Robb J D In轪th Powt贸rka ze 艣mierci

J.D. Robb

POWT脫RKA ZE 艢MIERCI

Tytu艂 orygina艂u IMITATION IN DEATH

PROLOG

Pogoda by艂a jak w艣ciek艂a dziwka, kt贸rej z艂o艣ci nic nie jest w stanie z艂agodzi膰. Sierpie艅 przyni贸s艂 na spoconych plecach wrzesie艅, by ten dusi艂 Nowy Jork wilgotnym i cuchn膮cym powietrzem.

Zdaniem Jacie Wooton lato 2059 roku by艂o zab贸jcze.

Dochodzi艂a druga nad ranem. Z bar贸w wysypywali si臋 klienci, by przed powrotem do domu poszuka膰 dodatkowych wra偶e艅. Serce nocy - tak lubi艂a okre艣la膰 por臋, kiedy przychodzili do niej ci, kt贸rzy mieli pieni膮dze na zaspokojenie 偶膮dzy.

Po tym, jak spieprzy艂a sobie 偶yciorys zabaw膮 z nielegalnymi substancjami i kilkoma odsiadkami, dosta艂a licencj臋 tylko na ulic臋. Teraz by艂a czysta i zn贸w chcia艂a uczciwie wspina膰 si臋 po szczeblach kariery w zawodzie prostytutki, a偶 na szczyt, mi臋dzy bogatych i samotnych.

Na razie jednak musia艂a zarobi膰 na cholerne utrzymanie, tymczasem w taki upa艂 nikt nie mia艂 ochoty na seks, a jeszcze mniej na p艂acenie.

W ci膮gu ostatnich dw贸ch godzin spotka艂a tylko kilka kole偶anek, kt贸re stwierdzi艂y, 偶e klimat odbiera im ochot臋 na seks, a forsa przestaje je interesowa膰.

Jacie by艂a profesjonalistk膮 i za tak膮 uwa偶a艂a si臋 od ponad dwudziestu lat, kiedy to po raz pierwszy zrobi艂a u偶ytek ze swojej licencji. Poci艂a si臋 w upale, ale nie narzeka艂a. Podczas okresu pr贸bnego na ulicy mia艂a gorsze chwile, lecz nie dala si臋 z艂ama膰.

Nie upadnie. Na kolanach czy na plecach - zale偶nie od indywidualnych upodoba艅 klienta - b臋dzie robi膰 swoje.

R贸b swoje, powtarza艂a sobie. Forsa do banku. Maksymalne wykorzystanie czasu. Za kilka miesi臋cy wr贸ci do apartamentu na Park Avenue, gdzie jest jej miejsce.

Czasami w g艂owie Jacie rodzi艂a si臋 obawa, 偶e mo偶e troch臋 si臋 postarza艂a i zrobi艂a zbyt mi臋kka jak na ulic臋. Wtedy po prostu blokowa艂a t臋 my艣l i mocniej koncentrowa艂a si臋 na z艂apaniu kolejnego klienta. Tylko jeden klient.

Poza tym wiedzia艂a, 偶e je艣li nie z艂apie dzi艣 jeszcze jednego klienta, po op艂aceniu czynszu nie zostanie jej nic na zabiegi upi臋kszaj膮ce. A lekki retusz by艂 jej bardzo potrzebny.

Nie to, 偶eby nie by艂a wci膮偶 atrakcyjna, powtarza艂a sobie w duchu, przechadzaj膮c si臋 pod latarni膮 mi臋dzy trzema ulicami, kt贸re traktowa艂a jak sw贸j rewir w trzewiach miasta. Nadal by艂a w formie. Mo偶e wymieni us艂ug臋 na butelk臋 w贸dki? Drink cholernie by si臋 jej teraz przyda艂. A wygl膮da艂a przecie偶 dobrze. Zajebi艣cie dobrze.

Prezentowa艂a towar w l艣ni膮cym opakowaniu. Ogni艣cie czerwony gorset i sp贸dniczka mini ledwo zakrywaj膮ca po艣ladki. Dop贸ki nie zaoszcz臋dzi na wizyt臋 u plastyka cia艂a, musi nosi膰 gorset podnosz膮cy biust. Natomiast z n贸g zawsze by艂a dumna. D艂ugie i zgrabne, co erotycznie podkre艣la艂y srebrne sanda艂ki z czubem i rzemykami si臋gaj膮cymi do kolan.

Sukinsyny nie dawa艂y o sobie zapomnie膰, kiedy przechadza艂a si臋 po ulicy, szukaj膮c jeszcze jednego klienta.

Pr贸buj膮c ul偶y膰 obola艂ym stopom, opar艂a si臋 o latarni臋, wypi臋艂a zalotnie biodro, zmru偶y艂a zm臋czone br膮zowe oczy i zaj臋艂a si臋 obserwowaniem opustosza艂ej ulicy. Powinnam by艂a w艂o偶y膰 srebrn膮 peruk臋, pomy艣la艂a. Faceci zawsze lec膮 na w艂osy. Tej nocy nie by艂a w stanie ud藕wign膮膰 ci臋偶aru peruki. Po prostu zaczesa艂a do g贸ry swoje naturalne kruczoczarne w艂osy i podtrzyma艂a je srebrn膮 siateczk膮 w spreju.

Obok niej przejecha艂a taks贸wka i kilka samochod贸w. Cho膰 przyjmowa艂a zach臋caj膮ce pozy i wysy艂a艂a klasyczne sygna艂y zapraszaj膮ce, nikt nawet nie zwolni艂.

Jeszcze dziesi臋膰 minut i na dzi艣 koniec, postanowi艂a. Jak jej zabraknie na czynsz, to obci膮gnie lask臋 w艂a艣cicielowi kamienicy.

Wyprostowa艂a si臋 i powoli, ze wzgl臋du na piek膮ce stopy, ruszy艂a w stron臋 pokoiku, w kt贸rym mieszka艂a. Ani na chwil臋 nie zapomina艂a o luksusowym apartamencie, jaki kiedy艣 wynajmowa艂a w Upper West Side, o szafie pe艂nej pi臋knych ubra艅, o notesie pe艂nym adres贸w sta艂ych klient贸w.

Nielegalne substancje, jak mawia艂a jej kuratorka, to r贸wnia pochy艂a, a na dole zwykle czeka ponura, n臋dzna 艣mier膰.

Prze偶y艂a, ale tkwi艂a w samym 艣rodku n臋dzy.

Jeszcze sze艣膰 miesi臋cy, obiecywa艂a sobie. I wr贸ci na szczyt.

Zauwa偶y艂a, 偶e szed艂 w jej kierunku. Bogaty, ekscentryczny, wyra藕nie nietutejszy. Niecz臋sto spotyka si臋 w tej okolicy facet贸w w stroju wieczorowym. Ni mniej, ni wi臋cej, tylko w pelerynie i cylindrze! W r臋ku ni贸s艂 czarn膮 teczk臋.

Jacie u艣miechn臋艂a si臋 znacz膮co i prowokacyjnie opar艂a d艂o艅 na biodrze.

- Hej, kochanie. Jeste艣 taki elegancki, mo偶e urz膮dzimy sobie ma艂e przyj臋cie?

Odwzajemni艂 u艣miech, pokazuj膮c r贸wne bia艂e z臋by.

- Co masz na my艣li?

Jego g艂os pasowa艂 do stroju. Wy偶sze sfery, pomy艣la艂a z przyjemno艣ci膮 i nostalgi膮. Styl, kultura.

- Co tylko zechcesz. Ty tu rz膮dzisz.

- A wi臋c przyj臋cie prywatne, gdzie艣 w pobli偶u. - Rozejrza艂 si臋 wok贸艂, po czym wskaza艂 w膮sk膮 uliczk臋. - Obawiam si臋, 偶e nie mam w tej chwili zbyt du偶o czasu.

Ulica oznacza艂a szybki numerek. Jacie to odpowiada艂o. Je艣li dobrze si臋 spisze, mo偶liwe, 偶e dostanie przyzwoity napiwek. Wystarczy na czynsz, biust i jeszcze zostanie, planowa艂a w duchu, kiedy szli w stron臋 uliczki.

- Nie jeste艣 st膮d, prawda?

- Dlaczego tak uwa偶asz?

- Nie wygl膮dasz i nie m贸wisz jak kto艣 st膮d. - Wzruszy艂a ramionami. W sumie to nie jej interes. - Kochanie, powiedz, na co masz ochot臋, to od razu za艂atwimy sprawy finansowe.

- Och, chc臋 wszystkiego.

Roze艣mia艂a si臋 i si臋gn臋艂a d艂oni膮 do jego krocza.

- Mmm, w艂a艣nie widz臋. Wszystko dostaniesz. - A potem b臋d臋 mog艂a zdj膮膰 te przekl臋te buty i strzeli膰 sobie ch艂odnego drinka, pomy艣la艂a.

Wymieni艂a stawk臋, zawy偶aj膮c j膮, jak tylko si臋 da艂o. Kiedy bez mrugni臋cia okiem przysta艂 na wyg贸rowan膮 cen臋, przekl臋艂a si臋 w duchu za brak odwagi.

- Pieni膮dze z g贸ry - powiedzia艂a. - Zap艂a膰 i zaczynamy zabaw臋.

- Racja, najpierw zap艂ata.

Nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰, obr贸ci艂 j膮 twarz膮 do 艣ciany i mocnym szarpni臋ciem za w艂osy odchyli艂 do ty艂u jej g艂ow臋. Jednym zdecydowanym ruchem poder偶n膮艂 jej gard艂o, 偶eby nie krzycza艂a, i schowa艂 n贸偶 pod peleryn臋. Otworzy艂a usta i przez chwil臋 patrzy艂a na niego, po czym z rz臋偶eniem osun臋艂a si臋 po brudnej 艣cianie.

- A teraz zabawa - mrukn膮艂 i zabra艂 si臋 do roboty.

ROZDZIA艁 1

Za ka偶dym razem odkrywa si臋 co艣 nowego. Bez wzgl臋du na to, ile razy ogl膮da si臋 rozlan膮 krew, ile razy widzi si臋 艣lady masakry, jakiej cz艂owiek dokona艂 na cz艂owieku, zawsze znajdzie si臋 co艣 nowego. Robi膮 to okrutniej, z wi臋ksz膮 bezwzgl臋dno艣ci膮. Ich szale艅stwo jest coraz bardziej makabryczne. porucznik Eve Dallas sta艂a nad zmasakrowanymi zw艂okami kobiety i zastanawia艂a si臋, czy kiedy艣 trafi na bardziej przera偶aj膮cy przypadek.

Stoj膮cy u wlotu ulicy dwaj mundurowi, kt贸rzy znale藕li cia艂o, do tej pory nie mogli opanowa膰 torsji. Odg艂osy ich choroby nios艂y si臋 echem mi臋dzy budynkami. Sta艂a przy zw艂okach i czeka艂a, a偶 jej 偶o艂膮dek si臋 uspokoi. By艂a gotowa, stopy i d艂onie zabezpieczy艂a zaraz po przybyciu.

Nie przypomina艂a sobie, by kiedykolwiek w 偶yciu widzia艂a tyle krwi. Nie, to na pewno pierwszy raz. Lepiej, 偶eby tak by艂o. Przykucn臋艂a, otworzy艂a zestaw podr臋czny i wyj臋艂a identyfikator, by zdj膮膰 odciski palc贸w ofiary. Wiedzia艂a, 偶e nie uniknie krwi, wi臋c przesta艂a o tym rozmy艣la膰. Podnios艂a bezw艂adn膮 r臋k臋 denatki i przycisn臋艂a kciuk do czytnika. - Ofiara to kobieta rasy kaukaskiej. Cia艂o znaleziono oko艂o trzeciej trzydzie艣ci. Anonimowy informator zawiadomi艂 lokalny posterunek, na miejsce przyby艂o dw贸ch oficer贸w. Po zdj臋ciu odcisku palca ofiara zosta艂a zidentyfikowana jako Wooton, Jacie, lat czterdzie艣ci jeden, licencjonowana kobieta do towarzystwa, zamieszka艂a przy ulicy Doyers 375. Odetchn臋艂a kilka razy i m贸wi艂a dalej: - Ofiara ma poder偶ni臋te gard艂o. 艢lady rozpry艣ni臋tej na budynku krwi wskazuj膮, 偶e ran臋 zadano, kiedy kobieta sta艂a oparta o jego p贸艂nocn膮 艣cian臋. Ofiara osun臋艂a si臋 na ziemi臋, lub zosta艂a po艂o偶ona na chodniku przez napastnika lub napastnik贸w, kt贸rzy nast臋pnie...

Jezu! S艂odki Jezu!

- 鈥瀔t贸rzy nast臋pnie dokonali okaleczenia, usuwaj膮c jej narz膮dy w okolicy miednicy. Rany szyi i brzucha wskazuj膮 na u偶ycie ostrego narz臋dzia i du偶膮 precyzj臋.

Kiedy wyj臋艂a rekorder i przyrz膮dy pomiarowe, mimo upa艂u przesz艂y j膮 ciarki.

- Przepraszam - odezwa艂a si臋 za plecami Peabody, jej asystentka. Eve nie musia艂a si臋 odwraca膰, by wiedzie膰, 偶e twarz Peabody jest wci膮偶 blada i b艂yszcz膮ca od szoku i md艂o艣ci. - Pani porucznik, tak mi przykro, 偶e nie wytrzyma艂am.

- Nie przejmuj si臋. Lepiej si臋 czujesz?

- Ja... tak, ju偶 dobrze, pani porucznik.

Eve kiwn臋艂a g艂ow膮, nie przerywaj膮c pracy. Lojalna, opanowana i niezawodna Peabody rzuci艂a okiem na to, co le偶a艂o na chodniku, poblad艂a jak kreda i zataczaj膮c si臋, wycofa艂a si臋 na koniec ulicy, by zgodnie z rozkazem Eve rzyga膰 tam.

- Mam jej dane. To Jacie Wooton z Doyers. Licencjonowana ' osoba do towarzystwa. Sprawd藕 j膮.

- W 偶yciu nie widzia艂am czego艣 podobnego. Nigdy.

- Potrzebuj臋 wi臋cej danych. Peabody, zabieraj si臋 do roboty, zas艂aniasz mi 艣wiat艂o.

Peabody dobrze wiedzia艂a, 偶e niczego nie zastania. Pani porucznik po prostu chcia艂a odwr贸ci膰 jej uwag臋. Poniewa偶 ca艂y czas kr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie, nie zaprotestowa艂a i ruszy艂a w stron臋 wylotu uliczki.

Koszula s艂u偶bowego munduru by艂a ca艂kiem mokra od potu, a g臋ste ciemne w艂osy ukryte pod czapk膮 zwilgotnia艂y na skroniach. Peabody mia艂a sucho w gardle, g艂os jej dr偶a艂, ale natychmiast zabra艂a si臋 do przeszukiwania danych. Od czasu do czasu zerka艂a na pracuj膮c膮 Eve.

Sprawna, dok艂adna, kto艣 postronny m贸g艂by powiedzie膰, 偶e zimna. Peabody jednak przez moment widzia艂a na twarzy Eve szok i przera偶enie, a tak偶e wsp贸艂czucie. Tyle zd膮偶y艂a zauwa偶y膰, bo zaraz potem oczy zasz艂y jej mg艂膮. 鈥瀂imna鈥 to nie by艂o dobre okre艣lenie. Eve by艂a raczej zdeterminowana.

Peabody spostrzeg艂a, 偶e Eve jest blada. I nie by艂a to tylko gra 艣wiat艂a. Po prostu z jej szczup艂ej twarzy odp艂yn臋艂a krew.

W ciemnych oczach wida膰 by艂o skupienie. Bada艂a zmasakrowane zw艂oki nawet nie mrugaj膮c. R臋ce porusza艂y si臋 pewnie, buty mia艂a umazane we krwi.

Na plecach koszuli odznacza艂a si臋 stru偶ka potu, jednak Eve nie przerywa艂a pracy. Chcia艂a jak najszybciej sko艅czy膰.

Kiedy si臋 wyprostowa艂a, Peabody ujrza艂a wysok膮, szczup艂膮 kobiet臋 w brudnych butach, znoszonych d偶insach i pi臋knej lnianej marynarce. Mia艂a mocno wystaj膮ce ko艣ci policzkowe, pe艂ne usta, du偶e br膮zowe oczy i kr贸tkie ciemne w艂osy.

Peabody widzia艂a nie tylko kobiet臋, ale przede wszystkim policjantk臋, kt贸ra nigdy nie odwraca wzroku od 艣mierci.

- Dallas...

- Peabody, mo偶esz rzyga膰, ile chcesz, ale nie zapaskud藕 mi miejsca zbrodni. Czego si臋 dowiedzia艂a艣?

- Ofiara od dwudziestu dw贸ch lat mieszka w Nowym Jorku. Poprzednio zameldowana przy West Central Park. Przez ostatnich osiemna艣cie miesi臋cy zamieszkiwa艂a w tej okolicy.

- Drobna zmiana standardu. Za co j膮 przymkn臋li?

- Za nielegalne substancje. Trzy razy. Straci艂a 艣wietn膮 licencj臋, siedzia艂a sze艣膰 miesi臋cy, potem odwyk, kurator, w ko艅cu rok temu dosta艂a tymczasow膮 licencj臋 na ulic臋.

- Sypn臋艂a swojego dilera?

- Nie, pani porucznik.

- No, zobaczymy, co powiedz膮 badania toksykologiczne, kiedy zbada j膮 koroner. Nie s膮dz臋, 偶eby nasz Kuba by艂 dilerem - Eve podnios艂a kopert臋, kt贸r膮 zostawiono na ciele. By艂a specjalnie zabezpieczona, by krew nie wsi膮ka艂a w papier.

Porucznik Eve Dallas, Nowojorska Policja, g艂osi艂 napis wykonany wyszukan膮 czcionk膮 na eleganckim kremowym papierze. Domy艣li艂a si臋, 偶e to wydruk komputerowy. Gruby, ci臋偶ki, kosztowny papier, na jakim w wy偶szych sferach drukuje si臋 zaproszenia. Eve co艣 o tym wiedzia艂a, jej m膮偶 wysy艂a艂 i dostawa艂 takich setki.

Si臋gn臋艂a po woreczek z drugim dowodem rzeczowym i jeszcze raz przeczyta艂a notatk臋.

Witam, Pani Porucznik.

Podoba si臋 to Pani? Wiem, ze przez cale lato by艂a Pani bardzo zaj臋ta, od dawna podziwiam Pani osi膮gni臋cia. Nie znam odpowiedniejszej osoby w艣r贸d oficer贸w policji naszego pi臋knego miasta, z kt贸r膮 chcia艂bym wej艣膰 w uk艂ad, mam nadziej臋, bardzo intymny.

Oto pr贸bka moich mo偶liwo艣ci. Co Pani o tym my艣li?

Licz臋 na d艂ug膮 i owocn膮 wsp贸艂prac臋.

Kuba

- Zaraz ci powiem, co my艣l臋. Kuba, jeste艣 chorym sukinsynem. Oznaczy膰 i do worka - rzuci艂a, ostatni raz zerkaj膮c na ulic臋. - Zab贸jstwo.

Mieszkanie Wooton znajdowa艂o si臋 na czwartym pi臋trze jednego z tych budynk贸w, kt贸re wyros艂y jak grzyby po deszczu tu偶 po wojnach miejskich, by da膰 tymczasowe schronienie uciekinierom. Wi臋kszo艣膰 blok贸w wybudowano w biednych dzielnicach miasta i zewsz膮d s艂ycha膰 by艂o g艂osy domagaj膮ce si臋 ich wyburzenia. W艂adze wci膮偶 si臋 waha艂y, czy wysiedli膰 p艂ac膮ce minimalny czynsz licencjonowane osoby do towarzystwa, narkoman贸w, diler贸w i pracuj膮c膮 biedot臋, i wyburzy膰 prowizoryczne blokowiska, czy raczej zainwestowa膰 w remont. Podczas gdy odpowiedzialne s艂u偶by si臋 namy艣la艂y, budynki popada艂y w ruin臋 i nikt nawet palcem nie kiwn膮艂, by je ratowa膰.

Eve by艂a pewna, 偶e sytuacja si臋 nie zmieni, dop贸ki kt贸ry艣 z blok贸w nie zawali si臋 razem z mieszka艅cami. Dopiero wtedy ojcowie miasta si臋 ockn膮.

Zanim to jednak nast膮pi, okolica jeszcze d艂ugo b臋dzie idealnym miejscem dla pechowej dziwki.

Jej mieszkanie przypomina艂o ma艂e duszne pude艂ko z miniaturow膮 艣lep膮 kuchni膮 i mikroskopijn膮 kabin膮 s艂u偶膮c膮 jako 艂azienka. Za wschodnim oknem rozci膮ga艂 si臋 widok na 艣cian臋 identycznego budynku.

Przez cienkie 艣ciany s艂ycha膰 by艂o dramatyczne chrapanie dobiegaj膮ce od s膮siad贸w.

Mimo niesprzyjaj膮cych warunk贸w Jacie utrzymywa艂a w mieszkaniu porz膮dek, co wi臋cej, zdo艂a艂a nada膰 mu nawet co艣 w rodzaju stylu. Meble by艂y tanie, ale kolorowe. Nie sta膰 jej by艂o na ekrany, ale w oknach wisia艂y falbaniaste firanki. Na rozk艂adanej sofie le偶a艂a r贸wno u艂o偶ona po艣ciel z jako艣ciowej bawe艂ny. Pewnie pami膮tka z lepszych czas贸w, pomy艣la艂a Eve. Na stole le偶a艂 tani model 艂膮cza, obok sta艂a z艂o偶ona z element贸w komoda, na kt贸rej Jacie trzyma艂a przer贸偶ne narz臋dzia przydatne w zawodzie: kosmetyki, perfumy, peruki, tandetn膮 bi偶uteri臋 i zmywalne tatua偶e. W szufladach znajdowa艂y si臋 g艂贸wnie stroje s艂u偶bowe, ale w艣r贸d uniform贸w prostytutki Eve zauwa偶y艂a kilka bardziej klasycznych ubra艅, kt贸re prawdopodobnie nosi艂a po pracy.

W jednej szufladzie znalaz艂a spory zapas lek贸w na recept臋, w tym p贸艂 butelki kropli na wytrze藕wienie i jedno ca艂e opakowanie na zapas. Zestaw uzupe艂nia艂y stoj膮ce w kuchni dwie butelki w贸dki i jedna bimbru.

Eve nie znalaz艂a w mieszkaniu nielegalnych substancji, co mog艂o oznacza膰, 偶e Jacie przerzuci艂a si臋 z narkotyk贸w na alkohol.

Podesz艂a do 艂膮cza i sprawdzi艂a po艂膮czenia z ostatnich trzech dni. Jacie kontaktowa艂a si臋 ze swoj膮 kuratork膮 w sprawie przed艂u偶enia licencji. Potem dzwoni艂 w艂a艣ciciel mieszkania z pytaniem o zaleg艂y czynsz. Jacie nie odebra艂a i nie zd膮偶y艂a oddzwoni膰. Trzecia rozmowa z plastykiem cia艂a dotyczy艂a stawek za zabiegi.

呕adnych plotek z kole偶ankami.

Eve przejrza艂a finanse. Okaza艂o si臋, 偶e Jacie skrupulatnie wszystko notowa艂a. Przywi膮zywa艂a uwag臋 do forsy. Robi艂a swoje, pieni膮dze wp艂aca艂a do banku, ale i tak wi臋kszo艣膰 inwestowa艂a w biznes. W tym zawodzie koszty utrzymania s膮 wysokie, duma艂a Eve. Stroje, kosmetyki, w艂osy, zabiegi upi臋kszaj膮ce sporo kosztuj膮.

Przywyk艂a dobrze wygl膮da膰, uzna艂a Eve. Robi艂a wszystko, by utrzyma膰 form臋. Poczucie w艂asnej warto艣ci oparte na wygl膮dzie, kt贸rego podstaw膮 by艂 seksapil, niezb臋dny, by sprzedawa膰 swoje cia艂o i dzi臋ki temu zarobi膰 na utrzymanie wygl膮du.

Eve pomy艣la艂a, 偶e to bardzo smutne b艂臋dne ko艂o.

- Na paskudnym drzewie uwi艂a sobie ca艂kiem przytulne gniazdko - skomentowa艂a Eve. - Nie ma po艂膮cze艅 ani korespondencji od 偶adnego Kuby. W zasadzie w og贸le nie kontaktowa艂a si臋 z facetami. Mia艂a m臋偶a lub konkubenta?

- Nie, pani porucznik.

- Pogadamy z jej kuratork膮. Mo偶e mia艂a kogo艣 bliskiego, cho膰 prawd臋 m贸wi膮c nie s膮dz臋, 偶eby艣my si臋 czego艣 dowiedzia艂y.

- Mam wra偶enie, 偶e to, co jej zrobi艂... wydaje mi si臋, 偶e to by艂a jaka艣 osobista sprawa.

- Te偶 tak my艣l臋. - Eve jeszcze raz rozejrza艂a si臋 po pokoju. Czysto, kobieco, z desperackim poczuciem klasy. - To by艂o co艣 osobistego, ale ofiara wybrana zosta艂a przypadkowo. Po prostu zabi艂 kobiet臋, kt贸ra zarabia艂a na 偶ycie sprzedaj膮c swoje cia艂o. To jest w膮tek osobisty. Ma艂o, 偶e zabi艂, ale jeszcze wyrwa艂 w艂a艣nie t臋 cz臋艣膰 cia艂a, kt贸r膮 zarabia艂a. Noc膮 w tej okolicy nietrudno znale藕膰 licencjonowan膮 kobiet臋. Wystarczy wybra膰 miejsce i czas. Pokaz jego mo偶liwo艣ci - mrukn臋艂a pod nosem. - To wszystko, czym by艂a.

Podesz艂a do okna i mru偶膮c oczy wyobrazi艂a sobie ulic臋, alej臋, budynki, kt贸rych nie by艂o wida膰.

- Mo偶liwe, 偶e j膮 zna艂, albo widywa艂. Ale mo偶liwe te偶, 偶e znalaz艂 j膮 zupe艂nie przypadkiem. Na pewno by艂 dobrze przygotowany na wypadek gdyby co艣 mu si臋 trafi艂o. Mia艂 bro艅 i list. Musia艂 mie膰 te偶 jak膮艣 torb臋, mo偶e worek, co艣, w czym trzyma艂 czyste ubranie, albo schowa艂 to, kt贸re mia艂 na sobie. Na pewno ca艂y pobrudzi艂 si臋 krwi膮. Dziewczyna idzie z nim do zau艂ka - my艣la艂a na g艂os Eve. - Jest gor膮co, p贸藕na noc, interesy nie kr臋c膮 si臋 zbyt dobrze. Nagle pojawia si臋 klient, mo偶e ostatni przed powrotem do domu. Ma do艣wiadczenie, pracuje w zawodzie dwie dekady, ale facet nie wzbudza jej podejrze艅. Mo偶e co艣 wypi艂a, mo偶e on wygl膮da zupe艂nie zwyczajnie. Faktem jest, 偶e nie przywyk艂a do pracy na ulicy, nie ma instynktu.

Zbyt przywi膮zana do 偶ycia na poziomie, pomy艣la艂a Eve. Przyzwyczai艂a si臋 do dyskrecji i perwersyjnych upodoba艅 bogaczy. Przeprowadzka do chi艅skiej dzielnicy musia艂a by膰 dla niej czym艣 w rodzaju l膮dowania na Wenus.

- Opiera si臋 o 艣cian臋. - Eve widzia艂a wszystko oczami wyobra藕ni. Srebro po艂yskuj膮ce w jej ciemnych w艂osach. Czerwie艅 gorsetu wabi膮ca du偶ych ch艂opc贸w. - My艣li o forsie, kt贸r膮 przeznaczy na zap艂acenie czynszu. Ma nadziej臋, 偶e facet b臋dzie szybki, bo bol膮 j膮 stopy. Jezu, w takich butach chyba nie czu艂a n贸g.

Jest zm臋czona, jeszcze tylko ten klient i wr贸ci do domu. Zaskoczy艂 j膮, poder偶n膮艂 jej gard艂o. Jeden szybki i pewny ruch. B艂yskawiczne ci臋cie od lewej do prawej. Dok艂adnie przez gard艂o. Krew tryska jak cholera. Jej cia艂o umiera, zanim m贸zg zd膮偶y zarejestrowa膰, co zasz艂o. Dla niego to jednak dopiero pocz膮tek.

Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na komod臋. Tania bi偶uteria, droga szminka. Perfumy, drobiazgi od znanych projektant贸w, przypominaj膮ce, 偶e kiedy艣 by艂o j膮 na to wszystko sta膰 i 偶e te czasy jeszcze powr贸c膮.

- Uk艂ada jej cia艂o na ulicy i wycina z niej ca艂膮 kobieco艣膰. Musia艂 mie膰 ze sob膮 jak膮艣 torb臋, do kt贸rej to wszystko w艂o偶y艂. Myje r臋ce.

Widzia艂a go, jego sylwetk臋 przykucni臋t膮 obok zw艂ok w brudnym zau艂ku. Sprz膮ta po sobie r臋kami lepkimi od krwi.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e wyczy艣ci艂 te偶 narz臋dzia. Na pewno wyczy艣ci艂 r臋ce. Wyjmuje list, kt贸ry wcze艣niej przygotowa艂, k艂adzie na jej piersiach. Zmienia koszul臋 lub wk艂ada czyst膮 marynark臋. Jako艣 musi ukry膰 艣lady krwi. I co potem?

Peabody mrugn臋艂a.

- Odchodzi, zadowolony z dobrze wykonanej roboty. Wraca do domu.

- Jak?

- Hmm. Idzie pieszo, je艣li mieszka niedaleko. - Peabody westchn臋艂a, odwracaj膮c my艣li od zau艂ka i koncentruj膮c si臋 na toku my艣lenia pani porucznik. Spr贸bowa艂a wej艣膰 w umys艂 zab贸jcy. - W艂a艣nie zdoby艂 艣wiat, wi臋c niczym si臋 nie martwi i nigdzie nie spieszy. Je艣li mieszka gdzie艣 dalej, prawdopodobnie ma w艂asny 艣rodek transportu. Nawet gdyby zmieni艂 ubranie, lub tylko je przykry艂, ma na sobie zbyt du偶o krwi, zapach by go zdradzi艂. Nie b臋dzie przecie偶 艂apa艂 taks贸wki ani szuka艂 metra, bo g艂upio by艂oby tak ryzykowa膰.

- 艢wietnie. Sprawdzimy, czy przedsi臋biorstwa taks贸wkowe odnotowa艂y w tym czasie jakie艣 kursy w tym rejonie. W膮tpi臋, 偶eby co艣 si臋 znalaz艂o. Opiecz臋tujmy miejsce i sprawd藕my budynek.

S膮siedzi, jak to zwyk艂e w takich miejscach bywa, niczego nie widzieli ani nie s艂yszeli. W艂a艣ciciel mieszkania prowadzi艂 w chi艅skiej dzielnicy interes, sklepik ze zdrow膮 偶ywno艣ci膮 i artyku艂ami z zakresu medycyny niekonwencjonalnej, kt贸re obiecywa艂y zdrowie, r贸wnowag臋 duchow膮 i powodzenie w 偶yciu lub ca艂kowity zwrot koszt贸w.

Eve zna艂a takie typy jak Piers Chan. Umi臋艣nione ramiona opi臋te koszul膮, cieniutka kreseczka w膮s贸w nad w膮skimi ustami. Skromne otoczenie i sygnet z r贸偶owym brylantem na palcu.

By艂 mieszanej rasy. Mia艂 w 偶y艂ach wystarczaj膮co du偶o azjatyckiej krwi, by otworzy膰 interes w chi艅skiej dzielnicy, cho膰 Eve podejrzewa艂a, 偶e ostatni przodek, kt贸ry widzia艂 Pekin, musia艂 mie膰 ten przywilej jeszcze w czasach Powstania Bokser贸w.

Tak, jak si臋 spodziewa艂a, Chan wraz z rodzin膮 mieszka! w luksusowej dzielnicy na przedmie艣ciach New Jersey, a w Lower East Side odgrywa艂 rol臋 w艂a艣ciciela slums贸w.

- Wooton, Wooton. - Podczas gdy Chan kartkowa艂 ksi臋g臋 lokator贸w, jego dwaj milcz膮cy wsp贸艂pracownicy udali si臋 na zaplecze, by poszuka膰 sobie jakiego艣 zaj臋cia. - Tak, wynajmuje jedynk臋 o podwy偶szonym standardzie, przy ulicy Doyers.

- O podwy偶szonym standardzie? - powt贸rzy艂a Eve. - Ma tam jakie艣 luksusy?

- Ma kuchni臋 z wbudowan膮 lod贸wk膮 i autokucharza. Dosta艂a w wyposa偶eniu. Zalega z czynszem. Mia艂a zap艂aci膰 tydzie艅 temu. Kilka dni temu zostawi艂em standardowe upomnienie telefoniczne. Jeszcze jeden dzie艅 i w przysz艂ym tygodniu wy艣l臋 zawiadomienie o eksmisji.

- To nie b臋dzie konieczne, bo si臋 przeprowadzi艂a. Do kostnicy. Dzi艣 rano zosta艂a zamordowana.

- Zamordowana? - Zmarszczy艂 brwi w taki spos贸b, 偶e Eve od razu wyczu艂a jego irytacj臋. Nie by艂o w nim ani odrobiny wsp贸艂czucia czy zdumienia. - Cholera! Zabezpieczyli艣cie mieszkanie?

Eve przekrzywi艂a g艂ow臋.

- A dlaczego pan pyta?

- Niech pani pos艂ucha, jestem w艂a艣cicielem sze艣ciu budynk贸w, w kt贸rych s膮 siedemdziesi膮t dwa mieszkania. Kiedy ma si臋 tylu lokator贸w, czasami kt贸ry艣 wykituje w taki czy inny spos贸b. Zna pani te podejrzane zgony bez 艣wiadk贸w, te pechowe - wypadki, zagini臋cia, samob贸jstwa - wymieniaj膮c pokazywa艂 na t艂ustych palcach. - No i zab贸jstwa. - Tym razem wskaza艂 kciuk. - Wtedy zjawiacie si臋 wy, zabezpieczacie mieszkanie, powiadamiacie krewnych. Zanim mrugn臋 okiem, po domu kr臋c膮 si臋 jakie艣 ciotki i zabieraj膮 rzeczy. Nawet nie zd膮偶臋 zarekwirowa膰 zaleg艂ego czynszu. - Roz艂o偶y艂 r臋ce i spojrza艂 na Eve, wyra藕nie obra偶ony, - Ja tylko pr贸buj臋 zarobi膰 na 偶ycie.

- Ona te偶 pr贸bowa艂a, ale kto艣 zechcia艂 j膮 pokroi膰. Wyd膮艂 policzki.

- W tym zawodzie trzeba si臋 liczy膰 z tym, 偶e mo偶na sobie nabi膰 guza.

- Wie pan, ten nag艂y przyp艂yw uczu膰 humanitarnych zaraz mnie udusi, wi臋c mo偶e przejd藕my do rzeczy. Zna艂 pan Jacie Wooton?

- Widzia艂em jej podanie, referencje i dowody wp艂aty czynszu. Jej osobi艣cie nigdy nie spotka艂em. Nie mam czasu, 偶eby si臋 zaprzyja藕nia膰 z lokatorami. Za du偶o ich tu jest.

- Mhm. A je艣li kto艣 zalega z czynszem, czy zanim wy艣le pan zawiadomienie o eksmisji, odwiedza pan tak膮 osob臋 i pr贸buje przekona膰, 偶eby wp艂aci艂a nale偶no艣膰?

G艂adzi艂 palcami w膮sik.

- Prowadz臋 interes wed艂ug ksi膮g rachunkowych. Co roku wydaj臋 fortun臋 na op艂aty s膮dowe, 偶eby pozby膰 si臋 lokator贸w, kt贸rzy nie p艂ac膮. No, ale to normalne, odliczam to sobie od koszt贸w. Tej Wooton bym nie pozna艂, nawet gdyby wpad艂a zrobi膰 mi lask臋. By艂em wtedy w domu, w Bloomfield, z 偶on膮 i dzie膰mi. Ca艂膮 noc. Rano zjad艂em 艣niadanie i przyjecha艂em do miasta tym o si贸dmej pi臋tna艣cie, jak zawsze. Jak chce pani wiedzie膰 wi臋cej, niech pani porozmawia z moimi adwokatami.

- Padalec - mrukn臋艂a Peabody, gdy wysz艂y na ulic臋.

- O tak. Za艂o偶臋 si臋, 偶e w ksi臋gach znajdziemy przypadki wymiany czynszu na r贸偶ne us艂ugi. Seks, mi艂e ma艂e torebeczki nielegalnych substancji, paserstwo. Mo偶na by go przycisn膮膰, ale nie mam ani czasu, ani ochoty. - Eve przechyli艂a g艂ow臋 i z uwag膮 przygl膮da艂a si臋 wystawie, na kt贸rej prezentowa艂y si臋 wypatroszone kaczki, tak chude, 偶e 艣mier膰 musia艂a by膰 dla nich wybawieniem. Pod wisz膮cym drobiem le偶a艂y kacze 艂apy, powi膮zane w dziwaczne p臋czki na sprzeda偶. - Jak to si臋 je? - zastanawia艂a si臋 Eve. - Zaczyna si臋 od pazurk贸w, czy mo偶e od kostek? A w og贸le to kaczki maj膮 kostki?

- Zastanawiam si臋 nad tym w bezsenne noce.

Cho膰 Eve skrzywi艂a si臋, widz膮c bezmy艣lny wzrok swej asystentki, w g艂臋bi duszy ucieszy艂a si臋, 偶e dziewczyna wr贸ci艂a do formy.

- Prowadz膮 tu chyba ub贸j, nie? 膯wiartuj膮 w kuchni towar. Ostre no偶e, wiadra krwi. W tej pracy potrzebna jest znajomo艣膰 anatomii.

- Pokrojenie kurczaka jest sto razy prostsze ni偶 cz艂owieka.

- No, nie wiem. - Eve w zamy艣leniu opar艂a d艂onie na biodrach. - Technicznie mo偶e tak. Wi臋ksza masa, potrzeba wi臋cej czasu, mo偶e te偶 troch臋 wi臋cej umiej臋tno艣ci, ni偶 posiada przeci臋tny rze藕nik pracuj膮cy przy drobiu. Jednak je艣li w tej masie nie b臋dziesz widzie膰 cz艂owieka, to r贸偶nica przestaje by膰 taka istotna. Wystarczy po膰wiczy膰 troch臋 na zwierz臋tach, 偶eby si臋 pozby膰 opor贸w. A mo偶e to lekarz albo weterynarz, kt贸remu odbi艂o. Musia艂 dok艂adnie wiedzie膰, co robi. Rze藕nik, lekarz, utalentowany amator, w ka偶dym razie kto艣, kto doskonali艂 technik臋, by z艂o偶y膰 ho艂d swojemu idolowi.

- Idolowi?

- Kuba. - Eve odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a w stron臋 samochodu. - Kuba Rozpruwacz.

- Kuba Rozpruwacz? - Peabody os艂upia艂a. Przyspieszy艂a kroku, pr贸buj膮c dogoni膰 prze艂o偶on膮. Taki jak ten z Londynu z czas贸w... sama nie wiem.

- Koniec dziewi臋tnastego wieku. Whitechapel. Biedna dzielnica z czas贸w wiktoria艅skich, zamieszkana przez prostytutki. W ci膮gu jednego roku zabi艂 pi臋膰 do o艣miu kobiet, mo偶e wi臋cej. Dzia艂a艂 na obszarze p贸艂tora kilometra kwadratowego. - Usiad艂a za kierownic膮.

Peabody przygl膮da艂a jej si臋 ze zdumieniem.

- No co? - oburzy艂a si臋 Eve. - Nie mog臋 czasami czego艣 wiedzie膰?

- Nie o to mi chodzi, pani porucznik! Zna si臋 pani na tylu r贸偶nych rzeczach, ale historia nigdy nie by艂a pani konikiem.

Ale morderstwa owszem, pomy艣la艂a Eve, zje偶d偶aj膮c z kraw臋偶nika. Zawsze tak by艂o.

- Kiedy inne dziewczynki czytywa艂y s艂odkie bajeczki o ma艂ych puchatych kaczuszkach, ja interesowa艂am si臋 Kub膮 i innymi seryjnymi mordercami.

- Czyta艂a pani o takich rzeczach jako dziecko?

- Tak, bo co?

- No c贸偶.., - Peabody nie wiedzia艂a, jak to uj膮膰. Wiedzia艂a, 偶e Eve wychowa艂a si臋 w domu dziecka i w rodzinach zast臋pczych. - Czy doro艣li, kt贸rzy si臋 pani膮 opiekowali, nie kontrolowali pani zainteresowa艅? Chodzi mi o to, 偶e moi rodzice, cho膰 byli bardzo tolerancyjni i nie wprowadzali zbyt wielu ogranicze艅, na co艣 takiego nigdy by si臋 nie zgodzili. Wie pani, wtedy kszta艂tuje si臋 charakter, dzieci maj膮 koszmary, l臋ki.

Czu艂a potworny l臋k na d艂ugo przedtem, zanim nauczy艂a si臋 czyta膰. Co do koszmar贸w, Eve nie przypomina艂a sobie czas贸w, kiedy ich nie mia艂a.

- Kiedy szuka艂am w Internecie informacji na temat Rozpruwacza czy Johna Wayne'a Gacy'ego, nie mia艂am czasu na szukanie k艂opot贸w. I to by艂o podstawowe kryterium.

- Rozumiem. Zawsze pani wiedzia艂a, 偶e chce zosta膰 policjantk膮?

Eve wiedzia艂a, 偶e nie chce by膰 ofiar膮. Potem pomy艣la艂a, 偶e b臋dzie broni膰 ofiar. W jej s艂owniku to oznacza艂o zaw贸d policjantki.

- Mniej wi臋cej. Rozpruwacz zostawia艂 policji wiadomo艣ci, ale nie od razu. Nie zaczyna艂 tak jak ten. Nasz chce, 偶eby艣my od pocz膮tku wiedzieli, kim jest. Chodzi mu o gr臋.

- Chodzi mu o pani膮 - zauwa偶y艂a Peabody. Eve w odpowiedzi kiwn臋艂a tylko g艂ow膮.

- Ostatnio by艂o o mnie g艂o艣no. Pojawia艂am si臋 w mediach. Jeszcze wcze艣niej, latem, przy tej sprawie z wirusem, te偶 by艂o sporo szumu. Obserwowa艂 mnie, a teraz chce, 偶eby i wok贸艂 niego by艂 szum. Tamten Kuba zdoby艂 ogromne zainteresowanie publiczne.

- Chce, 偶eby to pani si臋 nim zajmowa艂a, 偶eby m贸wiono o nim w mediach. 呕eby ca艂e miasto by艂o nim zafascynowane.

- Tak uwa偶am.

- B臋dzie polowa艂 na inne licencjonowane kobiety w tej okolicy.

- Na to si臋 zanosi. - Eve chwil臋 milcza艂a, - W ka偶dym razie chce, 偶eby艣my tak my艣leli.

Nast臋pnym rozm贸wc膮 by艂a kuratorka, kt贸rej biuro mie艣ci艂o si臋 w trzypokojowym apartamencie w po艂udniowej cz臋艣ci East Village. Na ogromnym, zawalonym papierami biurku sta艂a miska z kolorowymi landrynkami. Opiekunka siedzia艂a w szarym, nieco pogrubiaj膮cym kostiumie. Eve oceni艂a, 偶e kobieta jest przed sze艣膰dziesi膮tk膮. Jej twarz mia艂a przyjemny wyraz, w przeciwie艅stwie do orzechowych oczu, w kt贸rych wida膰 by艂o przebieg艂o艣膰.

- Tressa Palank. - Wsta艂a i wyci膮gn臋艂a do Eve d艂o艅, po czym wskaza艂a jej krzes艂o po drugiej stronie biurka. - Domy艣lam si臋, 偶e chodzi o kt贸r膮艣 z moich podopiecznych. Za dziesi臋膰 minut mam spotkanie. W czym mog臋 pom贸c?

Prosz臋 mi opowiedzie膰 o Jacie Wooton.

- Jacie? - Tressa unios艂a brwi, a jej usta drgn臋艂y w ledwo widocznym u艣miechu, jednak w oczach b艂ysn臋艂o przera偶enie. - Nie wierz臋, 偶eby sprawia艂a jakie艣 problemy. Jest zupe艂nie czysta. Robi wszystko, by jak najszybciej odzyska膰 licencj臋 pierwszej kategorii.

- Jacie Wooton zosta艂a zamordowana dzi艣 nad ranem. Tressa przymkn臋艂a oczy i przez chwil臋 miarowo oddycha艂a.

- Wiedzia艂am, 偶e to kt贸ra艣 z moich. - Otworzy艂a oczy, by艂a zn贸w skoncentrowana. - Domy艣li艂am si臋, gdy tylko us艂ysza艂am w wiadomo艣ciach o morderstwie w chi艅skiej dzielnicy. Mia艂am przeczucie, je艣li pani rozumie, co mam na my艣li. Jacie. - Z艂o偶y艂a d艂onie na biurku i zacz臋艂a si臋 w nie wpatrywa膰. - Co si臋 sta艂o?

- Nie wolno mi podawa膰 szczeg贸艂贸w. Na razie mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e zosta艂a pchni臋ta no偶em.

- Zmasakrowana. W wiadomo艣ciach podali, 偶e w zau艂ku w chi艅skiej dzielnicy znaleziono zmasakrowane zw艂oki licencjonowanej kobiety do towarzystwa.

Kt贸ry艣 z mundurowych, pomy艣la艂a Eve. Zap艂ac膮 za to, niech tylko si臋 dowiem, sk膮d byt przeciek!

- Na tym etapie 艣ledztwa nie mog臋 powiedzie膰 nic wi臋cej.

- Znam procedury. Robi艂am to przez pi臋膰 lat.

- By艂a pani w policji?

- Pi臋膰 lat, g艂贸wnie morderstwa na tle seksualnym, zanim zosta艂am kuratorem. Nie podoba艂a mi si臋 ulica, albo raczej to, co na niej widzia艂am. Tu mog臋 pomaga膰 bez ogl膮dania tego wszystkiego dzie艅 w dzie艅. Praca wcale nie jest lekka, 艂atwa i przyjemna, ale jestem w tym dobra. Powiem pani wszystko, co wiem. Mam nadziej臋, 偶e pomog臋.

- Rozmawia艂y艣cie ostatnio o zamianie kategorii jej licencji?

- Odm贸wi艂am. Ma, to znaczy, mia艂a jeszcze do odpracowania rok. Po aresztowaniu i uzale偶nieniu to obowi膮zkowe. Odwyk si臋 uda艂, 艣wietnie sobie poradzi艂a, cho膰 podejrzewam, 偶e po prostu zast膮pi艂a Push czym艣 innym.

- W贸dk膮, Znalaz艂am w jej mieszkaniu dwie butelki.

- C贸偶. To legalne, cho膰 niezgodne z przepisami dotycz膮cymi zmiany kategorii licencji. Teraz to i tak bez znaczenia.

Tressa potar艂a d艂oni膮 oczy i ci臋偶ko westchn臋艂a.

- Teraz to ju偶 bez znaczenia - powt贸rzy艂a. - Chodzi艂o jej wy艂膮cznie o to, by jak najszybciej wr贸ci膰 do centrum. Nienawidzi艂a pracy na ulicy, a jednocze艣nie nigdy powa偶nie nie my艣la艂a o zmianie profesji.

- Nie wie pani, czy mia艂a sta艂ych klient贸w?

- Nie. Dawniej mia艂a ich ca艂膮 list臋, m臋偶czy藕ni i kobiety z klas膮. Mia艂a licencj臋 na obie pici. Z tego, co wiem, nikt jej tu nie szuka艂. S膮dz臋, 偶e powiedzia艂aby mi o tym, bo co艣 takiego poprawi艂oby jej samopoczucie.

- A dostawca?

- Nigdy nie zdradzi艂a nazwiska, nawet mnie. Przysi臋ga艂a, 偶e nie kontaktowa艂a si臋 z nim, odk膮d wysz艂a z wi臋zienia. Wierzy艂am jej.

- Czy pani zdaniem nie poda艂a nazwiska, bo si臋 ba艂a?

- Moim zdaniem, Jacie uwa偶a艂a, 偶e to kwestia etyki, Przez p贸艂 偶ycia by艂a licencjonowan膮 kobiet膮 do towarzystwa. Dobra prostytutka jest dyskretna, a prywatno艣膰 klient贸w jest dla niej 艣wi臋to艣ci膮, zupe艂nie jak dla ksi臋dza czy lekarza. W tym przypadku by艂o tak sama. Przypuszczam, 偶e dostawca byt tak偶e jej klientem, ale co do tego nie mam pewno艣ci.

- Czy podczas ostatnich spotka艅 nie odnios艂a pani wra偶enia, 偶e Jacie Wooton si臋 czego艣 lub kogo艣 boi, 偶e co艣 j膮 martwi lub niepokoi?

- Nie. Jak zwykle nie mog艂a si臋 doczeka膰 zwrotu licencji i powrotu do dawnego 偶ycia.

- Jak cz臋sto tu przychodzi艂a?

- Raz na dwa tygodnie, takie s膮 warunki zwolnienia. Ani razu nie opu艣ci艂a spotkania. Regularnie poddawa艂a si臋 badaniom i testom. Nigdy nie utrudnia艂a wsp贸艂pracy. Pani porucznik, to by艂a zupe艂nie zwyczajna kobieta, mo偶e tylko troch臋 zagubiona. Nie przepada艂a za prac膮 na ulicy, przywyk艂a do bardziej wyszukanej klienteli i mniej ordynarnych zachowa艅. Lubi艂a 艂adne rzeczy, dba艂a o sw贸j wygl膮d, narzeka艂a na niskie stawki w swojej kategorii. Nie prowadzi艂a 偶ycia towarzyskiego, bo wstydzi艂a si臋 po艂o偶enia, w jakim si臋 znalaz艂a. Poza tym uwa偶a艂a, 偶e osoby z jej obecnej sfery ekonomicznej nie dorastaj膮 jej do pi臋t.

Tressa na chwil臋 zas艂oni艂a d艂oni膮 usta.

- Prosz臋 mi wybaczy膰. Staram si臋 panowa膰 nad zdenerwowaniem i nie traktowa膰 tego osobi艣cie, ale nie zawsze mi si臋 udaje. To jeden z powod贸w, dla kt贸rych nie by艂am zbyt dobra na ulicy. Lubi艂am j膮, chcia艂am jej pom贸c. Nie mam poj臋cia, kto m贸g艂 jej zrobi膰 co艣 takiego. Ot, kolejny przypadkowy atak na kogo艣 s艂abszego. W ko艅cu to tylko prostytutka.

G艂os jej dr偶a艂, jakby za chwil臋 mia艂 si臋 za艂ama膰. Tressa chrz膮kn臋艂a i wzi臋艂a g艂臋boki wdech.

- Obie wiemy, 偶e wielu ludzi nadal tak uwa偶a. Przychodz膮 tu do mnie pobite, poni偶one, wykorzystane, sponiewierane. Niekt贸re si臋 poddaj膮, inne jako艣 sobie radz膮, awansuj膮 i 偶yj膮 prawie jak ksi臋偶niczki. Ale s膮 i takie, kt贸re trafiaj膮 do rynsztoka. To niebezpieczny zaw贸d. Gliny, pogotowie, pracownicy s艂u偶by zdrowia i prostytutki. Niebezpieczne zawody z wysok膮 umieralno艣ci膮. - Tressa westchn臋艂a. - Chcia艂a wr贸ci膰 do dawnego 偶ycia. I to j膮 zabi艂o.

ROZDZIA艁 2

Eve zatrzyma艂a si臋 w kostnicy. Wiedzia艂a, 偶e to ostatnia szansa, by ofiara mog艂a opowiedzie膰 o tym, co si臋 wydarzy艂o. Cho膰 Jacie Wooton pracowa艂a w zawodzie, wymagaj膮cym kontaktu fizycznego, nie mia艂a przyjaci贸艂 ani wrog贸w, wsp贸艂pracownik贸w ani rodziny, i zdawa艂a si臋 by膰 kobiet膮 samotn膮. Cia艂o by艂o jej najwi臋kszym maj膮tkiem. U偶ywa艂a go, by zarobi膰 na lepsze 偶ycie.

Eve postanowi艂a sprawdzi膰, co te偶 to cia艂o mia艂o do powiedzenia o swoim kacie.

Przystan臋艂a w po艂owie korytarza w domu umar艂ych.

- Znajd藕 jakie艣 krzes艂o - zwr贸ci艂a si臋 do Peabody. - Skontaktuj si臋 z ch艂opakami z labo i pogo艅 ich. B艂agaj, strasz, p艂acz, r贸b, co chcesz, byle tylko zabrali si臋 do bada艅 nad papeteri膮.

- Dam sobie rad臋. Wchodz臋. Tym razem nic mi nie b臋dzie.

Eve zauwa偶y艂a, 偶e Peabody jest bardzo blada. C贸偶, napatrzy艂a si臋 dzi艣 na krew i zmasakrowane zw艂oki w zau艂ku. Eve by艂a przekonana, 偶e Peabody tym razem by wytrzyma艂a, ale za jak膮 cen臋! Tej ceny nie musia艂a p艂aci膰. Nie tu i nie teraz.

- Nie twierdz臋, 偶e nie dasz rady. M贸wi臋 tylko, 偶e pilnie potrzebuj臋 danych na temat papeterii. Skoro zab贸jca zostawia nam 艣lad, nale偶y z tego skorzysta膰. Znajd藕 krzes艂o i bierz si臋 do roboty.

Nie czekaj膮c, a偶 Peabody zacznie si臋 targowa膰, Eve pomaszerowa艂a korytarzem w stron臋 podw贸jnych szklanych drzwi, za kt贸rymi spoczywa艂o cia艂o.

Liczy艂a, 偶e spraw膮 zajmie si臋 Morris, g艂贸wny koroner, i nie zawiod艂a si臋. Pracowa艂 sam, jak zazwyczaj. Mia艂 na sobie przezroczysty kombinezon ochronny, pod kt贸rym wida膰 by艂o jego b艂臋kitn膮 bluz臋 i obcis艂e spodnie. D艂ugie w艂osy zwi膮za艂 w kucyk i schowa艂 pod kapturem, by przypadkiem nie zanieczy艣ci膰 zw艂ok. Na szyi mia艂 srebrny medalion z ciemnoczerwonym kamieniem. Jego r臋ce byty umazane krwi膮, a 艂adna, nieco egzotyczna twarz zastyg艂a niczym kamie艅.

Zwykle pracuj膮c s艂ucha艂 muzyki, dzi艣 w sali panowa艂a cisza, kt贸r膮 zak艂贸ca艂 jedynie szum maszyn i nieprzyjemny 艣wist skalpela.

- Co jaki艣 czas trafia si臋 co艣, co przekracza granice - powiedzia艂, nie podnosz膮c wzroku. - Granice cz艂owiecze艅stwa, Dallas, oboje wiemy, 偶e cz艂owiek ma niesamowit膮 zdolno艣膰 zadawania cierpienia przedstawicielom w艂asnego gatunku, prawda? A jednak czasami zdarzaj膮 si臋 przypadki, kt贸re przerastaj膮 nasz膮 wyobra藕ni臋.

- Zmar艂a na skutek poder偶ni臋cia gard艂a.

- Odrobina lito艣ci. - Podni贸s艂 ze zrozumieniem g艂ow臋. Jego ukryte za goglami oczy nie u艣miecha艂y si臋 jak zwykle. Nie by艂o w nich znajomego b艂ysku zafascynowania prac膮. - Nie czu艂a tego, co potem z ni膮 robi艂. Nie mia艂a 艣wiadomo艣ci. Spokojnie odesz艂a, zanim zacz臋艂a si臋 rze藕.

- Wi臋c to by艂a rze藕?

- A jak inaczej by艣 to nazwa艂a? - Rzuci艂 skalpel na metalow膮 tac臋 i zakrwawion膮 d艂oni膮 wskaza艂 zmasakrowane zw艂oki. - Jak, do cholery, by艣 to nazwa艂a?

- Brak mi s艂贸w. Nie wiem, czy w og贸le s膮 takie s艂owa. Wstr臋tne, to ma艂o powiedziane. Z艂e, nie, te偶 nie oddaje istoty. Morris, nie filozofujmy. To jej nie pomo偶e. Powiedz, czy on zna艂 si臋 na tym, czy to tylko przypadek?

Oddycha艂 zbyt szybko. Pr贸buj膮c si臋 uspokoi膰, Morris zdj膮艂 gogle, kaptur, po czym podszed艂 do umywalki, by zmy膰 z d艂oni krew i preparat zabezpieczaj膮cy.

- Zna艂 si臋. Ci臋cia s膮 bardzo precyzyjne. 呕adnego wahania ani niepotrzebnych ruch贸w. - Otworzy艂 lod贸wk臋 i wyj膮艂 dwie butelki wody. Jedn膮 rzuci! Eve, z drugiej napi艂 si臋 sam. - Nasz zab贸jca wie, jak si臋 zabra膰 do takiej kolorowanki.

- S艂ucham?

- Dallas, twoje trudne dzieci艅stwo wci膮偶 mnie fascynuje. Musz臋 na chwil臋 usi膮艣膰. - Opad艂 na krzes艂o i zacz膮艂 masowa膰 czo艂o. - Tym razem mnie rozwali艂o. Najgorsze, 偶e nie przewidzisz, kiedy to si臋 mo偶e sta膰. Po tym wszystkim, co tu na co dzie艅 widuj臋, czterdziestojednoletnia kobieta z amatorskim pedicurem i sztywnym paluchem lewej stopy zupe艂nie mnie rozbi艂a.

Eve nie wiedzia艂a, jak si臋 zachowa膰, kiedy Morris wpada艂 w taki nastr贸j. S艂uchaj膮c g艂osu instynktu, usiad艂a obok niego na krze艣le i napi艂a si臋 wody. Zauwa偶y艂a, 偶e nie wy艂膮czy艂 rekordera. C贸偶, je艣li b臋dzie chcia艂, to p贸藕niej wyma偶e t臋 rozmow臋.

- Morris, powiniene艣 wzi膮膰 urlop.

- Ju偶 to gdzie艣 s艂ysza艂em. - U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo, - W艂a艣ciwie to jutro rano mia艂em wyjecha膰 na dwa tygodnie na Arub臋. Wiesz, s艂o艅ce, morze, nagie kobiety, w dodatku 偶ywe, ogromne ilo艣ci alkoholu pitego z 艂upin kokosa.

- Jed藕. Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Prze艂o偶y艂em. Chc臋 doprowadzi膰 t臋 spraw臋 do ko艅ca, - Spojrza艂 na Eve. - Niekt贸rych przypadk贸w trzeba dopilnowa膰 osobi艣cie. Kiedy zobaczy艂em, co jej zrobi艂, wiedzia艂em, 偶e nie wysiedzia艂bym spokojnie na pla偶y.

- Mog艂abym powiedzie膰, 偶e masz tu 艣wietn膮 ekip臋. Twoi wsp贸艂pracownicy zaj臋liby si臋 ni膮 r贸wnie troskliwie, jak ty. I wszystkimi, kt贸rych tu przywioz膮 przez kilka najbli偶szych dni. - Upi艂a 艂yk wody, ca艂y czas patrz膮c na nagie cia艂o Jacie Wooton, le偶膮ce na stole w zimnym laboratorium. - Mog艂abym obiecywa膰, 偶e znajd臋 tego sukinsyna i dopilnuj臋, 偶eby zap艂aci艂 za to, co zrobi艂. Wiesz, 偶e by艂aby to szczera prawda. Ale sama te偶 bym nie pojecha艂a. - Opar艂a g艂ow臋 o 艣cian臋. - Nigdzie bym nie pojecha艂a.

Morris przygl膮da艂 si臋 jej - siedzia艂a z wyrzuconymi przed siebie nogami i g艂ow膮 opart膮 o 艣cian臋. Tu偶 przed nimi le偶a艂y zmasakrowane zw艂oki Jacie Wooton.

Po chwili panuj膮ce mi臋dzy nimi milczenie sta艂o si臋 zupe艂nie zno艣ne.

- Do cholery, Dallas, co z nami jest nie tak?

- Nie mam poj臋cia.

Zamkn膮艂 na chwil臋 oczy. Czu艂, 偶e powoli zaczyna si臋 uspokaja膰.

- Kochamy trupy. - Kiedy parskn臋艂a, u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, nie otwieraj膮c oczu. - Nie mia艂em na my艣li tego chorego posuwania zw艂ok, zboczku. Bez wzgl臋du na to, kim byli za 偶ycia, kochamy ich, bo zostali oszukani i wykorzystani. Bo s膮 najbardziej przegrani.

- C贸偶, zdaje si臋, 偶e jednak weszli艣my na tematy filozoficzne.

- Chyba tak. - Zrobi艂 co艣, co nie zdarza艂o si臋 zbyt cz臋sto. Dotkn膮艂 jej d艂oni. Eve u艣wiadomi艂a sobie, 偶e ten drobny gest zawiera pewn膮 intymno艣膰. Emocjonalny kontakt mi臋dzy par膮 znajomych. By艂 bardziej osobisty ni偶 jakikolwiek gest, - kt贸ry ofiara wymieni艂a ze swoimi klientami.

- Przychodz膮 do nas wszyscy, od niemowl膮t po zgrzybia艂ych starc贸w - m贸wi艂 dalej Morris. - Niewa偶ne, kto kocha艂 ich za 偶ycia, po 艣mierci to my stajemy si臋 dla nich najbli偶si. Czasami ta blisko艣膰 bardzo nas dotyka, 艣ciska nasze 偶o艂膮dki niczym w imadle. C贸偶...

- Zdaje si臋, 偶e tak naprawd臋 w 偶yciu nikogo nie mia艂a. W jej mieszkaniu nie zauwa偶y艂am... jakby to powiedzie膰... sentyment贸w. Nie chcia艂a nikogo mie膰. A teraz, c贸偶, zostali艣my tylko my.

- W porz膮dku. - Upi艂 艂yk wody i wsta艂. - W porz膮dku. - Odstawi艂 butelk臋, w艂o偶y艂 r臋kawiczki i gogle. - Przyspieszy艂em badanie toksykologiczne, tak na wszelki wypadek. W膮troba lekko uszkodzona, nadu偶ywa艂a alkoholu. Poza tym nie stwierdzi艂em powa偶niejszych problem贸w ze zdrowiem. Ostatni posi艂ek zjad艂a sze艣膰 godzin przed zgonem, to by艂 makaron. Mia艂a powi臋kszane piersi, korekt臋 oczu, podnoszone po艣ladki i drobn膮 plastyk臋 szcz臋ki. 艢wietna robota.

- Dawno?

- Dosy膰. Kilka lat temu, przynajmniej ty艂ek. Moim zdaniem to by艂a ostatnia poprawka.

- Zgadza si臋. Szcz臋艣cie si臋 od niej odwr贸ci艂o, ostatnio brakowa艂o jej forsy na porz膮dn膮 plastyk臋 cia艂a.

- A teraz ostatni zabieg. Zab贸jca poder偶n膮艂 gard艂o cienkim, ostrym no偶em, najprawdopodobniej by艂 to skalpel. Ci膮艂 od lewej do prawej, nieco w d贸艂. K膮t, pod jakim zada艂 ran臋, wskazuje, 偶e kobieta mia艂a brod臋 zadart膮 w g贸r臋 i odrzucon膮 w ty艂 g艂ow臋. Zaszed艂 j膮 od ty艂u, lew膮 r臋k膮 poci膮gn膮艂 za w艂osy, 偶eby odchyli膰 jej g艂ow臋, ci膮艂 praw膮 r臋k膮. - Morris zademonstrowa艂 w powietrzu to, o czym m贸wi艂. - Otworzy艂 t臋tnic臋 szyjn膮 jednym ci臋ciem.

- Mn贸stwo krwi. - Eve nie odrywa艂a wzroku od zw艂ok i przez ca艂y czas wyobra偶a艂a sobie Jacie Wooton 偶yw膮, z twarz膮 przyci艣ni臋t膮 do brudnego muru. Szarpni臋cie za w艂osy, szok, nag艂y b贸l, zam臋t. - Ca艂e strumienie krwi.

- O tak. Musia艂 si臋 ca艂y pobrudzi膰, nawet stoj膮c z ty艂u. Je艣li idzie o dalszy ci膮g, to by艂o jedno precyzyjne ci臋cie. - I tym razem Morris narysowa艂 je palcem w powietrzu. - Bardzo szybki, powiedzia艂bym, ekonomiczny ruch. Nie mo偶na uzna膰 tego za starann膮, czy cho膰by chirurgiczn膮 robot臋, ale z pewno艣ci膮 nie by艂 to jego pierwszy raz. Ju偶 wcze艣niej kroi艂 cia艂o. Moim zdaniem 膰wiczy艂 nie tylko symulacje. Zanim pokroi艂 t臋 biedaczk臋, musia艂 mie膰 do czynienia z mi臋sem i krwi膮.

- A wi臋c to nie robota chirurga? Nie jest lekarzem?

- Tego bym nie zak艂ada艂. Spieszy艂 si臋, by艂o ciemno, pewnie. czu艂 strach, podniecenie. - Na egzotycznej twarzy Morrisa pojawi艂o si臋 obrzydzenie. - Czymkolwiek kierowa艂 si臋 ten... ten... zn贸w nie znajduj臋 s艂贸w. To, co nim kierowa艂o, mog艂o mu jednocze艣nie przeszkadza膰. Usun膮艂 kobiece organy w tempie ekspresowym. Nie da si臋 ustali膰, czy dosz艂o przedtem do kontaktu seksualnego. Raczej nie zd膮偶y艂 tego zrobi膰 po jej zgonie, a przed masakr膮, bo to by艂a kwestia chwili.

- Uwa偶asz, 偶e mia艂 co艣 wsp贸lnego z medycyn膮? Piel臋gniarz, pracownik pogotowia, a mo偶e weterynarz? - Celowo urwa艂a i podnios艂a g艂ow臋. - Patolog?

U艣miechn膮艂 si臋 do niej.

- Oczywi艣cie, to mo偶liwe. Bior膮c pod uwag臋 warunki, zadanie wymaga艂o sporych umiej臋tno艣ci. Z drugiej strony, nie musia艂 si臋 martwi膰, czy pacjent prze偶yje. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 potrzebna by艂a znajomo艣膰 anatomii i sprawno艣膰 w pos艂ugiwaniu si臋 narz臋dziami. Powiem tak: najprawdopodobniej studiowa艂, prawdopodobnie praktykowa艂, cho膰 niekoniecznie podczas stara艅 o licencj臋 medyczn膮 i zapewne nie chodzi艂o mu te偶 o ratowanie 偶ycia i zdrowia pacjent贸w. Podobno zostawi艂 jaki艣 list.

- Tak. Adresowany do mnie. Postara艂 si臋, 偶ebym to ja poprowadzi艂a 艣ledztwo.

- A wi臋c to sprawa osobista.

- Mo偶na powiedzie膰, 偶e wr臋cz intymna.

- Postaram si臋 jak najszybciej przes艂a膰 ci wyniki bada艅. Chc臋 zrobi膰 jeszcze kilka test贸w. Mo偶e uda mi si臋 ustali膰 co艣 na temat narz臋dzia.

- 艢wietnie. Morris, nie przejmuj si臋 tak.

- Och, nie przejmuj臋 si臋 - powiedzia艂, kiedy ruszy艂a w stron臋 drzwi. - Dallas, dzi臋ki.

Spojrza艂a na niego.

- Nie ma sprawy.

Na korytarzu kiwn臋艂a na Peabody.

- M贸w wszystko, co powinnam wiedzie膰.

- Ch艂opcy z labo, postraszeni przez pani ofiarn膮 podw艂adn膮, ustalili, 偶e kopert臋 i kartk臋 wykonano z papieru bardzo dobrej jako艣ci. Nigdy nie by艂 przetwarzany, co nie tylko wstrz膮sa moj膮 dusz膮 wolnoerowca, ale te偶 oznacza, 偶e zosta艂 wyrodukowany i zakupiony poza granicami Stan贸w Zjednoczonych i podleg艂ych terytori贸w. U nas obowi膮zuje prawo.

Eve unios艂a brwi.

- My艣la艂am, 偶e wolnoerowcy nie wierz膮 w prawo narzucone spo艂ecze艅stwu przez rz膮dy - powiedzia艂a, kiedy wysz艂y na rozgrzan膮 s艂o艅cem ulic臋.

- Wierzymy, kiedy sprzyjaj膮 naszym celom. - Peabody wsiad艂a do samochodu. - Angielski. Papier wyprodukowano w Anglii i mo偶na go kupi膰 tylko w kilku sklepach w Europie.

- Nie do zdobycia w Nowym Jorku?

- Nie, pani porucznik. M贸wi膮c prawd臋, trudno go zam贸wi膰 czy kupi膰 przez Internet, bo w naszym kraju nieprzetworzony papier znajduje si臋 na li艣cie towar贸w zakazanych.

- Mhm. - M贸zg Eve pracowa艂 na szybszych obrotach, a jej my艣li by艂y o krok dalej, ale poniewa偶 Peabody przygotowywa艂a si臋 do egzaminu, uzna艂a, 偶e warto j膮 troch臋 pom臋czy膰. - W jaki spos贸b trafi艂 z Europy do zau艂ka w chi艅skiej dzielnicy?

- C贸偶, ludzie przemycaj膮 do Stan贸w r贸偶ne zakazane towary. Korzystaj膮 z czarnego rynku. Podr贸偶uj膮c z obcym paszportem, mo偶na wwie藕膰 do kraju pewn膮 ilo艣膰 osobistych rzeczy, nie zawsze dozwolonych. Poza tym s膮 dyplomaci i tyra podobni osobnicy. Jak by nie by艂o, trzeba za to zap艂aci膰, a cena jest s艂ona. Na przyk艂ad ten papier chodzi po dwadzie艣cia eurodolar贸w za sztuk臋. Za jedn膮 kartk臋. Koperta kosztuje dwana艣cie. - Powiedzieli ci to ch艂opcy z labo?

- Nie, pani porucznik. Sprawdzi艂am, kiedy tu na pani膮 czeka艂am.

- Dobra robota. Masz punkty sprzeda偶y?

- Wszystkie znane. Papier tego typu produkuje si臋 w Wielkiej Brytanii, oficjalnie handluje nim szesna艣cie sklep贸w i dwie hurtownie. Dwa sklepy w Londynie.

- Doprawdy?

- Pomy艣la艂am, 偶e skoro na艣laduje Kub臋 Rozpruwacza, trop londy艅ski b臋dzie najlepszy.

- Od tego zaczniemy. Sprawdzimy wszystkie punkty, ale Londyn jest najwa偶niejszy. Postaraj si臋 zdoby膰 list臋 os贸b, kt贸re naby艂y ten papier.

- Tak jest, pani porucznik. A co do dzisiejszego ranka, wiem, 偶e nawali艂am.

- Peabody - przerwa艂a jej Eve. - Czyja m贸wi臋, 偶e nawali艂a艣?

- Nie, ale...

- Czy odk膮d trafi艂a艣 pod moj膮 komend臋 kiedykolwiek zdarzy艂o si臋, 偶ebym nie zwr贸ci艂a ci uwagi, 偶e nie wykona艂a艣 moich polece艅 w stopniu zadowalaj膮cym, nie poradzi艂a艣 sobie z zadaniem, albo po prostu co艣 schrzani艂a艣?

- No c贸偶, nie, pani porucznik. - Peabody wyd臋艂a policzki i g艂o艣no wypu艣ci艂a powietrze. W sumie to nie.

- W takim razie daj sobie spok贸j i zdob膮d藕 dla mnie t臋 list臋.

W centrali detektywi zasypali j膮 gradem pyta艅, plotek i spekulacji na temat zab贸jstwa Jacie Wooton. Skoro policjanci rozmawiali o sprawie, to znaczy, 偶e opinia publiczna a偶 huczy.

Eve szybko przemkn臋艂a do swojego biura i od razu zam贸wi艂a w autokncharzu kaw臋. Nast臋pnie podesz艂a do 艂膮cza, by sprawdzi膰 wiadomo艣ci i nie odebrane po艂膮czenia. Przesta艂a liczy膰 wiadomo艣ci od dziennikarzy, kiedy dosz艂a do dwudziestu. Sze艣膰 z nich zostawi艂a Nadine Furst z Kana艂u 75.

Z kubkiem kawy w d艂oni Eve usiad艂a za biurkiem. Przez chwil臋 b臋bni艂a palcami w blat. C贸偶, wcze艣niej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂a porozmawia膰 z mediami.

Im p贸藕niej, tym lepiej. W zasadzie dla niej najlepszym terminem by艂oby przysz艂e milenium, lecz nie uniknie tego, musi z艂o偶y膰 o艣wiadczenie. B臋dzie kr贸tkie i rzeczowe, postanowi艂a. Absolutnie 偶adnych wywiad贸w i spotka艅 w studio.

Jemu w艂a艣nie o to chodzi艂o. Chcia艂, 偶eby pojawia艂a si臋 w mediach, 偶eby o nim m贸wi艂a w najlepszym czasie antenowym i na 艂amach prasy. Chcia艂 by膰 s艂awny.

Wielu z nich na tym zale偶a艂o. W艂a艣ciwie wi臋kszo艣ci chodzi艂o o s艂aw臋. Ten jednak pragn膮艂 wzbudza膰 sensacj臋. Marzy艂 o tym, by media krzycza艂y: 鈥濿sp贸艂czesny Kuba Rozpruwacz szlachtuje Nowy Jork鈥.

O tak, to zupe艂nie w jego stylu. G艂o艣no, mocno, wyra藕nie.

Kuba Rozpruwacz, pomy艣la艂a Eve, zwracaj膮c si臋 w stron臋 komputera, by sporz膮dzi膰 raport.

Dziadek dzisiejszych seryjnych morderc贸w.

Nigdy nie uda艂o si臋 go uj膮膰 ani zidentyfikowa膰.

Od prawie dwustu lat pozostaje bohaterem r贸偶norakich bada艅, opowie艣ci, legend, spekulacji. Wzbudza fascynacj臋 i obrzydzenie. I strach.

W tamtych czasach media wywo艂a艂y w spo艂ecze艅stwie prawdziw膮 panik臋, ale i zainteresowanie jego osob膮.

Wsp贸艂czesny na艣ladowca liczy, 偶e uniknie rozpoznania. Chodzi mu o wywo艂anie strachu i wzbudzenie fascynacji, chce si臋 zmierzy膰 z policj膮. Pewnie dok艂adnie zapozna艂 si臋 z dzia艂alno艣ci膮 swojego poprzednika. Mo偶liwe, 偶e zanim pope艂ni艂 pierwsz膮 zbrodni臋, przez jaki艣 czas studiowa艂 medycyn臋, formalnie lub nie. Gustowna papeteria, jako symbol zamo偶no艣ci i dobrego smaku.

Niekt贸rzy podejrzani w sprawie Rozpruwacza nale偶eli do wy偶szych sfer, rozmy艣la艂a Eve. Zamieszana by艂a nawet rodzina kr贸lewska. Obywatele ponad prawem. Ci ludzie uwa偶ali, 偶e stoj膮 ponad prawem.

Wed艂ug niekt贸rych teorii Kuba Rozpruwacz by艂 Amerykaninem przebywaj膮cym w Londynie. Eve zawsze uwa偶a艂a, 偶e to fa艂szywy trop, ale czy to mo偶liwe, 偶eby ten zab贸jca by艂 Brytyjczykiem przebywaj膮cym w Stanach?

A mo偶e to - jak to si臋 nazywa? - anglofil? Kto艣, kto podziwia wszystko, co brytyjskie. Czy tam by艂? Czy przechadza艂 si臋 uliczkami Whitechapel? Rozmy艣la艂 o tym? Wyobra偶a艂 sobie siebie w roli Rozpruwacza?

Zacz臋艂a pisa膰 raport, ale zaraz przerwa艂a. Zadzwoni艂a do biura doktor Miry i um贸wi艂a si臋 na spotkanie.

Doktor Charlotte Mira mia艂a na sobie elegancki kostium w kolorze lodowatego b艂臋kitu, kt贸ry ozdobi艂a trzema d艂ugimi, cienkimi z艂otymi 艂a艅cuszkami. 艁adn膮 twarz okala艂y mi臋kkie kasztanowe w艂osy, rozja艣nione kilkoma delikatnymi pasemkami. Co艣 nowego, zauwa偶y艂a Eve, zastanawiaj膮c si臋, czy powinna to jako艣 skomentowa膰, czy raczej uda膰, 偶e niczego nie zauwa偶y艂a.

Nigdy nie by艂a pewna, jak si臋 porusza膰 w kobiecych tematach.

- Doceniam, 偶e znalaz艂a艣 dla mnie czas - zacz臋艂a.

- Zastanawia艂am si臋, czy spr贸bujesz si臋 dzi艣 ze mn膮 skontaktowa膰. - Mira wskaza艂a d艂oni膮 krzes艂o. - Wszyscy o tym m贸wi膮. To wyj膮tkowo makabryczna sprawa.

- Im bardziej makabryczna, tym wi臋cej gadania.

- Tak, masz racj臋. - Mira dobrze zna艂a Eve i wiedzia艂a, 偶e od rana nie mia艂a w ustach nic opr贸cz kawy, wi臋c nie pytaj膮c jej o zdanie zam贸wi艂a w autokucharzu herbat臋, - Nie wiem, ile z tego, co s艂ysza艂am, jest zgodne z prawd膮.

- W艂a艣nie pisz臋 raport. Wiem, 偶e jest za wcze艣nie, 偶eby prosi膰 ci臋 o sporz膮dzenie profilu, ale tym razem nie mog臋 czeka膰. Je艣li moje podejrzenia s膮 s艂uszne, to on dopiero zaczyna. Jacie Wooton nie by艂a jego celem. Nie chodzi艂o akurat o ni膮. Nie s膮dz臋, 偶eby j膮 zna艂, ani ona jego.

- Uwa偶asz, 偶e to by艂 przypadek?

- Niezupe艂nie. Chodzi艂o mu o konkretny typ. Licencjonowana kobieta do towarzystwa. Dziwka. Uliczna prostytutka z biednej dzielnicy. Mia艂 艣ci艣le okre艣lone wymagania, Wooton nie 偶yje, bo go spotka艂a. Nic poza tym. Opowiem ci o wszystkim, co wiem, a raport do艣l臋 p贸藕niej, jak uzupe艂ni臋 do ko艅ca. Chc臋, to znaczy, musz臋 - poprawi艂a si臋 - musz臋 wiedzie膰, czy zmierzam w dobrym kierunku.

- M贸w, co wiesz. - Mira poda艂a jej delikatn膮 porcelanow膮 fili偶ank臋 i usiad艂a.

Eve zacz臋艂a od ofiary. Opisa艂a stan, w jakim znaleziono cia艂o Jacie Wooton. Wspomnia艂a o li艣cie, dotychczasowym przebiegu 艣ledztwa i wst臋pnych wynikach bada艅 Morrisa.

- Rozpruwacz - szepn臋艂a Mira. - Kuba Rozpruwacz.

- S艂ysza艂a艣 o nim? - Eve pochyli艂a si臋 do przodu.

- Ka偶dy szanuj膮cy si臋 specjalista od profili kryminalnych dok艂adnie przestudiowa艂 przypadek Krwawego Kuby. My艣lisz, 偶e mamy do czynienia z na艣ladowc膮?

- A ty?

Mira opar艂a si臋 na krze艣le i upi艂a 艂yk herbaty.

- Z pewno艣ci膮 da艂 podstawy, by tak s膮dzi膰. To wykszta艂cony egocentryk. Brzydzi si臋 kobietami. Fakt, 偶e zdecydowa艂 si臋 na ten, a nie inny spos贸b zamordowania swojej ofiary, jest bardzo znacz膮cy. Jego pierwowz贸r atakowa艂 i okalecza艂 kobiety na r贸偶ne sposoby. On wybra艂 akurat ten, polegaj膮cy na usuni臋ciu ofierze tego, co sprawia艂o, 偶e by艂a kobiet膮.

Widz膮c, 偶e Eve powoli kiwa g艂ow膮, Mira domy艣li艂a si臋, 偶e pani porucznik sama dosz艂a do takiego wniosku.

- M贸wi膮c kr贸tko, pozbawi艂 j膮 p艂ci. Dla niego seks oznacza 偶膮dz臋, przemoc, w艂adz臋, poni偶enie. Jego relacje z kobietami nie s膮 zdrowe ani tradycyjne. Postrzega siebie jako kogo艣 wyj膮tkowego, sprytnego, wr臋cz geniusza. Dlatego tylko ty si臋 nadajesz.

- Do czego?

- Tylko ty mo偶esz by膰 jego przeciwnikiem. Najwi臋kszy i najbardziej nieuchwytny morderca naszych czas贸w nie zadowoli si臋 byle glin膮. Zgadzam si臋, nie zna艂 Jacie Wooton, Je艣li j膮 pozna艂, to tylko po to, by si臋 upewni膰, 偶e wybra艂 w艂a艣ciw膮 ofiar臋. Natomiast ciebie zna. Jeste艣 celem tak samo jak ona. Mo偶e nawet bardziej. Wooton by艂a pionkiem, chwilow膮 podniet膮. Ty jeste艣 w艂a艣ciwym graczem.

Eve te偶 o tym pomy艣la艂a i wci膮偶 si臋 zastanawia艂a, jak wykorzysta膰 ten trop.

- Nie chodzi mu o moj膮 艣mier膰.

- Nie, przynajmniej jeszcze nie teraz. - Mira z trosk膮 zmarszczy艂a czo艂o. - Jeste艣 mu potrzebna 偶ywa, bo chce obserwowa膰, jak go 艣cigasz. Chce 艣ledzi膰 w mediach raporty o swoich wyczynach i twoim 艣ledztwie. W tonie jego listu wyczuwam drwin臋. B臋dzie robi艂 wszystko, by z ciebie zadrwi膰. Nie chodzi mu o zwyczajnego policjanta, tylko o ciebie, osob臋 publiczn膮, a na dodatek kobiet臋. Nigdy nie pozwoli sobie przegra膰 z kobiet膮. - Jest przekonany, 偶e b臋dzie twoj膮 najwi臋ksz膮 pora偶k膮, 偶e ci臋 zniszczy. I to jest dla niego najbardziej podniecaj膮ce.

- C贸偶, zdziwi si臋, kiedy go przymkn臋.

- Uwa偶aj, bo mo偶e ci臋 zaatakowa膰, kiedy poczuje, 偶e jeste艣 zbyt blisko i mo偶esz mu zepsu膰 zabaw臋, Z pocz膮tku to b臋dzie wyzwanie, ale nie wierz臋, 偶eby zni贸s艂 upokorzenie, jakim by艂oby zatrzymanie przez kobiet臋. - Mira pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Wszystko zale偶y od tego, jak bardzo uto偶samia si臋 z Rozpruwaczem i w kt贸r膮 wersj臋 wydarze艅 wierzy. Eve, to bardzo skomplikowane. Czy kiedy napisa艂: 鈥瀙r贸bka moich mo偶liwo艣ci鈥, mia艂 na my艣li, 偶e to jego pierwszy atak? A mo偶e chcia艂 powiedzie膰, 偶e ju偶 wcze艣niej to robi艂 i nie zosta艂 wykryty?

- Tu, w Nowym Jorku, to jego pierwszy raz, ale sprawdz臋 w MCDK. Co jaki艣 czas r贸偶ni psychopaci pr贸buj膮 na艣ladowa膰 Kub臋 Rozpruwacza, lecz nie przypominam sobie, by kt贸rego艣 nie z艂apano.

- Daj zna膰, jak si臋 dowiesz czego艣 nowego. Przygotuj臋 bardziej dok艂adny profil.

- Dzi臋ki. - Eve wsta艂a. - Pos艂uchaj - zacz臋艂a z wahaniem, - Peabody mia艂a dzi艣 rano problemy. Ofiara by艂a w bardzo z艂ym stanie i wtedy ona, no c贸偶, dziewczyna mi si臋 rozchorowa艂a. Teraz ci膮gle o tym m贸wi. Jakby przed ni膮 偶aden glina nie narzyga艂 sobie na buty - mrukn臋艂a. - Wiesz, jest w stresie, przygotowuje si臋 do egzaminu na detektywa, szukaj膮 z McNabem mieszkania. Ja nawet nie chc臋 o tym my艣le膰, ale ona wbi艂a to sobie do g艂owy. Mo偶e znajdziesz minutk臋, 偶eby j膮 ustawi膰 czy co艣 w tym rodzaju. A zreszt膮, cholera!

Mira parskn臋艂a 艣miechem.

- To urocze, 偶e tak si臋 o ni膮 martwisz.

- Nie chc臋 by膰 urocza - zaprotestowa艂a poruszona Eve, - Nie chc臋 si臋 o ni膮 martwi膰. Po prostu to nie pora, 偶eby nosi膰 ty艂ek wy偶ej g艂owy.

- Porozmawiam z ni膮. - Mira przechyli艂a g艂ow臋. - A co u ciebie?

- U mnie? 艢wietnie. Nie narzekam. Hmm, a jak twoje sprawy? Wszystko dobrze?

- Och tak. C贸rka przyjecha艂a na kilka dni z rodzin膮. To takie mile, kiedy mog臋 ich go艣ci膰 i przez chwil臋 gra膰 rol臋 babci.

- Mhm. - Mira w swoim b艂臋kitnym kostiumie i ze zgrabnymi nogami nie przypomina艂a idea艂u babci.

- Chcia艂abym, 偶eby艣 si臋 z nimi spotka艂a.

- No c贸偶...

- W niedziel臋 urz膮dzamy ma艂e przyj臋cie w ogrodzie. B臋dziemy gotowa膰. By艂oby cudownie, gdyby艣cie do nas wpadli. O drugiej - doda艂a, nie czekaj膮c na odpowied藕.

- Niedziela - Lekka panika 艣cisn臋艂a gard艂o Eve. - Nie wiem, czy przypadkiem Roarke nie ma jakich艣 innych plan贸w.

- Skontaktuj臋 si臋 z nim. - Mira odstawi艂a fili偶ank臋. W jej oczach wida膰 by艂o rozbawienie. - B臋dzie tylko rodzina. Nic wielkiego. A teraz ci臋 wypuszcz臋. Masz du偶o pracy.

Otworzy艂a drzwi i wypchn臋艂a Eve na korytarz, a po chwili wyjrza艂a za ni膮 z u艣miechem. Kiedy znik艂a, Mira g艂o艣no si臋 roze艣mia艂a. Wyraz przera偶enia i kompletnego zagubienia na twarzy Eve, kiedy wspomnia艂a o rodzinnym gotowaniu, absolutnie j膮 zachwyci艂.

Zerkn臋艂a na zegarek, po czym pospiesznie podesz艂a do biurka, gdzie znajdowa艂o si臋 艂膮cze. Postanowi艂a z艂apa膰 Roarke'a, nim Eve wymy艣li jaki艣 wykr臋t.

Przera偶ona i wci膮偶 zagubiona, Eve wr贸ci艂a do Centrali. Peabody wybieg艂a jej na spotkanie.

- Pani porucznik! Dallas! - wola艂a, spiesz膮c za prze艂o偶on膮.

- Co si臋 robi na przyj臋ciu w ogrodzie? - mamrota艂a pod nosem Eve. - Po co w og贸le gotowa膰? Zw艂aszcza pod go艂ym niebem. Jest okropnie gor膮co. I te robaki. Nic nie rozumiem.

- Dallas!

- Co? - Eve odwr贸ci艂a si臋, marszcz膮c czo艂o. - O co chodzi?

- Mam list臋 klient贸w z tych dw贸ch sklep贸w. Musia艂am troch臋 postraszy膰 w艂a艣cicieli, ale si臋 uda艂o. Zdoby艂am nazwiska os贸b, kt贸re kupi艂y papeteri臋, tak膮 jak ta znaleziona przy Jacie Woton. Oczywi艣cie tylko towar skatalogowany. Sprawdza艂a艣 nazwiska? - Jeszcze nie. Dopiero je zdoby艂am.

- Daj mi list臋. Musz臋 si臋 czym艣 zaj膮膰 i zacz膮膰 normalnie my艣le膰.

Wyrwa艂a dyskietk臋 z r臋ki Peabody i wsun臋艂a do stacji swojej jednostki.

- Nie mam kawy - rzuci艂a, kiedy na ekranie zacz臋艂y si臋 pojawia膰 nazwiska. - A jest mi potrzebna. Natychmiast.

- Tak jest, pani porucznik. Widzia艂a pani? Jest tu jaka艣 ksi臋偶na i ksi膮偶臋. I Liva Holdreak, ta aktorka.

- Wci膮偶 nie mam kawy. Jak to mo偶liwe?

- I Carmichael Smith, ten gwiazdor o mi臋dzynarodowej s艂awie. Co p贸艂 roku zamawia komplet stu kopert i stu kartek. - Nie przestaj膮c m贸wi膰, Peabody wr臋czy艂a prze艂o偶onej kubek z kaw膮. - Moim zdaniem ta jego muzyka jest s艂aba, ale on sam jest boski.

- Peabody, ciesz臋 si臋, 偶e mi o tym m贸wisz. To wa偶ne, 偶e jest s艂aby i jednocze艣nie boski. Przyda mi si臋 ta informacja, kiedy b臋d臋 go aresztowa膰 za zamordowanie tej nieszcz臋snej prostytutki. Tak, to niezb臋dne dane.

- Oj, tak tylko m贸wi臋 - j臋kn臋艂a Peabody.

Eve przejrza艂a nazwiska, przesuwaj膮c na koniec listy osoby, kt贸re mieszka艂y wy艂膮cznie w Europie. Najpierw nale偶a艂o si臋 zaj膮膰 tymi, kt贸rzy posiadali domy r贸wnie偶 w Stanach.

- Carmichael Smith ma apartament na Upper West Side. Holdreak ma rezydencj臋 w Nowym Los Angeles. Przesuniemy J膮 w d贸艂 o jedno czy dwa miejsca.

Eve zacz臋艂a rutynowe sprawdzanie os贸b z listy.

- Pan i pani Elliot P. Hawthorne. Lat siedemdziesi膮t osiem i... jak偶e by inaczej, trzydzie艣ci jeden. W tym wieku Elliot raczej nie biega po ulicy i nie szlachtuje prostytutek. Dwa lata po 艣lubie, trzeci raz 偶onaty. Elliot lubi m艂ode dziewczyny, za艂o偶臋 si臋, 偶e powinny by膰 te偶 g艂upie.

- Ma艂偶e艅stwo z bogatym staruszkiem to wcale nie jest g艂upota - odpar艂a Peabody. - To wyrachowanie.

- Mo偶na by膰 g艂upim i jednocze艣nie wyrachowanym. Ma domy w Londynie, Cannes, Nowym Jorku i na Bimini. Pieni膮dze zdoby艂 w dawnym stylu. Odziedziczy艂 po ojcu. Brak wpis贸w w kartotece kryminalnej. Mimo to sprawdzimy, czy by艂 w tamtym czasie w Nowym Jorku. Mo偶e ma s艂u偶b臋, asystent贸w, zwariowanych krewnych, kt贸rzy wiedz膮, gdzie trzyma swoj膮 ekskluzywn膮 papeteri臋.

Eve kolejno analizowa艂a nazwiska z listy.

- Peabody, sprawd藕, czy ci ludzie s膮 jeszcze w Nowym Jorku. Czy to mo偶e by膰 takie proste, zastanawia艂a si臋. Czy by艂by tak arogancki, by zostawi膰 艣lad, po kt贸rym tak 艂atwo mo偶na go namierzy膰? Mo偶liwe, mo偶liwe. I tak b臋dzie musia艂a mu to udowodni膰, nawet je艣li namierzy go poprzez eleganck膮 papeteri臋.

- Niles Renquist - przeczyta艂a. - Lat trzydzie艣ci osiem. 呕onaty, jedno dziecko. Obywatel brytyjski, rezydencja w Londynie i Nowym Jorku. Obecnie zajmuje stanowisko szefa personelu Marshalla Evansa, delegata brytyjskiego przy ONZ. Okopa艂e艣 si臋 przy Sutton Place, co Niles? Przyjemne miejsce. Na ciebie te偶 nic nie mamy w kartotece, ale warto ci si臋 lepiej przyjrze膰.

Upi艂a 艂yk kawy i pomy艣la艂a o jedzeniu, ale zaraz t臋 my艣l odrzuci艂a.

- Pepper Franklin. Do diab艂a, a c贸偶 to za imi臋? Pewnie jaka艣 aktorka? No jasne. Brytyjska aktorka, obecnie wyst臋puje na Broadwayu we wznowieniu Dziewczyny ze 艣r贸dmie艣cia. Brak przesz艂o艣ci kryminalnej. Na tej li艣cie s膮 same 艣wi臋toszki.

Zaczyna艂o j膮 to martwi膰. O偶ywi艂a si臋 dopiero przy wzmiance o partnerze Pepper Franklin, Leo Fortneyu. 鈥濭wa艂t, gorsz膮ce zachowanie, maltretowanie鈥.

- Niegrzeczny ch艂opiec - zauwa偶y艂a Eve. - Niegrzeczny i zapracowany.

Kiedy Peabody wr贸ci艂a, lista w odpowiedniej kolejno艣ci by艂a ju偶 gotowa, a Eve wk艂ada艂a w艂a艣nie kurtk臋.

- Carmichael Smith, Elliot Hawthorne, Niles Renquist i Pepper Franklin s膮 w Nowym Jorku. Prawdopodobnie przebywali tu w tamtym czasie. Ubieraj si臋. Z艂o偶ymy wizyt臋 niekt贸rym naszym angielskim przyjacio艂om. - Ruszy艂a w stron臋 drzwi. - Czy w mie艣cie nie odbywa si臋 teraz jaka艣 sesja ONZ? - ONZ? Jak Organizacja Narod贸w Zjednoczonych? - Nie, ONZ jak Ostatnie Nierozgarni臋te Z艂amasy. - Czasami rozpoznaj臋 sarkazm - powiedzia艂a Peabody z godno艣ci膮. - Sprawdz臋.

ROZDZIA艁 3

Eve irytowa艂a si臋, kiedy musia艂a przeskakiwa膰 przez przeszkody. Ledwo omin臋艂a jedn膮, ju偶 na horyzoncie wida膰 by艂o nast臋pne. Nie by艂o sposobu, by pokona膰 labirynt asystent贸w, sekretarek, koordynator贸w i osobistych pomocnik贸w Carmichaela Smitha i Nilesa Renquista.

Zmuszona ust膮pi膰, zgodzi艂a si臋 spotka膰 z nimi dopiero nazajutrz.

To m贸g艂 by膰 pow贸d, dla kt贸rego podczas rozmowy z blondynk膮 tytu艂uj膮c膮 si臋 osobist膮 sekretark膮 pana Fortneya Eve zachowa艂a si臋 mniej dyplomatycznie ni偶 zazwyczaj.

- To nie jest wizyta towarzyska. Nie mo偶e pani tego poj膮膰? - Eve podsun臋艂a jej pod nos odznak臋. - Ja te偶 nie jestem towarzyska. W nowojorskiej policji tak膮 wizyt臋 nazywa si臋 oficjalnym przes艂uchaniem.

Surowa twarz blondyny nawet nie drgn臋艂a. Kobieta wygl膮da艂a jak t臋pa lala.

- Pan Fortney jest w tej chwili zaj臋ty - wysepleni艂a z oburzeniem. Eve by艂a gotowa si臋 za艂o偶y膰, 偶e niejeden bezm贸zgi facet uwa偶a艂, 偶e to seksowne. - Nie wolno mu przeszkadza膰.

- Je艣li w tej chwili nie powie pani swojemu szefowi, 偶e porucznik Dallas z nowojorskiej policji chce z nim porozmawia膰, b臋d臋 zmuszona przeszkodzi膰 wszystkim pracuj膮cym w tym budynku.

- Jest niedost臋pny.

Eve prze艂kn臋艂a ten tekst, kiedy sz艂o o Smitha, kt贸ry w艂a艣nie w tym momencie przebywa艂 w centrum zdrowia, gdzie poddawa艂 si臋 zabiegowi odnowy fizycznej. Renquist by艂 niedost臋pny, bo prawdopodobnie mia艂 piekielnie wa偶ne spotkania z g艂owami pa艅stw. Nie kupi jednak takich bredni, gdy w gr臋 wchodzi niewydarzony kumpel jakiej艣 aktoreczki!

- Peabody - warkn臋艂a, nie odrywaj膮c oczu od blondyny. - Wezwij ekip臋 antynarkotykow膮. Czuj臋 w powietrzu zapach Zonera. O czym pani m贸wi? To jaki艣 absurd! - Rozw艣cieczona blondyna podskakiwa艂a na swoich dziesi臋ciocentymetrowych platformach, a jej piersi hu艣ta艂y si臋 niczym ogromne balony. - Nie mo偶e pani tego zrobi膰!

- Owszem, mog臋. Wie pani, zwykle, kiedy ekipa antynarkorowa przeszukuje budynek, media zaraz si臋 o tym dowiaduj膮. - Zw艂aszcza gdy chodzi o znane osobisto艣ci. Za艂o偶臋 si臋, 偶e pani Franklin si臋 to nie spodoba.

- Je艣li my艣li pani, 偶e uda si臋 jej mnie zastraszy膰, to... - Ekipa antynarkotykowa b臋dzie w ci膮gu p贸艂 godziny, pani porucznik - powiedzia艂a ch艂odno Peabody. Zd膮偶y艂a ju偶 wy膰wiczy膰 ten ton. - Mo偶e pani zamkn膮膰 budynek.

- Dzi臋kuj臋, Peabody. Szybka robota. Za mn膮.

- Co? - Blondyna rzuci艂a si臋 w pogo艅 za wychodz膮c膮 z biura Eve. - Dok膮d pani idzie? Co pani chce zrobi膰?

- Id臋 zamkn膮膰 drzwi. Nikt nie ma prawa tu wej艣膰 ani wyj艣膰, zanim ekipa nie przeszuka budynku.

- Nie mo偶e pani! Nie! - Chwyci艂a Eve za rami臋.

- Och! - Eve zatrzyma艂a si臋 i spojrza艂a na bia艂膮 jak alabaster d艂o艅 z landrynkowor贸偶owymi paznokciami, kt贸re wbi艂y jej si臋 W r臋kaw. - Mo偶na to uzna膰 za napa艣膰 na oficera na s艂u偶bie I pr贸b臋 utrudniania 艣ledztwa. Wygl膮da pani na podejrzanie os艂abion膮, wi臋c nie rzuc臋 pani na ziemi臋, tylko od razu skuj臋.

- Ja nic nie zrobi艂am! - Blondynka pu艣ci艂a rami臋 Eve, jakby nagle zacz臋艂o j膮 parzy膰, i odskoczy艂a w ry艂. - Nic nie robi艂am! Och, cholera, no dobrze. W porz膮dku. Powiem Leo.

- Hmm, wiesz co, Peabody? - Eve jeszcze raz pow膮cha艂a powietrze. - To chyba jednak nie jest Zoner.

- Ma pani racj臋, pani porucznik. Moim zdaniem to gardenia. - Peabody u艣miechn臋艂a si臋 szeroko, kiedy blondyna pospiesznie wr贸ci艂a do biura. - Faktycznie musi by膰 os艂abiona, skoro uzna艂a, 偶e mo偶na ot tak, byle kiedy wzywa膰 ekip臋.

- Os艂abiona albo winna. Za艂o偶臋 si臋, 偶e ma tu sw贸j ma艂y sklepik. Do kogo zadzwoni艂a艣? - zapyta艂a Eve.

- Do serwisu pogodowego. Jest gor膮co i b臋dzie gor膮co, je艣li chce pani wiedzie膰.

- Pan Fortney panie przyjmie - og艂osi艂a dumnie blondynka, wychodz膮c z biura z wysoko uniesion膮 g艂ow膮.

Eve sz艂a za ni膮, dok艂adnie wyczuwaj膮c jej niech臋膰.

Fortney urz膮dzi艂 si臋 w jednym z pi臋ciu biur na pi臋trze. Wystrojem wn臋trz zajmowa艂 si臋 chyba jaki艣 daltonista albo wariat, albo jedno i drugie, bo zmys艂y Eve zosta艂y zbombardowane gryz膮cymi si臋 kolorami i wzorami, atakuj膮cymi ze 艣cian, pod艂ogi, a nawet z sufitu.

W biurze Fortneya dekorator posun膮艂 si臋 o krok dalej, dorzucaj膮c do krzykliwej ca艂o艣ci desenie zwierz臋ce. Na 艣cianach szala艂a d偶ungla, leopardzie plamki przeplata艂y si臋 z tygrysimi pr膮偶kami i motywami ro艣linnymi. Agresywnej ca艂o艣ci dope艂nia艂y szklane sto艂y na kolumnach dziwnie przypominaj膮cych fallusy. Jego biurko by艂o wi臋ksz膮 wersj膮 sto艂贸w, z jaskrawoczerwonymi nogami w kszta艂cie penis贸w.

Kiedy wesz艂y, Fortney kr膮偶y艂 za biurkiem w t臋 i z powrotem, m贸wi膮c szybko do zestawu s艂uchawkowego.

- Musimy z tym ruszy膰 w ci膮gu dwudziestu czterech godzin. Wszystko albo nic, 偶adnych kompromis贸w. Mam tu szkice i projekty. Nie ma na co d艂u偶ej czeka膰.

Kiwn膮艂 po艂yskuj膮c膮 zlotem i srebrem r臋k膮, by podesz艂y bli偶ej.

Eve usiad艂a na krze艣le z tygrysim obiciem i uwa偶nie obserwowa艂a Fortneya. Du偶o m贸wi艂 i gestykulowa艂. Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, 偶e to pokaz specjalnie dla niej. C贸偶, zagra w t臋 jego gr臋.

Mia艂 na sobie lu藕n膮 marynark臋 i spodnie w kolorze zielonych winogron. D艂ugie, g艂adkie, ciemnokarmazynowe w艂osy by艂y u艂o偶one starannie wok贸艂 szczup艂ej twarzy. Oczy zbyt dok艂adnie pasowa艂y do stroju, by ich kolor by艂 naturalny. Uszy, podobnie jak palce, obwieszone by艂y z艂ot膮 i srebrn膮 bi偶uteria.

Wzrost, jakie艣 metr osiemdziesi膮t pi臋膰, oszacowa艂a Eve. Sanda艂y na obcasach. Zadbany. Traktuje swoje cia艂o powa偶nie, pomy艣la艂a. Lubi si臋 nim popisywa膰 w tych wszystkich modnych miejscach.

Poniewa偶 tak bardzo stara艂 si臋 udowodni膰, jak jest zapracowany i wa偶ny, uzna艂a, 偶e sprawy maj膮 si臋 dok艂adnie na odwr贸t.

Zdj膮艂 zestaw s艂uchawkowy i u艣miechn膮艂 si臋 do niej.

- Prosz臋 wybaczy膰, pani porucznik Dennis. Mam dzi艣 urwanie g艂owy.

- Dallas.

- Dallas, oczywi艣cie, 偶e Dallas. - Roze艣mia艂 si臋 sztucznie i podszed艂 do d艂ugiego kontuaru, pod kt贸rym znajdowa艂a si臋 minilod贸wka. Przez ca艂y czas wyrzuca艂 z siebie s艂owa z pr臋dko艣ci膮 lasera. Jego ledwo wyczuwalny akcent tr膮ci艂 Zachodnim Wybrze偶em. - Zupe艂ne szale艅stwo. Moje my艣li p臋dz膮 dzi艣 w tysi膮cu r贸偶nych kierunk贸w. Kompletnie zasch艂o mi w gardle. Czego si臋 pani napije?

- Dzi臋kuj臋, niczego.

Wyj膮艂 z lod贸wki jaki艣 spieniony pomara艅czowy nap贸j i wla艂 do szklanki.

- Suelee powiedzia艂a, 偶e nalega艂a pani na spotkanie.

- Suelee nalega艂a, 偶ebym si臋 dzi艣 z panem nie spotyka艂a.

- Ha, ha. C贸偶, po prostu wykonywa艂a swoj膮 prac臋. Nie wiem, co bym zrobi艂 bez mojej Suelee u bram. - Usiad艂 na brzegu okropnego czerwonego sto艂u i u艣miechn膮艂 si臋 promiennie w stylu: Jestem Cholernie Zaj臋tym, Ale Ludzkim Sukinsynem. - Zdziwi艂aby si臋 pani, ile os贸b dziennie pr贸buje si臋 ze mn膮 spotka膰. Pozycja zobowi膮zuje. Aktorzy, pisarze, re偶yserzy. - Machn膮艂 teatralnie r臋k膮. - Jednak niecz臋sto o spotkanie prosz膮 mnie pi臋kne policjantki.

Jego z臋by l艣ni艂y biel膮, by艂y idealnie r贸wne.

- No, prosz臋 powiedzie膰, co pani tam ma. Sztuk臋? Film wideo? Jaki艣 dysk? Ostatnio dramaty policyjne s膮 mniej popularne, ale dla dobrej historii zawsze si臋 znajdzie miejsce. W膮tek dziewczyny w policyjnym mundurze zwykle chwyta. Co pani膮 interesuje?

- To, gdzie pan by艂 dzi艣 mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem.

- Nie rozumiem.

- Prowadz臋 艣ledztwo w sprawie zab贸jstwa. Pojawi艂o si臋 pa艅skie nazwisko. Chc臋 wiedzie膰, co pan robi艂 w czasie, o kt贸rym wspomnia艂am.

- Zab贸jstwo? Ja nic nie... Och! - Jeszcze raz si臋 roze艣mia艂 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, tak 偶e jego modnie ostrzy偶one w艂osy zafalowa艂y. - Ciekawe podej艣cie. To jaka by艂a moja pierwsza reakcja? Szok? Strach? Poczu艂em si臋 zniewa偶ony?

Dzi艣 rano w chi艅skiej dzielnicy brutalnie zamordowano licencjonowan膮 kobiet臋 do towarzystwa. Panie Fortney, przyspieszy pan spraw臋, je艣li powie pan, gdzie byt mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮. Opu艣ci艂 szklank臋.

- M贸wi pani serio?

- Od p贸艂nocy do trzeciej, panie Fortney.

- No c贸偶. M贸j Bo偶e. - Poklepa艂 si臋 woln膮 r臋k膮 po sercu. - Oczywi艣cie w domu, gdzie mia艂em by膰? Pepper wraca prosto po przedstawieniu. W sezonie chodzimy spa膰 bardzo wcze艣nie. To dla niej szalenie wyczerpuj膮ce zar贸wno fizycznie, jak i emocjonalnie. Ludzie nie rozumiej膮, jakim wysi艂kiem jest gra w przedstawieniu dzie艅 w dzie艅. Na nic nie ma ju偶 sil po...

- Nie interesuje mnie, gdzie by艂a pani Franklin - przerwa艂a mu Eve. Ani twoje bajki, doda艂a w my艣li. - Co pan robi艂 w tym czasie?

- C贸偶, jak ju偶 powiedzia艂em, by艂em w domu. - W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o lekkie rozdra偶nienie. - Pepper wr贸ci艂a przed p贸艂noc膮. Po przedstawieniu potrzebuje towarzystwa i opieki, wi臋c nie k艂ad臋 si臋 spa膰 i zawsze na ni膮 czekam. Wypili艣my po kieliszku i przed pierwsz膮 byli艣my w 艂贸偶ku. Nie rozumiem, dlaczego w og贸le mnie pani wypytuje. Jaka艣 prostytutka z chi艅skiej dzielnicy? A co ja mam z tym wsp贸lnego?

- Czy kto艣 mo偶e potwierdzi膰, 偶e by艂 pan w tych godzinach w domu?

- Oczywi艣cie, Pepper. By艂em tam, kiedy wr贸ci艂a, tu偶 przed p贸艂noc膮. Przed pierwsz膮 ju偶 spali艣my, jak m贸wi艂em. Pepper ma bardzo lekki sen, to dlatego, 偶e jest taka wra偶liwa i tw贸rcza. Na pewno pani powie, ile razy poruszy艂em si臋 w nocy na 艂贸偶ku. - Upi艂 du偶y 艂yk napoju. - Kim by艂a ta zamordowana kobieta? Zna j膮 pani? Nie korzystam z serwisu towarzyskiego. Naturalnie, przyja藕ni臋 si臋 z bardzo wieloma osobami z r贸偶nych 艣rodowisk. Z pewno艣ci膮 niekt贸rzy aktorzy i pocz膮tkuj膮cy w tym fachu dorabiaj膮 na boku jako licencjonowane osoby do towarzystwa.

- Jacie Wooton.

- Nic mi to nie m贸wi. Absolutnie nic. - Rumie艅ce, jakich nabra艂, kombinuj膮c alibi, zaczyna艂y powoli znika膰. Wzruszy艂 oboj臋tnie ramionami. - Chyba nigdy nie by艂em w chi艅skiej dzielnicy.

- Kilka miesi臋cy temu kupi艂 pan w Londynie papeteri臋. Pi臋膰dziesi膮t komplet贸w kopert i kartek, czysty kremowy papier, nieprzetwarzany.

- Doprawdy? Tak, to mo偶liwe. Kupuj臋 sporo rzeczy. Dla siebie, dla Pepper, na prezenty. Co papeteria ma tu do rzeczy?

- To bardzo drogi, charakterystyczny towar. By艂oby dobrze, gdyby m贸g艂 nam go pan pokaza膰.

- Papier, kt贸ry kupi艂em kilka miesi臋cy temu? - Zn贸w si臋 roze艣mia艂, tym razem z irytacj膮. - O ile pami臋tam, jest nadal w Londynie. My艣l臋, 偶e powinienem wezwa膰 mojego adwokata.

- Pa艅ski wyb贸r. Mo偶e pan poprosi膰, by pa艅ski przedstawiciel spotka艂 si臋 z nami na posterunku w 艣r贸dmie艣ciu, 偶eby om贸wi膰 pa艅skie wcze艣niejsze problemy. Gwa艂t, gorsz膮ce zachowanie, maltretowanie.

Jego twarz mia艂a teraz prawie ten sam kolor co w艂osy.

- Te sprawy to przesz艂o艣膰. Je艣li chce pani wiedzie膰, oskar偶enie o gwa艂t by艂o zupe艂nie bezzasadne. K艂贸ci艂em si臋 z kobiet膮, z kt贸r膮 si臋 spotyka艂em, uk艂ada艂o nam si臋 coraz gorzej, a kiedy w ko艅cu z ni膮 zerwa艂em, pr贸bowa艂a si臋 zem艣ci膰. Nie wnios艂em oskar偶enia, bo uzna艂em, 偶e to mog艂oby tylko wywo艂a膰 niech臋膰 medi贸w, kt贸re niepotrzebnie wywleka艂yby ca艂膮 spraw臋 na 艢wiat艂o dzienne.

- Gorsz膮ce zachowanie.

- To nieporozumienie. Troch臋 za du偶o wypi艂em i kiedy po przyj臋ciu, os艂abiony, wypr贸偶nia艂em p臋cherz, obok mnie akurat przechodzi艂a grupa kobiet. To by艂o g艂upie i niepotrzebne, ale nieszkodliwe.

- A maltretowanie?

- Przepychanka z by艂膮 偶on膮. Nawiasem m贸wi膮c, to ona zacz臋艂a. Wybuch gniewu by艂 pechowy, bo nie w por臋. Oskuba艂a mnie za to podczas rozwodu. Nie podoba mi si臋, 偶e wyci膮ga si臋 te sprawy i rzuca mi w twarz, oskar偶aj膮c przy tym o morderstwo. Bytem w nocy w domu, w 艂贸偶ku. Ca艂y czas. To wszystko, co mam do powiedzenia bez adwokata.

- Zabawne - skomentowa艂a Eve w drodze do centrum miasta. - Facet mo偶e zosta膰 trzy razy aresztowany i oskar偶ony, cho膰 nie by艂 winny. Za ka偶dym razem zachodzi艂o nieporozumienie.

- Tak, prawo to dziwka.

- A wi臋c co my tu mamy, Peabody? Ma艂ego cz艂owieczka, kt贸ry lubi si臋 popisywa膰. Patrzcie na mnie. Jestem wa偶ny. Mam w艂adz臋. W przesz艂o艣ci zdarzy艂o mu si臋 pobi膰 kilka kobiet, obna偶a膰 si臋 publicznie i traci膰 nad sob膮 panowanie. Otacza si臋 symbolami fallicznymi, a dost臋pu do niego strze偶e blondyna z wielkim biustem.

- Nie spodoba艂 mi si臋, ale od machania wackiem do szlachtowania prostytutek droga daleka.

- Tak, par臋 krok贸w - zgodzi艂a si臋 Eve. - Sprawd藕my, czy Pepper jest w domu i jak spa艂a ostatniej nocy.

Dom by艂 uroczy, elegancki i w dawnym stylu, a to oznacza艂o prywatn膮 ochron臋, domy艣la艂a si臋 Eve, zbli偶aj膮c si臋 do drzwi. W艂a艣ciciel mo偶e w艂膮cza膰 i wy艂膮cza膰 tak膮 ochron臋 jednym kiwni臋ciem palca.

Nacisn臋艂a dzwonek, rozgl膮daj膮c si臋 wok贸艂 siebie. Na stopniach sta艂y pi臋kne ro艣liny w donicach. Eve zwr贸ci艂a uwag臋 na niewielk膮 odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 s膮siad贸w.

Kiedy drzwi si臋 otworzy艂y, przez u艂amek sekundy dozna艂a niezbyt przyjemnego szoku. Oto przed oczami b艂ysn臋艂a jej posta膰 majordomusa Roarke'a i zmory jej 偶ycia, Summerseta.

Kamerdyner mia艂 na sobie czarny str贸j, dok艂adnie taki sam jaki nosi艂 Summerset. By艂 wysoki i chudy, jego poci膮g艂膮 twarz okala艂y w艂osy w kolorze cyny.

Eve poczu艂a md艂o艣ci.

- Czym mog臋 paniom s艂u偶y膰?

- Porucznik Dallas, oficer Peabody - Eve, gotowa w razie konieczno艣ci zmie艣膰 faceta z powierzchni ziemi, wyj臋艂a odznak臋 i podsun臋艂a mu j膮 pod nos. - Chcia艂abym porozmawia膰 z pani膮 Franklin.

- Pani Franklin jest w tej chwili zaj臋ta jog膮 i medytacj膮. Czy mog臋 jako艣 paniom pom贸c?

Mo偶e pan pom贸c, schodz膮c mi z drogi i informuj膮c pani膮 Franklin, 偶e w drzwiach jej domu stoi policja. Chcemy jej zada膰 kilka pyta艅 dotycz膮cych 艣ledztwa.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂 tak przyjaznym tonem, 偶e Eve a偶 szeroko otworzy艂a oczy ze zdumienia. - Zapraszani do 艣rodka. Prosz臋 si臋 rozgo艣ci膰 w salonie. Zaraz powiadomi臋 pani膮 Franklin. Zechc膮 si臋 panie czego艣 napi膰?

- Nie. - Eve h/pa艂a na niego podejrzliwie. - Dzi臋ki.

- Prosz臋 chwilk臋 zaczeka膰. - Zaprosi艂 je gestem do du偶ego, przestronnego s艂onecznego salonu z bia艂ymi sofami, a sam uda艂 si臋 w stron臋 schod贸w.

- Ciekawe, czy uda艂oby si臋 wymieni膰 Summerseta na niego.

- Hej, Dallas, zobacz.

Eve odwr贸ci艂a si臋, ciekawa, co zainteresowa艂o Peabody. Asystentka ogl膮da艂a naturalnej wielko艣ci portret Pepper Franklin, umieszczony nad zielonym kominkiem. Jej pi臋kne cia艂o zdawa艂o si臋 by膰 odziane jedynie w delikatn膮 mg艂臋. Kobieta wyci膮ga艂a ramiona, jakby chcia艂a kogo艣 przytuli膰. Zmys艂owe r贸偶owe usta i du偶e niebieskie oczy u艣miecha艂y si臋 z rozmarzeniem. 艁adn膮 twarz w kszta艂cie serca otacza艂a burza g臋stych z艂otych w艂os贸w.

Zachwycaj膮ca, pomy艣la艂a Eve. Zmys艂owa i silna. Tylko co kobieta z tak膮 klas膮 robi u boku nieudacznika takiego jak Fortney?

- Nigdy nie widzia艂am jej na ekranie ani w czasopismach, ale to... O rany! Wygl膮da jak... nie wiem, kr贸lowa elf贸w.

- Dzi臋kuj臋. - Glos brzmia艂 jak srebro otulone we mg艂臋. - W艂a艣nie o to chodzi艂o - powiedzia艂a Pepper, wchodz膮c do salonu. - Mniej wi臋cej tak wygl膮da艂am w roli Tyranii.

Mia艂a na sobie obcis艂y ciemnofioletowy kostium, a na szyi niewielki r臋cznik. Jej uderzaj膮co pi臋kna twarz l艣ni艂a od potu. W艂osy niedbale upi臋艂a do g贸ry.

- Porucznik Dallas? - Poda艂a Eve r臋k臋. - Pani wybaczy m贸j wygl膮d. Jestem w trakcie sesji jogi. 膯wiczenia pozwalaj膮 mi utrzyma膰 form臋, fizyczn膮 i psychiczn膮. Upiornie si臋 przy tym poc臋.

- Przepraszam, 偶e pani przerywamy.

- Rozumiem, 偶e chodzi o co艣 wa偶nego - powiedzia艂a, westchn臋艂a i usiad艂a na mi臋kkiej bia艂ej sofie. - Prosz臋 usi膮艣膰. Bo偶e, Turney, dzi臋kuj臋. - Si臋gn臋艂a po szklan膮 butelk臋 z wod膮, kt贸r膮 kamerdyner poda艂 na srebrnej tacy.

- Pan Portney jest na linii. Dzwoni艂 trzy razy w ci膮gu p贸艂 godziny.

- C贸偶, powinien wiedzie膰, 偶e nie wolno mi przeszkadza膰 podczas jogi. Powiedz mu, 偶e p贸藕niej do niego oddzwoni臋.

Upi艂a du偶y 艂yk wody i przechyli艂a g艂ow臋.

- O co chodzi?

- Chcia艂abym, 偶eby pani potwierdzi艂a alibi pana Fortneya. Gdzie by艂 dzi艣 w nocy, mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

U艣miech znikn膮艂 z jej twarzy.

- Leo? Dlaczego?

- Jego nazwisko pojawi艂o si臋 w toku 艣ledztwa. Je艣li potwierdzi pani jego miejsce pobytu o wspomnianej porze, b臋dziemy mog艂y go wyeliminowa膰 i szuka膰 dalej.

- Byt tu, ze mn膮. Wr贸ci艂am oko艂o jedenastej czterdzie艣ci pi臋膰. Mo偶e troch臋 p贸藕niej. Wypili艣my drinka. Po przedstawieniu pozwalam sobie na lampk臋 wina przed snem. Chwil臋 porozmawiali艣my, potem uda艂am si臋 na g贸r臋. Oko艂o dwunastej trzydzie艣ci by艂am ju偶 w 艂贸偶ku, spa艂am.

- Sama?

- Pocz膮tkowo tak. Zawsze po przedstawieniu jestem wyczerpana, a Leo to nocny marek. Chcia艂 jeszcze poogl膮da膰 co艣 na ekranie, po艂膮czy膰 si臋 z kilkoma osobami. Mia艂 co艣 do zrobienia. - Wzruszy艂a pi臋knymi ramionami.

- Czy ma pani lekki sen, pani Franklin?

- Przeciwnie! 艢pi臋 jak zabita. - Zacz臋艂a si臋 艣mia膰, ale szybko chwyci艂a drugie znaczenie pytania. - Pani porucznik, Leo by艂 w domu. Prosz臋 mi wierzy膰. Nie rozumiem, jakiego rodzaju jest to dochodzenie, w kt贸rym pojawi艂o si臋 jego nazwisko.

- Zdaje sobie pani spraw臋, 偶e to nie pierwsze dochodzenie, w kt贸rym pojawi艂o si臋 jego nazwisko.

- Tamte sprawy nale偶膮 do przesz艂o艣ci. Nie mia艂 szcz臋艣cia do kobiet, dop贸ki nie spotka艂 mnie. By艂 tutaj, kiedy wczoraj wr贸ci艂am. Rano oko艂o 贸smej wypili艣my razem kaw臋. Co si臋 sta艂o?

- Ubieg艂ej jesieni pan Fortney naby艂 w Londynie papeteri臋.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮! - Pepper upi艂a z butelki kolejny 艂yk wody. - Wci膮偶 jestem na niego o to z艂a. Nieprzetwarzany papier. Nie wiem, co mu strzeli艂o do g艂owy. Prosz臋 nie m贸wi膰, 偶e przywi贸z艂 to ze sob膮 do USA! - Przewr贸ci艂a oczyma, po czym przez chwil臋 patrzy艂a na sufit. - Wiem, 偶e to sprzeczne z prawem. Aktywnie dzia艂am w ugrupowaniach ekologicznych, dlatego suszy艂am mu za to g艂ow臋. Nawet si臋 o to pok艂贸cili艣my. Zmusi艂am go, 偶eby mi przyrzek艂, 偶e si臋 jej pozb臋dzie. Dopilnuj臋, 偶eby zap艂aci艂 kar臋.

- Pani Franklin, nie jestem z ochrony 艣rodowiska. Jestem z wydzia艂u zab贸jstw.

Jej pi臋kne niebieskie oczy patrzy艂y na Eve oboj臋tnie.

- Wydzia艂 zab贸jstw?

- Dzi艣 nad ranem w chi艅skiej dzielnicy zamordowano licencjonowan膮 kobiet臋 do towarzystwa, niejak膮 Jacie Wooton.

- Wiem. - D艂o艅 Pepper pow臋drowa艂a do gard艂a. - S艂ysza艂am w wiadomo艣ciach. Chyba nie s膮dzi pani, 偶e Leo...? Nigdy by czego艣 podobnego nie zrobi艂.

- Przy ofierze znale藕li艣my list napisany na identycznej papeterii, jak膮 pan Fortney naby艂 w Londynie.

- Leo z pewno艣ci膮 nie jest jedynym idiot膮, kt贸ry to kupi艂. Przez ca艂膮 noc by艂 w domu. - Wypowiada艂a ka偶de s艂owo z osobna, g艂o艣no i wyra藕nie. - Pani porucznik, od czasu do czasu zdarzaj膮 mu si臋 wyg艂upy, lubi si臋 popisywa膰, ale nie jest agresywny ani z艂y. By艂 w domu.

Eve wraca艂a do domu, niezadowolona. Zrobi艂a dzi艣 dla Jacie Wooton, co mog艂a. Niestety, nie by艂o tego wiele. Teraz potrzebowa艂a oczy艣ci膰 umys艂. Odetchnie kilka godzin, potem w domowym gabinecie jeszcze troch臋 popracuje, przeczyta raporty, notatki.

Jej zdaniem Fortney i Franklin do siebie nie pasowali. Facet by艂 szpanerem i bufonem, przystojnym k艂amc膮. Franklin robi艂a wra偶enie warto艣ciowej kobiety, silnej, m膮drej, ustatkowanej.

Z drugiej strony, czasami trudno powiedzie膰, dlaczego wiele par jest ze sob膮.

Eve ju偶 dawno przesta艂a si臋 zastanawia膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e ona i Roarke s膮 razem. On - pi臋kny i bogaty, podst臋pny i troch臋 niebezpieczny. By艂 wsz臋dzie, prawie wszystko tam kupi艂. Robi艂 wiele r贸偶nych interes贸w, z kt贸rych wi臋kszo艣膰 nie mie艣ci艂a si臋 w ramach prawa, kt贸re reprezentowa艂a ona.

Ona by艂a policjantk膮. Nietowarzyskim, zapalczywym samotnikiem.

Ale mimo tego j膮 kocha艂, duma艂a, wje偶d偶aj膮c przez 偶elazn膮 bram臋 na teren posesji.

Tylko dlatego, 偶e j膮 kocha艂, mieszka艂a w wielkim kamiennym pa艂acu ukrytym w艣r贸d drzew i kwiat贸w, otoczona luksusem. To zabawne, 偶e ona, kt贸ra zawsze mocno st膮pa艂a po ziemi i zna艂a 艣wiat realny od najgorszej strony, 偶y艂a teraz w bajce.

Zaparkowa艂a sw贸j s艂u偶bowy z艂om w kolorze groszkowym przed samym domem. To byt jej ho艂d dla Summerseta, krasnoludka z jej osobistej bajki.

Mo偶liwe, 偶e nadal jest na urlopie, i chwal膮 najwy偶szemu, ale poniewa偶 bardzo nie lubi艂, kiedy parkowa艂a przed wej艣ciem do ich osza艂amiaj膮cego domu, Eve nie widzia艂a powodu, dla kt贸rego mia艂aby tego nie zrobi膰.

Wesz艂a do 艣rodka. W wybudowanym przez Roarke'a domu przywita艂o j膮 ch艂odne, czyste powietrze i kot. Puszysty i wyra藕nie poirytowany Galahad tr膮ci艂 艂ebkiem jej kostk臋 i zamiaucza艂 piskliwie.

- Hej, musz臋 pracowa膰. Nic nie poradz臋, 偶e musisz tu siedzie膰 ca艂ymi dniami sam, bo Ten, Kt贸rego Imienia Nie Wypowiem, wyjecha艂 z kraju. - Eve pochyli艂a si臋 i wzi臋艂a kota na r臋ce. - Znajd藕 sobie jakie艣 hobby. Ju偶 wiem, mo偶e gdzie艣 produkuj膮 sprz臋t wirtualny dla kot贸w. Je艣li nie, Roarke na pewno si臋 tym zainteresuje.

Z Galahadem na r臋kach uda艂a si臋 prosto do sali treningowej w podziemiach.

- Ma艂e wirtualne gogle dla kot贸w z programem Wojna z myszami, albo Skop ty艂ek dobermanowi, czy co艣 w tym stylu.

Postawi艂a go na pod艂odze. Wiedzia艂a, 偶e nic tak nie poprawi mu humoru jak miska tu艅czyka z autokucharza.

Kiedy kot zaj膮艂 si臋 swoimi sprawami, Eve przebra艂a si臋 w str贸j treningowy i ustawi艂a bie偶ni臋 wideo na dwudziestominutow膮 rund臋. Wybra艂a bieg po pla偶y w umiarkowanym tempie. Pod stopami chrz臋艣ci艂 piasek.

Zanim dosz艂a do pe艂nej pr臋dko艣ci, zd膮偶y艂a si臋 ca艂kiem porz膮dnie spoci膰. W powietrzu czu艂a 艂agodn膮 morsk膮 bryz臋, s艂ysza艂a szum fal.

Wsad藕cie sobie jog臋 gdzie艣, pomy艣la艂a. Zdecydowanie wola艂a bardziej wysi艂kowe biegi, potem mo偶e kilka rund z androidem treningowym, na koniec energiczne przep艂yni臋cie kilku d艂ugo艣ci basenu, a umys艂 i cia艂o na pewno odzyskaj膮 r贸wnowag臋.

Kiedy maszyna oznajmi艂a koniec programu, Eve chwyci艂a r臋cznik, wytar艂a pot z twarzy i odwr贸ci艂a si臋, by przej艣膰 do androida, z kt贸rym zamierza艂a stoczy膰 walk臋.

I wtedy zauwa偶y艂a Roarke'a. Siedzia艂 na 艂aweczce z kotem na kolanach i obserwowa艂 偶on臋.

Ma wyj膮tkowe oczy, pomy艣la艂a. Wyraziste, niebieskie, bystre. Niebezpieczny poeta. Poetyckie niebezpiecze艅stwo. Jak by na to, to znaczy, na niego, nie patrze膰, by艂 niesamowity.

- Hej. - Eve odgarn臋艂a z twarzy wilgotne od potu w艂osy. - D艂ugo tu siedzisz?

- Wystarczaj膮co d艂ugo, by stwierdzi膰, 偶e marzy艂 ci si臋 porz膮dny bieg. Ci臋偶ki dzie艅, pani porucznik?

W jego g艂osie pobrzmiewa艂a Irlandia. Subtelna nuta, kt贸ra potrafi艂a zupe艂nie niespodziewanie poruszy膰 jej serce. Postawi艂 kota na pod艂odze, podszed艂 do niej i lekko dotkn膮艂 jej policzka. Musn膮艂 kciukiem do艂eczek w jej podbr贸dku.

- S艂ysza艂em o tym, co si臋 sta艂o w chi艅skiej dzielnicy. To dlatego wsta艂a艣 dzi艣 tak wcze艣nie?

- Tak. Jest moja. Pr贸buj臋 oczy艣ci膰 umys艂, zanim wr贸c臋 do pracy.

- W porz膮dku. - Dotkn膮艂 ustami jej ust. - Chcesz p贸藕niej pop艂ywa膰?

- Chyba tak, - Eve poruszy艂a ramionami, by rozlu藕ni膰 mi臋艣nie. - Najpierw walka. Mia艂am zamiar skorzysta膰 z pomocy androida, ale skoro ju偶 tu jeste艣...

- Chcesz si臋 ze mn膮 bi膰?

- Jeste艣 lepszy od androida. - Zrobi艂a krok w ty艂 i zacz臋艂a wok贸艂 niego kr膮偶y膰. - Troszk臋.

- I pomy艣le膰, 偶e niekt贸rzy m臋偶czy藕ni wracaj膮 po pracy do domu, a ich kobiety czule ich witaj膮. - Roarke stan膮艂 na palcach, by si臋 rozci膮gn膮膰. Dobrze, 偶e si臋 przebra艂 z my艣l膮 o treningu. - U艣miech, poca艂unek, ch艂odny drink. - U艣miechn膮艂 si臋 promiennie. - Ale to musi by膰 m臋cz膮ce.

Zaatakowa艂a, a on odparowa艂.

Zada艂a cios nog膮, zatrzymuj膮c stop臋 tu偶 przed jego twarz膮. Odepchn膮艂 j膮, podcinaj膮c jednocze艣nie nog臋, na kt贸rej sta艂a. Upad艂a, przetoczy艂a si臋 i w u艂amku sekundy zn贸w by艂a na nogach.

- Nie藕le - zauwa偶y艂a, zadaj膮c jednocze艣nie cios w brzuch, a po chwili krzy偶uj膮c z nim ramiona w blokadzie. - Powstrzyma艂am si臋.

- Nie musia艂a艣.

Natar艂a szybko z obrotu, lewy sierpowy, b艂yskawiczny prawy. Gdyby si臋 nie powstrzymywa艂a, po takiej sekwencji odpad艂aby mu g艂owa. Jego nadgarstek zatrzyma艂 si臋 o w艂os od jej nosa.

Walcz膮c z androidem, posz艂aby na ca艂o艣膰 i sama nie藕le by przy tym oberwa艂a. Przy Roarke'u musia艂a si臋 kontrolowa膰, a to sprawia艂o, 偶e walka by艂a wi臋kszym wyzwaniem. I sto razy lepsz膮 zabaw膮.

Przez u艂amek sekundy si臋 nie broni! i ona to wykorzysta艂a. Przewr贸ci艂a go, a kiedy skoczy艂a, by go przygwo藕dzi膰, on by艂 ju偶 na nogach. Przekozio艂kowa艂a na bok i poderwa艂a si臋 gwa艂townie, trac膮c na moment r贸wnowag臋. Tym razem to on zaatakowa艂 pierwszy.

Padaj膮c na mat臋, na plecy, straci艂a dech w piersiach. Poczu艂a go na sobie, a po chwili przygwo藕dzi艂 j膮 do ziemi ci臋偶arem swojego cia艂a.

Patrzy艂a mu prosto w oczy, powoli dochodz膮c do siebie. Podnios艂a r臋k臋 i wplot艂a palce w jego pi臋kne czarne w艂osy, si臋gaj膮ce mu do ramion.

- Roarke - wyszepta艂a z westchnieniem, przyci膮gaj膮c go do siebie i zbli偶aj膮c usta do jego ust.

Rozlu藕ni艂 si臋 i zacz膮艂 si臋 w ni膮 zapada膰, a wtedy ona nagle zacisn臋艂a na nim uda, napr臋偶y艂a si臋 i jak b艂yskawica skoczy艂a na niego.

Zn贸w spojrza艂a mu w oczy i z u艣miechem przy艂o偶y艂a 艂okie膰 do jego gard艂a.

- Naiwny.

- C贸偶, zwykle daj臋 si臋 na to nabra膰, prawda? No dobrze, wygl膮da na to, 偶e tym razem zdoby艂a艣... - urwa艂, krzywi膮c si臋.

- Co si臋 sta艂o? Jeste艣 ranny?

- Nie, ale chyba nadwer臋偶y艂em rami臋 - powiedzia艂, poruszaj膮c barkiem i zn贸w si臋 krzywi膮c.

- Poka偶 - uwolni艂a go z u艣cisku.

Nie zd膮偶y艂a si臋 podnie艣膰, bo natychmiast znalaz艂a si臋 na plecach, pod nim.

- Naiwna - roze艣mia艂 si臋, kiedy zmru偶y艂a oczy.

- Faul.

- Nie wi臋kszy, ni偶 uwodzicielskie szeptanie mojego imienia. Kochanie, le偶ysz na obu 艂opatkach - musn膮艂 ustami czubek jej nosa - Dok艂adnie przyszpilona. - Nie puszczaj膮c jej r膮k, spl贸t艂 palce z jej palcami. - A teraz ci臋 wezm臋.

- Tak s膮dzisz?

- Tak. Zwyci臋zca, lupy, i tak dalej. Chyba umiesz przegrywa膰, prawda? - zapyta艂 z ustami przy jej ustach.

- A kto powiedzia艂, 偶e przegra艂am? - unios艂a biodra. - M贸wi艂am, 偶e jeste艣 lepszy od androida. - Jeszcze raz wypr臋偶y艂a biodra. - Tylko mnie dotknij.

- Tak zrobi臋. Ale najpierw to.

Jego mi臋kkie, ciep艂e wargi przylgn臋艂y do jej ust w poca艂unku, kt贸ry po chwili sta艂 si臋 tak g艂臋boki, 偶e zn贸w zapar艂o jej dech w piersiach.

- Tego nigdy do艣膰 - wyszepta艂, ca艂uj膮c jej twarz i szyj臋. - Nigdy nie b臋d臋 mia艂 tego dosy膰.

- Zawsze mo偶e by膰 wi臋cej.

Wzi膮艂 wi臋cej. Jego wargi w臋drowa艂y po jej ciele, z臋by delikatnie zacisn臋艂y si臋 na nabrzmia艂ych piersiach pod lu藕n膮 bawe艂nian膮 koszulk膮.

Jej serce bi艂o coraz szybciej, coraz niecierpliwiej. Zacisn臋艂a palce na d艂oniach, kt贸re trzyma艂y j膮 w niewoli. Nie pr贸bowa艂a si臋 uwolni膰. Nie teraz. I w tym by艂 element kontroli. Oboje si臋 kontrolowali. By艂o te偶 zaufanie. Absolutne.

Kiedy przyci膮gn膮艂 jej d艂onie ku biodrom, ani na chwil臋 nie przestaj膮c ca艂owa膰 jej brzucha, by艂a gotowa podda膰 si臋 fali przyjemno艣ci.

Jej sk贸ra by艂a wilgotna, a mi臋艣nie napi臋te. Uwielbia艂 j膮 dotyka膰, jej g艂adk膮 sk贸r臋 i twarde, silne cia艂o. Uwielbia艂 jej figur臋, te subtelne, delikatne kr膮g艂o艣ci.

Uwolni艂 jej d艂onie i zsun膮艂 szorty. Marszcz膮c brwi, dotkn膮艂 palcami jej ud.

- Masz tu si艅ce. Zawsze wracasz posiniaczona.

- Ryzyko zawodowe.

Oboje wiedzieli, 偶e jej praca 艂膮czy si臋 z ryzykiem du偶o wi臋kszym ni偶 przeci臋tne. Pochyli艂 g艂ow臋 nad jej udami, a usta delikatnie musn臋艂y przebarwienia na sk贸rze.

Z rozbawieniem pog艂aska艂a go po w艂osach.

- Nie martw si臋 mamu艣. To nie boli - powiedzia艂a. Roze艣mia艂a si臋, gdy dotkn膮艂 j膮 ustami.

Jedn膮 r臋k膮 trzyma艂a go za w艂osy, drug膮 zacisn臋艂a na macie. Poczu艂a fal臋 ciep艂a, rozkoszny b贸l, kt贸ry najpierw uderzy艂 w jeden punkt, a potem obj膮艂 ca艂e cia艂o.

- M贸w do mnie, mamu艣... - powiedzia艂, lekko szczypi膮c jej udo, a偶 przesz艂y j膮 dreszcze.

Odzyska艂a oddech i g艂o艣no westchn臋艂a.

- Mamu艣 - powt贸rzy艂a, doprowadzaj膮c go do 艣miechu.

Le偶eli obok siebie, rozlu藕nieni. Ich d艂onie w臋drowa艂y po cia艂ach, w艣lizgiwa艂y si臋 pod ubrania, usta spotyka艂y si臋 na u艂amek sekundy, by po chwili zatopi膰 si臋 w poca艂unku.

By艂a wolna i beztroska. Tul膮c si臋 do niego czu艂a, 偶e mi艂o艣膰 a偶 j膮 rozpiera. U艣miecha艂a si臋 do niego, a jej cia艂o dr偶a艂o. Z niewinnym uczuciem ociera艂a si臋 policzkiem o jego policzek, kiedy w ni膮 wszed艂.

- Chyba zn贸w ci臋 przygwo藕dzi艂em.

- Jak my艣lisz, d艂ugo mnie utrzymasz w tym stanie?

- Czy to kolejne wyzwanie? - Jego oddech zn贸w by艂 miarowy. Porusza艂 si臋 powoli, obserwuj膮c, jak mu si臋 przygl膮da.

Wolno i miarowo, prawie leniwie, doprowadzi艂 j膮 do ekstazy. Widzia艂, jak m臋tnieje jej wzrok, a na policzkach pojawiaj膮 si臋 rumie艅ce rozkoszy. W ko艅cu us艂ysza艂 jej nami臋tne, bezradne westchnienie.

- Zawsze mo偶e by膰 wi臋cej - powiedzia艂 i zn贸w j膮 poca艂owa艂, odlatuj膮c wraz z ni膮.

ROZDZIA艁 4

Roarke zaproponowa艂, by posi艂ek spo偶yli jak ludzie, kt贸rzy 偶ycie prywatne oddzielaj膮 od zawodowego, dlatego na kolacj臋 udali si臋 do jadalni. Uwaga by艂a na tyle czytelna, 偶e Eve zrezygnowa艂a z pospiesznego poch艂oni臋cia burgera przy biurku w domowym gabinecie.

Roarke zepsu艂 jej przyjemno艣膰 delektowania si臋 sa艂atk膮 z kraba, przypominaj膮c o planach na nast臋pny wiecz贸r.

- Bal dobroczynny - podpowiedzia艂, widz膮c jej pytaj膮ce spojrzenie. - Filadelfia. Powinni艣my si臋 pojawi膰. - Upi艂 艂yk wina i u艣miechn膮艂 si臋 do niej. - Nie martw si臋, kochanie, nie b臋dzie bardzo bola艂o. I nie musimy wychodzi膰 wcze艣niej ni偶 po si贸dmej. Je艣li si臋 sp贸藕nisz, przebierzesz si臋 w drodze.

Nad膮sana gmera艂a widelcem w sch艂odzonym krabie.

- Czy ja o tym wiedzia艂am?

- Tak. Gdyby艣 od czasu do czasu zerkn臋艂a do swojego kalendarza, nie by艂aby艣 tak cz臋sto zaskoczona i przera偶ona tymi drobnymi zobowi膮zaniami.

- Wcale nie jestem przera偶ona. - Kolacja, bal. Eleganckie stroje, eleganccy ludzie. Bo偶e. - Chodzi o to, 偶e je艣li w sprawie nast膮pi jaki艣 prze艂om...

- Rozumiem.

Powstrzyma艂a si臋 od wzdychania, bo mia艂 racj臋. Zawsze j膮 rozumia艂. W pracy s艂ysza艂a zbyt wiele komentarzy o partnerach i kochankach, kt贸rzy nie mogli b膮d藕 nie chcieli zrozumie膰, by nie docenia膰 Roarke'a. Jednocze艣nie mia艂a 艣wiadomo艣膰, 偶e sama nie jest nawet w po艂owie tak elastyczna i wyrozumia艂a w roli 偶ony jednego z najbogatszych i najbardziej wp艂ywowych ludzi na planecie.

Nabi艂a na widelec kawa艂eczek kraba.

- Raczej nie b臋dzie problemu - powiedzia艂a, pr贸buj膮c jako艣 znie艣膰 ci臋偶ar obowi膮zk贸w ma艂偶e艅skich.

- Zobaczysz, mo偶e by膰 ca艂kiem mi艂o. W niedziel臋 na pewno b臋dzie.

- W niedziel臋?

- Mhm. Dola艂 jej wina, przeczuwaj膮c, 偶e potrzebuje wi臋cej alkoholu. - Piknik u doktor Miry. Nie pami臋tam, kiedy ostatnio uczestniczy艂em w czym艣, co mo偶na nazwa膰 spotkaniem rodzinnym. Mam nadziej臋, 偶e podadz膮 sa艂atk臋 ziemniaczan膮.

Chwyci艂a kieliszek i 艂apczywie wypi艂a wino.

- Rozmawia艂a z tob膮. Zgodzi艂e艣 si臋.

- Oczywi艣cie. We藕miemy butelk臋 wina. Albo nie. Chyba jednak piwo b臋dzie bardziej odpowiednie. - Roarke uni贸s艂 brew. 艢wietnie si臋 bawi艂. - Jak my艣lisz?

- Nie my艣l臋. Nie znam si臋 na tym. Nigdy nie by艂am na pikniku. Nie rozumiem tego rytua艂u. Skoro oboje mamy mie膰 woln膮 niedziel臋, chyba lepiej zosta膰 w domu, w 艂贸偶ku. Dziki seks przez ca艂y dzie艅.

- Hmm. Seks czy sa艂atka ziemniaczana. Stawiasz mnie przed piekielnie trudnym wyborem - powiedzia艂 ze 艣miechem, podaj膮c jej po艂贸wk臋 bu艂ki z mas艂em. - Eve, to tylko zwyk艂e spotkanie rodzinne. Mira chce, 偶eby艣 przysz艂a, bo jeste艣 dla niej kim艣 wa偶nym. Posiedzimy, pogadamy o g艂upstwach. Nie wiem, o pi艂ce albo czym艣 w tym stylu. Troch臋 za du偶o zjemy, zrelaksujemy si臋. Poznasz jej rodzin臋. Potem wr贸cimy do domu i b臋dziemy uprawia膰 dziki seks.

Skrzywi艂a si臋.

- Po prostu si臋 denerwuj臋, to wszystko. Lubisz rozmawia膰 z nieznajomymi. Nie mog臋 tego zrozumie膰.

- Sama ci膮gle rozmawiasz z nieznajomymi - zauwa偶y艂. - Tylko ty nazywasz ich podejrzanymi.

Czu艂a, 偶e przegra艂a. Bez s艂owa ugryz艂a bu艂k臋.

- A teraz zmie艅my temat i porozmawiajmy o czym艣, co nie b臋dzie ci臋 denerwowa膰. Opowiedz o sprawie.

Za oknem powoli zapada艂 zmierzch. Stoj膮ce na stole 艣wiece p艂on臋艂y spokojnie, a ciep艂e 艣wiat艂o p艂omieni odbija艂o si臋 w kryszta艂owych kieliszkach i srebrnej zastawie. Eve u艣wiadomi艂a sobie, 偶e jej my艣li automatycznie powracaj膮 do zmasakrowanego cia艂a spoczywaj膮cego w lod贸wce w kostnicy.

- To nie jest temat do kolacji.

- Mo偶e dla normalnych ludzi. Nam w niczym to nie przeszkadza, Raporty w mediach by艂y bardzo pobie偶ne.

- Je艣li zn贸w zaatakuje, nie utrzymam d艂u偶ej przed nimi tajemnicy. Przez ca艂y dzie艅 unika艂am dziennikarzy, ale niestety jutro b臋d臋 musia艂a co艣 im podrzuci膰, 偶eby cho膰 troch臋 zaspokoi膰 ich apetyt, Ta kobieta by艂a prostytutk膮. Trafi艂a na ulic臋, bo kilka razy da艂a si臋 przymkn膮膰 za nielegalne substancje. Zdaje si臋, 偶e by艂a teraz czysta, ale i tak chcia艂abym odnale藕膰 jej dostawc臋, 偶eby si臋 upewni膰.

Media nie b臋d膮 si臋 zbyt d艂ugo interesowa膰 pechow膮 prostytutk膮.

- Nie chodzi o to, kim by艂a, tylko jak zgin臋艂a. To ich podkr臋ci. Zrobi艂 to w zau艂ku. Zdaje si臋, 偶e wykonywa艂a swoj膮 prac臋. Postawi艂 j膮 twarz膮 do 艣ciany, poder偶n膮艂 gard艂o. Nawet stoj膮c z ty艂u nie unikn膮艂 zalania krwi膮.

Si臋gn臋艂a po wino, ale zamiast pi膰, zapatrzy艂a si臋 w kieliszek.

- Potem j膮 po艂o偶y艂 na plecach, na ulicy. Morris uwa偶a, 偶e u偶y艂 skalpela laserowego. Wyci膮艂 jej wszystkie narz膮dy z miednicy. Morze krwi. M贸g艂 si臋 w niej k膮pa膰.

Upi艂a 艂yk wina i g艂o艣no westchn臋艂a. Krew nie dawa艂a jej spokoju. Nie mog艂a przesta膰 my艣le膰 o tym, jak pachnie krew nieboszczyka. Kiedy ju偶 raz si臋 poczuje ten zapach, nie spos贸b uwolni膰 si臋 od wspomnienia.

- Czysta robota. Prawie 偶e chirurgiczna. Musia艂 mie膰 ze sob膮 jak膮艣 torb臋, do kt贸rej wszystko schowa艂. Pracowa艂 bardzo szybko. Zanim odszed艂, musia艂 si臋 dok艂adnie wyczy艣ci膰. Nawet w takim miejscu, w 艣rodku nocy, kto艣 m贸g艂by zauwa偶y膰, 偶e facet jest ca艂y we krwi.

Ale nikt nie zauwa偶y艂.

- Nie. - Pomy艣la艂a, 偶e powinni to jeszcze raz sprawdzi膰. A potem jeszcze raz. Prawdopodobnie jednak nie by艂o 偶adnego 艣wiadka. - Nikt nic nie widzia艂, nikt niczego nie s艂ysza艂. Byle tylko w nic si臋 nie miesza膰. Nie zna艂 jej, jestem prawie pewna. Gdyby by艂o inaczej, zmasakrowa艂by jej twarz. Zawsze tak robi膮. Przest臋pstwo wywo艂uje dreszcz emocji, zab贸jca kieruje si臋 偶膮dz膮. Nienawidzi kobiet. Peabody pochorowa艂a si臋 jak szczeniak, a potem przez p贸艂 dnia robi艂a sobie wyrzuty. Wyobrazi艂 sobie, jak musia艂y wygl膮da膰 zw艂oki.

- A czy ty si臋 kiedy艣 pochorowa艂a艣? - zapyta艂, g艂adz膮c jej d艂o艅.

- Nie na miejscu zbrodni. To tak, jakby艣 m贸wi艂, 偶e masz do艣膰, 偶e nie dasz rady. Czasami, p贸藕niej to wraca. Zwykle w 艣rodku nocy. I wtedy choruj臋.

Napi艂a si臋 wina.

- C贸偶... Zostawi艂 list adresowany do mnie. Tylko nie panikuj - doda艂a, czuj膮c, 偶e zaciska palce na jej d艂oni. - To sprawa zawodowa, nie osobista. Podziwia moj膮 prac臋. Chcia艂, 偶ebym i ja mog艂a zobaczy膰 jego wyczyny. Zale偶a艂o mu w艂a艣nie na mnie. To kwestia ego. Rozumiesz, latem prowadzi艂am dwa g艂o艣ne 艣ledztwa, przez ca艂y czas by艂 wok贸艂 mnie szum w mediach. On chce takiego szumu.

Nie zwolni艂 u艣cisku.

- Co by艂o w li艣cie?

- W艂a艣nie to. Przechwa艂ki. Podpisa艂 si臋 鈥濳uba鈥.

- Czyli na艣laduje Kub臋 Rozpruwacza.

- Oszcz臋dzi艂e艣 mi d艂ugiego wywodu. Tak, ofiara, miejsce, metoda, nawet list do gliny. Zbyt wiele szczeg贸艂贸w trafi艂o do medi贸w. Je艣li zaczn膮 w臋szy膰, b臋dzie nieweso艂o. Chc臋 go zamkn膮膰, zanim wybuchnie panika. Badamy list, a w艂a艣ciwie papier.

- A co w nim takiego wyj膮tkowego?

- Nieprzetwarzany, bardzo drogi, produkowany w Anglii, sprzedawany wy艂膮cznie w Europie. Czy produkujesz co艣 z nieprzetwarzanego papieru?

- Wszystkie przedsi臋biorstwa nale偶膮ce do Roarke Industries s膮 zielone. To taki nasz ma艂y wk艂ad w ochron臋 艣rodowiska, cho膰 nie ukrywam, 偶e na wi臋kszo艣ci rynk贸w idzie za tym zdrowa oszcz臋dno艣膰 na podatkach. - Nie zwr贸ci艂 uwagi na androida, kt贸ry zebra艂 ze sto艂u puste talerze i przyni贸s艂 male艅kie porcje deseru lodowego oraz kaw臋.

- Dok膮d zaprowadzi艂 ci臋 ten papier?

- Na pocz膮tku, przez wzgl膮d na Rozpruwacza, skoncentruj臋 si臋 na sklepach mieszcz膮cych si臋 w Londynie. Mam kilka znanych os贸b, jakiego艣 polityka, emerytowanego finansist臋 i jednego dupka, kochanka aktoreczki o imieniu Pepper.

- Pepper Franklin?

- Tak. Zrobi艂a na mnie wra偶enie uczciwej, ale ten facet... - Urwa艂a i mru偶膮c oczy spojrza艂a na Roarke'a, kt贸ry nabra艂 艂y偶eczk膮 porcj臋 kremu. - Znasz j膮.

- Mhm. Pyszne, takie orze藕wiaj膮ce.

- Posuwa艂e艣 j膮.

Cho膰 usta mu drgn臋艂y, zdo艂a艂 zachowa膰 oboj臋tny wyraz twarzy.

- To niezbyt fortunne okre艣lenie. Powiedzia艂bym raczej, 偶e 艂膮czy艂 nas kr贸tki, aczkolwiek bardzo dojrza艂y zwi膮zek, w kt贸rym od czasu do czasu zdarza艂o si臋 posuwanie.

- Mog艂am si臋 domy艣li膰. Ona jest w twoim typie.

- Doprawdy? - j臋kn膮艂.

- Styl, elegancja, wyrafinowany seks.

- Kochanie. - Opar艂 si臋 na krze艣le i upi艂 艂yk kawy. - Nie b膮d藕 zarozumia艂a. Oczywi艣cie, masz to wszystko, a nawet wi臋cej.

- Nie m贸wi臋 o sobie. - Skrzywi艂a si臋, lecz po chwili zabra艂a si臋 do swojego deseru. - Jak tylko zobaczy艂am portret, powinnam si臋 by艂a domy艣li膰, 偶e to jedna z twoich by艂ych.

- Ach, wci膮偶 go ma? Ten w roli Tytanii? Eve wzi臋艂a do ust du偶膮 porcj臋 kremu.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e ty jej go podarowa艂e艣?

- Nazwijmy to prezentem po偶egnalnym.

- Co艣 w telewizyjnym stylu? Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no i szczerze.

- Jak chcesz. Jaka jest? Nie widzia艂em jej jakie艣 siedem, mo偶e osiem lat.

- Wspania艂a. - Nie spuszczaj膮c z niego oczu, obliza艂a 艂y偶eczk臋. - Ale je艣li idzie o m臋偶czyzn, jej gust zdecydowanie si臋 zepsu艂.

- Och, dzi臋ki. - Poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋. - M贸j, je艣li idzie o kobiety, zdecydowanie si臋 wyrobi艂.

Eve przez chwil臋 zastanawia艂a si臋, czy nie podkr臋ci膰 odrobin臋 swojej zazdro艣ci, ot, 偶eby si臋 przekona膰, jakie to uczucie. Zdecydowa艂a jednak, 偶e to nie w jej stylu.

- Tak, tak, tak. Jest z facetem o nazwisku Fortney, Leo Fortney. Kole艣 ma na koncie kilka wpadek, w tym jedn膮 za gwa艂t.

- Pepper nigdy nie zadawa艂a si臋 z takimi typami. To do niej niepodobne. Czy to tw贸j g艂贸wny podejrzany?

- W tej chwili to numer jeden, cho膰 w czasie, kiedy pope艂niono zbrodni臋, byt w domu. Potwierdzi艂a jego alibi, ale poniewa偶 spa艂a, nie mog臋 bra膰 tego zbyt serio. Poza tym k艂ama艂. Stwierdzi艂, 偶e po艂o偶yli si臋 spa膰 razem, ona natomiast powiedzia艂a co艣 innego, a dopiero po chwili u艣wiadomi艂a sobie, 偶e go wkopa艂a. Mimo tego robi艂a wra偶enie uczciwej. - Urwa艂a, czekaj膮c na jego komentarz.

- Ona jest uczciwa.

- W ka偶dym razie ona uwa偶a, 偶e sp臋dzi艂 noc w domu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Tymczasem na pocz膮tek um贸wi艂am si臋 jutro na nieformalne spotkanie z Carmichaelem Smithem.

- Kr贸l popu. Irytuj膮co cukierkowate i przesadnie zaaran偶owane piosenki.

- Tak s艂ysza艂am.

- Ale pewnie nie s艂ysza艂a艣 tego wszystkiego co ja. Smith lubi m艂ode kobiety, najch臋tniej wi臋cej ni偶 jedn膮 na raz. Ch臋tnie wykorzystuje swoje fanki, nie stroni te偶 od profesjonalistek, by si臋 zrelaksowa膰 mi臋dzy sesjami nagraniowymi i koncertami.

- Nieletnie?

- Od czasu do czasu pojawia艂y si臋 plotki, 偶e trafi艂a mu si臋 jaka艣 nieletnia fanka, wi臋c teraz jest bardzo ostro偶ny. Nie s艂ysza艂em o przemocy, ale wiem, 偶e lubi te gierki. Z tym, 偶e on woli by膰 zwi膮zywany.

- Nagrywa u ciebie?

- Nie, od pocz膮tku trzyma si臋 tej samej wytw贸rni. Pewnie m贸g艂bym go kupi膰, ale jego muzyka mnie denerwuje.

- Dobra. Id藕my dalej. Nast臋pny na li艣cie to Niles Renquist, pracuje dla Marshalla Evansa, dyplomaty z ONZ.

- Znam Renquista, ale niezbyt dobrze. Ty te偶 go znasz. - Tak?

- Pozna艂a艣 go, zdaje si臋, ubieg艂ej wiosny, na jednym z tych obowi膮zkowych bankiet贸w. - Obserwowa艂, jak marszcz膮c czo艂o pr贸buje sobie przypomnie膰 miejsce, spotkanie, cz艂owieka. - W艂a艣ciwie to nie tyle go pozna艂a艣, co zostali艣cie sobie przedstawieni. Aukcja na cele charytatywne. No dobrze, sam dok艂adnie nie pami臋tam - mrukn膮艂, - Musz臋 sprawdzi膰 w notatniku. Na pewno by艂o to kilka miesi臋cy temu, tu, w Nowym Jorku. Przedstawiono ci臋 jemu i jego 偶onie. Za nic nie mog艂a sobie tego przypomnie膰, wi臋c da艂a spok贸j.

- Nie zrobi艂 na mnie wra偶enia?

- Najwyra藕niej nie. Facet jest konserwatywny, o ile nie staro艣wiecki. Przed czterdziestk膮. Wykszta艂cony, pi臋knie si臋 wys艂awia, ty powiedzia艂aby艣, 偶e jest afektowany. 呕ona ca艂kiem 艂adna, uroda w typie popo艂udniowej herbatki u angielskiej cioci. Maj膮 dom tu i w Anglii. Pami臋tam, bo jego 偶ona opowiada艂a mi, 偶e bardzo podoba jej si臋 Nowy Jork, ale woli dom pod Londynem, gdzie mo偶e uprawia膰 ogr贸d.

- A tobie si臋 spodobali?

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶ebym ich jako艣 specjalnie polubi艂. - Wzruszy艂 ramionami. - Troch臋 nad臋ci. Za bardzo przejmuj膮 si臋 podzia艂em klasowym i tym, kto do jakiej sfery nale偶y. Zbyt d艂ugie obcowanie z lud藕mi tego typu mnie m臋czy, 偶eby nie rzec, denerwuje.

- Znasz sporo os贸b tego pokroju. Skrzywi艂 si臋.

- Tak, znam.

- Elliot P. Hawthorne?

- Tak. Robi艂em z nim interesy. Oko艂o siedemdziesi膮tki, energiczny facet, 偶yje, 偶eby gra膰 w golfa. Zdaje si臋, 偶e 艣wiata nie widzi poza swoj膮 trzeci膮, du偶o m艂odsz膮 偶on膮. Przeszed艂 na emerytur臋, sporo podr贸偶uje. Nawet go polubi艂em. Czy takie informacje ci si臋 przydaj膮?

- Jest kto艣, kogo nie znasz?

- Nie warto wspomina膰.

Jad膮c zat艂oczon膮 wind膮 na pi臋tro wydzia艂u zab贸jstw, Eve dosz艂a do wniosku, 偶e wiecz贸r w domu z m臋偶em pom贸g艂 jej uporz膮dkowa膰 my艣li. Nie tylko wypocz臋艂a, zjad艂a porz膮dny posi艂ek i nabra艂a si艂, ale przede wszystkim zdoby艂a zupe艂nie nowe, mniej formalne a bardziej osobiste informacje na temat os贸b z listy. Tego, czego dowiedzia艂a si臋 od Roarke'a, nie znalaz艂aby w 偶adnej kartotece policyjnej.

Dzi臋ki temu teraz mog艂a przygotowa膰 odpowiedni zestaw pyta艅, podpieraj膮c si臋 zupe艂nie prywatnymi wiadomo艣ciami. Najpierw jednak postanowi艂a sprawdzi膰, czy pojawi艂y si臋 jakie艣 nowe dane i raporty z laboratori贸w i od koronera, ustali膰 harmonogram pracy dla Peabody i odegra膰 spektakl dla medi贸w.

Rozpychaj膮c si臋 艂okciami, wysz艂a z windy i skierowa艂a si臋 w stron臋 swojego sektora.

Z miejsca wpad艂a na Nadine Furst.

Reporterka mia艂a now膮, kr贸tk膮 i eleganck膮 fryzur臋. O co chodzi? Czemu wszyscy nagle zmienili uczesanie, zastanawia艂a si臋 Eve. W艂osy Nadine by艂y ja艣niejsze i bardziej g艂adkie. Zaczesane do ty艂u, podkre艣la艂y idealne rysy jej twarzy.

Mia艂a na sobie kr贸tki, dopasowany 偶akiet i obcis艂e spodnie w kolorze ostrej czerwiem, co oznacza艂o, 偶e jest gotowa w ka偶dej chwili wej艣膰 na wizj臋.

W d艂oni trzyma艂a wielkie bia艂e pud艂o z cukierni, cudownie pachn膮ce t艂uszczem i s艂odycz膮.

- P膮czki. - Tego zapachu nie spos贸b nie rozpozna膰. Eve by艂a na艅 wyczulona jak ogar na zapach lisa. Masz tam p膮czki. - Postuka艂a palcem w wieko pude艂ka. - A wi臋c to tak si臋 tu dosta艂a艣. Przedar艂a艣 si臋 przez t艂um cywili i dziennikarzy i dotar艂a艣 do mojego biura, przekupuj膮c moich ludzi.

Nadine zatrzepota艂a rz臋sami.

- O co ci chodzi?

- Chodzi mi o to, 偶e ja nigdy nie dostaj臋 tych cholernych p膮czk贸w.

- Zazwyczaj mam lepsze wyczucie czasu. Sk艂adam ofiar臋 w pokoju detektyw贸w, czasami to ciasto czekoladowe, nie p膮czki, i kiedy ju偶 wszyscy policjanci z wydzia艂u zab贸jstw zbiegn膮 si臋 jak sfora kojot贸w, ja zakradam si臋 do twojego biura i cichutko czekam.

Eve przez chwil臋 milcza艂a.

- Przynie艣 p膮czki, zostaw kamer臋.

- Kamera b臋dzie mi potrzebna. - Nadine kiwn臋艂a na stoj膮c膮 za ni膮 kobiet臋.

- A mnie potrzebna jest s艂oneczna niedziela na pla偶y, 偶ebym mog艂a popluska膰 si臋 nago. Niestety, niepr臋dko to dostan臋. P膮czki wchodz膮, kamera zostaje.

Chc膮c si臋 upewni膰, 偶e Nadine pos艂ucha, a tak偶e zapobiec protestom koleg贸w, Eve wyrwa艂a jej z r臋ki pude艂ko z ciastkami i dopiero wtedy wesz艂a do sali detektyw贸w.

Kilka g艂贸w podnios艂o si臋 znad biurek, nosy drgn臋艂y niespokojnie.

- Nawet o tym nie my艣lcie - warkn臋艂a Eve, ignoruj膮c z艂owrogie pomruki dobiegaj膮ce z sali.

- Jest tego a偶 trzy tuziny - powiedzia艂a Nadine, wchodz膮c za Eve do jej biura. - Chyba nie chcesz zje艣膰 wszystkiego sama?

- Mog艂abym to zrobi膰, 偶eby da膰 lekcj臋 tym 偶ar艂ocznym wieprzom. C贸偶, to b臋dzie lekcja dyscypliny i szacunku dla w艂adzy. - Otworzy艂a pude艂ko i westchn臋艂a, przegl膮daj膮c jego zawarto艣膰 w poszukiwaniu czego艣 dla siebie. Wszystkie by艂y z lukrem, wszystkie nale偶a艂y do niej. - Niech my艣l膮, 偶e zatrzymam je dla siebie i sama b臋d臋 si臋 nimi opycha膰. Pop艂acz膮 si臋 ze szcz臋艣cia, kiedy rzuc臋 im resztki.

Wyj臋艂a z pude艂ka ciastko, si臋gn臋艂a do autokucharza po kaw臋 i dopiero wtedy ugryz艂a.

- Z kremem. Cudownie. - 呕uj膮c k臋s, sprawdzi艂a godzin臋, po czym wsta艂a, odliczy艂a do dziesi臋ciu i podesz艂a do drzwi. Peabody nacisn臋艂a na klamk臋.

- Dallas! Hej! W艂a艣nie by艂am...

Eve odgryz艂a kolejny k臋s p膮czka i zatrzasn臋艂a drzwi tu偶 przed nosem przygn臋bionej podw艂adnej.

- To by艂o naprawd臋 paskudne - skomentowa艂a Nadine, pr贸buj膮c opanowa膰 weso艂o艣膰.

- Tak, ale jakie zabawne.

- No dobrze, zabawi艂y艣my si臋, a teraz do rzeczy. Chcia艂abym si臋 dowiedzie膰 czego艣 na temat morderstwa Wooton. Udzielisz mi wywiadu. Gdyby艣 raczy艂a odpowiedzie膰 na moje telefony, posz艂oby nam du偶o 艂atwiej.

Eve usiad艂a na brzegu biurka.

- Nadine, nie mog臋.

- Czy to prawda, 偶e na miejscu zbrodni pozostawiono wiadomo艣膰? Je艣li tak, to co zawiera艂a? Czy w 艣ledztwie nast膮pi艂 jaki艣 prze艂om?

- Nadine, nie mog臋.

Nie zra偶ona Nadine pocz臋stowa艂a si臋 kaw膮, usiad艂a na zniszczonym krze艣le i za艂o偶y艂a nog臋 na nog臋.

- Widzowie maj膮 prawo wiedzie膰. Jako przedstawiciel medi贸w mam obowi膮zek spyta膰.

- Daj spok贸j. Mo偶emy bawi膰 si臋 w kotka i myszk臋, ale poniewa偶 przynios艂a艣 mi te pyszne p膮czki, nie chc臋 marnowa膰 twojego czasu. - Obliza艂a lukier z palc贸w, daj膮c Nadine chwil臋 na och艂oni臋cie. - Za godzin臋 przedstawi臋 o艣wiadczenie dla prasy. Dostaniesz tekst tak jak inni dziennikarze. Nie mog臋 teraz nic powiedzie膰, nie udziel臋 wywiadu. Musz臋 na jaki艣 czas znikn膮膰 z medi贸w.

Nadine zd膮偶y艂a ju偶 och艂on膮膰 i by艂a gotowa przej艣膰 do sedna sprawy.

Dlaczego ta sprawa jest inna? Zamierzasz ca艂kowicie bojkotowa膰 media?

- Dosy膰. Do ci臋偶kiej cholery, przesta艅 cho膰 na minut臋 gra膰 rol臋 reporterki. Jeste艣 moj膮 przyjaci贸艂k膮. Lubi臋 ci臋, Nadine, uwa偶am, 偶e jeste艣 dobra w tym, co robisz, masz odpowiedzialn膮 prac臋.

- Super. 艢wietnie. Wr贸膰my do sprawy.

- Nie pr贸buj臋 ci臋 bojkotowa膰. Prawda jest taka, 偶e traktuje ci臋 tak, jak potraktowa艂abym ka偶dego innego reportera. - Z wyj膮tkiem objadania si臋 p膮czkami i prywatnej rozmowy, pomy艣la艂a Eve. - Faworyzuj臋 ci臋 tylko dlatego, 偶e w ubieg艂ym miesi膮cu zosta艂a艣 wci膮gni臋ta w spraw臋 Stevensona.

- To by艂o...

- Nadine! - W g艂osie Eve s艂ycha膰 by艂o opanowanie, tak u niej rzadkie, 偶e Nadine zn贸w si臋 powstrzyma艂a. - By艂o kilka skarg. Pojawi艂y si臋 te偶 pewne do艣膰 niemi艂e dla nas obu spekulacje. Uk艂ad glina - dziennikarka nie jest w艂a艣ciwy. Nie mog臋 ci nic powiedzie膰. Ca艂e to zamieszanie musi ucichn膮膰, 偶ebym nie zyska艂a opinii zabawki Nadine Furst, albo ty mojej. Dziennikarze zarzucaj膮 mi nieczyst膮 gr臋 i faworyzowanie ciebie. To mo偶e nam obu przysporzy膰 k艂opot贸w.

Nadine sykn臋艂a przed z臋by. S艂ysza艂a ju偶 te zarzuty i podejrzenia, sama te偶 odczu艂a niech臋膰 koleg贸w po fachu.

- Masz racj臋, i to jest mocno wkurzaj膮ce. Co nie znaczy, 偶e przestan臋 na ciebie polowa膰.

- Nie ma o czym m贸wi膰.

W oczach Nadine zn贸w pojawi艂 si臋 bojowy b艂ysk.

- Albo przekupywa膰 twoich ludzi.

- Lubi膮 ciasto czekoladowe. Zw艂aszcza to z du偶ymi kawa艂kami czekolady.

Nadine odstawi艂a fili偶ank臋 i wsta艂a.

- Gdyby艣 chcia艂a zdradzi膰 mediom jak膮艣 tajemnic臋, skontaktuj si臋 z Quintonem Postem. Jest jeszcze m艂ody, ale to 艣wietny dziennikarz. Praca jest dla niego r贸wnie wa偶na, mo偶e nawet wa偶niejsza ni偶 rankingi. To si臋 zmieni - doda艂a z u艣miechem. - P贸ki jest m艂ody i 艣wie偶y, mo偶esz go wypr贸bowa膰.

- B臋d臋 pami臋ta膰.

Kiedy zosta艂a sama, nanios艂a ostatnie poprawki do o艣wiadczenia i rozes艂a艂a je do medi贸w. Potem wzi臋艂a pude艂ko z p膮czkami, zanios艂a je do pokoju detektyw贸w i w艂o偶y艂a do biurowego autokucharza.

W sali zapad艂a cisza. Detektywi zamarli w bezruchu.

- Peabody - wyszepta艂a pospiesznie. - Za mn膮.

By艂a przy wyj艣ciu, kiedy za plecami us艂ysza艂a ogromne poruszenie, tupot but贸w i nerwowe pokrzykiwania.

Gliny i p膮czki, tradycja stara jak 艣wiat, pomy艣la艂a z sentymentem, omal nie roni膮c przy tym 艂zy.

- Na pewno by艂y z marmolad膮. Za艂o偶臋 si臋 - mrucza艂a pod nosem Peabody, id膮c szybkim krokiem w stron臋 windy.

- Niekt贸re by艂y posypane takimi kolorowymi p艂atkami. Jak jadalne konfetti.

Mocna szcz臋ka Peabody zadr偶a艂a z emocji.

- A ja musia艂am si臋 dzi艣 rano zadowoli膰 kawa艂kiem starego banana i czerstw膮 bu艂k膮.

- 艁amiesz mi serce. - Wysiad艂y z windy na poziomie gara偶y. - Najpierw odwiedzimy Carmichaela. Z艂apiemy go mi臋dzy porann膮 hydroterapi膮 a po艂udniow膮 sesj膮 odnowy biologicznej.

- Mog艂a mi pani zostawi膰 chocia偶 jednego. Jednego malutkiego p膮czka.

- Mog艂am - zgodzi艂a si臋 Eve, kiedy wsiada艂y do samochodu. - Mog艂am to zrobi膰. Prawd臋 m贸wi膮c... - powiedzia艂a, si臋gaj膮c do kieszeni i wyjmuj膮c woreczek na dowody rzeczowe. W 艣rodku znajdowa艂 si臋 apetyczny p膮czek z marmolad膮. - Tak w艂a艣nie zrobi艂am.

- Dla mnie? - Rozentuzjazmowana Peabody chwyci艂a woreczek i zacz臋艂a obw膮chiwa膰 ciastko przez foli臋. - Zostawi艂a pani dla mnie p膮czka. Jest pani dla mnie taka dobra. Wycofuj臋 wszystko, co my艣la艂am, no wie pani, 偶e jest pani zimn膮, samolubn膮 p膮czkow膮 skryto偶erczyni膮 i tak dalej. Dzi臋ki, Dallas.

- Nie ma sprawy.

- W艂a艣ciwie to nie powinnam tego je艣膰. - Zagryzaj膮c doln膮 warg臋, Peabody podskubywa艂a woreczek. Eve w艂a艣nie wyje偶d偶a艂a z parkingu. - Naprawd臋 nie powinnam. Jestem na diecie. Musz臋 zgubi膰 troch臋 nadbaga偶u z ty艂ka, 偶eby...

- Och, na mi艂o艣膰 bosk膮! Oddawaj. - Eve wyci膮gn臋艂a r臋k臋, ale Peabody a偶 si臋 skuli艂a, przyciskaj膮c torebk臋 z p膮czkiem do piersi.

- To moje warkn臋艂a, gro藕nie zaciskaj膮c z臋by.

- Peabody, nie przestajesz mnie fascynowa膰.

- Dzi臋ki. - Powoli, celebruj膮c chwil臋, Peabody otworzy艂a torebk臋. - Co tam, zas艂u偶y艂am sobie. Spalam kalorie ucz膮c si臋 do egzaminu i stresuj膮c si臋 tym wszystkim. Stres poch艂ania kalorie jak odkurzacz. To dlatego jest pani taka szczup艂a.

- Nie jestem szczup艂a. Nie prze偶ywam stresu.

- Z ca艂ym szacunkiem, pani porucznik. Je艣li ma pani gdzie艣 cho膰 odrobin臋 t艂uszczu, to go zjem - zadeklarowa艂a si臋 Peabody z ustami pe艂nymi p膮czka z marmolad膮. - Naprawd臋 du偶o pracuj臋 z dyskami i symulatorami. McNab bardzo mi pomaga. Ostatnio nie jest takim dupkiem.

- To co艣 nowego.

- Zosta艂o mi ju偶 niewiele czasu. Jak pani my艣li, w czym jestem najs艂absza? Zd膮偶臋 jeszcze popracowa膰 nad s艂abymi stronami.

- Sama si臋 nad tym zastan贸w. Nawet je艣li intuicja podpowiada ci, 偶e jeste艣 dobra, nie ufaj jej zbytnio. Masz instynkt, ale cz臋sto idziesz za jego g艂osem, nie pytaj膮c o zdanie prze艂o偶onych. W膮tpisz w swoje kompetencje, a tym samym w moje. - Zerkn臋艂a na Peabody, kt贸ra zajada艂a p膮czka, jednocze艣nie wpisuj膮c jej uwagi do elektronicznego notesu. - Zapisujesz to?

- W ten spos贸b lepiej do mnie dociera. Potem przed lustrem robi臋 sobie afirmacje, wie pani. .Jestem pewnym siebie, kompetentnym str贸偶em prawa鈥 i tym podobne. - Zarumieni艂a si臋 lekko. - To taka metoda.

- Jasne.

Eve wyszuka艂a miejsce przy kraw臋偶niku.

- A teraz fachowo i solidnie sprawd藕my, co Carmichael Smith robi艂 wczorajszej nocy.

- Tak jest, pani porucznik. Opr贸cz tego musz臋 si臋 stresowa膰 i zadr臋cza膰 tym p膮czkiem, 偶eby spali膰 kalorie i wyr贸wna膰 bilans. B臋dzie tak, jakbym wcale go nie zjad艂a.

- W takim razie mo偶e zechcesz wytrze膰 z ust marmolad臋. Eve wysiad艂a z samochodu i przyjrza艂a si臋 budynkowi przy cichej ulicy. Kiedy艣 prawdopodobnie na trzech pi臋trach znajdowa艂y si臋 mieszkania, obecnie by艂a to strze偶ona jednorodzinna rezydencja z dwoma wej艣ciami od frontu i zapewne jednym z ty艂u.

Geograficznie blisko zau艂ka w chi艅skiej dzielnicy, a jednak miejsca te by艂y od siebie oddalone o ca艂e 艣wiaty. Po tej ulicy nie przechadza艂y si臋 偶adne licencjonowane osoby do towarzystwa, na rogach nie sta艂y w贸zki z 偶ywno艣ci膮.

Wesz艂a po schodach do g艂贸wnych drzwi na pi臋trze.

Panel bezpiecze艅stwa, czytnik linii papilarnych, skaner siatk贸wki. Bardzo ostro偶ny facet. Nacisn臋艂a przycisk na panelu i skrzywi艂a si臋, s艂ysz膮c muzyk臋, kt贸ra nagle si臋 rozleg艂a. Za du偶o smyczk贸w, keyboard i md艂y m臋ski g艂os.

- Mi艂o艣膰 rozja艣ni ci 艣wiat - zidentyfikowa艂a Peabody. - To jego najwi臋kszy przeb贸j.

- Ma wi臋cej kalorii ni偶 tw贸j p膮czek.

WITAJ - przem贸wi艂 kobiecym g艂osem komputer. - MAMY NADZIEJ臉, 呕E TO DLA CIEBIE DOBRY DZIE艃. PROSZ臉, PODAJ NAZWISKO, ZAW脫D I CEL WIZYTY.

- Dallas, porucznik Eve Dallas. - Machn臋艂a przed skanerem odznak膮. Sprawa policyjna. Jestem um贸wiona z panem Smithem.

- PROSZ臉 CHWIL臉 ZACZEKA膯. DZI臉KUJ臉, PANI PORUCZNIK. PAN SMITH NA PANI膭 CZEKA. MO呕E PANI WEJ艢膯.

W tym samym momencie ciemnosk贸ra kobieta w 艣nie偶nobia艂ym stroju otworzy艂a drzwi. Z holu s膮czy艂a si臋 przes艂odzona muzyka.

- Dzie艅 dobry. Dzi臋kuj臋 za punktualne przybycie. Prosz臋 wej艣膰 i rozgo艣ci膰 si臋 w salonie. Carmichael zaraz zejdzie.

Kobieta dos艂ownie p艂yn臋艂a w powietrzu. Eve pomy艣la艂a, 偶e porusza si臋 tak, jakby mia艂a na nogach rolki. Wprowadzi艂a je do przestronnego jasnego salonu. Na jednej 艣cianie wisia艂 poprawiaj膮cy nastr贸j ekran, kt贸ry przedstawia艂 bia艂y 偶aglowiec na b艂臋kitnym morzu, spokojnym niczym tafla lustra. Na pod艂odze le偶a艂y mi臋kkie 偶elowe poduchy w pastelowych kolorach. Sto艂y by艂y d艂ugie i niskie, w tych samych barwach.

Wyleguj膮cy si臋 na jednym stole puszysty bia艂y kot mrugn膮艂 na Eve szmaragdowymi oczyma.

- Prosz臋 si臋 rozgo艣ci膰. Powiem Carmichaelowi, 偶e panie ju偶 s膮. Peabody podesz艂a do 偶elowej poduchy.

- Pewnie cz艂owiek od razu si臋 w to zapada, a potem zostaje odcisk ty艂ka - powiedzia艂a, klepi膮c si臋 po po艣ladku. - M贸g艂by by膰 wstyd.

- Od tej muzyki bol膮 mnie z臋by. - Eve odwr贸ci艂a si臋, bo do salonu w艂a艣nie wszed艂 Carmichael Smith.

By艂 wysoki, mierzy艂 oko艂o metr dziewi臋膰dziesi膮t i mia艂 艂adnie opalone cia艂o, kt贸re eksponowa艂 pod bia艂膮 kamizelk膮, podkre艣laj膮c膮 napi臋te mi臋艣nie. Obcis艂e czarne spodnie ujawnia艂y pozosta艂e atrybuty m臋sko艣ci. Czarno - bia艂e pasemka zaczesanych do ty艂u w艂os贸w ods艂ania艂y szerokie czo艂o i twarz o wystaj膮cych ko艣ciach policzkowych i w膮skim, nieomal ostrym, stercz膮cym podbr贸dku. Oczy mia艂y kolor ciemnej czekolady, sk贸ra bia艂ej kawy.

- Ach, porucznik Dallas. A mo偶e pani Roarke? Eve zignorowa艂a ciche parskni臋cie Peabody.

- Prosz臋 zwraca膰 si臋 do mnie porucznik Dallas.

- Oczywi艣cie, oczywi艣cie. - Wszed艂 do salonu i wzi膮艂 w d艂onie jej r臋k臋, kt贸rej jeszcze nie zd膮偶y艂a do niego wyci膮gn膮膰. - Dopiero dzi艣 rano skojarzy艂em. - U艣cisn膮艂 j膮 w spos贸b raczej intymny, po czym skierowa艂 ca艂y sw贸j urok na Peabody. - A kim pani jest?

- Moja asystentka, oficer Peabody. Panie Smith, mam do pana kilka pyta艅.

- B臋d臋 szcz臋艣liwy mog膮c na nie odpowiedzie膰. - 艢cisn膮艂 d艂o艅 Peabody, tak jak przed chwil膮 艣ciska艂 Eve. - Prosz臋, prosz臋 siada膰. Li zaraz przyniesie herbat臋. Mam specjaln膮 porann膮 mieszank臋 energetyzuj膮c膮. Jest po prostu fantastyczna. Prosz臋 m贸wi膰 mi Carmichael.

Usiad艂 z wdzi臋kiem na brzoskwiniowej poduszce i wzi膮艂 kota na kolana.

- Co s艂ycha膰, 艢nie偶ynko? My艣la艂a艣, 偶e tatu艣 o tobie zapomnia艂?

Nie chcia艂a siada膰 na poduszkach, ale nie zamierza艂a te偶 tak nad nim stercze膰, usiad艂a wi臋c na stole.

- Mo偶e mi pan powiedzie膰, gdzie pan by艂 przedwczoraj w nocy mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

Mrugn膮艂 tak jak jego kot.

- Brzmi bardzo oficjalnie. Gzy co艣 si臋 sta艂o?

- Tak. W chi艅skiej dzielnicy zamordowano kobiet臋.

- Nie rozumiem. W pani s艂owach jest bardzo negatywna energia. - Wzi膮艂 g艂臋boki oddech. - W tym domu staramy si臋 utrzymywa膰 pozytywne wibracje.

- Tak, s膮dz臋, 偶e zaszlachtowanie Jacie Wooton by艂o dla niej bardzo negatywnym do艣wiadczeniem. Panie Smith, czy mo偶e pan powiedzie膰, gdzie pan by艂 w tym czasie?

- Li - zwr贸ci艂 si臋 do czarnosk贸rej kobiety w bieli, kt贸ra w艂a艣nie wesz艂a do salonu. - Czy znam jak膮艣 Jacie Wooton?

- Nie.

- Czy wiemy, gdzie bytem poprzedniej nocy mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

- Tak, oczywi艣cie. - Nala艂a jasn膮 herbat臋 z bladoniebieskiego dzbanka do bladoniebieskich fili偶anek. - Do dziesi膮tej by艂 pan na przyj臋ciu u pa艅stwa Risling. Odwi贸z艂 pan pani膮 Hubbie do jej apartamentu, wypi艂 z ni膮 drinka na dobranoc i oko艂o p贸艂nocy wr贸ci艂 pan do domu. Przed za艣ni臋ciem sp臋dzi艂 pan dwadzie艣cia minut w kabinie izolacyjnej, by wyeliminowa膰 negatywne wibracje. O pierwszej trzydzie艣ci by艂 pan w 艂贸偶ku, a rankiem, jak zwykle, o 贸smej zadzwoni! budzik. - Dzi臋kuj臋. - Si臋gn膮艂 po fili偶ank臋, kt贸r膮 postawi艂a na stole. - Te szczeg贸艂y jako艣 nie trzymaj膮 si臋 mojej g艂owy. Zgin膮艂bym, gdyby nie Li.

- Potrzebne mi nazwiska i adresy tych os贸b, by zweryfikowa膰 informacje.

- Nie wiem, co o tym s膮dzi膰. Troch臋 mnie to niepokoi.

- To rutynowe post臋powanie, panie Smith. Potwierdz臋 pa艅skie alibi i 艣ledztwo ruszy dalej.

- Li poda paniom wszystkie potrzebne dane. - Machn膮艂 r臋k膮. - To wa偶ne dla mojego powodzenia i dla mojej pracy, by stymulowa膰 zmys艂y pozytywnymi wibracjami, pi臋knem i mi艂o艣ci膮.

- Racja. Ma pan sta艂e zlecenie u Wittiersa w Londynie na dostaw臋 pewnego typu papeterii. Ostatnio robi艂 pan zakupy cztery miesi膮ce temu.

- Nie. Nigdy niczego nie kupuj臋. Nie mog臋 chodzi膰 do sklep贸w, rozumie pani. Moi wielbiciele s膮 zbyt entuzjastyczni. Wszystko zamawiam z dostaw膮 na miejsce, albo wysy艂am Li lub kogo艣 z moich pracownik贸w. Uwa偶am, 偶e to wa偶ne, by listy osobiste, na przyk艂ad do przyjaci贸艂 lub sponsor贸w, pisa膰 na papierze dobrej jako艣ci.

- Kremowy. Nieprzetwarzany.

- Nieprzetwarzany? - Pochyli艂 g艂ow臋, jak ch艂opiec przy艂apany na wykradaniu ciasteczek ze schowka. - Ze wstydem przyznaj臋, 偶e u偶ywa艂em czego艣 takiego. To niezbyt ekologiczne z mojej strony, ale ten papier jest naprawd臋 rewelacyjny. Li, czy moja papeteria pochodzi z Londynu?

- Mog臋 sprawdzi膰.

- Sprawdzi.

- W porz膮dku. Je艣li nie ma pan nic przeciwko temu, chcia艂abym prosi膰 o ma艂膮 pr贸bk臋 tego papieru. Potrzebuj臋 te偶 list臋 nazwisk pracownik贸w, kt贸rzy robi膮 dla pana zakupy w Londynie.

- Zajm臋 si臋 tym. - Li wyp艂yn臋艂a z salonu.

- Nie rozumiem, dlaczego zainteresowa艂a was moja papeteria.

- Przy zw艂okach znaleziono list napisany na takim papierze.

- B艂agam. - Podni贸s艂 w g贸r臋 obie r臋ce, robi膮c teatralny wdech, po czym wyrzuci艂 je przed siebie, g艂o艣no wypuszczaj膮c powietrze. - Nie chc臋, 偶eby takie obrazy dra偶ni艂y moje zmys艂y. Dlatego s艂ucham wy艂膮cznie tego, co sam tworz臋. Nigdy nie ogl膮dam wiadomo艣ci w mediach, wyj膮tkiem s膮 wybrane filmy i programy rozrywkowe. Na 艣wiecie jest zbyt du偶o mroku. Zbyt du偶o rozpaczy.

- Wiem co艣 o tym.

Wysz艂a z list膮 pracownik贸w i pr贸bk膮 papeterii.

- Dziwak - skomentowa艂a Peabody. - Ale zbudowany. Nie wygl膮da na typa, kt贸ry poluje na prostytutki.

- Lubi seks grupowy. Zdarza si臋, 偶e z nieletnimi.

- Och. - Peabody zmarszczy艂a nos, zerkaj膮c w stron臋 domu. - To tyle s艂uchania instynktu w tym przypadku.

- By膰 mo偶e uwa偶a, 偶e nieletnie fanki maj膮 mniej negatywnej energii seksualnej ni偶 dojrza艂e kobiety, kt贸re po pi臋ciu minutach s艂uchania tego jego g贸wna uciek艂yby z krzykiem.

Wsiad艂a do samochodu i zamkn臋艂a drzwi.

- Je艣li te rzygi Mi艂o艣膰 rozja艣ni ci 艣wiat przyklej膮 si臋 do mnie, wr贸c臋 i roztrzaskam mu g艂ow臋 pa艂k膮.

- I to jest pozytywne - doda艂a Peabody.

ROZDZIA艁 5

Wiedz膮c, 偶e z ochron膮 w budynku ONZ nie ma 偶art贸w, dla unikni臋cia burdy Eve postanowi艂a zaparkowa膰 samoch贸d na dwupoziomowym parkingu przy First Avenue. Po tylu p膮czkach ma艂y spacer by艂 wskazany.

Sprawdzi艂a, 偶e wci膮偶 wpuszczano do budynku wycieczki, ale ze wzgl臋du na zagro偶enie atakami terrorystycznymi surowo przestrzegano zasad bezpiecze艅stwa. W ogromnym, rozci膮gaj膮cym si臋 na sze艣膰 ulic bia艂ym budynku nadal odbywa艂y si臋 spotkania, glosowania i narady przedstawicieli kraj贸w ca艂ego 艣wiata oraz organizacji pozaplanetarnych.

Kolorowe flagi, symbol jedno艣ci mi臋dzy narodami, jak zawsze 艂opota艂y na wietrze. Eve pomy艣la艂a, 偶e ludzie wci膮偶 chc膮 si臋 spotyka膰, by m贸wi膰 o problemach dr臋cz膮cych 艣wiat. Od czasu do czasu udaje si臋 nawet kt贸ry艣 z nich rozwi膮za膰.

Mimo 偶e ich nazwiska znajdowa艂y si臋 na li艣cie go艣ci, Eve i Peabody zosta艂y poddane szczeg贸艂owej kontroli. Najpierw musia艂y z艂o偶y膰 bro艅. Wym贸g ten zawsze dra偶ni艂 Eve. Przeskanowano ich odznaki, pobrano odciski palc贸w. Torebka Peabody najpierw zosta艂a prze艣wietlona, potem dla pewno艣ci stra偶nik przeszuka艂 j膮 r臋cznie. Sprz臋t elektroniczny, w tym 艂膮cza, jednostki osobiste i komunikatory zabrano do analizy.

Przesz艂y przez wykrywacz metalu i 艣rodk贸w zapalaj膮cych, identyfikator broni i skaner osobisty. Dopiero po rym wszystkim zosta艂y wpuszczone przez wej艣cie.

- Dobra - stwierdzi艂a Eve. - Mo偶e i musz膮 by膰 czujni, ale na kontrol臋 osobist膮 si臋 nie zgodz臋.

- Niekt贸re z tych 艣rodk贸w wprowadzili po sprawie Kasandry. - Peabody wesz艂a za Eve i umundurowanym stra偶nikiem do kuloodpornej windy.

- Nast臋pnym razem, je艣li trzeba b臋dzie pogada膰 z Renquistem, wezwiemy go do nas.

Po wyj艣ciu z windy stra偶nik zaprowadzi艂 je do jeszcze jednego punktu kontrolnego, gdzie ponownie zosta艂y prze艣wietlone, przeskanowane i zweryfikowane.

Nast臋pnie przekazano je pod opiek臋 uzbrojonej kobiety. Kiedy skaner siatk贸wki i detektor g艂osu zidentyfikowa艂 przewodniczk臋, otworzy艂y si臋 drzwi, zabezpieczaj膮ce w razie ataku bombowego. W tym miejscu ko艅czy艂a si臋 paranoiczna kontrola bezpiecze艅stwa. Nareszcie mog艂y przej艣膰 do rzeczy.

Budynek przypomina艂 u! z biurami, ale by艂 to bardzo du偶y ul, a pomieszczenia przestronne. Wysokiej klasy androidy ubrane w klasyczne garnitury, z zestawami s艂uchawkowymi na g艂owach miarowo stuka艂y obcasami po posadzkach. Okna mia艂y potr贸jne zabezpieczenia, poza tym wyposa偶one by艂y w detektory przep艂ywu powietrza, kt贸re w razie najmniejszego zagro偶enia natychmiast uruchamia艂y os艂ony przeciwwstrz膮sowe. Nie blokowa艂y jednak 艣wiat艂a i pozwala艂y podziwia膰 widok na rzek臋.

Wysoki chudy m臋偶czyzna w szarym garniturze kiwn膮艂 do eskortuj膮cej je kobiety i u艣miechn膮艂 si臋 do Eve.

- Porucznik Dallas, jestem Thomas Newkirk, asystent pana Renquista. Prosz臋 za mn膮.

- Macie tu niez艂膮 ochron臋 - zauwa偶y艂a Eve, zerkaj膮c na kamery i czujniki ruchu zamontowane g臋sto w korytarzu. Wsz臋dzie oczy i uszy, pomy艣la艂a. Jak tu w og贸le mo偶na pracowa膰?

Spojrza艂 tam, gdzie ona.

- Mo偶na si臋 przyzwyczai膰. To cena, jak膮 si臋 p艂aci za bezpiecze艅stwo i wolno艣膰.

Mia艂 kwadratow膮 twarz o rysach tak ostrych, jakby zosta艂 wyciosany mieczem, niezwykle blade, ch艂odne niebieskie oczy i rumian膮 cer臋, a w艂osy kr贸tkie i jasne jak piasek. Szed艂 wyprostowany, kroki stawia艂 pewnie, a r臋ce trzyma艂 blisko cia艂a.

- By艂 pan wojskowym?

- Kapitan RAF - u. Pan Renquist zatrudnia wielu by艂ych wojskowych. - Za pomoc膮 karty otworzy艂 jeszcze jedne drzwi. Tym razem do gabinetu Renquista.

- Prosz臋 chwil臋 zaczeka膰.

Eve rozejrza艂a si臋 wok贸艂 siebie. Kolejny labirynt biur, pooddzielanych szklanymi panelami, tak 偶e pracownicy widzieli si臋 nawzajem i byli widoczni dla kamer. Wygl膮da艂o jednak, 偶e zupe艂nie si臋 tym nie przejmuj膮. Wszyscy mieli na g艂owach zestawy s艂uchawkowe i w skupieniu pochylali si臋 nad klawiaturami.

Zerkn臋艂a w kierunku, w kt贸rym odszed艂 Newkirk. Na ko艅cu korytarza znajdowa艂y si臋 drzwi z nazwiskiem Renquista.

Po chwili drzwi si臋 otworzy艂y i pojawi艂 si臋 Newkirk.

- Pan Renquist przyjmie panie.

Robi wra偶enie zupe艂nie zwyczajnego faceta, pomy艣la艂a Eve. Sta艂 za d艂ugim, ciemnym biurkiem, mo偶liwe, 偶e starym i drewnianym. Za jego plecami rozpo艣ciera艂 si臋 widok na East River.

By艂 wysoki i dobrze zbudowany. Tak膮 figur臋 wypracowa艂 regularnie odwiedzaj膮c centrum zdrowia, albo s艂ono zap艂aci艂 za plastyk臋 cia艂a. Eve pomy艣la艂a, 偶e wra偶enie psuje nieciekawy szary garnitur.

Atrakcyjny facet, m贸g艂 si臋 podoba膰, je艣li kto艣 gustuje w u艂o偶onych, dystyngowanych m臋偶czyznach. Sk贸r臋 mia艂 jasn膮, tak jak i w艂osy, du偶y nos i szerokie czo艂o. Najciekawsze by艂y jego ciemnoszare oczy, kt贸re od razu spotka艂y wzrok Eve.

G艂os zdawa艂 si臋 suchy. Mia艂 tak brytyjski akcent, 偶e nie spos贸b by艂o pomyli膰 si臋 co do jego narodowo艣ci.

- Porucznik Dallas, ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 pani膮 pozna膰. Ostatnio sporo o pani czyta艂em i s艂ysza艂em. - Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. Jego u艣cisk by艂 mocny i suchy. U艣cisk polityka. - Zdaje si臋, 偶e ju偶 si臋 spotkali艣my. Jaki艣 czas temu, na bankiecie dobroczynnym.

- Tak, podobno.

- Prosz臋 usi膮艣膰. - Machn膮艂 r臋k膮 i sam zaj膮艂 miejsce za biurkiem. - W czym mog臋 pom贸c?

Usiad艂a na masywnym, obitym materia艂em krze艣le. Nie by艂o zbyt wygodne, zauwa偶y艂a. Zapracowany cz艂owiek, nie mo偶e sobie pozwoli膰, 偶eby go艣cie przesiadywali mu godzinami w gabinecie i zajmowali czas.

Jego biurko by艂o naszpikowane elektronik膮. Centrum danych i migocz膮cy ekran systemu komunikacyjnego na wyci膮gni臋cie r臋ki, obok nich stojak z dyskami, stos papier贸w, drugie 艂膮cze. Mi臋dzy urz膮dzeniami dwie fotografie w ramkach. Na jednej dostrzeg艂a fragment dziewcz臋cej buzi i kr臋cone w艂osy, jasne jak u taty. Drugie zdj臋cie zapewne przedstawia艂o 偶on臋.

Eve na tyle zna艂a si臋 na polityce i protokole dyplomatycznym, by wiedzie膰, jak to rozegra膰.

- Chcia艂abym panu podzi臋kowa膰 za wsp贸艂prac臋 w imieniu w艂asnym i nowojorskiej policji. Wiem, 偶e jest pan bardzo zaj臋ty i ciesz臋 si臋, 偶e znalaz艂 pan czas, by ze mn膮 porozmawia膰.

- Bez wzgl臋du na to, gdzie mieszkam, zawsze staram si臋 pomaga膰 w艂adzom lokalnym. W pewnym sensie ONZ to taka mi臋dzynarodowa policja, Mo偶na powiedzie膰, 偶e pani i ja wykonujemy ten sam zaw贸d. Jak mog臋 pani pom贸c?

- Prowadz臋 艣ledztwo w sprawie o zab贸jstwo, kt贸rego dokonano przedwczorajszej nocy. Ofiara nazywa si臋 Jacie Wooton.

- Tak, s艂ysza艂em o tym. - Zmarszczy艂 brwi. - Licencjonowana kobieta do towarzystwa, chi艅ska dzielnica.

- Zgadza si臋. W toku 艣ledztwa dotar艂am do pewnego rodzaju papeterii. Sze艣膰 tygodni temu naby艂 pan w Londynie papier dok艂adnie tego gatunku.

- Latem sp臋dzi艂em w Londynie kilka dni. Istotnie, kupi艂em tam papeteri臋. Kilka rodzaj贸w, o ile mnie pami臋膰 nie myli. Cz臋艣膰 na u偶ytek prywatny, reszta z przeznaczeniem na prezenty. Jak rozumiem, ten zakup sprawi艂, 偶e sta艂em si臋 podejrzany o zamordowanie tej kobiety?

By艂 spokojny. Bardziej zaintrygowany ni偶 przera偶ony czy podenerwowany. Mia艂a wra偶enie, 偶e k膮ciki jego ust lekko drgn臋艂y, jak gdyby z rozbawieniem.

- Dobro 艣ledztwa wymaga, bym skontaktowa艂a si臋 z wszystkimi nabywcami tej papeterii i sprawdzi艂a, gdzie przebywali w chwili, gdy dokonano zab贸jstwa.

- Rozumiem. Pani porucznik, czy mog臋 za艂o偶y膰, 偶e ta rozmowa jest poufna i pozostanie mi臋dzy nami? Moje nazwisko po艂膮czone, cho膰by lu藕no, z licencjonowan膮 osob膮 i morderstwem, niepotrzebnie skupi uwag臋 medi贸w na mnie, a przede wszystkim na osobie pana Evansa.

- Pa艅skie nazwisko nie trafi do medi贸w.

- W porz膮dku. Chodzi o przedwczorajsz膮 noc, tak?

- Mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem.

Nie si臋gn膮艂 do notesu. Spl贸t艂 d艂onie i spojrza艂 na Eve znad palc贸w.

- Bytem z 偶on膮 w teatrze. Sze艣膰 tygodni, sztuka brytyjskiego dramaturga Williama Gantryego. W Lincoln Center. Towarzyszy艂y nam dwie zaprzyja藕nione pary. Przedstawienie zako艅czy艂o si臋 oko艂o jedenastej, potem poszli艣my na drinka do Renoira. Wydaje mi si臋, 偶e wyszli艣my z 偶on膮 oko艂o p贸艂nocy. W domu byli艣my o p贸艂 do pierwszej. 呕ona po艂o偶y艂a si臋 spa膰, ja pracowa艂em jeszcze w moim gabinecie przez godzin臋. Mo偶e troch臋 d艂u偶ej. P贸藕niej, jak zwykle, przez p贸l godziny ogl膮da艂em wiadomo艣ci, potem uda艂em si臋 na spoczynek.

- Czy widzia艂 si臋 pan z kim艣 lub rozmawia艂 po tym, jak 偶ona zasn臋艂a?

- Obawiam si臋, 偶e nie. Mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e w chwili, gdy pope艂niono morderstwo, by艂em w domu, pracowa艂em. Nie rozumiem, w jaki spos贸b zakup papeterii mo偶e mnie 艂膮czy膰 ze 艣mierci膮 tej kobiety.

- Morderca zostawi艂 list napisany na takiej papeterii.

- List? - Renquist uni贸s艂 brwi. - C贸偶. To bezczelno艣膰, nie s膮dzi pani?

- On te偶 nie ma alibi - zauwa偶y艂a Peabody, kiedy sz艂y do samochodu.

Zwykle jest problem, gdy robi膮 to o drugiej w nocy. Wi臋kszo艣膰 podejrzanych b臋dzie twierdzi膰, 偶e by艂a w domu i niewinnie spa艂a we w艂asnym 艂贸偶ku. Maj膮 w艂asne systemy zabezpieczaj膮ce, albo potrafi膮 obej艣膰 zabezpieczenie hotelowe. Nie艂atwo udowodni膰, 偶e k艂ami膮 w 偶ywe oczy.

- My艣li pani, 偶e k艂ama艂 w 偶ywe oczy?

- Jeszcze na to za wcze艣nie.

Elliota Howthorne'a zasta艂a przy jedenastym do艂ku w prywatnym klubie na Long lsland. By艂 mocnym, zdrowym m臋偶czyzn膮. Jego g臋ste bia艂e w艂osy wystaj膮ce spod jasnobr膮zowej czapki i elegancko przystrzy偶one w膮sy pasowa艂y do smag艂ej cery. Wok贸艂 ust i oczu wida膰 by艂o siateczk臋 zmarszczek, ale spojrzenie mia艂 bystre, a na twarzy skupienie, kiedy uderza艂 w ustawion膮 na podk艂adce pi艂k臋.

Poda艂 kij pomocnikowi, sam natomiast wskoczy艂 do ma艂ego bia艂ego w贸zka i pomacha! w stron臋 Eve, by do niego do艂膮czy艂a.

- Prosz臋 si臋 streszcza膰 - powiedzia艂, ruszaj膮c.

M贸wi艂a kr贸tko. Podczas gdy Peabody i pomocnik szli za w贸zkiem, poda艂a szczeg贸艂y dotycz膮ce morderstwa.

- Martwa dziwka i elegancka papeteria - chrz膮kn膮艂, zatrzymuj膮c pojazd. - Kiedy艣 korzysta艂em z us艂ug dziwek, ale nigdy nie interesowa艂y mnie ich nazwiska. - Wyskoczy艂 na muraw臋 i obszed艂 pitk臋, studiuj膮c jej po艂o偶enie. - Mam m艂od膮 偶on臋, niepotrzebne mi kurwy. Papieru nie pami臋tam. Jak si臋 ma m艂od膮 偶on臋, kupuje si臋 pe艂no tego bezu偶ytecznego g贸wna. W Londynie?

- Tak.

- Sierpie艅. Londyn, Pary偶, Mediolan. Robi臋 tam interesy; a ona uwielbia zakupy. Skoro twierdzi pani, 偶e kupi艂em papeteri臋, to j膮 kupi艂em. I co z tego?

- Ma zwi膮zek z zab贸jstwem. Gdzie pan by艂 mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem przedwczoraj?

Parskn膮艂 艣miechem, wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 na ni膮 z uwag膮.

- M艂oda damo, jestem po siedemdziesi膮tce, w formie, ale potrzebuj臋 si臋 wyspa膰. Co rano gram do osiemnastu do艂k贸w, wcze艣niej zjadam dobre 艣niadanie, przegl膮dam pras臋 i sprawdzam raporty gie艂dowe. Wstaj臋 o si贸dmej. W 艂贸偶ku jestem przed jedenast膮, chyba 偶e moja 偶ona wyci膮gnie mnie na jaki艣 ubaw. Tamtej nocy po艂o偶y艂em si臋 do 艂贸偶ka przed jedenast膮, kocha艂em si臋 z 偶on膮, co niestety nie trwa teraz tak d艂ugo jak niegdy艣, a potem zasn膮艂em. Oczywi艣cie nie mog臋 tego udowodni膰.

Odsun膮艂 j膮, po czym zwr贸ci艂 si臋 do pomocnika.

- Tony, podaj si贸demk臋.

Patrzy艂a, jak si臋 ustawia, Westchn膮艂 i uderzy艂 pi艂k臋, kt贸ra polecia艂a daleko pi臋knym 艂ukiem, potoczy艂a si臋 po trawie i zatrzyma艂a p贸艂tora metra przed do艂kiem.

S膮dz膮c po szerokim u艣miechu na twarzy Howthorne'a, by艂 to dobry strza艂.

- Chcia艂aby艣 pom贸wi膰 z pa艅sk膮 偶on膮. Wzruszy艂 ramionami i odda艂 kij pomocnikowi.

- Prosz臋 bardzo. Jest tam, na kortach. Ma lekcj臋 tenisa.

Daria Howthorne ta艅czy艂a po zacienionym korcie w cukierkowor贸偶owym kostiumie z kus膮 sp贸dniczk膮. Wi臋cej energii po艣wi臋ca艂a na taniec, ni偶 na sam膮 gr臋, ale trzeba przyzna膰, 偶e wygl膮da艂a przy tym cholernie atrakcyjnie. By艂a zbudowana jak posta膰 z mokrych sn贸w nastolatka: du偶e, mi臋kkie, faluj膮ce i prawie nagie piersi oraz niewiarygodnie d艂ugie nogi, kt贸rych nie zas艂ania艂a minisp贸dniczka. R贸偶owe buty idealnie pasowa艂y do stroju.

Jej opalenizna by艂a tak r贸wna i intensywna, 偶e r贸wnie dobrze mog艂a by膰 namalowana.

W艂osy, kt贸re rozpuszczone pewnie si臋ga艂y pasa, oplot艂a wst膮偶k膮, oczywi艣cie r贸偶ow膮, i wypu艣ci艂a przez otw贸r w czapeczce. Ko艅ski ogon ko艂ysa艂 si臋 energicznie na boki, kiedy pl膮sa艂a po korcie, nie trafiaj膮c w 偶贸艂t膮 pi艂k臋.

Kiedy si臋 pochyli艂a, by j膮 podnie艣膰, oczom Eve ukaza艂 si臋 ty艂ek w kszta艂cie serca, ledwo zakryty wyci臋tymi majtkami.

Jej instruktor, kawa艂 ch艂opa - mia艂 kolorowe pasemka i 艣nie偶nobia艂e z臋by, wykrzykiwa艂 komendy i dodawa艂 jej otuchy.

W pewnym momencie podszed艂 do niej, przyklei艂 si臋 do jej piec贸w i zacz膮艂 j膮 ustawia膰 do serwu. Zerkn臋艂a na niego przez rami臋 i trzepocz膮c zalotnie rz臋sami pos艂a艂a mu s艂odki u艣miech.

- Pani Howthorne? - Eve wesz艂a na kort, zanim pi艂ka wzbi艂a si臋 w powieli w.

Instruktor zareagowa艂 natychmiast, rzucaj膮c si臋 w ich kierunku.

- Buty! Nie mo偶na tu wchodzi膰 bez przepisowego obuwia!

- Nie przysz艂am tu zabawia膰 si臋 pa艅skimi pi艂eczkami. - Eve wyj臋艂a odznak臋. - Musz臋 porozmawia膰 z pani膮 Howthorne.

- C贸偶, niech pani zdejmie buty albo zostanie poza kortem. Takie s膮 przepisy.

- Hank, o co chodzi?

- To policja, pani H.

- Och! - Darla zagryz艂a warg臋 i bij膮c si臋 w piersi, podesz艂a do siatki. - Je艣li chodzi o mandat za przekroczenie szybko艣ci, to obiecuj臋, 偶e zap艂ac臋.

- Nie jestem z drog贸wki. Mo偶emy chwil臋 porozmawia膰?

- Tak, oczywi艣cie. Hank, przerwa dobrze mi zrobi. Jestem ca艂a mokra. - Kr臋c膮c ty艂kiem, podesz艂a do 艂awki i si臋gn臋艂a do r贸偶owej torebki, z kt贸rej wyj臋艂a butelk臋 markowej wody mineralnej.

- Mo偶e mi pani powiedzie膰, gdzie by艂a przedostatniej nocy mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

- Co takiego? - Idealnie owalna twarz Darli poblad艂a. - Dlaczego?

- Prowadz臋 艣ledztwo. To rutynowe pytanie.

- Cukierek wie, 偶e by艂am w domu. - Jej zielone syrenie oczy zm臋tnia艂y. - Nie rozumiem, dlaczego mnie pani przes艂uchuje.

- Pani Howthorne, na razie pani nie przes艂uchuj臋.

- Jaki艣 problem, pani H.? - zapyta艂 Hank, kt贸ry w艂a艣nie podszed艂 do niej z r臋cznikiem.

- Nie ma problemu. Panie, id藕 pan rozci膮ga膰 mi臋艣nie gdzie indziej burkn臋艂a Eve, siadaj膮c obok Darli. - Mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮.

- By艂am w domu, w 艂贸偶ku. - Spojrza艂a na Eve buntowniczo. - Z Cukierkiem. Gdzie mia艂am by膰?

Dobre pytanie, pomy艣la艂a Eve.

Zapyta艂a o papeteri臋, lecz Daria zbagatelizowa艂a spraw臋. Owszem, byli w sierpniu w Europie. Kupi艂a mn贸stwo rzeczy. Dlaczego mia艂aby tego nie robi膰? Ma pami臋ta膰 wszystko, co kupi艂a albo co podarowa艂 jej Cukierek?

Eve zada艂a jeszcze kilka pyta艅, w ko艅cu wsta艂a, pozwalaj膮c Darli szuka膰 ukojenia u Hanka. Rzuci艂 Eve gro藕ne spojrzenie i poprowadzi艂 uczennic臋 w stron臋 budynku, w kt贸rym pewnie mie艣ci艂 si臋 klub.

- Interesuj膮ce - odezwa艂a si臋 Eve. - Wygl膮da na to, 偶e nasza Daria mia艂a w tym czasie prywatny trening z Hankiem.

Zdecydowanie 膰wiczyli co艣 innego ni偶 serwis - zgodzi艂a si臋 Peabody. - Biedny Cukierek.

- Je艣li Cukierek wie, 偶e jego 偶onka uprawia singla z trenerem, to mo偶e w czasie, kiedy ona 艣ciska艂a rakiet臋 Hanka, skoczy艂 do chi艅skiej dzielnicy i za艂atwi艂 Wooton. To wkurzaj膮ce, kiedy 偶ona zagrywa do przeciwnika. Nie tylko zabijasz dziwk臋, w ko艅cu czym jest twoja m艂oda 偶ona, jak nie dziwk膮, ale na dodatek u偶ywasz fa艂szywej kurwy jako alibi. Game, set, mecz. Bardzo sprytnie.

- Fakt. Podobaj膮 mi si臋 te tenisowe metafory.

- Staram si臋, jak mog臋. C贸偶, to tylko teoria. Sprawd藕my, czy mamy jeszcze co艣 na Howthorne'a.

呕eni艂 si臋 trzy razy, tak jak powiedzia艂 Roarke, za ka偶dym razem wybranka by艂a m艂odsza od poprzedniczki. Rozwi贸d艂 si臋 z obiema paniami Howthorne, odprawiaj膮c je z najni偶szym mo偶liwym odszkodowaniem, co zagwarantowa艂 sobie w intercyzie. Kuty na cztery nogi, uzna艂a Eve.

Nie by艂 naiwny.

Czy tak ostro偶ny i przebieg艂y facet m贸g艂 by膰 nie艣wiadomy, jak prowadzi si臋 jego obecna 偶ona?

Mia艂 czyst膮 kartotek臋 kryminaln膮, cho膰 niejednokrotnie pozywano go do s膮du cywilnego w sprawach finansowych. Szybki skan wykaza艂, 偶e wi臋kszo艣膰 pozw贸w z艂o偶yli pechowi inwestorzy, by zem艣ci膰 si臋 za niepowodzenie.

By艂 w艂a艣cicielem czterech dom贸w i sze艣ciu pojazd贸w, w tym jachtu. Wspiera艂 organizacje charytatywne. Warto艣膰 jego maj膮tku szacowano na oko艂o miliard dolar贸w.

Wed艂ug raport贸w oraz licznych artyku艂贸w i wywiad贸w w mediach, golf i sprawy zawodowe zdawa艂y si臋 by膰 jego ca艂ym 艣wiatem.

Wszyscy z listy jej podejrzanych mieli alibi potwierdzone przez wsp贸艂ma艂偶onka, partnera lub pracownika. To oznacza艂o, 偶e nie nale偶y traktowa膰 tego zbyt serio.

Eve opar艂a si臋 w fotelu, po艂o偶y艂a nogi na stole, zamkn臋艂a oczy i odp艂yn臋艂a my艣lami do zau艂ka w chi艅skiej dzielnicy.

Idzie przed nim. Prowadzi klienta. Bol膮 j膮 nogi, to przez ten sztywny paluch. I cholernie niewygodne buty. Jest druga nad ranem. Duszno, nie ma czym oddycha膰. Nie ma ruchu w interesie. W portfelu tylko dwie st贸wy.

Przy tych stawkach to czterech, pi臋ciu klient贸w. Zale偶y czego chcieli.

Od dawna jest w zawodzie, wie, 偶e nale偶y bra膰 fors臋 z g贸ry. Odebra艂 jej pieni膮dze, czy w og贸le nie zap艂aci艂? Niemo偶liwe. Zale偶a艂o mu na czasie. Odwracaj膮, chce, 偶eby sta艂a twarz膮 do 艣ciany.

Czy j膮 dotyka? K艂adzie d艂o艅 na piersi, po艣ladkach, wsuwaj膮 mi臋dzy nogi?

Nie, nie ma na to czasu. Jego to nie interesuje, zw艂aszcza kiedy ca艂e r臋ce ma we krwi.

Ciep艂a krew. To go kr臋ci.

Rzucaj膮 na 艣cian臋, szarpie za w艂osy, odchyla jej g艂ow臋 do ty艂u. Lew膮 r臋k膮. W prawej trzyma skalpel, kt贸rym podrzyna jej gard艂o. Od lewej do prawej, lekko ku do艂owi.

Krew chlusta na 艣cian臋, na jej twarz, cia艂o, na jego r臋ce.

呕yje jeszcze przez kilka sekund, tylko kilka. Sekundy paniki. Nie mo偶e krzycze膰, cia艂o drga konwulsyjnie, kiedy umiera.

Po艂贸偶 j膮 na ziemi, g艂ow膮 w stron臋 艣ciany. Wyjmij narz臋dzia.

艢wiat艂o, troch臋 艣wiat艂a. Tu potrzebna precyzja, nie mo偶na tego robi膰 w ciemno艣ci. Skalpel laserowy. 艢wiate艂ko przy laserze musi wystarczy膰.

W艂贸偶 to, po co przyszed艂e艣, do szczelnej torby. Wytrzyj r臋ce. Zmie艅 koszul臋, lub zdejmij ubranie ochronne. A teras wszystko do torby. Dok艂adnie sprawd藕, czy mo偶esz si臋 pokaza膰 na ulicy.

Wyjmij list. U艣miechnij si臋. Po艂贸偶 kopert臋 na zw艂okach.

Wyjd藕 z zau艂ka. G贸ra pi臋tna艣cie minut. Nie wi臋cej. Mo偶esz odej艣膰. Niesiesz trofeum do samochodu. Podniecony, ale opanowany. Musisz jecha膰 ostro偶nie. Nie mo偶esz ryzykowa膰 rutynowej kontroli, kiedy pachniesz 艣mierci膮 i masz to ze sob膮.

Powr贸t do domu. Przestaw system zabezpieczaj膮cy. Prysznic. Pozb膮d藕 si臋 ciuch贸w.

Uda艂o si臋. Zrobi艂e艣 to samo, co jeden z najwi臋kszych morderc贸w wsp贸艂czesnych czas贸w. Nikt ci臋 nie pokona.

Otworzy艂a oczy i wbi艂a wzrok w sufit. Je艣li to kt贸ry艣 z jej pi臋ciu obecnych kandydat贸w, to w jaki艣 spos贸b musia艂 pozby膰 si臋 swojego trofeum, A mo偶e wci膮偶 je trzyma w bezpiecznym miejscu. Na pami膮tk臋.

Czy zwyczajny domowy utylizator odpadk贸w poradzi艂by sobie z czym艣 takim? Mo偶e potrzebny by艂 specjalistyczny sprz臋t medyczny? Musi to sprawdzi膰.

Na ekranie pojawi艂 si臋 plan miasta. Eve obliczy艂a odleg艂o艣膰 dziel膮c膮 miejsce zbrodni od domu ka偶dego z podejrzanych. Kwadrans w zau艂ku, plus czas potrzebny do znalezienia ofiary, mo偶liwe, 偶e ju偶 wcze艣niej j膮 zauwa偶y艂, potem sprz膮tanie, powr贸t do domu. Ka偶demu z nich zabra艂oby to nie wi臋cej ni偶 dwie godziny.

Usiad艂a prosto i zabra艂a si臋 do pisania raportu, licz膮c na przeb艂ysk inspiracji. Poniewa偶 nic takiego nie nast膮pi艂o, przeczyta艂a notatki, podsumowa艂a i wpisa艂a do akt.

Przez kolejn膮 godzin臋 szuka艂a informacji na temat utylizator贸w odpadk贸w i dost臋pno艣ci skalpeli laserowych. Postanowi艂a wr贸ci膰 na miejsce zbrodni.

W dzie艅 ulica pracowa艂a. W pobli偶u zau艂ka mie艣ci艂o si臋 kilka bar贸w, knajpka, sklep, kantor. Po p贸艂nocy czynne by艂y tylko bary. Oba znajdowa艂y si臋 na ko艅cu ulicy. Cho膰 okolica zosta艂a dok艂adnie przeszukana, Eve jeszcze raz zrobi艂a obch贸d po wszystkich lokalach, zadaj膮c rutynowe pytania. Nie dowiedzia艂a si臋 niczego nowego. W ko艅cu zatrzyma艂a si臋 u wej艣cia do zau艂ka, w towarzystwie gliniarza, androida pilnuj膮cego bezpiecze艅stwa i Peabody.

- Tak jak powiedzia艂em - zacz膮艂 gliniarz nazwiskiem Henley. - Zna艂em j膮, tak jak si臋 zna miejscowe prostytutki. Nigdy nie by艂o z ni膮 偶adnych problem贸w. Teoretycznie nie maj膮 prawa pracowa膰 na ulicy ani w miejscach publicznych, ale wi臋kszo艣膰 z nich to robi. Od czasu do czasu je przeganiamy.

- Czy kiedykolwiek narzeka艂a, 偶e kt贸ry艣 z klient贸w j膮 napastuje albo u偶ywa przemocy?

- Nie zrobi艂aby tego. - Henley pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Trzyma艂a si臋 ode mnie i androida z daleka. K艂ania艂a si臋, kiedy si臋 mijali艣my podczas patrolu, ale nie by艂a zbyt przyjazna. W tej okolicy zdarzaj膮 si臋 ostre akcje. Klienci czasami przestawiaj膮 dziewczyny. A偶 偶al patrze膰. Nieraz oberw膮, faceci lubi膮 macha膰 kos膮. Zdarza艂y si臋 tu r贸偶ne rzeczy, ale w 偶yciu nie spotka艂em si臋 z czym艣 takim.

- Potrzebne mi kopie raport贸w z interwencji po pobiciach, zw艂aszcza z u偶yciem no偶a lub jakiegokolwiek ostrego narz臋dzia.

- Mog臋 to dla pani zdoby膰, pani porucznik - zaoferowa艂 si臋 android. - Jak daleko mam si臋 cofa膰?

- Niech b臋d膮 z tego roku. Napady na kobiety, przede wszystkim prostytutki. Mo偶e wcze艣niej trenowa艂.

- Tak jest, pani porucznik. Dok膮d mam przes艂a膰?

- Do Centrali, na moje nazwisko. Henley, gdzie w tej okolicy najbezpieczniej zostawia膰 samoch贸d? Na ulicy lub pod ziemi膮, raczej nie na parkingu publicznym.

- C贸偶, je艣li szuka pani cichego, spokojnego miejsca, to trzeba podjecha膰 bardziej na zach贸d, Mo偶e przy Lafayette. Je艣li woli pani ruchliwe miejsce, takie gdzie nikt nie odwa偶y si臋 rozrabia膰, trzeba przej艣膰 na drugi koniec ulicy Canal, do w艂oskiej dzielnicy. Restauracje s膮 tam otwarte do p贸藕na.

- Dobra. Sprawdzimy to. Jeden z was niech idzie na ulic臋 Lafayette, drugi na p贸艂noc. Popytajcie mieszka艅c贸w, sklepikarzy, mo偶e kto艣 widzia艂 tamtej nocy samotnego faceta z du偶膮 torb膮 lub workiem. Prawdopodobnie szed艂 szybko, 偶adnego w艂贸czenia si臋 po uliczkach. Kierowa艂 si臋 do samochodu. Pogadajcie z prostytutkami - doda艂a. - Mo偶e kt贸ra艣 pr贸bowa艂a go zaczepi膰 i zosta艂a odrzucona.

- Dobre zagranie, pani porucznik - powiedzia艂a Peabody, kiedy si臋 rozeszli.

- Kto艣 musia艂 go widzie膰. Jeszcze o tym nie wiedz膮, ale na pewno go widzieli. Mo偶e komu艣 wr贸ci pami臋膰. - Sta艂a na chodniku i pra偶膮c si臋 w upale, obserwowa艂a ulic臋. - Zobaczymy, czy da si臋 co艣 wycisn膮膰 z bud偶etu na za艂o偶enie dodatkowych kamer i system贸w zabezpieczaj膮cych w okolicy powiedzmy p贸艂tora kilometra kwadratowego od miejsca zbrodni. B臋dzie si臋 trzyma艂 scenariusza. Za pierwszym razem doskonale mu posz艂o. Nie b臋dzie czeka艂 zbyt d艂ugo, by rozegra膰 drugi akt.

ROZDZIA艁 6

Czeka艂o go wyj膮tkowo trudne spotkanie. Musia艂 to zrobi膰. Mia艂 cich膮 nadziej臋, 偶e kiedy si臋 sko艅czy, ucisk, jaki odczuwa艂 z ty艂u g艂owy, stanie si臋 bardziej zno艣ny. Zbyt d艂ugo to odk艂ada艂. To do niego niepodobne. Z drugiej strony, odk膮d spotka艂 Moir臋 O'Bannion i us艂ysza艂 jej opowie艣膰, by艂 dziwnie niesw贸j.

Opowie艣膰 o jego matce.

呕ycie mo偶e skopa膰 ci臋 po ty艂ku, kiedy najmniej si臋 tego spodziewasz, rozmy艣la艂, stoj膮c przy wielkim na ca艂膮 艣cian臋 oknie swojego biura w 艣r贸dmie艣ciu.

By艂o ju偶 po pi膮tej. Celowo wybra艂 tak膮 godzin臋. Chcia艂 spotka膰 si臋 z Moir膮 na zako艅czenie dnia, tak, 偶eby potem nie czeka艂y na niego ju偶 偶adne obowi膮zki. 呕eby m贸g艂 spokojnie wyj艣膰 z 偶on膮 i pouk艂ada膰 sobie wszystko w g艂owie.

D藕wi臋k interkomu tak go przestraszy艂, 偶e omal nie podskoczy艂.

- Tak, Caro?

- Pani O'Bannion do pana.

- Dzi臋kuj臋, wprowad藕 j膮.

Zerkn膮艂 za okno na ruch powietrzny i pomy艣la艂 z zadowoleniem, 偶e powr贸t do domu o tej porze to cholerna udr臋ka. Tramwaje nabite do ostatniego miejsca. Ze swojego przestronnego, ch艂odnego biura widzia艂 setki zm臋czonych, poirytowanych podr贸偶nych, upakowanych ciasno w dusznych pojazdach niczym niewolnicy na statkach. W dole, na ulicy, t艂oczy艂y si臋 autobusy, taks贸wki sta艂y w korkach, a na ruchomych chodnikach by艂o a偶 czarno od g艂贸w.

Eve jest gdzie艣 tam, na dole, pomy艣la艂. Bez w膮tpienia dra偶ni艂a j膮 my艣l o tym, 偶e po ca艂ym dniu uganiania si臋 za jakim艣 morderc膮 b臋dzie musia艂a elegancko si臋 ubra膰 i udziela膰 towarzysko.

Prawie na pewno wpadnie do domu w ostatnim momencie, podenerwowana, bez chwili do stracenia, i b臋dzie pr贸bowa艂a b艂yskawicznie przeistoczy膰 si臋 z policjantki w 偶on臋. W膮tpi艂, by zdawa艂a sobie spraw臋, jak bardzo ekscytowa艂o go i cieszy艂o obserwowanie tej sprytnej zmiany. Odwr贸ci艂 si臋, s艂ysz膮c pukanie do drzwi.

- Prosz臋.

Asystentka wprowadzi艂a go艣cia, a on przez u艂amek sekundy poczu艂 rozbawienie na widok dw贸ch schludnych, zadbanych, dobrze ubranych, dojrza艂ych kobiet wchodz膮cych do jego gabinetu.

- Dzi臋kuj臋, Caro. Pani O'Bannion, bardzo si臋 ciesz臋, 偶e zechcia艂a si臋 pani ze mn膮 spotka膰. Prosz臋 usi膮艣膰. Napije si臋 pani czego艣? Kawy? Herbaty?

- Nie, dzi臋kuj臋.

艢ciskaj膮c jej r臋k臋 poczu艂, 偶e delikatnie dr偶a艂a. Wskaza艂 d艂oni膮 krzes艂o, maj膮c 艣wiadomo艣膰, 偶e zachowuje si臋 spokojnie, pewnie i grzecznie.

- Dzi臋kuj臋, 偶e znalaz艂a pani dla mnie czas - zacz膮艂. - Zw艂aszcza o tak p贸藕nej porze.

- Nie ma sprawy.

Widzia艂, jak poch艂ania wzrokiem jego gabinet, t臋 ogromn膮 przestrze艅, styl, dzie艂a sztuki, meble, wyposa偶enie, te wszystkie przedmioty, kt贸rymi si臋 otoczy艂.

Przedmioty, kt贸rymi musia艂 si臋 otoczy膰.

- Chcia艂em przyjecha膰 do Dochas, ale pomy艣la艂em, 偶e obecno艣膰 m臋偶czyzny w przytu艂ku mo偶e denerwowa膰 niekt贸re kobiety i dzieci.

- Obecno艣膰 m臋偶czyzn wp艂ywa na nie pozytywnie, je艣li traktuj膮 je jak ludzi i nie pr贸buj膮 ich skrzywdzi膰. - Po艂o偶y艂a r臋ce na udach i cho膰 艣mia艂o spojrza艂a mu w oczy, prawie s艂ysza艂 przyspieszone bicie jej serca. - Pokonywanie strachu to cz臋艣膰 terapii. Tylko w ten spos贸b mo偶na wyj艣膰 z b艂臋dnego ko艂a przemocy, odbudowa膰 pewno艣膰 siebie i wiar臋 w zwi膮zki.

- Nie przecz臋, zastanawiam si臋 tylko, czy Siobhan Brody by prze偶y艂a, gdyby si臋 bardziej ba艂a. Nie wiem, co ja w艂a艣ciwie chc臋 pani powiedzie膰 - m贸wi艂, nie czekaj膮c na jej odpowied藕. - Nie wiem te偶, jak to powiedzie膰. My艣la艂em, 偶e wiem. Najpierw chcia艂bym pani膮 przeprosi膰, 偶e tak d艂ugo zwleka艂em ze spotkaniem.

- Czekam na wym贸wienie. - W jej g艂osie, tak jak i w jego, pobrzmiewa! irlandzki akcent. - Czy dlatego mnie pan tu dzi艣 zaprosi艂?

- Nie, nie dlatego. Przepraszam. Powinienem by艂 si臋 domy艣li膰, 偶e b臋dzie si臋 pani niepokoi膰 po tym, jak si臋 rozstali艣my. By艂em z艂y i rozkojarzony. - Roze艣mia艂 si臋, z trudem powstrzymuj膮c si臋 przed poprawianiem w艂os贸w. To nerwy, pomy艣la艂. C贸偶, nie tylko ona odczuwa艂a napi臋cie. - Mo偶na to tak uj膮膰.

- By艂 pan w艣ciek艂y. My艣la艂am, 偶e wywali mnie pan na zbity pysk.

- By艂em. M贸wi艂em sobie, 偶e pani k艂amie. - Patrzy艂 jej prosto w oczy. - Musia艂a pani k艂ama膰. By艂em pewien, 偶e jest w tym haczyk i ma pani jaki艣 cel, twierdz膮c, 偶e ta dziewczyna z Dublina by艂a moj膮 matk膮. Nie zgadza艂o si臋 to z tym, co wiedzia艂em, w co przez ca艂e 偶ycie wierzy艂em. Rozumie pani?

- Tak, rozumiem.

- Co jaki艣 czas pojawiaj膮 si臋 ludzie, kt贸rzy pr贸buj膮 si臋 wkra艣膰 w moje 艂aski opowiadaj膮c historie rodzinne i wmawiaj膮c mi, 偶e s膮 moimi krewnymi. Wujami, siostrami, bra膰mi. Ignoruj臋 ich. Pani wyda艂a mi si臋 kim艣 w tym rodzaju.

- To, co panu powiedzia艂am, to nie bajka, panie Roarke, tylko prawda.

- Tak, no c贸偶. - Spojrza艂 na swoje r臋ce, na ich kszta艂t, szeroko艣膰 d艂oni, d艂ugo艣膰 palc贸w. R臋ce jego ojca. - Wiedzia艂em, w g艂臋bi ducha czu艂em. To jeszcze gorsze. Niezno艣nie rzeczywiste.

Podni贸s艂 g艂ow臋 i zn贸w popatrzy艂 jej w oczy.

- Mia艂a pani racj臋, sprawdzi艂em pani膮. Bardzo dok艂adnie.

- Spodziewa艂am si臋 tego.

- J膮 te偶. I siebie. Jeszcze nigdy nikogo tak dok艂adnie nie sprawdza艂em.

- Nie rozumiem. Przecie偶 nie m贸wi艂abym tego w ten spos贸b, gdybym s膮dzi艂a, 偶e pan nie by艂 niczego 艣wiadomy. Kto艣 taki jak pan wie to, co konieczne.

- By艂em dumny z tego, 偶e nie mia艂o to dla mnie znaczenia.

Nie mog艂o mie膰, skoro wierzy艂em, 偶e moj膮 matk膮 by艂a Meg Roarke. Rozstali艣my si臋 z rado艣ci膮. Moira westchn臋艂a.

- Przed chwil膮 podzi臋kowa艂am za kaw臋, bo trz臋s艂y mi si臋 r臋ce. Czy by艂by pan jednak tak uprzejmy i pocz臋stowa艂 mnie fili偶ank膮?

- Oczywi艣cie. - Wsta艂 i podszed艂 do panelu 艣ciennego, w kt贸rym mie艣ci艂a si臋 w pe艂ni wyposa偶ona kuchnia podr臋czna. Roze艣mia艂a si臋, kiedy w艂膮czy艂 program parz膮cy kaw臋.

- Jeszcze nigdy nie widzia艂am tak urz膮dzonego biura. Bardzo elegancko. Stopy zapad艂y mi si臋 w dywan po same kostki. Jest pan bardzo m艂ody, a tyle pan osi膮gn膮艂.

- Wcze艣nie zacz膮艂em - powiedzia艂 z ponurym u艣miechem.

- To prawda. Nadal boli mnie 偶o艂膮dek. - Po艂o偶y艂a r臋k臋 na brzuchu. - By艂am pewna, 偶e wezwa艂 mnie pan, 偶eby wr臋czy膰 mi wypowiedzenie albo straszy膰 adwokatami. Nie wiedzia艂am, jak powiem o tym rodzinie i ludziom w Dochas. Martwi艂am si臋, 偶e b臋d臋 musia艂a odej艣膰. Bardzo si臋 do wszystkich przywi膮za艂am.

- Jak m贸wi艂em, sprawdzi艂em pani膮. To szcz臋艣cie dla przytu艂ku, 偶e pani tam pracuje. Jak膮 kaw臋 pani pije?

- Z du偶膮 ilo艣ci膮 mleka, je艣li mo偶na. Czy ten budynek nale偶y do pana?

- Tak.

- Pi臋kny. Imponuj膮cy i bardzo elegancki. Dzi臋kuj臋. - Wzi臋艂a od niego fili偶ank臋 i upi艂a 艂yk. Najpierw otworzy艂a szeroko oczy, a po chwili zmru偶y艂a je z zachwytem. - To prawdziwa kawa? - zapyta艂a, w膮chaj膮c paruj膮cy nap贸j.

Roze艣mia艂 si臋 i nagle z ulg膮 zauwa偶y艂, 偶e ucisk z ty艂u czaszki znikn膮艂. Nareszcie.

- Tak, prawdziwa. Pode艣l臋 pani troch臋. Kiedy pozna艂em moj膮 偶on臋 i pocz臋stowa艂em j膮 kaw膮, zareagowa艂a w identyczny spos贸b. Pos艂a艂em jej troch臋 w prezencie. Mo偶liwe, 偶e dlatego za mnie wysz艂a.

- W膮tpi臋. - Patrzy艂a na niego w skupieniu. - Pana matka nie 偶yje. To on j膮 zabi艂, prawda? Zawsze by艂am przekonana, 偶e Patrick Roarke j膮 zamordowa艂.

- Tak. Pojecha艂em do Dublina, 偶eby to sprawdzi膰.

- Powie pan, jak to by艂o?

艢miertelnie j膮 pobi艂. Pobi艂 j膮 do krwi, na 艣mier膰, r臋kami identycznymi jak moje. Potem wrzuci艂 jej cia艂o do rzeki. Wyrzuci艂 biedn膮 martw膮 dziewczyn臋, kt贸ra tak go kocha艂a, 偶e da艂a mu syna.

- Nie, nie powiem. Wystarczy, 偶e odnalaz艂em cz艂owieka, kt贸ry z nim wtedy by艂. On o wszystkim wiedzia艂. Zna艂 j膮 i wiedzia艂, co si臋 sta艂o.

- Gdybym wtedy by艂a bardziej do艣wiadczona, a mniej arogancka... - zacz臋艂a Moira.

- To i tak niczego by nie zmieni艂o. Mo偶e gdyby zosta艂a wtedy w przytu艂ku w Dublinie, albo wr贸ci艂a do rodziny w Clare, albo uciek艂a. By艂oby to bez znaczenia tak d艂ugo, dop贸ki mia艂aby przy sobie mnie. Z jakiego艣 powodu, mo偶e z dumy, mo偶e z艂o艣ci, perfidii, jemu chodzi艂o o mnie. On chcia艂 mie膰 mnie.

Ta 艣wiadomo艣膰 b臋dzie go prze艣ladowa膰 do ko艅ca 偶ycia. Mo偶e tak mia艂o by膰.

- ! on by j膮 znalaz艂.

- To mi艂e, co pan powiedzia艂 wyszepta艂a.

- Taka jest prawda. - Chcia艂 to mie膰 za sob膮, jak najszybciej. - Pojecha艂em do Clare. Spotka艂em si臋 z jej rodzin膮. Z moj膮 rodzin膮.

- Naprawd臋? - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i dotkn臋艂a jego ramienia. - Tak si臋 ciesz臋, tak bardzo si臋 ciesz臋.

- To niezwykli ludzie. Bli藕niacza siostra mojej matki, Sinead, otworzy艂a dla mnie sw贸j dom. Ot tak, po prostu.

- C贸偶, ludzie z West County ju偶 tacy s膮. Go艣cinni, prawda?

- Wci膮偶 jestem zdumiony i wdzi臋czny. Jestem wdzi臋czny pani, pani O'Bannion, 偶e mi pani powiedzia艂a. Chcia艂em, 偶eby pani o tym wiedzia艂a.

- Ucieszy艂aby si臋, nie s膮dzi pan? Nie tylko, 偶e pan ju偶 wie. ale 偶e wspi膮艂 si臋 pan tak wysoko. My艣l臋, 偶e by艂aby bardzo dumna. - Odstawi艂a fili偶ank臋 i otworzy艂a torebk臋. - Nie wzi膮艂 pan tego, kiedy by艂 pan u mnie w biurze. Mo偶e teraz?

Fotografia przedstawia艂a m艂od膮 rudow艂os膮 kobiet臋 o pi臋knych zielonych oczach, trzymaj膮c膮 na r臋kach ciemnow艂osego ch艂opca.

- Dzi臋kuj臋. Bardzo chcia艂em je mie膰.

Facet w bia艂ym garniturze 艣piewa艂 o tym, 偶e mi艂o艣膰 jest podst臋pna i cicha. Popijaj膮ca szampana Eve by艂a sk艂onna si臋 zgodzi膰. Na pewno z tym, 偶e jest podst臋pna. Niby z jakiego innego powodu usilnie pr贸bowa艂a oderwa膰 my艣li od morderstwa i udawa艂a, 偶e robi co艣 wi臋cej poza zajmowaniem miejsca w sali bankietowej 鈥濬iladelfia鈥?

Bo偶e, to musi by膰 mi艂o艣膰 - ju偶 ona skopie Roarke'owi ty艂ek za to, 偶e tak j膮 porzuci艂 - tylko dlatego stercza艂a tu wys艂uchuj膮c, jak jaka艣 kobieta w jedwabnej lawendowej sukni w k贸艂ko nawija o projektantach mody.

I co z tego, do ci臋偶kiej cholery? To tylko ubrania. Wk艂ada si臋 je, 偶eby nie by膰 nagim i nie marzn膮膰.

Mi艂o艣膰 zmusza艂a Eve do cenzurowania my艣li. Jej udzia艂 w konwersacji, kiedy ju偶 zdo艂a艂a przerwa膰 potok s艂贸w, ogranicza艂 si臋 do zdawkowego 鈥瀟ak鈥.

- Och, jest najbardziej ol艣niewaj膮ca kobieta wieczoru! Pani wybaczy? - Jak zwykle elegancki i przystojny Charles Monroe u艣miechn膮艂 si臋 promiennie do dr臋czycielki Eve. - Po prostu musz臋 j膮 na chwil臋 porwa膰.

- Zastrzel mnie - mrukn臋艂a, kiedy Charles przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie. - Wyjmij z mojej torebki pistolet, przystaw mi do gard艂a i naci艣nij spust. B艂agam. Zako艅cz moj膮 m臋k臋.

Roze艣mia艂 si臋 tylko, prowadz膮c j膮 na 艣rodek sali mi臋dzy ta艅cz膮ce pary.

- Kiedy ci臋 zauwa偶y艂em, odnios艂em wra偶enie, 偶e zaraz wyjmiesz t臋 swoj膮 bro艅 i strzelisz nieszcz臋snej kobiecie mi臋dzy oczy.

- Wyobra偶a艂am sobie, 偶e wk艂adam jej luf臋 do ust. No c贸偶, i tak ich nie zamyka艂a ani na moment. - Wzruszy艂a ramionami. - Dzi臋ki za ratunek. Nie wiedzia艂am, 偶e tu jeste艣.

- Troszk臋 si臋 sp贸藕ni艂em. W艂a艣nie przyszed艂em.

- Pracujesz? - Charles by艂 wysokiej klasy licencjonowan膮 osob膮 do towarzystwa.

- Jestem z Louise.

- Och. - Poniewa偶 zarabia艂 na 偶ycie sprzedaj膮c swoje cia艂o.

Eve nie mog艂a poj膮膰, jak to mo偶liwe, by on i oddana doktor Louise Dimatto tworzyli tak udany zwi膮zek. Ludzie maj膮 r贸偶ne potrzeby, upomnia艂a sam膮 siebie.

- Chcia艂em si臋 z tob膮 skontaktowa膰 - powiedzia艂. - W sprawie Jacie Wooton.

- Zna艂e艣 j膮?

- Tak, kiedy艣. Niezbyt dobrze. Nie s膮dz臋, by ktokolwiek dobrze j膮 zna艂. Obracali艣my si臋 w tych samych kr臋gach, wi臋c od czasu do czasu na siebie wpadali艣my. Zanim j膮 przymkn臋li.

- Chod藕, usi膮dziemy gdzie艣 w k膮cie.

- Nie wiem, czy to odpowiednia pora.

- Dla mnie odpowiednia. - Teraz to ona prowadzi艂a. Schodz膮c z parkietu, rozgl膮da艂a si臋 w poszukiwaniu ustronnego miejsca, gdzie mogliby porozmawia膰. Wsz臋dzie t艂oczy艂y si臋 grupki ludzi, postanowi艂a wi臋c sprawdzi膰, jak jest na zewn膮trz.

Na ukwieconym tarasie sta艂y stoliki i panowa艂 t艂ok, ale przynajmniej by艂o ciszej.

- Powiedz, co wiesz.

- Prawie nic, - Podszed艂 do brzegu tarasu i zapatrzy艂 si臋 na panoram臋 miasta, - Zasz艂a wysoko, jeszcze zanim zacz膮艂em to robi膰. Lubi艂a luksus. Najlepsze ubrania, najlepsze miejsca, najlepsi klienci.

- I najlepszy diler?

- Tego nie wiem. Nie znam jej dilera - zapewni艂. - Nie b臋d臋 ci wmawia艂, 偶e nie mam poj臋cia o tym obliczu zawodu. Ja jestem czysty. Odk膮d spotykam si臋 z lekarzem, jestem bez skazy - doda艂 z u艣miechem. - Wszyscy byli艣my zaskoczeni, kiedy przymkn臋li Jacie. Je艣li by艂a uzale偶niona, dobrze to ukrywa艂a. Dallas, gdybym co艣 wiedzia艂, na pewno bym ci powiedzia艂. Bez wahania i bez kitu. Z tego, co wiem, nie mia艂a przyjaci贸艂. Takich prawdziwych. Ani wrog贸w. Ona 偶y艂a prac膮.

- Dobra. - Chcia艂a w艂o偶y膰 r臋ce do kieszeni, ale jej ma艂a kreacja w kolorze miedzi 偶adnych nie mia艂a. - Daj zna膰, jak sobie o czym艣 przypomnisz. Nawet je艣li to nic wa偶nego, chc臋 o tym wiedzie膰.

- Nie ma sprawy. Prze偶y艂em szok, kiedy us艂ysza艂em, co si臋 sta艂o, plotki o tym, jak to zrobi艂. Louise si臋 martwi. - Spojrza艂 w stron臋 drzwi. - Nic nie m贸wi艂a, ale wiem, 偶e si臋 martwi. Kiedy kogo艣 kochasz, zawsze wiesz, 偶e co艣 go dr臋czy.

- Tak, to prawda. Charles, b膮d藕 ostro偶ny. W tej sprawie nie pasujesz do profilu ofiary, ale ostro偶no艣ci nigdy za wiele.

- Wiem.

Nie wspomnia艂a Roarke'owi o tej rozmowie, ale przez ca艂膮 drog臋 do domu analizowa艂a to, co us艂ysza艂a.

Opowiedzia艂a mu o wszystkim dopiero wtedy, gdy znale藕li si臋 w ko艅cu w sypialni i gdy zrzuci艂a z siebie male艅k膮 sukienk臋.

- Zdaje si臋, 偶e w tym przypadku nie b臋dzie najlepszym 藕r贸d艂em informacji - zauwa偶y艂 Roarke.

- Pewnie nie, ale ja nie o tym my艣l臋. Kiedy wr贸cili艣my, obserwowa艂am jego i Louise, Zachowuj膮 si臋 jak dwa go艂膮bki, czy co艣 w tym stylu. Wiadomo, 偶e przez ca艂膮 noc b臋d膮 si臋 bawi膰 nago.

- Nagie go艂膮bki. Nie, to niezbyt atrakcyjne wizualnie. Pozw贸l, 偶e wyobra偶臋 sobie co艣 innego.

- Ha, ha. Chodzi mi o to, 偶e nie rozumiem jak ona mo偶e si臋 z nim zabawia膰 nago, wiedz膮c, 偶e jutro od rana b臋dzie robi艂 to samo z B贸g wie iloma klientami ze swojej listy.

- To nie to samo. - Roarke zdj膮艂 kap臋 z 艂贸偶ka. - Nie mieszaj spraw osobistych z zawodowymi. To jego praca.

- Och, to zwyk艂e g贸wno. G贸wniana racjonalizacja. Chyba mi nie powiesz, 偶e gdybym to ja pracowa艂a w tym zawodzie, by艂oby ci oboj臋tne, czy zabawiam si臋 innymi kutasami? Po prostu luz.

- Zawsze wiesz, jak nazwa膰 rzecz po imieniu. - Spojrza艂 na ni膮. Trzyma艂a w r臋ka po艂yskliw膮 sukienk臋. Mia艂a na sobie jedynie male艅ki tr贸jk膮cik z identycznego materia艂u, zbyt sk膮py, by nazwa膰 go majtkami, potr贸jny sznur kolorowych kamieni, kt贸re zamierza艂a zdj膮膰, i buty na wysokich obcasach.

A do tego chmurn膮 min臋.

- Nie, nie by艂oby mi to oboj臋tne. 呕adnego luzu. To dlatego, 偶e ja si臋 nie dziel臋. O rety, ale jeste艣 podniecaj膮ca. Chod藕 tu do mnie, pobawimy si臋 jak nagie go艂膮bki.

- Rozmawiamy.

- Ty rozmawiasz - poprawi艂 j膮, pochylaj膮c si臋 z 艂贸偶ka w jej kierunku.

- Skoro ju偶 rozmawiamy... - Zrobi艂a unik, chowaj膮c si臋 za sof膮. - Musz臋 si臋 z tob膮 policzy膰 za to, 偶e zostawi艂e艣 mnie sam膮 z t膮 kobiet膮, wiesz, z t膮, co wygl膮da艂a jak uschni臋te drzewo.

- Niestety, co艣 mnie zatrzyma艂o.

- Ca艂uj mnie w dup臋.

- Och, kochanie, o niczym innym nie marz臋. - Chcia艂 j膮 z艂apa膰, ale uskoczy艂a. Zacz臋li kr膮偶y膰 wok贸艂 sofy. - Lepiej uciekaj - powiedzia艂 cicho.

Tak zrobi艂a. A kiedy ju偶 oboje si臋 rozgrzali, pozwoli艂a si臋 z艂apa膰.

Nie mia艂a niczego. Nie nast膮pi艂 偶aden prze艂om. Nie by艂o 偶adnych nowych trop贸w, ani starych, kt贸re dawa艂yby jak膮艣 nadziej臋. Wci膮偶 spogl膮da艂a na list臋 podejrzanych i potencjalnych kandydat贸w na podejrzanych, szukaj膮c punktu zaczepienia. Kolejny raz obejrza艂a miejsce zbrodni i okolic臋, przestudiowa艂a raporty.

Sprawdzi艂a wszystkie dane przez MCDK, koncentruj膮c si臋 na odnalezieniu podobnych przest臋pstw. Trafi艂a na co艣 zbli偶onego. Zbrodnia wydarzy艂a si臋 ponad rok wcze艣niej w Londynie. Nawet pasowa艂o. Sprawa nadal otwarta. Przebieg nieco inny, bardziej krwawo, wi臋cej ba艂aganu.

膯wiczenia praktyczne?

Nie by艂o listu na eleganckiej papeterii, tylko zmasakrowane cia艂o m艂odej prostytutki. Nie ten typ co Wooton, zauwa偶y艂a Eve zastanawiaj膮c si臋, czy przypadkiem nie chwyta si臋 ju偶 brzytwy.

Licencjonowane osoby do towarzystwa, zw艂aszcza pracuj膮ce na ulicy, bardzo cz臋sto by艂y ofiarami napa艣ci, pobi膰, przemocy ze strony klient贸w. Nierzadko zdarza艂y si臋 morderstwa. Nic jednak nie pasowa艂o do brutalnej elegancji Kuby Rozpruwacza.

Rozmawia艂a z s膮siadami, wsp贸艂pracownikami, znajomymi os贸b z listy potencjalnych podejrzanych, staraj膮c si臋 zachowa膰 dyskrecj臋. Naciska艂a, prowokowa艂a, i nic. Nie dowiedzia艂a si臋 niczego istotnego.

Zbli偶aj膮ca si臋 niedziela dra偶ni艂a j膮 i napawa艂a niepokojem. Eve zupe艂nie nie by艂a w nastroju do piknikowania. Jedyn膮 pozytywn膮 stron臋 spotkania z Mir膮 upatrywana w tym, 偶e by膰 mo偶e zdo艂a zaci膮gn膮膰 j膮 w jakie艣 spokojne miejsce i pogada膰. Poci膮gnie j膮 za j臋zyk i dowie si臋, czy Mirze przysz艂o co艣 ciekawego do g艂owy.

- Mo偶e lepiej daj dzi艣 Mirze wolne. I sobie te偶 - zaproponowa艂 Roarke.

- O co ci chodzi? - zapyta艂a.

Szli po chodniku prowadz膮cym do pi臋knego domu Miry. To by艂a przyjemna dzielnica.

- M贸wisz do siebie. - Roarke poklepa艂 j膮 ze zrozumieniem po ramieniu. - Nie wiem, czy to rozs膮dne, kiedy si臋 stoi przed drzwiami domu psychiatry.

- Zostajemy tylko kilka godzin, pami臋tasz? Um贸wili艣my si臋.

- Mhm - mrukn膮艂 niezobowi膮zuj膮co i dotkn膮艂 ustami jej czo艂a. W tym momencie otworzy艂y si臋 drzwi.

- Witam. Zapewne pa艅stwo Eve i Roarke? Jestem Gillian, c贸rka Charlotte i Dennisa.

Eve przez moment nie wiedzia艂a, o kim mowa. Dopiero po chwili u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Charlotte to imi臋 Miry, ale by艂o oczywiste, dziewczyna to wykapana matka.

Mia艂a nieco d艂u偶sze, bo si臋gaj膮ce za ramiona, lekko kr臋cone w艂osy, w tym samym ciemnym kolorze co matka. Niebieskie oczy, 艂agodne i cierpliwe jak oczy Miry, patrzy艂y na Eve z uwag膮. By艂a wy偶sza i bardziej patykowata, to po ojcu. Nosi艂a lu藕n膮, przewiewn膮 koszulk臋 i spodnie przed kostk臋. Na jednej nodze Eve zauwa偶y艂a tatua偶 - trzy nachodz膮ce na siebie szewrony. Na jej r臋kach pobrz臋kiwa艂y bransoletki i pier艣cionki. Paznokcie bosych st贸p pomalowa艂a blador贸偶owym lakierem.

Jest wikank膮, przypomnia艂a sobie Eve. Matk膮 kilkorga wnucz膮t Miry.

- Ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 ci臋 pozna膰. - Roarke 艣cisn膮艂 jej d艂o艅 i stan膮艂 mi臋dzy dwiema kobietami, kt贸re najwyra藕niej mierzy艂y si臋 wzrokiem. - Jeste艣 bardzo podobna do mamy, kt贸r膮 uwa偶am za wyj膮tkowo urocz膮 kobiet臋.

- Dzi臋ki. Mama m贸wi艂a, 偶e jeste艣 czaruj膮cy. Prosz臋, wejd藕cie. Jak s艂ycha膰, troch臋 si臋 rozdzielili艣my, - Zerkn臋艂a w stron臋 schod贸w na pi臋tro, sk膮d dobiega艂 偶a艂osny p艂acz dziecka. - Pozostali s膮 z ty艂u. Zaraz przygotuj臋 wam drinki, nabierzecie si艂 przed popo艂udniem z rodzin膮 Mir贸w.

W kuchni na ty艂ach domu zgromadzi艂o si臋 sporo os贸b. Pomieszczenie by艂o ogromne jak stodo艂a i panowa艂 w nim nieopisany ha艂as. Przez wielk膮 szklan膮 艣cian臋 wida膰 by艂o reszt臋 towarzystwa zebran膮 na patio, gdzie ustawiono sto艂y, krzes艂a i jaki艣 dziwny wielki sprz臋t do gotowania, z kt贸rego ju偶 si臋 dymi艂o. Eve zauwa偶y艂a Dennisa, cudownie roztrzepanego m臋偶a Miry, kt贸ry ogromnym widelcem przewraca艂 co艣 na ruszcie.

Dennis mia艂 na g艂owie czapeczk臋 Mets贸w, spod kt贸rej wymyka艂y si臋 g臋ste siwe w艂osy. Workowate spodenki si臋ga艂y wystaj膮cych kolan, kt贸re Eve wydawa艂y si臋 bardzo poci膮gaj膮ce.

Obok niego sta艂 jaki艣 m臋偶czyzna, mo偶liwe, 偶e syn. Prowadzili o偶ywion膮 dyskusj臋, 艣miej膮c si臋 przy tym i potrz膮saj膮c butelkami z piwem.

Po ogrodzie biega艂y dzieci w r贸偶nym wieku. Siedz膮ca na wysokim taborecie przy kontuarze dziesi臋cioletnia dziewczynka pochlipywa艂a smutno.

Ledwo zostali przedstawieni, kto艣 wcisn膮艂 Eve do r臋ki margarit臋, inni od razu zacz臋li namawia膰 do jedzenia. Wsz臋dzie porozstawiano talerze z r贸偶nymi potrawami.

Kiedy Roarke zdecydowa艂 si臋 na piwo, us艂ysza艂, 偶e zapasy znajduj膮 si臋 w ch艂odziarce, na zewn膮trz. Jaki艣 ch艂opiec - Eve pogubi艂a si臋 ju偶 w imionach, kt贸re pada艂y niczym seria z karabinu maszynowego - mia艂 zaprowadzi膰 Roarke'a na patio i przedstawi膰 pozosta艂ym.

Trzymaj膮c ch艂opca za r臋k臋, Roarke zerkn膮艂 przez rami臋, pos艂a艂 Eve szeroki u艣miech i wyszed艂.

- Troch臋 tu chaotycznie, ale... b臋dzie jeszcze gorzej. - Mira ze 艣miechem wyj臋艂a z olbrzymiej lod贸wki wielki p贸艂misek z jedzeniem. - Ciesz臋 si臋, 偶e przyszli艣cie. Lana, przesta艅 si臋 d膮sa膰 i biegnij na g贸r臋. Zobacz, czy ciocia Callie nie potrzebuje pomocy przy dziecku.

- Dlaczego to ja musz臋 wszystko robi膰? - Dziewczynka zeskoczy艂a jednak ze sto艂ka i wysz艂a.

- Jest obra偶ona, bo z艂ama艂a zasady i przez tydzie艅 ma zakaz ogl膮dania ekranu i dotykania komputera - wyja艣ni艂a Gillian.

- Och!

- Jej 偶ycie straci艂o sens. - Gillian pochyli艂a si臋, by podnie艣膰 z pod艂ogi raczkuj膮ce dziecko, kt贸rego p艂ci Eve nie by艂a w stanie rozpozna膰.

- Dla dziewi臋ciolatki tydzie艅 to prawie wieczno艣膰. Gilly, skosztuj tej sa艂atki. Wydaje mi si臋, 偶e przyda艂oby si臋 jeszcze troch臋 koperku.

Gillian pos艂usznie otworzy艂a usta i wzi臋艂a odrobink臋 z widelca matki.

- I pieprzu.

- Hmm, wi臋c... - Eve czu艂a si臋 tak, jakby nagle przenios艂a si臋 do 艣wiata r贸wnoleg艂ego, - Spodziewacie si臋 t艂umu?

- Jest nas t艂um - zauwa偶y艂 Mira ze 艣miechem.

- Marnie ci膮gle si臋 zdaje, 偶e jeste艣my g艂odni jak nastolatki. - Gillian odruchowo g艂aska艂a Mir臋 po plecach. - Zawsze robi za du偶o jedzenia.

- Robi? Ty to zrobi艂a艣?

- Hmm. Lubi臋 gotowa膰. Zw艂aszcza dla rodziny. - Zarumieni艂a si臋 z zadowolenia i mrugn臋艂a weso艂o do c贸rki. - Wci膮gam dziewczyny do pomocy. Oczywi艣cie wiem, 偶e to seksizm, ale 偶aden z naszych m臋偶czyzn nie sprawdza si臋 w kuchni. - Mira spojrza艂a za okno. - Ale kiedy im podsun膮膰 jaki艣 wielki, skomplikowany, kopc膮cy grill, czuj膮 si臋 jak w domu.

- Wszyscy nasi m臋偶czy藕ni grilluj膮. - Gillian ko艂ysa艂a dzieciaka na biodrze. - Roarke to lubi?

- Masz na my艣li jedzenie? - Eve zerkn臋艂a w jego stron臋. Sta艂 w艣r贸d go艣ci, w zwyczajnych d偶insach i wyp艂owia艂ej koszulce, i najwyra藕niej 艣wietnie si臋 bawi艂. - Nie, chyba nie ma w domu czego艣 takiego.

Mira zaserwowa艂a sojowe hot dogi i burgery, sa艂atk臋 ziemniaczan膮, o kt贸rej tak marzy艂 Roarke, zimny makaron, du偶e kawa艂ki owoc贸w w soku, grube plastry pomidor贸w, jajka w majonezie. Wsz臋dzie by艂o pe艂no p贸艂misk贸w, talerzy, tac z jedzeniem. Piwo by艂o zimne, bez przerwy donoszono drinki.

Eve wda艂a si臋 w rozmow臋 o baseballu z jednym z syn贸w Miry. W tym czasie, ku jej zdumieniu, ma艂e jasnow艂ose dziecko wpe艂z艂o jej na kolana.

- Daj - wymamrota艂 umazany keczupem ch艂opczyk i u艣miechn膮艂 si臋 do niej promiennie.

- Co? - spanikowana Eve rozejrza艂a si臋 nerwowo. - Co mam mu da膰?

- Cokolwiek tam masz, - Mira pog艂aska艂a ch艂opca po g艂贸wce, podesz艂a do synowej, wzi臋艂a od niej dziecko i zacz臋艂a je ko艂ysa膰.

- Dobra, masz - Eve podsun臋艂a mu sw贸j talerz w nadziei, 偶e dzieciak go we藕mie i p贸jdzie gdzie艣 zajmowa膰 si臋 swoimi sprawami. Niestety, ma艂y tylko w艂o偶y艂 pulchne paluszki do jej sa艂atki owocowej i wy艂owi艂 膰wiartk臋 brzoskwini.

- Pycha. - Ugryz艂 kawa艂ek i hojnie podsun膮艂 do ust Eve reszt臋.

- Nie, dzi臋ki. Ty zjedz.

- No, Bryce, zmykaj. - Gillian wzi臋艂a ch艂opca z kolan Eve, zyskuj膮c w ten spos贸b jej dozgonn膮 przyja藕艅. - Zobacz, co dziadek dla ciebie przygotowa艂.

Usiad艂a obok Eve i spojrza艂a wyczekuj膮co na brata.

- Ty te偶 id藕 - poradzi艂a. - My sobie poplotkujemy. U艣miechn膮艂 si臋 wyrozumiale i odszed艂, Eve pomy艣la艂a, 偶e uprzejmo艣膰 to chyba wrodzona cecha m臋偶czyzn z tej rodziny.

- Troch臋 to przyt艂aczaj膮ce, prawda? Wiem, 偶e czujesz si臋 nieswojo - zacz臋艂a Gillian.

Eve postanowi艂a doko艅czy膰 burgera.

- To obserwacja czy intuicja?

- Wszystko po trochu. Plus fakt, 偶e jestem c贸rk膮 dwojga bardzo spostrzegawczych i wra偶liwych ludzi. Spotkania rodzinne w tak licznym gronie mog膮 wydawa膰 si臋 dziwne komu艣, kto sam nie ma rodziny. Tw贸j Roarke szybko si臋 wpasowa艂. - Zerkn臋艂a w jego stron臋. Siedzia艂 z Dennisem i Bryce'em. - Jest bardziej towarzyski ni偶 ty. Cz臋艣ciowo to zas艂uga jego pracy, a cz臋艣ciowo po prostu natury.

Gillian nabra艂a widelcem sa艂atk臋 z makaronem.

- Chcia艂abym, pom贸wi膰 z tob膮 o pewnych sprawach - Mam nadziej臋, 偶e nie poczujesz si臋 ura偶ona. Nie mam nic przeciwko obra偶aniu ludzi, ale wol臋 robi膰 to z rozmys艂em. W tym przypadku nie mam takiego zamiaru.

- Nie mam sk艂onno艣ci do si艅c贸w.

- Domy艣lam si臋. - Odstawi艂a talerz z jedzeniem i si臋gn臋艂a po margarit臋. - Po pierwsze, musz臋 powiedzie膰, 偶e tw贸j m膮偶 bez w膮tpienia jest najprzystojniejszym facetem, jakiego w 偶yciu widzia艂am.

- Dop贸ki pami臋tasz, 偶e jest m贸j, nie czuj臋 si臋 ura偶ona.

- Nie poluj臋, a nawet gdybym chcia艂a, on i tak by tego nie zauwa偶y艂. Poza tym kocham mojego m臋偶a. Jeste艣my razem od dziesi臋ciu lat. Byli艣my m艂odzi, rodzice bardzo si臋 tym martwili. Okaza艂o si臋, 偶e bez powodu - powiedzia艂a, chrupi膮c marchewk臋. - Dobrze nam razem, prowadzimy cudowne 偶ycie, mamy tr贸jk臋 pi臋knych dzieci. Chcia艂abym mie膰 jeszcze jedno.

- Co jeszcze jedno? Gillian roze艣mia艂a si臋.

- Dziecko. Mam nadziej臋, 偶e dane mi b臋dzie jeszcze jedno b艂ogos艂awie艅stwo. Ale odbieg艂am od tematu, a jak znam moj膮 rodzin臋, drugi raz nie b臋d臋 mia艂a okazji porozmawia膰 z tob膮 sam na sam. By艂am o ciebie zazdrosna.

Eve zmru偶y艂a oczy i spojrza艂a w stron臋 Roarke'a. Gillian roze艣mia艂a si臋.

- Nie, nie o niego, cho膰 o to w艂a艣ciwie nie powinna艣 mie膰 do nikogo pretensji. By艂am zazdrosna o ciebie i o moj膮 matk臋.

- Nie rozumiem.

- Ona ci臋 kocha. Szanuje ci臋, martwi si臋 o ciebie, podziwia ci臋, my艣li o tobie. Tak samo jak o mnie. Z pocz膮tku jej stosunek do ciebie bardzo mnie dra偶ni艂.

Na twarzy Eve pojawi艂 si臋 wyraz za偶enowania.

- Ale przecie偶 to nie ma nic wsp贸lnego... Gillian pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Mylisz si臋, ma. Jestem jej c贸rk膮, z jej cia艂a, serca, duszy. Ty nie jeste艣 z jej cia艂a, ale bez w膮tpienia z serca i duszy. Mia艂am mieszane uczucia, kiedy powiedzia艂a, 偶e ci臋 zaprosi艂a. - Uwa偶nie obserwowa艂a Eve. - By艂 to zwyczajny egoizm. Po co ona tu do ciebie przychodzi, pomy艣la艂am. Przecie偶 jeste艣 moj膮 matk膮. By艂a te偶 rosn膮ca ciekawo艣膰: W ko艅cu dok艂adniej jej si臋 przyjrz臋.

- Nie jestem dla ciebie konkurencj膮 do...

- Jej uczu膰? - doko艅czy艂a z u艣miechem Gillian. - Nie, nie jeste艣. To tylko moja s艂abo艣膰 i m贸j egoizm wywo艂a艂y te okropne, destrukcyjne emocje. Jest najbardziej niezwyk艂膮 kobiet膮, jak膮 znam. M膮dr膮, wsp贸艂czuj膮c膮, umiej膮c膮 dawa膰. Nie zawsze potrafi艂am to doceni膰. Nie docenia si臋 tego, co si臋 ma. Z wiekiem, kiedy sama zosta艂am matk膮, zacz臋艂am j膮 rozumie膰 i ceni膰.

Jej wzrok pomkn膮艂 w stron臋 patio, gdzie bawi艂a si臋 jej c贸rka.

- Mam nadziej臋, 偶e kiedy艣 Lana b臋dzie tak m贸wi膰 o mnie. W ka偶dym razie, mia艂am wra偶enie, 偶e wykradasz mi matk臋 po kawa艂ku. My艣la艂am, 偶e ci臋 znienawidz臋 od pierwszego Wejrzenia. Takie nastawienie jest sprzeczne z tym, w co wierz臋, z tym, kim jestem. No c贸偶, na szcz臋艣cie jeste艣my tu razem.

Wznios艂a toast, a po chwili si臋gn臋艂a po dzban z margarit膮 i nape艂ni艂a kieliszek Eve i sw贸j.

- Przysz艂a艣 tu dla niej. Pewnie tw贸j cudowny m膮偶 mia艂 w tym sw贸j udzia艂, ale przede wszystkim jeste艣 tu dla niej. Jest dla ciebie wa偶na, nie zawodowo, tylko prywatnie. Zauwa偶y艂am, 偶e patrzysz na mojego ojca z urocz膮 sympati膮. To oznacza, 偶e znasz si臋 na ludziach i ich charakterach. Od mamy, kt贸ra te偶 si臋 na tym zna, wiem, 偶e jeste艣 dobr膮 policjantk膮 i dobrym cz艂owiekiem. Dzi臋ki temu 艂atwiej mi si臋 ni膮 z tob膮 dzieli膰.

Zanim Eve zd膮偶y艂a wymy艣li膰 odpowied藕, podesz艂a do nich Mira ze 艣pi膮cym male艅stwem na r臋ku.

- Niczego wam nie brakuje?

- Och, nie - zapewni艂a j膮 Gillian. - Mo偶e mi go dasz? Zanios臋 go na g贸r臋.

- Nie, niech 艣pi. Niecz臋sto mam okazj臋 go przytula膰. _ Mira usiad艂a i zacz臋艂a czule g艂aska膰 plecki dziecka. - Eve, musz臋 ci臋 ostrzec. Dennis przekona艂 Roarke'a, 偶e bez grilla nie da si臋 偶y膰.

- No c贸偶, wszystko inne ju偶 ma. - Doko艅czy艂a burgera. - Jako艣 sobie radzi.

- Dennis by powiedzia艂, 偶e najwa偶niejszy jest kucharz, nie sprz臋t. Potwierdzisz to, kiedy skosztujesz moich ciasteczek truskawkowych i placka brzoskwiniowego.

- Placek? Upiek艂a艣 placek? - Do Eve dotar艂o w ko艅cu, 偶e pikniki rodzinne maj膮 sw贸j urok. - Ch臋tnie skosztuj臋.

W tym momencie odezwa艂 si臋 dzwonek jej komunikatora. Natychmiast spowa偶nia艂a.

- Przepraszam na moment.

Wyj臋艂a z kieszeni male艅ki komunikator i wysz艂a do pustej kuchni.

- O co chodzi? - zapyta艂a Gillian. - Co si臋 sta艂o?

- Praca - mrukn臋艂a Mira. Zauwa偶y艂a, 偶e oczy Eve zrobi艂y si臋 ch艂odne. - 艢mier膰. Zabierz dziecko, Gilly.

Eve wysz艂a z kuchni.

- Musz臋 i艣膰. Przepraszam. Musz臋 wraca膰.

Mira poklepa艂a j膮 po ramieniu.

- To samo?

- Nie, ale to on. Prze艣l臋 ci szczeg贸艂y, jak tylko si臋 czego艣 dowiem. Cholera, g艂owa troch臋 nie ta. Za du偶o wypi艂am.

- Zaczekaj, podam ci krople na wytrze藕wienie.

- Dzi臋ki. - Kiwn臋艂a na Roarke'a, kt贸ry od razu do niej podszed艂. - Zosta艅. To mo偶e d艂ugo potrwa膰.

- Odwioz臋 ci臋. Je艣li trzeba, to zostan臋 w domu, a ty we藕miesz samoch贸d. Kolejna prostytutka?

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- P贸藕niej ci powiem. - Wzi臋艂a g艂臋boki oddech i ostatni raz spojrza艂a na patio, gdzie w艣r贸d kwiat贸w i jedzenia wypoczywa艂a rodzina Miry. - 呕ycie to nie piknik, prawda?

ROZDZIA艁 7

Wysad藕 mnie na rogu. Nie musisz jecha膰 do ko艅ca ulicy. Roarke zignorowa艂 jej uwag臋 i przejecha艂 skrzy偶owanie na 艣wiat艂ach.

- Kochanie, twoi wsp贸艂pracownicy straciliby okazj臋 zobaczenia ci臋 w tym wyj膮tkowym poje藕dzie.

Tym wyj膮tkowym pojazdem by艂 l艣ni膮cy srebrny skarb z przyciemnianym szyberdachem i silnikiem mrucz膮cym jak pantera. Oboje wiedzieli, 偶e pesz膮 j膮 gwizdy i komentarze koleg贸w na temat ekskluzywnych zabawek Roarke'a.

Prze艂kn臋艂a to. Nerwowym gestem zsun臋艂a z nosa nowe okulary przeciws艂oneczne. Nie wiadomo czemu okulary by艂y jednym z tych przedmiot贸w, kt贸re gin臋艂y notorycznie i w niewyja艣nionych okoliczno艣ciach. Eve podejrzewa艂a, 偶e to jaki艣 modny wz贸r, wiedzia艂a, 偶e by艂y absurdalnie drogie. Chc膮c oszcz臋dzi膰 sobie goryczy, schowa艂a je do kieszeni.

- Nie czekaj na mnie. Nie wiem, jak d艂ugo to potrwa.

- Pokr臋c臋 si臋 jeszcze troch臋, ale nie b臋d臋 ci wchodzi艂 w drog臋. - Zatrzyma艂 si臋 za pojazdem czarno - bia艂ym i karetk膮 pogotowia.

- O rany, pani porucznik, ale fura. - Jeden z mundurowych a偶 sapn膮艂, kiedy wysiada艂a. - Na autostradzie pewnie p艂onie nawierzchnia.

- Zapnij si臋, Frohickie. Co si臋 dzieje?

- Kociak - mrukn膮艂, dotykaj膮c d艂oni膮 l艣ni膮cej maski. - Kobieta, uduszona w swoim mieszkaniu. Mieszka艂a sama. Nie ma 艣lad贸w w艂amania. Nazywa艂a si臋 Lois Gregg, lat sze艣膰dziesi膮t jeden. Syn zaniepokoi艂 si臋, kiedy nie pojawi艂a si臋 na spotkaniu rodzinnym i nie odbiera艂a 艂膮cza. Przyjecha艂 i znalaz艂 cia艂o.

M贸wi艂 szybko i rzeczowo. Zanim weszli do budynku jeszcze raz przez rami臋 zerkn膮艂 na samoch贸d.

- Uduszenie?

- Tak, pani porucznik. S膮 艣lady gwa艂tu. Czwarte pi臋tro - powiedzia艂, kiedy byli w windzie. - U偶y艂 szczotki. Wygl膮da to okropnie.

Nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem, koncentruj膮c si臋 na informacjach, kt贸re jej przekazywa艂.

- Zostawi艂 list - doda艂 Frohickie. - Adresowany do pani. Bydlak, wetkn膮艂 jej kopert臋 mi臋dzy palce u nogi.

- DeSalvo - mrukn臋艂a. - Chryste.

Szybko wymaza艂a obraz z pami臋ci, by nie obci膮偶a膰 si臋 niepotrzebnymi skojarzeniami przed obejrzeniem miejsca zbrodni.

- Potrzebny mi zestaw polowy i rekorder.

- Mam wszystko. Przynios艂em, kiedy si臋 dowiedzieli艣my, 偶e nie jedzie pani z domu.

Wybaczy艂a mu komentarz na temat samochodu.

- Zabezpieczyli艣cie mieszkanie? - zapyta艂a.

- Tak, pani porucznik. Syn czeka w kuchni z mundurowym i lekarzem z pogotowia. Jest w fatalnym stanie. M贸wi, 偶e niczego nie dotyka艂.

- Moja asystentka jest w drodze. Przy艣lij j膮 na g贸r臋, jak si臋 pojawi. A ty zosta艅 na zewn膮trz - zwr贸ci艂a si臋 do Roarke'a.

- Rozumiem.

Przez chwil臋 jednak bola艂o, 偶e b臋dzie musia艂a wej艣膰 tam sama i prze偶ywa膰 piek艂o bez niego.

Wesz艂a do mieszkania. Zauwa偶y艂a, 偶e drzwi nie s膮 wy艂amane. W czystym, schludnym mieszkaniu nie znalaz艂a 艣lad贸w walki. W salonie wisia艂y niebieskie zas艂ony, przez kt贸re wpada艂o przefiltrowane 艣wiat艂o. Nie by艂o ekran贸w.

Przykucn臋艂a, by obejrze膰 kilka kropli krwi, kt贸re zd膮偶y艂y wsi膮kn膮膰 w brzeg dywanu.

W drugim pomieszczeniu kto艣 p艂aka艂. Syn w kuchni, przypomnia艂a sobie. Szybko zablokowa艂a t臋 my艣l. Wyprostowa艂a si臋 i kiwn臋艂a na stoj膮cych z ty艂u policjant贸w. Zabezpieczy艂a d艂onie i stopy, w艂膮czy艂a rekorder i ruszy艂a do sypialni.

Lois Gregg le偶a艂a na 艂贸偶ku. By艂a naga i skr臋powana, na szyi mia艂a zawi膮zan膮 kokard臋 z paska, kt贸rym zosta艂a uduszona.

Mi臋dzy palcami lewej stopy tkwi艂a kremowa koperta z nazwiskiem Eve.

Krwi by艂o mniej ni偶 przy Wooton, ale wystarczaj膮co, by zaplami膰 bia艂e prze艣cierad艂o i ubrudzi膰 uda oraz le偶膮c膮 przy 艂贸偶ku miot艂臋.

By艂a drobn膮 kobiet膮, wa偶y艂a nieca艂e pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Karmelowa cera wskazywa艂a na ras臋 mieszan膮.

Pop臋kane naczynka na twarzy i w oczach, rozd臋ty, opuchni臋ty j臋zyk oznacza艂y uduszenie. Cia艂o si臋 broni艂o, pomy艣la艂a Eve. Cho膰 umys艂 si臋 podda艂, cia艂o nadal walczy艂o o powietrze.

O 偶ycie. Obok 艂贸偶ka na pod艂odze zauwa偶y艂a d艂ugi zielony szlafrok.

Udusi艂 j膮 paskiem od tego szlafroka.

Chcia艂, 偶eby艣 by艂a przytomna, kiedy ci臋 krzywdzi艂. Chcia艂 patrze膰 na twoj膮 twarz, na b贸l, horror, przera偶enie. Tak, tym razem tego chcia艂. Chcia艂 s艂ysze膰, jak krzyczysz. To porz膮dny budynek. Na pewno jest d藕wi臋koszczelny. Sprawdzi艂 to wcze艣niej. Ciebie te偶 sprawdza艂. M贸wi艂, co z tob膮 zrobi, czy dzia艂a艂 w milczeniu, s艂uchaj膮c twojego b艂agania?

Sfilmowa艂a miejsce, koncentruj膮c si臋 zw艂aszcza na u艂o偶eniu cia艂a, szlafroka, szczotki i dok艂adnie zasuni臋tych zas艂on. Dopiero potem si臋gn臋艂a po kopert臋 i przeczyta艂a list.

Witam ponownie, porucznik Dallas!

Cudowny dzie艅, prawda ? W taki dzie艅 a偶 by si臋 chcia艂o wyskoczy膰 nad morze lub pospacerowa膰 po parku. Przykro mi, 偶e przeszkadzam w niedziel臋, ale zdawa艂o mi si臋, 偶e kocha Pani swoj膮 prac臋 r贸wnie mocno jak ja, dlatego uzna艂em, 偶e nie b臋dzie Pani mie膰 o to do mnie 偶alu.

Jestem lekko zawiedziony Pani postaw膮 z kilku powod贸w. Po pierwsze, dzi臋ki za sabotowanie raport贸w w mediach na m贸j temat. M贸wi膮c szczerze, liczy艂em na ten szum. Ale nie upilnuje Pani tej beczki z prochem zbyt d艂ugo. Po drugie, spodziewa艂em si臋, te b臋dzie Pani wi臋kszym wyzwaniem.

Mam nadziej臋, 偶e moja ostatnia propozycja Pani膮 pozytywnie zainspiruje.

呕ycz臋 powodzenia Al.

- Nad臋ty dupek z ciebie - skomentowa艂a na g艂os, zabezpieczy艂a list i kopert臋, po czym otworzy艂a zestaw polowy.

Ko艅czy艂a wst臋pne ogl臋dziny, kiedy zjawi艂a si臋 Peabody.

- Pani porucznik, przepraszam, ale byli艣my w Bronksie.

- A co, do cholery, tam... - Urwa艂a. - W co艣 ty si臋 ubra艂a?

- To letnia sukienka. - Zarumieniona Peabody przyg艂adzi艂a makowor贸偶ow膮 sp贸dnic臋. - Powr贸t zaj膮艂 nam du偶o czasu, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e nie ma sensu jecha膰 do domu i przebiera膰 si臋 w mundur. Przyjechali艣my prosto tutaj.

- Mhm. - Sukienka by艂a bardzo obcis艂a i mia艂a d艂ugie cienkie rami膮czka. McNab mia艂 racj臋 ci膮gle powtarzaj膮c, 偶e Peabody jest 艣wietnie zbudowana.

Na g艂owie mia艂a s艂omkowy kapelusz z szerokim rondem, spod kt贸rego sp艂ywa艂y d艂ugie, r贸wne w艂osy. Usta mia艂a pomalowane szmink膮 w kolorze sukienki.

- Jak zamierzasz pracowa膰 w tym stroju?

- C贸偶, mog臋...

- Powiedzia艂a艣 鈥瀖y鈥? Jest tu McNab?

- Tak, pani porucznik. Byli艣my w zoo. W Bronksie.

- To nawet dobrze. Powiedz mu, 偶eby sprawdzi艂 system zabezpieczaj膮cy na zewn膮trz budynku i przejrza艂 nagrania z kamer z parteru, czwartego pi臋tra i wind. W takim budynku na pewno maj膮 zabezpieczenie.

- Tak jest, pani porucznik.

Kiedy Peabody wysz艂a, Eve uda艂a si臋 na ogl臋dziny do przylegaj膮cej do salonu 艂azienki.

Po wszystkim m贸g艂 si臋 my膰, pomy艣la艂a. W 艂azience nie by艂o po nim 艣lad贸w. Wanna by艂a czysta, r臋czniki suche i 艣wie偶e. Lois nie lubi艂a ba艂aganu i zagraconego mieszkania, pomy艣la艂a Eve.

Musia艂 przynie艣膰 w艂asne myd艂o i r臋cznik, albo zabra艂 ze sob膮 te, kt贸rych u偶y艂.

- Niech ekipa sprawdzi odp艂yw, mo偶e b臋dziemy mie膰 szcz臋艣cie - powiedzia艂a, kiedy Peabody wr贸ci艂a.

- Nie rozumiem. To nie przypomina Wooton. Kompletnie inny typ ofiary, inna metoda. By艂 jaki艣 list?

- Tak, jest zabezpieczony.

Peabody rozejrza艂a si臋 po mieszkaniu, pr贸buj膮c zapami臋ta膰 jak najwi臋cej szczeg贸艂贸w. Tak jak i Eve, zauwa偶y艂a flakon z kwiatami stoj膮cy na nocnym stoliku, kwadratowe puzderko na drobiazgi z r贸偶owym napisem Babciu, kocham ci臋 na pokrywce. Na komodzie sta艂y zdj臋cia i hologramy. Pod oknem sta艂 jeszcze jeden ma艂y stolik.

Smutne, pomy艣la艂a. To takie smutne, kiedy patrzy si臋 na kawa艂ki 偶ycia, kt贸rego ju偶 nie ma.

Peabody spr贸bowa艂a si臋 otrz膮sn膮膰, tak jak zawsze robi艂a Eve. Ona by to wyrzuci艂a, lub wykorzysta艂a, ale nigdy by nie pozwoli艂a, 偶eby emocje j膮 rozprasza艂y.

Peabody podnios艂a g艂ow臋, z wysi艂kiem staj膮c si臋 wy艂膮cznie policjantk膮.

- Nie my艣li pani, 偶e morderc贸w mo偶e by膰 kilku, 偶e dzia艂aj膮 w grupie?

- Nie. Jest sam. - Eve podnios艂a r臋k臋 ofiary. Nie u偶ywa艂a lakieru, zauwa偶y艂a. Kr贸tkie paznokcie. Brak pier艣cionk贸w, cho膰 na paku serdecznym wida膰 艣lad obr膮czki. - Chce nam pokaza膰, jaki jest wszechstronny.

- Nie rozumiem.

- A ja tak. Sprawd藕, gdzie trzyma艂a bi偶uteri臋. Szukamy obr膮czki.

Peabody zacz臋艂a przeszukiwa膰 szuflady komody.

- Mo偶e mi pani wyt艂umaczy, 偶ebym i ja zrozumia艂a.

- Ofiar膮 jest starsza kobieta. Nie ma 艣ladu w艂amania ani walki. Wpu艣ci艂a go, bo uzna艂a, 偶e jest w porz膮dku. Pewnie przebra艂 si臋 za speca z jakiego艣 serwisu napraw lub co艣 w tym stylu. Odwr贸ci艂a si臋, wtedy on j膮 uderzy艂. Z tylu g艂owy ma ran臋. Na dywanie s膮 艣lady krwi.

- By艂a prostytutk膮?

- W膮tpi臋.

- Mam jej bi偶uteri臋. - Peabody wyj臋艂a z szuflady pude艂ko z przegr贸dkami r贸偶nych rozmiar贸w. - Lubi艂a kolczyki. Mia艂a te偶 kilka pier艣cionk贸w.

Eve dok艂adnie obejrza艂a zawarto艣膰 pude艂ka. Poniewa偶 Roarke lubi艂 zarzuca膰 j膮 艣wiecide艂kami, nabra艂a wprawy w rozpoznawaniu warto艣ciowych precjoz贸w. Ozdoby, jakie zgromadzi艂a Lois, by艂y w wi臋kszo艣ci zwyk艂ymi 艣wiecide艂kami, ale Eve zauwa偶y艂a te偶 kilka cennych drobiazg贸w.

Jego to nie zainteresowa艂o. Prawdopodobnie wcale tu nie zajrza艂.

- Nie, na pewno nie. My艣l臋, 偶e nosi艂a obr膮czk臋. Zdj膮艂 jej z palca i zabra艂 na pami膮tk臋.

- Wygl膮da na to, 偶e mieszka艂a sama.

- Tak. To kolejny pow贸d, dla kt贸rego wybra艂 w艂a艣nie j膮. - Odwr贸ci艂a si臋 od pude艂ka z bi偶uteri膮 i spojrza艂a na Lois Gregg. - Przeni贸s艂 j膮 na 艂贸偶ko. Wyj膮艂 sprz臋t, tym razem m贸g艂 mie膰 ze sob膮 torb臋 na narz臋dzia. Ograniczy艂 si臋 do rak i n贸g. Zdj膮艂 jej szlafrok, potem j膮 zwi膮za艂. Rozejrza艂 si臋 za czym艣, co mog艂o pos艂u偶y膰 do gwa艂tu. Obudzi艂 j膮. Z pierwsz膮 si臋 nie zabawi艂, ale z t膮 mia艂o by膰 inaczej.

- Dlaczego? - Peabody od艂o偶y艂a pude艂ko z bi偶uteri膮 do szuflady. - Dlaczego inaczej?

- Bo w艂a艣nie o to mu chodzi艂o. On szuka r贸偶norodno艣ci. Odzyska艂a przytomno艣膰, u艣wiadomi艂a sobie, co si臋 dzieje i co ma si臋 sta膰. Zacz臋艂a krzycze膰. Broni艂a si臋, cho膰 nie mog艂a uwierzy膰, 偶e to dzieje si臋 naprawd臋. I b艂aga艂a. Oni lubi膮, 偶eby kto艣 ich b艂aga艂. Dobra艂 si臋 do niej, a ona coraz mocniej krzycza艂a. Przenikn膮艂 j膮 b贸l, zimny, gor膮cy, niezno艣ny. Krzycza艂a, i o to mu chodzi艂o.

Eve jeszcze raz podnios艂a r臋k臋 Lois, potem podesz艂a do jej n贸g.

- Zakrwawi艂a nadgarstki i kostki, pr贸buj膮c si臋 uwolni膰. Szarpa艂a si臋. Nie chcia艂a si臋 podda膰. To te偶 mu si臋 podoba艂o. Podniecaj膮 si臋, kiedy ofiara walczy. Ich oddech staje si臋 szybszy, ofiara czuje to na twarzy. To ich pobudza, daje im poczucie w艂adzy. Ofiara walczy, a oni wiedz膮, 偶e i tak nie wygra.

- Dallas - szepn臋艂a Peabody, k艂ad膮c d艂o艅 na jej ramieniu. Zauwa偶y艂a, 偶e prze艂o偶ona poblad艂a.

Eve otrz膮sn臋艂a si臋 i ostro偶nie zrobi艂a krok w ty艂. Wiedzia艂a, przez co przesz艂a i co czu艂a Lois Gregg. Tym razem nie da si臋 ponie艣膰 emocjom. Nie teraz. Nie pozwoli, by wr贸ci艂y wspomnienia, koszmary. Krew, zimno, b贸l.

- Kiedy sko艅czy艂 j膮 gwa艂ci膰, si臋gn膮艂 po pasek - odezwa艂a si臋 po chwili. Zn贸w by艂a opanowana i spokojna. - B贸l i szok nie pozwala艂y jej si臋 rusza膰. Wszed艂 na 艂贸偶ko i zacz膮艂 j膮 dusi膰, ca艂y czas patrz膮c jej w oczy i s艂uchaj膮c jej oddechu. Czu艂 konwulsje, wstrz膮saj膮ce jej cia艂em podczas tej chorej parodii aktu seksualnego. Wtedy doszed艂. W momencie, kiedy jej cia艂o napr臋偶y艂o si臋 pod jego ci臋偶arem, a oczy wysz艂y na wierzch, wtedy si臋 spu艣ci艂. Po wszystkim zawi膮za艂 pasek w kokard臋 i w艂o偶y艂 list mi臋dzy palce, Dla zabawy zdj膮艂 pier艣cionek z jej palca. Jakie to kobiece, nosi膰 ten symbol, cho膰 w pobli偶u nie ma 偶adnego m臋偶czyzny. Schowa艂 obr膮czk臋 do kieszeni, a mo偶e do torby na narz臋dzia. Sprawdzi艂 jak wygl膮da. By艂 zadowolony z siebie, Wszystko odby艂o si臋 dok艂adnie tak, jak zaplanowa艂. Idealne na艣ladownictwo. - Na艣ladownictwo? Czego?

- Raczej, kogo - poprawi艂a j膮 Eve. - Alberta DeSalvo, Dusiciela z Bostonu.

Wysz艂a na klatk臋 schodow膮, gdzie kilku policjant贸w robi艂o, co w ich mocy, by powstrzyma膰 s膮siad贸w przed wychodzeniem z mieszka艅.

Zauwa偶y艂a, 呕e by艂 te偶 Roarke. Facet, kt贸ry ma wi臋cej forsy ni偶 sam Pan B贸g. Pracowa艂, siedz膮c po turecku pod 艣cian膮 z podr臋czn膮 jednostk膮 na kolanach. Pewnie z przyjemno艣ci膮 robi艂by to jeszcze przez kilka godzin, z zupe艂nie niezrozumia艂ych dla niej powod贸w.

Podesz艂a do niego i przykucn臋艂a, by ich oczy znalaz艂y si臋 na tej samej wysoko艣ci.

- To jeszcze potrwa. Wr贸膰 do domu. Kto艣 na pewno podwiezie mnie do Centrali.

- Jest 藕le, prawda?

- Bardzo. Musz臋 porozmawia膰 z synem, a on... - Westchn臋艂a ci臋偶ko. - Podobno lekarz pogotowia poda艂 mu co艣 na uspokojenie, ale nadal jest w fatalnym stanie.

- Ka偶dy by by艂, gdyby zamordowali mu matk臋.

Nie zwa偶aj膮c na obecno艣膰 koleg贸w. Eve po艂o偶y艂a r臋k臋 na jego d艂oni.

- Roarke...

- Demony nigdy nie umieraj膮, Eve. Po prostu trzeba si臋 nauczy膰 z nimi 偶y膰. Oboje o tym wiemy. Radz臋 sobie z moimi.

Zacz臋艂a co艣 m贸wi膰, ale w tym momencie z windy wysiad艂 McNab.

- Pani porucznik, od 贸smej rano nic si臋 nie nagra艂o. Zewn臋trzne jednostki, kamery w windzie, na korytarzu, na klatce schodowej, nic nie dzia艂a. Jedyne, co mog臋 powiedzie膰, to 偶e zablokowa艂 je zdalnym pilotem z zewn膮trz, zanim wszed艂 do budynku. M贸g艂bym to zweryfikowa膰, ale nie mam ze sob膮 sprz臋tu.

Roz艂o偶y艂 r臋ce i u艣miechn膮艂 si臋 bezradnie, wskazuj膮c swoje workowate czerwone spodenki, obcis艂膮 b艂臋kitn膮 kamizelk臋 i sanda艂y.

- To id藕 i poszukaj.

- Przypadkiem tak si臋 sk艂ada, 偶e mam w samochodzie kilka drobiazg贸w, kt贸re mog膮 si臋 przyda膰 - wtr膮ci艂 si臋 Roarke. - Ianie, ch臋tnie ci pomog臋.

- Super. Maj膮 tu ca艂kiem przyzwoite zabezpieczenie. Podejrzewam, 偶e skoro wy艂膮czy艂 kamery z zewn膮trz, musia艂 to zrobi膰 za pomoc膮 co najmniej policyjnego pilota. Albo czego艣 jeszcze lepszego.

- Nie mog臋 nic wi臋cej powiedzie膰, dop贸ki nie sprawdz臋 w panelu sterowania.

Eve wyprostowa艂a si臋 i wyci膮gn臋艂a r臋k臋, by pom贸c Roarke'owi wsta膰.

- Id藕cie. Dowiedzcie si臋, co to za sprz臋t.

Hmm, wszed艂 o 贸smej zero zero, my艣la艂a. Bior膮c pod uwag臋 czas zgonu, kt贸ry ustali艂a, sp臋dzi艂 u Lois Gregg nie wi臋cej ni偶 godzin臋. Mia艂 wi臋cej czasu ni偶 przy Wooton, m贸g艂 si臋 d艂u偶ej zabawia膰, a jednak si臋 spieszy艂.

Wr贸ci艂a do mieszkania i wesz艂a do kuchni.

Jeffrey Gregg nie p艂aka艂, ale na jego um臋czonej twarzy wida膰 by艂o 艣lady rozpaczy. By艂a czerwona i opuchni臋ta, prawie jak twarz jego matki. Siedzia艂 przy niewielkim laminowanym stoliku, w d艂oniach 艣ciska艂 szklank臋 z wod膮. W艂osy mia艂 zmierzwione. Eve wyobrazi艂a sobie, jak je rwa艂 w bezsilnym 偶alu. Na jej oko by艂 po trzydziestce. Ubrany by艂 w br膮zowe spodenki i bia艂膮 koszulk臋, typowy letni str贸j niedzielny.

Usiad艂a naprzeciw niego i czeka艂a, a偶 podniesie na ni膮 oczy.

- Panie Gregg, jestem porucznik Dallas. Musimy porozmawia膰.

- Nie pozwolili mi tam wej艣膰 i jej zobaczy膰. Powinienem by艂 tam wej艣膰. Kiedy... kiedy j膮 znalaz艂em, nie wszed艂em. Od razu pobieg艂em wezwa膰 policj臋. Powinienem by艂 tam wej艣膰 i... przykry膰 j膮, czy co艣 w tym rodzaju.

- Nie. Zachowa艂 si臋 pan tak, jak nale偶a艂o. W ten spos贸b jej pan pom贸g艂. Tak mi przykro, panie Gregg. Wsp贸艂czuj臋 z powodu pa艅skiej straty.

S艂owa bez znaczenia, wiedzia艂a o tym. Cholerne puste s艂owa. Nienawidzi艂a tego m贸wi膰. Nie by艂a w stanie zliczy膰, ile razy powtarza艂a te same zdania.

- Nigdy nikogo nie skrzywdzi艂a - Z trudem podni贸s艂 szklank臋 do ust, My艣l臋, 偶e powinna pani o tym wiedzie膰. Nigdy w 偶yciu nie skrzywdzi艂a drugiego cz艂owieka. Nie rozumiem, jak kto艣 m贸g艂 jej to zrobi膰.

- O kt贸rej pan tu przyszed艂? - Zna艂a odpowied藕, ale postanowi艂a jeszcze raz us艂ysze膰 od niego szczeg贸艂y.

- Hmm, oko艂o trzeciej. Tak mi si臋 zdaje. Mo偶e bli偶ej czwartej. Nie, jednak raczej by艂a trzecia. Mieli艣my si臋 dzi艣 wybra膰 na piknik do mojej siostry, do Ridgewood. Mama mia艂a do nas przyj艣膰. Mieszkamy przy Trzydziestej Dziewi膮tej. Mieli艣my razem jecha膰 poci膮giem do New Jersey. Mia艂a by膰 u nas o pierwszej.

Napi艂 si臋 wody.

- Cz臋sto si臋 sp贸藕nia. Dokuczamy jej z tego powodu. Dochodzi艂a druga, wi臋c zacz膮艂em wydzwania膰, 偶eby j膮 pospieszy膰. Nie odbiera艂a, wi臋c pomy艣la艂em, 偶e pewnie jest w drodze. Zadzwoni艂em pod jej osobisty numer, ale te偶 nie odebra艂a. 呕ona i dzieciaki zacz臋艂y si臋 denerwowa膰. Ja te偶. Wkurzy艂em si臋. - Rozp艂aka艂 si臋, kiedy to sobie przypomnia艂. - By艂em naprawd臋 w艣ciek艂y, 偶e musz臋 tu po ni膮 przyj艣膰. Wcale si臋 nie martwi艂em. Nawet mi do g艂owy nie przysz艂o, 偶e co艣 mog艂o si臋 jej sta膰, a przez ca艂y ten czas ona...

- Kiedy pan dotar艂 na miejsce, wszed艂 pan do 艣rodka - przerwa艂a mu Eve. - Ma pan w艂asny klucz?

- Tak. Mam klucz do bramy i do jej mieszkania. My艣la艂em, 偶e pad艂y jej 艂膮cza. To wszystko. Zapomina je na艂adowa膰 i czasami padaj膮. Pad艂y 艂膮cza, a ona straci艂a poczucie czasu. Tak my艣la艂em, kiedy wchodzi艂em do mieszkania. Wszed艂em i od progu zawo艂a艂em: 鈥濵amo, do cholery! Mieli艣my jecha膰 do Lizzy dwie godziny temu鈥. Nie odpowiedzia艂a, a ja jeszcze bardziej si臋 wkurzy艂em, bo pomy艣la艂em, 偶e teraz ona jest w drodze do nas, a ja jestem tu, w jej mieszkaniu. Na wszelki wypadek zajrza艂em do sypialni. Nawet nie wiem dlaczego. Le偶a艂a tam... Bo偶e, Bo偶e. Mamu艣.

Urwa艂, a Eve kiwn臋艂a g艂ow膮 na lekarza, by poda艂 kolejn膮 dawk臋 艣rodka uspokajaj膮cego.

- Panie Gregg. Jeff, musi si臋 pan wzi膮膰 w gar艣膰. Musi mi pan pom贸c. Czy widzia艂 pan kogo艣 w pobli偶u mieszkania albo przed budynkiem?

- Nie wiem. - Wytar艂 艂zy z twarzy. - By艂em w艣ciek艂y, spieszy艂em si臋. Nie widzia艂em niczego dziwnego.

- Czy mama nie by艂a ostatnio zdenerwowana? Nikt jej nie niepokoi艂? Nie nachodzi艂?

- Nie. Mieszka艂a tu od wielu lat. To przyzwoity budynek Bezpieczny. - Wzi膮艂 g艂臋boki oddech, pr贸buj膮c si臋 uspokoi膰. Mama zna s膮siad贸w. Leah i ja mieszkamy kilka ulic st膮d. Widujemy si臋 co tydzie艅. Powiedzia艂aby, gdyby co艣 by艂o nie tak.

- A pa艅ski ojciec?

- Rozeszli si臋. Bo偶e, jakie艣 dwadzie艣cia pi臋膰 lat temu. Mieszka w Boulder. Nie widuj膮 si臋 zbyt cz臋sto, ale si臋 dogaduj膮. Jezu, ojciec by tego nie zrobi艂. - G艂os zn贸w mu zadr偶a艂. Zacz膮艂 si臋 kiwa膰 na krze艣le. - Trzeba by膰 wariatem, 偶eby zrobi膰 co艣 takiego.

- To tylko rutynowe pytanie. Czy mama kogo艣 mia艂a?

- Ostatnio nie. Mia艂a Sama. Byli ze sob膮 przez dziesi臋膰 lat. Zgin膮艂 w katastrofie tramwajowej sze艣膰 lat temu. My艣l臋, 偶e by艂 jej jedynym m臋偶czyzn膮. Od tamtej pory nikogo nie mia艂a.

- Nosi艂a obr膮czk臋?

- Obr膮czk臋? - spojrza艂 na Eve pytaj膮co, jak gdyby nagle zacz臋艂a si臋 pos艂ugiwa膰 obcym j臋zykiem. - Tak. Sam podarowa艂 jej obr膮czk臋, kiedy ze sob膮 zamieszkali. Zawsze j膮 nosi艂a.

- Mo偶e j膮 pan opisa膰?

- Hmm... by艂a z艂ota, chyba. Nie wiem, czy mia艂a jakie艣 kamienie. Bo偶e, nie pami臋tam.

To nic. - Uzna艂a, 偶e do艣膰 ju偶 prze偶y艂. Dotarli do 艣lepej uliczki. - Kt贸ry艣 z oficer贸w odprowadzi pana do domu. - Ale... czy ja nie powinienem czego艣 zrobi膰? Mo偶e jest co艣 takiego? - Patrzy艂 b艂agalnie na Eve. - Niech mi pani powie, co mam robi膰?

- Jeff, niech pan po prostu wr贸ci do domu, do rodziny. To najlepsze, co mo偶e pan zrobi膰. Zajm臋 si臋 pa艅sk膮 mam膮.

Wyprowadzi艂a go z mieszkania i zostawi艂a pod opiek膮 mundurowego, kt贸ry mia艂 go eskortowa膰 do domu.

- M贸w - zwr贸ci艂a si臋 do McNaba.

- Wy艂膮czy艂 kamery zdalnym sterowaniem, to pewne. Musi by膰 bieg艂y w elektronice i systemach zabezpiecze艅, albo ma du偶o forsy i sta膰 go na 艂amacz kod贸w. M贸wimy tu o jednostce, kt贸ra na czarnym rynku osi膮ga ultrakosmiczne ceny.

- Dlaczego? - zapyta艂a. - Budynek, jak to budynek, ma przyzwoite zabezpieczenie, ale bez przesady. To nie sezam. - Nie chodzi o to, 偶e facet z艂ama艂 system zabezpiecze艅, ale jak to zrobi艂.

Si臋gn膮艂 do jednej z rozlicznych kieszeni i wyj膮艂 paczk臋 gum do 偶ucia. Pocz臋stowa艂 Eve, a kiedy pokr臋ci艂a g艂ow膮, odpakowa艂 kostk臋 i w艂o偶y艂 do ust.

- Wy艂膮czy艂 wszystkie zabezpieczenia, a jednocze艣nie nie ruszy艂 innych ustawie艅. 艢wiat艂o, klimatyzacja, ca艂a elektronika dzia艂a bez zarzutu, z wyj膮tkiem... - Pracowicie prze偶uwaj膮c, wskaza艂 g艂ow膮 lampy w salonie. - Z wyj膮tkiem tego mieszkania i tego pomieszczenia. 艢wiat艂o - wyda艂 komend臋. Eve kiwn臋艂a g艂ow膮, kiedy okaza艂o si臋, 偶e lampy nie zareagowa艂y.

Tak, to by pasowa艂o. 鈥濸rzepraszam, 偶e przeszkadzam, dostali艣my zg艂oszenie, 偶e w budynku nie ma 艣wiat艂a鈥. Ubrany w str贸j roboczy. Na ramieniu torba z narz臋dziami. Uprzejmy, 艂agodny u艣miech. Mo偶e nawet radzi艂, 偶eby zobaczy艂a, czy w mieszkaniu jest 艣wiat艂o. Ona sprawdzi艂a i kiedy okaza艂o si臋, 偶e jest awaria, otworzy艂a drzwi, McNab zrobi艂 z gumy wielki fioletowy balon. - Wszystko si臋 zgadza - potwierdzi艂, kiedy balon z hukiem p臋k艂.

- Sprawd藕 wszystkie 艂膮cza. Tylko dok艂adnie. Jak co艣 znajdziesz, daj zna膰, b臋d臋 w Centrali. Peabody!

- Ju偶 id臋, pani porucznik.

- Nie w tym idiotycznym kapeluszu. 艢ci膮gaj to z g艂owy - rozkaza艂a, wychodz膮c z mieszkania.

- Mnie si臋 podoba - szepn膮艂 McNab. - Kapelusz jest bardzo seksowny.

- McNab, tobie wszystko wydaje si臋 seksowne - odparta Peabody, rozejrza艂a si臋 po korytarzu, by sprawdzi膰, czy nikt nie patrzy, i poklepa艂a go po po艣ladku. - Mo偶e p贸藕niej go w艂o偶臋. Tylko kapelusz.

- Nie drocz si臋.

Rozejrza艂 si臋 po korytarzu i kiedy zauwa偶y艂, 偶e Eve ju偶 nie ma, przyci膮gn膮艂 Peabody i nami臋tnie poca艂owa艂.

- Jagodowa. - Rozbawiona, zrobi艂a balon z gumy, kt贸r膮 jej wsun膮艂 do ust, po czym zdj臋艂a z g艂owy kapelusz i pospieszy艂a za Eve.

Dogoni艂a j膮 dopiero przed budynkiem, Sta艂a obok niesamowitego wozu, przy kt贸rym czeka艂 jej niesamowity Roarke.

- Nie ma sensu - t艂umaczy艂a mu Eve. - Zabierzemy si臋 z bia艂o - czarnymi. Gdybym mia艂a wr贸ci膰 bardzo p贸藕no, dam ci zna膰.

- Daj ma膰 bez wzgl臋du na to, kiedy b臋dziesz wraca膰. Zorganizuj臋 ci jaki艣 transport do domu.

- Sama sobie zorganizuj臋.

- To nie transport zamrucza艂a zalotnie Peabody, zbli偶aj膮c si臋 do samochodu. - To prawdziwa jazda.

- Bez problemu wszyscy si臋 zmie艣cimy.

- Nie - uci臋艂a Eve. - Nie ma mowy.

- Jak chcesz. Peabody, wygl膮dasz cudownie. - Wyj膮艂 jej z r臋ki kapelusz i w艂o偶y艂 go jej na g艂ow臋. - Cukiereczek.

- Och, dzi臋kuj臋. - G艂owa pod kapeluszem sta艂a si臋 nagle dziwnie lekka.

- Do艣膰 tych u艣mieszk贸w. 艢ci膮gaj kapelusz i poszukaj jakiego艣 samochodu - warkn臋艂a Eve.

- Hmm? - Peabody westchn臋艂a przeci膮gle. - Ach, tak, pani porucznik. Ju偶 szukam.

- Czy ty musisz to robi膰? - oburzy艂a si臋 Eve, kiedy rozmarzona Peabody posz艂a szuka膰 transportu.

- Tak. Kiedy ju偶 zostanie detektywem, b臋dzie mi brakowa艂o widoku naszej Peabody w mundurze. Z drugiej strony nie mog臋 si臋 doczeka膰, 偶eby zobaczy膰, jak si臋 ubiera. Do zobaczenia w domu, pani porucznik. - Nie czekaj膮c na jej reakcj臋, podni贸s艂 palcem jej brod臋 i poca艂owa艂 j膮 w usta. - Jak zwykle smakowita.

- Tak, tak, tak. - W艂o偶y艂a r臋ce do kieszeni i odesz艂a.

By艂o ciemno, kiedy dotar艂a do domu. Czy to przez g艂upi up贸r, czy z innej przyczyny, nie wezwa艂a Roarke'a nawet wtedy, gdy u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nie ma na taks贸wk臋. Cudem znalaz艂a 偶etony do metra i w ten spos贸b wr贸ci艂a do domu poci膮giem wype艂nionym powracaj膮cymi z niedzielnych imprez pasa偶erami. Przez ca艂膮 drog臋 sta艂a, kiwaj膮c si臋 w rytm stukaj膮cych k贸艂.

Ostatnio rzadko mia艂a okazj臋 je藕dzi膰 metrem. Nie mog艂aby powiedzie膰, 偶e za tym t臋skni! Po艂owa reklam by艂a w nieznanych jej j臋zykach. Pasa偶erowie w wi臋kszo艣ci wygl膮dali na w艣ciek艂ych, b膮d藕 pod wp艂ywem nielegalnych substancji.

Jak zwykle trafi艂 si臋 egzemplarz, kt贸ry cuchn膮艂 tak, jakby religia zabrania艂a mu dotyka膰 wody i myd艂a. Pomarszczony, bezz臋bny 偶ebrak z licencj膮 na brudnej szyi, w艂a艣nie si臋 do niej u艣miecha艂. Wystarczy艂o, 偶e na niego surowo spojrza艂a, by odwr贸ci艂 wzrok.

Chyba jednak za tym t臋skni艂a.

Zaj臋艂a si臋 obserwowaniem podr贸偶nych. Studenci zag艂臋bieni w elektroniczne ksi膮偶ki, dzieci pochylone nad miniprojektorami wideo, staruszek chrapi膮cy tak g艂o艣no, 偶e a偶 zacz臋艂a si臋 obawia膰, czy nie przespa艂 swojej stacji. Zm臋czone kobiety z dzie膰mi. Kilku znudzonych oprych贸w.

I dziwaczny chudy facet w d艂ugim p艂aszczu, masturbuj膮cy si臋 na ko艅cu wagonu.

- O Jezu! - Eve ruszy艂a w jego kierunku, ale jeden z oprych贸w zauwa偶y艂 go wcze艣niej i zdegustowany zachowaniem onanisty przywali艂 mu pi臋艣ci膮 w twarz.

Chlusn臋艂a krew. Kilkoro pasa偶er贸w podnios艂o krzyk. Cho膰 krew la艂a mu si臋 z nosa strumieniem, facet nadal trzyma艂 fiuta w d艂oni.

- Przesta艅! - Eve dopad艂a twardziela numer jeden i ju偶 mia艂a go chwyci膰, ale w tym momencie jeden z pasa偶er贸w spanikowa艂, poderwa艂 si臋 na r贸wne nogi, popychaj膮c j膮 prosto na twardziela numer dwa.

Jasna cholera! - Zobaczy艂a gwiazdy, ale szybko si臋 otrz膮sn臋艂a. - Policja!

Nic zwa偶aj膮c na pulsuj膮cy z b贸lu policzek, uderzy艂a 艂okciem pierwszego oprycha, pr贸buj膮c powstrzyma膰 go przed atakiem na chichocz膮cego zbocze艅ca, kt贸ry w艂a艣nie spuszcza艂 si臋 na pod艂og臋 wagonu, a nast臋pnie z ca艂ej si艂y nadepn臋艂a twardzielowi numer dwa na podbicie.

Kiedy szarpn臋艂a onanist臋, st艂oczeni pasa偶erowie rozst膮pili si臋 przed nimi, W jej oczach by艂o co艣, co okaza艂o si臋 skuteczniejsze ni偶 pi臋艣膰 oprycha. Facet nagle sflacza艂.

Zerkn臋艂a na jego obwis艂y cz艂onek.

- Zostaw go w spokoju! - warkn臋艂a.

- Chrzani膰 metro - mrucza艂a pod nosem, maszeruj膮c d艂ugim podjazdem w stron臋 domu. Opr贸cz obola艂ej szcz臋ki, wycieczka kosztowa艂a j膮 b贸l g艂owy, nie wspominaj膮c o straconym czasie, kt贸ry po艣wi臋ci艂a na wyprowadzenie dupka z poci膮gu i oddanie go w r臋ce s艂u偶b porz膮dkowych.

Nawet nie zauwa偶y艂a przyjemnego, ch艂odnego wietrzyku. Nie czu艂a w powietrzu s艂odkiego kwiatowego zapachu. Nie obchodzi艂o j膮 czyste niebo ani ogromny ksi臋偶yc udaj膮cy latarni臋.

No dobra, by艂 niez艂y. Pieprzy膰 to.

Domowy system poinformowa艂 j膮, 偶e Roarke przybywa w rodzinnej sali medi贸w. Czyli odwrotno艣ci g艂贸wnej sali medi贸w, przypomnia艂a sobie. Gdzie, u diab艂a, znajduje si臋 ta sala? Nie by艂a pewna, poza tym przechadzka ze stacji metra do domu zabra艂a jej wystarczaj膮co du偶o czasu. Skorzysta艂a z windy.

- Rodzinna sala medi贸w - zarz膮dzi艂a i winda natychmiast zawioz艂a j膮 do wschodniego skrzyd艂a domu.

Pami臋ta艂a, 偶e g艂贸wna sala medi贸w by艂a przeznaczona do przyj臋膰 i spotka艅 w licznym gronie. Przed ekranem, prawie tak wielkim jak kinowy, w wygodnych fotelach bez problemu mie艣ci艂o si臋 sto os贸b.

Natomiast rodzinna sala medi贸w by艂a, jak okre艣li艂by to Roarke, bardziej intymna. Eve przypomnia艂a sobie ciemne kolory i mi臋kkie siedzenia. Znajdowa艂y si臋 tam dwa ekrany, jeden do film贸w, drugi do gier wideo, najwa偶niejszy jednak by艂 niezwykle skomplikowany system nag艂a艣niaj膮cy. Roarke ch臋tnie przes艂uchiwa艂 tam staromodne p艂yty winylowe, ale lubi艂 si臋 te偶 bawi膰 supernowoczesnymi s艂upami d藕wi臋kowymi.

Wesz艂a do sali i natychmiast zanurzy艂a si臋 w p艂yn膮cych zewsz膮d d藕wi臋kach. Otworzy艂a szeroko oczy na widok rozgrywaj膮cej si臋 na ekranie dynamicznej wojny gwiezdnej.

Roarke siedzia艂 w wygodnym fotelu z kotem na kolanach i lampk膮 wina w d艂oni.

Powinna by艂a zabra膰 si臋 do pracy. Poszuka膰 dok艂adniejszych informacji o Dusicielu z Bostonu, skupi膰 si臋 na por贸wnaniu sprawy Wooton i Gregg, cho膰 by艂a na sto procent pewna, 偶e nie znajdzie mi臋dzy nimi 偶adnego zwi膮zku.

Mog艂aby ponagli膰 ekip臋, laboratorium. Wiedzia艂a, 偶e nikt si臋 tym nie przejmie, bo by艂a niedziela, dziesi膮ta wiecz贸r, ale mimo wszystko powinna spr贸bowa膰.

Powinna te偶 przeprowadzi膰 symulacj臋 i okre艣li膰 prawdopodobie艅stwo zdarze艅, przejrze膰 notatki, list臋 podejrzanych, jeszcze raz dok艂adnie obejrze膰 zapis z miejsca zbrodni.

Tymczasem podesz艂a do Roarke'a i zdj臋艂a z jego kolan kota.

- Hej, zaj膮艂e艣 moje miejsce - powiedzia艂a, k艂ad膮c Galahada na s膮siednim fotelu.

Usiad艂a na kolanach Roarke'a i wzi臋艂a jego kieliszek.

- Go ogl膮dasz?

Poszukuj膮 wody. Planeta znajduje si臋 w galaktyce Zero Kwarta.

- Nie ma takiej galaktyki.

- To fikcja, moja dos艂owna Eve. - Przytuli艂 j膮 i poca艂owa艂 w czubek g艂owy, nie odrywaj膮c wzroku od ekranu. - Tak czy inaczej, na tej planecie brakuje wody pitnej. Ekipa ratunkowa pr贸buje zdoby膰 zapasy dla kolonii, a inna frakcja chce przej膮膰 dostaw臋. Stoczyli ju偶 w tej sprawie kilka krwawych bitew.

Na ekranie nast膮pi艂a og艂uszaj膮ca eksplozja z malownicz膮 fontann膮 kolor贸w.

- Niez艂a scena - skomentowa艂 Roarke. - Jest te偶 kobieta, szef policji 艣rodowiskowej, no wiesz, to ci dobrzy. Kobieta jest zakochana w jednym 艂obuzie, kapitanie transportu, kt贸ry wiezie 艂adunek tylko dla pieni臋dzy. Zacz臋艂o si臋 p贸艂 godziny temu. Je艣li chcesz, mog臋 w艂膮czy膰 od nowa.

- Nie trzeba, zaraz si臋 zorientuj臋.

Zamierza艂a posiedzie膰 z nim kilka minut i chwil臋 odpocz膮膰, ale historia tak j膮 wci膮gn臋艂a, 偶e usiad艂a wygodniej w fotelu obok niego i zosta艂a.

A偶 dobro zwyci臋偶y艂o z艂o.

- Ca艂kiem niez艂y - powiedzia艂a, kiedy na ekranie pojawi艂y si臋 napisy ko艅cowe. - Id臋 jeszcze popracowa膰, godzin臋, mo偶e dwie.

- Opowiesz?

- Pewnie tak. - Wsta艂a z fotela, wyci膮gn臋艂a si臋, a kiedy w艂膮czy艂a 艣wiat艂o, zamruga艂a jak sowa.

- Eve, do cholery, co tym razem zrobi艂a艣 z twarz膮?

- To nie moja wina. - Nieco ura偶ona dotkn臋艂a palcami szcz臋ki. - Kto艣 mnie pchn膮艂 prosto na pi臋艣膰 jednego faceta, kiedy pr贸bowa艂am go powstrzyma膰 przed pobiciem go艣cia, kt贸ry spuszcza艂 si臋 na pod艂og臋 w metrze. Facet zrobi艂by z niego miazg臋. Nie mam pretensji o to, 偶e mnie uderzy艂, bo nie mierzy艂 we mnie. Ale jednak...

- Zanim ci臋 pozna艂em, moje 偶ycie by艂o szare - odezwa艂 si臋 po chwili Roarke.

- Tak, jestem jak t臋cza - poruszy艂a szcz臋k膮. - W ka偶dym razie moja twarz taka jest. To jak, chcesz pos艂ucha膰 mojego przynudzania?

- Dam si臋 nam贸wi膰, ale najpierw opatrzymy twoje rany.

- Nie jest ze mn膮 tak 藕le. Wiesz co? Gliniarz z poci膮gu powiedzia艂, 偶e kole艣 zawsze je藕dzi t膮 lini膮. Nazywaj膮 go Willy Trzepaczka.

- Hmm, fascynuj膮ce scenki z 偶ycia Nowego Jorku. - Pchn膮艂 j膮 w kierunku windy. - Zaczynam t臋skni膰 za metrem.

ROZDZIA艁 8

W zagraconym mieszkaniu Peabody McNab przeprowadzi艂 seri臋 intensywnych symulacji komputerowych. W ci膮gu ostatnich tygodni Peabody odkry艂a w nim surowego i okropnie irytuj膮cego nauczyciela.

Garbi膮c si臋 nad monitorem, w skupieniu opracowa艂a spos贸b post臋powania na miejscu zbrodni, szczeg贸艂owo omawiaj膮c ka偶dy krok i mo偶liwo艣ci rozwi膮zania zagadki podw贸jnego morderstwa.

Kl臋艂a, kiedy na jej wybory komputer reagowa艂 ryczeniem syreny, a na ekranie pojawia艂a si臋 posta膰 gro偶膮cego palcem s臋dziego w todze, co by艂o osobistym wk艂adem McNaba w ulepszenie programu symulacyjnego.

- Nie, nie, nie. Niew艂a艣ciwa procedura. Zanieczyszczenie miejsca zbrodni Zniszczenie dowodu rzeczowego. Detektyw spieprzy艂 艣ledztwo. Podejrzany wychodzi na wolno艣膰.

Czy on musi mi to ci膮gle powtarza膰?

- To skr贸cona wersja, opu艣ci艂 ca艂y ten prawniczy be艂kot - zauwa偶y! McNab, zapychaj膮c sobie usta chipsami. - Same konkrety.

- Mam do艣膰 tych symulacji. - Peabody wyd臋艂a wargi, wywo艂uj膮c u McNaba gwa艂towny skok libido. - Jeszcze moment, a m贸zg wycieknie mi uszami.

Kocha艂 j膮 na tyle, by wyrzec si臋 zerwania z niej ubra艅 i szybkiego seksu na dywanie.

- Pos艂uchaj, z pisemnego zawsze zdobywasz najwy偶sz膮 punktacj臋. Masz 艣wietn膮 pami臋膰 do szczeg贸艂贸w, znasz prawo. Na ustnym b臋dziesz bardzo dobra, ale nie mo偶esz tak piszcze膰.

- Wcale nie piszcz臋.

- Wydajesz podobne odg艂osy, kiedy gryz臋 twoje palce u st贸p, - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko, widz膮c, 偶e si臋 skrzywi艂a. - Ja to uwielbiam, ale komisja egzaminacyjna mo偶e by膰 usposobiona mniej romantycznie. Musisz popracowa膰 nad g艂osem.

Peabody wci膮偶 si臋 d膮sa艂a. Kiedy McNab uderzy艂 j膮 po r臋ce w momencie, gdy si臋gn臋艂a po chipsa, os艂upia艂a.

- Nie dostaniesz, dop贸ki nie zrobisz jeszcze jednej symulacji.

- O rety, McNab, nie jestem pieskiem, kt贸ry popisuje si臋 za ciasteczko.

- Nie, ale jeste艣 glin膮 i chcesz zosta膰 detektywem. - Odsun膮艂 torebk臋 poza jej zasi臋g. - A poza tym boisz si臋.

- Nie boj臋 si臋. To chyba zrozumia艂e, 偶e jestem podenerwowana testami i tym ci膮g艂ym udowadnianiem sobie, 偶e wszystko umiem. - Wypu艣ci艂a g艂o艣no powietrze, widz膮c, 偶e McNab nadal tylko cierpliwie przygl膮da si臋 jej swoimi zielonymi oczyma. - Prawd臋 m贸wi膮c, jestem przera偶ona. - Przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie, a ona wtuli艂a si臋 w jego ko艣ciste rami臋. - Umieram ze strachu, 偶e spieprz臋, zawiod臋 Dallas. I ciebie, i Feeneya, komendanta, rodzin臋, o Bo偶e.

- Nie spieprzysz i nikogo nie zawiedziesz. TU nie chodzi o Dallas ani nikogo innego. Chodzi o ciebie.

- Ona mnie wyszkoli艂a i nam贸wi艂a do egzaminu.

- Widocznie uwa偶a, 偶e jeste艣 dobra. To nie jest zabawa, 艣licznotko. - Przytuli艂 si臋 do jej policzka. - I nie ma by膰. Jeste艣 po szkoleniu, masz do艣wiadczenie, instynkt, g艂ow臋 na karku. A najwa偶niejsze, kochanie, 偶e masz zaci臋cie i serce do tej roboty.

Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a mu w oczy.

- Jeste艣 s艂odki.

- To fakty. I jeszcze jedno. Jest co艣, czego ci na razie brakuje. Nie masz jaj.

Jej rozczulenie b艂yskawicznie si臋 ulotni艂o. - Hej!

- Poniewa偶 nie masz jaj, nie ufasz instynktowi ani swojej wiedzy - m贸wi艂 spokojnie. - W膮tpisz w swoje umiej臋tno艣ci. Zamiast koncentrowa膰 si臋 na tym, czego si臋 nauczy艂a艣, zastanawiasz si臋, czego jeszcze nie potrafisz. Dlatego nie radzisz sobie z symulacjami.

Odsun臋艂a si臋 od niego.

- Nienawidz臋 ci臋, bo masz racj臋.

- Nie. Kochasz mnie, bo jestem cholernie przystojny.

- Dupek.

- Tch贸rz.

- Tak? - Skrzywi艂a si臋 w ponurym u艣miechu, - Rany, dobra, w艂膮cz jeszcze jedn膮. Wybierz co艣 trudnego, ale je艣li przejd臋, dostaj臋 nie tylko chipsy. - U艣miechn臋艂a si臋 szeroko - Ty wk艂adasz kapelusz.

- Zgoda.

Wsta艂a i podczas gdy on programowa艂 dla niej symulacj臋, kr膮偶y艂a po pokoju, pr贸buj膮c si臋 skoncentrowa膰. Mia艂 racj臋, czu艂a strach. Chyba za bardzo jej na tym zale偶a艂o i przez to traci艂a pewno艣膰 siebie. To si臋 musi zmieni膰. To nic, 偶e mia艂a wilgotne d艂onie i 艣ci艣ni臋ty 偶o艂膮dek.

Dallas nigdy nie daje si臋 ponie艣膰 nerwom, my艣la艂a Peabody. A ma nerwy, ma w sobie te偶 co艣 jeszcze gro藕niejszego i bardziej mrocznego. To co艣 wyjrza艂o na moment z jej duszy w mieszkaniu Lois Gregg. Czasami dawa艂o si臋 to zauwa偶y膰, szczeg贸lnie przy zbrodniach na tle seksualnym. Policzki pani porucznik nagle robi艂y si臋 blade, jak gdyby przypomina艂a sobie jakie艣 straszne wydarzenia z przesz艂o艣ci. To by艂o co艣 osobistego.

Peabody czu艂a, 偶e chodzi艂o o gwa艂t, i to bardzo brutalny. Pewnie by艂a bardzo m艂oda. To musia艂o si臋 wydarzy膰, zanim wst膮pi艂a do policji. Peabody przestudiowa艂a karier臋 Eve, niczym ksi膮偶eczk臋 do nabo偶e艅stwa. Nie natkn臋艂a si臋 na 偶adn膮 wzmiank臋 o gwa艂cie.

Na pewno wydarzy艂o si臋 to wcze艣niej, przed Akademi膮. Mia艂a kilkana艣cie lat, a mo偶e by艂a jeszcze m艂odsza. 呕o艂膮dek Peabody skurczy艂 si臋 w przyp艂ywie wsp贸艂czucia. Trzeba cholernej odwagi i jaj, 偶eby na to patrze膰 i za ka偶dym razem, kiedy wkracza si臋 na miejsce zbrodni, prze偶ywa膰 na nowo tamte wydarzenia.

Peabody wiedzia艂a, 偶e Eve nie podda艂a si臋 swojej przesz艂o艣ci, co wi臋cej, potrafi艂a z niej teraz korzysta膰. To ogromna zaleta.

- Gotowe - oznajmi艂 McNab, - Nie b臋dzie 艂atwo. Wzi臋艂a g艂臋boki wdech i wyprostowa艂a ramiona.

- Ja te偶 jestem gotowa. Id藕 do sypialni, albo gdzie indziej, dobra? Chc臋 by膰 sama.

Popatrzy艂 na ni膮 bacznie. Spodoba艂o mu si臋 to, co zobaczy艂.

- Jasne. - Kiwn膮艂 g艂ow膮, - Dorwij go, 艣licznotko.

- Zrobi臋 to.

Poci艂a si臋, ale ca艂y czas by艂a skoncentrowana. Przesta艂a si臋 zastanawia膰 nad tym, czego w tej sytuacji spodziewa艂aby si臋 po niej Dallas, a nawet nad tym, co sama pani porucznik zrobi艂aby na jej miejscu. Po prostu skupi艂a si臋 na tym, co nale偶a艂o zrobi膰. Niczego nie zatrze膰, obserwowa膰, zbiera膰 dowody, identyfikowa膰. Pyta膰, napisa膰 raport, przeprowadzi膰 dochodzenie. Stopniowo zacz臋艂a dostrzega膰 wzorzec zachowania, wszystko si臋 zgadza艂o. Przebrn臋艂a przez sprzeczne zeznania 艣wiadk贸w, niesk艂adne wspomnienia, fakty i k艂amstwa, poradzi艂a sobie z be艂kotem prawnym i procedurami.

Z rosn膮cym podnieceniem zauwa偶y艂a, 偶e potrafi zamkn膮膰 t臋 spraw臋.

Zawaha艂a si臋 dopiero pod sam koniec, przed aresztowaniem, jednak dokona艂a wyboru. W nagrod臋 na ekranie pojawi艂 si臋 oskar偶yciel.

- Przyprowadzi膰 go. To zab贸jca.

- Tak! - poderwa艂a si臋 z krzes艂a i odta艅czy艂a taniec zwyci臋stwa. - Aresztowa艂am go! Z艂apa艂am tego gnojka! Hej, McNab, dawaj te cholerne chipsy!

- Oczywi艣cie. Wszed艂 do pokoju, u艣miechaj膮c si臋 promiennie. W jednej r臋ce trzyma艂 torebk臋 z chipsami. By艂 nagi, ale mia艂 jej s艂omkowy kapelusz. Wisia艂 na jego przyrodzeniu. Peabody uzna艂a to za dow贸d na to, 偶e zwyci臋stwo sprawi艂o mu tak膮 sam膮 rado艣膰 jak jej.

Parskn臋艂a 艣miechem i d艂u偶szy czas nie mog艂a opanowa膰 weso艂o艣ci.

- Ale z ciebie idiota - wykrztusi艂a wreszcie i skoczy艂a na niego.

Eve jak zawsze musia艂a po艂膮czy膰 suche fakty z dedukcj膮.

- Zna艂 ich zwyczaje, a to oznacza, 偶e zna艂 te偶 same kobiety, ale one niekoniecznie zna艂y jego. Nie mia艂y ze sob膮 nic wsp贸lnego, ale on je zna艂. Nie wybra艂 ich przypadkowo. Najpierw si臋 wok贸艂 nich kr臋ci艂.

- To chyba normalne, prawda? - Roarke przekrzywi艂 g艂ow臋, widz膮c jej spojrzenie. - Gdyby kobieta mojego 偶ycia by艂a dentystk膮, stara艂bym si臋 zapozna膰 z ostatnimi odkryciami stomatologii w zakresie higieny jamy ustnej.

- Nawet nie wspominaj o dentystkach. - Eve odruchowo dotkn臋艂a j臋zykiem z臋b贸w.

- Tak, trzymajmy si臋 cholernego morderstwa. - Czuj膮c, 偶e nie odwiedzie jej od si臋gni臋cia po kolejn膮 fili偶ank臋 kawy o p贸艂nocy, Roarke tak偶e postanowi艂 si臋 napi膰. - Facet wybiera ofiary, kr臋ci si臋 wok贸艂 nich, obserwuje, planuje. W zasadzie tak wygl膮da rutynowe post臋powanie typowego, o ile tak mo偶na powiedzie膰, seryjnego mordercy.

- Jest jeszcze po艣piech, poczucie w艂adzy, kontrola, szczeg贸艂y. Ona 偶yje, bo ja jej na to pozwalam. Umrze, bo ja tego chc臋. To jasne, 偶e podziwia seryjnych morderc贸w, kt贸rzy zdobyli s艂aw臋. Kuba Rozpruwacz, Dusiciel z Bostonu, na艣laduje ich, ale jednocze艣nie zachowuje indywidualizm. Jest od nich lepszy, bo sta膰 go na r贸偶norodno艣膰.

- Chce, 偶eby艣 to ty go 艣ciga艂a, bo ci臋 podziwia.

- Na sw贸j chory spos贸b. Zale偶y mu na rozg艂osie. To wystarczy, 偶eby zabija膰. Sama 艣mier膰 mu nie wystarcza. Tu chodzi o polowanie, o bycie jednocze艣nie my艣liwym i zwierzyn膮. To go nakr臋ca. Polowa艂 na te kobiety.

Spojrza艂a na tablic臋 w swoim gabinecie, na kt贸rej wisia艂y zdj臋cia Jacie Wooton i Lois Gregg, 偶ywych i martwych.

- Obserwowa艂 je, pozna艂 ich zwyczaje, rozk艂ad dnia. Do odegrania roli Rozpruwacza potrzebna mu by艂a prostytutka okre艣lonego typu. Wooton idealnie pasowa艂a. Wiedzia艂, 偶e o tej porze b臋dzie na ulicy. To nie by艂 przypadek. Lois Gregg te偶 by艂a doskona艂a do roli ofiary Dusiciela. Wiedzia艂, 偶e w niedziel臋 rano b臋dzie sama w domu.

- I wiedzia艂, 偶e kto艣 znajdzie cia艂o tego samego dnia?

- Tak - kiwn臋艂a g艂ow膮, popijaj膮c kaw臋. - W ten spos贸b pr臋dzej odbierze swoj膮 nagrod臋. Mo偶liwe, 偶e to on sam zadzwoni艂 na policj臋. Chcia艂, 偶eby cia艂o Wooton znaleziono jak najszybciej. Nie m贸g艂 si臋 doczeka膰, kiedy zacznie si臋 horror i szum wok贸艂 jego osoby.

- Widocznie facet nie czuje si臋 zagro偶ony.

- Tak, jest bezpieczny - zgodzi艂a si臋 Eve. - Nietykalny. Gdyby Lois Gregg nie mia艂a krewnych, kt贸rzy za kilka godzin sprawdz膮, co si臋 z ni膮 dzieje, czeka艂by na inn膮 okazj臋, albo sam anonimowo powiadomi艂by policj臋. Bardzo starannie dobra艂 te kobiety. Tak samo starannie dobiera nast臋pn膮. Usiad艂a i zacz臋艂a pociera膰 oczy.

- Tym razem skopiuje innego morderc臋. Kogo艣, kto wywo艂a艂 poruszenie i zostawia艂 cia艂a w takich miejscach, gdzie 艂atwo je odnale藕膰. Mo偶emy wyeliminowa膰 morderc贸w, kt贸rzy grzebali, niszczyli czy konsumowali cia艂a swoich ofiar.

- No, to te偶 sympatyczna grupka.

- To nie b臋dzie nikt w rodzaju Szefa Jourarda, tego Francuza, kt贸ry dzia艂a艂 w latach dwudziestych.

- To ten, kt贸ry trzyma艂 ofiary w ch艂odni, prawda?

- Tam je kroi艂, potem gotowa艂 i podawa艂 niczego nie podejrzewaj膮cym go艣ciom swojego wytwornego bistro w Pary偶u. Przez dwa lata nie udawa艂o si臋 go z艂apa膰.

- S艂aw臋 zdoby艂 potrawk膮 z ciel臋cej grasicy.

- Jedzenie organ贸w wewn臋trznych ka偶dego gatunku jest obrzydliwe. - Eve wstrz膮sn臋艂a si臋 ze wstr臋tem. - Chyba trac臋 w膮tek.

Pog艂adzi艂 j膮 po ramieniu.

- Jeste艣 zm臋czona.

- Mo偶liwe. Zdecyduje si臋 na co艣 bardziej konwencjonalnego. To nie b臋dzie Jourard czy Dahmer, czy ten Rosjanin, Iwan Rze藕nik. I tak ma w czym wybiera膰. Jeszcze raz b臋dzie to kobieta.

Zn贸w podesz艂a do tablicy.

- Kiedy si臋 zabija kobiety w taki spos贸b, to znaczy, 偶e ma si臋 z nimi problem. On nic by艂 zwi膮zany ze swoimi ofiarami. Spr贸buj臋 dowiedzie膰 si臋 czego艣 o papierze, o jego listach. Sprawdz臋, czy kt贸ry艣 z podejrzanych interesuje si臋 znanymi mordercami.

- Jest kto艣, z kim mog艂aby艣 porozmawia膰 - zasugerowa艂 Roarke. - Thomas A. Breen. Napisa艂 ksi膮偶k臋, uwa偶an膮 za encyklopedi臋 dwudziestowiecznych seryjnych morderc贸w. Pisa艂 te偶 o historii seryjnych zbrodni. Czyta艂em jego prace, bo tak si臋 sk艂ada, 偶e moja 偶ona interesuje si臋 takimi sprawami.

- Thomas Breen, brzmi znajomo. Zdaje si臋, 偶e co艣 czyta艂am.

- Jest z Nowego Jorku. Kiedy by艂a艣 w Centrali, sprawdzi艂em, gdzie dok艂adnie mieszka, bo pomy艣la艂em, 偶e zechcesz z nim pom贸wi膰.

- Bystry z ciebie facet.

Si臋gn臋艂a po dzbanek z kaw膮, ale tym razem po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej d艂oni, by j膮 powstrzyma膰.

- Na tyle bystry, by zauwa偶y膰, 偶e wyczerpa艂a艣 na dzi艣 ju偶 sw贸j limit kawy. A poza tym zasypiasz na stoj膮co.

- Chc臋 jeszcze przeprowadzi膰 kilka test贸w prawdopodobie艅stwa.

- Ustaw komputer, niech je sam przeprowadzi, a ty w tym czasie si臋 prze艣pij. Wyniki b臋dziesz mie膰 jutro rano.

Chcia艂a si臋 k艂贸ci膰, ale by艂a strasznie zm臋czona. Zrobi艂a to, co zasugerowa艂, lecz jej wzrok wci膮偶 wraca艂 do tablicy, do zdj臋膰 Lois Gregg.

Nie mog艂a zapomnie膰, jak jej syn, doros艂y m臋偶czyzna, rozpacza艂. Ci膮gle mia艂a przed oczami twarz cz艂owieka zdruzgotanego przez los, kt贸ry b艂aga艂, by mu powiedzia艂a, co ma robi膰. 鈥濵amu艣鈥, powtarza艂 jak dziecko. Cho膰 by艂 po trzydziestce, w tym jego 鈥瀖amu艣鈥 s艂ucha膰 by艂o dzieci臋c膮 bezradno艣膰.

Wiedzia艂a, 偶e Roarke te偶 czu艂 tak膮 sam膮 bezradno艣膰, kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e jego matka, kt贸rej nigdy nie pozna艂, zosta艂a zamordowana. Nie 偶y艂a od trzydziestu lat, a on nadal rozpacza艂.

A dzi艣 po po艂udniu doros艂a kobieta by艂a zazdrosna o to, 偶e Eve przyja藕ni si臋 z jej matk膮.

C贸偶 takiego sprawia, 偶e dziecko w tak wyj膮tkowy spos贸b zwi膮zuje si臋 mark膮? Krew? Czy ta wi臋藕 wytwarza si臋 jeszcze w 艂onie matki, czy mo偶e pojawia si臋 i rozwija p贸藕niej, po urodzeniu, zastanawia艂a si臋 Eve, rozbieraj膮c si臋 do snu.

Mordercy kobiet, zw艂aszcza ci, kt贸rzy zabijali na tle seksualnym, cz臋sto wzrastali w niezdrowej atmosferze lub mieli chore relacje z matk膮. A 艣wi臋tymi zostaj膮 ci, kt贸rzy bardzo kochaj膮 swoje matki. Czy ci, kt贸rzy mieszcz膮 si臋 pomi臋dzy tymi ekstremami, to w艂a艣nie normalni ludzie?

Czy on nienawidzi swojej matki? Czy mi臋dzy nimi dochodzi艂o do zn臋cania si臋? Ona go maltretowa艂a, czy on j膮? Czy to j膮 chcia艂by zabi膰?

Tak rozmy艣laj膮c zasn臋艂a, i pogr膮偶y艂a si臋 we 艣nie o swojej matce.

W艂osy, z艂ote, takie mi臋kkie i l艣ni膮ce. D艂ugie, kr臋cone w艂osy. Uwielbia艂a si臋 nimi bawi膰, cho膰 wiedzia艂a, 偶e nie powinna. Dotyka艂a ich i g艂aska艂a, tak jak pewien ch艂opak swojego szczeniaka.

Nikogo nie by艂o w domu. Wsz臋dzie cisza, tak jak lubi艂a. Kiedy mamusia i tatu艣 wychodzili, nikt na ni膮 nie wrzeszcza艂, nie straszy艂 jej, nie zabrania艂 robi膰 tego, na co akurat mia艂a ochot臋.

Nikt jej nie bi艂.

Nie wolno jej by艂o wchodzi膰 do pokoju, w kt贸rym sypia艂a mamusia i tatu艣, albo gdzie mamusia czasami przyprowadza艂a innych tatusi贸w i bawi艂a si臋 z nimi na 艂贸偶ku w rozbieranie.

By艂o tam tyle ciekawych przedmiot贸w! Na przyk艂ad d艂ugie z艂ote w艂osy, albo jasnoczerwone w艂osy, albo flakoniki pachn膮ce jak kwiaty.

Na paluszkach podesz艂a do toaletki. Chuda dziewczynka w za du偶ych d偶insach i koszulce poplamionej sokiem winogronowym. Nastawia艂a uszu, niczym zwierzyna 艂owna, wyczulona na najmniejszy szmer, gotowa w ka偶dej chwili wybiec z pokoju.

Jej palce delikatnie muska艂y z艂ote loki peruki. Le偶膮ca obok strzykawka ci艣nieniowa zupe艂nie jej nie interesowa艂a. Wiedzia艂a, 偶e mama codziennie bierze leki, czasami cz臋艣ciej. Zazwyczaj po tych lekach by艂a senna, czasami chcia艂a ta艅czy膰. Oczywi艣cie by艂a milsza, kiedy chcia艂a ta艅czy膰. Jej 艣miech brzmia艂 wtedy przera偶aj膮co, ale lepsze to ni偶 wrzaski i bicie.

Na toaletce sta艂o lustro. Widzia艂a tylko czubek swojej g艂owy, je艣li stawa艂a na palcach, pojawia艂 si臋 kawa艂ek twarzy. Mia艂a brzydkie br膮zowe w艂osy, kr贸tkie, proste jak druty. Nie by艂y takie 艣liczne jak te w艂osy do zabawy, nale偶膮ce do mamy.

Nie mog艂a si臋 oprze膰 pokusie i za艂o偶y艂a peruk臋. W艂osy si臋ga艂y jej do pasa. Poczu艂a si臋 pi臋kna. By艂a szcz臋艣liwa.

Na toaletce le偶a艂y przer贸偶ne kolorowe zabawki s艂u偶膮ce do malowania twarzy. Kiedy艣 w przyp艂ywie dobrego humoru mama pomalowa艂a jej usta i policzki. Powiedzia艂a, 偶e wygl膮da jak ma艂a laleczka.

Mo偶e gdyby wygl膮da艂a jak ma艂a laleczka, mamusia i tatu艣 bardziej by j膮 lubili. Zamiast krzycze膰 i bi膰, pozwalaliby wychodzi膰 na dw贸r si臋 bawi膰.

Nuc膮c pod nosem, pomalowa艂a doln膮 warg臋 i przycisn臋艂a j膮 do g贸rnej, lak jak to robi艂a mama. P臋dzelkiem na艂o偶y艂a kolor na policzki i niezdarnie wsun臋艂a stopy w buty na wysokich obcasach, kt贸re sta艂y przed toaletk膮. Chwia艂a si臋, ale widzia艂a prawie ca艂膮 twarz.

- Jak ma艂a laleczka - szepn臋艂a, zachwycona z艂otymi w艂osami i rozmazanymi kolorami na twarzy.

Z entuzjazmem zacz臋艂a nak艂ada膰 ich coraz wi臋cej. Zabawa tak j膮 porwa艂a, 偶e przesta艂a nas艂uchiwa膰.

- Ty g艂upia ma艂a dziwko!

Wystraszona, zachwia艂a si臋 i wyskoczy艂a z but贸w. Zanim upad艂a, poczuta mocne uderzenie w policzek. Przewr贸ci艂a si臋 na 艂okie膰 i cho膰 zala艂a si臋 艂zami, mama chwyci艂a j膮 za bol膮ce rami臋 i szarpn臋艂a, stawiaj膮c na nogi.

- M贸wi艂am, 偶eby艣 tu nie wchodzi艂a! Ile razy mam powtarza膰, 偶eby艣 nie rusza艂a moich rzeczy!

D艂onie mamusi by艂y bia艂e jak papier, a czerwone paznokcie wygl膮da艂y jak zakrwawione. Ta d艂o艅 uderzy艂a j膮 w wymalowany policzek. Zapiek艂o.

Dziewczynka otworzy艂a usta i zacz臋艂a g艂o艣no p艂aka膰, kiedy mama podnios艂a r臋k臋, by uderzy膰 jeszcze raz.

- Do cholery, Stel! - wtr膮ci艂 si臋 tatu艣. Chwyci艂 mamusi臋 i popchn膮艂 j膮 na 艂贸偶ko. - Te 艣ciany nie s膮 d藕wi臋koszczelne. Chcesz, 偶eby s膮siedzi znowu na nas donie艣li i wezwali opiek臋 spo艂eczn膮?

- G贸wniara grzebie w moich rzeczach! - Zaciskaj膮c krwistoczerwone palce w pi臋艣ci, mamusia zeskoczy艂a z 艂贸偶ka. - Zobacz, jaki tu bajzel! Mam do艣膰 sprz膮tania po niej! Rzyga膰 mi si臋 chce od tego jej wyda!

Skulona na pod艂odze dziewczynka schowa艂a g艂ow臋 w r臋kach i stara艂a si臋 nie wydawa膰 偶adnych d藕wi臋k贸w. Je艣li b臋dzie cichutko, mo偶e rodzice o niej zapomn膮. Tak, jakby sta艂a si臋 niewidzialna.

- Ja w og贸le bachora nie chcia艂am! - G艂os mamy by艂 ostry, a jej s艂owa k膮sa艂y. Dziecko wyobrazi艂o sobie, 偶e odgryzaj膮 jej paluszki. Przera偶ona popiskiwa艂a jak ma艂y kotek, histerycznie zas艂aniaj膮c przy tym uszy, by nie s艂ysze膰 tego d藕wi臋ku.

- To by艂 tw贸j pomys艂, 偶eby mie膰 dziecko. Ty si臋 ni膮 zajmuj.

- Zajm臋 si臋. - Wzi膮艂 dziewczynk臋 na r臋ce. Zawsze si臋 go ba艂a, a by艂 to strach instynktowny, ale w tym momencie bardziej przera偶a艂a j膮 mama, jej s艂owa i bia艂e r臋ce, kt贸re bi艂y.

Wtuli艂a si臋 w niego i dr偶a艂a, kiedy g艂aska艂 peruk臋, kt贸ra zsun臋艂a jej si臋 na oczy, g艂aska艂 jej plecy, po艣ladki.

- Stella, strzel sobie luf臋 - powiedzia艂. - Lepiej si臋 poczujesz. Ju偶 wiem, co zrobimy: kupimy androida do dziecka.

- Tak, jasne. Zaraz po tym, jak przeprowadzimy si臋 do tego wielkiego domu, kupimy kilka szybkich pojazd贸w i ca艂e to g贸wno, kt贸re mi obieca艂e艣. Jedyne, co od ciebie dosta艂am, Rich, to ten wyj膮cy gnojek.

- To inwestycja na przysz艂o艣膰. Kt贸rego艣 dnia nam odp艂aci. Prawda, male艅ka? Stella, usi膮d藕 - powiedzia艂 i z dzieckiem na r臋ku ruszy艂 w stron臋 drzwi. - Umyj臋 j膮.

Ostatni膮 rzecz膮, jak膮 widzia艂a przed wyj艣ciem z pokoju, by艂a twarz mamy. Jej br膮zowe oczy i pomalowane na z艂oto powieki k膮sa艂y tak jak s艂owa. Patrzy艂y na ni膮 z nienawi艣ci膮.

Eve obudzi艂a si臋 z uczuciem ch艂odnego, mdl膮cego szoku, zamiast dusz膮cej paniki, jaka zwykle towarzyszy takim koszmarom. W sypialni by艂 ciemno. Zauwa偶y艂a, 偶e le偶y na samym brzegu 艂贸偶ka, jak gdyby jej sen wymaga艂 ca艂kowitej samotno艣ci.

Otrz膮sn臋艂a si臋 i przysun臋艂a bli偶ej do Roarke'a. Obj膮艂 j膮 ramionami i przytuli艂. Wtulona w jego ciep艂e cia艂o, udawa艂a, 偶e zasn臋艂a.

Rankiem nie wspomnia艂a Roarke'owi o swoim 艣nie. Nie by艂a pewna, czy powinna, czy mo偶e. Chcia艂a zapomnie膰, odci膮膰 si臋 od wspomnienia, a jednak w jej my艣lach ci膮gle pojawia艂y si臋 te obrazy. Na szcz臋艣cie Roarke mia艂 napi臋te piany, czeka艂o go kilka wa偶nych spotka艅, wi臋c po kr贸tkiej konwersacji Eve po prostu wymkn臋艂a si臋 z domu.

By艂a dla niego jak otwarta ksi臋ga, zbyt dobrze j膮 zna艂, a ten jego talent wci膮偶 j膮 zdumiewa艂 i irytowa艂. Na razie nie mia艂a si艂y zag艂臋bia膰 si臋 we wspomnienia.

Matka by艂a dziwk膮 i 膰punk膮. Nigdy nie chcia艂a dziecka, kt贸re da艂a sobie zrobi膰. Wi臋cej, ni偶 nie chcia艂a. Ona tego dziecka nienawidzi艂a, brzydzi艂a si臋 nim. Co za r贸偶nica, zastanawia艂a si臋 Eve jad膮c do Centrali. Ojciec by艂 potworem, matka te偶, ale czy to co艣 zmienia艂o? Jedno by艂o lepsze od drugiego.

Zaparkowa艂a przy Centrali i uda艂a si臋 prosto do swojego biura. Z ka偶dym krokiem w ulu, jakim by艂 posterunek, czu艂a si臋 lepiej. Fakt, 偶e posiada艂a przy sobie bro艅, wp艂ywa艂 na ni膮 koj膮co. Odznaka ukryta w kieszeni poprawia艂a jej humor.

Roarke nazwa艂 je kiedy艣 jej symbolami i mia艂 racj臋. Symbole tego, kim i czym by艂a.

Wesz艂a do g艂贸wnej sali, gdzie pierwsza zmiana rozpoczyna艂a s艂u偶b臋. Podesz艂a do stanowiska Peabody, kiedy asystentka si臋ga艂a w艂a艣nie po stoj膮cy na w贸zku ostatni kubek kawy.

- Thomas A. Breen. - Eve poda艂a jego adres w East Village. - Skontaktuj si臋 z nim. I um贸w na spotkanie. To pilne. My jedziemy do niego.

- Tak jest, pani porucznik. Ci臋偶ka noc? - Widz膮c oboj臋tny wzrok prze艂o偶onej, wzruszy艂a ramionami. - Po prostu wygl膮da pani na zm臋czon膮, to wszystko. Ja te偶 nie spa艂am. Zakuwam do egzaminu. To ju偶 nied艂ugo.

- Chcesz pracowa膰 od si贸dmej do trzeciej, nie 艂ap za odznak臋. Um贸w nas na spotkanie. Potem bierzemy si臋 za list臋. Zaczynamy od Fortneya. - Eve ruszy艂a do siebie, ale zanim znik艂a w biurze, odwr贸ci艂a si臋 do Peabody. - Wiesz, 偶e mo偶esz si臋 przeuczy膰?

- Wiem, ale rozpracowywa艂am wczoraj symulacje. Posz艂o mi naprawd臋 nie藕le. Przymkn臋艂am dw贸ch. Pierwszy raz w 偶yciu czu艂am, 偶e wiem, co robi臋.

- 艢wietnie. - Eve wsun臋艂a kciuki do kieszeni spodni i zacz臋艂a b臋bni膰 palcami. - 艢wietnie - powt贸rzy艂a wchodz膮c do biura, sk膮d zamierza艂a skontaktowa膰 si臋 z laboratorium i dowiedzie膰 si臋 czy s膮 ju偶 jakie艣 wyniki w sprawie Lois Gregg.

Sprzeczka z Dickheadem wprawi艂a j膮 w dobry nastr贸j. Morris mia艂 nades艂a膰 raport dotycz膮cy broni, z jakiej zabito Wooton. Podczas badania toksykologicznego w jej organizmie nie wykryto nielegalnych substancji. Skoro niczego nie bra艂a, nie trzeba traci膰 czasu na szukanie jej by艂ego dilera. To mo偶e poczeka膰. Rozmowy z mieszka艅cami chi艅skiej dzielnicy nie wnios艂y niczego nowego. Tak jak si臋 spodziewa艂a.

- W ciele Gregg nie ma 艣ladu nasienia - Eve poinformowa艂a Peabody, kiedy jecha艂y do Village. - Badanie wykaza艂o, 偶e dopu艣ci艂 si臋 gwa艂tu i sodomii tylko przy pomocy kija od szczotki. W mieszkaniu nie ma obcych odcisk贸w palc贸w, tylko jej, cz艂onk贸w rodziny i dw贸ch s膮siadek, kt贸re s膮 czyste. Sztuczne w艂osy. Dickhead uwa偶a, 偶e pochodz膮 z peruki i w膮s贸w, ale na razie nie mo偶e tego potwierdzi膰.

- Czyli podejrzewamy, 偶e by艂 w przebraniu.

- Na wypadek, gdyby kto艣 zauwa偶y艂, 偶e kr臋ci si臋 w okolicy. Obserwowa艂 j膮 co najmniej przez kilka tygodni. Wiedzia艂, jak sp臋dza niedziele. Tylko jak j膮 wytypowa艂? Wyci膮gn膮艂 z kapelusza jak kr贸lika? Dlaczego wybra艂 akurat t臋 prostytutk膮 i t臋 kobiet臋?

- Mo偶e co艣 je 艂膮czy. Mo偶e miejsce, gdzie robi艂y zakupy, jad艂y. Lekarz albo bank?

- Mo偶liwe. To dobry punkt zaczepienia. Zajmiesz si臋 tym. Ja jednak sk艂ania艂abym si臋 bardziej ku lokalizacji. Okolica. Najpierw wybiera miejsce akcji, potem bohater贸w, dopiero wtedy robi przedstawienie.

- Skoro mowa o okolicy, ca艂kiem tu przyjemnie. - Peabody zerka艂a na zacienione chodniki, du偶e kamienice, 艣liczne mini ogr贸dki w donicach na parapetach. - Mog艂abym si臋 tak kiedy艣 urz膮dzi膰. Wie pani, jak ju偶 zaczn臋 my艣le膰, 偶e trzeba si臋 ustatkowa膰, za艂o偶y膰 rodzin臋 i tak dalej. My艣li pani o tych sprawach? O dzieciach czy co艣 w tym rodzaju?

Eve przypomnia艂a sobie przepe艂nione nienawi艣ci膮 oczy ze snu.

- Nie.

- A ja tak. I zrobi臋 to za jakie艣 sze艣膰, mo偶e osiem lat. Na pewno dok艂adnie przetestuj臋 McNaba, zanim zdecyduj臋 si臋 na co艣 wi臋cej ni偶 tylko wsp贸lne mieszkanie. Hej, nawet nie mrugn臋艂a pani okiem.

- Bo ci臋 nie s艂ucham.

- Taaa - mrukn臋艂a Peabody, kiedy Eve wjecha艂a na kraw臋偶nik. - Ostatnio bardzo si臋 stara, pomaga mi przed egzaminem. To cudowne, kiedy komu艣 na mnie zale偶y. Chce, 偶ebym zda艂a, bo o tym marz臋. To takie pi臋kne.

- McNab to idiota, ale ci臋 kocha.

- Rany, Dallas! - Peabody podskoczy艂a w fotelu tak gwa艂townie, 偶e czapka zsun臋艂a jej si臋 na oko. - Wymieni艂a pani w jednym zdaniu McNaba i to s艂owo na 鈥瀔鈥! I to z w艂asnej woli.

- Przymknij si臋 ju偶.

- Z przyjemno艣ci膮. - U艣miechaj膮c si臋 promiennie, Peabody poprawi艂a czapk臋, - B臋d臋 si臋 delektowa膰 cisz膮.

Min臋艂y trzy kamienice i podesz艂y do trzypi臋trowego budynku, w kt贸rym niegdy艣 mieszka艂o zapewne kilka rodzin. Pisanie o mordercach przynosi艂o chyba niez艂y doch贸d, skoro Breena by艂o sta膰 na taki dom.

Wchodz膮c po stylowych kamiennych stopniach, prowadz膮cych do g艂贸wnego wej艣cia, zauwa偶y艂a pe艂ny system zabezpiecze艅, kt贸ry najwyra藕niej spe艂nia艂 swoje zadanie, skoro gospodarz wstawi艂 sobie w drzwi szyby zdobione rycinami.

Eve przypomnia艂a sobie jego kartotek臋. Mia艂 偶on臋 i dwuletniego synka. Breen pobiera艂 zasi艂ek rodzicielski, jako 偶e zajmowa艂 si臋 prowadzeniem domu i opiek膮 nad dzieckiem, podczas gdy 偶ona zarabia艂a ogromne pieni膮dze jako zast臋pca prezesa i wydawca pisma po艣wi臋conego modzie pod tytu艂em 鈥濷utre鈥.

Mi艂o i czysto, zauwa偶y艂a Eve, naciskaj膮c dzwonek. Wyj臋艂a odznak臋 i podsun臋艂a pod skaner.

Drzwi otworzy艂 sam Breen. Trzyma艂 syna 鈥瀗a barana鈥. Ch艂opiec ci膮gn膮艂 go za blond w艂osy, niczym konia za lejce.

- Jazda, jazda! - krzycza艂 ch艂opiec, kopi膮c ojca po 偶ebrach.

- Koniec przeja偶d偶ki, kolego. - Breen zacisn膮艂 d艂onie na kostkach synka. Eve nie by艂a pewna, czy chodzi mu o to, 偶eby dzieciak nie spad艂, czy 偶eby nie wybi艂 mu z臋b贸w. - Porucznik Dallas?

- Zgadza si臋. Dzi臋kuje, 偶e zechcia艂 mi pan po艣wieci膰 czas, panie Breen.

- Nie ma sprawy. Zawsze ch臋tnie pomagam glinom. S艂ysza艂em o pani. Przymierzam si臋 do napisania ksi膮偶ki o morderstwach pope艂nionych w Nowym Jorku. Mam nadziej臋, 偶e b臋dzie pani jednym z moich g艂贸wnych 藕r贸de艂 informacji.

- W tej sprawie b臋dzie pan musia艂 porozmawia膰 w Centrali z kim艣 z public relations. Mo偶emy wej艣膰?

- Och, tak, oczywi艣cie. Przepraszam.

Odsun膮艂 si臋 od drzwi. By艂 dobrze zbudowanym, silnym trzydziestoletnim m臋偶czyzn膮. S膮dz膮c po szeroko艣ci bark贸w, nie sp臋dza艂 ca艂ych dni przed komputerem. Mia艂 interesuj膮c膮 twarz, przystojn膮, bez oznak zniewie艣cienia.

- Miotacz! - zawo艂a艂 ch艂opiec, zauwa偶ywszy bro艅 pod marynark膮 Eve. - Super!

Breen roze艣mia艂 si臋 i p艂ynnym ruchem zdj膮艂 dzieciaka z ramion, wprawiaj膮c go tym w zachwyt.

Nasz Jed jest 偶膮dny krwi. To chyba rodzinne. Zostawi臋 go pod opiek膮 androida i zaraz porozmawiamy.

- Nie! - Na anielskiej buzi dziecka pojawi艂a si臋 rozdzieraj膮ca serce rozpacz. - Ja chc臋 by膰 z tatusiem!

- Tylko na chwilk臋, kolego. A potem p贸jdziemy do parku. - Wchodz膮c za ch艂opcem na schody, po艂askota艂 go, wywo艂uj膮c radosny chichot.

- A偶 mi艂o popatrze膰, kiedy facet tak radzi sobie z dzieckiem. A na dodatek to lubi - zauwa偶y艂a Peabody.

- Tak. Ciekawe, co taki facet, kto艣, kto odnosi sukcesy, my艣li o pobieraniu pensji rodzicielskiej i zajmowaniu si臋 potomstwem, kiedy matka robi karier臋 w wielkiej firmie. Niekt贸rzy w takiej sytuacji czuj膮 si臋 ura偶eni. Uwa偶aj膮, 偶e taka kobieta chce dominowa膰, rz膮dzi膰 domem. Mo偶e jego matka taka by艂a? Jest znanym neurologiem, prowadzeniem domu zajmowa艂 si臋 ojciec. Wiesz - Eve zerkn臋艂a w stron臋 schod贸w - niekt贸rzy faceci zaczynaj膮 wtedy nienawidzi膰 kobiet.

- To seksizm.

- Tak, masz racj臋. Niekt贸rzy faceci s膮 seksistami. Peabody skrzywi艂a si臋.

- Trzeba mie膰 wyobra藕ni臋, 偶eby w takiej uroczej scence, jak膮 w艂a艣nie widzia艂y艣my, dopatrze膰 si臋 motyw贸w morderstwa.

- Peabody, to jeden z moich licznych talent贸w.

ROZDZIA艁 9

Breen zaprosi艂 je do przytulnego gabinetu s膮siaduj膮cego z kuchni膮. Dwa du偶e okna wychodzi艂y na ty艂y domu, gdzie znajdowa艂o si臋 niewielkie patio os艂oni臋te niskim murkiem, za kt贸rym ros艂y drzewa. Widok z okna przywodzi艂 na my艣l ciche przedmie艣cie, a nie centrum miasta.

Na patio Eve zauwa偶y艂a donice z kwiatami i kilka le偶ak贸w. Pod parasolem w bia艂o - niebieskie pasy stal niewielki stolik. Obok stolika le偶a艂y poprzewracane plastikowe ci臋偶ar贸wki, z kt贸rych wypadli kolorowi plastikowi pasa偶erowie. Wygl膮da艂o to jak po jakim艣 strasznym wypadku.

Dlaczego dzieci tak lubi膮 zderza膰 si臋 zabawkami, zastanawia艂a si臋 Eve. Czy to jaki艣 pradawny instynkt, z kt贸rego si臋 wyrasta, a mo偶e w doros艂ym 偶yciu po prostu si臋 nad nim panuje?

Ojciec Jeda, kt贸ry przysun膮艂 sobie sprzed biurka obrotowy fotel, wydawa艂 si臋 cz艂owiekiem cywilizowanym. Z drugiej strony, zarabia艂 na 偶ycie pisz膮c o ludziach, kt贸rzy nad niczym nie panuj膮 i zamiast wyrosn膮膰 z instynkt贸w, zamieniaj膮 plastikowe zabawki na krew i mi臋so.

- W czym mog臋 pom贸c?

- Prowadzi艂 pan badania nad seryjnymi mordercami - zacz臋艂a Eve.

- G艂贸wnie postaci historyczne, cho膰 zajmowa艂em si臋 te偶 kilkoma wsp贸艂czesnymi przypadkami.

- Dlaczego, panie Breen?

- Tom. Dlaczego? - Przez chwil臋 wygl膮da艂 na mocno zdziwionego. - Bo to fascynuj膮ce. Mia艂a pani okazj臋 stan膮膰 twarz膮 w twarz z tym gatunkiem. Czy to pani nie fascynuje?

- Raczej nie tak bym to nazwa艂a. Pochyli艂 si臋 do przodu.

- Ale chyba si臋 pani zastanawia, dlaczego stali si臋 tym, kim s膮, prawda? Co r贸偶ni ich od reszty spo艂ecze艅stwa? Maj膮 czego艣 wi臋cej czy mniej? Urodzili si臋, 偶eby zabija膰, czy ta potrzeba si臋 w nich rozwin臋艂a? Dzia艂aj膮 pod wp艂ywem jednego impulsu czy serii wydarze艅? Prosz臋 mi wierzy膰, odpowiedzi nigdy nie s膮 takie same. I to jest fascynuj膮ce. Kto艣 sp臋dza dzieci艅stwo w ub贸stwie, do艣wiadcza przemocy - z艂膮czy艂 palce wskazuj膮ce - i wyrasta na warto艣ciowego obywatela. Szefa banku, wiernego m臋偶a, dobrego ojca, lojalnego przyjaciela. W weekendy grywa w golfa, co wiecz贸r wyprowadza swojego sznaucera na spacer. Dzieci艅stwo stanowi dla niego odskoczni臋 do czego艣 lepszego, wy偶szego, prawda?

- A dla innego to usprawiedliwienie dla babrania si臋 w brudzie. Tak, rozumiem. Dlaczego pisze pan ksi膮偶ki o brudzie?

Wyci膮gn膮艂 si臋 w fotelu.

- C贸偶, m贸g艂bym opowiada膰 o tym, jakie to istotne dla dobra spo艂ecze艅stwa. 呕e trzeba wiedzie膰 jak i dlaczego. Rozumienie pomaga opanowa膰 strach. To by艂aby prawda - doda艂 z ch艂opi臋cym u艣miechem. - Jest te偶 druga strona medalu. To dla mnie zabawa. Interesowa艂em si臋 tym od dziecka. Kuba Rozpruwacz by艂 moim ulubie艅cem. Przeczyta艂em wszystkie publikacje na jego temat, obejrza艂em wszystkie filmy, strony w Internecie. Wymy艣la艂em historyjki, w kt贸rych by艂em glin膮 i go 艣ciga艂em. Z czasem m贸j warsztat si臋 poszerzy艂, nauczy艂em si臋 tworzy膰 profile osobowo艣ciowe, pozna艂em mechanizmy. Wie pani, obserwacja, polowanie, po艣piech, wyciszenie.

Wzruszy艂 ramionami.

- W pewnym momencie chcia艂em wst膮pi膰 do policji i 艣ciga膰 bandyt贸w. Przesz艂o mi. Potem my艣la艂em o studiach psychologicznych, ale jako艣 mi to nie pasowa艂o. Tak naprawd臋 chcia艂em pisa膰, w tym by艂em dobry. Dlatego pisz臋 o tym, co mnie przez cale 偶ycie interesowa艂o.

- Podobno niekt贸rzy pisarze musz膮 prze偶y膰 co艣 na w艂asnej sk贸rze, 偶eby o tym pisa膰.

Na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyraz rozbawienia.

- Pyta* pani, czy pod pretekstem prac badawczych wyszed艂em na ulice i pokroi艂em jakie艣 prostytutki? - Zacz膮艂 si臋 艣mia膰, ale przesta艂. Jego 艣miech, niczym fala uderzaj膮ca o ska艂臋, rozbi艂 si臋 o powa偶ny wzrok Eve.

Zamruga艂 i g艂o艣no prze艂kn膮艂 艣lin臋. - O kurwa. Pani naprawd臋 o to pyta. Czy jestem o co艣 podejrzany? - Zdrowy kolor jego policzk贸w nagle znikn膮艂, a sk贸ra zrobi艂a si臋 blada i b艂yszcz膮ca. - Powa偶nie? - Gdzie pan by艂 drugiego wrze艣nia, mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

- W domu.., chyba. Nie bardzo... - Zacz膮艂 masowa膰 skronie. - O rany, wszystko mi si臋 pomiesza艂o. My艣la艂em, 偶e chodzi pani o konsultacje. Przyznam, 偶e bardzo mnie to nakr臋ci艂o. Aha, by艂em w domu. Jule... Julietta, moja 偶ona, mia艂a do p贸藕na zebranie i wr贸ci艂a do domu oko艂o dziesi膮tej. By艂a zm臋czona i od razu posz艂a spa膰. Ja zaj膮艂em si臋 pisaniem. Przy Jedzie trudno pracowa膰 w dzie艅, spok贸j i cisz臋 mam tylko w nocy. Pracowa艂em do pierwszej, mo偶e troch臋 d艂u偶ej. Mog臋 sprawdzi膰 na dysku archiwalnym. Odsun膮艂 szuflad臋 w biurku zacz膮艂 czego艣 szuka膰.

- Aha, zrobi艂em te偶 obch贸d domu. Co wiecz贸r, przed snem, robi臋 obch贸d ca艂ego domu. Sprawdzam zabezpieczenie, czy drzwi s膮 pozamykane. Zagl膮dam do Jeda. To wszystko.

- A w niedziel臋 rano?

- W t臋 niedziel臋? - podni贸s艂 g艂ow臋. - 呕ona by艂a z Jedem.

Urwa艂. Nast膮pi艂a w nim zmiana. Szok ust膮pi艂 miejsca zainteresowaniu, przyjemno艣ci, a mo偶e nawet dumie, Eve zauwa偶y艂a, jak pochlebi艂 mu fakt, 偶e jest podejrzany o morderstwo.

- Zwykle w niedziele sypiam d艂u偶ej, a synem zajmuje si臋 偶ona. W tygodniu nie ma dla niego tyle czasu co ja. Wzi臋艂a go do parku. Przy 艂adnej pogodzie wychodz膮 wcze艣nie z domu i urz膮dzaj膮 sobie piknik. Jed uwielbia pikniki. Spa艂em do po艂udnia. A o co chodzi z niedziel膮? Nie rozumiem?

Po chwili zrozumia艂. Eve widzia艂a, jak to do niego dociera.

- W niedziel臋 znaleziono w mieszkaniu zw艂oki uduszonej kobiety. Samotna, w 艣rednim wieku. Gwa艂t i uduszenie.

Zmru偶y艂 oczy, a na jego policzki wr贸ci艂y rumie艅ce.

- Raporty w mediach by艂y bardzo pobie偶ne, ale gwa艂t i uduszenie nie s膮 w stylu Kuby Rozpruwacza. Starsza kobieta, w mieszkaniu, zupe艂nie do niego nie pasuje. Jaki te sprawy maj膮 zwi膮zek?

Widz膮c surowy wzrok Eve, pochyli艂 si臋 ku niej w fotelu.

- Prosz臋 pos艂ucha膰. Je艣li na boku bawi臋 si臋 w morderc臋, to i tak wszystko wiem, wi臋c nie zdradzi mi pani 偶adnych tajemnic. Je艣li jednak jestem tylko ekspertem od seryjnych morderc贸w, kitka szczeg贸艂贸w mo偶e mi bardzo pom贸c w udzieleniu pani warto艣ciowych informacji. Tak czy inaczej, niczego pani nie traci.

Ju偶 wcze艣niej zdecydowa艂a, co mo偶e mu powiedzie膰, a o czym lepiej milcze膰, ale jeszcze przez sekund臋 przygl膮da艂a mu si臋 w milczeniu.

- Ofiara zosta艂a uduszona paskiem od szlafroka. Morderca zawi膮za艂 go w kokard臋 na jej szyi.

- Dusiciel z Bostonu. Tak si臋 podpisywa艂. - Pstrykn膮! palcami i zabra艂 si臋 do przeszukiwania sterty dysk贸w i folder贸w le偶膮cych na biurku. - Mam sporo informacji na jego temat. O rany, dw贸ch na艣ladowc贸w s艂ynnych morderc贸w? Zesp贸艂, jak Leopold i Loeb? A mo偶e... - urwa艂, wzi膮艂 g艂臋boki oddech. - Nie, to jedna osoba. Jeden morderca przerabia po kolei bohater贸w ze swojej listy. To dlatego tak pani na mnie patrzy. Zastanawia si臋 pani, czy ludzie, o kt贸rych pisz臋, s膮 moimi bohaterami i czy mieszam prac臋 z 偶yciem. Czy chc臋 by膰 jednym z nich.

Poderwa艂 si臋 z fotela i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po pokoju. Eve czu艂a, 偶e to z艂o艣膰, a nie nerwy.

- Kurwa, to niesamowite! Prawdopodobnie czyta艂 moje ksi膮偶ki. Straszne, ale jednocze艣nie podniecaj膮ce. DeSalvo, DeSalvo, Zupe艂nie inny typ ni偶 Kuba Rozpruwacz - szepta艂. - Robotnik, g艂owa rodziny, smutny go艣膰. Kuba prawdopodobnie by艂 wykszta艂cony, mo偶liwe, 偶e nale偶a艂 do wy偶szych sfer.

- Je艣li kt贸ra艣 z tych informacji przedostanie si臋 do medi贸w, b臋d臋 wiedzia艂a, gdzie nast膮pi艂 przeciek. - Eve zamilk艂a, czekaj膮c, a偶 Breen przestanie kr膮偶y膰 i na ni膮 spojrzy. - Obrzydz臋 panu 偶ycie.

- Dlaczego mia艂bym oddawa膰 mediom tak膮 histori臋? 呕eby kto艣 inny j膮 opisa艂? Usiad艂 w fotelu. - To materia艂 na bestseller. Wiem, 偶e to wygl膮da na zimn膮 kalkulacj臋, ale w mojej pracy musz臋 by膰 tak samo bezstronny jak i pani. Zrobi臋 wszystko, co w mojej mocy, by pani pom贸c. Mam cale dyski danych na temat wszystkich wa偶niejszych seryjnych morderc贸w od czas贸w Kuby Rozpruwacza. Mam te偶 sporo informacji o tych mniej znanych, kt贸rzy dopiero pracuj膮 na s艂aw臋. Udost臋pni臋 je pani jako cywilny ekspert. Zrezygnuj臋 z honorarium, ale kiedy sprawa zostanie zamkni臋ta, opisz臋 to.

- Pomy艣l臋 o tym. - Eve wsta艂a. W tym momencie na biurku, mi臋dzy papierami i dyskami, kt贸re Breen porozrzuca艂, zauwa偶y艂a pude艂ko kremowej papeterii.

- Elegancki papier listowy - skomentowa艂a, si臋gaj膮c po pude艂ko.

- Hmm? Ach, tak. U偶ywam go, kiedy chc臋 zrobi膰 na kim艣 wra偶enie.

- Doprawdy? - Eve patrzy艂a mu prosto w oczy. - A na kim ostatnio chcia艂 pan zrobi膰 wra偶enie?

- Cholera, nie wiem. Zdaje si臋, 偶e kilka tygodni temu wysia艂em do wydawcy list w stylu, kt贸ry m贸j ojciec nazywa oliw膮. Wie pani, podzi臋kowanie za zaproszenie na kolacj臋. A czemu pani pyta?

- Sk膮d pan ma t臋 papeteri臋?

- Pewnie kupi艂a j膮 Jule. Och nie, chwila. - Wsta艂 i nieco zak艂opotany wzi膮艂 od Eve pude艂ko. - Nie, nie. To prezent. Teraz sobie przypominam. Jaki艣 wielbiciel przys艂a艂 mi to wraz z listem na r臋ce mojego wydawcy. Czytelnicy ci膮gle mi co艣 przysy艂aj膮.

- Prezent od czytelnika, wart oko艂o pi臋ciuset dolar贸w?

- Pani 偶artuje! Pi臋膰 st贸w? Rany! - Od艂o偶y艂 pude艂ko na biurko, nie odrywaj膮c wzroku od Eve. - B臋d臋 si臋 z tym obchodzi艂 ostro偶niej.

- Chcia艂abym pr贸bk臋 tego papieru, panie Breen. Wygl膮da zupe艂nie jak papeteria, kt贸rej u偶ywa zab贸jca. Przy obu ofiarach zostawi艂 listy napisane na identycznym papierze.

- Jasna cholera, ale to wszystko pokr臋cone. - Usiad艂 ci臋偶ko na fotelu. - Oczywi艣cie, prosz臋 wzi膮膰. - Na jego twarzy pojawi艂y si臋 nowe emocje. Z zamy艣leniem przeczesa艂 d艂oni膮 g臋ste w艂osy. - On mnie zna, czyta艂 moje ksi膮偶ki. Co by艂o w tym cholernym li艣cie? Nie pami臋tam dok艂adnie. Napisa艂, 偶e ceni moj膮 prac臋 i uwag臋, jak膮 po艣wi臋cam szczeg贸艂om, co艣 w tym rodzaju. Podoba艂 mu si臋 m贸j entuzjazm dla tematu.

- Ma pan ten list?

- Nie, nie trzymam takich rzeczy. Na cze艣膰 korespondencji odpowiadam osobi艣cie, w wi臋kszo艣ci robi to za mnie android. Potem utylizujemy listy. Nie s膮dzi pani, 偶e moje ksi膮偶ki s艂u偶膮 mu jako 藕r贸d艂o informacji? Wiem, 偶e to okropne, ale jednocze艣nie to mi schlebia.

Eve poda艂a kopert臋 i papier Peabody, kt贸ra w艂o偶y艂a je do woreczka na dowody rzeczowe.

- Wypisz pokwitowanie - poleci艂a. - Na pana miejscu nie uwa偶a艂abym tego za pochlebne, panie Breen. Tu nie chodzi o prac臋 badawcz膮 ani s艂owa na dyskach.

- Teraz jestem w to wmieszany. Tym razem b臋d臋 nie tylko obserwatorem, ale te偶 uczestnikiem tego, o czym zamierzam pisa膰.

Widzia艂a, 偶e bardziej go to bawi, ni偶 przera偶a.

- Zamierzam go szybko powstrzyma膰, panie Breen. Je艣li wszystko p贸jdzie po mojej my艣li nie b臋dzie pan mia艂 materia艂u na zbyt grub膮 ksi膮偶k臋.

- Sama nie wiem, co o nim s膮dzi膰 - zacz臋艂a Peabody, kiedy wysz艂y na ulic臋. Odwr贸ci艂a si臋 i jeszcze raz dok艂adnie przyjrza艂a si臋 domowi, wyobra偶aj膮c sobie przystojnego Breena, kt贸ry ze swoim 艣licznym synkiem na ramionach idzie do parku, 偶eby si臋 pobawi膰. I 艣ni o s艂awie i bogactwie zapisanych krwi膮. - Zupe艂nie nie pr贸bowa艂 ukry膰 papeterii.

- Ca艂y dowcip polega na rym, 偶eby艣my to znalaz艂y.

- Rozumiem. Facet lubi, 偶eby si臋 co艣 dzia艂o, co do tego nie mam w膮tpliwo艣ci, ale jego historia brzmi do艣膰 przekonuj膮co. Zw艂aszcza je艣li morderca czyta艂 jego ksi膮偶ki.

- Nie mo偶e udowodni膰, sk膮d to ma, a my musimy traci膰 czas na sprawdzanie. Nasz Breen strasznie si臋 nakr臋ci艂.

- My艣l臋, 偶e nakr臋caj膮 go w艂a艣nie takie rzeczy. Jego praca jest chora.

- Tak jak i nasza.

Zdziwiona Peabody pod膮偶a艂a za Eve do samochodu.

- Co pani o nim s膮dzi? Spodoba艂 si臋 pani?

- Jeszcze nie wiem. Je艣li jest tak, jak m贸wi艂, to nie b臋dziemy mie膰 z nim problemu, Ludzie uwielbiaj膮 morderstwa. Lubi膮 o nich czyta膰, s艂ucha膰, ogl膮da膰 filmy i wiadomo艣ci w mediach. Oczywi艣cie, je艣li wszystko dzieje si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci. Ju偶 od dawna nie p艂acimy za ogl膮danie, jak dw贸ch facet贸w t艂ucze si臋 na 艣mier膰 na arenie, ale 偶膮dza krwi pozosta艂a. Wci膮偶 nas to podnieca. Jako abstrakcja. To dodaje otuchy. Kto艣 zgin膮艂, ale my 偶yjemy.

Wsiadaj膮c do ch艂odnego samochodu przypomnia艂a sobie, jak ta my艣l j膮 prze艣ladowa艂a, kiedy skulona w k膮cie zimnego pokoju patrzy艂a na zakrwawione zw艂oki, kt贸re kiedy艣 by艂y jej ojcem.

- Nie mo偶na my艣le膰 w ten spos贸b, kiedy ogl膮da si臋 to na co dzie艅 i robi to, co my.

- Nie mo偶na - zgodzi艂a si臋 Eve, uruchamiaj膮c silnik. - Niekt贸rzy mog膮 - Nie ka偶dy glina to bohater tylko dlatego, 偶e tak powinno by膰. Nie ka偶dy ojciec to dobry cz艂owiek tylko dlatego, 偶e nosi syna na barana. Bez wzgl臋du na to, czy mi si臋 spodoba艂, czy nie, trafi艂 na list臋 za brak alibi, zainteresowania zawodowe, a przede wszystkim za to, 偶e mia艂 w domu papeteri臋. Bardzo dok艂adnie go sprawdzimy. Jego 偶on臋 r贸wnie偶. Peabody, czego nie us艂ysza艂y艣my podczas rozmowy?

- Nie rozumiem.

- Powiedzia艂, 偶e wr贸ci艂a p贸藕no z zebrania i posz艂a spa膰. On pracowa艂, potem zasn膮艂. Ona wzi臋艂a dzieciaka do parku. Nie s艂ysza艂am s艂owa 鈥瀖y鈥. Moja 偶ona i ja. Jule i ja. Ja, moja 偶ona i Jed. Jak s膮dzisz, jakie odnios艂am wra偶enie?

- Uwa偶a pani, 偶e ich ma艂偶e艅stwo nie jest udane. Przestali si臋 sob膮 interesowa膰. Tak, wiem, o co chodzi, ale z drugiej strony rozumiem, 偶e kiedy ludzie robi膮 karier臋 i maj膮 dziecko, mog膮 wpa艣膰 w rutyn臋, a ich 偶ycie zaczyna polega膰 na pracy i przekazywaniu sobie male艅stwa.

Mo偶liwe. W takim razie jaki jest sens bycia razem, kiedy nie ma si臋 dla siebie czasu? Rutyna mo偶e frustrowa膰 i zniech臋ca膰 takiego przystojnego faceta jak on. Zw艂aszcza kiedy widzi, 偶e powtarza model z w艂asnego dzieci艅stwa. Trzydziestoletni facet nie chce patrze膰 w lustro i widzie膰 w艂asnego ojca. Dok艂adnie przyjrzymy si臋 Thomasowi A. Breenowi - powt贸rzy艂a. - I zobaczymy.

Nast臋pnym przystankiem by艂 Fortney. Tym razem Eve postanowi艂a inaczej wszystko rozegra膰.

- Chc臋 przepyta膰 Fortneya w sprawie drugiego morderstwa i jeszcze raz pogada膰 o pierwszym. Ma g贸wniane alibi. Nie lubi臋, kiedy ludzie mnie ok艂amuj膮, dlatego nie b臋d臋 zbyt mi艂a.

- C贸偶, z natury tryska pani humorem i jest uosobieniem pogody ducha, wi臋c czeka pani膮 ogromny wysi艂ek.

- Wyczuwam w samochodzie smrodek sarkazmu.

- Trzeba b臋dzie wszystko odkazi膰.

- Tym razem nie wsadz臋 ci nosa w moj膮 pogod臋 ducha i humor. Po kilku minutach rozmowy z Fortneyem zadzwoni moje kieszonkowe 艂膮cze.

- Mam dla pani wielki szacunek, dlatego nie dziwi膮 mnie pani zdolno艣ci parapsychiczne.

- B臋d臋 niezadowolona, ale odbior臋, a wtedy ty przejmiesz prowadzenie przes艂uchania.

- I pewnie wie pani, kto b臋dzie dzwoni艂. Jak to? Ja?

Tak, jak Eve przypuszcza艂a, byt to skuteczny spos贸b, by z twarzy podw艂adnej zetrze膰 kpiarski u艣mieszek.

- Zagrasz dobr膮 policjantk臋. Cierpliw膮, troch臋 niedo艣wiadczon膮, tak膮 uleg艂膮 podw艂adn膮. Wczuj si臋.

- Pani porucznik. Dallas. Ale偶 ja jestem cierpliw膮, troch臋 niedo艣wiadczon膮 i uleg艂膮 podw艂adn膮. Nie musz臋 si臋 wczuwa膰.

- Wykorzystaj to - uci臋艂a Eve. - To b臋dzie tw贸j atut. Niech facet my艣li, 偶e wywiedzie ci臋 w pole. Zobaczy dziewczyn臋 w mundurze, kt贸ra s艂ucha moich rozkaz贸w. Drugie skrzypce. Nie zwr贸ci uwagi na to, kim naprawd臋 jeste艣.

Sama nie wiem, kim naprawd臋 jestem, pomy艣la艂a Peabody i ci臋偶ko westchn臋艂a.

- Chyba wiem, o co pani chodzi.

Zagraj to - powiedzia艂a Eve i zaparkowa艂a przed biurowcem, by ustawi膰 alarm w 艂膮czu.

Eve wtargn臋艂a do biura Leo Fortneya i od razu narzuci艂a odpowiedni nastr贸j. Zauwa偶y艂a, 偶e ca艂kiem jej si臋 to podoba. Z dumnie uniesion膮 g艂ow膮 przerwa艂a mu konferencj臋 holograficzn膮 z jakim艣 producentem wideo.

- Leo, b臋dziesz musia艂 prze艂o偶y膰 swoj膮 ma艂膮 narad臋 - powiedzia艂a wchodz膮c. - Chyba 偶e chcesz zaprosi膰 tu do nas Hollywood.

- Nie ma pani prawa tak mnie nachodzi膰 i przeszkadza膰 w pracy.

Wyj臋艂a odznak臋, tak by jej obraz dotar艂 do wszystkich os贸b uczestnicz膮cych w holokonferencji.

- Jeste艣 pewien?

Twarz Fortneya przybra艂a kolor purpury.

- Thad, przykro mi. Musz臋 si臋 tym zaj膮膰. Przepraszam za niedogodno艣膰. Moja asystentka ustali termin, jaki b臋dzie ci odpowiada艂.

Wy艂膮czy艂 przekaz holograficzny, nim Thad zd膮偶y艂 zareagowa膰 bardziej wymownie ni偶 podniesieniem brwi.

- Nie zamierzam tego tolerowa膰! - W艂osy mia艂 dzi艣 zaczesane g艂adko do tylu, schludny kucyk podskakiwa艂 dziko, kiedy Leo wymachiwa艂 r臋kami. - Dzwoni臋 do mojego adwokata. Postaram si臋, 偶eby otrzyma艂a pani nagan臋 od prze艂o偶onych.

- 艢mia艂o, zr贸b to, a zabierzemy ci臋 na posterunek, gdzie w obecno艣ci swojego adwokata i moich prze艂o偶onych wyja艣nisz, dlaczego wciskasz mi jakie艣 g贸wno jako alibi.

Podesz艂a bli偶ej i wbi艂a mu palec w klatk臋 piersiow膮.

- Ok艂amywanie oficera prowadz膮cego 艣ledztwo w sprawie o zab贸jstwo to 艣mierdz膮ca zabawa, Leo.

- Je艣li insynuuje pani, 偶e chc臋 zatuszowa膰 jakie艣 przest臋pstwo...

- Ja niczego nie insynuuj臋. - M贸wi艂a mu prosto w twarz. I to te偶 jej si臋 podoba艂o. - Ja to stwierdzam. Po prostu. Nie poszed艂e艣 z ni膮 spa膰, jak mi wmawia艂e艣. Po艂o偶y艂a si臋 sama i przypuszczaj 偶e do niej p贸藕niej do艂膮czy艂e艣. A przypuszczenie mo偶esz sobie wsadzi膰. Zacznijmy zatem jeszcze raz. U ciebie czy u nas, bo mnie jest wszystko jedno.

- Jak pani 艣mie! - Ura偶ony i w艣ciek艂y Fortney a偶 poblad艂, - Je艣li pani my艣li, 偶e b臋d臋 tu sta艂 i pozwala艂, by mnie i moj膮 kobiet臋 obra偶a艂y jakie艣 dwie policyjne szmaty...

- To co mi zrobisz? Zlikwidujesz, tak jak to zrobi艂e艣 z Jacie Wooton i Lois Gregg? Tym razem nie b臋dzie tak 艂atwo. Nie jestem zu偶yt膮 kobiet膮 do towarzystwa ani sze艣膰dziesi臋cioletni膮 staruszk膮.

- Nie wiem, o czym, do cholery, pani m贸wi. - Jego g艂os 艂ama艂 si臋 jak u dorastaj膮cego ch艂opca.

- Co, Leo, nie stan膮艂 ci? - Uwa偶a艂a, by trzyma膰 si臋 od niego na odleg艂o艣膰, cho膰 mia艂a ochot臋 delikatnie go Dopie艣ci膰. - Zwi膮za艂e艣 j膮, by艂a taka bezbronna, a tobie nawet wtedy nie stwardnia艂?

- Niech si臋 pani odczepi! Pani chyba zwariowa艂a! - Skaka艂 po drugiej stronie biurka, a w jego oczach tli艂 si臋 strach. - Rozum pani odebra艂o!

- Leo, je艣li zaraz nie powiesz, co robi艂e艣 w nocy drugiego wrze艣nia i rankiem pi膮tego, zobaczysz, jaka ze mnie wariatka. Tylko spr贸buj wciska膰 mi takie g贸wno! - krzykn臋艂a i uderzy艂a d艂oni膮 w blat. - Zobaczysz, jak mi odebra艂o rozum!

W tym momencie odezwa艂 si臋 sygna艂 艂膮cza. Krzywi膮c si臋, Eve wyj臋艂a je z kieszeni.

- Wiadomo艣膰 tekstowa - warkn臋艂a. Poczeka艂a chwil臋, udaj膮c, 偶e czyta. - Cholera - mrukn臋艂a, po czym odwr贸ci艂a si臋 do Peabody. - Wyci膮gnij wszystko z tego dupka. Musz臋 to szybko odebra膰. Pi臋膰 minut, Leo - rzuci艂a przez rami臋, id膮c w stron臋 drzwi. - Jak wr贸c臋, rozegramy drug膮 rund臋.

Usiad艂 ci臋偶ko, kiedy za Eve zamkn臋艂y si臋 drzwi.

- Koszmarna kobieta. Chcia艂a mnie uderzy膰.

- Nie, jestem pewna, 偶e si臋 pan myli, panie Fortney. - Peabody niepewnie zerkn臋艂a w stron臋 drzwi, kt贸re jeszcze dr偶a艂y w zawiasach. - Pani porucznik ma ostatnio sporo pracy, panie Fortney. Porucznik Dallas 偶yje w potwornym stresie. Prosz臋 wybaczy膰, czasami ponosz膮 j膮 nerwy. Napije si臋 pan wody?

- Nie, dzi臋kuj臋. - Potar艂 d艂oni膮 czo艂o. - Musz臋 si臋 uspokoi膰. Nie przywyk艂em do takiego traktowania.

- Ona reaguje bardzo 偶ywio艂owo. - Peabody zdoby艂a si臋 na s艂aby u艣miech. - Na pewno uda nam si臋 wszystko wyja艣ni膰, zanim wr贸ci. W pana wcze艣niejszych zeznaniach wyst膮pi艂a pewna rozbie偶no艣膰 z prawd膮. Czasami mo偶na si臋 pomyli膰 w datach i godzinach, kiedy cz艂owiek nie nastawia si臋 na to, 偶e musi je zapami臋ta膰.

- C贸z, oczywi艣cie, 偶e tak - odpar艂 z wyra藕n膮 ulg膮. - Absolutnie si臋 nie spodziewa艂em, 偶e b臋d臋 przes艂uchiwany w sprawie D morderstwo. Na mi艂o艣膰 bosk膮!

- Rozumiem pana. Wydaje mi si臋, 偶e gdyby pan zabi艂 pani膮 Wooton i pani膮 Gregg, zorganizowa艂by pan sobie porz膮dne alibi. Jest pan inteligentnym m臋偶czyzn膮.

- Dzi臋kuj臋, pani oficer.

- Peabody, prosz臋 pana. A teraz, je艣li pan pozwoli, si臋gn臋 po notatnik i spr贸bujemy wszystko wyja艣ni膰. - U艣miechn臋艂a si臋 do niego z sympati膮, ale i niepokojem. - Mog臋 usi膮艣膰?

- Tak, tak. Przez t臋 kobiet臋 zapomnia艂em o dobrych manierach. Jak pani mo偶e z ni膮 pracowa膰?

- Ona mnie szkoli.

- Rozumiem, Peabody widzia艂a, 偶e si臋 uspokoi艂 i rozlu藕ni艂. Zauwa偶y艂a te偶 jego zadowolenie z tego, 偶e lwica znik艂a, a jej miejsce zaj臋艂a delikatna kotka. - D艂ugo jest pani w policji?

- Nie bardzo. Zajmuj臋 si臋 g艂贸wnie sprawami administracyjnymi. Pani porucznik nie znosi papierkowej roboty. - Peabody zacz臋艂a przewraca膰 oczyma, ale spostrzeg艂a si臋 w por臋 i odegra艂a speszenie.

Fortney roze艣mia艂 si臋.

- Prosz臋 si臋 nie martwi膰, nie wydam pani. Zastanawiam si臋, co taka atrakcyjna kobieta jak pani robi w tak trudnym zawodzie?

- Nadal pracuje tu wi臋cej m臋偶czyzn ni偶 kobiet - powiedzia艂a Peabody i u艣miechn臋艂a si臋 zalotnie. - To mo偶e by膰 silny bodziec. Chcia艂am powiedzie膰, 偶e podziwiam pa艅sk膮 prac臋. Uwielbiam musical, a pan produkowa艂 cudowne przedstawienia. Ten styl 偶ycia wydaje mi si臋 szalenie podniecaj膮cy i fascynuj膮cy.

- Och, owszem, miewa swoje plusy. Mo偶e zgodzi si臋 pani, 偶ebym oprowadzi艂 j膮 po teatrze? Poka偶臋 pani kulisy, tak naprawd臋 to tam dzieje si臋 najwi臋cej.

- O Bo偶e! - Z zachwytu zapar艂o jej dech w piersiach. - B臋d臋 wniebowzi臋ta. - Peabody jeszcze raz zerkn臋艂a w stron臋 drzwi. - Och, nie wolno mi tego robi膰. Nie powie pan nikomu?

Uda艂, 偶e zasuwa usta na zamek, wprawiaj膮c j膮 w rozbawienie.

- Czy mo偶emy wyja艣ni膰 te drobne rozbie偶no艣ci w zeznaniach, zanim ona wr贸ci? Je艣li tego nie zrobi臋, obedrze mnie ze sk贸ry.

- Kochanie, chyba nie wierzy pani, 偶e mog艂em kogo艣 zabi膰!

- Och, nie, panie Fortney, ale pani porucznik...

Wsta艂 zza biurka, przeszed艂 na drug膮 stron臋 i usiad艂 na rogu. na blacie.

- Pani porucznik mnie nie interesuje. Prawda jest taka, 偶e Pepper i ja... c贸偶, mo偶na powiedzie膰, 偶e nasz zwi膮zek przestaje istnie膰. W tej chwili jeste艣my partnerami w interesach, publicznie pokazujemy si臋 razem dla podtrzymania pozor贸w. Nie chc臋, 偶eby prze偶ywa艂a dodatkowy stres, kiedy tak ci臋偶ko pracuje nad sztuk膮. Mam dla niej wielki szacunek i przyja藕艅, mimo 偶e... mi臋dzy nami nie jest ju偶 tak jak dawniej.

Spojrza艂 na Peabody wzrokiem smutnego szczeniaka, a ona z wysi艂kiem uda艂a wsp贸艂czucie, cho膰 pomy艣la艂a, 偶e facet to pozer. Czy ja wygl膮dam na tak膮 naiwn膮, pomy艣la艂a.

- Musi by膰 panu ci臋偶ko.

- Rozrywka to wymagaj膮ca kochanka, po obu stronach kurtyny. To, co powiedzia艂em o tamtej nocy, to prawie prawda, tyle 偶e nie rozmawia艂em ani nie kontaktowa艂em si臋 z Pepper po jej powrocie z teatru. Sp臋dzi艂em t臋 noc tak, jak zbyt wiele innych. Samotnie.

- Czyli nikt nie mo偶e potwierdzi膰 pa艅skich zezna艅?

- Obawiam si臋, 偶e nie. Nie bezpo艣rednio. By艂em przez ca艂膮 noc w domu, tak jak Pepper. Kolejna samotna noc, m贸wi膮c szczerze, wszystkie s膮 takie same. Tak si臋 zastanawiam, mo偶e m贸g艂bym zaprosi膰 pani膮 na kolacj臋?

- Hmm...

- Tak prywatnie - doda艂. - Nie mog臋 sobie pozwoli膰, 偶eby kto艣 zobaczy艂 mnie w towarzystwie pi臋knej kobiety, kiedy wci膮偶 musimy z Pepper udawa膰 par臋. Plotki by j膮 zrani艂y, jest taka wra偶liwa. Powinna skoncentrowa膰 si臋 na grze. Musz臋 to uszanowa膰.

- Jest pan taki... - Przez my艣l przebiega艂y jej s艂owa dalekie od pochlebstw, ale w ko艅cu znalaz艂a to, czego szuka艂a. - Odwa偶ny. Z przyjemno艣ci膮, o ile uda mi si臋 znale藕膰 czas. Pan rozumie, przez te morderstwa pani porucznik pracuje praktycznie dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋. A kiedy ona pracuje, ja te偶 musz臋.

- Morderstwa - przez chwil臋 wygl膮da艂, jakby jej nie rozumia艂. - Czy ca艂e to zamieszanie wynik艂o z powodu tej jakiej艣 Gregg? Zabito jeszcze jedn膮 prostytutk臋?

Uderzy艂 jeszcze raz - odparta pokr臋tnie. - Bardzo by mi pan pom贸g艂, gdyby zechcia艂 pan powiedzie膰, gdzie by艂 w niedziel臋 rano, mi臋dzy 贸sm膮 a dwunast膮. B臋dzie pan mia艂 alibi, a ja jako艣 udobrucham porucznik Dallas, 偶eby przesta艂a si臋 czepia膰.

Peabody pr贸bowa艂a u艣miechn膮膰 si臋 niem膮drze, ale uzna艂a, 偶e nienajlepiej jej to wychodzi.

- Niedziela rano? Spa艂em snem sprawiedliwego co najmniej do dziesi膮tej. W niedziele oddaj臋 si臋 relaksowi i przyjemno艣ciom. Pepper pewnie wcze艣nie wsta艂a i wysz艂a z domu. Rano ma lekcje ta艅ca, kt贸rych nigdy nie opuszcza. Ja zjad艂em lekkie 艣niadanie, przejrza艂em niedzieln膮 pras臋. W膮tpi臋, bym przed po艂udniem zd膮偶y艂 si臋 ubra膰. - I zn贸w sam? U艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- Niestety. Po lekcji ta艅ca Pepper zwykle idzie prosto do teatru. Graj膮 popo艂udni贸wki. Ja poszed艂em do klubu, ale na pewno nie wcze艣niej ni偶 o pierwszej. Basen, sauna, masa偶. - Wzruszy艂 ramionami. - Obawiam si臋, 偶e nie by艂 to szczeg贸lnie interesuj膮cy dzie艅. Co innego, gdybym mia艂 towarzyszk臋. Kogo艣... sympati臋. Pojechaliby艣my na przeja偶d偶k臋 za miasto, zatrzymaliby艣my si臋 w jakim艣 przytulnym zaje藕dzie na lampk臋 szampana i sp臋dzili niedziel臋 w bardziej zajmuj膮cy spos贸b, A tak, c贸偶, w moim 偶yciu jest tylko praca, z艂udzenia i samotno艣膰.

- Jak si臋 nazywa ten klub? B臋d臋 mie膰 jak膮艣 konkretn膮 informacj臋 dla pani porucznik.

- Z艂oty Klucz, przy Madison.

- Dzi臋kuj臋. - Peabody wsta艂a. - Postaram si臋 zaj膮膰 j膮 czym艣 innym, 偶eby ju偶 panu nie przeszkadza艂a.

Patrz膮c jej w oczy, poca艂owa艂 j膮 w r臋k臋.

- Kolacja?

- Cudowny pomys艂. Skontaktuj臋 si臋, jak tylko b臋d臋 mog艂a. - Peabody mia艂a nadziej臋, 偶e zdo艂a si臋 jeszcze raz zarumieni膰. - Leo - doko艅czy艂a nie艣mia艂o.

Wypad艂a z biura i podesz艂a prosto do Eve, kt贸ra sta艂a z 艂膮czem w d艂oni.

- Jeszcze nie - szepn臋艂a Peabody. - Musz臋 udawa膰. On mo偶e zapyta膰 kt贸rego艣 ze swoich s艂ugus贸w, co tu si臋 dzia艂o. Lepiej niech si臋 pani troch臋 pow艣cieka albo udaje, 偶e mi nie wierzy, i zaraz skopie mi ty艂ek.

- Nie ma sprawy. Dobrze, 偶e ja nie musz臋 gra膰, bo taka jestem na co dzie艅.

- Co za oble艣ny typ. Nie ma porz膮dnego alibi na niedziel臋. Jako艣 trudno mi sobie wyobrazi膰, by taki zamulony facet by艂 tym, kt贸rego szukamy, ale faktem jest, 偶e nie ma alibi.

Peabody spu艣ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na l艣ni膮ce buty, w nadziei, 偶e w ten spos贸b oka偶e swoj膮 uleg艂o艣膰 wobec prze艂o偶onej.

- Zdradza Pepper, i to regularnie. Uwodzi艂 mnie, mia艂am wra偶enie, 偶e to dla niego zupe艂nie naturalne. Wali teksty jak z popo艂udniowego serialu, tylko 偶e brak mu talentu, 偶eby je sprzeda膰.

- Zareagowa艂a艣?

- Na tyle, by go nie wytr膮ca膰 z rytmu, ale te偶 w razie oficjalnego przes艂uchania nie b臋dzie si臋 mia艂 czego czepi膰. Mo偶e wejd藕my wreszcie do windy, bo to udawanie naiwnej jest strasznie m臋cz膮ce.

Eve nie protestowa艂a.

- Pomy艣la艂am, 偶e ci to dobrze zrobi.

- Dobrze, 偶e m贸j ty艂ek nie jest jeszcze wi臋kszy. - Peabody ledwo zd膮偶y艂a wskoczy膰 do windy, zanim zamkn臋艂y si臋 drzwi. - Zmieni艂 wersj臋 wydarze艅 z tej nocy, kiedy zamordowano Wooton. Twierdzi, 偶e z Pepper to uk艂ad czysto biznesowy, udaj膮, 偶e s膮 razem, 偶eby unikn膮膰 z艂ej prasy, p贸ki wystawiana jest jej sztuka. Nadal utrzymuje, 偶e ca艂膮 noc by艂 w domu. Tak samo w niedzielny ranek. Sam. To prawdziwy samotnik.

- Trzeba by膰 ostatni膮 idiotk膮, 偶eby wierzy膰 w takie brednie. S膮 jeszcze kobiety, kt贸re kupuj膮 takie teksty?

- Och, setki, zale偶y, jak facet to podaje. - Peabody wzruszy艂a ramionami. - W zasadzie jego tekst nie by艂 taki z艂y. Troch臋 za szybko na to wpad艂, a poza tym wszystko by艂o zbyt oczywiste. Tak czy siak, twierdzi, 偶e w niedziel臋 o pierwszej poszed艂 do Z艂otego Klucza przy Madison. My艣l臋, 偶e kr臋ci z jak膮艣 lal膮 na boku. Nie jest typem, kt贸ry si臋 zadaje z licencjonowanymi osobami do towarzystwa. Przecie偶 nie b臋dzie p艂aci艂, kiedy wystarczy dobry bajer. Pepper si臋 zdziwi, jak us艂yszy, 偶e s膮 tylko partnerami w interesach. Poza tym wydaje mi si臋, 偶e on nie lubi kobiet.

Dalej, Peabody, pomy艣la艂a Eve, opieraj膮c si臋 o 艣cian臋 windy.

- My艣li o nich, prawdopodobnie wyobra偶a sobie, 偶e posuwa ka偶d膮, kt贸ra jest cho膰 troch臋 atrakcyjna, ale ich nie lubi. O pani ca艂y czas m贸wi艂 鈥瀟a kobieta鈥. Ani razu nie wymieni艂 pani nazwiska ani stopnia. Bardzo si臋 przy tym wzburza艂.

- Dobra robota.

- Nie wiem, czy dowiedzia艂am si臋 czego艣 istotnego. Mo偶e poza tym, 偶e teraz jestem w stanie wyobrazi膰 sobie, jak dokonuje tych morderstw.

Dowiedzia艂a艣 si臋 kilku istotnych rzeczy. Po pierwsze, 偶e ok艂amuje swoj膮 kochank臋. Nawet je艣li jeszcze jej nie oszukuje, jest got贸w to robi膰. Po drugie, mia艂 mo偶liwo艣膰 pope艂ni膰 obie zbrodnie. Wychodzi na to, 偶e jest k艂amc膮 i oszustem. To jeszcze nie znaczy, 偶e morderc膮, ale na pewno k艂amc膮 i oszustem, kt贸ry ma mo偶liwo艣ci i dost臋p do papeterii, jak膮 znaleziono przy obu ofiarach. Po trzecie, pogardza kobietami. Nie藕le jak na jeden dzie艅.

Carmichael Smith ca艂y dzie艅 sp臋dza艂 w studio nagraniowym w Nowym Los Angeles, wi臋c postanowi艂a mu na dzi艣 odpu艣ci膰. Dost臋pu do Nilesa Renquista broni艂 mur biurokracji, dlatego zdecydowa艂a si臋 zacz膮膰 od ko艅ca, czyli od rozmowy z jego 偶on膮.

Nowojorska rezydencja Renquist贸w nie przypomina艂a szykownego rodzinnego s膮siedztwa Breen贸w ani modnego apartamentu Carmichaela. Jasna ceg艂a i wysokie okna emanowa艂y godno艣ci膮 i klas膮.

Drzwi otworzy艂 im lokaj w liberii, kt贸remu Summerset m贸g艂by czy艣ci膰 buty. Nie bez oci膮gania i z wyra藕nym niezadowoleniem wpu艣ci艂 je do hollu, w kt贸rym dominowa艂y delikatne kremy i burgund, subtelnie podkre艣lane czyszczonymi z nabo偶n膮 czci膮 antykami.

Na d艂ugim w膮skim stole sta艂a kryszta艂owa waza z bukietem pachn膮cych bia艂ych i p膮sowych lilii. Cisza panuj膮ca w domu przywodzi艂a na my艣l atmosfer臋 pustego ko艣cio艂a.

- Jak w muzeum - wyszepta艂a k膮cikiem ust Peabody. - U pani w domu te偶 s膮 te wszystkie bajery bogatych ludzi, ale zupe艂nie inaczej to wygl膮da. Wida膰, 偶e tam si臋 mieszka.

Zanim Eve zd膮偶y艂a odpowiedzie膰, rozleg艂 si臋 stukot damskich obcas贸w. Tu te偶 kto艣 mieszka, pomy艣la艂a Eve. Mia艂a wra偶enie, 偶e to jednak zupe艂nie inny typ ludzi.

Podesz艂a do nich kobieta r贸wnie pi臋kna co dystyngowana i tak elegancka jak dom, kt贸ry urz膮dzi艂a. W kr贸tkich blond w艂osach igra艂o 艣wiat艂o. Jej twarz by艂a kremowoblada, na policzkach i ustach dyskretnie mu艣ni臋ta r贸偶em. Takie kobiety nigdy nie wychodz膮 z domu, zanim od st贸p do g艂贸w nie nasmaruj膮 si臋 kremem z filtrami przeciws艂onecznymi. Mia艂a na sobie szerokie spodnie, zab贸jczo wysokie szpilki i b艂yszcz膮c膮 koszulow膮 bluzk臋, wszystko w kolorze kremowym.

- Porucznik Dallas - odezwa艂a si臋 z bardzo silnym brytyjskim akcentem, podaj膮c Eve ch艂odn膮 d艂o艅. Pamela Renquist. Pani wybaczy, ale spodziewam si臋 go艣ci. Prosz臋 skontaktowa膰 si臋 z moj膮 sekretark膮, a na pewno uda si臋 nam ustali膰 dogodniejszy termin spotkania.

- Postaram si臋 nie zaj膮膰 pani du偶o czasu.

- Je艣li chodzi pani o papeteri臋, radz臋 zwr贸ci膰 si臋 do mojej sekretarki, kt贸ra zajmuje si臋 korespondencj膮.

- Czy kupi艂a pani t臋 papeteri臋, pani Renquist?

- To ca艂kiem mo偶liwe. - Jej twarz nawet nie drgn臋艂a. M贸wi艂a z tym przyjemnym wyrazem niczym niezm膮conej uprzejmo艣ci, kt贸ry zawsze tak dra偶ni艂 Eve. - Ch臋tnie robi臋 zakupy, kiedy jestem w Londynie, ale rzadko prowadz臋 ewidencj臋 takich drobiazg贸w. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 mamy ten papier, wi臋c to chyba bez znaczenia, czy kupi艂am go ja, Niles, czy kt贸ry艣 z naszych pracownik贸w. O ile si臋 nie myl臋, m贸j m膮偶 ju偶 z pani膮 o tym rozmawia艂.

- Owszem. Prowadzenie dochodzenia w sprawie o morderstwo polega na wielokrotnym powtarzaniu pewnych czynno艣ci. Czy mo偶e mi pani powiedzie膰, gdzie pani i m膮偶 byli艣cie w nocy...

- W nocy, kiedy zamordowano t臋 nieszcz臋sn膮 osob臋, byli艣my dok艂adnie tam, gdzie powiedzia艂 Niles. - Jej ton stal si臋 ch艂odny i wynios艂y. - M贸j m膮偶 jest bardzo zapracowanym cz艂owiekiem, pani porucznik. Wiem, 偶e po艣wi臋ci艂 sporo czasu, by z pani膮 porozmawia膰 o tej sprawie. Nie mam nic do dodania. Jak ju偶 wspomnia艂am, spodziewam si臋 go艣ci.

Nie tak szybko, kochanie, pomy艣la艂a Eve.

- Nie mia艂am okazji rozmawia膰 z pani m臋偶em o drugim morderstwie. Prosz臋 powiedzie膰, gdzie pa艅stwo byli w niedziel臋 mi臋dzy 贸sm膮 rano a dwunast膮 w po艂udnie.

Po raz pierwszy, odk膮d zjawi艂a si臋 w hollu, kobieta wygl膮da艂a na podenerwowan膮. Na u艂amek sekundy jej kremowe policzki nabra艂y 偶ywszego koloru, a wok贸艂 r贸偶owych ust pojawi艂y si臋 zmarszczki. Po chwili jej cera zn贸w by艂a blada i nieskazitelnie g艂adka.

- Ta rozmowa staje si臋 nu偶膮ca, pani porucznik.

- Tak, mnie te偶 nudzi, ale prosz臋 m贸wi膰. Niedziela, pani Renquist.

Pamela westchn臋艂a z niesmakiem.

- W niedziele o dziesi膮tej trzydzie艣ci jadamy 艣niadanie. Przedtem m贸j m膮偶 sp臋dzi艂 godzin臋 w kapsule relaksacyjnej. Je艣li czas pozwala i nie ma innych zobowi膮za艅, robi to zawsze, mi臋dzy dziewi膮t膮 a dziesi膮t膮. Ja jak zwykle do niego do艂膮czy艂am i w naszym centrum zdrowia sp臋dzi艂am godzin臋 na gimnastyce. O jedenastej trzydzie艣ci, moja c贸rka posz艂a z niani膮 do muzeum. W tym czasie ja i m膮偶 przygotowywali艣my si臋 do wyj艣cia do klubu na mecz tenisa z przyjaci贸艂mi. Wystarczy, pani porucznik?

Powiedzia艂a 鈥瀙ani porucznik鈥 tak, jak inne kobiety m贸wi膮 鈥瀟y w艣cibska dziwko鈥. Eve potrafi艂a to doceni膰.

- Czy byli pa艅stwo w domu w ostatni膮 niedziel臋 mi臋dzy 贸sm膮 a dwunast膮?

- Tak jak powiedzia艂am.

- Mamo.

Obie odwr贸ci艂y si臋 i spojrza艂y na stoj膮c膮 na schodach maty z艂oto - r贸偶ow膮 dziewczynk臋, 艣liczn膮 jak ciastko z lukrem. Dziewczynka trzyma艂a za r臋k臋 dwudziestopi臋cioletni膮 kobiet臋 o czarnych, g艂adko zaczesanych do ty艂u w艂osach.

- Nie teraz, Rose. To bardzo niegrzecznie tak przerywa膰. Sophio, zabierz Rose na g贸r臋. Powiadomi臋 was, kiedy zjawi膮 si臋 go艣cie. - Do c贸rki zwraca艂a si臋 tak samo grzecznie i oboj臋tnie jak do niani.

- Tak, prosz臋 pani.

Eve zauwa偶y艂a, 偶e niania lekko poci膮gn臋艂a dziewczynk臋 za r臋k臋. Po chwili buntu ma艂a pos艂usznie wr贸ci艂a na g贸r臋.

- Je艣li ma pani jeszcze jakie艣 pytania, prosz臋 kontaktowa膰 si臋 ze mn膮 i moim m臋偶em przez nasze biura. - Podesz艂a do wyj艣cia i otworzy艂a drzwi. - Mam nadziej臋, 偶e znajdzie pani osob臋, kt贸rej pani szuka, i szybko zako艅czy t臋 spraw臋.

- Na pewno Jacie Wooton i Lois Gregg te偶 by sobie tego 偶yczy艂y. Dzi臋kuj臋, 偶e po艣wi臋ci艂a mi pani czas.

ROZDZIA艁 10

Eve z pomoc膮 synowej Lois Gregg ustali艂a, w jaki spos贸b ofiara zazwyczaj sp臋dza艂a niedziel臋. Leah Gregg poda艂a mro偶on膮 herbat臋 w male艅kim k膮ciku w swojej male艅kiej kuchni. Eve zauwa偶y艂a, 偶e stara si臋 w jaki艣 spos贸b zaj膮膰 r臋ce i my艣li. Co wi臋cej, Eve widzia艂a kobiet臋, kt贸ra bardzo prze偶ywa 艣mier膰 te艣ciowej.

- By艂y艣my sobie bliskie. Prawd臋 m贸wi膮c, Lois by艂a mi bli偶sza ni偶 moja rodzona matka. Mieszka z ojczymem w Detwer. Jeste艣my sk艂贸cone, - U艣miechn臋艂a si臋, kiedy to powiedzia艂a, a grymas jej w膮skich ust wskazywa艂, 偶e by艂 to powa偶ny zatarg. - Lois by艂a cudowna. Moje przyjaci贸艂ki maj膮 problemy z te艣ciowymi, kt贸re si臋 wtr膮caj膮, wiecznie doradzaj膮, krytykuj膮.

Wzruszy艂a ramionami i usiad艂a przy w膮skim stole, naprzeciwko Eve.

- Jest pani m臋偶atk膮, to pewnie pani wie, jak to jest. Zw艂aszcza z matkami, kt贸re nie potrafi膮 si臋 rozsta膰 z synalkami.

Eve mrukn臋艂a co艣 niezrozumiale. Nie by艂o sensu t艂umaczy膰, 偶e nie wie, jak to jest. Matka jej m臋偶a rozsta艂a si臋 z nim kiedy by艂 niemowl臋ciem.

- Lois nie by艂a taka. Nie, 偶eby nie kocha艂a swoich dzieci. Ona po prostu zna艂a umiar. By艂a zabawna, m膮dra, 偶y艂a w艂asnym 偶yciem. Kocha艂a swoje dzieci i wnuki, one te偶 j膮 kocha艂y. - Leah wzi臋艂a d艂ugi oddech, pr贸buj膮c si臋 uspokoi膰. - Jeff i jego siostra, my wszyscy po prostu jeste艣my zdruzgotani. By艂a m艂oda, zdrowa, energiczna. Wie pani, ten typ, kt贸ry m贸g艂by 偶y膰 wiecznie. To okropne straci膰 j膮 w taki spos贸b. Ale c贸偶... - Jeszcze raz westchn臋艂a. - Pani chyba o tym wszystkim wie. Taka praca. I nie dlatego pani tu przysz艂a.

- Pani Gregg, wiem, jak pa艅stwu ci臋偶ko i doceniam, 偶e zechcia艂a pani po艣wi臋ci膰 mi czas.

- Zrobi臋 wszystko, 偶eby pom贸c w odnalezieniu bydlaka, kt贸ry to zrobi艂. M贸wi臋 powa偶nie.

Eve wiedzia艂a, 偶e Leah nie k艂amie.

- Rozumiem, 偶e cz臋sto rozmawia艂y艣cie.

- Dwa, trzy razy w tygodniu. Cz臋sto si臋 spotykali艣my. Niedzielne obiady, zakupy, wie pani, te babskie sprawy. Przyja藕ni艂y艣my si臋, pani porucznik. Lois by艂a... chyba dopiero teraz to do mnie dotar艂o... By艂a moj膮 najbli偶sz膮 przyjaci贸艂k膮. Cholera.

Poderwa艂a si臋 z miejsca, by poszuka膰 chusteczek.

- Chc臋 pom贸c jej, Jeffowi, dzieciom, sobie. Przepraszam. Prosz臋 da膰 mi chwil臋.

- Nie ma sprawy.

- Jutro odb臋dzie si臋 nabo偶e艅stwo 偶a艂obne. Lois nie chcia艂a wielkiego, smutnego pogrzebu. 呕artowa艂a na ten temat. Mawia艂a: 鈥濳iedy przyjdzie na mnie pora, chc臋, 偶eby艣cie urz膮dzili mi艂e, kr贸tkie nabo偶e艅stwo 偶a艂obne. Potem otw贸rzcie szampana i wypijcie za moje 偶ycie鈥. Zrobimy tak, jak ona chcia艂a. Tyk, 偶e ona powinna by膰 tu, z nami. Nie tak to mia艂o wygl膮da膰. Nie wiem, jak my to prze偶yjemy. Ka偶d膮 minut臋.

Usiad艂a i przez chwil臋 oddycha艂a miarowo.

- No, dobrze. Wiem, co jej zrobi艂, Jeff mi powiedzia艂. Nie chcia艂 m贸wi膰, ale si臋 za艂ama艂 i to z niego wysz艂o, tak wi臋c zdaj臋 sobie spraw臋 z tego co si臋 sta艂o. Nie musi pani by膰 delikatna.

- Musia艂a pani膮 lubi膰 - odezwa艂a si臋 pierwszy raz Peabody. Jej komentarz sprawi艂, 偶e oczy Leah zn贸w zasz艂y 艂zami.

- Dzi臋kuj臋. Jak mog臋 pom贸c?

- Nosi艂a pier艣cionek na palcu serdecznym lewej r臋ki.

- Tak. Traktowa艂a go jak obr膮czk臋, cho膰 oficjalnie nie mia艂a 艣lubu. Sam by艂 mi艂o艣ci膮 jej 偶ycia. Kilka lat temu zgin膮艂 w wypadku, ale ona wci膮偶 nosi艂a obr膮czk臋.

- Mo偶e j膮 pani opisa膰?

- Oczywi艣cie. To by艂a zwyk艂a z艂ota obr膮czka wysadzana szafirami. Pi臋膰 ma艂ych kamyczk贸w, bo podarowa艂 jej pier艣cionek w pi膮t膮 rocznic臋 ich poznania. Klasyczna i prosta. Lois nie lubi艂a krzykliwej bi偶uterii, - Zamilk艂a na chwil臋, a Eve widzia艂a, jak to do niej dociera. - Zabra艂 j膮, tak? 艁ajdak zabra艂 jej obr膮czk臋? Parszywy skurwiel. Ten pier艣cionek by艂 dla niej wa偶ny.

- Dzi臋ki temu, 偶e morderca zabra艂 obr膮czk臋, by膰 mo偶e uda si臋 go zidentyfikowa膰. Kiedy go z艂apiemy i znajdziemy pier艣cionek, pani go rozpozna. W ten spos贸b b臋dzie mo偶na za艂o偶y膰 spraw臋.

- No dobrze. W porz膮dku. W takim razie b臋d臋 to traktowa膰 jako spos贸b, by go zamkn膮膰. To bardzo pomocne.

- Czy Lois przypadkiem nie wspomina艂a o czym艣 dziwnym, niezwyk艂ym? - zacz臋艂a Eve. - Mo偶e kogo艣 pozna艂a, albo zauwa偶y艂a, 偶e kto艣 kr臋ci si臋 po okolicy?

- Nie.

W tym momencie odezwa艂o si臋 kuchenne 艂膮cze. Leah nie zareagowa艂a.

- Niech pani odbierze, my zaczekamy - poradzi艂a Eve.

- Nie, to na pewno kto艣 z kondolencjami. Wszyscy, kt贸rzy j膮 znali, dzwoni膮. Teraz to jest wa偶niejsze.

Eve przechyli艂a g艂ow臋.

- Oficer Peabody ma racj臋. Lois musia艂a pani膮 bardzo lubi膰.

- Na pewno spodziewa艂aby si臋, 偶e sobie poradz臋. Ona by sobie poradzi艂a. Ja te偶.

- Zatem niech si臋 pani dobrze zastanowi. Mo偶e wspomnia艂a o kim艣, kogo pozna艂a w ci膮gu kilku ostatnich tygodni.

- By艂a otwart膮, przyjazn膮 osob膮, tak膮, kt贸ra zagaduje obcych ludzi w metrze i w sklepowej kolejce. Zazwyczaj o tym nie wspomina艂a, chyba 偶e wydarzy艂o si臋 co艣 niezwyk艂ego.

- Prosz臋 powiedzie膰 o miejscach, w kt贸rych bywa艂a, trasach, kt贸r臋dy chodzi艂a. Codzienne rzeczy. Chc臋 ustali膰, jakie mia艂a zwyczaje, kt贸re sytuacje si臋 powtarza艂y. Kto艣, kto j膮 艣ledzi艂, wiedzia艂, 偶e w niedziel臋 rano b臋dzie sama w mieszkaniu.

- Rozumiem.

Leah opowiada艂a o zwyczajach Lois, a Eve dok艂adnie notowa艂a.

Lois prowadzi艂a proste, cho膰 aktywne 偶ycie. Trzy razy w tygodniu chodzi艂a na zaj臋cia do klubu fitness, dwa razy w tygodniu mia艂a sesj臋 w salonie. Zakupy spo偶ywcze w pi膮tki, w czwartki wieczorem spotkania z przyjaci贸艂kami, kolacja, teatr, kino. W poniedzia艂ki pracowa艂a jako wolontariuszka w 艣wietlicy dla dzieci. We wtorki, 艣rody i soboty pracowa艂a na p贸艂 etatu w butiku.

- Od czasu do czasu umawia艂a si臋 z m臋偶czyznami - doda艂a Leah. - Ostatnio raczej rzadko, nic powa偶nego. Jak ju偶 m贸wi lam, Sam byt jej prawdziw膮 mi艂o艣ci膮. Gdyby si臋 z kim艣 spotyka艂a, na pewno bym o rym wiedzia艂a.

- A klienci w sklepie? M臋偶czy藕ni?

- Jasne. Opowiada艂a o facetach, kt贸rzy przychodzili na zakupy i zdawali si臋 na jej gust w doborze czego艣 dla dziewczyny czy 偶ony. Ostatnio nie wspomina艂a o niczym szczeg贸lnym. Moment!

Wyprostowa艂a si臋 jak struna.

- Chwila! Co艣 sobie przypominam. Wspomina艂a o jakim艣 m臋偶czy藕nie, kt贸rego spotka艂a na zakupach w warzywniaku. Kilka tygodni temu. 艢mia艂a si臋, bo wygl膮da艂, jakby si臋 zagubi) mi臋dzy pomidorami.

Leah potar艂a palcami skronie, pr贸buj膮c od艣wie偶y膰 pami臋膰.

- Pomog艂a mu wybra膰 warzywa i owoce. To do niej podobne. To by艂 jaki艣 samotny ojciec, niedawno przeni贸s艂 si臋 z synkiem do Nowego Jorku. Szuka艂 dobrego przedszkola dla ch艂opca, wi臋c opowiedzia艂a mu o 鈥濩zasie Dziecka鈥, 艣wietlicy, w kt贸rej pracowa艂a jako wolontariuszka. Poda艂a mu namiary. Jak to Lois, wyci膮gn臋艂a z niego sporo informacji osobistych. M贸wi艂a, 偶e by艂 przystojny, robi艂 wra偶enie troskliwego ojca, wygl膮da艂 na samotnego. Liczy艂a, 偶e skorzysta z jej rady i pojawi si臋 w 艣wietlicy, wtedy ona pozna go z kt贸r膮艣 z pracuj膮cych tam samotnych kobiet. Bo偶e, jak on mia艂 na imi臋? Ed... nie, Earl. Nie, nie. Al. Tak, mia艂 na imi臋 Al.

- Al. - Eve 艣cisn膮艂 si臋 偶o艂膮dek.

- Odprowadzi艂 j膮 pod dom, ni贸s艂 jej zakupy. Po drodze rozmawiali o dzieciach. Nie zwr贸ci艂am na to uwagi, bo to u Lots normalne. Jak j膮 znam, je艣li m贸wili o dzieciach, opowiedzia艂a mu o swoich, o nas. Pewnie wspomnia艂a, 偶e spotykamy si臋 zawsze w niedziel臋 po po艂udniu, i 偶e nie mo偶e si臋 ju偶 doczeka膰. Na pewno powiedzia艂a, 偶e wie, co znaczy samotnie wychowywa膰 dzieci.

- Czy m贸wi艂a, jak wygl膮da艂?

- Powiedzia艂a tylko, 偶e to by艂 przystojny ch艂opak. Wiem, 偶e to niewiele znaczy. Cholera, ka偶dy facet poni偶ej czterdziestki by艂 dla niej ch艂opcem, wi臋c to w niczym nie pomo偶e.

Owszem, pomo偶e, pomy艣la艂a Eve. W ten spos贸b mog膮 wyeliminowa膰 Elliota Howthorne'a. Instynkt podpowiada艂 jej, 偶e to nie on.

- By艂a wspania艂膮 matk膮, wi臋c kiedy zauwa偶y艂a, 偶e on nie mo偶e sobie poradzi膰 z zakupami, natychmiast pospieszy艂a z pomoc膮. Zawsze ch臋tnie rozmawia艂a z lud藕mi, pr贸bowa艂a pom贸c. Po艂udnie - stwierdzi艂a z zapa艂em Leah. - Tak powiedzia艂a. Przystojny ch艂opak z Po艂udnia.

- By艂a prawdziwym skarbem, rozumie pani?

Rico Vincenti, w艂a艣ciciel rodzinnego sklepiku spo偶ywczego, w kt贸rym Lois Gregg raz w tygodniu robi艂a zakupy, nie wstydzi艂 si臋 艂ez. Otar艂 oczy czerwon膮 bandan膮, po czym schowa艂 j膮 do kieszeni workowatych spodni w kolorze khaki i zabra艂 si臋 do uk艂adania w koszu na p贸艂ce 艣wie偶ych brzoskwi艅.

- Tak, s艂ysza艂am - odparta Eve. - Przychodzi艂a tu regularnie.

- W ka偶dy pi膮tek. Czasami zagl膮da艂a w inny dzie艅, kupowa艂a jakie艣 drobiazgi. Przychodzi艂a w ka偶dy pi膮tek rano. Pyta艂a o rodzin臋, narzeka艂a na ceny, tak w 偶artach - doda艂 szybko. - Bardzo przyjazna. Niekt贸rzy robi膮 tu regularnie zakupy, ale nigdy nie odezw膮 si臋 nawet s艂owem. Ale nie pani Gregg. Jak bym znalaz艂 tego gnoja... - Wykona艂 obsceniczny gest. - Finito.

- Niech pan zostawi to mnie. Nie zauwa偶y艂 pan, czy nie kr臋ci艂 si臋 przy niej jaki艣 obcy, kto艣, kto j膮 obserwowa艂?

- Jak kto艣 zawraca g艂ow臋 moim klientom, nawet tym przypadkowym, zaraz reaguj臋. Pracuj臋 tu od pi臋tnastu lat. To moje miejsce.

- Kilka tygodni temu pani Gregg rozmawia艂a tu z pewnym m臋偶czyzn膮. Pomaga艂a mu w zakupach.

- To do niej podobne. - Zn贸w si臋gn膮艂 po bandan臋.

- Wyszli razem, on ni贸s艂 jej zakupy. Przystojny m臋偶czyzna, prawdopodobnie oko艂o czterdziestki.

- Pani Gregg ci膮gle tu z kim艣 rozmawia艂a. Niech pomy艣l臋. - Przeczesa艂 palcami siwiej膮ce w艂osy, potem podrapa艂 si臋 po twarzy. - Tak, kilka tygodni temu zaopiekowa艂a si臋 jakim艣 facetem. Wybiera艂a z nim winogrona, pomidory, rzodkiewk臋, marchew i p贸艂 kilo brzoskwi艅.

- A mo偶e mi pan opowiedzie膰 o nim r贸wnie szczeg贸艂owo jak o jego zakupach?

Vincenti po raz pierwszy si臋 u艣miechn膮艂.

- A偶 tak, to nie. Przyprowadzi艂a go ze sob膮 do kasy, zawsze osobi艣cie j膮 podlicza艂em, i powiedzia艂a: Panie Vincenti, to jest m贸j nowy przyjaciel, Al. Niech si臋 pan nim zajmie, kiedy przyjdzie na zakupy. Ma ma艂ego synka, powinien dla niego kupowa膰 same najlepsze rzeczy. A ja odpowiedzia艂em co艣 w rodzaju: U mnie s膮 same najlepsze rzeczy.

- Czy on co艣 m贸wi艂?

- Nie przypominam sobie. Du偶o si臋 u艣miecha艂, Zdaje si臋, 偶e mia艂 na g艂owie czapk臋. I okulary przeciws艂oneczne. Ten upa艂, wszyscy nosz膮 czapki i okulary.

- Wysoki, niski?

- Niech to diabli! - Tym razem otar艂 bandan膮 pot z twarzy. - Wy偶szy ode mnie, ale to chyba normalne. Mierz臋 sto sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 centymetr贸w. Wie pani, mieli艣my du偶y ruch, nie zwr贸ci艂em na niego uwagi. Ona jak zwykle du偶o m贸wi艂a. Prosi艂a, 偶ebym nast臋pnym razem od艂o偶y艂 dla niej brzoskwinie. Wybiera艂a si臋 w nast臋pn膮 niedziel臋 do c贸rki do Jersey, jakie艣 spotkanie rodzinne. Chcia艂a zabra膰 brzoskwinie, bo c贸rka je uwielbia.

Przysz艂a po nie?

- Tak, w pi膮tek. Dwa i p贸艂 kilo. W艂o偶y艂em je do specjalnego koszyka, bo to dobra klientka.

- A ten facet, czy wr贸ci艂?

- Wi臋cej go tu nie widzia艂em. Nie pracuj臋 we 艣rody, gram wtedy w golfa, wi臋c nie wiem, czy byt. M贸g艂 przyj艣膰 W 艣rod臋. Je艣li pojawi si臋 innego dnia, ja tu b臋d臋. My艣li pani, 偶e to on? To ten chory kutas, kt贸ry zabi艂 pani膮 Gregg?

- Na razie badamy powi膮zania, panie Vincenti. Dzi臋kuj臋 za pomoc.

- Jakby co, zawsze tu jestem. Mo偶e pani przychodzi膰. To by艂 skaranie kobieta.

- My艣li pani, 偶e to zab贸jca? - spyta艂a Peabody, kiedy wysz艂y na ulic臋 i ruszy艂y tras膮, kt贸r膮 wyznaczy艂a im Leah.

- Zdaje mu si臋, 偶e jest cwany. Przedstawi艂 si臋 jako Al. Albert DeSalvo, zapowiadaj膮c tym samym Jak tym razem zamorduje.

Dobry spos贸b, 偶eby j膮 wyczu膰. Przyszed艂 do sklepu, nagada艂 bredni o trudach samotnego wychowywania syna. Je艣li w臋szy艂 po okolicy w poszukiwaniu samotnej kobiety w jej wieku, zauwa偶y艂 Lois Gregg i postanowi艂, 偶e to b臋dzie ona. Pozna艂 jej zwyczaje, zdoby艂 nazwisko, sprawdzi艂 jej dane i w ten spos贸b dowiedzia艂 si臋, 偶e pracuje z dzie膰mi w 艣wietlicy.

Wiedzia艂, jak zdoby膰 informacje, pomy艣la艂a Eve. Rozplanowa艂 czas, dowiedzia艂 si臋, czego potrzebowa艂, przeanalizowa艂 dane i dopiero wtedy uderzy艂.

- Kobieta, kt贸ra ochotniczo pracuje w 艣wietlicy, musi lubi膰 dzieci. Dlatego opowiada jej bajk臋 o swoim synku i w ten spos贸b nawi膮zuje kontakt.

Rozgl膮daj膮c si臋 po okolicy, Eve kiwa艂a g艂ow膮. Sprytne. I ca艂kiem proste.

- Najlepszym miejscem do nawi膮zania takiego kontaktu jest sklep. Wystarczy poprosi膰 o rad臋, wcisn膮膰 kit o dziecku, kt贸re potrzebuje opieki. Odprowadzi艂 j膮 kawa艂ek do domu. Nie do ko艅ca, tylko kawa艂ek. Nie musia艂, przecie偶 wiedzia艂, gdzie mieszka. Zna艂 jej plany na niedziel臋. Nie t膮 najbli偶sz膮, tylko nast臋pn膮. Mia艂 du偶o czasu, m贸g艂 spokojnie zaplanowa膰 akcj臋 i rado艣nie czeka膰.

Zatrzyma艂a si臋 na rogu ulicy i przez chwil臋 przygl膮da艂a si臋 przechodniom tym typowo nowojorskim spojrzeniem, odwracaj膮c oczy na u艂amek sekundy przed nawi膮zaniem kontaktu wzrokowego. Nie by艂 to sektor odwiedzany przez turyst贸w. Tu si臋 mieszka艂o i pracowa艂o, za艂atwia艂o swoje sprawy.

- Sz艂a t臋dy - odezwa艂a si臋 Eve. - Szli razem, rozmawiali. Opowiada艂a mu r贸偶ne, zdawa艂oby si臋 nieistotne szczeg贸艂y ze swojego 偶ycia. Brzoskwinie dla c贸rki, ale w jej mieszkaniu w niedziel臋 nie by艂o koszyka z brzoskwiniami. On je zabra艂. Sympatyczna jadalna pami膮tka do kompletu z pier艣cionkiem. Zrobi艂, co mia艂 zrobi膰, i wyszed艂 z jej mieszkania z koszykiem owoc贸w. Za艂o偶臋 si臋, 偶e strasznie go to podnieci艂o i z rozkosz膮 zjad艂 soczysty owoc.

Eve wsun臋艂a kciuki do kieszeni, zbyt zaj臋ta obrazami przetaczaj膮cymi si臋 w jej g艂owie, by zauwa偶y膰 niespokojne spojrzenia przechodni贸w, kt贸rzy pod jej marynark膮 widzieli bro艅.

- I to by艂 b艂膮d. G艂upi b艂膮d. Ludzie mogli nie zwr贸ci膰 uwagi na faceta, kt贸ry wyszed艂 z budynku z torb膮 na narz臋dzia, ale mo偶liwe, 偶e kto艣 zauwa偶y艂 faceta w stroju roboczym z torb膮 na narz臋dzia i koszykiem owoc贸w.

- Tak, pani porucznik. Chcia艂am powiedzie膰, 偶e obserwowa膰 pani膮 w pracy to sama przyjemno艣膰.

- O co ci chodzi, Peabody?

- M贸wi臋 serio. To bardzo pouczaj膮ce widzie膰 to, co pani, i to w spos贸b, w jaki pani widzi. Skoro pani pyta, to powiem, 偶e jest okropnie gor膮co. Biegamy tak od rana, mo偶e by艣my si臋 czego艣 napi艂y, tam stoi w贸zek z napojami. Zaraz odta艅cz臋 taniec ba艂wana.

- Co takiego?

- No wie pani... ja si臋 zaraz rozp艂yn臋.

Eve fukn臋艂a co艣 pod nosem, ale wyj臋艂a z kieszeni kilka kredyt贸w.

- We藕 dla mnie pepsi. Powiedz facetowi, 偶e jak nie b臋dzie zimna, to mu zrobi臋 krzywd臋.

Peabody oddali艂a si臋 w stron臋 w贸zka, a Eve sta艂a na rogu ulic i rozmy艣la艂a. Tu si臋 rozstali, uzna艂a. To bardzo prawdopodobne, od jej mieszkania dzieli艂o ich kilka przecznic. Powiedzia艂, 偶e mieszka w pobli偶u, czym si臋 zajmuje, kilka historyjek o dziecku. Same k艂amstwa, o ile to ten, kt贸rego szukaj膮.

Ka偶da kom贸rka jej cia艂a podpowiada艂a, 偶e to by艂 on.

Po艂udniowiec. Powiedzia艂 jej, 偶e jest z Po艂udnia? Pewnie tak. Udawa艂, czy mo偶e ma akcent? Dosz艂a do wniosku, 偶e udawa艂. Jeszcze jeden ozdobnik.

Peabody wr贸ci艂a z napojami, porcj膮 frytek i warzywnym kebabem.

- Wzi臋艂am dla pani frytki, 偶eby mi pani nie podskubywa艂a kebeba.

- A co to ma do rzeczy? I tak zawsze podskubuj臋 ci warzywa. - Jednak zaj臋艂a si臋 frytkami. - P贸jdziemy t臋dy i zahaczymy o butik. Mo偶e wst膮pi艂 i tam.

Wystarczy艂o, by Eve wspomnia艂a imi臋 Lois, a obie ekspedientki butiku zacz臋艂y szlocha膰. Jedna podesz艂a do drzwi, zamkn臋艂a je na klucz i wywiesi艂a tablic臋 鈥瀂amkni臋te鈥.

- Nie mog臋 uwierzy膰. Ca艂y czas mi si臋 wydaje, 偶e zaraz tu wejdzie i powie, 偶e to by艂 tylko 偶art. - Wy偶sza kobieta, o figurze przywodz膮cej na my艣l charta, ze wsp贸艂czuciem poklepa艂a po plecach p艂acz膮c膮 kole偶ank臋. - Mia艂am dzi艣 zamkn膮膰 sklep, ale nie wiem, co by艣my ze sob膮 zrobi艂y.

- Pani jest w艂a艣cicielk膮? - zapyta艂a Eve.

- Tak. Lois pracowa艂a dla mnie od dziesi臋ciu lat. By艂a cudowna. Wspaniale radzi艂a sobie z klientami, towarem i pracownikami. Gdyby chcia艂a, mog艂aby sama prowadzi膰 interes. B臋dzie mi jej brakowa艂o.

- By艂a dla mnie jak matka. - P艂acz膮ca kobieta podnios艂a g艂ow臋. - W pa藕dzierniku wychodz臋 za m膮偶. Lois pomog艂a mi wszystko zaplanowa膰. Wszystko tak dobrze posz艂o, a teraz jej nie b臋dzie na 艣lubie.

- Wiem, 偶e to dla pa艅 trudny okres, ale musz臋 zada膰 kilka pyta艅.

- Oczywi艣cie, chcemy pom贸c, prawda Addy?

- Naturalnie. - M艂oda kobieta powoli zaczyna艂a panowa膰 nad 艂zami. - Zrobimy, co trzeba.

Eve zada艂a rutynowe pytania, okr臋偶n膮 drog膮 dochodz膮c do postaci m臋偶czyzny, opisanego przez Vincentiego.

- Nie przypominam sobie nikogo takiego, a ty, Addy?

- Ja te偶 nie. Owszem, zagl膮daj膮 tu m臋偶czy藕ni, zwykle w towarzystwie 偶on czy dziewczyn, rzadziej sami. Nikogo takiego jednak ostatnio nie by艂o. Nie zauwa偶y艂am, 偶eby Lois z kim艣 rozmawia艂a lub komu艣 pomaga艂a.

- A mo偶e kto艣 o ni膮 pyta艂?

W zesz艂ym tygodniu by艂 tu taki... nie, dwa tygodnie temu. Myra, pami臋tasz? Ten w tym sza艂owym garniturze i z teczk膮 Mark Cross.

- A, tak, przypominam sobie. Powiedzia艂, 偶e miesi膮c wcze艣niej Lois pomog艂a mu wybra膰 prezent dla 偶ony. Prezent okaza艂 si臋 trafiony, wi臋c facet postanowi艂 wst膮pi膰, by jej podzi臋kowa膰.

- Jak wygl膮da艂?

- Hmm... przed czterdziestk膮, wysoki, 艂adnie zbudowany, ma艂a br贸dka, lekko falowane ciemne w艂osy zaczesane do ty艂u. Ca艂y czas by艂 w okularach przeciws艂onecznych.

- Od Prady, w stylu europejskim - doda艂a Addy. - Takie same kupi艂am na urodziny mojemu ch艂opakowi. Kosztowa艂y fortun臋. Wygl膮da艂 na dzianego, najwy偶sza liga. Jankeski akcent. Pr贸bowa艂am nam贸wi膰 go na zakupy w dziale z dodatkami, w艂a艣nie mia艂y艣my now膮 dostaw臋 torebek, ale nie skorzysta艂. Prosi艂, 偶eby podzi臋kowa膰 pani Gregg. Powiedzia艂am, 偶e pewnie by si臋 ucieszy艂a, szkoda, 偶e tego dnia nie pracowa艂a. Poradzi艂am, 偶e je艣li chce j膮 spotka膰, to niech si臋 wybierze na zakupy we wtorek, 艣rod臋 lub czwartek. Poda艂am te偶 godziny. O Bo偶e. - Nagle poblad艂a. - Czy to 藕le?

- Nie, to rutyna. Przypomina sobie pani co艣 jeszcze?

- Nie. Powiedzia艂, 偶e zajrzy, jak b臋dzie w okolicy,: wyszed艂. Pomy艣la艂am, 偶e to bardzo mile, bo klienci rzadko kiedy zawracaj膮 sobie g艂ow臋 takimi rzeczami. Zw艂aszcza m臋偶czy藕ni.

Sprawdzaj膮c kolejne punkty z listy Leah, przekona艂y si臋, 偶e wsz臋dzie pojawia艂 si臋 m臋偶czyzna mniej wi臋cej pasuj膮cy do opisu, i wypytywa艂 o Lois Gregg.

- 艢ledzi艂 j膮 - stwierdzi艂a Eve. - Zbiera艂 informacje. Nigdzie si臋 nie spieszy艂, bo mia艂 na to kilka tygodni czasu. Najpierw i tak mia艂 si臋 zaj膮膰 Wooton, a to by艂o proste. 呕eby wybra膰 prostytutk臋 tego typu, wystarczy si臋 przej艣膰 po ulicy, upatrzy膰 tak膮, kt贸ra odpowiada wymaganiom, i po k艂opocie. Nie trzeba si臋 martwi膰 o to, czy b臋dzie sama, bo na tym polega jej praca. Z Lois sprawa wygl膮da艂a inaczej. 呕eby na艣ladownictwo si臋 uda艂o, nale偶a艂o zrobi膰 to w jej domu. Musia艂a by膰 w domu sama i nie oczekiwa膰 偶adnych go艣ci.

- Musia艂 mie膰 du偶o czasu - zauwa偶y艂a Peabody. - Do sklepu zaszed艂 w pi膮tek, innym razem butik, 艣wietlica, klub fitness. To by艂y zwyk艂e dni tygodnia, godziny pracy. Nie wygl膮da, 偶eby pracowa艂 regularnie od dziewi膮tej do pi膮tej.

- Nie. Wszyscy z naszej listy maj膮 tak膮 mo偶liwo艣膰.

Baxter i Trueheart sprawdzali okolic臋, Eve mia艂a nadziej臋, 偶e lada chwila si臋 z ni膮 skontaktuj膮 i powiedz膮, 偶e kto艣 widzia艂 morderc臋 ze zdobycznym koszykiem owoc贸w.

Nie czeka艂a jednak bezczynnie. Zabi艂 dwa razy i na pewno wybra艂 ju偶 kolejn膮 ofiar臋.

Zleci艂a Peabody dok艂adne sprawdzenie Breena i jego 偶ony, sama za艣 postanowi艂a b艂aga膰 Mir臋, a je艣li zajdzie taka potrzeba to nawet j膮 przekupi膰, by zgodzi艂a si臋 na kr贸tk膮 rozmow臋.

Zmuszona czeka膰 przed jej gabinetem, kr膮偶y艂a po korytarzu zastanawiaj膮c si臋, kt贸rego psychopat臋 postanowi艂 tym razem na艣ladowa膰.

Jak dot膮d decydowa艂 si臋 na nie偶yj膮cych seryjnych morderc贸w. Eve by艂a gotowa i艣膰 o zak艂ad, 偶e pozostanie w tym kr臋gu zainteresowa艅. Nie b臋dzie to nikt z 偶yj膮cych. Kuby Rozpruwacza nie z艂apano. DeSalvo zmar艂 w wi臋zieniu. Z艂apanie i uwi臋zienie go nie zniech臋ca, a to znaczy, 偶e wyb贸r jest bardzo szeroki, nawet je艣li wy艂膮czy膰 morderc贸w, kt贸rzy niszczyli, ukrywali lub zjadali cia艂a swoich ofiar.

Kiedy postanowi艂a spr贸bowa膰 hipnotyzowa膰 drzwi do gabinetu Miry, by si臋 otworzy艂y, zadzwoni艂 jej komunikator.

- Dallas.

- Tu Baxter. Dallas, mamy kogo艣 dla ciebie. Mieszka w s膮siednim domu. W drodze do ko艣cio艂a spotka艂a m臋偶czyzn臋 w ubraniu roboczym, a przynajmniej tak jej si臋 wydaje. Ni贸s艂 plastikowy kosz z owocami i torb臋 na narz臋dzia.

- Czas si臋 zgadza?

- Na sto procent. Kobieta zna艂a pani膮 Gregg. Chce osobi艣cie porozmawia膰 z oficerem prowadz膮cym.

- Przyprowad藕 j膮.

- Jeste艣my w drodze do Centrali. Spotkamy si臋 w pokoju socjalnym.

- W moim biurze.

- W pokoju socjalnym - nie ust臋powa艂. - Niekt贸rzy nie jedli jeszcze lunchu.

Chcia艂a zaprotestowa膰, ale us艂ysza艂a, 偶e otwieraj膮 si臋 drzwi gabinetu Miry.

- Dobra. Mam teraz spotkanie, postaram si臋 dojecha膰 jak najszybciej.

Zanim asystentka zd膮偶y艂a poinformowa膰, 偶e pani doktor ma tylko dziesi臋膰 minut przerwy, Mira wychyli艂a si臋 na korytarz i kiwn臋艂a do Eve, zapraszaj膮c j膮 do 艣rodka.

- Ciesz臋 si臋, 偶e znalaz艂a艣 chwil臋, 偶eby zajrze膰. Przeczyta艂am wszystkie raporty.

- Mam. nowe dane - powiedzia艂a Eve.

- Musz臋 si臋 napi膰 czego艣 ch艂odnego - stwierdzi艂a Mira, podchodz膮c do minilod贸wki. - Mimo 偶e tutaj jest ca艂kiem zno艣nie, sama 艣wiadomo艣膰, 偶e na zewn膮trz panuje ten okropny upa艂, sprawia, 偶e robi mi si臋 gor膮co. My艣l przerasta rzeczywisto艣膰.

Wyj臋艂a butelk臋 z sokiem i nala艂a do dw贸ch szklanek.

- Wiem, 偶e jeste艣 na diecie kofeinowej, ale to ci dobrze zrobi.

- Dzi臋ki. Ofiary nie s膮 do siebie podobne. To zupe艂nie r贸偶ne typy.

- Tak. - Mira usiad艂a.

- Pierwsza to prostytutka, kt贸ra wysz艂a z uzale偶nienia i odbywa艂a resocjalizacj臋, pracuj膮c na ulicy. Nie mia艂a przyjaci贸艂, rodziny, grupy wsparcia, najwyra藕niej z w艂asnego wyboru. Jego nie obchodzi艂o kim, ale czym by艂a. Uliczn膮 dziwk膮 z obskurnego zau艂ka chi艅skiej dzielnicy. W drugim przypadku liczy艂o si臋 to, kim i czym by艂a ofiara.

- M贸w o tej drugiej.

- Osoba samotna mieszkaj膮ca w przyjemnej dzielnicy. Kobieta, kt贸ra dba艂a o rodzin臋, wychowa艂a dzieci i nadal mia艂a z nimi bliski kontakt. Aktywna, przyjazna, otwarta, powszechnie lubiana. Bardziej ni偶 on mo偶e to poj膮膰, bo nie zna takiego uczucia.

- Nikogo nie darzy silnymi uczuciami, to cz艂owiek skoncentrowany na sobie, dlatego nie rozumie tych, kt贸rzy czuj膮. - Mira kiwn臋艂a g艂ow膮. - Przyci膮gn臋艂a go jej sytuacja: wiek, to, 偶e mieszka艂a sama, s膮siedztwo, fakt, 偶e by艂 kto艣, kto szybko m贸g艂 odkry膰 zw艂oki.

- Ale pope艂ni艂 b艂膮d. Ta kobieta by艂a zwi膮zana z wieloma osobami. Ludzie j膮 lubili, kochali. Nie tylko nie przeszkadzaj膮, ale wr臋cz domagaj膮 si臋, by policja skorzysta艂a z ich pomocy. Nie zapomn膮 jej tak jak Wooton. Ka偶dy, z kim rozmawia艂am, potrafi艂 du偶o o niej powiedzie膰. By艂y to same pozytywne i bardzo osobiste uwagi. Wyobra偶am sobie, 偶e podobne rzeczy m贸wiono by o tobie, gdyby... - Eve zorientowa艂a si臋, 偶e pope艂ni艂a nietakt, zakas艂a艂a, ale by艂o ju偶 za p贸藕no. - O Bo偶e, ale tekst. Chodzi艂o mi tylko...

- Przeciwnie, - Mira przechyli艂a g艂ow臋 i u艣miechn臋艂a si臋 promiennie, - To 艂adne, co powiedzia艂a艣. Dlaczego tak m贸wisz? Mia艂a ochot臋 zapa艣膰 si臋 ze wstydu pod ziemi臋.

- Och, wiesz. - Wypi艂a sok jednym haustem, jak lekarstwo. - Hmm, dzi艣 rano rozmawia艂am z synow膮 Lois Gregg i po prostu przypomnia艂am sobie, 偶e twoja c贸rka w ten sam spos贸b m贸wi艂a o tobie. Wyczu艂am prawdziw膮, szczer膮 wi臋藕. To samo wra偶enie odnios艂am podczas rozmowy z w艂a艣cicielem sklepu. w kt贸rym robi艂a zakupy, z lud藕mi, z kt贸rymi pracowa艂a. Z ka偶dym. Nikomu nie by艂a oboj臋tna. Tak jak ty, W艂a艣nie tego nie wzi膮艂 pod uwag臋. Nie przewidzia艂, 偶e ludzie b臋d膮 chcieli co艣 dla niej zrobi膰.

- Masz racj臋. Spodziewa艂 si臋, 偶e o tej historii, a tym samym o nim, b臋dzie g艂o艣no. Ona, poza tym, 偶e pasowa艂a do roli, by艂a zupe艂nie oboj臋tna. Cho膰 pierwsza ofiara zarabia艂a seksem na 偶ycie, a druga zosta艂a brutalnie zgwa艂cona, same morderstwa nie mia艂y pod艂o偶a seksualnego, lecz by艂y wyrazem nienawi艣ci do seksu, do kobiet. Akt daje mu poczucie si艂y, sprawia, 偶e one staj膮 si臋 nikim.

- 艢ledzi艂 Lois Gregg. - Eve wprowadzi艂a Mir臋 w szczeg贸艂y.

- Jest bardzo ostro偶ny. Skrupulatny, mimo 偶e morduj膮c zostawia za sob膮 pobojowisko. Planuje, dok艂adnie si臋 przygotowuje, by na艣ladownictwo by艂o jak najbardziej zbli偶one do orygina艂u. Za ka偶dym razem, kiedy mu si臋 udaje, udowadnia nie tylko, 偶e ma w艂adz臋 nad tymi kobietami, ale 偶e przewy偶sza tych, kt贸rych na艣laduje. Nie musi trzyma膰 si臋 jednego wzoru, a przynajmniej tak sobie t艂umaczy, bo w rzeczywisto艣ci post臋puje wed艂ug wzoru. Wierzy, 偶e jest w stanie pope艂ni膰 ka偶d膮 zbrodni臋 i uj艣膰 sprawiedliwo艣ci. Chce przechytrzy膰 ciebie, kobiet臋, kt贸r膮 sam wybra艂 na swoj膮 przeciwniczk臋. Za ka偶dym razem, kiedy zostawia list, udowadnia, 偶e potrafi ci臋 pokona膰.

- Te listy to nie jego s艂owa. To, co m贸wisz, do nich nie pasuje. S膮 偶artobliwe, na luzie, on taki nie jest.

- Jeszcze jedno przebranie - zgodzi艂a si臋 Mira. - Kolejna osobowo艣膰.

- Stara si臋, by za ka偶dym razem brzmia艂y inaczej, tak jak on sam, kiedy rozmawia艂 z tymi wszystkimi osobami, 艣ledz膮c Lois Gregg. Pan Wszechstronny.

- Dla niego wa偶ne jest, 偶eby nie da膰 si臋 zaszufladkowa膰. Mo偶liwe, 偶e w dzieci艅stwie tak go traktowano, mo偶e robi艂a to jaka艣 kobieta. Zachowuje si臋 tak, jak ona go ukszta艂towa艂a, ale sam nie zauwa偶a tego zwi膮zku. Eve, on zabija matk臋. Wooton to matka - dziwka, Lois Gregg to matka opiekunka. Nast臋pna ofiara te偶 b臋dzie uosabia膰 matk臋.

- Robi艂am testy prawdopodobie艅stwa, ale nawet je艣li ogranicz臋 postaci, kt贸re m贸g艂by na艣ladowa膰, nie wiem, jak to wykorzysta膰. Nie mam szans dotrze膰 do ofiary przed nim.

- B臋dzie potrzebowa艂 czasu, 偶eby si臋 przygotowa膰, wczu膰 w now膮 rol臋.

- W膮tpi臋 - odparta Eve. - Nie potrzeba mu czasu, bo ju偶 dawno wszystko zaplanowa艂. Nie zacz膮艂 w ubieg艂ym tygodniu.

- To racja. Ten proces rozpocz膮艂 si臋 wiele lat temu. My艣l臋, 偶e niekt贸re jego potrzeby manifestowa艂y si臋 ju偶 w dzieci艅stwie. Typowym przyk艂adem mo偶e by膰 m臋czenie i zabijanie ma艂ych zwierz膮t, maltretowanie, zaburzenia seksualne. Je艣li rodzina czy opiekunowie o tym wiedzieli, mo偶liwe, 偶e zosta艂 poddany terapii.

- A je艣li nie wiedzieli albo im nie zale偶a艂o?

- Bez wzgl臋du na to, jak si臋 zachowali, wiemy, 偶e jego potrzeby eskalowa艂y i zmienia艂 si臋 rodzaj zachowa艅. Wed艂ug profilu i zezna艅 艣wiadk贸w przyjmijmy, 偶e to m臋偶czyzna mi臋dzy trzydziestym pi膮tym a czterdziestym rokiem 偶ycia. Nie zacz膮艂 mordowa膰 w tym wieku, Jacie Wooton nie by艂a jego pierwsz膮 ofiar膮. B臋d膮 nast臋pne - ostrzeg艂a Mira. - W ten spos贸b odkryjesz drog臋, kt贸ra ci臋 do niego zaprowadzi.

- Moje dziesi臋膰 minut min臋艂o.

- Eve - powiedzia艂a prawie szeptem Mira, k艂ad膮c r臋k臋 na jej d艂oni.

- Mia艂am sen. - S艂owa wyskoczy艂y z jej ust, jakby tylko czeka艂y na okazj臋. - Co艣 w rodzaju snu. O matce.

- Usi膮d藕. - Mira podesz艂a do biurka i nacisn臋艂a guzik wewn臋trznego 艂膮cza. - Potrzebne mi jeszcze kilka minut - powiedzia艂a do asystentki i nie czekaj膮c na jej odpowied藕, roz艂膮czy艂a si臋.

- Nie chc臋 ci臋 zatrzymywa膰. To nic wielkiego. W艂a艣ciwie to nie by艂 nawet koszmar. - Nigdy wcze艣niej nie wspomina艂a艣 matki. - Nie. Wiesz, tylko raz przypomnia艂am sobie jej g艂os. Wrzeszcza艂a na mnie, kl臋艂a. Tym razem j膮 widzia艂am. Jej twarz. Mam jej oczy. Niech to szlag. - Opad艂a na krzes艂o i pochyliwszy g艂ow臋, przycisn臋艂a nadgarstki do oczu. - Dlaczego, do cholery?

- Loteria genetyczna, Eve. Jeste艣 zbyt m膮dra, by uwa偶a膰, 偶e kolor oczu ma jakie艣 znaczenie.

- Pieprzy膰 nauk臋. Nienawidz臋 ich. Widzia艂am, jak na mnie nimi patrzy艂a. By艂a w nich czysta nienawi艣膰. Nie rozumiem, po prostu nic z tego nie rozumiem. Mia艂am mo偶e... nie znam si臋 na okre艣laniu wieku dzieci, mia艂am trzy, mo偶e cztery lata. Ona nienawidzi艂a mnie tak, jak si臋 nienawidzi najwi臋kszego 偶yciowego wroga.

Mira chcia艂a z ni膮 o tym m贸wi膰. O matce. Wiedzia艂a jednak, 偶e nie t臋dy droga.

- To ci臋 zabola艂o.

- Zastanawia艂am si臋. - Wzi臋艂a g艂臋boki wdech i gwa艂townie wypu艣ci艂a powietrze. - Zastanawia艂am si臋, czy mo偶e, jakim艣 sposobem, w pewnym momencie on mnie jej wyrwa艂. Wyko艅czy艂 j膮 i dobra艂 si臋 do mnie. By艂a narkomank膮, nie wiem, czy co艣 do mnie czu艂a. W ko艅cu jak si臋 kogo艣 nosi w sobie przez dziewi臋膰 miesi臋cy, chyba powinno si臋 co艣 czu膰?

- Tak, powinno si臋 - przyzna艂a 艂agodnie Mira. - Niekt贸rzy ludzie po prostu nie s膮 zdolni do mi艂o艣ci. Wiesz o tym.

- Lepiej ni偶 inni. Kiedy艣 zdawa艂o mi si臋, 偶e mnie szuka, 偶e si臋 martwi. Marzy艂am o tym, 偶e przez ca艂y ten czas mnie szuka, bo... bo mimo wszystko mnie kocha. Ale tak nie by艂o. Kiedy na mnie patrzy艂a, jej oczy zion臋艂y nienawi艣ci膮. Patrzy艂a z nienawi艣ci膮 na w艂asne dziecko.

- To nie ciebie nienawidzi艂a, bo tak naprawd臋 ona ci臋 nie zna艂a. To nie twoja wina, 偶e ona taka by艂a. To by艂 jej problem. Trudna z ciebie kobieta, Eve.

U艣miechn臋艂a si臋, wzruszaj膮c ramionami.

- Tak?

- Trudna, uparta, kapry艣na, wymagaj膮ca i niecierpliwa.

- Zaczniesz m贸wi膰 o moich zaletach w tym tygodniu?

- Nie wiem, czy zd膮偶臋. - Mira u艣miechn臋艂a si臋, s艂ysz膮c jej sarkazm. - Te twoje wady, niekt贸rzy tak to mog膮 nazwa膰, nie przeszkadzaj膮 tym, kt贸rzy ci臋 znaj膮. Oni ci臋 nadal kochaj膮, podziwiaj膮, szanuj膮. Powiedz, co pami臋tasz.

Eve odetchn臋艂a g艂臋boko i z ch艂odn膮 precyzj膮, z jak膮 sk艂ada policyjne raporty, opowiedzia艂a Mirze wszystko.

- Nie wiem, gdzie mieszkali艣my. Nie mam poj臋cia, co to by艂o za miasto. Wiem, 偶e prostytuowa艂a si臋 za pieni膮dze i narkotyki, a jemu to nie przeszkadza艂o. Chcia艂a mnie porzuci膰, ale on si臋 nie zgodzi艂, bo mia艂 wobec mnie inne plany To mia艂a by膰 inwestycja.

- Nie byli twoimi rodzicami.

- S艂ucham?

- Pocz臋li ci臋. Jajo i sperma. Ona ci臋 nosi艂a, a kiedy przyszed艂 czas, jej cia艂o ci臋 wydali艂o. Nie byli twoimi rodzicami - powt贸rzy艂a. - To r贸偶nica. Wiesz o tym.

- Chyba tak.

- Nie pochodzisz od nich. Ty ich przezwyci臋偶y艂a艣. Jest jeszcze jedna r贸偶nica. Pozw贸l, 偶e powiem ci jeszcze co艣, zanim moja asystentka wedrze si臋 tu i rozszarpie mnie za zrujnowanie jej misternego rozk艂adu dnia. Masz wp艂yw na wi臋cej os贸b, ni偶 mog艂yby艣my wymieni膰. Pami臋taj o tym, kiedy b臋dziesz patrze膰 w lustro, w swoje oczy.

ROZDZIA艁 11

Kiedy Eve wesz艂a do pokoju socjalnego, Baxter poch艂ania艂 ogromn膮 pachn膮c膮 kanapk臋, kt贸ra w niczym nie przypomina艂a potraw ze s艂u偶bowego autokucharza, ulicznej budki czy posterunkowej kafejki. Wygl膮da艂a naturalnie i apetycznie.

Trueheart, kt贸ry zajmowa艂 miejsce obok Baxtera, pa艂aszowa艂 sa艂atk臋 z du偶ymi kawa艂kami kurczaka. Siedz膮ca na wprost nich drobna staruszka u艣miecha艂a si臋 dobrodusznie.

- I co? - zapyta艂a piskliwym g艂osem. - Czy to nie lepsze ni偶 te wszystkie paskudztwa, kt贸re serwuj膮 te wasze maszyny?

- Pycha - odpar艂 z pe艂nymi ustami rozpromieniony Baxter.

Trueheart, kt贸ry by艂 m艂odszy i prawie tak zielony jak jego sa艂atka, nie spieszy艂 si臋 tak przy jedzeniu. Kiedy zauwa偶y艂 Eve, poderwa艂 si臋 z miejsca i stan膮艂 na baczno艣膰.

- Pani porucznik.

Baxter spojrza艂 na niego z rozbawieniem i przewr贸ci艂 oczami, nie przestaj膮c interesowa膰 si臋 swoj膮 imponuj膮c膮 kanapk膮.

- Jezu, Trueheart, zaczekaj, a偶 prze艂kn臋. Dallas, poznaj cudown膮 i zachwycaj膮c膮 pani膮 Els臋 Parksy. Pani Parksy, to porucznik Dallas, kt贸ra prowadzi 艣ledztwo. To z ni膮 chcia艂a pani m贸wi膰.

- Dzi臋kuj臋, 偶e pani przysz艂a, pani Parksy.

- To nie tylko obywatelski obowi膮zek, ale przede wszystkim przyjacielski i s膮siedzki, prawda? Lois opiekowa艂a si臋 mn膮, kiedy by艂am w potrzebie, teraz ja chcia艂abym zrobi膰 co艣 dla niej. Usi膮d藕, z艂ociutka. Jad艂a艣 ju偶 lunch?

Eve zerkn臋艂a na kanapk臋 i sa艂atk臋, ale zignorowa艂a 偶a艂osne popiskiwania swojego 偶o艂膮dka.

- Tak, prosz臋 pani.

- M贸wi艂am tym mi艂ym ch艂opcom, 偶e przygotuj臋 co艣 dobrego. Nie cierpi臋 sztucznego jedzenia z maszyn. Detektywie Baxter, niech no pan podzieli si臋 kanapk膮 z t膮 dziewczyna. Jest zdecydowanie za chuda.

- Dzi臋kuj臋, nie trzeba. Detektyw Baxter wspomnia艂, 偶e w niedziel臋 rano widzia艂a pani m臋偶czyzn臋 wychodz膮cego z budynku, w kt贸rym mieszka艂a pani Gregg.

- To prawda. Nie rozmawia艂am z policj膮, bo prosto po ko艣ciele pojecha艂am do wnuk贸w i zosta艂am u nich na noc. Wr贸ci艂am dopiero dzi艣 rano. Oczywi艣cie s艂ysza艂am o biednej Lois we wczorajszych wiadomo艣ciach.

Na pokrytej siatk膮 zmarszczek twarzy pojawi艂 si臋 wyraz 偶alu.

- W 偶yciu nie by艂am tak zszokowana i smutna, nawet kiedy m贸j Fred, niech spoczywa w pokoju, wpad艂 pod poci膮g w dwa tysi膮ce trzydziestym pi膮tym roku. To by艂a dobra kobieta, mi艂a s膮siadka.

- Tak, wiem. Mo偶e nam pani opowiedzie膰, jak wygl膮da艂 ten m臋偶czyzna?

- Nie zwr贸ci艂am na niego szczeg贸lnej uwagi. Mam ca艂kiem dobry wzrok, w marcu poprawia艂am, ale po prostu si臋 nim nie zainteresowa艂am.

W zamy艣leniu wyj臋艂a z przepastnej torebki papierow膮 chusteczk臋 i poda艂a Baxterowi.

- Dzi臋kuj臋, pani Parksy - powiedzia艂 z szacunkiem.

- Dobry ch艂opak. - Staruszka poklepa艂a go po d艂oni, po czym spojrza艂a na Eve. - O czym to ja m贸wi艂am? Ach, ju偶 wiem. Schodzi艂am na d贸艂, by zaczeka膰 na wnuka. W ka偶d膮 niedziel臋 przyje偶d偶a po mnie kwadrans po dziewi膮tej i zawozi mnie do ko艣cio艂a. A ty chodzisz do ko艣cio艂a?

Oczy pani Parksy na moment zwilgotnia艂y. Eve zawaha艂a si臋, czy powiedzie膰 prawd臋, czy dla wygody sk艂ama膰.

- Tak, prosz臋 pani - odpar艂 z powag膮 Trueheart. - Zawsze, gdy jestem w niedziel臋 w centrum, id臋 na msz臋 do 艣wi臋tego Patryka. Je艣li jestem w 艣r贸dmie艣ciu, chodz臋 do Matki Bo偶ej Bolesnej.

- Jeste艣 katolikiem, tak? - Tak, prosz臋 pani.

- To nic. - Poklepa艂a go po d艂oni, jakby na pocieszenie.

- Wi臋c widzia艂a pani m臋偶czyzn臋 wychodz膮cego z mieszkania pani Gregg. - Eve przywo艂a艂a j膮 do porz膮dku.

- Tak powiedzia艂am? Wyszed艂 z budynku zaraz po mnie. Ubrany byt w szary uniform, na ramieniu mia艂 czarn膮 torb臋 na narz臋dzia. W r臋ce trzyma艂 niebieski plastikowy koszyk, taki, w jakim sprzedaj膮 owoce w naszym sklepie. Nie wiem, co by艂o w 艣rodku, sta艂am po drugiej stronie ulicy i wcale mu si臋 nie przygl膮da艂am. - A mo偶e pani opisa膰, jak wygl膮da艂? - Zwyczajnie, jak pracownik jakiego艣 serwisu. Bia艂y m臋偶czyzna, mo偶e rasy mieszanej. Trudno powiedzie膰, bo s艂o艅ce 艣wieci艂o mi prosto w oczy. Nie wiem, ile mia艂 lat. Na pewno nie by艂 taki stary jak ja. Trzydzie艣ci, czterdzie艣ci, pi臋膰dziesi膮t, sze艣膰dziesi膮t... to wszystko jedno, kiedy przekroczy si臋 setk臋. A ja przekroczy艂am siedemna艣cie lat temu, w marcu. M贸g艂 mie膰 trzydzie艣ci albo czterdzie艣ci lat.

- Gratulacje, pani Parksy - wtr膮ci艂 Trueheart, a staruszka podzi臋kowa艂a u艣miechem.

- Mi艂y ch艂opiec. A tamten mia艂 na g艂owie czapk臋, nosi艂 okulary przeciws艂oneczne. Bardzo ciemne szk艂a. Ja te偶 mia艂am na nosie okulary. By艂o wcze艣nie, ale s艂o艅ce zd膮偶y艂o ju偶 wzej艣膰 wysoko. Widzia艂 mnie. U艣miechn膮艂 si臋 do mnie i skin膮艂 na powitanie. Co za impertynencja, pomy艣la艂am wtedy i odwr贸ci艂am g艂ow臋. Nie zadaj臋 si臋 z takimi typami. Teraz 偶a艂uj臋. Szkoda, 偶e mu si臋 dok艂adniej nie przyjrza艂am.

- W kt贸r膮 stron臋 poszed艂?

- Na wsch贸d. Szed艂 偶wawym krokiem, jak kto艣 zadowolony z tego, 偶e pracuje rano. 殴le si臋 dzieje, bardzo 藕le si臋 dzieje, kiedy m臋偶czyzna, kt贸ry zabi艂 niewinn膮 kobiet臋, tak po prostu wychodzi na ulic臋, Lois cz臋sto robi艂a mi zakupy, kiedy chorowa艂am. Przynosi艂a kwiaty, 偶eby sprawi膰 mi przyjemno艣膰. Zawsze mia艂a czas na pogaw臋dk臋. Szkoda, 偶e kiedy go zobaczy艂am, nie wiedzia艂am, co zrobi艂. M贸j wnuczek podjecha艂 chwil臋 p贸藕niej. Jest bardzo punktualny. Powiedzia艂abym, 偶eby goni艂 tego 艂ajdaka. B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e tak bym powiedzia艂a.

Eve popracowa艂a jeszcze nad pani膮 Parksy, a偶 nabra艂a pewno艣ci, 偶e nie wyci艣nie ju偶 ze staruszki niczego wi臋cej. Dopiero wtedy przekaza艂a j膮 pod opiek臋 Truehearta, kt贸ry mia艂 odda膰 j膮 w r臋ce jakiego艣 mundurowego, by ten odwi贸z艂 j膮 do domu.

- Baxter, zaczekaj. - Si臋gn臋艂a do kieszeni i stwierdzi艂a, 偶e ju偶 wcze艣niej odda艂a wszystkie kredyty Peabody. - Masz drobne na pepsi?

- A co, twoja odznaka nie wystarczy? Przekroczy艂a艣 limit? Spojrza艂a na niego z niech臋ci膮 lekko zabarwion膮 uraz膮.

- Maszyna zrz臋dzi na widok mojej odznaki. Ta na naszym pi臋trze mnie nienawidzi. To osobista wendeta. Baxter, one ze sob膮 gadaj膮. Nie my艣l, 偶e te maszyny si臋 nie porozumiewaj膮.

Przygl膮da艂 si臋 jej przez chwil臋.

- Powinna艣 wzi膮膰 urlop.

- Powinnam wypi膰 zimn膮 pepsi. No co, mam wypisa膰 rewers?

Podszed艂 do maszyny, wstuka艂 kod swojej odznaki i zam贸wi艂 puszk臋.

DZIE艃 DOBRY. ZAM脫WI艁E艢 MA艁膭 PEPSI. UWAGA. TWOJA PEPSI JEST ZIMNA! MI艁EGO DNIA. NIE ZAPOMNIJ O UTYLIZACJI.

Wzi膮艂 puszk臋 i wr贸ci艂 do Eve.

- Na m贸j rachunek - powiedzia艂, wr臋czaj膮c jej nap贸j.

- Dzi臋ki. Wiem, 偶e masz zaleg艂o艣ci w robocie. Doceniam, 偶e znalaz艂e艣 czas, 偶eby obskoczy膰 okolic臋 i pogada膰 z s膮siadami.

- Wspomnij o tym w raporcie. Przyda mi si臋 troch臋 pochwal. Wskaza艂a g艂ow膮 w stron臋 drzwi, daj膮c znak, by wyszli z pokoju socjalnego.

- Trueheart dobrze wygl膮da. Uspokoi艂 si臋?

- Lekarz stwierdzi艂, 偶e jest czysty. Dzieciak jest zdrowy jak ko艅. Psychiatra te偶 go chwali艂.

- Czyta艂am ewaluacje, Baxter. Pytam ciebie o zdanie.

- Prawda jest taka, 偶e te wydarzenia sprzed kilku tygodni bardziej wstrz膮sn臋艂y mn膮, ni偶 nim. Jest szczery, Dallas. To dobry ch艂opak. Musz臋 przyzna膰, 偶e nigdy nie my艣la艂em o w艂o偶eniu czapeczki trenera i szkoleniu kot贸w, ale ten ch艂opak to prawdziwy skarb. - Barter pokiwa艂 g艂ow膮. - Kocha robot臋. Cholera; dzieciak ma to we krwi. Nie znam nikogo takiego, opr贸cz ciebie. On 偶yje robot膮, m贸wi臋 ci, dla niego warto wstawa膰 rano z 艂贸偶ka.

Zadowolona Eve sz艂a z nim korytarzem.

i - A skoro mowa o praktykantach - kontynuowa艂 Baxter, - s艂ysza艂em, 偶e Peabody ma za kilka dni egzamin detekrywistyczny.

- Dobrze s艂ysza艂e艣. - Mamusia zdenerwowana? Spojrza艂a na niego, mru偶膮c oczy.

- Zabawne. Dlaczego ja mia艂abym si臋 denerwowa膰? U艣miechn膮艂 si臋 i w tym momencie oboje us艂yszeli potworne wycie. Odwr贸cili si臋. Chudy facet w kajdankach wyrwa艂 si臋 eskortuj膮cemu go mundurowemu, celnym kopniakiem w krocze powali艂 na kolana drugiego i zacz膮艂 biec korytarzem jak oszala艂y, bryzgaj膮c na boki 艣lin膮.

Eve nie namy艣la艂a si臋 d艂ugo. Zamiast si臋gn膮膰 po bro艅, rzuci艂a puszk膮 z pepsi. Trafi艂a uciekiniera mi臋dzy oczy. Uderzenie bardziej go zaskoczy艂o, ni偶 zrani艂o. Upad艂, ale szybko si臋 pozbiera艂, pochyli艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 szar偶owa膰 jak w艣ciek艂y byk.

W ostatniej chwili zd膮偶y艂a zrobi膰 obr贸t. Jej wysoko uniesione kolano trafi艂o go prosto w szcz臋k臋. Us艂ysza艂a nieprzyjemne chrupni臋cie, kt贸re mog艂o towarzyszy膰 p臋kni臋ciu 偶uchwy lub przesuni臋ciu si臋 rzepki w jej kolanie.

Kiedy facet osun膮艂 si臋 na ty艂ek, dwaj mundurowi i jeden policjant w cywilu natychmiast zablokowali mu mo偶liwo艣膰 poruszania si臋.

Baxter schowa艂 bro艅 do kabury i podrapa艂 si臋 po g艂owie.

- Dallas, chcesz jeszcze jedn膮 pepsi? - Po jej napoju zostaj膮 tylko mokra plama na pod艂odze.

- Jasna cholera! Kto odpowiada za tego dupka?

- Ja, pani porucznik. Jeden z mundurowych lekko si臋 zatoczy艂. Ci臋偶ko dysza艂, z dolnej wargi la艂a mu si臋 krew. - Prowadzi艂em go do aresztu.

- Oficerze, dlaczego nie dopilnowa艂 pan wi臋藕nia?

- My艣la艂em, 偶e mam go pod kontrol膮, pani porucznik. On...

- Najwyra藕niej 藕le pan my艣la艂. Zdaje si臋, 偶e powinien pan od艣wie偶y膰 sobie przepisy.

Wi臋zie艅 ciska艂 si臋 i kopa艂, krzycz膮c przy tym jak kobieta. Chc膮c zademonstrowa膰 odpowiedni przepis, Eve, nie zwa偶aj膮c na b贸l w kolanie, przykucn臋艂a, chwyci艂a wrzeszcz膮cego faceta za d艂ugie w艂osy i szarpn臋艂a mu g艂ow臋 w g贸r臋, a偶 jego szalone oczy spotka艂y si臋 z jej wzrokiem.

- Zamknij si臋 i przesta艅 si臋 szarpa膰. Jak si臋 natychmiast nie zamkniesz, wyrw臋 ci j臋zyk z g臋by.

Po oczach pozna艂a, 偶e niedawno bra艂 jakie艣 chemikalia, ale jej gro藕ba i tak poskutkowa艂a. A mo偶e przekona艂 go jej ton?

Kiedy si臋 uspokoi艂, Eve wyprostowa艂a si臋 i spojrza艂a ch艂odno na mundurowego.

- Niech pan dorzuci do listy zas艂ug stawianie oporu i zniewa偶enie oficera. Zanim pan z艂o偶y raport, chc臋 widzie膰 kopi臋, oficerze... - specjalnie przeci膮gn臋艂a odczytanie nazwiska z naszywki na mundurze - Cullin.

- Tak jest, pani porucznik.

- I lepiej, 偶eby drugi raz si臋 panu nie wyrwa艂, bo wtedy to pan straci j臋zyk.

Kilku mundurowych pospieszy艂o z pomoc膮. Po kr贸tkiej szamotaninie postawili wi臋藕nia na nogi i wyprowadzili z korytarza. Baxter poda艂 Eve puszk臋 pepsi.

- Zas艂u偶y艂a艣 sobie.

- S艂usznie - odpar艂a i kulej膮c wesz艂a do sali wydzia艂u zab贸jstw.

Napisa艂a raport i zanios艂a komendantowi Whitneyowi. Wskaza艂 d艂oni膮 krzes艂o, a ona usiad艂a, z ulg膮 daj膮c odpocz膮膰 bol膮cej nodze.

Kiwn膮艂 g艂ow膮, kiedy sko艅czy艂a m贸wi膰.

- Czy blokowanie tego tematu w mediach ma go pobudza膰, czy frustrowa膰?

- Z mediami czy bez, on i tak zaatakuje. Ofiary to osoby przypadkowe, a jednak wybrane z namys艂em, a do namys艂u potrzeba czasu. Je艣li chodzi o media, podrzuci艂am kilka o艣wiadcze艅 przez wsp贸艂pracownik贸w z wydzia艂u. Dotyczy艂y g艂贸wnie pierwszego morderstwa. To bardziej chwytliwe ni偶 gwa艂t na sze艣膰dziesi臋ciojednoletniej kobiecie. Nie b臋d膮 zbyt mocno naciska膰, dop贸ki kt贸ry艣 z dziennikarzy nie skojarzy fakt贸w i nie po艂膮czy tych spraw. Je艣li facet zaatakuje, pewnie media si臋 w ko艅cu domy艣la. Na razie mamy czas.

i - Wprowadzasz media w b艂膮d?

- Nie, panie komendancie, ja ich po prostu nigdzie nie wprowadzam. Z艂o偶y艂am o艣wiadczenie dla Kana艂u 75, tym razem rozmawia艂am nie z Nadine Furst, ale z Quintonem Postem, 偶eby nie m贸wiono, 偶e kogo艣 faworyzuj臋. Ostry facet, cho膰 jeszcze troch臋 zielony. Gdyby Nadine si臋 za to zabra艂a, zaraz powi膮za艂aby te sprawy. Do tego czasu nie musz臋 odpowiada膰 na pytania, kt贸rych mi nie zadaj膮. - S艂usznie.

- Z drugiej strony, panie komendancie, my艣l臋, 偶e tak naprawd臋 nie zale偶y mu na szumie w mediach. Jeszcze nie teraz. Na razie chce mojej uwagi i j膮 ma. Profil doktor Miry potwierdza, 偶e chce dominowa膰, niszczy膰 kobiety. Kobieta, kt贸ra ma nad nim w艂adz臋, to jego Nemezis. To ja, dlatego wybra艂 w艂a艣nie mnie. - Jeste艣 jego celem?

- Nie s膮dz臋, przynajmniej dop贸ki b臋dzie post臋powa艂 wed艂ug schematu. Whitney chrz膮kn膮艂 pod nosem i spl贸t艂 palce.

- Musisz wiedzie膰, 偶e wp艂yn臋艂o kilka skarg. - Tak?

- Jedna od Leo Fortneya, kt贸ry twierdzi, 偶e go napastujesz i grozi, 偶e wniesie pozew przeciwko tobie i wydzia艂owi. Drug膮 skarg臋 z艂o偶y艂o biuro Nilesa Renquista. Nie s膮 zachwyceni tym, 偶e 偶ona dyplomaty by艂a przes艂uchiwana przez oficera nowojorskiej policji. Zg艂osi艂 si臋 te偶 przedstawiciel Carmichaela Smitha. Strasznie si臋 ciska艂, 偶e jego klient mo偶e straci膰 dobr膮 opini臋 na skutek prze艣ladowa艅 ze strony... jak on to powiedzia艂? Natr臋tnej i pozbawionej wra偶liwo艣ci cwaniary z odznak膮.

- To chyba o mnie, Leo Fortney poda艂 fa艂szywe informacje podczas wst臋pnego przes艂uchania. Za drugim razem, przes艂uchiwany przez moj膮 asystentk臋, zmieni艂 wersj臋 wydarze艅, ale nadal nie powiedzia艂 prawdy. Niles Renquist i jego 偶ona nie byli przes艂uchiwani, a jedynie zada艂am im kilka pyta艅. Oboje wykazali ch臋膰 wsp贸艂pracy, cho膰 偶adne z nich nie okaza艂o si臋 zbyt rozmowne. Je艣li chodzi o Carmichaela, za艂o偶臋 si臋, 偶e gdyby kto艣 mia艂 zdradzi膰 mediom, 偶e facet jest zamieszany w 艣ledztwo, by艂by to on sam.

- Czy te osoby nadal s膮 g艂贸wnymi podejrzanymi?

- Tak, panie komendancie.

- To dobrze. - Kiwn膮艂 z zadowoleniem g艂ow膮. - Dallas, wiesz, 偶e nie robi臋 problemu ze skarg, ale tym razem b膮d藕 ostro偶na. Ci ludzie w pewnym sensie maj膮 nad nami w艂adz臋, wiedz膮 jak podkr臋ci膰 media.

- Je艣li kt贸ry艣 z nich jest morderc膮, doprowadz臋 do wytoczenia sprawy. Wtedy mo偶e sobie nakr臋ca膰 media, a偶 b臋dzie s艂ycha膰 na Saturnie. B臋dzie to robi艂 zza krat.

- Zapakuj go, ale ostro偶nie.

Da艂 znak, 偶e rozmowa dobieg艂a ko艅ca, wi臋c Eve wsta艂a z krzes艂a.

- Co ci si臋 sta艂o w nog臋? - zapyta艂 unosz膮c brew.

- To tylko kolano - odpar艂a, niezadowolona, 偶e przesta艂a si臋 kontrolowa膰. Chc膮c zatuszowa膰 spraw臋, u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Wpad艂am na co艣 - powiedzia艂a i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.

Wysz艂a z biura p贸藕niej, ni偶 planowa艂a, i utkn臋艂a w korku. Zamiast si臋 denerwowa膰, spokojnie czeka艂a. Wykorzysta艂a czas, by dok艂adnie wszystko przemy艣le膰, kolejny raz przejrze膰 notatki, a potem jeszcze raz si臋 zastanowi膰. Wprawdzie mia艂a podejrzanych, ale gorzej by艂o z dowodami. Oba morderstwa 艂膮czy艂y bardzo cienkie nici. Listy, ich ton, imitowanie.

Nie mia艂a DNA, 偶adnych 艣lad贸w, nic, co wskazywa艂oby, 偶e morderca zna艂 ofiary. 艢wiadkowie opisali go jako m臋偶czyzn臋 rasy bia艂ej, ewentualnie mieszanej, wiek i kolor w艂os贸w trudny do ustalenia. Zmienia艂 akcent. Czy偶by jego g艂os byt 艂atwy do rozpoznania?

Renquist ma silny brytyjski akcent. Carmichael jest rozpoznawany przez swoich fan贸w.

Mo偶liwe.

Z drugiej strony, Fortney cz臋sto pojawia si臋 w mediach i wyst臋puje publicznie. M贸g艂by si臋 obawia膰, 偶e kto艣 rozpozna jego g艂os.

Mo偶e to po prostu kwestia ego. Pasuje do wszystkich trzech. Jestem taki wa偶ny, 偶e je艣li si臋 nie przebior臋, ka偶dy mnie rozpozna.

A co z dominuj膮c膮 nad nim kobiet膮? Ona jest kluczem do tej zagadki, duma艂a Eve. To jej nale偶y szuka膰. Jak to si臋 m贸wi? Cherchez la femme. Chyba tak.

Wysiad艂a z samochodu i przed wej艣ciem do domu zdj臋艂a marynark臋. Powietrze by艂o ci臋偶kie i naelektryzowane. Pewnie b臋dzie burza, pomy艣la艂a. Deszcz by nie zaszkodzi艂. Porz膮dna ulewa mog艂aby zatrzyma膰 gracza w domu, z dala od terenu 艂owieckiego.

Postanowi艂a, 偶e zanim wr贸ci do pracy, do w艂asnych 艂ow贸w, namierzy innego m臋偶czyzn臋.

Domowy lokalizator wskaza艂, 偶e Roarke przebywa na patio wychodz膮cym z kuchni na ty艂ach domu. Zastanawia艂a si臋, dlaczego wyszed艂 na zewn膮trz w tak upiorn膮 pogod臋, kiedy w domu panowa艂 b艂ogi ch艂贸d. Przecie偶 by艂o tu do艣膰 miejsca na ka偶d膮 mo偶liw膮 aktywno艣膰.

Eve przemierzy艂a d艂ugie korytarze, min臋艂a kuchni臋, a kiedy znalaz艂a Roarke'a, po prostu stan臋艂a jak wryta. Zaniem贸wi艂a.

- Och, 艣wietnie, 偶e jeste艣. Mo偶emy zaczyna膰.

Mia艂 na sobie d偶insy i bia艂膮 bawe艂nian膮 koszulk臋, co nie by艂o jego zwyk艂ym domowym strojem. Zauwa偶y艂a, 偶e jest bosy i lekko spocony. Spodoba艂o jej si臋 to. C贸偶, prawda by艂a taka, 偶e Roarke spodoba艂by si臋 jej, tak jak ka偶dej innej kobiecie, bez wzgl臋du na to, w co by艂 ubrany i niezale偶nie od tego, 偶e sta艂 na rozgrzanym s艂o艅cem patio, gdzie powietrze nawet nie drga艂o.

W tym momencie jednak jej uwag臋 przyci膮ga艂o stoj膮ce za nim ogromne l艣ni膮ce urz膮dzenie.

- Co to jest?

- Kuchnia ogrodowa.

Ostro偶nie, upewniwszy si臋, 偶e wci膮偶 ma w kaburze bro艅, Eve podesz艂a bli偶ej.

- Co艣 w rodzaju grilla?

- Tak, to nawet lepsze. - G艂adzi艂 srebrn膮 pokryw臋, tak jak m臋偶czyzna g艂adzi kobiet臋, kt贸ra go oczarowa艂a. - Co艣 pi臋knego, prawda? Przysz艂o godzin臋 temu.

Urz膮dzenie by艂o sporych rozmiar贸w, odbijaj膮ce si臋 w nim promienie s艂o艅ca prawie o艣lepia艂y. Eve zauwa偶y艂a dodatkowe pokrywy z bok贸w, a pod p艂yt膮 g艂贸wn膮 drzwiczki. Oczywi艣cie najwa偶niejsze byty niezliczone kontrolki, guziki i czujniki. Eve obliza艂a suche wargi.

- Hmm, nie przypomina kuchni Miry.

- To nowszy model. - Podni贸s艂 wielk膮 pokryw臋, pod kt贸r膮 ukaza艂a si臋 p艂yta ze srebrnych pr臋t贸w, przytwierdzona do metalowego pojemnika. - Dlaczego nie mia艂bym mie膰 najnowsze go modelu?

- Okropnie to du偶e. Mo偶na by w tym mieszka膰.

- Zrobimy kilka pr贸b i mo偶e sami urz膮dzimy piknik. Za kilka tygodni.

- Pr贸b? Masz na my艣li pr贸bne jazdy? - Kopn臋艂a du偶e, solidne ko艂o.

- Wszystko pod kontrol膮. - Przykucn膮艂 i otworzy艂 pierwsze z brzegu drzwiczki. - Lod贸wka. Mamy steki, ziemniaki, troch臋 warzyw. Nadziejemy to wszystko na te szpikulce.

- My?

- Trzeba to tylko nabi膰. - Zabra艂 si臋 do dzie艂a. - Ach, Jest te偶 szampan, 偶eby ochrzci膰. Pomy艣la艂em, 偶e zamiast obija膰 kuchenk臋, wypijemy za przysz艂e pikniki.

- Ta cz臋艣膰 mi si臋 podoba. Przyrz膮dza艂e艣 kiedy艣 stek? Spojrza艂 na ni膮 艂agodnie, otwieraj膮c szampana.

- Czyta艂em instrukcj臋 i widzia艂em, jak to robili u Mir贸w. Eve, to nie fizyka j膮drowa. Mi臋so i temperatura.

- Dobra. - Wzi臋艂a kieliszek z szampanem. - Od czego zaczynamy?

- Najpierw to w艂膮cz臋. Wed艂ug instrukcji najwcze艣niej nastawimy ziemniaki, bo najd艂u偶ej si臋 gotuj膮. Przez ten czas posiedzimy sobie w cieniu.

Na sam膮 my艣l o tym, 偶e b臋dzie uruchamia艂 to monstrum, Eve ostro偶nie cofn臋艂a si臋 o krok.

- C贸偶, to mo偶e ja zaczn臋 od siedzenia w cieniu - powiedzia艂a, nie przestaj膮c si臋 wycofywa膰.

Kocha艂a go, wi臋c by艂a gotowa rzuci膰 mu si臋 na ratunek, w razie gdyby maszyneria wymkn臋艂a si臋 spod kontroli. Roarke umie艣ci艂 dwa ziemniaki w niewielkiej przegr贸dce grilla i ustawi艂 czujnik. Czerwone 艣wiate艂ko kontrolki po艂yskiwa艂o z艂owrogo jednym okiem, ale jego to najwyra藕niej bawi艂o. Zamkn膮艂 pokryw臋, poklepa艂 j膮 czule, po czym si臋gn膮艂 do jeszcze innej szafki i wyj膮艂 z niej miseczk臋 z krakersami i ser.

Wygl膮da naprawd臋 fajnie, kiedy tak idzie boso po s艂onecznym patio, pomy艣la艂a. Lubi艂a, kiedy zwi膮zywa艂 w艂osy w kucyk. U艣miechn臋艂a si臋.

- Sam to z艂o偶y艂e艣?

- Tak. To ca艂kiem przyjemne uczucie. - Wyci膮gn膮艂 przed siebie nogi i upi艂 艂yk szampana. - Dziwi臋 si臋, 偶e wcze艣niej nie wpad艂em na ten pomys艂 z kuchni膮.

Roz艂o偶ony nad sto艂em parasol chroni艂 ich przed atakiem s艂o艅ca. Szampan by艂 rozkosznie zimny. Eve uzna艂a, 偶e to ca艂kiem mi艂e zwie艅czenie d艂ugiego dnia.

- Sk膮d b臋dziesz wiedzia艂, 偶e ziemniaki s膮 gotowe?

- Od tego jest regulator czasowy. W instrukcji proponuj膮 te偶 dziabanie widelcem.

- Dziabanie? Po co?

- 呕eby sprawdzi膰 mi臋kko艣膰. Zak艂adam, 偶e to b臋dzie oczywiste. Co ci si臋 sta艂o w nog臋?

Nic nie ujdzie jego uwadze, pomy艣la艂a.

- Jeden dupek uciek艂 idiocie w mundurze, kt贸ry go eskortowa艂. Musia艂am kolanem wybi膰 mu z g艂owy takie pomys艂y. Teraz j臋czy, bo ma przestawion膮 偶uchw臋 i niegro藕ny wstrz膮s m贸zgu.

- Kolano do szcz臋ki. Bardzo 艂adnie. A sk膮d wstrz膮s m贸zgu?

- On twierdzi, 偶e od uderzenia puszk膮 pepsi, ale to bzdura. Nie rzuci艂am tak mocno. Moim zdaniem to si臋 sta艂o, kiedy na niego naskoczyli gliniarze.

- Rzuci艂a艣 w niego puszk膮?

- Tylko to mia艂am pod r臋ka.

- Eve, kochanie. - Podni贸s艂 jej d艂o艅 i uca艂owa艂. - Zaradna jak zawsze.

- Mo偶liwe. Szkoda, 偶e musia艂am zmarnowa膰 tyle czasu na papierkow膮 robot臋. Oficer Cullin po偶a艂uje, 偶e si臋 dzi艣 zamy艣li艂.

- Nie w膮tpi臋.

Dola艂 jej szampana i oboje pili w milczeniu. Kiedy w oddali rozleg艂 si臋 g艂uchy grzmot, Eve unios艂a brwi i spojrza艂a w stron臋 grilla.

- Chyba ci臋 zaleje.

- Nie, zd膮偶ymy. Podkr臋c臋 troszk臋 temperatur臋 i po艂o偶臋 steki.

Kwadrans p贸藕niej Eve popija艂a szampana i ze stoickim spokojem patrzy艂a na ogie艅 buchaj膮cy co chwila spod rusztu. Zamiast si臋 tym denerwowa膰, obserwowa艂a Roarke'a, kt贸ry kln膮c w dw贸ch j臋zykach pr贸bowa艂 porozumie膰 si臋 z maszyneri膮.

D藕gni臋te widelcem ziemniaki w ciemnych 艂upinach okaza艂y si臋 twarde jak kamie艅. Warzywa na szpikulcu wysch艂y na wi贸r i dwa razy stan臋艂y w p艂omieniach.

Steki z jednej strony by艂y dziwnie szare, z drugiej podejrzanie czarne.

- Co艣 jest nie tak - burcza艂 pod nosem. - Chyba co艣 jest zepsute.

Nabi艂 stek na widelec i skrzywi艂 si臋 z niesmakiem.

- Nie wygl膮da na 艣rednio wysma偶ony.

Kiedy kropla t艂uszczu z mi臋sa wywo艂a艂a kolejny wybuch p艂omieni, Roarke rzuci艂 stek na ruszt. Ogie艅 zn贸w osi膮gn膮艂 niebezpieczn膮 wysoko艣膰, a maszyna kolejny raz wyg艂osi艂a ponure ostrze偶enie.

NIE ZALECA SI臉 U呕YWANIA WYSOKIEGO P艁OMIENIA. ZMIE艃 PROGRAM WED艁UG INSTRUKCJI LUB URZ膭DZENIE WY艁膭CZY SI臉 AUTOMATYCZNIE W CI膭GU TRZYDZIESTU SEKUND.

- Chrza艅 si臋, dziwko! Ile razy mam zmienia膰 ten pieprzony program?

Eve upi艂a 艂yk szampana. Pomy艣la艂a, 偶e dziwka to nie jest odpowiednie okre艣lenie, bo maszyna m贸wi艂a wyra藕nie m臋skim g艂osem, ale nic nie powiedzia艂a.

Zauwa偶y艂a, 偶e m臋偶czy藕ni nagminnie nazywaj膮 nieo偶ywione przedmioty niepochlebnymi kobiecymi okre艣leniami. Cholera, sama tak robi ta.

Od czasu do czasu b艂yskawice rozdziera艂y niebo, a pomrukuj膮ce z艂owrogo grzmoty zdawa艂y si臋 przetacza膰 coraz bli偶ej ich domu. Wiatr przyni贸s艂 pierwsze kropelki deszczu.

Podesz艂a do butelki z szampanem, podczas gdy Roarke uparcie wpatrywa艂 si臋 w grill.

- Mam ochot臋 na pizz臋 - powiedzia艂a i wesz艂a do domu.

- Wszystko si臋 spali艂o. - Roarke zeskroba艂 to, co zosta艂o, do pojemnika na odpady. - Jeszcze z tob膮 nie sko艅czy艂em - mrukn膮艂 do maszyny i ruszy艂 w 艣lad za Eve do domu. - Jutro spr贸buj臋 jeszcze raz - oznajmi艂.

- Wiesz co? - odezwa艂a si臋, podchodz膮c do autokucharza, kt贸ry jej zdaniem przygotowywa艂 ca艂kiem przyzwoite posi艂ki. - To nawet mi艂e, kiedy okazuje si臋, 偶e ty te偶 potrafisz co艣 spieprzy膰 jak zwyczajny 艣miertelnik. Pocisz si臋, frustrujesz, przeklinasz nieo偶ywione przedmioty. Nawiasem m贸wi膮c, nie jestem tak do ko艅ca przekonana, 偶e to nowe urz膮dzenie jest nieo偶ywione.

- To musi by膰 jaki艣 defekt fabryczny, nie mam w膮tpliwo艣ci. - Roarke u艣miechn膮艂 si臋. - Jutro sprawdz臋.

- O tak, na pewno. Zjemy tutaj?

- Mo偶e by膰. Pewnie niepr臋dko trafi si臋 okazja, by je艣膰 w kuchni. Jutro wraca Summerset.

Zamar艂a z kieliszkiem przy ustach.

- Jutro? Nie mo偶e by膰! Przecie偶 wyjecha艂 pi臋膰 minut temu.

- Jutro w samo po艂udnie. - Podszed艂 do niej i musn膮艂 palcem do艂eczek w jej brodzie. - Nie by艂o go znacznie d艂u偶ej ni偶 pi臋膰 minut.

- Przed艂u偶 mu urlop. Powiedz mu, niech ruszy w podr贸偶 dooko艂a 艣wiata. 艁odzi膮. Tak膮 z wios艂ami. Dobrze mu to zrobi.

- Proponowa艂em mu d艂u偶szy urlop, ale jest got贸w wraca膰 do domu.

- Ale ja nie jestem gotowa.

U艣miechn膮艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w czo艂o, jak dziecko.

- No dobrze. W takim razie musimy si臋 teraz kocha膰 na pod艂odze w kuchni.

- S艂ucham?

- Mam to na mojej li艣cie rzeczy do zrobienia. Nie doszli艣my jeszcze do tego punktu, wi臋c musimy si臋 pospieszy膰. Pizza zaczeka.

- Masz list臋 rzeczy do zrobienia?

- Mia艂o wyj艣膰 spontanicznie, bez kontrolowania, ale c贸偶, b臋dzie tak, jak jest.

Dopi艂a szampana, odstawi艂a kieliszek i odpi臋艂a kabur臋.

- Dalej, rozbieraj si臋, kolego.

- To lista twoich fantazji? - Rozbawiony i zafascynowany patrzy艂, jak rzuca bro艅 na kontuar i zdejmuje buty. - Czy ten zesz艂otygodniowy numer na stole w jadalni i na pod艂odze te偶 by艂 na twojej li艣cie?

- Tak. - Rzuci艂a but na bok.

- Poka偶 no t臋 list臋. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Pochylona nad drugim butem, podnios艂a g艂ow臋.

- Mam j膮 tutaj - popuka艂a si臋 w czubek g艂owy. - Dlaczego si臋 nie rozbierasz?

- Uwielbiam tw贸j m贸zg.

- Tak, no c贸偶, mo偶e spe艂nimy ten drobny obowi膮zek domowy, a potem zabierzemy si臋 do...

Urwa艂a, bo porwa艂 j膮 nagle na r臋ce, posadzi艂 na kontuarze, odchyli艂 jej g艂ow臋 i zacz膮艂 nami臋tnie ca艂owa膰 w usta.

- Czy to wystarczaj膮co spontaniczne? - zapyta艂, kiedy pr贸bowa艂a z艂apa膰 oddech.

- Raczej tak. - S艂owa uwi臋z艂y jej w gardle, kiedy jednym ruchem rozerwa艂 jej bluzk臋.

- A jak z kontrolowaniem?

Trudno by艂o komentowa膰, kiedy atakowa艂 jej usta poca艂unkami. Zsun膮艂 jej z ramion poszarpan膮 bluzk臋, tak 偶e nie mog艂a porusza膰 r臋kami. Ogarn臋艂a j膮 lekka panika zabarwiona podnieceniem, kiedy dok艂adnie skr臋powa艂 jej d艂onie materia艂em.

Mia艂a r臋ce za plecami, a krew pulsowa艂a jej w skroniach jak oszala艂a. Nie mog艂a z艂apa膰 tchu. Szampan sprawi艂, 偶e wszystko wok贸艂 niej wirowa艂o, a uda zacz臋艂y dr偶e膰.

- Moje r臋ce - wykrztusi艂a w ko艅cu.

- Jeszcze nie teraz.

Straci艂 dla niej g艂ow臋. Zdawa艂o mu si臋, 偶e przez ca艂e 偶ycie traci艂 g艂ow臋 tylko dla niej. Dla jej figury, zapachu, smaku, g艂adko艣ci sk贸ry. I westchnie艅, kt贸re wyrywa艂y si臋 z jej ust, kiedy jego d艂onie bada艂y ka偶dy zakamarek jej cia艂a. Ca艂owa艂 jej sk贸r臋, uwielbia艂 jej stercz膮ce piersi, odg艂os bij膮cego serca. Mrucza艂a z zadowoleniem, dr偶a艂a, zatraca艂a si臋 w pieszczotach jego j臋zyka i z臋b贸w.

By艂a gotowa. Nic nie podnieca艂o go bardziej ni偶 jej gotowo艣膰.

Nie mog艂a z艂apa膰 powietrza. Jej krew wrza艂a, cia艂em wstrz膮sa艂y dreszcze zbyt brutalne i zbyt mroczne, by nazwa膰 to subteln膮 przyjemno艣ci膮.

Pozwoli艂a, by j膮 wzi膮艂. Mia艂a ochot臋 b艂aga膰 go o wi臋cej. Zsun膮艂 jej z bioder majtki, a ona otworzy艂a si臋 przed nim. Jego cudowne, ukochane r臋ce doprowadza艂y j膮 do rozkoszy. Krzykn臋艂a, dochodz膮c. Orgazm wstrz膮sn膮艂 jej cia艂em z intensywno艣ci膮 wulkanu. Zdo艂a艂a wydusi膰 z siebie tylko jedno s艂owo:

- Jeszcze.

- Zawsze. - Jego usta b艂膮dzi艂y w jej w艂osach, po policzkach, wargach. - Zawsze.

Uwolni艂 jej r臋ce, a ona go obj臋艂a. Zacisn臋艂a uda wok贸艂 jego bioder i spr贸bowa艂a z艂apa膰 oddech.

- Nie jeste艣my na pod艂odze.

- Zaraz b臋dziemy. - Ca艂owa艂 jej rami臋, szyj臋. Najch臋tniej by 膮 zjad艂.

Nie przestaj膮c jej ca艂owa膰, podni贸s艂 j膮 z kontuaru. Ich serca bi艂y w jednym rytmie. D艂onie Eve w臋drowa艂y pod jego koszulk膮, jej kr贸tkie paznokcie drapa艂y jego wilgotn膮 sk贸r臋. Podci膮gn臋艂a koszul臋 i zdj臋艂a j膮, mrucz膮c.

- Bo偶e! Twoje cia艂o! Jeste艣 m贸j, m贸j, m贸j. B艂yskawicznie padli na pod艂og臋, zrywaj膮c z siebie resztki ubra艅. Oddychali ci臋偶ko, a kiedy oplot艂a go nogami, wszed艂 w ni膮 do ko艅ca.

Rozpalona do szale艅stwa, unosi艂a biodra, by mie膰 go wi臋cej, przyci膮ga艂a go do siebie. Jego d艂onie jak op臋tane dotyka艂y jej g艂adkiej sk贸ry, w ko艅cu zatrzyma艂y si臋 na biodrach. Powoli, miarowo, zacz膮艂 si臋 w niej zag艂臋bia膰.

ROZDZIA艁 12

Spoceni i wyczerpani, le偶eli na pod艂odze. Zasch艂o jej w gardle, ale nie by艂a pewna, czy zdo艂a艂aby teraz co艣 prze艂kn膮膰. Resztki energii, jakie jej zosta艂y, ledwo wystarcza艂y na to, by mog艂a oddycha膰.

Uzna艂a, 偶e w spontanicznym, niekontrolowanym seksie to on by艂 zwyci臋zc膮. Czu艂a, jak jego palce muskaj膮 jej d艂o艅 i musia艂a przyzna膰, 偶e szybko odzyska艂 si艂y.

Zosta艂y jeszcze jakie艣 ciekawe pozycje na twojej li艣cie? - zapyta艂 cicho.

- Nie - odpar艂a, ci臋偶ko oddychaj膮c. - Wykonali艣my plan za jednym zamachem.

- Dzi臋ki Bogu.

- Musimy si臋 pozbiera膰 z pod艂ogi do jutra przed po艂udniem - ostrzeg艂a.

- My艣l臋, 偶e uda nam si臋 to wcze艣niej. Umieram z g艂odu. Eve zastanowi艂a si臋 przez chwil臋.

- Ja te偶. Czy zachowasz si臋 jak prawdziwy macho i we藕miesz mnie na r臋ce?

- Nie s膮dz臋. Liczy艂em, 偶e to ty mnie podniesiesz.

- No c贸偶... - Le偶eli jeszcze przez minut臋. - Mo偶e spr贸bujemy razem?

- Na trzy. - Chwycili si臋 za r臋ce, Roarke odliczy艂 i na trzy usiedli.

- 艢wietny pomys艂. M贸j - przypomnia艂a z u艣miechem.

- Zapiszemy to w ksi臋dze rekord贸w. A teraz spr贸bujmy wsta膰.

- Zgoda, ale bez po艣piechu.

Powoli podnie艣li si臋 z pod艂ogi i chwiej膮c si臋 na nogach, trzymali si臋 jak para pijak贸w.

- Kiedy tak obserwowa艂am ci臋 na patio, my艣la艂am, 偶e grill ci臋 pokona艂, ale to nieprawda. Ty pokona艂e艣 mnie.

- Ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie. - Opar艂 policzek o jej g艂ow臋. - Zaczekaj chwilk臋, a偶 krew zacznie kr膮偶y膰.

- Twoja krew ma tendencj臋 do kr膮偶enia tylko w tym jednym kierunku. Musz臋 co艣 zje艣膰. I wzi膮膰 prysznic - u艣wiadomi艂a sobie. - Najpierw prysznic, potem pizza, bo wygl膮damy strasznie.

- W porz膮dku. Zbieramy resztki ubra艅.

Eve znalaz艂a szcz膮tki bluzki, co艣, co kiedy艣 by艂o bielizn膮, oraz jakie艣 nieokre艣lone fata艂aszki i razem wynie艣li dowody rzeczowe z kuchni.

- I nic my艣l, 偶e zrobisz to jeszcze raz pod prysznicem. Na dzi艣 koniec.

Zrobi艂 to jeszcze raz pod prysznicem, ale tylko dlatego, 偶e mu to zasugerowa艂a.

Zjedli pizz臋 w sypialni. Przy trzecim kawa艂ku uzna艂a, 偶e pustka w jej brzuchu w ko艅cu si臋 zape艂ni艂a.

- Co dzi艣 robi艂e艣? - zapyta艂a.

- W jakiej sprawie? Podnios艂a g艂ow臋.

- Od czasu do czasu lubi臋 si臋 dowiedzie膰, czym si臋 zajmujesz. Staram si臋 pami臋ta膰, 偶e nie jeste艣 tylko podniecaj膮cym obiektem seksualnym.

- Ach, rozumiem. Mia艂em kilka spotka艅. - Wzruszy艂 ramionami, kiedy spojrza艂a na niego pytaj膮co. - Zwykle, kiedy zaczynam ci co艣 t艂umaczy膰, w twoich oczach pojawia si臋 to szklane spojrzenie, albo tracisz przytomno艣膰.

- Wcale nie. No dobrze, zdarza mi si臋 szklane spojrzenie, ale nigdy nie straci艂am przytomno艣ci.

- Mia艂em spotkanie z moim maklerem. M贸wili艣my o ostatnich trendach na rynku.

- Och, nie musz臋 zna膰 a偶 tylu szczeg贸艂贸w. Spotkanie z maklerem, gie艂da, akcje, ble ble. Ju偶 wiem. Co jeszcze?

Usta mu drgn臋艂y.

- Potem uczestniczy艂em w konferencji dotycz膮cej Olimpusa. Mo偶emy otwiera膰 kolejne dwa miejsca. Chc臋 zwi臋kszy膰 liczb臋 policjant贸w i ochroniarzy. Szefowa Angelo przesy艂a pozdrowienia.

- Podzi臋kuj i pozdr贸w j膮 ode mnie. Macie jakie艣 k艂opoty?

- Nic wielkiego. - Prze艂kn膮艂 k臋s pizzy z pepperoni i popi艂 szampanem. - Darcia pyta, czy si臋 tam kiedy艣 wybierzemy.

- Jak zemdlej膮 i b臋dziesz m贸g艂 mnie wci膮gn膮膰 na pok艂ad promu. - Zliza艂a z palc贸w sos do pizzy. - Co艣 jeszcze?

- Rutyna, spotkanie z zarz膮dem. Omawiali艣my wst臋pne raporty w sprawie Nowej Zelandii. Chc臋 tam kupi膰 kilka owczych farm.

- Owce? Beee?

- Owce. We艂na, jagni臋cina i tym podobne.

Gdy poda! serwetk臋, Eve przypomnia艂a si臋 pani Parksy.

- Mia艂em dzi艣 d艂ugi s艂u偶bowy lunch z kilkoma developerami i ich prawnikiem. Zaproponowali, 偶ebym do艂膮czy艂 do ich projektu. Buduj膮 ogromne kryte centrum rekreacji w New Jersey.

- I co? Do艂膮czysz?

- W膮tpi臋, ale s艂uchanie ich i lunch na ich koszt by艂y ca艂kiem zabawne. Wystarczy ci?

- Na razie jeste艣my przy lunchu, tak?

- Zgadza si臋.

- Zapracowany z ciebie facet. Kiedy艣 sporo podr贸偶owa艂e艣. Nie jest trudniej prowadzi膰 interesy z Nowego Jorku?

- Nadal podr贸偶uj臋.

- Nie tyle co dawniej.

- Podr贸偶owanie mia艂o dla mnie urok do czasu, kiedy pozna艂em moj膮 偶on臋, kt贸ra lubi kocha膰 si臋 ze mn膮 na pod艂odze w kuchni.

U艣miechn臋艂a si臋, ale on zna艂 j膮 zbyt dobrze.

- Co ci臋 trapi, Eve?

Omal nie opowiedzia艂a mu swojego snu, swoich wspomnie艅. Powstrzyma艂a si臋, bo temat matki wci膮偶 by艂 dla niego bolesny. Zas艂oni艂a si臋 prac膮. W zasadzie nie sk艂ama艂a. Praca faktycznie przysparza艂a jej zmartwie艅.

- Intuicyjnie wiem, kto to jest. Wiedzia艂am od momentu, kiedy go spotka艂am. Ale nie mam pewno艣ci. Nie widz臋 go. On si臋 zmienia i ca艂y czas b臋dzie to robi艂, dlatego go sobie nie wyobra偶am. Nie wiem, co to za typ, nie wiem, o czym my艣li. To te偶 si臋 ci膮gle zmienia. Jest dobry, bo potrafi si臋 zmieni膰. Przybiera osobowo艣膰 pierwowzoru. Nie wiem, czy jestem w stanie go powstrzyma膰.

- Czy偶 nie o to mu chodzi? Chce doprowadzi膰 ci臋 do frustracji, zmieniaj膮c osobowo艣膰, metody, typ ofiary, wszystko.

- Na razie to mu si臋 udaje. Pr贸buj臋 oddzieli膰 go od, nazwijmy to, p艂aszcza, kt贸ry wk艂ada. Staram si臋 zobaczy膰 go takim, jaki jest. Chcia艂abym mie膰 pewno艣膰, 偶e intuicja mnie nie zawodzi. Wtedy zaczn臋 zbiera膰 dowody, a potem go aresztuj臋.

- Powiedz, co widzisz.

- Arogancj臋, inteligencj臋, w艣ciek艂o艣膰. Skupienie. Jest piekielnie skoncentrowany. My艣l臋, 偶e r贸wnie偶 strach. Zastanawiam si臋, czy to strach ka偶e mu na艣ladowa膰 innych, zamiast szuka膰 w艂asnej metody. Ale czego si臋 boi?

- Pojmania?

- Niepowodzenia, S膮dz臋, 偶e boi si臋 niepowodzenia. Mo偶liwe, 偶e jego strach ma korzenie w relacjach z dominuj膮c膮 kobiet膮.

- Widzisz go lepiej, ni偶 ci si臋 zdaje.

Widz臋 ofiary - m贸wi艂a dalej. - Te dwie, kt贸re zabi艂, i cie艅 nast臋pnej. Nie wiem, kim ona jest, gdzie mieszka, dlaczego wybra艂 w艂a艣nie j膮. Je艣li si臋 tego nie dowiem, dopadnie j膮 przede mn膮.

Straci艂a apetyt, a po euforii wywo艂anej wspania艂ym seksem nie by艂o ju偶 艣ladu.

- Roarke, jeste艣 bardzo zaj臋tym facetem - powiedzia艂a. - Tw贸j talerz jest pe艂ny.

Wol臋 pe艂ny ni偶 pusty. Tak jak i ty.

- To si臋 dobrze sk艂ada. Musz臋 przejrze膰 list臋 podejrzanych. Musz臋 znale藕膰 dominuj膮c膮 kobiet臋, bo wtedy znajd臋 jego. Przyda mi si臋 pomocna d艂o艅.

艢cisn膮艂 jej r臋k臋.

- Tak si臋 sk艂ada, 偶e mam jedn膮 na zbyciu.

Uzna艂a, 偶e b臋dzie najrozs膮dniej, je艣li zabior膮 si臋 do tego alfabetycznie. Poza tym, cho膰 cierpia艂a na tym jej duma, pozwoli艂a, by to Roarke obs艂ugiwa艂 komputer. Wprawdzie pokona艂 go grill, ale przy komputerze by艂 niepokonany.

- Zacznijmy od Breena - powiedzia艂a. - Potrzebuj臋 wszystkich informacji o Thomasie A. Breenie i jego 偶onie, kt贸re mo偶na zdoby膰, nie 艂ami膮c prawa do prywatno艣ci.

Spojrza艂 na ni膮 z b贸lem i usiad艂 przy jej biurku.

- A co to za przyjemno艣膰?

- Musimy by膰 czy艣ci, mistrzu.

- Skoro tak, prosz臋 o kaw臋. I ciasteczko.

- Ciasteczko?

- Tak. - Na biurko wskoczy艂 kot i zacz膮艂 si臋 艂asi膰 do Roarke'a. - Masz tu schowek z ciasteczkami. Ja te偶 chc臋 - powiedzia艂, spogl膮daj膮c na jej jednostk臋.

Wzi臋艂a si臋 pod boki.

Sk膮d wiesz, 偶e mam tu ciasteczka? U艣miechn膮艂 si臋 do niej, g艂aszcz膮c kota.

- Kiedy ci臋 nie pilnuj臋, zapominasz o jedzeniu. Je艣li przypadkiem sobie przypomnisz, zawsze wybierasz cukier.

Pu艣ci艂a mimo uszu uwag臋 o 鈥瀙ilnowaniu jej鈥, cho膰 poczu艂a si臋 nieco ura偶ona. Mia艂a wa偶niejsz膮 spraw臋. Podesz艂a bli偶ej i mru偶膮c oczy przygl膮da艂a si臋 jego twarzy w takim skupieniu, jakby byt jej g艂贸wnym podejrzanym.

- Czy ty przypadkiem nie zakrada艂e艣 si臋 do mojego biura w Centrali i nie szpera艂e艣 w moim schowku na s艂odycze?

- Nigdy w 偶yciu. Mam w艂asne batoniki.

- Mo偶esz k艂ama膰 - powiedzia艂a po chwili namys艂u. Szczwany lis z ciebie.

- To samo m贸wi艂a艣 pod prysznicem.

- Ha, ha! Jako艣 nie wyobra偶am sobie ciebie zakradaj膮cego si臋 do Centrali, 偶eby mnie sprowokowa膰 i gwizdn膮膰 moj膮 czekolad臋.

- Znam skuteczniejsze sposoby. Co z t膮 kaw膮?

- Zaraz. No dobra, Thomas A. Breen.

Wesz艂a do przylegaj膮cej do gabinetu kuchni, a razem z ni膮 kot. Zwierzak ju偶 dosta艂 kawa艂ek pizzy, ale nadal si臋 do niej 艂asi艂. Zam贸wi艂a w autokucharzu dzbanek kawy, przygotowa艂a kubki i spojrzawszy kontrolnie w stron臋 gabinetu, cichutko W艣lizn臋艂a si臋 do kuchennego schowka. Podesz艂a do p贸艂ki z pokarmem dla kota, ostro偶nie si臋gn臋艂a w g艂膮b i wyj臋艂a opakowane czekoladowych ciastek. Przygotowuj膮c porcj臋 dla Roarke'a, poczu艂a, 偶e sama te偶 ma ochot臋 na co艣 s艂odkiego, A co tam, zjedz膮 ca艂膮 paczk臋.

Galahad, przeczuwaj膮c, 偶e to dobra okazja, by wy艂udzi膰 deser zacz膮艂 g艂o艣no mrucze膰. Eve wrzuci艂a mu do miseczki kilka smako艂yk贸w i z u艣miechem przygl膮da艂a si臋, jak zaatakowa艂 je niczym lew gazel臋. Postawi艂a kaw臋 i ciastka na tacy i wr贸ci艂a do gabinetu.

- Mam wst臋pne dane. Podejrzewam, 偶e to wszystko ju偶 wiesz - powiedzia艂 Roarke. - Zaraz b臋dzie wi臋cej. Dlaczego sprawdzasz Breena?

- Taka procedura. Sprawdzam ka偶dego, z kim rozmawia艂am w toku 艣ledztwa. - Postawi艂a tac臋. - Chc臋 wej艣膰 g艂臋biej, bo co艣 mnie tkn臋艂o. Sama nie wiem co i dlaczego.

Podesz艂a do 艣ciennego ekranu, na kt贸rym Roarke wy艣wietli艂 wst臋pne dane.

- Thomas Aquinas Breen, lat trzydzie艣ci trzy, 偶onaty, jedno dziecko, ch艂opiec, lat dwa. Pisarz, zawodowy ojciec. Bardzo przyzwoity zadeklarowany doch贸d. Sta膰 go na 偶ycie na wysokim poziomie i chyba jest na dobrej drodze, by zarabia膰 jeszcze wi臋cej. Jedno zatrzymanie za nielegalne substancje, Zoner. Mia艂 dwadzie艣cia jeden 艂at. Nic nowego, to typowe na studiach. Rodowity nowojorczyk, absolwent NYU. Ko艅czy艂 wydzia艂 sztuk pi臋knych, praca dyplomowa z kryminologii. To mi si臋 podoba. Uko艅czy艂 kurs pisarski. Utrzymuje si臋 z pisania artyku艂贸w do magazyn贸w, opowiada艅, wyda艂 dwie ksi膮偶ki, obie sta艂y si臋 bestselerami. 呕onaty od pi臋ciu lat. Rodzice mieszkaj膮 na Florydzie.

- Brzmi zwyczajnie.

- Tak. - Obraz jednak nie by艂 tak normalny, jak by si臋 mog艂o wydawa膰, pomy艣la艂a Eve. - Kupi艂 pi臋kny dom w przyjemnej okolicy. Przed wydaniem drugiej ksi膮偶ki nie by艂o go na to sta膰, ale 偶ona ma 艣wietnie p艂atn膮 prac臋. Po艂膮czyli dochody i zamieszkali tam rok po 艣lubie. On zajmuje si臋 dzieckiem, ona zarabia.

Roarke ugryz艂 ciasteczko. 呕ona ma niezawodny gust, je艣li idzie o s艂odycze, pomy艣la艂, kiedy czekolada rozp艂yn臋艂a mu si臋 w ustach.

- Zatrudniam mn贸stwo ludzi, kt贸rzy s膮 w podobnej sytuacji.

- Po prostu co艣 mnie tkn臋艂o, to wszystko. Nie umiem powiedzie膰, co. Na dodatek ten facet ca艂ymi dniami my艣li o morderstwach, rekonstruuje je, czyta o nich, wyobra偶a je sobie.

- Naprawd臋? - Roarke nala艂 kawy do kubk贸w. - Kto by po艣wi臋ca艂 tyle czasu i energii zab贸jstwom?

- S艂ysza艂am tw贸j sarkazm. R贸偶nica polega na tym, 偶e dla gliny zab贸jstwo na og贸艂 jest odra偶aj膮ce. Ten facet si臋 zab贸jstwem podnieca. Od fascynacji do eksperyment贸w droga jest kr贸tka. Ma wykszta艂cenie, wolny czas, wiedz臋 i motyw. Nie chodzi tylko o dreszczyk emocji, ale o to, 偶e szum w mediach mo偶e zwi臋kszy膰 zainteresowanie ksi膮偶kami. Jego 偶ona jest wydawc膮 pisma o modzie. Za艂o偶臋 si臋, 偶e ona te偶 dobrze zna warto艣膰 takiej reklamy.

Eve ko艂ysa艂a si臋 na pi臋tach i z uwag膮 studiowa艂a informacje pojawiaj膮ce si臋 na ekranie.

- Ma papeteri臋. Twierdzi, 偶e to prezent od wielbiciela, ale nie pami臋ta jego nazwiska. Nie mam jak potwierdzi膰 jego wersji. Na razie. Ciekawe, czy nie oka偶e si臋, 偶e kupi艂a mu to 偶ona. To by艂oby interesuj膮ce.

- M贸g艂bym odrobink臋 naruszy膰 zabezpieczenie prywatno艣ci i sprawdzi膰, co tam mamy.

Propozycja by艂a kusz膮ca, ale Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie obci膮偶ono rachunku jego ani jego 偶ony, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Sprawdzanie tych informacji b臋dzie czym艣 wi臋cej ni偶 tylko drobnym naruszeniem prywatno艣ci. Na razie zosta艅my przy jego 偶yciorysie.

- Psujesz zabaw臋.

- Ma papeteri臋 i to wystarczy. Nie do艣膰, 偶e j膮 ma, to jeszcze postara艂 si臋 o to, 偶ebym j膮 zobaczy艂a. I to jest bardzo ciekawe.

- 呕ona chyba by co艣 wiedzia艂a, gdyby to by艂 on?

- Te偶 tak s膮dz臋, chyba 偶e to kompletna idiotka, ale jej 偶yciorys na to nie wskazuje. Julietta Gates, ten sam rocznik, absolwentka NYU. Za艂o偶臋 si臋, 偶e poznali si臋 na studiach. Dwa fakultety, moda i marketing. Od pocz膮tku mia艂a zaplanowan膮 karier臋 i po prostu konsekwentnie realizowa艂a plan. Minimalna przerwa na urodzenie dziecka, szybki powr贸t do pracy. Jeszcze dwa lata temu zarabia艂a dwa razy tyle co on, teraz maj膮 prawie taki sam roczny doch贸d. Ciekawe, jak reguluj膮 swoje p艂atno艣ci.

- Czego szukasz?

- Kto trzyma r臋k臋 na kasie? Pieni膮dze to w艂adza, nie? Za艂o偶臋 si臋, 偶e ona pilnuje domowego bud偶etu.

- Je艣li to jest kryterium, to co艣 mi si臋 zdaje, 偶e powinienem mie膰 wi臋cej do gadania.

- Twoja strata. Nie obchodzi mnie twoja forsa, ale czuj臋, 偶e Toma obchodzi forsa jego 偶ony. - Wyobrazi艂a sobie jego dom, dziecko, poczucie wsp贸lnoty rodzinnej. - Potrzebny mu jej udzia艂, 偶eby utrzyma膰 ten pi臋kny dom, wychowa膰 dzieciaka tak jak on chce, 偶y膰 na wy偶szym poziomie. Markowe ubrania, 艣wietne zabawki, wysokiej klasy android do opieki nad dzieckiem, w czasie kiedy on spokojnie sobie pracuje. Kiedy chce, robi przerw臋, 偶eby pobawi膰 si臋 z synkiem, zabiera go do parku.

- I te cechy charakteryzuj膮ce dobrego ojca sprawiaj膮, 偶e jest podejrzany o morderstwo? Je艣li ci臋 dobrze zrozumia艂em, to chyba jeste艣my bardzo cyniczn膮 par膮.

Spojrza艂a na niego przez rami臋. Cyniczni czy nie, byli jednak par膮.

- Nie traktuje jej jako partnerki, ani elementu tworz膮cego rodzin臋. W domu le偶a艂y rzeczy jego i ch艂opca, nigdzie nie zauwa偶y艂am 艣ladu przedmiot贸w nale偶膮cych do niej. Zabawki, buty i tak dalej. Po prostu wyda艂o mi si臋 to interesuj膮ce. Oni nie tworz膮 wsp贸lnoty. Poka偶 informacje o rodzicach.

Eve uzupe艂ni艂a swoje skromne notatki o nowe dane.

- Sp贸jrz, jego matka te偶 by艂a osobnikiem alfa. Kariera, wysokie zarobki, to ona utrzymywa艂a rodzin臋. Ojciec zrezygnowa艂 z pracy i zosta艂 profesjonalnym rodzicem. S艂uchaj dalej, matka by艂a dzia艂aczk膮, a w pewnym momencie przewodnicz膮c膮 Mi臋dzynarodowej Koalicji Kobiet. Wydaje pismo 鈥濭艂os Feministek鈥. Absolwentka NYU, tatu艣 ko艅czy艂 Uniwersytet Stanowy w Kencie. Tak, to bardzo interesuj膮ce.

- Scenariusz jest taki: Breen dorasta艂 w domu kontrolowanym przez kobiet臋 o silnych aspiracjach politycznych, podczas gdy ojciec zmienia艂 pieluchy. Matka sk艂oni艂a go do podj臋cia studi贸w w jej Alma Mater, albo zrobi艂 to, by jej si臋 przypodoba膰.

Na parmerk臋 wybra艂 podobnie siln膮 osobowo艣膰. Kobieta nad nim dominuje, a on wype艂nia typowo kobiec膮 rol臋 opiekuna.

- Owszem. To wszystko nie robi z niego jakiego艣 walni臋tego psychopaty, ale daje do my艣lenia. Skopiuj i zapisz mi te dane tutaj i w mojej jednostce w Centrali.

U艣miechn膮艂 si臋 i wykona艂 jej polecenie.

- Zdaje si臋, 偶e ja te偶 wybra艂em siln膮 osobowo艣膰. Ciekawe, o czym to 艣wiadczy.

- Prosz臋 - doda艂a. Przypomnia艂a sobie o ciastkach, wi臋c podesz艂a, 偶eby si臋 pocz臋stowa膰. - Jutro spotkam si臋 z Juliett膮 Gates. Teraz sprawd藕my Leo Fortneya.

Fortney mia艂 trzydzie艣ci osiem lat i za sob膮 dwa ma艂偶e艅stwa, dwa rozwody. Bezdzietny. Roarke rozumia艂, jakiego rodzaju informacje s膮 jej potrzebne, dlatego szybko ustalili, 偶e pierwsza 偶ona by艂a gwiazdk膮 wideo, kategoria porno. Ma艂偶e艅stwo trwa艂o ponad rok. Druga 偶ona by艂a znan膮 agentk膮 teatraln膮.

- By艂o wok贸艂 niego drobne zamieszanie - doda艂 Roarke. Sporo plotek w mediach. Chcesz poczyta膰, czy wystarcz膮 ci nag艂贸wki?

- Poka偶 nag艂贸wki.

- Ten tw贸j Leo to niegrzeczny ch艂opiec. - Roarke pi艂 kaw臋 i czyta艂 informacje pojawiaj膮ce si臋 na ekranie komputera. - Przy艂apano go z opuszczonymi spodniami, dos艂ownie. W hotelowym apartamencie w Nowym Los Angeles zabawia艂 dwie szczodrze obdarzone przez natur臋 gwiazdki. Poza dwiema pannami na wydaniu, tak nawiasem to cytat, pojawi艂y si臋 plotki o wspomaganiu chemicznym i stosowaniu r贸偶nego rodzaju zabawek natury erotycznej. 呕ona pewnie go o co艣 takiego podejrzewa艂a, dlatego zatrudni艂a prywatnego detektywa. Podczas rozwodu dokumentnie go oskuba艂a. W mediach a偶 wrza艂o od plotek, kobiety z rozkosz膮 opowiada艂y o swoich do艣wiadczeniach z nieszcz臋snym Leo. Cytuj臋 jedn膮 z nich: 鈥濼o chodz膮cy wzw贸d. Zawsze momentalnie dochodzi i b艂yskawicznie ko艅czy鈥.

- Rozwi膮z艂y, nie panuje nad pop臋dem, kobieta upokorzy艂a go publicznie. Ma na koncie gwa艂ty i obra藕liwe zachowanie. Podoba mi si臋. Sp贸jrz na jego finanse. Z takimi dochodami nie ma si艂y, 偶eby by艂 w stanie 偶y膰 na poziomie, do jakiego aspiruje. Potrzebuje kobiety, kt贸ra b臋dzie go utrzymywa膰. Pepper Franklin.

- Nie podoba mi si臋 ten facet - mrukn膮艂 Roarke, przegl膮daj膮c kolejne pliki. - Sta膰 j膮 na kogo艣 lepszego.

- Uderza艂 do Peabody.

Podni贸s艂 wzrok, w jego oczach pojawi艂 si臋 mroczny b艂ysk. Zupe艂nie mi si臋 nie podoba. A do ciebie si臋 nie dobiera艂?

- Nie. Boi si臋 mnie.

- A wi臋c nie jest tak zupe艂nie pozbawiony rozumu.

- To k艂amca z rozbuchanym ego, kt贸ry lubi zaci膮ga膰 g艂upie panienki do 艂贸偶ka. Peabody zagra艂a przed nim naiwn膮 lal臋. Facet wykorzystuje silne kobiety, by go utrzymywa艂y, a potem je oszukuje. Jest wykszta艂cony, potrafi oczarowa膰. Lubi 偶ycie na poziomie, u偶ywa piekielnie drogiej papeterii. Zachowuje si臋 na tyle teatralnie, 偶e m贸g艂by czerpa膰 przyjemno艣膰 z na艣ladowania. Poza tym nikt go nie kontroluje i ma czas na to, by 艣ledzi膰 i zapolowa膰. Masz co艣 o jego rodzicach, dzieci艅stwie?

- Ekran. Matka aktorka. Grywa g艂贸wnie role drugoplanowe i charakterystyczne. Kojarz臋 j膮, to dobra aktorka. Du偶o pracuje.

- Leo to syn z drugiego ma艂偶e艅stwa. A m臋偶贸w mia艂a pi臋ciu. Leo ma kilku ojczym贸w i sporo przybranego rodze艅stwa. Ojciec jest producentem, tak jak i Leo. To kto艣, kto nadzoruje wykonanie projekt贸w, tak?

- Hmm. Och, zobacz, tu te偶 mamy du偶o plotek. - Roarke szybko skanowa艂 materia艂 pojawiaj膮cy si臋 na ekranie, koncentruj膮c si臋 na wy艂apaniu kluczowych s艂贸w. - Nasz bohater mia艂 sze艣膰 lat, kiedy rodzice si臋 rozwiedli. Oboje byli wmieszani w r贸偶ne g艂o艣ne skandale. Matka oskar偶a艂a ojca o stosowanie przemocy fizycznej. On mia艂 wobec niej te same zarzuty. Z tego, co tu widz臋, ich dom by艂 nieustann膮 stref膮 wojenn膮.

- Dodajmy dzieci艅stwo otoczone aur膮 agresji i oboj臋tno艣ci ze strony rodzic贸w. Mamu艣ka to osoba publiczna, wi臋c ma w艂adz臋. Prawdopodobnie zatrudniali pomoc domow膮, tak? Pokoj贸wki, ogrodnik贸w, opiekunki do dziecka. M贸g艂by艣 sprawdzi膰, kto zajmowa艂 si臋 ma艂ym Leo, a ja w tym czasie zaj臋艂abym si臋 Renquistami.

- W takim razie poprosz臋 o jeszcze jedno ciastko.

Odwr贸ci艂a si臋 do niego z zamiarem wyg艂oszenia jakiej艣 sarkastycznej uwagi, ale wystarczy艂o jedno spojrzenie na Roarke'a, widok jego l艣ni膮cych wilgotnych w艂os贸w, b艂yszcz膮cych oczu skupionych na ekranie, by jej serce zabi艂o mocniej.

艢mieszne, to po prostu 艣mieszne. Przecie偶 wiedzia艂a, jak on wygl膮da. Nie musia艂 nic robi膰, by jej cia艂o przeszywa艂y dreszcze.

Wyczu艂 jej spojrzenie, bo podni贸s艂 wzrok. Absurdalnie przystojny m臋偶czyzna z ciastkiem w r臋ku.

- Chyba sobie zas艂u偶y艂em.

Eve otrz膮sn臋艂a si臋 z zamy艣lenia. - Co?

- Ciastko, zas艂u偶y艂em na nie - powiedzia艂, wbijaj膮c w nie z臋by. Po chwili podni贸s艂 g艂ow臋. - A co?

- Nie, nic. - Lekko zawstydzona, odwr贸ci艂a si臋, nakazuj膮c sercu spok贸j. Ju偶 czas, powtarza艂a sobie w my艣li. Pora zaj膮膰 si臋 nast臋pnym.

Niles Renquist. Zarozumia艂y gnojek. Ale to tylko jej prywatna opinia. Trzeba przyjrze膰 si臋 faktom.

Urodzi艂 si臋 w Londynie, matka by艂a p贸艂 - Angielk膮, p贸艂 - Amerykank膮, dopiero wchodzi艂a w towarzystwo. Czwarty kuzyn kr贸la po k膮dzieli, ogromna forsa po mieczu. Lord Renquist, jego ojciec to cz艂onek parlamentu, zagorza艂y konserwatysta. M艂odsza siostra zamieszka艂a z drugim m臋偶em w Australii.

Renquist otrzyma艂 pe艂ne brytyjskie wykszta艂cenie. Najpierw szko艂a w Stonebridge, potem Eton, w ko艅cu Uniwersytet w Edynburgu. Dwa lata s艂u偶by w RAF - ie w randze kapitana. M贸wi biegle po w艂osku i francusku. W wieku lat trzydziestu wst膮pi艂 do s艂u偶by dyplomatycznej, w tym samym roku o偶eni艂 si臋 z Pamel膮 Elizabeth Dysert.

Podobne wykszta艂cenie i pochodzenie. Dobrze sytuowani rodzice, 艣wietna edukacja, w tym sze艣cioletni pobyt w szkole z internatem w Szwajcarii. Jedynaczka, zawsze mia艂a du偶e pieni膮dze.

Eve uzna艂a, 偶e dla ludzi z ich sfer stanowili przyk艂ad idealnie dobranej pary.

Przypomnia艂a sobie dziewczynk臋, kt贸ra pojawi艂a si臋 na schodach, kiedy rozmawia艂a z Pamel膮 Renquist. Ma艂a z艂oto - r贸偶owa laleczka, Rose, tylko raz niecierpliwie szarpn臋艂a opiekunk臋, po czym uleg艂a.

Nie, to nieby艂a opiekunka. Nazwalaj膮 鈥瀉u pair鈥. Ludzie tej kategorii lubi膮 okre艣la膰 najprostsze sprawy dziwacznymi s艂owami.

Renquist na pewno mia艂 w dzieci艅stwie au pair.

Jego rozk艂ad dnia nie by艂 tak lu藕ny jak pozosta艂ych, ale czy kt贸ry艣 pracownik lub asystent zadawa艂by jakie艣 pytania, gdyby Renquist znikn膮艂 na kilka godzin? Eve przygl膮da艂a si臋 jego zdj臋ciu na ekranie i nie mia艂a co do tego 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

呕adnej przesz艂o艣ci kryminalnej. W przeciwie艅stwie do Breena i Fortneya, oboje z 偶on膮 nie mieli nawet najmniejszej rysy w 偶yciorysie. Idealny obraz, l艣ni膮cy i bez skazy.

Jako艣 jej to nie przekonywa艂o.

O偶eni艂 si臋 dopiero po trzydziestce. Rozs膮dny wiek, je艣li zamierza si臋 realizowa膰 formu艂k臋 鈥瀉偶 do 艣mierci鈥. Poza tym cz艂owiek z ambicjami politycznymi mia艂 wi臋ksze szanse, kiedy prezentowa艂 si臋 jako ustatkowany m膮偶 i ojciec. Je艣li nie 艣lubowa艂 czysto艣ci, musia艂 by膰 przed 艣lubem w jakich艣 zwi膮zkach.

Mo偶liwe, 偶e po 艣lubie r贸wnie偶.

Warto zamieni膰 s艂owo z t膮 ich au pair. Kto mo偶e zna膰 atmosfer臋 panuj膮c膮 w rodzinie lepiej ni偶 pomoc domowa?

Eve dola艂a sobie kawy.

- Mo偶esz wrzuci膰 dane Carmichaela Smithsa.

- A nie chcesz dok艂adniejszych informacji o niani Fortneya?

- Ju偶 masz?

- Kochanie, pracuj臋 na ciasteczka.

- Dobra, m膮dralo. Najpierw Fortney. Trzymajmy si臋 kolejno艣ci.

- To mo偶e by膰 trudne, bo zatrudniali kilka opiekunek. Wygl膮da na to, 偶e matka je po艂yka艂a. Piel臋gniarki dla niemowl膮t, au pair, co tylko chcesz. W ci膮gu dziesi臋ciu lat by艂o ich dziesi臋膰. 呕adna nie pracowa艂a d艂u偶ej ni偶 dwa lata, 艣rednio wypada sze艣膰 miesi臋cy.

- Chyba za kr贸tko, 偶eby mie膰 na dziecko wi臋kszy wp艂yw. Wobec tego stawiam na matk臋, to ona rz膮dzi艂a.

- S膮dz膮c po tych danych, mo偶na pomy艣le膰, 偶e nie rz膮dzi艂a, tylko wojowa艂a. Troje by艂ych pracownik贸w za艂o偶y艂o przeciwko niej sprawy. Wszystkie rozstrzygni臋to poza s膮dem.

- Musz臋 dok艂adniej sprawdzi膰 matk臋. - Eve kr膮偶y艂a po gabinecie, analizuj膮c ostatnie informacje. - Matka Leo jest aktork膮, jego obecna kochanka pracuje w tym samym zawodzie. Lubi mie膰 do czynienia z aktorkami, kontroluje je i zapewne jednocze艣nie mo偶e by膰 przez nie kontrolowany. To o czym艣 艣wiadczy. Morderca gra. Przyjmuje rol臋, pr贸buje udowodni膰, 偶e potrafi j膮 odegra膰 lepiej ni偶 orygina艂, z wi臋ksz膮 finezj膮. W te艣cie prawdopodobie艅stwa Leo zdob臋dzie wysoki wynik.

Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋.

- Doko艅czmy list臋, a potem zabierzemy si臋 za nast臋pnego 艂garza. Znajd藕 informacje o niani Renquista, czy jak oni to nazywaj膮 w Anglii.

- Roberta Janet Gable - og艂osi艂 z u艣miechem Roarke. - Robi臋 kilka rzeczy na raz.

- Jak zwykle - odpar艂a, spogl膮daj膮c na ekran. - O rany! - Eve uda艂a, 偶e si臋 otrz膮sa. - Straszna.

- To aktualne zdj臋cie. Kiedy zajmowa艂a si臋 Renquistem, by艂a m艂odsza. Roarke wy艣wietli艂 zdj臋cie sprzed lat. - Ale r贸wnie straszna.

- Bez w膮tpienia. - Eve przyjrza艂a si臋 portretom, kt贸re zape艂ni艂y ekran. Chuda twarz z ciemnymi, g艂臋boko osadzonymi oczami, cienkie, zaci艣ni臋te usta. M艂odsza wersja mia艂a kasztanowe w艂osy, starsza siwe, w obu przypadkach g艂adko zaczesane do tylu. Drobne zmarszczki wok贸艂 zaci艣ni臋tych ust z pierwszej fotografii przeobrazi艂y si臋 w widoczne, g艂臋bokie linie, kt贸re nadawa艂y twarzy z drugiego zdj臋cia surowy wyraz.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e nikt nie nazywa jej Bobbie - powiedzia艂a Eve. Spr贸bowa艂a liczy膰 lata, na szcz臋艣cie Roarke by艂 szybszy.

- Zacz臋艂a pracowa膰, kiedy Renquist mia艂 dwa lata i by艂a z nim a偶 do osi膮gni臋cia czternastego roku 偶ycia. W Stonebridge nie mieszka艂 w internacie, tylko w domu. Gdy mia艂 czterna艣cie lat, poszed艂 do Eton i niania nie by艂a mu ju偶 potrzebna. Roberta Nie - M贸w - Na - Mnie - Bobbie mia艂a dwadzie艣cia osiem lat, kiedy podj臋艂a prac臋, czterdzie艣ci, kiedy odesz艂a, by obj膮膰 stanowisko prywatnej opiekunki. Obecnie ma sze艣膰dziesi膮t cztery lata, przesz艂a na emerytur臋. Nigdy nie wysz艂a za m膮偶, nie mia艂a w艂asnych dzieci.

- Wygl膮da na tak膮, co lubi szczypa膰 - zauwa偶y艂a Eve. - Kiedy mia艂am dziesi臋膰 lat, jedna opiekunka w mojej szkole okropnie nas szczypa艂a. Wied藕ma mia艂a doskona艂e referencje, a wiecznie siniaczy艂a mi ramiona. Urodzona w Bostonie, wr贸ci艂a tam po przej艣ciu na emerytur臋. Typowa kamienna twarz z Nowej Anglii, typ, kt贸ry wciska kit w stylu 鈥瀢yrzu膰 r贸zg臋, rozpieszczaj dziecko鈥.

- A mo偶e to nieprzyjemnie wygl膮daj膮ca kobieta o z艂otym sercu, kt贸ra zawsze ma w kieszeni karmelki i rozdaje je rumianym dzieciom?

- Wygl膮da na tak膮, co lubi szczypa膰 - powt贸rzy艂a Eve, siadaj膮c na brzegu biurka, - Zabezpieczona finansowo. Za艂o偶臋 si臋, 偶e odk艂ada艂a ka偶dego pensa i nie trwoni艂a pieni臋dzy na karmelki, A w og贸le, co to s膮 te karmelki?

Roarke nie m贸g艂 przesta膰 my艣le膰 o posiniaczonych ramionach dziesi臋cioletniej Eve.

- Kupi臋 ci. Na pewno b臋d膮 ci smakowa膰.

- Wszystko na to wskazuje. Pogadam z ni膮, zobaczymy, co ma do powiedzenia na temat dzieci艅stwa Renquista. A teraz denerwuj膮cy pan Smith.

- Chod藕 do mnie na kolana.

Pr贸bowa艂a zrobi膰 surowa min臋, ale do Roberty Gabie by艂o jej daleko.

- W godzinach pracy nie b臋dzie 偶adnych wyg艂up贸w.

- By艂y wyg艂upy w kuchni na pod艂odze, a potem w 艂azience. Wy艣l臋, 偶e chwilowo mo偶emy to od艂o偶y膰. Chod藕, siadaj. - U艣miecha艂 si臋 do niej zach臋caj膮co. - Jestem taki samotny.

Us艂ucha艂a. Usiad艂a mu na kolanach i stara艂a si臋 za bardzo nie mi臋kn膮膰, kiedy jego usta musn臋艂y jej w艂osy.

- Carmkhael Smith - powiedzia艂, nadal my艣l膮c o jej dzieci艅stwie, o tym, 偶e by艂a zdana na 艂ask臋 systemu, kt贸rego teraz broni. Tak bardzo pragn膮艂 da膰 jej wszystko, czego w贸wczas jej brakowa艂o. Szczeg贸lnie mi艂o艣膰. - O w mord臋, trzydzie艣ci jeden lat? Musia艂 nie藕le posmarowa膰, 偶eby poprawi膰 sobie wiek. Urodzony w Savannah, dzieci艅stwo sp臋dzi艂 w Anglii. Jedynak, matka wybra艂a opcj臋 zawodowego rodzica, opiekowa艂a si臋 nim do osiemnastego roku 偶ycia. Kartoteka nieletniego opiecz臋towana, a to znaczy, 偶e warto by si臋 w艂ama膰. Hmm, nie zarabia takiej kasy, jakiej mo偶na si臋 spodziewa膰. Pewnie ma jakie艣 ciekawe wydatki albo kosztowne na艂ogi.

- Rodzice rozwiedzeni, ojciec ponownie si臋 o偶eni艂 i przeni贸s艂 do Devon. To w Anglii, prawda?

- Tak by艂o, kiedy ostatnio sprawdza艂em.

- Kartoteka pe艂noletniego czysta, ale za艂o偶臋 si臋, 偶e co艣 by艂o. Co艣, za co musia艂 s艂ono zap艂aci膰. Wygl膮da na to, 偶e sp臋dzi艂 troch臋 czasu na odwyku. Przyjrzyjmy si臋 matce.

- Suzanne Smith, lat pi臋膰dziesi膮t dwa. By艂a bardzo m艂oda, kiedy go urodzi艂a - zauwa偶y艂 Roarke. Za m膮偶 wysz艂a dopiero dwa lata p贸藕niej. Atrakcyjna babka.

- Tak, jest troch臋 do niej podobny. Och, sp贸jrz, co my tu mamy! Mamusia przez jaki艣 czas posiada艂a licencj臋. Kategoria uliczna. Ma ca艂kiem poka藕n膮 kartotek臋.

Zaintrygowana Eve chcia艂a wsta膰, ale Roarke obj膮艂 j膮 w pasie.

- Je艣li st膮d nie widzisz, w艂膮cz臋 g艂os.

- Nie, nie mam problemu z oczami. Przy艂apana z nielegalnymi substancjami, pr贸by drobnych oszustw. Sprawy umorzono - doda艂a. - Nigdy nie siedzia艂a. Widocznie kogo艣 wrobi艂a. Zachowa艂a licencj臋, ale nie deklarowa艂a dochodu. Pewnie pracowa艂a na lewo. By艂a wci膮偶 w obrocie. Po co p艂aci膰 podatek, kiedy mo偶na kr臋ci膰 interes po cichu? Ma艂y Carmichael wcze艣nie rozpocz膮艂 edukacj臋 seksualn膮.

Eve pr贸bowa艂a wczu膰 si臋 w jego sytuacj臋.

- Poka偶 mi jego kart臋 zdrowia. Najwcze艣niejsze wpisy, jakie mo偶na otworzy膰.

- Mam naruszy膰 bramk臋?

Zawaha艂a si臋, ale instynkt podpowiada艂, 偶e idzie w dobrym kierunku.

- Odrobink臋.

Delikatnie klepn膮艂 j膮 w biodro, daj膮c sygna艂, by wsta艂a. Zabra艂 si臋 do pracy, a ona przez ten czas rozla艂a do kubk贸w reszt臋 kawy.

- Jako niemowl臋 przeszed艂 standardowe badania i szczepienia. Od drugiego roku 偶ycia wykazywa艂 dziwn膮 sk艂onno艣膰 do wypadk贸w.

- Tak, widz臋. - Eve przegl膮da艂a raporty od r贸偶nych lekarzy z wielu o艣rodk贸w zdrowia. Szwy, drobne urazy, jedno powa偶ne poparzenie, zwichni臋te rami臋, z艂amany palec.

- Poniewiera艂a nim - zauwa偶y艂a. - Po rozwodzie go bi艂a, przesta艂a, gdy podr贸s艂 na tyle, by m贸c si臋 broni膰. Jeszcze jedna matka, kt贸ra ma nad dzieckiem w艂adz臋. Przeprowadza艂a si臋 to tu, to tam, przez jaki艣 czas mieszkali w Anglii. Roarke, sp贸jrz na jej dochody. W niczym nie przypominaj膮 rozchod贸w.

- Dochody zerowe, natomiast rozchody ca艂kiem przyzwoite.

- Tak. Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e nadal ci膮gnie ze swojego ch艂opca. Nie ma si艂y, facet musi tego nienawidzi膰. Mo偶e nawet tak bardzo, by zabi膰.

ROZDZIA艁 13

Eve mia艂a bardzo racjonalny pow贸d, by zacz膮膰 dzie艅 w swoim domowym gabinecie. Cisza. W por贸wnaniu z Central膮, wsz臋dzie, nawet w jej domowej sali treningowej panowa艂 b艂ogi spok贸j. Potrzebowa艂a wi臋cej czasu do namys艂u Postanowi艂a umie艣ci膰 w gabinecie tablic臋 tak膮 sam膮, jak ta, kt贸ra wisia艂a w jej biurze. W ten spos贸b b臋dzie mog艂a ca艂y czas przygl膮da膰 si臋 zdj臋ciom ofiar.

Jednak najwa偶niejszym powodem, dla kt贸rego nadal zwleka艂a z wyjazdem do 艣r贸dmie艣cia, by艂 powr贸t Summerseta. Zamierza艂a znikn膮膰 z domu tu偶 przed po艂udniem, by jeszcze troch臋 nacieszy膰 si臋 pustym domem i przyzwyczai膰 do my艣li, 偶e potem to on przejmie ster.

Ustawi艂a tablic臋, usiad艂a w fotelu, po艂o偶y艂a nogi na biurku i popijaj膮c kaw臋 zacz臋艂a uwa偶nie przygl膮da膰 si臋 zdj臋ciom.

Fotografie przedstawia艂y miejsca zbrodni. Alejka w chi艅skiej dzielnicy, sypialnia pani Gregg. Mapy, kopie list贸w, kt贸re zostawi艂 morderca. Zdj臋cia ofiar za 偶ycia i po zgonie. Obok nich przypi臋艂a zdj臋cia przedstawiaj膮ce oryginalne miejsca zbrodni na kt贸rych si臋 wzorowa艂. Whitechapel i Boston. Powiesi艂a te偶 fotografie ofiar, kt贸re by艂y najbardziej podobne do Wooton i Gregg.

Pomy艣la艂a, 偶e on te偶 na pewno im si臋 przygl膮da艂. Gapi艂 si臋 na te stare fotografie, czyta! wszystkie raporty.

Teraz bada jakie艣 inne, przygotowuje si臋 do kolejnego aktu przedstawienia.

Mia艂a raporty z laboratorium, od koronera i s艂u偶b porz膮dkowych, zeznania 艣wiadk贸w, krewnych, podejrzanych i s膮siad贸w. Zna艂a harmonogramy. Mia艂a w艂asne notatki, raporty i ogromne ilo艣ci danych na temat os贸b z listy.

Jeszcze raz wszystko przejrzy i porozmawia z lud藕mi. Zatoczy szerszy kr膮g i dok艂adniej przeanalizuje dane. B臋dzie kopa艂a g艂臋biej. On zn贸w j膮 pokona. Intuicja podpowiada艂a jej, 偶e ju偶 nied艂ugo zada nast臋pny cios, i 偶e zn贸w z nim przegra. Kto艣 zginie, zanim ona go dopadnie.

Pope艂ni艂 b艂膮d. Eve s膮czy艂a kaw臋 i wpatrywa艂a si臋 w tablic臋. Te listy to b艂膮d. By艂y jego dum膮 i rado艣ci膮. Nie wystarczy艂o mu. 偶e to zrobi艂. Musia艂 si臋 jeszcze popisywa膰 i d膮膰 w r贸g. Patrzcie na mnie! Ach, jaki jestem sprytny, jaki mam wyrafinowany gust.

Tylko 偶e papeteri臋 uda艂o si臋 namierzy膰. Mia艂a list臋 os贸b, kt贸re 艣ciga艂a.

Drugim b艂臋dem by艂o zabranie koszyka z owocami. Co za arogancja. Patrzcie, zostawi艂em w mieszkaniu zmasakrowani zw艂oki, a teraz wychodz臋 sobie spokojnie na ulic臋 i jem soczyste brzoskwinie.

Mo偶liwe, 偶e pope艂ni kolejne b艂臋dy, a ona je wytropi. Pope艂ni b艂臋dy, bo przy ca艂ym swoim sprycie jest cholernie zarozumia艂y.

S艂ysz膮c odg艂os krok贸w, spojrza艂a w stron臋 drzwi i zmarszczy艂a czo艂o.

- Cze艣膰 - przywita艂a Feeneya, kt贸ry w tym momencie wszed艂 do jej gabinetu. Starannie wyprasowana koszula wygl膮da艂a tak, jakby 偶ona wyj臋艂a j膮 dla niego prosto z szafy. Rozcz艂apane buty zdradza艂y, 偶e Feeney wymkn膮艂 si臋 z domu, nim 偶ona zd膮偶y艂a przekona膰 go, by w艂o偶y艂 co艣 mniej rzucaj膮cego si臋 w oczy.

Pewnie si臋 czesa艂, ale jego siwiej膮ce w艂osy zd膮偶y艂y si臋 ju偶 porz膮dnie zmierzwi膰. Na brodzie mia艂 drobne zadra艣ni臋cie, bo - jak twierdzi艂 - prawdziwy m臋偶czyzna do golenia u偶ywa klasycznej brzytwy.

- Odebra艂em twoj膮 wiadomo艣膰 - powiedzia艂.

- By艂o p贸藕no, dlatego nagra艂am si臋 na poczt臋 g艂osow膮. Nie musia艂e艣 przychodzi膰 tak rano. Wiem, 偶e masz nie po drodze.

- By艂oby nie po drodze, gdyby艣 nie mia艂a tu babeczek dro偶d偶owych.

- Pewnie mam. Je艣li nie tu, to gdzie艣 indziej. Potraktowa艂 jej s艂owa jako zaproszenie i bez skr臋powania uda艂 si臋 do kuchni. Eve s艂ysza艂a, jak skanuje menu i pomrukuje z zadowoleniem. Widocznie znalaz艂 co艣, czego szuka艂.

Wr贸ci艂 z ciastkiem i ogromnym kubkiem kawy. - Hmm mrukn膮艂 i usiad艂, przygl膮daj膮c si臋 tablicy. - Dwie rundy, dwa punkty.

- Tak, a ja nadal zero. Kilka razy uda艂o mi si臋 z艂apa膰 pi艂k臋, ale wci膮偶 wypada za lini臋. Je艣li uderzy jeszcze raz, media w ko艅cu zw臋sz膮 i b臋dziemy mie膰 urwanie jaj. 鈥濵orderca - na艣ladowca obserwuje Nowy Jork鈥. 鈥瀂ab贸jczy kameleon igra z policj膮鈥. Uwielbiaj膮 sensacj臋.

Feeney podrapa艂 si臋 po brodzie i ugryz艂 ciastko.

- Spo艂ecze艅stwo te偶. Chory sukinsyn.

- Mam sporo informacji, pr贸buj臋 analizowa膰 je pod r贸偶nym k膮tem, ale problem w tym, 偶e kiedy koncentruj臋 si臋 na jednym, pojawia si臋 sze艣膰 innych. Mog臋 przycisn膮膰 Whitneya, 偶eby podes艂a艂 mi wi臋cej ludzi, ale wiesz, jak to jest. Staram si臋 nie nag艂a艣nia膰 sprawy. Za ma艂y bud偶et. Jak to si臋 rozniesie, media podnios膮 krzyk, politycy zaczn膮 si臋 wchrzania膰 w nasz膮 robot臋, a wtedy znajd膮 si臋 pieni膮dze.

- WPE dysponuje lud藕mi i fors膮.

- Tym razem nie potrzebuj臋 pomocy elektronicznych. Prowadz臋 poszukiwania w standardowy spos贸b, nic wymy艣lnego. Nie ma 艂膮czy do analizowania, systemy zabezpieczaj膮ce niczego nie rejestruj膮, ale...

- Moim ch艂opakom przyda si臋 troch臋 ruchu. - Feeney nazywa艂 swoich ludzi i androidy ch艂opcami, bez wzgl臋du na ich wiek.

- Dzi臋ki, przydadz膮 si臋. Oszcz臋dz臋 sobie rozm贸w ze 艣wiadkami. Wczoraj si臋 tak zastanawia艂am... facet jest ostro偶ny i bardzo precyzyjny. Sp贸jrz na zdj臋cia ofiar, te oryginalne i jego. U艂o偶enie cia艂, budowa, cechy fizyczne, metoda zadania 艣mierci. Wszystko. To doskona艂e kopie. Bardzo dok艂adne. Jak to mo偶liwe, 偶e jest w tym tak dobry?

Feeney doko艅czy艂 ciastko i jednym haustem wypi艂 kaw臋.

- Praktyka. Sprawdz臋 to przez MCDK, zobaczymy, mo偶e pojawi si臋 co艣 ciekawego.

- To nie b臋dzie dok艂adnie to samo - powiedzia艂a z wdzi臋czno艣ci膮. - Sprawdza艂am za pierwszym razem. Znalaz艂am co艣 zbli偶onego, ale to nie by艂o to samo. Wtedy szuka艂am tylko jednego stylu, teraz mamy dwie metody i kilka potencjalnych na przysz艂o艣膰. Jest zbyt ostro偶ny, by tak precyzyjnie kopiowa膰. Podejrzewam, 偶e zrobi艂 to w ten sam spos贸b, ale potem co艣 zmieni艂. Nie zostawi艂 miejsca zbrodni w takim stanie jak to, kt贸re zamierza艂 pokaza膰 publicznie.

- Nie chce si臋 popisywa膰, dop贸ki nie opanuje sztuki do perfekcji. - Feeney ze zrozumieniem pokiwa艂 g艂ow膮.

- Tak. Je艣li gdzie艣 okaza艂 si臋 zbyt dok艂adny, prawdopodobnie pozby艂 si臋 cia艂. Zakopa艂 je, zniszczy艂. Nie jest dzieckiem. To nie naiwny dwudziestolatek, lecz dojrza艂y m臋偶czyzna. Nie zacz膮艂 od Wooton. Siedzi w tym od dawna.

- Sprawdz臋 te dwa style i inne, kt贸re wed艂ug ciebie mog膮 go interesowa膰.

- Wszyscy z mojej listy, poza jednym, kt贸rego jeszcze nie sprawdzi艂am, du偶o podr贸偶uj膮 - powiedzia艂a, maj膮c na my艣li Breena. - Stany, Europa. Sporo je偶d偶膮 po 艣wiecie, pierwsz膮 klas膮. Je艣li mam go na li艣cie, 艣wiat jest dla niego placem zabaw.

- Prze艣lij mi wszystko, co masz.

- Dzi臋ki. Powinnam ci臋 ostrzec. Na li艣cie jest kilka znanych nazwisk. Mamy dyplomat臋, popularnego artyst臋, pracuj膮cego na swoj膮 s艂aw臋 pisarza i jednego dupka z rozrywki, kt贸ry 偶yje z aktork膮 z pierwszej ligi. Wp艂yn臋艂o ju偶 kilka skarg o napastowanie przez policj臋 i tym podobne pierdo艂y. B臋d膮 nast臋pne.

U艣miechn膮艂 si臋.

- Teraz to brzmi zach臋caj膮co. - Wsta艂 z krzes艂a, odstawi艂 pusty kubek i zatar艂 r臋ce. - Bierzmy si臋 do roboty.

Kiedy Feeney wyszed艂, posegregowa艂a pliki i przes艂a艂a je do jego jednostki w WPE. Pami臋ta艂a o zanotowaniu tego faktu w raporcie dla komendanta. Przeprowadzi艂a jeszcze jeden test prawdopodobie艅stwa, pobawi艂a si臋 symulacjami, kt贸re tak naprawd臋 mia艂y tylko rozgrza膰 jej szare kom贸rki.

Na koniec, podpieraj膮c si臋 odpowiednim programem komputerowym ustali艂a list臋 prototyp贸w, kt贸re mog艂y na tyle zainteresowa膰 morderc臋, by m贸c zechcie膰 je kopiowa膰.

Wyeliminowa艂a zab贸jc贸w pracuj膮cych w zespole oraz tych, kt贸rych ofiarami byli m臋偶czy藕ni. Odrzuci艂a te偶 tych, kt贸rzy ukrywali lub niszczyli zw艂oki. Na g贸rze listy umie艣ci艂a morderc贸w, kt贸rych s艂awa trwa艂a d艂u偶ej ni偶 ich 偶ycie.

Zastanawia艂a si臋, gdzie podziewa艂a si臋 Peabody, kiedy w drzwiach pojawi艂 si臋 domowy android. Zwykle obecno艣膰 kogo艣 takiego wprawia艂a Eve w pop艂och. Roarke rzadko ich u偶ywa艂, wi臋c prawie ich nie widywa艂a, wola艂aby jednak znosi膰 nawet najperfidniejsze tortury ni偶 przyzna膰, 偶e nad zautomatyzowany personel woli 偶ywego Summerseta.

Pani porucznik, prosz臋 wybaczy膰, 偶e przeszkadzam.

Android by艂 kobiet膮 o chrypi膮cym g艂osie. Jej dystyngowany uniform w 偶aden spos贸b nie by艂 w stanie zamaskowa膰 faktu, 偶e budow膮 mog艂a konkurowa膰 z gwiazdami porno.

Nie trzeba by艂o by膰 detektywem, 偶eby si臋 domy艣li膰, 偶e jej dowcipny m膮偶 celowo aktywowa艂 akurat ten model. Chcia艂, by Eve por贸wna艂a piersiast膮 blondyn臋 z chudym i ko艣cistym Summersetem.

Zap艂aci jej za to.

- O co chodzi?

- Przed drzwiami czeka go艣膰. Pani Pepper Franklin chcia艂a by z pani膮 m贸wi膰. Czy pani j膮 przyjmie?

- Jasne. Zaoszcz臋dzi mi wycieczki. Jest sama?

- Przyjecha艂a prywatnym samochodem z kierowc膮. Nie ma towarzystwa.

Zostawi艂a Fortneya w domu, pomy艣la艂a Eve.

- Wpu艣膰 j膮.

- Mam j膮 tu przyprowadzi膰?

- Nie, niech zaczeka w... jak to si臋 nazywa? W g艂贸wnym salonie.

- Czy przynie艣膰 napoje?

- Dam zna膰.

- Dzi臋kuj臋, pani porucznik.

Android wyszed艂, a Eve przez chwil臋 b臋bni艂a palcami po stole. Spojrza艂a na drzwi do gabinetu Roarke'a. Pewnie go nie ma, bo jak zwykle zajmuje si臋 swoimi sprawami. Dzi臋ki temu towarzyska cz臋艣膰 wizyty ograniczy si臋 do minimum.

Przypi臋艂a kabur臋, marynark臋 zostawi艂a na oparciu krzes艂a.

Postanowi艂a w ten niezbyt subtelny spos贸b da膰 Pepper do zrozumienia, 偶e jest na s艂u偶bie.

Dopi艂a kaw臋, jeszcze przez kilka minut siedzia艂a przy biurku nuc膮c pod nosem.

Kiedy zesz艂a do salonu, Pepper ju偶 czeka艂a.

Aktorka ubrana by艂a w perfekcyjnie letni str贸j. Na cienk膮 niebiesk膮 koszulk臋 na szeleczkach, pasuj膮c膮 do spodni, w艂o偶y艂a przewiewn膮 bia艂膮 bluzk臋. Na widok sanda艂贸w na niebotycznych obcasach Eve a偶 poczu艂a, 偶e zaczynaj膮 j膮 bole膰 stopy. G臋ste zdrowe w艂osy upi臋艂a w skomplikowany kok.

Wchodz膮c do salonu, Eve poczu艂a zapach jej lekkich kwiatowych perfum.

- Dzi臋kuj臋, 偶e zgodzi艂a si臋 pani ze mn膮 spotka膰. - Pepper zaprezentowa艂a profesjonalny u艣miech. - Na dodatek o tak wczesnej porze.

- To wydzia艂 zab贸jstw, Nasz dzie艅 zaczyna si臋, kiedy wasz si臋 ko艅czy. - Widz膮c, 偶e nie zrozumia艂a, Eve wzruszy艂a ramionami. - To taki policyjny 偶art. W czym mog臋 pani pom贸c?

- Rozumiem, 偶e Roarke'a nie ma w domu?

- Nie ma. Je艣li chce pani z nim m贸wi膰, z艂apie go pani w Centrum.

- Nie, nie. Mia艂am nadziej臋, 偶e zastan臋 pani膮 sam膮. Mo偶emy usi膮艣膰?

- Oczywi艣cie. - Eve wskaza艂a fotel, sama te偶 usiad艂a. Pepper zaj臋艂a miejsce i z westchnieniem rozejrza艂a si臋 po salonie.

- To wci膮偶 najbardziej niesamowity dom, jaki zdarzy艂o mi si臋 widzie膰. Taki stylowy, w doskona艂ym gu艣cie. Jak mog艂oby by膰 inaczej, przecie偶 to dom Roarke'a.

- Nie leje nam si臋 na g艂owy. Pepper roze艣mia艂a si臋.

- Min臋艂o sporo czasu, odk膮d tu ostatnio by艂am, ale pami臋tam, 偶e zamiast domowego androida drzwi otworzy艂 mi gro藕nie wygl膮daj膮cy s艂u偶膮cy.

- Summerset. Jest na urlopie. Wraca dzi艣 po po艂udniu. - Chyba 偶e jacy艣 desperaci porw膮 go dla okupu. Albo zakocha si臋 w m艂odej naturystce i przeprowadzi na Borneo, pomy艣la艂a.

- Summerset, tak, oczywi艣cie.

- Ale to nie z nim chcia艂a si臋 pani widzie膰?

- Nie. - Pepper pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Chcia艂am porozmawia膰 z pani膮 jak kobieta z kobiet膮. Wiem, 偶e wczoraj spotka艂a si臋 pani z Leo. By艂 bardzo zdenerwowany. Ma wra偶enie, 偶e pani na niego poluje, uwa偶a, 偶e ma pani wobec niego jak膮艣 osobist膮 uraz臋.

- Nie mam wobec niego 偶adnej osobistej urazy. Nawet je艣li to on zabija, to nie jest sprawa osobista. Taka praca, poluj臋 na ludzi.

- Mo偶liwe, jednak faktem jest, 偶e istnieje tu pewien w膮tek osobisty. Przeze mnie i Roarke'a. Chcia艂am z pani膮 o tym szczerze pom贸wi膰.

- 艢mia艂o - zach臋ci艂a j膮 Eve.

Pepper wyprostowa艂a si臋 w fotelu i z艂o偶y艂a r臋ce na kolanach.

- Jestem pewna, 偶e pani wie, 偶e Roarke i ja byli艣my kiedy艣 razem. Rozumiem, 偶e mo偶e czu膰 pani do mnie niech臋膰. To by艂o kilka lat temu, zanim spotka艂 pani膮. Nie chc臋, by takie urazy czy irytacja, jakkolwiek zrozumia艂e, wyp艂ywa艂y na pani stosunek do Leo.

Eve przez chwil臋 milcza艂a.

- Prosz臋 powiedzie膰, czy ja dobrze zrozumia艂am? Zastanawia si臋 pani, czy ja przypadkiem nie jestem wkurzona, bo kilka lat temu sypia艂a pani z Roarkiem, i dlatego daj臋 wycisk facetowi, z kt贸rym pani sypia obecnie.

Pepper otworzy艂a usta, zamkn臋艂a je i cicho odchrz膮kn臋艂a.

- W skr贸cie.

- Mo偶e si臋 pani uspokoi膰, pani Franklin. Gdybym si臋 przejmowa艂a ka偶d膮 kobiet膮, kt贸r膮 posuwa艂 Roarke, sp臋dzi艂abym 偶ycie w stanie maksymalnego wkurzenia. By艂a pani jedn膮 z wielu. - Eve podnios艂a lew膮 r臋k臋 i wskaza艂a obr膮czk臋. - Ja jestem jedyna. Pani mnie nie niepokoi.

Pepper na chwil臋 zaniem贸wi艂a, po prostu w milczeniu patrzy艂a na Eve. W ko艅cu powoli mrugn臋艂a.

- To bardzo... praktyczne podej艣cie, pani porucznik. - K膮ciki ust drgn臋艂y w u艣miechu. - Jednocze艣nie skutecznie zamkn臋 ta mi pani usta.

- Wiem, mia艂am tak膮 nadziej臋.

- C贸偶, w ka偶dym razie...

- To nie by艂 偶aden raz. Oboje z Roarkiem byli艣my doro艣li, kiedy si臋 poznali艣my. To, co wydarzy艂o si臋 wcze艣niej, kompletnie mnie nie interesuje. Gdybym pozwala艂a, by zazdro艣膰 wp艂ywa艂a na moj膮 prac臋, nie zas艂ugiwa艂abym na odznak臋. A ja na ni膮 zas艂uguj臋.

- Nie w膮tpi臋 - odpar艂a Pepper. - Tak jak i zas艂uguje pani na Roarke'a. To najbardziej fascynuj膮cy cz艂owiek, jakiego znam, podobnie jak ten dom i jego styl, kolory, tajemnice. On mnie nie kocha艂, nigdy nawet nie udawa艂.

- A Leo? On pani膮 kocha?

- Leo mnie potrzebuje. I to wystarczy.

- Mam wra偶enie, 偶e nisko si臋 pani ceni.

- dzi臋kuj臋 za trosk臋, ale nie uwa偶am si臋 za nagrod臋, pani porucznik. Jestem samolubna i wymagaj膮ca. - Roze艣mia艂a si臋 pogodnie. - I lubi臋 to u siebie. Potrzebuj臋 du偶o miejsca i czasu tylko dla siebie. M臋偶czyzna, kt贸ry pojawia si臋 moim 偶yciu, musi si臋 liczy膰 z tym, 偶e praca jest dla mnie najwa偶niejsza. Je艣li to rozumie i jest lojalny, wystarczy mi, 偶e mnie potrzebuje. Leo jest s艂aby, wiem o tym - powiedzia艂a, wytwornie wzruszaj膮c ramionami - Mo偶e ja potrzebuj臋 s艂abego m臋偶czyzny. Mo偶e dlatego by艂am z Roarkiem tylko kilka tygodni. Leo mi odpowiada. Pani porucznik, on jest s艂aby i dlatego nie mo偶e by膰 cz艂owiekiem, kt贸rego pani szuka.

- W takim razie oboje pa艅stwo nie macie si臋 czym martwi臋. Sk艂ama艂 podczas przes艂uchania wst臋pnego. Kiedy kto艣 mnie ok艂amuje, zaczynam si臋 zastanawia膰, dlaczego to robi.

Jej twarz z艂agodnia艂a. Cho膰 twierdzi艂a, 偶e wystarczy, by m臋偶czyzna jej potrzebowa艂, Eve domy艣li艂a si臋, 偶e kocha Leo Fortneya.

- Wystraszy艂a go pani. To chyba normalne, 偶e ludzie si臋 boj膮, kiedy przes艂uchuje ich policja, prawda? Zw艂aszcza gdy idzie o morderstwo.

- Pani nie by艂a wystraszona. Pepper g艂o艣no wypu艣ci艂a powietrze.

- C贸偶, Leo miewa czasami problemy z m贸wieniem prawdy, ale nigdy nikogo nie skrzywdzi艂. A je艣li ju偶, to niezbyt powa偶nie.

- Mo偶e mi pani powiedzie膰, gdzie by艂 w niedziel臋 rano? Pepper zacisn臋艂a usta i spojrza艂a przed siebie.

- Niestety nie. Mog臋 jedynie powt贸rzy膰 to, co mi powiedzia艂. Ale pani ju偶 to wie. Pani porucznik, nie s膮dzi pani, 偶e wiedzia艂abym, 偶e 偶yj臋 i sypiam z morderc膮?

- Nie wiem. Mo偶e pani mu wyt艂umaczy, 偶e je艣li nie chce by膰 w t臋 spraw臋 zamieszany, lepiej, 偶eby powiedzia艂 prawd臋. Dop贸ki Leo b臋dzie mia艂 problemy z m贸wieniem prawdy, dop贸ty ja nie spuszcz臋 go z oka.

- Porozmawiam z nim. - Pepper wsta艂a. - Dzi臋kuj臋, 偶e zechcia艂a pani po艣wi臋ci膰 mi czas.

- Nie ma sprawy. - Eve odprowadzi艂a j膮 do wyj艣cia. Kiedy otworzy艂a drzwi, zauwa偶y艂a czekaj膮cy na podje藕dzie samoch贸d i swoj膮 zasapan膮 podw艂adn膮, zasuwaj膮c膮 na piechot臋 w stron臋 domu.

- Oficer... jak ona si臋 nazywa? - zapyta艂a Pepper.

- Peabody.

- Oficer Peabody mia艂a chyba ci臋偶ki ranek. Troch臋 si臋 och艂odzi艂o po wczorajszej burzy, ale to jeszcze za ma艂o.

- Ostatnie dni lata w Nowym Jorku. Czego si臋 pani spodziewa艂a?

- To dla mnie lekcja, trzeba by艂o zosta膰 w Londynie. - Wyci膮gn臋艂a na po偶egnanie r臋k臋. - Mimo wszystko chcia艂abym, 偶eby艣cie pa艅stwo przyszli na przedstawienie. Je艣li b臋dzie pani mia艂a ochot臋, prosz臋 si臋 ze mn膮 skontaktowa膰, zdob臋d臋 bilety.

- Ch臋tnie, jak tylko sprawy si臋 uspokoj膮.

Eve przygl膮da艂a si臋, jak kierowca wysiada i otwiera tylne drzwi niedu偶ej miejskiej limuzyny. Zaczeka艂a, a偶 zdyszana i spocona asystentka wejdzie na schody.

- Przepraszam, pani porucznik. Zaspa艂am, a potem metro wysiad艂o. Powinnam by艂a si臋 skontaktowa膰, ale nie zdawa艂am sobie sprawy.

- Wejd藕 do 艣rodka, zanim mi tu padniesz z udarem.

- Chyba troch臋 si臋 odwodni艂am. - Twarz Peabody by艂a mokra od potu i czerwona jak pomidor. - Mog臋 na minutk臋 do 艂azienki? Umyj臋 twarz.

- Id藕. I, na Boga, nast臋pnym razem we藕 taks贸wk臋! - zawo艂a艂a Eve i pobieg艂a na g贸r臋 po marynark臋 i rzeczy, kt贸rych potrzebowa艂a na ca艂y dzie艅.

Wzi臋艂a z kuchni dwie butelki wody. Wychodz膮c spotka艂a na korytarzu Peabody. Kolor jej twarzy wraca艂 do normy; poprawi艂a mundur, a w艂osy wysuszy艂a i starannie zaczesa艂a do ty艂u.

- Dzi臋ki. - Peabody wzi臋艂a wod臋. - Nienawidz臋 si臋 sp贸藕nia膰. Zaspa艂am, bo uczy艂am si臋 do p贸藕na w nocy.

- Czy nie m贸wi艂am, 偶e mo偶esz si臋 przeuczy膰? Nie pomo偶esz sobie, kiedy podejdziesz do egzaminu przem臋czona i wypalona.

- Siedzia艂am nad notatkami tylko kilka godzin. Chcia艂am nadrobi膰 czas, kt贸ry straci艂am na ogl膮danie mieszka艅 z McNabem. Nie wiedzia艂am, 偶e mamy dzi艣 spotkanie z Pepper Franklin.

- Nie mia艂y艣my. Wpad艂a, 偶eby broni膰 Fortneya. - Eve wysz艂a z domu i skierowa艂a si臋 w stron臋 gara偶u. Nie pomy艣la艂a, 偶e mo偶e poleci膰 kt贸remu艣 z android贸w, by przyprowadzi艂 samoch贸d pod dom. Summerset robi艂 to bez jej gadania. Irytowa艂 j膮 fakt, 偶e taki detal umkn膮艂 jej uwadze, co nigdy nie zdarzy艂o si臋 Summersetowi.

- C贸偶, przynajmniej wiem, 偶e nie odebra艂o mi jeszcze rozumu - wyst臋ka艂a Peabody, pr贸buj膮c dogoni膰 Eve. - Tyle si臋 ostatnio wydarzy艂o. Jezu, podpisali艣my umow臋 o najem. Pi臋kna przestrze艅. Mamy dodatkowy pok贸j, w kt贸rym mo偶emy urz膮dzi膰 wsp贸lny gabinet. I tak blisko Centrali. To w pani dawnym budynku. B臋dziemy s膮siadowa膰 z Mavis i Leonardo. Tak si臋 ciesz臋, 偶e Roarke nas nam贸wi艂, ale...

- Ale co?

- Podpisa艂am umow臋 razem z McNabem. To takie wa偶ne. Za trzydzie艣ci dni zamieszkamy razem.

Eve wystuka艂a kod do gara偶u i cierpliwie czeka艂a, a偶 drzwi si臋 otworz膮.

- Zdawa艂o mi si臋, 偶e ju偶 mieszkacie razem.

- Nieformalnie. Tak naprawd臋 on po prostu sp臋dza u mnie wi臋kszo艣膰 czasu. - Peabody po艂o偶y艂a r臋k臋 na brzuchu i przesz艂a do spraw zawodowych. - Po powrocie natychmiast zabra艂am si臋 do nauki i zaraz dosta艂am trz臋si膮czki. Potem nie mog艂am zasn膮膰, bo tak si臋 trz臋s艂am, zacz臋艂am dr臋czy膰 McNaba, 偶eby mi przypomnia艂, dlaczego w og贸le to robi臋. No i zaj臋艂o mu to chwil臋, bo wie pani, porz膮dnie mnie trz臋s艂o.

- Nie interesuje mnie ta cz臋艣膰.

- Racja. W ka偶dym razie uspokoi艂am si臋 dopiero nad ranem, a za chwil臋 zadzwoni艂 budzik. Musia艂am wy艂膮czy膰 alarm, zanim si臋 naprawd臋 obudzi艂am. Ockn臋艂am si臋 godzin臋 p贸藕niej.

- Skoro zaspa艂a艣 godzin臋, dlaczego sp贸藕ni艂a艣 si臋 tylko kwadrans?

- Och, zrezygnowa艂am z kilku porannych drobiazg贸w. Zd膮偶y艂abym, gdyby nie awaria metra. To mnie rozwali艂o i zn贸w mnie trz臋sie.

- Nie licz, 偶e b臋d臋 ci臋 zabawia膰, 偶eby艣 przesta艂a o tym my艣le膰. Pos艂uchaj, Peabody, je艣li do tej pory si臋 nie przygotowa艂a艣, to ju偶 si臋 nie przygotujesz.

- Nie bardzo mnie to uspokoi艂o. - Westchn臋艂a, patrz膮c w okno, kiedy min臋艂y bram臋. - Nie chc臋 zawali膰. Narobi臋 wstydu sobie i pani.

Zamknij si臋, Peabody, bo zaraz mnie roztrz臋sie. Nikomu nie narobisz wstydu. Dasz z siebie wszystko i to wystarczy. Poradzisz sobie. A teraz we藕 si臋 w gar艣膰, bo chc臋 ci臋 wprowadzi膰 w szczeg贸艂y, zanim dobierzemy si臋 do Smitha. Peabody w skupieniu notowa艂a i potrz膮sa艂a g艂ow膮.

- Tego nie ma w jego oficjalnej biografii, ani na nieoficjalnych stronach fan贸w. Nie rozumiem. Goni za publik膮, uwielbili 艂apa膰 za serce, wi臋c dlaczego zatai艂 trudne dzieci艅stwo, dlaczego nie opowiada, jak z tego wyszed艂, dzi臋ki tej swojej sile mi艂o艣ci.

- Sile mi艂o艣ci? - powt贸rzy艂a Eve - Przychodzi mi do g艂owy kilka powod贸w. Po pierwsze, to nie pasuje do jego wizerunki artystycznego. Silny przystojny, romantyczny m臋偶czyzna, tak czysty, 偶e a偶 l艣ni. Nie pasuje do dzieci艅stwa w n臋dzy i przemocy, do matki prostytutki, kt贸ra nadal wyci膮ga od niego fors臋.

- To rozumiem, ale i tak uwa偶am, 偶e m贸g艂by tym pogrywa膰 i sprzedawa膰 wi臋cej p艂yt.

Eve zastanawia艂a si臋 przez chwil臋.

- Tak, pewnie kobiety mog艂yby mu wsp贸艂czu膰, a nawet szanowa膰 i kupowa膰 p艂yty, ale jemu nie o to chodzi.

- A o co? - zapyta艂a Peabody, cho膰 czu艂a, 偶e zaczyna kojarzy膰 fakty.

- Nie o pieni膮dze. Forsa to tylko produkt uboczny, nawiasem m贸wi膮c, bardzo przydatny. On chce uwielbienia, pragnie by膰 bohaterem z marze艅. Posuwa nieletnie fanki, bo nie s膮 tak krytyczne jak dojrzale kobiety, pogrywa ze starszymi, bo one potrafi膮 wi臋cej wybaczy膰.

- Otacza si臋 偶e艅skim personelem, bo potrzebuje, 偶eby kobiety si臋 nim opiekowa艂y, poniewa偶 ta, kt贸ra powinna si臋 nim opiekowa膰, kiedy by艂 dzieckiem, nigdy tego nie robi艂a.

- Tak to widz臋. Eve zgrabnie wyprzedzi艂a maksibus, kt贸rym wlok艂o si臋 do pracy mrowie pasa偶er贸w. - Jego publiczny wizerunek nie pozwala mu niczego pokonywa膰, on po prostu jest. Facet z twoich sn贸w to nie jest kto艣, kim w dzieci艅stwie pomiata艂a matka. A mo偶e powinnam raczej powiedzie膰, 偶e to on tak sobie wyobra偶a faceta ze sn贸w. Z偶y艂 si臋 ze swoim wizerunkiem i teraz musi si臋 go trzyma膰.

- Czyli, teoretycznie, ch臋膰 zatuszowania przesz艂o艣ci, kr膮g przemocy czy dawne urazy mog艂y doprowadzi膰 go do utraty panowania nad sob膮. Za艂ama艂 si臋, zabi艂 dwa wcielenia osoby, kt贸ra si臋 nad nim zn臋ca艂a. Prostytutk臋 i matk臋.

- 艢wietna dedukcja.

Przypomina艂o jej to program symulacyjny. Peabody by艂a jeszcze troch臋 zbyt wolna, ale Eve mia艂a nadziej臋, 偶e w ko艅cu si臋 rozkr臋ci.

- Wspomnia艂a pani o kilku powodach.

- Kolejnym mo偶e by膰 ch臋膰 pogrzebania przesz艂o艣ci, odci臋cia si臋 od niej. Te sprawy nie dotycz膮 ju偶 jego obecnego 偶ycia, on tak to sobie t艂umaczy. Nie ma racji, bo przesz艂o艣膰 zawsze pozostanie cz臋艣ci膮 nas. To najbardziej prywatna rzecz, jedyna, o jakiej ciekawska opinia publiczna nie mo偶e si臋 dowiedzie膰.

Peabody zerkn臋艂a na Eve, ale nie potrafi艂a niczego wyczyta膰 z twarzy pani porucznik.

- Czyli mo偶liwe, 偶e jest kolejn膮 ofiar膮 przemocy, kt贸ra przetrwa艂a, i mimo traumy i z艂ych do艣wiadcze艅 odnios艂a sukces.

- 呕al ci go?

- Tak, mo偶e. Nie na tyle, by biec po jego p艂yt臋 - doda艂a krztusz膮c si臋. - Innym mog艂oby to wystarczy膰. Nie prosi艂, by go krzywdzi膰, zw艂aszcza, 偶e robi艂a mu to osoba, kt贸ra powinna si臋 o niego najbardziej troszczy膰. Nie wyobra偶am sobie, jak to jest, kiedy rodzice tak si臋 na dziecko wypinaj膮. Moi... no c贸偶, pozna艂a ich pani. Mama potrafi zetrze膰 z powierzchni ziemi samym spojrzeniem, ale nigdy nas nie skrzywdzi艂a. Rodzice jako wyznawcy New Age nie stosuj膮 przemocy, ale mo偶e mi pani wierzy膰, rozszarpaliby ka偶dego, kto pr贸bowa艂by nas tkn膮膰. Tyle wiem - doda艂a Peabody. - Ale to nie wszystko. Widzia艂am, jak to jest po drugiej stronie. Zanim zosta艂am przeniesiona do pani wydzia艂u, patrolowa艂am ulice jako zwyk艂y mundurowy. Poza tym wydzia艂 zab贸jstw w艂a艣nie tym si臋 zajmuje.

- Wystarcz膮 pierwsze wezwania w sprawie przemocy w domu, by wymaza膰 glinie z g艂owy obraz wspanialej ameryka艅skiej rodziny.

- To jeden z wa偶niejszych powod贸w, dla kt贸rych warto sko艅czy膰 z patrolowaniem - zgodzi艂a si臋 z entuzjazmem Peabody. - Chodzi mi o to, 偶e z tego, co widzia艂am, najbardziej prze偶ywaj膮 to wszystko dzieci.

- Dzieci wszystko tak prze偶ywaj膮. Niekt贸re jako艣 to znosz膮, potrafi膮 si臋 zdystansowa膰, inne nie. Moja kolejna teoria na temat Smitha jest taka: cz臋艣膰 jego osobowo艣ci karmi si臋 pochlebstwami i uleg艂o艣ci膮 kobiet, rozkoszuje si臋 tym. Jednocze艣nie traktuje je jak kurwy i najgorsze dziwki, i zabija w okrutny, najbardziej teatralny spos贸b, na jaki go sta膰.

- Ca艂kiem przyzwoita teoria.

- Tak czy inaczej, nie spodoba mu si臋, 偶e przypominamy mu historie z dzieci艅stwa. Przygotuj si臋 na wszystko.

Peabody potraktowa艂a powa偶nie s艂owa prze艂o偶onej. Wysiad艂y z samochodu i kiedy zbli偶a艂y si臋 do drzwi Smitha, po艂o偶y艂a d艂o艅 na paralizatorze.

- Nie o to mi chodzi艂o. Najpierw pr贸bujemy grzecznie. Drzwi otworzy艂a ta sama kobieta, co poprzednio. W holu rozbrzmiewa艂a ta sama muzyka, a przynajmniej Eve tak si臋 zdawa艂o. Zastanawia艂a si臋, jak mo偶na rozr贸偶nia膰 jego piosenki, skoro wszystkie a偶 ociekaj膮 s艂odycz膮.

W drodze do salonu z poduchami na pod艂odze i puchatym bia艂ym kotem Eve po艂o偶y艂a r臋k臋 na ramieniu kobiety.

- Czy macie tu gdzie艣 zwyk艂e krzes艂a?

Li skrzywi艂a si臋 z dezaprobat膮, ale kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Oczywi艣cie. Prosz臋 t臋dy.

Wprowadzi艂a je do pokoju, w kt贸rym znajdowa艂y si臋 szerokie, g艂臋bokie fotele w jasnoz艂otych obiciach i sto艂y ze szk艂a. Na jednym z nich sta艂a niewielka fontanna, b艂臋kitna woda sp艂ywa艂a po g艂adkich bia艂ych kamieniach. Na innym le偶a艂o bia艂e pude艂ko z bia艂ym piaskiem. Na piasku narysowano proste wzory, Eve przypuszcza艂a, 偶e s艂u偶y艂y do tego le偶膮ce obok skrzynki miniaturowe grabki. Zastany by艂y zaci膮gni臋te, ale kiedy wesz艂y do salonu, za艣wieci艂y si臋 brzegi sto艂贸w.

- Prosz臋 si臋 rozgo艣ci膰 - powiedzia艂a Li. - Carmichael zaraz zejdzie.

Eve przygl膮da艂a si臋 ekranowi korektora samopoczucia, nie zwracaj膮c na ni膮 uwagi. Dominowa艂y 艂agodnie s膮cz膮ce si臋 pastele, r贸偶e przechodzi艂y w b艂臋kity, z艂oto i na powr贸t w r贸偶e. W tle s艂ycha膰 by艂o g艂os Smitha.

- Ju偶 mnie mdli - mrukn臋艂a Eve. - Mog艂am za偶膮da膰, 偶eby stawi艂 si臋 w Centrali. U nas przynajmniej jest normalnie.

- Podobno przestawi艂a pani wczoraj szcz臋k臋 jakiemu艣 艂ajzie. - Peabody pr贸bowa艂a zachowa膰 oboj臋tn膮 min臋. - Niekt贸rzy wcale nie uwa偶aj膮, 偶e to takie normalne.

- Niekt贸rzy maj膮 wybuja艂膮 fantazj臋. - Eve odwr贸ci艂a si臋, bo do salonu wszed艂 w艂a艣nie Smith.

- Jak mi艂o zn贸w panie go艣ci膰. - P艂ynnym gestem d艂oni wskaza艂 im fotele. Szerokie r臋kawy jego koszuli zafalowa艂y. - Li przygotowuje ch艂odne napoje i owoce. Mam nadziej臋, 偶e b臋d膮 paniom smakowa膰.

Usiad艂, kiedy pokoj贸wka postawi艂a tac臋 na szklanym stoliku.

- S艂ysza艂em, 偶e pr贸bowa艂y si臋 panie ze mn膮 skontaktowa膰 - powiedzia艂, nalewaj膮c nap贸j do szklanek. - Nie mam poj臋cia, w jakiej sprawie, ale przepraszam, 偶e by艂em nieosi膮galny.

- Pa艅ski przedstawiciel rozmawia艂 z moim prze艂o偶onym, wi臋c s膮dz臋, 偶e jednak ma pan poj臋cie - odpar艂a Eve.

- Och, prosz臋 o wybaczenie. Przeprosiny w drodze. - Trzyma艂 szklank臋 w pi臋knych d艂oniach. - M贸j agent jest nadopieku艅cza c贸偶, w ko艅cu na tym polega jego praca. Przerazi艂a go sama my艣l o tym, 偶e media mog膮 si臋 dowiedzie膰 o naszej rozmowie, zw艂aszcza 偶e dotyczy艂a ona tak strasznej rzeczy. Powiedzia艂em mu, 偶e mam do pani ca艂kowite zaufanie, ale... - Wzruszy艂 wytwornie ramionami i upi艂 艂yk.

- Nie szukam rozg艂osu. Szukam mordercy.

- TU go pani nie znajdzie. W tym domu panuje pok贸j i harmonia.

- Pok贸j i harmonia - powt贸rzy艂a Eve kiwaj膮c g艂ow膮 i ani na chwil臋 nie spuszczaj膮c oka ze Smitha. - Przypuszczam, 偶e te sprawy maj膮 dla pana du偶e znaczenie.

- Zasadnicze, jak chyba dla ka偶dego. 艢wiat to wielkie p艂贸tno, na kt贸rym namalowano pi臋kno. Wystarczy tylko uwa偶nie patrze膰.

- Pok贸j, harmonia i pi臋kno s膮 szczeg贸lnie istotne dla kogo艣, kto bez nich dorasta艂, dla cz艂owieka, Kt贸ry jako dziecko by艂 regularnie bity i poni偶any. Czy p艂aci pan matce za milczenie, czy tylko po to, 偶eby trzyma艂a si臋 z daleka?

Szklanka w d艂oni Smitha p臋k艂a, a spod palc贸w wyciek艂a cienka str贸偶ka krwi.

ROZDZIA艁 14

D藕wi臋k t艂uczonego o pod艂og臋 szk艂a wyda艂 si臋 Eve du偶o bardziej interesuj膮cy ni偶 s膮cz膮cy si臋 w tle nagrany 艂agodny glos Smitha.

W膮tpi艂a, by kt贸ry艣 z fan贸w m贸g艂 go teraz rozpozna膰, kiedy jego twarz paskudnie si臋 wykrzywi艂a pod wp艂ywem negatywnej energii. Zakrwawione palce nadal zaciska艂y si臋 na p臋kni臋tym szkle.

S艂ysza艂a jego ci臋偶ki oddech. Nagle zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, Eve powoli wsta艂 a w fotela, przygotowana do odparcia ataku, ale on po prostu odrzuci艂 g艂ow臋 w ty艂, jak wielki pies, i zawy艂 na Li.

Przybieg艂a natychmiast, jej bose stopy klaska艂y o posadzk臋, a z艂o偶ony z wielu warstw str贸j powiewa艂 niczym flaga na wietrze.

- Och, Carmichael! Biedactwo, ty krwawisz. Wezwa膰 lekarza? Wezwa膰 pogotowie? - Li nerwowo klepa艂a si臋 po policzkach.

Oczy zasz艂y mu 艂zami.

- Zr贸b co艣 - powiedzia艂 z wysi艂kiem, wyci膮gaj膮c do niej zakrwawion膮 d艂o艅.

- Jezu! - Eve podesz艂a bli偶ej, wzi臋艂a go za r臋k臋 i obejrza艂a ran臋. - Prosz臋 przynie艣膰 r臋cznik, wod臋, 艣rodki odka偶aj膮ce i plaster opatrunkowy. Rana nie jest tak g艂臋boka, 偶eby niepokoi膰 pogotowie.

- Ale jego r臋ce, te pi臋kne r臋ce... Carmichael jest artyst膮.

- C贸偶, jest artyst膮 ze skaleczon膮 d艂oni膮, a nie ran膮. Peabody, masz chusteczk臋?

- Prosz臋, pani porucznik.

Kiedy Eve owija艂a mu d艂o艅 chusteczk膮, Li wybieg艂a z salonu. Pewnie po to, 偶eby wezwa膰 chirurga plastycznego.

- Carmichael, niech pan usi膮dzie. Nic panu nie jest.

- Nie macie prawa nachodzi膰 mnie w domu i denerwowa膰 ten spos贸b. Nie macie prawa, ani odrobiny przyzwoito艣ci. Nie wolno wam tu przychodzi膰, narusza膰 r贸wnowag臋 i mnie straszy膰.

- Nie przypominam sobie, 偶ebym pana straszy艂a, a w tych sprawach mam bardzo dobr膮 pami臋膰. Peabody, czy straszy艂am pana Smitha?

- Nie, pani porucznik.

- My艣li pani, 偶e skoro moje 偶ycie jest uporz膮dkowane i mam pewne przywileje, to nie znam jego ciemniejszych stron. - Skrzywi艂 si臋 i uderzy艂 skaleczon膮 r臋k膮 w pier艣. - Chce pani ode mnie pieni臋dzy. Mam zap艂aci膰 za milczenie o sprawach, kt贸re nie powinny pani obchodzi膰. Takie jak pani zawsze chc膮 pieni臋dzy. - Takie jak ja?

- My艣licie, 偶e jeste艣cie lepsze od m臋偶czyzn. U偶ywacie tych swoich sztuczek i seksu, 偶eby nas kontrolowa膰, wyssa膰 z nas wszystkie soki. Jeste艣cie zwyk艂ymi zwierz臋tami. Kurwy i pizdy! Zas艂ugujecie, 偶eby...

- 呕eby co? - Eve pr贸bowa艂a zach臋ci膰 go do doko艅czenia zdania. Powstrzyma艂 si臋, cho膰 na jego twarzy wida膰 by艂o w艣ciek艂o艣膰. - Cierpie膰? Umrze膰? Zap艂aci膰?

- Ja tego nie powiedzia艂em. - Opad艂 ci臋偶ko na fotel. Zdrow膮 r臋k膮 trzyma艂 si臋 za nadgarstek skaleczonej, koj膮co ni膮 ko艂ysz膮c. W tym momencie do salonu wesz艂a Li, nios膮c puszysty bia艂y r臋cznik, butelk臋 wody i tak膮 ilo艣膰 艣rodk贸w opatrunkowych, 偶e wystarczy艂oby na obanda偶owanie ca艂ego szwadronu po krwawej bitwie.

- Moja asystentka si臋 tym zajmie - zaproponowa艂a mu Eve. Smith ch艂odno kiwn膮艂 g艂ow膮 i odwr贸ci艂 wzrok od Peabody i swojej zakrwawionej r臋ki.

- Li, prosz臋, zostaw nas samych i zamknij drzwi.

- Ale偶 Carmichael...

- Chc臋, 偶eby艣 wysz艂a.

S艂ysz膮c jego ostry ton, pokornie skin臋艂a g艂ow膮 i pospiesznie opu艣ci艂a salon.

- Sk膮d si臋 pani dowiedzia艂a o... o niej? - zwr贸ci艂 si臋 do Eve.

- Moja praca polega na dowiadywaniu si臋 o ludziach r贸偶nych rzeczy.

- Co艣 takiego mo偶e mnie zrujnowa膰. Moja publiczno艣膰 nie chce wiedzie膰 o tego typu sprawach. Niepotrzebny im kto艣 nieatrakcyjny i tak niestosowny. Oczekuj膮 ode mnie pi臋kna, romantyzmu, fantazji, a nie brzydoty i realizmu.

- Nie interesuje mnie pa艅ska publiczno艣膰 ani upowszechnianie jakichkolwiek informacji na pana temat, dop贸ki nie maj膮 one zwi膮zku z moj膮 spraw膮. Ju偶 panu m贸wi艂am, nie obchodzi mnie opinia publiczna.

- Ka偶dego obchodzi - odpar艂.

- Mo偶e pan my艣le膰, co pan chce, ale to w niczym nie zmieni powodu, dla kt贸rego tu jestem. Pa艅ska matka by艂a licencjonowan膮 kobiet膮 do towarzystwa. 殴le pana traktowa艂a.

- Tak.

- Wspiera j膮 pan finansowo.

- Kiedy ma pieni膮dze, trzyma si臋 z dala ode mnie i mojego 偶ycia. Jest na tyle m膮dra, by wiedzie膰, 偶e sprzedanie tej historii mediom przynios艂oby jej szybko du偶y zysk, jednak zabi艂oby kur臋 znosz膮c膮 z艂ote jajka. Je艣li moje dochody spadn膮, ona to odczuje. Wyja艣ni艂em jej to bardzo dok艂adnie jeszcze przed pierwsz膮 wp艂at膮.

- Pa艅skie relacje z matk膮 nie s膮 zbyt przyjazne.

- Nie mamy 偶adnych relacji. Wol臋 nie my艣le膰 o tym, 偶e co艣 nas 艂膮czy. To burzy r贸wnowag臋 chi.

- Jacie Wooton by艂a licencjonowan膮 kobiet膮 do towarzystwa.

- Kto?

- Wooton. Kobieta, kt贸r膮 zamordowano w chi艅skiej dzielnicy.

- Nie mam z tym nic wsp贸lnego. - Smith powoli dochodzi艂 do siebie. Machn膮艂 obanda偶owan膮 r臋k膮, jak gdyby odp臋dza艂 od siebie my艣li. - To m贸j wyb贸r, nie chc臋 mie膰 nic wsp贸lnego z mroczn膮 stron膮 艣wiata.

- W niedziel臋 zosta艂a zamordowana druga kobieta. Matka doros艂ego syna.

Rzuci艂 jej wystraszone spojrzenie.

- Z tym te偶 nie mam nic wsp贸lnego. Do艣wiadczy艂em przemocy, prze偶y艂em i nie zamierzam jej powiela膰.

- Ofiary przemocy cz臋sto same stosuj膮 przemoc. Dzieci, kt贸re by艂y bite, czasami staj膮 si臋 agresywnymi doros艂ymi. Morderc膮 mo偶na si臋 urodzi膰, ale mo偶na te偶 si臋 nim sta膰. Krzywdzi艂a pana kobieta, kt贸ra mia艂a nad panem w艂adz臋, kontrolowa艂a pana. Krzywdzi艂a pana przez d艂ugie lata, kiedy by艂 pan zbyt bezbronny, by si臋 jej przeciwstawi膰. W jaki spos贸b wynagradza panu b贸l, poni偶enie, lata prze偶yte w strachu?

- Ona mi niczego nie wynagradza i nigdy nie wynagrodzi! Ten typ po prostu nie p艂aci. Zawsze wygrywa. Za ka偶dym razem, kiedy posy艂am jej pieni膮dze, ona wygrywa. - Po jego policzku sp艂yn臋艂y 艂zy. - Wygrywa, bo pani przychodzi tu i zn贸w mi o niej przypomina. Moje 偶ycie nie jest iluzj膮, bo to ja je stworzy艂em. Sam. Nie pozwol臋, by pani si臋 w nie wtr膮ca艂a i pr贸bowa艂a je zniszczy膰, roztrzaska膰.

Eve dobrze go rozumia艂a, wsp贸艂czucie 艣cisn臋艂o jej 偶o艂膮dek. S艂owa, kt贸re z tak膮 pasj膮 wypowiada艂, mog艂y r贸wnie dobrze pa艣膰 z jej ust.

- Ma pan domy w Nowym Jorku i w Londynie.

- Tak, tak, tak! I co z tego? - Wyrwa艂 r臋k臋 i spojrza艂 na Peabody. Kiedy zauwa偶y艂 zakrwawiony r臋cznik, jego twarz zrobi艂a si臋 chorobliwie blada.

- Prosz臋 ju偶 i艣膰. Odejd藕cie.

- Gdzie pan by艂 w niedziel臋 rano?

- Nie wiem. Nie mog臋 o wszystkim pami臋ta膰! Mam ludzi, kt贸rzy si臋 mn膮 opiekuj膮. Mam prawo, 偶eby kto艣 si臋 mn膮 opiekowa艂. Daj臋 przyjemno艣膰, potrzebuj臋 przyjemno艣ci. Zas艂uguj臋 na ni膮.

- Carmichael, niedziela rano. Niech pan sobie przypomni. Mi臋dzy 贸sm膮 a po艂udniem.

- Tutaj, by艂em tutaj. Spa艂em, medytowa艂em, oczyszcza艂em organizm, Nie mog臋 偶y膰 w wiecznym stresie. Potrzebuj臋 spokoju i czasu na relaks.

- By艂 pan sam?

- Nigdy nie jestem sam. Ona jest wsz臋dzie. W ka偶dym zak膮tku tego domu, pod ka偶dym 艂贸偶kiem. Jest w s膮siednim pokoju, czeka, by zada膰 cios. Zamykam si臋 przed ni膮, ale to nie znaczy, 偶e ona nie czeka.

Cierpia艂a razem z nim. 艢wietnie rozumia艂a, o czym m贸wi艂, i to sprawia艂o jej b贸l.

- Wychodzi艂 pan z domu w niedziel臋 rano?

- Nie pami臋tam.

- Czy zna艂 pan Lois Gregg?

- Znam tyle os贸b! Bardzo wiele kobiet. One mnie kochaj膮. Kobiety mnie kochaj膮, bo jestem idea艂em. Nie gro偶臋 im. Nie wiedz膮, 偶e ja zdaj臋 sobie spraw臋 z tego, kim s膮.

- Czy zabi艂 pan Lois Gregg?

- Nie mam nic wi臋cej do powiedzenia. Wzywam adwokata. Prosz臋 natychmiast opu艣ci膰 m贸j dom. Li!

Schowa艂 skaleczon膮 r臋k臋 za plecami, wsta艂 i lekko si臋 zataczaj膮c, odsun膮艂 si臋 od zakrwawionego r臋cznika.

- Li, wyprowad藕 te panie - rozkaza艂, kiedy wbieg艂a do salonu. - Niech jak najszybciej opuszcz膮 m贸j dom. Musz臋 si臋 po艂o偶y膰. Nie czuj臋 si臋 dobrze. P贸jd臋 do salonu medytacji.

- Ju偶 dobrze, ju偶 dobrze. - Li 艂agodnie obj臋艂a go w pasie, pomagaj膮c mu sta膰. - Wszystkim si臋 zajm臋, nie martw si臋. Moje biedactwo, nie musisz si臋 o nic martwi膰.

Wyprowadzaj膮c Smitha z salonu, rzuci艂a Eve jadowite spojrzenie.

- Kiedy wr贸c臋, ma tu pa艅 nie by膰. W przeciwnym razie zawiadomi臋 prze艂o偶onego.

Eve wyd臋艂a usta, nas艂uchuj膮c dobiegaj膮cego z oddali koj膮cego g艂osu Li.

- Facet ma powa偶ne problemy - odezwa艂a si臋 Peabody.

- Tak. Pewnie mu si臋 wydaje, 偶e medytacja, herbatki zio艂owe i ta ot臋piaj膮ca muzyka pomo偶e mu si臋 przed nimi ukry膰. - Eve wzruszy艂a ramionami. - Mo偶e i ma racj臋. Nie m贸g艂 znie艣膰 widoku krwi - doda艂a, patrz膮c na r臋cznik. - Zrobi艂o mu si臋 s艂abo na widok krwi, Kto艣, kogo w takiej sytuacji mdli raczej nie m贸g艂by za艂atwi膰 dw贸ch kobiet. Ale z drugiej strony, mo偶e tak reaguje widz膮c tylko w艂asn膮 krew?

Wychodz膮c z domu, sprawdzi艂a czas.

- Szybko posz艂o.

Racja. - Peabody podnios艂a g艂ow臋. - W takim razie mo偶e zahaczymy o jaki艣 bar z jedzeniem? Nie zd膮偶y艂am zje艣膰 艣niadania.

- A偶 tyle czasu to nie mamy. - Widz膮c, 偶e Peabody zrzed艂a mina, Eve westchn臋艂a. - Wiesz, jak nie znosz臋 min z cyklu 鈥濨iedny piesek鈥. Pierwszy mijany punkt. Masz minut臋 na ca艂膮 transakcj臋, w tym dla mnie kawa.

- Zrobione.

Pierwszym mijanym punktem okaza艂 si臋 w贸zek. Peabody zam贸wi艂a jajecznic臋 w cie艣cie. Danie pewnie smakuje lepiej, ni偶 pachnie, pomy艣la艂a Eve. Kawa niestety nie, ale to ju偶 norma.

- Teraz pogadamy z 偶on膮 Breena. Kr臋cili nosem, kiedy zadzwoni艂am do jej biura, 偶eby si臋 um贸wi膰, wi臋c u偶y艂am sposobu. W odpowiedzi Peabody wymamrota艂a co艣 z ustami pe艂nymi jajecznicy.

- To ja mia艂am ustawia膰 spotkania - powiedzia艂a, kiedy ko艅cu prze艂kn臋艂a.

- Mia艂a艣 dodatkow膮 przerw臋 i jeszcze ci 藕le?

- Nie. - Peabody ledwo opanowa艂a si臋 przed wyd臋ciem warg. - Nie chc臋, 偶eby pani my艣la艂a, 偶e przez to wszystko nie radz臋 sobie z obowi膮zkami.

- Gdybym mia艂a jakie艣 zastrze偶enia co do twojej pracy, ty pierwsza by艣 si臋 o tym dowiedzia艂a.

- To pewne - mrukn臋艂a Peabody, upijaj膮c 艂yk energetyzuj膮cego napoju o smaku pomara艅czowym. - Wspomnia艂a pani o jakim艣 sposobie?

- Julietta zajmuje si臋 mod膮. Tak si臋 sk艂ada, 偶e znam kogo艣 z tej bran偶y. Pani Gates jakim艣 cudem nagle znalaz艂a czas, kiedy zadzwoni艂a do niej pi臋kniejsza po艂owa Leonardo.

- Och, wkr臋ci艂a pani Mavis! Super.

- Peabody, to nie jest spotkanie z kole偶ankami. To 艣ledztwo w sprawie o zab贸jstwo.

Peabody wyp艂uka艂a z ust posmak modyfikowanych genetycznie jajek popijaj膮c nap贸j cytrusowy.

- Nie mog臋 si臋 ju偶 doczeka膰, 偶eby jej powiedzie膰, 偶e b臋dziemy s膮siadkami. Przynajmniej dop贸ki nie urodzi dziecka. Pewnie wtedy kupi膮 jakie艣 wi臋ksze mieszkanie.

- Po co? Takie ma艂e dziecko chyba nie zajmuje a偶 tyle miejsca?

- Tu chodzi nie tyle o samo dziecko, co o jego rzeczy. Wie pani, w贸zek, 艂贸偶eczko, przewijak, pok贸j zabaw, automat do pieluszek.

- Dobra, ju偶 mi wystarczy. - Na sam膮 my艣l o tych sprawach poczu艂a si臋 dziwnie.

- Sprytnie to pani wymy艣li艂a z Mavis.

- Hmm, od czasu do czasu miewam takie przeb艂yski.

- Oczywi艣cie mog艂a pani po prostu powiedzie膰, 偶e nazywa si臋 pani Roarke, a zaraz wszyscy k艂anialiby si臋 w pas.

- Nie chc臋, 偶eby kto艣 k艂ania艂 mi si臋 w pas. Chc臋 tylko przeprowadzi膰 cholerne przes艂uchanie. I nie m贸w do mnie pani Roarke.

- Jasne. - Peabody z zadowoleniem doko艅czy艂a posi艂ek. - Rany, nic tak nie poprawia nastroju jak dobre 艣niadanie. Mieszkanie z McNabem to nie taka zn贸w wielka sprawa. Po prostu kolejny etap w rozwoju zwi膮zku, prawda?

- A sk膮d ja mam, do cholery, wiedzie膰?

Peabody dok艂adnie obliza艂a palce. Chusteczk臋, niestety zostawi艂a u Smitha.

- Kiedy zamieszka艂a pani u Roarke'a, nie g艂upia艂a pani i nie denerwowa艂a si臋 tak jak ja.

Zapad艂a d艂uga cisza.

- Naprawd臋 si臋 pani denerwowa艂a? - Peabody wsiad艂a do samochodu i oparta si臋 wygodnie. - To wspaniale. Od razu si臋 lepiej poczu艂am. Skoro dla pani przeprowadzka do pa艂acu tego boskiego faceta by艂a stresem, to i ja mog臋 si臋 niepokoi膰 wynajmowaniem mieszkania z McNabem. W takim razie wszystko w porz膮dku.

- A teraz, skoro ju偶 rozwi膮za艂y艣my ten pal膮cy dylemat, mo偶e zajmiemy si臋 wreszcie 艣ledztwem.

- Je艣li mo偶na, mam jeszcze jedno pytanie. Kiedy w ko艅cu dosz艂a pani do siebie? To znaczy, jak d艂ugo trwa艂o, zanim poczu艂a si臋 pani normalnie jako partnerka Roarke'a, no wie pani, wsp贸lne mieszkanie i tak dalej?

- Dam ci zna膰, jak nadejdzie taki moment.

- O rany! To... - Peabody przez chwil臋 szuka艂a odpowiedniego s艂owa. - To urocze - powiedzia艂a w ko艅cu z rozmarzeniem.

- Prosz臋, zamknij si臋 ju偶, bo b臋d臋 musia艂a ci臋 uciszy膰.

- Jezu! Powiedzia艂a pani 鈥瀙rosz臋鈥! Mi臋knie pani!

- Same zniewagi - mrukn臋艂a Eve. - Wci膮偶 tylko zniewagi. Pani Roarke, jaka pani urocza. I na dodatek mi臋kka. Jak ci skopi臋 dup臋, to zobaczysz, jaka jestem mi臋kka.

Wszystko wr贸ci艂o do normy - skomentowa艂a Peabody i zamilk艂a.

Eve wiedzia艂a, 偶e na Mavis zawsze mo偶na liczy膰. Nigdy nie odmawia艂a przys艂ugi, wyg艂up贸w, wsparcia. Najbardziej jednak lubi艂a niespodzianki.

Czwarty miesi膮c ci膮偶y wcale nie pozbawi艂 jej energii i nie wyleczy艂 ze sk艂onno艣ci do ekstrawaganckich stroj贸w. Eve przypuszcza艂a, 偶e s膮 ekstrawaganckie, bo nikt, absolutnie nikt na 艣wiecie nie ubiera艂 si臋 tak jak Mavis Freestone.

Tym razem zdecydowa艂a si臋 na letnie pastele, przynajmniej we w艂osach, kt贸re upi臋艂a wysoko na czubku g艂owy. Wok贸艂 kosmyk贸w owin臋艂a l艣ni膮ce b艂臋kitne, r贸偶owe i zielone spr臋偶ynki, kt贸re przyczepi艂a tu i 贸wdzie lawendowymi spinkami. Na pierwszy rzut oka Eve zdawa艂o si臋, 偶e to ma艂e kwiatuszki, jednak po dok艂adniejszym ich obejrzeniu stwierdzi艂a, 偶e to nagie niemowl臋ta skulone w pozycji embrion贸w.

Kto艣 wspomina艂 o dziwactwach?

W uszach mia艂a z tuzin z艂otych i srebrnych 艂a艅cuszk贸w, zako艅czonych bajecznie kolorowymi kulkami, kt贸re dzwoni艂y przy ka偶dym jej ruchu. Czyli ca艂y czas.

Jej drobne cia艂o okrywa艂 komplecik z艂o偶ony ze sp贸dniczki wielko艣ci chusteczki do nosa i dopasowanej kamizelki z bia艂ego materia艂u usianego znakami zapytania. Buty z jednym przezroczystym paseczkiem przyci膮ga艂y wzrok grubymi podeszwami i stukaj膮cymi obcasami, kt贸re wype艂nione by艂y ma艂ymi kuleczkami dzwoni膮cymi przy ka偶dym kroku. Paznokcie mieni艂y si臋 wszystkimi kolorami t臋czy.

Zdaniem Mavis by艂 to str贸j s艂u偶bowy.

- To absolutnie niesamowite - obwie艣ci艂a Mavis. - 鈥濷utre鈥 jak zwykle przekracza granice. To pismo by艂o moj膮 bibli膮, zanim pozna艂am Misia. Wci膮偶 je czytuj臋, ale dzi艣 ju偶 nie musz臋 si臋 zastanawia膰, sk膮d bra膰 fors臋 na te wszystkie sza艂owe ciuchy. Leonardo jest boski.

- Potrzebuj臋 pi臋ciu minut, 偶eby z ni膮 pogada膰.

- Spokojna g艂owa, Dallas. Gdyby przez 艂膮cze mog艂a poca艂owa膰 mnie w ty艂ek, mia艂abym na po艣ladkach 艣lady tuszu do rz臋s.

Wesz艂y do obszernego hollu, urz膮dzonego w bieli, czerwieni i czerni. Wok贸艂 centrum informacyjnego znajdowa艂y si臋 korytarze prowadz膮ce do butik贸w, eleganckich kafejek i studia wystroju wn臋trz.

Na ekranach oddzielaj膮cych korytarze wida膰 by艂o przechadzaj膮ce si臋 po wybiegu modelki w strojach, kt贸re prawdopodobnie projektowa艂 jaki艣 pacjent szpitala psychiatrycznego na Plutonie.

- Pokazy mody jesiennej - obja艣ni艂a Mavis. - Nowy Jork, Mediolan, Pary偶, Londyn. - Nagle z piskiem pokaza艂a palcem jeden z ekran贸w. - Zobaczcie! To projekt mojego S艂onka. Nikt mu nie dor贸wna.

Eve z uwag膮 spojrza艂a na str贸j z艂o偶ony z przylegaj膮cych do cia艂a czerwonych pask贸w, przetykanych z艂otymi pi贸rami, i przezroczystej sp贸dnicy, kt贸rej brzeg po艂yskiwa艂 bia艂ymi 艣wiate艂kami.

No c贸偶, nie zamierza艂a si臋 spiera膰.

Ma vis min臋艂a centrum danych i podesz艂a do strze偶onej bramki, za kt贸r膮 znajdowa艂y si臋 l艣ni膮ce czerwone windy.

- Mavis Freestone do pani Julietty Gates.

- Zgadza si臋. Pani Freestone, zapraszam na trzydzieste pi臋tro. Ju偶 na pani膮 czekaj膮. - Ochroniarz podni贸s艂 r臋k臋, zatrzymuj膮c Eve i Peabody. - Tylko pani Freestone.

- Chyba nie my艣li pan, 偶e pojad臋 tam sama? - odezwa艂a si臋 ch艂odno Mavis, nim Eve zd膮偶y艂a cho膰by mrukn膮膰. - Bez moich asystentek nigdzie si臋 nie rusz臋.

- Prosz臋 o wybaczenie. Zaraz powiadomi臋, kogo trzeba.

- Byle szybko - Mavis zadar艂a sw贸j ma艂y nosek. - Spiesz臋 si臋.

W ci膮gu dwudziestu sekund, kt贸rych ochroniarz potrzebowa艂, by je zaanonsowa膰, Mavis zrobi艂a przedstawienie, z irytacj膮 tupi膮c nog膮 i ogl膮daj膮c ze znudzeniem paznokcie.

- Mo偶e pani wej艣膰 razem ze swoimi asystentkami. Przepraszam i dzi臋kuj臋 za cierpliwo艣膰.

Mavis jeszcze przez chwil臋 gra艂a rol臋 diwy.

- Co za dno! - Rozlu藕ni艂a si臋, kiedy zamkn臋艂y si臋 za nimi drzwi windy. - 鈥濵o偶e pani wej艣膰 ze swoimi asystentkami鈥. Co to jest? Trzymaj膮 tu jakie艣 艣wi臋te krowy czy co? - Otrz膮sn臋艂a si臋 i pog艂adzi艂a nagi brzuch. - Nazwa艂am was asystentkami, bo zdawa艂o mi si臋, 偶e zaraz walniesz go pi臋艣ci膮.

- Faktycznie mia艂am taki zamiar.

- Nie chc臋, 偶eby moje dziecko by艂o 艣wiadkiem przemocy. Nie ogl膮dam ju偶 nawet tak du偶o medi贸w. Dla dzieci najlepszy jest spok贸j i pozytywna energia.

Zatrwo偶ona Eve zerkn臋艂a na brzuch Mavis. Czy偶by to co艣 tam w 艣rodku s艂ysza艂o?

- Postaram si臋 nikogo nie bi膰, kiedy b臋dziesz w pobli偶u.

- To 艂adnie z twojej strony.

Mavis przesta艂a si臋 u艣miecha膰, bo otworzy艂y si臋 drzwi windy. Zn贸w by艂a diw膮. Unios艂a brwi i spojrza艂a na czekaj膮c膮 w korytarzu kobiet臋.

- Pani Freestone, ciesz臋 si臋, 偶e mog臋 pani膮 pozna膰. Od dawna jestem pani fank膮. Oczywi艣cie uwielbiam te偶 Leonardo.

- Oczywi艣cie. - Mavis wyci膮gn臋艂a do niej d艂o艅. Prosz臋 za mn膮. Pani Gates nie mo偶e si臋 ju偶 doczeka膰.

- Na pewno - szepn臋艂a k膮cikiem ust Mavis, kiedy wchodzi艂y do kolejnego obszernego holu.

Zapracowane androidy uwija艂y si臋 w przezroczystych boksach. Przy klawiaturach, w zestawach s艂uchawkowych na g艂owach, siedzieli ludzie, kt贸rzy z ca艂膮 pewno艣ci膮 艣ledzili wszystkie pokazy mody i najwyra藕niej pr贸bowali posun膮膰 si臋 o jeszcze jeden krok do przodu.

Przesz艂y przez sal臋 i zbli偶y艂y si臋 do znajduj膮cych si臋 na jej odleg艂ym ko艅cu podw贸jnych drzwi, kt贸rych mordercza czerwie艅 musia艂a by膰 znakiem rozpoznawczym 鈥濷utre鈥.

Eskortuj膮ca je kobieta mia艂a na sobie w膮sk膮, przylegaj膮c膮 艣ci艣le niczym banda偶 sp贸dnic臋 i buty na obcasach ostrych jak skalpele. Kobieta nacisn臋艂a guzik umieszczony na 艣rodku lewego skrzyd艂a drzwi.

- Tak! - odezwa艂 si臋 zniecierpliwiony g艂os.

- Pani Freestone do pani.

Zamiast odpowiedzi, drzwi b艂yskawicznie si臋 rozsun臋艂y, ukazuj膮c ogromne biuro, dok艂adnie os艂oni臋te ekranami okiennymi. W gabinecie panowa艂a czarno - bia艂a kolorystyka. Caarny dywan, bia艂e 艣ciany, ogromne bia艂e stanowisko pracy, szerokie fotele w bia艂o - czarne pasy. Jedyne czerwone akcenty stanowi艂 bukiet szkar艂atnych r贸偶 stoj膮cych w wysokim czarnym wazonie oraz jaskrawy kostium, opinaj膮cy zgrabne cia艂o Julietty.

By艂a wysoka i smuk艂a. Proste miodowe w艂osy otacza艂y twarz o migda艂owym kszta艂cie. Wyra藕nie zarysowane ko艣ci policzkowe, wystaj膮cy podbr贸dek, ostry nos, usta w kolorze o ton zbyt jasnym, by by艂y pi臋kne, ale oczy! Jej ciemne, br膮zowe oczy skutecznie odwraca艂y uwag臋 od drobnych skaz.

Kiedy drzwi si臋 rozsun臋艂y, sz艂a w kierunku wej艣cia i z zachwytem na twarzy wyci膮ga艂a d艂o艅.

- Mavis Freestone, tak si臋 ciesz臋, 偶e zechcia艂a si臋 pani z nami skontaktowa膰. Od dawna marzy艂am, by pani膮 pozna膰. Oczywi艣cie Leonarda znam od dawna. Jest cudowny!

- Och, mog臋 to potwierdzi膰.

- Prosz臋, niech pani siada. Czym mog臋 pani膮 pocz臋stowa膰? Mo偶e mro偶on膮 kaw膮?

- Ostatnio staram si臋 ogranicza膰 kofein臋 oznajmi艂a Mavis, klepi膮c si臋 po brzuchu.

- Ach, oczywi艣cie, moje gratulacje. Kiedy termin?

- W lutym.

- Pi臋kny prezent na walentynki. - Ignoruj膮c Eve i Peabody, prowadzi艂a Mavis w stron臋 fotela. - Prosz臋, niech pani spocznie. Napijemy si臋 ch艂odnego soku.

- Bardzo ch臋tnie, prawda Dallas? Masz czas na sok?

- Mog臋 mie膰, skoro pani Gates znalaz艂a w swoim przepe艂nionym kalendarzu woln膮 chwil臋. - Eve opar艂a si臋 o fotel, na kt贸rym siedzia艂a Mavis, i wypi臋艂a biodro. - Przes艂uchanie nie potrwa d艂ugo.

- Obawiam si臋, 偶e nie rozumiem.

- Porucznik Dallas, nowojorska policja. - Eve pokaza艂a odznak臋. - Moja asystentka, oficer Peabody. Teraz, skoro ju偶 si臋 znamy, mo偶e przejdziemy do pyta艅.

Julietta zaj臋艂a miejsce za biurkiem, daj膮c do zrozumienia, kto tu rz膮dzi.

- Powtarzam: nie rozumiem. Zgodzi艂am si臋 na spotkanie z pani膮 Freestone. Mavis, zale偶y nam na sesji fotograficznej i du偶ym wywiadzie z pani膮.

- Oczywi艣cie, mo偶emy porozmawia膰, zaraz po Dallas. Znamy si臋 od wiek贸w - doda艂a z prostodusznym u艣miechem. - Kiedy wspomnia艂a, 偶e ma problem z um贸wieniem si臋 na rozmow臋, powiedzia艂am, 偶e to musi by膰 nieporozumienie, i 偶e na pewno znajdzie pani czas. Oboje z Leonardo wspieramy nasz膮 policj臋.

- Bardzo sprytnie - odpar艂a Julietta.

- Te偶 tak pomy艣la艂am. - Eve wyprostowa艂a si臋, a Julietta usiad艂a za biurkiem. - Je艣li nie czuje si臋 pani swobodnie, Mavis nie ma nic przeciwko temu, 偶eby zaczeka膰 na zewn膮trz, a偶 sko艅czymy.

- Nie ma takiej potrzeby. - Julietta zacz臋艂a si臋 hu艣ta膰 w fotelu. - Rozmawia艂a pani z Tomem, nie wiem, co ja mog臋 do tego doda膰. Nie wtr膮cam si臋 do jego pracy, a on nie wtr膮ca si臋 do mojej.

- A do 偶ycia?

Jej ton pozosta艂 perfekcyjnie uprzejmy.

- Kt贸re obszary ma pani na my艣li?

- Kiedy ostatni raz by艂a pani w Londynie?

- W Londynie? - Unios艂a brwi. - Nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

- Mam taki kaprys.

- Kilka tygodni temu. S艂u偶bowo. - Z wyra藕n膮 irytacj膮, kt贸ra objawia艂a si臋 zmarszczonym czo艂em, Julietta si臋gn臋艂a po kieszonkowy terminarz i wstuka艂a dat臋. - 脫smy, dziewi膮ty, dziesi膮ty lipca.

- Sama?

Przez u艂amek sekundy w jej oczach pojawi艂 si臋 cie艅.

- Tak, a dlaczego? - zapyta艂a, odk艂adaj膮c terminarz.

- M膮偶 nigdy pani nie towarzyszy?

- Wyjechali艣my razem w kwietniu. Tom uzna艂, 偶e to b臋dzie ciekawe do艣wiadczenie dla Jeda. Ja za艂atwia艂am swoje sprawy, on prowadzi艂 jakie艣 badania. Na koniec zrobili艣my sobie dwudniowe wakacje rodzinne.

- Kupili pa艅stwo jakie艣 pami膮tki?

- Do czego pani zmierza?

- Zdaje si臋, 偶e regularnie odwiedza pani Europ臋 - zauwa偶y艂a Eve, zmieniaj膮c temat. - S艂u偶bowo.

- Owszem. Je偶d偶臋 na pokazy mody, spotykam si臋 z naszymi wsp贸艂pracownikami wydaj膮cymi edycje europejskie. Co ja mam z tym wsp贸lnego? Przecie偶 to Tom pomaga w 艣ledztwie.

- To nale偶y do 艣ledztwa.

- Nie... - Urwa艂a, kiedy odezwa艂 si臋 sygna艂 kieszonkowego 艂膮cza. - Przepraszam, to prywatna linia, musz臋 odebra膰.

W艂o偶y艂a minizestaw s艂uchawkowy i przesun臋艂a jednostk臋, by Eve nie widzia艂a ekranu.

- Julietta Gates, s艂ucham.

Jej g艂os ociepli艂 si臋 o kilka stopni, a nieco zbyt w膮skie usta rozchyli艂y si臋 w u艣miechu.

- Naturalnie. Mam to zapisane w terminarzu. Pierwsza, mhm. Tak, mam spotkanie. - Nast膮pi艂a d艂uga cisza, podczas kt贸rej s艂ucha艂a rozm贸wcy. Eve zauwa偶y艂a, 偶e policzki Julietty lekko si臋 zar贸偶owi艂y. - Tak, nie mog臋 si臋 ju偶 doczeka膰. Oczywi艣cie. Do widzenia.

Roz艂膮czy艂a si臋 i zdj臋艂a zestaw s艂uchawkowy.

- Prosz臋 wybaczy膰. Popo艂udniowe spotkanie. A teraz...

- Gdzie pani by艂a w niedziel臋 rano?

- Och, na mi艂o艣膰 bosk膮. - Julietta g艂o艣no wypu艣ci艂a powietrze. - W niedziele pozwalam Tomowi pospa膰 d艂u偶ej. Zabieram Jeda do parku lub centrum zabaw. Pani porucznik, staram si臋 wsp贸艂pracowa膰, skoro pani Freestone tak na tym zale偶y, jednak ta rozmowa zaczyna mnie irytowa膰.

- Ju偶 ko艅czymy. A co pani robi艂a w nocy drugiego wrze艣nia, mi臋dzy p贸艂noc膮 a trzeci膮 nad ranem?

Julietta jeszcze raz si臋gn臋艂a po terminarz i wstuka艂a odpowiedni膮 dat臋. I zn贸w Eve zauwa偶y艂a subteln膮 zmian臋 na jej twarzy.

- Mia艂am spotkanie ze wsp贸lnikiem. Nie pami臋tam, o kt贸rej dok艂adnie wr贸ci艂am do domu, bo nie zapisa艂am. Zdaje si臋, 偶e by艂o po dziewi膮tej, mo偶e bli偶ej dziesi膮tej. By艂am zm臋czona. Tom pracowa艂, a ja posz艂am prosto do 艂贸偶ka.

- By艂 w domu przez ca艂膮 noc?

- A dlaczego mia艂oby go nie by膰? Pracowa艂. Wzi臋艂am tabletk臋 i posz艂am spa膰. Powiedzia艂am mu o tym, wi臋c nie wychodzi艂 z domu ze wzgl臋du na Jeda. Tom jest bardzo oddany dziecku i chyba troch臋 nadopieku艅czy. O co pani chodzi?

- To wszystko. Dzi臋kuj臋, 偶e po艣wi臋ci艂a mi pani czas.

- S膮dz臋, 偶e mam prawo do jakiegokolwiek...

- Je艣li nadal chce pani tego wywiadu - Mavis poderwa艂a si臋 na r贸wne nogi - potrzebna mi minutka.

Wybieg艂a za Eve i zni偶y艂a g艂os do teatralnego szeptu.

- A wi臋c? Zabi艂a kogo艣 czy nie?

- W膮tpi臋. Najgorsze, o co j膮 podejrzewam, to o zdradzanie m臋偶a z tym kim艣, kto do niej zadzwoni艂.

- Powa偶nie? Zdradza go? Sk膮d wiesz?

- Mo偶na si臋 domy艣li膰. Pos艂uchaj, Mavis, je艣li nie masz ochoty z ni膮 gada膰, mo偶esz wyj艣膰 z nami. Podrzucimy ci臋 do domu.

- Nie, jest dobrze. Zawsze marzy艂am o rozk艂ad贸wce w 鈥濷utre鈥. Podniesie sprzeda偶 moich dysk贸w. Interesom Leonarda te偶 nie zaszkodzi. Pasuje nam wszystkim. Dobrze nam posz艂o, nie?

- Tak.

- Zawsze do us艂ugo. Co my艣licie o Vignette i Vidalu?

- A co to?

- Moje male艅stwo. Dziewczynka Vignette, ch艂opiec Vidal. To francuskie imiona. Eksperymentujemy z francuskimi imionami, odrzuci艂am Fifi. Kto nazywa swoje dziecko Fifi?

Eve zastanawia艂a si臋, kto m贸g艂by nazwa膰 dziecko Vignette, ale tylko chrz膮kn臋艂a pod nosem.

- Dzieciaki b臋d膮 na ni膮 wo艂a膰 Vinka - zauwa偶y艂a Peabody. - A to si臋 rymuje ze 艣winka, wi臋c w szkole b臋dzie Vinka 艢winka.

Mavis by艂a wstrz膮艣ni臋ta.

- Tak s膮dzisz? - pog艂aska艂a si臋 delikatnie po brzuchu. - No dobrze, mamy jeszcze du偶o czasu, 偶eby wymy艣li膰 co艣 innego. Pogadamy p贸藕niej - doda艂a i wr贸ci艂a do gabinetu Julietty.

Jakie wra偶enia, Peabody? - zapyta艂a Eve, kiedy zje偶d偶a艂y wind膮.

- Wygl膮da cudownie, na pewno wymy艣li co艣 lepszego ni偶 Vignette i Vidal.

- Pytam o Juliett臋 Gates, idiotko.

- Wiem, wiem, chcia艂am si臋 tylko z pani膮 podroczy膰. Pani porucznik - doda艂a, kiedy Eve spojrza艂a na ni膮 gro藕nie. - Przywyk艂a do pozycji szefa i bardzo to lubi. Jej ubi贸r podkre艣la bardziej w艂adz臋 ni偶 styl. Ambitna. Musi taka by膰, skoro w tym wieku dosz艂a tak wysoko. Uderzy艂 mnie jej ch艂贸d i zimna krew. Nie okaza艂a 偶adnych emocji, kiedy m贸wi艂a o dziecku. Z tym romansem to racja. Z pocz膮tku nie zauwa偶y艂am, ale kiedy pani o tym wspomnia艂a, odtworzy艂am w g艂owie t臋 scen臋 i faktycznie, to by艂o oczywiste. Zmieni艂 si臋 jej g艂os, mowa cia艂a.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e kiedy si臋 zarumieni艂a, g艂os na drugim ko艅cu s艂uchawki opowiada艂 jej w艂a艣nie, w co si臋 zabawi膮 dzi艣 o pierwszej. Potrzebne mi potwierdzenie, na wypadek, gdybym musia艂a j膮 kiedy艣 przycisn膮膰.

- B臋dziemy j膮 艣ledzi膰?

- Nie, nie chc臋 ryzykowa膰, 偶e nas zauwa偶y. Mo偶e Baxter b臋dzie m贸g艂. Czy dzieciaki w wieku jej syna du偶o m贸wi膮?

- W tym wieku rzadko kiedy zamykaj膮 buzie. Niestety, prawie nikt poza najbli偶sz膮 rodzin膮 nie jest w stanie ich zrozumie膰, ale dzieci to nie zniech臋ca.

- Za艂贸偶my, 偶e spotka艂a si臋 ze swoim fagasem w niedziel臋 i dziecko by艂o z ni膮. Czy ma艂y wypapla艂by co艣 tatusiowi?

- Prawdopodobnie powiedzia艂a mu, 偶e to tajemnica.

- Hmm. St膮pa艂a po obcym terytorium, wi臋c uwierzy艂a Peabody na s艂owo. - A dzieci dotrzymuj膮 tajemnic?

- Nie, ale ona nie wygl膮da mi na matk臋, kt贸ra dobrze zna swoje dziecko. Ch艂opiec jest mocno zwi膮zany z ojcem. Obstawiam, 偶e dop贸ki by艂a w pobli偶u, ma艂y nic nie m贸wi艂, ale kiedy si臋 oddali艂a, wszystko wygada艂 tatusiowi. 鈥濼atusiu, a wiesz, 偶e mamusia, ja i wujcio Fagas bawili艣my si臋 na hu艣tawce? Ale to tajemnica鈥.

Eve przez chwil臋 rozwa偶a艂a s艂owa Peabody, w ko艅cu kiwn臋艂a g艂ow膮.

- W膮tpi臋, 偶eby to by艂 pierwszy raz. Tatu艣 o wszystkim wie, czy co艣 takiego nie mog艂oby go zirytowa膰? Czy nie by艂by wkurzony? Oto on zerwa艂 kontakt ze 艣wiatem, pilnuje dzieciaka, zajmuje si臋 prowadzeniem domu, kiedy ona lata po mie艣cie i po Europie z jakim艣 facetem. Co wi臋cej, zabawia si臋 z tym facetem w obecno艣ci synka. Tak, to naprawd臋 wkurwiaj膮ce. Wsiad艂y do samochodu i Eve w艂膮czy艂a si臋 do ruchu.

- Matka i dziwka powiedzia艂 z namys艂em. - Ci膮gle do tego wracamy. Wyj艣cie z domu w porze, kiedy pope艂niono obie zbrodnie, nie by艂oby dla niego problemem. Papeteri臋 m贸g艂 kupi膰 za got贸wk臋 podczas wiosennej wycieczki do Londynu. Do diab艂a, w sumie ta papeteria mo偶e by膰 prezentem od wielbicie la. M贸g艂 uzna膰, ze w艂a艣nie dlatego si臋 nada. Zna prototypy morderstw i zab贸jc贸w.

- To znaczy motyw i mo偶liwo艣膰.

- O tak. Thomas A. w艂a艣nie obj膮艂 pozycj臋 lidera na naszej li艣cie.

ROZDZIA艁 15

Ledwo Eve zd膮偶y艂a roz艂膮czy膰 si臋 po rozmowie z Baxterem, kiedy odezwa艂 si臋 sygna艂 komunikatora. Na ekranie pojawi艂a si臋 twarz Whitneya.

- Spotka si臋 z tob膮 o dziesi膮tej czterdzie艣ci pi臋膰. Mo偶esz to wykorzysta膰.

- Tak jest, panie komendancie. Dzi臋kuj臋.

Peabody obserwowa艂a u艣miech zadowolenia na twarzy Eve.

- Wystarczy si臋 sp贸藕ni膰 o kwadrans i po ptakach.

- Zdob膮d藕 dane Sophii DiCarlo, au pair Renquista, Wszystko ci wyja艣ni臋 w drodze do siedziby ONZ.

- Wracamy do ONZ, 偶eby si臋 spotka膰 z Renquistem i ryzykowa膰, 偶e federalni nas aresztuj膮?

- Wracamy, 偶eby si臋 przed nim p艂aszczy膰, przeprasza膰, b艂aga膰 o wybaczenie.

- Przecie偶 pani tego nie potrafi. - Peabody spochmurnia艂a.

- Znajd藕 te dane. Je艣li nie znam si臋 na p艂aszczeniu, przepraszaniu i b艂aganiu o wybaczenie, to tylko dlatego, 偶e rzadko jestem zmuszona to robi膰. Bo najpierw trzeba si臋 myli膰.

Peabody milcza艂a, wi臋c Eve spojrza艂a na ni膮 ze zdziwieniem.

- Co, nie b臋dzie 偶adnego przem膮drza艂ego komentarza?

- Moja babcia zawsze powtarza艂a, 偶e kiedy nie mo偶na o kim艣 powiedzie膰 niczego dobrego, lepiej trzyma膰 g臋b臋 na k艂贸dk臋.

- Tak, szkoda, 偶e jej nie s艂uchasz. Renquist si臋 wkurwi艂, jego 偶ona te偶. Mog膮 przeszkadza膰 w 艣ledztwie. Nikt nie zna si臋 na biurokracji lepiej ni偶 politycy. Mam wra偶enie, 偶e oboje s膮 pompatycznymi dupkami, dlatego pomy艣la艂am, 偶e drzwi otworzy mi tekst w stylu: 鈥濲estem po prostu funkcjonariuszem pa艅stwowym, ergo jestem idiotk膮鈥.

- Powiedzia艂a pani 鈥瀍rgo鈥?

- Pasuje do 鈥瀙ompatyczny鈥.

- Sophia DiCarlo, lat dwadzie艣cia sze艣膰, panna. Obywatelstwo w艂oskie, zielona karta, pozwolenie na prac臋. Rodzice dwoje rodze艅stwa mieszkaj膮 w Rzymie. Aha, rodzice pracuj膮 jako pomoc domowa, zatrudnia ich Angela Dysert. Za艂o偶臋 si臋, 偶e ma to zwi膮zek z pani膮 Pompatyczn膮. Sophia pracuje u Renquist贸w od sze艣ciu lat, jest pomoc膮 domow膮 na stanowisku opiekunki do dziecka. Czysta kartoteka kryminalna.

- W porz膮dku. Dziewczynka, dziecko Renquista, jest w wieku szkolnym, prawda? Zobacz, co o niej wiemy.

- Pani porucznik, dzieci to dra偶liwy temat, nie艂atwo co艣 znale藕膰, zw艂aszcza o dzieciach obcokrajowc贸w. Przyda艂oby si臋 zezwolenie.

- Zdob膮d藕 tyle informacji, ile zdo艂asz.

Peabody zabra艂a si臋 do pracy, a Eve jecha艂a przez miasto, Nad ich g艂owami na zamglonym niebie migota艂y powietrzne reklamy, mi臋dzy kt贸rymi powoli przep艂ywa艂y zat艂oczone tramwaje, Eve siedz膮c w ch艂odnym wn臋trzu samochodu pr贸bowa艂a przestawi膰 swoje my艣lenie na tryb przepraszaj膮cy. Wmawianie sobie, 偶e to dla dobra sprawy, niewiele pomaga艂o.

- Zablokowali dost臋p do prywatnych informacji o dziecku, To normalka - zauwa偶y艂a Peabody. - Szczeg贸lnie w艣r贸d rodzin z wy偶szych sfer. Nikt nie chce, 偶eby jacy艣 kidnaperzy czy inne niebezpieczne typki grzeba艂y w kartotekach ich dzieci. Musimy mie膰 zezwolenie.

- Nie mog臋 prosi膰 o zezwolenie. Nie chc臋, 偶eby Renquist si臋 dowiedzia艂, 偶e si臋 nimi interesujemy. Niewa偶ne. Au pair musi gdzie艣 z tym dzieckiem wychodzi膰. Albo lepiej, na pewno wychodzi gdzie艣 sama. Chyba ma czasem wolne.

Eve odsun臋艂a od siebie te my艣li, bo w艂a艣nie dojecha艂y na miejsce, przed siedzib臋 ONZ. Teraz nale偶a艂o si臋 przygotowa膰 o nieko艅cz膮cych si臋 kontroli.

Dotarcie do biura strzeg膮cego dost臋pu do Renquista zaj臋艂o im dwadzie艣cia minut. Przywita艂a je administratorka i poleci艂a, by zaczeka艂y.

Eve wiedzia艂a, 偶e te kolejne dwadzie艣cia minut, kt贸re sp臋dzi艂y przed drzwiami Renquista, zawdzi臋czaj膮 jemu. W ten spos贸b pokaza艂 im, kto tu rz膮dzi. P艂aszczenie si臋 i przepraszanie zaczyna艂o stawa膰 jej w gardle, kiedy administratorka raczy艂a wpu艣ci膰 je do 艣rodka.

- Prosz臋 si臋 streszcza膰 - poleci艂 od progu Renquist. - Jestem dzi艣 bardzo zaj臋ty, ale znalaz艂em dla pa艅 czas tylko dlatego, 偶e prosi艂 mnie o to wasz prze艂o偶ony. Panie ju偶 naruszy艂y m贸j czas, podobnie jak czas mojej 偶ony.

- To prawda. Bardzo mi przykro, 偶e pa艅stwu przeszkadzamy, zale偶y mi na jak najszybszym zako艅czeniu 艣ledztwa, dlatego by膰 mo偶e posun臋艂am si臋 za daleko. Mam nadziej臋, 偶e ani pan, ani pani Renquist nie traktuj膮 tego osobi艣cie i 偶e moje zachowanie nie b臋dzie rzutowa艂o na to, w jaki spos贸b postrzega si臋 nasz wydzia艂.

Uni贸s艂 brwi. W jego oczach pojawi艂o si臋 wyra藕ne zdziwienie i satysfakcja.

- Nie przywyk艂em, by traktowano mnie jako podejrzanego w sprawie o zab贸jstwo. Jak inaczej mam to traktowa膰, je艣li nie jako spraw臋 osobist膮?

- Przepraszam, je艣li odni贸s艂 pan wra偶enie, 偶e jest podejrzanym. Procedury wymagaj膮, bym dok艂adnie sprawdzi艂a wszystkie osoby w jakikolwiek spos贸b powi膮zane ze 艣ledztwem. Mog臋 jedynie... - Eve pr贸bowa艂a si臋 j膮ka膰 i gra膰 rol臋 speszonej. 呕a艂owa艂a, 偶e nie potrafi rumieni膰 si臋 na zawo艂anie. - Mog臋 jedynie jeszcze raz pana przeprosi膰. Je艣li wolno mi by膰 szczer膮, jedynym usprawiedliwieniem mojego niezbyt uprzejmego zachowania wobec pana i pani Renquist mo偶e by膰 frustracja, jak膮 wywo艂uj膮 trudno艣ci z zamkni臋ciem sprawy. W rzeczywisto艣ci szukam tylko pretekstu, by usun膮膰 pa艅skie nazwisko z listy podejrzanych. Wst臋pne przes艂uchanie pani Renquist, cho膰 przeprowadzone w bardzo z艂ym czasie, pozwoli艂o mi potwierdzi膰 pana alibi na czas morderstw.

- 呕ona by艂a oburzona, 偶e porusza si臋 takie tematy w chwili, kiedy oczekiwa艂a wa偶nych go艣ci.

- Zdaj臋 sobie z tego spraw臋. Jeszcze raz przepraszam za niedogodno艣ci i prosz臋 o wybaczenie. - Ty dupku, doda艂a w my艣lach.

- Nie rozumiem, dlaczego moje nazwisko pojawi艂o si臋 na pani li艣cie. To, 偶e mam jak膮艣 papeteri臋, chyba o niczym jeszcze nie 艣wiadczy.

Spu艣ci艂a oczy.

- To m贸j jedyny trop. Zab贸jca kpi ze mnie w 偶ywe oczy, zostawiaj膮c mi te listy. To bardzo irytuj膮ce. Ale to nie t艂umaczy zak艂贸cania spokoju i nachodzenia pa艅stwa w domu. Prosz臋 przekaza膰 moje przeprosiny pani Renquist.

U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo.

- Oczywi艣cie, pani porucznik. Odnosz臋 jednak wra偶enie, 偶e nie by艂oby tu pani, gdyby nie nalega艂 na to pani prze艂o偶ony.

Eve podnios艂a wzrok i spojrza艂a mu w oczy, pr贸buj膮c pokaza膰, 偶e jest ura偶ona.

- Staram si臋 jak najlepiej wykonywa膰 swoj膮 prac臋. Nie bawi臋 si臋 w polityk臋. Jestem tylko policjantk膮. I s艂ucham rozkaz贸w, panie Renquist.

Kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Szanuj臋 osoby, kt贸re wykonuj膮 polecenia i rozumiem funkcjonariuszy, kt贸rzy w swym zapale zbyt mocno przyk艂adaj膮 si臋 do wype艂niania s艂u偶bowych obowi膮zk贸w, nawet je艣li mia艂oby to wp艂yn膮膰 na trafno艣膰 oceny sytuacji. Mam nadziej臋, 偶e nagana nie by艂a zbyt surowa.

- By艂a taka, na jak膮 zas艂u偶y艂am.

- Rozumiem, 偶e nadal to pani prowadzi 艣ledztwo?

- Tak, prosz臋 pana.

- W takim razie 偶ycz臋 powodzenia, - Wsta艂 i wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. - Wierz臋, 偶e szybko zidentyfikuje pani i aresztuje t臋 osob臋.

- Dzi臋kuj臋. - Patrz膮c mu w oczy, trzyma艂a przez chwil臋 jego d艂o艅. - Zamierzam osobi艣cie wsadzi膰 go za kratki. I to wkr贸tce.

Przekrzywi艂 g艂ow臋.

- To pewno艣膰 siebie czy arogancja, pani porucznik?

- Wszystko jedno, byle zadzia艂a艂o. Jeszcze raz dzi臋kuj臋 za zrozumienie i za to, 偶e zechcia艂 pan po艣wi臋ci膰 mi sw贸j czas.

- Wszystko odwo艂uj臋 - odezwa艂a si臋 Peabody, kiedy wysz艂y z budynku. - By艂a pani 艣wietna. Ta frustracja, ta nutka urazy. Szeregowiec, kt贸ry wykona艂 swoje obowi膮zki i zosta艂 za to zjechany przez prze艂o偶onych. Po艂kn臋艂a pani t臋 偶ab臋 i nawet nie mrugn臋艂a okiem. Zawodowstwo.

- No wiesz, nie musia艂am a偶 tak bardzo udawa膰. Facet ma kontakty, m贸g艂 narobi膰 wydzia艂owi sporych problem贸w. Ma powi膮zania polityczne i 艂atwy dost臋p do medi贸w. Nikt nie kaza艂 mi go przeprasza膰, ale te偶 nikt nie b臋dzie mi z tego powodu wsp贸艂czu艂. Pieprzona polityka, - Jak si臋 awansuje, od czasu do czasu trzeba w to gra膰. Eve wzruszy艂a ramionami i wsiad艂a do samochodu.

- To nie znaczy, 偶e trzeba to lubi膰. Jego te偶 nie musz臋 lubi膰. Prawd臋 m贸wi膮c, za ka偶dym razem, kiedy go widz臋, lubi臋 go coraz mniej.

- To kwestia wsp贸艂czynnika nad臋cia - zauwa偶y艂a Peabody. - Naprawd臋 trudno lubi膰 kogo艣, kto ma wysoki wsp贸艂czynnik nad臋cia, a Renquist ma tu komplet punkt贸w. - Spojrza艂a na b艂yszcz膮cy bia艂y budynek, otoczony 艂opocz膮cymi' na wietrze flagami. - C贸偶, je艣li kto艣 na co dzie艅 zadaje si臋 z ambasadorami, dyplomatami i g艂owami pa艅stw, wysoki wsp贸艂czynnik nad臋cia jest wskazany.

- Ambasadorowie, dyplomaci i g艂owy pa艅stw podobno reprezentuj膮 ludzi, czyli nie powinni si臋 od nas niczym r贸偶ni膰, Renquist mo偶e sobie wsadzi膰 w dup臋 sw贸j wsp贸艂czynnik.

Opu艣ci艂y parking przy bia艂ym budynku i ruszy艂y w kierunku centrum miasta.

- Wcale nie by艂oby mi przykro, gdyby okaza艂o si臋, 偶e to on. Osobi艣cie zamkn臋 za tym sukinsynem drzwi pierdla. M贸wi臋 serio. I chcia艂abym wtedy widzie膰 t臋 jego nad臋t膮 g臋b臋.

Wr贸ci艂a do swojego biura w Centrali i zaj臋艂a si臋 porz膮dkowaniem biurka, jednocze艣nie zbieraj膮c my艣li. Setki wiadomo艣ci i 偶膮da艅 od r贸偶nych dziennikarzy przes艂a艂a do wydzia艂u odpowiedzialnego za kontakt z mediami i czym pr臋dzej o nich zapomnia艂a. Wiedzia艂a, 偶e niebawem czeka j膮 konferencja prasowa, ale na razie nie musia艂a si臋 tym stresowa膰.

Wyj臋艂a obie notatki i jeszcze raz dok艂adnie je przeczyta艂a, koncentruj膮c si臋 na rytmie, doborze s艂ownictwa, frazeologii, wszystkim, co mog艂a por贸wna膰 z tym, jak wyra偶aj膮 si臋 osoby z jej listy.

Nie m贸wi艂 w艂asnym g艂osem, upewni艂a si臋 kolejny raz. Robi艂 to celowo, nawet w listach udawa艂 kogo艣 innego. Wybiera model, na艣laduje, w ko艅cu staje si臋 t膮 osob膮. Kim byt pisz膮c do mnie te listy?

Jej 艂膮cze zasygnalizowa艂o, 偶e kto艣 pr贸buje si臋 z ni膮 skontaktowa膰. Chc膮c unikn膮膰 rozm贸w z reporterami, zaczeka艂a, a偶 wy艣wietli si臋 identyfikacja. Odebra艂a, kiedy okaza艂o si臋, 偶e to kapitan Ryan Feeney, WPE.

- Szybki jeste艣 - powiedzia艂a.

- Dziecino, jestem cholernym odrzutowcem. Znalaz艂em co艣. To mo偶e by膰 ten facet. Stara sprawa. Ofiara to kobieta, pi臋膰dziesi膮t trzy lata, nauczycielka. Siostra znalaz艂a j膮 uduszon膮 w mieszkaniu. Przez kilka dni dojrzewa艂a. Gwa艂tu dokona艂 przy u偶yciu pos膮偶ka, kt贸rym roztrzaska艂 jej g艂ow臋. Udusi艂 j膮 po艅czochami, takimi, jakie to wy lubicie nosi膰. Zawi膮za艂 jej na szyi na kokardk臋.

- Bingo. Kiedy i gdzie?

- Czerwiec ubieg艂ego roku, Boston. Zaraz prze艣l臋 ci szczeg贸艂y. Nie by艂o listu, twarz kompletnie zmasakrowana. Z raportu koronera wynika, 偶e kiedy j膮 dusi艂, ona ju偶 nie 偶y艂a.

- 膯wiczenie czyni mistrza.

- Mo偶liwe. Znalaz艂em jeszcze co艣. Sze艣膰 miesi臋cy przed Bostonem. Tym razem w Nowym Los Angeles. Ofiar膮 by艂a kobieta, lat pi臋膰dziesi膮t sze艣膰. Babka by艂a bezdomna i to mi nie pasowa艂o. Kto艣 jednak j膮 zgwa艂ci艂 w tym jej 艣mietniku, kijem do baseballa. Potem j膮 pobi艂, a na ko艅cu udusi艂 jej w艂asnym szalikiem, i te偶 zawi膮za艂 go na kokard臋. Dzi臋ki temu go znalaz艂em.

- Wszystko si臋 zgadza, nie? Bezdomna to 艂atwy obiekt. Bez problemu mo偶na do niej dotrze膰, nikt si臋 ni膮 za bardzo nie interesuje. Okoliczno艣ci sprzyjaj膮 doskonaleniu techniki.

- To samo pomy艣la艂em. Zaraz ci wszystko prze艣l臋. Nie znalaz艂em 偶adnych przypadk贸w masakrowania zw艂ok. W starych dobrych Stanach po prostu si臋 morduje i grabi, niewiele z tego pasuje do twojego ptaszka. Sprawdz臋 w mi臋dzynarodowej bazie danych.

- Dzi臋ki, Feeney. Wybierasz si臋 na urlop, nie? Jego ponura twarz jeszcze bardziej si臋 zas臋pi艂a.

- 呕ona ci膮gle truje mi dup臋. Chce wyjecha膰 na tydzie艅.

W ca艂ym domu walaj膮 si臋 te chrzanione katalogi z biur podr贸偶y. Wpad艂a na pomys艂, 偶eby艣my wynaj臋li du偶y dom gdzie艣 na jakiej艣 pieprzonej pla偶y i zabrali ze sob膮 ca艂膮 nasz膮 cholern膮 famili臋. Dzieciaki, wnuki.

- A Bimini? - Kto?

- Nie kto, tylko gdzie, Feeney.

- Ach, Bimini. A co z Bimini?

- Roarke ma tam kawa艂ek ziemi i dom. Ca艂kiem du偶y i nie藕le urz膮dzony. Wiesz, pla偶a, wodospad i tym podobne duperele. Zapytam, czy twoja cholerna familia nie mog艂aby si臋 tam zabawi膰. Pasuje ci?

- Jezu Chryste, jak wr贸c臋 do domu i powiem 偶onie, 偶e bierzemy ca艂膮 zgraj臋 na tydzie艅 na Bimini, kobieta padnie na miejscu. Kurwa, pewnie, 偶e mi pasuje! Ale chyba nie b臋dziesz chcia艂a, 偶ebym si臋 odwdzi臋cza艂?

- Nie, spokojna g艂owa. Miejsce po prostu czeka. Roarke podes艂a艂 tam kiedy艣 Peabody i McNaba, wi臋c s膮dz臋, 偶e i tobie nie odm贸wi. Zw艂aszcza 偶e zamierzam poprosi膰 ci臋, 偶eby艣 mia艂 na oku nasze sprawy, kiedy nie b臋dzie mnie w mie艣cie.

- Wygl膮da na to, 偶e robi臋 dobry interes. Dane ju偶 id膮. Czytaj膮c informacje, kt贸re przes艂a艂 jej Feeney, Eve poczu艂a znajomy skurcz 偶o艂膮dka. Charakterystyczny policyjny odruch, By艂a pewna, 偶e ma przed sob膮 jego dzie艂a. 膯wiczenia praktyczne. Jeszcze nie zas艂ugiwa艂y na podpis, s艂u偶y艂y wy艂膮cznie do precyzowania stylu i doskonaleniu umiej臋tno艣ci.

Musia艂 by膰 niezdarny i mniej ostro偶ny, pomy艣la艂a. Na pewno pope艂ni艂 jakie艣 b艂臋dy. Cho膰 sprawy zosta艂y zamkni臋te, Eve wierzy艂a, 偶e uda jej si臋 wytropi膰 jego pomy艂ki.

Posegregowa艂a informacje i uda艂a si臋 do Whitneya.

Z b艂ogos艂awie艅stwem komendanta w kieszeni wr贸ci艂a do swojego biura w wydziale zab贸jstw. Planowa艂a ju偶 nast臋pne posuni臋cie. Przechodz膮c przez sal臋 detektyw贸w, kiwn臋艂a na Baxtera, by uda艂 si臋 za ni膮.

- I jak, przyjrza艂e艣 si臋 facetowi, kt贸ry j膮 dyma na boku?

- Nie dyma jej 偶aden facet. Eve na chwil臋 straci艂a impet.

- Cholera, Baxter, musi kto艣 by膰. Babka ma romans wypisany na twarzy. Prawie wyczu艂am zapach seksu.

- B艂agam, bo ca艂y sztywniej臋. Musz臋 napi膰 si臋 twojej kawy i troch臋 si臋 uspokoi膰.

- Je艣li nie uda艂o ci si臋 namierzy膰 jej...

- Uda艂o mi si臋. - Zam贸wi艂 olbrzymi kubek kawy z dwiema 艂y偶eczkami cukru i 艣mietank膮. Kiedy w gabinecie zapachnia艂o, Baxter opar艂 si臋 o szafk臋 z aktami i z nabo偶e艅stwem upi艂 pierwszy 艂yk gor膮cego napoju. - Cholera, to dopiero kawa. A wracaj膮c do tematu, blondyna jest naprawd臋 niez艂a.

- Zabieraj sw贸j sztywny i pusty 艂eb z mojego biura. Ona pieprzy si臋 z kim艣 na boku.

- Czyja m贸wi艂em, 偶e nie? - Baxter u艣miechn膮艂 si臋, wypi艂 艂yk kawy i zerkn膮艂 na Eve znad kubka. - Tyle, 偶e ona nie trzyma za dr膮偶ek.

- Ona... Och. No tak, bardzo interesuj膮ce. - Eve usiad艂a na brzegu biurka i zacz臋艂a si臋 zastanawia膰. - Nie do艣膰, 偶e si臋 puszcza, to jeszcze z babk膮. Dla faceta to musi by膰 wyj膮tkowo wkurzaj膮ce.

- A babka pierwsza klasa. Wysoka, szczup艂a, czarna, pi臋kna. Taka, co to a偶 chcia艂oby si臋 j膮 schrupa膰, zaczynaj膮c od st贸p. Co za strata. Dwie wyj膮tkowo udane przedstawicielki gatunku bawi膮 si臋 ze sob膮. Oczywi艣cie sama my艣l o tym, jak one si臋 ze sob膮 bawi膮, te偶 jest przyjemna. Sp臋dzi艂em przyjemnie czas, dzi臋kuj臋 za to zadanie.

- Jeste艣 chorym zbokiem.

- I jestem z tego dumny.

- Je艣li mo偶esz, przesta艅 na chwil臋 fantazjowa膰 o lesbijkach i zdaj raport.

- Ju偶 przesta艂em, ale zamierzam do tego wr贸ci膰. Na razie mog臋 opowiedzie膰 akt drugi. Twoja dziewczyna wysz艂a z biura o dwunastej czterdzie艣ci pi臋膰. Z艂apa艂a taks贸wk臋 i pojecha艂a w stron臋 centrum, do hotelu Silby przy Park Avenue. W holu czeka艂a na ni膮 jej partnerka. Gor膮ca kotka to Serena Unger, co sprytny detektyw ustali艂 dzi臋ki swojemu urokowi, talentom i pi臋膰dziesi膮tce, kt贸r膮 po艂o偶y艂 przed portierem.

- Pi臋膰dziesi膮t? Cholera, Baxter!

- Hej, buda na poziomie to i 艂ap贸wka na poziomie. Unger zjawi艂a si臋 wcze艣niej. Obie uda艂y si臋 do windy, kt贸ra ku rado艣ci detektywa okaza艂a si臋 szklana. Dzi臋ki temu, wykorzystuj膮c nowoczesne techniki obserwacyjne, m贸g艂 widzie膰, jak w drodze na czternaste pi臋tro obdarzaj膮 si臋 czym艣 nami臋tnym i mokrym. Wesz艂y do pokoju 1405 i tam pozosta艂y a偶 do czternastej zero zero, oddaj膮c si臋 czynno艣ciom, kt贸re niestety pozosta艂y dla detektywa s艂odk膮 tajemnic膮. Julietta Gates opu艣ci艂a pok贸j i hotel, z艂apa艂a taks贸wk臋 i wr贸ci艂a do swojego miejsca pracy z u艣miechem, kt贸ry detektyw uzna艂 za oznak臋 pe艂nej satysfakcji.

- Sprawdzi艂e艣 Unger?

- Zleci艂em to Trueheartowi, kiedy czekali艣my na lunch. Jest projektantk膮 mody. Trzydzie艣ci dwa lata, samotna. Aktualnie pracuje dla Mirandiego, w nowojorskim oddziale.

- Pytanie: kobieta zdradza ci臋 z kobiet膮. To lepiej czy gorzej, ni偶 kiedy zdradza z facetem?

- Och, du偶o gorzej. Nie do艣膰, 偶e si臋 puszcza, to jeszcze nie potrzebuje do tego kutasa. A to znaczy, 偶e tw贸j sprz臋t za bardzo j膮 nie obchodzi. Gdyby to by艂 facet, mo偶e jako艣 mo偶na by to racjonalizowa膰, no wiesz, 偶e j膮 wykorzysta艂, albo 偶e mia艂a chwil臋 s艂abo艣ci.

- Wykorzysta艂? - parskn臋艂a Eve. - Faceci s膮 naprawd臋 偶a艂o艣nie pro艣ci.

- B艂agam, ch艂opak chce mie膰 z艂udzenia. No c贸偶, kiedy w gr臋 wchodzi sp贸dniczka, znaczy, 偶e twoja pani musia艂a sama szuka膰. I to szuka艂a tego, czego ty sam nie masz. Podw贸jna pora偶ka.

- Tak, ja te偶 tak to widz臋. Po czym艣 takim cz艂owiek mo偶e maksymalnie znienawidzi膰 kobiety. Musimy si臋 dowiedzie膰, od jak dawna Julietta bawi si臋 z dziewczynkami.

Odstawi艂 pusty kubek i z艂o偶y艂 r臋ce jak do modlitwy.

- B艂agam, b艂agam, b艂agam. Wyznacz mnie do tej roboty. Ja nigdy nie mam przyjemno艣ci z pracy.

- Tu potrzebny jest kto艣 delikatny.

- Delikatny to moje drugie imi臋.

- My艣la艂am, 偶e na drugie masz Napalony Pies.

- To moje pierwsze drugie imi臋 - odpar艂 z godno艣ci膮, - No, Dallas, zg贸d藕 si臋.

- Obchod藕 si臋 z Unger ostro偶nie. Pogadaj z pracownikami hotelu. I ogranicz 艂ap贸wki do minimum. Bud偶et nie przewiduje rozrzucania pi臋膰dziesi膮tek na lewo i prawo. Pogadaj z s膮siadami. Pow臋sz w miejscu jej pracy. Uwa偶aj, bo mo偶e co艣 zauwa偶y膰 i zrobi afer臋. Masz by膰 niewidzialny. Baxter, m贸wi臋 powa偶nie, to delikatna robota. Nie b臋dzie mnie w mie艣cie. Je艣li mi si臋 poszcz臋艣ci, wr贸c臋 jutro, je艣li nie, zostan臋 jeszcze jeden dzie艅.

- Mo偶esz zostawi膰 t臋 spraw臋 w moich delikatnych i sprawnych r臋kach. Och, i wcale nie zamierzam odbiera膰 pi臋膰dziesi膮tki - doda艂, kieruj膮c si臋 do wyj艣cia. - Bilet byt wart tej ceny.

Eve wiedzia艂a, 偶e Baxter sobie poradzi. Sama przecie偶 nie mog艂a by膰 w Bostonie, Nowym Los Angeles i jednocze艣nie w臋szy膰 wok贸艂 Sereny Unger w Nowym Jorku. Tym spokojnie mo偶e zaj膮膰 si臋 Baxter, Feeney szuka podobnych przypadk贸w a ona skupi si臋 na innych tropach.

Wygl膮da艂o na to, 偶e uda艂o jej si臋 zebra膰 dobry zesp贸艂.

A teraz zamierza艂a powo艂a膰 jeszcze jednego cz艂onka. Tym razem sama b臋dzie musia艂a gra膰 z wyczuciem.

Nie spodziewa艂a si臋, 偶e tak od razu za pierwszym podej艣ciem uda jej si臋 skontaktowa膰 z Roarkiem, ale najwyra藕niej wszechmocny b贸g zebra艅 zdecydowa艂, 偶e ma si臋 jej powie艣膰. Administratorka przekaza艂a po艂膮czenie z uprzejmym komentarzem o tym, 偶e Roarke w艂a艣nie powr贸ci艂 ze s艂u偶bowego lunchu.

- Co jad艂e艣? - zapyta艂a, kiedy uzyska艂a po艂膮czenie.

- Sa艂atk臋 szefa. A ty?

- Ja zaraz co艣 zam贸wi臋. Nie masz do za艂atwienia jakiego艣 interesu w Bostonie?

- Mog臋 mie膰, a dlaczego pytasz?

- Wybieram si臋 tam, prawdopodobnie te偶 na Zachodnie Wybrze偶e. Musz臋 co艣 sprawdzi膰, a nie chc臋 zabiera膰 Peabody Dziewczyna ma jutro egzamin, powinna zosta膰 w mie艣cie. Poza tym nie mam stuprocentowej pewno艣ci, 偶e wr贸c臋 na czas, tak, by zd膮偶y艂a. Pomy艣la艂am, 偶e mo偶e zechcesz si臋 przy艂膮czy膰.

- Zechc臋. Kiedy?

- Jak najszybciej.

- To nie jest jaki艣 podst臋p, 偶eby unikn膮膰 spotkania z Summersetem?

- Nie, ale to ca艂kiem mi艂y efekt uboczny. Pos艂uchaj, chcesz jecha膰 czy nie?

- Musz臋 przestawi膰 kilka spraw. - Pochyli艂 si臋, a Eve widzia艂a, jak jego zwinne palce ta艅cz膮 po klawiaturze elektronicznego notesu. - Potrzebne mi... Za dwie godziny b臋d臋 gotowy. - Pasuje. - I teraz najtrudniejsza cz臋艣膰. - Spotkamy si臋 w centrum transportu w Newark, powiedzmy o siedemnastej. Na pewno co艣 z艂apiemy.

- Transport publiczny? O pi膮tej? Nie s膮dz臋.

Uwielbia艂a jego szyderczy u艣miech.

- Godziny raczej nie da si臋 zmieni膰 - zacz臋艂a.

- Ale 艣rodek transportu owszem. We藕miemy prom. Dok艂adnie o to jej chodzi艂o. W艂a艣nie to chcia艂a od niego us艂ysze膰. Dzi臋ki Bogu. Ostatni膮 rzecz膮, o jakiej marzy艂a, by艂o t艂oczenie si臋 z cuchn膮cymi od potu podr贸偶nymi i martwienie si臋 op贸藕nieniami i kompletnym brakiem higieny. Wiedzia艂a, jak rozegra膰 t臋 parti臋, wi臋c si臋 skrzywi艂a.

- Pos艂uchaj, facet. To sprawa policyjna. Dla ciebie b臋dzie to tylko przeja偶d偶ka, wypad za miasto.

- Na wypad zgoda, ale ten tw贸j 艣rodek transportu odpada. Podjad臋 po ciebie, jak za艂atwi臋 swoje sprawy. Nie sprzeciwiaj si臋, bo tylko niepotrzebnie op贸藕niasz wyjazd. - Zerkn膮艂 na zegarek. - Dam ci zna膰, jak ju偶 b臋d臋 w drodze - powiedzia艂 i si臋 roz艂膮czy艂.

Posz艂o doskonale, pomy艣la艂a. Przynajmniej to.

Tu偶 po pi膮tej Eve siedzia艂a wygodnie w klimatyzowanym promie Roarke'a i skubi膮c 艣wie偶e truskawki, przegl膮da艂a swoje notatki. Z ka偶d膮 minut膮 coraz bardziej docenia艂a przewag臋 prywatnego 艣rodka transportu nad publiczn膮 konserw膮 z sardynkami.

- Mo偶esz mi towarzyszy膰 podczas rozmowy z Robert膮 Gable - powiedzia艂a do Roarke'a. - P贸藕niej b臋dziemy musieli si臋 rozsta膰. Rozmawia艂am z oficerem prowadz膮cym z bosto艅skiej policji. Zgodzi艂 si臋 na spotkanie ze mn膮, ale mia艂 obiekcje co do ciebie.

- C贸偶, znajd臋 sobie jakie艣 zaj臋cie. - Roarke, zaj臋ty r臋cznym programowaniem jednego z pok艂adowych komputer贸w, nie podni贸s艂 g艂owy.

- Podejrzewam, 偶e tak. Podejrzewam te偶, 偶e musia艂e艣 bardzo szybko poza艂atwia膰 te swoje sprawy. Dzi臋ki.

- Licz臋, 偶e mi to wynagrodzisz przy najbli偶szej nadarzaj膮cej si臋 okazji.

- Roarke, jeste艣 bardzo 艂atwy.

U艣miechn膮艂 si臋, nie odrywaj膮c wzroku od ekranu.

- No c贸偶, zobaczymy. A tak nawiasem m贸wi膮c, nie protestowa艂a艣 zbyt gwa艂townie, kiedy zaproponowa艂em prom. Nast臋pnym razem, kiedy b臋dziesz udawa膰, bardziej si臋 staraj.

Eve wzi臋艂a do ust truskawk臋.

- Nie rozumiem, o czym m贸wisz. - Od dalszych wyja艣nie艅 uratowa艂 j膮 dzwonek 艂膮cza. - Dallas.

- Hej, ma艂a, znalaz艂em co艣 dla ciebie. Pomy艣la艂em, 偶e mo偶esz to w drodze przejrze膰. - Feeney z zaciekawieniem, zmru偶y艂 smutne oczy. - Co to? Truskawki?

- Mo偶liwe - Prze艂kn臋艂a z zawstydzeniem. - Nie jad艂am lunchu. To jak, przesy艂asz?

- Pierwszy przypadek jest strasznie brudny. Chyba za brudny jak na naszego ptaszka. Zmasakrowane zw艂oki licencjonowanej osoby do towarzystwa. Kobieta, lat dwadzie艣cia osiem, wy艂owiona z Sekwany. Weso艂y Pary偶. Trzy lata temu, w czerwcu. Pokrojona na kawa艂ki, nie odnaleziono w膮troby i nerek. Poder偶ni臋te gard艂o, na ramionach 艣lady po szarpaninie. Cia艂o za d艂ugo spoczywa艂o w wodzie, by mo偶na by艂o znale藕膰 艣lady, o ile w og贸le jakie艣 by艂y. Dochodzenie umorzono, sprawa pozostaje otwarta.

Jacy艣 podejrzani?

- Prowadz膮cy obstawia艂, 偶e to ostatni klienci z jej notesu, ale nie mia艂 dowod贸w. Przyciska艂 te偶 jej koordynatora, kt贸ry podobno lubi pomiata膰 swoimi pracownikami, ale z tego te偶 nic nie wysz艂o.

- Dobra. Co jeszcze?

- Dwa lata temu, Londyn, dzielnica Whitechapel. Zupe艂nie w stylu Kuby Rozpruwacza. Prostytutka 膰punka, kt贸ra jakim艣 cudem pozytywnie przesz艂a testy toksyczne. Trzydzie艣ci sze艣膰 lat, mieszka艂a z dwiema kobietami z bran偶y. Pr贸bowali obci膮偶y膰 jej ch艂opaka, ale mia艂 pewne alibi. Dla mnie sprawa jest jasna. - Jak j膮 zabi艂?

- Poder偶n膮艂 gard艂o. Chodzi艂o mu ojej narz臋dzia pracy, nie znaleziono ich na miejscu zbrodni. Tym razem te偶 pokroi艂 da艂o. Poci膮艂 jej piersi i obie d艂onie. Prowadz膮cy uzna艂, 偶e to morderstwo na tle seksualnym, ale koroner mia艂 kilka interesuj膮cych uwag. Po przemy艣leniu jestem sk艂onny przyj膮膰 jego wersj臋. Ot贸偶 uwa偶a, 偶e poci膮艂 j膮 po jej zgonie. Jak gdyby po namy艣le. Bez emocji. Jest 艣wiadek, kt贸ry widzia艂, jak ofiara oddala si臋 w towarzystwie faceta w czarnej pelerynie i cylindrze. Poniewa偶 艣wiadek byt pod wp艂ywem Zonera, prowadz膮cy nie zainteresowa艂 si臋 jego zeznaniami.

- Wszystko pasuje - powiedzia艂a Eve. - Rozumiesz? Wszystko. Dusi艂 przebrany za DeSalvo, ten str贸j roboczy to by艂 kostium. Dlaczego nie mia艂by si臋 przebra膰 za Rozpruwacza? Dzi臋ki, Feeney. Podrzu膰 mi te dokumenty do mojej jednostki w Centrali i kopi臋 do domowego komputera. Mam nadziej臋, 偶e wr贸cimy w ci膮gu dwudziestu czterech godzin.

- Nie ma sprawy. Troch臋 jeszcze poszperam. Sprawdz臋 poza planet膮. Wci膮gn臋艂o mnie to.

Eve opar艂a si臋 wygodniej w fotelu i zapatrzy艂a si臋 w sufit.

- Lecimy do Londynu i Pary偶a? - zapyta艂 Roarke.

- Raczej nie chcia艂abym traci膰 czasu, a zw艂aszcza energii, jaka na pewno b臋dzie potrzebna, 偶eby si臋 przedrze膰 przez mi臋dzynarodowe systemy zabezpieczaj膮ce. Postaram si臋 skontaktowa膰 z prowadz膮cymi tamte sprawy przez 艂膮cze. Mo偶e si臋 czego艣 dowiem.

- Gdyby艣 zmieni艂a zdanie, nie zajmie to nam d艂u偶ej ni偶 jeden dzie艅.

Chcia艂a zobaczy膰, gdzie bywa艂, gdzie wcze艣niej pracowa艂, ale pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- On jest w Nowym Jorku. Ja te偶 musz臋 by膰 w Nowym Jorku. Od dawna doskonali艂 technik臋 - odezwa艂a si臋, w zasadzie do siebie. - Szlifowa艂 talent. Dlatego teraz nie potrzebuje d艂ugich przerw mi臋dzy kolejnymi zab贸jstwami.

- Ma praktyk臋 czy nie, przez ten po艣piech na pewno si臋 w ko艅cu na czym艣 potknie - zauwa偶y! Roarke. - Mo偶e i jest skrupulatny, mo偶e i wyszlifowa艂 talent, ale porusza si臋 zbyt szybko, by zachowa膰 nale偶yt膮 ostro偶no艣膰.

- Chyba masz racj臋. Dopadniemy go, jak co艣 spaprze. A kiedy ju偶 go dopadniemy, osobi艣cie wsadz臋 go do pud艂a i z艂ami臋. I wtedy dowiemy si臋, 偶e jest tego wi臋cej. 呕e s膮 cia艂a, ukryte. zmasakrowane, te, na kt贸rych si臋 doskonali艂, zanim doszed艂 do takiej perfekcji, by m贸c je z dum膮 zostawia膰. A wcze艣niejsze b艂臋dy... c贸偶, on nie chce si臋 za nie wstydzi膰. To jest jeden pow贸d, emocjonalny. Drugi jest czysto praktyczny. Nie chcia艂, 偶eby policja zajmowa艂a si臋 zbyt wieloma podobnymi przypadkami, zale偶a艂o mu na tym, by nie wzbudza膰 podejrze艅 i zainteresowania, dop贸ki nie b臋dzie w koncertowej formie.

- Troch臋 poszpera艂em na w艂asn膮 r臋k臋. - Roarke odsun膮艂 swoj膮 jednostk臋. - Przez pi臋tna艣cie miesi臋cy, mi臋dzy marcem dwa tysi膮ce dwunastego a majem trzynastego, m臋偶czyzna nazwiskiem Peter Brent zamordowa艂 siedmiu oficer贸w policji w Chicago. Brent nie przeszed艂 test贸w kwalifikacyjnych z psychologii, dlatego nie zosta艂 przyj臋ty do chicagowskiej policji. Wst膮pi艂 do skrajnego ugrupowania paramilitarnego, gdzie nauczy艂 si臋 pos艂ugiwa膰 swoj膮 ukochan膮 broni膮, miotaczem o dalekim zasi臋gu. W tym czasie cywile mieli ju偶 zakaz u偶ywania tego rodzaju broni.

- Znam przypadek Brenta. Lubi艂 dachy. Przyczaja艂 si臋 na dachu budynku, czeka艂, a偶 policjant znajdzie si臋 w jego zasi臋gu i strzela艂 prosto w g艂ow臋. Zesp贸艂 z艂o偶ony z pi臋膰dziesi臋ciu os贸b pracowa艂 nad nim przez rok.

Eve wiedzia艂a, do czego zmierza艂. Pochyli艂a si臋 do przodu i po艂o偶y艂a r臋k臋 na d艂oni Roarke'a.

- Brent nie zabija艂 kobiet. On zabija艂 gliny. P艂e膰 nie mia艂a dla niego znaczenia, liczy艂 si臋 tylko mundur, kt贸rego jemu nie dane by艂o nosi膰. Nie pasuje mi do profilu.

- Pi臋膰 z siedmiu zabitych oficer贸w to kobiety. Podobnie jak komendantka chicagowskiej policji, na kt贸r膮 zamach si臋 nie powi贸d艂. Pani porucznik, nie ze mn膮 te numery - doda艂 ch艂贸d no. - Pomy艣la艂a艣 o Brencie, robi艂a艣 testy prawdopodobie艅stwa tak samo jak ja. Wiesz, 偶e na osiemdziesi膮t osiem przecinek sze艣膰 procent podejmie pr贸b臋 na艣ladowania Brenta i ty b臋dziesz celem.

- On nie chce mnie zabi膰 - powiedzia艂a z przekonaniem. Przynajmniej na razie, doda艂a w my艣lach. Jeszcze nie teraz. - Jestem mu potrzebna, 偶eby go 艣ciga膰. Czuje si臋 przez to wa偶niejszy, wie, 偶e jego sukces jest bardziej spektakularny, a on ma wi臋ksz膮 satysfakcj臋. Je艣li mnie zlikwiduje, nie b臋dzie mia艂 si臋 z kim por贸wnywa膰.

- Ciebie zostawi艂 na koniec.

Nie by艂o sensu d艂u偶ej udawa膰. Nie przed Roarkiem.

- S膮dz臋, 偶e gdzie艣 na ko艅cu jego listy istnieje taka mo偶liwo艣膰. Mog臋 ci jednak obieca膰, 偶e nie zd膮偶y tego zrealizowa膰.

艢cisn膮艂 jej d艂o艅.

- Trzymani ci臋 za s艂owo.

ROZDZIA艁 16

Uzna艂a, 偶e przyda si臋 jej obecno艣膰 Roarke'a podczas rozmowy z Robert膮 Gable. Potem b臋d膮 mogli wymieni膰 si臋 wra偶eniami. By艂a opiekunka zgodzi艂a si臋 na spotkanie, pod warunkiem, 偶e Eve nie zajmie jej wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia minut.

- Nie by艂a jako艣 specjalnie zachwycona - oznajmi艂a Eve, kiedy zbli偶ali si臋 do niewielkiego kompleksu apartament贸w, gdzie mieszka艂a Gable. - Zw艂aszcza kiedy powiedzia艂am, 偶e b臋dziemy u niej oko艂o sz贸stej trzydzie艣ci. Punkt si贸dma siada do kolacji i mamy to uszanowa膰.

- Ludzie w tym wieku maj膮 sporo takich nawyk贸w.

- Zwraca艂a si臋 do mnie 鈥瀙anno Dallas鈥. Ca艂y czas. Roarke obj膮艂 j膮 ramieniem.

- Ty ju偶 jej nienawidzisz.

- To fakt. Naprawd臋 jej nienawidz臋, ale zrobi臋 co do mnie nale偶y. W pracy nie ma sentyment贸w - doda艂a.

- Ci膮gle o tym zapominam - powiedzia艂 i u艣cisn膮艂 j膮.

Eve podesz艂a do czytnika, poda艂a swoje dane, pokaza艂a odznak臋 i powiedzia艂a, z czym przychodzi. Wpuszczono j膮 tak szybko, 偶e od razu domy艣li艂a si臋, i偶 Gable na ni膮 czeka艂a.

- Przedstawi臋 ci臋 jako mojego wsp贸艂pracownika - powiedzia艂a, kiedy weszli do niewielkiego foyer. Wystarczy jedno spojrzenie na jego cudown膮 twarz, elegancki garnitur, buty kt贸re pewnie kosztowa艂y wi臋cej ni偶 wynosi miesi臋czna emerytura pani Gable. Eve westchn臋艂a ci臋偶ko. - No c贸偶, je艣li jest 艣lepa i niedo艂臋偶na, nie b臋dzie si臋 dziwi膰. Spr贸bujemy jednak j膮 przekona膰.

- To jakie艣 uprzedzenie. Zak艂adasz, 偶e glina nie mo偶e by膰 dobrze ubrany.

- Twoja koszula przemawia g艂o艣niej ni偶 moja bro艅 - zbeszta艂a go. - Jak ju偶 b臋dziemy w 艣rodku, uwa偶aj, 偶eby si臋 nie rozpi臋艂a, I usta na k艂贸dk臋. Masz wygl膮da膰 surowo i powa偶nie.

- A ja liczy艂em, 偶e b臋d臋 m贸g艂 rzuca膰 ci spojrzenia wyra偶aj膮ce uwielbienie.

- Dosy膰 wyg艂up贸w. Drugie pi臋tro.

Schodami dostali si臋 na drugie pi臋tro, gdzie po przeciwnych stronach korytarza znajdowa艂y si臋 tylko dwa mieszkania. Absolutna cisza oznacza艂a, 偶e w budynku zainstalowano doskona艂y system wyg艂uszaj膮cy, albo mieszka艅cy nie 偶yli.

Eve nacisn臋艂a dzwonek przy drzwiach z numerem 2B.

- Panna Dallas?

S艂ysz膮c jej glos, Roarke zacisn膮艂 usta, pr贸buj膮c opanowa膰 weso艂o艣膰, i zgodnie z zaleceniem Eve wbi艂 wzrok w drzwi.

- Porucznik Dallas, pani Gable.

- Prosz臋 pokaza膰 identyfikator. Niech pani przystawi do judasza.

Eve zrobi艂a, o co prosi艂a pani Gable. Przez chwil臋 w mieszkaniu panowa艂a cisza.

- Wygl膮da, 偶e wszystko w porz膮dku. Jest tam z pani膮 jaki艣 m臋偶czyzna. Nie wspomnia艂a pani, 偶e b臋dzie w towarzystwie m臋偶czyzny.

- To m贸j wsp贸艂pracownik, pani Gable. Mo偶emy wej艣膰? Nie chcia艂abym zabiera膰 pani wi臋cej czasu, ni偶 to konieczne.

- C贸偶, bardzo prosz臋.

Tym razem da艂 si臋 s艂ysze膰 odg艂os zwalnianych zabezpiecze艅 i licznych blokad. W ko艅cu Roberta Gable otworzy艂a drzwi i skrzywi艂a si臋 na powitanie.

Co tu du偶o m贸wi膰, jej zdj臋cie identyfikacyjne okaza艂o si臋 prawdziwym pochlebstwem. W膮ska twarz mia艂a tak ostre rysy, 偶e Eve nabra艂a pewno艣ci, i偶 kobieta nie tylko unika艂a przyjemnych stron 偶ycia, ale wr臋cz nimi pogardza艂a. G艂臋bokie bruzdy wok贸艂 ust 艣wiadczy艂y o tym, 偶e pochmurna mina regularnie go艣ci艂a na jej twarzy. W艂osy 艣ci膮gn臋艂a do ty艂u tak mocno, 偶e Eve rozbola艂a g艂owa od samego patrzenia.

Jej ubranie mia艂o ten sam odcie艅 szaro艣ci co siwe w艂osy. Wykrochmalona bluzka i sztywna sp贸dnica wisia艂y na jej ko艣cistym ciele jak na wieszaku. Na nogach mia艂a czarne buty o grubych podeszwach, sznur贸wki zawi膮zane by艂y z idealn膮 symetri膮.

- Ja pana znam - odezwa艂a si臋 do Roarke'a i wci膮gn臋艂a powietrze tak gwa艂townie, 偶e wida膰 by艂o, jak poruszaj膮 si臋 jej nozdrza. - Pan nie jest oficerem policji.

- Nie, prosz臋 pani.

- Nasz wydzia艂 korzysta z pomocy cywilnych konsultant贸w - wyja艣ni艂a Eve. - Je艣li ma pani jakie艣 pytania dotycz膮ce tej procedury, prosz臋 skontaktowa膰 si臋 z moim prze艂o偶onym w Nowym Jorku i potwierdzi膰 nasze dane. Zaczekamy na korytarzu.

- To nie b臋dzie konieczne.

Odsun臋艂a si臋 od drzwi, wpuszczaj膮c ich do mieszkania. Panowa艂a tu sterylna czysto艣膰 i sparta艅skie warunki. 呕adnych dziwacznych falbaniastych ozd贸b, jakich mo偶na by si臋 spodziewa膰 po samotnej starszej pani. Nie by艂o tu poduszek ani miote艂ek do kurzu. Nie by艂o zdj臋膰 w cudacznych ramach, ani kwiat贸w. W salonie sta艂a sofa, jedno krzes艂o, dwa sto艂y i dwie lampy. Mieszkanie kompletnie pozbawione duszy i r贸wnie zach臋caj膮ce jak klatka w wi臋zieniu o zaostrzonym rygorze.

A jednak mia艂o to te偶 swoj膮 dobr膮 stron臋. W tych zimnych murach z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie grozi艂o s艂uchanie md艂ych przeboj贸w Carmichaela Smitha.

- Mog膮 pa艅stwo usi膮艣膰. Na sofie. Nie proponuj臋 niczego do jedzenia, bo zbli偶a si臋 pora kolacji.

Przysun臋艂a sobie krzes艂o i usiad艂a na nim tak prosto, jakby po艂kn臋艂a kij od szczotki. Stopy ustawi艂a r贸wnolegle na pod艂odze, a kolana 艣cisn臋艂a tak dok艂adnie, jakby u偶ywa艂a w tym celu kleju. D艂onie po艂o偶y艂a na udach.

- Wspomnia艂a pani, 偶e chce rozmawia膰 o jednym z moich by艂ych podopiecznych, jednak nie poda艂a mi pani 偶adnego nazwiska. To bardzo niegrzeczne, panno Dallas.

- Wie pani, zab贸jstwa s膮 niegrzeczne. Dlatego prowadz臋 to 艣ledztwo.

- Prosz臋 bez impertynencji. Je艣li nie potrafi pani okaza膰 nale偶ytego szacunku, rozmow臋 uwa偶am za zako艅czon膮.

- Szacunek wymaga wsp贸艂pracy dw贸ch stron. Nazywam si臋 porucznik Dallas.

Gable zacisn臋艂a usta, ale kiwn臋艂a ze zrozumieniem g艂ow膮.

- C贸偶, rozumiem. Porucznik Dallas. Zak艂adam, 偶e skoro ju偶 pani zdoby艂a ten stopie艅, ma pani odpowiedni膮 dla tej profesji wiedz臋. Je艣li zechce pani w skr贸cie wyja艣ni膰, dlaczego mam z pani膮 rozmawia膰, szybko zako艅czymy i wr贸cimy do swoich spraw.

- Chcia艂abym zada膰 pani kilka pyta艅 natury poufnej. Prosz臋 o dyskrecj臋.

- Prawie ca艂e 偶ycie mieszka艂am i pracowa艂am w domach prywatnych, u wysoko postawionych rodzin. Jestem bardzo dyskretna.

- Jedna z tych rodzin mia艂a syna. Niles Renquist.

Gable otworzy艂a szeroko oczy i by艂a to jej pierwsza prawdziwie emocjonalna reakcja.

- Je艣li przyjecha艂a tu pani z Nowego Jorku, by pyta膰 mnie o pa艅stwa Renquist贸w, marnuje pani czas m贸j i sw贸j. A m贸j jest dla mnie bardzo cenny.

- Domy艣lam si臋, 偶e na tyle cenny, 偶e b臋dzie pani chcia艂a unikn膮膰 podr贸偶y do Nowego Jorku, by tam stawi膰 si臋 na przepisowe przes艂uchanie. - Gro藕ba nie mia艂a pokrycia w rzeczywisto艣ci, 偶aden s臋dzia nie da艂by jej pozwolenia, by dla tak b艂ahego powodu 艣ci膮ga艂a osob臋 cywiln膮 z drugiego ko艅ca kraju, cz臋sto jednak sama my艣l o takim k艂opocie sprawia艂a, 偶e ludzie nabierali ch臋ci do wsp贸艂pracy.

- Nie s膮dz臋, by mia艂a pani prawo zabiera膰 mnie do Nowego Jorku jak jakiego艣 kryminalist臋. - Zdenerwowanie wywo艂a艂o na twarzy Gable lekkie rumie艅ce. Bez w膮tpienia m贸j adwokat na to nie pozwoli.

- Mo偶liwe. Bardzo prosz臋, niech pani go wezwie, je艣li nie szkoda pani czasu i pieni臋dzy. Zobaczymy, kto wygra.

- Pani zachowanie i postawa mnie nie interesuj膮.

Gable tak mocno zacisn臋艂a d艂onie na udach, 偶e jej kostki zbiela艂y. Na pewno szczypa艂a, Eve nie mia艂a co do tego w膮tpliwo艣ci.

- Ci膮gle to s艂ysz臋. To ci膮g艂e zajmowanie si臋 morderstwami sprawia, 偶e robi臋 si臋 nerwowa. Pani Gable, rozmawiamy tu i teraz, w pani przytulnym mieszkaniu, albo puszczamy w ruch machin臋 biurokracji. Wyb贸r nale偶y do pani.

Kobieta patrzy艂a na ni膮 lodowatym wzrokiem, nawet nie mrugaj膮c. Na policjantce z jedenastoletnim sta偶em nie zrobi艂o to wra偶enia.

- Dobrze. Niech pani pyta. Odpowiem na te, kt贸re uznam za stosowne.

- Czy Niles Renquist pod pani opiek膮 kiedykolwiek zachowywa艂 si臋 agresywnie?

- Absolutnie nie. - Parskn臋艂a, odp臋dzaj膮c od siebie t臋 my艣l. - Zawsze by艂 u艂o偶onym ch艂opcem z dobrego domu. Jego kariera i stanowisko, jakie obecnie zajmuje, dobitnie o tym 艣wiadcz膮.

- Czy utrzymuje z pani膮 kontakt?

- Przysy艂a mi kwiaty na urodziny i 偶yczenia bo偶onarodzeniowe, co uwa偶am za bardzo stosowne.

- A wi臋c 艂膮cz膮 pa艅stwa czule relacje.

- Czu艂e? - Gable skrzywi艂a si臋, jakby poczu艂a jaki艣 nieprzyjemny zapach. - Pani porucznik, ja nie chc臋 i nie wymagani 偶adnych czu艂o艣ci ze strony moich licznych podopiecznych, tak jak pani nie wymaga tego od swoich podw艂adnych.

- A czego pani wymaga... a raczej wymaga艂a?

- Pos艂usze艅stwa, szacunku, dyscypliny, w艂a艣ciwego zachowania.

Eve bardziej przypomina艂o to wojsko ni偶 przedszkole, ale nie zaprotestowa艂a. Kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Renquist tak w艂a艣nie si臋 zachowywa艂?

- Oczywi艣cie.

- Czy stosowa艂a pani kary cielesne?

- Tylko wtedy, kiedy uzna艂am to za konieczne. S艂u偶y艂o to zar贸wno mnie, jak i moim podopiecznym. Moja metoda polega艂a na dostosowaniu rodzaju kary do winy i indywidualnych potrzeb dziecka.

- Czy pami臋ta pani, jaki rodzaj kar najlepiej wp艂ywa艂 na Nilesa Renquista?

- Zakazy. Pozbawianie go rozrywki, towarzystwa, zabaw i tym podobnych rzeczy. Oczywi艣cie, podczas trwania kary pr贸bowa艂 si臋 k艂贸ci膰, albo stawa艂 si臋 ponury, ale w ko艅cu zawsze si臋 poddawa艂, Tak jak wszyscy moi podopieczni, szybko zrozumia艂, 偶e trzeba ponosi膰 konsekwencje z艂ego zachowania.

- Czy mia艂 przyjaci贸艂?

- Mia艂 niewielk膮 grup臋 wyselekcjonowanych koleg贸w i znajomych.

- Wyselekcjonowanych przez?

- Przeze mnie lub rodzic贸w.

- A jego relacje z rodzicami?

- By艂y zupe艂nie w艂a艣ciwe. Nie rozumiem, w jakim celu zmusza mnie pani do odpowiadania na te pytania.

- Ju偶 ko艅czymy. Czy mia艂 zwierz臋ta?

Z tego, co sobie przypominam, w rodzinie by艂 pies. Terier miniaturka, lub co艣 w tym rodzaju. Sarah, ich m艂odsze dziecko, bardzo go lubi艂a. Nie mog艂a si臋 otrz膮sn膮膰, kiedy uciek艂.

- Ile lat mia艂 Renquist, kiedy uciek艂 pies?

- Dziesi臋膰, mo偶e dwana艣cie.

- A ta dziewczynka, siostra Renquista? Prosz臋 co艣 o niej opowiedzie膰.

- To modelowa podopieczna. Grzeczna, cicha, uprzejma. Nieco niezdarna i podatna na koszmary nocne, ale og贸lnie dobrze u艂o偶ona i mi艂a.

- Niezdarna? W jakim sensie?

- W pewnym wieku cz臋sto si臋 przewraca艂a, potyka艂a si臋 o w艂asne nogi, zderza艂a si臋 z meblami. Mia艂a bardzo du偶o si艅c贸w i zadrapa艅. Po mojej sugestii pa艅stwo Renquist przebadali jej wzrok, ale okaza艂o si臋, 偶e bardzo dobrze widzi. W jej przypadku by艂 to po prostu brak koordynacji ruchowej. Wyros艂a z tego.

- A mo偶e pani powiedzie膰, kiedy?

- Oko艂o dwunastego roku 偶ycia. Tak s膮dz臋. Nabra艂a wdzi臋ku wtedy, kiedy inne dziewczynki go trac膮. Dojrzewanie to bardzo trudny okres dla dziewczynek, ale Sarah akurat wtedy rozkwit艂a.

- W czasie, kiedy ona nabra艂a wdzi臋ku i przesta艂a si臋 przewraca膰, jej brat by艂 w Eton. Mam racj臋?

- Tak. Bez w膮tpienia du偶y wp艂yw na jej rozw贸j mia艂 fakt, 偶e w tym czasie mog艂am po艣wi臋ci膰 jej ca艂膮 uwag臋. Dzi臋ki temu nabra艂a pewno艣ci siebie. A teraz, je艣li pani sko艅czy艂a...

- Jeszcze tylko jedno pytanie. Nie przypomina sobie pani, czy w czasie, kiedy pracowa艂a pani u Renquist贸w, w s膮siedztwie nie zdarza艂y si臋 ucieczki zwierz膮t?

- Zwierz臋ta s膮siad贸w mnie nie interesowa艂y. Nie pami臋tam.

- Widzia艂e艣, do czego zmierzam? - zapyta艂a Eve Roarke'a, kiedy znale藕li si臋 na ulicy.

- Oczywi艣cie. Pr贸bowa艂a艣 ustali膰, czy Renquist w dzieci艅stwie znajdowa艂 si臋 pod wp艂ywem dominuj膮cej kobiety, a je艣li tak, to czy przypadkiem nie m艣ci艂 si臋 za to na m艂odszej siostrze. Agresja wobec s艂abej kobiety. Chcia艂a艣 si臋 te偶 dowiedzie膰, czy Renquist torturowa艂 i zabija艂 zwierz臋ta, jak to cz臋sto bywa w przypadku seryjnych morderc贸w.

- W艂a艣nie, jak w podr臋czniku - zgodzi艂a si臋 Eve. - Zabawne, 偶e ona niczego nie zauwa偶y艂a. To znaczy, 偶e jest nie艣wiadoma albo g艂upia, co艣 ukrywa, albo w jej ciasnym m贸偶d偶ku nie mie艣ci si臋 my艣l, 偶e mog艂a wychowa膰 psychopat臋.

- A ty co obstawiasz?

- T臋 ostatni膮 mo偶liwo艣膰. To typ, kt贸ry szczypie, albo robi jeszcze gorsze rzeczy. Pe艂no takich w sieroci艅cach. Nawet przez my艣l im nie przejdzie, 偶e mentalnie i emocjonalnie krzywi膮 podopiecznych, a dzieci po prostu udaj膮, 偶e s膮 pos艂uszne.

- Ty tak robi艂a艣?

- Nie zawsze, ale czasami, kiedy musia艂am, albo kiedy czu艂am, 偶e si臋 op艂aca. Znam wiele dzieciak贸w, wi臋kszo艣膰 z nich przesz艂a przez co艣 takiego i prowadzi normalne 偶ycie. Mo偶liwe, 偶e Renquist jest jednym z nich, a jego siostra faktycznie mog艂a by膰 niezdarna. Tyle 偶e ja nie wierz臋 w takie zbiegi okoliczno艣ci. Musz臋 to przetrawi膰. A teraz chc臋 pogada膰 z policjantem z Bostonu.

- Podrzuc臋 ci臋.

- Nie, wezm臋 taks贸wk臋 albo pojad臋 metrem. Jak facet zobaczy, 偶e wysiadam z tego pojazdu, a za kierownic膮 siedzi takie m艂ode mi臋sko, od razu mnie znielubi.

- Uwielbiam, kiedy m贸wisz o mnie 鈥瀖艂ode mi臋sko鈥.

- Czasami jeste艣 mi艂osnym ciasteczkiem.

Ledwo powstrzyma艂 艣miech. Eve zaskakiwa艂a go w najdziwniejszych momentach.

- Wiesz, 偶e zawsze staram si臋 zapracowa膰 na t臋 nazw臋. Dobra, ja te偶 mam tu co艣 do za艂atwienia. Daj zna膰, jak sko艅czysz. Powiesz, co robimy dalej.

- Jak na m艂ode mi臋sko, jeste艣 bardzo spolegliwy. Pochyli艂 si臋 i lekko j膮 poca艂owa艂.

- Wiem, co to dyscyplina.

- Pieprzenie.

- Och, to z pewno艣ci膮 nale偶y do pakietu. Bez po艣piechu - doda艂, wsiadaj膮c do samochodu. - Potrzebuj臋 co najmniej godziny.

Eve straci艂a ponad kwadrans, przedzieraj膮c si臋 przez bosto艅skie korki, lecz do grillbaru w pobli偶u posterunku Haggerty'ego dotar艂a przed czasem.

By艂a to typowo policyjna spelunka z dobrym tanim jedzeniem, drinkami i niewyszukan膮 muzyk膮. Na sali sta艂y dwu i czteroosobowe stoliki, a wzd艂u偶 baru wysokie sto艂ki.

W knajpie siedzia艂o kilku policjant贸w po s艂u偶bie, niekt贸rzy w mundurach, inni po cywilnemu. Wszyscy szukali ukojenia po pracowitym dniu. Od razu w progu poczu艂a na sobie ich uwa偶ne spojrzenia. Chwila obserwacji, bezb艂臋dne rozpoznanie. Glina zawsze pozna glin臋.

Spodziewa艂a si臋, 偶e Haggerty przyjdzie wcze艣niej, zaznaczy膰 terytorium. Nie zdziwi艂a si臋, kiedy kiwn膮艂 na ni膮 samotny m臋偶czyzna.

By艂 dobrze zbudowany. Szeroka klatka piersiowa, umi臋艣nione ramiona, rumiana kwadratowa twarz, kr贸tkie, jasne jak piasek w艂osy. Nie spuszcza艂 oka ze zbli偶aj膮cej si臋 do niego Eve.

Przed nim sta艂a do po艂owy opr贸偶niona butelka z piwem.

- Oficer Haggerty?

- Tak, to ja. Porucznik Dallas?

- Dzi臋kuj臋, 偶e znalaz艂 pan czas. U艣cisn臋li sobie d艂onie. Eve usiad艂a.

- Napije si臋 pani piwa?

- Ch臋tnie, dzi臋ki.

Pozwoli艂a, by zam贸wi艂, w ko艅cu to jego terytorium. Nie ponagla艂a go, daj膮c mu czas, by dok艂adnie jej si臋 przyjrza艂.

- Interesuje pani膮 jedna z moich nie zamkni臋tych spraw - odezwa艂 si臋 w ko艅cu.

Mam ofiar臋. Uduszenie, gwa艂t przy u偶yciu przedmiotu. Przeszukuj膮c baz臋 danych MCDK, natkn臋艂am si臋 na pa艅ski przypadek. Mam teori臋, 偶e osoba, kt贸rej poszukuj臋, doskonali艂a w ten spos贸b technik臋 przed atakiem w Nowym Jorku.

- W Bostonie by艂 bardzo staranny. Tak jak i ja. Pokiwa艂a g艂ow膮 i upi艂a 艂yk piwa.

- Haggerty, nie przyjecha艂am tu dymi膰, ani podwa偶a膰 pa艅skich kompetencji. Potrzebuj臋 pomocy. Je艣li mam racj臋, facet, kt贸rego oboje szukamy, dzia艂a teraz w Nowym Jorku. Dzia艂a, bo jeszcze nie sko艅czy艂. Pom贸偶my sobie, tylko w ten spos贸b go z艂apiemy.

- I to pani go przymknie i zgarnie punkty. Eve powoli s膮czy艂a piwo.

- Je艣li przymkn臋 go w Nowym Jorku, ja zgarniam punkty. Tak to ju偶 jest. Pa艅ski szef b臋dzie wiedzia艂, 偶e podzieli艂 si臋 pan informacjami, kt贸re pomog艂y w doprowadzeniu sukinsyna za kraty. A pan zamknie swoj膮 spraw臋. I tak ju偶 jest przeterminowana - doda艂a. - O ile czego艣 pan nie spieprzy艂, b臋dzie pan m贸g艂 postawi膰 mu zarzut o jeszcze jedno morderstwo. Kiedy go przymkn臋, w mediach b臋dzie wrza艂o. Dostanie pan swoj膮 dzia艂k臋.

Wyprostowa艂 si臋.

- Wkurwia pani膮, Dallas.

- Na og贸艂 ju偶 od rana jestem wkurwiona. W toku 艣ledztwa ustali艂am, 偶e ten dupek zabi艂 co najmniej sze艣膰 os贸b. Podejrzewam, 偶e ofiar jest wi臋cej, a mam cholern膮 pewno艣膰, 偶e b臋d膮 nast臋pne.

Spowa偶nia艂.

- Spokojnie, pani porucznik. Tylko pani膮 sprawdzam. Mam w dupie media. Nie powiem, 偶e punkty za zdj臋cie mordercy te偶, bo to akurat nieprawda. To mnie interesuje. Sukinsyn zmasakrowa艂 ofiar臋, zanim zawi膮za艂 jej na szyi t臋 pieprzon膮 kokardk臋. Chc臋 go dorwa膰, a nie b臋d臋 mia艂 niczego. Ci臋偶ko pracowa艂em nad t膮 spraw膮 i niczego nie znalaz艂em. Tak, wiem, oficjalnie sprawa jest przeterminowana, ale nie dla mnie.

Upi艂 du偶y 艂yk piwa.

- Wci膮偶 mnie to m臋czy. Nadal nie przesta艂em szuka膰. Wi臋c powiada pani, 偶e w Nowym Jorku mia艂a pani podobny przypadek i dlatego trafi艂a pani do mnie. Chc臋 wiedzie膰 wi臋cej.

Dobrze go rozumia艂a, dlatego postanowi艂a uchyli膰 r膮bka tajemnicy.

- Na艣laduje znanych seryjnych morderc贸w. To jeden z powod贸w, dla kt贸rych zaatakowa艂 w Bostonie.

- Dusiciel z Bostonu? - Haggerty wyd膮艂 usta. - Te偶 o tym my艣la艂em. Podejrzewa艂em, 偶e mo偶e to jaki艣 na艣ladowca. By艂o wystarczaj膮co du偶o identycznych element贸w. Dok艂adnie zbada艂em tamte przypadki, szuka艂em podobie艅stw do mojej sprawy. Nic si臋 nie wykrystalizowa艂o, a 偶e nie uderzy艂 drugi raz...

- Uderzy艂. Bezdomna w Nowym Los Angeles. Jeszcze przed Bostonem i Nowym Jorkiem. Zabi艂 te偶 trzy licencjonowane kobiety do towarzystwa w Pary偶u, Londynie i Nowym Jorku. Tym razem na艣ladowa艂 Kub臋 Rozpruwacza.

- Ja pierdol臋.

- To ten sam facet. Przy moich ofiarach zostawi艂 do mnie listy.

- Do mnie nie zostawi艂 - odpowiedzia艂 na pytanie, kt贸rego nie zd膮偶y艂a zada膰. - Nie by艂o 偶adnych 艣wiadk贸w, system zabezpieczaj膮cy, o ile tak mo偶na to nazwa膰, zosta艂 zdemontowany na dzie艅 przed morderstwem. Nie zd膮偶yli naprawi膰. Poka偶臋 pani moje notatki.

Eve wyj臋艂a swoje. Zanim doko艅czy艂a piwo, ustalili, 偶e wymieni膮 si臋 danymi dotycz膮cymi tych spraw.

Zerkn臋艂a na zegarek i zastanowi艂a si臋, co robi膰. Skontaktowa艂a si臋 z Zachodnim Wybrze偶em i um贸wi艂a na spotkanie z oficerem prowadz膮cym. Nast臋pnie zadzwoni艂a do Roarke'a.

Odnios艂a wra偶enie, 偶e te偶 jest w jakim艣 barze, ale s膮dz膮c po pi臋knym o艣wietleniu, dyskretnym szumie w tle i b膮belkach, bar mia艂 o kilka gwiazdek wi臋cej ni偶 spelunka Haggerty'ego.

- Sko艅czy艂am i w艂a艣nie wychodz臋 - powiedzia艂a. - Ile czasu jeszcze potrzebujesz?

- My艣l臋, 偶e p贸艂 godziny mi wystarczy.

- Dobra, spotkamy si臋 przy samochodzie. Mam co robi膰 do twojego przybycia, Masz co艣 przeciwko temu, 偶eby艣my skoczyli prosto na Zachodnie Wybrze偶e?

- Och, s膮dz臋, 偶e i tam znajd臋 sobie jakie艣 zaj臋cie.

Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci. Czekaj膮c, a偶 Roarke dotrze na miejsce, przeczyta艂a wszystkie notatki i zabra艂a si臋 za pisanie raportu dla swojej ekipy i komendanta.

Roarke od艂o偶y艂 teczk臋, uruchomi艂 silniki i w oczekiwaniu, a偶 maszyna b臋dzie gotowa do startu, zam贸wi艂 w pok艂adowym autokucharzu posi艂ek dla siebie i Eve.

- Co s膮dzisz o koszyk贸wce? - zapyta艂.

- Mo偶e by膰. Nie ma w niej tej poezji, kt贸r膮 tak lubi臋 w baseballu, poza tym to ograniczenie boiska, ale gra ma swoj膮 dramaturgi臋 i szybko艣膰. A ty co, w godzin臋 kupi艂e艣 Boston Celtics?

- W rzeczy samej. Podnios艂a g艂ow臋.

- Przesta艅.

- W zasadzie trwa艂o to d艂u偶ej ni偶 godzin臋. Od kilku miesi臋cy prowadzi艂em negocjacje. Dzi艣, korzystaj膮c z tego, 偶e by艂em na miejscu, popchn膮艂em spraw臋 i sfinalizowa艂em umow臋. Pomy艣la艂em, 偶e to mo偶e by膰 zabawne.

- To ja przez godzin臋 pij臋 cienkie piwo i rozmawiam o morderstwach, a ty w tym czasie kupi艂e艣 dru偶yn臋 koszyk贸wki?

- C贸偶, niech ka偶dy robi to, w czym jest najlepszy.

Jad艂a, bo Roarke postawi艂 przed ni膮 jedzenie, i opowiada艂a mu swoje wra偶enia.

- Haggerty to sumienny policjant. Typ buldoga, nie tylko z budowy. Buldog mentalny. Min臋艂o tyle czasu, a on wci膮偶 pracuje nad t膮 spraw膮. Wi臋kszo艣膰 glin dawno by zrezygnowa艂a. Szuka艂, ale niczego nie znalaz艂. Nie rozumiem dlaczego, bo niczego nie zaniedba艂. Mo偶e co艣 si臋 wyja艣ni, jak przejrz臋 wszystkie dokumenty.

- A w czym ci to pomo偶e?

- Dowiem si臋, czy tam by艂. Upewni臋 si臋. Daty. Sprawdz臋, czy osoby z mojej listy nie przebywa艂y wtedy w Bostonie, albo czy potrafi膮 udowodni膰, gdzie w tym czasie by艂y. Mo偶e akurat przypadkiem odkryj臋 jaki艣 zwi膮zek mi臋dzy kim艣 z listy, a ofiar膮 Haggert'ego.

- Kto艣 tu jeszcze jest buldogiem - skomentowa艂 Roarke. - I nie chodzi mi o budow臋, ale konstrukcj臋 psychiczn膮. Je艣li chcesz, mog臋 sprawdzi膰 dla ciebie prywatnych i publicznych przewo藕nik贸w. Zobaczymy, czy przy tych datach pojawi膮 si臋 jakie艣 znajome nazwiska.

- Nie mam na to pozwolenia. Na razie. Kiedy pod艂膮cz臋 do mojej sprawy Nowe Los Angeles i te europejskie morderstwa, na pewno je dostan臋. Wszyscy podejrzani na mojej li艣cie to znane osobisto艣ci. Je艣li podejd臋 zbyt blisko, mog膮 wykorzysta膰 to przeciwko mnie i zablokowa膰 mi 艣ledztwo.

- Oczywi艣cie, o ile zauwa偶膮, 偶e w og贸le do nich podchodzi艂a艣. Eve wiedzia艂a, 偶e nikt nie zauwa偶y podchod贸w Roarke'a.

- Nie b臋d臋 mog艂a wykorzysta膰 dowod贸w, je艣li wcze艣niej nie dostan臋 pozwolenia na ich poszukiwanie.

Tyle, 偶e b臋d臋 wiedzia艂a, jak zaw臋zi膰 list臋, pomy艣la艂a. To by膰 mo偶e wystarczy, by uratowa膰 czyje艣 偶ycie.

- Przymkn臋 go, a s膮d go wypu艣ci, bo jego adwokat podwa偶y prawomocno艣膰 jakiego艣 ma艂o istotnego dowodu. Wyjdzie i po drodze zamorduje nast臋pn膮 osob臋. Nie przestanie, dop贸ki kto艣 go nie powstrzyma. Nie tylko dlatego, 偶e to lubi i tego potrzebuje, ale przede wszystkim dlatego, 偶e od dawna na to pracowa艂. Je艣li to spieprz臋, jeszcze bardziej go nakr臋c臋. Wr贸ci na scen臋, a ja b臋d臋 mie膰 na sumieniu nast臋pne ofiary. Roarke, nie mog艂abym z tym 偶y膰.

- Rozumiem, ale sp贸jrz na mnie i obiecaj, 偶e je艣li kogo艣 zabije, zanim zd膮偶ysz go powstrzyma膰, nie b臋dziesz mia艂a takich opor贸w.

Podnios艂a wzrok i popatrzy艂a mu w oczy.

- Chcia艂abym - powiedzia艂a cicho.

Detektyw Sloan by艂 m艂odym, ambitnym policjantem, kt贸ry prowadzi艂 spraw臋 razem ze swoim starszym, bardziej do艣wiadczonym i mniej zaanga偶owanym partnerem. Od tamtej pory partner przeszed艂 na emerytur臋, a do Sloana do艂膮czy艂a kobieta. Na spotkanie z Eve stawili si臋 oboje.

- To by艂o moje pierwsze zab贸jstwo, gdzie pe艂ni艂em funkcj臋 oficera prowadz膮cego - powiedzia艂 Sloan, kiedy siedz膮c w barze ze zdrow膮 偶ywno艣ci膮 popijali 艣wie偶y sok. Speluna dla glin w wersji 鈥濶owe Los Angeles鈥.

W lokalu by艂o jasno i ch艂odno, 艣ciany w ostrych kolorach, obs艂uga rado艣nie pl膮saj膮ca mi臋dzy klientami.

Eve dzi臋kowa艂a w duchu Bogu, 偶e mieszka na drugim ko艅cu kraju, gdzie kelnerzy s膮 nale偶ycie opryskliwi i nigdy nie przy - sz艂oby im do g艂owy proponowanie go艣ciom ananasowo - papajowych napoj贸w.

- Trent da艂 mi to zadanie w ramach treningu - doda艂.

- Akurat. Da艂 ci to zadanie, 偶eby on sam nie musia艂 rusza膰 swojej grubej dupy zza biurka - wtr膮ci艂a jego partnerka.

Sloan u艣miechn膮艂 si臋 uprzejmie.

- Mog艂o mu to przyj艣膰 do g艂owy. Ofiara pracowa艂a bez licencji. Po zidentyfikowaniu uda艂o mi si臋 odnale藕膰 jej rodzin臋, ale nikt nie chcia艂 odebra膰 cia艂a. 艢wiadkowie, kt贸rych ledwo sk艂oni艂em do rozmowy, z艂o偶yli sprzeczne zeznania. Podejrzewam, 偶e byli pod wp艂ywem nielegalnych substancji. Najbardziej wiarygodna osoba opisa艂a m臋偶czyzn臋 nieokre艣lonej rasy w szarym lub niebieskim ubraniu roboczym, kt贸ry wszed艂 do budynku mniej wi臋cej w czasie, gdy pope艂niono morderstwo. Ofiara, tak jak ca艂a reszta mieszka艅c贸w, przebywa艂a tam nielegalnie. Nikt nie zwraca艂 na nikogo uwagi.

- Pani ma co艣 podobnego w Nowym Jorku, prawda? - Partnerka nazywa艂a si臋 Baker. Tak samo jak Sloan, by艂a okazem zdrowia i urody. Z wyp艂owia艂ymi od s艂o艅ca w艂osami oboje wygl膮dali raczej jak profesjonalni surferzy ni偶 gliny.

Z艂udzenie mija艂o, kiedy spojrza艂o si臋 w ich oczy.

- C贸偶, sprawdzili艣my, po tym jak pani si臋 ze mn膮 skontaktowa艂a - wyja艣ni艂 Sloan. - Chcieli艣my si臋 jako艣 przygotowa膰 na spotkanie, wi臋c dowiedzieli艣my si臋, kogo pani szuka i dlaczego.

- 艢wietnie, nie b臋d臋 traci膰 czasu na t艂umaczenie. Chcia艂abym, 偶eby pozwoli艂 mi pan skopiowa膰 dokumentacj臋 dotycz膮c膮 waszej sprawy i wprowadzi艂 w szczeg贸艂y 艣ledztwa.

- Mog臋 to zrobi膰, jednak co艣 za co艣. Pierwszy raz by艂em prowadz膮cym - doda艂 Sloan. - Bardzo zale偶y mi na zamkni臋ciu tej sprawy.

- Nam obojgu zale偶y - poprawi艂a go Baker. - Trentowi stukn臋艂o dwadzie艣cia pi臋膰 lat, odebra艂 kas臋 i do ko艅ca 偶ycia zamierza 艂owi膰 ryby. Nic go nie obchodzi.

- Rozumiem - skwitowa艂a Eve.

Tym razem pozwoli艂a, by po sko艅czeniu spotkania Roarke przyjecha艂 po ni膮 na miejsce. W ko艅cu glina, kt贸ry nie czuje si臋 niezr臋cznie pij膮c sok z papai w miejscu publicznym, nie powinien mie膰 obiekcji, kiedy inny oficer wsiada do eleganckiego cacka z odkrytym dachem.

Eve rzuci艂a rosn膮cy plik dokument贸w i kolekcj臋 dyskietek na tylne siedzenie.

- Chcia艂abym obejrze膰 miejsce zbrodni.

- Nie ma sprawy.

Poda艂a adres, a Roarke zaprogramowa艂 pok艂adowy komputer.

- A ty co, kupi艂e艣 Dodgers贸w?

- Niestety nie, ale wystarczy, 偶e poprosisz.

Kiedy ruszyli, Eve opar艂a si臋 wygodnie na fotelu i zamy艣li艂a si臋.

- Nie mam poj臋cia, dlaczego ludzie tu mieszkaj膮. Jakby nie by艂o innych wielkich miast.

- Ale wietrzyk maj膮 tu przyjemny - zauwa偶y艂 Roarke. - Poza tym poradzili sobie ze smogiem i tym upiornym ha艂asem.

- Ca艂e to miasto wygl膮da jak projekcja wideo albo program do zabawy w wirtualn膮 rzeczywisto艣膰. Wszystko takie s艂odkie, r贸偶owiutkie, bielutkie. I te zdrowe cia艂a z przylepionymi u艣miechami. A偶 dreszcze przechodz膮. A te palmy na 艣rodku miasta to ju偶 naprawd臋 przesada. To niesprawiedliwe.

- Wi臋c powinna艣 by膰 zadowolona. Budynek, kt贸rego szukasz wygl膮da koszmarnie, a mieszka艅cy z pewno艣ci膮 s膮 odpowiednio szarzy i zaniedbani.

Eve wyprostowa艂a si臋, ziewn臋艂a i rozejrza艂a wok贸艂.

Mniej wi臋cej po艂owa sygnalizator贸w ulicznych nie dzia艂a艂a. Budynek pogr膮偶ony by艂 w ca艂kowitej ciemno艣ci. Wi臋kszo艣膰 okien okratowano, w niekt贸rych wstawiono dykt臋. W mroku przemyka艂y pochylone postaci. W jednym z mieszka艅 odbywa艂 si臋 w艂a艣nie handel nielegalnymi substancjami.

- O widzisz, to jest to. - U艣miechn臋艂a si臋 i wysiad艂a z wozu. - Masz tu system zabezpiecze艅, prawda?

- Spokojna g艂owa. - Roarke postawi艂 dach i zablokowa艂 zamki.

- Zajmowa艂a lokal na trzecim pi臋trze. Skoro ju偶 tu jeste艣my, mo偶e wpadniemy z wizyt膮?

- Nie ma to jak odwiedzanie opuszczonych budynk贸w, gdzie w ka偶dej chwili mo偶na zaliczy膰 cios no偶em w plecy albo zderzy膰 si臋 z miotaczem.

- Ty masz swoje rozrywki, ja mam swoje. - Eve czujnie rozejrza艂a si臋 po okolicy i namierzy艂a obiekt. - Hej, ty! Dupku! - zawo艂a艂a do chwiej膮cego si臋 na nogach 膰puna w czarnej kurtce. - Wkurz臋 si臋, je艣li b臋d臋 musia艂a ci臋 goni膰 - ostrzeg艂a. - W ko艅cu tak si臋 potkn臋, 偶e m贸j but wyl膮duje na twoich jajach. Mam pytanie. Prawid艂owa odpowied藕 jest warta dych臋.

- Ja nic nie wiem.

- No to nie b臋dzie dychy. Dawno si臋 tu kr臋cisz?

- Chwil臋. Nikomu nie przeszkadzam.

- By艂e艣 tu, kiedy uduszono Susie Mannery z trzeciego pi臋tra?

- Kurwa. Nikogo nie zabi艂em. Nikogo nie znam. To ci kolesie na bia艂o.

- Jacy kolesie na bia艂o?

- No, kurwa, wiesz, ci z drugiego 艣wiata. Zamieniaj膮 si臋 w szczury i zabijaj膮 ludzi we 艣nie. Gliny ich znaj膮, pewnie to gliny.

- Jasne. To ci kolesie. Spadaj! - rzuci艂a i ruszy艂a w kierunku budynku.

- A moja dycha?

- To by艂a z艂a odpowied藕.

W drodze na trzecie pi臋tro nie znalaz艂a prawid艂owej odpowiedzi. Lokal po Mannery by艂 ju偶 zaj臋ty, ale nie zasta艂a gospodarza w domu. Na pod艂odze le偶a艂 zniszczony materac, jakie艣 szmaty i stara nie dojedzona kanapka.

Nie zdo艂a艂a wyci膮gn膮膰 z mieszka艅c贸w 偶adnych informacji. . Niczego nie widzieli, niczego nie s艂yszeli.

- Strata czasu - mrukn臋艂a w ko艅cu. - To nie moje podw贸rko. Nie wiem, kogo przyciska膰. Nawet gdybym wiedzia艂a, nie mam poj臋cia, czy to by si臋 do czego艣 przyda艂o. Kiedy si臋 偶yje w takich warunkach, ludzie s膮dz膮, 偶e si臋 podda艂e艣. A Mannery si臋 nie podda艂a. Sloan da艂 mi list臋 rzeczy, kt贸re mia艂a w mieszkaniu. Ubrania, zapas 偶ywno艣ci i wypchany pies. Kto艣, kto si臋 podda艂, nie trzyma艂by w domu wypchanego psa. Pewnie by艂a pod wp艂ywem Zonera, kiedy jej to zrobi艂. Wci膮偶 oddycha艂a. Nie mia艂 prawa. Roarke popatrzy艂 jej w oczy.

- Pani porucznik, jest pani zm臋czona.

- Nic mi nie jest.

Pog艂adzi艂 j膮 po policzku. Eve na moment przymkn臋艂a oczy.

- Tak, jestem zm臋czona. Znam takie miejsca. Nie raz, kiedy, by艂o cienko z fors膮, przenosili艣my si臋 do takich mieszka艅. Cholera, to mog艂o by膰 tutaj. Dok艂adnie wszystkiego nie pami臋tam.

- Eve, musisz odpocz膮膰, na chwil臋 si臋 wy艂膮czy膰.

- Zdrzemn臋 si臋 w drodze. Nie ma co tu d艂u偶ej stercze膰. W Nowym Jorku b臋dzie mi si臋 lepiej my艣la艂o.

- Wracamy do domu.

- Chyba zepsu艂am ci wypad za miasto.

- Nast臋pnym razem sobie odbij臋.

Zasn臋艂a natychmiast po tym, jak prom wzbi艂 si臋 w powietrze, i przespa艂a ca艂膮 drog臋 do Nowego Jorku 艣ni膮c o szczurach, kt贸re przybiera艂y posta膰 ubranych na bia艂o m臋偶czyzn. Przez chwil臋 艣ni艂 jej si臋 cz艂owiek bez twarzy, dusi艂 j膮 d艂ugim bia艂ym szalikiem, kt贸ry potem zawi膮za艂 jej na szyi w pi臋kn膮 kokard臋.

ROZDZIA艁 17

Trzy razy w tygodniu Marlene Cox pracowa艂a w Riley's Irish Pub na zmianie od dziesi膮tej do drugiej nad ranem. Lokal nale偶a艂 do jej wuja, kt贸ry tak naprawd臋 nazywa艂 si臋 Waterman, ale jego matka by艂a z domu Riley. Wuj Pete uzna艂, 偶e to wystarczy, by tak nazwa膰 pub.

Praca pozwala艂a jej op艂aci膰 podyplomowe studia na Columbii. Studiowa艂a ogrodnictwo, ale nie mia艂a poj臋cia, czym chce si臋 w przysz艂o艣ci zajmowa膰 i co zrobi z tytu艂em naukowym. Lubi艂a si臋 uczy膰, dlatego w wieku dwudziestu trzech lat nada) by艂a studentk膮.

By艂a 艣liczn膮 drobn膮 brunetk膮 z d艂ugimi prostymi w艂okami i prostodusznym spojrzeniem br膮zowych oczu. Rodzina bardzo si臋 o ni膮 martwi艂a, bo latem w Nowym Jorku w nieznanych okoliczno艣ciach zamordowano kilkoro student贸w. Marlene z tego powodu wypisa艂a si臋 nawet z letnich kurs贸w. Nie kry艂a, 呕e sama te偶 si臋 boi. Zna艂a dziewczyn臋, kt贸ra zgin臋艂a pierwsza. Wprawdzie niezbyt dobrze, ale jednak. Prze偶y艂a szok, kiedy w raportach w mediach rozpozna艂a twarz kole偶anki z uczelni.

To pierwsza jej znajoma, kt贸ra zmar艂a, a do tego 艣mierci膮 tak gwa艂town膮. Nie trzeba by艂o jej d艂ugo przekonywa膰, 偶e powinna zachowa膰 szczeg贸ln膮 ostro偶no艣膰 i trzyma膰 si臋 blisko domu.

Policja uj臋艂a zab贸jc臋. Okaza艂o si臋, 偶e Marlene zna艂a te偶 i jego. Tym razem wiadomo艣膰 wywo艂a艂a nie tylko szok, ale i pewnego rodzaju podniecenie.

Teraz, kiedy sprawa przycich艂a, Marlene przesta艂a my艣le膰 o dziewczynie, kt贸r膮 zna艂a z widzenia, i zab贸jcy, z kt贸rym przez chwil臋 rozmawia艂a w klubie. Mi臋dzy rodzin膮, prac膮 i studiami prowadzi艂a zwyczajne 偶ycie.

Ostatnimi czasy nawet nieco zbyt normalne. Wprost nie mog艂a si臋 doczeka膰, kiedy zaj臋cia rozkr臋c膮 si臋 na dobre. Chcia艂a rzuci膰 si臋 w wir studi贸w, sp臋dza膰 wi臋cej czasu z przyjaci贸艂mi.

Zamierza艂a te偶 powa偶niej zaj膮膰 si臋 ch艂opakiem, z kt贸rym flirtowa艂a podczas przerwanego letniego kursu.

Od przystanku metra do mieszkania, kt贸re wynajmowa艂a z dwiema kuzynkami, dzieli艂y j膮 dwie ulice. To by艂a 艣wietna lokalizacja, rodzina bardzo j膮 pochwala艂a. S膮siedztwo ciche, a okolica czysta i przyjazna. Kr贸tki spacer wcale Marlene nie przeszkadza艂. Przemierza艂a t臋 tras臋 od dw贸ch lat i nikt nigdy jej nie zaczepi艂.

Czasami nawet tego 偶a艂owa艂a. Kto艣 m贸g艂by j膮 zaczepi膰 tylko po to, by da膰 jej okazj臋 do udowodnienia przewra偶liwionej rodzinie, 偶e potrafi sobie radzi膰.

Za rogiem stal van nale偶膮cy do firmy transportowej, podobny to tego, kt贸rym sama przewozi艂a swoje rzeczy z mieszkania rodzic贸w.

Dziwna pora na przeprowadzk臋, pomy艣la艂a, kiedy us艂ysza艂a dobiegaj膮cy ze 艣rodka ha艂as i kilka ostrych przekle艅stw.

Z tylu samochodu jaki艣 m臋偶czyzna pr贸bowa艂 wsadzi膰 na pak臋 sof臋. By艂 dobrze zbudowany, i cho膰 widzia艂a tylko jego plecy, wyda艂 jej si臋 na tyle miody, by m贸g艂 to zrobi膰 sam. Dopiero po chwili zauwa偶y艂a na jego prawej r臋ce du偶y bia艂y gips. M臋偶czyzna pr贸bowa艂 podnie艣膰 mebel lew膮 r臋k膮, ale ci臋偶ar by艂 zbyt du偶y i sofa z hukiem osun臋艂a si臋 na ulic臋.

- Niech to cholera we藕mie! - wyj膮艂 z kieszeni bia艂膮 chusteczk臋 i osuszy艂 czo艂o.

Teraz widzia艂a go dok艂adniej. By艂 ca艂kiem przystojny. Spod czapeczki wystawa艂y si臋gaj膮ce do ramion kr臋cone ciemne w艂osy, takie, jakie najbardziej u m臋偶czyzn lubi艂a.

Przystojny czy nie, rozmawianie z nieznajomym na ulicy w 艣rodku nocy nie jest zbyt m膮dre, pomy艣la艂a, mijaj膮c go, ale on wygl膮da艂 tak 偶a艂o艣nie - zm臋czony, sfrustrowany, po prostu bezbronny.

Dobroduszna natura kaza艂a jej przystan膮膰, nowojorska ostro偶no艣膰 natomiast przypomina艂a, 偶e lepiej zachowa膰 bezpieczny dystans.

- Wprowadza si臋 pan czy wyprowadza? - zapyta艂a. Poderwa艂 si臋, wzbudzaj膮c jej weso艂o艣膰. Kiedy si臋 odwr贸ci艂 i j膮 zobaczy艂, jego rumiana twarz zrobi艂a si臋 czerwona.

- Zdaje si臋, 偶e ani jedno, ani drugie. R贸wnie dobrze m贸g艂 bym zostawi膰 tego wrednego grata tutaj i zamieszka膰 w samo chodzie.

- Musia艂 pan nie藕le uszkodzi膰 r臋k臋. - Ciekawo艣膰 pchn臋艂a j膮 kilka krok贸w bli偶ej. - Nigdy nie widzia艂am takiego gipsu.

- No. tak, - Pog艂adzi艂 d艂oni膮 opatrunek. - Jeszcze dwa tygodnie. Z艂amana w trzech miejscach. Ska艂ki w Tennessee, g艂upota.

Zdawa艂o si臋 jej, 偶e uchwyci艂a lekki po艂udniowy akcent. Podesz艂a jeszcze troszk臋 bli偶ej.

- Nie za p贸藕no na przeprowadzk臋?

- C贸偶, moja dziewczyna, to znaczy, by艂a dziewczyna - skrzywi艂 si臋 - pracuje w nocy. Powiedzia艂a, 偶e je艣li chc臋 zabra膰 swoje rzeczy, mam to zrobi膰, kiedy jej nie b臋dzie w domu. Jeszcze jeden pech - doda艂, smutno si臋 u艣miechaj膮c. - M贸j brat powinien ju偶 tu by膰, ale si臋 sp贸藕nia. Typowe. Chcia艂em zabra膰 rzeczy, zanim Donna wr贸ci, a poza tym mam samoch贸d tylko do sz贸stej rano.

By艂 nawet bardzo przystojny. Nieco starszy ni偶 m臋偶czy藕ni, z kt贸rymi si臋 do tej pory zadawa艂a, ale podoba艂 jej si臋 ten jego nosowy g艂os. Na dodatek byt w tarapatach.

- Mo偶e panu pom贸c?

- Naprawd臋? Pomog艂aby pani? Bardzo dzi臋kuj臋. Mo偶e mogliby艣my wstawi膰 to bydl臋 do 艣rodka. Pewnie do tej pory pojawi si臋 Frank. Z reszt膮 rzeczy chyba sobie poradz臋.

- Nie ma sprawy. - Podesz艂a blisko. - Niech pan wejdzie do 艣rodka, a ja popchn臋 i jako艣 to pan tam ustawi.

- Dobra, spr贸bujmy. - Gips wyra藕nie mu utrudnia艂 wspi臋cie si臋 na pak臋.

Marlene wyt臋偶y艂a ca艂膮 si艂臋, pr贸buj膮c d藕wign膮膰 mebel, ale sofa zn贸w hukn臋艂a o siemi臋.

- Przepraszam.

- Nie szkodzi - u艣miechn膮艂 si臋, cho膰 wydawa艂 si臋 wyczerpany. - Nie jest pani si艂aczk膮, prawda? Je艣li ma pani jeszcze minutk臋, mo偶e spr贸bujemy inaczej. Ja d藕wign臋 ci臋偶ar. Niech pani tam wejdzie i mo偶e spr贸buje wci膮gn膮膰 to pud艂o do 艣rodka, a ja b臋d臋 pcha艂 - powiedzia艂, wyskakuj膮c z samochodu.

Gdzie艣 w g艂臋bi duszy jaki艣 cichy g艂os j膮 ostrzega艂, ale go zignorowa艂a. Zach臋cona ciep艂ym u艣miechem m臋偶czyzny, wdrapa艂a si臋 do ci臋偶ar贸wki.

Mi臋dzy kolejnymi poleceniami kl膮艂 i z艂orzeczy艂 na sp贸藕niaj膮cego si臋 Franka, wprawiaj膮c j膮 tym w rozbawienie. Sofa wjecha艂a do 艣rodka, a Marlene wci膮gn臋艂a j膮 pod sam膮 艣cian臋, zadowolona, 偶e uda艂o si臋 wykona膰 zadanie. - Misja zako艅czona.

- Jeszcze moment! Niech pani... - Wskoczy艂 do 艣rodka i r臋kawem zdrowej r臋ki otar艂 pot z czo艂a. - Mo偶e j膮 jeszcze przesuniemy, o tam - wskaza艂 k膮t.

Cho膰 ostrzegawczy g艂os w jej duszy zaczyna艂 wo艂a膰 coraz g艂o艣niej, spojrza艂a we wskazanym kierunku.

Pierwszy cios, kt贸ry trafi艂 w bok g艂owy, wytr膮ci艂 j膮 z r贸wnowagi. Zachwia艂a si臋, w oczach b艂ysn臋艂o 艣wiat艂o i nagle poczu艂a straszliwy, niezrozumia艂y b贸l. Zatoczy艂a si臋 i zahaczywszy stop膮 o nog臋 sofy, przychyli艂a si臋 w lewo, nie zdaj膮c sobie sprawy z tego, 偶e w艂a艣nie unikn臋艂a drugiego, jeszcze brutalniejszego uderzenia gipsem w g艂ow臋.

Trafi艂 j膮 w rami臋. J臋cz膮c, pr贸bowa艂a odsun膮膰 si臋 jak najdalej od niego, by unikn膮膰 kolejnego ataku i b贸lu. Poprzez szum, w g艂owie s艂ysza艂a jego s艂owa. Zdawa艂o jej si臋, 偶e jego g艂os si臋 zmieni艂. Szarpn膮艂 j膮 w ty艂. Co艣 si臋 rozdar艂o - jej ubranie, a mo偶e cia艂o?

- Nie, nie uda ci si臋, ty przebieg艂a ma艂a dziwko!

Nic ju偶 nie widzia艂a. W oczach mia艂a ciemno艣膰, gdzie艣 w oddali miga艂y tylko jakie艣 艣wiat艂a. Poczu艂a smak krwi, swojej krwi. Ca艂y czas s艂ysza艂a te przera偶aj膮ce gro藕by, kt贸re wykrzykiwa艂 tym okropnym g艂osem.

P艂aka艂a. Ciche zwierz臋ce skomlenie przesz艂o w j臋k, kiedy na jej plecy spad艂y kolejne uderzenia. Ze wszystkich si艂 stara艂a si臋 nie straci膰 przytomno艣ci. Dr偶膮c膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a do kieszeni i zmusi艂a zdr臋twia艂e palce, by chwyci艂y ma艂y przedmiot, prezent od wuja, kt贸ry podarowa艂 jej, kiedy zacz臋艂a u niego pracowa膰.

Wiedziona 艣lepym instynktem, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w kierunku, z kt贸rego dobiega艂 jego g艂os.

Zawy艂. Ten groteskowy odg艂os upewni艂 j膮, 偶e sprej na bandyt贸w trafi艂 w cel. Jednocze艣nie odezwa艂 si臋 alarm, zsynchronizowany z przyciskiem uruchamiaj膮cym rozpylacz. Szlochaj膮c - a mo偶e to on szlocha艂, nie by艂a ju偶 pewna - spr贸bowa艂a si臋 wyczo艂ga膰.

Potworny b贸l eksplodowa艂 w jej brzuchu, kiedy silne kopni臋cie mia偶d偶y艂o jej 偶ebra, a potem szcz臋k臋. Poczu艂a, 偶e odp艂ywa, a 艣wiat oddala si臋 od niej, znika we mgle. Upadla na chodnik.

Dochodzi艂a czwarta nad ranem, kiedy Eve pochyli艂a si臋 nad plam膮 krwi na chodniku. Nieprzytomn膮 Marlene Cox przewieziono do szpitala godzin臋 wcze艣niej. Lekarze nie dawali jej szansy na prze偶ycie.

Porzuci艂 wynaj臋ty samoch贸d i swoje rzeczy, a krwawi膮c膮 ofiar臋 zostawi艂 na ulicy. Nie zd膮偶y艂 jej wyko艅czy膰.

Eve przykucn臋艂a i si臋gn臋艂a po le偶膮cy na chodniku kawa艂ek bia艂ego gipsu. Dziewczyna broni艂a si臋 na tyle zaciekle, 偶e przegoni艂a napastnika.

Eve ogl膮da艂a czapeczk臋, kt贸r膮 umieszczono w torebce zabezpieczaj膮cej dowody rzeczowe. Tani wz贸r, trudny do wy艣ledzenia. Sofa stara, zniszczona, mocno u偶ywana. Pewnie kupi艂 j膮 na pchlim targu. Dzi臋ki Bogu mieli ci臋偶ar贸wk臋, mo偶e im si臋 poszcz臋艣ci.

Dwudziestotrzyletnia kobieta umiera艂a.

Eve podnios艂a g艂ow臋, kiedy nadbieg艂a Peabody.

- Pani porucznik?

- Kobieta, lat dwadzie艣cia trzy - zacz臋艂a Eve. - Zidentyfikowana jako Marlene Cox. Mieszka w tym budynku - powiedzia艂a, wskazuj膮c d艂oni膮. - Chyba wraca艂a z pracy. Kontaktowa艂am si臋 ze szpitalem, do kt贸rego j膮 przewieziono, zanim si臋 tu zjawi艂am. Jest na chirurgii, prognoza raczej nieciekawa. Ci臋偶kie pobicie, zw艂aszcza g艂owy i twarzy. U偶y艂 tego, przynajmniej na pocz膮tku. - Pokaza艂a od艂amek gipsu.

- Co to?

- Gips. Pewnie mia艂 r臋k臋 w gipsie. Biedaczek, pr贸bowa艂 za艂adowa膰 albo wy艂adowa膰 sof臋 z ci臋偶ar贸wki. Raczej 艂adowa艂. Poprosi艂 dziewczyn臋, 偶eby wesz艂a na pak臋. M臋czy艂 si臋 z gipsem, wygl膮da艂 na nieszkodliwego, wi臋c pomy艣la艂a, 偶e mu pomo偶e. Pewnie by艂 mi艂y i czaruj膮cy. U艣miecha艂 si臋 i smutno wzdycha艂, a kiedy dziewczyna wesz艂a do 艣rodka, zaatakowa艂, Uderzy艂 j膮 w g艂ow臋, 偶eby straci艂a r贸wnowag臋, a najlepiej przytomno艣膰. Wali艂 tak mocno, a偶 gips pop臋ka艂.

Podesz艂a do ty艂u ci臋偶ar贸wki. Ciasno, nie mia艂 miejsca, 偶eby si臋 zamachn膮膰. Tu pope艂ni艂 b艂膮d, zauwa偶y艂a Eve. Nie przewidzia艂, 偶e jego cios nie b臋dzie mia艂 odpowiedniej mocy, a poza tym te wszystkie rzeczy - sofa, pud艂a - bardzo przeszkadza艂y.

Na艣ladownictwo dobre, ale nieprzemy艣lana scenografia zepsu艂a mu wyst臋p, pomy艣la艂a.

- Nie by艂 wystarczaj膮co szybki - powiedzia艂a do Peabody. - A mo偶e za bardzo mu si臋 podoba艂o. Dziewczyna u偶y艂a spreju. - Eve podnios艂a woreczek, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 dow贸d rzeczowy w postaci ma艂ej buteleczki. - Podejrzewam, 偶e co najmniej raz trafi艂a go w twarz, albo gdzie艣 blisko. No i syrena. Uciek艂, bo w艂膮czy艂a si臋 syrena alarmowa. Przynajmniej tak mi to wygl膮da - doda艂a, wskazuj膮c plam臋 krwi na chodniku. - Wypad艂a, albo on j膮 wypchn膮艂 z ci臋偶ar贸wki. Mundurowy, kt贸ry mnie wprowadzi艂, powiedzia艂, 偶e jak zobaczy艂, ile straci艂a krwi, by艂 pewien, 偶e dziewczyna nie 偶yje. Ale wyczu艂 puls.

- Ted Bundy. Zd膮偶y艂am si臋 troch臋 zorientowa膰 - powiedzia艂a Peabody, kiedy Eve spojrza艂a na ni膮 ze zdziwieniem. - Zw艂aszcza w seryjnych mordercach, kt贸rych umie艣ci艂a pani na li艣cie. To ta metoda.

- Tak, tylko 偶e nie do ko艅ca mu wysz艂o. Za艂o偶臋 si臋, 偶e go to wkurzy艂o. Nawet je艣li dziewczyna umrze, nasz ptaszek b臋dzie w艣ciek艂y, Peabody, bierzemy si臋 za ci臋偶ar贸wk臋. Mundurowi zrobi膮 wywiad w艣r贸d s膮siad贸w. Zaraz przy艣l臋 ekip臋, niech przeszukaj膮 samoch贸d. I, do kurwy n臋dzy, znajd藕my wreszcie co艣 na tego sukinsyna.

Kiedy Eve dotarta do szpitala, Marlene nadal przebywa艂a na sali operacyjnej oddzia艂u chirurgicznego. W poczekalni by艂o t艂oczno. Dy偶urna piel臋gniarka poinformowa艂a j膮, 偶e rodzina poszkodowanej ju偶 tam jest.

Wszyscy jednocze艣nie odwr贸cili si臋 i spojrzeli w jej kierunku, a Eve bezb艂臋dnie rozpozna艂a t臋 mieszanin臋 szoku, strachu, nadziei, rozgoryczenia i z艂o艣ci na ich twarzach.

- Przepraszam, 偶e przeszkadzam. Jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Chcia艂abym m贸wi膰 z panem Peterem Watermanem.

- To ja - odezwa艂 si臋 wysoki, dobrze zbudowany m臋偶czyzna o ciemnych, kr贸tko ostrzy偶onych w艂osach i popatrzy艂 na ni膮 z niepokojem.

- Mo偶emy wyj艣膰 i porozmawia膰, panie Waterman? Pochyli艂 si臋, szepn膮艂 co艣 do jednej z kobiet, po czym ruszy艂 w 艣lad za Eve na korytarz.

- Przepraszam, 偶e odci膮gam pana od rodziny. Z tego, co wiem, by艂 pan ostatni膮 osob膮, z jak膮 pani Cox rozmawia艂a przed wyj艣ciem do domu.

- Pracuje u mnie. U nas. Prowadz臋 bar, a Marlene kilka razy w tygodniu przychodzi pom贸c.

- Tak, prosz臋 pana, wiem o tym. O kt贸rej wysz艂a?

- Zaraz po drugiej. Odes艂a艂em j膮 do domu, sam wszystko pozamyka艂em. Widzia艂em, jak wesz艂a na stacj臋 metra. To tylko kilka krok贸w od baru. A potem ma do przej艣cia dwie ulice. To spokojna dzielnica, Marlene mieszka z moimi rodzonymi c贸rkami.

G艂os mu si臋 za艂ama艂, wi臋c na chwil臋 zamilk艂 i oddycha艂 w skupieniu.

- M贸j brat ma dom na tej samej ulicy. To dobra dzielnica. Bezpieczna. Cholera.

- Panie Waterman, to jest dobra dzielnica. - Niewielka pociecha. - Kiedy w艂膮czy艂 si臋 alarm, s膮siedzi wybiegli na ulic臋. Nie byli oboj臋tni, nie pozamykali si臋 w swoich mieszkaniach. Mamy 艣wiadk贸w, kt贸rzy widzieli, jak napastnik ucieka. Gdyby to nie by艂a dobra okolica, nikt nie przyszed艂by z pomoc膮, nikt by nie wyjrza艂 przez okno.

Pog艂adzi艂 si臋 po policzku i wytar艂 nos palcami.

- Dzi臋kuj臋. Wie pani, sam pomaga艂em im znale藕膰 to mieszkanie. Moja siostra, matka Marley, prosi艂a, 偶ebym dok艂adnie sprawdzi艂 okolic臋.

- J znalaz艂 pan okolic臋, w kt贸rej ludzie spiesz膮 sobie nawzajem z pomoc膮. Panie Waterman, kto艣, kto prowadzi bar, zwraca uwag臋 na ludzi, prawda? Ma pan wyczucie. Mo偶e zwr贸ci艂 pan ostatnio uwag臋 na jakiego艣 klienta?

- Go艣cie w moim barze nie szukaj膮 k艂opot贸w. Mam sta艂ych klient贸w, przychodz膮 te偶 tury艣ci. Obs艂ugujemy kilka hoteli. To pub 艣redniej kategorii, taki, jaki znajduje si臋 na ka偶dej ulicy, pani sier偶ant, - Porucznik.

- Przepraszam. Nie znam nikogo, kto m贸g艂by zrobi膰 co艣 takiego naszej Marley. Nie znam nikogo, kto w og贸le m贸g艂by zrobi膰 co艣 takiego. To jaki艣 chory sukinsyn. Jak mo偶na tak pobi膰 niewinn膮 dziewczyn臋? Mo偶e mi pani powiedzie膰? Co to musi by膰 za sukinsyn?

- Nie, prosz臋 pana. Nie mog臋 powiedzie膰. Czy Marlene wspomina艂a, 偶e ostatnio kogo艣 pozna艂a? Mo偶e zauwa偶y艂a, 偶e kto艣 si臋 kr臋ci w pobli偶u domu, sklepu, w kt贸rym robi zakupy, jej ulubionej knajpy albo miejsca, gdzie spotyka si臋 ze znajomymi?

- Nie. Kilka tygodni temu, na kursach letnich, pozna艂a jakiego艣 ch艂opaka, ale nie wiem, jak si臋 nazywa. Mo偶e kt贸ra艣 z moich dziewczyn wie. - Wyj膮艂 chustk臋 i wysmarka艂 nos. - Zmusili艣my j膮, 偶eby zrezygnowa艂a z kurs贸w po tym, jak zamordowano tamte dzieciaki. Wie pani, tych student贸w, kilka tygodni temu. Zna艂a jedn膮 z tych os贸b, t臋 pierwsz膮 dziewczyn臋. Bardzo si臋 rym przej臋艂a. Wszyscy si臋 martwili艣my. Kupi艂em jej ten sprej na bandyt贸w i kaza艂em nosi膰 w kieszeni. To dobra dziewczyna, us艂ucha艂a.

- I nie tylko nosi艂a, ale u偶y艂a, a to znaczy, 偶e dziewczyna jest m膮dra i silna. Panie Waterman, ona go przep臋dzi艂a.

- Lekarze nie chc膮 nic powiedzie膰.

Eve odwr贸ci艂a si臋, kiedy za jej plecami odezwa艂 si臋 g艂os. W drzwiach zauwa偶y艂a kobiet臋, kt贸ra opiera艂a si臋 o framug臋, jakby nie mia艂a si艂y utrzyma膰 si臋 na nogach.

- Nie chc膮 nic powiedzie膰, ale widz臋, co my艣l膮. Maj膮 ram moje dziecko. Moj膮 c贸reczk臋. My艣l膮, 偶e ona umrze. Ale si臋 myl膮.

- Sela, wszystko b臋dzie dobrze. - Waterman wzi膮艂 j膮 w ramiona i mocno przytuli艂. - Marley z tego wyjdzie.

- Pani Cox, czy jest co艣, o czym chcia艂aby mi pani opowiedzie膰? Co艣, co mog艂oby mi pom贸c?

- Ona sama wszystko pani opowie, jak tylko odzyska przytomno艣膰. - W glosie Seli s艂ycha膰 by艂o absolutna pewno艣膰. - Wtedy go pani z艂apie i zamknie. Kiedy b臋dzie ju偶 za kratkami, przyjd臋, spojrz臋 mu prosto w twarz i powiem, 偶e to moje dziecko, moja c贸rka go tam wsadzi艂a.

Dallas zostawi艂a ich. w poczekalni, odszuka艂a koronera, zdoby艂a kubek kawy, zaczeka艂a na Peabody i dopiero wtedy usiad艂a obok niej.

- Na razie nie wiemy nic o samochodzie, ale McNab i Feeney nad tym pracuj膮.

- M膮drze. Bardzo ostro偶nie - przyzna艂a Eve. - Wynaj膮艂 przez Internet, na fa艂szywe nazwisko i numer prawa jazdy, zap艂aci) za podstawienie na fa艂szywy adres. Nikt go nie widzia艂. Ca艂y si臋 zabezpieczy艂, 偶eby nie zostawia膰 odcisk贸w ani w艂os贸w. W samochodzie nie ma 偶adnych 艣lad贸w. Tylko peruka i kawa艂ek gipsu.

- Mo偶e cho膰 troch臋 tej krwi na chodniku i w vanie by艂o jego. Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Na to jest za sprytny. Ale nie jest a偶 taki sprytny, jak mu si臋 zdaje, Marlene Cox wymkn臋艂a mu si臋 z r膮k. Nie tak to sobie zaplanowa艂. Poza tym s膮 艣wiadkowie. Kto艣 go widzia艂, jak wsiada do tego samochodu, jak parkuje przy jej ulicy. Ludzie widzieli, jak ucieka z miejsca zbrodni niczym sp艂oszony zaj膮c. - Wzi臋艂a g艂臋boki oddech i upi艂a du偶y 艂yk kawy. - Tym razem scen膮 mia艂a by膰 ci臋偶ar贸wka, dlatego zachowa艂 ostro偶no艣膰. Chcia艂, 偶eby艣my znale藕li j膮 w vanie. Tylko 偶e przez jej sprej musia艂 ucieka膰 z piek膮cymi oczyma, z pal膮cym gard艂em. Wia艂 do swojej nory.

Odwr贸ci艂a si臋, kiedy w korytarzu pojawi艂 si臋 lekarz w poplamionym krwi膮 uniformie. Na jego twarzy Eve dostrzeg艂a to samo co Sela Cox: brak nadziei.

- Cholera!

Eve wsta艂a. Zaczeka艂a, a偶 lekarz sko艅czy rozmawia膰 z rodzin膮 dziewczyny. S艂ysza艂a ich szlochy, m贸wili 艣ciszonymi g艂osami. Kiedy sko艅czyli, zaczepi艂a lekarza.

- Dallas - pokaza艂a swoj膮 odznak臋. - Chcia艂abym z ni膮 porozmawia膰.

- Doktor Laurence. Ona nie mo偶e rozmawia膰 ani z pani膮, ani z nikim innym.

- 呕yje?

- Nie mam poj臋cia, jakim cudem prze偶y艂a operacj臋. Nie s膮dz臋, by doczeka艂a rana. Pozwoli艂em rodzinie si臋 z ni膮 po偶egna膰.

- Nie mia艂am okazji porozmawia膰 z pracownikami pogotowia na miejscu zbrodni. Czy mo偶e mi pan powiedzie膰, jakie odnios艂a obra偶enia?

Podszed艂 do maszyny z napojami i zam贸wi艂 kaw臋.

- Po艂amane 偶ebra. My艣l臋, 偶e j膮 kopa艂. Rozerwane p艂uco, odbite nerki, zwichni臋te rami臋, z艂amane przedrami臋. To tylko pomniejsze obra偶enia. Czaszka to powa偶niejsza historia. Czy pr贸bowa艂a pani kiedy zgnie艣膰 skorupk臋 gotowanego jaja, tocz膮c je po twardej powierzchni?

- Jasne.

- Mniej wi臋cej tak wygl膮da jej czaszka. Pogotowie przyjecha艂o bardzo szybko, lekarze wykonali heroiczny wysi艂ek, ale dziewczyna straci艂a bardzo du偶o krwi. P臋kni臋cia czaszki, pani porucznik, to bardzo powa偶ne obra偶enia. Od艂amki ko艣ci wbi艂y si臋 w m贸zg. Szanse, by dziewczyna cho膰by na chwil臋 odzyska艂a przytomno艣膰, s膮 znikome. Obawiam si臋, 偶e r贸wne zeru. A czy zacznie m贸wi膰, czy b臋dzie w stanie zebra膰 my艣li? Czy mo偶emy liczy膰 na cud? - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Podobno u偶y艂a spreju przeciwko napastnikowi - doda艂.

- Na miejscu zdarzenia znale藕li艣my pojemnik - potwierdzi艂a Eve. - W艂膮czy艂 si臋 alarm. Sprej zosta艂 zidentyfikowany, nale偶a艂 do niej. Jestem przekonana, 偶e go trafi艂a. W innym wypadku facet doko艅czy艂by to, co zacz膮艂. Za艂o偶臋 si臋, 偶e prysn臋艂a mu w oczy.

- Powiadomi艂em ju偶 odpowiednie s艂u偶by. Je艣li u nas, lub w innych szpitalach, pojawi si臋 kto艣 z takimi objawami, dam sygna艂.

- Dzi臋kuj臋, bardzo nam to pomo偶e. Gdyby jej stan w jakikolwiek spos贸b si臋 zmieni艂, b臋d臋 wdzi臋czna, je艣li mnie pan powiadomi. Peabody, masz wizyt贸wk臋?

- Tak jest, pani porucznik.

- Jeszcze jedno - powiedzia艂a Eve, kiedy schowa艂 karteczk臋 do kieszeni. - Czy cz臋sto tego u偶ywacie? - Pokaza艂a mu od艂amek gipsu.

- Ostatnio widzia艂em co艣 takiego, kiedy pracowa艂em na internie - odpar艂, obracaj膮c w d艂oni kawa艂ek bia艂ej masy. - Od czasu do czasu jeszcze si臋 zdarza, zale偶y od rodzaju obra偶e艅 i wysoko艣ci ubezpieczenia. Gips jest ta艅szy od sk贸ry, kt贸rej zwykle si臋 dzi艣 u偶ywa. Z艂amanie d艂u偶ej si臋 zrasta, poza tym gips jest bardzo niewygodny. Czasami zak艂ada si臋 go pacjentom z bardzo niskim ubezpieczeniem.

- Sk膮d si臋 go bierze? Mam na my艣li materia艂.

- Pewnie dostarcza jaka艣 firma farmaceutyczna. Cholera, mo偶liwe, 偶e dosta艂 to w jakim艣 ekskluzywnym sanatorium dla ludzi, kt贸rzy preferuj膮 produkty tradycyjne i chc膮 nosi膰 autentyczny gips.

- Hmm, tak my艣la艂am. Bardzo panu dzi臋kuj臋.

- To w ko艅cu firmy farmaceutyczne czy budowlane? - zapyta艂a Peabody, kiedy wysz艂y na ulic臋.

- Jedne i drugie. Zakupy za got贸wk臋. Na pewno nie p艂aci) kart膮. Za艂o偶臋 si臋, 偶e takich towar贸w nie sprzedaj膮 za got贸wk臋 zbyt cz臋sto. Ma艂a ilo艣膰, odbi贸r osobisty. Przy dostawie musia艂by poda膰 adres. Wszed艂, kupi艂, zap艂aci艂 got贸wk膮, wyszed艂. Najpierw sprawd藕 sklepy z materia艂ami budowlanymi - postanowi艂a. - Ka偶dy leszcz mo偶e tam wej艣膰 i nikt nie zwr贸ci na niego uwagi. On w艂a艣nie tak pomy艣la艂.

Wsiadaj膮c do samochodu, zerkn臋艂a na zegarek.

- Odprawa za godzin臋. Potem idziemy na zakupy.

Nie wiedzia艂a, czy si臋 z艂o艣ci膰 czy 艣mia膰, kiedy po powrocie do Centrali w swoim biurze zasta艂a Nadine Furst. Dziennikarka siedzia艂a przy jej biurku i pi艂a kaw臋, zagryzaj膮c j膮 babeczk膮.

- Tylko si臋 nie rzucaj. Przynios艂am ci p膮czki.

- Jakie?

- Z kremem i lukrem. - Nadine otworzy艂a ma艂e pude艂ko z cukierni, - Sze艣膰 sztuk. Wszystkie dla ciebie, chytrusie.

- Nie ma to jak dobra 艂ap贸wka. A teraz wynocha z mojego fotela.

Podesz艂a do autokucharza i zam贸wi艂a kaw臋. Kiedy si臋 odwr贸ci艂a, Nadine z nog膮 za艂o偶on膮 na nog臋 siedzia艂a w jedynym fotelu dla go艣ci.

- 殴le si臋 wyrazi艂am. Wynocha z mojego biura.

- My艣la艂am, 偶e zjemy razem 艣niadanie. - Nadine podnios艂a do ust miniaturowej wielko艣ci ciastko i ugryz艂a mikroskopijny kawa艂ek. - Dallas, szanuj臋 twoj膮 postaw臋, rozumiem, 偶e unikasz faworyzowania kogokolwiek i masz do艣膰 j臋cz膮cych i st臋kaj膮cych przedstawicieli czwartej w艂adzy. Chyba widzisz, 偶e si臋 wycofa艂am?

- Nie widz臋 twoich plec贸w, za to przez t臋 bluzeczk臋 ca艂kiem dobrze widz臋 twoje cycki.

- 艢liczne, prawda? A wracaj膮c do tematu. Szanowa艂am twoj膮 decyzj臋, bo mia艂a艣 racj臋. Wiem, 偶e podrzuci艂a艣 Quintonowi jakie艣 informacje, dok艂adnie tyle, ile mia艂o si臋 ukaza膰 w mediach. I to szanuj臋.

- Dzi艣 rano wyj膮tkowo si臋 szanujemy. - Eve ugryz艂a wielki k臋s p膮czka. - No, to na razie.

- Jeszcze si臋 nie po艂apa艂, jednak mo偶e to zrobi膰, zw艂aszcza je艣li dam mu pewn膮 wskaz贸wk臋. Jest zdolny i ambitny, ale zielony. Na razie nie zdziwi! si臋, 偶e r贸wnocze艣nie prowadzisz trzy oddzielne 艣ledztwa w sprawie o zab贸jstwo.

- W naszym mie艣cie szerzy si臋 przest臋pczo艣膰. Trzeba zachowa膰 ostro偶no艣膰, najlepiej wyprowadzi膰 si臋 do Kansas. A poza rym mamy dwa zab贸jstwa. Marlene Cox 偶yje.

- Wybacz, wed艂ug moich informacji dziewczyna mia艂a nie prze偶y膰 operacji.

- Prze偶y艂a. Ledwo.

- Ach, w takim razie sprawa wydaje si臋 jeszcze dziwniejsza. Dlaczego nasza dzielna pani porucznik z wydzia艂u zab贸jstw zajmuje si臋 spraw膮 o pobicie? - Nadine wypi艂a 艂yczek kawy. - Pewnie mamy jednego zab贸jc臋, kt贸ry stosuje r贸偶ne metody. Przysz艂o mi to do g艂owy, kiedy us艂ysza艂am o rym ostatnim wypadku.

- Cox zosta艂a napadni臋ta oko艂o drugiej trzydzie艣ci nad ranem. Nie powinna艣 by膰 o tej porze w 艂贸偶ku z kt贸rym艣 ze swoich modeli?

- Spa艂am. Wyrwano mnie z pustego 艂贸偶ka.

- G贸wno prawda.

- Anonimowy informator - doko艅czy艂a z przebieg艂ym u艣miechem Nadine. - Zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, co te trzy kobiety maj膮 ze sob膮 wsp贸lnego, oczywi艣cie poza tob膮. Dosz艂am do wniosku, 偶e chodzi o zab贸jc臋. Za pierwszym razem wyra藕nie na艣ladowa艂 Kub臋 Rozpruwacza. A je艣li te nast臋pne te偶 by艂y na艣ladownictwem?

- Nadine, nie b臋d臋 komentowa膰.

- Albert DeSalvo i Theodore Bundy.

- Bez komentarza.

- Niepotrzebny mi tw贸j komentarz. - Pochyli艂a si臋 do przodu. - Posk艂adam to, co mam, i puszcz臋 histori臋 na anten臋, jako domniemanie.

- W takim razie po co tu przysz艂a艣?

- Chcia艂am da膰 ci mo偶liwo艣膰 potwierdzenia lub zaprzeczenia. Mo偶esz prosi膰, 偶ebym wstrzyma艂a emisj臋 reporta偶u, kt贸ry w艂a艣nie robi臋. Wstrzymam, je艣li poprosisz, bo wiem, 偶e gdyby艣 nie musia艂a, nigdy by艣 tego nie zrobi艂a.

- Uwa偶asz te偶, 偶e je艣li poprosz臋, to znaczy, 偶e masz racj臋, a wtedy b臋dziesz mia艂a podniecaj膮co wielki reporta偶 i podniecaj膮co wysokie notowania.

- Zgadza si臋. Ale mimo tego wstrzymam si臋, je艣li b臋dzie trzeba. Tyle 偶e wstrzymuj膮c materia艂 daj臋 szans臋, by koledzy po fachu te偶 doszli do tych samych wniosk贸w co ja.

Eve w zamy艣leniu jad艂a p膮czka.

- Musz臋 si臋 zastanowi膰. Przymknij si臋 na chwil臋.

W tej sprawie by艂o tyle samo 鈥瀦a鈥 co i 鈥瀙rzeciw鈥. Kiedy Eve rozwa偶a艂a obie mo偶liwo艣ci, Nadine skuba艂a babeczk臋.

- Nie dam ci 偶adnych danych ani podpowiedzi, bo kiedy b臋d臋 o to pytana, a na pewno b臋d臋, chc臋 m贸c uczciwie powiedzie膰, 偶e tego nie zrobi艂am. Nie ja jestem twoim 藕r贸d艂em. Nie potwierdz臋 ani nie zaprzecz臋 twoim domniemaniom i w艂a艣nie tak b臋dziesz musia艂a m贸wi膰, kiedy pu艣cisz materia艂. Porucznik Dallas nie potwierdza ani nie zaprzecza. Co艣 ci jednak zdradz臋, tak mi臋dzy nami dziewczynami. Wiesz, przy tych 艣licznych cyckach masz jeszcze sprawny m贸zg.

- Och, dzi臋ki. Mam te偶 pi臋kne nogi.

- Pos艂uchaj, gdybym to ja robi艂a ten reporta偶, zastanawia艂a bym si臋, czy ten palant jest kompletnie pozbawiony osobowo艣ci, w艂adzy i wyobra藕ni. Nie potrafi zrobi膰 tego po swojemu, tylko udaje kogo艣 innego. Ostatnim razem zupe艂nie schrzani艂. Dziewczyna o po艂ow臋 mniejsza od niego zmusi艂a go do ucieczki. - Zliza艂a z p膮czka kolorowy lukier. - Podobno oficer prowadz膮ca 艣ledztwo ju偶 wie, kto to jest. W tej chwili gromadzi dowody, kt贸re pozwol膮 dokona膰 aresztowania i doprowadz膮 do skazania.

- Powa偶nie?

- Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam.

- Wciskasz kit.

- Bez komentarza.

- Jeden wielki kit, Dallas. Je艣li to puszcz臋, a ty szybko go nie aresztujesz, wyjdziesz na kretynk臋.

- Co pu艣cisz, to ju偶 twoja sprawa. Pos艂uchaj, sko艅czy艂am p膮czka, musz臋 wraca膰 do roboty.

- Je艣li to p贸jdzie w tej formie, dasz mi prawo na wy艂膮czno艣膰 do porz膮dnego, d艂ugiego wywiadu.

- Skonsultuj臋 si臋 w tej sprawie z kryszta艂ow膮 kul膮. Nadine wsta艂a.

- Powodzenia.

- C贸偶 - mrukn臋艂a Eve, kiedy zosta艂a sama. - Chyba w ko艅cu by si臋 przyda艂o.

ROZDZIA艁 18

Zaj臋艂a sal臋 konferencyjn膮. Przynios艂a dyski z dokumentacj膮, ustawi艂a projektory. Prawie ko艅czy艂a, kiedy nadesz艂a Peabody.

- Pani porucznik, to ja mia艂am si臋 tym zajmowa膰. To m贸j obowi膮zek. Jak to jest, 偶e nie pozwa艂a mi pani wykonywa膰 obowi膮zk贸w?

- Do kurwy n臋dzy, dosta艂a艣 inne zadanie. Powiadomi艂a艣 kapitana Feeneya i detektywa McNaba o odprawie?

- Tak jest, pani porucznik.

- To dlaczego ich jeszcze nie ma?

- C贸偶, ja... - Na szcz臋艣cie w tym momencie otworzy艂y si臋 drzwi. Peabody by艂a uratowana. - Ju偶 s膮.

- Dobra robota. Siadajcie. Powiem w skr贸cie, czego si臋 do wiedzia艂am podczas przes艂ucha艅 na wyje藕dzie. Uwa偶am, 偶e nasz obiekt doskonali艂 umiej臋tno艣ci w co najmniej trzech r贸偶nych miejscach.

Kiedy sko艅czy艂a, usiad艂a na brzegu sto艂u i si臋gn臋艂a po kaw臋. kt贸r膮 bez pytania przygotowa艂a dla niej Peabody.

- Poprosi艂am o zgod臋 na sprawdzenie, gdzie we wspomnianych dniach przebywali moi podejrzani i czy gdzie艣 wyje偶d偶a li. Komendant obieca艂 naciska膰 w tej sprawie, ale poniewa偶 na li艣cie mamy same znane i wp艂ywowe nazwiska, to musi potrwa膰. Carmichael Smith spad艂 na ostatni膮 pozycj臋. Moim zdaniem nie pasuje do profilu, jest zbyt s艂aby i rozpieszczony.

Peabody podnios艂a r臋k臋, jak klasowy kujon, przez kt贸rego inne dzieciaki zawsze dostaj膮 wi臋cej zada艅 domowych.

- Tak, oficer Peabody?

- Pani porucznik, podejrzany Smith jest s艂aby i rozpieszczony, i chyba w艂a艣nie dlatego pasuje do profilu.

- Te cechy mog艂yby mie膰 znaczenie, sprawdzimy jego alibi tak samo jak pozosta艂ych. Na razie jednak jest na samym ko艅cu listy. Tu偶 przed nim umie艣ci艂am Fortneya. Musimy...

Kiedy r臋ka Peabody zn贸w wystrzeli艂a w g贸r臋, Eve nie wiedzia艂a, czy si臋 艣mia膰, czy z艂o艣ci膰. - Co znowu?

- Przepraszam, pani porucznik. Pr贸buj臋 dok艂adnie zrozumie膰 ka偶dy krok, jak podczas symulacji. Przecie偶 Fortney prawie idealnie pasuje do profilu. Jego dzieci艅stwo, kartoteka kryminalna, facet ma na koncie przemoc wobec kobiet. No i ten jego styl 偶ycia.

- Tak, ale zlecia艂, bo jest strasznym dupkiem. - Eve czeka艂a, czy Peabody jako艣 to skomentuje i obserwowa艂a, jak asystentka w skupieniu prze偶uwa odpowied藕. - Nasz ptaszek ma styl, dlatego w czo艂贸wce znale藕li si臋 Renquist i Breen. 艁eb w 艂eb. Dzi艣 zamierzam przycisn膮膰 kochank臋 偶ony Breena. Zobaczymy, czy si臋 czego艣 dowiem.

- Podobno jest wystrza艂owa - wyrwa艂o si臋 McNabowi, czym narazi艂 si臋 na lodowate spojrzenie Peabody.

- Tak, jej wystrza艂owo艣膰 to jeden z g艂贸wnych powod贸w, dla kt贸rych si臋 ni膮 interesujemy - odparta ch艂odno Eve. - Nie w膮tpi臋, 偶e ten atrybut pomo偶e nam zidentyfikowa膰 i uj膮膰 m臋偶czyzn臋, kt贸ry w ci膮gu ostatnich dw贸ch tygodni zamordowa艂 dwie kobiety i brutalnie pobi艂 trzeci膮. Do rzeczy - powiedzia艂a, widz膮c, 偶e McNab stara si臋 wygl膮da膰 jak kto艣, kto zosta艂 surowo upomniany. - Poniewa偶 koledzy z WPE nie wykonali na wej艣cie ta艅ca zwyci臋stwa, podejrzewam, 偶e nie uda艂o si臋 wam ustali膰 niczego na temat ci臋偶ar贸wki.

- To mo偶e ty wyja艣nisz, bystrzaku - rzuci艂 Feeney. - Pr贸buj si臋 ratowa膰.

- Korzysta艂 z jednostki bezprzewodowej - zacz膮艂 McNab. - Nie zawraca艂 sobie g艂owy odbijaniem sygna艂u ani filtrami, wi臋c namierzenie go by艂o do艣膰 proste. Zam贸wienie wys艂a艂 z hotelu Renesans. To taki ekskluzywny lokal przy Park Avenue. Musisz wygl膮da膰 jak milion dolar贸w, 偶eby od藕wierny wpu艣ci艂 ci臋 do 艣rodka. Ci臋偶ar贸wk臋 zam贸wi! cztery dni temu, o czternastej trzydzie艣ci sze艣膰.

- W przerwie na lunch - skomentowa艂a Eve.

- Moim zdaniem facet tam bywa. Wie, gdzie si臋 zaszy膰, 偶eby dokona膰 szybkiej transakcji. R贸偶ni biznesmeni jadaj膮 lunch w takich miejscach i podpinaj膮 tam swoje piekielnie drogie przeno艣ne jednostki. Mia艂 konkretne wymagania, dok艂adnie wiedzia艂, czego szuka, wi臋c albo przygotowa艂 si臋 wcze艣niej do transakcji, albo usiad艂 przy stoliku, zam贸wi艂 lampk臋 wina, zjad艂 lunch i przy okazji z艂o偶y艂 zam贸wienie.

- Dobrze. Zobaczymy, czy kto艣 z naszej listy sto艂owa艂 si臋 w tym czasie w hotelu Renesans. Z艂y pomys艂 - powiedzia艂a, kiwaj膮c z zadowoleniem g艂ow膮. - Powinien by艂 ubra膰 si臋 byle jak i wpa艣膰 do pierwszej lepszej kafejki internetowej na mie艣cie. W takim miejscu nikt by go nie zna艂. Ale on uwielbia si臋 popisywa膰. Lubi gra膰. Poszed艂 do drogiego hotelu, za艂o偶臋 si臋, 偶e wszyscy go tam znaj膮.

- Peabody, a co z gipsem?

- Mam adresy sklep贸w budowlanych z Brooklynu, Newark i Queens, kt贸re w ci膮gu ostatnich sze艣ciu dni sprzeda艂y za got贸wk臋 niewielkie ilo艣ci gipsu. Firmy farmaceutyczne nie zanotowa艂y tego typu transakcji.

- 呕adna?

- 呕adna nie sprzeda艂a tego materia艂u za got贸wk臋, pani porucznik. Tylko sta艂e dostawy dla znanych klient贸w lub zakupy z kart膮 kredytow膮. Potem mnie ol艣ni艂o i sprawdzi艂am sklepy z materia艂ami dla plastyk贸w.

- Materia艂y dla plastyk贸w?

- Tak, pani porucznik. W gipsie mo偶na rze藕bi膰, w og贸le gips przydaje si臋 artystom. Znalaz艂am kilka punkt贸w w centrum, kilka w s膮siednich dzielnicach i w New Jersey. Za got贸wk臋.

- Wygl膮da na to, 偶e czeka nas du偶o pracy. - Eve zerkn臋艂a na zegarek. - W labo ju偶 wystarczaj膮co d艂ugo badaj膮 cen od艂amek z miejsca zaj艣cia. Mam nadziej臋, 偶e dorzuc膮 jakie艣 szczeg贸艂y. Zobaczymy, czy Dickhead jest wart swojej wyp艂aty. Ciekawe, czy jest jaka艣 r贸偶nica mi臋dzy gipsem budowlanym, lekarskim i rze藕biarskim.

Spojrza艂a na Feeneye.

- Chcesz si臋 wyrwa膰 z domu?

- Odrobina 艣wie偶ego powietrza by mi nie zaszkodzi艂a.

- Daj zna膰, jak gdzie艣 takie znajdziesz. Bierzesz hotel?

- Je艣li nie trzeba wk艂ada膰 krawata.

- W drodze na spotkanie z pani膮 wystrza艂ow膮 wpadniemy Peabody do Dickheada. Troszk臋 go pospieszymy. - A je艣li b臋dzie was podrywa膰? - zapyta艂 McNab. - Mo偶e lepiej my j膮 we藕miemy? Au膰! - Chwyci艂 si臋 za bok, kiedy Peabody wbi艂a mu 艂okie膰 mi臋dzy 偶ebra. - Jezu, przecie偶 偶artuj臋. Od tego zakuwania straci艂a艣 poczucie humoru.

- Skopi臋 ci dup臋, wtedy b臋dzie weso艂o.

- Dzieci, dzieci. - Eve czu艂a, 偶e zaczyna jej drga膰 powieka. - Zostawcie to sobie na p贸藕niej, najpierw z艂apmy z艂ego pana i wsad藕my tam, gdzie jego miejsce. Feeney, pilnuj tego swojego idioty. Peabody, milcze膰!

Popchn臋艂a asystentk臋 w stron臋 drzwi.

Peabody wytrzyma艂a pi臋膰 ulic i Eve uzna艂a to za nowy rekord.

- Po prostu uwa偶am, 偶e nie powinien w ten spos贸b m贸wi膰 o kobietach. Ani patrze膰 na nie z tym b艂yskiem w oczach. Podpisali艣my umow臋 o wynajem.

- O 艢wi臋ta Rodzino - j臋kn臋艂a Eve. - Peabody, ty masz fobi臋. Boisz si臋 tego wynajmu. To strach przed oficjalnymi dokumentami. Daj spok贸j.

- 艢wi臋ta Rodzino?

- Tak mi przysz艂o do g艂owy. Masz obsesj臋, bo podpisa艂a艣 papier na... na jak d艂ugo? Na rok? I teraz si臋 trz臋siesz, bo co si臋 stanie, je艣li si臋 nie u艂o偶y? Kto si臋 wyprowadzi? Kto zostanie i b臋dzie sp艂aca艂 czynsz?

- No c贸偶, mo偶liwe. Ale to chyba normalne, nie?

- A sk膮d ja mam, do cholery, wiedzie膰, co jest normalne?

- Jest pani m臋偶atk膮.

Szczerze zdumiona Eve zatrzyma艂a gwa艂townie samoch贸d przed 艣wiat艂ami.

- I to 艣wiadczy o tym, 偶e jestem normalna? Nie, to tylko 艣wiadczy o tym, 偶e jestem m臋偶atk膮. Czy ty wiesz, ilu nienormalnych 偶onatych ludzi 偶yje w tym kraju i poza nim? Ma艂偶e艅stwo wcale nie gwarantuje, 偶e ludzie s膮 normalni. Samo ma艂偶e艅stwo te偶 pewnie nie jest normalne. Ono po prostu jest... jest.

- Dlaczego wysz艂a pani za m膮偶?

- Ja? - Eve nie mia艂a poj臋cia, jak odpowiedzie膰 na to pytanie. - Bo on tego chcia艂. - Speszona tak kulawym tekstem, poprawi艂a si臋 na siedzeniu i przycisn臋艂a peda艂 gazu. - To tylko obietnica, nic wi臋cej. Zwyk艂a obietnica. A ty robisz wszystko, by jej nie z艂ama膰.

- Zupe艂nie jak z umow膮.

- No widzisz.

- Wie pani co? To nawet m膮dre.

- Tak, teraz to ja jestem m膮dra. - Eve westchn臋艂a. - Pozw贸l, 偶e co艣 ci poradz臋. Je艣li chcesz, 偶eby McNab przesta艂 my艣le膰, patrze膰 i gada膰 o innych babkach, to we藕 go do weterynarza, niech ci go naprawi膮. B臋dzie uroczym zwierz膮tkiem domowym. Kobiety s膮 sto razy gorsze. Upatrz膮 sobie faceta, o Bo偶e, to ten, tylko on. Musz臋 go mie膰. I go zdobywaj膮. Potem przez ca艂y czas kombinuj膮, jak by go zmieni膰, a kiedy w ko艅cu im si臋 to udaje, przestaj膮 si臋 nim interesowa膰. Zgadnij, dlaczego. Bo to ju偶 nie jest ten sam facet.

Peabody przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂a.

- Hmm, jest w tym jaki艣 sens.

- Je艣li mi powiesz, 偶e jestem nie tylko normalna i m膮dra, ale jeszcze sensowna, dostaniesz w brzuch. Jestem popieprzona jak ka偶dy przeci臋tny obywatel i to w sobie lubi臋.

- W pewnym sensie, pani porucznik, jest pani bardziej popieprzona ni偶 przeci臋tni obywatele. I to sprawia, 偶e jest pani sob膮.

- Zdaje mi si臋, 偶e i tak zaraz dostaniesz. Wpisz臋 to sobie do kalendarza.

Przez chwil臋 szuka艂a miejsca, by zaparkowa膰 samoch贸d. W ko艅cu zauwa偶y艂a szczelin臋 mi臋dzy pojazdami stoj膮cymi przy ulicy.

Budynek przy Seventh Avenue wygl膮da艂 zupe艂nie zwyczajnie, by艂 troch臋 zaniedbany, ale systemy zabezpieczaj膮ce mog艂y spokojnie rywalizowa膰 z tymi w wie偶owcu ONZ.

W pierwszej bramce zosta艂a poproszona o pokazanie odznaki, zdj臋to odciski palc贸w i poddano j膮 skanowi. W drugiej bramce ochroniarz wypyta艂 o cel wizyty i wykona艂 jeszcze jeden skan.

Eve rozejrza艂a si臋 po niewielkim holu ze zniszczonym linoleum na pod艂odze i go艂ymi be偶owymi 艣cianami.

- Co, trzymacie tu tajemnice pa艅stwowe?

- Och nie, co艣 wa偶niejszego, pani porucznik. - Stra偶nik skrzywi艂 si臋 lekko, oddaj膮c jej identyfikator. - Tajemnice mody. Nie wyobra偶a sobie pani, do czego zdolna jest konkurencja, by chocia偶 na nie zerkn膮膰. Najcz臋艣ciej udaj膮 dostawc贸w. Chc膮 si臋 dosta膰 na pi臋tro projektant贸w, wi臋c przynosz膮 r贸偶ne pizze, torby z zakupami z delikates贸w, ale zdarzaj膮 si臋 bardziej pomys艂owi. W zesz艂ym miesi膮cu przyszed艂 fa艂szywy inspektor stra偶y po偶arnej. Mia艂 oryginalny identyfikator, ale skan wykry艂 rekorder i facet wpad艂.

- Jest pan z firmy?

- By艂em. - U艣miechn膮艂 si臋, kiedy rozpozna艂a. - Przepracowa艂em dwadzie艣cia pi臋膰 lat. Tu lepiej p艂ac膮, a w sezonie, przed wiosennymi i jesiennymi pokazami du偶o si臋 dzieje.

- Wierz膮. Zna pan Seren臋 Unger? Jest tu projektantk膮.

- Mo偶liwe, a jak wygl膮da?

- Wysoka, szczup艂a, czarna, pi臋kna. Trzydzie艣ci dwa lata. Kr贸tkie czarne w艂osy, czerwone pasemka. Ostre rysy twarzy. d艂ugi nos. Lubi panie.

- Tak, wiem, o kogo chodzi. Ma karaibski akcent. Macie co艣 na ni膮?

- Nie, ale ona mo偶e mie膰 co艣 na kogo艣 innego. Kobieta, z kt贸r膮 pogrywa, mniej wi臋cej w tym samym wieku, blondyna, bardzo atrakcyjna. Metr siedemdziesi膮t osiem, szczup艂a. Z bran偶y. M臋偶atka. Julietta Gates.

- By艂a tu kilka razy. Pisze o modzie. Czasami gdzie艣 razem wychodz膮. W przerwie na lunch, albo po pracy. Chwileczk臋.

Podszed艂 do komputera i zalogowa艂 si臋. W ci膮gu ostatnich o艣miu miesi臋cy Gates odwiedza艂a Unger dziesi臋膰 razy. W ci膮gu sze艣ciu wcze艣niejszych miesi臋cy, sze艣膰 razy. Wpada艂a raz w miesi膮cu. Jeszcze wcze艣niej, dwa razy w ci膮gu czterech miesi臋cy.

- Osiemna艣cie miesi臋cy. - Eve przypomnia艂a sobie daty poprzednich zab贸jstw. - Dzi臋ki.

- Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂em pom贸c. Prosz臋. Odsun膮艂 szuflad臋 i wyj膮艂 dwa identyfikatory. - Niech panie to sobie przypn膮, a ja powiadomi臋 nast臋pne bramki. Winda na wschodnie skrzyd艂o, pi臋tnaste pi臋tro.

- Dzi臋kuj臋.

- Nie ma sprawy. Czasami t臋skni臋 za firm膮. Za t膮 bieganin膮, pani rozumie.

- Tak, rozumiem.

Pi臋tnaste pi臋tro zag臋szczeniem biur i boks贸w dla android贸w przypomina艂o ul. Unger nikomu nie pozwala艂a si臋 nudzi膰.

- Jest pani bardzo punktualna. Doceniam. - Unger wsta艂a zza biurka i wyci膮gn臋艂a r臋k臋 na powitanie. - Jestem dzi艣 bardzo zaj臋ta.

- C贸偶, postaramy si臋 nie zajmowa膰 zbyt du偶o czasu. Zamkn臋艂a drzwi. Eve domy艣li艂a si臋, 偶e kobieta lubi dyskrecj臋.

Biuro mie艣ci艂o si臋 w rogu, a to z kolei oznacza艂o, 偶e Unger jest kobiet膮 sukcesu. Wn臋trze urz膮dzono ze smakiem, na 艣cianach, zamiast plakat贸w z mod膮, wisia艂y widoki pla偶.

Unger wskaza艂a d艂oni膮 dwa krzes艂a, sama zaj臋艂a miejsce za biurkiem.

- Przyznam, 偶e jestem nieco zak艂opotana. Nie mam poj臋cia, dlaczego policja chce ze mn膮 rozmawia膰.

Jest dobra, pomy艣la艂a Eve, ale nie tak dobra, jak sama s膮dzi. Juliett膮 z ni膮 rozmawia艂a. Dok艂adnie wie, po co tutaj przysz艂y艣my.

- Pani Unger, skoro jest pani taka zaj臋ta, mo偶e nie tra膰my czasu na drobiazgi. Juliett膮 Gates na pewno wspomnia艂a, 偶e rozmawia艂y艣my z ni膮 i jej m臋偶em. Wygl膮da pani na bystr膮 osob臋, wi臋c chyba si臋 pani domy艣li艂a, 偶e wiemy o pani zwi膮zku z Juliett膮.

- Lubi臋, 偶eby moje osobiste sprawy pozostawa艂y wy艂膮cznie moimi sprawami. - Unger kiwa艂a si臋 w fotelu, g艂os mia艂a spokojny i ch艂odny, j臋zyk jej cia艂a oznajmia艂, 偶e jest zrelaksowana. - Nie rozumiem, co m贸j zwi膮zek z Juliett膮 ma wsp贸lnego z pani 艣ledztwem.

- Nie musi pani rozumie膰. Pani ma tylko odpowiedzie膰 na kilka pyta艅.

Unger unios艂a perfekcyjnie wyregulowane brwi.

- C贸偶, jest pani bardzo bezpo艣rednia.

- Wie pani, ja te偶 jestem dzi艣 do艣膰 zaj臋ta. Pani zwi膮zek z Juliett膮 Gates opiera si臋 na seksie?

- 艁膮czy nas intymny zwi膮zek, a to nie to samo co zwi膮zek oparty na seksie.

- A wi臋c spotykacie si臋 w apartamencie hotelu Silby w przerwie na lunch, 偶eby poplotkowa膰?

Unger przyj臋艂a zniewag臋, zaciskaj膮c usta.

- Nie lubi臋, kiedy si臋 mnie szpieguje - sykn臋艂a. Przypuszczam, 偶e Thomas Breen nie lubi, kiedy si臋 go zdradza. C贸偶, po prostu musimy z tym 偶y膰. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Ma pani racj臋. 艁膮czy mnie z Julietta intymny zwi膮zek, w kt贸rym jest r贸wnie偶 seks. Julietta wola艂aby, 偶eby jej m膮偶 si臋 o tym nie dowiedzia艂.

- Od jak dawna jeste艣cie w tym intymnym zwi膮zku?

- Zawodowo znamy si臋 od oko艂o czterech lat. Nasze relacje zmieni艂y si臋 dwa lata temu, jednak nie od razu sta艂y si臋 intymne.

- To nast膮pi艂o mniej wi臋cej p贸艂tora roku temu - zasugerowa艂a Eve.

Unger zdumia艂a si臋.

- Jest pani bardzo skrupulatna. Mamy ze sob膮 du偶o wsp贸lnego, poci膮gamy si臋. Julietta nie mog艂a i nadal nie mo偶e si臋 odnale藕膰 w swoim ma艂偶e艅stwie. To jej pierwszy romans. Ja te偶 po raz pierwszy jestem w zwi膮zku z m臋偶atk膮, w og贸le z osob膮 zam臋偶n膮, je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰. Nie lubi臋 zdrady.

- Musi by膰 pani ci臋偶ko, skoro przez tak d艂ugi czas robi pani co艣, czego nie lubi.

- Sytuacja jest trudna, ale ma te偶 swoje dobre strony, nie przecz臋. Na pocz膮tku po prostu mia艂y艣my chwil臋 s艂abo艣ci. Z czasem okaza艂o si臋, 偶e to nie jednorazowa przygoda, nasze uczucia si臋 pog艂臋bi艂y. Uwielbiam seks. - Wzruszy艂a ramionami. - Generalnie uwa偶am, 偶e kobiety s膮 w 艂贸偶ku du偶o bardziej interesuj膮ce ni偶 m臋偶czy藕ni. Julietta jednak daje mi co艣 wi臋cej. Jest kim艣 w rodzaju bratniej duszy.

- Pani si臋 w niej kocha?

- Tak. Kocham si臋 w niej i nie mog臋 pogodzi膰 si臋 z tym, 偶e nie mo偶emy otwarcie by膰 razem.

- Nie odejdzie od m臋偶a?

- Nie, odesz艂aby, ale wie, 偶e wtedy ja nie mog艂abym z ni膮 by膰.

- Teraz si臋 pogubi艂am.

- Julietta ma dziecko, a dziecko potrzebuje obojga rodzic贸w. Nigdy si臋 nie zgodz臋, 偶eby odbiera膰 niewinnemu male艅stwu bezpiecze艅stwo, jakie ma w domu. To nie jest wina ch艂opca, 偶e matka kocha mnie, a nie jego ojca. Jeste艣my doros艂e i odpowiedzialne.

- Julietta nie zgadza si臋 z pani opini膮 w tej kwestii?

- Julietta nie jest tak dobr膮 matka, jak膮 by mog艂a by膰, i to jej jedyna wada. Uwa偶am, 偶e powinna si臋 wi臋cej po艣wi臋ca膰 i anga偶owa膰. Sama chcia艂abym mie膰 kiedy艣 dzieci i partnera, kt贸ry b臋dzie si臋 o nie troszczy艂 tak mocno jak ja. Z tego, co wiem, Thomas Breen jest wspania艂ym ojcem, ale nie mo偶e by膰 dla ch艂opca matk膮. Tylko ona mo偶e ni膮 by膰.

- Ale nie jest takim cudownym m臋偶em.

C贸偶, nie jest moim m臋偶em, wi臋c nie mam prawa go ocenia膰. Ona go nie kocha ani nie szanuje. Uwa偶a, 偶e jest m臋cz膮cy i zbyt podatny na manipulacj臋.

By艂a pani z ni膮 w nocy drugiego wrze艣nia.

- Tak, w moim mieszkaniu. Powiedzia艂a m臋偶owi, 偶e ma wieczorem zebranie.

- My艣li pani, 偶e jej wierzy?

- Julietta jest bardzo ostro偶na. Na razie o nic jej nie podejrzewa. Gdyby by艂o inaczej, na pewno by mi o tym powiedzia艂a. M贸wi膮c szczerze, pani porucznik, s膮dz臋, 偶e Julietta wola艂aby, 偶eby jej m膮偶 byt bardziej podejrzliwy.

- A niedziela rano, kiedy zabra艂a dziecko na spacer? By艂a pani z nimi?

- Spotykamy si臋 w parku. - Jej g艂os sta艂 si臋 cieplejszy. - Bardzo lubi臋 ch艂opca.

- Czyli sp臋dza pani z nim czas. Spotykacie si臋 we tr贸jk臋.

- Mniej wi臋cej raz w tygodniu. Chc臋, 偶eby mnie znal i dobrze si臋 przy mnie czu艂. Kiedy b臋dzie doros艂y, mo偶e zrozumie nasz zwi膮zek.

- Czy Julietta kiedykolwiek wspomina艂a, 偶e m膮偶 jest agresywny?

- Nie, nigdy. Prosz臋 mi wierzy膰, gdyby w tym domu dochodzi艂o do przemocy, sama nalega艂abym, 偶eby Julietta zabra艂a dziecko i si臋 wyprowadzi艂a. On ma dziwn膮 prac臋, niepokoj膮c膮, ale nie przenosi tego na 偶ycie. Podejrzewa go pani o zamordowanie tej kobiety z chi艅skiej dzielnicy. Pani porucznik, gdybym uwa偶a艂a, 偶e on jest zdolny do czego艣 podobnego, natychmiast zabra艂abym od niego moj膮 kochank臋 i jej synka. Bez wzgl臋du na okoliczno艣ci.

- Peabody, wiesz, na czym polega problem ludzi, kt贸rzy maj膮 pozama艂偶e艅ski romans?

- Na tym, 偶e ci膮gle musz膮 t艂umaczy膰, dlaczego nie nosz膮 w domu tej seksownej bielizny, kt贸r膮 ci膮gle kupuj膮?

- To te偶. Mia艂am na my艣li z艂udzenie. Nie wierz膮, 偶e to si臋 nie wyda. Niekt贸rym si臋 udaje, przez jaki艣 czas, tylko 偶e zawsze s膮 podpowiedzi. Zbyt cz臋ste p贸藕ne powroty z pracy, jakie艣 potajemne rozmowy przez 艂膮cze, przyjaci贸艂ka przyjaci贸艂ki przypadkiem widzi ci臋 w jakiej艣 odleg艂ej restauracji z kim艣 innym ni偶 m膮偶. Ale jest co艣 wa偶niejszego, o ile wsp贸艂ma艂偶onek nie jest w 艣pi膮czce. Zmys艂y, wiesz, wszystko si臋 zmienia, wygl膮d, zapach, dotyk. Serena Unger nie jest g艂upia, a jednak wierzy, 偶e Breen niczego nie widzi.

- A pani nie?

- Breen wie. 呕onka od p贸艂tora roku pogrywa z inn膮 kobiet膮. On o tym wie.

- Skoro wie, jak mo偶e to ignorowa膰 i dzie艅 w dzie艅 udawa膰, 偶e wszystko jest w porz膮dku? Przecie偶 co艣 takiego mo偶e doprowadzi膰 cz艂owieka do szale艅stwa. No tak, pani w艂a艣nie do tego zmierza. Gdyby Roarke mia艂 kogo艣 na boku, co by pani zrobi艂a?

- Nigdy by nie znale藕li cia艂. - Stoj膮c na 艣wiat艂ach, puka艂a palcami w kierownic臋. - Kobiety niszcz膮 szcz臋艣cie jego domu, zagra偶aj膮 rodzinie. Gorzej, one pozbawiaj膮 go poczucia m臋sko艣ci. Facet ca艂ymi dniami pisze o mordercach. Jest nimi zafascynowany. Dlaczego by samemu nie spr贸bowa膰? Pokaza膰 tym dziwkom, kto tu rz膮dzi. My艣l臋, 偶e pora go przycisn膮膰. Najpierw sprawdzimy te punkty sprzeda偶y gipsu. Mo偶e znajdziemy co艣 ciekawego.

Peabody wyj臋艂a swoj膮 podr臋czn膮 jednostk臋 i odnalaz艂a adresy najbli偶szych sklep贸w.

- Pani porucznik, wiem, 偶e stawia pani na Breena i Renquista, ale mnie co艣 ci膮gnie w przeciwnym kierunku. Mam nadziej臋, 偶e si臋 pani nie wkurzy i nie b臋dzie mnie bi艂a. Widzia艂am, jak pani bije. To chyba boli.

- Ha, gdybym si臋 wkurza艂a na ka偶dego, kto si臋 ze mn膮 nie zgadza! No dobra, wkurzam si臋, ale tym razem zrobi臋 wyj膮tek.

- Wielkie dzi臋ki.

- To dlaczego si臋 nie zgadzasz?

Peabody odwr贸ci艂a si臋 w fotelu, by wyra藕niej widzie膰 twarz Eve.

- Moim zdaniem to Fortney najbardziej pasuje do profilu. Nic szanuje kobiet. Bije je, zdradza, wszystko, 偶eby si臋 popisa膰, 偶e by pokaza膰, jaki jest wa偶ny. 呕yje z siln膮 kobiet膮, bo ona si臋 nim opiekuje. Im bardziej o niego dba, tym bardziej on ni膮 pogardza i zdradza. Ma dwie by艂e 偶ony, kt贸re totalnie go oskuba艂y z kasy za to, 偶e nie potrafi艂 utrzyma膰 wacka w portkach. Bez Peppei facet jest zerem. K艂ama艂 podczas przes艂uchania. Jego alibi ma wi臋cej dziur ni偶 szwajcarski ser. Jest strasznie teatralny.

- Wszystko to prawda. 艁zy wzruszenia i dumy staj膮 mi w oczach.

- Powa偶nie?

- Te Izy? Nie. Prawd膮 jest to, co powiedzia艂a艣. Te uwagi sprawiaj膮, 偶e facet nadal jest na li艣cie.

- Ja po prostu nie rozumiem, dlaczego podejrzewa pani kogo艣 takiego jak Breen. Nie kapuj臋. Facet, kt贸ry tak kocha rodzin臋. Je艣li nawet wie o romansie, to czy nie wydaje si臋 pani, 偶e trzyma to dla siebie, bo kocha 偶on臋 i syna, i chce, 偶eby to si臋 ju偶 sko艅czy艂o? Dop贸ki nie powie tego g艂o艣no, sprawy jakby nie ma. Dok艂adnie rozumiem takie zachowanie. M贸g艂 przekona膰 samego siebie, 偶e to si臋 nie liczy, bo 偶ona nie zdradza go z innym facetem. Ona przechodzi etap eksperymentowania, to wszystko.

- Mo偶liwe, 偶e masz racj臋.

- Mo偶liwe? - Podochocona Peabody kontynuowa艂a wyw贸d. - A Renquist jest za bardzo nad臋ty. Ca艂y ten niedzielny podkurek o dziesi膮tej! No i ta jego 偶ona. Wierz臋, 偶e mo偶e przymyka膰 oko, kiedy on od czasu do czasu wk艂ada jej bielizn臋, ale nie jestem w stanie sobie wyobrazi膰, by mog艂a mieszka膰 pod jednym dachem z psychopat膮. Na to ona jest zbyt nad臋ta. Poza tym, ona na pewno by wiedzia艂a. Wida膰, 偶e trzyma r臋k臋 na pulsie. Za艂o偶臋 si臋, 偶e co艣 by zauwa偶y艂a.

- My艣l臋, 偶e masz sporo racji. Nic nie ujdzie jej uwadze. A jednak s膮dz臋, 偶e psychopata wcale by jej nie przeszkadza艂, dop贸ki nie zachlapywa艂by krwi膮 pod艂ogi w jej domu. Peabody, rozmawia艂am z kobiet膮, kt贸ra go wychowywa艂a. Po艣lubi艂 jej kopi臋, tyle 偶e na wy偶szym poziomie. Ty uwa偶asz, 偶e to Fortney? Co艣 ci opowiem. Je艣li nie zamkniemy tej sprawy do pojutrza, we藕miesz go.

- Dok膮d?

- Peabody rozpracujesz go. Skupisz si臋 na nim i zobaczysz, co z tego wyjdzie.

- My艣li pani, 偶e jeste艣my blisko?

- Tak. Ale mo偶e zd膮偶ysz.

Zanim Eve uzna艂a, 偶e pora odwiedzi膰 w szpitalu Marlene Cox, zajrza艂a do trzech sklep贸w. Przed wej艣ciem do sali zauwa偶y艂a ochroniarza, kt贸rego wys艂a艂a na dziesi臋ciominutow膮 przerw臋, a na jego miejscu postawi艂a Peabody.

W sali zasta艂a pani膮 Cox, kt贸ra czyta艂a na g艂os ksi膮偶k臋 pod艂膮czonej do skomplikowanej aparatury c贸rce. Kiedy Eve wesz艂a, Sela podnios艂a g艂ow臋, zaznaczy艂a stron臋 i zamkn臋艂a ksi膮偶k臋.

- Podobno ludzie w 艣pi膮czce cz臋sto s艂ysz膮, co si臋 wok贸艂 nich dzieje, ale nie s膮 w stanie zareagowa膰. To tak, jakby cz艂owiek by艂 za zas艂on膮, kt贸rej nie mo偶e rozsun膮膰.

- Zgadza si臋, prosz臋 pani.

- Czytamy jej na zmiany. - Pani Cox poprawi艂a ko艂dr臋, kt贸r膮 przykryta by艂a Marlene. - W nocy w艂膮czyli艣my jej dysk z nagraniem Jane Eyre. To ukochana powie艣膰 Marlene. Czyta艂a to pani?

- Nie.

- To pi臋kna historia. O mi艂o艣ci, przetrwaniu, zwyci臋stwie, odkupieniu. Dzi艣 przynios艂am ksi膮偶k臋. My艣l臋, 偶e jest jej przyjemnie, kiedy s艂yszy m贸j g艂os.

- Na pewno ma pani racj臋.

- Pani uwa偶a, 偶e ju偶 po niej. Oni wszyscy tak uwa偶aj膮. S膮 dla nas bardzo dobrzy, robi膮, co w ich mocy, ale uwa偶aj膮, 偶e ju偶 po Marlene. A ja wiem, 偶e to nieprawda.

- Pani Cox, trudno mi co艣 powiedzie膰...

- Wierzy pani w cuda? Pani... przepraszam, zapomnia艂am, jak pani si臋 nazywa.

- Dallas, porucznik Dallas.

- Pani porucznik, wierzy pani w cuda? Nigdy si臋 nad tym nie zastanawia艂am.

- Ja wierz臋.

Eve podesz艂a do 艂贸偶ka i spojrza艂a na Marlene. Jej twarz by艂a zupe艂nie pozbawiona koloru. Klatka piersiowa 艂agodnie unosi艂a si臋 i opada艂a w rytm oddychaj膮cej za ni膮 aparatury. 艢mier膰 ju偶 na ni膮 czeka艂a.

- Pani Cox, on mia艂 j膮 zgwa艂ci膰. Mia艂 by膰 brutalny. Robi艂 wszystko, by nie straci艂a za wcze艣nie przytomno艣ci, 偶eby czu艂a b贸l, strach, 偶eby by艂a 艣wiadoma, 偶e nikt jej nie pomo偶e. On chcia艂 si臋 tym rozkoszowa膰, chcia艂 si臋 nad ni膮 zn臋ca膰 jak najd艂u偶ej. W ci臋偶ar贸wce by艂y narz臋dzia, kt贸rych zamierza艂 u偶y膰.

- Chce pani, 偶ebym wiedzia艂a, 偶e tego unikn臋艂a, bo walczy艂a i mu uciek艂a. Powstrzyma艂a go od zrobienia tych okropnych rzeczy, i to by艂 cud. - Oddycha艂a nier贸wno, jak gdyby walczy艂a z 艂zami. - C贸偶, zdarzy艂 si臋 raz, mo偶e zdarzy si臋 i drugi. Jak tylko rozsunie zas艂on臋, o wszystkim pani opowie. Powiedziano nam, 偶e nie do偶yje rana, a ju偶 min臋艂o po艂udnie. Je艣li s膮dzi艂a pani, 偶e ju偶 po niej, to po co pani tu dzi艣 przysz艂a?

Eve chcia艂a co艣 t艂umaczy膰, ale tylko pokr臋ci艂a g艂ow膮 i spojrza艂a na Marlene.

- C贸偶, mia艂am powiedzie膰, 偶e taka jest procedura. Prawda jest jednak inna, pani Cos. Teraz Marlene nale偶y tak偶e do mnie. Tak to czuj臋.

W tym momencie odezwa艂 si臋 sygna艂 komunikatora. Eve przeprosi艂a pani膮 Cox i wysz艂a na korytarz.

- Peabody, do mnie - zarz膮dzi艂a zaraz po zako艅czeniu rozmowy.

- Mamy co艣?

- Obserwujemy dom Renquista. Opiekunka w艂a艣nie wezwa艂a taks贸wk臋. Jedzie do Metropolitan Museum, bez dziecka. Czeka艂am na okazj臋, 偶eby porozmawia膰 z ni膮 sam na sam.

Sophia powoli przemierza艂a sal臋 z obrazami francuskich impresjonist贸w. Eve dyskretnie zamieni艂a kilka s艂贸w z informatork膮, po czym j膮 zwolni艂a i ruszy艂a w kierunku au pair.

- Sophia DiCarlo? - Eve wyj臋艂a odznak臋. Zauwa偶y艂a, 偶e dziewczyna poblad艂a.

- Ja nic nie zrobi艂am.

- Dlatego nie powinna艣 si臋 ba膰. Usi膮d藕my, dobrze?

- Nie z艂ama艂am prawa.

- I nie r贸b tego teraz, odmawiaj膮c wsp贸艂pracy z oficerem policji. - To nie by艂o 偶adne przest臋pstwo, ale Sophia najwyra藕niej o tym nie wiedzia艂a.

- Pani Renquist zabroni艂a mi z pani膮 rozmawia膰. Jak mnie pani znalaz艂a? Mog臋 straci膰 prac臋. To dobra posada. 艢wietnie sobie radz臋 z Rose.

- Wierz臋. Pani Renquist nie musi wiedzie膰, 偶e rozmawia艂y艣my, Chc膮c sobie zapewni膰 kooperacj臋, Eve wzi臋艂a dziewczyn臋 pod rami臋 i podprowadzi艂a do 艂aweczki na 艣rodku sali.

- Jak s膮dzisz, dlaczego pani Renquist zabroni艂a ci ze mn膮 rozmawia膰?

- Ludzie plotkuj膮. Kiedy policja przes艂uchuje rodzin臋 i personel, ludzie na pewno b臋d膮 plotkowa膰. Jej m膮偶 to wa偶na osobisto艣膰. Bardzo wa偶na. Ludzie lubi膮 plotkowa膰 o wa偶nych osobisto艣ciach.

M贸wi膮c, wykr臋ca艂a nerwowo d艂onie. Eve niecz臋sto widzia艂a, by kto艣 tak si臋 zachowywa艂. Nerwy, a mo偶e raczej strach, a偶 promieniowa艂y.

- Sophio, pos艂uchaj. Sprawdzi艂am ci臋 przez Urz膮d Imigracyjny. Przebywasz tu legalnie. Dlaczego si臋 boisz policji?

- Ju偶 m贸wi艂am. Pa艅stwo Renquist przywie藕li mnie do Ameryki, dali mi prac臋. Je艣li ich zawiod臋, ode艣l膮 mnie z powrotem. Kocham Rose. Nie chc臋 straci膰 mojego male艅stwa.

- Jak d艂ugo u nich pracujesz?

- Pi臋膰 lat. Rose mia艂a roczek. To taka s艂odka dziewczynka.

- A jej rodzice? Dobrze ci si臋 u nich pracuje?

- S膮 bardzo sprawiedliwi. Mam pi臋kny pok贸j, dobrze mi p艂ac膮. Raz, w tygodniu mam wolny jeden ca艂y dzie艅 i jedno popo艂udnie. Lubi臋 tu przychodzie, do muzeum. Dokszta艂cam si臋.

- Dobrze ze sob膮 偶yj膮? Renquistowie?

- Nie rozumiem.

- Czy si臋 k艂贸c膮? - Nie.

- Nigdy?

Strach ust膮pi艂 miejsca desperacji.

- Zawsze zachowuj膮 si臋 stosownie.

- Jako艣 tego nie kupuj臋, Sophio. Mieszkasz u nich od pi臋ciu lat i nigdy nie zauwa偶y艂a艣 niczego niestosownego, nie s艂ysza艂a艣 偶adnej k艂贸tni?

- To nie moja sprawa.

- Chcia艂abym, 偶eby to by艂a twoja sprawa. - Pi臋膰 lat, zastanawia艂a si臋 Eve. Przy tych zarobkach dziewczyna powinna mie膰 ca艂kiem 艂adne zabezpieczenie finansowe. Domniemana mo偶liwo艣膰 utraty pracy powinna j膮 co najwy偶ej lekko niepokoi膰, a nie a偶 tak przera偶a膰. - Dlaczego si臋 ich boisz?

- Nie wiem, co pani ma na my艣li.

- Wiesz. - Mia艂a to w oczach. Wyra藕nie. - Czy on przychodzi do twojego pokoju w nocy, kiedy dziewczynka 艣pi? Kiedy 偶ona jest u siebie?

艁zy, kt贸re zbiera艂y si臋 od d艂u偶szej chwili, teraz sp艂yn臋艂y po potoczkach.

- Nie. Nie! Nie b臋d臋 z pani膮 o tym rozmawia膰. Strac臋 prac臋.

- Sp贸jrz na mnie. - Eve wzi臋艂a roztrz臋sione d艂onie Sophii i mocno 艣cisn臋艂a. - Przed chwil膮 by艂am w szpitalu, odwiedza艂am kobiet臋, kt贸ra w艂a艣nie umiera. Porozmawiasz ze mn膮 i powiesz mi prawd臋.

- Pani mi nie uwierzy. To bardzo wa偶na osobisto艣膰. Pani powie, 偶e k艂ami臋, a oni ode艣l膮 mnie do domu.

- On ci to powiedzia艂. 呕e nikt ci nie uwierzy, tak? 鈥濵og臋 robi膰 z tob膮, co zechc臋, bo i tak nikt ci nie uwierzy鈥. Myli艂 si臋, Sp贸jrz na mnie. Uwierz臋 ci.

Oczy zupe艂nie zasz艂y jej 艂zami, ale chyba co艣 zobaczy艂a, bo nagle zacz臋艂a m贸wi膰.

- On mi t艂umaczy, 偶e musz臋, bo jego 偶ona tego nie robi. Odk膮d si臋 okaza艂o, 偶e b臋dzie mia艂a dziecko. Maj膮 osobne pokoje. To... on m贸wi, 偶e tak wygl膮da kulturalne ma艂偶e艅stwo i 偶e ja mam pozwoli膰, 偶eby... 偶eby mnie dotyka艂.

- To nie ma nic wsp贸lnego z 偶adn膮 kultur膮.

- On jest wa偶n膮 osobisto艣ci膮, a ja tylko s艂u偶膮c膮. - Cho膰 wci膮偶 p艂aka艂a, w jej g艂osie pojawi艂a si臋 ch艂odna stanowczo艣膰. - Je艣li komu艣 o tym powiem, ode艣le mnie. Odbierze mi Rose. B臋d臋 zha艅biona. Przynios臋 wstyd rodzinie, zrujnuj臋 ich. Wi臋c on przychodzi do mojego pokoju, zamyka drzwi na klucz, gasi 艣wiat艂o. Robi臋, co mi ka偶e, a potem odchodzi.

- Czy ci臋 bije?

- Czasami. - Spu艣ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na swoje r臋ce i kapi膮ce na nie 艂zy. - Z艂o艣ci si臋, kiedy nie mo偶e. Ona wie. - Sophia podnios艂a wzrok. - Pani Renquist, Wie o wszystkim, co dzieje si臋 w domu. Ale nic nie m贸wi, nic nie robi. Czuj臋, 偶e kiedy si臋 dowie, 偶e z pani膮 rozmawia艂am, skrzywdzi mnie du偶o okrutniej ni偶 on.

- Chc臋, 偶eby艣 sobie przypomnia艂a noc, wczesny ranek drugiego wrze艣nia. Czy on by艂 w domu?

- Nie wiem. Przysi臋gam - Nie czeka艂a na dalsze pytania. - M贸j pok贸j mie艣ci si臋 na ty艂ach domu, drzwi zawsze s膮 zamkni臋te. Nie s艂ysz臋, kiedy kto艣 przychodzi lub wychodzi. Mam interkom z pokojem Rose. Zawsze jest w艂膮czony, z wyj膮tkiem... On zawsze wy艂膮cza. Nigdy nie wychodz臋 w nocy z pokoju, no, chyba 偶e Rose mnie potrzebuje.

- A tamta niedziela rano?

- Zjedli brunch, jak zawsze. Dziesi膮ta trzydzie艣ci. Punktualnie. Ani minuty wcze艣niej, ani minuty p贸藕niej.

Wcze艣niej, powiedzmy, 贸sma rano. By艂 wtedy w domu?

Nie mam poj臋cia. - Zagryz艂a doln膮 warg臋, jak gdyby pr贸bowa艂a sobie przypomnie膰. - Chyba nie. By艂am u Rose, pomaga艂am jej wybra膰 sukienk臋. W niedziel臋 musi nosi膰 odpowiednie sukienki. Widzia艂am go przez okno. Pan Renquist przyjecha艂 do domu. By艂a mniej wi臋cej dziewi膮ta trzydzie艣ci. Czasami w niedziel臋 rano grywa w golfa lub tenisa. To nale偶y do jego obowi膮zk贸w. Udziela si臋 towarzysko.

- Jak by艂 ubrany?

- Niestety, nie pami臋tam. W koszulk臋 do golfa. Chyba. Tak mi si臋 zdaje. Nie garnitur, tylko co艣 letniego. Oboje bardzo dbaj膮 o str贸j. Ubieraj膮 si臋 stosownie do okoliczno艣ci.

- A wczoraj w nocy? By艂 ca艂y czas w domu?

- Nie wiem. Nie przyszed艂 do mojego pokoju.

- Jak si臋 zachowywa艂 dzi艣 rano?

- Nic widzia艂am go. Polecono mi poda膰 Rose 艣niadanie w bawialni. Czasami tak robimy, kiedy pani lub pan Renquist s膮 zaj臋ci, chorzy, albo gdy maj膮 wa偶ne spotkania.

- O co chodzi艂o tym razem?

- Nie wiem, nie powiedziano mi.

- Czy w domu jest jakie艣 miejsce, gdzie on bywa, a ty i dziecko nie macie wst臋pu?

- Jego gabinet. To bardzo wa偶na osobisto艣膰, ma bardzo odpowiedzialn膮 prac臋. Jego gabinet jest zamkni臋ty na klucz, nikomu nie wolno tam wchodzi膰.

- Dobrze. By膰 mo偶e b臋dziemy musia艂y jeszcze porozmawia膰. Mog臋 ci pom贸c. To, co robi z tob膮 Renquist, jest z艂e, to przest臋pstwo. Mog臋 go powstrzyma膰.

- Prosz臋, prosz臋, nie. Je艣li co艣 pani zrobi, b臋d臋 musia艂a wyjecha膰. Jestem potrzebna Rose. Pani Renquist jej nie kocha, nie tak jak ja, a on... on wcale nie zwraca uwagi na dziecko. To, co mi robi, jest niewa偶ne. Nie robi tego tak cz臋sto, ju偶 nie. Chyba przesta艂 si臋 mn膮 interesowa膰.

- Gdyby艣 zmieni艂a zdanie, skontaktuj si臋 ze mn膮. Pomog臋 ci.

ROZDZIA艁 19

Skontaktowa艂a si臋 z biurem Renquista, gdzie powiedziano jej, 偶e zosta艂 wezwany poza miasto i przez najbli偶sze dwa dni nie b臋dzie dost臋pny. Po dope艂nieniu wszystkich formalno艣ci um贸wi艂a si臋 na spotkanie po jego powrocie, po czym pojecha艂a do jego domu. Gosposia potwierdzi艂a informacje.

- Widzia艂a pani, jak wyje偶d偶a? Osobi艣cie?

- S艂ucham?

- Widzia艂a pani, jak z walizk膮 w r臋ku wychodzi z domu?

- Nie rozumiem zasadno艣ci tego pytania. Tak si臋 sk艂ada, 偶e osobi艣cie zanosi艂am baga偶e pana Renquista do jego samochodu.

- Dok膮d pojecha艂?

- Pa艅stwo Renquist nie omawiaj膮 ze mn膮 tego typu spraw. Gdyby nawet, z pewno艣ci膮 zabroniliby mi o tym m贸wi膰. Ze wzgl臋du na rodzaj wykonywanej pracy pan Renquist zmuszony jest cz臋sto podr贸偶owa膰.

- Oczywi艣cie. Chcia艂abym zobaczy膰 si臋 z pani膮 Renquist.

- Pani Renquist nie ma i nie b臋dzie przez ca艂y dzie艅.

Eve zerkn臋艂a nad jej g艂ow膮 do 艣rodka. Odda艂aby ca艂膮 wyp艂at臋 za nakaz rewizji.

- Jeeves, prosz臋 mi odpowiedzie膰 na jedno pytanie. Skrzywi艂a si臋.

- Stevens.

- Stevens. Kiedy okaza艂o si臋, 偶e szefa wzywaj膮 obowi膮zki?

- Przypuszczam, 偶e zacz膮艂 przygotowania wczesnym rankiem.

- A jak si臋 dowiedzia艂, 偶e rusza w tras臋?

- S艂ucham?

- Zadzwoni艂o 艂膮cze? Przysz艂a jaka艣 wiadomo艣膰? Wpad艂 prywatny pos艂aniec? Jak?

- Obawiam si臋, 偶e nie wiem.

- Niez艂a z pani gospodyni. W jakim stanie by艂y dzi艣 rano jego oczy?

Stevens wygl膮da艂a na zak艂opotan膮. Ostatecznie g贸r臋 wzi臋艂a irytacja.

- Pani porucznik, oczy pana Renquista mnie nie interesuj膮 i pani膮 te偶 nie powinny. Mi艂ego dnia.

Przez u艂amek sekundy mia艂a ochot臋 wepchn膮膰 stop臋 mi臋dzy framug臋 a zamykaj膮ce si臋 jej przed nosem drzwi, jednak uzna艂a, 偶e by艂aby to tylko strata energii.

- Peabody, powiedz ch艂opakom z WPE, 偶eby zacz臋li sprawdza膰, dok膮d i czym wyjecha艂 Renquist.

- S膮dz臋, 偶e to on.

- Dlaczego?

Tym razem to Peabody wpad艂a w zak艂opotanie.

- Molestuje opiekunk臋 - powiedzia艂a, drepcz膮c za Eve do samochodu. - Oboje z 偶on膮 sk艂amali, 偶e w niedziel臋 rano byli w domu. Ma sw贸j prywatny gabinet zamykany na klucz. I akurat dzi艣 rano zosta艂 wezwany poza miasto.

- A wi臋c ot tak, po prostu, wykre艣lisz Fortneya? Peabody, to zwyczajne niechlujstwo.

- Przecie偶 wszystko pasuje.

- Wszystko mo偶na dopasowa膰.. Molestuje opiekunk臋, bo jest nad臋tym gnojem i zbocze艅cem. 呕ona mu nie daje, a pod r臋k膮 jest m艂oda 艂adna dziewczyna, kt贸ra boi si臋 odm贸wi膰. Sk艂amali, bo oboje s膮 nad臋tymi gnojami. Nie chcieli, 偶eby policja si臋 czepia艂a, wi臋c powiedzieli, 呕e by艂 w domu i spok贸j. Ma zamykany gabinet, bo zatrudnia personel, kt贸ry m贸g艂by w臋szy膰, a przecie偶 facet zajmuje si臋 sprawami wielkiej wagi. A c贸rka? Renquist nie chce, 偶eby mu przeszkadza艂a, kiedy pracuje. Wyjecha艂 dzi艣 rano, bo tak膮 ma prac臋. Dzwoni 艂膮cze, facet wstaje i jedzie.

- Cholera.

- Je艣li nie spojrzysz na to z r贸偶nych stron, nie znajdziesz prawid艂owych odpowiedzi. A teraz sprawdzimy jak w czasie przes艂uchania zachowa si臋 Breen.

Breen ju偶 czeka艂, przygl膮daj膮c si臋 weneckiemu lustru. Kiedy Eve wesz艂a do pokoju przes艂ucha艅, odwr贸ci艂 si臋 i przywita艂 j膮 twoim ch艂opi臋cym u艣miechem.

- Wiem, 偶e powinienem si臋 wkurzy膰 i wezwa膰 adwokata, ale ta sytuacja jest taka zabawna.

- Ciesz臋 si臋, 偶e dostarczam panu rozrywki.

- Musia艂em zostawi膰 Jeda u s膮siadki. Nie ufam androidom, kiedy jestem poza domem. Mam nadziej臋, 偶e to nie potrwa zbyt d艂ugo.

- W takim razie niech pan siada i zaczynamy.

- Jasne.

W艂膮czy艂a rekorder, poda艂a numer sprawy i cel przes艂uchania, w ko艅cu wyrecytowa艂a mu jego prawa.

- Panie Breen, czy zrozumia艂 pan swoje prawa i obowi膮zki?

- Tak, oczywi艣cie. S艂ysza艂em w mediach, 偶e dzi艣 rano dosz艂o do napadu. Facet na艣laduje Bundy'ego. Jak pani my艣li?

- Tom, pozwoli pan, 偶e to ja b臋d臋 zadawa膰 pytania.

- Przepraszam, to z przyzwyczajenia. - U艣miechn膮艂 si臋 promiennie.

- Gdzie pan by艂 dzi艣 o drugiej nad ranem?

- W domu, spa艂em. Sko艅czy艂em prac臋 oko艂o p贸艂nocy, o drugiej ju偶 dawno chrapa艂em.

- Czy pa艅ska 偶ona by艂a w domu?

- Oczywi艣cie. Chrapa艂a w 艂贸偶ku obok mnie, tyle 偶e do艣膰 delikatnie, jak to kobieta.

- Tom, my艣lisz, 偶e za dowcipne odpowiedzi przyznajemy dodatkowe punkty?

- To chyba nie szkodzi.

Eve w milczeniu spojrza艂a na swoj膮 asystentk臋.

- No c贸偶 - wtr膮ci艂a si臋 Peabody. - Jak j膮 pan wkurzy, mo偶e panu zaszkodzi膰. Prosz臋 mi wierzy膰.

- Zamierzaj膮 panie zabawi膰 si臋 w dobrego i z艂ego policjanta? - Breen kiwa艂 si臋 na krze艣le. - Zapozna艂em si臋 z wszystkimi metodami przes艂ucha艅. Nigdy nie mog艂em zrozumie膰, dlaczego akurat ta zawsze dzia艂a. Przecie偶 to najstarsza i najbardziej znana sztuczka, opisana we wszystkich podr臋cznikach.

- Nie, najstarsz膮 sztuczk膮 z podr臋cznik贸w jest zaproszenie do mojego biura, gdzie podczas milej przyjacielskiej pogaw臋dki przes艂uchiwany znienacka si臋 o co艣 potyka i upada, rozbijaj膮c sobie twarz. Nie przestaj膮c si臋 ko艂ysa膰, uwa偶nie obserwowa艂 Eve.

- Nie s膮dz臋. Na pewno jest pani uprzedzona i ma wrodzon膮 sk艂onno艣膰 do agresji, ale nie bije pani podejrzanych. Na to jest pani zbyt uczciwa. Pani jest dobrym glin膮. - M贸wi艂 z przekonaniem, najwyra藕niej polega艂 na swoim intelekcie i intuicji. - Takim, kt贸ry dr膮偶y spraw臋 i 艂atwo nie odpuszcza. Pani wiem w ducha prawa. Nie w liter臋, a w艂a艣nie w ducha. By膰 mo偶e od czasu do czasu chadza pani na skr贸ty, zdobywa informacje, kt贸re nie trafiaj膮 potem do oficjalnych raport贸w, ale jest pani ostro偶na i nie przekracza granic prawa. Wydobywanie zezna艅 przemoc膮 nie le偶y w pani naturze.

Spojrza艂 na Peabody.

- Przygwo藕dzi艂em pani膮 porucznik, prawda?

- Panie Breen, nie przygwo藕dzi艂by pan pani porucznik, nawet gdyby zrobi艂 pan sobie z tego cel 偶ycia. Ona jest poza pana zasi臋giem.

Jego usta drgn臋艂y w u艣miechu irytacji.

- Pani po prostu nie chce przyzna膰, 偶e jestem w te klocki tak dobry jak wy. Prosz臋 mi wierzy膰: badanie morderc贸w nie ogranicza si臋 tylko do morderc贸w. Bada si臋 te偶 gliny.

- I ofiary? - wtr膮ci艂a si臋 Eve.

- Oczywi艣cie, ofiary te偶.

- Te badania, analizowanie fakt贸w, pisanie o nich... wyostrzy艂y pa艅ski zmys艂 obserwacji, prawda?

- Pisarze to urodzeni obserwatorzy. Tym 偶yjemy.

- Pisz膮c o przest臋pstwie, opisuje pan tego, kto je pope艂ni艂, tego, kto pad艂 jego ofiar膮, oraz tych, kt贸rzy prowadzili w tej sprawie dochodzenie. M贸wi膮c kr贸tko, pisze pan o ludziach. Zna si臋 pan na ludziach.

- Znowu ma pani racj臋.

- Tom, skoro jest pan taki spostrzegawczy, tak wyczulony na ludzk膮 natur臋 i zachowanie, na pewno nie umkn膮艂 pa艅skiej uwadze fakt, 偶e podczas gdy pan bawi si臋 z synkiem, 偶ona bzyka si臋 na boku.

U艣miech znikn膮艂 z jego twarzy, jak gdyby Eve nacisn臋艂a klawisz 鈥瀠su艅鈥. Miejsce zadowolenia zaj膮艂 szok, nadaj膮c jego sk贸rze odcie艅 kredowej blado艣ci. Dopiero potem zawrza艂 gniew i poni偶enie. - Nie ma pani prawa tak m贸wi膰. - Daj spok贸j, Tom. Przecie偶 niesamowity dar obserwacji nie wi贸d艂 ci臋 w twoim w艂asnym zamku, gdzie m臋偶czyzna jest kr贸lem. Wiesz, co si臋 dzieje. A mo偶e powinnam to wyja艣ni膰?

- Zamknij si臋!

- To musi by膰 wkurzaj膮ce, nie? - Kr臋c膮c g艂ow膮, wsta艂a, obesz艂a st贸艂 i stan臋艂a za jego plecami. Pochyli艂a si臋 nad nim i powiedzia艂a mu prosto do ucha: - Nie ma nawet tyle przyzwoito艣ci, by posuwa膰 faceta, podczas gdy ty bawisz si臋 w domu w mamusi臋. Jak to o tobie 艣wiadczy, Tom? Seks by艂 takt nudny, 偶e zapragn臋艂a sprawdzi膰, jak to jest po drugiej stronie. To chyba nie najlepiej 艣wiadczy o twoim wyposa偶eniu, co?

- Ju偶 m贸wi艂em, 偶eby si臋 pani zamkn臋艂a! Nie musz臋 wys艂uchiwa膰 tych bredni.

Zaciskaj膮c d艂onie w pi臋艣ci, chcia艂 poderwa膰 si臋 z krzes艂a, ale Eve posadzi艂a go z powrotem.

- Niestety, musisz. Tej nocy, kiedy zgin臋艂a Jacie Wooton, twoja 偶ona nie by艂a na 偶adnym zebraniu. By艂a z kochank膮, Z kobiet膮. Wiedzia艂e艣 o tym, prawda, Tom? Jak to jest, kiedy si臋 wie, 偶e 偶ona kocha inn膮 kobiet臋, po偶膮da jej, oddaje si臋 jej, kiedy ty wychowujesz waszego syna, prowadzisz wasz dom, jeste艣 lepsz膮 偶on膮 ni偶 ona kiedykolwiek by艂a.

- Dziwka! - Breen schowa艂 twarz w d艂oniach. - Cholerna dziwka!

- Tom, ja ci nawet wsp贸艂czuj臋. Zajmujesz si臋 domem, dzieckiem, robisz karier臋. Twoja kariera jest wa偶na. Jeste艣 kim艣, a mimo to podj膮艂e艣 si臋 profesjonalnie wychowywa膰 syna, i to podziwiam. Tymczasem ona sp臋dza ca艂e dnie w biurze i rozmawia na zebraniach o ciuchach. Na mi艂o艣膰 bosk膮. - Eve westchn臋艂a ci臋偶ko i powoli pokiwa艂a g艂ow膮. - O tym, co ludzie b臋d膮 nosi膰 w najbli偶szym sezonie. To dla niej wa偶niejsze ni偶 rodzina. Ignoruje ciebie i dzieciaka. Twoja matka by艂a taka sama. Ale Jule posun臋艂a si臋 dalej. K艂amie, zdradza, kurwi si臋 z inn膮 kobiet膮, zamiast by膰 matk膮 i 偶on膮.

- Zamknij si臋! Niech si臋 pani wreszcie zamknie!

- Chcesz j膮 ukara膰, Tom. Kto by ci臋 wini艂? Chcesz zachowa膰 resztki szacunku do samego siebie. Ka偶dy by to zrobi艂. To ci臋 z偶era. Dzie艅 po dniu, noc w noc. Wprawia ci臋 w szale艅stwo. Kobiety nie s膮 dobre, do cholery, prawda?

Usiad艂a na brzegu sto艂u, blisko niego, wtargn臋艂a w jego osobist膮 przestrze艅. Wiedzia艂a, 偶e to wyczuje, sama czu艂a jego wibracje.

- Patrzy mi prosto w oczy i k艂amie. Kocham j膮 i nienawidz臋 jej za to. Nienawidz臋 jej, bo wci膮偶 j膮 kocham. Ona o nas nie my艣li. Ta kobieta jest dla niej wa偶niejsza i za to j膮 nienawidz臋.

- Wiedzia艂e艣, 偶e nie posz艂a na zebranie. Kiedy jej nie by艂o, dusi艂e艣 to w sobie? Wr贸ci艂a do domu i posz艂a spa膰. By艂a zbyt zm臋czona, by z tob膮 porozmawia膰, bo spotka艂a si臋 z t膮 kobiet膮. Czy zaczeka艂e艣, a偶 p贸jdzie na g贸r臋 i po艂o偶y si臋 do 艂贸偶ka, zanim wyszed艂e艣? Czy wzi膮艂e艣 narz臋dzia i ruszy艂e艣 do chi艅skiej dzielnicy, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e jeste艣 Kub膮 Rozpruwaczem? 呕e masz w艂adz臋, przera偶asz, stoisz ponad prawem? Czy podrzynaj膮c gard艂o Jacie Wooton, mia艂e艣 przed oczyma twarz 偶ony?

- Nie wychodzi艂em z domu.

- Ona o niczym by si臋 nie dowiedzia艂a. Nie zwraca na ciebie uwagi. Nie obchodzisz jej.

Widzia艂a, 偶e co艣 w nim drgn臋艂o, kiedy to powiedzia艂a. Zauwa偶y艂a, jak skuli艂 ramiona, jak gdyby szykowa艂 si臋 do ciosu.

- Ile razy by艂e艣 w chi艅skiej dzielnicy, zanim zaci膮gn膮艂e艣 Jacie do tego zau艂ku, Tom? Facet taki jak ty na pewno dok艂adnie bada teren. Ile razy tam by艂e艣 i zaczepia艂e艣 dziwki i narkomanki?

- Nie bywam w chi艅skiej dzielnicy.

- Nigdy? Rodowity nowojorczyk?

- Kiedy艣 tam by艂em, oczywi艣cie, 偶e by艂em. - Zaczyna艂 si臋 poci膰. Hardo艣膰 ust膮pi艂a pod naporem zdenerwowania. - To znaczy, nie chodz臋 tam po... Nie korzystam z us艂ug licencjonowanych kobiet do towarzystwa.

- Tom, Tom. - Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮, usiad艂a naprzeciw niego i u艣miechn臋艂a si臋 z zadowoleniem. W jej oczach wida膰 by艂o rozbawienie pomieszane z niedowierzaniem. - Taki m艂ody, zdrowy m臋偶czyzna? Chcesz powiedzie膰, 偶e nigdy nie p艂aci艂e艣 za szybkie dmuchanko? Twoja 偶ona nie ma na to ochoty od... jak dawna? Od dw贸ch lat? I ty m贸wisz, 偶e nie korzystasz z legalnego serwisu? Je艣li to prawda, to musisz by膰 strasznie spi臋ty. A mo偶e ju偶 ci nie staje? Mo偶e to dlatego 偶ona postanowi艂a sprawdzi膰, co s艂ycha膰 u konkurencji.

- Nie mam z tym problem贸w. - Jego twarz odzyska艂a kolory. - Jule po prostu... nie wiem, po prostu musi z tym sko艅czy膰. No dobrze, wi臋c odk膮d w domu sprawy si臋 skomplikowa艂y, kilka razy wynaj膮艂em licencjonowan膮 kobiet臋. Jezu, nie jestem przecie偶 eunuchem.

- Ona robi z ciebie eunucha. Poni偶a ci臋 i zdradza. Mo偶e wyszed艂e艣 poderwa膰 jak膮艣 nieznajom膮? Facet ma prawo, kiedy 偶ona go nie dopuszcza. Mo偶e sprawy wymkn臋艂y si臋 spod kontroli? Z艂o艣膰 i frustracja si臋 skumulowa艂y. My艣la艂e艣 o tym, 偶e ci臋 ok艂ama艂a, 偶e le偶a艂a w twoim 艂贸偶ku, a pachnia艂a inn膮 kobiet膮. Ok艂amywa艂a, oszukiwa艂a, robi艂a z ciebie zero.

Zaakcentowa艂a ostatnie s艂owo, pozwalaj膮c mu jeszcze przez chwil臋 wibrowa膰 w powietrzu. Czeka艂a, a偶 do niego dotrze.

- Potrzebujesz zainteresowania, do jasnej cholery. Masz g艂ow臋 pe艂n膮 facet贸w, kt贸rzy potrafili je zdoby膰. Wiedzieli, co zrobi膰, 偶eby kobieta zwr贸ci艂a na nich uwag臋. Dobrze si臋 poczu艂e艣, kiedy dobra艂e艣 si臋 do Jacie, zniszczy艂e艣 symbol tamtej, wyci膮艂e艣 to, co sprawia艂o, 偶e by艂a kobiet膮. Zap艂aci艂a, wszystkie zap艂aci艂y za to, 偶e ci臋 ignoruj膮.

- Nie. - Zwil偶y艂 j臋zykiem usta i wypu艣ci艂 powietrze. - Nie. Pani chyba postrada艂a rozum. Kompletnie pani odbi艂o. Nie powiem wi臋cej ani s艂owa. Chc臋 adwokata.

- Tom, pozwolisz, 偶ebym ja te偶 ci臋 pokona艂a? Chcesz pozwoli膰 jakiej艣 policjantce wygra膰? Je艣li wezwiesz adwokata, ja wygrywam rund臋. Zaczniesz j臋cze膰 i si臋 u偶ala膰, a ja ci臋 oskar偶臋 o dwa zab贸jstwa oraz pobicie i pr贸b臋 zab贸jstwa. Tak ci臋 艣cisn臋 za jaja, 偶e zrobi膮 si臋 sine. O ile w og贸le jeszcze masz jaja.

Oddycha艂 nerwowo. W ciszy, jaka zapad艂a, s艂ycha膰 by艂o tylko jego 艣wist.

- Nie mam nic do dodania. Chc臋 si臋 skonsultowa膰 z moim adwokatem.

- Wygl膮da na to, 偶e wysz艂o na moje. Koniec przes艂uchania.

Podejrzany na w艂asne 偶膮danie skontaktuje si臋 ze swoim przedstawicielem prawnym. Koniec nagrania. Peabody, ustaw dla pana Breena standardowy test psychologiczny i zaprowad藕 tam, sk膮d b臋dzie m贸g艂 skontaktowa膰 si臋 ze swoim adwokatem.

- Tak jest, pani porucznik. Panie Breen? Wsta艂, cho膰 dr偶a艂y mu nogi.

- My艣li pani, 偶e uda艂o si臋 pani mnie upokorzy膰 - powiedzia艂 do Eve. - My艣li pani, 偶e mnie z艂ama艂a. Ale sp贸藕ni艂a si臋 pani. Zrobi艂a to Julietta.

Kiedy opu艣ci艂 sal臋, Eve podesz艂a do lustra i przez chwil臋 patrzy艂a na swoje odbicie.

Wyczerpana wr贸ci艂a do swojego biura. Pierwszy raz czu艂a, 偶e nie prze艂knie nawet 艂yka kawy, dlatego wybra艂a wod臋. Stoj膮c przy niedu偶ym oknie, pi艂a jak wielb艂膮d, zerkaj膮c na przep艂ywaj膮ce w powietrzu i na ulicy pojazdy.

Ludzie przychodzili i odchodzili, zauwa偶y艂a. Nie mieli poj臋cia o tym, co si臋 tu dzia艂o. Do diab艂a, nie chcieli tego wiedzie膰. 鈥濸o prostu dbajcie o nasze bezpiecze艅stwo鈥 tak my艣l膮, kiedy mijaj膮 posterunek. 鈥濺贸bcie swoj膮 robot臋 i zapewnijcie nam bezpiecze艅stwo. Nie obchodzi nas jak, byle to wszystko nas nie zabrudzi艂o鈥.

- Pani porucznik?

Eve nadal patrzy艂a w okno.

- Za艂atwi艂a艣 go?

- Tak, pani porucznik. Skontaktowa艂 si臋 z adwokatem, troch臋 zmi臋k艂. Poprosi艂 o jeszcze jedno po艂膮czenie. W sprawie dziecka. Mmm... zgodzi艂am si臋 na rozmow臋 nadzorowan膮. Zadzwoni艂 do s膮siadki i zapyta艂, czy mog艂aby popilnowa膰 Jeda jeszcze przez kilka godzin. Powiedzia艂, 偶e co艣 go zatrzyma艂o Nie prosi艂 o mo偶liwo艣膰 rozmowy z 偶on膮.

Eve tylko pokiwa艂a g艂ow膮.

- By艂a pani bardzo ostra.

- To uwaga czy komplement?

- Uwaga, Wiem, 偶e zaraz pani powie, 偶e jestem niechlujem ale on zaczyna mi wygl膮da膰 na czystego. Nie doszed艂 do siebie po tym, jak pani wspomnia艂a o 偶onie.

- To prawda.

- No i te licencjonowane kobiety do towarzystwa. Pl膮ta艂 si臋, zapiera艂, 偶e mia艂 z nimi jakie艣 zwi膮zki, a potem si臋 przyzna艂, 偶eby udowodni膰, 偶e wci膮偶 jest sprawny.

- Tak, to by艂o g艂upie z jego strony.

- Nie wygl膮da pani na zachwycon膮.

- Jestem zm臋czona. Po prostu cholernie zm臋czona.

- Mo偶e powinna pani chwil臋 odpocz膮膰, zanim zn贸w si臋 pani do niego dobierze. Adwokat b臋dzie tu za godzin臋. Niech si臋 pani zdrzemnie.

Eve ju偶 mia艂a co艣 powiedzie膰. Odwr贸ci艂a si臋 od okna, ale w tym momencie wszed艂 Trueheart.

- Przepraszam, pani porucznik. Pepper Franklin chce z pani膮 m贸wi膰. Nie wiedzia艂em, czy mam j膮 wpu艣ci膰.

- Tak, dawaj j膮.

- Mam zosta膰? - zapyta艂a Peabody, kiedy Trueheart wyszed艂. - A mo偶e powinnam pilnowa膰 Breena?

- Obstawia艂a艣 Fortneya, wi臋c obie pos艂uchamy, co ona ma do powiedzenia.

Eve usiad艂a za biurkiem i odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 drzwi, kiedy do biura wesz艂a Pepper. Aktorka mia艂a na nosie ogromne srebrne okulary przeciws艂oneczne i jasnoczerwon膮 pomadk臋 na ustach. Pi臋kne l艣ni膮ce w艂osy upi臋艂a w g艂adki ko艅ski ogon. Kostium w ciep艂ym s艂oneczno偶贸艂tym kolorze by艂 przeciwie艅stwem morderczego wyrazu jej s艂odkiej twarzy.

- Peabody, podaj nam kaw臋. Pepper, niech pani siada. W czym mog臋 pom贸c?

- Mo偶e pani aresztowa膰 tego k艂amliwego sukinsyna Leo. Niech go pani zamknie w najciemniejszej norze, niech gnije, a偶 cia艂o odpadnie od tych pieprzonych ko艣ci.

- Pepper, nie musi pani t艂umi膰 przy nas emocji. Co si臋 sta艂o?

- Nie mam nastroju do 偶art贸w. - Zdj臋艂a okulary, ods艂aniaj膮c imponuj膮cy siniec pod okiem. Za kilka godzin, kiedy podejdzie krwi膮, b臋dzie robi! jeszcze wi臋ksze wra偶enie, pomy艣la艂a Eve.

- Och, za艂o偶臋 si臋, 偶e boli.

- Jestem tak w艣ciek艂a, 偶e nie czuj臋. Dowiedzia艂am si臋, 偶e posuwa moj膮 dublerk臋. Cholern膮 dublerk臋! I asystentk臋 kierownika planu. I B贸g wie kogo jeszcze. Zapyta艂am go, ale zaprzeczy艂, po prostu k艂ama艂, chcia艂 mi wm贸wi膰, 偶e co艣 sobie wymy艣li艂am. Ma tu pani jak膮艣 w贸dk臋?

- Niestety nie.

- Och, mo偶e to i lepiej. Budzi艂am si臋 dzi艣 nad ranem ze trzy razy. Sama nie wiem dlaczego, bo zwykle sypiam jak w 艣pi膮czce. Obudzi艂am si臋 i jego nie by艂o. Zdziwi艂am si臋 i zaniepokoi艂am, wi臋c posz艂am sprawdzi膰 skaner. Prosz臋 sobie wyobrazi膰, 偶e wed艂ug systemu ten 艂ajdak by艂 w 艂贸偶ku. C贸偶, nie by艂o go tam. Przeprogramowa艂 skaner, tak s膮dz臋. Na wypadek, gdybym kiedy艣 zacz臋艂a co艣 podejrzewa膰 i wpad艂a na pomys艂, 偶eby si臋 upewni膰. System potwierdzi艂by, 偶e ten gnojek nie wychodzi艂 z domu.

- Zapewne sprawdzi艂a pani dom, 偶eby si臋 przekona膰, czy to nie jest jaka艣 pomy艂ka i Leo na przyk艂ad nie wyszed艂 na moment do kuchni poszpera膰 w autokucharzu.

- Oczywi艣cie, 偶e sprawdzi艂am. Martwi艂am si臋. - W jej g艂osie czu艂o si臋 rozgoryczenie. - Wtedy tylko to mn膮 powodowa艂o. Przeszuka艂am ca艂y dom, czeka艂am, zastanawia艂am si臋, czy nie zawiadomi膰 policji. Potem przysz艂o mi do g艂owy, 偶e m贸g艂 po prostu wyj艣膰 na spacer, albo pojecha艂 na przeja偶d偶k臋, Jezu, ju偶 sama nie wiem, co jeszcze. System zabezpieczaj膮cy by艂 uszkodzony. Usiad艂am w fotelu i oko艂o sz贸stej rano zasn臋艂am. Obudzi艂am si臋 kilka godzin p贸藕niej, na 艂膮czu znalaz艂am wiadomo艣膰.

Si臋gn臋艂a do torby wielko艣ci Nebraski i wyj臋艂a dysk.

- Ma pani ochot臋? Ch臋tnie wys艂ucham tego jeszcze raz.

- Jasne. - Eve wzi臋艂a od niej dysk, umie艣ci艂a go w swoim 艂膮czu i zaprogramowa艂a odtwarzanie wiadomo艣ci.

Us艂ysza艂y g艂os Leo:

- Dzie艅 dobry 艣pioszku! Nie chcia艂em ci臋 budzi膰, wygl膮da艂a艣 tak pi臋knie. Wsta艂em wcze艣niej i postanowi艂em i艣膰 prosto do centrum odnowy. Potem okaza艂o si臋, 偶e mam spotkanie. Nie przewidzisz, na kogo z rana wpadniesz. Mam dzi艣 pe艂ny terminarz, wr贸c臋 p贸藕no, pewnie ju偶 wyjdziesz nagrywa膰 tego zwiastuna. Na pewno b臋dziesz wspania艂a! Przypuszczam, 偶e zobaczymy si臋 dopiero po twoim wieczornym spektaklu. B臋d臋 czeka艂, bo ju偶 za tob膮 t臋skni臋, kochanie.

- Kochanie, niech go szlag! - warkn臋艂a Pepper. - Przesia艂 wiadomo艣膰 oko艂o sz贸stej pi臋tna艣cie. Wie, 偶e budz臋 si臋 oko艂o si贸dmej trzydzie艣ci, nigdy nie 艣pi臋 po 贸smej. On w og贸le nie wr贸ci艂 na noc do domu, ale by艂 kryty. Pojecha艂am do niego do biura, ale on ju偶 zd膮偶y艂 zadzwoni膰 do tej lali, kt贸r膮 pewnie te偶 posuwa艂, zostawi艂 wiadomo艣膰, 偶e nie b臋dzie go ca艂y dzie艅. Zdziwi艂a si臋, kiedy mnie zobaczy艂a, zdaje si臋, 偶e powiedzia艂 jej, 偶e mam jaki艣 kryzys emocjonalny i musi ze mn膮 zosta膰. Ja mu poka偶臋 kryzys emocjonalny.

Wsta艂a, ale kiedy spostrzeg艂a, 偶e w biurze nie ma miejsca, 偶eby kr膮偶y膰, opad艂a na krzes艂o.

- Odwo艂a艂am nagrywanie zwiastuna, wr贸ci艂am do domu i przeszuka艂am jego gabinet. I tak si臋 dowiedzia艂am, 偶e wysy艂a kwiaty i jakie艣 tandetne prezenty do ca艂ego pieprzonego haremu. Znalaz艂am rachunki za pokoje hotelowe, a w jego osobistym kalendarzu nazwiska, daty. Przyszed艂 oko艂o trzeciej. By艂 zaskoczony, kiedy mnie zobaczy艂, ale okaza艂 zachwyt. - W jej podbitym oku b艂ysn臋艂a w艣ciek艂o艣膰. - Odwo艂a艂 kilka spotka艅, czy偶 to nie szcz臋艣cie? Najlepiej, 偶eby艣my poszli na g贸r臋, do 艂贸偶ka, i zn贸w si臋 uszcz臋艣liwili.

- Rozumiem, 偶e powiedzia艂a mu pani, 偶e szcz臋艣cie si臋 od niego odwr贸ci艂o.

- Prosto w oczy. Zapyta艂am, dlaczego nie by艂o go ca艂膮 noc w domu. Pr贸bowa艂 mi wmawia膰, 偶e co艣 mi si臋 przy艣ni艂o albo lunatykowa艂am. Pokaza艂am mu kopie jego rachunk贸w i kalendarza, a ten bezczelnie zacz膮艂 odgrywa膰 obra偶onego i zranionego. Co za cholerny tupet! Je艣li nie mam do niego zaufania, to mamy powa偶ny problem!

Urwa艂a i podnios艂a r臋k臋, daj膮c znak, 偶e potrzebuje chwili.

- Nie mog艂am uwierzy膰 w艂asnym uszom. 艁ga艂 jak zawodowiec, bez zaj膮kni臋cia, bez mrugni臋cia okiem. No c贸偶.

- Nie mam tu alkoholu - przerwa艂a cisz臋 Eve. - Mo偶e napije si臋 pani kawy?

- Dzi臋kuj臋, je艣li mo偶na, to poprosz臋 wody.

Peabody zaj臋艂a si臋 napojami, a Pepper si臋gn臋艂a po okulary i zacz臋艂a je obraca膰 w d艂oni.

- Nie b臋d臋 wchodzi膰 we wszystkie te wstr臋tne szczeg贸艂y, w ka偶dym razie, kiedy si臋 zorientowa艂, 偶e nie kupuj臋 jego bajek i 偶e mi臋dzy nami koniec, 偶e wylatuje z mojego domu, biura, rachunku bankowego i z mojego 偶ycia, zacz臋to si臋 piek艂o. Wtedy mnie uderzy艂.

- Gdzie on teraz jest?

- Nie mam poj臋cia. Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a, kiedy Peabody poda艂a jej wod臋. - Licz臋, 偶e pani go znajdzie, Dallas, i aresztuje. Gdyby nie android z ochrony, nie sko艅czy艂oby si臋 na podbitym oku. Chcia艂am, 偶eby android eskortowa艂 go na g贸r臋, zaczeka艂, a偶 spakuje swoje rzeczy i wyprowadzi艂 z domu. Zawo艂a艂am go, kiedy Leo zbli偶a艂 si臋 do mnie, chc膮c uderzy膰 jeszcze raz. Android go znokautowa艂.

Powoli opr贸偶ni艂a szklank臋.

- M贸wi艂 okropne rzeczy - kontynuowa艂a Pepper. - Okrutne, straszne, szokuj膮ce. Stwierdzi艂, 偶e to wszystko moja wina, 偶e dal si臋 uwie艣膰. Tak, to by艂y jego s艂owa. Pozwala艂 si臋 uwodzi膰 innym kobietom, boja si臋 za bardzo kontroluj臋, nawet w 艂贸偶ku. No i za p贸藕no mi pokaza艂, kto tu rz膮dzi, ca艂y czas s艂ucha艂 rozkaz贸w... despotycznej cipy. - Wzdrygn臋艂a si臋. - Wykrzykiwa艂 takie rzeczy, zanim pojawi艂 si臋 android. By艂am przera偶ona. Nie wiedzia艂am, 偶e mo偶na by膰 tak przera偶onym. Nie wiedzia艂am, 偶e on mo偶e si臋 tak zachowywa膰, jak przez tych kilka okropnych minut.

- Peabody, przynie艣 jeszcze wody - poleci艂a Eve, widz膮c, 偶e Pepper zaczyna si臋 trz膮艣膰.

- Wola艂abym si臋 w艣ciec, ni偶 tak si臋 ba膰. - Jeszcze raz si臋gn臋艂a do torby. Tym razem wyj臋艂a haftowan膮 chusteczk臋 i osuszy艂a oczy z 艂ez. - Kiedy si臋 po prostu w艣ciekam, jest w porz膮dku. S艂ysza艂am o tej kobiecie, kt贸ra zosta艂a w nocy zaatakowana. W mediach pojawi艂y si臋 spekulacje, 偶e to ma zwi膮zek z tymi dwoma morderstwami, o kt贸rych rozmawia艂y艣my. Pomy艣la艂am, 偶e... o Bo偶e, dobry Bo偶e, 偶e Leo mo偶e mie膰 z tym co艣 wsp贸lnego. Leo, jakiego dzi艣 zobaczy艂am, by艂by do tego zdolny. Nie wiem, co robi膰.

- Z艂o偶y pani skarg臋, a my postawimy zarzut pobicia. Znajdziemy go i przymkniemy. Wi臋cej pani nie tknie.

Tym razem Pepper wbi艂a wzrok w szklank臋 z wod膮, kt贸r膮 poda艂a jej Peabody.

- Boj臋 si臋 zosta膰 sama - wyszepta艂a. - Wstyd mi, 偶e zrobi艂 ze mnie takiego tch贸rza, ale...

- Pepper, nie jest pani tch贸rzem. Facet, kt贸ry jest ci臋偶szy o jakie艣 pi臋tna艣cie kilo, wsadza pani pi臋艣膰 w oko i grozi, 偶e na tym nie poprzestanie. Gdyby to pani nie zszokowa艂o, znaczy艂oby, 偶e jest pani idiotk膮. Nie jest pani idiotk膮, przysz艂a pani na policj臋 i sk艂ada pani skarg臋.

- A je艣li on zabi艂 te kobiety? Spa艂am obok niego, kocha艂am si臋 z nim. A je艣li robi艂 te straszne rzeczy, a potem wraca艂 do mnie?

- Mo偶e po kolei. Najpierw papierkowa robota, dopiero wtedy b臋d臋 mog艂a przydzieli膰 pani oficera do ochrony. Policjant mo偶e zosta膰 z pani膮 w domu, je艣li nie czuje si臋 pani pewnie z androidem.

- B臋d臋 wdzi臋czna. Bardzo. Chcia艂abym, 偶eby ten policjant, czy mo偶e policjantka, przyszed艂 po mnie do teatru. Spektakl zaczyna si臋 o 贸smej - powiedzia艂a, u艣miechaj膮c si臋 s艂abo.

Zanim sko艅czy艂a z Pepper i wys艂a艂a dla niej eskort臋 na Broadway, stres i zm臋czenie przyprawi艂y j膮 o potworny b贸l g艂owy. Wszcz臋艂a poszukiwanie Fortneya. Ob艂awa ruszy艂a natychmiast.

Spotka艂a si臋 z adwokatem, kt贸ry przedstawi艂 jej zarzuty swojego klienta. Kiedy za偶膮da艂, by Breena wypuszczono do domu, bo ma pod opiek膮 ma艂e dziecko, Eve nie protestowa艂a. Co wi臋cej, zadziwi艂a adwokata, przek艂adaj膮c przes艂uchanie na nast臋pny dzie艅 na dziewi膮t膮 rano.

Wyznaczy艂a dw贸ch mundurowych, kt贸rzy mieli przez noc pilnowa膰 Breena i jego domu.

Ju偶 dawno powinna by艂a zako艅czy膰 s艂u偶b臋, ale usiad艂a przy swoim biurku i pomy艣la艂a o kawie, o 艣nie, o pracy.

McNab, kt贸ry wtargn膮艂 znienacka do jej biura, wygl膮da艂 tak promiennie i jasno, 偶e a偶 oczy bola艂y od patrzenia.

- Czy ty nie m贸g艂by艣 czasami ubra膰 si臋 w co艣 mniej 艣wiec膮cego? - zapyta艂a z wyrzutem.

- Jest lato, Dallas. Facet musi 艣wieci膰. Mam wiadomo艣ci, od kt贸rych i pani za艣wiec膮 si臋 oczy. Fortney zarezerwowa艂 bilet na prom do Nowego Los Angeles. W艂a艣nie leci pierwsz膮 klas膮.

- Dobra robota, McNab.

Wystrzeli! z palca, niczym ze spluwy, i zdmuchn膮艂 nieistniej膮cy dym.

- Najszybszy elektronik na Wschodnim Wybrze偶u. Pani porucznik, wygl膮da pani na konkretnie wyko艅czon膮.

-Wzrok masz dobry, McNab. Zabierz Peabody do domu. Przypilnuj, 偶eby si臋 dobrze wyspa艂a. W ten delikatny spos贸b chcia艂am zasugerowa膰, 偶eby艣cie si臋 powstrzymali przed zabaw膮 w kr贸liki przez p贸艂 nocy. Peabody musi by膰 jutro w formie.

- Racja. Pani te偶 niech si臋 prze艣pi.

Mo偶e kiedy艣 - mrukn臋艂a, po czym zabra艂a si臋 do przygotowywania dokument贸w na Fortneya. Komitet powitalny z艂o偶ony z przedstawicieli miejscowej w艂adzy b臋dzie na niego czeka艂. kiedy wysi膮dzie z promu.

- Pani porucznik! - Peabody wpad艂a do gabinetu jak bomba. - McNab m贸wi, 偶e pani powiedzia艂a...

- Zainstaluj臋 tu drzwi obrotowe, bo i tak wchodzicie bez pukania, kiedy tylko przyjdzie wam ochota.

- Drzwi byty otwarte. Prawie zawsze s膮 otwarte. McNab po wiedzia艂, 偶e mog臋 i艣膰 do domu, a ja jeszcze nie skontaktowa艂am si臋 z policj膮 w Nowym Los Angeles w sprawie przej臋cia Fortneya, ani nie przes艂a艂am nakazu.

- Ju偶 to zrobi艂am. Odbior膮 go i ode艣l膮 z powrotem. Obiecali, 偶e si臋 postaraj膮, 偶eby noc sp臋dzi艂 w pudle. Do rana nie ma szansy na zgod臋 na wyj艣cie za kaucj膮.

- To by艂o moje zadanie.

- Przymknij si臋 ju偶, Peabody, Id藕 do domu, zjedz normalny posi艂ek, prze艣pij si臋. Egzamin zaczyna si臋 punkt 贸sma.

- Pani porucznik, my艣l臋, 偶e powinnam prze艂o偶y膰 ten egzamin. 艢ledztwo jest w punkcie krytycznym. Czuj臋, 偶e tym razem instynkt mnie nie zawi贸d艂. Kto艣 musi przes艂ucha膰 Fortneya a pani b臋dzie zaj臋ta Breenem, potem pewnie zorganizuje pani przes艂uchanie Renquista, 偶eby zamkn膮膰 ten w膮tek. Mam wra偶enie, 偶e w takim momencie nie powinnam bra膰 p贸艂 dnia wolnego, 偶eby za艂atwia膰 prywatne sprawy.

- Masz trz臋si膮czk臋?

- Hmm, no tak, to te偶.

- Podejd藕 do tego egzaminu, Peabody. Je艣li b臋dziesz musia艂a czeka膰 na nast臋pn膮 szans臋 przez trzy miesi膮ce, kt贸ra艣 z nas skoczy z najbli偶szego wie偶owca. Albo nie, bardziej prawdopodobne, 偶e ja ci臋 zepchn臋. Wiesz co, my艣l臋, 偶e dam sobie rad臋 bez ciebie przez te kilka godzin.

- Ja jednak uwa偶am...

- 脫sma zero zero. Masz si臋 stawi膰 przed komisj膮 w sali egzaminacyjnej numer jeden. Oficer Peabody, to rozkaz.

- Nie s膮dz臋, 偶eby mog艂a pani wyda膰 mi takie polecenie. - Prze艂kn臋艂a g艂o艣no 艣lin臋, kiedy Eve podnios艂a na ni膮 wzrok. - No c贸偶, w zasadzie rozumiem ide臋 tego polecenia, pani porucznik. Postaram si臋 pani nie zawie艣膰.

- Jezu, Peabody, bez wzgl臋du na wyniki, nie zawiedziesz mnie. Wszystko b臋dzie...

- Wystarczy. - Peabody zamkn臋艂a oczy. - Niech pani ju偶 nic nie m贸wi, 偶eby nie zapeszy膰. Niech pani nie m贸wi nic o powodzeniu.

- Peabody, we藕 jakie艣 proszki.

- Tak zrobi臋. - U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Niech mi pani nie 偶yczy tego na 鈥瀙鈥, dobra? Chocia偶 nie, mo偶e pani pokaza膰, da膰 mi sygna艂. Tak, niech pani da znak. - Peabody wyszczerzy艂a rado艣nie z臋by, otworzy艂a szeroko oczy i z entuzjazmem wyci膮gn臋艂a zamkni臋t膮 w pi臋艣膰 d艂o艅, unosz膮c kciuk do g贸ry.

Eve zdumia艂a si臋.

- Co to ma by膰? Mam ci pokaza膰, 偶e mo偶esz sobie wsadzi膰 palec w dup臋?

- Nie! Jezu, Dallas. To znak OK., a zreszt膮, niewa偶ne.

- Peabody. - Eve wsta艂a, by zatrzyma膰 asystentk臋, nim ta wybiegnie z jej biura. - Start o 贸smej zero zero. Skop im wszystkim ty艂ki.

- Tak jest, pani porucznik. Dzi臋kuj臋.

ROZDZIA艁 20

Eve dowlok艂a si臋 do domu, marz膮c o rym, by jak najszybciej cho膰 na jedn膮 b艂og膮 godzink臋 znale藕膰 si臋 w pozycji horyzontalnej.

Fortney by艂 w drodze do Nowego Jorku, pod dobr膮 opiek膮, i na Boga, m贸g艂by pogni膰 za kratkami przez kilka godzin. Z Breenem i Renquistem pogada rano. Wprawdzie Smith by艂 na ko艅cu listy, ale przez jaki艣 czas chcia艂a go jeszcze poobserwowa膰. Niestety, jej piek膮ce oczy nie nadawa艂y si臋 do obserwowania niczego i nikogo.

Po prostu musi si臋 na chwilk臋 po艂o偶y膰, powtarza艂a sobie. Musi si臋 odpr臋偶y膰 i oczy艣ci膰 umys艂. Tak rozmy艣laj膮c, z umys艂em zamglonym zm臋czeniem, wesz艂a do ch艂odnego i cudownie cichego domu.

Nagle mg艂a si臋 rozwia艂a, a przed Eve zmaterializowa艂 si臋 Summerset.

- Jak zwykle si臋 pani sp贸藕ni艂a.

Przez chwil臋 patrzy艂a na niego jak ot臋pia艂a, podczas gdy jej m贸zg z wysi艂kiem pr贸bowa艂 wej艣膰 w tryb pracy. Wysoki, ko艣cisty, paskudny, wkurzaj膮cy facet. Ach tak, wr贸ci艂. Resztk膮 sil zdj臋艂a lnian膮 marynark臋 i rzuci艂a j膮 na balustrad臋 schod贸w, tylko po to, by go zdenerwowa膰.

Zdumiewaj膮ce, jak taki drobiazg potrafi艂 poprawi膰 jej nastr贸j.

- Jak ci si臋 uda艂o przebrn膮膰 przez bramk臋 na lotnisku z tym 偶elaznym pr臋tem w dupie? - Koncentruj膮c si臋 na tym, by si臋 nie przewr贸ci膰, pochyli艂a si臋 i podnios艂a z ziemi kota, kt贸ry z zapa艂em ociera艂 si臋 o jej nogi. - Sp贸jrz, kto wr贸ci艂 - powiedzia艂a, .g艂aszcz膮c Galahada. - A m贸wi艂am, 偶eby zmieni膰 kod przy wej艣ciu.

- Ta ruina, kt贸r膮 nazywa pani swoim samochodem, nie ma prawa szpeci膰 podjazdu przed samym wej艣ciem do domu.

Podobnie ubrania - doda艂, bior膮c jej marynark臋 w dwa ko艣ciste palce. - To nie jest miejsce na ubrania. Eve ruszy艂a po schodach na pi臋tro.

- Poca艂uj mnie gdzie艣 - mrukn臋艂a, ziewaj膮c. Odprowadzi艂 j膮 wzrokiem, u艣miechaj膮c si臋 do siebie. Mi艂o jest by膰 z powrotem w domu.

Skierowa艂a si臋 prosto do sypialni. W ostatniej chwili zd膮偶y艂a odstawi膰 Galahada, po czym pad艂a na 艂贸偶ko, niczym k艂oda. Twarz膮 do poduszki.

Zanim Galahad usadowi! si臋 na jej plecach, Eve dawno ju偶 spa艂a.

Roarke znalaz艂 j膮 w sypialni, tak jak si臋 domy艣la艂 po kr贸tkim raporcie Summerseta.

- W ko艅cu ci臋 zmog艂o, co? - mrukn膮艂, zauwa偶ywszy, 偶e nie zdj臋艂a nawet but贸w i nie odpi臋艂a broni. Odruchowo podrapa艂 kota za uszami i usadowi艂 si臋 w fotelu, by zaj膮膰 si臋 prac膮, podczas gdy Eve spa艂a.

Tym razem nie 艣ni艂a. Nie od razu. Zapad艂a si臋 w ciemn膮 otch艂a艅 wyczerpania. Sny pojawi艂y si臋 dopiero, kiedy zacz臋艂a wynurza膰 si臋 na powierzchni臋. Rozmyte cienie, niewyra藕ne d藕wi臋ki. 艁贸偶ko szpitalne, a przy nim jaka艣 blada posta膰.

Marlene Cox. Ona sama jako dziecko. Obie zosta艂y pobite, obie by艂y zupe艂nie bezbronne. Przy 艂贸偶ku pojawi艂a si臋 druga, ciemniejsza posta膰. Ona jako policjantka przygl膮da艂a si臋 sobie - dziecku.

Musisz odpowiedzie膰 na wiele pyta艅. Obud藕 si臋, szukaj odpowiedzi, bo jak nie, to on zrobi to jeszcze raz. Kto艣 zginie. B臋dzie nast臋pna ofiara.

Posta膰 na 艂贸偶ku ani drgn臋艂a. Zmienia艂a si臋 tylko twarz. Najpierw widzia艂a swoj膮, potem Marlene, Jacie, w ko艅cu Lois Gregg. I jeszcze raz ona. Czu艂a, 偶e ro艣nie w niej gniew i strach.

Nie jeste艣 martwa jak one. Musisz si臋 obudzi膰! Obud藕 si臋, do cholery, powstrzymaj go!

Jedna ze stoj膮cych przy 艂贸偶ku postaci zmieni艂a kszta艂t. Teraz by艂 to m臋偶czyzna, kt贸ry pobi艂 dziecko i prze艣ladowa艂 kobiet臋.

To si臋 nigdy nie sko艅czy.

Jego oczy by艂y jasne, weso艂e, a twarz czerwona.

To nie ma ko艅ca. Cho膰by艣 nie wiem co robi艂a, zawsze b臋dzie nast臋pna. Dlatego mo偶esz spokojnie spa膰, dziewczynko. Lepiej 艣pij zamiast kroczy膰 mi臋dzy trupami. 艢pij, bo sama b臋dziesz trupem.

Pochyli艂 si臋 i zas艂oni艂 d艂oni膮 usta dziecka. Otworzy艂a oczy, byty przepe艂nione strachem i b贸lem. Eve mog艂a tylko patrze膰. Nie by艂a w stanie si臋 poruszy膰 ani broni膰. Patrzy艂a w swoje zachodz膮ce mg艂膮 oczy i umiera艂a.

Zerwa艂a si臋, dysz膮c ci臋偶ko, jak gdyby si臋 dusi艂a. Roarke tuli艂 j膮 w ramionach.

- Cii... to tylko sen. - Delikatnie ca艂owa艂 jej skro艅. - Jestem przy tobie. Przytul si臋. To by艂 tylko sen.

- Nic mi nie jest. - Nadal jednak nie odrywa艂a twarzy od jego ramienia. Jej oddech powoli si臋 uspokaja艂. - Nic mi nie jest.

- Przytul si臋. - Roarke nigdy nie by艂 pewny, czy Eve w pe艂ni wybudzi艂a si臋 z koszmaru.

- W porz膮dku. - Czu艂a, 偶e jej puls zaczyna wraca膰 do normy, a panika parali偶uj膮ca umys艂 rozlu藕nia u艣cisk. Czu艂a jego zapach. Myd艂o i sk贸ra. Jego w艂osy tak mi艂o muska艂y jej policzek.

Jej 艣wiat z wolna si臋 uspokaja艂.

- Kt贸ra godzina? Jak d艂ugo mnie nie by艂o?

- Niewa偶ne. Eve, musisz si臋 wyspa膰. Powinna艣 co艣 zje艣膰 i po艂o偶y膰 si臋 spa膰.

Nie mia艂a zamiaru si臋 sprzeciwia膰. Umiera艂a z g艂odu. Co wi臋cej, rozpoznawa艂a ten ton jego g艂osu. Nawet gdyby si臋 sprzeciwi艂a, znalaz艂by spos贸b, 偶eby wla膰 jej do gard艂a 艣rodek na uspokojenie.

- Faktycznie, co艣 bym zjad艂a. Ale przedtem mam ochot臋 na co艣 innego.

- Na co?

- Czasami, kiedy mnie dotykasz, kiedy mnie kochasz, ogarnia mnie taki dziwny nastr贸j. Czuj臋 si臋 taka krucha, delikatna. Wiesz?

- Wiem.

Odchyli艂a g艂ow臋 i dotkn臋艂a jego policzka.

- Poka偶.

- Prosz臋 bardzo. - Muska艂 ustami jej brwi, policzki, wargi, jednocze艣nie odpinaj膮c jej kabur臋. - Powiesz, co si臋 sta艂o?

Kiwn臋艂a g艂ow膮.

- B膮d藕 przy mnie jeszcze przez chwil臋. Jeste艣 mi potrzebny. Po艂o偶y艂 j膮 na 艂贸偶ku i zdj膮艂 jej buty. Nie znosi艂 cieni pod jej oczami, mroku jej spojrzenia. By艂a blada, mia艂 wra偶enie, 偶e zrobi艂a si臋 przezroczysta i zaraz zniknie, jak zjawa ze snu.

Czu艂, 偶e powinien by膰鈥 delikatny. Nie musia艂a nic m贸wi膰. Jej d艂ugie i ciche westchnienie wystarczy艂o, by nabra艂 pewno艣ci, 偶e karmi si臋 mi艂o艣ci膮.

- Kiedy tu przyszed艂em i zobaczy艂em, jak 艣pisz, pomy艣la艂em: m贸j 偶o艂nierz, wyczerpany wojn膮. - Podni贸s艂 do ust jej d艂o艅 i ca艂owa艂 po kolei ka偶dy palec. - Teraz, kiedy na ciebie patrz臋, my艣l臋: moja kobieta, delikatna, cudowna.

Jej usta drgn臋艂y w u艣miechu, kiedy j膮 rozbiera艂.

- Sk膮d ty to bierzesz?

- Samo przychodzi. Wystarczy, 偶e na ciebie spojrz臋, a s艂owa same przychodz膮. Jeste艣 moim 偶yciem.

Podnios艂a si臋 i zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋. Z trudem opanowa艂a cisn膮cy si臋 jej do gard艂a szloch. Wiedzia艂a, 偶e jak ju偶 zacznie, to nie powstrzyma 艂ez. Ko艂ysa艂a si臋, dotykaj膮c ustami jego szyi. Zabierz mnie st膮d, b艂aga艂a milcz膮co. Bo偶e, zabierz mnie st膮d cho膰 na chwil臋.

Pog艂aska艂 j膮, jak gdyby us艂ysza艂 jej pro艣b臋. Z pocz膮tku delikatnie, uspokajaj膮co, pr贸bowa艂 j膮 pocieszy膰. Jej um臋czona dusza odzyskiwa艂a spok贸j, w jego ramionach znalaz艂a ukojenie. Eve pozwoli艂a, by Roarke si臋 ni膮 zaj膮艂.

Jego usta by艂 mi臋kkie i ciep艂e. Ca艂owa艂 j膮 powoli, g艂臋boko, a ona stopniowo si臋 w nim zapada艂a, odp艂ywa艂a, Roarke poczu艂, 偶e jego silny, waleczny 偶o艂nierz poddaje si臋 bez reszty. Uleg艂a mu, by艂a mi臋kka jak wosk, pop艂yn臋艂a niczym woda.

Jej umys艂 wy艂膮czy艂 si臋, nie by艂o ju偶 koszmar贸w, za rogiem nie czai艂y si臋 偶adne cienie. By艂 tylko Roarke i jego delikatne, czu艂e pieszczoty, mi臋kkie, rozmarzone poca艂unki, kt贸rymi przeni贸s艂 j膮 do krainy 艂agodno艣ci. Uczucia rozkwita艂y w niej, przys艂aniaj膮c strach i desperacj臋 cieniutkimi jak mg艂a warstwami.

Jego usta w臋drowa艂y po jej piersiach, jego j臋zyk sprawia艂, 偶e serce bi艂o coraz szybciej. G艂adzi艂a jego plecy, jak gdyby wci膮偶 by艂o jej go ma艂o, jak gdyby chcia艂a dok艂adnie zbada膰 jego kszta艂t, poczu膰 ka偶dy mi臋sie艅, ka偶d膮 ko艣膰. 艢mier膰 by艂a coraz dalej.

Jego usta i d艂onie zaci臋艂y domaga膰 si臋 wi臋cej, a ona by艂a gotowa mu to da膰. Poczu艂a uderzenie ciep艂a. D艂ugie, p艂ynne pulsowanie w jej brzuchu zamieni艂o westchnienia w j臋ki.

Nie spieszy艂 si臋, podnieca艂 j膮, fascynowa艂. Jej cia艂o dawa艂o mu tyle rado艣ci. Uwielbia艂 jej smuk艂o艣膰, g艂adk膮 sk贸r臋, zaskakuj膮ce zag艂臋bienia i wypuk艂o艣ci. Obserwowa艂, jak rozkwita w niej rozkosz, jak ogarnia cafe jej cia艂o.

W ko艅cu, kiedy oboje byli gotowi, poczu艂, jak wybucha i bezradnie dr偶y, i us艂ysza艂 jej gard艂owy j臋k.

Orgazm wybuch艂 w niej wielk膮, gor膮c膮, cudownie oczyszczaj膮c膮 fal膮. Podda艂a si臋 ca艂ym cia艂em, sercem, umys艂em. Chcia艂a si臋 przytuli膰 do Roarke'a, owin膮膰 si臋 wok贸艂 niego z ca艂ej si艂y, wzi膮膰 go do 艣rodka, ale on spl贸t艂 palce z jej palcami i nie przestawa艂 pie艣ci膰 j膮 ustami.

Nie mog艂a si臋 oprze膰. Delikatnie przygni贸t艂 j膮 swoim ci臋偶arem, a kiedy z jej gard艂a wyrwa艂 si臋 w ko艅cu szloch, by艂 to szloch rado艣ci.

Jej puls szala艂, ka偶dy nerw na sk贸rze ta艅czy艂 taniec rozkoszy, kiedy jego usta b艂膮dzi艂y po jej ciele. Rozlu藕ni艂a mi臋艣nie i otwar艂a si臋 dla niego ca艂kowicie.

Patrzy艂 jej W twarz, ca艂uj膮c jej wilgotne wargi. Zacisn臋艂a palce i wyszepta艂a jego imi臋. A potem wypr臋偶y艂a si臋, wychodz膮c mu na spotkanie.

Le偶eli w ciszy. Roarke trzyma艂 g艂ow臋 na jej piersi. Mia艂 nadziej臋, 偶e mo偶e spokojnie zasn臋艂a, ale ona podnios艂a r臋k臋 i wplot艂a palce w jego w艂osy.

- By艂am okropnie zm臋czona - powiedzia艂a cicho. - Musia艂am w艂膮czy膰 w samochodzie autopilota. Czu艂am si臋 taka wyczerpana, pokonana, g艂upia. Beznadziejny dzie艅, jeszcze bardziej beznadziejna sprawa. Nie chodzi tylko o ofiary, nie tylko o te kobiety. Mam wra偶enie, 偶e kiedy je zabija, wskazuje na mnie palcem.

- I dlatego czujesz si臋 jedn膮 z nich.

Dzi臋ki Bogu, pomy艣la艂a. Dzi臋ki Bogu, 偶e j膮 rozumie.

- Jedn膮 z nich? Nie. - Przypomnia艂a sobie sw贸j sen. - Czuj臋 si臋 jedn膮 z nich, t膮, kt贸ra ich broni, cho膰 ju偶 za p贸藕no.

- Eve. - Podni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 jej w oczy. - Nie jest za p贸藕no. Nigdy nie jest za p贸藕no. Wiesz o tym lepiej ni偶 ktokolwiek inny.

- Zazwyczaj tak.

W jej tonie by艂o co艣 takiego, 偶e usiad艂, przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i uj膮艂 w d艂onie jej g艂ow臋.

- Wiesz, kto to - powiedzia艂, uwa偶nie jej si臋 przygl膮daj膮c.

- Tak, wiem. Trik polega na tym, 偶eby go powstrzyma膰, udowodni膰 mu win臋 i aresztowa膰. Od pocz膮tku mia艂am przeczucie. Musia艂am oczy艣ci膰 my艣li, 偶eby m贸c teraz podj膮膰 w艂a艣ciwe kroki.

- Musisz co艣 zje艣膰. I dok艂adnie mi o wszystkim opowiedzie膰.

- Chyba powinnam co艣 zje艣膰. A potem opowiem ci o czym艣 innym. - Obiema r臋kami odgarn臋艂a w艂osy do ty艂u. - Ale najpierw musz臋 wzi膮膰 prysznic i si臋 pozbiera膰.

- Zgoda. - Zna艂 j膮 dobrze i wiedzia艂, 偶e potrzebuje czasu dla siebie. - Zjemy co艣 tutaj. Zajm臋 si臋 tym.

Zn贸w poczu艂a ucisk w gardle. Przysun臋艂a si臋 i dotkn臋艂a czo艂em jego czo艂a.

- Wiesz, co mi si臋 w tobie podoba? To, 偶e si臋 tak troszczysz. Chcia艂 j膮 przytuli膰, poprosi膰, by opowiedzia艂a mu, co j膮 trapi, a jednak tego nie zrobi艂.

Pu艣ci zbyt gor膮c膮 wod臋, pomy艣la艂 i wsta艂, by przygotowa膰 dla niej szlafrok i wybra膰 odpowiedni posi艂ek. B臋dzie sta艂a pod natryskiem i czeka艂a, a偶 odzyska energi臋. Nie b臋dzie traci艂a czasu na wycieranie si臋 r臋cznikiem. Wskoczy prosto do suszarki, by rozgrza膰 si臋 jeszcze mocniej.

Nie, nie p贸jdzie spa膰. By艂 o rym przekonany. Jeszcze nie teraz, pomy艣la艂, ustawiaj膮c talerze. Na艂aduje akumulatory, a potem b臋dzie pracowa膰, a偶 padnie z wyczerpania. By艂a to jedna z najbardziej fascynuj膮cych, a jednocze艣nie frustruj膮cych cech Eve.

Wysz艂a z 艂azienki otulona w cienki czarny szlafrok, kt贸ry powiesi艂 na drzwiach, i kt贸ry najprawdopodobniej w艂o偶y艂a ca艂kiem machinalnie.

- Co to jest to zielone?

- Szparagi. S膮 bardzo zdrowe.

Pomy艣la艂a, 偶e wygl膮daj膮 jak te sztuczne paskudztwa z karton贸w, ale ry偶 i ryba zapowiada艂y si臋 smakowicie. Wino o s艂omkowym kolorze te偶 robi艂o dobre wra偶enie.

Najpierw si臋gn臋艂a po wino w nadziei, 偶e mo偶e jako艣 u艂atwi prze艂kni臋cie zielonych patyk贸w.

- Wyt艂umacz mi, jak to jest, 偶e te wszystkie zdrowe rzeczy zawsze musz膮 by膰 zielone i wygl膮da膰 tak dziwacznie?

- To dlatego, 偶e posi艂ki, kt贸re maj膮 warto艣膰 od偶ywcz膮, nigdy nie przybieraj膮 postaci batonik贸w czekoladowych.

A powinny.

- Eve, niepotrzebnie tracisz czas.

- Och, mo偶liwe. - Si臋gn臋艂a po zielon膮 艂ody偶k臋 i wsun臋艂a j膮 do ust. Nie by艂a taka tragiczna, ale Eve i tak si臋 skrzywi艂a. Dla zasady.

- Nie o to mi chodzi艂o.

- Wiem. - Skubn臋艂a kawa艂ek ryby. - 艢ni艂a mi si臋 matka.

- To by艂 sen czy wspomnienie?

- Nie jestem pewna. - Skosztowa艂a ry偶u. - Jedno i drugie. By艂am w mieszkaniu, albo w pokoju hotelowym, nie wiem. Straszna nora. Mia艂am mo偶e trzy, cztery lata. Sk膮d to mog臋 wiedzie膰?

- Nie mam poj臋cia.

- Ja te偶. W ka偶dym razie...

Opowiedzia艂a mu o tym, 偶e by艂a sama, wesz艂a do sypialni i bawi艂a si臋 kolorowymi kosmetykami i peruk膮, czego nie wolno jej by艂o robi膰.

- Mo偶e dzieci zawsze robi膮 to, czego si臋 im zabrania. Nie wiem, po prostu nie mog艂am si臋 oprze膰. Chcia艂am by膰 艣liczna. My艣la艂am, 偶e w tych 艣mieciach b臋d臋 wygl膮da膰 艣licznie. Jak laleczka. O to im chodzi, prawda? Chcia艂am taka by膰, bo kt贸rego艣 razu, kiedy mia艂a dobry humor, powiedzia艂a, 偶e wygl膮dam jak laleczka.

- Dzieci - zacz膮艂 ostro偶nie Roarke. Dzieci chyba maj膮 tak膮 instynktown膮 potrzeb臋 zadowalania matki. Przynajmniej w tym wieku.

- Chyba tak. Nie lubi艂am jej. Ba艂am si臋 jej, ale chcia艂am, 偶eby ona mnie lubi艂a. Chcia艂am, 偶eby powiedzia艂a, 偶e jestem 艣liczna, czy co艣 w tym stylu. Cholera, Przez chwil臋 zajmowa艂a si臋 jedzeniem.

- Tak mnie to wci膮gn臋艂o, 偶e nie s艂ysza艂am, kiedy wr贸cili. Wesz艂a do sypialni, zobaczy艂a mnie. Uderzy艂a. My艣l臋, 偶e by艂a na g艂odzie. M贸wi臋 to jako glina. Na toaletce mia艂a sprz臋t. Nie wiedzia艂am, do czego to s艂u偶y. To znaczy jako dziecko, bo...

- Nie musisz t艂umaczy膰.

Stara艂a si臋 je艣膰. Ba艂a si臋, 偶e posi艂ek stanie jej w gardle, ale si臋 zmusi艂a.

- Wrzeszcza艂a na mnie, a ja p艂aka艂am. Le偶a艂am na pod艂odze, kuli艂am si臋. Chcia艂a mnie bi膰, ale on jej nie pozwoli艂. Podni贸s艂 mnie... - Poczu艂a nag艂y skurcz 偶o艂膮dka. - Kurwa.

Kiedy widelec uderzy艂 o talerz, Roarke wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋 i delikatnie j膮 przyci膮gn膮艂.

- Ju偶 dobrze. Oddychaj powoli i spokojnie. Eve, powoli i spokojnie.

M贸wi艂 艂agodnym g艂osem, masuj膮c jej g艂ow臋, ale min臋 mia艂 zaci臋t膮.

- Nie mog臋 znie艣膰 my艣li o tym, 偶e mnie dotyka艂. Nawet wtedy dostawa艂am od tego dreszczy. Jeszcze mnie nie gwa艂ci艂, ale jaka艣 cz臋艣膰 mnie wiedzia艂a, co si臋 stanie. Sk膮d mog艂am, to wiedzie膰?

- Instynkt, - Poca艂owa艂 j膮 w czubek g艂owy. Serce p臋ka艂o mu z 偶alu. - Dziecko potrafi bezb艂臋dnie rozpozna膰 potwora.

- Mo偶liwe. Mo偶liwe. W porz膮dku, ju偶 mi lepiej. - Podnios艂a g艂ow臋 i wyprostowa艂a si臋. - Nie mog艂am znie艣膰 tego, 偶e mnie dotyka, a jednak jakbym si臋 do niego tuli艂a. Byle tylko uciec jak najdalej od niej, od tego, co zobaczy艂am w jej oczach. Roarke, ona mnie nienawidzi艂a. Chcia艂a, 偶ebym umar艂a. Nie, gorzej, ona chcia艂a mnie wymaza膰 ze swojego 偶ycia. By艂a dziwk膮. Na toaletce mia艂a narz臋dzia pracy dziwki. By艂a dziwk膮 i narkomank膮. Patrzy艂a na mnie jak na szmat臋. A ja by艂am z niej. My艣l臋, 偶e nienawidzi艂a mnie w艂a艣nie dlatego.

Si臋gn臋艂a po wino, by zwil偶y膰 suche gard艂o.

- Nie rozumiem tego. My艣la艂am... zdawa艂o mi si臋, 偶e... 偶e nie mog艂a by膰 a偶 tak z艂a. Nosi艂a mnie w sobie, wi臋c chyba powinna cos czu膰. A jednak by艂a a偶 tak z艂a. Mo偶e nawet gorsza.

- Oni s膮 cz臋艣ci膮 ciebie.

Podnios艂a g艂ow臋, kiedy to powiedzia艂. Roarke uwa偶nie patrzy艂 jej w oczy.

- Eve, to w艂a艣nie dlatego jeste艣 sob膮. Mimo wszystko. Mimo tego, jacy oni byli.

G艂os zamiera艂 jej w gardle, ale musia艂a to powiedzie膰.

- Roarke, tak bardzo ci臋 kocham.

- A wi臋c jeste艣my kwita.

- Nie wiedzia艂am, nie zdawa艂am sobie sprawy. Chcia艂am, 偶eby co艣 by艂o, chcia艂am 偶eby mi co艣 da艂a, a偶 sobie u艣wiadomi艂am, 偶e niczego nie by艂o. To g艂upie.

- Nie, wcale nie. - Serce mu p臋ka艂o, kiedy ca艂owa艂 jej d艂onie. - To nie jest g艂upie. 艢ni艂a ci si臋 pierwszy raz?

Przez u艂amek sekundy na jej twarzy dostrzeg艂 poczucie winy i zawstydzenie. Zacisn膮艂 palce na jej d艂oniach, nim zd膮偶y艂a je wyrwa膰.

- To nie by艂 dzisiejszy sen - stwierdzi艂 ch艂odno. Jego ostrzegawczy ton sprawi艂, 偶e by艂a gotowa si臋 broni膰. - Eve, kiedy ci si臋 to 艣ni艂o?

Kilka dni temu. W ubieg艂ym tygodniu. Sk膮d, do cholery, mam wiedzie膰? Nie zaznaczy艂am sobie w kalendarzu. Mam na g艂owie kilka trup贸w, nie pami臋tam takich drobiazg贸w. Nie mam pod r臋k膮 administratorki, kt贸ra notowa艂aby ka偶d膮 moj膮 my艣l i ka偶dy krok.

- S膮dzisz, 偶e k艂贸tni膮 odwr贸cisz moj膮 uwag臋 od faktu, 偶e milcza艂a艣 przez tyle dni? To by艂o przed wyjazdem do Bostonu. - Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi, zbyt w艣ciek艂y, by usiedzie膰 na miejscu. - Zanim pojechali艣my do Bostonu, tak? Pyta艂em ci臋, co si臋 sta艂o, a ty zby艂a艣 mnie jakim艣 k艂amstewkiem.

- Nie k艂ama艂am. Po prostu ci o tym nie powiedzia艂am. Nie mog艂am. - Zamilk艂a i szybko zmieni艂a taktyk臋. - Nie by艂am gotowa. To wszystko.

- Chrzanisz.

- Nie wiem, jak to si臋 robi. - Si臋gn臋艂a po szparaga i zjad艂a z determinacj膮.

- Postanowi艂a艣 mi nie m贸wi膰, - Usiad艂 i przyjrza艂 si臋 jej uwa偶nie. - Dlaczego?

- Wiesz co, mistrzu? Mo偶e m贸g艂by艣 cho膰 na pi臋膰 minut uprosi膰 swoje ego, 偶eby da艂o spok贸j. Nie zawsze chodzi o ciebie. Tym razem to by艂a moja sprawa.

Omal go nie uderzy艂a, kiedy chwyci艂 j膮 za brod臋, ale zd膮偶y艂 j膮 powstrzyma膰. Odchyli艂 jej g艂ow臋 tak, by m贸c patrze膰 jej w oczy.

- Ale偶 tym razem w艂a艣nie chodzi o mnie. Znam ci臋 na tyle. 偶eby rozpozna膰 tw贸j tok my艣lenia. Nie chcia艂a艣 mi o tym powiedzie膰 po tym, jak sam niedawno dowiedzia艂em si臋 tego wszystkiego o swojej matce. Nie pozwoli艂a艣, 偶ebym by艂 przy tobie.

- Pos艂uchaj, wci膮偶 jeste艣 po tym rozbity. Nie chcesz si臋 do tego przyzna膰, przecie偶 jeste艣 du偶ym, silnym m臋偶czyzn膮, ale tak naprawd臋 nadal nie doszed艂e艣 do siebie. Masz si艅ce i rany, ja to widz臋. Dlatego uzna艂am, 偶e zrzucanie ci na g艂ow臋 moich spraw to nie jest dobry pomys艂.

- S膮dzi艂a艣, 偶e na my艣l o twojej matce, kt贸ra ci臋 nie kocha艂a, b臋d臋 jeszcze bardziej rozpacza艂 z powodu mojej, kt贸ra co艣 do mnie czu艂a?

- Co艣 w tym stylu. Dajmy ju偶 spok贸j. Ale on nie odpu艣ci艂.

- To pokr臋tna, g艂upia logika. - Pochyli艂 si臋 i mocno j膮 poca艂owa艂. - Zrobi艂bym to samo. Tak s膮dz臋. Rozpaczam z jej powodu. Nie wiem, czy kiedykolwiek przestan臋. I nie wiem, czy bez ciebie bym sobie z tym poradzi艂, wi臋c nie wy艂膮czaj mnie ze swoich spraw.

- Ja tylko chcia艂am da膰 nam obojgu czas na uspokojenie.

- Rozumiem i akceptuj臋, ale mam wra偶enie, 偶e uspokajanie si臋 idzie nam najlepiej, kiedy robimy to razem. Nie s膮dzisz? Gdzie ci臋 uderzy艂a?

Patrz膮c na niego, dotkn臋艂a wierzchem d艂oni swojego policzka. Serce zatrzepota艂o jej w piersiach, kiedy si臋 pochyli艂 i bardzo delikatnie dotkn膮艂 ustami tego miejsca, zupe艂nie jakby nadal j膮 bola艂o.

- Nigdy wi臋cej - powiedzia艂. - Eve, kochanie, pokonali艣my ich. Razem czy osobno, pokonali艣my ich wszystkich. Co tam koszmary i rozgoryczenie, i tak wygrali艣my. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Nie b臋dziesz si臋 wkurza艂, je艣li powiem, 偶e kilka dni temu rozmawia艂am o tym z Mir膮?

- Nie. A pomog艂o?

- Troch臋. Ta rozmowa pomaga du偶o bardziej. - Eve zn贸w bawi艂a si臋 jedzeniem. - Oczyszcza. Mo偶e m贸j m贸zg zn贸w zacznie pracowa膰. Kiedy dotar艂am do domu, zupe艂nie mi si臋 zlasowa艂. Nie by艂am w stanie wymy艣li膰 porz膮dnej zniewagi pod adresem Summerseta. A tak na to czeka艂am.

- Hmm. - Roarke nie powiedzia艂 nic wi臋cej.

- Przygotowa艂am sobie kilka niez艂ych tekst贸w, ale jeszcze je sobie przypomn臋. Nie przestaj臋 my艣le膰 o sprawie. No i jeszcze Peabody, doprowadza mnie do szalu.

- To ju偶 jutro, prawda?

- I dzi臋ki Bogu. W tym czasie, kiedy ona b臋dzie zdawa艂a egzamin, przycisn臋 Fortneya i Breena. Mo偶e wezm臋 si臋 za Feeneya. Och, a skoro mowa o przyciskaniu, to wiesz, Fortney poszturchuje Pepper.

- Co takiego?

- Podbi艂 jej oko. Przysz艂a do nas, z艂o偶y艂a skarg臋, b臋dzie 艂atwiej si臋 do niego dobra膰. Tak wszystko ustawi艂am, 偶eby do jutra nie m贸g艂 wyj艣膰 za kaucj膮. A dzi艣 rozegra艂am pierwsz膮 rund臋 z Breenem. Z pocz膮tku dowcipkowa艂, ale star艂am mu u艣miech z twarzy. Jestem z nim um贸wiona na jutro, do tej pory b臋dzie mia艂 anio艂a str贸偶a, Renquist wyjecha艂 z miasta w sprawach s艂u偶bowych. Mam ochot臋 skontaktowa膰 si臋 z moim informatorem i sprawdzi膰, czy faktycznie tam jest, czy mo偶e to 艣cierna.

- Czy moje ego dobrze mi podpowiada, 偶e to ja jestem tym informatorem?

W odpowiedzi u艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

- Wiesz, dobrze ci臋 mie膰 pod r臋k膮, nawet po seksie.

- Kochanie, to naprawd臋 wzruszaj膮ce.

- Smith te偶 jest obserwowany. Chc臋 zna膰 ka偶dy ich krok, zanim wyst膮pi臋 o nakaz aresztowania.

- A sk膮d wiesz, kt贸ry z tej czw贸rki to facet, kt贸rego szukasz?

- Rozpozna艂am go. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Ale to tylko intuicja. Na tej podstawie nie mo偶na nikogo zamkn膮膰. Tylko jeden z nich pasuje do profilu na sto procent. Tylko jeden musia艂 si臋 dowarto艣ciowa膰 pisz膮c listy. Musz臋 wyeliminowa膰 pozosta艂膮 tr贸jk臋 i zaj膮膰 si臋 tym w艂a艣ciwym. Jak ju偶 powi膮偶臋 daty ich wyjazd贸w z tymi wcze艣niejszymi zab贸jstwami, b臋d臋 mia艂a wystarczaj膮ce dowody, by dosta膰 nakaz. Ma papeteri臋, narz臋dzia, kostiumy. Zatrzyma艂 to wszystko. Wejd臋 jutro, najdalej pojutrze. Dorw臋 go.

- Powiesz mi, kto to?

- Najpierw zajmiemy si臋 eliminowaniem. Popracuj nad ich wyjazdami w dniach, kiedy pope艂niono tamte zbrodnie. Zobaczymy, czy dojdziesz do podobnych wniosk贸w co ja. Jak na cywila, masz ca艂kiem niez艂膮 intuicj臋.

- Och, co za pochlebstwa. Wygl膮da na to, 偶e powinni艣my zabra膰 si臋 do roboty.

- Owszem. - W tym momencie odezwa艂o si臋 jej kieszonkowe 艂膮cze. - Cholera. Ju偶 mam - powiedzia艂a, rzucaj膮c si臋 w stron臋 艂贸偶ka, przy kt贸rym na pod艂odze le偶a艂y spodnie.

Wyszarpn臋艂a 艂膮cze z kieszeni i odebra艂a.

- Dallas.

- Pani porucznik! - Na ekranie pojawi艂a si臋 zalana 艂zami twarz Seli Cox.

Serce Eve na chwil臋 przesta艂o bi膰.

- Pani Cox?

- Ockn臋艂a si臋. - Cho膰 艂zy la艂y si臋 jej po policzkach, Sela Cox u艣miecha艂a si臋 promiennie. - Jest u niej lekarz. Pomy艣la艂am, 偶e powinnam pani o tym jak najszybciej powiedzie膰.

- Ju偶 jad臋. - Chcia艂a si臋 roz艂膮czy膰, ale si臋 powstrzyma艂a. - Dzi臋kuj臋, pani Cox.

- Czekam na pani膮.

- Mamy cud - powiedzia艂a do Roarke'a, wk艂adaj膮c spodnie. Musia艂a na chwil臋 usi膮艣膰, bo z wra偶enia nogi odm贸wi艂y jej pos艂usze艅stwa. - Widzia艂am jej twarz. Dzi艣, we 艣nie. Jej i tych dw贸ch kobiet. I moj膮. My艣la艂am, 偶e zmar艂a. Ba艂am si臋, 偶e si臋 sp贸藕ni艂am i dziewczyna nie prze偶y艂a. Myli艂am si臋.

Wzi臋ta g艂臋boki oddech, kiedy Roarke podszed艂 bli偶ej.

- Jego te偶 widzia艂am. M贸j ojciec sta艂 po drugiej stronie szpitalnego 艂贸偶ka. Powiedzia艂, 偶e to si臋 nigdy nie sko艅czy. 呕e zawsze b臋d膮 nast臋pne ofiary i 偶e powinnam si臋 podda膰, zanim sama umr臋.

- Myli艂 si臋.

- Cholerna racja. - Poderwa艂a si臋 na r贸wne nogi. - Nie wzywam Peabody. Powinna by膰 wypocz臋ta przed egzaminem. Wchodzisz w to?

- Ju偶 to zrobi艂em, pani porucznik.

ROZDZIA艁 21

Przemierza艂a szpitalny korytarz, trzymaj膮c w wyci膮gni臋tej r臋ce odznak臋, tak by nikt z personelu jej nie zatrzymywa艂. Roarke ju偶 chcia艂 powiedzie膰, 偶e odznaka jest niepotrzebna, bo ogie艅 w jej oczach ma wystarczaj膮co siln膮 moc, ale obawia! si臋, 偶e Eve spali go wzrokiem.

Poza tym za bardzo mu si臋 to podoba艂o, by chcia艂 ryzykowa膰.

Mundurowy, kt贸rego zostawi艂a na posterunku przed wej艣ciem na OIOM, by艂 w stanie pe艂nego pogotowia. Zdaniem Roarke'a, po prostu wyczu艂 w powietrzu jej energi臋, jeszcze zanim pojawi艂a si臋 na korytarzu, dlatego zwi臋kszy艂 czujno艣膰.

Drzwi otworzy艂y si臋, nim zd膮偶y艂a nacisn膮膰 klamk臋. Roarke pomy艣la艂, 偶e lekarz musi by膰 bardzo odwa偶ny. Z r臋kami skrzy偶owanymi na piersiach, niczym tarcza, zast膮pi艂 jej drog臋.

- S艂ysza艂em, 偶e zosta艂o pani powiadomiona i jest w drodze. Pacjentka ledwo odzyska艂a przytomno艣膰, co chwila traci 艣wiadomo艣膰. Jej stan jest nadal krytyczny. Nie pozwol臋, by j膮 pani w tym momencie przes艂uchiwa艂a.

- Dwadzie艣cia cztery godziny temu m贸wi艂 pan, 偶e nie odzyska przytomno艣ci. A odzyska艂a.

- Szczerze powiedziawszy, uwa偶am za cud to, 偶e wybudzi艂a si臋 ze 艣pi膮czki nawet na chwil臋.

Sela Cox modli艂a si臋 o cud i, na Boga, dosta艂a go.

- Takich cud贸w si臋 nie marnuje. Kto艣 sprawi艂, 偶e trafi艂a do tej sali. Istnieje szansa, 偶e dziewczyna powie mi, kto to, zanim ten kto艣 wy艣le nast臋pn膮 ofiar臋 do szpitala. Albo do kostnicy! - powiedzia艂a ostro, wywo艂uj膮c u mundurowego dreszcze. - Chyba nie chce mi pan wchodzi膰 w drog臋!

- Wprost przeciwnie. - Laurence m贸wi艂 cicho i spokojnie, - Zamierzam sta膰 pani na drodze. To moja dzia艂ka. Dobro mojego pacjenta jest dla mnie najwa偶niejsze.

- Co do ostatniego punktu, nie mam zastrze偶e艅. Mnie te偶 zale偶y na tym, 偶eby prze偶y艂a i z tego wysz艂a.

- I zeznawa艂a.

- Cholerna prawda. Je艣li z tego powodu uwa偶a mnie pan za wroga, jest pan po prostu g艂upi, Laurence, tak samo jak pan my艣la艂am, 偶e dziewczyna nie prze偶yje. A jednak udowodni艂a nam, 偶e jest silna. Chc臋, 偶eby wiedzia艂a, 偶e facet, kt贸ry jej to zrobi艂, trafi za kratki. Ona musi wiedzie膰, 偶e to dla niej zrobi臋. a ona mo偶e mi pom贸c. W tej chwili jest ofiar膮, ja zrobi臋 z niej bohaterk臋. To co艣, dla czego warto 偶y膰. Ma pan nast臋puj膮c膮 alternatyw臋 - powiedzia艂a, nie daj膮c mu doj艣膰 do s艂owa. - Wchodzi pan ze mn膮, albo oficer mundurowy przez chwil臋 tu pana zatrzyma.

- Nie podoba mi si臋 pani taktyka, pani porucznik.

- Traktuj臋 to jako komplement. - Pchn臋艂a drzwi i zerkn臋艂a przez rami臋 na Roarke'a. - Zaczekaj tutaj.

Kiedy wesz艂a do sali, jej serce zn贸w zamar艂o. 艢miertelnie blada Marlene le偶a艂a nieruchomo na 艂贸偶ku. Matka sta艂a obok, trzymaj膮c j膮 za r臋k臋.

- Odpoczywa - poinformowa艂a j膮 szybko Sela. - Po tym, jak pani powiedzia艂a, 偶e tu przyjedzie, m膮偶 zszed艂 na d贸艂, do kaplicy. W tej sali mog膮 przebywa膰 tylko dwie osoby.

- Pani Cox, jeszcze raz powtarzam, obecno艣膰 porucznik Dallas jest sprzeczna z moimi zaleceniami. Pani c贸rka potrzebuje spokoju i ciszy.

- By艂a cicho od momentu, kiedy jej to zrobi艂. Nie b臋dzie cicho, dop贸ki ten cz艂owiek nie zostanie z艂apany i ukarany. Panie doktorze, jestem panu wdzi臋czna, nie potrafi臋 nawet wyrazi膰 jak bardzo, ale Marlene musi to zrobi膰. Ja znam moj膮 c贸rk臋.

- Niech pani uwa偶a - ostrzeg艂 Eve lekarz. - Bo to pani mo偶e by膰 zatrzymana.

Eve zbli偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka, przez ca艂y czas przygl膮daj膮c si臋 Marlene.

- Pani Cox, my艣l臋, 偶e to pani powinna z ni膮 porozmawia膰. Nie chc臋 jej wystraszy膰.

- Powiedzia艂am jej, 偶e pani przyjdzie. - Sela pochyli艂a si臋 nad 艂贸偶kiem i dotkn臋艂a ustami czo艂a c贸rki. - Marley? Marley, kochanie, obud藕 si臋. Porucznik Dallas tu jest, chce z tob膮 pom贸wi膰.

- Jestem taka zm臋czona, mamo - chora odezwa艂a si臋 cichutko i niewyra藕nie.

- Wiem, skarbie. Tylko chwilk臋. Pani porucznik potrzebuje twojej pomocy.

- Wiem, przez co przesz艂a艣. - Eve zignorowa艂a lekarza, kt贸ry sta艂 nad 艂贸偶kiem. - Wiem, 偶e to dla ciebie trudne. Nie pozwol臋, by ten cz艂owiek uszed艂 sprawiedliwo艣ci po tym, co ci zrobi艂. Nie pozwolimy mu, Marley. Ty i ja. Uciek艂a艣 mu. Uda艂o ci si臋 go powstrzyma膰. Teraz mo偶esz mi pom贸c powstrzyma膰 go na zawsze.

Otworzy艂a oczy. A偶 偶al by艂o patrze膰, z jakim wysi艂kiem podnosi艂a powieki i jak bardzo stara艂a si臋 skoncentrowa膰. Eve zna艂a to spojrzenie, t臋 determinacj臋, z jak膮 walczy艂a z b贸lem.

- Wszystko mi si臋 miesza, umyka z g艂owy. Nie mog臋 sobie dok艂adnie przypomnie膰.

- To nic. Powiedz to, co pami臋tasz. Wraca艂a艣 z pracy. Wysiad艂a艣 z metra.

- Zawsze je偶d偶臋 metrem. To tylko kilka stacji. By艂o gor膮co. Bola艂y mnie nogi.

- Zauwa偶y艂a艣 ci臋偶ar贸wk臋.

- Tak膮 ma艂膮. - Marlene poruszy艂a si臋 niespokojnie, ale zanim lekarz interweniowa艂, Sela pog艂aska艂a c贸rk臋 po g艂owie.

- Ju偶 dobrze, kochanie. Wszystko dobrze. Nikt ci臋 wi臋cej nie skrzywdzi. Jestem przy tobie.

- M臋偶czyzna. Mia艂 ogromny gips na r臋ce. Nigdy nie widzia艂am takiego wielkiego gipsu. Nie m贸g艂 ud藕wign膮膰 sofy. Wysuwa艂a si臋 z samochodu na ulic臋. Mamusiu, zrobi艂o mi si臋 go 偶al.

Eve podesz艂a do 艂贸偶ka i wzi臋艂a drug膮 r臋k臋 Marlene.

- On ju偶 ci臋 nie dotknie. Nigdy wi臋cej. My艣li, 偶e ci臋 pokona艂, ale to nieprawda. Nie uda艂o mu si臋. To ty wygra艂a艣.

Zn贸w otworzy艂a oczy.

- Nie pami臋tam za wiele. Chcia艂am mu pom贸c, ale co艣 mnie uderzy艂o. Bola艂o. Nigdy w 偶yciu nie czu艂am takiego b贸lu. Nie wiem, co si臋 potem dzia艂o. Nie pami臋tam. - Po twarzy zacz臋艂y sp艂ywa膰 艂zy. - Nic nie pami臋tam. Potem tylko mama co艣 do mnie m贸wi艂a, I tato, i brat. Wuj Pete? Czy wuj Pete tu by艂? A ciocia Dora?

- Tak skarbie, wszyscy tu byli.

- S艂ysza艂am, jak do mnie m贸wili, a potem si臋 obudzi艂am w tej sali.

- Zanim ci臋 pobi艂, widzia艂a艣 go. Przygl膮da艂a艣 mu si臋. - Eve czu艂a, 偶e palce Marlene drgaj膮 w jej d艂oni. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e nie by艂a艣 pewna, waha艂a艣 si臋. Uzna艂a艣, 偶e jest w porz膮dku, 偶e to po prostu cz艂owiek, kt贸ry potrzebuje pomocy. Jeste艣 zbyt m膮dra, 偶eby podchodzi膰 do kogo艣, kto wygl膮da gro藕nie.

- Mia艂 gips, by艂 taki biedny i sfrustrowany, Wygl膮da艂 mi艂o Mia艂 kr臋cone ciemne w艂osy. [ czapeczk臋 z daszkiem. Chyba.. Nie pami臋tam. U艣miecha艂 si臋 do mnie.

- Marley, czy go widzisz? Czy potrafisz go sobie przypomnie膰?

- Tak... chyba tak. Nie jestem pewna.

- Poka偶臋 ci kilka zdj臋膰. Chcia艂abym, 偶eby艣 dok艂adnie si臋 im przyjrza艂a i powiedzia艂a mi, kt贸ry z nich jest m臋偶czyzn膮 z gipsem.

- Postaram si臋. - Marlene zwil偶y艂a j臋zykiem wargi. - Chce mi si臋 pi膰.

- Prosz臋, kochanie. - Sela natychmiast si臋gn臋艂a po kubek ze s艂omk膮, kt贸r膮 przystawi艂a c贸rce do ust. - Nie spiesz si臋. Pami臋taj, jeste艣 ju偶 bezpieczna.

- Troch臋 mi ci臋偶ko. Nie mog臋 my艣le膰.

- Pani porucznik, ona ma ju偶 do艣膰.

S艂ysz膮c g艂os Laurence'a, Marlene poruszy艂a si臋 na 艂贸偶ku Spr贸bowa艂a spojrze膰 w jego kierunku.

- S艂ysza艂am pana, kiedy by艂am nieprzytomna. S艂ysza艂am pana g艂os. Powiedzia艂 pan, 偶ebym si臋 nie poddawa艂a. 呕e je艣li ja si臋 nie poddam, to pan te偶.

- To prawda.

W jego glosie i na jego twarzy by艂o tyle wsp贸艂czucia, 偶e Eve przesta艂a si臋 z艂o艣ci膰.

- I nie podda艂a艣 si臋 - zauwa偶y艂 Laurence. - Dzi臋ki tobie wszyscy mnie tu teraz szanuj膮.

- Panie doktorze, jeszcze tylko chwila - szepn臋艂a prosz膮co Eve, - Marlene, jeszcze minuta i ko艅czymy.

- Pani jest z policji? - Marlene odwr贸ci艂a g艂ow臋 na poduszce. By艂a niewiarygodnie m艂odziutka i taka krucha. - Przepraszam, wszystko mi si臋 miesza.

- Tak, jestem z policji. - Eve wyj臋艂a zdj臋cia podejrzanych. - Sp贸jrz na zdj臋cia, Marlene. Pami臋taj, on ci ju偶 nic nie zrobi. Uciek艂a艣, nie podda艂a艣 si臋, on ci臋 ju偶 nie dotknie.

Eve pokazywa艂a kolejne zdj臋cia, nie spuszczaj膮c oczu z Marlene. Czeka艂a na moment, w kt贸rym dziewczyna rozpozna napastnika. Doczeka艂a si臋, zobaczy艂a jej strach.

- To ten! Bo偶e, to on! Mamo! Mamusiu!

- Porucznik Dallas, wystarczy. Eve odepchn臋艂a lekarza.

- Marley, jeste艣 pewna?

- Tak, tak, tak. - Odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 matki i wtuli艂a si臋 w jej piersi. - To ta twarz. Te oczy. To on si臋 do mnie u艣miecha艂.

- Ju偶 dobrze. Jego tu nie ma.

- Prosz臋 wyj艣膰. Natychmiast.

- Oczywi艣cie. Ju偶 wychodz臋.

- Niech pani zaczeka. - Marlene chwyci艂a d艂o艅 Eve i odwr贸ci艂a do niej posiniaczon膮 twarz. - Chcia艂 mnie zabi膰, prawda?

- Nie zabi艂 ci臋. Pokona艂a艣 go. Powstrzyma艂a艣 go, Marley. - Eve pochyli艂a si臋 nad 艂贸偶kiem i m贸wi艂a spokojnie. Marlene zamkn臋艂a oczy. - Pami臋taj o tym, Marley. To ty go powstrzyma艂a艣. Nigdy o tym nie zapominaj.

Odsun臋艂a si臋, a lekarz przyst膮pi艂 do sprawdzania danych na monitorach. Jeszcze raz spojrza艂a na chor膮, po czym odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a z sali.

- Mam sukinsyna! - obwie艣ci艂a Roarke'owi, p臋dz膮c do windy. - Musz臋 jecha膰 do Centrali, posk艂ada膰 wszystko do kupy. Sprawd藕 te daty, o kt贸re prosi艂am. Chc臋 mie膰 wszystko zapi臋te na ostatni guzik. Za dwie godziny b臋d臋 mia艂a nakaz, cho膰bym musia艂a w tym celu udusi膰 s臋dziego.

- Pani porucznik! Pani porucznik, niech pani zaczeka! - Sela bieg艂a za nimi korytarzem. - Idzie pani po niego?

- Tak, prosz臋 pani.

- M贸wi艂a pani powa偶nie, 偶e to ona go powstrzyma艂a? - Tak.

Sela zas艂oni艂a oczy r臋kami.

- To jej pomo偶e. Znam moje dziecko, to jej pomo偶e. M贸wili, 偶e nie odzyska przytomno艣ci, a ja wiedzia艂am, 偶e ona z tego wyjdzie.

- To prawda, pani wierzy艂a jak cholera.

Sela roze艣mia艂a si臋 i zas艂oni艂a usta, jakby chcia艂a powstrzyma膰 si臋 od p艂aczu.

- Doktor Laurence. Wiem, 偶e zachowa艂 si臋 wobec pani nie grzecznie, ale dla nas byt bardzo mi艂y. I uratowa艂 Marley.

- Ja te偶 by艂am dla niego niegrzeczna. Wszystkim nam na niej zale偶y.

- Chcia艂am tylko powiedzie膰, pomy艣la艂am, 偶e doktor Laurence to taki anio艂 str贸偶, a pani to anio艂 zemsty. Nigdy pani nic zapomn臋. - Wspi臋艂a si臋 na palce, znienacka poca艂owa艂a Eve w policzek i pospieszy艂a z powrotem do c贸rki.

- Anio艂 zemsty. - Speszona Eve a偶 si臋 skuli艂a. - Jezu - mrukn臋艂a, wsiadaj膮c do windy. Po chwili jednak wyprostowa艂a si臋 i u艣miechn臋艂a. - Wiesz co? kiedy to si臋 sko艅czy, Niles Renquist b臋dzie my艣la艂, 偶e jestem diab艂em z piek艂a rodem.

Sprawa by艂a skomplikowana, zar贸wno politycznie, jak i prywatnie. Peabody b臋dzie z艂a, na pewno si臋 obrazi, 偶e jej nie wezwa艂a. C贸偶, po prostu b臋dzie musia艂a jako艣 to prze艂kn膮膰, pomy艣la艂a Eve, przygotowuj膮c si臋 do wizyty u komendanta Whitneya.

Wiedzia艂a, 偶e nie byt zachwycony perspektyw膮 przyjazdu do Centrali. Kiedy wesz艂a do jego biura i ujrza艂a go w smokingu, z trudem pohamowa艂a u艣miech.

- Panie komendancie, bardzo przepraszam, 偶e zepsu艂am panu wiecz贸r.

- Mam nadziej臋, 偶e masz argumenty, kt贸re przekonaj膮 moj膮 偶on臋.

Tym razem Eve nie zdo艂a艂a powstrzyma膰 u艣miechu. Whitney pokiwa艂 g艂ow膮.

- Eve, nie zdajesz sobie sprawy. Lepiej, 偶eby艣 mia艂a dwie艣cie procent pewno艣ci co do Renquista, bo zanim zaczn臋 pertraktacje z 偶on膮, b臋d臋 mia艂 na g艂owie ambasadora ONZ i p贸艂 brytyjskiego rz膮du.

Marlene Cox rozpozna艂a Nilesa Renquista. Mam zeznania Sophii DiCarlo, kt贸ra pracuje jako au pair w domu Renquist贸w. S膮 sprzeczne z o艣wiadczeniem pana i pani Renquist, kt贸rzy twierdz膮, 偶e w chwili, gdy pope艂niono zbrodnie, Renquist by艂 w domu. Posiada papeteri臋, tak膮 sam膮 jak ta, na kt贸rej napisano listy znalezione przy ofiarach. Pasuje do profilu. W tej chwili kapitan Feeney i cywilny ekspert Roarke przeszukuj膮 bazy danych biur podr贸偶y. Jestem przekonana, 偶e uda nam si臋 udowodni膰, 偶e podejrzany przebywa艂 w Londynie, Pary偶u i Nowym Los Angeles w czasie, kiedy pope艂niono wcze艣niejsze zbrodnie dok艂adnie takimi samymi metodami jak te. W normalnych okoliczno艣ciach by艂yby to wystarczaj膮ce dowody, by otrzyma膰 nakaz zatrzymania i przes艂uchania podejrzanego.

- Tym razem okoliczno艣ci nie s膮 normalne.

- Wiem, panie komendancie. Podejrzany jest dyplomat膮, na arenie politycznej obowi膮zuje podwy偶szony stopie艅 biurokracji i nadwra偶liwo艣ci. Domagam si臋, 偶eby zwr贸ci艂 si臋 pan bezpo艣rednio do s臋dziego i odpowiednich stron z pro艣b膮 o nakaz. On zabije ponownie, panie komendancie. I to wkr贸tce.

- Chcesz, 偶ebym sobie sam ukr臋ci艂 p臋tl臋, tak? - przekrzywi艂 g艂ow臋. - Masz zeznanie kobiety z powa偶nym urazem g艂owy, kt贸ra prze偶y艂a traum臋. Do tego zeznanie pomocy domowej, kt贸ra twierdzi, 偶e podejrzany wykorzystuje j膮 seksualnie. To bardzo niepewne dowody. Poza tym, zakup czy posiadanie papeterii nie jest wystarczaj膮cym powodem do aresztowania. W przeciwnym razie Renquist ju偶 dawno by艂by za kratkami. Inni te偶 pasuj膮 do profilu. Adwokaci Renquista i rz膮d brytyjski na pewno b臋d膮 si臋 sprzeciwia膰.

- Wystarczy, 偶e b臋d臋 mog艂a wej艣膰 do jego domu, do jego gabinetu, a na pewno go przymkn臋, panie komendancie. To on.

Przez chwil臋 siedzia艂 w milczeniu i stuka艂 palcami o blat biurka.

- Je艣li masz cho膰by cie艅 w膮tpliwo艣ci, lepiej si臋 wstrzyma膰 z podj臋ciem tych krok贸w. Mo偶na jeszcze troch臋 poobserwowa膰, 艣ledzi膰 ka偶dy jego krok, a偶 b臋dziemy mie膰 stuprocentow膮 pewno艣膰. W tej chwili ta sprawa to p臋tla na szyj臋.

呕ycz臋 powodzenia w obserwowaniu, kiedy wejdzie do budynku ONZ, pomy艣la艂a Eve, ale postanowi艂a rozegra膰 to dyplomatycznie.

- Renquist mo偶e co艣 szykowa膰. Bez nakazu rewizji ma nad nami przewag臋. Tylko on zna dane nast臋pnej ofiary. Je艣li b臋dzie chcia艂 zagra膰 przeciwko mnie, ta kobieta mo偶e nie mie膰 tyle szcz臋艣cia co Marlene Cox.

- Kiedy ju偶 puszcz臋 machin臋 w ruch, mo偶e zniszczy膰 nas oboje. Ja to jako艣 prze偶yj臋. Nosz臋 odznak臋 d艂u偶ej, ni偶 ty chodzisz po ziemi. Poradz臋 sobie na emeryturze. Je艣li tym razem si臋 mylisz, sko艅czysz karier臋, i to bezpowrotnie. Mam nadziej臋, 偶e to rozumiesz.

- Rozumiem, panie komendancie.

- Dobra z ciebie policjantka, Dallas. By膰 mo偶e najlepsza, jaka s艂u偶y pod moj膮 komend膮. Warto tak ryzykowa膰? Warto stawia膰 na szali takie osi膮gni臋cia, pozycj臋 w wydziale zab贸jstw, zaufanie?

Przypomnia艂a sobie sw贸j sen, martwe kobiety i ofiary, kt贸re mia艂y straci膰 偶ycie. Zawsze b臋dzie nast臋pna, powiedzia艂 jej ojciec. Niech go szlag, mia艂 racj臋.

- Tak, parne komendancie. Gdyby pozycja by艂a dla mnie najwa偶niejsza, nie pracowa艂abym w wydziale zab贸jstw. Nie myl臋 si臋, ale je艣li jednak co艣 si臋 nie powiedzie, jestem gotowa zap艂aci膰.

- Zaraz wykonam po艂膮czenia. Zr贸b wreszcie t臋 pieprzon膮 kaw臋.

Otworzy艂a ze zdumieniem oczy i rozejrza艂a si臋 niepewnie po gabinecie. Podchodz膮c do autokucharza, poczu艂a lekkie uk艂ucie goryczy. Mo偶e jednak pozycja nie by艂a tak zupe艂nie na ko艅cu listy, jak jej si臋 wcze艣niej wydawa艂o.

- Jak膮 pan sobie 偶yczy, komendancie?

- Zwyk艂膮, S臋dzia Womack - powiedzia艂 do 艂膮cza. W tym momencie rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi. Otwarte! - warkn膮艂.

Do biura wpad艂 Feeney z ponurym u艣miechem na twarzy. Tu偶 za nim pojawi艂 si臋 Roarke, kt贸ry od progu wyszczerzy艂 si臋 do Eve.

- Nie odm贸wi臋 fili偶anki, skoro ju偶 tam jeste艣.

- Nie obs艂ugujemy cywili.

- Mamy wszystko - powiedzia艂 Feeney.

- Chwila, co macie?

- Ja i ten tu cywil przeprowadzili艣my dyskretny wywiad elektroniczny. Ech, gdyby nasz wydzia艂 by艂o sta膰 na tego faceta. - Feeney ze szczerym uwielbieniem klepn膮艂 Roarke'a w rami臋. - Bystry umys艂 i magiczne palce. No c贸偶.

- Feeney, przesta艅 pieprzy膰 i m贸w, co wiesz.

- Nasz podejrzany korzysta艂 .ze s艂u偶bowych, publicznych i prywatnych 艣rodk贸w transportu. Prywatne trasy do Londynu, Bostonu i Nowego Los Angeles, By! w tych miastach w dniach, w kt贸rych pope艂niono morderstwa poprzedzaj膮ce te w Nowym Jorku. Tak jak podejrzewa艂a艣, cz臋sto lata do Londynu. Rzadziej do Bostonu. Do Londynu podr贸偶uje s艂u偶bowymi 艣rodkami transportu, do Bostonu prywatnymi, pierwsz膮 klas膮, w luksusach. Na Zachodnie Wybrze偶e wybra艂 si臋 prywatnie. Sam. Dwa razy, za pierwszym razem na miesi膮c przed zab贸jstwem Susie Mannery, drugi raz na dwa dni przed morderstwem, powr贸t nast臋pnego dnia. Po zab贸jstwie. Tak samo w przypadku pozosta艂ych nierozwi膮zanych spraw.

Feeney spojrza艂 na Eve.

- Strza艂 w dziesi膮tk臋, dziewczyno.

Mimo tak obci膮偶aj膮cych dowod贸w Eve zdoby艂a nakaz dopiero przed p贸艂noc膮. Na szcz臋艣cie adrenalina zupe艂nie pokona艂a wcze艣niejsze zm臋czenie.

- Sk膮d wiedzia艂a艣? - zapyta艂 Roarke, kiedy jechali w stron臋 przedmie艣膰. - Wprowad藕 cywila w spraw臋.

- To musia艂 by膰 kt贸ry艣 z nich. Papeteria by艂a zbyt charakterystyczna. Specjalnie wybra艂 ten wz贸r, 偶eby zwr贸ci膰 na siebie uwag臋. Traktuje to jako rozrywk臋, podniet臋. Potrzebuje tego. - Ustawi艂a si臋 za pospieszn膮 taks贸wk膮, 偶eby taks贸wkarz przeciska艂 si臋 zamiast niej mi臋dzy pojazdami. - Na pewno wiedzia艂, 偶e s膮 inni nabywcy z Nowego Jorku. Realni podejrzani. Nie by艂 pierwszym, kt贸ry j膮 kupi艂. Pierwszy by艂 Smith, 艂atwy do wytropienia. Osoba publiczna, lubi szum wok贸艂 siebie.

- M贸w dalej - zach臋ca艂 Roarke.

- Dalej mamy Elliota Hawthorne'a z zapasem takiej samej papeterii.

- A propos, rozwodzi si臋 z obecn膮 偶on膮. Posz艂o o jakiego艣 tenisist臋.

Eve u艣miechn臋艂a si臋 do siebie.

- Czu艂am, 偶e Hawthorne si臋 w ko艅cu domy艣li. By艂 wmieszany, ale nigdy nie bra艂am go powa偶nie pod uwag臋. Za stary, nie pasowa艂 do profilu. Nic na niego nie mia艂am.

- A jednak musia艂a艣 go sprawdzi膰, traci艂a艣 na niego czas. Renquist by艂 pewnie zachwycony.

- Zapewne. Nast臋pny by艂 Breen. Renquist wysia艂 mu papeteri臋, tak dla 偶artu. Breen jest ekspertem, Renquist pewnie go podziwia. Stawiam moj膮 wyp艂at臋, 偶e u Renquista znajdziemy wszystkie ksi膮偶ki Breena. Dok艂adnie mu si臋 przyjrza艂, zapozna艂 si臋 z jego dzie艂ami.

- Nigdy nie podejrzewa艂a艣 Breena.

- Zupe艂nie mi nie pasowa艂. Jest zbyt arogancki, ma zbyt du偶膮 wiedz臋. To nie jest facet, kt贸ry nienawidzi lub boi si臋 kobiet. - Przypomnia艂a sobie jego rozpacz, kiedy rzuci艂a mu to w twarz. Z艂ama艂a go. Odegra艂a w tym du偶膮 rol臋, teraz b臋dzie musia艂a jako艣 z tym 偶y膰. - Kocha 偶on臋, dlatego jest zbyt s艂aby na zab贸jc臋. Lubi by膰 w domu, z synem. Pewnie robi艂by to bez wzgl臋du na postaw臋 matki. Ale ja i tak go przycisn臋艂am. Bardzo mocno.

Wyczu艂 w jej g艂osie 偶al.

- Dlaczego? - zapyta艂, g艂adz膮c jej d艂o艅.

- W trakcie dochodzenia 藕le go oceni艂am. - Westchn臋艂a ci臋偶ko, jakby pr贸bowa艂a w ten spos贸b pozby膰 si臋 poczucia winy. - Nie mia艂am racji. Od pocz膮tku czu艂am do niego sympati臋, tak samo, jak niech臋膰 do Renquista.

- Martwi艂a艣 si臋, 偶e by膰 mo偶e mia艂a艣 do nich zbyt osobiste nastawienie.

- W pewnym sensie tak. Poza tym Breen jednak m贸g艂 by膰 wmieszany i musia艂am bra膰 to pod uwag臋. M贸g艂 dostarczy膰 zab贸jcy informacji i tak wszystko nakr臋ci膰, 偶eby potem opisa膰 to w nast臋pnej ksi膮偶ce. Wa偶ne by艂o, jak si臋 zachowywa艂, jak reagowa艂, na kt贸re pytania odpowiada艂, a kt贸re zbyt.

- Jako艣 to prze偶yje, Eve, albo i nie. To 偶ona go zdradzi艂a, nie ty.

- Tak, ja tylko roztrzaska艂am w proch fantazj臋, za kt贸r膮 si臋 ukrywa艂. No c贸偶. Renquist ma na Breena haka. Za艂o偶臋 si臋, 偶e wiedzia艂 o romansie jego 偶ony. Podwoj臋 stawk臋 i za艂o偶臋 si臋, 偶e w jego gabinecie znajdziemy nierejestrowany sprz臋t, za pomoc膮 kt贸rego 艣ledzi艂 pozosta艂ych podejrzanych. Sukinsyn, to on mi ich pod艂o偶y艂.

- Za bardzo ceni臋 swoje pieni膮dze, 偶eby w to wchodzi膰. A dlaczego nie Carmichael Smith?

- Bo jest 偶a艂osny. On potrzebuje kobiety, 偶eby go adorowa艂a i si臋 nim opiekowa艂a. Nie zabija ich, bo kto by mu masowa艂 stopy i g艂aska艂 go po g艂owie?

- Sam te偶 lubi臋 masa偶 st贸p.

- Aha - mrukn臋艂a. - To sobie zr贸b.

Wyci膮gn膮艂 ku niej r臋k臋 i zacz膮艂 si臋 bawi膰 kosmykiem w艂os贸w, tylko po to, by m贸c j膮 dotyka膰.

- No a Fortney? - zapyta艂, zach臋caj膮c j膮 do m贸wienia.

- Ulubieniec Peabody. Podejrzewam, 偶e go sobie upatrzy艂a, bo urazi艂 jej wra偶liwo艣膰. Jest jeszcze mi臋kka, wiesz.

- Tak. Wiem.

- Peabody zachowa troch臋 tej mi臋kko艣ci. - Eve pr贸bowa艂a nie my艣le膰 o porannym egzaminie i o tym, w jakich nerwach musi by膰 jej podopieczna. - To dobrze - doda艂a. - Dobrze, 偶e potrafi to ukry膰. Kiedy w tym zawodzie stajesz si臋 zbyt twardy, robota zamienia si臋 w odliczanie godzin do ko艅ca s艂u偶by.

Ty nigdy nie przesta艂a艣 czu膰, pomy艣la艂. I nigdy nie przestaniesz.

- Martwisz si臋 o ni膮.

- Nie - zaprotestowa艂a b艂yskawicznie, ale kiedy si臋 zakrztusi艂, sykn臋艂a: - Dobra, mo偶e troch臋. Martwi臋 si臋, bo jest taka nerwowa i przej臋ta tym cholernym egzaminem, 偶e mo偶e obla膰. Mo偶e powinnam by艂a poczeka膰 jeszcze te sze艣膰 miesi臋cy i jej nie namawia膰. Je艣li to teraz spieprzy, b臋dzie j膮 to drogo kosztowa膰, emocjonalnie. To dla niej zbyt wa偶ne.

- A dla ciebie nie by艂o?

- Ja to co innego. By艂o - powiedzia艂a z przekonaniem, kiedy uni贸s艂 brew. - Ja wiedzia艂am, 偶e nie oblej臋. Mia艂am wi臋cej pewno艣ci siebie. Musia艂am zda膰. To jedyne, co mia艂am. - Zaskoczy艂a sam膮 siebie, zerkaj膮c na niego z u艣miechem. - Wtedy.

Nie zdziwi艂a si臋, kiedy pog艂adzi艂 jej policzek.

- Wystarczy tych czu艂o艣ci. Wracaj膮c do Fortneya, to zm膮ci艂 tok my艣lenia Peabody. To pozer, za ma艂o inteligentny na co艣 takiego. Jest niezorganizowany, nieprecyzyjny i nie jest wystarczaj膮co zimny. Ma sk艂onno艣膰 do agresji wobec kobiet, ale podbite oko to jeszcze nie jest wielkie okaleczenie. 呕eby cz艂owieka zmasakrowa膰, trzeba by膰 bardzo zimnym. I odwa偶nym, w taki pokr臋cony spos贸b. Fortney nie jest wystarczaj膮co odwa偶ny, by to wszystko zaplanowa膰 i wykona膰. Dla niego to seks jest metod膮 poni偶ania kobiet. Kupi艂 papeteri臋 jako drugi. Wyobra偶am sobie ten u艣miech na twarzy Renquista, je艣li to on by艂 trzeci.

- Uwa偶asz, 偶e by艂?

Zerkn臋艂a we wsteczne lusterko, by si臋 upewni膰, czy reszta zespo艂u wci膮偶 za ni膮 jedzie.

- Jestem tego pewna. Na pewno dok艂adnie mu si臋 przyjrza艂. Wiedzia艂, 偶e w tym czasie Fortney b臋dzie w Nowym Jorku. Takie przedstawienie wymaga d艂ugich przygotowa艅. Miesi臋cy pr贸b. Renquist nie zaplanowa艂 tego w ci膮gu jednej nocy.

- M贸w dalej.

U艣wiadomi艂a sobie, 偶e Roarke j膮 zagaduje mi臋dzy innymi po to, by nie straci艂a cierpliwo艣ci i nie wpad艂a w furi臋 z powodu upiornych kork贸w ulicznych. Dla rozrywki na chwil臋 w艂膮czy艂a syren臋 i przemkn臋艂a mi臋dzy pojazdami, ale by艂o to naruszenie przepis贸w. Postanowi艂a, 偶e rym razem wszystko b臋dzie przebiega膰 zgodnie z prawem.

- Chwil臋 trwa艂o, zanim wybra艂 ofiary, od wys艂ania Breenowi papeterii do pierwszego morderstwa up艂yn臋艂o kilka tygodni. Pierwszego morderstwa w Nowym Jorku - poprawi艂a si臋. - Znajdziemy jeszcze niejedno cia艂o, lub to, co po nich zosta艂o na planecie, a pewnie i poza ni膮.

- On ci o tym powie - doszed艂 do wniosku Roarke.

- Oczywi艣cie, - Z ponura min膮 przesuwa艂a si臋 w膮sk膮 szczelin膮 mi臋dzy zderzakami pojazd贸w. - Kiedy ju偶 go przymknie my, wszystko wy艣piewa. Nie b臋dzie m贸g艂 przesta膰 gada膰. Chce mie膰 swoje miejsce w podr臋cznikach historii.

- A ty b臋dziesz mie膰 swoje. Pani porucznik - doda艂, widz膮c jej krzyw膮 min臋. - Chcesz, czy nie, b臋dziesz je mia艂a.

- Trzymajmy si臋 Renquista. To perfekcjonista, ma za sob膮 lata praktyki. Praca, jak膮 wykonuje, wymaga dyskrecji, dyplomacji, a nawet czego艣 w rodzaju podporz膮dkowania. Dzie艅 w dzie艅. A to si臋 k艂贸ci z jego ego. W g艂臋bi duszy jest ekshibicjonist膮, uwa偶a si臋 za lepszego od innych, mimo 偶e przez ca艂e 偶ycie kobiety nim pomiataj膮. Kobiety maj膮 nad nim przewag臋, dlatego musz膮 zosta膰 ukarane. Nienawidzi nas, zabijanie nas to sama przyjemno艣膰, jego najwi臋ksze osi膮gni臋cie.

- Ty mia艂a艣 by膰 ostatnia.

Zerkn臋艂a na niego. Przygl膮da艂 jej si臋 w skupieniu.

- Tak. Pewnie w ko艅cu zapolowa艂by i na mnie. Raczej p贸藕niej ni偶 wcze艣niej, bo zale偶a艂o mu na nag艂o艣nieniu sprawy. Widzia艂am to w jego oczach, kiedy pierwszy raz si臋 z nim spotka艂am. To by艂 moment. Nie mog艂am znie艣膰 sukinsyna. Chcia艂am, 偶eby to by艂 on.

Zajecha艂a przed dom Renquist贸w, a tu偶 za ni膮 reszta ekipy.

- Zaczyna si臋 zabawa.

Zaczeka艂a na Feeneya i pozosta艂ych. Domowy system zabezpieczaj膮cy przeskanowa艂 jej odznak臋 oraz nakaz rewizji i dopiero wtedy przeszed艂 w stan oczekiwania. Dwie minuty p贸藕niej drzwi otworzy艂a gosposia w d艂ugim czarnym szlafroku.

- Przepraszam - zacz臋艂a. - Musia艂a zaj艣膰 jaka艣 pomy艂ka.

- Mam nakaz rewizji, na podstawie kt贸rego wraz z ekip膮 mam prawo wej艣膰 na teren posiad艂o艣ci i przeszuka膰 ca艂y dom. Mam r贸wnie偶 nakaz aresztowania Nilesa Renquista, podejrzanego o pope艂nienie zab贸jstw pierwszego stopnia oraz pobicie z usi艂owaniem zab贸jstwa. Czy pan Renquist jest w domu?

- Nie, wyjecha艂 s艂u偶bowo. - Kobieta by艂a bardziej zdumiona ni偶 zdenerwowana. - Prosz臋 zaczeka膰, powiadomi臋 pani膮 Renquist o... o tych okoliczno艣ciach.

Eve podsun臋艂a jej pod nos nakazy.

- To oznacza, 偶e nie musz臋 czeka膰. Ale prosz臋 bardzo, mo偶e jej pani powiedzie膰, 偶e tu jeste艣my. Zaraz po tym, jak zaprowadzi nas pani do gabinetu pana Renquista.

- Ja nie mog臋 bra膰 na siebie takiej odpowiedzialno艣ci.

- Odpowiedzialno艣膰 bior臋 na siebie ja. - Eve dala sygna艂 swoim ludziom, by wchodzili. - Rozdzielamy si臋 na dwie grupy.

Macie dok艂adnie sprawdzi膰 ka偶de pomieszczenie. Wszystkie rekordery w艂膮czone. Gabinet? - zwr贸ci艂a si臋 do gosposi.

- Na pi臋trze, ale...

- Stevens, prosz臋 nas zaprowadzi膰, potem wr贸ci pani do siebie. Nie chc臋, 偶eby pani si臋 w to miesza艂a.

Nie czekaj膮c na kobiet臋, Eve ruszy艂a schodami na g贸r臋. Stevens bieg艂a za ni膮.

- Musz臋 obudzi膰 pani膮 Renquist i o wszystkim powiadomi膰.

- Zaraz po tym, jak zaprowadzi mnie pani do gabinetu.

- Ostatnie drzwi po prawej stronie. S膮 zablokowane.

- Zna pani kod?

Powoli odzyskiwa艂a spok贸j. W czarnym szlafroku, otoczona policj膮, pr贸bowa艂a zachowa膰 resztki godno艣ci.

- Tylko pan Renquist zna kod. To jego osobisty gabinet, trzyma tu poufne materia艂y. Jako urz臋dnik brytyjskiego rz膮du...

- Tak, tak, bla, bla. - Eve dosz艂a do wniosku, 偶e mia艂a racj臋, To faktycznie by艂a niez艂a zabawa. - Mam tu nakaz, kt贸ry daje mi prawo otworzy膰 te drzwi, z kodem lub bez niego. - Si臋gn臋 la po dekoder, - Skorzystam wi臋c z tego prawa. Za pomoc膮 policyjnego 艂amacza zabezpiecze艅 zdejmuj臋 blokad臋, kt贸r膮 podejrzany za艂o偶y艂 na drzwi gabinetu.

Gosposia odwr贸ci艂a si臋 i pobieg艂a na drugie pi臋tro. Pani Renquist nie spodoba si臋 to przebudzenie, pomy艣la艂a Eve.

Nie by艂a zaskoczona, kiedy policyjny dekoder nie poradzi艂 sobie z systemem zabezpieczaj膮cym.

- Hmm, jest bardzo ostro偶ny. - Zerkn臋艂a przez rami臋 na Roarke'a, - W takim razie jestem zmuszona zastosowa膰 metod臋 alternatywn膮. Je艣li eksperci od elektronicznych zabezpiecze艅 nie poradz膮 sobie z otwarciem zamka, b臋dziemy musieli staranowa膰 drzwi.

- Mo偶e najpierw rzucimy na to okiem - zasugerowa艂 Feeney. Eve niby przypadkiem skierowa艂a rekorder w inn膮 stron臋, tak by nie by艂o wida膰 Roarke'a, kt贸ry ze swoim nielegalnym sprz臋tem w r臋ce przykucn膮艂 przy drzwiach.

- Feeney, skonfiskujesz wszystkie dyski zabezpieczaj膮ce. Podejrzany prawdopodobnie tak je ustawi艂, by skan nie wykaza艂, kiedy opuszcza艂 dom, w czasie gdy pope艂niano zbrodnie.

- Je艣li grzeba艂 przy systemie, b臋d膮 艣lady. - Feeney zerkn膮艂 na Roarke'a i a偶 si臋 u艣miechn膮艂. Magiczne palce, pomy艣la艂.

- Zabezpieczycie wszystkie 艂膮cza i sprz臋t nadawczy, - Eve nie patrzy艂a na Roarke'a. Ustawi艂a si臋 do niego plecami, ale w my艣lach wysy艂a艂a mu b艂agania. Pospiesz si臋, prosi艂a. Szybciej, do cholery. Nie dam rady tak d艂u偶ej 艣ciemnia膰.

- Pani porucznik - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Roarke. - Blokada z艂amana.

- Dobra. - Odwr贸ci艂a si臋 do niego. - Wchodzimy do prywatnego gabinetu Nilesa Renquista. - Otworzy艂a drzwi, za偶膮da艂a, by zapali艂o si臋 艣wiat艂o i wzi臋艂a g艂臋boki oddech. - Do roboty.

Pok贸j urz膮dzono z niesamowit膮 skrupulatno艣ci膮 i elegancj膮. Na antycznym biurku sta艂 nowoczesny sprz臋t komunikacyjny, bazy danych oraz co艣, co po d艂ugim namy艣le uzna艂a za stylowy srebrny ka艂amarz i pi贸ro. Zauwa偶y艂a oprawiony w sk贸r臋 notes i elektroniczny kalendarz, g艂臋bokie fotele w ciemnozielonych obiciach.

Przy gabinecie znajdowa艂a si臋 schludna czarno - bia艂a 艂azienka z r臋cznikami wisz膮cymi w idealnie r贸wnym rz臋dzie.

TU si臋 my艂 po zab贸jstwach, uzna艂a. Widzia艂a go oczyma wyobra藕ni, jak zmywa z siebie 艣lady zbrodni, czesze si臋, przegl膮da si臋 w ogromnych lustrach.

Odwr贸ci艂a si臋 i rozejrzawszy si臋 po pomieszczeniu, wskaza艂a d艂oni膮 drzwi, za kt贸rymi prawdopodobnie znajdowa艂a si臋 garderoba.

- Tam. Stawiam dziesi臋膰 do pi臋ciu, 偶e trzyma tam nierejestrowany sprz臋t.

Podesz艂a do drzwi. Okaza艂y si臋 zamkni臋te. Nie traci艂a czasu, od razu da艂a Roarke'owi znak. W tym momencie us艂ysza艂a dobiegaj膮cy z korytarza pospieszny tupot.

Do gabinetu wkroczy艂a otulona w brzoskwiniowy szlafrok Pamela Renquist. Jej pozbawiona makija偶u i zaczerwieniona twarz wygl膮da艂a du偶o starzej ni偶 zazwyczaj. Skrzywi艂a si臋, ods艂aniaj膮c z臋by jak warcz膮cy pies.

- To oburzaj膮ce! To przest臋pstwo! Prosz臋 natychmiast opu艣ci膰 m贸j dom! Wszyscy! Zaraz zadzwoni臋 do ambasadora, konsula i do pani prze艂o偶onych.

- Prosz臋 bardzo - zach臋ci艂a j膮 Eve, podtyk膮j膮c jej pod nos nakaz. - Mam pozwolenie na przeszukanie domu i zrobi臋 to z pani zgod膮 lub bez.

- To si臋 jeszcze oka偶e. - Ruszy艂a w stron臋 biurka, ale Eve zablokowa艂a jej drog臋.

- Nie mo偶e pani u偶ywa膰 tego ani 偶adnego innego domowego 艂膮cza, dop贸ki nie zako艅czymy rewizji. Je艣li chce pani si臋 z kim艣 skontaktowa膰, b臋dzie pani musia艂a skorzysta膰 ze swojego osobistego 艂膮cza, z centrali firmowej lub zwr贸ci膰 si臋 do kt贸rego艣 z wyznaczonych oficer贸w. Gdzie jest pani m膮偶, pani Renquist?

- Id藕 do diabla!

- Och, na pewno on trafi tam wcze艣niej. Obiecuj臋. K膮tem oka zauwa偶y艂a, 偶e Roarke daje jej sygna艂, wi臋c pode sz艂a do odblokowanych drzwi i je otworzy艂a.

- Prosz臋, prosz臋, co my tu mamy. Przyjemny schowek. 艢wietnie wyposa偶on膮 jednostk臋 i central臋 komunikacyjn膮. Feeney, zapewne to nierejestrowany sprz臋t. Sp贸jrzcie na te dyski. Renquist jest fanem Thomasa A. Breena i jego dziel. Wszystkie ksi膮偶ki i dane na temat seryjnych morderc贸w.

- Posiadanie w艂asnej prywatnej przestrzeni i literatury na jaki艣 temat chyba nie jest sprzeczne z prawem, nawet w tym kraju. - Pamela powoli zaczyna艂a bledn膮c.

Eve kontynuowa艂a przeszukanie. Otworzy艂a sk贸rzan膮 torb臋.

- Posiadanie narz臋dzi chirurgicznych te偶 nie jest sprzeczne z prawem, ale to dosy膰 zabawne. Na pewno dok艂adnie je wyczy艣ci艂, a jednak mog臋 si臋 za艂o偶y膰, 偶e znajdziemy na nich 艣lady krwi Jacie Wooton.

Otworzy艂a wysok膮 szaf臋 i poczu艂a, jak podskoczy艂o jej ci艣nienie. W 艣rodku znalaz艂a kolekcj臋 peruk, czarny cylinder, uniform pracownika s艂u偶b miejskich i sporo innych kostium贸w.

- Niles lubi przebieranki?

Czubkiem buta kopn臋艂a pojemnik z gipsem.

- Hmm, sam robi w domu remonty? Prawdziwy cz艂owiek renesansu.

Odsun臋艂a szuflad臋 i a偶 zak艂u艂o j膮 w sercu. Zabezpieczon膮 d艂oni膮 si臋gn臋艂a po z艂ot膮 obr膮czk臋 wysadzan膮 pi臋cioma szafirami.

- Pier艣cionek Lois Gregg - mrukn臋艂a. - Jej rodzina na pewno b臋dzie chcia艂a go odzyska膰.

- Mam tu jeszcze jedn膮 pami膮tk臋 tego chorego sukinsyna.

Eve spojrza艂a na Feeneya. W r臋ku trzyma艂 pokryw臋 przeno艣nej zamra偶arki. Krew odp艂yn臋艂a mu z twarzy. Nie musia艂 nic m贸wi膰. Eve domy艣li艂a si臋 zawarto艣ci pojemnika.

- Zdaje si臋, 偶e mamy tu szcz膮tki Jacie Wooton - wycedzi艂 przez z臋by. - Na rany Chrystusa. Skurwiel przyczepi艂 nawet karteczk臋.

Eve zmusi艂a si臋 do podej艣cia bli偶ej i zerkni臋cia do kontenera, nad kt贸rym unosi艂a si臋 lodowata para. W 艣rodku znajdowa艂a si臋 torba z przywieszon膮 karteczk膮. Widnia艂o na niej tylko jedno, starannie wykaligrafowane s艂owo, DZIWKA.

Eve szybko si臋 odwr贸ci艂a i spojrza艂a na wyraz twarzy Pameli.

- Wiedzia艂a pani o tym. W g艂臋bi duszy pani o tym wszystkim wiedzia艂a, ale go pani kry艂a. Nie chcieli艣cie skandalu, 偶adnych rys w waszym idealnym 艣wiecie.

- To 艣mieszne. Nie wiem, o czym pani m贸wi. - Jej sk贸ra nabra艂a zielonkawego koloni. Pamela wycofywa艂a si臋 jak najdalej od garderoby i jej przera偶aj膮cej zawarto艣ci. Czo艂o nadal mia艂a dumnie uniesione, a ton lekcewa偶膮cy.

- Owszem, wie pani. O wszystkim, co dzieje si臋 w tym domu. To ce艂 pani 偶ycia, wiedzie膰, co tu si臋 dzieje. Mo偶e chce si臋 pani dok艂adniej przyjrze膰? - Eve wzi臋艂a j膮 pod r臋k臋 i poci膮gn臋艂a, cho膰 nie mia艂a zamiaru wpuszcza膰 jej do garderoby. - Niech si臋 pani przypatrzy, czym zajmuje si臋 Niles. Ciekawe, kiedy mia艂a przyj艣膰 pora na pani膮. Albo wasz膮 c贸reczk臋.

- Pani zupe艂nie oszala艂a! Niech pani zabierze ode mnie r臋ce! Jestem obywatelk膮 Wielkiej Brytanii. Nie podlegam waszej jurysdykcji.

- Tkwisz po uszy pod nasz膮 jurysdykcj膮. - Eve podesz艂a bli偶ej. - Zamierzam go zapuszkowa膰. To m贸j priorytet. Kiedy ju偶 b臋dzie siedzia艂, osobi艣cie dopilnuj臋, 偶eby艣 odpowiedzia艂a za wsp贸艂udzia艂. To b臋dzie moja misja 偶yciowa.

- Nie ma pani prawa m贸wi膰 do mnie w ten spos贸b. W moim w艂asnym domu! Jak tylko z pani膮 sko艅cz臋...

- Zobaczymy, kto z kim sko艅czy. Feeney, zabierz j膮 st膮d.

Areszt domowy. Ze stra偶niczk膮. Ma prawo tylko do jednego po艂膮czenia.

- Nie dotykaj mnie! Nie wa偶 si臋 mnie dotyka膰! Nie wyjd臋 z tego pokoju, dop贸ki nie zobacz臋 waszych odznak.

Eve wsun臋艂a kciuki do kieszeni spodni i spokojnie jej si臋 przygl膮da艂a.

- Idzie pani dobrowolnie z kapitanem Feeneyem, czy mam do艂o偶y膰 stawianie oporu podczas aresztowania?

R臋ka Pameli pofrun臋艂a do przodu. Typowa kobieca zagrywka. Eve mog艂a bez trudu unikn膮膰 ciosu, ale pozwoli艂a si臋 uderzy膰. Dok艂adnie tak to sobie zaplanowa艂a.

- Mia艂am nadziej臋, 偶e to zrobisz. Stawianie oporu i napa艣膰 na oficera. Najprzyjemniejsza rzecz, jaka mi si臋 dzi艣 przydarzy艂a. - Eve b艂yskawicznie wyj臋艂a kajdanki, a kiedy Pamela natar艂a, obr贸ci艂a j膮 i zarzuciwszy jej ramiona do ty艂u, sprawnie j膮 sku艂a.

Zabra膰 j膮 do Centrali - poleci艂a Feeneyowi. - Za stawianie oporu i napa艣膰 zostanie w areszcie przynajmniej tak d艂ugo, dop贸ki tu nie sko艅czymy.

Pamela pr贸bowa艂a kopa膰. Eve a偶 unios艂a brwi, kiedy okaza艂o si臋, 偶e potrafi przeklina膰 z tak膮 pasj膮 i wyobra藕ni膮.

- Zaczyna mi si臋 podoba膰.

Kiedy Feeney wyprowadzi艂 szamocz膮c膮 si臋 Pamel臋, Eve zwr贸ci艂a si臋 do Roarke'a.

- Sprawd藕, czy ten sprz臋t jest zarejestrowany. Je艣li nie, b臋d臋 mia艂a jeszcze jeden sympatyczny dow贸d obci膮偶aj膮cy Renquista. Potrzebuj臋 te偶 wszystkich danych z jego dysk贸w. A ty co si臋 tak szczerzysz, kole艣?

- Sprowokowa艂a艣 j膮, 偶eby ci臋 uderzy艂a. - No i?

- Jestem zaskoczony, 偶e osobi艣cie jej nie wyprowadzi艂a艣.

- Ona to p艂otka. Zajm臋 si臋 ni膮, ale najpierw Renquist. Musz臋 powiadomi膰 o wszystkim komendanta. - Eve wyj臋艂a komunikator. - Zdob膮d藕 te dane.

Kwadrans p贸藕niej ruszy艂 policyjny po艣cig za Renquistem. Eve pochylona nad ramieniem Roarke'a czyta艂a informacje pojawiaj膮ce si臋 na ekranie monitora.

- Wszystko tu jest - zauwa偶y艂a. - Dok艂adnie i szczeg贸艂owo. Podr贸偶e, poszukiwania, selekcja. Ka偶da ofiara i dostosowana do niej metoda. Narz臋dzia. Str贸j.

- Zwr贸膰 uwag臋, 偶e ma tu sporo danych na tw贸j temat. To du偶y plik, pani porucznik.

- Tak, sama widz臋.

- To mia艂o by膰 jego crescendo - m贸wi艂 tym samym ch艂odnym tonem Roarke. - Metoda Petera Brema, zab贸jcy policjant贸w. Miotacz o dalekim zasi臋gu.

- Co oznacza, 偶e musi tu mie膰 co艣 takiego. Lepiej poszukajmy.

- Poszukajmy jego. Chc臋 dorwa膰 tego faceta chyba r贸wnie mocno jak ty.

Podnios艂a wzrok i spojrza艂a mu w oczy.

- To nie jest sprawa prywatna. - Czeka艂a na jego atak, a kiedy nie nast膮pi艂, wzruszy艂a ramionami. - Jak ty nazywasz takie kity? Chrzanienie. Dobra, sprawa jest prywatna, ale to mo偶e zaczeka膰. Nie by艂am nast臋pna na jego li艣cie.

Eve jeszcze raz sprawdzi艂a dane na ekranie.

- Katie Mitchell z West Village. Ksi臋gowa. Lat dwadzie艣cia osiem, rozwiedziona, bezdzietna. Mieszka sama, pracuje w domu. Renquist wie o niej wszystko. Wzrost, waga, zwyczaje, nawet cholerne zakupy. Sklepy, towary. Co za skrupulatny skurwiel. Przymierza si臋 do metody Marsoniniego.

- Na pocz膮tek wystarczy uda膰 jej klienta - powiedzia艂 Roarke. - Nast臋pnie skopiowa膰 system zabezpieczaj膮cy. Wej艣膰 ponownie, kiedy ofiara za艣nie. Zwi膮za膰, torturowa膰, zgwa艂ci膰, okaleczy膰, na poduszce zostawi膰 jedn膮 czerwon膮 r贸偶臋.

- Marsonini za艂atwi艂 w ten spos贸b sze艣膰 kobiet mi臋dzy zim膮 dwa tysi膮ce dwudziestego trzeciego, a wiosn膮 dwudziestego czwartego. Brunetki, w typie Mitchell, mi臋dzy dwudziestym sz贸stym a dwudziestym dziewi膮tym rokiem 偶ycia. Wszystkie pracowa艂y w domu. W pewnym sensie przypomina艂y jego starsz膮 siostr臋, kt贸ra podobno w dzieci艅stwie go bi艂a i wykorzystywa艂a seksualnie. - Wyprostowa艂a si臋. - B臋dziemy obserwowa膰 t臋 Katie Mitchell. Je艣li w ci膮gu czterdziestu o艣miu godzin go nie znajdziemy, Renquist sam do nas przyjdzie.

ROZDZIA艁 22

Nie mia艂a wyboru. Musia艂a uda膰 si臋 prosto do mieszkania Katie Mitchell. Je艣li Renquist j膮 obserwowa艂, pojawienie si臋 glin na pewno go wyp艂oszy, ale Eve nie chcia艂a ryzykowa膰 偶ycia kobiety. Je艣li zaatakuje, to go przyskrzyni.

Z pomoc膮 WPE zdoby艂a list臋 mieszka艅c贸w i plan budynku, w kt贸rym na drugim pi臋trze znajdowa艂 si臋 apartament Mitchell. Uda艂a si臋 tam z Roarkiem, zostawiaj膮c Feeneyowi doko艅czenie rewizji domu Renquist贸w.

- Kochanie, jeste艣 dla mnie zbyt dobry - powiedzia艂a, pr贸buj膮c go przekupi膰. - Rozpieszczasz mnie.

- Akurat. To ty masz 艣wietne podej艣cie do kobiet.

- Och, teraz si臋 zarumieni艂am.

- Jasne. Zaraz mi ty艂ek odpadnie ze 艣miechu i na czym b臋d臋 siedzia艂? Ta kobieta mo偶e wpa艣膰 w histeri臋. Z histeryczkami radzisz sobie lepiej ni偶 ja.

- S艂ucham? Co艣 m贸wi艂e艣? Nie dos艂ysza艂am, rozmy艣laj膮c o twoim ty艂ku.

Eve wjecha艂a na podjazd i wcisn臋艂a samoch贸d na jedyne wolne miejsce na dwupoziomowym parkingu p贸艂 ulicy od mieszkania Mitchell.

- Tak, to zajmuj膮ce...

- Nawet nie wiesz jak bardzo.

- Lepiej trzymajmy si臋 programu. By艂oby dobrze, gdyby艣my weszli do budynku jako para. Je艣li obserwuje, mo偶e mnie nie pozna. Nie s膮dz臋, 偶eby chcia艂 to zrobi膰 dzisiaj. Pewnie czai si臋 gdzie艣 w jakiej艣 norze i przygotowuje do ataku, S膮dz臋, 偶e mamy jeszcze troch臋 czasu. Marsonini zawsze atakowa艂 mi臋dzy drug膮 a trzeci膮 w nocy. Nawet je艣li zaplanowa艂 to na dzi艣, mamy jeszcze czas. Wejdziemy prosto do budynku. Jak d艂ugo zajmie ci z艂amanie kodu zabezpieczaj膮cego?

- W艂膮cz stoper.

- Idziemy.

- Uwa偶am, 偶e powinna艣 trzyma膰 mnie za r臋k臋 - powiedzia艂, kiedy szli po podje藕dzie. - Nie b臋dziesz wygl膮da膰 jak glina.

- Chwy膰 mnie za lew膮, - Zmienili si臋 stronami. - Praw膮 r臋k臋 musz臋 mie膰 woln膮.

- Naturalnie.

Mimo 偶e beztrosko trzymali si臋 za r臋ce, Roarke widzia艂 w jej oczach to policyjne skupienie. Obserwowa艂a, skanowa艂a okolic臋, rejestrowa艂a ka偶dy ruch.

- Przy drzwiach musz臋 mie膰 wolne r臋ce. Mo偶esz sta膰 za mn膮. Nie zaszkodzi, je艣li poklepiesz mnie czule po ty艂ku - powiedzia艂.

- Po co?

- Bo to lubi臋.

Zignorowa艂a jego propozycj臋, ale ustawi艂a si臋 za nim, kiedy wchodzili po stopniach prowadz膮cych do wej艣cia do budynku.

- Och艂odzi艂o si臋. Chyba najwi臋ksze tegoroczne upa艂y mamy za sob膮.

- Mhm, mo偶liwe.

- Przysu艅 si臋 troch臋 i poca艂uj mnie w szyj臋.

- 呕eby ci臋 os艂oni膰, czy dlatego, 偶e lubisz?

- W nagrod臋 - powiedzia艂, otwieraj膮c drzwi. Nawet nie zauwa偶y艂a, kiedy rozpracowa艂 zamek.

- Jeste艣 cholernie sprawny - przyzna艂a, wchodz膮c za nim do budynku.

Ruszy艂a prosto w kierunku klatki schodowej, nie trac膮c czasu na 艂amanie kodu windy. Ta otworzy艂aby si臋 prosto w mieszkaniu. Kiedy zapukaj膮 do drzwi, kobieta nie prze偶yje a偶 takiego szoku.

- Z jego notatek wynika, 偶e by艂 tu z ni膮 dzi艣 um贸wiony - powiedzia艂a. - To oznacza, 偶e zd膮偶y艂 przestawi膰 jej system zabezpieczaj膮cy i zamierza wkroczy膰 dzi艣, najp贸藕niej jutro. Musimy j膮 wyprowadzi膰, a nie chc臋 mie膰 tu glin. Jeszcze nie teraz. Jutro o 艣wicie - Zapuka艂a do drzwi i si臋gaj膮c po odznak臋, u艣miechn臋艂a si臋 do Roarke'a. - Oddaj臋 j膮 pod twoj膮 opiek臋. Przewieziesz j膮 do Centrali. Niech j膮 ukryj膮, dop贸ki to si臋 nie sko艅czy.

- Zamierzasz zosta膰 tu sama? To nie jest dobry pomys艂.

- Chyba ci臋 przeceniam.

Eve us艂ysza艂a stukot domofonu.

- Tak? - odezwa艂 si臋 zdziwiony g艂os.

- Policja, pani Mitchell. Musimy porozmawia膰.

- O co chodzi?

- Prosz臋 nas wpu艣ci膰.

- Dochodzi p贸艂noc. - Katie uchyli艂a drzwi. - Czy co艣 si臋 sta艂o? Jakie艣 w艂amanie?

- Wola艂abym porozmawia膰 w 艣rodku.

Jeszcze raz obejrza艂a odznak臋 Eve, po czym zerkn臋艂a na Roarke'a. Powt贸rne spojrzenie by艂o prawie komiczne.

- Ja pana znam. - To prawdziwe ol艣nienie, - O Bo偶e!.

- Pani Mitchell, - Eve musia艂a nad sob膮 panowa膰 i nie okazywa膰 irytacji, kiedy Katie poprawia艂a d艂oni膮 w艂osy, - Mo偶emy wej艣膰?

- Hmm. Tak. Prosz臋. W艂a艣nie sz艂am spa膰 - powiedzia艂a przepraszaj膮co, zaci膮gaj膮c mocnej pasek cieniutkiego r贸偶owego szlafroka. - Nie spodziewa艂am si臋 nikogo.

Salon by艂 du偶y i urz膮dzony z gustem. Za jednymi drzwiami znajdowa艂a si臋 niewielka sypialnia, za drugimi wida膰 by艂o wi臋kszy pok贸j, prawdopodobnie by艂o tam jej biuro. Niska 艣ciana dzia艂owa oddziela艂a salon od kuchni. Za dyskretnie zamkni臋tymi drzwiami prawdopodobnie znajdowa艂a si臋 艂azienka. Du偶e okna, prawdopodobnie w jasne dni mieszkanie by艂o 艁adnie nas艂onecznione. Dwa wyj艣cia, w tym jedno prosto do windy.

- Pani Mitchell, spotka艂a si臋 dzi艣 pani z tym m臋偶czyzn膮? Eve wyj臋艂a z torebki zdj臋cie Renquista.

- Nie - odparta Katie, zerkn膮wszy pobie偶nie na fotografi臋. Jej wzrok co chwila bieg艂 w stron臋 Roarke'a, - Mo偶e pa艅stw o usi膮d膮?

- Prosz臋 jeszcze raz uwa偶nie przyjrze膰 si臋 temu zdj臋ciu i powiedzie膰, czy ten cz艂owiek spotka艂 si臋 z pani膮 dzi艣 o trzeciej.

- O trzeciej? Nie, wtedy by艂... och, ale偶 to jest pan Marsonini. Tyle 偶e mia艂 rude w艂osy. D艂ugie rude w艂osy splecione w warkoczyki. Ca艂y czas mia艂 na nosie niebieskie okulary przeciws艂oneczne. Pomy艣la艂am, 偶e jest nieco afektowany. No c贸偶, pewnie dlatego, 偶e to W艂och.

- Doprawdy?

- Tak. Mia艂 uroczy akcent. Przenosi si臋 tu z Rzymu, ale nadal b臋dzie prowadzi艂 interesy w Europie. Oliwa z oliwek. Szuka ksi臋gowej do wsp贸艂pracy z jego lud藕mi. Och, czy co艣 mu si臋 sta艂o? To dlatego tu jeste艣cie?

- Nie. - Eve mierzy艂a Katie wzrokiem, tak jak przed chwil膮 ogl膮da艂a jej mieszkanie. Tak jak przypuszcza艂a, po obejrzeniu zdj臋膰 z jej kartoteki identyfikacyjnej, Katie Mitchell by艂a mniej wi臋cej podobnej budowy co Peabody. To si臋 dobrze sk艂ada艂o.

- Pani Mitchell, ten cz艂owiek nie nazywa si臋 Marsonini. To Niles Renquist. Jest podejrzany o zamordowanie co najmniej pi臋ciu kobiet.

- Och, to niemo偶liwe! To jaka艣 pomy艂ka. Pan Marsonini jest uroczym cz艂owiekiem. Sp臋dzi艂am z nim dzi艣 dwie godziny.

To nie jest pomy艂ka. Udaj膮c klienta, Renquist dosta艂 si臋 do pani mieszkania, by skopiowa膰 systemy zabezpieczaj膮ce, osobi艣cie pani膮 pozna膰 i upewni膰 si臋, 偶e nadal mieszka pani sama. Zak艂adam, 偶e mieszka pani sama.

- Tak, ale...

- Od jakiego艣 czasu pani膮 obserwowa艂. Ma taki zwyczaj. Zbiera informacje o swoich ofiarach, poznaje ich nawyki, zwyczaje. Zamierza wej艣膰 do pani mieszkania w ci膮gu najbli偶szych czterdziestu o艣miu godzin. Prawdopodobnie, kiedy pani b臋dzie spa艂a. Zwi膮偶e pani膮, zgwa艂ci, potem b臋dzie torturowa艂, a w ko艅cu okaleczy pani膮 narz臋dziami z pani w艂asnej kuchni. Zrobi to w najbardziej bolesny spos贸b, jaki mo偶na sobie wyobrazi膰.

Eve us艂ysza艂a, jak Katie g艂o艣no prze艂yka 艣lin臋. Kobieta j臋kn臋艂a, po czym przewr贸ci艂a oczyma.

- Jest twoja - powiedzia艂a do Roarke'a, kt贸ry rzuci艂 si臋 w kierunku osuwaj膮cej si臋 na pod艂og臋 Katie.

- Mog艂a艣 by膰 troch臋 delikatniejsza.

- Jasne, ale tak by艂o szybciej. Jak oprzytomnieje, niech si臋 spakuje. Potem j膮 wywieziesz.

Roarke wzi膮艂 Katie na r臋ce i przeni贸s艂 na sof臋.

- Nie b臋dziesz tu sama na niego czeka膰.

- To moja praca - przypomnia艂a. - Wezw臋 posi艂ki.

- Zr贸b to teraz, to za dwadzie艣cia minut zejd臋 ci z drogi i zabior臋 dziewczyn臋.

- Umowa stoi.

Eve wyj臋ta komunikator i przyst膮pi艂a do przygotowywania kolejnego etapu operacji.

Przez kilka godzin a偶 do 艣witu siedzia艂a w ciemno艣ci, czeka艂a. Pojazd z ekip膮 obserwuj膮c膮 budynek sta艂 na zewn膮trz. W salonie Mitchell ukrywa艂o si臋 dw贸ch mundurowych z broni膮. Ekipa dosta艂a odpowiednie rozkazy.

Je艣li Renquist si臋 pojawi, b臋dzie nale偶a艂 do niej.

Siedzia艂 w swoim cichym pokoju w niewielkim mieszkaniu na kra艅cach Village. Urz膮dzi艂 si臋 z namys艂em, ostro偶nie dobra艂 ka偶dy mebel, tak by nada膰 mieszkaniu charakter europejski. Lubi艂 ten przepych i intensywne kolory. To by艂o takie seksowne.

Zupe艂ne przeciwie艅stwo ch艂odnego, martwego domu, kt贸ry dzieli艂 z 偶on膮 jako Niles.

Tu, w swoim ciep艂ym, kolorowym pokoju, by艂 Victoreun Clarence'em. To taki niewinny 偶arcik, zabawa w Jego Kr贸lewsk膮 Wysoko艣膰 Ksi臋cia Alberta Victora z Clarence, cz臋sto uto偶samianego z Rozpruwaczem morduj膮cym w Whitechapel.

Renquist lubi艂 t臋 histori臋, podoba艂 mu si臋 pomys艂 ksi臋cia mordercy. Sam uwa偶a艂 si臋 za r贸wnie wielkiego.

Ksi膮偶臋 mi臋dzy lud藕mi. Kr贸l mi臋dzy mordercami.

Tak samo jak jego wielki poprzednik, nigdy nie zostanie z艂apany. Tyle 偶e by艂 od niego wi臋kszy. Zamierza艂 nigdy nie przesta膰.

Popijaj膮c brandy, palii cygaro wzbogacone odrobink膮 Zonera. Uwielbia艂 t臋 swoj膮 samotno艣膰 i cisz臋, ten czas refleksji, kiedy wszystko, co zaplanowa艂, by艂o ju偶 gotowe.

Dobry pomys艂 z tym wyjazdem s艂u偶bowym. Kilka dni spokoju by艂o mu potrzebne. Pamela denerwowa艂a go bardziej ni偶 zazwyczaj. Te jej podejrzliwe spojrzenia, te uszczypliwe pytania.

Kim ona jest, 偶eby go wypytywa艂a t tak na niego patrzy艂a?

Gdyby tylko wiedzia艂a, ile razy wyobra偶a艂 sobie jak j膮 zabija By艂y to najwymy艣lniejsze scenariusze. Ucieka艂a z krzykiem.

Ju偶 sama my艣l o tym, jak ta zimna i sztywna 偶ona, ucieka z krzykiem, by ratowa膰 偶ycie, wprawia艂a go w weso艂o艣膰.

Oczywi艣cie nigdy by tego nie zrobi艂. Za blisko domu, on nie by艂 taki g艂upi. Pamela by艂a bezpieczna tylko dlatego, 偶e z ni膮 偶y艂. Poza tym, gdyby j膮 zabi艂, kto zajmowa艂by si臋 tymi wszystkimi upierdliwymi drobiazgami ich 偶ycia towarzyskiego?

Nie. Wystarczy艂o mu, 偶e od czasu do czasu odpoczywa艂 tu od 偶ony i tej drugiej, z kt贸r膮 go uwi膮za艂a. Irytuj膮cy w艣cibski bachor. Dzieci, jak naucza艂a jego ukochana niania, nie powinno by膰 ani wida膰, ani s艂ycha膰.

Je艣li si臋 buntowa艂y i by艂y niepos艂uszne, nale偶a艂o trzyma膰 je w ciemnym pomieszczeniu. Tam na pewno nie by艂o ich wida膰 i nikomu nic przeszkadza艂y ich wrzaski.

O tak, dobrze pami臋ta艂 ciemny pok贸j. Niania Gable mia艂a swoje sposoby. Marzy艂 o zamordowaniu jej, o powolnej, bolesnej 艣mierci. Pragn膮艂, by krzycza艂a, tak jak kiedy艣 on.

Ale to nie by艂oby zbyt m膮dre. Podobnie jak w przypadku Pameli, niania by艂a bezpieczna, bo by艂a z nim zwi膮zana.

C贸偶, wiele go nauczy艂a. Niania Gable z pewno艣ci膮 da艂a mu szko艂臋. Dzieci maj膮 by膰 wychowywane przez kogo艣, komu si臋 p艂aci - i to s艂ono - za wpojenie im dyscypliny i nauk臋. Ta sprytna ma艂a W艂oszka wcale nie uczy艂a jego dziewczynki dyscypliny. Rozpieszcza艂a j膮, psu艂a. Ale by艂a przydatna. Ta jej panika i strach, jaki w niej budzi艂, sprawia艂y mu ogromn膮 przyjemno艣膰.

W ko艅cu w jego 偶yciu wszystko zacz臋艂o si臋 jako艣 uk艂ada膰. Zdoby艂 szacunek i pos艂uch, ludzie go podziwiali. By艂 zabezpieczony finansowo, prowadzi艂 aktywne 偶ycie towarzyskie. Mia艂 reprezentacyjn膮 偶on臋 i m艂od膮 kochank臋, kt贸ra ba艂a si臋 go na tyle, by m贸g艂 z ni膮 robi膰 wszystko, na co tylko przychodzi艂a mu ochota.

Ale przede wszystkim mia艂 fascynuj膮ce hobby.

Lata studi贸w, planowania, obmy艣lania strategii. Lata praktyki. Teraz wszystko zaczyna艂o owocowa膰 i to w spos贸b, jakiego nie przewidzia艂 w naj艣mielszych marzeniach. Nawet nie przypuszcza艂, ile mu to sprawi przyjemno艣ci, jaka to zabawa wciela膰 si臋 w postaci swoich bohater贸w i kroczy膰 ich krwawymi 艣ladami.

Prawdziwi m臋偶czy藕ni, kt贸rzy mieli w r臋kach w艂adz臋. Nad 偶yciem. Robili z kobietami to, co chcieli, bo w przeciwie艅stwie do pozosta艂ych, rozumieli, 偶e kobiety nale偶y bi膰, poni偶a膰, zabija膰. Wraz z pierwszym oddechem, b艂aga艂y o 艣mier膰.

Chcia艂y rz膮dzi膰 艣wiatem. Chcia艂y rz膮dzi膰 nim.

Zaci膮gn膮艂 si臋 cygarem, by Zoner ukoi艂 jego gniew. To nie by艂a pora na gniew, lecz na ch艂odn膮, precyzyjn膮 akcj臋.

Martwi艂 si臋, 偶e mo偶e by艂 zbyt sprytny. Ale czy mo偶na by膰 zbyt sprytnym? Niekt贸rych to mo偶e dziwi膰, 偶e sam z rozmys艂em umie艣ci艂 si臋 na li艣cie podejrzanych. A przecie偶 dzi臋ki temu wyzwanie dawa艂o wi臋ksz膮 satysfakcj臋. Tylko tak zabawa nabiera艂a prawdziwych rumie艅c贸w. Uczestniczy艂 w niej na dw贸ch poziomach. W ten spos贸b by艂o bardziej intymnie.

W pewnym sensie ju偶 wydyma艂 t臋 dziwk臋, glin臋. To naprawd臋 ekscytuj膮ce widzie膰, jak si臋 gubi艂a, jak nie mog艂a sobie z nim poradzi膰. Najlepsze, 偶e musia艂a do niego przyj艣膰 i go przeprasza膰! 艢mia艂 si臋 za ka偶dym razem, kiedy przypomina艂 sobie t臋 scenk臋. To dopiero by艂 numer.

Eve Dallas to by艂 genialny wyb贸r. Musia艂 to sobie powiedzie膰. I m贸wi艂.

呕aden facet nie zapewni艂by mu takiego szumu. To mog艂a mu da膰 tylko kobieta, kt贸ra, jak wi臋kszo艣膰 przedstawicielek jej gatunku, uwa偶a艂a si臋 za lepsz膮 od m臋偶czyzn tylko dlatego, 偶e mo偶e uwi臋zi膰 go mi臋dzy nogami. Tak, to zdecydowanie dodawa艂o smaczku.

Wyobra偶a艂 sobie, jak j膮 dusi, bije, gwa艂ci, wybebesza, nawet kiedy patrzy艂a na niego tym swoim zimnym, pustym wzrokiem.

Przeciwnik m臋偶czyzna nigdy nie dostarczy艂by mu takiej podniety.

Zostanie ukarana, kiedy nie uda jej si臋 go powstrzyma膰. Kiedy zgin膮 nast臋pne, tak jak ta dziwka ksi臋gowa. Pani porucznik poniesie kar臋 od prze艂o偶onych. Nale偶y jej si臋.

B臋dzie cierpie膰, i nigdy si臋 nie dowie, kto j膮 pokona艂. B臋dzie cierpie膰, dop贸ki wi膮zka z miotacza nie rozwali jej g艂owy.

Och, gdyby tylko znalaz艂 jaki艣 spos贸b, 偶eby si臋 jej ujawni膰, 偶eby w chwili 艣mierci mog艂a go pozna膰. Wtedy by艂oby idealnie.

C贸偶, oczywi艣cie mia艂 jeszcze czas, by nad tym popracowa膰.

Zadowolony z siebie, po艂o偶y艂 si臋 do 艂贸偶ka, by 艣ni膰 swoje straszliwe sny.

Eve zarz膮dzi艂a porann膮 odpraw臋 ekipy w swoim gabinecie. Nie chcia艂a ryzykowa膰 spotkania w Centrali, nie zamierza艂a te偶 anga偶owa膰 wi臋kszego zespo艂u. Nawet najdrobniejszy przeciek m贸g艂 sp艂oszy膰 Renquista. Teraz mogli tak ustawi膰 pu艂apk臋, by im si臋 nie wymkn膮艂.

Wykorzysta艂a tablic臋, ekrany 艣cienne i jedn膮 z najnowszych zabawek Roarke'a, przeno艣n膮 jednostk臋 holograficzn膮.

- Tu i tu ustawi膮 si臋 zespo艂y - wskaza艂a laserem punkty na wy艣wietlonej na ekranie mapie. - B臋d膮 tylko obserwowa膰. Chc臋 zdj膮膰 Renquista w mieszkaniu, by nie nara偶a膰 偶adnego cywila. S膮siadka mieszkaj膮ca naprzeciwko Mitchell zosta艂a ewakuowana o si贸dmej zero zero, pod pretekstem przeciekaj膮cej kanalizacji. Gospodarz budynku te偶 zosta艂 uciszony, ma obstaw臋, na wypadek, gdyby przysz艂o mu do g艂owy porozmawia膰 o tym z mediami. Puste mieszkanie b臋dzie Punktem Obserwacyjnym C.

Na drugim ekranie wy艣wietli艂a drugie pi臋tro budynku.

- Instalujemy kamery. Mieszkanie b臋dzie pod sta艂膮 obserwacj膮. Jest ma艂o prawdopodobne, 偶eby Renquist wjecha艂 wind膮, ale na wszelki wypadek tam te偶 umie艣cimy kamery. Kiedy ju偶 b臋dzie w mieszkaniu, winda zostanie zablokowana. B臋dzie mia艂 tylko jedno wyj艣cie.

- Szczur w pu艂apce - skwitowa艂 Feeney.

- Taki jest plan. Ja czekam w mieszkaniu wraz z oficer Peabody, kt贸r膮 wprowadz臋 do gry, gdy tylko zako艅czy egzamin. Kapitan Feeney zajmuje pozycj臋 w domowym biurze Mitchell i stamt膮d steruje elektronik膮. Detektyw McNab dowodzi Punktem Obserwacyjnym C.

W艂膮czy艂a jednostk臋 holo i przywo艂a艂a pomniejszony tr贸jwymiarowy model wn臋trza mieszkania Mitchell.

- Zapami臋tajcie - poleci艂a. - Oficer Peabody b臋dzie przyn臋t膮, jest mniej wi臋cej tej samej budowy co obiekt. B臋dzie w 艂贸偶ku, ja ukryj臋 si臋 w garderobie. Sypialnia to optymalne miejsce, 呕eby zatrzyma膰 Renquista. Nie ma okien, nie ma wyj艣cia bezpiecze艅stwa.

- B臋dzie uzbrojony - wtr膮ci艂 McNab.

Kiwn臋艂a g艂ow膮, widz膮c jego niepok贸j. W tym ca艂y problem, pomy艣la艂a. Niedobrze, kiedy glina zakochuje si臋 w glinie.

- My te偶. Mo偶liwe, 偶e przyniesie w艂asne narz臋dzia, albo zaopatrzy si臋 w kuchni Mitchell. Mo偶e mie膰 miotacz lub inna bro艅. Zak艂adamy, 偶e b臋dzie uzbrojony, bo Marsonini zwykle nosi艂 miotacz lub paralizator. Post臋pujemy odpowiednio do okoliczno艣ci. - Urwa艂a na chwil臋. - Nadal pr贸bujemy go namierzy膰. Mo偶e uda si臋 przed wieczorem. Jest w mie艣cie, Na艣laduje Marsoniniego, wi臋c prawdopodobnie zamelinowa艂 si臋 gdzie艣 w pobli偶u domu obiektu. Wieczorem, przed zab贸jstwem, Marsonini lubi艂 zje艣膰 dobr膮 kolacj臋 z winem. Elegancko si臋 ubiera艂, zazwyczaj w stroje od w艂oskich projektant贸w. Narz臋dzia nosi艂 w drogiej walizce. Robi! w艂oskie przedstawi臋 nie. M贸wi! z akcentem, oczywi艣cie fa艂szywym, bo urodzi艂 si臋 w St. Louis. Histori臋 i szczeg贸艂y jego biografii znajdziecie w teczkach.

Zn贸w zaczeka艂a, a偶 wszyscy cz艂onkowie ekipy znajd膮 wspomniane dokumenty.

- Renquist odgrywa Marsoniniego. Prawdopodobnie spr贸buje na艣ladowa膰 jego maniery, nawyki, rutyn臋. W teczkach macie projekt jego stroju, tak mo偶e wygl膮da膰 w d艂ugich rudych w艂osach i okularach przeciws艂onecznych. Przejd藕my do szczeg贸艂贸w akcji. Je艣li Renquist zamierza to zrobi膰, zaatakuje dzi艣.

Om贸wienie planu dzia艂a艅 zaj臋艂o jej jeszcze godzin臋. Kiedy sko艅czy艂a, odes艂a艂a ekip臋 na stanowiska. Widzia艂a, 偶e podczas odprawy McNab co chwila nerwowo zerka na fioletowy zegarek, dlatego zatrzyma艂a go przed wyj艣ciem.

- Zajmie jej to jeszcze dwie godziny. Uspok贸j si臋.

- Przepraszam. Rano strasznie si臋 denerwowa艂a. Teraz robi symulacje. Zacina si臋 przy symulacjach.

- Je艣li si臋 zacina, to znaczy, 偶e jeszcze nie jest przygotowana. McNab, wiem, 偶e pora nie sprzyja, ale prawda jest taka: mamy tu co艣 o wiele powa偶niejszego ni偶 egzamin detektywistyczny Peabody.

- Wiem o tym. Ona tak si臋 martwi, 偶e pani膮 zawiedzie, 偶e kompletnie jej odbija.

- Jezu, tu nie chodzi o mnie.

Zacisn膮艂 usta, jak gdyby podejmowa艂 decyzj臋, w ko艅cu wzruszy艂 ramionami.

- Chodzi. I to bardzo. Mia艂em pani nic nie m贸wi膰, ale pomy艣la艂em, 偶e b臋dzie lepiej, jak si臋 pani dowie. Je艣li co艣 spieprzy, b臋dzie pani wiedzia艂a, jak sobie poradzi膰. Z ni膮.

- Musi radzi膰 sobie sama. Prosto z egzaminu wchodzi do akcji. Nie b臋dzie zna艂a wynik贸w. Najwa偶niejsze, 偶eby sobie poradzi艂a z robot膮.

McNab wsadzi艂 r臋ce do kieszeni i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Czyli wie pani, jak sobie z ni膮 radzi膰.

- Spadaj, McNab.

Usiad艂a na brzegu biurka, pr贸buj膮c przesta膰 my艣le膰 o Peabody. Odpowiedzialno艣膰 za ludzkie 偶ycie, za sprawiedliwo艣膰, to jedno, ale kiedy kto艣 znienacka obwie艣ci ci, 偶e od ciebie zale偶y czyja艣 psychika, to dopiero ci臋偶ka sprawa!

Jak, do cholery, do tego dosz艂o?

- Pani porucznik? - w drzwiach prowadz膮cych do przylegaj膮cego gabinetu sta艂 Roarke. - Mog臋 na minut臋?

- Jasne. - Wsta艂a i podesz艂a do holograficznej projekcji sypialni Mitchell, szacuj膮c odleg艂o艣ci i obliczaj膮c ruchy. - Tylko tyle dla ciebie mam. Mo偶na by go zdj膮膰 na ulicy - powiedzia艂a do siebie. - Marsonini nosi艂 miotacz lub paralizator, wi臋c Renquist te偶 b臋dzie uzbrojony. Boj臋 si臋, 偶e jaki艣 cywilny dure艅 m贸g艂by wpakowa膰 si臋 w sam 艣rodek strzelaniny. Poza tym tam s膮 potencjalni zak艂adnicy. Nie, lepiej to zrobi膰 w mieszkaniu. Lepsza kontrola. Nie ma dok膮d ucieka膰, nie ma obiekt贸w cywilnych. W 艣rodku p贸jdzie czysto.

Spojrza艂a za siebie i wzruszy艂a ramionami, kiedy zauwa偶y艂a, 偶e wysz艂a z holograficznej garderoby w sypialni.

- Przepraszam.

- Nie ma sprawy. Martwisz si臋, bo Peabody b臋dzie w 艂贸偶ku?

- Poradzi sobie.

- Wiem. Chodzi mi o to, 偶e skoro si臋 o ni膮 martwisz, powinna艣 zrozumie膰, 偶e i ja mam pewne obawy. Chcia艂em prosi膰, 偶eby艣 mnie wprowadzi艂a do tej operacji.

Eve z rozmys艂em unios艂a brew.

- Prosisz? Mnie? A dlaczego nie p贸jdziesz prosto do swojego kumpla Jacka albo Ryana?

- Cz艂owiek uczy si臋 na b艂臋dach.

- Doprawdy?

- Chc臋 tam by膰 z kilku powod贸w. Na przyk艂ad dlatego, 偶e sta艂o si臋 to dla ciebie spraw膮 prywatn膮. Tak jest bardziej niebezpiecznie.

Odwr贸ci艂a si臋.

- Koniec projekcji. Ekrany stop.

Na biurku sta艂a zimna kawa, Eve si臋gn臋艂a po kubek, ale go odstawi艂a. Wzi臋艂a do r臋ki male艅ki pos膮偶ek bogini, kt贸ry podarowa艂a jej matka Peabody.

- Tu nie chodzi o listy. Wprawdzie mnie denerwuj膮, ale okaza艂y si臋 pomocne. Nie chodzi te偶 o to, 偶e jestem jego potencjalnym celem. Taka praca. Nie przeszkadza mi, 偶e to wredny, arogancki, chory skurwysyn. Spotykam takich na ka偶dym kroku. Chodzi o to, 偶e widzia艂am, jak Marlene Cox walczy艂a, by wr贸ci膰. Co wi臋cej, widzia艂am, jak jej matce na tym zale偶y. Siedzia艂a przy jej 艂贸偶ku, trzyma艂a j膮 za r臋k臋, czyta艂a jej, m贸wi艂a do niej. wierzy艂a. Nie przyjmowa艂a do wiadomo艣ci, 偶e mo偶e si臋 nie uda膰, bo kocha艂a j膮 bardziej ni偶... No c贸偶, bardzo j膮 kocha艂a.

Odstawi艂a pos膮偶ek na biurko.

- Kiedy jej matka na mnie patrzy艂a, w jej oczach by艂a pewno艣膰, 偶e go z艂api臋. W tej robocie zwykle robi臋 to dla zmar艂ych. Ale Marlene 偶yje. Dlatego to dla mnie sprawa prywatna. I masz racj臋, tak jest trudniej.

- Przydam ci si臋?

- Taki spryciarz jak ty? Nie widz臋 przeciwwskaza艅. Podrzuc臋 ci臋 do Centrali. Zg艂osisz si臋 do Feeneya w WPE.

Po dotarciu do Centrali Eve najpierw postanowi艂a doprowadzi膰 Pamel臋 Renquist do pokoju przes艂ucha艅. Wysoko op艂acani prawnicy Renquist ju偶 pracowali nad jej zwolnieniem. Eve czu艂a, 偶e potrzebne jej b臋dzie szcz臋艣cie, 偶eby przetrzyma膰 t臋 kobiet臋 przez kolejne dwana艣cie godzin.

Pamela zjawi艂a si臋 bez adwokata, ale ubrana we w艂asne ciuchy, zamiast typowego stroju aresztanta. Ka偶dy wykorzystuje pul臋 mo偶liwo艣ci wed艂ug w艂asnych priorytet贸w, pomy艣la艂a Eve, wskazuj膮c jej miejsce przy stole.

- Zgodzi艂am si臋 porozmawia膰 z pani膮 sam na sam, bo nie chc臋 zapoznawa膰 pani z moimi adwokatami. - Pamela usiad艂a i wyg艂adzi艂a mi臋kkie jedwabne spodnie. - Wkr贸tce zostan臋 zwolniona. Moi prawnicy wnios膮 przeciwko pani spraw臋 o n臋kanie, bezpodstawne aresztowanie i przetrzymywanie w wi臋zieniu, a tak偶e o znies艂awienie.

- O rany, ju偶 si臋 boj臋. Pam, wystarczy, 偶e powiesz, gdzie on jest, a zako艅czymy to i nikt wi臋cej nie zostanie ranny.

- Po pierwsze, nie 偶ycz臋 sobie takiej poufa艂o艣ci.

- No nie, teraz to ju偶 zrani艂a艣 moje uczucia.

- Po drugie - ci膮gn臋艂a Pamela g艂osem zimnym jak pogoda w lutym - m贸j m膮偶 wyjecha艂 w sprawach s艂u偶bowych do Londynu. Kiedy wr贸ci, u偶yje wszystkich swoich wp艂yw贸w, by pani膮 zniszczy膰.

- Hej, zdradz臋 ci pewn膮 tajemnic臋. Tw贸j m膮偶 jest w Nowym Jorku. Ko艅czy przygotowania do zamordowania pewnej ksi臋gowej. Chce to zrobi膰 metod膮 Enrico Marsoniniego, kt贸ry by艂 znany z tego, 偶e gwa艂ci艂 i torturowa艂 swoje ofiary przed pokrojeniem ich na kawa艂ki. Zwyk艂e zabiera艂 sobie na pami膮tk臋 palec od r臋ki lub nogi.

- Jest pani obrzydliwa.

- Tak, ja jestem obrzydliwa. - Eve parskn臋艂a ze zdumieniem. - Niez艂y z ciebie numer. Pozw贸l, 偶e doko艅cz臋. Id膮c za przyk艂adem pierwowzoru, Niles odwiedzi艂 wczoraj po po艂udniu swoj膮 przysz艂a ofiar臋 w jej mieszkaniu.

Pamela z uwag膮 ogl膮da艂a sw贸j manicure.

- Co za niedorzeczno艣膰.

- Wiesz, 偶e to prawda. Wiesz, 偶e tw贸j m膮偶, ojciec twojego dziecka, m臋偶czyzna, z kt贸rym 偶yjesz pod jednym dachem, to psychopata. Czu艂a艣 od niego zapach krwi, prawda, Pam? Widzisz to, kiedy patrzysz mu w oczy. Masz c贸rk臋. Czy nie czas zacz膮膰 j膮 chroni膰?

Pamela podnios艂a wzrok i spojrza艂a na Eve z w艣ciek艂o艣ci膮.

- Moja c贸rka nie powinna pani interesowa膰.

- Najwyra藕niej ciebie te偶 nie interesuje. Wczoraj wieczorem twoja c贸rka Rose i jej opiekunka, Sophia DiCarlo, zosta艂y przewiezione do Izby Dziecka. Trafi艂y pod dobr膮 opiek臋. Wiem, 偶e to dla ciebie nowina, bo odk膮d tu trafi艂a艣, nie przysz艂o ci do g艂owy, 偶eby skontaktowa膰 si臋 z c贸rk膮.

- Nie ma pani prawa zabiera膰 jej z domu.

- Mam. Tyle 偶e tym razem z propozycj膮 wysz艂a opiekunka z Izby, kt贸ra rozmawia艂a z twoj膮 c贸rk膮, jej au pair i personelem zatrudnionym w twoim domu. Je艣li chcesz odzyska膰 dziecko, musisz zostawi膰 szale艅ca i pom贸c nam go uj膮膰. Czas zacz膮膰 my艣le膰 o c贸rce.

Gniew i dyskretny impuls emocji zn贸w znik艂y pod pow艂ok膮 ch艂odu.

- Pani porucznik, m贸j m膮偶 jest cz艂owiekiem na stanowisku. W ci膮gu roku zostanie mianowany brytyjskim ambasadorem w Hiszpanii. Dosta艂 ju偶 tak膮 obietnic臋. Nie zniszczy pani reputacji jego ani mojej takimi absurdalnymi wymys艂ami.

- Dobra, id藕 z nim. Dla mnie to tylko mi艂a premia. - Eve wsta艂a i na chwil臋 zamilk艂a. - W ko艅cu kiedy艣 by ci臋 za艂atwi艂. I twoj膮 c贸rk臋. Nie powstrzyma艂by si臋. Pam, ty nie pojedziesz do Hiszpanii. Tam, gdzie trafisz, b臋dziesz mia艂a du偶o czasu, 偶eby si臋 zastanawia膰 naci tym, 偶e uratowa艂am twoje bezwarto艣ciowe 偶ycie.

Podesz艂a do wyj艣cia i uderzy艂a w stalowy panel.

- Drzwi - rzuci艂a i wysz艂a z pokoju.

Kierowa艂a si臋 do swojego biura, kiedy us艂ysza艂a, 偶e kto艣 j膮 wo艂a. Nie zatrzyma艂a si臋. Peabody szybko j膮 dogoni艂a.

- Dallas! Pani porucznik!

- Na biurku czeka na ciebie papierkowa robota. Zajmij si臋 tym. Odprawa za dziesi臋膰 minut, u mnie. Za trzydzie艣ci minut zaczynamy.

- Pani porucznik, ju偶 wiem o operacji. McNab przyszed艂 po mnie po egzaminie.

Dobrze zrobi艂, pomy艣la艂a Eve, jednak nie skomentowa艂a tego na g艂os.

- Fakt, 偶e detektyw kretyn z艂ama艂 przepisy, nie oznacza, 偶e jeste艣 zwolniona z odprawy.

- Nie musia艂by mi o niczym m贸wi膰, gdyby pani to zrobi艂a. To by艂a kropla, kt贸ra przepe艂ni艂a czar臋.

- Do mnie! Natychmiast!

- Wczoraj w nocy zacz臋艂a pani polowanie na Renquista. - Peabody bieg艂a za Eve. - Powinnam uczestniczy膰 w poszukiwaniach. To pani z艂ama艂a przepisy.

Eve zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi.

- Poddajesz w w膮tpliwo艣膰 moje metody czy m贸j autorytet? Metody, pani porucznik. Tak jakby. O rany! Gdyby by艂 wczoraj w domu, pani by go zdj臋艂a. Beze mnie. Jako pani podw艂adna...

- Jako moja podw艂adna masz robi膰 to, co ci ka偶臋. Je艣li co艣 ci si臋 nie podoba, mo偶esz z艂o偶y膰 pisemne za偶alenie.

- Pracowa艂a pani nad spraw膮 beze mnie. Dzi艣 rano odby艂a si臋 odprawa, w kt贸rej nie uczestniczy艂am, W takich przypadkach egzamin nie powinien mie膰 pierwsze艅stwa nad moim udzia艂em w 艣ledztwie.

- Postanowi艂am, 偶e egzamin ma pierwsze艅stwo. Ju偶 po wszystkim. Je艣li masz zamiar jeszcze gl臋dzi膰 na ten temat, powtarzam, zr贸b to na pi艣mie. Zgodnie z przepisami.

Peabody podnios艂a podbr贸dek.

- Nie zamierzam sk艂ada膰 za偶alenia, pani porucznik.

- Tw贸j wyb贸r. Bierz si臋 za papiery, czekaj膮 na twoim biurku. Spotykamy si臋 w gara偶u za dwadzie艣cia pi臋膰 minut. Wprowadz臋 ci臋.

Zapowiada si臋 wyj膮tkowo d艂ugi dzie艅, rozmy艣la艂a Eve chodz膮c po mieszkaniu Katie Mitchell, tak jak wcze艣niej trenowa艂a na projekcji holo. I jeszcze d艂u偶sza noc.

Renquist znalaz艂 sobie idealn膮 kryj贸wk臋.

Tw贸j ruch, pomy艣la艂a, popijaj膮c kaw臋.

Zarzuci艂a sie膰 w ka偶dym hotelu w rejonie, ale nigdzie go nie znaleziono. Poszukiwania ca艂y czas trwa艂y i obejmowa艂y coraz wi臋kszy obszar.

Zatrzyma艂a si臋 w progu biura, w kt贸rym pracowali Feeney i Roarke.

- Nic - odezwa艂 si臋 Roarke, wyczuwaj膮c jej obecno艣膰. - Podejrzewam, 偶e korzysta z prywatnego lokalu. Wynaj膮艂 co艣 na kr贸tko. Przeszukujemy t臋 okolic臋.

Eve kolejny raz sprawdzi艂a czas. Jeszcze tyle godzin. Nie mog艂a jednak ryzykowa膰 i wychodzi膰 z budynku. Wr贸ci艂a do kuchni i szturchn臋艂a autokucharza Mitchell.

- Niespokojna? - dobiegi j膮 zza plec贸w glos Roarke'a.

- Nienawidz臋 tego czekania i nic nierobienia. Ci膮gle o tym my艣l臋, ca艂y czas analizuj臋 plan. Robi臋 si臋 od tego nerwowa.

Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w ty艂 g艂owy.

- Tak jak od sprzeczki z Peabody.

- Dlaczego faceci zawsze uwa偶aj膮, 偶e kobiety si臋 ze sob膮 sprzeczaj膮? Faceci tego nie robi膮? To jakie艣 idiotyczne okre艣lenie.

Pog艂aska艂 jej ramiona, by艂y twarde jak ska艂a. Kiedy to si臋 wreszcie sko艅czy, wy艣l臋 j膮 na terapi臋 relaksacyjn膮, pomy艣la艂. Bez wzgl臋du na to, czy jej si臋 to podoba, czy nie.

- Dlaczego nie zapytasz, jak jej posz艂o na egzaminie?

- Jak b臋dzie chcia艂a, to mi sama powie. Przysun膮艂 si臋 bli偶ej i wtuli艂 twarz w jej w艂osy.

- Uwa偶a, 偶e obla艂a - powiedzia艂 jej prosto do ucha.

- Cholera! - Eve zacisn臋艂a pi臋艣ci. - Kurwa ma膰! Otworzy艂a lod贸wk臋, przejrza艂a jej zawarto艣膰 i skonfiskowa艂a pojemnik deseni lodowego 鈥濼ruskawkowe Pole鈥. Znalaz艂a 艂y偶eczk臋, wbi艂a w lody i pomaszerowa艂a do sypialni.

- Dobra dziewczyna - mrukn膮艂 Roarke.

Peabody siedzia艂a na brzegu 艂贸偶ka, przegl膮daj膮c na swojej jednostce sprawozdanie z porannej odprawy. Kiedy wesz艂a Eve, podnios艂a g艂ow臋, i ju偶 mia艂a zrobi膰 t臋 swoj膮 zawiedzion膮 min臋, gdy zauwa偶y艂a lody.

- Masz. - Eve poda艂a jej pojemnik. - Zjedz i ju偶 si臋 nie d膮saj. Musisz by膰 ze mn膮 na sto procent.

- Ja po prostu... my艣l臋, 偶e spieprzy艂am. Totalnie.

- Przesta艅 o tym my艣le膰. Od艂贸偶 to na bok. Zapomnij. Musisz si臋 skoncentrowa膰. Masz by膰 czujna, nie mo偶esz przegapi膰 najmniejszego ruchu. Za kilka godzin b臋dziesz le偶e膰 w tym 艂贸偶ku, po ciemku. On przyjdzie tu po to, 偶eby ci臋 zabi膰. B臋dzie mia艂 noktowizory. Lubi pracowa膰 w ciemno艣ci. On ci臋 b臋dzie widzia艂, ty jego nie. Dop贸ki nie zaczniemy, nie b臋dziesz go widzia艂a. Nie mo偶esz tego spieprzy膰, bo oberwiesz. Jak oberwiesz, naprawd臋 si臋 wkurwi臋.

- Przepraszam za dzi艣 po po艂udniu. - Peabody z entuzjazmem wymiata艂a lody. - By艂am wyczerpana. Gdybym mog艂a, w drodze z egzaminu sama skopa艂abym si臋 po dupie. Po prostu musia艂am skopa膰 kogo艣 innego. Pomy艣la艂am, 偶e gdyby pani mnie wezwa艂a, nie musia艂abym podchodzi膰 do tego durnego egzaminu.

- Ale podesz艂a艣. Jutro dowiesz si臋, jaki wynik. A teraz przesta艅 o tym my艣le膰 i zajmij si臋 robot膮.

- Tak jest.

Peabody wyci膮gn臋艂a 艂y偶eczk臋 z lodami, 偶eby Eve mog艂a skosztowa膰.

- Chryste. Obrzydliwo艣膰.

- Nie, to ca艂kiem smaczne. - Peabody z powrotem zabra艂a si臋 do jedzenia. - Pani jest rozpuszczona, bo mo偶e pani je艣膰 te wszystkie prawdziwe produkty. Dzi臋ki, 偶e si臋 ju偶 pani na mnie nie z艂o艣ci.

- A kto m贸wi, 偶e si臋 nie z艂oszcz臋? Gdybym ci臋 lubi艂a, pos艂a艂abym kogo艣 po prawdziwe lody, zamiast wykrada膰 mro偶one paskudztwo z lod贸wki cywila.

Peabody tylko si臋 u艣miechn臋艂a i obliza艂a 艂y偶eczk臋.

ROZDZIA艁 23

Przypuszczalnie w tej chwili si臋 ubiera, duma艂a Eve, wygl膮daj膮c przez ekrany zas艂aniaj膮ce okna w mieszkaniu Mitchell. Wkr贸tce b臋dzie zupe艂nie ciemno., my艣la艂a. Przed pope艂nieniem zab贸jstwa Marsonini zwykle jada艂 dobry posi艂ek, zakrapiany dwiema lampkami wina. Zawsze w eleganckiej restauracji. Rezerwowa艂 stolik w rogu.

Sp臋dza艂 tam dwie, trzy godziny. Delektowa艂 si臋 jedzeniem, s膮czy艂 wino. Na koniec zamawia艂 kaw臋 i deser. M臋偶czyzna ceni膮cy klas臋 i wyrafinowanie.

Renquistowi na pewno si臋 to podoba.

Oczyma wyobra藕ni widzia艂a, jak zapina perfekcyjnie bia艂膮, szyt膮 na miar臋 koszul臋. Stoi przed lustrem i patrzy na swoje palce. Pok贸j jest elegancki, gustownie urz膮dzony. Otacza si臋 tym, co najlepsze, zar贸wno jako Renquist, jak i Marsonini.

Jedwabny krawat. Prawdopodobnie wybra艂 jedwabny krawat. G艂adki, mi艂y w dotyku, gdy modeluje si臋 idealny w臋ze艂 Zamierza go zdj膮膰, kiedy ofiara straci przytomno艣膰. Ostro偶nie powiesi ubranie, 偶eby si臋 nie pomi臋艂o. Nie znosi zagi臋膰 i plam krwi.

Teraz jednak czerpie przyjemno艣膰 z samego aktu ubierania si臋. Elegancka tkanina dotyka jego sk贸ry. Zastanawia si臋 nad czekaj膮cym go posi艂kiem i winem.

Eve wyra藕nie go widzia艂a. Renquist przeistacza si臋 w Marsoniniego. Poprawia d艂ugie rude w艂osy, kt贸re zawsze by艂y jego dum膮. Czy widzi w lustrze twarz Marsoniniego? Wyobra偶a艂a sobie, 偶e tak. Ciemniejsza karnacja, mniej regularne rysy, pe艂niejsze usta, blade oczy wygl膮daj膮ce zza ciemnych szkie艂. Na pewno to widzi, inaczej ta noc straci艂aby sporo uroku.

Teraz marynarka. Co艣 jasnoszarego, mo偶e w delikatne pr膮偶ki. Letni garnitur dla wymagaj膮cego m臋偶czyzny. Jeszcze mgie艂ka wody kolo艅skiej.

Sprawdza walizk臋. Bierze g艂臋boki oddech, syc膮c nozdrza zapachem sk贸ry. Czy zamierza wyj膮膰 wszystkie narz臋dzia? Prawdopodobnie tak. Przeci膮ga w d艂oni sznur. Gruby, mocny sznur zostawi bolesne zag艂臋bienia w ciele ofiary.

Uwielbia wyobra偶a膰 sobie b贸l. Knebel z pi艂eczki. Zdecydowanie wola艂 poni偶enie przy u偶yciu pi艂eczki ni偶 szmaty. Prezerwatywy, dla w艂asnego bezpiecze艅stwa. Grube cygara i zgrabna z艂ota zapalniczka. Dobre cygara kocha prawie tak samo jak wypalanie k贸艂eczek na sk贸rze ofiary i krzyk agonii w jej oczach. Wytworna buteleczka wype艂niona alkoholem, by pola膰 rany dla wzmocnienia efektu.

Wysuwany kij nabity stalowymi 膰wiekami. Doskona艂y do 艂amania ko艣ci i mia偶d偶enia chrz膮stek. Kszta艂t na tyle falliczny, by m贸g艂 wykorzysta膰 go w innym celu, je艣li b臋dzie mia艂 ochot臋.

Naturalnie, komplet ostrzy. G艂adkie, wyszczerbione. Na wypadek, gdyby w jej kuchni nie znalaz艂 niczego odpowiedniego.

Dyski z muzyk膮. Noktowizory. R臋czny miotacz lub paralizator. Przezroczyste, cienkie jak papier r臋kawiczki. Nie znosi艂 zapachu i faktury preparatu zabezpieczaj膮cego d艂onie.

W艂asny r臋cznik z bia艂ej egipskiej bawe艂ny. 艢wie偶a kostka bezzapachowego myd艂a, by umy膰 r臋ce po sko艅czeniu pracy.

W ko艅cu kody zabezpieczaj膮ce, skopiowane dzie艅 wcze艣niej podczas wizyty w jej mieszkaniu. 艁amacz kod贸w zablokuje kamery, tak by m贸g艂 w艣lizgn膮膰 si臋 do budynku nie zostawiaj膮c 艣lad贸w.

Wszystko starannie zapakowane, mo偶na zamkn膮膰 eleganck膮 walizk臋.

Ostatnie spojrzenie w lustro, du偶e, odbijaj膮ce ca艂膮 sylwetk臋. Musi wygl膮da膰 idealnie. Jeszcze strzepnie py艂ek z klapy marynarki.

Dopiero wtedy wyjdzie z domu i rozpocznie wiecz贸r.

- Gdzie by艂a艣? - zapyta艂 Roarke, kiedy jej wzrok si臋 zmieni艂, a ramiona rozlu藕ni艂y.

- Z nim. - Obejrza艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e Roarke trzyma dwa kubki kawy, - Dzi臋ki - powiedzia艂a, bior膮c jeden.

- Gdzie on jest?

- Wychodzi na kolacj臋. Zap艂aci got贸wk膮. Zawsze p艂aci got贸wk膮. W restauracji zostanie do p贸艂nocy, potem zrobi sobie d艂ugi spacer. Marsonini nie prowadzi艂 samochodu, rzadko korzysta艂 z taks贸wek. Przyjdzie tu pieszo, z ka偶dym krokiem b臋dzie si臋 bardziej nakr臋ca艂.

- Jak go z艂apano? - Wiedzia艂, ale chcia艂, by Eve opowiedzia艂a to na g艂os.

- Ofiara, na kt贸r膮 zamierza艂 zapolowa膰, mieszka艂a w apartamencie podobnym do tego. Jej przyjaci贸艂ka pok艂贸ci艂a si臋 ze swoim ch艂opakiem i akurat tamtego wieczoru przysz艂a wyp艂aka膰 si臋 jej w r臋kaw, czy co tam kobiety robi膮 w takich wypadkach.

- Jedz膮 lody truskawkowe.

- Zamknij si臋. Przyjaci贸艂ka si臋 wyp艂aka艂a i zasn臋艂a na sofie. Obudzi艂a j膮 muzyka. Nie s艂ysza艂a, kiedy wszed艂. Dziewczyny najwyra藕niej obali艂y wieczorem wino, albo kilka piw. Marsonini nie zauwa偶y艂, 偶e kto艣 tam 艣pi. Dziewczyna idzie do sypialni, by sprawdzi膰, co to za muzyka. Lisel le偶y zwi膮zana, zakneblowana, z po艂amanymi kolanami. Nagi Marsonini, zwr贸cony plecami do drzwi, zbli偶a si臋 do 艂贸偶ka, got贸w do gwa艂tu.

Eve wiedzia艂a, jakie my艣li kot艂owa艂y si臋 w g艂owie ofiary, walcz膮cej z potwornym b贸lem. Wiedzia艂a, 偶e przera偶enie, jakie wzbudza艂o to, co mia艂o nast膮pi膰, by艂o sto razy gorsze ni偶 b贸l.

- Przyjaci贸艂ka mia艂a g艂ow臋 na karku - m贸wi艂a dalej Eve, - Pobieg艂a do salonu, zadzwoni艂a po policj臋, po czym wr贸ci艂a do sypialni, wzi臋艂a kij, kt贸rym po艂ama艂 nogi Lisel, i z ca艂ej si艂y zacz臋艂a go ok艂ada膰. Rozwali艂a mu czaszk臋, z艂ama艂a szcz臋k臋, nos, 艂okie膰. Kiedy zjawi艂y si臋 gliny, Marsonini by艂 nieprzytomny i w op艂akanym stanie. Dziewczyna rozwi膮za艂a Lisel, przykry艂a j膮 i przy艂o偶y艂a sukinsynowi n贸偶 do gard艂a. Mia艂a nadziej臋, 偶e bydlak si臋 ocknie, tak powiedzia艂a podczas zezna艅. Wtedy poder偶n臋艂aby mu prze艂yk.

- My艣l臋, 偶e sam fakt, i偶 pokona艂a go kobieta, by艂 dla niego jak poder偶ni臋cie gard艂a.

Jego usta drgn臋艂y w u艣miechu, bo widzia艂, 偶e zrozumia艂a.

- Na to licz臋. Zmar艂 w wi臋zieniu dwa lata p贸藕niej, po tym, jak niezidentyfikowany wsp贸艂wi臋zie艅, a mo偶e stra偶nik, wykastrowa艂 go i zostawi艂 samego w celi. Facet wykrwawi艂 si臋 na 艣mier膰.

Wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Opowiedzenie tej historii bardzo jej pomog艂o.

Pokr臋c臋 si臋 troch臋. Macie dwie godziny, 偶eby sobie pochodzi膰 po mieszkaniu i rozprostowa膰 nogi. Potem si臋 zaszywamy. I czekamy.

O p贸艂nocy wtaszczy艂a do garderoby taboret. Drzwi zostawi艂a uchylone, by widzie膰 艂贸偶ko i g贸rn膮 cz臋艣膰 cia艂a Peabody.

W mieszkaniu panowa艂a zupe艂na ciemno艣膰 i absolutna cisza.

- Peabody, co pi臋tna艣cie minut sprawdzaj komunikator, dop贸ki nie zarz膮dz臋 ciszy w eterze. Nie chcia艂abym, 偶eby艣 przysn臋艂a.

- Pani porucznik, nie zasn臋艂abym nawet po ko艅skiej dawce 艣rodka uspokajaj膮cego. Jestem nakr臋cona.

- Sprawdzaj komunikator. Le偶 spokojnie.

A je艣li si臋 myl臋? zastanawia艂a si臋 w duchu. Je艣li zw臋szy艂, 偶e na niego czekam i zmieni艂 obiekt i metod臋? Je艣li nie przyjdzie dzi艣 w nocy, czy zabije kogo艣 przypadkowego? Gzy ma jakie艣 wyj艣cie awaryjne? Zapasy got贸wki? Fa艂szywe dokumenty?

Przyjdzie, pr贸bowa艂a upewni膰 sam膮 siebie. A je艣li nie, wytropi臋 go.

Sprawdzi艂a swoje 艂膮cza. Ekipy z ulicy i mieszkania potwierdzi艂y, 偶e nic si臋 nie dzieje. Po godzinie wsta艂a rozprostowa膰 cierpn膮ce nogi.

Po dw贸ch godzinach poczu艂a, 偶e krew zaczyna szybciej kr膮偶y膰. Nadchodzi艂. Wiedzia艂a, 偶e si臋 zbli偶a na kilka sekund przed tym, nim w mikroskopijnej s艂uchawce w jej uchu odezwa艂 si臋 sygna艂.

- Prawdopodobnie to on. M臋偶czyzna, idzie na po艂udnie, w kierunku budynku. Metr osiemdziesi膮t pi臋膰, osiemdziesi膮t pi臋膰 kilo. Jasny garnitur, ciemny krawat. Niesie walizk臋.

- Obserwujcie. Nie zbli偶ajcie si臋. Feeney, zrozumia艂e艣?

- Jasno i wyra藕nie.

- McNab?

- Jeste艣my.

- Wygl膮da na fa艂szywy alarm. Mija budynek, idzie dalej na po艂udnie. Nie, chwila. Obserwuje. Tak, on obserwuje. Sprawdza, co si臋 dzieje na ulicy. Wraca. Ma co艣 w r臋ce. Pewnie to 艂amacz zabezpiecze艅. Pani porucznik, wchodzi.

- Zosta艅cie w samochodzie. Czekajcie na rozkazy. Peabody?

- Jestem gotowa.

Eve zauwa偶y艂a na 艂贸偶ku poruszenie. Wiedzia艂a, 偶e Peabody ma przy sobie paralizator.

- Feeney z cywilem, zostajecie za drzwiami, dop贸ki was nie wezw臋. Chc臋, 偶eby tu wszed艂. McNab, zablokujesz wind臋, jak tylko minie drzwi, i natychmiast Z ca艂膮 ekip膮 wychodzicie na korytarz. Jasne?

- Tak jest. Jak si臋 miewa moja kr贸lowa seksu?

- S艂ucham, detektywie?

- Hmm. To by艂o pytanie do oficer Peabody, pani porucznik.

- 呕adnych rozm贸w prywatnych ani idiotycznych komentarzy, na mi艂o艣膰 bosk膮. Gdzie jest podejrzany?

Idzie schodami, pani porucznik. W tej chwili min膮艂 pierwsze pi臋tro, dochodzi do drugiego, Dallas, widz臋 jego twarz. Potwierdzam identyfikacj臋, to Niles Renquist. Jest przy waszych drzwiach. Wyjmuje dekoder, otwiera. Jest w mieszkaniu.

- Ruszajcie - wyszepta艂a Eve. - Ekipy do 艣rodka. Czeka膰.

Nie s艂ysza艂a go. Jeszcze nie. Na razie musia艂a go sobie wyobra偶a膰. Marsonini zawsze zdejmowa艂 buty przed wej艣ciem do sypialni. Buty i skarpety. Ustawia艂 jej r贸wniutko przy drzwiach. Zdejmowa艂 okulary przeciws艂oneczne i zak艂ada艂 noktowizor, dzi臋ki kt贸remu m贸g艂 porusza膰 si臋 w ciemno艣ci jak kot. Stawa艂 nad ofiar膮 i przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋, jak 艣pi. Dopiero potem uderza艂.

Eve odbezpieczy艂a bro艅. Czeka艂a.

Us艂ysza艂a bardzo ciche skrzypni臋cie pod艂ogi. Wchod藕, no dalej, wchod藕, skurwysynu.

Jej oczy ju偶 dawno przywyk艂y do ciemno艣ci. Ujrza艂a jego sylwetk臋. Pochyli艂 si臋 i 艂agodnie pog艂aska艂 Peabody po plecach.

Kopniakiem otworzy艂a drzwi.

- 艢wiat艂o! krzykn臋艂a.

Obr贸ci艂 si臋, noktowizor zosta艂 z ty艂u g艂owy, zas艂aniaj膮c mu oczy. W r臋ce trzyma艂 kij. Machn膮艂 nim w kierunku, sk膮d dobiega艂 jej g艂os, jednocze艣nie zrywaj膮c z g艂owy gogle.

- Policja! Rzu膰 bro艅! Rzu膰 bro艅 i nie ruszaj si臋! Otworzy艂 ze zdumieniem oczy i zacz膮艂 mruga膰. Zauwa偶y艂a ten moment, kiedy j膮 rozpozna艂 i zrozumia艂, co si臋 dzieje. Widzia艂a, jak plany i wizja zwyci臋stwa ulatuj膮 mu z g艂owy.

- 艢mierdz膮ca cipa!

- No dalej. - Eve opu艣ci艂a bro艅.

Kiedy Feeney i Roarke wpadli do pokoju, dala im znak, by zostali przy drzwiach.

- Nic nie r贸bcie - warkn臋艂a na nich.

Renquist wrzasn膮艂 i rzuci艂 W ni膮 kijem, uskakuj膮c w bok.

Zrobi艂a unik, dzi臋ki czemu kij tylko musn膮艂 jej rami臋. Paralizator nie dawa艂 takiej satysfakcji, dlatego natar艂a na Renquista ca艂ym ci臋偶arem cia艂a, wbijaj膮c mu 艂okie膰 w brzuch i kolano w krocze. Kiedy zacz膮艂 si臋 zwija膰, jej pi臋艣膰 trafi艂a go prosto w szcz臋k臋.

- To za Marlene Cox - rzuci艂a.

Przyciskaj膮c stop膮 jego plecy, si臋gn臋艂a po kajdanki.

- R臋ce do ty艂u, obrzygany wieprzu!

- Zabij臋 ci臋! Wszystkich was zabij臋! - Szarpa艂 si臋, a z ust s膮czy艂a mu si臋 krew. W oczach zawrza艂a w艣ciek艂o艣膰, kiedy Eve zerwa艂a mu z g艂owy peruk臋. - Zabieraj ode mnie 艂apy, odra偶aj膮ca dziwko! Wiesz, kim jestem?

- Tak. Oczywi艣cie, 偶e wiem. - Przewr贸ci艂a go na plecy, bo chcia艂a, 偶eby j膮 widzia艂. Chcia艂a, 偶eby patrzy艂 jej w twarz.

Zobaczy艂a nienawi艣膰, widzia艂a j膮 ju偶 wcze艣niej. Ten g艂臋boko zakorzeniony wstr臋t zna艂a z oczu swojej matki. Teraz ten widok sprawi艂 jej satysfakcj臋.

- Niles, wiesz, kim jestem? Jestem kobiec膮, odra偶aj膮c膮 dziwk膮, 艣mierdz膮c膮 cip膮, kt贸ra skopa艂a twoj膮 偶a艂osn膮 dup臋. To ja wsadz臋 ci臋 do pud艂a.

- Nigdy ci si臋 to nie uda! - W jego oczach zebra艂y si臋 艂zy. - Nie zamkniesz mnie w ciemno艣ci.

- Ju偶, ci臋 nie ma. Kiedy Breen b臋dzie to opisywa艂, podkre艣li, 偶e zapuszkowa艂a ci臋 kobieta.

Renquist zacz膮艂 wy膰 i szlocha膰. Chcia艂a powiedzie膰, 偶e zachowuje si臋 jak baba, ale by艂aby to zniewaga dla ca艂ego rodzaju 偶e艅skiego.

- Przeczytaj' mu jego prawa - zwr贸ci艂a si臋 do Peabody, kt贸ra wysz艂a z 艂贸偶ka w pe艂nym umundurowaniu. - Przewie藕膰 go do Centrali i zamkn膮膰. Znasz procedur臋.

- Tak jest, pani porucznik. Czy pojedzie pani z wi臋藕niem?

- Zamkn臋 spraw臋 na miejscu i do艂膮cz臋. Poradzisz sobie, detektyw - Peabody.

- Jest w takim stanie, 偶e dziesi臋ciolatek by sobie z nim poradzi艂, pani porucznik. - Peabody potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, patrz膮c na 艂kaj膮cego Renquista. Tupa艂 nogami, jak dziecko w napadzie z艂o艣ci. Dopiero po chwili podnios艂a g艂ow臋. - Co? Co pani powiedzia艂a?

- Czy ja musz臋 przypomina膰, jak wygl膮da standardowa procedura transportowania wi臋藕nia?

- Nie, nie to, pani porucznik. Powiedzia艂a pani... detektyw?

- Masz problemy ze s艂uchem? Och, nawiasem m贸wi膮c, moje gratulacje. Podejrzany zosta艂 uj臋ty - rzuci艂a do komunikatora, wychodz膮c z sypialni. Przystan臋艂a tylko po to, 偶eby u艣miechn膮膰 si臋 do Roarke'a. - Wszystkie ekipy: wycofa膰 si臋. Dobra robota.

- No, dalej! - odezwa艂 si臋 Feeney do Peabody, kt贸ra sta艂a w szoku, pozwalaj膮c McNabowi zasypywa膰 si臋 poca艂unkami, czemu towarzyszy艂 aplauz w s艂uchawce w jej uchu. - Mam tego gnoja!

Peabody przeskoczy艂a nad Renquistem.

- Dallas! Jest pani pewna? Naprawd臋? Przecie偶 wyniki maj膮 by膰 dopiero jutro!

- Dlaczego nie wykonujesz rozkazu i nie zabierasz st膮d wi臋藕nia?

- B艂agam.

- Jezu, co za dziecko. - Eve z trudem powstrzyma艂a u艣miech. - Mam wtyki. Wykorzysta艂am je. Oficjalne wyniki zostan膮 og艂oszone jutro o 贸smej zero zero. Jeste艣 dwudziesta sz贸sta. Ca艂kiem przyzwoicie. Bior膮 ca艂膮 setk臋, wi臋c wchodzisz. Symulacje nie posz艂y ci najlepiej.

- Wiedzia艂am.

- Ale og贸lnie dobrze si臋 spisa艂a艣. Ca艂kiem dobry wynik. Ceremonia pojutrze w samo po艂udnie. Nie b臋dziesz mi tu p艂aka膰 podczas schodzenia z miejsca operacji - doda艂a widz膮c, 偶e oczy Peabody zachodz膮 艂zami.

- Nie b臋d臋. - Peabody wyci膮gn臋艂a ramiona i ruszy艂a w kierunku prze艂o偶onej.

Eve odskoczy艂a do ty艂u.

- 呕adnego ca艂owania! Matko boska! Wystarczy u艣cisk r臋ki. U艣cisk. - Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, pr贸buj膮c si臋 broni膰. - Wystarczy.

- Tak jest, pani porucznik. - Peabody potrz膮sa艂a d艂oni膮 Eve, - Ach, pieprzy膰 to - stwierdzi艂a i rzuci艂a si臋 na Eve, 艣ciskaj膮c j膮 tak mocno, 偶e zdawa艂o si臋, i偶 po艂amie jej 偶ebra.

- Pu艣膰 mnie, 艣wirusie! - Tym razem Eve nie opanowa艂a 艣miechu. - Id藕, po艣ciskaj sobie McNaba. Sama odtransportuj臋 tego cholernego wi臋藕nia.

- Dzi臋ki. O rany, dzi臋ki! - Peabody ruszy艂a w stron臋 wyj艣cia, ale zanim dobieg艂a, drzwi otworzy艂y si臋 i McNab z艂apa艂 j膮 w pasie. Eve musia艂a przyzna膰, 偶e facet ma refleks, bo nie przewr贸ci艂 si臋, cho膰 Peabody na niego skoczy艂a.

Eve przewr贸ci艂a oczyma i wr贸ci艂a do sypialni.

- Za艂aduj臋 go - zaproponowa艂 Feeney. - Niech si臋 dziewczyna nacieszy.

- B臋dziemy za tob膮.

- Po偶a艂ujesz. - Oczy Renquista kipia艂y gniewem, ale nadal by艂y wilgotne. - I to bardzo.

Podesz艂a bli偶ej i spojrza艂a mu w twarz. W ponurym milczeniu obserwowa艂a, jak strach po偶era jego z艂o艣膰.

- Wiedzia艂am, 偶e to ty. Odk膮d ci臋 zobaczy艂am, by艂am tego pewna. Niles, wiesz, kim jeste艣? 呕a艂osnym, s艂abym tch贸rzem, kt贸ry chowa si臋 za plecami innych tch贸rzy i nie ma jaj, 偶eby by膰 sob膮, kiedy zabija niewinnych ludzi. Wiesz, dlaczego kaza艂am detektywowi ci臋 wyprowadzi膰? Bo szkoda mi na ciebie czasu. Nie jeste艣 wart ani minuty wi臋cej. Sko艅czy艂am z tob膮.

Wychodz膮c, us艂ysza艂a jego szloch.

- Podrzucisz mnie? - zwr贸ci艂a si臋 do Roarke'a.

- To b臋dzie dla mnie przyjemno艣膰. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i 艣cisn膮艂, kiedy sykn臋艂a, pr贸buj膮c si臋 od niego uwolni膰.

- Za p贸藕no, 偶eby si臋 teraz o to martwi膰. Mruga艂a艣 do mnie podczas operacji.

- Niczego takiego nie robi艂am. - Wyd臋艂a usta. - Pewnie co艣 mi wpad艂o do oka.

- Daj, sprawdz臋. - Opar艂 j膮 o 艣cian臋 w korytarzu i roze艣mia艂 si臋, kiedy zakl臋艂a. - Nie, nie widz臋 niczego poza tymi pi臋kny mi, du偶ymi oczami gliny. - Poca艂owa艂 j膮 w czo艂o. - Nie tylko Peabody dobrze si臋 dzi艣 spisa艂a.

- Zrobi艂am, co mia艂am zrobi膰. To mi wystarczy.

Dwa dni p贸藕niej przeczyta艂a wst臋pny raport Miry po obserwacji Nilesa Renquista. Oparta si臋 wygodniej w fotelu i wbi艂a wzrok w sufit. Ciekawa sztuczka, duma艂a. Je艣li zatrudni naprawd臋 dobrych obro艅c贸w, mo偶e si臋 z tego wywin膮膰.

Spojrza艂a na stoj膮cy na biurku wazon z kwiatami, kt贸re przys艂a艂a przez matk臋 Marlene Cox. Tym razem Eve nie poczu艂a si臋 za偶enowana. Kwiaty sprawi艂y jej prawdziw膮 przyjemno艣膰.

Bez wzgl臋du na jego sztuczki, sprawiedliwo艣ci stanie si臋 zado艣膰. Niles Renquist ju偶 nigdy nie wr贸ci na wolno艣膰. Poza tym przymkni臋cie jego 偶ony za wsp贸艂udzia艂 by艂o bardzo mi艂ym akcentem.

Tyle 偶e je艣li jej si臋 uda, przyczyni si臋 do osierocenia ma艂ej dziewczynki. Pi臋ciolatka zostanie bez matki i ojca. Eve wsta艂a i podesz艂a do okna. Niekt贸rym dzieciom wychodzi na dobre, kiedy nie ma przy nich takich rodzic贸w. To chyba lepiej?

Sk膮d, u diab艂a, mia艂a wiedzie膰? Przeczesa艂a d艂oni膮 w艂osy i potar艂a twarz. Wykona艂a swoje obowi膮zki i jedyne, co jej pozosta艂o, to mie膰 nadziej臋, 偶e si臋 nie pomyli艂a.

Czu艂a, 偶e mia艂a racj臋.

Us艂ysza艂a, 偶e kto艣 porusza klamk膮, zaraz potem rozleg艂o si臋 pukanie. Celowo zamkn臋艂a si臋 na klucz. Zerkn臋艂a na zegarek, wzruszy艂a ramionami i si臋gn臋艂a po czapk臋.

Kiedy otworzy艂a drzwi, przez u艂amek sekundy na twarzy Roarke'a dostrzeg艂a szok, kt贸ry ust膮pi艂 miejsca zainteresowaniu, a potem b艂yskowi nadziei, od kt贸rego a偶 si臋 zarumieni艂a.

- Na co si臋 tak gapisz?

- Nie jestem pewien. - Wszed艂 do 艣rodka, nie czekaj膮c, a偶 zatrza艣nie mu przed nosem drzwi.

- Musimy i艣膰. Ceremonia zaczyna si臋 za pi臋tna艣cie minut.

- To pi臋膰 minut drogi piesza. Obr贸膰 si臋.

- Nie ma mowy. - Jeszcze kilka sekund i te cholerne rumie艅ce zalej膮 jej ca艂膮 twarz. Przera偶aj膮ce. - Nigdy nie widzia艂e艣 gliny w mundurze?

- Nigdy nie widzia艂em mojej gliny w mundurze. Nie wiedzia艂em, 偶e w og贸le masz mundur.

- Oczywi艣cie, 偶e mam. Wszyscy mamy. Po prostu nigdy go nie nosz臋. Ale to wa偶na uroczysto艣膰.

- Wygl膮dasz niesamowicie. - Bawi艂 si臋 jej l艣ni膮cym guzikiem. - Bardzo seksownie.

- Och, spadaj.

- Powa偶nie. - Pochyli艂 si臋, by j膮 poca艂owa膰.

Pomy艣la艂, 偶e ten d艂ugi, obcis艂y mundur w kolorze ch艂odnego b艂臋kitu zdzia艂a艂 cuda. Na kurtce ze sztywnego materia艂u po艂yskiwa艂y medale, zdobyte w ci膮gu lat s艂u偶by. Czarne buty od munduru wypastowa艂a na najwy偶szy po艂ysk. Pewnie trzyma艂a je gdzie艣 g艂臋boko zakopane w swojej garderobie. Do pasa przypi臋艂a bro艅, spod czapki wystawa艂y jej kr贸tkie w艂osy.

- Pani porucznik - powiedzia艂, zni偶aj膮c g艂os. - Po prostu musisz to w艂o偶y膰 w domu.

- Po co? U艣miechn膮艂 si臋.

- Zgadnij.

- Jeste艣 chory. Wariat.

- Pobawimy si臋 w policjant贸w i z艂odziei.

- Zejd藕 mi z drogi, zbocze艅cu.

- Chwila. - By艂 bardzo szybki. Nim si臋 zorientowa艂a, jedn膮 r臋k膮 zanurkowa艂 pod wykrochmalony ko艂nierzyk i wy艂owi艂 zloty 艂a艅cuszek z brylantem, kt贸ry jej kiedy艣 podarowa艂. - Doskonale - mrukn膮艂 i ukry艂 go z powrotem pod mundurem.

- Nie b臋dziemy si臋 trzyma膰 za r臋ce. Nie ma mowy.

- W zasadzie to zamierza艂em i艣膰 kilka krok贸w za tob膮, 偶eby sprawdzi膰, jak w tym stroju wygl膮da tw贸j ty艂eczek.

Roze艣mia艂a si臋 i poci膮gn臋艂a go za sob膮. S膮 nowe informacje na temat Renquista, je艣li ci臋 to interesuje.

- Oczywi艣cie.

- Pr贸buje gra膰 niepoczytalnego. Mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰. No c贸偶, chce wykorzysta膰 ka偶d膮 mo偶liwo艣膰. Rozdwojenie ja藕ni, W jednej chwili jest Kub膮 Rozpruwaczem, za chwil臋 Johnem Waynem Gacym, DeSalvo, a potem zn贸w Kub膮.

- My艣lisz, 偶e to prawda?

- Ale偶 sk膮d. Mira nie da艂a si臋 nabra膰. C贸偶, musia艂 spr贸bowa膰. Jego obro艅cy zatrudni膮 ca艂膮 armi臋 psychiatr贸w, a on jest w tym dobry. Mo偶e uchroni si臋 od cementowej klatki, ale zamkn膮 go w pokoju bez klamek. Na pi臋trze z chorymi psychicznie.

- I co ty na to?

- Ja wola艂abym klatk臋, ale nie zawsze dostaje si臋 to, czego si臋 pragnie. Wst膮pi臋 po s艂u偶bie do szpitala. Porozmawiam z Marlene Cox i jej rodzin膮, powinni wiedzie膰, jak to si臋 mo偶e sko艅czy膰.

- My艣l臋, 偶e jako艣 to prze艂kn膮. Nie s膮 偶o艂nierzami. Oni tylko chcieli, 偶eby trzyma膰 go z dala od niej. Zrobi艂a艣 to. To im wystarczy. 鈥

- Musi wystarczy膰, bo to ju偶 koniec. Na jego miejsce przyjd膮 nast臋pni. Wielu gliniarzy po czym艣 takim si臋 zniech臋ca.

- Ale nie ty.

- Nie. - A co tam, wzi臋艂a go za r臋k臋, kiedy weszli do sali. w kt贸rej mia艂a si臋 odby膰 ceremonia. - Mnie to daje kopa. Znajd藕 sobie jakie艣 miejsce. Ja musz臋 wej艣膰 na to durne podium.

Podni贸s艂 jej d艂o艅 do ust.

- Gratuluj臋 pani porucznik. Dobra robota.

Zerkn臋艂a w stron臋 podium, na kt贸rym sta艂a Peabody w towarzystwie McNaba.

- Sama na to zapracowa艂a - powiedzia艂a.

Ucieszy艂a si臋, widz膮c, 偶e komendant Whitney znalaz艂 czas, by wzi膮膰 udzia艂 w uroczysto艣ci. Opar艂a r臋k臋 na ramieniu, kt贸re jej poda艂, i oboje weszli na podium.

- Pani porucznik, moje gratulacje z powodu awansu podw艂adnej.

- Dzi臋kuj臋, panie komendancie.

- Zaraz zaczynamy. Po tej sesji mamy w Centrali dwadzie艣cia siedem promocji. Sze艣cioro detektyw贸w trzeciego stopnia, o艣mioro drugiego i troje detektyw贸w w stopniu sier偶anta.

U艣miechn膮艂 si臋 lekko. - Nie przypominam sobie, 偶ebym ci臋 widzia艂 w mundurze, odk膮d awansowa艂a艣 na porucznika.

- Nie widzia艂 mnie pan, sir. Stan臋艂a obok Feeneya.

- Jeden z moich ch艂opak贸w zrobi艂 drugi stopie艅 - pochwali艂 si臋. - Po uroczysto艣ci skoczymy do baru po drugiej stronie ulicy, 偶eby to uczci膰. Wpadniesz?

- Tak. Przypuszczam, 偶e cywil mo偶e si臋 wprasza膰. Ma s艂abo艣膰 do Peabody.

- Mo偶e by膰. No, zaczyna si臋. Jack wyg艂osi mow臋. Dzi臋ki Bogu, 偶e nie ten bufon Leroy, kt贸ry go czasami zast臋puje. Facet ma chyba jakie艣 problemy z j臋zykiem, jak zacznie gada膰, nie mo偶e przesta膰.

Wypr臋偶ona jak struna Peabody usiad艂a na wyznaczonym miejscu. 呕o艂膮dek podchodzi艂 jej z nerw贸w do gard艂a. Ba艂a si臋, 偶e zaraz si臋 rozp艂acze, tak jak wtedy, gdy zadzwoni艂a do domu pochwali膰 si臋 rodzicom swoim sukcesem. Za 偶adne skarby nie mog艂a si臋 teraz rozp艂aka膰. Czu艂a upiorny 艣cisk w gardle. A je艣li nie da rady otworzy膰 ust, 偶eby co艣 powiedzie膰?

W uszach jej szumia艂o. Bala si臋, 偶e nie us艂yszy, jak odczytuj膮 jej nazwisko i b臋dzie siedzie膰 na miejscu jak idiotka. Skupi艂a si臋 na Eve, spokojnej i opanowanej.

Kiedy Peabody ujrza艂a swoj膮 pani膮 porucznik w mundurze, omal si臋 nie przewr贸ci艂a. Z wra偶enia nie by艂a w stanie wydusi膰 z siebie nawet s艂owa.

Mimo szumu w uszach us艂ysza艂a, jak komendant dono艣nym g艂osem wyczytuje jej nazwisko. Detektyw trzeciego stopnia Delia Peabody. Wsta艂a, Nie czu艂a kolan, ale jakim艣 cudem dotar艂a do m贸wnicy i wesz艂a po schodkach.

- Gratulacje, pani detektyw - powiedzia艂 komendant, potrz膮saj膮c jej r臋k膮.

Kiedy si臋 odsun膮艂, podesz艂a do niej Dallas.

- Gratulacje, pani detektyw. Dobra robota. - Eve poda艂a jej odznak臋 i u艣miechn臋艂a si臋 serdecznie.

- Dzi臋kuj臋, pani porucznik.

Eve wr贸ci艂a na miejsce. Ju偶 po wszystkim.

Wracaj膮c, Peabody my艣la艂a jedynie o tym, 偶e si臋 nie rozp艂aka艂a. Nie p艂aka艂a, a w r臋ce mia艂a odznak臋. Jeszcze przez jaki艣 czas po zako艅czeniu ceremonii porusza艂a si臋 jak we mgle. McNab podbieg艂 i poderwa艂 j膮 z ziemi. Podszed艂 te偶 Roarke i o Bo偶e! - poca艂owa艂 j膮 w same usta.

Niestety nigdzie nie mog艂a znale藕膰 Eve. W ca艂ym tym zamieszaniu, gratulacjach, poklepywaniu po plecach, ha艂asie, nie widzia艂a Eve. W ko艅cu, 艣ciskaj膮c w d艂oni odznak臋, wyrwa艂a si臋 z t艂umu.

Znalaz艂a j膮 w biurze. Pani porucznik, przebrana w cywilne ciuchy, siedzia艂a pochylona nad jakimi艣 papierami.

- Szybko pani wysz艂a, pani porucznik.

- Mia艂am co艣 do zrobienia.

- By艂a pani w mundurze.

- Dlaczego wszyscy m贸wi膮 to takim tonem, jakby to by艂a jaka艣 艣wi臋to艣膰? Pos艂uchaj, gratuluj臋 awansu. Powa偶nie. Jestem z ciebie dumna. Niestety, zabawa si臋 sko艅czy艂a, a na mnie czeka ca艂y stos papierkowej roboty.

- C贸偶, ja jednak nie b臋d臋 si臋 spieszy膰. Chcia艂am pani podzi臋kowa膰. Gdyby nie pani, nigdy by mnie tu nie by艂o. - Peabody wci膮偶 艣ciska艂a w d艂oni odznak臋, jak gdyby to by艂 najszlachetniejszy brylant. - Wierzy艂a pani we mnie, zach臋ca艂a mnie pani i wszystkiego nauczy艂a.

- To nie jest tak do ko艅ca prawda. - Eve opar艂a si臋 w fotelu i po艂o偶y艂a jedn膮 nog臋 na stole. - Gdyby艣 sama w siebie nie wierzy艂a i nie chcia艂a si臋 uczy膰, ja na nic bym si臋 nie przyda艂a. Peabody, jeste艣 dobr膮 policjantk膮, a z czasem b臋dziesz jeszcze lepsza. A teraz czekaj膮 na mnie papierki.

Peabody ju偶 prawie nic nie widzia艂a, ale mrugn臋艂a, powstrzymuj膮c 艂zy.

- Zaraz si臋 tym zajm臋, pani porucznik.

- To ju偶 nie nale偶y do ciebie.

- Jako pani podw艂adna...

- Ju偶 nie jeste艣 moj膮 podw艂adn膮. Jeste艣 detektywem. Cz臋艣膰 tych dokument贸w, przez kt贸re si臋 przedzieram, nale偶y do twojego nowego zadania.

艁zy wysch艂y, a policzki Peabody poblad艂y z rado艣ci i podniecenia.

- Nie rozumiem.

- Nie wolno marnowa膰 detektyw贸w - odparta kr贸tko Eve. - Dostaniesz nowy przydzia艂. Zak艂adam, 偶e b臋dziesz chcia艂a zosta膰 w wydziale zab贸jstw.

- Ale... ale... Bo偶e! Dallas! Ja nawet przez moment nie my艣la艂am, 偶e nie b臋d臋 mog艂a tu zosta膰, ze nie b臋dziemy pracowa膰 razem. Nigdy bym nie podesz艂a do tego cholernego egzaminu, gdybym wiedzia艂a, 偶e b臋dzie pani chcia艂a si臋 mnie pozby膰.

- To 艣mieszne, co m贸wisz. Kompletny brak szacunku dla odznaki. Dam ci kr贸tk膮 list臋 stanowisk, jakie masz do wyboru. - Eve wy艣wietli艂a na ekranie jednostki tabel臋. - Je艣li zamierzasz nadal j臋cze膰, sama za ciebie wybior臋.

Ja nie my艣la艂am, ja si臋 nie spodziewa艂am. - Nagle rozbola艂 j膮 brzuch. - Nie mog臋 tak od razu. Przyda艂oby mi si臋 cho膰 kilka dni, 偶eby si臋 zaadaptowa膰. Mog艂abym nadal by膰 pani asystentk膮, dop贸ki pani nie ustali, co dalej. Sko艅cz臋 t臋 papierkow膮 robot臋.

- Peabody, nie potrzebuj臋 asystentki. Nigdy nie mia艂am kogo艣 takiego. Zanim si臋 zjawi艂a艣, ca艂kiem dobrze sobie radzi艂am. Pora, 偶eby艣 zrobi艂a krok do przodu.

Eve da艂a jej znak, 偶eby ju偶 sobie posz艂a, i pochyli艂a si臋 nad biurkiem. Peabody zacisn臋艂a usta, kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Tak jest, pani porucznik.

- Nie potrzebuj臋 cholernych asystentek - powt贸rzy艂a Eve. - Ale przyda艂aby mi si臋 partnerka.

Peabody zatrzyma艂a si臋 przy drzwiach.

- Pani porucznik? - wydusi艂a przez 艣ci艣ni臋te gard艂o.

- O ile ci臋 to interesuje. Jako oficer wy偶szy stopniem b臋d臋 ci zwala膰 na g艂ow臋 papierkow膮 robot臋. I to mi si臋 najbardziej podoba.

- Partnerka? - Usta Peabody niebezpiecznie dr偶a艂y. W ko艅cu pola艂y si臋 艂zy.

- Och, na mi艂o艣膰 bosk膮! Zamknij te drzwi, je艣li zamierzasz mi tu becze膰. My艣lisz, 偶e chc臋, 偶eby detektywi s艂yszeli tu jakie艣 p艂acze? Jeszcze pomy艣l膮, 偶e to ja.

Poderwa艂a si臋 z miejsca i sama trzasn臋艂a drzwiami. W tym momencie zn贸w znalaz艂a si臋 w nied藕wiedzim u艣cisku Peabody.

- Rozumiem, 偶e si臋 zgadzasz.

- To najpi臋kniejszy dzie艅 w moim 偶yciu. - Peabody zrobi艂a krok w ty艂 i wytar艂a 艂zy z policzk贸w. - B臋d臋 partnerk膮 jak jasna cholera.

- Nie w膮tpi臋.

. - I nie b臋d臋 wi臋cej pani 艣ciska膰 ani becze膰, no, chyba 偶e w wyj膮tkowych okoliczno艣ciach.

- Mi艂o mi to s艂ysze膰. A teraz wynocha, musz臋 to doko艅czy膰 Po s艂u偶bie stawiam drinka.

- Nie, pani porucznik. To ja stawiam. - Peabody wyci膮gn臋艂a do niej d艂o艅 i pokaza艂a odznak臋. - Pi臋kna, nie?

- Tak, pi臋kna.

Kiedy w ko艅cu zosta艂a sama, Eve wyj臋艂a swoj膮 odznak臋 i popatrzy艂a na ni膮 w zamy艣leniu. Schowa艂a j膮 z powrotem do szuflady i spojrza艂a w sufit. Tym razem z u艣miechem.

Tak mia艂o by膰. W艂a艣nie tak.


Wyszukiwarka