Zaginiony legion
Rudyard Kipling
Przełożyli:
Józef Birkenmajer, Marek Marszał
Od redakcji
Rudyard Kipling (1865-1936) to znany angielski nowelista, powieściopisarz i poeta, laureat literackiej nagrody Nobla w 1907 roku. Wychowany w Anglii, w latach 1882-89 pracował jako dziennikarz w Indiach. Owocem tej pracy jest między innymi zbiór opowiadań Plain Tales from the Hills (1887), z którego pochodzi Złowroga Bisara, prezentowana w niniejszym zeszycie. Opowiadania te dowodzą, że Kipling był zwolennikiem brytyjskiej ekspansji kolonialnej, dostrzegał jednak odrębne wartości kulturowe ludów podbitych.
Wiele utworów napisał Kipling z myślą o dzieciach i młodzieży. Do nich zaliczyć należy słynną Księgę dżungli (1894) i Drugą księgę dżungli (1895) - zbiory fantastycznych opowieści opartych głównie na motywach indyjskich, Takie sobie bajeczki (1902) - opowiadania o zwierzętach, czy Puka z Pukowej Górki (1906) - półfantastyczne opowiadania z przeszłości Anglii.
Jako poeta Kipling był mało oryginalny. Dużą popularność osiągnęły jedynie pisane gwarą koszarową ballady żołnierskie.
Wiele utworów tego pisarza odpowiada kryteriom literatury science fiction i fantasy. Do tego gatunku należą właśnie umieszczone tu opowiadania. Jedno z nich, Proste jak D.R.U.T. (1912), przedstawiające wizję światowej sieci komunikacyjnej opartej na centralnym sterowaniu planetą, jest typowym opowiadaniem sf, natomiast pozostałe trzy należą do gatunku fantasy.
Elementy fantastyczne znajdziemy również w wymienionych wcześniej utworach pisanych dla dzieci i młodzieży, a także w niektórych opowiadaniach zamieszczonych w nie publikowanych w Polsce zbiorach The Phantom Rickshaw and Other Eerie Tales (1888), Debits and Credits (1926) oraz The Day's Work (1898).
PROSTE JAK D.R.U.T.
D.R.U.T., na poły wybieralna, na poły samozwańcza grupa kilkudziesięciu osób sprawuje nadzór nad planetą. Naszym hasłem jest: Komunikacja równa się Cywilizacja. Teoretycznie robimy, co nam się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie zakłóca to komunikacji i wszystkiego, co się z nią wiąże. W praktyce D.R.U.T. zatwierdza bądź unieważnia wszelkie umowy międzynarodowe, sądząc zaś po ostatnim sprawozdaniu znajduje na naszej wyrozumiałej, zabawnej, gnuśnej, maciupkiej planecie aż za wielu chętnych do zrzucenia całego ciężaru publicznej administracji na jej barki.
Z wieczornej poczty (Akcje i Reakcje)
Czy nie jest już czas najwyższy, aby nasza planeta zainteresowała się nieco działalnością Dyrekcji Ruchu i Usług Transportowych? Wiadomo, że łatwa komunikacja w dzisiejszych czasach i brak życia prywatnego w minionych zabiły w istocie ludzkiej wszelką ciekawość, lecz jako urzędowy sprawozdawca Dyrekcji czuję się w obowiązku opowiedzieć tę historię.
O 9:30 rano 26 sierpnia A.D. 2065 De Forest zawiadomił siedzibę Dyrekcji w Londynie, że Okręg Północny Illinois zbuntował się i odciął od wszystkich systemów łączności i nie zamierza ustąpić dopóty, dopóki Dyrekcja nie przejmie tam zarządzania w swoje ręce. Wszystkie stacje towarowe i pasażerskie - meldował De Forest - są nieczynne, wszystkie główne, lokalne i kierunkowe światła okręgu wygaszone, cała łączność ogólna zamilkła, a ruch tranzytowy wstrzymano. Nie podają żadnego powodu, lecz De Forest wyciągnął nieoficjalnie od burmistrza Chicago, że okręg utyskuje na gromadzenie się tłumów i zamachy na życie prywatne. Ściśle rzecz biorąc, nie miało to żadnego znaczenia, czy Północny Illinois pozostaje w, czy poza systemem planetarnym; biorąc rzecz politycznie, każde oskarżenie o zamach na życie prywatne wymaga bezzwłocznego śledztwa, aby nie stało się coś jeszcze gorszego.
Już o 9:45 De Forest, Dragomiroff (Rosja), Takahira (Japonia) i Pirolo (Włochy) otrzymali pełnomocnictwo do złożenia w Illonois wizyty i „podjęcia takich kroków, jakie mogą okazać się konieczne dla przywrócenia komunikacji i wszystkiego, co się z nią .wiąże".
O 10:00 biuro było puste, a czwórka pełnomocników znajdowała się
na pokładzie tego, co Pirolo uparł się nazywać swoim „maleńkim chrześniakiem", to znaczy na pokładzie nowego „Yictora Pirolo".
Nasza planeta woli widzieć w Yictorze Pirolo łagodnego, siwowłosego maniaka, który spędza czas pod Foggią na wynajdowaniu czy też tworzeniu nowych odmian drzew oliwnych, a przecież istnieje jeszcze drugie wcielenie Yictora Pirolo - konstruktora niezwykłych wynalazków, z któ-rych „Yictor Pirolo" jest chyba najmniej niezwykłym. Ten i kilka dziesiątków siostrzanych statków tej samej klasy ucieleśniały jego najnowszy pomysł. Komfortowy ten jego „chrześniak" to jednak nie był. Statek D.R.U.T-u nie startuje łagodnie jak prom pasażerski, tylko wzorem rakiety wzbija się w powietrze niczym aeroplan naszych przodków i od razu z maksymalną prędkością nabiera wysokości. Właśnie dlatego znalazłem się znienacka na przestronnych kolanach Eustachego Arnotta, który dowodzi flotą D.R.U.T-u. Każdy z grubsza wie, że gdzieś tam na planecie jest coś takiego jak flota, i że teoretycznie egzystuje ona dla celów, jakie zwykło się kiedyś określać mianem „wojen". Zaledwie tydzień temu bawiąc w sanatorium na lodowcu za Gothaven widziałem parę eskadr fabrykujących sztuczne zorze polarne w trakcie manewrów podbiegunowych, ale rzecz jasna nigdy mi nie przyszło na myśl że można ich użyć na serio. Kiedy balansując, przesiadłem się na kanapę w kabinie nawigacyjnej, Arnott powiedział do De Foresta:
- Jesteśmy niezmiernie wdzięczni tym z Illinois. Nigdy nie mieliśmy okazji przeprowadzenia wspólnych manewrów całej floty. Nadałem sygnał mobilizacji i spodziewam się, że będziemy mieli przynajmniej dwie setki kilów nad głową dziś wieczorem.
- Wysoko nad głową? - spytał De Forest.
- Oczywiście, sir. Poza zasięgiem wzroku, chyba że ich wezwiemy.
Arnott zaśmiał się, niedbale rozparty nad przezroczystą tablicą mapy nawigacyjnej, gdzie pogodny błękit Atlantyku przepływał stopień po stopniu, dokładnie ilustrując naszą drogę. Przyrządy wskazywały już 320 mil/godz. i dwa tysiące stóp ponad najwyższymi korytarzami powietrznymi.
- Zaraz, gdzie jest ten wasz Okręg Illinois? - odezwał się Dragomiroff. -Im więcej podróżujesz, tym mniej widzisz. Och, przypominam sobie! W Ameryce Północnej.
De Forest, którego obowiązkiem było znać najdalsze okręgi, poinformował nas, że Illinois leży nad brzegiem Jeziora Michigan, właściwie nigdzie po drodze, wszystkiego około pół godziny lotu z jednego końca w drugi i wyjąwszy jeden zakątek jest płaskie jak morze. I jak większość równinnych krain w dzisiejszych czasach jest silnie strzeżone przed naruszeniem prywatności przez sztucznie pędzony las świerków i modrzewi
wyrastających na pięćdziesiąt stóp w pięć lat. Ludność do dwóch milionów, przeważnie napływowa z całego obszaru od Florydy po Kalifornię, głównie na małych farmach (farmą w Illinois nazywa się tysiąc akrów), których właściciele zjeżdżają na zimę do Chicago dla rozrywki i towarzystwa. - Są to - mówił De Forest - ludzie wyjątkowo uprzejmi, spokojni, tylko nieco przesadni, jak chyba wszyscy mieszkańcy nizin, w swoich poglądach na życie prywatne. W Illinois, na przykład, od dwudziestu siedmiu lat nie drukuje się gazet. Chicago utrzymuje, że maszyny do drukowania wiadomości prędzej czy później stają się maszynami do zamachów na życie prywatne, co z kolei grozi powrotem do dni terroru tłumów i szantażu. Nie mają więc gazet. - To całe Illinois - podsumował De Forest. - Widzicie, za Dawnych Dni, znajdowało się w awangardzie tego, co oni zwykli byli nazywać „postępem", zaś Chicago...
- Chicago? - powiedział Takahira. - To takie maleńkie miasteczko, w którym stoi posąg Murzyna w Płomieniach dłuta Salatiego?
- Kiedyś to widział? - zapytał żywo De Forest. - Oni odsłaniają go tylko raz w roku.
- Wiem. W Święto Dziękczynienia. To było wtedy - wzdrygnął się Takahira. - I śpiewali również Pieśń Mac Donougha.
- Fiu! - gwizdnął De Forest. - Nie wiedziałem o tym! Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Pieśń Mac Donougha może i była na miejscu wówczas, gdy ją skomponowano, ale to diabelskie dziedzictwo zasługuje na zapomnienie przez każdego człowieka.
- To instynkt obronny, proszę miłych kolegów - odezwał się Pirolo, obracając w palcach papierosa. - Planecie przejadł się rząd ludowy. Planeta cierpi na dziedziczną agorafobię. Nie ma na niej... hm... miejsca dla tłumów.
Dragomiroff pochylił się i podał mu ogień.
- Bez wątpienia - powiedział siwobrody Rosjanin. - Planeta od stu lat zabezpiecza się na wszelkie sposoby przed tłumami. Ile dzisiaj liczy ludności? Łudzimy się, że sześćset milionów, uważamy, że pięćset, ale... ale jeśli przyszłoroczny spis wykaże więcej niż czterysta pięćdziesiąt, sam osobiście zjem całą nadwyżkę niemowlaków. Obcięliśmy przyrost naturalny... na amen. Przez długi czas mówiliśmy Bogu Wszechmogącemu: Dziękujemy Ci, Sir, ale nie za bardzo podoba nam się Twoja zabawa w życie, więc nie będziemy się bawić.
- Co by nie mówić - zaoponował Arnott - ludzie żyją teraz przeciętnie po sto lat każdy.
- O tak, to bardzo dobrze! Jestem bogaty... ty jesteś bogaty... my wszyscy jesteśmy bogaci i szczęśliwi, bo jest nas tak mało i żyjemy tak długo. Tylko tak sobie myślę, że Bóg Wszechmogący, że On przypomni sobie, jak wyglądała ta planeta w czasach Tłumów i Plag. Może ześle nam trochę ognia. Co, Pirolo?
Włoch zapatrzył się w przestrzeń.
- Może - powiedział - już zesłał. Tak czy owak, nie można wojować z planetą. Ona nie zapomina Dawnych Dni, a my... co my możemy zrobić?
- Na pewno nie możemy zmienić świata. - De Forest zerknął na mapę jednostajnie przepływającą z zachodu na wschód ekranu. - Powinniśmy być nad naszym terenem o dziewiątej wieczorem. Wtedy nie zostanie nam dużo czasu na sen.
Po której to uwadze rozeszliśmy się i spałem, dopóki Takahira nie obudził mnie na obiad. Nasi przodkowie byli zdania, że dziewięć godzin snu to aż nadto w ich króciutkich żywotach. My, żyjąc o trzydzieści lat dłużej, bez jedenastu godzin na dobę czuliśmy się jak ograbieni.
O godzinie dziesiątej przelatywaliśmy nad Jeziorem Michigan. Na zachodnim brzegu nie było żadnych świateł, oprócz nikłej jasności gruntu Chicago i wskazującej na północ wiązki prowadzącej latarni kierowania ruchem w Waukegan, po naszej prawej burcie. Żadna z wiosek przybrzeżnych nie dawała najmniejszego znaku życia, zaś na zachód, w głąb lądu, powierzchnię ziemi jak okiem sięgnąć kryła zwarta ciemność.
Zeszliśmy lotem nurkowym i szybując nisko przez ciemność wywoływaliśmy prowincję po prowincji. Co jakiś czas można było złowić słaby odblask świateł domowych, albo zgrzytanie i turkot kultywatora sunącego po polach, ale jako całość Północne Illinois było atramentowo czarną, najwyraźniej bezludną głuszą wysokich, sztucznie pędzonych drzew. Jedynie iluminowana mapa z maleńkim ruchomym wskaźnikiem skaczącym z prowincji do prowincji zgodnie z meandrami statku dawała nam jakieś pojęcie o położeniu. Nasze natarczywe, to błagalne i przymilne, to znów rozkazujące wezwania przez główny komunikator pozostawały bez żadnej odpowiedzi. Illionis surowo strzegło swego prywatnego życia pośród drzew, które w tym celu wyhodowało.
- No nie, toż to absurd! - powiedział De Forest. - Wygłupiamy się jak sowa, która usiłuje obrobić pole pszenicy. Czy to Bureau Creek? Lądujemy, Arnott, i łapiemy kogoś.
Przemknęliśmy nad pasem sztucznie pędzonych piętnastoletnich klonów, na sześćdziesiąt stóp wysokich, siedliśmy na prywatnym szczawiu łąkowym, niezbyt wybujałym, kotwicząc w nim na własnych drapaczach i pośpiesznie ruszyliśmy przez ciepły mrok w kierunku światła na werandzie. Zbliżywszy się do furtki ogrodowej przysiągłbym, że wpadliśmy po kolana w kurzawkę, bowiem ledwo mogliśmy wlec nogi pod naporem mrowiącego, pętającego je prądu. Po pięciu krokach przystanęliśmy, ocierając czoła, utknąwszy na suchej, gładkiej darni niczym stado krów w błocie.
- Zaraza! - wykrzyknął ze złością Pirolo. - Jesteśmy w obwodzie uziemiającym. I to jest mój własny system obwodów uziemiających na dodatek! Poznaję ten opór.
- Dobry wieczór. - dobiegł z werandy dziewczęcy głos. - Och, przepraszam! Zamknięte. Zaczekajcie chwilkę.
Usłyszeliśmy trzask wyłącznika i o mało nie padliśmy plackiem, kiedy ustąpiły prądy wokół naszych kolan. Dziewczyna roześmiała się, odkładając na bok druty z robótką. Pod ręką miała staroświecki sterownik, który przełączała od czasu do czasu, a spoza stojących na straży drzew dolatywał nas warkot i szczęk posłusznego kultywatora o pół mili od domu.
- Wejdźcie i rozgośćcie się - powiedziała. - Ja tylko prowadzę pług. Tatuś wyjechał do Chicago na... Ach! Więc to wasze wezwanie słyszałam przed chwilą!
Spostrzegła Arnotta w mundurze Dyrekcji i doskoczywszy do wyłącznika, odkręciła go do oporu. Ugrzęźliśmy dysząc ciężko, tym razem po pas w prądzie, trzy jardy od werandy.
- My chcemy się tylko dowiedzie co jest z Illinois - odezwał się pojednawczo De Forest.
- No to chyba powinniście polecieć do Chicago i dowiedzieć się - odparła. - Tu nic się nie stało. My jesteśmy wolni.
- Jak możemy polecieć dokądkolwiek jeśli nas tu więzisz - De Forest podtrzymywał rozmowę, podczas gdy Ainott spoglądał spode łba. Admirałowie floty nadal są całkiem normalnymi ludźmi, kiedy urazi się ich godność osobistą.
- Postójcie chwilkę... nie macie pojęcia jak komicznie wyglądacie! -Podparła się dłońmi w biodrach i zaśmiała bezlitośnie.
- Niech cię o to głowa nie boli - mruknął Arnott i zagwizdał. Odpowiedział mu czyjś głos z ,,Victora Pirolo" na łące.
- Tylko jednobezpiecznikowy obwód uziemiający! - zawołał Arnott. - Wyłuskajcie go delikatnie, proszę.
Rozległ się trzask pękającej żarówki i gdzieś pod dachem werandy poszedł bezpiecznik, wypłaszając wszystkie ptaki z gniazda. Obwód uziemiający był otwarty. Schyliwszy się rozmasowaliśmy sobie zdrętwiałe w kostkach nogi.
- Jakie to chamstwo... Jakie to straszne chamstwo z waszej strony! -krzyknęła panna.
- Przepraszam, ale nie mamy czasu wyglądać komicznie - rzekł Arnott. - Musimy lecieć do Chicago, a na twoim miejscu, młoda damo, poleciałbym na najbliższe dwie godziny do piwnicy, zabierając ze sobą mamusię.
Deptaliśmy mu po piętach, kiedy odmaszerował wielkimi krokami, pomrukując coś przy tym z oburzenia, aż uderzony komizmem sytuacji skręcił się ze śmiechu u stóp trapu burtowego.
- Dyrekcja nie zabłysła tu niczym, co można by nazwać szczyptą galanterii - rzekł De Forest trąc oczy. - Mam nadzieję, że ja nie wyglądałem na takiego wielkiego durnia jak ty, Arnott. Ejże! Co to jest, u licha? Tatuś wraca z Chicago do domu?
Zagrzechotało i zaszumiało, i pięciopługowy kultywator z lemieszami w powietrzu jakby miał tyleż zębów, wytoczył, się nas zza skraju lasu, iskrząc i dymiąc wściekle.
- W górę! - rzucił Arnott, kiedy stłoczyliśmy się w bynajmniej nie za szerokim wejściu. - Nie martwcie się o nie zamknięte drzwi. Start!
,,Victor Pirolo" wzniósł się jak balonik i śmiercionośna maszyna przeleciała tuż pod nami, po drodze orząc wysoko powietrze.
- Oto pazurki naszego ślicznego kociaka! - rzekł Arnott, otrzepując kolana. - Zadajemy jej grzeczne pytanie. Najpierw nas uziemia, a potem wysyła przeciwko nam kultywator!
- A potem my odlatujemy - powiedział Dragomiroff. - Gdybym był czterdzieści lat młodszy, zawróciłbym i dał jej całusa. Ha! Ha!
- Ja - odezwał sięPirolo - dałbym jej klapsa! Mój ukochany statek ścigany przez zafajdany pług, przez - jak to się mówi - przez sprzęt rolniczy.
- To jest właśnie całe Illinois, jak mówiłem - powiedział De Forest. - Oni nie zadowalają się gadaniem o prywatnym życiu. Robią tak, żeby je mieć. No a teraz, gdzie jest ta twoja domniemana flota, Arnott? Musimy się odegrać na tej dziewoi.
Arnott wskazał na czarne niebo.
- Czeka na rozkazy... tam w górze - rzekł. - Mam ich rzucić do ataku na całą instalację, sir?
- Och, wydaje mi się, że ta młoda dama wcale sobie na to nie zasłużyła - powiedział De Forest. - Wal nad Chicago, to może coś zobaczymy.
Po paru minutach wisieliśmy dwa tysiące stóp nad długim prostokątem inkandescencji pośrodku małego miasteczka.
- To mi wygląda na dawny ratusz miejski. Tak, przed nim stoi ta rzeźba Salatiego - zauważył Takahira. - Lecz co, u Boga Ojca, oni wyprawiają z tym miejscem? Zdawało mi się, że wykorzystują je obecnie na targowisko! Zejdźmy niżej.
Słychać było terkot i szczęk maszyn do układania nawierzchni drogowej - prymitywnych modeli zachodnich, które stapiają kamień i gruz w lawopodobne szkło żeberkowe dla tutejszych wyboistych polnych dróg. Trzy lub cztery nawierzchniarki pracowały z każdej strony stosu gruzów. Rumowisko cegieł i kamieni kruszyło się, kurczyło i niebawem rozlewało w rozpalone do białości kałuże ciekłego żużlu, po czym za pomocą wałów niwelacyjnych wygładzano je z grubsza na płask. Już jedna trzecia wielkiego zwałowiska została tak przerobiona i stygła na wiśniowo przed naszymi zdumionymi oczami.
- To jest Stary Rynek - powiedział De Forest. - No cóż, nic nie zabrania Illinois przeprowadzić drogę środkiem rynku. Nikt mi nie wmówi, że to koliduje z ruchem.
- Pst! - syknął Arnott, chwytając mnie za ramię. - Posłuchajcie! Oni śpiewają. Dlaczego na miły Bóg oni śpiewają?
Zeszliśmy jeszcze niżej, aż dał się zauważyć czarny pierścień ludzi na obrzeżach tego żarzącego się placu. Początkowo słyszeliśmy jedynie ich ryk na tle ryku zgarniarek i nawierzchniarek. Po czym dobiegły wyraźnie słowa - słowa Zakazanej Pieśni, znane wszystkim ludziom, a nie goszczące na niczyich ustach - Pieśni nieszczęsnego Pata Mac Donougha ułożonej w czasach Tłumów i Plag, której każde słowo było naładowane po punkt zapalny dziedzicznymi wspomnieniami planety o grozie, trwodze, strachu i okrucieństwie. I Chicago - niewinne, zadowolone, maleńkie Chicago - śpiewało je na całe gardło do szatańskiej melodii szerzącej rozruchy, zarazę i obłęd po całej naszej Planecie kilka pokoleń temu!
Dawniej żył tu Lud - Strach mu życie dał,
Dawniej żył tu Lud i świat się piekłem stał!
(Tu przerwa na przytupywanie)
Ziemia Lud zabiła. Prochy, słyszcie nas!
Dawniej żył lud tutaj - nie będzie żył drugi raz!
Zgarniarki zajadle wgryzały się w ruiny, podczas gdy pieśń powtórzyła się jeszcze raz i rozbrzmiewała raz za razem, głośniej od huku topniejących murów. De Forest zmarszczył czoło.
- Nie podoba mi się to - powiedział. - przypomnieli sobie Dawne Dni! Wkrótce wezmą się do zabijania. Myślę, Arnott, że powinniśmy chyba ich od tego oderwać.
- Tak jest, sir - Arnott zasalutował i usłyszeliśmy jak kadłub ,,Victora Pirolo" odbija echem rozkaz:
- Światła! Uwaga obie wachty! Światła! Światła! Światła!
- Nie ruszaj się! - szepnął mi Takahira. - Sternik, proszę okulary.
- Tak jest... Rozkaz! - odezwał się z tyłu Pirolo i ku mojemu przerażeniu nasunął mi na głowę coś w rodzaju gumowego hełmu, który przylgnął z plaśnięciem. Poczułem grube, koloidowe nakładki przed oczami, ale znajdowałem się w absolutnej ciemności.
- Dla ochrony wzroku - wyjaśnił i usadził mnie na kanapie w kabinie nawigacyjnej. - Za chwilę będziesz widział.
Mówił jeszcze, jak zacząłem dostrzegać cieniutki promień trudnego do zniesienia światła, padający z bezmiernej głębi niebios - pojedynczą nić pajęczą zastygłej błyskawicy.
- To są nasze flankujące statki - odezwał się tuż koło mnie Arnott. - Ten jest nad Galeną. Spójrzcie .na południe - drugi znajduje się nad Keithburgiem, ten za nami nad Vincennes, a tam hen, na północy nad Winthrop Woods. Flota na stanowiskach, sir - to ostatnie było do De Foresta. - Wystarczy jedno pańskie słowo.
- Och, nie! Nie! - krzyknął Dragomiroff u mego boku. Czułem, że stary człowiek dygoce. - Nie znam wszystkich waszych możliwości, ale miejcie litość! Błagam was o odrobinę litości dla tych w dole! To straszne... straszne!
- Kiedy baba kurczę sprawia królowie puszczają pawia - Wyrecytował Takahira. - Za późno już na rękawiczki.
- To zdejmijcie mi ten hełm! Zdejmijcie mi hełm! - Dragomiroffa ogarniała histeria.
Pirolo musiał go objąć ramieniem.
- Spokojnie, Iwan - rzekł. - Ja tu jestem. Wszystko będzie dobrze, chłopie.
- Wyślę tylko ostrzeżenie naszej dziewczynce z Bureau County - powiedział Arnott. - Nie zasługuje na to, ale damy jej ze dwie minutki na zabranie mamuśki do piwnicy.
W martwej ciszy po owej iskrze gromu, kiedy to Arnott włączył swój pokładowy komunikator w system telekomunikacyjny niewidocznej floty, słyszeliśmy coraz słabiej dobiegającą nas z miasteczka w dole Pieśń Mac Donougha, jako że statek wznosił się na wyższą pozycję. Wtem przycisnąłem dłonie do okularów maski, bo oto w sklepieniu niebios jakby pootwierały się okna i wszystek niepojęty blask rodzących się słońc buchnął tymi otworami.
- Nie macie co liczyć - powiedział Arnott. (Ani mi to było w głowie). - Tam w górze znajduje się dwieście pięćdziesiąt kilów, co pięć mil jeden od drugiego. Pełna moc, proszę, przez najbliższe dwanaście sekund.
Jak okiem sięgnąć firmament wspierał się na białych słupach ognia. Jeden padł na rozjarzony rynek w Chicago, obracając go w czerń.
- Och! Och! Och! Czy człowiek ma prawo czynić takie rzeczy? - zajęczał Dragomiroff i osunął się nam na kolana.
- Proszę o szklankę wody - powiedział Takahira do zamaskowanej postaci, która do nas podbiegła. - On trochę zasłabł.
Światła pogasły i ciemność przygniotła nas jak lawina. Słyszeliśmy dzwonienie zębów Dragomiroffa o brzeg szklanki. Pocieszał go Pirolo.
- Już dobrze, już dobrze - powtarzał. - Chodź pod pokład i zdejmiesz maskę. Daję ci moje słowo, stary druhu, wszystko jest dobrze. To są moje światełka oblężnicze. Maaałe świetliki maaałego Yictora Pirolo. Znasz mnie! Ja nie sprawiam ludziom bólu.
- Wybaczcie! jęknął Dragomiroff. - Nigdy nie widziałem śmierci. Nigdy nie widziałem Dyrekcji w działaniu. Czy lądujemy i palimy ich żywcem, czy może już to zostało zrobione?
- Och, uspokój się - rzekł Pirolo, który, jak mi się wydawało, kołysał go w ramionach.
- Powtarzamy, sir? - Arnott zapytał De Foresta.
- Daj im minutę przerwy - odparł De Forest. - Mogą jej potrzebować.
Odczekaliśmy minutę, a wtedy Pieśń Mac Donougha, rwąca się lecz harda, wzbiła się ponad niezłomnym Chicago.
- Zdaje się, że uwielbiają tę piosenkę - zauważył De Forest. - Pokazałbym im, gdzie raki zimują, Arnott.
- Doskonale, sir - powiedział Arnott i po omacku dotarł do klawiszy komunikatora.
Nie rozbłysły żadne światła, jedynie czasza nieba przeistoczyła się w gardziel dla jednego tonu, który wdzierał się w żywą tkankę mózgu. Ludzie słyszą takie dźwięki w delirium, jak przypływy nadciągające od horyzontów spoza wytyczonych podwodzi przestrzeni.
- To nasz kamerton - rzekł Arnott. - Możemy nie być idealnie zgrani. Jeszcze nigdy nie dyrygowałem orkiestrą złożoną z dwustu pięćdziesięciu muzyków.
Odciągnął sprzęgacze i dobył pełny akord z pokładowych komunikatorów. Snopy światła ponownie trysnęły z góry, w uroczystym i strasznym tańcu na szczudłach, omiatając trzydzieści, a może i czterdzieści mil raz w lewo, raz w prawo przy każdym sztywnonogim hołubcu, zaś ciemność wydała z siebie muzykę, w takt której pląsały, choć nie ma takiej skali, w jakiej mieścił się ten głos ciemności. Pewne tony - zaczynało się ich wyczekiwać z przerażeniem - przenikały do szpiku kości, ale po trzech minutach myśl i uczucie skonały w niewypowiedzianych męczarniach. Każdy z nas widział i słyszał, lecz wydaje mi się, że przebywaliśmy w stanie swoistego omdlenia. Dwieście pięćdziesiąt snopów światła przemieściło się, przegrupowało, rozkraczyło i rozszczepiło, zwęziło, rozszerzyło, rozsypało na wiązki, rozpadło na tysiące rozpalonych do białości, równoległych promieni, zlało i splotło w obracające się jak kółka starożytnej maszyny pierścienie, strzeliło do zenitu, już, już miało opaść i wznowić katusze, zatrzymało się w ostatniej chwili, zawirowało jak oszalałe na karuzeli horyzontu i zniknęło, po raz setny sprowadzając na nowo ciemność bardziej druzgocącą niż ich natychmiast zmartwychwstała nad całym Illinois jasność. Nagle muzyka i światła znikły jednocześnie i usłyszeliśmy jeden pojedynczy, ścierający w proch skowyt, który rozedrgał cały horyzont, tak jak pocierając wilgotnym palcem wprawiamy w wibracje krawędź szklanego pucharu.
- Ach, oto jest moja nowa syrena - powiedział Pirolo. - Można przełamać na pół górę lodową, jeśli się dobierze odpowiednią wysokość tonu. Teraz zagwiżdżą nam eskadrami. To pęd powietrza przechodzi otworami wywierconymi w zastawkach dziobowych.
Zwaliłem się obok Dragomiroffa rozbity, szlochając bezgłośnie, ponieważ zanim czas mój nadszedł wydano mnie wszystkim koszmarom Sądu Ostatecznego i Archaniołowie Zmartwychwstania nagiego pędzili mnie na przełaj przez Wszechświat przy dźwiękach muzyki sfer niebieskich. Wówczas ujrzałem, jak De Forest uderza Arnotta otwartą dłonią w maskę. Skowyt zamarł z przeciągłym wrzaskiem, gdy tymczasem czarny cień zapikował przy nas i zdążył powrócić na swoją pozycję ponad niskimi chmurami.
- Nie cierpię przerywać specjaliście dobrej zabawy - powiedział De Forest. - Ale prawdę powiedziawszy, całe Illinois od ostatnich piętnastu sekund prosi, żebyśmy przestali.
- Jaka szkoda - Arnott ściągnął maskę. - Chciałem, abyście usłyszeli, jak nucimy prawdziwą śpiewkę. Nasze dolne C potrafi unieść bruk ulicy.
- To jest piekło... Piekło! - wykrzyknął Dragomiroff i głośno zaszlochał.
Arnott odpowiedział, nie patrząc na nikogo:
- To jest parę tysięcy wolt postępu w porównaniu ze starą zabawą w zestrzel go i zatop, ale raczej bym tego tak nie nazwał. Co mam przekazać flocie, sir?
- Przekaż im, że jesteśmy zadowoleni i pełni podziwu. Sądzę, że nie muszą dłużej pozostawać na pozycjach. Tam w dole nie tli się nawet iskierka - De Forest wskazał ręką. - Będą głusi i ślepi.
- Och, nie sądzę, sir. Akcja trwała niecałe dziesięć minut.
- Niesamowite! - westchnął Takahira. - Mógłbym przysiąc, że połowę nocy. To jak, lądujemy i składamy kawałki?
- Ale najpierw po małym drinku - zaproponował Pirolo. - Nie uchodzi, aby Dyrekcja przybywała rozbeczana, że zrobiła to, co zrobiła.
- Stary dureń ze mnie... stary dureń! - powiedział żałośnie Dragomiroff. - Nie miałem pojęcia, co się święci. To wszystko jest dla mnie nowiną. U nas w Małorusi stosujemy metodę perswazji.
Wieża ładownicza Chicago Północ nie była oświetlona, toteż Arnott wprowadził statek w zaciski cumujące przy świetle jego własnych reflektorów. Gdy tylko rozbłysły, usłyszeliśmy trwożliwe i błagalne jęki ludzkiej masy pod nami.
- Zgoda - krzyknął Arnott w ciemność. - Nie zaczynamy od nowa! Zszedłszy po schodach znaleźliśmy się po kolana w pełzającej ciżbie, wśród której jedni płakali, że są ślepi, inni zaklinali nas, abyśmy nie czynili już więcej hałasu, a większość wiła się na brzuchach, przyciskając dłonie lub czapki do oczu.
Z pomocą przyszedł nam Pirolo. Wdrapał się na nawierzchniarkę i stamtąd, gestykulując, jakby oni mogli coś zobaczyć, palnął mowę do cierpiących obywateli Illinois.
- Barany! - zaczął. - O co tu się awanturować. Rzecz jasna, oczy będą was jutro szczypać i będą zaczerwienione. Wy i wasze małżonki będziecie wyglądać tak, jakbyście sobie za dużo popili, ale za małą chwilkę przejrzycie znowu na ślepka tak dobrze, jak przedtem. Ja wam to mówię, a ja... ja jestem Pirolo. Yictor Pirolo!
Tłum zadrżał, jak jeden mąż, gdyż wiele legend krążyło o Yictorze Pirolo z Foggii, wtajemniczonym w boskie sekrety.
- Pirolo? - podniósł się niepewny głos. - To powiedz nam, czy w tych twoich światłach przed chwilą było cokolwiek poza światłem?
Pytanie ponowiono z każdego zakamarka ciemności. Pirolo roześmiał się.
- Nie! - zagrzmiał. (Dlaczego mali ludzie mają takie wielkie głosy?) - Daję-wam moje słowo i słowo Dyrekcji, że nie było w nich nic, tylko światło - samo światło! Barany! Wasz przyrost naturalny i tak jest już za niski. Któregoś dnia muszę coś wymyślić na wywindowanie go w górę, ale żeby windować go w dół - nigdy!
- Czy to prawda?... Myśleliśmy, że... Ktoś mówił, że... Wszędzie wokoło odczuwało się osłabienie napięcia.
- Wy głupcy nad głupcami! - wydarł się Pirolo. - Mogliście nas wywołać i byśmy wam wyjaśnili.
- Wywołać was! - krzyknął basowy głos. - Żałuję, że nie siedzieliście po naszej stronie drutu.
- Cieszę się, że nie siedziałem - powiedział De Forest. - Wystarczająco paskudnie było z drugiej strony tych reflektorów. Mniejsza o to!
Już po wszystkim. Czy jest tu ktoś, z kim mogę pogadać o interesach? Jestem De Forest - pełnomocnik Dyrekcji.
- Możesz spróbować ze mną, na ten przykład. Jestem burmistrzem - odparł bas.
Z ulicy podniosło się chwiejnie wielkie chłopisko i przywlokło do miejsca, w którym siedzieliśmy na szerokim, trawiastym poboczu przed płotami ogrodów.
- Powinienem być pierwszy na nogach. No nie? - powiedziało.
- Jasne - rzekł De Forest przytrzymując burmistrza, kiedy już klapnął przy nas na trawę.
- Hej, Andy. To ty? - zawołał ktoś.
- Przepraszam was. - powiedział burmistrz. - To chyba będzie mój szef policji Bluthner!
- To jest Bluthner, a tu są Mulligan i Keefe - na nogach.
- Proszę, daj ich tutaj, Blut. Zdaje się, że w czwórkę odpowiadamy za tę wiochę. Jak powiemy, tak będzie. A pan, De Forest, co powie?
- Nic... jak na razie - odparł De Forest, podczas gdy my robiliśmy miejsce dla zziajanych, słaniających się mężczyzn. - Wy odcięliście się od systemu. No więc?
- Każ stewardowi podać tu drinki - szepnął Arnott do stojącego przy nim ordynansa.
- Świetnie! burmistrz cmoknął spieczonymi wargami. - Jak sądzę, możemy teraz przyjąć, De Forest, że od tej pory Dyrekcja będzie nami zarządzać bezpośrednio?
- Nie, jeśli Dyrekcji uda się z tego wykręcić - roześmiał się De Forest. - D.R.U.T. odpowiada jedynie za planetarny ruch komunikacyjny.
-I wszystko, co się z nim wiąże - Wielka Czwórka wyrecytowała swoją Wielką Kartę Wolności, jak dzieci w klasie.
- No więc, do rzeczy - powiedział ze znużeniem De Forest. - Co was znowu ogłupiło?
- Nadmiar cholernej demokracji - burmistrz położył dłoń na kolanie De Foresta.
- Ach tak? Sądziłem, że Illinois ma to już za sobą.
- Ma. Właśnie o to chodzi. Blut, co zrobiłeś z naszymi więźniami wczoraj w nocy?
- Zamknąłem ich w wieży ciśnień, żeby baby ich nie pozabijały - odparł szef policji. - Jeszcze jestem za ślepy na łażenie, ale...
- Arnott, wyślij proszę kilku naszych ludzi i niech ich ściągną tutaj - powiedział De Forest.
- Są potrójnie uziemieni - zawołał burmistrz. - Trzeba będzie wysadzić trzy bezpieczniki. - Obrócił do De Foresta swoją olbrzymią sylwetkę, ledwo widoczną w blednącej ciemności. - Nie lubię zwalać na Dyrekcję dodatkowej roboty. Sam jestem administratorem, ale mamy trochę zawracania głowy z naszymi Niewolnymi. Co to takiego? W wielkim mieście zawsze się znajdzie garstka mężczyzn i kobiet, którzy nie potrafią żyć bez słuchania jedno drugiego i wolą zbierać to, czego nie zasiali. Mieszkają w wynajętych lokalach i hotelach przez okrągły rok. Twierdzą, że to im oszczędza kłopotów. Tak czy siak, daje im to więcej czasu na sprawianie kłopotów sąsiadom. Nazywamy ich u nas Niewolnymi. I mają skłonność do zapadania na gruźlicę.
- Otóż to! - wtrącił mężczyzna zwany Mulliganem. - Komunikacja równa się Cywilizacja. Demokracja oznacza Dolegliwość. Potwierdza mi się to za każdym razem przy badaniu krwi.
- Mulligan jest naszym urzędowym lekarzem i ma swoją idee fixe. - zaśmiał się burmistrz. - Prawdą natomiast jest to, że większość Niewolnych w ogóle nie umie się opanować. Oni chcą gadać, a kiedy ludzie zabierają się do gadania jak do interesów, wszystko może z tego wyniknąć, prawda, De Forest?
- Wszystko... z wyjątkiem faktów tej sprawy - powiedział De Forest ze śmiechem.
- Już je panu podaję - rzekł burmistrz. - Nasi Niewolni zabrali się do gadania; najsamprzód w swoich mieszkaniach, a potem na ulicach, mówiąc chłopom i babom, jak mają załatwiać swoje własne sprawy. (Nie oduczysz Niewolnego wchodzenia z butami w duszę sąsiada). To jest zamach na życie prywatne, rzecz jasna, lecz my tutaj w Chicago wszystko prędzej zniesiemy niż tłumy. Nikt nie zwracał na nich specjalnej uwagi, tak więc i ja dałem spokój. Moja wina! Ostrzegano mnie, że będą kłopoty, ale w Illinois od dziewiętnastu lat nie było żadnego tłumu ani morderstwa.
- Od dwudziestu dwóch - sprostował szef policji.
- Możliwe. Tak czy owak, zapomnieliśmy o takich rzeczach. No więc, od gadania po mieszkaniach i na ulicach, nasi Niewolni przechodzą do zwoływania wiecu, o tam, na Starym Rynku - kiwnął głową w stronę placu, gdzie stare ruiny piętrzyły się w przebłyskach świtu spoza sześciennej osłony posągu Murzyna w Płomieniach. - Nic nikomu nie zabrania zwoływać wieców, poza tym, że stanie w tłumie jest sprzeczne z ludzką naturą, nie wspominając już, że szkodzi zdrowiu. Po tym, jak nasze kobiety i chłopy przybyły na ten pierwszy wiec, powinienem był zrozumieć, że szykuje się coś niedobrego. Na rynku stanęło z górą tysiąc osób i dotykali się wzajemnie. Dotykali! Po czym Niewolni włączyli wszystkie megafony i gadali, a my...
- O czym oni gadali? - przerwał Takahira.
- Najpierw o tym, jak źle zarządzamy sprawami miasta. To ucieszyło nas Czterech znajdowaliśmy się na trybunie - ponieważ obudzili w nas nadzieję na złapanie jednego czy dwóch dobrych ludzi dla gospodarki miejskiej. Wiecie, jak rzadkie są zdolności kierownicze. A gdyby nawet nic z tego nie wyszło, i tak było to... było tak pokrzepiające spotkać kogoś zainteresowanego naszą robotą, że daliśmy się omamić. Nie macie pojęcia, co to znaczy harować jak rok długi, bez iskierki sprzeciwu ze strony żywego ducha.
- Och, mamy! - powiedział De Forest. - Są takie chwile w Dyrekcji, kiedy oddalibyśmy swoje stanowiska za kopniaka, gdyby ktokolwiek wziął sprawy w swoje ręce.
- Ale nikt nie da kopniaka - rzekł ponuro burmistrz. - Zapewniam pana, sir, że w nadziei rozruszania ludzi my Czterej wyprawialiśmy w Chicago takie rzeczy, że Neron wysiada. A co oni mówią? „Bardzo dobrze, Andy. Postaw na swoim. Wszystko jest lepsze od tłumu. Ja wracam na swoją farmę”. Nic nie zrobisz z ludźmi, którzy mogą iść, gdzie im się żywnie podoba i nie chcą niczego na Bożym świecie, prócz stawiania na swoim. Na tej planecie nie pozostało ani iskry, ani prochu.
- Przypuszczam zatem, że ten tam maleńki kurnik sam się zawalił? -zauważył De Forest.
Widać było gołe, dymiące jeszcze zgliszcza i słyszeliśmy trzask wiążących się i twardniejących rozlewisk płynnego żużlu.
- Och, to tylko zabawa. Później do tego dojdę. Jak mówiłem, nasi Niewolni zorganizowali wiec i bardzo szybko byliśmy zmuszeni uziemić wszystko wokół trybuny, aby ocalić im życie. A to wcale nie usposobiło naszych ludzi bardziej pokojowo.
- Jak to? - ośmieliłem się zapytać.
- Gdyby pana kiedykolwiek uziemiono - powiedział burmistrz - wiedziałby pan, że żadnemu człowiekowi nie mija gniew od tego, że został unieruchomiony i mocuje się z czymś, czego nie widzi. O, nie, sir! Osiem czy dziewięć setek ludzi przez bite dwie godziny wymachujących bez przerwy rękami i szumiących jak muchy na lepie, podczas gdy absolutnie bezpieczna banda Niewolnych narusza ich umysłową i duchową prywatność, to może jest zabawne dla oka, ale nie jest zabawne mieć potem z nimi do czynienia.
Pirolo zachichotał.
- Nasza wiara jest niezależna. Uważali, że sprawy posuwają się za daleko i za ostro. Przestrzegłem Niewolnych, ale to urodzone mieszczuchy. Niczego nie widzą, dopóki to nie rąbnie ich między oczy. Czy uwierzycie mi, że zaczęli prawić o czymś, co nazwali „ludowym rządem"?
Słowo daję! Chcieli, abyśmy powrócili do czarnej magii, czyli starej zabawy w głosowanie z kartkami i drewnianymi urnami, do pijanych słowem tłumów i drukowanych formułek, i gazet! Powiedzieli, że praktykują to u siebie, żeby zdecydować co mają zjeść w swoich mieszkaniach i hotelach. Tak jest, sir! Stali jak świece za podwójnym obwodem uziemiającym i mówili to w tym roku pańskim, do wolnych mężczyzn i kobiet, tutaj, w tym właśnie miejscu! Po czym na koniec zaczęli gadać - zniżył przezornie głos - o „Ludzie". I po tym właśnie Bluthner musiał tkwić całą noc przy obwodach, bo nie mógł zaufać swoim ludziom, że ich nie otworzą.
- Ta próba była ponad ich siły - powiedział szef policji. - Ale nie mogliśmy w nieskończoność trzymać uziemionej gromady. Zwinąłem wszystkich Niewolnych pod zarzutem robienia tłumu i wsadziłem ich do wieży ciśnień, po czym puściłem sprawy na żywioł. Musiałem! Okręg stanął w ogniu jak zbiornik benzyny od iskry!
- Wieść rozeszła się jak kraj długi i szeroki - podjął burmistrz - a kiedy już w grę wchodzi kwestia zamachu na życie prywatne, żegnajcie prawo i rozum w Illinois! Zaczęli wyłączać światła ruchu komunikacyjnego i zamykać wieże ładownicze w nocy z czwartku na piątek. W piątek zatrzymali cały ruch i poprosili o przejęcie ich pod zarząd Dyrekcji. Następnie zapragnęli zmieść Chicago z brzegu jeziora i odbudować je gdzieś indziej - po prostu jako drobny upominek od „Ludu", o którym mówili Niewolni. Podsunąłem im myśl, że należałoby zaasfaltować Stary Rynek, gdzie odbył się wiec, sam zaś nadałem wezwanie do was wszystkich w Dyrekcji. To ich zajęło do waszego przybycia. I... i teraz wy możecie przejąć sprawy w swoje ręce.
- Żadnych widoków na to, że się uspokoją? - spytał De Forest.
- Może pan spróbować - zaproponował burmistrz.
De Forest podniósł głos wobec ożywającego tłumu, który podsuwał się w naszym kierunku. Wstał dzień.
- Nie uważacie, że sprawa jest do załatwienia? - odezwał się. Ale odpowiedzią była wrzawa rozgniewanych głosów.
- Skończyliśmy z Tłumami! Nie zamierzamy wracać do Dawnych Dni! Przejmijcie nas! Zabierzcie stąd Niewolnych! Albo nami rządzicie, albo ich zabijemy! Precz z Ludem!
Usiłowano zaintonować Pieśń Mac Donougha. Nie wyszli poza pierwszą linijkę, gdyż ,,Victor Pirolo" ostrzegawczo zahuczał z góry nastrojoną na jeden ton syreną. Resztka bocznego muru na Starym Rynku zakołysała się i runęła do środka w rozlewiska asfaltu. Nikt się nie odezwał ani nie ruszył, dopóki kurz nie opadł, nadając stalowej klatce posągu Salatiego szarą barwę popiołu.
- Widzi pan, że po prostu musicie nas przejąć. De Forest wzruszył ramionami.
- Mówi pan tak, jak gdyby zdolność zarządzania brało się z powietrza, niczym odpowiednią ilość koni parowych. Nie możecie rządzić się sami, na żadnych warunkach? - zapytał.
- Możemy, jeśli pan tak zarządzi. Będzie to kosztowało tylko życie tych tam paru na początek.
Burmistrz wskazał na drugą stronę placu, gdzie ludzie Arnotta wyprowadzili potykającą się gromadkę dziesięciorga czy tuzina mężczyzn i kobiet na brzeg jeziora i ustawili ich pod posągiem.
- Wydaje mi się - powiedział półgłosem Takahira - że teraz się zacznie.
Ciżba przed nami zawyła jak dzikie zwierzęta. W tym momencie wychynęło jasne słońce, ukazując zamrugane zgromadzenie jego własnym oczom. Jak tylko zdało sobie ono sprawę, że jest tłumem, ujrzeliśmy, że przebiega przez nie dreszcz zgrozy i wzajemnego obrzydzenia dokładnie tak samo, jak przez środek jeziora przebiegały ostre podmuchy wiatru. Nie padło ani jedno słowo, a zgromadzenie, będąc na pół ślepe, ruszyło się, rzecz jasna, powoli. Jednak w niecały kwadrans jego znakomita większość - trzy tysiące, według najniższego szacunku - rozpłynęła się niczym szron na południowych okapach. Reszta rozciągnęła się na trawie, w której tłum mniej czuje się tłumem i na tłum mniej wygląda.
- Ci nie żartują - szepnął burmistrz do Takahiry. - Jest tam spora grupa kobiet, które wydały na świat dzieci. To mi się nie podoba.
Poranna bryza od jeziora poruszyła drzewami wokół nas, zwiastując upalny dzień, słońce odbijało się oślepiająco od kanistrowatej osłony posągu Salatiego, koguty piały po ogrodach i słychać było z oddali trzaśnięcia furtek, kiedy ludzie na chwiejnych nogach odnajdywali się w swoich domostwach.
- Obawiam się, że nie będzie żadnych porannych dostaw - powiedział De Forest. - Poniekąd narobiliśmy we wsi zamieszania tej nocy.
- To nie ma znaczenia - odparł burmistrz. - Wszyscy mamy zapasy na sześć miesięcy. M y nie ryzykujemy.
I nikt inny, jeśli się nad tym zastanowić, też nie ryzykował. Już chyba od trzech ćwierci pokolenia żadnemu domostwu ani miastu nie zagroził brak żywności. A mimo to, czy jest dzisiaj na tej planecie jakiś dom albo miasto bez złożonych zapasów na pół roku? Przypominamy rozbitków morskich ze starych książek, którzy raz omal nie pomarłszy z głodu, zawsze odtąd składają w ukryciu resztki jedzenia i suchary. Zaiste nie ufamy żadnym tłumom, ani systemowi opartemu na tłumach!
De Forest czekał, aż ostatnie kroki ucichną w oddali. Tymczasem więźniowie u podnóża posągu szurali nogami, przepychali się jeden przez drugiego i wiercili z bezczelnością maleńkich dzieci. Żaden z nich nie mierzył więcej niż sześć stóp wzrostu i wielu miało siwe włosy, przypominające wyniszczone, wynędzniałe głowy ze starych portretów. Tłoczyli się w fizycznej styczności, a rozrzucony w sporych odstępach tłum mierzył ich przekrwionymi oczami.
Nagle jakiś mężczyzna spośród więźniów zaczął przemawiać. Burmistrz nie przesadził ani trochę. Wychodziło na to, że nasza planeta znajduje się w okrutnej niewoli pod butem Dyrekcji Ruchu i Usług Transportowych. Mówca nawoływał nas do powstania w całej naszej sile, wyłamania krat naszego więzienia i skruszenia naszych kajdanów. (Wszystkie jego metafory, nawiasem mówiąc, wzięte były z samego średniowiecza). Następnie domagał się, żeby każdą sprawę życia powszedniego, łącznie z większością funkcji biologicznych, o każdej porze tygodnia, miesiąca, czy roku, przedkładać do decyzji komukolwiek, jak wywnioskowałem, kto akurat szwenda się przypadkiem w pobliżu lub zamieszkuje w określonym promieniu, i żeby ten ktoś bezzwłocznie rzucał swoje zajęcia w celu zadecydowania o tej sprawie, najpierw poprzez zebranie tłumu, następnie przemowę do zebranych tłumowiczów, a wreszcie poprzez stawianie krzyżyków na kartkach papieru, którą to makulaturę należy później policzyć w trakcie pewnego mistycznego obrządku z przysięgami. Z tej niesamowitej zabawy miał automatycznie powstać wyższy, szlachetniejszy i lepszy świat, oparty - facet demonstrował to ze straszną klarownością szaleńca - na świętości Tłumu i niegodziwości jednostki. Na zakończenie głośno wzywał Boga na świadka swoich osobistych zalet i swojej prawości. Kiedy ustał potok słów, zwróciłem się do Takahiry, który z powagą pokiwał głową.
- Całkiem prawidłowo - powiedział. - To wszystko jest w starych książkach. Nie opuścił niczego, nawet pobrzękiwania szabelką.
- Ale ja nie rozumiem, jak te banialuki mogą wytrącić z równowagi dziecko, a co dopiero okręg - odrzekłem.
- Ach, jeszcze jesteś bardzo młody powiedział Dragomiroff. A poza tym, nie jesteś matką. Spójrz proszę na mamy.
Dziesięć do piętnastu pozostałych kobiet odłączyło się od milczących mężczyzn i posuwało się w kierunku więźniów. Przypominało to ukradkowe podchodzenie ofiary przed atakiem, tak jak wilki na Północy okrążają wołu piżmowego. Więźniowie zorientowali się i bliżej przysunęli do siebie. Burmistrz na moment ukrył twarz w dłoniach. De Forest wystąpił z gołą głową pomiędzy więźniów, a powoli, nieubłaganie zamykający się pierścień.
- Wszystko to jest nader interesujące - powiedział do wyczerpanego mówcy. - Ale rzecz chyba w tym, że gromadziliście tłumy i naruszyliście prywatność.
Jedna z kobiet wysunęła się naprzód, chcąc coś powiedzieć lecz przeszkodziła jej natychmiastowa, wyrażająca poparcie wrzawa mężczyzn, którzy uświadomili sobie, że De Forest usiłuje rozładować sytuację.
- Racja! Racja! - wołano. - Odcięliśmy się, bo oni robili tłumy i naruszali życie prywatne! Tego się trzymaj! Graj na tej strunie! Wykluczyć Niewolnych! Dyrekcja rządzi! Cicho!
- Tak, Dyrekcja rządzi! - powiedział De Forest. - Przyjmuję formalnie oświadczenie o zbieraniu tłumów, jeśli wam to odpowiada, ale członkowie Dyrekcji mogą je potwierdzić. Czy to wystarczy?
Kobiety zbliżyły się o jeszcze jeden krok, zwierając i rozwierając opuszczone do boków pięści.
- Świetnie! Doskonale! - krzyczeli mężczyźni. - To nam wystarcza. Tylko zabierzcie ich stąd jak najprędzej.
- Chodźcie do nas! - zawołał De Forest do więźniów. - Śniadanie już stygnie.
Okazało się jednak, że oni nie chcą odejść. Pragną pozostać w Chicago i gromadzić tłumy. Wytknęli De Forestowi, że jego propozycja jest karygodnym zamachem na życie prywatne.
- Mój dobry człowieku - zwrócił się Pirolo do ich największego krzykacza - pośpieszcie się, bo inaczej ten wasz zawsze sprawiedliwy tłum zabije was!
- Ale to byłby mord - zaprotestował wyznawca tłumów, na co wszyscy ryknęli gromkim śmiechem, który zdawał się świadczyć o zażegnaniu kryzysu.
Jakaś kobieta wystąpiła z szeregu niewiast zaśmiewając się, proszę mi wierzyć, .równie beztrosko, jak wszyscy. Jedną dłonią przesłaniała, naturalnie, oczy, drugą przycisnęła do gardła.
- Och, niepotrzebnie się lękają, że ich zabijemy! - zawołała.
- Zupełnie niepotrzebnie - powiedział De Forest. - Ale nie sądzi pani, że skoro już Dyrekcja tu rządzi, możecie wracać do domu, a my tymczasem zabierzemy stąd tych ludzi?
- Znajdę się w domu znacznie wcześniej, nim to nastąpi. Mieliśmy... mieliśmy poniekąd ciężki dzień.
Wyprostowała się na całą wysokość, górując nawet nad De Forestem, który mierzył sześć stóp i osiem cali, i uśmiechnęła się z oczami zamkniętymi przed kłującym światłem.
- Tak, poniekąd - powiedział De Forest. - Obawiam się, że słońce może panią trochę razić. Ściągniemy niżej statek.
Dał znak „Pirolo", żeby opuścił się między nas a słońce i jednocześnie wziął w obwodowe pęta więźniów, którzy chwiali się trochę na nogach. To ich wyraźnie usztywniło. Znowu zabrzmiał głos kobiety, melodyjny, głęboki i łagodny:
- Wydaje mi się, że wy mężczyźni nie zdajecie sobie sprawy, jak ogromne znaczenie mają dla kobiety takie... takie rzeczy. Urodziłam troje dzieci. My kobiety nie chcemy wydać swoich dzieci na pastwę tłumów. To pewnie dziedziczny instynkt. Tłumy przynoszą nieszczęście. Powrót Dawnych Dni. Nienawiść, strach, szantaż, opinię publiczną, ,,Lud"... i to! To! To! - wskazała wyciągniętym palcem na posąg, a tłum ponownie zaszemrał.
- Tak, jeśli dać im wolną drogę - powiedział De Forest. - Lecz ten drobny incydent...
- Dla nas kobiet ma to wielkie znaczenie, aby ten... ten drobny incydent nigdy się już nie powtórzył. Nigdy, to oczywiście wielkie słowo, jednak wyraża nasze wewnętrzne przekonanie, że tłumy muszą być likwidowane w zarodku. Te istoty - lewą ręką uczyniła gest w stronę więźniów, którzy niczym wodorosty w falach przypływu i odpływu kołysali się pod naporem obwodów - ci ludzie mają i przyjaciół, i żony, i dzieci w naszym mieście i gdzie indziej. Nikt im nie chce zrobić nic złego, proszę pana. To potworne, wyrugować istotę ludzką z pięćdziesięciu, a może i sześćdziesięciu lat szczęśliwego życia. Sama mam dopiero czterdziestkę. Więc rozumiem. Ale mimo to ma się świadomość, że należy ich ukarać dla przykładu, bowiem nie ma zbyt wysokiej ceny, jeśli... jeśli można skończyć z tymi ludźmi i tym wszystkim, co się z nimi wiąże. Czy to dla pana jest zupełnie jasne, czy też zechce pan kazać swoim ludziom, żeby zdjęli osłonę z posągu? Jest na co popatrzeć.
- Całkiem jasne. Lecz chyba nikt z tu obecnych nie pragnie oglądać posągu na pusty żołądek. Przepraszam na moment.
De Forest wezwał statek:
- Przygotować arkan z lewej burty, bardzo proszę. Po czym zwrócił się nieco szorstko do kobiety:
- Mogłaby pani pozostawić nam odrobinę swobody w tej materii.
- Och, naturalnie. Dziękuję panu za tak wiele cierpliwości. Wiem, że moje argumenty są głupiutkie, ale... - odwracając się jakby do odejścia, dodała zmienionym głosem: - Może to panu ułatwi podjęcie decyzji.
Zamachnęła się prawą ręką, w której trzymała nóż. Nim ostrze zdążyło powrócić do jej gardła czy piersi, zostało wyrwane z jej dłoni, rozbłysło wyleciawszy z cienia statku i migocąc w blasku słońca spadło u stóp posągu w odległości pięćdziesięciu jardów. Odrzucone ramię utkwiło w potrzasku, przez chwilę zastygłe jak odlew z metalu i dopiero wyłączenie obwodu pozwoliło kobiecie zwolna opuścić rękę do boku. Reszta kobiet wycofała się w milczeniu pomiędzy mężczyzn. Pirolo zatarł ręce, a Takahira pokiwał głową.
- Sprytnie się spisałeś, De Forest - powiedział.
- Cóż za przepiękna poza! - szepnął Dragomiroff, jako że wystraszona kobieta była bliska łez.
- Dlaczego mnie powstrzymaliście? Zrobiłabym to! - zawołała.
- Nie wątpię, proszę pani - rzekł De Forest. - Lecz nam nie wolno marnować pani życia na tych ludzi. Mam nadzieję, że potrzask nie zwichnął nadgarstka - sterowanie arkanem to nie lada sztuka. Myślę jednak, że ma pani całkowitą rację w sprawie kobiet t dzieci tych osobników. Zabierzemy je stąd wszystkie, jeśli pani obieca nie zrobić żadnego głupstwa.
- Obiecuję... Obiecuję - Z trudem panowała nad sobą. - Bo to jest tak bardzo ważne dla nas kobiet. My wiemy, czym to pachnie, więc pomyślałam, że jak pan zobaczy, że nie żartuję...
- Zobaczyłem, że pani nie żartuje i osiągnęła pani swój cel. Natychmiast zabieram stąd wszystkich waszych Niewolnych. Burmistrz sporządzi listę ich przyjaciół i rodzin w mieście i na terenie okręgu, i dziś po południu wyprawi ich w ślad za nami.
- Jasne - burmistrz dźwignął się na nogi. - Jeśli już widzisz na oczy, Keefe, to może lepiej byście do końca zrównali Stary Rynek? Nie wygląda on malowniczo w obecnym stanie, a nie będzie już nam nigdy potrzebny dla tłumów.
- Myślę, że najlepiej pan zrobi, panie burmistrzu, zrównując z ziemią również ten posąg - powiedział De Forest. - Nie kwestionuję jego wartości jako dzieła sztuki, ale wydaje mi się, że jest w nim coś chorego.
- Z pewnością, sir. Hej, Keefe! Zwęglij Murzyna, zanim zabierzesz się do topienia Rynku. Ja pójdę do komunikatorów i zawiadomię Okręg, że Dyrekcja przejęła zarząd. Czy będą jakieś dodatkowe nominacje, sir?
- Żadnej. Nie mamy tylu ludzi, żeby marnować ich na te leśne ostępy. Rządźcie się dalej tak, jak do tej pory, tyle że pod skrzydłem Dyrekcji. Arnott, zagoń, proszę, swoich Niewolnych na pokład. Osadź statek na ziemi i wpuść ich przez luki zęzowe. Zaczekamy, aż skończą z tym dziełem sztuki.
Więźniowie przedefilowali przed nim perorując niestrudzenie, chociaż nie mogli gestykulować w sidłach obwodu. Następnie zajechały nawierzchniarki, po dwie z każdej strony posągu. Widzowie zgodnie odwrócili spojrzenia, ale nie było to wcale potrzebne. Keefe włączył pełną moc i obiekt po prostu stopił się w swej osłonie. Zobaczyłem jedynie potok rozpalonego do białości metalu spływający z cokołu i mignęła mi dedykacja Salatiego: ,,Na wieczną pamiątkę sprawiedliwości ludu", zanim wapienny cokół pękł i rozsypał się w pył. Tłum zawiwatował.
- Dziękuję wam - powiedział De Forest - ale stęskniliśmy się już za śniadaniem, a myślę, że i wy również. Do widzenia, panie burmistrzu. Zawsze miło mi będzie pana zobaczyć, chociaż mam nadzieję, że urzędowo nie stanie się to konieczne przez najbliższe trzydzieści lat. Do widzenia szanownej pani. Tak. Wszyscy mamy zszargane nerwy w dzisiejszych czasach. Mnie też dają znać o sobie. Do widzenia, szanowni panowie. Od tej chwili jesteście pod tyrańskim butem Dyrekcji, lecz jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam ochota skruszyć swoje kajdany, dajcie nam tylko znać. Dla nas to żadna frajda. Powodzenia!
Weszliśmy na pokład żegnani okrzykami i pozostaliśmy na miejscu dopóki nie ścichły one do szeptów. Wówczas De Forest rzucił się w kabinie nawigacyjnej na kanapę i otarł czoło chusteczką.
- Mężczyźni to betka - wysapał - ale w babach siedzi diabeł.
- Zawsze siedział - wesolutko powiedział Pirolo. - ta kobieta by się zabiła.
- Wiem. Dlatego właśnie dałem znak, aby potraktowano ją arkanem. Winienem ci za to przeprosiny, Arnott. Nie miałem czasu ściągnąć na siebie twojej uwagi, no i byłeś zajęty naszymi łotrzykami. A propos, kto osobiście odpowiedział na mój sygnał? Załatwił to na sto dwa.
- Ilroy - powiedział Arnott - ale przeciążył falę. Wytrącenie noża z dłoni damy powinno być piękną, artystyczną robotą, a czy nie zauważyłeś, jak ona ją pocierała. Poparzył jej palce. Fuszerka, tak ja to nazywam.
- Boże broń, żebym mieszał się do dyscypliny we flocie, jednak nie bądź zbytnio surowy dla chłopaka. Gdyby ta kobieta zabiła się, do wieczora oni wybiliby do nogi Niewolnych i wszystkich spowinowaconych z Niewolnymi w całym okręgu.
- To właśnie było stawką w jej grze - powiedział Takahira. A po odprawieniu naszej floty nie moglibyśmy nic zrobić, żeby im przeszkodzić.
- Mogę jak zwyczajny osioł wdepnąć w obwód uziemiający - odezwał się Arnott - ale floty to ja nie odprawiam, zanim się nie upewnię na dobre, że już po kłopotach. Oni są nadal na pozycjach i zamierzam ich tam trzymać dopóty, dopóki wszyscy Niewolni nie opuszczą okręgu. Ten ostatni tłumik miał w oczach mord, przyjaciele.
- Nerwy! Wszystko przez te nerwy! - stwierdził Pirolo. - Nie wygra się z agorafobią!
- I raczej nie wydaje mi się, żeby widzieli dużo. trupów... a wam? -odezwał się Takahira.
- Przez całe moje dziewięćdziesiąt lat nigdy nie widziałem śmierci -Dragomiroff mówił tak, jakby chciał się usprawiedliwić. - Może dlatego... tej nocy...
Potem wyszło na jaw, kiedy siedzieliśmy już przy śniadaniu, że z wyjątkiem Arnotta i Pirolo nikt z nas nigdy nie widział zwłok, ani nie widział w jaki sposób duch uchodzi z człowieka.
- Ładna z nas ferajna, od mielenia jęzorem o zarządzaniu planetą -roześmiał się De Forest. - Teraz, kiedy jest już po wszystkim, nie będę ukrywał, że najbardziej bałem się, czy zdołam wyleźć z tego nie pozbawiając kogoś życia.
- Też o tym myślałem - powiedział Arnott. - Ale nie mam żadnego meldunku o śmierci, a sprawdzano wszędzie. Co robimy dalej z naszymi pasażerami? Napasłem ich właśnie.
- Jesteśmy między młotem a kowadłem - wycedził De Forest. - Jeśli zrzucimy ich w jakimś miejscu, które nie jest pod zarządem Dyrekcji, miejscowi wykorzystają ich obecność jako pretekst do odcięcia się tak samo, jak zrobiło to Illinois i zmuszą Dyrekcję, żeby wzięła ich pod swoje skrzydła. Jeśli zrzucimy ich w jakimś miejscu pod zarządem Dyrekcji, zabiją ich, jak tylko pokażemy plecy.
- Skoro tak mówicie - powiedział zamyślając się Pirolo - to ręczę, że oni z czasem wyginą, na swoje szczęście. Jaki oni mają teraz przyrost naturalny?
- Zejdź na dół i zapytaj ich - odparł De Forest.
- Mam wrażenie, że mogliby się zdenerwować i rozedrzeć mnie na strzępy - rzekł filozof z Foggii.
- Coś ty? No więc co robić?
- Otworzyć luki zęzowe i... - Takahira wymownie skierował kciuk ku ziemi.
- Jakoś niesporo, po tylu staraniach, żeby ich ocalić - zauważył De Forest.
- Spróbuj Londyn - podsunął Arnott. - Mógłbyś tam spuścić z uwięzi samego Szatana, a oni co najwyżej zaprosiliby go na wieczerzę.
- Dobry człowieku! Poddałeś mi pomysł. Yincent! Dawać Yincenta! Włączył główny komunikator, abyśmy wszyscy słyszeli i za parę minut kabinę nawigacyjną wypełnił głęboki, przeuroczy głos Leopolda Yincenta, który dostarczał całemu Londynowi najwyszukańszych rozrywek przez ostatnie trzydzieści lat. Głos ten wywołał na naszych twarzach pełne oczekiwania uśmiechy, jakbyśmy siedzieli rzeczywiście w fotelach, powiedzmy, „Combination", na wieczorze premierowym.
- Znaleźliśmy coś z twojej branży - zaczął De Forest.
- Wspaniale, kochasiu. Jeśli jest dość stare. Nic nie przebije staroci w tym biznesie. Byłeś na „Londyn, Chatham i Dover" w Earl's Court? Nie? Coś mi się wydawało, że cię tam nie widziałem. Kapitalne! Miałem prawdziwą lokomotywę parową, zbudowaną według starych projektów i szyny żelazne specjalnie odlewane ręcznie. Tapicerka w wagonach, a jakże! Kapitalne! I papierowe bilety kolejowe. I Poiły Milton.
- Poiły Milton znów na scenie? - zawołał entuzjastycznie Arnott. - Zarezerwuj mi dwa fotele na jutrzejszy wieczór. Co ona teraz śpiewa, ta anielica?
- Stare piosenki. Nic nie dorówna starej modzie. Posłuchaj tego, kochasiu:
O, złe londyńskie lampy, Łzy nic nie wadzą wam. Więc biedacy nie płaczą,
O, światła londyńskich lamp! - zaśpiewał Yincent. - Po czym wszyscy beczą.
- Widzicie? - Pirolo pomachał nam ręką przed nosami. - Stary świat zawsze płakał na widok zebranych tłumów. Nie wiedział, dlaczego, ale płakał. My wiemy dlaczego, ale nie płaczemy, z wyjątkiem chwil, kiedy płacimy, żeby nas do tego zmusił tłusty, wredny, stary Yincent.
- Sam jesteś stary! - zaśmiał się Yincent. - Jam jest publicznym dobroczyńcą, ja utrzymuję świat w łagodności i jedności.
- A jam jest De Forest z Dyrekcji - powiedział De Forest jadowitym tonem. - I właśnie usiłuję ubić maleńki interes. Jak już mówiłem, znalazłem paru ludzi w Chicago.
- Wyłączam się. Chicago jest...
- Posłuchaj, proszę! Oni są absolutnie wyjątkowi.
- Budują domy z wypalanych kostek gliny na poczekaniu, co? To starzy znajomi.
- Oni są dziewiczą, prymitywną społecznością ze wszystkimi starymi ideami.
- Maszyny do szycia i festyny pierwszomajowe? Gotowanie na kuchenkach opalanych gazem węglowym, przypalanie fajek zapałkami i powożenie końmi? Gerolstein próbował tego w zeszłym roku. Absolutna klapa!
De Forest zablokował go na odbiorze i ze złością zalał na priorytetowej częstotliwości historią naszych poczynań w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
- I oni robią to wszystko na oczach ludzi - zakończył. - Nie można ich powstrzymać. Im więcej publiczności, tym są szczęśliwsi. Gadają godzinami... zupełnie jak ty! Teraz możesz znowu gadać!
- Czy mówisz serio, że ohi umieją głosować? - zapytał Yincent. - Potrafią to zagrać?
- Zagrać? Dla nich to samo życie! I nigdy nie widziałeś takich twarzy! Pokiereszowane niczym wulkany. Zawiść, nienawiść, złość widoczne jak na dłoni. Cudownie giętkie języki. No i płaczą.
- Głośno? Publicznie?
- Masz jak w banku. Ani krztyny wstydu czy powściągliwości w całej tej kompanii. To dla ciebie życiowa szansa w twojej branży.
- Powiadasz, że wieziesz ze sobą ich rekwizyty do głosowania te wszystkie kartki i urny?
- Nie, do diabła z tobą! Nie jestem tragarzem. Zwróć się bezpośrednio do burmistrza Chicago. On ci wszystko podrzuci. No więc jak?
- Zaczekaj chwilkę. Czy w Chicago chcieli ich zabić? To by ładnie wyglądało w komunikatorach.
- Owszem. Właśnie zostali z trudem wyrwani z rąk wyjącego tłumu, jeśli wiesz, co to tłum.
- Skąd mogę wiedzieć - odparł z prostotą Wielki Yincent.
- No to oni ci to sami powiedzą. Oni potrafią wygłaszać mowy trwające godzinami.
- Ilu ich jest?
- Kiedy już prześlemy wszystkich, będzie ich pewnie setka, wliczając dzieci. Stary świat w miniaturze! Nie widzisz tego?
- Mmm... owszem, ale będę musiał płacić, jeśli zrobię klapę, kochasiu.
- Oni umieją śpiewać stare piosenki wojenne na ulicach. Umieją upoić się słowem i zbierać tłumy, i naruszać prywatność w autentycznym, staroświeckim stylu, i odstawią ci sztuczkę z głosowaniem ilekroć ich o coś poprosisz.
- Za dobre, żeby było prawdziwe! - powiedział Yincent.
- Ty niewierny Tomaszu! Mam ich tuzin sztuk tu, na pokładzie. Połączę cię bezpośrednio. Sam ich wybadaj.
Przerzucił wyłącznik, a my nadstawiliśmy uszu. Nasi pasażerowie na dolnym pokładzie natychmiast i nie mniej niż pięcioro na raz, opowiedzieli Yincentowi o sobie. Zostali oderwani od łona swoich rodzin, ograbieni ze swojej własności, nakarmieni bez misek i uwięzieni w hałaśliwym lochu.
- Słuchajcie no tylko - odezwał się osłupiały Arnott. - Oni mówią coś, co nie jest prawdą. Mój dolny pokład nie jest hałaśliwy, a misek dla nich dopilnowałem osobiście.
- Moi rodacy w Małorusi czasami mówią podobnie - rzekł Dragomiroff. - Próbujemy perswazji. Nigdy nie zabijamy. Nigdy!
- Ale przecież to nieprawda - nie mógł pogodzić się Arnott. - Co można zrobić z ludźmi, którzy nie mówią prawdy? Oni są obłąkani!
- Sza! - zawołał Pirolo, z dłonią przy uchu. - Jeszcze nie tak dawno cała planeta mówiła kłamstwa.
Usłyszeliśmy pełen jedwabistego współczucia głos Vincenta. Czy oni - zapytywał - zechcieliby powtórzyć swoje oskarżenia przed audytorium, przed bardzo szerokim audytorium? Niech tylko Vincent da im taką szansę - zaklinali się - a ich krzywdy odbiją się echem po całej planecie. Celem ich życia - wspólnie wyjaśnili to dwie kobiety i jeden mężczyzna - jest zmienić świat. Dziwnym zbiegiem okoliczności było to również marzeniem życia Vincenta. Zaproponował im arenę, z której wypowiedzą się i własnym żywym przykładem dźwigną planetę na wznioślejsze poziomy. Barwnie prawił o moralnej odnowie, jaką pokazanie całokształtu prostego życia na modłę starego świata przyniesie zbzikowanej cywilizacji. Czy oni mogliby, czy oni zechcieliby pod jego auspicjami przez bite miesiące poświęcić się jako misjonarze umoralnianiu ludzkości w miejscu zwanym Earl's Court, które, jak zapewnił z jakąś tam dozą prawdy, jest jednym z intelektualnych ośrodków planety? Podziękowali mu i poprosili (słyszeliśmy, jak zachichotał zachwycony) o czas na dyskusję i głosowanie nad jego propozycją. Głosowanie przeprowadzono uroczyście zliczając głowy - jedna głowa, jeden głos - i wypadło pomyślnie. A zatem jego oferta została przyjęta i uchwalili podziękowanie dla niego w dwóch mowach, wygłoszonych przez mówcę, którego nazywali „wnioskodawcą" i drugiego „popierającego wniosek". Vincent przełączył się na nas, z wdzięczności ledwo panując nad głosem.
- Kupuję ich! Słyszeliście te przemówienia? To jest Natura, moi kochani. Sztuka tego nie nauczy. I głosują równie łatwo, jak kłamią. Nigdy jeszcze nie miałem trupy kłamców-naturszczyków. Niech was Bóg błogosławi, moi kochani! Pamiętajcie, że na zawsze i wszędzie jesteście od dziś na mojej gratisowej liście rezerwacji, wy wszyscy. Boże, Gerolstein tego nie przeżyje... nie przeżyje!
- Więc uważasz, że się nadają? - spytał De Forest.
- Nadają? Mała Wieś oszaleje! Wytrzasnę dla nich serię dramatów starego świata. Ich głosy doprowadzą was i do śmiechu, i do płaczu. Mój Boże, ludzie kochani, skąd waszym zdaniem oni wykombinowali tę całą swoją niedolę na tej rozkosznej ziemi! Wystawię żywe obrazy o początkach świata, a Monsethal zrobi muzykę. Wyreżyseruję...
- Leć im wytrzasnąć wieś do wieczora. Spotkamy się w Zachodniej Wieży Ładowniczej Nr 15 - przerwał De Forest. - Pamiętaj, że jutro przybywa reszta.
- Niech przybywają wszyscy! - odparł Vincent. Nie masz pojęcia, jak ciężko jest nawet mnie znaleźć w dzisiejszych czasach coś, co naprawdę zajdzie publice za tę jej cholerną skórę z irydowej blachy. Ale mam coś takiego nareszcie. Do widzenia!
- No, no - powiedział De Forest, jak już przestał się śmiać - jeśli ktoś zna dobrze sprzedajny Londyn, to wie, że mógłbym wygrywać teraz Vincenta przeciwko Gerolsteinowi i sprzedać moich więźniów za olbrzymie pieniądze. A tak naprawdę, to będę musiał zabawić się dziś wieczorem w ich doradcę prawnego przy podpisywaniu kontraktu. I oni bynajmniej nie będą mi wciskać prowizji ze swej strony.
- Tymczasem - powiedział Takahira - nie możemy, rzecz jasna, więzić członków świeżo zaangażowanego przez Vincenta zespołu. Krzesła dla dam, Arnott, jeśli łaska.
- W takim razie idę do łóżka - rzekł De Forest. - Mam dosyć widoku bab!
I ulotnił się.
Kiedy nasi pasażerowie zostali uwolnieni i spożyli następny posiłek (tym razem najpierw pojawiły się miski), powiedzieli nam, co myślą o nas i o Dyrekcji, a my wszyscy tak jak Vincent nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, skąd u nich się bierze tyle gorzkiego jadu i niezadowolenia ze szczęśliwego życia, jakie Bóg nam zsyła. Pienili się, pieklili, wściekali, purpurowieli i szargali swoje biedne zszargane nerwy, milkli dla złapania tchu i od nowa zaczynali te swoje bezsensowne i bezwstydne napaści.
- Czy nie dociera do waszych głów - zdenerwowany Pirolo zwrócił się do rozwrzeszczanej kobiety - że gdybyśmy zostawili was w Chicago, to by was zabili?
- Nie, nie zabiliby. Wy musielibyście nas obronić przed zamordowaniem.
Wtedy musielibyśmy zabić mnóstwo innych ludzi.
- To nie ma znaczenia. My głosiliśmy Prawdę. Nie powstrzymacie nas. Będziemy ją dalej głosić w Londynie, a wtedy zobaczycie!
- Wy możecie już zobaczyć - rzekł Pirolo i otworzył dolne osłony. Zbliżaliśmy się do Małej Wsi, z jej trzema milionami mieszkańców
swobodnie rozsianych wewnątrz okalającego pierścienia głównych świateł ruchu komunikacyjnego - owych ośmiu stałych latarni kierunkowych w Chatham, Tonbridge, Tedhill, Dorking, Woking, St. Albans, Chipping Ongar i Sauthend. Najnowsza trupa Leopolda Vincenta obróciła speszone, pobladłe lica na ciszę i ogrom, i rozrzucone domy. Po czym niektórzy zaczęli płakać bezwstydnie... jak zwykle bez odrobiny wstydu.
ZŁOWROGA BISARA
Rybeńko ślepa, masz rozum proroczy!
Rybeńko ślepa, któż wykłuł ci oczy!
Nadstaw mi ucha, gdy szepnę ci szybko:
Daj mi kochanka, mała ślepa rybko!
Urok Bisary.
Niektórzy krajowcy powiadają, że pochodziła z tamtej strony Kulu, gdzie w skarbcu świątyni znajduje się szafir wielkości jedenastu cali. Inni twierdzą, że zrobiono ją przy diabelskim ołtarzu w Ao-Chung w Tybecie, po czym skradł ją pewien Kafir, jemu zaś pewien Gurkha, a temu pewien Lahouli, temu z kolei pewien khitmatgar, a ten sprzedał ją pewnemu Anglikowi, tak iż ostatecznie straciła wszystkie swe własności. Albowiem Bisara z Pooree, o ile ma działać skutecznie, musi być ukradziona - przy czym pożądany jest i rozlew krwi. W każdym razie ukradziona być musi.
Opowieści o dostaniu się jej do Indii są od początku do końca fałszywe. Zrobiono ją w Pooree wiele, wiele lat temu - sam sposób jej sporządzenia dostarczyłby materiału na małą powieść - a została skradziona przez jedną z tancerek tamtejszej świątyni (w celach wiadomych jedynie owej tancerce), potem zaś przechodziła z rąk do rąk, i to za każdym razem coraz bardziej na północ, aż w końcu dotarła do Hanie; zawsze jednak nosiła to samo miano: Bisara z Pooree.
Z pozoru jest to malutka czworokątna skrzyneczka ze srebra, wysadzana ośmioma rubinami, którą otwiera się za pomocą sprężyny. Wewnątrz niej znajduje się mała ryba bez oczu, wykonana z pewnego gatunku ciemnego połyskliwego orzecha i owinięta w skrawek spłowiałego złotogłowia - to jest właśnie owa słynna Bisara z Pooree... Ale bezpieczniej wziąć do ręki najjadowitszą kobrę, niż choćby dotknąć Bisary z Pooree.
Wszelkie sztuki czarnoksięskie należą obecnie już do bezpowrotnej przeszłości - wyjątek stanowią jedynie Indie, gdzie nic nigdy się nie zmienia, na przekór tej migotliwej, po wierzchu pływającej szumowinie, którą ludzie zwą cywilizacją. Każdy, kto słyszał o Bisarze z Pooree, opowie wam, jakie ona ma zalety - ale zawsze pod warunkiem, że została uczciwie skradziona. Jest to jedyny prawidłowo funkcjonujący, wiarygodny środek czarnoksięski na wzbudzenie w kimś miłości... chociaż nie: jest jeszcze drugi, znajdujący się w posiadaniu pewnego szeregowca jazdy tureckiej, z miejscowości zwanej Tuprani, na północ od Hyderabadu. Fakt ten zasługuje w zupełności na wiarę. Może wara ktoś inny to lepiej wytłumaczy.
Jeżeli Bisara nie zostanie skradziona, tylko podarowana, bądź zakupiona albo znaleziona, tedy w ciągu trzech lat jej moc zwraca się przeciwko właścicielowi i przywodzi go do ruiny, a nawet do śmierci. Jest to drugi niezbity fakt, który możecie sobie tłumaczyć jak chcecie, gdy nie będziecie mieli nic innego do roboty. Tymczasem wolno się wam z niego wyśmiewać. Obecnie Bisara schowana jest bezpiecznie na szyi pewnego kucyka fiakierskiego, wśród sznura niebieskich paciorków, które chronią przed złym urokiem. Jeżeli właściciel ekki znajdzie kiedyś Bisarę i będzie ją nosił lub podaruje żonie, wtedy współczuję jego nieszczęściu.
W 1884 roku właścicielką Bisary była pewna strasznie niechlujna i wolowata góralka, żona kulisa, zamieszkała w Theog. Wkrótce po moim przyjeździe do Simli, kupił Bisarę khitmatgar Churtona i sprzedał ja - za potrójną wartość w srebrze - Churtonowi, namiętnemu zbieraczowi osobliwości. Zarówno sługa jak i pan nie wiedzieli, co kupili, atoli pewien człowiek zwiedzający ową kolekcję osobliwości (poza tą namiętnością Churton piastował godność zastępcy komisarza) zobaczył ją - i trzymał język za zębami. Człowiek ten był Anglikiem, jednakże wiedział, czemu należy wierzyć... co świadczy, że różnił się od większości Anglików. Wiedział, że - czy to w stanie czynnym czy w spoczynku - jest rzeczą niebezpieczną mieć jakąkolwiek styczność z małą skrzynką. Albowiem nieproszona miłość jest strasznym darem.
Pack - „parszywy" Pack, jak zwykliśmy go nazywać - był mizernym pod każdym względem i niechlujnym człeczyną, który dostał się do armii chyba przez pomyłkę. Był tylko o trzy cale dłuższy od swej szabli, ale ani w połowie tak silny jak ona; sama zaś szabla była taka sobie dla fasonu, od parady, za pięćdziesiąt szylingów. Nikt go nie lubił, a zdaje mi się, że właśnie ta jego brzydota i niepozorność przywiodły go do tak beznadziejnego rozkochania się w pannie Hollis, która była dobra i ładna, a w swych tenisowych bucikach mierzyła pięć stóp i siedem cali wysokości. Żeby to jeszcze zakochał się spokojnie - gdzie tam! - zaprzągł do roboty całą energię swej małej, mizernej natury. Gdyby nie ta bezczelność, to można by było jeszcze czuć do niego litość. Nieborak odymał się i zżymał, dąsał i otrząsał, kręcił i mącił na wszystkie strony jak mucha w ukropie i robił wszystko, by znaleźć łaskę w wielkich, spokojnych, szarych oczach panny Hollis - jednak wszystkie te wysiłki spełzały na niczym. Był to jeden z wypadków, jakie zdarzają się niekiedy nawet w tym kraju, gdzie małżeństwo zawiera się zgodnie z zasadami kodeksu, prawdziwie ślepego przywiązania, nie mogącego liczyć nawet na cień wzajemności. Panna Hollis patrzyła na Packa jak na jakieś plugawe stworzenie, wijące się koło nogi. Nie miał żadnych środków poza pensją kapitańską, a brak mu było rozumu na to, by zdobyć choćby o jedną annę więcej. Gdyby był człowiekiem okazałej postury, miłość jego byłaby wzruszająca. Gdyby był człowiekiem zacnym i do rzeczy, miłość byłaby czymś wzniosłym. Ponieważ był taki, jaki był, miłość ta była tylko czymś nieznośnym.
Jak dotąd pewnie wszystkiemu wierzycie. Nie uwierzycie jednak temu, co będzie dalej.
Pewnego dnia Churton i człowiek, który wiedział, czym jest Bisara, jedli razem śniadanie w klubie simlańskim. Churton uskarżał się na przeróżne kłopoty życiowe. Oto najlepsza jego klacz wybiegłszy ze stajni stoczyła się ze wzgórza i złamała kręgosłup. Następnie - czego doprawdy nie powinien był doczekać się zastępca komisarza osiem lat piastujący to stanowisko - jego wyroki były raz po raz uchylane przez wyższe instancje sądowe. Na dobitkę nabawił się febry i żółtaczki i przez kilka tygodni wprost walił się z nóg... Słowem, był zniechęcony i zrezygnowany.
Jadalnia klubu simlańskiego jest, jak wszystkim wiadomo, zbudowana z dwóch części, przedzielonych arkadą. Gdy wszedłszy do klubu, skierujecie się na lewo i zajmiecie miejsce przy oknie, możecie nie widzieć osoby, która wszedłszy pójdzie na prawo i usadowi po prawej stronie arkady; w dodatku co ciekawsze, każde wasze słowo będzie słyszane nie tylko przez ową osobę przy drugim stole, ale i przez fagasów poza okienkiem, przez które wydaje się obiady. Warto o tym wiedzieć. Pokój z echem to pułapka, przed którą najlepiej zawczasu przestrzec każdego.
Pół żartem, jednak trochę spodziewając się, że uwierzy, ów człowiek, który wiedział, opowiedział Churtonowi historię Bisary z Pooree - nieco obszerniej niż ja ją wam opowiedziałem - radząc mu, żeby czym prędzej wyrzucił gdzieś w góry ową skrzyneczkę, a wówczas być może odejdą z nią wszystkie kłopoty. W zwyczajnych uszach - to znaczy uszach angielskich - opowieść ta brzmiała jedynie jako zajmująca klechda ludowa, toteż Churton roześmiał się i uznawszy, że śniadanie pokrzepiło go na zdrowiu, wyszedł na ulicę. Pack w tym samym czasie jadł śniadanie w osamotnieniu po prawej stronie arkady i słyszał każde słowo tej rozmowy. Było to właśnie wtedy, gdy człeczyna ten skapcaniał niemal doszczętnie wskutek niemądrego zadurzenia się w pannie Hollis, które budziło śmiech w całej Simli.
Jest rzeczą osobliwą, że gdy człowiek nienawidzi lub kocha do szaleństwa, tedy gotów popełnić każde szaleństwo, by zaspokoić swe uczucia... czego by nie uczynił dla pieniędzy lub dla władzy. Wierzcie mi, ze Salomon nigdy by nie zbudował ołtarzy Astarcie (czy jak się tam zwały te wszystkie pannice), gdyby nie to, że w jego zenanie1 - i nigdzie indziej - coś się musiało zdarzyć. To jednak nie należy do rzeczy. Fakty opisywanego zdarzenia są następujące:
Nazajutrz Pack złożył Churtonowi wizytę w czasie jego nieobecności, zostawił kartę wizytową i... ukradł Bisarę z Pooree, znalazłszy ją pod budzikiem na gzymsie kominka. Ukradł ją jak złodziej, którym był zresztą z natury. W trzy dni później cała Simla została zelektryzowana wieścią, że panna Hollis przyjęła Packa - tego pomarszczonego szczura. Packa! Czy żądacie bardziej oczywistego dowodu? Bisara z Pooree została ukradziona, więc działała tak, jak działała zawsze, gdy ją ktoś zdobył niegodnym sposobem.
W życiu człowieka zdarzają się trzy lub cztery takie wypadki, gdy nie ma on wyrzutów sumienia, bo wtrącił się w cudze sprawy odgrywając rolę Opatrzności.
Człowiek, który wiedział, czuł, że jest usprawiedliwiony; bo co innego jest wierzyć, a co innego postępować według zasad wiary. Bezczelne zadowolenie Packa, przechadzającego się u boku panny Hollis, oraz zdumiewająco prędkie wyzdrowienie chorego na żółtaczkę Churtona natychmiast po zniknięciu Bisary, przeważyły szalę. Człowiek, który wiedział, wyjaśnił rzecz całą Churtonowi, ten zaś jął się śmiać, bo nie wierzył, że ludzie należący do sfer rządzących kradną... i to w dodatku drobiazgi. Jednakże na cud zakrawające przyjęcie tego patałacha Packa przez pannę Hollis wzbudziło w wicekomisarzu pewne podejrzenia i skłoniło go do przeprowadzenia cichego śledztwa. Zaklinał się przy tym, że robi to jedynie po to, by wykryć, gdzie się podziała jego skrzynka wysadzana rubinami. Człowieka należącego do sfer rządzących nie można oskarżać
0 kradzież; kto zaś splądruje mu pokój, sam będzie poczytany za złodzieja... Churton, podbechtany przez człowieka, który wiedział, zdecydował się na kradzież z włamaniem. Gdyby nie znalazł nic w pokoju Packa... Ale nieładnie jest myśleć, co mogłoby się zdarzyć, gdyby...
Pack poszedł na zabawę taneczną do Benmore (Benmore było to podówczas Benmore, a nie biuro rządowe) i przetańczył z panną Hollis piętnaście walców na ogólną liczbę dwudziestu dwóch. Churton i człowiek, który wiedział, zabrali wszystkie klucze, jakie im tylko wpadły w ręce
i udali się do hotelu, gdzie mieszkał Pack, pewni, że słudzy, wszyscy co do jednego, wałęsają się w tej chwili po mieście. Pack był wielkim skąpiradłem, więc nie kupił sobie przyzwoitej kasetki na przechowywanie papierów, tylko jedną z tych krajowych imitacji, jaką można nabyć za dziesięć rupii. Otworzono ją pierwszym lepszym kluczem - i oto na samym dnie, pod polisą ubezpieczeniową Packa, spoczywała Bisara z Pooree!
Churton obrzucił Packa szeregiem obelżywych epitetów, wetknął Bisarę do kieszeni i pośpieszył wraz z człowiekiem, który wiedział, na zabawę taneczną. Przyszedłszy - jakoś przed samą kolacją - zauważył w oczach panny Hollis... pierwsze oznaki zmiany nastroju. Po kolacji panna Hollis dostała napadu histerii i została wyprowadzona przez mamę.
Podczas tańca Churton trzymający w kieszeni złowrogą Bisarę zwichnął sobie nogę na jednym ze stopni wiodących ku dawnej ślizgawce i pomimo zrzędzeń musiał wrócić rikszą do domu. Pomimo tak oczywistego dowodu nadal nie wierzył w czarnoksięską moc Bisary z Pooree, ale odszukał Packa i obrzucił go brzydkimi przezwiskami, z których najłagodniejsze było ,,ty złodzieju". Pack obelgi te przyjął z nerwowym uśmiechem małego człowieczka, któremu brak zarówno duszy jak i ciała, by mógł się brzydzić obelgami. Spokojnie, jakby nic się nie stało, poszedł dalej swoją drogą. Do publicznego skandalu nie doszło.
W tydzień potem Pack dostał ostateczną rekuzę od panny Hollis. Oznajmiła mu, że się omyliła w lokacie swych uczuć. Toteż udał się do Madrasu, gdzie nie może zdziałać wiele złego, nawet gdyby został pułkownikiem.
Churton nalegał na człowieka, który wiedział, by ten wziął w prezencie Bisarę z Pooree. Człowiek ów przyjął prezent, ale pewnego razu udał się na wielki trakt, a znalazłszy tam zaprzężonego do ekki kucyka ze sznurem błękitnych wisiorków na szyi, kawałkiem sznurowadła przywiązał Bisarę do owego naszyjnika, dziękując Niebiosom, że udało mu się uwolnić od niebezpieczeństwa. Gdybyście kiedy znaleźli Bisarę z Pooree, pamiętajcie, że nie wolno wam jej niszczyć. Cała moc tego talizmanu kryje się w małej drewnianej rybce. Mam teraz zbyt mało czasu, by to wytłumaczyć. Pan Gubernatis lub Max Miiller mógłby wam więcej w tej sprawie powiedzieć ode mnie.
Pewno powiecie, że cała ta opowieść jest zmyślona. Doskonale! Jeżeli kiedy natkniecie się na małe srebrne puzderko wysadzane rubinami, mające 7/8 cala długości i 3/4 szerokości, a zawierające wewnątrz ciemnobrunatną drewnianą rybę owiniętą w kawałek pozłocistego materiału, radzę wam zatrzymać przy sobie tę zdobycz! Trzymajcie ją przy sobie przez trzy lata, a przekonacie się na własnej skórze, czy opowieść była prawdziwa czy zmyślona.
Lepiej jednak ukradnijcie ją, jak ukradł Pack, a będziecie żałowali, żeście sami zawczasu nie pozbawili się życia.
MADONNA Z OKOPU
Cokolwiek ujmie bogom na niebie
Człowieka syn człowiek w skrytości,
Oni niezmiennie mu dają od siebie
Cud łaski i wiecznej miłości.
Miłości, od życia mi słodsza,
Nic, że czas rozdzielił nam drogi,
Ze oślepłych wodzi po manowcach,
Dwakroć tego nie zrobią mi bogi.
(Swinburne, Les Noyadea)
Zważywszy, jak wielu znerwicowanych byłych żołnierzy przychodziło do Loży Uczniowskiej (przy londyńskiej ,,Faith and Work", East Central 5837), aż dziw bierze, że nie mieliśmy większych kłopotów z bractwem, kiedy podczas niespodziewanych spotkań dawnych towarzyszy broni odżywała ponownie ich wciąż niezabliźniona przeszłość. Jednak nasz tutejszy krągły lekarz z kozią bródką - brat Keede, Pierwszy Dozorca -zawsze był na miejscu i zapobiegał histerii, nim wymknęła się spod kontroli, ja zaś sprawdzałem braci nieznanych nam, czy z niewystarczająca poręką kół wolnomularskich, przekazując mu wszelkie podejrzane przypadki. Miał on duże doświadczenie jako wojskowy lekarz Batalionu Południowego Londynu w ostatnich dwóch latach wojny i, rzecz jasna, często odnajdywał przyjaciół i znajomych wśród gości.
Brat C. Strangwick, młody, tyczkowaty nowicjusz przybył z jednej z Lóż Południowego Londynu. Jego świadectwa i odpowiedzi nie budziły żadnych wątpliwości, ale przekrwione oczy płonęły zagadkowym blaskiem, co mogło świadczyć o rozstroju nerwowym. Toteż zarekomendowałem go osobno Keedowi, który rozpoznał w nim ordynansa ze sztabu swojego dawnego batalionu, pogratulował mu powrotu do zdrowia, gdyż chłopaka zwolniono z powodu jakiejś tam niedyspozycji, i z miejsca przeskoczył na wspomnienia znad Sommy.
-Chyba dobrze zrobiłem, Keede -powiedziałem, kiedy przywdziewaliśmy stroje przed posiedzeniem loży.
-Och, jak najbardziej. On przypomniał mi, że miałem go pod swoją opieką w Sampoux, w osiemnastym, z nerwami w strzępach. Był gońcem.
- Szok? -spytałem.
-Tak jakby... ale nic z tych rzeczy, jakie chciał mi wmówić. Nie,
on nie symulował. Miewał poniekąd prawdziwe napady... tylko zgrywał się, aby wprowadzić mnie w błąd co do ich przyczyny... Cóż, gdyby położyć kres kłamstwom pacjentów, myślę, że medycyna stałaby się zbyt łatwa.
Zauważyłem, że po zebraniu loży Keede posadził go parę krzeseł przed nami, aby mógł rozerwać się wykładem na temat Orientacji Świątyni Salomona, co jakiś żarliwy braciszek uznał za miły przerywnik między zajęciami a podwieczorkiem, zwanym przez nas „Biesiadą". Nawet przy papierosie było to ponura impreza. Gdzieś w jej połowie Strangwick, który wiercił się i dygotał już od kilku minut, powstał odepchnąwszy do tyłu krzesło aż zazgrzytało na mozaice posadzki i wrzasnął:
- Och, ciociu! Ja tego dłużej nie wytrzymam!
Przy akompaniamencie ogólnego śmiechu aprobaty przecisnął się między nami i potykając się pobiegł w stronę drzwi.
- Tak myślałem -szepnął do mnie Keede. - Chodźmy! Dogoniliśmy go na korytarzu, gdzie piszczał histerycznie i wyłamywał
sobie palce. Keede wprowadził go do Izby Odźwiernego, małego gabinetu, w którym trzymaliśmy różne insygnia i rekwizyty, po czym zamknął drzwi.
- Nic... nic mi nie jest - zaczął chłopak żałośnie.
- Jasne, że nic.
Keede otworzył niewielką, dobrze mi już znaną szafeczkę, zmieszał w menzurce sól trzeźwiącą z wodą, a kiedy Strangwick wypił to, łagodnie lecz zdecydowanie usadził go na starej kanapie.
- Spokojnie - ciągnął. - To nic takiego, o czym warto pisać do domu. Widziałem cię w stanie dziesięć razy gorszym. Myślę, że nasza rozmowa przywołała tamte upiory.
Stopą przyciągnął sobie z tyłu krzesło, ujął dłonie pacjenta i usiadł. Krzesło skrzypnęło.
- Nie! - pisnął Strangwick. - Nie wytrzymam tego! Nic na świecie nie skrzypi tak, jak oni! A... a jak przyszła odwilż... musieliśmy ich odgarniać ło-opatą! Pamiętacie buciki tych Francuzików pod drewnianą sztagą w okopie? Jak mam sobie poradzić? Jak mam sobie z tym poradzić?
Ktoś zapukał do drzwi pytając, czy wszystko w porządku.
- Och, jak najbardziej, dziękuję! - odparł Keede przez ramię. - Ale będę potrzebował tego pokoju na pewien czas. Proszę zaciągnąć kotary.
Zabrzęczały na drążku kółka zasłon przedzielających korytarz łączący Salę Posiedzeń z Salą Biesiadną i wszelkie stamtąd odgłosy szurania stóp i rozmów ucichły. Strangwickiem wstrząsały odruchy wymiotne i jęczał coś o zamarzniętych trupach, które skrzypią na mrozie.
- Ciągle udaje - szepnął Keede. - to nie o to chodzi, ani teraz, ani przedtem.
- Ale przecież - zauważyłem - ludzie dostają od takich rzeczy niezłego świra. Pamiętam w październiku...
- Jednak ten facet świra nie dostał. Zastanawiam się, co go naprawdę dręczy... Co masz na myśli? - rzucił ostro chłopakowi.
- Francuska Promenada i Pasaż Rzeźnika - wymamrotał Strangwick.
- Tak, było ich tam trochę. Może byśmy jednak stawili czoło zmorze, zamiast otwierać przed nią drzwi na oścież - Keede obejrzał się na mnie dając znak spojrzeniem, że mam pchnąć rozmowę na wyznaczone przez niego tory.
- Co to za Francuska Promenada? - strzeliłem na chybił trafił.
- Taka mysia dziura pod Sampoux, którą przejęliśmy po Francuzach. Twarda nacja, ale schludną bym jej nie nazwał. Obie ściany wyłożyli trupami, aby zatrzymać błoto. Wszystkie te okopy przypominały roztajałą papkę. Nasi żołnierze musieli robić to samo w innych miejscach, lecz Pasaż Rzeźnika na Francuskiej Promenadzie to był... hm... majstersztyk. Na szczęście właśnie wtedy capnęliśmy Szwabom kawałek pagórka i zaprowadziliśmy jaki taki porządek, tak że od listopada nie musieliśmy korzystać z Pasażu. Pamiętasz, Strangwick?
- Mój Boże, oczywiście! Kiedy w schodni brakowało deski deptaliśmy po nich, a oni skrzypieli.
- Oni zawsze skrzypią - powiedział Keede. - Tak jak skóra. To działa trochę na nerwy, ale...
- Nerwy? To jest prawdziwe! Prawdziwe! - zabulgotał Strangwick.
- Pożyjesz z roczek i to wszystko zostanie za tobą. Dam ci jeszcze łyk... czegoś na uspokojenie i stawimy temu czoła bez obawy. Zgoda? - Keede ponownie sięgnął do swojej szafki i skrupulatnie odliczył krople czegoś, co nie było solami trzeźwiącymi. - To ci uporządkuje nerwy w parę minut - wyjaśnił. - Leż spokojnie i nic nie mów, chyba że przyjdzie ci ochota. - Zwrócił się do mnie, skubiąc palcami brodę:
- Taaak. Pasaż Rzeźnika nie należał do najprzyjemniejszych - stwierdził. - Gdy ujrzałem tutaj Strangwicka wszystko znowu stanęło mi przed oczami. Dziwna historia! Mieliśmy w drugim plutonie sierżanta... jak on się do licha nazywał?... taki starszawy gość, który musiał nałgać, żeby dostać się na front w jego wieku, ale był to podoficer pierwsza klasa i ostatni człowiek, jakiego by można podejrzewać o popełnienie błędu. Otóż miał on wyjechać do domu na dwutygodniowy urlop w styczniu w osiemnastym. Byłeś wtedy w sztabie batalionu, prawda Strangwick?
- Tak. Jako łącznik. To było dwudziestego pierwszego stycznia.
Strangwick mówił niewyraźnie, oczy mu płonęły. Znajdował się pod wpływem narkotyku, czy cokolwiek to było.
- Coś koło tego - powiedział Keede. - Otóż ten sierżant zamiast opuścić okopy regulaminową drogą, przyłączyć się do odkomenderowanych z batalionu i wsiąść w tę śmieszną ciuchcię do Arras, wpada na pomysł, żeby się najpierw ogrzać. Włazi więc w Pasażu Rzeźnika do schronu, służącego dawniej Francuzom za punkt pierwszej pomocy, i wędzi się pomiędzy dwoma koksiakami wypełnionymi czystym węglem drzewnym! Pech chciał, że był to jedyny schron z wewnętrznymi drzwiami otwieranymi do środka - pozostałość po jakiejś francuskiej instalacji przeciwgazowej - i jak mogliśmy przypuszczać, te drzwi musiały się zatrzasnąć w trakcie jego rozgrzewki. Tak czy owak, nie zgłosił się na pociąg. Natychmiast wszczęto poszukiwania. Nie stać nas było na marnowanie starszych sierżantów. Znaleziono go o świcie. Zagazował się na amen. Zameldował o tym celowniczy karabinu maszynowego, czy tak, Strangwick?
- Nie, sir. Kapral Grant... z działonu moździerzy.
- Masz rację. Rzeczywiście Grant... taki z brodawką na szyi. Z pamięcią u ciebie w każdym razie jest w porządku. Jak się nazywał ten sierżant?
- Godsoe... John Godsoe - odparł Strangwick.
- Tak, zgadza się. Nazajutrz musiałem go obejrzeć - zamarzniętego na kość pomiędzy dwoma koksiakami i bez choćby skrawka dokumentu przy ciele. To była jedyna rzecz, która podsunęła mi myśl, że może to w ogóle nie był... wypadek.
Odprężona twarz Strangwicka stężała i w jednej chwili jakby znalazł się z powrotem w kancelarii batalionu.
- Złożyłem zeznanie... w swoim czasie... przed panem, sir. On minął... przegonił mnie, powiedziałbym raczej... schodząc z drugiej linii po tym, jak zawiadomiłem go o urlopie. Myślałem, że poszedł Ogonem Papugi jak zwykle, ale musiał skręcić we Francuską Promenadę przy starym zburzonym szańcu.
- Tak. Teraz sobie przypominam. Byłeś ostatnim człowiekiem, który widział go żywego. To się zdarzyło dwudziestego pierwszego stycznia, powiadasz? Zaraz, zaraz, a k i e d y to Dearlove z Bilingsem przyprowadzili cię do mnie... w stanie całkowitej niepoczytalności? - Gestem powieściowego detektywa Keede położył Strangwickowi dłoń na ramieniu.
Chłopak podniósł na niego mętne, zdumione oczy i wymamrotał:
- Zaprowadzono mnie do pana wieczorem dwudziestego czwartego stycznia. Ale pan chyba nie myśli, że ja go załatwiłem, co?
Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na widok konsternacji Keede'a, ale doszedł do siebie.
- No to co u licha chodziło ci po głowie owego wieczora... zanim zrobiłem ci zastrzyk?
- Te... rzeczy w Pasażu Rzeźnika. Nie przestają mnie nawiedzać. Pan już mnie widział w takim stanie, sir.
- Ale wiedziałem, że to było kłamstwo. Ani wtedy, ani teraz nie prześladują cię żadne umrzyki. Coś cię męczy, lecz ukrywasz to.
- Skąd pan to wie, doktorze? - zaskomlił Strangwick.
- Pamiętasz, co mi mówiłeś, kiedy Dearlove z Billingsem siedzieli na tobie tamtej nocy?
- O tym wszystkim z Pasażu Rzeźnika?
- Ach, nie! Plotłeś mi niestworzone rzeczy o skrzypieniu trupów, lecz zdradziłeś się w trakcie tego, kiedy zacząłeś mi wymachiwać przed nosem tą depeszą. Co, na przykład, miałeś na myśli zapytując, cóż ci da wojowanie z dzikimi bestiami oficerów, jeśli umarli nie zmartwychwstają?
- Powiedziałem „dzikimi bestiami oficerów"?
- Powiedziałeś. To jest wzięte z mszy żałobnej.
- Przypuszczam więc, że musiałem to gdzieś słyszeć. Rzeczywiście, gdzieś to słyszałem. 0- Strangwick zadygotał z przesadą.
- Prawdopodobnie. Ale jest jeszcze coś - ta pieśń, jaką ryczałeś, dopóki cię nie uśpiłem. Coś o łasce i miłości. Przypominasz ją sobie?
- Spróbuję - posłusznie rzekł chłopak i zaczął parafrazować najwierniej, jak umiał, w ten oto sposób:
- Cokolwiek ujmie człowiek Bogu w skrytości... tak, coś takiego... Bóg mu daje cuda łaski i... i jakiejś tam miłości.
Zmrużył oczy i wstrząsnął nim dreszcz.
- No a toto skąd wziąłeś - natarł Keede.
- Od Godsoe'a... dwudziestego pierwszego stycz... Skąd mogłem wiedzieć, co on chce zrobić? - wybuchnął nienaturalnie wysokim głosem. - Tym bardziej, że nie wiedziałem, że o n a umarła.
- Kto umarł? - odezwał się Keede.
- Moja ciotka Armine.
- Ta z depeszy, jaką dostałeś w Sampoux, o czym chciałeś mi opowiedzieć... ta, o której dopiero co gadałeś za drzwiami na korytarzu, kiedy zacząłeś ,,O ciociu" i zmieniłeś to na ,,O Boże", jak cię złapałem za kołnierz?
- To ona! Widzę, że i tak z panem nie wygram, doktorze! Ja nie wiedziałem, że coś jest nie tak z tymi koksiakami. Skąd mogłem wiedzieć? Stale ich -używaliśmy. Bóg mi świadkiem, że z początku myślałem, że on może chcieć się ogrzać przed odjazdem pociągu. Ja... ja nie miałem pojęcia, że wujaszek John ma zamiar założyć... gospodarstwo domowe.
Roześmiał się upiornie, po czym dostał spazmów. Keede odczekał, aż przejdą one w pochlipywania i czkawkę, i podjął:
- Jak to? Godsoe był twoim wujem?
- Nie - powiedział Strangwick trzymając się za głowę. - Tyle, że znaliśmy go od urodzenia. Tato znał go już wcześniej. Mieszkał niemal po drugiej stronie ulicy. On i tato, i mama, i... i wszyscy zawsze się przyjaźnili. Więc nazywaliśmy go wujkiem, jak to dzieci.
- Co to był za człowiek?
- Jeden z najlepszych, sir. Dymisjonowany sierżant, z pewnym kapitalikiem... całkiem niezależny finansowo... i bardzo niepospolity. Mieli salon pełen indyjskich osobliwości, które on z żoną zwykle pozwalali oglądać siostrze i mnie, jak byliśmy grzeczni.
- Czy nie był raczej za stary, żeby się zaciągnąć?
- To dla niego nie miało żadnego znaczenia. Przy pierwszej okazji wstąpił jako sierżant instruktor, a kiedy batalion był gotów, załatwił sobie wyjazd na front. Wkręcił mnie do swojego plutonu, jak zostałem powołany... na początku siedemnastego. Pewnie dlatego, że mama tego chciała.
- Nie miałem pojęcia, że tak dobrze go znałeś - zauważył Keede.
- Och, to się dla niego nie liczyło. On nie miał ulubieńców w plutonie, ale pisywał do mamy do domu o mnie i o wszystkich sprawach. Widzi pan - Strangwick poruszył się niespokojnie na kanapie - znaliśmy go całe życie... mieszkaliśmy na tej samej uliczce, i tak dalej... I miał dobrze po pięćdziesiątce! O mój Boże! O mój ty Boże! Wszystko to jest cholernym pomieszaniem z poplątaniem, gdy się ma tak mało lat, jak ja! - ni z tego, ni z owego podniósł lament.
Keede nie dał mu jednak odejść od tematu.
- Pisywał o tobie do twojej matki?
- Tak. Mamie popsuły się oczy po nalotach bombowych. Popękały jej naczyńka krwionośne od przesiadywania w piwnicach i od choroby. Ciocia musiała czytać mamie listy. Teraz jak o tym myślę, to była jedyna rzecz, o której można by powiedzieć, że w ogóle była...
- To ta ciotka, która umarła i z powodu której dostałeś depeszę? - naciskał Keede.
- Tak... ciocia Armine... młodsza siostra mamy i bliższa pięćdziesiątki niż czterdziestki. Co za pomieszanie z poplątaniem! I gdyby mnie kiedykolwiek zapytano, przysiągłbym, że w jej życiu nie było ani jednego faktu, o którym wszyscy by nie wiedzieli i którego by nie znali od samego początku. W tym, co robiła nie było większej skrytości niż... niż w oknie wystawowym. Opiekowała się siostrą i mną, w razie potrzeby... w kokluszu i przy odrze... zupełnie tak samo, jak mama. Ganialiśmy po jej domu tam i z powrotem, jak króliki. Widzi pan, wujek Armine jest stolarzem artystycznym i handluje używanymi meblami, a my lubiliśmy się bawić wśród nich. Ona nie miała dzieci, a kiedy wybuchła wojna, ciocia powiedziała, że cieszy się, że ich nie ma. Nigdy jednak nie mówiła wiele o swoich uczuciach. Była zamknięta w sobie, rozumiecie?
Wlepił w nas swoje najszczersze spojrzenie, abyśmy lepiej zrozumieli.
- Jak ona wyglądała? - zapytał Keede.
- Postawna kobieta i chyba piękna, chociaż przyzwyczajeni do niej nie dostrzegaliśmy wiele... może z wyjątkiem jednego. Mama zwracała się do niej po imieniu, to znaczy Bella, lecz siostra i ja zawsze mówiliśmy ciociu Armine. Rozumiecie?
- Dlaczego?
- Zdawało nam się, że to bardziej do niej pasuje... jak coś sunącego majestatycznie, coś jak armia pancerna.
- Och! I to ona czytała twojej matce wasze listy, czy tak?
- Za każdym razem, kiedy przyniesiono pocztę, ona przemykała przez ulicę z naprzeciwka i czytała je. I... i ręczę, że nic więcej w tym nie było, jak daleko sięgam pamięcią. Choćbym miał jutro wisieć, ręczę, że nic! To nieuczciwe z ich strony, żeby tak zwalić mi wszystko na głowę, bo... bo... jeśli umarli rzeczywiście zmartwychwstają, no to co do diabła będzie ze mną i ze wszystkim, w co wierzyłem przez całe życie? Ja muszę to wiedzieć! Ja... ja...
Lecz Keede nie dał się zbić z tropu.
- Czy sierżant zdradził cię w czymkolwiek swoimi listami? - zapytał jak najłagodniej.
- Nie miał nic do zdradzenia... byliśmy zbyt zajęci... ale jego listy o mnie stanowiły wielką pociechę dla mamy. Nie umiem pisać listów. Wszystko zostawiałem sobie na urlopy. Wychodziło mi czternaście dni co sześć miesięcy i jeden dodatkowy... pod tym względem miałem więcej szczęścia, niż inni.
- A kiedy przyjeżdżałeś do domu, czy przynosiłeś im zwykle wieści o sierżancie? - spytał Keede.
- Chyba musiałem, ale wówczas nie zwracałem na to większej uwagi. Byłem pochłonięty własnymi sprawami... rzecz jasna. Wujek John zawsze pisał do mnie jeden raz podczas każdego mojego urlopu, donosząc mi, co słychać i czego mam się spodziewać po powrocie i mama kazała to sobie czytać. Potem musiałem oczywiście wpaść do jego żony i przekazać jej wiadomości. A potem była jeszcze panna, którą zamierzałem poślubić, jeśli wyszedłbym cało. Posunęliśmy się już do tego, że wspólnie oglądaliśmy ceny rozmaitych rzeczy na wystawach sklepów.
- I nie poślubiłeś jej... ostatecznie? Kolejny dygot wstrząsnął chłopakiem.
- Nie! - krzyknął. - Nim to się skończyło, poznałem czym naprawdę są prawdziwe rzeczy! Mnie... mnie się nawet nie śniło, że takie rzeczy są możliwe!... Ona - bliższa pięćdziesiątki niż czterdziestki i moja rodzona ciotka!... Ale jak mogłem się zorientować, skoro od początku do końca nie było najmniejszego dowodu, ani poszlaki? Czy wy tego nie widzicie? Wszystko, co mi powiedziała po Bożym Narodzeniu w siemnastym, w ostatnim dniu mojego urlopu, kiedy poszedłem się z nią pożegnać... wszystko, co ciocia Armine powiedziała mi, to tylko: „Prędko zobaczysz się z panem Godsoe?" ,,Aż za prędko, jak na mój gust", mówię. „Przekaż mu wobec tego ode mnie, że mam nadzieję pozbyć się swojej drobnej dolegliwości dwudziestego pierwszego w przyszłym miesiącu, i że umieram z pragnienia, aby zobaczyć się z nim jak najprędzej po tym dniu".
- Co to była za dolegliwość? - z Keeda wylazła natychmiast ciekawość zawodowa.
- Chyba miała jakiś niewielki guz w piersi. Ale ona nigdy nikomu dużo nie opowiadała o swoim ciele.
- Rozumiem - powiedział Keede. - No więc, co ona ci powiedziała? Strangwick powtórzył:
- „Powiedz wujkowi Johnowi, że mam nadzieję pozbyć się swojej bolączki do dwudziestego pierwszego i umieram z chęci spotkania go jak najprędzej po tym dniu". A potem mówi ze śmiechem: „Ale ty masz pamięć jak rzeszoto. Zapiszę ci to na kartce i dasz mu ją, jak go spotkasz". No więc napisała to na karteczce, a ja ucałowałem ją na pożegnanie - zawsze byłem jej ulubieńcem, rozumiecie - i wróciłem do Sampoux. Niemal zupełnie wyleciało mi to z głowy, rozumiecie. Lecz kiedy następnym razem znalazłem się na pierwszej linii - byłem łącznikiem, rozumiecie - nasz pluton siedział w Okopie Północnej Wnęki, zaszedłem tam z poleceniem dla moździerza, którym dowodził kapral Grant. Wypełniając rozkaz pożyczył on paru ludzi z plutonu, aby obrócić moździerz, czy coś w tym rodzaju. Dałem wujkowi Johnowi liścik od cioci Armine, Grantowi dałem papierosa i zaczęliśmy grzać się przy koksiaku. Wtem Grant powiada: „Nie podoba mi się to" i kciukiem wskazuje na wujka Johna, studiującego we wnęce wiadomość od cioci. No więc, pan wie, sir, bo sam pan musiał nagadać Grantowi za jego zwyczaj przepowiadania zdarzeń... po tym jak Rankine zastrzelił się z rakietnicy.
- Musiałem - przyznał Keede i wyjaśnił mi: - Grant bawił się w jasnowidza, niech go piekło pochłonie! To rozkładało ludzi. Ucieszyłem się, jak go postrzelili. Co się zdarzyło potem, Strangwick?
- Grant szepcze do mnie: „Patrz, ty Angolu zatracony. On też się załapał". Wujek John opierał się plecami o ścianę wnęki i nucił tę pieśń, jaką próbowałem panu zadeklamować przed chwilą. Nagle wydał się inny... jakby się ogolił. Ja tam nic nie wiem o tych sprawach, lecz przestrzegłem Granta, żeby lepiej nikt z oficerów nie podsłuchał jego gadki w tym stylu i oddaliłem się. Mijam wujka Johna we wnęce, a on kiwa głową i uśmiecha się, co mu się nieczęsto zdarzało, i mówi wsuwając kartkę do kieszeni: ,,To się świetnie składa. Ja załapałem się na urlop też dwudziestego pierwszego".
- Tak ci powiedział, dokładnie tak? - spytał Keede.
- Dokładnie słowo w słowo, jak mi Bóg na niebie.
Oczywiście przytaknąłem uprzejmie wyrażając nadzieję, że dostanie ten urlop i we właściwym czasie wróciłem do kancelarii. Nawet przez chwilę nie zaprzątałem sobie tym głowy. To było jedenastego stycznia... trzy dni po moim powrocie z urlopu. Przypomina pan sobie, sir, że w pierwszej połowie miesiąca nic się pod Sampoux nie działo po obu stronach. Szwaby sposobiły się do marcowej ofensywy i dopóki siedziały spokojnie, nie zamierzaliśmy ich drażnić.
- Przypominam sobie - powiedział Keede. - Ale co z sierżantem?
- Na pewno spotykałem go sporadycznie, kursując tam i z powrotem w następnych dniach, ale nie utkwiło mi to w pamięci. Bo niby po co? A dwudziestego pierwszego stycznia znalazłem jego nazwisko w rozkazie o urlopach, kiedy poszedłem ogłosić urlopowiczów. To mi utkwiło w pamięci, rzecz jasna. No więc tego właśnie popołudnia Szwaby przeprowadzały próby z nowym moździerzem, i zanim nasza ciężka artyleria zdążyła go wyłączyć, wrzucili śmierdziela do okopu i zmietli paru naszych. Akurat znosili ich na drugą linię, kiedy dotarłem tam i do tej Papużki, zatarasowanej jak zwykle. Pamięta pan, sir?
- Jeszcze jak! I tam za Półdomem był ten ciężki karabin maszynowy czyhający na tego, kto wylezie - powiedział Keede.
- Też go pamiętam. Ale już się zmierzchało i mgła ciągnęła od Kanału, więc wyskoczyłem z Papużki i górą na skróty do tych czterech truposzy z Warwick leżących na kupie. Lecz mgła mnie skołowała i ani się obejrzałem, jak byłem już po kolana w tej starej transzei biegnącej na zachód od Papużki do Francuskiej Promenady. Wpadłem do Promenady -prawie na sam środek platformy cekaemu, obok starego kotła cukrowniczego i szkieletów dwóch Żuawów. To mnie zorientowało w kierunku i tak przelazłem Francuską Promenadą po tych wszystkich niekompletnych szlagach do Pasażu Rzeźnika, gdzie trupostwo zalegało na grubość sześciu cali przy obu ścianach upchane pod sztagami. Mocno zamarzło i przestało ciec, a zaczęło skrzypieć.
- Czy rzeczywiście to ci wówczas działało na nerwy? - spytał Keede.
- Nie - odparł chłopak z zawodowym lekceważeniem. - Jeśli łącznik zacznie zwracać uwagę na takie rzeczy, najlepiej zrobi, jak się powiesi. W połowie Pasażu, tuż przed wspomnianym przez pana, sir, dawnym punktem pierwszej pomocy, przywidziało mi się, że na schodni przede mną stoi coś jak, wypisz wymaluj, ciocia Armine, czekająca pod drzwiami i pomyślałem sobie w duchu, że doprawdy komiczne by to było, gdyby ją wrzucono tu, gdzie się właśnie znajdowałem. W pół sekundy dotarło do mnie, że nabrałem się tylko na ciemność i jakieś strzępy szmat z uszczelnień przeciwgazowych, wiszące na kawałku deski. No więc dotarłem na drugą linię i powiadomiłem urlopowiczów, w tym również wujka Johna. Potem udałem się Zaułkiem Kuł zawiadomić tych z pierwszej linii. Nie spieszyłem się, ponieważ miałem ochotę dotrzeć tam, jak Szwaby się nieco uspokoją. No i wtedy zwaliła się kompania luzująca... i oficer dostał pietra z powodu jakichś świateł na flance i pozganiał ich w grupki, i musiałem wyszukiwać swoich ludzi w całym tym burdelu. Wziąwszy wszystko do kupy, musiało być wpół do dziewiątej, kiedy powróciłem na drugą linię. Tam natknąłem się na wujka Johna, który oskrobywał się z błota, już ogolony - jak na bal. Spytał mnie o pociąg do Arras, a ja powiedziałem, że o ile Szwaby nie będą rozrabiać, to może odjechać o dziesiątej. „Świetnie", on na to, „Pójdę z tobą". No więc ruszyliśmy z powrotem starą transzeją, która kiedyś szła do Halńaker, na tyłach umocnień. Zna ją pan, sir.
Keede kiwnął głową.
- Wtem wujek John mówi do mnie coś o spotkaniu z mamą i z nimi wszystkimi za dwa dni, i czy mam dla nich jakieś wiadomości? Nie wiem co za licho mnie podkusiło, ale kazałem powiedzieć cioci Armine, że wszystkiego bym się spodziewał, tylko nie tego, że zobaczę ją tutaj, w naszych stronach. I mówiąc to zaśmiałem się. To był ostatni raz, kiedy się śmiałem.
„Och... widziałeś ją, czy tak?", mówi on najnormalniej pod słońcem. Wtedy opowiedziałem mu o workach z piaskiem i szmatach w ciemności, na które się nabrałem. „Całkiem prawdopodobne'.', rzecze na to, strzepując błoto ze sztylpów. Akurat doszliśmy do zakrętu, tam gdzie stał kiedyś szaniec, u wylotu Francuskiej Promenady, zanim ją zburzyły pociski, sir. On skręca w prawo i wdrapuje się na górę. „Nie, dziękuję", mówię. „Byłem tutaj dziś wieczorem". Lecz on nie zwraca na mnie uwagi... Pogrzebał w gruzie i kościach samego szańca, a gdy się wyprostował, w każdej ręce trzymał po pełnym koksiaku. „Chodź, Ciem", powiada, a bardzo rzadko mówił mi po imieniu. „Nie boisz się, prawda?", powiada. „Tędy jest równie blisko, a nawet jak Szwaby znowu zaczną, to nie będą tutaj marnować towaru. Wiedzą, że to opuszczone".
„A kto się boi?", mówię. ,,Na przykład ja", powiada on. ,,Nie chcę w ostatniej chwili zmarnować swojego urlopu". Po czym okręca się na pięcie i wygłasza ów kawałek, o którym pan powiedział, że pochodzi z mszy żałobnej.
Z jakiegoś powodu Keede powtórzył to powoli i w całości:
- Cóż mi z tego, że mężów zwyczajem wojowałem z dzikimi bestiami w Efezie, jeśli umarli nie zmartwychwstają?
- Właśnie to - powiedział Strangwick. - No więc ruszyliśmy Francuską Promenadą razem... całą zamarzniętą i cichą, z wyjątkiem ich skrzypienia. Pamiętam, że myślałem... - zaczął mrugać oczami.
- Nie myśl. Mów, co się wydarzyło - polecił Keede.
- Och! Bardzo przepraszam! Wmaszerował ze swoimi koksiakami i z tą swoją pieśnią na ustach prosto do Pasażu Rzeźnika. Tuż przed dawnym punktem pierwszej pomocy zatrzymuje się i stawia koksiaki na ziemi i pyta: „To mówiłeś, że gdzie ona była, Ciem? Moje oczy nie są już tak dobre, jak kiedyś". „W łóżku, w swoim domu", mówię mu. „Chodźmy stąd. Mróz jak cholera, a ja nie jestem w drodze na urlop".
„A ja jestem", powiada on. „Ja jestem..." - I nagle... daję słowo, że nie poznałem tego głosu... odrobinę wyciąga szyję, jak to miał w zwyczaju i mówi: „Niech mnie, Bella!" mówi. „Och Bella", mówi. „Dzięki Bogu!" mówi. Tak po prostu! I nagle zobaczyłem... mówię wam, że zobaczyłem ciocię Armine we własnej osobie, stojącą przed wejściem do dawnego punktu pierwszej pomocy, gdzie za pierwszym razem wydawało mi się, że ją widzę. On patrzył na nią, a ona patrzyła na niego. Ja patrzyłem na to i dusza we mnie koziołkowała, bo to burzyło wszystko, w co wierzyłem. Nie było nic, czego się mógłbym uczepić, rozumiecie? A on patrzył na nią, jak gdyby ona była jego, a ona patrzyła nań z tym samym wyrazem w głębi swoich oczu. Po czym on mówi: „Popatrz, Bella", mówi, „to musi być zaledwie drugi raz, kiedy jesteśmy tylko we dwoje przez wszystkie te lata".
I zobaczyłem, jak ona jakby wyciąga do niego ramiona na tym cholernym mrozie. Ona - bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki i moja rodzona ciotka! Możecie mnie zamknąć w domu wariatów choćby jutro, ale ja to widziałem... widziałem, jak ona reaguje na każde jego słowo! Wtem on robi ruch, jakby chciał zdjąć karabin. Po czym cofa rękę mówiąc: „Nie! Nie kuś mnie, Bella. Mamy przed sobą całą wieczność. Godzina czy dwie nie zrobią żadnej różnicy". Po czym podnosi koksiaki i podchodzi do wejścia schronu. Ja już dla niego nie istnieję. Podlewa koksiaki benzyną i podpala zapałką, i wnosi je płonące do środka. Przez cały ten czas ciocia Armine stoi z wyciągniętymi ramionami... i ten wyraz jej twarzy! J a nie wiedziałem, że takie rzeczy istnieją, ani że mogą istnieć! Po czym on wychodzi i rzecze: „Wejdź moja kochana", a ona schyla głowę i wchodzi do schronu z tym wyrazem twarzy... tym wyrazem twarzy! A potem on zamyka drzwi od wewnątrz i zaczyna je klinować. Bóg mi świadkiem, że widziałem i słyszałem to wszystko na własne oczy i na własne uszy!
Powtórzył swą przysięgę kilka razy. Po długim milczeniu Keede spytał go, czy pamięta, co działo się później.
- Od tego momentu zaczyna mi się to nieco plątać. Musiałem dalej wykonywać swoje obowiązki - powiedziano mi, że wykonywałem, ale... ale byłem... czułem się daleko... jakby w głębi siebie... jeżeli kiedykolwiek mieliście to uczucie. Tak naprawdę, to wcale mnie nie było tam, gdzie byłem. Obudzili mnie nie wiem o której nazajutrz, ponieważ on się nie zjawił w pociągu, a ktoś widział nas razem. Przesłuchiwali mnie jak jasny gwint wszyscy, kto żyw, do obiadu. Potem chyba zgłosiłem się na ochotnika za Dearlove'a, który otarł sobie palec u nogi, na łącznika pierwszej linii. Musiałem być w ruchu bez przerwy, rozumiecie, bo nie miałem się czego uczepić. Tam Grant opowiedział mi o tym, jak znalazł wujka Johna, o zaklinowanych drzwiach i workach z piaskiem powciskanych w szczeliny. Ja nie dotrwałem do tych worków. Wystarczyło mi stukanie, kiedy on klinował drzwi. Jak zabijanie trumny taty.
- Mnie nikt nie powiedział, że drzwi zostały zaklinowane - zauważył surowo Keede.
- Po co oczerniać imię zmarłego, sir.
- Co natchnęło Granta, żeby pójść do Pasażu Rzeźnika?
- Przyuważył, że wujek John przez cały miniony tydzień podkrada węgiel, składając go za tym starym szańcem. Więc jak zaczęły się poszukiwania, poszedł tą drogą prosto jak po sznurku, i kiedy zobaczył te zamknięte drzwi, zrozumiał. Powiedział mi, że powyciągał worki piasku ze szczelin i wcisnąwszy rękę do środka wybił kliny, zanim ktokolwiek się tam zjawił. Wszystko wyglądało jak należy. Pan sam stwierdził, sir, że drzwi musiał zatrzasnąć wiatr.
- Zatem Grant wiedział, co zamierza Godsoe? - warknął Keede.
- Grant wiedział, że Godsoe „załapał się" i że nic na ziemi mu nie pomoże ani go nie powstrzyma. Tak mi powiedział.
- I co zrobiłeś potem?
- Chyba musiałem dalej robić swoje, dopóki sztab nie przekazał mi tej depeszy od mamy... o śmierci cioci Armine.
- Kiedy zmarła twoja ciotka?
- Rankiem dwudziestego pierwszego. Dwudziestego pierwszego rano! To zburzyło wszystko, widzicie? Dopóki mogłem rozumować, wmawiałem sobie bez przerwy, że było to podobne do tych rzeczy z pańskiego wykładu w Arras, kiedy kwaterowaliśmy po piwnicach... Anieli Pańscy i tak dalej. Ale ta depesza zburzyła wszystko.
- Och! Halucynacje! Przypominam sobie. I ta depesza wszystko zburzyła? - powiedział Keede.
- Tak! Widzi pan - uniósł się do połowy na kanapie - nie było dla mnie choćby jednej cholernej rzeczy, której mógłbym się uczepić, na tym świecie, czy na tamtym. Skoro umarli jednak zmartwychwstają a ja widziałem ich - no to... no to... wszystko może się zdarzyć. Nie rozumiecie?
Był już na nogach, gestykulując sztywno.
- Bo ja widziałem ją - powtórzył. - Widziałem jego i ją... ona martwa od rana, a on zabijał się na moich żywych oczach, aby ciągnąć ich romans przez całą wieczność... i ona czekała na to z wyciągniętymi ramionami! Ja chcę wiedzieć na czym stoję! Posłuchajcie no, wy obaj... dlaczego nam w każdej chwili grozi śmierć?
- Bóg raczy wiedzieć - mruknął pod nosem Keede.
- Może byśmy zadzwonili na kogoś? - zaproponowałem. - Lada chwila dostanie szału.
- Nie, nie dostanie. To są ostatnie podrygi, zanim się nie uspokoi na dobre. Znam działanie tego środka. Ejże!
Strangwick z założonymi do tyłu rękami, z oczami w słup, przemówił nienaturalnym, piskliwym głosem deklamującego chłopca:
- Dwakroć tego nie zrobią mi bogi - wykrzykiwał raz po raz. - I prędzej zdechnę, niż będzie to choćby raz, jeśli o mnie chodzi! - ciągnął z nagłą, obłąkaną wściekłością. Mam w nosie to, że oglądaliśmy ceny różnych rzeczy na wystawach... Niech ona sobie wnosi skargę, jeśli ma ochotę! Ona nie wie, co to są prawdziwe rzeczy. Ja wiem... Ja miałem okazję je oglądać... N i e, powiadam wam! Zafunduję je sobie, kiedy zechcę i kiedy będę miał na nie ochotę; ale dopóki nie ujrzę i ja tego wyrazu twarzy... tego wyrazu... nie kupuję niczego. Prawdziwą rzeczą jest życie i śmierć. To zaczyna się ze śmiercią, rozumiecie. Ona nie może zrozumieć... Och, odwal się i zjeżdżaj do piekła razem ze swoimi adwokatami. Ja rzygam tym... rzygam!
Urwał tak samo nagle, jak zaczął i na ściągniętą twarz powróciły jego naturalne, pełne niezdecydowania rysy. Trzymając go za obie ręce Keede znów powiódł do kanapy, na której złożył chłopaka jak mokry ręcznik, wyjął z szafy jakąś przeozdobną szatę i starannie rozpostarł ją na nim.
- Taaak. To jest nareszcie ta prawdziwa rzecz - powiedział Keede. - Teraz jak wyrzucił to z siebie, będzie spał. Nawiasem mówiąc, kto go wprowadził?
- Pójdę i sprawdzę - zaofiarowałem się.
- Tak, i może byś go poprosił tutaj. Nie ma sensu, abyśmy tkwili tu przez całą noc.
Udałem się więc na Biesiadę rozkręconą na całego, gdzie złapał mnie starszawy, układny brat z Loży Południowego Londynu, który podążył za mną pełen troski i poczucia winy. Keede z miejsca go uspokoił.
- Chłopiec miał kłopoty - wyjaśnił nam gość. - Jest mi niezmiernie przykro, że akurat tutaj musiał go dopaść atak. Myślałem, że ma to już za sobą.
- Pewnie po rozmowie ze mną o dawnych czasach odżyło w nim wszystko - powiedział Keede. - Czasami tak to działa.
- Być może! Być może! Ale do tego jeszcze Ciem ma również powojenne kłopoty.
- Nie może dostać pracy? Nie powinien się tym załamywać w jego wieku - powiedział Keede z pogodnym uśmiechem.
- To nie to... on ma z czego żyć... tylko... - podniósłszy wysuszoną dłoń do warg zakasłał znacząco - ... prawdę powiedziawszy, Czcigodny Sir, on jest... jest zamieszany obecnie w procesik o niedotrzymanie obietnicy małżeństwa.
- Ach! To całkiem inna sprawa - powiedział Keede.
- Tak. To jest jego prawdziwy kłopot. I bez podania przyczyny, rozumiecie panowie. Panna odpowiednia pod każdym względem i na pewno byłaby mu dobrą towarzyszką życia, gdyby mnie pytano o zdanie. Lecz on powiada, że ona nie jest jego ideałem, czy coś w tym rodzaju. W dzisiejszych czasach nikt nie trafi za młodymi, nieprawdaż?
- Obawiam się, że nikt - powiedział Keede. - Ale on już wydobrzał. Będzie spał. Posiedź przy nim, a kiedy się obudzi, zabierz go bez hałasu do domu... Och, dla nas tutaj to nie nowina, kiedy człowiek dostaje lekkiego rozstroju nerwowego. Nie masz nam za co dziękować. Bracie... Bracie...
- Armine - rzekł starszawy dżentelmen. - On jest siostrzeńcem mojej zmarłej żony.
- Tego tylko brakowało! - zawołał Keede.
Brat Armine wyglądał na nieco zaskoczonego. Keede wyjaśnił pośpieszenie:
- Jak mówiłem, tego mu tylko brakowało, aby pozostawić go w spokoju, dopóki się nie obudzi.
ZAGINIONY LEGION
W chwili wybuchu rebelii sipajów i jeszcze na krótko przed oblężeniem Delhi, w Peszawarze na granicy Indii stacjonował regiment Nieregularnej Kawalerii Narodowej. Regiment ów dostał - jak określił to wówczas John Lawrence - „ogólnego kota" i niechybnie przyłączyłby się do rebeliantów, gdyby miał okazję. Tej szansy nigdy nie otrzymał, bo kiedy tylko ruszył z kopyta na południe, ostatki angielskiego korpusu wpędziły go we wzgórza Afganistanu, tam zaś członkowie dopiero co podbitych plemion opadli jeźdźców tak, jak wilki opadają kozła. Dla broni i ekwipunku polowano na nich od wzgórza do wzgórza, od parowu do parowu, w górę i w dół łożysk wyschniętych strumieni i wzdłuż krawędzi urwisk, aż cały ten osierocony przez oficerów, zbuntowany regiment niczym woda rozpłynął się i wsiąknął w piasek.
Jedynym dzisiaj śladem jego istnienia jest imienna lista sporządzona starannym, krągłym pismem i poświadczona podpisem oficera tytułującego się „były adiutant (podpis nieczytelny) ...Kawaleria Nieregularna". Papier pożółkł z brudu i starości, jednak na odwrotnej stronie nadal można odczytać napisaną ołówkiem uwagę Johna Lawrenca, która brzmi: „Dopilnować, aby tych dwóch tubylczych oficerów, którzy dochowali wierności, nie pozbawiono ich majątków. - J.L.". Z sześciuset pięćdziesięciu szabel pozostały przy nim tylko dwie i John Lawrence pośród całej tej zawieruchy pierwszych miesięcy rebelii znalazł chwilę czasu, aby pomyśleć o ich zasługach.
Działo się to z górą trzydzieści lat temu i członkowie plemion z afgańskiego pogranicza, którzy przyczynili się do zagłady regimentu są już starymi ludźmi. Czasami jakiś starzec rozgada się o swoim udziale w masakrze. „Przyszli dumni", powie starzec, ,,z tamtej strony granicy, wzywając nas, abyśmy powstali i zabili Anglików, i zeszli na dół, żeby grabić Delhi. Ale my, niedawno pobici przez tychże samych Anglików, wiedzieliśmy, że porywają się z motyką na słońce, i że władze bez trudu wymierzą tym psom nizinnym sprawiedliwość. Tak więc zagadywaliśmy grzecznie i zatrzymywaliśmy w miejscu ów hindustański regiment, dopóki nie nadciągnęły za nimi rozsierdzone i rozgniewane czerwone kurtki. Wtedy oni pogalopowali nieco dalej w nasze wzgórza, aby umknąć przed gniewem Anglików, my zaś czailiśmy się na ich skrzydłach, obserwując ze stoków wzgórz, aż nabraliśmy niezbitej pewności, że zgubili drogę powrotną. Wtedy zeszliśmy na dół, bo mieliśmy ochotę na ich ubrania i na ich uzdy, i na ich karabiny, i na ich buty - przede wszystkim na ich buty. Była to wspaniała, powolna rzeź".
Tu stary człowiek podrapie się po nosie, potrząśnie długimi, wężowatymi lokami, obliże ukryte w siwej brodzie wargi i rozciągnąwszy je w uśmiechu ukaże pożółkłe pieńki zębów.
,,Taaa, zabiliśmy ich, bo potrzebny nam był ich ekwipunek, i wiedzieliśmy, że ich żywoty należą się Bogu z racji ich grzechu - grzechu zdrady praw gościnności.
Jechali w górę i w dół dolin, potykając się i kiwając w siodłach, i jęcząc o zmiłowanie. Zaganialiśmy ich powoli jak bydło, aż wszyscy zostali zgromadzeni w jednym miejscu, w płytkiej, szerokiej dolinie Sheor Kot. Wielu pomarło z braku wody, ale dużo ich jeszcze pozostało i nie mogli już stawiać żadnego oporu. Łaziliśmy pomiędzy nimi ściągając ich rękami na ziemię po dwóch na raz, a nasi jeszcze nieobyci z szablą chłopcy zabijali ich. Mój udział w łupach wyniósł tyle to a tyle - tyle strzelb i siodeł. Dobre były strzelby w tamtych czasach. Dzisiaj rabujemy rządowe karabiny i przeklinamy gładkie lufy. Tak,, nie da się ukryć, że starliśmy ów regiment z powierzchni ziemi, a teraz nawet pamięć o tym czynie umiera. Choć ludzie gadają..."
W tym miejscu opowieść zwykle urywa się nagle i nie ma sposobu, żeby dowiedzieć się, co ludzie gadają po tamtej stronie pogranicza. Afgańczycy zawsze byli skrytą rasą i ze wszech miar wolą robić coś niegodziwego, niż mówić o czymkolwiek. Przez wiele miesięcy siedzą cichutko jak mysz pod miotłą, po czym pewnej nocy, bez słowa czy ostrzeżenia, biorą szturmem posterunek policji, podrzynają gardło jednemu lub dwóm posterunkowym, przelatują przez wieś, porywają ze trzy albo cztery kobiety i w czerwonej łunie podpalonej strzechy wycofują się, pędząc przed sobą bydło i kozy do swoich odludnych wzgórz.
Rząd Indii omal nie płacze w takich przypadkach. Najpierw oświadcza:
- Prosimy was, bądźcie grzeczni, to wam wybaczymy.
Plemię, które maczało palce w takim rozboju gra kolektywnie na nosie i odpowiada obelżywie. Wówczas rząd proponuje:
- Może byście zechcieli zapłacić małą sumkę za te parę trupów, jakie zostawiliście po sobie ubiegłej nocy?
Tu plemię rozpoczyna grę na zwłokę, kręci i grozi, i tylko dla okazania władzom lekceważenia paru młodzików napada na drugi posterunek policji, ostrzeliwuje jakiś gliniany fort pograniczny, a przy odrobinie szczęścia zabija najprawdziwszego angielskiego oficera. Wtedy rząd ostrzega.
- Uważajcie. Jeśli naprawdę nie przestaniecie zachowywać się w taki sposób, to oberwiecie.
O ile plemię doskonale wie, co się dzieje w Indiach, stawia się albo przeprasza, w zależności od tego, czy rząd jest zajęty innymi sprawami, czy też jest w stanie poświęcić całą swoją uwagę ich poczynaniom. Niektóre plemiona wiedzą z dokładnością do jednego trupa, jak daleko się posunąć. Inne ogarnia wzburzenie, tracą głowy i wyzywają rząd do walki.
W smutku i we łzach, i z jednym okiem na brytyjskim podatniku w kraju, z uporem traktującym takie ćwiczenia jako brutalne wojny zaborcze, rząd rychtował niewielką, kosztowną brygadę polową z paroma działami i wyprawiał to wszystko w góry, aby przepędzić nikczemne plemię z dolin, gdzie rośnie zboże, na szczyty wzgórz, gdzie nie ma nic do jedzenia. Plemię stawało pod bronią w komplecie i całe uszczęśliwione kampanią, bowiem miało pewność, że ich kobiety pozostaną nietknięte, że ich ranni będą otoczeni opieką, a nie poćwiartowani, i że jak tylko każdemu z wojowników skończy się jego worek zboża, mogą się poddać i pertraktować z angielskim generałem niczym prawdziwi przeciwnicy.
Później, wiele lat później, płacili rządowi w groszowych ratach odszkodowanie za pomordowanych i opowiadali swoim dzieciom, jak to tysiącami zabijali czerwone kurtki. Jedyną ujemną stroną tego rodzaju wojennej majówki była słabość czerwonych kurtek do ceremonii wysadzania w powietrze ich umocnionych wież i fortów. Plemiona zawsze uważały to za niegodziwość.
Najważniejszym wśród przywódców drobnych plemion - maleńkich klaników znających co do grosza koszty wysłania przeciwko nim białych wojsk - był mnich, bandyta i herszt w jednej osobie, którego tutaj zwać będziemy Gułłą Kutta Mułłą. Jego entuzjazm do pogranicznego rozboju jako sztuki miał w sobie coś szlachetnego. Potrafił on dla czystej idei skrócić o głowę gońca z pocztą albo ostrzeliwać gliniany fort ogniem karabinowym wiedząc, że nasi żołnierze potrzebują akurat snu. W wolnych chwilach objeżdżał swoich sąsiadów i usilnie podżegał inne plemiona do mordów. Utrzymywał również dla swej przestępczej braci coś w rodzaju zajazdu we własnej wiosce leżącej na dnie kotliny zwanej Bersund. Każdy poważany morderca w tym rejonie pogranicza prędzej czy później melinował się w Bersund, ponieważ uchodziła za nader bezpieczne miejsce. Jedyna droga do niej wiodła przez wąski kanion, który w czasie pięciu minut można było zamienić w śmiertelną pułapkę. Otaczały kotlinę strome wzgórza, uważane za niedostępne dla wszystkich poza urodzonymi góralami i tutaj Gułła Kutta Mułła mieszkał po wielkopańsku, jako głowa kolonii lepianek z gliny i kamienia, a w każdej lepiance wisiała jakaś część czerwonego munduru i mienia ograbionych nieboszczyków.
Władze miały wyjątkową wręcz ochotę na jego ujęcie i raz wystosowały oficjalne zaproszenie, żeby łaskawie przybył i dał się powiesić za szereg popełnionych przez siebie morderstw. Odpowiedział:
- Jestem zaledwie dwadzieścia mil w linii powietrznej od waszej granicy. Przyjdźcie po mnie.
- Przyjdziemy pewnego dnia - odrzekły władze - i wisiał będziesz.
Gułła Kutta Mułła puścił rzecz w niepamięć. Wiedział, że cierpliwość władz jest długa jak letni dzień, ale nie zdawał sobie sprawy, że ich ramię jest długie jak zimowa noc. Wiele miesięcy później, kiedy na granicy panowała cisza i w całych Indiach był spokój, rząd indyjski otrząsnął się z letargu i przypomniał sobie Gułłę Kutta Mułłę z Bersund i jego trzynastkę bandytów. Wyprawienie przeciwko niemu choćby jednego jedynego regimentu - z czego depesze natychmiast zrobiłyby wojnę - nie wchodziło w grę jako wysoce niepolityczne. Czas nakazywał ciszę i pośpiech, a nade wszystko unikanie przelewu krwi.
Trzeba wam wiedzieć, że na całej długości zachodniej granicy Indii stacjonuje około trzydziestotysięczna armia piechoty i kawalerii, która ma za zadanie cichaczem i bez rozgłosu utrzymywać w ryzach plemiona pogranicza. Jej żołnierze wędrują tam i z powrotem wzdłuż linii granicznej, od jednej maleńkiej i opuszczonej stanicy do drugiej, w dziesięć minut gotowi ruszyć w pole, zawsze jedną nogą w tarapatach w którymś miejscu tej monotonnej drogi; ich życie jest tak twarde jak ich muskuły i nigdy nic o nich nie piszą w gazetach. Z tych to sił rząd wybrał sobie ludzi.
Pewnej nocy na strażnicy, gdzie nocny patrol konny odpowiada ogniem na ogień, a pszeniczne łany kołyszą się jak wielkie, błękitno zielone fale pod naszym zimnym, północnym księżycem, wśród glinianych ścian swego klubu oficerowie grali w bilard, .gdy nadszedł rozkaz, aby natychmiast stawili się na placu apelowym do nocnej musztry. Sarkając poszli postawić na nogi swoich ludzi - powiedzmy, że setkę Anglików, dwie Gurkhów i ze stu kawalerzystów z najlepszej narodowej kawalerii na świecie. Na placu wytłumaczono im szeptem, że mają natychmiast wyruszyć górami do Bersund. Angielscy żołnierze zajmą pozycje na wzgórzach po bokach kotliny, Gurkhowie opanują kanion i śmiertelną pułapkę, a kawaleria podejmie długi marsz dokoła i dotrze na tyły pierścienia wzgórz, skąd w razie trudności może szarżować w dół na ludzi Mułły. Ale rozkazy surowo zabraniały walki i wszelkiego hałasu. Mieli powrócić rankiem ze wszystkimi nabojami w ładownicach i z Mułłą oraz trzynastoma bandytami na powrozie. Jeśli im się powiedzie, nikt nie będzie wiedział o niczym i nikogo nie będzie obchodzić ich akcja, lecz niepowodzenie ani chybi oznaczałoby lokalną wojnę przygraniczną, w której zwykły morderca z kresów Gułła Kutta Mułła wyrósłby na ludowego przywódcę wojującego z wielkim, tyrańskim mocarstwem.
Potem zapadła cisza przerywana jedynie pstrykaniem zwalniaczy igieł kompasowych i trzaskami pokryw zegarków, przy których dowódcy kolumn uzgadniali współrzędne pozycji i czas spotkania w punkcie zbornym. Pięć minut potem plac apelowy opustoszał; zielone kaftany Gurkhów i płaszcze angielskich piechurów rozpływały się w ciemnościach, a kawaleria odjeżdżała cwałem nie zważając na oślepiającą mżawkę.
Co zrobili Gurkhowie i Anglicy okaże się później. Ciężkie zadanie przypadło kawalerii, jako że czekała ją daleka jazda, i musiała wybierać drogę z dala od siedzib ludzkich. Były to rodzinne strony wielu kawalerzystów, gotowych ochoczo powojować z rodakami, a niektórzy z oficerów mieli już za sobą nieoficjalne wypady na własną rękę w te wzgórza. Przejechawszy granicę odnaleźli wyschnięte łożysko potoku i pocwałowali nim w górę, stępa przeszli skalny wąwóz, pod osłoną ciemności zaryzykowali przejazd szczytem niskiego pagórka, następnie okrążyli, zostawiając głębokie ślady kopyt w czyimś zaoranym polu, drugi pagórek, po omacku przedefilowali korytem drugiego potoku, pokonali skalną ostrogę modląc się, aby nikt nie usłyszał stękania ich koni i tak parli naprzód w deszczu i ciemnościach, dopóki Bersund z jej pierścieniem wzgórz nie pozostała nieco za nimi z lewej strony i trzeba było nawracać. Wyniosłość górująca na tyłach Bersund jest stroma, więc dla nabrania oddechu zatrzymali się w szerokiej, płaskiej dolinie u stóp łańcucha wzgórz. To znaczy jeźdźcy ściągnęli wodze, ale konie, mimo że bardzo zziajane, nie chciały się zatrzymać. W ciemnościach rozległ się bisurmański język, najgorszy do mówienia szeptem, i skrzypienie siodeł stających dęba koni. Młodszy oficer na końcu jednego z plutonów obrócił się w siodle i powiedział jak najciszej:
- Carter, co ty do jasnej cholery robisz w ogonie? Popędź swoich ludzi, chłopie.
Nie było odpowiedzi i dopiero jeden z kawalerzy stów odparł:
- Sahib Carter jest w przedzie, nie tutaj. Tam nic nie ma za nami.
- Jest - rzekł młodszy oficer. - Szwadron lezie za własną tylną strażą.
W tym momencie dowodzący szwadronem major przesunął się do tyłu klnąc z cicha i żądając krwi porucznika Halleya - młodszego oficera, który przed chwilą się odezwał.
- Pilnuj swojej tylnej straży - powiedział major. - Część tych twoich złodziei z piekła rodem pogubiła się. Są na czele szwadronu, ty kretynie do kwadratu.
- Mam odliczyć kolejno swoich ludzi, sir? - porucznik Halley mówił posępnie, jako że było mu mokro i zimno.
- Odlicz ich! - powiedział major. - Oćwicz ich kolejno, do króćset! Rozsiewasz ich po całej okolicy. Teraz oddział wlecze się za tobą!
- Tak mi się też zdawało - spokojnie odparł porucznik. - Mam tutaj wszystkich moich ludzi, sir. Radzę pogadać z Carterem.
- Sahib Carter śle salaam i zapytuje, dlaczego regiment przystaje - powiedział któryś z kawalerzystów do porucznika Halleya.
- Gdzie u Boga Ojca jest Carter? - zapytał major.
- Na czele ze swoim plutonem - padła odpowiedź.
- Zaraz, zaraz, czy my chodzimy w kółko, czy w środku jakiejś cholernej brygady? - powiedział major.
Cisza panowała już wówczas w całej kolumnie. Konie uspokoiły się, jednak poprzez szum deszczu żołnierze słyszeli stąpanie kopyt wielu koni na kamienistym gruncie.
- Podchodzą nas - rzekł porucznik Halley.
- Oni tutaj nie mają koni. Poza tym, najpierw by dali ognia - powiedział major. - To... to kuce wieśniaków.
- W takim razie nasze konie zmarnowałyby rżeniem atak dawno temu. Te kuce muszą się kręcić koło nas już od pół godziny. - Zauważył porucznik.
- Dziwne, że nie dolatuje nas zapach koni - powiedział major, który zwilżywszy palec i pocierając nim nos, węszył w powietrzu.
- No cóż, marnie zaczynamy - rzekł porucznik i strząsnął wodę z płaszcza. - Co robimy, sir?
- Ruszamy - polecił major. - Musimy tam dotrzeć tej nocy.
Z wielką ostrożnością kolumna posunęła się o parę kroków. Wtem ktoś zaklął, trysnął deszcz niebieskich iskier, podkute kopyta zazgrzytały na drobnych kamieniach i jeździec fiknął kozła z grzechotaniem ekwipunku, które zbudziłoby umarłego.
- No i po ptakach - rzekł porucznik Halley. - Cały stok nie śpi i właź teraz na samą górę pod gradem kuł! Tak się kończy zabawa w nocne podchody.
Drżący kawalerzysta pozbierał się na nogi i usiłował wyjaśnić, że koń mu się przewrócił na jednym z takich niewielkich kopców, jakie układa się z luźnych kamieni w miejscu, w którym pochowano zamordowanego człowieka. Wyjaśnienia nie były potrzebne. Jako następny potknął się wielki australijski wierzchowiec majora i kolumna przystanęła na, jak się zdawało, istnym cmentarzysku niewielkich kopców, wznoszących się.
Zapadło milczenie, a po nim znów:
- Hafizie Ułło, jestem sam! Chodź do mnie.
- Ja też jestem sam, Szahbaz Khanie, ale nie śmiem opuścić posterunku!
- To kłamstwo, ty się boisz. Zapadło dłuższe milczenie, po czym:
- Boję się. Zamilcz! Oni są ciągle pod nami. Wznieś modły do Boga i śpij.
Kawalerzyści nasłuchiwali dziwując się, ponieważ nie mogli pojąć, co prócz ziemi i kamieni może leżeć pod wieżami strażniczymi. Szahbaz Khan znowu zaczął wołać:
- Oni są pod nami. Widzę ich! Na litość boską przyjdź tu do mnie, Hafizie Ułło! Mój ojciec zabił ich dziesięciu. Przyjdź tutaj!
Hafiz Ułła odpowiedział bardzo głośno:
- Mój był bez winy. Usłyszcie, o Mężowie Nocy, ani mój ojciec, ani moja krew nie brała żadnego udziału w tym grzechu. Przyjmij karę, jaka ci pisana, Szahbaz Khanie.
- Och, ktoś powinien uciszyć tych dwóch facetów, piejących niczym koguty - powiedział dygocący pod swoją skałą porucznik.
Ledwo zdążył się obrócić, aby wystawić na deszcz drugi bok, kiedy brodaty, długowłosy, cuchnący Afgańczyk wbiegł na szczyt i runął mu w ramiona. Halley siadł na nim i do oporu wepchnął mężczyźnie w gardło rękojeść szabli.
- Jeden krzyk, a zabiję - rzekł radośnie.
Nie da się opisać przerażenia tego człowieka. Leżał i trząsł się, z trudem łapiąc powietrze. Gdy Halley wyjął mu rękojeść szabli spomiędzy zębów, nadal nie wydobył z siebie głosu, tylko uczepił się ramienia Halleya obmacując je od łokcia po nadgarstek.
- Rissala! Umarli Rissala! - wykrztusił. - Są tam na dole!
- Nie, "Rissala, jak najbardziej żywi Rissala. Są tu na górze - rzekł Halley, wyciągając linkę do pojenia konia i krępując mu ręce. - Dlaczego wy w tych wieżach byliście na tyle głupi, żeby nas przepuścić?
- Dolina jest pełna umarłych - powiedział Afgańczyk. - Lepiej wpaść w ręce Anglików, niż w ręce umarłych. Oni maszerują na dole tam i z powrotem. Widziałem ich w świetle błyskawicy.
Po chwili odzyskał spokój i szeptem, ponieważ czuł na brzuchu lufę pistoletu Halleya, powiedział:
- O co chodzi? Teraz nie ma między nami wojny, a Mułła zabije mnie za to, że nie zauważyłem waszego przejścia!
- Leż spokojnie - odparł Halley. - Idziemy zabić Mułłę, jak Bóg da. Zęby mu urosły za długie. Tobie nic się nie stanie, chyba że światło
dnia ukaże twoje oblicze jako tego, na kogo czeka szubienica za popełnione zbrodnie. Ale co z tym regimentem?
- Ja zabijam tylko po mojej stronie granicy - powiedział z ogromną ulgą jeniec. - Regiment Umarłych jest na dole. Żołnierze musieli po drodze przejść pomiędzy nimi - czterystu umarłych na koniach, potykających się wśród swoich własnych grobów, wśród niewielkich kopców - wszystko to trupy zabitych przez nas żołnierzy.
- Fiu! - gwizdnął Halley. - To dlatego ja kląłem Cartera, a major mnie. Czterysta szabel, powiadasz? Nic dziwnego, że nam się zdawało, iż mamy W szwadronie o parę szabel za dużo. Kurruk Szah - wyszeptał do kudłatego oficera hinduskiego, który leżał o parę stóp od niego. - Słyszałeś coś o umarłych Rissala w tych wzgórzach?
- Jasne - Kurruk Szah zachichotał ponuro. - W przeciwnym razie dlaczego ja, który służę królowej od dwudziestu siedmiu lat i zabiłem tak wiele tych górskich psów, głośno wołałbym o litość, kiedy błyskawica odkryła nas ich wieżom strażniczym? Gdy byłem chłopcem, widziałem rzeź tam, w dolinie Sheor Kot, u naszych stóp i znam opowieść, jaka się po tym rozeszła. Lecz jak mogą duchy niewiernych wziąć górę nad nami, wyznawcami Wiary. Zwiąż trochę mocniej ręce temu psu, sahibie. Afgańczyk jest jak piskorz.
- Umarli Rissala - rzekł Halley, sznurując nadgarstki jeńca. - To babskie gadanie, Kurruk Szah. Umarli są umarli. Leż spokojnie, łajzo.
Afgańczyk wiercił się.
- Umarli są umarli i z tego powodu chodzą po nocy. O czym tu gadać? Jesteśmy ludźmi, mamy oczy i uszy. Możesz i zobaczyć, i usłyszeć ich u stóp wzgórza - z niezmąconym spokojem odparł Kurruk Szah.
Halley wpatrywał się i nasłuchiwał długo i z uwagą. Dolina rozbrzmiewała stłumionymi odgłosami, jak musi rozbrzmiewać nocą każda dolina, ale czy ujrzał, bądź usłyszał coś więcej, niż było naturalne, wie tylko sam Halley, on zaś nie podejmuje rozmów na ten temat.
Nareszcie tuż przed świtem zielona rakieta wzbiła się z przeciwległego krańca kotliny Bersund, u wylotu kanionu, na znak, że Gurkhowie są-na stanowisku. Z lewa i z prawa odpowiedziały jej czerwone sygnały piechoty, a kawaleria wystrzeliła biały.
Afgańczycy śpią zimą do późna i dopiero, gdy dzień wstał na dobre, ludzie Gułły "Kutia Mułły poczęli wyłazić z chat, przecierając oczy. Bo oto zobaczyli zielone, czerwone i brązowe mundury wspartych na karabinach żołnierzy ustawionych równiusieńko na obwodzie niecki wokół wioski Bersund, w kordonie przez który nawet mysz się nie przeciśnie.
Jeszcze mocniej przecierali oczy, kiedy młody człowiek o różowych policzkach, który nie służył nawet w armii, tylko reprezentował ministerstwo, zszedł lekkim krokiem z pagórka w towarzystwie dwóch adiutantów, zastukał w drzwi domostwa Gułły Kutta Mułły i spokojnie polecił mu wyjść i dać się związać w celu bezpiecznego odtransportowania. Tenże sam młody człowiek przespacerował się wśród chat, delikatnie tykając trzcinką tu jednego rozbójnika, ówdzie drugiego, a każdy z wybrańców pozwalał się wiązać, spoglądając bezsilnie na wzgórza zwieńczone angielskimi żołnierzami, którzy patrzyli w dół obojętnym wzrokiem.
Jedynie Mułła usiłował wykrzesać z siebie przekleństwa i obelgi przy tej okazji, dopóki wiążący mu ręce wojak nie powiedział:
- Ani pary z ust! Dlaczego zamiast przybyć osobiście, jak cię proszono, trzymałeś nas na nogach przez całą noc? Nie jesteś lepszy od zamiatacza w moich koszarach, ty stary, zgniły bakłażanie. Zamknij dziób!
Pół godziny później wojsko odeszło z Mułłą i jego trzynastoma przyjaciółmi. Oszołomieni mieszkańcy wioski wpatrywali się ponuro w stos zgruchotanych strzelb i połamanych szabel, i nie mogli się nadziwić, jak właściwie doszło do tego, że tak przeliczyli się z cierpliwością indyjskiego rządu.
Była to bardzo delikatna sprawa, delikatnie załatwiona i wykonawcom nieoficjalnie podziękowano za ich zasługi.
Coś mi się jednak zdaje, że niemałą w tym zasługę miał inny regiment, którego nazwa nie pojawiła się w rozkazach brygady, i nad którym zawisła groźba, że samo jego istnienie pójdzie w niepamięć.
1 zenanie - część domu zamieszkała przez kobiety