Behounek Frantisek Robinsonowie kosmosu

1. Groźba z kosmosu

Niedobrze zaczynał się ten rok. Niespodziewa­nie wzrosła aktywność Słońca, dochodząc do m a x i m u m, którego — jak co lat jedenaście — należało ocze­kiwać dopiero za dwa lata. Całą „tarczę" słoneczną gęsto pokryły plamy, ą wysyłane przez nie w kosmos ultrakrótkie promienio­wanie osiągnęło intensywność wyższą od wszelkich notowanych w ciągu pięciuset lat.

Z trzech rakiet — wysłanych na Marsa celem sporządzenia dokładnych map — powróciła tylko jedna. Pierwsza rozbiła się bezpośrednio po starcie z Marsa; zdaniem załogi marsjańskiego kosmodromu przyczyną katastrofy była burza piaskowa, jaka rozpętała się tam najzupełniej nieoczekiwanie. Ponieważ meteo­rologia na Marsie była zaledwie w stadium początkowym, nikt więc nadejścia tej burzy nie potrafił przewidzieć. Widocznie zupełnie drobny pył zatkał dysze i... potężna, ważąca trzy ty­siące ton rakieta runęła z wysokości pięciuset kilometrów. Z członków załogi nikt nie ocalał. Druga rakieta przepadła gdzieś w kosmosie. Przeleciała zaledwie jedną trzecią wyznaczo­nej trasy, gdy nagle jej sygnały radiowe zamilkły. Losy tej rakiety przez czas dłuższy były przedmiotem dyskusji fachow­ców. Zgodzono się ostatecznie na jedno: prawdopodobnie rakie­ta zderzyła się z jakąś planetoidą. Tysiące ich przecież krąży między Marsem a Jowiszem, niektóre po orbitach mocno wy-

dłużonej elipsy docierają aż w przestrzeń między Marsem a Ziemią.

Tego rodzaju wytłumaczenie można było przyjąć, ale nau­kowcy dość długo nie mogli uzgodnić, dlaczego zawiodło auto­matyczne urządzenie radarowe, które zawczasu ostrzega rakietę przed takim spotkaniem. Podejrzewano, że chyba i tu zawiniło Słońce. Widocznie zwiększona intensywność krótkich fal stała się przyczyną błędnego działania urządzeń radarowych rakiety. Przypominało to dawny wypadek z czasów drugiej wojny świa­towej, kiedy to pewnego dnia Słońce wzeszło nad horyzontem z olbrzymią grupą plam. Od tej chwili wszystkie stacje rada­rowe obrony wybrzeża Wielkiej Brytanii zachowywały się tak dziwacznie, iż obsługa była przekonana, że to Niemcy wysyłają jakieś specjalne fale celem wywołania zakłóceń w funkcjono­waniu radaru.

Fakt, że istotnie w tym właśnie czasie, gdy druga i trzecia rakieta wracały z Marsa na Ziemię, powstały jakieś zakłócenia w łączności radiowej, stwierdziły nie tylko stacje na Ziemi, Księżycu i Marsie, ale potwierdził go także pierwszy radarzysta jedynej rakiety, która wróciła, stary, wytrawny weteran lotów kosmicznych, Georges Laennec.*) Niewiele bowiem brakowało, by także ta rakieta skutkiem błędów radaru zderzyła się z wielkim meteorem, który właśnie przeciął jej orbitę. Miało to miejsce tuż przed wejściem w najwyższe warstwy jonosfery ziemskiej.

Tragedia dwóch rakiet marsjańskich rozegrała się pod ko­niec stycznia. Ale... nieszczęścia zawsze chodzą stadami: z po­czątkiem lutego na niebie pojawiła się kometa. Pierwsi dostrze­gli ją astronomowie znanego od dawna obserwatorium w Puł-kowie pod Leningradem. Oznaczyli ją w zwykły sposób: data, kolejna litera alfabetu oraz nazwisko astronoma, który pierw­szy ustalił, że chodzi tu o kometę. Był nim młody asystent katedry astronomii, Speranski. Ponieważ była to już trzecia wykryta w ciągu roku kometa, obok daty otrzymała więc lite­rę c. Z początku nikt nie poświęcał jej specjalnej uwagi, po­nieważ w systemie słonecznym krąży bardzo wiele komet,

*) v. „Akcja L".

a wszystkie zazwyczaj zachowują się normalnie: ukazują się, przebiegają przez swój punkt przysłoneczny — położony na jej orbicie najbliżej Słońca — i w miarę oddalania się w kos­mos gasną powoli. Czasem rozpadają się w meteoryty, tworząc złoty deszcz na nocnym niebie Ziemi, czasem jakiś większy ich odłamek dolatuje aż na powierzchnię Ziemi wbijając się w nią głęboko, a czasem znowu — jak w roku 1910 przy ko­mecie Halleya — za kometą w atmosferze ziemskiej ciągnie się bardzo długi, rozrzedzony warkocz. To ostatnie zjawisko — on­giś budzące straszliwą grozę — nie ma absolutnie żadnego zna­czenia, podobnie, jak kropla wody wlana do oceanu.

Na razie nic nie wskazywało na to, by kometa Speranskiego miała wyłamać się z normalnych ram przyzwoitego zachowania wszystkich innych komet. Jedyny niezwykły wypadek, związa­ny z jej wykryciem, to fakt, że młody astronom Pierre Duval z Meudon został skreślony z listy członków słynnego Societe d'Astronomes — za to, iż dopuścił się poważnej obrazy prze­wodniczącego, profesora Dusmenila, zaś na apel prezydium to­warzystwa, by profesora publicznie przeprosił, odpowiedział

odmownie.

Oczywiście fatalny początek roku nie uszedł uwagi KWZS — Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego Świata — który wezwał swe sekcje naukowe: geofizyczną, planetarną, słoneczną i astronautyczną, na wspólne zebranie, celem przedyskutowa­nia niezwykłych wypadków i przedstawienia odpowiednich

wniosków zaradczych.

Możemy i będziemy dyskutowali — oświadczył stary geo­fizyk norweski Vengard, wyznaczony na głównego referenta ogólnego zebrania sekcji naukowych — natomiast jeżeli o wnio­ski chodzi, to już zupełnie inna kwestia!

Obecni bez słowa przyznali mu rację, na sali panowała taka cisza, że przewodniczący, rosyjski astronom Greczyszkin, nie potrzebował wcale sięgać do dzwonka, by przywrócić spokój.

Vengard w skrócie przytoczył raz jeszcze poszczególne fakty. Przemówienie swe zakończył znamiennym oświadczeniem:

Przypuszczam, że wszyscy zgodni jesteśmy co do tego, iż przyczyną zagłady RM-11 była niezwykła aktywność Słońca. Bardzo byłoby szczęśliwie, gdyby na tym jednym skutku owej

aktywności się skończyło. Zdaje się jednak, że trzeba będzie przygotować się na znacznie poważniejsze wypadki, zapowiada­jące jeszcze bardziej bolesne dla ludzkości straty. Nie mówię o wzroście zachorowań na chorobę popromienną, konsekwencji biologicznego oddziaływania plam słonecznych — z czasem po­radzą sobie z tym nasi lekarze, tak jak sobie poradzili z gruźlicą czy rakiem, o których studenci medycyny dowiadują się dzisiaj już tylko z podręczników naukowych. Natomiast znacznie groź­niejsze wydają mi się oznaki nowego zagrożenia ze strony we­wnętrznego ognia kuli ziemskiej. Wiadomości z dnia wczoraj­szego mówią o wzmożonej czynności wulkanów na Kamczatce, Aleutach i Alasce...

Na sali podniósł się gwar, przewodniczący nacisnął dzwonek. W chwili gdy już cofał palec na stojącej przed nim matówce sygnałowej, zabłysnął napis:

"W związku z przemówieniem głównego referenta astronom Pierre Duval prosi o głos w sprawie nagłej".

Przewodniczący zawahał się na ułamek sekundy: coś mgliście pamiętał, że stosunkowo niedawno słyszał lub czytał to nazwi­sko w powiązaniu z jakąś nieprzyjemną sprawą. Ale na ma­tówce pojawiały się już następne zgłoszenia, a samopiszący aparat notował na powoli odwijającej się taśmie dalsze nazwi­ska zgłaszających się mówców — dłużej niepodobna było zwle­kać. Nacisnął więc guzik sygnalizacji świetlnej i zapowiedział przez mikrofon, że głos w dyskusji zabierze Pierre Duval; czas wypowiedzi — dwie minuty. W chwili gdy uruchamiał wielki stoper, odmierzający czas przemówienia, już żałował, że udzie­lił Duvalowi głosu. To nie szmer zdziwienia na sali wywołał w nim takie uczucie — oto nagle przypomniał sobie najzupeł­niej dokładnie, że przecież ten człowiek został usunięty z Fran­cuskiego Towarzystwa Astronomicznego za obrazę przewodni­czącego. Lecz było za późno — z megafonu .zabrzmiał stanowczy głos Duvala.

Już pierwsze jego słowa przykuły uwagę .zebranych — wśród absolutnej ciszy na sali słuchano w skupieniu i z uwagą.

Wobec wzmożonej aktywności słonecznej jesteśmy na ra­zie bezsilni — zaczął Duval. — Osuszyliśmy oceany, złagodzi­liśmy klimat, zapewniliśmy dwudziestu miliardom ludzi, za­

mieszkującym dziś naszą planetę, przyzwoity poziom życia. Zwalczyliśmy wszystkie niemal znane choroby, przeciętny wiek człowieka przedłużyliśmy do lat stu pięćdziesięciu. W „Akcji L" nasiedliliśmy Księżyc, podjęliśmy badania wstępne nad zalud­nieniem Marsa. Wszystko to było w naszej mocy, ale... ze Słońcem nie umiemy sobie dać rady. Ostateczne ujarzmienie jego potęgi to kwestia długoletnich badań, to zadanie dla przy­szłego pokolenia.

A co będzie z oceanem lawy pod naszymi stopami? — odezwał się jakiś głos.

Energiczny gest mówcy bardziej może niż dzwonek z pre­zydialnego stołu uspokoił salę.

Poradzimy sobie z tym tak, jak zrobiliśmy to ongiś — ciągnął z najgłębszym przekonaniem Duval. — W tych punk-tach, gdzie nad oceanem lawy dno morskie tworzy tylko cienką powłokę, głębinowe okręty podwodne przebiją ją znowu, powo-dując nieszkodliwy odpływ lawy na dno oceanu. I wulkany znów wygasną tak, jak wygasły przed dwustu laty. Tego ro-dzaju skutki wzmożonej aktywności Słońca, jak olbrzymie pod­morskie zwały lawy, doskonale potrafimy ujarzmić. Ale w tej chwili bezpośrednie zagrożenie Ziemi przedstawia kometa Spe-ranskiego!

W odpowiedzi na sali podniósł się taki gwar, że przewodni­czący musiał użyć całego swego autorytetu, by przywrócić spo­kój.

Panów jest wielu, ja zaś jestem sam jeden — podjął chłodno Duval. Ponieważ jednak przed paru tygodniami prze­żył podobną historię na dorocznym zebraniu Francuskiego To­warzystwa Astronomicznego, teraz już nic nie mogło wytrącić go z równowagi. — Lecz ilość wcale jeszcze nie mówi o jakości. Nawet jeżeli stu ludzi twierdzi „Nie!" to nie znaczy, że mają rację w stosunku do jednego człowieka, który mówi: „Tak!"

Na sali odezwały się protesty; minęła spora chwila zanim przewodniczącemu udało się uzyskać ciszę. Wielka wskazówka widocznego z całej sali chronometru nieubłaganie odmierzała sekundy, teraz jednak nikt już się o czas nie troszczył. Ale kiedy Duval poprosił o chwilę uwagi, chciał bowiem udowodnić

swą tezę co do komety Speranskiego, na sali rozpętała się do­słownie burza.

Tak! Tak!... Nie, nie!... Pozwólcie mu mówić! Zejść z try­buny! — słychać było sprzeczne okrzyki pośród ogólnego hałasu.

Audytorium uspokoiło się nieco, gdy w obronie Duvala wy­stąpił astronom Westmore z obserwatorium na Mount Palomar, który wsławił się opracowaniem zagadnienia mgławic spiral­nych. Niewiele jednak interwencja jego przyniosłaby korzyści, gdyby nie fakt, że bardzo stanowczo poparł go senior całego tego zgromadzenia uczonych, człowiek w wieku lat blisko dwu­stu, ogromnie przez wszystkich szanowany. Był to brazylijski fizyk jądrowy Las Vegas, wynalazca nowego, atomowego ma­teriału napędowego do lotów kosmicznych.

Gdy się uciszyło, Duval rozpoczął swój krótki wykład. Na­leżał do młodej generacji wielce obiecujących astronomów. Po­krótce wspomniał tylko o swej nowej metodzie rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, co już mocno zaintrygowało większość słuchaczy. Metoda ta umożliwiała obliczenie masy poruszają­cego się ciała na podstawie działania sił grawitacyjnych dwóch innych ciał, przy czym musi istnieć dokładna znajomość masy tych dwóch ciał oraz ich orbit w przestrzeni. Kometa Speran­skiego przed dziesięciu dniami przeszła obok Jowisza — tego potężnego "łowcy komet" — a jednak nie rozpadła się i Jowisz nie "ściągnął" jej z orbity, mimo iż przeszła w stosunkowo małej odległości. Potem zbliżyła się także do największego księ­życa Jowisza — Kallisto. Zgodnie z metodą Duvala rozwiązy­wania zagadnienia trzech ciał, z wzajemnego oddziaływania sił grawitacyjnych Jowisza, Kallisto i komety Speranskiego udało się obliczyć masę i prędkość komety. Uzyskano cyfry niepraw­dopodobnie wielkie: masa dwukrotnie większa od masy Księży­ca, prędkość blisko dwieście kilometrów na sekundę.

Wzmagający się gwar zdumienia i nieufności Duval uciszył kategorycznym gestem.

Wiem, spotkają mnie zarzuty: że to są cyfry absurdalne, że średnica głowy jednej z największych komet, komety Hal­leya, wynosi tylko trzydzieści kilometrów, że w takiej odleg­łości od Słońca prędkość komet nie sięga nawet dwudziestu kilometrów na sekundę, że ogólną ilość komet układu słonecz­

nego oblicza się w przybliżeniu na pięćdziesiąt miliardów, lecz masę ich w sumie tylko na jedną dziesiątą masy Ziemi. Ale to są komety układu słonecznego, gdy tymczasem wszystko zdaje się wskazywać, iż kometa Speranskiego przybywa z kosmosu, że jest ciałem obcym, które pod fatalnym wpływem sił grawi­tacyjnych Słońca przeszło w nasz system słoneczny. Wyłamuje się ona spod wszelkich przyjętych u nas norm, tak co do kształtu orbity, jak co do prędkości i masy. Nie to jednak jest najważniejsze. Obliczenia, jakich dokonałem na podstawie włas­nych obserwacji i meldunków z innych obserwatoriów astrono­micznych, świadczą stanowczo, że zderzenie się komety z Zie­mią jest nieuniknione...

Teraz po słowach Duvala na sali zapanowała absolutna cisza, słychać było wyraźnie delikatne tykanie wielkiego zegara

nad stołem prezydialnym.

Nieraz już zdarzało się w historii naszej planety, że na swej drodze przez przestworza napotykała ona wielkie me­teory — mówił Duval dalej wśród pełnej napięcia uwagi. — Największe z nich spadły szczęśliwie na tereny niezamieszkałe:

w Kanadzie, w Arizonie, dwa na Syberii. W roku 1957, w nocy z 28 na 29 stycznia, meteoryt spadł tuż obok statku radziec­kiego „Izmaił", płynącego przez Ocean Indyjski, około sto mil od wyspy Sokotra. Przypuszczalnie był już tak kruchy, że roz­bił się o przedni maszt statku. Na pokładzie znaleziono tylko okruch ważący niecałe dwadzieścia gramów. Inny zapewne był­by los statku, gdyby go dosięgną! taki meteor, jak owe dwa syberyjskie. Meteor, który 12 lutego 1947 roku spadł w tundrze w górach Sichota Alin, na północ od Władywostoku, odłamkami swymi pokrył przestrzeń około dwóch kilometrów kwadrato­wych. Największy ze znalezionych odłamków ważył pół tony. Kometa Speranskiego waży sto pięćdziesiąt trylionów ton. I zderzy się z nami za dwadzieścia jeden dni. Videant consules!

Duval uniósł rękę i powoli zakreślił nią w powietrzu po­ziomą linię, jakby chciał podkreślić swe ostatnie słowa. Potem skłoniwszy się przewodniczącemu wolno zszedł z trybuny.

Gdy odszedł od podium pękły tamy dławiącej ciszy: zgło­szenia dalszych mówców lawiną posypały się do prezydium, a tocząca się później dyskusja burzliwością przeszła wszystko,

co pamiętali najstarsi nawet z obecnych na sali naukowców. Skoncentrowała się ona przede wszystkim na dwóch zagadnie­niach: na prawidłowości i ścisłości rozwiązywania dawnego, a wciąż jeszcze nieustalonego zagadnienia trzech ciał metodą Du-vala oraz na dokładności jego obliczeń ruchu komety. Wątpli­wości co do drugiego punktu szybko usunęły dwa radiogramy, jakie w trakcie dyskusji otrzymał przewodniczący. Jeden z nich nadszedł z obserwatorium w Harvard, drugi z Kapsztadu. W obu tych miejscowościach mieściły się światowe centrale dla obli­czeń orbit komet i meteorów; oba obserwatoria wyposażone

były w najlepsze aparaty do obserwowania i kontrolowania ru­chów ciał niebieskich.

Meldunki potwierdziły absolutną dokładność obliczeń Du-vala, tak co do prędkości, jak i co do orbity, po jakiej porusza się kometa Speranskiego. Dnia 14 lutego — właśnie w dzień odbywającego się zebrania — o godzinie piątej rano światowego czasu, prędkość komety wynosiła dwieście dwadzieścia pięć kilo­metrów na sekundę. W chwili zetknięcia się z Ziemią, które na­stąpi dnia 7 marca o godzinie dwudziestej trzeciej minut trzy­dzieści — podawały zgodnie oba obserwatoria — prędkość ko­mety dojdzie do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. Radiogram z Harvardu z pewną rezerwą wyrażał się. o możli­wości bezpośredniego zderzenia komety z Ziemią, natomiast mel­dunek z Kapsztadu zajmował stanowisko bardziej autorytatywne:

mówił z całą stanowczością o zderzeniu centrycznym, a nawet wskazywał prawdopodobny teren zderzenia — środkową część Atlantydy, nowej części świata, jaka wynurzyła się z wody po częściowym osuszeniu oceanu.

Przewodniczący odczytawszy treść obu radiogramów pełnym zmęczenia ruchem ręki przetarł czoło.

Uważam, że wszelka dalsza dyskusja na temat właści­wości matematycznych metody kolegi Duvala jest już zbędna — rzekł cicho.

Na sali było tak cicho, że gdyby mówił nawet bez mikro­fonu, słychać byłoby także każde słowo.

Jeżeli wyniki są prawidłowe, to i sama metoda musi być prawidłowa. W innych okolicznościach pogratulowałbym ser­decznie koledze Duvalowi tak pięknego i wielkiej wagi sukcesu

w pracy. Dziś jednak nie mamy czasu na sprawy tego rodzaju. Pozostaje nam dwadzieścia jeden dni, w tym czasie musimy przedsięwziąć jakieś środki obrony. Jeszcze dziś, w ciągu naj­bliższych godzin, musimy je uzgodnić. W zebraniu tym biorą udział najsłynniejsi fachowcy czterech czy pięciu gałęzi wiedzy, które w pierwszym rzędzie mają tu coś do powiedzenia. Cze­kamy na ich propozycje.

Wysiedlić Atlantydę! — odezwał się jakiś głos. Większość obecnych wyraziła zgodę na ten projekt, ale ode­zwały się także protesty. O głos poprosił starszy, szpakowaty mężczyzna, inżynier Robert Bertrand. Wielu obecnym na sali znany był jako świetny konstruktor wielkich rakiet. Idąc w stro­nę trybuny utykał lekko — była to pamiątka po przygodzie, jaką przeżył podczas pierwszego lotu zwiadowczego na tereny podbiegunowe Marsa. Przygoda ta dziwnie przypominała tra­gedię, która ongiś rozegrała się w okolicach ziemskiego bieguna południowego, Bertranda zaś w oczach młodzieży całego świata pasowała na bohatera.

Początkowo mówił powoli, namyślał się, nie kończył zdań, później jednak, mimo dość podeszłego wieku, temat go porwał:

przemawiał płynnie, dobitnie, z wielkim przekonaniem i mło-dzieńczym zapałem. Już po kilku zdaniach zainteresował słu­chaczy, nawiązał mocną więź z całą salą. Nie zgadzał się na projekt wysiedlenia terenów o zasięgu wielu milionów hekta­rów. Nawet gdyby się udało przeprowadzić je w oznaczonym terminie dwudziestu jeden dni — co zresztą jest bardzo wątpli­we, ponieważ w grę wchodzi przesiedlenie trzech miliardów ludzi — to któż potrafi przewidzieć, jakie skutki dla całej kuli ziemskiej mieć będzie zderzenie z masą o wadze dwukrotnie większej od Księżyca, dążącą ku Ziemi z straszliwą prędkością dwustu pięćdziesięciu kilometrów na sekundę? Można oczeki­wać, że skutkiem wzajemnego oddziaływania ciążenia Ziemi, Księżyca i komety Speranskiego, kometa ta w najbliższym są­siedztwie kuli ziemskiej częściowo się rozpadnie, a jej odłamki pokryją przestrzeń znacznie większą niż powierzchnia Atlan­tydy. Zagrożone będą gęsto zamieszkałe wschodnie tereny Ame­ryki Północnej i południowej Anglii. Trzeba wziąć pod uwagę straty w ludziach i to straty kolosalne, nie mówiąc już nawet

o stratach materialnych, jakie powstaną w okręgach wysiedlo­nych.

Projekt mój jest prosty: musimy zapobiec zderzeniu! — mówił Bertrand. I zanim jeszcze słuchacze zdołali wyrazić zdu­mienie, zaczął wyjaśniać sposób realizacji projektu. — Posia­damy przecież materiały rozszczepialne olbrzymiej mocy, pro­dukowane na zasadach bomby wodorowej, skonstruowanej za­raz po drugiej wojnie światowej, kiedy to podzielony jeszcze świat podejmował szaleńcze zbrojenia, marnując bezproduktyw­nie znaczną część rezultatów swej pracy. W Zjednoczonym Świe­cie materiały te stosowano z powodzeniem przy gigantycznych robotach ziemnych — zanim jeszcze wynaleziono ultrarezona-tory, oparte na zasadzie odkrycia fizyka czeskiego Klouzala.*) Te ostatnie mogą co prawda zamienić ciało stałe w gaz, ale pra­cują zbyt powoli, na zastosowanie ich do komety brak już obecnie czasu. W tej chwili jest w naszej dyspozycji jedyna wielka rakieta typu RM, gotowa do startu — ta, która po­wróciła z Marsa. Należy do sektora francuskiego. Ja sam byłem członkiem jej załogi. W ciągu tygodnia można skompletować jej pełne wyposażenie. W tym czasie kometa Speranskiego przy­bliży się do Ziemi na odległość trzystu do trzystu pięćdziesięciu milionów kilometrów — w pamięci niepodobna obliczyć tego dokładnie, ponieważ prędkość komety będzie wzrastała w miarę zbliżania się jej do Słońca. Najwyższa prędkość własna rakiety wynosi trzydzieści kilometrów na sekundę. Wyruszywszy na spotkanie komety, rakieta spotka się z nią za dwanaście lub trzynaście dni w odległości mniej więcej trzydziestu milionów kilometrów od Ziemi. Na wykonanie zadania pozostaną załodze dwa dni. To aż nadto, by wywiercić otwory — co bardzo szybko wykonają ultrarezonatory Klouzala — założyć ładunki atomo­we, włączyć zapalniki z opóźnionym zapłonem i odstartować z komety, która tymczasem przeniesie rakietę na odległość paru zaledwie milionów kilometrów od Ziemi. Jeżeli masa komety jest taka, jak twierdzi Duval, co do rezultatów akcji nie może być wątpliwości. Kometa rozpadnie się na tysiące części prze­mieniając się w niegroźny rój meteorów, który złocistym

*) v. „Akcja L".

deszczem ubarwi nasze wiosenne, nocne niebo — kończył poe­tycznie Bertrand.

Burzliwe oklaski zagłuszyły ostatnie jego słowa. Entuzjazm był ogólny, o wysiedleniu Atlantydy nikt już nawet nie wspo­mniał. Dokładne obliczenia nie były w tej chwili potrzebne — olbrzymia siła jądrowych materiałów wybuchowych znana była z dawnych prac, prowadzonych według planów inżyniera ra­dzieckiego Dawidowa przy urządzaniu wewnętrznego Morza Sy­beryjskiego. Prace te wykonywano jeszcze przed wynalezieniem

ultrarezonatorów molekularnych.

Natychmiast powołano komisję, która od razu podjęła prace nad obliczaniem szczegółowych planów. Przydzielono jej liczny sztab matematyków, wyposażonych w rozmaitego rodzaju mózgi elektronowe, zdolne wszelkie najtrudniejsze nawet równania rozwiązać w ciągu kilku minut. Czas na dokonanie obliczeń określono na pięć godzin, do wieczora więc obliczenia miały być zakończone i przekazane do sekcji, które znów miały się

zebrać na wspólnym posiedzeniu.

Prace komisji postępowały szybko — problem był sprecyzo­wany, wszelkie dyskusje już zbyteczne. Należało tylko obliczyć orbity komety i rakiety, ustalić wagę ładunków jądrowych oraz plan ich rozmieszczenia na powierzchni komety, przyjmując — co oczywiście mogło nie być całkowicie ścisłe — że kształt jej przypomina kulę. Dyskusję wywołała tylko sprawa składu załogi. Impreza przedstawiała się bardzo niebezpiecznie. W ta­kich wypadkach zwykle ze sztabu fachowców danego działu wiedzy rekrutowano ochotników. Teraz jednak większość ko­misji była zdania, że tego rodzaju rozwiązanie posiada wysoce ujemne strony: powstanie zespół ludzi, którzy ani między sobą bliżej się nie znają, ani też nie zna ich dowódca wyprawy. Za­padła więc decyzja: RM-12 otrzyma dotychczasową załogę, z tym zastrzeżeniem oczywiście, że członkowie tej załogi muszą się zgodzić na udział w ekspedycji. Prócz tego — w nagrodę za wczesne ostrzeżenie o niebezpieczeństwie — będzie zapro­szony jako gość także Duval, którego żona Nora, z pochodzenia Szwedka, pełni na RM-12 funkcję nawigatora.

Bertrand, stały członek załogi rakiety jego własnej konstruk­cji, zadowolony był w gruncie rzeczy z podjętej jednogłośnie

uchwały komisji. Przebiegając w myślach listę personelu załogi miał tylko jeden krótki moment wahania: w trakcie ostatniej podróży odnosił wrażenie, że naczelny pilot Vernier jest nie­zupełnie w porządku z nerwami. Już otwierał usta, by na tę kwestię zwrócić uwagę komisji, w ostatniej chwili jednak się rozmyślił. „Nieładnie byłoby podstawiać nogę staremu koledze" — powiedział sobie w duchu.

Jakże gorzko miał później żałować tego momentu niezdecy­dowania!

2. RM-12 ląduje

Uchwałę komisji zaakceptował także, z nie­znacznymi zmianami, KWZŚ; wszelkie for­malności trwały niecałe dziesięć godzin. Przygotowywana właś­nie na lotnisku w Himalajach do nowego startu na Marsa rakieta RM-12 otrzymała przez radio rozkaz, by w możliwie najszyb­szym czasie skompletować wyposażenie, niezbędne do podróży na kometę Speranskiego. Komendantem wyprawy został miano­wany Bertrand, załoga zaś pozostała w tym samym składzie, w jakim odbyła ostatni lot z Marsa, wyjąwszy oczywiście astro­noma Duvala, który teraz dopiero został włączony w jej skład. Razem dwanaście osób, dziewięciu mężczyzn i trzy kobiety:

oprócz dowódcy — pierwszy pilot, drugi pilot, nawigatorka, le­karz, dwóch radarzystów, dwóch mechaników, dwie stewardesy i Duval w charakterze gościa. Najstarszym z załogi był Bertrand, po nim pierwszy radarzysta Bretończyk Georges Laennec i pierw­szy mechanik Renę La Brie — wszyscy trzej weterani Akcji L, ludzie, którzy pierwsi lądowali na Księżycu. Najmłodsza wie-kiem była stewardesa Andrea Brenot z Issy les Moulineaux, ale nawet ona miała już za sobą piętnaście lotów kosmicznych, z tego pięć na planetę Mars.

Siedmiodniowego terminu wyposażenia RM-12 do podróży nie udałoby się dotrzymać, gdyby nie fakt, że już uprzednio rakieta została poddana wszelkim próbom kontroli materiału i konstrukcji, co samo zazwyczaj zabiera dziesięć dni czasu. Za-

łoga mogła więc teraz poświęcić się całkowicie dopilnowaniu wyposażenia wewnętrznego rakiety. Pracę podzielono w ten spo­sób, że każdy z członków czteroosobowego kierownictwa spra­wował nadzór nad innym działem zaopatrzenia. Bertrand kon­trolował ładunki jądrowe i wyposażenie osobiste załogi: wodę, zapasy żywności, odzież, skafandry, lekarstwa itp., obaj piloci kompletowali atomowe materiały napędowe, części zapasowe maszyn i konstrukcji oraz wyposażenie warsztatu mechanicz­nego, zaś nawigatorka Nora Duval — której sumienność Ber­trand wysoko cenił — przejęła odpowiedzialność za wszelkie aparaty i urządzenia pomocnicze: od radaru po penitynowe ba­terie półprzewodnikowe i butle ze sprężonym tlenem. Całkowita nośność rakiety wynosiła trzy tysiące ton, nośność użytkowa — tysiąc ton; największą część z tego zajęły atomowe materiały napędowe i jądrowe materiały wybuchowe, potem kolejno: żyw­ność, woda, tlen; zapasy ich obliczone były na rok. Największego zużycia materiałów napędowych wymagał start z Ziemi i osiąg­nięcie prędkości trzydziestu kilometrów na sekundę, później zaś podobną ilość tych materiałów zużywało hamowanie rakiety i lądowanie na Ziemi. Uzyskawszy już raz prędkość stałą, ra­kieta zużywała bardzo niewiele paliwa na utrzymanie kursu i pokonywanie odchyleń, powstałych skutkiem przyciągania naj­bliższych ciał niebieskich.

Podobnie jak na materiały napędowe, zwrócono specjalną uwagę na ładunki jądrowych materiałów wybuchowych, nie­zbędnych do rozsadzenia komety Speranskiego — masy ważą­cej 141 trylionów ton. Owe dokładne dane co do masy komety astronomowie obliczyli na zasadzie nieznacznego odchylenia księ­życa Jowisza — Kallisto, wywołanego przez przyciąganie ko­mety. Fakt ten stanowił także olbrzymią satysfakcję dla Duva)a:

przeprowadzone inną metodą obliczenia całkowicie potwierdziły jego wyniki. Tuż przed startem rakiety spotkała go jeszcze druga satysfakcja: radiogram przyniósł mu wiadomość, że to samo Societe d'Astronomes, które na jakieś trzy tygodnie przed­tem skreśliło go z listy swych członków, teraz — w uznaniu zasług nie tylko dla wiedzy, ale i dla szczęścia ludzkości — mianowało go dożywotnim członkiem honorowym.

Tak Duval, jak i cała załoga RM-12 stali się w Zjednoczo­

nym Świecie ogromnie popularni. Komitet Wykonawczy bowiem doszedł do przekonania, że ludzkość „wieku kosmicznego" — tak określano ostatnie dwa stulecia — jest już dostatecznie dojrzała, by nie robić tajemnicy z faktu, jak odpowiedzialne zadanie czeka załogę RM-12. Warto też nadmienić, że popłoch był minimalny, a ilość mieszkańców Atlantydy, terenu, na któ­rym w wypadku niepowodzenia akcji ratowniczej miało nastąpić zderzenie z kometą Speranskiego, zmniejszyła się tylko o nie­znaczny ułamek procentu. Pod jednym tylko względem ludzie wieku kosmicznego nie różnili się zupełnie od ludzi XX wieku:

oto domagali się dziennikarskich sensacji. Nieszczęsna załoga RM-12 stała się celem tak niepohamowanych ataków reporte­rów prasy, radia i telewizji, że trzeba było lotnisko w Himala­jach odciąć gęstym kordonem straży i wprowadzić surowe przestrzeganie przepustek, jakie przed wiekami stosowano w „podzielonym" świecie w zakładach atomowych. W odpowie­dzi na to zarządzenie do KWZS posypała się lawina skarg, prócz tego związki zawodowe prasy, radia i telewizji przy­puściły na Komitet koncentryczny atak, domagając się, by do uczestniczenia w wyprawie dopuszczono chociażby po jednym przedstawicielu każdego z tych działów informacji. Komitet jednak był nieugięty: wszystkie żądania bezapelacyjnie odrzu­cał argumentując, że wchodzi tu w grę podróż nie dla jakiejś rozrywki Zjednoczonego Świata, ale dla ratowania całej ludz­kości, poza tym zaś każdy z członków załogi — nie wyłączając nawet najmłodszej stewardesy — posiada dostateczne przygo­towanie, by o przebiegu całej podróży nakręcić film dokumen-tarny wraz z zapisem dźwiękowym.

Ostatnie godziny przygotowań załoga RM-12 przeżywała cał­kowicie niemal odizolowana od tego całego rozgardiaszu. Nie było żadnych pożegnań, a ogarniające ich wzruszenie ukrywali wszyscy starannie. Ten czy ów, przed wejściem w prostokątny otwór przy końcu rampy, spojrzał jeszcze w górę na głęboki błękit nieba ponad przejrzystymi kopułami himalajskiego kos­modromu. Potem wszyscy rozeszli się na swe stanowiska w RM-12.

Przewodniczący Komitetu Wykonawczego Zjednoczonego

Świata uścisnął rękę dowódcy Bertranda, który jako ostatni wchodził do rakiety.

Gotowi do startu? — spytał Bertrand przez mikrofon z pomostu.

Gotowi do startu! — brzmiała odpowiedź z kabiny do­wódcy.

Bertrand poznał ciepły, niski sopran Nory Duval. Leciutko zmarszczył brwi: był człowiekiem starej daty i nie lubił, gdy w niebezpiecznych imprezach brały udział kobiety, jakkolwiek nigdy nie negował, że za solidną, rzetelną pracę należy im się pełne uznanie. Ruszając lekko ramionami nacisnął kontakt auto­matycznego zamknięcia rakiety. Ciężkie drzwi przesunęły się po szynach, zamek zaskoczył, nad drzwiami zapaliło się natych­miast czerwone światełko — sygnał, że rakieta jest szczelnie zamknięta. Bertrand wszedł do windy elektrycznej, wjechał na dziesiąte piętro, wysiadł, przeszedł łukiem korytarza i wszedł do kabiny dowódcy.

Zajmowała ona całe dziesiąte piętro, miała kształt pierście­nia obiegającego środkową kolistą ścianę, oddzielającą kabinę od korytarza. Szeroka była zaledwie na dwa metry, z jednego stanowiska pracy można było dostrzec inne tylko przy pomocy ekranów telewizyjnych, zmontowanych nad mikrofonami. Wszyscy byli na miejscach: ponury, małomówny pierwszy pilot Vernier, uśmiechnięta Nora Duval, opanowany radarzysta Laen­nec. Bertrand przywitawszy ich podszedł do środkowego mikro­fonu, zapewniającego połączenie z lotniskiem.

Gotowi do startu, proszę wyłączyć pomost — rzucił. W trzy minuty później w głośniku odezwał się głos pierw­szego startera:

Rampa wolna! Szczęśliwej podróży!

Bertrand podszedł do stanowiska dowodzenia, nacisnął sygnał dla pilota. Rakieta natychmiast zaczęła lekko dygotać, rytm drgań przyśpieszał się i wzmagał, wreszcie całe metalowe ciel­sko rozbrzmiało potężnym organowym chorałem. Z dysz kie­runkowych wystrzeliły długie płomienie mieszanki tlenowo--alkoholowej, stosowanej w początkowej fazie lotu, póki rakieta nie przekroczy pasma głębokiej na piętnaście kilometrów stra-tosfery. Rakieta tak lekko oderwała się od płyty startowej, że

dopiero ekran, na którym szybko malały kopuły hal lotniska, uświadomił załodze fakt, iż unoszą się już w przestrzeni.

Bertrand obserwował z uwagą wskazówkę grawimetru mie­rzącego przyśpieszenie rakiety w kierunku od Ziemi — stała niemal nieruchomo na cyfrze 5. Rakieta wznosiła się z przyśpie­szeniem pięciu metrów na sekundę.

Po upływie minuty wysokościomierz wykazał, że znajdują się osiemnaście kilometrów nad poziomem morza, z czego dzie­więć przypadało na wysokość nadmorską lotniska,*) dziewięć zaś przebyli sami. W pół minuty później Bertrand przekazał pilotowi sygnał, by przeszedł na napęd atomowy. Głęboki orga­nowy ton przycichł, przeszedł w delikatne brzęczenie, do któ­rego ucho przyzwyczaja się łatwo, a potem go już nie słyszy. Dygotanie rakiety ustąpiło niemal całkowicie — dopiero przy­tknięcie palca do ściany pozwalało je wyczuć.

Bertrand jeszcze przez półtorej godziny nie opuszczał kabiny dowódcy, póki RM-12 nie osiągnęła szybkości stałej trzydziestu kilometrów na sekundę. Był ogromnie zmęczony — przygotowa­nia do startu pochłaniały cały czas bez reszty, w ciągu ostatnich dwóch dni spał wszystkiego dwie godziny. Musiał odpowiadać na setki pytań zarówno członków załogi i personelu kosmodro­mu, jak i reporterów, których nawet kordon straży nie potrafił całkowicie wyeliminować. Teraz dopiero uświadomił sobie, że przez cały ten czas ani razu nie zjadł nic przyzwoicie — uczucie głodu odezwało się z taką siłą, że aż gwiazdki latały mu przed oczyma. Skupiona w najwyższym stopniu uwaga zaczynała słabnąć — był zbyt doświadczonym człowiekiem, by zlekcewa­żyć tego rodzaju symptomy ostrzegawcze.

Muszę coś zjeść i przynajmniej z godzinę odpocząć. Potem zastąpię panią przy nawigacji — zwrócił się do Nory kierując się ku wyjściu z kabiny.

Podniosła nań wzrok znad mapy, zauważyła, że twarz ma znużoną i wielkie, ciemne koła pod oczami.

*) Po częściowym wysuszeniu oceanów powierzchnia mórz światowych obniżyła się o dwa kilometry, o tyle samo wzrosła wysokość gór nad po­ziomem morza. Stąd kosmodrom w Himalajach dla rakiet kosmicznych uzyskał wysokość 9 km nad poziomem morza.

Nie musi pan wracać tak wcześnie, teraz nawigacja jest bardzo prosta, wciąż jeszcze prowadzą nas radiolokacją z lotni­ska — odpowiedziała.

Skinął głową na pożegnanie i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił i dostrzegł zatroskane spojrzenie Nory. Zawahał się sekundę, potem cicho zamknął za sobą drzwi.

Jadalnia, w której członkowie załogi w godzinach wolnych od pracy zbierali się także poza porami posiłków, leżała tylko o dwa piętra niżej. Nie warto było wsiadać do windy, Bertrand zszedł więc kręconymi schodami, które biegły wokół szybu windy od spodu rakiety aż do szczytu. Jadalnia zajmowała całe ósme pię­tro rakiety, prowadziły do niej dwa przeciwległe wejścia. Przed jednym z nich Bertrand zatrzymał się na chwilę: z jadalni do­biegały dźwięki gitary i śpiew dwóch miłych głosów, kobiecego i męskiego. Śpiewali bardzo starą pieśń o dezerterze, jedną z tych pieśni "słodkiej Francji". Bertrand stojąc za drzwiami słuchał żałosnej prośby żołnierza, by nie mówiono jego matce, że będzie rozstrzelany za to, iż w pojedynku o blondyneczkę, którą obaj kochali, zabił swego kapitana. „Powiedzcie jej, że jestem w Holandii w niewoli, możecie jej powiedzieć, że już mnie nigdy nie zobaczy".

Jak ludzie mogli się zabijać z miłości dla kobiety?" — po­myślał Bertrand. Nagłe stanęło mu w pamięci zatroskane spoj-. rżenie Nory. Złość go porwała, chociaż nie umiał sobie uświa­domić jej przyczyny. „To wszystko wyczerpanie nerwowe, czas .najwyższy coś zjeść i połknąć dawkę bromu..." — powiedział sobie i wszedł do jadalni.

Wszedłszy przystanął zdumiony. Na szerokiej, miękkiej ka-napce, opasującej całą wewnętrzną ścianę jadalni, siedzieli: dru­gi mechanik Lucien Garat i stewardesa Andrea Brenot, wspól­nie śpiewając piosenkę. Zdziwienie nie do nich się jednak od­nosiło — wzbudził je przede wszystkim gitarzysta, człowiek którego widział po raz pierwszy w życiu.

Lucien i Andrea podnieśli się w ukłonie, grajek odłożył instrument, energicznie poderwał się z wygodnego miejsca i zło­żył pełen szacunku ukłon.

Gerard Cocher składa swe najniższe uszanowanie dowód­cy — zaprezentował się. — Jestem sprawozdawcą „Wieku Kos­

micznego", oto moja legitymacja dziennikarska. — Zaczął wer­tować po kieszeniach, aż wreszcie znalazł małą, plastikową płytkę, zaopatrzoną fotografią.

Bertrand opanował uczucie niechęci.

Skąd pan się tu wziął? Ma pan upoważnienie Komitetu Wykonawczego do udziału w wyprawie? — pytał spokojnie.

Żeby tak prawdę powiedzieć... — dziennikarz mówiąc to uśmiechał się, ale miał minę winowajcy.

Toż to pasażer na gapę! — przerwał mu z głośnym śmie­chem Lucien. — Wziął oczywiśqie przykład z bohaterów daw­nych powieści!

Andrea podniosła się i nie czekając na prośbę Bertranda po­szła przygotować mu coś do jedzenia. Bertrand usiadłszy przy małym stoliku, ręką dał znak intruzowi, by zajął swe poprzed­nie miejsce na kanapce.

Niech mi pan teraz krótko powie: co i jak. Tylko prawdę!

Było tak, proszę pana... — rozłożył ręce i mówił z peł­nym szacunkiem. — Wszyscy czytelnicy „Wieku Kosmicznego"... na pewno zna pan doskonale to codzienne pismo ilustrowane... zresztą leży tam na stole... ogromnie interesują się pańską wy­prawą. Nie wyobraża pan sobie nawet, ile w ostatnim tygodniu redakcja nasza otrzymała radiogramów, listów... nie mówiąc już o telefonach! Musieliśmy zaangażować trzech rezerwowych redaktorów, żeby opanować sytuację, uwierzy pan? Kierowni­ctwo naszego dziennika czyniło wszelkie możliwe starania, by uzyskać w Komitecie Wykonawczym zgodę na udział jednego z członków redakcji w podróży RM-12. Wszystko już było na dobrej drodze, przewodniczący Komitetu Wykonawczego przy­chylał się do naszej prośby, jednakże na przeszkodzie ostatecz­nej decyzji stanęła szybkość, z jaką wykonano wszelkie przygo­towania do startu. Zakończył je pan o całe pięć godzin wcześniej, ba na tyle przed planowanym terminem rakieta odstartowała, prawda? Komitet Wykonawczy nie zdążył się już zebrać, by rozstrzygnąć naszą prośbę. Zorientowawszy się, że wystartujecie beze mnie, połączyłem się przez radio z moim redaktorem na­czelnym i otrzymałem polecenie, bym nie oglądając się na nic wziął udział w podróży. Więc, proszę pana, co by pan zrobił, otrzymawszy taki rozkaz od przełożonego?

Bertrand bacznie obserwował mówiącego — oliwkowa cera i czarne z granatowym odcieniem włosy zdradzały niezawodnie Francuza z okolic południowych. Z akcentu zaś wnioskował, że młodzieniec pochodzi z Arles, rodzinnego miasta słynnego poety Mistrala. Jak się później okazało — nie mylił się wcale. Był również dobrym znawcą psychiki ludzkiej: już w pierwszej roz­mowie potrafił określić właściwości charakteru człowieka. „Po­czciwe jakieś chłopaczysko — powiedział sobie w duchu — tylko trochę narwany". Pytanie jego jednak pozostawił bez odpo­wiedzi.

Jak pan się tu dostał? Jak się panu udało przemknąć przez kordon straży? — Pytał.

W najprostszy w świecie sposób, proszę pana -— odparł młody człowiek lekko ruszając ramionami.

Bertrand zdumiony zmarszczył brwi, ale młody mechanik wybuchnął szalonym śmiechem.

Niech pan każe mu opowiedzieć, naprawdę warto po­słuchać — i Lucien widząc chmurne spojrzenie Bertranda prze­stał się śmiać.

No więc: łańcuch straży pilnował sumiennie samej ra­kiety, ale nie jej aparatów pomocniczych, znajdujących się poza płytą startową — tłumaczył brunecik. — Nikomu też nie przy­szło na myśl zrewidować helikopter w czasie transportu z hali pomocniczej do rakiety... Teraz już pan rozumie? A pomocni­czej hali nikt nie pilnował, więc to nie żadna sztuka wejść do helikoptera i ukryć się w kącie wśród bagażu...

I tam właśnie znaleźliśmy go, gdy przeglądaliśmy wszyst­kie magazyny już po starcie — przerwał mu znowu Lucien.

Więc jestem... A teraz proszę o łaskawą zgodę dowódcy na mój udział w locie — zakończył chłopak z wyraźną prośbą w głosie.

Musztarda po obiedzie... — mruknął chmurny Bertrand zabierając się do jedzenia, które podsunęła mu Andrea. — No i co ja z panem pocznę? Jakiż tu z pana pożytek?

Pięknie gra na gitarze i zna całą masę piosenek — wsta­wiała się za nim stewardesa.

Teraz z kolei Lucien zmarszczył brwi.

Żeby to było na jakim dawnym statku, to kazaliby panu

obierać ziemniaki, zmywać naczynia i nawet szorować pokład — wtrącił.

Ależ ja z wielką chęcią będę pomagał stewardesom ra­kiety — z entuzjazmem godził się Gerard.

Wierzę, to bardzo przyjemna praca: cały czas kręcić się koło dziewcząt — mruknął Lucien.

Bertrand z trudem pohamował uśmiech.

A co by pan powiedział, gdybym kazał pana zamknąć w kabinie i wypuścił dopiero, gdy wylądujemy w Himalajach?

zapytał reportera.

Gerard z rozpaczą załamał ręce.

Czyż to nie byłaby zbyt sroga kara za tak niewielkie przewinienie? — spytał błagalnie.

Naradzę się z resztą członków kierownictwa wyprawy

zadecydował Bertrand.

Kierownictwo składało się z czterech osób: dowódcy wypra­wy, pierwszego pilota, nawigatora oraz przedstawiciela pozo­stałej załogi. Miało ono zasadniczo tylko głos doradczy, władzę wykonawczą posiadał bezapelacyjnie w swym ręku dowódca wyprawy, którego uchwały zespołu nie obowiązywały.

Załogę reprezentował Laennec, stary Bretończyk, który w dziedzictwie po przodkach przejął skłonność do zabobonów.

Trzynasty członek załogi — mówił z powagą kiwając głową. — Jakiś mój pradziadek domagałby się stanowczo, by go wyrzucić za burtę, bo inaczej przyniesie nam nieszczęście.

Ale pan chyba się tego nie domaga? — zapytał z uśmie­chem Bertrand.

No nie — stary radarzysta kręcił głową —- o ile nie będzie mnie zamęczał żądaniami, bym wysyłał radiodepesze do tej jego gazety. Najchętniej bym go gdzieś zamknął i byłby spokój!

Także i pierwszy pilot był za internowaniem nieproszonego gościa, chociażby ze względu na dyscyplinę.

O jedne usta więcej, o jedne płuca więcej — argumen­tował surowo. — Kto wie, co nas czeka, a nasze zapasy żywności i powietrza mają swoje granice!

Nora natomiast potraktowała z humorem sprawę pasażera na,

gapę.

Ależ z pana stary zrzęda, panie Vernier — mitygowała

pilota. — Potrafiłby pan być tak okrutny dla tego miłego chło­paka? Wielkie rzeczy: trochę żywności i parę litrów tlenu!... I tak zawsze tyje pan podczas każdej podróży, bo zbyt mało pan używa ruchu. Będzie pan trochę mniej jadł, to przynajmniej zachowa pan wysmukłą sylwetkę. A jeżeli o tlen chodzi... jak będzie się pan mniej złościć i krzyczeć, mniej go pan zużyje. Będzie pan w lepszym humorze, a dla naszego gościa starczy tlenu do oddychania!

Vernier bez słowa odwrócił ponurą twarz.

Bertrand przed chwilą jeszcze podzielał zdanie obu mężczyzn, ze względu na dyscyplinę wykroczenie nie może pozostać bez­karne, teraz jednak od razu zadecydował:

Pani Nora ma rację. To byłaby niewspółmierna kara. Cocher będzie naszym gościem.

I na tym skończyła się narada czwórki dowództwa.

Dziennikarz decyzję Bertranda przyjął ze szczerą wdzięcz­nością. Zresztą, zanim jeszcze pierwsza doba podróży dobieg­ła końca, radio podało decyzję Komitetu Wykonawczego, że Cocher ma być włączony w skład załogi jako reporter „Wieku Kosmicznego" i że należy mu umożliwić przekazywanie infor­macji do redakcji — o ile oczywiście nie będzie to kolidowało z zadaniami rakiety.

Bertrand po momencie decyzji był jakiś dziwnie rozdrażnio­ny — zdawał sobie sprawę z tego, że tylko pod wpływem Nory zmienił zdanie. Teraz decyzja Komitetu Wykonawczego budziła w nim dwojakie uczucia: z jednej strony pozbył się wszelkiej odpowiedzialności, z drugiej irytował go fakt, że była sprzecz­na z jego pierwotnym stanowiskiem. I właśnie owo rozdrażnienie było skutkiem sprzecznych uczuć. Daremnie starał się z nim walczyć. "Starzeję się — powiedział sobie — czas ustąpić miej­sca młodszym". Ale i ta konkluzja nie przyniosła mu spokoju. Nie mógł się wyzbyć złego humoru.

Płynęły dni, podróż przebiegała zgodnie z planem. Rakieta z prędkością ponad stu tysięcy kilometrów na godzinę nieustan­nie zbliżała się do celu. We wnętrzu swym niosła trzynaścioro

ludzi, z których każdy — jako charakter, umysł, zwyczaje, na­dzieje i pragnienia — tworzył własny, zamknięty świat. Cichy i wiecznie zamyślony dowódca, małomówny i ciągle zdenerwo­wany Vernier, stale pogrążony w swych obliczeniach astronom Duval, który często szorstko i nieuprzejmie odpowiadał na py­tania żony, uważając je za niepożądane przeszkadzanie w pracy, Nora Duval — jakaś dziwna, jak wydawało się Bertrandowi, który niezbyt chętnie szukał jej towarzystwa, a jednak podczas przypadkowych spotkań śledził ją bacznym spojrzeniem czło­wieka przyzwyczajonego już od lat rozszyfrowywać myśli swo­ich podkomendnych. Obserwował dziwaczne kontrasty w jej za­chowaniu: często spędzała sama długie godziny w swej kabinie pogrążona w lekturze klasyków lub słuchała kwartetów smycz­kowych, czasem znów z młodzieńczą wprost wesołością bawiła się z najmłodszymi członkami załogi i śpiewała wraz z nimi przy wtórze gitary Gerarda.

A ci najmłodsi byli najzupełniej podobni do innych ludzi w tym samym wieku: każdą niemal wolną chwilę poświęcali na śpiewy i tańce. Dziewczęta bardzo sprawiedliwie dzieliły swą życzliwość między trzech najmłodszych członków załogi: dru­giego radarzystę Christiana Fourniera, drugiego mechanika Lu-ciena Garata — który okazał się świetnym śpiewakiem — oraz nowego gościa wyprawy, Gerarda. Młody jeszcze stosunkowo drugi pilot, Jean Kerguelen, rodak Laenneca, często dotrzymy­wał im towarzystwa. Natomiast Laennec i równy mu wiekiem pierwszy mechanik Reno La Brie — obaj, podobnie jak Ber­trand, weterani Akcji L — przyglądali im się z powagą i pobła­żaniem. Lekarz Charles Menneval, spokojny człowiek w śred­nim wieku, nie przeszkadzał nikomu. Był namiętnym szachi­stą; zazwyczaj partnerem jego był Bertrand, jeżeli jednak za­brakło mu przeciwnika, także się tym nie martwił: całe go­dziny potrafił rozwiązywać najbardziej karkołomne zadania, które sam sobie układał.

Reporter „Wieku Kosmicznego", Gerard Cocher, wsiąkł w ca­łe towarzystwo tak, jakby z dawien dawna do niego należał. „Takiemu to i jednego dnia dosyć" — mówił o nim Lucien, który przemógłszy początkową zazdrość o flirciarkę Andreę zo­stał jego serdecznym przyjacielem. Ku wielkiemu zdumieniu

Laenneca dziennikarz stawiał bardzo skromne wymagania na­dajnikowi rakiety. Potem okazało się jeszcze, że jego ulubione hobby to elektronika i ta jego pasja była podstawą szybkiego zawarcia serdecznej przyjaźni z Lucien.

Pierwsze spostrzeżenia Bertranda, co do usposobienia niespo­dziewanego gościa rakiety, szybko się potwierdziły. Gerard był ogromnie roztargniony i ta jego cecha szybko zrodziła mu przezwisko — „Narwany", które tak się przyjęło, że . wnet wszyscy niemal zapomnieli, jak mu na imię. Miał także rozmaite swoje nawyki, źródło zabawy zarówno dla Luciena, jak i dla wszystkich, którym je relacjonował. Jak tylko Gerard rozsiadł się przy małym, wyznaczonym mu w warsztacie stoliku, chwy­tał pierwszy lepszy znajdujący się pod ręką przedmiot i zamy­ślony zaczynał nim bębnić po zębach. Kiedyś okrzyk bólu zwa­bił Luciena do pracowni: Gerard schwycił w rękę leżącą obok wtyczkę nie patrząc, że jest połączona z jednym biegunem ba­terii wysokiego napięcia, więc też własnym ciałem spowodował zamknięcie obwodu.

Jeszcze nam się tu kiedyś pokaleczysz, ty Narwany, cóż cię znów napadło? — beształ go Lucien. — Może chcesz nam zademonstrować fotel elektryczny, którego w dawnych czasach używano w Ameryce do egzekucji?...

Gerard patrzył nań roztargnionym wzrokiem człowieka, któ­rego myśli błądzą już zupełnie gdzie indziej.

Gdybyśmy skonstruowali taki aparat, który zapaliłby na odległość wszystkie gazy, jakie tkwią wewnątrz komety i stale się z niej wydzielają — ciągnął zamyślony — kometa rozprysła­by się pod ich ciśnieniem i obeszłoby się bez całej roboty!...

Może dla tych właśnie, trochę dziecinnych cech charakteru Gerard został szybko ulubłeńcem większości załogi, zwłaszcza kobiet. Bertranda bardzo to dziwiło. Gdy mu kiedyś udzielił surowej nagany za bałagan i nieporządek, twierdząc, że pra­cownia przypomina małpią klatkę, i chciał mu wyznaczyć karę porządkową, polegającą na wykluczeniu z towarzystwa na dwa wieczory, wstawiały się za nim solidarnie nie tylko obie młode stewardesy, ale i poważna Nora.

Pozostawało ostatnich dwanaście godzin lotu. Kometa wi­doczna początkowo na ekranie tylko jako niewyraźna, mała tar­

cza, otoczona rozpływającą się chmurką, mimo swej olbrzymiej wagi i wielkości zachowywała się zupełnie tak samo, jak wszyst­kie inne komety. Skoro tylko przecięła orbitę Marsa i zbliżyła się do Słońca, wytrysnął z niej warkocz świecących gazów: nie­ustannie wzrastał, robił się coraz jaśniejszy, aż wreszcie łu­kiem swym przekreślił całe niebo.

. Duval dokonał analizy spektralnej gazów — raczej dla przyjemności samej niż z konieczności, ponieważ utrzymując stały kontakt z Ziemią na falach ultrakrótkich otrzymywali stamtąd wszelkie szczegółowe informacje. Tak jak przy wszyst­kich innych kometach także i tu w grę wchodziły gazy trują­ce: cyjan, dwucyjan i nieprzydatny do oddychania azot, jak­kolwiek w głębi widma pas tlenu był bardzo wyraźny.

Trzymając się ściśle obliczonego toru RM-12 po godzinie szóstej światowego czasu zaczęła się zbliżać do powierzchni ko­mety Speranskiego.

Teraz przynajmniej definitywnie rozwiążemy tajemnicę warkocza komet — rzekł z satysfakcją Duval do Bertranda spotkawszy go na parę godzin przed lądowaniem w bibliotece. Bertrand spojrzał na niego jakby nie rozumiejąc.

Aha, ma pan na myśli fakt, że stale jest odwrócony od Słońca, bez względu na to, w jakim położeniu znajduje się ko­meta — przypomniał sobie. — Zdaje się, że to już dawno wy­jaśniono ciśnieniem promieniowania światła działającym na mi­kroskopijne cząsteczki materii, wyrzucane z komety, czy nie tak?

Duval pogardliwie ruszył ramionami; ruch ten z niewiadomej przyczyny zawsze drażnił Bertranda.

To dawne teorie z XX wieku — odpowiedział. — Dziś już wiemy od dawna, że takie ciśnienie byłoby niewystarczają­ce. Istnieją przypuszczenia, że to siły elektryczne, ale skąd się biorą i w ogóle dlaczego pył oraz wszystkie te gazy trujące wydobywają się z jądra komety, tego do dziś nikt jeszcze nie wyjaśnił.

Bertrand nie interesował się tym zbytnio, całą jego uwagę przykuwało zbliżające się lądowanie. Dla rakiety, zwłaszcza gdy nie ma przygotowanej płyty do lądowania, to zawsze nie­bezpieczny moment, a tutaj będzie wyjątkowo trudny. Z czego składa się głowa komety, jaka jest jej powierzchnia? Tego nie

wiedział nikt. Dręczyły go poważne obawy — wnet miał się przekonać, że nie były pozbawione podstaw. Gdy wszedł do kabiny dowódcy — było to na niecałą godzinę przed lądowa­niem, a kometa, cel ich podróży, wypełniała już cały ekran dziwnym, zielonkawym blaskiem swej osłony gazowej — Laen­nec zameldował mu, że radar w kierunku lotu zaczyna zawodzić. — Jakby mi ktoś te fale najpierw zamazywał, a potem po­łykał... — opisywał zjawisko w swój własny, oryginalny sposób.

Bertrand zaniepokojony podszedł do ekranu radaru: Istotnie:

odbicie linii sygnałowej fal było dziwnie powyginane i zamazane. Kącikiem oka widział Norę: siedziała spokojnie przy telemetrze; jej obojętne spojrzenie niemile go dotknęło.

Widocznie silna jonizacja w osłonie gazowej komety,. znacznie wyższa niż w jonosferze ziemskiej, powoduje pochła­nianie także fal radaru — odpowiedział Laennecowi. — Niech pan przejdzie na ultradźwięk!

Potakujący ruch głowy Nory obudził w nim złość. Z trudem się opanował i zasiadł przy stanowisku dowódcy. Nie czas było teraz zajmować się osobistymi uczuciami, całą uwagę należało skupić na kierowaniu manewrem lądowania.

Ultradźwięk funkcjonował doskonale i dokładnie przenikał przez gęste, naelektryzowane chmury. Tarcza telemetru wska­zywała Bertrandowi odległość — wskazówka drgała niespokoj­nie. Do lądowania pozostało około trzydziestu minut. Przekazał siedzącemu przy aparatach Vernierowi sygnał świetlny — czas rozpocząć hamowanie.

Vernier zareagował natychmiast i włączył pierwszy szereg dysz. W miarę jak postępujące hamowanie wytwarzało w rakie­cie naturalną grawitację, sztuczne ciążenie zaczęło się automa­tycznie zmniejszać.

Bertrand zadowolony skinął głową: przejście z ruchu jedno­stajnego w ruch zwolniony było tak nieznaczne, że żołądek w ogóle nań nie zareagował. Rzut oka na widoczną na ekranie dziwnie wykrzywioną twarz pierwszego pilota obudził w nim chwilowy niepokój. Lecz nie było czasu tym się zajmować:

strzałka telemetru zaczęła nagle poruszać się szybko. Z niewy­jaśnionych przyczyn hamowanie zawiodło. Bertrand natychmiast włączył sygnał uruchomienia wszystkich silników hamujących.

W ułamku sekundy dostrzegł na ekranie zdziwioną twarz Ver­niera.

Włączyć wszystkie! — krzyknął.

Wahający się pilot usłuchał.

Lecz już było za późno. Straszliwe uderzenie wstrząsnęło całą rakietą. Zderzenie nastąpiło od spodu rakiety, było tak gwałtowne, że pękł rzemień, którym Bertrand przymocowany był do fotela, wyleciał więc ze swego siedzenia głową naprzód, upadł jednak na ręce i natychmiast się poderwał. Teraz uderze­nie z boku rzuciło go na ścianę z taką siłą, że zabrakło mu tchu. Dosłyszał krzyk przerażenia Nory i soczyste przekleń­stwo Laenneca.

Wszystkie światła zgasły. Rakieta z okropnym trzaskiem pod­skakiwała na swych pneumatycznych amortyzatorach, jeszcze parę razy mocno uderzyła bokiem, wreszcie nachylona pod ką­tem czterdziestu pięciu stopni znieruchomiała.

3. Rozbitkowie

Bertrand odetchnął głęboko — poczuł ostry ból w klatce piersiowej. Złamane żebra... ale to rzecz bez znaczenia... Mimo odczuwanych trudności w oddycha­niu zapomniał o tym od razu. W kabinie panowały ciemności, które rozpraszało tylko nieznacznie zielonkawe, widmowe świa­tło tarcz zegarowych i wskazówek. Ze stanowiska pilota dobie­gało zduszone charczenie. Ktoś starał się podejść po mocno po­chylonej podłodze od ściany zewnętrznej ku środkowej części kabiny. Nie mógł rozpoznać, czy to Nora, czy też Laennec, ale, nie interesowało go to w tej chwili. Pierwszą sprawą, jaka go zaprzątała bez reszty, była rakieta. Centralne oświetlenie nie funkcjonowało, nie paliło się także awaryjne światło baterii pe-nitynowych, włączające się automatycznie w wypadku uszkodze­nia sieci głównej. Widocznie rozrząd uległ uszkodzeniu, nie to jednak było najważniejsze. Czy powłoka rakiety wytrzymała wszystkie te straszliwe uderzenia, jakim nie oparły się nawet amortyzatory pneumatyczne? Trzymając się barierki wewnętrz­nej ściany z trudem podsunął się do manometrów.

Było ich dwa: jeden dla kabiny, drugi zaś połączony kanała­mi kontrolował ogólne ciśnienie we wszystkich pomieszczeniach rakiety.

Lśniące wskazówki stały nieruchomo na siedemdziesiątce. Odetchnął z ulgą, ale uczuł tak gwałtowne ukłucie w piersiach, że musiał aż zęby zacisnąć. Nagle przyszło mu na myśl, że wska­

źnik manometru nie jest miarodajny, bo atmosfera komety może również wykazywać ciśnienie siedemdziesięciu centymetrów słupka rtęci — do jakiego byli przyzwyczajeni — lecz atmosfe­ra ta nie nadaje się do oddychania, składa się bowiem z trują­cych gazów: cyjanu i dwucyjanu.

Opanowując odzywający się przy każdym oddechu ból pod­szedł do tlenomierzy, wykazujących zawartość tlenu w kabinie i w całej rakiecie. Oba wskazywały tę samą cyfrę: dwadzieścia procent, a strzałki nie wykazywały tendencji do zmiany poło­żenia. — „To już dobrze — pomyślał z ogromnym uczuciem ul­gi. — Mocny pancerz zewnętrzny rakiety, zrobiony z włókien szklanych, świetna ochrona przed meteorami, wytrzymał i te straszne uderzenia przy lądowaniu".

Naraz dziwna niekonsekwencja, jaka często rządzi biegiem myśli, podsunęła mu obraz szczupłej, rudowłosej młodej ko­biety, którą poznał w momencie, gdy jako laureatka otrzymy­wała z rąk przewodniczącego KWZŚ najwyższą nagrodę za wy­nalazek tej właśnie tkaniny z włókien szklanych. Jak żywy sta­nął mu także przed oczyma towarzyszący jej wówczas synek:

ładny, inteligentny chłopak o mocno rumianej, zdrowej cerze, tylko bardzo pewny siebie i niesłychanie rozpieszczony. Cieka­we, co się z nim stało? Jakże to już dawno, kiedy go widział...

Ostre światło latarki elektrycznej przywołało go do rzeczy­wistości. Opanował się i natychmiast zaświecił własną — w ka­binie zrobiło się widniej. To Laennec świecąc sobie jedną rę­ką, drugą starał się rozpiąć rzemień przytrzymujący na fotelu nieprzytomnego Verniera. Schylona nad pulpitem nawigatora siedziała nieruchomo Nora — jęczała cicho, z czoła jej ciekła strużka krwi. Bertrand podszedł do niej, ale natychmiast zwró­cił się do Laenneca:

Niech pan zostawi Verniera, jest nieprzytomny. Im dłu­żej to potrwa, tym dla niego lepiej. Proszę ratować Norę, ran­na jest w głowę! — dysponował energicznie.

Właściwie mógłbym sam opatrzyć Norę, ale najważniejszy jest stan reszty załogi" — mówił do siebie z trudem schodząc po nachylonych schodach.

Zazwyczaj w momencie lądowania miejscem, gdzie przebywa­ła wolna od zajęć służbowych część załogi, była jadalnia. Jej

miękko wyściełane meble i ściany także tym razem uchroniły zebranych tam ludzi przed ranami i skaleczeniami. Człowiekiem bardzo rozgoryczonym okazał się tylko lekarz, bo wstrząsy przy lądowaniu pomieszały mu zupełnie jakąś niezwykle ciekawą partię szachów, mimo iż do gry używał szachownicy magnetycz­nej, na której — nawet przy największych przechyłach rakiety — figurki trzymały się zawsze doskonale. Bartrand zastał resztę załogi w komplecie z wyjątkiem obu mechaników.

Poszli szukać uszkodzeń w przewodach świetlnych — od­powiedział na jego pytanie Gerard. — Ale nie chcieli mnie za­brać ze sobą! — dokończył żałośnie.

Bertrand powściągnął uśmiech — nie czas na zabawę, teraz każda minuta była droga.

Do momentu zderzenia z Ziemią pozostawało trzydzieści trzy godziny i trzydzieści pięć minut. W tym czasie trzeba w różnych punktach komety założyć ładunki jądrowe i wystartować. Awa­ria przy lądowaniu niezwykle utrudni zadanie, przed startem trzeba bezwarunkowo ustawić rakietę w pozycji pionowej. Roz­pocznie się walka o sekundy. Jedyną dodatnią stroną w tej sy­tuacji było o połowę mniejsze w stosunku do ziemskiego ciąże­nie, jak wykazywał grawimetr. To powinno znacznie ułatwić całą sprawę, ponieważ mimo wszelkiej mechanizacji bez pracy fizycznej się nie obejdzie.

Bertrand zwrócił się do Gerarda i do lekarza, by poszli po­móc Laennecowi przenieść Verniera i Norę do kabiny szpital­nej. Sam wraz z drugim radarzysta przeszedł do komory ska-fandrowej — niepodobna już było dłużej odkładać zbadania po­wierzchni komety. Ku wielkiej ich radości światło zapaliło się zanim jeszcze weszli do komory. Po drodze przyłączył się do nich doświadczony mechanik La Brie; w parę minut później wszyscy trzej schodzili po drabince na nieznaną ziemię.

Gdy elektryczny mechanizm otworzył dolne wejście do kadłuba rakiety, oczom ich ukazało się dziwne zjawisko. Na wszystkich krawędziach, iglicach i wystających częściach rakiety jarzyły się migotliwym, fioletowym światłem płomyki wyładowań elek­trycznych, które kiedyś żeglarze nazywali „ogniami św. Elma". Nisko nad głowami wisiały czerwonozłocistej barwy obłoki, raz po raz rozdzierane olśniewająco białymi zygzakami błyskawic.

Słońca ani gwiazd widać nie było, ale blask chmur i wyładowań elektrycznych dostatecznie oświetlał rozległą przestrzeń. Wokoło puste, nagie, ciemnozielone skały poprzecinane licznymi rozpa­dlinami. W pierwszej chwili wydało im się, że pośród urwisk skalnych poruszają się jakieś żywe istoty z pochodniami, po do­kładniejszym przyjrzeniu się stwierdzili jednak, że to elektrycz­ne płomyki bijące z iglic skalnych i krawędzi. Wyskakiwały nagle i zaraz znowu gasły w migotliwym tańcu jak błędne ogni­ki nad bagnami. Wprawdzie Bertrand już z nieprawidłowego działania radaru wywnioskował, że gazowa osłona jądra komety jest mocno naelektryzowana, jednakże nie spodziewał się tak intensywnego pola elektrycznego. Od razu przyszło mu na myśl, że prawdopodobnie połączenia z Ziemią nie uda się nawiązać tak długo, póki nie opuszczą komety. Tak było w istocie, ale nie to było największą tragedią, jaka ich spotkała.

Wszyscy musieli zabrać się do pracy, nikt nie miał prawa próżniaczyć. Skoro tylko z wielkim trudem udało im się dopro­wadzić rakietę do pozycji pionowej i tym samym uzyskać moż­ność wyprowadzenia śmigłowca odrzutowego, drugi pilot na­tychmiast wyruszył na lot zwiadowczy. Towarzyszył mu jako obserwator Leannec, który z fatalnego lądowania wyszedł tylko ze złamanym małym palcem u ręki. Bertrand, La Brie, Gerard i Duval gorączkowo zabrali się do pracy przy podnoszeniu ra­kiety do właściwej pozycji i wymiany złamanego amortyzatora. Bertrand nie bez goryczy wspominał przy tym fatalny manewr Verniera. Awaryjne lądowanie rakiety było bez wątpienia jego winą, zbyt późno włączył resztę silników hamujących. Myśli te nie dawały mu spokoju przez cały czas, gdy ustawiali ruszto­wanie pomocnicze i zakładali pod rakietę lewar hydrauliczny.

Czy jednak nie on sam ponosił za to część winy — i to znacz­ną jej część?

Wiedział przecież, że Vernier miał stargane nerwy, że ostat-nią droga powrotna z Marsa — która omal nie skończyła się katastrofą pilotowanej przez niego rakiety — spowodowała uraz psychiczny. A jednak gdy na pierwszego pilota tej wyprawy zaproponowano właśnie Verniera — nie zaprotestował ani sło­wem. Nie wystąpił także ze sprzeciwem, gdy sam objął dowódz­two wyprawy. Gorzej jeszcze: powierzył Vernierowi dokonanie

manewru lądowania, najbardziej skomplikowanej części całego lotu rakiety! Na myśl o tym dreszcz przebiegł mu po plecach, mimo iż temperatura wewnątrz skafandra nastawiona była na dwadzieścia stopni. „Podczas lądowania był pod moimi rozkazami i gdyby nie robił nic innego, tylko ściśle je wykonywał, nie stałoby się nic złego" — powtarzał sobie w duchu. Czuł jednak dobrze, że trochę mija się z prawdą i że logika jego rozumowa­nia nie jest zupełnie przekonywająca.

Wymiana amortyzatora pochłonęła dziesięć godzin ciężkiej pracy. Tymczasem Kerguelen i Laennec dawno już wrócili. Wy­konali bardzo niebezpieczny lot na przestrzeni trzech tysięcy kilometrów. Niskie chmury zmuszały do lotu na nieznacznej wysokości nad bardzo nierównym terenem. Radar nie działał, trzeba było szukać drogi ultradźwiękiem. Nim właśnie prowadził ich Christian z pokładu rakiety. Ale zasięg tego urządzenia jest znacznie mniejszy niż radaru, i to właśnie zwiększało jeszcze niebezpieczeństwo w momentach, gdy trzeba było zastosować większą szybkość helikopteru.

Raport obu ludzi zdziwił Bertranda, podobnie jak magne­tyczny zapis ich kamery telewizyjnej. Wszystkie znane dotych­czas komety były normalnie zbiorowiskiem większych i mniej­szych głazów czy całych brył. To natomiast, co pokazywał film, to teren jednolity, a z pomiarów, jakie Kerguelen i Laennec dokonali podczas lotu wynikało, że głowa komety, na której wylądowali, nie większa jest od Księżyca, chociaż masa jej jest niemal dwukrotnie większa. Przy tym powierzchnię tworzą ska­ły podobnego rodzaju jak na Ziemi, granity wulkaniczne. Wi­docznie, wnętrze komety składa się z metali ciężkich — nasuwało się jedyne wytłumaczenie.

Nie było czasu na roztrząsanie tych zagadnień. Bertrand szybko szkicował mapę przyszłego lotu, posługując się przy tym filmem i współrzędnymi poszczególnych odcinków trasy heli­kopteru. Oznaczył na niej punkty, gdzie należało przy pomocy ultrarezonatorów Klouzala wywiercić otwory i umieścić ładunki jądrowe. Tymczasem reszta załogi wyładowała już materiały wybuchowe — z wyjątkiem zapalników penitynowych, których rozlokowanie wymagało największej ostrożności.

Bertrand nieustannie kontrolował czas na stoperze, urucho­

mionym w momencie rozpoczęcia robót. Z czasu dzielącego ich od zderzenia z Ziemią upłynęła już jedna trzecia, pozostało dwa­dzieścia godzin, ale kometę trzeba opuścić co najmniej na pięć godzin przed terminem zderzenia. Więc już tylko za niecałych piętnaście godzin. Co jeszcze należy w tym czasie zrobić?

Szybko obliczał w myślach: na rozmieszczenie i założenie ładunków starczy aż nadto dziesięć godzin, a nawet mniej. Tym­czasem mechanicy wymienią uszkodzony szereg bocznych dysz. Dwie godziny rezerwy na nieprzewidziane okoliczności. Można więc trzy godziny przeznaczyć na sen, który wzmocni wyczer­pane siły. Wydał krótkie polecenie: jeść i spać.

Na jedzenie nikt specjalnie nie miał ochoty, ale o śnie ma­rzyli wszyscy — padali wprost ze zmęczenia.

Bertrand teraz dopiero przypomniał sobie o Norze. Menne-val uspokoił go jednak: tylko nieznaczna rana cięta na czole i lekki wstrząs mózgu. Śpi spokojnie, podobnie jak Vernier...

Jadalnia szybko opustoszała, Bertrand został sam. „Nora śpi — zastanawiał się. — Niechże śpi chociażby cały dzień i noc. Ja sam ją w nawigacji zastąpię". — I nagle ogarnęło go jakieś dziwne uczucie czułości. Gdy sobie to uświadomił, lęk go ogar­nął. Znużonym spojrzeniem obiegł pustą jadalnię.

Czas spać — szepnął. — Niedługo odezwie się sygnał elektryczny, budzący całą załogę.

Już chciał wstać, gdy naraz drzwi się otwarły i wszedł La Brie. Blady był, lecz twarz miał spokojną. — Szefie, RM-12 nie wystartuje! — powiedział cicho.

Bertrand spochmurniał. Znał tego człowieka od wielu lat, razem brali udział w „Akcji L" i w pierwszych lotach na Marsa. Nigdy nie pozwalał sobie na jakieś niemądre żarty nawet w sto­sunku do kolegów, a cóż dopiero do przełożonego. Wysiłkiem woli opanował wzburzenie.

Dlaczego mamy nie wystartować? — spytał spokojnie wskazując mechanikowi fotel naprzeciwko.

Stary mechanik usiadł i z powagą zapalił papierosa zanim zdobył się na odpowiedź.

Ponieważ większość bocznych dysz została zniszczona przez uderzenie o skały, a zapasowych nie mamy — mówił powoli

między jednym a drugim wielkim kłębem szaroniebieskawego

dymu.

Jak to? Nie mamy zapasowego szeregu dysz? — głos Bertranda zabrzmiał tak ostro, że La Brie rzucił nań przerażone spojrzenie. — Przecież jest w spisie!

La Brie ruszył ramionami.

Mamy dwa komplety dysz pionowych, zamiast jednego, ale ani jednego kompletu bocznych... — tłumaczył powoli.

Bertrand uśmiechnął się z goryczą. Znowu ten Vernier! On przecież miał nadzór nad załadowaniem do magazynów rakiety zapasowych części maszyn.

Nie ma wyjścia, szefie — rzucił po chwili cicho La Brie.

Bertrand skinął głową. La Brie miał rację: dla załogi RM-12 nie było ratunku. Nawet gdyby odmówiła spełnienia straszli­wego obowiązku wysadzenia się w powietrze wraz z kometą, to i tak zginie w kilka godzin później przy zderzeniu komety z Zie­mią. Także dla RM-12 nie było możliwości ocalenia nawet w wy­padku, gdyby na jakimś większym odłamku komety przypad­kiem przetrwała wybuch. Prawdopodobieństwo takiej ewentual­ności było jeden na tysiąc — ale co potem? Wystartować się nie da — rakieta wraz z całą załogą wiecznie już będzie krążyła w kosmosie. Skończą się zapasy tlenu, wody i żywności. Wszyst-kich czeka śmierć.

Myśl ta nie obudziła w nim przerażenia, tylko uczucie żalu i współczucia dla tych, którym wypadnie wraz z nim dzielić los. Nawet nikt na Ziemi nie będzie wiedział, dlaczego nie wró­cili, silne ładunki elektryczne osłony gazowej komety uniemożli­wiają wszelkie nawiązanie łączności drogą fal elektromagnetycz­nych. Odcięci od reszty świata — stali się rozbitkami w kosmo­sie. W dawnych czasach rozbitkowie mórz ziemskich zawsze mie­li jeszcze możność wiadomość o sobie powierzyć butelce rzuca­nej w kapryśne fale oceanu. Zdarzały się czasem takie wypadki — chociaż niezmiernie rzadko — że ktoś tę ich butelkową pocztę wyłowił i sprowadził pomoc. Tutaj takiej możliwości nie było.

La Brie poprzez szaroniebieskie obłoczki dymu obserwował twarz dowódcy. Bertrand zrozumiał jego spojrzenie, powiedział mu więc o czym myślał.

Istotnie tak jest, jak pan mówi — zgodził się mechanik,

gdy Bertrand skończył. — Ale niech się pan niepotrzebnie nie dręczy losem załogi, zwłaszcza tych młodych czy najmłodszych. Nie ma wśród nich nikogo, kto nie zazdrościłby załodze R-66!*) Twarz Bertranda rozchmurzyła się.

Ma pan rację, La Brie! — przyznał i spojrzał na zegar ścienny. — Idziemy spać! — postanowił. — Zostało nam jeszcze dwie godziny czasu, a do czekającej nas pracy musimy mieć świeży umysł i zdolność skoncentrowania myśli.

Skierowali się do wyjścia. La Brie, wychodząc ostatni, przed odejściem przyciemnił światło na najmniejsze natężenie.

W chwilę później z fotela poza łukiem wewnętrznej ściany

gdzie już wzrok obu rozmawiających mężczyzn nie sięgał

podniósł się jakiś cień. Jak zjawa z koszmarnego snu prze­mknął cicho przez mroczny pokój i zniknął w drzwiach wiodą­cych na spiralny korytarz.

*) W pierwszym okresie zasiedlania Księżyca wystartowała rakieta R-66 z załogą dwunastu ludzi. Z nieznanych powodów aparatura zawiodła i rakieta na Księżyc nigdy nie dotarła. Stała się jednak planetą księżyca. Dla uczczenia bohaterów parlament świata uchwalił pozostawić ją na wieczystej orbicie, chociaż w pewnym sensie utrudniała komunikację między Ziemią a Księżycem, (v. „Akcja L")

4. Eksplozja

Jeszcze przed zejściem do jadalni Menneval od-wiedził oboje pacjentów. Spali spokojnie, dal­sze doglądanie ich było już zbędne.

Niech sobie śpią, a gdyby które z nich się zbudziło, pro­szę mnie zawołać! — wydał polecenie czuwającej przy nich Ewie.

Do licznych dodatkowych funkcji stewardes należało także pielęgnowanie chorych oraz asystowanie przy operacjach. Po­siadały po temu solidne przygotowanie na trzyletnim kursie.

Ewa skinęła głową tłumiąc ziewanie.

Może pani spokojnie drzemać — dodał lekarz przed wyj­ściem zauważywszy jej zmęczenie. — Dałem im zastrzyki na­senne, wątpię, by się które z nich obudziło przed upływem trzech godzin.

Ewa uśmiechnęła się z wdzięcznością i gdy tylko drzwi się za lekarzem zamknęły wyciągnęła się z uczuciem przyjemnego zmęczenia w wygodnym, miękkim fotelu, opierając głowę na poduszce — zanim jeszcze doktor doszedł do jadalni usnęła głębokim, mocnym snem młodości.

Nora spała spokojnie i cicho. Vernier natomiast oddychał głęboko, na czole jego perliły się krople potu. Cichy, harmonij­ny szmer oddechów trojga śpiących rozlegał się przez kilka tylko minut — potem zmącił się nagle. Z gardła Verniera wydarł się jakiś charkot, potem przeciągły jęk i znów zaległa cisza, pilot uniósł się gwałtownie na łokciu i szeroko otwartymi oczyma

rozejrzał się wokoło. Dostrzegł spokojnie śpiącą w fotelu Ewę, a na sąsiednim łóżku jakąś nieruchomą postać. Bandaż na gło­wie zasłaniał twarz, nie mógł więc jej rozpoznać. Jasnoniebieskie ściany i sufit wydały mu się jakieś bardzo niezwykłe — minęła chwila, zanim zorientował się, że to kabina szpitalna. W głowie miał chaos i pustkę, nie mógł zupełnie pozbierać myśli, gardło zaschnięte, a kiedy spróbował przełknąć ślinę, odezwał się nie­przyjemny ból. Naraz uwagę jego przykuła stojąca na stoliku obok łóżka karafka z jakimś ciemnobrunatnym płynem. Pił z niej długo i chciwie — napój przyjemnie chłodził gardło, myśli za­czynały się rozjaśniać.

Nagle z całą zdumiewającą wprost jaskrawością stanęły mu przed oczyma ostatnie chwile przed lądowaniem. Słyszał ostry, gniewny głos Bertranda, polecający włączenie wszystkich dysz hamujących. Przypomniał sobie także swe własne zdumienie wobec tego rozkazu. Potem jakieś tępe uderzenie w skroń — ciemność i cisza. Sięgnął ręką do głowy, namacał bandaż-Więc to było naprawdę... Ale co się działo potem? Pytanie to interesowało go tak bardzo, że już chciał zbudzić Ewę i zapytać, w ostatnim jednak momencie powziął inną decyzję. Ostrożnie zsunął się z łóżka, włożył miękkie, szpitalne pantofle i tylko w bieliźnie cichutko wymknął się z kabiny. Wewnątrz rakiety panowała niezwykła cisza — to go zaskoczyło. Tak wyglądało, że wszyscy śpią. Vernier zawahał się chwilę, potem zaczął scho­dzić piętro niżej, do jadalni. Bo jeżeli ktoś nie śpi, na pewno będzie w tej, zajmującej całe ósme piętro kabinie.

Przypadek zdarzył, że Vernier rozminął się z pierwszym me­chanikiem, który właśnie wysiadał z windy, gdy on sam wcho­dził do jadalni. Szyb windy tworzył między nimi przegrodę, tak że jeden drugiego nie widział. W tej części jadalni, do której wszedł pierwszy pilot, nie było nikogo. Vernier już miał przejść do drugiej części biegnącej w krąg kabiny, gdy naraz dole­ciały go pierwsze słowa meldunku La Brie, że RM-12 nie wystar­tuje. Wypowiedziane były cicho, ledwie je usłyszał, ale zareago­wał na nie jak na uderzenie piorunu. Jak to, jego rakieta nie wystartuje? Ale dlaczego? Któż mógłby jej w tym przeszkodzić? Zatrzymał się i usiadł w głębokim fotelu, niknąc w nim niemal

zupełnie. Ukryty przed wzrokiem obu mężczyzn za wewnętrzną w kształcie walca ścianą, wysłuchał całej rozmowy.

W chorobliwie podrażniony umysł poszczególne zdania zapa­dały jak nieubłagany wyrok, od którego nie ma apelacji, łączyły się w logiczny łańcuch, ale wywoływały zarazem wyimaginowane wizje, których wytrącony z normalnych funkcji mózg nie mógł posegregować, sprostować ani osądzić krytycznie. Oczywiście za brak bocznego szeregu dysz Bertrand jemu przypisuje winę — to pierwszy pilot zrozumiał doskonale. Nie potrafił jednak wziąć tego zarzutu pod rozwagę, osądzić samego siebie. Pozostawało tylko uczucie goryczy i żalu do dowódcy. Pilot orientował się, że bez wymiany uszkodzonych bocznych dysz rakieta nie może wy­startować, ale nie uświadamiał sobie, że ten brak jest nie do za­stąpienia, że los rakiety wraz z całą załogą jest nieodwołalnie przesądzony.

To będzie w rozgrywce nowy atut dla mych wrogów" — myślał gorączkowo.

Należał do najstarszych i najbardziej doświadczonych pilo­tów pojazdów kosmicznych. Przed kilku laty odznaczył się pa­rokrotnym szczęśliwym lądowaniem w wyjątkowo niesprzyja­jących warunkach, od tego czasu powierzano mu najtrudniejsze zadania. Odnosił liczne sukcesy, potem jednak przyszedł okres, kiedy musiał stawić czoła bardziej skomplikowanym sytuacjom. Podczas ostatniego lotu z Marsa cudem prawie wymknął się z burzy piaskowej, podczas której uległa katastrofie bliźniacza rakieta RM-10. Pod koniec tej niemal tragicznej podróży, przed lądowaniem na Ziemi, omal nie stracił swego pojazdu przez zderzenie z meteorem. Miało to miejsce na niebezpiecznym od­cinku toru, gdy przelatywali przez jonosferę ziemską. Zazwy­czaj radar meteoryczny pracował na tym odcinku bez zarzutu, ale niezwykle wzmożona aktywność Słońca tak dalece zwięk­szyła ładunki elektryczne tego pasma atmosfery, że aparat chwilami w ogóle przestawał działać. Niebezpieczeństwa unik­nęli w ostatniej chwili, raczej skutkiem szczęśliwego zbiegu okoliczności niż dzięki jego osobistym wysiłkom. Teraz z głębi pamięci zaczęły chaotycznym kłębowiskiem wynurzać się za­równo inne, dawniejsze wspomnienia, jak i te z ostatnich cza­sów. Czyż to nie jemu kiedyś przypisano winę za niepowodze­

nie wyprawy do bieguna północnego na Marsie? Jeden czło­wiek wówczas zginął, a niewiele brakowało, by Bertrand stracił nogę. Helikopter, który im wysłał na pomoc, zabłądził w granatowych chmurach krystalicznego lodu. Łączność radio­wa została przerwana, prowadzenie radarem z bazy też zawiodło. Zarzucano mu wówczas, że zbyt późno wysłał helikopter i że nie zwracał uwagi na ostrzeżenia meteorologów. A czyż w ogóle istniała wtedy na Marsie jakaś stacja meteorologiczna, podają­ca godne zaufania prognozy? I ten gniewny ton rozkazu Ber­tranda teraz właśnie, kiedy lądowali na komecie Speranskiego! Czyż to jego wina że rakieta wbrew wszelkim oczekiwaniom uległa sile ciążenia i zaczęła spadać jak kamień? Czyż nie uru­chomił natychmiast dysz hamujących, gdy tylko usłyszał wrzask­liwy rozkaz Bertranda?...

Jeżeli teraz RM-12 nie wystartuje, znowu winić będą jego, a nie Bertranda, dowódcę wyprawy. Tamten bardzo łatwo wykręci się z kłopotów, zasłaniając się brakiem zapasowego szeregu dysz...

Dalej już myśli Verniera nie sięgały — umysł jego praco­wał jakby połowicznie. Zdanie obu rozmawiających mężczyzn, że dla załogi nie ma ratunku, nie dotarło zupełnie do jego świa­domości. Opętała go jedyna myśl, przekreślająca zarazem wszyst­kie inne: za wszelką cenę trzeba przeszkodzić wybuchowi! Nie może pozwolić, by pojazd przez niego pilotowany został zniszczo­ny przez akcję jego własnej załogi! W chorobliwie przeczulo­nym mózgu obraz rozpadającej się w drzazgi RM-12 nabierał potwornych rozmiarów. Wydawało mu się, że już widzi oślepia­jący błysk eksplozji jądrowej, że słyszy straszliwy trzask roz­padającej się rakiety. Ukrył głowę w dłoniach i jęknął z bólu.

W momencie tym był już sam. Zamknęły się drzwi za obu wychodzącymi mężczyznami, jadalnia pogrążyła się w głębokim mroku. Chwilę jeszcze siedział w fotelu. Gdy się podniósł, miał zupełnie jasny plan działania. Jeden tylko jest sposób uniemożli­wienia wybuchu — zapalniki muszą zniknąć. Zniszczyć ich nie­podobna, byłaby to impreza zbyt niebezpieczna, wymagająca długich przygotowań. Bertrand powiedział, że pozostaje im jeszcze dwie godziny, potem sygnał dzwonków elektrycznych

podniesie na nogi całą załogę. Dwie godziny... akurat dosyć czasu, by ukryć zapalniki w takim miejscu, gdzie nikt ich nie znajdzie. Doskonale wiedział, gdzie są schowane: część z nich znajduje się w górnym magazynie, część w dolnym. Zapalniki składały się z mieszaniny plutonu 239 i pewnych izotopów ura­nu. Gdy osiągnęły określoną masę, eksplodowały automatycznie, tak jak bomby atomowe przed wiekami. Dlatego też magazyno­wano je partiami, poszczególne części w określonej od siebie odległości.

Vernier z pełną świadomością szybko przystąpił do dzieła. Najpierw włożył skafander — nakładając hełm jęknął z bólu uraziwszy się przypadkiem w zranione miejsce na głowie. Spraw­dził dokładnie, czy dobrze funkcjonują wszystkie aparaty w je­go stroju: regulacja temperatury, oświetlenie, mikrofon, nadaj­nik i odbiornik.

Z kolei windą wjechał na najwyższe piętro, gdzie mieściły się magazyny. Winda działała bezgłośnie, zresztą cała załoga spała — nigdzie nie było żywego ducha. Po czerwonych napi­sach ostrzegawczych natychmiast poznał kasety z zapalnikami. Każda z nich ważyła ponad trzydzieści kilogramów. Przy pa­nującej na powierzchni komety o połowę w stosunku do ziem­skiej mniejszej sile ciążenia, nie odczuł zbyt wielkiego ciężaru gdy pierwszą kasetę umocowywał rzemieniami na plecach. Przez moment błysnęła mu myśl: tu przecież powinien gdzieś być za­pasowy szereg dysz, pamiętał dokładnie, że wpisywał go na listę... Już miał zacząć szukać, ale powstrzymało go spojrzenie na zegarek: z pozostałego do dyspozycji czasu minęło dziesięć minut. Zresztą na to będzie czas później, gdy powróci po wy­konaniu planu. I wówczas pokaże Bertrandowi, że jego zarzuty były niesłuszne.

Znalazłszy się ze swoją paczką na dworze i złożywszy ją ostrożnie na ziemi, pobieżnie tylko powiódł spojrzeniem wo­koło. Chwilkę przyglądał się z uwagą rozświetlonym, wiszącym nisko gęstym chmurom, przelatującym ognikom elektrycznym i błyskawicom. Ale rzut oka na stojący niedaleko rakiety wóz gąsienicowy wyrwał mu z gardła okrzyk radości. Teraz dopiero zrozumiał, że bez pomocy maszyny jego zadanie byłoby właści­wie niewykonalne. W parę minut później przyniósł drugą ka­

setę. Już miał ją położyć obok pierwszej, gdy nagle przypom­niał sobie: odległość krytyczna!

Pot przerażenia oblał mu czoło, śmiertelny lęk sparaliżował na chwilę ruchy. Sam byłby dokonał dzieła zniszczenia, przed którym chciał ratować swój pojazd kosmiczny!

Urządzenie odpalające zapalników plutonowych tworzyło walec metalowy dziesięciometrowej długości. W każdym jego końcu należało umieścić połowę ładunku zapalnika, potem zaś w oznaczonym momencie aparat automatycznie przesuwał obie części ku sobie. Przy zetknięciu w połowie walca następowało przekroczenie masy krytycznej, co powodowało wybuch.

Dziesięć metrów... Takiej odległości między obu skrzynkami nie da się zachować w wozie, trzeba jechać dwa razy. Także i nie łatwy do jazdy teren będzie stanowił pewną przeszkodę...

Starannie ulokował skrzynkę pod siedzeniem, wsiadł do wozu, przypiął rzemienie i zamknął hermetyczne wejście. Otwo­rzył wentyl zbiornika ze sprężonym powietrzem i kilkakrotnie przeczyścił wnętrze wozu, usuwając z niego trującą atmosferę gazów cyjanowych. Skontrolował wskaźnik tlenomierza, zdjął hełm i uruchomił wóz. Powoli i cicho zjechał po rozległym zboczu w głęboki wąwóz. Teren był nierówny, ale szerokie gą­sienice mocno trzymały się skał. Zdecydował się zwiększyć szybkość. Motory elektryczne zagrały wyższym tonem, wóz sza­leńczo podskakiwał na głazach. Vernier po chwili zmniejszył szybkość i spojrzał na tachometr — przed odjazdem nastawił go na zero, teraz wskazywał dziesięć kilometrów. Blisko dwa­dzieścia minut trwało pokonanie tej odległości — na powiększe­nie jej zabraknie czasu. Zresztą to i tak niepotrzebne...

Skręcił w wąski, bardzo urwisty jar, tempo jazdy musiał jeszcze zwolnić. Przejechawszy paręset metrów zatrzymał wóz, nałożył hełm, skontrolował aparaturę skafandra, otworzył drzwiczki i ostrożnie wyniósł kasetę. Sterta zwalonych brył ka­miennych sama narzucała się na skrytkę. Nie bardzo się napra­cował odrzucając kilka brył, potem we wnękę wsunął skrzynkę i zakrył tak, że nawet najskrupulatniejsze poszukiwania nie zdołałyby jej wykryć. Wyjeżdżając z bocznego jaru przypomniał sobie, że powinien zapamiętać położenie skrytki, by jadąc po raz drugi nie wjechać na nią przypadkiem. Uwagę jego zwrócił

charakterystyczny występ skalny w kształcie głowy psa. Do­strzegł ją właśnie przy końcu bocznego jaru, w miejscu, gdzie wąska rozpadlina przechodziła w szerszy, wiodący ku rakiecie wąwóz.

Świetny znak, tego już przegapić niepodobna! — ucieszył się głośno.

W momencie tym nie pamiętał o dwóch rzeczach. Otóż każde miejsce w nieznanym terenie w zależności od tego, z której strony na nie patrzymy, wygląda inaczej. Przy wyjeździe z ja­ru skała wydała się podobna do psiej głowy, ale przy jeździe w przeciwnym kierunku na pewno już tak samo wyglądać nie będzie.

Przyszło mu to na myśl dopiero w chwili, gdy wioząc drugą kasetę zaczął szukać dla niej odpowiedniego miejsca. Skręcił w bok wmawiając w siebie, że to nie to samo miejsce, że skały przy wjeździe w boczny jar wyglądają zupełnie inaczej niż w rozpadlinie, gdzie ukrył pierwszą kasetę.

Na wszelki wypadek obejrzał się jeszcze wyglądając przez tylne okienko.

W fioletowym blasku nieustannych błyskawic najzupełniej wyraźnie rysowała się głowa psa!

Przeraził się, ale wnet inna myśl przekreśliła bezapelacyjnie wszelkie wrażenia i odczucia.

Cóż za szaleństwo w ogóle wozić drugą kasetę! Dość prze­cież usunąć jedną, a już zapalnik nie uzyska masy krytycznej, skoro zabraknie drugiej części!

Wóz zarzucił, podskoczył na jakiejś przeszkodzie, przechylił się na bok, opadł, znów się przechylił. Vernier nie zdołał na­wet uświadomić sobie, że przejeżdża właśnie przez stertę ka­mieni, pod którą ukrył pierwszą kasetą...

Olśniewający płomień wystrzelił wysoko pod jasne obłoki, straszliwy huk rozdarł gęstą atmosferę i potoczył się na wszyst­kie strony.

Dotarł i do rakiety, a chociaż odległość stłumiła go znacznie obudził jednak całą załogę dziesięć minut wcześniej, nim ode­zwał się sygnał budzika.

Nikt z wystraszonych kobiet i mężczyzn nie wiedział, że w miejscu wybuchu powstał potężny krater, z którego nie­

ustannie bije świetlisty słup naelektryzowanego pyłu, niosąc się na odległość tysięcy, tysięcy kilometrów.

Natomiast wszystkie obserwatoria na Ziemi, na Księżycu i na Marsie zanotowały, że w tym momencie do poprzedniego warkocza komety Speranskiego przyłączył się jeszcze drugi, ciągnący się za jej świecącą głową na odległość wielu milio­nów kilometrów, aż ku orbicie Marsa.

5. Spotkanie z ziemią

Wszystkie obserwatoria ziemskie, posiadające w danym momencie odpowiednie po temu

warunki, bacznie obserwowały lot RM-12. Utrzymywano stały, normalny radiowy kontakt z rakietą na falach ultrakrótkich.

Tymczasem kometa Speranskiego zbliżała się do Ziemi, jej wielkość i blask wzrastały z zaskakującą szybkością. Początko­wo, w pierwszych dniach po starcie rakiety, wciąż jeszcze była widzialna tylko przez teleskopy astronomów, najbystrzejsze na­wet oko nie zdołało jej wypatrzyć wśród kilku tysięcy widocz­nych gołym okiem gwiazd. Po tygodniu jednak ukazała się już jako gwiazda piątej wielkości, potem już rosła niesłychanie szybko. Dziesiątego dnia po starcie RM-12 z lotniska w Himala­jach głowa komety Speranskiego świeciła trzy razy mocniej niż Wenus, najjaśniejsze po Księżycu ciało niebieskie, a jej zakrzywiony jak turecka szabla warkocz przecinał jedną trzecią nieba. Widać ją było nawet za dnia. Na niej też skupiała się uwaga mieszkańców Ziemi.

Całe kolumny prasy codziennej, wszystkie programy ra­dia i telewizji poświęcone były bez reszty komecie Speranskiego i śmiałej wyprawie RM-12. To zainteresowanie zepchnęło na plan dalszy wszelkie inne ważne informacje, z akcją zasiedla­nia planety Wenus włącznie. „Wiek Kosmiczny", dziennik ilu­strowany, którego reporter Gerard Cocher przebywał na po­kładzie RM-12, nie był w stosunku do reszty prasy specjalnie

uprzywilejowany. Nadawane przez radio reportaże Gerarda od­bierały różne stacje, podobnie jak i przesyłane z rakiety pro­gramy telewizyjne. Więc też mieszkańcy kuli ziemskiej byli szczegółowo informowani o wszystkim, co działo się na pokła­dzie RM-12.

Łączność radiowa z RM-12 zerwana została tuż przed jej lądowaniem na komecie Speranskiego. Nikogo to jednak nie zdzi­wiło, zresztą w godzinę później podano odpowiednie wyjaśnie­nie tego faktu. W tym czasie kometa znajdowała się w odleg­łości trzydziestu jeden milionów trzystu piętnastu tysięcy kilo­metrów od Ziemi, tak że odległość tę, wymierzoną normalnie na zasadzie trygonometrii, można było skontrolować przy po­mocy radaru. Te ostatnie jednak pomiary nagle całkowicie za­wiodły, chociaż przebiegają one prawidłowo nawet przy znacz­nie większych odległościach. Astrofizycy niepowodzenia tych prób rzeczowo wyjaśnili niezwykle wysokim stopniem jonizacji osło­ny gazowej jądra komety. To także ich zdaniem było przyczyną braku łączności radiowej z rakietą.

Wiara w powodzenie imprezy RM-12 była na całym świecie tak niezachwiana, że w dzień 7 marca — data, kiedy miało dojść do zderzenia z kometą — „Wiek Kosmiczny" mógł sobie pozwolić w numerze na humorystyczny tytuł artykułu wstęp­nego: „Czy jutro nad Atlantydą wzejdzie jeszcze słońce?" W ar­tykule tym autor bardzo dowcipnie omawiał skutki możliwego zderzenia z kometą na terenach Atlantydy, nowego lądu kuli ziemskiej, powstałego drogą częściowego osuszenia oceanu. W ta­kim wypadku zakłócenie normalnego trybu codziennego życia stworzyłoby warunki do powstawania najbardziej nieoczekiwa­nych sytuacji — od zerwania komunikacji aż po zniszczenie sztucznej regulacji klimatu.

Ten artykuł wstępny cieszył się ogromnym powodzeniem, tym bardziej, że autor zgrabnie pominął wszelkie tragiczne kon­sekwencje, sugerując fakt, iż poszczególne części rozbitej tuż przed zderzeniem komety szczęśliwie spadły na niezamieszkałe tereny lądu.

Niepokój zaczął się dopiero tego samego dnia w późnych godzinach popołudniowych światowego czasu, który kierując się wielowiekową tradycją ustalono według prastarego obserwato­

rium w Greenwich. Pierwsi zaczęli denerwować się astronomo­wie z obserwatoriów położonych na wschodzie. Panowała tam już noc, sztucznie regulowana pogoda ustaliła jasne niebo. Ściśle z góry obliczone wszystkie etapy akcji ratunkowej RM-12 zgod­ne były całkowicie z jej istotnym przebiegiem do chwili, gdy kontakt z rakietą został przerwany. Wiadomo było niemal co do minuty, ile czasu trzeba będzie na rozmieszczenie ładunków jądrowych i przygotowanie zapalników z opóźnionym zapłonem. Włączono także do obliczeń czas potrzebny na konieczny po tej pracy odpoczynek załogi RM-12. Najkrótszy termin dokonania eksplozji — przed tym jednak rakieta musiała wystartować z ko­mety — wynosił pięć godzin. Moment zderzenia komety z Zie­mią bez interwencji RM-12 ustalono na godzinę 23,30 świato­wego czasu — to znaczy, że najpóźniej o godzinie 18,30 kometa powinna rozpłynąć się w niknący wprost w oczach obłok, wraz z którym zniknie także jej ogromny, podwójny warkocz, prze­cinający o tej porze łukami cały nieboskłon.

Ale przecież uprzednio RM-12 opuści kometę, a podawane z niej przez radio wiadomości powinny dotrzeć do słuchaczy na Ziemi, ponieważ naelektryzowane chmury wokół komety nie będą już stanowiły przeszkody...

Tymczasem wszystkie te oczekiwane zmiany nie nastąpiły. Minęła godzina 19,00, megafony wciąż milczały, nie odezwał się w nich żaden dźwięk, który można by przypisać nadajnikom RM-12. Kometa na tle jasnego nieba świeciła złowrogo, zdawała się zataczać regularny łuk, co było tylko objawem ruchu wiro­wego Ziemi, a przy tym rosła w oczach. Niepokój udzielił się także mieszkańcom Ziemi na obszarach gdzie już zapadła noc, a niebo było jasne. Mimo iż w grę wchodziły tereny nie zagro­żone bezpośrednio zderzeniem z kometą — na Atlantydzie było teraz widno, późne popołudnie — niepokój wzrósł tam do tego stopnia, że trzeba było przez wszystkie umieszczone w miejscach publicznych megafony wygłaszać uspokajające przemówienia do tłumów gromadzących się na wolnych przestrzeniach. Tłumy te rosły nieustannie, stanowiąc poważną przeszkodę w komuni­kacji naziemnej.

Zanim jeszcze słońce zaszło nad wschodnią Atlantydą, nie­pokój zaznaczył się także wśród ludności i tej części świata,

która miała być bezpośrednim celem komety. W tym czasie ko­meta Speranskiego świeciła już tak jasno, że widać ją było wyraźnie obok skrzącej się tarczy Słońca.

Plany załogi RM-12 po wylądowaniu na komecie mogły ulec jakimś nieoczekiwanym zmianom — odezwały się megafo­ny. — Bez wątpienia, wbrew wszelkim wyliczeniom, moment zniszczenia komety został przesunięty. Fakt ten jednakże nie daje żadnych podstaw do obaw. RM-12 posiada najbardziej do­świadczoną załogę, jaką udało się skompletować, na jej pokła­dzie przebywają najwytrawniejsi fachowcy z wieloletnim do­świadczeniem, weterani „Akcji L". Kieruje nimi najlepszy kon­struktor rakiet kosmicznych, bohater z Marsa, znany całemu światu Robert Bertrand. Należy mieć zaufanie do niego i wiarę w zdolność jego zespołu. Wzywamy obywateli do rozejścia się do domów, powrotu do pracy i oczekiwania przy aparatach ra­diowych na dalsze wiadomości!

Uspokajające słowa powtarzane nieustannie przez megafony nie odnosiły skutku. Tłumy nie tylko się nie rozchodziły lecz stale rosły, a chociaż strach niby całun śmiertelny tłumił wszel­kie przemówienia, głosy setek tysięcy ludzi zlewały się w jeden głuchy, przeciągły huk, niby łoskot nadciągającej z daleka burzy.

W Atlancie, stolicy zagrożonej zniszczeniem nowej części świata, słońce zaszło tego dnia o godzinie 20,00 czasu świato­wego. Godzinę przedtem na dachu siedziby władz miejscowych wylądował helikopter, przywożąc Komitet Wykonawczy Zjedno­czonego Świata w komplecie. Komitet zebrał się natychmiast postanawiając obradować w permanencji. Decyzja przeniesienia KWZŚ ze stałej siedziby do ośrodka zagrożonego zagładą po­wzięta została pod naciskiem urzędującego prezesa Komitetu Wykonawczego, Irlandczyka O'Grady. Wiceprzewodniczący, po­ważny, starszy astronom rosyjski Golicyn, przestrzegał przed tego rodzaju krokiem. Uważał, że może on w/wołać wprost od­wrotny skutek, że niezwykła obecność Komitetu Wykonawczego w Atlancie powiększy tylko nerwowość i niepakój jej mieszkań­ców, zamiast w myśl intencji przewodniczącego spowodować pewne uspokojenie. Okazało się, że przewidywania jego były słuszne. Gdy tylko rozeszła się wiadomość o przyjeździe KWZŚ tłumy wzrosły dwukrotnie, a w okolicy gmachu rządu zaczęła

się mnożyć wypadki. Organa regulujące ruch były zupełnie bez­silne, nie zdołały nawet zapewnić swobodnego dojazdu karetkom pogotowia, jadącym do punktów, gdzie sygnalizowano wypadki.

Członkowie Komitetu, nie opuszczając miejsc przy konfe-rencyjnym stole, mogli zorientować się w powstałym ogólnym zamieszaniu — umieszczone na ścianach sali ekrany telewizyjne informowały o wszystkim, co działo się dokoła gmachu rządu.

Trochę po godzinie 21,00 nadeszły pierwsze wiadomości z por­tów, zalewanych potężną falą przypływu, przewalającą się po całej kuli ziemskiej, a wywołaną siłą grawitacji komety Spe­ranskiego. Spodziewano się tego co prawda, nikt jednak nie przy­puszczał, że fala będzie tak wysoka. Wszelkie obliczenia opierały się na przesłankach, że akcja RM-12 osiągnie upragnione rezulta­ty i że kometa przybliży się do Ziemi najwyżej na odległość sześciu milionów kilometrów, potem zaś się rozpadnie. Taka odległość mogła wywołać falę nieznacznej tylko wysokości, nie­groźną dla wybrzeży.

Tymczasem kometa była już znacznie bliżej, towarzysząca jej zbliżaniu się fala rosła nieustannie, wtargnęła na ląd nie tyl­ko w tych punktach, gdzie brzegi łagodnie opadały w morze, ale i do portów, chronionych kilkumetrowymi nabrzeżami. We wszystkich zagrożonych punktach kuli ziemskiej rozpoczęto na­tychmiast ewakuację budynków, którym groziło zatopienie. Na terenach gdzie nie istniało bezpośrednie zagrożenia zderzenia z kometą, ewakuacja przebiegała sprawnie. Inaczej jednak rzecz się miała na Atlantydzie.

Po częściowym osuszeniu oceanów stolica nowej części świa­ta, Atlantydy, zbudowana została na jej zachodnim wybrzeżu, tuż nad zwrotnikiem Raka. Wybrzeże opadało tu stromo pod powierzchnię oceanu, mimo to jednak prognoza oceanografów była bardzo niepocieszająca. Obniżony poziom wód podzielił Atlantyk na dwie części. Północna była całkowicie zamknięta, tylko od południa dwustukilometrowej szerokości cieśniną łą­czyła się z Oceanem Indyjskim, a wąskim przesmykiem wodnym, wciśniętym między przylądek Horn i poszerzoną Antarktydę, z Oceanem Spokojnym. Na tej właśnie wąskiej, ściśniętej ze wszech stron powierzchni wód należało oczekiwać niezwykłej wysokości fali.

I fala taka istotnie nadeszła. Członkowie Komitetu Wyko­nawczego w przerażeniu obserwowali dzieło zniszczenia w dziel­nicach portowych. Na rozkaz kapitana portu wszystkie większe jednostki morskie, zdolne stawić czoła wszelkim burzom, opuści­ły port zanim jeszcze fala osiągnęła krytyczną wysokość. Po­zostały tylko mniejsze statki motorowe — potężne zwały wody zrywały wszelkie cumy i łańcuchy kotwiczne, wyrzucały łodzie i statki na ląd, rozbijając je o ściany drapaczy chmur i o grube pnie drzew miejskich pasów zieleni.

Gdy nadeszła wiadomość o wtargnięciu fali przypływu, tłum podzielił się na dwie części: większość zebranych pozostała na swych punktach obserwacyjnych, spore grupy jednak ruszyły w stronę portu. Teraz właśnie ludzie ci w straszliwym popłochu wracali. Gwar na ulicach wzrósł do tego stopnia, że przewodni­czący kazał wyłączyć megafony łączące salę obrad z zewnętrz­nym światem. Sala ucichła, tym straszniejszy jednak był widok niemych tłumów ludzi, płynących jak wezbrana rzeka, w której słabsi przewracani lub deptani — tonęli.

0'Grady powiódł spojrzeniem po chmurnych twarzach człon­ków Komitetu.

Wydam polecenie, by oddziały SP przystąpiły do akcji — powiedział.

Nie odezwał się ani jeden głos za lub przeciw; tylko Goli-cyn ruszył ramionami. Ten odruch wątpliwości utwierdził jeszcze przewodniczącego w decyzji: wydał odpowiednie zarządzenie se­kretarzowi. W niecałą minutę uzyskał połączenie z dowódcą SP.

Czy może pan liczyć na swych ludzi? — zapytał go. Odpowiedź była twierdząca, ale niepewny jej ton zirytował przewodniczącego.

Niech natychmiast wyjdą na ulicę i rozproszą tłumy! — rozkazał surowo.

Przedstawiciel sektora francuskiego, członek Komitetu Wy­konawczego Levasseur, z powątpiewaniem kiwał głową.

Może pan widzi jakieś lepsze rozwiązanie, kolego?— za­pytał poirytowany 0'Grady.

Niestety. Gdybym był przewodniczącym Komitetu, użył­bym także oddziałów SP i również nic bym nie wskórał— od­powiedział łagodnym tonem Francuz.

SP, Służba Porządkowa, zastępowała w „wieku kosmicznym" wszelkie historyczne organa policyjne. Składała się z mężczyzn i kobiet, specjalnie dobranych po bardzo sumiennych badaniach psychotechnicznych i innych próbach. Byli to ludzie solidni, chętni, obdarzeni darem przekonywania, słowem: ludzie, którzy odznaczali się tym, co kiedyś określano jako „osobisty urok". Umieli pociągnąć za sobą zarówno jednostki, jak i całe zespo­ły ludzi. Rzecz prosta, że w ogóle nie byli uzbrojeni. Jedyną bronią ich był umysł i słowo.

Levasseur się nie mylił. Członkom SP — stawili się zresztą w znacznie mniejszej liczbie, bo i jedną trzecią z nich także ogarnęła panika — nie udało się nawet wejść w tłum. W tym straszliwym zgiełku ich ręczne megafony, w jakie ich wyposa­żono, okazały się bezsilne. Ludzie od razu zauważyli obecność SP — łatwo ich było odróżnić po jasnobłękitnym kolorze mundurów i złotych emblematach kuli ziemskiej na czapkach i naramien­nikach — i to stało się przyczyną jeszcze gorszej wrzawy, po­nieważ wiadomo było wszystkim, że tylko w momentach osta­tecznej konieczności Wydział Wykonawczy posługuje się Służbą Porządkową.

W chwili, gdy już szerzący się jak morowa zaraza strach za­czął z ulic docierać do niewzruszonych umysłów dwudziestu pięciu mężczyzn, członków Komitetu Wykonawczego Zjednoczo­nego Świata, nagle dość hałaśliwie wpadł do sali jeden z wielu sekretarzy — w ręku trzymał arkusz papieru.

Radiotelegram z Kapsztadu! — oświadczył rozradowanym tonem.

0'Grady z niechęcią zwrócił się ku niemu, lecz widząc jego rozjaśnioną twarz pohamował cisnącą mu się na usta dość ostrą naganę za zbyt głośne zachowanie. Wyrwał mu kartkę z ręki i pośród grobowej ciszy zaczął czytać jej treść:

Według ostatnich obliczeń Urxella, przeprowadzonych na zasadzie metody Duvala rozwiązywania zagadnienia trzech ciał, kometa Speranskiego minie Ziemię w odległości sześciu tysięcy pięciuset kilometrów. Dopuszczalny błąd w obliczeniach dwieście siedemdziesiąt kilometrów. Do zderzenia nie dojdzie. Likatlan.

0'Grady musiał uciec się do pomocy prezydenckiego dzwon-

ka, by uciszyć wrzawę, jaka po odczytaniu raportu z obserwa­torium w Kapsztadzie rozpętała się na sali.

F^o to Urxell, kto to jest Likatlan?... — pytał przedsta­wiciel Afryki Południowej.

Sam tego nie wiedział, ale obecny na zebraniu jego sekre­tarz posiadał wszelkie potrzebne wiadomości. Okazało się, że Likatlan to wybitny astrofizyk Murzyn, dyrektor obserwatorium w Kapsztadzie, Urxell zaś, Szkot z pochodzenia, należy do naj­zdolniejszych astronomów matematyków.

Przewodniczący natychmiast powziął decyzję:

Czy tak jest istotnie, czy nie, proszę natychmiast treść tego meldunku podać do wiadomości publicznej! — polecił kie­rownikowi sekretariatu.

Na szczęście łączność w Atlancie funkcjonowała normalnie, więc też w ciągu piętnastu minut radosna wieść, nadesłana z obserwatorium w Kapsztadzie, zabrzmiała z głośników radio­wych całego świata, przebiegła od bieguna do bieguna, od Ka­lifornii po wyspy Japonii.

Ludzie wieku kosmicznego mieli olbrzymie zaufanie do przed­stawicieli wiedzy i nauki, więc też informacja z Kapsztadu od­niosła cud'owny wprost skutek. Zgiełk i panika ustały jak na ko­mendę. Ludzie nie zatrudnieni przy pracach ratowniczych w do­tkniętych powodzią miastach nadbrzeżnych podporządkowali się natychmiast wskazaniem strażników ruchu, gromadząc się na otwartych przestrzeniach i stamtąd obserwując na jasnym niebie złowróżbnego napastnika z kosmosu.

Największe wrażenie robiła kometa Speranskiego w tych punktach, gdzie była widoczna tuż nad horyzontem na chwilę przed domniemanym zderzeniem z Ziemią. Kiedy pojawiła się na wschodniej części nieba, była chyba cztery razy większa niż Księżyc w pełni. W ciągu dziesięciu minut osiągnęła najbliższy Ziemi punkt orbity, a zarazem i największe rozmiary. W mo­mencie tym zajmowała całą trzecią część kwadrantu nieba, a świeciła tak mocno, że noc zmieniła w dzień. Na oczach olbrzy­mich mas ludzkich, obserwujących ją wśród dławiącej ciszy z zapartym tchem — ogromna, jarząca się zielonkawym blaskiem kula przetaczała się z wolna po niebie. Szła w górę, rosła, aż nagle... wyraźnie zaczęła maleć!

W dalszej wędrówce towarzyszyły jej radosne okrzyki niez­liczonych tłumów. Zielonkawa tarcza malała w oczach. W dzie­sięć minut po osiągnięciu, szczytowej wielkości już znowu była tylko czterokrotnie większa od Księżyca w pełni, a zanim dzien­ny obrót Ziemi przeniósł ją poza linię horyzontu — zmieniła się w niepozorne ciało niebieskie, świecące zaledwie dziesięć razy mocniej niż planeta Wenus. Oba warkocze, niewidoczne przed­tem na oświetlonym niebie, pojawiły się znowu przekreślając sklepienie nieba dwoma potężnymi łukami z zachodu na wschód. Jeszcze przez parę dni widniały na niebie jak świetliste mosty, potem stawały się coraz krótsze, coraz węższe, aż wreszcie wraz z kometą znikły w słonecznym blasku.

Gdy późno po północy tłumy zaczęły się rozchodzić, na ustach wszystkich zjawiało się wciąż to samo pytanie: „Jak to się stało, że kometa dotarła na tak nieznaczną odległość od Ziemi a jednak do katastrofy nie doszło?"

Stawiali je sobie także znacznie wcześniej członkowie KWZŚ, zaraz gdy tylko przewodniczący kazał podać do publicznej wia­domości informację z obserwatorium w Kapsztadzie. Na odpo­wiedź nie czekali długo — zagadkę wyjaśnił w paru zdaniach dyrektor obserwatorium Likatlan w rozmowie radiofonicznej z przewodniczącym O'Gradym. Obserwatorium jego gromadziło z całego świata meldunki o położeniu komety, pomiarów dokony­wano co pól godziny. Według tych danych Urxell obliczał póź­niej jej orbitę. Okazało się, że na jakichś siedemnaście godzin przed zderzeniem, a zaraz potem, jak z komety wytrysnął drugi warkocz, orbita komety zmieniła się nieznacznie. Była to w dal­szym ciągu hiperbola, ale nie sięgała już Ziemi, odchyliła się lekko od jej orbity. Powstało apogeum — określony punkt na orbicie komety, kiedy była ona najbliżej Ziemi. Wprawdzie to apogeum odległe było od powierzchni Ziemi zaledwie o sześć ty­sięcy pięćset kilometrów, ale i ta niewielka odległość była do­stateczna — Ziemia została uratowana.

Nie tylko prasa fachowa, ale także dzienniki szukały w dłu­gich artykułach wyjaśnienia tej nieoczekiwanej zmiany orbity komety Speranskiego. Ostatecznie astronomowie uzgodnili, że miało tu miejsce zjawisko odrzutu, znane już zresztą w KIK w. Wtedy to słynny astronom niemiecki Bessel wykazał, że komety

nie dotrzymują swego „rozkładu jazdy", że te, które poruszają się wokół Słońca po orbitach zamkniętej elipsy, nie „przestrze­gają" ściśle identycznego czasu swej trasy. Obiegają całą elipsę czasem nieco dłużej, czasem znów nieco krócej, co jest dowodem, że raz orbita ich się wydłuża, to znów się skraca. Niektórzy astronomowie upatrywali przyczyny tego zjawiska w hamowa­niu komety przez przyciąganie rojów meteorów oraz zderzenia z nimi, lecz twierdzenie to się nie utrzymało. Bessci wyczuwał prawidłowo — a wszyscy późniejsi badacze jego pogląd potwier­dzili — że przyczyną odchyleń od normalnego „rozkładu jazdy" komety jest ona sama. Obserwując starannie słynną kometę Halleya zauważył, że często z komety wytryskują z olbrzymią szybkością strumienie cząsteczek stałych i gazów. Zgodnie z za­sadą akcji i reakcji taki ruch materii w jednym kierunku musi spowodować ruch komety w kierunku odwrotnym.

Podobnie ma się sprawa z rakietą lub działem czy strzelbą przy wystrzale: pocisk leci w jednym kierunku, a strzelba czy działo odskakuje w przeciwnym kierunku. Oczywiście ten wtór­ny ich ruch jest znacznie słabszy niż lot pocisku, ponieważ masa ich jest znacznie większa. Tak samo dzieje się z kometą: na wytrysk materii ze swego wnętrza reaguje ona nieznacznym ru­chem, ale i ten ruch jest wystarczający, by zmienić jej orbitę.

Było rzeczą oczywistą, że zjawisko odrzutu w sam czas przy­było na ratunek Ziemi. Czy jednak było to dzieło przypadku, czy też rezultat jakiejś akcji załogi RM-12?

Pytanie to roztrząsano z zapałem we wszystkich siedmiu czę­ściach świata. Tymczasem dni płynęły, a RM-12 nie odzywała się zupełnie. Wówczas to powszechnie przyjęła się opinia, że wprawdzie odrzut został spowodowany przez załogę RM-12, jed­nakże przy tej akcji zginął Bertrand wraz ze wszystkimi swymi towarzyszami.

Opinia ta nie zdołała jednak ustalić się na dobre, bowiem na dzień przed ostatecznym zniknięciem komety w blasku słonecz­nym młody Karol Kowal dokonał fantastycznego odkrycia. Sta­ło się to 12 marca przed godziną piątą rano, gdy Karlik poszedł popatrzyć na kometę Speranskiego.

6. Pomysły Gerarda

Po krótkim odpoczynku wybuch postawił na nogi całą załogę RM-12, wszyscy jednak, zgod­nie z przepisami pozostali na miejscach, oczekując rozkazów dowódcy. Nie czekali długo: z megafonów odezwał się głos Bertranda, wzywający wszystkich zdrowych członków za-łogi na zbiórkę w jadalni. Zjawiła się także Ewa ocierając z oczu resztki snu; meldunek jej zaskoczył zebranych: Ver-niera nie ma w łóżku. Bertrand pełen złych przeczuć ka­zał natychmiast szukać nieobecnego pierwszego pilota. Lu­cien i Christian z małpią zręcznością zaczęli przeszukiwać wnętrze kadłuba rakiety, a Gerard i Duval, nałożywszy tymcza­sem skafandry, wyszli szukać zaginionego na dworze. Wprawdzie lekarz miał wątpliwości, czy Vernier mógłby o własnych siłach, bez czyjejś pomocy opuścić rakietę, Bertrand jednak upierał się by skontrolować także okolicę. Klął w duchu Verniera, lecz także i samego siebie — że też nie zaprotestował przeciwko jego uczestnictwu w akcji RM-12... Teraz każda minuta mogła ich drogo kosztować, chociaż przedłużała życie.

Niespodziewane zniknięcie Verniera na chwilę odsunęło na .plan dalszy myśl o nieodwołalnej zagładzie rakiety i jej załogi. Teraz jednak znów powróciła do świadomości Bertranda, a wraz z nią natarczywe pytanie: czy zawiadomić załogę, jaki los ją czeka?

Zanim jednak znalazł na nie odpowiedź, nadeszły meldunki od wysłanych na poszukiwania dwójek, a meldunki te nie po­zostawiały mu już wyboru. Pierwsi wrócili Duval z Gerardem:

wprawdzie nie znaleźli nigdzie śladu Verniera, ale w komorze brak skafandra z jego numerem, a wóz gąsienicowy stojący obok rakiety zniknął. Jeszcze Bertrand nie zdążył dobrze zastanowić się nad tymi informacjami, gdy wszedł Christian, a zaraz za nim Lucien. Christian, który miał zleconą kontrolę kabin i war­sztatów, oświadczył z całym spokojem, że nigdzie nie znalazł ni­kogo. Lucien natomiast z wyraźnym niepokojem w twarzy pro­sił Bertranda, by mógł rozmówić się z nim w cztery oczy. Ber­trand zmarszczył brwi: bardzo nie lubił prywatnych rozmów, treść ich bywała zazwyczaj niezbyt przyjemna. Przeszedł jed­nak z Lucienem do pustej części jadalni.

Tylko proszę krótko! — upomniał Luciena. — Musimy przygotować wybuch, czasu pozostało nam niewiele. Lucien odchrząknął lekko.

Dowódco — zaczął szeptem — z wybuchu nic nie będzie!

Co pan ma na myśli? Dlaczego nic nie będzie? — powtó­rzył surowym tonem jego słowa.

Naraz przyszło mu na myśl, że chłopak szukając Verniera stwierdził brak zapasowego szeregu bocznych dysz. Jest bardzo inteligentny, więc natychmiast wyciągnął z tego wniosek, iż nie mają żadnych szans opuszczenia komety. Skoro teraz twierdzi, że z wybuchu nic nie będzie, to znaczy, że uzgodnił z załogą, iż trzeba przeciwstawić się tej grożącej wszystkim oczywistą za­gładą imprezie. Ale to już bunt w pełnym tego słowa znaczeniu, fakt bez precedensu w historii ostatnich stuleci. I właśnie jemu musiało się to wydarzyć!

Szybko jak zwykle przebiegając w myślach fakty doszedł do tego wniosku w chwili krótkiej pauzy, między konkluzją mło­dego mechanika i wyjaśnieniem, jakie następnie do niej dodał.

Nie ma zapalników plutonowych. Obie kasety znikły ra­zem z pierwszym pilotem — tłumaczył powoli Lucien.

Zaskoczyła go zmiana, jaka po tych słowach zaszła w twarzy dowódcy. Ustąpiło z niej napięcie, zmarszczki się wygładziły. Bertrand znów robił wrażenie zadowolonego. Lecz ta zmiana w jego twarzy nie trwała zbyt długo... „Więc tu nie wchodzi

w grę żaden bunt — pomyślał. Lucien zameldował tylko to. co stwierdził".

Od tej strony wszystko było w porządku. Ale zarazem ozna­czało to katastrofę dla Ziemi, całkowite niepowodzenie akcji RM-12. Nie tylko dla rakiety nie ma ratunku, ale jej zagłada nie przyniesie nikomu korzyści. Nie ma absolutnie żadnej możli-wości przeciwdziałania kataklizmowi, niepodobna spowodować wybuchu i rozbić komety bez zapalników plutonowych. Ber­trand stojąc bez słowa naprzeciw spoglądającego nań z pytaniem w oczach Luciena, gorączkowo rozważał sytuację.

Co dalej? Co powiedzieć załodze? Gotów był powiedzieć im całą prawdę — jak postanowił po rozmowie z mechanikiem La Brie — w tym głębokim przekonaniu, że nikt z nich nie zawaha się poświęcić życia dla dobra ludzkości. Lecz teraz ten moment ofiary z własnego życia odpadał. Wszyscy będą przekonani, że umierają niepotrzebnie. Nie miał już wątpliwości, że sam wi­nien jest ich śmierci. I chociaż nikt z nich może nie dojdzie do takiego przekonania, wystarczy już to, że on sam ma pełną tego świadomość. Prawdopodobnie nawet historia nigdy na niego nie wyda wyroku, ponieważ nikt nie będzie znał oczywistych faktów. Wina jego pójdzie wraz z nim do grobu, lecz jej świa­domość straszliwym brzemieniem obciąży ostatnie godziny jego życia. A jeśli wyjawi załodze całą prawdę o sytuacji, to tylko resztę ich życia obciąży jeszcze większym brzemieniem, własnego zaś bynajmniej nie umniejszy...

Wielka wskazówka sekundnika zegara ściennego krążyła szyb­ko po tarczy, Lucien stał skupiony w oczekiwaniu na decyzję dowódcy.

Na razie niech pan o tym nikomu nie mówi — postanowił Bertrand. — Zapytam o zdanie Duvala i La Brie. Na pewno znajdziemy jakiś sposób, by obejść się bez plutonu!

Twarz Lucien'a rozjaśniła się, chłopak akceptował decyzję z radością. Już miał odejść, gdy naraz przyszło mu na myśl, że bez wozu nie łatwo będzie w odpowiednim czasie porozmieszczać poszczególne ładunki. Powiedział o tym Bertrandowi.

Ach nie, to nam nie przeszkodzi — odpowiedział zniecier­pliwiony Bertrand. — Posłużymy się helikopterem, będzie jeszcze

prędzej. Zresztą i tak ostatnio mieliśmy zamiar założyć jeden ładunek większych rozmiarów i spowodować jeden wybuch.

Gdy młody mechanik zupełnie zadowolony z takiego wyjaś­nienia odszedł, odetchnął z ulgą.

Teraz trzeba było działać szybko. Załoga do ostatniej chwili nie może się domyślać, że czeka ją śmierć i że nie wykona swe­go zadania. Wyjątek stanowi La Brie, ale i on na razie zna tylko połowę prawdy — nie wie, że zapalniki zginęły.

Bertrand wyczuwał jak przez mgłę, dlaczego Vernier usunął zapalniki. Był przekonany, że zapalniki te już nie istnieją. Obłą­kany pierwszy pilot połączył je w jakiś sposób i spowodował wy­buch, który obudził załogę. Bertrand skupił teraz myśl na jed­nym zagadnieniu: jak zabezpieczyć się, by załoga nie odgadła prawdziwej sytuacji. Wszyscy przecież znali dokładnie wylicze­nia czasu, wiedzieli że RM-12 najpóźniej o godzinie 18,30 musi wystartować do lotu powrotnego. Pozostawało jedyne rozwiąza­nie: przekonać tych ludzi, że pozostało im znacznie więcej czasu. Ale do tego potrzeba pomocy Duvala...

Bertrand na myśl o tym na chwilę się zawahał. Nawiązana na owym pamiętnym ogólnym zebraniu sekcji przyjaźń z Duva-lem w trakcie wspólnego życia w RM-12 znacznie ochłodła. Kie­dy się teraz zastanawiał nad tym, doszedł do przekonania, że zmiana zaszła po jednej stronie, że młody astronom zachowuje się w stosunku do niego zawsze jednakowo — z pobłażliwym szacunkiem człowieka znacznie młodszego wiekiem. To tylko on sam się zmienił... Naraz tok myśli przerwał mu obraz Nory. Z niemiłym zdziwieniem skonstatował, że główną przyczyną pewnej oziębłości w jego ustosunkowaniu się do Duvala był szorstki sposób, w jaki prowadził on rozmowy z żoną. Obudził się w nim na chwilę sprzeciw na myśl o tej czekającej go roz­mowie, wnet jednak go opanował. Jedynie Duval może mu po­móc odwrócić koszmar grozy, jaki już niedługo ogarnie wszyst­kich, gdy zrozumieją, że muszą umierać niepotrzebnie, że śmier­cią swą nie uratują nikogo. Ale Duval musi poznać prawdę, całą prawdę, także i tę jej część, której nie zna La Brie...

Zaprosił młodego astronoma do swej kabiny na rozmowę, po­częstował go papierosem, sam zapalił, a potem wyraźnie i bez jakichkolwiek przemilczeń powiedział mu, jak się rzeczy mają.

Nie oszczędzał także siebie: nie doszłoby do tego wszystkiego, gdyby przeszkodził nominacji Verniera na pierwszego pilota, co było jego obowiązkiem. Winę za to przypisywał sobie.

Duval słuchał z absolutnym spokojem nie przestając ani na chwilę palić papierosa. Raz tylko przerwał, a to w chwili, gdy Bertrand zaczął sobie stawiać zarzuty.

Ależ to nonsens, szefie! — rzucił szorstko, jak miał w zwy­czaju. — Na pańskim miejscu ani chwili nie zaprzątałbym sobie tym głowy! Przecież to nie pan, tylko kto inny decydował o no­minacji Verniera. Głowę daję za to, a mam tylko tę jedną, i sądząc z tego, co pan mówi, jeszcze przez jakieś parę godzin będę ją miał na karku... — wtrącił z szubienicznym humorem — że pańskiej opinii nikt nie brałby pod uwagę.

Bertrand czuł się nieco zawstydzony jego przyjaznym wy­stąpieniem, szybko więc kończył wyjaśnienia.

Duval chwilę jeszcze w zamyśleniu palił papierosa. Pierw­sze jego słowa wywołały zdumienie Bertranda.

Dobrze, że ta biedaczka Nora nie wie o niczym — rzucił niezwykle miękkim tonem. — Śpi... Muszę poprosić Mennevala, by jej dał jakiś zastrzyk na przedłużenie snu. Lepiej, żeby się w ogóle nie obudziła.

Naraz bieg jego myśli się zmienił: był znowu tym samym szorstkim człowiekiem, jakiego znał Bertrand.

Więc pan chce, żebym to ja panu wyjął te kasztany z og­nia — ciągnął powoli. — To oczywiście mój obowiązek. Orientu­ję się doskonale, że stanie się to z ujmą dla mej dobrej opinii naukowca, która zresztą tu na tej przeklętej komecie przetrwa nie dłużej jak jakichś dwanaście godzin. Musimy pomóc załodze przetrzymać tych dwanaście godzin, by mogła je przeżyć spo­kojnie, nie dziwiąc się, że nie podejmujemy żadnej akcji. To nie będzie trudne. Na szczęście Ziemi nie widać, więc nikt nie będzie miał czasu uświadomić sobie, kiedy się z nią zderzymy. A wtedy już nas przestanie o to boleć głowa... wyrażając się obrazowo, jak się to kiedyś mówiło, ponieważ w kosmicznym wieku nikogo głowa boleć nie powinna... To nie będzie trudna sprawa. Powiem po prostu, że omyliłem się w obliczeniach i że zderzenie komety z Ziemią nastąpi o dwadzieścia cztery godziny później. Dopiero by się ucieszył ten stary osioł Dusmenil!... — A widząc pyta-

jące spojrzenie Bertranda, zaczął tłumaczyć: — No, ten prze­wodniczący naszego Towarzystwa Astronomicznego, przez któ­rego początkowo zostałem skreślony z listy członków! Miałem zamiar dopiero po powrocie udowodnić należycie, jaki z niego dureń. Przed odlotem nie było już na to czasu. No cóż, już do tego nie dojdzie. Ostatecznie nie zawsze człowiek może mieć wszystko, czego pragnie!

Wstał stanowczym gestem broniąc się przed podziękowania­mi Bertranda za przyjście mu z pomocą.

O, to czysto sportowa sprawa, szefie. Niechże pan nie obciąża sobie pamięci wdzięcznością. Zresztą: na tych jeszcze parę godzin w ogóle nie warto!

Na oświadczenie Duvala nikt z załogi specjalnie nie zareago­wał, natomiast decyzja Bertranda — że ze względu na przesu­nięcie w czasie wszystkich planowanych czynności, cała załoga zwolniona jest z obowiązków na najbliższych dwanaście godzin, czyli do godziny 24,00 — wzbudziła ogólną radość.

Więc eksplozja została odłożona — skonstatował z zado­woleniem Gerard kończąc odpowiednią notatkę w swym repor­terskim bloku. — Pójdę do warsztatu, muszę tam coś zrobić.

Idę z tobą! — zdecydował Lucien.

Przyłączył się do nich także młody radarzysta Christian. Andrea poszła do kabiny szpitalnej, by zastąpić Ewę, która mia­ła iść spać. Razem z Andrea wyszli Duval i Menneval, w ja­dalni zostali tylko Laennec i La Bie zabierając się do ciągnących się bez końca partii domina, gry nudnej, która mimo całego po­stępu wieku kosmicznego nie straciła popularności wśród Fran­cuzów.

Bertrand nie mógł sobie znaleźć miejsca w rakiecie. Przyszło mu na myśl, by odwiedzić Norę, szybko jednak zrezygnował z tego projektu. Fakt, że mógłby przy jej łóżku zastać Duvala, popsuł mu humor. Nałożył więc skafander i wyszedł na dwór. Poszedł z nim Kerguelen. Chwilę chodzili wokoło rakiety szu­kając śladów Verniera, ale naga skała nie zachowała odcisków gąsienic wozu. Kerguelen nie taił swojego zdumienia wobec faktu, że Bertrand nie kazał wszcząć poszukiwań Verniera. Po­rozumiewali się przy pomocy miniaturowych stacji nadawczych, umieszczonych w hełmach.

Nie ulega już chyba wątpliwości, że wyjechał wozem. Nie powinien być daleko! — mówił z wyrzutem w głosie.

Bertrand przygotowany był na tego rodzaju pytanie, dziwił się tylko, że nikt nie postawił go wcześniej, kiedy byli wszy­scy razem w jadalni. Odpowiedź miał gotową.

A jakże go pan chce szukać? Byłoby to możliwe tylko helikopterem, a tego nie możemy zaryzykować. Teraz kiedy wóz zniknął, stanowi jedyny środek do przetransportowania ła­dunku atomowego. Kiedy już wykonamy zadanie, dość nam jeszcze pozostanie czasu na szukanie Verniera.

Kerguelen owi już cisnęły się na usta słowa protestu: nie trzeba było odkładać na dwanaście godzin umieszczenia ładunku i wmontowania dysz, a wtedy można było od razu rozpocząć po­szukiwania. W ostatniej jednak chwili wolał zmilczeć. W słowach Bertranda wyczuł rozdrażnienie, nie chciał go jeszcze bardziej' irytować. Znał go od wielu lat, bardzo lubił i wysoko cenił. To przecież był bohater jego lat chłopięcych, który swym zacho­waniem w czasie wyprawy na północny biegun Marsa głęboko zapadł mu w serce.

Bertrand wyczuł jednak, że Kerguelen ma jakieś zastrzeże­nia. Nieustanne kłamstwa, do jakich był zmuszony w ciągu ostatnich paru godzin, istotnie zaczynały mu ciążyć nieznośnie.

Ja wracam — zdecydował. — Bardzo jestem zmęczony, tak niewiele spałem, pójdę się położyć.

Kerguelen szedł za nim w milczeniu. Rozstał się z nim na piątym piętrze, gdzie miał kabinę, a Bertrand powtórnie uru­chomił windę. Kerguelen pewnie zdziwiłby się bardzo widząc, że dowódca nacisnął guzik dziewiątego piętra, a nie szóstego, na którym mieszkał.

Bertrand wszedł do zupełnie pustej biblioteki. Zapalił wszyst­kie światła i przejrzawszy katalogi wydobył z którejś szafy nie­wielkie pudełeczko. Numer przypomniał mu, że widział je kie­dyś na aparacie do czytania Nory. Mieściło się w nim kilkaset malutkich karteczek, na których były wydrukowane wszystkie dzieła Moliera. Włożył kartki w aparat do czytania, przymo-cowany na ruchomym ramieniu do oparcia wygodnego fotela, i zaczął czytać.

Tak dalece pogrążył się w lekturze dawnych komedii, że czas dla niego przestał istnieć. Aż wreszcie literki zaczęły mil migać przed oczami, powieki opadły ze zmęczenia. Przerażony .otrząsnął się i poderwał z fotela. Zatrzymał automat przesuwa­jący w regularnych odstępach czasu następne kartki do aparatu i obejrzał się na tykający za plecami zegar ścienny. Dwudziesta trzecia! Za pół godziny będzie koniec. Tchórzostwem byłoby przecież stawić mu czoło w nieświadomości snu!

Senność przeszła od razu. Nagle zapragnął całym sercem, raz jeszcze spojrzeć na wszystkich swych towarzyszy wyprawy. Nie można było zrobić tego w sposób normalny, bo wywołałoby to zaniepokojenie. Ale znalazło się rozwiązanie: w kabinie dowód­cy była tablica rozdzielcza, połączona mikrofonami i ekranami telewizyjnymi z wszystkimi kabinami mieszkalnymi i warszta­tami. Instalacja taka była potrzebna na wypadek, gdyby dowód­ca chciał rozmawiać z którymś z członków załogi nie wzywając go do telefonu, lub gdyby okazała się potrzeba skontrolowania stanu poszczególnych kabin.

Usiadł przy tablicy i powoli, kolejno włączał kontakty. Pierw­sza była kabina szpitalna, lecz nie zabawił przy niej długo:

Nora spała spokojnie, Andrea coś czytała. Potem sprawdzał ka­binę po kabinie. Duval spał twardo — Bertranda ogarnęło uczu­cie podziwu. Wprawdzie dzielność była ogólną cechą ludzi. kosmicznego wieku, ale spokój Duvala był czymś ponad zwykłą miarę. Mniej go zdziwił fakt, że spał także La Brie: tak jak i on samotny, stary człowiek u schyłku życia. A w tym wieku spokój śmierci już jest bardziej pociągający niż tempo życia — przynajmniej tak twierdzili dawni filozofowie. Tylko czy mieli rację?

Nie miał ochoty analizować własnych uczuć, ruszył więc da­lej w swej skromnej wędrówce ekranowej. Kabiny Kerguelena i Ewy pogrążone były w mroku, tu także panowała cisza snu. W jasno oświetlonej jadalni Leannec i Menneval grali znów na odmianę w szachy. Leannec nieustannie przegrywał — widać to było nie tylko z obrazu szachownicy, ale i z jego chmurnej twarzy. Bertrand przerzucił obraz na warsztat mechaniczny. Przy małym stoliku siedzieli: Gerard, Lucien i Christian. Pierw­szy z nich coś majstrował kleszczykami przy metalowej siatce,

pozostali dwaj przyglądali mu się nie szczędząc żartobliwych przycinków.

Słuchaj, Narwaniec, już blisko godzinę przyglądamy ci się cierpliwie, a tu ciągle nic. No i gdzież ten cud, któryś nam obiecał? — atakował wesoło Lucien.

Gerard uśmiechnął się lekko.

Nie będzie żadnego cudu, bo cudów nie ma i nigdy nie było. Obiecałem pokazać wam coś ciekawego, co przyszło mi na myśl, gdy zobaczyłem na dworze te ognie św. Elma.

Pomysł Gerarda... numer który? — zakpił Christian.

Oh, mam ich bardzo wiele — odparł Gerard z pełnym próżności uśmiechem.

Skromny chłopak, nie ma co — przyciął Lucien. — Sko-roś ty taki mądry, to poradź dowódcy; jak zapalić ładunek ato­mowy bez plutonu, który nam w tak zagadkowy sposób zginął.

Ładunek atomowy? Jaki znowuż ładunek atomowy? — py­tał roztargniony Gerard. Właśnie ukłuł się drutem w rękę i za­czął wysysać kropelki krwi.

Ty prosiaku, nie liż tego! Poczekaj, ja ci to zabandażuję! — proponował Christian.

Gerard odmownie kręcił głową. Zaraz też poparł go Lucien.

Gdyby tak bandażować skaleczenia Narwańca, to wnet skończyłby się cały zapas opatrunków na dwanaście osób. Ła-ładunek, jaki ładunek... — pokpiwał z Gerarda. — Ładny z ciebie reporter! Wielką mają z ciebie pociechę w tym twoim piśmie! A może tylko układasz łamigłówki na ostatniej kolumnie? Ła­dunek! Zapomniałeś już, jaką wam obu zdradziłem tajemnicę pod słowem honoru? Że teraz naszemu dowódcy siwieją resztki płowej czupryny: czym zastąpić pluton, który znikł.

Naprawdę zapomniałem — przyznał się Gerard bez cienia zawstydzenia. — Ale na to przyjdzie kolej później, mamy jeszcze masę czasu. No, teraz uważajcie!

Wśród tych ciągłych przekomarzań ustawił na stole dwa sto­jaki z izolacyjnej masy plastycznej i rozpiął między nimi mo­siężną, starannie uprzednio kleszczykami wyprostowaną siatkę. Wisiała równolegle do metalowej płyty stołu, na wysokości około pół metra. Na blacie stołu leżały małe kulki lewizytu, bardzo lekkiego stopu węgla i glinu, ważącego mniej od wody. Każda

kulka owinięta była wąziutkim paskiem z ciemnoszarej masy. Gerard dotknął końcem dłutka jednego z takich pasków.

Z tym najwięcej miałem roboty — mówił błądząc gdzieś myślami. — Zupełnie sam wystrugałem je z penityny.

A kto by ci się z tym paprał — przerwał mu zniecierpli­wiony Lucien — mamy co innego do roboty. No i co, pokażesz nam wreszcie te czary?

Poczekaj, zaraz wszystko będzie — uspokajał go Gerard. Blat stołu uziemił przez podłączenie do ściany pokoju, a dru­tem przewodzącym włączył mosiężną siatkę przez opornik do

klucza mocnej baterii penitynowej.

No, teraz możesz włączyć prąd! — oświadczył z tryumfu­jącą miną.

Lucien nacisnął klucz baterii i... nic się nie stało. Wybuchnął więc śmiechem, a Christian zawtórował mu natychmiast. Gerard z niewzruszonym spokojem przesunął strzałkę opornika z zero­wego punktu. Kulki lewizytowe, leżące dotąd nieruchomo pła­skim, opiłowanym bokiem na blacie stołu, oderwały się i jakby z namysłem zaczęły się wznosić, na chwilę zawisły nieruchomo między stolikiem i siatką, jak trumna Mahometa — mahometa­nie kiedyś wierzyli, że unosi się ona między niebem a ziemią — potem podniosły się aż do siatki i przylgnęły do niej. Teraz już chłopcy przestali się śmiać.

Eksperyment Gerarda był bardzo efektowny, jakkolwiek w zasadzie swej prosty. Między stolikiem i siecią powstało silne pole elektryczne, a maleńkie paski penityny dały kulkom ła­dunek ujemny. Pole działało na te ładunki, a sieć posiadająca ła­dunek dodatni przyciągała je do siebie. Uniosły się w powietrze w tym momencie, kiedy siła ciążenia została pokonana przez działanie pola elektrycznego. Ponieważ doświadczenie Gerarda było zrobioną naprędce improwizacją i pole elektryczne nie miało wymaganej wartości na stałe, dlatego też kulki niedługo utrzymały się w powietrzu. Ostatecznie pole elektryczne poko­nało ciężar i siatka przyciągnęła kulki do siebie. Pomysł był bardzo dawny, już przed wieluset laty fizyk amerykański Ro­bert Andrew Millikan wymierzył w ten sposób nabój elektronu, najlżejszej, posiadającej ładunek elektryczny cząsteczki materii. Za tę swą pracę otrzymał wówczas nagrodę Nobla.

Nagle obraz się zmącił: blat jakby zaczął się przechylać, nad nim ukazała się ciemna smuga, potem znowu blat, kulki i siatka. Zupełnie jakby jakiś niewidzialny dźwig podnosił je, potem raz po raz opuszczał.

Bertrand zamrugał zmęczonymi oczyma, machinalnie wyciąg­nął rękę do regulatora i nastawił obraz na ekranie. Blat się uspokoił, obraz był jaśniejszy.

Wielki chronometr nad płytką rozdzielczą brzęczał cichutko.

Jak na amatora pomysł wcale dowcipny — mruknął cicho Bertrand. — Szkoda, że nie studiował któregoś z działów elek­trotechniki...

Nagle ze zdumienia rozwarł szeroko oczy: chronometr wska­zywał dwadzieścia minut po północy. Przed pięćdziesięciu minu­tami kometa miała zderzyć się z Ziemią! Czyżby zemdlał?... A może śpi i wszystko mu się śni?...

Przez chwilę nie mógł się ruszyć, potem wyłączył ekran kon­trolny, powoli podniósł się i ostrożnie podszedł do ściany, gdzie umocowany był ekran przekazujący obrazy z zewnątrz. Włączył — w osłupieniu wpatrywał się w rysujący się przed nim nie­zwykły obraz. Złociste, przetykane błyskawicami chmury zni­kły. Mała część powierzchni ekranu była aksamitnie czarna, na większej części widniała kolista tarcza jarząca się żółtoszarym blaskiem, zmąconym gdzieniegdzie ciemniejszymi plamami. Kształty ich wydały się Bertrandowi dziwnie znajome. Chwilę jeszcze przyglądał się jak skamieniały — nie, teraz już nie miał wątpliwości. To obraz Ziemi! Duża owalna plama, widna pra­wie pośrodku lśniącej części ekranu, to sztuczne śródlądowe Morze Syberyjskie! Nie było już najmniejszej wątpliwości.

Wpatrując się wpół przytomnie we wschodnią półkulę oświe­tlonej słońcem Ziemi zauważył, że obraz zmniejsza się powoli. Ponieważ ekran podzielony był delikatną siatką na prostokąty, więc też wymiary ciemnych plam mórz można było określić dokładnie. To już nie było złudzenie: nie tylko że ciemniejsze plamy na tarczy malały zachowując swoje kształty, ale także zmniejszała się lśniąca część obrazu, a wzrastał w odpowiednim stosunku czarny otok.

Umysł Bertranda pracował intensywnie. Oczywiste wydały się dwa fakty. Do zderzenia komety z Ziemią nie doszło —

nie próbował teraz rozwiązać problemu: dlaczego. Czarna jak aksamit część ekranu odbijała nocne niebo: było czyste, naelek-tryzowane obłoki znikły. Nie umiał sobie na razie wyjaśnić przy­czyny, ale o skutkach tego należało się przekonać. Uniemożli­wiająca kontakt z Ziemią osłona chmur najwyraźniej ustąpiła.

Włączył nadajnik radiowy, potem odpowiedni aparat, który regularnie, w odstępach pół minuty, wystukiwał sygnałami Morse'a litery RM, symbol rakiety. Z napiętymi nerwami cze­kał piętnaście minut, potem jeszcze piętnaście, ale mikrofon odbiornika milczał. Zawiedziony wyłączył nadajnik. Wprawdzie znikły naelektryzowane chmury, ale pewnie atmosfera komety nadal pełna jest niewidocznych ładunków elektrycznych. A jest ich tyle, że fale elekromagnetyczne gubią się w nich bezna­dziejnie. Kontakt z Ziemią nadal jest niemożliwy — pomyślał.

Ostry dźwięk dzwonków elektrycznych wyrwał go z zadumy. To odezwał się budzik...

Zszedł powoli do jadalni, gdzie lekarz ze starym radarzy­sta wciąż jeszcze siedzieli nad szachownicą i kontynuowali grę nie zwracając uwagi na dzwonek. Powoli schodzili się inni członkowie załogi. Jeden z pierwszych wpadł Duval zapinając jeszcze w progu guzik u koszuli. Miał tak zdziwioną minę, że Bertrand nie mógł opanować śmiechu. Ujął go pod ramię i po­prowadził za kolistą ścianę, do pustej części jadalni.

Czyżby jakaś omyłka w pańskich obliczeniach? — spytał cicho.

Duval gwałtownie zaprzeczył ruchem głowy.

Wzory matematyczne są nieomylne, dowódco — odparł stanowczo.

Ale rozwiązanie równań może prowadzić do takich wy­ników, jakie w rzeczywistości fizycznej są nierealne — ciągnął z uśmiechem Bertrand.

Tylko nie w moim wypadku, może mi pan wierzyć! Wy­jaśnienia trzeba szukać gdzie indziej, tylko żeby mnie pan zabił: gdzie?... tego panu nie powiem — bronił się astronom.

Dobrze, odłożymy to na później, zresztą teraz to nie­ważne. Rzeczywistość jest jedna, obalić się jej nie da. Kometa minęła Ziemię i nie zderzyła się z nią. Poczekam, aż załoga zje śniadanie, a potem powiem całą prawdę.

Zgodnie z postanowieniem, po obfitym śniadaniu, które Ewa z Andreą przygotowały w rekordowym czasie, Bertrand po­prosił o ciszę, a następnie szczegółowo zapoznał załogę ze wszystkim, co zaszło po wylądowaniu RM-12. Słuchali uważnie, nikt nie przerwał ani słowem. Gdy skończył, chwilę jeszcze trwała cisza, wreszcie rozwiązały się języki. Ponad gwar zmie-szanych głosów wybił się młodzieńczy tenor Luciena:

Ależ to wspaniale! — wołał chłopak z zapałem. — Więc teraz właściwie jesteśmy robinsonami kosmosu! Tego jeszcze nie było!...

Patrzcie szczeniaka... Tak niedawno jeszcze zjadł pastę do butów, bo nie wiedział do czego służy! — przygadał mu po­błażliwie stary La Brie, jego bezpośredni przełożony. — Oczy­wiście, robinsonowie... Tylko na jak długo? Zapasów mamy na rok, o tym chyba wiesz?

Ach, rok to strasznie dużo czasu! Już tam nasz dowódca tymczasem coś wymyśli, jak się stąd wydostać — upierał się Lucien, pełen niezachwianej wiary w mądrość Bertranda.

Bertrand uśmiechnął się: ucieszyło go to naiwne zaufanie Luciena. Przebiegł spojrzeniem twarze siedzących wokół stołu współtowarzyszy: we wszystkich czytał odbicie tych samych myśli, jakie Lucien wypowiedział głośno. Jeden tylko Duval nieprzytomnym spojrzeniem wpatrywał się w ścianę, a Gerard jak zwykle błądził myślami gdzie indziej. "Jakby wyleciał z rakiety" — powiadał o nim w takich chwilach najserdeczniej­szy jego przyjaciel Lucien.

O głos poprosił Kerguelen. Gdy Bertrand skinął przyzwala­jąco głową, zaproponował, by przystąpić do poszukiwań Ver­niera. Jego zniknięcie bez wątpienia stoi w związku z brakiem zapalników z plutonu oraz z wybuchem, który wszyscy słyszeli.

W tej chwili Duval uderzył się pięścią w czoło, jak człowiek, któremu nagle udało się rozwiązać jakąś zagadkę. Zanim jed­nak zdążył się odezwać, głos zabrał Bertrand. Zgadzał się ze zdaniem Kerguelena. Prawdopodobnie Vernier w przystępie pomieszania zmysłów wywiózł zapalniki i jakoś przypadkowo spowodował wybuch.

Przerwał mu okrzyk Duvala:

Wybuch... no oczywiście, nic tylko to! Słuchajcie: jak to

się stało, że kometa Speranskiego nie zderzyła się z Ziemią!... Dowódco, głowę daję za to, że moje obliczenia są ścisłe. Żeby nie ten wybuch, doszłoby do zderzenia dokładnie tak, jak wy­liczyłem. Zresztą potwierdziły to obserwatoria w Kapszta­dzie i w Harwardzie. W chwili gdy nieszczęsny Vernier spowo­dował wybuch — przy którym bez wątpienia zginął — byliśmy od Ziemi jeszcze bardzo daleko, mniej więcej o dwadzieścia mi­lionów kilometrów. Rzecz prosta, że wybuch wyrzucił w prze­strzeń jakąś masę materii z dość znaczną szybkością. A kometa zareagowała na to ruchem w odwrotnym kierunku. Szczęśli­wym zbiegiem okoliczności ten odrzut komety poszedł we właści­wym dla nas kierunku, spowodował mianowicie poszerzenie orbity komety. Zmiana ta była bardzo nieznaczna, ale w tak dużej odległości od Ziemi wystarczająca, by kometa minęła Ziemię, chociaż zdaje się podeszła do Ziemi na dość bliską od­ległość. Szkoda, że nie mogliśmy tego obserwować.

Szkoda także, że radio wciąż milczy — mruknął Leannec. Ręka Gerarda podniosła się w górę.

. — Popatrz, Narwaniec znów ma jakiś pomysł — szepnął Lucien do siedzącego obok Christiana.

Pomysł iks plus pierwszy — odpowiedział mu równie cicho młody radarzysta.

A gdyby tak spróbować sygnałów świetlnych — mówił Gerard gdy Bertrand udzielił mu głosu. — Teraz, kiedy już nie ma na niebie tych gęstych chmur...

Leannec spojrzał zdezorientowany, reszta obecnych też zda­wała się nie wiedzieć, o co mu chodzi. Tylko dowódca szybko zrozumiał, co reporter ma na myśli, i z uznaniem skinął głową.

Chociaż na pierwszy rzut oka brzmi to fantastycznie — wyjaśniał — jednak pomysł może mieć pewne szansę powodze­nia. Bez wątpienia kometa ma jakiś własny ruch obrotowy, jak wszystkie ciała niebieskie. W tej chwili mamy noc, ale niedługo na pewno słońce wzejdzie. Zbliżamy się do niego coraz bar­dziej, wnet będziemy go mieli tyle, że jeśli bezchmurny stan nieba utrzyma się dłużej, będzie nam tu nieźle ciepło. Pański pomysł, panie Gerardzie, wprowadzimy od razu w czyn, a rów­nocześnie, jak proponuje Kerguelen, rozpoczniemy poszukiwania Verniera, chociaż boję się, że niewiele znajdziemy.

Ręka Gerarda -znów wyskoczyła ponad głowy innych.

Pomysł iks plus dwa — zakpił Christian. Czekał go zawód: okazało się, że nowy pomysł Gerarda przy­padł, do gustu nie tylko Bertrandowi, ale i starszym członkom załogi. Oto Gerard zaproponował, by przy montażu gigantycz­nych luster wykorzystać jego doświadczenie z kulkami lewizytu posiadającymi ładunki elektryczne.

Znam to doświadczenie — zgodził się z uśmiechem Ber­trand — obserwowałem je na ekranie. Uważam, że przy bu­dowie rusztowań i zwierciadeł oszczędzi nam wiele pracy.

7. Najgroźniejszy nieprzyjaciel — czas

Po tej wymianie zdań przez chwilę przy stole toczyły się głośne wesołe rozmowy. Ośrod­kiem ich był — jak się najczęściej zdarzało .— Gerard. Z miłym uśmiechem i na wpół nieprzytomnym spojrzeniem — taki był normalny wyraz jego oczu — przyjmował zarówno gratulacje starszych członków załogi, jak i żartobliwe docinki młodych przyjaciół.

Wiedziałam, że Gerard obmyśla coś nadzwyczajnego — twierdziła Andrea. — Zauważyłam, że przy śniadaniu był roz­targniony, bo zmieszał kompot ananasowy z przecierem pomi­dorowym.

Bardzo się mylisz, Andreo, przypuszczając, że był to ze strony Gerarda przejaw roztargnienia — prostował Lucien wśród ogólnego śmiechu młodzieży. — Gerard jest tak zapa­miętałym amatorem pomidorów, że miesza je do wszystkich potraw!

Dokuczajcie mi, dokuczajcie — bronił się Gerard z po­czciwym uśmiechem. — Ileż byłoby wam tu smutniej, gdyby mnie nie było!

Oczywiście, że byłoby! — ciągnął rozbawiony Lucien. — Zresztą wszyscy jesteśmy zazdrośni o twoje wielkie powo­dzenie, zaczynając ode mnie, a kończąc na dowódcy, który twierdzi, że jesteś ulubieńcem wszystkich naszych kobiet.

Nie ma tu tych kobiet tak wiele, trzy wszystkiego — odparował cios Gerard.

Patrzcie go, jaki skromny! — irytował się Chrystian. — A ile chciałbyś ich tu mieć? Już dosyć tego, co z tobą te dwie wyprawiają, Andrea i Ewa! „Gerard woli dżem pomarańczowy!" albo „Nie widział kto z was Gerarda? Biedak, musi być bardzo głodny, przyzwyczajony jest przed obiadem trzy razy jeść śnia­danie!" — przedrzeźniał młody radarzysta stewardesy. I zaraz zręcznie uchylił się przed małą ręką Ewy, która już sięgała jego gęstej, czarnej, kędzierzawej czupryny.

Dowódca zapukał w stół przerywając im zabawę.

Bardzo byłoby przyjemnie siedzieć tak dłużej i zabawiać się wesoło, ale to niestety jest niemożliwe — mówił Bertrand wśród ogólnej ciszy. — Jeżeli chcemy zrealizować projekt Ge­rarda, musimy się bardzo pośpieszyć, nie wolno nam zmarno­wać ani minuty. Czas jest naszym najgroźniejszym nieprzyja­cielem.

Astronom Duval, który dotąd siedział bez słowa przy końcu stołu pogrążony w jakichś rachunkach, teraz poparł go ener­gicznie.

Tak jest, dowódca ma zupełną rację — rzekł. — Ja tu tymczasem trochę sobie obliczałem, tak prędkość komety, jak i jej przyszłą orbitę. Kometa Speranskiego, na której tak fa­talnie wylądowaliśmy, to prawdziwy ekspres planetarny. Ma niesłychaną prędkość własną, dwieście kilometrów na sekundę, a do tego dochodzi jeszcze wzrost prędkości wywołanej działa­niem grawitacyjnym Słońca, która w punkcie przysłonecznym osiągnie wartość najwyższą — sześćdziesiąt kilometrów na se­kundę. Wtedy kometa będzie się poruszała z prędkością dwustu sześćdziesięciu kilometrów na sekundę, to znaczy blisko milion kilometrów na godzinę. Minęły niecałe dwie godziny od chwili, gdy kometa nasza przekroczyła orbitę Ziemi, a już teraz je­steśmy w odległości półtora miliona kilometrów od naszej ma­cierzystej planety. Punkt przysłoneczny komety leży w odleg­łości niecałej jednej trzeciej części jednostki astronomicznej, co oznacza, że kometa przybliży się do Słońca trochę bardziej niż Merkury. Będzie nam dobrze ciepło i trzeba będzie zasto­sować jakieś zabezpieczenia, co nam znowu trochę skomplikuje

życie, bo będzie nas to kosztowało kilka niezłych godzin solid­nej pracy. Najbardziej właściwy czas na wysyłanie sygnałów

o ile, jak mam nadzieję, projekt Gerarda się uda — będzie w punkcie przysłonecznym.

A jak długo to potrwa, zanim dostaniemy się na punkt przysłoneczny? — zapytał Bertrand. Reszta załogi słuchała w skupieniu.

Mogę to panu powiedzieć z dokładnością mniej więcej do jednej godziny — odparł astronom. — Między spotkaniem z Ziemią a momentem, gdy kometa Speranskiego znajdzie się w punkcie przysłonecznym leży odległość stu osiemdziesięciu pięciu milionów kilometrów, co oznacza czas około dwustu go­dzin. Kometa osiągnie punkt, przysłoneczny 16 marca koło go­dziny ósmej.

Mamy więc nieco ponad osiem dni czasu — stwierdził Bertrand. — To powinno wystarczyć. Ale będziemy mieli do-wykonania nie tylko olbrzymie zwierciadło Gerarda.

No Gerard, teraz wszyscy zakaszemy rękawy i zdrowo poplujemy w łapy — rzucił Lucien szeptem do ucha reporte­rowi trącając go przy tym lekko.

Gerard z jakimś nieobecnym uśmiechem skinął tylko głową. Obliczał już w myślach, jak dla członków załogi skonstruuje-pasy ze sztucznym polem elektrycznym.

Ale na wysyłanie sygnałów nie zostanie nam chyba zbyt wiele czasu, dowódco — zwracał uwagę Duval. — Dnia 17 marca o godzinie 16,00, czyli mniej więcej trzydzieści dwie-godziny po przejściu punktu przysłonecznego, kometa zniknie sprzed oczu mieszkańców Ziemi w blasku słonecznym.

Trzydzieści dwie godziny... to na nadawanie aż za wiele!

przerwał Duvalowi pierwszy radarzysta Leannec.

Niech pan nie zapomina, przyjacielu, że nie będzie para mógł nadawać sygnałów całe trzydzieści dwie godziny — z uś­miechem zwrócił mu uwagę Duval. — Kometa oczywiście ma swój własny ruch obrotowy, to znaczy; dzień i noc. Nadawać będziemy mogli tylko za dnia i to przy jasnym niebie. O wa­runkach klimatycznych komety jak dotąd nie mamy nawet po­jęcia. Wiemy tylko, że do niedawna jeszcze zasłaniały niebo gęste chmury naelektryzowanych gazów. Będziemy mogli mó­

wić o szczęściu, jeżeli z podanego czasu zostanie chociaż dzie­siąta część, jakieś trzy, cztery godziny.

Eh, co tam, trzy godziny! — machnął ręką Leannec. — .Mógłbym panu w tym czasie nadać całą encyklopedię, nawet gdybym miał do tego celu heliograf, używany ostatnio w cza-:sach wojny burskiej.

Bertrand nagle uniósł się w fotelu.

Pierre, niech no mi pan pokaże ten swój szkic orbity komety! — poprosił z wyraźnym zainteresowaniem.

Astronom natychmiast posłał mu drogą wokół stołu kartkę wydartą z podręcznego bloku, na której wyrysowana była or­bita komety — bardzo wydłużona hiperbola — orbity Merku­rego, Wenus, Ziemi i oznaczona pozycja Słońca. Bertrand chwilę przyglądał się uważnie, potem wstał od stołu, podszedł do pod­ręcznej biblioteki, wydobył z niej rocznik astronomiczny i po­grążył się w czytaniu. Przy stole chwilę panowała cisza, ale skoro Bertrand nie wracał, znowu zaczęły się głośne rozmowy o budowie lustra Gerarda.

Bertrand stał przy bibliotece odwrócony do stołu plecami. Twarzy jego nikt nie widział, nikt nie mógł zauważyć na niej wyrazu głębokiego zawodu w chwili gdy porównywał dane rocznika o ruchu Ziemi dokoła Słońca ze szkicem Duvala.

Prawdopodobieństwo jeden do tysiąca — mówił sobie w du­chu. Cała ta praca — niepotrzebna, daremna!"

Ale czy praca bywa kiedy niepotrzebna? Przyszło mu na myśl stare przysłowie jego ojczystego kraju: tra.vaW.er, c'est vivre — pracować, to znaczy żyć. Starannie postawił rocznik na miejscu, cicho zamknął bibliotekę i . energicznie podszedł do stołu.

Dobrze, już wiemy, co i jak. No więc teraz wszyscy zakaszemy rękawy i zdrowo poplujemy w łapy, jak tu przed chwilą powiedział nasz młody przyjaciel Lucien — rzekł z uśmiechem.

Młody mechanik poczerwieniał: na myśl mu nie przyszło, że dowódca przy swoim wieku może mieć tak dobry słuch, by pochwycić słowa jego młodzieńczego żargonu.

Następne pół godziny poświęcono na opracowanie szczegóło­wego planu dalszych prac. Przy wszelkich kłopotach nie za—

pomniano także o zaginionym pierwszym pilocie, mimo iż pa­nowała jednomyślna opinia, że niepodobna, by żył jeszcze. Miał lecieć Kerguelen, z nim Laennec jako obserwator. Obaj zaś mechanicy od razu mieli się zabrać do budowy Gerardowego zwierciadła.

Ustalono, że lustro będzie jedno, ale naprawdę olbrzymich rozmiarów — średnicy dwudziestu metrów. Konstrukcja nie przedstawiała specjalnie trudnego problemu. Lewizyt, metal lek­ki, łatwy do obróbki, o znacznym połysku, stanowił odpowiedni materiał. Gorsza będzie sprawa z pracą na dworze w skafan­drach, ze względu na wielkie rozmiary zwierciadła. Najwięk­sze trudności wystąpią przy budowie masztów, które muszą obracać się na dwóch, prostopadłych do siebie osiach, czyli muszą posiadać "wszystkie stopnie swobody" — jak fachowo w języku matematyków wyraził się Duval. Jemu przypadło za­danie ustalenia ruchu obrotowego komety i obliczenia intensyw­ności błysków sygnałowych na orbicie komety między punk­tem przysłonecznym a jej koniunkcją ze Słońcem, czyli punk­tem, kiedy kometa na jakiś czas zniknie z oczu mieszkańcom Ziemi w blasku Słońca.

Najdłużej dyskutowano problem samych sygnałów. Osta­tecznie wszyscy zgodzili się na jedno: w istocie nie o to chodzi, by "nadać całą encyklopedię", jak optymistycznie wyraził się Laennec, ale by podać na Ziemię wiadomość, że załoga rakiety żyje. Najlepiej będzie powtarzać wielokrotnie prosty, krótki sygnał — a wówczas z pewnością można liczyć na to, że go ktoś na Ziemi zauważy. Zresztą pozostanie jeszcze możliwość próby wysłania drugiej serii sygnałów, gdy kometa przeszedłszy przez koniunkcję pojawi się znów po drugiej stronie Słońca, widoczna wówczas dla .obserwatorów z Ziemi jako gwiazda wie­czorna. Ale wtedy także na nadawanie nie będzie zbyt wiele czasu. Kometa porusza się bardzo szybko, odległość jej od Zie­mi wzrośnie gwałtownie, intensywność zaś światła maleje pro­porcjonalnie do kwadratu odległości. Należy oczekiwać, że sy­gnały osłabną na tyle, iż nawet przez silne teleskopy ziemskie nie będzie można ich dostrzec. Nadany sygnał musi być bardzo krótki: litery RM, znak rozpoznawczy serii rakiet do lotu na Marsa, systematycznie powtarzane.

Ależ będzie mordęga z obsługą lustra — mruknął skwa-szony Christian.

A kto by je obsługiwał? Skonstruuje się do tego auto­mat! — zaprotestował Gerard.

Gerard ma rację — skinął głową dowódca. — Konstruk­cję automatu biorę na siebie, a Gerard, jeśli zechce, może mi pomóc, zna się dobrze na elektronice.

Reporter zarumienił się lekko na tę pochwałę, ale zapropo­nował nieśmiało, że — o ile dowódca się zgodzi — chciałby się raczej zająć konstrukcją pasów penitynowych, które umożliwią załodze prace nad ziemią.

Bertrand się nie sprzeciwiał.

A nie zapomnijcie o wyregulowaniu instalacji klimatyza­cyjnej rakiety! — zwrócił uwagę Duval. — Zbliżymy się do Słońca na odległość bliższą niż Merkury, trzeba więc się z tym liczyć, że w samo południe, gdy Słońce będzie wprost nad gło­wami, temperatura wzrośnie do dwustu stopni.

Jak będziemy latać na dworze z tymi twoimi pasami penitynowymi, usmażymy się na befsztyki — szepnął Lucien Gerardowi do ucha.

Tak, tylko nas trochę mało — odezwał się Bertrand. — W dodatku jeszcze Nora choruje.

Już nie — przerwał mu lekarz. — Jeszcze parę godzin snu, a wszystko będzie w porządku. My też wam pomożemy, nie przypuszcza pan chyba, że ja tu będę grał w szachy spo­kojnie czekając na pacjentów, podczas gdy wy się tam będziecie mordowali.

My możemy pomóc Gerardowi przy produkcji pasów — zgłaszały gotowość równocześnie obie stewardesy.

Wiadomo, beniaminek kobiet — dociął Lucien. — A kto przygotuje nam jedzenie i zadba o porządek?

Przecież nie będziesz jadł cały dzień? — broniła się Ewa.

Jak Gerard! — pośpieszył z odsieczą koledze Christian. Wydany przez Bertranda rozkaz rozejścia się zakończył te przekomarzania.

Przez ósmy i dziewiąty marca trwała najcięższa praca. Brak już było czasu na wyregulowanie klimatyzacji w skafandrach, ci więc, którzy pracowali przy montowaniu i ustawianiu zwier-

ciadła musieli się śpieszyć, by zakończyć roboty w czasie, gdy kometa przebiegała w przestrzeni między orbitami Ziemi i We­nus, gdzie warunki termiczne były dotąd znośne. Obu mecha­nikom pomagali radarzyści, później dołączyła się także do nich zdrowa już Nora, trochę tylko bledsza, z wąską, białą blizną ukośnie przecinającą czoło. Kerguelen wraz z lekarzem monto­wali dodatkowe zbiorniki chłodzące i przewody urządzeń kli­matyzacyjnych wewnątrz rakiety. Była to praca dość niezwykła zwłaszcza dla lekarza, ale wykonywał ją z ochotą i z taką zręcz-nością, że aż wzbudził podziw pilota.

Charles — żartował z lekarza — byłem pewien, że pan umie tylko zszywać ludzi!

A pan sądzi, że to nie większa sztuka, niż przewiercać metal i potem ześrubowywać go śrubami? No, niech pan po­czeka, Jean, jak mi się pan kiedy dostanie pod igłę!— bronił się Menneval. — Sądzę zresztą, że niedługo znów będziemy wszystko przywracać do dawnego stanu, a w dodatku włączać jeszcze jakieś ogrzewanie.

Co pan ma na myśli? — pytał zdezorientowany Kergue­len.

No cóż, jeżeli pomoc z Ziemi nie przyjdzie na czas, to zwyczajnie polecimy sobie z kometą znowu w kosmos. Ogrze-wanie rakiety jest obliczone na odległość do planety Mars, a im dalej od Słońca, tym tego ciepła mniej...

Ma pan rację — potwierdził z przekonaniem pilot. — Na bardziej odległych planetach temperatura opada nawet do .dwustu stopni poniżej zera.

To znaczy, że pełna różnica temperatur wynosi czterysta stopni — zauważył doktor. — Niezła cyfra, nasza klimatyzacja będzie musiała dobrze zdawać egzamin... A jak to właściwie było z tym szukaniem Verniera? Nic nie wiem, co było w waszym raporcie, bo kiedy wróciliście z rekonesansu badałem właśnie Norę, czy może już wrócić do pracy.

Pilot ruszył ramionami.

Nie bardzo jest o czym opowiadać. Lecieliśmy za dnia, widoczność była dobra. Kierowaliśmy się wysokościomierzem dźwiękowym, a namiary bardzo dokładnie podawał nam ultra­dźwiękiem Christian z rakiety. W terenie nic nie widać, jest on

równie ponury jak tu wokół nas. Skały, parowy i znów skały, a nad nimi dziwacznie zielone niebo i przeważnie płomienne, palące Słońce. Nie zapuszczaliśmy się zbyt daleko wiedząc, że nieszczęsny Vernier w tym dzikim terenie nie mógł pokonać wozem zbyt wielkiej odległości. Skontrolowaliśmy za to dokład­nie całą okolicę rakiety w promieniu stu kilometrów przy możli­wie najmniejszej szybkości trzydziestu kilometrów na godzinę. Wie pan przecież, jak to jest na Ziemi, jak trudno szukać ko­goś z powietrza. A przecież Ziemię człowiek zna jak własną kieszeń. Tutaj są te niespodziewane różnice wysokości, nie mo­gliśmy więc zejść zbyt nisko. Szukaliśmy tak już ze dwie go­dziny i znowu — już chyba po raz pięćdziesiąty — przelecieliśmy nad rakietą, gdy nagle odezwał się dzwonek alarmowy; Leannec zawiadomił mnie, że to aparat do mierzenia jonizacji w okolicy śmigłowca. Strzałka stała na dziesiątce, potem poleciała trochę wyżej i znów zaczęła opadać. Zawróciłem, by ustalić miejsce, gdzie intensywność jest największa. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiłem od razu. Zatrzymałem na chwilę maszynę — oczom naszym przedstawił się niezwykły widok: wśród czar­nych skał zionął potężny krater, na którego brzegach, w pro­mieniu co najmniej pięciu kilometrów, leżały kręgiem rozrzucone głazy. Ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, co to znaczy. To właśnie było miejsce, gdzie Vernier, skutkiem jakiejś fatal­nej pomyłki, spowodował wybuch zapalników plutonowych i sam poniósł śmierć. Rozpłynął się w atomy... Dalsze poszukiwania nie miały już sensu. Dla uczczenia pamięci zmarłego kolegi zrzuciliśmy tam sztandar Zjednoczonego Świata i zawróciliśmy... To wszystko.

No tak, na pewno tak było — zgodził się lekarz przery­wając na chwilę pracę. — Rozpad plutonu wywołał wzmożenie radioaktywności w tym miejscu, dlatego to wasz dozymetr pod­skoczył na podziałce tak wysoko. Jak to daleko stąd? Narażać się przez czas dłuższy na promieniowanie nie byłoby wskazane.

Niech się pan nie obawia — odparł Kerguelen. — Miej­sce to znajduje się o jakieś pięć kilometrów w linii prostej od rakiety, w tak wielkiej odległości tutejsza atmosfera cyjanowa, posiadająca dość wysokie ciśnienie, idealnie pochłonie wszelkie promieniowanie gamma.

Bo radioaktywność samej atmosfery nie jest dla nas groź­na, przecież nią nie oddychamy, chronią nas skafandry — zgo-dził się lekarz.

Naraz zwrócił ich uwagę głos w megafonach. Dowódca za­rządzał półgodzinną przerwę i wzywał załogę do wzięcia udziału w obsadzaniu zwierciadła w łożyskach i wypróbowaniu apara­tów nośnych Gerarda.

O, to bardzo atrakcyjna zmiana — ucieszył się Menneval rozprostowując obolały grzbiet. — Ciekaw jestem, jak wy­padł ten wynalazek naszego młodego Narwańca!

Kerguelen odpowiedział mu uśmiechem. Obaj wraz z kolegą Weszli do komory skafandrowej, gdzie zastali już Norę nakłada­jącą swój skafander. Razem wyszli z rakiety. Na dworze był jasny dzień, na zielonkawym niebie świeciło olbrzymie, ośle­piające, zabarwione lekko na niebiesko Słońce. Z położenia jego widać było, że bardzo niedawno przeszło przez najwyższy punkt na niebie i że za jakieś trzy godziny dopiero skryje się za hory­zontem. Kometa Speranskiego w ciągu dwunastu i pół godziny wykonywała obrót dokoła własnej osi, RM-12 zaś wylądowała w takim punkcie, gdzie w tym czasie dzień był niemal tak długi jak noc.

Na małej płaszczyźnie skalnej, w odległości mniej więcej stu metrów od rakiety, wznosił się na wysokość pięćdziesięciu metrów maszt do zwierciadła w kształcie iglicy, zrobiony z ru­rek tak cienkich, iż z daleka wyglądał jak siatka pajęcza. Koń­czył się u szczytu małą kopułą z biegnącą wokoło galeryjką; ko­puła ta obracała się wokół osi pionowej. W kopule mieściła się instalacja napędowa, uruchamiana z rakiety, oraz boczna. oś zwierciadła obracająca się wokół głównej osi poziomo; ob­sługiwał ją robot elektronowy, uruchamiany i kierowany rów­nież z rakiety. Robot miał poruszać zwierciadło w takich odstę­pach czasu, jakie potrzebne były do wyświetlenia liter R i M w alfabecie Morse'a. Olbrzymie, dwudziestometrowe zwierciadło paraboliczne leżało dotąd na skale pod masztem, wokół niego zebrała się reszta załogi. Obok zwierciadła leżało kilka pasów penitynowych. Jedna tylko osoba miała taki pas przymocowany do skafandra. Nadchodzący domyślili się już z daleka, zanim jeszcze zdołali rozpoznać numer na hełmie, że to młody wy-

nalazca. Dowódca, w nagrodę za świetny pomysł, pozostawił mu zaszczyt pierwszeństwa w uniesieniu się w przestworza.

Rozkoszny Gerard wygląda jak baletnica — rzucił Men-neval szeptem do mikrofonu, tak by mogli go usłyszeć tylko jego dwaj towarzysze.

Porównanie było celne: penitynowy pas w kształcie szero­kiego około pół metra kręgu opasywał skafander na wysokości bioder, tak wyraźnie odstając od ciała, że przypominał spódnicz­kę baletnicy.

Gdy zbliżali się do stojącej grupy, Gerard schylił się, wziął w rękę ciężki plecak z narzędziami potrzebnymi do montażu i przerzucił go sobie na plecy, by przetransportować na galeryj­kę. Podsunęła się Ewa i gorliwie zaczęła mu pomagać przymo­cowując solidnie rzemienie na ramionach. W tej chwili podszedł do nich Christian, jakby chcąc jej przeszkodzić w gorliwej po­mocy, ale Lucien schwycił go za rękę i odciągnął. Przybliżyw­szy głowę tuż do niego mrugnął figlarnie spoza szybek z pleksi-glasu. Nie chciał mówić bojąc się, że nawet szept mogłyby po­słyszeć dziewczęta.

Christian zrozumiał, skinął głową i pozostawił Gerarda w spo­koju. Starsi członkowie załogi też uśmiechali się lekko, ale żaden z nich nie uważał za wskazane interweniować. Wszyscy byli tego zdania, że po tylu ciężkich i wstrząsających przeży­ciach trochę zabawy nie zaszkodzi.

Gerard uroczyście skinął ręką w stronę Bertranda i zaczął otwierać osłonę wstrzymującą dopływ promieni beta do peni-tynowych pasków, zabezpieczonych hermetycznie przed wszel­kiego rodzaju innym promieniowaniem. Promienie beta zaczęły wyrzucać z penityny lawiny elektronów, pas naładowywał się do­datnio wytwarzając wokół Gerarda pole elektryczne identyczne z polem komety. Elektryczne ładunki z ziemi odrzucały Gerarda od skały, na której stał: wśród entuzjastycznych okrzyków młodszych członków załogi powoli zaczął się wznosić w górę. Lecz teraz poczęły się z nim dziać dziwne rzeczy: im bardziej posuwał się w górę, tym mocniej przechylał się głową naprzód. Nie pomagało rozpaczliwe wymachiwanie rękami — przeciwnie:

ruch przyśpieszał całą sprawę. W końcu odwrócił się zupełnie i głową w dół płynął coraz wyżej i wyżej...

Młodzi członkowie załogi pokładali się ze śmiechu, śmiali się także i starsi, a nawet sam Bertrand dobrą chwilę nie mógł się zdobyć na udzielenie Gerardowi odpowiedniej rady. Dopiero gdy wynalazca siniał już w swym skafandrze, opanował śmiech i krzyknął na niego, by powoli redukował dopływ promieni be­ta. Gerard usłuchał — w zwolnionym tempie głową na dół lądo­wał prosto w ramiona Luciena i Christiana.

Znasz się nie najgorzej na elektronice, ale nie znasz praw mechaniki, Narwaniec! — mówił Lucien pomagając mu wstać. — Zapomniałeś o środku ciężkości. Ciężar co najmniej pięćdzie­sięciu kilogramowy ulokowałeś sobie na plecach i to dość wy­soko.

Ale przecież tutaj waży on tylko połowę — protestował Gerard rozprostowując kości.

Racja, ale twoje ciało także. Słowem: w górnej części ciała nagromadziłeś większość swego ogólnego ciężaru, przesu­wając tym samym środek ciężkości w górę. Prosty rozum dyk­tuje, że musiałeś odwrócić się głową w dół.

Prosty rozum... w tym właśnie cała tragedia, że Gerard często jest z nim na bakier — zauważył Christian.

Z pomocą Gerardowi pośpieszyły dziewczęta. Ale głos do­wódcy szybko przeciął wymianę zdań. Na jego polecenie Lucien przypiął sobie pas nośny i z plecakiem w ręku bez przeszkód wylądował na galeryjce masztu.

Gerard był jednym z czterech osób podnoszących w górę zwierciadło. Warto było na niego spojrzeć, z jaką powagą uno­sił się w powietrzu, jedną ręką regulując siłę nośną pasa, drugą przytrzymując brzeg olbrzymiej powierzchni lustra. Wyprawa w górę nie była wcale łatwa — chwilami któryś z niosących wysunął się trochę mocniej naprzód, znalazł się wyżej niż reszta, a wtedy lustro zaczynało się niebezpiecznie nachylać, przesuwa­jąc punkt ciężkości całego zespołu. Zawsze jednak w ostatniej chwili udało się przywrócić równowagę. Ostatecznie sworzeń zwierciadła trafił w łożysko, Lucien i La Brie umocowali je mocno śrubami i nakrętkami. Stojąca na dole przed masztem część załogi wzniosła gromki okrzyk na cześć Narwańca. A Ge­rard tymczasem poniechawszy już zwierciadła przelatywał usz­częśliwiony powolutku nad nimi — lekki, napędzany baterią pe-

rutynową motorek, zaopatrzony w maleńkie śmigło, tworzący część składową penitynowego pasa nośnego, umożliwiał porusza­nie się po linii poziomej w tempie nieco szybszym od marszu.

Szkoda, że nie ma więcej tych pasów penitynowych — żałowały dziewczęta.

Nic straconego — odparł Bertrand słysząc ich uwagi. — Gdy koledzy wrócą z montażu, pożyczą wam swoje pasy, będzie-cię mogły polatać sobie jak aniołki — dodał z uśmiechem. — Słońce już zachodzi, na przesyłanie sygnałów będzie za późno — zwrócił się do Duvala. — Ale to nic nie szkodzi, możemy tym­czasem wypróbować działanie aparatu napędowego i elektro­nicznego robota.

Kiedy La Brie oświadczył, że montaż jest zakończony, Ber­trand wrócił wraz z astronomem do rakiety i stamtąd prze­prowadził kontrolę urządzenia sygnalizacyjnego. Tymczasem Słońce zaszło, ale niedługo potem wszedł Księżyc w pełni. Na­stawione odpowiednio przez Bertranda zwierciadło w regular­nych, dłuższych i krótszych odstępach czasu rzucało błyski na wewnętrzny ekran telewizyjny rakiety. Aparatura pracowała wzorowo, po pół godzinie można ją było wyłączyć.

Będziemy musieli strumień światła nastawić w odpo­wiednim kierunku, na cząsteczki pyłu tworzące warkocz komety. To wzmocni intensywność światła, które w innym wypadku nie mogłoby przewyższyć blasku głowy komety, wobec czego nie byłoby widzialne z Ziemi w ogóle, albo tylko bardzo słabo — odezwał się Duval, który dotychczas w milczeniu obserwował próby sygnalizacyjne Bertranda. — Mamy jeszcze dość czasu, najlepiej będzie rozpocząć nadawanie dopiero w punkcie przy-słonecznym, a do tego jeszcze blisko tydzień.

Ma pan rację, Pierre — zgodził się Bertrand. — Pierw­szą rundę walki z czasem wygraliśmy. Ale to nie oznacza jeszcze całkowitego zakończenia walki z tym wrogiem.

Duval miał bardzo zdziwioną minę, ale nie doczekał się wy­jaśnienia dowódcy.

8. Oczekiwanie

Dobrze się stało, że montaż zwierciadła zakoń­czono w przewidzianym czasie, można było bowiem użyć wolnych pracowników do przyśpieszenia pracy przy urządzeniach klimatyzacyjnych, przy których dotychczas męczyli się tylko Kerguelen i Menneval. Przy stałej niemal operacji słonecznej, a bardzo krótkich nocach, nieznacznie tylko ochła­dzających atmosferę komety, przebywanie w rakiecie z każdym dniem stawało się bardziej uciążliwe. Zanim wykończono insta­lację i uruchomiono dodatkowe chłodzenie, załoga musiała ogra­niczyć ubranie do skrajnego dopuszczalnego ze względów przy­zwoitości minimum. Mimo to w rakiecie panował nastrój rozle­niwienia jak w tropikalnych krajach. Jeden tylko Lucien za­chował całą żywość usposobienia i od czasu do czasu propono­wał, by ktoś z nim zagrał w „lustrzanego ping-ponga". Wszys­cy jednak odmawiali stanowczo.

"Lustrzany ping-pong" była to gra, którą nawet starsi człon­kowie załogi bardzo lubili, ponieważ wymagała dużo ruchu. Nazwę wzięła od metalowego lustra, od którego piłeczka mu­siała się odbić, zanim upadła na stół za siatką. Nigdzie w ra­kiecie nie było tyle miejsca, by można było ustawić normalny stół ping-pongowy, dlatego też grało się „na róg" — jak to trafnie określała młodzież. Ze swego miejsca grający nie widział bezpośrednio małego stolika z siatką, stojącego za walcowatą ścianą wewnętrzną jadalni, natomiast widział odbicie tego sto-

lika w lustrze metalowym, przymocowanym na ścianie. Kiero­wał więc piłeczkę w lustro, ta zaś, odbita pod odpowiednim ką­tem, trafiała na stolik z siatką.

Podobnie jak ping-pong równie mało zwolenników znajdo­wały w takim upale tańce. Kto w danej chwili nie był zajęty jakąś pracą, wypoczywał, czytał, słuchał muzyki, najwyżej sen­nie grał w szachy, w domino — uprawiane tylko przez starszych — czy wreszcie w „lot w kosmos", grę przypominającą dawne wyścigi samochodowe. Lubili ją zwłaszcza młodzi — ile to było przy tym sprzeczek, gdy rakietka któregoś z grających natrafiła na jakąś przeszkodę, na przykład spotkanie z rojem meteorytów lub jakąś wielką planetą, a wówczas jej właściciel musiał cze­kać, aż go kto inny z pechowego punktu wyswobodzi.

Dnia dziesiątego marca minęli orbitę Wenus, nie widzieli jednak pięknej gwiazdy wieczornej — była ona po drugiej stronie orbity i gubiła się w blasku Słońca. Mieli się z nią jed­nak spotkać, i to w dość bliskiej odległości, po powtórnym prze­kroczeniu elipsy, jaką Wenus zatacza wokół Słońca. Zgodnie ze szkicem Duvala, w wiarygodność którego Bertrand wcale nie wątpił, po tym spotkaniu czekało ich jeszcze bliższe przejście obok Merkurego, planety, na której dotąd nie lądowały rakiety z Ziemi. Kiedyś, gdy rozmawiali o tym przy stole, Gerard z wielkim żalem zauważył, że gdyby ich urządzenia napędowe były w porządku, mieliby wyjątkową okazję do zbadania tej planety. Bertrand wysłuchał uwagi ze smętnym uśmiechem, ale nie dał żadnej odpowiedzi. Interesował go inny problem, który ani na chwilę nie schodził mu z myśli, chociaż dotąd nie wspom­niał o nim nikomu. W miarę jak upływał czas krótkich dni i no­cy na komecie Speranskiego, problem ten stawał się coraz bar­dziej palący, a jednak w ich beznadziejnej sytuacji nic się nie zmieniło.

Trwająca przez cały czas budowy urządzeń sygnalizacyjnych piękna pogoda po przejściu orbity Wenus zmieniła się od razu. Niebo pokryły dziwaczne, niskie, nieruchome, szarozielonkawe chmury, przesłaniając blask Słońca do tego stopnia, że w samo południe panował jakiś nieokreślony półmrok, jaki zazwyczaj poprzedza wschód Słońca. Wielkie zwierciadło tkwiło nierucho­mo w łożyskach jak potężna misa zwrócona ku niebu. O wysy­

łaniu sygnałów niepodobna było nawet myśleć, lecz załoga ra­kiety — z wyjątkiem Bertranda — nie przejmowała się tym wcale. Do osiągnięcia punktu przysłonecznego pozostawało jesz­cze pięć dni, a dopiero potem, opierając się na obliczeniach Du­vala, można było liczyć, że sygnały będą na tyle intensywne, iż ktoś na Ziemi zdoła je zauważyć.

W tym okresie wszyscy byli przymusowymi więźniami rakie­ty. Temperatura zewnętrzna, zaraz po przejściu orbity Wenus, podniosła się tak znacznie, że niepodobna jej było wytrzymać. Klimatyzacja skafandrów była niewystarczająca, a dodatkowe wyregulowanie jej przedstawiało tak skomplikowania zadanie i wymagało tak wiele pracy, że na razie myśli tej poniechano, tym bardziej, że panująca wewnątrz rakiety wysoka temperatu­ra stanowiła poważną przeszkodę dla każdego większego wysiłku fizycznego. Przymusowy pobyt w bardzo ograniczonych prze­strzeniach RM-12 nikomu prócz Bertranda nie sprawiał przy­krości. Wszyscy ci ludzie, z wyjątkiem Gerarda i Duvala — któ­rzy bardzo dobrze przystosowali się do niezwykłych warunków życiowych — przyzwyczajeni byli podczas licznych lotów ra­kietowych do monotonnego trybu życia na pokładzie. Zasięg największych rakiet nie przekraczał dwustu milionów kilome­trów, jakkolwiek były już w budowie rakiety o dwukrotnie większym zasięgu, które miały być w najbliższym czasie pod­dane odpowiednim próbom. Znaczyło to tym samym, że załoga musi być przygotowana na konieczność spędzenia w pewnych wypadkach nawet i pół roku życia we wnętrzu rakiety.

Zawsze to trochę lepiej niż w czasach, gdy podróże od­bywano na żaglowcach, a przepłynięcie z Europy do Australii często trwało trzy miesiące — wygłosił filozoficzną uwagę re­porter, gdy kiedyś przy stole toczyła się rozmowa o niewygodach życia w pojazdach kosmicznych.

Póki nie uda się zwiększyć prędkości rakiety, która na razie nie przekracza trzydziestu kilometrów na sekundę — zauważył La Brie.

I później także nie będzie lepiej — zauważył Kerguelen. — Bo powiększy się również zasięg rakiet, więc tak czy tak załoga będzie musiała żyć w rakiecie długie miesiące.

Na przykład nasz Narwaniec, takiemu wcale by to nie

przeszkadzało — szepnął Lucien do Christiana. — Jak tylko ma śrubociąg i kawał blachy, nic mu nie brak do szczęścia, gotów siedzieć na jednym miejscu choćby i dziesięć lat.

O ile będzie przy tym odpowiednio odżywiany — dodał Christian.

Jedynie Bertrand bardzo źle znosił ograniczenie możliwości ruchu do wnętrza rakiety. A jednak brał udział w dużej ilości lotów jeszcze w czasach, gdy rozpoczynała się Akcja M — za­siedlanie Marsa — kiedy rakiety osiągały zaledwie połowiczną prędkość. Musiał wówczas przebywać całe długie miesiące na pokładzie pojazdów kosmicznych o skromniejszych niż RM-12 rozmiarach i wcale mu to nie przeszkadzało. Zapewne nie wiek był tu przyczyną, że obecnie tak trudno mu było się z tym pogodzić, bo przecież jego rówieśnicy, Laennec i La Brie, czuli się zupełnie dobrze. Oczywiście: problem ratowania ludzi po­wierzonych jego opiece znacznie się przyczyniał do ponurego nastroju, jednakże nie była to jedyna przyczyna...

W pewnej chwili uświadomił sobie jasno, że główną przy­czyną jego udręki jest stały kontakt z Norą. Zrozumienie tego faktu napełniło go przerażeniem. Zaczął jej unikać jak tylko mógł, ale i to niewiele pomagało. Nieustannie przyłapywał się na tym, że myśli o niej, że te myśli nawet spychają na plan dalszy zagadnienia ratowania rozbitków. Miał wrażenie, że nie jest szczęśliwa z Duvalem, chociaż go kocha. To podejrzenie, chyba niesłusznie, jak stwierdzał od czasu do czasu, nastawiało go wrogo w stosunku do astronoma, który odnosił się do niego czasem szorstko, ale zawsze z należnym szacunkiem.

Prawdopodobnie Nora orientowała się po trosze w jego uczuciach. Ileż razy, gdy razem siedzieli przy stole, chwytał jej wpatrzone w niego badawcze spojrzenie! Zazwyczaj wtedy koń­czył szybko rozpoczętą rozmowę i pod byle pozorem wychodził. Klimatyzacja już była wyregulowana we wszystkich pomieszcze­niach rakiety, nie trzeba więc było ograniczać się do przeby­wania w sali jadalnej, gdzie najpierw temperatura została obni­żona do znośnej wysokości.

Kometa zbliżała się szybko do punktu przysłonecznego;

w dzień po przecięciu orbity Merkurego na całą godzinę poka­zało się Słońce. Gorejąca tarcza była trzykroć większa niż wi­

dziana z Ziemi, po przyciemnieniu obrazu na ekranie telewizji można było wyraźnie dostrzec bardzo liczne skupiska ogromnych plam, które zaciemniały powierzchnię, a zarazem były przy­czyną wszelkich nowych trudności, jakie przeżywała Ziemia. Olbrzymie protuberancje, długie na setki tysięcy kilometrów wybuchy rozpalonej masy słonecznej, otaczały lśniącą tarczę

jakby ognistymi gałązkami.

Wykorzystując tę okazję załoga zaczęła wysyłać w przestwo­rza ciągły szereg błysków — sygnałów RM. Potem zmieniali się kolejno przy teleskopie elektronowym, skracającym na tyle odległość między Ziemią a kometą Speranskiego, że wielkie milionowe miasta tam, gdzie panowała noc, widoczne były jak świecące punkty. Wszystkie wielkie miasta, w których stopnio­wo w wieku atomowym skupiało się całe życie na kuli ziem­skiej, oświetlane były tym samym systemem co latarnie morskie:

kilka olbrzymich lamp penitynowych umieszczano na pylonach znacznie wyższych niż najwyższe gmachy miast. Można je było zaświecać i gasić przez naciśnięcie jednego wyłącznika. Bardzo więc było łatwo przesłać odpowiedź na sygnały załogi RM-12, wystarczyło użyć do tego celu przerywanego oświetlenia które­gokolwiek z wielkich miast, skąd w danym momencie widać było kometę Speranskiego.

Sygnały z dnia czternastego marca pozostały bez odpowiedzi, nikt jednak z załogi się tym nie przejmował. Gorzej natomiast było przez cały piętnasty marca, gdy niebo zasłoniły ciężkie, na-elektryzowane chmury, wywołujące w przesyconej cyjanem atmosferze komety nieustanne wyładowania elektryczne. Na brzegach olbrzymiego, zwróconego ku niebu zwierciadła tańczy­ły migocące fioletowe płomyki, zamieniając je w zionący ogniem piekielnym kocioł czarownic. Początkowo młodzi członkowie za­łogi tłoczyli się przed ekranem telewizyjnym podziwiając wy­ładowania elektryczne, wnet jednak mieli tego dosyć i powrócili do zwykłych rozrywek: lektury, filmów, tańców i gier.

Bertrand przez chwilę cieszył się tą ich niefrasobliwością, nastrój ten jednak minął szybko, ustępując miejsca przygnę­biającym uczuciom. Przejście punktu przysłonecznego, które nastąpiło dnia szesnastego marca o godzinie ósmej światowego czasu, miało miejsce znowu wśród takiej samej jak dnia poprzed-

niego złej pogody. A do koniunkcji, kiedy kometa zniknie sprzed oczu mieszkańców Ziemi w blasku Słońca, brak było już tylko paru godzin.

Przeszedł do biblioteki — nie było tam nikogo. Z uczuciem ulgi usiadł w fotelu tyłem do drzwi i pogrążył się w myślach. Znalazł się w bezsensownej i pod każdym względem beznadziej­nej sytuacji. Zdawał sobie sprawę z faktu, że kocha żonę innego człowieka, która być może darzy go szacunkiem, ale nie ma dlań jakiegoś cieplejszego uczucia. Ona — wchodząca dopiero w życie, on — dobiegający już kresu swej drogi. Nie wolno mu było wyjawić swych uczuć, nie tylko ze względu na upoka­rzające uczucie śmieszności, jakie zawsze wywołuje miłość sta­rego mężczyzny do młodej kobiety — a uczucie to przypomi­nało o sobie często w sposób bolesny — nie tylko dlatego, że próba odebrania żony innemu człowiekowi byłaby rzeczą nie­przyzwoitą i stanowiła zły przykład dla innych, ale przede wszystkim dlatego, że teraz bardziej niż kiedykolwiek życie jego należało do zespołu. Wstydził się głęboko przed sobą samym tego, że mimo wszelkich starań nie mógł opanować uczuć oso­bistych i cały wysiłek swego umysłu skierować na zadania do­wódcy oraz wypływające z nich obowiązki.

Naraz w tok jego rozmyślań wplątała się cicha muzyka. Do czasu tworzyła jakby tło dźwiękowe dla jego niewesołych roz­ważań, potem jednak stała się bardziej natarczywa, dźwięki już układały się w znaną melodię. Pieśń żniwiarek z pierwszego aktu Fausta, radosny śpiew młodości, podkreślający agonię duchową starego uczonego, który gotuje się do skrócenia przy pomocy trucizny ostatnich pełnych udręki dni życia...

Zerwał się rozdrażniony i podszedł do aparatu. To Andrea przegrywała swego ulubionego kompozytora operowego Gouno-da. Widząc rozgniewaną twarz dowódcy — zalękniona podniosła się od stolika.

Andreo, już pani nie wystarczy muzyka w sali jadalnej? — spytał surowo.

Przepraszam, nie wiedziałam, że pan tu jest i że pan pracuje. Tam w jadalni gra stale jazz, więc przyszłam tutaj na trochę muzyki operowej — usprawiedliwiała się. — Zaraz wy­łączę! — Zamknęła aparat i skłoniwszy się wyszła.

Czy pan przypadkiem nie był dla niej trochę niespra­wiedliwy? — zabrzmiało tuż za nim.

Odwrócił się gwałtownie. Nora!... Nie zauważył, kiedy we­szła. Siedziała cicho w odległym kącie i czytała. Nie wiedział także, jak długo już tu była — to zresztą nie miało znaczenia. Naraz wszystkie jego myśli skłębiły się i splątały. Zdecydowa­ny podszedł do niej.

Chciałbym pani coś powiedzieć, Noro — zaczął. Wyciągnęła rękę w jego stronę pragnąc go powstrzymać.

Niech pan tego nie robi — odpowiedziała — domyślam się, co mi pan chce powiedzieć. Odpowiem panu raz na zawsze:

bardzo pana szanuję i bardzo pana lubię już od czasu, gdy ra­zem po raz pierwszy lecieliśmy na Marsa. Ale nie kocham pana i nigdy pana nie pokocham.

Wiem, za stary jestem dla pani — rzucił z goryczą. Stał tuż nad nią i patrzył jej w oczy. Wydało mu się, że stanęły w nich łzy. Zrobiło mu się przykro.

Wiek nie ma z tym nic wspólnego — ciągnęła cicho. — Nie mogę kochać dwóch mężczyzn. Jednego z nich musiałabym oszukiwać, a tego nigdy nie zrobię!

Podniosła się i uspokajającym gestem położyła mu rękę na ramieniu.

Powiedziałam panu, że już od pierwszej naszej wspólnej podróży na Marsa serdecznie przywiązałam się do pana, ale to nie jest zupełnie ścisłe. W gruncie rzeczy lubię pana znacz­nie dłużej, jeszcze z lat dziecięcych, kiedy czytałam po raz pierwszy o pańskiej wyprawie polarnej na Marsie. Zawsze od tego czasu patrzyłam na pana jak na bohatera, marzyłam, żeby pana poznać. Nie przypuszcza pan nawet, jakim szczęściem byłaby dla mnie pańska przyjaźń.

Popularna postać z gazety w aureoli bohaterstwa! — od­parł z ironią. — Postać śmieszna, Noro, fałszywie romantyczna. Rzeczywistość jednak wygląda inaczej: człowiek stary, któremu można zaproponować już tylko przyjaźń. Nie wie pani nawet jakie to upokarzające!

Dławiły go żałosne uczucia. Patrzył gdzieś ponad jej głowę, bał się dostrzec w jej spojrzeniu współczucie.

Jak pan może tak mówić? Zdumiewa mnie pańskie za-

patrywanie na przyjaźń. Czyż może być coś piękniejszego w sto­sunku dwojga ludzi?

Nie zdążył odpowiedzieć — drzwi otwarły się gwałtownie i do biblioteki wpadł podniecony Duval. Nie zauważył zupełnie zmieszania na twarzach obojga w chwili, gdy go spostrzegli.

Hallo, a cóż wy tu oboje robicie? — wołał rozradowany. — Chodźcież na górę do teleskopu. Ziemia odpowiada!

9. Wielki dzień Karola

Karol Kowal to szczupły, wysoki chłopak o jas­nych włosach i miłej, rumianej twarzy, dobry uczeń dziesiątego oddziału piętnastoletniej szkoły, a jeszcze lepszy sportowiec. Nade wszystko lubił narty, należał do grupy najlepszych zjazdowców całej szkoły.

Pewnego słonecznego dnia z początkiem marca, podczas fe­rii półrocznych, zjeżdżał ze Skalnego Jeziora. Śnieg był wspa­niały, niebo jak lazur — chłopak z rozkoszą nastawiał twarz pod ostry pęd powietrza, który smagał ją tysiącami drobnych igiełek ubarwiając rumieńcem mocno rozgrzanej krwi. Od czasu do czasu rzucał okiem na malutki, umieszczony na przegubie ręki szybkościomierz i stwierdzał z radością, że niebieska strzał­ka stale trzepoce się koło stu dwudziestu kilometrów.

Nagle uwagę jego odwrócił od toru zjazdowego głośny gwizd świstaka, którego głód czy też ostre słońce wybiło z zimowe­go snu. Moment ten nie trwał dłużej jak pół sekundy, ale i to mgnienie oka starczyło, by smuga zmarzniętego śniegu skie­rowała narty na stok. Nim zdążył wyrównać, już gnał po zbo­czu. Nie stracił jednak orientacji i w ostatniej sekundzie, kiedy |uż strome zbocze przechodziło w pionową jak w drapaczu chmur ścianę przepaści, wykonał odpowiedni zwrot i runął w śnieg. Nie wypuszczony z ręki prawy kijek tkwił mocno w stwardniałym śniegu: na szczęście nie pękł. Schwycił się

go mocno obu rękami — to go uratowało przed obsunięciem się po śniegu w przepaść.

No tak, to byłoby wcale nieźle, tylko jak się teraz znów dostać na górę? I gdzie ten przeklęty drugi kijek? — mówił do siebie.

Było mu bardzo gorąco, ale nawet teraz nie odczuł strachu, bo przeżył już kiedyś kilka podobnych przygód — co prawda w mniej niebezpiecznym terenie. Swojego czasu w ostatniej chwili, kiedy już dosłownie z szybkością stu kilometrów na-jeżdżał... udało mu się wyminąć o włos głaz większy od niego samego.

Mocno trzymając się kijka próbował wstać. Lewą nogę miał jakoś dziwacznie wykręconą pod siebie, natomiast prawa była wyciągnięta prosto, stanął więc na niej bez trudu. Ale napro-stowawszy lewą nogę stwierdził, że odmawia mu ona posłu­szeństwa. Parę razy próbował przenieść na nią ciężar ciała i za każdym razem musiał rezygnować. Zaniechawszy więc dalszych prób usiadł jak mógł najwygodniej na śniegu.

Coś mi się wydaje, że złamałem nogę — stwierdził z westchnieniem.

Spojrzał w górę na zbocze, po którym zjeżdżał przed chwilą, ale było puste — jak okiem sięgnąć nigdzie ani śladu człowieka, lubił bowiem dla treningów zjazdowych wybierać dosyć odległe tereny, gdzie miał gwarancję, że z nikim się nie zderzy. Ale fakt ten nie zaniepokoił go wcale, ponieważ śmigłowce Pogo­towia Górskiego nieustannie krążyły pod niebem, a ich załogi troskliwie obserwowały wszystkich narciarzy jak kwoczka swoje kurczęta.

Istotnie — nie minęło nawet dziesięć minut, gdy już olbrzy­mi owad zabrzęczał mu nad głową: zatoczył duże koło i zawisł w powietrzu nad miejscem pechowego zjazdu.

Karlik skinął ręką wyglądającemu przez okno kabiny męż­czyźnie, wielka ważka sfrunęła jeszcze niżej. Wówczas chłopak ręką nadał sygnał, że ma złamaną nogę. Mężczyzna odpowiedział sygnałem "zrozumiano", maszyna ruszyła i po chwili znikła za białymi szczytami. Karlik orientował się, że ów telegrafista przekaże natychmiast wiadomość do stacji Pogotowia i że pomoc nadejdzie niedługo, z rezygnacją więc czekał.

Jakoż za niecałe pół godziny, podczas której posilał się mlecz­ną czekoladą, o sto metrów dalej, na nieprawdopodobnie wprost małym skrawku płaskiej powierzchni, wylądował helikopter i już dwaj ludzie z noszami zaczęli przedzierać się ku niemu. Karola przywiązano starannie, włożono do warczącego śmigłow­ca. Dalej już wszystko potoczyło się normalnym trybem.

Chłopak nie zgodził się na pobyt w doskonale urządzonym szpitalu górskim, bał się, że zanudzi się na śmierć. Zawsze to dość daleko, jakże mogliby go odwiedzać rodzice, koledzy i ko­leżanki! Więc też po godzinie lotu w przyjemnie ogrzanej ka-binie, gdzie były całe masy pism ilustrowanych, znalazł się na łóżku X Oddziału Chirurgicznego Szpitala Centralnego Nowej Pragi.

Wspaniałe wrzecionowate złamanie, zdjęcie jak do atlasu anatomicznego! — zachwycał się młody asystent Malina, gdy mu po pięciu minutach przyniesiono wywołane i wysuszone mi-krozdjęcie przeznaczone do reponatora.

Karol skrzywił się, ale gdy później dawano mu zastrzyk znieczulający, by nie czuł bólu przy nastawianiu kości, zacho­wał się po bohatersku i ani pisnął. Zyskało mu to pochwałę asystenta, który sam był zapalonym sportowcem. Zgodnie ze zdjęciem rentgenowskim automatyczny reponator w ciągu pół minuty doprowadził zupełnie precyzyjnie złamane części kości do pierwotnego położenia.

Zuch z ciebie, Karolu — chwalił go asystent. — Z włas­nego doświadczenia wiem, że to nie należy do przyjemności, gdy człowiekowi coś tam wlewają do żył, chociaż dziś już sto­sujemy znacznie mniejsze ilości płynów niż kiedyś.

Jeszcze lekki, usztywniający opatrunek z masy plastycznej i chłopca odwieziono do separatki. Tym razem go jeszcze od-wieziono, ale na przyszłość już będzie jeździł sam orientując się według zawieszonego na łóżku planu szpitala, ponieważ łóżko posiadało bezgłośny napęd elektryczny, a wszystkie drzwi można było otwierać i zamykać przy pomocy fotokomórek elektrycz­nych i promieni podczerwonych.

W pokoiku już czekali goście: matka z Jitka, o dwa lata młodszą siostrą Karola. Ojca w domu nie było, wyjechał gdzieś także na narty, a matka była zdania, że ze względu na tak nie-

groźny wypadek nie warto go odwoływać z dobrze zasłużonego wypoczynku.

Wiecznie mam z tobą kłopoty, Karliku, co dzień coś no­wego! Tak przecież niedawno omal ci wszystkich zębów nie powybijali przy hokeju — mówiła wzdychając ładna, ciemno­włosa kobieta. — Jitka jednak jest spokojniejsza!

Karol zmarszczył brwi, z niechęcią odsunął matkę, gdy chciała mu poprawić poduszkę pod głową.

No wiadomo, dziewczęta! One zawsze we wszystkim biją nas na głowę! — odciął pogardliwie. — Naturalnie: Jitka jest spokojniejsza, tylko że się własnego cienia boi!

Ale masz języczek jak żmija! — broniła się Jitka. — Gram w mistrzowskiej drużynie koszykówki naszej klasy!

Wielkie rzeczy! Koszykówka!... Sport dla niemowlaków!

Dajcie spokój! — przerwała im matka uprzedzając ostrą odpowiedź Jitki.

Mimo to jednak, gdy przed zamknięciem szpitala goście od­chodzili, rodzeństwo z całą serdecznością uścisnęło sobie dło­nie. Zaraz potem chłopak usnął kamiennym snem zmęczonego sportowca.

Trzeciego dnia pobytu w szpitalu Karlika już zaczęła drę­czyć nieznośna nuda. Zdawało mu się, że cała wieczność minęła zanim mała wskazówka dowlokła się do jedenastej. Zbliżała się chwila wizyty lekarskiej, za parę minut powinien przyjść doktor Malina, z którym Karol już na stole operacyjnym na­wiązał nić przyjaźni. Istotnie, doktor był punktualny niczym hrabia Monte Christo — jak twierdził ojciec Karola. Właśnie wielka wskazówka stanęła na dwunastce, gdy drzwi się otwarły i z nieodzownym papierosem w ustach wszedł lekarz witając chorego:

Witam narciarza! Jak tam powodzi się nodze? Usiadł na fotelu i spojrzeniem pełnym życzliwej przyjaźni, przyglądał się chłopcu. Był kawalerem, lat około pięćdziesięciu — co oznaczało młodość w wieku atomowym, kiedy przeciętny wiek ludzi wynosił lat sto pięćdziesiąt — lecz mimo to patrząc na ładnego, świeżego chłopaka nie mógł się obronić przed sen­tymentalnymi wspomnieniami własnych lat chłopięcych. „Gdzież

są te śniegi dawnych zim" — strawestował w duchu cytat z Villona i rozpoczął rozmowę.

Karlik wybuchnął serią zwykłych narzekań: że tak straszli­wie nudno, że nie może się już doczekać chwili, gdy go zwol­nią do domu.

Wyjątkowo niewdzięczne z ciebie stworzenie — karcił go asystent hamując śmiech. — I czegóż ci tu brak? Masz luksuso­wy pokój, radio, telewizor z transmisją na cały świat, możesz sobie zażądać jakiej chcesz stacji. Równie dobrze możesz oglą­dać zawody hokejowe w Atlancie, jak i wiercenie studni na Księżycu. Na życzenie wyświetlą ci każdy film z archiwum, od tych z XX wieku, z Gretą Garbo czy Olivierem począwszy, a na ostatnim, plastycznym, kolorowym i oczywiście dźwięko­wym filmie z baletem szympansów skończywszy. Możesz po­jechać na dziesięciokilometrowy spacer po ogrodzie zimowym, możesz siedząc na łóżku grać we wszystkie gry towarzyskie...

Ale nie mogę chodzić! — przerwał mu mrukliwie Karol.

Będzie czas i na to. Daliśmy ci tu na twą prośbę towa­rzysza w tym samym wieku, a ty zaraz na drugi dzień twier­dziłeś, że wolisz być sam.

A tak, bo on tak strasznie chrapał... — bronił się Ka­rol.

No więc dobrze, znajdziemy kogoś, kto nie chrapie. Ale to chyba już nie warto. Wyżywienie masz doskonałe.

W domu mam je także — odburknął chłopak.

Nie, to już przechodzi wszelkie granice — doktor zrobił oburzoną minę, lecz w oczach igrał mu • uśmiech. — Poczekaj, muszę ja ciebie trochę poskromić!

Karol nieufnie przyglądał się, jak doktor zdejmuje słuchaw­kę i nakręca tarczę telefonu.

Archiwum filmowe? Dobrze, tu asystent Malina. Proszę mi wyświetlić film retrospektywny A 34 łamane przez l i za­raz potem A 34 łamane przez 7. Proszę mi to dać na ekran telewizyjny w pokoju 1215. Dziękuję.

Doktor odłożył słuchawkę i nacisnął kontakt uruchamiający bezgłośny mechanizm, który szerokie, wysokie okno przesłonił zieloną, nieprzejrzystą storą. Gdy stora opadła na parapet, ekran telewizora rozjaśniło łagodne, przyjrzyste światło.

Co to takiego będzie? — zainteresował się chłopak.

Zaraz zobaczysz. No, już jest!

Na ekranie pojawił się wyblakły i migotliwy, lecz mimo to wyraźny obraz ponurej sali szpitalnej. Po obu stronach stało po dwanaście łóżek, na nich leżeli mężczyźni różnego wieku l wyglądu, ubrani w obrzydliwe, pasiaste, jakby więźniarskie ubrania przypominające bieliznę. Gwar panujący na sali dziw-nie kontrastował z napisem, jaki widniał na ścianie: „Leczymy ciszą", w końcu sali straszył swoim wyglądem czarny piec stałopalny. Hałas pochodził z dwóch źródeł: z jednej strony głośnik radia szpitalnego wywrzaskiwał jakąś piosenkę z idio­tycznym tekstem, z drugiej megafon instalacji wewnętrznej szpitala raz po raz nakazywał komuś z personelu szpitalnego wykonanie tego lub owego, co absolutnie nie mogło budzić zainteresowania pacjentów.

Cóż to znowu? — skrzywił się Karol. — Cyrk?

Nie — roześmiał się asystent. — Dokumentarne zdjęcie sali szpitalnej z połowy dwudziestego wieku, wykonane na od­dziale chirurgicznym pewnego szpitala w Starej Pradze. Aby nie drażnić twych uczuć patriotyzmu lokalnego muszę dodać, że za granicą te sprawy także nie wyglądały lepiej.

Karol z chmurną miną w dalszym ciągu obserwował film:

teraz na zdjęciu zjawiła się rozczochrana, bardzo nieprzyjemnie prezentująca się kobieta w średnim wieku, o twarzy jakiejś nieokreślonej i bardzo gniewnym spojrzeniu. Niosła dużą tacę pozalewaną jakimś brązowawym płynem, pełną obrzydliwych kubków z tymże samym płynem, a pośród nich poniewierały się blade, anemiczne rogaliki.

Co to jest? — zdziwił się Karol.

Salowa roznosi podwieczorek.

A co tam jest w tych kubkach?... Uf, jakież to wstrętne!

Biała kawa, a właściwie namiastka kawy. Ty byś jej nie pił.

Karolowi stanęła w oczach ładna pielęgniarka Irena, która miała go w opiece, bardzo smaczne potrawy podawane przez dźwig automatyczny bezpośrednio do pokoju. Wystarczyło pod-nieść słuchawkę telefonu, podać numer pokoju i numer diety oraz swoje życzenie. Wszystko było załatwione w dziesięć minut.

No tak, mnie by to nie odpowiadało — przyznał.

Gotów jestem się założyć, że nie — zgodził się doktor ze śmiechem.

Tymczasem w ponurej sali szpitalnej zapadał mrok. Oba głośniki umilkły nareszcie. Po kolacji — podejrzanie wygląda­jące tłuczone ziemniaki i serdelek w grubej skórce — pacjenci zaczęli układać się do snu. Wnet na sali podniósł się dziwaczny, brzmiący dysonansami chorał: chrapanie, pomruki i jęki. To­warzyszyło mu tykanie zegara odmierzającego nieubłagany czas, który nie zatrzymuje się nigdy i nigdzie, a posuwającej się co chwila dalej wielkiej wskazówce odpowiadał stale głośny zgrzyt.

Ten zgrzytliwy dźwięk drażnił Karola znacznie bardziej niż nieprzyjemna symfonia snu. Film przeniósł akcję na wczesny ranek, zegar wskazywał godzinę szóstą, dość cicho otwarły się drzwi: weszła ziewając biało odziana pielęgniarka z termome­trami na tacy. Zaczęła budzić pacjentów jednego po drugim wsuwając im termometry pod bezwładne ramiona.

Dlaczegóż ona ich tak wcześnie budzi? — dziwił się Karol. — Przecież ten jeden biedak, który tak jęczał i stale się prze­wracał, ledwie przed godziną usnął!

Taka była wówczas w szpitalach organizacja pracy — tłumaczył mu doktor Malina. — O godzinie ósmej odbywał się obchód, czyli jak się to dawniej mówiło: wizyta, a lekarz mu­siał już mieć wtedy na oddziale zmierzoną temperaturę wszyst­kich pacjentów, którzy powinni być umyci i nakarmieni.

Dziwne to były metody — oburzał się chłopak.

Przyznasz chyba, że posunęliśmy się już trochę naprzód. skoro zajmujemy się teraz każdym pacjentem oddzielnie? — pytał lekarz z uśmiechem.

Hm, owszem, ale to chyba byłoby bardzo smutne, gdyby przez tyle lat nie było i w tej dziedzinie postępu — zastrzegaj się Karol.

Zgadzam się, ale zobaczysz zaraz, że znacznie bardzie;

poszliśmy naprzód.

Na ekranie zajaśniał obraz wielkiej, częściowo wyłożonej białymi kafelkami, a częściowo wymalowanej na biało sali.

Światło wpadało tu szerokimi strumieniami przez wysokie, się­gające aż do stropu okna. Środkiem sali ciągnął się szereg nis­kich prycz, od sufitu zwisały bloki ze sznurami i hakami, pod jedną ze ścian widać było niskie biureczka i parę krzeseł. Sala ze względu na swe rozmiary robiła wrażenie pustej.

A to co? — Pytał Karol.

W codziennej gwarze szpitalnej nazywało się to gipsówka, a w istocie była to sala, gdzie zestawiano połamane kości lub raczej doprowadzano je do pierwotnego położenia i potem za­kładano usztywniające opatrunki gipsowe. Zobaczysz zaraz, jak się to wtedy robiło.

Sala zaczęła się zapełniać pacjentami, których zwożono na wąskich wózkach ręcznych, weszli lekarze i pielęgniarki, od razu zrobił się ruch. Widok wcale nie był przyjemny, czoło Karola marszczyło się. coraz bardziej. Na jednej z prycz obok mężczyzny w średnich latach usiadł lekarz i z całej siły zaczął naciągać rękę, aż mu z wysiłku strumieniami pot spływał z czo­ła. Na twarzy pacjenta malowało się raczej znudzenie niż ból, mimo to jednak widok ten wzbudził w Karolu obrzydzenie.

No, to tylko drobiazg, pęknięta kostka w napięstku — tłumaczył doktor Malina na jego zapytanie.

A przynajmniej zrobili mu przyzwoicie? — interesował się chłopak.

Czasem tak, a czasem nie. O, właśnie tu masz taki jeden wypadek.

Chłopak z zainteresowaniem obserwował, jak pielęgniarka zręcznie długimi nożyczkami przecięła cienki opatrunek gipso­wy osłaniający rękę pacjenta aż do stawu łokciowego i potem jednym szarpnięciem — pacjent przy tym jęknął boleśnie — zdarła mu go z ręki.

Dlaczego to zabolało? — nie orientował się Karol.

Włoski na ręce przywarły do stygnącego gipsu, więc pielęgniarka mu je wyrwała.

Brrr! — otrząsnął się chłopak. — A to ładna historia!

Oczywiście — śmiał się asystent. — Ty masz na nodze lekki bandaż z masy plastycznej, która jest termoplastyczna:

kiedy trzeba ją będzie zdjąć, wsadzimy ci nogę po prostu do ciepłej komory powietrznej, gdzie będzie tak miło jak w dobrze

ogrzanym pokoju, a opatrunek rozpłynie się bezboleśnie cho­ciażbyś był zarośnięty jak goryl.

Niech pan spojrzy, jak temu człowiekowi fatalnie zrosła się ręka! — zawołał chłopak widząc pacjenta, który z ponurą miną przyglądał się swej pokracznie zgrubiałej na napięstku ręce. — I co oni a tym robili?

Nic... albo też łamali i zestawiali po raz drugi. Karol zatrząsł się ze zgrozy. Uczucie przerażenia rosło w nim, gdy dojrzał skaczącą niezdarnie na żelaznej podkowie młodą dziewczynę w ciężkim opatrunku gipsowym, sięgającym od sto­py. aż po biodro.

Ależ to okropne!

Nic strasznego, zupełnie proste złamanie, zrosło się cał­kiem prawidłowo. A dziewczyna chodziła tak cztery do pięciu tygodni.

Ja bym tego nie wytrzymał!

Wytrzymałbyś, gdybyś musiał. Wytrzymałbyś także i to, chociaż to już gorsza sprawa!

Karol musiał przyznać doktorowi rację patrząc na leżącego na łóżku starszego mężczyznę z grubo owiniętą nogą uniesioną ukosem w górę. Do nogi umocowany był sznur przerzucony przez zawieszony pod sufitem blok i obciążony na końcu dużym ciężarem.

To chyba jakieś tortury średniowieczne! — odezwał się ze wstrętem.

Nic podobnego — śmiał się lekarz. — To tylko zwichnię­cie stawu biodrowego i złamanie jakiejś drobnej kostki w jego okolicy. Zdjęcie pochodzi z 1955 roku.

Widziałem w podręczniku historii obraz średniowiecznej katowni, gdzie człowiek wisiał za ręce na sznurze idącym od haka w pułapie, a przy związanych nogach miał taki właśnie olbrzymi ciężar — upierał się Karol.

Masz rację, tak wtedy bywało, a nazywało się to „bada­nie pierwszego stopnia" — skrzywił się lekarz. — Ten pacjent jest mimo wszystko w nieco lepszej sytuacji niż tamten twój delikwent w katowni. Z drugiej jednak strony jemu nogę naciągali w ten sposób przez kilka tygodni, a tymczasem w ka­towni badanie takie trwało nie dłużej jak pół godziny.

Ludzie dwudziestego wieku byli chyba znacznie dzielniej­si niż my — wysnuł wniosek Karol.

Tego bym nie powiedział — rzekł lekarz po chwili na­mysłu. — Raczej umieli łatwiej znosić cierpienie, a to już co innego.

Tymczasem film się skończył, Karol sam nacisnął automat odsłaniający roletę. Gdy pokój zalało jasne światło dnia, ode­tchnął z ulgą, uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy.

Jakże się cieszę, że żyję w naszym stuleciu, a nie w XX wieku! — stwierdził z głębokim przekonaniem.

Bardzo w to wierzę — uśmiechnął się lekarz. — No, zga­dzasz się już teraz, że od owych czasów postąpiliśmy o dobry krok naprzód?

Karol z zapałem kiwał głową.

To nie są żadne cuda — ciągnął doktor. — W XX wieku jeszcze znaczną część dochodu społecznego marnowano na sza­leńcze, bezproduktywne zbrojenia, a na postęp wiedzy niewiele pozostawało pieniędzy. Kiedy cały świat zjednoczył się drogą pokojową, gdy zlikwidowano wszystkie armie, wzrosły nad­zwyczajnie armie lekarzy, inżynierów i tym podobnych. Zamiast produkować karabiny, działa, czołgi, samoloty bojowe, bomby atomowe i licho wie jak się te wszystkie okropieństwa nazy­wały, zaczęto budować szpitale, instytuty badawcze, aparaturę naukową i tak dalej. A skutki tego sam widzisz. No, teraz jeszcze dam ci zastrzyk osteityny i pójdę do następnego pacjen­ta, bo strasznie jakoś dziś przedłużyła się ta wizyta u ciebie.

Karol z zaciekawieniem obserwował, jak lekarz wciąga do strzykawki bezbarwny płyn z ampułki.

A na co to pomaga? — interesował się.

Preparat ten wytwarza w ciągu kilku minut biliony no­wych komórek kostnych... Sam powinieneś się był tego z na­zwy domyślić, przecież w dziesiątym oddziale uczycie się już greki?

A prawda: osteon to po grecku kość — przypomniał so­bie Karol.

Lekarz rzucił okiem na leżącą na stoliku kartę.

Więc: jutro możesz już chodzić po pokoju, pojutrze, to będzie piąty dzień, przejdziesz się po zimowym ogrodzie, a

w dwa dni później wypiszę cię do domu. Będziesz tu u nas wszystkiego tydzień, a później możesz, od razu podjąć treningi zjazdowe, śniegu jest jeszcze masa. Złamana noga będzie tak mocna, że choćbyś w nią młotem walił — ani drgnie!

Siódmego dnia Karol był już w domu. Powoli zaczął za­pominać, która noga była złamana. Twierdził, że wyspał się w szpitalu z góry za wszystkie czasy i dlatego postanowił okres pierwszej nocy pod rodzinnym dachem skrócić sobie w nie­zwykły sposób. Nastawił automat domowego budzika na godzi­nę czwartą, wykąpał się szybko i ubrał, na stojąco przełknął zamówione telefonicznie śniadanie, dostarczone windą pokojo­wą z ogólnej kuchni drapacza chmur. W przedpokoju na ta­bliczce informacji dla rodziny zapisał: „Wyszedłem popatrzyć na kometę Speranskiego" i w chwilę później zjeżdżał już win­dą z dwunastego piętra w dół.

Mógł wprawdzie posłużyć się którymś elektrobusem, powol­niejszym czy szybszym, jakie teraz w nocy w pięciominutowych odstępach czasu przejeżdżały ulicami, ale wolał iść piechotą. Szybko znalazł się w pasach zieleni Nowej Pragi, po pół go­dzinnym ostrym marszu przez spory, jodłowy las doszedł do miejsca, gdzie już centralne oświetlenie miasta docierało tylko w postaci słabego odblasku. Odszukał znaną sobie wielką pola­nę, porośniętą gęstą, wysoką trawą i niskimi krzakami, pomię-dzy którymi wznosił się niewielki skalny pagórek. Wąską stro­mą serpentyną wdrapał się na skałkę i lekko zdyszany znalazł się na szczycie, w wielkim kręgu brzozowych ławeczek. Wokoło cisza i pustka, nigdzie śladu żywej duszy. Widok natomiast był wspaniały — las iglasty przechodził tu w szeroki zagajnik nis­kich brzózek, których korony gubiły się gdzieś w ciemnościach u stóp wzgórza. Nic nie przesłaniało szerokiego widnokręgu — nawet najwyższe wieżowce Nowej Pragi. Ciemna, głęboka noc skrzyła się niezliczoną ilością gwiazd, których blask płynął swobodnie poprzez czyste powietrze. Na wschodzie majestatycz­nie świecił Orzeł, tuż pod jego trzema najjaśniejszymi gwiaz­dami lśniła kometa Speranskiego: oba jej warkocze długimi łu­kami przecinały niebo. Tam, gdzie smuga większego warkocza odbijała wyraźnie na ciemnym tle, ten fantastyczny, świetlisty most rozbłyskał i przygasał z jakąś zadziwiającą regularnością.

Było w tym coś niesamowitego, coś jakby z owych koszmarnych wróżb średniowiecznych złowieszczych komet — zapowiedzi klęski i zniszczenia.

Karol przez chwilę w skupieniu wpatrywał się w niezwykłe zjawisko, potem na twarzy jego pojawił się nieznaczny uśmiech. Przypomniała mu się Jitka — niedawno tak niezmordowanie po­wtarzała półgłosem znaki alfabetu Morse'a, że aż ojciec kazał jej przestać.

Oczywiście, zaraz by się tego uczepiła — mówił do sie­bie. — Zaczęłaby liczyć kropki, kreski... Dwa długie, przerwa, krótki, długi, krótki sygnał świetlny, znów przerwa i potem dwa długie...

Naraz dech zamarł mu w piersiach, oczy szeroko rozwarło zdumienie.

Błyski wciąż powtarzały się systematycznie... W głowie chłop­ca zrodziła się tak dziwaczna myśl, że chwilę stał bez ruchu, jakby mu nogi wrosły w ziemię.

Czyżby to naprawdę był Morse?... Ach nie, to chyba nonsens.

Teraz przypomniał sobie, że przed opuszczeniem szpitala sły­szał przez radio informację o zmianach jasności komety. Świet­na pamięć przyszła mu z pomocą: przypomniał sobie dokładnie każde słowo, chociaż komunikat był dość długi. Otóż zmiany jasności komety zaobserwowały liczne obserwatoria, kiedy je­szcze nie były one widoczne gołym okiem. Zmiany te nie trwa­ły długo, można je było obserwować może przez godzinę, potem zanikły i kometa znów świeciła jednolitym blaskiem. Radio sko­mentowało to niezwykłe zjawisko popularnym wykładem. Przy­gotował go przewodniczący francuskiej sekcji astronomów, ten sam uczony, który przed paru tygodniami poczuł się obrażony dość agresywną uwagą pełnego temperamentu Pierre Duvala, za co ten ostatni został skreślony z listy astronomów 'francu­skich, a tym samym i z listy członków Światowej Unii Astro­nomicznej.

Tego rodzaju regularne zmiany jasności komety Speran­skiego to nic nowego — argumentował uczony przewodniczący. — Już w roku 1927 astronomowie zauważyli, że kometa Schwass-mann-Wachmann wykazuje wahanie jasności aż do pięciu wiel­kości gwiazdowych, to znaczy w stosunku jeden do stu. To nie­

zwykłe zjawisko wzbudziło wówczas duże zainteresowanie wśród fachowców, ponieważ wzmiankowana kometa należy do tego

typu, których orbita dookoła Słońca znacznie bardziej przy-. pomina obwód koła niż elipsę. W istocie cała orbita komety Schwassmann-Wachmann leży między orbitami Jowisza i Satur­na, więc jej odległość od Słońca w punkcie przysłonecznym różni się zaledwie o kilka dziesiątych procentu od odległości

w punkcie odsłonecznym, wobec czego różnica ta jest niewy­starczająca dla wyjaśnienia tak znacznych wahań jasności.

Dalsza analiza siły światła trzystu pięćdziesięciu siedmiu kornet, wykonana przez niemieckiego astronoma Richtera, wy­kazała, że wielkie wahania jasności dotyczą nie tylko wspom-nianej komety Schwassmann-Wachmann. Dwanaście spośród

obserwowanych komet — a więc prawie cztery procent — prze­jawiało podobne wahania jasności, w pewnym nawet przypadku stwierdzono znacznie większe różnice jasności, charakteryzują­ce się stosunkiem l : 1600. Stoimy dziś na tym stanowisku, że wyjaśnienie tego zjawiska, podane w połowie XX wieku przez fizyków amerykańskich Dona i Ureya, było słuszne. W atmo­sferze komet występują takie związki gazów, które mogą wy­wołać bardzo gwałtowne reakcje chemiczne, połączone z po­wstawaniem znacznej emisji świetlnej, zwłaszcza gdy bodźcem ku temu będzie wzrost natężenia korpuskularnego promienio­wania Słońca. A źródłem takiego promieniowania są na Słońcu

ośrodki aktywności czyli punkty, gdzie potężne burze wyrzucają na powierzchnię Słońca olbrzymie ilości wysoko zjonizowanej

masy słonecznej. Bez wątpienia niezwykle zwiększona w tym roku aktywność Słońca, przejawiająca się na powierzchni na­szej planety w postaci różnych nieprzyjemnych zjawisk, wy­wołała również zaobserwowane zmiany jasności komety Spe­ranskiego.."

Uczony wykład przewodniczącego francuskiej sekcji astro­nomicznej przeszedł w dalszym ciągu na analizę rozmaitych

typów komet, ale Karolowi już się to znudziło, przesunął więc skalę aparatu na międzynarodowe zawody rugby, jakie właśnie

odbywały się na trawiastych boiskach Walii.

Karol stojąc nie spuszczał wzroku z komety, gdzie gra

światła ciągnęła się dalej w absolutnie tym samym, niezmien­nym rytmie. „Idiotyzm — pomyślał bez cienia szacunku o nau­kowym wykładzie przewodniczącego Dusmenila — jakie tam reakcje chemiczne! Przecież to najzwyczajniej są znaki Morse'a, litery R i M, rozpoznawcze znaki marsjańskich rakiet... albo ja się nie nazywam Karol Kowal!... Oczywiście, toż to jasne jak słońce w samo południe. A co ten profesor wygadywał!..." — zaczął się już irytować w rozmowie z samym sobą.

Nagle zabłysła mu w mózgu olśniewająca myśl — w pierw­szej chwili aż tchu zabrakło mu w piersiach, potem jednak myśl ta zmusiła go do szalonego pośpiechu. Bo jeżeli to on pierwszy odczytał w tych zmianach jasności komety Speranskie­go znaki Morse'a?...

Potykając się pognał w dół zboczem wzgórza, potem już kro­kiem wytrenowanego sportowca ruszył szeroką, leśną drogą w stronę świateł Nowej Pragi.

...Zuch ten Malina, świetnie mi zmajstrował nogę, już nawet nie wiem, która była złamana — cieszył się w tym szaleńczym galopie.

W dziesięć minut później znalazł się już na szerokiej autostradzie, oświetlonej łagodnie własnym światłem masy pla­stycznej, z jakiej została zbudowana. Dysząc głośno przystanął zawiedziony. Stacja linii A — najpowolniejszy typ komunikacji o szybkości trzydziestu kilometrów na godzinę — znajdowała się zaledwie dwadzieścia kroków dalej, lecz migotliwy znak świetl­ny wskazywał, że najbliższy elektrobus zjawi się tu dopiero za cztery minuty. A to przecież nieomal wieczność cała! Bo jak­by go tak kto wyprzedził?... Stacja linii B — o dwukrotnie szyb­szym biegu wozów — była licho wie jak daleko, ale za to na linii C, gdzie elektrobusy miały szybkość dziewięćdziesięciu ki­lometrów na godzinę, już z daleka pokazało się światło i zbliża­ło się coraz wyraźniej. Tylko ta linia nie miała tu przystanku. Tym jednak Karol się nie przejmował: ryzykując życie skoczył na trasę i zaczął wymachiwać rękami jak w jakimś szaleńczym tańcu. Kierowca elektrobusu klnąc jak dorożkarz puścił w ruch wszystkie automatyczne hamulce, ale widząc, że to wszystko za późno, wykonał równocześnie skręt i mijając o włos skaczą­

cego chłopaka zgrabnym poślizgiem zatrzymał wóz na zakazanej linii A — zaledwie o dwa metry od Karola.

Wskoczywszy do elektrobusu Karol rwącym się głosem za­sypał go lawiną wyrazów:

Kometa, znaki, rakieta, prędko do gmachu prezydium rządu!

W wozie znajdował się tylko jeden pasażer, jakiś starszy stuletni mężczyzna o poczciwym wyglądzie — przewodniczący wschodnioczeskiego związku filatelistów, który jechał do Pragi na mający się odbyć dnia następnego krajowy zjazd entuzja-stów-zbieraczy dawno już nie używanych znaczków pocztowych. Z całą życzliwością zaczął uspokajać zdenerwowanego kierowcę, argumentując, że chłopak prawdopodobnie zwariował.

Biedne te dzieci, tyle teraz mają nauki — mówił myśląc o swoich prawnukach. I zaczął namawiać kierowcę, by przy­stanął przy najbliższym ośrodku służby porządkowej.

Kierowca chwilę się opierał — jak zwykle kierowcy w każ­dej epoce, gdy im wypadnie zatrzymać się tam, gdzie wszelkie zatrzymywanie się jest zabronione — ale ostatecznie zgodził się. W ostatniej chwili udało mu się umknąć przed nadjeżdżającym wozem linii A, któremu bezprawnie zajechał drogę, ale już W trzy minuty później wysadził chłopca przed jasno oświetlo­nym wejściem do ośrodka służby porządkowej.

Sprzyjające dotąd Karolowi szczęście nie opuszczało go i na­dal. W ośrodku miał służbę młody asystent — śmiertelnie Się nudził, bo tak radio, jak telewizja, jedyne instytucje obsługi­wane przez ludzi, miały zasłużone chwile odpoczynku, które niestety wypadały właśnie na owe końcowe godziny nocy. Z uwagą wysłuchał chaotycznej relacji Karola, a potem naj­spokojniej zabrał go ze sobą do windy. Karol w pierwszej chwili spojrzał zdumiony, ale zorientowawszy się, że asystent wyjął z szuflady biurka małą, mocno powiększającą lornetę, już bez protestu pobiegł za nim. W dwie minuty później wylądowali na płaskim dachu drapacza chmur, gdzie wypoczywały ustawio­ne szeregami helikoptery.

Podeszli do bariery i utkwili wzrok w komecie Speranskiego. Karol był ogromnie zawiedziony. Całe niebo oświetlone było światłem centralnej latarni; wprawdzie kometę widać było do-

brze, ale mimo iż z całej siły, aż do bólu wytrzeszczał oczy, nie udało mu się zauważyć zmian jasności jej dalszego warko­cza. Z uczuciem rozczarowania stał nieruchomo obok asystenta, który spokojnie regulował lornetę. Przeszła ciągnąca się bez:

końca jedna, druga, trzecia minuta, a Karol do głębi duszy zawstydzony stał bez ruchu. Ach, jak się teraz o tym Jitka-dowie!...

Naraz młody asystent odłożył lornetę i zwróciwszy się ku niemu zaczął coś mówić lekko podnieconym tonem. Karol ca­łym wysiłkiem woli starał się skupić... udało mu się pochwycić zaledwie koniec zdania. Teraz serce zakołatało mu przyśpieszo­nym rytmem szalonej radości: asystent potwierdził, że to bez wątpienia znaki rozpoznawcze rakiety, i szybko pociągnął go ze sobą na dół.

Znów znaleźli się w cichej kancelarii, wskazówka zegara. zbliżała się ku godzinie szóstej. Stolica pogrążona była jeszcze w głębokim śnie — ludzie atomowego wieku byli rozsądni, nie chcieli skracać sobie życia rozpoczynaniem pracy o godzinie szóstej rano, co zresztą przy dwudziestogodzinnym tygodniu pra­cy byłoby najzupełniejszym nonsensem.

Karol siedząc cichutko jak myszka nie spuszczał z asystenta pełnego skupienia spojrzenia. I znów początkowo przeżył mo­ment rozczarowania: wyobrażał sobie, że młody człowiek na­tychmiast uruchomi niezliczone, umieszczone nad jego biurkiem mikrofony. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że i ten człowiek miał także własną ambicję, chciał wykazać się pewną inicja­tywą, wnieść własny wkład w to wielkie odkrycie. Wydobył z biurka jakiś mikrofilm, założył go do odczytującego aparatu i po chwili przekręcił kontakt, tłumacząc przy tym spokojnie:

U nas już świta, ale w Nowym Jorku jest czas o sześć godzin od naszego późniejszy, tam dopiero północ, mogliby więc odpowiedzieć na sygnały... to tyle co Wiem z pamięci. Nie wiem tylko, jaka tam u nich zaplanowana pogoda... Aha, już mam! Brawo, wygraliśmy! Niebo jasne aż do pojutrza!... — I teraz. włączył mikrofony.

Chłopak patrzył jak oczarowany: spokojny, młody człowiek zmienił się w energicznego urzędnika, który nie znosi długiego gadania i wcale się nie przejmuje tym, że trzeba przerwać

nocny spoczynek przełożonych. Po drabinie hierarchii służbo­wej piął się coraz wyżej, aż wreszcie udało mu się dotrzeć do pierwszego zastępcy prezydenta Nowej Pragi, człowieka, który miał prawo pertraktować bezpośrednio z Komitetem Wykonaw­czym Zjednoczonego Świata.

No tak, tak... ta sprawa byłaby załatwiona — zwrócił się. zadowolony do chłopca skończywszy ostatnią pośpieszną rozmo­wę. — Komitet obraduje właśnie w Genewie, w ciągu dziesięciu minut jego sekretarz generalny otrzyma wiadomość i będzie mógł przekazać polecenie bezpośrednio do Nowego Jorku, aby stamtąd przy pomocy miejskiego oświetlenia przesłano załodze rakiety sygnały odpowiedzi, zawiadamiając, że to Praga pierw­sza odebrała ich sygnały. Co im prócz tego powie, to już jego sprawa, ale będzie to zapewne obietnica natychmiastowej po­mocy. A już Komitet Wykonawczy na pewno postara się obiet­nicę tę spełnić. To załatwione, a teraz jeszcze twój udział w tym niezwykłym odkryciu...

Kazał się połączyć z nocnym redaktorem dziennika ilustro­wanego „Nowa Praga", który zjawił się po chwili — jadąc z szybkością stu kilometrów na godzinę redakcyjnym autem turbinowym. Mógł sobie pozwolić na to, ponieważ o tej porze ulice były jeszcze dosłownie puste. Pięć minut zasypywał py­taniami Karola i asystenta — którego nazwisko także przeszło do historii — potem połączywszy się z redakcją zarządził wstrzy­manie druku wydania porannego i wyrzucenia ze składu nie­zmiernie ważnego artykułu wstępnego... o nowej metodzie niszczenia mszyc przy pomocy ultradźwięków. Wszystko inne miało czekać do jego powrotu.

W godzinę później Karol był bohaterem rozpoczynającego się dnia. Gdy on sam spał twardo, matka nie mogła dać sobie rady z odganianiem od drzwi mieszkania całego szeregu repor­terów. A potem wszystko potoczyło się normalną koleją: prze­mawiał przez radio o tym, jak udało mu się rozwiązać tajem­nicę dziwnych błysków komety Speranskiego, dalej telewizja, kronika filmowa, spotkania z młodzieżą i tak dalej. Porządnie-już był zmęczony, gdy się skończyła pierwsza seria sensacji, ale

jeszcze przez pełnych czterdzieści osiem godzin nazwisko jego wraz z sześciu innymi — ludzi, którzy nieco później zrobili to

samo odkrycie — figurowało we wszystkich komunikatach i wia­domościach.

Równocześnie omawiano gorączkowo decyzję KWZŚ o akcji ratunkowej. Cały świat w podnieceniu oczekiwał dalszych wy­darzeń, ponieważ RM-12, po obietnicy pomocy nadanej przez Nowy Jork, nadała wprawdzie trzy krótkie sygnały, jeden dłu­gi i jeden krótki — a więc sygnał: „zrozumiano" — potem po­wtórzyła je raz jeszcze, ale zaraz później sygnały zgasły.

Początkowo fachowcy się tym faktem nie przejmowali, przy­puszczając, że kiepska pogoda uniemożliwiła dalszą wymianę sygnałów, przyśpieszyli natomiast końcowe przygotowania wy­prawy ratunkowej RM-14, o zasięgu dwustu milionów kilome­trów. Tymczasem kometa zniknęła w blasku słonecznym, a po­jawiła się znów osiemnastego marca jako gwiazda wieczorna o zmniejszonym blasku. Sygnały jednak już się nie powtórzyły ani tego dnia, ani następnych.

Tymczasem kometa oddaliła się już tak bardzo, że skutecz­ność akcji RM-14 budziła wątpliwości, mimo że brano pod uwagę zapasy materiałów napędowych, jakie musiały pozostać na RM-12. Wykończono pośpiesznie konstrukcję rakiety SR-1 o zasięgu czterystu milionów kilometrów, ta jednak przy pierwszych próbach eksplodowała, powodując śmierć całej dwu­dziestoosobowej komisji ekspertów. Minęło pełnych pięć tygod­ni zanim bliźniacza rakieta SR-2 przeszła wszelkie niezbędne próby, a tymczasem kometa Speranskiego dotarła już do orbity Jowisza i znalazła się tym samym poza zasięgiem wszelkiej możliwej pomocy z Ziemi — zmieniła się teraz w małą gwiazdę dziesiątej wielkości, dostrzegalną tylko przez teleskopy astro­nomów w odległości siedmiuset milionów kilometrów od Ziemi.

Los jej załogi był przesądzony. Komitet Wykonawczy ogłosił na całym świecie żałobę: czarne flagi przez całe sześć tygodni powiewały nie tylko na wszystkich gmachach publicznych, ale i w oknach wszystkich domów. Cały świat szczerze żałował za­łogi RM-12, mimo że mieszkańcy kuli ziemskiej wciąż jeszcze mieli duże kłopoty. Oto po przerwie trwającej ponad dwieście lat trzeba było wytężyć wszystkie siły, aby odwrócić od Ziemi niebezpieczeństwo zniszczenia przez ogień podziemny.

Komitet Wykonawczy zaprosił najsławniejszych rzeźbiarzy,

by zachowali po wsze czasy pamięć o bohaterach, którzy dla dobra ludzkości złożyli swe życie w ofierze. Rzeźby ich postaci w nadnaturalnej wielkości miały ozdobić Panteon Ludzkości, potężny gmach z różowego marmuru, wybudowany na najwyż­szej górze Atlantydy. Zgodnie z końcowym paragrafem usta­wy, wydanej przy tej okazji przez Komitet Wykonawczy, a która rozpoczynała się od słów: „W uznaniu zasług dla ludz­kości..." rzeźby te miały być odsłonięte w rocznicę startu ra­kiety RM-12.

10. Kraina zionących ogniem gór

Bertrand i Nora, zdetonowani jeszcze poprzed­nią rozmową, bez słowa weszli za Duvalem, do niewielkiej windy. Wjechali na jedenaste piętro, najwyżej po­łożony pokład rakiety, gdzie mieściło się tylko obserwatorium astronomiczne i laboratorium naukowe. Przed wielkim ekranem ikonoskopowego teleskopu elektronowego tłoczyli się wszyscy pozostali członkowie załogi. Teleskop ten chwytał promienio­wanie krótkofalowe, niewidoczne dla ludzkiego oka, a przy jego pomocy z wielkiej przesłony penitynowej wyzwalał intensywne wiązki elektronów, które wtórnie skupiał na czułej warstwie ekranu — tam gdzie padły, ekran świecił. Nawet największy niepokój w powietrzu nie stanowił przeszkody dla promieniowa­nia krótkofalowego. Jeszcze w połowie XX wieku niepokój taki uniemożliwiał absolutnie wszelkie bardziej istotne powiększenia teleskopów astronomicznych. Nawet przy pomocy małego tele­skopu elektronicznego, jaki był zainstalowany na RM-12, łatwo można było uzyskać powiększenie do stu tysięcy razy, więc też mieszkańcy rakiety widzieli wyraźnie ciemną sylwetkę lądu Ameryki Północnej, na której tle jasno odbijały błyszczące punkty oświetlonych miast.

Nowy Jork nadaje! — wybuchnął radośnie na widok wchodzących rozpromieniony Lucien. — Właśnie powtarzają

po raz trzeci, że przychwycili na3ze sygnały, żądają, by przy­słać im dokładne informacje.

Duval ledwie rzucił okiem na przerywane światła Nowego Jorku — wąska smuga cienia, jaki przesłonił część brzegu okrąg­łego ekranu, wywołała chmurę na jego twarzy.

Niech pan zarządzi, by natychmiast nadano sygnał, że zrozumieliśmy, a zaraz potem SOS — zwrócił się do Ber­tranda. — Później dopiero będzie czas na dokładne informacje.

Bertrand spojrzał na niego zdziwiony, ale astronom wyciąg­nął tylko rękę ku brzegowi ekranu, gdzie cień tymczasem po­szerzył się nieznacznie.

Laennec, niech pan to załatwi, a ja przygotuję raport i prześlę go panu — polecił.

Stary radarzysta zszedł na dziesiąte piętro, gdzie w kabinie dowódcy mieścił się aparat kierujący ruchami zwierciadła, Ber­trand zaś wyjął notes z kieszeni i zaczął pisać. Raport powinien być krótki lecz wyczerpujący — parokrotnie namyślał się, szu­kając odpowiednich wyrazów. Duval stał obok niego bez słowa, z niepokojem obserwując coraz bardziej rozpościerający się na ekranie głęboki cień. Zauważyli go także i inni członkowie załogi; dopiero ich zaniepokojone okrzyki wyrwały Bertranda z pełnej skupienia zadumy. Unosząc niechętnie wzrok znad kart­ki papieru natknął się na chmurne spojrzenie Duvala.

Już nie potrzebuje się pan śpieszyć z raportem — rzekł młody astronom. — Niech pan spojrzy, chmury absolutnie od­cięły wszelką widoczność.

Nie trzeba było nawet patrzeć na pociemniały ekran, gwar podnieconych głosów mówił aż nadto wyraźnie, że nieoczekiwa­na przeszkoda przerwała możność porozumienia się z Ziemią.

To jeszcze nie powód do niepokoju, koledzy — uspokajał Bertrand młodszych członków załogi, starsi bowiem zadowolili się paru półgłosem wyrażonymi uwagami. — Dość jeszcze bę­dziemy mieli okazji, by wysłać raport i odebrać odpowiedź z Ziemi. Wiedzą już teraz o nas na Ziemi i będą stale czuwali.. My ze swej strony będziemy ciągle obserwowali ekrany, a to przecież nic trudnego, bo mamy je we wszystkich pokojach. Jak tylko niebo się rozjaśni i pokaże się słońce, nadamy raport.

Spokojny głos dowódcy wywarł spodziewane wrażenie. Mło­dzi umilkli; tymczasem wrócił Laennec i wśród ciszy oświad­czył, że udało mu się trzykrotnie przesłać sygnał „zrozumiano", lecz gdy powtarzał go po raz czwarty Słońce zniknęło nagle.

To na pewno wystarczy. Musieliby być ci na Ziemi bar­dzo niemądrzy, gdyby nie zrozumieli trzykrotnego sygnału — odezwał się lekarz.

Jak to zaraz znać, że pan nie jest astronomem — przy­ciął drwiąco Duval. — Chociaż tym razem na pewno i przewod­niczący naszej sekcji zrozumiał, że to zupełnie zwyczajne znaki Morse'a, a nie jakieś tajemnicze zjawisko przyrody. — Nie przypuszczał wcale, że i tym razem mylił się także; ani mu na myśl nie przyszło, czyja to była zasługa, że sygnały ich zo­stały odczytane.

Gdy umilkły wywołane jego uwagą śmiechy, Lucien wy­stąpił z propozycją, by chwilę tak wielkiej wagi w historii RM-12 odpowiednio uczcić. Propozycja jego spotkała się z ogól­nym entuzjazmem. Jeden tylko Bertrand bynajmniej nie miał ochoty przebywać w towarzystwie — marzył o samotności.. Bez słowa jednak podporządkował się woli kolektywu. Ale w jadal­ni usiadł jak najdalej od Nory.

Było rzeczą oczywistą, że toast trzeba będzie wznieść winem, należało tylko przegłosować, jakie to ma być wino. Szampan, tradycyjne wino francuskie, zwyciężył na całej linii. W wieku atomowym likiery były rzeczą nieznaną, o alkoholizmie ludzie dowiadywali się tylko z dawnych filmów dokumentarnych XX wieku. Trzy butelki starego szampana, jakie kazał podać Ber­trand, wystarczą najzupełniej, by wywołać wesoły nastrój przy stole. O ile załoga była zupełnie jednomyślna w wyborze na­poju, o tyle na temat zakąsek rozwinęła się pewna dyskusja. Gerard domagał się stanowczo kanapek, które ogromnie lubił;

jego zdanie poparł tylko Christian. Tym razem kobiety zdra­dziły go haniebnie — poparły zdanie Kerguelena, który obsta­wał przy truskawkach z bitą śmietaną.

Eh, to dobre dla dzieci! — oburzał się Gerard.

Nie będziemy nikogo do niczego zmuszać — zadecydował Bertrand, który ogromnie polubił roztargnionego reportera, nie tylko za zręczność i umiejętność współżycia ze wszystkimi, ale

także za pogodę ducha i gotowość śmiania się z kawałów, urzą­dzanych na jego własny rachunek. — Dajcież Gerardowi ka­napki, a nam wszystkim truskawki.

Gdy ta sprawa została załatwiona, Gerard zabrał się do uroczystego obrzędu otwierania butelek szampana. Butelki były tradycyjne, o grubych ściankach, takie, jakich używano od se­tek lat. Gerard zdjął z dużego korka kapsle zrobioną z pozłaca­nej stanioli i zręcznie zaczął majstrować przy klamrze z drutu, która przytrzymywała korek — co było konieczne ze względu na mocne ciśnienie wewnętrzne w butelce.

Młodzi zaczęli się trącać łokciami i uśmiechać się widząc jego uroczystą minę.

Może byś tak odwrócił butelkę w inną stronę, powiedzmy:

na ping-pongowe lustro? — zaczepił go z powagą Lucien, a Christian śmiał się ukradkiem.

Dlaczego? — z bardzo zdziwionym spojrzeniem pytał Ge­rard.

Ponieważ kąt padania równa się kątowi odbicia — tłu­maczył mu młody mechanik.

Uśmiech porozumienia zjawił się także na twarzach star­szych członków załogi.

Ależ ja wcale nie mam zamiaru grać tym korkiem w ping-ponga! — protestował Gerard kręcąc W dalszym ciągu drutem.

No, jazda dalej! — zachęcał Lucien, a towarzyszył mu już ogólny śmiech. — Przypuszczam, że sam ze sobą w ping­-ponga grać nie będziesz, ponieważ my święcimy moment na­wiązania kontaktu z Ziemią. Ale tak, jak dotychczas trzymałeś butelkę, istniały wszelkie szanse, że strzelisz korkiem albo w głowę mego bezpośredniego szefa, albo też doktora Menne-vala, a wątpię by to wpłynęło na poprawę ich humoru!

Gerard uśmiechnął się lekko i bez słowa sprzeciwu odwrócił butelkę w żądanym kierunku. Korek wyskoczył z głośnym hu­kiem, odbił się od metalowego lustra ping-pongowego i upadł dokładnie za siatką.

Wspaniale! — pochwalił Gerarda Christian. — Gdybyś specjalnie tak starał się ulokować piłeczkę, nie udałoby ci się to ani za sto lat.

Gerard wśród ogólnej wesołości zaczął zręcznie rozlewać wino w smukłe kieliszki z cienkiego, czeskiego szkła.

Pierwszy toast za zdrowie tego nieznajomego, który pierwszy odczytał nasze sygnały! — zaproponował Duval.

Toast przyjęto z ogólnym entuzjazmem, zadźwięczały kie­liszki. Wypito je do dna; gdy Gerard nalewał powtórnie, Men­neval zwrócił uwagę, że cały zapas wina wystarczy na trzy toasty.

Świetnie, proponuję więc drugi: zdrowie naszego Na­rwańca, ulubieńca kobiet i autora urządzenia sygnalizacyjnego — przerwał mu Lucien, przyjaznym ruchem otaczając ręką szyję Gerarda.

To ja trzeci: za zdrowie i szczęśliwy powrót nas wszyst­kich! — odezwał się Kerguelen.

Oba projekty zostały przyjęte — jeszcze po dwakroć za­dźwięczały kieliszki. A potem przy stole potoczyła się wesoła rozmowa. Bertrand i Nora brali w niej nieznaczny udział, tylko monosylabami odpowiadając na zapytania sąsiadów, ale w ogól­nym gwarze nikt na to nie zwrócił uwagi.

Uważam, że teraz moglibyśmy coś zaśpiewać, a potem będziemy tańczyć — zaproponowała Andrea.

Nora rzuciła pełne troski spojrzenie na chmurną twarz Ber­tranda.

Moim zdaniem trochę za wcześnie tak na jedno, jak na drugie — zaprotestowała żywo. — Czy nie lepiej jeszcze chwilę pogadać.

Mam pewną propozycję — wtrącił Kerguelen. — Niech La Brie opowie, jak po raz pierwszy wylądował na Wenus. Zwróciłbym się z tym do dowódcy, brał udział w tym locie jako nawigator, ale wiem, że bardzo nie lubi opowiadać.

Bertrand uśmiechnął się smętnie, ale się nie odezwał.

Wspaniała myśl, niech porucznik opowiada, bo przecież my to znamy tylko z książek, a w książkach zazwyczaj brak tego, co najpiękniejsze — entuzjazmował się Gerard, a wszyscy gorąco go poparli.

Dobrze, ja się nie wykręcam, tylko zwracam wam uwagę, że nie jestem dobrym gawędziarzem, a prócz tego nie wszystko dokładnie pamiętam. To już dosyć dawno, ba — przypuszczam,

że chyba pełnych pięćdziesiąt lat... Większości z was jeszcze nawet nie było na świecie — zaczął porucznik La Brie. — Ja sam byłem wtedy jeszcze dosyć młody, trochę ponad sześćdzie­siątkę, a nasz dowódca...

Szkoda czasu na wszelkie daty, La Brie! — przerwał mu podrażnionym tonem Bertrand.

No, dobra... Więc: od czego mam. zacząć? — mruknął speszony stary mechanik.

Niech pan się na mnie nie gniewa, ale bardzo radbym wiedzieć: po co wyście w ogóle na tę Wenus polecieli? Czyta­łem o tym kiedyś, tylko już mi to wszystko wywietrzało z gło­wy — przyznawał się uczciwie Gerard nie zwracając uwagi na śmiech młodzieży.

Mogę panu pokrótce powiedzieć zamiast kolegi La Brie, chociaż mnie wtedy także jeszcze nie było na świecie — za­proponował astronom Duval. — Otóż w okresie pierwszej wy­prawy o Wenus wiadomo było niewiele więcej, niż przed czte­rystu laty, w połowie XX wieku. Oczywiście, że jej wielkość, masa, orbita wokół Słońca i czas obiegu znane były już z koń­cem dziewiętnastego wieku i to zupełnie dokładnie. Wiadomo było także, że ze wszystkich planet systemu słonecznego We­nus najbardziej podobna jest do Ziemi i ten właśnie fakt — w chwili gdy podjęto wielką akcję zasiedlania w systemie sło­necznym — zwrócił na nią uwagę Komitetu Wykonawczego. Objętość Wenus jest tylko o jedną dziesiątą mniejsza niż Ziemi, a lżejsza jest tylko o jedną piątą. Skutek tego jest taki, że kilo­gram na jej równiku waży jeszcze całych 810 gramów, czyli że z punktu widzenia ciążenia człowiek miałby tam bardzo po­dobne warunki jak na Ziemi. A jeśli chodzi o długość roku na Wenus, to jest on tylko o jedną trzecią krótszy niż ziemski, ponieważ Wenus obiega wokoło Słońca w ciągu 225 dni.

Ale trzeba było jeszcze zbadać inne, niezbędne do osiedle­nia warunki, więc: wahania temperatury dziennej i nocnej na powierzchni Wenus — oraz skład jej atmosfery.

W połowie XX wieku astronomowie umieli dość dokładnie mierzyć temperaturę powierzchni planet przy pomocy wielkich teleskopów i ogniw termoelektrycznych. Kiedy przeprowadzali takie badania na Wenus, stale obserwowali, że temperatura jej

nocnej zaciemnionej części, nieoświetlonej Słońcem, nie spada nigdy poniżej minus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Gdyby Wenus stale zwracała ku Słońcu tylko jedną stronę, tempera­tura na tej nieoświetlonej części musiałaby opadać straszliwie nisko, do stu osiemdziesięciu stopni poniżej zera, jak to miało miejsce na Księżycu, póki nie zmusiliśmy go do rotacji.*)

A to bardzo słuszny wniosek! — rzekł z uznaniem Gerard.

Owszem — zgodził się Duval. — Nie przydałby się jed­nak na wiele tam, gdzie chodziło o ustalenie czasu obrotu We­nus dokoła własnej osi. Brak było na powierzchni planety ja­kichś zlokalizowanych punktów, ponieważ otaczają ją gęste chmury i zmieniające się światła i cienie. Nie było się na czym oprzeć, odmiennie niż na Merkurym, gdzie w ogóle nie ma atmosfery i gdzie na jego powierzchni możemy obserwować for­macje niezmienne, a według nich wnioskować o długości dnia i nocy. Stąd też rozmaite przypuszczenia co do Wenus. Nie­którzy astronomowie byli zdania, że Wenus obraca się dokoła własnej osi raz na sześć dni, czyli że dzień trwa tam tak długo jak nasze trzy dni, siedemdziesiąt dwie godziny, tyle samo tak­że noc. Inni uważali, że okres rotacji trwa czternaście dni, po­nieważ Wenus nie posiada żadnego satelity, który swym ciąże­niem hamowałby jej rotację — i tym podobne. Aż wreszcie nadszedł rok 1956, kiedy na uniwersytecie państwowym w sta­nie Ohio określono czas rotacji Wenus z dokładnością do dzie­sięciu minut — na 22 godziny i 17 minut, a więc czas bardzo zbliżony do czasu rotacji Ziemi.

Jakże to tak nagle udało się ustalić? — nieufnie pytał Gerard.

Mierzono intensywność sygnałów radiowych, wysyłanych przez Wenus na fali 11 metrów. Wiadomo było już wtedy od dłuższego czasu, że nie tylko gwiazdy i Słońce, ale także nie­które planety wysyłają fale radiowe. Za przyczynę tego zjawi­ska uważa się ruch mas elektrycznych w polach magnetycznych lub też silne burze. Powstała opinia, że na powierzchni ciał kosmicznych istnieją pewne ośrodki, z których pochodzą sygna-

*) Książka została napisana i przetłumaczona jeszcze przed zdobyciem przez świat nauki nowych informacji o planecie Wenus. (przyp. red.)

ły radiowe o zwiększonej intensywności. Jeżeli takie ciało obraca się dokoła osi, to rzecz prosta intensywność sygnałów musi słabnąć i całkowicie zanikać kiedy ich źródło emisji znaj­dzie się po stronie dalszej od Ziemi.

No i takie źródło emisji dobrze nam się dało we znaki

wtrącił La Brie.

Właśnie! Już kończę, poruczniku — uśmiechnął się Du­val. Rozumiecie: jak już raz dopuścicie astronoma do głosu, to nie wie, kiedy ma skończyć: zamiast krótkiego wyjaśnienia, urządził wam cały wykład. Jeszcze tylko o tej atmosferze... Widzicie więc, że wszelkie warunki dla zasiedlenia Wenus były fantastyczne, znacznie lepsze niż na Marsie, kłopoty sprawiała tylko kwestia atmosfery. Rzecz prosta, że mogliśmy ją wy­tworzyć sztucznie, tak jak zrobiliśmy to na Księżycu, nie wolno jednak zapominać, że Księżyc jest znacznie mniejszy od Wenus, i że nawet tam produkowanie atmosfery w pierwszych latach stanowiło ogromne obciążenie dla energetyki światowej. Dziś jeszcze utrzymywanie jej rocznie kosztuje ludzkość znaczną ilość energii, ponieważ atmosfera ta stale po trochę ucieka w kosmos, bo Księżyc ma stosunkowo niewielką siłę ciążenia. Badania optyczne, o których nie będę się tu szerzej rozwodził, powiedziały nam tyle tylko o Wenus, że ma atmosferę stosun­kowo gęstą, podobną do ziemskiej — a to dalsza Sprzyjająca zasiedleniu okoliczność — ale że przeważa w niej nie nadający się do oddychania dwutlenek węgla. Dla techniki wieku ato­mowego nie stanowiło to oczywiście przeszkody, przeciwnie:

powstała na Wenus możliwość znacznie tańszej i szybszej niż na Księżycu produkcji zdatnej do oddychania atmosfery, po prostu przez rozłożenie dwutlenku węgla na jego składniki:

tlen i węgiel. Nic więc dziwnego, że gdy tylko nadarzyła się pierwsza okazja, Komitet Wykonawczy natychmiast wysłał ra­kietę na Wenus. A teraz oddaję głos porucznikowi — zakończył Duval i z wielką uwagą zaczął nabijać swą nieodłączną fajkę, która podczas tej długiej przemowy wypaliła się do cna.

Dobra, więc opowiem wam, jak to było — zaczął La Brie.

Nie mieliśmy jeszcze wtedy rakiet typu M, o zasięgu dwieście milionów kilometrów, bo zaczęto je budować dopiero

w trzydzieści lat później, właśnie według projektu naszego do­wódcy.

Bertrand zauważywszy pełne podziwu spojrzenie Nory z gorzkim uśmiechem odwrócił głowę.

Mieliśmy tylko takie maszyny, które przy dobrej nawi­gacji, to znaczy: przy największej oszczędności materiałów na­pędowych, mogły dolecieć jakieś osiemdziesiąt milionów kilo­metrów, no i rzecz oczywista tyle samo licząc na drogę po­wrotną. Czyli, że trzeba było odczekać, aż Wenus znajdzie się w dolnej koniunkcji ze Słońcem, a więc odległość jej od Ziemi będzie najmniejsza. W najlepszym razie w grę wchodziła od­ległość czterdziestu milionów kilometrów, w większości wypad­ków jednak odległość ta była większa, ponieważ tak Ziemia, jak Wenus krążą wokół Słońca nie po obwodzie koła ze Słońcem pośrodku, ale po elipsach, gdzie Słońce mieści się w ognisku. Mieliśmy więc do wyboru: albo zakończyć badania w ciągu kilku dni, kiedy odległość Wenus od Ziemi niezbyt wzrośnie, albo też pozostać na Wenus całe długie miesiące czekając aż znów na­dejdzie dolna koniunkcja. Zobaczycie, że nie mieliśmy wyboru:

pozostała nam tylko pierwsza możliwość.

Wyprawa nasza miała skład międzynarodowy. Oprócz nor­malnej załogi rakiety, zredukowanej wówczas do minimum czy­li ośmiu ludzi, leciał z nami sztab dwunastu fachowców-naukow-ców. Załoga była angielsko-francuska, natomiast wśród naukow­ców byli Rosjanie, Amerykanie, jeden Grek, jeden Japończyk i dwóch Hindusów.

A także jeden Murzyn, profesor Sambi z uniwersytetu w Kenii, świetny geolog — wtrącił Bertrand. Opowiadanie La Brie zainteresowało go mimo woli, odsuwając niewesołe myśli na plan dalszy.

Ach prawda, był także! — La Brie uderzył się energicz­nie w kolano. — Jakże mogłem o nim zapomnieć? Przecież nie­wiele brakowało, a byłby wleciał do krateru wulkanu. No, ale nie będę uprzedzał wypadków. Lot przebiegał zupełnie normal­nie. Mogliśmy co prawda rozwinąć szybkość maksymalną do dwudziestu kilometrów na sekundę, lecz lecieliśmy z szybkością najbardziej ekonomiczną, a więc połowiczną. Trzeba było liczyć się z dużym zużyciem materiałów napędowych przy starcie

czyli „ucieczce" z Wenus, kiedy trzeba osiągnąć szybkość dzie­sięciu kilometrów na sekundę, a więc tylko o kilometr mniej niż przy starcie z Ziemi. Tylko że na Ziemi startujemy z wysokości blisko dziesięciu kilometrów, gdzie powietrze jest już stosunko­wo rozrzedzone, co daje znaczną oszczędność paliwa, nie wie­dzieliśmy natomiast, czy na Wenus znajdziemy jakąś wysoką górę odpowiednią do startu. Później się okazało, że postępowa­liśmy rozsądnie.

Kiedy byliśmy już tuż nad Wenus, zawiodło urządzenie rada­rowe podobnie jak tutaj nad kometą Speranskiego... Pamięta pan? — zwrócił się do Bertranda.

Bertrand bez słowa skinął głową, twarz jego lekko się za­rumieniła.

I tam także były intensywnie naelektryzowane chmury, tak jak tutaj — ciągnął dalej mechanik. — Nie pozostawało nic innego, jak przejść na ultradźwięk. Przy lądowaniu prowadził rakietę świetny pilot, Szkot Gordon. Nie żyje już, w dziesięć lat później jego rakieta, w drodze powrotnej z Marsa, zderzyła się z planetoidą Hermes. Radar nagle zawiódł — tu La Brie westchnął. — Lecz wtedy na Wenus manewr lądowania wyko­nał bezbłędnie. Rzecz oczywista, że nasz obecny dowódca po­mógł mu przy tym bardzo, prowadził bowiem nawigację. Wpa­dliśmy w gęste jak mleko chmury, Gordon na wysokości około dziesięciu kilometrów nad powierzchnią rozpoczął hamowanie, potem nadał rakiecie powolny lot ślizgowy, a ultradźwięk tym­czasem kontrolował teren. Byłem wtedy w kabinie dowódcy, jak dziś widzę jeszcze na ekranie świecącą krzywą odbitych sygna­łów. Krzywa ta falowała łagodnie — dowód, że teren jest nie­równy. Aż nagle pod nią pojawiła się druga, cieńsza linia, rów­noległa do pierwszej, potem obie linie się wyrównały. Był to znak, że pod nami znajduje się rozległa przestrzeń wody, z cze­go Gordon natychmiast skorzystał. W chwilę później odczuliśmy nieznaczny wstrząs: rakieta zanurzyła się w fale, potem lekkie kołysanie, nowy wstrząs i wreszcie rakieta zastygła w bezru­chu, jak nasza stara Mont Blanc.

Dlaczego na ekranie telemetru ultradźwiękowego pokazała się podwójna linia kiedy przelatywaliście nad wodą? — przer­wał Gerard absolutną ciszę, jaka zaległa przy stole.

Górna, grubsza, powstała przez odbicie ultradźwięków od powierzchni wody, cieńsza, dolna przez odbicie od dna —tłuma­czył mu szybko młody radarzysta Christian.

Czyli że od razu wiedzieliście, jak głęboki jest zbiornik wody! O, to bardzo mądry aparat! — stwierdził z podziwem Ge­rard.

O ile pamiętam, tam gdzie rakieta wodowała głębokość wynosiła coś około dwustu metrów — ciągnął dalej La Brie. — Mówiłem wam już, że rakieta stała tak spokojnie, jak co najmniej nasze Alpy, po chwili jednak sytuacja się zmieniła. Okazało się, że na powierzchni Wenus nie ma chwili spokoju. Pięć minut mi­nęło od chwili wodowania, a już powierzchnia wody wzburzyła. się straszliwie, zaczęła rzucać naszą rakietą jak skorupką orzecha. Nie orientowaliśmy się, co jest tego przyczyną, dopiero gdy na­szym geofizykom udało się zmierzyć siłę wiatru i ustalić, że jest ona stosunkowo nieznaczna, doszliśmy do wniosku, że ta trzęsienie ziemi, a właściwie „trzęsienie morza". Dno morskie — bo istotnie, jak stwierdziliśmy później, było to morze — było w nieustannym ruchu. Dowódca wyprawy, geofizyk rosyjski Wasniecow, natychmiast zwołał naradę, w której wzięliśmy udział wszyscy, prócz pełniących aktualnie służbę przy apara­tach. Pytanie brzmiało: jak zabezpieczyć rakietę? Mogła się łatwo rozbić na nieznanym, wzburzonym i niezbyt głębokim morzu, jak każdy statek o tak niewielkiej wyporności — liczyła mniej więcej dwa tysiące ton, a przecież burza na morzu potrafi znisz­czyć i znacznie większe statki. Istniały dwie możliwości rozwią­zania naszej trudnej sytuacji: albo wystartować i szukać miejsca do lądowania na lądzie, albo przetransportować rakietę do ja­kiejś osłoniętej zatoki i tam ją zakotwiczyć.

No, i którą wybraliście? — przerwał mu Gerard.

Tę trzecią — odparł z całym spokojem La Brie przy-akompaniamencie śmiechu słuchaczy. — Co do startu Gordon oraz nasz dowódca mieli poważne zastrzeżenia: widoczność była absolutnie zła, deszcz lał gęstymi strumieniami, a na krótką odległość nie można było liczyć nawet na ultradźwięk. W ta­kich warunkach pilot oświadczył, że nie może wziąć na siebie ryzyka prowadzenia rakiety. Nacz ówczesny dowódca — pamię­tam, że miał na imię Borys Michajłowicz— przyznał mu rac­

ję. O zasłoniętej zatoce, jak to wszyscy proponowali, można mó­wić wtedy, gdy mamy do czynienia z morzem wzburzonym skut­kiem wiatru, ale nie wtedy, gdy całe jego dno faluje od wstrzą­sów podziemnych. Wówczas nigdzie nie ma spokojnego miej­sca. Zdecydowaliśmy więc czekać, bez względu na to, co będzie, ponieważ trzęsienie ziemi i dna morskiego musi się kiedyś skoń­czyć. Opinia taka jest zasadniczo słuszna, ale przekonaliśmy się niebawem, że na Wenus okres spokoju nie trwa nigdy dłużej, jak godzinę.

No więc rzucało tak nami na wodzie dalej, a przy tym stale sprawdzaliśmy głębokość przy pomocy ultradźwięku jak oło-wianką. Powstała obawa, by fale nie zagnały nas na mieliznę i nie rozbiły o jakieś skały podwodne. Lecz głębokość stale była duża, wahała się od dwustu do trzystu metrów. Dostaliśmy du­żo gorszą szkołę niż w ciągu całego lotu, który, jak wiecie, był stosunkowo spokojny i wygodny. Nie przejmowaliśmy się tym jednak i każdy z nas wykonywał swe obowiązki: fizycy doko­nywali normalnych obserwacji jak zwykle przy lądowaniu na nieznanym terenie — o ile to było przy tym straszliwym kołysa­niu możliwe. Zmierzyli siłę pola grawitacyjnego, która była zu­pełnie zgodna z wynikami podanymi przez astronomów, dalej ciśnienie atmosfery oraz jej skład. Znaleźli znaczną ilość dwu­tlenku węgla, ale prócz tego dość znaczny procent tlenu i sporo pary wodnej. O tym astronomowie nie wspominali, o ile dobrze pamiętam.

Dobrze pan pamięta — przerwał mu astronom. — Istotnie:

astronomowie przy pomocy spektroskopów nie mogli stwierdzić istnienia obu tych gazów, ponieważ trzymają się one w dolnych

warstwach atmosfery Wenus, a zewnętrzne chmury dwutlenku węgla przesłaniają je całkowicie. Dlatego nie znaleźli ani azotu, ani tlenku węgla, ani tlenku azotu czy też metanu, gazu błotne­go, który wykryli tam wasi fizycy.

Być może — zgodził się La Brie. — Faktem było, że at­mosfera ta nie nadaje się do oddychania i że musieliśmy użyć skafandrów. Naturalnie, że to nam nie przeszkadzało, wszyscy

bowiem byliśmy już do nich przyzwyczajeni, zresztą już wtedy skafandry były prawie tak idealne i lekkie jak dziś. Ciśnienie atmosferyczne na Wenus było niewiele wyższe od ziemskiego

na poziomie morza, ale to nie było ważne, ponieważ nie mogli­śmy tym powietrzem oddychać. W jakieś pół godziny później morze zaczęło się powoli uspokajać, zrzedła także trochę zwarta zasłona strug deszczu. Z jednej strony spoza niej prześwitywa­ła jakaś brudnoczerwona łuna — oczywiście nie mogliśmy się-zorientować, czy to na wschodzie, zachodzie, północy czy połud­niu, ponieważ spoza gęstej opony chmur Słońca wcale nie było widać. Wspomnę tu jeszcze, że przez całe trzy dni naszego poby­tu na Wenus nie widzieliśmy Słońca ani razu.

Nie próbowaliśmy wysnuwać jakichś fantastycznych wnios­ków co do pochodzenia tej łuny, wiedzieliśmy bowiem, że We­nus jest planetą w pierwotnej fazie kształtowania się, że więc-jest niezamieszkała, sądziliśmy, że łuna ta pochodzić może tyl­ko od wybuchu czynnego .wulkanu — mówił La Brie.

To ciekawe, że zdanie takie przeważało wśród naukow­ców już w pierwszej połowie XX wieku, lecz mimo to wypisy­wano najrozmaitsze bezsensowne bajdy na temat życia na We­nus — odezwał się Duval.

Pamiętam, że kiedy byłem jeszcze mały, czytałem jakąś dawną opowieść — wtrącił Gerard. — Autor jej twierdził, że-mieszkańcy Wenus byli na dużo wyższym poziomie cywilizacji niż ludzie na Ziemi, ale że wyniszczyli się wzajemnie wojną atomową, kiedy więc później wylądowała tam rakieta z Ziemi,. nie zastała już nikogo przy życiu.

Gerard — skarcił go łagodnie Kerguelen — a może byś tak. z tymi wspomnieniami z lektury z czasów dzieciństwa poczekała aż La Brie skończy?...

Gerard uśmiechem starał się przeprosić całe towarzystwo, a La Brie podjął dalszy ciąg opowiadania.

Ustaliliśmy, że gdy tylko morze na to pozwoli, wyrusza­my na badania. Jeden tylko Gordon był zdania, że powinniśmy natychmiast wystartować z powrotem, nie narażać rakiety na dalsze trzęsienia ziemi. Tu jednak wszyscy zaprotestowali, a naj­mocniej nasz dzisiejszy dowódca Bertrand, wówczas nawigator.

Wszystkie spojrzenia skierowały się na Bertranda.

No cóż, młodemu człowiekowi marzą się wielkie przygody. — rzucił z ironicznym uśmiechem spoglądając na Norę. Zmar-szczyła brwi i odwróciła oczy.

Ba, wszyscy byliśmy wtedy młodzi, gnała nas płomienna żądza czynu — westchnął La Brie. — Więc też rozkaz Borysa Michajłowicza spuszczenia na wodę turbinowej szalupy powita­liśmy z szalonym entuzjazmem. Jeden tylko Gordon — chociaż wcale nie był od nas starszy — trwał uparcie na dawnym sta­nowisku: dopóki morze jest spokojne, powinniśmy wystartować natychmiast w drogę powrotną. Cześć jego pamięci, ale był to Szkot, więc też .i straszny uparciuch.

A jednak się okazało, że miał trochę racji. Parę razy o włos zaledwie byliśmy od zagłady — odezwał się znowu Ber­trand, którego mimo woli wciągał tok opowiadania.

Tak — zgodził się La Brie — ale przy schodzeniu do ło­dzi nikt z nas o tym nie myślał. Nie przypuszczaliśmy ani na chwilę, że całe trzy dni nie zobaczymy swych towarzyszy. Bo-rys Michajłowicz wydał surowe polecenie: powrót najpóźniej da wieczora, a gdyśmy odbijali od kołyszącej się łagodnie na falach rakiety, było właśnie południe. Po powrocie mieliśmy podpły­nąć z rakietą do brzegu i tam ją zakotwiczyć.

Dlaczego do ekspedycji badawczych nie użyliście samolo­tu? — pytał ze zdziwieniem Gerard. — Przecież samolot jest znacznie szybszy niż szalupa, w dodatku turbinowa!

Owszem, tak — zgodził się mechanik — ale tam szybkość nie była potrzebna. Prócz tego wciąż jeszcze wisiały nam tuż na głową gęste, nieprzejrzyste chmury, z których nieustannie pa­dał deszcz, tak że helikopter nie mógł nawet osiągnąć odpowied­niej wysokości, by dokonać obserwacji. Zresztą chodziło nam także o zbadanie życia w morzu, na którym wodowaliśmy. O ile dobrze pamiętam, w szalupie było nas ośmiu. Dwóch Anglików, drugi pilot i drugi radarzysta, nasz obecny dowódca, ja, drugi geofizyk, Rosjanin Snitkin, chiński zoolog Tsien Li Tsin, Mu­rzyn geolog Sambi i Hindus radiolog, nie pamiętam już jego

nazwiska...

Serdar Tantia Rao — uzupełnił Bertrand. — Pochodził ze starej, książęcej rodziny, jeden z jego przodków, Tantia Topi, należał do przywódców sipajów, żołnierzy indyjskich, którzy zbuntowali się przeciwko Brytyjczykom. Niewiele brakowało, by bunt ten, który wybuchł 11 maja 1875 roku, już wtedy wy-

gnał Brytyjczyków z półwyspu indyjskiego. Tylko że przywód­com powstania chodziło przeważnie o interes osobisty.

Zawsze jestem pełen podziwu dla naszego dowódcy! Po­siada tak olbrzymi zasób wiadomości z najrozmaitszych dziedzin, z którymi właściwie nie ma nic wspólnego, jak na przykład hi­storia! Rzecz prosta, że będąc w tym wieku miał zapewne wię­cej okazji do gromadzenia wiadomości, niż my młodzi — zauwa­żył Duval bez cienia złośliwej intencji.

Bertrand zmarszczył brwi, ale nie odpowiedział, starannie tylko unikał spojrzenia w stronę Nory.

No i co było dalej? Niech pan opowiada! — nastawali na starego mechanika młodzi członkowie załogi.

Przecież gadam bez przerwy — bronił się mechanik z po­błażliwym uśmiechem. — Więc: co było dalej... Natychmiast po odpłynięciu zamknęliśmy wodoszczelną pokrywę i z niewielką szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę ruszyliśmy w kie­runku łuny. Rzecz prosta, że uruchomiliśmy od razu głębokościo-mierz dźwiękowy, bo inaczej nie moglibyśmy pozwolić sobie na taką szybkość. Nie upłynęło nawet pięć minut, gdy rakieta zniknęła nam z oczu za nieprzejrzystą ścianą deszczu. W cią­gu dalszych pięciu minut morze rozhulało się tak, że musieliśmy przywiązać się do siedzeń. Nie obawialiśmy się specjalnie o sza­lupę, bo jej środek ciężkości leżał stosunkowo nisko, skoro więc uderzyła w nią jakaś potężna fala z boku, stale powracała do normalnej pozycji i nie mogła zatonąć. Zrobiona była z bardzo mocnego i lekkiego sztucznego tworzywa, wykończyć ją mogło tylko jakieś bardzo mocne uderzenie o skały.

Nie bardzo nam tam było wygodnie, ale to nam było obojęt­ne. Nasz chiński zoolog zapuścił przez specjalny otwór swą siat­kę pod wodę, ale już po minucie lina ciągnąca siatkę pękła. Dwu­krotnie jeszcze powtarzał próbę, zawsze z takim samym fatal­nym skutkiem. Sądziliśmy, że to fale zrywają liny, potem się jednak okazało, że byliśmy w błędzie. Początkowo widoczność wynosiła koło stu metrów, szybko jednak zmalała do dzie­sięciu zaledwie, aż wreszcie o jakiejkolwiek widoczności nie mo­gło już być mowy. Płynęliśmy wśród tak wysokich fal, że z przo­du, z tyłu, z lewej i prawej strony widzieliśmy tylko i wyłącz­nie wodę. Woda ta była szaroniebieskawego koloru, podobnie

jak w naszych morzach, chmury tak samo jak u nas miały czar-noszarą barwę, słowem: wcale nie mieliśmy uczucia, że jesteśmy na jakiejś obcej planecie.

Daremnie czyniliśmy wysiłki, by choć w przybliżeniu okreś­lić kierunek przy pomocy kompasu. Wprawdzie na Wenus istnia­ło pole magnetyczne, co stwierdzono zaraz po wodowaniu, ale chociaż nasz geofizyk Snitkin robił wszelkie możliwe próby, nie udało mu się ustalić kierunku biegunów: strzałka busoli biega­ła w obie strony, a w miarę zbliżania się do owej czerwonej łu­ny, skoki jej stawały się coraz gwałtowniejsze. Dziś jeszcze pa­miętam, jak ulżył sobie soczystym przekleństwem: „Sukin syn...", pod adresem przyrządu, zamknął go i starannie schował w ka­secie.

Wokół stołu rozległy się śmiechy.

Liczyć mogliśmy tylko na własne oczy — mówił dalej La Brie, gdy wesołość przycichła nieco. — Oczywiście pilnowa­liśmy stale głębokościomierza i utrzymywaliśmy łączność radio­wą z rakietą. Zapomniałem jeszcze wspomnieć, że przed odpły­nięciem szalupy robiliśmy próby: okazało się wówczas, że łącz­ność na średnich falach jest zupełnie dobra. Płynęliśmy stale tą samą szybkością jakieś pół godziny, gdy nagle strzałka głę­bokościomierza, wykazująca od dwustu do trzystu metrów, spadła do stu pięćdziesięciu, potem do pięćdziesięciu. Równocześnie łu­na przed nami wzrosła, a towarzyszący nam już od dziesięciu mi­nut łoskot, którego niepodobna było przypisać falom, wzmógł się znacznie. Od razu zredukowaliśmy szybkość szalupy na dwa­dzieścia, potem na dziesięć kilometrów — widoczne było, że zbli­żamy się do brzegu. Komendę miał najstarszy spośród nas rangą, nasz obecny dowódca, mianowany przez Borysa Michajłowicza kierownikiem wyprawy...

Wszystkie spojrzenia pobiegły znów w stronę Bertranda. Sie­dział z głową wspartą na dłoni, wpatrzony w głębokim zamyśle­niu w lśniący blat stołu.

La Brie napiwszy się owocowego soku powrócił do swej opo­wieści.

Na rozkaz dowódcy rzuciliśmy dwie kotwice: jedną na dziobie, drugą na rufie. Nylonowe liny napięły się jak struny, ale ponieważ były mocniejsze od stali, utrzymały szalupę w miej-

scu, chociaż fala wciąż jeszcze była dość wysoka. Przed nami łagodnie wznosił się w górę piaszczysty brzeg, dokąd jednak pro­wadził nie umieliśmy ustalić — ginął nam w oczach za zasłoną deszczu. Jedno było pewne: że prowadzi do źródła owej łuny. Po krótkiej naradzie zapadła decyzja wymarszu w tym właśnie kierunku. Do rakiety wysłaliśmy meldunek o zakotwiczeniu i wyprawie na brzeg. Borys Michajłowicz pochwalił nasz za­miar, zalecał jednak jak największą ostrożność. Żądał, byśmy uzbroili się odpowiednio, przy najmniejszych oznakach jakiego­kolwiek niebezpieczeństwa mieliśmy natychmiast wracać na sza­lupę i płynąć do rakiety.

Jaką mieliście broń? — przerwał mu zaciekawiony Lu­cien.

Były w szalupie dwa niewielkie ultrarezonatory Klouzala, nastawione na częstotliwość drgań cząsteczek białkowych, które są głównym składnikiem materii ożywionej, oraz trzy pistolety automatyczne. Te ostatnie identyczne jak automaty z XX wieku, tyle tylko że znacznie lżejsze — jak wiecie robi się je z two­rzyw sztucznych — iż mniejszym rozrzutem strzałów, czyli bardziej precyzyjne — tłumaczył La Brie. — Rzecz prosta: ktoś musiał zostać w szalupie, potrzeba było przynajmniej dwóch ludzi, ale kiedy dowódca Bertrand zaproponował, by ktoś zgło­sił się na ochotnika, wtedy ani jedna ręka nawet nie uniosła się w górę.

Jakże mogła się podnieść? — wtrącił Gerard. — Prze­cież każdy z was marzył o tym, by zobaczyć, co tam jest na lądzie!

Naturalnie — zgodził się La Brie — tym bardziej, że płynąc szalupą nie zauważyliśmy w morzu śladów życia. Skoro nikt nie zgłosił się dobrowolnie, dowódca zadecydował, że w sza­lupie zostaną: pilot i radarzysta — pierwszy dlatego, że naj­mniej mógł być przydatny na takiej wyprawie, drugi zaś miał pełnić funkcję łącznika między nami i rakietą, zabieraliśmy bo­wiem ze sobą mały nadajnik, z którym każdy z nas umiał się obchodzić. Później przyznał mi się dowódca, że wahał się co do wyboru: między pilotem Anglikiem i moją osobą, ale że ostatecznie uległ słabości dla rodaka, którego zresztą znał dobrze

z Akcji L. Gdyby nie to, nie miałbym już dziś okazji opowiada­nia wam tej historii...

Bertrand siedział bez słowa, nie zmienił nawet pozycji, tylko zmarszczki na jego czole pogłębiły się trochę.

Obaj wyznaczeni bardzo byli niezadowoleni, nie zapro­testowali jednak ani słowem. Wśród załóg rakiet z dawien dawna panowała absolutna, dobrowolna dyscyplina — mówił dalej La Brie. — Dowódca wydał im jeszcze niezbędne zarządzenia, jak mają się zachować w wypadku niebezpieczeństwa, zostawił jeden pistolet i jeden ultrarezonator dla obrony, potem z krótkim:

Do widzenia!" ruszyliśmy... Ale czas ucieka, muszę więc skrócić trochę opowiadanie. Otwarłszy przykrywę szalupy przebrnęliśmy z pewnymi trudnościami na brzeg i tam już zwartą grupą raźne zaczęliśmy iść pod górę. Zbocze było coraz bardziej strome, a droga coraz trudniejsza, zwłaszcza, że pojawiła się na niej gęsta, trudna do przebycia, wysoka niemal na dwa metry, nie-bieskawozielona trawa, która całkowicie przesłaniała widok. Złość nas brała, że musimy posuwać się tak powoli, tylko nasz zoolog Chińczyk był uszczęśliwiony: miał idealne warunki do połowu, w trawie roiło się od wszelkiego robactwa, rozmaitych pająków l stonóg, raz po raz więc wtykał jakąś zdobycz do torby. Bardzo byłem rad, że to paskudztwo nie potrafi przegryźć mojego ska­fandra. Zawsze szczerze nienawidziłem wszelkich robaków — nawet w muzeach. Za jedną z największych zdobyczy wieku ato­mowego uważam fakt, że na Ziemi udało się wytępić robactwo niemal całkowicie...

Kiedy wreszcie ucichł ogólny śmiech, jaki był odpowiedzią na to szczere wyznanie mechanika, La Brie podjął dalej opowia-danie:

Później nieco trawa przeszła w niskie gałki dziwacznie powykręcanych drzewek, podobnych do naszej kosodrzewiny, tylko z ogromnymi, lancetowatymi liśćmi. Wreszcie nasz do­wódca Bertrand miał już tego dość, zajął się wyregulowaniem częstotliwości drgań w ultrarezonatorze. Udało mu się nastawić go ściśle na materię roślinną — natychmiast otwarła się przed nami wygodna droga: pod wpływem fal z aparatu wszelkie przeszkody znikły z drogi jak śnieg na rozgrzanej płycie ku­chennej. Szliśmy jeszcze z pół godziny, nasz wysokościomierz,

nastawiony przed wymarszem na poziom morza na Wenus, wska­zywał wysokość tysiąca metrów. Teraz znikła już wszelka ro­ślinność, grunt zmienił się w nagą, szaroczarną skałę, którą nasz czarny geolog określił jako pewien rodzaj granitu. Nie intere­sowało mnie to specjalnie, natomiast wszystkich nas zaintrygo­wało zupełnie co innego: oto skała pod naszymi nogami zaczęła się chwiać.

Pamiętam jak dziś, co powiedział wtedy Bertrand: „Kole­dzy, to trzęsienie ziemi, a o trzęsieniu ziemi wyraził się kiedyś dawny podróżnik Humboldt, że jest to coś, do czego człowiek nie przyzwyczai się nigdy. Tylko że nie znał ludzi wieku ato­mowego, prawda? My potrafimy przyzwyczaić się do wszystkie­go!" Oświadczenie to przyjęliśmy z entuzjazmem i chociaż ska­ła drgała nam pod nogami coraz mocniej, spokojnie poszliśmy dalej. Nagle deszcz ustał, natomiast otoczyła nas nieprzeniknio­na mgła. „Trzymać się razem!" — polecił dowódca, potem kazał mi z plecaka wydobyć linę i wszystkich powiązać. W tym właśnie momencie zorientowałem się, że brak naszego czarnego geologa, Sambi. Indus przypomniał sobie, że widział go jeszcze przed mi­nutą, ale nie potrafił określić, z której strony szedł i gdzie zniknął. Byliśmy w niełatwej sytuacji — wołaliśmy przez mikro­fony i wyczekiwaliśmy na odpowiedź, ale nigdzie nie odezwał się głos ludzki. Tylko owo podziemne dudnienie, rosnące stale w miarę jak posuwaliśmy się wyżej, wzmogło się nagle straszli­wie, niebo nad nami zajaśniało jaskrawym blaskiem i zaraz po­tem posypał się na nas delikatny popiół.

Ale popiół to nie wszystko, za nim poleciały kamienie. „Z po­wrotem do szalupy!" — krzyknął dowódca. Powiązani ze sobą zbiegaliśmy w dół po zboczu. Wznoszący się gdzieś nad naszymi głowami wulkan rozszalał się nie na żarty. Naraz duży kawał głazu ugodził mnie w ramię, aż się zatoczyłem i na pewno był­bym się zwalił, ale dowódca mnie podtrzymał i prowadził tak długo, aż mogłem znów iść sam. Panika ogarnęła nas wszystkich, z wyjątkiem oczywiście dowódcy; w takim wypadku już czło­wiek gotów zapomnieć o ojcu czy bracie.

Pierwszy Chińczyk zauważył za potężnym głazem nierucho­mą postać ludzką, leżącą na prawo od miejsca gdzieśmy przebie­gali, nie przyszło mu jednak na myśl zatrzymać się przy niej.

Zresztą wszyscy zrobiliśmy to samo — pognaliśmy dalej. Kiedy odbiegliśmy już spory kawał, przyszło mi na myśl obejrzeć się:

postać ludzka leżała dalej, ale ktoś przy niej stał usiłując ją dźwignąć. Był to dowódca, który biegł ostatni. Odciął linę i pró­bował ratować Sambiego, bo to on był właśnie. Na ten widok ogromnie mi się wstyd zrobiło. Nie mówiąc nic tamtym przecią­łem linę i powoli zacząłem się piąć w górę. Muszę się przyznać, że bałem się okropnie, dosłownie serce miałem w gardle. Po zboczu spływał już ognisty strumień lawy. Płynął nieco w bok od nas, paląc owe zarośla, przez które przechodziliśmy, ale roz­biegał się także na boki, zbliżając się powoli do obu mężczyzn. Zawahałem się sekundę, nasunęło mi się pytanie: kto z nas bę­dzie szybszy, ja czy ten strumień ognia. A jednak opanowałem lęk i poszedłem dalej. Wprawdzie dowódca fuknął na mnie, że nie usłuchałem rozkazu powrotu do szalupy, ale w głębi serca musiał być rad, że pomogłem mu podnieść i przenieść Sam­biego...

Czoło Bertranda rozchmurzyło się na chwilę. Powiódł spoj­rzeniem dokoła stołu, uśmiechnął się na widok podziwu w oczach młodych, ale wyraźnie unikał wzroku Nory. „No tak, szacunek i przyjaźń dla bohatera z książek..." — pomyślał z goryczą.

Ma pan rację, La Brie — powiedział głośno. — W głębi serca rad byłem, że jest pan przy mnie... Zresztą sam panu to później powiedziałem.

A tak, oczywiście — mechanik z uśmiechem kiwał głową. — Skręciliśmy wtedy mocno w lewo dźwigając ów ciężar: oka­zało się, że dotarliśmy do brzegu nie tam, gdzie szalupa stała na kotwicy, ale także i nie tam, gdzie dotarli nasi trzej towarzysze. 'Sambiego ułożyliśmy na ziemi; kamienie z wulkanu już tam nie dolatywały, a i wstrząsy podziemne były słabsze. Nic więcej nie mogliśmy dla niego zrobić, skafandra przecież niepodobna było otworzyć, bo jeżeli żył jeszcze, byłby się natychmiast udusił. Na szczęście skafander jego był cały, a dowódca uważał, że Sambi na pewno padając doznał wstrząsu mózgu, co spowodo­wało omdlenie. Trzeba było czekać, aż sam się ocknie. Obu nam się porządnie chciało jeść, przełknęliśmy więc z zasobnika znacz­ną część pożywienia w płynie. Ja oczywiście najchętniej byłbym opróżnił cały zasobnik, ale dowódca surowo zabronił, tłumacząc,

że nie wiadomo jeszcze, kiedy uda nam się dotrzeć do szalupy, gdzie dopiero można będzie uzupełnić zapas pożywienia.

Rzecz prosta, że próbowaliśmy od razu nawiązać łączność z szalupą, ale odpowiedzi nie było. Fakt ten budził w nas pewien niepokój, lecz uważaliśmy, że może szalupa z jakichś nieprzewi­dzianych przyczyn musiała odpłynąć do rakiety. Próbowaliśmy także skomunikować się z rakietą — ku naszemu szalonemu zdu­mieniu i rakieta nie odpowiadała. To już wyglądało groźnie Wprawdzie nasz nadajnik był nieduży, ale normalny jego zasięg wynosił sto kilometrów, a odległość do punktu, w którym zosta­wiliśmy rakietę, mogła w linii powietrznej wynosić najwyżej dwadzieścia.

Do tych kłopotów dołączyły się jeszcze dalsze: co się stało z trójką tamtych, co biegli przed nami? Dowódca obawiał się. że dogonił ich strumień ognistej lawy i wszyscy zginęli. Nie mieli nadajnika, który niósł dowódca, nie można więc było na­wiązać z nimi łączności. Zgnębieni i straszliwie wyczerpani sie­dzieliśmy na brzegu czekając, co będzie z Sambim. Powoli w czarnych chmurach zniknął dzień, nadeszła noc, rozświetlana ognistymi językami wybuchów wulkanu, zimna, mglista, desz­czowa noc. A jednak spaliśmy jak zabici — rankiem obudzi­liśmy się bynajmniej nie wypoczęci. Na szczęście Sambi oprzy­tomniał, a pożywiwszy się mógł stanąć na nogi. Podpierając go z obu stron powlekliśmy się w stronę gdzie powinna być sza­lupa. Nie umieliśmy tylko wytłumaczyć sobie przyczyny tego dziwnego zmęczenia i mdłości, jakie w różnym stopniu występo­wały u całej naszej trójki. Najdzielniej jednak trzymał się do­wódca, który stale zachęcał nas do pośpiechu.

Było już dobrze po południu, jak stwierdziliśmy na zegar­kach, gdy wreszcie dotarliśmy do szalupy. Cóż za straszny wi­dok uderzył nas w oczy! Obaj nasi nieszczęśni towarzysze, pilot l radarzysta, leżeli dziwnie poskręcani w otwartej szalupie: ska­fandry porwane, hełmy oderwane od uchwytów, z potwornie zniekształconych twarzy patrzyły na nas szkliste oczy. Teraz jeszcze po nocach widzę ich we śnie tak, jak wówczas przed pięćdziesięciu laty w szalupie na falach morza Wenus. Nie długo głowiliśmy się nad tym jak zginęli. Nagle krzyk Sambiego zwrócił naszą uwagę na ogromnego węża morskiego, który właśnie wy-

sunął nad pokład straszliwą, trójgraniastą głowę z niskim grze­bieniem nad lśniącymi jak płomienie oczyma. Głowa potwora sekundę kołysała się z boku na bok nad burtą szalupy, potem długie cielsko zaczęło powoli wpełzać do łodzi. Staliśmy na rufie, przed nami leżeli obaj martwi towarzysze — gad czołgał się po­woli ku nim odcinając nam drogę do lądu. Mogliśmy co prawda wskoczyć w płytką wodę i próbować przejść w bród do brzegu, ale zorientowaliśmy się od razu, że ten wróg w wodzie będzie od nas szybszy i że w stosunku do niego nie mamy żadnych szans. W tym momencie właśnie zrozumieliśmy, jak prawdopodobnie zginęli nasi towarzysze. Widocznie siedzieli sobie spokojnie na pokładzie — oczywiście otwartym, skoro deszcz przestał padać — a te potwory morskie zaskoczyły ich i zdusiły w skrętach.

Takie właśnie myśli krążyły nam po głowie, a tymczasem potwór powoli czołgał się ku nam. Jakby rozumiejąc, że martwi mu nie uciekną, przesuwał się po nich, był już o jakieś dwa me­try od nas, gdy nagle usłyszałem spokojny głos dowódcy: „La Brie, proszę cofnąć się za mnie!" Stałem nie mogąc się ruszyć z miejsca i z przerażeniem wpatrywałem się nie w potwora, ale w obu tamtych nieszczęśników... A dowódca tymczasem szybko nastawił częstotliwość ultrarezonatora na materię ożywioną. Słusznie sądził, że przy tak potężnym cielsku z słabo rozwinię­tym mózgiem i systemem nerwowym, kule z pistoletu nie od­niosłyby skutku. Mnie takie wyjaśnienie sytuacji przyszło na myśl dopiero znacznie później. Stałem więc i patrzyłem jak za­czarowany: ciało płaza topiło się w niewidzialnych falach ultra­rezonatora, a wraz z nim — i to było najstraszniejsze, zapew­niam was — topiły się też ciała obu naszych nieszczęśliwych kolegów. Niepodobna było skierować fal wyłącznie na węża —- pokrywał swym ciałem zwłoki obu kolegów...

Potem, gdy wróciliśmy na Ziemię, zostałem za to posta­wiony przed komisją śledczą Komitetu Wykonawczego. Prze­mądrzali krytycy dopatrywali się w tym fakcie usunięcia świad­ków nieumiejętności dowodzenia z mej strony. — wtrącił spokoj­nie Bertrand.

Burza protestów zerwała się przy stole; oburzali się także ci, którzy z pism fachowych znali cały przebieg lądowania na Wenus i wiedzieli o przesłuchiwaniu Bertranda.

Postawiono przed sądem także Borysa Michajłowicza... Ale obu was uwolniono i wyróżniono odznaczeniami — uzupełnił La Brie.

Trzykrotne „hurra" dla dowódcy! — wybuchnęli entuzjaz­mem młodzi. Apel ich natychmiast podjęli wszyscy. Bertrand niechętnie machnął ręką.

Słuchajcie, La Brie, jak będziecie tak przeciągać opowia­danie, to nigdy nie dojdziecie do końca! — zwrócił uwagę me­chanikowi gdy ucichły okrzyki.

No dobra, już będę się streszczał. Usunąwszy z pokładu potwora natychmiast zamknęliśmy pokrywę i zaczęliśmy krążyć wzdłuż brzegu. Pod wieczór udało nam się zabrać na pokład trzech naszych kolegów, którzy zabłądzili po drodze; byli już u kresu sił. Wtedy dopiero nasz hinduski radiolog wytłumaczył nam przyczynę tak rozpaczliwego zmęczenia i niemożność nawią­zania kontaktu z rakietą. Miał przy sobie aparat do pomiarów żarzenia kosmicznego, przy jego pomocy stwierdził, że wulkan czy raczej wulkany — później dopiero przekonaliśmy się, że by­ły ich całe szeregi — wyrzucały w powietrze całe masy materia­łów radioaktywnych. To promieniowanie wywołało złe samopo­czucie, słynną chorobę popromienną, znaną doskonale już w pier­wszych czasach wieku atomowego. Ono także uniemożliwiło łącz­ność radiową z rakietą, ponieważ w powietrzu były takie ilości

ładunków elektrycznych, że nasze fale grzęzły w nich bez reszty.

Więc co mieliśmy począć? Dowódca postanowił, że nie mo­żemy oddalić się od miejsca, gdzie rakieta wodowała... Ah, praw­da zapomniałem wam powiedzieć, że zabrawszy trójkę kolegów na pokład zaraz ruszyliśmy w to miejsce, ale rakiety nie znaleź­liśmy. Ustalenie miejsca sprawiało nam ogromne trudności, osta­tecznie pomogła okoliczność, że mogliśmy się kierować blaskiem wulkanu. W ten sposób określiliśmy kierunek, a na licznikach mogliśmy odczytać w przybliżeniu taką samą odległość, jaką przebyliśmy od rakiety do brzegu. Gdyby nie to, bylibyśmy się zgubili bezpowrotnie na tym morzu na Wenus, które później na­zwaliśmy Morzem Gadów.

A węże dały wam już spokój? — zainteresował się Gerard.

Gdzie tam, nic podobnego! — zaśmiał się La Brie. — Okazało się, że mimo mało rozwiniętych mózgów to bardzo chy-

tre bestie: śledziły naszą szalupę już od chwili gdy opuszcza­liśmy rakietę. A przy tym przeważnie kryły się pod wodą — miały specjalny narząd oddychania, który rozkładał dwutlenek węgla na tlen i węgiel, gromadząc tlen pod ciśnieniem w wiel­kim pęcherzu skórnym, skąd przenikał on do krwi. To pozwala­ło im nie tylko żyć i oddychać trującym dla nas powietrzem, ale i przebywać przez czas dłuższy pod wodą. Personel rakiety zdobył jednego takiego potwora przy pomocy szoku elektrycz­nego, można go było potem dokładnie zbadać. Ale rakieta także nie uniknęła ich ataków. Zaraz pierwszego wieczora naszego pobytu na Wenus zaatakowały ją całą gromadą i ciałami swy­mi przesłoniły wszystkie dysze. To była jedna z przyczyn, że Wasniecow kazał odstartować z miejsca zakotwiczenia; oczy­wiście głównym powodem było trwające niemal bez przerwy trzęsienie ziemi, które na morzu specjalnie dawało im się we znaki. Rakieta wystartowała więc bez nas, ale nie odleciała z Wenus. Wężów pozbył się Gordon w sposób bardzo prosty:

pierwsze wybuchy płomieni z dysz spaliły je na popiół.

Rakieta wydostawszy się ponad grubą, gęstą warstwę chmur krążyła całe dwa dni nad Morzem Gadów, co nie należało do za­dań trudnych, gdyż ultradźwięk wykazywał zupełnie wyraźnie, kiedy znajdują się nad morzem. Przy jego pomocy udało im się wykonać dość szczegółowe mapy całego morza czyli określić dokładnie jego rozmiary i zarys brzegów, a także i mapy po­wierzchni 'Wenus. Tym właśnie zadaniom załoga poświęciła cały ów czas, gdy krążyli nad chmurami i w regularnych, zdaje się sześciogodzinnych odstępach czasu powracali na miejsce, gdzie rakieta wodowała po raz pierwszy, opuszczając się na powierz­chnię morza. Bardzo to był trudny manewr dla pilota, ale Gor­don — szkoda tego chłopaka! — wykonywał go tak po mistrzow­sku, jakby kierował nie rakietą ważącą dwa tysiące ton, ale leciutkim, małym helikopterem.

A my gadów tych mieliśmy wyżej uszu! W pewnej chwili nie podobała im się śruba naszej szalupy i mimo, że dwa lub trzy z nich posiekała na kawałki — dowódca kazał dać największe obroty — jednak w końcu ją unieruchomiły. Nie pozostało nam nic innego, tylko otworzyć pokrywę szalupy i stoczyć z nimi re­gularną bitwę. Mieliśmy dwa ultrarezonatory, jednym kierował

dowódca, drugim ja. Dowódca wziął na cel stado gadów od ru­fy, przy śrubie, ja pilnowałem reszty pokładu. Czas już był naj­wyższy! Te bestie zupełnie jakby umiały myśleć — kto ich tam wie, może i naprawdę myślą, bo jak dotąd są przecież panami całej planety — podzieliły się od razu na dwa oddziały: jeden z nich zaatakował rufę od strony śruby, drugi z obu burt szalu­py. Dobrze musieliśmy się obaj z dowódcą zwijać, by się ich pozbyć, a przy tym wszystkim mało mieliśmy wolnej przestrze­ni, więc dławił nas śmiertelny niepokój, by pękiem promieni, niszczących każdą materię ożywioną, nie dosięgnąć kogo z ludzi. Ostatecznie wszystko dobrze się skończyło, ale dziś jeszcze prze­biega mi mróz po grzbiecie, gdy sobie przypomnę... A przy tym wszystkim deszcz lał niemal bez ustanku i morze nie przestało się burzyć ani na chwilę.

Ja tam tym gadom nie zazdroszczę, że żyją w takich warun­kach, ale tak wygląda, że te potwory świetnie się do tego śro­dowiska przystosowały. Nasz chiński zoolog miał szczęście: dwa czy trzy razy udało mu się coś tam z morza wyłowić, ale stale mu te bestie obrywały siatkę razem z liną. Zdobył jakieś muszle i jakieś raczki, a także małe, trójgraniaste rybki o kościanych łuskach. Nam się to wydawało naturalne, że w morzu poza wę­żami muszą żyć jakieś inne stworzenia, bo przecież inaczej te gadziny nie miałyby się czym żywić. Ale on z każdej zdobyczy cieszył się jak dziecko. Był jedynym szczęśliwym człowiekiem na pokładzie szalupy — my wszyscy byliśmy rozpaczliwie znu­dzeni — gorliwie patroszył swą zdobycz, wypisywał w zeszycie sążniste notatki i chrzcił to wszystko dziwacznymi łacińskimi lub greckimi nazwami, w których oczywiście nie brakło i jego długiego nazwiska...

Słuchacze wybuchnęli śmiechem, La Brie zaś korzystając z przerwy pokrzepił się sokiem owocowym.

No, teraz już szybko będzie koniec — rzekł odstawiając szklankę. — Dobiegał końca trzeci dzień naszego pobytu na We­nus, gdy nagle poprzez zamkniętą pokrywę szalupy posłysze­liśmy ogłuszający gwizd, syk... Nim zdołaliśmy się opamiętać łódż roztańczyła się groźnie na bardzo wzburzonych falach. Słowem; rakieta wodowała tuż za naszymi, plecami, dzieliło nas

od niej ledwie dwadzieścia metrów. Niewiele brakowało, a było­by się to dla nas smętnie skończyło. W pięć minut później znaleźliśmy się już w gronie kolegów — nie potraficie sobie wyobrazić, co to była za radość, chociaż nie opuszczał nas żal za tamtymi dwoma, którzy padli ofiarą potworów morskich. Wasniecow zaraz wydał rozkaz startu w drogę powrotną na Zie-mię. Z ogromną radością opuszczaliśmy Wenus, a kiedy już zaczęła nam znikać na ekranie w blasku Słońca, po raz pierw­szy odetchnęliśmy z prawdziwą ulgą.

Przeżyliśmy potem jeszcze nieprzyjemny moment, gdy zbli­żaliśmy się już do Ziemi, a Gordon oświadczył, że zabraknie mu materiałów napędowych. Zostały zużyte na te trzy dni krą­żenia nad Wenus, bo na sam lot zużywaliśmy ich bardzo mało, ponieważ rakieta szła niewielką szybkością. O dotarciu do ra-kietodromu w Himalajach nie mogło być mowy — resztę ma­teriałów napędowych trzeba było bezwarunkowo zachować na hamowanie przy lądowaniu, które, jak wiecie, zużywa ich wiele. Ale nasz dowódca, który wtedy prowadził nawigację, tak zgrab­nie obrał trajektorię, że zawiodła nas ona nad Ocean Spokojny, a Gordon wylądował wspaniale na atolu Eniwetok, dosłownie tam, gdzie przed setkami lat, w okresie nieszczęsnych zbrojeń atomowych, dokonywano pierwszych prób z bombami atomo­wymi.

Przy stole rozległy się huczne brawa. Gdy ucichły, odezwał się Duval:

Bardzo ładnie nam pan to opowiedział, poruczniku. Ja dodałbym tylko tyle, że Komitet Wykonawczy zdecydował zre­zygnować na razie z zasiedlania Wenus. Więc dalej wybuchają tam wulkany, ziemia nieustannie drży, a z głębi kraterów do­bywają się gazy: tlen, azot, para wodna, trochę amoniaku i wo­doru; powoli wytwarzają one taką atmosferę, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni na Ziemi. Słowem: przyroda pracuje dla nas-A kiedy dzieła swego dokona, Wenus będzie po Ziemi najlepszą naszą kolonią w systemie słonecznym. Ale to potrwa jeszcze miliony lat...

To my tego nie doczekamy — zauważył z żalem reporter Gerard.

Na pewno nie... Chyba żebyś się kazał teraz zamrozić

i przywrócić do życia za milony lat... co jak sam dobrze wiesz nie stanowi już dziś problemu! — zaśmiał się Lucien.

Komitet Wykonawczy uchwalił, że tylko raz na sto lat będzie na Wenus lądowała rakieta, by zbadać, jak postępuje jej rozwój, jakkolwiek z geologicznego punktu widzenia sto lat to mniej niż sekunda! — kończył Duval.

To znaczy, że następna rakieta poleci tam dopiero za pięć­dziesiąt lat? — pytał Lucien.

No tak — skinął głową La Brie. — A wśród załogi nie

będzie już ani mnie, ani dowódcy— dodał z żalem.

Bertrand właśnie wstał od stołu, posłyszawszy ostatnie sło­wa zatrzymał się na chwilę, potem jednak mówiąc: „Dobranoc" wyszedł. Umyślnie wybrał najdalej leżące drzwi, byle tylko nie przechodzić obok miejsca, gdzie siedziała Nora.

11. W otchłani kosmosu

Dnia siedemnastego marca o godzinie szesna­stej kometa Speranskiego przeszła przez gór­ną koniunkcję ze Słońcem, biegnąc po przeciwnej jego stronie niż Ziemia. Na powierzchni komety pogoda utrzymywała się w dalszym ciągu pochmurna, a wyładowania elektryczne nagle wystąpiły znowu z taką siłą, z jaką przywitały załogę rakiety RM-12 zaraz po wylądowaniu. O przesyłaniu dalszych sygnałów mieszkańcom Ziemi nie można było nawet myśleć, starsi człon­kowie załogi nie mogli się więc pozbyć uczuć niepokoju i skry­wanych obaw. Sprowokował je przede wszystkim astronom, który w właściwy sobie szorstki, bezpośredni sposób oświadczył w obecności La Brie, Laennec'a, Kerguelena i Bertranda, że czasu już im pozostało niewiele, gdyż według jego obliczeń, gdy kometa przejdzie znowu orbitę Merkurego, wszelkie próby prze­syłania sygnałów nie będą miały już sensu. Wówczas bowiem odległość między kometą a Ziemią tak wzrośnie, że odbite światło nie potrafi już dostatecznie wzmocnić blasku warkocza komety. Po tym wyroku chmurny Bertrand tylko skinął głową. Miał zamiar coś odpowiedzieć, ale widząc jakieś skupione na­pięcie na twarzach, zrezygnował i zmilczał.

Moment, o którym wspomniał Duval, nadszedł dnia siedem­nastego marca około północy. Kometa Speranskiego przecięła orbitę Merkurego i poruszała się między nią a orbitą Wenus. W tym okresie już znowu była widoczna dla mieszkańców Zie­

mi: zjawiała się na niebie wieczorem, wnet po zachodzie Słońca w całej swej olśniewającej krasie. Ale daremnie miliony ludzi wpatrywały się w nią uważnie: świeciła spokojnym blaskiem, nikomu nie udało się zauważyć najmniejszego śladu jakichś sygnałów świetlnych.

W tym samym czasie na komecie Speranskiego był dzień;

zgromadzona w kabinie dowódcy załoga nie odrywała wzroku od ekranu. Lecz widok był ciągle taki sam: niebo zasłonięte gęstymi, zielonymi chmurami, które rozdzierały jaskrawe zyg­zaki błyskawic, a na brzegach ogromnego zwierciadła chwiały się pęki fioletowych płomyków — ognie św. Elma. Wnet jednak zainteresowanie osłabło, członkowie załogi zaczęli się wymykać, by jakoś inaczej zabić wlokący się czas. Naraz okrzyk Andrei zwrócił uwagę pozostałych na ekran.

Patrzcie, tam, o tam!... — wołała przerażona dziewczyna. Skupili się wkoło niej — zdążyli jeszcze zobaczyć potężną smugę ognia, łączącą jakby świetlnym mostem czaszę zwier­ciadła z chmurami. Jak dotąd pioruny przelatywały pojedynczo obok masztu zwierciadła, obierając najczęściej drogę po którymś z dwóch piorunochronów, założonych w bezpośredniej bliskości masztu, teraz jednak zaatakowały zwierciadło wprost. Opierało się ono tylko przez chwilę: kiedy olbrzymia smuga ognia roz­płynęła się, po zwierciadle i maszcie nie było śladu. W tym straszliwym żarze wyładowania elektrycznego cały metal wy­parował jak rosa w słońcu. A chmury jakby tylko czekały na ten moment: rozpłynęły się nad rakietą zupełnie, jakby i one wyparowały w tym ogniu z nieba. — Słońce ukazało się w ca-łym swym złocistym blasku.

W oczach Andrei błysnęły łzy. Lucien bezsilnie wygrażał za­ciśniętą pięścią niebu, jak dawni bohaterowie Homera; nawet Kerguelen nie zdołał opanować gniewnego okrzyku. Tylko Du­val milczał i uśmiechał się ironicznie.

Bertrand uspakajającym gestem położył rękę na ramieniu Andrei i odezwał się serdecznym tonem:

Nie przejmuj się tym, dziewuszko, zbudujemy nowe zwierciadło... A właściwie — to już nam nie jest potrzebne. Mieszkańcy Ziemi wiedzą, że żyjemy, nie potrzebne im nasze sygnały. Wyślą nam na ratunek rakietę, która nie będzie mogła

minąć się z nami, ponieważ kometa swym światłem wskaże im drogę jak latarnia morska, bez względu na to, czy na jej po­wierzchni panuje dzień czy noc, czy są nad nią chmury czy też nie!

Andrea przez mgiełkę łez uśmiechnęła się do niego z wdzięcz­nością, twarz Kerguelena rozpogodziła się, a Lucien wybuchnął w uniesieniu:

Nawet gdyby wszystko zawiodło, nasz dowódca zawsze da sobie radę i uratuje załogę!

Bertrand kiwał głową z uśmiechem. Grymas ironii na twarzy Duvala zaznaczył się jeszcze wyraźniej. Kiedy w chwilę póź­niej zostali we dwójkę w kabinie, astronom zwrócił się do Ber­tranda z bezpośrednim pytaniem:

Czy pan bierze na serio to, co pan powiedział tej wy­straszonej dziewczynie?

A o co panu chodzi, Pierre? — Bertrand zmarszczył brwi. — Dziwne pan stawia pytania! Rzecz oczywista, że chciałem uspokoić Andreę. Rozumiem doskonale, nie tylko z pańskiego niedawnego wykładu, że budowa nowego zwierciadła nie miała­by sensu. I od samego początku naszych prób wysyłania sygna­łów wiedziałem, że na pomoc z Ziemi liczyć nie możemy!

Naprawdę? Czy to nie zbyt późno na takie rozsądne wnioski wszechwiedzącego dowódcy?... — Ton Duvala brzmiał niemal obrażliwie.

Bertrand nie tracił spokoju.

Wiedziałem o tym od chwili, gdy dał mi pan szkic sytua­cyjny Ziemi, Słońca i komety. Nie pamięta pan? Było to przed dziesięciu chyba dniami.

Duval poczerwieniał i spochmurniał.

Nie pamiętam! — odciął szorstko.

To dziwne. Pan jako astronom zwykł przecież dokonywać obliczeń w jednostkach astronomicznych — ciągnął spokojnie Bertrand.

Wyczuł w słowach tego ambitnego człowieka jakiś wrogi ton, próbował więc za wszelką cenę uniknąć konfliktu. Zdawał sobie jednak sprawę z faktu, że cała życzliwość, jaką miał dla niego, gdzieś się rozwiała i że stało się to nie tylko z powodu tej ich utarczki słownej.

Kiedy spojrzałem na zrobiony przez pana szkic orbity komety, zorientowałem się natychmiast, że gdy skończymy bu­dowę zwierciadła będziemy już od Ziemi w takiej odległości, iż normalna rakieta o zasięgu dwustu milionów kilometrów nie zdąży do nas dotrzeć.

W oczach Duvala pojawił się błysk zrozumienia.

No tak, racja, kometa zmierzała do górnej koniunkcji, więc odległość w linii prostej między nią a Ziemią musiała już wtedy wynosić dwieście milionów kilometrów — zgadzał się z pewnym wahaniem.

Słusznie — potwierdził Bertrand. — Pozostawała słaba tylko nadzieja, że uda nam się wysłać sygnały na czas i że potem resztę naszych materiałów napędowych przekażemy tam­tej rakiecie...

I dlatego kazał nam pan budować zwierciadło? — wtrą­cił Duval z wyraźnym niezadowoleniem.

Nie tylko... także w tym celu, by załoga nie traciła wia­ry... Kazałbym je budować nawet wtedy, gdybym nie miał tej słabej nadziei, o której wspomniałem.

Duval ruszył tylko ramionami na znak protestu.

Rozeszli się już bez dalszej dyskusji, ale od tego momentu stosunki ich ochłodły wyraźnie. Bertrand dobrze wiedział, że znaczna część winy jest po jego stronie. Przekonał się w swym długim życiu, że umysł ludzki jest jak lustro odbijające wiernie .wszystko to, co pada na jego płaszczyznę. Życzliwość budzi życzliwość, niechęć wywołuje niechęć i nienawiść, mimo iż nie przejawiają się one na zewnątrz w słowach lub czynach. Ostat­nio widywał Duvala rzadko, ponieważ za wszelką cenę starał się. unikać Nory, która zazwyczaj przebywała w towarzystwie męża albo w swojej kabinie. Starał się jakoś pogodzić z tym, co mu powiedziała Nora wówczas, gdy znaleźli się sam na sam w bibliotece, ale jak dotąd bezskutecznie.

Teraz większą część czasu spędzał samotnie na czytaniu, często jednak przyłapywał się na tym, że myśli jego błądzą daleko od treści książki, że nieustannie, uparcie koncentrują się wokół osoby Nory. Z głęboką urazą do samego siebie za ten objaw słabości odkładał książkę, która nie potrafiła przykuć jego uwagi. Próbował wziąć się do pracy, powrócił do swych

ulubionych problemów mechaniki. Czasami nad bardzo trudnym równaniem udawało mu się zapomnieć o dręczącej go uporczy­wie sprawie, ale chwile takie zdarzały się rzadko. Znacznie częściej przesiadywał długie godziny nad białą kartką papieru — w otwartym, rzuconym na biurko piórze zasychał atrament.

Członkowie załogi szybko zauważyli, że dowódca bardzo się zmienił. Przedtem po każdym posiłku przesiadywał z nimi dłu­go i zabawiał się wesoło rozmową z młodszymi członkami zało­gi, teraz się to skończyło. Na sygnał gongu przychodził pierwszy, po jedzeniu wstawał od wspólnego stołu prosząc o podanie ka­wy do kabiny. Często zanim jeszcze wszyscy się zeszli, on już wychodził, a miał przy tym dziwną, gorzką satysfakcję, gdy uda­ło mu się uniknąć spotkania z Norą.

Pewnego dnia lekarz zaskoczył go bezpośrednim pytaniem:

Jakoś w ostatnich czasach wyraźnie się pan zmienił, do­wódco... Czy pan przypadkiem nie chory?

Dlaczego pan tak uważa? — zarumieniony Bertrand od­powiedział dość agresywnym pytaniem.

Bo jest pan małomówny i wyraźnie nas pan unika. Wiele czasu spędza pan w samotności... A jako doświadczony kosmo­nauta powinien pan wiedzieć, że przy takiej przymusowej klau­zurze, jaka panuje na pokładzie statku kosmicznego, to najgor-sza rzecz jaką człowiek może zrobić — spokojnie tłumaczył Menneval. — To niedobrze także jeśli chodzi o załogę. Objawy te budzą niepokój i troskę pańskich współpracowników.

Bertrand już otwierał usta do ostrej odpowiedzi, że nikt nie ma prawa sądzić jego zachowania, jednakże w tej samej se­kundzie uświadomił sobie, jak dalece niesłuszna byłaby taka uwaga w ustach dowódcy, któremu powierzono losy jedenastu członków załogi.

Dobrze, poprawię się — odparł z pełnym przymusu uśmie­chem. — Ale mogę pana zapewnić, że nic mi nie brakuje i że moje kłopoty to tylko nasza przyszłość.

To ja rozumiem — zgodził się Menneval — ale czy jesz­cze na nie nie za wcześnie, jak pan uważa? Zapasy mamy na rok... Spero, dum spiro, póki oddycham, mam nadzieję, jak po­wiadali starzy Rzymianie.

Tego wieczora pozostał wraz z załogą i zmuszał się do nor­

malnej rozmowy towarzyskiej. Odetchnął z ulgą, gdy młodzi zaczęli tańczyć, mógł więc usiąść trochę na uboczu. Zauważył, że Nora odmówiła, gdy Kerguelen zaprosił ją do tańca, i że jej mąż to zauważył.

Noro, dlaczego ty nie tańczysz? — dosłyszał jego pyta­nie. Odpowiedź brzmiała, że czuje się trochę zmęczona.

Zaraz potem wyszedł z jadalni i w swojej kabinie zabrał się do pracy. Jakieś dane z lektury, zanotowane w zapiskach, spo­wodowały, że poszedł do biblioteki, by wyszukać odpowiednie czasopismo. Nie znalazł go — na karcie kontrolnej figurowała adnotacja, że numer ten wypożyczył z biblioteki Duval. Wahał się przez chwilę: czy warto się do niego z tym zwracać? Ale rozwiązywany właśnie problem ogromnie go interesował. Osta­tecznie zdecydował wrócić do jadalni. Przywitała go wesoła muzyka taneczna. Na moment zatrzymał się przy drzwiach, by nie przeszkadzać tańczącym. Na środku tańczyły trzy pary, wśród nich Nora z Mennevalem. Znów obudziła się w nim gorycz:

Oczywiście, po moim odejściu zdecydowała się na tańce. Bała się, bym ja jej nie zaprosił do tańca, taki stary inwalida, to byłby śmieszny widok..."

Z kamienną twarzą przeszedł obok tańczących par, zauważył jednak, że Nora odwróciła twarz gdy ją mijał. Poprosił Duvala o potrzebny egzemplarz pisma i powrócił do swej kabiny. Ale w nocy nie spał ani chwili; kiedy rano wszedł do jadalni, sie­dzący przy śniadaniu Kerguelen aż się przeraził — tak głębo­kie miał cienie pod oczami.

Bertrand czując już wiszące w powietrzu pytanie o zdrowie, starał się mu przeszkodzić.

Jean, zna pan aktualne położenie rakiety? — zapytał obo­jętnie biorąc od Ewy filiżankę kawy.

O godzinie dwunastej czasu światowego przetniemy orbitę Wenus — odparł pilot. — Duval przygotowuje dla załogi małą pogadankę astronomiczną...

Chyba nie o Wenus? — skrzywił się Bertrand — Gorzka ta kawa... Ewo, proszę mi dać jeszcze cukru!... — starał się wy­tłumaczyć swoje zachowanie, które nie uszło uwagi Kerguele­na, wywołując zdumienie.

Nie, tym razem to nie będzie Wenus, teraz kolej na Mer­kurego — odpowiedział z uśmiechem pilot. — Świetne warunki do obserwacji, bo jest niemal w pełni.

Istotnie warunki były świetne, a jeszcze bardziej sprzyjający był fakt, że całe długie godziny można było poświęcić obserwo­waniu Merkurego, o ile oczywiście chmury na to pozwalały. Z Ziemi widać Merkurego stale tylko w pobliżu Słońca, więc do obserwowania go niewiele pozostaje czasu. Załoga RM-12 z ra­dością witała każdą odmianę w normalnym trybie życia, stąd też Duval miał uważnych słuchaczy.

Zaraz po kolacji zebrali się wokół ekranu teleskopu i z wiel­kim zainteresowaniem oglądali poszczególne części powierzchni Merkurego, przesuwające się powoli na ekranie. Wprawdzie planeta była od nich w tej chwili stosunkowo daleko, niemal o trzydzieści milionów kilometrów, ale teleskop elektronowy miał zdolność przybliżania w stosunku 1:100 000. Niebo nad ra­kietą było jasne, oświetlona Słońcem powierzchnia Merkurego ostro rysowała się na ekranie.

Merkury to naga i martwa skała, bez powietrza i bez roś­linności — mówił Duval. — Kiedyś chyba posiadał powietrze, ale dawno już je utracił. Jego szybkość ucieczki jest stosunko­wo niska, tylko cztery i pół kilometra na sekundę — nasze ra­kiety miałyby tam bardzo wygodny start. Jak dotąd nie lądo­waliśmy na nim, bo byłoby to zbyt kosztowne. Zresztą: i wcale niepotrzebne, powierzchnię Merkurego znamy bardzo dobrze z obserwacji astronomicznych. Istnieją także jego bardzo dobre mapy: w drugiej połowie XIX wieku zaczął je rysować słynny astronom włoski Schiaparelli, a w pięćdziesiąt lat później pracę tę kontynuował rodak nasz Antoniadi z obserwatorium w Meu-don. On także jasnym i ciemnym punktom na powierzchni Mer­kurego nadał nazwy z mitologii egipsko-greckiej. O, widzicie właśnie jedno takie ciemne miejsce, które Antoniadi nazwał Solitudo Hermae Trismegisti, Pustynia Hermesa Trismegista. Ma ona mniej więcej taką powierzchnię, jak nasza Australia przed częściowym wysuszeniem oceanów, a kiedyś będzie mo­gła wyżywić setki milionów ludzi.

Wykład Duvala często przerywały pytania. Gerard zaintere­sował się zagadnieniem: dlaczego lądowanie na Merkurym by­

łoby tak kosztowne. Od Ziemi jest niezbyt oddalony, a warunki lotu byłyby w większości wypadków łatwiejsze niż przy locie na Marsa.

Merkury stale zwraca się ku Słońcu jedną tylko stroną, podobnie jak to było z Księżycem w stosunku do Ziemi, zanim w Akcji L zmusiliśmy go do obrotu wkoło własnej osi — tłu­maczył astronom. — Dzień jego trwa pełnych 88 dni ziemskich, taką samą też długość ma jego noc. W ciągu tak długiego dnia i przy braku powietrza jego skalista powierzchnia nagrzewa się do temperatury topienia się ołowiu. W momencie gdy planeta znajduje się w punkcie przysłonecznym, temperatura na jej powierzchni dochodzi do 412 stopni Celsjusza. Taki fakt stwa­rzałby niesłychane trudności w zakresie klimatyzacji rakiety, a przede wszystkim skafandrów. I na odwrót: w ciągu blisko trzymiesięcznej nocy temperatura na Merkurym opada do 273 stopni poniżej zera.

Ale powietrze można by na nim wytworzyć, to nam się przecież na Księżycu udało, przy tym Merkury ma blisko dwa razy większą szybkość ucieczki. Potem już różnica temperatur zmniejszyłaby się znacznie — wtrącił Kerguelen.

To moglibyśmy zrobić — zgodził się Duval — ale na razie nie byłoby to zbyt ekonomiczne. Niech pan pamięta, że przy­czyną naszej Akcji L na Księżycu była nie tyle konieczność akcji osiedleńczej, ile nieodzowna potrzeba utworzenia stacji międzyplanetarnej dla rakiet, odskoczni do zdobywania kosmosu. Kosztowało to taniej niż wszelkie fantastyczne projekty kon­struktorów XX wieku, którzy proponowali zastosowanie do tego celu sztucznej planety. A jeśli o zasiedlanie chodzi, to Merkury byłby odpowiedniejszy niż Księżyc, jest bowiem z górą trzy razy większy.

Dlatego trzeba by go jakoś wykorzystać, przecież ludzi coraz szybciej przybywa — zauważył Menneval.

Opracowano już plan perspektywiczny przesunięcia Mer­kurego bliżej orbity Wenus — odezwał się Bertrand, obecny również wśród słuchaczy.

Prawda, o ile się nie mylę pan współpracował przy nim także — odparł Duval z nieufnym uśmiechem. — Nie obiecuję sobie zbyt wiele po nim.

Bertrand już miał mu ostro odpowiedzieć, ale się pohamo­wał. Zresztą zasypała go taka lawina pytań, że nie miał już czasu na polemikę z Duvalem.

Zasada planu jest prosta — wyjaśnił. — Chodzi o to, by na powierzchni Merkurego sztucznie wywołać zjawisko odrzutu, jakie występuje w kometach. Jeżeli w odpowiednim momencie uda się odstrzelić jakąś określoną część Merkurego w kosmos, średnia szybkość jego obiegu wokół Słońca trochę się zmniejszy, a zarazem orbita jego odpowiednio się wydłuży. To znaczy, że Merkury w pewnym stopniu oddali się od Słońca. Drogą kolej­nego powtarzania takich odstrzałów uda się być może przesu­nąć go na odległość Wenus, a może i jeszcze dalej, gdzie będzie pobierał od Słońca tylko dwa razy tyle ciepła co Ziemia — pod­czas gdy dziś otrzymuje go dziewięć razy tyle. Wtedy już na jego powierzchni będzie można żyć, zwłaszcza gdy zostanie wy­tworzona odpowiednia atmosfera. Jeżeli ten plan się powiedzie, to w dalszych latach podjęte będą próby przesunięcia wielkich planet bliżej do Słońca i przystosowania ich powierzchni. A wte­dy już ludzkość będzie miała dostateczną przestrzeń życiową na lat tysiące.

To trochę utopia, nie uważa pan? — zauważył Duval. — Jak to od razu widać, że plan ten opracowywali głównie inży­nierowie, a nie astronomowie!

Dlaczego utopia? — żywo zaprotestował Kerguelen. — Wszystko to brzmi bardzo rozsądnie i logicznie. Jeżeli zjawisko odrzutu może występować u komet, dlaczego nie można by go wywołać sztucznie na Merkurym?

Nie bierze pan pod uwagę dużej różnicy masy komet i planety, chociażby nawet tak małej jak Merkury. Ale nie bę­dziemy się teraz o to spierać — odpowiedział Duval z dużą pew­nością siebie. — Rzecz najważniejsza, że nawet taki skromny po­czątek jak przesunięcie Merkurego przewidziany jest w planach perspektywicznych za lat pięćdziesiąt...

A jakież to ma znaczenie? Państwo oboje są młodzi, pan i Nora, doczekacie więc tego — wtrącił Bertrand z uprzejmym uśmiechem. Ukłonił się i wyszedł z jadalni.

Kometa Speranskiego kontynuowała swą wędrówkę w kosmo­sie. W miarę jak oddalała się od Słońca, szybkość jej nieco zmalała, ale wciąż jeszcze wynosiła ponad dwieście kilometrów na sekundę. Była to szybkość niezwykła — przyczyną jej sta­nowczo nie mogło być Słońce. Duvala zagadnienie to pochłonęło bez reszty, siadywał zatopiony w niekończących się obliczeniach, opartych na jego metodzie rozwiązywania zagadnienia przycią­gania trzech ciał.

Nora miała teraz dużo czasu do rozmyślań na temat nowej sytuacji, w jakiej postawiło ją życie. Męża widywała 'rzadko, Bertranda jeszcze rzadziej. W wyjątkowych chwilach, kiedy już nie mógł uniknąć zetknięcia się z nią, rozmawiał zazwyczaj bar­dzo powściągliwie. Nieczęsto mogła w jego słowach odczuć ja­kieś głębsze, serdeczniejsze zainteresowanie jej osobą, ale w ta­kich przelotnych, rzadko powtarzających się chwilach, czuła się bardzo szczęśliwa. Pragnęła je przedłużyć, ale to jej się nie udawało, mimo woli więc wyrywały się z jej ust takie słowa, które tego chorobliwie przeczulonego człowieka raniły głęboko. Kiedyś jej przypadkowa uwaga, do której w pierwszej chwili sama nie przywiązywała głębszego znaczenia — że równie dobrze bawi się w towarzystwie wszystkich członków załogi — odsunęła go od niej na całe długie tygodnie. Oboje nad tym boleli, ale nie znajdywali dla tego konfliktu jakiegoś rozwiązania, które pozwoliłoby w znośny dla obojga sposób uregulować ich wzajem­ny stosunek. Bertrand zaś swą szyderczą nieufnością zatruwał każdą jaśniejszą chwilę, wmawiając w siebie, że ostatecznie wszyscy zabiegają o przychylność dowódcy i że serdeczność Nory też wywodzi się z tego źródła.

Tak mijały dni i tygodnie.

Kometa w szybkim locie przecięła znowu orbitę Ziemi, a w niecały tydzień później także orbitę Marsa. Leciała przez pasmo oddzielające Marsa od Jowisza, gdzie gęsto krążą meteory, ciała niebieskie najrozmaitszej wielkości, o średnicy od kilku­set metrów do ośmiuset kilometrów. Zderzenie z nimi nie przed­stawiało dla niej niebezpieczeństwa, ponieważ masą swą znacz­nie przewyższała największą z nich, planetoidę Ceres, którą jako pierwszą z wieluset dalszych wykrył astronom Piazzi z Pa­lermo w noc sylwestrową na przełomie XVIII i XIX wieku.

Jakoś w tym czasie dojrzał projekt Bertranda wniesienia zmiany w monotonny tryb życia załogi RM-12. Impulsem ku temu stały się skonstruowane przez Gerarda pasy penitynowe, które przeciwdziałając sile ciążenia komety pomogły im przed paru tygodniami szybko zmontować olbrzymie zwierciadło. Ber­trand naradzał się z głównym mechanikiem La Brie, a rezulta­tem tej narady było skonstruowanie bardzo lekkich motorów ze śmigłami, które można było umocować na plecach zamiast zwy­czajnego plecaka z zapasami.

Nad wykonaniem tych aparatów La Brie pracował wraz z swym pomocnikiem Lucienem Garatem w absolutnej tajemni­cy — nawet Gerardowi nie udało się wyciągnąć z przyjaciela, co robią.

Jakieś takie urządzenia mechaniczne — zbywał go Lucien.

Widzę, że to jakieś urządzenia mechaniczne, skoro jest przy tym motor, a więc nie saksofon — irytował się tak łagodny zazwyczaj reporter.

Kiedy wreszcie obaj mechanicy wnieśli do jadalni dziesięć nowych „aparatów ruchowych" — jak je krótko określił La Brie a Bertrand zwięźle objaśnił, do czego mają służyć, radość załogi nie miała granic. Cóż za upragniona zmiana w codziennym, nor­malnym programie dnia — teraz każde z nich będzie samo dla siebie samolotem! Wszyscy chcieli od razu przymocować aparaty i próbować, ale Bertrand zabronił surowo wszelkich prób. Istot­nie, w niskich izdebkach rakiety nie było na nie miejsca. Ukośna oś śmigła, którą można było do pewnego stopnia nachylać, się­gała niemal wysokości jednego metra nad głową.

Musielibyśmy poprzebijać sufity — zauważył spokojnie Gerard po owym zakazie Bertranda.

Ustalono, że pierwsze praktyczne próby aparatów odbędą się na wolnej przestrzeni. La Brie i Laennec dobrowolnie zrzekli się udziału w zabawie, wszyscy inni nałożyli skafandry i za­brawszy aparaty wyszli. Na dworze zaczęli je umocowywać, La Brie pomagał im ustawiać aparaty w odpowiedniej pozycji.

Jakież to leciuteńkie — zachwycał się Gerard — zupełnie człowiek tego na plecach nie czuje.

A przy tym wszystkim, gdy fruniesz w wolną przestrzeń,

będziesz wyglądał jak aniołek z dawnych bajeczek — drażnił się z nim Lucien.

Jeszcze musimy was trochę obciążyć, przypniecie ołowia­ne podeszwy, by uniknąć wahań w stanie równowagi, bo mo­głoby się zdarzyć, że lecielibyście głową w dół — śmiał się La Brie.

Wreszcie Bertrand wydał polecenie zwiększenia rozstępu i powolnego wzniesienia się na wysokość dziobu rakiety. Spra­wę załatwiły naładowane elektrycznością pasy penitynowe i pole magnetyczne komety. Wkrótce potem dziesięć postaci w skafan­drach unosiło się w powietrzu na wysokości osiemdziesięciu me­trów nad ziemią. Teraz dowódca wydał polecenie włączenia mo­torów i dokonania prób manewrowania. W pierwszych momen­tach nie obeszło się bez przygód. Ktoś zbyt pośpiesznie włączył nie tylko motor, ale także i mechanizm wywołujący zmianę po­łożenia śmigła, więc leciał później obracając się regularnie do­koła własnej osi raz w lewo, raz w prawo. Gerard z wielkim zapałem nastawił motor na pełne obroty i o włos tylko uniknął zderzenia z Lucienem. La Brie i Laennec z zainteresowaniem przyglądając się tym eksperymentom, mieli świetną zabawę. Nie trwało to jednak długo, wszyscy szybko nauczyli się regulować aparaty. Ustawieni w normalną formację trójkąta z Bertrandem na czele, na jego rozkaz rozpoczęli krótki lot okrężny.

Rozkaz brzmiał: trzymać się razem i nie tracić z oczu rakie­ty. Zbliżał się co prawda zmierzch, ale powietrze było czyste, bez pyłu, wysoką rakietę widać było co najmniej z odległości dwu­dziestu kilometrów. Lot rozpoczął się wśród wesołych rozmów przez radiofony. Lecieli w stronę wysokiej, zielonej skały, odle­głej o jakichś dziesięć do piętnastu kilometrów, dobrze widocznej z rakiety. Po drodze wypróbowywali różne szybkości i zmiany kierunku. Okazało się, że w tak gęstej jak na komecie Speran­skiego atmosferze aparat może rozwinąć szybkość do piętnastu kilometrów na godzinę i że jego baterie penitynowe wystarczą mniej więcej na dziesięć godzin lotu przy najwyższej szybkości.

Nie obyło się jednak bez drobnych wypadków, których przy­czyną było nagłe opadanie lub nagłe wznoszenie którejś z osób. Przyczyną tego była niejednolita siła pola magnetycznego ko-

mety, a często także zbytnia skwapliwość w regulowaniu nabo­jów pasów penitynowych.

Największe wybuchy wesołości wywoływał oczywiście Ge­rard, który dosłownie fikał koziołki w powietrzu, ponieważ zbyt energicznie łączył wznoszenie się z ruchem naprzód.

Zobaczysz, zemdli cię w końcu — śmiał się Lucien.

A torsje w skafandrze to kłopotliwa rzecz! — przestrze­gała Andrea.

To zupełnie nieprawdopodobne, przecież ma pusty żołądek i stale jest głodny — dogadywał Christian.

Gerard tylko pobłażliwie ręką machał i dalej urządzał swoje niezwykłe eksperymenty. Oblecieli wysoką skałę i już w zupeł­nie rozproszonym szyku wracali w stronę rakiety. Zaledwie pięć kilometrów dzieliło ich od niej, gdy nagle niebo rozpromieniło się pomarańczową łuną, której towarzyszył głuchy, przeciągły grzmot. Całe niezwykłe zjawisko zakończył ogłuszający huk tuż obok nich, a w powietrze uniosły się tak olbrzymie chmury pyłu, że na chwilę wszyscy w nich zginęli.

Kometa zderzyła się z jakimś meteorem! — zawołał Duval do dowódcy, gdy pył rozproszył się trochę.

Bertrand skinął głową i nakazał powrót. W dwadzieścia mi­nut potem lądowali w porządku u stóp rakiety. Bertrand spraw­dzając ilość wracających stwierdził, że jest ich tylko dziewięcio­ro. Brak było człowieka, który na hełmie miał cyfrę 13 — Ge­rarda Cocher, reportera „Wieku Kosmicznego".

12. Plan Bertranda

Bertrand podniósł rękę — wywołany stwier­dzeniem, że brak Gerarda, gwar podnieconych głosów ucichł natychmiast.

Kto go widział ostatni? — spytał dowódca. Sekundę wszyscy starali się przypomnieć sobie, porównywali informacje. Okazało się, że ostatni widział Gerarda Lucien. By­ło to na moment przed owym pomarańczowym blaskiem, jaki zdaniem Duvala wywołał spadający na powierzchnię planety meteor. Obaj w tym momencie byli na lewym skrzydle formacji, Gerard najdalej od innych.

W jakiej mógł być odległości? — nalegał zniecierpliwiony Bertrand. — Niechże pan sobie przypomni!

Jakichś dwadzieścia, trzydzieści metrów, już dosyć sła­bo słyszałem go w mikrofonie — odparł mechanik po krótkim namyśle. — Przede mną był pan i Duval, po mojej prawej ręce . doktor Menneval.

Lekarz potwierdził informacje.

No i co było dalej? — Bertrand konsekwentnie prowadził śledztwo.

Potem zaraz ten blask, grzmot, detonacja i chmura pyłu — przypomniał sobie Lucien.

Wszystko to razem trwało chyba minutę. No i wtedy roz­proszyliśmy się — wtrącił Kerguelen.

Tak, zacząłem wypatrywać skafandra z numerem 1, do-

wódcy, by znowu dołączyć do regularnej formacji. O Gerardzie już nie pamiętałem... — przyznał się z żalem Lucien. — Kiedy znów znaleźliśmy się w szyku, na lewo ode mnie była Ewa, na prawo znowu doktor. Miałem trochę trudności z nastawieniem śmigła, bo coś mi nawalało, więc Gerard zupełnie wyleciał mi z głowy.

Po krótkiej naradzie z Duvalem i Kerguelenem Bertrand do­szedł do wniosku, że Gerard musiał zniknąć w odległości trzech do pięciu kilometrów od rakiety. Wydał rozkaz podjęcia poszu­kiwań.

Udział w nich mieli wziąć wszyscy, z wyjątkiem tych, któ­rzy czuli się zmęczeni. Ich miejsce mieli zająć La Brie i Laennec. Chętnych do pozostania w rakiecie jednak nie było — nie zgło­sił się nikt, podjęli więc następny lot w tym samym składzie, z wyjątkiem Gerarda. Nastawili aparaty na tę samą szybkość, z jaką wracali do rakiety, a po krótkiej naradzie ustalili także kierunek na ową zieloną skałę, która dobrze jeszcze była wi­doczna. Bertrand z niepokojem spoglądał na zegarek — do za­chodu Słońca pozostawało tylko trzy godziny, a ciemności ogrom­nie utrudniają wszelkie poszukiwania. Ruszyli wśród głębokiej ciszy. Po kwadransie odezwała się Nora: byli już blisko miej­sca, gdzie zaskoczył ich spadający meteor — rozpoznała je po głębokim wąwozie w kształcie litery V, ciemną smugą zapada­jącym w szarą skałę.

To samo stwierdzili Christian i lekarz.

Bertrand wydał rozkaz rozproszenia szyku zastrzegając przy tym surowo, że nikomu nie wolno stracić z oczu swych sąsiadów tak z lewej, jak z prawej strony. Sam zajął miejsce na prawym skrzydle, na lewo wyznaczył zrównoważonego Kerguelena.

Zaczęły się męczące poszukiwania: obejmowały teren pięciu kilometrów w lewo i w prawo od wskazanego przez Norę wą­wozu, a ciągnęły się w pasmach stu metrów szerokości. Obniżyli wysokość do trzydziestu metrów, by żaden szczegół gruntu nie uszedł ich uwagi. W tym czasie co najmniej dziesięć razy po­wstawały alarmy, że tu czy ówdzie widać leżącego człowieka, zawsze jednak okazywało się, że to złudzenie, powstałe na sku­tek gry świateł i cieni. Tymczasem chmury rozproszyły się zupełnie, gasnące Słońce, znacznie mniejsze od tego, do jakiego

przyzwyczajeni byli na Ziemi, oświetliło ukośnymi promieniami leżące pod nimi nagie, czarne skały.

Teraz krajobraz zmienił się od razu, rozproszone światło za­stąpił ostry blask i głęboki cień, co bardzo utrudniło poszuki­wania. Wszyscy już byli zmęczeni, napięcie uwagi słabło. Do za­chodu Słońca pozostawała zaledwie godzina, Bertrand dał rozkaz powrotu.

Musimy trochę odpocząć i poczynić odpowiednie przygo­towania do poszukiwań nocnych — mówił, gdy po jego rozkazie odezwały się głosy zawodu.

W głębokiej ciszy wracali do rakiety, której biały pancerz z szklanych włókien lśnił w promieniach zachodzącego Słońca jak latarnia morska.

Gdy zasiedli przy stole, nikt nie odezwał się ani słowem. Bertrand z niepokojem śledził dużą wskazówkę zegara ściennego — zdawało mu się, że czas biegnie znacznie szybciej niż zawsze. Raz tylko przerwał panującą przy stole ciszę, zwracając się z zapytaniem do La Brie, który przed odlotem sprawdzał stan skafandrów.

La Brie, czy ze skafandrami wszystko było w porządku?

Oczywiście — potwierdził stary mechanik. — Klimaty­zacja na dziesięć godzin aż do sześćdziesięciu stopni poniżej zera, Chociaż na razie takiego mrozu jeszcze nie mamy. Powietrze na taki sam okres czasu. Płynne pożywienie, dawka całodzienna.

W tym momencie nikomu z obecnych nie przyszło na myśl zrobienie jakiejś aluzji do przysłowiowego apetytu Gerarda. Myśli ich były niewesołe, nawet nieskłonny do sentymentalizmu Duval siedział chmurny i milczący. A Bertrand tymczasem szyb­ko obliczał: z przewidzianych dziesięciu godzin minęła już po­nad połowa, nie można więc było tracić czasu na odpoczynek.

La Brie, proszę przygotować śmigłowiec. Pomoże panu Laennec. Gdy będziecie gotowi, ruszymy. Sam będę pilotował, wy obaj polecicie ze mną: znacie już teren, lataliście tutaj w no­cy.

Ja przecież mogę lecieć, dowódco. Wcale nie jestem zmę­czony — wyrwał się dotknięty Kerguelen.

Jean, to nie jest potrzebne, niech pan pozostanie i wy­pocznie — odparł Bertrand łagodnie. — Nie zapomniałem jeszcze

pilotażu. Może pan zmieniać się z Christianem przy ultradźwię­ku, musimy mieć stały kontakt z wami.

W piętnaście minut później śmigłowiec wystartował; Chri-stian czuwał przy ultradźwięku, pozostała załoga obserwowała na ekranie pracę śmigłowca. Krążył on w niezbyt wielkiej od rakiety odległości — przy zastosowaniu dość mocnego powiększe­nia widać było wyraźnie jaskrawe stożki świateł reflektorów. Już ponad godzinę przesuwały się one powoli po skałach, słabo oświetlonych blaskiem gwiazd i wielkiego, jarzącego się Jowisza, którego pięć największych księżyców widać było wyraźnie nawet gołym okiem. Już wśród siedzącej wokół ekranu załogi zaczęły się pojawiać oznaki zmęczenia, gdy nagle helikopter zawisł w miejscu, a świetlne smugi reflektorów utkwiły w jednym punkcie.

Coś znaleźli! — szepnął Lucien jakby w obawie, że głoś­niejsze słowo może spłoszyć obraz.

Wiadomość od dowódcy! — krzyknął Christian od aparatu ultradźwiękowego.

Podbiegła ku niemu Ewa — wróciła z wąską taśmą papieru.

Znaleźliśmy miejsce, gdzie niedawno, doszło do oberwania się skały!" — brzmiał zwięzły meldunek.

W momencie, gdy Kerguelen go odczytywał, śmigłowiec po­woli opadł na skały i zniknął w zagłębieniu terenu. Tylko światło na pobliskim wzgórzu wskazywało miejsce, gdzie wylą­dował.

Wokół ekranu rozgorzała żywa dyskusja. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikło całe zmęczenie, nikomu już się spać nie chciało. Nie można było spodziewać się w najbliższych chwilach czegoś na ekranie, cała więc uwaga skupiła się na ultradźwięku, przy którym teraz młodego radarzystę zastąpił Kerguelen. Czas płynął, od pierwszego meldunku Bertranda mi­nęła cała godzina, a dalszych wieści wciąż nie było.

Kerguelen z niepokojem obserwował zegarek. Z dziesięciu godzin życia, na jakie nastawiony był skafander Gerarda, po­została już tylko jedna. Spojrzenie pilota skierowało się na grupę ludzi koło ekranu. Ucichli wszyscy, większość z nich drzemała ze znużenia. Tylko Nora siedziała wyprostowana, a wzrok jej

biegł wyraźnie ku niemu — w oczach jej błyszczały łzy. „Obli­cza czas razem ze mną" — pomyślał Kerguelen.

Naraz zastygł w skupieniu, poprawił się w fotelu. W słuchaw­kach odezwały się znane, trzeszczące dźwięki — znaki Morse'a zapowiadające początek nadawania meldunku. Teraz coś pisał szybko, a gdy tylko dźwięki ucichły wystukał odpowiedź: „Zro­zumiałem... załatwię..."

Obudźcie się, znaleźli go! — wołał wzruszony zdejmując słuchawki. — Żyje, ale jest nieprzytomny. Doktor Menneval zechce przygotować kabinę szpitalną!

Na ekranie zamigotały światła maszyny, w parę minut póź­niej z dworu dobiegły odgłosy lądowania. Kerguelen i Duval ledwie mieli czas naciągnąć skafandry i wyjść im pomóc. Po chwili już nieśli nieruchomą postać na noszach do windy, nie tracąc nawet czasu na ściągnięcie z Gerarda skafandra. Zrobił to już w kabinie szpitalnej Menneval z pomocą Ewy — w ciągu niecałych pięciu minut doprowadzili Gerarda do przytomności.

Nic zupełnie nie rozumiem! — dziwił się lekarz, gdy Gerard, zataczając się z osłabienia, przebierał się. — Jakże pan mógł zemdleć, skoro miał pan tlenu jeszcze na całą godzinę i nie był pan wcale ranny?...

Powiem panu całą prawdę, tylko niech pan nie mówi nikomu — prosił półgłosem Gerard. — Po prostu zemdlałem z głodu! — przyznał się lekarzowi zanim ten jeszcze zdołał uprze­dzić go, że za parawanem słucha ich Ewa.

Wybuch radosnego śmiechu powiedział Gerardowi, że jego wyznanie nie obyło się bez świadka. Ewa zaś, nim lekarz zdą­żył ją zatrzymać, pobiegła o piętro niżej do jadalni, gdzie cała zebrana załoga słuchała opowiadania Laenneca.

Jej rewelacje wywołały hałaśliwy wybuch śmiechu. Tylko La Brie wciąż miał zdziwioną minę.

Może ja jestem taki tępak... ale tego nie rozumiem! Jakże ktoś może zemdleć z głodu, skoro ma zapas płynnego pożywienia na całe dwadzieścia cztery godziny?

To pan nie zna Gerarda — śmiał się Lucien, aż mu łzy stanęły w oczach. — Dla niego to akurat tyle, co dla słonia cu­kierek! On przecież je tylko raz dziennie... od rana do wie­czora.

Po chwili już bohater całej tej przygody siedział wśród nich nad potężną miską gulaszu. Przegryzał mięso potężnymi kęsami chleba i nie zwracając uwagi na nieustanne przygadywania mło­dych, z pełnymi ustami opowiadał.

Gdy nastąpił wybuch, poczuł, że coś uderzyło w jego apa­rat umieszczony na plecach, zaraz potem zaczął opadać na zie­mię. Przekonał się że ma uszkodzone śmigło, a ponieważ w ten sposób utracił część siły nośnej, więc podlegał sile ciążenia. Tyle miał jeszcze czasu, że zdołał wyregulować nabój pasu pe-nitynowego, wobec czego wylądował bez szwanku, ale nie mógł już wznieść się powtórnie w powietrze. Próbował wprawdzie, mimo że otaczała go nieprzenikniona chmura pyłu, ale natych­miast uderzył głową o jakąś twardą przeszkodę. Uderzenie było tak silne, że niewiele brakowało, by uszkodziło mu hełm.

To było największe niebezpieczeństwo, bo zasadniczo twej głowie nic tak dalece nie zagrażało: łeb masz twardy, a zawar­tość jego niewielka — wtrącił Lucien.

Gerard uśmiechnął się lekko i dalej ciągnął swe opowiada­nie. Zrezygnowawszy z dalszych prób siedział spokojnie i cze­kał. Gdy pył dokoła niego opadł nieco, spostrzegł, że jest w ja­kiejś szczelnej, ciemnej pieczarze skalnej, do której tylko przez szpary przenika światło. Były one tak wąskie, że przekreślały nadzieję, by przez którąś z nich mógł się wydostać ze swego więzienia. Po kilku daremnych próbach pogodził się z losem, roz­ciągnął się wygodnie na ziemi i czekał aż ktoś przyjdzie i wy­dobędzie go z pułapki.

Widzicie, to cały Gerard! — śmiał się Lucien. — A głod­ny nie byłeś?

Jak to: nie? Pociągnąłem dobrych parę łyków — przyzna­wał się Gerard wśród ogólnego śmiechu — ale dla mnie to płynne pożywienie, jakie mamy w skafandrach, to tyle co i nic, jakbym się wody napił. Więc piłem tak długo, aż cały zapas się skończył.

A o tlen pan się nie martwił? — pytał Kerguelen, gdy ucichła wesołość, wywołana szczerym wyznaniem Gerarda.

Jakoś nie — przyznał się z pewnym ociąganiem Gerard. — Bo już po chwili tak mi się strasznie chciało jeść, że kwestia oddychania wcale nie przyszła mi na myśl.

Całe szczęście — odezwał się Bertrand — że Laennec do­brze utrwalił sobie w pamięci wygląd bezpośredniej okolicy rakiety jeszcze wtedy, gdy szukali Verniera. I dziś sobie przy­pomniał, że w pewnym miejscu teren uległ jakiejś zmianie. Wówczas ruszyliśmy już na pewniaka. Skutkiem zderzenia me­teoru z planetą zerwała się ściana skalna, rozbijając się przy tym częściowo na głazy, z których powstała jakby pieczara, gdzie pan utkwił. Miał pan wyjątkowe szczęście, że żaden z tych głazów nie zmiażdżył pana.

Zastosował pan ultrarezonator Klouzala do usunięcia ska­ły, żeby się do niego dostać? — spytała Nora. Bertrand bez słowa skinął głową.

A jakżeś się tam bawił w tej jaskini? — zaatakował Ge­rarda Lucien.

Ładna zabawa!... Starałem się tylko cały czas myśleć O czym innym, nie o jedzeniu. No i w związku z naszymi apara­tami ruchowymi przyszedł mi na myśl pewien pomysł racjona­lizatorski. Gdybyśmy włączyli jeszcze jedno śmigło, nie musieli­byśmy go nachylać, kiedy chcemy zmienić kierunek lotu. Mogli­byśmy wyłączać raz jedno, raz drugie, a wtedy to pracujące spowodowałoby zwrot. Tak przecież do dziś robią na statkach, gdy ster przestaje pracować.

Przy tych słowach Bertrand wyprostował się i wpił spojrze­nia w przeciwległą ścianę.

To przecież wyjście z beznadziejnej sytuacji!

Po chwili uświadomił sobie jednakże, że i ta nadzieja jest złudna, ponieważ przekroczyli już orbitę Marsa, a posiadanych materiałów napędowych nie wystarczy w żadnym wypadku na powrót na Ziemię. Ale koncepcja, wywołana słowami Gerarda, tak mocno utkwiła mu w myślach, że nie mógł się jej pozbyć. Na czym polegała cała trudność sytuacji? Otóż: nie można było wymienić uszkodzonego szeregu dysz kierunkowych, a więc w trakcie lotu nie dałoby się regulować jej kierunku. A możli­wości takie były nieodzowne z dwóch względów: z jednej strony w trakcie lotu napotykali na błąkające się ciała kosmiczne, ko­mety i meteory, które trzeba było wymijać, z drugiej strony bez możności zmiany kierunku rakiety byli skazani na ruch bez­władny po torze orbitalnym, co powrót ich na Ziemię mogło

opóźnić do tego stopnia, że nie starczyłoby im zapasów tlenu, żywności i energii.

Dysze osiowe, pracujące przy starcie, lądowaniu i przyśpie­szeniu lotu rakiety, były w zupełnym porządku, posiadali zresz­tą nawet dwa szeregi zapasowe, z tych jeden nadliczbowy. Ge­rard miał rację: na statkach posiadających więcej niż jedną śru­bę, ster nie jest potrzebny, można bowiem nimi sterować przy pomocy pracy śrub na zmianę. Podobna sytuacja istniała także w ich rakiecie. Szereg osiowy posiada trzydzieści dwie dysze;

jeżeli uruchomić tylko ich część, to rakieta z całą pewnością zmieni kierunek, zacznie skręcać. I tak właśnie będzie można zastąpić brakujące dysze boczne. Gdyby wmontować jeszcze je­den, dodatkowy szereg, to zmiany kierunku przebiegałyby ła­godniej. Nie byłaby to oczywiście wygodna podróż, ale zawsze milsze każde niebezpieczeństwo, niż perspektywa nieuchronnej śmierci w z góry ustalonym czasie.

Problem pochłonął go tak mocno, że wydobywszy z kieszeni notes i suwak szybko zaczął dokonywać obliczeń. Gdy w pew­nej chwili, starając się przypomnieć sobie jakiś właściwy wzór z mechaniki, podniósł głowę znad papierów, napotkał utkwiony w siebie wzrok Nory.

W zapatrzonych w niego oczach widniało głębokie współczu­cie, ale Bertrand wyczytał w nich co innego. „Sprytna jest — pomyślał — zorientowała się, że dowódca wpadł na jakąś myśl, więc teraz podziwia pracę jego umysłu..." Zniechęcony odłożył notes i całym wysiłkiem woli starał się skupić uwagę na toczą­cej się przy stole rozmowie. Mąż Nory raz jeszcze tłumaczył własny pogląd na przyczyny wypadku Gerarda. Otóż przy zde­rzeniu z kometą meteor się rozbił i jeden jego odłamek uszko­dził śmigło Gerarda. Teraz w tym paśmie przebiega wiele ty­sięcy meteorów najrozmaitszej wielkości, więc takie wypadki mogą się powtórzyć — ciągnął znużonym już głosem. Całe szczęście, że ich kometa to solidne ciało niebieskie, któremu żadne niebezpieczeństwo nie grozi, ponieważ masa jej jest o wie­le większa niż największy nawet meteor, jaki mogliby na­potkać.

Tym bardziej nie potrzebujemy się obawiać zderzenia

z jakąś kometą — wtrącił Kerguelen. — Bo normalna kometa, nie taka jak nasza, zazwyczaj nic nie waży.

Ma pan rację — zgodził się astronom. — Słynna kometa Halleya to piórko w stosunku do naszej. Już w XX wieku astro­nom rosyjski Woroncow-WeIjaminow obliczał wagę jej głowy zaledwie na czterdzieści bilionów ton.

Rety, to niezłe piórko! — westchnął Gerard.

W stosunku do naszej Ziemi nie ma żadnego znaczenia — uśmiechnął się Duval. — Takich komet z Ziemi mógłby pan zrobić sto milionów.

A jak wielka jest głowa komety Halleya? — zaintereso­wał się lekarz.

Średnicę ma wszystkiego kilka kilometrów, ale nie sta­nowi jednolitej bryły. Składa się z całego szeregu głazów, prze­ciętnie o średnicy kilkuset metrów, krążących wokół wspólnego środka ciężkości — wyjaśniał Duval. — Zresztą za tydzień będziemy mieli okazję przyjrzeć się tej komecie stosunkowo z bliska, mijając ją w odległości około pięciu milionów kilome­trów.

Te ostatnie słowa pochłonęły całą uwagę Bertranda.

W jakim kierunku dąży teraz kometa? — szybko rzucił pytanie.

Duval zdziwiony zwrócił się w jego stronę.

Co pan przez to rozumie? — nie zorientował się w py­taniu.

Leci w stronę Słońca, czy się od niego oddala? — Znie­cierpliwiony ton głosu zwrócił od razu uwagę wszystkich. Ber­trand zauważywszy to natychmiast się opanował.

Ach, tak! Leci ku Słońcu — odparł Duval.

Czy może mi pan w przybliżeniu powiedzieć, za jaki czas przetnie ona orbitę Ziemi i w jakiej odległości będzie wtedy Ziemia? — pytał dalej Bertrand już spokojnym tonem.

W przybliżeniu tak. Zetkniemy się z nią tuż przed orbitą Jowisza, a wtedy kometa Halleya będzie miała szybkość około osiemnastu kilometrów na sekundę. W miarę jak się będzie zbliżała do Słońca szybkość jej oczywiście wzrośnie, tak że orbitę Ziemi przetnie z szybkością nieco ponad czterdzieści ki­lometrów na sekundę. Możemy więc jako jej średnią szybkość

między Jowiszem i Ziemią przyjąć trzydzieści kilometrów na se­kundę. W takim razie bieg jej od orbity Jowisza do orbity Ziemi potrwa około ośmiu miesięcy. Rzecz prosta, że to tylko bardzo pobieżna ocena, ale gdyby panu na tym zależało, mogę wykonać dokładne obliczenia. A dlaczego to pana tak intere­suje? Chce pan tą drogą wysłać jakiś liścik do przyjaciółki na Ziemi? — zażartował astronom.

Bertrand aż poczerwieniał z irytacji, ale zacisnął zęby.

Nie odpowiedział mi pan jeszcze na drugie pytanie, Pier­re: w jakiej odległości od komety będzie się znajdowała Ziemia w chwili, gdy kometa przetnie jej orbitę.

Dobrze, mogę spróbować odpowiedzieć i na to — zgodził się Duval. — Ziemia porusza się w kierunku komety, tak że najkrótsza między nimi odległość wyniesie trzydzieści do czter­dziestu milionów kilometrów.

Trzydzieści do czterdziestu milionów kilometrów... — po­wtórzył cicho Bertrand ze wzrokiem wpatrzonym nieprzytomnie w sufit.

Westchnął głęboko — widział już przed sobą wyraźną drogę ratunku. Muszą wraz z RM-12 przelecieć na kometę Halleya, wędrować wraz z nią osiem miesięcy — na tyle właśnie, a na­wet na nieco więcej starczy im zapasów — a znalazłszy się w stosunkowo najbliższej od Ziemi odległości, wystartować po­nownie. Posiadanych materiałów napędowych starczy na te czterdzieści milionów kilometrów. Cała impreza będzie zapewne niebezpieczna, ale to jedyna droga ratunku! Nie pozostaje nic innego, jak pójść tą drogą...

13. Kometa Halleya

Zmęczeni przeżyciami owego bogatego w wra­żenia dnia członkowie załogi wymykali się z jadalni, wreszcie Bertrand pozostał sam. Nie czuł się zmęczony, wiedział zresztą, że i tak nie uśnie. Nowy plan pochłaniał go bez reszty — teraz, gdy wszyscy wyszli i miał potrzebny spo­kój, mógł go sprawdzić przy pomocy dokładniejszych obliczeń. Lecz nie od razu zabrał się do pracy — przez czas dłuższy nie mógł oderwać się myślami od Nory i wspomnień tego jej ciepłe­go spojrzenia, na jakim ją przyłapał. Kryło się w nim coś wię­cej niż zwyczajne zainteresowanie i uczucie przyjaźni, jaką darzyła wszystkich członków zespołu — tak przynajmniej są­dził chwilami. Ale przekonanie to nie trwało długo: dawna nieufność wnet wzięła górę, zatruwając nawet to wyjątkowe wspomnienie. "Jesteś, mimo swego wieku, niepoprawnym, sen­tymentalnym głupcem, ciągle budujesz zamki na lodzie" — zamknął wreszcie osobiste rozważania i szybko chwycił pióro.

Zestawiwszy zasadnicze równania zabrał się do pracy. Pro­blem nie był zbyt skomplikowany, główną rolę grała w nim podstawowa zasada akcji i reakcji oraz czas. Pracował długie godziny bez wytchnienia; dźwięczny ton gongu, zwołującego załogę na śniadanie, zaskoczył go właśnie w chwili, gdy zamy­kał w kilku przejrzystych równaniach końcowe wyniki. Teraz dopiero poczuł zmęczenie po długiej, nocnej pracy.

Tym lepiej, przynajmniej raz będę dobrze spał" — powie­dział sobie podnosząc się z pewnym wysiłkiem.

Ostatnie tygodnie, po owej niedokończonej rozmowie z Norą w pamiętną noc, kiedy to uzyskali kontakt z Ziemią, noce jego składały się z krótkich chwil snu i długich godzin bezsenności, wypełnionych dręczącymi rozmyślaniami. Los oddanych pod jego dowództwo ludzi schodził w nich na plan dalszy wobec osobistych problemów uczuciowych. Ilekroć uświadamiał to so­bie, udręka wzmagała się jeszcze. Tradycje jego epoki stawiały obowiązki w stosunku do zespołu ponad wszelkie zainteresowa­nia osobiste. W takich momentach zawsze wmawiał w siebie uparcie, że Nora musi być dla niego w dalszym ciągu tylko jednym z członków zespołu. Istotnie, zachowywał na zewnątrz wszelkie pozory — zadziwiał ją wprost swym chłodem, jej zda­niem niezasłużonym — ale w uczuciach jego nie zaszła naj­mniejsza zmiana.

Bertrand stał niezdecydowany przy stole. Kłaść się spać, czy też poczekać na kawę, na którą nagle poczuł wielką ochotę?

Zanim się namyślił drzwi naprzeciwko otwarły się cicho i do jadalni weszła Nora. Przywitała go ze zdziwieniem.

Już pan wstał, czy też jeszcze się pan nie położył? — spytała.

Jeszcze... Zabrałem się do obliczeń — usiadł z pewnym ociąganiem i zapalił papierosa.

Zauważyła to niezdecydowanie.

Unika mnie pan w ostatnich tygodniach — zaczęła cicho wyciągając do niego rękę. — Tak mi przykro.

To zbyteczna uprzejmość wobec dowódcy, Noro — za­uważył z ironią.

Nieprawda, i pan o tym doskonale wie. Dotknęła jego ręki trzymającej papieros.

Niech mi pan powie: dlaczego pan jest tak zbytecznie surowy dla siebie i dla mnie? Przecież między nami nie może być nic innego, jak tylko uczucie przyjaźni. Dlaczegóż więc pan nie potrafi się tym cieszyć? Dlaczego nie chce pan czerpać z życia chwil radosnych, tak jak ja?...

Rozkoszny moment dotknięcia Jej ręki minął — Bertrand cofnął rękę z papierosem.

Przypomniała mi pani dawny napis łaciński na zegarze słonecznym — odparł z goryczą. — „Horam nisi serenam nu-mero!"... „Liczę tylko jasne godziny!" Na tym zegarze to słusz­ne: nie wskazuje godzin, gdy nie ma słońca, ale z człowiekiem to nieco inna sprawa, nie potrafi wykreślić ciemnych chwil z własnego życia.

Przykro mi, że się pan dręczy — potrząsnęła ze smut­kiem głową. — Tak serdecznie pana lubię, że nie potrafię wy­obrazić sobie życia bez pana i bez Pierre'a. Bardzo jestem szczęśliwa, że w towarzystwie was obu spędzę ostatnie chwile

życia...

Uniósł rękę przeczącym gestem — już chciał jej powiedzieć, że to wcale nie ostatnie chwile, ale wejście obu stewardes prze­rwało rozmowę. Uprzejmie odpowiedział na słowa przywitania i poprosił tylko o czarną kawę. W jadalni szybko zrobiło się gwarno, dokoła stołu potoczyły się normalne rozmowy o ostat­nich wypadkach i programie dzisiejszego dnia. Bertrand słuchał bez słowa paląc jednego papierosa po drugim. Rozmyślał nad słowami Nory: „Bez pana i bez Pierre'a — powtarzał sobie z goryczą w duchu. — Powinna była przestawić kolejność i mię­dzy obu wymienionymi wstawić bardzo długą pauzę, wtedy dopiero zdanie to miałoby istotny sens. Miłość do Pierre'a, potem rozległa pustynia, a dopiero za nią wątły strumyczek przyjaźni, zmącony jeszcze podziwem dla bohatera". Posępny grymas ust zamknął te rozmyślania. Czuł na twarzy spojrzenie Nory, ale nie podniósł oczu. Śniadanie dobiegało końca.

Proszę na naradę do biblioteki: Duvala, Norę i La Brie — rzekł głośno wstając od stołu.

Gwar rozmów przycichł na chwilę ustępując miejsca cieka­wości. Ale Bertrand nie miał zamiaru jej zaspokoić.

Dobrze, skończyliśmy śniadanie, możemy iść — oświad­czył Duval.

W bibliotece Bertrand zapoznał obecnych ze swym planem ratunku. Pełna zmarszczek twarz La Brie rozpłynęła się w bło­gim uśmiechu.

Ani przez chwilę nie wątpiłem, że nasz dowódca coś wy­myśli i że nie zakończę długiego życia na tej parszywej kome-cie — rzekł z przejęciem.

Bertrand uśmiechnął się i serdecznie ścisnął mu rękę. Pro­ste słowa starego druha ucieszyły go znacznie bardziej, niż wyrazy podziwu, z jakim w swój szorstki sposób zwrócił się do niego Duval:

Ho, ho, ale pan ma fantastyczny umysł, panie Robercie! I funkcjonuje nadzwyczajnie, mimo iż już dość długo go pan eksploatuje.

Na twarzy Bertranda zjawił się ironiczny grymas, co nie pozwoliło Norze — która bardzo nie lubiła tego skrzywienia jego ust — na zabranie głosu w sprawie planu. Zresztą dowód­ca wcale na jej akceptację nie czekał i natychmiast przystąpił do omawiania szczegółów. Trzeba było działać szybko, do spot­kania z kometą Halleya dojdzie na pewno w najbliższych dniach.

Tak, za pięć dni, właśnie przed zejściem na śniadanie zaglądałem do rocznika astronomicznego, po wczorajszej roz­mowie zainteresowała mnie ta sprawa — uzupełnił Duval.

La Brie, czy może pan zakończyć montaż szeregu dysz do pięciu dni? — zapytał Bertrand.

Musi zakończyć wcześniej, zapomina pan, że najkrótsza odległość między kometą Speranskiego i kometą Halleya wy­niesie pięć milionów dwieście tysięcy kilometrów, na jej prze­bycie będzie trzeba całych dwóch dni, nawet jeżeli rakieta roz­winie pełną szybkość trzydziestu kilometrów na sekundę — uprzedził Duval odpowiedź mechanika.

Mogę wykonać tę pracę nawet w ciągu dwóch dni, o ile oprócz Luciena jeszcze ktoś mi pomoże — rzekł La Brie z prze-konaniem.

Dobrze, niech pan zaraz zabiera się do roboty dobierając sobie Christiana, a w razie potrzeby i Gerarda, obaj są bardzo zręczni — polecił Bertrand.

Rozkaz, dowódco! — odpowiedział La Brie podnosząc się natychmiast. Przed wyjściem jednak zawahał się chwilę.

Co jeszcze? — pytał zniecierpliwiony Bertrand. — Mój szkic pan ma, nic więcej panu nie potrzeba.

A jak mnie tamci będą pytać, po co montujemy ten do­datkowy szereg, co mam odpowiedzieć? — pytał zakłopotany La Brie.

Prawdę! — odparł krótko Bertrand. La Brie wyszedł; w chwilę później w jadalni wybuchła szalona wrzawa radości.

Nareszcie będziemy na prawdziwej komecie — mówił rozmarzony Gerard. — I polecimy na niej do domu!

Ale w stosunku do naszej tamta będzie się wlokła jak żółw! Słyszałeś przecież, co o jej szybkości mówił wczoraj Du­val. Leci siedem razy wolniej niż kometa Speranskiego — przy­pominał Christian.

Et, mniejsza z tym, rzecz najważniejsza, że będziemy stale zbliżać się do Ziemi, kiedy teraz lecimy gdzieś w kosmos, gdzie nie ma nic, tylko mróz sięgający do szpiku kości — upie­rał się Gerard.

No, gdyby tak Duval usłyszał, że w kosmosie nie ma nic!

zaśmiała się Ewa.

Gerard miał przecież na myśli, że nie ma tam nic do je­dzenia, a co do tego zgadzam się z nim w zupełności — dogady­wał reporterowi Lucien. — Pewnie już zawczasu umierał ze strachu, co to będzie, gdy zjemy wszystkie posiadane zapasy.

Cóż mogłoby być? Potem zaczęlibyśmy zjadać jedni dru­gich ciągnąc losy, tak jak to kiedyś w dawnych czasach robili rozbitkowie na morzach. Zresztą Gerard jest taki chudy, że chyba los nie padłby na niego zaraz w pierwszej kolejności

śmiał się Kerguelen.

Niedługo trwała ta wesoła zabawa — przerwał ją La Brie wzywając Luciena i Christiana, by od razu wraz z nim zabrali się do pracy. Zgłosił się także do pomocy Gerard — przyjęto go chętnie. Tak więc załoga RM-12 rozbiła się na trzy grupy:

pierwsza nie miała na razie nic specjalnego do roboty, druga, którą kierował La Brie, i wreszcie trzecia, złożona z Bertranda, Duvala i Nory. Ta ostatnia pozostawała w bibliotece przy bar­dzo odpowiedzialnej pracy: przygotowania nawigacji dla przy­szłego lotu.

A zagadnienie nie było proste. Rakieta miała wystartować z ciała kosmicznego, poruszającego się stosunkowo z dużą szyb-kością, i wylądować na innym, o znacznie mniejszej szybkości. Ruchy obu tych ciał trzeba było zsynchronizować z ruchem ra­kiety, poza tym przy zestawieniu mapy nawigacyjnej nie wolno

było zapomnieć o grawitacji różnych ciał kosmicznych, jakie pojawią się podczas lotu rakiety i będą miały .wpływ na jej orbitę. Największe znaczenie mieć będzie Słońce, chociaż w cza­sie lotu znajdą się od niego w odległości siedmiuset pięćdzie­sięciu milionów kilometrów. Jowisz będzie co prawda znacznie bliżej, bo o sto pięćdziesiąt milionów kilometrów, ale jego masa jest tysiąc razy mniejsza od masy Słońca, dlatego też siła jego grawitacji będzie wynosiła zaledwie około dwu procent grawi­tacji Słońca. Wpływu Saturna można było w ogóle nie brać pod uwagę, jest trzy i pół razy lżejszy od Jowisza, a znajdzie się w takiej od nich odległości jak Słońce, grawitacja jego więc da się sto razy mniej odczuć niż grawitacja Jowisza. Pod koniec lotu natomiast wystąpi grawitacja komety Halleya. Mimo iż masa jej w porównaniu z masą Ziemi jest nieznaczna, jed­nak jest dziesięć miliardów razy większa od masy rakiety.

Mapa nawigacyjna, którą miała otrzymać Nora, powinna za­wierać wszelkie szczegóły lotu w powiązaniu z czasem. Położe­nie rakiety musiało być na niej wyznaczone we współrzędnych kosmicznych dla każdego momentu lotu, lecz to nie wszystko, powinna zawierać także wszelkie inne potrzebne pilotowi dane, zmiany kierunku, czas oraz ilość materiałów napędowych po­trzebnych do tych zmian, poprawki kierunku podczas przypad­kowych spotkań z ciałami obcymi, których niepodobna było przewidzieć, a na które według danych radaru pilot musi rea­gować natychmiast.

Troje ludzi w bibliotece miało więc nie lada pracę, lecz tylko Duval pogrążył się w niej całą duszą. Myśli Nory i Ber­tranda często odbiegały do spraw osobistych; brak uwagi wy-wołał w konsekwencji nie jedną uwagę Duvala.

Panie Robercie, co się dzieje, czy pan śpi? — fuknął wreszcie podrażniony Duval. — Już drugi raz pytam o począt­kową prędkość rakiety, a pan nie odpowiada!

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby usypiał, nie spał przecież całą noc robiąc obliczenia! — natychmiast stanęła w obronie Bertranda Nora.

Dowódca nie czuł się nawet dotknięty rozdrażnieniem Du­vala: było usprawiedliwione, w grę wchodziła bowiem bardzo Odpowiedzialna praca. Natomiast drażnił go szorstki ton, jakim

Duval często zwracał się do Nory. Zauważył, że sprawia jej to przykrość — nagle zalała go fala serdecznej czułości. Przyłapał się nawet na zupełnie szaleńczej myśli: miałby ochotę wziąć ją na ręce, tulić i pocieszać jak małą dziewczynkę. A jednak Du­val ją kocha, bardzo ją kocha, co do tego nie może być wątpli­wości, tylko że nie jest zbyt delikatny, a Norę to dręczy... snuł domysły patrząc na oboje małżonków. Wysiłkiem woli skupił myśl na wykonywanym zadaniu.

Tak bardzo przez wszystkich upragniony moment rozstania z kometą Speranskiego, która miała stać się ich wspólnym gro­bem, nadszedł wreszcie dnia dwudziestego dziewiątego kwietnia, punktualnie o godzinie dziesiątej. Na komecie panowała wów­czas noc, co dla startu nie miało absolutnie żadnego znaczenia. Wszyscy ci, którzy nie brali udziału w kierowaniu rakietą, zgromadzili się przy ekranie w jadalni. Na rozkaz Bertranda Kerguelen uruchomił część dysz przy pomocy napędu tlenowo-

-alkoholowego. Z kadłuba rakiety wystrzeliły ogniste języki oświetlając na sekundę puste, nagie, nieprzyjemne okolice ra­kiety. Grób Verniera.

Bywaj zdrowa, kometo! Nie zobaczymy się już nigdy!

zawołał ktoś z młodych.

Lecicie na kometę znacznie gorszą niż ta, na zwyczajny zlepek głazów — odezwał się Duval, który wraz z Mennevalem przyłączył się do młodzieży i siedząc wygodnie palił fajkę.

Niech nam pan coś o niej opowie, dobrze jest znać za­wczasu przyszłe miejsce zamieszkania — zaproponował lekarz, a wszyscy obecni poparli go. Gerard wydobył nawet swój re­porterski notatnik, który bardzo zaniedbał w ciągu ostatnich dni.

A co właściwie chcecie wiedzieć? Już wam przecież mó­wiłem ile waży, jak wygląda jej jądro — wykręcał się Duval, nie mając nastroju do opowiadania.

No, powiedzmy: kto ją odkrył, jak wygląda z Ziemi, jaki;

ma „rozkład jazdy" i trochę innych szczegółów — podpowia­dał mu Gerard.

Astronom chwilę jeszcze się bronił, wreszcie ustąpił.

Właściwie nie odkrył jej znany astronom angielski Hal-

ley, który pierwszy ją obserwował, chociaż nosi ona jego na­zwisko — rozpoczął krótki wykład. — Jest to jedna z tych wytrwałych komet, które bardzo regularnie powracają; naj­dawniejszy, stwierdzony naukowo jej powrót zanotowali z da­wien dawna pasjonujący się astronomią Chińczycy. Było to

w roku 467 przed naszą erą, czyli blisko przed trzema tysiąca­mi lat,

To ta kometa Halleya ma bardzo szacowny rodowód — zaśmiał się Menneval.

A tak — potwierdził Duval. — W Europie obserwowano ją w lutym 66 roku już naszej ery, no i naturalnie winę za zbu­rzenie Jerozolimy przez wojska rzymskie odniesiono na jej rachu­nek. Od najdawniejszych czasów kometa była uważana za zwia­stuna czy proroka kataklizmów, chociaż ona biedaczka niczemu nie jest winna. My, astronomowie, możemy być tylko wdzięczni tej jej opinii, ponieważ skutkiem tego ludzie dobrze obserwo­wali komety i zawsze starali się zapisać dokładnie, kiedy się pojawiały, kiedy znikały, jak wyglądały. Mistrzami w tej dzie-dzinie byli znowu Chińczycy, którzy w roku 451 n.e. tak sta­rannie zanotowali ruchy komety Halleya od gwiazdozbioru Plejad aż po Pannę, że w tysiąc pięćset lat później, w połowie XX wieku, astronom Hind mógł na zasadzie tego opisu wyli­czyć, że kometa Halleya przeszła wówczas przez punkt przy-słoneczny dnia trzeciego lipca.

Ho, ho, to dopiero dokładność! — dziwił się Gerard. — Ci astronomowie to, prawdę powiedziawszy, bardzo sprytni lu­dzie.

Naturalnie — podkreślił z powagą Duval gdy umilkły wywołane uwagą reportera śmiechy. — Przyznać trzeba, że astronomowie w Europie bardzo długo z tym swoim sprytem ciągnęli w ogonie za Chińczykami. Pierwszą wiarygodną wia­domość o komecie Halleya mamy w Europie u Greka Zonaresa. Pochodzi ona z roku 1066 i twierdzi, że wówczas kometa była na niebie przez całe sześćdziesiąt siedem dni, a w okresie swej najwyższej jasności świeciła tak, jak Księżyc w pełni. Ale jeszcze wtedy nie miała warkocza.

No proszę, to ci, co przepowiadali wróżone przez kometę nieszczęście, mieli i wtedy rację, przecież właśnie w 1066 roku

Wilhelm Zdobywca dokonał swej słynnej wyprawy z Francji

na podbój Anglii — przypomniał sobie lekarz.

A tak, w tym roku został zapoczątkowany podbój Anglo-sasów przez Normanów — potwierdził oczytany Duval, który prócz astronomii miał zainteresowania w wielu innych dziedzi­nach wiedzy. — Oczywiście i współcześni także ocenili odpo­wiednio kometę w związku z tak wielkim wydarzeniem histo­rycznym. Niezwykły, artystyczny dokument o komecie zacho­wał się w francuskim mieście Bayeux, mianowicie gobelin, który wyszywała osobiście żona Wilhelma Zdobywcy, królowa Matyl­da. Widoczna jest na nim gwiazda z warkoczem, pod nią gro­mada wpatrzonych w nią ludzi i napis w kiepskiej łacinie:

Isti mirant stella" — „Ci podziwiają gwiazdę". I jak to było w zwyczaju w średniowiecznej sztuce, która lubowała się we współczesnych faktach historycznych, na gobelinie tym znaj­duje się także pałac i tron z siedzącym pokonanym królem anglosaskim Haroldem o bardzo smutnym wyrazie twarzy.

Jedna rzecz wydaje mi się dziwna — wystąpił z zapyta­niem zaciekawiony Menneval. — Więc ta kometa obiega w re­gularnych odstępach czasu dokoła Słońca, czy tak?

A tak, cały jej obieg, trwa przeciętnie siedemdziesiąt sześć lat — stwierdził Duval.

Dobrze, to w takim razie nie mogę zrozumieć, dlaczego kometa Halleya tak stosunkowo rzadko zwracała na siebie uwagę współczesnych?

I na to także jest proste wytłumaczenie — od razu za­reagował Duval odkładając fajkę. — Nie wolno nam zapominać,

że cała wspaniałość komety dla patrzącego z Ziemi zależna jest od wzajemnego położenia trzech ciał niebieskich: komety, Ziemi i Słońca. Piękno swe kometa zawdzięcza Słońcu. Ono swym żarem wydobywa z niej gazy, które później świecą za nią jak wspaniały pawi ogon. Rzecz oczywista, że wpływ Słońca jest największy wtedy, gdy kometa znajduje się najbliżej, czyli w punkcie przysłonecznym orbity komety. A jeżeli w tym cza­sie kometa znajduje się także blisko Ziemi, to występuje wów­czas na niebie jako zjawisko istotnie niezwykłe: z jasno świecą­cą głową i olbrzymim, ciągnącym się przez znaczną część nieba warkoczem. Prosty rozum dyktuje, że za każdym razem, gdy

kometa przebiega przez punkt przysłoneczny, Ziemia w stosun­ku do niej zajmuje inne położenie. Czasem jest od niej daleko;

Wówczas zaś, gdy działo się to w czasach, które nie znały tele­skopów astronomicznych, kometa przebiegała po prostu nieza­uważona. I tak właśnie miała się sprawa z kometą Halleya. Po zdobyciu Anglii przez Normanów ukazała się jako zjawisko godne uwagi dopiero w roku 1456. Naturalnie znowu jako zwia­stun nieszczęścia — były to czasy długotrwałych wojen Tur-ków z chrześcijaństwem. Turcy podbili wówczas Półwysep Bał­kański, trzy lata wcześniej padł chrześcijański Konstantynopol, którego — nawiasem mówiąc — nie warto było żałować. Da­remnie wtedy w kościołach chrześcijańskich w samo południe biły dzwony, by odegnać kometę — nie dała się przepędzić, . a oczywiście Turcy także nie. No, ale dość już tej historii po­wszechnej, powiem wam teraz, z jakiego powodu kometa Hal­leya stała się sławna w historii wiedzy ścisłej.

Kometę tę obserwował w roku 1682 wybitny astronom an­gielski Edmond Halley i badał ją bardzo starannie. W cztery lata później jeszcze bardziej sławny jego przyjaciel, angielski fizyk i matematyk Isaac Newton, ogłosił swoje nieśmiertelne dzieło, prawdziwy fundament mechaniki nieba: „Philosophiae Naturalis Principia Mathematica" — Matematyczne Podstawy Filozofii Naturalnej. Otóż wtedy mniej więcej każdą dziedzinę wiedzy nazywano filozofią, chociaż dzisiaj słowo to ma specy­ficzne znaczenie. W dziele tym Newton wykazał, że ruchem ciał niebieskich rządzą żelazne prawa grawitacji, prawa przy­ciągania mas, a z bardzo prostych zasad rachunku wyprowadził prawa Keplera o ruchu i orbitach planet. Orbity tworzą elipsy, ale Newton w tym swoim wspaniałym dziele wykazał równo­cześnie, że w kosmosie mogą istnieć jeszcze inne orbity — jak parabola czy hiperbola — i że w pierwszym rzędzie komety

przebiegają albo po bardzo wydłużonych elipsach albo po para-bolach.

Opierając się na tym Halley zaczął zestawiać dawne notatki o ukazywaniu się komet i na ich zasadzie obliczył orbitę dwu­dziestu czterech komet. Przy porównywaniu danych z lat 1456, 1531, 1607 i 1682 doszedł do wniosku, że w grę wchodzą tutaj nie cztery różne komety, ale jedna, że to właśnie ona raz

na siedemdziesiąt pięć lub siedemdziesiąt sześć lat obiega Słoń­ce dookoła. I teraz rzecz najważniejsza: Halley przepowiedział, że kometa z roku 1682 pojawi się znowu na niebie za lat sie­demdziesiąt sześć.

Dawno już wtedy nie żył, ale cały świat naukowy w ogrom­nym podnieceniu oczekiwał, czy spełni się jego przepowiednia. Rozumie się, że astronomowie-matematycy stale zajmowali się sprawdzaniem ścisłości obliczeń Halleya, a w ciągu tych sie­demdziesięciu sześciu lat wiedza znów znacznie poszła naprzód. Możemy tutaj z dumą wspomnieć trzech wybitnych uczonych, naszych rodaków, Francuzów, a właściwie troje — jednym z nich bowiem była kobieta, kobieta matematyk-uczony, w po­łowie XVIII wieku!

Jednakże Newton miał nie tylko zwolenników, ale i wro­gów; jego prawo grawitacji — dziś dla nas rzecz zupełnie oczy­wista — nie było uznawane powszechnie nawet w siedemdzie­siąt lat po opublikowaniu. Kiedy rozpoczęła się już druga połowa 1758 roku a komety Halleya wciąż nie było, przeciw­nicy prawa grawitacji mocno podnieśli głowy. Właśnie wtedy — a było to w listopadzie — rodak nasz, wybitny matematyk Clairaut, przedstawił Akademii Nauk pracę dokonaną wspólnie z astronomem Lalande i madame Lepaute. Udowodnili w niej, że kometa Halleya musiała się opóźnić, ponieważ podlega nie tylko przyciąganiu Słońca, ale także przyciąganiu planet prze­biegających wokół Słońca, przede wszystkim zaś największych z nich: Jowisza i Saturna.

Czyli, że opóźnienie się komety Halleya było właściwie nowym dowodem słuszności prawa grawitacji Newtona? — wtrącił Lucien.

No naturalnie! — przyznał Duval. — Tych troje naszych rodaków przepowiedziało powrót komety do punktu przysło-necznego na dzień 13 kwietnia 1759 roku. W rzeczywistości jednak przeszła ona przez punkt przysłoneczny dnia 12 marca, omylili się więc wszystkiego o trzydzieści dwa dni. Biorąc pod uwagę, że w owych czasach wiedza matematyczna nie stała na tak wysokim poziomie jak obecnie i że ludzie ci nie znali mo­jej metody rozwiązywania zagadnienia trzech ciał — Duval nie grzeszył bynajmniej cechującą naukowców skromnością, więc

też przy tym zdaniu Menneval z trudem opanował uśmiech — była to i tak niezwykła dokładność. Przy całym obiegu trwają­cym siedemdziesiąt sześć lat, błąd trzydziestu dwóch dni to niewiele więcej jak jedna dziesiąta procenta. Później już nauka miała wszelkie podstawowe dane co do komety Halleya, jej „rozkład jazdy" można było przewidzieć z dokładnością do paru dni. Czasem ulegał on zmianie skutkiem grawitacji planet we-

wnętrznych, czasem działo się to za przyczyną władczego Jo­wisza, czasem znów zmieniało jej szybkość zjawisko odrzutu. Ale to już tylko drobiazgi.

Jak długo jeszcze kometa Halleya tak będzie krążyć? — zainteresował się Gerard.

Trudno dać na to dokładną odpowiedź — Duval ruszył ramionami. — Przypuszczalnie jakichś dziesięć tysięcy lat. Każ­dy taki obieg dokoła Słońca ujmuje jej nieco krasy. Skutkiem żaru słonecznego gazy, zawarte w głazach stanowiących jądro komety, wydostają się nieustannie na zewnątrz i z czasem ule­gają zużyciu. I same głazy także kruszą się powoli. Ostatecznie kometa zamieni się w rój meteorów. Jeszcze z kometą Halleya i tak sprawa przedstawia się lepiej, w pobliżu Słońca przebywa stosunkowo niedługo — ono zaś udziela jej blasku za cenę jej życia. Większą część czasu swej dalekiej drogi spędza ona w du­żej odległości od Słońca jako gwiazda bardzo nieznacznej wiel­kości, dostrzegalna tylko przez teleskop.

Nie będzie nam na tej komecie zbyt rozkosznie — kręciła nosem Ewa.

A nie, ale bądźmy zadowoleni, że i tak bardzo uprzejmie podprowadzi nas blisko Ziemi — odpowiedział lekarz.

Cóż za wspaniały pomysł miał dowódca! — rzuciła z en­tuzjazmem Andrea.

Zawtórowali jej gorliwie wszyscy, z wyjątkiem Duvala, który nie wyrażał swego zdania. A w duchu uważał, że Ber­trand powinien był wcześniej wykombinować tę historię z za­stosowaniem dysz osiowych, kiedy byli jeszcze stosunkowo bli­sko Ziemi i mogli powrócić na nią bez wątpliwej wartości, peł­nego niebezpieczeństw pośrednictwa komety Halleya.

Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie iden­tycznie te same sprawy zaprzątały umysł Bertranda. Od startu

z komety Speranskiego nie opuszczał kabiny dowódcy. Norze kazał pójść spać, a sam przejął nawigację. Pilotował rakietę spokojny Kerguelen, z którym doskonale się rozumieli, przy radarze miał dyżur Laennec. Ten ostatni z góry zapowiedział, że po pigułkach od doktora doskonale wytrzyma całych czter­dzieści osiem godzin, jakie trwać będzie lot na kometę Halleya, a nawet, że potrafiłby dokazać tego i bez pigułek. Bertrand nie miał co do tego żadnych wątpliwości: stary Bretończyk był niesłychanie wytrzymały, umiał niewiarygodnie wprost długo utrzymać się w dobrej formie bez odpoczynku. A praca jego przy radarze była bardzo odpowiedzialna, od niej w dużej mie­rze zależało, czy uda się dzielącą ich od celu odległość pięciu milionów dwustu tysięcy kilometrów przebyć bez zderzenia z jakimś zabłąkanym ciałem niebieskim.

Na wszystkich zresztą ciąży ogromna odpowiedzialność — snuł swe rozmyślania Bertrand. Nie było zapasowego pilota, który w chwili startu i lądowania ma do wypełnienia poważne obowiązki. Postanowił więc, że sam zastąpi Kerguelena, gdy Nora znów obejmie nawigację, a pilotowi każe pójść spać. Bar­dzo nie lubił, gdy ludzie w chwilach niebezpieczeństwa tylko dzięki sztucznym środkom zachowywali pełną zdolność do pra­cy. Naturalnie Kerguelen, gdy odsyłał go na odpoczynek, pro­testował i czuł się dotknięty, ustąpił dopiero na wyraźny rozkaz.

Świetny zespół" — myślał Bertrand przejmując pracę na stanowisku pilota.

Nora, świeża już, wypoczęta i z rumieńcami na twarzy, sie­działa nad mapą nawigacyjną, pogrążona w jej odczytywaniu. Bertrand kącikiem oka obserwował ją chwilę. Przypomniał so­bie, jak to spotkawszy ją po raz pierwszy przed pięciu laty specjalnie zwrócił uwagę na jej cerę. Podejrzewał, że te deli­katne rumieńce są sztuczne. W czasie wspólnego obiadu na hi­malajskim lotnisku żartem rzucił jakąś uwagę na ten temat. Zaprotestowała z oburzeniem i wyciągnąwszy chusteczkę umo­czyła ją w szklance z wodą sodową, a potem przetarła twarz. Z tryumfem pokazała mu przez stół niepokalanie białą chustecz­kę. „To dziedzictwo po skandynawskich przodkach... jak naj-solenniej panią przepraszam" — odpowiedział wówczas ze

sztuczną powagą. A towarzystwo przy stole wybuchnęło śmie­chem.

Jakie to dziwne — zastanawiał się — wtedy stosunek jego do Nory był koleżeński, pozbawiony cech osobistych. Wysoko ją cenił, jako świetną pracowniczkę i odznaczającą się zawsze dobrym humorem koleżankę, człowieka z charakterem, bardzo lubianego przez zespół. Już wtedy dużo było tych „bardzo" łączących się z jej nazwiskiem, brak było jednak jednego: głęb­szego, gorącego uczucia — obudziło się ono teraz dopiero, pod­czas ostatniej wspólnej podróży.

Odchylenie trzynaście stopni, proszę wyrównać! — ode­zwał się miły sopran Nory.

Skinął głową i natychmiast uruchomił dysze lewego szeregu. Rakieta szarpnęła się, poderwała, podłoga pod nogami zakołysała się nieprzyjemnie. Lecieli szybkością stałą, niwelując ciążenie, które tylko częściowo zastępowało zaprowadzone w kabinie pole magnetyczne. Pas, którym był przypięty do fotela, napiął się w mgnieniu oka. Maszyna posłusznie skręciła w żądanym Kie­runku.

Stop. Wszystko w porządku. Proszę wyłączyć! — wołała Nora, odwracając ku niemu na chwilę głowę i uśmiechając się mile.

Potwierdził polecenie ruchem głowy i z kamienną twarzą natychmiast wyłączył dysze. Ale myśli jego znów krążyły wokół Nory. Bardzo to dziwne, że teraz dopiero stała mu się bliska! Cóż za fatum — nie tylko dla niego, ale i dla załogi...

Myśl ta nagle opanowała go do tego stopnia, że z dużym :

wysiłkiem skupił uwagę na aparatach. Zauważył, że przy tej nowej metodzie sterowania rakietą zużycie materiałów napędo-wych jest wyjątkowo duże. Ale na to nie było już rady — ra-kieta musi dotrzeć do komety Halleya. Gdybyż ten nowy sposób prowadzenia rakiety wcześniej przyszedł mu do głowy, kiedy jeszcze z kometą Speranskiego poruszali się w pobliżu Ziemi! Ale wtedy przeżycia osobiste przesłoniły mu wszystko inne. Bardzo zawinił w stosunku do oddanych pod jego dowództwo ludzi — postawił swoje własne sprawy nad sprawami zespołu. Nie czas jednak było roztrząsać te zagadnienia: z kręgu dręczą­cych rozważań wyrwał go głos Laenneca w mikrofonie:

Obce ciało przed nami, spotkanie za dziesięć sekund, za dziewięć, osiem... — liczył powoli radarzysta.

Bertrand natychmiast zwiększył szybkość rakiety. Niemiłe uczucie w żołądku, natychmiastowa reakcja organizmu na do­datkowe przyśpieszenie, powiadomiło go jeszcze przed radarem, że udało się umknąć zderzenia. Lśniący srebrzyście, znacznie większy od rakiety meteor minął ich w odległości paru kilo­metrów. Bertrand wyregulował kierunek lotu i znów powrócił do rozmyślań, które przerwał Laennec. Czy istotnie tak po­ważnie zaniedbał kwestię ratowania wyprawy zajmując się spra­wami własnych uczuć, zamiast skupić się bez reszty na szuka­niu sposobu wyjścia z ciężkiej sytuacji? Zaczął się zastanawiać:

jakie wówczas istniały szansę? Kometa Speranskiego wraz z ni­mi poruszała się bardzo szybko, w pobliżu Słońca gnała z szyb­kością blisko siedmiuset pięćdziesięciu milionów kilometrów na godzinę i w ciągu dwóch dni przeniosła ich na bardzo znaczną od Ziemi odległość, którą teraz trzeba będzie odrabiać. Przez pełne dwa dni La Brie przeprowadzał montaż drugiego szeregu dysz osiowych. Czyli że powinien był ze swoim pomysłem wy­stąpić najpóźniej zaraz po spotkaniu z Ziemią... Lecz cóż, po­mysły to niecodzienni goście w mózgu ludzkim, nie przychodzą na zawołanie, nie podlegają żadnym rozkazom...

Konkluzja, że nie ponosi winy w stosunku do zespołu, przy­niosła mu uczucie ulgi. Ale stan ten nie trwał długo: żadne roz­ważania nie mogły przesłonić czy usprawiedliwić faktu, że dał się opanować uczuciom osobistym.

Lot miał się ku końcowi. Kerguelen wypoczęty objął funk­cje pilota, Duval z obserwatorium oznajmił, że kometa jest już bardzo blisko. Wnet też ukazała się na ekranie, początkowo tylko jako grupka małych gwiazdeczek, przypominających grupę gwiazd Kurczęta. Był to rój głazów tworzących jądro komety. Obraz ciemniał i rósł szybko, skrajne głazy znikły już z ekra­nu, odległość między nimi w oczach rosła. Kerguelen już teraz stale hamował, grawimetr zaś automatycznie regulował wartość powstającego skutkiem hamowania pola grawitacyjnego i pola magnetycznego.

Nora nie miała już nic do roboty, podeszła do Bertranda i wraz z nim obserwowała manewr lądowania pilota. A manewr

ten nie był łatwy, ponieważ rakieta niezbyt precyzyjnie wyko­nywała zwroty, ale tak pilot jak radarzysta byli na wysokości trudnego zadania, Bertrand mógł im ufać bez zastrzeżeń. Przy nowym systemie kierowania rakietą on sam zresztą nie miał już nawet okazji ingerowania w pracę tych dwóch ludzi.

Bezpośrednia bliskość Nory denerwowała go jednak. Nie mógł się opanować i opowiedział jej pokrótce, nad czym roz­myślał w czasie lotu.

Czas już dla mnie najwyższy wycofać się ze spraw uczu­ciowych... — zakończył.

Spojrzała na niego zdziwiona.

Co pan ma na myśli? — zapytała.

W tej chwili pilot włączył jeden sektor dysz, nagły wstrząs rakiety powalił ich niemal na ziemię. Kiedy znów znaleźli się przed ekranem obok siebie, Nora powtórzyła pytanie.

Muszę stosunek do pani sprowadzić na taki sam poziom kontaktów koleżeńskich jak z Ewą, Andrea czy innymi członka­mi załogi — tłumaczył niechętnie.

Ach, więc to tak! Jacyż wy, mężczyźni, jesteście fanta­styczni! Potraficie uczucia swe regulować wedle woli, jak wska­zówki zegarka — rzuciła drwiąco.

Chwilę stała bez słowa obok chmurnego Bertranda, potem położyła mu rękę na ramieniu.

Zrobi pan, jak pan zechce — rzekła łagodnie — ale mnie nikt nie może wyznaczyć, jak mam pana kochać! — i wyszła.

Bertrand pozostał sam przed ekranem.

Lądowanie postępowało powoli. Nie podlegająca obecnie nie­mal wcale sile ciążenia rakieta wolno poruszała się nad zbio­rowiskiem skał. Wyglądały jakby przypadkowo rozrzucone w tych mroźnych przestrzeniach, ale żelazne prawo ciążenia wiązało je ze wspólnym środkiem ciężkości i zmuszało do obie­gania go wokoło po wydłużonych elipsach. W blasku dalekiego Słońca, o tarczy pięciokrotnie mniejszej niż widziana z Ziemi, te części składowe jądra komety wyglądały bardzo niewesoło. Rozmaite były w kolorach: od jasnozielonych aż po czerń ba­zaltu, miejscami połyskiwały olśniewająco drobniejsze kawałki białej masy — najprawdopodobniej lód albo zamarznięty gaz. Głazy były poorane głębokimi szczelinami, co nie zapowiadało

bynajmniej, że na przyszłość utrzymają się przez czas dłuższy w całości. Biorąc to pod uwagę Kerguelen dość długo szukał odpowiedniego miejsca do lądowania. Rakieta zawracając powoli znalazła się nagle tuż nad głazem, który nie był co prawda naj­większy, ale przedstawiał się najbardziej jednolicie — i wówczas Kerguelen zdecydował.

Dowódco, co pan myśli o tym? — zapytał przez mikrofon. Bertrand skinął głową, ale zorientowawszy się, że pilot mógł nie dostrzec tego ruchu, natychmiast głośno wyraził zgodę.

Myślę, Jean — powiedział — że tutaj się utrzymamy. Kerguelen przeszedł na lot ślizgowy, co nie sprawiało już żadnych trudności.

Rakieta wylądowała miękko, ale gdy potężnymi reflektorami zaczęli badać pogrążoną w półmroku dalekiego światła słonecz­nego okolicę, zorientowali się, że w odległości zaledwie stu me­trów zieje potężny krater wulkanu.

14. Rima tenuis

Zgodnie z planem, RM-12 wylądowała na ko­mecie Halleya dokładnie-o godzinie 10.00 dnia l maja. Był to olbrzymi sukces, ale Bertrand z chmurną twarzą przyjmował gratulacje załogi. Pierwsza kontrola atomowych ma­teriałów napędowych wykazała, że sukces ten dość drogo został okupiony i że nowy sposób sterowania rakiety powoduje nad­mierne zużycie paliwa. To co pozostało, z biedą mogło wystar­czyć na powrót na Ziemię w chwili, gdy kometa zbliży się na najmniejszą odległość, obliczaną na trzydzieści osiem milionów kilometrów. Bertrand jednak troski i niepokoje zachował dla siebie — uważał, że dzielenie się nimi z resztą członków załogi na razie nie miałoby sensu.

Tak więc dnia l maja rozpoczęła się wraz z kometą droga powrotna na Ziemię. Zapowiadało to długą, wyczerpującą, ośmio­miesięczną podróż: o ile wszystko dobrze się ułoży, RM-12 znaj­dzie się na Ziemi w sam Nowy Rok...

Nikt z załogi nie wiedział, że Zjednoczony Świat tymczasem buduje im pomniki. Wiadomości o sobie przekazać nie mogli:

radar ich posiadał zasięg tylko dwustu milionów kilometrów, oni tymczasem znajdowali się w przestworzach w odległości po­nad trzy razy większej. Zresztą radar pracował dobrze także i na komecie, która jak dotąd nie miała gęstszej osłony gazów. Spodziewali się więc, że gdy tylko znajdą się w odpowiedniej odległości, uda im się nawiązać łączność z Ziemią. Tylko Duval

miał co do tego pewne wątpliwości: przypuszczał, że kiedy znaj­dą się bliżej Słońca, z wnętrza skał zaczną wydobywać się gazy, których cząstki ulegną rozpadowi na jony, a zjonizowane obłoki znów będą pochłaniały fale radaru. Lecz i on także o swych do­mysłach nie wspominał nikomu. W milczeniu przysłuchiwał się rozmowom zwłaszcza młodszych członków załogi, cieszących się już na moment, gdy będą mogli przesłać wiadomości rodzinom.

Czy na pana nikt w domu nie czeka? — w trakcie jednej z takich rozmów Nora zwróciła się z zapytaniem do milczącego

dowódcy.

Nikt. Za stary już jestem... Moi liczni krewni rozpierzchli się po świecie i wszyscy o mnie zapomnieli — odpowiedział spo­kojnie.

Jakże mogli zapomnieć o panu, takim sławnym człowie­ku? — odezwała się Andrea z naiwnym podziwem.

O sławnych ludziach zapomina się także, Andreo, o ile ustalimy, że z tym przymiotnikiem „sławny" ma pani rację, gdy chodzi o moją osobę... Wcale tego nie jestem pewien — odpowiedział z uśmiechem. I po chwili, pożegnawszy się krótko,

wyszedł.

Nora spoglądała za nim z głębokim współczuciem — wycho­dził lekko kulejąc. Jakże bardzo przybliżyły go jej te wypo­wiedziane ostatnio słowa! Już kiedyś powiedział jej, że dla do­wódcy każdy stara się być uprzejmy. Teraz dopiero zrozumiała całą głębię żałosnej samotności i tę wieczną nieufność, z jaką przyjmował każdy przejaw uczucia czy przychylności. Bo czy one dotyczą jego samego, zwyczajnego człowieka, Roberta Ber­tranda, czy są odpowiedzią na jego osobiste właściwości, na jego stosunek do innych, na odnoszenie się do nich?... Może to tylko przejawy szacunku dla jego stanowiska dowódcy, ubieganie się o względy „sławnego człowieka", znanego konstruktora i „bo­hatera z Marsa" — jak piszą o nim podręczniki szkolne?...

Pogrążyła się we wspomnieniach. Poznała go przed pięciu laty, swojego czasu spotykali się dosyć często opracowując wspól­nie astronautyczne plany nawigacyjne. Już wtedy był dla niej bardzo dobry, bezgranicznie cierpliwy i delikatny. Raz tylko w ciągu tego szeregu lat doszło między nimi do drobnego kon­fliktu, który zresztą on sam — zorientowawszy się, że nie miał

racji — od razu zlikwidował i serdecznie ją przeprosił. Nato­miast wszystkie jej błędy przyjmował zawsze z przyjaznym uśmiechem.

Nagle przyłapała się na tym, że zaczyna porównywać Ber­tranda ze swoim mężem, który bez wątpienia bardzo ją kocha, ale prawie nigdy nie uzewnętrznia swych uczuć, a często by­wa ogromnie szorstki. Przeraziła ją myśl, że porównuje obu tych ludzi i swój stosunek uczuciowy do nich. Zorientowała się, że weszła na niebezpieczną drogę, chciała więc za wszelką cenę odwrócić myśli w innym kierunku. Minęła dobra chwila zanim udało jej się skupić uwagę na toczącej się przy stole rozmowie.

Ale i to nie przyniosło jej ulgi — przedmiotem rozmowy była osoba Bertranda. Niektórzy członkowie uskarżali się, że coraz rzadziej siada razem z nimi do stołu, że jest jakiś bardzo mało­mówny, że zamyka się w sobie.

A taki bywał wesoły i towarzyski, zwłaszcza w tych cza­sach, gdy rozpoczynaliśmy akcję osiedlania Marsa — wspominał

La Brie. — Potrafił zabawić cały zespół, wszyscy go ogromnie lubili.

No, ale wtedy jeszcze obaj panowie byli o jakichś parę tygodni młodsi, prawda? — zauważył Duval z uśmiechem.

Uwaga męża niemile dotknęła Norę, chociaż nie umiała zdać sobie sprawy dlaczego.

Prawda — potwierdził La Brie. — Było to dobrych czter­dzieści lat temu.

Dziwna rzecz — zauważyła Ewa — nieraz mi się wy­daje, że dowódca czasem bardziej kuleje, czasem znów mniej.

Bo wszyscy kulejący ludzie takie właśnie robią wrażenie — odparł lekarz. — Powoduje to zazwyczaj większe lub mniej­sze zmęczenie uszkodzonego mięśnia, ale często także i przyczyny nerwowe.

To kalectwo powstało skutkiem wypadku na biegunie, na Marsie? — pytał zaciekawiony Gerard.

Nie wiesz? Przecież mówią o tym podręczniki szkolne! — Lucien oburzył się, że jego przyjaciel tak się nie orientuje.

Kiedy ja już o podręcznikach szkolnych dawno zapomnia­łem, mój drogi — tłumaczył się Gerard z niewinnym uśmiechem.

Zresztą tam o tej całej sprawie jest zaledwie parę wier­

szy — stanęła w jego obronie Ewa. — Że Robert Bertrand, na­czelny inżynier stacji Syrtis Major na Marsie, uległ ciężkiemu wypadkowi podczas wyprawy na marsjański biegun północny, mimo to jednak nie przestał się opiekować swymi towarzyszami, którzy uratowali się tylko dzięki jego poświęceniu. Został za to odznaczony orderem „Za zasługi dla wiedzy i zespołu". Zdaje się, że w podręcznikach jest wszystkiego tyle.

Musiałaś być bardzo pilną uczennicą, Ewo, skoro tak wszystko dokładnie pamiętasz — przygadał stewardesie Lucien.

Przygoda Bertranda była niejednokrotnie omawiana w książkach, przedstawiana w teatrze, filmie i telewizji — wtrą­cił Kerguelen. — Ja sam oczywiście tego nie pamiętam, byłem wtedy jeszcze za młody, zaczynałem dopiero szkołę pilotażu ra­kietowego. Ale pan, La Brie, brał zdaje się osobiście udział w tej wyprawie, prawda?

Ja nie, to Laennec — odparła La Brie z pewnym odcie­niem żalu w głosie.

Znam taką książkę, nosi tytuł „Rima tenuis" — odezwała się nagle Andrea. — Ale gdyby porucznik Laennec zechciał sam opowiedzieć nam o tej przygodzie, bardzo bylibyśmy mu wdzięczni.

Przyłączyli się do niej wszyscy, z wyjątkiem Duvala, nacis­kając coraz mocniej na Laenneca. A już najgoręcej prosiła Nora.

Duval zwrócił się do niej:

Nie wiedziałem — zauważył drwiąco — że tak lubisz wzruszające historie o bohaterach?

Ale wiesz, Pierre, że bardzo lubię Bertranda. Interesuje mnie każda przygoda w jego życiu — odpowiedziała spokojnie.

Chwilę przyglądał jej się bez słowa z pewnym zdziwieniem, potem z ironicznym uśmiechem odwrócił się do niej plecami i znów najspokojniej pociągnął dym z fajki. Przez moment błysnęło mu w myślach podejrzenie: czy za tym zainteresowa­niem Nory nie kryje się jakieś głębsze uczucie, ale natychmiast je odtrącił. Bertrand w porównaniu z nim... taki starzec!...

Laennec, z usposobienia milczek, przez czas dłuższy opie­rał się skoncentrowanym atakom.

Wiecie sami, że niewiele mówię, a w dodatku kiepsko.

Proście La Brie, przecież on był wtedy na stacji i zna wszelkie szczegóły...

O nie, ja się tak nie bawię! — bronił się La Brie. — Georges, ależ z ciebie leń! Nie opowiadaj, że nie umiesz mówić, tylko co złożyłeś wcale długie zdanie! Przyznaj się raczej, że nie lubisz gadać! Wiesz co, żebyś nie urągał, że ja się wykrę­cam, zacznę o tym, co było na początku, bo byłem przy tym, a ty później opowiesz resztę, zgoda?

Przez chwilę jeszcze Laennec się wymawiał, ale ostatecznie zrezygnował.

No dobra, zaczynam. Przed czterdziestu siedmiu laty za­czynaliśmy zasiedlać Marsa — rzecz prosta, że były to na razie wyprawy rekonesansowe, a prawdę powiedziawszy to rekone­sans ten nie zakończył się jeszcze do dziś. Bo przecież wciąż je­szcze produkujemy atmosferę dla Marsa, więc na dobre ludzie zaczną się osiedlać na Marsie dopiero chyba za dalszych lat czterdzieści. Została wtedy założona na Marsie pierwsza stacja — dziś mamy ich tam już ponad dwadzieścia. Licho wie komu to wpadło do głowy na umiejscowienie tej stacji wybrać Syrtis Major — Wielką Syrtę — jak dawni astronomowie nazywali dużą plamę, położoną na Marsie w okolicach równika. W małym teleskopie ma ona kształt trójkąta, ale czasem wydłuża się do tego stopnia, że wygląda jak słoniowa trąba.

Mogę panu zdradzić tajemnicę, w czyjej głowie zrodził się ten pomysł — przerwał mu Duval. — To był przewodniczą­cy Komisji Osiedlenia Marsa, znakomity geofizyk meksykański, Pablo Rozaire. Na poparcie tego projektu miał mocny argument:

Syrtis Major to najbardziej stosunkowo stała i znana formacja na Marsie, prócz tego, jako położona na marsjańskim równiku lub w jego pobliżu, ma pod względem temperatury takie warun­ki, do jakich ludzie są przyzwyczajeni na Ziemi.

Owszem, to prawda — niechętnie zgodził się La Brie — ale z drugiej strony to jedno z najbardziej parszywych miejsc, jakie można znaleźć na powierzchni Marsa. Nigdzie indziej nie zdarzają się tak często burze piaskowe, a jak już się zacznie taka burza, to zarówno radarzysta, jak i lotnik mogą pakować manatki i przeprowadzać się gdzie indziej. Zachodni wiatr niesie

olbrzymie chmury żelazistego piasku z pustyni Aeria... A wie­dziano o tym już od dawna, prawda? — odparł prowokująco.

O tym, że Syrtis Major często przesłaniają żółte chmury — zgodził się Duval — wiedzieli już astronomowie XX wieku, jakkolwiek ich środki obserwacji były w stosunku do naszych bardzo niedoskonałe — dodał.

No widzi pan! — wołał z tryumfem mechanik. — I właś­nie tam koniecznie trzeba było budować pierwszą stację, cho­ciaż ten podły piasek zaraz na początku stał się przyczyną kata­strof dwóch rakiet! Po prostu zatkał dysze i pilot był bezsilny.

Ale dlaczego startował podczas burzy piaskowej? — odez­wał się Lucien.

Oj szczeniaku, byłeś przecież nieraz na Marsie, więc cze­mu tak niemądrze pytasz? Wcale nie startował w czasie burzy. Wiesz przecież, że burze powstają tam tak nagle, iż nie zdążył­byś nawet okna zamknąć... oczywiście: gdyby tam ktokolwiek otwierał okna. Zresztą uważam, że to nie ma sensu rozwodzić się nad tym, jak wyglądają te sprawy na Marsie, bo byliście tam wszyscy, prawda?

Ja wprawdzie nie byłem, ale z lektury znam Marsa dosko­nale — wtrącił z uśmiechem Duval.

O, z lektury to wcale nie to samo — zastrzegł się pogar­dliwym tonem La Brie.

Ja także nie byłem i nawet z lektury nie znam Marsa, niechże nam pan coś o tym opowie — odezwał się pojednawczo Gerard, który gorliwie notował opowiadanie mechanika.

No dobra, ale nie będę się nad tym zbyt rozwodził — ustąpił La Brie. — Lądowaliśmy równocześnie trzema rakietami typu Bertrand. Jedną z nich, tę, która wiozła załogę do Syrtis Major, pilotował sam Bertrand. Dalsze wiozły materiały do bu­dowy stacji i wszelkie aparaty, a przede wszystkim zaopatrze­nie dla trzydziestu ludzi na rok: tlen, wodę, żywność i tak dalej. Kiedy wylądowaliśmy, sytuacja wokół nas przedstawiała się niewesoło: zapadaliśmy się po kolana w czerwonym piasku — był to po prostu limonit, uwodniony tlenek żelaza. Wiecie wszys­cy, jak powstał: skutkiem kataklizmu, który dotknął całą pla­netę. Podziemny ogień wulkaniczny wydostał się wszędzie na

powierzchnię — coś podobnego, co przed wiekami także zagraża­ło i kuli ziemskiej.

I co dzisiaj zagraża znowu — szepnął Duval do siedzą­cego obok niego lekarza.

Przy tej katastrofie cały albo prawie cały tlen został che­micznie związany, zużyty na utlenienie rozmaitych składników formacji górskich, przede wszystkim żelaza.

Może pan z całym spokojem powiedzieć, że ten wszech­światowy kataklizm na Marsie pochłonął wszystek tlen — przerwał mu Duval. — Fachowcy uważają, że ta odrobina tlenu,. jaką tam zastaliście, wytworzyła się dopiero później, skutkiem rozkładającego wpływu światła na parę wodną oraz procesu oddychania nowych roślin.

No dobra, skoro pan tak mówi, profesorze, to na pewno prawda — akceptował jego wyjaśnienia La Brie. — Naprawdę to tlenu znaleźliśmy niewiele, stosunkowo dużo za to dwutlenku węgla, dalej azot i wodę. Wodę wydobywaliśmy także z limoni-tu, którego biliony ton znajdują się na Marsie, z niej zaś z kolei produkuje się tlen, tak że za jakichś dwadzieścia, trzydzieści lat już można tam będzie oddychać bez skafandrów i podjąć prace rolnicze. No, ale teraz warto by wrócić do naszych początków... W pierwszym okresie mieszkaliśmy w rakiecie, zmechanizowane prace szły nam jak z płatka, więc w ciągu mniej więcej trzech tygodni stacja była gotowa. Wybraliśmy na nią ostrogę skalną, gdzie stosunkowo mało było piasku, a od zachodnich wiatrów z Aerii chroniła nas wysoka, skalna ściana. Nim jeszcze zakoń­czyliśmy budowę stacji, przyzwyczailiśmy się do życia na Marsie, ponieważ dzień trwa tam tylko czterdzieści minut dłużej niż na Ziemi. I kolejność pór roku na tej planecie podobna jest do ziemskiej, ponieważ oś rotacji Marsa nachylona jest prawie pod takim samym kątem do płaszczyzny, po której obiega wokoło Słońca. Różnice na tym tylko polegają, że cztery pory roku trwają na Marsie blisko dwa razy tak długo jak na Ziemi, bo rok marsjański jest prawie dwa razy dłuższy od ziemskiego.

Nasi uczeni tak już przestudiowali warunki na planecie przy pomocy teleskopów elektronowych, spektroskopów, termoele-mentów i licho wie czego jeszcze, że obserwacje bezpośrednie bardzo niewiele przyniosły nowego. Barometr wskazywał na ni­

zinach blisko siedemnaście centymetrów słupka rtęci, a więc po­nad jedną piątą ciśnienia atmosferycznego na Ziemi, ale żeby tak powiedzieć prawdę, to już było cygaństwo. Na Marsie grawitacja jest prawie trzy razy mniejsza niż na Ziemi — musieliśmy się do niej długo przyzwyczajać — wobec tego i ciśnienie atmosfe­ryczne jest blisko trzy razy mniejsze niż na Ziemi przy siedem­nastu centymetrach słupka rtęci.

Mówiąc dokładnie: stosunek ten wynosi nie jeden do trzech, ale jeden do dwu całych i sześćdziesięciu trzech setnych. Kilogram na Marsie waży tylko trzydzieści osiem dekagramów — poprawił Duval.

Pewnie tak jest, skoro pan tak mówi — kiwał głową La Brie. — Na Marsie zastaliśmy płytkie morza z zatokami i cieś­ninami, wysychające na większość roku aż do niedużych jezior. Wypełniały się wodą tylko wiosną lub na jesieni, kiedy na Marsie tajały jego polarne czapy. Roślinność jest tam dosyć nędzna, roz­wija jednak liście, by woda jak najmniej wyparowywała. Rosną karłowate drzewka jak maleńkie brzózki na Szpicbergenie — staniesz nogą na czymś, co wygląda jak solidna poduszka mchu, a to tymczasem drobniutkie drzeweczko, które rozłożyło bardzo szeroko na ziemi cieniutkie gałązeczki. Nie ma tam większych zwierząt, tylko owady, robaki, drobne skorupiaki, ślimaki wodne i tego rodzaju nieprzyjemne paskudztwo. Latają dziwaczne, dłu­gie, spasione motyle o granatowych skrzydłach, podobne do na­szych kolibrów, ale tylko na terenach koło równika, tam gdzie jest dosyć ciepło.

Zapomniał pan o górach — odezwał się Kerguelen, entuz­jasta turystyki wysokogórskiej.

No naturalnie, że skoro są tam niziny, to muszą być i gó­ry, nie warto chyba tego specjalnie podkreślać, jak pan sądzi, kapitanie? — bronił się urażony nieco La Brie.

Kerguelen z uśmiechem tylko głową kiwał.

Niektóre z nich są nawet dosyć wysokie, ponad tysiąc metrów, a to jak na Marsa, który w porównaniu z Ziemią ma średnicę o połowę mniejszą, jest stosunkowo dużo — ciągnął mechanik. — No skoro już tak z grubsza opisałem koledze Ge­rardowi, jak to na Marsie wygląda, mogę przejść do właściwej przygody, żeby i Georges nareszcie dorwał się do głosu... pewnie

już się doczekać nie może — tu La Brie mrugnął na małomów­nego Laenneca: — Mówiłem wam już, że dowódca nasz był wte­dy głównym inżynierem stacji Syrtis Major, ale sami wiecie, że konstrukcja rakiet to nie jedyny jego zawód, że od bardzo dawna zajmował się żywo problemami geofizyki. Więc oczywiś­cie bardzo chętnie podjął się zadania, jakie zleciła mu sekcja geofizyczna przy KW: udziału w magnetycznych i sejsmicznych badaniach Marsa. Stacja wysyłała wówczas kilka takich wy­praw, wyprawa Bertranda miała operować, w okolicach północ­nego bieguna magnetycznego, gdzieś w okolicach Lacus Hyper-boreus, Jeziora Północnego, jak je nazwali dawni astronomowie-XX wieku. Zasięg pola magnetycznego na Marsie został ustalony z samolotów zaraz w pierwszych tygodniach po założeniu stacji w Syrtis Major, ponieważ informacje te były dla nas z rozma-itych względów bardzo ważne.

No, przypuszczam — przerwał mu lekarz — że były nie-zbędne od razu, gdy chcieliście się kierować kompasem.

Woleliśmy raczej posługiwać się kompasem słonecznym, a w nocy gwiazdami, chociaż początkowo trochę nas to myliło,

że tam nasza Gwiazda Polarna nie ma żadnego znaczenia i że północny biegun nieba marsjańskiego, czyli punkt, do którego

zmierza przedłużenie jego osi rotacyjnej, leży o dobry kawał w bok od Gwiazdy Polarnej, w gwiazdozbiorze Łabędzia — tłu­maczył La Brie. — Muszę jeszcze wspomnieć o jednej sprawie, żebym później o niej nie zapomniał, bo potem okazała się ona niesłychanie ważna. Z inicjatywy Bertranda organizowanie wy­praw naukowych odłożono na kilka miesięcy, do czasu aż w róż-nych punktach na powierzchni Marsa zostaną urządzone zapaso-we magazyny z butlami tlenowymi, wodą, żywnością, skafandra-mi itp. Dowódca stacji — był nim wtedy w pierwszym okresie Hiszpan La Costa, świetny organizator — miał początkowo pew­ne zastrzeżenia co do projektu Bertranda, zdawało mu się bo­wiem, że w ten sposób odwlecze się wykonanie zadania. Uważał także, że wyszukanie odpowiednich na składy miejsc nie będzie łatwe — co do tego jednakże niezupełnie miał rację. Ale osta-tecznie ustąpił. I tylko dzięki temu Laennec dziś tu jeszcze z nami siedzi nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie na niego

przyjdzie kolej opowiadania. Nie martw się, Georges, teraz to już będzie prędko.

Pod koniec sierpnia wyprawa Bertranda wystartowała na śmi­głowcu, ponieważ atmosfera na Marsie jest dostatecznie gęsta, by można było latać na skrzydłach. Naukowcy wolą typ heli­koptera odrzutowego, ponieważ jest znacznie spokojniejszy, a czu­łe aparaty są mniej narażone na wstrząsy kadłuba. Komendan­tem lotniczym stacji był wtedy nasz nieszczęsny Vernier. Wów­czas stanął całkowicie na wysokości zadania, wyprawę wyposa­żył idealnie. Helikopter miał trzyosobową załogę: pilota, nawiga­tora, który obsługiwał także radio, oraz mechanika. Grupa nau­kowa liczyła wraz z Bertrandem pięć osób, z tych Laennec miał zleconą sejsmografię, dwóch ludzi kontrolowało mierniki ma-gnetyczne, a jeden badał zjawiska meteorologiczne.

A kobiety nie brały udziału w wyprawie? — spytała Nora.

Nie — odparł La Brie. — Żeby tak powiedzieć prawdę, to Bertrand nie uznawał ich udziału w takich niepewnych przed­sięwzięciach, twierdził, że ich nerwy łatwiej zawodzą niż u męż­czyzn.

Nora uśmiechnęła się tylko, ale obie stewardesy zaprotesto­wały stanowczo. Duval wybuchnął głośnym śmiechem.

Widocznie od tego czasu Bertrand zmienił zdanie — rzu­cił ironicznie. — Zresztą to już dosyć dawne czasy, czterdzieści siedem lat temu, jak pan twierdzi, La Brie...

A no tak — zgodził się mechanik. — Widocznie od tego czasu zdanie Bertranda co do udziału kobiet w wyprawach uległo zmianie.

Jaki był skład załogi pod względem narodowościowym?

zainteresował się Gerard, który starannie zapisywał słowa La Brie.

Tego już dokładnie nie wiem, Georges to lepiej panu opo­wie, zresztą już teraz na niego kolej.

Pilot i nawigator byli Niemcami, mechanik Duńczykiem

zaczął Laennec. — Przy magnetometrach pracowali dwaj ro­dacy naszej nawigatorki, młodzi Szwedzi. Meteorologiem był Grek. Lot miał przebieg normalny, po dziesięciu godzinach wy­lądowaliśmy w małej zatoce, na południowym brzegu Jeziora

Północnego. W tym czasie było tam już sucho — z całego jezio­ra pozostała tylko wielka kałuża, odległa od miejsca lądowania jakieś dwadzieścia kilometrów. Dno zatoki było skaliste, a to rzecz bardzo rzadka: w marsjańskich jeziorach i morzach two­rzy je zazwyczaj bezdenna warstwa czarnego błota. Prace nasze postępowały normalnie. W ciągu dnia, koło południa, termo­metr dociągał powyżej zera, ale wieczorem opadał do minus dziesięciu czy nawet piętnastu stopni. Przeżyliśmy pewnego razu fatalną burzę piaskową — zasypała nas zupełnie, tak jak samum na Saharze. Przed burzą zerwał się niesłychanie gwałtowny wi­cher, zdarł plastykowy pokrowiec z naszego helikoptera i pod­niósł go licho wie gdzie. Nie odnaleźliśmy go nigdy; na szczę­ście mieliśmy drugi, zapasowy.

Jakżeście tam żyli? — przerwał zwięzłe opowiadanie Laenneca Gerard.

Co pan przez to rozumie? — spojrzał na niego zdziwiony radarzysta. — Tak jak wszędzie indziej. Ludzie z załogi ma­szyn nie mieli nic do roboty, przejęli więc sprawy żywienia. To zresztą było niesłychanie proste: konserwy, tak jak tutaj. Tylko wodę mieliśmy świeżą. Przywoził ją helikopter z jeziora. Trochę była kwaskowata, jak woda mineralna, ale poza tym wyśmienita. Rzecz prosta, że prócz niezbędnych prac czas spę­dzaliśmy w maszynie. Działała tam klimatyzacja, mogliśmy się więc poruszać swobodnie, bez skafandrów.

Jak długoście tam obozowali? — wtrącił pytanie lekarz.

Całych sześć tygodni.

Przez cały ten czas nie zdarzyło się wam nic ciekawego? — zdziwił się reporter.

Ciekawego? — powtórzył Laennec. — Naprawdę nie pa­miętam nic ciekawego!

Ależ, Georges, przypomnij sobie, opowiadałeś nam później o tym na stacji. To ciebie właśnie spotkała ta przygoda, kie­dy odpalałeś ładunek trinitrotoluolu! — La Brie starał się zdo­pingować radarzystę.

A do czego używaliście materiałów wybuchowych? — wtrącił zaciekawiony dziennikarz.

Ociągającemu się radarzyście przyszedł z pomocą Duval.

Stosuje się te rzeczy przy badaniach sejsmicznych, panie

Gerardzie — tłumaczył. — Z pewnego punktu, gdzie odpala się większy ładunek silnego materiału wybuchowego, jak na przy­kład TNT, fale wstrząsów rozchodzą się na wszystkie strony, przebiegają nie tylko po powierzchni planety, ale i w jej głębi, a sejsmografy na odległych stacjach notują je. W zależności od tego, jak długo fale te biegną do owych stacji, jak po drodze w głębszych warstwach łamią się i odbijają w rozmaity sposób, można wywnioskować, z jakich rodzajów skał składa się planeta i jak są one w głębi uwarstwione.

No tak, właśnie dlatego — potwierdził Laennec. — Przy jednym z takich wybuchów założyliśmy ładunek bardzo głębo­ko, chyba na dwieście metrów. Przygotowaliśmy otwór ultrare-zonatorem. Przeglądając później wyrzucone przy wybuchu gła­zy, znaleźliśmy wśród nich resztki urządzeń domu marsjańskie­go: kawałki rur instalacyjnych z jakiejś specjalnej masy pla­stycznej, płyty i tym podobne rzeczy. Wszystko to kiedyś pod­czas kataklizmu, jaki dotknął planetę, zapadło się w morze.

Zresztą takich odkryć było później więcej, kiedy do czer­pania podziemnej energii cieplnej robiło się wiercenia do dwu­dziestu i trzydziestu kilometrów w głąb — odezwał się La Brie. — Zdarzały się także i jamy, które zachowały kształt całych po­staci ludzkich. Potem odlewano je w gipsie. Było to coś podobne­go, jak kiedyś na Ziemi we Włoszech, w Herkulanum i Pompei, które w 79 roku naszej ery zasypał i pogrzebał pod lawą We­zuwiusz. Z tych odkryć powstało cale marsjańskie muzeum dawnej przeszłości.

Jakież to dziwne, że byli to ludzie podobni do nas, tylko mniejszego wzrostu i szczuplejsi — odezwała się z pewnym od­cieniem żalu Andrea — Widziałam nawet ich rakietę, którą nasi ludzie znaleźli na Księżycu w czasie Akcji L. Jest złożona w muzeum na Księżycu, nie różni się zupełnie niczym od na­szych rakiet.

A ty jakbyś chciała, Andreo, żeby na Marsie żyli ludzie o sześciu nogach i o dziesięciu oczach w głowie? — drażnił się z nią Lucien. — Albo jakieś skrzydlate smoki, co?...

Przyroda wszędzie tworzy w ten sam sposób, jeżeli ma po temu te same warunki — przerwał ich przekomarzania się doktor. — Warunki życia Marsjan były zasadniczo takie same

jak nasze, tyle że przy znacznie mniejszej grawitacji. Do niej właśnie przystosowali się niższym wzrostem i prawdopodobnie mniejszą siłą mięśni. Temperaturę przeciętną mieli niższą niż my na Ziemi, ale za to na Marsie nie istnieje taki punkt, gdzie by nawet dziś — kiedy już atmosfera jest tam znacznie rzadsza niż była — temperatura opadała do takiej granicy, jaką my zna­my na kuli ziemskiej.

Niech pan tylko popatrzy, jak to Georges się cieszy, że go wyręczacie w opowiadaniu! — zwrócił uwagę całemu towa­rzystwu La Brie.

Dobry z ciebie przyjaciel, nie ma co, Rene! — odparł z wyrzutem Laennec. — Czy tylko ja mam ciągle gadać?...

Ogólny śmiech przygłuszył na chwilę rozmowę, potem jed­nak trzeba było nawiązać nić opowiadania.

Pod koniec piątego tygodnia nasz dowódca, Bertrand, za­czął wyraźnie zdradzać pewien niepokój. Ten człowiek zawsze miał jakiś szósty zmysł jeżeli chodzi o wyczuwanie pogody. Nie wiem jak, ale zawczasu już coś czuł, chociaż meteorologowie nic się jeszcze nie orientowali. „Trzeba jak najprędzej zakoń­czyć roboty i wracać na stację" — mówił nam wtedy. Obawiał się, że nadejdą burze piaskowe, a to na Marsie stanowi najwięk­sze niebezpieczeństwo. Nagle zrywa się wiatr, tylko licho wie skąd się bierze, bo przecież powietrze tam jest rzadkie.

W stratosferze ziemskiej, to znaczy w wysokich warstwach ziemskiej atmosfery, na wysokości do osiemdziesięciu kilome­trów, także istnieją silne wiatry, chociaż tam ciśnienie powietrza jest jeszcze niższe, niż na poziomie morza na Marsie — wtrą­cił Duval.

Prawda — odpowiedział radarzysta — tylko że na Marsie to jednak trochę inaczej wygląda. Nagle nadlatują olbrzymie chmury pyłu, a sięgają licho wie jak wysoko. To jeszcze nie wszystko, powstają tam trwałe wiry powietrzne, które utrzy­mują te chmury pyłu nad jednym terenem nieraz i przez cały tydzień. Właśnie czegoś podobnego obawiał się dowódca, ale nasz meteorolog śmiał się z tego. Był nim Mawropulos, Grek z Krety, ładny chłopak, smagły jak Indianin. „Nie ma strachu, dowódco,

pogoda rozwija się zupełnie normalnie!" — odpowiadał na apele Bertranda o pośpiech.

Dowódca jednak nie myślał ustąpić. Czterdziestego pierwsze­go dnia naszego pobytu nad Jeziorem Północnym wczesnym rankiem wszystko było gotowe do odlotu. Przesłaliśmy meldu­nek do stacji w Syrtis Major i o szóstej piętnaście wystarto­waliśmy. Niebo przesłonięte było cienką, rzadką zasłoną, by­ło spokojnie i bezwietrznie. Nikt nie przypuszczał, że w dzie­sięć minut po starcie rozpęta się dosłownie piekło. Wicher do­padł nas od lewej strony, ale to jeszcze nie byłoby straszne, po­nieważ byliśmy od niego znacznie szybsi. Lecz w minutę póź­niej zmienił kierunek na północny — od tej strony pędziła na nas wysoka, czarna, nieprzejrzysta ściana. Był to niesiony przez wiatr pył z Mare Boreum, z Morza Północnego. To wcale nie morze, tylko nazwa nadana przez dawnych astronomów XX wie­ku — a w gruncie rzeczy to najbardziej zdradziecka piaszczysta pustynia jaką sobie tylko można wyobrazić. Lecieliśmy na wy­sokości tysiąca metrów. Zanim kto zdołał pomyśleć, by zejść niżej, już zaczęła się zabawa. Ze wszech stron otoczyła nas czar­na noc, rozdzierana fioletem błyskawic. Chmury piaskowe zaw­sze są mocno naelektryzowane, błyskawice przelatują nieustan­nie.

Oczywiście: połączenie radiowe od razu zostało przerwane. Nie działał także radar.

Nasz pilot, Niemiec Muller, to był wspaniały człowiek. Nie czekając nawet na rozkaz Bertranda starał się wyjść ponad chmury. Ale wszelkie wysiłki były daremne, czuliśmy to od razu. Na wysokości dwudziestu kilometrów zaczęła zawodzić kompre-sja, trzeba było zejść niżej, na pięć tysięcy metrów, potem na ty-siąc pięćset. A tam było najgorzej: błyskawica za błyskawicą, grzmoty huczały nieustannie. Kręciliśmy się tędy i owędy, na­wigacja nawaliła, kompasu słonecznego nie mogliśmy użyć — bo i gdzież tu słońce! — a w kompasie magnetycznym igła latała jak szalona...

Milczący zazwyczaj Bretończyk na wspomnienie dawnych, wstrząsających momentów, wpadł wyraźnie w podniecenie. Słu­chacze nie odrywali wzroku od jego warg, mimo iż większość z nich dobrze znała tę historię. Jednakże opowieść w ustach

bezpośredniego uczestnika miała inne cechy autentyczności i wiarygodności niż na kartach książek, czy na ekranach kina.

I tak trwało z jakich dziesięć minut, może i dłużej nawet. Dwa razy już piorun strzelił w helikopter, ale zawsze bez szkody zsunął się po drucie anteny, który Muller kazał opuścić bardzo nisko. Potem przyszedł trzeci piorun — ten już dobrał nam się do skóry. Stopił nam główne śmigło, helikopter runął w dół... Choćbym i tysiąc lat żył, tej chwili nigdy nie zapomnę. Muller stojąc przy sterach nawet okiem nie mrugnął. Mógł liczyć tylko na wysokościomierz ultradźwiękowy i to nie dokładnie, ponie­waż piasek wdzierał się wszędzie, był nawet i pod nami, a więc wskaźniki nie były precyzyjne. Pilot rozpaczliwie próbował ma­newrować i przejść na lot ślizgowy dziobem pod wiatr. Udało mu się to tylko częściowo — uderzyliśmy bardzo mocno lewym bokiem, maszyna dosłownie rozłamała się na pół. Przy moto­rach elektrycznych w stosunku do dawnych benzynowych ten przynajmniej był plus, że nie powstał pożar. Ale uderzenie było takie samo jak każde inne — złagodzone co prawda w ostatniej chwili przejściem na częściowy ślizg, a jednak nie wyszliśmy bez szwanku.

Nieszczęsny Mawropulos zginął na miejscu: oderwana listwa żelazna z armatury przebiła mu skroń. Nie miał pewnie nawet czasu uświadomić sobie bólu — w twarzy jego zamarł ten sam wyraz skupionego oczekiwania, jaki zauważyłem w chwili, gdy Muller próbował przejść na lot ślizgowy. Wszyscy wyszliśmy z wypadku z drobnymi tylko skaleczeniami, z wyjątkiem Ber­tranda: jak się później okazało miał złamaną kość goleniową. Właściwie mieliśmy fantastyczne szczęście, chociaż uświadomi­liśmy sobie to później dopiero, w chwili wypadku bowiem wy­buchły zapasowe butle z tlenem. Wybuch rozniósł dosłownie tylną część maszyny, lecz my w tej chwili byliśmy na szczęście w kabinie pilota.

Gdy tylko nadciągnęła burza piaskowa zaraz na rozkaz Ber­tranda włożyliśmy skafandry, co teraz uratowało nam życie, bo inaczej bylibyśmy się podusili od razu. Niełatwo nam było wygrzebać się spod resztek maszyny. Jakkolwiek przy ziemi burza mniej dawała się we znaki niż w górze, to jednak nie­ustannie byliśmy spowici w obłoki pyłu, który od razu zaczął

zasypywać wrak helikoptera. Ciężką mieliśmy robotę przy wy­ciąganiu Bertranda, a później różnych potrzebnych nam rzeczy. Muller jako najstarszy objął dowództwo — tak zresztą mówią przepisy na wypadek, gdy faktyczny dowódca wyprawy jest ranny lub unieruchomiony. Poczynał sobie bardzo spokojnie i ostrożnie: przede wszystkim zabezpieczył ludzi, potem zapasy. Od razu przy największej części maszyny zrobiliśmy namiot z masy plastycznej, który choć trochę chronił nas od wiatru. Tam przenieśliśmy Bertranda, potem także i zapasy, których niestety było niewiele: jedzenia i napojów przy odpowiedniej oszczędności na czternaście dni, ale tlenu tylko na tydzień — cała reszta przepadła przy wybuchu butli. Wyglądało na to, że jeden nadajnik i dwa aparaty radiowe — przenośne, niewiel­kiego typu — wyszły z katastrofy cało. Ale oczywiście nie udało nam się nawiązać łączności ze stacją.

Bertrandowi nałożyliśmy opatrunek z masy plastycznej i da­liśmy zastrzyk przeciwgorączkowy. Nic więcej dla niego zrobić się nie dało. Był zupełnie przytomny, rozmawiał z nami spo­kojnie, pocieszał nas nawet, że burza wnet przejdzie i że Ver­nier przyśle po nas samolot, chwalił wszystkie zarządzenia Mul­lera. A burza szalała wściekle pełne dwa dni. Przez cały ten czas Muller daremnie starał się określić nasze położenie. Trze­ciego dnia stan pogody poprawił się trochę: czarne chmury nad nami pojaśniały, zaspy piasku atakowały nas już mniej gwał­townie. I tak zresztą niemal zupełnie zasypały resztki heliko­ptera — dobrze musieliśmy się napracować, żeby i nas wraz z namiotem nie pogrzebały. Zmienialiśmy się co dwie godziny przy odrzucaniu piasku od ścian. Wspomnę jeszcze, że zaraz po zakończeniu prac zabezpieczających pochowaliśmy w piasku nie­szczęsnego Greka.

Trzeciego dnia Bertrand wezwał Mullera do namiotu na na­radę. Nam wszystkim kazał tymczasem zostać na dworze. O czym ci dwaj ludzie rozmawiali dowiedzieliśmy się dopiero później.

Kolego Muller, musicie natychmiast wyruszyć do zapaso­wego składu! — zaczął dowódca. — Mnie zostawicie tutaj, nieść mnie nie możecie, bo to opóźniałoby marsz. A pilot samolotu ratunkowego na pewno mnie znajdzie. Uważam, że zapasowy

skład znajduje się stąd o osiemdziesiąt do stu kilometrów. Tak wygląda, że rozbiliśmy się w Rima Tenuis..."

To taki niezbyt szeroki, ale długi i głęboki wąwóz, prze­biegający w okolicy bieguna północnego na Marsie — zauważył Duval. — I stąd się wzięła jego nazwa: Rima Tenuis po łacinie znaczy dosłownie Wąska Szczelina.

Ma pan rację — ciągnął Laennec. — Nasz dowódca nie mylił się, maszyna wylądowała gdzieś w okolicy środka tej szczeliny. Ale wtedy była ona niemal zupełnie zasypana pias­kiem, co ogromnie utrudniało nam marsz. Muller spokojnie wy­słuchał Bertranda, potem odpowiedział: „Naturalnie, zaraz wy­ruszamy w drogę, ale razem z panem, dowódco!" „Pan chyba oszalał! — odpowiedział mu z irytacją Bertrand. — Czy pan wie, jak niewiele mamy tlenu! Dla ratowania jednego człowieka chce pan poświęcić sześciu ludzi! To nie jest właściwy stosu­nek do zespołu!" Muller jednak nie tracił równowagi. „Dajmy teraz spokój dyskusji na temat jednostki i zespołu. Mógłbym panu powiedzieć, że życie człowieka takiej wiedzy jak pan ma dla zespołu znacznie większe znaczenie niż życie sześciu innych przeciętnych ludzi, nie czas jednak teraz na takie rozważania. Wychodzimy razem z panem, ponieważ dla mnie w tej chwili jedyny miarodajny sąd, to głos mego własnego sumienia. Nigdy nie miałbym odwagi stanąć przed obliczem jakiegokolwiek ze­społu, który mógłby mi cisnąć w twarz zarzut, że opuściłem niezdolnego do ruchu kolegę." „Więc niech pan to uważa za mój rozkaz!" — oświadczył Bertrand. „Pan nie ma prawa wy­dawać rozkazów — z całym spokojem odpowiedział Niemiec. — Nie jest pan już dowódcą od chwili, gdy odniósł pan poważ­ną ranę, a ja zgodnie z przepisami jako najstarszy objąłem dowództwo. Teraz tylko moje rozkazy będą tu obowiązujące!" I wyszedł z namiotu. Chociaż Bertrand go wołał, nie wrócił.

W godzinę później wyruszyliśmy. Nieśliśmy Bertranda zmie­niając się przy noszach co godzinę. Mimo iż na Marsie człowiek waży trzy razy mniej niż na Ziemi, przedzieranie się z nosza­mi przez olbrzymie zaspy piasku było nie lada wysiłkiem. Nie­raz zapadaliśmy po pas, Bertrand cudem się nie udusił. Marsz odbywał się bardzo powoli, ale mimo nieustannych nacisków Bertranda Muller nie ustępował. „Tylko początek jest trudny,

póki nie wygrzebiemy się z tej przeklętej szczeliny — zbywa! go stale. — Potem piasku będzie już mniej, więc pójdziemy szybciej. Przecież tu na Marsie prawie nic pan nie waży."

Wiedzieliśmy wszyscy, że w ten sposób nigdy nie dojdziemy. do zapasowego składu, ale nikt z nas nie próbował sprzeciwiać się Mullerowi. Burza co prawda przycichła, lecz wicher wiał nie­ustannie, pędząc przed sobą tumany pyłu. Nie było jeszcze wi­dać ani Słońca, ani gwiazd, ale na szczęście nasza busola uspo­koiła się, mogliśmy więc posuwać się według kompasu. Mie­liśmy dość szczegółową mapę i dobrze orientowaliśmy się przy pomocy wysokiego łańcucha górskiego, ciągnącego się na wschód od nas, równolegle niemal do trasy marszu. Na południowo-za-chodnim krańcu tego łańcucha znajdował się dobrze ukryty w skalnej jaskini, zapasowy skład.

Mordowaliśmy się tak przez półtora dnia. W tym czasie przeszliśmy niewiele ponad dwadzieścia kilometrów. Każdy z nas łatwo mógł obliczyć, że do składu dojść nie możemy, bo przy takim tempie marszu trwałoby to pełnych sześć dni, a za­pasów tlenu mieliśmy już tylko na trzy dni...

Kiedy trzeciego dnia tej wędrówki zbudziliśmy się rano — miejsce Bertranda było puste. W nocy ukradkiem wyczołgał się z namiotu... Chociaż na rozkaz Mullera szukaliśmy całych sześć godzin, nie udało nam się go odnaleźć — a przecież nie mógł być daleko. Drobniutki pył zasypał wszelkie ślady... Wystar­czyło tylko położyć się i zgarnąć go trochę na siebie, a można by potem przejść o dziesięć kroków od tak ukrytego człowieka i nie znaleźć go.

No cóż, inżynier Bertrand rozwiązał sytuację według włas­nej woli. Idziemy do zapasowego składu!" — oświadczył Muller w południe, kiedy zmordowani usiedliśmy na krótko, by się po­żywić...

I przez cały ten czas nie udało się wam nawiązać łącz­ności ze stacją? Mieliście przecież ze sobą nadajnik i odbiornik? — dziwił się reporter.

Nie udało się. To wcale nie takie dziwne, jakby się zda­wało — odparł Laennec. — Początkowo szalejąca wkoło nas burza piaskowa pochłaniała fale, a kiedy burza ucichła, to zno­

wu w okolicy stacji Syrtis Major rozpętała się następna i o łącz­ności nie było mowy.

Tym właśnie bronił się Vernier przed komisją śledczą, kiedy stawiano mu zarzut, że nie wysłał na czas samolotu ra­tunkowego. Przy takiej burzy nie mógł ryzykować dalszych ofiar w ludziach — wtrącił La Brie.

Słusznie — zgodził się Laennec. — Na rozkaz Mullera ruszyliśmy z ciężkim sercem. Początkowo wciąż jeszcze roz­glądaliśmy się, czy nie zauważymy gdzie Bertranda. Oczywiście:

bez niego szliśmy znacznie szybciej. W ciągu niecałych trzech dni z resztkami zapasów tlenu — każdy z nas miał go już tylko na parę godzin — dotarliśmy wreszcie do składu. Ledwie na­pełniliśmy zbiorniki tlenowe w skafandrach, gdy któryś ze Szwedów — a miał chłopak oczy jak jastrząb — zauważył na niebie od południowego zachodu rosnący szybko punkt. Był to helikopter ratunkowy, wysłany przez Verniera zaraz, gdy tylko burza nad stacją przycichła trochę. Połączyliśmy się z nim przez. radio; w dwadzieścia minut później byliśmy już na pokładzie, Natychmiast zawróciliśmy na północ, do miejsca, gdzie zosta-

wiliśmy Bertranda, a właściwie: gdzie Bertrand nas zostawił, by umożliwić nam ratunek. Miejsce rozpoznaliśmy stosunkowo łatwo po przypadkowym skupisku kamieni sterczących z piasku. Potem rozpoczęły się najbardziej dramatyczne w moim życiu poszukiwania. Pięćdziesiąt razy co najmniej ktoś wołał, że wi­dzi leżącego w piasku człowieka, a zawsze było to złudzenie — co stwierdziliśmy obniżając lot maszyny.

Zmęczenie dawało się już nam we znaki, uwaga słabła. Słońce, które nareszcie po południu wyjrzało zza chmur, scho­dziło coraz niżej ku zachodowi. Po ziemi snuły się już cienie, każda najmniejsza wyniosłość terenu tworzyła długie, ciemne smugi. A to coraz bardziej utrudniało poszukiwania. Już traci­liśmy resztki nadziei, już Muller gotował się dać rozkaz po­wrotu, gdy nagle odezwał się nasz bystrooki Szwed. „Sądzę, że teraz go mamy!" — powiedział spokojnie wskazując niską zaspę piasku, przypominającą kształtem leżącego człowieka. Muller sam wtedy prowadził maszynę, chwilkę się namyślał, potem zdecydował i o dziesięć metrów od zaspy wylądował.

W zaspie istotnie był Bertrand. Pierwsze wrażenie gdyśmy

go wydobyli: przybyliśmy za późno, teraz z całym spokojem można go tu zostawić!... Twarz cała czarna, brak tętna... Ale gdy ściągnęliśmy z niego skafander i do ust wetknęliśmy rurkę od butli z tlenem, szybko przyszedł do siebie. O północy leżał już na stacji na stole operacyjnym. Złamaną część kości za­stąpili kością z masy plastycznej. Ale na pamiątkę tej przygody na Marsie jeszcze do dziś utyka...

Drzwi otwarły się cicho, wszedł Bertrand. Tak był zajęty pracą, że zapomniał o zegarku, dopiero głód przywrócił mu poczucie rzeczywistości. Wtedy ze zdumieniem stwierdził, że godzina posiłku dawno już minęła. „Widocznie nie dosłyszałem gongu" — powiedział sobie i wyszedł do jadalni. Zastawszy całą załogę przy nie nakrytym stole, zorientował się, że wszyscy zapomnieli o jedzeniu. Z wyrzutem spojrzał więc na zegar.

Pierwsza zauważyła go Andrea — skoczyła ku niemu z roz­płomienioną twarzą. Zapomniawszy o normalnym, przyzwoitym zachowaniu, obu rękami schwyciła go za łokieć:

To co pan zrobił, dowódco, było wspaniałe! — zawołała z entuzjazmem.

Bertrand zdumiony uniósł brwi. Nie mógł w pierwszej chwili zrozumieć, o co dziewczynie chodzi, dlaczego zachowuje się tak dziwacznie. Ale spojrzenie na resztę zespołu wyjaśniło mu sytuację. Rozjaśnił czoło i łagodnie wyciągnął rękę z uścisku Andrei.

Aha, Laennec teraz dopiero zakończył swoje przygody na Marsie! — rzucił z uśmiechem. — Należało się domyślić, że to będzie długo trwało, znacznie lepszy z niego radarzysta niż gawędziarz. — Podszedł do Andrei, która cofnęła się spło­szona, i łagodnie pogłaskał ją po twarzy. — Nie było w tym nic wspaniałego, Andreo — mówił uśmiechając się. — To tylko najprostszy w świecie rachunek. Do dziś dnia mnie to dziwi, że ten uparty Niemiec nie chciał go zrozumieć. Miało zginąć siedmiu ludzi, czy też jeden z nich?... Innego rozwiązania nie było...

Ale Muller także nie mógł wybrać innego rozwiązania jak właśnie takie — stwierdził Kerguelen.

15. Koniec podróży

Zgodnie z niezmiennym prawem przyciągania kometa Halleya nie ustawała w locie. W mia­rę jak zbliżała się do Słońca, które władało jej ruchami, szyb­kość jej rosła. Z końcem września przechodziła przez rozległe pasmo planetoid, krążących dokoła Słońca między Marsem i Jo­wiszem.

W tym czasie załoga RM-12 już od pięciu miesięcy przeby­wała wraz z rakietą na komecie. Życie tych ludzi ograniczało się niemal wyłącznie do wnętrza rakiety. Spacery na dworze bywały rzadkie i raczej krótkotrwałe, przebywanie w okolicach jądra komety stwarzało fizjologiczne trudności, lekarz więc nie radził go przedłużać mimo iż przy pomocy odpowiednich leków można było zlikwidować zaburzenia w krążeniu krwi, wywoła­ne brakiem ciążenia. We wszystkich ubikacjach wewnątrz ra­kiety wprowadzono pole magnetyczne, które działaniem swym zastępowało naturalne ciążenie. Członkowie załogi nosili we wnętrzu rakiety kombinezony ze specjalnej masy plastycznej o silnie magnetycznych własnościach, które wiązały ich z polem magnetycznym podłogi. W ubraniach tych sypiali także, przy myciu zdejmowali je tylko częściowo, wobec czego kwestia hi­gieny osobistej stwarzała wcale niełatwy problem. Byle drob­ny ruch nie ubranego w magnetyczny skafander człowieka, a już unosił się on w powietrze. Im mocniej starał się uzyskać kontakt z podłogą, tym -sytuacja jego stawała się gorsza.

Pewnego dnia Bertrand wchodził właśnie do biblioteki, gdy nagle spoza ściany w kształcie walca wychylił się Lucien i rzu­cił mu szeptem:

Dowódco, niech pan tam nie wchodzi!

Bertrand zmarszczył brwi, już miał mu surowo zwrócić uwagę za niewłaściwe zachowanie, gdy nagle wzrok jego padł na umocowany z zewnątrz na ścianie przyrząd mierzący inten­sywność pola magnetycznego. Wskazówka stała na zerze.

Co, znowu jakieś „psie figle"? — już spokojnie zwrócił się z pytaniem do chłopaka.

Lucien z uśmiechem skinął głową.

To lekcja życia rakietowego dla Narwańca, dowódco. Musi się jakoś przyzwyczaić do pola bez grawitacji, ile razy wyjdziemy na spacer, zawsze mamy z nim ogromne kłopoty. Wiecznie dwóch z nas musi go pilnować, żeby gdzieś nie sfru­nął, lub znowu nie zleciał. Niech pan zobaczy, jak chłopak pilnie trenuje! — i cicho uchylił drzwi.

Widok, jaki ukazał się oczom Bertranda, mimo woli wy­wołał uśmiech na jego twarzy: pod sufitem trzepotał się Gerard. — mimo iż wykonywał rękami i nogami jakieś dzikie ruchy, absolutnie nie mógł dostać się na dół.

Wytłumaczenie było bardzo proste: sufit biblioteki był za­razem podłogą kabiny dowódcy, w której także umieszczone było pole magnetyczne, czyli że podłoga w kabinie dowódcy działała jak magnes na przebywających tam ludzi. Mimo iż wpływ tego bieguna magnetycznego w kierunku na dół, do bi­blioteki, hamowany był specjalnymi ekranami, jednakże wy­kazywał słabe działanie. Jak długo biblioteka posiadała swoje własne pole magnetyczne, wpływ górnego magnesu z kabiny dowódcy nie zaznaczał się prawie wcale. Kiedy jednak własne pole magnetyczne biblioteki zostało zlikwidowane, sprawa przed­stawiała się już inaczej. I dlatego właśnie nieszczęsny Gerard

bujał pod sufitem daremnie próbując nawiązać nogami kontakt z podłogą.

Bertrand z łagodnym uśmiechem obserwował go przez chwi­lę, potem zaczął powoli obracać przełącznik magnesu w biblio­tece, przywracając jego poprzednią moc. Gerard zaczął opadać

z niewygodnej pozycji, wreszcie obu rękami wylądował na po-dłodze.

Lucien tym razem — ku swemu wielkiemu zdziwieniu — uniknął nagany.

Z wielkim trudem udało się Bertrandowi powrócić do daw­nego stosunku z zespołem. Znów był taki sam jak na początku wyprawy: uprzejmy, cierpliwy dla wszystkich i bardzo po­błażliwy dla młodzieży. Nory co prawda unikał nadal, ale gdy się z nią zetknął, traktował ją tak samo po koleżeńsku, jak każdego innego członka załogi. Nigdy już z jego głosu nie prze­bijał ton głębszego uczucia. Ogromnie dużo go to kosztowało, zwłaszcza, że początkowo parę razy w spojrzeniu Nory wyczy­tał zdumienie, iż tak bardzo odsuwa się od niej. Mimo to jed­nak wytrwał. Odnosił wrażenie, że zmiana w jego zachowaniu drażni Norę, i to właśnie przykro go dotknęło. „Taka sama jak wszystkie kobiety — rnówił sobie w duchu. — Póki ćma opala sobie skrzydła nad płomieniem świecy, jest szczęśliwa. Ale gdy wreszcie ćma oprzytomnieje i odleci, wówczas uważa, że ćma nie traktowała tego płomienia zbyt serio, więc budzi to w niej niezadowolenie".

Nie unikał już teraz ogólnych rozmów towarzyskich, jakie zazwyczaj ciągnęły się dość długo po obiedzie i kolacji, a to-czyły się głównie dokoła ich wyprawy i zmieniających się stale obrazów kosmosu. Załoga RM-12 wbrew swej woli znalazła się na dalekich krańcach układu słonecznego, gdzie przed nimi nie dotarł jeszcze nikt. Wszelkie dotychczasowe loty rakiet kosmicz­nych nieznacznie tylko przekraczały orbitę Marsa, a tymcza­sem kometa Speranskiego zaniosła ich aż ku orbicie Jowisza, na odległość pięciu jednostek astronomicznych, czyli siedmiu­set pięćdziesięciu milionów kilometrów od Słońca. Wspaniała, jarząca się tarcza słoneczna, zalewająca światłem i ciepłem Ziemię i Marsa, tutaj dziwacznie kurczyła się do wymiarów nieznacznego krążka, który co prawda na aksamitnym, czarnym niebie królował wśród wszystkich gwiazd i rzucał ludzkie cie­nie podczas krótkich spacerów, na jakie pozwalali sobie czasami tuż w bezpośredniej od rakiety odległości, ale nie grzał, nie przypiekał. Widok tej tarczy budził w nich dziwne uczucie chłodu, obcości i smutku. Natomiast teleskop elektronowy od-

słaniał przed ich oczyma fantastyczne obrazy niezliczonych, bar­dzo odległych mgławic, tych zarodków nowych światów, o któ­rych Duval umiał tak zajmująco opowiadać.

Rozmowy ich często powracały do jednego zagadnienia: czy uda się kiedykolwiek wtargnąć w głąb wszechświata, daleko poza granice układu słonecznego i Drogi Mlecznej. Nikt z nich nie wątpił, że rakiety przyszłości mieć będą znacznie większą szybkość niż RM-12 i że — zgodnie z niezwykłym prawem, wykrytym już przed paru wiekami przez Einsteina — dla ich załóg czas będzie płynął wolniej niż dla mieszkańców Zie­mi. Nawet gdyby rakiety te osiągnęły w przybliżeniu szybkość światła, to i tak dalekie mgławice będą nadal poza ich zasię­giem. Bo przecież tak niesłychanie szybka rakieta musiałaby lecieć na najbliższą gwiazdę cztery lata ziemskie, a odległość ta­kiej gwiazdy — Proksimy z gwiazdozbioru Centaura — to za­ledwie centymetr w stosunku do kilometrowej skali dalekich mgławic.

W trakcie rozważania takich problemów dochodziło do za­żartych dyskusji między doktorem Mennevalem i astronomem Duvalem.

Wszystko to bardzo pięknie: według pańskich obliczeń załoga rakiety lecącej z dużą szybkością będzie wolniej się starzała, niż jej krewniacy na Ziemi czy na Marsie... Ale ja w to nie wierzę — zastrzegał się z uporem lekarz.

A dlaczego nie? — odpowiadał mu stale astronom z uś­miechem rozbawienia. — Istnieją przecież żelazne prawa mate­matyki, od których nie ma wyjątków.

Więc pan uważa, że organizm ludzki przystosuje się tak od razu do pańskiej matematyki? — irytował się nieraz Menne-val. — Ze podział komórek w tkankach ludzkich będzie prze­biegał wolniej, krew w żyłach krążyć będzie pomału, zwolni się rytm serca, przemiana materii odżywiająca i budująca wszystkie tkanki i tym podobne procesy?

Na tego rodzaju napastliwe pytania Duval zazwyczaj ruszał ramionami nie przestając spokojnie palić fajki.

Nie wiem, jak sobie to organizm urządzi, ale tyle wiem, że paradoks czasowy Einsteina stwierdzony został na zasadzie

doświadczeń już w połowie XX wieku — brzmiała zawsze taka sama odpowiedź astronoma.

Młodzież skłonna była brać te dyskusje od strony humory­stycznej.

Gerard, wyobraź sobie: ile trzeba by zabierać dla ciebie żywności, gdyby tak rok twego życia trwał... no, powiedzmy, trzy lata ziemskie — drażnił się Lucien z reporterem „Wieku Kosmicznego".

Wcale nie więcej, niż gdybym żył na Ziemi — odpo­wiadał Gerard z dobrodusznym uśmiechem. — Słyszałeś prze­cież, że wszystkie procesy życiowe przebiegałyby w tempie zwolnionym.

Czyli że Gerard trawiłby trzy razy wolniej niż na Ziemi — śmiał się Christian.

Ewa bardziej romantycznie patrzyła na cały ten problem.

To zupełnie jak w tej bajce, której bohaterem jest Rip van Winkle — mówiła rozmarzona. — Ludzie wracający po­wiedzmy z mgławicy Andromedy zużyliby na drogę powrotną chyba z pięćset lat, a postarzeliby się tylko o pięćdziesiąt lat ziemskich. Znalazłszy się na Ziemi znaleźliby zupełnie inny świat niż ten, z którego odjechali. Nie zastaliby nikogo z krew­nych czy przyjaciół przy życiu, nikt by ich nie znał, słowem:

czuliby się tak, jak ten nieszczęsny Rip van Winkle po prze­budzeniu się ze stuletniego snu. Taki powrót byłby dla nich na pewno żałosny...

Chłopcy oczywiście podkpiwali sobie z Ewy, że jest taka romantyczna, ale dzięki nim temat rozmowy przechodził zwykle na jakieś weselsze tory.

Kiedy kometa w drodze do Słońca weszła w pasmo plane­toid, sztab dowództwa rakiety zaczął żywić pewne obawy. Jak dotąd jądro komety miało bardzo rzadką atmosferę złożoną z gazów węglowodorowych, w której najdrobniejsze nawet me­teoryty spłonąć nie mogły. Tym bardziej więc teraz można było obawiać się zderzenia z jakąś planetoidą, nawet gdyby miała ona tylko kilometrowe rozmiary. Na szczęście jednak podróż przebiegała spokojnie, do zderzenia z żadnym większym ciałem niebieskim nie doszło. Raz tylko — a było to pod koniec siód­mego miesiąca ich pobytu na komecie Halleya — przeszli przez

większy rój meteorów. Część ich spadła na RM-12 jak grad, ale powłoka z tkaniny szklanej wyszła zwycięsko z tej nie­bieskiej kanonady. Przygoda ta obudziła wspomnienia o wy­nalazczym ochronnej tkaniny przeciwko meteorytom, czeskiej chemiczce, Vlasti Cervenko. Potem wspomnienia przeszły na krewnych i przyjaciół członków załogi. Co oni wszyscy robią, czy pamiętają jeszcze o nieobecnych, jak sobie tłumaczą na Zie­mi nagłe zamilknięcie rakiety? Długo jeszcze za przedmiot roz­mów służyły całe masy powiązanych z tym tematem rozmaitych domysłów i przypuszczeń.

W tydzień później — dnia dziesiątego grudnia — Laennec, który nieustannie próbował nawiązać z Ziemią połączenie ra­diowe, ogromnie podniecony wpadł do jadalni:

Słyszałem sygnały z Marsa! — wołał zdyszany już od drzwi.

Zbiegli się wszyscy wokół niego, zasypując go pytaniami.

Usłyszałem wyraźnie sygnał stacji na równiku i polece­nie słuchania, ale dalej już nic — tłumaczył radarzysta. — Zacząłem raz po raz nadawać nasz sygnał, ale nikt mi nie od­powiedział.

Na twarzach większości załogi pojawił się wyraz głębokiego zawodu, jeden tylko Gerard był optymistą. Twierdził, że kon­takt radiowy z Ziemią i z Marsem będzie coraz bardziej realny, w miarę jak będzie malała odległość komety od obu tych planet.

Duval z powątpiewaniem kręcił głową, co sprowokowało złośliwą uwagę pogodnego zazwyczaj reportera, że tak właśnie być musi zgodnie z żelaznymi prawami matematyki, na które sam Duval zawsze był gotów przysięgać. Teraz kometa znaj­duje się oczywiście poza zasięgiem stacji nadawczych na pla­netach i tylko przypadkiem, jak to się czasem zdarza, posły­szeli sygnał z Marsa. Ale kiedy znajdzie się już w zasięgu fal radarowych — czyli w odległości poniżej dwustu milionów ki­lometrów — na pewno uda się nawiązać łączność tak z Marsem, jak z Ziemią.

Pan zapomina o jednej rzeczy, przyjacielu — odpowie­dział mu Duval stanowczo — że jądro naszej komety nie ma żadnej, czy też lepiej powiedziawszy nie ma gazowej atmosfe­ry. Kiedy jednak znajdziemy się w takiej jak pan wspomniał

odległości od Ziemi, będziemy już tak blisko Słońca, że jego promieniowanie zacznie wydobywać ze szczelin głazów tworzą­cych jądro komety wszelkie możliwe węglowodory. I kometa uzyska wówczas osłonę gazową. Bardzo się obawiam, że osłona ta będzie równie mocno naelektryzowana, jak atmosfera ko­mety Speranskiego, w której jak pan wie, wszelkie nasze sygna­ły grzęzły beznadziejnie.

Duval miał jeszcze inne obawy, ale o nich wspomniał już tylko samemu Bertrandowi.

Być może wypadnie nam jeszcze nie jedno przeżyć, zanim opuścimy tę kometę — rzekł.

Ja też jestem tego zdania — zgodził się Bertrand. — Boję się, że te nasze skały nie będą się zachowywały tak spo­kojnie, kiedy Słońce zacznie wydobywać z nich gazy.

W jakiś czas później, pod koniec grudnia, na trzy dni przed terminem opuszczenia komety, spełniła się przepowiednia Ber­tranda. Załoga siedziała właśnie wieczorem przy kolacji zaba­wiając się rozmową, gdy nagle rakieta zaczęła się kołysać jak czółno na wzburzonych falach morza. To co było na stole zna­lazło się od razu na podłodze, mimo iż wszystkie przedmioty posiadały wkładki z substancji magnetycznych, zastępujących ciążenie, dodawane nawet do potraw i napojów. Wewnętrzne pole magnetyczne jadalni nie zdołało oprzeć się mechanicznym wstrząsom rakiety. Kto nie zdążył uchwycić się przyśrubowa­nego do podłogi mebla, padał bezwładnie. Daremnie zbici w kłąb ludzie próbowali się podnieść — udało im się to dopiero przy pomocy kolegów trzymających się solidnego oparcia.

Trzęsienie ziemi! — odezwały się zewsząd okrzyki. Uspokajający głos Bertranda przywrócił znowu ciszę.

Raczej trzęsienie komety — mruknął jakiś przytłumiony głos od dołu.

Mimo iż sytuacja nadal była poważna i wstrząsy rakiety, choć nieco łagodniejsze, nie ustawały, głos ten wywołał ogólny śmiech. Należał on do Gerarda, który zaraz na początku zjechał pod stół, gdzie konwulsyjnie przywarł do jego jednej nogi. Lucien i Christian pomogli mu się podnieść, jakkolwiek twier­dził, że bardzo mu tam dobrze, ponieważ większość potraw ze stołu wylądowała razem z nim pod stołem.

Do komory skafandrowej, możliwie szybko ubrać się i wszyscy na dwór! — zakomenderował spokojnie Bertrand.

Z jadalni wyszedł ostatni pomagając przejść innym. Do ko­mory skafandrowej niełatwo było się dostać, windy użyć się nie dało, a na wąskich schodkach mieściły się zaledwie dwie osoby obok siebie. Ostatecznie po rozmaitych tarapatach zna­leźli się wszyscy w komorze. Nakładanie skafandrów przy nie­ustannych wstrząsach sprawiało duże trudności, ale i te udało się pokonać.

Bertrand, opuszczając jako ostatni komorę i wchodząc na umocowaną na zewnątrz rakiety wiodącą na ziemię drabinkę, spojrzał na zegarek. Ze zdumieniem stwierdził, iż od pierwszego wstrząsu minęło wszystkiego dziewięć minut, chociaż jemu wy­dawało się, że trwało to już znacznie dłużej. „Jak zwykle przy wszystkich katastrofach" — pomyślał. Ale wnet się zreflekto­wał — to co zaszło, nie było jeszcze katastrofą. Nie doszło do najgorszego, do przewrócenia się rakiety. Były zapewne ja­kieś uszkodzenia wewnętrzne, ale ponieważ wszystkie aparaty i przyrządy, niezbędne do uruchomienia i lotu rakiety były umocowane, tworząc jedną całość z korpusem rakiety, szkody te nie mogły mieć decydującego znaczenia.

Proszę posuwać się bardzo powoli, trzymać się razem, nie rozpraszać się! — ostrzegał Bertrand stanąwszy wśród za­łogi.

Uwaga ta była na czasie i bardzo ważna w pozbawionej ciążenia przestrzeni komety. Trzeba było nieustannie pamiętać o każdym ruchu: chwilowa nieostrożność mogła zanieść czło­wieka na wielometrową odległość lub wysokość. Teraz jednak nie trzeba było nawet rozkazu Bertranda. Stanąwszy nogą na drgającej od nieustannych wstrząsów skale, ludzie zdrętwieli z wrażenia i stali jak by w ziemię wrośli. W niewielkiej odleg­łości może stu metrów bił ze skały w górę potężny słup światła. Wąski u dołu, w miarę jak rósł w górę rozszerzał się i skręcał na kształt olbrzymiej litery S. Splatały się w nim w jedną całość tysiące świetlistych wężyków wszystkich barw tęczy. — Słup ten był w nieustannym ruchu: zwężał się i rozszerzał, znikał i pojawiał się znowu, wirował ciągle tak, że trudno wprost było ścigać go wzrokiem.

Pierwszy otrząsnął się z osłupienia Laennec.

Już po naszej radiowej łączności — dosłyszał Bertrand jego ponurą uwagę. I te słowa przywróciły mu równowagę

zmąconą na chwilę widokiem fantastycznego zjawiska świetl­nego.

Trzymać się razem i wracać do rakiety. Startujemy na­tychmiast! — padł z jego ust rozkaz.

Członkowie załogi podzieleni na kilka grup wzięli się za ręce próbując utrzymać równowagę na chybocącej się ustawicz­nie skale. Teraz z wielkim trudem wracali powoli do rakiety, jedno po drugim wchodzili do przechylającej się coraz bardziej drabince znikając w czarnym otworze komory skafandrowej. Bertrand stojąc w szerokim rozkroku, by utrzymać równowagę, obserwował ich powrót.

Ostatecznie został sam. Odwrócił się jeszcze, by po raz ostatni rzucić spojrzenie na barwny, świetlisty słup, tak bardzo przypominający spiralną zorzę polarną na Ziemi. Powoli, wal­cząc nieustannie z rozdygotaną skałą, a pragnąc lepiej ocenić średnicę świetlnego słupa u podstawy, przesunął się nieco w bok. Tu już zaczynał się głęboki na kilkaset metrów krater.

Nagle słup świetlny zawirował szybko nad kraterem i z całą siłą wystrzelił znowu, sięgając znacznie wyżej niż dotąd. Gwał­towny wstrząs skały, towarzyszący tej eksplozji światła, rzucił Bertranda kilkadziesiąt metrów w bok. W ostatniej chwili zdołał uchwycić się występu skalnego tuż nad brzegiem kra­teru. Mróz przebiegł mu po skórze gdy zrozumiał, że o włos tylko uniknął stoczenia się w głębię. Już chciał rozpocząć po­wolny odwrót do rakiety, gdy nowy, niesłychanie intensywny blask oświetlił przepaść u jego stóp... i Bertrand na wąskim występie skalnym w ścianie krateru dostrzegł nieruchomą syl­wetkę leżącego na plecach człowieka.

Po numerze na hełmie zorientował się, że to Duval.

Bijące ze skały światło przygasło, krater pogrążył się zno­wu w głębokim cieniu. W ciemnościach błyskały tylko blado światełka sygnalizacyjne w hełmie Duvala — czerwone i nie­bieskie, znak, że brak mu już tlenu. Tym można było wytłu­maczyć omdlenie Duvala, Bertrand jednakże podejrzewał ra­czej skaleczenie i wstrząs mózgu.

Klęcząc zaciskał ręce na występie skalnym i nie spuszczał wzroku ze światełek w hełmie Duvala. Miał pełną świadomość, że każda sekunda posiada niesłychaną wartość dla leżącego obok bez pomocy człowieka. Kiedy do dwóch światełek dołączy się trzecie, białe, będzie to znak, że zapas tlenu został wyczer­pany i w parę sekund później człowiek umrze — o ile już teraz nie jest martwy skutkiem upadku, który oczywiście spo­wodował uszkodzenie aparatu tlenowego. Jeżeli Duval umrze — Nora będzie wolna. A jej przyjaźń dla dowódcy przerodzi się z czasem w miłość. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Nora zostanie jego żoną... Nikt nigdy się nie dowie, że przecież mógł uratować jej męża... Tylko on sam będzie o tym wiedział, sam będzie dźwigał koszmarne brzemię przez resztę lat życia...

I w tej sekundzie pojął bezgraniczną podłość takiego życia. Puścił zbawczy występ skalny i począł zsuwać się ku nieru­chomej postaci. Dygotał na całym ciele — wiedział, że to nie z obawy przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraża. Prag­nął tylko jednego: dopaść Duvala, zanim ukaże się białe świa­tełko. Wpijał palce w najdrobniejsze nierówności ściany skal­nej, ześlizgiwał się, chwilami schodzenie zamieniało się w spa­danie. Zawsze jednak w ostatniej chwili udało mu się uchwycić nogą czy ręką jakiś punkt oparcia. Wreszcie tuląc się do ściany stanął na wąskiej płaszczyźnie półki skalnej, gdzie obok ciała Duvala niewiele było miejsca.

Gdy wyszarpywał z plecaka zapasową butlę z tlenem, czuł ściekające po plecach strużki potu. W mętnym półmroku prze­paści raczej po omacku niż kierując się wzrokiem namacał z tyłu na hełmie Duvala wentyl. Próbował przykręcić do niego wylot butli tlenowej, lecz przeszkadzały mu grube rękawice. Nie ustawał w wysiłkach, ale raz po raz stwierdzał, że gwint nakrętki nie chwyta. Aż wreszcie się udało — zdobył się na odwagę i otworzył kran butli. Niebieskie światełko zgasło na­tychmiast, po chwili zgasło także i czerwone. Duval miał już zapas tlenu.

Po straszliwym wysiłku fizycznym i psychicznym nastąpiła reakcja: zrobiło mu się tak słabo, że niewiele brakowało, by zwalił się na nieruchome ciało kolegi. Ostatnim wysiłkiem woli obronił się przed omdleniem. Wyprostowawszy się wydobył

z plecaka cienki, mocny pasek, podniósł Duvala i szybko przy­wiązał go sobie na plecach. Rozumiał, że każda chwila jest droga, że udzielona Duvalowi pomoc wystarczy na czas krótki, ponieważ nie zdoła ona usunąć uszkodzenia w aparacie dostar­czającym tlen. Jeżeli nie przeniesie Duvala na czas do rakiety, dostarczony zapas tlenu wyczerpie się i Duval zginie.

Wzrok jego przyzwyczaił się już do panujących w kraterze ciemności, które tylko od czasu do czasu w słabym stopniu rozjaśniały krótkie, jaskrawe wybuchy wyzwalających się ga­zów. Bertrand wypatrzył wąski gzyms skalny, ciągnący się aż do brzegu krateru, i natychmiast zaczął się po nim wspinać w górę. Po raz pierwszy ocenił brak ciążenia — nie odczuwał prawie brzemienia na plecach, chwilami tylko przeszkadzało mu przy wspinaniu się po skale. Półka, na której znalazł Du­vala, nie mogła być daleko od brzegu krateru — obliczał od­ległość na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu metrów — a jednak chwilami miał uczucie, że droga ciągnie się bez końca, że nigdy już nie uda mu się dotrzeć do brzegu tej przepaści.

Aż wreszcie doczołgał się na sam skraj, obu rękami uchwy­cił się ostrego zrębu głazu, potem prawą ręką oparł się na gładkiej płaszczyźnie kamienia. Lecz kiedy przeciągał nogi przez ostrą krawędź skały — nagle uczuł wyraźny ból nad le­wym kolanem.

Niewiele się nad tym zastanawiał, był szczęśliwy, że na­reszcie wraz z kolegą wydostał się z przepaści. Zaraz jednak brzęczenie w uszach odezwało się ostrzegawczym sygnałem — dowód, że z jego skafandra ucieka tlen. Natychmiast skontro­lował skafander: w solidnym materiale widniało nad kolanem długie rozdarcie. Nie odwiązując Duvala, szybko lewą ręką za­cisnął brzegi materiału, prawą sięgnął do plecaka i wydobył uszczelniającą taśmę. W ciągu paru sekund uszkodzenie zostało zlikwidowane. Z uczuciem ulgi stwierdził, że brzęczenie w uszach ustało, że znów oddycha normalnie.

Czując ogromny ubytek sił z przerażeniem myślał, że nie zdoła przejść tych kilkuset kroków dzielących go od rakiety. A tymczasem wszystko zależało od pośpiechu: Duvalowi pewnie już znowu brak tlenu, chociaż niosąc go na plecach i nie widząc jego hełmu nie mógł tego sprawdzić. Z największym wysił-

kiem wyprostował się, postąpił parę kroków i... naraz jakieś czerwone i żółte światełka zatańczyły mu przed oczami, potem wszystko przesłoniła czarna mgła... Zatoczył się, bezwładnie rozrzucił ręce i runął zemdlony na ziemię, twarzą na skałę...

W tej samej chwili dostrzegł go La Brie, który ukazał się właśnie w drzwiach komory skafandrowej — zaniepokojony dłu­gą nieobecnością obu mężczyzn, wraz z Christianem wyszedł ich szukać. Skoczyli obaj ku nieruchomym postaciom; w chwilę później za wszystkimi zatrzasnęły się hermetyczne drzwi ko­mory.

W niecałe dziesięć minut potem Kerguelen, pamiętając ostat­ni rozkaz dowódcy w chwili powrotu załogi do rakiety, wystar­tował.

Co z nimi? — powtórzył podniecony Menneval pytanie Nory, która w godzinę po starcie przekazawszy nawigację me­chanikowi La Brie ogromnie zaniepokojona zeszła do kabiny szpitalnej. Zdawało się, że obaj mężczyźni śpią spokojnie, odetch­nęła więc z ulgą zanim jeszcze usłyszała odpowiedź lekarza. — Mężowi pani nic się nie stało... trochę niedotlenienia skutkiem chwilowego braku tlenu już się wyrównało, zanim jeszcze za­stosowaliśmy sztuczne oddychanie. Oczywiście tylko dzięki dość wczesnej interwencji dowódcy. Ma zwichnięte kolano, któ­re zaraz nastawię, a także wstrząs mózgu, stąd zresztą utrata przytomności. Temu jednak nie będę przeciwdziałał: im dłużej stan taki potrwa, tym dla niego lepiej. Prześpi parę godzin, parę dni będzie utykał na nogę, ale na tym cała przygoda się za­kończy.

A Bertrand?... — Nora z gestem zniecierpliwienia dopy­tywała się energicznie.

Z tym trochę gorzej — odparł Menneval powoli iż po­wagą.

Jak to? — protestowała zaskoczona. — Przecież La Brie mówił, że miał tylko lekko rozdartą skórę nad kolanem.

Tak... miał i ma w dalszym ciągu — potwierdził Menne­val. — Ale nich pani nie zapomina, że w ciągu tych paru se­kund, zanim uszczelnił skafander, na pewno coś się przedostało do krwi. Dostał wszelkie możliwe zastrzyki, lecz mimo to stale jest nieprzytomny. Zaczyna mi to nasuwać pewne obawy.

Cóż to mogło być takiego? Nie rozumiem... — rzuciła bardzo zaniepokojona.

Ale lekarz nie chciał przedłużać rozmowy.

Był tam cyjan i dwucyjan, trujące gazy wydobywające się, ze skał — wyjaśnił krótko. — Normalnie ich wniknięcie do krwiobiegu spowodowałoby szybką śmierć, ale Bertrand miał nadmiar tlenu, który automatycznie wyrównywał odtlenienie krwi, spowodowane przez oba gazy trujące. Nie mogę pani po­wiedzieć, jak sprawa z chorym potoczy się dalej. Pani daruje! — wymownym gestem zakończył rozmowę.

Nora raz jeszcze przebiegła spojrzeniem oba łóżka. Mąż jej leżąc oddychał spokojnie, policzki miał znów lekko zarumienio­ne. Ale twarz Bertranda była woskowo żółta, wykrzywiona wy­razem cierpienia, a oddech ledwie dostrzegalny... Z sercem ści­śniętym niepokojem wyszła z kabiny szpitalnej.

Skutkiem przedwczesnego startu Kerguelen, który po cho­rym dowódcy objął kierownictwo wyprawy, miał poważne kło­poty. Opuścili kometę Halleya trzy dni wcześniej niż planowali, a to przecież oznaczało znaczne zwiększenie zużycia materiałów napędowych dla utrzymania odpowiedniego kursu rakiety, nie biorąc nawet pod uwagę poprawek kursu w wypadku napotkania jakichś zabłąkanych ciał niebieskich.

W odległości dwudziestu milionów kilometrów udało się nawiązać łączność radiową z Ziemią. Po pierwszej wymianie de­pesz, pełnych obustronnych wybuchów radości, wywołanej od­nalezieniem RM-12, stacje ziemskie przejęły całkowicie nawi­gację rakiety. W jakiś czas później nadano z Ziemi wiadomość, że o ile rakieta będzie szła dalej po tym samym najkrótszym to­rze, będzie musiała w końcowym odcinku drogi przejść przez pięć wielkich rojów meteorów. Istniała co prawda możliwość wyminięcia ich, to jednak przedłużyłoby lot o cały tydzień, a na to nie pozwalały kończące się zapasy tlenu. Przy tym wszystkim rakieta w stosunku do Ziemi miała większą niż za­zwyczaj szybkość — czterdzieści dwa kilometry na sekundę, za­miast trzydziestu. Była to szybkość komety Halleya w chwili startu i szybkość tę rakieta zachowała. Zgodnie z wyliczeniami fakt ten oznaczał zwiększone zużycie energii do hamowania przy lądowaniu.

W tym czasie Bertrand odzyskał już przytomność, ale czuł się bardzo słaby i miewał częste ataki straszliwego bólu gło­wy, na które Menneval nic nie mógł poradzić. Mimo jego napo­mnień, by zachował absolutny spokój, Bertrand domagał się stałych meldunków o wszelkich szczegółach ich powrotu na Ziemię. Bardzo się kłopotał o właściwe sterowanie rakiety — uspokoił się wtedy dopiero, gdy Kerguelen zapewnił go, że Laen­nec potrafi prowadzić rakietę równie dobrze jak on sam. W owym pionierskim okresie lotów wielkich rakiet egzaminy z nawigacji i pilotowania rakiety obowiązujące były dla wszyst­kich członków załogi wyższych stopni. Bez egzaminów z obu tych działów nikt nie mógł otrzymać stopnia oficerskiego, mu­sieli go więc także składać Laennec i La Brie, obaj byli bowiem porucznikami — mimo iż ich zadania na pokładzie rakiety za­sadniczo były innego rodzaju.

W pewnej chwili, gdy bóle głowy osłabły nieco, Bertrand — wbrew wyraźnym zakazom lekarza — odbył naradę z Kerguele-nem co do dalszego przebiegu lotu. Przy naradzie tej był także obecny Duval, który po wypadku na komecie Halleya zupełnie już powrócił do zdrowia.

Nie starczy nam materiałów napędowych — mówił sła­bym głosem Bertrand z trudem starając się zebrać myśli.

Tak jest, dowódco — potwierdził pilot. — Znaczne ilości pochłoną te przeklęte roje meteorów, stale będą potrzebne zmia­ny kursu i poprawki. Niech pan nie zapomina, że sterowanie, rakiety przy pomocy dysz osiowych, jakie pan zastosował, tak­że zużywa znacznie więcej materiałów napędowych, niż normal­ne.

Bertrand tylko skinął głową. Gdzieś w mózgu jakby przez sen kołatała mu się uwaga Duvala, że tych rojów meteorów nie­stety nie da się zdmuchnąć z ich orbity, że są to resztki jakichś fatalnych komet... Ostry ból znów zaczynał wiercić w głębi czaszki. Obojętnie spoglądał na obu kolegów zawzięcie dyskutu­jących jakiś temat. Sterowanie rakiety... — ta myśl w tej chwili pochłaniała go bez reszty. To było jedyne wyjście z tragicznej sytuacji, ucieczka przed pewną śmiercią.

To ten miły, roztrzepany Gerard pierwszy podsunął mu ową myśl swą uwagą na temat dwóch śmigieł, którymi można by re­

gulować kierunek lotu uzbrojonych w penitynowe pasy ludzi. Z kolei myśl jego przeszła na doświadczenia Gerarda z kul­kami, które wbrew działaniu siły ciążenia unosiły się w po­wietrzu.

Nagle gwałtownym ruchem usiadł na łóżku. Obaj mężczyźni wystraszeni podbiegli do niego.

Nic się nie stało! — niecierpliwie machnął ręką. Siedzący dotąd spokojnie obok nich z książką w ręce Menne­val podniósł się, podszedł bliżej i kładąc palec na ustach su­rowo zabraniał mu mówić. Ale nie odezwał się ani słowem:

Bertrand miał tak władczą i nieprzystępną minę, że zabrakło mu odwagi.

Duval, proszę pana, przecież te meteory mają dodatni ładunek elektryczny, prawda? — odezwał się tak mocnym gło­sem, że Menneval osłupiał. Podszedł do łóżka, ujął go za rękę, by sprawdzić tętno, ale Bertrand stanowczo wyrwał mu rękę. — No, niechże pan odpowiada, tak czy nie? — powtórzył zniecierp­liwionym tonem pytanie.

Zaskoczony Duval zdobył się wreszcie na odpowiedź:

Naturalnie, że mają ładunki dodatnie, to przecież wiadomo od dawna. Wystawione są na nieustanne bombardowanie pro­mieni kosmicznych, a promienie kosmiczne to nie co innego, tyl-ko dodatnio naładowane jądra atomów wodoru, protony, o tym pan wie doskonale. Więc w meteorytach gromadzą się z czasem pochłaniane przez nie dodatnie ładunki protonów.

Dobrze — odpowiedział Bertrand wyraźnie bardzo zado­wolony. — A teraz: co się stanie, jeżeli na powierzchni szklanej, osłony rakiety, która jest dobrym izolatorem elektryczności, roz­postrzemy sieć elektryczną naładowaną dodatnio?...

Duval uderzył się pięścią w czoło.

To wprost sensacyjny pomysł, dowódco! — wołał z entuz­jazmem. — No naturalnie, że tak samo dodatnio naładowana sieć odegna meteoryty, co automatycznie wykluczy zderzenie. W dodatku trzeba będzie włączyć jeszcze elektronicznego ro­bota, który sam wyrówna odchylenie, powstałe podczas lotu skutkiem odpychania się rakiety i meteorytów. Fantastyczna myśl! I można ją będzie szybko zrealizować! Jak pan sobie ży­czy, ja mam to przygotować, czy też Kerguelen?

Obaj — odparł słabnącym głosem Bertrand opadając ciężko na łóżko. — Obliczenie nie będzie łatwe, niech pan Jeanowi pomoże!

Racja, dowódco — odezwał się rozważny Bretończyk — — pomysł jest w gruncie rzeczy taki prosty, że aż dziwne, iż nikt go wcześniej nie zastosował. Niech się pan na mnie za tę uwagę nie gniewa! — dodał szybko widząc, że Bertrand marszczy brwi.

Nie, Jean, nie gniewam się, uwaga pańska jest zupełnie słuszna — Bertrand mówił powoli i cicho. — Pewnie tę spra­wę rozważano już dawniej, ale wysnuto wniosek, że zastoso­wanie tego sposobu byłoby bardzo nieekonomiczne, powoduje bowiem duże zużycie energii z baterii penitynowych, że więc jest dużo praktyczniej wymijać meteory, a odchylenia w locie wyrównywać przy pomocy atomowych meteriałów napędo­wych. My natomiast mamy penityny aż za wiele... — nie do­kończył i obu rękami schwycił się za głowę. Nowy atak bólu ściskał głowę jakby kleszczami.

Bo Vernier w ataku szaleństwa kazał załadować jej znacznie więcej, niż było potrzeba — Duval jak zwykle w szor­stki sposób uzupełnił niedokończone zdanie.

Zrobimy tak, jak pan sobie życzy, dowódco — odpowie­dział Kerguelen po prostu.

Teraz naprawdę już dosyć wszelkich rozmów — interwe­niował Menneval. — Proszę zostawić pacjenta w spokoju! —, zakończył surowo. I schwyciwszy obu mężczyzn pod pachy pchnął ich ku drzwiom kabiny.

Kerguelen wychodząc pożegnał leżącego bezwładnie i jęczą­cego z bólu Bertranda, ten jednak nie odpowiedział ani słowem. Ale Duval schwyciwszy lekarza za rękę i pochyliwszy się do jego ucha spytał cicho lecz z naciskiem:

Jaki właściwie jest stan dowódcy? Doktorze Menneval, niechże mi pan powie, ale prawdę, całą prawdę.

Menneval spochmurniał, otrząsnął z siebie jego rękę.

Sytuacja jest poważna. Prawdopodobnie nie dowieziemy go żywego na Ziemię — odpowiedział.

Wychodzący właśnie Kerguelen dosłyszał jego słowa i przy­stanął zaskoczony.

Czyżby pan był zdania, iż tak nieznaczne zatrucie może być śmiertelne? I to w dodatku dziś, w wieku atomowym, kie­dy wiedza lekarska stoi na tak wysokim poziomie? — rzekł z niedowierzaniem.

Wiedza lekarska nie ma z tym nic wspólnego — zapro­testował z wielką pewnością siebie Menneval. — Jest na wy­sokim poziomie, ale na Ziemi, gdzie wszelkie środki są pod ręką, ale nie tutaj w rakiecie. Na Ziemi można by przeprowadzić całkowite wykrwawienie, wymianę krwi... Każdą kroplę zatru­tej można by zastąpić świeżą, zdrową krwią. W wypadku po­trzeby można by przeprowadzić transplantację całego mięśnia sercowego — to byłby drobiazg. Ale tu jesteśmy bezsilni, z po­stępującym zatruciem możemy walczyć tylko przy pomocy ogra­niczonej ilości świeżej krwi i środków chemicznych... Przegry­wamy więc na każdym kroku. Zatrucie sięga już mózgu, który jest źle ukrwiony, stąd te straszliwe bóle głowy Bertranda. Należy się spodziewać, że zatrucie obejmie powoli cały central­ny system nerwowy. A wtedy... — nie dokończył i bezradnie rozłożył ręce.

Ach, więc to tak! A wszystko to przeze mnie... — wy­szeptał Duval. — Jean, idziemy, trzeba wykonać rozkaz Ber­tranda! — i schwyciwszy za rękę ociągającego się Bretończyka, na którego twarzy malował się głęboki smutek, wyprowadził go z kabiny.

Kilka następnych dni wypełniła intensywna praca wszyst­kich wolnych rąk załogi. Dla Bertranda były to dni głębokiego — pod wpływem środków znieczulających — snu, przerywa­nego jednak od czasu do czasu atakami strasznego bólu głowy. Powoli wyzbył się wszelkiego zainteresowania otoczeniem. Na chwilę tylko przywołała go do rzeczywistości informacja Du-vala, że instalacja została zmontowana, a nawet już także wy­próbowana na pierwszym roju meteorów, przez który przelaty­wali. Okazało się, że funkcjonuje idealnie. Zgodnie z napływa­jącymi z Ziemi meldunkami co do położenia i gęstości rojów meteorów, Duval obliczył także w przybliżeniu ilość zaoszczę­dzanych w ten sposób materiałów napędowych. Była ona tak znaczna, że Kerguelen będzie mógł spokojnie wodować na Ocea­nie Spokojnym — o czym już powiadomiono stacje ziemskie.

Lecz ów moment jasnej świadomości Bertranda nie trwał długo. Znów powrócił uporczywy ból i długie godziny bezsen­ności — snu nie udało się już przywołać przy pomocy żadnych środków nasennych. Menneval stanowczo zabronił wszelkich odwiedzin, sam nieustannie czuwał u łoża chorego, walcząc nie­ustępliwie z postępującym zatruciem. Niecierpliwie liczył dni i godziny — lot dobiegał końca, już niecały dzień tylko dzielił ich od chwili lądowania. A wtedy sprowadzi do Bertranda naj­słynniejszych lekarzy całego świata, będzie miał do dyspozycji wszelkie możliwe środki ratunku. Może jednak ostatnia runda walki z tym straszliwym wrogiem będzie wygrana...

Bertrand przycichł na chwilę, w mrocznej kabinie zaległa cisza, sen zmógł zmęczonego paronocnym czuwaniem lekarza. Zdawało mu się, że tylko sekundę się zdrzemnął. Przenikliwy krzyk postawił go od razu na nogi: Bertrand siedział na łóżku — oczy wytrzeszczone, zęby zaciśnięte na brzegu kołdry, ję­czał... Menneval z przerażeniem patrzył na głębokie cienie w jego twarzy, na ostro rysujący się nos i kości, policzkowe.

Przegrałem — szepnął do siebie. Bertrand jakby go zrozumiał: nagle podniósł na niego oczy, w których taiło się jakieś dziwne spojrzenie.

Doktorze, niech mi pan powie: czy człowiek wieku ato­mowego musi tak cierpieć, jak ja cierpię? — mówił rwącym się głosem, a tak cicho, że Menneval domyślał się raczej, co chciał powiedzieć.

Nie będzie pan już cierpiał... — odparł spokojnie, opa­nowując się całym wysiłkiem woli. — Dam panu do wypicia coś, po czym wszelkie bóle ustaną...

W oczach Bertranda pojawił się błysk zrozumienia.

Dziękuję panu, doktorze — rzekł próbując podać mu zniekształconą skurczem bólu rękę.

Menneval starannie odmierzył z małej buteleczki z rubino-woczerwonym płynem dwanaście kropli, zmieszał je z zimną wodą mineralną. Delikatnie uniósł głowę Bertranda i przytknął do ust naczynie z płynem. Bertrand wypił chciwie — zeschnię­te usta z rozkoszą wchłaniały chłodny, kojący napój. Reakcja udręczonych straszliwym cierpieniem nerwów nastąpiła natych­miast — niezmierne uczucie ulgi zalało go rozkoszną falą, ciało

przestało cierpieć. Nie czuł już nawet, że Menneval delikatnie ułożył go znów na łóżku.

...Z pełnym podniecenia uśmiechem wsiadał do starego Con-vaira, miał odbyć próbny lot przez Atlantyk. Obowiązkowe ćwiczenia w szkole pilotażu: dawne samoloty benzynowe z XX wieku, które mogły się zdobyć zaledwie na trzysta mil na go­dzinę. Ciekawe, przypadkiem usiadł w fotelu przy zapasowym wyjściu z samolotu. Tabliczka z napisem Emergency exit, pod nią w oszklonej szafeczce przycisk. W wypadku najwyższego niebezpieczeństwa szybkę należy rozbić, nacisnąć przycisk, a wtedy część ściany samolotu odchyli się, jak klapa zapadni. Trzeba wyjść na skrzydło, a przy odrobinie szczęścia i zręcz­ności można włożyć i napełnić powietrzem pneumatyczną ka­mizelkę ratunkową —zanim jeszcze samolot zwali się w głębię bezdennego morza...

...Z uśmiechem szczęścia Bertrand wpatrywał się przez okien­ko samolotu w wygwieżdżone niebo. Minęli już dawno stary port lotniczy w Shannon, pod maszyną szumiały niewidoczne fale Atlantyku, cztery motory Convaira dudniły głębokim ba­sem. Naraz zaczął się w nie włączać jakiś inny ton, spływał z ich dźwiękiem w jednolitą melodię. Początkowo go to drażni­ło, wyczuwał obce dźwięki — przecież nie tak powinien grać samolotowy motor spalinowy — ale później melodia schwyciła go za serce. Stara pieśń francuska, Le chateau de mes reves... Tak niedawno ją słyszał, śpiewała ją grupa młodych chłopców i dziewcząt, a on wraz z nimi, na wycieczce w lesie, w Saint--Nom-la Breteche... Nie, to chyba było gdzie indziej. Naraz me­lodia przeszła w kryształowo czysty ton ksylofonu. Powódź światła zalała rozgwieżdżone niebo. Na dansingu znów zabrzmia­ła stara pieśń. A on sam w niebieskim mundurze ze złotymi dystynkcjami porucznika lotnictwa tańczy z czarnowłosą Marią Anną... Żywy dźwięk ksylofonu cichł powoli, przygasał, dawno już ucichły motory Convaira... Czarna noc zagarnęła wszystko w kojące, miękkie ramiona...

Do kabiny cichutko weszła Nora. Bertrand nie mógł jej widzieć, bo zasłaniała ją postać doktora — lecz gdyby tej prze­szkody nie było, nie zobaczyłby jej także...

Menneval odwrócił się gwałtownie — w oczach jego wyczy-

tała całą prawdę. Powieki jej zatrzepotały, z trudem hamowała cisnące się do oczu łzy.

Lepiej niech pani odejdzie, pani Noro — rzekł Menneval ze smutkiem.

Bez słowa zawróciła do wyjścia. Przystanęła w progu i z ręką na klamce odwróciła się — nie zobaczyła już Bertranda: doktor Menneval zastawił łóżko parawanem, a zrobił to tak delikatnie i cicho, że nie dosłyszała nawet szelestu. Drzwi za Norą zamknę­ły się bezgłośnie.

Menneval odrętwiały i głęboko zamyślony stał obok parawa­nu. Cichy szelest otwieranych drzwi przywołał go do rzeczywi­stości. Odwrócił się zirytowany, ale gdy spostrzegł Ewę, twarz jego od razu złagodniała.

Przyszłam zastąpić pana, doktorze, nie spał pan już kilka nocy — mówiła szeptem dziewczyna.

Wyciągnął ku niej rękę odmownym gestem.

Idź połóż się spokojnie, Ewuniu — powiedział bardzo łagodnym tonem. — Już nie potrzeba, by ktokolwiek czuwał przy dowódcy!



Wyszukiwarka