A.J. Quinnell
CISZA
Siege of Silence
Tłumaczyli
Jan Zakrzewski
i
Ewa Krasnodebska
Wydanie oryginalne: 1986
Wydanie polskie: 1995
Nie jestem ani Jankesem, ani Latynosem.
Autor
Prolog
Peabody
San Carlo
Gdy przekraczam próg salonu, natychmiast wyczuwam niemalże namacalną wrogość, która promieniuje i parzy. Dla mnie – wcale przyjemne uczucie.
Jaskrawą jasność zapewniają dwa monstrualnej wielkości świeczniki. Salon jest wypełniony ludźmi i zapachami. Zapachy się łączą: dym z papierosów, perfumy, pot. Uderza mnogość mundurów, orderów, długich sukien i brylantów. Są także wizytowe ciemne garnitury. Wypucowane noski butów. W sumie: zwykłe znamiona dyplomatycznego przyjęcia, tym razem wzbogaconego aurą nienawiści.
Zbliża się ambasador Wenezueli. Jego pulchny tors przecina na ukos czerwona szarfa; wyciąga dłoń, do ust ma przyklejony regulaminowy uśmiech, który w każdej chwili można oderwać niczym plaster.
– Witam, ekscelencjo! Jakże miło z pańskiej strony, że pan przyszedł. Prawdziwy zaszczyt...
Jego uścisk dłoni jest wilgotny. Odwzajemniam się rytualną formułą:
– Dziękuję, ekscelencjo. Składam gratulacje z okazji uroczystego dnia... Proszę mi wybaczyć tak późne przybycie, ale, rozumie pan, praca...
Ambasador niemalże radośnie potakuje głową. Moje spóźnienie jest mile widziane.
– Trudno, trudno – mówi. – Na szczęście pańska ambasada jest dobrze reprezentowana.
Ta informacja wcale mnie nie dziwi. W odróżnieniu od większości dyplomatów mój personel jest zawsze gotów przebiec nawet boso kilometr po tłuczonym szkle wobec perspektywy nielimitowanej ilości bezpłatnego szampana. Kątem oka dostrzegam Deana Bowmana z żoną, stojących w towarzystwie Arnolda Tesslera, Martina Kerra i attache wojskowego Argentyny. Bowman trzyma w jednej ręce kieliszek szampana i cienkie dymiące cygaro, w drugiej talerz z górą kanapek z wędzonym łososiem. Z pewnością przygotowuje swój popisowy numer jednoczesnego palenia, picia, jedzenia i prowadzenia ożywionej rozmowy.
Zbliża się kelner z kielichami szampana na srebrnej tacy. Biorę jeden z nich.
– Czekaliśmy... – odzywa się ambasador przymilnie. – Zechce pan?
– Ależ oczywiście.
Robię parę kroków, jakby wnosząc ze sobą ciszę. Jestem głównym celem niechętnych spojrzeń. Chociaż niektóre z nich są tylko ciekawe. Jeśli obecni myślą, że coś im powiem, to czeka ich rozczarowanie. Unoszę kielich i patrzę na ambasadora. Prostuje się i wypina pierś. Wygląda prześmiesznie.
– Ekscelencjo! – Lekkim skinieniem głowy pozdrawiam truposzowatą sylwetkę w rogu salonu. – Panie ministrze spraw zagranicznych, panie i panowie, z okazji narodowego święta Wenezueli pragnę wznieść toast na cześć prezydenta Lusinchi! – Tylko tyle mówię, podnoszę wysoko kielich, słyszę szmerek aprobaty dla intencji mojego toastu, mruczę wraz z chórem obecnych “Niech żyje prezydent Lusinchi!”, maczam usta w szampanie. Uświadamiam sobie, że zbliża się ambasador Kolumbii. Raczej to wywąchuję, niż widzę. Kolumbijskiego ambasadora dopadły dwa przekleństwa: głupoty i cuchnącego oddechu. Podchodzę szybko do sięgającego ziemi okna. Nie muszę się przeciskać. Wszyscy się rozstępują, jakbym był nosicielem wirusa morowej zarazy.
Okno jest szeroko otwarte, więc wychodzę na taras, gdzie powietrze jest słodkie od zapachu jaśminu i bugenwilli. Rośliny nie mają cuchnących oddechów. Chociaż to nieprawda. A te cuchnące owoce, które pałaszują mieszkańcy Malezji? Duriany! Podobno przysparzają męskości. Niech będzie, rośliny mogą cuchnąć, ale przynajmniej nie gadają.
Ambasadorowi Wenezueli zazdroszczę jedynie ogrodu. Wyłożone wielkimi płytami kamiennymi ścieżki wiją się między klombami tropikalnych roślin i kwiatów, które wraz z sięgającymi nieba palmami tworzą w świetle umieszczonych na murze reflektorów tajemniczy bajkowy krajobraz. Jakiś cień w mroku przeistacza się nagle w umundurowanego strażnika wędrującego alejką, z przewieszonym przez ramię pistoletem maszynowym Uzi. Strażnik symbolizuje sytuację w San Carlo: gwałt w raju! Zupełnie jakby całe to rajskie piękno tropiku było grządką w szklarni umożliwiającej szybszy wzrost rośliny nienawiści.
Słyszę szmer rozmów za plecami, brzęk kieliszków, hałaśliwy śmiech brytyjskiego ambasadora, który należy do kategorii ludzi szczerze bawiących się wyłącznie własnymi dowcipami.
– Słyszałem, że najchętniej pija pan szkocką, ekscelencjo? – dobiega mnie głos ambasadora Wenezueli.
Odwracam się i z wyciągniętej dłoni biorę szklankę whisky oddając w zamian mojego szampana.
– Czy przeszkodziłem panu? – pyta.
– Ależ nie. Po prostu umknąłem tu od hałaśliwego gwaru.
– Chce pan powiedzieć, że uciekł pan przed serdecznościami naszego kolumbijskiego kolegi. – Uśmiechnął się konspiracyjnie. – W samej rzeczy... potrafi on po mistrzowsku nudzić, zanudza naśmierć. Jednakże... – teatralne westchnienie – obaj jesteśmy zaprawionymi w bojach dyplomatami i umiemy to znosić. Od wewnątrz zamykamy uszy i od czasu do czasu, w regularnych odstępach potakujemy... no i uśmiechamy się w odpowiednich momentach.
Oczekiwał jakiejś odpowiedzi, reakcji z mojej strony, jednakże nie byłem w nastroju do czczej gadaniny. Wzruszyłem tylko ramionami mając nadzieję, że Wenezuelczyk sobie pójdzie. Rozczarował mnie. Pozostał.
– Chciałem na osobności zamienić z panem parę słów, ekscelencjo. Otrzymałem dziś wieczorem niepokojącą wiadomość – powiedział. – Plotkę – dodał.
– Ooo?
– Że zamierza pan podobno odesłać do Stanów członków rodzin i zbędny personel pomocniczy.
Ogarnia mnie wściekłość. Niech ich wszyscy diabli! Żeby im powykręcało te bezużyteczne rozszwargotane gęby. Ambasador patrzy na mnie z niepokojem w oczach, a we mnie się gotuje. I co najgorsze, zdaję sobie sprawę, że można to odczytać z mojej twarzy. Ambasador odzywa się teraz głosem pełnym pokory:
– Pan wie, jak to jest, ekscelencjo. Żyjemy w malutkim akwarium, wszystkie rybki się znają... Zawsze tak jest.
Wenezuelczyk ma rację. Zawsze tak jest. Przebieg poufnej południowej narady w ambasadzie, wieczorem jest znany już wszystkim innym ambasadom w mieście i agencjom rządowym. To plotkujące żony. Dyplomaci oczywiście powtarzają wszystko w zaufaniu swoim paniom, a to jest niemal równoznaczne z rozplakatowaniem wiadomości na murach domów.
Zwracam się więc do ambasadora zimno i oficjalnie:
– Niech pan zrozumie, ekscelencjo, że jestem tu ambasadorem dopiero od tygodnia. Jest rzeczą naturalną, że odbywałem rozmowy z radcami ambasady, z kierownictwem Misji Pomocy Wojskowej i Służby Ochrony. Rozpatrywałem wszystkie aspekty sytuacji i muszę zastanawiać się nad wszystkimi możliwymi opcjami. Do chwili obecnej nie podjąłem żadnej ostatecznej decyzji co do ewentualnej ewakuacji. Jest więc dokładnie tak, jak pan to określił: mamy do czynienia z plotką.
– Rozumiem. Czy mogę coś powiedzieć nie jako dyplomata...? To znaczy, czy mogę panu powiedzieć coś otwarcie?
– Oczywiście.
Za plecami słyszę kolejny wybuch hałaśliwego śmiechu. Wenezuelczyk ujmuje mnie pod ramię.
– Może pospacerujemy w ogrodzie?
Sprowadza mnie po schodach na ścieżkę, przez cały czas trzymając pod ramię. Nienawidzę, kiedy mnie ktoś dotyka, więc w końcu nieco brutalnie się wyswobadzam. Idziemy obok siebie pod rzucającymi głęboki cień drzewami.
– Jest pan człowiekiem bardzo doświadczonym i doskonale poinformowanym, señor Peabody. Nawet pański hiszpański jest muzyką dla moich uszu w kraju, gdzie mowę Cervantesa poddano torturom. Opanował pan ten język w stopniu rzadkim, jeśli idzie o Amerykanów.
– Miał pan nie mówić jak dyplomata – zauważam.
Nie stracił kontenansu. W mroku widzę jego wyszczerzone w uśmiechu zęby.
– I nie będę. To była moja osobista szczera obserwacja. Ale do rzeczy: mimo pańskiego doświadczenia i długich lat w służbie dyplomatycznej... Chyba się nie mylę sądząc, że po raz pierwszy jest pan szefem placówki?
– Nie myli się pan.
– Ja natomiast jestem już ambasadorem od ponad dwudziestu lat, chociaż obecnie wylądowałem w takiej dziurze jak San Carlo. – Spojrzał na mnie z ukosa, jakby spodziewał się wyrazów współczucia. Nie otrzymawszy ich, ciągnął dalej: – Jako dziekan miejscowego korpusu dyplomatycznego uważam za swój niepisany obowiązek i przywilej udzielanie rad nowym ambasadorom... zwłaszcza w sprawach dotyczących naszej pokaźnej dyplomatycznej rodziny.
Odpowiadam głosem, w którym brzmi nuta ostrzegawcza:
– I obecnie ma pan zamiar udzielić mi rady, o którą nie prosiłem?
– Ach nie, señor Peabody. Pragnę jedynie wskazać panu skutki, jakie mogłaby przynieść decyzja ewakuacji rodzin.
– Już powiedziałem, że jest to tylko jedna z wielu opcji – zauważam sucho.
– No właśnie. I to, co chcę powiedzieć, może mieć wpływ na wybór opcji. Decyzja ewakuacji rodzin i części personelu może mieć trzy konsekwencje. Pierwszą jest podjęcie podobnych decyzji w pozostałych ambasadach. Pan wie, że rzucona ze szczytu garść śniegu może wywołać lawinę. Każdy przecież wie, że pański rząd wspiera tutejszy reżim... – Nagle urwał. – Ach, już wszystko rozumiem! Czy o to chodzi? Wypuszcza pan balon. Tak to się nazywa? A może latawca! Chce pan pokazać swoim kongresmanom, że sytuacja jest tutaj tak napięta, że potrzeba zwiększyć pomoc i oni muszą to uchwalić?
Jezu drogi! Co za przebiegły, nędzny rajfur. Przygląda mi się teraz uważnie. Wiem dobrze, co go gryzie. Jeśli postanowię odesłać rodziny, to Włosi zrobią to samo i wówczas żona ich pierwszego sekretarza będzie musiała wrócić do Rzymu, a tym samym skończy się jej romans z tym prosiakowatym głupcem. Chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia, to wszyscy pływamy przecież w tym samym akwarium. Wiem doskonale, co się tu dzieje, kto i z kim.
– Nie ma pan racji, drogi ambasadorze. Decyzja, którą podejmę, będzie motywowana wyłącznie sprawą bezpieczeństwa osobistego rodzin i personelu.
Wenezuelczyk jest rozczarowany. Wznawia spacer i swój wykład:
– Drugą konsekwencją decyzji o ewakuacji byłoby osłabienie ducha miejscowej władzy... rządu i Gwardii Narodowej... a także w kołach biznesu. Spowodowałoby to przyspieszenie tempa ucieczki kapitału. No i trzecia konsekwencja: podjęcie decyzji ewakuacji byłoby odebrane przez chamarystów jako sygnał, zachęta...
Tak spacerując dochodzimy do zakrętu, za którym natykamy się na strażnika ochrony – upiorny osobnik w pseudo-wojskowym mundurze staje z boku, żeby na przepuścić, wypręża się, jakby miał zamiar oddawać wojskowe honory.
– Jest rzeczą dość istotną – kontynuuje mój Wenezuelczyk – iż oprócz pana żaden z szefów misji dyplomatycznych nie myśli poważnie o konieczności ewakuowania kogokolwiek. Wszyscy są zdania, że władze doskonale panują nad sytuacją... przy amerykańskiej pomocy, rzecz jasna.
Kciukiem wskazuję przez ramię za siebie.
– Uzbrojeni strażnicy. Dzień i noc. Trudno to nazwać normalną sytuacją. Zapomina pan też, że my Amerykanie, stanowimy główny cel, jesteśmy najbardziej zagrożeni. Zdaję sobie w pełni sprawę ze wszystkich konsekwencji, jakie może mieć moja ewentualna decyzja ewakuacji rodzin. Wytknął mi pan, że jest to moja pierwsza placówka, którą kieruję... ale warto wiedzieć, że byłem pracownikiem ambasady w Hawanie w styczniu 1959 roku.
– Ooo? Ale jest chyba jakaś różnica między sytuacją tam, wówczas, i tutaj teraz?
– Oczywiście. Są jednak także bardzo niepokojące podobieństwa przypominające sytuację w Nikaragui.
Ogrodowa ścieżka skręca ku światłom rezydencji. Zaczynają dochodzić słabe dźwięki muzyki.
– Rozumiem señor. Przy tej całej wielkiej amerykańskiej pomocy i dzięki obficie reprezentowanym amerykańskim służbom specjalnym jest pan z pewnością lepiej, dogłębniej poinformowany, niż pozostali ambasadorzy.
Czyżbym wyczuwał protekcjonalność w jego głosie? Ten człowiek to większy głupiec, niż przypuszczałem. Nie dostrzega nic poza ogrodzeniem własnej rezydencji i sprawami dotyczącymi jego własnych interesów i przyjemności. Mam go po dziurki w nosie.
– Trafił pan w dziesiątkę, drogi panie ambasadorze... to też wszystkie decyzje będę podejmował właśnie na bazie tych informacji. A jeśli podejmę decyzję, która pana tak interesuje, to będzie pan pierwszym, któremu o tym powiem. Przed wszystkimi innymi. Kurtuazja tego wymaga. Nie wydamy żadnego komunikatu... spokojne, stopniowe odsyłanie zbędnego w obecnej sytuacji personelu.
Stoimy teraz na ścieżce twarzą w twarz. Jestem od niego o głowę wyższy. Stracił nieco kontenans, przegrał w słownym fechtunku. Nieco spocona twarz ma zły wyraz człowieka obrażonego. Otwiera usta, żeby dalej argumentować, ale ja mam już tego dość. Nachylam się nisko i ucinam:
– I jeszcze jedno, ekscelencjo, chociaż jestem tu zaledwie od tygodnia i daleko mi do rangi dziekana korpusu, pozwoli pan, że dam mu radę. Pański doradca ekonomiczny, señor Borg, jest głównym dostawcą marihuany i kokainy dla tutejszej kolonii dyplomatycznej. Zwykła kurtuazja nakazuje mi wierzyć, że nie jest pan tego świadom. Niemniej działalność pana Borga jest plamą na pańskiej reputacji, reputacji pańskiej ambasady i pańskiego kraju. Radzę więc, aby pan coś w tej sprawie zrobił. A teraz dziękuję za miłą pogawędkę i do widzenia!
Odchodzę pozostawiając Wenezuelczyka na ścieżce. Stoi jak wryty. Jestem z siebie zadowolony, chociaż nie uczyniłem nic, aby poprawić stosunki amerykańsko-wenezuelskie. Ale to już należy do obowiązków naszego ambasadora w Caracas. Niech zapracuje na swoją skromną pensję.
1
Jorge
Hawana
Czas nie powinien mieć dla mnie znaczenia. Jestem Latynosem podobnie jak mój ojciec, dziadek i pradziadek. Chyba jedynie krew mojej szkockiej matki powoduje, że jestem z zasady niecierpliwy.
Raz jeszcze spoglądam na zegarek. Brakuje tylko pięciu minut do drugiej. Kobieta przygląda mi się. Miło się uśmiecha i wraca do pracy. Praca ta polega na przeglądaniu, kartka po kartce, stosu zagranicznych gazet i zaznaczaniu od czasu do czasu wybranego fragmentu czarnym pisakiem. Jest lingwistką, zna większość europejskich języków. Wybrane przez nią fragmenty będą w nocy przetłumaczone i Fidel zapozna się z ich treścią podczas śniadania. Kobieta nie jest ponętna, nie jest przystojna. W oczy rzuca się wielkie czoło i olbrzymi nos. Ma zbyt krótką szyję i nazbyt szerokie, nietoperzowate ramiona. Ale jest bardzo inteligentna. Ciekawe, czy chciałaby zamienić inteligencję na urodę. Oczywiście, że chciałaby. Głupcy nigdy nie dostrzegają własnej głupoty. Ludzie piękni nigdy nie przestają radować się, że zwracają uwagę innych. Jednakże apogeum radości przeżywa się tylko wtedy, gdy uroda łączy się z inteligencją. Jest nas takich bardzo niewielu. Rozglądam się po pokoju. Pod przeciwległą ścianą siedzi i czeka także Gomez z rolnictwa. Cierpliwie czyta jakieś pismo.
Znowu spoglądam na zegarek. Jest dokładnie druga. Nagle podejmuję decyzję i wstaję. Kobieta za biurkiem podnosi głowę. W oczach ma pytanie.
– Proszę mu powiedzieć, że będę w moim gabinecie. Mam dużo pracy.
Kiedy już jestem przy drzwiach, kobieta, skonsternowana i zdumiona, zdobywa się na jedno słowo:
– Ale...?
Niemalże ocieram się o strażników ochrony i pędzę do windy, która właśnie stoi otworem. Gdy zasuwają się drzwi windy, widzę martwe spojrzenia ochroniarzy.
Już mijam biurko ochrony przy głównym wejściu na parterze, kiedy dzwoni telefon. Staję, strażnik podnosi słuchawkę, słucha, kieruje wzrok na mnie. Nie odkładając słuchawki wskazuje palcem ku górze.
– ON czeka na was, towarzyszu Calderon!
Wracając na górę analizuję moje postępowanie. Czy posunąłem się za daleko? Wścieknie się? Z jego gabinetu wychodzą Moncada, Perez, Valdez i kilku innych funkcjonariuszy. Są wyraźnie przestraszeni, ale witają mnie z szacunkiem. Sekretarka stoi przy biurku. Wskazuje mi otwarte drzwi gabinetu. W jej oczach dostrzegam współczucie. Przekraczam próg i już wiem, że posunąłem się za daleko. Fidel siedzi za olbrzymim biurkiem. Powietrze jest ciężkie zarówno w przenośni jak i od dymu cygara. Twarz Fidela i jego postawa wyrażają zniecierpliwienie i wściekłość. Zaczyna bez wstępów:
– Kazałem ci czekać obok na wezwanie, a tyś sobie wyszedł. To jest impertynencja! To jest brak szacunku wobec mnie!
Znam dobrze mojego szefa i wiem, jaka pozostaje mi obrona.
– Nie, compañero, to wy nie okazujecie mi szacunku.
Fidel prostuje się w fotelu, głucho uderza pięściami w blat biurka. Zaraz nastąpi wybuch. Widziałem jego podobne zachowanie wobec innych. Widziałem, jak się to kończyło. Podnieca mnie ryzyko, na które się odważyłem. Ryzyko zawsze mnie podnieca. W chwilach największego zagrożenia przypominam sobie zawsze ostatni egzamin na wydziale prawa. Wspomnienie trwa zaledwie milisekundę. W wieczór poprzedzający ostateczny pisemny egzamin powrócił z Angoli mój szkolny przyjaciel. Wrócił do Hawany po spełnieniu obowiązku walki o tamtejszą rewolucję. Rano miał wyjechać na północ, do rodziny. Poszliśmy na drinka, co wkrótce zamieniło się w wielkie pijaństwo. Poszedłem na egzamin nie zmrużywszy w nocy oka i jeszcze po części pijany. Przez dwie i pół godziny wpatrywałem się tępo w pytania, nie rozumiejąc ich treści. Kiedy się wreszcie otrząsnąłem i mój umysł zaczął funkcjonować, pozostało mi zaledwie pół godziny. Ponieważ było to zbyt mało, bym zdążył odpowiedzieć na pytania, napisałem list do przewodniczącego komisji egzaminacyjnej. W liście wyjaśniłem mój stan i okoliczności. Przedstawiłem też tezę obrony: właściwie powitanie powracającego na łono ojczyzny przyjaciela i patrioty, który ryzykował życiem w obronie rewolucji, jest znacznie ważniejsze od egoistycznych pragnień uzyskania dyplomu prawnika. Mój wywód był tak błyskotliwy, że dano mi dyplom.
Obecnie będę musiał zdobyć się na podobną błyskotliwość, jeśli zamierzam wygasić tlący się w głowie Fidela lont. Odzywam się więc z kamiennym spokojem:
– Dwudziestego szóstego lipca 1969 roku, jako trzynastoletni chłopak po raz pierwszy słuchałem waszego przemówienia, compañero, upamiętniającego natarcie na koszary Moncada. Przemówienie trwało cztery godziny. Podczas tych czterech godzin stałem się rewolucjonistą. Tematem przemówienia była rewolucyjna ciągłość. Zapamiętałem dokładnie prawie każde zdanie. Kilka z nich przytoczę teraz:“Musimy się uczyć na błędach innych, musimy czerpać ze wszystkich socjalistycznych rewolucji w przeszłości. Francuskiej, rosyjskiej, chińskiej. Najgorszym błędem byłoby dopuszczenie do bałwochwalstwa biurokracji, do czczenia przywódcy i jego funkcjonariuszy. Rewolucja to cały naród. Naród jest panem”.
Lont zaczyna mniej iskrzyć, pali się wolniej. Tłumiony gniew Fidela zamienia się w ciekawość. Mówię dalej, podniecony własnym lękiem:
– Znaczenie ma każda godzina, każda minuta, każda sekunda. To są wasze własne słowa, compañero, wypowiedziane dokładnie w cztery lata później podczas innego wiecu. “Utrata choćby sekundy jest plamą na honorze sprawy, o którą walczymy”.
Fidel patrzy na mnie jak ropucha, która wystawiła łeb z kąpieli. Pozostaje mi tylko brnąć dalej:
– Mój gabinet znajduje się o dziesięć minut drogi stąd. Jak wam dobrze wiadomo, jestem pogrążony o uszy w sprawie Cubelasa. Otrzymałem wezwanie, by tu przyjść, przed dwiema godzinami. I od chwili opuszczenia gabinetu zmarnowałem siedem tysięcy dwieście sekund. – Palcem wskazuję na stos papierów na biurku Fidela. – W ciągu dziesięciu minut potrzebnych na wezwanie mnie tutaj, moglibyście przez sześćset sekund pracować nad tymi dokumentami. – Wskazuję na drzwi za sobą. – Gomez czeka w sekretariacie już od ponad godziny. On również pracuje z oddaniem dla rewolucji.
Fidel pociąga cygaro i wypuszcza gęsty dym prosto na mnie. Jego głos ma brzmienie przetaczającej się burzy:
– Cytowałeś moje prawdziwe słowa?
– Nie wiem. Ale jeśli nie, to tak czy inaczej powinniście je byli wypowiedzieć.
Słyszę bulgotanie. Wreszcie Fidel wydaje odgłos podobny do prychania i parskania starej lokomotywy usiłującej ruszyć ze składem wagonów. Czuję odprężenie. Fidel śmieje się.
Końcem cygara wskazuje krzesło. Siadam. Przez długi czas patrzy na mnie z wyraźnym niesmakiem. Przygląda się mojemu ubraniu, długim włosom, twarzy. Nie odwracam od niego wzroku, patrzę mu prosto w oczy. Wkrótce skończy sześćdziesiąt lat, ale na to nie wygląda. Wiek zdradzają tylko siwe włosy kędzierzawej brody. Oczy ma zmęczone, ale one zawsze są zmęczone z wyjątkiem chwil, kiedy wygłasza mowę i wpada w oracyjny trans. Wiem, co daje mu przewagę nad innymi. I władzę. Wiem to doskonale, ponieważ dokładnie to samo i mnie daje przewagę. Fidel jest przede wszystkim marzycielem, potem dopiero spontanicznym aktywistą i wreszcie hazardzistą. Uwielbia ryzyko. Ryzyko jest dla niego wszystkim. I właśnie ta kombinacja marzeń, działania i ryzyka stanowi materię życia i władzy. Przyciąga to innych jak magnes, przyciąga zarówno mężczyzn jak i kobiety, zwłaszcza kobiety. Niektórzy nazywają to osobowością, ja nazywam “istotą”, esencją życia. Niewielu ją posiada.
Wreszcie Fidel wzdycha, dusi cygaro w popielniczce i oświadcza:
– Na rewolucjonistę to ty nie wyglądasz, Jorge. Jesteś raczej przykładem osobnika, jakiego miał na myśli Lenin, kiedy mówił o wypaleniu robactwa i pijawek.
Nim mogę coś odpowiedzieć, naciska dzwonek na biurku i mówi: – Powiedz Gomezowi, Mario, żeby wrócił do siebie. Wezwę go, kiedy mi będzie potrzebny. – Kolejne głośne westchnienie. – I powiedz mu, że jest mi bardzo przykro, że tyle czasu czekał.
Wstaje od biurka, obchodzi je dokoła i rozpoczyna spacer za moimi plecami. Obracam się w krześle.
– Mieliśmy dziś sygnał z San Carlo przez Managuę... czytałeś materiały, które ci przysłałem?
– Oczywiście.
– I co o tym sądzisz?
– Bermudez zwariował.
Fidel się śmieje. – Możliwe, ale ma wyobraźnię. On jest w twoim wieku, wiedziałeś? Nawet młodszy niż ja wtedy, kiedy załatwiłem Batistę. – Chwilę o tym rozmyśla, a potem mówi:– Jeśli im się wszystko uda, to będziemy mieli szansę przesłuchać Peabody’ego... też to przeczytałeś?
– Oczywiście.
Przestaje spacerować, zatrzymuje się przede mną, brodę przyciska do piersi, jest podniecony. Widać to w oczach.
– Będziemy mieli tylko parę dni... może nawet krócej – zauważam z wahaniem.
Potrząsa przecząco głową. – Nie rozumiesz zupełnie Amerykanów – odpowiada mi. – Mało miałeś z nimi do czynienia. Jesteś chytry i przebiegły w sprawach ludzkiej natury... O tak, jesteś bardzo przebiegły, ale w tym wypadku... ja ci gwarantuję, że oni szybko nie zareagują. Mam wiele doświadczenia, jeśli idzie o Amerykanów. Będziemy mieli wiele tygodni, a może nawet i miesięcy.
Fidel powraca do biurka i zapala świeże cygaro. Popykuje zadowolony i wznawia spacer oraz dialog:
– Nasz wywiad dowiedział się trzech rzeczy. Po pierwsze planowana przeciwko nam operacja nosi kryptonim KOBRA. – Fidel prycha pogardliwie. – Po tylu operacjach i kryptonimach najwyraźniej wyczerpała się im wyobraźnia. Po drugie wiemy, że zamieszani są w to dwaj nasi wyżsi funkcjonariusze... do chwili obecnej biernie. Najprawdopodobniej chodzi o ministrów. Mają także dwóch czy trzech w wojsku i milicji. Po trzecie: Jason Peabody był konsultantem przy planowaniu tej operacji. Bezpośrednio przed mianowaniem go na placówkę w San Carlo. Bardzo szczęśliwy przypadek... dotychczas jedyny szczęśliwy, jeśli o nas idzie.
– Czy są jakieś podejrzenia, co do zamieszanego ministra albo innego funkcjonariusza? – pytam.
Fidel podchodzi do okna i wygląda na zewnątrz. Popołudniowe słońce przebija się przez dym cygara unoszący się spiralą do góry. Odbieram wrażenie, że dym wychodzi mu z czubka głowy. Fidel odwraca się i tylko pośrednio odpowiada na moje pytanie:
– Przetrwałem tu, gdzie jestem, przez ponad ćwierć wieku. Przeżyłem co najmniej dwanaście zamachów na moje życie i tyleż prób zamachu stanu. – Przez gęstą brodę dostrzegam wyszczerzone w uśmiechu zęby. Uśmiech jest ironiczny. – Gdyby nie skromność, to pomyślałbym, że jestem nieśmiertelny i niezniszczalny. – Wznawia spacer. – Problem ma wymiar demograficzny. Ponad połowa naszych obywateli urodziła się po wypędzeniu Batisty. Przeszłość znają z opowiadań, które wraz z upływem czasu stają się coraz mniej prawdziwe. Ci młodzi są niecierpliwi, mają dość permanentnej rewolucji i nieustannej walki, nie zdają sobie bowiem sprawy, że w celu dokonania prawdziwej rewolucji potrzeba wielu pokoleń. Dlatego też sytuacja staje się niebezpieczna. Zdrajcom wydaje się, że znajdą popleczników... i jest to możliwe. Musimy więc ich zgnieść. Musimy się dowiedzieć, kim są. – Parokrotnie wskazuje na mnie cygarem. Celuje. – Mam zaufanie do Raula... ale jest to ślepe zaufanie wynikające z więzów krwi. Ufam tobie, Jorge Calderonie. Jest to zaufanie wynikające z konieczności. Tylko Raul i ty znacie moje intencje. Mam informację, że chamaryści ruszą lada chwila. Gdy tylko obejmą urzędy i opanują władzę, wyślemy swoich ludzi, podobnie jak do Nikaragui. Wyślemy lekarzy, nauczycieli, inżynierów i tak dalej. Polecisz pierwszym samolotem. Chcę, żebyś już dziś wieczorem udał się do Managui.
– A sprawa Cubelasa? To bardzo ważne.
– W porównaniu z tym, co się szykuje, nic nie jest ważne. – Pokręcił przecząco głową. – Polecisz. Jesteś najlepszym oficerem śledczym, jakiego mamy. Złamałeś Friasa i Guijano, a przede wszystkim Pazo. – Pokręcił z podziwem głową. – Aż nie mogłem w to uwierzyć. Jesteś szczytem megalomanii, więc ci już nie zaszkodzi, kiedy dodam, żeś i nadmiernie błyskotliwy. Teraz będzie mi bardzo potrzebna ta cała twoja błyskotliwość i przebiegłość. Potrzebne nam jest jedno nazwisko. Jedno nam wystarczy. Od niego ślad poprowadzi do pozostałych. Idź teraz do Raula. On ustali z tobą szczegóły i łączność.
– I będę bezczynnie siedział w Managui – odzywam się wstając z krzesła. – Bermudez zwariował.
– Ja też byłem takim wariatem. – odpowiada z całą powagą Fidel. – Dokonałem rewolucji z osiemdziesięcioma towarzyszami broni. A Bermudez ma więcej ludzi.
Przy drzwiach obracam się i mówię: – Mam nadzieję, że macie rację, compañero.
Fidel uważnie mi się przygląda. Przekrzywił głowę i patrzy. Jeszcze zanim z jego ust pada pytanie, już wiem, że będzie bardzo istotne.
– Co to za dziewczyna?
Nie czuję się wcale zmieszany i odpowiadam bez chwili wahania:
– Inez Cavallo. O czym dobrze wiecie.
– Co ona robi?
– Opiekuje się mną i nic więcej... o tym również wiecie.
Kiwa głową. – Nigdy nie przyjmowałem rad w sprawach kobiet, więc też nie lubię ich udzielać. Ale ta dziewczyna jest bardzo niebezpieczna. Bardzo. Amoralna, skrajna egoistka i... piękna. Ona jest niebezpieczna, Jorge!
– Wiem.
Długo na siebie patrzymy. Czuję się tak, jakby Inez była w tym gabinecie. Fidel pstryka palcami, co oznacza, że temat jest wyczerpany.
– Mam zamiar zabrać ją ze sobą – mówię. – Strasznie się nudzę, kiedy nie mam nic do roboty.
Czy znowu posunąłem się za daleko? Czuję dreszczyk. Następuje kolejna długa cisza i potem kolejne pstryknięcie palcami.
– Byłeś mi dostarczył jedno nazwisko.
W sekretariacie kobieta zakreśla pisakiem jakiś artykuł w gazecie. Pochylam się za jej plecami. Gazeta to “Washington Post”, a zaznaczony artykuł nosi tytuł: “Gwardia Narodowa San Carlo przystępuje do decydującej rozprawy z powstańcami organizacji Chamarrista”.
2
Peabody
San Carlo
Luksusowe więzienie. Przez okno gabinetu, ponad dachami budynków mieszkalnych pracowników ambasady, widzę wysoki mur. Reflektory oświetlają biegnące na nim druty oraz kamery telewizyjne na rogach. W pokoju ochrony dyżurny urzędnik obsługuje konsolety i sprzęt elektroniczny. Czy rzeczywiście robi to w tej chwili? Może zasnął, albo poszedł na pokera? Muszę to doraźnie kontrolować. Jednakże jeszcze nie dziś wieczorem. Tak, to jest więzienie. W obrębie ambasadzkich murów jest nas tu pięćdziesiąt dwie osoby. Nawet ta szyba, przez którą patrzę jest kuloodporna. Okno się nie otwiera. Jakże wspaniale byłoby móc opuścić to akwarium, przejść się wysadzanym drzewami Nadmorskim Bulwarem, poczuć zapach fal ciemnego morza Karaibów i słyszeć jak pędzą ku piaszczystemu brzegowi. Jest to niemożliwe bez dziesiątki strażników ochrony i jadącej dyskretnie z tyłu ciężarówki pełnej żołnierzy Gwardii Narodowej plus pełna niepokoju twarz Fleminga z Ochrony – szefa więziennych strażników. Brakuje mi długich spacerów. Na co mi przyszło? Jestem w tym kraju najważniejszą osobą, ważniejszą niż sam prezydent. Jestem okazem w ogrodzie zoologicznym. Ironia władzy. Moje stanowisko czyni ze mnie cel każdego zwariowanego komucha. Nie tylko komucha, ale każdego szaleńca.
Szybko uporam się z moim zadaniem. Dzięki nowemu pakietowi pomocy, nowo wyszkolonym ochotnikom i przy moim poszturchiwaniu, uprzątniemy teren. I to opasłe prezydencisko ku własnemu zdumieniu będzie musiało stanąć do wyborów. Przy odpowiednich naciskach i dobrym wykorzystaniu pieniędzy jakiś przyzwoity prawicowy rząd lub przyzwoity prawicowy generał zacznie gospodarować w tym kraju w miarę przyzwoity sposób. I wówczas przyzwoici ludzie będą mogli spokojnie spacerować Nadmorskim Bulwarem w dzień i w nocy.
Przez grubą szybę słyszę słabe pojedyncze uderzenie katedralnego zegara. To mi uświadamia, jak bardzo jestem zmęczony, a jednocześnie bolesne pulsowanie w dużym palcu lewej nogi przypomina mi o mojej podagrze. Kuśtykając idę przez sypialnię do łazienki, skąd zabieram flakon z tabletkami Zyloriku.
Pokojówka wreszcie zapamiętała, że ma mi zostawiać na nocnym stoliku butelkę zimnej wody mineralnej wraz z czystą szklanką. Jestem tu od dziesięciu dni i wiele czasu straciłem na uczenie miejscowej służby podstawowych zasad higieny. I zasad wygodnego życia. Calper musiał tu żyć jak świnia w chlewie. Tego można się było po nim spodziewać. Był zawsze niechlujny w kierowaniu ambasadą, w osobistej i ogólnej dyscyplinie, w wydawanych decyzjach i przesyłanych raportach. Odziedziczyłem po nim chlew.
Boże drogi! Szklanka jest brudna. Wracam do łazienki, przepłukuję szklankę, potem nalewam do niej wody mineralnej, połykam dwie tabletki i popijam. Następnie myję zęby. Bardzo miłe zajęcie. Do mycia wykorzystuję specjalny kompresorek elektryczny. Silny strumyczek wody penetruje szczeliny, dobrze masuje dziąsła. To masowanie sprawia mi przyjemność. Churchill używał takiej maszynki. Czytałem o tym w jego pamiętnikach.
Pokojówka pamiętała na szczęście o zdjęciu kapy z łóżka i o wyłożeniu piżamy. Założyła świeże prześcieradła, proszę, proszę. Pamiętam jej zdumienie, kiedy poleciłem:“Co wieczór świeża piżama i świeże prześcieradła”. Jakże ten Calper tutaj egzystował! Rezydencja wprost cuchnęła od dymu cygar. Musiałem kazać zmienić filtry w klimatyzatorach i zakazać palenia.
Na stojaku z wieszakiem umieszczam bieliznę i garnitur na jutro. Stojak z wieszakiem jest z mahoniu. Przywiozłem go sobie z Waszyngtonu – prezent od mojej matki przed czterdziestu laty. Chyba jedyny prezent od niej, jaki pamiętam.
Usadowiony w łóżku biorę do ręki traktat Webstera o rewolucji sandinistów. Już dawno nakazałem sobie, bez względu na to, jaki jestem zmęczony, czytać przez pół godziny przed snem. W tym czasie mogę przeczytać dwadzieścia stron. W praktyce oznacza to trzydzieści książek w ciągu roku. Dzięki tej krótkiej pół godzince co wieczór!
Dziś bardzo mnie przygnębia ta historia złej sprawy tak pięknie zachwalanej. Odczuwam wielką ulgę, gdy wreszcie mija pół godziny. Gaszę światło i poprawiam poduszki. Poduszki są puchowe, przywiozłem je z Waszyngtonu. Nauczyły mnie tego liczne podróże. Dzisiejsze poduszki są przeważnie wypełniane syntetyczną pianką. Równie dobrze można złożyć głowę na trampolinie. Gdzieś kiedyś czytałem, że angielska królowa podróżuje zawsze z własnymi poduszkami, ale ja zacząłem to robić długo przed nią.
Rzadko miewam trudności z zaśnięciem. Właśnie zapadam w sen, kiedy dzwoni telefon. To Gage, szef placówki CIA. Wymrukuje jakieś przeprosiny. Głos mu lekko drży. Widocznie przeżywa podjęcie decyzji, żeby do mnie zadzwonić o tak późnej porze. Mówi, że jego zastępca otrzymał wiadomość, dotychczas jeszcze niepotwierdzoną przez inne źródło, iż pokaźny oddział chamarystów przemaszerował przez mieścinę Paras, o trzydzieści kilometrów na północny wschód od stolicy. Gage’owi jest bardzo przykro, że mnie obudził, ale z tego, co wie, powstańcy jeszcze nigdy nie odważyli się działać tak blisko stolicy.
Zadaję mu oczywiste pytanie:
– Przedyskutował to pan z Flemingiem?
Brzemienna cisza i odpowiedź:
– Nie, sir. Fleming poszedł na przyjęcie do ambasady brazylijskiej. Zadzwoniłem tam i dowiedziałem się, że wyszedł przed godziną. Nikt nie wie, dokąd poszedł.
Czuję wzrastającą falę oburzenia na Calpera. Jego zupełny brak odpowiedzialności udzielił się personelowi. A przepisy są wyraźne: o pierwszej w nocy capstrzyk, wszyscy są w swoich mieszkaniach, a od zachodu słońca do pierwszej cogodzinny kontakt telefoniczny z ambasadą i informowanie o miejscu pobytu. Im wszystkim się zdaje, że przebywają na ambasadzkiej synekurze w Luksemburgu. Słyszę dalsze słowa Gage’a wypowiadane dość niepewnym głosem:
– Dzwoniłem do dowództwa Gwardii Narodowej. Powiedzieli mi, że to jakaś bzdura. W Paras jest garnizon... mimo wszystko pomyślałem sobie, że będzie lepiej, jeśli pana od razu zawiadomię, panie ambasadorze... zgodnie z pańską instrukcją...
– Dobrze pan zrobił, Gage. Niech pan będzie w kontakcie z Gwardią i przekaże wiadomość do Langley. Proszę do mnie dzwonić, jeśli pojawią się jakieś nowe wieści. I proszę powiedzieć Flemingowi, że ma zjawić się u mnie w gabinecie o ósmej rano. Punktualnie o ósmej.
Odkładam słuchawkę, poprawiam poduszki i usiłuję zasnąć. Sen jednak nie przychodzi. Nie tyle z powodu otrzymanej wiadomości, co z poirytowania. W ambasadzie panuje absolutne rozprzężenie. Upłynie wiele tygodni, nim uda mi się zaprowadzić jakiś ład. Muszą też nastąpić zmiany personalne. Zaczynając od Fleminga i Bowmana, mojego zastępcy. Gage jest w porządku. Też jest tu dopiero od dziesięciu dni. Przylecieliśmy jednym samolotem. Ma przynajmniej odwagę, by dzwonić w nocy do ambasadora z tak niepełną i niepotwierdzoną informacją. Upiekł też dwie pieczenie przy jednym ogniu – przy okazji załatwił swego zwierzchnika, Fleminga.
W ciągu następnych kilku minut poprzemieszczałem radców i starszych attache dopasowując ich do przewidzianej przeze mnie nowej struktury placówki. Mój gniew topnieje. W każdym razie zatrzymam attache wojskowego, pułkownika Sumnera – to dobry oficer. Jego raport tego ranka był zwięzły, jasny i precyzyjny. Rozmyślając o pułkowniku i jego raporcie czuję nagle ukłucie, jakby lekkie porażenie prądem. Coś sobie przypomniałem. Siadam w łóżku, biorę słuchawkę i dzwonię do Gage’a. Polecam mu obudzić pułkownika Sumnera i wyznaczyć mu spotkanie ze mną za piętnaście minut w “sterylnym pokoju”. A jeśli w ciągu tych piętnastu minut pojawi się Fleming, to też ma tam natychmiast przyjść.
Sumnerowi wystarczyło dwanaście minut. Wydaje się zaspany, ale jest w wyprasowanym garniturze i ma dobrze zawiązany krawat.
Zastaje mnie pod wiszącą na ścianie wielką mapą. W kółko obok nazwy Paras wbiłem szpilkę z czerwonym łebkiem.
– Przepraszam, że zerwałem pana z łóżka, pułkowniku. Kawę już zamówiłem. – Stukam palcem w mapę. – Mam niepotwierdzoną wiadomość, że oddział chamarystów przemaszerował przez miasteczko posuwając się w kierunku stolicy.
Pułkownik kiwa głową, przecierając oczy.
– Gage mi już powiedział. I że Gwardia Narodowa zaprzecza. Miasteczko ma spory garnizon i leży na skraju doliny. Mowy nie ma, aby mógł tamtędy przejść niezauważony jakikolwiek oddział paramilitarny.
– Nie oddział paramilitarny, ale terroryści, Sumner – poprawiam go, nieco poirytowany. – No, a jeśli zostali zauważeni?
Na twarzy pułkownika do zaspania dołącza zdumienie.
– Ale... – zaczyna.
Pukanie, drzwi się otwierają i wchodzi młody Metys niosąc na tacce dwa kubki kawy. Stawia tackę na stole i wychodzi. Gestem dłoni wskazuję pułkownikowi kubek. Sumner z zadowoleniem pije, a potem jakby z wahaniem zadaje pytanie:
– Sugeruje pan, ambasadorze, że garnizon z nimi współdziała?
– Jak pan sądzi, czy istnieje taka możliwość? Czy to są ludzi z brygady Lacaya?
W pełni rozbudzony Sumner potakuje energicznie. Jednocześnie spogląda na mapę. Mówię dalej:
– Rano w swoim raporcie wymienił pan generałów Cruza i Lacaya. Ostatnio Cruz był w większych łaskach Vargasa niż Lacay. Wspomniał pan, że Lacay jest rozgoryczony decyzją Vargasa przydzielenia wszystkich absolwentów kursu w Fort Bragg do brygady Cruza. W ubiegłym miesiącu CIA w poufnej informacji sugerowała, że gdybyśmy kiedykolwiek byli skłonni poprzeć wojskowy spisek przeciwko Vargasowi, to można by było liczyć bardziej na Laceya.
Widzę, że Sumner odnosi się do tego bardzo sceptycznie. Wypija parę łyków kawy i powiada:
– Panie ambasadorze, zwolnijmy tempo, dobrze? Co mamy? Niepopartą informację o przejściu para... przepraszam, terrorystów przez Paras. Tylko tyle. I sugerujemy od razu ich potencjalne wsparcie przez Gwardię Narodową. To mi nie pasuje. Zbyt śmiałe skojarzenie. Ci faceci wiedzą, Lacey i inni, że w wypadku przejęcia władzy przez chamarystów, z nimi koniec. Idą do piachu. Współpraca, nawet cicha, z chamarystami, to tak, jak próba przedostania się przez rzekę na grzbiecie krokodyla. W połowie drogi krokodyl pałaszuje swoich pasażerów.
– Ale wiadomość...?
Pułkownik wzrusza ramionami.
– Otrzymujemy wiele informacji, które okazują się fałszywe albo bezwartościowe. Czasami jest to celowa dezinformacja. Jestem tu od dwóch lat, sir, i przez moje ręce przeszło masę bzdurnych informacji.
Pułkownik jest bardzo pewny siebie, a wtręt na temat jego dwuletniego pobytu w San Carlo ma na celu zwrócenie uwagi na mój zaledwie dziesięciodniowy pobyt. Trzeba obudzić jeszcze jedną osobę.
– Ta konkretna informacja pochodzi od naszych agentów. – Wskazuję na telefon. – Niech pan ściągnie Tesslera, żeby dokładnie nam powiedział, skąd ma wiadomość.
Pułkownik z wyraźną satysfakcją podnosi słuchawkę. Niech ktoś jeszcze nie śpi tej nocy.
Tessler pojawia się dopiero po dwudziestu minutach. Włosy ma zmierzwione, cały jest wymięty i w paskudnym humorze. Nic mnie to nie obchodzi. Niech sobie będzie ważny i niech ma jeszcze ważniejszego ojca. Ja jestem ambasadorem. Nie zamawiam dla niego kawy. Polecam mu sprawdzenie źródła informacji.
Spędza przy telefonie dziesięć nabzdyczonych minut. Następnie głośno wzdycha i mówi dramatycznym głosem: – W większości mieścin mamy informatorów. Niskiej kategorii. Otrzymują nominalną miesięczną pensję i premię, jeśli dostarczą coś wartościowego. Facet, który dał znać z Paras, od ponad roku nie miał żadnej premii i bardzo się stara, żeby na nią zarobić. Nasi regionalni agenci objeżdżają teren i zbierają wszystkie meldunki. Zgodnie z regulaminem mają obowiązek każdy zarejestrować i dostarczyć nam. W każdym razie może pan spokojnie spać, panie ambasadorze. Ta informacja jest bezwartościowa. Gdyby chamaryści chcieli podejść pod stolicę, to z pewnością nie wybraliby drogi przez Paras. I nie maszerowaliby zwartym oddziałem. Wysłaliby ludzi malutkimi grupkami, po kilku... ich zwykła metoda.
Tessler z trudem tłumi pogardę w głosie. Jest młody, czupurny i pewny siebie, nawet nie stara się specjalnie okazywać mi szacunku. Rzucam okiem na Sumnera, który z zainteresowaniem wpatruje się w ścienną mapę. Dokładnie odczytuję, co obaj myślą: dziesięciodniowy ambasador wpada w panikę. Już i tak zdobyłem niepopularność sugerując możliwość odesłania do kraju rodzin. A teraz w środku nocy budzę ludzi, ponieważ obleciał mnie strach. Zaczynam rozmyślać nad sposobami taktycznego wycofania się z całej sprawy, kiedy Tessler postanawia zrobić mi mały wykład:
– Panie ambasadorze, mamy do czynienia z klasyczną sytuacją wojny partyzanckiej. Siły chamarystów wynoszą maksimum sześć tysięcy ludzi. Mogą doskoczyć, uderzyć i zmykać. To wszystko. Przed czterema dniami zajęli wioskę w prowincji Higo. Generał Cruz zebrał całą brygadę “Marazon” wzmocnioną absolwentami z Fort Bragg i bez trudu wygnał partyzantów. Teraz umykają co sił w nogach w góry, a Cruz depcze im po piętach. W tym czasie Lacay ma tu w mieście i wokół miasta osiem tysięcy ludzi. Nie licząc Gwardii Prezydenckiej, elitarnych oddziałów w liczbie tysiąca...
Niby to od niechcenia Tessler wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów, wyjmuje jednego i zapala. Obraźliwa bezczelność. Zna nowy regulamin. Pilnie mi się przygląda, cieszy własną zuchwałością. Już mam zamiar kazać im obu iść spać, kiedy dzwoni telefon. Sumner podnosi słuchawkę, słucha przez minutę, a potem mówi: – Natychmiast zawiadomić, jeśli coś jeszcze nastąpi.
Sumner odkłada słuchawkę, obraca się w stronę mapy i obwieszcza: – Wysadzono w powietrze dwa mosty na rzece Tecax i jeden na Chetumalu.
– Nieustannie się to dzieje – odpowiada z dezynwolturą Tessler.
Sumner gestem dłoni nakazuje milczenie. Tessler się zaciąga i z głośnym świstem wypuszcza dym. Wszyscy trzej wpatrujemy się w mapę. Sumner zaczyna mówić najpierw powoli, z namysłem i wahaniem, ale szybko nabiera wojskowej pewności siebie, gdy poszczególne elementy zaczynają mu się składać w całość:
– Trzy mosty o strategicznym znaczeniu... doskonale strzeżone... trzy poważne uderzenia przy dużych stratach ze strony chamarystów... pora deszczów... rzeki przybrały... nie pokona ich żaden pojazd... Cała brygada “Marazon”, połowa narodowych Sił Zbrojnych, oczyszczająca południowo-zachodnią część kraju, została odcięta do czasu odbicia przyczółków mostowych i odbudowania mostów. Potrzeba na to pięciu do siedmiu dni. Transport lotniczy bardzo ograniczony. – Obraca się do stołu, podnosi słuchawkę telefonu i wykręcając numer mówi do mnie: – Ten telefon... Dzwonił major Anderson, który stoi na czele grupy naszych doradców wojskowych. Muszę jeszcze coś sprawdzić.
Jestem wściekły, że Sumner uważał za stosowne przypomnieć mi, kim jest major Anderson. Odgrywam się na Tesslerze:
– Proszę zgasić papierosa.
Nie odrywając wzroku od Sumnera Tessler zgniata niedopałek w popielniczce. Jutro wydam polecenie, aby je uprzątnięto z całego budynku.
– Paul, co robi Vargas? – Sumner jest wyraźnie zaniepokojony. Obraca głowę ku mapie. Ruch jest nagły, niespodziewany. – O, psiakrew! Powinienem był się domyślić. Słuchaj, Paul, czy mógłbyś mu to wyperswadować...? Dlatego, że to może być pułapka... Nie, nie jestem. Spójrz na cholerną mapę. Teraz załóż, że zajęcie przez chamarystów San Pedro było jedynie taktycznym manewrem w celu ściągnięcia w ten rejon brygady “Marazon”. Chamaryści wycofali się w szyku, wsysając w teren całą brygadę. Chodziło o ściągnięcie Cruza w góry. Kiedy to się udało, wysadzili w powietrze mosty. Cruz i jego brygada są odcięci od stolicy. Vargas nakazuje teraz Lacayowi odbicie przyczółków. Lacay wysyła pół brygady. Po co aż tyle do takiego zadania...? Że co...? Owszem, wiem, że to są tylko domniemania, ale oprócz tego mamy raport o chamarystach przechodzących ubiegłej nocy przez Paras... tak, tak, od przyjaciół... ty na pewno nie... więc sobie wszystko dobrze przemyśl, ale przedtem namów Vargasa, żeby z powrotem przywołał te jednostki do stolicy. Niech Cruz sam troszczy się o siebie... W żadnym wypadku, Paul! Nie podkręcaj Lacaya, nie kompromituj go, to wszystko może być zbiegiem okoliczności. Powiedz tylko Vargasowi, że to byłaby zła taktyka. I oddzwoń do mnie.
Sumner odkłada słuchawkę, a Tessler mówi z niedowierzaniem w głosie: – Jezu, Ross! Chcesz się zakwalifikować do czubków? Twierdzisz, że Lacay się sprzedał?
Sumner wzdycha. – Nie, ale rozpatrzmy najgorszy scenariusz. Lacay nie cieszy się obecnie wielkimi łaskami swego pana. Gdzieś w tej głowinie kołacze się sumienie. Krążą plotki, że skarżył się i protestował u Vargasa na temat masakry Metysów w prowincji Higo w ubiegłym roku. Wszystkich absolwentów z Fort Bragg Vargas przydziela brygadzie Cruza. I przez ostatnie kilka miesięcy trzyma Lacaya na krótkiej smyczy. Istnieje możliwość, że Bermudez się z nim dogadał.
Już otwieram usta, żeby coś powiedzieć, kiedy Tessler wybucha pogardliwym rechotem. – Ross, Ross, zastanów się! Lacay jest skorumpowany jak oni wszyscy. Niech już będzie: nawet my mu płacimy. Wszystko o nim wiemy, od rozmiaru jego kalesonów, aż po rozmiar cipy jego nowej kochanki. Nie ma szansy, żeby mógł się kontaktować z Bermudezem lub z kimkolwiek innym bez naszej wiedzy...
Tessler jest absolutnie obrzydliwy. Ucinam go krótko:
– Niech się pan zamknie, Tessler!
Wygląda na wstrząśniętego, jakby dopiero teraz zorientował się, że jestem w pokoju. Pytam Sumnera: – Rozwijając dalej pański najgorszy scenariusz, pułkowniku, jaki może być następny krok?
Sumner wskazuje na mapę: – Lacay znakomicie uszczuplił siły broniące miasta, wysyłając zbędną w tym wypadku liczbę jednostek na południowy zachód w celu zdobycia przyczółków mostowych. Wysłał te jednostki, których dowódcy okazują mu najmniejszą lojalność. Natomiast lojalnymi jednostkami obsadza lotnisko i inne strategiczne obiekty. Najlepszymi oficerami, najlojalniejszymi wobec niego, obsadził też oddziały, które będą mogły zaangażować prezydencką gwardię, gdy powstańcy... terroryści natrą...
Tessler z niedowierzaniem potrząsa głową. Moja następna decyzja wydaje się oczywista. Już mam ją wydać, kiedy wyręcza mnie Sumner. Złości mnie to.
– Musimy prowadzić nasłuch i obserwować ruchy wszystkich jednostek w mieście i wokół miasta.
Kwaśno wyrażam zgodę.
Telefon dzwoni. I znowu Sumner wyciąga rękę po słuchawkę. W porównaniu ze szmerem głosu podczas poprzedniej rozmowy, tym razem w słuchawce aż huczy. A może mnie się tylko tak wydaje.
– Rozumiem, Paul... – Sumner słucha przez minutę. Mam wrażenie, że z każdą chwilą pułkownik coraz bardziej kurczy się w fotelu. Wreszcie mówi: – Poczekaj, on tu jest. – Zasłania mikrofon dłonią, oblizuje górną wargę i zwraca się do mnie bardzo zdenerwowany: – Panie ambasadorze, mamy sytuację kryzysową. Oddziały Lacaya kierują się w stronę lotniska, prezydenckiego pałacu, radiostacji i dowództwa policji. Strzelanina kilka kilometrów na północny zachód od stolicy w Tandali, gdzie znajduje się “hacienda” Vargasa strzeżona przez jednostki Gwardii Prezydenckiej.
W tej chwili potrafię myśleć jedynie o okropnej, godnej najwyższego otępienia niekompetencji otaczającego mnie personelu i mojego poprzednika. Ogarniają mnie mdłości, z trudem powstrzymuję się, żeby nie zwymiotować. Tessler, którego twarz zrobiła się szara, odruchowo wkłada do ust papierosa.
– Nie będzie pan teraz palił! – krzyczę.
W skamieniałą ciszę wdziera się odgłos odległych strzałów. Mdłości mijają. Zwracam się spokojnie do Sumnera:
– Pułkowniku, czas naciskać wszystkie guziki!
Jeszcze nigdy nie byłem w podobnej sytuacji. W 1959 roku w Hawanie sytuacja dojrzewała powoli do logicznego zakończenia. Obecnie trudno doszukać się jakiejkolwiek logiki. Nagle uświadamiam sobie, jak to dopracowywane przez lata do perfekcji plany nagle się załamują i okazują bezużyteczne. Po Teheranie i Bejrucie najlepsze mózgi pracowały nad systemami zabezpieczenia naszych ambasad. Wydano na to krocie. Jednakże nikt nie wziął pod uwagę wspólnego mianownika ludzkiej głupoty.
Zaczęło się od stwierdzenia, że mój zastępca, szef ochrony oraz radca ekonomiczny – wszyscy wraz z żonami – i kilku innych średniej rangi dyplomatów spędzają noc poza murami terenu ambasady. Sumner, już nie zdenerwowany i roztrzęsiony, jak na początku, ale bardzo wojskowy i pewny siebie, informuje mnie, że wszyscy oni są na wielkim przyjęciu w nadmorskiej willi jakiegoś przemysłowca, o paręnaście kilometrów od stolicy. Jest to wbrew wszelkim regulaminom.
Czynię sobie wyrzuty. To w pewnym sensie moja wina. Zaprowadziłem już jaki taki porządek w rezydencji, a następnego ranka miałem zabrać się do reszty personelu ambasady. Powinienem był zmienić porządek. Najpierw oni, potem ja. Pozwoliłem, aby górę wzięły moje osobiste potrzeby i wygoda. Rzadko zdarza mi się mieć wyrzuty sumienia z powodu własnej słabości, ale rzadko też przyznaję się do niej. To nieważne,że jestem tu dopiero kilka dni. Miałem prawo myśleć, że od tych rzekomo dojrzałych i doświadczonych ludzi mogę oczekiwać przynajmniej jakiej takiej samodyscypliny.
No cóż, stało się. W tej sytuacji jedynym paliatywem może być działanie. W ciągu kilku minut uruchamiamy postępowanie przewidziane regulaminami. Rozpoczyna pracę zespół kryzysowy. Z powodu nieobecności Fleminga, Gage i sierżant Piechoty Morskiej Cowder biorą na siebie obowiązek zabezpieczenia terenu ambasady. Układam tekst pierwszej depeszy do Departamentu Stanu. Mam satysfakcję, że jej treść każe wielu dostojnikom opuścić ciepłe łóżeczka waszyngtońskich mieszkanek i że w krótkim czasie kryzysowa grupa wyższego stopnia rozpocznie naradę w sali operacyjnej Białego Domu. Byłem w tej sali zaledwie przed dziesięcioma dniami, wysłuchując prezydenckich enuncjacji na temat proponowanej przez niego polityki wobec Centralnej Ameryki. To, co mówił, było bardzo owinięte w watę z wyjątkiem jednej tezy: w żadnym wypadku nie możemy dopuścić do tego, aby pod naszym nosem mógł gdziekolwiek zatriumfować komunizm. Przy okazji prezydent wyraził zadowolenie, że moja nominacja została wreszcie zaakceptowana przez tych nieustannie litujących się nad całym światem liberałów w Kongresie. I powiedział, że będzie lepiej spał wiedząc, iż jestem wreszcie tam, gdzie mam jechać, i że rozdaję kopniaki, gdzie trzeba. Ciekawe, czy teraz obudzą prezydenta? Wątpię. Będą czekali na rozwój sytuacji.
Jest nas teraz ośmiu w “sterylnym pokoju” i ciągle napływają nowe informacje. Jednostki chamarystów połączyły się już z elementami brygady Lacaya i rozpoczęły natarcie na pałac prezydencki oraz komendę policji. Cała akcja musiała być od dawna zaplanowana i dobrze skoordynowana. Buntownicy zdobyli już radiostację i raz po raz nadawane są taśmy z nagranym wystąpieniem Bermudeza, który obwieszcza rewolucję i nawołuje do zaprzestania oporu. Dzwoni Dean Bowman, któremu udało się połączyć z nadmorskiej willi, gdzie się bawi. Ucieka się do brawury, usiłując mnie przekonać, że wcześniejsze opuszczenie przyjęcia uraziłoby bardzo wpływowego gospodarza, mającego bliskie kontakty z prezydentem Vargasem. Teraz nie ma już wyboru, wszyscy muszą pozostać, gdzie są. Ograniczam się do oświadczenia Bowmanowi, że jego kariera dobiegła końca, i odkładam słuchawkę. Następnie łączy się z nami przez radio major Andersen i informuje, że dwóch członków jego GPM – Grupy Pomocy Wojskowej– nie żyje, zostali zabici, i że pozostałym kazał natychmiast wracać do siedziby GPM. Przez chwilę się zastanawiamy, czy nie powinniśmy ich ściągnąć do ambasady, niech by spróbowali tu się przedostać, ale rezygnujemy z tego zamiaru. Najprawdopodobniej na większości ulic są już wzniesione barykady i ustanowione punkty kontrolne, i wszystko, co się rusza, jest ostrzeliwane. Przedmiotem mojej troski jest w tej chwili sprawa fizycznego bezpieczeństwa osób na terenie ambasady. Dzięki Bogu pierwszą rzeczą, jaką się zająłem po przyjeździe tutaj, było zweryfikowanie wszystkich regulaminów dotyczących tego aspektu.
Piętnastoosobową drużyną Piechoty Morskiej dowodzi sierżant Cowder zwany przez wszystkich Gunny1. Na dachu budynku administracyjnego – biurowca – umieszczono już gniazda karabinów maszynowych. Podobne osłonięte workami z piaskiem stanowiska ogniowe znajdują się na dachach jednego bloku mieszkalnego i rezydencji ambasadora. Pole ostrzału rozciąga się na trzy otaczające teren ambasady ulice. Mury wokół ambasadzkiego terenu są bez mała metrowej grubości, wzmocnione stalowym szkieletem. Szczytem muru biegnie drut pod napięciem. Oprócz oddziałku Piechoty Morskiej mamy jeszcze dwunastu “goryli” i ochroniarzy Latynosów. Ośmiu uciekinierów z Nikaragui i czterech Panamczyków. Będą walczyć, nie ma obawy.
Główna brama wiodąca na teren ambasady jest z grubej stali, a po jej lewej stronie dobudowano do muru bunkier, w którym znajduje się karabin maszynowy. Po wewnętrznej stronie bramy znajduje się wartownia Piechoty Morskiej, po zewnętrznej podobna wartownia Gwardii Narodowej San Carlo. Otrzymuję informację, że gwardziści są nadal na swoich posterunkach.
W obrębie ambasady przebywają w chwili obecnej czterdzieści dwie osoby, w tym dwudziestu siedmiu obywateli amerykańskich, wliczając w to osiem kobiet. Przez chwilę pluję sobie w brodę, że już wczoraj nie wydałem polecenia ewakuacji rodzin. Bardzo się martwię o kobiety. Od czasu Bejrutu Kongres okazuje się hojny, uchwalając spore fundusze na zabezpieczenie ambasad i ich personelu w tak zwanych “strefach zagrożenia”. Niestety pieniądze dotarły zbyt późno i dopiero rozpoczęto pierwsze prace przy budowie schronu obok mojej rezydencji. Ale tym razem winie za to Culpera. Właściwie pieniądze już są od kilku miesięcy, ale Culper zwlekał, nieustannie zmieniając plany i kosztorysy. Jednakże “sterylny pokój” jest względnie bezpieczny. Tuż obok niego znajduje się “pokój całopalenia”. Po teherańskiej wpadce, kiedy to okazało się, że na zniszczenie tajnych i poufnych dokumentów potrzeba by co najmniej dwudziestu czterech godzin, dokonano drastycznych usprawnień. Fleming osobiście mnie zapewnił, że u nas na spalenie wszystkiego, co należy zniszczyć, potrzeba teraz niespełna pół godziny. Piece przyspieszonego spalania czekają w gotowości. Zarówno “sterylny pokój” jak i “pokój całopalenia” znajdują się w strefie bezpieczeństwa: otaczają je ściany ze stalowych płyt i stalowe drzwi, powietrze jest pompowane przez specjalne wentylatory. Oprócz obradującej w “sterylnym pokoju” grupy kryzysowej reszta personelu i członkowie rodzin zgromadzili się w kafeterii. Poleciłem dostarczyć tam odpowiednią ilość materaców i koców.
Czy grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo? Nie sądzę. Chociaż łączność telefoniczna została przerwana, otrzymujemy raporty drogą radiową. Ambasada brytyjska znajdująca się w pobliżu komendy policji i koszar poinformowała, że w obrębie koszar opór słabnie. Major Andersen zawiadomił, że zacięte walki toczą się wokół pałacu prezydenckiego, jest wiele ofiar, ale chamaryści biorą powoli górę. Zdaniem majora pałac będzie zdobyty jeszcze przed świtem, a w parę godzin później ustanie opór w pozostałych punktach stolicy.
Rozważam dalszy rozwój wypadków. Generał Cruz i jego brygada przez wiele dni nie będą uczestniczyć w walce. A przez te dni terroryści umocnią się w San Carlo i Cruz nie będzie miał dużych szans wobec chamarystów i brygady Lacaya.
Wydaje mi się oczywiste, że do rana stolica znajdzie się w rękach przeciwników reżimu. Będą zbyt silni, aby Cruz potrafił ich wypchnąć z miasta i zmusić do odwrotu, chyba że... Chyba że otrzyma aktywne wsparcie jednostek amerykańskich. W związku z tym stoję w obliczu podwójnego problemu: jak sformułować moje zalecenie, aby skłonić Waszyngton do czynnego amerykańskiego zaangażowania, oraz co zrobić, jeśli wrogie siły zdecydowały się na użycie siły i próbę wdarcia na teren ambasady?
Ten drugi problem wydaje się najpilniejszy. Przedyskutowuję to z Sumnerem, Gage’em i Gunny Cowderem. Wiele będzie zależało od podziału władzy, w pierwszym okresie, pomiędzy Lacayem i Bermudezem, przywódcą chamarystów. Zdaniem Sumnera na samym początku gwiazda Lacaya będzie wschodzić. Jedynie przy pomocy Lacaya Bermudez będzie mógł się czuć bezpieczny, jeśli idzie o Cruza i brygadę Marazon. Później sytuacja może się zmienić. Wszyscy jesteśmy w rezultacie zgodni co do tego, że nie należy obawiać się skoordynowanego ataku na ambasadę. Ze wszystkich terrorystycznych ugrupowań działających na terenie Ameryki Centralnej i Południowej chamaryści są formacją najbardziej lewicową. Z drugiej strony, skoro dorwą się do władzy, nie będą z pewnością chcieli ani obracać się plecami, ani wypowiadać wojny wszystkim gringo. Podobnie jak Nikaraguańczycy, będą udawali miłośników odprężenia i kooperacji. Jedyne niebezpieczeństwo grozi nam ze strony niezdyscyplinowanych jednostek, które w ogniu walki, rozgrzane triumfem i przekarmione latami marksistowskiej propagandy, mogą próbować zrobić coś głupiego.
Gage i Cowder nie widzą trudności w przeciwstawieniu się takim jednostkom nawet przez wiele dni. Zwłaszcza, że tamci mogą mieć tylko lekką broń. Sumner natomiast jest zdania, że ambasadzie raczej nic nie grozi. Bermudez z pewnością bardzo się w tej chwili boi bezpośredniej amerykańskiej interwencji i nie zrobi nic, co mogłoby ją sprowokować.
Jestem skłonny zgodzić się z pułkownikiem. Znajdziemy się w niebezpieczeństwie jedynie wówczas, jeśli prezydent wyśle do San Carlo oddziały amerykańskie. Ale to może nastąpić dopiero po wielu dniach. Trzeba takie jednostki zorganizować, trzeba zorganizować też ofensywę dyplomatyczną. Byłoby oczywiście znacznie lepiej, gdyby jednostki amerykańskie mogły być “zaproszone” od wewnątrz, ale kto miałby teraz takie “zaproszenie” wysłać? Jest rzeczą wątpliwą, by Vargas i jego kumple przeżyli tę noc. Od ponad dwu godzin nie ma żadnej wiadomości z pałacu. Chwilowo postanawiam sprawdzić naszą obronę i w towarzystwie Gage’a i Cowdera obchodzę cały teren. Mam teraz dużo lepsze samopoczucie. Nasi żołnierze Piechoty Morskiej są czujni i pewni swej gotowości. Ochroniarze i goryle z “trzeciego świata” – Nikaraguańczycy i Panamczycy są bardzo niespokojni, ale usiłują tego nie okazywać. Gage zapewnia mnie, że w razie potrzeby będą walczyć. I to dobrze.
Zaglądam do kafeterii, co mi przypomina Londyn podczas bombardowania w okresie minionej wojny. W jednej części sali rozłożone są na podłodze materace i koce. Sekretarki i żony pracowników robią inwentaryzację zapasów żywności. Jedna z nich, Julia Walsh, żona sekretarza od spraw administracyjnych, przynosi kawę i spogląda na mnie niespokojnymi oczami. Poznaję! Te same oczy wpatrywały się we mnie na przyjęciu w ambasadzie wenezuelskiej. Wtedy patrzyły wrogo. Teraz, kiedy słychać odgłosy strzałów w mieście, czuję się zrehabilitowany. Kobiety otaczają mnie. Informuję je o sytuacji.
– Wiedzą panie, że na miasto napadli terroryści. Niestety współdziałają z nimi pewne jednostki Gwardii Narodowej. Zamierzałem wysłać wiele z was do Stanów i żałuję, iż to się nie stało. Nie spodziewam się jednak stanu bezpośredniego zagrożenia. Oczywiście nasze życie będzie przez pewien czas zdezorganizowane. Wkrótce sytuacja powinna się wyjaśnić. Teraz proszę o spokój i o wszelką pomoc, jakiej panie będą mogły udzielić.
Słyszę pomruki aprobaty, a jedna z kobiety pyta: – Czy są jakieś wieści na temat grupy, która udała się na przyjęcie za miastem?
Rozpoznaję głos żony radcy do spraw politycznych.
– Od dwu godzin nie mamy żadnych wiadomości, pani Levy. A dlaczego pani tam się nie udała?
Kobieta jest bliska łez, ale nie protestuje i odpowiada: – Ponieważ nic o tym nie wiedziałam. Ten bydlak powiedział mi, że będzie musiał pracować do późnej nocy nad bardzo delikatną sprawą. O tak, na pewno była delikatna!
Wzruszam ramionami i zwracam się spokojnym głosem do pani Walsh: – Zdaję sobie sprawę, że stosownie do regulaminu Departamentu Stanu nie mam prawa wydawać żadnych poleceń żonom pracowników, niemniej byłbym bardzo wdzięczny, gdyby pani była łaskawa objąć tutaj kierownictwo. Proszę wyznaczyć parę pań do pomocy w kuchni oraz do dbania o czystość i higienę, oraz temu podobne sprawy.
Pani Walsh jest drobną kobietą o ptasiej twarzy. Z zapałem potakuje: – Oczywiście, panie ambasadorze.
Wychodzę z kafeterii i zdążam przez ogród do rezydencji. Po wyjściu z pomieszczenia klimatyzowanego powietrze wydaje mi się rozżarzone i przesycone wilgocią. Tylko od czasu do czasu słychać strzały. Pocę się i postanawiam wziąć prysznic i zmienić koszulę. Na wschodzie jaśnieje już niebo. Nad Kubą pewno już wzeszło słońce. Wyobrażam sobie, jaka radość panuje w Hawanie.
Po pół godzinie, z powrotem w “sterylnym pokoju”, słuchamy wszyscy radia. Bermudez, tym razem na żywo, proklamuje zwycięstwo rewolucji. Mówi głosem nieco piskliwym, ale wykształconym, inteligenckim. Jest bardzo umiarkowany w wypowiedziach. Widziałem jego fotografie: drobny, szczupły, z czarnymi wąsami i w okularach o bardzo grubych szkłach. Ma dopiero dwadzieścia osiem lat, ale wygląda na znacznie starszego. W jego głosie wyczuwam rozpierającą go radość, ale i wielkie zmęczenie. Obwieszcza śmierć dyktatora Vargasa i jego brata, a także aresztowanie wielu dziesiątków jego bliskich popleczników. Będą sądzeni przez Trybunały Ludowe. Nakazuje wydanie w ręce nowej władzy vargasowskich funkcjonariuszy skrywających się jeszcze na wolności. A za ich ukrywanie grozi kara śmierci. Chwali generała Lacaya i wszystkie “lojalne” jednostki Gwardii Narodowej. Ich członkowie są promowani do rangi towarzyszy i od tej chwili wraz ze swoimi braćmi chamarystami stanowić będą “Armię Wyzwolenia Narodowego”, której zadaniem jest zgniecenie rodzimej reakcji. Jezu, przecież ja już to przedtem słyszałem. Strzepnął kurz ze starych podręczników Fidela Castro, otworzył i czyta. Nienawidzę tego ślepawego drania. Gówniarza!
Tak, mówi głosem umiarkowanym, ale poglądy wyraża ekstremistyczne. Chwali Kubę, chwali Nikaraguę, dziękuje obu za pomoc. Dziwne, że w żadnym kontekście nie wymienia Stanów Zjednoczonych. Brak jest posłania nienawiści. Może w istocie chce porozumienia? Następnie zabiera głos Lacay i wzywa oficerów oraz żołnierzy brygady “Marazon”, aby złożyli broń w celu uniknięcia dalszego rozlewu krwi. Akurat!
Z Departamentu Stanu otrzymuję bardzo długą depeszę z klasyfikacją “ekstra pilne”. Najwyraźniej tekst wyszedł spod pióra idioty. Może nawet redagował go sam sekretarz stanu, który uważa,że każdą sytuację można ocenić “w granicach praktycznych i dopuszczalnych parametrów”. Nie mam wątpliwości, że prezydent dał mu tę nominację jedynie w tym celu, by na jego tle wypadać bardziej błyskotliwie. Dziesiątki pytań, na które mam dać natychmiastowe odpowiedzi. Niektóre z pytań dowodzą choroby umysłowej pytającego. Na przykład: “Jak w obliczu nowej sytuacji kształtuje się morale tubylczej ludności?” Morale! I co mam zrobić? Wziąć zeszyt, wyjść na ulicę, zatrzymywać ludzi i pytać, jak się kształtuje ich morale? Na depeszę wysyłam odpowiedź. Dwa słowa: “Zbieram informacje. Czekajcie”.
Po raz wtóry obchodzę teren ambasady. Wszędzie panuje przedziwna wesołość. Wszystkie lęki przemieniły się w podniecenie. Coś, co miało się wydarzyć, wydarzyło się, a co dalej? Co dalej? oto źródło podniecenia. Nadszedł poranek, a wraz z nim ekscytujące uczucie, że się w czymś ważnym uczestniczy. Aktywnie. Ludzie będą potem wspominali: “Ja tam wówczas byłem!” Dla zawodowych dyplomatów jeszcze jeden listek do wianuszka doświadczenia. Dla innych pikanteria polega na uczestniczeniu w panicznym lęku. Wracam do “sterylnego pokoju”, gdzie delegacja żon obczęstowuje obecnych kanapkami i kawą przyniesionymi z kafeterii. Panuje swobodny nastrój bliski wesołości. Pani Walsh z pasją odgrywa rolę opiekuńczej matki, jej mąż wydaje się przygnębiony. Właśnie przygotowuje pełną odpowiedź na pytania Departamentu Stanu.
Nagle nastrój się zmienia. Obserwatorzy przy bramie zawiadamiają, że Aleją Santanda zbliża się ku ambasadzie konwój pięciu ciężarowych pojazdów.
Pojazdy zatrzymują się przed główną bramą. Gunny, siedząc na dachu wartowni przy bramie, podaje nam na bieżąco informacje przez radiotelefon. Ciężarówki pełne są żołnierzy Gwardii Narodowej. Z szoferki pierwszego samochodu wysiada pułkownik. W “sterylnym pokoju” mamy monitory. Sumner poznaje pułkownika: to zastępca Lacaya. – Rozsądny facet – stwierdza Sumner. Pułkownik podchodzi do bramy i przez mikrofon w ścianie żąda wpuszczenia do wewnątrz. Żołnierze pozostają na ciężarówkach. Sumner patrzy na mnie spodziewając się decyzji. Daję przyzwolenie skinieniem głowy i Sumner poleca żołnierzowi Piechoty Morskiej otworzyć żelazną furtkę w bramie i wpuścić przybysza. Idziemy z Gage’em na jego spotkanie. Prowadzi Sumner.
Dopiero co nadszedł świt, ale pułkownik jest już w ciemnych przeciwsłonecznych okularach. Wydaje się bardzo skrępowany. Ma ciemną cerę Metysa, co jest rzeczą rzadką wśród oficerów Gwardii. Wita Sumnera, a potem zwraca się do mnie:
– Wysłała mnie Rada Rewolucyjna, ekscelencjo, aby zapewnić pana, że obywatele amerykańscy w San Carlo są całkowicie bezpieczni.
Odpowiadam sucho: – Niestety, już dwaj nasi oficerowie Grupy Pomocy Wojskowej zostali zamordowani.
Pułkownik wzrusza bezradnie ramionami.
– Przykro mi jest pana poinformować ekscelencjo, że jeszcze dwaj pańscy ziomkowie nie żyją. Pan Watson i pan Packaro... zostali zlinczowani przez robotników rozlewni Coca-Coli.
Nie jestem wcale zdziwiony. Dwaj południowi Teksańczycy, którzy mieli lokalną koncesję koncernu z Atlanty. Dwaj skrajnie prawicowi goście, którzy nieustannie zadzierali z miejscowymi związkami zawodowymi, co w efekcie spowodowało śmierć kilku ludzi i kilka “zaginięć”. Ideologię wyznawali dobrą, ale metody postępowania mieli złe. W ich wypadku trudno mi wykrzesać z siebie większy smutek, natomiast bardzo mnie niepokoi los innych Amerykanów w mieście.
– Proszę przekazać generałowi Lacayowi, że czynię go osobiście odpowiedzialnym za to bestialstwo.
Pułkownik przytakuje. – Oczywiście, ekscelencjo. Właśnie po to tu przybyłem. Osobiście nakazał mi to generał Lacay. W chwili obecnej sytuacja jest... mało stabilna. Ujawniły się braki dyscypliny wśród chamarystów. Wykazują oni... chęć zemsty... Generał Lacay potrzebuje czasu, by zaprowadzić porządek i ład. Właśnie zbieramy wszystkich Amerykanów i przewozimy ich do siedziby amerykańskiej Grupy Pomocy Wojskowej. Będą tam bezpieczni. Już tam przewieźliśmy członków pańskiego personelu, którzy byli na przyjęciu w nadmorskiej willi za miastem... Są bezpieczni w GPW.
– Dlaczego nie przywieziono ich tutaj?
Pułkownik bawi się krótką hebanową trzciną oficerską. Trzepie się nią po cholewce wypolerowanych błyszczących butów. Nerwowo rozgląda się po terenie ambasady i odpowiada: – Droga była niebezpieczna... i generał Lacay martwi się o... bezpieczeństwo tutaj obecnych...
Sumner wtrąca: – Dlaczego? Dlaczego miałby się tym martwić? Możemy się bronić. Natarcie musiałoby być rzeczywiście bardzo poważne, żeby mogli wedrzeć się za mury.
Pułkownik wydaje się teraz jeszcze bardziej zgnębiony i ponury. Mówi teraz bezpośrednio do Sumnera: – Wie pan, jak to czasami bywa. Sytuacja będzie niesłychanie niebezpieczna, póki nie zintegrujemy chamarystów. Jest ich teraz w mieście ponad pięć tysięcy... Wielu zaczęło pić.
Sumner zbywa to wyjaśnienie lekceważącym ruchem ręki. – Są uzbrojeni tylko w lekką broń.
Pułkownik w podnieceniu wali się trzciną w cholewkę. – Otóż nie tylko. Zdobyli zbrojownię Gwardii Prezydenckiej. Mają moździerze, działka polowe i rakiety przeciwpancerne.
Twarz Sumnera się wyciąga. Chce coś powiedzieć, ale go uprzedzam. Nie lubię być tylko niemym świadkiem podobnych rozmów.
– Czy Lacay nie może ich rozbroić?
– Jeszcze nie, ekscelencjo. Najpierw trzeba wszystko z nimi przedyskutować. Z Bermudezem i pozostałymi przywódcami chamarystów.
Trudno mi uwierzyć w to, co ten głupiec mówi.
– Chce mi pan wmówić, że Lacay zgodził się kooperować z terrorystami nie ustaliwszy szczegółowo warunków? Czy on sobie nie zdaje sprawy, co się teraz stanie?
Pułkownik podnosi laseczkę, jakby chciał odeprzeć falę mojej pogardy dla jego przełożonego.
– Generał Lacay wie doskonale, co robi, ekscelencjo. On i Bermudez są jak bracia. Wspólnie pozbyli się Vargasa, uwolnili San Carlo od jego przeklętych rządów. Teraz wszystkim naszym obywatelom będzie się dobrze powodziło. – Laseczką ogarnia horyzont. – Jednakże przez kilka najbliższych dni Amerykanom grozi niebezpieczeństwo. Amerykanie są, rzecz najzupełniej zrozumiała, znienawidzeni przez chamarystów. Mają oni do was pretensję za narzucanie im dynastii Vargasa. Wielu z bojowników to trudne do podporządkowania gorące głowy. Ich właśni przywódcy mają z nimi kłopoty. Generał jest poważnie tym zaniepokojony. Wysłał mnie ze stu żołnierzami, abym chronił ambasadę... do czasu, aż zorganizuje się ewakuację personelu i rodzin...
– To bardzo uprzejme ze strony generała – odpowiadam sarkastycznie. – Może pan rozmieścić swoich żołnierzy poza murami.
– Przykro mi, ekscelencjo, ale oni muszą być wewnątrz. – Pułkownik kręci głową. – Tylko wtedy możecie być pewni, że chamaryści nie będą was atakować. Nie zaryzykują ostrzelania żołnierzy Gwardii Narodowej przebywających wśród Amerykanów. Jesteśmy im bardzo potrzebni, póki zagraża brygada “Marazon”.
Sumner zdecydowanie potrząsa głową na nie. – Mowy nie ma, pułkowniku. Wasi ludzie pozostaną na zewnątrz.
W tej samej chwili słyszę głuchy wybuch. Sumner instynktownie podrywa głowę w jego kierunku, a potem spogląda na dach wartowni, gdzie zza parapetu worków z piaskiem widać głowę i ramiona Gunnyego. Gunny obserwuje coś przez lornetkę.
Sumner ma już wołać, kiedy następuje eksplozja znacznie głośniejsza od tamtego głuchego wybuchu. Dzwoni mi w uszach, czuję presję fali uderzeniowej na bębenki.
– Moździerz! – krzyczy z dachu Gunny. – Jakieś trzysta metrów stąd. Nad Santandą. Strzelają ze stadionu.
Zwracam się do Gage’a: – Wszyscy do “bezpiecznej strefy”, szybko. Rozpocząć palenie dokumentów... natychmiast... kobiety w opancerzonym pomieszczeniu.
Gage już biegnie w stronę biur ambasady.
Pułkownik jest zdenerwowany i podniecony. – Musimy wejść na teren ambasady, ekscelencjo! Namawiam pana do opuszczenia flagi, która ich jedynie rozwściecza. Musimy ją zastąpić naszą flagą.
Sama myśl jest mi wstrętna i gniewnym ruchem ręki odrzucam propozycję. Kolejny odległy wybuch. Wszyscy obracamy w tym kierunku głowy. Po kilku sekundach następuje druga eksplozja, tym razem jeszcze głośniejsza i bliższa.
– Sto metrów – zawiadamia lakonicznie z dachu Gunny. – Wstrzeliwują się. Proszę sobie znaleźć jakieś schronienie.
Wchodzimy szybko do wartowni mijając stojącego przy drzwiach żołnierza Piechoty Morskiej, który wydaje się spokojny, ale i śmiesznie młody.
Pułkownik chwyta mnie za ramię. Kiedy zaczyna do mnie mówić, czuję ostry zapach czosnku: – Niech pan myśli o pozostałych. O kobietach. Ci fanatycy mają w rękach kilkanaście moździerzy... i rakiety, którymi rozwalą waszą bramę. Señor, señor, jeśli wciągniemy na maszt naszą flagę, przestaną strzelać! A jeśli każę moim żołnierzom bronić od zewnątrz dostępu, to oni nie przestaną, señor! I nie wiem, czy moi żołnierze będą bronili dostępu. Przykro mi, señor, ale nie będą chcieli poświęcać życia za Amerykanów!
Sumner klnie cicho pod nosem coś na temat bunkra, którego nie zdążono wybudować. Wielka mi pomocy, bunkier! Słyszę wybuch z przeciwległego kierunku. Sumner stwierdza ponuro:
– Wzięli nas z dwu stron. Wstrzelali się i teraz dopiero się zacznie.
Usiłuję zachować spokojną twarz, chociaż targa mną rozpacz. Miejscowy pułkownik zaciska palce na moim ramieniu. Nie puszcza. Wyswobadzam się ostrym szarpnięciem i zmuszam się do racjonalnego przemyślenia sytuacji. To prawda, że skoro Bermudez potrzebuje Lacaya jako tarczy przed Gruzem, to nie może dopuścić do zabijania jego żołnierzy bez względu na to, jak bardzo nienawidziłby Amerykanów. Wściekły na siebie, że muszę tak postąpić, decyduję się na kompromis. Sumner bacznie mi się przygląda. Bardzo mnie dziwi, że pułkownik gwardii stał się nagle spokojny. Nie jest wcale podekscytowany. Miarowo bije laseczką po cholewie. Jakże bym chciał przeniknąć te ciemne szkła i spojrzeć mu w oczy.
Sztywno go informuję: – Dobrze, pułkowniku. Pańscy ludzie mogą wejść w obręb murów. Opuszczę z masztu flagę amerykańską, ale nie pozwolę na wciągnięcie żadnej innej. I proponuję, aby pan wysłał do tych głupców oficera, który by im powiedział, żeby przestali strzelać, jeśli nie chcą retorsji ze strony mojego rządu... Sumner! Dopilnuje pan rozmieszczenia tych ludzi.
Wszyscy wychodzą szybko z wartowni. Ja zostaję. Przez chwilę chcę być sam, żeby przemyśleć konsekwencje mojej decyzji. Słyszę wydawanie rozkazów, a potem grzechot odsuwanych skrzydeł stalowej bramy i ryk silników na wysokich obrotach. Podchodzę do drzwi, staję koło młodego żołnierza Piechoty Morskiej i widzę, jak ciężarówki wjeżdżają na teren ambasady. Za bramą stoi pomalowany na kolor ochronny wóz sztabowy, siedzi w nim tylko kierowca. Pułkownik coś mówi do Sumnera i Gunny’ego. Obaj wydają się zdziwieni. Dwaj nasi ochroniarze powoli zamykają bramę. Pułkownik przeciska się między zwierającymi się skrzydłami i wychodzi kierując kroki do wozu sztabowego. Jestem tym zaskoczony. Patrzę na gwardzistów wyskakujących z ciężarówek. Uzbrojeni są w pistolety maszynowe. Eksplozje ustają.
Nagle, zupełnie jak pod sam koniec rozgrywanej partii szachów, wszystko staje się jasne. Gwardziści rozbiegają się w zdyscyplinowanych grupkach. Trzymają broń gotową do strzału.
No tak, wystrzelono trzy pociski, po trzecim pułkownik wyraźnie się uspokoił. Wiedział, że więcej już ich nie będzie. Te trzy miały na celu umocnienie jego słownych argumentów. Gunny i Sumner rozglądają się dokoła zupełnie zagubieni. Stojący obok mnie młody żołnierz Piechoty Morskiej szepce: – Sir, cała sprawa śmierdzi. Oni są uzbrojeni w rosyjskie PPD. Gwardziści posługują się naszymi M-16. – Widzę jego pełne niepokoju oczy. Żołnierz także trzyma w rękach M-16. Z przeraźliwą jasnością zaczynam wszystko rozumieć: wpadłem w pułapkę. Przez krótką chwilę mam ochotę wyrwać mu z kabury pistolet i strzelić sobie w łeb. Rozbić w miazgę ten zwapniały, bezużyteczny, głupi mózg, który dał się oszukać pół-inteligentnemu Metysowi. Nie czuję strachu ani gniewu, tylko głęboki wstyd i upokorzenie.
Patrzę na zakończenie aktu.
Sumner i Gunny znajdują się już w kręgu wycelowanych w siebie pistoletów maszynowych. Sumner jest skonsternowany. Podnoszę wzrok i wadzę już gwardzistów na dachu rezydencji i budynku biurowego. Mają pod ostrzałem nasze stanowiska ogniowe za workami z piaskiem.
Słyszę hałas przed bramą. Kilku naszych ochroniarzy zaczyna ją pospiesznie otwierać. Pada wydana po hiszpańsku komenda i grad pocisków odbija się rykoszetem od stalowych odrzwi. Od hałasu brzęczy mi w uszach. Ochroniarze padają, jak zmieceni, krzycząc i wyjąc w niebogłosy. Młody żołnierz ściąga mnie ku sobie. Siedzimy w kucki. Unosi broń, ale ja łapię go za rękę. – Nie!
Sumner i Gunny padli na ziemię. Wciąż znajdują się w kręgu luf. Zapada cisza. Spoglądam w stronę bramy. Na betonie leży sześć pokręconych ciał. Fascynujący widok. W ciągu całego mojego długiego życia nie widziałem trupa. Ktoś coś wykrzykuje. Odrywam wzrok od bramy. To Gunny, leży na boku, dłoń ma na rękojeści pistoletu w kaburze, na jego twarzy maluje się strach i coś jeszcze... determinacja. Patrzy na mnie. Woła raz jeszcze: – Sir, czy mamy walczyć?
Bez wahania odkrzykuję odpowiedź: – Nie!
Nawet się nie zastanawiałem. Nie musiałem. Partia szachów przegrana, nie ma sensu tłuc figur.
Do wartowni zbliża się mężczyzna. Na epoletach insygnia porucznika. Jest wysoki, ma szerokie ramiona i twarz boksera. Tę twarz chyba znam. Jasne krótko ostrzyżone włosy. Rzadkość w Centralnej Ameryce. W lewej ręce trzyma niedbale pistolet maszynowy. Gęba szeroko uśmiechnięta.
– Niech ekscelencja powie swoim żołnierzykom, żeby odrzucili broń, gdyż w przeciwnym razie zginą. – Słowo “ekscelencja” ubrał w obraźliwy ton.
Rozsadza mnie wściekłość. Frustracja wygasła.
– Jesteście dowódcą tych morderców?
Potwierdza skinieniem głowy.
– Protestuję w imieniu mojego rządu, w imieniu ludzkości i...
– Zamknij pysk, świnio!
Żołnierz Piechoty Morskiej przykucnięty obok mnie sztywnieje i chce wstać. Powstrzymuję go. – Będziecie tego żałować! Mój rząd się postara, żebyście gorzko tego żałowali – mówię.
– Pieprzymy wasz faszystowski rząd. – Bydlak już się nie uśmiecha. Wymierza we mnie lufę pistoletu maszynowego. Patrzę w jej czarny okrągły otwór i słyszę słowa: – Wydajesz rozkaz, świnio, czy mam ci rozwalić łeb? Ach, jak bym chciał cię ubić, ekscelencjo!
Wiem, że on nie strzeli. Wiem to. Jestem pewien, że nie strzeli. Żywy – mogę być wartościowym zakładnikiem. Martwy – to dopraszanie się o odwet ze strony mojego rządu. Kary dla niego i jego bandyckich towarzyszy. Ale może pozabijać innych. Spoglądam na Sumnera, który zrezygnowany siedzi na betonie podwórza obejmując ramionami kolana. Daję mu znak głową i mówię:
– Pułkowniku, proszę z Gunnym obejść wszystkie posterunki i stanowiska ogniowe, i kazać złożyć broń.
Sumner i Gunny wstają w asyście gwardzistów z bronią gotową do strzału i oddalają się w kierunku budynku biurowego. Młody żołnierz Piechoty Morskiej ostrożnie odkłada swojego M-16 na ziemię i wstaje. Po policzkach spływają mu łzy. Modlę się w duchu, żeby w “palarni” udało się zakończyć niszczenie dokumentów, żeby pozostał tylko popiół. Muszę jak najdłużej zająć czymś tego bydlaka, który przede mną stoi.
– Kim pan jest?
Wyszczerza zęby. Twarz ma ospowatą. Kłania się głęboko, kpiąco. – Carlos Fombona, do usług!
Znam to nazwisko. W ciągu minionego tygodnia pojawiało się często w meldunkach. A także w meldunkach poprzedzających moje przybycie. Zaufany Bermudeza. Znany z okrucieństwa.
– Znam ciebie i twoją ohydną reputację.
Fombona aż promienieje. Jest zachwycony swoją sławą. Odkłada PPD na ziemię, rozpina kurtkę polowego munduru, zdejmuje ją paroma szybkimi ruchami. Teraz ma na sobie tylko białą podkoszulkę z czerwoną zygzakowatą błyskawicą. Pod nią portret Lenina. Z kolei rozpina spodnie z podobnej jak kurtka kamuflażowej tkaniny i zdejmuje je. Pod spodem ma spłowiałe dżinsy. Wydaje głośny rozkaz i teraz pozostali “gwardziści” zrzucają mundury. Wszyscy mają na sobie podkoszulki z marksistowskimi sloganami.
Fombona podnosi z ziemi swój pistolet maszynowy, i zbliża się. Lufą szturcha żołnierza Piechoty Morskiej w pierś i każe mu iść w stronę ciężarówek. Żołnierz spogląda na mnie. Przyzwalam skinieniem głowy. Gdy mnie mija, klepię go przyjaźnie po plecach.
Fombona stoi teraz bardzo blisko mnie. Spryskał się wodą kolońską. Nawet terroryści używają w naszych czasach jakiejś cholernej wody kolońskiej. Kopniakiem wysyła karabinek żołnierza w głąb wartowni, a potem szturcha mnie w pierś lufą swojej broni. Widzę głębokie zadowolenie w jego oczach, kiedy mówi: – Nie mam nic wspólnego z Bermudezem i jego kompanami. – Okrutny uśmiech rozjaśnia mu twarz. – Ja i moi towarzysze działamy na własny rachunek... Jesteśmy... – pauza – studentami rewolucji...
Pochyla się nade mną. Widzę jego twarz w odległości kilku centymetrów. Powtarza sycząc: – Walczącymi studentami rewolucji! – Na policzkach czuję odrobinę śliny, którą prychnął.
Wyduszam z siebie rechot. – Tak, tak, dobrze. No to skończcie z tą zabawą. W ciągu godziny będziecie stąd zwiewali, gdzie pieprz rośnie. Czy naprawdę jesteście aż tak głupi? Czy sądzicie, że po tym, co zaszło, mój rząd będzie czekał bezczynnie? Czy sądzicie, że niczego się nie nauczyliśmy? Chyba wam odbiło!
Człowiek wzrusza ramionami. – Nie sądzę. My też czegoś się nauczyliśmy.
Odwraca się i wykrzykuje jakieś rozkazy do swoich “studentów”. Kilku z nich gramoli się do ciężarówki. Po chwili zeskakują na ziemię z jakimiś paczkami. Jeden z nich podchodzi i podaje Fombonie grubą kamizelkę podobną do kamizelek kuloodpornych. Od kamizelki do plastikowego pudełka prowadzą druty. Fombona jakby waży je w rękach. Ma zadowolony wyraz twarzy. Każe mi włożyć ów strój.
Przecząco kręcę głową. Widzę okrutny błysk w jego oczach.
– Włóż to, świnio, albo wezwę ludzi, żeby ubrali cię siłą.
Ponieważ nie ma wątpliwości, że jest gotów spełnić groźbę, obracam się i wsuwam ręce w trzymaną przez niego kamizelkę. Jest ciężka i ma dziwny, zatęchły zapach.
Z przodu po obu stronach zwisają parciane paski. Fombona starannie je wiąże, kamizelka obciska mnie.
– Niech pan się nic nie martwi, ekscelencjo – mówi. – Wkrótce się pan do tego przyzwyczai. Będzie pan to nosił dzień i noc. – Cofa się parę kroków, ciągnąc za sobą drut podłączony do plastikowego pudełka, które trzyma w ręku. Oddaje pudełko “studentowi”. Drut ma około pięciu metrów długości. Wskazując na kamizelkę Fombona mówi:– To ubranko, które pan teraz włożył, ma wszyte trzy kilo plastiku. Drut jest zakończony detonatorem. Będzie to pan miał przez cały czas na sobie. Śpiąc i nie śpiąc, nawet w latrynie. Wszyscy Amerykanie w ambasadzie dostaną takie same kurteczki. – Wskazuje na “studenta”. – Pedro będzie zawsze z panem. Przy pierwszej próbie faszystów odbicia pana i reszty Pedro obróci tę gałkę i już nikt nigdy nie znajdzie śladu ani pana, ani żadnego z pozostałych Amerykanów.
To zupełny szaleniec. Wariat! Jest nas tu dwadzieścia siedem osób. Jeśli będą chcieli nas zamordować w ten sposób, to jednocześnie zamordują dwudziestu siedmiu swoich własnych “studentów”. Sprawia mi wielką przyjemność wytknąć to Fombonie, który ma twarz poważną i potakuje.
– Pedro gotów jest zginąć za rewolucję – mówi. – Pozostali także. Wszyscy zgłosili się na ochotnika. Kilkuset się zgłosiło. Jakie ma znaczenie życie dwudziestu siedmiu ludzi, kiedy zginęły już tysiące?
Spoglądam na Pedra. Młodziutki, chudzina, prawie chłopaczek. Trzyma niemal nabożnie plastikowe pudełko. Błyszczą mu oczy. Wierzę, iż gotów jest zginąć. Kamizelka mi ciąży, jakby była z ołowiu. Potrafię sobie wyobrazić wyraz jego twarzy, gdy będzie obracał gałkę, potrafię sobie wyobrazić nagłą unicestwiającą jasność.
Fombona uważnie mi się przygląda. Wie, że mu wierzę, i jest zadowolony.
– A teraz, ekscelencjo, musimy się upewnić, że ta najważniejsza świnia w waszym Białym Domu też to rozumie. Wkrótce przyjdą tu fotografowie. Jutro stanie się pan sławny. Pańska fotografia w pięknym nowym kubraczku wraz z pępowiną oraz pańskiego wiernego sługi w mundurku znajdzie się na pierwszych stronach gazet całego świata.
Mam ochotę go opluć. Zrobię to, jeśli się teraz roześmieje. Jednakże nie robi tego. Poważnie dodaje: – Będzie pan najsławniejszą świnią na świecie.
3
Jorge
San Carlo – dzień pierwszy
Postanawiam wykorzystać wartownię. Jest w niej pomieszczenie z biurkiem i krzesłami oraz drugi pokój z czterema pryczami i przylegającym prysznicem z ubikacją. Pomieszczenie biurowe zostało splądrowane, podłoga jest zarzucona papierami. Polecam sprzątnąć, a następnie posyłam po niego. Ustawiam dwa krzesła po obu stronach biurka. Czekając błądzę myślami po minionych dwu dniach. Nadal czuję podniecenie po tym wszystkim, co widziałem. W całej historii ludzkości nic nigdy bardziej nie rozgrzewało krwi i nie pobudzało wyobraźni, niż nagłe obalenie tyrana. Miałem uczucie przeniesienia się w samśrodek najwspanialszego karnawału. Na lotnisku, gdy wychodziliśmy z samolotu, radosne, wylewne, serdeczne powitanie i okrzyki szczęścia. Setki dłoni wyciągniętych, żeby nas choćby tylko dotknąć, nasze twarze wilgotne od setek pocałunków. Ta wielka pasja przeniknęła i w nas. Później, w hotelu, połączyłem się z Inez w dzikim szaleństwie rozkoszy. Inez miała orgazm w ciągu paru sekund, a potem następny, inastępny. Była gotowa parzyć się przez całą noc, ale opuściłem ją. Kiedy zamykałem drzwi, żegnały mnie wrzaski rozsierdzonej kotki.
Czekał na mnie dżip z uzbrojoną eskortą. Gdy jechaliśmy zatłoczonymi ulicami, wybiegali ludzie, obrzucali nas kwiatami i usiłowali dotknąć. Rewolucjoniści mieli kwiaty zatknięte w lufy karabinów. Prawie ze wszystkich okien zwieszały się czerwone flagi lub choćby kawałki czerwonej materii. Kobiety i dziewczęta wpięły we włosy czerwone kwiaty. Kiedy skręciliśmy w boczną ulicę, zobaczyłem jak do stojącej przy chodniku ciężarówki ludzie ciągną jakiegoś grubasa. Na jego twarzy widziałem śmiertelny strach.
– Prawdopodobnie członek Wzorcowego Plutonu – powiedział eskortujący mnie mężczyzna. – Ulubiony egzekucyjny oddział Vargasa.
– Co oni z nim zrobią? – spytałem.
W odpowiedzi poklepał swój pistolet. – Krótka rozprawa przez Trybunałem Ludowym i pod ściankę. Wystrzelamy ich kilkuset, tak jak wy to zrobiliście w pięćdziesiątym dziewiątym.
Ironia losu. W 1959 roku miałem trzy lata. Rzeczywiście tak wtedy było, później jednak Fidel żałował tego kroku. Wtedy było to jednak w pełni usprawiedliwione. Masy tego żądały. Minęliśmy pałac prezydencki. Doznał poważnych uszkodzeń. Biała, podobna do dekoracji tortu fasada była poznaczona czarnymi śladami kuł. – Wygląda jak krostowata twarz ulicznicy – zauważyłem.
Mojej eskorcie to się podobało. Roześmiał się i powtórzył parę razy. Powiedział mi, że uczestniczył w natarciu na pałac. Zginęło ponad stu chamarystów. Vargasa i jego brata powiesili na kryształowych świecznikach w prezydenckim gabinecie. Te świeczniki Vargas sprowadził z Wenecji. Kosztowały tysiące dolarów. Powieszono ich przed dwoma dniami. Pewno jeszcze tam wiszą. Może chciałbym zobaczyć?
– Co zobaczyć? Wisielców czy świeczniki?
Roześmiał się zachwycony i powtórzył kierowcy moje pytanie. Zostałem dworskim komikiem z Kuby.
Spieszyło mi się, więc ich ponagliłem. Bermudez zainstalował się w niskim budynku blisko pałacu. Budynek był otoczony przez uzbrojonych po zęby chamarystów. Dostrzegłem działka przeciwlotnicze umieszczone na dachu.
Wprowadzono mnie natychmiast do jego gabinetu. Było z nim paręnaście osób. Nastąpiło kilka wzruszających minut. Objął mnie mocno, a chociaż jest drobnym mężczyzną, myślałem, że mi pogruchoce kości. Ucałował mnie w oba policzki. Nawet Inez nie uczyniłaby tego z podobną pasją. Po nim zrobili to wszyscy inni, między nimi rosła młoda kobieta, którą natychmiast poznałem z poprzednio oglądanych fotografii, Maria Carranza, jego prawa ręka. Miała okrągłą, niezbyt ładną twarz i krągłe wielkie piersi. Niechętnie przeszedłem z jej uścisków w kleszcze mężczyzny będącego niemalże karykaturą Che Guevary. Aż się wzdrygnąłem. Czyżby Che powstał z grobu? Ale natychmiast sobie przypomniałem: jest to jeden ze sztabowców Bermudeza, szkolony na Kubie. Naśladował nawet sposób mówienia Che.
Wreszcie Bermudez wygłosił krótkie płomienne przemówienie. W imieniu wszystkich chamarystów i ludu San Carlo, a także wszystkich miłujących pokój narodów świata życzył mi owocnego pobytu i dziękował Fidelowi oraz narodowi kubańskiemu za braterską pomoc i wsparcie jego rewolucji. W obliczu tak nieugiętej solidarności wszyscy faszyści, kapitaliści i imperialiści zatrzęsą się ze strachu. Na naszej półkuli Fidel i jego wielka kubańska rewolucja są świetlistym drogowskazem nadziei rozjaśniającym mrok, potrafią przemienić beznadzieję w wiarę, napędzają lęk w serca dyktatorów. Jeśli Juan Chamarrista jest ojcem rewolucji w San Carlo, to Fidel jest jej najbliższym krewnym. Wszyscy Kubańczycy są braćmi... braćmi krwi. Natychmiast po pacyfikacji San Carlo Bermudez osobiście uda się na Kubę i powtórzy te słowa Fidelowi i kubańskiemu narodowi.
Mówił oczywiste rzeczy, ale zauważyłem, że obecni wpatrują się weń z uwielbieniem. On ma to coś. Co do tego nie mam wątpliwości. Coś, co zapładnia wyobraźnię. Ten drobny, podobny do wykolejeńca buntownik jest wielkim śpiewakiem, który potrafi swoim głosem oczarować widownię. Ja jestem na to głuchy, ale inni stają się jego niewolnikami. Tak, ich to zniewala. Zauważyłem, że nawet jemu oczy zwilgotniały. Widać to wyraźnie mimo grubych szkieł, jakie nosi.
Wydobyłem z siebie kilka pasujących do tej okazji dźwięków, jednakże ograniczało mnie zniecierpliwienie i on to zauważył. Wyrzucił wszystkich z gabinetu, pozostawiając tylko Marię i rozpoczęliśmy poważną rozmowę.
Z Managui nadeszły właśnie gazety z różnych stron świata. Gestem sztukmistrza rozłożył je na biurku. Na pierwszych stronach były fotografie zakładników z ich eskortą kamikadze – “studentami rewolucji”. Opisywano szczegółowo zajęcie terenu ambasady amerykańskiej i publikowano listę “studenckich” żądań, a także tekst głoszony przez Rewolucyjną Radę chamarystów, odcinającą się od tego aktu gwałtu. Rada oświadczała, że jest bezsilna wobec czynu “studentów” i może jedynie przemawiać do ich rozsądku. Najważniejszą sprawą jest bezpieczeństwo życia zakładników – podkreślała Rada w swoim oświadczeniu. Gdyby ktokolwiek usiłował siłą wedrzeć się na teren ambasady, to wszyscy natychmiast zginą. Jednakże przez cały okres ewentualnych negocjacji Rada, w imię zasad humanitarnych, zaopatrywać będzie zakładników i ich straże w lekarstwa i świeżą żywność.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że Bermudez obserwuje mnie z wyczekującym uśmiechem na ustach. – Powiedziałem Fidelowi, że jesteś szalony. Powtarzam ci to teraz: jesteś szalony. Wariat. No dobrze, masz ich. Ale nastroje w Stanach Zjednoczonych są teraz zupełnie inne. Nie będą siedzieli przez miesiące na dupie, kwiląc tylko i wyrażając oburzenie, bez żadnego działania.
Te słowa zmyły uśmiech z jego twarzy. – Nic mnie to nie obchodzi. Cokolwiek innego bym zrobił, też by wetknęli swój nos i przeszkodzili. Nie mogą dopuścić, by San Carlo padło jak Kuba. Co robi kot, kiedy grozi mu wielkie psisko? Atakuje oczy. Wydrapuje psu oczy. Właśnie to zrobiłem. Jedynym sposobem było frontalne natarcie.
Nazywają to charyzmą. On ją ma. Maria pełna zachwytu głaszcze jego rękaw. A może on ma rację. Z kolei mnie to mało obchodzi.
Bermudez powiada: – Rano i wieczorem jeździ do ambasady zakryta ciężarówka. Zawozi żywność. Pojedziesz i wrócisz nią. Fombona otrzymał polecenie udzielenia ci wszelkiej pomocy. Jeśli napotkasz jakiekolwiek trudności, przyjdziesz do mnie.
Kiwam głową. – Zacznę jutro. Dziś chciałbym rozmawiać z wszystkimi, którzy pracowali na terenie ambasady. Ze służącymi, z każdym. Zwłaszcza z tymi, którzy mogli mieć styczność z ambasadorem.
Wpatruję się w prasowe fotografie, w smukłą sylwetkę i arystokratyczną twarz Jasona Peabody. W jego oczach widzę bezgraniczną pogardę i jednocześnie coś jakby lekceważenie. Słysząc otwieranie drzwi i kroki obracam się i widzę tę samą twarz wyrażającą tę samą bezgraniczną pogardę, ten sam lekceważący stosunek. Tym razem do mnie.
4
Peabody
San Carlo – dzień pierwszy
W pokoju siedzi hipis. Rozglądam się. Nie ma nikogo innego. Rozparty w fotelu za biurkiem, jedną nogę przerzucił przez boczne oparcie, buja nią. Ma na sobie spłowiałe, postrzępione dżinsy i czarną podkoszulkę. Rudoblond włosy, lekko kręcące się, opadają mu prawie na ramiona. Na biurku leży gazeta i stos czarnych teczek. Fombona popycha mnie. Potykam się, czuję szarpnięcie drutem. Głupek z pudełkiem staje obok mnie. Hipis bacznie mnie obserwuje, a potem rozkazuje Fombonie: – Zdjąć mu kamizelkę i zabrać stąd tego smarkacza.
– Nie! – odpowiada Fombona. – On ma to mieć na sobie przez cały czas... Pozostali też.
Hipis głośno wzdycha, opuszcza nogę na ziemię, wstaje i leniwie się przeciąga. Potem obchodzi dokoła biurko. Ma na sobie kowbojskie buty! Jestem zmęczony, od trzech nocy prawie nie śpię. Czyżbym śnił?
Buty się zbliżają, są wypucowane, na cholewkach wyhaftowany jest skomplikowany wzór. Buty zatrzymują się tuż przede mną. Powoli podnoszę głowę. W tych butach hipis jest prawie mojego wzrostu. Ma niebieskie oczy. Młodą twarz... Nie, starą...! Jednocześnie młodą i starą. Zaczyna rozsupływać paski mojej kamizelki. Rzucam okiem na Fombonę. Patrzy zdumiony. Wreszcie nie wytrzymuje: – Zostaw go! Możesz z nim rozmawiać. I nic więcej!
Hipis nie zwraca najmniejszej uwagi na te słowa. Rozsupłuje dalej. Twarz Fombony wzbiera wściekłością. Podnosi pistolet maszynowy i odbezpiecza go. Szczęk potęguje się stukrotnie w moich uszach. Lufa jest teraz wycelowana w plecy hipisa.
Hipis uśmiecha się. Wprawia mnie w osłupienie, gdy zaczyna mówić z bezbłędnym brytyjskim akcentem, jakby kontynuował przerwaną rozmowę: – Chcesz rozpaskudzić dzieciaka, daj mu trąbkę. Problem ze wszystkimi studentami, rewolucji czy nie, to wprost tragiczny brak dyscypliny.
Chyba to mi się naprawdę śni. Rzucam spojrzenie na mojego “studencinę rewolucji”. Jego przerażone szeroko rozwarte oczy przemykają od Fombony do hipisa i z powrotem. W spoconej prawej ręce trzyma pudełko z piekielnym wyłącznikiem. Hipis sięga teraz obiema rękami. Twarz ma blisko mojej. Robię zupełnie irracjonalną obserwację, że nie używa wody kolońskiej. Unosi nieco ciężką kamizelkę spoczywającą na moich ramionach. Opuszczam obie ręce do tyłu, kamizelka ze mnie spada. Hipis łapie ją w locie i oddaje “studentowi”, klepie go po plecach i mówi tym razem po hiszpańsku, łagodnym głosem:– Trzymaj, mały. Pożyj sobie jeszcze jeden dzień, zobacz jeszcze jeden wschód słońca, weź sobie jeszcze jedną dziewczynę. – Bierze chłopaka za ramiona, obraca go i wypycha z gabinetu. Nawet nie spoglądając na Fombonę i jego pistolet wraca do biurka. Kowbojskie buty śmiesznie kłapią na betonowej podłodze.
Fombonę aż zatyka z wściekłości. Cały się trzęsie. Wycelowując Uzi w pierś hipisa, podchodzi dwa kroki w stronę biurka. Hipis czyta gazetę. A może udaje? Kiedy podnosi wzrok, patrzy na mnie. Palcem wskazuje mi krzesło po drugiej stronie biurka.
– Proszę siadać, ekscelencjo. Mamy wiele spraw do omówienia, a czas może okazać się ograniczony.
Zapada cisza. Prawie, słychać bowiem głośny wściekłością oddech Fombony. Czuję, że zbliża się decydująca chwila. Lada moment może paść strzał. Jestem tego pewien. Spoglądam w oczy hipisa, usiłując doszukać się w nich objawów strachu. Nie ma najmniejszego. Spoglądają z ospałą obojętnością. Uświadamiam sobie nagle, że moje życie jest w rękach tego człowieka. Powoli, ale zdecydowanie idę przed siebie, mijam wycelowany pistolet maszynowy. Mam wrażenie, że posuwam się po lodzie. Siadam. Krzesło skrzypi. W moich uszach brzmi to jak ochrypły łoskot. Hipis się uśmiecha i mówi ponad moją głową:
– Drogi towarzyszu, podczas tej niewygodnej jazdy w samochodzie dostawczym zauważyłem parę worków waszej wspaniałej rodzimej kawy San Carlo. Załatwcie mi dwa kubki kawy... mocnej. A potem raz jeszcze to samo po godzinie.
On najwidoczniej nie zna Fombony! Tym razem posunął się za daleko. Wczoraj widziałem, jak Fombona prawie na śmierć zatłukł jednego ze swoich ludzi za błahe przewinienie. Rozkoszował się tym, co robi. Teraz palec zaciska mu się na spuście. Czuję ukłucie bólu w plecach. Chciałbym się odrobinę odsunąć od linii strzału, ale postanawiam nawet nie drgnąć. Panuje absolutna cisza. Najwidoczniej Fombona też wstrzymał oddech.
Mijają sekundy, a może minuty. Szurnięcie buta, szpileczki przebiegają mi po całym ciele, następnie kilka szybkich kroków i trzaśniecie drzwiami. Mam ochotę wypuścić wstrzymywane powietrze, zacząć normalnie oddychać, ale czekam, a potem powoli, po cichutku próbuję oddychać przez nos. Nie chcę okazywać, iż odczułem ogromną ulgę. Nie chcę zdradzić, że byłem spięty. Zakładam nogę na nogę, poprawiam kant spodni. Hipis dostrzega wszystko, uśmiecha się i mówi: – Nauczyłem się nie podejmować dyskusji z takimi ludźmi. Daje im to fałszywe poczucie ważności.
Jestem zadowolony. Udało mi się opanować dygotanie palców. Mówię normalnym głosem: – Gdybym wtedy nie podszedł, to by was zastrzelił.
– Bardzo możliwe.
Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Znowu mam wrażenie nierealności tego, co mnie otacza. Ten człowiek otarł się o śmierć i zdaje sobie z tego sprawę. Może nawet rozsmakowuje się w tym. Podobne myślenie jest mi zupełnie obce.
Cisza nabrzmiewa, gdy tak się sobie wzajemnie przyglądamy. Wreszcie on mówi: – Nazywam się Jorge Calderon. – I mówi to tak, jak bym miał wiedzieć, kim jest Jorge Calderon. Tak, jakby przedstawiał się Winston Churchill albo George Washington, albo Albert Einstein, albo Zygmunt Freud, albo Karl Marx, albo... W mojej głowie eksploduje objawienie: zdaję sobie sprawę, że wiem, kim jest Jorge Calderon...
Czy na mojej twarzy odzwierciedlił się doznany szok? Mam nadzieję, że nie. Dalej patrzę na niego. On czeka. Czekam ja. Podnoszę brew. Jak to dobrze, że się tego nauczyłem. Tamten wzrusza ramionami, pochyla się na biurkiem i mówi: – Jestem z...
Odnoszę drobniutkie, ale jakże miłe memu sercu zwycięstwo. Przerywam: – ...kubańskiego wywiadu. Jorge Calderon, wschodząca gwiazda... cudowne dziecko... jedno z paru...
Znów się uśmiecha i prostuje, plecami opada na oparcie krzesła. W dalszym ciągu jestem zdumiony. Jako ekspert przedcastrowskiej i castrowskiej Kuby znam czołowe osobistości rządu. Doskonale sobie przypominam naradę sprzed kilku tygodni. Jameson, główny ekspert CIA od spraw kubańskich, długo się rozwodził na temat Jorge Calderona. Nie ma jeszcze trzydziestki, ale wygląda na dużo więcej, rozwiązłe życie, jeden z przywódców nowej generacji, których Castro przygarnął, by naoliwili trochę rdzewiejącą rewolucję. Pomyślałby kto, że dureń nauczył się czegoś od Mao i jego czerwonogwardzistów. Ale jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten człowiek po drugiej stronie biurka jest niezmiernie błyskotliwy i niebezpieczny. Zrewolucjonizowany intelektualista – nie ma nic gorszego. Ojciec Hiszpan, malarz, bogaty. Matka Szkotka. Ojciec wyjechał z Kuby wkrótce po rewolucji. Syn został z matką. Ukończył prawo, następnie od razu trafił do wywiadu. Okazał się błyskotliwym analitykiem i specjalistą od przesłuchań. Jameson określił go jako cynika i człowieka bardzo niekonwencjonalnego... i marksistę z całym bagażem niewyczerpanego entuzjazmu neofity. Cholera, wcale na to wszystko nie wygląda! Wygląda raczej na studenta-włóczęgę z kalifornijskiego uniwersytetu.
Podrzuca mi gazetę. “Herald Tribune” z wczorajszego dnia. Patrzę na własną fotografię. Jestem zadowolony z mojego wyrazu twarzy. Przebiegam oczami towarzyszący artykuł. Nie mogę się powstrzymać i wykrzykuję: – To są szaleńcy!
– Zgadzam się.
Podnoszę wzrok. Twarz ma poważną.
– Ale pańska obecność tu dowodzi, że stoi za tym wasz maczający zawsze palce w brudnej robocie rząd.
– Myli się pan. Moja obecność nie ma nic wspólnego z chamarystowską rewolucją czy waszą ambasadą.
– Więc z czym?
Zbywa pytanie gestem dłoni. – Dojdziemy do tego. – Wskazuje gazetę. – Co, pańskim zdaniem, zrobi Waszyngton?
Co za impertynencja. Mam mu dawać profesjonalną opinię, żeby zaraz poleciał do Bermudeza i wszystko powtórzył? Mówię więc: – Istnieje wiele opcji, a każda z nich okaże się bardzo nieprzyjemna w skutkach dla pańskich przyjaciół w San Carlo.
Bez emocji wzrusza ramionami, zabiera gazetę, przez chwilę ją czyta, potem mówi: – Dwa i pół miliarda dolarów wydaje mi się zupełnie rozsądną sumą. Wasz deficyt budżetowy w tym roku będzie stukrotnie większy.
– To jest szantaż.
– Zgadza się. – Przeciąga palcami przez włosy. Na ustach błąka się uśmieszek. Tę manierę już kilkakrotnie obserwowałem. – Ale jedynie w części dotyczącej metody proszenia o pieniądze... jeśli pan woli: “domagania się pieniędzy”. Istnieje bowiem pewne uzasadnienie samej istoty rzeczy. Moralnie wasz rząd jest im winien te pieniądze.
– Bzdura!
Wskazuje palcem artykuł. – Trzy amerykańskie korporacje: Andana, General Metals i Universal Foods, przez ponad pięćdziesiąt lat bezlitośnie grabiły ten kraj, tak jak i pozostałe kraje regionu. I czyniły to przy aktywnej pomocy kolejnych amerykańskich rządów. Gdyby korporacja Universal Foods zapłaciła uczciwą cenę za swoje dwieście tysięcy hektarów najlepszej ziemi, gdyby General Metals płaciła godziwy procent od zysków za eksploatację minerałów, gdyby nie oszukiwała Andana, to wówczas państwo San Carlo otrzymałoby co najmniej o trzy miliardy dolarów więcej. Jednakże Bermudez ma szeroki gest. Gotów jest darować pół miliarda. Zresztą większość złóż jest już wyeksploatowana... a banany już nie sprzedają się tak jak kiedyś...
Zaledwie przed trzema dniami czytałem podobne bzdury wypisywane przez Henri Webera. Czyżby minęły zaledwie trzy dni? Zimno odpowiadam: – Nie potrzebuję wykładów na temat historii Centralnej Ameryki. Tak czy inaczej, mój rząd nie da Bermudezowi nawet jednego centa.
– Bermudez nie liczy na to.
– Słucham?
– Przynajmniej nie liczy na bezpośredni transfer pieniędzy i nie oczekuje dwóch i pół miliarda. Zgodzi się na jeden miliard. – Mój rozmówca uśmiecha się krzywo.
– I co dalej? – Mimowolnie poczułem, że ogarnia mnie ciekawość. Nie ulegało wątpliwości, że mój rozmówca kontaktował się niedawno z Bermudezem.
– Bermudez jest realistą. I jednocześnie marksistą. Byłby szybko skończony, gdyby usiłował przejąć rządy w San Carlo. San Carlo jest bankrutem. Rudy żelaza i boksyty są na wykończeniu, a to są niemalże jedyne bogactwa naturalne. Kraj jest przeludniony, ma jeden z najniższych wskaźników dochodu na głowę na świecie. Skąd ma wziąć pieniądze? Z Banku Światowego? Bank Światowy jest kontrolowany przez wasz rząd. Podobnie zresztą jak znakomita większość międzynarodowych agencji pomocy. Bermudez ma przed oczami przykłady Kuby i Nikaragui. Dostały guzik. Dlaczego? Z powodu wyznawanej ideologii. I nie zapowiada się, żeby coś dostały.
Podobno jest bardzo inteligentny, a mówi takie bzdury. Odpowiadam drwiąco. Nie mogę się przed tym powstrzymać:
– Jeśli nawet Bermudez przeżyje, to już jest za późno. Zaprzepaścił wszystkie szansę otrzymania pomocy. Zachód nie udziela pomocy terrorystom.
Wybucha szczerym śmiechem. – Chyba że to są faszyści. Jednakże w tym wypadku, panie Peabody, Bermudez spodziewa się tej pomocy. Co najmniej miliarda dolarów.
– Od kogo? Od Rosji? Chyba majaczy.
– Nie od Rosji. Ze Światowego Banku. Wspólnoty Europejskiej, Japonii i tak dalej...
– Zwariował. Pan też.
– Ja na pewno nie. A on? Być może. Ale ma plan. Oczywiście ci jego “studenci rewolucji” to czysta bzdura. Wszyscy o tym wiedzą, ale czasami takie bzdury są bardzo przydatne. Studenci żądają dwu i pół miliarda dolarów odszkodowania za długoletnią grabież ich kraju przez Stany Zjednoczone. Bermudez dobrze wie, iż tych pieniędzy nikt nie da. Sytuacja patowa. Studenci zrobili wasze zdjęcia w kamizelkach z materiałem wybuchowym i opisali dokładnie, co się z wami stanie, jeśliby ktoś usiłował was uwolnić. A tak przy okazji: jeden z waszych lotniskowców, “Nimitz”, tkwi już na horyzoncie. Mamy klasyczny przykład sytuacji, w której olbrzymia przewaga militarna na nic się nie przydaje.
Wiadomość o “Nimitzu” bardzo mnie pocieszyła. Mówię mu: – Być może nasz prezydent wcale tak nie uważa.
Ponownie przeczesuje włosy palcami. – Byłoby lepiej dla pańskiego dobra, żeby tak uważał. Załóżmy jednakże sytuację patową. Amerykanie bardzo nie lubią patowych sytuacji. Zawsze prą do akcji, do działania. Pański prezydent jest w niewygodnej sytuacji. – Uśmiecha się. – Co za wspaniały zbieg okoliczności. Pewien członek tak zwanego personelu pańskiej ambasady nazywa się Arnold Tessler. Wiemy, że reprezentuje CIA. Jego ojciec piastuje stanowisko ni mniej ni więcej tylko prezesa korporacji Andana. Jest również jedną z szarych eminencji obecnej administracji. Wydał miliony na wybory obecnego prezydenta.– Palcem stuka w fotografię z rządkiem zakładników. – I niech pan teraz pomyśli: tata Tessler widzi swego synusia obwiązanego ładunkami wybuchowymi, w towarzystwie fanatyka, którego świerzbią palce, żeby nacisnąć guzik. Natychmiast zacznie nalegać na swego przyjaciela-prezydenta, żeby ten był bardzo ostrożny w podejmowaniu decyzji, i prezydent go oczywiście posłucha. W związku z tym nie spodziewam się w najbliższym czasie desantu Piechoty Morskiej.
Przygląda mi się, czekając na reakcję. Jest sporo prawdy w tym, co mówi, ale nie sprawię mu przyjemności, potwierdzając jego przypuszczenia. Zachowuję milczenie, on wzrusza ramionami i mówi dalej:
– No i po pewnym czasie Bermudez, działając oczywiście przez pośredników, zaproponuje rozwiązanie. Zaproponuje, że studenci zwolnią zakładników, jeśli zostanie zorganizowana międzynarodowa pomoc w wysokości miliarda dolarów. Nie od razu, ale w ciągu pięciu lat. Taka sugestia może paść od kogokolwiek, nawet od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Jest rzeczą jasną, że Stany Zjednoczone, ze względów politycznych i ambicjonalnych, nie mogą w tym oficjalnie partycypować nawet jednym dolarem. Ale to można załatwić. W rzeczywistości będą to wyłącznie, albo prawie wyłącznie, amerykańskie pieniądze.
I znowu czeka na moją reakcję. Kusi mnie, ale postanawiam nie zdradzić się ani słowem. Zresztą nie muszę, ponieważ on to doskonale wie i nawet mi to mówi:
– Pan dobrze zna swojego prezydenta. Pan doskonale wie, że on na to nie pójdzie. Najpierw spróbuje gróźb, potem nacisków przez pośredników i wreszcie – raczej po kilku tygodniach... nie będzie odczekiwał miesięcy – poleci przeprowadzić operację uwolnienia zakładników z jednoczesnym zajęciem kraju. Z inwazją.
Trafił w dziesiątkę. Prezydent będzie się zadręczał, dostrzegał problem w perspektywie obligacji moralnych, a jego delikatna jak figurka z porcelany żona będzie głaskała go po ramieniu, spoglądała pełnymi zachwytu oczami w jego oczy i mówiła: “Wiem, kochanie, że cokolwiek postanowisz, to będzie słuszne. Kraj będzie wiedział, że podjąłeś słuszną decyzję, Bóg będzie wiedział, że podjąłeś słuszną decyzję”. Prezydent z ciężkim sercem wyda rozkazy i pójdzie na zasłużony wypoczynek. Co więc ten długowłosy komuch tutaj robi, skoro zna odpowiedzi na wszystkie pytania? Pytam go więc:
– Po co ta cała gadanina? Mówił pan, że pan z tym nie ma nic wspólnego.
– Bo i nie mam. Zaspokajam tylko własną ciekawość. Bermudezowi dobrze życzę, ale on popełnił niewybaczalny błąd biorąc zakładników. Z błędu tego skorzysta jednak Kuba.
Odkłada gazetę i bierze czarną teczkę. Kładzie ją na biurku i zaczyna otwierać, kiedy rozlega się pukanie do drzwi. Woła “wejść”. Czuję aromat kawy. Rozpoznaję młodzieńca niosącego tackę – Metys zatrudniony w ambasadzkiej kuchni. Najwidoczniej “studenci” są za leniwi, żeby przygotowywać sobie posiłki, i zatrudnili nasz personel pomocniczy. Raczej zmusili go do pracy. Chłopak jest bardzo niespokojny i unika mojego wzroku. Po jego wyjściu Calderon nalewa kawy. Z całym ceremoniałem. Nie pytając wrzuca do mojego kubka dwie kostki cukru i dodaje mleka.
– Z tego, co wiem, tak pan zawsze pija kawę – mówi.
– Skąd pan wie?
Popija kawę małymi łyczkami. – Znam wiele intymnych szczegółów z pańskiego życia. I przyzwyczajeń.
– Po co to panu jest potrzebne?
– Zamierzam spędzić z panem wiele czasu.
– Po co?
Stuka palcem w czarną teczkę, miło się uśmiecha. – Żeby mi pan opowiedział, ekscelencjo, o operacji KOBRA.
5
Jorge
San Carlo – dzień trzeci
To jednak długo potrwa. Nienawidzę tego człowieka. Nienawidzę tego, kim jest. Nienawidzę tego, co reprezentuje. Wymuskany elegant. Symbolizuje kraj, który wysysa krew narodów i społeczeństw w imię fałszywej demokracji. Czuję obrzydzenie do tego typa w wyprasowanym garniturze, z doskonale zawiązanym krawatem i starannie przyczesanymi włosami. Chociaż od trzech dni przywiązany jest do tego samobójcy z plastikowym pudełkiem, wygląda jakby dopiero co wyszedł od fryzjera. Jest piekielnie gorąco, a on siedzi sobie w garniturze z kamizelką i nie widać ani kropli potu. Podczas mojego starcia z Fomboną był prawdopodobnie śmiertelnie przerażony, ale doskonale to ukrył. Rozpoznał moje nazwisko i uświadomił sobie co to dla niego znaczy, ale zachował kamienną twarz. Jedynie uniósł lekceważąco brew. Tę rundę wygrał. A kiedy wspominam mu operację KOBRA, okazuje tylko grzeczne zdziwienie. On jest dobry, świetny. Gdybym miał rozgrywać z nim tysiącdolarową pulę pokera, to wygrałbym z pewnością, jednakże mogłoby mi to zająć cały tydzień. Muszę być bardzo ostrożny i uważny. Nie wolno mi zapomnieć o moich własnych słowach wypowiedzianych do Cruza, kiedy spaskudził sprawę Cubelasa: “Przesłuchiwanie jest uwodzeniem i podobnie jak uwodzenie jest rodzajem sztuki”. Trzeba cierpliwie przygotowywać przesłuchiwanego, uzależnić go, doprowadzić do odpowiedniego stanu. Trzeba rozchwiać jego precyzję myślenia, rozkojarzyć, wygłuszyć zmysły, wpędzić emocje w labirynt. Dopiero wtedy można zacząć prawdziwe przesłuchanie.
Przypominam sobie rosyjskiego instruktora Kubałowa. Kiedy to było? Zaledwie przed sześciu laty! Cała ta bzdura ze środkami odurzającymi, narkotykami. Robi się z człowieka paplającą małpę i co?... Można z niego wydobyć tylko małpie paplanie. Taka metoda to hańba dla sztuki, tak samo jak wsypanie dziewczynie kropli usypiających do drinka i pieprzenie śpiącej. Nie ma się żadnej satysfakcji, gubi się sztukę. Przesłuchiwanie to długi wspaniały fechtunek. Szuka się otwarcia, rozpoznaje przeciwnika, a kiedy ma się już odsłonięte miejsce, dokonuje się szybkiego pchnięcia. Przebija się na wylot. Ofiara szamoce się bezradnie jak motyl wbity na szpilkę. Istotą sztuki jest osmoza i przenikanie. Najważniejsze jest wyssanie z ofiary... przesłuchiwanego... jego procesu myślowego. Wyssanie wiedzy o jego wewnętrznej sile i słabościach, ich źródle, ich motywacji. Konieczne jest zgłębienie i zrozumienie jego lęków, pragnień i próżności. Trzeba go poznać lepiej, niż zna się własną matkę, dziecko czy kochankę. Im więcej wie się o nim, tym on jest słabszy. A kiedy wreszcie obnaży się wszystkie jego słabości, trzeba pokazać własną siłę, do której on zacznie podążać, lgnąć. Kiedy przesłuchiwany zacznie wreszcie mówić, powinien łkać ze szczęścia, z ulgi. Wtedy się wie, że mówi prawdę.
Od Peabody’ego chcę się dowiedzieć jednego nazwiska. W każdej konspiracji jedno nazwisko prowadzi do wszystkich pozostałych. Peabody zna wszystkie nazwiska, ale z nim sprawa jest bardzo trudna. W leżącej przede mną teczce znajduje się tylko jedno narzędzie, jedna potencjalna dźwignia. Tym narzędziem uda mi się, być może, go złamać, ale użyć go muszę w ściśle określonej chwili. Użyję zbyt wcześnie – nie zadam dość głębokiej rany. Użyję zbyt późno – mogę go zabić. On musi być gotów do otrzymania ciosu, tak jak pacjent w szpitalu musi być przygotowany do operacji.
Podczas gdy wszystkie te myśli przebiegają przez moją głowę, przyglądam się jego twarzy. Widać na niej tylko wyraz nieznacznego zdziwienia. Jakby zdziwienia moją obecnością, ale nie poruszoną przeze mnie sprawą. Innymi słowy, jego twarz jest tak jak jego ubranie – w najlepszym porządku. Poza tym gładkie policzki, zaczesane przystrzyżone brwi, brązowe oczy z identycznymi zmarszczkami w kącikach obu. Prościutki nos, który z całą pewnością nie był nigdy złamany. Wąskie usta – teraz nieco rozchylone – odsłaniają równiutkie, bardzo białe zęby. Szeroka szczęka z malutkim dołkiem na środku. Ciemne włosy krótko przycięte, przyprószone siwizną i starannie zaczesane do tyłu. Ma sześćdziesiąt trzy lata, ale wygląda o dziesięć młodziej. Przystojny, z pewnością podoba się kobietom. Normalnie na jego twarzy maluje się wyniosłość i protekcjonalność, ale jednocześnie twarz ta wyraża pewność siebie, siłę i wysoką inteligencję. Cechuje go pewna intelektualna arogancja, którą podkreśla godność zajmowanej w życiu pozycji. Muszę podciąć tę godność, a wraz z nią zawali się i arogancja. Podobnie jak każda inna twórcza sztuka przesłuchiwanie wymaga inspiracji, natchnienia. Czasami, niespodziewanie, nagle przychodzi. Widzę oto ścieżkę prowadzącą do punktu, w którym mogę wykorzystać moją broń, moją dźwignię. Wszystkie moje zmysły zalewa fala gorąca. Nadchodzi natchnienie. Jest! Przez krótką chwilę pławię się w zachwycie nad własnym intelektem, ale uświadamiam sobie element czasu. Nie pracuję w luksusowych warunkach, gdzie czas nie ma znaczenia, gdyż jest nieograniczony. Jednakże w przypadku tego człowieka pośpiech nie jest wskazany. W myślach daję sobie dwadzieścia dni na osiągnięcie celu. Przydałoby się ich więcej i może mi się uda je zdobyć. Może też nie dane mi będzie mieć dwudziestu dni, ale zakładam, że mnie i Peabody’emu wystarczy dwadzieścia dni.
Otwieram leżącą przede mną teczkę i mówię: – Obaj należymy do kategorii inteligentnych ludzi. Wiele wiem o panu i zakładam, że pan również wiele wie o mnie. Mam nad panem pewną przewagę. Od wielu już dni zapoznaję się z pańskimi aktami.
Peabody wzrusza ramionami, jakby go to wcale nie obchodziło. Sięga po filiżankę i wypija łyk kawy. Kontynuuję już ostrzejszym głosem: – Operacja KOBRA to kolejna amerykańska próba obalenia mojego rządu. Liczba montowanych przez CIA operacji przeciwko nam przekroczyła już dawno dwadzieścia. Wszystkie spaliły na panewce, spali i ta. – Palcem walę w teczkę. – Był pan głównym ekspertem Departamentu Stanu od spraw kubańskich. Obecna operacja CIA jest największym aktem agresji przeciwko Kubie od czasu lądowania w Zatoce Świń. Nie ma wątpliwości, że operacja nie powstała bez pańskiego udziału.
Odpowiada znudzonym głosem: – Jestem urzędnikiem Departamentu Stanu. Nie mam nic wspólnego z CIA.
Przekładam dwie kartki i czytam: – Dwudziestego ósmego listopada obiekt zjadł lunch w “Metropolitan Club” w towarzystwie Kirka Jamesona.
Podnoszę wzrok. Jego twarz nic nie wyraża. Mówię jeszcze o stopień ostrzejszym tonem: – Pierwszy fakt: Jameson kieruje w CIA sekcją kubańską. Fakt drugi: przez siedem miesięcy poprzedzających wysłanie do San Carlo był pan doradcą sekcji kubańskiej CIA, zwłaszcza w sprawach kubańskich struktur rządowych i kadr kierowniczych. – Przerzucam jeszcze kilka stron. – Podczas minionych trzech miesięcy uczestniczył pan w parunastu konferencjach w Langley. Ściślej mówiąc spędzał pan w siedzibie CIA więcej czasu niż we własnym gabinecie w Departamencie Stanu. – Czyżbym dostrzegł coś w jego oczach? Mignięcie, ledwo zauważalne. Prę dalej: – My nigdy nie lekceważymy CIA, Peabody! Chociaż mielibyśmy pełne do tego prawo, biorąc pod uwagę wszystkie kolejne wpadki tej organizacji. Natomiast wy nas nie doceniacie. Mogę nawet panu powiedzieć, że osiemdziesiąt procent budżetu naszego wywiadu idzie na departament amerykański. Ponadto KGB informuje nas o wszystkich sprawach dotyczących Kuby. Mamy od nich masę materiału. Wiem dokładnie, jaką pan pełnił rolę w minionych miesiącach, znam pańskie powiązania z CIA i z operacją KOBRA. Jest pan inteligentnym człowiekiem, nie ma więc sensu temu zaprzeczać.
Widać, że jest zły. Doskonale. Wstaje i opiera się o biurko. Zaciska wąskie wargi. Celuje palcem w moją twarz i cedząc słowa powiada: – Zaprzeczać? A dlaczego miałbym czemukolwiek zaprzeczać lub cokolwiek potwierdzać? Jakim prawem zadaje pan w ogóle pytania? Zgodnie z międzynarodowym prawem teren ambasady jest suwerennym obszarem Stanów Zjednoczonych. Nie ma pan większego prawa tu przebywać niż to terrorystyczne bydło. Na równi z nimi odpowiadać pan będzie za naruszenie obszaru Stanów Zjednoczonych. Kiedy mój rząd się dowie o pańskiej tu obecności, wpadnie we wściekłość... i jeszcze bardziej pogorszy to amerykańskie stosunki z waszą paranoiczną wysepką.
Wybucham głośnym śmiechem i widzę wściekłość na jego twarzy. Przez chwilę myślę, że zamierza mnie uderzyć. I mam nadzieję, że to zrobi. Jednakże nie. Po paru sekundach obleka twarz w welon absolutnego spokoju. Siada i wpatruje się w punkt na ścianie ponad moją głową. Szkoda.
– Stosunki między naszymi krajami nie mogą już być gorsze, Peabody – mówię. – No i co: w Stanach Zjednoczonych nastąpi wybuch słusznego gniewu. Co z tego wynika? Nic. Stany Zjednoczone gniewają się na nas przez cały czas. A poza tym: nikt mnie tu nie widział i mój rząd kategorycznie wszystkiemu zaprzeczy. Wracajmy lepiej do operacji KOBRA.
Pogardliwie odpowiada: – Jeśli ci się zdaje, Calderon, że masz jakiekolwiek prawo przesłuchiwać mnie, to się mylisz. Jedyną rzecz, którą mogę wam powiedzieć, jako oficjalnemu przedstawicielowi kubańskiego rządu, to kategorycznie zaprotestować przeciwko waszej obecności na tym terenie.
I kontynuuje obserwowanie ściany powyżej mojej głowy. Usta ma zaciśnięte w linijkę, jakby zaklejone przezroczystą taśmą. Wprost doskonale! Przesłuchanie dobrze się rozpoczyna. Zwrócił się do mnie po nazwisku, a więc wstąpił na pierwszy szczebel drabiny. I myśli, że dalej nie pójdzie. Najwyższy czas popchnąć go na następny szczebel. I najwyższy czas wypróbować mój pomysł. Wstaję więc i podchodzę do drzwi sąsiedniego pokoju. Otwieram drzwi. W pomieszczeniu są wysokie, okratowane okna. Najprawdopodobniej miał to być w razie potrzeby tymczasowy areszt. Odwracam się. On mi się intensywnie przygląda.
Mówię mu: – Już nie będzie pan musiał chodzić w tej kamizelce. Będzie pan odseparowany od pozostałych. I tu będzie pan mieszkał. Wskazuję na pokój. – Czyżbym w jego oczach dostrzegł uczucie ulgi? A jeśli nawet, to nie chodziło o kamizelkę i materiał wybuchowy. Pozostali zakładnicy przebywają w dwu wielkich pokojach w budynku biurowym. Kobiety w jednym pomieszczeniu, mężczyźni w drugim. Peabody jest samotnikiem. Miła jest mu myśl, że będzie mieszkał osobno. Wkrótce przestanie mu być miło.
– Wrócę do pana za parę dni, Peabody. A teraz wydam polecenia Fombonie. Z pokoju wyniesione będą łóżka, na ziemi położy się siennik. Drzwi do prysznica i ubikacji będą zamknięte. Dostanie pan kubeł do załatwiania potrzeb osobistych. I drugi kubeł z wodą do picia i do mycia... ale żadnego mydła. Jeden posiłek dziennie... I nie to, do czego jest pan przyzwyczajony. Wodnista zupa, ryż, groch, kapusta i tym podobne. Od czasu do czasu gotowane mięso albo ryba. – Jego twarz wyraża teraz nie obojętność, lecz niedowierzanie. Ciągnę dalej: – Rozbierze się pan i ułoży ubranie na biurko. Może pan zatrzymać spodenki. Jest zresztą zbyt gorąco na garnitur. Proponuję, żeby pan zrobił, co powiedziałem, natychmiast po moim wyjściu. Fombona otrzyma rozkaz zdjęcia go siłą, jeśli je na panu zobaczy. Byłoby to bardzo upokarzające doświadczenie. Nic nie sprawiłoby mu większej radości.
Stoi teraz typek przede mną wyraźnie roztrzęsiony i wściekły. Otwiera i zamyka usta, wreszcie pyta lodowatym tonem: – Mam tak żyć? Ja!?
– Zgadza się. Dzięki ludziom takim, jak pan, którzy dali władzę różnym Vargasom i podpierali ich, miliony chłopów w tym kraju i w innych krajach Ameryki Łacińskiej właśnie tak żyją. Śpią na glinianej polepie, wypróżniają się do wiader, piją tylko wodę i jedzą dokładnie to, co pan będzie jadł. Campesinos, którzy jak niewolnicy pracowali na plantacjach Vargasa, zbierali tysiące ton kawy, a nie stać ich było na jedną filiżankę... Niech pan sobie o tym porozmyśla. A kiedy wrócę, porozmawiamy o operacji KOBRA i zdrajcach w moim kraju.
– Nigdy!
Idę do wyjścia, otwieram drzwi, obracam się w jego stronę i mówię: – Porozmawiamy, porozmawiamy. I pan mi wszystko powie. Może pan być tego pewien. Tak czy inaczej, powie pan.
Peabody robi krok do tyłu, napotyka na biurko. Staje. Lekko ochrypłym, zdumionym głosem pyta: – Chcesz mnie poddać torturom...? Mnie, amerykańskiego ambasadora?
Zaprzeczam ruchem głowy. – Nie, Peabody. Ja nigdy nie stosuję tortur. W rzeczywistości one bardzo mało dają. Często nawet szkodzą. I nie używam chemii. Może pan bez obaw pić wodę i jeść, co panu podadzą.
Dramatycznym gestem wskazuje pomieszczenie z okratowanymi oknami, twarz ma rozedrganą oburzeniem. – Zmuszenie mnie do życia w takich warunkach już jest torturą... torturą psychiczną.
Wybucham śmiechem.
– Peabody, Peabody, nawet miłość jest torturą psychiczną... doskonale pan to wie.
6
Peabody
San Carlo – dzień czwarty
Minął dzień i noc, nim się uspokoiłem. Gniew wygasał bardzo powoli, ale na tyle szybko, bym mógł znowu racjonalnie myśleć. W tym samym czasie głucha nienawiść ukształtowała się w jeden rozpalony do białości punkt w głębi mojej świadomości. I przynosi to jakąś zupełnie perwersyjną błogość. Wreszcie, po tylu latach, mój amorficzny wróg przybrał kształt konkretnego człowieka. Po raz ostatni podobnie głęboką nienawiść odczuwałem przed dwudziestu pięciu laty. Wówczas nienawiści towarzyszyła pasja. Była to obsesyjna nienawiść. Ślepa, zżerająca i w efekcie bezskuteczna. Obecna nienawiść ma formę wyrafinowaną, jest logiczna i ma cel. Przepala mi umysł, chce się wydostać, zrealizować. Ponieważ wściekła furia nie może z nią konkurować, wygasa. Furia jest uczuciem bezsensownym, nienawiść zjawiskiem logicznym. Przeniknąłem tego typa. Nie jest niedokształconym reakcjonistą ani głupawym agentem, którego łatwo na czymś przyłapać. Wpadłem w pułapkę z powodu splotu okoliczności, na które nie miałem żadnego wpływu, mam natomiast wpływ na własny rozum i umysł. Nie pozwolę mu do nich się dobrać. On spodziewa się odebrać mi godność i szacunek do samego siebie. Przebiegły szatan. W istocie moja osobista godność to cecha, co do której jestem przesadnie czuły, i moja jedyna słabość. U wszystkich ludzi na poziomie, ludzi o dobrym smaku, wykształconych i zajmujących wysokie stanowisko w życiu, godność jest podstawowym spoiwem, opoką wszystkiego. W imię godności zbankrutowany bankier rzuca się na ulicę z dwudziestego piętra. Tracąc miliony, traci jednocześnie godność. W imię godności Hemingway strzelił sobie w łeb. Dla niego godność oznaczała tężyznę fizyczną. Gdy ją postradał... gdy przyszła starość, życie straciło sens. Dlatego też targały mną furie. Bałem się nie niewygód, ale utraty godności. Chudy, prawie nagi stałem w szortach, a ten zwierzak Fombona ryczał ze śmiechu. Do tego zawsze byłem przeczulony na temat moich chudych jak patyczki nóg. Od dzieciństwa wstydziłem się ich.
To prawda, że nie zawiązywałem łatwo przyjaźni. Właściwie wcale. Naprawdę nie wiem, dlaczego. Tak zawsze było. Samotnicy akceptują samotność, jako rzecz najzupełniej normalną. On mnie pod tym względem przejrzał. Z pewnością rozmawiał z personelem rezydencji, dowiedział się, jaką mi sprawia przyjemność odpowiednio podana filiżanka dobrej kawy i właściwie wyprasowana koszula. Chce mnie więc teraz pozbawić godności. Wie, jaki mogę odczuwać wstręt załatwiając się do kubła, jedząc jakieś świństwo i chłepcząc wodę z wiadra. Popełnia jednakże błąd. Człowiek wytrzyma wiele, jeśli rozgrzewa go nienawiść.
On nie wie i nawet się nie domyśla, jak bardzo go nienawidzę. Jego i systemu, który reprezentuje. Nie będę go prosił o poprawianie warunków bytowania. Będę się modlił, aby to się szybko skończyło, jednakże on się o tym nie dowie.
Właśnie zjadłem kolejny wstrętny posiłek. Małe blaszane wiaderko stoi pełne już od wielu godzin. Kiedy to zobaczył Fombona, powiedział, że nowej wody nie dostanę, póki nie skończę tej, którą mam. Cieszy go moje upokorzenie. Logika nakazała mi wszystko zjeść, a kiedy jadłem, byłem przez cały czas bliski zwymiotowania. Muszę zachować siły. Jadłem, myśląc o Calderonie. Miałem przed oczami jego cyniczne oczy i aroganckie usta. Nienawiść pozwoliła mi przełknąć wszystko. Później poczułem lekki skurcz. To świńskie pożywienie i brudna woda mogą sprawić, że dostanę biegunki... cuchnący kubełek to kolejne upokorzenie. On to wszystko dokładnie obmyślił.
Co on miał na myśli mówiąc, że miłość jest torturą psychiczną i że ja dobrze to wiem. Czy jest coś na ten temat w moich aktach...? To było tyle lat temu! Wątpię, aby miał to w papierach. Nigdy nic nikomu o tym nie mówiłem. Nawet teraz myślenie o tym sprawia mi ból.
Siedzę na sienniku, podciągnąłem nogi pod brodę. Duży palec mam spuchnięty. To podagra. Boleśnie pulsuje. Spodziewam się większego ataku. Kiedy poprosiłem Fombonę o moje lekarstwo, tylko się roześmiał. Gorąco mu życzę podagry, ospy i cholery z całym bagażem bólu i cierpienia. Może Calderon da mi lekarstwo? Zjawi się dziś czy jutro? Jaki będzie jego następny ruch? Rozmyślam o operacji KOBRA. Oczywiście, że znam wszystkie jej szczegóły. Uczestniczyłem w przesłuchaniach ich ubiegającego się o azyl agenta nazwiskiem Llovio. I natychmiast dostrzegłem rysującą się możliwość. Właściwie zaplanowałem całą tę operację wraz z Jamesonem. Calderon ma rację. Jest to najpoważniejsze przedsięwzięcie przeciwko Castro od czasu Zatoki Świń. W listopadzie Castro z pewnością uda się do Moskwy na uroczystości rewolucji październikowej i bydlak wreszcie się przekona, co to znaczy być po złej stronie barykady podczas zamachu stanu. Zobaczymy, jak mu się spodoba jego własne lekarstwo. Ta myśl sprawia mi wielką przyjemność. Co za bezczelność wysłanie tego cholernego hipisa, żeby zmusił mnie do mówienia. I żeby mnie tak upokarzać! Zapłacą za to! Calderon dostanie za swoje. Po KOBRZE postaram się, żeby dobrze oberwał.
Znowu będę mógł wrócić na Kubę. Nie potrafię o tej wyspie myśleć, by przed moimi oczami nie pojawiała się jej twarz. Bardzo to dziwne, że w ostatnich latach jej wizerunek uległ subtelnej zmianie, pewne fragmenty stały się wyraźniejsze, zwłaszcza usta i oczy. Ostatnio, w sennych marzeniach widzę tylko oczy i usta. Zastanawiam się nad znaczeniem tego zjawiska. Nienawidzę ludzi, którzy nieustannie interpretują sny i uwielbiają o tym rozprawiać, jakby chodziło o coś istotnego, a nie o oderwane majaki podświadomości. Ale chciałbym wiedzieć, dlaczego czasami widzę jedynie jej oczy i usta? Jakby reszta twarzy nie tyle się rozpłynęła, co została wypalona jakimś przeraźliwie jaskrawym światłem. Te oczy zawsze bacznie mi się przyglądały, zawsze były smutne. A jej usta, gdy całowały mnie, były zawsze delikatne, nawet podczas ekstazy. Moja pamięć szpera w składnicy wspomnień sprzed dwudziestu lat. Przeszywa mnie ból. Ten sam co zawsze, nigdy mniejszy. Dla mnie dar pamięci jest przekleństwem.
7
Jorge
San Carlo – dzień czwarty
Stoi naga przy oknie i ja ponownie zmieniam zamiar. Nie popełniłem błędu zabierając ją z sobą. Wszystko odbyło się zgodnie z rytuałem. Najpierw kopulacja. Bardzo wyczerpująca. Jak zawsze wpijała pięty w moje pośladki i wykrzykiwała moje imię dochodząc do orgazmu. Jak zwykle leżała potem bez ruchu przez dziesięć minut. Leżała na plecach i palcami doprowadzała się do drugiego orgazmu. Za pierwszym razem bardzo mnie to uraziło, gdyż kwestionowało moją męskość. Kiedy jej to powiedziałem, roześmiała się i powiedziała, że to jej robi wielką przyjemność – leżeć tak obok kochanka i wspominać minione chwile. Nazwała to nawet “natychmiastowym odegraniem orgazmu”. Następnym razem kazała mi pójść w jej ślady. Kiedy to robiłem wpatrywała się żarłocznie. Ona świetnie się zna na takich rzeczach. Nie przyszło mi to łatwo, ale było niesłychanie podniecające, i po raz pierwszy poczułem się w pełni zaspokojony.
Czy to mnie właśnie do niej przyciąga? Tylko fizyczne zbliżenie? Chciałbym, żeby to było tylko to, bo wówczas mógłbym całkowicie nad tym panować. I panować nad nią. Ale gdzieś w głębi kołacze się myśl, że trudności związane z samokontrolą fascynują i zniewalają, sprowadzając człowieka na skraj. Przepaści?
Odchodzi do łazienki. Idzie krokiem niemalże chłopięcym, ale jej sylwetka tchnie kobiecością. Właśnie tym zniewala. Jej kształty topią moje spojrzenie. Oślepiający miazmat. Kiedyś jej to powiedziałem, a ona spytała, co to znaczy i gdy wyjaśniłem, roześmiała się. Zgniłe opary unoszące się znad bagna, zatruwające powietrze i obezwładniające umysł. Jej smagła piękna twarz wydaje się uosobieniem niewinności. Zawsze nosi dumnie głowę osadzoną na smukłej szyi. Kiedyś jeszcze jako dziecko oglądałem stary film z Avą Gardner. Jej twarz musiała mi wyjątkowo dobrze utkwić w pamięci, kiedy bowiem poznałem Inez, natychmiast uderzyło mnie podobieństwo tych obu kobiet. W wielu szczegółach, aż do zmysłowego, przeciętego rowkiem podbródka.
Po minucie wychodzi z łazienki niosąc lustro niby tacę. Siada na łóżku i kładzie lustro między nami. Na lustrze stoi buteleczka, obok leży słomka i żyletka. Otwiera buteleczkę, usypuje trochę białego proszku na lustro: kokaina.
– Gdzieś to dostała? – pytam.
– W hotelu. Ten hotel należy do Amerykanów. Mieszkało tu wielu cudzoziemców. Personel dostarczał im wszystko, czego chcieli. Od heroiny do dwunastolatek. A mnie dostarczył to kelner obsługujący pokoje. Wraz ześniadaniem.
Za pomocą żyletki rozdziela proszek na dwie części, dwie cieniutkie linijki. Pytam dalej:
– Ile zapłaciłaś?
– Nic.
– Nic?
– Nic, Jorge. – Ma na ustach konspiracyjny uśmiech. – Powiedziałam mu, że później, kiedy wyjdziesz, może przyjść na górę i przez dziesięć minut robić ze mną, co zechce.
– Co zechce?
– Co zechce. Przez dziesięć minut. Bardzo się podniecił.
Przełykam ślinę. Przygląda mi się. Uśmiecha się szerzej. Ona wie doskonale, że moja twarz nic nie wyraża i nie wyrazi. Czy naprawdę byłaby gotowa coś podobnego zrobić? Być może. Nie potrafię w pełni przeanalizować własnych uczuć. W każdym razie są mieszanką bezradności i wściekłości. Przez chwilę mam ochotę rozkwasić jej anielską twarzyczkę. Ona też tego wyraźnie chce. Resztki władzy, jaką nad nią miałem, przepadły. Ona żąda mojej agresji. Już to robiła przedtem. Raz podczas przyjęcia rzuciła kieliszkiem w twarz pijanej dziewczyny, która otarła się o mnie. A kiedy indziej prowokowała mnie w moim mieszkaniu, kiedy zadzwoniła do mnie dawna przyjaciółka prosząc o wstawiennictwo. Być może rozmawiałem z nią wówczas głosem wyrażającym niewygasłe uczucie. Kiedy odłożyłem słuchawkę, Inez zaczęła tłuc szkło i porcelanę. Wytłukła całą, podczas kiedy ja słuchałem Boba Marleya, włączając głośniki na pełny regulator. Ona nieustannie usiłuje wciągnąć mnie do swojego piekiełka zazdrości. Jeśli choć raz jej się uda, będę zgubiony.
Podaje mi teraz słomkę. Odmawiam. Wzrusza obojętnie ramionami i pochyla się nad lustrem. Jej piersi pieszczą własne odbicie. Jej lewa sutka tkwi jakby wepchnięta do piersi. Ujawnia się jedynie w chwili podniecenia seksualnego. Nazywa ją swoim małym penisem. Dość szybko wciąga lewym nozdrzem obie linijki białego proszku. Nawet w Hawanie udaje się jej zawsze zdobyć narkotyki. Mogłaby spełniać funkcję tropiciela na lotnisku – bezbłędnie wywąchiwałaby przemyt, lepiej od psów.
Poznałem ją przed trzema miesiącami podczas jednego z przesłuchań. Jej mąż – od dwu lat była mężatką – okazał się wywrotowcem. Udało się nam skłonić go do współpracy. W miesiąc później znaleziono go w jego własnej kuchni powieszonego na elektrycznym sznurze. Podejrzewałem morderstwo i Inez była pierwszą z przesłuchiwanych. Przyprowadzono ją do mojego gabinetu. Miała na sobie białą bluzkę i wielobarwną cygańską spódnicę. Była boso. Moje pierwsze pytanie brzmiało, czy istniał jakikolwiek powód, dla którego jej mąż miałby sam odebrać sobie życie.
Dała mi odpowiedź prostą i druzgocącą:
– Oczywiście. Rzuciłam go dla jego przyjaciela. On beze mnie nie mógł istnieć. Okropny nudziarz.
Ów przyjaciel również okazał się bardzo nudny, ale przynajmniej nie zabił się, kiedy po kilku tygodniach przeprowadziła się do mnie.
Teraz wyciąga się na łóżku, kładzie nogi na moich nogach. Kiedy tak czeka, żeby kokaina dała jej upragnionego kopniaka, przed moimi oczami rysuje się klarowny obraz naszej sytuacji. Inez jest groźnym drapieżnikiem w cyrkowej klatce... lwicą lub lamparcicą... raczej nie – tygrysicą. Ja jestem treserem, który odważa się wejść do klatki bez pejcza, a nawet bez stołka. Widziałem podobne sceny w starych filmach. Widzowie są zachwyceni, bo widzą człowieka, który panuje nad zwierzętami jedynie siłą swej osobowości. Panuje, ale przez cały czas balansuje na krawędzi przepaści. Niech tylko okaże najmniejszą słabość... nawet jeszcze mniej: wystarczy, że zwierzę poczuje zapach strachu, a popisujący się treser będzie rozszarpany na kawałki. Równowaga została zachwiana. I po co treser tak się popisuje? To chyba musi być przeżycie bliskie doświadczeniu seksualnemu. Podobny impuls wysyła człowieka na skalną grań, każe mu skakać z samolotu z kawałkiem płótna, który pozwoli łagodnie opaść ku ziemi.
Ociera się teraz o moje nogi. Zaraz zacznie lizać moje ciało.
Dzwoni telefon przy łóżku. Adiutant Bermudeza. Podnieconym głosem informuje mnie, wtrącając liczne inwektywy, że przed chwilą Amerykanie ogłosili całkowitą morską i powietrzną blokadę San Carlo. Odświtu statki i okręty wykraczające poza trzymilowy pas wód terytorialnych będą zatapiane, samoloty naruszające granicę dziesięciu mil od strefy powietrznej San Carlo będą zestrzeliwane przez myśliwce z lotniskowca“Nimitz”. Za godzinę odlatuje samolot do Managui. Czy chcę zarezerwować miejsca? Odmawiam i odkładam słuchawkę. Spodziewałem się, że Amerykanie zareagują szybko i bezlitośnie. Mają za sobą doświadczenie nikaraguańskie. Nie pozwolą na rozbudowanie bazy wojskowej w San Carlo. Spoglądam na zegarek. Jest godzina siódma trzydzieści wieczorem. Za pół godziny odjeżdża ciężarówka z zaopatrzeniem do ambasady. Miałem zamiar pozwolić Peabody’emu spędzić jeszcze jeden dzień na smutnych rozmyślaniach, ale teraz wygląda na to, że nie będę miał przewidzianych dwudziestu dni. Wyciągam nogi spod Inez, wyskakuję z łóżka i zaczynam się ubierać.
Inez zapytuje rozdrażnionym głosem: – Dokąd się wybierasz?
– Do ambasady. I będę musiał tam zostać do rana.
– A co ze mną?
Gestem dłoni wskazuję telewizor: – Na pewno puszczą kilka filmów z kaset. Zamów sobie kolację do pokoju. – Zupełnie zapomniałem o tym kelnerze.
Inez siedzi teraz na łóżku. Nastroszona, wroga. Wzrusza ramionami w stylu “Nic mnie to nie obchodzi” i mówi: – Może pójdę coś zjeść na mieście.
– Nigdzie nie pójdziesz. Na ulicach jest jeszcze niebezpiecznie. Masz zjeść w restauracji hotelowej albo w pokoju... albo jedź na lotnisko. Za godzinę odlatuje samolot do Managui. Jeśli chcesz, załatwię ci miejsce. Przez dłuższy czas nie będzie już okazji.
Milczy. Czyżby się poważnie nad tym zastanawiała? A ja, czy chcę, żeby odleciała?
Kończę ubieranie, biorę brezentową torbę z dokumentami. Kiedy jestem już przy drzwiach, obracam się ku niej. Klęczy na łóżku i przegląda się w lustrze.
Gdy już otwieram drzwi, słyszę: – Zostaw mi jakieś pieniądze.
– Po co ci pieniądze? W hotelu wystarczy podpisać rachunek.
Inez patrzy na mnie. Jesteśmy w klatce. Z jej wzroku wyczytuję, że zbliża się chwila próby. Cichym głosem mówi: – Być może będę chciała zapłacić kelnerowi w gotówce... a nie w naturze.
Szuka słabego miejsca! Obojętnie odpowiadam: – Mam mało pieniędzy. Dziesięć minut to też niezbyt dużo.
Zamykam za sobą drzwi. Uszedłem zaledwie pięć kroków, kiedy słyszę łoskot i trzask czegoś rozpryskującego się o drzwi. Z pewnością lustro. Drapieżnik zamierzył się pazurami i trafił w pustkę. Tygrysica nadal siedzi w klatce.
8
Slocum
Waszyngton – dzień czwarty
Jakem Jerry Slocum, jeszcze nigdy nic podobnego mi się nie przydarzyło, a przebyłem w tej cholernej Armii dwadzieścia osiem lat. Jestem w Anacosta. Na dworze pada. U stóp schodków przed drzwiami śmigłowca w malowaniu Piechoty Morskiej stoi wielka czarna limuzyna, a obok niej moknie w deszczu elegancki kapitan Sił Powietrznych. Na mój widok zgrabnie salutuje i otwiera tylne drzwiczki. Cholernie mnie to dziwi. Jeszcze trochę, a zacznę się uważać za jakiegoś ważniaka. Co za różnica z tym, co było przed paroma godzinami! Wchodzę do tej limuzyny, drzwiczki się zatrzaskują i od razu ruszamy. Obok mnie siedzi facet... cywil w ciemnym ubraniu. Wyciąga do mnie dłoń i powiada: – Miło mi pana ponownie widzieć, pułkowniku.
Jest ciemno i nie rozpoznaję twarzy; dopiero kiedy przecinamy snop reflektorowego światła przed główną bramą, doznaję kolejnego szoku: obok mnie siedzi Mike Komlosy, doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa. Ale o czym on gada? W życiu mnie nie widział. Limuzyna wjeżdża na podjazd do wiaduktu nad rzeką.
– Wiem, kim pan jest, panie Komlosy. Widziałem pana w telewizji i pańskie zdjęcia w prasie. Ale nigdy się nie spotkaliśmy.
– Owszem, spotkaliśmy się. Dwudziestego piątego kwietnia 1980 roku, późnym wieczorem w barze w Raleigh, w Północnej Karolinie.
Jest rozbawiony wyrazem zaskoczenia na mojej twarzy. Chrząka i dodaje: – To było tego dnia, kiedy klapą skończy się nasza ratunkowa operacja w Iranie. Był pan wtedy pijany. Dużo pan gadał. A ja słuchałem. Tego wieczoru też sporo wypiłem.
Przypominam sobie coś jak przez mgłę. Upiłem się z rozpaczy. Obok mnie siedział jakiś facet. I gadałem do niego. No, bo do kogo miałem gadać? Tylko że tamten miał brodę.
– Miał pan brodę?
– Miałem. W Raleigh przecierałem wyborczy szlak. Pan przyjechał z Fort Bragg zdecydowany zalać się w pestkę.
– Tak jest, byłem całkowicie zdecydowany.
– I gadał pan przez dwie godziny. Wściekły jak osa. I wie pan co, pułkowniku, miał pan wiele racji. Wiele z tego, co pan mówił utkwiło mi w pamięci. I pańskie nazwisko. W zeszłym roku, kiedy zostałem doradcą prezydenta, chciałem pana odszukać. Był pan nadal majorem. Zastanowiło mnie, dlaczego pan nie awansował. Kiedy dano mi do przeczytania pańskie akta, zrozumiałem. Jak na zawodowego oficera zbyt wiele pan mówi. I w dodatku to, co myśli.
– Zawsze mówiłem, co myślę. Zawsze przewidywałem, że skończę karierę jako major albo KZ.
– KZ?
– Karne Zwolnienie. Jeszcze może mi się to przytrafić.
Energicznie mi przytakuje, ale jednocześnie uśmiecha się.
– Musiał go pan uderzyć?
– Musiałem... I zrobiłbym to chętnie jeszcze raz.
Facet wzrusza ramionami.. Skręcamy w Independence. – Tak czy inaczej pociągnąłem za parę sznureczków i zrobiłem pana pułkownikiem.
– Dziękuję, kolego – odpowiadam. – Wreszcie wiem, skąd ów przypadek w moim życiu. Bardziej szczęśliwy od innych. Ale po co pan to zrobił?
Komlosy patrzy przez szybę. Smaganym przez wiatr chodnikiem idzie dziewczyna. Jedną ręką trzyma otwartą parasolkę, drugą przytrzymuje spódnicę. Z niewielkim powodzeniem. Niezłe nogi. Jedziemy dalej. Komlosy obraca się ku mnie i mówi: – Skłamałbym, gdybym powiedział, że przewidywałem nadejście takiej chwili jak ta. Nie, wówczas myślałem tylko, że pańskie pomysły i poglądy lepiej będą przyjmowane z pułkownikowskiego piedestału. Major to zbyt niska ranga. A może był inny powód. Może podniecało mnie korzystanie z nowej potęgi stanowiska. Może chciałem sprawdzić, czy w istocie ją mam? Bo wie pan, z początku to bardzo podnieca. Tak czy inaczej wkrótce o panu zapomniałem... i przypomniałem sobie dopiero około północy dnia wczorajszego.
– Niby z jakiego powodu?
– San Carlo.
A więc o to chodzi!
– Chce pan ich stamtąd wyciągnąć?
Wzdycha. – To jedna z głównych opcji. Ale istnieją problemy, od których polarnemu niedźwiedziowi odmroziłyby się łapy.
– Nie wątpię, nie wątpię. Chłopięta okazały się chytre. O wszystkim pomyślały. – Czuję wzrastające podniecenie. Przez minione sześć dni i nocy siedziałem na kwaterze, czekając na rozstrzygnięcie. Przez cały czas pilnie pochłaniałem wszystkie wiadomości z San Carlo. Wyobrażałem sobie wojskową machinę szykującą się do akcji. Tuż przed opuszczeniem Fort Bragg usłyszałem prezydencką proklamację obwieszczającą całkowitą blokadę San Carlo. Dobry ruch. Właściwe posunięcie. Ukrywając teraz wzrastające podniecenie pytam: – Potrzebuje mnie pan do tej operacji?
– Nie, pułkowniku. Od Teheranu mamy powołane do tego celu specjalne jednostki. Chyba pan o nich wie?
– Miałbym nie wiedzieć! Agencja Operacyjna Specjalnych Sił Połączonych. Więc po co ja?
Komlosy wyjmuje z kieszeni paczkę papierosów. Częstuje mnie, odmawiam. On zapala, zaciąga się i wypuszcza dym w kark kierowcy, ale kark kierowcy chroni gruba szyba. Komlosy wzdycha, jakby rozczarowany.
– Ubiegłej nocy Przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów przedstawił prezydentowi i mnie plan uwolnienia zakładników. Kiedy tego słuchałem, przypomniały mi się pańskie pijackie wypowiedzi przed paru laty. Z wykształcenia jestem prawnikiem i w zasadzie brak mi fachowej wiedzy, by wypowiadać się na temat proponowanej operacji lub żeby ją ocenić. Mówię to jedynie panu. Plan wydawał mi się bardzo chytry, ale nieco skomplikowany.
Nie potrafię się powstrzymać od śmiechu. – Nie wątpię, że skomplikowany. Jeśli wyszedł z kuchni operacyjnej Szefów Sztabów, to w porównaniu z nim operacja OVERLORD lądowania w Normandii może się wydać zadaniem z pierwszej klasy podstawówki. W dalszym ciągu nie wiem, do czego jestem panu potrzebny.
Komlosy jeszcze parę razy dmucha dymem, a potem ze zniecierpliwieniem wygasza papierosa.
– Pułkowniku, obecnie cieszę się pełnym zaufaniem prezydenta. Jestem bardzo blisko niego. Ale kto wie, jak długo jeszcze. Po prezentacji prezydent spytał swych wojskowych doradców, co sądzą o planie. Wszyscy bez wyjątku wypowiedzieli się entuzjastycznie.
– Jakże mogło być inaczej! Nie są na tyle głupi, by krytykować Przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów.
– Otóż to. Przekonałem prezydenta, że potrzebna jest nam niezależna fachowa opinia.
– Rozumiem., i na scenę wkracza Slocum.
– Właśnie. I w obecnej sytuacji nie może pan sobie już zaszkodzić, urażając dumę generała Granta.
Zaczyna mi to odpowiadać.
– Czy spotkam się z prezydentem?
– Wątpię. Narada została nagrana. Przejrzy pan cały materiał, przesłucha, a potem zrobi swoje uwagi.
Po moim głosie można chyba poznać, że jestem rozczarowany: – Po czym wracam do Fort Bragg, kładę głowę na pieńku i czekam, żeby spadł topór?
– To jeszcze zobaczymy.
Brama jest pilnie strzeżona przez gromadkę facetów wyglądających na policjantów, choć są to z pewnością ludzie z Biura Ochrony. Jeden z nich zagląda przez szybę, rozpoznaje prezydenckiego doradcę, z szacunkiem skłania głowę i daje znak kierowcy, żeby jechał dalej. Podjeżdżamy pod markizę, jaką można widzieć przed wejściem do eleganckiej restauracji. Tuż przy drzwiach siedzi za biurkiem jeszcze jeden ochroniarz. Oddaje półwojskowy salut i mówi: – Dobry wieczór, sir!
Komlosy kwituje powitanie skinieniem głowy. Nie zatrzymując się idzie dalej, ja za nim. Jestem zdumiony brakiem ściślejszej kontroli. Komlosy zatrzymuje się pod drzwiami po prawej stronie korytarza. Na drzwiach jest cyfrowy zamek. Komlosy coś przy nim manipuluje, słychać stuknięcie, energicznie pchnięte drzwi otwierają się. Wchodzę za doradcą prezydenckim do pomieszczenia przypominającego biurową salę operacyjną niewielkiej korporacji. Kilka sekretarek coś pisze na maszynach, jakiś gość rozmawia przez telefon, a drugą słuchawkę trzyma w gotowości pod pachą. Wszyscy tylko musnęli mnie spojrzeniem. Przechodzimy do drugiej sali z komputerami i kopiarką, przy której stoi dziewczyna. Właśnie do niej zwraca się Komlosy: – Cześć, Gail. Powiedz Rogersowi, żeby przyszedł do Sali Sytuacyjnej.
Sala Sytuacyjna znajduje się za następnymi drzwiami. Jestem rozczarowany. I to ma być centrum operacyjne Białego Domu? Całego wielkiego państwa? Wyłożone boazerią pomieszczenie jest małe, zatłoczone. Zmieści się tu najwyżej dwadzieścia kilka osób. Wokół polerowanego drewnianego stołu stoi tuzin krzeseł. Jedna ściana zastawiona jest wielko ekranowymi monitorami telewizyjnymi. Wszędzie porozstawiane są konsolety telewizyjne i trójnogi do zawieszania map. Na drugiej ścianie znajduje się wielka mapa świata. Wygląda zgrzebnie. Powietrze jest przesycone dziwnym zapachem. Jakby perfum.
– Pachnie tu jak u fryzjera – mówię do Komlosy’ego.
Ten uśmiecha się: – Facet z administracji jest chyba homo.
Pukanie do drzwi i wchodzi krępy mężczyzna. Ma na nosie grube szkła bez oprawek. Garnitur okropnie wygnieciony. Węzeł krawata opuszczony. Sprawia wrażenie bardzo zmęczonego i inteligentnego. Komlosy wskazuje nań ręką. A może tak go wita.
– Ken Rogers z mojego zespołu. Obsługuje sprzęt. Ken, przedstawiam ci pułkownika Slocuma.
Podajemy sobie ręce. Jego dłoń jest miękka i wilgotna. Krzywi się, gdy mocno ją ściskam.
Komlosy patrzy na zegarek i mówi: – Prezentacja trwa około czterdziestu minut. Spotkamy się po niej w moim gabinecie. – Wychodzi.
Rogers wskazuje mi fotel u szczytu stołu. Leży tam blok żółtych poliniowanych kartek i stoi srebrny kubek z paroma długopisami. A tuż obok karafka z wodą i szklanka. Siadam, Rogers podchodzi do jednego z monitorów i włącza go.
Na ekranie pojawia się generał Mathew Grant. Za nim po lewej widać szczegółowy plan określony dwoma słowami “Teren Ambasady”. Z prawej wyziera mapa San Carlo. Grant to przystojniak. Twarz kwadratowa, włosy siwiejące, wprost spod nożyczek fryzjera o twórczej pasji. Wspaniałe zęby, wysunięta szczęka. Mundur bez najmniejszej zmarszczki, a mówi głosem, który jest symbiozą słodyczy miodu ze spiżowym dzwonem. Przez dziesięć minut słucham jak zaczarowany i oczarowany. Kiedy jednak zaczynam dobrze rozumieć sens poszczególnych słów, zaczynają mi włosy stawać dęba na głowie. Rogers siedzący obok mnie po lewej strome stołu ma błogi wyraz twarzy, jakby słuchał kazania na Górze Oliwnej. Po pół godzinie jestem bliski skrętu kiszek. Gdy prezentacja się kończy, proszę Rogersa o sześć aspiryn i pozostawienie mnie na dwadzieścia minut w spokoju.
Rogers przynosi aspiryny. Nalewam sobie wody do szklanki, połykam pastylki i popijam. Patrzy zafascynowany, a następnie stwierdza apodyktycznie: – Sześć to za dużo.
– Ile by pan wziął?
– Najwyżej trzy.
– Ile pan waży?
– Siedemdziesiąt kilo.
– Pigułki się bierze w zależności od wagi. Ja ważę prawie sto trzydzieści, więc niech się pan odczepi.
Odczepia się i wychodzi, a ja wpatruję się w blok żółtych poliniowanych kartek. Nie zrobiłem ani jednej notatki. Patrzę na ciemny ekran i wyobrażam sobie prezydenta siedzącego przy tym stole wraz z doradcami, wsłuchującego się w to, czego sam przed chwilą wysłuchałem. Ból mija, wstaję i zaczynam się przechadzać. Staram się zmyć ze świadomości wszystko, co widziałem i słyszałem. Spoglądam na mapę na ścianie. San Carlo jest takie malutkie, że jego nazwę trzeba było wydrukować na tle karaibskiej toni.
Pojawia się myśl. Jeszcze nie sprecyzowana i nie uporządkowana. Wraz z nią znika do reszty ból. Ale kto to kupi? Z pewnością nie Grant i jego generałowie. Może Komlosy, ale on jest jak niewinne dziecię, jeśli idzie o sprawy wojskowe. Prezydent jest chyba tego świadomy. I będzie raczej słuchał swoich generałów, chyba że...
Rogers otwiera drzwi, staje na progu i znacząco stuka w zegarek. Prowadzi mnie do gabinetu Komlosy’ego. Prezydencki doradca siedzi przechylony do tyłu w skórzanym fotelu, nogi ma na biurku, w jednej ręce słuchawka telefonu, w drugiej papieros. Gestem dłoni wskazuje fotel po drugiej stronie biurka i mówi do słuchawki:
– Jasne, oczywiście, Hal, ale nie zapominaj o jednym cholernym szczególe: Tessler! Oczywiście, że nieustannie o tym myśli...
Zamykają się za mną drzwi. Komlosy opuszcza nogi na ziemię, odkłada słuchawkę telefonu, gasi papierosa w przepełnionej niedopałkami popielniczce.
– Kawy?
– Nie, dziękuję.
– Co pan o tym myśli?
– Jedno wielkie gówno.
Przeciąga palcami przez włosy. Wygląda, jakby był u kresu sił.
– Dlaczego?
– To nieistotne. Aż podskakuje.
– Że co? Co pan powiedział?
– Słyszał pan dobrze. Mam wrażenie, że od chwili opanowania ambasady niewiele pan spał. Ale jest pan inteligentnym człowiekiem, myślącym logicznie. Po co ma pan tracić czas na wysłuchiwanie gadaniny, która i tak w efekcie niczego nie zmieni. Niech pan się lepiej wyśpi. Wyjdzie to panu i całej sprawie na dobre.
Facet wygląda, jakby wyszedł spod niespodziewanego prysznica. Niezależnie od tego, że umie zachowywać się bezpośrednio i nie zadziera nosa, jest to ktoś, kto dba o własny autorytet i bardzo nie lubi, jeśli ktoś zanadto sobie pozwala. Grozi mi wyrzucenie na zbity łeb, niemniej jest to jedyna metoda zainteresowania go. Pohamowuje gniew i zapala następnego papierosa. Z ust sączą się strugi dymu. Krótko rozkazuje:
– Wyjaśnijcie, pułkowniku!
– Dobrze. Otóż ten plan ma najwyżej trzydzieści procent szans powodzenia. Mogę panu podać dwanaście powodów, dlaczego. Dwanaście poważnych powodów i jeszcze parę. Załóżmy, że pan je zrozumie i uzna, skłoni prezydenta, żeby je zrozumiał i uznał, a prezydent rozkaże generałom i ich cudownym dzieciakom od komputerów, aby usiedli na tyłkach i wszystko poprawili. No to oni usiądą, poprawią szczegóły, opracują inny plan... a efekt będzie taki sam.
Zimno, z odrobiną sarkazmu w głosie Komlosy zadaje mi pytanie: – A pan przez te kilkanaście minut od chwili obejrzenia materiału opracował radykalnie inny plan, lepszy?
– Chwycił pan za pierwszym razem!
– Nie życzę sobie podobnych kpinek, pułkowniku!
Wstaję. – Panie Komlosy, sir, pan wie, co mnie czeka, kiedy wrócę do Fort Bragg. Jeśli będę zacierał rączki, nisko się kłaniał i prawił panu dusery, to może pan pociągnie jeszcze raz za jakąś nitkę. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale słodkie słówka stają mi zawsze kością w gardle. Wolę zawsze mówić, co myślę. I mówię to panu prosto w oczy. Mam wrażenie, że sprowadził mnie pan tu jedynie po to, aby połechtać, raczej pogłaskać własną próżność. Że jest pan niby taki dokładny i przed podjęciem decyzji wszystko raz jeszcze sprawdza. Oglądał pan cały ten materiał. Wraz z prezydentem i tymi dupkami ze sztabu uczestniczył pan w prezentacji. Pozornie jest to bardzo ponętny plan. W oczach cywila. I na pewno odbyła się też wczoraj jakaś dyskusja, podczas której nie miał pan wiele do powiedzenia, jeśli idzie o aspekty wojskowe operacji. Musiało to pana bardzo zaboleć. Człowieka tak bliskiego prezydentowi, jego głównego doradcę. I dlatego używając terminu kolejowego znajdował się pan wczoraj na bocznym torze, doradca do spraw bezpieczeństwa czy nie. A teraz najwyższy czas, żeby pan się znalazł na głównym torze. W charakterze lokomotywy. Więc przed następną konferencją na temat planu operacji ściąga mnie pan tutaj odrzutowcem, helikopterem i limuzyną, żebym się wszystkiemu przyjrzał. Następnie postanawia pan mnie wysłuchać, odnotować moje celne uwagi, co pozwoli panu zabłysnąć podczas kolejnej narady z udziałem prezydenta. Będzie pana podziwiał. Ale jaki jest ostateczny cel operacji? Chce pan odzyskać zakładników żywych czy w trumnach?
Komlosy puszcza w moim kierunku strugę dymu.
– Nieuczciwe pytanie. Brzydkie.
– Jest pan politykiem.
– I to ma oznaczać, że ludzie mnie nie obchodzą?
– Jeśli pana obchodzą... to załatwi mi pan spotkanie z prezydentem.
Spodziewam się jakiegoś szyderstwa lub pustego śmiechu. Otrzymuję pełne zastanowienia spojrzenie. – I co wtedy?
– I wtedy dokładnie powiem prezydentowi, co nie gra w jego Siłach Zbrojnych. – Podnoszę dłoń – Wiem, wiem dobrze, że sam jest Naczelnym Dowódcą tych sił. Wiem, że to człowiek, który przywrócił dużą literę słowu “patriotyzm”, rozbudował Siły Zbrojne w stopniu, o jakim nikt nawet nie marzył od trzydziestu lat. Ale prezydent jednocześnie myśli, że tyłki jego generałów i admirałów promienieją czystym słonecznym światłem. Może tak myśli. I jeśli rzeczywiście tak uważa, to mamy siedemdziesiąt procent szans, że zakładnicy zginą. Niech pan mi szczerze powie: czy prezydentowi pan to wszystko powie? Oczywiście, że nie. Ale ja powiem, ja mogę, ja nie mam już nic do stracenia.
Jestem bardzo zły i chyba to po mnie widać. Nic mnie to nie obchodzi. Myślę o wszystkich przeżytych w wojsku latach. I całej tej głupocie, o jaką się ocierałem. Marnotrawstwo! Komlosy nadal mi się przygląda, a jednocześnie gra palcami po blacie biurka. – Pan mu rzeczywiście to powie?
– Bez chwili wahania. Jestem żołnierzem. On jest moim najwyższym dowódcą. Moim obowiązkiem jest wszystko mu powiedzieć. Ściągnął mnie pan tu za dupę, jestem teraz od niego o parę metrów. Co ma pan do stracenia? Swoje wpływy...? Powiedział pan, że wtedy w Raleigh nawet po pijanemu mówiłem z sensem. I dlatego teraz tu jestem. Niech mi pan więc pozwoli porozmawiać z moim prezydentem.
Komlosy spogląda w jakiś punkt na ścianie. Rozważa sprawę. Naprawdę ją rozważa! Powolutku, aby nie przerwać toku jego myśli, siadam z powrotem. Mimo krańcowego wyczerpania z tego człowieka emanuje siła i autorytet. Niedawno stuknęła mu pięćdziesiątka, ale wygląda dużo młodziej. Ma ruchliwą, niemalże chłopięcą twarz, mizerne blond włosy. Tacy jak on rodzą się z większymi zasobami energii niż inni. Dzieci sukcesu. Zawsze są pierwsi w szkole i na uczelniach. I zawsze odnoszą sukces w wybranej przez siebie karierze życiowej. Mamy generałów podobnych do niego. Tam, gdzie są, docierają własnym wysiłkiem i pracą. Nieważne, czy to jest wojsko, polityka czy biznes. Na szczęście ten, na przeciwko którego siedzę, umie słuchać, a czasami i myśleć.
Mam jedną szansę na dziesięć, ale warto było spróbować.
Znowu zapala papierosa. – Niech pan mi powie, pułkowniku, czy ten plan operacji jest niedobry z tych wszystkich powodów, jakie pan wówczas wymienił w Raleigh? – pyta.
– I jeszcze paru innych.
Wzdycha. – I mnie pan wszystkiego nie powie?
– Nie ma sensu, chyba że panu chodzi o punkty na cenzurce, jaką panu wystawi prezydent.
Znowu westchnienie. Jednakże tym razem towarzyszy mu skinięcie głową.
– Dobrze, pułkowniku. Spróbuję. Być może prezydent będzie chciał porozmawiać przedtem z generałem Graniem.
– Jeśli to zrobi, to nic z tego nie wyjdzie.
– Zdaję sobie sprawę. – Komlosy wstaje i przeciąga się. – Niech pan tu czeka. Ale bez budowania zamków na lodzie.
Gdy jest już przy drzwiach, odzywam się: – Teraz to bym się chętnie napił kawy.
Kiwa głową i wychodzi. Wstaję i zaczynam myszkować. Wspaniały gabinet z fotelami obciągniętymi prawdziwą skórą. Stoją w rogu wokół stolika ze szklanym blatem. Obrazy na ścianie. Są takie okropne,że muszą dużo kosztować. Jest dużo oprawionych i pod szkłem fotografii z autografami i dedykacjami: Komlosy z głowami państw, Komlosy z członkami gabinetu. Jest nawet Komlosy z papieżem. Jestem pod wrażeniem! Komlosy to naprawdę ważny człowiek. Dwoje drzwi w ścianie. Otwieram jedne. Prowadzą do pokoiku z szafą i wojskowym łóżkiem. Koce są też wojskowe. Z kolei otwieram drugie drzwi. Łazienka wyłożona ceramicznymi płytkami. Wchodzę do łazienki i przemywam sobie twarz zimną wodą. Ręczniki są bielutkie, mięciutkie, z reprodukcją prezydenckiej pieczęci. Wracam do gabinetu i oglądam oprawioną w skórę fotografię. Uśmiechnięta ładna kobieta, po jednej stronie chłopiec, po drugiej młodsza od chłopca ładna dziewczynka. Człowiek dobrze sobie zorganizował życie. Wygląda, że udało mu się nawet z dziećmi.
Otwierają się drzwi sekretariatu i wchodzi młoda kobieta z tacą. Ma uśmiech zapożyczony prosto od lalki Barbie. A może było odwrotnie. Stawia tacę na stoliku ze szklanym blatem. Podchodzę i siadam. Kobieta pochyla się nade mną i nalewa kawę z dzbanuszka opatrzonego prezydencką pieczęcią. Ma wspaniały biust.
– Śmietanka? Cukier?
– Nie, dziękuję. Pijam taką czarną jak ja, proszę pani.
Kobieta śmieje się nieco zdetonowana. Ja uśmiecham się do niej.
– Ludzie wyrabiają tu duże nadgodziny? – pytam.
– O, tak. Biedny pan Komlosy prawie nie bywa w domu, od kiedy powstała ta sytuacja w San Carlo.
– Widziałem pryczę. – Wskazuję palcem na fotografię na biurku. – Żona musi bardzo się martwić.
– Rodziny przeważnie rozumieją. – Wzrusza ramionami.
Co do tego nie ma wątpliwości. Muszą. Jednakże zwróciłem uwagę, że kobieta mocno zaakcentowała słowo “przeważnie”.
– Tak, tak, wszyscy muszą teraz pocierpieć. I wszyscy mają polowe łóżka?
Kobieta zaprzecza ruchem głowy i wycofuje się w stronę drzwi. Chyba się troszkę zaczerwieniła. Nawet na pewno. Czyżby Komlosy oprócz wielkiej władzy czerpał jeszcze uboczne korzyści?
– Proszę dać mi znać, jeśliby pan czegoś potrzebował.
– Oczywiście.
Wyszła. Kawa jest bardzo dobra. Wypijam jedną filiżankę i nalewam drugą. Zaczynam sobie porządkować w głowie. Muszę być gotów, jeśliby Komlosy’emu udało się przekonać prezydenta.
Po dwudziestu minutach otwierają się drzwi i Rogers kiwa na mnie palcem. Komlosy’emu udało się.
Rogers mnie prowadzi. Idzie godnym krokiem, jakby na sprężynach, głowa to podskakuje mu, to opada. Nie jestem w pełni świadomy, którędy idę, ani co mnie otacza. Jakieś schody, parę korytarzy. Podchodzimy do potężnych dębowych drzwi, przed którymi stoi ochroniarz. Otwiera je, Rogers życzy mi powodzenia, obraca się na pięcie i umyka tym samym sprężynującym krokiem. Wchodzę do małego pokoju, w którym znajduje się tylko Komlosy. W małej przestrzeni jego głos brzmi nienaturalnie głośno.
– Idziemy do prezydenta, pułkowniku. Ponieważ jest to jeden z nielicznych wieczorów, które prezydent miał spędzić z żoną, tylko z nią zjeść kolację, to niech pan stara się mówić zwięźle i krótko.
Przyjmuję pouczenie skinieniem głowy. Komlosy otwiera drzwi. Wchodzimy. Rany! Gabinet naprawdę jest owalny. Spory, ale posiada aurę intymności.
Jednakże ledwo ją dostrzegam. Odbieram tylko wrażenie przestrzeni i widzę człowieka siedzącego za biurkiem, na tle wysokiego okna i ciemnobłękitnej flagi. Coś czyta, w prawej ręce trzyma pióro. Komlosy odchrząkuje i mówi: – Pułkownik Slocum, panie prezydencie!
Prezydent podnosi wzrok. Dziarsko salutuję. Widzę krótki błysk zdumienia w prezydenckich oczach. Jestem tym zaskoczony, ale szybko zdaję sobie sprawę z powodu reakcji człowieka za biurkiem: Komlosy nie powiedział mu, że jestem Murzynem. I to jakim! O hebanowej skórze. Tak jest, Naczelny Wódz właśnie zobaczył największego, najczarniejszego żołnierza swojej armii. Ujrzał coś, czego absolutnie nie oczekiwał. Ciekawe, czy Komlosy tylko przeoczył tę informację, czy też przemilczał świadomie.
Jednakże prezydent szybko odzyskuje panowanie, rzuca krótkie spojrzenie Komlosy’emu, jakby spode łba, wstaje, wychodzi zza biurka. Otwarcie się uśmiecha i podaje mi rękę. Ma mocny uścisk. Drugą dłonią bierze mnie za łokieć i kieruje ku zgrupowaniu niskich foteli. Siadamy. Jestem podniecony, ale nie zdenerwowany. Prezydent patrzy na kilka rzędów kolorowych baretek na moim mundurze i mówi:
– Pańskie odznaczenia, pułkowniku Slocum, wyraźnie dowodzą, że od bardzo dawna jest pan bohaterskim obrońcą naszej ojczyzny. Zastanawiam się jednak, czy jest rzeczą właściwą podejmowanie przeze mnieżołnierza, którego ma wkrótce sądzić sąd wojskowy. – Lekko się uśmiecha.
Nie jestem pewien, co powinienem odpowiedzieć. Słyszę po chwili własny głos:
– My... Tak jest, panie prezydencie.
– No, bo widzisz, synu, uderzenie generała to jest dość poważne przewinienie.
Jestem bardzo zmieszany. Głos prezydenta brzmi surowo, z drugiej strony już nie pamiętam, kiedy ktoś po raz ostatni zwrócił się do mnie per “synu”. Przez chwilę się zastanawiam, a potem zabieram głos już nieco rozsądniej:
– Sir... panie prezydencie, usiłowałem żałować tego, co zrobiłem, ale mi się nie udaje. Zginęło ośmiu ludzi... moich ludzi!
Prezydent ze smutkiem kiwa głową. – To była wielka tragedia, ale ty wiesz chyba najlepiej, synu, że konieczne są manewry... I podczas manewrów zdarzają się wypadki.
– Tak jest, panie prezydencie. Wiem o tym. Ale ta tragedia nie musiała się wydarzyć. Została przekroczona dozwolona granica. W prawdziwej walce dałbym ludziom kopniaka wyrzucając ich z samolotu i sam skoczyłbym za nimi. Ale on chciał się popisać, jaki jest opanowany w myśleniu. A przez cały czas siedział w cieplutkim schronie na ziemi... Krew zalała mi oczy. Przykro mi, ale nie żałuję tego, co zrobiłem... Trudno, panie prezydencie, niech mnie sądzą. Wiem, że ryzykowałem robiąc to, co zrobiłem.
– Rozumiem. Mike powiedział mi, że pewne aspekty planu operacji mającej na celu uwolnienie zakładników w San Carlo budzą pańskie wątpliwości. Słucham.
Jest mi bardzo niewygodnie w tym fotelu. Zbyt niski i zbyt miękki. Prawie dotykam brody kolanami. Nie wysiedzę tu długo. Więc mówię: – Panie prezydencie, czy bardzo by panu przeszkadzało, gdybym wstał? Lepiej mi się myśli na stojąco.
Daje mi przyzwolenie ruchem dłoni. Dźwigam się do góry, staję, ale sytuacja niewiele się poprawia. Z kolei prezydent musi zadzierać wysoko głowę, by mnie widzieć. Uśmiecha się i wraca za biurko.– Dobrze, tu będę siedział, a pan może sobie nawet spacerować, jeśli pan chce. A, i jeszcze jedno, widzę, że ma pan pewne kłopoty z wyborem “sir” czy “panie prezydencie”. Myślę, że “sir” będzie łatwiejsze.
– Tak jest, sir, panie prezydencie... sir.
Komlosy przysunął krzesło do biurka i usiadł po mojej lewej stronie. Postanawiam wreszcie zacząć mówić to, co mam do powiedzenia. Patrzę prezydentowi prosto w oczy i mówię: – Sir, pan Komlosy prosił,żebym się streszczał. Wkrótce ma pan kolację z żoną. Więc, sir, albo kolację zje pan zimną, albo usłyszy pan tylko część tego, co mam do powiedzenia.
Kątem oka rzucam spojrzenie na Komlosy’ego. Jest okropnie zmieszany. Prezydent spogląda na zegarek, ściąga usta i przez długą chwilę wpatruje się we mnie bardzo poważnym wzrokiem. Wreszcie się odzywa:– Pułkowniku Slocum, jeśli się zorientuję, że to, co ma mi pan do powiedzenia, jest ważne, to niech sobie kolacja stygnie.
Pierwszy problem mam za sobą. Wciągam głęboko powietrze i spokojnym głosem obwieszczam: – Sir, jest moim obowiązkiem zameldowanie naczelnemu dowódcy Sił Zbrojnych, że amerykańskie elitarne jednostki od trzydziestu pięciu lat są dowodzone przez niekompetentnych ludzi.
Zapada absolutna cisza, tylko gdzieś w oddali wyje syrena karetki. Prezydent spogląda na Komlosy’ego tak, jakby ten był kotem i przyniósł mu na biurko zdechłego, cuchnącego szczura. Zwraca się do mnie i mówi ostrym tonem: – Nie należy do obowiązków oficera oczerniać mundur i szydzić z odznaczeń, które pan sam nosi, i jednocześnie czynić krzywdę tysiącom wspaniałych mężczyzn i kobiet, którzy walczyli i oddali życie za wolność swojej ojczyzny. Walczyli przez te wszystkie lata!
– Nie czynię tego, sir! Oddaję im należną cześć. Jestem żołnierzem od dwudziestu ośmiu lat. Amerykański piechociarz, pancerniak, lotnik i marynarz nie mają sobie równych na całym świecie. Krytykuję system dowodzenia. Nastawienie, strukturę i sposób myślenia. W jednym zdaniu: pańskie Siły Zbrojne, sir, nie są zdolne do spełniania roli skutecznego instrumentu pomocnego w realizacji globalnych założeń polityki USA.
Kolejna cisza. Na twarzy prezydenta odczytuję jakby niestrawność. Tym razem złowieszczym niemal tonem mówi: – Żądam uzasadnienia podobnych twierdzeń, pułkowniku!
– Tak jest, sir, na przestrzeni minionych trzydziestu pięciu lat nasze Siły Zbrojne odniosły tylko jeden sukces.
Prezydent wzdycha. – A Grenada?
– Grenada to był jeden wielki chaos. Uczestniczyłem w tej wyprawie. Ale do tego chciałbym wrócić nieco później. Chciałbym zacząć od Korei. Lądowanie pod Inczon, 1950 rok. Operacja KOBALT.
– Ooo? Także chaos?
– Nie, sir. To był wielki sukces. Nasz ostatni sukces.
Zaczynam spacerować tam i z powrotem przed prezydenckim biurkiem. Moje kroki na grubym dywanie są bezszelestne. Podnoszę do góry palec.
– Sir, po tym lądowaniu marsz ku rzece Jalu. Mac Arthur zignorował wszelkie informacje na temat możliwej interwencji Chińczyków. Nie poczekał nawet na skonsolidowanie sił, podciągnięcie rezerw. Zanadto wydłużył linie zaopatrzenia. No i Chińczycy natarli, zmusili nasze siły do odwrotu, do najdłuższego i do najbardziej haniebnego odwrotu w naszej historii. Rezultat: sytuacja bez wyjścia, podział Korei i nasza pierwsza klęska poza granicami kraju.
Prezydent wtrąca: – Nie wszyscy to tak oceniają.
Patrzę prezydentowi w oczy: – Historycy tak to oceniają i nadal będą. Nasi żołnierze też tak to ocenili. A znałem ich wielu. – Podnoszę drugi palec. – Rok 1961. Zatoka Świń. Zgoda, to była operacja CIA, ale nasi wojskowi zaangażowali się w planowanie. Kolejna porażka. Popełniono klasyczne błędy przy lądowaniu z morza. Bez osłony lotnictwa. Bez zapasowych punktów zaopatrzenia w amunicję, oburzająca indolencja wywiadu. – Trzeci palec. – Wietnam. Przy miażdżącej przewadze we wszystkich rodzajach broni i właściwie pod każdym względem przegraliśmy, ponieważ nasi generałowie w Pentagonie postanowili zachować sześciomiesięczną rotację oddziałów. Sześciomiesięczne wycieczki, sir! Spędziłem w Wietnamie sześć lat, sir, widziałem te wszystkie odjazdy i przyjazdy. Przez pierwsze trzy miesiące uczyli się. Przez następne trzy miesiące dbali, aby podejmować minimalne ryzyko. Nie było żadnej więzi między jednostkami, nie było ducha oddziałów bojowych. Taka już jest ludzka natura, że wymaga trwałych więzów. Kiedyś dawno temu Brytyjczycy walczyli na Borneo przeciwko Indonezyjczykom. Zupełnie podobna wojna. Ale wysłano wojsko i powiedziano mu, że pozostaną na wyspie, póki nie odniosą zwycięstwa. Wykonano zadanie w niespełna trzy lata.
Prezydent spogląda z pytaniem w oczach na swojego doradcę do spraw bezpieczeństwa, Komlosy potwierdza moje słowa skinieniem głowy. Podnoszę czwarty palec. – Rok 1968, sprawa USS “Pueblo”. Marynarka wysyła bez eskorty, prawie nie uzbrojony okręt wywiadowczy na sam skraj północnokoreańskich wód terytorialnych. Niebezpieczny wrogi obszar. Koreańczycy napadli na okręt. Kiedy dowódca prosi drogą radiową o pomoc, napotyka na niesprawny system dowodzenia. Żadnej pomocy nie otrzymuje. Ponadto dowódca nie zatapia okrętu, co było jego obowiązkiem. Okręt wpada w ręce wroga. Klęska.
Prezydent słucha mnie teraz bardzo uważnie. Stoję przed nim wyprężony. Podnoszę palec drugiej ręki. – Rok 1970, wyprawa na Son Tay. Błyskotliwie zaplanowana misja w celu uwolnienia amerykańskich jeńców wojennych z obozu w Północnym Wietnamie. Kiedy komandosi docierają na miejsce, stwierdzają, że... nie ma żadnych Amerykanów. Nie ma już ich tam od wielu miesięcy. Fatalny wywiad. Kolejna porażka. – Podnoszę drugi palec drugiej ręki i wznawiam spacer. – Rok 1975. “Mayaguez”. Kambodżanie przechwytują amerykański frachtowiec. Statek i załogę. Zawodzi naprędce zorganizowana próba odbicia więźniów. Znowu zawiódł wywiad. Wszystkie rodzaje broni usiłują maczać palce w planowaniu i wtrącić swoje trzy grosze. Lądujemy na wyspie i stwierdzamy... że załoga statku została już zwolniona. Mogłoby to być komiczne, gdyby nie koszt przedsięwzięcia: czterdziestu jeden zabitych.
Rezygnuję z podnoszenia palców. Zaraz zacznie mi ich brakować. – Rok 1979. Próba odbicia zakładników w Iranie. Chyba największa wpadka ze wszystkich. Pułkownik Beckwith i jego żołnierze należeli do prawdziwej elity. Wspaniali. Po pięciu miesiąca przygotowań i szkolenia niepowodzenie z powodu złego zaplanowania. Niekompetentnego. Już od początku Beckwith nie miał najmniejszej szansy. Planowanie, miast uwzględniać najprostsze rozwiązania, było tak złożone, iż aby je zrozumieć, trzeba było być szachowym mistrzem ekstraklasy. Wszystko rozumiem. Wielkie odległości, poważne problemy logistyczne, ale... źle to przećwiczono, błędna była struktura dowodzenia. Właściwie nie było nikogo, kto w razie potrzeby potrafiłby improwizować. Nie przewidziano żadnych rezerw materiałowych i ludzkich. A komputery twierdziły,że wszystko jest cacy. A czy komputerom powiedziano, że w tym rejonie bywają burze piaskowe? Czy uwzględniono możliwość błędu pilotów? Czy pomyślano o przypadkowo napotkanym autobusie z Irańczykami? Czy pomyślano o właściwym doborze śmigłowców? Wysiadały jeden po drugim, bo wysłano maszyny Sikorsky HH-3 Sea King w wersji... morskiej, pozbawionej systemu dynamicznego oddzielania cząstek kurzu. Jeden wielki bajzel. – Obracam się na pięcie. Prezydent utkwił ponury wzrok w blat biurka. Spoglądam na Komlosy’ego, który z kolei studiuje pilnie odległą ścianę. – Niemalże cichym głosem mówię: – 1983 rok, Bejrut. – Prezydent podnosi głowę. Jest mi go prawie żal. – Bejrut, sir. Dwustu czterdziestu jeden żołnierzy Piechoty Morskiej zginęło głównie z powodu zaniedbań dowódców. Tak więc, sir, za dwa dni mam stanąć przed sądem wojskowym za uderzenie generała. Generał ma siniaka na szczęce. Mam pytanie, sir: ilu generałów stanęło przed sądem wojskowym za Bejrut?
Prezydent wzdycha i opiera plecy w fotelu. Tym razem cisza trwa bardzo długo. Czuję ból w głowie. Czy do niego dotarłem? Prezydent spogląda na zegarek, następnie na Komlosy’ego. I jaką teraz podejmie decyzję? Wzdycha po raz wtóry, pochyla się, podnosi słuchawkę, naciska guzik na konsolecie.
– Połącz mnie z żoną, Julio – mówi i chwilę czeka. – Słuchaj, kochanie, tylko się nie wściekaj, dobrze... Troszeczkę się spóźnię. Tak, kochanie, chodzi o San Carlo... wiem, kochanie. Poczekaj chwilkę... – I do mnie: – Ile to zajmie czasu, pułkowniku?
– Około pół godziny, sir.
– Pół godziny, kochanie – mówi prezydent do żony. – ...oczywiście. Zrobiłaś to? Wspaniale... Naprawdę jestem... I ja też, kochanie! – Odwiesza słuchawkę. – Doskonale, pułkowniku. Wysłucham wszystkiego, co ma pan do powiedzenia. W takich sprawach ważne jest szczęście, los czy jak pan to nazwie. Ale niech mi pan przedtem powie, co złego pan widzi w operacji na Grenadzie.
– No więc tak, sir. Teoretycznie odnieśliśmy sukces. Nie mieliśmy przecież innego wyjścia. Ale to było zastosowanie drogowego walca do rozbijania orzechów. I przy okazji uszkodziliśmy walec.
– Jak to?
– Ponieśliśmy zbędne straty. Powtórzyła się sytuacja, że wszyscy, wszystkie służby chciały mieć w tym swój chwalebny udział. Sprawę powinniśmy byli załatwić tysiącem spadochroniarzy. A tymczasem wpakowaliśmy na wyspę tyle wojska, że poszczególne jednostki nieustannie wchodziły sobie w drogę. Oficjalnie wkroczyliśmy po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo naszym studentom medycyny. Osiągnęliśmy to w czterdzieści osiem godzin, a powinniśmy w dwie. Raz jeszcze okazało się, że mamy wywiad do niczego. Nasza artyleria i śmigłowce największą skuteczność osiągnęły przy ostrzeliwaniu... miejscowego szpitala dla umysłowo chorych. Jedyne mądre posunięcie panów generałów polegało na niedopuszczeniu prasy. Dzięki temu uniknęliśmy skandalu.
Prezydent blado się uśmiecha i wstaje. Podchodzi do szafki, otwiera ją. Wewnątrz są szklanki i butelki. Nie odwracając głowy mówi: – Zwykle o tej porze lubię łyknąć dry martini. Mike mi często towarzyszy. Przyłączy się pan do nas?
– Tak, chętnie. Dziękuję, sir.
Wolałbym piwo, ale przecież nie powiem tego prezydentowi, który teraz starannie przygotowuje koktajle. Komlosy podchodzi i zabiera swojego drinka. Prezydent podaje mi szklankę i siada na skraju biurka.
– Za pomyślność naszych planów! – mówi podnosząc szklankę.
Upijam łyk. Ale martini! Czysty dżin i zaledwie parę kropel wermutu.
– Doskonałe martini – powiadam.
– Dziękuję, synu – replikuje prezydent i uśmiecha się. – A teraz mi powiedz... jednym zdaniem. Dlaczego te wszystkie wpadki i niepowodzenia?
– Mogę odpowiedzieć jednym słowem, sir. Technologia.
Prezydent patrzy w zamyśleniu na swoje martini, kołysze płyn, zatacza kółka szklaneczką. Czeka na rozwinięcie tematu. Więc rozwijam:
– Zbytnio się fascynujemy nowymi technologiami, zbyt na nich polegamy. Przeniknęło to w myślenie wyższych dowódców, spaczyło ich myślenie. Zaczęto zapominać o najprostszej i podstawowej zasadzie prowadzenia wojny: bitwy wygrywają żołnierze na ziemi. W Wietnamie dostaliśmy w skórę od nieprzyjaciela, którego armia składała się wyłącznie z piechoty. Mimo iż mieliśmy absolutną przewagę w powietrzu i na morzu. Potrzeba nam było dziesięciu milionów pocisków, żeby zabić jednego Wietnamczyka. Zaślepiła nas i zmąciła nasze myślenie obsesja na temat komputerów, sensorów, noktowizorów, elektroniki, nawigacji satelitarnej i innych tam najnowszych wynalazków. Trwa to już od drugiej wojny światowej. Dowódcy zapomnieli, że ich podstawowym zadaniem jest nawiązanie kontaktu z wrogimi siłami w najlepszych dla własnych jednostek warunkach. To jest pierwsza i ostatnia zasada. Dowódcy zaczynają bitwy na ślepo. Usiłują pokonać nieprzyjaciela nie mając z nim kontaktu. Owszem, można tak robić, ale jedynie przy użyciu bomb nuklearnych.
– Rozumiem pana, pułkowniku – stwierdza prezydent. – Ale teraz powiedz mi wobec tego, synu, co widzisz złego w planie operacji uwolnienia zakładników w San Carlo?
Dopijam resztę dżinu. – Sir, proszę mi wybaczyć niewyparzony język, ale jak już powiedziałem panu Komlosy’emu, ten plan to jedno wielkie gówno...
9
Peabody
San Carlo – dzień czwarty
Słyszę szczęknięcie i otwieram oczy. Pokój jest oświetlony gołą żarówką zwisającą na drucie ze środka sufitu. Nie widzę żadnego cienia, żadnego ruchu. Ale coś słyszę. Wstrzymuję oddech i nasłuchuję. Jakby dyszenie czy pociąganie nosem. Dostrzegam coś kątem oka. Widzę! Coś uwieszonego skraju naczynia na jedzenie przy drzwiach. Coś czarnego i cienkiego. Porusza się. W ustach czuję metaliczny smak przerażenia. Słyszę bicie własnego serca. Wąż? Wstaję bardzo powoli, ostrożnie. Pod naciskiem moich dłoni lekko trzeszczy słoma w sienniku. To czarne wśliznęło się do kubła. Cofam się, opieram plecami o ścianę i usiłuję logicznie myśleć. Nie ulega wątpliwości, że to coś szuka w naczyniu resztek jedzenia. Rozglądam się za jakimś narzędziem. Nie ma nic, tylkośmierdzące, półpełne wiaderko z odchodami. Wzrok mój przeskakuje na naczynie z jedzeniem. Naczynie się przewraca i przez chwilę toczy. To coś wyślizguje się z niego. Wtulam się w ścianę. Widzę dwoje błyszczących oczu i szpiczasty nos. Rozpoznaję. Szczur. Czarny, ma ćwierć metra długości, oślizgły. Rusza się. Znika za naczyniem. Gorączkowo myślę. Czuję nagły ból i zdaję sobie sprawę,że tak zaciskam dłonie, iż wpijam paznokcie w skórę poduszek dłoni. Ból pozwala mi odzyskać nad sobą kontrolę. Panika opanowana. Wołam:
– Strażnik!
Tylko wydawało mi się, że wołam. Z ust wydobywa się coś jakby kwilenie. Przewrócone naczynie porusza się, wstrętne cielsko ukazuje się na chwilę moim oczom, potem chowa za wiadrem. Przesuwam się po ścianie, wbijam w kąt i tym razem naprawdę wrzeszczę:
– Strażnik! Strażnik!
Słyszę otwieranie drzwi i kroki przez sąsiedni pokój. Trwa to wieczność. Wreszcie zgrzyta zamek i otwierają się drzwi do mojego pomieszczenia. Strażnikiem jest kilkunastoletni chłopak o okrągłej buzi. Pistolet maszynowy trzyma w gotowości. Widzi mnie skulonego w rogu. Wskazuję mu na naczynie. On kieruje w tym kierunku lufę.
– Szczur!
– Co?
Szczur rusza. Pędzi w moim kierunku. Rzucam się w bok, na podłogę. Bólu nie czuję. Dłońmi zasłaniam twarz. Przez palce widzę, jak szczur przeciska się przez małą dziurę w rogu, w którym przed chwilą tkwiłem. Przez chwilę wydaje się, że szczur utknął, jednakże porośnięta krótkim włosem masa zostaje jakby wessana w otwór. Ostatni znika czarny ogon.
Teraz dopiero czuję ból obojczyka, którym trzepnąłem w beton podłogi. Młody strażnik zatacza się ze śmiechu. Z trudem podnoszę się na nogi. Dłonie mam mokre od potu oblewającego mi twarz. Dzika wściekłość zastępuje przerażenie. Wrzeszczę na strażnika:
– Zamknij gębę!
Strażnik spogląda na mnie i najwidoczniej coś, co widzi w mojej twarzy, powoduje, że nagle milknie. Kieruje lufę pistoletu na mnie i o krok się cofa.
Złośliwie krzywi usta. – Przestraszył go mały szczur! Niech pan się nie boi, szanowna ekscelencjo, jest pan zbyt chudy. Nie wystarczy na obiad dla szczura.
Zastanawiam się nad ripostą, kiedy w drzwiach pojawia się Fombona. Strażnik z rozbawieniem opowiada mu o szczurze i demonstruje, jak to szamotałem się po pokoju. Fombona jest rozbawiony. Parodiując kurtuazyjny ukłon podaje mi swój pistolet maszynowy.
– Masz, świnio, będziesz mógł walczyć ze smokiem. A może wolałbyś działko polowe?
Stoję o metr od niego. Kusi mnie, żeby się rzucić i wyrwać mu broń. On tylko na to czeka. Prostuję się sztywno i oświadczam:
– To jest niedopuszczalne traktowanie. Domagam się uprzątnięcia tego pomieszczenia. Są tu również karaluchy. Cała masa karaluchów. – Wskazuję mu brunatną kupkę w rogu. Karaluchy poległe w prowadzonej ze mną od dwu dni walce. – W magazynie ambasady są pestycydy i trutki na szczury... w magazynie, który z pewnością już spenetrowaliście i okradliście.
Rozweselony kręci głową.
– Zapomnij o trutkach, świnio. Otrzymałem ścisłe polecenie. Tylko Kubańczyk może zmienić dyspozycje co do traktowania twojej osoby.
– Wobec tego żądam zobaczenia się z nim... natychmiast!
– Nie ma go tutaj.
– Kiedy ma się pojawić?
Fombona wzrusza ramionami. – Kto to wie? I co to mnie obchodzi? Zjawi się, kiedy będzie chciał.
– To proszę mu przekazać wiadomość.
Obrzuca mnie pogardliwym spojrzeniem. – Nie jestem twoim posłańcem, świnio.
Duszę w sobie wściekłość i wskazuję na naczynie do pożywienia.
– Niech pan to każe zdezynfekować.
Fombona śmieje się i mówi do strażnika: – Biedaczek boi się zarazić. A to przecież biedny szczur mógł się zarazić od niego.
Obaj wychodzą, chichocząc jak para głupków. Zgrzyta zamek w drzwiach.
Dobija mnie samotność. Tak mi ciąży, że zgodziłbym się nawet tolerować obecność Fombony. Nasłuchuję, czy pozostał ze strażnikiem w sąsiednim pokoju. Nie. Kroki oddalają się, milkną, słychać zamykanie zewnętrznych drzwi. Zerkam ku dziurze w rogu. Czy nic tam nie widać, żadnego szczurzego nosa? Błyszczących oczu? Nie, nie, to tylko nadmierna wyobraźnia maluje straszne obrazy. Sprawdzam cały pokój, wszystkie rogi. Nie ma innych dziur? Są dwie, mniejsze, ale także niepokoją. Trzeba je wszystkie zatkać, ale czym?
Raz jeszcze sporządzam inwentaryzację całego pomieszczenia. Nie ma absolutnie nic oprócz moich szortów, a nawet nimi trzech dziur nie zatkam. Poza tym szorty są w rzeczywistości ostatnim strzępem mojej godności. Siennik? Słoma i juta. Nic więcej. Siadam i zaczynam drzeć siennik. Dolega mi obojczyk. Tępy ból. Nie zastanawiam się teraz, na czym będę spał Jeśli tych trzech dziur nie zatkam, to w ogóle nie będzie mowy o żadnym spaniu. Robię trzy motki słomy i owijam je paskami z juty. Wypruwam nitkę, którą zszyty był siennik i mocno związuję nią tampony ze słomy i juty. Okazują się za duże. Nie mogę ich wepchnąć do dziur. Przerobienie tamponów i zatkanie otworów zajmuje mi chyba z pół godziny. Kiedy kończę pracę przy ostatnim, jestem zlany potem, ale jednocześnie odczuwam wielką ulgę. Nienawidzę szczurów.
Kopniakiem odtrącam resztki siennika pod ścianę. Siadam. Masując sobie obojczyk zastanawiam się, ile czasu potrzebuje szczur, żeby przegryźć zaporę ze słomy i juty. Dzień? Tydzień? Godzinę?
Kiedy pojawi się Calderon?
10
Jorge
San Carlo – dzień piąty
Wygrzebuję się spośród ładunku furgonetki dostawczej. Podchodzi Fombona z młodym strażnikiem. Opowiadają mi o Peabodym i szczurze. Fombona z oczami rozbłysłymi z zadowolenia opowiada:
– Jest przerażony. Wystarczy wyłączyć światło i wpuścić dwanaście szczurów. Po minucie wygada wszystko!
Ciekawy rozwój wypadków. Muszę się nad tym zastanowić. To może okazać się istotne w następnej fazie. Podejmuję decyzję i wydaję odpowiednie polecenie Fombonie. Jest nim wprost wstrząśnięty. Spluwa na ziemię i mówi z niesmakiem: – Czysta strata czasu. Zostawcie mi go na parę godzin, a zacznie śpiewać.
– Róbcie, co powiedziałem. To rozkaz.
Widzę jego wahanie. Sprawia wrażenie dzikiej bestii w klatce. Najdrobniejsza prowokacja, a rzuci się. Przykuwam jego wzrok intensywnym spojrzeniem. Wytrzymuje minutę, odwraca oczy i odchodzi klnąc pod nosem.
Rozglądam się po całym terenie. Widać wyraźnie, że ci wielcy bojownicy tracą czujność. Siedzą całą grupą plecami do muru, broń trzymają między nogami i palą długie, cienkie cygaretki. Inna grupa przy głównej bramie siedzi kołem grając w karty. Fombona staje się zbyt pewny siebie. Powiem o tym Bermudezowi.
Idę wolno w kierunku wartowni. Widzę jak z budynku biurowego wyprowadzają grupę zakładników: siedem kobiet połączonych drutami ze strażniczkami-samobójczyniami. Strażniczki są nastolatkami. Z krótko przyciętymi włosami i w drelichach trudno odróżnić je od mężczyzn. Czy naprawdę byłyby gotowe zginąć wraz ze swoimi jeńcami? Są wesolutkie, gwarzą między sobą, prowadząc stadko zakładniczek w kółko po placyku. Zakładniczki są zaniedbane, ponure. Jedna z nich – siwowłosa kobieta – spogląda na mnie z pogardą. Zawracam i podchodzę do budyneczku wartowni. Wchodzę. Nie idę jeszcze do celi, ale na biurku rozkładam przyniesione teczki. Siadam i czekam, analizując przyszłą strategię. Po pięciu minutach pojawia się trzech strażników. Są wyposażeni w kubły, szczotki i łopatę. Coś tam mamroczą, ale pogodnie. Otwieram celę. Po ułamku sekundy jestem oblany moczem i ekskrementami. Dwa metry przede mną stoi Peabody z wiadrem w ręku, na twarzy ma wyraz triumfującej nienawiści. Przez ułamek sekundy oślepia mnie rozpalona do białości wściekłość, ogarnia furia i mam ochotę go zabić. Natychmiast się jednak opanowuję, ocieram rękawem twarz i spokojnie mówię: – Słyszałem,że jest jakiś problem ze szczurami. – Wskazuję na strażników. – Zaraz rozłożą trutki, zamurują dziury. – Wskazuję też na szparę pod drzwiami. – Spora szpara. Założą deskę sięgającą ziemi. Zdezynfekują też całe pomieszczenie. Spryskają wszystko środkiem owadobójczym. Naczynie do jedzenia też będzie zdezynfekowane. – Dostrzegam podarty siennik. – Przyniosą nowy siennik i pobielą ściany. – Wyraz twarzy Peabody’ego nie zmienił się na jotę. Dodaję: – Gdyby to Fombona otwierał drzwi, już by pan nie żył.
Peabody odrzuca kubeł i zjadliwie mówi: – To nie ja jestem przestępcą. Nie ja powinienem tu siedzieć. Pan zapomina, kim jestem!
– Ja nie zapominam. Ale Fombona na pewno by zapomniał. Jeszcze tu wrócę.
Odwracam się. Strażnicy usiłują powstrzymać wesołość. Zmrażam ich takim spojrzeniem, że już nie muszą usiłować. Kiedy wydaję im polecenia, twarze mają kamienne. Idę teraz do rezydencji. Więźniarki i ich strażniczki ciągle jeszcze krążą po placu. Jestem przedmiotem ciekawych spojrzeń.
Moja wściekłość nie gaśnie, przeciwnie – dojrzewa. Obrzucił mnie ekskrementami! Ich smród nadal mnie mdli. Jego ekskrementy! Zdają się wdzierać do mojego umysłu. Wstrzymuję oddech. Krztuszę się. Hola, hola! Kontroluj się, człowieku! Tłumaczę sam sobie, że wpadanie w furię jest bezcelowe. To, co zrobił, obróci się przeciwko niemu. Zemsta bardziej zaspokaja niż złość. Zemsta pozostawia trwałe zadowolenie.
Przy wejściu do rezydencji stoi strażnik. Patrzy na mnie zdumiony i odsuwa się na bok, poza zasięg woni.
– Zaprowadź mnie do apartamentu ambasadora – polecam.
Idę za nim. Hol jest czysty. Bermudez wydał ścisłe rozkazy, że cały budynek ma być przeszukany, ale nietknięty, nie obrabowany, nie uszkodzony. Nie rozglądam się i nie przyglądam niczemu, bo spieszno mi pozbyć się świństwa, którym zostałem oblany.
Strażnik otwiera drzwi i staje z boku. Wchodzę do luksusowo umeblowanego salonu.
– Gdzie jest łazienka?
Strażnik wskazuje na drzwi. – Tam, towarzyszu.
– Chodź ze mną.
Z trudem powstrzymuję się, żeby nie biec i nie zwymiotować po drodze. Łazienka podobna do hotelowej, tylko większa. Ceramiczne płytki i lustra. Zrzucam z siebie dżinsy i koszulę i podaję je strażnikowi. Bierze je w dwa palce, na twarzy ma niesmak.
– Niech mi to wypiorą i wysuszą... a tymczasem muszę się w coś ubrać. Znajdźcie mi coś w odpowiednim rozmiarze.
Strażnik szybko odchodzi. Puszczam prysznic. Po paru sekundach wydarza się cud: płynie gorąca woda. “Studenci” pewno nie wiedzieli, jak wyłączyć instalację.
Biorę prysznic tak gorący, że aż parzy mi skórę. Ale jednocześnie czuję rozkosz, gdy zmywa ze mnie cuchnące wydzieliny. Na półeczce stoją butelki i rządkiem leżą mydła. Odnajduję szampon i rozkoszuję się gęstą pianą. Trzykrotnie pokrywam nią całe ciało. Wreszcie czuję, że jestem już czysty.
Na umywalce leży oprawna w srebro, opatrzona monogramem szczotka do włosów. Masuje mi miło głowę. Bermudez musiał być bardzo przekonujący w groźbach, skoro nie ukradli choćby tej jednej szczotki. Owijam się ręcznikiem i idę do sypialni. Dziwnie bezosobowa. Wielkie łoże, miękki niebieski dywan, nowoczesne jasnobeżowe meble, natomiast ani śladu indywidualności. Ani śladu osobowości człowieka, który tu mieszkał. Sypialnie przeważnie odzwierciedlają charakter swoich właścicieli. W pewnym sensie i ta sypialnia też to odzwierciedla: obojętna czystość. Żadnych fotografii rodzinnych, żadnych osobistych drobiazgów. Ot, miejsce do spania.
Wraca strażnik. Niesie parę czystych dżinsów i bardzo brudną bawełnianą podkoszulkę. Wkładam dżinsy. Są ciut, ciut za luźne. Podkoszulkę odrzucam strażnikowi. Otwieram kilka szuflad, wreszcie trafiam na stos koszul. Białe albo niebieskie. Jedyny wybór. Decyduję się na niebieską. Miękka bawełna z przypinanymi na guziczki rogami kołnierzyka. Pasuje jak ulał. Zawijam rękawy i przeglądam się w lustrze. Ta kombinacja garniturowej koszuli z dżinsami prezentuje się wcale dobrze. Wygładzam mokre włosy. Jaśniejsze pasemka zaczynają szarzeć. Potrzebują kąpieli w cytrynie i słońca. Kątem oka dostrzegam wyszczerzone zęby strażnika.
– Będę tu dziś spał – oświadczam.
– Ale wódz nakazał, towarzyszu, żeby...
– To się do mnie nie stosuje. Kiedy moje ubranie będzie suche, przynieście je tu. – Odwracam się i wychodzę. Widzę, że strażnik jest zaniepokojony.
W wartowni Peabody siedzi przed biurkiem. Jego wzrok spoczywa na “mojej” koszuli.
– Doskonale skrojona. Brawo dla pańskiego dostawcy – mówię.
Nie odpowiada. Ma kamienną twarz. Zaglądam do celi. Jest czysta, w miejscach dziur widać białe ślady gipsu. Strażnicy zabrali się do bielenia ścian. Zamykam drzwi i siadam za biurkiem. Przygląda mi się w milczeniu, gdy otwieram kluczykiem szufladę i wyjmuję dokumenty. Rozkładam teczki na blacie i mówię nie podnosząc głowy:
– Jest pan, Peabody, ekspertem, jeśli idzie o mentalność i temperament Latynosów. Zdaje pan sobie w pełni sprawę, że to, co pan zrobił, jest dla Latynosa najgorszą obrazą. Niemalże równą z uwiedzeniem jego żony, zgwałceniem matki czy córki. I proszę sobie zapamiętać: jeśli raz jeszcze coś podobnego pan zrobi, odpokutuje pan bardziej, niż zdolny jest to sobie pan wyobrazić. Fombona błaga mnie, żebym go na kilka godzin zostawił z panem sam na sam. Jednakże to, co on by zrobił, byłoby błogosławieństwem współczującego kapłana w porównaniu z tym, co zrobiłbym ja.
Dopiero teraz podnoszę głowę. Ten bydlak ma na twarzy uśmieszek wyższości.
– Podobno nie stosuje pan tortur.
– Jeszcze nigdy nie próbowałem, ale pamiętam, co mi powiedział jeden Chińczyk: “Raz mnie obrazisz, wstyd przyniesiesz sobie. Obrazisz mnie po raz drugi, wstyd przyniesiesz mnie”. A ja nie mam zamiaru wstydem oblewać się z powodu pana.
Peabody z dezynwolturą macha ręką w kierunku celi. – Wiem dobrze, Calderon, co chcesz osiągnąć. Przejrzałem twoją metodę.
– A mianowicie?
– Kij i marchewka. To ci się nie uda. Wydaje ci się, że jesteś cholernie chytry, ale ja w tobie czytam jak w otwartej księdze. – Przeszedł ze mną na ty! – Jesteś przezroczysty jak szkło.
– Słucham dalej.
– Tak, tak. Najpierw w łeb, chcesz mnie zmiękczyć. Teraz zebrało ci się na uprzejmość. Jeśli nie okażę właściwej reakcji, to znowu zastosujesz pierwszą metodę. Raz twardym narzędziem, razłagodne traktowanie. Typowa technika stosowane przez was wszystkich, żeby człowieka zdezorientować i złamać. Ciebie nie obchodzi, czy cela będzie pełna szczurów i czy mnie zagryzą, czy nie. Nagle wkładasz maskę miłego człowieka mając nadzieję, że coś ci w zamian dam.
– Wszystko to nieprawda.
– Czyżby?
I nagle zaczynam mu mówić prawdę:
– Przed laty pracowałem przy zbiorach trzciny cukrowej. Studenci zawsze pomagają przy żniwach. Mieszkałem u chłopskiej rodziny. Wszyscy w tej rodzinie pracowali z wyjątkiem jednego słabego starca. Miał już ponad dziewięćdziesiąt lat. Któregoś wieczoru w sąsiedniej wiosce była zabawa. Wszyscy na nią poszli z wyjątkiem starego i mnie. Byłem okropnie zmęczony. Nie przyzwyczajony do ciężkiej, fizycznej pracy. W nocy wstałem, żeby zrobić siusiu, oczywiście na dworze. Starzec spał na sienniku na werandzie. Tak, musiał umrzeć chyba przed paroma godzinami. Kilka szczurów obsiadło już jego ciało i pożywiało się. Długo musiałem walić kijem, nim zrezygnowały z posiłku. Od tamtej nocy nienawidzę szczurów. Pojawiają mi się w sennych majakach. Byłoby dla mnie torturą, gdyby mnie ktoś zamknął w jednym pomieszczeniu ze szczurami. I dlatego też nie zamierzam skazywać na podobną torturę. – Palcem wskazuję drzwi do celi. – To, co kazałem zrobić, nie miało być żadną marchewką. To nie z mojego arsenału pomysłów.
Ciekawe, czy mi uwierzył. Przyglądam się twarzy Peabody’ego. Jest dla mnie istotne, czy uwierzył. Nie pokazuje nic. Ani drgnięcia powieki.
– A jakiż to jest ten pański arsenał?
Jest reakcja: przeszedł z powrotem na “pan”.
– To właściwie nie arsenał. Po prostu lubię ludzi przekonywać. Nawet im wyjaśniać...
Cyniczne prychnięcie.
– A cóż to ma mi pan zamiar wyjaśnić?
Otwieram teczkę i czytam: – “Spędziłem trzydzieści trzy lata i cztery miesiące w służbie czynnej, w Korpusie Piechoty Morskiej stanowiącym najsprawniejszy element naszych Sił Zbrojnych. Przez większość czasu byłem po prostu wysokiej klasy ochroniarzem wielkiego biznesu, Wall Street i bankierów. Jednym zdaniem: byłem rakieterem kapitalizmu... W 1914 roku zabezpieczałem Tampico, a właściwie cały Meksyk, dla amerykańskich koncernów naftowych. Uczestniczyłem w zagospodarowywaniu Kuby i Haiti w interesie Citibanku, by mógł ściągać stamtąd dochody... Wspomagałem akcję wypucowania Nikaragui z myślą o interesach Braci Brown w latach 1909-1912. Oświecałem mieszkańców Republiki Dominikańskiej, w 1916 roku, a czyniłem to w imieniu i interesie amerykańskich cukrowników. Już w 1903 roku dla amerykańskiego przemysłu przetwórstwa owocowego “przygotowywałem” Honduras. – Podnoszę wzrok. – Drogi ambasadorze, ekscelencjo, czy pan wie, kto to napisał?
– Oczywiście, że wiem. Generał Smedley D. Butler.
– No i...?
– No i co?
– Nie ma komentarza?
Wzrusza ramionami i mówi: – Pewno był niezadowolony z emerytury.
Z trudem się hamuję.
– Nie sądzi pan, że jest to absolutne potępienie amerykańskiej polityki?
– Nie. Ot, po prostu, wypadki kapitalistycznego wyzysku... Jesteśmy państwem kapitalistycznym, a polityką rządu było zawsze wspieranie amerykańskich interesów handlowych na arenie międzynarodowej, i niegdyś, w przeszłości, zdarzały się poważne wypaczenia... Ale to już historia. Na przestrzeni kilku dziesięcioleci kapitalizm się zmienił. Teraz mamy do czynienia z oświeconym kapitalizmem. – Pochyla się ku mnie.– A przez te same dziesięciolecia komunizm uległ całkowitej degeneracji. Przekształcił się w psychiczny ucisk i przemoc.
Przeglądam kartki i spokojnym głosem cytuję: – “Nie jest odległy dzień, kiedy trzy flagi amerykańskie w trzech jakże odległych od siebie miejscach, określać będą jedną ziemię, jedno państwo. Jedna flaga na biegunie północnym, druga powiewając nad Kanałem Panamskim i trzecia na biegunie południowym. I wszystko będzie należało do nas prawnie, tak jak teraz już z tytułu naszej wyższości rasowej należy do nas moralnie”.
Podnoszę głowę i dopowiadam: – Są to słowa wypowiedziane przez prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Potwierdza to skinieniem głowy. Z uśmiechem mówi:
– Tak powiedział Taft w 1912 roku. Bardzo to poruszyło Kanadyjczyków. Ale to było dawno. Od tego czasu wiele się zmieniło.
Chcę coś na to odpowiedzieć, ale nie dopuszcza mnie do głosu i mówi dalej:
– Niech pan posłucha, przy różnych okolicznościach tysiąckrotnie to przerabialiśmy w ożywionych dyskusjach. Jeszcze przed pańskim urodzeniem. Czy chce pan osądzać kraj na podstawie jego historycznych potknięć i przestępstw? A kto ma decydować, do jakiego okresu należy się cofnąć przy takiej ocenie? Pięćdziesiąt lat? Sto lat? Tysiąc? Czy ma pan dziś pretensję do Hiszpanów za konkwistadorów? Czy ma pan do mnie pretensję za handel niewolnikami? – Wskazuje na mnie palcem. – A pan? Jest pan bez winy? Co robili pańscy przodkowie?
Raz jeszcze usiłuję coś powiedzieć, ale on się rozgrzał, jest zły, dziobie powietrze palcem, jakby chciał mnie na niego nadziać.
– Przed paru laty słuchałem rozmowy dwóch Murzynów na temat telewizyjnego serialu “Korzenie”. Jeden z nich pienił się na temat okrucieństwa, jakim było niewolnictwo, a drugi tak mu odparł: “Co ty gadasz, człowieku? Gdyby mojego prapradziadka nie zgarnęli z drzewa i nie przywieźli tutaj, to bym dziś nadal siedział w dżungli. Wcale nie narzekam, że tu jestem”.
– I to pana zdaniem wszystko usprawiedliwia? Historia potępiła niewolnictwo.
– Otóż nie. Historia je tylko wytłumaczyła. Powinien pan to wiedzieć jako dobry komunista.
Powiedział to z przekąsem. Czuję, że wzbiera we mnie fala gniewu.
– Komunizm jest przeciwieństwem niewolnictwa.
– Czyżby? Niech pan spróbuje z tym kazaniem pojechać do jakiegoś Gułagu.
Wybrałem zdecydowanie złą drogę. Ten człowiek, ta pijawka, jest głuchy na logikę. On ma sześćdziesiąt trzy lata. Nie mam zamiaru wyperswadowywać mu czegoś, czego mu nikt nigdy nie włożył do głowy. Ale jest przebiegły. Muszę zacząć od początku, rozpruć go na dobre. A on dalej mówi, utrwalając mnie jeszcze bardziej w moim przekonaniu:
– Masz pomieszane wszystko w głowie, Calderon. Zwariowałeś, jeśli ci się wydaje, że cokolwiek we mnie wmówisz, o czymkolwiek mnie przekonasz. Chcesz mnie nawrócić na komunizm, żebym ci ze łzami w oczach wyszeptał kilka nazwisk, których i tak nie znam? Nie, nie zwariowałeś... jesteś po prostu głupi, jeśli tak myślisz...
Wzdychając wewnętrznie, układam teczki jedna na drugiej. Jest zbyt wcześnie na wykorzystanie mojej tajnej broni, ale muszę go do tego przygotować. Otwieram teczkę leżącą na wierzchu i odczytuję nazwisko:
– Amparo Flores.
Podnoszę głowę i widzę przelotny błysk w jego oczach. Ironia się ulotniła. Trafiłem. On usiłuje zachować się normalnie.
– Co? Kto?
– Amparo Flores. Powód nienawiści do komunizmu, zwłaszcza kubańskiego.
Cisza. Niech facet dojrzewa. Niech się z niej coś urodzi. Czekam, żeby ją przerwał.
Nie daje się złapać. Milczy. Siedzi bez ruchu, podobny do nagiego posągu. Jednakże dostrzegam różnicę w wyrazie twarzy. A może już była przedtem, kiedy przyszedłem dziś po raz pierwszy? Uderza jego wymizerowanie. Nosi pięciodniowy zarost. Włosy zmierzwione. Sylwetkę miał smukłą, teraz jest po prostu chudy. Twarz pokerowa, ale pojawiło się w niej coś nowego, co mi trudno określić. Wymieniłem jedno nazwisko i oto przestaliśmy być sobie obcy. Coś nas teraz łączy. Przez chwilę czuję dla niego litość. Niepokojące i irracjonalne uczucie. Szybko jednak mija. Chociaż znam na pamięć wszystkie szczegóły, spoglądam na dokument i czytam: – “Od maja 1958 roku do marca 1959 roku utrzymywał związki seksualne z Amparo, córką Juana i Nani Flores. Zaręczył się z nią w pierwszym tygodniu marca. Amparo Flores aresztowana 28 marca 1959 roku za działalność antyrewolucyjną. Zostaje odwołany do Waszyngtonu 4 maja 1959 roku. Amparo Flores zmarła 11 maja 1959 roku po wylewie krwi do mózgu”.
– To kłamstwo! – Nie mówi, ale wykrzykuje. Zrywa się na równe nogi, wspiera dłońmi o blat biurka, pochyla.
Czuję na policzku odrobinę śliny.
Trwa to przez kilka minut: litania nienawiści i bólu. Kończą ją słowa wspomagane pchnięciami palca:
– Zamordowaliście ją! Wy, kubańskie bydło! Wy, wy, wy! – Odwraca się od biurka, odchodzi. Cały się trzęsie. Staje do mnie plecami pod małym okienkiem.
Spodziewałem się reakcji, jednakże nie tak silnej. Jestem bardzo zdziwiony. Spokojnym głosem wtrącam uwagę:
– Byłem wtedy dzieckiem.
Emocje nadal nim targają. Dygocze.
– Wy... oni, co za różnica – mówi. – Wyhodowali męty takie jak pan, żeby zastąpić nimi te, którymi byli sami.
Czy nadszedł teraz właściwy czas? Chyba nie. Jeszcze jest za wcześnie. Jeszcze go nie złamałem, jeszcze nie ma do mnie zaufania. Odzywam się pojednawczym tonem:
– To były czasy wielkiej pasji... czasy zemsty i wypaczeń. Została zadenuncjowana jako szpieg...
Obraca się ku mnie. Teraz wygląda na swoje lata, a nawet starzej. Wraca i siada na krześle. Mówi normalnym głosem:
– Zabili jej ojca, ponieważ był blisko Batisty. Zabili ją, ponieważ była blisko mnie. Miała dziewiętnaście lat.
Muszę się teraz do niego zbliżyć, a jednocześnie szybko zmienić temat.
– Z pańskiej reakcji na jej nazwisko widać, że bardzo ją pan kochał. Do głębi. – Czekam na jakąś kolejną reakcję, ale on patrzy w przestrzeń. Twarz ma martwą. – Moja rodzina znała jej rodzinę. Mówiono mi, że była bardzo piękna...
Zupełnie nic, czas ruszyć w innym kierunku:
– Batista miał rozbudowaną sieć szpiegowską. Odziedziczyliśmy większość akt. Niektóre są naprawdę fascynujące. Informacje z różnych źródeł. Od pokojówek, szoferów, przyjaciółek, właścicieli barów i burdeli. Czy wie pan, na przykład, że jeden z waszych ambasadorów utrzymywał jednocześnie cztery kochanki? – Jedyną reakcją jest obojętne wzruszenie ramion. Ciągnę dalej:– I zadowalał wszystkie cztery. Oficer, który sporządzał na ten temat raport, był pod wielkim wrażeniem. Znaleźliśmy też raport na pański temat. Pozwolę sobie zacytować. – Przekładam kilka stron. Zerkam na Peabody’ego i widzę nagłe zainteresowanie w jego oczach. Taka już jest natura ludzka. Zaczynam czytać: – “10 listopada 1958 roku. Jason R. Peabody, radca polityczny ambasady Stanów Zjednoczonych. Otrzymano dalsze informacje (lista informatorów w załączeniu), że w czasie spotkań towarzyskich Peabody w dalszym ciągu wygłasza pozytywne uwagi na temat bandytów Castro. Wiemy także z innych źródeł, że udziela negatywnych rad ambasadorowi Smithowi, który jednak nie bierze ich pod uwagę”.
Zamykam teczkę i patrzę na niego.
– Batista był głupcem, a z tego, co pan przeczytał, widzę, że jego kontrwywiad także – mówi.
Potrząsam głową. – O nie, Peabody. Niektórzy z oficerów kontrwywiadu byli świetni. Już wówczas pracowali dla Castro. Poza tym były inne źródła informacji. Bardzo interesujące z psychologicznego punktu widzenia. Przybył pan na Kubę w 1956 roku. Młody urzędnik Departamentu Stanu, idealista, biegle mówiący po hiszpańsku. Nie będę twierdził, że reprezentował pan lewe skrzydło myśli politycznej, z pewnością nie. Ale centrum tak. Zakochuje się pan w miejscowej pięknej dziewczynie i chce pan ją poślubić. Nadchodzi rewolucja. Pańska narzeczona jest aresztowana. W tym czasie wasz rząd usiłuje jeszcze ustabilizować robocze stosunki z Castro, chce zatrzymać Kubę w strefie swoich wpływów. Zrozpaczony aresztowaniem narzeczonej traci pan zdolność obiektywnej ocen sytuacji na Kubie. Dla własnej ambasady staje się kłopotliwym bagażem. Zostaje pan odwołany. Zbyt wielu przeciwko panu protestowało. Wydawało się wtedy, że pańska kariera jest skończona. I wówczas pogarszają się stosunki amerykańsko-kubańskie. Fidel wybiera marksizm. Wybiera też przyjaźń z Rosją. Pańska kariera odbija się od dna, ale tym razem jest wyraźna różnica: poświęca się pan bezgranicznej nienawiści do Kuby, do Castro, a przede wszystkim do komunizmu. Pański idealizm się wypalił.
Peabody nie sprawia wrażenia znudzonego, ale też nie wydaje się zafascynowany moją opowieścią. Postanawiam poprawić nastrój.
– Napijemy się kawy?
– Kolejna marchewka? – Krzywi usta.
Tylko się uśmiecham i wydaję polecenie strażnikowi.
11
Peabody
San Carlo – dzień piąty
Chwila olśnienia. Wszystko staje się zrozumiałe. Podnoszę do ust kubek. Ślina wypełnia mi usta. Przecudowny aromat kawy. Mój nos pochłania go łapczywie. Uczucie, jakie przeżywa narkoman, gdy po długim okresie abstynencji otrzymuje dawkę wymarzonej trucizny. Minęło zaledwie pięć dni, a palce mi się trzęsą i kubek dzwoni o zęby. Przez chwilę żałuję, że kiedyś popróbowałem kawy i stałem się jej niewolnikiem. Gdybym nie znał jej smaku, nie pragnąłbym jej teraz tak bardzo.
Calderon obserwuje mnie. Te pozornie śpiące oczy wszystko dostrzegają. Znoszę moją nagość jak chorobę skóry, jakbym był owrzodzony. A więc bardzo źle. Upijam jedynie dwa małe łyczki i odstawiam kubek. Strażnicy skończyli bielenie celi i poszli sobie. Calderon wszystko dokładnie obejrzał z ciekawością turysty zwiedzającego buduar królowej w historycznym zamku. Ja siedziałem w tym czasie obok biurka. Gdy powrócił raz jeszcze ostro zaprotestowałem przeciwko przetrzymywaniu mnie pod kluczem we własnej ambasadzie, przeciwko urągającym wszystkiemu warunkom i wreszcie przeciwko jego obecności na terenie ambasady. Wysłuchał uważnie i zawiadomił mnie niemalże wesoło, że zakładnicy są zdrowi i dobrze traktowani. Mówienie do niego, to jak gaszenie wulkanu pluciem. Pytam go, co się dzieje na zewnątrz, jaka jest sytuacja. On rozkłada na to ręce.
– Nic nowego – mówi. – Pat. Wasz rząd wydaje pełne gróźb oświadczenia i skarży się wszystkim, którzy zechcą słuchać. A jego marionetki małpują okrzyki protestu i skaczą, jak im nakazano.
Oczywiście kłamie. Musiał nastąpić jakiś rozwój wypadków. Wielokrotnie słyszałem dziś przelatujące nad głową odrzutowce. Mogą to być wyłącznie samoloty startujące z pokładu“Nimitza”. Założę się, że presja Waszyngtonu rośnie. Ale on mi tego nie powie. Nie przyzna się. Świadomie. Żeby mnie utrzymać w niepewności. Rozchwiać. Nawet te typy przynoszące mi jedzenie mają zakaz mówienia czegokolwiek.
Ta ich strategia przynosi rezultaty. Jestem zagubiony i rozchwiany. Miałem w życiu chwile, kiedy pragnąłem samotności. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że narzucona samotność wygląda zupełnie inaczej. Już po kilku dniach zaczynam rozumieć, jakim horrorem jest pozbawienie człowieka wolności.
No i Amparo. Jestem rzeczywiście rozchwiany. Na chwilę straciłem poczucie rzeczywistości, zamarły mi zmysły. Wtedy, gdy z jego ust padło jej imię. Wymówione z hiszpańskim akcentem. Było w tym coś obrzydliwego. Z jego ust! A ten szczur! Calderon powiedział prawdę o swojej fobii. Dlaczego mu wierzę? Ten szatan potrafi przecież wymyślić wszystko. Ale w tym wypadku mu wierzę. I tym razem, teraz, dostrzegam groźbę. Ten mężczyzna, jeszcze właściwie młodzieniec, jest niesłychanie przebiegły. Nadzwyczaj przebiegły. Intelekt najwyższej klasy. Gatunek ekstra. Kryje w sobie przedziwną siłę. Gdyby przed kilkoma godzinami ktoś mi powiedział, że ten chłopak wydobędzie ze mnie jakiekolwiek informacje, roześmiałbym mu się w nos. Powiedziałbym, że zwariował. Dzięki Bogu uświadomiłem sobie jednak grożące mi niebezpieczeństwo. Muszę być nieustannie czujny psychicznie i emocjonalnie.
Upijam trochę kawy. Nieco więcej niż przedtem.
Mówi do mnie zadumany:
– Całą swoją karierę, całe swoje życie poświęca pan walce z komunizmem, kładąc specjalny akcent na Amerykę Łacińską, a zwłaszcza na Kubę. Ale słaby jest start do tej kariery, loty niskie. Zamienia się pan w samotnika. Nos wetknięty w dokumenty, w książki. Studiuje pan. Nie ma pan przyjaciół. Pisze pan antykomunistyczne książki witane oklaskami waszej kapitalistycznej inteligencji. Kariera pańska to obumiera, to powracają jej rumieńce. Wszystko zależy od ideologicznych przechyłów tej czy innej administracji. Wreszcie zostaje pan ambasadorem w kraju, którego rząd zostaje po tygodniu obalony. Niech pan mi powie, Peabody, kiedy spał pan po raz ostatni z kobietą?
Nieco się uspokoiłem podczas cynicznego opisu mojej kariery. Teraz doznałem wstrząsu. Szukam repliki. Widzę półuśmiech na jego ustach.
– A pan, dlaczego farbuje sobie włosy? Kiedy po raz ostatni przeglądał się pan w lustrze? Nie nosi pan kieszonkowego lusterka? – zadaję mu szybko serię pytań.
Uśmiecha się pogodnie. Gdybym go nie znał, to pomyślałbym nawet, że przyjaźnie.
– Nie farbuję włosów. Wyciskam na nie sok cytrynowy. To je wybiela, kiedy wysychają na słońcu.
– Po co pan to robi?
– Sam nie wiem. Może lubię cytrynowy sok.
– Pan dobrze zrozumiał sens pytania. Po co pan to robi?
– Bo mi to odpowiada. Pasuje do...
– Wygląda pan śmiesznie. Jak kobieta.
Wzrusza ramionami, ale nadal się uśmiecha.
– Nie uważa pan, że jestem przystojny?
Czuję nagły chłód. Czyżby to miało związek z poprzednim jego pytaniem? Czy on może myśli, że utrata Amparo, a następnie narzucona sobie samotność oznacza, że zostałem homoseksualistą? Dlaczego właściwie pomyślałem, że on tak myśli? Po co ja się wydaję z nim w rozmowę?
Stwierdzam krótko:
– Jest pan pod każdym względem obrzydliwy. Robi się już późno. Chcę iść spać.
On patrzy na zegarek. Jest zdziwiony.
– Dobrze. Ale mam jeszcze jedno pytanie: przez ostatnie kilka lat, ilekroć jest pan w Waszyngtonie, odbywał pan często wycieczki do portu lotniczego imienia Dullesa. Ale nie spotykał się pan z nikim. Jeździł pan na lotnisko mniej więcej raz na tydzień. Docierał pan tam około siódmej wieczorem i powracał po godzinie. Nigdy pan z nikim nie rozmawiał. Przeważnie siedział pan w hali przylotów. Czasami w barze pił pan kawę albo drinka. I po godzinie do domu. Łamali sobie nad tym głowę nasi analitycy. Po co pan tam jeździł, Peabody?
To już chyba ostatni dziś szok. Kiedy wstaję, kręci mi się w głowie. Idę w stronę mojej celi i zdobywam się na dwa krótkie zdania:
– Pańskie pytania są śmiertelnie nudne. Wolę własne towarzystwo.
Usiłuję iść równym krokiem. Zamykam za sobą drzwi i podchodzę do przeciwległej ściany. Nozdrza drażni zapach schnącego wapna. Czyżby odgadł? Nie. Nawet on by tego nie odgadł. Ale umie zaglądać do mojej głowy. Skrzypi jego krzesło. Mam nadzieję, że on tu nie wejdzie i nie zobaczy mnie teraz.
Przyjmuję z ulgą obracanie klucza w zamku i słowa: – Do zobaczenia za dzień, za dwa, może za trzy dni.
Opadam na siennik. Nie utrzymałbym się dłużej na nogach. Co on właściwie wie? Ile wie? Skąd to wszystko wie? W celi jest gorąco, ale kiedy obejmuję dłońmi kolana, są zimne jak lód. Zdaję sobie sprawę, że już od lat jestem przedmiotem ich inwigilacji. No i nic dziwnego. Od wielu lat jestem głównym analitykiem spraw kubańskich. Od czterech lat siedzę za “kubańskim biurkiem”, spełniam funkcję politycznego doradcy CIA. Rosjanie musieli wypuścić na mnie całą sforę agentów. Ale po co ja się tym przejmuję? Jestem czysty. Bóg mi świadkiem, że jestem czysty. Żadnych, jak to się mówi, szkieletów w szafie, żadnych ukrywanych grzechów, którymi można by mnie szantażować. Niemniej od lat jestem obserwowany, podglądany. Obrzydliwe uczucie. Patrzę na moje chude nogi.
Naprawdę obrzydliwe uczucie. Mam brudne nogi. Jak długo jeszcze będzie trwało to piekło? Jadanie świństwa, mycie się w wiaderku z wodą do picia. Załatwianie się do kubła. Nawspomnienie Calderona oblanego od stóp do głów zawartością tego kubła bardzo się ożywiam. I od razu raźniej się czuję. Ale on miał rację. Fombona najprawdopodobniej zabiłby mnie od razu. Jestem wstrząśnięty nagłym zdaniem sobie sprawy, że kiedy to robiłem, wcale mi na życiu nie zależało. Oto, co potrafi zrobić z człowiekiem jeden czarny oślizły szczur. Jestem bezgranicznie wyczerpany, opuściły mnieżywotne siły. To być może rezultat doznanego szoku. Muszę skierować myśli na jakiś konkretny temat.
Mniej więcej przed dwoma tygodniami czytałem książkę o szachowym maratonie Karpowa z Kasparowem. Zaintrygowała mnie trzydziesta piąta partia. Kasparow walczył o oddech. Karpow był niczym lodowaty komputer. Przypominam sobie konkretne posunięcia. Nie, gubię się. Wszystko mi się plącze. Amparo grała w szachy. Była bystra, ale nadto ryzykowała. Karpow rozpływa się, już go nie widzę. Widzę teraz Amparo. Siedzi na przeciwko mnie, po drugiej stronie stolika. Marszczy nosek. Zawsze to robi, kiedy intensywnie myśli. Podnosi głowę i widzę złoto-oliwkowy owal jej twarzy, oprawiony czarną jedwabistością włosów. Ten obraz zawsze powraca. Nigdy nie blednie. Co Calderon może wiedzieć? Co rozumieć? Przed wyjazdem na Kubę nie miałem nigdy kobiety. To, co przeżyliśmy z Amparo, było wspaniałe. Nie da się z niczym porównać, nie da opisać, nie da zniszczyć, zbrudzić słowem. Czyż po tym przeżyciu i po niej mogła mi być potrzebna inna kobieta? Wystarczają wspomnienia.
Mimo gorąca wzdrygam się z chłodu. Źródłem chłodu jest wspomnienie przeżytego szoku. Szoku związanego z pytaniem na temat moich wypraw na lotnisko. Jego spojrzenie zdradziło, że pytanie nie jest tak niewinne, jakby na to wskazywał ton. Poczułem przedziwny młodzieńczy wstyd, że ktokolwiek, a zwłaszcza Calderon, mógł się wedrzeć w moje myśli i wspomnienia, zadać mi to pytanie. I to tyle lat po śmierci Amparo, kiedy to po raz pierwszy w życiu na własne oczy mogłem rozpoznać i obejrzeć dokładnie wroga i jeszcze bardziej utrwalić się w przekonaniu słuszności swoich poglądów. Tak silna była wiara w ów cel, że nie potrzebowałem nikogo, żadnej podniety, żadnego uczucia, niczyjego duchowego wsparcia. Był jednak jakiś zakątek mojej świadomości, który odmawiał ugięcia przed tym celem. Opierał się zdecydowanie. I właśnie wówczas, kiedy najsilniej odczuwałem tę odmowę, jechałem na lotnisko Dulles, niby nocny włóczęga. I potem przez długi czas, przez całe dni odczuwałem wyrzuty sumienia z powodu własnej słabości. Wyrzuty sumienia długodystansowca, który biegnie sam i czasami ukradkiem się zatrzymuje, by zaczerpnąć powietrza. Czasami, kiedy nikt go nie widzi, biegnie na skróty. Ktoś jednak widzi – jego własne sumienie. Starałem się bardzo, Bóg mi świadkiem, ale nie udało mi się pokonać tej jednej słabości. A teraz rodzą się nowe wątpliwości. Czy powinienem był się na to decydować? A może samotny wyścig był bezużyteczny?
Pięć dni w celi! Jakże doskonale pasuje tutaj słowo “piekło”. Pięć dni w odosobnieniu wyostrzyło wszystkie zmysły. Patrzę na moje stopy. Czarny brud między palcami... Słowo “brud” też pasuje... Cały obrastam brudem. Czy człowiek nie mogący się umyć mierzy czas grubością pokładów brudu na ciele? Chyba nie. Wraz z upływem czasu człowiek przestaje zwracać uwagę na nędzę, brud, plugastwo. Oto jeszcze jedna moja słabość... ja zwracam uwagę. Słabością jest też nie zwracanie uwagi. Calderon dobrze mnie rozszyfrował. Nie wolno mi o tym zapominać. Każdego dnia warstwa brudu rośnie. Jestem coraz bardziej upokorzony. Minęło pięć dni. Ile mnie jeszcze czeka?
Usiłuję powrócić do trzydziestej piątej partii Karpowa z Kasparowem, ale gubię wątek. Ciekawe, czy Calderon gra w szachy?
Czy wróci tu jutro, pojutrze, czy dopiero za trzy dni?
12
Slocum
Waszyngton – dzień piąty
Mogę pogrążać się we wspomnieniach. Nie pozostaje mi nic innego do roboty. Mam pokój na dziesiątym piętrze, ale widok jest ograniczony do gęstej zasłony ulewnego deszczu. Przez dwa dni siedzenia w pokoju obejrzałem tyle oper mydlanych i starych filmów, że mam ochotę zorganizować polowanie na ich producentów i paru udusić.
Wspomnienie zabija nudę. Na przykład wspomnienie wyrazu twarzy prezydenta, kiedy skończyłem mu wyjaśniać, dlaczego ten jego plan można wyrzucić za okno. Streszczałem się. Komlosy z każdą minutą wydawał się bardziej spięty. Wyjaśniłem wszystkie pominięte aspekty i niebezpieczne zawiłości planu, który zakładał pięć symultanicznych zsynchronizowanych operacji: uderzenie z powietrza w celu zniszczenia elektrowni i pozbawienia miasta prądu, natarcie naziemne przez uprzednio potajemnie przerzucone specjalne jednostki, równoczesne zbombardowanie centralnych koszar, desant helikopterowy na teren ambasady. Operacja piąta, trwająca od początku do końca całego przedsięwzięcia to nieustanne “czyszczenie” z samolotów i śmigłowców całego obszaru wokół murów terenu ambasady, w celu zapobieżenia przybycia jakichkolwiek jednostek wsparcia.
Wybiłem słowo “symultaniczne” mówiąc o pięciu równoczesnych operacjach. Sztabowcy uwielbiają to określenie ze słownika wojskowego żargonu. A co się stanie, jeśli z powodu błędu w obliczeniach, błędu wykonawstwa albo po prostu z braku szczęścia, któraś z operacji zgubi prawo do określania się symultaniczną? Zgodnie z tym planem straże terrorystów w obrębie ambasady będą dysponowały sześćdziesięciosekundowym ostrzeżeniem przed natarciem komandosów. Jeśli jednak któraś z pięciu operacji rozpocznie się w nieodpowiednim czasie lub napotka na nieprzewidziane trudności, to owe sześćdziesiąt sekund zamienić się może w kilka minut. Powiedziałem, że jest szczytem głupoty potęgowanie możliwości spieprzenia całej roboty, przemnażanie jej przez cztery czy pięć, skoro ryzyko i tak jest wielkie, zwłaszcza że będą ze sobą konkurowały wszystkie rodzaje broni i służby. Komlosy chrząknął przy słowie “spieprzenie”, ale prezydent wcale nie zareagował. I nadeszła chwila szczerości. Prezydent powiedział: – Szefowie Sztabów podkreślali, że to jest wielkie przedsięwzięcie wojenne.
Wciągnąłem głęboko oddech. – Nie, sir. Z całym szacunkiem, sir, ale wielkim wojennym przedsięwzięciem była ostatnio druga wojna światowa. W tym wypadku mamy do czynienia z malutkim, malusieńkim przedsięwzięciem.
No i właśnie, ten wyraz jego twarzy, kiedy to powiedziałem. Szybko zacząłem mówić dalej: – Jest to malutka operacja, której jedynym celem jest odbicie malutkiego skrawka terenu ambasady tuż nad morzem i to w odległości zaledwie dwudziestu kilometrów od operacyjnej bazy, jaką jest lotniskowiec “Nimitz”. Sprawa polega na uwolnieniu dwudziestu siedmiu ludzi pilnowanych przez bandę niedoszkolonych młodziaków i na przewiezieniu tych pierwszych śmigłowcami do bazy.
– Mówi to pan, jakby to było głupstwo.
– Bo to jest głupstwo. Prosta sprawa.
Prezydent posłał spojrzenie Komlosy’emu i zauważył sceptycznie: – A materiał wybuchowy, jakimi są opakowani nasi ludzie?
– Nie ma żadnych materiałów wybuchowych – odpowiedziałem pewnym siebie głosem.
– Co takiego?
– Nie ma, sir. To tylko zasłona dymna.
– Skąd pan to może wiedzieć?
– Mam dziewięćdziesiąt dziewięć procent pewności. Od wielu lat szkolę południowoamerykańskie jednostki, a także żołnierzy z Ameryki Centralnej. Przeszkoliłem ich tysiące. Zarówno w Panamie, jak i w Fort Bragg. To nie są fanatycy religijni. Na dziesięć tysięcy można znaleźć jednego albo dwu szaleńców gotowych rozerwać się na drobne kawałki, ale nie dwudziestu siedmiu. Oni nie wierzą w wieczny raj w nagrodę za religijne męczeństwo, religijne samobójstwo. Poza tym oni nie są głupi! W sytuacji, gdy ładunki wybuchowe przyczepione są do dwudziestu siedmiu ludzi, z którymi strażnicy połączeni są drutami, prawdopodobieństwo przypadkowej detonacji jest niemal nieuchronne. I na pewno zdają sobie sprawę, że nawet jedna detonacja wywoła natychmiastowy odwet z pokładu “Nimitza”. Po co więc ryzykować? W tych kamizelkach jest tylko trochę waty.
– Jednakże nie ma pan stuprocentowej pewności?
– Nie, sir. Ale tak czy inaczej ten plan pańskich sztabowców pozostawia im sześćdziesiąt sekund na powzięcie decyzji. I nawet jeśli w kamizelkach nic nie ma, to zdążą naszych wystrzelać. Przy zastosowaniu mojego planu mieliby nie sześćdziesiąt, ale najwyżej dziesięć sekund. A właściwie dużo mniej. Byłaby godzina czwarta rano. Większość spałaby. Najpierw kilka sekund chaosu i hałasu, a potem nasi mieliby już cały teren pod kontrolą. Dopiero wtedy można przysyłać kawalerię, jeśli kto chce. Resztę naszych jednostek.
Komlosy doszedł do wniosku, że musi jakoś podkreślić swoją obecność. Zapytał mnie więc:
– A jak zamierzałby się pan dostać na teren ambasady?
Nie odrywając oczu od prezydenta odparłem:
– Po cichu. Ultralight.
– Ultralight? – Prezydent nie orientował się, o czym mowa.
– Superlekkimi motolotniami. Start z “Nimitza”, wzniesienie się na pułap dwu i pół tysiąca metrów, wyłączenie silników i bezszelestne lądowanie na terenie ambasady.
Prezydent nadal miał wątpliwości. – Ale te motolotnie to tylko metalowe szkielety, obciągnięte płótnem. Widziałem je w telewizji... Wyglądają jak rowery ze skrzydłami i mają silniczki chyba od maszyn do szycia.
– Tak jest, sir. Wyglądają dokładnie jak pan to opisał. – Zdawałem sobie sprawę, że muszę użyć całej siły perswazji. – Ale spadochrony też są z płótna, sir. A są bardzo cenione przez wojskowych planistów jako przydatny ekwipunek. I spadochroniarze są cenieni... Uczestniczą w licznych operacjach wojskowych. Od kilku miesięcy przeprowadzam próby z Ultralight. Proste w konstrukcji, a skuteczne w terenie. Właściwie nic nie może się im przytrafić złego.
– Ilu potrzebowałby pan ludzi? – spytał prezydent po chwili namysłu.
– Najwyżej dwudziestu.
– Ale tamci mają ponad stu na terenie ambasady?
– Za pozwoleniem, sir, ale każdy z moich ludzi wart jest dziesięciu tamtych. Albo i więcej. I w tym sensie jest nas już dwóch na jednego. Poradziłbym sobie nawet z dziesięcioma. I poradzę. Druga dziesiątka będzie stanowiła wsparcie.
Zapanowała długa cisza, po której prezydent mruknął:
– Takie to się wydaje proste... dwudziestu ludzi...
– Przeciwieństwem prostoty są komplikacje, sir – odparłem. – A w słowniku wojskowym słowo “komplikacje” powinno właściwie oznaczać przekleństwo.
Prezydent zerknął na zegar, a do Komlosy’ego powiedział: – Mike, przemyślę to przy poduszce. Jutro rano przedyskutujemy całą sprawę na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Pułkownik Slocum niech będzie pod ręką... Incognito!
– Tak jest, panie prezydencie. A co z sądem wojskowym?
Prezydent obrócił się w moją stronę. Lekko się uśmiechnął i powiedział: – Sprawa odłożona. Rozkazem prezydenckim.
– Dziękuję, sir... panie prezydencie.
No i wysłano mnie do tego hotelu i na drogę dano plan ambasady, plan miasta San Carlo i kilka dużych arkuszy białego kartonu. Sporządziłem na nich szkic mojej operacji, co zajęło mi dwadzieścia minut. Od dwu dni zbijam bąki. Komlosy powiedział mi, że jeśli wyjdę z pokoju albo gdzieś zatelefonuję, to on się postara, żebym był sądzony za zdradę stanu. Dzwoni do mnie raz dziennie. Pewnożeby sprawdzić, czy jestem. Na moje pytania odpowiada jednym słowem: “czekać!”.
Tego akurat nigdy się nie nauczyłem.
Znam tu w Waszyngtonie jedną dziewczynę. Doskonale ją znam. Co za nogi i w ogóle, a buzia taka, że wszyscy się obracają, jakby mieli głowy na naoliwionym sztyfcie. Przeniesiono ją z Fort Bragg do Pentagonu, gdzie pracuje jako analityk. Pierwsza klasa, nieskomplikowane stworzenie. Nie robi problemu z pójściem do łóżka. Poważnie się zastanawiam, czy do niej nie zadzwonić. Pomogłaby mi zapełnić jakoś czas. Jednakże lepiej tego nie robić. Gdyby dowiedział się o tym Komlosy, straciłbym jakąkolwiek szansę.
Biorę do ręki “Washington Post” i po raz trzeci czytam wiadomości. Wszystko jest na pierwszej stronie. Rezolucja ONZ, deklaracje solidarności, cisza z Moskwy. Ma to smak starych filmów telewizyjnych. Tylko miejsca i daty inne. Od Teheranu do San Carlo! To samo. Odrzucam gazetę. Zastanawiam się właśnie, czy zadzwonić po hamburgera z frytkami już teraz, czy też odłożyć tę cenną inicjatywę na godzinę, kiedy słyszę ostre pukanie do drzwi. Otwieram i widzę Komlosy’ego z papierową torbą.
– Cześć!
Wpada jak burza, rozgląda się po pokoju i pędzi do łazienki. Wraca z dwiema szklankami, stawia je na stoliku, siada obok na łóżku. Wskazuje mi palcem jedyny fotel i z torby wyjmuje butelkę Johnnie Walkera z czarną etykietą.
Siadam i przyglądam się, jak nalewa do szklanek hojne porcje. Podaje mi jedną szklankę, drugą podnosi do ust.
– No to siup, pułkowniku, za nasze zdrowie!
– Za nasze! – wtóruję.
Piję i sztucznie obojętnym głosem pytam: – Mamy zgodę?
On się krzywi, bo whisky jest bez kropli wody. – Niezupełnie. Jeszcze nie. Oba plany do realizacji jednocześnie. W późniejszej fazie prezydent zdecyduje, z którym do akcji.
– Rozumiem. Więc co teraz?
Komlosy nalewa sobie drugiego drinka i podaje mi butelkę. Odmawiam. Pije sam i mówi: – Wraca pan dziś do Fort Bragg. Wybiera sobie ludzi i zaczyna z nimi ćwiczyć. Zamelduje się pan u brygadiera Simmonsa, jasne?
– Jasne. Al Simmons to swój chłop. Zna się na rzeczy. Dobrze się rozumiemy.
Komlosy uśmiecha się. – Tak też słyszałem. On będzie pańskim parasolem i zapewni sprzęt, materiały oraz pomoc saperską, żeby zbudować replikę ambasady. Jest tylko jeden problem: żadnych ludzi z jednostki “Delta”.
– To marnie. Znam tam kilku dobrych facetów.
– Mowy nie ma. Są nietykalni. Wszyscy uczestniczą w realizacji alternatywnego planu. A ponieważ polityczna decyzja, który plan realizujemy, zapadnie z pewnością zbyt późno, nie będzie już czasu na dobranie i dodatkowe przećwiczenie. Widzi pan w tym poważny problem?
Chwilę się zastanawiam i przecząco kręcę głową.
– Nie. Ponieważ w ogóle nie potrzebuję wielu ludzi, znajdę ich gdzie indziej. I wiem gdzie.
– Zasadniczy plan ma pan gotowy?
– Oczywiście. Niech pan wstanie.
– Co?
– Niech pan wstanie, sir.
Komlosy zwleka się z łóżka. Podnoszę materac, wyciągam biały karton i kładę go na łóżku. Jest na nim plan ambasady i kilku krzyżyków oraz strzałek. Komlosy przygląda się.
– To wszystko?
– Wszystko.
– Cholera...! – Zdumiony kręci głową. – Sześć krzyżyków i sześć strzałek, to ma być cały plan?
– A czego pan chce? Komputerowego wydruku? Tu jest to, co ma być, chyba że sytuacja tam na miejscu ulegnie zmianie. I przy okazji: zmienia się?
Dolewa sobie whisky. – Chyba nam się poszczęściło. Dowiemy się jutro bądź pojutrze. Być może mamy tam swojego człowieka.
– Na terenie ambasady?
Potwierdza ruchem głowy. Gwiżdżę z podziwu.
– Jeszcze nie jesteśmy pewni. Przylecę za parę dni do Fort Bragg sprawdzić, jak panu idzie. Wtedy będę może wiedział coś więcej. Ile potrzebuje pan czasu, aby osiągnąć pełną gotowość?
Czekałem na to pytanie. – Chciałbym mieć trzy tygodnie.
– W porządku. Dobrze. Ten pierwsza plan zakłada minimum pięć do sześciu tygodni.
– Wcale się nie dziwię. I myśli pan, że to my wejdziemy do akcji?
Komlosy szuka natchnienia na suficie. – A kto to może wiedzieć? Są komplikacje, o których wolę nawet nie myśleć.
– Czy nie powinienem coś o nich wiedzieć?
– Nie, pułkowniku. Są natury politycznej. Mogę panu jedno powiedzieć: siedzimy jak na wulkanie. W Departamencie Stanu, w CIA, w Departamencie Obrony. A tak przy okazji: generał Grant ryczy jak niedźwiedź z przypalonym tyłkiem.
– Coś takiego? – dziwię się.
Komlosy cieszy się jak dzieciak i raz jeszcze dolewa sobie whisky.
– Słuchaj no, mój pułkowniku Slocum. Pan prezydent będzie w najbliższych dniach szarpany w różne strony. We wszystkie możliwe, żeby tylko nie poszedł tą naszą ścieżką.
Z niepokojem pytam: – Natrą na niego hurmem generałowie?
Wypija prawie wszystko, co ma w szklance i odpowiada: – Najprawdopodobniej. Ale nie daj się, mój drogi, wprowadzić w błąd jego pozorną uległością. Prezydent umie podejmować samodzielne decyzje. A kiedy je podejmie, to trwa przy nich do końca. Potrafi być twardy jak granit.
Wysącza ostatnie krople ze szklanki, spogląda na zegarek i wstaje. – Muszę wracać do mojego szpitala wariatów – powiada. – Nie muszę ci, braciszku, przypominać, żebyś trzymał buzię na kłódkę i z daleka obchodził kłopoty. Nie muszę, ale lepiej, że ci to teraz przypomniałem. O szóstej przyjedzie tu po ciebie samochód i zawiezie na wojskowe lotnisko Andrews. Stamtąd polecisz do Fort Bragg. – Podaje mi bilet wizytowy z eleganckim wypukłym drukiem. – Simmons otrzymał specjalne pełnomocnictwa. Powinien sobie ze wszystkim dać radę. Z niespodziankami też. A jeśli nie, to ma zadzwonić pod ten numer na wizytówce. Do zobaczenia za kilka dni.
– Tak jest, sir – odpowiadam. – Jest tylko jeszcze jedna sprawa... – Pokazuję mu artykuł w gazecie, mówiący o tym, że “Nimitz” sterczy na horyzoncie jako groźny symbol amerykańskiej potęgi. – Jest to również sposób nieustannego przypominania tym wariatom, że muszą być przez cały czas czujni. No i latanie Hornetami nad San Carlo. Przynosi odwrotny efekt. Niech pan postara się maksymalnie to stonować, panie Komlosy.
Zastanawia się przez chwilę, a potem zgadza z moim punktem widzenia. – Postaram się przekonać o tym prezydenta – obiecuje.
Odprowadzam go do drzwi i towarzyszę wzrokiem, gdy odchodzi korytarzem ku windzie. Staje przy niej, obraca się w moim kierunku i żartobliwie salutuje. Rewanżuję mu się tym samym. Wyszczerzam nawet zęby. Jestem zadowolony. Widać, że Komlosy czułby się najszczęśliwszym w generalskim mundurze z czterema gwiazdkami.
Wracam do pokoju, sprawdzam godzinę. Pozostało mi sześćdziesiąt minut do odjazdu. Podchodzę do okna, deszcz trochę zelżał, ale ścielący się o dziesięć pięter niżej Waszyngton wydaje się przemokły do szpiku kości i smutny. Zaczynam przypominać sobie nazwiska. Potrzeba mi czterech dobrych dowódców. Szybko ich wybieram. Najpierw muszę pogadać z nimi, a potem skompletujemy całą grupę. Usiłuję sobie wyobrazić aktualną sytuację na terenie ambasady. Minął tydzień od jej opanowania przez terrorystów. Jeśli wszystko idzie zwyczajowym trybem, to strażnicy z każdą godziną stają się bardziej rozmemłani i niechlujni. Po trzech tygodniach będą mieli wszystkiego dość, znudzeni na śmierć.
Czy przypadkiem nie podchodzę do całej sprawy zbyt niepoważnie? Czy z prostoty nie robię największej z cnót?
Usiłuję sobie wyobrazić, co czują po tygodniu zakładnicy. Dwudziestu mężczyzn, siedem kobiet. Towarzyszą im przez cały czas dwie myśli. Jedna to wydobyć się z tego piekła. Druga to lęk przed śmiercią, która stanie się zupełnie prawdopodobna, jeśli podejmiemy jakąkolwiek akcję.
Mam głęboką nadzieję, że nie mylę się sądząc, iż w kamizelkach nie ma żadnych ładunków wybuchowych.
13
Jorge
San Carlo – dzień szósty
Raz jeszcze przesłuchuję nagranie. Odnoszę to samo wrażenie. Słucham zupełnie innego człowieka. Jestem wstrząśnięty. Czyż byłem ślepy? Który jest który? Trzy dni minęły od ostatniej rozmowy z Peabodym. A teraz usiłuję dopasować osobowość do tego, co przed chwilą słyszałem. Nie pasuje. Samochód dostawczy odjedzie za godzinę. Inez nadal śpi. Nie obudziła jej nawet rozmowa na taśmie. Inez potrafi spać także podczas burzy z piorunami i śpi zawsze nieskończenie długo. Całe szczęście. Ma mniej godzin do nudzenia się. Wstaję i podchodzę do łóżka. Dziewczyna śpi z głową wtuloną w zagięty łokieć. Podczas snu jej twarz wydaje się jeszcze bardziej anielska. Mogłaby pozować Boticellemu. Zarówno rozbudzona jak i śpiąca. Siadam na skraju łóżka i delikatnie odsuwam jej włosy z czoła. Ogarnia mnie czułość. A może to jest właśnie miłość? Podobno dysponuję wspaniałym umysłem, a nie potrafię odróżnić miłości od zwykłej czułości!
Inez porusza się i otwiera oczy.
– Wychodzę, moja droga. Wkrótce wychodzę.
– Kiedy wrócisz? – pyta.
– Wieczorem.
Zamyka oczy. Pochylam się, żeby je pocałować. Dziewczyna mruczy coś niewyraźnie.
Wydarzyło się coś niezrozumiałego. Minionego wieczoru po raz pierwszy w życiu poczułem zazdrość. Okropne doświadczenie. Przerażające. Podczas kolacji Bermudez zaczął jej okazywać względy. Inez reagowała na to w swój zwykły sposób. Raz przejawiała zainteresowanie, raz znudzenie. Jednakże po kolacji, kiedy oprowadzał nas po rozświetlonym reflektorami parku wokół dekadenckiej rezydencji Vargasa, Inez zaczęła inną grę. Trzymała się blisko Bermudeza i od czasu do czasu muskała jego ramię grzbietem dłoni. I właśnie wtedy poczułem zazdrość. Początkowo to nowe uczucie zupełnie mnie skonfundowało, a dopiero potem bardzo zaniepokoiło. Moja władza nad kobietami – a czasem i nad mężczyznami – po części wypływa z naturalnej umiejętności wzniesienia się ponad uczucie zazdrości; wypływa z założenia, że nic mnie nie obchodzi czyjś stan posiadania, a tym bardziej mój własny. I wówczas nikt nie może użyć żadnego instrumentu działania przeciwko mnie. Lecz skoro teraz stałem się nagle zazdrosny, może to oznaczać, że czułość i fascynacja stopiły się w miłość. Jeśli tak właśnie jest, oznacza to z kolei, iż człowiek zdolny jest kochać coś lub kogoś, bez względu na to, czy to coś lub ktoś może sprowadzić nań nieszczęście lub cierpienie. Zdaję sobie sprawę z naiwności mojego rozumowania. Tłumaczy mnie fakt, że jest to dla mnie nowość. Przecież jeszcze nigdy nie doświadczyłem uczucia zazdrości i jego konsekwencji.
Vargas miał tutaj nawet prywatny ogród zoologiczny. Bermudez, z dumą nowego posiadacza, oprowadzał nas po nim. Zaczynam mieć wątpliwości co do tego człowieka. Objawia niepokojące symptomy. Wraz z całą świtą już się przeprowadził do pałacu, a w jego postępowaniu zaobserwowałem subtelne zmiany. A także w manierach i w wyglądzie. Nosi lepiej skrojony mundur, lepiej wyprasowany, mówi bardziej aroganckim tonem. Jego ludzie nadal się weń wpatrują oczami wiernego spaniela. Być może wyglądem i zachowaniem chce wesprzeć swą charyzmę, ale z drugiej strony może to być narkotyk władzy, w którego szpony wpadło już tylu przed nim. Poza tym zaczyna z uporem wierzyć we własną nieomylność.
Podczas kolacji przedstawił mi kilka swoich zamierzeń. Ja z kolei przypomniałem mu o licznych błędach, jakie popełniliśmy w pierwszych latach po rewolucji, i to, że Castro zawsze pierwszy przyznawał się do ich popełnienia. Bermudez słuchał grzecznie, ale bez większego zainteresowania. Zaczął też wykonywać wyroki śmierci. Trybunały Ludowe pracują bez przerwy. Wyjaśnił mi, że tego domaga się naród. Zemsta należy do narodu. To jest jego prawo. Przypomniałem mu, że Castro żałował nawet tych niewielu egzekucji, które nastąpiły po rewolucji, po odniesieniu zwycięstwa. Odparł uprzejmie, że wówczas sytuacja była inna. I że położenie Kuby jest inne. San Carlo graniczy z wrogimi reżimami. Myśmy mieli i mamy otaczające nas morze. San Carlo natomiast ma je tylko z jednej strony. Musi więc wyplenić z miejsca całą reakcję.
Jest też w błędzie, jeśli idzie o Stany Zjednoczone. Uważa za sukces wycofanie się “Nimitza” za horyzont i zmniejszenie liczby amerykańskich patroli powietrznych. Powiedziałem mu wprost, że się łudzi. Amerykańskie posunięcia mają prawdopodobnie na celu uśpienie jego czujności. Jeśli Amerykanie coś planują, to oczywiście nie chcą bardzo czujnej obrony. Powiedziałem mu też o coraz bardziej niedbałym zachowaniu się jego ludzi w obrębie amerykańskiej ambasady. Przyjął tę uwagę spokojnie mówiąc tylko, że zwróci uwagę Fombonie. Wyśle mu w tej sprawie polecenie. Bermudez uważa, że Amerykanie rozpoczną wkrótce negocjacje. Czerwony Krzyż i szwedzki ambasador już wypuścili próbne balony. Powiedziałem mu na to, że ktoś zawsze wypuszcza próbne balony i nie należy tego traktować zbyt poważnie. Pozostał grzeczny do ostatniej chwili, choć widziałem, że jest poirytowany moimi uwagami. A grzeczny był dlatego, że po prostu musiał. Potrzebuje nas.
Jestem z powrotem w hotelu. Po namiętnych chwilach ze mną Inez leży na plecach i patrzy w sufit. W pewnej chwili odzywa się:
– On decyduje o życiu i śmierci.
– Kto?
– Bermudez. Przynoszą mu orzeczenia trybunału. Może je podpisać albo nie. Podpisał już ponad sto. I podpisze jeszcze setki. A może tysiące.
Inez jest zadumana. Spogląda w moją stronę i widzę lęk w jej oczach. Ale to może być równie dobrze rodzaj bezgranicznego zachwytu, fascynacji.
Chyba fascynacji. Gdy patrzę na tę twarz o pozornie anielskiej niewinności, dochodzę do wniosku, że tego rodzaju władza, jaką uzurpował sobie Bermudez, może ją fascynować. Jestem dziwnie niespokojny. Wkładam do torby magnetofon kasetowy i wychodzę. Po drugiej stronie korytarza siedzą na stołkach dwaj strażnicy. Obaj wsparli głowy o ścianę. Obaj śpią. Przydzielono mi ich przed dwoma dniami. Po mieście krąży pełno plotek na temat amerykańskich szpiegowi agentów. Bermudez uważa, że gdyby dowiedzieli się o mojej obecności, to mogą próbować mnie zabić. Fidel byłby wtedy wściekły. Ci dwaj na korytarzu, nie ma co mówić – wspaniała ochrona. Nie siląc się na uprzejmość budzę ich kopniakami i odchodzę. Obaj zrywają się nieporadnie i pędzą za mną, gorąco przepraszając. W windzie proszą, aby nic nie mówił Bermudezowi. Nawet nie odpowiadam. Przy furgonetce każę im na siebie czekać w tym samym miejscu. Odjeżdżam zdenerwowany i zły. Gdyby Amerykanie naprawdę wiedzieli, czego ja tu szukam, to w istocie mogliby próbować mnie zabić.
Na workach z fasolą siedzi jeszcze jeden pasażer, młody Metys zatrudniony w ambasadzkiej kuchni. Wita mnie zmieszany, skinięciem głowy.
– Wypuścili cię? – pytam.
– Tak, panie... moja matka... jest chora.
Podskakujemy na wyboistej drodze. Chłopak jest drobny, chudy. Trudno mi ocenić jego wiek, ale przypuszczam, że poniżej dwudziestki. Ma długie, proste, czarne włosy, nierówno przycięte. Opadają mu na ramiona jak czarne płatki chryzantem. Chłopak unika mojego wzroku.
– Nie podoba ci się praca w ambasadzkiej kuchni?
Na krótko przenosi wzrok w moim kierunku, po czym go szybko odwraca.
– Dlaczegoś nie uciekł?
Zwilża językiem wargi. – Bo rodzina, proszę pana.
– Aha. Więc też jesteś zakładnikiem?
Niepewnie kiwa głową i pyta: – Zostanie pan długo, proszę pana?
– Nie wiem. Ale chyba niedługo.
Furgonetka zatrzymuje się, ktoś otwiera drzwi. Chłopak chce wziąć moją torbę, ale go powstrzymuję.
W wartowni wyjmuję tylko magnetofon, pozostawiając w torbie teczki z aktami. Ustawiam magnetofon na środku biurka. Otwieram drzwi do celi i nie patrząc do wnętrza wracam do biurka, siadam.
On pojawia się w drzwiach. Ma większy zarost.
– Dzień dobry, ekscelencjo.
Patrzy na magnetofon.
– Nieczęsto przeklinam, Calderon, ale jeśli włączysz to urządzenie, usłyszysz z moich ust wyłącznie brzydkie słowa.
14
Peabody
San Carlo – dzień szósty
Calderon wskazuje mi krzesło. – Nie mam zamiaru niczego nagrywać – mówi. – Chcę tylko, żeby pan posłuchał.
Kiedy obolały idę do krzesła, słyszę: – Ma pan bardzo wygodne łóżko.
– A więc zamieszkał pan w rezydencji. Pańska bezczelność nie zna granic.
– Zostałem tam tylko na jedną noc – odpowiada mi. I uśmiecha się.
– Może znalazł pan moje lekarstwa? Bardzo mi dolega podagra.
Z żalem kręci głową. – Niestety, strażnicy pewno ukradli. Niech pan słucha, Peabody! Były prezydent Vargas, dożywotni eksprezydent Fernando Vargas, zapożyczył pewną sztuczkę od waszego prezydenta Nixona. Cały pałac jest na podsłuchu, wszystko było nagrywane. Rewolucjoniści znaleźli całą bibliotekę taśm. Teraz je przesłuchują. Są tam niesłychanie interesujące rozmowy. Wczoraj dali mi jedną taśmę. Posłuchamy jej, a potem porozmawiamy.
Pochyla się i włącza magnetofon. Cisza, szum, a potem z malutkiego głośnika dobiega mnie jedno ostro wypowiedziane słowo: – Sebagos.
W mgnieniu oka odżywa mi wspomnienie sprzed szesnastu dni. Czy to było rzeczywiście zaledwie nieco więcej niż dwa tygodnie temu? Wydaje mi się, że minęła wieczność. Było to drugiego dnia mojego pobytu w San Carlo. Zażądałem prywatnej audiencji u Vargasa. Gdy tak wsłuchuję się we własny głos, wspomnienie obrasta szczegółami.
Adiutant wprowadził mnie do wielkiego gabinetu, wskazał fotel przed intarsjowanym orzechowym biurkiem i wyszedł. Przyjrzałem się fotelowi i usiadłem. Oryginalny Ludwik Czternasty. Kilka innych foteli i krzeseł w gabinecie też było z tej samej epoki. Można by za nie żywić wioskę Metysów przez co najmniej pięć lat. Albo uzbroić batalion gwardzistów w karabinki M-16.
Gdy odczekałem pięć minut, bocznymi drzwiami wszedł Vargas. Wstałem, a on wypowiedział zadowolonym z siebie głosem to jedno słowo: Sebagos.
Przez ułamek sekundy nie miałem pojęcia, o co chodzi, ale szybko zrozumiałem i odruchowo spojrzałem na moje obuwie.
– Tak, panie prezydencie, zawsze je noszę – odparłem.
Promieniał. – Ja też – stwierdził. – Oczywiście wtedy, gdy nie chodzę w mundurze. Najlepsze obuwie na świecie. Jaki nosi pan rozmiar?
– Czterdzieści trzy. Trzy E.
– Świetnie. Moja ambasada w Waszyngtonie przysyła mi je regularnie. Powiem im, żeby dołączyli kilka par pańskiego rozmiaru.
Zacząłem coś wybąkiwać o regulaminie służby dyplomatycznej, ale on to zbył machnięciem ręki i podszedł, by się przywitać.
Gdy już uścisnęliśmy sobie dłonie, poszedł za biurko, a ja powróciłem do mojego fotela.
Vargas był postacią z komiksu Mc Nally’ego. Gruby, krępy, krótka szyja, krótkie nóżki. Obcisły niebieski mundur bogato szamerowany złotem i pierś obwieszona medalami. Na krótkich grubych palcach złote pierścienie. Do tego rozdęta, jakby opuchnięta, twarz, małe zwężone oczy, ledwo dostrzegalne za obowiązkowymi ciemnymi szkłami. Brakuje tylko czarnych wąsów, aby mieć pełny obraz dyktatora bananowej republiki. Przypominam sobie, że zastanawiałem się wówczas, dlaczego większość dyktatorów to bardzo niscy mężczyźni. Dwie rzeczy sprawiają mi w życiu prawdziwy ból. Cholerna podagra i fakt, że nazbyt często pierwszą linią obrony przed komunizmem są w Ameryce Łacińskiej ludzie pokroju Vargasa.
Powiedział wówczas do mnie: – Bardzo mi się podobała pańska książka na temat współczesnej literatury Ameryki Łacińskiej.
Byłem niepomiernie zdziwiony, że Vargas w ogóle cokolwiek czyta, nie mówiąc już o moich książkach.
– Zaskoczyło mnie jednak potraktowanie przez pana postaci Marqueza. Zwłaszcza, że jest pan autorem “Zła komunizmu”. Czy dlatego, że otrzymał on właśnie nagrodę Nobla?
– Nie – odparłem. – Tak jak to wyjaśniłem w książce, ujęło mnie piękno języka, które przesłania filozofię.
Vargas wzruszył ramionami, jakby piękno było rzeczą banalną. – To jest niebezpieczny wywrotowiec. Chcę panu powiedzieć, że bardzo się cieszę z pańskiej nominacji. Szczerze powiem, że poprzednik pana niezbyt dobrze rozumiał naszą bardzo specjalną sytuację i rolę oraz niezbyt właściwie przekazywał waszemu rządowi nasze stanowisko i odczucia. Mam dobre opinie na pański temat, no i oczywiście pańskie obrzydzenie do komunizmu jest rzeczą powszechnie znaną na podstawie pańskich publikacji.
Wstał i zaczął się przede mną przechadzać. Jasność bijąca od kryształowych świeczników odbijała się w jego wysokich czarnych butach migotliwym rojem świetlistych punkcików. Zaczął mówić wolniej, bardziej urzędowym tonem:
– Jest obecnie rzeczą nieodzowną otrzymanie pełnego pakietu pomocy wojskowej i cywilnej obiecanego przez wasz rząd... przez waszego prezydenta. Dywersanci stają się silniejsi. Terroryzują ludność, dezorganizują gospodarkę, rozprzestrzeniają raka komunizmu i na dłuższą metę stanowią zagrożenie tak dla nas, jak i dla was. – Zamilkł, pochylił się i spojrzał mi poważnie w oczy. – I są uzbrajani, zaopatrywani i indoktrynowani przez waszego największego wroga, Rosję, za pośrednictwem jego lokajskich reżimów na Kubie, w Nikaragui i przez innych jeszcze. Nawet w obecnej chwili, kiedy wasz Kongres debatuje wysłuchując kłamstw, upuszczają nam krwi wampiry marksizmu.
Odparłem:
– Ekscelencjo, nasz rząd robi wszystko, co można, aby cały pakiet pomocy jak najszybciej uchwalić. Jak pan to dobrze wie, układ sił, zwłaszcza w Senacie, czyni sytuację trudną i skomplikowaną. Prezydent spędza wiele czasu przekonując poszczególnych senatorów. Problem leży w prawach człowieka...
– Prawa człowieka! – prycha Vargas, jakby wypluwał złamany ząb. – Sam wasz prezydent oświadczył, że istnieje poprawa.
– To prawda, ale niektórzy senatorowie temu nie wierzą. Inni zaś sądzą, że poprawa jest zbyt nikła.
– Co oni mogą wiedzieć! – Ze złością wznowił spacer. – Wolą wierzyć zdrajcom i lewakom! Prostytutkom takim jak Lopez!
Nie czując najmniejszego współczucia dla sytuacji Vargasa odparłem: – Był waszym ambasadorem w Waszyngtonie, i jest pańskim szwagrem.
Przełknął, by się opanować. – Tak, ale chciał zająć moje miejsce. Spiskował wraz z innymi... Uciekł dopiero wtedy, kiedy go odwołałem. Zdrajca. A oni zapraszają go do Kongresu i wysłuchują jego bredni.
– W istocie jego świadectwo poważnie szkodzi. Ale jeszcze bardziej szkodzą polityczne morderstwa i znikanie ludzi bez śladu.
– I na tym odcinku sytuacja uległa poprawie.
– Bardzo marginesowo. Ze stu pięćdziesięciu dwu ludzi w ubiegłym miesiącu, liczba spadła do stu trzydziestu jeden zamordowanych i zaginionych w bieżącym. A zostały jeszcze cztery dni do końca miesiąca.
Vargas wzruszył lekceważąco ramionami. – Na to potrzeba czasu. W kraju jest zbyt duże napięcie, rozbuchały się pasje... Naród nienawidzi wywrotowców. Nie zawsze łatwo jest opanować ludzkie pasje i gniew.
– Zwracam jednakże uwagę, ekscelencjo, że w ciągu dwunastu miesięcy odnotowano tysiąc pięćset morderstw politycznych i zniknięć ludzi. A nie było ani jednej rozprawy, nikt nie został skazany.
Rozłożył bezradnie ręce. – Sądy wymagają dowodów. Trudno je uzyskać.
– Tego jestem pewien. Głosowanie w Kongresie ma się odbyć za dwa tygodnie i nie jestem pewien, czy nawet osobista interwencja prezydenta potrafi ocalić ten pakiet pomocy.
Przetarł twarz dłonią. Rozbłysły pierścienie. – Trzy dni przed pańskim przyjazdem, pański zastępca, Bowman, był tutaj na przyjęciu. Pogratulował mi sukcesów w przywracaniu praw człowieka. Powiedział mi, że opracowuje w tej sprawie raport, który przekaże panu do podpisu.
– Tak, to prawda. Mam ten raport na biurku.
– Wyśle go pan?
Pokręciłem przecząco głową. – Wyślę mój własny raport. Ale dopiero za dziesięć dni. A jego zawartość będzie zależała od spełnienia trzech warunków.
– Warunków? – Na twarzy Vargasa odmalowało się zdumienie.
– Tak, warunków. – Czułem, że znika moja niepewność, a wraz z nią uległość. – Abym mógł wysłać raport i zalecenia oraz sugestie podobne do tych zawartych w raporcie Bowmana, musi nastąpić w ciągu najbliższych dziesięciu dni rzeczywista poprawa. W przeciwnym wypadku wyślę raport negatywny.
Vargas otworzył szeroko usta jak ryba wyjęta z wody. Ujrzałem złote koronki na jego tylnych zębach. Jego zarozumiałość nie dopuszczała myśli, że ktoś mógłby mu coś podobnego powiedzieć. Ciągnąłem dalej: – Warunek pierwszy: koniec z morderstwami i znikaniem ludzi. I niech pan mi nie odpowiada, że to jest niemożliwe. Wiem o tym, że kieruje tym pański brat, pułkownik Jaime, który ma gabinet w północnym skrzydle budynku. Tak, tego budynku. Zakładam też, że pan osobiście aprobuje nazwiska potencjalnych ofiar. Warunek drugi: uniwersytet ma zostać otwarty, wykłady wznowione, czterej zatrzymani profesorowie zwolnieni i albo otrzymają zezwolenie na dalsze nauczanie albo na wyjazd z kraju. Warunek trzeci: oficerowie brygady “Marazon”... jednostki, która przeprowadziła masakrę Metysów w prowincji Higo, w kwietniu ubiegłego roku, zostaną bezzwłocznie oddani pod sąd.
Vargas stał przede mną jak szykujący się do wybuchu wulkan. Żałowałem, że nie mogłem dostrzec wyrazu jego oczu za ciemnymi szkłami. Odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Ponad jego ramionami dostrzegałem plac Estebana Chamarro, dalej stadion piłki nożnej, a prawie na horyzoncie rude mury budynków uniwersyteckich.
Odwrócił się od okna i zaczął mówić, że uniwersytet jest wylęgarnią rewolucji, siewcą zarazków zniszczenia. Był bardzo wymowny, elokwentny w swoim gniewie, wykazywał doskonałą pamięć. Rzeką płynęły nazwiska... Robert Bermudez, Carlos Fombona, “prostytutka” Maria Carranza i inne. Wszyscy z uniwersytetu poszli prosto w góry, wszyscy ci komuniści, którzy w swej ohydnej arogancji ośmielili się nazwać swój ruch imieniem założyciela państwa – Estebana Chamarro. Z pewnością obraca się on teraz w swym katedralnym grobie. Zszargali nazwisko człowieka, który walcząc o wolność kąpał się we krwi Hiszpanów. Teraz wysmarowali go czerwienią marksizmu, wykorzystują dla niecnych celów propagandy kierowanej do analfabetów.
A Bermudez! Syn biednej rodziny, dzięki hojności innej rodziny, właśnie Vargasów, otrzymał uniwersyteckie stypendium. I jak się odpłacił? Ugryzł rękę, która go karmiła. I chce, żeby gryźli inni, przygotowuje do tego swoich wspólników. Ostrzy im zęby!
Fombona! Ni mniej, ni więcej tylko syn pułkownika. Z pewnością narkoman. Nienawidzi swego ojca. Urzeczony Bermudezem zostaje jego prawą ręką. Jest od niego jeszcze bardziej fanatyczny. Wykształcony na tym właśnie uniwersytecie.
Carranza. Wiedźma. Prostytutka. Suka! I wszystko to są absolwenci uniwersytetu w San Carlo. Uniwersytetu, który otrzymał Fundację Vargasów! A on, Vargas, ma ponownie otworzyć ten uniwersytet, otworzyć ranę i wykrwawić się na śmierć?
– Komunizmu nie można zwalczyć ignorancją – odpowiedziałem krótko. – Uniwersytet musi zostać ponownie otwarty – Pojedynkujemy się wzrokiem. I Vargas zaczyna rozprawiać o Szwadronach Śmierci. Argentyna zdusiła komunistyczną zarazę obracając przeciwko komunistom ich własną broń – stosując terror. Podobnie zrobiły Urugwaj i Chile. I udało się. To jest jedyna metoda. To jest walka z robactwem.
Odpowiedziałem: – Morderstwa muszą ustać. Zabijając jednego komunistę zabija pan przy okazji pięciu niewinnych. Zabijając jednego niewinnego sprawia pan pojawienie się pięciu nowych komunistów. Zdąża pan do katastrofy.
Vargas zmienił temat: – Jakże można oddawać pod sąd oficerów za wierne wykonywanie rozkazów? Metysi w Higo ukrywali komunistów, wspomagali ich. Byli wspólnikami komunistycznych morderstw i zasłużyli tym samym na śmierć.
Lodowatym głosem przypomniałem mu: – Osiemdziesięcioro pięcioro dzieci poniżej dziesięciu lat. Nie chcieli nawet marnować amunicji i rozbijali im głowy głazami. Dzieci nie mają żadnej ideologii, nie wyznają żadnej, nie mogą więc być komunistami.
Vargas zrezygnował z dalszych wyjaśnień, jego gniew przerodził się w zimną, formalną postawę.
– W dniu jutrzejszym mój ambasador w Waszyngtonie wyrazi moje rozczarowanie i głębokie niezadowolenie z powodu pańskiej nominacji. I oświadczy, że nie widzę możliwości współpracy. Departament Stanu to nie Kongres, to nie żadne prymitywne głosowania. Jestem pewien, że zostanie pan odwołany. – I uśmiechnął się pewny siebie i swojej władzy.
– Być może zostanę odwołany i zaraz po powrocie do Waszyngtonu będę wezwany przez komisję senacką w celu złożenia wyjaśnień. Zwracam uwagę, ekscelencjo, że tutaj, w San Carlo, jestem jedynie tykającą bombą. W Waszyngtonie bomba wybuchnie.
– Pańska kariera będzie skończona.
– I tak dobiega końca. Za dwa lata przechodzę na emeryturę.
– Mógłby pan przejść na emeryturę jako bogaty człowiek. Bogaty ponad wszelkie wyobrażenia... ponad marzenia...
Wstałem. – Wystarczy mi pieniędzy, ekscelencjo. A marzę niesłychanie rzadko. Chciałbym, żeby mnie pan dobrze zrozumiał: reprezentuję kraj, który pana utrzymuje. Nie znoszę pana i pańskich metod, choćbym nawet jeszcze bardziej nienawidził komunizmu. Mogę pozostać instrumentem działania na rzecz dalszego utrzymywania pana przy władzy, ale jedynie przy spełnieniu warunków, które wyliczyłem.
Patrzę teraz na malutki magnetofon po środku biurka i słyszę moje ostatnie słowa przed wyjściem.
Gdy zbliżyłem się wtedy do drzwi, spojrzałem raz jeszcze na Vargasa. Stał na czerwonym dywanie. Iskrzący się złotem dyktator pod świecznikami.
– Niech pan pamięta, Vargas, że świat skrajności nie jest płaski. Świat jest okrągły, skrajności się stykają i stapiają. I pan tkwi właśnie w miejscu, gdzie się stapiają.
Taśma magnetofonowa zarejestrowała jeszcze trzaśniecie drzwi. Dalej jest tylko szum. Wreszcie Calderon wstaje i wyłącza magnetofon.
Potem opada na swój fotel. Nabrzmiewa cisza. Podnoszę głowę i patrzę na niego. On patrzy na mnie. Ma dziś na sobie rozpiętą do połowy piersi białą koszulę obszytą falbanką wzdłuż gorsu. Wygląda jak cyrkowy sztukmistrz, który za chwilę wyjmie skądś kule i zacznie nimi żonglować. Mówię mu to. On nadal się we mnie wpatruje. Wreszcie mówi:
– Kto by uwierzył, że takie słowa padły z ust Jasona R. Peabody’ego, ambasadora Stanów Zjednoczonych w San Carlo? Człowieka, którego poglądy polityczne plasują go na prawo od Dżyngischana.
– Niby dlaczego tak jest trudno w to uwierzyć?
Calderon wstaje i leniwie się przeciąga. Czuję dotkliwie moje zdrętwiałe kończyny. Od tygodnia nie robię żadnych ćwiczeń, nie wdycham świeżego powietrza, nie odbywam spacerów. Jednakże nie będę o nic prosił. Calderon siada.
– Jest pan dla mnie enigmą, Peabody. Na całym świecie macie rozsianych ambasadorów, którzy coś tam bełkocą o prawach człowieka. Jest pan najmniej prawdopodobnym materiałem na człowieka, który by w to naprawdę wierzył. Ale jak wynika z tego nagrania, to właśnie pan wierzy. Nieprawdopodobne.
– Dlaczego nieprawdopodobne?
Uśmiecha się. – Może pan sam siebie nie rozumie. Niech pan mi teraz powie: jaki byłby rezultat pańskich argumentów, gdyby Vargas nie został obalony?
– Nikły. Ograniczyłby prześladowania zaledwie na jakiś czas.
– Otóż to. Po pańskim wyjściu wezwał brata. Rozmowa z nim też jest nagrana. Kazał mu wstrzymać krwawą działalność na dwa tygodnie, otworzyć uniwersytet, ale pilnować każdego słowa wykładowców, i znaleźć dwa kozły ofiarne, które zapłaciłyby głową za masakrę Metysów.
Wierzę Calderonowi. Bardzo logiczne posunięcie.
Calderon mówi dalej, zafascynowany: – Ale pan go naprawdę nienawidzi, pogardza nim. Czy gdyby nic nie zrobił, to także nalegałby pan na przyznanie mu pakietu pomocy? Chyba tak. Dlaczego?
Wskazuję na magnetofon. – Słyszał pan. On jest dla mnie wstrętną kreaturą, ale uważam komunizm za jeszcze bardziej wstrętny.
Kręci głową zupełnie zdezorientowany. Mierzy we mnie palcem.
– Peabody, musimy o tym porozmawiać. Teraz. Może zajmie to nam wiele godzin. Tylko niech się pan przede mną nie zamyka. Niech pan zajmie pozytywne stanowisko. Niech pan nie szuka ucieczki we własnej fałszywej godności. Pan jest właściwie zadowolony, że przyszedłem. Czuje pan potrzebę rozmowy. Już po trzech dniach cieszył się pan na moje przyjście. Proszę nie zaprzeczać. Potrzebne mi jest jedno nazwisko i otrzymam je od pana, ponieważ będzie pan sam chciał mi je dać.
– Pan, panie Calderon, szuka z kolei ucieczki w złudzeniach.
– Nie, Peabody. Najpierw musi pan zrozumieć o co chodzi. Nazwisko, które mi pan poda, doprowadzi mnie do innych. Niech pan nie rozdziera nad nimi szat. Nie umrą. Zostaną jedynie reedukowani.
Śmieję się, gdyż jestem szczerze rozbawiony. – O tak, jestem tego pewien. Tak, jak został reedukowany pański imiennik, Jorge Arrango.
Calderon wpada w złość. – On był plantado. Nie chciał zrozumieć, nie chciał ustąpić. Nie chciał dostrzec postępu osiągniętego dzięki Fidelowi. Nawet jego wiersze były marne.
Ja też wpadam w złość.
– I za złe wiersze otrzymał dwadzieścia lat więzienia, zasłużył na tortury fizyczne i psychiczne?
Calderon pochyla się i mówi z pełnym przekonaniem:
– Peabody, musi mnie pan wysłuchać. I zrozumieć. Każda rewolucja ma swoje ofiary. Po to, żeby można było znaleźć lekarstwo na zapalenie opon mózgowych, musiało zginąć około pół miliona małp. Postęp wymaga ofiar. Po rewolucji aresztowano tysiące ludzi. Większość z nich zareagowała odpowiednio na logikę i perswazję. I większość z nich jest teraz aktywnymi członkami naszego społeczeństwa.
– A ci, którzy nie zareagowali, jak tego po nich oczekiwano?
– Było ich niespełna dwustu.
– I zapewne nie wiodą wspaniałego życia?
Calderon wzrusza ramionami. Z wielką obojętnością. Mówię z sarkazmem: – Powiada mi więc pan, że jeśli podam panu nazwisko, którego, na marginesie, nie znam, to osoba ta dostanie jedynie klapsa. Zmyje się jej głowę i wyjaśni logicznie, przekona, żeby odrzuciła zdrożne myśli? Calderon, obraża pan moją inteligencję i przynosi ujmę swojej.
Przez chwilę się zastanawia i skinieniem głowy przyznaje mi rację. – Ale nie będzie torturowana. Ja sam będę ją przesłuchiwał. Zresztą to nieważne. Zajmijmy się lepiej korzeniami, z których wyrosła pańska obsesyjna ideologia. Ale jeszcze przedtem: po co pan jeździł na lotnisko, Peabody?
Natychmiast tracę kontenans. Dziecko przyłapane na czymś, czego nie powinno robić. Szybko odpowiadam: – Niech pan zmieni temat, albo kończymy rozmowę.
15
Slocum
Fort Bragg – dzień dziesiąty
Wreszcie coś robię. Siedzę w dżipie stojącym na skraju starego pasa startowego. Mam obok siebie Komlosy’ego. Jesteśmy obaj zapatrzeni w czyste niego, na którym krążą Ultralight. Z odległości ponad półtora kilometra wyglądają jak łebki od szpilek albo jak bardzo, bardzo odległe stado sępów.
– Jest ich ponad dwadzieścia – zauważa Komlosy.
– Dwadzieścia cztery, sir – uściślam. – Szkolę pięciu rezerwowych na wszelki wypadek. Coś się komuś stanie podczas ćwiczeń, ktoś zachoruje... Niech pan teraz uważa. Wyłączyli silniki. Szybują.
Stadko się dzieli i po chwili formuje w cztery grupki. Spiralami opuszczają się szybko ku ziemi. Na betonowym pasie startowym kazałem wymalować dwanaście białych krzyży w trzydziestometrowej odległości jeden od drugiego. Na skraju pasa stoją dwaj mężczyźni w dżinsach, wiatrówkach i baseballowych czapkach. W rękach mają radiotelefony.
– Co to są za ludzie? – pyta Komlosy. – Cywile?
– Tak jest. Pomagają mi, sir. To jest załatwione z brygadierem Simmonsem.
– Ale kim oni są?
– Ten niższy to Larry Newman. A wyższy to jego partner, Brygan Allen. Dwaj najwięksi zapaleńcy i nowatorzy w lotnictwie.
– Wyglądają strasznie młodo – stwierdza Komlosy sceptycznie.
Śmieję się. – Newman podchodzi pod czterdziestkę. Zaczął latać, kiedy miał dwanaście lat. Kiedy skończył dwadzieścia jeden, otrzymał certyfikat pozwalający na pilotowanie Learjetów.Potem pilotował F-7 6, F-18, 1011, nawet Concorde. Jest poza tym pilotem śmigłowców, jednym z najlepszych instruktorów pilotażu, skoczkiem i baloniarzem. Jest jednym z trójki, która pierwsza pokonała w balonie Atlantyk.
– Teraz sobie przypominam. Słyszałem o nim.
– Allen ma około trzydziestki. Światowej klasy pilot i cyklista. Otrzymał nagrodę za pierwsze pokonanie Kanału La Manche maszyną wykorzystującą jedynie ludzkie mięśnie.
– O nim też słyszałem – odpowiada Komlosy. – Utalentowane chłopaki. Ile takim trzeba płacić?
– Melduję, sir, że za pomoc w takiej sprawie nic im się nie płaci. Są to dwaj najlepsi na świecie instruktorzy Ultralight. Niektórzy z moich ludzi już latali na Ultralight. Inni wcale. Może mi pan wierzyć, że uczą się szybko. Niech pan teraz patrzy.
Pierwsze dwie grupy już się zbliżają. Mają wiatr około dziesięciu węzłów. Lecą pod wiatr. Bardzo ładnie podeszli. Wiatr wygiął im skrzydła lekko ku górze. Ma się wrażenie, że wiszą nieruchomo w powietrzu. Ale się zbliżają. Jeden po drugim ześlizgują się na beton. Większość z nich trafia prosto na krzyże. Paru przeskakuje metr lub dwa. Niegroźne. Jeden ląduje metr za krótko. Po trzydziestu metrach nieruchomieją na betonowej płycie. Piloci szybko zeskakują na ziemię, odprowadzają na bok pojazdy i ustawiają rządkiem. Po minucie lądują pozostałe dwie grupy w rym samym szyku i z tym samym rezultatem.
– Wcale nieźle, zupełnie nieźle. – Jestem zadowolony.
Piloci gromadzą się wokół Newmana i Allena.
Komlosy pyta, czy możemy do nich podejść.
– Jeszcze nie, sir. Poczekajmy. Robią teraz analizę lotu.
Komlosy zapala papierosa. – Kiedy jesteśmy sami, nie musi pan do mnie mówić “sir”, pułkowniku.
– Dziękuję, panie Komlosy.
– Mike.
– Okej! Mówi mi Jerry.
Siedzimy w koleżeńskim milczeniu. Chyba przez dobre pięć minut. Wreszcie Komlosy powiada: – Tak z daleka wydaje się, że na tych maszynach łatwo latać, ale w nocy to chyba jest bardzo niebezpieczne... A poza tym w warunkach bojowych...
– Trochę bardziej skomplikowane, oczywiście. Zresztą zobaczysz dziś wieczorem na replice.
Grupka się rozdziela. Dwaj żołnierze wracają do maszyn, zapuszczają silniczki, rozpędzają się i startują. Allen i Newman idą spacerkiem ku nam. Wysiadamy z dżipa, przedstawiam ich Komlosy’emu. Allen jest trochę onieśmielony obecnością wysokiego dostojnika z Białego Domu. Newman jest wylewny, aż kipi, i również zachowuje się z szacunkiem. Komlosy jest wdzięczny i też pełen szacunku dla lotniczych sław. Wszyscy się wzajemnie podziwiają.
Komlosy nie szczędzi słów: – Chciałbym wam serdecznie podziękować, panowie, za wasz wielki wkład i czas, który poświęcacie. Wspaniała robota, wspaniała!
Tamci także wybąkują jakieś podziękowania, a ja im mówię: – Moi ludzie robią olbrzymie postępy.
Newman odpowiada: – Bo większość z nich ma talent, Jerry. Jeszcze tydzień, a będą trafiać bezbłędnie nie tylko na te białe krzyże, ale do dupy komara.
Allen wskazuje na dwa krążące Ultralight. – Brand i Kerr przez pół godziny będą bez przerwy startować i lądować. I to już chyba wszystko na teraz. Niech sobie odpoczną.
– Niech odpoczną, a my spotkamy się na kolacji. Powiedz dowódcom, Larry, żeby tu przyszli.
– Dobra!
Allen i Newman odchodzą w stronę swoich uczniów. Pytam Komlosy’ego: – Mógłbyś mi podać najnowszą ocenę sytuacji tam, na miejscu, Mike?
– Oczywiście. Mam garść informacji. Wolałbym jednak o tym pomówić po dzisiejszym nocnym pokazie. Zdradzę ci teraz jedno: przekazałem twoją sugestię na temat “Nimitza” prezydentowi. Zrobiłeś nią duże wrażenie. Oczywiście prezydent nie wydał rozkazu, ale “zaproponował” by coś zrobili z “Nimitzem”. No i wycofali go poza horyzont. Loty rekonesansowe też zostały bardzo ograniczone. Mamy zresztą drugiego satelitę na orbicie, który pilnie się wszystkiemu przygląda.
– Doskonale. Poznasz wszystkich moich ludzi wieczorem, ale chciałbym, byś teraz spotkał się z dowódcami.
Rozległ się ryk silników startującego na odległym pasie gigantycznego transportowca C-5. Potężne pudło, jakby z trudem dźwigało z ziemi swoje dupsko. Wreszcie z przeraźliwym rykiem wpiło się w powietrze. – Mam jedno pytanie – mówię. – Czy przed moim spotkaniem z prezydentem powiedziałeś mu, że jestem Murzynem?
– Nie. Tak naprawdę to w ogóle o tym nie myślałem. Przyszło mi to do głowy dopiero na kilka sekund przed wejściem do Owalnego Gabinetu.
– Oberwałeś za to?
– Nie. On by czegoś podobnego nigdy nie zrobił. Powiedział mi potem tylko, że wyglądasz groźnie, ale to nie chodziło o kolor skóry.
C-5 jest już tylko plamką na niebie. W odległości pięciu metrów widzimy nagle czterech ludzi w równiutkim szeregu, stojących na baczność. Kątem oka patrzę na Komlosy’ego. Powinien wziąć parę lekcji od prezydenta, aby się nauczyć zachowywania pokerowej twarzy. Bo teraz stoi z rozdziawioną gębą, jakby zobaczył istoty z innej planety. Rozkoszuję się tą sceną, dając Komlosy’emu czas na odzyskanie równowagi ducha. Przedstawiam ich: – Sir, oto porucznik Sacasa, kapitan Moncada, sierżant Castaneda i kapitan Gomez.
W osłupienie wprowadził Komlosy’ego nie fakt, że są to oficerowie czy Latynosi, ale ich wygląd. Zdaniem prezydenta ja wyglądam groźnie, ale jestem laleczką w porównaniu z tymi facetami, na których widok zawróciłaby z drogi dywizja pancerna.
Sacasa jest niski i drobny. Wygląda, jakby się chwiał na nogach z powodu silnego wiatru. Ale twarz! Zamroziłaby na kamień ropę. Musiał już zacząć od niezbyt urodziwej buzi, ale po sam Pan Bóg wie ilu walkach i przypadkowym spotkaniu ze źle skierowanym strumieniem napalmu mógłby zarabiać krocie występując w horrorach. Moncada także jest niewysoki, ale deformują go przesadnie rozwinięte ramiona i bicepsy ciężarowca. Dodatkowo “zdobi” go szrama idąca od lewego oka przez całą twarz poza podbródek. Ma niskie czoło i takie oczy, jakie od czasu do czasu malował Picasso. Castaneda jest za to wysoki i szczupły. Ma wąziutkie czarne wąsiki i przez cały czas tak wygląda, jakby krzywił twarz w okrutnym uśmiechu. Ale to tylko złudzenie, bo na twarzy pozostała mu dziura po odłamku szrapnela. Gomez nie ma zniekształconej twarzy. I nawet można by go zaliczyć do przystojnych mężczyzn, gdyby nie pewna kombinacja rysów, która powoduje, że na widok takiego człowieka przechodzi się na drugą stronę ulicy.
Mówię do tej czwórki:
– Wiecie dobrze, kim jest pan Komlosy. Przyjechał obejrzeć nocne ćwiczenie. Oczekuję od was absolutnej precyzji. Od was i od waszych ludzi.
– Tak jest, sir! – odpowiada chórem cała czwórka.
Komlosy ogranicza się do kulawej zachęty: – Róbcie tak dalej, chłopcy. Liczymy na was.
Odprawiam ich i z Komlosym wracamy do dżipa. W drodze na kwaterę Komlosy wyjękuje: – Jezu, gdzieś ty ich znalazł? W wojskowym więzieniu w Fort Levenworth?
– To są zawodowcy, Mike! Od wielu lat w czynnej służbie. Sacasa i Gomez są Meksykanami. Moncada i Castaneda to krew kubańska... wszyscy biegli w hiszpańskim.
– I dlatego ich wybrałeś?
– Tylko częściowo. Głównie dlatego, że są twardzi jak stal, doświadczeni, sprawdzeni, umieją dowodzić.
– Reszta jest im podobna?
– Mniej lub bardziej.
– Wszystko Latynosi?
– Ależ skąd – mówię rozbawiony. – Mam dwu Murzynów, jednego pełnej krwi Indianina i dwóch Portorykańczyków.
– Co to ma być: grupa desantowa mniejszości etnicznych?
Głośno się śmieję. – Ależ nie, Mike, połowa to białasy. Nie są to wprawdzie porządni biali protestanci pochodzenia anglosaskiego, ale etnicznie zapewniają równowagę sił w naszej jednostce uderzeniowej.
– Ta czwórka, coś mi ją teraz pokazał, wygląda rzeczywiście groźnie. Gdzieś ich znalazł?
– W różnych jednostkach specjalnych. Wielu znam ze wspólnej pracy. Gdy do jednostek specjalnych dobierają ochotników, to nie szukają maminsynków i marzycieli. Zwraca się raczej uwagę na konkretne cechy charakteru i skłonności.
– Mordercze?
– Niezupełnie. Szukają samotników z wyobraźnią. Byłbyś zdziwiony. Na przykład Gomez uwielbia muzykę poważną. Jego ukochanym kompozytorem jest Sibelius. Może mówić o nim godzinami. Sacasa uczy karate w klubie młodzieżowym. Oni wcale nie są tacy, na jakich wyglądają.
Długi czas jedziemy w milczeniu, wreszcie Mike pyta: – Przyjmiesz mnie na noc na kwaterę? Mam dość hoteli.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Mike.
Jest po dziesiątej. Stoimy na platformie, wysoko na rusztowaniu. Za naszymi plecami Allen i Newman rozprawiają o kierunkach i sile wiatru. Komlosy przygląda się replice ambasady w San Carlo.
– Zbudowali to wszystko w ciągu czterech dni?
– W dwadzieścia cztery godziny. Dykta i płótno, ale zachowane są odległości i rozmiary budynków. Ci saperzy znają się na robocie. Powiesz im, że potrzebujesz na dwie godziny korytarza przez Morze Czerwone, a zaraz morze się rozstępuje. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. – Palcem wskazuję teren. – Grupka Moncady ląduje za budynkiem biurowym. Ludzie Castanedy koło rezydencji. Sacasy za budynkiem mieszkalnym. W tym czasie Gomez i jego ludzie krążą na wysokości trzystu metrów. Opadają wolno. Po pierwszym strzale włączają silniki i gnają ku ziemi. Kiedy są nisko, zaczynają krążyć, rzucając granaty. Rzucają je na dachy, gdzie strażnicy mają gniazda ogniowe. Ich Ultralight są wyposażone w małe, ale silne reflektorki. Kiedy zneutralizują te gniazda, lądują i zabezpieczają lądowisko dla śmigłowców.
– W jakim czasie przybędą śmigłowce?
– Wystartują, kiedy my będziemy już podchodzili do lądowania. Powinny być na miejscu w cztery do pięciu minut po nas. Samoloty i śmigłowce szturmowe stworzą zaporę ogniową wokół całej ambasady.
– Ile upłynie czasu między lądowaniem, a ewakuacją zakładników?
– Osiem do dziesięciu minut.
Komlosy rozgląda się dokoła po terenie.
– Cholernie tu ciemno, pułkowniku!
– Nasi ludzie mają gogle noktowizyjne. Nie widzą oczywiście tak, jak za dnia, ale widzą. Noktowizory są doskonałe, zapewniają nam przewagę.
– Jak nasi ludzie będą uzbrojeni?
– Noże. Pistolety maszynowe Ingram z tłumikami, oraz różnego typu granaty. Jedne klasyczne, inne bardziej wyszukane. I w każdej grupce będzie jeden wyposażony w śrutówkę z obciętą lufą. Jest to broń, której w pewnych sytuacjach nic nie dorówna. – Spoglądam na zegarek. Komlosy pyta:
– Lada chwila powinni się zjawić?
– Tak jest, sir. Lada chwila. Zobaczymy, z jak daleka ich pan dostrzeże.
Przez następne dwie minuty Komlosy wybałusza wzrok w nieprzeniknione ciemności. Raz patrzy w jednym kierunku, raz w innym. Wreszcie robi uwagę: – Spóźniają się.
Odpowiadam mu spokojnie: – Nie, sir. Już wylądowali.
Wskazuję mu palcem budynek biurowy. Dwie czarne sylwetki mkną bezszelestnie w kierunku bramy. Wskazuję po raz wtóry: czarne sylwetki biegną ku rezydencji, a inna grupka ku budynkowi mieszkalnemu.
– Jakże oni, do cholery...? – Przerywa, gdy dwa cienie prześliznęły się w powietrzu o paręnaście metrów przed naszymi nosami.
– Jak, do cho...?
Pierwszy strzał. Dwa następne. Nad naszymi głowami pojawiają się silne snopy światła, szukają dachów, znajdują je. Słychać głośne wybuchy, widać błyski. Komlosy chowa głowę poniżej balustrady.
– To tylko petardy, sir. Nie ma się czego obawiać.
Po kilku sekundach reflektory gasną. Wskazuję palcem miejsce, gdzie ląduje ostatnia grupka, tuż przed ciemniejszą plamą przedstawiającą basen kąpielowy. Słychać strzelaninę na terenie całej ambasady. I widać błyski. Po dwu minutach rozbłyskuje flara oświetlając całą przestrzeń w promieniu stu metrów. Słyszymy nad głowami terkot. Z ciemnego nieba spada śmigłowiec, jakby miał zaraz się roztrzaskać. Niemalże w ostatniej sekundzie zawisa jakby na sznurku i lekko siada. Ze wszystkich kierunków wychodzą w krąg światła flary ludzie. Czarno odziani, zbierają się wokół śmigłowca. Łopaty wirnika śmigłowca zwalniają, cichną, zatrzymują się. Panuje teraz absolutna cisza. Nagle dwadzieścia par rąk wznosi ku górze pistolety maszynowe. I ryk z dwudziestu gardeł:
– Wampiry!
– Jezu drogi! – Komlosy spogląda w dół, jest zafascynowany. Widzę jak Allen i Newman szeroko się uśmiechają. Wiedzą dobrze, że tu i ówdzie coś podreżyserowałem na dzisiejszy wieczór.
– Co miał znaczyć ten okrzyk “wampiry”? – pyta Komlosy szeptem.
– Tak się określamy, sir. Nasz symbol. Wampiry! Czarne wampiry, latające nocą, w poszukiwaniu krwi... świetnie robi na morale...
W godzinę później jesteśmy zajęci pustoszeniem baru na mojej kwaterze. Nie pijam często, ale kiedy już piję, to lubię trzymać się na nogach. Zrobiłem ten barek sam z sosnowego drewna. Lada odpowiedniej wysokości, stołki też, mają podparcie na stopy. Jest to cywilizowane centrum alkoholowe. Newman i Allen wypili z nami po jednym drinku i umknęli do miasteczka, pewno w poszukiwaniu dziewczyn. Jeśli by nam ostatecznie zlecono wykonanie tej roboty, to oni chcieliby udać się z nami na “Nimitza”, popielęgnować nas i Ultralight do chwili startu. Mogliby jeszcze przejrzeć maszyny, wyregulować silniki i co tam jeszcze potrzeba. Nie patrząc na Komlosy’ego wypowiadam przypuszczenie, że to chyba będzie niemożliwe. Admirałowie robią się okropnie nerwowi, kiedy kręcą się koło nich cywile. Komlosy odpowiada prosto: – Nie martwcie się, moi drodzy. Jeśli wy pojedziecie, pojadą i oni.
Jesteśmy przy trzeciej whisky. Komlosy jest w dziwnym nastroju. Chwilami introspektywny i smutny, chwilami podniecony i nastawiony entuzjastycznie. Jest absolutnie zachwycony tym, co widział tego wieczoru. Ja też jestem zadowolony z próby, ale nie mam zamiaru mówić mu o tym, czego nie dostrzegł. Jeden z członków grupy Sacasy poleciał za daleko i niemalże trzepnął o mur budynku biurowego. Grupa Moncady spóźniła się prawie o minutę. Także grupa Gomeza miała spóźnienie. Byli zbyt wysoko, kiedy zapalili reflektory. Cała operacja trwała o cztery minuty za długo. Ale jak na drugą próbę, poszło w zasadzie dobrze. Za dziesięć dni wszystko będzie szło jak w zegarku. Nic o tym wszystkim nie mówię Komlosy’emu, bo chcę, żeby po powrocie powiedział prezydentowi, że błyszczymy jak wielka gwiazda na choince. Tak bardzo zależy mi na wykonaniu tego zadania, że aż mnie boli, kiedy pomyślę, że mogą wyjść z tego nici. Chcę raz być pierwszy u mety. Ten jeden raz. Komlosy jest właśnie na entuzjastycznym etapie.
– Jerry – powiada. – Jest coś, czego nie rozumiem.
– Czego nie rozumiesz, Mike?
– Było ciemno. Było ciemno, ale niezupełnie. Widoczność była jaka taka. Wytrzeszczałem oczy. Ale nic nie dostrzegłem, póki mi ta para nie przeleciała przed nosem. Jerry, ja mam doskonały wzrok.
Nalewam mu sporą porcję whisky.
– Więc ci powiem, Mike. Przeprowadzono badania, testy w polowych warunkach, i dowiedziono, że przeważnie człowiek, który wypatruje na niebie samolotu, nie patrzy powyżej kąta czterdziestu pięciu stopni. Nigdy nie zadziera tak głowy, żeby patrzeć, co się dzieje bezpośrednio nad nim. Więc moi nadlecieli nam prawie nad głowy. Nam i potencjalnym strażnikom, i dopiero wtedy zaczęli opadać spiralą. A ponieważ Ultralight są bezszelestne...
Upija trochę whisky i zastanawia się: – Tak, teraz rozumiem. Ale jeszcze o coś chcę zapytać. Nie mógłbyś wykorzystać większej liczby ludzi? To znaczy, czy nie stanowiłoby to dodatkowego zabezpieczenia na wypadek...?
– Mowy nie ma! Zwiększałoby ryzyko wcześniejszego wypatrzenia przez wroga. Stwarzałoby możliwość powstania nieporozumień. W sumie same komplikacje.
– Okej. Przyjmuję wyjaśnienie. Po dzisiejszym pokazie nie będą się o nic z tobą spierał.
– No więc, jakie mamy szansę powierzenia nam tego zadania? Co pan powie, panie prezydencki doradco do spraw bezpieczeństwa? Jakieś są nasze szansę?
Jego nastrój ulega gwałtownej zmianie. Obraca bursztynowym płynem w szklance, wciąga głęboko powietrze, robi wydech.
– Prezydent ma o tobie bardzo wysokie mniemanie. Był głęboko wstrząśnięty długą listą naszych wojskowych niepowodzeń i stawianymi przez ciebie zarzutami. Zadał panom generałom i admirałom sporo kłopotliwych pytań. Jeszcze bardziej urośniesz w jego oczach, kiedy mu opowiem, co tutaj widziałem. Jeśli operacja w ogóle będzie przeprowadzona, to masz ponad siedemdziesiąt procent szans, że zostanie powierzona tobie. Jeśli w ogóle...
Ostatnie słowa wymawia ponurym jak noc głosem. Trzyma już pustą szklankę. Dolewam mu.
– Dlaczego operacja nie miałby być przeprowadzona, Mike? Przecież to jest oczywiste rozwiązanie.
– Tak, tylko że popieprzyły się wszystkie opcje.
Czuję, że Mike w końcu się otworzy. Ale muszę być ostrożny. Nie wolno mi go popędzać. Idę do stereo i nastawiam płytę Theloniusa Monka. Może podziała.
Wracam do baru i imitując Wuja Toma parodiuję mowę murzyńskiego rekruta z Południa. Zapewniam, że jestem prostym i posłusznym żołnierzykiem czekającym na rozkazy.
Komlosy podnosi głowę i głupawo się uśmiecha. Stoi właśnie na progu dwu stref. Za sobą ma trzeźwość, przed sobą stan zamroczenia.
– Wiesz co, Jerry – powiada. – Ja to ci właściwie zazdroszczę. Kiedy tak na ciebie patrzyłem dziś wieczorem, to naprawdę zazdrościłem. Robisz właściwie to, co chcesz. To, w czym jesteś naprawdę doskonały.
– Z ciebie też niezły zawodowiec, Mike.
Wzdycha. – I wykonuję pracę cholernie skomplikowaną, która jednak powinna być logiczna. Powinna. Ty nic nie wiesz, Mike. Pojęcia nie masz, co to polityka. Kupa gówna.
– Chyba masz rację. Ale przecież nasze przedsięwzięcie nie ma nic wspólnego z polityką.
Na jego twarzy pojawia się przykry grymas. – Znasz faceta o nazwisko Conrad Tessler?
– Słyszałem. Wielki przemysłowiec. Szara eminencja za naszym prezydentem. Finansował od początku jego karierę. Zrobił z niego gubernatora, a potem prezydenta.
– No właśnie. I on ma trzech synów. Najstarszy jest z nim w biznesie. Drugiego napuścił na politykę. A najmłodszego, Arnolda, umieścił w CIA. Tatuś wie dobrze, że informacja to potęga. I ten Arnold jest jednym z zakładników.
– Aaa! Widziałem na liście nazwisko, ale nie skojarzyłem.
– Proszono masowe środki, żeby zachowały dyskrecję i nie trąbiły, że to jest synek tatusia.
– A tatuś jest zaniepokojony, że próba odbicia zakładników może narazić życie synusia, i naciska na prezydenta, żeby zrezygnował?
Komlosy nie czeka, aż ja to zrobię, i sam sobie dolewa whisky. Trzęsie już mu się trochę ręka.
– Naciski to skromnie powiedziane, drogi Jerry. Chyba ze sto razy podkreślał w rozmowie z prezydentem, że chociaż trwało to czternaście miesięcy, amerykańscy zakładnicy w Teheranie przeżyli wszyscy i zostali uwolnieni bez uszczerbku. Jest niesłychanie przekonujący i cholernie dba o życie swego chłopaka.
Wzrasta we mnie gniew. – I prezydent zaczyna ulegać tej presji? Mimo głębokiego przekonania, że byłoby to błędem?
– Taka jest siła pieniądza. Tak to się ukształtowało od wielu pokoleń. Tak wygląda polityka i towarzyszące jej zakulisowe gierki. Ale nie upadaj na duchu, Jerry, ponieważ pojawił się jeszcze jeden element, który skłania prezydenta w przeciwnym kierunku. Absolutne cacko. Nie uwierzysz!
Nie przerywam, o nic nie pytam. Chcę, żeby mówił dalej. Komlosy zapala papierosa i wdmuchuje dym do szklanki.
– Chodzi o naszego ambasadora w San Carlo. Jest ekspertem od spraw Kuby... doradcą CIA. Otóż CIA przygotowuje kolejną operację przeciwko Castro. Ma ona wkrótce nastąpić. Wmieszani są w nią wysocy funkcjonariusze kubańskiego rządu. Peabody był konsultantem w tej sprawie. Zna nazwiska tych ludzi.
– Zgoda, ale ich przecież nie wypapla chamarystom. A oni go nie będą w tym celu torturować.
Komlosy rozparł się łokciami na barowej ladzie. Kiwa głową. – Oni nie. Ale pojawia się kolejna komplikacja. Chamaryści mają wielki dług wobec Kuby. I dopuścili do Peabody’ego człowieka Fidela.
– Co to znaczy?
– W San Carlo mamy dziesiątek agentów, a jeden z nich przebywa nawet w ambasadzie. Nawiązaliśmy z nim wreszcie kontakt. Mamy także swojego człowieka na lotnisku. Udało mu się zrobić trochę zdjęć pasażerów, którzy przylecieli już po przewrocie i obaleniu Vargasa... nim jeszcze obwieściliśmy blokadę. Kilka dni trwało, nim otrzymaliśmy te zdjęcia. Jedno z nich przedstawia człowieka o nazwisku Jorge Calderon...– Przeciąga się, prostuje kark i spogląda mi prosto w oczy. – Główny oficer śledczy kubańskiego wywiadu. Niesłychanie skuteczny facet.
Ogarnia mnie uczucie zadowolenia, że jestem tylko żołnierzem. Jednocześnie zainteresowała mnie bardzo ta opowieść.
– I ów Calderon znajduje się na terenie ambasady?
– Przyjeżdża tam co parę dni ukryty w samochodzie dostawczym.
– Czy wasi ludzie nie mogą go załatwić?
– Jest pilnowany dzień i noc. Ale nawet gdyby to się udało, to Castro przyśle kogoś innego.
– No dobrze, ale przecież nawet ten Kubańczyk nie będzie torturował ambasadora? Czy też...?
– Torturować nie będzie, on stosuje metody bardziej wyrafinowane. Psychologię. To jego specjalność. I siła. Upokarza Peabody’ego. Trzyma go w izolacji w wartowni przy bramie. Prawie nagiego. Nie ma tam żadnego sanitariatu. Karmią go raz na dzień jakimś paskudztwem.
– Bydlaki...! Ale słuchaj, Mike. Ambasador jest chyba człowiekiem mojego pokroju. Te metody go nie złamią.
Komlosy wzdycha i zapala kolejnego papierosa.
– Pełny profil psychologiczny Peabody’ego przekazano zespołowi psychiatrów i psychologów. Daliśmy im absolutnie wszystko, co o nim wiemy. Wczoraj przekazali nam swój raport i od tej chwili w całym Waszyngtonie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
– Aż tak jest źle?
– Posłuchaj, kolego. Przed paroma dziesiątkami lat ten facet przeżył jakąś tragedię osobistą. Zamknął się w sobie, zatrzasnął skorupę jak ostryga. Nigdy się nie ożenił... nie ma żadnych przyjaciół... bardzo niewielu znajomych. Ma błyskotliwy umysł, zagrzebał się w pracy i w książkach. Nawet sam napisał kilka. Jego nienawiść do komunizmu przekształciła się w obsesję... W życiu osobistym stał się pedantem. Więcej niż pedantem, fetyszystą ładu, porządku i przyzwyczajeń starokawalerskich. Nasi eksperci są zdania, że taki człowiek jest wymarzonym okazem dla skalpela tego Calderona. I raport kończy się następującymi słowami, jeśli dobrze sobie przypominam: “Dłuższe przebywanie w podobnych warunkach może, łącznie z presjami psychologicznymi, wpłynąć ujemnie na stan jego umysłu”.
Długą ciszę przerywa brzęk szkła. Komlosy raz jeszcze uzupełnia braki w szklance.
Stwierdzam, że prezydent ma trudny wybór. – Spędza zapewne bezsenne noce. Dręczy się tym?
– Na pewno się dręczy, ale śpi dobrze. – Komlosy zdobywa się na uśmiech. – Nauczył się włączać i wyłączać kontakt. Potrafi oderwać się całkowicie od problemów. Jedno jest pewne, nie chciałby narazić tej operacji kubańskiej. Paskudzący nam na wycieraczkę przed drzwiami Castro jest dla niego nieustającym wyzwaniem. Czasami myślę, że mając wybór wolałby skończyć z Kubą niż Rosją.
– Jaką więc podejmie decyzję?
– Żadnej nie podejmie.
– Żadnej?
Uśmiech, jakim mnie obdarza, jest całkowicie pozbawiony humoru.
– Przez najbliższe dni żadnej. Przez jakieś sześć dni będzie na ten temat cicho. Przez ten czas CIA ma przeprowadzić jedną drobną operacyjkę. – Spogląda ponuro w szklankę. – Wiesz, co ci powiem, Jerry, jeśli wkrótce nie nauczę się od prezydenta tej umiejętności włączania się i wyłączania na żądanie, to wkrótce stan mojego umysłu ulegnie poważnemu pogorszeniu.
– Więc co CIA ma zrobić przez ten czas?
– Cholera! Co się ze mną dzieje? Znają mnie wszyscy jako faceta z zasznurowaną gębą. Co ja tu robię mieląc ozorem jak najęty? Co mnie opętało?
– Boisz się, że zacznę paplać? – pytam spokojnie. Wspiera brodę na dłoniach. Jego czyste, bezbłędne oczy zachodzą nagle mgłą.
– Niczego się nie boję, Jerry! Niczego. Ale nie powinienem ci tego wszystkiego mówić.
Biorę głęboki oddech. – Być może, być może. Ale jeśli prezydent zdecyduje się na wysłanie ekspedycji ratunkowej, to ja pofrunę pierwszy z chłopakami. I może będę pierwszym, który zginie. Mam prawo wiedzieć wszystko.
Znowu długa cisza, następny papieros. Doszedł do punktu, w którym musi się z kimś podzielić tajemnicą. W każdym razie mam głęboką nadzieję, że musi.
– Okej! Chcą wykorzystać do tego agenta, którego mają w ambasadzie, i otruć go.
– Kubańczyka?
– Peabody’ego.
Przez chwilę nie wierzę własnym uszom. Wpatruję się w jego twarz, w oczy. Niestety, muszę uwierzyć. Zbiera mi się na wymioty. Komlosy prostuje się, kiwa. – Muszę iść do ubikacji– powiada.
Kłębią mi się myśli. Kiedy Mike wraca, nieco się chwiejąc, pytam ze złością: – Chcesz mi wmówić, że prezydent mojego kraju podjął decyzję zamordowania jednego ze swoich ambasadorów?
Twarz Mike’a przybiera wyraz oburzenia. Energicznie zaprzecza:
– Ależ nie, nie, nie! Bóg mi świadkiem, że nie!
– Więc CIA robi to bez jego zezwolenia?
To samo oburzenie i potrząsanie głową.
– Oczywiście, że nie!
– Mówisz bez sensu, Mike!
– Mówię z wielkim sensem. – Pochyla się nad ladą barową. – Znasz gościa o nazwisku Thomas Becket?
Nie ukrywam sarkazmu: – Jak bym miał go nie znać! Ten co grał w drużynie Kowbojów z Dallas?
Jego wzrok przestaje być nagle zamglony. Prostuje się i skonsternowany odpowiada: – Przepraszam. Dziękuję za ironię... W każdym razie bardzo królowi przeszkadzał. Król Henryk II w obecności rycerzy i w głębokiej rozpaczy powiedział: “Czy ktoś pomoże mi się pozbyć tego cholernego klechy?” A może nieco inaczej, ale coś podobnego powiedział. Rycerze spojrzeli po sobie porozumiewawczo i pognali posiekać Becketa. Król, kiedy się o tym dowiedział, był przerażony. A może tylko udawał? W żargonie CIA mówi się o “becketowskim przyzwoleniu”. W naszym przypadku było zebranie, narada. Wszyscy czekali na sygnał. Na podobne zdanie. I dokładnie przedstawili bolesną alternatywę. Było strasznie dużo bicia się w piersi, mówienia o gorszym i lepszym źle. Wreszcie wszystkim się wydało, że usłyszeli owo kluczowe zdanie. Hasło! Coś takiego jak: “Ochrona i obrona naszego stylu życia i wolności wymaga ofiar...” No i fajno. Becketowskie przyzwolenie!
– To cuchnie.
– W pełni się zgadzam.
– Byłeś na tej naradzie?
– Oczywiście! Pyskowałem ile można, przeciw...
Spoglądam mu głęboko w oczy i naprawdę wierzę temu, co mówi.
– Czy potem rozmawiałeś z prezydentem? Usiłowałeś go od tego odwieść?
– Oczywiście.
– No i co?
– Przekręcił kontakt. Wyłączył się.
Jeszcze o tym rozmyślam, kiedy on dodaje: – Żeby zostać prezydentem, trzeba zrobić kilka paskudnych rzeczy, a kiedy się nim już jest, to robi się rzeczy jeszcze paskudniejsze.
– Rozumiem... Kiedy to ma nastąpić?
– Muszą dostarczyć tamtemu facetowi odpowiednią truciznę, a to zajmie jakieś pięć dni. Wiesz, jaką truciznę? Nigdy byś się nie domyślił. Czystą skoncentrowaną nikotynę. Jedna kropla i w pięć minut jest już po wszystkim.
– Mam nadzieję, że bydlakowi się nie uda.
– Ja też mam tę nadzieję. – Patrzy na zegarek. – Boże drogi, muszę się trochę zdrzemnąć!
Wysącza resztę whisky i patrzy na papierosa. – Pieprzona nikotyna!
Zgniata papierosa w popielniczce.
16
Jorge
San Carlo – dzień dziewiąty
Potężne bałwany roztrzaskują się o brzeg poniżej, dmie wiatr, pędzi fale z północnego zachodu, od strony Kuby. Kuba mnie przywołuje. Zaledwie siedemset kilometrów od San Carlo. Przez dwa dni o niej mówiłem, przez dwa dni tkwiłem w ambasadzie i rozprawiałem o Kubie, argumentowałem, zachęcałem, groziłem. I nic z tego nie wyszło. Była to jednak ścieżka, którą musiałem pójść, sprawdzić. Po przesłuchaniu tego nagrania było moim obowiązkiem zbadać szansę.
Stoję teraz na balkonie hotelowego pokoju, spoglądam na morze. Jest wczesny wieczór, otacza mnie miękka świetlistość. Zachody słońca są tutaj takie same, jak na Kubie. Nagłe, dramatyczne, o żywych barwach. A potem opada nagle mrok, niby czarne prześcieradło. Ale rozgrzane, miłe. Doświadczam uczucia zgryzoty, wewnętrznego bólu. Czuję się nieszczęśliwy, chociaż nie jest to smutek, nie odwrotność uczucia szczęśliwości. Smutek to melancholia, zgryzota to po prostu rozdrażnienie psychiki. Przez parę minut zagłębiam się w czystą semantykę, szukając właściwego określenia na mój stan, myśli zataczają krąg, powracając niezmiennie do Peabody’ego. Po części to on jest winien mojego stanu. Nie potrafię go złamać ani intelektualnie, ani logiką argumentów. On nie jest ode mnie lepszy. Jest mi równy. Po przesłuchaniu tego nagrania rozmawialiśmy przez wiele godzin. Po zastanowieniu dochodzę do wniosku, że ja mówiłem znacznie więcej niż on. W tym się ujawnił jego talent. Część talentu. Mówiłem więcej, niż się spodziewałem, że będę mówił, ale w tym również tkwiła część mego zamierzenia. Chciałem go do siebie zbliżyć. Przyciągnąć. Mieć go tak blisko siebie, że straciłby odporność na ciosy zadawane z tak bliska. Wszystkie moje pytania obracał przeciwko mnie. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę, że mówię o moim ojcu. O tym, jak nauczyłem się nienawidzić go. Jak zawsze obnosił swoją dumę i samouwielbienie niczym dobrze skrojony garnitur. Że jak małe dziecko zareagował na utratę niezasłużonych przywilejów. Jak przekształcił swoją urazę i złość w broń przeciwko mojej matce. Oczywiście robiłem paralele, nawiązywałem do kapitalizmu. Mój ojciec spijał śmietankę kapitalistycznego systemu, a następnie rozbeczał się jak dziecko, kiedy śmietanki zabrakło. I kiedy o tym opowiadałem, poczułem nagle ze zdumieniem, że zaczynają wzbierać we mnie emocje. Kiedy na przykład wspomniałem o mojej wielkiej radości, gdy nadeszła chwila opuszczenia Hiszpanii, ogarnęła mnie właśnie radość. Kiedy dzieliłem się otrzymaną niedawno informacją o śmierci ojca w wyniku wypadku samochodowego, gdy prowadził po pijanemu, poczułem tę samą obojętność co wówczas.
Peabody przez cały czas był w natarciu. Wskazując na złoty sygnet, jaki mam na palcu, spytał: – To chyba nie jest sygnet pańskiego ojca?
Odparłem, że to po dziadku. I zacząłem mówić o dziadku. Też był kapitalistą i wielkim posiadaczem ziemskim. Ale nie jęczał, kiedy los obrócił się przeciwko niemu. To był dobry człowiek, któremu głęboka mądrość pozwoliłaby – gdyby do tego czasu dożył – akceptować szykujące się zmiany.
Gdy go zapytałem o jego własnych rodziców, mówił o nich krótko, jak o bezdusznych portretach wiszących na ścianie. Bez najmniejszego uczucia, bez pasji. Po prostu byli. Ojciec i matka. Tak jak jest prawa i lewa noga.
Rozprawialiśmy głównie o ideologii. Przypomniałem mu jego ostatnie słowa wypowiedziane do Vargasa. O tym, że świat skrajności nie jest płaski. Że skrajności się spotykają i stapiają.
Wybrałem to jako punkt wyjścia. Wyjaśniłem mu, że my, Kubańczycy, nie jesteśmy podobni do Koreańczyków z północy czy Albańczyków ani nawet do Rosjan. Idziemy drogą socjalizmu będącą zarazem drogą humanizmu. Opisałem moje życie i doświadczenia jako ilustrację tej tezy. Wyliczyłem nasze osiągnięcia i wykazałem, jak bardzo nasze dzisiejsze społeczeństwo różni się od tamtego przed rewolucją. Wypatrywałem w jego oczach iskierki sympatii. Lub choćby zrozumienia. Nadaremnie. Byłem świadom, że jestem z człowiekiem, który kiedyś szaleńczo kochał. Który tak niedawno potępił ekscesy Vargasa i praktycznie zakwalifikował go do gatunku podludzi. Raz jeszcze wysłuchałem wraz z nim całego nagrania. Wsłuchiwałem się w jego słowa na taśmie. O dzieciach mordowanych w krwawym amoku, o zabijaniu niewinnego, podejrzanego o komunizm, i że to rodzi pięciu nowych komunistów. I nagle zmroziło mnie odkrycie, że ten głos na taśmie jest jakby pozbawiony wszelkich emocji. Peabody po prostu wyliczał i ustanawiał warunki, na jakich dyktator może być łatwiej akceptowany jako pożyczkobiorca.
Przez chwilę jestem bliski rozpaczy. Mam jeden potężny instrument. Jeśli go jednak niewłaściwie wykorzystam, to raz na zawsze przepadnie. Jednakże po to, abym mógł go wykorzystać właściwie, Peabody musi poczuć pewną wspólnotę ze mną, zacząć na mnie polegać. Musi być jakiś sposób, żeby to osiągnąć. Raz jeszcze powracam w myślach do sprawy jego wypraw na lotnisko. Musiał mieć jakiś istotny powód. Tracił na to godziny. Poprzedniej nocy siedziałem długo nad ogólnokrajowym amerykańskim rozkładem lotów. Chciałem znaleźć jakiś wzorzec, wspólny mianownik, choćby wskazówkę na kogo czekał. Lub co obserwował.
Rozsuwają się za mną drzwi, czuję na plecach chłodne klimatyzowane powietrze. Inez podchodzi i wspiera łokcie na balustradzie. Niebo czerwienieje i barwi morze. Różowy odblask pada na jej twarz. Ona jest drugą przyczyną mojej zgryzoty. Dochodzę do wniosku, że ją kocham i z przerażeniem zdaję sobie sprawę, że ona to wie. Absurdalność sytuacji pogrąża mnie w głębokim wstydzie. Wiem, kim ona jest. Widzę, jak coraz bardziej wysuwa pazury. Wczoraj wieczorem już je mogłem wyraźnie dostrzec.
Bermudez nabrał zwyczaju przeciągania późno w noc roboczych kolacji. Gromadzi swych wiernych poddanych, którzy tworzą jego dwór. Jedzą i rozmawiają. A najczęściej słuchają wodza, Roberta Bermudeza, który będzie nowym Fidelem. Poprzedniego wieczoru byliśmy zaproszeni. Tego także jesteśmy. Bermudez pławi się we władzy i lubi się nią popisywać. I współzawodniczy ze mną o względy Inez. Subtelnie, ale i bez ogródek. Wobec mnie zachowuje się z przesadną grzecznością graniczącą z parodią. Tytułuje Inez “towarzyszką”, nadając słowu zmysłową barwę. Ona odpowiada mu z lubieżnym wykrzywieniem ust, zerkając przy tym w moim kierunku. Odczuwam wówczas bolesne ukłucie. I to ja! Przeżywam agonię ponieważ wykazuję słabość ujawniając ból ukłucia. Fidel miał rację. Powinienem był go posłuchać.
– Czy nie uważasz, że to jest okropnie podniecające? – pyta mnie Inez.
– Co jest podniecające?
– To, co widzimy, co nas otacza, czego jesteśmy częścią. Przekształcanie się kraju. Podniecające jest przebywanie w samym środku, zdawanie sobie sprawy, co jest realizowane, planowane. Tworzy się historia!
Odpowiadam jej ze złością, że historia tworzy się też na Kubie. – Nigdy się tym specjalnie nie interesowałaś – dodaję.
– Bo tu wszystko jest inaczej. Tu widać młodość. Tu wszystko jest nowe! – Kładzie dłoń na moim ramieniu. – Wiem, że to z powodu tego Amerykanina jesteś taki nieswój i zdenerwowany. Niełatwo ci z nim idzie. On jest twardy, musisz mocniej napierać. Wczoraj wieczorem Roberto powiedział mi, że ma nadzieję, iż ci się uda. Chodź, musimy już iść, bo się spóźnimy.
Odpowiadam jej bardzo łagodnie: – Muszę jeszcze trochę pomyśleć, Inez. Wracaj do sypialni i czekaj na mnie. Wkrótce przyjdę.
Inez ściska mi pieszczotliwie ramię i całuje w ucho. Nigdy nie używa perfum, mam w nozdrzach delikatny zapach jej skóry. Kołacze się we mnie wstyd. Usiłuję się od tego oddalić powracając myślami do Peabody’ego. Przychodzi mi to z trudem, gdyż myśli tkwią uparcie przy tej czarownicy tam za mną, w sypialni. Wreszcie udaje mi się ponownie skoncentrować na sprawie wyjazdów Peabody’ego na lotnisko. Stały się dla mnie kluczem do jego osobowości. Rozmyślam nad tym intensywnie, ale nagle powraca jej twarz. Jej twarz w chwili, gdy patrzy na Bermudeza. Jej usta uśmiechają się do niego. Piekło! Piekło zazdrości. I ta samotność.
Zaraz, zaraz! Coś mi błysnęło w zakamarkach skołatanego mózgu. Zbitka! Zazdrość i samotność! Bezradna zazdrość, a właściwie żal!
Twarz Inez zostaje wymazana!
Już wiem!
Ogarnia mnie wielkie podniecenie. Otworzyły się drzwiczki. Jestem z powrotem Jorge Calderonem! Rozsuwam drzwi balkonowe, wchodzę do pokoju. Inez nie ma. Wołam ją. Pojawia się w drzwiach łazienki.
– Jadę do ambasady.
Jej oczy rozbłyskują złym światłem.
– Teraz? Za pół godziny mamy być w pałacu.
– Pieprzyć pałac! Jadę do ambasady. Muszę...
Podchodzi sztywno.
– Sama tu nie zostanę. Jadę do pałacu.
– Jedź sobie, gdzie chcesz. – Biorę torbę.
Gdy już jestem przy drzwiach, słyszę:
– Pożałujesz tego!
Stoi na szeroko rozstawionych nogach. Dostrzegam pazury. Jej oczy sygnalizują jednoznacznie zapowiedź tego, co się stanie. Przestałem być nieszczęśliwy, jestem tylko niewypowiedzianie smutny.
– Tak, Inez, wiem o tym.
Widząc mnie, Peabody jest bardzo zdziwiony, ale chyba i zadowolony. Jednakże dość nieufnie wychodzi z celi. Siwy zarost na brodzie zaczyna się już kłaść. Jego twarz wydaje się przez to chudsza, bardziej wyciągnięta. Ma zmoczone spodenki. Robię jakąś uwagę na ten temat. Natychmiast się nastrosza.
– Uprałem je w resztce wody, jaka mi pozostała po napiciu się i umyciu. – Potem następuje cała litania skarg i protestów w imieniu własnym i jego rządu.
Mam jednak wrażenie, że tym razem czyni to bardziej dla formy, niż z przekonania. Zamawiam kawę i kiedy na nią czekamy, informuję go zwyczajowo, że wszyscy zakładnicy czują się dobrze i są w dobrej formie. Odpowiadam ogólnikowo na jego pytania dotyczące sytuacji. Tak, oczywiście rząd amerykański ogłosił sankcje i zamroził aktywa. Nie mówię jednak nic o blokadzie ani o wycofaniu “Nimitza” poza horyzont jak również o ograniczonej liczbie patrolujących samolotów.
Młody Metys przynosi kawę. Peabody upija łyk. Nie potrafi zamaskować zadowolenia. W jego oczach widzę oczekiwanie. Na dalszą rozmowę? Przyglądam mu się. Czyżbym miał rację? Miałem intuicję? Jeśli tak, to ten siedzący na przeciwko mnie stary człowiek odsłoni przede mną swoje wnętrze, zawartość swojego mózgu. Dokonam na nim operacji psychicznej lobotomii. I wtedy będzie gotów do ostatniej fazy. Mam nadzieję, że się uda, w przeciwnym bowiem wypadku wyjdę w jego oczach na idiotę, a moje zadanie stanie się tysiąckroć trudniejsze. Jestem zmuszony zaryzykować. Nim to uczynię, muszę doprowadzić go do właściwego stanu ducha, do pełnej równowagi psychicznej. Chcę, żeby poczuł się pewny siebie i był zadowolony, że dominuje. Wiem dokładnie, jak to osiągnąć. Zagram z nim tak, aby mu się zadawało,że to on osiąga nade mną przewagę.
Wznawiam więc dialog ideologiczny od miejsca, w którym poprzednim razem urwaliśmy. Tym razem podejmuję debatę powołując się na licznych pisarzy Ameryki Łacińskiej.
Dyskutujemy przez godzinę. Staram się być odprężony – to też należy do gry! – i mówić ciepłym głosem. Żadnej pasji ani żarliwości jak poprzednio. On stoi na twardym gruncie, w każdym razie we własnym przekonaniu, i chyba jest z siebie bardzo zadowolony. Rzucam mu w twarz słowa Marqueza, on mi odpowiada Borgesem. Nacieram argumentami Galeana, a on odparowuje naszym własnym Cabrerą Infante. Po godzinie Peabody wyraźnie jest górą i wie o tym. Zaczyna przeciwko mnie jeszcze częściej wykorzystywać Marqueza, a nawet Llosę. Jest mistrzem na poletku swojej specjalności, potrafi z pamięci cytować całe strony i jest niesłychanie sprawny w interpretacji ich tez na swoją własną korzyść. Parokrotnie się nawet uśmiecha puentując ten czy ów wniosek. Sądzę, że nadeszła właściwa chwila. Peabody ma wygląd zadowolonego z siebie profesora, który właśnie skończył pięknie skonstruowany wykład.
Wołam do strażnika, by przyniesiono nam więcej kawy. Świadomie milczę do chwili przyjścia Metysa z tacką i do chwili jego wyjścia. Udaję, że czytam dokumenty. Jestem spięty, zdając sobie w pełni sprawę z wagi chwili. Gdy Peabody podnosi kubek z kawą, mówię niby to mimochodem, nadal pozornie pogrążony w materiałach: – Już wiem, po co pan jeździł na lotnisko.
Podnoszę głowę i widzę kubek znieruchomiały w połowie drogi do ust, widzę zaskoczenie w spojrzeniu. Czas się zatrzymał. Peabody opuszcza wzrok na teczki, ginie wyraz zaskoczenia, pojawia się odprężenie. Kubek wznawia drogę ku ustom, moja ofiara pije. Z pewnością sądzi, że to, co wiem, znajduje się w teczce. Wie również, że teczka nie może zawierać informacji o motywach lotniskowych eskapad. Pije więc spokojnie, potem odstawia kubek i cierpliwie czeka na moją kompromitację. Zamykam teczkę i odzywam się współczującym głosem:
– Nie zdawałem sobie sprawy, i nigdy bym w to nie uwierzył, że istota ludzka, tak inteligentna i oczytana, znająca tak świat, może odczuwać podobną... samotność.
Nagłym szarpnięciem odrzuca do tyłu głowę, kuli się cały, jakby chciał się przede mną schować. Jego oczy zwężają się jakby w straszliwym bólu. Trafiłem. Moje własne uczucie jest stopem podniecenia i litości. Patrzę na niego i podniecenie się ulatnia, wytapia.
– Nie jeździł pan na lotnisko w celu spotkania się z jakąś konkretną osobą. Dziwnym zbiegiem okoliczności bywał pan tam w porach przylotów z Madrytu i Rzymu. Latynosi są ludźmi emocjonalnymi... przyglądał się pan witającym... Rodzicom tulącym dzieci... Dzieciom obcałowującym rodziców... dziadków... Obejmujących się mężów i żony... i kochanków. Co tydzień przez krótką chwilę, był pan, Peabody, u samego wlotu na ścieżkę uczucia i miłości... Siedział pan i patrzył na objęcia i pocałunki. Chwilami płakał pan z radości. Nigdy nie odwiedzał pan sali odlotów. Nigdy nie poszedł pan oglądać łez smutku...
Pochylił głowę, spogląda w przestrzeń i między chudziutkimi kolanami. Żaden artysta, największy nawet rzeźbiarz, nie potrafiłby oddać głębi tej melancholii.
– Peabody...!
Podnosi głowę, jego oczy są ranami duszy.
– Peabody, który wie wszystko, który nawet wie, w jaki sposób należy uporządkować byt ludzkiego gatunku, który jest tak silny i zahartowany, że nikogo wokół siebie nie potrzebuje! Pan! Musiał pan zakradać się chyłkiem w obręb aury miłości ludzi zupełnie sobie obcych. Niby zwierzę, które kryjąc się w nocnym mroku podkrada się do ognia płonącego ogniska, chociaż się go boi, by odczuć tak potrzebne mu ciepło.
Jeszcze niżej opuszcza głowę. Odpycham fotel i wstaję. Powolutku obchodzę biurko i staję obok zmiażdżonego człowieka. Jest jak skamieniały. Nie mogę dostrzec jego oczu. Kucam koło niego. On obraca w końcu głowę i widzę błaganie w oczach. Błaganie jest skierowane nie do mnie, chociaż o mnie chodzi. Błaganie, bym w ogóle zniknął. Bym został unicestwiony, rozpłynął się w powietrzu. A może błaganie o coś zupełnie innego?
Jego dłonie spoczywają na kolanach. Kładę na nich moją dłoń. Pod wysuszoną skórą wyczuwam poszczególne kości. Mijają sekundy. On tkwi bez ruchu. Dławiącym szeptem pyta: – Jak... Skąd pan to wie? Jakże mógł się pan tego dowiedzieć?
Nie mam na to prostej odpowiedzi. Doszedłem do takiego wniosku i do tego skrawka wiedzy drogą nie prowadzącą przez żaden system logiczny. Tak, logika nie miała z tym nic wspólnego. Jak odgadłem? Zdaję sobie sprawę, że po prostu okazałem się zdolny do myślenia tak, jak myślał on. Musi być coś we mnie, co posiada i on. Odgadłem, ponieważ mimo diametralnych różnic, które nas przeciwstawiają, mamy obaj uderzająco podobne rdzenie naszej osobowości. Wyjaśniam mu.
– Zgadłem chyba jedynie dlatego, że muszę posiadać tę samą zdolność odseparowywania intelektu od emocji. Potrafię podsycać ogień jednego, a wygaszać drugiego. Pan doprowadził tę umiejętność do absolutnej perfekcji, ale i do skrajności. Ale ma pan ponad dwakroć moje lata, odbył pan znacznie dłuższą drogę życia, powoli wypalały się uczucia, wreszcie wygasł pożar, w popiele skrzą się tylko iskierki. To, co się z panem stało, przeraża mnie. Jeśli przytrafiło się panu, może przytrafić się i mnie.
Spoglądam w twarz Peabody’ego. Nie zmieniła wyrazu. Ale on równie dobrze jak ja wie, co się stało. Właściwie od samego początku zakładałem, że osiągnę rezultat, który osiągnąłem. Założyłem, że przebiję tę jego skorupę i pokażę mu, co pod nią jest. Osiągnąłem wielki sukces. Błyskotliwy. Tylko że inny od oczekiwanego: rozbijając jego skorupę, rozbiłem własną. Czy miał z tym coś wspólnego wpływ Inez na mnie? Muszę czym prędzej stąd odejść i wszystko przemyśleć w samotności.
Wyciągam dłoń i podnoszę się.
– Wrócę tu, Peabody, za dwa dni. Do tego czasu niech pan zastanowi się nad jedną rzeczą. Czy człowiek, który przez lata zagłusza swoje prawdziwe pragnienia i pokazuje światu fałszywą twarz, nie wyznaje przypadkiem również fałszywej filozofii, wykoślawionej podobnie jak i jego naturalne skłonności? Niech pan to dobrze przemyśli. Porozmawiamy o tym następnym razem.
Spoglądamy na siebie. Wstaje z lekkim uśmieszkiem na ustach. Odchodzi. Już przy drzwiach celi obraca się i mówi:
– Zrozumienie to jedno, Calderon. Wykorzystanie tego w celu wyciągnięcia informacji to zupełnie inna sprawa. Dobranoc!
Zamyka za sobą drzwi celi.
Idę przez teren ambasady i zastanawiam się, kiedy powinienem użyć ostatecznej broni, instrumentu, który go ogłuszy, zdewastuje. Peabody już właściwie dojrzał. Może przy najbliższym spotkaniu? Następnym po nim? Decyduję się na to drugie. A teraz niech sobie przez dwa dni porozmyśla w samotności. Długo czekałem na tę ostatnią rozgrywkę. Oczekiwałem jej z niecierpliwością, rozsmakowywałem w jej przewidywaniu. A teraz, kiedy mam ją w zasięgu ręki, odkładam. Zniknęły niecierpliwość i smakowanie.
Przy wejściu do rezydencji Fombona rozmawia ze strażnikami. Mówię mu, że zostaję na noc i do hotelu wracam dopiero rano.
Potrząsa głową. – Ani dziś, ani jutro nie ma furgonetki dostawczej. Dopiero pojutrze.
– Co to za głupstwa? – pytam.
– Jutrzejszy kurs skreślony.
– Przez kogo?
Tym razem jego wzruszenie ramionami jest obraźliwe. – Przez kogoś w mieście. Niech się pan nie martwi. Mamy sporo jedzenia.
Zdaję sobie sprawę, że to Bermudez. Chce mnie izolować, odciąć. Jest zbyt sprytny, aby zdobywać Inez jeszcze tego wieczoru. To byłoby zbyt brutalne i bez taktu. Zdaje sobie sprawę, że brutalność i brak taktu bardzo by ją zdegustowały. I wie także, że przyciągnie ją do niego ujawniony spryt i chytre izolowanie mnie w ambasadzie. Opowie jej, co zrobił. Bermudez zna dobrze jej charakter.
Gniew i frustracja niemalże mnie obezwładniają. Ten małpiszon Fombona z pewnością domyśla się, co za tym wszystkim się kryje. Nie ma innego sposobu opuszczenia ambasady. Jedynie w budzie furgonetki dostawczej. Wiem,że istnieje łączność radiowa, ale ma być używana tylko w sprawach najwyższej wagi ze względu na satelitarny podsłuch amerykański.
– Chcę mówić przez radio, Fombona!
– Nie wolno. – Potrząsa głową, na jego twarzy rozlewa się szeroki uśmiech. – Absolutny zakaz... Samego wodza.
Ogarnia mnie kolejna fala gniewu i frustracji, tym razem spotęgowanych piekącą zazdrością. Usiłuję w sobie wygasić to upokarzające uczucie. Wchodząc do rezydencji rzucam Fombonie: – Jeśliby jednak wódz się z wami połączył, to mu powiedzcie, że będzie gorzko żałował tego, co zrobił.
17
Peabody
San Carlo – dzień dziesiąty
Słyszałem o “syndromie sztokholmskim”. Więźniów coś przyciąga do dozorców, torturowanych do torturujących. Długo o tym myślę, starając się obiektywnie przeanalizować własne odczucia. Jest to trudne zadanie, pełne niespodziewanych zasadzek i często bolesne – grzebać we własnych przeżyciach, stawać twarzą w twarz z własnymi słabościami, których istnienia nawet się nie podejrzewało, do których się nie przyznawało. Wędrując myślami przez minione cztery dekady życia dostrzegam tylko jałową monotonię płaskiej pustyni uczuć. Ale chyba jej chciałem, skoro ją stworzyłem? A skoro jej chciałem, to dlaczego obnażenie tego faktu przez Calderona stanowiło dla mnie taki wstrząs? Muszę więc uznać i akceptować prawdę, która jest jednak inna: nigdy tego nie chciałem. Z goryczy i żalu stworzyłem fikcję, którą podtrzymywała przez cały czas moja fałszywa duma. Stwierdzam też kategorycznie, że moje obecne przemyślenia nie mają nic wspólnego z “syndromem sztokholmskim”. To prawda, że zbliżyłem się do Calderona, jednakże tylko dlatego, że od samego początku oddziaływał na mnie w przedziwny sposób. A raczej ja reagowałem na niego w przedziwny sposób.
Już podczas pierwszych z nim rozmów mojej furii i niepohamowanemu gniewowi towarzyszyła zawsze pewna fascynacja. Przeliczam stawiane przeze mnie kreski na ścianie. Zaledwie przed dziesięcioma dniami Calderon siedział w fotelu za biurkiem, patrząc w czarny otwór lufy skierowanej nań przez Fombonę, igrał ze śmiercią. Jednakże spoglądał na tę lufę nie jak na śmiercionośny instrument, lecz na jakiś egzotyczny kwiat. A kiedy oblałem go nieczystościami z wiadra, to chociaż pragnął mnie wtedy zabić, twarz mu nawet nie drgnęła, nic nie okazał, odezwał się spokojnym głosem. Posiada wielką inteligencję i wprost nadzwyczajną umiejętność dzielenia się nią. Po raz pierwszy spotykam się z czymś podobnym.
Raz jeszcze przeprowadzam analizę samego siebie usiłując dociec, czy to podziw kazał mi się do niego zbliżyć.
Nie, to nie był podziw. W życiu podziwiałem wielu mężczyzn i wiele kobiet za ich cechy zarówno naturalne jak i nabyte, lecz nigdy nie czułem emocjonalnego powinowactwa z nimi, nic mnie do nich nie przyciągało. Tym razem wydarzyło się to po prostu dlatego, że ten człowiek potrafił mnie zrozumieć. Z lękiem zdaję sobie nagle sprawę, że moje uczucie jest ojcowskie. On mnie rozumie tak, jak czasami syn potrafi zrozumieć ojca. Gdy usiłuję bardziej zgłębić ten problem, czuję chaos w głowie. Cóż mnie to wszystko ostatecznie obchodzi. Dosyć grzebania w duszy!
Przed chwilą wzeszło słońce. Światło dzienne wyparło światło żarówki. Ponownie się zastanawiam, co dzieje się za murami ambasady. Calderon był świadomie ogólnikowy. Może teraz się zmieni. Z pewnością czynione są przygotowania do uwolnienia nas. Specjalne jednostki prowadzą ćwiczenia. Sama obserwacja satelitarna wystarczy, by można było umiejscowić straże i miejsce przebywania zakładników. Szansę powodzenia operacji są z pewnością duże. Wiele się nauczono od nieszczęsnej próby teherańskiej. “Nimitz” znajduje się dość blisko. Przez chwilę tęsknię za wygodami mojej rezydencji, która przywróciłaby mi godność. Przypominam sobie o Tesslerze. Dość istotny czynnik. Wyobrażam sobie, jaką presję wywiera teraz jego ojciec-miliarder. Czy prezydent potrafi się jej oprzeć? Myśli powracają do Calderona. Jeśli będzie znajdował się na terenie ambasady podczas operacji uwalniania zakładników, to zginie lub zostanie aresztowany. Ciekaw jestem, jaki będzie miał wówczas wyraz twarzy. Na pewno zachowa absolutny spokój.
Emma Grayson, wdowa po czterdziestce. Pracowała w gabinecie nieopodal mojego. Kobieta szczupła, o czarnych lśniących włosach i twarzy nie tyle pięknej, co szlachetnej, zawsze elegancko, choć skromnie ubrana. Była specjalistką od spraw Ameryki Łacińskiej i świetnie mówiła po hiszpańsku. Przez ponad rok witaliśmy się skinieniem głowy. Któregoś dnia z wahaniem zapukała do drzwi mojego gabinetu. Miała egzemplarz mojej ostatniej książki i poprosiła nieśmiało o autograf. Gdy spełniałem jej prośbę, a ona stała obok, byłem dotkliwie świadomy jej obecności. Ten delikatny zapach jej perfum. Kątem oka widziałem ponętny kształt piersi pod jasnoniebieskim kaszmirowym sweterkiem. Uczułem dawno uśpione podniecenie. Przez następne tygodnie często wpadała do mojego gabinetu przeważnie pod pozorem jakichś trudności językowych w hiszpańskich dokumentach. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że są to wybiegi. Po prostu zainteresowała się mną i czekała na reakcję z mojej strony. Byłem w kłopotliwym położeniu. Ta cząstka mojej świadomości, która przez wszystkie lata gromadziła niegdyś wchłonięte ciepłe uczucia i zdolność reagowania na uczucie innych, nakazywała mi skorzystanie z tak rzadkiej okazji. Mieliśmy zresztą wiele wspólnego, między innymi pokrewne zainteresowania. Zauważyłem u tej kobiety subtelne poczucie humoru bez cienia obrażającej krotochwilności. Pochodziła z dobrej rodziny, była inteligentna i bardzo zadbana. Wreszcie łączył nas rzadki i silny fizyczny pociąg. Doszedłem do wniosku, że oto otwiera się przede mną alternatywna ścieżka życia, odmienna od tej, którą z taką surowością sobie wytyczyłem. Minęło wiele tygodni, nim podjąłem decyzję i któregoś poranka poszedłem do jej gabinetu, by zaproponować wspólną kolację. Stanąłem przed drzwiami, czując się jak jakiś smarkacz, wziąłem głęboki oddech i zapukałem. Z wielkim ożywieniem rozmawiała z kimś przez telefon. Po hiszpańsku. Wskazała mi fotel, a kiedy usiadłem, zaczęły do mnie docierać jej słowa: “Tak, kochanie, postaram się być punktualnie o ósmej!”. Poczułem nagły chłód. Jednocześnie zauważyłem na jej palcu nowy pierścionek. Te, które nosiła poprzednio, zniknęły: wytarta złota obrączka i towarzyszący jej pierścionek z diamencikami. Nowy błyszczał świeżością znacznie większych diamentowi paru szmaragdów. Skończyła rozmowę, odłożyła słuchawkę i wyczekująco patrzyła. Wymamrotałem: “Widzę, że należy... jest... okazja... więc składam jak najlepsze życzenia...! Uśmiechnięta odparła: “Dziękuję, to stało się tak nagle... Pan go zresztą zna... Jaime Cortez”. Oczywiście, że go znałem: sekretarz hiszpańskiej ambasady, gładki, wytworny, niezmiernie bogaty. Jakże mogłem być tak głupi i zakładać, że mam szansę. Nadal widziałem pytanie w oczach i zorientowałem się, że powinienem jakoś usprawiedliwić swoją wizytę. Po chwili pustki mój wzrok spoczął na hiszpańskim periodyku na biurku. “Właśnie chciałem panią spytać, czy pani czytała artykuł Monteza o Salwadorze... Nieźle napisany...?” Potrząsnęła przecząco głową.“Byłam taka zajęta – odparła z uśmiechem. – Rezygnuję z pracy... W przyszłym miesiącu Jaime obejmuje placówkę w Urugwaju. Jako ambasador. Jest jeszcze tyle do zrobienia...”. Wstałem wypowiadając raz jeszcze formułkę z życzeniami na przyszłość i ruszyłem ku drzwiom, wyrzucając sobie własną głupotę. Gdy po raz ostatni odwróciłem się przy drzwiach, zobaczyłem w jej oczach coś, co mi dało wiele do myślenia. Jakby mówiła: “Spóźnił się pan, panie Peabody. Był pan zbyt bojaźliwy i działał zbyt powoli”. Tego wieczoru pojechałem znowu na lotnisko. I po dwu dniach powtórnie. To mi pomogło oderwać od niej myśli, ale symbolizowało powrót na wydeptaną ścieżkę.
Tak, drogi Calderonie. Ty byś działał szybko. I nie byłbyś bojaźliwy.
Słyszę odgłosy za drzwiami i stąpanie. Jego buty. Ma swoisty zawadiacki sposób chodzenia, który wydaje mi się prawie komiczny. Gdy słyszę obracający się w zamku klucz, wstaję. Powiedział mi, że przyjdzie za dwa dni. Co on tutaj robi tak wcześnie rano? Drzwi się otwierają. Słyszę, jak Calderon siada za biurkiem. W wiaderku jest jeszcze trochę wody. Spryskuję twarz i wychodzę.
Ma dziś inną twarz. Czegoś w niej brakuje. Oczy nie są tak czujne jak zwykle. Jakby patrzyły do wnętrza, a nie na zewnętrzny świat.
– Zapowiedział pan wizytę dopiero za dwa dni.
Wzrusza tylko ramionami i w milczeniu mi się przygląda.
– I po co tak wcześnie? Ledwo świta.
– Nie mogłem spać. Pańskie łóżko jest zbyt miękkie.
– Poprzednim razem powiedział pan, że jest bardzo wygodne. Jeśli pan chce, mogę się z panem zamienić na ten siennik.
Nie uśmiecha się. Palcami bębni po blacie biurka. Spojrzenie kieruje na wypalone w biurku dziury. Widać, że jest czymś poważnie przejęty i przez chwilę myślę, że zmieniła się nagle ogólna sytuacja,że bliska jest chwila wolności. Tymczasem on zaskakuje mnie pytaniem:
– Peabody, czy był pan kiedykolwiek zazdrosny?
– Zazdrosny?
Podnosi głowę, patrzy z wyzwaniem w oczach. – Tak, zazdrosny.
– Oczywiście, że byłem. Czy chodzi panu o zazdrość o kobietę?
– Tak.
– Bywałem.
– Często?
Zastanawiam się. Boże, jak to było dawno. – Parę razy.
– Dlaczego?
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Gdyby mi ktokolwiek inny zadał takie pytanie, to uznałbym je za idiotyczne. On mu jednak nadaje rangę wielkiej wagi. Więc odpowiadam:
– Zazdrość leży w naturze ludzkiej. U niektórych jest to nawet poważna choroba. Inni odczuwają ją w mniejszym stopniu. Są też tacy, którzy nigdy nie odczuwają zazdrości. Ale dlaczego pan o to pyta? Jest pan o kogoś zazdrosny?
Pomija moje pytanie i jeszcze szybciej bębni palcami. – Kiedy był pan zazdrosny po raz pierwszy?
– Słuchaj no, Calderon, to jest głupie pytanie.
Patrzy mi w oczy. – Bardzo proszę... proszę mi odpowiedzieć!
Powiedział to głosem przyciszonym, jakby zbolałym. Jeszcze nigdy go takim nie widziałem i nie słyszałem. Coś go dręczy. Jestem zaskoczony, że znowu odzywa się we mnie ojcowski instynkt. Oto mamy domowego geniusza, który potyka się właściwie o drobnostkę – nie rozumie, co to jest zazdrość. Lub czym nie jest. Sięgam w głębię własnych wspomnień i ze zdziwieniem odnajduję w nich jej wyraźny portret.
– Miałem piętnaście lat. Ona także. Parokrotnie umawialiśmy się na randki. Byliśmy oboje w gimnazjum. Ale ona zaczęła umawiać się ze szkolną gwiazdą futbolu. Ten chłopak miał siedemnaście lat. Rzuciła mnie.
– Kochał ją pan?
– Ależ skąd! Chociaż wówczas wydawało mi się, że tak.
– Wydawało się panu? – Jest wyraźnie zdziwiony. – Co to znaczy, że się wydawało? Człowiek albo jest, albo nie jest zakochany. I wie o tym.
– Wcale nie. Ja na przykład trzykrotnie myślałem, że jestem zakochany, nim wydarzyło się to naprawdę. Zdawało mi się przedtem, że jestem. Dopiero w tym ostatnim wypadku zrozumiałem, co to słowo właściwie oznacza.
– Kiedy spotkał pan Amparo?
– Tak.
Przestaje bębnić palcami, podnosi rękę, przeczesuje sobie włosy, które już nie sprawiają wrażenia wypracowanego bezładu. Teraz są po prostu rozczochrane.
– Ja tego nie rozumiem, Peabody. Nie był pan autentycznie zakochany w tej pierwszej dziewczynie, a odczuwał zazdrość? Przecież to nielogiczne.
Uśmiecham się. – Logika, miłość, zazdrość. One nie tworzą zamkniętego trójkąta.
Mam wrażenie, że pomagam dziecku układać łamigłówkę, chociaż Bóg mi świadkiem, że nie jestem specjalistą od jakichkolwiek łamigłówek.
– Z tą piętnastolatką pan spał?
– Nie. Inna była wówczas moralność, panowały inne obyczaje.
– Ale z następnymi tak?
– Tak... Ale niech się panu nie zdaje, Calderon, że zazdrość o czyjeś uczucie musi mieć konotacje seksualne. Owszem, występuje czynnik pożądania czegoś na własność. Z kolei nie należy mieszać zazdrości o kobietę z ludzką zawiścią.
Calderon bezradnie potrząsa głową. Znowu patrzy w siebie. W zamyśleniu drapie się po nosie i powiada: – Wiem, że nie lubi pan o tym mówić, ale jak długo znał pan Amparo, nim uświadomił pan sobie, że to jest ta prawdziwa miłość... Kiedy nastąpiła ta rewelacja? Niech pan nie myśli, że to sarkazm. Pytam poważnie.
Jestem zaskoczony nie pytaniem, ale uświadomieniem sobie, że mogę o niej spokojnie myśleć i mówić.
– Mniej więcej po miesiącu. Z początku zachwyciła mnie jej uroda i ujął sposób bycia. Po kilku wspólnie spędzonych wieczorach zacząłem dostrzegać jej charakter. I wtedy to się stało...
– Nagle?
Myślami powracam do tego dnia. Dziewiętnastego czerwca 1958 roku. – Siedzieliśmy w małym barze w bocznej uliczce od El Prado. Światła były przyćmione, w kącie cichutko pobrzdąkiwał gitarzysta. Miała na sobie biało-niebieską bluzkę z wysokim kołnierzykiem. To się chyba nazywa stójka. Wszystko to razem wyglądało jak scena z jednego z tych ckliwych filmów, jakie wówczas kręcono. Gitarzysta skończył grać. W lokalu było paręnaście osób. Ani jedna nie zaklaskała. Ona zaczęła więc klaskać, jakby wzywała do tego samego innych. I poszli za nią. Także zaczęli klaskać. Gitarzysta odwdzięczył się jej uśmiechem. Ona obróciła głowę w moim kierunku również z uśmiechem na twarzy. I w tym momencie to się stało. Przygniotła mnie nagle fala miłości.
Gdy kończę, Calderon ma ponurą minę.
– Tak nagle?
– Tak nagle.
– Przedtem kochał się pan z nią?
Jestem głupio szczęśliwy, że zapytał delikatnie, że nie użył ordynarnego słowa.
– Przedtem nie. Ale już po godzinie... kochaliśmy się.
Calderon wzdycha, jakby ta odpowiedź jeszcze bardziej komplikowała jego problem. Moja ciekawość coraz bardziej rośnie.
– O co tutaj chodzi, Calderon? Jest pan w tym kraju od niespełna dwu tygodni. Czyżby się pan zdążył zakochać w miejscowej dziewczynie?
– Nie – odpowiada smętnie. – Mój problem przyleciał ze mną z Hawany.
– Przyleciałeś tu z kobietą? Castro wyraził na to zgodę?
Jego uśmiech pasowałby świetnie szkieletowi.
– Fidel ostrzegał mnie przed nią.
Jestem naprawdę zaintrygowany.
– Fidel ją zna?
– Dużo o niej wie. Pozwolił mi na mój kaprys, ale ostrzegł.
– Jest aż taka...?
– Jest niepodobna do dziewczyn, z którymi chadzał pan na randki w średniowieczu.
– Co panu zrobiła?
Calderon patrzy na zegarek i wzdycha. – Mniej więcej o tej porze wstaje być może z łóżka Bermudeza. A jeśli dziś rano z niego nie wychodzi, to bez wątpienia wieczorem będzie się do niego gramoliła.
Zupełnie, jakby mi ktoś opowiadał streszczenie nie napisanej jeszcze tragedii szekspirowskiej. Postacie są całkiem ciekawe, mają koloryt. A postać siedząca na przeciwko mnie wcale nie jest podobna do emanującego pewnością siebie aktora, którego dotychczas znałem. I taki człowiek przebity jest najpierw strzałą amora, a potem dźgnięty przez kobietę sztyletem zdrady. Jest tylko pewien błąd w scenariuszu. Wskazuję mu nań:
– Powiada pan, iż jest prawdopodobne, że spędziła noc z Bermudezem. Jeśli to nie jest takie pewne, to dlaczego nie pojedzie pan i nie sprawdzi? Nie przeszkodzi temu?
Jego wyraz twarzy natychmiast się zmienia. Smutek zastąpiony przez nienawiść.
– Ponieważ ten bydlak, ten kieszonkowy dyktatorek nie pozwolił na przyjazd wozu dostawczego. Nie mam żadnej możliwości wydostania się stąd aż do jutra. I żadnej możliwości porozumienia się z miastem.
Ładny scenariuszowy chwyt. Autor był w dobrej formie. Calderon dyszy ze złości. Nie ma dziś pokerowej twarzy. Gdyby Bermudez zobaczył teraz jej wyraz, z pewnością odechciałoby mu się śmiać. Mam przed sobą człowieka, którego jedyną reakcją na ewentualność śmierci jest fascynacja. On uwielbia poruszać się na skraju przepaści. Z drugiej strony ta kobieta musi coś w sobie mieć, coś nadzwyczajnego, skoro udało się jej ściągnąć go na skraj. Jednakże w dalszym ciągu wszystkiego nie rozumiem.
– Calderon, dam panu prosty sposób, jak się z tym rozprawić. Kiedy się stąd wydostaniesz, to jedź z nią prosto na lotnisko i oboje wracajcie do domu. A przedtem wydaj polecenie, żeby mnie z tego chlewu zwolniono i pozwolono przebywać z pozostałymi zakładnikami.
– Nie mogę tego zrobić. Nie ma żadnych samolotów.
Aaa! Potęga kobiety! Jest taki rozstrojony, że potknął się, wypadła mu z dłoni niska para. “Nie ma żadnych samolotów!” A więc jest blokada, jak to przewidywałem. Podejrzewam, że chętnie odgryzłby sobie teraz język. Usiłuje odzyskać równowagę.
– Niech pan mnie słucha, Peabody. Zrobię coś więcej niż połączenie pana z resztą Amerykanów. Niech pan mi poda jedno nazwisko, a za pół godziny będzie pan już ogolony, po świeżej kąpieli, w najlepszym garniturze będzie pan siedział w jadalni własnej rezydencji pałaszując delikatny stek z własnej kuchni. Stek będzie obłożony przysmażoną cebulką, a obok góra frytek. Pomyślże, człowieku! Chodzi tylko o jedno nazwisko.
Dysponuję dostateczną siłą woli, aby stępić moje zmysły i nie pozwolić wchłaniać im wyobrażenia smacznego dania na białej porcelanie. Odpowiadam zimno:
– Wyjdę z tej celi, kiedy będę miał prawo dołączyć do pozostałych obywateli amerykańskich, za których odpowiadam. Czy pan rzeczywiście sądzi, że zdradziłbym mój kraj za kawałek mięsa?
Uśmiecha się i potrząsa głową. – Nie. Ale gdyby pan dobrze zastanowił się nad moimi ostatnimi słowami wczoraj wieczorem, to podałby mi pan to nazwisko. Pan wie, że z moralnego punktu widzenia byłaby to jedyna słuszna decyzja.
Odmawiam wzruszeniem ramion. Calderon pochyla się w moim kierunku i mówi z wielkim naciskiem: – To byłoby słuszne z moralnego punktu widzenia. Nie musi pan nawet nic mówić. Ja wymienię kilka nazwisk. Gdy trafię na właściwe, pan niech tylko stuknie palcem. Peabody, tylko jeden drobny ruch...!
– Calderon, Calderon! Judasz miał więcej wyobraźni... a poza tym bębnienie palcami to pańska specjalność.
18
Slocum
Fort Bragg – dzień czternasty
Telefon dzwoni, kiedy jestem w kąpieli. Tak bywa zawsze, i tak mnie to złościło, że już dawno zainstalowałem sobie dodatkowy aparat na łazienkowejścianie, tuż obok kurków. Dziś aparat jest bezużyteczny. Wczoraj przyszli technicy i zainstalowali czarne pudełko. Skrambler. Gdy dzwoni telefon, muszę wcisnąć guzik i wówczas nikt nic nie rozumie z całej rozmowy z wyjątkiem tego, który dzwoni, i mnie. Tylko że obok aparatu w łazience nie ma czarnego pudełka.
Gramolę się z wanny, owijam ręcznikiem, co nie przeszkadza, że kapie ze mnie woda, pozostawiając ślad przez cały pokój. Dzwoni Komlosy. Karcę go za przerwanie mi kąpieli.
– Mam w nosie twoją kąpiel – odpowiada. – Włączyłeś skrambler?
– Tak.
– No to dobrze. Decyzja podjęta. Jeśli nie uda się operacja nikotynowa, to wchodzisz do akcji. Natychmiast. Wybrano ciebie i twoich skautów.
Odczuwam uczucie ulgi. A jednocześnie niepokój.
– Kiedy się dowiemy o nikotynie?
– W ciągu czterdziestu ośmiu godzin. To znaczy ma to nastąpić w tym czasie. Trzeba dodać dzień na dotarcie informacji.
– Sukinsyny!
– Święta prawda. Kiedy będziesz gotów?
– Trzy godziny temu.
– Przecież upłynęło dopiero dwanaście dni. Powiedziałeś, że potrzeba ci trzech tygodni?
– Byłem pesymistą. Moje skauty zdobyły już wszystkie odznaki, wszystkie sprawności. Już nawet wiedzą, jak rozpalić ogień bez zapalniczki.
– Naprawdę jesteś gotów?
– Słuchaj uważnie, Mike. Byłeś tu pięć dni temu. Od tego czasu udało się nam opanować atrapę ambasady co najmniej piętnaście razy. Wojna przypomina mecz futbolowy. Trenujesz graczy, aż dojdą do pełnej formy. I wtedy przestajesz, bo inaczej nastąpi zniechęcenie. Moje wampiry dokonały najlepszego z najlepszych rajdu na ambasadę dokładnie przed trzema godzinami. Koniec szkolenia.
– Dobra. Kiedy będziemy już wiedzieli, generał Simmons zorganizuje transport twojej jednostki na “Nimitza”.
– Generał Simmons?
Komlosy śmieje się. – Tak, już generał. W mroku było sporo dźgania nożami i podrzynania gardeł. Wielcy szefowie sztabów okazywali poważne niezadowolenie z wyboru ciebie i twoich chłopców. Prezydent doszedł do wniosku, że Simmonsowi przyda się lekcja astronomii, żeby mógł sobie lepiej radzić z ciosami z ukrycia.
– Ile tej astronomii było mu potrzeba?
– Trzy gwiazdki.
Jestem zdumiony. Awans bez precedensu. Słyszę brzękliwy śmiech. To czarne pudełko robi dziwne rzeczy z głosem. Komlosy pyta:
– Miałeś problemy z Simmonsem?
– Żadnych. Potrzeba mi czegoś, to dzwonię, a on dostarcza.
– To dostarczanie nie było takie łatwe – odpowiada Komlosy. – Musisz wiedzieć, że nie było takiej przeszkody, której nie próbowali postawić po drodze. Nikomu nigdy nie robiono większych trudności od czasu, kiedy Hannibal musiał dokonywać rekwizycji słoni. Wiesz, kto to był Hannibal?
– Oczywiście, grał w drużynie Delfinów z Miami. Chyba w ataku.
Słyszę rechot. – No i kiedy Simmons napotykał taką barierę... a były to betonowe zapory... to wtedy dzwonił do mnie, a ja musiałem dzwonić do szefów sztabów, którzy usiłowali mnie olewać. Przed dwoma dniami już nie wytrzymałem i wszystko wygarnąłem prezydentowi. Wydał polecenie, by w przyszłości Simmons dzwonił prosto do niego. No i Simmons to robi. Prezydent go lubi. Obaj kolekcjonują rzeźby Remingtona. Dziś rano Simmons właśnie zadzwonił do prezydenta, kiedy jeden dwugwiazdkowiec usiłował go zbyć. Byłem wtedy w Owalnym Gabinecie. Nastąpiła historyczna chwila. Jeszcze nigdy prezydenta takim nie widziałem. Był taki wściekły, że twarz mu prawie poczerniała. Byłbyś zazdrosny, Jerry, bo miał twarz ciemniejszą od twojej. No i podniósł telefon i kazał się łączyć z Graniem. Krótka jednostronna rozmowa. Cytuję: “Brygadier Al Simmons otrzymuje trzy gwiazdki. A pan niech się teraz przyjrzy swoim epoletom. Dobrze przyjrzy!” Koniec cytatu.
– Cudo! A Tessler?
Nawet mimo zniekształceń słyszę ulgę w jego głosie: – Aa, Tessler. Podobno prezydent ostro mu powiedział, że dostał szyneczkę z wołu, ale całego wołu nie dostanie.
Pytam delikatnie, czy nie ma szansy, żeby odwołano tę operację nikotynową.
Głos mu poważnieje: – Niestety, nie. Prezydent zebrał się na odwagę i pokazuje zęby, woli jednak zabezpieczyć się. W każdym razie ty się szykuj. A jeśli dostaniesz tę robotę, to masz nie nawalić. Bo jeśli nawalisz, to Simmons zostanie starszym szeregowcem, a ty pójdziesz czyścić latryny.
– A ty, Mike, co będziesz robił?
– Będę ci podawał szczotkę.
Telefon głuchnie, odwieszam słuchawkę, wyłączam czarne pudełko i biegnę z powrotem do łazienki. Woda wystygła. Odkręcam kurek gorącej wody i gramolę się do wanny. W wannie zawsze mi się lepiej myśli. Zdarzyło mi się kiedyś, że w przerwie między namydlaniem krocza, a laniem szamponu na włosy wymyśliłem sposób na rozwiązanie Układu Warszawskiego.
19
Jorge
San Carlo – dzień piętnasty
Wpatruję się w fotografię usiłując wyobrazić sobie, jak to było. Jaka była ona. Nie sprawia to większej trudności. Raz jeszcze przelatuję w myślach nad poszczególnymi punktami mojej strategii. Muszę pamiętać o precyzji. On jest już gotów, dojrzał, i w normalnych warunkach nie miałbym najmniejszych wątpliwości co do rezultatu. Sukces byłby pewny. Jednakże warunki przestały być normalne. Nic nie jest normalne. Tkwię w jakimś delirium, chociaż nic nie piłem. Będę musiał go zranić. Będę musiał go tak głęboko zranić, by zwrócił się do mnie o pocieszenie. Jednakże straciłem do tego serce, przestało mnie to podniecać. Moja strategia zakłada też drobne kłamstwa. W zasadzie nie powinno to stanowić problemu, ale stanowi. Podczas ostatniej rozmowy uwierzył mi, kiedy mówiłem mu prawdę. Wyczułem, że uwierzył. Czy wyczuję, kiedy mi nie będzie wierzył? Taka niemiła możliwość istnieje. Jest to poważna komplikacja. Muszę zachować się i mówić bezbłędnie. Zmobilizować wszystkie umiejętności, okazać najwyższego lotu błyskotliwość. W sumie muszę być lepszy, niż wówczas, kiedy udało mi się rozpracować Cubelasa. Jednakże wówczas adrenaliną dla moich starań była rozgorzała nienawiść. Peabody działa na mnie jak środek nasenny. Może nie tyle na mnie, co na moją energię.
Słyszę obracanie klucza w zamku, chowam szybko fotografię do teczki. Inez wchodzi z miną dziecka, które dostało się do niestrzeżonej fabryki czekolady. Twarz promieniejąca ukontentowaniem fizycznym, które teraz domaga się tego samego samopoczucia psychicznego. Pochyla się i całuje mnie w kącik ust. Ta wiedźma nawet się po tym nie wykąpała. Czuję zapach jego wody kolońskiej.
– Powinieneś był przyjść, Jorge. Wspaniała finca. Meble pochodzą z Hiszpanii... antyki. Nawet klamki są stare, też hiszpańskie.
Nim cokolwiek pomyślę, mówię: – I łóżko też było hiszpańskie, z baldachimem?
Inez się uśmiecha, szczerzy białe zęby, równiutkie, jak naszyjnik ze wspaniałych pereł. Wyraz drwiny na twarzy.
– Jesteś bardzo mądry, Jorge. Osiemnastowieczne. Podobno spała w nim królowa Izabela.
Zazdrość ponownie mnie obezwładnia. Nie wolno mi tego okazać. Ona bardzo pragnie wydobyć to na powierzchnię, by mnie upokorzyć i ośmieszyć.
Kiedy wczoraj wróciłem z ambasady, udawała, że śpi, ale powieki jej drgały jak skrzydła motyla. Przyjąłem pozę obojętną i lekceważącą. Wewnątrz płonąłem, ale nie powiedziałem ani słowa na temat przymusowego pozostania w ambasadzie. Bardzo ją to speszyło. Była taka pewna, że wreszcie stracę nad sobą panowanie. Z wielką trudnością, ale je utrzymałem. I muszę dalej tak grać, w przeciwnym wypadku przegram i będę zgubiony.
– I wiesz, Jorge, pięć tysięcy hektarów! Plantacje kawy! Wzgórza i doliny zagajników kawowych.
Odpowiadam neutralnym głosem: – I z pewnością Bermudez założy tam teraz komunę biednych robotników, którzy niewolniczo pracowali przez minione lata.
Czarne loki fruwają, gdy potrząsa głową. – Roberto zdecydował, że cała finca będzie gościnną rezydencją państwa.
Śmieję się złośliwie. – Prawdopodobnie do wyłącznego użytku dla bohaterskich przywódców rewolucji.
Ostentacyjnie odchodzi w stronę okna i mówi do mnie przez ramię: – A czy oni na to nie zasługują? Roberto walczy od wielu lat. Wiele, bardzo wiele wycierpiał. Czy sądzisz, że naród mu poskąpi jednej finca z tysięcy? Dał narodowi wolność.
Jakże chciałbym jej wytłumaczyć. Może odwróciłaby się od niego, gdyby zrozumiała. Chyba to jest jeszcze możliwe. Przecież wróciła dziś do mnie. Używa go przeciwko mnie, tak jak używa mnie przeciwko niemu.
Usiłuję więc wyjaśnić: – Inez, wolność oznacza równość. Kiedy istnieje równość, nie ma nigdy wyzysku. Podobnie jak nasz kraj, San Carlo ma za sobą długie lata wyzysku. Bermudez obalił stary system, podobnie jak my, ale niestety zamierza przywrócić ów wyzysk pod inną nazwą, zrozum to, Inez. Bohaterowie przemieniają się w nowych dyktatorów. Byłem w Rosji. Tam naród dzieli się na dwie części. Na tych, którzy funkcjonują wewnątrz systemu, i tych, którzy pozostają poza nim. Poza strukturą władzy i przywilejów. Tam nie ma równości. Ci wewnątrz systemu mają samochody, kolorowe telewizory, kupony do specjalnych sklepów. I są z tego dumni. Z tej korupcji. Ci na zewnątrz spędzają połowę życia w kolejkach za kawałkiem mięsa. Bermudez chce iść tą drogą. Już to czuję. Zadaj sobie jedno pytanie: Fidel dokonał rewolucji przed ćwierćwieczem. Czy mieszka w pałacu? Nie. W małym mieszkaniu. Nie posiada hektarów ziemi, nie ma żadnej finca z antykami. Po tych wszystkich latach nadal codziennie pracuje, często po szesnaście godzin dziennie... dla rewolucji... dla Kuby. Weź teraz Bermudeza: w niespełna dwadzieścia dni po dokonaniu przewrotu już patrzy na kraj niczym sęp. Żąda miliarda dolarów od Amerykanów. Ile z tego otrzyma naród?
Inez odwraca się od okna, powraca, rozsiada się na łóżku krzyżując nogi. Z jej oczu wyziera niechęć.
– Jesteś po prostu o niego zazdrosny. Myślisz, że jesteś bardzo chytry, ale on jest chytrzejszy. Jesteście w tym samym wieku, ale on już zdobył kraj, podbił go. Jest już przywódcą narodu. On jest bardzo chytry i mądry. Wiedziałeś o tym, że wysłał generała Lacaya w pogoni za brygadą Cruza? Ale wysłał go jako dowódcę korpusu chamarystów. I obiecał, że po powrocie Lacay otrzyma nominację na kandydata na stanowisko prezydenta. Podczas najbliższych wyborów. I ten głupiec mu uwierzył. Tu w mieście mianował swoich najbliższych współpracowników na zastępców dowódców w dawnej Gwardii Narodowej. Wkrótce dawni oficerowie utracą wszelką kontrolę. Lacay zginie w nieszczęśliwym wypadku i nikt i nic już nie będzie zagrażało Robertowi.
– Powiedział ci to wszystko?
– Oczywiście.
– Jest skończonym głupcem.
Jej oczy ciskają błyskawice. – On jest głupcem! Ha! A kimże ty jesteś? Gadasz o tym, co on zrobił przez dwadzieścia dni. A ty coś zrobił? Czy ten twój Amerykanin zaczął śpiewać? Nie! Masz choć jedno nazwisko? Nie! Roberto mówi, że kiedy upłynie dwadzieścia dni i tobie się nie uda, to on to zrobi. Winien jest to Fidelowi.
– O czymże ty opowiadasz?
Inez widzi moją wściekłość, pochyla się, jakby z rozkoszą ją wdychała.
– Mówię o tym, że Roberto uważa, iż jesteś mięczak. Tracisz czas. Po co ci aż dwadzieścia dni? Pytał mnie, po co.
– Tyś mu powiedziała o dwudziestu dniach?
– Oczywiście. Dlaczego miałam nie powiedzieć? Dlaczego utrzymywać to przed nim w tajemnicy? On chce tego samego, co ty. On doskonale wie, co robisz. Otrzymuje meldunki.
– I on to powiedział? Powiedział, że po dwudziestu dniach przejmie sprawę? I co zrobi?
Inez przegląda swe cynobrowe paznokcie i cieszy się, że może mi pokazać, ile wie. Rozkoszuje się wiedzą.
– No więc, co chce zrobić?
– Jest bardzo mądry. Spodziewa się, że Amerykanie wkrótce wystąpią z ofertą pakietu pomocy. Dużo się już mówi o tym, że koniec kryzysu jest bliski. Roberto wie, że jeśliby torturował Peabody’ego, to kryzys stanie się jeszcze głębszy i może dojść do inwazji. Z drugiej strony wie, że bez tortur nie otrzyma informacji. Więc musi torturować. Zleci to Fombonie. Fombona zrobi to tak, żeby nie było żadnych śladów tortur. Kiedy z niego wszystko wyciągną, zrobią mu zastrzyk. On umrze. Mają taki środek. Vargas go używał. Może go nawet dostał od Amerykanów. Będzie wyglądało jak atak serca. Nawet najlepsi lekarze nic innego nie znajdą. Bermudez powie, że jest mu bardzo przykro. Wszystkim będzie bardzo przykro. Wyrażą głęboki żal. Z honorami przekażą ciało. Roberto wie,że Fidel będzie mu bardzo wdzięczny.
Cały ten scenariusz przemyka mi przez głowę raz jeszcze. Szukam w nim dziur. Jaka będzie reakcja Fidela? Żadna. To znaczy zaakceptuje sytuację. Desperacko potrzebuje tego nazwiska. Amerykanie usiłowali go zlikwidować już z dziesięć razy. Nie będzie żałował Peabody’ego. Nie okaże najmniejszego współczucia czy żalu. Wszystko równoważy wisząca nad nim groźba. Poza tym zrobią to chamaryści, a nie on. Dla niego to wygrany los. Być może mógłbym mu to osobiście wyperswadować, ale jestem tu izolowany. Żadnej łączności. Co prawda, istnieje łącze radiowe, ale nawet gdyby Bermudez pozwolił mi na uruchomienie nadajnika, to wszystko rozszyfrowałyby amerykańskie komputery. Amerykanie prowadzą pełny nasłuch. W San Carlo nie ma jeszcze żadnej zaprzyjaźnionej ambasady z bezpiecznymi kanałami komunikacyjnymi. Jestem pozostawiony sam sobie. Peabody także. Musi mi podać nazwisko w ciągu najbliższych czterech dni. Wierzę temu, co mi powiedziała Inez. Bermudez gotów jest to zrobić. Jest pijany sukcesem. Chodzi w chmurach. Nawet pieprzy moją kobietę. Wszechwładny pan. Wszyscy leżą u jego stóp. Znam to dobrze, znam to uczucie. Zarazem podziwiam i nienawidzę go. Jego pewność siebie i zarozumiałość zabiją go. Do Inez mówię:
– Nawet torturowany Peabody nie piśnie słowa.
– Fombona twierdzi, że wszystko powie.
– Fombona to głupiec. Bermudez także.
– Ale osiąga założony cel.
Inez ma na sobie bawełnianą bluzkę z cienkiej materii. Jedna sutka wypchnęła materiał. Inez dostrzega moje spojrzenie. Podnosi prawą dłoń i palcem zatacza kółko po środku drugiej piersi. Natychmiast pojawia się druga sutka. Inez mówi dalej: – Wystarczy, że na mnie spojrzy, a mój malutki penis już staje. Tobie nigdy nie udało się tego osiągnąć spojrzeniem. I wspaniały jest z niego kochanek... lepszy od ciebie.
Jestem w klatce, ale klatka jest pusta. Usiłuję odzyskać kontrolę.
– To po co wróciłaś? – pytam.
Inez opuszcza stopy na ziemię, staje nade mną.
– Jesteś skończony, Jorge Calderonie! Jesteś nieudacznikiem. Ja lubię silnych mężczyzn. Chcę porzucić słabość dla siły. Coś się z tobą dzieje złego, Jorge. Coś złego się stało w ciągu ostatnich dni. Nie mam pojęcia, co. Może to chodzi o tego Amerykanina. Roberto mówi, że Amerykanin jest silniejszy od ciebie. Mocniejszy. Przyszłam tylko w celu zabrania moich rzeczy. Czeka na mnie samochód. Stałeś się... nudny, Jorge.
Pluje mi w twarz.
Już nie panuję nad sobą. Minęły sekundy. Ledwo do mnie dochodzą jej krzyki. Nie słyszę otwieranych drzwi. Czuję jedynie moje palce na jej gardle. Nie słyszę głosów tamtych, nie czuję uchwytu ich dłoni, gdy mnie odciągają. Widzę jedynie jej rozbłysłe triumfem oczy w zaczerwienionej twarzy. Uwalniam się od trzymającej mnie ręki i walę w twarz nasadą dłoni. Słyszę trzask łamanej kości. Oszałamia mnie cios w głowę i Inez się uwalnia. Leżę na dywanie policzkiem do ziemi. Inez głośno się śmieje. Moi ochroniarze pomagają mi wstać. Przepraszają, mamroczą, tłumaczą, że nie mogli dopuścić do tego, żebym ją zabił. Inez siedzi na ziemi, plecami do łóżka. Przestała być piękna. Ma złamany nos, z którego skapuje krew. Na brodę, na bluzkę. Inez nawet nie usiłuje jej zatamować. Łka, ale jest to łkanie triumfalne. Mam wielki guz na głowie. Potykam się idąc w stronę stołu, z którego zabieram teczki z dokumentami. Mija wieczność, nim udaje mi się wpakować je do torby. Ochroniarz usiłuje mi pomóc. Walę go na odlew. Obaj ochroniarze ustępują mi z drogi, gdy idę ostrożnie do drzwi. Nie odwracam głowy, ale kiedy wychodzę, pękają mi bębenki od jej szatańskiego chichotu.
W furgonetce po raz drugi spotykam Metysa. Rzuca okiem na moją twarz i odwraca głowę. Jeszcze trzęsą mi się ręce. I prawdę powiedziawszy, mam roztrzęsiony mózg. Czuję straszliwy ciężar wstydu. Taki jestem słaby, że nie potrafię kontrolować własnych odruchów. Peabody spojrzy tylko na mnie i odgadnie prawdę. Będzie wiedział, że ta kobieta mnie pokonała. Przestanie mieć dla mnie podziw. Po tym, co zobaczy... Jak mu wmówię nawet malutkie kłamstwo, skoro wyczerpała się moja energia?
Kiedy wjeżdżamy na teren ambasady, jestem już spokojniejszy, ale nie na tyle spokojny, by móc stanąć z nim twarzą w twarz. Idę więc prosto do rezydencji, do jego apartamentu. Najpierw biorę prysznic, zastanawiając się nad ironią losu. Kiedy oblał mnie odchodami, zapanowałem nad sobą. Kiedy ona oblała mnie słowami, nerwy puściły.
Po prysznicu przechodzę do salonu. Przy ścianie stoi szafka barowa. Wyszukuję butelkę Royal Salute. Bardzo typowe dla Peabody’ego. Pije mało, ale kiedy pije – to najlepsze trunki. Smakuję whisky i przez chwilę zamierzam się upić. Nie...! Dość ze słabością! Muszę odzyskać siły i napęd. Do odzyskania tego, co straciłem, potrzebny jest mi Peabody. Musi mi podać nazwisko! Bermudez czyha w kącie. Ta wiedźma też tylko czyha. Fidel. Nie, Fidel nie czyha, ale czeka. Czeka na rezultaty. Jeśli ja zawiodę, a Bermudez dostarczy nazwisko, to będę skończony w oczach Fidela i w moich własnych.
Dopijam szklankę i podejmuję postanowienie, że nie zawiodę Fidela i że mi się uda. Nigdy już nie utracę panowania nad sobą. Biorę torbę i idę szybko w kierunku wartowni przy bramie. Odprawiam zaspanego strażnika, wyjmuję akta i otwieram drzwi celi. Jestem pochylony nad dokumentami, kiedy Peabody wychodzi z celi i staje przed biurkiem. Przechylił głowę i bacznie mi się przygląda. Widzę niepokój w jego oczach. Niepokój o mnie! I nagle uświadamiam sobie, co czuję do tego człowieka. To jest coś więcej niż afekt czy słabość do niego. To jest nawet coś więcej, niż uczucie, jakie żywiłem dla mojego dziadka. Ten mężczyzna, ten kapitalistyczny świętoszek jest mi bliższy, niż ktokolwiek, kogo w życiu znałem. Z wyjątkiem matki. Ale to nie jest miłość. Na to uczucie trudno jest znaleźć właściwe określenie, i nawet nie chcę go szukać.
– Co ci się przydarzyło, Jorge? – pyta.
Użył mojego imienia! Powiedział “Jorge”! Pierwszy raz użył mojego imienia i zabrzmiało to tak naturalnie. Zupełnie niewiarygodne. Ponownie jestem bliski utracenia nad sobą kontroli. Z trudem przełykam. Muszę się opanować.
– Próbowałem ją zabić.
Siada nie odrywając ode mnie oczu.
– A co takiego zrobiła?
– Nic nieoczekiwanego. Rzuciła mnie dla Bermudeza. Jej zachowanie w pełni pasuje do jej charakteru. Była wstrętna. Dałem się ponieść. Ona zresztą tego chciała. Przeszkodzono mi, kiedy chciałem ją zabić. Bardzo ją to rozbawiło.
Po chwili zastanowienia Peabody pyta: – Rozbawiło ją to i dawało satysfakcję, podobnie jak ty odczuwałeś satysfakcję ryzykując życiem, gdy Fombona chciał cię zabić pierwszego dnia?
Ten człowiek potrafi logicznie myśleć. Jest bardzo wnikliwy. Dziwne, że człowiek taki jak on, tak dobrze rozumie ludzi takich, jak ja czy Inez. Moje wielkie uznanie!
– Coś w tym rodzaju – odpowiadam.
– A kiedy spotykają się i ścierają dwie tego rodzaju osoby, to jedna musi wygrać, a druga przegrać.
– To jasne.
– Zakochałeś się, więc... musiałeś przegrać.
I w ten sposób zaledwie paroma słowami dokładnie określił sytuację. Teraz już tylko wykończa obraz w szczegółach: – To twoja pierwsza przegrana i dlatego jej efekt jest po prostu zabójczy. Nigdy nie dopuszczałeś myśli, że możesz kiedykolwiek przegrać. Uważałeś się za wyjątkowego wśród innych śmiertelników.
Czuję się jak motyl nadziewany na szpilkę. Szamoczę się. Ten człowiek całkowicie mnie przejrzał, pojął, zrozumiał.
Zaczyna mówić łagodnym głosem, a ja czuję się jak pouczany dzieciak: – Jorge, dziękuj Bogu! Gdybyś dalej szedł tą samą drogą, miał o sobie tę samą opinię, to byś skamieniał, twój charakter usechłby, podobnie jak mój. Jeśli się okaże, że ta wiedźma, jak ją nazywasz, pozbawiła cię części twojej arogancji lub choćby tylko uświadomiła jej ogrom, to już wyrządziła ci nieprawdopodobną przysługę. Być może pozwoliła ci stać się normalną istotą ludzką.
Wszystko zmierza w fatalnym kierunku. Wiem przecież, czego szukam i co muszę zrobić, a ja tutaj siedzę i wysłuchuję go... a co najważniejsze wierzę temu, co mi mówi. Chcę nawet tak siedzieć i słuchać, i godzinami dyskutować. Może znajdę ścieżki, o których istnieniu nawet nie wiedziałem. Może nauczę się kochać nie tylko zwierzęta. Może się dowiem, że nie zawsze jest najlepsze być najlepszym. Ale nie mogę robić tego teraz. Muszę ocalić mojego spowiednika, a ocalając zranić go jego własną tragedią. Z wielkim wysiłkiem oziębiam głos i mówię: – Peabody, moja sytuacja nie jest tu istotna. Obaj niepotrzebnie poddajemy się emocjom. Dość mazgajstwa. Okoliczności zupełnie się zmieniły. Jest rzeczą niesłychanie istotną, zarówno dla pana jak i dla mnie, aby mi pan podał potrzebne mi nazwisko.
Bardzo spokojnie i zdecydowanie odpowiada mi: – Bez względu na to, co się stanie i co mnie czeka, nigdy tego nie zrobię.
Mam kłopot ze spojrzeniem mu w oczy. Kładę przed sobą teczkę, otwieram. Moja ostateczna broń, mój instrument działania leży dokładnie między nami.
– Peabody, pan zna to nazwisko, i inne nazwiska. Doradzał pan w tej sprawie CIA. Był pan ich ekspertem, ponieważ przez te wszystkie lata hodował pan w sobie nienawiść do mojego kraju... do mojego przywódcy. Nienawiść rosła na pożywce wspomnień tragicznego incydentu. Incydentu, którego nie było...
Patrzę na niego. Wydaje się zaskoczony.
– Nigdy go nie było?
– Nie. Amparo Flores nie umarła w kubańskim więzieniu. Amparo Fores umarła przed dwoma laty w najlepszym kubańskim szpitalu... i jak na ironię z powodu wylewu krwi do mózgu.
W pokoju panuje olbrzymie napięcie. Wszystkie łącza między nami są zerwane. Cokolwiek mógł przedtem wobec mnie czuć, znika z jego głosu.
– Jest rzeczą niegodną tak kłamać.
Dopiero teraz muszę skłamać. Ale to jest malutkie kłamstwo. Od razu mi nie uwierzy. Wszystkie jego wspomnienia będą sygnalizowały “kłamstwo”, ale ja mam poważne argumenty – dowody, które go przekonają. Z głębokim smutkiem mówię mu: – W miesiąc po wstąpieniu na hawański uniwersytet Amparo Flores została agentką Fidela Castro. Głęboko wierzyła w rewolucję.– Stukam palcem w teczkę. – Jej pierwszym zadaniem było uwiedzenie pułkownika batistowskiej Gwardii Narodowej w celu zdobycia informacji o dyspozycjach w sprawie obrony miasta. Wywiązała się z tego błyskotliwie. Jej drugim zadaniem było uwiedzenie doradcy politycznego ambasady Stanów Zjednoczonych... w celu zapewnienia jego przychylności naszej sprawie...
Jak półprzytomny porusza głową, potrząsa nią, spogląda na mnie zaskoczonym wzrokiem. Jest zdumiony, że opowiadam mu jakieś tam kłamstwa. Że w ogóle kłamię. Przecież byliśmy już tak blisko? Musi zadawać sobie w tej chwili pytanie, dlaczego uciekam się do taniego, niegodnego oszustwa. Zmuszam się do mówienia dalej:
– I to zadanie wykonała bezbłędnie. – Znowu stukam palcem w teczkę. – Stał się pan niemalże naszym orędownikiem. I zakochał się pan w niej. Wiele jej pan powiedział na temat amerykańskiej strategii politycznej. I krytykował pan ją. Aby móc kontynuować informowanie Fidela, zgodziła się na zaręczyny. Kiedy niespodziewanie Hawana padła, Flores odetchnęła z wielką ulgą sądząc,że jej zadanie skończyło się. Jednakże w owym czasie Castro nie chciał, by Amerykanie obrócili się przeciwko niemu. Nie chciał też sobie pana zrażać, Peabody. Skłonił Flores do kontynuowania znajomości i dalszego informowania o amerykańskich zamiarach. Namawiał ją nawet, żeby za pana wyszła. Wówczas mogłaby w nieskończoność nas informować i wpływać na pańskie poglądy. Usiłowała to robić przez miesiąc. Stało się to jednak zbyt trudne dla niej. Poznała Raula Gomeza, który od samego początku towarzyszył Fidelowi. Zakochali się w sobie. Na pewno poznaje pan nazwisko. Gomez jest teraz wiceministrem rolnictwa. Wszystko zostało zaaranżowane. Także jej aresztowanie za działalność wywrotową. Zgodnie z planem obwieszczono jej śmierć. W rzeczywistości otrzymała nową tożsamość, nowe papiery. W tajemnicy poślubiła Gomeza. Mniej więcej w tym samym czasie zaczął pan okazywać niepokojące objawy depresji i trzeba było pana odwołać do Waszyngtonu.
Tak jak bym patrzył na wyrzeźbiony posąg, wpasowany w krzesło. Czekam na jakąś reakcję. Potrzebuję jego reakcji. Po to, abym mógł uczynić kolejny skok ku jego świadomości. Zaczyna mówić głosem nadal wyrażającym ponad wszystko zdziwienie:
– Panu nie wolno mi takich rzeczy mówić. Mógłby ktoś inny, ale nie pan. Panu nie wolno. Proszę przestać.
Cząstka mnie pławi się w zachwycie nad własną moją zręcznością. Reszta mojej świadomości cierpi. Kolejna seria stukań w teczkę. Teraz będzie mi już łatwiej. Jestem gotów do powiedzenia prawdy.
– Pracowała jako nauczycielka. W 1963 roku urodziła syna. Dała mu imię Luis. Został doktorem. Znam go. W 1966 roku urodziła córkę. Pilar. Pilar także jest nauczycielką... Znam ją.
Peabody otwiera i zamyka usta jak ryba wyjęta z wody. Oddycha z trudem, potrząsa głową.
– Przestań wreszcie kłamać, Jorge! Te kłamstwa nic nie zmienią. Dlaczego obrażasz i niszczysz wspomnienia? Ona na to nie zasługuje. I ja nie zasługuję.
Nadeszła wreszcie ostateczna chwila, której towarzyszą odziane na czarno widma.
Otwieram teczkę i wyjmuję fotografie. Duże powiększenia. Przesuwam w jego kierunku pierwsze. Amparo Flores jako dwudziestosiedmioletnia kobieta siedzi w fotelu i uśmiecha się do kamery. Na kolanach trzyma dziecko. Obok fotela stoi chłopczyk w wieku trzech lat, trzyma matkę za rękę.
Obserwuję go, gdy przygląda się zdjęciu. Czekam, wybieram odpowiednią chwilę i na pierwszym zdjęciu kładę drugie: Amparo Flores w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Uśmiecha się do wysokiego nastolatka– syna, który trzyma niewielki puchar zdobyty w szkolnych zawodach lekkoatletycznych.
Peabody zastygł w aurze wielkiego bólu. Bardzo powoli, z wewnętrznym ociąganiem kładę przed nim następną i ostatnią fotografię: Amparo Flores ma lat czterdzieści. Siedzi przy stole w restauracji, ma na sobie białą suknię, włosy upięła wysoko. Nadal jest zaskakująco piękna. Po lewej stronie siedzi jej mąż, Raul Gomez. Natomiast po prawej ręce Amparo siedzi Fidel Castro i patrzy z uznaniem na twarz sąsiadki.
Peabody w dalszym ciągu tkwi bez ruchu, nie wydaje żadnego dźwięku. Teraz wiem, że właściwa chwila nadeszła. Przez głowę przebiega mi irracjonalna myśl, że jeśli Peabody to przeżyje i wytrwa w milczeniu, to wyda na siebie wyrok śmierci. Zginie. Aby żyć, musi zacząć mówić. Z tego też powodu, nie myśląc o własnej korzyści, koncentruję cały swój talent, aby skłonić go do mówienia. Muszę go wyrzucić poza skraj milczenia, ale tak, aby spadł mi w ramiona. Powiadam współczującym głosem, jak bym mówił do ofiary wypadku: – Wie pan dobrze, że są to autentyczne fotografie.Żadna technika, żadna sztuczka nie potrafiłaby zafałszować jej twarzy i jej wyrazu... Nie zabiliśmy jej, Jason!... Cała twoja doktryna opiera się na kłamstwie...
Ani nawet drgnienia oka. Wzrok ma wtopiony w fotografię. W jedyną kobietę, którą kochał. Jedyną osobę, którą opłakiwał. Patrzy też na jej męża i na Fidela Castro.
Chwila niesłychanie delikatna. Nie ośmielam się powiedzieć teraz ani słowa więcej. Ogarniają mnie wątpliwości, gdy słyszę pierwszy pojedynczy odgłos. Szloch. Jeden krótki szloch, następny. Porusza głową, ramiona mu drgają, mokre krople padają na błyszczącą gładź fotografii, na jej twarz. Głowa mu opada. Przelatuje przeze mnie burza uczuć, gdy widzę, jak całym ciałem pada na biurko, a coraz głośniejszełkanie jest modlitwą o odpowiedź, dlaczego. Zwyciężyłem. Uwierzył we wszystko. Człowiek, który od wieków nie płakał, który przez wiele dziesiątków lat trzymał uczucia hermetycznie opakowane, teraz się załamał, rozkleił. Nie rozpiera mnie duma, nawet jej ślad, czuję jedynie wielką ulgę. Chciałbym móc wyciągnąć dłoń i pomóc mu. Pocieszyć, przejąć dotykiem część jego bólu i odprowadzić go gdzieś daleko. Nie mogę tego zrobić. Muszę dokończyć sprawę. Łkanie ustało. Peabody leży dalej na stole z policzkiem na mokrej fotografii. Rękami objął głowę, jakby chciał zapobiec jej rozsadzeniu lub izolować się od świata.
– Zbudowałeś swoje życie na kłamstwie, Jasonie. Twoja logika została zniekształcona przez nienawiść. Teraz jest już po wszystkim. Wiesz to dobrze. Jestem naprawdę wstrząśnięty tym, przez co musiałeś przejść. Nie mówię o tych dniach tutaj, ale o wszystkich latach. Zmuszałeś się do życia w wyimaginowanej rzeczywistości. Ale to się skończyło.
Jednakże sięgam i łapię go za łokieć. – Posłuchaj mnie, Jasonie. Przeżyjesz ból i znów będziesz mógł być sobą. Tym, kim byłeś przed trzydziestu laty. Tym, kim usiłowałeś być podczas ostatniej rozmowy z Vargasem. Będziesz mógł odnaleźć ideały i uczucia, które uparcie w sobie gasiłeś... Daj mi jedno nazwisko, Jason! Pozbądź się ciężaru!
Peabody podnosi głowę. Patrzę na obrośnięty zarostem szkielet. Tak wyglądał Cubelas, kiedy się ostatecznie załamał i zaczął mówić.
Odpowiedzi przychodzi do mnie szeptem, ale głosem równym:
– Bez względu na to, kim się stanę po tym wielkim kłamstwie, bez względu na to, co zrobiłem, co mi uczyniono, nigdy ci nie podam tego nazwiska, Jorge! A znam je wszystkie. Ale ich nie zdradzę. Nie zdradzę mojego kraju. Bez względu na to, co to kłamstwo ze mnie zrobiło. Bez względu na to, jaką drogą poszedłem. Wierzę w to, że mój kraj, bez względu na wszystkie popełnione błędy i zadane innym krzywdy, jest siłą występującą na świecie w imieniu dobra... Tego kraju nie zdradzę.
Te słowa wypowiedziane ze spokojnym przekonaniem, a przede wszystkim fakt, że wyszły z ust człowieka załamanego, wywołują we mnie szok. Całkowicie tracę nad sobą kontrolę i zaczynam wykrzykiwać w wymizerowaną twarz:
– Jesteś głupi! Jesteś skończonym durniem, Peabody! Głupi, durny Amerykanin!
Rozsadzająca mnie wściekłość paraliżuje nawet mój wzrok i słuch. Jakby z wielkiej odległości słyszę cicho wypowiedziane słowa:
– Chętnie będę durniem, by nie zdradzić mojego kraju.
20
Peabody
San Carlo – noc szesnasta
Straciłem poczucie czasu. Nie wiem, czy to było przed dziesięcioma minutami, czy przed godziną, kiedy Jorge wstał i wyszedł. Na biurku zostawił teczki z dokumentami. Nie mam najmniejszej ochoty do nich zaglądać. Siedzę w moim krześle i patrzę na ścianę. Siedzę dość długo. Wreszcie przychodzi strażnik, zabiera akta i zamyka zewnętrzne drzwi. A nawet mi nie przyszło do głowy wyjść na teren ambasady. Nic mi już nie pozostało. Nawet wspomnienia przepadły.
Ale pamięć pozostała. Znam nazwiska i muszę ich strzec. One są moim jedynym łącznikiem z rzeczywistością. Ze zdrowym rozsądkiem. Co to jest rozsądek? Jestem świadomy, że tkwię gdzieś na jego skraju. Może nawet już spadam do jakiejś otchłani. Jakąż ja jestem żałosną nicością! I ta żałosna nicość przez tyle lat szwendała się nie wiadomo po co po ziemi. Przez połowę życia byłem idealistycznym durniem, przez drugą połowę purytańskim fircykiem. I tylko dlatego, że któregoś wieczoru w barze kobieta spojrzała na mnie oczami łani.
Wzbierają we mnie wstyd i frustracja, gdy wspominam moje opowiadanko o zakochaniu się, moje kazanie na temat zazdrości. Jednakże on się chyba ze mnie nie śmiał, nawet w głębi duszy. Jakże by mógł? O wszystkim przecież wtedy wiedział... Plącze mi się w głowie.
Słyszę obracanie klucza w zamku. Wchodzi pewnym siebie krokiem, ale w istocie wcale nie jest pewny siebie. Raczej zrezygnowany. Przez minione dni przekuwał moją świadomość. I przekuł. Ale co ma z tego?
Siada i jakby podsumowując własne myśli powiada:
– Trzeba stawić czoła rzeczywistości, Jason! Najwyższy czas. Znalazłeś się w trudnej sytuacji. Zaraz ci to wyjaśnię. Rozpatrzysz problem i podejmiesz decyzję. Nie ma już czasu na fechtunek słowny. Chcę z tobą porozmawiać poważnie. Musisz mi uwierzyć.
Mam pustkę w głowie. Nagle mój wstrętny siennik wydaje się miłą alternatywą. Wyczuwam jednak niezwykłą intensywność w jego słowach. Usiłuję się skoncentrować.
– Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
– Ponieważ od tego zależy twoje życie. Więc słuchaj. Muszę akceptować fakt, że bez względu na to, co bym jeszcze zrobił czy powiedział, nie zdradzisz mi nazwiska. Nie usiłuję teraz cię ani oszukać, ani podejść. Nie jest to ciąg dalszy przesłuchania. To, co robię, robię wyłącznie dla ciebie.
– To po co to robisz?
On jest nie mniej odrętwiały niż ja. Widać to w jego oczach. Odpowiada: – Ponieważ nie chcę, żebyś umarł.
– Dlaczego?
Odwraca głowę i patrzy na ścianę, wreszcie podejmuje decyzję: – Ponieważ nie mogę znieść myśli o twojej śmierci... nie pytaj dalej, proszę.
Nie pytam. Wiem dlaczego. On czuje to samo, co ja. Usiłuję zachować resztki rozsądku. Kurczowo się ich trzymam.
– Dlaczego miałbym umrzeć?
Wyjaśnia mi bardzo dokładnie.
– Powiedziałem Inez, że wyznaczyłem sobie dwadzieścia dni, żeby cię złamać. Inez powtórzyła to Bermudezowi.
– Inez?
– Ta wiedźma. Bermudez cierpi na manię wielkości. Władza go skaziła. Postanowił, że jeśli po dwudziestu dniach nie wydobędę z ciebie nazwiska, to przyśle do ciebie Fombonę, żeby je wydobył... torturami.
Brzmi to nieprawdopodobnie, ale Jorge mówi bardzo poważnie. Nim zdążę coś odpowiedzieć, ciągnie dalej: – Wysłuchaj wszystkiego. Sytuacja szybko się zmienia. Bermudez jest sobą zachwycony, I nie myśl,że przemawia przeze mnie zazdrość. Chce mieć prezent dla Fidela. To nazwisko. Jednocześnie chce mnie zniszczyć. Nie mam możliwości przeprowadzenia bezpiecznej rozmowy z Fidelem. Mam tylko ustalony kod w celu przekazania nazwiska czy nazwisk.
Teraz powinienem zacząć coś podejrzewać. Ale nie podejrzewam.
– Co by Castro postanowił, gdybyś mu o tym powiedział?
– Moim zdaniem zaakceptowałby pomysł Bermudeza. Od ponad dwudziestu lat wasi ludzie raz po raz organizują na niego zamachy. Wiemy, że Kennedy dał na to przyzwolenie. Podobnie Johnson i Nixon. I jestem pewien, że ich następcy także. Wiesz to zresztą lepiej ode mnie. Fidel doskonale wie, co oznacza operacja KOBRA. Fidel chce mieć każdą informację na ten temat i mało go obchodzi, jakimi metodami ją zdobędzie.
Zaczyna to do mnie docierać, ale coś mi tu nie pasuje. Koncentruję myśli i zadaję pytanie: – Czy naprawdę wierzysz w to, że Bermudez pozwoliłby na torturowanie mnie, ambasadora, wiedząc dobrze o konsekwencjach jakie nastąpią, gdy mój rząd się o tym dowie, a dowie się na pewno.
Posępnie uzupełnia obraz sytuacji i ujawnia zamiary Bermudeza.
– Powiedziałem już, że Bermudez cierpi na manię wielkości. Wydaje mu się, że jest genialnym strategiem. W przeciwnym wypadku nie znajdowałbyś się w ogóle w obecnej sytuacji. Powiedziałem Fidelowi,że Bermudez to szaleniec. Bermudez pozwoli Fombonie na tortury, które nie pozostawiają śladu. Fombona wie, jak to zrobić. Następnie dadzą ci zastrzyk. Będzie wyglądało, że dostałeś ataku serca. To jest zupełnie realne. Znam ten środek. On istnieje, oni go mają. A potem “studenci rewolucji” obwieszczą ze smutkiem, że zmarłeś i przekażą twoje ciało “władzom”, które z kolei zaczną się bić w piersi i z honorami przekażą trumnę Amerykanom.
Przechodzi mnie zimny dreszcz, kiedy uświadamiam sobie, że Jorge mówi prawdę. W dalszym ciągu jednak uważam cały ten scenariusz za absurdalny i niedorzeczny. Rozumuję teraz normalniej. Rozsądek wziął górę.
– Mój rząd się dowie, Jorge. Czy Bermudez nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji?
Jorge wzdycha. – Przecież mówiłem, że cierpi na manię wielkości. Żyje w nierealnym świecie. Jako marksista nie powinien wierzyć w Boga, a wierzy. Uwielbia swego stwórcę... samego siebie!
Rozmyślam nad tymi torturami. Jak na nie zareaguję? Staram sobie wyobrazić ból. Kiedyś w czasie wędrówek po stanie Maine potknąłem się na kamieniu i stoczyłem się zboczem łamiąc nogę. Byłem zupełnie sam i czołgając się, czasami skacząc na jednej nodze musiałem dobrnąć do drogi odległej o ponad półtora kilometra. Zalewa mnie wspomnienie tamtego bólu – okropnego cierpienia. Czy tortury są gorsze? Najgorsze to fakt, że ból jest świadomie zadawany przez drugą istotę ludzką. I to przez istotę, której zadawanie bólu sprawia przyjemność.
Jorge przygląda mi się. Studiuje wyraz mojej twarzy. Wbija we mnie wzrok, dociera do moich myśli, grzebie w nich.
– Nie zastawiam na ciebie żadnej pułapki, Jasonie. Musisz mi uwierzyć. Musisz mi dać to nazwisko. Wykorzystam mój kod, prześlę je Castro i będziesz bezpieczny. Nie mogę osłaniać cię, jeśli mi nie powiesz, kto.
Wyobrażam sobie wyraz twarzy Fombony, kiedy słucha moich ryków. Przez ułamek sekundy jedno nazwisko, a potem następne przemykają z mojej głowy... już... już do moich ust. W ostatnim mgnieniu oka świadomość reaguje. Potrząsam przecząco głową. – Nie mogę, Jorge. – Sam jestem zdumiony pełnym zdecydowania brzmieniem mego głosu. Jorge nie jest wcale zdumiony. W zamyśleniu kiwa głową. Zapada długie milczenie, podczas którego rozmyślam nad czekającą mnie krótką przyszłością i nad tym, czy potrafię stawić jej czoła.
Nagle Jorge odzywa się stanowczym głosem:
– Nie będą cię torturowali.
Odczuwam wielką ulgę, ale towarzyszy jej gniew. A więc to był jednak podstęp i niemalże dałem się nabrać! Wybucham: – Ohydne postępowanie. Nie mam na to słów!
Uśmiech Jorge’ego jest bledziutki. – Nie będą cię torturowali, ponieważ wrócę rano do miasta i przekażę Fidelowi dwa zakodowane nazwiska. Tych, których najbardziej podejrzewam: Pińedy i Samarriby.– Kiedy ich wymienia, czujnie mi się przygląda. Chociaż udaje mi się zachować dotychczasowy wyraz twarzy, podziwiam jego dociekliwość. Jedno z nazwisk jest właściwe. Wzruszam ramionami, jak bym chciał dać do zrozumienia, że to nie oni. Jorge wyraźnie zrezygnowany kontynuuje: – Wraz z nazwiskami dodam słowa: “Wstrzymać się do mojego powrotu”. Fidel poczeka. Nikomu innemu oprócz mnie nie pozwoli ich przesłuchiwać. Pojadę drogą lądową do Managui, a stamtąd samolotem powrócę do Hawany. Kto wie, może dobrze odgadłem nazwiska. Tym lepiej. Jeśli nie, to będę przedłużał przesłuchanie. Kiedy ciebie uwolnią, a sądzę, że to nastąpi wkrótce, to ich zwolnię i powiem Fidelowi całą prawdę, i niech diabli biorą konsekwencje.
Z moich myśli ulatnia się obraz Fombony. Prawie mnie paraliżuje głęboka wdzięczność. Zdobywam się napytanie: – A jakie to mogą być konsekwencje?
Jego uśmiech rozjaśnia pokój. – Pojęcia nie mam, Jasonie. Znam Fidela, ale nie wiem, co w tym wypadku zrobi. W każdym razie w najbliższych dniach będę miał o czym rozmyślać. Muszę zamienić się w błyskotliwego adwokata i przygotować odpowiednią obronę.
Ogarnia mnie uczucie bezradności. On niszczy swoje życie, by ocalić moje. I mówi mi o tym z uśmiechem na ustach. Gorączkowo czegoś szukam w myślach.
– Słuchaj, Jorge. Jeśli rzeczywiście masz rację, i ja wkrótce stąd wyjdę, to chyba będę mógł ci pomóc. Do chwili obecnej nie udało się nam ani obalić, ani zabić Castro. Mogę ci jedno zdradzić: już nie mamy zamiaru go zabijać. Strategia została zmieniona. Niemniej CIA w dalszym ciągu ma dobrych agentów w Hawanie. Jest możliwość, żeby cię mogli przerzucić. Mógłbyś rozpocząć nowe życie w Stanach.
Znowu się uśmiecha. – Dziękuję, ale nie. Moje niepowodzenie nie wpłynęło na zmianę moich przekonań. Będę kontynuował dotychczasowe życie... Będę szedł tą samą drogą... bez względu na to, gdzie mnie zaprowadzi. Zapomnij o tym. Wiele rzeczy wkrótce się zmieni. Czuję to. Tak jak to mówią w dawnych westernach: “Cholernie cicho w tych górach!”. Wkrótce będziemy świadkami wielu wydarzeń. Ty będziesz ciągnął swoje życie, ja swoje...
21
Jorge
San Carlo – noc szesnasta
Wygląda na rozczarowanego. Ani przez chwilę nie zastanawiałem się nad jego propozycją. Bez względu na to, co się stało lub jeszcze stanie, ja, Jorge Calderon, nie będę uciekał od odpowiedzialności.
Słyszę pukanie do drzwi i wołam: – Wejść!
Poznaję młodego Metysa i wiem, co przynosi. Zamówiłem to przed pół godziną w kuchni rezydencji.
Chłopak jest niespokojny. Podchodzi i stawia tacę na biurku między mną a Peabodym. Odchodzi. Przypatruję się Peabody’emu. Wlepia wzrok w tacę i to, co na niej się znajduje. Wygląda jakby nie dowierzał własnym oczom. Mózg nie akceptuje tego, co widzą oczy. Zupełnie, jakby oglądał fata morganę. A potem, dosłownie, drgają mu nozdrza. Żadna fata morgana nie miałaby podobnego zapachu.
Na tacy stoi półmisek z ambasadzkiej zastawy. Po środku kusi soczysty stek, półsurowy. Po obu stronach towarzyszą mu dwie góry frytek i podsmażone pierścionki cebulki. Obok półmiska stoi kieliszek do wina i butelka wieloletniego Roberta Mondavi. Jest też korkociąg ze srebrną rączką.
Peabody oblizuje wargi. Nie może oderwać wzroku od steku.
Mówię mu: – Kiedy skończysz, przejdziemy do rezydencji. W łazience jest gorąca woda. Są prawie nietknięte twoje mydła i szampony.
Z widocznym wysiłkiem podnosi głowę, patrzy na mnie i akceptuje skinieniem głowy. Następnie sięga po butelkę i korkociąg.
Z kolei ja wpatruję się w stek. Zdaję sobie sprawę, że symbolizuje on moją porażkę. Lśni we własnym sosie – padlina symbolizująca moją nieudolność. Czuję, że wzbiera we mnie gniew na siebie samego. Peabody zdejmuje ołowianą osłonę korka. Trzyma butelkę nieruchomo, aby nie zmącić wina.
Patrzę zafascynowany. Peabody wyciąga korek, wącha go, akceptuje zapach i odkłada korek na tacę, podnosi butelkę, do połowy napełnia kieliszek, bierze go w dwa palce, zatacza nim parę kręgów, wino wiruje. Peabody wącha wino, wdycha aromat, rozkoszuje się bukietem. Głowę bym dał, że wchłania go w calutkie ciało, od głowy do stóp. Mój gniew rośnie, przenosi się jakby w głębi trzewi wyżej, coraz wyżej, zaczyna rozsadzać klatkę piersiową. Wreszcie wściekłość dochodzi do głowy. Peabody próbuje wina, skinięciem głowy wyraża aprobatę i dopiero wtedy odzywa się skruszonym głosem:– Zapomniałem się, Jorge. Musisz się ze mną napić. Poproś o drugi kieliszek.
I wtedy wybucham. Słyszę własny głos wywrzaskujący:
– Niech cię szlag! Siedzisz sobie tutaj niby w jakimś cholernym prywatnym klubie waszyngtońskim! Zachowujesz się jak jakiś... a przez cały czas trzęsą ci się ręce, żeby wziąć do ręki nóż i widelec i zatopić zęby w steku. Zamiast tego pieprzysz się z korkiem, wąchasz, jakby to było płynne złoto i tylko wewnętrznie mruczysz jak kocisko ze śmietnika szykujące się do zjedzenia tłustego karalucha. Coś ty za człowiek! Pieprzę cię!
Przyciągam do siebie tacę, rozlewam część wina z kieliszka, który on zdążył odstawić. I przez cały czas słyszę własny głos, słyszę słowa, które wyrzucam z frustracji:
– Pieprzę cię, pieprzę! To ja przez ciebie będę cierpiał! Nie dostanę pieprzonego nazwiska, ty nie dostaniesz pieprzonego steku!
Łapię widelec i nóż, odcinam kawałek mięsa i pakuję go do ust. Właściwie robię to bardzo powoli. Mięso jest czerwone i okapuje sosem. Peabody przygląda mi się zaskoczony. Po pierwszym kęsie moja złość przygasa, podobnie jak i rozczulanie się nad sobą samy. Jak ja nisko upadłem! Żuję mechanicznie, połykam i mówię już spokojnym głosem: – Nie martw się. Pozwoliłem sobie raz jeszcze, ostatni popis mojej chandry.
Odsuwam tacę w jego stronę.
On patrzy na mnie podejrzliwie. Zachęcam go gestem dłoni. Peabody szybko łapie za nóż i widelec, odcina kawałek mięsa i wkłada do ust.
Ale zaraz! Stek wcale nie jest taki wspaniały. Czuję dziwną gorycz w ustach i dziąsła są jakby znieczulone. Przeszywa mnie ból. Niby pchnięcie nożem w brzuch. W mgnieniu oka zdaję sobie sprawę, że to trucizna. Metys! Dwukrotnie zadał mi w kuchni pytanie: “Czy to dla ambasadora? Dla Amerykanina?”.
A kiedy stawiał tacę na biurku, trzęsły mu się ręce. I parokrotnie opuszczał enklawę! Ktoś do niego dotarł. Ktoś go zwerbował. Czuję kolejny spazm bólu. Uświadamiam sobie, że Peabody gryzie kawałek mięsa. Wrzeszczę na całe gardło:
– Nie, nie! Nie jedz tego!
Odchyla się w krześle, w jego oczach widzę podejrzliwość i konsternację. Szybko żuje. Rzucam się przez biurko odtrącam tacę i wino, uderzam Peabody’ego ramieniem. Przewraca się, ja leżę na nim. Głową uderza o beton. Słyszę wyraźnie to uderzenie. Leży półprzytomny, pakuję mu palce między zęby modląc się, by jeszcze wszystkie nie połknął. Jest, jest! Ale już prawie w gardle. Udaje mi się wyciągnąć. Odrzucam paskudztwo w kąt pokoju. Przewrócona butelka potoczyła się na skraj biurka, leje się z niej wino. Chwytam ją. Peabody ma teraz szeroko otwarte oczy. Patrzy na mnie, jest w pełnym szoku. Pakuję mu szyjkę butelki do ust i świszczącym szeptem mówię:
– Mięso było zatrute. Przepłucz szybko usta. Przepłucz i wypluj, nie połykaj.
Wsysa wino, ja się odtaczam po podłodze, straszliwy ból promieniuje już na całe ciało. Podciągam kolana do brody.
W życiu nie zaznałem podobnego bólu. Z przeraźliwą jasnością zdaję sobie sprawę, że to jest preludium śmierci. Pakuję dwa palce do gardła usiłując wywołać wymioty, ale już jest za późno.
Peabody pochyla się nade mną, unosi moją głowę. Mówi z przejęciem: – Wezwę pomoc. Zabiorą cię do szpitala.
Potrząsam smutno głową. – Już po mnie, Jason. To było przeznaczone dla ciebie. Metys. Twoi postanowili cię zabić.
Czuję zbliżającą się śmierć. Maszeruje krok w krok razem ze spazmami, w tym samym rytmie. On też to dostrzega. Wilgotnieją mu oczy. Teraz muszę mu powiedzieć:
– Kłamałem, Jason. Słuchaj uważnie. Musisz poznać prawdę... Amparo cię kochała. To prawda, że nie umarła w 1959 roku. To prawda, że wyszła za Gomeza... i prawda, że umarła przed dwoma laty... ale ona kochała ciebie, Jason... Wyszłaby za ciebie... chciała tego... Fidel też tego chciał... żeby dostarczała mu informacje... była w jego rękach... mógł ją szantażować... ale nie mogła znieść tego, że już cię zdradziła... nie mogła... nie chciała cię dalej zdradzać... więc wybrała alternatywę... ale cię kochała... taka jest prawda, Jason... wierz mi, Jason... kłamałem, bo musiałem... ale teraz nie muszę... wierz mi...
Cały już ogarnięty bólem czuję drugie obejmujące mnie ramię. Tuli mnie i mówi: – Wierzę ci, Jorge.
Widzę jego twarz jak przez mgłę, ale dostrzegam rzecz najważniejszą: wiarę. On mi wierzy. Ból przypomina teraz poczucie winy po spowiedzi, prawie go nie czuję. Wiem, że poruszam nogami, ale też tego nie czuję... Czuję jedynie obejmujące mnie ramiona.
22
Peabody
San Carlo – noc szesnasta
Całym jego ciałem wstrząsają drgawki. Tulę go mocniej. Ma twarz przy mojej piersi. Coraz gwałtowniejsze drgawki. Konwulsje. Z szaloną siłą wbija we mnie palce. Konwulsje trwają. Nagle, niespodziewanie nieruchomieje.
Wiem, że nie żyje. Przychodzi mi do głowy pojęcie naturalnej sprawiedliwości. Naturalnej! Czy taką sprawiedliwość wymierza jakaś ława przysięgłych? Jakiż to sędzia wydaje orzeczenie? Czyje palce manipulują naszym życiem? Po raz drugi w ciągu ponad sześćdziesięciu lat jakby więzy połączyły mnie z inną istotą ludzką. Po raz drugi na bardzo krótko.
W drzwiach zamieszanie. Gdy podnoszę głowę, dostrzegam twarz. Twarz znika. Słyszę krzyki na zewnątrz. W ciągu minuty pojawia się Fombona. Wpada z wycelowanym pistoletem maszynowym Uzi. Za nim tłoczą się inni.
– Co tu się stało?
Postanawiam chwilowo się nie odzywać. Nawet jeślibym miał milczeć resztę życia, nie wypowiem teraz ani słowa.
Muszą go wydzierać z moich ramion. Jeden ze strażników bije mnie pięścią w głowę i chce to powtórzyć, lecz Fombona wrzeszczy na niego, żeby przestał, bo nie może być na mnie żadnych śladów obrażeń. Zabierają bezwładne ciało Jorge’ego, zostawiając mnie na betonowej posadzce. Czas mija. Słyszę pojedynczy odległy strzał. Czas ponownie mija i wreszcie Fombona wraca. Przechodzi koło mnie, otwiera drzwi celi i mówi: – Właź!
Postanawiam się nie ruszać. Następuje przerwa, a potem słyszę kroki. Czuję palce Fombony w moich włosach i zaczynam się wydzierać z powodu okropnego bólu. Fombona ciągnie mnie za włosy do celi. Zostawia mnie za drzwiami. Stoi nade mną i twarz mu promienieje.
– Pokrzyczysz ty jutro, świnio! Jutro przyniosę instrumenty i zaczniesz sobie krzyczeć. Nie będziesz mógł przestać... I zaczniesz gadać.
Zamykają się drzwi celi.
Nie będę gadał.
23
Slocum
Fort Bragg – dzień siedemnasty
Czekam pod hangarem. Moje wampiry, plus Newman, Allen i sprzęt, odleciały przed trzema godzinami, tuż przed telefonem od Komlosy’ego, który prosił, żebym zaczekał, bo chce ze mną jeszcze pogadać i przekazać dodatkowe informacje. Jestem na zimno podniecony. Zarazem opanowany i podekscytowany. Jestem w takim stanie od ośmiu godzin, od kiedy Komlosy obwieścił mi blaszanym głosem – bo przemielonym przez tę czarną skrzynkę –że nikotynową operację spieprzyli i że teraz jest moja kolej. Jestem podniecony, ale też i obrażony na Matkę Naturę i damę imieniem “Olga”. “Olga” to huragan, który o tej porze roku żadną miarą nie powinien się pętać między Wenezuelą a Haiti. Chłopaki od meteorologii właśnie przed chwilą kręcili przy mnie głowami, okropnie zdumieni, i przekazali mi pocieszającą informację, że po raz pierwszy od trzydziestu lat zdarzyło się, że huragan zawitał w ten rejon tak późno. “Olga” okazuje się okropnie kapryśna. Przez dwanaście godzin gnała sobie na północny wschód, unikając zadzierania z kimkolwiek. Zaczęliśmy spokojniej oddychać. Ale nagle się zatrzymała, zmieniła kierunek, zrobiła kółko i poleciała na północny zachód. To już gorzej, chociaż jeszcze nie katastrofa. Prąc tak dalej trafiłaby na wschodni skraj Jamajki, a potem dopadła Kuby, no i świetnie, dobrze tak bydlakom. Niestety po sześciu godzinach zwolniła i teraz zdąża na południowy wschód od “Nimitza”. Jeśli ten kurs utrzyma, to będzie poważny problem. Grant i jego koleżkowie pewnie robią w majtki z radości. Wiedzą dobrze, że nasze Ultralight nie mogą latać, kiedy dmie wiatr ponad siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. “Nimitz” sygnalizuje, że hula teraz nad nim pięćdziesiąt. Kiedy pojawi się “Olga”, będzie jeszcze gorzej.
Nagle słyszę zbliżający się helikopter. Ląduje o jakieś sto metrów ode mnie. Wychodzą z niego Komlosy i Al Simmons. Simmons przytrzymuje świeżo obszytą złotem czapkę, a Komlosy swoje włosy. Kiedy wirnik nośny śmigłowca zatrzymuje się, podchodzę, żeby się przywitać. Podaję rękę Komlosy’emu i szczerzę zęby do Simmonsa. Ma całą kupę gwiazdek na mundurze i jest nimi jeszcze trochę zażenowany. Zadaję mu pytanie: – Czy teraz mam zacząć całować ci tyłek, Al?
On też szczerzy zęby. – Posłuchaj no czarnuchu, tylko się zbliżysz do mojego tyłka, a wyślę cię na golasa na Alaskę.
Komlosy jest zdenerwowany i spięty. – Co będzie z tym cholernym huraganem? – pyta.
Usiłuję go pocieszyć: – Faceci od meteo i święty Antoni mówią, że ta suka “Olga” wkrótce ruszy na północny zachód, co nam bardzo pasuje. A jeśli zmieni zamiar i wybierze sobie“Nimitza”, to możemy mieć trzy do czterech dni z głowy.
– Cholera! – odpowiada Komlosy.
Wyjaśniam mu: – W takich warunkach, sir, nawet śmigłowce nie mogą latać. Ja wiem, że Grant puścił taśmę z nagraniem “A nie mówiłem!”, ale przecież zgodnie z jego własnym oświadczeniem nie byłby i tak gotów przez najbliższe parę tygodni. Powinien mu pan to przypomnieć, sir.
Komlosy uśmiecha się. – Nie muszę mu niczego przypominać. Już to zrobił prezydent. Jestem zdenerwowany tylko dlatego, że w ogóle się zaczyna. Że wreszcie ruszamy. Tak czy inaczej trzy czy cztery dni nie robią już w tej chwili wielkiej różnicy. Aha, Al ma dla ciebie specjalne posłanie.
Simmons jest wysokim, dobrze zbudowanym facetem zbliżającym się do sześćdziesiątki. Ma włosy koloru słomy i zawsze wygląda tak, jakby zaraz miał zamiar powiedzieć jakiś dowcip. W tej chwili jest bardzo poważny. I zaczyna mówić cholernie poważnym głosem:
– Pułkowniku, Dowódca Sił Zbrojnych polecił mi powiedzieć, że ma pełne zaufanie do pana i pańskich ludzi. Jest przekonany, że w wyniku operacji, którą pan wkrótce przeprowadzi, nasi obywatele powrócą bezpiecznie do domów i honor naszego kraju będzie uratowany. Liczy na to, że będzie mógł wkrótce powitać pana i jego ludzi w Białym Domu.
Usiłuję wymyślić coś równie uroczystego i poważnego, żeby właściwie odpowiedzieć, kiedy podjeżdża dżip. Simmons powiada: – Jadę zabrać moje rzeczy, wracam za dziesięć minut.– Wsiada do dżipa i odjeżdża.
Pytam Komlosy’ego: – A co się stało z operacją nikotynową?
Krzywy uśmiech. – Otruli nie tego, co potrzeba. Nasi agenci poinformowali, że to Kubańczyka dostarczyli do kostnicy... Sztywnego jak deska.
– A co się stało z tym agentem na terenie ambasady?
Uśmiech z twarzy Komlosy’ego zniknął. – No cóż, trzeba założyć, że nie żyje. To był młody Metys pracujący w kuchni.
Jestem zaskoczony. – Po cholerę podejmował podobne ryzyko? Wiedział chyba dobrze, że przede wszystkim na niego padnie podejrzenie.
– Wiedział. Jedno z dwunastu dzieci w rodzinie. Bardzo biednej. Obiecaliśmy mu, że całą rodzinę zabierzemy z miasta, gdzieś do jakiejś kryjówki, a potem... rozpoczną nowe życie w Stanach... poświęcił się dla nich.
Ta wiadomość nie jest zbyt przyjemna. Komlosy odczytuje moje myśli i powiada: – Zastanawiasz się nad tymi kamizelkami? Czy są w nich ładunki wybuchowe? Jeśli ten szczeniak był gotów oddać życie, żeby rodzinie było lepiej, to może Bermudez też znalazł dwudziestu siedmiu wariatów gotowych zginąć za rewolucję.
Odpowiadam z naciskiem, bardzo stanowczo, głównie po to, żeby siebie samego przekonać: – Wykluczone, Mike! Kamizelki są atrapami. Poza tym... są czy nie są, to nie zmienią planu. Lecimy tam zakładając, że kamizelki są wypchane materiałem wybuchowym. I dlatego najpierw neutralizujemy domniemanych fanatyków.
Przytakuje zamyślony i szepce: – Jerry, jeśli ci się uda, to możesz prosić o gwiazdkę z nieba. Wiesz to chyba?
Dzielę się z nim paroma myślami, które mi się pętały po głowie w ostatnich dniach:
– Uda się, uda. Może jestem zarozumiały mówiąc to, ale aż mnie roznosi. To jest pierwsza operacja, którą od początku do końca obmyśliłem sam i którą będę również sam realizował. Ale jak to się skończy, to powiem “cześć”. Przejdę sobie na wczesną emeryturę.
Twarz Komlosy’ego wyraża wielkie zaskoczenie.
– A niby po co? Masz zaledwie czterdzieści sześć lat. Nie chcesz zostać generałem?
– Nie, Mike. Jestem w tej cholernej armii od osiemnastego roku życia. Były lata dobre i lata złe. Niczego nie żałuję. Przyszedłem znikąd, Armia zapewniła mi dobre życie, ale ta operacja to mójłabędzi śpiew. Chcę robić coś innego.
– A mianowicie?
– Tylko się nie śmiej. Chcę zostać ranczerem. Prowadziłem oszczędne życie, zebrałem sporą sumkę. Przed paroma laty kupiłem sobie małe ranczo w Wyoming. Nic wielkiego, ale w sam raz dla mnie. Tuż u podnóża Góra Skalistych. Jest tam domek mieszkalny z sosnowych bali. Sprawię sobie dwa psy, dobrych węszycieli i wieczorami będę za nimi latał.
Na twarzy Komlosy’ego pojawia się z kolei szeroki uśmiech.
– Co w tym takiego śmiesznego? – pytam.
Komlosy’ego aż rozsadza. – Wyobrażam sobie ciebie jako kowboja! Ot co. Gdzie znajdziesz konia, który by cię udźwignął?
Brak mi dowcipnej odpowiedzi, Komlosy poważnieje.
– Jesteś dla mnie zagadką, Jerry. Czy masz bliskich przyjaciół? Prawdziwych przyjaciół?
– A co to takiego?
Komlosy marszczy czoło. Jestem pewny, że otrzymam filozoficzną odpowiedź. Zaczyna wolno:
– Bo ja wiem... Jerry... Prawdziwy przyjaciel to chyba taka osoba... nieczęsto można ją spotkać... która potrafi cierpliwie wysłuchać twoich zmartwień nie ciesząc się ani przez chwilę, że wydarzyło się to tobie, a nie jej. To także ktoś, kto czuje się dobrze w twoim towarzystwie w całkowitym milczeniu...
– To bardzo poetyczne, Mike!
– Może. Masz takich przyjaciół?
– Nie.
– Nigdy nie miałeś? Wydawało mi się, że życie w wojsku sprzyja powstawaniu podobnych przyjaźni?
Czuję bezsensowność rozmowy. Mam za minutę wejść do samolotu i odlecieć, aby tam gdzieś ryzykować własnym życiem, a on mi tu wpada w filozoficzny nastrój! Lubię tego faceta, tylko że wprowadza mnie w zakłopotanie.
– Masz rację, wojsko sprzyja temu, tak reaguje większość. Ale ja chyba jestem urodzonym samotnikiem.
Komlosy jest bardzo zdziwiony, niemalże dotknięty.
– Zgoda, zgoda. Ale nawet jednego przyjaciela? To nienormalne.
Wzdycham. – Raz, kiedyś. Był taki. Bardzo się zżyliśmy. Był dla mnie jak młodszy brat.
– I co się stało?
– Wietnam! Załatwił go jakiś nasz zakichany pilot. Źle odczytał współrzędne.
– Bardzo to przeżyłeś?
– Jeszcze jak. To ja zażądałem wsparcia z powietrza.
Komlosy spogląda w zamyśleniu na pole startowe. Właśnie odrywa się od ziemi para F-16. W wylotach pojawia się płomień dopalaczy. Wspominam inne czasy, kiedy to faceci też wpadali w filozoficzny nastrój wysyłając ludzi do akcji, z której wielu mogło nie wrócić. Tacy faceci odczuwają wielkie pragnienie stworzenia więzów z idącymi do walki, chcą za wszelką cenę w jakikolwiek sposób uczestniczyć w lękach i niebezpieczeństwach... a może w podnieceniu? F-16 pozostawiły po sobie nabrzmiewający spokój. I jakby pustkę. Słyszę zadane cichym głosem pytanie: – Biały czy czarny?
– Że co?
– Ten twój kumpel.
– Czarny.
Kolejna cisza i następne pytanie: – Czy sądzisz, że prawdziwa przyjaźń może pokonać tę barierę koloru...
Łatwo mi odpowiedzieć. Przecież to suma mojej życiowej wiedzy.
– Nie.
Uśmiecha się, ale nie ma w tym uśmiechu nic zabawnego.
– Bardzo cyniczna odpowiedź, Jerry! Nie będziesz chyba usiłował mnie przekonać, że nie może zaistnieć przyjaźń ludzi o różnych kolorach skóry?
– Wyjątki jedynie potwierdzają regułę.
– Dlaczego miałyby tu obowiązywać jakieś reguły?
Znowu czuję się nieswojo, proszę Boga, żeby Simmons szybko wrócił i żebym mógł przerwać tę rozmowę. Komlosy jest naprawdę przejęty całym problemem. Usiłuję mu wyjaśnić:
– Dlaczego są różne kolory skóry? Dlaczego ja muszę być czarny, a ty biały? Bóg, natura... czy coś innego? Może za kilka milionów lat, albo i wcześniej, jeśli ci cholerni genetycy postawią na swoim, wszystko to się zmieni i wszyscy będziemy jednego koloru sinego błota, albo coś podobnego. Ale chwilowo, dlatego że jesteśmy różni, myślimy różnie. Nie lepiej czy gorzej, ale po prostu różnie... To, o czym mówiłeś... te więzy. Ludzie ich poszukują wśród swoich. To chyba naturalne.
Z rezygnacją wzrusza ramionami. Domyślam się, że jest rozczarowany.
– Ale tak, jak powiedziałem, Mike, bywają wyjątki.
Uśmiecha się gorzko. – Oczywiście.
Z ulgą słyszę zbliżanie się dżipa. Wóz staje przed nami, Simmons wyskakuje na ziemię. Kierowca biegnie na tył, żeby zdjąć torbę generała, Simmons odsyła go skinieniem ręki i sam bierze swój bagaż. Widzę, że trzy gwiazdki nie poszły facetowi bąbelkami do nosa. Podchodzi do samolotu, wrzuca torbę do środka i wraca do nas.
– Jesteś gotów, Jerry?
– Tak jest, generale!
Piorunuje mnie spojrzeniem, które zapowiada, że mi da w ucho, jeśli będę sobie kpił z jego gwiazdek. Będę miał dobrą zabawę z wtykaniem mu szpileczek. Al gorąco ściska dłoń Komlosy’ego.
– Dziękuję ci za wszystko, Mike! Śpij spokojnie. Wkrótce z nimi wrócimy.
Komlosy klepie go po plecach. – Powodzenia, Al. Odwaliłeś niezłą robotę składając to wszystko do kupy... wspaniałą robotę.
Simmons przerzuca wzrok z Komlosy’ego na mnie i z powrotem, odwraca się i idąc do samolotu mówi: – Czekam na pokładzie, Jerry!
Komlosy wyciąga do mnie dłoń, chwytam ją i powiadam: – Dziękuję za danie mi szansy, Mike! Nie zawiodę cię.
Komlosy odpowiada z uśmiechem: – To dość dziwne słyszeć podziękowanie od faceta, któremu dałem szansę utracenia życia. – Uśmiech znika. – Żałuję tylko, że nie mogę dzielić z tobą tej przygody i niebezpieczeństwa. Będę się czuł okropnie bezradny siedząc za biurkiem i wykręcając sobie palce.
Widzę, że jest naprawdę poruszony. Udziela się to i mnie. Kiedy przełyka, śmiesznie mu skacze jabłko Adama. Wzbudza we mnie ciepłe uczucia. Mówię wesoło: – Pamiętasz tego faceta Miltona? Co to pracował w kancelarii tatusia zanim zajął się poezją i poszedł do Cambridge? Kiedyś napisał: “Służą i ci także, co stoją jeno i czekają.” A może to było trochę inaczej, w każdym razie coś takiego na pewno powiedział.
Klepię go po plecach i odchodzę w stronę samolotu.
Al i ja jesteśmy jedynymi pasażerami. Siedzimy w miłym milczeniu, kiedy Trader wdrapuje się na pułap. Al pewno myśli o czekającym nas przedsięwzięciu. Ja nie o tym myślę. Mam głowę pełną mojej rozmowy z Komlosym. Mówię czasami straszne głupoty. I czasami zaczynam nawet w te głupoty wierzyć. Dlaczego ja zawsze muszę budować wizerunek twardego czarnucha? Samotnego słonia wędrującego majestatycznie przez cholerną dżunglę? Majestat – bzdura! Słowa May sprzed dwudziestu lat jakby przeniesione na końcu żelaza do znakowania, wypalone boleśnie na mojej świadomości.
“Ja też tego nie rozumiem, Jerry! Ja wiem, że mnie kochasz, a ja kocham ciebie. Tylko że ja ciebie potrzebuję, a ty mnie nie. Straciłam dwa lata, żeby to zrozumieć. Nie jestem ci potrzebna, nikt ci nie jest potrzebny. Gdybyśmy mieli dzieci, to one nie tylko potrzebowałyby ciebie, ale chciałyby być tobie potrzebne. Ty się nigdy nie zmienisz. Muszę znaleźć człowieka, który będzie mnie potrzebował tak jak ja jego”.
Pamiętam jej twarz wtedy, kiedy to mówiła. Twarz smutną, przejętą, inteligentną i piękną. Zareagowałem na to tak, jak powinien zareagować silny majestatyczny byczek i poszedłem samotnie w dżunglę. Potrzeba mi było pięciu lat, żeby któregoś dnia zdać sobie sprawę, że wolałbym mieć May, niż wizerunek twardziela. Pięć cholernych lat! Odnalazłem ją w rezydencyjnej dzielnicy Fort Lauderdale. W sześć miesięcy po naszym rozwodzie wyszła za inżyniera. Gdy się o tym dowiedziałem, postanowiłem sprawdzić, co i jak, więc wziąłem urlop, poleciałem tam, wynająłem samochód. Odszukałem dom i parę razy koło niego przejechałem. Ładny domek, parterowy, z cegły, z dobrze utrzymanym dużym ogrodem. Mąż był pewno w pracy, więc zaparkowałem na rogu ulicy i pomyślałem sobie, że ją odwiedzą. No bo niby dlaczego nie? Powiem “cześć” i spytam, jak jej się wiedzie. Nie ma w tym nic złego. Nie mogłem się jednak zdobyć na to, żeby wysiąść z samochodu. Ale zobaczyłem, jak ona wychodzi zza domu pchając dziecinny wózek. Z podjazdu wyszła na ulicę i przeszła przez skrzyżowanie tuż przed moim nosem. Nie zauważyła mnie. Cała jej uwaga była skoncentrowana na pasażerze wózka. Była tak piękna, że aż mi zaparło dech. I jaka szczęśliwa! Tryskało z niej szczęście.
Więc się z powrotem wgramoliłem w skórę majestatycznego byka i pozwoliłem, by mi wszystkie myśli wywietrzały z głowy, wszystkie myśli o niej. A kiedy wywietrzały, byłem z powrotem taki, jaki byłem. Niby uschnięte drzewo.
Przyjaźń! Co ja naprawdę wiem o ludzkiej przyjaźni? Tacy twardziele jak ja nie mają przyjaciół. Emocjonalne bzdury są dla mięczaków. No a Luther? No tak, on był przyjacielem, wiedział że jest, ale twardy stary major Jerry Slocum nigdy nie dał nic po sobie poznać. Kiedy ten kretyn pilot rozpruł mi na kawałki Luthera, to wziąłem wojskowy pogrzebowy plastikowy worek i zebrałem do niego wszystkie kawałeczki, jakie mogłem znaleźć. I twarde byczysko nic po sobie nie pokazało. Słyszałem uwagę wyszeptaną przez jednego z moich ludzi. Kiedy już wracaliśmy śmigłowcem, zauważył: “Widziałeś, cholera, Slocum zachowywał się tak, jakby w restauracji pakował do plastikowej torebki resztki dla swojego psa”.
Ale moi ludzie nie widzieli mnie tej nocy na kwaterze, kiedy twarde byczysko leżało na pryczy i samo nie mogło zrozumieć, skąd się wzięły te łzy, które skapują mu z twarzy. I dlaczego czuje ból przeszywający mu serce. I nie towarzyszyli mi podczas następnych nocy, aż do owego wieczoru, kiedy to podjąłem postanowienie: facet taki jak ja nie ma prawa mieć przyjaciół. Jest to emocjonalny ciężar, jakiego mi nie potrzeba na przyszłość. Zbyt mnie kosztuje.
– Czegoś taki ponury, Jerry? Czymś się niepokoisz?
Te słowa odrywają mnie od wspomnień.
– Niczym, sir, generale... Tylko ten blask od pańskich gwiazdek pada mi w oczy i oślepia.
– Przestań się wygłupiać, Jerry. Twoja wina, że je dostałem. Ty mnie w to wpakowałeś. Uwolnisz zakładników i też ich parę dostaniesz. Więc się odczep ode mnie, zrozumiano?
– Tak jest, Al. Wygłupianie wyłączone. I bardzo się cieszę z pańskich gwiazdek, panie generale! Zasłużył pan na nie.
Nic mu nie mówię o moim zamiarze przejścia na emeryturę ani o ranczu. Nie jestem w nastroju do udzielania wyjaśnień. Zresztą cały ten pomysł mnie przeraża. Ale już taki jestem, że kiedy raz podejmę decyzję, to klamka zapadła. Bo i tak powinno być: twardziele nie zmieniają co chwila zamiarów. Przypominam sobie, jak kupowałem to ranczo. Usłyszałem o nim od żołnierza, który pochodził z tamtych okolic. Dawny właściciel umarł i majętność przejął bank. Dyrektor tego banku należał do tego typu facetów, co to popisują się chodzeniem boso po kawałkach szkła, żeby udowodnić, jacy to są nowocześni i liberalni. Pojechałem do niego w pełnej mundurowej gali, łącznie ze wszystkimi medalami. Zrobiło to na nim wielkie wrażenie i dał mi dobre warunki. Nie miałem wówczas jeszcze zamiaru opuszczenia armii, ale postanowiłem, że zrobię to, nim skończę pięćdziesiąt lat. Ranczo jest w okolicy zamieszkałej głównie przez białych. Ale ja znalazłem czarnucha od paru lat bez pracy, którego zatrudniłem, żeby mi wszystkiego pilnował. Powiedział mi, że biała społeczność – ranczerzy i farmerzy – są cholernie wściekli, że to ranczo kupiłem. Tłumaczył mi, że w zasadzie są to wszystko porządni ludzie, ale farmerzy mają już w sobie z mlekiem matki wyssany konserwatyzm i trudno im sobie wyobrazić czarnego ranczera. I to wśród nich. Dodał, że poważniejszych kłopotów na pewno nie będzie, ale do swojego towarzystwa chyba mnie nie przyjmą.
Uśmiechnąłem się wtedy i odparłem, że mnie to nic nie obchodzi. Ale od tego czasu zmieniłem pogląd. Kupiłem kilka książek na tematy ranczerskie, zaprenumerowałem kilka fachowych periodyków. I dość szybko zrozumiałem, że ranczer to nie tylko facet, który siedzi na werandzie swego rancza i dłubie słomką w gębie, a w wolnej trzyma puszkę piwa i zadowolony patrzy, jak równie zadowolone krówki przeżuwają pokarm. Tak jak i we wszystko inne wlazła tu technologia, od której takim prostym facetom jak ja gały na wierzch wychodzą. Przestają cokolwiek rozumieć. Obecnie ranczer musi być biologiem, weterynarzem, specem od sztucznego zapładniania, komputerowcem umiejącym programować, no i znać się na racjonalnym żywieniu. Cholerna kombinacja. Kowboj to postać z książki, z westernu. Mało już jest komu potrzebny. No i w takiej sytuacji człowiekowi będzie potrzebna pomoc i rada ludzi, którzy na ranczerstwie strawili życie. I jeszcze jedno! Może ja i nie mam w wojsku przyjaciół, którzy by odpowiadali parametrom Komlosy’ego, ale lubię wysiadywać sobie wieczorami w kasynie oficerskim w gromadce facetów, z którymi można pogadać o dniu, który minął, tym, który przyjdzie i o fachowych sprawach. Chciałbym móc to samo robić i w moim przyszłym zawodzie, ale jak? Jeśli ci faceci nie zechcą w ogóle ze mną gadać, to się szykuje bardzo samotne życie. Trochę mnie pociesza fakt, że jeśli mi się uda wyciągnąć tych zakładników z opresji i nic się im nie stanie, to mnie okrzyczą bohaterem i szeroko opiszą w prasie. Wcale mi nie zależy, żeby zostać publicznym bohaterem, ale może trochę to zmiękczy tych sfanatyzowanych świętoszków. To mnie sprowadza do czekającej nas operacji. Dość wspominania, dość myślenia o niczym. Od tej chwili muszę koncentrować się wyłącznie na zadaniu do wykonania. Musisz o wszystkim innym zapomnieć, panie Slocum! Bądź żołnierzem i wyłącznie żołnierzem.
24
Peabody
San Carlo – dzień osiemnasty
Usiłuję się zastanowić, jakbym mógł komuś to opisać. Jak oddać słowami cielesną agonię i degradację zmysłów? Jak wyjaśnić obezwładniający lęk, który mózg przekazuje wszystkim końcówkom nerwowym? Zadawaną umysłowi człowieka torturę? Fombona jest mistrzem tej obrzydliwej praktyki. Tortury pogłębiają jeszcze bardziej deprawację naszego gatunku. Trudno wyrazić, jak bardzo. Żadne zwierzę do tego się nie ucieka. Jedynie człowiek. Grzech sadyzmu dotknął wyłącznie gatunku ludzkiego. Sadyzm przecieka przez powłokę kultury jak cuchnąca ropa, niweczy wszelkie prawa do twierdzenia, iż reprezentujemy wyższy moralnie gatunek.
Czytałem wiele opisów opublikowanych przez ludzi, którzy byli torturowani. Mówili o swoich reakcjach. Teraz wiem, że były to tylko próby opisania niewyobrażalnego smrodu i niewyobrażalnych cierpień. Nieudolne próby. Wyobraźnia zawiodła albo też wyobraźni nie można ubrać w słowa.
Zaczyna się wszystko w szarych komórkach. Dążenie przeradzające się w paniczny lęk – takie określenie nie oddaje w pełni stanu mojego umysłu, gdy czekałem na powrót Fombony z jego “sprzętem”. O spaniu nie było mowy. Siedziałem plecami oparty o ścianę, usiłując się przygotować. Sołżenicyn pisał na ten temat. Skonstruował dość prostą tezę, będącą zaleceniem: najpierw sobie wyobraź, że już nie żyjesz. Przecież nikt nic nie może już zrobić zmarłemu. Zrób założenie, że twoje życie dobiegło końca, w związku z czym nie masz prawa niczego już oczekiwać. Stajesz się martwym przedmiotem głuchym na rozkazy. Proste. Mam panu coś do zakomunikowania, panie Sołżenicyn: pańskie założenie dało mi okruch pocieszenia podczas nocnego oczekiwania, ale w ułamek sekundy po rozpoczęciu przez Fombonę praktycznej demonstracji pana teoria rozpadła się w proch, legła pod naporem fali bolesnej agonii. Może pan potrafiłby to znieść. Może pański umysł jest tak oszałamiająco wielki, że potrafi przekonać swoje ciało, iż ból jest jedynie złudzeniem, że końcówki nerwów jedynie się oszukują. Ja jestem tylko zwykłym śmiertelnikiem. Będę wiedział, że nie żyję dopiero wtedy, kiedy ustąpi ból. O tak, wtedy będę o tym całkowicie przekonany.
Noc minęła błyskawicznie. O świcie usłyszałem skrzypienie bramy, a następnie warkot silnika samochodu dostawczego i głos Fombony wydającego rozkazy. Minuty ścigały się z sekundami. Słyszałem głośne bicie własnego serca, a na ustach i dziąsłach czułem metaliczny smak strachu. Potem obrócił się klucz w zamku i w drzwiach stanął Fombona z uśmiechem na ustach i wyrazem zadowolenia w oczach.
– Dalej, dalej, przesuńcie to bliżej. Ale uważajcie, głupcy, żeby nie uszkodzić mojej pięknisi. – Fombona nadzorował wnoszenie i instalowanie narzędzi tortur. Czynił to z miną i radością właściciela domu, który wreszcie sprawił sobie nowe, dawno oczekiwane meble. – Tu, tutaj! – wskazał właściwe miejsce dwóm strażnikom dźwigającym ciężki przedmiot okryty płachtą. Strażnicy stękali z wysiłku przenosząc ciężar przez wąskie drzwi, a potem idąc z nim w stronę przeciwległej ściany.
– Uważajcie, głupcy! – powtórzył Fombona.
Następnie wniesiono wysoki stół o wąskim blacie, brezentową torbę, kilka krążków czarnej bawełnianej taśmy i dwa kubły wody. Gdy wszystko było już na miejscu, odprawił strażników i zamknął drzwi. Jednakże klucza w zamku nie obrócił. Przez chwilę rozpatrywałem irracjonalny pomysł ucieczki. Przeważyła trzeźwa ocena beznadziejności sytuacji.
Fombona stał na środku pokoju i przyglądał mi się uważnie, przechyliwszy lekko głowę. Wprost emanował radością.
– Wszystko gotowe, świnio. Więc jest tak: podasz mi nazwisko albo za kilka minut zaczniesz doświadczać bólu, o jakim ci się nawet nie śniło.
Powoli przełknąłem napływającą ślinę i pokręciłem przecząco głową. Zauważyłem ulgę w jego uśmiechu.
– Doskonale. Wobec tego podasz mi wszystkie nazwiska. Wszystkie! Ręczę ci, świnio.
Podniosłem rękę i ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że nie drży ani się nie trzęsie. Uradowałem się także, iż mówię głosem pewnym siebie:
– Słuchaj, ty ludzki śmieciu. Znam scenariusz. Jeśli ci powiem, to natychmiast umrę. Calderon mi wszystko powiedział. Zastrzyk. I potem niby to atak serca. Nie będzie śladu tortur. Twoje obietnice o uldze, jeśli wymienię nazwiska, są kłamstwem.
Moje słowa nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
– Więc zacznij od razu gadać. I wtedy nie będziesz musiał przez to przejść. Żadnego bólu, nic. Pozwolę ci wtedy dołączyć do pozostałych amerykańskich świń.
– Kłamiesz! Jeśli ci podam nazwisko, to też umrę. Te dwa kretyny Bermudez i Castro, nie chciałyby, bym komukolwiek powiedział, że podałem nazwiska. Obaj chcą wyłuskać innych dysydentów. Tak, jeślibym już teraz zaczął mówić, to też umrę.
Chrząknął rozbawiony. – Spryciula z ciebie, świnio. Nie bój się, zaczniesz gadać i to szybko. – Zaczął teraz mówić tonem kawiarnianej rozmowy: – Przed paroma tygodniami złapaliśmy kapitana Gwardii Narodowej. Wraz z moim przyjacielem Umberto zaczęliśmy go przesłuchiwać. Po dwu dniach do celi przyniosłem rewolwer i powiedziałem, że jest w nim tylko jeden nabój. Dałem mu ten rewolwer. Umberto i ja staliśmy w odległości dwu metrów. Facet wiedział, że jednego z nas może zabić, ale ten drugi będzie go dalej torturował... Wolał więc włożyć lufę w usta i pociągnąć za spust.
Fombona musiał coś dostrzec na mojej twarzy, gdyż wybuchnął śmiechem. – W rewolwerze nie było oczywiście ani jednego naboju. Facet umarł po sześciu dniach, a przez wszystkie godziny tych sześciu dni błagał nas, żebyśmy od razu go zabili. Ty też będziesz nas błagał, żebyśmy ci zrobili ten zastrzyk... i nie będzie to trwało aż sześciu dni. Te nazwiska to twój paszport na wyjazd z piekła. Głos ci będzie drżał radością, kiedy mi zaczniesz je podawać.
Odwrócił się, zacierając ręce. – Zacznijmy przygotowania. Zaraz zawrzesz znajomość z El Abrazo, z Zaciskaczem. Może wolisz nazwę Obejmowacz?
Teatralnym gestem zerwał prześcieradło z wielkiego przedmiotu. Patrzyłem z chorobliwą fascynacją na przedmiot podobny do pociętej na segmenty beczki, umocowanej na podstawie. Na ciemnym drewnie co jakieś dziesięć centymetrów lśniły metalowe guzy. Z podstawy zwisały skórzane paski. Fombona pogłaskał pieszczotliwie beczkę.
– To nie jest naturalny kolor drewna – wyjaśnił. – To krew setek ludzi: mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Vargas lubił się temu przyglądać... czasami brał czynny udział. Ale niezbyt dobrze to robił. Zawsze mu się spieszyło. Mnie się nigdy nie spieszy.
Krążkami czarnej tkaniny osłonił metalowe guzy. Narzekał przy tym, że mu niestety, nie wolno dodać mojej krwi do już wsiąkniętej w drewno. – Ach, jakże bym chciał zobaczyć twoją krew, amerykańska świnio! – jęknął. – Gdyby mi było wolno zostawić na twoim ciele ślady, to bym przyczepił ci do dupy klatkę zgłodniałych szczurów. Oczywiście otworzyłbym im drzwiczki. Wlazłyby ci przez odbytnicę do brzucha i wyjadły wszystko do cna. Teraz, niestety, nie ubędzie ci nawet kropelka krwi, ale zapewniam, że podróż w El Abrazo nie należy do przyjemności. Dobrze się poznacie, obiecuję.
Ze strachu sztywnieją mi nogi. Psychiczne tortury już się zaczęły. Fombona umiejętnie dawkował zapowiedzi tego, co mnie czeka. Dygotanie i strach przemieniały się w ślepe, obłędne przerażenie. Podszedł do drzwi, otworzył je i wezwał kogoś palcem. Odbył z nim rozmowę szeptem. Potem zamknął drzwi i wrócił szczerząc zęby w uśmiechu. Z brezentowej torby wyjął metalowe czarne pudło, z którego wychodziły trzy przewody. Jeden zakończony wtyczką, a dwa, dłuższe i grubsze, żabkami.
Ciągle uśmiechnięty pokazał mi aparat. Wszystko docierało do mnie z przedziwną jasnością. Widziałem wyłącznik, widziałem kalibrowane pokrętło, oznaczone ponadto kolorami. Sektor żółty, niebieski, zielony i czerwony.
– Oto El Rompecabezas, ekscelencjo. A inaczej Łechtacz. – Skinął głową w kierunku beczki. – El Abrazo i El Rompecabezas są nierozłącznymi partnerami. Jeden czule obejmuje, drugi łechce. – Ostrożnie odstawił pudło na stół i kontynuował wyjaśnianie: – Tym włączam prąd. To pokrętło to nastawnik oporowy. W sektorze żółtym prąd jest stosunkowo niski. Zwiększam napięcie na niebieskim i zielonym. Przy czerwonym kończy się przeważnie źle. – Uśmiechnął się. – Tym razem połechtamy żółtym do granicy niebieskiego. Następnym razem spróbujemy więcej... dużo więcej.
Psychicznie byłem już zdrętwiały, znieczulony, martwy. Gdzieś w zakamarkach myśli kołatała się złudna nadzieja, że to jest blef mający mnie skłonić do mówienia. Tak i nie. To już była tortura, część programu zniewolenia mojego umysłu.
Włożył wtyczkę do kontaktu przy drzwiach. Wrócił strażnik niosąc burego wielkiego kota. Poznałem go. To kot pani Walsh. Przywiozła go ze Stanów. Kot miał związane przednie i tylne łapy. Strażnik podał go Fombonie i został przy drzwiach, przyglądając się z zainteresowaniem. Fombona trzymał kota delikatnie, drapał za ucho i wymawiał pieszczotliwe słowa. Kot się wyraźnie odprężył i z zadowoleniem mruczał.
– Mała demonstracja – powiedział Fombona. Patrzył przy tym na mnie z uwagą.
Kiedy trzymałem w ramionach martwe ciało Jorgego, postanowiłem, że nie wypowiem ani jednego słowa. Wiedziałem, co teraz nastąpi, ale nie dałem Fombonie satysfakcji. Milczałem.
Trzymając w jednym ręku kota, w drugim oba przewody podszedł do beczki. Delikatnie położył kota na czarnych wygiętych deszczułkach i raz jeszcze popieścił zwierzę za uchem. Kot leżał spokojnie, podczas gdy Fombona przyczepiał metalowe żabki. Jedną na końcu ucha, drugą do ogona. Podszedł do czarnego pudła i ustawił pokrętło na skraj żółtego sektora. Włączając aparaturę powiedział:
– Patrz, świnio!
Chciałem zamknąć oczy, ale nie mogłem. Wyłącznik zaskoczył. Kot jakby podskoczył, włos mu się zjeżył. Tak, był teraz zupełnie podobny do jeża. Jednocześnie wydał nieziemski skrzek. Przetoczył się na skraj rozpłatanej beczki, gdy Fombona tarczę obrócił na czerwony sektor. Kot łukiem spadł na ziemię, a był tak sztywny, że się od niej odbił, opadł ponownie i legł bez ruchu. Fombona pokręcił głową.
– Nie możemy sobie pozwolić na podobne hałasy. Pozostali zakładnicy mogliby pomyśleć, że dzieje się coś niedobrego.
Zadowolony poklepał zbrodnicze czarne pudło. – Wynika jednak z tego, że El Rompecabezas dobrze funkcjonuje. Najwyższy czas, abyś zawarł z nim znajomość, świnio.
Gestem dłoni dał znak strażnikowi. Ten obszedł beczkę, podniósł kota z ziemi, odczepił żabki. Wyszedł bujając kota za ogon. Poczułem zapach nadpalonej sierści.
Fombona sięgnął do torby i wyjął z niej kilka bandaży, które położył na stole. Sięgnął raz jeszcze. Zobaczyłem w jego dłoni białe zawiniątko. Gdy je rozwinął, w pierwszej chwili nie pojąłem, co to jest. Dopiero kiedy włączył na siebie, zorientowałem się, że to kitel lekarski. Uśmiechnął się rozbrajająco i po raz trzeci sięgnął do torby. Tym razem wyciągnął stetoskop. Z dumą założył go sobie na szyję.
– Doktor Carlos Fombona do usług, ekscelencjo! Tak, przez rok byłem studentem medycyny. Słabo się uczyłem, ale to i owo przylgnęło. Jak na człowieka sześćdziesięciotrzyletniego jest pan wcale w dobrym stanie, ale bywa, że El Rompecabezas szkodzi serduszku. Na pewno pana uspokoi fakt, że będę przez cały czas czuwał.
Wskazał na beczkę. Zmusiłem nogi do ruchu i cofnąłem się w kąt. Przyszło nagłe olśnienie. Będą musieli zaciągnąć mnie siłą. A ja zacznę walczyć. Na ciele pozostaną znaki zmagania. Może nawet zadrapania, posiniaczenia. Będzie dowód! Te bydlaki otrzymają zasłużoną karę. Zacisnąłem dłonie w pięści i skuliłem się dygocąc z tłumionej wściekłości i ze strachu. Fombona wzruszył ramionami i rzucił krótki rozkaz.
Weszło ich czterech do celi. Fombona powiedział głośno:
– Kto go choćby lekko zadrapie, zapozna się z El Abrazo.
Zbliżyli się ostrożnie. Jeden z nich trzymał derkę lekko przerzuconą przez ramię. Widać było, że mają doświadczenie w tych sprawach. Jeden udał, że chce mnie chwycić za lewą rękę. Moja pięść wystrzeliła i trafiła powietrze. Przy okazji straciłem równowagę. Nagle przestałem cokolwiek widzieć. Moją głowę owijała derka, a jednocześnie chwyciły mnie silne ramiona. Zacząłem kopać i najwidoczniej trafiłem, gdyż usłyszałem czyjś jęk bólu. Inne dłonie pochwyciły mnie w pasie i w kostkach. Byłem bezradny, paniczny lęk wzrastał.
Podnieśli mnie, a potem położyli na plecach. Pod pokładami materii czułem metalowe guzy. Wyobraziłem sobie ból, jakiego bym teraz doznawał, gdyby nie były pokryte czymś miękkim. Zerwano mi z głowy koc, zobaczyłem światło i pochyloną nade mną twarz Fombony. Jego oczy wyrażały dzikie upojenie.
– Najpierw kostki. Trzymajcie go mocno! – rozkazał.
Czułem, że coś mi owijają dokoła lewej kostki.
– Bandaże – wyjaśnił Fombona. – Chodzi o to, żeby skórzane paski nie zostawiły śladów na delikatnych stopkach.
Fombona, który normalnie odzywał się pomrukami lub pojedynczymi słowami, stał się nagle niesłychanie rozmowny. Skąd mi w takiej sytuacji przyszła podobna myśl do głowy? I po co? Ta jego elokwencja jest rezultatem rozkoszy, jaką odczuwa podczas torturowania ludzi...
Nie ruszałem się, gdy mi bandażowali nogi. To nieco uśpiło ich czujność. Kiedy zaczęli bandażować mój prawy przegub, szarpnąłem się, obróciłem głowę i mocno ugryzłem ramię trzymającego mnie strażnika. Zawył z bólu, szarpnął się pozostawiając na moich zębach kawałek skóry. Widziałem, jak podnosi drugą rękę, żeby mnie uderzyć. Usłyszałem chrzęst, gdy Fombona odtrącił mu dłoń, która odskakując uderzyła strażnika mocno w twarz. Z łoskotem padł na ziemię. Fombona coś warknął. Pozostali trzej strażnicy wyciągnęli leżącego na zewnątrz. Co za wspaniały odgłos ciągniętego po ziemi ciała! Teraz byli już czujni i szybko skończyli bandażowanie. Niemalże jęknąłem z bólu, gdy mi wykręcili ręce do tyłu i ułożyli wzdłuż deszczułek beczki. Fombona mruknął: – Już niedługo, świnio!
Leżałem rozciągnięty, powiązany skórzanymi paskami. Po kilku sekundach zacząłem odczuwać silny ból rozchodzący się po całym ciele, od ramion w stronę karku, brzucha, pleców. Fombona odprawił strażników. Słyszałem ich człapanie, zamykanie drzwi. Potem zapadła cisza. Zaczyna się! Ból w plecach stał się nie do zniesienia. W panice usiłowałem uspokoić i przygotować myśli. Przygotować je na najgorsze. Powtarzałem sobie bez przerwy, że nie wypowiem ani słowa bez względu na to, co się stanie. Czułem i słyszałem bicie własnego serca, czułem i słyszałem swój własny krótki oddech. Bezruch i cisza potęgowały każdy odgłos. Nagle zobaczyłem nad sobą jego twarz, a przecież nie słyszałem, żeby podchodził. Musiał poruszać się bezszelestnie jak kot. Zacząłem szybciej, urywanie oddychać. Znowu przypomniała mi się teoria Sołżenicyna. To już jest śmierć, to już jest śmierć, przestałem egzystować, nic już nie jest ważne, absolutnie nic!
Stetoskop kołysał się łagodnie o kilka centymetrów od czubka mojego nosa. Hipnotyzował mnie. Metalowa słuchaweczka opadła mi na pierś. Ale nie sama, dociskał ją palec Fombony. Co za okropna parodia: słuchał pilnie, przesunął krążek, znowu słuchał w pełnym skupieniu, wargi na szerokiej smagłej twarzy ściągnięte, okrutne oczy zwężone w pełnej koncentracji. Poniżej króciutko przyciętych włosów, na czole, perliły mu się krople potu. Skinął głową.
– Bardzo dobrze. Bije może nieco zbyt szybko, ale mocno. Dobre serce, dużo wytrzyma.
Zniknął mi z pola widzenia. Wytężam uszy chcąc wyłowić jakiś szmer, ale nie usłyszałem nic. Jest, jakby skrobnięcie! Nagle poczułem szarpnięcie brody i palce wpijające się boleśnie w zawiasy żuchwy. Zmusiło mnie to do otwarcia ust. Coś twardego znalazło się pod językiem. Zakrztusiłem się. Wyczułem smak: guma.
– Kość dla pieska – usłyszałem słowa wyraźnie wypowiedziane spokojnym głosem. – Żebyś sobie nie przegryzł języka... I żeby stłumić twoje wrzaski. Teraz musimy to tylko umocować...
Za włosy podniósł mi głowę. Kawałkami materiału zasłonił mi usta, końce związał ściśle za uszami. Czułem jego palce na karku, gdy coś majstrował przy węźle. Jakiż wstrętny jest ten smak gumy. Mowy nie było o oddychaniu przez usta. Tylko przez nos.
Kolejny atak nerwów, chęć wycia. A może nawet już wyłem w myślach. Zacisnąłem mocno powieki zanosząc modły o siłę przetrwania. Poczułem coś na brzuchu i bezwiednie otworzyłem oczy.
Stał koło mnie po prawej stronie, w białym płaszczu, z dyndającym stale stetoskopem. W lewej ręce trzymał dwa grube popielate przewody. Usiłowałem bezskutecznie unieść głowę. Bujał tymi przewodami. Metalowe końcówki muskały mój brzuch. Spojrzałem na Fombonę. Miał twarz wręcz wniebowziętą.
Położył mi jeden przewód na piersiach. Żabkę drugiego zapiął na dużym palcu prawej stopy. Oparłem głowę o deskę usiłując powstrzymać drżenie nóg. Naprężyłem się cały.
Szpileczki śmiertelnego przerażenia wędrowały wzdłuż kończyn. Rzemienie wpijały się w ramiona. Byłem związany, unieruchomiony jak świnia szykowana na rzeź. Właśnie, świnia. Oto kim dla niego jestem. Ale na szczęście już nie żyję, nic już nie jest ważne...!
Stanął teraz przy mojej lewej ręce. Założył metalową żabkę na kciuk. Leżałem nieruchomo. Mówił do mnie głosem miękkim, z zażyłą intymnością:
– Zaraz zaczynamy. Kreska pozostanie na żółtym polu. Następnym razem spróbujemy posunąć się dalej. Proszę to wziąć pod uwagę. I w tej chwili żabki są na stosunkowo dobrych miejscach. Później wybierzemy inne. Na przykład penis, wargi, język. A może umieścimy jedną w odbytnicy? Wtedy ekscelencja zrozumie, że obecna próba to po prostu nic.
Palcami delikatnie muskał moje ciało. Przesuwał je po brzuchu. Jakby wędrowały po mnie oślizłe węże!
– Teraz to ja nawet nie chcę słyszeć żadnych nazwisk. Niech szanowny pan nie usiłuje mi ich wmawiać. Obecna sesja ma na celu zapoznanie z El Abrazo i El Rompecabezas. Proszę nie psuć zabawy podając mi jakiekolwiek nazwiska... uwaga, proszę czekać na pstryknięcie.
Przestałem czuć jego palce. Usłyszałem szurnięcie, po którym nastąpiła cisza. Wciągnąłem głęboko powietrze i zatrzymałem. I trzymałem, trzymałem! Wreszcie wypuściłem jak mogłem najgłośniej przez nos. Ale mimo to usłyszałem zapowiadane klęknięcie.
Straszliwy ból, gdy wreszcie przeminął, stał się jedynie milisekundowym wspomnieniem. Wspomnieniem zagłuszonym rykiem. Przenikającym wszystko do szpiku kości zimnym wspomnieniem. Wrytym po wsze czasy, choć było tylko mgnieniem oka.
Kiedyś w Brazylii widziałem, jak wytapiano złoto. Spore naczynie żółtego, jakby lepkiego żaru. Ktoś, kogo by wrzucono do takiego naczynia, miałby również podobne milisekundowe doznanie. I byłby szczęśliwy, że jest ono ostatnim w jego istnieniu. Ryk ustał. Nie od razu, powoli. Czułem, jak obumiera w mojej rozcharatanej krtani. Wspomnienie pogrążyło się w fali ulgi. To nie ja, to moja krtań teraz łkała, zęby wpijały się w gumowy klocek pod językiem. Osobno dygotał każdy milimetr kwadratowy skóry. Na całym ciele. Szok. Potem przepływały fale wtórnych bólów: bolesność mięśni po skurczu. W porównaniu z tym, co odczułem poprzednio, sprawiało mi to prawie przyjemność. A w każdym razie ulgę.
Znowu się nade mną nachylił, przyłożył mi stetoskop do klatki piersiowej i nasłuchiwał. Nic nie widziałem, gdyż krople potu zalały mi oczy i piekły. Obróciłem na bok głowę i dygocąc usiłowałem powstrzymać łkanie. Fombona długo słuchał, wreszcie się wyprostował. Stał nade mną uśmiechnięty jak lekarz, który ma do zakomunikowania pacjentowi dobrą nowinę:
– Świetnie. Wasza ekscelencja ma doskonałe serce. Na tyle silne, by mu pozwolić na odwiedziny dna piekieł...
Bez jakiejkolwiek uprzedniej myśli z mojej strony skóra na całym moim ciele jakby się zjeżyła, a on palcami muskał mi klatkę piersiową. – Teraz trwało to tylko dwie sekundy – poinformował.– Ot, wprowadzenie. Następnym razem potrzymamy nieco dłużej. Może z pięć sekund, może dziesięć... albo jeszcze dłużej. Uwaga, zaraz zaczynamy! Czekać na pstryknięcie.
Usiłowałem zniweczyć w sobie zdolność słyszenia. Ale czekałem. Czekałem i czekałem dygocąc przez cały czas. Nastąpiło to z hukiem wystrzału rewolwerowego. Po pierwszym nastąpił drugi. Jedno pasmo bezgranicznego bólo-cierpienia. Jeden wielki spazm. Rosnący ryk i... uczucie ulgi. Usłyszałem nawet jego rozbawione chrząknięcie. On jest stworem gorszym od szatana. Wcielenie zła. On wcale nie chce żadnego nazwiska. Chce jedynie odczuwać przyjemność.
Przez pół godziny na przemian torturował i pokpiwał sobie. Mojej agonii bez przerwy towarzyszyła świadomość jego nikczemności. W pewnej chwili oblał mnie wodą z wiadra tłumacząc tym chorym, sugerującym intymność głosem, że polepsza ona kontakt metalowej żabki z ciałem, co powinno przynieść doskonałe rezultaty. Mówił to tak, jakby zachwalał mi walory nowych perfum.
Kiedy to się wreszcie skończyło i wyjmowali mnie bezwładnego z beczki, Fombona zmienił zachowanie. Byłem znowu amerykańską świnią. Przyglądał się, kiedy paskami materiału wiązali mi nogi i ręce, zapowiadając przyniesienie pożywnego posiłku. I że będą mnie karmili łyżką. A jeśli odmówię, to wsadzą mi sondę i będą karmić siłą. Fombona powiedział, że muszę tryskać zdrowiem. I z szyderczym uśmiechem dodał, że nazajutrz mija dwudziesty dzień. Ostatni z wyznaczonych sobie przez Kubańczyka. Kubańczyk zawiódł, ale on, Fombona, nie zawiedzie. Dwudziestego dnia przejadę się na El Abrazo i będę długo na nim jeździł. I już nie zejdę z niego żywy. Przedtem podam, oczywiście, nazwiska. Z torby wyjął plastikowe pudełko, otworzył je i pokazał strzykawkę na poduszeczce z waty.
– Oto twoja przepustka do wieczystej wolności. Przepustka na wyjście z piekła... Jutro o tej porze będziesz błagał, żebym ci zrobił zastrzyk.
Zjadłem, co mi podali. Dobra, gęsta jarzynowa zupa. Strażnikom zakazano odzywania się do mnie. Bardzo dobrze. Ani słowa z ich ust, ani słowa z moich.
Przez cały czas był w pokoju strażnik. Siedział przy drzwiach na krześle. Przez cały czas na mnie patrzył. Strażnika zmieniano co dwie godziny. Fombona nie chciał ryzykować, że coś sobie zrobię i pozostaną ślady.
Obudziłem się przed mniej więcej godziną. Zdumiony, że w ogóle mogłem spać. Żałuję, że nie spałem dłużej. Leżę na sienniku po środku celi, milczący strażnik siedzi o trzy metry ode mnie. Całe ciało mam obolałe, pulsujące. A każda drgawka wysyła do mózgu stanowcze żądanie: “Dość! Dość tego! Więcej nie wytrzymam!
Przez zakratowane okienko wpada skąpe światło. Wkrótce ponownie zjawi się Fombona. Bez powodzenia usiłuję myśleć o czymś innym. Nieustannie powraca obraz beczki i pudła z przewodami. Przeżywam chwile rozjuszonej goryczy. Dlaczego oni nic dla mnie nie robią, te bydlaki w Stanach? Najpierw chcą mnie uśmiercić, a teraz pozostawiają własnemu losowi. Przecież mamy, na miłość boską, trzymilionową armię? Dlaczego nie mogą tu wysłać choćby jednego plutonu? Co oni, do cholery, robią?
Chwile goryczy przychodzą i odchodzą. Podobnie jak chwile roztkliwiania się nad własną osobą. Są także momenty, kiedy potrafię oderwać się od myśli o czekających mnie torturach i analizuję własneżycie. Wtedy gorycz i roztkliwienie zespalają się w jedno uczucie. Kpić można z takiego życia. Prawie całkowicie zmarnowane. Dobrze uprasowany garnitur był dla mnie ważniejszy niż troskliwe uczucie. Odrzuciłem ludzkie sympatie dla pozorów, dla dobrej filiżanki kawy. Wolałem dobre białe wino od miłości. Teraz na wszystko jest za późno. Nadchodzi dwudziesty dzień.
Na odgłos otwieranych drzwi trzepocze mi serce. Ale to nie są jego kroki. Otwierają się drzwi do celi i wchodzi strażnik z miską i łyżką. Drugi strażnik sadza mnie. Obaj teraz kucają obok i karmią jak małe dziecko. Przełykam z trudem, ale obojętnie. Nie myślę o jedzeniu. Gardło, przełyk ciągle mnie jeszcze bolą po wrzasku. Mój wrzask, ryk, jest mechaniczny... bezmyślny. Usiłuję pogodzić się z myślą o czekających torturach. Usiłuję pogodzić się z myślą o śmierci. Buduję w sobie zapory i blokady chcąc stworzyć fortecę, z której będę mógł spokojnie spoglądać na śmierć. Moje zapory przypominają łamigłówkę. Czy widziałem kogokolwiek, kto umiał patrzeć śmierci w oczy? Przy ostatniej łyżce zupy rozwiązuję łamigłówkę. Jorge! Stanę oko w oko ze śmiercią tak jak Jorge!
– Niech się pan nie niecierpliwi. Fombona powiedział, że wkrótce przyjdzie. – Strażnik uśmiecha się. Wcale nie kpi. Ale mu nie odpowiadam. Będę się zachowywał tak, jak Jorge. Odchrząkuję, zbieram ślinę i pluję strażnikowi prosto w tę małpią twarz.
Zrywa się wściekły i zamierza nogą. Chce mnie kopnąć. Nie robię najmniejszego uniku. Drugi strażnik wrzeszczy na koleżkę: – Nie! Fombona!
Tamten powoli opuszcza but na ziemię. Patrzy na beczkę tortur i przenosi wzrok na mnie. Ociera sobie twarz dłonią i powiada głosem nabrzmiałym nienawiścią:
– Modlę się, byś cierpiał i by śmierć nadchodziła wolno.
Co by w tej sytuacji zrobił Jorge? Uśmiecham się do drania i jakby mu dziękuję skinieniem głowy. Odwraca się z pustą miską. W jego oczach widać zdziwienie. Zaczynam rozumieć siłę mojego zachowania. Ta siła mnie rozpiera. A więc tajemnica polega na tym, że trzeba być lepszym od tego, który czymś mi grozi. Na tym polegał sekret Jorge. Wierzył w to, nim ta wiedźma zniszczyła go. Teraz ja będę w to wierzył. Żadna wiedźma mnie nie zniszczy, żaden szarlatan w przebraniu Fombony. Jeśli mam umrzeć, to umrę w stylu Jorge’a: z pogardą dla istot gorszego gatunku, które mnie dręczyły.
Fombona zostawia mnie jednak w spokoju przez wiele godzin. Nie potrafię zliczyć, ile. Strażnicy często się zmieniają. Widocznie uważa, że potrzebny jest okres torturowania mojej świadomości. Ale tym razem się myli. Przestaję się dręczyć, zbudowałem fortecę. Nie jestem błogo spokojny, ale już nie dygocę ze strachu. Zwiędła, rozpłynęła się jego przewaga nade mną. Kiedy wreszcie słyszę jego kroki, sam siadam i spoglądam w kierunku drzwi. Drzwi się otwierają, nasz wzrok się spotyka i bez zwłoki wysyłam mu sygnał: “Ani słowa, gnojku!” Fombona stoi, jakby odebrał informację i zastanawia się nad jej sensem. Potem wchodzi w towarzystwie swoich służalców. Nie opieram się, kiedy mnie podnoszą, ale udaje mi się podkurczyć nogi. Gdy mnie wloką w stronę beczki tortur, odbijam się i kopię. Jeden ze służalców, który nie zachowywał ostrożności, otrzymuje cios w przyrodzenie. Udało się! Facet zwija się i leci na ziemię kwicząc z bólu. Fombona wybucha śmiechem. A ja uśmiecham się niewinnie do Fombony. Fombona przestaje się śmiać, jest zaskoczony. Pokazałem moją wyższość. Teraz są już ostrożni. Uważają na moje nogi, na zęby. Przygotowują mnie do śmierci, ale obawiają się mnie. Nawet wtedy, kiedy już jestem uwiązany w beczce skórzanymi postronkami, zachowują wielką ostrożność. Gdybyś mnie mógł teraz zobaczyć, Jorge, byłbyś dumny!
Jesteśmy sami. W ustach znowu mam kawał twardej gumy. Fombona pokazuje mi nóż i przechodzi do nóg. Podnoszę głowę i widzę, że tnie moje szorty. Jestem teraz całkowicie nagi. Fombona patrzy na mnie. Rewanżuję się twardym spojrzeniem. Na chwilę znika mi z pola widzenia, a gdy się pojawia, trzyma oba grube przewody z metalowymi żabkami. Czuję jego palce na moim penisie, potem uszczypnięcie, gdy zakłada żabkę.Śmieje się. – Malutki – powiada. – Zaraz go ożywimy.
Nie odpowiadam, tylko przewiercam go spojrzeniem.
Drugą żabkę umieszcza mi na dolnej wardze. Znowu znika z pola widzenia. Chyba podnosi wiadro, gdyż słyszę szurnięcie blachy o ziemię. Po chwili jestem zlany wodą.
Mrugam oczami, żeby spędzić krople; prycham, żeby oczyścić zatkany wodą nos. Fombona stoi nade mną. Kameleon ponownie zmienił barwę. Zaczyna mówić miękkim, prawie uwodzicielskim głosem: – Ekscelencjo, minęło południe dwudziestego dnia. Zaraz zaczynamy i skończymy, kiedy poprosi pan o zastrzyk. Będziemy pracowali bez chwili odpoczynku. Rozpoczynamy od niebieskiego pola. Od czasu do czasu wyjmę pieskowi kość. Będzie pan miał pięć sekund, żeby poprosić o zastrzyk. Potem wracamy do roboty. Następnie przeniesiemy się na zielone pole. Mogę pana zapewnić, ekscelencjo, że jeszcze przed północą poprosi pan o ten zastrzyk.
Znowu palce muskają moje ciało, ale tym razem skóra się nie jeży. Jestem ponad to. Fombona odchodzi mówiąc:
– Uwaga na pstryknięcie przełącznika, ekscelencjo!
Przygotowuję się. Czekam, ale nic się nie dzieje. Wyobrażam sobie, że w rogu stoi Jorge i przypatruje się wszystkiemu. Ty byś mnie przed tym ocalił, Jorge! Ale patrz teraz, jak ja to znoszę.
Pstryknięcie eksploduje mi pod czaszką. Agonia. Po trzykroć agonia. Życie jest mgnieniem istnienia w kadzi rozpuszczonego złota. Niekończący się ryk.
Koniec. Niekontrolowane drganie ciała, spod czaszki nadal wydobywa się ryk. Może to jest ryk myśli? Tysiąc razy gorzej niż przedtem. Milion razy. Czyż jest jeszcze coś gorszego niż ta agonia? Jak przez mgłę dociera do mnie niewyraźny wizerunek Fombony pochylonego nade mną i słuchającego przez rurki stetoskopu łomotania i pędu mojego serca. Fombona prostuje się. Mgła się rozpływa. Fombona z zadowoleniem kiwa głową.
– Wspaniale. Bez żadnych trudności zabiorę pana, ekscelencjo, na wędrówkę przez zielony sektor. A może i na skrawek czerwonego. Uwaga, czekamy na pstryknięcie! – Odchodzi.
Boże Święty! Co ty byś teraz pomyślał, Jorge?
Już wiem: “Pieprzyć tego Sołżenicyna!”
25
Slocum
USS “Nimitz” – noc dwudziesta
Opowiadają, że kiedy Mae West wstąpiła na pokład transatlantyku “Queen Mary” w Nowym Jorku, to spytała kapitana: “A kiedy to MIEJSCE dopływa do Europy?”.
Mam podobne uczucie, kiedy znajduję się na pokładzie któregoś z naszych wielkich lotniskowców. Jestem w mieście sześciu tysięcy ludzi. Podczas kolacji zadaję siedzącemu obok mnie oficerowi Marynarki pytanie, jak wyjaśnia ludziom, którzy tego nie wiedzą, rozmiary tego pływającego miasta. Odpowiada mi z całą powagą: – Po prostu mówię, że nasza piekarnia wypieka dziennie trzy tysiące bochenków chleba. I to im daje pewne pojęcie.
Stoję tuż pod pomostem wyspowym obok Tomcata ze złożonymi skrzydłami. Jest ciemno, minęła jedenasta wieczorem. Na pokładzie startowym dzieje się niewiele. Przyszedłem tu w poszukiwaniu chwili samotności i zrobienia porządku z gnębiącą mnie frustracją, która mnie zżera jak kornik. San Carlo i ambasada znajdują się w odległości osiemnastu kilometrów. Patrzę w tym kierunku omiatany podmuchami silnego wiatru, który nie pozwala mi utrzymać pełnej równowagi. Ów wiatr to skrzydła tej suki “Olgi”. Huragan przesuwa się w kierunku południowym. Powstrzymuję się przed ponownym zejściem do kabiny meteorologów. Ci faceci już mnie pewno mają dość. Samotność tylko pogłębia moją frustrację. Właśnie ładują złożonego Tomcata do windy. Korzystając z okazji zjadę do hangaru.
W hangarowej pieczarze jest głośno i panuje ożywiony ruch. Mechanicy kręcą się obok dwóch,4-6, a jest ich jeszcze więcej przy śmigłowcu Sea King firmy Sikorsky. W głębi, w trzech grupkach stoją moje Ultralight. W porównaniu do maszyn bojowych wyglądają jak czarne kruki skupione w stadko obok sępów. Podeszwy moich butów czynią hałas na metalowej podłodze. Mechanicy podnoszą głowy, gdy przechodzę. Na Ultralight montowane są dodatkowe tłumiki. Są tu wszyscy moi oficerowie, podoficerowie i większość pilotów. Bardzo się z tego cieszę. Są tu też Newman i Allen, cali w smarach. Doskonale się bawią wielką przygodą. Skinieniem głowy witam Grega Dobsona, głównego mechanika. Mówię do niego: – Trochę inne są te moje latawce. Bardzo się różnią od waszych.
– Święta prawda. Pchły. Jeszcze nigdy nic takiego nie widziałem. Ale świetnie zaprojektowane.
Newman bierze z warsztatu czarny okrągły przedmiot, podrzuca go w dłoni i mówi: – Zwykłe tekturowe przegródki w komorze rozprężeniowej, ale rezultaty wspaniałe. I ważą poniżej dwóch kilogramów. Nikt was nie usłyszy. Mowy nie ma. Greg i jego chłopcy wykonali świetną robotę. Greg, jeśli któregoś dnia będziesz miał dosyć wojska, to możesz przyjść do nas.
Dobson skromnie na to odpowiada, że to głównie dzięki temu, iż ma dostęp do lekkich stopów. – Jazda! – dodaje. – Dość gaworzenia. Trzeba założyć te ostatnie.
Kiedy się odwraca, by iść do roboty, słyszę przez głośniki: – Uwaga, uwaga, pułkownik Slocum ma się zameldować w kabinie kontradmirała!
Biegnę do windy i słyszę to wezwanie powtarzane parę razy. Przemierzając labirynt korytarzy jestem trochę niespokojny. Kontradmirał George J. Barnet mógłby być bliźniakiem generała Mathew Granta, jeśli idzie o mentalność. Podczas naszego pierwszego spotkania dał mi wyraźnie do zrozumienia, że obecność moja i moich Wampirów sprawia mu niewymowną przykrość. Głównie chodziło mu o moje latawce. Czego ten bęcwał teraz chce?
Przed admiralską kabiną siedzi meteorolog Marynarki i trzyma na kolanach wykres pogody.
– Nie wie pan, o co chodzi? – pytam.
Oficer rozkłada ręce. Pukam do drzwi kabiny, słyszę warknięcie “Wejść”, więc wchodzę.
Kontradmirał zajmuje honorowe miejsce u szczytu stołu. Po jego prawej ręce siedzi Al Simmons, a po lewej kapitan “Nimitza”. Tuż obok niego pierwszy oficer. Wszyscy mają bardzo poważne miny. Kontradmirał wskazuje mi fotel po przeciwległej sobie stronie. Siadam i rzucam niespokojne spojrzenie na Ala. Ten wzdycha i zwraca się do kontradmirała:
– Pan pozwoli, że ja mu to powiem.
Kontradmirał nie jest z tego zadowolony, ale przyzwala ruchem głowy. Sprawia mi ulgę, że trzy gwiazdki Ala czynią go najstarszym stopniem spośród zebranych. Leży przed nim kilka luźnych kartek. Przez chwilę je przegląda, porządkuje, raz jeszcze wzdycha i mówi:
– Nastąpił nieprzewidziany rozwój wypadków, Jerry... groźny rozwój wypadków. Jak ci jest wiadomo, CIA jest obecna w San Carlo. Agencja mobilizuje tam coraz większą liczbę informatorów. Coraz więcej wiadomości dociera do Langley. Liczne budynki w mieście są pod naszą stałą obserwacją. Mówię o oficjalnych budynkach rządowych. Otóż przed dwoma dniami rano zaobserwowano przybycie otwartej furgonetki na teren komendy policji przy Avenida de Santanda. Załadowano na nią jeden większy przedmiot i kilka mniejszych. Na szczęście nasz obserwator zdążył sfotografować załadowaną furgonetkę, nim wszystko przykryto plandeką. Przed paroma godzinami nasi specjaliście zidentyfikowali ów duży przedmiot. Jest to sprzęt do torturowania znany w Ameryce Łacińskiej jako El Abrazo. W luźnym tłumaczeniu “obejmowacz”. Przywiązuje się tam ofiary i następnie poddaje różnego rodzaju torturom.
Al przerywa, żeby wypić łyk wody, a mnie robi się zimno.
– Mamy również pod obserwacją koszary – kontynuuje Al – z których wyrusza codziennie furgonetka z żywnością dla ambasady. Furgonetka z El Abrazo pojechała prosto do koszar, kierowca podjechał tyłem do furgonetki dostawczej, na którą wszystko przeładowano. – Al raz jeszcze wzmacnia siły wodą, podnosi jedną z depesz, czyta ją i mówi dalej: – Teren ambasady jest pod pełnym satelitarnym dozorem. Analitycy przejrzeli wszystkie fotografie z tamtego poranka. Normalnie furgonetka dostawcza zajeżdża prosto pod budynek biurowy i tam jest rozładowywana. Tym razem podjechała tyłem pod wejście do wartowni przy bramie. Zdjęcie wyraźnie to pokazuje. Widać kilku ludzi wynoszących z furgonetki spory przedmiot. Odpowiada on wymiarom El Abrazo.
Zapada cisza, a je usiłuję przetrawić otrzymane informacje. Wkrótce znowu słyszę ponury głos Ala:
– Nasi analitycy doszli do wniosku, że istnieje dziewięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że nasz ambasador w San Carlo jest w chwili obecnej poddawany torturom. Jeśli jest to prawda, to ze stuprocentowym prawdopodobieństwem możemy twierdzić, że torturującym jest przywódca tak zwanych “studentów rewolucji” niejaki Carlos Fombona. Jest ekspertem od tortur i sadystą. W Waszyngtonie obraduje w tej chwili Rada Bezpieczeństwa Narodowego i czeka na nasze rekomendacje.
Przez chwilę myślę o Komlosym w tym jego smutnym gabinecie. Potem myśl przeskakuje na San Carlo. Jakim prawem te bydlaki torturują mojego człowieka. Mojego człowieka! Oczywiście, że zamierzam uwolnić wszystkich zakładników, ale Peabody to rodzynek. Najpierw go upokarzają, potem nasi cholerni psychiatrzy powiadają, że facet nie zdzierży, następnie rodzimi szpicle postanawiają go ukatrupić i wreszcie teraz banda zboczeńców go torturuje. I jest on zaledwie paręnaście kilometrów ode mnie. Frustracja we mnie rośnie, ale zaraz opada, gdyż już wiem, co zrobię. Mówi teraz kapitan “Nimitza”:
– Zupełnie nie rozumiem, jak oni to mogą robić? Dlaczego ryzykują? Chyba sobie zdają sprawę z konsekwencji?
Simmons grzecznie odpowiada: – Mają po temu poważne powody, ale to jest informacja utajniona. Nasi analitycy są zdania, że po wydobyciu z Peabody’ego, co im jest potrzebne, zainscenizują naturalną śmierć. To jest...
Przerywam mu: – I dlatego polecimy, żeby im go wyrwać. Teraz!
Kontradmirał krzywi się: – Zapomina pan o huraganie “Olga” i o towarzyszących warunkach pogodowych na lądzie. Siła wiatru osiąga parametry wykraczające poza możliwości pańskich latawców.
Odpowiadam na jego bełkot: – Nie szkodzi. Polecimy. Ilu się przedostanie, to się przedostanie. Wystarczy ich, żeby wykonać zadanie.
Widzę cyniczne wzruszenie ramion. – Tak się panu zdaje!
Pochylam się, żeby powiedzieć parę ostrych słów cymbałowi, ale Simmons nie dopuszcza mnie do głosu mówiąc:
– Pułkowniku, najpierw rozważmy wszystkie aspekty... Dopiero potem przedstawimy propozycję Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, która z kolei przekaże rekomendację prezydentowi, a ten podejmie decyzję. – Simmons obraca się do kontradmirała. – Chciałbym mieć najnowsze dane meteo.
Kontradmirał daje znak głową, pierwszy oficer idzie po meteorologa. W tym czasie ja zabieram głos:
– Chciałbym, aby w naszej naradzie uczestniczyli Newman i Allen.
– Cywile? – prycha kontradmirał z miną, która wyraża absolutną niewiarę, by ktokolwiek ośmielił się coś podobnego proponować.
Dobry chłop z tego Ala. Odpowiada za mnie:
– Newman i Allen to światowi eksperci w dziedzinie tych latawców, jak to pan ładnie określił, admirale Barnet. Znają operację WAMPIR w najdrobniejszych szczegółach... są na pokładzie tego okrętu na mocy osobistego polecenia prezydenta Stanów Zjednoczonych. – Zwykle wesoła twarz Ala jest teraz twarda jak granit.
Barnet spogląda na nią przez długą chwilę, a potem wzrusza ramionami i przyzwala skinieniem głowy. Kiedy oficer meteo siada i rozwija swoje wykresy, pierwszy oficer podnosi słuchawkę telefonu i wydaje rozkaz wezwania Newmana i Allena.
Zjawiają się w ciągu trzech minut. Oddycham, widząc, że zdążyli ściągnąć wymorusane smarami kombinezony. Niemniej wyglądają jak obdartusy w wygniecionych koszulach i starych dżinsach. Nie pasują do admiralskiej kabiny, tak jak na ślubie nie pasuje zapasowy pan młody. Siadają i widać, że są bardzo ciekawi, po co ich wezwano. Newman widzi kontradmirała i mówi do niego “Cześć!”. Kontradmirał wygląda, jakby połknął szczura. Natomiast kapitan, wysoki, podobny do żałobnika mężczyzna, z trudem powstrzymuje śmiech. Wyjaśniam szybko, o co tutaj chodzi. Poważnieją. Zabiera głos oficer meteo mądrząc się nad swoimi wykresami.
Okazuje się, że “Olga” bardzo utyła, przypomina teraz okrągły wielki placek i jest cholernie wściekła. Chociaż myszkuje o blisko trzysta kilometrów od nas na południe, to poczęte przez nią wiatry rozpełzły się jak złe licho i zahaczają o nas. Porywy od siedemdziesięciu do stu kilometrów na godzinę.
Allen i Newman zaczynają zarzucać meteorologa pytaniami. Jest trochę zagubiony i zdetonowany ich potokiem.
– No tak – odpowiada – przy wysokim ciśnieniu nad północną Brazylią “Olga” może spaść dalej na południe... z drugiej strony może i nie spaść. Układy baryczne nad Wschodnim Atlantykiem mogą pomieszać szyki...
Allen i Newman pochylają się nad mapami. Newman wodzi palcem po ewentualnej trasie naszego lotu z lotniskowca do San Carlo. Patrzy na Allena, Allen odpowiada lekkim skinieniem głowy i mruczy: – Ale z duszą na ramieniu.
Wracają na swoje miejsca, a kontradmirał pyta: – No i?
– W zasadzie nasze Ultralight nie latają przy prędkości wiatru powyżej siedemdziesięciu kilometrów na godzinę i to przy porywach – odpowiada Newman, wciągnąwszy uprzedni głęboki oddech. Mówi wyraźnie, niemal skanduje. – Teraz mamy porywy do stu. Według mnie “Olga” powędruje teraz w kierunku południowo-zachodnim, w stronę wyżu brazylijskiego... będzie to proces powolny. Mogą minąć dwa lub nawet trzy dni, nim wiatr się uspokoi, a jego prędkość ustabilizuje. Jedno działa na naszą korzyść: wiatr jest styczny do lądu. – Spogląda na kapitana. – O ile wiem, to ta balia potrafi płynąć z prędkością trzydziestu sześciu węzłów, czy tak? – Kapitan się uśmiecha i potakuje głową. Newman zwraca mu uśmiech. – No, to fajno. Doda pan gazu płynąc z wiatrem, ale nawet wówczas przy wybraniu najlepszego momentu start będzie bardzo niebezpieczny... cholernie niebezpieczny. – Spogląda na mnie. – No i teraz dalej. Ponieważ mamy w pobliżu rosyjski okręt z elektronicznym nasłuchem, pierwsze osiem kilometrów trzeba lecieć nad samą wodą, trzymając się lewej burty “Nimitza”, żeby nas zasłaniał przed ruskim radarem. – Zastanawia się. – Lecieć na wodą, łatwo powiedzieć. Jest duża fala i ta fala powoduje poważne turbulencje na wysokość dobrych parunastu metrów. Ułamek sekundy nieuwagi, chwilowa utrata koncentracji, a mówię przez cały czas o tym ośmiokilometrowym pierwszym odcinku, a kąpiel gotowa. No i następnie trzeba się wspiąć. Z tym wiatrem w ogon będzie się w rzeczywistości gnało dobrze ponad sto kilometrów na godzinę. To pozwala na zwiększenie kąta wspinania. I w tych warunkach wystarczy wejść na tysiąc trzysta metrów. To zupełnie wystarczy. Tylko że na tej wysokości piloci będą mieli wrażenie, że jadą na lunaparkowej kolejce górskiej. Będzie ich rzucało w górę i w dół. – Krzywi się. – No i teraz lądowanie. Ograniczona, ściśle wyznaczona przestrzeń. Trzeba będzie szybować pod wiatr. Wystarczy niedobry poryw w złym momencie i wywinie się kilka dobrych koziołków. I od chwili startu do wylądowania będziesz, człowieku, tracił ludzi...
– Odważyłby się pan na taki lot, Newman? Osobiście? – wtrącił kontradmirał.
Allen wybuchnął głośnym śmiechem. – Pan nie zna tego idioty, sir! Gdyby ktoś mu to zaproponował, to poleciałby przez oko cyklonu grając na saksofonie.
Simmons pyta: – Jakie straty przewidujesz, Larry? Ile procent?
– Nie zadawaj takiego pytania, to nieuczciwe!
Simmons potrząsa głową. – Trzeba podjąć decyzję... sytuacja jest nieuczciwa. I dla Wampirów, i dla torturowanego ambasadora. Daj mi procentowe szansę!
Newman i Allen spoglądają na siebie. Panuje długa przygnębiająca cisza. Wreszcie Newman, nadal spoglądając na Allena, powiada: – Piloci są świetni. Cholernie dobrzy, prawie wszyscy...
Allen przerywa i mówi spokojnym głosem: – Straty od czterdziestu do pięćdziesięciu procent.
Newman obraca się w moim kierunku i smutno to potwierdza skinieniem głowy.
Allen jeszcze nie skończył: – Nie puściłbym jednak Brenda i w żadnym wypadku Kerra... Reszta jest O.K. Ci dwaj, który wymieniłem, nie mają tego czegoś, co odróżnia świetnego pilota od dobrego.
Simmons zwraca się teraz do mnie: – Ryzykujesz więc utratą połowy stanu, nim jeszcze wylądujesz. Zostałoby ci dziesięciu ludzi.
– Nie, AL Mam jeszcze pięciu w rezerwie i zamierzam zabrać wszystkich. Zostawię Brenda i Kerra, będę miał dwudziestu trzech przy starcie. Pozostanie mi co najmniej jedenastu lub dwunastu na rozprawienie się z załogą w ambasadzie. To mi wystarczy. Planowaliśmy taką sytuację. Przeprowadzaliśmy próby z dziesięcioma.
– Jeśli zapadnie decyzja na tak, to polecieć będą mogli jedynie ochotnicy.
– Co to za pomysły, do cholery! – Nie mogę się opanować. Zrywam się z fotela. – Jeśli im rozkażę lecieć, to polecą!
Al także wstaje. Jego oczy i gwiazdki na epoletach błyszczą.
– Siadajcie, pułkowniku! – rozkazuje.
Zapada cisza, a my zabijamy się wzrokiem. Kontradmirał odprawia oficera meteo. Ten zaczyna pospiesznie zwijać swoje wykresy i zgarniać papiery, a ja siadam. Simmons jeszcze stoi i powiada: – Larry, Bryan, bądźcie łaskawi poczekać przez chwilę na zewnątrz.
– Oczywiście... oczywiście! – odpowiadają.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Al wylewa mi na głowę kubeł zimnej wody. Jest wściekły:
– Posłuchaj no, tłusty przerośnięty głupolu! Za kogo ty się masz? Głowa ci spuchła do wielkości dupy! Co ja jestem, jakiś cholerny kapral? Zapominasz o moich gwiazdkach! Zapominasz o sądzie wojskowym! Ale jeszcze nic straconego. Jeszcze raz się tak odezwiesz w mojej obecności, to ci, kurwa, wkopię jaja do tego zakutego łba! Tam, gdzie powinny się znajdować. Zrozumieliście, pułkowniku Slocum? Zrozumiałeś?
Wychrypiałem jedynie: – Tak jest, sir!
Marynarscy dostojnicy patrzą na siebie zdumieni. Widać, że w Armii nie znają się na kodeksie korpusu oficerskiego rodem z Annapolis. Nie odrywając ode mnie groźnego spojrzenia Al siada. Powoli, bardzo powoli. Kontradmirał dyskretnie odchrząkuje, Simmons przeszywa go złym wzrokiem. Kapitan jest nagle bardzo zainteresowany stanem swoich paznokci. Pierwszy oficer studiuje plamkę na stole. Simmons oddycha już nieco wolniej. Zwraca się do kontradmirała:
– No dobrze. Teraz zadzwonię do Białego Domu i przedstawię sytuację doradcy do spraw bezpieczeństwa. Nie ma nawet mowy, aby przy założeniu takich strat można było podjąć operację bez oparcia się wyłącznie na ochotnikach. – Nie patrząc w moją stronę warczy: – Mam nadzieję, że ten małpiszon na końcu stołu zgłasza się na ochotnika?
– Tak jest! – ryczę.
Czyżbym zauważył cień uśmiechu na ponurej twarzy? Jeśli nawet, to szybko zniknął. Teraz Al kieruje pytanie bezpośrednio do mnie: – A co będzie, jeśli przed wylądowaniem straty wzrosną do sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu procent? Wtedy będziesz poniżej własnego minimum. Jeśli z tym wejdziesz do akcji, to możesz wszystko spaskudzić i uniemożliwić nam przeprowadzenie następnej operacji.
W mojej głowie ścigają się myśli.
– Nie ma żadnego problemu, sir. Wtedy na minutę przed lądowaniem przerywamy ciszę radiową. Nawet jeśli nas wyłuskają w powietrzu, to znaczy dostrzegą, nie zdążą zaalarmować tych w ambasadzie zanim wylądujemy. Policzymy się. Jeśli nas będzie mniej niż dziesięciu, to zawrócimy... będziemy usiłowali dolecieć do lotniskowca... albo usiądziemy na wodzie...
Al świdruje mnie wzrokiem i ciska błyskawice. Ja je odrzucam w jego kierunku.
– Generale Simmons, jeśli nie będzie nas dziesięciu, to wracamy – powtarzam.
Długo jeszcze patrzy w moim kierunku, a następnie obraca się do kontradmirała. – No dobrze. Wobec tego w wypadku, gdybyśmy otrzymali zgodę, a raczej rozkaz przeprowadzenia operacji... i jeśli znajdzie się odpowiednia liczba ochotników... to proponuję wykonać zadanie jeszcze tej nocy.
Al czeka teraz na reakcję kontradmirała. Ten wydaje się zupełnie oszołomiony. Mruga parę razy i wreszcie powiada: – No... tak, tak. A nie myśli pan, że oni tam mają jakiś inny plan?
– Nie mają – odpowiada Simmons potrząsając głową. – Owszem, pichcą coś z Deltą i być może przyślą ją nam jutro jako wsparcie. Jednakże z powodu nadzwyczajnych okoliczności związanych z bezpieczeństwem narodowym sądzę, że zdecydują się na operację WAMPIR. Proszę mnie teraz połączyć z Białym Domem.
Kontradmirał daje znak kapitanowi, kapitan podnosi słuchawkę niebieskiego telefonu. W niespełna minutę Simmons rozmawia już z Komlosym, który znajduje się w Sali Sytuacyjnej Białego Domu. Lapidarnie przedstawia sytuację. Pięknie. Następnie odpowiada na kilka pytań:
– Tak, Mike... – Obraca białkami. – Tak, można to tak określić. Slocum pali się do akcji... Tego jeszcze nie wiem, będę wiedział za kilka minut... Tak, jak tylko włożą kombinezony... Już ci powiedziałem, od czterdziestu do pięćdziesięciu procent... oczywiście, to muszą być wyłącznie ochotnicy... Czekam... – Zasłania mikrofon dłonią i mówi do obecnych w kabinie: – Jest tam i prezydent. Zaraz dostaniemy decyzję. Pułkowniku, Komlosy chce wiedzieć, ile panu potrzeba czasu, żeby wystartować.
Z kolei ja pytam kapitana: – Czy dalej płyniemy ósemką?
– Tak.
– W związku z tym, kiedy teraz zaczniemy płynąć z wiatrem?
– Jimmy?
Pierwszy oficer podnosi słuchawkę, naciska guzik i powtarza do słuchawki moje pytanie. Po chwili odkłada ją i odpowiada: – O godzinie zero dziesięć. – Spogląda na zegarek. – Dokładnie za czterdzieści trzy minuty.
– A więc będziemy gotowi za czterdzieści trzy minuty, Al – odpowiadam zdecydowanym głosem.
Simmons odsłania mikrofon telefonu i mówi: – Słucham, Mike? Tak, rozumiem, dobrze... oczywiście. Słuchaj teraz. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wystartują mniej więcej za czterdzieści trzy minuty... Tak, oczywiście... doskonale... Natychmiast do ciebie zadzwonię.
Odkłada słuchawkę, patrzy na mnie, wzdycha i mówi: – No cóż, Slocum, jeśli znajdziesz odpowiednią liczbę ludzi ze skłonnościami samobójczymi, to prezydent ci rozkazuje, żebyś poleciał i uwolnił naszych ludzi.
Odczuwam ulgę i zarazem niepokój. Moi ludzie to bardzo różnorodna banda. Takich sobie wybrałem. Wielu z pewnością powie: tak. Ale ilu? Czy dostateczna liczba? Jeśli nawet tylko sześciu odmówi, to klapa. Odrzucam tę myśl.
– Większość z nich jest teraz w hangarze, sir. Każę tam zebrać się pozostałym... Zaraz się dowiemy.
Kontradmirał decyduje się pozostać w kabinie. Wygląda na człowieka, który całkowicie się zgubił w wirze wypadków. Natomiast kapitan i pierwszy oficer są chętni nam pomóc. Idziemy za nimi labiryntem korytarzy. A po piętach depczą nam Newman i Allen, którzy czekali przed drzwiami kabiny i z pewnością wszystko słyszeli. Obracam się do nich i kciukiem wskazuję do góry. Odpowiadają skinieniem głowy. Na kciuki ich nie stać. Mają poważne twarze. Lepiej niż ktokolwiek wiedzą o ryzyku latania Ultralight przy podobnej pogodzie. Al szepcze do mnie kątem ust: – Sam się o to prosiłeś, co ci wygarnąłem w kabinie.
– Wiem. Przepraszam, Al.
– Już dobrze. Wiem, jak jesteś z tym emocjonalnie związany. Stało się to dla ciebie czymś bardzo osobistym. Ale zapowiadam ci jedno, Jerry! Kiedy zejdziemy do hangaru, ani słowa. Zrozumiano? Ja będą rozmawiał.
– Tak jest!
Kiedy wchodzimy do hangaru pierwszy oficer wydaje rozkaz, wszyscy przerywają pracę, zapada cisza, słychać tylko szybkie kroki. Moi ludzie stoją już w szeregu przed Ultralight, w czterech grupach, dowódcy każdej dwa kroki przed szeregiem. Kapitan Moncada ryczy “Baczność!”.
Jednoczesny stukot dwudziestu czterech par butów. Głośno, bo na stalowej podłodze. Krzywię się, gdyż tak bardzo jednocześnie to wcale nie było. Instruktor musztry nie byłby zachwycony. Stajemy wszyscy przed nimi, Simmons pośrodku i nieco z przodu. Powiada głośno: – Spocznij.
Znowu hałas butów. Al rozgląda się po twarzach różnych barw i o różnym wyrazie, a następnie, spokojnie i jasno tłumaczy im, co i jak. Unika jakiejkolwiek emocji, nie wywołuje żadnego ducha patriotyzmu, nie podkreśla argumentu o narodowym bezpieczeństwie. Mówi o torturowaniu naszego ambasadora, o przewidywaniu instruktorów, że straty w ludziach mogą sięgać pięćdziesięciu procent, że jest to operacja, która ma się opierać wyłącznie na ochotnikach. Nikt nie będzie miał żadnych pretensji, jeśli ktoś odmówi. Wszyscy dobrze rozumieją, co oznacza określenie, że straty mogą być pięćdziesięcioprocentowe. Nie jest to wyprawa samobójcza, ale bardzo temu bliska.
A ja myślę: “Cholera, on ich praktycznie zniechęcił”. Niektórzy patrzą na mnie jakby z wyzwaniem, a ja na nich tak samo. Swoim przedziwnie wysokim głosem Moncada pyta:
– Przepraszam, sir, czy pułkownik Slocum mógłby nam powiedzieć kilka słów?
– Nie, nie mógłby – odpowiada sucho Simmons.
Teraz już wszyscy na mnie patrzą. Po pauzie Simmons powiada: – Ale mogę wam powiedzieć jedno: pułkownik Slocum zgłosił się na ochotnika. – Następna pauza i ryk:
– Baczność!
Jestem tak spięty, że już prawie nie wiem, co się dzieje. Skandując powoli każde słowo Simmons rozkazuje: – Ochotnicy wystąp!
Żaden instruktor musztry, który by z nimi pracował po dziesięć godzin dziennie przez cały miesiąc, nie osiągnąłby podobnego rezultatu. Nie osiągnąłby podobnej precyzji i zgrania: dwadzieścia cztery lewe buty jednocześnie występują jeden krok, dwadzieścia cztery prawe buty jednocześnie do nich dołączają, rozlegają się w odstępie pół sekundy dwa ogłuszające trzepnięcia o stalową płytę. Dwadzieścia cztery pary oczu patrzą prosto przed siebie. A jeszcze jednej parze grozi zalanie łzami. Z trudem przełykam ślinę, taki jestem wzruszony. Biorę się w garść. Stare byki nie powinny pokazywać po sobie, że rozsadza je duma, ulga i gorące uczucia.
Z ukosa patrzę na Simmonsa. Zamyślony kiwa głową. Stojący za nim kapitan też kręci głową w zdumieniu.
Simmons nie potrafi ukryć wzruszenia: – Jestem pewny, że wasz dowódca jest z was bardzo dumny. Ja też jestem... i wasza ojczyzna. Życzę wam powodzenia. Może pan zaczynać, pułkowniku!
Spoglądam na zegarek i wychodzę przed szereg.
– Zostało nam trzydzieści pięć minut do startu. Jest jeszcze wiele do zrobienia. Nasz plan musi ulec pewnym zmianom. W obecnej sytuacji lecą również rezerwowi... Z wyjątkiem Brenda i Kerra.
– Dlaczego?
Pytanie, zadane tonem agresywnym, zaczepnym, pada z ust Brenda, białego faceta, któremu nawet w wojsku udało się wyhodować włosy zasłaniające mu czoło i uszy.
Usiłuję złagodzić wyjaśnienie:
– Wasi instruktorzy potwierdzili umiejętności pilotowania was wszystkich. Postanowiliśmy, że ci, których oceny wskazują na... ryzyko większe niż pięćdziesiąt procent, powinni pozostać.
– Dlaczego?
Wzdycham i odrzucam dyplomatyczne wykręty: – Nie udawaj głupka, Brand. Ani ty, ani Kerr nie jesteście rewelacyjni, jeśli idzie o pilotaż. Wiem, że pracowaliście ciężko, nabyliście wszystkie potrzebne umiejętności, ale warunki atmosferyczne wymagają czegoś więcej niż ta garść umiejętności. Nie lecicie!
Brand się wychyla z szeregu i patrzy na Kerra. Kerr jest młody, szczupły. Blondyn. W zasadzie to twardy chłop, ale wygląda, jakby dopiero co przyjechał z farmy. Nawet ma ograniczony zasób słów. Teraz tylko potakuje głową.
– Lecimy, pułkowniku!
Wściekam się:
– Nie lecisz, Brand. I masz, psiakrew, wykonywać rozkazy!
– Pieprzę rozkazy. Lecimy.
Teraz wrzeszczę:
– Zostaniesz na pokładzie tego okrętu, nawet jeśli bym miał ci rozwalić ten twój łeb!
Brand występuje jeszcze jeden krok do przodu. – Jazda, pułkowniku, niech pan wali. Jest pan niezły, ale wielu ze mną próbowało i przegrali.
Kątem oka widzę, że Kerr także wystąpił. Jestem w rozterce, co teraz robić, i patrzę na Simmonsa. Ale on wzrusza ramionami. Rozwiązanie problemu należy do mnie.
– Dobrze, kretyni. Chcecie popełnić samobójstwo, wasza sprawa. – Spoglądam na zegarek. – Tracimy czas. Za dziesięć minut w sali odpraw.
26
Peabody
San Carlo – noc dwudziesta
Już się nawet nie trudzi, żeby zbadać mi serce. Już mnie nie muska palcami. Już nie mówi do mnie uwodzicielskim tonem. Wszystko to się skończyło, kiedy ustawił pokrętło na niebieskie pole. Pokonałem go, ale muszę umrzeć. Teraz pomaga mu strażnik. Klęczy przy mojej głowie. Po każdym szoku, po każdej konwulsji wyciąga mi z ust gumowy klocek, przykłada ucho do moich ust, kręci przecząco głową, zakłada z powrotem klocek i wszystko zaczyna się od początku. Tracę i odzyskuję przytomność. Zapadanie w nicość jest przyjemne, ale i przerażające. Raz, kiedy odzyskuję zmysły, słyszę podniecony głos strażnika: – On coś powiedział!
Natychmiast pojawia się nade mną twarz Fombony, spocona i podniecona. – Co dokładnie powiedział? – pyta strażnika.
– Jorge. Dwa razy wymienił to imię.
Przez chwilę twarz Fombony wyraża zaskoczenie, które przemienia się szybko w gniew. Odchodzi mrucząc: – Przeklęty Kubańczyk!
Pokrętło poszło jeszcze wyżej, dalej, na skraj czerwonego pola. Spotęgowana agonia.
Fombona już dwa razy wyciągał plastikowe pudełko i pokazywał mi strzykawkę. Dwukrotnie już udało mi się przywołać do mego ciała Jorge’a. Uśmiechałem się wtedy i zamykałem oczy.
A jednak miał rację, ten Sołżenicyn. Nadchodzi czas, że agonia może dotknąć jedynie ciała. Umysł już jest martwy i nie można nim manipulować.
Moje ciało podskakuje, dygoce, gdy doznaje kolejnego szoku. Nerwy drą się jak opętane. Z krtani dobywa się ryk, ale jest to tylko rezultat aktywności mięśni krtani i przepony. Ryk nie pochodzi ode mnie. Ja się bronię i za chwilę tracę przytomność.
Powoli powracam do rzeczywistości. Słyszę szepty. Fombona mówi coś do strażnika. Cierpkim, zdumionym głosem:
– Idź spać. Jestem na pograniczu czerwonego pola. Zostawię go teraz na pół godziny. O północy znowu zaczniemy. Jeśli do wpół do pierwszej nic nie powie, to nie będę dłużej czekał. Dam mu zastrzyk.
Mam pół godziny do odpoczynku, pół godziny rachunku sumienia. Potem śmierć. Droga do spokoju. Niedługo będę z tobą, Jorge!
27
Slocum
USS “Nimitz” – północ
Odprawa była krótka. Zmiany planu minimalne. Wyląduję za zachodnią ścianą rezydencji. Zabieram ze sobą drugą maszynę i najlepszego pilota, Portorykańczyka o nazwisku Rodirguez. Za mną będą lecieli Kerr i Brand. Mam nadzieję, że dolecą. Jeśli dotrą na miejsce, to natychmiast przebiegną do głównego wejścia budynku biurowego, natomiast Moncada ze swoimi ludźmi otoczy budynek od tyłu i z boków. Rodriguez pójdzie ze mną do wartowni przy bramie. Gdy już uwolnię ambasadora, to on zostanie przy nim, a ja dołączę do głównej grupy uderzeniowej. Castaneda ze swoimi ludźmi zajmie budynek mieszkalny, gdzie najprawdopodobniej śpi większość strażników. Sacasa ze swoimi zabezpieczy rezydencję i będzie rozwiązywał nieprzewidziane problemy. Szybko powtórzyliśmy procedury radiowe. Nie potrzebowaliśmy tracić na to wiele czasu, gdyż przedtem dużo ćwiczyliśmy. Ja jestem Wampir Jeden, Rodriguez – Wampir Dwa, Brand i Kerr – kolejno Trzy i Cztery. Moncada to Zielony Jeden, jego zastępca Zielony Dwa i tak dalej. Kolory niebieski, żółty i czerwony zostały przydzielone odpowiednio Castanedzie, Sacasie i Gomezowi. No i ich ludziom. Może to brzmi wszystko trochę po harcersku, ale w warunkach, w jakich mieliśmy operować, hasła miały również symboliczne znaczenie nagrobkowych napisów. Kiedy skończyłem, wstał kontradmirał i powiedział:– Odważni z was ludzie, prawdziwi Amerykanie. Jestem z was dumny. Pamiętajcie, że macie za sobą ten okręt i inne jednostki grupy bojowej, w każdej chwili gotowe we wszystkim wam pomóc. Życzę szczęścia.
Jego życzenia były z pewnością szczere. I naprawdę moralne wsparcie, jakie otrzymaliśmy, było wspaniałe. Kiedy ludzie się rozeszli, żeby włożyć kombinezony, ja zostałem jeszcze przez kilka minut z oficerami i podoficerami pozostałych jednostek wsparcia, jednocześnie bowiem samoloty A-6E Intruder oraz uzbrojone śmigłowce Apache miały “czyścić” cały teren dokoła ambasady. Inna jednostka wsparcia to śmigłowce ewakuacyjne Sea King. Musiałem też zamienić parę stów z oficerem łączności i oficerem odpowiedzialnym za wyławianie moich ludzi z morza, gdyby mieli pecha i wodowali. No i ostatnia rozmowa z Simmonsem, który koordynuje całą akcję. Wreszcie nastąpił koniec gadaniny.
Jesteśmy wszyscy po zawietrznej okrętu, tuż pod pomostem wyspowym, który wydaje się sięgać nieba. Ultralight już stoją na pokładzie. Przy każdym dwóch marynarzy przytrzymuje skrzydła, które łopocą w wietrze i dygocą w jego porywach. Wydają się delikatniejsze od skrzydeł motyla.
Stosujemy tak zwany “koleżeński system”. Kolega sprawdza kolegę. Czy każdy ma to, co powinien mieć. Wielokrotnie to ćwiczyliśmy i sprawdzanie idzie sprawnie:
– Nóż?
– Jest.
– Granaty ogłuszające. Cztery?
– Są.
– Granaty oślepiające. Flary. Cztery?
– Są.
– Granaty zaczepne. Cztery?
– Są.
– Pistolet maszynowy? Zabezpieczony?
– Jest, jest!
– Tłumik?
– Jest.
– Sześć magazynków?
– Są.
– Hełm? Przyłącza radiowe?
– Jest. Są.
– Kajdanki? Na przeguby i na nogi. Po pięć?
– Są. Są.
– Gumowa łódka?
– Jest.
Jest, są, jest, jest... Jestem nie do pary, sam więc sobie wszystko sprawdzam; odczuwam samotność i ciężar dowodzenia. Zdaję sobie sprawę, że to ja wpakowałem wszystkich tych ludzi w obecną kabałę. Mój pomysł, moje wykonanie. Jeżą się włosy. Przenoszę szybko myśli na “mojego człowieka”, którego tam zadręczają. To działa jak ostroga i zmywa poczucie winy. Operacja jest konieczna. Patrzę na zegarek. Pięć minut po północy. Wszyscy są gotowi. Czarnuchy z mojej grupy chodzą dokoła i czernią sadzą twarze białych, starając się nie okazywać wyższości. Obok mnie stoi czwórka dowódców czterech grup. Przypomniały mi się nagle słowa Wellingtona wypowiedziane podczas jakiejś parady: “Nie wiem, co oni zamierzają zrobić nieprzyjacielowi, ale, na Boga, ja już ich się boję”.
Wygląd moich czterech dowódców jest naprawdę morderczy. Poobwieszani granatami i zapasowymi magazynkami amunicji. Przez ramię przewieszone śrutówki z obciętymi lufami. Twarze uczernione. Noże w pochwach przy butach. W jednej ręce pistolety maszynowe, w drugiej kaski z radiami i goglami noktowizyjnymi. Czekają na ostatnie rozkazy. Już ich więcej nie mam. Powiedziałem wszystko, co było do powiedzenia, ale chociaż są twardzi i zaprawieni, czekają na kilka słów zachęty. Chciałbym ich wszystkich zapewnić, że pójdzie dobrze, doskonale, ale na to z kolei jestem zbyt twardy.
– Jeśli więc jesteście, obiboki, gotowi, to ładujcie swoich ludzi do latawców i do roboty! – Tylko to mówię.
Widzę w mroku łyskające białe zęby. Odwracają się i już ich nie ma. Wiem, że się co do nich nie mylę. Wybrałem odpowiednich ludzi. Podchodzi do mnie oficer pokładowy, odpowiedzialny za starty.
– Cztery minuty, pułkowniku – powiada.
Biorę mój pistolet maszynowy, łódkę i kask, wołam głośno:
– Jazda, chłopcy!
Wychodzimy na pokład startowy, w dmący wiatr. Ultralight stoją nosami do rufy, piątkami na całej szerokości skośnego pokładu. Mój jest w pierwszym rzędzie. Newman i Allen kręcą się między aparatami jak kwoki czuwające nad stadkiem. Podchodzą do mnie, klepią po plecach i życzą powodzenia. Odpowiadam mruknięciem i idę dalej. Szybko sprawdzam maszynę. Skrzydła, lotki, naciągi, wzmacniające podpórki. Wszystko wydaje się w porządku. Odkładam kask na siedzenie, przerzucam pistolet maszynowy przez ramię i mocuję dmuchaną łódkę. Wtedy dopiero biorę kask i nasadzam go na głowę. Sprawdzam, czy przełącznik nie jest przypadkiem w pozycji nadawania. Mikrofon mam o parę centymetrów od ust. Nakładam gogle noktowizyjne i wszystko dokoła robi się nagle jaskrawoczerwone. Obsuwam gogle i wszystko jest z kolei czarne. Ale to mi pozwoli mieć otwarte oczy i wszystko widzieć, kiedy zapłoną flary i oślepią przeciwników. Podnoszę gogle i oglądam się za siebie. Rodriguez już siedzi za mną w swojej maszynie. Po jego lewej Brand, po prawej Kerr. Newman sprawdza Branda, a Allen czuwa nad Kerrem. Cholernie się o nich boję. Za mną i za nimi jest siedem maszyn grupy Moncady. Dodałem mu paru ludzi. Skoro ja od razu lecę najpierw do wartowni przy bramie, on musi przejąć poważny obowiązek uwolnienia pozostałych zakładników. W każdym razie zapewnienia im bezpieczeństwa. Za jego zespołem czeka grupa Sacasy. Pięć maszyn, następnie kolejne pięć Castanedy i wreszcie “eskadra” Gomeza – cztery Ultralight.
Mam chwilowe wątpliwości. Może powinienem był przydzielić Gomezowi jeszcze jedną załogę? Jego zadaniem jest zneutralizowanie gniazd karabinów maszynowych na wszystkich dachach w obrębie całej ambasady. To jest również bardzo odpowiedzialne zadanie. Nie ma co pieprzyć! Wszystkie zadania są odpowiedzialne i istotne. Poza tym on sam i jego piloci są doświadczonymi facetami, jednymi z najlepszych i mają największe szansę dotarcia do celu.
Wszyscy zajęli już swoje miejsca. Podnoszę oba kciuki. Jest to znak, żeby zapuszczać silniki. Oprócz dwóch marynarzy przy skrzydłach każdej maszyny jest jeszcze trzeci z przodu. Ma dać znać, że silnik pracuje dobrze. Wszystko odbywa się prawie w ciszy, ledwo słychać pracę silników. Po kolei podnoszą się wszystkie ręce. Dwadzieścia cztery ręce, dwadzieścia cztery maszyny gotowe do startu. Rozsiadam się jak mogę najwygodniej w siedzeniu, co nie jest łatwe przy mojej tuszy, i z kolei ja zapuszczam silnik. Złapał, pracuje. Zmniejszam obroty, marynarze trzymają aparat w miejscu, ostatni rzut oka na nieliczne instrumenty. Tachometr, pomiar prędkości wiatru, kompas, termometr i wskaźnik kąta natarcia. Okej! Patrzę na zegarek. Północ plus dziesięć. Czas!
Przede mną i nieco na prawo widzę kopułkę z pleksiglasu, a pod nią głowę i ramiona oficera. Podlegamy normalnej procedurze startowej. Gdy już będę gotów, dotknę dłonią głowy. Zasalutuję. Oficer naciśnie guzik. Gdyby startował Tomcat, byłby to guzik uruchamiający katapultę, a ja w pół sekundy byłbym w powietrzu, po dwóch zaś sekundach pędziłbym z prędkością trzystu kilometrów na godzinę. Tym razem guzik tylko zmieni światło z czerwonego na zielone. A ja ruszę o własnych siłach. Już za chwilę. Pozostali pójdą w moje ślady. Patrzę w lewo, patrzę w prawo na przytrzymujących mnie marynarzy. Młodzi chłopcy. Osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Poruszają się im usta. Odczytuję słowo “Powodzenia!”.
Teraz koncentruję się na wietrze i nagle oblatuje mnie strach. Strach o siebie czy o powodzenie operacji? Znowu muszę przywołać obraz “mojego człowieka”, który czeka tam na uwolnienie od tortur. Te tortury tak mnie rozjuszają, że zapominam o strachu i z ręką na manetce gazu mogę znów się skoncentrować. Jeden silny poryw, drugi i chwila spokoju. Już otwieram przepustnicę, kiedy następuje trzeci silny podmuch. Cofam dłoń. Cztery, pięć, sześć sekund. Chwila spokoju. Pieprzę, nie ma co czekać, jazda!
Więc salutuję, zapala się zielone światło, daję cały gaz, maszyna leci przed siebie, jakby ją goniło stado diabłów. Jestem już w powietrzu. W panice zaczynam walczyć z drążkiem, bo zaczyna mnie znosić na lewo. Rufa “Nimitza” zapadła się i zniknęła gdzieś za mną, w dole. Patrzę na rozjuszone spienione morze. Maszyna jakby podskakuje do góry, potem opada jak kamień. Przepona włazi mi do gardła. Na dłoniach czuję morską pianę, niby prysznic, i przed sobą widzę spienioną grzywę fali. Ściągam drążek i pnę się w górę. Czuję się, jakbym podczas rodeo ujeżdżał dzikiego konia. Podciągam maszynę wyżej i wyżej. Przez dłuższą chwilę wszystko idzie gładko. Ale co się dzieje z facetami za mną? Boże drogi! Przekręcam korpus, wyginam szyję i znowu z maszyną lecę w lewo. Prostuję, powolutku wracam na kurs. Cholera, Newman miał rację. Jazda jak kolejką górską w lunaparku. Dlaczego ustąpiłem tym gówniarzom, Brandowi i Kerrowi? Dlaczego pozwoliłem im lecieć? Powinienem był rozkwasić im łby, żeby sobie zasnęli na kilka godzin. Już nie będę ryzykował patrzenia za siebie. Żeby utrzymać to paskudztwo i moją szacowną osobę w powietrzu potrzebny mi jest każdy gram koncentracji.
Muszę jednak myśleć i o innych rzeczach. Według planu przez pierwsze osiem kilometrów mamy się trzymać na wysokości trzydziestu metrów nad wodą. W praktyce byłoby to samobójstwem. Podejmuję decyzję i wznoszę się na ponad sto pięćdziesiąt metrów. Turbulencje są podobne, ale wpadanie w dziury powietrzne mniej groźne. Jeśli ktokolwiek z lecących za mną przeżył, to zrobi to samo. Pieprzyć ten ruski okręt elektronicznego szpiegowania.
Teraz idzie mi nieco łatwiej. Powoli się przyzwyczajam i nie szarpię drążkiem. Przewiduję, co może się stać, a nie reaguję nerwowo, gdy już się dzieje. Sprawdzam godzinę i prędkość w stosunku do ziemi. Między sto, a sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Przeprowadzam kalkulację. Psiakrew, za trzy minuty trzeba będzie drapać się w górę! Jak tam będzie? Zarówno oficer meteo jak i Newman oraz Allen przewidywali nieco mniejsze turbulencje. Postanowiliśmy osiągnąć pułap tysiąca dwustu metrów. Decyduję się rozpocząć wznoszenie. Ale powoli. Strzałka wysokościomierza ruszyła. Na trzystu metrach warunki są już dużo lepsze. Kolejka górska mniej stroma.
Na sześciuset metrach dostrzegam ciemniejszą linię na purpurowym horyzoncie. Osiągam wreszcie tysiąc dwieście metrów i przestaję piłować silnik. Postanowiliśmy – biorąc pod uwagę warunki pogodowe, a także skuteczność naszych tłumików – lecieć na silnikach aż do samego brzegu. A brzeg się zbliża, nabiera kształtów. Widzę już pierwsze światła. Niewiele, gdyż w całym San Carlo panuje zaciemnienie z powodu blokady i braku dostaw ropy. Wiem jednak, że zewnętrzne reflektory na murach ambasady działają. Usiłuję je wypatrzyć. Powinny już być widoczne. Niczego nie dostrzegam. Są! Tuż na skraju mojego pola widzenia, na prawo! Wiatr zagnał mnie dalej na południe, niż oczekiwałem. Skręcam na północ, hamowany wiatrem. Walczę z drążkiem. Moje podniecenie wzrasta, kiedy orientuję się, że reflektory wyznaczają czworobok ambasady. Zaczynam rozróżniać ciemne plamy poszczególnych budynków w obrębie murów. Jest i wartownia przy bramie. Ten widok tak mnie pochłania, że przez chwilę zapominam prawie o wszystkim innym. Widzę spienione fale rozbijające się o linię brzegu. Czas, czas! W brzuchu czuję wielki blok lodu. Sięgam do kasku i włączam radio na nadawanie. Modlę się, żeby za mną leciała przynajmniej dziewiątka.
– Wampir Jeden do Zielony Jeden, odezwij się.
Liczę sekundy... Trzy, cztery, pięć. Mam ochotę wyć, ale oto słyszę:
– Zielony Jeden do Wampira Jeden. Jest nas trzech. Ze mną czterech.
Dygocę i wołam:
– Wampir Jeden do Niebieski Jeden. Odezwij się.
Odpowiedź przychodzi natychmiast: – Tu Niebieski Jeden. Jest nas dwóch.
Niech to piekło pochłonie! Razem jest nas tylko sześciu.
– Wampir Jeden do Żółty Jeden.
Słyszę głos Sacasy: – Tu Żółty Jeden. Jest nas trzech.
Jezu drogi, pozostał mi tylko ten jeden apel.
– Wampir Jeden do Czerwony Jeden!
Głos Gomeza z lekkim akcentem jest łatwy do rozpoznania. Czekam nań z niecierpliwością. Odpowiada mi inny głos:
– Tu Czerwony Dwa. Jest nas dwóch.
To głos Hala Lewisa, zastępcy Gomeza. Gomez pewnie spadł do morza. Ale jest nas jedenastu, wchodzimy do akcji. Nie mam wielkich nadziei co do Branda i Kerra, ale mój “as” Rodriguez chyba doleciał.
– Wampir Jeden do Wampira Dwa.
Mijają sekundy, nikt nie odpowiada. Powtarzam wezwanie:
– Wampir Jeden do Wampira Dwa. Zgłoś się. W słuchawce skrzeczy mi pewny siebie głos:
– Tu Wampir Trzy. Wampir Dwa nie doleciał. Wampir Cztery także nie.
Tak na wojnie bywa. Pewniak zawodzi, a Brand – kujon bez polotu – przeżywa. No cóż, jest nas jedenastu. Moi cywilni doradcy mieli rację. Straciliśmy pięćdziesiąt procent stanu plus jeden. Ale pozostaje nas jedenastu i damy sobie radę. Simmons na pokładzie “Nimitza” jest na nasłuchu. Wszystko już wie i z pewnością przekazuje wiadomość Komlosy’emu w Białym Domu, a może nawet samemu prezydentowi. Kiedy mijamy linię brzegu, zastanawiam się, czy poprzestawiać ludzi, wyznaczyć im inne cele. Nie, nie zrobię tego. Największym problemem jest zneutralizowanie karabinów maszynowych na dachach. Bez Gomeza i jeszcze jednego pozostali dwaj będą mieli z tym poważną robotę. Ale na Lewisa można liczyć, zaś Spooner to cwaniak. Da sobie radę.
Ambasada jest już prawie pode mną, nieco na lewo. Sięgam po kontakt, żeby wyłączyć silnik. Wydaję rozkaz pozostałym: – Wyłączyć silniki.
W ciągu kilku sekund przechodzę do wolnego ślizgu. Ileż to już razy przerabiałem. Wchodzę w spiralę, która sprowadza mnie stromo na dół. Zmagam się z drążkiem i wznoszę modły, byśmy zdołali wylądować cali i zdrowi. Ziemia zbliża się z wielką prędkością. Podrywa mnie nagły podmuch. Maksymalnie wychylam drążek. Kiedy mijam południowo-zachodni róg murów wokół ambasady, koncentruję wzrok na tyle budynku rezydencji. Podziwiam mistrzostwo naszych saperów, którzy zbudowali nam replikę. Ćwiczyłem to zejście paręnaście razy. Wszystko, co teraz widzę wygląda tak samo jak dekoracja w Fort Bragg. Skoncentruj się, idioto, mówię do siebie. Za szybko lecę i za nisko. Poprawiam wysokość. Wolniej! Hamuję zmianą kąta natarcia skrzydeł. Zwalniam, lecę zbyt na lewo. Pojawia się przede mną budynek. Poprawiam kierunek lotu. Dobrze! Opadam, dotykam ziemi, kołuję, prawą nogą pcham nożny ster przedniego koła, skręcam w głęboki cień muru. Sekunda ulgi i składania sobie gratulacji. Wyskakuję. Ściągam do ręki przerzucony przez ramię pistolet maszynowy, odbezpieczam go i dopiero wtedy nastawiam uszu. Żadnego odgłosu, absolutna cisza... Słyszę szept, świst. Przelatuje koło mnie ciemna plama. To Brand. Leci za daleko. Przechylony, lewe skrzydło o parędziesiąt centymetrów od ziemi. Wstrzymuję oddech. Udaje mu się odzyskać równowagę, ląduje twardo z piskiem opon. Zatrzymuje się o trzydzieści centymetrów od muru okalającego ambasadę. Nasłuchuję, czy hałas kogoś nie zaalarmował. Krępa sylwetka wyskakuje z maszyny, podciąga ją pod sam mur, a potem skulona biegnie w moim kierunku.
Daję mu przyjaznego kuksańca. Brand się uśmiecha zadowolony z siebie. Znad nasadzonych na oczy gogli noktowizyjnych wyłażą mu kosmyki włosów. Przez chwilę wydaje mi się, że jest podobny do Ringo Starra. Razem dopadamy do rogu rezydencji. Wartownia znajduje się o jakieś pięćdziesiąt metrów od nas na prawo, a tuż za nią widać główną bramę. Obok niej widzę skulone pod murem dwie sylwetki. Klepię Branda po ramieniu pokazując mu je. Odklepując sygnalizuje, że zrozumiał. Nieco dalej widać po lewej stronie budynki mieszkalne. Na dachu najbliższego dostrzegam stanowisko karabinu maszynowego. Dokładnie tam, gdzie miało być. Mam nadzieję, że Lewis i Spooner już krążą w górze i wkrótce się tym zajmą. Na wprost, w odległości około dwustu metrów, stoi budynek biurowy. Dwie zjawy właśnie tam lądują. To dobrze. Znikają za budynkiem. Z mroku po lewej dobiega odgłos szamotania i paru uderzeń. Nic nie widzę. To pewno ludzie Sacasy okrążają budynki mieszkalne. Czas na mnie. Nie będę nadkładał drogi, kryjąc się pod murem. Wybieram drogę na wprost. Lada moment może się tu rozpętać piekło, a kiedy się to stanie, chcę już być w wartowni przy“moim człowieku”. Ruszamy szybko pochyleni, kaczym krokiem. Jesteśmy w połowie drogi, kiedy jakiś cholerny Ultralight spływa tuż nad murem i ląduje pośrodku wolnego terenu, zatrzymując się prawie na krawędzi kąpielowego basenu koło rezydencji. Kto to taki, do cholery? Nie mam czasu się zastanawiać. Grunt, że usiadł bez szwanku i że nie wszczął alarmu. Kiedy już jestem na tyłach wartowni, patrzę za siebie i widzę jak od Ultralight odrywa się jakaś postać i pędzi ku budynkom mieszkalnym. Podkradamy się za róg podłużnego budyneczku, przebiegamy wzdłuż jego bocznej ściany do następnego rogu. Wystawiam głowę. Tuż koło drzwi siedzi na krześle jakiś osobnik w niedbałej pozycji, z brodą wspartą na piersi. Śpi. Robię krok do tyłu i przydeptuję stopę Branda. Musiało go zaboleć, bo prawie jęknął. Pukam go w klatkę piersiową i objaśniam ręką czekające nas zadanie: łukiem określam załom, a następnie podnoszę jeden palec i usiłuję zobrazować nim człowieka siedzącego na krześle, z opuszczoną głową. Myślę, że zrozumiał. Zrozumiał, potakuje. Sięga do buta i wyjmuje nóż Ka-Bar. Klinga łyska w różowej poświacie. Odsuwam się na bok, a Brand wyślizguje się zza rogu zwinnie jak jaszczurka, ja idę za nim. Zachodzi strażnika od tyłu, jedną ręką zatyka mu usta, podrywa głowę. Strażnik nie wydaje żadnego dźwięku, kiedy Brand przebija mu aortę. Dopiero kiedy go podnosi, zaczyna wierzgać i kopać. Krztusi się i charczy, ale bardzo krótko i cicho. Wkrótce zastyga. Brand kładzie go cichutko na betonie.
Gestem dłoni nakazuję Brandowi osłaniać mnie i powoli, ostrożnie naciskam klamkę. Otwieram, wsuwam w szczelinę lufę pistoletu maszynowego, otwieram drzwi szerzej. W pomieszczeniu pali się jedna żarówka. Nie ma tu nikogo. Stoi biurko, fotel i krzesło. Po przeciwległej stronie są drugie drzwi. W dziurce tkwi klucz. “Mój człowiek” jest chyba tam właśnie.
Zza drzwi dobiega mnie nagle stłumiony, nieziemski krzyk. Jęk, wycie? Dźwięk z piekła. Czuję gęsią skórkę na plecach. Szybko przemierzam pierwsze pomieszczenie. Mam gumowe podeszwy, których prawie nie słychać na betonowej posadzce. Przykładam ucho do drzwi. Słyszę przytłumiony głos, ale słowa dochodzą:
– Mów, świnio! Rozkazuję ci, mów! Podaj mi nazwisko!
Naciskam klamkę, kopniakiem otwieram drzwi i podnoszę lufę pistoletu.
Koszmarna scena: wysoki stół, na stole przedmiot podobny do beczki, w niej przywiązany nagi chudzielec o twarzy zniekształconej cierpieniem. Nad tym wszystkim stoi potężnie zbudowany facet z krótkimi jasnymi włosami, ma na sobie biały kitel i stetoskop na szyi. Tuż przed twarzą golasa trzyma strzykawkę. Kciukiem przestawiam mój pistolet maszynowy na pojedynczy ogień. Słyszę własny głos:
– Chcesz rozmowy, bydlaku? No, to porozmawiaj ze mną.
Bydlak otwiera szeroko usta, do których wpada pocisk z mojego pistoletu, odrzucając mu głowę i całe ciało do tyłu. Widzę czerwono przed oczami i to wcale nie z powodu moich gogli, bo są podniesione i spoczywają na czubku kasku. Facetowi głowa opadła śmiesznie na bok, widać dziurę, przez którą pocisk wyszedł przez potylicę. Ciałem wstrząsają drgawki. Wycelowuję lufę z tłumikiem. Płask, pocisk w brzuch. Płask, pocisk w krocze. Już mu nic nie drga. Znowu słyszę własny głos:
– Właśnie otrzymałeś najnowsze informacje, i ostatnie, bydlaku. Od mojego Ingrama 10. Smaż się w piekle!
Obracam się, znika mi czerwona mgiełka sprzed oczu. Mobilizuję się, jest jeszcze wiele do zrobienia. Peabody przygląda mi się przez szparki oczu, ale sprawia wrażenie, jakby myślami przebywał gdzieś bardzo daleko. Do wargi ma przyczepiony przewód. Drugi przewód do łydki. Delikatnie odpinam obie metalowe żabki. Wyjmuję nóż, przecinam wiążące go rzemienie. Zaczyna jęczeć. Pochylam się nad nim.
– Już po wszystkim, panie ambasadorze! Zabieramy pana do domu, Ale najpierw muszę dopilnować uwalniania pozostałych zakładników. Muszę pana na parę minut zostawić. Będzie pana pilnował mój człowiek. Za kilka minut wrócę. – Patrzy mętnymi oczami. – Chodzi o pozostałych zakładników, sir. Muszę teraz iść!
Mruga powiekami, lekko poruszył głową. Delikatnie ściskam mu ramię, on wykrzywia twarz w wielkim bólu i pojękuje. Powinienem dać sobie w pysk.
– Bardzo przepraszam, sir... Zaraz wrócę.
Biegnę przez pierwsze pomieszczenie, przestawiając mojego Ingrama na ogień ciągły. Brand czeka przy drzwiach, skulony obserwuje teren.
– Widziałeś coś? – pytam go szeptem.
– Jakiś ruch koło budynków mieszkalnych. Chyba nasi Niebiescy.
– Dobra. Lecę teraz do budynku biurowego. Ambasador leży w drugim pokoju. Jest w bardzo złej formie. Pilnuj tych drzwi, nie ruszaj się nawet o krok. I to bez względu na to co by się tu działo. – Wskazuję mu palcem śpiące sylwetki pod bramą. – Ale załatw tych dwóch, jak tylko się zacznie.
Klepię go raz po ramieniu, zginam się w pałąk i pędzę otwartą przestrzenią myśląc sobie, że do tej chwili wcale nieźle nam idzie.
No i oczywiście właśnie w tym momencie zaczyna się zabawa. Słyszę krzyk z głębi budynku biurowego, głośne szczekanie pistoletu maszynowego i przeszywający wrzask. Włączam radio na nadawanie.
– Wampir Jeden do bazy. Czyścić! Powtarzam: czyścić! Ambasador uwolniony. Potwierdzam, że go torturowano. Idę teraz po pozostałych. Koniec.
Natychmiast odpowiada mi Simmons. Skrzek jest bardzo głośny:
– Baza do Wampira Jeden. Zaczynamy czyszczenie. Koniec.
U nas też się zaczyna. Szczęk tłuczonego szkła, głośne wołania po hiszpańsku, eksplozje w budynku biurowym. Na niebie zapalają się reflektory. Ich snopy błądzą po terenie ambasady. Cholera! Przy tym wietrze nigdy nie uda się utrzymać ich na wybranym celu. Widzę, jak na dachu budynku biurowego długa lufa ciężkiego karabinu maszynowego wędruje ku niebu, snop światła naprowadza ją na cel. Wrzeszczę do mikrofonu: – Lewis, Spooner, natychmiast zgaście reflektory! – Jeden gaśnie natychmiast, drugi wolniej. Karabin maszynowy zagrał krótką serią. Snop światła przechyla się, znika. W trzy sekundy później słyszę za plecami ogłuszający łomot. Oglądam się i widzę resztki rozbitej maszyny, omotujące ciemny kształt w środku.
Od budynku biurowego dzieli mnie dwadzieścia metrów. Seria dziwnych głośnych trzepnięć, a następnie oślepiające białe światło w oknach i otwartych drzwiach. Zsuwam na oczy gogle i znowu widzę. Do drzwi prowadzi kilka schodków. Przeskakuję je i wpadam do środka. Moncada drze się: – Amerykanie na ziemię! Amerykanie na ziemię! Nie ruszać się! – Wchodzę do obszernego holu i widzę jakby z pierwszego rzędu rozgrywający się spektakl. Jest tu około czterdziestu osób. Z wyjątkiem Moncady i jego ludzi wszyscy dłońmi zasłaniają oczy. Niektórzy już się osuwają na ziemię. Jakiś chłopaczek w dżinsach zarzucił sobie podkoszulkę na głowę. Trzyma w dłoni małe pudełko, a drugą dłonią rozpaczliwie manewruje pokrętłem. Manewruje i nic. Ogarnia mnie fala wielkiej ulgi. A więc jednak te kamizelki to tylko atrapy. Moncada celuje, strzela, chłopak obraca się na swojej osi, pada głośno rycząc. Inny strażnik przesłania jedną ręką oczy, drugą grzebie przy pasie. Mierzę z Ingrama, ustawiając przedtem selektor – na pojedynczy ogień. Naciskam spust, słyszę pyknięcie. Dłoń zasłaniająca oczy opada na pierś, a ofiara pada na plecy. Pistolet strażnika z łoskotem uderza o podłogę. Moncada wykrzykuje teraz po hiszpańsku: – Położyć dłonie na głowie lub zginiecie! Natychmiast ręce na głowie, bo strzelam!
Omiatam wzrokiem całe pomieszczenie. Sami mężczyźni. Wszyscy zakładnicy już leżą na ziemi. Flary wygasają. Wybiegam na zewnątrz i widzę na schodach dwóch strażników. Obaj strzelają. Słyszę wizg pocisku przelatującego mi nad głową. Padam na ziemię, przestawiając pistolet na ciągły ogień, ściągam spust. Pociski kalibru 9 mm rzucają obu na schody. Chwilę leżą nieruchomo, potem się staczają.
Leżę przy jakichś otwartych drzwiach. Zrywam się, wbiegam, w biegu wyrzucam pusty magazynek i zakładam pełny. Plan budynku znam na pamięć. Wpadam w jeszcze jedne drzwi, lecę korytarzem. Widzę blask i po dwu sekundach jestem za kolejnymi drzwiami. Tyłem do mnie stoi trzeci członek grupki Moncady. Na kombinezonie ma naszytą dziesiątkę i stąd wiem, że nazywa się Sam Shaw. Jest zastępcą Moncady. Całkowicie panuje nad sytuacją. Na ziemi leży siedem kobiet. Dłońmi przesłaniają sobie oczy. Dwie z nich są w panicznym strachu i piszczą. Trzecia łka. Siedem strażniczek też leży na ziemi. Ale nie zasłaniają sobie oczu. Nie potrzebują. Są martwe.
Shaw słysząc szmer za plecami błyskawicznie się odwraca. W goglach zasłaniających twarz wygląda jak przybysz z innej planety. Ja chyba też tak wyglądam. Flary przygasają, podnosimy gogle. Opalona twarz Shawa wyraża zmieszanie. Więcej, głęboki konflikt wewnętrzny.
– Byłem sam, sir. Nie mogłem ryzykować. Musiałem je wszystkie zlikwidować.
– Dobrze zrobiłeś, Shaw – odpowiadam. – Plan zakładał, że tu będzie trzech naszych ludzi.
Wysoko nad głową dudni karabin maszynowy. A więc gniazda karabinów nie są zlikwidowane. Słyszę też głośne serie z Ingramów, z których zdjęto tłumiki. Już są niepotrzebne, skoro operacja stała się jawna. A gdzieś daleko terkoce działko pokładowe i słychać grzmoty wybuchów bomb. I rakiet powietrze-ziemia. Samoloty A-6 i śmigłowce z “Nimitza” dopilnowują, żeby nawet komar nie mógł dotrzeć do ambasady. Bardzo mnie to umacnia na duchu, ale mam w tej chwili poważny problem do rozwiązania. Na razie oświetlenie jest normalne – świecą się elektryczne lampy, a flary całkowicie wygasły. Mówię do zakładniczek: – Mogą panie odsłonić oczy i wstać. – Powoli, jeszcze pełne niepokoju opuszczają dłonie i usiłują się podnieść. Z przerażeniem patrzą na ciała strażniczek. Ciągnę dalej: – Jestem pułkownik Slocum z Armii Stanów Zjednoczonych. Przybyliśmy tu, aby panie uwolnić i zabrać do kraju. Wszyscy mężczyźni już są uwolnieni, ale nadal znajdujemy się w niebezpiecznej sytuacji. Proszę zdjąć te kamizelki i iść za mną. Proszę się schylić jak najniżej. – Kobiety patrzą na mnie półprzytomnie. – Jazda, drogie panie! Jazda! Szybko, nie marudzić!
Drobna kobieta o ptasiej twarzy i zmierzwionych siwych włosach zdejmuje kamizelkę, a jednocześnie nakłada na siebie obowiązek dyrygowania: – Jazda, panienki! Jennifer, Susann! Pospieszcie się!
Polecam Shawowi iść przodem, sprawdzić sytuację przy wyjściu z budynku i pozostać tam na straży.
Shaw biegnie, po kilku sekundach podążam za nim na czele gromadki kobiet. Mijamy Shawa, który leży teraz w drzwiach i przez noktowizor patrzy w mrok ponad lufą swego pistoletu. Gdy wchodzimy do sali, gdzie znajdują się już mężczyźni, pięć kobiet wyrywa się do przodu, wykrzykując nazwiska swoich bliskich. Dwie pozostałe są z pewnością sekretarkami. Następuje chwila powitań. Jednakże Moncada nie pozwala na długie pieszczoty i krzyczy: – Na ziemię! Wszyscy na ziemię! I nie podnosić się!
Wszyscy się kładą, niektórzy spleceni w uścisku. Zalewa mnie grad pytań. Podnoszę do góry dłoń.
– Słuchajcie, państwo! Wszyscy są uratowani. Wkrótce przybędą śmigłowce, żeby was stąd zabrać. Ale musicie leżeć na ziemi, póki nie upewnimy się, że cały teren jest oczyszczony. Kapitan Moncada i jego ludzie będą się wami opiekowali i odprowadzą do śmigłowców. Proszę ściśle wykonywać wszystkie polecenia kapitana.
– A nasz ambasador? – odzywa się jakiś głos.
– Bardzo źle z nim, ale przeżyje.
Ta wiadomość jest powitana chóralnymi okrzykami wielkiego zadowolenia. Na lewo ode mnie człowiek Moncady zakłada kajdanki rzekomym studentom, w istocie opryszkom. Zachowują się teraz jak baranki. Kajdanki na ręce i nogi. Zabrakło mu kajdanek. Zwraca się do mnie: – Może mi pan pożyczyć swoje, pułkowniku?
Odpinam je od szelek i rzucam. Na zewnątrz jest jeszcze daleko do pełnego opanowania sytuacji. I nie chodzi mi wcale o wybuchy i strzelaninę za murami ambasady. Zajadle ujadają co najmniej dwa karabiny maszynowe umieszczone na dachach. Włączam nadajnik:
– Wampir Jeden do Bazy. Zgłoście się.
– Baza do Wampira Jeden, słuchamy.
– Wszyscy zakładnicy uwolnieni, zgromadzeni w budynku biurowym. Ambasador w złym stanie, ale żywy, pod ochroną w wartowni. Na dachach nadal aktywne karabiny maszynowe w rękach wroga. Koniec.
Słyszę głos Simmonsa, podniecony, ale i nabrzmiały ulgą:
– Dobra robota, Wampir Jeden. Chcecie wsparcia lotniczego?
– Żadnych takich, Al! Żadnych nalotów.
– Czy jesteś pewien, Jerry?
– Cholernie pewien. Sami je zlikwidujemy. Chwilowo niech śmigłowce ewakuacyjne czekają na linii brzegu.
– Dobra. Powodzenia.
Potrzebne mi są teraz meldunki sytuacyjne. Do diabła z kodami. Po pierwsze chcę wiedzieć, kto złamał kark spadając na sam środek ambasady.
– Slocum do Lewisa. Zgłoś się.
– Tu mówi Spooner, sir. Lewis dostał.
– Rozumiem. Melduj, Spooner.
– Załatwiłem jeden karabin maszynowy na dachu biurowca, ale potem ostrzelali mnie z dachu rezydencji i wylądowałem twardo koło basenu.
– Kości masz całe?
– Złamałem prawą nogę. Ale jestem tu pod ścianą rezydencji, na rogu, mam pełne pole ostrzału, aż na zachodni skraj biurowca. Nikt tędy nie przejdzie.
– Dobra robota! Wkrótce cię zabierzemy. Castaneda, zgłoś się!
– Tu Castaneda. Mój budynek mieszkalny czysty. Piętnaście wrogich trupów, dwunastu jeńców. Mają obrączki na rączkach i nóżkach. Własne straty zero. Nie mogę jednak przejść do biurowca. Odcinają mi drogę dwa karabiny maszynowe na dachu rezydencji.
– Okej. Czekaj na nas. Zgłoś się, Sacasa!
– Tu Sacasa. Budynki mieszkalne dwa i trzy pod naszą kontrolą. Nieprzyjaciół zabitych dwudziestu dwóch. Trzech jeńców. Legrand ranny od odłamków własnego granatu. Klatka piersiowa i ramiona, ale może chodzić. Też nas uziemiają te dwa kaemy.
– Dobra. Bądź na nasłuchu.
Mam teraz cholerny problem. Może trzeba było zgodzić się na lotnicze wsparcie? Przecież w rezydencji nie ma nikogo z naszych. Niech rozwalają budynek. Ale nie! Niech mnie gęś kopnie, i to porządnie, jeśli sam nie potrafię tego załatwić. Spooner jest na rogu rezydencji odległej ode mnie o jakiś dwieście metrów. Tak, sam tych drani załatwię. Z leżących na podłodze odzywa się jakiś głos:– Pułkowniku, pułkowniku!
Barczysty chłopak. Melduje się: – Starszy sierżant Cowder, Piechota Morska. Mamy tu piętnastu ludzi. Możemy panu pomóc?
W czym oni mi mogą pomóc? Ale twarz faceta wyraża pełną gotowość. I miał tyle rozsądku, żeby się nie podnosić. Przez cały czas leży. Rozsądny chłop.
– Dobrze, sierżancie – odpowiadam. – Nie mamy zapasowej broni, ale może pan pozbierać co się da od strażników. Kapitan Moncada obejmie nad wami dowództwo.
Polecam Moncadzie, aby tymi ludźmi wzmocnił posterunki dokoła budynku i ustawił parę czujek.
Teraz muszę się dostać na ten cholerny dach rezydencji. Piechota Morska podnosi się z podłogi, a ja pytam: – Niech się zgłosi szef administracyjny ambasady!
– Jestem tutaj, pułkowniku... George Walsh.
Facet w średnim wieku, okrągła buźka. Pytam go: – Czy jest jakiś inny sposób dostania się na dach rezydencji oprócz stropowego włazu?
Walsh przecząco porusza głową. Odzywa się Moncada: – To byłoby samobójstwo, pułkowniku. Strzegą pilnie wszystkich wejść, a może nawet założyli tam ładunki wybuchowe.
Twarz Walsha nagle się rozjaśnia.
– Zaraz, zaraz. Na tylnej ścianie jest gruba rynna od dachu do ziemi.
– W planach tego nie ma – stwierdzam.
– Bo nie było. Następnego dnia po przyjeździe nowego ambasadora mieliśmy tu sztormową ulewę. Normalne odprowadzenie wody nie wystarczyło. Zalało nawet część rezydencji. Ambasador kazał natychmiast założyć dodatkową rynnę. Jeszcze jej nie ma na planach.
– To świetnie.
Biorę od Moncady zapasowy magazynek do mojego Ingrama i trzy dodatkowe granaty. Razem mam ich siedem.
Włączam mikrofon i mówię: – Wszystkie jednostki, ogień na dach rezydencji za sześćdziesiąt sekund. Trzymać go przez trzydzieści sekund i przerwać.
Wyłączam mikrofon i powiadam do Moncady: – Jeśli mnie załatwią, to wezwij wsparcie z powietrza.
– Tak jest, sir. Powodzenia, sir! – odpowiada mi.
Zbliżam się do wyjścia i czekam obok Shawa. Nagle rozpoczyna się ogień zaporowy. Zbiegam ze schodków i pędzę przed siebie. Nie patrzę na lewo ani na prawo. Wzrok mam utkwiony w róg wyrastającego przede mną budynku rezydencji. Przed trzydziestu laty w szkole przebiegłem sto metrów w nieco mniej niż dwanaście sekund. Teraz chyba biegnę jeszcze szybciej. Na prawo od siebie słyszę świsty. Zmuszam nogi do szybszego biegu, robię wielki skok, padam i przetaczam się parę razy. Trafiam w coś miękkiego, co podnosi krzyk.
– Kto? Co? – pytam.
– Spooner, sir... moja noga.
– O, psiakrew, przepraszam! Słuchaj. Tutaj jest podobno gruba rynna gdzieś z tyłu. Chcę się po niej wdrapać. Możesz mnie osłaniać?
– Oczywiście, sir. Niech mnie pan tylko podciągnie do rogu.
Ciągnę go z dziesięć metrów, jak tylko mogę najostrożniej, ale mimo to on jęczy przez zaciśnięte zęby. Ten facet zasługuje na medal.
Strzelanina się kończy, bo upłynęło trzydzieści sekund. Idę wzdłuż ściany i trafiam na rynnę. Doskonale umocowana mocnymi zaczepami co metr. Zaczepy stanowią dobre oparcie dla nóg i rąk. Helikoptery Apache zrzucają teraz za murami flary. Na mój gust zanadto oświetlają cały teren. Włączam mikrofon.
– Al, odezwij się.
– Tak, Jerry?
– Drapię się na dach. Za jasno tu. Powiedz tym facetom w A-6 i śmigłowcach, żeby przestali oświetlać teren. Przez pewien czas.
– Zrozumiano.
Po parunastu sekundach robi się ciemniej, ale ja nadal wszystko doskonale widzę przez moje gogle. Wdrapuję się. Kiedy już jestem pod dachem, zastanawiam się, czy znowu nie poprosić o ogień zaporowy, który odwróciłby uwagę załóg gniazd karabinów maszynowych. Ale rezygnuję. Jakiś zabłąkany pocisk mógłby mnie strącić. Łapię się biegnącej pod okapem rynny. Rynna skrzypi. Na szczęście na terenie ambasady jest jeszcze sporo hałasu. Wysuwam głowę nad rynnę i obrzucam wzrokiem dach. Są na obu jego skrajach, w rogach! Z lewego gniazda wystaje łeb faceta tuż nad workami z piaskiem. Patrzy w dół na teren przed budynkiem. Zaczyna odwracać głowę. Umykam pod rynnę. Rozważam sytuację. Gniazda dzieli blisko trzydzieści; metrów. Jeśli zaatakuję jedno, to będę pod ostrzałem drugiego. Rozwiązanie się narzuca: oba gniazda należy obezwładnić prawie jednocześnie. Jedno po drugim. Slocum, głupolu, dlaczego kogoś ze sobą nie zabrałeś? No to jazda!
Właśnie kończy się seria głośnych eksplozji, więc się podciągam, rynna skrzypi, wyskakuję prawie na dach, padam plackiem, przetaczam się, podrywam, obrzucam wzrokiem oba stanowiska kaemów i sięgam po granat. Mam go już w prawej ręce, zawleczka wyjęta. Przekładam granat do lewej ręki i sięgam po drugi granat. Kiedy wyciągam zawleczkę, słyszę krzyk po lewej. Rzucam granat wysokim łukiem, ten pierwszy przerzucam z powrotem do prawej ręki i padam plackiem. Głośna eksplozja pierwszego prawie mnie ogłusza. Nawet nie patrzę, czy trafiłem. Natomiast widzę długą lufę w drugim gnieździe. Lufa obraca się w moim kierunku. Rzucam drugi granat z pozycji leżącej. Cholera! Trafia w worki z piaskiem od mojej strony, odskakuje i wybucha. Zrywam się na równe nogi i chwytam mojego Ingrama. Lufa karabinu maszynowego jest już prawie wycelowana w pułkownika Slocuma. Biegnę w kierunku gniazda, trzymając wysoko Ingrama, naciskając spust i spryskując gniazdo, tak jak bym polewał drzewko wężem. Słyszę jęki, a jednocześnie terkot kaemu. Strzela za wysoko, pociski przelatują mi nad głową. Jestem jeszcze w odległości pięciu metrów. Strzelec ma czas, żeby skorygować. A więc zaraz zdechnę. Trzy metry. Nagle czuję, jakby mi ktoś wpakował rozżarzony pręt w mięśnie brzucha. Ale z boku. Robię gigantyczny skok przez worki. Mój pistolet przestał prychać pociskami. Magazynek jest pusty. Za workami jest ich dwóch. Jeden ma twarz spryskaną krwią, drugi odskakuje od karabinu i chwyta za pistolet przy pasie. Trafiam go ramieniem. Padamy obaj. On wyciągnął pistolet. Prawie mu nadziewam gębę na krótką lufę mojego Ingrama. Raz i drugi raz. Ogarnia mnie szał. Podnoszę faceta i zrzucam z dachu. Słyszę strzał i pocisk przewierca worek tuż obok mnie. Kucam i ostrożnie wyglądam. Drugie gniazdo jest zupełnie rozwalone, ale leży tam żywy facet za pojedynczym rozprutym workiem. Trzyma na nim lufę pistoletu. Sprawdzam karabin maszynowy w moim gnieździe. To SAW. Jego lufa patrzy w niebo. Jest jednak załadowany, zwisa mu z boku pełna taśma lśniących świeżością nabojów. Klękam za nim, łapię obie rączki, ściągam, mam faceta w celowniku.
Ściągam spust i trzymam naciśnięty. Cholerny worek rozpryskuje się na tysiąc kawałków. Jednocześnie rozpryskuje się facet. Pociskami zmywam szczątki poza dach.
Skończone. Odczekuję parę sekund, żeby odzyskać jaki taki oddech. Następnie wbijam kciuk w guzik nadawania:
– Wampir Jeden do Bazy. Cała ambasada w naszych rękach. Wysyłajcie śmigłowce ewakuacyjne.
W uszach brzęczy mi wniebowzięty głos Ala:
– Już lecą, Jerry. Dobra robota. Do zobaczenia.
Słyszę oklaski z odległego biurowca. Mówię do mikrofonu: – Wszystkie jednostki zapalić flary dla śmigłowców. Moncada, przygotuj ludzi. Wyprowadź ich z budynku, gdy śmigłowce wylądują. Najpierw kobiety. Następnie mężczyzn, potem Piechota Morska. Reszta Wampirów pozostaje na stanowiskach zapewniając osłonę. Ja wyprowadzę ambasadora. Zachowujcie czujność. Dopiero kiedy znajdziemy się na pokładzie “Nimitza”, będziemy mogli powiedzieć, że jesteśmy w domu.
Wyłączam nadajnik i parę razy bardzo głęboko oddycham. Dobrze, teraz muszę iść po “mojego człowieka”.
28
Peabody
San Carlo – noc dwudziesta
Znowu pochyla się nade mną czarna twarz. Czarna i lśniąca potem. Czy to jeszcze jeden majak? Czy też rzeczywistość? Zapadam w nicość i budzę się, zapadam i budzę. Zupełnie jakbym przesypiał długi sztorm. Mówi do mnie:
– Przepraszam pana, sir. Zajęło mi to więcej czasu, niż sądziłem. Wszyscy zakładnicy są uwolnieni, sir. Czują się dobrze. Teraz zabieram pana stąd.
On jest czarny. Dlaczego on jest czarny? Wszystko jest czarne. Jego kask. Dziwne okulary odsunięte na czoło. Czarne ubranie. Słyszę teraz inny głos:
– Śmigłowce wylądowały, sir. Prowadzimy do nich kobiety.
Kobiety? Czy to się naprawdę wszystko dzieje?
– Zaniosę pana, sir. Być może będzie pana trochę bolało. Za kilka minut znajdzie się pan w lazarecie na “Nimitzu”.
Aaa, “Nimitz”! Dobry, stary “Nimitz”. Czuję jak Murzyn wsuwa pode mnie ramiona, unosi. Rzeczywiście boli. Ale to jest słodki ból. Tyle się ostatnio dowiedziałem o bólu. Poruszam głową i opieram ją o jego ramię. Usiłuję coś powiedzieć i chyba z moich ust wyszedł jakiś dźwięk, gdyż on przysuwa do nich czarne ucho.
– Jak... pan... się nazywa? – pytam.
– Slocum, sir. Pułkownik Jerry Slocum, Armia Stanów Zjednoczonych.
Ruch. Idziemy. Jak on łagodnie mnie niesie. Bardzo łagodnie. Muszę jeszcze coś powiedzieć. Boli mnie krtań, ale muszę to powiedzieć:
– Pułkowniku...
Znowu mam przy twarzy czarne ucho. Trochę się porusza, bo idziemy.
– Niech pan nie... zostawia mnie, pułkowniku. Niech pan... zostanie ze mną.
Straszny hałas. Coś nade mną burczy i huczy. Coś się obraca. Głosy. Twarze ku mnie zwrócone.
– Nie zostawię pana, sir. Pan jest “moim człowiekiem”. Nie zostawię pana.
Wszystko już jest w porządku. Wszystko! Pozwalam sobie na spokojny sen bez żadnych majaków.
Znowu widzę i czuję. Widzę biały kitel i stetoskop, i strzykawkę. Z gardła wyrywa mi się dziki ryk, odbija stukrotnym echem w uszach. Zaskoczona twarz wycofuje się. I słyszę głos:
– Odejdź, kretynie!
Pochyla się nade mną czarny Slocum, bierze moją dłoń. Widzę troskę w jego oczach.
– Niech pan się nie martwi, sir. To nie jest tamten. Tamten nie żyje. Ja go zabiłem. To jest doktor. Prawdziwy. Da panu zastrzyk. Bardzo potrzebny, poczuje się pan lepiej.
Odwraca głowę i mówi:
– Zdejmij ten kitel, wszyscy zdejmijcie kitle. I wyślijcie depeszę do szpitala Waltera Reeda, żeby mu się nie pokazał nikt w białym kitlu. Uduszę własnymi rękami durnia, który będzie miał na sobie biały kitel. Powiedzcie im o tym.
Obraca się z powrotem ku mnie i uśmiecha. – Zabieramy pana samolotem do Waszyngtonu, do wojskowego szpitala Waltera Reeda. Szybko powróci pan do zdrowia. Bardzo szybko. Ale musimy panu zrobić ten zastrzyk.
Przyzwalam ruchem głowy, on odsuwa się na bok, ale nie puszcza mojej ręki. Stoi teraz przy mnie koś inny. W ciemnym ubraniu. Mówi miłym głosem. – To potrwa tylko chwilkę, sir. – Czuję coś zimnego na ramieniu, a potem lekkie ukłucie. Po chwili człowiek w ciemnym ubraniu znika. Slocum się uśmiecha. – Zaraz pan zaśnie – mówi. – A my wstawimy nosze do samolotu i poleci pan do domu.
– Pan też leci?
– Oczywiście. Całą drogę lecę z panem.
Jego twarz rozpływa się. I ja gdzieś płynę.
Pokój jest jasny i miły. Przez tiulowe firanki zagląda słońce. Obudziłem się z długiego snu. Jak długiego? Przespałem dni? Nie! Całe lata. Umysł mam równie jasny jak ten pokój. Albo jeszcze bardziej. Zupełnie konkretne myśli. I świadomość jakby oczyszczoną z ubocznych, zbędnych spraw. Spoglądam na bielutki sufit. Obracam głowę i widzę czarniutką twarz Slocuma. Nie jestem wcale zdziwiony. Siedzi w głębokim miękkim fotelu, ma głowę odchyloną, spoczywającą na oparciu, i otwarte usta. Cicho chrapie. Obracam głowę w drugą stronę. Do obandażowanej dłoni prowadzi rurka. Nigdy właściwie nie byłem chory. Teraz dają mi kroplówkę. Jestem głodny i chce mi się pić. Przełykam. Krtań jeszcze trochę boli. Wykręcam szyję w lewo i w prawo szukając wody. Nie ma. Cicho wołam:– Slocum!
Siada prosto jakby poderwany sprężyną, otwiera ze zdumienia oczy, całą twarzą się uśmiecha. Dźwiga się z fotela i podchodzi.
– Jezu słodki, sir! Już myślałem, że nigdy się pan nie obudzi.
– A jak długo spałem?
– Przez sześć dni od chwili opuszczenia pokładu “Nimitza”.
Nie jestem zdziwiony. Wydaje mi się, jak bym przespał życie.
– Nie ma tu gdzieś wody? – pytam.
– Jest, oczywiście, ale najpierw muszę zadzwonić na przełożoną pielęgniarek.
Sięga do dzwonka przy łóżku.
– Nie można z tym poczekać?
– Absolutnie nie, sir. Zapowiedziano mi, że mam po nią zadzwonić, gdy tylko się pan obudzi. Trzeba z nią ostrożnie. Doktorzy to nic w porównaniu z nią. Siostra Clay jest gorsza od rozjuszonej lwicy.
Więc naciska guzik. Mówię do niego bardzo poważnym głosem: – Ma pan prawo mówić mi po imieniu.
– Okej, Jason – odpowiada. – Jestem Jerry.
– No, to powiedz mi, Jerry, gdybyś był mną, to jak podziękowałbyś facetowi, który zrobił to, co ty?
– Nie traciłbym czasu na żadne dziękowanie. Jestem żołnierzem, wykonałem, co miałem wykonać. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś był łaskaw to zapamiętać.
Usiłuję skomponować jakąś odpowiedź, kiedy otwierają się drzwi. Wpada niska, tęga niewiasta w średnim wieku, o blond włosach.
– Zmykaj, pułkowniku!
Slocum tylko się odsuwa. Kobieta pochyla się nade mną i przygląda krytycznym wzrokiem.
– Jak się pan czuje?
– Bardzo dobrze. Trochę słaby. Chciałbym się napić wody.
Pielęgniarka rzuca okiem na metalowy stolik przy łóżku i ze złością ściąga usta. Parokrotnie ostro naciska guzik dzwonka.
– Za chwilę przyjdzie major Calper.
– Major Calper?
– Pański lekarz.
Zupełnie zapomniałem, że jestem w szpitalu wojskowym. Kobieta obraca się do Slocuma i cierpko mówi: – Niech pan sobie już pójdzie, pułkowniku.
– Kiedy...
– Pułkowniku Slocum, solennie mi pan obiecał, że pan sobie pójdzie, jak tylko ambasador się obudzi i będzie się czuł dobrze. Słyszał pan przed chwilą, co ambasador powiedział?
Slocum bardzo niechętnie akceptuje werdykt pielęgniarki. – Jason, wrócę tu wieczorem. Coś ci potrzeba?
Ruchem głowy mówię, że nie. Jeszcze mu nie odpowiedziałem na tamto. Co ja mu powinienem powiedzieć? Wymrukuję: – Dziękuję ci, Jerry... za wszystko...
Wchodzi ładna pielęgniarka.
– Wody! – warczy przełożona pielęgniarek.
Młoda pielęgniarka wraca po niespełna minucie i niesie termos oraz szklankę. Przełożona mierzy ją spojrzeniem, które zapowiada: “Porozmawiamy sobie później”. I ja czuję się zakłopotany spojrzeniem, którym mnie następnie obdarza: bałwochwalcze uwielbienie. Bardzo mnie to krępuje. Slocum opuszcza pokój za młodą pielęgniarką, a siostra Clay zaczyna się krzątać przy mojej pościeli. Pytam ją: – On tu był przez cały czas?
Siostra Clay wzdycha. – Ano tak. Przyjechał tu z panem karetką pogotowia i odmówił wyjścia. W ciągu trzydziestu lat zawodowej pracy jeszcze nie widziałam niczego podobnego... – Srogie rysy jej twarzy nagle łagodnieją. – Powiedział lekarzom, że jeśli pan tu im umrze, to on przyjdzie z pistoletem maszynowym. A był pan w dość złym stanie. I jeszcze do tego wszystkiego przyplątało się zapalenie płuc. Nawet chciał z panem iść do sali intensywnej terapii, ale mu major Calper wyperswadował mówiąc, że może pana czymś jeszcze zarazić. Kiedy tu pana przenieśliśmy przed dwoma dniami, on spał na tamtej kanapce pod ścianą albo w tym fotelu. Generał Mallory, komendant szpitala zupełnie szalał. Ale znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Mógł usunąć Slocuma jedynie siłą. Mówią, że generał interweniował nawet u prezydenta, który odpowiedział, że nie może niczego rozkazać pułkownikowi Slocumowi.
Wcale mnie to nie dziwi. – Pułkownik Slocum jest teraz wielkim bohaterem.
– Obaj panowie jesteście, panie ambasadorze.
Już drugiej osobie nie wiem, jak ma odpowiedzieć. Gorączkowo myślę nad czymś odpowiednim, kiedy otwierają się drzwi i wchodzi jasnowłosy mężczyzna o pogodnym wyglądzie. Jest w mundurze. Pielęgniarka go przedstawia: – Major Calper.
Major podaje mi rękę i dowcipkuje: – To pan jest tym ambasadorem, który nie mógł się obudzić? No i co, w końcu pocałowała pana księżniczka?
– Nawet żaba nie chciała tego zrobić, majorze.
– I jak się czujemy?
– Bardzo dobrze. Jeszcze jestem trochę słaby, czuję to, ale poza tym... niespodziewanie dobrze.
Kiwa głową. – Bardzo pan nas zadziwił. Bardzo. Cztery dni na intensywnej terapii. Przez pierwsze dwa dni chciał pan wyskoczyć z siebie. Wielkie podniecenie, wewnętrzny niepokój... jakby podświadomość została zgwałcona. I nagle zapadł pan w głęboki, spokojny sen. Zapalenie płuc równie nagle ustąpiło, wszystkie objawy wynormalniały. Zdumiewające, że spał pan tak jeszcze przez cztery dni. Już zaczynałem się martwić.
Zaczyna mnie badać szybko, ale dokładnie, i przez cały czas nie zamykają mu się usta. Wreszcie prostuje się, cofa o krok i powiada:
– Panie ambasadorze, muszę posłuchać pańskiego serca, a to oznacza, że za chwilę wyjmę z kieszeni stetoskop.
Uśmiecham się na wspomnienie wyszeptywanych na ten temat słów Slocuma, kiedy to jeszcze na pokładzie “Nimitza” groził, co zrobi ludziom w kitlu i ze stetoskopem w ręku.
– Niech pan wyjmuje, majorze. I białe kitle też mi już nie przeszkadzają.
– Co za ulga. Wczoraj jeden z naszych młodych lekarzy wszedł tu w kitlu. Pułkownik Slocum dosłownie zerwał mu go z pleców. W kawałkach.
Słucha mojego serca i z zadowoleniem kiwa głową.
– Czy orientuje się pan jak długo trwały te... tortury?
– O której mnie uwolniono?
– Wkrótce po północy.
– No to w takim razie bez przerwy przez blisko dwanaście godzin.
Poważnieje i mruczy: – Zwierzęta, po prostu zwierzęta. – Twarz jego rozpogadza się. – Wspaniałe odrodzenie. Prawie całkowity powrót do normy. To jest coś, co nie mieści się w medycznych parametrach. Trzeba jednakże pamiętać, że takie tor... traktowanie często działa na korę mózgową... czasami następuje opóźniona reakcja. Poproszę pułkownika Elliota, żeby tu do pana jutro wpadł. To jest nasz główny psychiatra.
– Nie potrzeba, dziękuję, majorze. Może przedtem byłby mi potrzebny, ale już nie teraz. Jeśli te tortury wywarły jakiekolwiek piętno na mojej świadomości czy korze mózgowej, to jedynie pozytywny. W szpitalach psychiatrycznych stosuje się terapię szokową, aby chorych sprowadzić na ścieżkę normalności, prawda? Otóż coś podobnego wydarzyło się i mnie.
Major wydaje się zakłopotany i zaskoczony. Wzrusza ramionami.
– Jak pan sobie życzy. To już jest pańska decyzja. Jeśliby jednak odczuwał pan potrzebę konsultacji psychiatrycznej w przyszłości, to proszę natychmiast dać nam znać.
– Z pewnością to uczynię, dziękuję. Czy mogę jeść, doktorze?
– Oczywiście. – I mówi do siostry Clay: – Kroplówkę można zdjąć. Lekka dieta i żadnych wizyt do dnia jutrzejszego popołudniu, najwcześniej.
– Tak, doktorze. Tylko że pułkownik Slocum powiedział, że przyjdzie dziś wieczorem.
Major z rezygnacją wzrusza ramionami. – Pułkownika Slocuma należy raczej zaklasyfikować do umeblowania niż do odwiedzających.
– Jak długo mam tu zostać, majorze?
– Chciałbym mieć pana pod obserwacją jeszcze co najmniej przez tydzień – odpowiada po dłuższym zastanowieniu. – Poza tym musi pan nabrać sił. I lepiej, żeby pan ich nabierał tutaj, gdzie ma pan spokój i nikt panu nie zawraca głowy. Przede wszystkim prasa. Wieczorem jeszcze do pana wpadnę.
Wychodzi, a siostra Clay mówi: – Zaraz panu przyślę rosół z kury, siekany kotlet z jarzynami i co jeszcze?
Major wspomniał prasę, a to mi przypomniało gazety.
– Mógłbym dostać jakieś dzienniki? Mam ogromne braki w wiedzy na temat ostatnich wydarzeń.
– Przez minione sześć dni odkładałam dla pana “Washington Post”.
Jedząc przeglądam gazety. Zaczynam od najstarszej. Jest w niej masę szczegółów na temat operacji odbicia zakładników. Wielkie oburzenie wokół tortur, które przeszedłem. Mam przykre uczucie częściowej winy za śmierć tylu członków ekipy pułkownika Slocuma. Dowiaduję się również, że Slocum został ranny. Pocisk wyrwał mu kawałek mięśnia w prawym boku. Pisze się, że jestem w krytycznym stanie. Komentarz redakcyjny wzywa rząd do natychmiastowej inwazji na San Carlo.
Następnego dnia “Washington Post” podaje, że nadal jestem w stanie krytycznym. Dziennikarze żądają wywiadu ze Slocumem, ale biuletyn wydany przez szpital Waltera Reeda stwierdza, że pułkownik dopiero zaczyna wylizywać się ze swojej rany. Komentarz redakcyjny ponownie wzywa do inwazji na San Carlo.
Główny tytuł trzeciego dnia obwieszcza inwazję na San Carlo. Po krótkiej, lecz krwawej walce Amerykanie zajęli całą stolicę, a chamaryści uciekli w góry. Ma powstać tymczasowy rząd, którego pierwszym zadaniem jest przygotowanie konstytucji zakładającej wolne i uczciwe wybory. O mnie napisano, że stan zdrowia stabilizuje się. Rana Slocuma nadal jest leczona i goi się, a tymczasem prezydent postanowił udekorować go Medalem Kongresu Za Męstwo. Wszyscy jego ludzie też otrzymają wysokie odznaczenia. Departament Stanu ostro zaprotestował wobec rządu kubańskiego za próbę wydobycia ze mnie tajnych informacji za pośrednictwem wysokiego funkcjonariusza kubańskiego wywiadu. Na dalszej stronie wiadomość z ostatniej chwili, że stan mojego zdrowia poprawia się. Odkładam gazety. Opadają mi powieki, ostatnio sen stał się moim bardzo miłym towarzyszem.
Budzi mnie otwieranie drzwi. Stoi w nich Slocum obładowany paczkami. Mimo zajętych rąk udaje mu się podnieść palec do ust. Mruga porozumiewawczo. Kładzie paczki na kanapce, wraca do drzwi, wychyla głowę i patrzy w obie strony korytarza. Cichutko zamyka drzwi i konspiracyjnie się uśmiecha.
– Wszedłem wejściem służbowym, żeby umknąć uwadze szpiegów siostry Clay – wyjaśnia.
Z toreb wyjmuje kolejno hamburgery od McDonalda, frytki, suche ciasteczka, butelkę Johnny’ego Walkera z czarną etykietką i odświeżacz powietrza w aerozolu. W życiu nie jadłem hamburgera pod nazwą Big Mac, uważając go zawsze za pożywienie plebejskie. Zatapiam w nim zęby jak uczniak na wagarach. Jerry nalewa dwie gigantyczne porcje whisky i dodaje do niej po parę kropel wody. Mój pierwszy drink od ponad trzech tygodni. Absolutny nektar! Coś sobie przypominam. Wznoszę szklankę i mówię uroczyście: – Za twój medal, Jerry! Dobrze na niego zasłużyłeś.
Jerry siedzi w nogach łóżka. Sączy whisky i powiada: – Dostałem, bo dowodziłem. Powinni go dostać wszyscy moi chłopcy.
Uświadamiam sobie poniesione straty. Przed chwilą byłem beztroski, odprężony, teraz ogarnia mnie poczucie winy. Mówię mu to, a on energicznie zaprzecza.
– A ja ci mówię, Jason, że biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, mieliśmy cholerne szczęście. Tylko jeden zabity na terenie ambasady. Ranni czują się już zupełnie dobrze, żadnego trwałego kalectwa. Wszyscy są tu, w tym szpitalu. Będzie bardzo dobrze, oczywiście kiedy będziesz już mógł wstać, jeśli ich odwiedzisz. To ich bardzo ucieszy.
Dwóch rozbiło się przy starcie, jeszcze na pokładzie “Nimitza”. Jeden odszedł z miejsca wypadku na własnych nogach, drugi ma nogę złamaną w kostce. Jedenastu wpadło do morza. Ośmiu uratowano dzięki wspaniałej robocie Marynarki. Trzech się utopiło. W sumie mieliśmy znacznie mniej śmiertelnych wypadków niż... zakładaliśmy.
Uświadamiam mu jednak fakty: – Zginęło czterech ludzi, żeby uratować jedno życie. Cały czas o tym będę myślał...
Jerry wstaje i patrzy mi prosto w oczy.
– Dobrze ich wszystkich znałem. I musisz wiedzieć jedno: wstąpili do wojska, żeby walczyć. Wszyscy to doświadczeni żołnierze. Byli w wielu sytuacjach, w różnych potyczkach, uczestniczyli w różnych operacjach. Zdawali sobie sprawę, o co toczy się gra. Znali ryzyko. Wszyscy zgłosili się na ochotnika. Teraz jedni w piekle grzeją tyłki, inni w niebie podpatrują anielice. Obojętnie gdzie są, to jeśli choć trochę myślą, nie mają do ciebie pretensji. Każdy z nich wolał tak umrzeć niż... w ogłupieniu starości... wierz mi.
Wierzę mu. Powiedział to tak prosto i szczerze. Dolewa whisky do obu szklanek, bo wszystko już wyparowało. Pytam: – Kiedy i gdzie odbierasz ten medal?
Krzywi się. – Jutro rano w Białym Domu. Wszyscy moi ludzie też tam będą. Wielka ceremonia. Telewizja, przywódcy Kongresu.
To nie żadna fałszywa skromność, że mówi z takim przekąsem. On naprawdę nie jest zachwycony jutrzejszym wydarzeniem. Mówię mu: – Z tego wszystkiego jasno wynika, Jerry, że skończysz jako najstarszy rangą czarny oficer w całej historii Armii Stanów Zjednoczonych.
Wypija parę łyków whisky i odpowiada ponurym głosem: – Jeśli mnie jeszcze spytasz, gdzie znajdę odpowiednio wielkiego konia, żeby uniósł mój tyłek, to mówię ci, Jasonie, wpadnę w szał...
– A ranczo?
– No właśnie. Nawet nie będę się rozglądał za koniem. Będę pierwszym kowbojem na zachodzie, który będzie pędził stado korzystając z Ultralight.
– Opowiedz mi o tym.
I zaczął opowiadać, ale przedtem napełnił szklanki whisky, bo poprzednia też wyparowała. Potem zmienił temat.
– Lekarze ci gadają, żebyś nie pił alkoholu, kiedy jesteś na antybiotykach. Ale ci coś powiem w tajemnicy – obwieścił. – To wcale nie jest niebezpieczne. To tylko zmniejsza skuteczność lekarstwa. Tajemnica polega na tym, żeby po prostu podwoić porcję lekarstwa. Ale nie mów pielęgniarce, że ja ci to powiedziałem. Ta okrąglutka damulka już rozważa sposoby wykastrowania mnie. Jeszcze tylko nie znalazła odpowiednio tępego noża.
Dolewa jeszcze whisky do obu szklanek, chowa butelkę pod moje poduszki, omiata przyniesionym aerozolem cały pokój, puste torebki wyrzuca do koszyka w łazience i powraca do poprzedniego pytania na temat rancza. W jego głosie brzmi entuzjazm, ale i pewne obawy. Zupełnie jakby zaczynał nowe życie. Pochyla się nagle nade mną i mówi: – Przyjechałbyś, Jason do Wyoming, i odwiedził mnie któregoś dnia! Nawet zaraz po wyjściu ze szpitala. Potrzebny jest ci okres rekonwalescencji. Jakież tam jest wspaniałe powietrze... Tylko że to żadne luksusy, malutki dom – ostrzega. – Domek z bali i ganek... To nie miejsce, gdzie byś...
Przerywam mu i mówię: – Zapraszasz mnie, to przyjadę. Mówiłeś mi o rozpoczęciu nowego życia. Ja też mam taki zamiar. Rzeczy, które przedtem wydawały mi się ważne, teraz sprawiają wrażenie błahostek. Surowe życie bardzo dobrze mi zrobi. Myślę, że bardzo mi się to spodoba.
– Nauczę cię latać na motolotni. Razem będziemy na nich pędzili bydło.
– W moim wieku?
– A niby dlaczego nie? Widać, że jesteś zdrowy, a za parę dni będziesz w pełni sił. Bardzo łatwo pilotować taką maszynkę. I obiecuję ci jedno: nie wystartujemy, jeśli wiatr przekroczy prędkość dwudziestu kilometrów na godzinę.
Zamykają mi się oczy. Zapada cisza, zasypiam.
Późny poranek zaczyna się bardzo źle. Wchodzi siostra Clay i pociąga nosem: – Cytrynowy odświeżacz powietrza. Skąd to, dlaczego, panie ambasadorze? Cytrynowego odświeżacza nie ma u nas w żadnym zestawieśrodków odkażających.
W ciągu paru sekund znajduje puste torebki w plastikowym pojemniku w łazience, wącha. – Cebula, keczap, jadł pan hamburgery! – Z kolei wącha pustą szklankę na stoliku. Jakże mogłem być taki głupi?
– Whisky! Jestem bardzo panem rozczarowana. Człowiek na takim stanowisku! Czy mam prosić generała Mallory’ego, żeby przed drzwiami pokoju postawił żandarma?
Widzę obrączkę na jej palcu i postanawiam bronić atakując:
– Czy tym tonem przemawia pani do męża?
– Mój mąż umarł przed pięciu laty – odpowiada.
– Przepraszam... Bardzo mi przykro...
– Mnie też było przykro, kiedy umarł. To był wspaniały człowiek. Ale czas mija, życie idzie dalej. – Kobieta bierze głęboki oddech. Spodziewam się dalszej tyrady. Wskazuję jej na stojący w rogu telewizor:
– On jest teraz pewno w Białym Domu. Chciałbym oglądać.
Ona prycha: – I ma pewno piersiówkę w kieszeni.
Jednakże włącza telewizor i przysuwa fotel.
Wzruszająca uroczystość. Naturalny urok prezydenta przebija poprzez wyraźne wzruszenie. Najpierw otrzymują medale ludzie Slocuma. Boże drogi, ich twarze budzą lęk. Przychodzi kolej Slocuma. Pochyla głowę, a prezydent nakłada pułkownikowi wstęgę niebieskiego koloru, po czym poprawia ją na jego szyi. Reflektory ekip telewizyjnych wychwytują odbijający światło metalowy krążek, który symbolizuje najwyższe odznaczenie za męstwo.
Wstęga jest krótka, medal spoczął tuż poniżej czarnego podbródka, wspaniale z nim kontrastuje. Kamery robią zbliżenie. Hebanowa głowa i ramiona w ciemnej zieleni munduru wypełniają ekran. Czarna twarz lśni potem. Mam głębokie przeświadczenie, że Jerry wolałby być w tym momencie w Wyoming na swoim ranczu. Prezydent wygłasza krótkie wzruszające przemówienie. Mówi o demokracji i poświęceniach, jakich wymaga wolność. Wreszcie nabrzmiałym głosem wymienia i moje nazwisko, opowiada o moich przeżyciach. Prosi cały naród o modlitwę za mój szybki powrót do zdrowia. Siostra Clay obdarza mnie spojrzeniem pełnym zachwytu, a pod moją poduszką tkwi nadal półpełna butelka whisky. Transmisja z Białego Domu nadawana jest na żywo i pod koniec powstaje pewne zamieszanie. Otóż na zakończenie przewidziane jest najwidoczniej wystąpienie Slocuma z paroma słowami podziękowania w imieniu odznaczonych, ale Slocum tego zdecydowanie nie chce zrobić. Nawet podetknięty mu pod nos mikrofon wygląda na zawiedziony. W związku z tym reżyser telewizyjny przenosi obraz do studia, gdzie dziennikarz plecie coś na temat męskiej skromności. Siostra Clay wyłącza telewizor i stanowczym głosem oświadcza: – To samotny człowiek.
– Kto?
– Pułkownik Slocum.
– Siostra tak myśli?
– Siostra tak wie – odpowiada mi.
I zaczyna krzątać się po pokoju. Poprawia mi prześcieradła, podwija je tak, jak powinny być, a ja dociskam głowę do poduszki.
– Widziałam w tym szpitalu wielu takich jak on – ciągnie. – Pozornie twardzi, skorupa na nich na centymetr, a pod spodem okropnie samotni. Mogę na nich do woli pokrzykiwać, bo oni sami tego chcą. Aż się o to proszą, gdyż czasami mają już dość tej swojej udawanej krzepy. Udają wtedy, że się mnie boją, ponieważ w ich samotności daje im to jakieś poczucie bezpieczeństwa. Pułkownik Slocum do takich należy.
Siostra Clay stoi teraz w nogach łóżka, Wsparła dłonie o oparcie – twarz ma bardzo smutną i jakąś taką... nieziemską. Bardzo mnie to intryguje i już chcę ją o coś zapytać, kiedy ona sama odzywa się z wyzwaniem: – To bardzo dobrze, że to właśnie on ocalił pana i pozostałych zakładników. To właśnie powinien być człowiek tego typu. I to dobrze, że teraz nic nie powiedział. Dobrze, że jest taki.
Późnym popołudniem odwiedza mnie generał Mallory. Niski tęgi mężczyzna o nalanej zmartwionej twarzy. Wymieniamy grzeczności, a potem on mówi: – Miałem telefon z Białego Domu. Pan prezydent chce pana odwiedzić o siódmej.
Natychmiast ogarnia mnie niepokój. Wiem, że ta konfrontacja musiała nastąpić i nawet się do niej przygotowywałem. Boję się tego spotkania. Ale odpowiadam: – Doskonale, generale, ale bez prasy. Chcę, żeby to była prywatna wizyta.
Generał w pełni się ze mną zgadza. – Prezydent też nie chce prasy. Każę podać kawę.
Mam godzinę na przemyślenie wszystkiego. Usiłuję układać zdania, wybieram słowa. Układam też myśli, ale kiedy słyszę pukanie do drzwi w głowie mam nadal chaos.
Najpierw wchodzi generał Mallory, staje z boku i obwieszcza: – Panie ambasadorze... Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki!
To mnie jeszcze bardziej rozstraja, ale kiedy prezydent wchodzi, od razu się uśmiecha i powiada bez wstępów: – Cześć, Jason, jak się czujesz?
Już jestem zupełnie spokojny. Wiem dokładnie, co mam powiedzieć. Siedzę wsparty o górę poduszek. Przyjmuję podaną mi rękę i mocno ją ściskam. Generał przysuwa do łóżka fotel, ale prezydent odmawia gestem ręki i przysiada na końcu łóżka. Kiedy za generałem zamykają się drzwi, pyta: – Dobrze się tobą opiekują?
Niby zdawkowe pytanie, ale w oczach prezydenta widzę szczere zainteresowanie.
– Bardzo dobrze, panie prezydencie. Dziękuję.
Prezydent trzyma w ręku papierową torebkę. Wstaje, kładzie ją na nocnym stoliku.
– Winogrona. Pojęcia nie mam dlaczego, ale odwiedzający zawsze przynoszą chorym winogrona. Kiedy ja tu leżałem, przynieśli mi ich tyle, że mogłem rozpocząć produkcję wina.
Obaj się śmiejemy. Trudno mi dłużej podtrzymywać gniew, który mnie przez cały czas spala. Jednakże nie rezygnuję. Muszę pozbyć się ciężaru. Wciągam głęboko powietrze i już mam zamiar to powiedzieć, kiedy przerywa mi pukanie do drzwi. Wchodzi siostra Clay z tacką. Kawa w naczyniu i filiżanki. Siostra zachowuje się bardzo swobodnie. Nalewając kawę spogląda krytycznie na mojego gościa i mówi: – Za dużo pan pracuje. Wygląda pan na cholernie zmęczonego. Potrzeba panu tygodnia w Camp David albo na jakimś ranczu.
– To już nie potrwa długo, Mary – odpowiada jej prezydent.
Siostra wsypuje dwie łyżeczki cukru do jego kawy, podaje mu filiżankę i ciągnie dalej: – Pół godziny, nie więcej... I nie chcę, żeby mój pacjent był potem rozhuśtany.
Widzę błysk wesołości w oczach prezydenta.
Siostra Clay wychodzi. Popijamy kawę, prezydent mówi:
– Wspaniała kobieta.
– O tak – zgadzam się.
Napięcie wyraźnie wzrasta. Zastanawiam się, czy on pierwszy nie poruszy tego tematu. Robi to:
– Wiesz chyba, że nasi agenci w San Carlo usiłowali cię otruć?
– Wiem.
Prezydent patrzy na swoją filiżankę, jakby chciał tam znaleźć natchnienie. Dość ostrym głosem mówi dalej: – Nie przepraszam cię za to. Musiałem udawać, że nic nie wiem. Wielokrotnie musiałem to robić w ciągu minionych lat. Niemoralne postępowanie, ale czasami moralność musi zostać podporządkowana rzeczywistości. Znalazłem się w sytuacji, w której twoja osoba zaczęła zagrażać bezpieczeństwu narodowemu.
Mam ułatwioną sprawę. Bałem się zarówno zaprzeczania jak i przeprosin. Jeszcze przed chwilą miałem dla tego człowieka tylko szacunek. Teraz czuję i podziw. Gniew całkowicie mnie opuścił, niemniej mówię mu to, w co głęboko wierzę.
– Panie Prezydencie, nie sądzę, aby jakakolwiek agencja rządowa powinna parać się morderstwami. Rzeczywistość nie powinna być ważniejsza od moralności.
Odczuwam zakłopotanie. Te słowa tak wspaniale brzmiały mi w myślach, a teraz wydają się po prostu nadęte, i puste. Prezydent z wielką powagą przytakuje.
– Masz zupełną rację, Jasonie! Twoja sprawa była impulsem, który każe nam teraz zrewidować całą działalność agencji.
Nie mogę się powstrzymać i pytam:
– Czy dlatego, że jej operacja się nie udała?
Pada odpowiedź okraszona bladym uśmiechem: – Nie. Psychologowie powiedzieli, że nie wytrzymasz, że się załamiesz. Podejmujemy zbyt wiele decyzji na podstawie teoretycznych domniemań. Nie załamałeś się. I w rezultacie tego do San Carlo powróci demokracja... i może w przyszłości na Kubę. Nie przyszedłem tu, aby cię przepraszać, ale podjąć próbę naprawienia tego, co się stało. Mam zamiar zwrócić się do Kongresu o ustanowienie unikatowego medalu, jednego i jedynego, który by upamiętniał twoją odwagę.
Prezydent patrzy mi w oczy i widzi moją odmowę. – Nie chcesz takiego medalu przyjąć? I chyba wiem, dlaczego. Cóż więc innego mogę zrobić?
– Zezwolić mi na przejście na wcześniejszą emeryturę.
Prezydent wzdycha. Naprawdę ma zmęczoną twarz. Odstawia filiżankę, wstaje, przeciąga się, potem podchodzi do okna i patrzy na miasto. Cisza trwa bardzo długo. Kiedy się do mnie zwraca, ma zupełnie inny wyraz twarzy. Widać zdecydowanie. Nie ma ani śladu zmęczenia. Podchodzi do drzwi, otwiera je i ostro woła:
– Niech tu się zamelduje pułkownik Slocum. Natychmiast!
Powraca pod okno, stoi wyprostowany. Nie odwracając głowy mówi: – Wiem o przyjaźni, jaka się między wami zrodziła. W ciągu minionych kilku dni Slocum i ty wywarliście na mnie i na kraju wrażenie... Nie, inaczej: byliście sumieniem... naszym sumieniem. Wysłuchajcie więc obaj, razem, co mam do powiedzenia. Pułkownik Slocum jest na terenie szpitala. Mamy razem odwiedzić jego ludzi. Zaraz tu przyjdzie.
Kolejna długa cisza, a ja gorączkowo się zastanawiam, co też takiego usłyszymy. Widzę, że mój gość jest wyraźnie poirytowany i że z trudem to opanowuje. Obraca się gwałtownie, gdy słyszy pukanie.
– Wejść! – mówi.
Wchodzi Slocum w galowym mundurze, służbiście salutuje. Prezydent wskazuje mu fotel.
Slocum spogląda na mnie i grzecznie siada. Prezydent rozpoczyna mówić chodząc po pokoju:
– Pułkowniku Slocum, dziś rano w Białym Domu prosił mnie pan o pozwolenie przejścia na wcześniejszą emeryturę, aby móc hodować bydło w Wyoming. Powiedziałem panu, że się zastanowię. No i zastanowiłem się. Moja odpowiedź brzmi “nie”. Pouczająca lekcja, jakiej od pana wysłuchałem w Owalnym Gabinecie, i ostatnio przeprowadzona przez pana operacja kazały mi dokonać dogłębnej analizy stanu gotowości naszych Sił Zbrojnych. Będzie pan mi potrzebny. Oto moje rozkazy: weźmie pan teraz miesięczny urlop. Po powrocie otrzyma pan awans na generała i dowództwo jednostek szybkiego reagowania, które, jak panu świetnie wiadomo, stanowią być może najważniejszy trzon naszych Sił Zbrojnych. Zaszczepi pan, poprzez szkolenie i własny przykład, swoją doktrynę wojskową i metody. Będzie pan to robił przez cztery lata, a potem może pan sobie jechać na swoje ranczo. Do tego czasu i ja już będę na emeryturze i chętnie przyjmę pańskie zaproszenie do Wyoming, żeby pana czegoś nauczyć o hodowaniu bydła... Zrozumiano, pułkowniku?
– Tak jest, panie prezydencie!
Prezydenckie spojrzenie kieruje się teraz na mnie.
– Panie ambasadorze, jest pan funkcjonariuszem Departamentu Stanu posiadającym olbrzymie doświadczenie. Moi eksperci powiedzieli, że załamie się pan pod presją. Ani nie załamał się pan pod presją, ani nie uległ torturom. Oznacza to, że jest pan kimś bardzo specjalnym. Prosił mnie pan o wczesną emeryturę. A oto moja decyzja: weźmie pan teraz miesiąc urlopu. Musi pan regenerować siły. Następnie zgłosi się pan na Uniwersytet Georgetown jako ambasador-rezydent. Jak panu wiadomo, nominacja ta jest uznawana w służbie dyplomatycznej jako prezydenckie wyróżnienie za wybitne zasługi. Nie chciał pan medalu, dostaje pan co innego. Jednocześnie otrzymuje pan funkcję specjalnego doradcy prezydenta do spraw Ameryki Łacińskiej. Będzie pan tę funkcję pełnił do końca mojej kadencji. I wtedy może pan sobie iść na emeryturę. Oto moja decyzja – powtórzył.
Słowa same wyskakują mi z ust:
– Tak jest, panie prezydencie.
Prezydent jest wyraźnie zadowolony. Obraca się ku Slocumowi:
– Chodźmy teraz do pańskich ludzi.
Przy drzwiach prezydent mówi z uśmiechem: – Wygląda na to, że jedynym sposobem radzenia sobie z bohaterami jest porządny kopniak.
Zjadam trochę winogron i dochodzę do wniosku, że bardzo mi odpowiada to, co mnie czeka. Oczywiście nominacja w Georgetown to jedynie synekura. Mam prawo wybrać sobie dowolny temat wykładów. Ale to dobrze, że znajdę się wśród młodych ludzi. Coś sobie uświadamiam: od każdego, kto wkracza w nasze życie, coś przejmujemy. Otrzymałem coś od Amparo i bardzo wiele od Jorge i wreszcie tak wiele od Slocuma. Mam sześćdziesiąt trzy lata i wreszcie czuję się w pełni dojrzały. Będę uczył i wydaje mi się, że mam czego uczyć. Bardzo mi to odpowiada. Postanawiam też, że po wyjściu ze szpitala zaproszę siostrę Clay na kolację. Najwyższy czas znowu umówić się na randkę. Zapadam w sen.
Kiedy się budzę, do pokoju wkradają się już cienie wieczoru. Otwierają się drzwi i wchodzi Slocum. Na stoliku przy łóżku kładzie pękatą kopertę, siada na skraju materaca i pyta: – No i co myślisz o otrzymanych rozkazach?
– Bardzo mi odpowiadają. A tobie, generale?
– Mnie właściwie też. Mam okazję zrobić wreszcie coś pożytecznego. Krówki mogą poczekać. Jadę teraz na parę dni do Fort Bragg, a potem do Wyoming na resztę urlopu.
– Wspaniale. Co jest w tej kopercie?
– Mój adres w Wyoming, numer telefonu... i rozkład lotów United Airlines... i jeszcze coś dla ciebie... chciałbym, żebyś ty to miał.
Wstaje, wyciąga rękę. Chwytam ją i mocno ściskam. Nie wiem, co powiedzieć. Brak mi słów, a on jeszcze daje mi prezenty.
Zapadam w kolejną drzemkę, a potem młodziutka siostra przynosi mi kolację, a za nią wchodzi siostra Clay i zaczyna się krzątać. Poprawia serwetkę, układa równo nóż i widelec... Przypominam sobie kopertę. Biorę ją do ręki. Jest ciężka. Wytrząsam zawartość na łóżko: kartka papieru, rozkład lotów i płaskie obite aksamitem pudełko. Siostra Clay ciekawie się przygląda, gdy je otwieram. Wstrzymuję oddech na widok niebieskiej wstążki i lśniącego okrągłego medalu.
Siostra Clay szepcze cichutko: – Kongresowy Medal Za Męstwo! Mój Boże, on to panu dał?
Do medalu dołączony jest bilecik. Czytam: “Mam dość kolorowych wstążek. Bardziej na to zasługujesz niż ja. Jerry”.
Na chwilę tracę mowę. Wreszcie wypowiadam jedyne możliwe słowa:
– Będę musiał mu to odesłać.
– Chyba tak... ale jaki to zaszczyt... od takiego żołnierza! – wyszeptuje siostra Clay.
– Po namyśle... nie odeślę mu tego.
– Nie?
– Nie... Zawiozę mu to sam... Niedługo.
KONIEC
1 Skrót od Gunnery Sergeant - starszy sierżant Piechoty Morskiej [przyp. red.].