Rytual Mo Hayder

MO HAYDER



RYTUAŁ









Gdzieś na dalekiej pustyni Kalahari w Afryce Południowej, po-

śród suchego ochrowego weldu, na dnie jaskini przycupnęło

niewielkie, pokryte rzęsą wodną jeziorko. Byłoby zwyczajne,

gdyby nie jego bezruch - przypadkowy obserwator nie po-

święciłby mu większej uwagi, nawet by nie zapamiętał. Chy-

ba że miałby w nim pływać. Albo zanurzyłby palec. Wówczas

zauważyłby coś niecodziennego. Coś odmiennego.

Przede wszystkim zauważyłby, że woda jest zimna. Wręcz

lodowata. Zimnem nieziemskim. Zimnem, które pochodzi ze

stuleci ciszy, z najstarszych zakamarków wszechświata. Po-

tem zauważyłby, że w jeziorku nie ma prawie żadnego życia,

jeśli nie liczyć kilku bezbarwnych roślin. Wreszcie, gdyby był

na tyle niemądry, by w nim popływać, odkryłby jego zgubną

tajemnicę: jeziorko nie ma ścian ani dna - prostą zimną linią

wiedzie do serca Ziemi. Może wówczas zrozumiałby powie-

dzenie powtarzane szeptem w pradawnych językach ludów

Kalahari: „To droga do piekła".

Jezioro nazywa się Dziura Buszmena. Boesmansgat.





1



13 maja



W majowy wtorek tuż po lunchu, dziewięć stóp pod wodą

w Pływającym Porcie Bristolu policyjny nurek, sierżant

„Pchła" Marley zacisnęła osłonięte rękawiczką palce na ludz-

kiej ręce. Trochę zaskoczona, że znalazła ją tak łatwo, lekko

machnęła nogami, wzbijając z dna muł i olej silnikowy, a że

przy tym odchyliła głowę, zwiększyła pływalność i zaczęła się

wynurzać. Musiała się pochylić i zaklinować lewą rękę pod

pływakami pomostu, potem wypuścić trochę powietrza ze

skafandra, i dopiero na tyle się ustabilizowała, by zejść na

dno i zapoznać się ze znaleziskiem.

Na dole panowały całkowite ciemności, jakby zanurzyła

twarz w błocie. Nie miała szans dojrzeć, co trzyma. W wypad-

ku większości nurkowan w rzece i w porcie wszystko trzeba

było robić na dotyk, więc musiała się wykazać cierpliwością,

zaczekać, aż informacja o kształcie znalezionego przedmiotu

dotrze do mózgu. Obmacała przedmiot delikatnie, zamykając

oczy, licząc palce, by upewnić się, że to ludzka ręka, potem

rozgryzła która: pierwszy był palec serdeczny, odchylony od

niej, i z tego mogła wywnioskować, w jakiej pozycji ręka leży

- dłonią do góry. Myślała gorączkowo, próbując sobie wy-

obrazić, jak jest ułożone ciało - pewnie na boku. Na próbę

pociągnęła za rękę. Spodziewała się, że poczuje ciężar resz-

9

ty ciała, ale ręka bez oporu wysunęła się z mułu. W miejscu,

gdzie powinien się znajdować nadgarstek, była tylko odsło-

nięta kość i chrząstki.

- Sierżancie? - usłyszała w uchu konstabla Richa Dun-

dasa. Wklaustrofobicznej ciemności wydawało się jej, że jego

głos dobiega z niewielkiej odległości - aż podskoczyła. Dun-

das z góry, z nabrzeża, śledził jej pracę z asekuracją, która po-

dawała jej linę i kontrolowała konsolę komunikacyjną. - Jak

ci tam? Minęłaś wskazany punkt. Widzisz coś?

Świadek zgłosił, że widział rękę, tylko rękę, nie ciało, i to

zaniepokoiło całą ekipę. Nikt nigdy nie widział ciała, które

pływałoby na plecach - rozkład powodował, że zwłoki pływały

na brzuchu, z rękoma i nogami zwisającymi w dół. Rękę naj-

trudniej byłoby zobaczyć. Ale teraz stan jej wiedzy się zmienił

- tę rękę w najsłabszym punkcie, czyli w nadgarstku, odcię-

to. Sama ręka, nie całe zwłoki. Nie mieli więc do czynienia

z ciałem unoszącym się w wodzie - wbrew wszelkim prawom

fizyki - na plecach. W zeznaniu świadka i tak jednak coś się

nie zgadzało. Pchła odwróciła rękę, ustalając w myślach jej

ułożenie - drobne szczegóły, których będzie potrzebowała do

raportu. Ręka nie była zakopana. Nie można nawet powie-

dzieć, że została zagrzebana w mule. Leżała na wierzchu.

- Sierżancie? Słyszysz mnie?

- Jasne - odparła. - Słyszę.

Podniosła rękę. Ostrożnie otoczyła ją dłońmi i powoli

opadła w dół, by unosić się ponad mułem na dnie portu.

- Sierżancie?

- Tak, Dundas? Tak. Jestem.

- Masz coś?

Przełknęła ślinę. Odwróciła rękę, tak żeby palce leżały

naprzeciwko jej własnych. Powinna zgłosić Dundasowi, że

ma znalezisko. Ale nie zgłosiła.

- Nie - powiedziała tylko. - Jeszcze nic. Jeszcze nie.

- Co się dzieje?

10

- Nic. Trochę się tu pokręcę. Dam znać, jak coś znajdę.

-OK.

Wsunęła ramię w breję na dnie i zmobilizowała się, by

pomyśleć jasno. Przede wszystkim pociągnęła delikatnie za

linę, by ściągnąć ją w dół. Wymacała znacznik sygnalizujący

kolejny trzymetrowy odcinek. Asekuracja uzna, że lina się

wypuszcza naturalnie - będzie to wyglądało, jakby sunęła

nad dnem. Kiedy już zyskała zapasowy odcinek, unierucho-

miła linę pomiędzy kolanami, żeby utrzymać jej naprężenie,

i położyła się w mule - tak samo jak uczyła ekipę odpoczy-

wać, jeśli dojdzie do zatrucia organizmu dwutlenkiem węgla

- twarzą w dól, tak aby maska się nie podniosła, kolana lek-

ko w szlamie. Rękę trzymała blisko czoła, jakby się modliła.

W słuchawkach panowała cisza, jeśli nie liczyć syku zakłóceń.

Teraz kiedy dotarła do celu, miała czas. Odłączyła mikrofon

od maski, dala sobie sekundę, by zamknąć oczy i sprawdzić

równowagę. Skupiła się na czerwonym punkcie w głowie, ob-

serwowała go, czekała, aż zacznie tańczyć. Ale nie zaczął. Nie

ruszał się. Trwała w wielkim, ogromnym spokoju, jak zawsze

czekając, aż coś się pojawi.

- Mamo? - szepnęła. Okropność, że wjej głosie zabrzmia-

ło tyle nadziei, że tak syczał wewnątrz kasku. - Mamo?

Czekała. Nic. Jak zawsze. Mocno się skupiła, naciskając

lekko kości ręki. Ten kawałek obcego ciała wydawał się przez

to niemal znajomy.

- Mamo?

Coś się pojawiło wjej oczach, zakłuło. Otworzyła je, ale

nic nie zobaczyła: tylko zwykłą zatęchłą czerń, lekko brązo-

wawe światło mułu tańczącego przed osłoną i spowijający

wszystko odgłos jej oddechu. Powstrzymując łzy, pragnęła

powiedzieć to na głos: Mamo, pomóż, proszę. Widziałam cię

w nocy. Naprawdę cię widziałam. I wiem, że chcesz mi coś

powiedzieć, tylko że ja tego nie słyszę wyraźnie. Proszę, po-

wiedz mi to.

11

- Mamo? - szepnęła. I wstydząc się sama przed sobą,

dodała: - Mamusiu?

Jej własny głos wrócił, odbijając się echem wokół jej gło-

wy, tylko że tym razem, zamiast „Mamusiu", powtarzał „Idiot-

ka". Odchyliła głowę, oddychając ciężko, bardzo się starała,

żeby nie popłynęła żadna łza. Czego się spodziewała? Dla-

czego to zawsze tutaj, pod wodą, zaczynała płakać, najgorsze

miejsce - płakała w maskę, której nie mogła ściągnąć, nie tak

jak nurkowie sportowi. Może czuła się bliżej mamy w miej-

scu takim jak to? Przypuszczała jednak, że kryje się za tym

coś więcej. Odkąd pamiętała, woda zawsze pozwalała jej się

skoncentrować, poczuć, jak dokoła unosi się coś w rodzaju

spokoju, jakby tu na dole otwierała kanały, których nie mo-

gła otworzyć na powierzchni.

Odczekała jeszcze kilka minut, aż łzy zginęły w jakimś

bezpiecznym miejscu, i upewniła się, że nie straci widoczno-

ści ani nie zrobi z siebie głupka przy wynurzeniu. Wtedy wes-

tchnęła i podniosła w górę odciętą rękę. Musiała umieścić ją

tuż przed maską, żeby aż przesunęła się po pleksiglasowym

wizjerze, bo przy takiej widoczności tylko z tego dystansu

miała szansę ją zobaczyć. A potem, patrząc na rękę już z bli-

ska, zdała sobie sprawę, co jeszcze ją niepokoi.

Wetknęła z powrotem wtyczkę mikrofonu.

- Dundas? Jesteś tam?

-Co jest?

Obróciła rękę, niespełna centymetr od wizjera, przyglą-

dając się jej szarzejącym tkankom, poszarpanym końcom. To

jakiś staruszek ją zobaczył. Tylko przez sekundę. Wyszedł ze

swoją malutką wnuczką, która chciała w czasie burzy prze-

testować nowe różowe kalosze. Cisnęli się pod parasolem,

patrząc, jak deszcz uderza o wodę. Wtedy ją zobaczył. I rze-

czywiście - znajdowała się dokładnie w tym samym punk-

cie, który podał zespołowi jako prawdopodobny, zaklino-

wana pod pontonem. Przy tej widoczności nie miał szans

12

zobaczyć jej tu na dole. Z pontonu nie dało się dojrzeć dalej

niż na pięć cali.

- Pchła?

- Tak, myślałam... Czy ktoś tam na górze słyszał, żeby tu

na dole kiedykolwiek była widoczność większa niż zerowa?

Minęła chwila, zanim Dundas skonsultował się z ekipą

na nabrzeżu. Potem wrócił.

- Nie, sierżancie. Nikt.

- Czyli zdecydowanie zawsze zero widoczności?

- Powiedziałbym, że jest to wysoce prawdopodobne.

A co?

Odłożyła rękę na dno. Wróci do niej z zestawem do za-

bezpieczania szczątków - nie ma mowy, żeby wypłynęła z nią

na powierzchnię i zniszczyła materiał dowodowy - teraz przy-

trzymała się liny asekuracyjnej i starała się myśleć. Próbowała

pojąć, jak świadek zdołał tę rękę zobaczyć, próbowała wymy-

ślić jakiś sposób i przeanalizować go, ale nic jej nie przycho-

dziło do głowy. Pewnie z winy jej wyczynów ostatniej nocy.

Albo się starzeje. Za miesiąc kończy dwadzieścia dziewięć lat.

Hej, mamo, co ty na to? Mam prawie dwadzieścia dziewięć

lat. Nie sądziłaś, że dotrę tak daleko, co?

- Sierżancie?

Poluzowała trochę linę, aby sprawić wrażenie, że sunie

z powrotem wzdłuż podstawy nabrzeża. Poprawiła wtyczkę

mikrofonu, żeby mieć pewne połączenie.

- Tak, przepraszam - powiedziała. - Trochę się zagalo-

powałam. Pięć dzwonków, Rich. Mam obiekt. Wychodzę.

Stała na przystani w przenikliwym zimnie, z maską w ręku, jej

oddech tworzył biały obłoczek w powietrzu. Drżała, podczas

gdy Dundas polewał ją z węża. Wcześniej wróciła na dół, by

za pomocą zestawu do szczątków wydostać rękę. Nurkowa-

nie dobiegło końca, a tego etapu nie znosiła: wstrząs towarzy-

szący wynurzeniu, wstrząs związany z powrotem do dźwię-

13

ków, światła i ludzi - i powietrza. Jak cios w twarz. Od tego

szczękały jej zęby. Pomimo wiosny port był posępny. Deszcz

ustał i teraz słabe popołudniowe słońce odbijało się w oknach,

w strzelistych żurawiach w Wielkim Zachodnim Doku naprze-

ciwko, w olejowych tęczach unoszących się na wodzie. Rejon

pomostu z sosnowych desek na tyłach stojącej nad wodą re-

stauracji Fosa zasłonięto parawanami, a jej ekipa w swoich

żółtych odblaskowych kamizelkach krzątała się pomiędzy

stolikami, porządkując sprzęt: butle z mieszankami, zestawy

komunikacyjne, tratwę awaryjną, bodyboard - wszystko wy-

łożone pomiędzy kałużami deszczówki na pomoście.

- On się z tobą zgadza - Dundas zakręcił wodę i kiw-

nął głową w stronę wielkiego okna restauracji, gdzie widzie-

li rozmazane i niewyraźne odbicie postaci oficera kierujące-

go zespołem oględzinowym. Patrzył na rękę leżącą na ziemi

w otwartej żółtej torbie na szczątki. - Jego zdaniem masz

rację.

- Wiem - Pchła westchnęła, odkładając maskę i ściąga-

jąc dwie pary rękawiczek ochronnych, które noszą wszyscy

nurkowie policyjni. - Ale po nim tego nie widać, co?

Nieraz już Pchła wyławiała szczątki z bristolskiego mułu

i sama w sobie taka osobna ręka nie była ani trochę nadzwy-

czajna, tyle że przypominała o smutku i samotności w obli-

czu śmierci. Znajdzie się na nią wyjaśnienie, coś przygnębia-

jącego i prozaicznego, prawdopodobnie samobójstwo. Prasa

często śledziła działania policji przez teleobiektywy z nabrze-

ża Redcliffe po drugiej stronie portu, ale dzisiaj nikt się tam

nie czaił. Nawet dla dziennikarzy było to miejsce zbyt pro-

zaiczne. Tylko ona, Dundas i kierujący zespołem oględzino-

wym wiedzieli, że ta ręka wcale nie jest zwyczajna, że kiedy

dziennikarze wywęszą, co przepuścili, za wszelką cenę będą

się starali przeprowadzić wywiad.

Nie uległa rozkładowi. Wręcz w ogóle nie miała obra-

żeń, oprócz rany separacyjnej. Świeża jak cholera - wszyst-

14

kie dzwonki alarmowe rozbrzmiały w jednej chwili. Zwróciła

na to uwagę kierującemu oględzinami, spytała, jakim cudem

ta ręka mogła się oddzielić od właściciela, skoro widać, że na

pewno nie poprzez rozpad ciała, chyba że po jakimś urazie,

ale jej skromnym zdaniem te ślady na kościach nie wyglą-

dają na rybie zęby, tylko na stalowe ostrze. A on odrzekł, że

może się wypowiedzieć dopiero po autopsji, ale czyż nie jest

bystra? Taka bystra, a spędza życie pod wodą.

- Ktoś rozmawiał z kapitanatem portu? - rzuciła Pchła,

kiedy członkowie ekipy pomagali jej zdjąć szelki i butle. - Py-

tał, jakie tu dzisiaj były pływy?

- Tak - odrzekł Dundas, schylając się, by zwinąć wąż.

Spojrzała na czubek jego głowy, na jaskrawoczerwoną

czapeczkę z daszkiem, którą zawsze nosił - w przeciwnym

razie, jak mówił, mógłby ogrzać nawet stadion ciepłem ucie-

kającym z jego łysej czaszki. Wysoki, silnej postury, teraz miał

na sobie jaskrawą uniwersalną kurtkę. Czasami było jej ciężko

- zdana na siebie kobieta podejmująca decyzje za dziewięciu

mężczyzn, z których połowa jest starsza od niej, ale w Dun-

dasa nigdy nie wątpiła. On stał przy niej przez zawsze. Ge-

nialny technik, z ojcowską cierpliwością traktował i personel,

i sprzęt, a niekiedy też obrzydliwe, bardzo obrzydliwe plotki

na swój temat. Właśnie się koncentrował, a kiedy to robił, był

tak świetny, że miała ochotę go ucałować.

- Był dzisiaj pływ, ale dopiero po godzinie podanej

w zgłoszeniu - powiedział.

- Śluzy?

- Tak. Otwierano je dzisiaj na dwadzieścia minut około

czternastej. Kapitan portu musiał wypuścić statek z pogłę-

biarką z kanału dopływowego.

- A zgłoszenie było o której?

- Trzynasta pięćdziesiąt pięć. Właśnie w chwili otwar-

cia śluz. Gdyby było wcześniej, kapitan portu by poczekał.

Nawet jestem pewien, że by poczekał, kiedy sobie pomyślę,

15

jak nas tu kochają. Jak zawsze specjalnie dla nas wręcz wy-

chodzą ze skóry.

Pchła wsunęła palce pod neoprenowy suchy kaptur

i ściągnęła go, uważając na twarz i głowę - ilekroć oglądała

swoje kaptury, zawsze były pełne włosów wyrwanych z ko-

rzeniami. Czasami się dziwiła, że nie jest łysa jak Dundas.

Rzuciła kaptur, wytarła nos i spojrzała w bok ponad wodą,

na most Perrota. Słońce spryskało złotem bliźniacze rogi, za

nimi widziała St Augustine's Reach, gdzie rzeka Frome wy-

chodziła spod ziemi i wpływała do portu.

- Nie wiem - mruknęła. - Mnie się to wydaje dziwne.

- Co takiego?

Wzruszyła ramionami, spojrzała na kawałek szarego cia-

ła leżący na pomoście pomiędzy stopami dwóch mężczyzn

i próbowała odgadnąć, jak świadek zdołał zobaczyć tę rękę.

Bezskutecznie. Jej głowa wciąż się kołysała i chciała rozkoły-

sać ją całą. Wymacała krzesło i padła na nie. Podniosła rękę

do czoła, czując, że krew odpłynęła jej z twarzy.

- Nic ci nie jest, staruszko? Jezu, naprawdę nie najle-

piej wyglądasz.

Roześmiała się i przesunęła palcami po twarzy.

- No i nie najlepiej się czuję.

Dundas przykucnął obok niej.

- Co się dzieje?

Pokręciła głową, spojrzała w dół na swoje nogi w czar-

nym suchym skafandrze, na kałuże wody zbierające się wo-

kół jej butów nurkowych. Zaliczyła więcej godzin nurkowa-

nia niż ktokolwiek z zespołu; dowodziła, więc to, co zrobiła

ostatniego wieczoru, było złe, bardzo złe.

- Och, nic - odparła, siląc się na lekki ton. - Nic, na-

prawdę. Zwyczajna sprawa, nie mogę spać.

- A więc ciągle to gówno?

Uśmiechnęła się do niego, czując w oczach krople desz-

czu. Jako dowódca jednostki była też instruktorem, a to

16

oznaczało, że czasami sama się wysyłała do wody, na ko-

niec łańcucha dowodzenia, dając innym szansę nadzorowa-

nia nurkowania. W głębi serca tego nie lubiła. W głębi serca

była szczęśliwa tylko w takie dni jak dzisiaj, kiedy nurkowa-

nie nadzorował Dundas. Jego syn, Jonah, dorosły syn, kradł

pieniądze jemu i jego byłej żonie, kiedy byl na głodzie, a i tak

cały ogrom poczucia winy spadał na ojca. Tak jak poczucie

winy z powodu jej brata, Thoma, zawsze spadało na nią. Ona

i Dundas mieli wiele wspólnego.

- Tak - przyznała w końcu. - Ciągle to gówno. Mimo że

upłynęło tyle czasu.

- Dwa lata - powiedział, wsuwając jej dłoń pod pachę,

by pomóc jej wstać - to nie jest dużo czasu. Ale mogę zdra-

dzić, co by ci pomogło.

-Co?

- Gdybyś dla odmiany coś zjadła. Wiem, że to głupi po-

mysł, ale może dzięki temu zdołałabyś się wyspać.

Uśmiechnęła się blado i położyła mu dłoń na ramieniu,

żeby ją podniósł.

- Masz rację. Lepiej coś zjem. W furgonetce jest coś do

jedzenia?

Lokal o nazwie Posterunek był policyjnym hangarem, zanim

go sprzedano i odremontowano, i dlatego nowy właściciel

oznajmił, że teraz po prostu musi się odwzajemnić i w po-

trzebie przyjąć policję pod swój dach. Użyczył im pomiesz-

czenia na tyłach restauracji, obok kuchni, a tam było cieplej

niż w furgonetce. Kiedyś pełniło funkcję policyjnej szatni,

teraz - przebieralni dla ekipy. Cywilne ciuchy powiesili na

wieszaczkach, wyjściowe buty i torby wcisnęli pod ławkę,

która biegła dokoła całego pomieszczenia.

Dundas wyszedł pomyszkować po kuchniach, a Pchła

rzuciła czarną torbę i zaczęła się rozbierać. Zsunęła do pasa

czarny skafander i bieliznę termoaktywną. Następnie, nie

zdejmując bielizny, ściągnęła skafander do kostek, zrzuciła

buty nurkowe. Zatrzymała się i przyjrzała swoim stopom, bo

w samotności mogła sobie na to pozwolić. Wygięła je i spraw-

dziła miejsca pomiędzy palcami, pocierając paski skóry, aż

się zaczerwieniły. Błony. Miała na stopach błony pławne jak

żaba. Powinni na nią mówić „Żabka". Chwyciła kawałek skó-

ry pomiędzy wielkim paluchem a sąsiednim palcem i wbiła

w niego paznokcie. Ból przeszył jej ciało, oślepił ją białym

światłem, ale nie puściła. Zamknęła oczy i skupiła się, cze-

kając, aż gorąc przepłynie przez jej żyły. Psycholog, który od-

18

bywał z funkcjonariuszami spotkania co poł roku, powiedział

Pchle, że musi pokazać komuś stopy i porozmawiać, skąd ten

problem się wziął... Przypomnij mi... kiedy ta skóra się poja-

wiła? Czy to może w chwili wypadku?

Nikomu jednak jej nie pokazała. Ani psychologowi, ani

lekarzowi. Kiedyś pewnie będzie musiała się zoperować. Po

prostu zaczeka, aż ból utrudni jej poruszanie się czy też po-

jawi się coś, co ją powstrzyma od nurkowania.

Usłyszała coś za sobą, więc szybko wyjęła skarpety z tor-

by i wciągnęła je na nogi. Wszedł Dundas z ciabattą zawinię-

tą w serwetkę we wzorki kwiatowo-roślinne. Podniósł brwi,

kiedy zobaczył, że siedzi w staniku i ze zsuniętą bielizną ter-

moaktywną, opiekuńczo obejmując dłońmi stopy.

- Eee, może byś coś na siebie włożyła? Idzie tu zastępca

prowadzącego, żeby dogadać szczegóły. Powiedziałem mu,

gdzie nas szukać.

Włożyła T-shirt, podniosła ręcznik i zaczęła energicznie

wycierać włosy.

- A gdzie prowadzący?

- Ma zebranie w sprawie Operacji Atrium, ekipa pałęta-

jąca się z ręką po porcie nie wzbudziła jego zainteresowania.

Nie uważa, że wydział kryminalny powinien się nami przej-

mować. Odjechał dwadzieścia minut temu.

- To fajnie. Nie lubię go - powiedziała, myśląc o pierw-

szej odprawie. W zasadzie prowadzący był w porządku,

ale nigdy nie zapomniała wyrazu jego twarzy, kiedy po raz

pierwszy ją zobaczył na odprawie nurkowej przed trzema

laty: dokładnie tak samo jak wszyscy inni oficerowie pro-

wadzący śledztwa, okazał coś w rodzaju przygnębienia, że

oto czekał na kogoś z odrobiną autorytetu, kogoś, kto by od-

powiedział na pytania o wodę, a zamiast tego dostał Pchłę

- dwudziestosześcioletnią, chudą, z mnóstwem włosów

i tymi niebieskimi dziecięcymi oczyma, tak szeroko rozsta-

wionymi, że wyglądała, jakby nie była w stanie założyć kon-

19

ta w banku, nie mówiąc o wyciąganiu zwłok z mułu cztery

metry pod wodą. Ale oni wszyscy tak ją na ogół traktowali,

ci wyżsi rangą. Z początku widziała w tym wyzwnanie. Te-

raz ją to wkurzało.

- No? - Rzuciła ręcznik. - Więc kto jest zastępcą? Ktoś

z Kingswood?

- Ktoś nowy. Nie słyszałem o nim.

- Jak się nazywa?

- Nie pamiętam. Jakoś tak, wiesz... kojarzy się z nawalo-

nym irlandzkim moczymordą. Stara szkoła: piwo i żarcie na

wynos. Nadciśnienie. Jeden z tych kolesiów, którzy co roku

wysyłają kogoś młodszego z podrobionym dokumentem, żeby

zaliczył za nich testy wytrzymałościowe.

Uśmiechnęła się i zerkając na swoje ramiona, napięła

bicepsy.

- Nie wymawiaj tych słów. Badania okresowe za dwa

tygodnie.

- Przebieżka do Napier Miles, co, sierżancie? No to mu-

sisz chyba zacząć jeść. - Podał jej ciabattę. - Drinki proteino-

we. Lody, McDonald. Spójrz na siebie. Niedowaga to nadwa-

ga naszych czasów, nie wiedziałaś?

Zaczęła jeść kanapkę. Dundas się jej przyglądał. Zabaw-

ne, że tak się starał być wobec niej opiekuńczy, skoro to ona

była jego szefem. Dundas nie marnował czasu na pouczanie

swojego syna. Zostawiał to dla Pchły. Jadła, myśląc, że jemu

akurat mogłaby powiedzieć - wyjaśnić, co się naprawdę dzie-

je, wyznać, co się stało minionej nocy.

Próbowała dobrać słowa, uporządkować je, kiedy za nimi

otworzyły się drzwi.

- Wy jesteście nurkami? - usłyszeli. - Tymi od ręki?

Mężczyzna w wieku trzydziestu paru lat, średniego wzro-

stu, w szarym garniturze, stał w progu, trzymając kubek kawy

z automatu. Miał zdecydowaną twarz i krótko przyciętą gę-

stwinę ciemnych włosów.

20

- No to gdzie ona jest? - spytał, wychylając się przez

próg. Zjedna ręką na framudze, rozejrzał się po przebieralni.

- Na nabrzeżu nie ma nikogo oprócz waszej ekipy.

Żadne z nich się nie odezwało.

- Halo?

Pchla ocknęła się gwałtownie. Przełknęła kęs i wierzchem

dłoni pospiesznie starła okruchy z ust.

- Tak, przepraszam. A pan to kto?

- Inspektor Jack Caffery. Zastępca prowadzącego śledz-

two. A wy to kto?

- To Pchła - odrzekł Dundas. - Sierżant Pchła Marley.

Caffery spojrzał na niego dziwnie. Potem przyjrzał się jej

i po jego wyrazie twarzy zorientowała się, że facet coś ukrywa.

Uznała, że wie, co to jest. Mężczyźni nie lubią pracować z dziew-

czyną, która ma ledwie metr sześćdziesiąt dwa, i to w butach

nurkowych. Ani z taką, co ma okruchy na T-shircie.

- Pchła? - spytał. - Pchła?

- To przezwisko - wstała i podała mu rękę. - Nazywam

się Phoebe Marley. Sierżant Phoebe Marley.

Spojrzał na jej rękę, jakby była obcym tworem. Potem,

jakby sobie przypomniał, gdzie się znajduje, uścisnął ją moc-

no i bardzo szybko, a Pchła natychmiast się cofnęła, opuściła

jego przestrzeń. Siadła i zakłopotana otrzepała przód swojego

T-shirta znowu wytrącona z równowagi. Z tym jej wkurzeniem

chodziło o coś innego. Nie radziła sobie najlepiej w pobliżu

facetów. W każdym razie takich facetów. Przez nich zaczyna-

ła myśleć o sprawach, z którymi już skończyła.

- No więc, Pchło? Gdzie ta ręka, którą wyciągnęłaś

z wody?

- Koroner ją odesłał - odrzekł Dundas. - Nikt panu nie

powiedział?

-Nie.

- Aha. No, odesłał. Kierujący oględzinami wysłał kogoś

z nią do Southmeads. Ale zrobią ją najwcześniej jutro.

21

- Dużo tu wyławiacie rąk?

- Oczywiście - mówił dalej Dundas. - W Southmeads

mamy całą kolekcję. Stopy, dłonie, kilka nóg.

- I skąd one się biorą?

- Na ogół z samobójstw. W Avon dziewięć wypadków na

dziesięć. Ma takie tempo pływów, że ludzkie oczy takiego nie

widziały, wszystko się mocno obija, uderza o drzewa, rumo-

wiska. I dlatego szczątki się tak kotłują na wszystkie strony.

Caffery gwałtownie wysunął dłoń z rękawa marynarki

i zerknął na zegarek.

- No dobra, to ja idę.

Otworzył drzwi i już miał wyjść, kiedy znieruchomiał,

plecami do nich, z ręką na drzwiach, twarzą do kuchennego

korytarza, jakby czując, że go obserwują.

Postał chwilę, nim się odwrócił.

- Co? - spytał, patrząc to na Dundasa, to na Pchłę. - To

samobójstwo. Co zwykle robicie z samobójstwem?

- Jeśli nie mamy zgłoszonego punktu? Jeśli nie mamy

świadka?

-No?

- To czekamy, aż wypłynie. - Pchła miękko pokonała

słowo „wypłynie". W ekipie używali go tak często, że łatwo

sobie z nim radzili, zapominając czasem, co oznacza: a mia-

nowicie, że kiedy ciało wypełni się gazami gnilnymi, uniesie

się ku powierzchni. - Jak wypłynie, zbieramy je z powierzch-

ni. Przy tej pogodzie to kwestia kilku tygodni.

- Tak właśnie myślałem. Tak robią w Londynie. - Znowu

ruszył do wyjścia, ale tym razem musiał zobaczyć, jak Dun-

das rzuca spojrzenie Pchle, bo przystanął. Zamknął drzwi

i zawrócił. - Dobra - rzekł powoli. - Staracie się coś suge-

rować. Tyle że ja nie mam pojęcia, co to jest.

Pchła odetchnęła. Odwróciła swoje krzesło, położyła

łokcie na kolanach i siadła przechylona do przodu, patrząc

mu w oczy.

22

- Technik tego nie powiedział? Nie powiedział, że na-

szym zdaniem to nie jest samobójstwo?

- Przecież mówicie, że macie tu miliony samobójstw.

- Tak, w Avon. Gdyby ta ręka była w Avon, nie ma spra-

wy, wszystko byłoby jasne. Ale nie była. Była w porcie.

Podniosła się i stanęła, trzymając się krzesła, jakby miało ją

ono chronić. Udawała, że nie zauważa, że jest wysoki i smukły.

Wiedziała, że gdyby się do niego zbliżyła, zaczęłaby się gapić czy

coś, bo kilka rzeczy w nim zdążyła zauważyć - na przykład punkt

nad kołnierzykiem, gdzie pojawił się już cień świeżego zarostu.

- Nie jesteśmy patologami - powiedziała. - Nie powin-

niśmy się wypowiadać. Ale coś się nie zgadza. - Oblizała wargi

i zerknęła w bok na Dundasa. - Przede wszystkim w wodzie

ręka przebywała najwyżej jeden dzień. Ciało się rozpada do-

piero po długim, bardzo długim czasie od wypłynięcia. Ona

jest za świeża.

Caffery przechylił głowę na bok i uniósł brwi.

- Właśnie. A gdyby odgryzło ją jakieś zwierzę, ryba czy

szczury portowe, to widać byłoby na niej ugryzienia. A nie

ma żadnych. Jedyna rana... - wysunęła rękę i kciukiem oraz

palcem wskazującym objęła ją w nadgarstku - ...to ta. Do-

kładnie tu, gdzie oddzielono ją od ramienia. Kierujący oglę-

dzinami się ze mną zgadza.

Caffery stal przed nią, patrząc na jej włosy i szczupłe ra-

miona w bieliźnie termoaktywnej. Nie znosiła tego. Kiedy była

na powierzchni, tu, gdzie inni ludzie robili wymyślne rzeczy ze

swoimi związkami, nigdy nie czuła się dobrze w swojej skórze

- i dlatego właśnie zawsze lepiej jej było pod wodą. Mamo,

pomyślała, mamo, ty byś wiedziała, jak to zrobić. Ty byś wie-

działa, jak wyglądać normalnie, a nie tak jak ja.

- No i? - spytał, przyglądając się jej w zamyśleniu. - Jak

mogłyby powstać takie obrażenia?

- Na przykład w wypadku na łodzi. Ale takie wypadki

zdarzają się dalej, w estuarium. W grę wchodzą też ludzie

23

skaczący z mostu Clifton. Mostu samobójców, jak mówi-

my. Jeśli ktoś tam wskoczy do wody, to w dziewięciu przy-

padkach na dziesięć wypłynie tutaj. Zwłoki może też zawlec

w górę i w dół rzeki i czasami, ale to czasami, jeśli pływ dopi-

sze, może je znieść spory kawał w górę. - Wzruszyła ramio-

nami. - Teoretycznie można założyć, że gdyby ktoś skoczył

z mostu i gdzieś na rzece pocięłaby go łódka, to taka zbłąkana

ręka ewentualnie przeszłaby przez śluzy i dotarła do portu.

Albo dotarła przez New Cut. - Założyła włosy za uszy. - Ale

nie. To niemożliwe.

- Niemożliwe - zgodził się Dundas. - To jedna szansa na

milion. Ręka mogłaby przypłynąć z Frome albo z Avon gdzieś

wyżej, przez Netham Lock i do kanału zasilającego tylko...

- ...tylko gdyby był przypływ w porcie, a on zwykle jest

wtedy, gdy otwierają śluzę.

- Co w ciągu ostatnich dwóch dni zdarzyło się tylko raz.

Do zgłoszenia. Sprawdziliśmy.

- Mówicie, że ktoś ją wyrzucił do wody?

- Nic nie mówimy. To nie nasza działka.

- Ale została wrzucona do wody?

Wymienili spojrzenia.

- To nie nasza działka - powtórzyli zgodnie.

Caffery wodził wzrokiem od jednego do drugiego.

- Rozumiem - rzekł. - Wrzucono ją do wody. - Znowu

zerknął na zegarek. - Dobra, no to jak dzisiaj wyglądają wasze

zmiany? Co muszę zrobić, żeby potrzymać was w wodzie?

- Och, to akurat żaden problem. - Dundas z uśmiechem

ściągnął z wieszaka kurtkę i wciągnął ją na siebie. - Jeszcze

się nie odmeldowaliśmy u kapitana portu. Poza tym zawsze

jesteśmy złaknieni nadgodzin. Co nie, pani sierżant?

3

25 listopada

Zawsze chciał tylko jednego - rzucić dragi. Każdy, kto widział,

jak cały swój czas i energię poświęca na zdobywanie towaru,

gdyby usłyszał, że najgorętsze jego pragnienie, najsilniejsze

na świecie, to znaleźć wyjście z tego gówna, uznałby, że to

jakiś żart. Jest listopad, a on stoi z Haraczem, zwanym Hae-

Rem, w cieniu wieżowca, za wysypiskiem śmieci, gdzie robi

się większość dilerki. Szary jesienny wiatr podrzuca śmieci

i plastikowe reklamówki. HaeR ma na sobie szarą bluzę z kap-

turem i napisem „Malcolm X" na kieszeni z przodu, chociaż

jest biały. Mossy się wścieka, bo HaeR właśnie mu powie-

dział, że nie da mu już na kredyt.

- Co?! - wkurza się Mossy, bo on i HaeR niejedno prze-

szli i jego zdaniem nie ma powodu, by nagle wzajemne rela-

cje ochładzać. - Co ty pierdolisz?

- Sorencja - HaeR patrzy na niego naprawdę zdecydo-

wanie. - Za daleko to poszło. Nie mogę ci tym razem pomóc,

człowieku, ani teraz, ani nigdy. Źródło wyschło. - Chwyta

Mossy'ego za ramię i przyciąga go bliżej. - Czas iść na te-

rapię.

- Terapię? Na jaką terapię?

- Nie naciskaj, koleś. Podsuwam ci wyjście. I nie naci-

skaj mnie więcej.

25



Mossy jednak próbuje, jeszcze troszeczkę, próbuje prze-

konać HaeRa, żeby dal mu cokolwiek, choćby odrobinę. Ale

HaeR jest zdecydowany i nie odpuszcza, więc ostatecznie Mos-

sy nie ma wyboru, może tylko odejść przygarbiony. Rozmyśla

trochę o tym, czyby nie zabić HaeRa, a trochę o tym, co ten

powiedział o terapii. O dziwo, po południu trafia do zachodniej

części City, idąc na sesję terapeutyczną w dziwnej małej klini-

ce ze starą recepcjonistką, która jest, z ręką na sercu, totalnie

straszna. Pewnego dnia ten właśnie krok, to wejście do kliniki,

wystarczy Mossy'emu, żeby za wszystko obwinil HaeRa.

Sesja jest dziwna. Ludzie rozrzuceni po całym pomiesz-

czeniu - nikt nikomu nie patrzy w oczy. Jeden przyniósł ze

sobą dwulitrową butelkę wody źródlanej i wciąż z niej pocią-

ga, jakby od tego zależało jego życie. Mossy siedzi z łokciami

na kolanach i udaje, że się interesuje tymi ludźmi gadający-

mi jednostajnie o tym, jakie to życie jest podłe, bo na tyle już

poznał ludzi na herze, że wie, że zawsze się nad sobą użalają.

Ma nadzieję, że on wypadnie jakoś inaczej. Ale przez cały ten

czas, kiedy im się przygląda, tak naprawdę zastanawia się, czy

któryś ma jakiś towar i czy na tyle pożałuje Mossy'ego, żeby

mu trochę odpalić. No więc jedzie ze swoją historią, jak to

wuj się nad nim znęcał, jak w wieku trzynastu lat nauczył się

dawać w żyłę i jak mu serwowano wszystkie te rzeczy z odwy-

kiem i przymusowymi testami, i prostytucja, i to naprawdę

wcześnie, nie miał nawet piętnastu lat, i tak ględzi, chociaż

czuje, że moderator, wyćwiczony koleś, który jest czysty od

lat i ma dług wobec społeczeństwa, gapi się na niego, patrzy

mu w oczy, i Mossy myśli, że wzbudza współczucie, myśli,

że on tu może jedyny ma dobry powód do uzależnienia. Ale

kiedy kończy, moderator wali:

- Mossy? Mossy? Skąd wziąłeś taką ksywę?

- Nie wiem - wzrusza ramionami. - Kumple mi ją

nadali. Bo jestem skóra i kości, jak ta modelka, no wiesz,

Kate Moss.

26

Na chwilę zapada cisza i nikt na niego nie patrzy, tylko

ten moderator, który gapi się teraz jeszcze bardziej inten-

sywnie.

- Nie sądzisz, że to można odebrać jako obraźliwe?

- mówi, a w jego głosie pojawia się jakaś nutka. Mossy wie,

że ona jest niedobra, coś jak ostrzeżenie. Czas więc się wy-

nosić, i coś tam bełkocze, że nie chciał nikogo obrażać, i cze-

ka, aż temat się zmieni. Potem wstaje, jak najciszej, odstawia

plastikowe krzesło pod ścianę i wychodzi. Oddala się od kli-

niki, zapala skręta i znajduje miejsce trochę dalej przy dro-

dze, skąd widzi wejście do kliniki i wszystkich wychodzących,

i czeka, czując, jak łapią go skurcze. To najgorsze na głodzie,

skurcze, pojawiają się pierwsze, a ustępują ostatnie. Siedzi

i obejmuje się za brzuch, zastanawiając się, czy gdzieś tu jest

sracz. Jest ciepło, ciepło pomaga, a jeśli będzie sobie nucił,

to jakoś oderwie myśli od skurczów.

Po jakimś czasie drzwi się otwierają. Czuje, że modera-

tor się na niego gapi, ale nie da się zastraszyć, ani myśli, więc

czeka, aż inni wyjdą. Jest jak hiena zabijająca jednostki, któ-

re wyglądają na najsłabsze, idą na obrzeżach stada, te, które

się nabiorą na historyjkę - można je wyłowić, w oczach mają

jakąś nadzieję: jakby naprawdę wierzyły, że ludzi można ura-

tować. Mossy czeka, aż przejdą, potem ich dogania, z rękoma

w kieszeniach, z głową trochę pochyloną, tak że może lekko

skierować ją w bok i mruknąć:

- Masz coś? Mógłbyś mi pomóc? Co? Odrobinę? Oddam

ci. Słowo honoru.

Ale oni coś tam odburkują i przechodzą na drugą stronę

drogi z pochylonymi głowami, jakby nie chcieli, żeby ktoś ich

z nim zobaczył, zostawiają go tam samego, a on stoi, zaczy-

na się pocić, i zaczyna się swędzenie, i kiedy wraca na swoje

miejsce, czuje, jak jego kolana boleśnie się o siebie obciera-

ją. Czy to dlatego, że jest za chudy, czy chodzi o coś innego?

Czy z jego skórą dzieje się coś dziwnego?

27

Kiedy tamci znikają, próbuje wyżebrać trochę kasy od

przechodzącej kobiety, ale ona mija go ze wzrokiem wpatrzo-

nym w dal, więc po jakimś czasie decyduje się ruszyć wzdłuż

nabrzeży, sprawdzić, czy tam się coś dzieje. Może ktoś z osie-

dla Barton Hill będzie w dobrym nastroju. A jak nie, no to

się zastanowi.

Właśnie się podnosi i rusza powoli, kiedy to się staje.

W jednej chwili pogrąża się w swoich paskudnych myślach,

w drugiej idzie obok niego chudy, drobny, czarny koleś z wło-

sami na maksa przylizanymi do czaszki i odrobiną wąsa. Ma

na sobie dżinsy fabrycznie sprane na przodzie i oliwkowozie-

loną wiatrówkę z kapturem, który zakrywa mu całą głowę.

Mossy kojarzy go z sesji terapeutycznej - siedział w kącie.

Ale przede wszystkim Mossy zauważa, jak koleś się porusza

- jakby był naoliwiony. Jakby nie urodził się tutaj, na suchych

bristolskich ulicach, tylko w jakimś lepszym miejscu. Jakby

na co dzień chodził po buszu.

- Szukasz czegoś? - pyta. - Szukasz czegoś?

Mossy staje.

- No. Ale jestem spłukany.

I o dziwo, nie pada cios, którego Mossy się spodziewa.

Chudy tylko patrzy mu w oczy i mówi:

- Nie martw się o kasę. Nie martw się. Znam kogoś, kto

ci pomoże.

I tak to się oczywiście zaczyna.

13 maja

Późne słońce wyszło zza chmur, czerwone i trochę nabrzmiałe,

ale w restauracji Posterunek powlączano już lampki na sto-

likach. Knajpa się wypełniała, ludzie wchodzili, zdejmowali

płaszcze, zamawiali drinki. Było za zimno, by siedzieć na ze-

wnątrz, pomost świecił pustkami, więc Caffery wyszedł za-

dzwonić. Musiał trochę nacisnąć przełożonego, namówić go

na poważne potraktowanie słów nurków i kierującego oglę-

dzinami, wyznaczyć poziom sprawy przed autopsją - bo mia-

ła się odbyć autopsja ręki, samej ręki - i musiał trochę roz-

ruszać dwóch inspektorów w Kingswood. Przydzielono mu

ich do pracy nad sprawą napadu z bronią w ręku, więc teraz

dorzucił im coś ekstra: pogotowie i kostnicę. Czy pojawiły się

jakieś męskie ciała, którym brakowało prawej ręki?

Kiedy już powkurzał trochę Bristol, wsadził telefon do

kieszeni i podszedł do punktu na pomoście, z którego mógł

zajrzeć za policyjne parawany ekipy nurkowej przygotowu-

jącej się na pomoście sąsiedniej restauracji. Nazywała się

Fosa. Podobała mu się ta nazwa, Fosa, kojarzyła się z czymś

średniowiecznym, a nie z tandeciarsko odpierdzielonym han-

garem z jakimiś niby-wypchanymi zwierzakami na ścianach.

Ktoś namówił szefa, żeby nie otwierał wieczorem, i ekipa wła-

śnie zrzucała swój sprzęt na pomost. Poniewierał się dokoła

29

w kałużach wody. A pomiędzy tymi kałużami stąpała ostroż-

nie, to się pochylając, by podłączyć maskę, to przystając, by

pogadać z asekuracją i sprawdzić uprząż, sierżant Marley.

Wychylił się przez balustradę, zwinął skręta - wciąż nie

umiał się pozbyć tego nałogu, chociaż rząd suszył mu głowę,

ilekroć włączał telewizor - i zapalił go, przyglądając się jej

uważnie. „Pchła" - głupi przydomek, tyle że chociaż było wi-

dać, skąd się wziął. Nawet w suchym skafandrze miała w sobie

coś kinetycznego, coś w jej twarzy sugerowało bystry umysł.

Nie podobało mu się, że to wszystko w niej zauważył. Nie po-

dobało mu się, że wszedł do szatni, a ona tam siedziała ze ska-

fandrem zwalonym na ziemię i nagimi szczupłymi brązowymi

ramionami, a krnąbrna strzecha blond włosów sterczała na

wszystkie strony, jakby je płukała w morskiej wodzie, nie po-

dobało mu się, że chciał natychmiast wyjść, bo nagle straszli-

wie poczuł swoje ciało. Jak stykało się z ubraniem, jak spodnie

drapały go w uda, jak pasek spodni tarł o brzuch, koszula do-

tykała jego szyi. Musiał się powstrzymać. To nie dla niego. To

dla kogoś innego w innym miejscu dawno temu.

- Przepraszam?

Obejrzał się. Za nim stała mała kobietka. Jasnorude wło-

sy miała związane wielobarwnymi szmatkami w mnóstwo

małych koczków na całej głowie. Kelnerka z Posterunku, są-

dząc po fartuchu przewiązanym w pasie.

-Tak?

- Uhm. - Wytarła nos i obejrzała się przez ramię na re-

staurację, by się upewnić, że nikt jej nie obserwuje. - Mogła-

bym zapytać, co się dzieje?

- Mogłaby pani.

Skrzyżowała ramiona i zadrżała, mimo że aż tak zimno

nie było, naprawdę nie aż tak zimno, żeby drżeć.

- No to... no, znaleźli coś?

W jej głosie zabrzmiało coś, co kazało mu się odwrócić

i przyjrzeć się jej nieco uważniej. Była niewysoka i drobna,

30

pod fartuchem nosiła czarne bojówki i T-shirt z napisem „Ko-

cham cię jak siebie samą".

- Znaleźli - odparł.

- Pod pomostem?

-Tak.

Ściągnęła krzesło ze stolika i siadła na nim, wsadzając

ręce pod blat. Caffery się jej przyglądał. Miała w nosie dwa

kolczyki - z zaczerwienienia wokół dziurek domyślił się, że

bawi się kółeczkami, kiedy się denerwuje.

- Nic pani nie jest? - spytał.

Zgasił skręta, ściągnął drugie krzesło i siadł naprzeciw-

ko niej, plecami do Fosy.

- Coś panią trapi?

- Nie uwierzy mi pan, jak panu powiem. Widzę po pań-

skiej twarzy, że mi pan nie uwierzy.

- Może jednak da mi pani szansę?

Skrzywiła usta i przyjrzała mu się uważnie. Miała bar-

dzo jasne oczy, anemiczne rzęsy. Zbiorowisko pryszczy wo-

kół nosa zakryła makijażem.

- Boże - przyłożyła ręce do twarzy, nagle zakłopotana.

- Jezu, nawet ja wiem, że to brzmi psycholsko.

- Ale chce mi pani powiedzieć, prawda?

Chwila ciszy. Potem, zgodnie z jego przypuszczeniem,

podniosła rękę i zaczęła obracać jeden z kolczyków w nosie,

obracać, obracać, obracać, aż uznał, że zaraz zacznie krwawić.

Słyszał tylko, jak woda chlupocze o nabrzeże i jak nurkowie

stukają uprzężami i butlami. Po długim czasie opuściła rękę

i uniosła brodę w kierunku pomostu przed Fosą.

- Widziałam coś. W środku nocy. Stał przed Fosą. Do-

kładnie tam, gdzie teraz są nurkowie.

-Coś?

- No dobra, kogoś. Pewnie powiedziałby pan „kogoś",

chociaż ja naprawdę nie mam pewności. - Znowu zadygota-

ła. - No wie pan, było bardzo ciemno. Nie tak jak w tej chwi-

31

li. Późno. Bardzo późno. Bardzo, bardzo późno. Myśmy już

zamknęli, ale ktoś zarzygal całą podłogę w damskiej ubikacji

i oczywiście ja, bo któż by inny, musiałam wszystko sprzą-

tać. Szłam z wiadrem przez knajpę, do schowka na szczot-

ki, i właśnie przechodziłam tam w środku, niedaleko okna...

- Wskazała na Posterunek, gdzie kilkoro klientów zauważyło

parawany policyjne i wyciągało szyje, żeby zobaczyć, co się

dzieje. Słońce teraz niemal dotykało horyzontu i Caffery wi-

dział na parawanach cienie: swój i dziewczyny, obramowane

czerwienią. - A kiedy doszłam do tamtego stolika, nie wiem,

czemu stanęłam. I wtedy właśnie go zobaczyłam.

Dziewczyna oddychała coraz szybciej.

- Był nagi, widziałam to dokładnie.

-On?

- Mój chłopak uważa, że to był dzieciak jakiegoś Cygana.

Czasami znajdują przejście nad Cut. Widać ich z drogi, jak za

składami rozwieszają swoje pranie. Mój chłopak powiedział,

że to dzieciak, bo był taki malutki. Sięgałby ledwie dotąd.

- Wyciągnęła rękę, by wskazać wysokość niewiele ponad metr.

- I był czarny. Naprawdę, wie pan, czarny jak smoła, dlatego

właśnie go nie widziałam. Nie widziałam, że to Cygan.

- Ile miał lat? Pięć? Sześć?

Ale ona pokręciła głową.

- Nie. No właśnie w tym rzecz. To właśnie powiedziałam

mojemu chłopakowi. Nie był dzieckiem. Ani trochę. To znaczy

był mały jak dziecko. Ale nie był dzieckiem. Widziałam jego

twarz. Tylko przez sekundę, ale wystarczyło, żeby zobaczyć,

że nie jest dzieckiem. To był mężczyzna. Dziwny, dziwaczny

mężczyzna. Dlatego to było takie kurewsko dziwne, dlatego

wiem, że mi pan nie uwierzy. To i...

-I?

- I to, co robił.

- No... - Znowu bawiła się kolczykiem. Kręciła głową,

nie patrząc na niego. - No... oj, wie pan...

32

-Nie.

- To co zwykle... no wie pan... co robią faceci. Miał... no

wie pan... - Złożyła w trąbkę dłoń na stole. - Miał na wierz-

chu. - Zaśmiała się skrępowana. - Ale nie był... no wie pan...

to nie byl jakiś stary onanista. Eee... to musiała być jakaś

sztuczka, bo on miał... musiał coś do niego przypiąć... bo on

był... był... absurdalny. Absurdalnie wielki. - Spojrzała na nie-

go, jakby wściekła, jakby powiedział, że jej nie wierzy. - Nie

żartuję. I wiem na pewno, że on chciał, żeby ktoś, kto jest

w Fosie, to zobaczył. Jakby próbował kogoś zaszokować.

- A ktoś tam był? Światła były włączone?

- Nie. To była gdzieś... druga w nocy. Jak później o tym

myślałam, to uznałam, że może on patrzył na swoje odbicie.

Wie pan... no w oknie. Jak w środku było ciemno, to on mógł

widzieć swoje odbicie.

- Pewnie tak.

Caffery odtwarzał to w głowie: pusta restauracja, jedy-

ne oświetlenie to kolorowe dozowniki i reklama piwa Coors

nad barem. Na zewnątrz światła z Redcliffe Quay i odbicia

w wodzie. Obszar ciemności pomiędzy rzeką a restauracją.

Wyobraził sobie zamazany kontur dziewczyny w oknie, kiedy

szła z wiadrem przez salę. Zobaczył jej twarz, bladą i wstrzą-

śniętą, uszy wyczulone na najdrobniejszy dźwięk, oczy z wy-

tężeniem patrzące w noc. Widział postać dziecka na tle po-

marańczowego nieba, patrzącego na swoje nagie odbicie

w szybie. Priap.

- Jak pani sądzi, skąd on się wziął?

- Och, z wody. - W jej głosie zabrzmiało zdziwienie, że

jeszcze tego nie odgadł. - Tak, właśnie. Z wody.

- Chce pani powiedzieć, że przypłynął łódką?

- Nie. Wyszedł z wody. Płynął wpław.

- Do pomostu?

- Nie widziałam, jak się pojawił, ale wiedziałam, że wy-

szedł z wody, bo był mokry, wręcz ociekał. I tam też poszedł

33

później. Z powrotem do wody, o tam. Tam gdzie teraz jest

to czerwone. To się działo bardzo szybko, ruszał się błyska-

wicznie jak węgorz.

Caffery się odwrócił. Wskazywała czerwoną boję sy-

gnalizacyjną unoszącą się na powierzchni. Sierżant Marley

- Pchła - musiała się teraz znajdować w wodzie, bo zespół

asekuracyjny stał na pomoście, patrząc w dół. Z wody do za-

łogi biegła lina asekuracyjna, a Dundas mówił coś cicho do

panelu komunikacyjnego, ale trudno było sobie wyobrazić, że

na dole ktoś jest: w gładkiej wodzie, bez zmarszczek, odbijało

się czerwone niebo. Ktoś przyniósł „trupie nosze", sztywny

pomarańczowy poliuretanowy kloc - leżał teraz na pomoście,

gotowy do zrzucenia. Nad tym wszystkim panowała dziwna

cisza w blednącym świetle - jakby wszyscy nasłuchiwali, cze-

kając, aż coś wyskoczy z wody. Może człowiek, który wyglą-

dałby jak mężczyzna, ale byłby na tyle mały, żeby uchodzić

za dziecko. Człowiek, który porusza się jak węgorz.

Caffery odwrócił się z powrotem do dziewczyny z rudymi

włosami. Jej oczy teraz łzawiły, jakby na nowo doświadczała

strachu, jakby przypominała sobie, jak coś ciemnego i wil-

gotnego cicho wsuwa się do wody.

- Wiem - powiedziała, widząc jego wyraz twarzy.

- Wiem. To była najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu widzia-

łam. Przyglądałam się temu przez chwilę, jak porusza się pod

ścianą, i nagle...

-1 nagle?

- Poszedł. Pod wodę. Poszedł pod wodę, nie zostawiając

najmniejszej zmarszczki. I już go nie zobaczyłam.

Pchła i jej ekipa zajmowali się nie tylko nurkowaniem: oprócz

normalnych obowiązków jednostki wspomagającej, tłumie-

nia zamieszek i wsparcia w akcjach, byli szkoleni do prze-

szukiwania przestrzeni zamkniętych oraz do usuwania za-

nieczyszczeń chemicznych i biologicznych. Ich umiejętność

34

używania całej tej odzieży ochronnej wywołała pewien efekt

uboczny: jeśli w pobliżu pojawiło się ciało w fazie rozkładu

- w wodzie lub nie - oddelegowywano zespół Pchły, żeby je

usunął. Stali się tak świetni w przenoszeniu rozpadających

się ciał, że w grudniu 2004 roku wysłano ich do Tajlandii, by

pomagali w identyfikacji ofiar kataklizmu: w ciągu dziesięciu

dni wydobyli niemal dwieście ciał.

Ludziom nie mieściło się w głowach, jak ona sobie z tym

radzi. Zwłaszcza po tsunami, mówili. Czy nie miała koszma-

rów? W zasadzie nie, odpowiadała. No a poza tym przysłu-

guje nam terapia. Potem pytali, czy ona musi to robić i czy

wyciągając gnijące ciała z kanałów kanalizacyjnych i studzie-

nek, nie marnuje swojego talentu? Gdyby tylko pogadała ze

swoim inspektorem i złożyła podanie o przeniesienie do wy-

działu kryminalnego, mogłaby chodzić po cywilnemu. Ależ

byłoby fajnie, prawda?

Nic na to nie mówiła. Nie rozumieli, że ona nie może

tego rzucić. Nie rozumieli, że od wypadku rodziców potra-

fi jasno myśleć wyłącznie wtedy, kiedy może zwrócić czyjeś

ciało rodzinie, wiedząc, że gdzieś jakaś matka, ojciec, syn czy

córka dzięki temu poczują się choć odrobinkę lepiej. I nur-

kowanie - najważniejsze było nurkowanie. Bez nurkowania

nie wstałaby rano z łóżka. Całe życie nurkowała ze swoją ro-

dziną. Tylko pod wodą była sobą.

Z wyjątkiem dzisiejszego wieczoru. Bo dzisiaj nawet

pod wodą czuła niepokój. Woda w porcie była trochę zastała

i pomimo światła latarki Pchła znajdowała niewiele punk-

tów orientacyjnych. Z mroku zaczęły się wyłaniać zatopione

kształty: zbiornik paliwa, który urwał się z jakiejś łodzi mie-

siąc temu; dziesięć metrów po lewej samochód - peugeot

z nienaruszoną przednią szybą i nalepką podatkową wciąż

czytelną w mroku, wystarczyło podejść odpowiednio blisko.

To przekręt ubezpieczeniowy. Wepchnięto go do wody w po-

bliżu Ostrich Inn, zanim zablokowano slip. Leżał tu prawie

35

od pół roku, aż ramię pogłębiarki brzdęknęło o niego pew-

nego lutowego ranka. Znalazła go i zaczepiła linę w ramach

przysługi dla kapitana portu - teraz czekał, aż żuraw wróci

z przeglądu i go podniesie.

Chociaż dzisiejsze poszukiwanie było najzupełniej zwyczaj-

ne - jak setka innych opartych na przypuszczeniach - i tak do-

padł Pchłę upiorny lęk. Niektórzy mówią, że port jest dziwny:

mówią o przerażających wejściach, które prowadziły z koryta

rzeki do znajdującego się jeszcze niżej podziemia, takich jak wy-

łożona cegłą starożytna fosa, która znikała pod Zielonym Zam-

kiem, dołączając do rzeki Frome ćwierć mili dalej w ciemnym,

tajemnym węźle dziesięć stóp pod ziemią. Pchła nurkowała tu

już jednak setki razy i wiedziała, że to coś innego przyprawiają

o dreszcze. I nie był to również zastępca prowadzącego śledz-

two, chociaż straszliwie nie podobał się jej sposób, w jaki na

nią patrzył, jakby była dzieckiem, jakby ignorował cały jej pro-

fesjonalizm. Przypominał jej, jak przerażające jest jej życie i jak

idiotycznie niedojrzała się czuje od czasu wypadku - nawet to

było za mało, żeby wprowadzić ją w taki stan. Nie. W głębi serca

wiedziała, skąd się wzięło to przyprawiające o gęsią skórkę po-

czucie: to z powodu jej nocnych wyczynów w gabinecie taty.

Starała się o tym nie myśleć, pracując w gęstej wodzie.

Wybrali metodę poszukiwań po zygzaku. Umieścili porę-

czówki po obu stronach portu, ponieważ w tym miejscu było

dostatecznie wąsko, potem rozciągnęli pomiędzy nimi linę

- Pchła poruszała się wzdłuż niej, przeszukując dno wolną

ręką. Powtarzała to od niemal czterdziestu minut - naprawdę

za długo. Nie żeby się przejmowała, ale na powierzchni zdą-

żyło się zrobić ciemno, widziała to po kolorze wody, i Dun-

das powinien ją już wyciągnąć. Nie podważy jego autorytetu,

ale już ją zmęczyło pływanie tam i z powrotem, przesuwanie

balastu o metr wzdłuż ściany portu, potem zwrot, trzymanie

liny po lewej, kiedy powoli płynęła z powrotem, trzymanie

się dna, bagrowanie rękoma po metrowym łuku.

36

Defensywne poszukiwania dotykowe - tak to się nazywa-

ło. Dotykowe, bo wszystko robiło się na dotyk, a defensywne,

ponieważ w każdej chwili nurek spodziewał się znalezienia

czegoś niebezpiecznego - stłuczonego szkła, żyłki wędkar-

skiej. Czasami znajdował ostatnią rzecz, której mógłby się

spodziewać. Nogę. Albo włosy. Pewnego razu znalazła ciało,

natknąwszy się najpierw na jego nozdrza - w obu tkwiły we-

pchnięte głęboko palce. Dundas powiedział, że człowiek sam

by tak sobie nie dał rady zrobić. Innym razem wyciągnęła na

powierzchnię kawał rury rusztowania, pocąc się i przeklina-

jąc na czym świat stoi, pewna na sto procent, że to noga trzy-

dziestoletniego instruktora fitnessu, który tydzień wcześniej

skoczył z mostu wiszącego Clifton. Wszystko staje na głowie,

kiedy masz zerową pływalność i widzisz na ledwie kilka cali

przed sobą. Kiedy dotarła do poręczówki pod pontonem, le-

dwie dwa metry od miejsca, w którym znalazła rękę, poczu-

ła dziwną ulgę.

Poruszając się powoli, bo zaczęła już odczuwać zmęcze-

nie, wyciągnęła balast z mułu, przeniosła go o metr i znowu

rzuciła. Zabezpieczyła go i właśnie sprawdzała, czy lina jest

napięta, gotowa do wędrówki powrotnej, kiedy zdarzyło się

coś, od czego na całym ciele poczuła gęsią skórkę. To było

przerażające. Nie widziała nic, a później była nawet gotowa

przysiąc, że nic też nie czuła, ale nagle, zupełnie nie wiadomo

dlaczego, wiedziała ze stuprocentową pewnością, że w wodzie

oprócz niej znajduje się ktoś jeszcze.

Odwróciła się, wyrwała nóż z pochwy na kostce i przy-

cisnęła plecy do ściany. Oddychając ciężko, chwyciła balast

i odrobinę poruszając stopami, ustabilizowała swoją pozy-

cję z nożem w ręce wyciągniętej przed siebie, czekając, aż

coś się pojawi.

- Rich? - powiedziała drżącym głosem do mikrofonu.

-Tak?

- Widzisz w wodzie kogoś oprócz mnie?

37

- Eee, nie. Nie sądzę. Czemu pytasz?

- Nie wiem. - Unosiła się, utrzymując ciało w pionie, po-

magając sobie trochę ręką, walcząc z wodą okręcającą ją ple-

cami do ściany. Powietrze w jej skafandrze próbowało unieść

się do góry, w kierunku powierzchni, zbierało się wokół jej

szyi, przyduszając ją. Poczuła lekkie zamroczenie.

-Co jest?

- Nie, nic - odpowiedziała. W głowie jej teraz łomotało.

Boja, do której była przypięta lina z balastem, utrzymałaby

ciężar ludzkiego ciała, więc gdyby cokolwiek się do niej zbli-

żyło, mogła się wydostać na powierzchnię w ciągu sekundy.

Ale trening powstrzymał ją przed ucieczką, więc czekała, od-

dychając ciężko, oczami przepatrując mrok, nożem zatacza-

jąc obronne kręgi wokół siebie. Port bristolski, powiedziała

sobie. To tylko port bristolski. I w zasadzie przecież nic nie

widziała. Mijały minuty. Wskazówka ciśnieniomierza pod-

wodnego SPG poruszała się nieznacznie i powoli. Skoro nic

się nie wydarzyło, a jej puls i oddech zaczęły wracać do nor-

my, wepchnęła nóż z powrotem do pochwy. Znowu dopadła

ją ta ostatnia noc i gabinet taty. To nie było zabawne. Ani tro-

chę. Uspokajała się, zgięła się wpół, tak że powietrze wróciło

do nóg i już jej nie ściskało wokół szyi. Odczekała kilka chwil

w wirującym dokoła mule.

- Dundas? - spytała. - Jesteś tam?

- Coś się dzieje?

- Nie. Nie, nic. - „Mam halucynacje, Rich. Parano-

ję. Nic się nie stało". - Zanurzyłeś mnie czterdzieści minut

temu - powiedziała w końcu. - Chyba czas mnie wyciągać,

nie sądzisz?



Gabinet taty od wypadku był zamknięty. Pchła zawsze wie-

działa, gdzie jest klucz - wisiał na gwoździu w spiżarni - po

prostu nigdy nie zebrała się na odwagę, żeby go użyć. Minęły

dwa lata od wypadku, a ona i tak nie mogła się zebrać, żeby

wejść tam, gdzie tata szukał odosobnienia, gdzie pogrążał się

w rozmyślaniach. Zaraz po wypadku jej brat Thom wszedł

do gabinetu pomyśleć, zastanowić się nad tym, co się stało,

ale teraz by się do tego miejsca nie zbliżył, nie wszedłby na-

wet po to, by jej pomóc w porządkach. Wszyscy wiedzieli, jak

ciężko Thom przeżył stratę rodziców, nawet ciężej niż Pchła,

i jeśli się zastanowić nad tym, co się z nim działo podczas wy-

padku, nic dziwnego, że nie chciał nawet wypowiadać słów

„mama" i „tata".

W końcu musiała zrobić to sama. Był słoneczny wtorko-

wy ranek dwa dni przed znalezieniem ręki w porcie. W kuchni

grał telewizor, a ona w spiżarni szukała na tyłach półek sta-

rej puszki na mąkę, niebiesko-białej puszki z sitkiem w po-

krywce. Mama zawsze jej używała do pieczenia biszkoptów.

Wychylała się do przodu, kiedy coś z boku przyciągnęło jej

wzrok. A tam, błyskając do niej, wisiał klucz. Stała chwilę

z rękoma wepchniętymi w głąb zimnej ciemności, z oczyma

skierowanymi w bok, i patrzyła na niego. Przez chwilę wy-

39

dawało się, że klucz chce jej coś zakomunikować. To uroje-

nie, oczywiście. Niemniej zdecydowała bez wahania, że klucz

mówi jej, że nadszedł czas.

Jej rodzice przez trzydzieści lat mieszkali w rozlazłym,

rozpadającym się domu. Powstały w wyniku połączenia czte-

rech mieszkań osiemnastowiecznych kamieniarzy, ciągnął

się wzdłuż wiejskiej drogi przez niemal osiemnaście metrów,

środkiem biegł wyłożony kamieniem korytarz. Gabinet znaj-

dował się na jego końcu. Dotarła tam na lekko drżących no-

gach. Stanęła na progu, czując się jak Alicja w Krainie Cza-

rów z kluczem w dłoni, drugą ręką opartą na drzwiach, nosem

do nich przyciśniętym, wciągając dymne, woskowane piżmo

drewna. Tata nigdy nie zachęcał dzieci, żeby tu wchodziły, ale

wiedziała, jak wygląda pomieszczenie po drugiej stronie drzwi:

kamienne ściany, nagie belki, książki ojca zasłaniające trzy

ściany od podłogi po sufit. Przy półkach staromodny bibliote-

karski stołek, który ojciec przesuwał nogą - widziała go teraz,

w okularach, które naprawił klejem epoksydowym, zsuwają-

cych się z nosa, kiedy zerkał na grzbiety swoich książek.

Pamiętając o tym wszystkim, tego ranka była przygo-

towana na to, co się wydarzy, kiedy włoży klucz do zamka

i przekręci go. Była przygotowana, że gwałtownie wróci do

dzieciństwa. To przez powietrze: bijące od książek, ciepłe,

przesiąknięte potem, zabarwione terpentyną i żywicą, tyto-

niem fajkowym i wrzosem, tak jak zawsze pachniał tata, kiedy

wracał z ogrodu w jesienny dzień. Kiedy wciągała to powie-

trze, czuła się, jakby wdychała ostatni oddech ojca. Potem zo-

baczyła stołek bibliotekarski pod regałem z książkami i cha-

rakterystyczne zniszczenia na fotelu nieco odepchniętym od

biurka, jakby ojciec wstał ledwie kilka chwil temu, i oparła

się o framugę, żeby powstrzymać łzy. Zacisnęła mocno zęby,

aż zgrzytnęły.

W końcu z wysiłkiem ruszyła od drzwi i podeszła do biur-

ka, zatrzymując się na krótko, jakby tata tam był i powiedział:

40

„Nie teraz, pracuję, Pchełko. Idź pomóż matce". Słońce przedo-

stawało się przez szpary w żaluzjach i padało na oparcie fotela,

a kiedy położyła tam ręce, dotknęła skóry tłustawej i ciepłej,

jak skóra jej dłoni. Stary komplet warcabów z taniego drzewa

balsa, pomalowanego tak, by wyglądało jak marmur, stał na

środku biurka, gdzie późną nocą tata grał sam ze sobą.

Nie należała do osób metodycznych z natury - stąd wła-

śnie się wziął jej przydomek, że skakała od jednego do dru-

giego - ale pomogło jej doświadczenie zawodowe i kiedy za-

częła przeszukiwać biurko taty, robiła to tak, j ak wydobywała

i zabezpieczała dowody: systematycznie, w milczeniu, siedząc

po turecku na podłodze. W korytarzu tykał zegar dziadka, ko-

nie sąsiadów rżały cichutko na pastwiskach. W każdym kącie

pomieszczenia stały w stosach pudła z dziennikami, notatni-

kami i slajdami, uczelniane zdjęcia taty, który w sztruksowej

marynarce wyglądał poważnie i mądrze; cztery zapakowane

pudła z książkami oznaczone nazwiskiem jego najlepszego

przyjaciela Kaisera Nduki. Wreszcie zakończyła poszukiwa-

nia. Niemal nic, co znalazła, jej nie zaskoczyło.

Niemal.

Bo pośród szpargałów i kurzu znalazła dwie rzeczy, któ-

rych się po tacie nie spodziewała. Dwie rzeczy, których nie

umiała wyjaśnić.

Pierwsza to mały sejf. Wepchnięty pod biurko aż pod

ścianę, staromodny, z mosiężnym zamkiem szyfrowym Yale.

Wypróbowała każdą sekwencję cyfr, jaka jej przyszła do gło-

wy - urodziny mamy, urodziny taty, jej urodziny i Thoma,

data ślubu rodziców. Wzięła nawet z półki starą książkę ma-

tematyczną i przewertowała ciągi liczb całkowitych, wypró-

bowując przypadkowo wybrane: tablicę Wythoffa, pseudociąg

Fibonacciego. Ale drzwiczki sejfu ani drgnęły, więc w końcu

zostawiła go w spokoju i zajęła się drugim dziwnym znalezi-

skiem: futerałem na biżuterię matki, wykonanym z purpuro-

wego brokatu. Znalazła go w głębi szuflady biurka.

41

W środku znajdował się woreczek strunowy i już kiedy

go otwierała, wiedziała, co znajdzie w środku - rozpoznała je

z akcji wydziału narkotykowego, w których przez lata często

brała udział. Grzybki. Strzępiaste, wysuszone, zbite w kupkę

jak maleńkie suche duszki. Musiały być ich setki - tyle, by

futerał na biżuterię nabrał konkretnego ciężaru. Otworzyła

torebkę i wytrząsnęła je na spódnicę. Rozrzuciła przy tym

maleńkie włókienka, które się rozsypały po tkaninie. W jej

głowie obudziło się wspomnienie.

Tata leżał na plecach na kanapie, z rękoma złożonymi

na piersi, z poduszką na twarzy, by zasłonić się przed świa-

tłem. Leżał tak całymi godzinami, bez słowa i bez ruchu, jakby

spał. Tyle że nie spał. Jak na śpiącego był zbyt niespokojny.

Nie o sen więc chodziło. Teraz, grzebiąc w grzybkach, zasta-

nawiała się, czy już rozumie. Czyli cały czas to brałeś, tato?

A ja się nie domyśliłam.

Długo tak siedziała, wpatrując się w znalezisko. Nagle,

kiedy zegar dziadka wybił jedenastą, w jej głowie rozbłysła

jasna myśl. Zgarnęła grzybki z powrotem do torebki, wsta-

ła, wsadziła wszystko do pokrowca na biżuterię. Podniosła

sejf i poszła do kuchni, a tam położyła wszystko na półce,

po czym stała kilka minut w oknie, wyglądając na zewnątrz.

Usta miała suche, w głowie jej łomotało, bo wiedziała, z taką

samą pewnością, z jaką rozpoznała zapach własnego ojca, że

też te grzybki weźmie.

Teraz, stojąc na szczycie slipu obok furgonetki Mercedes jed-

nostki prac podwodnych, kiedy lampy łukowe syczały i strze-

lały, a jej ludzie krzątali się dokoła, Pchła ciągle czuła, jak

mdląca psylocybina przepływa przez jej organizm. O ósmej

zrezygnowali z dalszych poszukiwań, bo wszyscy czuli się

wykończeni, a inspekcja pracy ostro by się do niej dobrała,

gdyby przyłapała ją na zmuszaniu ludzi do roboty o tej porze.

Ale nawet wtedy jakoś trudno jej było odwrócić się od portu

42

- od hipnotyzującej wody i upiornego poczucia, że wyjdzie

z niej coś paskudnego.

Ludzie zebrali się przy furgonetce i zwijali żółto-nie-

bieskie przewody tlenowe, pakując sprzęt asekuracyjny. In-

spektor Caffery stał kilka stóp dalej, poza zasięgiem światła,

i spierał się z kimś przez komórkę. Pchła słyszała większość

rozmowy - rozmawiał z szefem, który zdążył się wkurzyć, że

Caffery kazał jednostce podwodnej pracować po godzinach,

nie czekając, aż patolog potwierdzi, że rękę odcięto.

Odwróciła się zmęczona, trochę rozdrażniona. Jej zespół

był wykończony. Przeszukali całe Welshback: pod barkami, na-

wet w sklepionych fundamentach składów celnych po drugiej

stronie, znajdując tam wszystko, od telefonów komórkowych,

poprzez majtki, barowe stoliki i krzesła, po stary pistolet. Czte-

rech nurków przepracowało po dziewięćdziesiąt minut; prze-

mierzyło sześćdziesięciometrowy fragment portu. Ale inspektor

Caffery nie był usatysfakcjonowany, i tylko ona to zauważyła.

Widziała, że jest nią rozczarowany, zawiedziony, że nie do-

konała cudu, a przecież to jej oddział wpuścił go w ten kanał.

Kiedy wreszcie zatrzasnęła drzwi mercedesa i wyprawiła ludzi

w drogę, po prostu musiała to zrobić - nie mogła go zostawić

z myślą, że zawiodła: dogoniła go, kiedy szedł do auta.

- Słuchaj - powiedziała z niezamierzoną skruchą - my-

ślę, że reszta ciała się przesunęła. Jest taka możliwość.

- Tak? - Musiała iść szybko, żeby dotrzymać mu kro-

ku, rozpryskując schnące kałuże przed restauracją, bo on nie

zwolnił. - To znaczy?

- No, to znaczy, że dzisiaj był tu przepływ, otwierali ślu-

zy, więc teoretycznie ciało mogło znieść do górnego portu.

- Już kiedy to mówiła, wiedziała, że to bzdura. Podczas swojej

sześcioletniej służby w jednostce ani razu nie widziała, żeby

jakieś ciało coś takiego zrobiło. Było to w zasadzie fizycznie

niemożliwe. - To byłby naprawdę wielki skok, ale jeśli chcesz,

to możemy się tej koncepcji trzymać i wrócić tu rano.

43

- Jasne - rzucił, nie tracąc nawet czasu na namysł.

Wsiadł do starego szrota, nieprawidłowo zaparkowanego

przed restauracją, i wsadził kluczyki do stacyjki. - Dobra

- powiedział przez otwarte okno. - No więc do zobaczenia

o świcie.

Odpalił i odjechał. Zero pożegnań, tylko szybki gwałtow-

ny skręt w pustą drogę. Reflektory zniknęły, a ona została

sama na nabrzeżu, jedynie dwóch mundurowych z Broadbu-

ry patrolowało z daleka otoczony taśmą rejon. Stała chwilę

w milczeniu, czując, że stopy ma wilgotne i śliskie od kałuży,

że drży i jest zmęczona. Przede wszystkim jednak czuła, jak

bardzo jest wściekła. Wściekła nie tyle na inspektora Caffe-

ry'ego, co na siebie. Ciało przesuwające się po dnie portu?

Jasne, oczywiście. Jezu, co za idiotka.

Poprzedniego dnia halucynacje nadeszły jak burza. Z począt-

ku nic nie zauważyła. Nawet puls jej nie przyspieszył, wbrew

oczekiwaniom. Wzięła grzybki o jedenastej trzydzieści. Mi-

nęła cała godzina, i już miała wstać z ojcowskiej kanapy, by

pójść do kuchni zrobić sobie tosty, kiedy nie wiedzieć czemu,

podskoczyła. Miała wrażenie, że za oknem wybuchła petar-

da, gdzieś na niebieskim niebie wysoko ponad kościelnymi

iglicami Bath.

Siadła i odwróciła się do okna, a wtedy dostrzegła coś

jeszcze: niewyraźną smugę koloru, jakby coś w gabinecie wy-

ciągało rękę do jej karku. Odwróciła się, ale nic nie zobaczyła,

tylko plamy słońca tańczące na ścianie. Przez jakiś czas sie-

działa, patrząc na nie głupio. A potem nagle zaczęła się śmiać.

Odchyliła się do tyłu, a śmiech wypełniał jej usta, większy niż

język, większy niż gardło. I tak to się zaczęło.

Nie umiała określić, kiedy halucynacje osiągnęły szczyt,

ile minęło czasu od początku odjazdu, ale w jednej chwili

wiedziała, kim jest i gdzie jest i że wzięła narkotyki, i że coś

się dzieje, a w następnej jej twarz była mocno przyciśnięta

44

do kanapy, a tkanina, blisko jej oczu, powiększyła się setki

razy, włókna stały się wielkie jak pnie drzew. Czuła zapach

naftaliny i widziała maleńkie kropki bieli, czyli pewnie zbłą-

kaną nitkę w obiciu, ale nagle stała się ona ogromna i Pchła

widziała, że to nie nić, że to jej matka w lesie, ubrana w dżin-

sy i T-shirt, w kwiecistej chustce na głowie, przykucnęła, by

przyjrzeć się kępie fiołków psich.

Kiedy przesuwała ustami po szorstkiej tkaninie, usłysza-

ła: „Mamo?". Jej własny głos, a dobiegał z tak wielkiej odległo-

ści - jakby z dalekiego wzgórza - ale Jill Marley go usłysza-

ła. Odwróciła się, spojrzała pytająco, jakby między drzewami

nie widziała swojej córki. Twarz miała niewątpliwie smutną

- Pchła odczytała to z układu ust, ze spojrzenia.

- Och, mamo. - Gardło się jej ścisnęło. Podniosła rękę,

by dotknąć obrazu. - Mamo? Co się dzieje?

Jill wpatrywała się w drzewa. Potem powoli, ostrożnie,

ponieważ nadal nie widziała córki, zaczęła mówić. Pchła

wiedziała, że to, co mama mówi, jest bardzo ważne, i bar-

dzo się starała słuchać, ale w tym momencie obraz pobladł

i Pchła znalazła się znowu w poprzednim miejscu, na kana-

pie, z tkaniną na policzku, i z halucynacji nic nie zostało, tyl-

ko myśl, wyraźna jak wiatr albo falowanie morza, że słowa,

które mama miała wypowiedzieć, brzmiały: „Szukacie w złym

miejscu. Poszliśmy gdzie indziej".

Poszliśmy gdzie indziej.

Leżała na kanapie, wieczorne słońce sączyło się przez

szczeliny w żaluzjach i padało na jej czerwone powieki, wie-

działa bez zadawania dodatkowych pytań, że jej matka mo-

gła mówić tylko o jednym.

O wypadku.

o

25 listopada

Okazuje się, że Skinny'emu nie chodziło o obciąganie. Oka-

zuje się, że miał co innego na myśli. Zabiera Mossy'ego na

mały parking obok garaży, gdzie wsiadają do starego znisz-

czonego peugeota, i daje mu taką działkę, że Mossy rozczu-

la się do łez.

- Mogę ci to założyć? - pyta Skinny po chwili, widząc,

że hera już działa na Mossy'ego. Trzyma maskę na oczy, taką

jak zakładają ludzie w reklamach długodystansowych linii

lotniczych. - Zabiorę cię w pewne miejsce... Zabiorę cię, że-

byś kogoś poznał, kto ci pomoże. Ale on chce, żebyś to zało-

żył. On nie chce, żebyś go widział. Czego chcesz? Chcesz to

założyć czy nie chcesz?

Mossy bierze maskę od Skinny'ego i kołysze nią na pal-

cu, uśmiechając się do niej. Jedno zawsze wszyscy mówią

o Mossym: że on się nie boi korzystać z okazji.

- Ktoś mi pomoże? Pomoże?

- Tak. Czego chcesz? Pieniędzy? Czy więcej hery? Mnó-

stwo dobrej hery, co?

Mossy nagle ma wizję, że go wywożą na pustkowie i do-

staje kulkę w tył głowy. Potem myśli o pieniądzach i straceń-

cza część jego duszy mówi: A co tam, kurwa! Zakłada maskę

i kładzie się na siedzeniu.

46

- No to dalej - mówi, ciągle z uśmiechem. - Zaczynaj-

my.

Następuje kilka chwil ciszy i już się zastanawia, czy zdjąć

maskę, kiedy samochód się kołysze, otwierają się drzwi, trza-

skają, otwierają się drugie drzwi i Mossy zdaje sobie sprawę,

że Skinny wysiadł z przodu, a wsiadł do tyłu, do niego.

- Ej, co robisz?

Ale czuje rękę Skinny'ego na twarzy, czuje zrogowacia-

łe palce, jakby były zrobione ze sznura konopnego, i te palce

wygładzają maskę, żeby przylegała ciasno. Nie wyciąga ręki,

żeby powstrzymać Skinny'ego. Czeka tylko w milczeniu, i tak

siedzą, aż słyszy kroki i ktoś jeszcze wsiada do auta. Resory

uginają się z jękiem i ktoś przesuwa przedni fotel, ale się nie

odzywa. Potem silnik zostaje uruchomiony i Mossy oblizuje

usta. Zaczyna się przygoda.

- Dalej - mówi, śmiejąc się. - Dalej.

Zupełnie jak na gangsterskim filmie, takim co to się dzieje

w Nowym Jorku, najlepiej żeby w nim grał Ray Liotta. Mossy

się zastanawia na poważnie raz czy drugi, czy koniec z nim.

Pomimo działania hery jest na tyle czujny, że rejestruje drob-

ne szczegóły. Zapach wody po goleniu - ten pochodzi od

kierowcy, nie od małego czarnego gościa, który siedzi obok

niego i przytrzymuje maskę, i pachnie czymś innym, czymś

bardziej gorzkim, korzeniami albo glebą.

Podskakują na wyboistej drodze i Mossy słyszy inne samo-

chody, autobusy, motocykle mijające ich w obu kierunkach. Sły-

szy, jak klika kierunkowskaz, ale ciągle nikt nic nie mówi. Stracił

orientację, dokąd jadą, i kiedy stają i wyciągają go delikatnie na

zimną ziemię, serce mu przyspiesza. A więc to tak? Koniec?

Ale nie. Idą kawałek i skądś dobiega głos: głos faceta, ale

Mossy nie słyszy słów, bo głos mówi z jakimś nietutejszym ak-

centem. Potem słyszy, jak przekręca się klucz w drzwiach, po-

tem wprowadzają go do budynku - czuje zmianę temperatury.

47

W środku jest ciepło, bo pod stopami ma dywan. Śmierdzi tu

gorzej niż w samochodzie. Cuchnie jak na starej mecie dilera

cracku, która powstała w zeszłym roku na osiedlu, co to było

za kurewskie miejsce, z ludźmi półmartwymi - raz trafił się

nawet ktoś całkiem martwy i w dziwnej pozycji, przechylony

na stół, ze ściągniętymi gaciami. Wszyscy szeptali, że ktoś go

ruchał, kiedy serce nagle postanowiło mu stanąć, i wszyscy za-

kładali, że coś musiało go przerazić, kiedy tak czekali, aż gliny

zapukają do drzwi. Gdzieś gra telewizor. Mossy'ego prowadzą

między meblami, potem przez długi korytarz, i Skinny wciąż

go prowadzi, a przodem idzie kierowca. Słychać, jak otwierają

się drzwi, jak odsuwa się kotara, jak pobrzękują klucze, cięż-

kie i metalowe jak klucze strażnika więziennego, i jak skrzypi

zardzewiała brama. Ale teraz Mossy staje jak wryty.

Cofa się, nagle ogarnięty wątpliwościami.

- Nie. Nie podoba mi się.

- W porządku, synu - dobiega głos, którego wcześniej

nie słyszał. Kierowca? - Mamy cię odwieźć?

Mossy czuje, że odlot się kończy. W kraku pojawia się

mrowienie, które mówi mu, że punkt zwrotny nie jest dale-

ko. Że za kilka godzin znowu będzie w agonii, znowu będzie

chciał umrzeć.

- Masz coś dla mnie? Lepiej, żebyś coś dla mnie miał.

- Wejdź - mówi głos. - Zobaczysz. Jak tylko wej-

dziesz.

W ustach ma gorzki smak, ale i tak wchodzi. Musi pod-

nieść nogę, bo wejście jest mniejsze niż normalne drzwi, i zasta-

nawia się, co to kurwa jest za miejsce. Za sobą słyszy, jak klucz

się obraca w zamku, i znowu się trochę waha, ale czuje małe

szorstkie ręce Skinny'ego na ramieniu, jak go prowadzą, pchają

do przodu. Tu zapach jest lepszy, trochę czuć dym papierosów

i wilgoć, ale nie śmierdzi tak jak w poprzednim miejscu.

- To tu - mówi Skinny. - Jesteśmy. - I pcha go na sie-

dzenie.

Mossy wymacuje maskę i ściąga ją. Mruga oczami. Są

sami, bez kierowcy, w pokoju, do którego nie dociera dzienne

światło - rozświetla go jedynie krzywa lampa stojąca obok ka-

napy. Trzyżeberkowy grzejnik elektryczny podłączony jest do

przedłużacza, który znika gdzieś w ciemnościach. Na ścianach

stara tapeta, na niej jakieś bazgroły, jakby mieszkały tu dzie-

ci, ktoś poprzypinal też plakaty z magazynów dla nastolatków

z Russelem Crowe'em z Gladiatora, Bradem Pittem z Troi.

Jeszcze są takie z Willem Smithem i Tommym Lee Jonesem

w ciemnych okularach, a nad nimi świeci napis „Chronimy Zie-

mię przed szumowiną z kosmosu". Mossy szura nogami. Wy-

kładzina jest wytarta, w jakimś mdlącym purpurowym kolorze,

miejscami przebija piankowa podklejka, a w rogu widać boom-

box, czajnik, pudełko z herbatą w torebkach i paczkę cukru.

- Co to za meta, co? - Odwraca się, żeby zerknąć przez ra-

mię. Za sobą widzi niewielki korytarz z oknem na końcu. Szyba

jest stłuczona, okno zasiania siatka z napisem SITEX, jak na

materiałach, którymi zabito okna w melinie po tym trupie na

stole. Wygląda tu, jakby ktoś zaczął przerabiać na coś ten lo-

kal, ale się znudził, bo gdzieniegdzie z tynku wystają pęki kabli

i w ścianach wyrąbano dziury, i Mossy wie, że jedyna droga

wyjścia prowadzi przez kratę, przez którą właśnie weszli.

- Tu mieszkasz?

- Tak - mówi Skinny. Stoi przy drewnianej szafce, która

została wydarta z jakiejś kuchni i osiadła tu, w tym zjebanym

miejscu. - Tu mieszkam. To dom mój. - Wyciąga coś z szu-

flady i przynosi to do Mossy'ego, któremu serce podskakuje.

Wie, co jest w środku, jeszcze zanim Skinny otworzy paku-

nek. Czuje, że nogi i brzuch mu się rozpływają.

- A więc? - mówi. - Co muszę za to zrobić?

Skinny nie odpowiada. Pociera brązowym palcem górną

wargę i nie patrzy Mossemu w oczy. Mossy chce chwycić toreb-

kę, ale nie trafia. Skinny odsuwa się poza zasięg jego ręki i stoi kil-

ka stóp dalej. Wydaje się teraz niedostępny, patrzy wymijająco.

48

49

Mossy z powrotem siada na kanapie, oddycha ciężko.

- No dalej, wyduś to. Czego chcesz? Żadnych zboczonych

gówien, jasne, żadnej krwi ani nic. Ale może być fisting i nie

musisz nic zakładać. - Pociera sobie trochę krocze, posyła Słrin-

ny'emu szelmowskie spojrzenie. - A jeśli chcesz, żebym ja cię

zerżnął, to mam dużego. Wyłomoczę cię na wylot, malutki.

Skinny siada na kanapie przy Mossym i posyła mu ta-

kie smutne spojrzenie, że Mossy'emu znowu przemyka przez

głowę, że go zabiją.

- No co? - mówi, siląc się na swobodny ton. - Czego

pragniesz?

- Krwi - mówi Skinny. - Tylko trochę krwi. Trochę krwi,

a ty dostajesz dużo hery. I dużo pieniędzy.

- Krwi? No przecież mówię, że żadnego pojebstwa. Żad-

nej krwi. Nie będziesz mnie maltretował, skarbie, za cały to-

war tego świata.

- Igła - Skinny stuka w wewnętrzną stronę ręki Mos-

sy'ego, tam gdzie sobie zapodał herę. - Ja tu wsadzam małą

igłę i zabieram tobie trochę krwi.

Zapada długa cisza. Mossy gapi się na swoje ramię, po-

tem podnosi wzrok i patrzy w wodniste oczy Skinny'ego. Wi-

dzi krew w białkach, jakby u chorego. Ale nie jest groźny, a tak

czy owak za mały, żeby się obronić - chociaż jest umięśniony

i nie wygląda na ćpuna - więc miałby przewagę jakby co.

- Jesteś wampirem? - Śmieje się ochryple, trochę nerwo-

wo. Ale Skinny wciąż patrzy mu w oczy, całkowicie poważny.

Więc Mossy przestaje. Przełyka ślinę. To jest popierdolone jak

chuj. Odgina palce Skinny'ego zaciśnięte na jego ramieniu.

- To co chcesz zrobić z moją krwią? - pyta w skupieniu,

bo coś w tej sytuacji przyprawia go o mdłości. - Co z nią zro-

bisz? Wypijesz ją?

13 maja

Caffery nie sądził, że dojdzie tak szybko. Może to stres mi-

nionego dnia, może nadgodziny, a może coś innego, grunt,

że trysnął, gdy tylko wszedł w Keelie, splatającą nogi nad

jego ramionami. Ona leżała na tylnym siedzeniu samocho-

du z podkasaną spódnicą, trzymając oburącz tył jego głowy

i przyciągając do siebie jego twarz, tak że przyciskała ją do

swojej, i chyba wolałaby późniejszy finisz, bo dłuższą chwi-

lę zajęło mu rozluźnienie jej chwytu, wyplątanie jej palców

z włosów i odsunięcie ramion. Ukląkł między siedzeniami,

zdjął z siebie jej nogi, po czym padł na siedzenie, jedną ręką

poluzowując kołnierzyk koszuli, drugą kładąc na piersi.

Nic nie powiedziała, więc i on milczał, tylko patrzył tępo

przez okno. Serce mu łomotało w klatce piersiowej, a tętnią-

cy puls przywoływał mgliste wspomnienie rozmowy, którą

przeprowadził przed trzema miesiącami. Tamtego dnia wy-

jeżdżał z Londynu, a kiedy jeden z kolegów spytał: „Co ty

do cholery niby będziesz robił na tej wiosce?", on odpowie-

dział bez śladu uśmiechu: „Nie wiem. Pewnie się zarucham

na śmierć".

To był żart, oczywiście, ale te słowa mu się przypomniały,

bo nie miał pojęcia, dlaczego przez kolejne tygodnie spotyka

się z takimi dziewczynami jak Keelie. Nie chciał powiedzieć

51

prawdy: że wyjechał z Londynu, z miasta, w którym spędził

większość życia, bo pewnego dnia obudził się i stwierdził,

że stracił więź, która go z tym miastem łączyła - zniknięcie

przed trzydziestu laty jedynego brata, Ewana, wówczas nie-

spełna dziewięcioletniego. Pytanie, co się stało z Ewanem,

było ciągle obecne w życiu Caffery'ego. Odkąd tylko pamię-

tał, ciążyło na wszystkim, co robił, i przez długi czas myślał,

że odpowiedź znajdzie w Londynie, po drugiej stronie torów

kolejowych przecinających tyl rodzinnego ogródka, w domu

starzejącego się pedofila Pendereckiego. Przez cale lata Caf-

fery miał obsesję na punkcie tego domu, na punkcie miejsca,

w którym zginął Ewan. Po czym nagle, w ciągu nocy, przeszło

mu. Obsesja po prostu zniknęła. Owszem, wciąż brat mu się

śnił, wciąż o nim myślał. Owszem, wciąż pragnął odnaleźć

jego ciało, ale już nie czul, że to nastąpi w Londynie. Już mu

się nie chciało wyglądać przez okno na dom Pendereckiego

i nie pamiętał, dlaczego kiedyś uważał, że tam właśnie, w tym

cholernym domu znajdzie odpowiedź.

Wciąż jednak chciał pracować. Wstąpił w szeregi poli-

cji metropolitalnej, ponieważ po każdej rozwiązanej sprawie

czuł, że trochę zbilansował to, co się stało z Ewanem. I cho-

ciaż nie nastawiał się na karierę zawodową - w metropoli-

talnej nieźle zaczął, ale w wieku trzydziestu siedmiu lat ani

myślał o egzaminach na nadinspektora - każdy wyrok ska-

zujący tłumił to coś w jego klatce piersiowej, co nie dawało

mu w nocy zasnąć. Jego więź z Londynem może i słabła, ale

więź z firmą pozostała silna. Pracować mógł wszędzie - na-

wet tutaj, w Bristolu. I w każdym razie tutaj na zachodzie

było coś, co miał nadzieję, trochę pomoże mu rozwiązać za-

gadkę Ewana.

Keelie zakasłała. Przyłożyła palce do gardła i potarła

je lekko, jakby ją bolało. Potem wsadziła palce wskazują-

ce w kąciki oczu i powyciągała zaschnięte grudki makijażu.

Obciągnęła spódnicę, po czym przechyliła się przez oparcie

52

przedniego fotela, by opuścić zasłonę przeciwsłoneczną pa-

sażera i przejrzeć się w lusterku. Spódnica tak ciasno opinała

jej tyłek, że przebijały majtki i podwiązki.

Nagle nie wiadomo czemu Caffery poczuł, jak gardło mu

się zaciska, a oczy pieką. Wyprostował się trochę, wyciągnął

rękę i położył dłoń na jej łydce. Zapragnął z nią porozmawiać,

zapytać, czy ma dzieci, poprosić, żeby powiedziała do niego

cokolwiek ludzkiego. Ale Keelie zrozumiała to dotknięcie

opacznie. Podniosła brwi do odbicia w lusterku i uśmiech-

nęła się lekko.

- Co tam? - spytała i już miała coś dodać, kiedy samo-

chód zakołysał się gwałtownie. Rozległ się huk blach i gdzieś

spoza pola widzenia Caffery'ego przed przednią szybę wysko-

czyło coś ciemnego.

- Kurwa! - Keelie chwyciła oparcie i trzymała się go, aż

samochód się ustabilizował. - Co to było?

Caffery pospiesznie zapiął rozporek, ramieniem pchnął

drzwi i wyskoczył na opuszczoną uliczkę.

- Hej! - krzyknął w ciemność. Obejrzał się, stojąc plecami

do samochodu, i wpatrzył się w mrok. - O co chodzi, kurwa?

- Hej - odpowiedziało echo. - Odzi kurwa...

Cisza. Słyszał tylko szum jadących samochodów i dale-

ki, dźwięczny śmiech kobiety na City Road. Zaułek świecił

pustkami, z reklamówki wysypywały się na chodnik śmieci,

w kamiennym krawężniku odbijało się kilka neonów. Prze-

szedł kawałek wzdłuż ulicy, sprawdzając każde wejście, każdą

wnękę w ceglanej ścianie. Odwrócił się do samochodu. Keelie

włączyła wewnętrzne światełko i patrzyła na niego, pobladła

i przerażona. Wiedział, co myśli - że to wyglądało tak, jakby

ktoś przeleciał przez samochód, odbił się od maski i zniknął

w rozrzedzonym powietrzu. Albo - ponieważ pomysł, że ktoś

lata, wydawał się szalony - że ktoś siedział na masce cały czas,

a kiedy ich stosunek dobiegł końca, zeskoczył, uciekł i ukrył

się gdzieś, gdzie żadne z nich nie mogło go zobaczyć.

53

Caffeiy wpadł na pewien pomysł. Ostrożnie, bezszelest-

nie, zapiął pasek. „Zapnij spodnie, nim ruszysz na wojnę".

Podwinął rękawy, padł na zimny chodnik i przechylił się na

bok. Leżał na tyle blisko kół samochodu, żeby widzieć, co j est

pod spodem, ale nie tak blisko, żeby nie mieć możliwości ma-

newru, gdyby ktoś na niego wyskoczył. Przysunął twarz do

krawężnika i pochylił się nisko, żeby zajrzeć pod samochód.

Nic tam nie było - tylko zapach paliwa i słaba poświata po-

marańczowych latarni odbijająca się od nawierzchni. Odpy-

chając się obcasami, przesunął się głębiej pod samochód, tak

żeby zajrzeć za koła, ale też nic nie znalazł. Przetoczył się na

plecy, skierował twarz w niebo i patrzył na chmury oświetlone

przez miasto na pomarańczowo, za nimi gwiazdy. Przyglądał

się szczytom budynków i intensywnie analizował poczucie,

że są obserwowani. Teraz też.

Po chwili wstał i się otrzepał. Przyszło mu do głowy, że

mogło im się jakoś zablokować zawieszenie, po czym pod

wpływem gwałtownych ruchów w samochodzie uwolniło się

nagle, jak sprężyna.

Keelie wciąż patrzyła na niego. Kiwnął jej ręką. Zniknęło

pragnienie, by znowu ją mieć, ale wiedział, że będzie musiał

z nią porozmawiać, i na tę myśl poczuł zmęczenie. Za prze-

prowadzką do Bristolu kryło się coś więcej niż pragnienie

ucieczki z Londynu, Rezygnacja, pogodzenie się z faktem, że

nigdy nie spotka ludzkiej istoty, która zrozumie, jak poczu-

cie winy i straty może dopaść człowieka i wycisnąć z niego

życie. Dawno temu pożegnał się z nadzieją, że jakaś kobieta

przywróci go do życia.

Tak, pomyślał teraz, obmacując kieszeń w poszukiwa-

niu papierosów i przyglądając się murom, na wypadek gdy-

by wcześniej coś przeoczył, dawno ma to już za sobą. I takie

życie jest o wiele lepsze.



8

Po nurkowaniu w porcie Pchła miała nogi jak z ołowiu. Czuła

ciężar każdej sekundy swoich dwudziestu dziewięciu lat. Za

rogatkami Bristolu zwolniła. Wjechała do zatoczki, wyłączyła

silnik i ze schowka na rękawiczki wyjęła torebkę z grzybka-

mi. Siedziała chwilę, przyglądając się im, czując, jak ostatnie,

wyeksploatowane strzępki obrazów majstrują coś w tyle jej

głowy. „Poszliśmy gdzie indziej". Chciała otworzyć woreczek

i wepchnąć grzybki do ust. Najbardziej jednak pragnęła zna-

leźć się z powrotem w lesie i iść ścieżką tam, gdzie jej matka

na pewno wciąż kucała, oglądając fiołki psie.

Ale nie zrobiła tego. Wsadziła grzybki z powrotem do

schowka na rękawiczki i wyjęła telefon. Wcześniej tego wie-

czoru, kiedy sprawdziła odebrane esemesy, znalazła jeden

od Tiga. Podobała jej się ironia z tym związana: Tig, jako je-

den z nielicznych, doskonale by zrozumiał jej pociąg do tych

grzybków, dosłownie w każdym calu, po trzech miesiącach

milczenia wybrał akurat dzisiejszy wieczór ze wszystkich in-

nych wieczorów, żeby do niej napisać. Jakby czytał w jej my-

ślach. Mieszkał na osiedlu Hopewell, niedaleko - teraz, kiedy

na ulicach jest tak pusto, dotarłaby tam w dwadzieścia minut.

Bez trudu opowiedziałaby mu o tacie i narkotykach, o odlocie,

o tym, jak chciała znowu je wziąć i przemknąć do tego lasu,

55



gdzie czekała mama. I gdyby mu to opowiedziała, poczułaby

się lepiej. Nagle jednak przypomniała sobie, że grzybki były

starannie zawinięte w pokrowiec na biżuterię, pomyślała

o ojcu leżącym na kanapie z poduszką na twarzy i uświado-

miła sobie, że jest ktoś jeszcze, kto pomógłby jej bardziej niż

Tig. Ktoś, kto naprawdę przywołałby ją do porządku.

Wsadziła komórkę z powrotem do kieszeni, uruchomiła

silnik i wyjechała na szosę, kierując się na południe. Coraz

rzadziej mijała domy przy drodze, a wkrótce zostawiła z tyłu

ostatnie latarnie i znalazła się na ciemnej szosie, która miała

ją zawieść na odludne Mendip Hills.

Kaiser Nduka.

Tata przyznawał się do posiadania jednego tylko bli-

skiego przyjaciela, i byl nim Kaiser Nduka. Razem studio-

wali w Cambridge i na pierwszy rzut oka wydawało się, że

trudno sobie wyobrazić dwie osoby bardziej do siebie niepo-

dobne: tata o szwedzkich korzeniach, z papierową, skłonną

do siniaków skórą i delikatnymi rękoma jak u dziecka, i Kai-

ser, najstarszy syn wodza Ibo, widmowo wysoki mężczyzna

z piszczelami cieńszymi niż laska, siwiejącą aureolą kręco-

nych włosów i twarzą tak ciężką, że wyglądała, jakby mogła

przeważyć jego ciało. W latach siedemdziesiątych wzboga-

cona na ropie rodzina wysłała Kaisera z Nigerii na studia do

Anglii, gdzie przybył w swojej czapce abeń-aja i w zachod-

nim garniturze. Jakimś cudem ci dwaj odmieńcy - Kaiser

i tata - znaleźli wspólne punkty w swoich studiach, łącząc

filozofię i psychologię z religiami świata. Kaiser, profesor

religioznawstwa porównawczego, specjalizował się w do-

świadczeniach halucynacyjnych w rytuałach szamańskich.

Jego ścieżka kariery była pozbawiona wybojów, kierował

katedrą na uniwersytecie w Nigerii, dopóki nie zaangażował

się w projekt badawczy, który zakończył się straszliwym fia-

skiem i został zarzucony przez wydział. W tym samym czasie

opuściła go narzeczona.

56

- Pewnie się połapali - powiedziała ponuro mama Pchły.

- Jego dziewczyna i uczelnia połapały się, że on jest tylko

w połowie człowiekiem...

Przy Kaiserze mama zawsze się irytowała. Nigdy nie wy-

jaśniła dlaczego, ale zawsze znajdowała wymówki, żeby zostać

w domu, kiedy tata wyruszał do Mendips. Thom też się bał

Kaisera - mówił, że on wygląda jak diabeł i że śni mu się, jak

goni ludzi po ulicach. Pchła nie miała pojęcia, skąd jej bratu

to przyszło do głowy i co widział w tych swoich wywołanych

gorączką dziecięcych snach: śliskie, słabo oświetlone ulice

Ibadanu, domokrążcy i wieczny ruch samochodów, milcząca

postać przemykająca zaułkami: Kaiser. Wydał jej się niemal

zabawny taki Kaiser z wielką głową w pelerynie, grasujący po

ulicach w poszukiwaniu ludzkich istot. Roześmiała się na ten

pomysł, ale Thom nie dał się przekonać. Przerażał go ten dom,

z którym nieustannie coś się działo, zabity deskami, nakry-

ty plandeką, czasami odpadały od niego jakieś zadziwiające

elementy i zostawiały po sobie wielkie dziury.

Kiedy teraz wjeżdżała w długą ciemną gruntową drogę,

a przed nią tylko światło księżyca wycinało w niebie wyrazi-

sty krąg, Pchła zrozumiała po części, co miał na myśli Thom.

Rzeczywiście ten dom sprawiał wrażenie odludnego, zapo-

mnianego, niemal upiornego, odizolowany na deszczowych,

wapiennych terenach Mendips. Nad jej samochodem prze-

suwały się mokre rośliny, sunęły po nim długimi palcami, aż

musiała włączyć wycieraczki, żeby się ich pozbyć. Jechała i je-

chała, światła reflektorów przeskakiwały z miejsca na miej-

sce, i tak prawie milę, aż droga otworzyła się na usiane wgłę-

bieniami pole, rozpościerające się srebrzyście pod otwartym

niebem. Po drugiej stronie teren opadał w nicość - przeciw-

ny skraj doliny znajdował się w odległości dwóch mil - i tam

właśnie, na skraju zbocza, jakby gotów runąć, stał dom Kai-

sera, zbudowany z miejscowego niebieskiego liasu, kiedyś

ładnego, ale teraz poznaczonego bliznami od nieustannych

57

renowacji i zmian. Jedyne światło świeciło się w salonie, bla-

de, ledwie widoczne za przybitym do ramy okiennej kocem.

Siedział tam na zwykłym miejscu - w kącie, przygarbiony

w swoim fotelu z podnóżkiem.

Zaparkowała, wsadziła torebkę z grzybkami do kieszeni

polaru i poszła do tylnych drzwi, ze splecionymi ramionami,

drżąc, bo nagle zrobiło się bardzo zimno. Weszła do środka,

do kuchni, zamykając ostrożnie drzwi i wdychając ciepło i za-

pachy dobrych przypraw.

Dom Kaisera wypełniały rupiecie. W kuchni na każdym

wolnym blacie piętrzyły się stosy zakurzonych dzienników,

listów i osobliwości, które gospodarz zbierał po całym świe-

cie. Zupełnie jak w gabinecie taty. Trudno więc, bardzo trud-

no było uwierzyć, że Kaiser uwielbia gotować. Od zawsze po-

święcał Pchle najwięcej sympatii i uwagi. To ją zawsze brał

na bok, opowiadał jej historie, pokazywał tajemne miejsca

w ogrodzie, pozwalał jej wsadzać palce w otwory na oczy tra-

dycyjnych masek rodzinnych. Przede wszystkim jednak oka-

zywał jej swoją sympatię przez gotowanie. Przepisy czerpał

od wszystkich nacji i z różnych tradycji. Czasami serwował

placek kokosowy, czasami kuskus słodzony mlekiem skon-

densowanym, podany w wyszczerbionych miseczkach z Wool-

wortha. Dzisiaj miał lepkie chlebki daktylowe - dwa stygły na

kratce. Pchła pokroiła jeden na kromki, ułożyła je na talerzu

i wniosła do pełnego przeciągów korytarza.

- To tylko ja - powiedziała, opuszczając głowę i prze-

chodząc pod plastikową płachtą zasłaniającą wejście do sa-

lonu. - Tylko ja.

W pokoju panowały mrok i bałagan, stały w nim prze-

ładowane półki i niezgrabne meble, z kąta wyłaniała się po-

strzępiona lampa. Kaisera znalazła dokładnie tam, gdzie się

spodziewała: na fotelu w rogu, z nogami lekko skrzyżowany-

mi na podnóżku, z rękoma złożonymi jak do kontemplacji.

Nie poruszył się, kiedy weszła, nie wyglądał na zaskoczone-

58

go ani ucieszonego. Wydawał się skoncentrowany na prze-

strzeni kilka cali przed swoim nosem. Miał na sobie piżamę,

która sięgała mu do pół łydki, i śmieszne niebieskie tureckie

kapcie na długich stopach.

Postawiła daktylowy chlebek na stoliku do kawy. On

patrzył przed siebie, długie żółte paznokcie niemal dotykały

czubka szerokiego nosa, jakby musiał go podtrzymywać. Obok

krzesła, na blacie niewielkiej szafki stał komputer, na którego

monitorze wyświetlał się divenet, forum nurków sportowych

z całego świata, a obok stało zdjęcie afrykańskiej eksnarze-

czonej Kaisera, Mai. Stracił ją trzydzieści lat temu, ale mówił,

że wciąż ją kocha. Pchła zauważyła, że usta Mai znajdują się

dokładnie na poziomie prawego ucha Kaisera.

- Kaiser? - powiedziała w końcu. - Kaiser, drzwi były

otwarte.

Kiwnął głową.

- Kaiser? Słyszysz mnie?

Wzdrygnął się, zerkając na ekran komputera.

- Tak, Phoebe - powiedział zmęczonym głosem. - Sły-

szę cię. Ale tak mi smutno. Tak mi smutno z powodu twoich

rodziców. Ciągle mi smutno. Chociaż minęło tyle czasu.

Normalnie może by teraz siadła, może u jego stóp, i może

by go uściskała. Ale musiała porozmawiać z nim poważnie.

Usiadła na krześle naprzeciwko i pochyliła się, opierając łok-

cie na kolanach.

- Kaiser. Pamiętasz, że ilekroć coś dla nas gotowałeś,

tata cię zaczepiał? Pamiętasz? Zaczepiał cię i mówił: „Kaiser,

stary, na pewno nie ma w tym cieście czegoś, o czym powin-

niśmy wiedzieć?".

Kaiser się uśmiechnął. Opuścił podbródek, jakby się

śmiejąc na to wspomnienie.

- Tylko że ja wcale nie żartuję - powiedziała z powagą.

Jego uśmiech zgasł.

- Słucham?

59

- Tym razem, Kaiser, już mnie to ani trochę nie śmieszy.

- Posłała mu długie spokojne spojrzenie. Białka jego oczu

miały kolor ropy, a do tego były trochę przekrwione. Coś

w jego twarzy zbudowanej z wielkich kości przywodziło jej

zawsze na myśl wyliniałego kozła. - Widzisz, już wiem, że to

nie był tak naprawdę żart. Dla osób wtajemniczonych nie.

- Co ty mówisz, u licha?

Odwróciła się do szafek umieszczonych we wnękach po

bokach kominka. Były zamknięte na klucz, a kiedy się teraz

nad tym zastanowiła, uświadomiła sobie, że u Kaisera zawsze

coś było zamknięte na klucz, jakieś miejsca, do których ona

ani Thom nie mieli dostępu. Ciągle jacyś ludzie się zgłaszali

do Kaisera, pytając o jego umiejętności szamańskie, i to do-

prowadzało go do śmiechu: „Jaki tam ze mnie szaman. Jestem

tylko nudnym starym wykładowcą". Ale w Kaiserze było coś

tajemnego, coś się kryło w żylastym ciele, dość silnym pomi-

mo wieku, coś niepokoiło w jego spojrzeniu. Tata powiedział,

że Kaiser „wie, o czym mówi", i że w tych szafkach trzyma

swoje rytualne narkotyki. Pchła zawsze myślała, że to jeden

z żartów taty. Nie była pewna, czy w ogóle w to uwierzyła ani

czy w ogóle się nad tym zastanawiała. Aż do dzisiaj.

- Phoebe? Zadałem ci pytanie.

Westchnęła. Wziąwszy kromkę daktylowego chleba, pa-

dła na krzesło, wyciągając nogi przed siebie. Trzymając ręce

na brzuchu, patrzyła posępnie na ciastko w palcach.

- Poszłam do gabinetu taty, Kaiser. Do miejsca, w któ-

rym trzymał wszystkie swoje książki. Są tam jakieś twoje

rzeczy.

-Tak?

- Tak. I jest tam też sejf. Nie mogłam go otworzyć. Szy-

fru nie ma w gabinecie. - Bawiła się ciastkiem, nie podda-

jąc się pokusie, by na niego spojrzeć. - Szukałam wszędzie,

ale go nie znalazłam, więc się zastanawiałam, czy ty może go

znasz. Albo może wiesz, gdzie go trzymał.

60

- Przyszłaś tu, żeby o tym właśnie ze mną porozma-

wiać?

- Wiesz, gdzie go trzymał?

Kaiser głęboko i niecierpliwie wciągnął powietrze, po

czym wypuścił je nosem.

- Nic nie wiem o sejfie ani o kodzie. I jeszcze raz pytam:

przyszłaś, żeby o to mnie zapytać?

Pchła odłożyła ciastko na talerz i wykonała krótki ruch

głową, jakby coś jej strzyknęło w karku.

- Kaiser - odezwała się po chwili. - Kaiser... wiesz, dla-

czego tata zamykał się w gabinecie na całe dnie?

Kaiser z hukiem opuścił podnóżek, tak żeby usiąść pro-

sto. Na kilka minut zapadło milczenie.

- Pozwolę sobie zapytać, Phoebe: A ty wiesz dlaczego?

Wiesz, dlaczego twój ojciec to robił?

- Tak myślę. Tak. Myślę, że chyba wiem.

- Twój ojciec miał żądzę zrozumienia silniejszą niż ja-

kakolwiek znana mi osoba. Musiał z tobą rozmawiać o uwa-

dze wtórnej.

- Miejsca w naszej głowie... miejsca, do których nie mo-

żemy zawsze dotrzeć, tylko w czasie snu lub omdlenia. Albo

kiedy jesteśmy zahipnotyzowani. O tym zwykle mówił. Miej-

sce, które stanowi klucz do pojęć przez nas zapomnianych.

I żeby się tam dostać... - podniosła wzrok i spojrzała mu

w oczy - ...zażywał narkotyki?

- Twój ojciec podróżował różnymi drogami. Czasami ko-

rzystał z medytacji, ale owszem, często z narkotyków.

- Wiedziałam.

- Nie osądzaj go zbyt pochopnie. David zawsze chciał

zbadać, poznać swój umysł, wyciągnąć z niego wszystko.

Pchła odczekała chwilę. Potem wyjęła torebkę grzybków

z kieszeni polaru i rzuciła ją na podłogę.

- Psylocybina - powiedziała. - Sprawdziłam je. Mówią

na nie „łyski". Aztekowie nazywali je teonancatle, ciało bo-

61

gów. - Milczała chwilę, patrząc na torebeczkę. - Przez nie

mogłam stracić pracę.

Z gardła Kaisera dobiegło kląśnięcie. Pamiętała ten

dźwięk sprzed lat i zawsze myślała, że słychać go na płasko-

wyżach Nigerii, kiedy pasterz przywołuje bydło krótkorogie.

Ale teraz zrozumiała, że Kaiser w ten sposób zaznacza mo-

ment, kiedy jakiś pomysł nabiera kształtów.

- I zażyłaś je. Znam cię, Phoebe, słyszę to w twoim gło-

sie. Wzięłaś je. Bez konsultacji ze mną.

- Tak - powiedziała powoli. - I chcę je wziąć znowu.

Prychnął.

- Nie bądź idiotką.

- Powiedziałeś, że tata za ich pomocą wyciągał coś

z umysłu?

-Tak.

- Nie śmiej się z tego, Kaiser, ale czy kiedykolwiek w swo-

ich badaniach... - ściszyła głos do szeptu - ...słyszałeś, żeby

ktoś za pomocą narkotyków komunikował się ze zmarłymi?

Kaiser westchnął.

- Masz na myśli rodziców?

- Mamę.

Pokręcił głową, podniósł się i stanął przed zamkniętymi

szafkami. Jedną rękę położył sobie na krzyżu. Pomyślała, że ta

słabość to oszukaństwo, niejedyne tego wieczoru. W jego dłu-

gich mięśniach drzemała siła, w szponiastych dłoniach też.

- Phoebe - powiedział cicho - niektóre sprawy musisz

zostawić w spokoju. Nie możesz ciągle do nich wracać i ich

rozgrzebywać.

- A tata by je zostawił?

-Nie.

- No to wiesz, że i ja tego nie zrobię. - Przechyliła się

trochę do przodu. - Mogłam przez nie stracić pracę, ale to

niczego nie zmienia. Chcę wrócić tam, gdzie byłam ostatniej

nocy - przerwała na chwilę. I podjęła już ciszej: - Widziałam

62

ją, Kaiser. Widziałam ją. Próbowała powiedzieć coś o wypad-

ku. - Pchła pokręciła głową i zacisnęła rękę w pięść. - Ale

ja... ja nie zrozumiałam, o co jej chodzi.

Twarz Kaisera była poważna.

- Co powiedziałaś?

- Powiedziałam, że coś o wypadku... że się mylimy. Szu-

kaliśmy w niewłaściwym miejscu. - Podniosła wzrok. - Kaiser,

ja to zrobię. Znowu je wezmę. Dowiem się, o co jej chodziło.

Zapadła długa, bardzo długa cisza. Coś działo się w jego

głowie - niemal widziała obliczenia, które wykonywał. Po-

tem, kiedy wydawało się, że utknęli tak na wieki, Kaiser

wrócił na swój fotel. Siedział przez chwilę, z rękoma na po-

ręczach, głową zwróconą w bok, patrząc na twarz byłej na-

rzeczonej.

- Jeśli chcesz się komunikować z ludźmi, którzy odeszli

- powiedział cicho - to jest takie coś. Halucynogen, który

możesz kontrolować. Legalny narkotyk. Twój ojciec mnie

z nim zapoznał.

- Ale ty w to nie wierzysz, prawda? W głębi duszy nie

wierzysz, że to wszystko prawda?

- W gabinecie swojego ojca znajdziesz kilka książek na

ten temat. - Kaiser udał, że nie słyszał jej pytania. - Poczy-

taj je, proszę, a potem wróć do mnie. Wyrzuć łyski, one nie

zaprowadzą cię dalej. Ale to tak.

- To? - Wysunęła się trochę na krześle, czując jedno-

cześnie podniecenie i dreszcze, jakby jej skórę potarto w nie-

właściwy sposób. - Co to jest „to", Kaiser?

- Co to jest „to"? - Uśmiechnął się do siebie, trochę

smutno, jakby mówił o tajemnicy, którą już dawno znał, a mu-

siał się nią pewnego dnia podzielić i równocześnie zachować

przy tym twarz. - „To" się nazywa ibogaina.

- Ibogaina? - Wyszeptała to słowo. W jej głowie wywo-

łało ono obrazy blasku ognia i ludzi w ciemnościach tańczą-

cych pradawne tańce.

63

- Ibogaina - powiedział Kaiser. - A jeśli naprawdę

chcesz znowu rozmawiać ze swoją matką...

-Tak?

- ...to jedyna droga.











9



14 maja

Rankiem drugiego dnia dochodzenia, pijąc kawę w porcie

bristolskim i patrząc, jak ekipa nurkowa składa sprzęt, Jack

Caffery myślał o kierunku: o kierunku zachodnim. Przez dłu-

gi czas wcale nie miał się udać z Londynu na zachód, tylko na

wschód - w kierunku, który dla Anglika oznacza zimne wia-

try i najeźdźców. Mniej więcej w tym samym okresie, kiedy

jego poczucie więzi z Ewanem zniknęło, wykonywał zadanie

w Norfolku, i może dlatego odnosił wrażenie, że jego część

tam pozostała. Przez jakiś czas po tym, jak nagle przestał

odczuwać Ewana, szukał posady w East Anglia, monitorując

w Internecie oferty. Minęły jednak miesiące, a żadna się nie

pojawiła, zwrócił więc uwagę na zachód, gdzie działo się coś

bardziej interesującego.

Z więzienia otwartego zwolniono więźnia. Mężczyznę

zorientowanego w przemocy szczególnego rodzaju. Im wię-

cej Caffery o tym myślał, tym silniej czuł, że musi go poznać.

Potem, niemal jak znak, pojawił się wolny etat w wydzia-

le kryminalnym w Bristolu. Oczekiwanie na Norfolk poszło

w kąt, a Caffery pojechał na zachód: do szmuglerów, sadów

jabłkowych i Somerset, krainy letników.

No i proszę, jak się porobiło - praca na zachodzie miała

w sobie coś, co mu się spodobało: prostotę zamiast dziwactwa

65



Londynu, gdzie cokolwiek człowiek zrobił, okazywało się trochę

wypaczone. Teraz, Medy słońce skrzyło się na łódkach i w oknach

restauracji, a zalecające się portowe łabędzie tworzyły serca ze

swoich szyj, powiedział sobie, że lubi zachód. Tak, pomyślał, pa-

trząc na wodę, gdzie ekipa nurkowa ładowała sprzęt na łódkę,

a Pchła na dziobie zapinała suchy skafander, gdyby nie pewne

obietnice, które sobie złożył, gdyby nie fakt, że kobiety wywoły-

wały w nim złe odczucia, mogłoby mu się tu nawet podobać.

Stała tylko kilka stóp niżej, związane niedbale włosy

okalały drobną opaloną twarz, stopy rozstawiła szeroko, by

utrzymać równowagę na kołyszącej się łodzi. Teraz kiedy

przyglądał się jej uważnie, zobaczył jej wahanie, rękę przy

obojczyku. Nie stała twarzą do portu, do tej części, w której

mieli dzisiejszego ranka nurkować, ale w drugą stronę, pleca-

mi do nabrzeża - tam gdzie ponton stykał się ze ścianą kilka

stóp pod nim. W tym dokładnie miejscu kelnerka widziała

dziwne stworzenie wychodzące z wody.

Zanim ktokolwiek zobaczył jej wyraz twarzy, konstabl

Dundas, który już miał zdławić silnik, spojrzał na nią i do-

strzegł, że coś się dzieje. Puścił rumpel.

- Sierżancie?

- Tak, chwileczkę. - Podniosła rękę. - Chwileczkę.

Wpatrywała się w ścianę nabrzeża portowego, jakby

bardzo się starała przypomnieć sobie coś ważnego - coś tuż

poza zasięgiem. Caffery przypomniał sobie strzęp informacji

turystycznej, którą czytał: port oraz New Cut zbudowali jeń-

cy wzięci do niewoli podczas wojen napoleońskich - niemal

dwieście lat później wciąż stały, omszałe, pokryte szlamem

i poczerniałe od zebranych przez dziesięciolecia zanieczysz-

czeń i oleju silnikowego. Dla niego były nieznajome i upior-

ne, jak lochy, ale Pchła musiała je znać jak własną kieszeń,

więc jej nagłe zainteresowanie nie miało sensu.

- Sierżancie - powtórzył Dundas, krzywiąc się. - Sier-

żancie? Nic ci nie jest?

66

Nie odwróciła się do niego. Podniosła głowę w stronę

Caffery'ego.

- Wczoraj rano padało - powiedziała. - Prawda?

Pozbierał się szybko - trochę zaskoczyła go tym, że

spojrzała prosto na niego. Oparł łokieć na poręczy i wychy-

lił się.

- Tak, padało. A co?

Patrzyła na niego trochę dłużej, jakby wciąż próbowała

wydobyć myśl gdzieś z trudno dostępnego zakątka umysłu.

Nagle przepływająca jednostka wywołała falę, która zakoły-

sała małą szalupą i skupienie Pchły prysło. Potrząsnęła gło-

wą i dopięła suchy skafander. Wciągnęła uprząż, a potem

płetwy.

- Ruszamy - krzyknęła, dając znak Dundasowi, żeby

uruchomił silnik. - Do roboty.

Caffery patrzył, jak łódka odpływa, zostawiając w mętnej

wodzie pienisty kilwater. Pchła pochylona sprawdzała swo-

je butle, postukiwała mierniki, karabinkiem przypinała linę

asekuracyjną do uprzęży. W pewien sposób cieszył się, że

odpływa - jakoś tak na niego patrzyła, jakby znała wszystkie

jego sekrety, nie tylko te zwyczajne, lecz także mroczne. Jak-

by wiedziała, dokąd się udał, kiedy wczoraj odjechał z portu.

Teraz nie umiał powiedzieć, czy niesmak w ustach to skutek

wypitej butelki wina czy wspomnienia tego, co zrobił na tyl-

nym siedzeniu swojego samochodu, zaparkowanego w zauł-

ku przy kubłach na śmierci.

Patrzył, aż łódka zniknęła za zakrętem, potem dopił kawę

- trzeci kubek, bo cokolwiek się zdarzyło, nie mógł sobie dzi-

siaj pozwolić na kaca. Odciski palców ręki nie pasowały do

niczego. Baza IDENTi, choć lepsza od systemu NAFIS, by-

wała powolna i przez noc rozpracowała tylko jeden z pięciu

odcisków potrzebnych do porównania. Ale gotowy już raport

z sekcji był niepokojący. Patolog znalazła kilka włókien, pur-

purowych, wysłała je do laboratorium w centrali i ustaliła, że

67

ślady na kościach pozostawiła piła. Stwierdziła też, że rękę

prawdopodobnie odcięto za życia ofiary.

To wszystko nieco zmniejszyło wściekłość prowadzące-

go śledztwo. Określił poziom sprawy, a wydział kryminalny

przydzielił trzech operatorów systemu HOLMES do centrum

koordynacyjnego w Kingswood i dodatkowych dwóch detek-

tywów, sierżanta i śledczego w cywilu - na emeryturze - a do

tego oficera kierującego oględzinami miejsca zbrodni i oficera

łącznikowego pośredniczącego pomiędzy służbami pracują-

cymi na miejscu zbrodni a funkcjonariuszami dokonującymi

identyfikacji. Caffery ucieszył się, że dysponuje dobrą ekipą

- do ósmej rano na nabrzeżu miało się pojawić jeszcze czterech

ludzi w celu przesłuchania każdego, kto pracował w tym rejonie

lub w nim bywał. Dzisiaj port wzięła w posiadanie policja.

Zmiął kubek po kawie i już miał wrócić na drogę, by wyjść

na spotkanie swojemu zespołowi, kiedy zatrzymał go odgłos

silnika. Łódka nurków pędziła z powrotem do pontonu, sto-

jąca na dziobie Pchła miała na sobie kaptur nurkowy bez

maski i wpatrywała się w tę samą część ściany portu, która

przyciągnęła jej uwagę pięć minut temu. Łódka się zbliżyła,

Dundas wyłączył silnik, a rufa zatoczyła łuk i jednostka sta-

nęła burtą do ściany. Pchła wychyliła się i chwytając budleje

wyrastające z omszałego muru nabrzeża, przesuwała łódkę

w bok. Zatrzymywała ją co kilka cali, by przycisnąć dłonie do

kamienia i przyglądnąć mu się ze zmarszczonym czołem.

- Co jest? - Caffery wyjrzał nad jej głową, lśniącą i ciem-

ną jak łeb foczki. - Coś znalazłaś?

- Nie. Coś analizuję.

-Co?

- Zeznanie świadka - odparła, oddychając teraz cięż-

ko. - Czytałeś je?

- Tylko z grubsza. Zabrali je do New Bridewell. A co?

- Ja dostałam większość zeznania na odprawie od twoje-

go zwierzchnika. Od samego początku nie dawało mi spokoju.

- Spod zmrużonych powiek przepatrywała ścianę nabrzeża.

Starła trochę glonów, znowu się przyjrzała i pokręciła gło-

wą, odrzucając to coś, co przyciągnęło jej uwagę. - Nie daje

mi spokoju, że on w ogóle widział tę rękę. Wszystkim nam

to nie daje spokoju.

Przesunęła ręce jeszcze o kawałek, wbijając paznokcie

w ścianę. Caffery przeszedł kilka kroków, żeby ją dogonić.

- I ciągle ci nie daje spokoju?

- Wczoraj w wodzie była zerowa widoczność. Nie mo-

głam pojąć, jak on mógł to cholerstwo zobaczyć.

Coś wpadło jej w oko i znowu się zatrzymała. Przerzu-

ciła nogi przez burtę, tak że siedziała na rufie, palce wbijając

w omszałe stare kamienie nabrzeża i stopy zapierając o pon-

ton, by móc dopchnąć łódkę do ściany i przysunąć do niej

twarz. Dundas znalazł pachołek i trzymał się go, unierucha-

miając łódkę. Pchła cicho odetchnęła i z satysfakcją pchnę-

ła prawą ręką w ścianę. Caffery wychylił się jak najdalej, ale

widział tylko jej głowę, ramiona, twarz, odwróconą w bok

i skupioną, i jej rękę znikającą głęboko w murze.

- Spytałem, czy to teraz właśnie nie daje ci spokoju?

Kiwnęła głową. Jej oczy miały skróconą ogniskową ko-

goś, kto pracuje tylko na wyczucie.

- Tak. I powiedział, że nikogo... - Wepchnęła rękę tro-

chę głębiej. - Powiedział, że nikogo więcej nie było na na-

brzeżu. Prawda?

- Chyba tak. Może ona się unosiła na wodzie.

Podniosła na niego wzrok. Niebieskie oczy przyprawiły

go o wstrząs, bo wcześniej nie zauważył, że jest w nich coś

dzikiego. Potem je znowu opuściła i widział tylko czubek jej

kaptura oraz rękę zagłębioną w ścianie.

- Sama ręka nie unosi się na wodzie - powiedziała. - Nie

dałaby rady. Nawet gdyby zaczął się rozkład...

Przerwała. Wyciągnęła ramię z dziury i spojrzała na to,

co trzymała w garści. Gruda skrzepłego czarnego szlamu

68

69

z kawałkami liści i patyków. Trochę się zachwiała i wrzuciła

to paskudztwo na pomost, po czym pobieżnie sprawdziła je

palcem. Twarz miała ściągniętą od wysiłku, którego wyma-

gało utrzymanie się w pionie.

Potem spojrzała z powrotem na Caffery'ego - znowu ten

błysk błękitu w jej oczach.

- Nawet jeśli jest rozłożona, a ta nie była, ręka i tak nie

da rady się unosić.

- Dlaczego?

- Bo jest za ciężka, za dużo kości, za mało tkanek mięk-

kich. I nawet gdyby zebrało się dość gazów, skóra jest prze-

rwana, więc gazy by uleciały. Nie ma gazów, nie ma pływa-

nia. - Wsadziła rękę z powrotem w dziurę, którą odkryła.

Czuł jej zapach - paskudny odór kanałów i ciemnych miejsc.

Tym razem wsadziła ramię aż po pachę. Twarz przycisnęła

do muru, rozgniatając policzek. - To znaczy, że albo on kła-

mał, albo...

-Tak?

- Albo zmył ją do wody prąd, a on ją zobaczył akurat,

jak wpadała. Wczoraj rano padało. Więc na przykład mogła

wylecieć z kanału burzowego. - Skrzywiła się i próbowała się

czegoś chwycić. Z cichym sieknięciem zaparła się wolną ręką

o ścianę i szarpnęła się w tył, wyciągając prawą rękę, a wraz

z nią drugą wilgotną garść szlamu. Potem się odsunęła, opar-

ła się rękoma o ścianę po obu stronach dziury i zajrzała do

środka. Rękawy jej suchego skafandra były pokryte zielonym

mchem i szlamem. - Kanału burzowego. Takiego jak ten.

Trochę to trwa - i Mossy wpada w coraz większą desperację

- ale w końcu dochodzi do wniosku, że nie proszą go o wiele.

Umowa stanowi tak: oni wezmą trochę krwi, wykrwawią

go trochę. To nie to samo co sado - nie będą go rżnąć, aż za-

cznie krwawić. Skinny ma gotowy sprzęt, strzykawkę i rurkę

prowadzącą do czegoś, co wygląda jak torebka od cewnika.

Wezmą krew z jednej ze zdrowych żył, wypełnią torebkę, zaj-

mie to może ze dwadzieścia minut, potem on się położy na

chwilę, kolejny strzał, kubek herbaty albo mocne piwo, jeśli

chce. W każdym razie może sobie iść. Dostanie dwieście fun-

ciaków i całą torbę narkotyków, z którymi obnosił się Skinny.

Będzie musiał wyjść z budynku znowu z zawiązanymi oczami,

a oni podrzucą go w dowolne miejsce w Bristolu. A po głowie

ciągle mu chodzi pytanie, dlaczego im nie ufa? Ludzie odda-

ją krew za friko, co nie? I w czym rzecz? Sprzedanie małego

kawałka siebie, którego on wcale nie potrzebuje, no i do kur-

wy nędzy, przecież od dawna już sprzedaje dziurę w dupie.

Pomyśl o tym jako o wariacji na temat, nawet jeśli to trochę

szalone. W każdym razie tu jest tak ciepło, skądś dobiega za-

pach gotowanego jedzenia i nagle przypomina sobie, że nie

jadł od poprzedniego wieczoru.

71

Leży na kanapie i pali cienkiego małego dżointa, podczas

gdy Skinny wbija igłę. Próbuje dwa razy, a kiedy sprawdza,

czy krew płynie, fuszeruje, ciągnie za szybko i Mossy klnie.

- Jesteś specjalistą - mówi Mossy, patrząc, jak Skinny

mocuje rurkę taśmą klejącą i podłączają. - Co nie?

Na rurce jest maleńki plastikowy kranik i Skinny ma już

go przekręcić, kiedy jakby coś mu przychodzi do głowy. Za-

trzymuje się i ogląda przez ramię w ciemności, na tyle długo,

by Mossy zastanowił się, czy ktoś ich obserwuje. Unosi gło-

wę z kanapy i próbuje coś dojrzeć w mroku, tam gdzie patrzy

Skinny. Tam jest jeszcze jedna taka krata, zamknięta, a za nią

pomieszczenie pogrążone w ciemnościach.

Z głębi gardła Skinny'ego dobiega cichy dźwięk. Pusz-

cza rurkę i poruszając się delikatnie, jak dziecięca tancerka,

kładzie się na kanapie obok Mossy'ego, z ręką zarzuconą na

jego kościstą klatkę piersiową. Mossy, zaskoczony, podnosi

brodę i zezuje na czubek głowy Skinny'ego, na loki, szmat-

ki i kłaczki tam wplątane, i czuje ogromną czułość. Zupełnie

jakby ten koleś próbował go pocieszyć albo ogrzać. Kojarzy

mu się to z dzieckiem tulącym się do rodzica.

- Co? - pyta.

Jego głos lekko chrypnie, bo nagle pragnie dotknąć wło-

sów Skinny'ego.

- Czego chcesz?

- Przepraszam. Dużo przepraszam.

- O czym ty gadasz?

Słyszy, jak Skinny przełyka ślinę. Wręcz czuje, jak

chrząstka w jego gardle porusza się w górę i w dół po jego

ramieniu.

- Oni chcą, masz krzyczeć.

Mossy czuje, jak potężny zamęt pędzi przez jego żyły,

i przez chwilę się zastanawia, czy powinien się roześmiać.

- Krzyczeć? - pyta z nieśmiałym uśmiechem. - Se kur-

wa żartujesz? Po chuj mam krzyczeć?

72

- Ja tylko tyle proszę. Jak ci wyciągam krew, krzyczysz.

Dobra?

Mossy wyciąga szyję, starając się zajrzeć do sąsiedniego

pomieszczenia, szukając oczu w ciemnościach, chce przyła-

pać tego kogoś, kto obserwuje. Nie widzi nic, tylko błysk na

metalowej kracie, która jego zdaniem na sto procent jest za-

mknięta na klucz. Śmieje się długo i znacząco. Teraz kuma.

- Hej, kochanie - woła, a jego głos odbija się w ciem-

nych przestrzeniach. - Wiem, że tam jesteś. Nie widzę cię,

ale wiem, że jesteś. I coś ci powiem. Lubię perwę. Napraw-

dę. I kocham wszystkich perwoli. Dam ci taki pokaz, jakiego

w życiu nie widziałeś. Odpaliłeś kamerę?

Jakby w odpowiedzi z ciemności dobiega trzask i ter-

kot i czerwone światło mruga, gasnąc i włączając się. Mossy

z powrotem kładzie głowę i śmieje się. Teraz stąpa po zna-

jomym gruncie. Oni wszyscy go filmowali - ci, którzy sami

chcą się oglądać, i ci, którzy się tak wstydzą albo tego, co ro-

bią, albo dlatego, że wiedzą, że rozmiar własnego fiuta ich

upokarza, że muszą go nakręcić i odpalić później, kiedy go

nie będzie i nie będzie mógł się śmiać. Teraz już kuma, dla-

czego cena jest taka dobra, i w ogóle się tym nie przejmuje.

Może się odprężyć.

Skinny się rusza. Siada i odkręca kranik. Jego twarz jest

tajemnicza i Mossy się zastanawia, czy mogliby zostać przy-

jaciółmi.

- Krzycz - szepcze Skinny. - Teraz. Krzycz.

I Mossy krzyczy. Odrzuca głowę do tyłu na trzeszczącej

kanapie i krzyczy.

14 maja

- Nie ma co pytać, o co tu chodzi. - Trzej mężczyźni z przed-

siębiorstwa oczyszczania miasta, w jaskrawoczerwonych ka-

mizelkach oznaczonych nazwą firmy, manewrowali swoim

pontonem. Jeden montował myjkę wysokociśnieniową, za-

trzaskując głowicę na pomarańczowym przewodzie. Drugi

pod wylotem kanału trzymał palec i obserwował na nim stałą

strużkę wody, podczas gdy jego kolega sprawdzał maszynę.

- Pozostaje pytanie: jak daleko.

Caffery stal na pomoście, zamyślony patrzył w dół na

garście szlamu, które Pchla wyciągnęła z kanału.

- Że co?

Kanalarz był wielkim rumianym facetem z ogoloną gło-

wą i trzema kolczykami w prawym uchu.

- On jest zablokowany, co nie? Ten kanał. Widzi pan,

jeśli tak się sączy w słoneczny dzień, to znaczy, że gdzieś jest

zablokowany.

- Jak daleko?

- Walia? - Zaśmiał się. - Cardiff? Pan się nie martwi.

Jak się przebijemy, pan się pierwszy dowie.

Kiedy wsadzali głowicę, Caffery patrzył na wylot kana-

łu i na długi zielony ogon szlamu pod nim. Potem zerknął na

czarną kupkę u swoich stóp. Odkąd została wyciągnięta, my-

74

ślał o tłustym osadzie, który kiedyś, w latach osiemdziesiątych

zatykał kanały Dennisa Nilsena. Wszyscy w Met znali tę histo-

rię - historię o tym, co znaleźli kanalarze. Ludzki tłuszcz, jak

się okazało, z szesnastu ciał, które Nilsen poćwiartował w swo-

im wynajmowanym pokoju, ugotował i spuścił w toalecie.

- Wymyśliłaś już, skąd ten kanał biegnie? - spytał Pchłę.

Umyła się w Posterunku i teraz, ubrana w granatową

bluzę i bojówki, klęczała na pomoście, przyglądając się pla-

nom, które goniec przywiózł im rowerem z Agencji Środowi-

ska Naturalnego. Podszedł i przykucnął obok niej, starając

się nie myśleć o tym, jak wokół niej zmienia się powietrze,

jak zamiast zapachu kanałów pojawia się woń balsamu dla

dzieci i pasty do zębów.

- Dokąd one prowadzą?

- Niektóre kanały uchodzą do portu, niektóre do pod-

ziemnych rzek - Frome albo do fosy - ale dla utrudnienia

sprawy niektóre wracają do systemu ściekowego. - Wskazała

w dół rzeki, gdzie zimny i wyniosły most wiszący Clifton łą-

czył krawędzie ciemnego wąwozu. Kanalarze odkręcili zawór

i brudna woda wytrysnęła z wylotu, rozpryskując się o wody

portu. Ich łódka się zakołysała. Pchła podniosła glos, żeby

przekrzyczeć hałas. - Przepompownia dla północnego bu-

rzowca jest tutaj zaraz. Pod mostem.

- Północne co?

- To część systemu kanalizacyjnego. W Bristolu mamy

takie dwa. Jeden na południowym pierścieniu, a drugi na

północnym. My tu jesteśmy na północnym. Ale to nic nie

znaczy, bo większość kanalizacji burzowej jest osobna, tak

jak we wszystkich miastach. Ten... - Przesunęła palcem po

nakreślonej trasie biegnącej od nabrzeża, za wejściem do re-

stauracji, i kończącej się jakieś trzy metry dalej, przy drodze.

W górze kanału widniała jedna otwarta pokrywa. - Ten nie

jest połączony pod ziemią. - Postukała w mapę w tym miej-

scu. - Tylko tak wygląda, bo płynie w tym kierunku.

75

- Mamy - krzyknął jeden z mężczyzn na łodzi. - Znaleź-

liśmy go. - Caffery i Pchła podnieśli wzrok. Kanalarz z kol-

czykiem trzymał wąż nad głową, oburącz, oczy miał zmrużo-

ne, twarz odwróconą od wody, która wytryskiwała, mocząc

wszystko. - Mamy go.

- Co macie? - Caffery wysunął się, przekrzykując szum

wody. - Wiecie, co to jest?

- Nie mam pojęcia - odkrzyknął mężczyzna. - Jest da-

leko, co najmniej dziesięć metrów. Będziemy musieli zajrzeć

do środka.

Caffery patrzył, jak Dundas montuje sprzęt jednostki poszuki-

wawczej : stabilizowaną żyroskopowo kamerę na kółkach. Do

niej był przymocowany pięćdziesięciometrowy kabel prowa-

dzący do przenośnego monitora w żółtej wodoodpornej obu-

dowie. Kiedy pracownicy przedsiębiorstwa oczyszczania mia-

sta zabrali swój ponton, a pozycję w tym miejscu zajęła łódka

nurków, Pchła ostrożnie wsunęła kamerę do kanału.

Włączyła zdalne sterowanie i kamera na kółkach potoczy-

ła się w swoją długą podróż w głąb kanału. W ciszy wszyscy

wpatrywali się w monitor, jedynym dźwiękiem było skrzy-

pienie kabla odwijającego się ze szpuli. Kamera, wyposażona

w dwa światełka, dostarczała barwny obraz z upiornej krętej

podróży w głąb Ziemi. Muskały ją wiszące sploty korzeni ro-

ślin, mijała oślepiające białe plamy światła słonecznego z kra-

tek na górze, woda rozchlapywała się jej na soczewkach. Na

nasypach kolejowych za domem Caffery'ego też znajdowały

się kanały i policja szukała w nich ciała Ewana - inspektor

do dzisiaj miał z tym problem.

- No weź zobacz - mruknął jeden z kanalarzy, przy-

glądając się wnętrzu kanału. - Spękane jak chuj. Wszędzie

spękania.

Pchła pracowała powoli, zerkając to na plany kanałów,

to na monitor, to na wejście kanału.

76

- Pięć metrów - powiedziała, sprawdzając odczyt na mo-

nitorze. - I co? Uderzyliście w coś po dziesięciu?

- Dziesięciu i pół.

Zamilkli; wszyscy członkowie zespołu niemal przykleili

się do monitora, spodziewając się, że w każdej chwili kame-

ra minie zakręt i na ekranie pojawi się wyczekiwany obraz.

Pewnie każdy spodziewał się czego innego, ale Caffery cze-

kał, aż zobaczy oczy. Przez całe swoje dzieciństwo leżał bez-

sennie w nocy, myśląc o torach przebiegających za oknem

jego sypialni, zastanawiając się, gdzie Penderecki zakopał

Ewana. Zawsze wyobrażał sobie Ewana na plecach, z twarzą

zwróconą do góry, więc nawet teraz oczekiwał, że najpierw

pojawią się oczy majaczące w ciemności, światło ledwie się

będzie odbijać od płaskich wysuszonych rogówek.

- Dziewięć - mruknęła Pchła. - Dziewięć i pół. Dzie-

sięć. Dziesięć i...

Zatrzymała kamerę. Ekran wypełnił się obrazem. Wszy-

scy się stłoczyli nad Pchłą, wstrzymując oddech.

- Co to? - mruknął Caffery.

Nie było to zniekształcone ciało, którego się spodziewali.

Zajęło im chwilę, zanim zrozumieli, co widzą: nagromadze-

nie kamieni, szlamu, korzeni i ziemi.

- To wasza blokada - powiedziała.

- Wygląda jak zapadlisko - stwierdził jeden z kanalarzy.

- Mieliście tam zawał.

- Możesz to minąć?

- Pewnie tak. - Przesuwała kontrolkami. Na ekranie

głowica kamery ruszyła gwałtownie na kamienie, wspięła się

i spadła. - Jeśli tylko... - Próbowała trzy razy. Przy czwar-

tej próbie mała zdalna kamera wspięła się na szczyt zawału

i stoczyła się po drugiej stronie prosto w stojącą tam wodę.

Pojawił się zamazany podwodny obraz, światła ukazały na-

gromadzenia szlamu. Dalej już poszło. Pchła zatrzymywała

kamerę, by przyjrzeć się każdej anomalii, obracając głowicą

77

w stronę każdej szczeliny albo wyboju. Po jakichś pięciu mi-

nutach kamera stuknęła o ścianę i stanęła.

- Co to?

Pokręciła głową.

- Koniec? - podsunęła. I trochę zdumiona dodała: - Nic

nie ma.

Zapadła krótka, pełna rozczarowania cisza. Pchła ma-

newrowała jeszcze głowicą, by kamera spojrzała w górę

ściany, odwróciła ją, sprawdziła zawalisko od drugiej stro-

ny. Na całej długości za zawałem kanał był pusty. Wyłączyła

kamerę i obraz na ekranie zgasł powoli, zmniejszając się aż

do punktu.

- No dobra - powiedział Dundas. Położył Pchle rękę na

plecach. - To było jedyne w miarę logiczne wyjaśnienie, któ-

re można było wykombinować.

- Tak - wzruszyła ramionami. - Pewnie tak. Mimo to...

- Zagryzając wargi, przygotowywała kamerę do drogi powrot-

nej, z wyłączonymi światłami.

Kanalarze zaczęli się rozchodzić nieco rozczarowani, że

nie zobaczyli martwego ciała wciśniętego w kanał, nie mie-

li przerażającej historii, którą mogliby opowiadać kumplom

w pubie. Tylko Caffery się nie ruszył. Stał zupełnie nieru-

chomo, wpatrując się w pusty ekran. Jego umysł pracował

gorączkowo. Coś tykało, coś związanego z kierunkiem i in-

tencją, i nagłym przekonaniem, że ktokolwiek tę rękę odciął,

wcale nie chciał, żeby ona trafiła do wód portu. Odwrócił się

do nabrzeża, próbując oszacować odległość od wylotu do po-

wierzchni. Wyliczył ją na jakieś pięć stóp.

- Hej - powiedział do Pchły. - Kamera szła w górę, co

nie? Po pochyłości?

- Tak, bo kanał ma nachylenie. A co?

Wziął plany i przyjrzał się im.

- Jak głęboko biegnie kanał? Możemy go prześledzić

od góry?

78

Pchła przestała zwijać kabel kamery i spojrzała z powąt-

piewaniem na plan w swoich rękach.

- Zależy, jak jest dokładny. Pewnie można zbadać to geo-

radarem, ale to oznacza dla nas wycieczkę do centrali.

- No to już. - Zszedł z pontonu. - Spróbujmy z tymi

planami.

- Ale w kanale nic nie ma - krzyknęła, odkładając panel

i ruszając za nim. - Sprawdziłam cały. Nic nie ominęłam.

- Wcale nie mówię, że ominęliście, sierżancie, wcale

nie mówię.

Caffery złożył plan w ręku tak, żeby widzieć przerywaną li-

nię, i ruszył na nabrzeże za parawany policyjne, w miejsce, gdzie

parę wścibskich osób stało obok furgonetki oddziału. Widnieją-

cy na niej napis „Poszukiwania podwodne" stanowił otwarte za-

proszenie dla każdego żądnego sensacji mieszkańca okolicy.

- Hej - zdyszana Pchła starała się dotrzymać mu kroku.

- Nie przejmuj się. Nie będę płakać, że się pomyliłam.

Zatrzymał się kilka stóp od restauracji, a ona stanęła

obok niego. Chwilę milczeli. Potem, dokładnie w tym samym

momencie, jakiś odruch kazał im obojgu spojrzeć w dół. Stali

po dwóch stronach kałuży, która rozlewała się wokół kratki

ściekowej pomiędzy ich stopami. Przez chwilę w milczeniu

zastanawiali się, co to oznacza.

- Ona była tu już wczoraj - powiedziała Pchła, wpatru-

jąc się w stopy, w swoje buty dotykające skraju wody. - Zmo-

czyłam w niej buty.

- Bo kanał jest zatkany. Niedrożny. - Caffery spojrzał na

bruk, który ciągnął się do schodków przed wejściem do re-

stauracji. Jeśli właściwie odcyfrował plany, kratka znajdowa-

ła się nad początkiem kanału. Stąd linią prostą ciągnął się on

w stronę nabrzeża. Prawie dwa metry od miejsca, w którym

stali, musiał biec pod terenem otoczonym przez drewniane

ogrodzenie zasłaniające śmietniki. Podążył za wyobrażoną

linią, obchodząc płot, aż dotarł do wejścia.

79

- Co robisz?

Podniósł rękę, by ją uciszyć, i wszedł za ogrodzenie, na

zamknięty teren. Unosił się tam intensywny zapach, muchy

kłębiły się wokół złożonych w stosy worków na śmieci wy-

pchanych odpadkami z kuchni. Kilkanaście skrzynek z pu-

stymi butelkami po piwie stało pod schodkami do drzwi

ewakuacyjnych prowadzących do kuchni. Odepchnął jeden

z kontenerów na śmieci i stopą przesunął worki, odsłaniając

ziemię na odcinku prowadzącym do wejścia. Pod murem,

tam gdzie kanał musiał biec tuż pod gankiem, zatrzymał się,

patrząc w dół na coś pomiędzy swoimi stopami.

- Co ro...? - Pchła przerwała, kiedy zobaczyła, na co

patrzy. Ostatniego kamienia, tego, który powinien dotykać

podnóża schodów, brakowało. Te dokoła niego zostały wy-

rąbane, byle jak, może kilofem. - Ach - powiedziała cicho.

- Chyba wiem, co myślisz.

- Właśnie. Pewnie stoimy dokładnie nad zapadliskiem.

Nie sądzisz?



W ten sposób właśnie policja odkryła, że to nie jedna, lecz

dwie ręce zostały pochowane pod wejściem do restauracji

Fosa. Ktokolwiek to zrobił, wkopał się kawałek za głęboko,

spowodował zapadlisko i wrzucił jedną rękę do kanału po-

niżej, skąd woda zaniosła ją do portu. Druga, pokryta ziemią

i śmieciami, zawisła, utkwiła nad zapadliskiem, z palcami wy-

ciągniętymi nad wodą. Poza polem widzenia kamery Pchły.

Nie żeby Caffery nie widział nigdy odciętej ręki - jeśli

z czymkolwiek był obznajomiony, to z okaleczeniami ludzkie-

go ciała, i tyle widział zmasakrowanych zwłok nieprzypomi-

nających człowieka, że naprawdę wolałby o nich zapomnieć

- właściwie sam nie wiedział, dlaczego znalezienie pod wej-

ściem do Fosy drugiej ludzkiej ręki wywołało u niego ten pe-

łen niepokoju dreszczyk.

Nocą myślami ciągle wracał do kelnerki z Posterunku, do

jej głosu, w którym słyszał przekonanie, że nikt jej nie uwie-

rzy: zgaszonego i jakby błagalnego głosu osoby, która wie, że

mówi rzeczy dziwaczne, wręcz chore. Śniły mu się jakieś cie-

nie krążące wokół niego na wysokości pasa. Zlecił operatoro-

wi HOLMES-a w Kingswood przeszukanie bazy pod kątem

ekshibicjonistów w rejonie i dostał listę nie z dziesiątkami,

lecz setkami pozycji. To mogło trwać tygodnie. Z niczym kon-

81

kretnym nie mógł powiązać tej obnażonej postaci - na pewno

nie ze sprawą i na pewno nie z tym, co się stało z samocho-

dem, gdy był z Keelie poprzedniego wieczoru. Dlaczego więc

wciąż próbował to zrobić?

Nie miało jednak znaczenia, jak nielogicznie myśli, znał

system na tyle, by przynajmniej sprawiać wrażenie osoby pra-

cującej metodycznie. Właściciel restauracji wyjechał na wieś

- ktoś od Caffery'ego próbował go wytropić - ale reszta per-

sonelu zaczęła przybywać do pracy. Przed wejściem zatrzy-

mywano ich zaskoczonych i prowadzono do Posterunku na

przesłuchanie. Najważniejszą część zespołu Caffery wysłał na

rozpoznanie w marinie, więc teraz prawie wszyscy jego ludzie

siedzieli przy stolikach w restauracji, pijąc z maleńkich fili-

żanek gorzką pachnącą kawę. Wyglądało tu jak w biurze po-

średnictwa pracy, gdzie przepytujący i przepytywani wpatry-

wali się w siebie uważnie. Oprócz standardowych pytań kazał

wszystkim zadać dodatkowe: czy widzieli coś nieoczekiwane-

go na pomoście ostatniej nocy, po zamknięciu lokalu.

Caffery stal na uboczu, czekając, aż technicy wydobędą

rękę - robili to powoli niczym archeologowie, tak aby nie

zniszczyć żadnych śladów. Słońce przesunęło się już znad por-

tu - widać było, jak w oddali migocze na masztach w marinie.

Pomost jednak wydawał się ciemny i zimny. Jakoś nie mógł

sobie wyobrazić na nim słońca o żadnej porze dnia. Policyj-

ny doradca do spraw poszukiwań, POLSA, ustalił parametry

poszukiwań, z Portishead przyjechały autobusami oddziały

operacyjne, żeby sprawdzić restaurację georadarem i prze-

trząsnąć nabrzeże dokoła Fosy. W tym samym czasie kanala-

rze sondowali każdy kanał w okolicy. Bez skutku. Wciąż nie

mogli znaleźć reszty ciała.

Kierujący oględzinami miejsca zbrodni uznał, że to bar-

dzo zabawne, jak wszyscy się tak wykańczają.

- I ty się masz za detektywa? - spytał, kładąc rękę na

torbie dowodowej i podchodząc do Caffery'ego. Był niewy-

82

sokim mężczyzną z nosem pekińczyka i czerwonymi worami

pod oczyma, szarymi i pozbawionymi wyrazu, i gdyby Caf-

fery musiał zgadywać, nie wziąłby go za miastowego. Uznał,

że kierujący oględzinami pochodzi z jednego z tych miaste-

czek przy drogach dojazdowych na południowy zachód od

Bristolu, przez które musiał przejeżdżać, żeby dotrzeć do

domu. Może z Nailsea.

- Słucham? - spytał Caffery, patrząc na szare fragmenty

ciała w torbie. - Co powiedziałeś?

Kierujący przyglądał mu się nieco rozbieganymi oczy-

ma.

- Pytałem, czy się uważasz za detektywa. Wydawało mi

się, że detektyw z definicji nie przypuszcza.

- A co ja przypuszczam?

- Że jest jakieś ciało.

- Słuchaj, może to brzmi śmiesznie, ale skoro jest ręka,

dwie ręce nawet, to musi być ciało.

Kierujący oględzinami złożył torbę i przesunął paznok-

ciem po krawędzi, żeby ją zamknąć, a potem napisał na niej

datę i swoje inicjały.

- Nie jestem co prawda lekarzem, ale w mojej robocie

człowiek się uczy tego i owego - powiedział, umieszczając

torebkę w polistyrenowej chłodziarce. - Proste prawa fizyki

i biomedycyny mówią, że odcięcie ręki niekoniecznie zamie-

nia ludzkie ciało w zwłoki.

- Chcesz przez to powiedzieć, że ten człowiek może

wciąż żyć?

Tamten pogmerał w torbie i wyciągnął pęk długopisów

spiętych czerwoną gumką. Zdjął gumkę i wrzucił je do tecz-

ki. Zagrzechotały.

- Widzisz? - Podniósł do góry gumkę. - To ludzka tęt-

nica.

- Dobra. Skoro tak mówisz... - powiedział cierpliwie

Caffery.

83

Kierujący oględzinami poszukał noża do tapet w plasti-

kowym pojemniku.

- Wiesz, jak samobójcy chrzanią sprawę. - Ręką prze-

ciął gumkę pod kątem prostym. - Ciachają sobie nadgarstki

w ten sposób.

- Tak, to bez sensu.

- Gdyby to zrobili wzdłuż - wykonał podłużne cięcie

w gumce; kilka końcówek się wystrzępiło, ale gumka pozo-

stała w jednym kawałku - wykonaliby lepszą robotę. Jak się

tak przetnie tętnicę, ona nieustannie krwawi. Nie jest prze-

rwana, więc wciąż pompuje krew. Ale jak się przetnie w ten

sposób... - położył gumkę na drewnianej poręczy pomostu,

przekroił ją w poprzek na płasko, nie bez trudu, przytrzy-

mał, skręcił i zwinął... - ona odskoczy z powrotem w głąb

ręki, o tak - pociągnął nylon, który wyskoczył w powietrze

jak żywy węgorz. - Krew już nie jest pompowana, odcina się

cały obieg. Jeden zadowolony pacjent. Czy raczej niezado-

wolony, jeśli to miało być samobójstwo.

Daleko, nad zwieńczonymi słońcem budynkami Bristo-

lu, szarawe stare stada ptaków wzbijały się wysoko w błękit.

Caffery przyglądał im się uważnie.

- Chcesz powiedzieć... - rzekł - ...że gdzieś tam ktoś

chodzi bez rąk?

Kierujący oględzinami parsknął.

- No, nie powiedziałem, że on tak sobie łazi, prawda?

Ale nie powiedziałem też, że zamienił się w zwłoki. W każ-

dym razie... - chwycił gumkę i wsadził ją z powrotem do tor-

by - ...ja tu przyjechałem tylko odstawić to cholerstwo do

Southmeads. Nie jestem patologiem i na pewno nie jestem

detektywem. I wiesz co?

-Co?

- Krążą pogłoski, że to pan jesteś detektywem, panie

Caffery.

13

7 maja

Mossy słyszał, że w Glastonbury robią takie leczenie, które

wyciąga człowieka z nałogu przez weekend - zioła i leki nie-

powodujące uzależnienia, nic się nie pamięta - i sądzi, że

właśnie na to powinien wydać pieniądze od Skinny'ego. Ale

w świecie Mossy'ego siła woli to rzadki bywalec i już po nie-

długim czasie pomysł staje się ledwie wspomnieniem, a pie-

niądze są z powrotem na ulicy, w kieszeni HaeRa.

Mija dzień za dniem, nadchodzi zima, kończy się zima, Mos-

sy ma zakażoną ranę na nodze i spędza tydzień w szpitalu, prze-

chodzi leczenie metadonem, który nie pomaga nic, totalne gów-

no, tylko że po wyjściu jeszcze bardziej mu się chce prawdziwego

towaru. Nadchodzi wiosna i łatwiej się żyje na ulicy, bo smutnym

rozwodnikom i starym spedziałym farmerom z Gloucestershire

słońce uderza do głowy i stwierdzają, że muszą, po prostu muszą,

zjechać do Bristolu, żeby im ktoś obciągnął. W dniach, kiedy in-

teres kręci się średnio, Mossy czasami się znowu zbłąka w miej-

sce, z którego zabrał go Skinny. Trochę się poszwenda po okoli-

cy, w nadziei że znowu go zobaczy, bo jak powiedział HaeRowi,

tam skąd wrócił, będą potrzebować dokładki. Tam jest ktoś, kto

ma chętkę na mocny towar, i zupełnie nie chodzi im o szybkie

robienie laski. To coś więcej i coś mniej. Sprzedawanie ciała, ale

bez sprzedawania duszy, tak to można ująć.

85

Ale dopiero na początku maja znowu widzi Skinny'ego.

Tak jak wcześniej - w jednej chwili Mossy się wlecze, kopie

kipy na ulicy i zastanawia się, czy w którymś zostało tyle ty-

toniu, żeby sobie coś skręcić, a w następnej chwili wie, że

Skinny jest obok niego, idzie znowu taki naoliwiony z ręko-

ma w kieszeniach. Tym razem Mossy staje i patrzy na niego.

Zapomniał już, że ten gość jest taki ładny. Naprawdę ładny,

z długimi ciemnymi rzęsami i włosami, które się zwijają na

jego dumnej szyi. I jest jakby czystszy, jakby zmyto z niego

afrykański pył.

- Hej - mówi Mossy, oglądając go powoli, od adidasów

po brązową skórzaną kurtkę, która jest za duża, bo nie ro-

bią rzeczy na takich małych facetów. Ciuchy ma niemal szy-

kowne - porządne zwykłe dżinsy i sweter pod kurtką - ale

zwisają z niego, rękawy i mankiety spodni ma podwinięte.

- Kopę lat.

Skinny nie odpowiada. Kładzie rękę na nadgarstku Mos-

sy'ego, trzyma go kciukiem i palcem wskazującym, ściska de-

likatnie, pokrzepiająco. Tamten przypływ czułości znów na-

chodzi Mossy'ego. Czuje gdzieś ból, którego nie może znieść.

Odsuwa rękę.

- On chce jeszcze, prawda? Chce znowu mnie skale-

czyć?

- Jemu chce więcej.

Ale tym razem Mossy ma plan. To dobry plan, jak rów-

nież śmiały. Bierze Skinny'ego do kliniki ziołowej, żeby się do-

wiedzieć, ile kosztuje kuracja. Klinika jest ekskluzywna i obaj

się czują trochę nie na miejscu - zwłaszcza kiedy się dowiadu-

ją, ile to będzie kosztować. Ale to jest plan Mossy'ego. Mówi,

że pójdzie ze Skinnym, da im to, czego chcą, jeśli zapłacą mu

tyle, żeby mógł opłacić leczenie. Skinny wychodzi na zewnątrz

i przeprowadza kilka rozmów telefonicznych. Tajniaczy się

z tymi rozmowami, trochę jest niespokojny, ale jakoś osiąga

cel na drugim końcu linii, bo wreszcie ruszają z powrotem

86

w kierunku Bristolu i znowu trafiają na parking. Jest ciemno,

kiedy tam docierają, a stary brudny peugeot już czeka.

Na początku wszystko się dzieje tak samo - trzask tyl-

nych drzwi samochodu, potem opaska na oczy i jazda na

wybojach. Drzwi się otwierają i zamykają, Mossy siada na

trzeszczącej, slonawej starej kanapie, teraz jest w niej pęknię-

ta sprężyna, wbija mu się w tył uda, póki się trochę nie prze-

suwa. Ale kiedy zdejmuje opaskę, widzi, że Skinny płacze.

- Co? - Mossy teraz mówi tak trochę z niepokojem.

- O co chodzi?

Skinny odwraca wzrok. Przesuwa kciukiem i palcem

wskazującym po długiej kolumnie swojej szyi, a Mossy

przypomina sobie, jak ostatnio czuł ruchy tamtych mięśni.

W brzuchu zaczyna mu pulsować.

- No co? - pyta znowu. - Daj spokój, w czym rzecz? Co

oni mi chcą zrobić tym razem?

Skinny kieruje na niego załzawione oczy.

- Przepraszam - mówi cichutko. - Przepraszam.



14 maja



Po południu, kiedy oddział nurkowy rozładował swoją łódź,

wodą pod ciśnieniem umył sprzęt i wciągnął flagę nurkową,

Pchła zauważyła, że za każdym razem kiedy się odwraca, in-

spektor Jack Caffery znajduje się gdzieś w jej polu widzenia.

Przez kilka minut myślała, że ktoś robi jej kawał, że Caffery

i Dundas zmówili się, żeby ją skołować. Potem zastanowiła

się, czy może wciąż działają na nią grzybki i na przykład uka-

zują się jej fikcyjne obrazy. Aż w końcu uświadomiła sobie,

o co naprawdę chodzi, i wcale jej się to nie podobało: nieocze-

kiwanie i całkowicie mimowolnie zaczęła z nadwrażliwością

reagować na obecność mężczyzny, którego zupełnie nie zna-

ła i który nie miał o niej pojęcia, w żaden sposób nie wiązał

się z jej życiem, tyle że był zastępcą prowadzącego śledztwo,

akurat to, w którym ona brała udział.

Uświadomiła to sobie, kiedy szła do furgonetki. Otwo-

rzyła drzwi, wepchnęła do środka wszystkie butle, przecięła

z powrotem parking i wgramoliła się do swojego samocho-

du. Zatrzasnęła drzwi, wyciągnęła telefon i przejrzała eseme-

sy, które przyszły w ciągu dnia: „cześć" od Thoma, rozpiska

zmian z kadr, aktualizacja oprogramowania od operatora

komórkowego, aż dojechała do esemesa od Tiga. Podparła

głowę ręką i przeczytała go raz jeszcze:

88

Pisałem wczoraj. Muszę pogadać. Tak tylko. Samo

gówno jak zwykle. Masz czas? Wieczorem jestem

na chacie. Zadzwoń, to wyjdę, jeśli dasz radę.

Skasowała esemesa, potem jeszcze trochę posiedziała, myśląc

o tym, ile się zmieniło od czasów, kiedy mogła się pieprzyć

swobodnie i szczęśliwie. Przed wypadkiem, kiedy miała swo-

je mieszkanie i jeździła do domu tylko w weekendy, lubiła

wszystko związane z seksem - lubiła, jak twarz mężczyzny

zmienia się na widok jej postaci w bieliźnie, jak zmienia mu

się głos, kiedy wypowiada jej imię. Ale od wypadku ograni-

czyła się do masturbacji i mglistych fantazji o tym czy tamtym

aktorze filmowym. Powtarzała sobie, że to dlatego, że nigdy

już nie zdejmie przy kimś butów, ale chodziło o coś jeszcze.

Wiedziała, że nigdy już nie będzie otwarcie mówić o życiu

i śmierci i nigdy nie da rady pogadać o innych rzeczach, któ-

re pojawiły się w jej życiu. Teraz jedyni bliscy jej mężczyźni

albo byli o wiele starsi, jak Kaiser czy Dundas, albo byli ge-

jami. Jak Tig.

Wsunęła kluczyk do stacyjki i wybrała numer. Odpo-

wiedziała automatyczna sekretarka, więc uruchomiła sil-

nik i wyjechała na ulicę. Nie powinna utrzymywać z Tigiem

tak bliskich stosunków, to kolejne z jej nieprofesjonalnych

zachowań, ale dzisiaj tylko Tig mógł zrozumieć, co się z nią

dzieje.

No więc Tig. Jechała do Tiga.

Fotografia była jedynym oprawionym w ramki przedmio-

tem w posiadaniu Caffery'ego. Po dwóch miesiącach spędzo-

nych w malej wynajętej chatce nadszedł pewnie czas, by pod-

jąć symboliczny wysiłek, nazwać to miejsce domem i zawiesić

to cholerstwo. Ściany w starej części domu, porowate i nie-

równe, prawdopodobnie zostały pokryte wapienną zaprawą

z końskim włosiem czy czymś tam, więc wybrał przybudówkę,

89

gdzie ściany były nowoczesne i powinny bez trudu utrzymać

taką małą ramkę. Ale zdjęcie jakoś się nie chciało trzymać.

Gwoździe wciąż się wysuwały, chociaż nie było ciężkie.

Po znalezieniu drugiej ręki spędził długi czas przy biurku,

próbując do czegoś dojść, badając grunt. Włókna z pierwszej

ręki wysłano do Chepstow na badania, których nie mogło zro-

bić wewnętrzne laboratorium kwatery głównej w Portishead,

a IDENTi wciąż te drobinki mielił. Tymczasem zespół docho-

dzeniowy skontaktował się z pracownikami Fosy przebywają-

cymi na urlopie lub zwolnieniu, oni z kolei wyśledzili właści-

ciela, który zgodził się przerwać urlop i wrócić pojutrze. Ale

on sam niewiele mógł zrobić, więc wykoncypował, że mądrze

będzie udać się do domu. Zajechał do sklepu z narzędziami

w Hartcliffe po kołki rozporowe i kilka wkrętów.

- I na tym - powiedział przez zaciśnięte zęby, dokręca-

jąc wkręt - koniec.

Cofnął się, sprawdzając, czy zdjęcie wisi prosto, używa-

jąc sufitu i listwy przypodłogowej jako punktów odniesienia.

Wyglądało śmiesznie na pustej ścianie, maleńka prostokątna

ramka samotna jak palec. Zdjęcie zrobiono na jego defiladzie

promocyjnej w Hendon w latach osiemdziesiątych, on znaj-

dował się w głębi, na dalekim końcu. Podszedł bliżej i przyj-

rzał się twarzom. Od tamtej chwili natykał się na niektórych

kolegów, patrzył, jak awansowali, żenili się, zostawali ojcami

- niektórzy już dziadkami. Patrzył, jak tyją, łysieją, zapada-

ją na policyjną cukrzycę. A on jedyny się nie zmienił, ważył

mniej więcej tyle samo co wtedy i wciąż miał wszystkie wło-

sy. Powinien uważać się za szczęściarza. Ludzie ciągle mu to

powtarzali, szczęśliwy drań, ciągle ma włosy. Kiwał głową,

dorzucił jakiś żart, ale w głębi serca nie znosił tego, co wi-

dział w lustrze. Nie znosił, bo odbicie mówiło mu jedno: że

w ogóle nie zetknął się z prawdziwym życiem.

Przyłożył palec do swojej twarzy na zdjęciu, widząc czar-

no na białym, co tak go trzymało na uboczu przez te wszystkie

90

lata. Nawet wtedy gdy miał dopiero dwadzieścia lat, z jego

oczu wyzierało to jednotorowe zdecydowanie, ten sam gniew,

nawet wtedy. Jeszcze nie były to oczy zabójcy - to miało do-

piero nadejść - ale były to oczy kogoś, kto umiał myśleć tylko

o zemście i przemocy. Kiedyś od Rebekki, swojej eks, dostał

pod choinkę książkę. Był to zbiór powiedzonek, a ona jedno

dla niego podkreśliła. Nie pamiętał autora, ale nigdy nie za-

pomni treści, chociaż samą książkę dawno już zgubił: „Małe

bezwzględne umysły są pełne gniewu i zemsty i nie umieją

odczuwać przyjemności z wybaczenia wrogom".

- Małe i bezwzględne - mruknął teraz, patrząc na zdję-

cie. Mały i bezwzględny, bo nie pojmował idei wybaczenia, bo

to słowo wciąż dla niego nie miało sensu. Podszedł do okna,

położył rękę na szybie i wyjrzał na zewnątrz, myśląc o tym, do

czego doszedł. Chałupa stojąca na krasowym zboczu zbiega-

jącym do pustej wiejskiej drogi, usianym lejami i kopalniami

odkrywkowymi, w których Rzymianie kiedyś szukali ołowiu,

zagłębienie terenu otoczone roślinami bagiennymi, takimi jak

turzyca i kaczeńce. Pół mili dalej, przy drodze, znajdowała się

świńska ferma, a już kilkaset jardów za granicą terenu dru-

gi skraj Priddy Circles - czterech neolitycznych kamiennych

kręgów poznaczonych lejami krasowymi, w pamięci miejsco-

wych utrwalonych dzięki tajemniczym pogłoskom o starożyt-

nym rytuale. Dziwne, ustronne miejsce, w którym miał pojąć

przemoc, miał pracować nad tym czymś, co w nim przed laty

utknęło, wyrwać to, wytrzebić ze swojej duszy.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Nie robił nic, tylko stał,

słuchając łomotu serca. Nagle odwrócił się powoli do tele-

wizora. Był wyłączony, ale odbijał się w nim pokój: otwar-

te drzwi z wyścielonym wykładziną przejściem prowadzą-

cym z powrotem do domu; jego twarz, oczy trochę puste;

okna z chylącą się nad horyzontem pomarańczową kulą słoń-

ca. Z odbicia trudno było wywnioskować, czy ruch pojawił

się w pokoju czy w ogrodzie. Z napiętymi nerwami czekał,

91

aż ruch się powtórzy. Minęło kilka minut i już miał wszyst-

ko złożyć na karb wyobraźni, gdy usłyszał za plecami szmer,

brzęk, a potem huk.

Odwrócił się. Zdjęcie leżało na podłodze. Wszędzie

odłamki szkła, ramka się roztrzaskała, odsłoniły się śrub-

ki. Mimo jego wysiłków wciąż nie chciało się trzymać na

ścianie. Podszedł i wepchnął palce w dziurę. Kolek wypadł,

wydzierając tynk. Rozejrzał się po cichym pokoju, popatrzył

na popołudniowe promienie słońca padające na podłogę,

na telewizor, potem znowu na fotografię. Oddychał głębo-

ko, powtarzając sobie, że jest idiotą. Prawdziwym krety-

nem, ponieważ myśl, która zrodziła się w jego głowie, była

absurdalna. Myśl, że dom, chociaż nieożywiony i ślepy, ja-

koś zdołał go znielubić.

Tig mieszkał w jednym z najwyższych bloków w Bristolu,

smaganym wiatrami, zniszczonym wieżowcu pomalowanym

na czerwono-niebiesko, na osiedlu Hopewell. Roztaczał się

stąd widok na całe miasto, ale połowa mieszkań stała pusta:

zabita deskami i zdemolowana. Kiedy wysiadła z samocho-

du, zauważyła, jak opuszczone wydaje się to miejsce. Minął ją

nieduży czarny chłopak, ręce trzymał w kieszeniach, odwrócił

wzrok, tak jak oni tu wszyscy odwracają. Ale prócz niego nie

zobaczyła nikogo, kiedy szła przez parking do wieżowca.

Tig otworzył drzwi, ale miał założony łańcuch i wydawał

się bardzo zaskoczony, jakby spał. Przecierał oczy kłykciami,

a jego zbite ciało pracowało i prężyło się w czarnej kamizel-

ce ciężarowca.

- Cześć.

- Cześć.

- Przepraszam, że tak długo. Miałam w pracy kilka cięż-

kich dni. A ty jak?

Kiedy Tig był w więzieniu, kumple z celi oblali mu oczy

wybielaczem. Lewe wydobrzało, ale w prawym rozwinęła się

92

wtornajaskra, gałka oczna spuchła i wypchnęła źrenicę w jed-

ną stronę. Właśnie to oko pocierał, kiedy był zdenerwowany.

Czekała chwilę, podczas gdy on dalej wpychał w nie kłykieć.

Potem zadrżała, splotła ciasno ramiona i rozejrzała się po

wyludnionym osiedlu.

- Tig? Wpuścisz mnie?

Zawahał się, zerknął przez ramię w głąb mieszkania. Ko-

rytarz zagracały całe stosy jakichś rzeczy. Wiedziała, że czu-

je się skrępowany. Piętnaście lat temu Tiga skazano za usi-

łowanie morderstwa osiemdziesięcioletniej kobiety, której

dom obrabował. Wtedy był uzależniony od heroiny, ale na-

leżał do rzadkich przypadków: w więzieniu przeszedł odwyk

i od czasu zwolnienia założył własny ośrodek wsparcia dla

uliczników, którzy chcą wyjść z nałogu. Dzięki pracy nawią-

zał kontakty w grupach etnicznych i wśród uchodźców w re-

jonie, a przez jakiś czas nawet był prześwietlany w ramach

Operacji Atrium. Prowadzona przez wywiad akcja miała na

celu walkę z handlem narkotykami wśród jamajskich gangów

i chociaż Tig byl biały, sprawdzili jego powiązania, po czym

uznali, że podoba im się jako potencjalny informator. Zain-

teresowanie nie trwało długo: wycofali się, kiedy dotarło do

nich głośno i wyraźnie, że jednego na pewno nie można po-

wiedzieć o Tommym Bainesie - że jest kapusiem. Stracili-

by to zainteresowanie kompletnie, gdyby się dowiedzieli, że

jednym z jego najbliższych przyjaciół jest sierżant jednostki

wspierającej.

Poznała go dzięki nurkowaniu. Zdołał zebrać pieniądze,

żeby czterech swoich klientów zabrać na kurs podstawowy

PADI*, na którym ona robiła divemastera. Współpracowali ze

* PADI - Professional Association of Diving Instructors, międzynarodowa

organizacja zrzeszająca instruktorów nurkowania, divemasterów i centra nurkowe

działające w określonym systemie. Dzięki tej organizacji, powstałej w 1967 roku,

i wprowadzonemu przez nią systemowi szkolenia nurkowanie stało się sportem

popularnym i bezpiecznym (przyp. tłum.).

93

sobą przez dwa dni i zaprzyjaźnili się. Ale to nie nurkowanie

ich wiązało, to było coś mniej definiowalnego: może poczucie

zniszczenia i - co ważniejsze - poczucie, że oboje spłacają

długi, zachowując się odpowiedzialnie. Dla Pchły odpowie-

dzialność oznaczała pracę i Thoma, dla Tiga pracę i mamę.

Jego mama była trochę stuknięta - nic, co by się dało

zamknąć w jakiejś jednostce chorobowej, ale więzienie Tiga

stanowiło dla niej kroplę przepełniającą czarę. Kiedy wyszedł

przed rokiem, wprowadził się od razu tutaj jako jej opiekun

i cały czas walczył ze śmieciami, które zbierała. Wszyscy wie-

dzieli, że powoli doprowadza go to do szaleństwa.

- Chciałem wyjść i gdzieś się z tobą spotkać - powie-

dział teraz Tig.

- Próbowałam dzwonić, i nawet gdyby w tej okolicy dało

się gdzieś pójść, ja i tak nie mam kasy. Zresztą to ty chciałeś

pogadać. - Ciekło jej z nosa. Wytarła go niecierpliwie. - Słu-

chaj, Tig, na miłość boską, zimno mi. Nie obchodzi mnie two-

ja mama, jeśli z tym masz problem.

Przyglądał się jej przez chwilę i wiedziała, co widzi. Wy-

glądała strasznie. Przycisnął twarz do szczeliny, prawe oko

nie nadążało za lewym.

- Trzęsiesz się - powiedział. - Co ci jest?

- Zimno mi. Słuchaj, przyszłam z tobą pogadać. Ty mnie

o to prosiłeś. Pamiętasz?

Wskazał na jej stopy.

- Zostań tu. W tym miejscu. Wrócę, jak sprawdzę, czy

możemy się pokazać ludziom.

Zniknął w mrocznym korytarzu z obłażącą tapetą, zosta-

wiając ją na progu. Czekała, przestępując z nogi na nogę, ścią-

gaj ąc poły płaszcza. Z korytarza ciągnął zimny, stęchły powiew

i dobiegł dźwięk źle nastawionego skanera radiowego z które-

goś pokoju. To pewnie mama Tiga. Odkąd Pchła pamiętała,

jego mama była uzależniona od podsłuchiwania policji. Zawsze

mówiła, że musi ich ubiec, gdyby chcieli po nią przyjść, bo tak

94

właśnie dla niej teraz wyglądał świat, wyimaginowane armie

i agenci nadciągający ulicami. Odkąd kodowano sygnał poli-

cyjny, słuchała tylko trzasków. Taka właśnie była pokręcona.

Po kilku minutach Tig znowu pojawił się w korytarzu,

włączył światło i zdjął łańcuch.

- Mama nie śpi. Jak nie śpi, to zawsze jest gorzej. - Od-

sunął się, żeby ją wpuścić, machając ręką, jakby z przykrością,

w głąb korytarza. Wąski pasek wykładziny pokrywały plamy

wdeptywane przez lata. - Zawsze w takich właśnie momen-

tach chciałbym znowu wziąć. Kiedy ona nie może spać.

Weszli do kuchni ze stosami prania i tanim laminowa-

nym stolikiem. Na brudnej plastikowej podkładce pośrod-

ku stały sól, pieprz i butelka ketchupu. Tig nastawił czajnik,

włączył palniki i odkręcił je na maksimum, żeby ogrzać po-

mieszczenie, po czym zsunął stos ubrań z jednego krzesła,

wskazując jej ręką, żeby zajęła to miejsce. Siadła w milcze-

niu przy stole, zapach zaniedbania, rozkładu i gazu wypełnił

jej głowę, mała torebka grzybków wciąż tkwiła w przedniej

kieszeni polaru, twarda i nierówna, przypominająca o mamie

i fiołkach psich. Tig przygotował jej kubek herbaty z mlekiem,

potem znalazł paczkę orzeszków, otworzył ją zębami, wsypał

zawartość do miseczki i podsunął przyjaciółce.

- Co tam? Praca? Stało się coś strasznego? To zabawne,

że przychodzisz tu i nie śmierdzisz trupami.

- No wiesz, nie zawsze przenoszę ciała z miejsca na

miejsce.

- Tylko na ogół.

Dobra, Tig, chciała powiedzieć, ze wszystkich ostatnich

wydarzeń siedzenie w tym mieszkaniu najbardziej mi zużywa

mechanizm obronny. Ale nie powiedziała. Mocniej ściągnęła

płaszcz. Tu było naprawdę zimno, straszne przeciągi.

- Masz rację. Przez kilka dni zajmowało nas ciało. Ale

żadnego obrzydlistwa. No, może trochę to było obrzydliwe,

a trochę nie.

95

Wziął garść orzeszków i zaczął leniwie segregować je

na dłoni.

- Jak coś może być trochę obrzydliwe, a trochę nie?

- To były ręce.

Podniósł wzrok.

- Ręce?

- Pod restauracją w pływającym porcie.

- Bez zwłok?

- Bez zwłok.

- W porcie w Bristolu?

- Dobrze słyszałeś.

- Skąd się tam, kurwa, wzięły?

- Też byśmy chcieli wiedzieć.

- Wiadomo, czyje to ręce?

-Nie.

- A pod którą restauracją?

- Naprzeciwko Redcliffe Quay. - Pogrzebała w orzesz-

kach, zastanawiając się, czy bezpiecznie jeść w tym miejscu.

- W Fosie.

- Fosie? - gwizdnął cicho. - Znam, kurwa, Fosę. Znam

gościa, który ją prowadzi. Afrykańczyk, dał mi spory kawał

kapitału zakładowego.

- Cóż - wrzuciła kilka orzeszków do ust. - To chyba dla

mnie wystarczający powód, żebym z tobą o tym nie rozma-

wiała, co?

Westchnął.

- Tylko wykazuję zainteresowanie, nic więcej.

Wzięła z miseczki kolejny orzeszek i rozdzieliła go na

pół. Ręka Tiga spoczywała na stole, krótkie paznokcie, wy-

blakłe więzienne tatuaże na kłykciach: „Love" i „Hate". Nie

„mama" ani „tata".

- Tig? - powiedziała po chwili ciszy. - Pamiętasz, jak

brałeś prochy?

- Chyba się nie da zapomnieć, co?

96

- Czułeś się kiedyś... - przesunęła dłońmi po twarzy,

szukając odpowiednich słów. - Czułeś się, jakby cały... cały

wszechświat się otwierał... tutaj, w twojej głowie?

Zaśmiał się krótko.

- Cały wszechświat? O, tak. Tak się właśnie czuje na po-

czątku, jakby siedziały ci w głowie całe nowe światy, do któ-

rych w inny sposób nie możesz się dostać. Ale później, kiedy

nagle to się zmienia, bo to się zawsze zmienia, nagle się oka-

zuje, że wszechświatem jest to, co się otwiera, kiedy nie bie-

rzesz. Ale tym razem to wszechświat bólu. I jedyna ucieczka

przed nim to większa dawka.

- Ale z początku, kiedy jesteś w tamtym świecie, czy my-

ślałeś kiedyś, że mógłbyś... nie wiem... że mógłbyś się z kimś

skontaktować? Skontaktować z kimś, kto umarł?

- Oj, Pchełka, błagam. „Widzę umarłych", o to chodzi?

Daj spokój, nie ma moonchilda, białej wiedźmy ani guru, któ-

rzy wpierdalają sobie towar i wciskają, że uzyskują pewnego

rodzaju nadwidzenie - jakieś jasnowidzenie czy jakkolwiek

to, kurwa, nazwać. Czytałem ten rozdział i tę książkę, całą

jebaną książkę. Myślą, że będą rozmawiać ze zmarłymi, bo

pierdolną coś sobie w żyłę.

Rozmawiać ze zmarłymi, pomyślała Pchła, wyobrażając

sobie matkę kucającą wśród drzew. Rozmawiać ze zmarłymi.

- No a jeśli mnie pytasz, czy możesz odkryć rzeczy, któ-

rych byłaś świadkiem - ciągnął Tig - rzeczy, które zapomnia-

łaś, takie że nawet nie zdajesz sobie sprawy, że je znasz, to na

to odpowiedź brzmi: tak. Oczywiście. Ale w ten sposób znaj-

dujesz tylko rzeczy, które już wcześniej wiedziałaś.

Potarła ramiona i uciekła wzrokiem.

- Znalazłam grzybki w rzeczach mojego taty. I zażyłam je.

Tig przyglądał się jej uważnie.

- Właśnie ty - mruknął. - Właśnie ty! - Bębnił po stole

wytatuowanymi palcami. Love. Hate. Love. Hate. - Głupia

pierdolona krowa. Głupia krowa.

97

Przyglądała mu się teraz bacznie, jego dziwnej, spierdo-

lonej twarzy, z okiem, które uciekało w niewłaściwą stronę,

i nosem, który wyglądał jak rozbity. Ta sytuacja, tu u Tiga,

była problematyczna o tyle, że ona chciała wziąć prochy, żeby

wejść głębiej do swojej pamięci, żeby znaleźć odpowiedzi,

o których wiedziała, że są w zasięgu ręki. Zamierzała wziąć

prochy i znaleźć głosy. On zaś wręcz przeciwnie. Brał prochy,

żeby uciszyć głosy. Brał, żeby stłumić gniew. I w tym właśnie

problem. Mógł zrozumieć lepiej niż ktokolwiek inny, ale ni-

gdy dokładnie nie pojmie, czego ona pragnie.

Po chwili wzruszył ramionami.

- No dobra. Wzięłaś i już. Stało się. - Opadł na oparcie,

trochę załamany. - Więc co cię trapi?

- Widziałam moją mamę. I ona próbowała mi coś po-

wiedzieć. - Pchła odchyliła się na krześle, odsuwając włosy

z twarzy, trzymając je w garści i wpatrując się w sufit. - Ale

nie mogę tego dokładnie rozgryźć, więc chcę...

- Chcesz znowu wziąć?

- Nie grzybki.

- Och, nie mów, że chcesz być takim heleniarzem jak ja?

Opuściła krzesło i spojrzała mu w oczy.

- Pamiętasz mojego przyjaciela Kaisera?

- Jasne. Taki stary pojeb. Kumpel twojego starego.

- On mówi, że grzybkami tego nie osiągnę.

Tig kiwnął głową, jego chore oko teraz oklapło, jakby

było zbyt zmęczone.

-I?

- On do tego dochodzi na czymś innym. Powiedział mi

o tym wczoraj. Ibogaina.

- Tak, jasne, znam to. Organiczna, legalna, z Afryki.

W niektórych miejscach używają jej do odwyku.

- Kaiser mówi, że mogłabym całymi miesiącami brać

grzybki i niczego nie osiągnąć, ale to mnie doprowadzi tam,

gdzie chcę. Dostanę się do środka i... - prztyknęła palcami

98

przy skroni - ...i może znowu będę mogła pogadać z mamą.

Dowiem się, co chciała mi powiedzieć.

- I ty mu wierzysz?

Wsunęła dłonie między kolana i przyglądała się nie-

tkniętej herbacie. Przez ścianę słyszała trzaski skanera. Nie,

pomyślała. Nie, tak naprawdę mu nie wierzę, ale to lepsze

niż nic.

- No dobra - westchnął Tig, kiedy zrozumiał, że ona się

już nie odezwie. - Wygląda na to, że nie mam nic do powie-

dzenia. Prawda? I tacy ludzie jak ty... no, ty i tak nigdy się nie

uzależnisz. Nie tak jak ludzie mojego pokroju.

Uśmiechnęła się ze smutkiem.

- W piątek zaczynam czterodniowy urlop, bez standby'a.

Tig okręcił się na krześle i wziął z szafki następną pacz-

kę orzeszków. Wsypał je do miski, wzbijając małą chmurkę

soli, i zaśmiał się smutno.

- A więc piątek. Nie będę cię od tego odwodził.

Siedziała, patrząc na orzeszki, i wiedziała, że to się ni-

gdy nie zmieni. Niektórym będzie to uchodziło bezkarnie,

a innym nie. Niektórych życie faworyzuje, a innych nie. A na

przekór wszystkiemu, na przekór jej utracie i jej obawom, na

przekór sprawom, które w swoim mniemaniu dzieliła z Ti-

giem, wiedziała w głębi duszy, że ona jest uprzywilejowana.

Że ona jest, a Tig nie.



Teraz kiedy słońce już zachodziło, zrobiło się zimno i Piechur

musiał się zatrzymać. Przecisnął się przez zarośla na pobo-

cze wąskiej szosy B w Somerset i przygotowywał obozowisko

na polu po drugiej stronie, usypując w stos strzępki papieru,

które zebrał przy drodze w ciągu dnia. O wpół do dziewiątej

Jack Caffery zatrzymał samochód naprzeciwko, z włączony-

mi światłami.

Z początku nie wysiadł, tylko wyłączył silnik i patrzył. To

o nim myślał od miesięcy. Dziwnie się czuł, kiedy tu wresz-

cie dotarł.

Piechur był przyzwyczajony do kierowców i ich zacho-

wań, więc na tego też nie zwracał uwagi. Kiedy odwrócił się,

by zebrać więcej drewna na ogień, Caffery zerknął na jego

twarz. Oto - pomyślał - człowiek, który urodził się w pale-

nisku. Sadza pokrywała go od stóp do głów: grube skarpety,

które nosił wyłożone na traperach, przywiązane kawałkami

tkaniny na łydkach, były poczerniałe, a długa marynarka,

którą miał przewiązaną w pasie sznurem do bielizny, była

tak usmolona, że nie dało się odgadnąć jej pierwotnego ko-

loru. Miał koło pięćdziesiątki - Caffery wiedział to z jego

kartoteki - ale tego wieku nie dało się odgadnąć z wyglą-

du. Włosy mu sięgały za ramiona, a czarna broda zaczyna-

100





15



ła się od razu poniżej oczu i wisiała aż na piersi, zakrywając

go jak habit.

Caffery sięgnął po płaszcz z tylnego siedzenia i wysiadł z auta.

Była to jedna z tych wyludnionych dróg Somerset, tak wąskich, że

drzewa łączyły się koronami i tworzyły tunel: jedyne światło po-

chodziło z odrobiny wieczornego słońca sączącego się przez luki

w zaroślach, które wychodziły na pole Piechura. Caffery zatrza-

snął drzwi samochodu, zapiął płaszcz i przeszedł na drugą stronę

drogi, przepychając się przez szczątki krzewów głogu, rozdziera-

jąc sobie stare spodnie i strzępiąc prawy rękaw.

Na polu wyciągnął czapkę z daszkiem i naciągnął ją na

uszy. Teraz, wieczorem, robiło się już strasznie zimno; my-

ślałby kto, że zima wróciła. Stanął na twardej zaoranej ziemi

i czekał. Piechur nie przerwał zajęcia, wyciągnął porośniętą

brudem zapalniczkę i przystawił ją do spodu stosu gałązek.

Zajęły się niemal natychmiast, lata ogniskowej praktyki. Pło-

mienie wystrzeliły pośród patyczków, rzucając cienie na zie-

mię w poświacie zmierzchu.

Caffery przysunął się o kilka kroków.

- Ty jesteś Piechur.

Nie spojrzał na niego. Rzucił polano do ognia i zgarnął

następne dwa dłońmi w rękawiczkach.

- Powiedziałem, że jesteś Piechur. Jesteś?

- Nie tak mnie ochrzczono. Ani matka mnie tak nie wo-

łała.

Caffery splótł ramiona. Piechur mówił kulturalnie, wręcz

grzecznie, ale wydawało się, że nie obchodzi go, do kogo

mówi ani co myślą jego słuchacze. Jakby wiedział, że Caffery

nadchodzi, i nie przejmował się, czy pogadają czy nie. Rzu-

cił polana do ognia i patrzył na nie przez kilka chwil. Potem

zadowolony, że zajmą się należycie, wetknął obok dwa paty-

ki, odwinął śpiwór z plecaka i rozwiesił go na nich - żeby się

nagrzał. Jego ubranie parowało, oddech wisiał białym obło-

kiem w ciemniejącym powietrzu.

101

15

-

Teraz kiedy słońce już zachodziło, zrobiło się zimno i Piechur

musiał się zatrzymać. Przecisnął się przez zarośla na pobo-

cze wąskiej szosy B w Somerset i przygotowywał obozowisko

na polu po drugiej stronie, usypując w stos strzępki papieru,

które zebrał przy drodze w ciągu dnia. O wpół do dziewiątej

Jack Caffery zatrzymał samochód naprzeciwko, z włączony-

mi światłami.

Z początku nie wysiadł, tylko wyłączył silnik i patrzył. To

o nim myślał od miesięcy. Dziwnie się czuł, kiedy tu wresz-

cie dotarł.

Piechur był przyzwyczajony do kierowców i ich zacho-

wań, więc na tego też nie zwracał uwagi. Kiedy odwrócił się,

by zebrać więcej drewna na ogień, Caffery zerknął na jego

twarz. Oto - pomyślał - człowiek, który urodził się w pale-

nisku. Sadza pokrywała go od stóp do głów: grube skarpety,

które nosił wyłożone na traperach, przywiązane kawałkami

tkaniny na łydkach, były poczerniałe, a długa marynarka,

którą miał przewiązaną w pasie sznurem do bielizny, była

tak usmolona, że nie dało się odgadnąć jej pierwotnego ko-

loru. Miał koło pięćdziesiątki - Caffery wiedział to z jego

kartoteki - ale tego wieku nie dało się odgadnąć z wyglą-

du. Włosy mu sięgały za ramiona, a czarna broda zaczyna-

100









la się od razu poniżej oczu i wisiała aż na piersi, zakrywając

go jak habit.

Caffery sięgnął po płaszcz z tylnego siedzenia i wysiadł z auta.

Była to jedna z tych wyludnionych dróg Somerset, tak wąskich, że

drzewa łączyły się koronami i tworzyły tunel: jedyne światło po-

chodziło z odrobiny wieczornego słońca sączącego się przez luki

w zaroślach, które wychodziły na pole Piechura. Caffery zatrza-

snął drzwi samochodu, zapiął płaszcz i przeszedł na drugą stronę

drogi, przepychając się przez szczątki krzewów głogu, rozdziera-

jąc sobie stare spodnie i strzępiąc prawy rękaw.

Na polu wyciągnął czapkę z daszkiem i naciągnął ją na

uszy. Teraz, wieczorem, robiło się już strasznie zimno; my-

ślałby kto, że zima wróciła. Stanął na twardej zaoranej ziemi

i czekał. Piechur nie przerwał zajęcia, wyciągnął porośniętą

brudem zapalniczkę i przystawił ją do spodu stosu gałązek.

Zajęły się niemal natychmiast, lata ogniskowej praktyki. Pło-

mienie wystrzeliły pośród patyczków, rzucając cienie na zie-

mię w poświacie zmierzchu.

Caffery przysunął się o kilka kroków.

- Ty jesteś Piechur.

Nie spojrzał na niego. Rzucił polano do ognia i zgarnął

następne dwa dłońmi w rękawiczkach.

- Powiedziałem, że jesteś Piechur. Jesteś?

- Nie tak mnie ochrzczono. Ani matka mnie tak nie wo-

łała.

Caffery splótł ramiona. Piechur mówił kulturalnie, wręcz

grzecznie, ale wydawało się, że nie obchodzi go, do kogo

mówi ani co myślą jego słuchacze. Jakby wiedział, że Caffery

nadchodzi, i nie przejmował się, czy pogadają czy nie. Rzu-

cił polana do ognia i patrzył na nie przez kilka chwil. Potem

zadowolony, że zajmą się należycie, wetknął obok dwa paty-

ki, odwinął śpiwór z plecaka i rozwiesił go na nich - żeby się

nagrzał. Jego ubranie parowało, oddech wisiał białym obło-

kiem w ciemniejącym powietrzu.

101

- Długo cię szukałem - powiedział Caffery po chwili.

- I jak mnie znalazłeś? - Głos miał lekki, niemal roz-

bawiony. - Niełatwo mnie znaleźć. Przemieszczam się. Idę.

To moje zajęcie.

- A moje zajęcie to znajdowanie ludzi. Jestem policjan-

tem.

Piechur przerwał bieżącą czynność i po raz pierwszy pod-

niósł wzrok. Oczy miał otoczone ciemnymi rzęsami i niebie-

skie - Caffery odniósł wrażenie, że rozpoznaje te oczy. On

i Piechur mieli dokładnie takie same oczy. Jakby gdzieś tam

w konarach drzewa genealogicznego mieli wspólnych przod-

ków. Może hen, aż w Donegal.

- Nie lubię policji. - Piechur zezował trochę, przygląda-

jąc się Caffery'emu. Nie spieszył się, oglądał czapeczkę, cie-

płą kufajkę, martensy. Może myślał, że Caffery nie wygląda

na gliniarza. A może też zauważył oczy.

- Czyli moi starzy przyjaciele - odezwał się po chwili.

- Policja. Wiedzą, gdzie jestem, tak?

- Mają pewną koncepcję. Wiedzą w ogólnym zarysie.

Nie zbłądziłeś daleko od Somerset i Wiltshire.

Piechur się roześmiał.

- Myślą, że spędziłem za mało czasu za murami? Albo

że znowu to zrobię? Że kogoś jeszcze skrzywdzę?

- Wpłynęły zgłoszenia, że cię widziano. Od ludzi, którzy

nie wiedzą, kim jesteś. Może zobaczyli, jak śpisz na ziemi,

i pomyśleli, że jesteś chory.

- Albo że im zagrażam?

- W tej robocie niczego nie wykluczamy. Gdzieś tam fi-

gurujesz w naszych zasobach.

- Figuruję - powtórzył pod nosem Piechur. Odwrócił

się plecami do Caffery'ego, by przygotować sobie posiłek.

- Figuruję.

Otwieraczem do butelek zawieszonym na taśmie na szyi

zrobił dziurki w denkach czterech puszek i umieścił wszystkie

102

w ognisku. Potem usiadł. Przemieszczał się powoli ze względu

na masę swoich ubrań. Sięgnął do kawałków tkaniny zawinię-

tych wokół stóp. Ostrożnie zdjął buty, z uwagą traktując każdą

sznurówkę, i umieścił je na ziemi obok swojego śpiwora. Potem

zdjął skarpety, trzy pary, i przyjrzał się stopom. Caffery zoba-

czył, że w miejscach, gdzie jego własne stopy są zrogowaciałe

i czerwone, stopy Piechura są czarne - jakby ciało wydzielało

coś w rodzaju ochronnej smoły. Wytarł je szmatkami, wysuszył,

potem założył dwie pary suchych skarpet i coś, co wyglądało jak

kapcie z kożucha. Te zawiązał w kostkach szmatkami. Potem

zatroszczył się o buty: przesunął dłonią po wnętrzu, stuknął

ich piętami o siebie, we wnętrze każdego wtarł cienką warstwę

wazeliny z maleńkiego pudełeczka i ustawił je przy ogniu do

wyschnięcia. Piechur szedł codziennie, w każdej godzinie, o ile

akurat nie spał, i buty wymagały jego największej uwagi.

- Z daleka przyszedłem, żeby się z tobą zobaczyć.

-No i?

- Dużo czasu mi zajęło, zanim tu dotarłem.

- Mnie zajęło całe życie, zanim tu dotarłem.

- Wiem - Caffery przestąpił z nogi na nogę. Na dworze

było zimno, naprawdę przenikliwie zimno. - Jestem tu, bo

chcę, żebyś mi coś powiedział. Chcę, żebyś ze mną porozma-

wiał o tym, co zrobiłeś.

Piechur znowu się roześmiał, cicho i grzecznie, jakby

usłyszał delikatny żart.

- A gdzie jest napisane, że ja tak gadam po próżnicy?

- spytał. - Ha? Czyja mam na plecach napisane, że gadam

z kim popadnie? - Wciąż się śmiał. - Nie jesteś moim sze-

fem. Policjancie.

Caffery rozpiął kufajkę i wyciągnął litr szkockiej spod

swetra. Podał ją Piechurowi.

- Coś ci przyniosłem.

Piechur popatrzył uważnie na butelkę, potem na twarz Caf-

fery'ego. Po kilku chwilach podszedł i wziął flaszkę, obracał ją

103

i obracał w dłoniach. Z bliska jego paznokcie były wypukłe i żół-

te, jakby pod nimi warzyło się coś złego i jakby mogły odpaść

w każdej chwili. Powąchał zapalniczkę i zapalił papierosa.

- W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym - zaczął w za-

myśleniu, patrząc na nalepkę whisky ze złoto-białym obraz-

kiem klipra herbacianego - średni dom w Bristolu był wart

dwadzieścia tysięcy. Wiedziałeś?

Caffery nigdy nie gubił tropu, kiedy ktoś niespodziewanie

zmieniał kierunek. To był jeden z gliniarskich nawyków.

- Nie wiedziałem. Może bym się pokusił o zgadywanie,

po ile wtedy chodziły domy w Londynie. Ale nie tutaj. To jest

dla mnie nowy teren.

- No to teraz jesteś zorientowany. Dwadzieścia tysię-

cy. No, moi rodzice, jak wiesz, byli lekarzami, już oboje nie

żyją oczywiście, i mieli jeden z największych domów w Clif-

ton. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym zapłacili za niego

sześćdziesiąt tysięcy, a kiedy umarli, ja go dostałem. Oczy-

wiście nie mogłem z niego korzystać, ponieważ przebywałem

w ściśle strzeżonym skrzydle Long Lartin, aż do... - Chrząk-

nął i podniósł na Caffery'ego ciemnoniebieskie oczy. - Ale

to już wiesz, co nie?

- Czytałem twoje akta.

- Wykonawcy testamentu zapłacili podatek i zakwate-

rowali w domu firmę menadżerską. Deponowali czynsz przez

ostatnie dziesięć lat mojego wyroku. To byl piękny dom, na-

wet ja to widziałem. Miał sześć sypialni i wozownię, jeden

z najświetniejszych przykładów architektury georgiańskiej

w Bristolu, tak powiedzieli agenci od nieruchomości. Kiedy

w zeszłym roku wyszedłem z paki, sprzedałem go. Jak są-

dzisz, ile mi dali?

- Właśnie sprzedałem dom w Londynie. Nie był zbyt

wiele wart, ale moi rodzice w latach siedemdziesiątych dali

za niego piętnaście kawałków, a ja wziąłem ponad trzysta

pięćdziesiąt. Nie wiem? Pięćset?

104

- Pomnóż to przez cztery. Prawie dwa miliony. Co mie-

siąc dostaję na konto ponad osiem patoli odsetek. Mają to

w moich aktach? - Wyrzucił butelkę w powietrze, ona się

obróciła, światło przesuwające się na tle granatowego nieba,

i chwycił ją z miłym uśmiechem. - Masz - powiedział, wciska-

jąc ją Cafferyemu w pierś. - Ja piję cydr. Ale i tak dziękuję.

Pchła została z Tigiem do ósmej. Kupili rybę z frytkami w je-

dynej knajpie w Bristolu, która jeszcze zawijała je w gazetę.

Przynieśli to sobie do mieszkania, wypili butelkę wina i roz-

mawiali, i przez cały czas ona się mobilizowała, żeby go zapy-

tać o esemes - o czym chciał z nią pogadać. Ale jakoś się nie

złożyło i kiedy przed wyjściem w końcu zagaiła, on machnął

ręką lekceważąco. Nie, powiedział, to nic takiego. Po prostu

za nią tęsknił, nic poza tym.

Zapięła płaszcz, znalazła kluczyki i pocałowała Tiga w po-

liczek - zawsze zamierał, kiedy się do niego zbliżała, jakby

chwytał go skurcz, ramiona trzymał wyprostowane u boków,

jakby skamieniał, ale i tak to zrobiła. Odwróciła się, uśmie-

chając się pod nosem do siebie, że on tak nieruchomieje z za-

kłopotania, kiedy zobaczyła na progu jego matkę. Ubrana

w różową pikowaną podomkę, długie siwe włosy miała roz-

puszczone do ramion. Wyglądała na starszą niż pięćdziesiąt

lat, jakby połową tylko przebywała na świecie doczesnym,

a resztą gdzieś indziej. Szkielet w koszuli nocnej.

- Mamo - powiedział Tig. - Mamo. Wracaj do łóżka.

Późno jest.

Ale ona się trzymała framugi, z wyrazem zmieszania

na twarzy, patrząc to na jedno, to na drugie, usta otwiera-

jąc i zamykając, jakby usiłowała coś powiedzieć. Tig wstał

i wziął ją za ramię.

- Och, Tommy - mruknęła. - Proszę. Powiedz, żeby

sobie poszli, dobrze, kochanie? Powiedz, żeby mnie zosta-

wili w spokoju.

105

- Daj spokój, mamo, znowu cos ci się sni. Wracaj do

łóżka.

- Powiedz, żeby mnie zostawili w spokoju, ci czarni.

- Mamo, proszę. - Tig objął ją ramieniem i próbował

wyciągnąć z korytarza. - Daj spokój, kochana, wracaj do

łóżka.

Ale ona stawiła opór. Przylgnęła do framugi i odwróciła

głowę do Pchły, jakby ta mogła jej pomóc. Żyły pod jej żółtą

skórą wyróżniały się na niebiesko. Wyglądała na chorą.

- Och, kochanie - wyszeptała. - Och, moja droga, mam

taki kłopot.

- Pani Baines, pamięta mnie pani? Jestem Pchła. Po-

znałyśmy się już. Pamięta pani?

- Poproś ich, kochanie, dobrze? Poproś, żeby mnie zo-

stawili w spokoju ze swoją bębniącą muzyką i swoimi zapa-

chami. Niech przestaną biegać po moim korytarzu i przeci-

skać twarze przez moje ściany.

- Proszę się nie martwić, pani Baines. - Pchła wysunęła

się do przodu i położyła dłoń na jej ręce. Była zimna i delikat-

na jak zapałka. - Tom na pewno to wszystko załatwi.

Pani Baines zamrugała oczyma. Potem zaczęła płakać.

Był to cienki, pełen zakłopotania płacz, nie było w nim siły.

Wyciągnęła rękę po Tiga.

- Tommy, niech ten mały nie wsadza już buzi w moją

ścianę.

- Mamo. To program telewizyjny. Za dużo oglądasz te-

lewizji.

- Wiem, że to program telewizyjny, Tommy, wiem.

Masz nóż do masła? - Wykręciła się synowi, mętnym wzro-

kiem rozglądając się po kuchni. - Gdzie nóż do masła? Nóż

do masła twojego taty z kościaną rączką? Daj mi go, żebym

mogła się bronić.

Tig zerknął z rozpaczą na Pchłę. Wiedziała, że prosi ją,

żeby pomogła mu przez to przejść. Ale ona mogła tylko skrzy-

106

wić się ze współczuciem. Może sobie żartowała, że z powodu

Thoma potrafi zrozumieć, przez co Tig przechodzi z mamą.

Ale to było o wiele gorsze niż posiadanie brata, który nie pra-

cuje i jest w depresji. To, przez co Tig przechodził codzien-

nie, dla niej byłoby zbyt trudne. A jednak on jakoś potrafił

nie brać.

- Daj spokój, mamo, odprowadzę cię do łóżka. Potem

przyniosę ci ciepłego mleka. Chciałabyś, prawda?

- A co z nożem do masła?

- Też ci przyniosę. Jak tylko się położysz, zaraz ci go

przyniosę. Obiecuję.

- I zrobisz tak, żeby już na mnie nie patrzyli? Kiedy

będę w łóżku?

- Zrobię, obiecuję. Wyłączę telewizor.

Ostrożnie odczepił ją od drzwi i prowadził, trzymając

dłonie na jej łopatkach, dwoje zgnębionych ludzi porusza-

jących się powoli zagraconym korytarzem. Zostawili Pchłę

samą, żeby się wpatrywała tępo w kuchenne drzwi kołyszące

się na zawiasach, myśląc, że jakąkolwiek się ma relację z ro-

dzicami, gdzieś na linii zawsze jest ból.

Okazywało się więc, że Piechur był inny, niż wszyscy sądzili.

Oprócz cydru i pieniędzy - Caffery miał pewność, że nikt nie

wie o pieniądzach - chodziło o coś więcej. Przede wszystkim

nie zatrzymywał się tam, gdzie akurat się znalazł o zachodzie

słońca. Jego wędrówka była zaplanowana. Zorganizował sobie

krótkie miejsca postojowe w całym West Country, małe kryjów-

ki tuż przy drodze, gdzie nikt go nie mógł niepokoić. Zostawiał

tam ukryte rzeczy pod kamieniami, pod bydlęcymi korytami,

wciśnięte w kruszące się mury. Na tym przystanku miał puszki,

stos piankowych materacy i cztery butelki mocnego jabłeczni-

ka zakopane w spulchnionej ziemi przy żywopłocie.

- Należy zawsze pić alkohol wytwarzany w rejonie,

w którym przebywasz. - Odkorkował zębami szklaną butel-

107

kę. - Jedziesz na Kubę, pijesz rum. Jedziesz do Meksyku, pi-

jesz teąuilę. W ten sposób nigdy nie będziesz miał kaca. Całe

pokolenia mądrości poszły w robienie tych napitków. Poko-

lenia uczyły się, j ak zbudować bukiet, wykorzystuj ąc w pełni

klimat, glebę i wodę.

Caffery odkręcił flaszkę szkockiej i wylał zawartość na

zmrożoną ziemię. Wychylił się i podał ją Piechurowi, który

ostrożnie wypełnił ją mętnym mocnym jabłecznikiem, trzy-

mając za szyjkę butelkę z nakrętką.

- A w Somerset pijesz jabłka. Cydr.

Ogień już teraz mocno płonął, rzucając błyski na twa-

rze dwóch mężczyzn. Siedzieli na pofałdowanych kawałkach

pianki i patrzyli, jak zapada noc. Kiedy zgasło ostatnie światło

dnia, z północnego zachodu przypłynął blask świateł Bristolu,

zamglony i daleki pod szarym niebem jak osławione żyjące

miasto, jakby mieszkały tam smoki, nie uczniowie i dilerzy,

i ludzie, którzy zeszli na złą drogę tak daleko, że odrąbywali

komuś ręce i zakopywali je pod knajpą.

Caffery siadł i przystawił flaszkę do ust. Cydr był zimny,

ale tak silnie kojarzył się z jesienią i jabłkowymi sadami z dzie-

ciństwa, że niemal wypił cały od razu, tylko żeby pozostać we

wspomnieniu i nie myśleć o zakopanych rękach.

- Farmer, od którego to mam - zaczął Piechur -jesz-

cze w dziewięćdziesiątym roku wsadzał ścierwo do kadzi.

Świnię albo kurczaka. Mówił, że to słodziło miksturę, a od-

kąd inspektorzy mu tego zakazali, jabłecznik ani się umywa

do tego co kiedyś.

Caffery wypił jeszcze trochę, bez wahania, nie dbając

o samochód zaparkowany przy drodze ani o to, czy będzie

musiał jechać do domu. Tak właśnie farmerzy i robotnicy

żyli od lat i było w tym coś pocieszającego. Teraz, z cydrem

w ustach i z zacnym ziąbem zaoranego pola za plecami, uwal-

niał się od okropności mijającego dnia, przestał się martwić

o jakiegoś biednego gnojka bez rąk, martwego czy umiera-

108

jącego. Otarł usta, podciągnął kolana, oparł na nich łokcie

i pochylił się do przodu.

- Co muszę ci dać? - spytał. - Nie mogę ci dać pienię-

dzy, a nie widzę, żebyś czegoś potrzebował.

Piechur uśmiechnął się trochę drwiąco.

- Musisz mi dać dwie rzeczy.

- Dwie?

- Pierwsza to musisz mi powiedzieć, kto to jest, kto przy-

chodzi tu znikąd, z pustki, jak duch, prosząc mnie, żebym

przekazał mu swoją przeszłość.

- Jestem Jack. - Wyciągnął rękę i czekał, aż tamten ją

uściśnie.

Piechur swojej nie podniósł.

- Jack? A do tego imienia coś masz? Nazwisko?

- Caffery. - Opuścił rękę i oparł ją obok siebie na ziemi,

trochę zakłopotany. - Jack Caffery.

- Jack Caffery. - Piechur się lekko roześmiał. - Jack

Caffery, policjant.

Dołożył do ognia i z wprawą zakołysał puszkami. Z dwóch

uniosła się cienka strużka pary i te odstawił w żar. Słońce już

się schowało i białe obłoki złapane w górne gałęzie przybrały

postać niebieskiej mgiełki, jak maleńkie nocne chmurki.

- Londyn, tak? Tam mieszkasz?

- Nie. Mieszkam tutaj. Na Mendips.

- Ale jesteś chłopakiem z Londynu. Widziałem to po to-

bie, jeszcze zanim otworzyłeś te swoje gliniarskie usta.

- Rodzina z Londynu, przedtem Donegal, ale tak, ja je-

stem londyńczykiem. A teraz jestem tutejszy. Dwa miesiące

temu się przeniosłem.

- Na zachód?

- Bo chciałem z tobą pogadać.

- Mogłeś po prostu kupić tani bilet lotniczy. Spędzić ze

mną dzień. Pojechać z powrotem do miasta, gdzie życie jest

o tyle lepsze, co nie?

109

Caffery zaśmiał się cierpko.

- Ale nie w tym rzecz - mówił dalej Piechur. - Co nie?

Nie tylko chciałeś się ze mną spotkać.

- Zawsze jest coś jeszcze.

- Kobieta? - Pod brodą drgnął uśmiech. - Hej, policjan-

cie, weź mi tu nie ściemniaj. Zawsze chodzi o kobietę.

- Była. Kobieta była. Owszem.

Piechur przyglądał się jego twarzy, czekał, aż coś powie.

Caffery westchnął.

- Chciała dzieci. Im bardziej o to prosiła, tym bardziej ja

nie mogłem. Aż się zapędziliśmy i zanim się zorientowaliśmy,

co się dzieje... - Klasnął rękoma, wzbijając obłoczek powie-

trza, który zakołysał płomieniami. - Ech - dodał z uśmie-

chem, opuszczając ręce. - Pewnie za mało ją kochałem. Nie-

ważne zresztą, nie mogłem. Nie mogłem mieć dzieci. Nie po

tym, co widziałem. Co dzieje się z dziećmi.

Zapadła cisza. Światła samolotu z lotniska w Bristolu pod-

niosły się znad horyzontu i zamigotały, zimne i ciche, i obaj

mężczyźni spojrzeli na nie, obaj może udając, że nie myślą

o tym słowie, „dzieci" i innych rzeczach, które coś dla nich zna-

czą. Kiedy Rebecca wspominała o posiadaniu dzieci, mówiła

o tym „słowo na D", ponieważ wiedziała, że dla Caffery'ego to

jedno z najbardziej niebezpiecznych słów, jakie może wypowie-

dzieć. Stwierdziła, że bez dzieci cała energia, którą ona ładu-

je w życie, pójdzie na marne, wpadnie w czarną dziurę. Kiedy

ją spytał, co to znaczy, powiedziała: „Energia, którą wkładasz

w rozwiązanie zagadki, co się stało z Ewanem - ta sama ener-

gia, którą wkładasz w pracę - nie znaczy nic. Absolutnie nic.

Prowadzi donikąd i nic nie tworzy". Co było zabawne, ponie-

waż on nigdy by nie pomyślał o swojej pracy i o rozwiązaniu

zagadki jako o zmarnowanej energii. Ale kiedy tylko myślał

o dziecku, rodzinie, wyobrażał sobie wyłącznie coś nietrwałego

i niematerialnego, coś co można stracić w ciągu sekundy. Tak

jakby ktoś próbował zebrać mgłę gołymi rękoma.

110

Po chwili Piechur wstał z trudem. Wyciągnął spod ży-

wopłotu tanie metalowe talerze z supermarketu i przystawił

je do ognia. Za pomocą patyka wytoczył puszki, chwytając

jedną stopami, żeby się nie przewróciła, podczas gdy on wbił

w pokrywkę szwajcarski scyzoryk.

- Zaraz będziemy jeść. - Pot pojawił się na jego czole.

Spłynął strużką po brudnej skórze i zniknął w brodzie. - Do-

brze jeść. A potem jeszcze pogadamy.

Caffery trzymał butelkę oburącz; podniósł na niego

wzrok. Dzieliło ich tylko dziesięć lat, ale z powodu powiąza-

nego zapewne z działaniem jabłecznika, odczuł to jako natu-

ralne i pokrzepiające, jakby patrzył na ojca. Piechur nałożył

jedzenie na talerze i jedli: wołowinę w cieście, małe ziemniacz-

ki i trochę ziół, które Piechur wydobył z kieszeni. Caffery nie

wiedział dlaczego - może dlatego, że było zimno, może dla-

tego, że po jabłeczniku ten posiłek był bardzo pokrzepiający

- ale tamto mięso i warzywa ze spalonych puszek smakowały

jak jedyny posiłek, który będzie pamiętać w chwili śmierci.

Palcami wytarł talerz do czysta i oblizał go. Piechur dokoń-

czył posiłek i przyglądał mu się.

- No dobra, Jacku Caffery - powiedział - zostawiłeś tam

kobietę i co dalej? Tu żadnej nie masz?

Caffery się uśmiechnął.

- Nie. Żadnej.

- No to co robisz? Zamiast kobiet?

Caffery odstawił talerz i sięgnął do kieszeni po tytoń. Na-

wyk, którego nie porzucił pomimo upływu lat. Przez jakiś czas

robił skręta. Nie mógł nic poradzić na to, że kiedy słyszał słowo

„kobieta", pierwszy obraz, jaki się pojawiał w jego myślach, to

Pchła w porcie tamtego ranka, brudnoblond włosy i opalone

ramiona pod służbowym T-shirtem. Polizał bibułkę, nie pa-

trząc na Piechura. Wciąż wpatrywał się w światła Bristolu.

- Prostytutki - odrzekł. - Chodzę do prostytutek. Tam.

W Bristolu.

111

- Prostytutki? Czy jedna prostytutka?

- Więcej niż jedna. W zasadzie do jednej chodzę najwy-

żej dwa razy.

- Jak często?

- Za rzadko.

- Jak często jest za rzadko?

Zapalił papierosa, zaciągnął się kilka razy, myśląc o cia-

łach i twarzach, i latarniach ulicznych. Myślał o zimnej pust-

ce w swojej piersi, którą musiał sobie wyobrażać, żeby takie

kobiety jak Keelie mogły się zbliżyć.

- Może raz w tygodniu? Bo co? A co ty robisz zamiast

kobiet?

Odsłonił trochę zęby, jak kości, i czerwony czubek ję-

zyka.

- To skończone. Dla mnie to skończone, od czasu wiesz cze-

go. Należy do innego życia. Da radę nie tęsknić, wystarczy my-

śleć, że to coś, co inni ludzie robią w innym życiu. - Wstał i zebrał

talerze, wytarł je szmatką i ustawił nad kanałem. Zakorkował

cydr, wepchnął flaszkę pod żywopłot. Potem wyciągnął długi

zwój gumowych mat i rzucił je do rowu. - Muszę iść spać.

- Druga rzecz. Nie powiedziałeś mi tej drugiej rzeczy,

którą chcesz ode mnie.

- Wiosną idę spać godzinę po zmroku - powiedział Pie-

chur, jakby nie usłyszał. - Zawsze, odkąd wypuścili mnie

z Long Lartin. Możesz zostać, jeśli chcesz, ale nie chciałbyś

spać tutaj pod gwiazdami. Po pierwsze, jest zimno. A po dru-

gie... - Wrzucił ubrania do rowu i ułożył je na macie, żeby spać

na nich i dać im trochę swojego ciepła na rano. Wziął śpiwór

z miejsca, w którym wisiał przy ogniu, zwinął go szybko dla

zachowania ciepła, którym nasiąkł, ułożył go na ubraniach.

- Po drugie, nie chciałbyś spać na dworze ze mną. No rozu-

miesz... - Cmoknął językiem za zębami, jakby miał tam coś

smacznego. - No rozumiesz, nie wiadomo, jakbyś wyglądał,

kiedy się obudzisz.

112

Caffery wstał.

- Były dwie rzeczy. Jedną zrobiłem, jaka jest ta druga?

Piechur przysunął się trochę bliżej i tym razem Caffe-

ry zobaczył w nim coś niedołężnego. Jak utykanie. Albo wa-

hanie.

- Jeszcze jedno możesz zrobić, Jacku Caffery. I potem

możemy pogadać.

-Mów.

- Śnieguła i krokus Remembrance. To moja cena. Śnie-

guła i krokus Remembrance.

- Śnieguła? To ptak?

- Nie, nie ptak. To kwiat. Przebiśnieg. Mały biały wio-

senny kwiatek.

- Skąd mam wziąć przebiśniegi i krokusy o tej porze

roku?

- Kup cebulki, żebym je mógł posadzić. Ale kiedy je przy-

niesiesz, przyjdź do mnie pogadać - nie przychodź z wykła-

dem na ustach ani z pomysłem na nawracanie, uczynienie

ze mnie pełnowartościowego członka społeczeństwa. Jestem,

kim jestem, i nie możesz mnie nakłaniać do wiary w odku-

pienie. Jasne?

- Jasne. Zero odkupienia.

- Dobrze. Krokusy Remembrance są już mało popularne,

nie tak jak kiedyś. Są niemodne i niełatwo je znaleźć. Ale...

- Wyprostował rękę i położył ją na piersi Caffery'ego. Trzy-

mał ją tam, podnosiła się i opadała z oddechem Caffery'ego.

Jakby badał mu serce. - Ale znajdziesz je. Znajdziesz moje

krokusy. Wiem, że znajdziesz.

W West Country zaczęto dokonywać zuchwałych kradzieży

samochodów. W 2006 roku młodzi właściciele scenica MPV

przyjechali z Wellington, żeby zobaczyć pokaz, ukradziono im

samochód, kiedy zaparkowali nieopodal bristolskiego hipo-

dromu. Złodziej miał na sobie czerwoną kominiarkę i dżinsy

RB, i zaczekał, aż żona wysiądzie, a mąż zaciągnie hamulec,

zanim zaatakował.

Wyciągnął kierowcę na chodnik, złamał mu nadgarstek,

wskoczył do samochodu i odjechał z prędkością trzydziestu

mil na godzinę, powodując w innych samochodach na par-

kingu straty wartości dziesięciu tysięcy funtów. Wyjechał na

drogę w kierunku Clifton i nie wiadomo, jak daleko by dotarł,

gdyby wraz z samochodem nie ukradł pasażera. Sześciolet-

nia córka obrabowanej pary siedziała na tylnym siedzeniu.

Kiedy zdał sobie z tego sprawę, porzucił samochód jeszcze

szybciej, zostawiając go na chodniku na Whiteladies Road

z wciąż pracującym silnikiem, dzieckiem nietkniętym. Znik-

nął w szarym popołudniu i tyle go widziano.

Pchła mimochodem zwróciła uwagę na tę sprawę, po-

nieważ czasami korzystała z parkingu. Spytała przyjaciela

z wywiadu o szczegóły, a kiedy przeanalizowała, co się stało,

jedna rzecz ją zdziwiła: dziecko siedziało w foteliku. Przez

114

następne kilka dni Pchła wałęsała się po parkingach, zaglą-

dając przez okna do wszelkich napotkanych renault scenie,

zwłaszcza wypatrując fotelików dziecięcych, aż upewniła się

w pewnej kwestii: niezależnie od tego, z jakiego kierunku

nadszedł złodziej, musiał widzieć dziecko, zanim ukradł sa-

mochód. A kiedy zajrzała do zeznań świadków, stwierdziła,

że dziecko zgłosiło, że porywacz powiedział najpierw: „Prze-

stań, kurwa, ryczeć". Nie brzmiało to jak słowa kogoś, kto się

zdziwił obecnością dziewczynki w samochodzie: „Przestań,

kurwa, ryczeć".

Pchła zastanowiła się, czy śledczy nie popełnili błędu.

Policja uznała, że złodziej porzucił samochód, kiedy się zo-

rientował, że w środku jest dziecko. A gdyby to odwrócić?

Jeśli to nie obecność dziecka spowodowała, że porzucił sa-

mochód? Jeśli to dziecko - i na tę myśl zrobiło się jej zimno

-jeśli to dziecko obecne w samochodzie kazało mu ukraść

ten właśnie samochód?

Ta myśl stała się jej obsesją - że wybrał ten samochód ze

względu na małą dziewczynkę, i tak się przeraził, że zrezygno-

wał z porwania. Zaczęła węszyć, zadawać pytania, snuć teorie.

Zaprzyjaźniła się z pełnym inicjatywy wywiadowcą z wydziału

przestępstw samochodowych na Trinity Road i wpadała tam,

pytając, co myśli. Pewnego dnia dostała wezwanie od swojego

inspektora. Po raz pierwszy w ogóle musiała stać w jego biu-

rze, zamiast siedzieć wygodnie. Przeszedł do rzeczy.

- Powiem to raz i potem będę udawać, że nigdy tego nie

powiedziałem. Marley, weź na wstrzymanie.

Tak więc dostała pouczenie. Chociaż mała płacząca

dziewczynka na tylnym siedzeniu MPV wciąż ją prześlado-

wała, Pchła nigdy już się nie wplątała w coś, co nie było jej

sprawą. Umówiła się ze sobą: kiedy następnym razem przy-

łapie się na zabawie w detektywa, pójdzie prosto do swojego

inspektora, wpisze swoje nazwisko na listę uczestników pro-

gramu szkoleniowego i zostanie współpracownikiem wydzia-

115

lu kryminalnego. Ale to oczywiście oznaczałoby koniec nur-

kowania. A ponieważ ani myślała rezygnować kiedykolwiek

z nurkowania, dalej wykonywała swoją robotę, wyciągając

ciała, szukając noży i pistoletów użytych do zabójstwa, sto-

jąc na czele, ilekroć formacja potrzebowała wsparcia. Nigdy

jednak nie robiła jednego: nie analizowała sprawy. Zero cie-

kawości, zero teoretyzowania. Taką miała zasadę.

Dlatego właśnie tamtego wieczoru, jadąc wąskimi wiej-

skimi drogami na północ od Bath, kiedy oświetlone wieże

opactwa i kościoła połyskiwały na tle ciemnych wzgórz, Pchła

świadomie nie miała żadnych pomysłów na temat tego, ja-

kim sposobem dwie odcięte ręce znalazły się pod wejściem

do restauracji Fosa. Myślała jedynie o Tigu, o tym, czy tylko

on rozumie, co ona czuje do swoich rodziców. Czy rozumie

winę i czy wciąż nosi w środku czarną dziurę po tym, co zro-

bił tamtej staruszce. Wciąż o nim myślała, kiedy dotarła do

domu, i może w ogóle już by nie pomyślała o rękach przez

resztę wieczoru, gdyby nie przypadkowe odkrycie, którego

dokonała w gabinecie swojego ojca.

Było późno, chałupa w ciemnościach, tylko mała latarnia wi-

sząca nad drzwiami prowadziła ją, kiedy zjechała focusem

z szosy na żwirowy podjazd. Glicynia, która wiła się wokół

lampy, nadkruszyła kamienie nad głównym wejściem i wo-

bec braku funduszy na wynajęcie kamieniarza, kilka miesięcy

temu Pchła musiała sama wejść na drabinę z packą tynkar-

ską pełną zaprawy. Zrobiła za twardą, więc teraz, po ledwie

dwóch miesiącach, w delikatnym kamieniu z Bath pojawiło

się długie przygnębiające pęknięcie nad nadprożem.

Weszła, podniosła pocztę, posortowała ją w drodze do

kuchni. Na wierzchu znalazła egzemplarz miejscowej gazety

o nieruchomościach, z panikarskim czerwonym nagłówkiem:

„Ceny domów spadają w drugim kwartale". Na pierwszej stro-

nie widniała różowa karteczka samoprzylepna z jednym naba-

116

zgranym zdaniem: „Ale my podtrzymujemy swoją pierwotną

ofertę, oczywiście. Pozdrawiam, Katherine Oscar".

Przed wiekami ogród Marleyów nie należał do chału-

py, lecz do sąsiedniego Charlcombe Hall. A teraz Katherine

i Giles Oscarowie, nowi właściciele Charlcombe, chcieli od-

zyskać ogród, chcieli mieć puste zbocze biegnące aż do doli-

ny, a zaczynające się na tyłach ich zbyt rozbudowanego, zbyt

zdobnego domu. Czasami Pchła myślała, że sprzedanie czę-

ści ziemi byłoby sprytnym posunięciem, dałoby jej zastrzyk

gotówki. Po wypadku Thom nie chciał zostać tutaj „z ducha-

mi", więc uzgodnili, że ona zatrzyma dom i da mu pożyczkę

pod swój udział w kasie z polisy na życie, która zostanie wy-

płacona po regulaminowych siedmiu latach. Pieniądze Osca-

rów ułatwiłyby życie.

Ale nie. Zmięła gazetę i wsadziła ją do piecyka. Nie ustą-

pi, choćby nie wiadomo ile ją kosztowało utrzymanie domu

rodziców. W ten sposób najbardziej mogła się zbliżyć do swo-

jego dzieciństwa - może i to czyniło ją miękką, ale potrzebo-

wała tego. Tu się urodziła, dorastała, znała każdy cal starze-

jących się trawników, które opadały w terasach aż poza pole

widzenia, obok stawów i jeziora, kończąc się nie wiadomo

gdzie dokładnie wśród pól. Dorastała z dalekim widokiem

na Bath, mglistą mgiełką osadzającą się w dolinie w jesienne

poranki, tak że widać było tylko iglice kościołów, jak drzewa

zatopione w jeziorze.

Poczekała, aż gazeta się zajmie, potem zrzuciła buty

i poszła do gabinetu taty. W świetle elektrycznym wszyst-

kie rzeczy wyglądały trochę jak zamrożone, jakby zmusiła

je do pozostania w nienaturalnych pozycjach. Pudła Kaise-

ra stały w rzędzie pod stołem, nietknięte. Podeszła do pó-

łek i przesunęła palcami po grzbietach książek, aż znalazła

oprawioną dysertację, którą ojciec zrobił w Cambridge. Wy-

ciągnęła ją i otworzyła, zaglądając pod okładkę. Tata często

notował w książkach - nie czcił ich, lecz ich używał. Jedyna

117

dobra książka, mawiał, to ta, do której dodał coś czytelnik,

i wewnętrzną stronę okładki dysertacji pokrywały gryzmo-

ły - maleńkie notatki. Stała pod światłem i studiowała listę,

szukając czegokolwiek, czegokolwiek, co mogło być kombi-

nacją liczb do sejfu.

Po pewnym czasie, kiedy nie zdołała znaleźć żadnych

liczb i nie przychodziło jej do głowy żadne inne miejsce, wktó-

rym ojciec mógłby ukryć szyfr, odłożyła dysertację, kucnęła

na podłodze i wyciągnęła trzy pudła rzeczy Kaisera, każde

zabezpieczone mocną taśmą do paczek. Rozcięła je, uży-

wając ostrej krawędzi linijki z ojcowskiego biurka, i zaczęła

wyciągać zawartość - trzy stosy periodyków spiętych gum-

ką, szkic czegoś, co wyglądało jak afrykański taniec plemien-

ny, kolejne książki o religii i psychologii - wszystkie pokryte

pyłem z tynku. W którymś momencie musiały spędzić jakiś

czas w domu Kaisera.

Książka, o której mówił Kaiser, znajdowała się na samym

dnie, kolejna dysertacja, z pozoru, wydrukowana na drukar-

ce igłowej. Ilustrację na okładce stanowił skserowany rysu-

nek piórkiem przedstawiający korzeń rośliny. Kartki łączyła

czerwona spirala. Zastosowanie korzenia Tabernanthe iboga

w inicjacji szamańskiej - głosił tytuł, nad nazwiskiem auto-

ra i wersem copyrightu Uniwersytetu Berkeley w Kalifornii.

Wyciągnęła ją i siadła w krześle ojca, by przekartkować stro-

ny wykresów i przeszukać działy metodologii.

Zanim doszła do końca, wiedziała więcej. Ibogaina była

korą korzenia. Używali jej wyznawcy bwiti w Kamerunie

i Gabonie, żeby dała im coś, co jak wierzyli, jest dostępem

do przodków - opisywali jej działanie jako „wycięcie wejścia

w głowie, żeby wpuścić do środka światło". Książkę wypeł-

niały kiepskiej jakości czarno-białe zdjęcia członków afrykań-

skiego plemienia, niektórzy byli ubrani w rafiowe spódniczki,

inni w kocie futra, starszy plemienia trzymał pochodnię zro-

bioną z kory drzewa. Dotarła do rozdziału o ofiarach śmier-

118

telnych ibogainy. Autor pisał, że nie ma rzetelnego sposobu

oszacowania liczby tych, którzy umarli na skutek jej stoso-

wania: czasami używano jej do leczenia zespołu abstynencji

po przewlekłym uzależnieniu od heroiny, istnieje więc nie-

wielka dokumentacja o fizycznym zdrowiu uczestnika na

samym początku. Dowody niepoparte naukowymi obserwa-

cjami sugerowały, że w rezultacie stosowania ibogainy mógł

umrzeć jeden na stu użytkowników; najczęściej uszkodzeniu

ulegały serce i wątroba.

Pchła wsadziła książkę pod ramię i już miała wyłączyć

światło i zabrać ją do sypialni, kiedy jej wzrok przyciągnęło

coś na podłodze. Spośród stosu książek leżących u jej stóp nie-

które się otworzyły. Jedna fotografia szczególnie zwróciła jej

uwagę, zdjęcie przedstawiające dwie odcięte ręce - uschnięte

i czarne. Odwróciła książkę i przeczytała tytuł. Dreszcz prze-

biegł jej po karku.

Odłożyła dysertację, siadła na podłodze i nieco oszoło-

miona odwracała kartki, oglądając zdjęcia i czytając powoli.

W korytarzu zegar dziadka tykał cierpliwie, ale upływ czasu

do niej nie docierał: słowa w książce wpełzały powoli, złośli-

wie w jej myśli, zamrażając wszystko inne.

Kiedy skończyła, podniosła oczy na okno, na oświetlony

światłem księżyca ogród z widmowymi pnączami. Teraz po-

winna spokojnie pójść do łóżka. Ona tymczasem się pociła.

Pomimo otwartych okien było jej gorąco - siedząc wyprosto-

wana i czujna na podłodze, ciągnęła podświadomie ściągacz

koszulki przy szyi. Nagle zapomniała o Kaiserze, ibogainie

i Tigu. Nagle zapomniała o umowie z samą sobą - o obiet-

nicy, że nigdy, przenigdy nie zaangażuje się w snucie teorii

w żadnej sprawie. Nagle nie mogła myśleć o niczym innym,

tylko o rękach zakopanych pod restauracją. A przede wszyst-

kim o tym, że właściciel restauracji jest Afrykańczykiem.



8 maja

Jeszcze nigdy w życiu tak nie walczył. Walczy i walczy, prawie

się zabił, a i tak nie może się wydostać. Nieważne, ile razy rzu-

ca się na zamkniętą żelazną kratę, miotając się niezdarnie jak

ranne zwierzę o ściany, nieważne, jak głośno ryczy i szarpie

kraty w oknach, na koniec nie może znaleźć siły i poddaje się.

Kładzie się na kanapie, z twarzą w dłoniach, i zaczyna łkać.

- Proszę - szlocha. - Namyśliłem się. Nie chcę tej je-

banej forsy.

Skinny siedzi pod ścianą i patrzy. Kolana ma podciągnię-

te, oczy szeroko otwarte. Wygląda na przerażonego. Wygląda

tak rozpaczliwie, jak Mossy się czuje.

- Proszę, błagam, naprawdę błagam jak kurwa mać, wy-

puść mnie stąd. Przysięgam, że nikomu nie powiem, przysię-

gam. - Milknie, łzy ciekną mu po twarzy, ręce podnosi na wy-

sokość oczu, trochę wstydząc się swego strachu. Jego ręce. Jego

jebane ręce. To jego rąk teraz chcą, i to wszystko w głowie się

nie mieści, to mieszkanie z kratami i zamkami. To szaleństwo.

Płacze dalej przez chwilę. Potem Skinny wydaje dziwny odgłos.

Wstaje i odwraca się do kraty. Stuka trzy razy w pręty. Znak.

Mossy opuszcza ręce.

- Co robisz? - wrzeszczy. - Dokąd idziesz? Nie od-

chodź, kurwa!

120



- Wujek - mówi cicho. Glos ma stłumiony, trochę za-

żenowany. Nie odwraca się do niego. - Idę porozmawiać

z wujkiem.

- Z kim? - pyta Mossy. - Z jakim, kurwa... - Z koryta-

rza dobiega hałas. Snop światła, zarys postaci i słowa zatrzy-

mują się Mossy'emu w ustach. Idzie cichutko. Poruszając się

bardzo powoli, nie odrywając wzroku od Skinny'ego, wstaje

i idzie na tył kanapy, kuca w rogu, siada na rękach, jakby je

chciał chronić. Za ciemno, żeby zobaczył, kim jest nowa oso-

ba, ale wygląda na mężczyznę. Kierowca? W pewnej chwili

widzi ręce w rękawiczkach otwierające kratę, potem Skinny

się wymyka. Brzęk, kiedy krata się zamyka, chrzęst klucza

i Mossy zostaje sam w ciszy.

Przez długi czas się nie rusza, tylko wpatruje się w za-

mkniętą kratę, oczekując, aż ktoś przez nią wróci. Ale minuty

mijają i nic się nie dzieje. Chyba po godzinie, kiedy nikt się

nie pojawia, wstaje ostrożnie i chodzi, oddychając szybko, jak

sportowiec, co brzmi śmiesznie w odniesieniu do kogoś z ta-

kim ciałem, sprawdza, czy nogi są sprężyste, czy się zginają,

a cały czas patrzy na kratę, tak żeby nie odrywać od niej wzro-

ku na więcej niż kilka sekund. Obchodzi całe pomieszczenie,

sprawdzając każdy jego zakątek, trochę na czuja.

Pokój jest idealnie kwadratowy. Musiała to być sypial-

nia, bo w niektórych miejscach widać dziewczęcą tapetę: fryz

w baletnice. Na jednym krańcu znajduje się mały korytarz,

a na jego końcu łazienka. Na krótko odrywa oczy od kraty,

żeby tam zajrzeć. A potem żałuje, że to zrobił.

Na ścianach wisi skomplikowane wyposażenie sadoma-

so - nie ma wątpliwości, co tam się działo w przeszłości. Na

podłodze zwinięty żółty przemysłowy wąż, taki jak te używane

do sprzątania fabryk. Wąż mówi najwięcej: mówi, że po tym,

co się tu dzieje, albo co ma się wydarzyć, trzeba posprzątać.

Jest rozbity kibel, a nad nim okno. Okno też jest zabezpie-

czone siatką, nie majak się tamtędy wydostać, ale w głębi ko-

121

rytarza jest jeszcze jedno okno, a na nim krata, która jest za

duża i sięga aż do podłogi, jest odgięta na samym dole, jakby

ktoś chciał się przez nią przecisnąć.

Pada na podłogę, plecami przylega do ściany i próbuje

wepchnąć głowę w lukę. Wsadza tam ramiona - i jak obraca

głowę, widzi światło dzienne nad sobą. Ta droga musi pro-

wadzić na zewnątrz, ale kiedy próbuje wepchnąć się trochę

wyżej, zdaje sobie sprawę, że utknął. Nie może się ruszyć.

Kopie trochę, próbuje pchnąć kratę o ten brakujący cal, ale

ona wbija mu się w kręgosłup tak mocno, jakby miała mu

go przetrącić. W każdej chwili ktoś może wejść przez kratę

i znaleźć go tu uwięzionego, więc wierci się, by wrócić do po-

koju, cal po calu, a krata wbija mu się w skórę. Wydostaje się

z T-shirtem nad głową i podrapaną skórą na plecach.

Wstaje i poprawia koszulkę. Drży. Nienawidzi tego poko-

ju. Oprócz kraty i dwóch okien jest jeszcze tylko jedno wyjście.

Pamięta je z poprzedniego razu, bo wtedy skojarzyło mu się

z klatką dla zwierząt. To dziura w ścianie, byle jak wyrąbana

w cegłach z żużlobetonu, wygląda jak kominek. Też jest za-

kratowana, jak ta, przez którą właśnie wszedł Skinny. Moż-

na tam sobie wyobrazić lwa, może tygrysa. Kuca i po drugiej

stronie kraty widzi stos ubrań. Już ma do niego sięgnąć, kie-

dy otwiera się krata po prawej.

Mossy rzuca się za kanapę, chowa się, zaczyna znowu

płakać ze strachu, ale to tylko Skinny. Za nim widać postać,

zamyka kratę, ale teraz Skinny sam staje w pokoju. Oczy ma

jasne, nie uśmiecha się, ale nie ma już na twarzy tamtego

smutnego wyrazu. Ta druga osoba odsuwa się trochę kory-

tarzykiem, a kiedy odchodzi, Skinny podchodzi i klęka przy

kanapie.

- Co? - syczy Mossy. - Co jest?

- Masz przyjaciela?

- Przyjaciela?

- Kogoś, kto też potrzebuje pieniędzy?

- O czym ty gadasz?

- Wujek. Mówi, że może masz przyjaciela, który przyj-

dzie za ciebie. I wtedy możesz wyjść.

Mossy wpatruje się w niego.

- Że co?!

- Ktoś, żeby przyszedł na twoje miejsce. Żeby jemu od-

ciąć ręce.

- To znaczy, że jak to zrobię, to on mi nie odetnie rąk?

- Właśnie.

Mossy wypuszcza powietrze. Jakoś z trudem za tym na-

dąża.

- Mówisz... - zastanawia się, wpatrując się w Skinny'ego

intensywnie, bo teraz bardziej niż kiedykolwiek musi poznać

prawdę - mówisz, że w chwili kiedy ten ktoś tu się pojawi, ja

będę mógł odejść?

- Tak, będziesz mógł odejść.

Mossy przygląda się Skinny'emu. Serce mu łomocze. Sta-

ra się myśleć szybko, bo wie, że to jego szansa. W całym Bri-

stolu roi się od ludzi, których chętnie by zobaczył z odciętymi

rękoma - niektóre pewnie sam by odciął, gdyby mógł - ale

żaden z nich nie jest na tyle głupi, żeby wrąbać się w taką sy-

tuację, w jakiej on jest teraz.

I nagle zdaje sobie sprawę, że jest taki ktoś: jeden czło-

wiek niefajny, a przy tym głupi. Wręcz durny jak kupa. Jo-

nah. Jonah Dundas z osiedla Hopewell. Podnosi oczy na

Skinny'ego, uśmiech drga w kącikach jego ust, bo zaraz sie-

bie ocali, poświęcając kogoś innego.

I prawdę mówiąc, dobrze mu z tym.

122

18

15 maja

O siódmej rano następnego dnia wielki komputer IDENTi,

wyrzuciwszy pięć porównań, dopasował odciski z odciętej

ręki do jednej osoby: łan Mallows. Dwudziestodwuletni nar-

koman z osiedla Knowle West. Zanim porządni mieszkańcy

Knowle West zaczęli jeść śniadanie i wyglądać przez okna,

okolica zaroiła się od mundurowych: dziewięciu najlepszych

z Avon i Somerset pukało do drzwi.

Caffery, czując skutki mocnego jabłecznika z zeszłego

wieczoru, stal w wejściu baraku ośrodka kultury, w samej ko-

szuli. Byl zmęczony i bolały go plecy. Ale wiedział, że sprawa

się trochę zagęszcza, staje się mniej postrzępiona na krawę-

dziach, i jeśli się pospieszy, mogą nawet przed końcem dnia

znaleźć kluczowy dowód - resztę ciała Mallowsa. Albo na-

wet Mallowsa żywego, jeśli kierujący oględzinami ma rację.

Jego detektyw przesłuchał kuratora Mallowsa i jakaś jed-

nostka wspomagająca weszła siłą do mieszkania Mallowsa,

ale było puste, i teraz kierujący oględzinami zbierał w nim

ślady. Pozostali funkcjonariusze przeczesywali osiedle, każ-

dy machając zdjęciem Mallowsa, i wciąż się pojawiał w kółko

jeden tekst: „Spytajcie HaeRa. HaeR zna tu wszystkich. Spy-

tajcie HaeRa". I kiedy tak Caffery rozejrzał się po osiedlu, po

szeregowych ceglanych sąuatach, po plugawych skrawkach

124

trawy pokrytych psimi gównami, w ciągu pięciu minut zro-

zumiał, kim jest HaeR.

Stał u podnóża schodów, z rękoma w kieszeniach, zjedna

stopą opartą o ścianę, nieśmiertelnikami na szyi. Pod czarną

kurtką nosił szarą bluzę z kapturem, a twarz miał białą, wręcz

arystokratyczną, z rzymskim nosem i nieco różowymi policz-

kami, które wyglądały, jakby poróżowiały na boisku do rugby

w Harrow. Ale z bliska było widać, że to chłopak z Knowle West

do szpiku kości: po tym, jak oczy chodziły mu na boki, jak ciało

zrobiło się już miękkie i rozlazłe, jak uda się ocierały o siebie.

- Co? - spytał HaeR, kiedy Caffery podszedł, trzymając

legitymację policyjną między kciukiem a palcem wskazują-

cym. Odepchnął się od ściany i przyjrzał mu się podejrzliwie.

- Co jest grane?

- Masz chwilę, synu?

- Nie mam.

- Jak uważasz. - Caffery wsadził legitymację z powro-

tem do kieszeni. Podniósł kołnierz i stał chwilę, przyglądając

się klatce schodowej z graffiti i zaciekami na ścianach. HaeR

patrzył na niego groźnie, czekając, aż się odezwie, czekając,

aż albo pójdzie, albo zacznie się kłócić. Ale Caffery nie zaczął.

Zakaszlał głośno, uśmiechnął się do chłopaka, potem poszedł

z powrotem pogapić się na klatkę, jakby byli dwojgiem ludzi

stojących na przystanku autobusowym, czekających na ten

sam numer. Jakby miał czasu od metra i mógł czekać wiecz-

nie, gdyby chciał, i może z nich dwóch miał więcej cierpliwości.

Zupełnie go nie obchodziło, czy HaeR pogada z nim czy nie.

Od zeszłego wieczoru mógł myśleć tylko o tym, co mu

może powiedzieć Piechur. Niemniej musiał się skoncentro-

wać: wciąż miał obowiązek wobec żałosnego złaknionego

prochów wyrzutka z odciętymi rękoma.

HaeR swoje ręce właśnie wyjął z kieszeni, syknął przez

zęby na Caffery'ego, tak jak robią Jamajczycy w Deptford,

i kiwnął się na schody, ruszając w górę.

125

- HaeR - powiedział Caffery spokojnie. - Znałem ko-

goś w Londynie, który się zwał HaeR. Wiesz, skąd miał taką

ksywę?

HaeR na schodach się zawahał. Caffery widział brudne

podeszwy jego reeboków Ice Cream.

- Miał ją stąd, bo był czyimś poborcą. Zbierał haracze.

HR. Pewnie ty masz swoją ksywkę z innego powodu. Czy

może mam zapytać twojego kuratora?

Cisza. Gdzieś jakiś telewizor grał melodię z telewizji

śniadaniowej. Po paru chwilach HaeR przykucnął i wytknął

twarz przez poręcz.

- Nie mam kuratora - syknął. - Mam czyste konto.

- A chcesz sobie pobrudzić?

Znowu długa cisza. HaeR siadł. Słychać było, jak od-

dycha, potem jak ukradkiem wyciąga torebeczkę z kieszeni

i wciska ją pod czyjeś drzwi wejściowe. Caffery usłyszał to,

zauważył, które to drzwi, ale nawet nie drgnął. Problem po-

legał na tym, żeby pozwolił HaeRowi zachować twarz. Po kil-

ku chwilach jego buty skrzypnęły, kiedy wracał po schodach,

z rękoma w kieszeniach nisko zwieszonych dżinsów.

- Co? - spytał posępnie. - Co byś pan chciał?

Caffery pokazał mu fotografię. HaeR podrapał się po

nosie wierzchem dłoni, przestępując z nogi na nogę w swo-

ich reebokach.

- To Mossy. Co nie? To gdzie on jest teraz? Macie go

w pierdlu, co?

- Zaginął.

- I myślicie, że ja go zgarnąłem?

Caffery schował zdjęcie do kieszeni.

- Ktoś mu odciął ręce. Piłą do metalu. Można taką ku-

pić w sklepie metalowym na rogu. Pewnie go zabili, ale tego

nie wiemy, bo ciało się nigdzie nie pojawiło.

Uczniowskie policzki HaeRa straciły całą różowość. Siadł

nagle na najniższym stopniu, szeroko rozstawiając stopy.

126



Przez chwilę ręka mu dygotała, jakby chciał chwycić poręcz

dla jakiegoś wsparcia, ale Caffery patrzył, więc zatrzymał się

i drżąc, oparł łokcie na kolanach.

- Nic ci nie jest, synu?

- O tym mówił - mruknął. - O tym mówił. - Nad war-

gą zebrała mu się linia kropli potu. - Dawno temu gadał coś

do mnie. Strasznie cierpiał, kiedy mi to powiedział, a ja tylko

pomyślałem, że mu odwala, wie pan, że bredzi.

- Co powiedział?

- Że kogoś poznał. Był w taMm dobroczynnym odwyku, ta-

kim, co to masz tam rzucić prochy, ale nie rzucasz. Wszyscy tylko

się tam włóczą w pobliżu, sądząc, że poznają kogoś i zaliczą.

- Pamiętasz w którym?

- Nie mam pojęcia. Wszędzie ich pełno. Na pewno nie

ten w Knowle West. To mogę od razu powiedzieć, bo nikt

z osiedla, kto ciągle bierze, by się tam nie pokazał.

- No więc kogo poznał Mallows?

- Nie wiem. - HaeR wsadził ręce do kieszeni i poszedł

wyjrzeć z klatki na ponure osiedle. Wszędzie policja, chodzi

po zaułkach i galeryjkach, od drzwi do drzwi. Potem wrócił

na klatkę schodową i czając się w cieniu, upewnił się, że nikt

ich nie słyszy. Kiedy się odwrócił do Caffery'ego, twarz miał

ściągniętą, nic nie zostało z uczniowskich rumieńców. - Mó-

wił coś dziwnego. Że jacyś ludzie chcą mu zrobić krzywdę.

Pamiętam, jak to mówił. „Tam są jakieś psychole, HaeR, i nie

wiem, czy kogoś by tam dali radę zwabić, gdyby nie tacy jak

ja, głupie pojeby, które same się podkładają".

- Dobra - powiedział Caffery, chwytając HaeRa za ramię

i podnosząc go na nogi. - Twój towar przez chwilę nigdzie

nie pójdzie. Poleży sobie bezpiecznie pod drzwiami starszej

pani. Siądziemy wygodnie i spiszemy to.

Problem z Pchłą, pomyślał Caffery, polegał na tym, że po wy-

ciągnięciu z wody zawsze wyglądała na trochę zdenerwowa-

127

ną. Jakby była czujna, jakby się spodziewała, że zaraz usłyszy

bardzo złe wieści. To właśnie sobie pomyślał, kiedy ją zoba-

czył na parkingu w centrali tamtego popołudnia.

Był to mało owocny dzień dla śledztwa. W oficjalnym ze-

znaniu HaeR nie dodał w zasadzie niczego nowego do tego,

co powiedział Caffery'emu w ciągu pierwszych pięciu minut

na klatce schodowej: Mossy, stwierdził, to taki ktoś, kto pój-

dzie z każdym, kogo pozna - totalny debil. Szedł z każdym,

kto na niego spojrzał, a o psycholach powtórzył tylko to, co

już powiedział Caffery'emu. Podał im jakieś czterdzieści na-

zwisk, dwadzieścia miejsc, w których Mossy bywał, nazwy

siedemnastu ośrodków dla narkomanów, ale nie, oprócz tam-

tego razu dawno temu to naprawdę tylko zgadywał. Nie miał

pojęcia, czy Mossy w którymś z nich ostatnio bywał, a praw-

dę mówiąc, to chciał naprawdę wiedzieć, jak kurwa ci ludzie

przytrzymali Mossy'ego na tyle długo, żeby mu odciąć ręce?

Caffery niewiele w tym dostrzegał punktów zaczepienia, ale

szef sobie zażyczył „popołudniowych modłów", sprawozdań

z wydarzeń dnia w centrali, gdzie odbywał kolejne spotkanie.

Trzeba było więc jechać do Portishead.

Właśnie zaparkował służbowe X5 i kierował się do chro-

mowo-szklanego przedsionka, przed spotkaniem z szefem

wygładzając zmarszczki na marynarce, kiedy zobaczył ją zmie-

rzającą ku nie niemu przez trawnik zdecydowanym krokiem.

Włosy miała wilgotne i ulizane i była ubrana po cywilnemu,

w stare dżinsy i szarą kamizelkę, z nagimi ramionami.

- Inspektorze Caffery - zawołała. - Co słychać?

Wyglądała na zdenerwowaną, widać to było po tym, jak

usiłowała go dogonić, jak wpychała ręce w kieszenie dżin-

sów, jakby się bała, że zacznie nimi wymachiwać. Wszystko

w West Country było inne, pomyślał. Nie pamiętał takiego

trawniczka przed Scotland Yardem ani nikogo takiego jak ona

w oddziale. Dogoniła go, jakby ją do tego zachęcił i jakby szli

razem na to samo spotkanie.

128

- Cos nowego w sprawie? - spytała.

- Tak. - Po drodze zerkał na nią kątem oka, trochę wo-

bec niej nieufny. - Mamy tożsamość. Wiemy, czyje to były

ręce.

- Tożsamość?

- Od speców, łan Mallows zwanym Mossym. Ćpun z jed-

nego z osiedli.

- Coś jeszcze?

- Włókna pod paznokciami. Musiałaś ładnie zapako-

wać rękę, skoro tam zostały. Purpurowe włókna. Jak z wy-

kładziny.

- Hej - rzuciła swobodnie, zerkając na szklany budy-

nek, do którego zdążali - nie wiesz... nie wiesz, dlaczego ktoś

odciął te ręce?

Stanął.

- Nie. Nie wiem dlaczego.

- To takie dziwne. - Stanęła i spojrzała na niego w taki

sposób, że on też musiał stanąć. Zupełnie jakby coś chcia-

ła powiedzieć, ale się powstrzymywała. Patrzyła poważ-

nym wzrokiem. - No wiesz, dlaczego ktoś miałby tak robić?

- Przysunęła się trochę bliżej. - Wiedziałeś, że on jest Afry-

kańczykiem?

- Słucham?

- Właściciel Fosy. Jest Afrykańczykiem. Myślisz, że to

może być jakiś punkt zaczepienia?

Caffery zmarszczył czoło, ogarniając strzechę blond wło-

sów. Wjej twarzy - pomyślał - nic nie sugerowało takiej od-

porności, jaką prezentowała w pracy. Może oprócz jej nosa,

z lekkim rozszerzeniem, które nie całkiem pasowało, jakby

może go złamała przed laty. Jak dla niego wyglądała na ko-

goś zbyt bujającego w obłokach, niezupełnie prawdziwego.

Trochę tak, jak teraz mówiła.

- Przepraszam - powiedział. - Czy myślę, że co może

być jakimś punktem zaczepienia?

129

- No to, że on jest Afrykańczykiem i że może istnieć ja-

kieś powiązanie. Pomiędzy Afrykańczykiem a rękoma zako-

panymi pod wejściem do jego knajpy.

Caffery wybuchnął śmiechem. Zastanawiał się, czy ona

go wkręca.

- To kawał, co? Mam poważnie potraktować twoje sło-

wa i rozpracować taką koncepcję?

Nastąpiła kilkuminutowa cisza, po czym coś na twarzy

Pchły się wygładziło.

- To nie moja sprawa - mruknęła, w roztargnieniu dra-

piąc się po głowie. - Ale staram się wykombinować, w jaki

sposób ręce znalazły się pod restauracją.

- Wydaje mi się, że nie musimy szukać dalej niż najbliższa

nieudana dilerka. Nie będziemy się już sugerować lokalizacją.

-Nie?

- Nie. Ofiara ma sporą kartotekę, nieraz próbował z tego

wyjść, znasz takie historie: stosy nakazów leczenia odwyko-

wego i przymusowych testów. Jedyny świadek, jakim dyspo-

nujemy, mówi, że gość straszliwie się bał, że coś mu się stanie

u jakiegoś doradcy dla narkomanów. Więc nawet w tej chwili

prowadzone są działania. Jakieś sto punktów doradczych do

przesiania i myślę... - przerwał. Wyraz twarzy Pchły się zmie-

nił. Jej oczy stały się nagle twarde i czujne, posyłały spojrze-

nie, pod którego wpływem zastanowił się, czy postąpił głupio,

że dał się w to wplątać. - I myślę, że tam właśnie znajdziemy

trop - dokończył ostrożnie. Ona wciąż się w niego wpatry-

wała. - Co? Dlaczego tak na mnie patrzysz?

- Nic. Powinnam cię zostawić, żebyś się z tym męczył.

- I cofnęła się o krok, wciąż nie odrywając od niego wzroku,

jakby oczekiwała, że na nią skoczy. Potem odeszła, wyciąga-

jąc telefon i wystukując na nim esemesa.

Caffery słyszał gdzieś, że nastolatki mają wyspecjalizo-

wane kciuki od ciągłego esemesowania - chciał coś takiego

do niej powiedzieć.

130

- Pchła?

Stanęła, wsadzając telefon do kieszeni, jakby przyłapa-

no ją z bombą w ręku.

-Tak?

- Jestem tu nowy. Nowy na tym terenie.

- Wiem.

- Mam nadzieję, że ktoś mi da parę wskazówek. Po Bri-

stolu. No wiesz. - Nagle zdał sobie sprawę, że to zabrzmia-

ło jak zaproszenie na randkę, więc dodał szybko: - Szukam

szkółki. Tak się zastanawiam, czy potrafisz mi powiedzieć,

gdzie szukać dobrej szkółki.

Nie był pewien, ale chyba zerknęła na jego dłoń, na pa-

lec serdeczny.

- Mogę popytać - odparła. - Ile ma twój... syn? Córka?

Uśmiechnął się. Trochę z powodu absurdalności pomył-

ki, a trochę dlatego, że poczuł się głupio, bo nie może rościć

sobie prawa do posiadania dzieci, podczas gdy wszyscy inni

w jego wieku mogą.

- Nie - powiedział powoli. - Nie to miałem na myśli. Ro-

śliny. Chcę kupić trochę roślin. Parę cebulek. Nic poza tym.

Esemesowała do Tiga. Ponieważ obrazek w książce Kaisera

nie dawał jej spokoju, ponieważ cokolwiek robiła, nie mogła

pozbyć się myśli o tych rękach pod restauracją, przez więk-

szość dnia próbowała namówić Tiga, żeby ją przedstawił

właścicielowi Fosy. Chociaż z początku był zbulwersowany,

wrzeszczał przez jakiś czas o etyce zawodowej, „Tak swoją

drogą, twoja i moja etyka, Pchła", w końcu powiedział, że

zobaczy, niechętnie, co właściciel powie, i dlaczego nie pój-

dzie pogadać z nim służbowo? Co wydawało się świetnym

pomysłem, dopóki Caffery nie powiedział jej tego o Mallow-

sie. Teraz się martwiła.

Skoro kryminalni przetrząsali poradnie antynarkoty-

kowe, prędzej czy później wezmą na celownik Tiga - i co

131

u diabla sklecą z jego przeszłości, zwłaszcza jeśli wyjdzie, że

on zna właściciela Fosy? Poza tym jeśli mundurowi chodzą

od drzwi do drzwi, nie ma mowy, żeby uwierzył, że ona ich

w jakiś sposób na niego nie nasłała. A to byłoby podwójne

okropieństwo. I gdyby Mallows okazał się częstym klientem

placówki Tiga, toby się popieprzyło naprawdę niewyobra-

żalnie. Niemniej - pomyślała, wsiadając do auta i wysyłając

esemesa: „Cześć, Tig, będę za godzinę" - inspektor Caffery

nie palił się do wykorzystania informacji, które właśnie mu

podsunęła. Chociaż była tajemnicza, mógł okazać trochę za-

interesowania, że właściciel restauracji jest Afrykańczykiem.

Ponieważ, i tego była absolutnie cholernie pewna, ktoś powi-

nien się tym zainteresować.

Jechała szybko do świetlicy, w której Tig prowadził swoje

środowe sesje. Był to wiktoriański budynek szkolny, opusz-

czony, wyposażony w laminowane podłogi i toalety dla nie-

pełnosprawnych ze sznurkami alarmowymi. Zanim dotarła na

miejsce, jego grupa skończyła zajęcia i Tig został sam w pu-

stym i głuchym budynku. Otworzył jej drzwi ubrany w czar-

ną bluzę i bojówki w panterkę wpuszczone w wysokie buty.

Pod ramieniem miał stos folderów.

- No i? - powiedziała, a on ją poprowadził korytarzem do

maleńkiego biura, które pachniało nową wykładziną i płynem

do czyszczenia. Szła szybko, starając się dotrzymać mu kroku.

- Rozmawiałeś z nim? Ze swoim kumplem? Właścicielem?

- Rozmawiałem. - Rzucił foldery na biurko i padł na ob-

rotowe krzesło, z rękoma splecionymi na brzuchu, odwracając

się, by być do niej przodem. Obdarzył ją takim wyważonym

uśmiechem, jakby ją przesłuchiwał.

- Dobra - rzuciła swoją torbę i polar i wsadziła ręce do

kieszeni. - Będę cię błagać.

Tig zaśmiał się szyderczo.

- Nie było go - powiedział. - Byl z żoną w Portugalii.

Wrócili dopiero teraz, w porze lunchu. Możemy pójść do

132

niego na kawę, ale nie można powiedzieć, że czeka na nas

z otwartymi ramionami. Udaję, że chcę pogadać o większej

kasie na działalność. Więc na miłość boską, dziewczyno, nie

zadawaj od progu policyjnych pytań, jasne?

- Jasne.

- Żadnego węszenia. Siedzisz i morda w kubeł. O czym-

kolwiek chcesz gadać, niech on przedstawi temat, a jeśli on

nie przedstawi, odpuszczasz. Od razu. Robię ci wielką, wielką

przysługę, jasne? Ale jeśli to się spierdoli, jeśli on skuma, że

jesteś gliniarą, to... - Przesunął dłonią po gardle. - Jestem

skończony. I to będzie twoja wina.

- Boże, Tig - siadła, splatając ramiona. - Będę cicha

i pokornego serca.

- I bardzo dobrze. Mamy umowę, jasne?

Patrzyła na niego chwilę, na jego twarde ciało i szaro-

niebieską ogoloną skórę głowy. Myślała o zdjęciu w swojej

torbie - o zdjęciu lana Mallowsa, które wydrukowała w Al-

mondsbury.

Wzięła oddech i już się odwracała, żeby wyjąć zdjęcie

z torby, kiedy Tig rzeki nagle:

- No, powiedz mi, jak tam profesor? Rozmawiałaś z nim

jeszcze?

- Z Kaiserem? Nie. A czemu pytasz?

- Ale idziesz tam jutro?

- Tak, po południu.

Tig podniósł wzrok na sufit, jakby próbował sobie coś

przypomnieć.

- Przypomnij mi tylko... czym on się zajmuje?

- Re... - przerwała. - Nie wiem. Religioznawstwem

porównawczym. Halucynacjami... to tylko ułamek jego pra-

cy... A co?

- A co? - Tig bawił się kołnierzem swojej bluzy, jakby

zrobiło mu się za gorąco. - Zastanawiam się tylko, z kim spę-

dzasz czas. Robię rozpoznanie, rozumiesz.

133

- Robisz rozpoznanie?

- Tak się tylko zastanawiałem, że może czas, żebym

się trochę zainteresował mężczyznami, z którymi się spo-

tykasz.

- Ja się nie spotykam z mężczyznami, Tig. Wiesz

o tym.

- Może nie. - Jego twarz nagle spoważniała. - Może nie.

Ale może i tak jeszcze zdążę się zainteresować.

-Co?

- Powinienem był zrobić to dawno temu, Pchełko. Po-

winienem był okazywać ci więcej zainteresowania.

- Przestań, na miłość boską. Nie wiem, o czym mó-

wisz.

- Nie? - Wytrzymał jej wzrok. - Nie wiesz?

Pchła roześmiała się niepewnie.

- Tig? - powiedziała drętwo. - Ty jesteś gejem.

Zapadła pełna napięcia cisza. Potem Tig zaczął się

śmiać.

- Gejem? - powtórzył. - No weź, kurwa. Gejem?

- Tak, no wiesz... - zamilkła, nagle dostrzegając, do

czego zmierza ta rozmowa. - Tig. Daj spokój. Powiedz, że

teraz żartujesz.

- Nie żartuję - powiedział cicho. - Ani trochę.

Zamrugała oczami. To było chore. Tig był gejem. Zawsze

był gejem. Zawsze będzie. Tylko dzięki temu tak długo się

przyjaźnili. Może ona nie należała do najbardziej spostrze-

gawczych osób na świecie - umiała z zamkniętymi oczami

znaleźć gwóźdź w jeziorze, ale jeśli chodziło o ludzi, była

tępym narzędziem - ale to? To było dziwaczne i niewiary-

godne.

- No - powiedział Tig - co myślisz?

- Co myślę? Myślę... - pokręciła głową - ...że jeśli mó-

wisz to, co ja myślę, że mówisz, to jest to nieźle pokręcone,

ale jeśli mówisz poważnie, to ja mówię nie.

134

-Nie?

- Słuchaj, wiesz, jak to wyglądało dla mnie, Tig. Jestem...

- szukała właściwego słowa. - Jestem odcięta. Od wypadku

nie umiem tak myśleć. Jestem... - westchnęła. Kurwa. To

wszystko było takie cholernie niezdarne. - No wiesz, Tig, na

miłość boską, powinieneś być gejem.

Odepchnął krzesło i podniósł ręce do góry, śmiejąc się

przy tym, jakby mówił: „Wiedziałem, że tak będzie, i śmieję

się, że tak dobrze udaję". W jego szczęce pojawiło się napię-

cie, ale w oczach nie widziała złości.

- Słuchaj. Nie przejmuj się. Naprawdę. Przemyśl to.

- Poruszył językiem w ustach, jakby miał tam jakiś przed-

miot albo smak, którego próbuje się pozbyć. - Przemyśl i daj

mi znać, jak będziesz gotowa, dobra?

- Dobra - mruknęła, wciąż się wpatrując ogłupiała

w jego dziwne, spokojne oczy. - Dobra, pomyślę.

A potem, żeby zatuszować swoje zakłopotanie, odwró-

ciła się, szukając jakiegoś zajęcia. Podniosła torbę i szperała

w niej, dłużej niż trzeba. Po kilku chwilach, kiedy już poczuła,

że twarz jej trochę ostygła, zacisnęła palce na zmiętej foto-

grafii. Przez chwilę się zastanawiała, czy zostawić ją w torbie.

Zaczekać, aż odbędzie się spotkanie z właścicielem restau-

racji i innego dnia powiedzieć Tigowi o lanie Mallowsie. Ale

nie. Musi mu pokazać. Jeśli mu nie pokaże, dopiero narobi

problemów. Położyła zdjęcie obrazkiem w dół na biurku, nie

patrząc mu w oczy.

- Co to jest? - spytał po chwili.

Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, co powie: „To jeden

z moich klientów. Dlaczego pokazujesz mi to zdjęcie? Myślisz,

że mało się naoglądałem brzydali?". Odwróciła fotografię.

Twarz Tiga stała się pusta. Nastąpiła długa, długa cisza.

Potem wzruszył ramionami.

- Co? Mam coś powiedzieć? Pokazujesz mi zdjęcie go-

ścia i czekasz, że co powiem?

135

- Nigdy go nie widziałeś?

- Nie. A powinienem?

- To nie jest twój klient?

-Nie.

Wypuściła powietrze i zaśmiała się cicho, teraz czując

się trochę lepiej.

- Dzięki, kurwa - mruknęła. - Przynajmniej jedno się

dzisiaj udało. - Schowała zdjęcie do torby i podniosła po-

lar. I wtedy w budynku rozległ się dzwonek do drzwi wej-

ściowych.

19

Caffery stał zmęczony pod drzwiami świetlicy w Mangots-

field. W nogach obudził się natrętny ból. Czekając, aż ktoś

mu otworzy, wrzucił do ust dwa ibuprofreny i połknął je bez

popitki. Wolałby zapalić i położyć się gdzieś. Albo znaleźć się

w towarzystwie którejś z dziewczyn z City Road - gdziekol-

wiek, tylko nie tutaj, czekając na kolejną rozmowę z niechęt-

nym do współpracy doradcą narkomanów.

Popołudniowa odprawa w centrali zamieniła się w ja-

łowy pokaz zarządzania zasobami ludzkimi. Teraz, kiedy

w równaniu pojawiły się narkotyki, ze śledztwa uszła para.

Siedział na niej, przyglądając się zraszaczom i zadbanym

trawnikom centrali Valley Road, jednym uchem słuchając

szefa i myśląc o tych czterdziestu nazwiskach, dwudziestu

adresach i siedemnastu poradniach, do których musiał się

udać. Na chwilę się ożywił, kiedy dostał wiadomość z Kings-

wood, że przyszedł raport o purpurowych włóknach zna-

lezionych pod paznokciami lana Mallowsa. Ale raport był

ogólnikowym powiadomieniem, że laboratorium w Chep-

stow zgadza się z laboratorium w Portishead, że włókna po-

chodzą z wykładziny, a do pozyskania dalszych informacji

niezbędne jest przeprowadzenie kosztownej chromatogra-

fii gazowej.

137

Kilka minut czekał, aż ktoś podejdzie do drzwi. Główny

doradca ośrodka, Tommy Baines, nie mieścił się w stereo-

typowych wyobrażeniach Caffery'ego. Dobiegał trzydziest-

ki, miał bladoniebieski, usuwany już laserem tatuaż na szyi

i ogoloną czaszkę, co według Caffery'ego sugerowało skłon-

ność do agresji, w przeszłości i obecnie. Z jednym okiem coś

było nie tak, mógł to być efekt jakiejś walki. Kiedy Caffery

machnął legitymacją, wydawało mu się, że w oczach Bainesa

widzi lekki gniew - zupełnie jakby Caffery był starym kum-

plem, który obiecał, że nie będzie mu przeszkadzał w pracy,

a jednak się pojawił. Jakby mu przerwano, i przez chwilę Caf-

fery się zastanawiał, czy wtarabanił się na jakieś spotkanie

intymne. Baines otworzył drzwi, wpuścił gościa do środka

i zamknął je na klucz. Inspektor odniósł wyraźne wrażenie,

że w budynku przebywa ktoś jeszcze i ukrywa się w którymś

z ciemnych pomieszczeń. Może kobieta? Wydało mu się, że

coś czuje. Zapach, który może być znajomy. Rozejrzał się po

korytarzu, którym szli, rejestrując, gdzie znajdują się kolejne

drzwi i dokąd mogą prowadzić.

- Może pan do mnie mówić Tig - zaproponował Baines,

wprowadzając gościa do biura. - Taką ksywkę mam z więzie-

nia. Proszę nie pytać dlaczego. - Podniósł stos broszur „dwu-

nastu kroków" i rzucił je na kserokopiarkę. Kciukiem wstukał

kod, nie patrząc na Caffery'ego, jakby ten niezbyt go intere-

sował, jakby widok gliny na progu nie był dla niego niczym

niecodziennym. - W tej chwili klepiemy biedę. Cienizna. Nie

ma stałych donatorów, więc jedziemy na dotacjach niere-

gularnych i na jakichś tam opłatach, które możemy brać od

klientów. Tych, którzy mogą sobie na to pozwolić, czyli prawie

od nikogo. - Mówił w sposób wyważony, dobierając staran-

nie słowa. - Sam wszystko robię. Jestem zarządcą, jedynym

doradcą na etacie, i jeśli mamy takie możliwości, jestem też

urzędnikiem kwaterunkowym. Ten ośrodek - gestem objął

budynek - jest jednym z naszych darczyńców. Mam tu sześć

138

darmowych godzin tygodniowo. - Wziął kartki z dozownika

i wsadził je do przezroczystej teczki. Zerknął na pionowe ża-

luzje, na niebieską wykładzinę przemysłową, na bezosobo-

we biurko z płyty wiórowej i szafki. - Tak, na tyle udało mi

się osiągnąć standard pomieszczeń biurowych. Oprócz tego

i poradnictwa dla nawróconych w ramach programu miesz-

kaniowego w Keynsham zasadniczo prowadzę działalność

z mieszkania mojej mamy. A moja mama jest czubkiem.

Na zewnątrz zmierzchało. Poza biurem wszystkie po-

mieszczenia starej wiktoriańskiej szkoły były puste. Caffery

położył rękę na krześle.

- Mogę usiąść? - spytał. - Potrzebna mi kilkuminutowa

rozmowa, jeśli można. Nie spieszy się pan, prawda?

Tig nad kserokopiarką się zawahał. Caffery'emu wyda-

wało się, że zerknął na drzwi, i znowu odniósł wrażenie, że

w ciemnym budynku przebywa ktoś jeszcze. Niedokończo-

na sprawa. Ale poza tym spojrzeniem nic nie zarejestrował.

Tig wskazał krzesło.

- Jasne, jasne. Dzisiaj nikt inny tu nic nie prowadzi. Sia-

daj pan. Nastawię wodę.

Caffery siadł i patrzył, jak tamten się krząta, robi herbatę,

wyciera kubki zielonym papierowym ręcznikiem, przetrząsa

szafki w poszukiwaniu puszki herbatników. Czekając, wyjął

notatnik i zdjęcie Mossy'ego - położył je na wielkim biurku

obrazkiem w dół. Takie rozmowy doprowadzały go do sza-

leństwa: każdy doradca narkomanów, z którym miał do czy-

nienia, zapytany o swoich klientów, był zamknięty jak odbyt

i zachowywał się, jakby policja prosiła go o krew tętniczą. O co

chodzi? Nie rozumiecie pojęcia poufności terapii? Ci charyta-

tywni bywali trochę bardziej otwarci niż oficjalni, mniej kon-

serwatywni, ale nawet im daleko było do wylewności.

- Nie męczy to pana? - spytał Caffery, kiedy Tig podał

mu kubek z herbatą. - Nigdy nie chciał im pan powiedzieć,

żeby poszli w cholerę i wzięli się do roboty?

139

Tig zaśmiał się krótko. Podwinął rękawy bluzy i siadł ze

skrzyżowanymi nogami, tak że stopę położył na kolanie, na

kostce balansując kubkiem.

- Słuchaj pan, widziałem już w życiu paru policjantów.

Wiem, że gówno pana obchodzi mój stosunek do pacjentów.

Nie po to tu pan przyszedł. Więc po co pan przyszedł? Czego

chce się pan ode mnie dowiedzieć?

Caffery nie odzywał się przez parę chwil. Spojrzał w oczy

Tiga. To chore było szare i zamglone. Trochę przypominało

zasrany londyński dzień. Caffery przez chwilę czuł się zdez-

orientowany. Kilka sekund, kiedy w ogóle nie mógł rozgryźć

tego gościa. Odwrócił zdjęcie Mossy'ego i podał terapeucie.

- Poznaje go pan?

Tig się nie spieszył. Spokojnie odstawił kubek na biurko,

uszkiem w bok. Zdjął nogę z kolana i obie stopy postawił na

podłodze, ręce oparł na udach, po czym wstał i wziął zdjęcie.

Kiedy mu się przyglądał, Caffery odniósł wrażenie, że widzi

skurcz mięśni wokół jego oczu, przesunięcie ledwie milime-

trowe. Przyszło mu do głowy, że Tig już wcześniej wiedział

dokładnie, czyje zdjęcie zobaczy.

- Nie - powiedział, podnosząc je do światła i mrużąc

oczy. - Nie, sorencja. Nigdy go nie widziałem.

Podał zdjęcie Caffery'emu, ale on go nie wziął. Wciąż

obserwował twarz Tiga.

- Jest pan pewien, że go nie zna?

- Na sto procent. W życiu go nie widziałem. Proszę,

niech pan je weźmie.

Caffery odczekał jeszcze chwilę. Próbował się przedrzeć

przez zamglone oko, dojrzeć w nim jakieś drgnienie, choćby

rozszerzenie źrenicy, cokolwiek, co by mu powiedziało, że fa-

cet kłamie. Ale bez skutku. Tylko taka dziwaczna gładkość,

której nie umiał zinterpretować.

W końcu wziął zdjęcie i schował je do teczki. Oparł na niej

rękę i myślał nad następnym pytaniem, które musiał zadać.

140

A ponieważ strasznie nie chciało mu się zadawać tego pytania

i ponieważ wiedział, jaką usłyszy odpowiedź, nagle pomyślał

o dziewczętach z City Road i o tym, co teraz mógłby robić, gdy-

by nie musiał tu siedzieć. Co mógłby robić, żeby zapomnieć.

Na tę myśl chciał znowu westchnąć. Zdjął rękę z teczki.

- A pańscy pacjenci? - spytał. - Myśli pan, że ktoś by

go rozpoznał? Może wysłałbym swoich ludzi, żeby ich roz-

pytali?

Tig parsknął. Posłał mu to spojrzenie, które Caffery po-

znał już wiele, wiele lat temu, kiedy robił dokładnie to samo

w południowo-wschodnim Londynie.

- Panu chyba nie muszę mówić o poufności danych

klientów. To podstawa tego układu. Gdybyśmy co pięć minut

biegali z informacjami na policję, byłoby po nas.

- Tak, wiem. Ale... - Caffery mówił powoli, niezgrabnie,

przyglądając się grzbietom swoich dłoni, jakby bardziej się

interesował nimi niż słowami, które wypowiada. - Ale wie

pan, co mam przed oczami?

-Co?

- Mam przed oczami pańską przyszłość, Tig. Pańską

przyszłość i wszystkie kroki, które może pan podjąć, żeby ją

zmienić. I dalej, na samym końcu, wyobrażam sobie wszyst-

kich tych pańskich ludzi, wszystkich ludzi, którym to samo

może się przydarzyć w przyszłości. Ofiary, które jeszcze nie

są ofiarami... - Odczekał, aż rozmówca przyswoił znacze-

nie jego słów - „ofiary, które jeszcze nie są ofiarami" - żeby

dotarły do niego w pełni. To było jego najlepsze posunięcie,

przeniesienie odpowiedzialności z policjanta na przesłuchi-

wanego. - Może nawet ktoś panu nieobojętny. Widzę, widzę,

jak ich życie płynie dalej, szczęśliwie, może mają dom, rodzi-

nę. A potem widzę przeciwieństwo. Widzę ich zamordowa-

nych. Okaleczonych. Z odciętymi rękoma. Odciętymi piłą.

Zwyczajną piłą, którą można kupić w sklepie z narzędziami.

Co to jest za przyszłość?

141

Zobaczył, że jego rozmówca ustępuje. Na jego czole poja-

wiła się mała biała plamka, jakby krew przestała tam płynąć.

- Słuchaj pan - odezwał się Tig. - Ja odpowiadam za

tych chłopaków.

- I za ich przyszłość. Ten koleś na zdjęciu, on jest jak

większość pańskich klientów, takie samo życie. A wiemy tyl-

ko tyle, że jeśli się to znowu wydarzy, to najpewniej trafi na

kogoś takiego samego jak on.

- Ale nie może pan tu wpuścić swoich ludzi, to wyklu-

czone. Moi klienci już nigdy by mi nie zaufali.

Znowu na chwilę zapadła cisza.

- Wie pan co - odezwał się Tig w końcu - jeśli zostawi

pan zdjęcie, popytam chłopaków. Może tak się coś okaże.

- Mogę zdać się na pana? - Caffery chciał jeszcze chwi-

lę pograć w tę grę. - Przyszłe ofiary... czy one mogą zdać się

na pana?

- Słuchaj pan. Obiecuję. Jasne? Składam obietnicę. Musi

to panu wystarczyć.

Caffery znowu wysunął zdjęcie Mossy'ego z teczki i podał

Tigowi, a ten je wziął z twarzą ściągniętą, opanowaną. Wrzucił

je do kserokopiarki i zrobił odbitki, stojąc plecami do Caffe-

ry'ego, który siedział chwilę, zastanawiając się, czy jeszcze o coś

powinien zapytać. Na podłodze obok kopiarki stała torba, któ-

rej wcześniej nie zauważył, duża torba, a na niej leżał polar.

Mgliście zarejestrował coś znajomego w logo tego polaru. Tro-

chę go to rozproszyło, a właśnie wtedy Tig się odezwał:

- Wie pan o mnie?

-Co?

- Nie zajrzał pan przed przyjściem do mojej kartoteki?

- A co bym znalazł, gdybym zajrzał?

Tig podał mu zdjęcie i siadł. Przesunął dłonią po ogo-

lonej czaszce.

- Pytał pan wcześniej, czy mnie to nie męczy. Wie pan,

czemu mnie nie męczy?

142

- Nie - Caffery znowu opuścił wzrok na torbę, a potem

znowu spojrzał na Tiga. - Nie, nie wiem.

- Bo jestem jednym z nich. Czy raczej byłem. Dlatego

nigdy mnie nie męczą ani nie męczy mnie gówno, przez które

przechodzą, ta straszna jebana dziura, w którą człowiek wpa-

da, kiedy się uzależnia. Wiem, jak to jest wytłuc szybę w aucie,

żeby się włamać po dziesięciopensówkę z deski rozdzielczej,

jak to jest ukraść mamie rentę, jak to jest wyjąć komuś zapas

towaru z kałuży rzygów. Wiem, jak jest tam na dnie.

- Dlaczego mi to pan mówi?

- Bo prawie kogoś zabiłem. - Przerwał, żeby słowa wy-

warły odpowiedni efekt. - Odsiedziałem wyrok, ale wiem, że

pan to znajdzie, i już widzę, jak pan tu wraca, jak ma na mnie

chętkę, może zwala na mnie winę. Lepiej powiedzieć teraz,

żeby uniknąć niespodzianek.

Caffery opadł na oparcie. Przez chwilę słychać było tyl-

ko kserokopiarkę, która warkotała i błyskała, wyrzucając

maleńkie odbitki.

- No i? - odezwał się w końcu. - I co się stało?

- Starsza pani. Byłem naćpany. Wszedłem do jej domu,

żebyją obrabować, i ostatecznie omal jej nie zabiłem. Związałem

ja kablem od lampy, a stojakiem roztrzaskałem obie nogi.

Caffery uśmiechnął się powoli. Coś zimnego zakradało

się do jego czaszki.

-1 mówi mi pan, że tego żałuje? Że wyszedł pan na pro-

stą, dostał nauczkę, wyciągnął wnioski? Że jest pan pełnowar-

tościowym członkiem społeczeństwa? Że powinniśmy sobie

uciąć miłą pogawędkę o resocjalizacji?

Tig uśmiechnął się złośliwie.

- No tak. Mogłem się domyślić. Mogłem to zobaczyć

w pańskich oczach. Pan nie wierzy, że ludzie się zmieniają.

Odkupienie to nie jest pańskie ulubione słowo.

Caffery próbował sobie wyobrazić, jak to jest związać

kablem staruszkę, potem uderzyć ją tak mocno prętem, żeby

143

strzaskać jej kości nóg. Próbował sobie wyobrazić, co Pen-

derecki zrobił Ewanowi. Jak to jest zgwałcić dziewięciolet-

niego chłopca. Jak głośno musiałaby krzyczeć ofiara, żeby

powstrzymać oprawcę? Penderecki miał szansę odkupie-

nia - nigdy nie odsiedział za to, co zrobił Ewanowi, i mógł

ze swoim życiem robić, co chciał. Ale umarł, samotnie i bez

grosza, bez rodziny i przyjaciół, tylko ze stosem katalogów

bielizny dziecięcej. A ten los i tak był milion razy lepszy niż

ten, na który zasłużył.

Tig wstał i wziął wielki pęk kluczy z biurka. Podszedł do

drzwi i odwrócił się.

- To wszystko?

Caffery podniósł się, zamknął skórzaną teczkę i też pod-

szedł do drzwi. Stanął obok Tiga i zajrzał mu w oczy.

- Jeszcze jedno - rzekł cicho. - Gdyby mnie pan pozba-

wił nóg, wie pan, czego bym chciał?

- Nie. Czego by pan chciał?

- Chciałbym panu odpłacić. - Uśmiechnął się, czując

się, jakby miał krew na zębach. - Chciałbym w zamian po-

zbawić pana nóg.



20

Tig nie miał nastroju do gadania o tym, co wcześniej powie-

dział. „Nie jestem gejem". Kiedy poszedł po Pchłę, która sie-

działa cicho w nieoświetlonej kuchni na dole i czekała, aż

Caffery pójdzie, twarz miał pokrytą czerwonymi plamami,

spojrzenie twarde. Spytała go, o co chodziło, o czym rozma-

wiali, ale on pokręcił głową i milczał całą drogę do domu wła-

ściciela restauracji. Dopiero kiedy dotarli do celu i czekali na

otwarcie drzwi, w końcu się odezwał.

- Nic się nie zmienili, są tacy sami jak piętnaście lat

temu. Żywcem wyjęci z twardzielskich seriali policyjnych.

Pchła nie odpowiedziała. Wpatrywała się w niewielką

szybkę w drzwiach wejściowych domu właściciela restauracji.

Kilka razy po drodze niemal powiedziała do Tiga: „Daj spokój,

zapomnijmy o tym. Udawajmy, że nigdy nic nie mówiłam".

Wiedziała, że posuwa się za daleko, i teraz była zamroczo-

na, jakby elastyczna taśma zaciskała się jej na czaszce. Jeśli

miała rację, nieszkodliwy z pozoru dom skrywał odpowiedź

na pytanie, jak odcięto ręce Mallowsa.

- Halo, Ziemia do Pchły.

Zamrugała oczami.

-Tak?

145

- Właśnie mówiłem o tym gliniarzu. Jack Caffery. Za-

sunął mi faszystowsko-policyjną gadkę. Agresywny. To naj-

lepsze słowo.

- Nie jest taki zły.

Tig otaksował ją takim wzrokiem, że się zmieszała. Po-

tem uśmiechnął się cierpko.

- Widzisz? Wszystko popsułaś. On ci się podoba.

Już miała odpowiedzieć, kiedy powstrzymał ją odgłos

otwieranych od środka zamków. Wyprostowała ramiona

i odruchowo przesunęła dłońmi po dżinsach, by wygładzić

zagniecenia. Żałowała, że nie może się przejrzeć w lustrze

- wiedziała, że pewnie jest blada.

Mężczyzna, który otworzył im drzwi, wyglądał na ner-

wowego intelektualistę. Miał rzadkie, krótko ostrzyżone, si-

wiejące włosy i skórę tak ciemną, że wydawała się pokryta

popielatym pyłem. Był ubrany skromnie w lekkie spodnie

i bladozieloną kraciastą koszulę z podwiniętymi rękawami.

Zauważyła, że skóra na przedramionach mu lśni - jakby na-

tłuszczona.

- Panie Mabuza - Tig wyciągnął rękę. - Miło, że znalazł

pan dla mnie czas. Tak bez uprzedzenia.

Mabuza uśmiechnął się z przymusem.

- Nie ma problemu, przyjacielu. - Ostrożnie ujął podaną

dłoń, niemal delikatnie, i potrząsnął nią. Potem ukłonił się

Pchle. - Gift Mabuza. A z kim mam przyjemność?

- To Pchła, moja dziewczyna. Mam nadzieję, że nie ma

pan nic przeciwko.

Dziewczyna? Kiedy to zostało uzgodnione, do chole-

ry? pomyślała, ale Mabuza na nią patrzył, więc zdjęła ciem-

ne okulary i wyciągnęła rękę. Odniosła przelotne wrażenie,

że coś przemknęło mu przez twarz. Ujął jej dłoń, uścisnął

lekko i puścił, a ona poczuła, że na jej ręce pozostał cieniutki

osad. W jakiś osobliwy, niewyraźny sposób wydawał się jej

ten osad niemiły.

146

- Wejdźcie - powiedział. Mówił w sztywny, urywany

sposób, z leciutkim śladem akcentu. Tak czasami mówił Kai-

ser. Trochę jak Eliza Doolittle, odrobinę zbyt angielsko, żeby

brzmiało to prawdziwie. - Chodźcie, chodźcie.

Weszła do środka i natychmiast poczuła, że coś jej prze-

szkadza - jakby mrok wyciągał z niej energię. W powietrzu

unosił się jakiś zapach, posiłków gotowanych wiele miesięcy

wcześniej, smutku. Mabuza pokierował ich w lewo, do sa-

lonu, a sam poszedł po kawę. Pchła miała kilka chwil, żeby

przyzwyczaić się do światła, a kiedy to zrobiła, stwierdziła,

że wnętrze jest urządzone jak angielski pensjonat: końskie

uprzęże na ścianach, na podłodze purpurowa wykładzina,

miękka kwiecista kanapa z osłonami na podłokietnikach, wy-

szywane poduszki spulchnione i ułożone w rogach. Abażury

z frędzlami, tani zegar podróżny na telewizorze, bliźniacze

porcelanowe spaniele po bokach kominka, a między nimi

drewniany krucyfiks na małej podstawce. Nie czekając na py-

tanie o pozwolenie, Pchła podeszła do kominka i przyjrzała

się krzyżowi. Wydało się jej, że jest w nim coś dziwnego, ale

nie bardzo wiedziała co.

- Podoba się pani?

Podskoczyła. Mabuza stanął obok niej, trzymając tacę

z filiżankami i dzbankiem z kawą. Jego oczy przesuwały się

z krzyża na jej twarz i z powrotem.

- Piękne drzewo, prawda?

- Tak - odparła, zachowując spokojną twarz. - Pięk-

ne.

- Wychodzę za dwadzieścia minut. - Odstawił tacę, po-

tem nachylił się, by nalać kawy do maleńkich porcelanowych

filiżanek w różyczki. Pchła siadła na kanapie, a Mabuza posta-

wił przed nią filiżankę. Tig usiadł w skórzanym fotelu, z głową

odchyloną, dłońmi na poręczach. - Idziemy z żoną na spotka-

nie do naszego kościoła - wyjaśnił gospodarz - więc, przyja-

ciele, niestety nie możemy rozmawiać cały wieczór.

147

- Rozumiemy - Tig odrobinę podsunął nogawki na

udach i przechylił się trochę do przodu, opierając łokcie o ko-

lana. - Postaramy się pana nie zatrzymać.

-1 jeszcze powinienem dodać - ciągnął Mabuza - że co

prawda nie wiem, co pana sprowadza, ale będzie pan rozcza-

rowany naszym spotkaniem, przyjacielu. Dzisiaj jak nigdy

obawiam się o swoje interesy. - Złożył ręce jakby do mo-

dlitwy i skierował palce na Tiga. - Choć niezmiennie mam

ogrom dobrej woli, moja działalność charytatywna ulegnie

ograniczeniu.

Pchła milczała, podczas gdy mężczyźni rozmawiali o in-

teresach, o dobroczynności. Bawiła się łyżeczką na spodeczku,

przemykała wzrokiem dokoła, najpierw na krucyfiks, potem

na szafki, ściany, próbując zdecydować, co w tym pokoju ją

niepokoi. We wnęce pod lampką obrazkową wisiał obraz kota

myjącego mordkę. Wykonano go na zbitych deskach i jakoś

dziwnie tu nie pasował. Przyglądała mu się przez chwilę, za-

stanawiając się, czy to obraz ją tak niepokoi. A może okno

wykuszowe ze swoimi ciężkimi zasłonami, które nie prze-

puszczają ani odrobiny światła w żadną stronę? Albo tape-

ty - od sufitu do wysokości lamperii w paski, niżej gładkie,

w kolorze ciemnej ochry, może zmywalne. Wydało się jej,

że w niektórych miejscach delikatnie się błyszczą, i próbo-

wała określić rejony umyte, gdzie kolor stał się bledszy. I na-

gle zrozumiała. To nie ściany ani zasłony uruchomiły alarm.

To wykładzina.

Wpatrywała się w nią, puls jej łomotał. Wyglądała na lek-

ko przykurzoną, z włosem zbyt długim na bieżącą modę, ale

poza tym nie było w niej nic nadzwyczajnego. Z wyjątkiem

jednego. Koloru. Był to ciemny, nieco różowawy fiolet. Ten

sam kolor, co włókna na rękach.

- Pchła - powiedział ostro Tig obok niej.

Podskoczyła. Podniosła wzrok na stojącego przed nią

Mabuzę, który podawał jej talerzyk z ciasteczkami.

- Przepraszam. - W ustach jej zaschło. - Za...

- ...myśliłam się - dodał Mabuza. - Prawda?

Spojrzała na ciasteczka, potem znowu na jego twarz. Czy

to była twarz mężczyzny, który pociął na kawałki człowieka

- tu, w tym pokoju?

- Nie znam się na działalności charytatywnej, na wolon-

tariacie. To nie moja działka.

- Proszę nie przepraszać. Może ciasteczko? - Uśmiech-

nął się i wskazał talerzyk. - Te zrobiła moja żona. Pozostałe,

obawiam się, są ze sklepu.

- Dziękuję. - Przechyliła się do przodu, w jednej ręce

trzymając filiżankę ze spodeczkiem. Z wahaniem - myśląc

o wykładzinie, o ciężkich zasłonach - położyła palec na skra-

ju talerza i nacisnęła na tyle mocno, żeby pchnąć go w dół.

Mabuza usiłował go złapać, ale wypadł mu z rąk, lądując do

góry dnem na wykładzinie. Ciasteczka się rozsypały.

Ze stukotem odstawiła filiżankę.

- Do diabła, ale ze mnie... Ja pozbieram. - Zanim Mabu-

za zdążył cokolwiek zrobić, odsunęła stolik i padła na czwo-

rakach na podłogę, zbierając ciasteczka, składając je na ta-

lerzu, przeczesując wykładzinę w poszukiwaniu okruszków.

- Niezdara ze mnie. - Uniosła twarz do góry, posyłając męż-

czyznom słoneczny uśmiech. - Głupia niezdara.

Kiedy podłoga była prawie czysta, wzięła głęboki oddech.

Lewą rękę podniosła ostatni kawałek ciastka, prawą zamknęła

na wykładzinie. Pociągnęła. Rozległ się lekki odgłos towarzy-

szący wydzieraniu, ale ona nadal wbijała wzrok w mężczyzn,

wciąż się uśmiechając. Jednym ruchem odchyliła się na pię-

ty, odłożyła ciastko na talerz, wzięła filiżankę i siadła na ka-

napie. Prawą dłoń, skrywającą kępkę wykładziny, wsadziła

pod lewe ramię.

Mężczyźni nic nie powiedzieli, ale patrzyli na nią w mil-

czeniu. Nagle stwierdziła, że mówi, mówi cokolwiek, żeby

przerwać ciszę.

148

149

- Skąd pan pochodzi, panie Mabuza? - te słowa wyszły

z jej ust, zanim się nad nimi zastanowiła. Z trudem wytrzy-

mała jego spojrzenie i dalej się uśmiechała. - Tig panu wy-

jaśni - dodała, siląc się na spokojny ton. - Jestem strasznie

wścibska. Przepraszam.

- Ależ proszę nie przepraszać. - Mabuza pochylił gło-

wę z grzecznym uśmiechem. - W tym domu nie trzeba ni-

kogo przepraszać. Pochodzę z Republiki Południowej Afryki.

Miło, że pani pyta.

- Z Republiki Południowej Afryki?

- Zna pani ten kraj?

W jej głowie pojawił się obraz. Obraz ciemnej, lodowa-

tej wody, obraz ludzkich krzyków płynących w pustynnym

powietrzu.

- Nie - odparła cicho. - W zasadzie nie.

- Wiem, co pani myśli. - Białka jego oczu były trochę

żółte, jakby miał żółtaczkę.

- Naprawdę? Więc co myślę?

Mabuza się roześmiał.

- Myśli pani, że jestem czarny. Myśli pani, że jedyni Po-

łudniowoafrykańczycy, których pani poznała, są biali. A ja tu

siedzę przed panią, we własnej osobie, a jestem czarny.

- Zgadza się - odparła, nie odrywając od niego oczu.

- Tak właśnie sobie pomyślałam.

- Jestem szczęśliwym czarnym Południowoafrykańczy-

kiem, proszę mi wierzyć.

Dalej patrzył jej w oczy, w sposób dla niej krępujący.

Zupełnie jakby zobaczył, jak ona chwyta włókna wykładziny,

i próbował ją zastraszyć, żeby coś wyjaśniła. Powoli zaczął mó-

wić, wciąż patrząc jej w oczy, jakby chciał, żeby każde słowo

do niej dotarło. Z początku słowa nic dla niej nie znaczyły,

zagłuszone przez jej galopujący puls, ale powoli zaczęło do

niej docierać, że gospodarz opowiada jej swoją historię - jak

urodził się w Johannesburgu, jak to biali właściciele firmy

150

wiertniczej chcieli dobrze wyglądać i przestrzegać parytetu,

jakby należeli do nowej Republiki Południowej Afryki, więc

przetrząsnęli szeregi pracowników i wybrali wieloletniego

czarnego operatora wózka widłowego, awansowali go szyb-

ko i sztucznie, aż został dyrektorem generalnym i wyjechał

do Kapsztadu. W ciągu trzech lat spędzonych na stanowisku

dyrektora generalnego Gift Mabuza ani razu nie podjął żad-

nej decyzji. Całe dnie spędzał w biurze wyłożonym dębową

boazerią w cieniu Góry Stołowej, grając w pokera w Interne-

cie i podpisując czeki, aż prasa zdemaskowała cały szwindel.

Wtedy wziął odprawę, pojechał do Wielkiej Brytanii i korzy-

stając z nabytego doświadczenia, otworzył Fosę.

- A więc - dodał - moja nowa przyjaciółko, niech mi

pani powie, co wiecie o moim kraju.

- Niewiele.

- W zasadzie pytałem, co, na Boga, wie o moim kraju

angielska policja.

- Słucham?

- W mojej restauracji stało się coś strasznego, na pewno

widziała pani w wiadomościach. Policja przesłuchuje mój per-

sonel, a ja nie mogę otworzyć lokalu. Nawet mnie nie wolno

tam wejść, tak mówią. Nie wiem, droga pani, co za bestia nie-

ludzka przyniosła tę straszliwie bezbożną rzecz pod moje drzwi,

ale żyję na tyle długo, że wiem, że to potwarz, próba sabotażu.

- Otworzył dłonie i wyciągnął je przed siebie. - Widzi pani ko-

lor mojej skóry. Słyszy pani mój głos. Jestem Afrykańczykiem,

a Afrykańczycy zawsze będą trędowatymi tego świata.

Pchla pociągnęła nosem. Poklepała się po spodniach,

udając, że szuka chusteczki. Wsunęła lewą rękę do przedniej

kieszeni i ukradkowym ruchem palca uwolniła się od kępki

włókien wykładziny. Potem położyła dłoń na udzie. Oczy Ma-

buzy śledziły jej ruchy.

- Widzi pani - powiedział po chwili, nie odrywając oczu

od jej dłoni. - Jestem niepożądany w tym społeczeństwie,

151

więc ktoś... - przerwał i powtórzył to słowo - ktoś podjął nie-

wyobrażalne ryzyko, żeby mnie zdyskredytować. Ale... - Nie-

oczekiwanie uśmiechnął się do niej. Miał białe zęby. Jednego

brakowało, prawej czwórki. - Moi wrogowie tu się pomylili.

Na tym polega dowcip. Nikt nie może wskazać mnie palcem.

Nie jestem dzikusem.

- Panie Mabuza - powiedziała spokojnie. - Mówi pan

zagadkami.

- Zagadkami? Chyba nie. Próbuję wyjaśnić, że nigdy

nie miałem do czynienia z policją. - Wypowiedział to słowo

z rozwagą, starannie akcentując każdą sylabę. - Policją. Nie

wiem, co sobie myślą o czarnym Południowoafrykańczyku.

- Podniósł oczy i znowu utkwił wzrok w niej. - A pani? Pani

wie, co myślą?

Wie, pomyślała Pchła. Kurwa mać, wie, kim jestem.

- Nie - odparła spokojnie. - Nie mam pojęcia, co myślą.

Długo trwała cisza. Siedzący obok niej na kanapie Tig

poruszył się i chrząknął. Już miała coś powiedzieć do niego,

kiedy odezwał się zegar podróżny. Tig natychmiast zerwał

się na nogi.

- Powinniśmy iść - wyciągnął rękę do Pchły. - Chodź.

Idziemy. Już.

Nieco drżąca, wstała, odstawiła filiżankę tak gwałtownie,

że łyżeczka spadła ze spodka.

- Muszę skorzystać z toalety, panie Mabuza. Potrzebny

mi kawałek papieru, żeby się wysmarkać.

Nastąpiło krótkie wahanie. Nie wydawało się jej, na pew-

no nie. Oczy Mabuzy zerknęły na Tiga, wróciły do niej, a po-

tem znowu do Tiga. A potem Mabuza się uśmiechnął łaska-

wie, rękoma wskazując jej drogę z pokoju.

- Oczywiście - powiedział spokojnie. - Oczywiście.

Toaleta znajdowała się na piętrze, dokładnie nad holem. We-

szła powoli po krętych schodach, zostawiając czekających

152

na nią mężczyzn. Na schodach minęła cztery czy pięć wnęk

w ścianie. W każdej stał krucyfiks, mały, duży, wszystkie czy-

ste i nowe, chociaż poza tym wszędzie leżał kurz. Ściany wy-

łożone były boazerią do wysokości pasa. Nie umiała określić,

o co chodzi, ale coś w tych panelach budziło w niej niepokój

- trzymała ręce na klatce piersiowej, żeby ich nie dotknąć.

Kazały jej myśleć o rzeczach już zapomnianych - o cieniach

depczących jej po piętach.

Dotarła na podest. Przyćmione oświetlenie i lekki szpi-

talny zapach. Tamto odczucie wciąż jej nie opuszczało - że

ktoś lub coś ją obserwuje. Naprzeciwko schodów znajdowały

się drzwi, dokładnie tam, gdzie powiedział Mabuza. Otworzy-

ła je, pociągnęła sznurek i małe pomieszczenie się rozjaśniło

- bladożółta porcelana, na rezerwuarze pudełko chusteczek,

i jej odbicie patrzące na nią z lustra nad umywalką. Mocno

trzymała klamkę, przyglądała się swojej twarzy, włosom, któ-

re wisiały nad czołem, kręgom pod oczami. Po kilku chwilach

wspięła się na palce, żeby spojrzeć na odbicie przestrzeni za

sobą, na boazerię za swoimi łydkami. Nic. Dlaczego myśla-

ła, że coś tam będzie?

Właśnie kiedy rozważała, co robić, jakiś odgłos po pra-

wej kazał jej się odwrócić. Kilka stóp dalej na podeście zoba-

czyła uchylone drzwi. Nie zauważyła tego pomieszczenia, bo

światło w nim było wyłączone, ale teraz nie mogła od niego

oderwać wzroku. Odgłos dobiegał ze środka, ktoś pociągał

nosem, jakby płakał.

Głośno zatrzasnęła drzwi do toalety, tak żeby było to

słychać na dole. Dwaj mężczyźni stali u stóp schodów, roz-

mawiali przyciszonymi głosami, a ich ton się nie zmienił,

więc na próbę zrobiła krok w stronę otwartych drzwi. Deski

podłogowe były mocne - żadnego skrzypienia ani uginania

- i po kilku krótkich krokach stanęła w progu. Mężczyźni na

dole dalej rozmawiali. Z tego miejsca mogła wyciągnąć szyję

i zobaczyć większość pomieszczenia za drzwiami.

153

Była to dziwna sypialnia, oświetlona tylko przez dwie

lampy stojące w rogach. Skojarzyła się jej z domem pionie-

rów, o nagich drewnianych podłogach, kraciastych tkaninach

i z narzutą wyszywaną w lizakowe kwiatki. Na podłodze stała

walizka, a kilka stóp od niej, na środku pokoju klęczała bia-

ła kobieta, twarzą zwrócona do łóżka. Była trochę młodsza

od Mabuzy, blondynka, niesamowicie gruba - jej ciało wy-

dawało się wypływać z prostej białej sukienki, w którą była

ubrana. Obfita pierś unosiła się i drżała w rytm płaczu: dziw-

ny dźwięk, który w odczuciu Pchły nie miał nic wspólnego ze

smutkiem.

Kobieta położyła dłonie na podłodze i schyliła się na jej

wielkich ramionach pojawiły się zagłębienia. Pochyliła głowę

tak głęboko, żeby zajrzeć pod łóżko. Nawet od drzwi Pchła

widziała, jak łzy drżą w oczach kobiety, kiedy zerkała w mrok,

i w tamtym momencie zrozumiała, co dziwnego słyszy w tym

płaczu. Strach. Kobieta płakała, bo bała się tego, co spodzie-

wała się zobaczyć pod łóżkiem.

Wyciągnęła szyję, żeby zajrzeć w najdalsze kąty, a kiedy

nic nie znalazła, wyprostowała się i odwróciła, bardzo powo-

li, aż spojrzała prosto na Pchłę. Łzy błyszczały jej na policz-

kach, ale nie odezwała się ani nie wydawała się zdumiona od-

kryciem, że ktoś na nią patrzy. Wpatrywała się tylko w Pchłę

spokojnie, jakby wiedziała cały czas, że ona tam jest.

Pchła w milczeniu poszła z powrotem do schodów, ocze-

kując, że w każdej chwili ktoś za nią krzyknie. Ignorując far-

sę z toaletą - zamierzała otworzyć i zamknąć drzwi, odkrę-

cić kran czy coś w tym stylu - ruszyła w dół tak szybko, jak

dały radę nieść ją nogi. Dwaj mężczyźni na dole przerwali

rozmowę.

- Miło było pana poznać - rzuciła do Mabuzy. Nie za-

trzymała się ani nie podała mu ręki, tylko ruszyła prosto do

drzwi, ignorując Tiga, który ruszył za nią. - Bardzo miło.

Sama się odprowadzę.

154

Za drzwiami szła szybko, prosto przed siebie, ze skrzyżo-

wanymi na piersi rękoma. Powietrze było ciepłe, ale mimowol-

nie dygotała, ciesząc się, że opuściła ten dom. To co widziała,

wystarczy. Rano pójdzie prosto do Jacka Caffery'ego.

- Hej - była już w połowie ulicy, kiedy dogonił ją Tig.

Chwycił ją za ramię i odwrócił twarzą do siebie. - Co ty so-

bie, kurwa, wyobrażasz?!

- On wie, kim jestem, Tig. - Odgarnęła włosy z twarzy

i z wściekłością spojrzała mu w oczy. - Nie widziałeś? Nie wi-

działeś, jak on na mnie patrzył? To było jakieś dziwne.

- Dziwne było tylko to, jak zmuszałaś go do mówienia

o sprawie. To było dziwne.

- Nie zmuszałam go. On chciał o tym mówić. A prócz

tego w tym domu dzieje się coś niedobrego.

- Pchełko, Pchełko. - Pociągnął ją kawałek dalej drogą,

tak że zupełnie nie było ich widać spod domu Mabuzy.

Dochodziła siódma wieczorem, ale niebo wciąż było nie-

bieskie, a biznesmeni posiadający domy w tej okolicy wra-

cali właśnie z pracy swoimi audi i mercedesami. Niektórzy

przyglądali się Tigowi i Pchle. Jeden zaparkował samochód,

potem stanął na podjeździe z okularami przeciwsłonecznymi

w dłoni, i patrzył na nich.

- Słuchaj - mówił Tig. - Nie sądzisz, że wpadasz w pa-

ranoję? Weszłaś tam zmartwiona, nic nie mówiłaś, ale wi-

działem, że byłaś skrępowana. Wydawało ci się.

- Nie wydawało mi się, że on na mnie dziwnie patrzył.

Kiedy spytał, co myśli policja.

- Nie mówię, że znam go dobrze, skłamałbym, ale wiem

dość, żeby ci powiedzieć, że on nie robi nic dziwnego. To nie

jest żaden oszust ani krętacz.

- Doprawdy? - Nie dawała się przekonać. - Jesteś pe-

wien?

- Jestem - powiedział i ruszył do samochodu. - Jestem

pewien.

155

Czekała chwilę, patrząc, jak odchodzi, serce jej wciąż

łomotało. Mężczyzna na podjeździe stracił zainteresowanie

i wycelował pilota w bramę garażową. Ostatecznie, nie mając

nic innego do roboty, Pchła podążyła za Tigiem do samocho-

du, wyciągając kluczyki. Otworzyła mu drzwi, potem wsiadła

za kierownicę, padając na siedzenie z westchnieniem.

- I jeszcze ci coś powiem - dodała, wyciągając pas.

Wciąż czuła na dłoni cieniutką warstwę tłuszczu z ręki Ma-

buzy. - Oni nie idą dzisiaj do kościoła. Przynajmniej nie do

takiego kościoła, do którego my byśmy poszli.

- Oj, daj spokój. O czym ty gadasz?

Odwróciła się z powrotem w kierunku domu - na pierw-

szy rzut oka zwyczajnego. Przypomniało jej się to wrażenie, że

na wysokości kolan przemykały po boazerii cienie. Pomyślała

o kobiecie szukającej czegoś pod łóżkiem, o strachu malującym

się na jej twarzy. Pomyślała o krucyfiksach. A potem w jednej

sekundzie zdała sobie sprawę, o co chodziło z tym domem.

Odwróciła się do Tiga, patrząc na niego wściekle.

- Mówię ci tylko, że ci ludzie nie są chrześcijanami.

Zanim Caffery o ósmej wrócił do biura, zespół HOLMES-a

zakończył pracę i zdążył się zwinąć. Jeden z funkcjonariuszy

chciał nabić trochę nadgodzin, więc Caffery dał mu te porad-

nie z listy, które prowadziły spotkania wieczorne. Wkrótce

budynek opustoszał.

Rozkoszując się ciszą, Caffery poobijał się trochę, udając

sam przed sobą, że jest wydajny. Odebrał pocztę, zajrzał do

biogramów nowych członków zespołu i od niechcenia prze-

szukał zasoby policyjnej sieci wywiadowczej, wpisując klu-

czowe słowa z zeznania kelnerki: „rzeka", „nieletni". Kiedy

wpisał „obnażenie", ekran wypełnił się tak szybko, że pasek

przewijania zmniejszył się do wielkości główki gwoździa. Ope-

rator HOLMES-a miał rację - jakiś tysiąc kolesiów w Bristolu

wymachiwało po nocach fiutami, prezentując się miejscowym

dziewczynom. Nie miał siły przeglądać tylu wyników.

Podszedł do okna, rozsunął żaluzje i ogarnęła go dziwna

fala zwątpienia. Muzułmański rzeźnik naprzeciwko był za-

mknięty, a znajdującego się obok baru zjedzeniem na wynos

jeszcze nie otwarto. Zerknął na zegarek. Ósma trzydzieści.

W zasadzie wcześnie. Ale do zachodu słońca niewiele zosta-

ło. A to oznaczało, że na City Road będą jakieś dziewczyny,

jeśli ktoś wie, gdzie szukać. Zacisnął palce na żaluzji, coraz

157

mocniej i mocniej, aż pomyślał, że ją złamie, jeśli dłużej tak

postoi. Wyjął komórkę i wybrał numer, który dała mu Pchła

- powiedziała, że to stary przyjaciel jej matki, prowadzi dzia-

łalność w domu.

Po kilku sygnałach Caffery już miał zrezygnować, uzna-

jąc, że nie powinien dzwonić tak późno, kiedy szkółkarz ode-

brał i powiedział, dość powoli, że jeśli chodzi o krokusa Re-

membrance, to no cóż, trochę się zrobił mało popularny, ale

może zdołałby zamówić parę cebulek w ciągu kilku dni, jeśli

Caffery zechciałby poczekać, ale Caffery musiałby pojechać

do Bishop Sutton, żeby je odebrać, bo on nie robi dostaw,

niestety. A skoro już z nim rozmawia, to jak się czuje Pcheł-

ka Marley? Czyż to nie straszna tragedia przydarzyła się tej

biednej dziewczynie, a ona jeszcze nie ma trzydziestki?

- Myślę... - Caffery postukał palcem w biurko, czując

się dziwnie jako jedyna osoba nieznająca historii, którą znają

wszyscy inni. - Myślę, że jeśli wziąć wszystko pod uwagę, to

naprawdę nieźle sobie radzi... ale przekażę jej, że pan pytał.

Rozmawiali jeszcze trochę o błahych sprawach, o zapła-

cie, o tym że Caffery nie mówi jak miejscowy, jak mu się po-

doba w West Country. Inspektor mówił spokojnie, ale kiedy

skończył rozmowę, zmarszczył czoło, postukał palcem trochę

mocniej, zastanawiając się nad tym, co powiedział szkółkarz.

Tragedia w życiu Pchły Marley. Jaka tragedia? myślał, a po-

tem o dziwo zaczął się zastanawiać, czy ma chłopaka, który

pomógł jej przez tę tragedię przejść. I w tym właśnie miejscu

musiał przestać. To normalne być ciekawym, stary, dzięki

temu jesteś detektywem. I jeszcze dzięki piciu. Ale nie posu-

waj się dalej. Take rozmyślania mogą zrobić duże szkody.

Podszedł do ściennej mapy regionu i postawił kciuk na

Bishop Sutton, potem rozciągnął rękę, aż mały palec dosięg-

ną! Shepton Mallet. Z początku trasy Piechura wydawały się

przypadkowe. Ale od tamtej nocy, kiedy Caffery zobaczył cy-

drową kryjówkę w żywopłocie, nie dawała mu spokoju kon-

158

cepcja, że jego codzienne trasy są przemyślane. Wykreślił

wszystko, co mógł, wspomagając się kilkoma raportami z bazy

wywiadowczej, dodając przystanek z poprzedniej nocy w po-

bliżu kamieniołomu Vobster i wreszcie, stojąc w słabo oświe-

tlonym biurze, zaczął dostrzegać jakiś kształt. Przypominało

to półotwarty wachlarz albo kawałek pizzy, z wierzchołkiem

w Shepton Mallet, z górnym łukiem od Congresbury niemal

aż do Keynsham, A37 wyznaczała płaski bok. Wpatrywał się

w ten kształt trochę dłużej, potem ściągnął marynarkę z opar-

cia krzesła i poszukał kluczyków.

Problem z Piechurem polegał na tym, że poruszał się on

całymi dniami i codziennie. Żeby go znaleźć, też trzeba było

się ruszać. Albo trzeba było wiedzieć, co myśli. Zachowując

w głowie punkty orientacyjne wachlarza, Caffery wyjechał na

A37, starą drogę używaną przez templariuszy, jedną z naj-

starszych w Brytanii. Minął Farrington Gurney i wjechał do

Ston Easton. Strome, przemoknięte mury osady wznoszące

się tuż przy drodze, oślizłe kępy roślin pośród kamieni spra-

wiały, że czuł się, jakby jechał przez opróżnione koryto stare-

go kanału. Za osadą zwolnił. Na drodze poza nim nikogo nie

było, więc wlókł się, reflektory samochodu tworzyły w górze

filigranowe kopuły z gałęzi. Okno miał otwarte, wystawił ło-

kieć i przepatrywał atramentową czerń po obu stronach dro-

gi w poszukiwaniu śladu ognia Piechura.

Po chwili minął wąską dróżkę po prawej. Pojechał dalej

sto jardów, kiedy coś kazało mu stanąć i zawrócić. Wjechał

głęboko na pobocze, tak że wszystkie koła zjechały z jezd-

ni i nie musiał włączać świateł awaryjnych. Wtedy wysiadł

i wspiął się na niskie ogrodzenie sąsiedniego pola. Tu, poza

miastem panowała czarna i nieprzebyta ciemność, zakłócał ją

z rzadka tylko szarawy kształt drzewa albo górki. Nagle zro-

biło się zimno. Naciągnął marynarkę i stanął z dłońmi pod

pachami, a mrok spowijał jego głowę i kark. W napięciu na-

słuchiwał pęknięcia gałązki, węszył za dymem obozowiska.

159

Piechur odciął kiedyś nos człowiekowi, używając noża

introligatorskiego z zestawu narzędzi rzemieślniczych. Sta-

ło się to na tyłach jego garażu w Shepton Mallet. Utrzymał

swoją ofiarę - nazwiskiem Craig Evans - w pionie, przykle-

jając ją do deski do prasowania za pomocą czerwono-białej

taśmy do paczek z napisami „Ostrożnie". Po nosie, którego

odcięcie spowodowało, że Evans trochę rzygał krwią, Pie-

chur kciukami - własnymi kciukami! - to uderzyło Caffe-

ry'ego najbardziej - wcisnął jego oczy tak mocno do głowy,

że wyskoczyły z oczodołów. Kiedy skończył, oparł deskę do

prasowania o ścianę i gwoźdźmi przybił ofierze ręce do ce-

gieł. Ukrzyżował go.

Policja poznała szczegóły, bo Piechur nagrał wszystko

na taśmę, tak żeby to potem oglądać dla przyjemności. Do-

wiedzieli się więc, że oczy wraz z długimi śliskimi czerwony-

mi ogonami położył na półce, potem zmiażdżył obie rzepki

łomem, odciął Evansowi fiuta, wszedł do domu i spokojnie

wsadził drobiazgi - oczy, nos i fiuta - do puszek na herbat-

niki Cadbury's Selection. Kiedy policja je znalazła, były w tak

zaawansowanym rozkładzie, że wysadziły przykrywki.

Caffery głęboko wciągnął powietrze - aż chłód zakłuł go

w nozdrza - myśląc o ciemnościach. Posłuchał jeszcze trochę

ciszy, przyjrzał się szarej i cichej zjawie sowy pędzącej po nie-

bie. A że dalej nie słyszał nic w ciemnościach, wrócił do samo-

chodu. Wsiadł do środka i siedział tak, patrząc przez siatkę

gałęzi na strzępiaste chmury sunące wokół księżyca.

Znowu poczuł lekki ból w nogach i przyszło mu do gło-

wy, że tym razem nie jest to powiązane z napięciem, lecz ze

zmęczeniem - i że zmęczenie z kolei wiąże się z rozmową,

którą odbył ze szkółkarzem. „Czyż to nie straszna tragedia

przydarzyła się tej biednej dziewczynie?".

Chwilę mu zajęło, zanim to skonkretyzował, zanim przy-

pomniał sobie uczucie z tamtej chwili - że znalazł się poza

obrębem czegoś. Że jest nowy, że jest osobą postronną za-

160

glądającą do środka. Może trochę się porozpytywać, co się

jej przytrafiło. Ale niezbyt nachalnie, żeby nie wyszedł na

ciula. A potem usłyszał głos Piechura: „Da radę nie tęsknić,

wystarczy myśleć, że to coś, co inni ludzie robią w innym ży-

ciu". Tak, pomyślał, on ma rację, zapomnij. Kiedyś byś tak

zrobił - prześledziłbyś każdy trop, żeby się czegoś o niej do-

wiedzieć, ojej tajemnicy, o tym, co się jej stało. Ale nie teraz.

Twój świat się zmienił.

Włączył silnik i wyjechał na drogę. Minęła dziesiąta. Za-

nim dotrze na City Road, zrobi się prawie jedenasta, a o tej

właśnie godzinie Keelie wychodziła na ulicę. Otworzył okno

i gorzki zapach oparów i ziemi wpłynął do samochodu. Na-

wet kiedy się mocno skoncentrował, nie mógł sobie przy-

pomnieć twarzy Keelie, nie mógł sobie przypomnieć koloru

jej włosów. Pamiętał jednak, że miała tyle przyzwoitości, by

nigdy nie spojrzeć mu w oczy, kiedy ją rżnął. A to jego zda-

niem wiele znaczyło.

9 maja

Następnego dnia Mossy leży na kanapie z jedną stopą zwie-

szoną nad podłogą, dolna warga spoczywa na jego odwró-

conym kciuku, wpatruje się w kratę, czekając, aż Jonah się

pojawi.

Ale dzień przechodzi w noc, noc przechodzi w dzień i nic

się nie dzieje, i nikt nie przychodzi. Czasami myśli, że słońce

utknęło na niebie, bo ilekroć otwiera oczy, a wydaje się, że

robi to całe lata, przez kratę wpada światło dzienne. Innym

z kolei razem myśli, że znajduje się w wehikule czasu na prze-

wijaniu do przodu, bo słońce przecina szybko nieboskłon jak

w niemym filmie, bo w jednej chwili czuje, że na pewno jest

ranek, a w następnej otwiera oczy i widzi zachód słońca, czer-

wone palce światła sączą się przez deski, rozświetlając brud-

ny, zakurzony pokój, który stał się jego izbą tortur.

Żyją na przesłodzonej kawie i zupkach instant, a Skin-

ny od czasu do czasu przemyca mu trochę hery. Bierze ją od

„Wujka", który zawsze chyba przebywa po drugiej stronie

żelaznej kraty. Wujek musi mieć tam pokój, myśli Mossy,

bo ilekroć Skinny chce z nim rozmawiać albo wyjść z poko-

ju, idzie do kraty i puka trzy razy. Chwilę zwykle trwa cisza,

potem pojawia się snop światła w korytarzu i zarys posta-

ci wypełnia przejście, przynosząc ze sobą klucze i powiew

162



chłodu. Mossy nigdy nie widzi wyraźnie Wujka, ale wie, że

musi nosić coś na twarzy, bo jego głowa nie pasuje do ciała:

za ciemna i za duża.

Mossy całymi godzinami przygląda się tej kracie, stara-

jąc sieją przewiercić myślami. Za nią jest przejście: widział

ściany, a na nich tapetę strukturalną, która została pożłobio-

na i podarta i zwisa płachtami. Słyszy, że gdzieś kapie woda

z kranu. Większość czasu jest ciemno, bo nie ma tam żarów-

ki, ale wyczuwa, jak długi jest korytarz, kiedy ktoś się nim

przemieszcza: Skinny albo Wujek. Czasami słyszy dziwne

głosy - elektroniczne i bardzo urywane - ale te dźwięki na-

pływają tylko falami i Mossy nie jest do końca pewien, czyje

sobie wyobraża czy nie.

Skinny stał się dla Mossy'ego wszystkim: owszem, jego

strażnikiem, ale co ważniejsze, jego ostoją, osobą, która przy-

nosi ulgę w igle. Zawsze tu jest, ciepłe małe zawiniątko, które

dopasowuje się do tułowia Mossy'ego: jak zwierzę kopie swo-

imi suchymi rękoma. I tak jak zwierzę czerpie pokrzepienie

z towarzystwa innego zwierzęcia, na kilka chwil strach Mos-

sy'ego ulatuje. Czuje się, jakby to on miał chronić Skinny'ego,

tego, który go tu sprowadził, i zamierza odciąć mu ręce. Cho-

ciaż w głębi duszy chce płakać, coś w osobie Skinny'ego spra-

wia, że Mossy czuje się jak mężczyzna. Czuje się większy, kiedy

Skinny jest w pobliżu: nie postrzega go jako dręczyciela, lecz

jako ofiarę, i myśli, że to dlatego, że ten mały afrykański ni to

chłopiec, ni to mężczyzna też jest wykorzystywany.

Skinny pracuje dla Wujka i z tą pracą różnie bywa: cza-

sami musi pobierać krew ludziom, czasami sprzedaje nar-

kotyki, a czasami musi wyjść na ulicę i sprzedawać swoje

ciało. Mossy nie widzi w tym nic dziwnego: Skinny jest mały

- bardzo mały - i obaj wiedzą, że na takie rzeczy jest spory

popyt. Jest taki jeden w szczególności, tłuścioch w obskur-

nym wozie, który siedzi przed miejscowym supermarketem,

i czasami kiedy Skinny wychodzi, wkłada na siebie głupie rze-

163

'mumm



Następnego dnia Mossy leży na kanapie z jedną stopą zwie-

szoną nad podłogą, dolna warga spoczywa na jego odwró-

conym kciuku, wpatruje się w kratę, czekając, aż Jonah się

pojawi.

Ale dzień przechodzi w noc, noc przechodzi w dzień i nic

się nie dzieje, i nikt nie przychodzi. Czasami myśli, że słońce

utknęło na niebie, bo ilekroć otwiera oczy, a wydaje się, że

robi to całe lata, przez kratę wpada światło dzienne. Innym

z kolei razem myśli, że znajduje się w wehikule czasu na prze-

wijaniu do przodu, bo słońce przecina szybko nieboskłon jak

w niemym filmie, bo w jednej chwili czuje, że na pewno jest

ranek, a w następnej otwiera oczy i widzi zachód słońca, czer-

wone palce światła sączą się przez deski, rozświetlając brud-

ny, zakurzony pokój, który stał się jego izbą tortur.

Żyją na przesłodzonej kawie i zupkach instant, a Skin-

ny od czasu do czasu przemyca mu trochę hery. Bierze ją od

„Wujka", który zawsze chyba przebywa po drugiej stronie

żelaznej kraty. Wujek musi mieć tam pokój, myśli Mossy,

bo ilekroć Skinny chce z nim rozmawiać albo wyjść z poko-

ju, idzie do kraty i puka trzy razy. Chwilę zwykle trwa cisza,

potem pojawia się snop światła w korytarzu i zarys posta-

ci wypełnia przejście, przynosząc ze sobą klucze i powiew

162



chłodu. Mossy nigdy nie widzi wyraźnie Wujka, ale wie, że

musi nosić coś na twarzy, bo jego głowa nie pasuje do ciała:

za ciemna i za duża.

Mossy całymi godzinami przygląda się tej kracie, stara-

jąc sieją przewiercić myślami. Za nią jest przejście: widział

ściany, a na nich tapetę strukturalną, która została pożłobio-

na i podarta i zwisa płachtami. Słyszy, że gdzieś kapie woda

z kranu. Większość czasu jest ciemno, bo nie ma tam żarów-

ki, ale wyczuwa, jak długi jest korytarz, kiedy ktoś się nim

przemieszcza: Skinny albo Wujek. Czasami słyszy dziwne

głosy - elektroniczne i bardzo urywane - ale te dźwięki na-

pływają tylko falami i Mossy nie jest do końca pewien, czyje

sobie wyobraża czy nie.

Skinny stał się dla Mossy'ego wszystkim: owszem, jego

strażnikiem, ale co ważniejsze, jego ostoją, osobą, która przy-

nosi ulgę w igle. Zawsze tu jest, ciepłe małe zawiniątko, które

dopasowuje się do tułowia Mossy'ego: jak zwierzę kopie swo-

imi suchymi rękoma. I tak jak zwierzę czerpie pokrzepienie

z towarzystwa innego zwierzęcia, na kilka chwil strach Mos-

sy'ego ulatuje. Czuje się, jakby to on miał chronić Skinny'ego,

tego, który go tu sprowadził, i zamierza odciąć mu ręce. Cho-

ciaż w głębi duszy chce płakać, coś w osobie Skinny'ego spra-

wia, że Mossy czuje się jak mężczyzna. Czuje się większy, kiedy

Skinny jest w pobliżu: nie postrzega go jako dręczyciela, lecz

jako ofiarę, i myśli, że to dlatego, że ten mały afrykański ni to

chłopiec, ni to mężczyzna też jest wykorzystywany.

Skinny pracuje dla Wujka i z tą pracą różnie bywa: cza-

sami musi pobierać krew ludziom, czasami sprzedaje nar-

kotyki, a czasami musi wyjść na ulicę i sprzedawać swoje

ciało. Mossy nie widzi w tym nic dziwnego: Skinny jest mały

- bardzo mały - i obaj wiedzą, że na takie rzeczy jest spory

popyt. Jest taki jeden w szczególności, tłuścioch w obskur-

nym wozie, który siedzi przed miejscowym supermarketem,

i czasami kiedy Skinny wychodzi, wkłada na siebie głupie rze-

163

czy, dzięki którym ma wyglądać jak dzieciak - małe czapki

i uczniowskie marynarki.

- To dla tłuściocha - mówi. - Lubi, jak to mam na sobie.

Mossy nie może pojąć, dlaczego miałoby go obchodzić,

co Skinny robi, kiedy wychodzi z tego mieszkania. Nie poj-

muje, czemu tak go złości myśl, że jakiś tłusty skurwiel rżnie

Skinny'ego w dupę, przychodzi mu tylko do głowy, że w tym

całym koszmarze bardzo polubił tego chłopaczka. Nie umie

nic o tym powiedzieć, oczywiście, bo tak to w życiu bywa:

w gruncie rzeczy on i Skinny są takimi samymi stworzenia-

mi. Obu świat zeskrobał sobie z dupy. Jedyna waluta, którą

dysponują, to własne ciało, i nie ma co się zastanawiać, kie-

dy przyjaciel musi się sprzedać.

A swoją drogą, Skinny ma nawet gorzej, bo przebywa

w tym kraju nielegalnie. Mossy ma przeczucie, że gdzieś tu

mieszkają inni nielegalni emigranci: czasami widzi cienie

w klatce naprzeciwko i słyszy dziwne odgłosy -jakby ktoś

tam truchtał. Kiedy jest całkiem ciemno, a Skinny'ego nie ma,

Mossy potrafi wmówić sobie, że z nimi w mieszkaniu miesz-

ka ktoś dziwny. Czasami, bardzo rzadko, potrafi zasnąć w tej

norze i budzi się z pomysłem, że cokolwiek to jest, wemknęło

się po cichu do pokoju pod okienną kratą i nie wydając ani

jednego dźwięku, przemknęło do klatki.

No, skoro taki długachny szczoch jak on nie może się

zmieścić pod tą kratą, to jakim cudem zmieściłby się tam

ktokolwiek inny? Chyba że, myśli czasami późną nocą, kie-

dy ma za sobą cały dzień spędzony samotnie, chyba że to nie

jest ktoś, lecz coś. Coś nieludzkiego.

Ale od tej myśli robi mu się całkiem zimno. Odwraca się

więc od okna, ilekroć tylko może, i ze wszystkich sił stara się

o tym nie myśleć.



23

16 maja

Katherine Oscar była ubrana w białą koszulę i męskie beżowe

bryczesy wpuszczone w buty do jazdy, włosy miała związane

w węzeł, w pozornym nieładzie, jakby wcale nie poświęciła

mnóstwa czasu na uczesanie. Bycie panią Oscar wymagało

wprawy oraz sprytu i pracowita Katherine bardzo się starała,

by mieć pewność, że nikt nigdy nie ośmieli się nazwać jej zma-

nierowaną. Albo, na ten przykład, snobką. Tego środowego

ranka, bardzo wcześnie, stała na żwirowym podjeździe Mar-

leyów z irytacją na twarzy. Ręce wspierała na biodrach, bla-

de słońce podkreślało luźne pasma włosów przy policzkach,

a głowę miała odchyloną do tyłu, tak aby patrzeć w okna na

piętrze domu Marleyów. Zastanawiała się zapewne, dlacze-

go nikt jej nie otwiera.

Pchła, która właśnie wyszła spod prysznica i zdążyła tyl-

ko zawinąć się w ręcznik, stała nieruchomo i obserwowała ją

z okna łazienki. Jak daleko sięgała pamięcią, z mieszkaniem

w tym domu wiązał się jeden jedyny problem: Katherine

Oscar i jej rodzina. Zbyt wysokie ściany domu Oscarów gra-

niczyły z ogrodem Marleyów, zawsze więc mieli oni poczucie,

że są podglądani - dzieci Oscarów mogły się wychylić z okna

sypialni i patrzeć na Marleyów w ogrodzie, który niegdyś na-

leżał do domu Oscarów. Na drugim końcu posiadłości znaj-



165

dowal się inny ogród, całe akry z basenem, stajniami i ogro-

dem węzłowym, ale Oscarom trudno było zaakceptować fakt,

że nie mają już władzy nad ogrodem Marleyów, i dość często

zachodzili na teren Pchły bez pytania, jakby nabyli takie pra-

wo tylko z racji swego bogactwa.

Najgorszym intruzem był najmłodszy chłopak, Toby,

przysadzisty dzieciak z fryzurą pod garnek i blisko osadzony-

mi oczyma. Kryzys nastąpił pewnego jesiennego popołudnia,

kiedy Pchla akurat wyjrzała przez frontowe okno i zobaczy-

ła go na dole przy drodze, jak radośnie i obficie sikał na jej

mur. Otworzyła okno na oścież i wrzasnęła na niego, ale on

udawał, że nie słyszy. Spokojnie zapiął rozporek i powędro-

wał drogą ku swojej posiadłości, drapiąc się po głowie, jakby

usiłował coś sobie przypomnieć. Zanim założyła buty i dopa-

dła frontowych drzwi Oscarów, były zamknięte. Dopiero po

trzech dzwonkach ktoś jej otworzył.

- Nasz dom jest tak przeogromny, że trzeba odczekać

dwa dzwonki! - zawsze żartowała Katherine Oscar, by zasu-

gerować ogrom swoich włości, ale kiedy Pchla wyjaśniła, co

się stało, jej uśmiech przygasł. Wyszła na zewnątrz i rozej-

rzała się ostrożnie po drodze, jakby nie mogła uwierzyć, że

jej własne dziecko zdolne byłoby uczynić coś takiego. Weszła

z powrotem do holu i zamknęła oczy.

- Wiesz, serce mi staje ze strachu, jak pomyślę, że dzieci

chodzą po tej drodze. Bardzo dziękuję, że mi o tym mówisz.

Już miała zamknąć drzwi, ale Pchła wsunęła stopę po-

między nie a próg.

- Nie interesuje mnie droga, Katherine. Interesuje mnie,

czy z nim porozmawiasz.

- Ależ oczywiście, że z nim porozmawiam. Za kogo ty

mnie uważasz?

Uważam cię za hołotę, pomyślała Pchła, zerkając na

blond włosy, drogą bluzę i dyskretne kolczyki. W zasadzie

wiesz co, Katherine? Nie cierpię cię. Nie cierpię, jak patrzysz

166

na mnie z góry, nie cierpię, jak poważasz władzę i pieniądze,

jak zawracasz swoim SUV-em na rogu ulicy i zmuszasz pozo-

stałe samochody, żeby się zatrzymały. Nie podobało mi się,

jak któregoś dnia zablokowałaś swoim samochodem szosę,

wysiadłaś i długo rozmawiałaś ze swoim ogrodnikiem, nie

dbając o to, że trzy inne auta musiały czekać pięć minut, żebyś

mogła pogawędzić o nawożeniu i roślinach jednorocznych.

Nie cierpię tego, jak twoje kominy buchają dymem, jak wy-

stawiasz dwadzieścia worków ze śmieciami tygodniowo i jak

inaczej rozmawiasz z ludźmi, którzy przychodzą do pałacu,

żeby dla ciebie pracować. Wrzeszczałabyś wniebogłosy, gdyby

zbliżył się do ciebie bandyta, ale twój mąż to wieprz w bar-

bourze, który spędził całe życie przy komputerze, okradając

innych ludzi, i jest największym bandytą, jakiego widziałam

w swoim życiu.

Chętnie by to wszystko powiedziała. Chętnie przyszpi-

liłaby Katherine do ściany i rzuciła jej to w twarz. Ale oczy-

wiście nie rzuciła. Umiała wymierzyć cios, umiała to zrobić

skutecznie i szybko, ale umiała też się powstrzymać, więc

tylko kiwnęła głową.

- Świetnie - powiedziała spokojnie. - A więc z nim po-

rozmawiaj. I porozmawiaj z nim jak należy, bo jeśli to się

znowu wydarzy, sama to załatwię. Jasne?

Od tamtej chwili Oscarowie zostawili ją w spokoju. Od cza-

su do czasu przyłapywała chłopców, jak patrzyli piorunującym

wzrokiem zza przyciemnionych szyb SUV-a w drodze do szko-

ły, i słyszała, jak się z niej śmieją, wyglądając z okna swojego

pokoju, ale tym się nie przejmowała. Im rzadziej ich widywała,

tym lepiej. Od pewnego czasu jedynym znakiem życia Osca-

rów, jaki zauważała, było ciche rżenie koni w stajniach w dłu-

gie letnie wieczory. Jeśli jednak myślała, że na tym koniec, to

myliła się srodze, bo Katherine po prostu nie mogła odpuścić

ogrodu. Jakieś pól roku później zaczęła zostawiać wiadomości

głosowe w telefonie Pchły, opowiadając, jak bardzo Oscarowie

167

wciąż chcieliby kupić ogród, pomimo nieporozumień, i jak to

porozmawiają z władzami samorządu, z English Heritage*,

grupami miejscowych mieszkańców oraz z National Trust**

o przywróceniu mu statusu części ich posiadłości. Dwa, trzy

razy w miesiącu wrzucała przez drzwi liściki, a co tydzień wpa-

dała, tylko by powiedzieć: „Chciałam się przywitać i zobaczyć,

czy może się zastanowiłaś". Nie odpuszczała.

Cóż, kiedy dźwięk dzwonka znowu poniósł się po domu,

Pchła wiedziała, że sąsiadka przyszła zapytać o liścik: „Do-

stałaś? Przemyślałaś moje słowa? O cenach nieruchomo-

ści?". Stała więc bez ruchu, wiedząc, że jest niewidoczna, aż

Katherine podkarmiła się czekaniem, niecierpliwie kręcąc

głową - jakby mówiła, że nigdy nie zdoła zrozumieć Marley-

ów, i dlaczego wydawali pieniądze na nurkowanie w głupich

częściach świata, skoro mogliby kupić porządny samochód,

żeby ten ich ohydny grat nie psuł widoku okolicy - odwróciła

się i odeszła podjazdem. Nawet dźwięk, który towarzyszył jej

krokom chrzęszczącym w żwirze, był specyficzny -jakby jej

stopy uderzały kamyki ostrzej niż stopy innych ludzi.

Pchla zaczekała, aż kroki się oddalą, i kiedy już była

pewna, że została znowu sama, wróciła do otwartej szafki

w łazience i szybko przeglądała wszystkie znajome rzeczy:

zapasowa szczoteczka, nożyczki do paznokci, kapturek an-

tykoncepcyjny w futerale - nie potrzebowała go od wieków,

powinna go wyrzucić - nawilżacz, maszynka do strzyżenia.

Już zapomniała, czego szuka - głowę miała za gorącą i peł-

ną wszystkich rzeczy, które się wydarzyły zeszłego wieczoru,

jakby zaczynała się jej infekcja.

W głębi szafki, za witaminami, które kupiła, myśląc, że

podreperują jej system odpornościowy i pokonają robaki

* Brytyjska organizacja rządowa zajmująca się zabytkowymi budowlami w Anglii

(przyp. tłum.).

** Organizacja zajmująca się ochroną zabytków, przyrody i środowiska w Anglii, Walii

oraz Irlandii Północnej (przyp. tłum.).

168

i zarazki, w których się nieustannie nurzała, tkwiła paczka

tabletek na chorobę lokomocyjną, trzymanych ze względu na

przypadłość Thoma. Tego wieczoru pewnie ona się pochoruje.

Kaiser ją przestrzegł, że psychoaktywny składnik ibogainy wy-

woła u niej objawy choroby lokomocyjnej. Wyciągnęła paczkę

- pewnie tabletki były od lat przeterminowane, ale lepsze to

niż nic - i odłożyła je na umywalkę. Potem zamknęła szafkę,

wytarła się, po czym wciągnęła luźne spodnie, T-shirt oraz

starą robotniczą czapkę na wilgotne włosy. Wreszcie znalazła

kluczyki i wskoczyła do samochodu. Trzymając kierownicę,

patrzyła na żyły na ramieniu, niebieskie i zimne na tle skóry.

Dzisiaj wprowadzi truciznę do swojego krwiobiegu, co pozwoli

jej rozmawiać z umarłymi. Ale żeby to zrobić, potrzebuje jak

najwięcej spokoju. Nie obchodzi jej więc, co powiedział jej in-

spektor o wtrącaniu się do śledztw. Nie ma wyboru: musi się

pozbyć wszystkiego, co widziała i czuła ostatniego wieczoru.

Musi przestać o tym myśleć, zanim weźmie ibogainę.

Kiedy wyjeżdżała z podjazdu, zabuksowala w żwirze ko-

łami starego forda. Minęła posiadłość, kilkakrotnie trąbiąc

klaksonem. Wystarczy, żeby Katherine Oscar usłyszała i zro-

zumiała, że ona cały czas była w domu.

To kręgi w kurzu dały Pchle do myślenia. Pani Mabuza - jeśli

kobieta w sypialni rzeczywiście była panią Mabuza - może

i świetnie gotowała, ale ze sprzątaniem na pewno sobie nie

radziła. Wszystkie krucyfiksy porozstawiane po domu były

idealnie czyste, ale każdy stał w większym kręgu wolnym od

kurzu. Krzyże były czyste, bo były absolutnie nowe, nie dlate-

go, że je polerowano. A stały w kręgach wolnych od kurzu, bo

ostatnio zastąpiono nimi coś, co znajdowało się tam bardzo

długo. Krucyfiksy stanęły na pokaz, Pchła była tego pewna.

Miały światu wmówić, że to chrześcijański dom.

Kiedy zapukała do drzwi zastępcy prowadzącego śledz-

two, nikt nie otworzył, więc uchyliła je odrobinkę. Caffery był

169

sam, nie miał na sobie marynarki, stał z rękoma w kieszeniach

spodni, w lekkim rozkroku, zaabsorbowany czymś, co widział

za oknem. Przyglądała mu się od tyłu, odnosząc wyraźne wra-

żenie, że ostatniej nocy nie spędził w domu. Gdyby taka kon-

cepcja nie wydała się szalona, powiedziałaby, że spędził noc

w biurze. Albo że spał w samochodzie. Zastanawiała się, czy

w ogóle ma tu dom, czy może mieszka w kawalerce w skrzydle

szkoleniowym centrali, dopóki się nie zaaklimatyzuje.

Potem, kiedy popatrzyła na jego krótko ostrzyżone włosy,

podgolone na karku, mignął jej w głowie obraz Caffery'ego

w łóżku. Spał z jedną ręką odsuniętą w bok. Był opalony,

a jego twarz rozgniatała się na poduszce, tak że widziała lekko

napięte mięśnie barku. Odchrząknęła i obraz prysnął.

- Cześć.

Odwrócił się. Na chwilę w jego oczach pojawił się jakiś

wyraz złości, jakby jej nie rozpoznał. Potem jego twarz się

rozpogodziła. Odetchnął i uśmiechnął się.

- Och, cześć. Przepraszam, zamyśliłem się. - Odsunął

krzesło i gestem wskazał jej, by usiadła. - Przyłapałaś mnie

na marzeniach.

Zdjęła czapkę, przeczesała palcami włosy i siadła.

- O czym?

Oparł się o biurko, ręce skrzyżował na piersi, jedną ręką

bawił się spinaczem, i przyglądał się jej. Nie pozwalała sobie

za dużo o tym myśleć, ale zarejestrowała mnóstwo szczegó-

łów wyglądu Caffery'ego - na przykład że nie ma brązowych

oczu, tak jak myślała na początku, tylko niebieskie, z bardzo

ciemnymi rzęsami. Ciemnymi jak włosy.

- Nie spodziewałem się ciebie - powiedział. - Nie pla-

nowałem dzisiaj pracy z twoim oddziałem. Musisz wiedzieć

coś, o czym ja nie wiem.

Oderwała wzrok od jego twarzy i udawała, że rozgląda

się po maleńkim gabinecie pomalowanym na ponury kolor,

z wyblakłą mapą okręgu na ścianie.

170

- Pchła? Z czym przyszłaś?

- A więc - zaczęła powoli - chcę, żebyś mi obiecał, że

nic, co powiem, nie wyjdzie poza ściany tego pokoju.

Uniósł brew.

- Niech będzie - uśmiechnął się lekko. - Spróbuję.

- Dobra, będę szczera. Zrobiłam coś głupiego.

- Rozumiem.

- Poszłam pogadać z Giftem Mabuzą. Właścicielem Fosy.

Caffery roześmiał się, jakby jej nie wierzył.

- Poważnie. Wczoraj wieczorem poszłam do jego

domu.

- Jego jeszcze nawet nie ma w kraju. Wraca dopiero dzi-

siaj po południu.

- Wrócił wcześniej. Może wiedział, że go szukasz.

Twarz mu oklapła. Ręce opadły do boków.

- Ty mówisz poważnie. Naprawdę do niego poszłaś.

- Nie powiedziałam, że jestem policjantką.

- A co powiedziałaś?

- Nic. Poszłam ze swoim przyjacielem, który go zna.

Wrzucił spinacz do śmietnika.

- Pozwolę sobie powiedzieć, że to strasznie głupie. Wręcz

kurewsko głupie.

- Wiem. - Potrząsnęła głową. - Ale on nigdzie się nie

wybiera, jestem tego pewna. Czeka na ciebie. I... skoro już

mowa o kurewsko głupich wyczynach, to jeszcze coś zrobiłam.

- Pod ciężarem jego spojrzenia pomacała kieszeń i znalazła

torebeczkę z włóknami. Na płasko rozłożonej dłoni podsu-

nęła mu ją pod oczy. - To z jego wykładziny.

Wziął torebkę.

- Co to?

- Mówiłeś, że na rękach były włókna z wykładziny. Po-

myślałam więc... pomyślałam, że to się przyda.

Caffery obracał torebeczkę i obracał. Potem podszedł do

szafki, wyjął papierową torbę dowodową i wsadził tę małą do

171

środka. Otworzył pióro i jakby się zastanawiał, co napisać na

wierzchu. Potem zmienił zamiar, napisał coś do siebie i wsa-

dził to do środka.

- Nie weszłam tam siłą. Znalazłam się tam legalnie.

- Znasz doskonale treść paragrafu dziewiętnastego.

To kwestia różnicy pomiędzy przyzwoleniem a rzeczywi-

stym przyzwoleniem. Nie powiedziałaś nikomu, kim jesteś,

i wykorzystałaś prywatną znajomość, by zdobyć informacje

- mówił cierpliwie. - Miejmy nadzieję, że obrona sobie tego

nie uświadomi albo nie zada sobie trudu, żeby to sprawdzić,

w przeciwnym wypadku będą mogli powiedzieć, że bez upo-

ważnienia podałaś się za tajnego agenta.

Pchła zacisnęła zęby. Powiedziała sobie wcześniej, że tego

nie zrobi, ale poczuła, że się wkurza. Caffery miał pewnie ra-

cję: obrona może wyciągnąć, że poszła tam jako tajniak. Ale

ani myślała dać mu się zniechęcić. Wyprostowała się z tru-

dem. To kwestia czysto fizyczna. Odciągnąć ramiona - dzięki

temu poczuła się silniejsza.

- A co z włóknami? - spytała. - Wyglądają jak te na rę-

kach.

Z początku myślała, że jej nie słucha. Wciąż patrzył na

papierową torbę, z takim wyrazem twarzy, jakby włókna coś

mu komunikowały.

- Czy to one są na ręce? - powtórzyła.

Odpowiedział jej, jakby nie słyszał jej pytań.

- Wczoraj w kółko mi powtarzałaś, że on jest Afrykań-

czykiem. Co to miało znaczyć, że on jest Afrykańczykiem?

- Na pewno chcesz wiedzieć?

- Na pewno.

- Dobra. - Wskazała komputer. - Mogę?

- Jest powolny. Szybciej chybaby działał na modemie,

czasami strona ładuje się pięć minut.

Przetoczyła krzesło do przodu, odpychając się piętami,

i poruszyła myszą na podkładce. Kiedy ekran się obudził, za-

172

czekała na połączenie, wpisała tekst do wyszukiwarki - miał

rację, łączył się z serwerem całe wieki - i weszła na stronę,

której szukała.

- Proszę - powiedziała, wskazując zdjęcie.

Caffery podszedł i stanął obok niej, pochylając się tro-

chę, by zerknąć na ekran. Nawet jeśli nie wrócił wczoraj do

domu, zdołał gdzieś wziąć prysznic. Był blisko niej i pach-

niał czystością.

- Na co patrzę? - spytał powoli. - Co to jest?

Przyszło jej na myśl coś, co powinien pamiętać: bezgło-

we, pozbawione członków ciało chłopca, które znaleziono

w Tamizie. Nazwano go ,Adam", bo za jedyne wskazówki co

do jego tożsamości posłużyły pomarańczowe szorty, w które

ubrane były jego szczątki, zawartość żołądka i to, że zabójca

rozmyślnie usunął pierwszy kręg kręgosłupa.

- Kiedy pracowałeś w Londynie - powiedziała ostrożnie

- miałeś coś wspólnego z Adamem?

- Adamem?

- Chłopczykiem z Tamizy. Korpus.

- Tak - odrzekł. - Kilku moich kolegów nad tym praco-

wało. Ale dlaczego... - zamilkł, nie odrywając od niej oczu.

Twarz mu nagle pobladła. - O Jezu - jęknął zduszonym gło-

sem. - Już rozumiem, o czym mówisz.

Nie odpowiedziała. Ślad Adama zaprowadził ostatecznie

policję do Afryki, gdzie potwierdziły się najgorsze przypusz-

czenia: kolorjego szortów i brakująca kość, dźwigacz, wwielu

afrykańskich religiach uważany za centrum ciała... wszystko

wskazywało na jedno.

- Muti - mruknął Caffery. - O tym mówisz. To mord

muti?

- Tak - odparła i przez chwilę oboje milczeli. Muti, czar-

na magia, czary. Od samego słowa w pokoju zrobiło się zim-

no. Afrykańskie leczenie magią: czasami posuwało się do za-

bijania i rozczłonkowywania człowieka na użytek religijnych

173

rytuałów. W ostatnim dziesięcioleciu wiele wskazywało na

to, że muti zapuściło macki do Wielkiej Brytanii.

- Zobaczyłam to w książce. - Powiedziała cicho, jakby

niegrzecznie było mówić o tym głośno. - Książce o afrykań-

skich czarach i szamanach. Widziałam tam zdjęcie odcię-

tych rąk, zrobił to koleś z Johannesburga. Odciął je od ciała

i sprzedał miejscowemu biznesmenowi.

- Co on miał z nimi zrobić?

- Miały przyciągnąć mu kontrahentów. Taka idea. Zako-

puje się je albo wmurowuje w ściany, i to nęci ludzi. I z tego

co zdążyłam w tej książce wyczytać, umieszcza sieje... - prze-

rwała - ...umieszcza się przy wejściu.

Oczy Caffery'ego stały się trochę nieobecne, jakby kon-

centrował się na procesach myślowych przebiegających

w jego głowie. Potem znowu spojrzał na monitor i już trochę

spokojniej powiedział:

- A to? - Na ekranie wyświetlał się brązowy przedmiot

wielkości zwiniętego śpiwora.

- To? O Boże, nie wiem dlaczego, ale musiałam ci to po-

kazać, bo przy tym właśnie zdałam sobie sprawę, jak daleko

ci ludzie się posuwają.

Caffery przysunął się do monitora, przyglądając się

ohydnym zwojom o żółknących i rozpadających się krawę-

dziach.

-Co to jest?

-A jak myślisz?

- Nie wiem... - Żadne z nich tego nie powiedziało, ale

coś ciemnego wpełzło do pokoju, jakby słońce skryło się za

chmurą. - Nie pytaj czemu, ale wydaje mi się, że to ludzka

skóra.





21

10 maja

Mossy budzi się i widzi, jak Skinny kuca kilka stóp od niego,

na podłodze. Z początku jest zmieszany. Pokój zalewa dziwne

niebieskobiałe światło, które daje najmniejsze cienie przed-

miotów, a kurz i kawałki tytoniu i włosów na podłodze wydają

się skrzyć prądem. Skinny jest ubrany w jakąś szatę w czer-

wono-czarno-białą kratę i z symbolami jak na afrykańskiej

masce. Na głowie ma perukę, w długie czarne włosy wplótł

muszelki. Przez chwilę stoi bez ruchu, jak lew szykujący się

do skoku, potem nagle się ożywia, chodzi szybko po podłodze.

W tym ruchu jest coś wstrętnego, od czego Mossy siada na

kanapie, ponieważ jest szybki i nienaturalny i Skinny trochę

wygląda jak ranny pająk, jakby częściowo używał rąk, a czę-

ściowo nóg. Koraliki we włosach stukają o siebie.

Skinny syczy, odsłaniając zęby jak wąż, ale Mossy wie, że

to nie naprawdę: że ogląda przedstawienie. Od razu się orien-

tuje, że to wszystko jest robione do kamery, która się poja-

wiła ukradkiem w korytarzu. Krata stoi otworem i stamtąd

właśnie wpada światło - z małego reflektorka umieszczone-

go nad obiektywem.

Mossy wie, kto tam jest. To Wujek stoi za kamerą i Mossy

ani myśli ściągać uwagę na siebie, więc pochyla czoło, jakby

dalej spał, i wywraca oczy, żeby patrzeć.

175

Skinny przestaje ganiać po podłodze i spod szaty wy-

ciąga płócienny woreczek. Mossy już go widział. Czasami

Skinny zostawia go na purpurowej wykładzinie - mówi, że

w środku znajdują się jego „przepowiadające kości", ale nie

pozwala Mossy'emu na nie spojrzeć. Teraz je wysypuje i sia-

da w kucki obok, machając nad nimi rękoma i mamrocząc

coś pod nosem.

Mossy widzi je rozsypane na brudnym dywanie, nie tylko

kości, ale też inne rzeczy: muszelki, dwie karty do gry, domi-

no, złożony scyzoryk i kawałek żółknącej skóry, która pewnie

pochodzi od rzeźnika. Patrzy w milczeniu, jak Skinny wska-

zuje karty, mruczy coś w języku, którego nigdy wcześniej nie

słyszał, ale który sprowadza ze sobą silny zapach Afryki.

Przedstawienie trwa długo. Kiedy się kończy, Skinny

opuszcza pokój i wchodzi do korytarza. Krata jest zamknięta

przez kilka chwil i słychać zza niej mruczenie. Światło gaśnie,

a po chwili Mossy'ego dobiega dźwięk, jakby gdzieś otwierały

się i zamykały drzwi. Potem Skinny wraca do pokoju, zamy-

kając za sobą kratę. Podchodzi i siada obok Mossy'ego.

- Oglądasz mnie?

- Tak. - Kładzie rękę na jego czole i przygląda mu się

uważnie. - Oglądam cię. Po co to kurewstwo?

- Rzucam kości.

-Że jak?

- Rzucam kości. Jestem sangomą.

-Że jak?

- Sangomą. Przepowiadaczem, przewodnikiem, leka-

rzem. Moje kości to mój przewodnik - mogę spojrzeć w przy-

szłość, mogę znaleźć złodziei. One mówią mi prawdę o wielu

sprawach, wielu problemach zdrowia i losu.

Mossy śmieje się ochryple.

- Chcesz mi powiedzieć, że jesteś jakimś jebanym sza-

manem?

- Trochę szamanem. Nie to samo, ale prawie to samo.

176

-.......-- -¦¦--¦ -•¦¦—*•¦

Mossy znowu się śmieje.

- Nie, nie jesteś. Nie jesteś jebanym szamanem. To było

najgorsze przedstawienie, jakie w życiu widziałem.

- Owszem, jestem.

- Nie, nieprawda.

Skinny patrzy na niego długi czas. Jego oczy są smutne.

Potem podchodzi do kraty. Zagląda przez nią, nasłuchuje.

Kiedy jest pewny, że nikt ich obserwuje, zdejmuje szatę i kła-

dzie ją na podłodze. Pod spodem ma staromodne slipy i nic

więcej, a jego drobne ciało jest ciemne i gładkie w porówna-

niu z obwisłym materiałem. Podchodzi do kanapy i ostroż-

nie siada na niej obok Mossy'ego. Kładzie mu rękę na karku

i przysuwa go blisko, jakby chciał pocałować. Ale nie cału-

je. Tylko jego gorące spękane usta zbliżają się do ucha Mos-

sy'ego i szepcze:

- Nie mów Wujkowi, nie mów mu.

- Nie będę z nim gadał, prawda?

- Ja i mój brat. My gońcy w Afryce. Banda, dla której pra-

cowaliśmy, my wzięliśmy ich pieniądze, żeby tu przyjechać.

- Gońcy?

- Kurierzy. Rozumiesz.

- Wiem, kurwa, co to jest kurierka. A co woziłeś?

- Skóry. Przewoziłem je przez granice. Zbierano je w Na-

talu albo Mozambiku, a potem sprzedawano w Tanzanii.

Mossy odsuwa się od niego i opuszcza brodę, by spojrzeć

na twarz Skinny'ego.

- Jakie skóry?

- Człowieka.

- Ludzkie skóry, chcesz powiedzieć.

- Tak. - Skinny mówi to lekko, jakby jego wyznanie nie

miało znaczenia. - To nasz interes, mój i brata. Skóry z lu-

dzi. Robią bardzo mocne czary.

Mossy czuje, jak do ust napływają mu wodniste wymio-

ciny. Musi się odchylić i przełknąć, podczas gdy żołądek pod-

177

chodzi mu do gardła. Słyszał o ludziach sprzedających swo-

je nerki - jego kumpel podobno sprzedał nerkę w Indiach,

żeby kupić bilet lotniczy do domu, wszyscy mu wierzyli. Ale

to wszystko miało należeć do innego świata.

- Kurwa - rzuca pod nosem, czuje fale gorąca i zimna.

- Kurwa mać jebana. Po to wam była moja krew?! Po to...

O Jezu, po to wam moje ręce?! - Spycha Skinny'ego z kanapy.

Trzęsie się teraz. - Nie chodziło o to, że ktoś chciał na mnie

popatrzeć, to ty chciałeś to sprzedawać, kurwa?

Skinny kuca przy nim na podłodze, oczy ma jasne.

- Nie ja. Wujek. To Wujek robi pieniądze. Ja nie mam

wyboru. Nie mam wizy, wiesz? Wujek, on mi ciągle mówi, że

może zaraz na mnie przysłać policję, jak tylko chce.

Mossy zamyka oczy, przełyka ślinę kilka razy, uspokaja-

jąc się. Zawsze uważał, że rozumie najbardziej chore rzeczy,

które ludzie sobie robią na tym świecie. Myślał, że wie, do

jakiego zła ludzie mogą się posunąć. Ale teraz widzi, jaki był

tępy. Teraz widzi, że poza tym jest cały świat, świat, o którym

nie miał pojęcia, świat potworności i rozpaczy tak czarnej, że

wcześniej nigdy nawet jej sobie nie wyobrażał.



16 maja

Zegar dziadka obwieścił dwunastą, na tyłach domu słońce

świeciło dokładnie prostopadle do linii drzew, rzucając ich

cień na żwir. Przyszła wiosna. Glicynia już zwieszała swoje

długie grona na okna, dotykając szyby, jakby chciała dostać

się do środka. Marleyowie kiedyś razem uprawiali ogród, ale

od wypadku Pchle brakowało do tego i czasu, i chęci, a na

pewno nie mogła sobie pozwolić na ogrodnika, więc teraz

ogrody puszczały wszelkie możliwe pędy, zamieniając się

w dżunglę tętniącą życiem owadów. Dwa lata minęły, a już

bez piły nie dało się zejść terasami do doliny. Stała tam też

romantyczna budowla ogrodowa, która miała wyglądać jak

Most Westchnień w Wenecji. Rozciągała się nad małym de-

koracyjnym jeziorkiem, ale wapienna murarka zwietrzała

i ostatniej zimy kamienie wpadły od jeziorka, tak że było wi-

dać sam luk mostu. Rozsądnie byłoby sprzedać ogród Osca-

rom, ale tego by Pchla nie zdzierżyła. Nie mogła znieść myśli

o dzieciach Oscarów biegających po trawnikach, na których

ona dorastała z Thomem.

- Wszystko mi się sypie, mamo - westchnęła, stojąc

w kuchni po południu. Widziała panele słoneczne, które tata

ustawił w szeregu przed garażem. Popękały kilka miesięcy

temu i nie było pieniędzy na ich naprawę, a na domiar złego

179

mech pokrywał płytki, a trawa wrastała w rynsztok. Z daleka

dach sam wyglądał jak trawnik. - Przepraszam. Nie chcia-

łam, żeby tak to wyglądało.

Zdjęła makaron z palnika, doprawiła go kolendra i krzy-

wiąc się w gęstej parze, postawiła go na blacie obok sejfu taty.

Kaiser powiedział jej, że będzie głodna, że pewnie spędzi

w odlocie ponad dwadzieścia cztery godziny i kiedy wróci,

przydadzą się jej węglowodany i witaminy. Przygotowanie

wtedy posiłku - czy robienie czegokolwiek, co wymaga kon-

centracji - byłoby trudne. Postanowiła zrobić sobie makaron

z sosem, ulubione danie mamy. Może go wsadzić do plasti-

kowego pojemnika, a jutro odgrzać w mikrofalówce. Obrała

ze skórki wielkie pomidory, sparzone wcześniej wrzątkiem,

wsadzając palce pod kran z zimną wodą, kiedy robiły się zbyt

gorące. Wrzucała skórki do śmietnika i zatrzymała się ze stopą

na pedale, otwartą pokrywą, patrząc na śliski stos w swoich

rękach, sok ściekający między palcami. Do głowy jej przyszedł

zwój ludzkiej skóry, który rano pokazała Caffery'emu. Zosta-

ła tak kilka chwil, po czym wrzuciła pomidorowe skórki do

śmietnika, wytarła ręce w ściereczkę i odegnala obraz.

- Pchła?

Odwróciła się. W progu stał Thom, w tej swojej nerwo-

wej pozycji, ze stopami pod dziwnym kątem, jak źrebak nie-

pewny, czy nogi wytrzymają jego ciężar.

- Przepraszam - powiedział ze skruchą. - Drzwi były

otwarte.

- Och, groszku, wszystko w porządku. - Ruszyła ku nie-

mu, by dotknąć jego twarzy. Jej braciszek. Biedny malutki

Thom. - Tak się cieszę, że cię widzę. - Uśmiechnął się. Skórę

wciąż miał bladą i delikatną jak za czasów, kiedy byli dzieć-

mi, a worki pod niebieskimi oczyma, które zawsze nadawały

mu taki wygląd, jakby był zbyt przerażony, by zasnąć, dzi-

siaj były wyraźne. - Siadaj, proszę - powiedziała, odsuwając

krzesło i poklepując je.

180

Siadł, kładąc na kolanach niezgrabne ręce.

- Nastawię wodę. Napijemy się herbaty.

- Co robisz? - spytał, wskazując na rzeczy, których uży-

wała do gotowania: oliwę, czosnek i makaron w słoju.

Zdjęła z pieca ciężką patelnię i wrzuciła czosnek i cebu-

lę do pomidorów. Potem wstawiła patelnię do zlewu i zala-

ła ją wodą.

- Pchła?

- Tak? Słucham?

- Co robisz?

- A jak ci się zdaje?

- Wygląda, jakbyś gotowała. Ale zachowujesz się dziw-

nie.

Zatrzymała się, stojąc przy zlewie zjedna ręką na biodrze,

drugą na kranie, i patrzyła na żółte kręgi tłuszczu pływające

na powierzchni wody. Słyszała wrony kraczące w cedrach na

skraju ogrodu, czuła, jak język przywiera jej do podniebienia.

Pomyślała o mamie wpatrującej się w nią ze ścieżki pomiędzy

drzewami, szepczącej „Poszliśmy gdzie indziej".

- Pchła? Co jest? Przerażasz mnie.

Odwróciła się.

- Thom, wiem, że nie lubisz o tym rozmawiać.

- O czym?

- O... o... no wiesz, o tym, jak to się wszystko stało.

O wypadku.

Zapadła cisza, przez chwilę patrzyli na siebie. Powoli

policzki Thoma poczerwieniały. Reszta jego twarzy pozo-

stała blada.

- Wypadek - powtórzyła, teraz delikatniej. - Pewnego

dnia będziemy musieli o tym porozmawiać. O tym, co pa-

miętasz.

Przez kolejnych kilka sekund nie robił nic, tylko dalej

patrzył. Potem zaczął bębnić palcami po stole. Z głębi gardła

dobyło się ciche nucenie. Thom doznał traumy, do której nikt

181

nie powinien się mieszać, miał w duszy boi, o którym nawet

nie mógł myśleć. Winę, którą nosił wszędzie. Odsunął hała-

śliwie krzesło i wstał. Podszedł do piecyka i stanął plecami

do niej, patrząc na patelnię z pomidorami. Potrząsnął patel-

nią, poruszając zawartością, pozbierał łyżki i łopatki, jakby

miał jakiś cel. Jego włosy były tak jasne, że pomiędzy nimi

prześwitywała opalona skóra, tyl czaszki taki wrażliwy, tam

gdzie włosy od niej odstawały.

- Wiesz? - zagaił. - Nie radzę sobie w pracy. Naprawdę

mi w niej nie idzie.

- Thom, ja tylko chcę...

- I szczerze mówiąc, to zaczyna źle na nas wpływać, na

mnie i Mandy.

- Proszę, posłuchaj mnie...

- Szczerze mówiąc, czuję się jak w więzieniu. Jak jeszcze

nigdy. Wszystko z powodu pracy.

Pchła zamknęła usta. Wiedziała, że ludzie pomagają so-

bie zaprzeczeniem, wyparciem, ale wciąż sobie wyobraża-

ła jakimś zakątkiem świadomego umysłu, że pewnego dnia

Thom porozmawia o wypadku, jeśli zostanie do tego zmu-

szony. Myślała, że już zdążył przepracować winę, zracjonali-

zować ją. Ale nie, stal oto, mrugał oczyma, jakby w ogóle nie

usłyszał, co ona mówi. Westchnęła i siadła na stole.

- Nie zniosę tego dłużej. - Pogrzebał w pomidorach.

- Czuję się jak w więzieniu.

- Naprawdę? - powiedziała bezbarwnie, trochę na nie-

go zła, trochę wkurzona na siebie, że tak prosto z mostu wy-

wołała temat. - Nie miałam pojęcia.

Zapadła długa cisza, w trakcie której Thom mieszał po-

midory, a Pchła siedziała i przyglądała mu się.

- W każdym razie... - podjął po kilku chwilach. Oderwał

kawałek papierowego ręcznika, położył na nim łyżkę i od-

chrząknął. - W każdym razie mam coś nowego na oku.

- Co dokładnie?

182

- Tacy moi znajomi. Importują żyrandole z Czech. Są

piękne, lepsze niż można znaleźć u nas w sklepach z anty-

kami.

Pchła ścisnęła palcami grzbiet nosa, bo poczuła, że za-

czyna ją boleć głowa. Od czasu wydarzeń w Boesmansgat

Thom nie utrzymał się na żadnej posadzie. Pracował już dla

biur podróży i dla magazynów sprzedających powierzchnię

reklamową, pracował jako ankieter telefoniczny za siedem

funtów za godzinę. Kiedy nie był zatrudniony, pożyczał pie-

niądze z ubezpieczenia, żeby rozkręcić jakiś interes. W ciągu

dwóch lat zaangażował się w co najmniej sześć nieudanych

przedsięwzięć. Od rozprowadzania pigułek odchudzających,

które ściągał ze Stanów Zjednoczonych, przez sprzedawanie

pikseli na stronie internetowej, po inwestycję w ziemię, na

którą jak później odkrył, nie może dostać pozwolenia na bu-

dowę. Wszystko się sypało, a on niemal został bankrutem.

- Thom, rozmawialiśmy o tym. Powiedziałeś, że będziesz

się trzymał pracy. Nie możesz wciąż ryzykować.

- To żadne ryzyko, będzie dobrze. Potrzebuję tylko alibi.

- Alibi? - Pchle opadły ręce. - Jakiego znowu alibi?

Zepchnął na bok patelnię i podszedł z powrotem do sto-

łu, by siąść naprzeciwko niej, z łokciami na blacie. Widziała

w jego oczach, że wyparł wypadek. Dziwne, że dal radę.

- To naprawdę dobry interes, ale nie mogę o nim po-

wiedzieć Mandy...

- Bo ona mówi dokładnie to samo co ja i...

- Nie, bo chcę, żeby miała niespodziankę, jak to wypali.

- Spojrzał na nią niespokojnie. - Ale potrzebuję twojej po-

mocy. Trochę się sytuacja pokomplikowała.

- Jak to?

- Chodziłem na spotkania z nimi i Mandy myśli, że z kimś

się spotykam. - Pchla podniosła brew. - Wiem - powiedział

i nagle bladość zniknęła, a w głosie pojawiło się podniecenie.

- Wiem... ona nawet mnie śledzi. Wspaniale, prawda?

183

- Wspaniale?!

- Widziałem, jak jedzie za mną szosą. Wiesz, co to znaczy?

- Nie - odparła Pchła. - Nie wiem.

- To znaczy, że mnie kocha. Jest zazdrosna! Naprawdę,

naprawdę mnie kocha.

Pchła ze znużeniem pokręciła głową. Spojrzała na gładką

skórę na szyi Thoma, lekko przezroczystą i białą w miejscu,

gdzie zakrywała jabłko Adama. Mandy była jego pierwszą

poważną dziewczyną. Wcześniej przewinął się szereg kobiet,

z którymi stałe związki były tylko jego pragnieniem - zako-

chiwał się śmiesznie, dziecinnie i wychodził z tego zdruzgota-

ny, bo one nie odwzajemniały jego zaangażowania. Dopiero

z Mandy potoczyło się inaczej. I jak dziecko mylił zaborczość

Mandy z prawdziwą miłością.

- Ona myśli, że ja nie wiem, że ona mnie śledzi, ale ja

wiem. A teraz mam ważne spotkanie z tymi ludźmi, wóz albo

przewóz. Jeśli się na nim nie pojawię, wypadam z interesu.

- I chcesz, żebym kłamała i cię kryła?

- Jeśli powiem Mandy, że tu jestem, ona mi uwierzy.

- Tu? Nie, przyjedzie i sprawdzi.

- Pewnie tak. Ale nie zapuka do drzwi, bo myśli, że ja

nie wiem, że ona mnie śledzi. Wezmę twojego focusa - mam

ubezpieczenie - a zostawię swój samochód przed domem.

W ten sposób jeśli będzie mnie śledzić, albo tu przejedzie,

będę kryty.

- Kiedy chcesz to zrobić?

- W poniedziałek wieczorem.

Poniedziałek był pojutrze. Ostatni dzień wolnego Pchły.

Kaiser obiecał, że do tego czasu ibogaina zniknie już z jej or-

ganizmu.

Wstała, wzięła patelnię i przełożyła pomidory do maka-

ronu. Dolała trochę oliwy, dorzuciła pokrojonej kiełbasy i nie

położyła przykrywki, żeby sos trochę odparował. Potem przez

jakiś czas wycierała blat.

184

Thom przyglądał się jej, nie odrywał od niej wzroku.

- No - odezwał się w końcu. - Zrobisz to?

- Znasz odpowiedź na to pytanie. - Zamknęła plastiko-

we pudełko i wsadziła je do lodówki, mocno zamykając drzwi.

Nie wiedzieć czemu, czulą wielką złość. - Bo wiesz, że zrobię

dla ciebie absolutnie każde gówno.

Po wyjściu Pchły w biurze zapanowała cisza. Siedział przez

chwilę, myśląc o słowie muti, zastanawiając się, dlaczego nie

przyszło mu to do głowy wcześniej. Przez jakiś czas uważ-

nie czytał teksty na stronie WWW. Ludzka skóra, zdał sobie

sprawę wstrząśnięty, nie była skórą jednej osoby, lecz dwóch

- dwóch nastoletnich chłopców. Za życia się nie znali, ale po

śmierci ich istnienie zostało nierozerwalnie połączone, wy-

stawione w pudełku jako dowód rzeczowy przemytu w Dar

es-Salaam. Skonfiskowano ją przemytnikom, którzy zajmo-

wali się obdzieraniem ze skóry ludzi w Tanzanii, a potem tę

skórę eksportowali - czasami do Nigerii, czasami do RPA

- za ogromne sumy.

Długo wpatrywał się w zdjęcie, silnie odczuwając obec-

ność własnej skóry, jej kształtu, jej defektów. Muti. To sło-

wo nawet brzmiało paskudnie. Właściciel Fosy, Gift Mabuza,

wrócił do miasta, nie zawiadamiając o tym policji. Był Afry-

kańczykiem, a w niektórych afrykańskich krajach wierzono,

że zakopanie rąk pod wejściem do firmy zapewnia powodze-

nie w interesach. Proste równanie.

Caffery przez kilka minut myślał o Mabuzie, próbował

sobie wyobrazić, jakim jest on człowiekiem. Najpierw chciał

ściągnąć go natychmiast, ale po namyśle uznał, że to byłby

186

błąd: nie miałby pod ręką doradcy PACE*, gdyby musieli go

aresztować. Najlepiej zebrać dane, zaczekać, aż wrócą włókna

z Chepstow, i przygotować się do ataku. Zadzwonił do przed-

stawiciela urzędu imigracyjnego przydzielonego do Operacji

Atrium i poprosił, żeby sprawdził status imigracyjny Mabuzy.

Potem dodzwonił się do swojego przełożonego i przekonał go

do klepnięcia bezpośredniej obserwacji całodobowej, tak tyl-

ko, żeby mieć pewność, że facet nigdzie się nie wybiera. Ale

kiedy odkładał słuchawkę telefonu stacjonarnego, w kieszeni

zaczęła mu dzwonić służbowa komórka. Otworzył ją.

- Detektyw Caffery, policja kryminalna, słucham?

Po chwili ciszy usłyszał sztywny, grzeczny głos z lekkim

akcentem:

- Nazywam się Gift Mabuza.

Caffery skamieniał, słyszał swój puls w słuchawce.

- Wiem, kim pan jest - powiedział cicho. - Czym mogę

panu służyć?

- Pańscy ludzie rozmawiali ze mną w czasie moich wa-

kacji. Wróciłem do domu, ponieważ słyszałem o problemach

w mojej restauracji.

Caffery się zawahał. Potem powiedział:

- Tak. Są pewne problemy.

- Chciałbym przyjść i porozmawiać z panem na ten te-

mat.

- Chciałby pan przyjść i porozmawiać...? - Zawiesił głos,

wciąż słysząc bicie swego serca. - Świetnie. Dobrze. Nie ma

problemu. Może... - Usiłował wymyślić, co zrobić. Przed prze-

słuchaniem Mabuzy wolałby wiedzieć, co laboratorium ma

do powiedzenia o włóknach. - Może... jutro rano?

- Tak, dobrze. Chciałbym dogłębnie omówić całą spra-

wę. - Nastąpiła kolejna przerwa. Potem takim nadmiernie

* PACE - Police and Criminal Evidence Act, Ustawa o policji i dowodach

kryminalnych (przyp. tłum.)-

187

wyuczonym tonem Mabuza dodał: - Dziękuję panu. Dzię-

kuję i do widzenia.

Połączenie przerwano. Po chwili Caffery wsadził telefon

do kieszeni i palcem wskazującym przesunął torebkę z włók-

nami po biurku, myśląc o Mabuzie. Czy sprawiał wrażenie

osoby, która coś ukrywa? Potem pomyślał o Pchle w biurze,

jak się bawiła zamkiem od polaru, kiedy mówiła, jak jej pa-

znokcie były czyste i białe, jej kończyny proste i smukłe pod

regulaminowym kombinezonem. Gdyby wyglądała jak zwy-

kły sierżant jednostki wspomagającej, mógłby ją ze śmiechem

wyrzucić z biura. Muti?\ Czyżby ładował się w teorię, do któ-

rej sam nie był przekonany?

Technicznie rzecz biorąc, powinien wpisać meldunek

o wizycie Pchły w domu Mabuzy do książki regulaminowej,

do swojego dziennika zdarzeń i do swojego notesu. Powinien

oznajmić jasno, że poinformował ją, wjaki sposób pogwałciła

przepisy ustawy regulującej zagadnienia uprawnień obserwa-

cyjnych i śledczych z 2000 roku. Powinien to wszystko zrobić

- ale nie zrobił. Odłożył tylko dzienniki i notatniki, ramieniem

przytrzymał słuchawkę przy uchu i wystukał numer. Mariłyn

Kryotos, kobieta, która kierowała komputerowym systemem

śledczym HOLMES w jego dawnej jednostce policji metropo-

litalnej. Teraz służyła w Yardzie, odkomenderowana do spe-

cjalnego zespołu do spraw przestępstw rytualnych i czarów.

Utworzono go w reakcji na sprawę Victorii Climbie i Adama.

Adam, jak oszacował patolog, miał od czterech do siedmiu

lat, kiedy został rytualnie porąbany na kawałki. Wszystkie

informacje wskazują, że żył, kiedy to się działo. Nikogo do

dziś nie skazano w związku z tą sprawą.

Usłyszał w słuchawce szumy i trzy sygnały.

- Konstabl Kryotos.

Zawahał się. Znajomy spokojny głos. Pod jego wpływem

powrócił wspomnieniami do spraw, które prowadzono w Re-

jonowym Zespole Śledczym w Londynie, do codziennych hu-

188

raganow chaotycznego śledztwa. Mariłyn Kryotos jako jedyna

potrafiła to wszystko utrzymać na wodzy. Żadnego ego, żad-

nego popisywania się. Mimowolnie się uśmiechnął.

- Cześć, Mariłyn. Zgadnij, kto mówi. Duch przeszłości.

Zapadła cisza. Potem cichy sarkastyczny śmiech.

- Nie takiej dalekiej przeszłości, Jack. Minęło ledwie

kilka miesięcy.

Jego uśmiech zgasł.

- A więc nie cieszysz się, że dzwonię? Co? Mam u ciebie

przerąbane czy co?

Nie odpowiedziała. Linia trochę poszumiała.

Westchnął.

- Wiem, co sobie myślisz.

- Naprawdę?

- Tak, to samo, co wszyscy. Myślisz, że jestem ciulem.

- Ajesteś?

- Mariłyn, a ty nigdy nikogo nie zostawiłaś?

- Oczywiście, że zostawiłam. Lata temu. Jeszcze zanim

urodziłam dzieci.

- No widzisz.

- Nie chodzi o to, że ją zostawiłeś, ona była świrnięta,

Jack. Ładna, ale świrnięta. W zeszłym tygodniu widziałam ją

w gazecie. Zdaje się, że wzięła swoje leki, zużyte kosmetyki

do makijażu, blistry i coś tam jeszcze, wsadziła wszystko do

akrylowego klocka i nazwała sztuką. Jeśli o mnie chodzi, to

nigdy nie miałam do niej cierpliwości, wiesz przecież. Więc

nie w tym rzecz, że ją zostawiłeś, tylko dlaczego ją zostawi-

łeś. No wiesz, co to był za powód? Jack, nigdy ci tego nie mó-

wiłam ze względu na sytuację, ale teraz już nie jesteś moim

przełożonym i...

- I teraz mi nagadasz?

- Nie jesteś coraz młodszy. Niechętnie to mówię, ale po

twarzy widać, że masz cztery krzyżyki na karku.

- Nie chcę dzieci, Mariłyn. Ani teraz, ani nigdy.

189

- Jack, wszyscy powinni mieć dzieci. Wszyscy. Nawet ta-

kie chodzące katastrofy jak ty. Dopóki człowiek nie ma dzie-

ci, nie jest w stu procentach ludzką istotą. Zaufaj mi, proszę,

w tym temacie. I nigdy ci nie mówiłam, Jack, ale prawda jest

taka, że byłbyś...

- Może byśmy jednak zmienili temat, robi się...

- Nie, posłuchaj... - Wyobraził sobie jej twarz po drugiej

stronie linii. Trochę zagniewaną, ale też cierpliwą, jakby był

jej synem. - Czy ci się to podoba czy nie, byłbyś cudownym

ojcem. Jasne? - Sapnęła lekko, jakby ją zmusił do czegoś,

czego wcale nie chciała robić. - No, to powiedziałam.

W ciasnym małym biurze z umierającą rośliną na para-

pecie i widokiem na muzułmańskiego rzeźnika Caffery prze-

łożył słuchawkę do drugiego ucha. Komputer wyrzucił kilka

wyników, ale nałożyło się na nie odbicie jego twarzy, a na-

prawdę nie chciał patrzeć sobie w oczy. Odwrócił się przo-

dem do ściany.

- Dobra, Marilyn, serce mi krwawi tak, że krew się leje

na podłogę. Skończyłaś już?

- Pewnie tak.

- Możemy teraz porozmawiać służbowo?

- Pewnie tak.

Zaśmiał się ironicznie.

- O, pani mego sumienia. Nigdy mnie nie opuszczaj, Ma-

rilyn. - Zatopił paznokieć kciuka w winylowej poręczy. - Słu-

chaj, jestem tu od niedawna, a już nie mogę ugryźć pewnej

sprawy. W którąkolwiek stronę skręcam, ciągle mi wychodzi

jedno słowo. Czary. Dlatego do ciebie dzwonię.

- No to wal.

- Ręce. Odcięte ręce. Przed wejściem lub w pobliżu wej-

ścia do firmy. Dowiedziałem się z innego źródła, że to coś

związanego z czarami. Afrykańskimi.

- No, kimkolwiek jest inne źródło, dobrze mówi.

- Kojarzy ci się to z czymś?

190

- Masz do tego jakieś afrykańskie powiązania?

- Może. Właściciel firmy jest Afrykańczykiem, ale ręce...

ręce są białe.

- Tyle że niektórzy uważają białe ciało za potężniejsze.

Tak właśnie się dzieje w pewnych częściach Afryki, w daw-

nych koloniach. Biały człowiek robi większe pieniądze, biały

człowiek jest potężniejszy, z jego ciała są lepsze czary. Sil-

niejsze muti.

- Masz na myśli czary?

- Nie. Uzdrawianie. Wszyscy mieszają muti i czary.

Ale żeby się to cholerstwo jeszcze bardziej plątało, każde ple-

mię ma swoje nazwy. W prasie najczęściej pojawia się w po-

łączeniu z muti słowo ndoki. Właśnie ndoki naprawdę zna-

czy „czary", ale tak nazywają je w Afryce Zachodniej. W tym

rejonie nasz zespół bada to w tej chwili.

- Podoba ci się to, co, Marilyn? Słyszę to w twoim gło-

sie. Podoba ci się ta robota.

Zaśmiała się.

- Jack, poznaję świat. Nie podłączam się do bazy danych

przy każdym południowolondyńskim ohydztwie. I wiesz co?

-Co?

- Im dłużej na to patrzę, tym częściej myślę, że to wcale

nie jest takie dziwaczne. Nie różni się tak bardzo od medy-

cyny chińskiej i nikt nie krzyczy, że to wudu. Wszyscy zakła-

dają, że Adama zamordowano, żeby wykorzystać części jego

ciała do muti, ta nazwa jakoś się powiązała z jego sprawą. Ale

my uważamy, że zamordowano go w związku z czarną magią,

a to nie jest to samo co medycyna.

- Subtelna różnica.

- Subtelna, owszem, ale różnica. Jeśli chodzi o muti, nie

myślimy odruchowo o częściach ludzkiego ciała. Na ogół za-

czynamy od czegoś innego, Jack. Od Ustawy o zagrożonych

gatunkach.

- Jak to?

191

- Muti na ogół wiąże się z częściami zwierzęcymi. Każde

zwierzę ma inną moc. Na przykład pawiany. Nigdy nawet nie

wiedziałam, jak wygląda pawian, Jack, dopóki nie zaczęłam

tej pracy - masz pojęcie? - ale teraz wiem. W Afryce nikt nie

lubi pawianów. Lubią lisy, podstępne i nieprzyjemne, i nikt

się nie zastanawia nad ich zabijaniem. Ale ponieważ zysku-

je tam na znaczeniu piłka nożna, możesz sprzedawać ręce

pawiana na legalnym rynku. Mają pomagać bramkarzowi

w obronie.

Caffery obrócił krzesło, zalogował się do bazy danych

wywiadu Guardian i wpisał do wyszukiwarki „zagrożone

gatunki". Czekał, aż komputer rozbuja się przez miliony re-

kordów.

- Marilyn - powiedział, przysuwając krzesło do biurka.

- Mogłabyś coś mi przesłać?

- Właśnie to robię, kiedy rozmawiamy. Wysyłam ci ze-

staw informacji, które przygotowaliśmy do dystrybucji. Wy-

słaliśmy je już do Nottingham i do Manchesteru. Takie rzeczy

naprawdę zdarzają się w całym kraju. Nie puszczę tego przez

sekretariat, wyślę ci dzisiaj kurierem. Jest tam kilka biblio-

grafii, kontaktów do pracowników naukowych, wyznawców,

tego typu rzeczy. Ale przede wszystkim są wycinki prasowe.

- Przerwała. -1 jeszcze jedno.

- Słucham?

- Musisz postępować naprawdę ostrożnie. Jasne?

W Londynie to w tej chwili gorący temat. Prasa prawicowa

- możesz to sobie wyobrazić, prawda? - zrobiła z tego spra-

wę rasową, jakby każdy Afrykańczyk, każdy czarny Kościół,

każdy zielonoświątkowy kapłan popełniał przestępstwa ry-

tualne, odprawiał egzorcyzmy, różne różności. Prawda jest

taka, że było może kilka spraw przez ostatnie parę lat, kilka

się potwierdziło, ale prasa ciągle robi z tego gorący temat.

Caffery powoli kiwnął głową. W wielkich miastach kra-

ju wzrosło napięcie, ulice sprawiały wrażenie, jakby od byle

192

iskry mogło się wszystko zająć. Komputer wypluł wyniki:

może pięć rekordów. Założył okulary i przysunął krzesło bli-

żej do ekranu.

- Marilyn - powiedział - wyślij mi tę paczkę kurierem

i pozdrów całą rodzinę, dobra?

- Dobra - odrzekła sucho. - I niestety, nie mogę ci się

odwzajemnić prośbą o przekazanie dla kogoś pozdrowień.

- Marilyn - westchnął, uśmiechając się leciutko - miło

z tobą pogadać. Dziękuję za zrozumienie.

Kiedy się pożegnali, wrócił do monitora. Wyszukiwanie

dobiegło końca, na liście dziesięciu wyników od razu rozpo-

znał te, które go zainteresują. Raport był pobieżny, niezbędne

minimum, bo sprawa nigdy nie trafiła do sądu, ale musiała

zaniepokoić śledczego, który ją wpisał, bo towarzyszyły jej za-

łączniki. Caffery je przejrzał. Raport dziewięć miesięcy temu

sporządził policjant z drogówki koło mostu Clifton. Zatrzymał

kogoś za słabe światła stopu, a kiedy podszedł porozmawiać

z kierowcą, zobaczył wiszącą na lusterku na wstążce rozkła-

dającą się głowę sępa.

Caffery otworzył załączone zdjęcie: siwy łeb wyglądający

jak ogromny zniekształcony kurczak. Chudą szyję starannie ob-

wiązano czerwoną wstążką, a z tyłu zamocowano kupon loterii

narodowej. Wielkim kosztem policja wysłała sępa do zbadania

do zoo w Bristolu, a stamtąd z kolei odesłano serię zdjęć z szy-

derczym, jak mniemał, liścikiem. „Sęp" był podróbą. Na zdjęciu

z dysekcji dołączonym do raportu widać było, jak po odarciu

ze skóry sęp okazał się czaszką owieczki naciągniętą na rurę,

żeby przypominała dziób, i zawiniętą w strzępy kurzego mięsa.

Śmiech na sali po prostu, ale problem polegał na rym, że kie-

rowca uważał, że to sęp. Odmówił odpowiedzi na pytanie, skąd

go ma i po co. Powiedział, że łeb znajdował się w samochodzie,

kiedy go kupił, a jakoś nie przyszło mu do głowy, żeby się go

pozbyć, ale policjant, który poprzedniego wieczoru oglądał pro-

gram o czarach, zgadł, że ma do czynienia z fetyszem.

193

Caffery przewinął raport, żeby znaleźć nazwisko kie-

rowcy. Kwanele Dlamini. Przymknął oczy i przeczytał je raz

jeszcze, z lekkim uśmiechem w kącikach ust. Dlamini. Wy-

obrażał sobie, że tak właśnie brzmi nazwisko wodza Zulu-

sów. Afrykańskie.

A więc - odepchnął krzesło od biurka i sięgnął po ma-

rynarkę - wyglądało na to, że ma do złożenia małą wizytę.

Malutką.

27

Thom chciał gdzieś siostrze zapisać, żeby nie zapomniała, że

pożyczy od niej samochód. Jemu trzeba było przypominać

o takich spotkaniach, myślał więc, że jej też, i uparł się, że

siądzie przy stole i skreśli parę słów na karteczce samoprzy-

lepnej swoim starannym pismem. Pchła stała przy zlewie ze

skrzyżowanymi ramionami, przyglądając się jego lekko pod-

siniaczonymi oczom, ciemnym rzęsom leżącym ukośnie na

tle bladej skóry. Pisząc, pochylał się bokiem nad bloczkiem.

Kolory mu wróciły, ale Pchła wiedziała, że nigdy nie wrócą

w pełni. Gdyby ktoś ją zapytał, kiedy po raz ostatni widziała

swojego brata, odpowiedziałaby zgodnie z prawdą: w dniu

wypadku dwa lata temu.

Nie w tym rzecz, że od tego czasu nie widziała go fizycz-

nie. Wręcz nie odstępowała go na krok w czasie hospitali-

zacji w Danielskuil, kiedy powiedziano jej, że może umrzeć,

ani w czasie straszliwej podróży do domu przez Kapsztad ze

stewardesą, która nie dała jej dla niego paracetamolu, bo li-

nie lotnicze obawiają się pozwu, ani w ciągu ośmiu tygodni

śledztwa w sprawie śmierci ich rodziców. Fizycznie Thoma

widziała, jego ciało, pancerz, w którym przebywał, ale jej

brat zniknął. Patrzyła w jego oczy i nie widziała nic. Mówiła

więc, że po raz ostatni widziała go tego dnia w Boesmansgat,

195

u...

kiedy wynurzył się z głębiny, płacząc i wymiotując, bijąc ra-

mionami w wodę.

Pod nim ziała czarna dziura szeroka na sto pięćdziesiąt me-

trów, a głęboka na trzysta. Jak loch dla śpiącego łupieżcy. Był to

też grób. Dziura Buszmena w ciągu ostatnich dziesięciu lat za-

brała trzech nurków, a teraz dwóch kolejnych: Davida i Jill Mar-

ley. Tata zniknął pierwszy, kierując się prosto w dół, w ciemność.

Mama poszła za nim. Thom rozpaczliwie próbował ich chwycić,

i przez kilka chwil nawet niepewnie trzymał mamę za prawą

kostkę, ale nie dal rady jej utrzymać. Zupełnie jakby zdecydo-

wali się dosięgnąć dna, więc oboje ruszyli w mrok. Wydawało

się to niepojęte, bo dno znajdowało się sto pięćdziesiąt metrów

niżej niż planowana głębokość nurkowania, a oboje wiedzieli,

że zejście nawet o dziesięć metrów niżej od głębokości przewi-

dzianej w planie nurkowania oznacza samobójstwo.

Zaplanowali to nurkowanie pieczołowicie, bo David i Jill

Marleyowie nade wszystko czuli respekt przed wodą. Dziura

Buszmena była dla nich szczytem, zwieńczeniem życiowego

uzależnienia od ekstremalnego nurkowania sportowego. Zaczę-

ło się dawno temu, zanim pojawiły się dzieci, tak dawno temu,

że początku Pchła nie umiała dokładnie umiejscowić w czasie.

Ale wiedziała jedno: to było przedsięwzięcie taty. Mama poszła

razem z nim, czuła pewien entuzjazm, ale tata był uzależniony,

fatalnie zauroczony, i to tata w swoich cichych chwilach w ga-

binecie marzył, że przebywa głęboko pod wodą.

W Dziurze Buszmena miał na kasku kamerę wideo. Sfil-

mował ich zanurzenie i własną śmierć. Ale południowoafry-

kańscy śledczy nie znaleźli ani ciał, ani kamery, a że niewiele

im dały niekompletne wspomnienia Thoma, więc za przyczynę

śmierci Marleyów uznali narkozę azotową wynikającą z nie-

właściwego składu mieszanki oddechowej albo zamroczenie

spowodowane hiperoksją. Brytyjski koroner, który dostał

pozwolenie od ministra spraw wewnętrznych, by prowadzić

dochodzenie pomimo braku ciał, wykluczył narkozę azotową,

196

dezorientującą ekstazę głębin, powodowaną przez zbyt wyso-

kie ciśnienie azotu we krwi. Ponieważ trimix, mieszanka ga-

zów, której używali Marleyowie, była specjalnie przeznaczona

do głębokich nurkowań i do przeciwdziałania narkozie azo-

towej, koroner uznał, że David Marley zaczął oddychać zbyt

szybko i głęboko, wyłączając receptor dwutlenku węgla, co

spowodowało jego omdlenie. Kiedy zaczął opadać, Jill próbo-

wała go zatrzymać - tyle wiedzieli - i może schodząc tak szyb-

ko, musiała wstrzymać oddech, powodując, że czujnik tlenu

zaordynował nadpodaż tlenu z trimiksu. W efekcie umarła tak

samo jak David: na skutek hiperoksji, z nadmiaru tlenu.

Koroner był miły i dodał w swoim podsumowaniu, że syn

Marleyów, Thom, postąpił właściwie, nie goniąc ich. Chociaż

niezwykle trudna do zaakceptowania, jest to jedna z najważ-

niejszych zasad w nurkowaniu technicznym i on jej nie zła-

mał. Należy go za to pochwalić, powinien być dumny. Tyle

że oczywiście to było dla niego druzgocące. Pozwolił umrzeć

swoim rodzicom.

Pchła nie wiedziała, co w niej budzi największe poczucie

winy. Czy to, że w tamtej chwili nie była z Thomem w Dziurze

Buszmena, czy też to, że w głębi serca cieszyła się, że Thom

też pojechał na wyprawę do Danielskuil. Zwykle to ją tata

pchał, zawsze ją zachęcał - „Widzisz to drzewo, to wielkie?

Założę się, że na nie wejdziesz, Pchło Marley!". Nigdy nie przy-

szło jej do głowy odmówić, robiła, co jej kazano - w jakimś

mrocznym zakątku świadomości czując, że jeśli tego nie zro-

bi, oznaczy to ją jako inną. Może słabą. Wykluczy ją z kręgu

prawdziwych Marleyów. Ale wtedy poszedł Thom, nieśmia-

łe maleństwo, które nauczyło się chodzić dopiero w wieku

dwóch lat, a uwaga taty przenosiła się z niej na niego. Prze-

kaz od taty był jasny: „Nigdy nie okazuj strachu. W rodzinie

nie ma miejsca dla tchórzy". To się stało instynktowne. I ten

sam instynkt po latach prowadził Thoma, kiedy wszedł z ro-

dzicami do zimnego nieruchomego oka Boesmansgat.

197

Po tym zniknięciu rodziców musiał szesc godzin wracać na

powierzchnię, co jakiś czas robiąc przystanki dekompresyjne,

żeby skoncentrowane gazy się rozprężyły i opuściły jego orga-

nizm, bo hel gromadzi się nie w tkankach miękkich, tak jak

azot, tylko w jamach ciała, i dłużej się rozpuszcza. Łzy wypełniły

mu maskę, pęcherzyki helu uformowały się w uchu wewnętrz-

nym, powodując zawroty głowy. Jeden z nurków policyjnych,

który się zanurzył, kiedy podniesiono alarm, musiał przypiąć

go karabińczykiem do D-ringa liny poręczowej i zostać z nim,

ponieważ Thom stracił czucie w rękach i orientację - nie wie-

dział już, gdzie jest góra. Ostatnie dziesięć metrów było najgor-

sze, najbardziej niebezpieczne i najbardziej frustrujące, ponie-

waż każdy przystanek trwał ponad godzinę i Thom widział już

powierzchnię, widział słońce przeświecające przez wodę, ale

musiał czekać, musiał zostać w zimnie, myśląc tylko o tym, że

zawiódł, i o tym, co się wydarzyło trzysta metrów niżej.

O ile było wiadomo, a prawdy nikt nie znał ze stuprocen-

tową pewnością, na dnie jaskini nie było żadnego ujścia na

tyle dużego, żeby przeszło przez nie ciało, więc mama i tata

osiedli bez ruchu na dnie. Na podstawie zeznania Thoma śled-

czy określili prawdopodobny obszar, w którym musieli opaść,

i wysłali zdalnie sterowanego robota podwodnego, małą łódź

podwodną z kamerą, żeby przeszukała zbocza i najgłębszy za-

kątek Dziury Buszmena. Ale robot niczego nie zobaczył. Nie

było sensu czekać, aż ciała wypłyną. Kiedy zaczną się rozkła-

dać, czyli wtedy gdy większość ciał unosi się ku powierzchni,

Marleyowie się nie uniosą; gazy gnilne będą pod zbyt dużym

ciśnieniem, żeby ich unieść, a zresztą sprzęt nurkowy ściąg-

nie ich w dół, aż zgniją tam, gdzie leżą, i zostaną z nich tylko

kościane resztki. Śledczym skończyły się zasoby. Nic więcej

nie dało się zrobić, żeby wydobyć ciała.

Na całym świecie jakieś ciała wisiały w swojej własnej ciszy,

popychane i miotane przez prądy i ryby; nurkowie, którzy znik-

nęli w miejscach tak zdradzieckich, że wydobycie ich mogłoby

198

kosztować życie innych nurków. Południowoafrykańska policja,

adwokat Pchły, Kaiser, wszyscy mówili, żeby przyjęła, że mama

i tata spoczywają w pokoju na dnie Dziury Buszmena. I trochę

się z tym pogodziła. Ale nigdy nie przestała o tym myśleć.

Czasami widziała ich w wyobraźni, pozbawione ciał

i oczu rynsztunki kręcące się wokół własnej osi. Obracała

ich i obracała w wolnych godzinach, próbując ich zlokalizo-

wać, wyobrazić sobie, jak leżą. Thom powiedział, że tata znik-

nął pierwszy, ale nie musiała tego usłyszeć od niego. To się

łączyło z jego medytacjami w gabinecie i z długimi godzina-

mi, które spędził z Kaiserem, wiedziała instynktownie, że to

musiało tak wyglądać: że tata szedł pierwszy. Więc jej umysł

ustabilizował się na obrazie z tatą leżącym twarzą w dół, rę-

koma zanurzonymi w piasku aż po pachy, jakby obejmował

dno jaskini, a mama zawsze leżała na plecach, twarzą do po-

wierzchni, z ramionami w górę, jakby wciąż miała nadzieję, że

ktoś zauważy jej błąd i wyciągnie ją z powrotem na świat.

Ale teraz, stojąc przy zlewie, kiedy południowe słońce

wpadało do środka i wyławiało każdy pyłek i szczegół w kuchni,

Pchła zastanowiła się bardziej nad tym, jak utonęli. Czy mogli

zejść w innym kierunku, z dala od zakątka jaskini, który prze-

szukiwano? Czy właśnie to mama usiłowała jej powiedzieć?

Thom przy stole pisał pedantycznie. Wyobraziła sobie,

że mówi do niego: „Czy w twoich wspomnieniach z wypad-

ku może być jakiś błąd? Może powinniśmy usiąść i znowu to

przeanalizować?".

Ale nie. Nie ma co denerwować go czymś tak wątpliwym.

Halucynacją. Odkręciła kurek, a zlew się wypełnił, bąbel-

ki piany kręciły się i odbijały światło słoneczne. Popatrzyła

znowu, jak jej szarawe żyły wiją się po wewnętrznej stronie

ramion. Ibogaina otworzy jej czaszkę, wleje do środka świat-

ło - i może jeszcze dzisiaj wieczorem zdoła wyjaśnić, co jej

umknęło. Nie będzie rozmawiać o tym z Thomem, ale jedno

było pewne: zapyta mamę, w której części jaskini opadli.

199



Ostatnim znanym adresem Kwanele Dlaminiego było Nailsea,

a dokładnie ceglany wolno stojący budynek w georgiańskim

stylu, o trzech sypialniach, na dziewiętnastowiecznym strze-

żonym osiedlu. Domy z chropowatego piaskowca były niemal

identyczne, każdy miał kawałek trawnika, garaż i amerykań-

ską skrzynkę pocztową od frontu. Dom Dlaminiego stał na

końcu drogi z widokiem na wieżę kontrolną lotniska na Back-

well Hill. Kiedy Caffery zadzwonił do drzwi, otworzył mu nie

Dlamini, lecz blondynka w dżinsach biodrówkach i różowym

T-shircie z dżetowym napisem „PORN STAR".

- Dawno wyjechał - powiedziała, kiedy spytał o Dla-

miniego - do domu, i już nie miałam od niego wiadomości.

Nie mam żadnego namiaru, a próbowałam zdobyć, może mi

pan wierzyć.

I tak jednak zaprosiła Caffery'ego do środka. Chyba łak-

nęła towarzystwa, a ze spojrzenia, którym go obdarzyła, ba-

dając jego ciało w rozpiętej marynarce, żeby przekonać się,

czy ma formę - z tego spojrzenia i ze sposobu, w jaki przeszła

przed nim, poruszając się z namysłem, świadoma jakości swo-

ich bioder - pojął od razu, że gospodyni jest dostępna.

Poszli na tyl domu do salonu, gdzie na podłodze leżały,

oglądając Bratz na plazmie, dwie dziewczynki w identycznych

200

różowych rybaczkach, z blond włosami związanymi różowymi

jedwabnymi kwiatami. Na pupach ich spodni widniał napis

„Barbie". Caffery uznał, że dziewczynki mają najwyżej dzie-

sięć, jedenaście lat.

- Hej - kobieta trąciła opaloną stopą w sportowej skar-

petce w nogę jednej z dziewczynek - ściszcie. Chcę tu spo-

kojnie pogadać.

Nie odpowiedziały, ale jedna podniosła pilota i ściszyła

o kilka kresek. Kobieta zaprowadziła go przez dwuskrzydło-

we drzwi z szybkami z trawionego szkła na wypełnioną pal-

mami werandę, wychodzącą na ogrodzony ogród z różowo-

-lawendową huśtawką pośrodku patia.

- Miłe dzieci - powiedział.

-Tak.

Zepchnęła dobermana z wiklinowej sofy. Wbiegł do sa-

lonu, stukocząc pazurami po płytkach, a ona pochyliła się,

żeby spulchnić poduszki i strzepnąć psią sierść.

- Importował różne rzeczy, bardzo się angażował w pra-

cę, a kiedy interes nie wypalił, zachowywał się, jakby świat

się zawalił. - Przycisnęła poduszkę do sofy i odsunęła się,

żeby pozwolić Caffery'emu usiąść. - Nie umiem powiedzieć,

gdzie jest. Próbowałam nawiązać z nim kontakt, ale zniknął.

Wrócił do siebie.

- A więc to jego dom?

Parsknęła.

- Litości. To mojego eksa, sprzed Kwanelego, ale teraz

należy do mnie i dziewczynek. I niech tak będzie jak najdłu-

żej.

- Dziewczynki nie są jego dziećmi?

Spojrzała na niego, jakby myślała, że żartuje.

- Nabija się pan? A wyglądają na to?

- Nie wiem, nie widziałem jego zdjęcia.

- No on jest czamy - wtajemniczyła go protekcjonalnym

tonem. - Bardzo czarny. Z RPA. - Siadła przy szklanym sto-

201

liczku, ślicznie zakładając nogę na nogę. Długi blond koński

ogon zwiesiła przez ramię. Wyglądała, jakby mnóstwo pie-

niędzy wydawała w solarium. - Co chce pan o nim wiedzieć?

Widzi pan, jeśli o mnie chodzi, to w ogóle nie mam proble-

mu, czy go wpakuję w jakieś kłopoty. Powiem panu wszyst-

ko, co wiem.

Caffery zdjął marynarkę, przerzucił ją przez poręcz

i siadł, podkasując rękawy. Gorąco tam było. Dopiero był

maj, ale weranda nagrzewała się od słońca.

- Jak się pani nazywa?

- Rochelle - podała mu wypielęgnowaną dłoń. - Ro-

chelle Adams.

Uścisnął dłoń.

- Rochelle - zaczął - sprowadza mnie tu kwestia religii.

Głównie to mnie nurtuje w związku z Kwanelem. Zastana-

wiam się nad jego wyznaniem.

- On nie miał żadnego wyznania. Nie należał do żadne-

go Kościoła, jeśli o to pan pyta.

- A jakieś inne wierzenia? Wierzenia z jego ojczyzny.

- Ach, to. - Wsadziła długi paznokieć w puszyste włosy

i podrapała się, przymykając oczy. - Owszem, to stąd też się

brały nasze problemy. No bo widzi pan, kochał mnie, kochał

dziewczynki, ale nigdy tak naprawdę nie zrezygnował z tego

gówna, które przywlókł z domu. - Opuściła rękę i spojrza-

ła na niego, jakby właśnie zapaliła się jej żarówka. - Chodzi

o tego sępa, tak? Dlatego pan przyszedł. Nie cierpiałam go,

cuchnął, jakby coś zdechło w samochodzie. Nie wpuściła-

bym tam dziewczynek, jak to coś tak dyndało, jakby patrzy-

ło na ciebie.

- Skąd więc ten sęp? Wie pani, co on znaczył dla niego?

- No on był do loterii, co nie? Rozumie pan, sęp widzi

z daleka. Stąd ten pomysł, tak mówił Kwanele, że człowiek

też zaczyna widzieć jak sęp. Można zajrzeć w przyszłość, zo-

baczyć liczby czy coś w tym stylu. A najgorsze, że dwa tygo-

202

dnie po tym jak dostał to cholerstwo, zagrał i wygrał. Tak jak

powiedział, prawie patyka, więc ja, cóż, nie miałam żadnych

argumentów. A on: „Doskonałe, wsadzę to do zupy, wypij,

weź więcej mocy". A ja, że nie ma mowy, nie ma mowy. Więc

nie wsadził tego do zupy, ale też nie chciał go wyjąć z samo-

chodu. Tyle że wyście mu to zabrali i okazało się, że to wcale

nie jest sęp, no a ja się tak śmiałam, że mało nie umarłam.

Zresztą chyba może pan sobie wyobrazić, co nie?

- To jedyny zabobon, który Kwanele przywiózł ze swo-

jego kraju?

- A skąd! Pełno miał tego. Kawałek ogona delfina na

złotym łańcuszku na szyi. Maleńki - wysunęła palce, po-

lakierowanymi paznokciami pokazując odcinek długości

mniej więcej cala. Jej bransoletki zabrzęczały i zderzyły się

ze sobą na opalonym ramieniu. - Mówił, że to na towarzy-

skość, a kiedy spytałam, dlaczego delfin, bo ja uwielbiam

delfiny, on mi zaczął nawijać, jak to delfiny pływają stada-

mi i jak to taki gadżet ma jakimś cudem zapewnić, że on

będzie zawsze pływał w stadzie, a ja byłam po prostu wście-

kła, no boja to uwielbiam delfiny, i wtedy powiedziałam...

- Wyciągnęła rękę, dłonią do wyimaginowanego Dlaminie-

go, i zadarła głowę, nagle rozpyskowana. - „Albo ja, albo

czary, Kwanele". - Westchnęła i opuściła głowę, trochę

rozbawiona, trochę rozdrażniona. - Słyszał pan te wszyst-

kie historie, prawda? O tym, jak to czarni są represjono-

wani w RPA i tak dalej, ale jak się spotka kogoś takiego jak

Kwanele, no to naprawdę aż trudno nie pomyśleć „No tak,

już ja bym cię represjonowała jak cholera, jak gadasz takie

gówna". No bo wie pan, delfiny to już przesada, na miłość

boską. Co one im zrobiły?!

Wstała, podeszła do długiego niskiego parapetu, który

biegł dokoła werandy, i podniosła gliniany garnek pokryty wzo-

rami geometrycznymi. Był wielkości dużego grejpfruta i miał

niewielką pokrywkę, którą gospodyni zdjęła ostrożnie.

203

- To przyniósł w listopadzie, po tym jak sobie wbił do

głowy, że diabeł go śledzi. - Przyniosła garnek, żeby poka-

zać Caffery'emu, trzymając go na wyciągniętej dłoni. Zajrzał.

W środku znajdował się ciemny, poplamiony czymś przed-

miot. - To miał być talizman. Na obronę. Powiedział, że ko-

biecie nic nie grozi, musi się tylko przespać z Tikoloshe, ale

mężczyzna, no cóż, jemu trudniej się tego pozbyć.

- Pozbyć czego?

- Tikoloshe. Niech mnie pan nie pyta, jak to się pisze,

to jakieś afrykańskie słowo, co nie?

- A co to jest Tikoloshe?

- Imię diabła, który jego zdaniem go śledził. Zawsze

nawijał o tym Tikoloshe. Mówił, że musi coś zrobić, żeby

go powstrzymać. - Z powrotem zasłoniła garnek pokrywką.

- Trzymam to, bo naczynie mi się podoba. - Podniosła go

do góry i podziwiała. - Śliczny, co nie? Podobają mi się te

etniczne rzeczy.

- Mogę to obejrzeć?

Podała mu garnek. Ważył go w dłoniach. Był ciężki, dziw-

nie ciepły, jakby na parapecie wchłonął ciepło wiosennego

słońca. Podniósł pokrywkę.

- Co to za plamy?

- Od krwi. Bo mężczyzna musi ofiarować temu Tikolo-

she krew. Miskę krwi.

Caffery podniósł głowę.

- Krew?

- Wystarczy krew kurczaka czy coś w tym rodzaju - od-

parła. - Po jednym dniu śmierdzi, cholera, nieziemsko, więc

kazałam mu wsadzić to do ogrodu, a następnego ranka gar-

nek był przewrócony, krew zniknęła, a myśmy doszli do wnio-

sku, że w nocy przyszło jakieś zwierzę. Albo pies. - Spojrzała

z powątpiewaniem na dobermana, który siedział na plamie

słońca, mrużąc oczy. - Oczywiście Kwanele powiedział, że to

była ludzka krew, próbował mnie nastraszyć, aleja na to py-

204

tam: A skąd ty wziąłeś ludzką krew? Z tego samego źródła,

co tak zwanego sępa?

- Powiedział, że to ludzka krew?

Parsknęła.

- Tak, akurat. Ale Kwanele był na sto procent przekona-

ny, że ludzka. Zapłacił za to kupę forsy, mówił, że wie, że jest

prawdziwa, bo oglądał wideo, jak ją pobierali.

- Jest jakieś wideo?

- Nie. On tylko tak mówił. No bo wie pan, gdyby było

takie nagranie, to byłoby jak te porno ostatniego tchnienia.

A nikt mi nie wmówi, że one istnieją. - Z namysłem podra-

pała się po nosie. - A pan? Pan jest policjantem. Widział pan

kiedyś takie porno?

- Nie - odrzekł Caffery cicho. - W każdym razie nie ta-

kie, o którym pani mówi.

Uśmiechnęła się. Kiedy jej wargi się rozchyliły, matowa

szminka przytrzymała je na ułamek sekundy, więc rozdzie-

lały się dłużej niż naturalnie, potem odskoczyły, odsłaniając

doskonałe zęby.

- Jasne, założę się, że się pan naoglądał różnych rze-

czy. Założę się.

Kiedy Caffery już uzgodnił, że z Portishead przyjedzie ktoś po

gliniany garnek, został z Rochelle przez kolejne pół godziny,

zadając jej pytania. Była uprzejma, chętna do współpracy, ale

nie był głupi. Wiedział, co się dzieje w jej głowie - widział to

po tym, jak podciągnęła stopy pod siebie na kanapie, jak jej

paznokcie zataczały małe kręgi na obojczyku, kiedy mówiła.

Nie odrzucił od razu myśli o zaciągnięciu jej do łóżka. Było mu

wszystko jedno. Alboby zaciągnął, albo nie. Zanim skończyli

rozmowę, uznał, że lubi ją trochę bardziej niż w chwili, kie-

dy przyszedł, i że nie zasłużyła na to gówno, które by wniósł

w jej życie, więc porzucił pomysł. Po półgodzinie wstał i po-

dziękował. Dotarli już do drzwi wejściowych, widział, że jest

205

zirytowana, że on nie wykonał żadnego gestu. Zawahał się,

wiedząc, że ona myśli, że właśnie teraz ją poprosi.

- Tak? - położyła dłoń na grzejniku w holu i wysunęła

jedno kolano przed drugie, wypychając nieco biodro. - Za-

pomniał pan o czymś?

Spojrzał na jej szyję, na bransoletki na opalonych ramio-

nach, potem znowu na jej twarz.

- Na wypadek gdyby się pani zastanawiała... Jest pani

bardzo ładna.

Zarumieniła się. Nie sądził wcześniej, że ona w ogóle

jest do tego zdolna.

-Tak?

-Tak.

- Cóż, jakże mi miło to słyszeć. - Odgarnęła włosy za

ucho, opuściła wzrok i czekała, aż on odpowie. A skoro się

nie doczekała, uśmiechnęła się. - Chciałby pan, hm, zostać

na kawę? - Skręciła kolano trochę w stronę grzejnika, odchy-

lając nogę. - Albo na piwo. Mam piwo w lodówce.

Spojrzał na jej udo w dżinsach. Potem na jej wypielęg-

nowaną dłoń na grzejniku. Wcześniej wyznała mu, że jest

manikiurzystką i robi mnóstwo akryli. Powiedziała też, że jej

zdaniem dobry zestaw akryli to najseksowniejsza rzecz, jaką

kobieta może zrobić ku uciesze mężczyzny.

- Dzięki, ale muszę spasować. - Wyjął kluczyki. - Pro-

szę nie myśleć, że minęła panią okazja.

-Nie?

- Nie. Raczej że się pani upiekło.

29

Pchła nie miała pojęcia, jak ma wyglądać odlot na ibogainie.

A gdyby przyszło jej do głowy pójść na spacer? Albo, co gorsza,

przejechać się autem? Musiała się gdzieś zamknąć, uzgodnili

więc, że Kaiser poczeka, nie tam, gdzie ona siedzi - na ka-

napie w jego wielkim niesprzątanym salonie - ale w zasięgu

słuchu: w kuchni albo w gabinecie. Zwinął plastikową kotarę

wiszącą w wejściu, tak żeby ją słyszeć, ustawił trzy grzejniki

elektryczne dokoła kanapy, żeby nie było jej zimno, i teraz

słyszała, jak krząta się w drugim pokoju w swoich sfatygo-

wanych kapciach.

Zażywanie ibogainy przypominało żucie gorzkich pałe-

czek lukrecjowych - był to kawałek włóknistego korzenia,

od którego rozbolała ją szczęka, jak również zebrało się jej

na wymioty. Skończyła i siadła na kanapie Kaisera. Czeka-

ła. Przez długi czas popijała wodę i przesuwała językiem po

wewnętrznej stronie zębów, próbując pozbyć się osadu, któ-

ry tam został.

Za brudnym oknem rozciągało się skąpane w słońcu za-

niedbane pole, na którym rosły mniszek i powój. Nawet za

dnia nie widziało się dużo z tego punktu obserwacyjnego,

tylko czubki drzew Mendips, pełnego neolitycznych duchów,

średniowiecznych katedr, legendarnych jaskiń. Bezładny

207

ogród Kaisera był tak usiany lejami i kraterami po dawnych

kopalniach, że matka nie pozwalała im się tam bawić w dzie-

ciństwie. Mówiła, że są to wejścia do szybów, do których

dzieci mogą wpaść i się zabić, i że wcale by się nie zdziwiła,

gdyby Kaiser zostawił je niezabezpieczone. Zabawne, pomy-

ślała Pchła, że Jill nie zdawała sobie sprawy, że to ona, a nie

jej dzieci, skończy na dnie wielkiej dziury.

Westchnęła i podsunęła pod siebie stopy, układając na

nich starą zakurzoną kołdrę. Zamknęła na chwilę oczy i pró-

bowała ustalić w umyśle pozycję ciał w Dziurze Buszmena.

Wyobraziła sobie, jak wyglądał tata, kiedy zaczął upadek

na dno głową do przodu. Ułożyła równanie matematyczne

i uznała, że w pełnym rynsztunku, a tak przecież jej rodzi-

ce byli wyposażeni, opadali z prędkością dwudziestu me-

trów na minutę. Ponieważ mieli do pokonania sto pięćdzie-

siąt metrów, ten powolny lot na dno jaskini zajął im osiem

długich minut. W którym punkcie umarli, można było tyl-

ko zgadywać.

I nagle, kiedy pomyślała o tych ośmiu minutach, zdała

sobie sprawę z czegoś, co wcześniej nie przyszło jej do głowy:

że może widzieć czas. Zwykle nie zwraca się na to uwagi, ale

teraz było jasne, że czas jest podzielony na widzialne pakie-

ty, jeśli ktoś wie, jak na to spojrzeć, i że zawsze tak to wyglą-

dało, od samego początku. Niektóre pakiety czasu są duże,

niektóre małe, a każdy ma inny kolor, zależnie od wielkości:

najmniejsze, te, które odpowiadały czasowi wystarczającemu

do uchylenia się od kuli albo od ciosu, były małe i wiśniowe

- odpryski czasu. Te na tyle długie, by zatrzymać kogoś krztu-

szącego się albo by pobiec za piłką, albo by stracić kontrolę

nad pojazdem i zderzyć się innym samochodem, były poma-

rańczowe, nieco obrzmiałe na krawędziach. Spaniu odpowia-

dały bladożółte kostki - ośmiogodzinne kawałki, które pęka-

ły i rozwierały się nienaturalnie, kiedy budziła się wcześnie,

i dlatego właśnie w ciągu dnia czuła się źle.

208

Nie otwierała oczu i przyglądała się pakietom czasowym,

jak układają jej przyszłość, rozciągając się w oddali - mnó-

stwo małych kształtów zapakowanych w długą linię. Z daleka,

zza kształtów, dobiegał hałas. „Łał, lal, lał". Z początku cichy,

ale przybierający na sile. „Łał, łał, łał". Szarpnęła głową, bo

tego dźwięku nie cierpiała jako nurek - był jednym z obja-

wów toksycznego przeciążenia, ale tym razem wydawał się

rozlegać na zewnątrz jej głowy, jakby nadbiegał przez pole za

oknem. „Łał, łał, łał. Łał, łał, łał". Otworzyła oczy, spodziewa-

jąc się, że zobaczy, jak dźwięk nadpływa, ale zobaczyła tylko,

jak pokój zmienia się nie do poznania.

Na ścianie naprzeciwko utworzyło się pęknięcie. Wpa-

trywała się w nie zahipnotyzowana, widziała, jak się wydłu-

ża, jak połyskuje srebrzyście, jakby cały pokój się łuszczył.

Rozlegał się przy tym hałas, jakby środek Ziemi się rozdzie-

rał, i w samą porę zrozumiała, co się dzieje. Wyrzuciła ręce

w powietrze, kiedy zupełnie nagle sufit się zapadł i rozsunął

na boki. Jej uszy wypełnił pędzący odgłos. Padło na nią cięż-

kie, nieznośne światło. Zanurzyło ją, musiała przylgnąć roz-

paczliwie do kanapy, bo wiedziała, że jeśli zostanie zmyta,

już nie zdoła wrócić.

Kiedy wreszcie dźwięk ustał, opuściła ostrożnie ramiona

i obróciła głowę. Nic nie było takie jak wcześniej. Wszystko

się zmieniło. Nawet powietrze było inne: teraz nie było czyste,

tylko srebrne i drżące. Promienie białego światła nadpływały

znad głowy, w nich wirował muł. Wiedziała, z samego tylko

odczucia zimna i lęku, gdzie się znajduje. W Boesmansgat.

W miejscu dla głupców i martwych. W Dziurze Buszmena.

Próbowała się wykręcić, ale woda zamiast przesunąć się

do tyłu na kanapę, podniosła się i przetoczyła i zanim się zo-

rientowała, co się dzieje, pływała, mknąc szybko przez zimno.

Machnęła lekko lewą ręką, obracając się w małym kręgu, bo

jakoś nie mogła się zorientować od razu i przede wszystkim

nie była nawet pewna, gdzie jest góra, a gdzie dół. Promie-

209

nie światła były wszędzie, ale tym razem ostre, jak zanurzone

stalagmity, a ona nie ośmieliła się płynąć obok nich z obawy,

że ją potną. Opanowała się i zaczęła płynąć powoli, najsłod-

sza, absolutnie klarowna woda muskała jej twarz, żadnych

banieczek, tylko prądy opływające jej suchy skafander. Woda

gęsta i idealnie przejrzysta. Jak schłodzony dżin.

Płynęła przez jakiś czas, bez celu, wiedząc już, co zna-

czy być rybą, kiedy zauważyła blask po prawej. Zatrzymała

się i obróciła w tamtą stronę. Zobaczyła wejście do jaskini,

jasno oświetlone, i po chwili wahania popłynęła tam. Z od-

ległości dziesięciu metrów zobaczyła, że w jaskini znajdują

się postacie, oświetlone jak szopka w kościele. Trzy twarze

w żółtym świetle, taty, Thoma i Kaisera. Patrzyła na pokój:

dwa łóżka, krzesło, a na nim walizka, grafika z orchideą na

ścianie nad głową taty i zakurzone zasłony na oknie. Rozpo-

znała go: pokój hotelowy w Danielskuil, w którym spędzili

noc przed wypadkiem.

- Tato? - spytała niepewnie. Jej usta poruszały się po-

woli. - Tato?

Wrócił dźwięk, tym razem głośniejszy, „lał, łał, lał", i jak

na filmie, który po pauzie nabiera prędkości, postaci w poko-

ju zaczęły się poruszać. Pochylały się ku sobie, rozmawiając

przyciszonymi głosami, sprawdzając sprzęt nurkowy, i kiedy

poczuła ból stóp, zdała sobie sprawę, że to nie jest halucyna-

cja, tylko wspomnienie, że ona też jest w tym pokoju - jakoś

wpasowała się w tę sytuację, na uboczu, poza bezpośrednim

obrazem, ale jednak jest, bo tamtego wieczoru siedziała na

łóżku z zabandażowaną nogą, patrząc, jak mężczyźni spraw-

dzają sprzęt.

Kaiser i jej ojciec odsunęli się na bok, odwracając się

trochę od Thoma, który stał na tyle blisko, by podsłuchać

ich rozmowę, ale był tak zajęty pakowaniem pochłaniaczy

do rebreatherów, że nie zwracał na nich uwagi. Udawali, że

mruczą coś do siebie pod nosem niezobowiązująco. To była

210

poufna rozmowa - mieli jakąś tajemnicę, ale Pchła umiała

czytać z ruchu warg.

„To chyba dziwne, co?" - spytał tata, patrząc na twarz

Kaisera.

„Co takiego?"

„No wiesz. Wrócić. Do Afryki".

„To RPA. Nie Nigeria. To nie było tutaj".

Pchła umiała odczytać każde słowo - zupełnie jakby jej

pamięć przepłynęła przez pochłaniacz i oczyściła się, i teraz

była jasna i czysta, i odgrywała to ponownie w dużej rozdziel-

czości. Każdy piksel był kryształowo czysty i obraz stał nieru-

chomo, niezakłócony przez zawirowania wody ani muł.

,Ale mimo wszystko musisz się dziwnie czuć po tylu la-

tach. Myślisz, że mógłbyś tu wrócić, mieszkać?"

„Nie - odpowiedział Kaiser, a jego twarz na chwilę stała

się smutna i stara. - Znasz odpowiedź. Wiesz, jak próbowali

mnie przedstawić, zrobić ze mnie odstraszający przykład".

Kontynuowali swoje zajęcie, czyścili maski, sprawdzali

butle, i przez chwilę trwała miła cisza. Tata sprawdził uprząż

swojej kamizelki wypornościowej i zadowolony odłożył ją na

bok. Potem, mając wolne ręce i skończywszy zajęcia, zerknął

przez ramię, by upewnić się, że Thom nie słucha, po czym

pochylił się do Kaisera.

„Słuchaj - szepnął. - To ważne".

Kaisera jakby zdziwił jego ton.

„Co takiego? David? O co chodzi?"

Tata pochylił się bliżej i mówił. Ale tym razem połowa

jego ust była niewidoczna i Pchła zdołała rozpoznać tylko sło-

wa „dół... obiecaj... zapewniam... doświadczenie..."

Wpatrywała się w niego, serce jej łomotało, ale kiedy już

miała podpłynąć bliżej, poprosić, żeby powtórzył to, co mówił,

zobaczyła kątem oka coś, co kazało się jej zatrzymać. Poru-

szając się ostrożnie, bo czuła, że zwymiotuje, jeśli jej głowa

się zakołysze, odwróciła się do tego czegoś.

211

W mroku po prawej stronie leżała długa piaskowa mie-

rzeja. Powoli, powoli, w miarę jak jej oczy się dostosowywały,

z ciemności zaczęły wyłaniać się kształty. Najpierw szkielet

ręki, podniesionej i rozczapierzonej w zimnej wodzie, skafan-

der neoprenowy kończył się na kościanym nadgarstku. Ser-

ce jej załomotało. Kolejny kształt wyłaniał się z mroku obok

pierwszego: skulona i okropna postać nurka, sztywno złożo-

na jak scyzoryk, z głową zagrzebaną twarzą w dół w mule, ze

słowem „INSPIRATION" na butlach. Dwa ciała - niespełna

dziesięć metrów od niej - mogła ich niemal dotknąć. Gardło

jej się ścisnęło, kiedy płynęła do nich, patrząc na straszliwe

pozycje, wiedząc, że widzi mamę i tatę.

„Nie" - próbowała powiedzieć, ale nie wydała żadnego

dźwięku. Przesunęła ręce do tyłu, spanikowana, starając się nie

krzyczeć. Mama i tata w swoim grobie. Ale zanim zdołała zapła-

kać, pojawił się inny dźwięk. Zupełnie jakby wiatr pędził przez

szczeliny w górach, ogłuszająco, a potem nadpłynął wodny wir

i pojawił się błysk światła, jak otwarcie drzwi, a później, nie

wiadomo kiedy, ciała zniknęły, a w jej głowie została cisza.

Otworzyła oczy i leżała bez ruchu, rejestrując to, co zdo-

łała dojrzeć. Przed sobą widziała zasłonę oświetloną od dru-

giej strony, brudne okna, termos z kawą na biurku, szafki na

ścianach, które zawsze były zamknięte. Maski Kaisera, jego

maski plemienne, te, którymi pozwalał się jej bawić w dzie-

ciństwie, patrzyły na nią jakby z dużej odległości. Nad głową

buczał jednosilnikowy samolot, w oczy świeciło światło i zo-

baczyła, jaka jest głupia, bo wcale nie była w Dziurze Busz-

mena, tylko leżała na kanapie u Kaisera.

Gdzieś słyszała bzyczenie muchy i Kaisera stukającego

w klawiaturę komputera. Odwróciła się w tym kierunku, ale

wtedy zakręciło się jej w głowie i pomyślała, że zwymiotuje,

pomimo tabletek. Więc ostrożnie zmieniła pozycję, aż poczu-

ła, że jest jej wygodnie, i leżała bardzo spokojnie, próbując się

skupić na termosie. Kiedy już zyskała pewność, że w głowie

212

przestało się jej kręcić, znowu zamknęła powieki. Natych-

miast z kącików oczu wykipiały kolory, jak olej na wodzie

rozlewający się pod powiekami, nadymające się rytmicznie

do coraz większych rozmiarów, aż wypełniły jej głowę i wydę-

ły się przez jej przewody nosowe, dławiąc ją, jakby ciśnienie

miało rozsadzić jej czaszkę, takie było ogromne.

Uniosła trochę rękę, słabym ruchem przysunęła ją do

twarzy, żeby zetrzeć kolory. Jęknęła cicho, błagalnie, bo chcia-

ła, żeby to ustało. I właśnie gdy pomyślała, że już dłużej tego

nie zniesie, kolory popękały jak pęcherzyki, nie zostawiając

nic. Tylko zimno, czystą ciemność. Dopiero po kilku chwi-

lach zdała sobie sprawę, że znowu jest w lodowatych wodach

Boesmansgat.

„Mamo?" - próbowała mówić, ale język miała ciężki.

- „Mamo?"

Poruszyła rękoma w wodzie, chcąc zobaczyć twarz matki

przez maskę, chcąc zobaczyć jej oczy.

„Mamo?"

Bez ostrzeżenia twarz pojawiła się o cal do niej. Był to

częściowy szkielet, z maską nurka, dokoła której unosiły się

blond włosy i coś białego i prześwitującego - biała koszula

nadymająca się pod wodą jak chmura. Pchła odskoczyła wy-

straszona.

„Och, Pchełko" - powiedział głos. - „To ty, malutka?

Gdzie jesteś, córeczko?"

„Mamo?" - Wyciągnęła ręce z rozpaczą, otwierając je

i zamykając w ciemnościach, na wypadek gdyby mogła chwy-

cić inne ludzkie ręce. - „Mamo, tu jestem. Tutaj. Mamo, pro-

szę. Tak długo próbowałam. Mamusiu, tęsknię za tobą, tak

bardzo tęsknię".

Na przekór sobie, mimo że była w wodzie i musiała utrzy-

mywać równowagę, Pchła wiedziała, że jej cielesna powłoka

płacze. To się nie działo tam, w jaskini, ale tu, gdzie jej ciało

leżało na kanapie Kaisera. Miała na policzkach wilgoć.

213

Muł nadął się wokół straszliwie zniszczonej twarzy. Ogar-

nęła ją fala nudności i podniosła głowę, by je zwalczyć. Po-

tem obraz przestał się huśtać i mama znowu się odezwała:

„Pchełko, nie płacz". Jej głos był dziwny, inny niż wcześniej.

Łagodny, niski i trochę płaski. „Nie płacz, Pchełko".

„Mamo, co ty mi chcesz powiedzieć? Co miałaś na myśli,

mówiąc, że poszliście gdzie indziej?"

„Spójrz tam, Pchełko". - Szkieletowa ręka wskazała kie-

runek w dół. - „Widzisz?"

Z łomoczącym sercem Pchła machnęła rękoma, żeby

utrzymać stabilność, zerkając w kierunku wskazanym przez

mamę. Teraz widziała, że wcale nie znajdują na dnie jaskini:

znajdują się na jej łagodnie pochyłych zboczach. I stamtąd

zobaczyła dno, upiornie oświetlone w mroku. Musiało być

ponad dwadzieścia metrów niżej.

„Nie pokonaliście całej drogi. Dlatego nie mogliśmy was

znaleźć".

„Posłuchaj mnie, córeczko. Nie znaleźli nas ostatnim ra-

zem, ale tym razem nas znajdą. Tym razem nas znajdą..."

„Tym razem?"

Pchła znowu sięgnęła w muł. Już nie widziała matki

i z tego powodu wpadła w panikę.

„To ważne, Pchełko, bardzo ważne. Nie pozwól, żeby nas

wyciągnęli na powierzchnię. Słyszysz mnie?"

„Mamo? Mamo?" - Łzy wzbierały jej wgardle. - „Mamo?

Wróć, proszę".

„Nie pozwól, żeby nas wyciągnęli z Dziury, bez względu

na wszystko. Zostaw nas. Po prostu nas zostaw".

„Nie odchodź, mamo. Mamusiu..."

Ale muł wszystko przysłonił, nawet głos, i miała błoto

w ustach, i brudna woda opływała jej ciało, i wróciły nudno-

ści. Zaczęło się jej od tego kręcić w głowie - było to gorsze niż

znana jej narkoza azotowa albo zatrucie dwutlenkiem węgla

i musiała otworzyć oczy, żeby chwycić się kanapy. Nad jej

214

głową sufit kręcił się jak szalony, brudnożółty, kręcił się jak

wirówka, światło dzienne rozbłyskiwało i gasło w jej oczach

i słyszała dziwne głosy, jakiś wysoki skowyt dobywający się

z jej ust. Próbowała usiąść, ale kiedy to zrobiła, wiedziała, że

zwymiotuje.

- Owożeśnięty - jęknęła. - Owożeśnięty.

Zdążyła tylko dopaść do miski, którą Kaiser wyjął wcze-

śniej i postawił koło niej. Kołysała się i płakała, aż było po

wszystkim i wróciła do swojego ciała, przycupnięta, długa li-

nia śliny łączyła ją z miską, a głos matki znikał, jakby w długim

tunelu za nią: „Bez względu na wszystko... zostaw nas...".

- Jedyna rzecz, której Jack Caffery jeszcze mi nie powiedział,

to dlaczego właśnie mnie chce widzieć. Nie jestem jasnowi-

dzem ani nie czytam w myślach. Nie mam żadnych mocy ma-

gicznych, żadnych oczu jak jakiś bóg. Ale coś mi się zdaje, że

to nie policyjna sprawa cię tu przywiodła.

- Nie policyjna sprawa. Moja sprawa.

- A co to za sprawa?

Caffery potarł nos. Miał za sobą dziwny dzień. Jakoś

nie mieściło mu się w głowie, że niektórzy ludzie płacą,

żeby mieć w domu ludzką krew. Ale ponieważ gliniany słój

badano w centrali, a Mabuza był śledzony, sam nie mógł

już zrobić nic więcej. Próbował pójść do domu i położyć się

spać, ale nie mógł pozbyć się poczucia, że coś go obserwuje,

że wokół domu krążą niedobre cienie, więc wsiadł do auta

i pojechał szukać Piechura. Nie sądził, że znajdzie go tak

szybko. I nie sądził, że Piechur tak szybko zacznie wyciągać

z niego prawdę.

- Jack Caffery? - Piechur nosił kapcie z kożucha. Każdy

ze swoich butów wypchał kawałkiem materiału, a teraz za-

wiązał je w plastikową torbę i wcisnął do niewielkiego rowu

biegnącego wzdłuż żywopłotu. Wytarł ręce. - Pytam cię o coś,

Jacku Caffery. Co to jest ta twoja sprawa?

216

Caffery spojrzał na ognisko, gdzie niektóre polana na

spodzie miały biało-czerwona skórkę gorąca, jak strupy.

- Ktoś odszedł - powiedział w końcu. - Kogoś zabrano.

Z mojego życia.

- Twoja córka?

- Nie, nie. Nie moja córka. Nie mam dzieci. Nigdy nie

będę miał.

- Twoja kobieta?

- Nie, odszedłem od niej. Dwa miesiące temu. Rzuci-

łem ją.

- Więc kto?

- Mój brat. To było dawno... - głos mu zamarł. - To

było dawno temu.

- Kiedy byliście dziećmi?

- Tak, właśnie. To się stało w Londynie. Myśmy... no

cóż, wiesz jak to jest. - Przytrzymał palcami zagłębienie za

żuchwą, naciskając lekko, bo dowiedział się kiedyś, że w ten

sposób można się powstrzymać od płaczu. - Myśmy, hm, ni-

gdy go nie znaleźli. Wszyscy wiedzieli, kto go zabrał, ale po-

licja... nie miała punktu zaczepienia. - Przełknął i zdjął rękę

z gardła, podnosząc kciuk do ognia, obracając go na boki.

- Tego dnia, kiedy on zaginął, zrobił mi się siniak na paznok-

ciu kciuka i ten paznokieć przestał rosnąć. Powinien, ale nie

rósł. Nikt nie umiał tego wyjaśnić, nawet lekarze, no nikt.

- Uśmiechnął się ze smutkiem. - Przez wszystkie te lata pa-

trzyłem na niego i myślałem, że w dniu, kiedy znajdę brata,

paznokieć znowu zacznie mi rosnąć. Ale popatrz.

Wyciągnął palec. Piechur wyprostował się i podszedł

w swoich kapciach, żeby zerknąć na paznokieć.

- Nie ma co oglądać.

- Prawie cztery lata temu. Po tylu latach nagle znowu

zaczął rosnąć. Siniak zniknął. I wraz z tym odeszło pewne po-

czucie. Powiązanie z miejscem, w którym to się stało - ot tak,

zniknęło, jakby ktoś mi powiedział, że odpowiedź jest gdzie

217

indziej, nie tam, gdzie jestem - w południowo-wschodnim

Londynie, tylko zupełnie gdzie indziej.

- Tutaj?

- Nie wiem. Na prowincji... może tutaj, może gdzie in-

dziej. - Opuścił rękę i wpatrzył się w światła Bristolu, myśląc

o wschodzie, o Norfolku.

- Coś jeszcze się stało - powiedział Piechur. - Cztery

lata temu zdarzyło się coś jeszcze.

- Może - Caffery wzruszył ramionami. - Chyba niewiele

brakowało, żebym go dopadł. I tyle.

- Ktoś umarł. Myślę, że jeszcze to się stało. - Piechur

odetchnął kilka razy. - Myślę, że w czasie kiedy straciłeś po-

wiązanie, ktoś umarł.

Caffery kiwnął głową.

- Tak - odparł cicho. - Ktoś również umarł.

-Tak?

- Ten, kto to zrobił. Penderecki. Ivan Penderecki. Umarł.

Popełnił samobójstwo. Jeśli musisz wiedzieć.

- Nie muszę. - Piechur podsycił ogień.

Dopiero po kilku minutach Caffery spróbował przeanali-

zować tę nową myśl, że może śmierć Pendereckiego ucięła jego

powiązanie. Nigdy wcześniej nie postawił sobie tego pytania.

Nagle Piechur znowu się odezwał, zupełnie innym głosem.

- Jak miał na imię? - spytał cicho.

Caffery dał się zaskoczyć. Od lat nikt go o to nie pytał.

Mówiono o nim „twój brat" albo „on", jakby sądzono, że wy-

powiedzenie jego imienia jest czymś straszliwym.

- Ewan...

- Ewan - powtórzył Piechur. - Ewan.

Wypowiedział to imię tak delikatnie, jakby mówił do

dziecka, aż Cafferyemu ścisnęło się gardło. Znowu musiał

wduszać palec pod żuchwę, by uczucie minęło i by mógł od-

dychać. Otworzył flaszkę z cydrem, wypił trochę, postawił

kołnierz płaszcza, chowając uszy. Wpatrzył się w gwiazdy

218

i pomyślał sobie nie o Ewanie, lecz o Pchle w porcie, jak trzy-

ma w dłoniach czyjąś rękę i podnosi na niego wzrok, jakby

mówiła: „Nie martw się, zatroszczę się o to. Ty idź i usiądź

- idź i bądź przez chwilę sobą". Z jakiegoś nieznanego sobie

powodu chciał się zdać na to spojrzenie jej oczu.

Sięgnął do kieszeni po niewielką papierową torbę. Znaj-

dujące się w środku cebulki krokusa były małymi włóknisty-

mi kulkami o cieniutkiej brązowej skórce, która złuszczała się

pod dotykiem palców. Kiedy Piechur założył skarpety, Caf-

fery wyciągnął rękę z torbą spoczywającą na dłoni, a światło

ogniska, wywołujące ciemne kształty wewnątrz brązowego

papieru, mieniło się jak węgielki.

Piechur znieruchomiał. Chwilę wpatrywał się w torbę.

Potem bez słowa wstał i wziął ją. Wyciągnął cebulkę i pod-

niósł ją do światła, obracając w poczerniałych palcach.

- Remembrance. Krokus wiosenny. - Przyjrzał mu

się z czcią, jakby odczytywał wypisaną na nim wiadomość.

- Kiedy rozkwita, jest idealnie porcelanowoniebieski. Tylko

w środku ma maleńką żółtą plamkę, jak żółtko w jajku. Albo

jak gwiazdka.

Wsadził cebulkę z powrotem do torby i pokręcił nad

nią trochę palcem, jak dziecko liczące słodycze na rogu ulicy

w sobotni poranek. Potem ostrożnie zawinął torbę i wsadził

ją do kieszeni na piersi swojego brudnego płaszcza i jak gdy-

by nigdy nic poszedł podsycić ogień.

Przez kilka minut nic nie mówili. Caffery pił cydr i pa-

trzył, jak Piechur zaczyna swój nocny rytuał: zdejmuje ubra-

nia, zwija je, wsadza pod śpiwór, żeby nie zwilgotniały. Na noc

wkładał specjalnie zaprojektowany strój do spania. Pomimo

brudu widać było, że jest to drogi supernowoczesny ciuch, od

któregoś z producentów odzieży do sportów ekstremalnych.

Caffery dostrzegł logo O3, które widział też na kombinezonie

Pchły. Kiedy Piechur skończył, wciągnął płaszcz i zaczął zno-

wu się krzątać, podrzucając do ognia na noc.

219

Caffery wiedział, że jego czas już dobiega końca.

- Słuchaj - zaczął, odchrząknąwszy. - Dałem ci to, cze-

go chciałeś. Teraz... teraz twoja kolej. Musisz mi powiedzieć,

jakie to było. To co zrobiłeś Craigowi Evansowi.

- W swoim czasie, w swoim czasie.

- Powiedziałeś, że mi powiesz.

Piechur parsknął.

- Powiedziałem, że w swoim czasie. Najpierw muszę

o tobie pomyśleć. - Dorzucił kolejne polano do ognia, po-

tem otrzepał ręce. - Powiedz mi, co widzisz, kiedy patrzysz

na twarze tych dziewcząt? Tych prostytutek, z którymi za

mało sypiasz.

Caffery się skrzywił. Musiał wyjąć kapciuch i zwinąć skrę-

ta, zanim odpowiedział.

- Nie patrzę - odrzekł, zapalając go. - Staram się nie

patrzeć. Bo choćby nie wiadomo co, nie chcę widzieć swo-

jego odbicia.

- Właśnie. Bo jeśli je zobaczysz, to wiesz, co zobaczysz

naprawdę?

-Nie.

- Że jesteś martwy.

- Martwy?

- Tak. Martwy. Och, wciąż masz wybór. Ale w tej chwili

dokonujesz takiego samego wyboru jak ja.

- Takiego samego wyboru? Nie dokonuję żadnych wy-

borów takich jak ty.

Piechur uśmiechnął się i wrzucił do ognia ostatnie po-

lano.

- Owszem, podejmujesz. I na razie wybrałeś śmierć. Tak.

Tego właśnie szukasz. Szukasz śmierci.

Caffery otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale słowa

Piechura go powstrzymały. Siedział więc z rozchylonymi

ustami.

Piechur roześmiał mu się w twarz.

220

- Wiem. Wstrząs, prawda? Kiedy się po raz pierwszy

obracasz i widzisz most, który przeszedłeś. Wstrząs, kiedy

zdajesz sobie sprawę, że zrezygnowałeś z życia. Że masz na-

dzieję tylko na śmierć.

Caffery zamknął usta.

- Nie. To nieprawda. Nie jestem taki jak ty.

- Owszem, jesteś, Jacku Caffery, policjancie. Jesteś do-

kładnie taki sam jak ja. Jedyna różnica polega na tym, że ja

mam oczy otwarte. - Brudnymi paluchami otworzył powie-

ki, odsłaniając poczerwieniałe obrzeża gałek ocznych. Nagle

stał się potworny w świetle ogniska, istny nocny potwór, ist-

na Chimera. - Widzisz? Nie odwracam wzroku. Ja wiem, że

staram się umrzeć. A ty? - Roześmiał się. - Tobie nawet to

jeszcze nie przychodzi do głowy.



31

Kiedyś, kiedy Caffery zamieszkał z Rebeccą w swoim ro-

dzinnym trzysypialniowym szeregowcu w południowo-

-wschodnim Londynie, po szczególnie wrednej kłótni ona uję-

ła jego twarz w dłonie i powiedziała głosem, który był czuły,

nie wściekły: „Jack, czasami życie z tobą nie wygląda jak życie

z kimś, kto jest żywy. Tylko jak życie z kimś, kto umiera".

Przez cztery lata trzymał te słowa zagrzebane głębo-

ko w odmętach pamięci, starając się ich nie zapomnieć, ale

jeszcze bardziej starając się nie myśleć o nich za dużo, więc

stały się jak wspomnienie jej zapachu albo jak mgliście za-

pamiętana melodia. No a teraz, oczywiście, Piechur ożywił

to wspomnienie.

Coś się w nim otworzyło. Jakby w jego głowie pojawił

się nowy kanał, powodując ból karku. Nie pojmował tego,

ale wiedział, że Piechur przywoła Keelie i resztę dziewcząt

z City Road i powie, że to chodzi o śmierć, że on ma nadzieję

na śmierć. A potem wskaże na jego pracę: „W tym właśnie

- powiedział - najbardziej chodzi o twoją śmierć".

Następnego ranka w biurze w Kingswood, z kubkiem

kawy i kanapką ze sklepiku, kiedy otwierał pomarańczo-

wą przesyłkę kurierską, która nadeszła od Marilyn, Caffery

myślał o swojej pracy, myślał o niej jako o rodzaju śmierci.

17 maja

222

Na kawałku służbowej papeterii koleżanka napisała do nie-

go: „Zadzwoń, jeśli znowu będziesz potrzebował rady, bu-

ziaki. M.".

- Dzięki, Marilyn - powiedział z cierpkim uśmiechem.

Zmiął kartkę i już miał ją wrzucić do śmietnika, kiedy zmienił

zamiar. Znalazł taśmę klejącą i przykleił liścik do ściany, tak

aby Marilyn mogła robić to, co zawsze chciała robić - czu-

wać nad nim nieustannie. Potem wrócił do paczki, powoli

wyciągając różne broszury i foldery. Było tam wszystko, cze-

go pragnął: kserokopie rozpraw naukowych o afrykańskich

rytuałach; teczka z wycinkami prasowymi o Adamie, chłopcu

z Tamizy; lista kontaktów na uczelniach w Wielkiej Brytanii

i za granicą. Jeden, jak zauważył, nawet w Bristolu. Znalazł

też płytkę z etykietą „Swalcliffe.pdf" w różowej okładce. Pre-

zentacja w Adobe Acrobacie. Wsadził ją do komputera.

Na ekranie pojawiło się logo Metropolitan Police. Caffery

zrozumiał, że Marilyn sama to poskładała. Kiedy pracowali

razem, wprowadzała dane do HOLMES-a i zawsze uwielbiała

komputery. Prezentacja wyglądała jak wykład, z odnośnika-

mi do większych plików. Słońce wspinało się coraz wyżej na

niebie, komenda w Kingswood budziła się do życia, za oknem

ludzie wchodzili do sklepów i wychodzili z nich, a on w duchu

błogosławił Marilyn za jej maniactwo. W ciągu dwóch godzin

niewyobrażalnie poszerzył swoją wiedzę o kontynencie, który

przez całe lata stanowił dla niego zagadkę.

Muti, jak już mu Marilyn wyjaśniła, miało o wiele szer-

szy zakres, niż sobie wyobrażał. Zaczynało się od szamanów

„rzucających kości", czyli rzucających w krąg poświęcone

przedmioty, kości, ziarna albo kamienie, by odgadnąć po-

trzeby klienta. Z odgadywania szamanów powstało lekarstwo,

a z tego lista oszałamiająca: futro lemurów dla dzieci, które za

dużo płaczą, chitony, żeby partner przestał cię zdradzać, pan-

golin, najeżka, pazur mrównika. Każda część niemal każdego

zwierzęcia wydawała się mieć zastosowanie w muti.

223

Caffery usiłował przeczytać stronę do końca, ale po dwu-

dziestu hasłach zamazały mu się słowa, więc wrócił do głów-

nego wykładu. Od razu się zorientował, że doszedł w mrocz-

ne miejsce: do części ludzkiego ciała. Pierwsza pojawiła się

ludzka czaszka wyłożona na stole patologa, z taśmą mierni-

czą obok. Przeczytał tekst uważnie, przyswajając go powo-

li. Większość fragmentów ludzkich ciał wykorzystywanych

w muti pochodziła z kradzieży - kradziono je ze zwłok, ale

muti z martwej osoby było słabe w porównaniu z takim po-

chodzącym od osoby żywej: lekarstwo jest silniejsze, jeśli

ofiara żyła podczas okaleczenia, im głośniej krzyczała, tym

lepiej, a spośród żywych najsilniejsze lekarstwo pochodzi od

dziecka. Chodzi bowiem o czystość.

Odwrócił wzrok od ekranu, nagle przeciążony, oczy mu

się zmęczyły. Długo wsypywał cukier do kawy, patrzył, jak

kryształki tworzą wysepkę i toną powoli. Mgliście przypo-

mniał sobie, że słyszał, że w Republice Południowej Afryki

sześciu mężczyzn oskarżono o gwałt na dziewięciomiesięcz-

nym dziecku. Wierzyli, że seks z nim wyleczy ich z AIDS. Na

tę myśl poczuł silny ból głowy.

Następny rozdział lektury precyzował różnicę pomiędzy

ofiarą ludzką, w której śmierć człowieka jest najważniejsza

i uśmierza bóstwo, a morderstwem muf!, w którym chodzi

o pobranie części ludzkiego ciała do celów medycyny trady-

cyjnej. „Mózg wyposaży pacjenta w wiedzę. Piersi i genita-

lia płci obojga zapewnią męskość. Nosa czy powieki można

użyć w celu otrucia wroga". Następny slajd ukazywał odcię-

ty kawałek ciała leżący na ręczniku. Dopiero kiedy przeczy-

tał podpis, pojął, na co patrzy: „Penis może zapewnić sukces

w wyścigach konnych".

- Jezu - mruknął, poruszając się niespokojnie na krze-

śle. Wolałby whisky od kawy, ale gdyby pozwolił sobie na

jedną, za nią poszłaby następna i zanimby się zorientował,

skończyłby w toalecie. Przesunął dokument, szukając wzmia-

224

nek o ludzkim ciele, ale nic nie znalazł, więc wspomniawszy

wizytę u Rochelle, poszukał Tikoloshe.

Trzy razy wypróbowywał różną pisownię, zanim wresz-

cie komputer wyrzucił wyniki. Znalazł odpowiedni rozdział

i przeczytał krótki kawałek, ale wtem zerwał się i podszedł

zamknąć żaluzje, bo nagle poczuł się nieswojo i nie podoba-

ło mu się, że ktoś mógłby go zobaczyć z ulicy.

Tikoloshe, powiedział mu plik Acrobata, był duchem,

kompanem czarownika. Zostawiony samemu sobie, był tyl-

ko utrapieniem, ale jeśli się znalazł we władaniu czarownika,

stawał się niebezpieczny, budził przerażenie i agresję. Jak po-

wiedziała Rochelle, niektórzy wierzą, że miska ludzkiej krwi

udobrucha Tikoloshe, ale są inne sposoby, żeby się przed

nim obronić: kot albo wizerunek kota myjącego pyszczek wy-

starczy, by utrzymać go na dystans, można też pokryć skórę

maścią zrobioną z tłuszczu Tikoloshe, kupioną od szamana.

Marilyn zeskanowała artykuł o dwóch mężczyznach w RPA

aresztowanych za napad z bronią w ręku. W ich samochodzie

policja znalazła ludzką czaszkę z kawałkiem mięsa w środku.

Rabusie ukradli czaszkę z grobu - mięso stanowiło posiłek

dla Tikoloshe, co miało ich chronić.

Caffery przeszedł do następnego slajdu i ekran wypełnił

się prymitywnym rysunkiem stworzenia podobnego do kar-

ła z wywieszonym jęzorem, dumnie dzierżącego fiuta. Czy-

tając rozdział, przysunął krzesło bliżej do monitora. Słońce

przedostawało się przez szczeliny między żaluzjami i grzało

mu twarz, ale Caffery i tak poczuł lodowate dreszcze: „Penis

Tikoloshe jest symbolem jego męskości i zagrożenia, któ-

re niesie. Kobiety stawiają swoje łóżka na cegłach, żeby się

znaleźć poza jego zasięgiem. Tradycyjnie duszek wodny, za-

mieszkuje brzegi rzeki".

„...duszek wodny, zamieszkuje brzegi rzeki". Caffery

przeczytał to raz jeszcze, w głowie mu załomotało. Pomy-

ślał o kelnerce z Posterunku - o dzieciaku, który się obna-

225

żał. A potem, nie wiedzieć czemu, pomyślał o smudze cienia

w zaułku, czerwieni szminki Keelie, poczuciu, że czyjaś sto-

pa przeszła przez maskę samochodu. Zerwał się, ściągając

marynarkę z oparcia krzesła. Z ekranu szczerzył się do nie-

go Tikoloshe.

- Spierdalaj - mruknął, uderzając włącznik monitora,

zamiast zamknąć plik. - W dupie cię mam.

Nadszedł czas, aby wrócić do Rochelle. Zadać jej trochę

więcej pytań.

Ucieszyła się na jego widok. Zobaczył to od razu. W różowej

rozpinanej bluzie z kapturem, włosami pod białą opaską, wy-

glądała, jakby przygotowała się do treningu, pomimo pełnego

makijażu. Założyła ręce na plecy i oparła się pupą o ścianę,

wypychając do niego piersi.

- Cześć - powiedziała. - Nabrał pan chęci na piwo?

- Mogę wejść?

Kiwnęła głową i stała, aż ją minął. Przeszedł przez

kuchnię do salonu. Dwie dziewczynki oglądały Będę model-

ką. Zajmowały dokładnie te same miejsca co poprzedniego

dnia. Gdyby nie fakt, że miały teraz inne ubrania, uznałby,

że spędziły tak całą noc. Przeszedł nad ich nogami i dotarł

do werandy.

- Napije się pan czegoś? - spytała Rochelle, wchodząc

za nim, pochylając się, by poprawić poduszki. - Mam robo-

ta do smoothie. Dzisiaj rano piłyśmy z dziewczynkami tru-

skawkowo-brzoskwiniowy.

- Proszę sobie nie robić kłopotu. Wystarczy kawa.

- Sięgnął do teczki, szukając plastikowego etui, które przy-

niósł ze sobą. Doberman leżał w słońcu na podłodze, zerka-

jąc na niego z nikłym zainteresowaniem. - Nie będę długo.

- Znalazł zdjęcie. Zrobiono je na imprezie Izby Handlowej,

przedstawiało Mabuzę z kieliszkiem czerwonego wina, roz-

mawiającego żywo z radnym. Miał na sobie garnitur i trady-

226

cyjną czapeczkę mokorotlo na siwiejących włosach. Caffery

wysunął je z etui i podał gospodyni. - Widziała pani kiedyś

tego człowieka?

Rochelle spojrzała na zdjęcie, a potem znowu na Caf-

fery'ego.

- Tak, to Gift. Kumpel Kwanelego.

Caffery na chwilę przymknął oczy.

- Co? - spytała. - Co powiedziałam?

- Nic - odparł, chowając zdjęcie. Ależ dal dupy, że nie

spytał jej wczoraj. Odłożył teczkę i siadł na kanapie, rozglą-

dając się po pokoju, po bibelotach, wazonikach i oprawionych

zdjęciach dzieci. Dostrzegł zdjęcie kota - w zasadzie kotka

- myjącego mordkę w plamie słońca.

- Rochelle - powiedział - pamiętam, że mówiła mi pani,

że Kwanele bał się diabła?

- Diabła? A mogłabym zapomnieć? Pieprzony Tikolo-

she. Kwanele nieustannie o tym gównie myślał.

- Właśnie - nie odrywał wzroku od jej twarzy. - Tiko-

loshe. A co pani o nim mówił?

- No właściwie nic. W zasadzie niewiele o nim mówił.

Rozmawiał o nim z Teesh. - Odwróciła twarz w stronę sa-

lonu. - Letitia!

-Co?

- Chodź tu na chwilę, skarbie.

Po chwili jedna z dziewczynek pojawiła się w progu z na-

dąsaną miną.

-Co?

- Przywitaj się z panem Cafferym.

-Bry.

- Czasami mi się wydaje, że one lubiły Kwanelego bar-

dziej niż ja. Prawda, moja śliczna? Lubiłaś Kwanelego?

- Jasne. Chyba tak.

- Kupił ci Wii, prawda?

- No. Był fajny.

227

- Pamiętasz Tikoloshe, kochanie? Chcę, żebyś opowie-

działa o nim panu Caffery'emu.

Letitia zerknęła przez ramię na listwę przypodłogową za

sobą - jakby to ją naprawdę interesowało, a nie Caffery.

- Jest mały. Mieszka w rzece. Wygląda, jakby był czarny.

- Mów głośniej.

- Powiedziałam, że jest mały. Czarny. Zniekształcony.

Mieszka w rzece i zawsze jest goły. Tak dobrze?

- Letitio - powiedział Caffery powoli - skąd o tym wiesz?

Kwanele ci o nim opowiadał?

- No tak. - Zdołała te dwie sylaby wypowiedzieć tak, że

umieściła w nich kilka zdań: „O Boże święty, o co ty, facet,

pytasz? Życia nie znasz, gumisiu?". - Przez cały czas gadał

tylko o nim.

- Co ci powiedział?

- No całe mnóstwo. Że zjada ludzi. Ja też go raz widzia-

łam.

- Teesh - ostrzegła ją matka. - Pan Caffery jest poli-

cjantem, musisz mu mówić prawdę. Nie to, co Kwanele ka-

zał ci mówić.

Letitia spojrzała na matkę, potem na Caffery'ego.

- Naprawdę go widziałam - upierała się. - To było zu-

pełnie pojechane. Mama po prostu nie wierzy w nic, co mó-

wię.

- No i znowu.

Caffery podniósł rękę, żeby je uspokoić.

- Gdzie go widziałaś, Letitio?

- Nad rzeką. Tam gdzie był magazyn Kwanelego.

- I ktoś jeszcze go widział?

- Tylko on i ja. To była noc. Zabrał mnie, żebyśmy zro-

bili... jak ty na to mówisz, mamo?

- Inwentaryzację.

- Inwentaryzację. I było późno, jak żeśmy wychodzili

z magazynu i w krzakach był taki dźwięk, jakby ptak czy coś,

228

i to cos jakby zgięte wpół. I woda z niego spływała. Więc obo-

je pomyśleliśmy, że on wyszedł z wody.

- Dobrze - powiedział Caffery. W głowie miał pełno cho-

chlików z prezentacji Marilyn i taras przed Fosą późną nocą.

- Więc mówisz, że Kwanele też to widział?

- Tak. I tak bardzo się przeraził. Zaczął robić tak... - Po-

łożyła rękę na piersi i oddychała szybko, hiperwentylując się.

To upiorne, pomyślał Caffery, siedzieć tak w pełnym słońcu

i patrzeć, jak mała dziewczynka odgrywa taką scenę. - A po-

tem ręką zasłonił mi oczy i kazał mi wsiadać do auta, i sam

też wskoczył. I pojechaliśmy do domu, a on się ciągle trząsł

i mówił po afrykańsku, i mówił, że coś musi z tym zrobić. To

straszne, co nie?

- Ale on wiedział, że to był Tikoloshe?

- No tak. Uważał, że on to ma szczęście, bo jego przyja-

ciel ma kogoś, kto wie, co z tym zrobić.

Caffery wychylił się do przodu.

- Co miał na myśli?

Wzruszyła ramionami.

- Kogoś, kto umie się pozbyć Tikoloshe, no wie pan, po-

wstrzymać go, żeby nie podchodził do niego za blisko w pra-

cy i takie rzeczy.

- Powiedział, co to za przyjaciel?

- Nie, tyle to nigdy nie powiedział.

Caffery zwrócił się do Rochelle:

- Czy w tym samym czasie kupił garnek? Ten, który

wczoraj zabrałem?

- Tak - odparła. - Wtedy się właśnie wszystko zaczęło.

Oparł łokieć na poręczy kanapy, a na dłoni brodę, jed-

nym palcem dotykając czubka nosa. Myślał intensywnie.

Ktoś pomógł Kwanelemu Dlaminiemu. Przyjaciel. To mu-

siał być Mabuza.

- Letitio - odezwał się po chwili - jesteś pewna, że na-

prawdę widziałaś Tikoloshe?

229

- No pewnie. Przecież powiedziałam, co nie?

- Teesh - syknęła Rochelle. - Pamiętasz? Prawda.

- Ale to jest prawda, mówiłam ci.

- Tak ci powiedział Kwanele.

- Nie - upierała się dziewczynka, lekki rumieniec poja-

wił się na jej twarzy, kiedy spojrzała matce w oczy. - To nie

on kazał mi tak mówić. To się stało. Mówię prawdę. - Sap-

nęła niecierpliwie. - Dlaczego ty mnie, do cholery, nigdy nie

słuchasz?

Zanim Rochelle zdołała odpowiedzieć, Letitia obróciła

się na pięcie z dłońmi zwiniętymi w pięści i weszła do salo-

nu. Powiedziała coś do siostry, a ta wstała, posyłając mat-

ce ciężkie spojrzenie. Potem rozległ się dźwięk ich kroków

i trzaśniecie drzwiami.

Po kilku minutach Rochelle westchnęła. Spojrzała na

Caffery'ego z rozpaczą.

- Ma pan dzieci, panie Caffery? Jakiekolwiek?

Pokręcił głową. Myślał o tym, co powiedziała Letitia:

„Uważał, że on to ma szczęście, bo jego przyjaciel ma kogoś,

kto wie, co z tym zrobić". Myślał o rzeczach, które dopiero

teraz mu przyszły do głowy.

- No to dam panu pewną radę - odezwała się Rochelle.

- Niech tak zostanie. Niech pan nawet nie myśli o dzie-

ciach.

Wyszedł od Rochelle w chłodny wiosenny dzień. Wściekle zie-

lone ozdobne drzewa i świetnie utrzymana trawa na osiedlu

gdzieniegdzie kołysały się lekko na wiaterku. Ale dla Caffe-

ry'ego, który siedział w samochodzie z rękoma na kierowni-

cy, mogłaby to być połowa stycznia. Nie myślał o kwiatach

na gałęziach ani o tym, jak słońce stoi wysoko na niebie, i że

temperatura rośnie. Myślał o kręgach.

Zachowania przestępcze działały jak gąbka: wciągały in-

nych. Niemal każdy idiota, którego przyskrzynił w ciągu lat

230

służby, miał swoją małą koterię. W gruncie rzeczy tak samo

to wyglądało w każdej innej grupie społecznej. Każdy krąg

miał inną strukturę, inną wielkość, inną konfigurację sate-

litów, ale jedno miały wspólne: przywódcę. Czasami grupa

była tak niekonkretna, że mistrz ceremonii nawet nie zdawał

sobie sprawy, że jest szefem. Ale na ogół, w większości krę-

gów, dowodzący doskonale wiedział, co robi.

Gdzieś tam w Bristolu ktoś wiedział o kontynencie afry-

kańskim tyle, że stał się niebezpieczny dla jego mieszkańców.

Mógł to być Brytyjczyk, a mógł być i Afrykańczyk. Na pewno

wiedział trochę za dużo o afrykańskich rytuałach i wierze-

niach; wiedział doskonale, jak głęboko zabobonni są ludzie.

I co ważniejsze, wiedział, ile można zarobić na strachu. Nie-

trudno było namierzyć bogatych Afrykańczyków mieszkają-

cych w tym kraju. Nietrudno też było, z tego co Caffery'emu

opowiedziano, wynająć kogoś, jakiegoś biedaka, który nigdy

nie zaznał luksusu normalności, by przymocował sobie ja-

kiegoś śmiesznego jebanego kutasa, nasmarował się i uka-

zał właściwej osobie we właściwym momencie. Nic nachal-

nego, na ułamek sekundy. Cień. Wystarczy, by przekonać

kogoś przesądnego, że prześladuje go demon. I wtedy mózg

operacji przystępował do zabijania, dostarczając towarów do

przepędzenia Tikoloshe, żeby się trzymał z daleka od firmy.

Ludzka krew. A na dowód, że towar jest prawdziwy, wideo,

prawdziwe albo sprytnie podrobione.

Mabuza. Caffery jeszcze go nie poznał, ale pamiętał jego

głos - jakby równy i wyważony, trochę zbyt wyedukowany,

żeby udawać swobodny. Wyciągnął telefon służbowy i wstukał

numer. Poprosi Interpol, żeby wyśledzili Dlaminiego, a potem

wezwie chłopaków, żeby zapukali do drzwi Mabuzy. Spytają

z szacunkiem, czy zgodziłby się na przeszukanie domu. A po-

tem, również z szacunkiem, zaproponują mu podwiezienie

na komendę. Bo Caffery zamierza odbyć tę rozmowę wcze-

śniej, niż planował.

231

Telefon się łączył, a on zbłądził wzrokiem na widnieją-

ce na horyzoncie Nailsea. Myślał o ludzkiej istocie z nogami

skrzata: przycupnięte półzwierzę, które biegało po ulicach na

wysokości ludzkich kolan. I myślał o afrykańskich czarach, ta-

jemnych rytuałach odprawianych za zamkniętymi drzwiami.

Wiedział, że ktoś to wszystko uknuł, ale i tak musiał mocno

mrugać oczami, żeby upewnić się, że widzi tylko niebo i bu-

dynki, ponieważ teraz, siedząc w słońcu, nie był pewien, czy

kiedykolwiek pozbędzie się z głowy wizerunku Tikoloshe.

Na kanapie Kaisera - osiemnaście godzin od rozpoczęcia

ibogainowego odlotu - Pchła powróciła do życia i przypo-

mniała sobie, kim jest i dlaczego znajduje się w tym miej-

scu. Czuła się, jakby wróciła z obcej planety, jakby połowa

jej osoby wciąż znajdowała się gdzieś tam, i w pocie i znoju

szukała drogi powrotnej do ciała. Siadła ostrożnie, mrugając

powiekami w pierwszym szarym świetle poranka sączącym

się przez okna. Po chwili wciągnęła nogi na kanapę i powoli,

bardzo powoli zdjęła skarpetki.

Problem z jej stopami zaczął się kilka dni po wypadku,

a teraz osiągnął taki stan, że wstydziła się przy kimś zdjąć

buty. Jej stopy wydawały się żylaste i zniekształcone - koja-

rzyły się jej z ręką, którą wyniosła na powierzchnię z dna por-

tu, brutalnie oddzieloną od ciała. Palcami na próbę ścisnęła

błoniastą skórę i przez chwilę wydawała się ona topić, uciekać,

palce uwalniały się i odzyskiwały niezależność. Przestała się

ruszać, całkowicie, czekając, aż narkotyk zakończy działanie.

Po chwili zaczęła widzieć wyraźniej i skóra znowu pętała jej

palce. Zycie było takie nieprzewidywalne. Najdłużej w głowie

zawsze zostawały chyba rzeczy najbardziej niespodziewane.

Wciągnęła skarpetki i już miała położyć się z powrotem

na kanapie, kiedy coś ją powstrzymało. Ktoś ją obserwował.

233

W progu, pod zwiniętą plastikową zasłoną, w absolutnym

bezruchu stała jakaś postać.

Przez chwilę czuła się, jakby nic w jej ciele się nie ruszało,

ani serce, ani płuca, ponieważ patrzyła na to stworzenie, mar-

twe stworzenie, które powinno leżeć na ziemi, a tymczasem

stało w progu. Ubranie się na nim nadymało, tak jak na ma-

mie w Boesmansgat. Jego twarz była zbiorowiskiem kości.

- Mamo? - szepnęła. - Mamo?

- No już - odezwało się martwe stworzenie, a jego głos

nie należał do mamy, tylko do Kaisera. - Pchełko?

Przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć. Potem ochryp-

łym głosem wyszeptała:

- Kaiser?

Stworzenie się poruszyło, odwróciło twarz, a kiedy to

zrobiło, wyłonił się z niego uśmiechnięty Kaiser. Zaczęła wi-

dzieć wyraźnie i dalej widziała Kaisera, ubranego w nieznaną

jej białą koszulę. Wyglądał na bardzo zmęczonego.

- Phoebe? - odezwał się, wchodząc do pokoju. - Jak

się czujemy?

Potrząsnęła głową, nie odrywając od niego oczu.

- Nic ci nie jest?

- Nic. To znaczy... on wciąż jest. Narkotyk... ciągle działa.

- Oblizała wargi, starając się nie myśleć o śmiertelnej masce.

- Chciałam powiedzieć... że ty przed chwilą... Myślałam...

- Tak? - spytał powoli, stawiając krok w głąb poko-

ju. Zapomniała, że jest taki wysoki. I że jego głowa jest taka

ciężka.

- Nic. - Potarła oczy i wetknęła stopy pod kanapę. - To

tylko narkotyk.

Trzymał szklankę wody i podał ją jej teraz. Siadł na ka-

napie obok niej, uginając siedzisko. Starała się na niego nie

patrzeć. Chciała powiedzieć: „Oni nie są na dnie". Ale nie po-

wiedziała. Upiła tylko łyk wody i śledziła go kątem oka, my-

śląc o zwierzęcej czaszce.

234

- Wymiotowałam - powiedziała po chwili. - Mówiłeś,

że będę wymiotować.

- Większość ludzi ma taki objaw.

Zerknęła na miskę na podłodze.

- Sprzątnąłeś po mnie. Nawet nie słyszałam, jak wsze-

dłeś. - Zamrugała oczami. Wszystko było znajome, a jed-

nocześnie obce: krawędzie wszystkich przedmiotów były

zamglone i brązowe, trochę pełzały, jakby niosła je armia

mrówek.

- Chcesz wody?

- Boli mnie głowa - odparła drętwo. W jego koszuli było

coś, o czym chyba powinna wspomnieć, ale za bardzo bolała

ją głową. - Boli mnie głowa. - Przetarła twarz dłońmi. Kil-

ka razy odetchnęła głęboko. - Kaiser. Pamiętasz... pamię-

tasz moje stopy?

-Nie.

- W Dziurze Buszmena... nie nurkowałam, bo...

- Bo rozcięłaś sobie stopy jakimś szkłem. Tak. Pamię-

tam to.

- Tylko że... tylko że... to nieprawda. Nie rozcięłam.

Zaśmiał się łagodnie.

- No wiesz, ja tę krew widziałem. Pomogłem ci opatrzyć

ranę. Wyciągnąłem wielkie szkło spomiędzy palców. Nie są-

dzę, żeby to był wytwór twojej wyobraźni.

- Nie to mam na myśli. To się zdarzyło, ale to nie był wy-

padek. Ani trochę nie był to wypadek. - Mocno przycisnęła

palce do skroni, chciała, żeby jej głowa przestała się huśtać.

- Poszłam i znalazłam szkło. Wzięłam butelkę z hotelowego

baru i rozbiłam ją na parkingu. Potem na niej stanęłam.

Kaiser milczał. Nie zwierzęca czaszka. Tylko Kaiser.

- Wiesz, że... że Thom jest inny?

- Inny?

- Tak. Nigdy w zasadzie o tym nie rozmawialiśmy, ale

zawsze wiedzieliśmy, że coś jest troszeczkę nie tak. Bieda-

235

czek. Ale jest OK, rozumiesz. Dopóki dostaje polecenia, wie,

co robić. Jedyny problem z nim polega na tym, że nie jest

elastyczny... Nie umie myśleć w sytuacji zagrożenia. - Przy-

cisnęła mocniej palce do skroni, mówiąc powoli i wyraźnie:

- Absolutnie, absolutnie nie powinien tam z nimi być. Nie

powinien być zdany na siebie na takiej głębokości. Puściłam

go, bo... - Potrząsnęła głową, próbując zrzucić poczucie winy,

chciała, żeby oderwało się od niej jak skóra. - Byłam przera-

żona, Kaiser. Taka przerażona. Nie wiesz, jaki był tata. Był...

Przy nim nie mogliśmy być słabi. Gdybyśmy okazali strach

albo słabość, to... mogłoby go to wykończyć. Nie chciałam

wchodzić do Dziury, więc stanęłam na szkle.

Po raz pierwszy ujęła to słowami - błąd, który popeł-

niła, a który oznaczał, że zawsze będzie płacić cenę, zawsze

będzie wyciągać czyjeś ciała z głębokiej wody, bo nie może

wyciągnąć ciał dwóch osób, którym pozwoliła utonąć. Kiedy

te słowa już padły, poczuła się dziwnie. Zupełnie jakby cze-

kała na osąd.

Podciągnęła nogi i oparła podbródek na kolanach, ręce

na brzuchu. Na długo zapadła cisza. Przerwał ją Kaiser.

- Wiesz, że jesteś bardzo podobna do ojca? - spytał ci-

cho.

Zerknęła na niego.

- Naprawdę?

- Tak - uśmiechnął się smutno. - Bardzo podobna.

- Dlaczego tak sądzisz?

Roześmiał się i objął ją ramieniem.

- Och, na to nie mogę odpowiedzieć. Odpowiedź na to

pytanie to długa, bardzo długa droga. - Jego wielka kozłowa

twarz zmarszczyła się w pełnym żalu uśmiechu. - A tą drogą

możesz podróżować tylko ty.





- Kiedy po raz ostatni rozmawiał pan z Kwanelem Dlaminim?

- Dlaminim?

- Tak. Kwanelem Dlaminim. Pańskim przyjacielem. Pa-

mięta pan go?

Mabuza i Caffery siedzieli naprzeciwko siebie. W rogu,

ze skrzyżowanymi ramionami, siedział jeszcze jeden funk-

cjonariusz. Przed każdym z rozmówców na stole stał talerzyk

z ciastkami i kubek kawy. Styropianowe kubki, nie porcela-

nowe, ponieważ znajdowali się w areszcie: mimo że Mabuza

nie był aresztowany i mimo że dobrowolnie współpracował,

wziął wolne w restauracji i stawił się punktualnie, schludnie

ubrany w garnitur i okulary bez oprawek. Zgodny z przepisa-

mi PACE areszt stanowił dobre miejsce na przesłuchanie, na

wypadek gdyby atmosfera się podgrzała i trzeba by było do-

konać aresztowania. To właśnie styropianowy kubek zdradzał

teraz Mabuzę. Sama wzmianka o Dlaminim spowodowała, że

spuścił wzrok i robił na nim półksiężyce paznokciami.

- Panie Mabuza? Spytałem, kiedy po raz ostatni widział

pan Kwanelego Dlaminiego?

- Dlaminiego? - Mabuza szybko oblizał usta. Głowę

miał spuszczoną, oczy zaczęły nerwowo przemykać po stole.

- Dlaminiego to dawno... dawno temu.

237

- Dawno? Przepraszam, ale nie do końca rozumiem.

Dawno to tydzień? Miesiąc? Rok?

- Pół roku. Sześć miesięcy.

- A dlaczego nie widział się pan z nim w tym czasie?

- On wyjechał do domu, wrócił do ojczyzny.

- Republiki Południowej Afryki?

- Właśnie. Straciliśmy kontakt.

- Odniosłem wrażenie, że przyjaźń panów była na tyle

bliska, by przetrwać taki wyjazd.

- Nie, nie bliska. To była znajomość.

- Nie podał adresu?

-Nie.

- Chciałbym pokierować naszą rozmową w taki sposób,

żeby przyniosła ona korzyści, wie pan? - Caffery schylił gło-

wę, żeby patrzeć prosto w oczy mężczyzny, zobaczyć, co się

tam dzieje. - Chcę znaleźć właściwy trop, nie naciskając na

pana. Nowy adres Kwanelego wiele by tu pomógł.

Mabuza pokręcił głową.

- Albo nazwiska członków rodziny. Pochodził z Johan-

nesburga?

- Tak - mruknął. - Ale nic więcej o nim nie wiem. Po-

znałem go tutaj. Nie rozmawialiśmy o ojczyźnie.

Caffery zahaczył ramię o oparcie krzesła i patrzył na czu-

bek głowy Mabuzy. Nie tylko przyjaźń tych dwóch mężczyzn

kazała mu drążyć temat: rano Mabuza podpisał formularze,

wyrażając zgodę na przeszukanie domu, i już w ciągu pierw-

szych dwóch godzin zespół znalazł kilka rzeczy, o które in-

spektor chciał Mabuzę zapytać. Spojrzał na kartki pod swo-

imi dłońmi. Było też coś z laboratorium: coś jeszcze bardziej

interesującego niż to, co policjanci znaleźli w domu.

- Byl pan na tyle miły, że zechciał zgodzić się na prze-

szukanie domu - powiedział, kiedy już w milczeniu przesie-

dzieli prawie minutę. - Znaleźliśmy kilka rzeczy, które nam

się spodobały.

238

- Nie mam nic do ukrycia - mruknął Mabuza.

- Na przykład pobraliśmy kilka włókien z dywanu. Z sa-

lonu. - Caffery mówił powoli, żeby każde słowo wywarło na-

leżyte wrażenie. Chciał, żeby Mabuza zrozumiał, że włókna

pobrano legalnie: rezultaty porównania z kępką pobraną

przez Pchłę dostanie, zanim skończy tę rozmowę, powie-

dział więc chłopakom, żeby pobrali próbkę z dywanu w sa-

lonie - „i zróbcie to tak, żeby żona widziała, co robicie, ja-

sne?". - Wie pan o włóknach? - spytał Mabuzę. - Do czego

mogą się przydać w śledztwie? Na przykład powiedzmy, że

ktoś siedział na dywanie, czy nawet po nim przeszedł, choćby

szybko, a już kilka włókien przeniesie się na tę osobę. Wie-

dział pan o tym?

Mabuza się skrzywił.

- Co pan mówi? Pan mnie o coś pyta?

Caffery udawał, że zastanawia się, czy coś powiedzieć.

- Ma pan rację. To taka ogólnikowa uwaga, prawda?

Zwłaszcza jeśli uwzględnić, jak długo dzisiaj laboratorium

bada takie rzeczy. Musiałem zlecić ekspres na te włókna,

a mimo to dostanę wyniki na koniec popołudnia. - Zerknął

na zegarek i pokręcił głową z żalem, jakby trapiła go powol-

ność służb. - No ale miałem szczęście, że w innej sprawie

popracowali szybciej.

- Nie rozumiem.

Palcem wskazującym porozsuwał kartki, marszcząc się,

jakby to wszystko stanowiło dla niego wielką zagadkę.

- U Dlaminiego był garnek. Gliniany garnek. Wie pan

coś o nim?

- Garnek. Jaki garnek?

- Takiej mniej więcej wielkości. Z pokrywką. Sam w so-

bie garnek to nic, ale zastanowiło mnie, co laboratorium zna-

lazło w środku.

Mabuza otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Potem je za-

mknął. Podniósł wzrok na Caffery'ego, opuścił go na leżące

239

na biurku kartki. Trwało to ledwie kilka chwil, ale coś w tym

czasie się stało. Coś, co wywołało uśmiech inspektora.

- Tak - powiedział powoli, wytrzymując wzrok Ma-

buzy. - Znaleźliśmy krew. Ludzką krew. I dzisiaj rano po-

twierdzono, czyja to krew. Mam powiedzieć czyja czy już

pan wie?

Mabuza przełknął ślinę. Na jego czole pojawiły się kro-

ple potu.

- Nie - odrzekł cicho. - Nie wiem.

- To była krew lana Mallowsa. - Postukał w kartkę pal-

cem wskazującym. - Zna pan to nazwisko, oczywiście, ponie-

waż to ten biedny gnojek, którego ręce znalazły się pod pań-

ską restauracją. To jest tutaj, czarno na białym, łan Mallows.

- Zamilkł na chwilę, wciąż się uśmiechając. - I ja tu widzę

nadmiar zbiegów okoliczności.

Mabuza wyjął chusteczkę i otarł czoło, zerkając na drzwi.

Caffery rozpoznał te sygnały - świadek osiąga punkt, w któ-

rym wycofuje się ze współpracy. Doradca PACE powiedział

wcześniej, że to będzie dobry moment, by rozpocząć krzyżo-

wy ogień pytań - gdyby zamierzali go aresztować, zarzuciliby

go pytaniami, i któreś na pewno trafiłoby w cel.

- Panie Mabuza - podjął inspektor - ma pan jakieś prze-

myślenia na temat nielegalnych środków odurzających? Gdy-

by ktoś z pańskiego personelu przyszedł do pana i wyznał, że

jest uzależniony od heroiny, co by pan powiedział?

Mabuza zamrugał powiekami. Nie oczekiwał takiego

zwrotu rozmowy.

- Słucham? Gdyby ktoś z mojego personelu miał pro-

blemy z narkotykami?

- Tak. Jak by pan zareagował?

- To szatan, proszę pana. Narkotyki to szatan.

- Czy dlatego właśnie przekazuje pan dwadzieścia tysię-

cy funtów rocznie na organizacje pomagające narkomanom?

Czy to tylko unik podatkowy? - Wyjął inną kartkę. - Wyciąg

240

z pańskiego konta - wyjaśnił. - Funkcjonariusze znaleźli to

w czasie przeszukania.

Mabuza opuścił rękę z chusteczką.

- Sprawdzał pan moje finanse?

- Wyraził pan zgodę na przeszukanie domu.

- Na to nie wyrażałem zgody.

- Sponsoruje pan co najmniej pięćdziesiąt grup chary-

tatywnego doradztwa narkotykowego. - Caffery wychylił się

do przodu. - Suma, którą pan na to łoży, nie jest mała. łan

Mallows korzystał z pomocy takich placówek. Był heroinistą.

Wiedział pan o tym?

- Jakie to ma dla pana znaczenie, komu daję swoje pie-

niądze?

- A więc nie utrzymuje pan kontaktu z takimi placówka-

mi ze względu na fakt, że to dobre źródło ofiar? Ludzie, którzy

nie mogą się bronić? Ludzie, których nikt nie będzie szukał?

Mabuza schował chusteczkę do kieszeni i wstał. Był

szczupły i niewysoki, ale na jego twarzy malowała się dzikość,

dzięki której w tej chwili wydawał się większy.

- Palcem nie tknąłem tego chłopaka. Nie wiem, jak jego

ręce trafiły tam, gdzie trafiły, i nie tknąłem go palcem. - Ze-

rwał marynarkę z krzesła i założył ją. - Czas już na mnie,

muszę iść.

- Ależ proszę, niech pan siada. Nie chcę posuwać się za

daleko, nie w takich emocjach.

Ale Mabuza zapinał marynarkę, wściekłymi ruchami

poprawiając rękawy.

- Pan mnie obraził. Muszę już iść.

Caffery ułożył ręce dłońmi do dołu i powiedział bardzo

spokojnie:

- Jeśli będzie pan obstawał przy odejściu, będę musiał

pana aresztować.

Mabuza znieruchomiał, z niedopiętą marynarką. Funk-

cjonariusz w kącie wstał, gotów do akcji.

241

- Słucham? - spytał Mabuza. - Co pan powiedział?

- Powiedziałem, że nie będę miał wyboru i będę musiał

pana aresztować. Miejscowy biznesmen zasiadający w za-

rządzie szkoły, jak słyszałem? Pismaki chętnie się rzucą na

ten kąsek.

Mabuza patrzył wściekłym wzrokiem. Jego usta zrobiły

się granatowe, jakby krew przestała w nich krążyć.

- Może też pan zostać. Będziemy w miłej atmosferze

kontynuować współpracę.

Zapadła długa cisza, w trakcie której Mabuza się zasta-

nawiał. Funkcjonariusz za nim czekał z przechyloną głową.

Potem Mabuza padł na krzesło, wzrok wbijając w stół, jakby

nie miał siły skierować oczu gdzie indziej. Kiedy się odezwał,

słychać było, że się poddał.

- Wiecie o moim synu?

- Nie - odrzekł szczerze Caffery, rozkładając ręce. - Nie,

nie wiemy. - Przyglądał się czubkowi siwiejącej głowy re-

stauratora. - A o co chodzi? Pański syn ma problem? Jest

uzależniony?

- Był. Był uzależniony. Teraz już z tego wyszedł, na

szczęście. - Westchnął głęboko, jakby jego życie czasami

było ciężkie do zniesienia. - Kiedy przyjechaliśmy do tego

kraju, było mu trudno. Bardzo trudno. Nie spodziewaliśmy

się takiego rasizmu. W RPA nikt o tym nie mówił. Nadcho-

dził ze stron zupełnie nieoczekiwanych - od Karaibów, Ja-

majczyków, dzieci z Saint Lucia, Trynidadu, tych, z którymi

mój syn był w szkole, które wyglądają dokładnie tak samo

jak on. Mój syn to dobry chłopak, bardzo spokojny. Chłopcy,

z którymi zaczął trzymać, myśleli, że to znaczy, że mogą go

złamać. I przez jakiś czas mogli. - Mabuza jakby się trochę

zamyślił, z głową przechyloną na jedną stronę, twarz mu się

skrzywiła na to wspomnienie. - Ale ktoś mu pomógł - cią-

gnął. - Doradca narkotykowy. Gdyby mu nie pomógł, mój

syn dzisiaj by nie żył.

242

Caffery się nie odezwał. Jego napięcie powoli opadało.

Owszem, w tej historii o synu coś wydawało się przerysowa-

ne, jakby stanowiło część przedstawienia, ale i tak wyraz twa-

rzy tego mężczyzny, jego postawa, powiedziały Caffery'emu,

że powiązanie z ośrodkami dla narkomanów to ślepy zaułek.

Wyciąg z konta to zbieg okoliczności.

Wstał, podszedł do okna i podniósł żaluzje. Było wczesne

popołudnie, młodzież szkolna roiła się na ulicach, popychała

się, potrącała i śmiała. Kiedy funkcjonariusze przeszukujący

dom Mabuzy znaleźli wyciąg z konta, natychmiast powiązał

jedno z drugim. Policjanci właśnie chodzili po dwudziestu

paru ośrodkach z wyciągu. Ale teraz okazało się, że to chyba

błędny trop, marnowanie ludzi, że może lepiej postawić na

włókna z wykładziny. Ktoś z biura obiecał przyjść prosto do

aresztu, kiedy dotrą wyniki z laboratorium. Może to właśnie

powinien zrobić: zaczekać i zaatakować Mabuzę włóknami.

Czasami faks przychodził o czwartej po południu. Kolejne

pół godziny.

Już miał się odwrócić, kiedy przed oczami stanęła mu

twarz Piechura. „Szukasz śmierci, Jacku Caffery. Szukasz

śmierci". Opuścił żaluzje i potarł oczy, żeby pozbyć się tego

obrazu. Odwrócił się i spojrzał na Mabuzę, który przygarbił

się nad stołem, znowu kompulsywnie skubiąc kubek. Małe

naelektryzowane kuleczki styropianu przylgnęły do rękawów

jego marynarki. Jest taki zdenerwowany, pomyślał Caffery,

a nawet nie zdaje sobie sprawy, że to wszystko nie ma zna-

czenia. Tak naprawdę nie ma. Nie liczy się, co się dzieje ani

co robimy ze swoim życiem, bo wszyscy umieramy. Ja umie-

ram, pan umiera, panie Mabuza. Umrzesz i cokolwiek zrobi-

łeś, umrze wraz z tobą.

34

io maja

To odległe rejony potworności, miejsce niewyobrażalne,

nieopisane praktyki. Miejsce, gdzie ciała zaginionych chłop-

czyków pojawiają się na pustkowiach w pobliżu ich wiosek,

odarte ze skóry na żywca, pozbawione organów. Nerka idzie

za dwieście funtów, serce za czterysta. Za mózg albo przyro-

dzenie można zgarnąć cztery tysiące.

- Więcej za dziecko i więcej za białego - mówi Skinny. - On

jest mądrzejszy, biały. W interesach jemu idzie lepiej niż nam.

Dużo czasu mija, zanim Mossy przyswaja, w co się wpa-

kował. Ale powoli, powoli opracowuje to w głowie szczegó-

łowo. Po pierwsze, to miejsce - wydaje się centralą operacji.

Mossy nie ma pojęcia, gdzie się ono znajduje. Pamięta tylko,

że wysiadał z samochodu i wprowadzono go przez drzwi, po-

tem przez jeszcze jedne i jeszcze jedne. Nie ma nawet poję-

cia, czy nadal jest w Bristolu. Po drugie, pojął, że jacyś ludzie

w mieście kupują to, co Wujek zabiera swoim ofiarom - ludzie

z Afryki, mówi Skinny, którzy tu mieszkają i nie zapomnieli

religii swojej ojczyzny. Po trzecie, nagrania wideo. Wujek je

robi, żeby nagrać ból. I o tym Mossy'emu najtrudniej nie my-

śleć, bo Skinny mówi, że nagrania są nie tylko dla Wujka.

Tak, to prawda, część upodobań Wujka to przyjemność

z oglądania bólu. Ale na tym się nie kończy. Nagrania to narzę-

dzie wyświetlane jako dowód dla klienta, dowód, że części ciała





244

pobrano od żywej ofiary, bo - i tu właśnie Mossy emu robi się

straszliwie zimno - im głośniejszy krzyk, tym silniejsze czary.

- Ta krew, co ją wzięliśmy od ciebie - przyznaje Skinny

pewnego wieczoru. - On trochę sprzedał. A trochę zatrzy-

mał. W lodówce.

- To jest kurwa ohydne - mówi Mossy zduszonym gło-

sem. - Ohydne jak chuj. Co oni robią z ludzką krwią? Jeba-

ne wampiry.

- Tylko ją trzymają. Trzymają, żeby demony nie przy-

chodziły.

- Demony?

Skinny kiwa głową. W mroku jego oczy są różowawe.

- Wujek wysyła demona, żeby wszystkich straszył.

Wstaje z kanapy i kuca przy kracie. Przeciąga przez nią

reklamówkę, która tam tkwi całe popołudnie - Mossy ją wi-

dział, ale jakby nie spercypował. Skinny rozpakowuje ją przy-

kucnięty. Wyciąga perukę, buty i coś gładkiego i lśniącego.

Mossy myśli przez chwilę, że to kończyna - ramię czy coś. Ale

nagle Skinny to podnosi i Mossy widzi, co to jest. Drewniany

fiut: długi, gładki, z uformowaną główką.

- Do czego to kurewstwo? - pyta, dźwigając się na łok-

ciu. - Nie zbliżaj się z tym od mnie.

- Nie, nie - mruczy Skinny, obracając przedmiot tak, że

światło się od niego odbija. - Nie po to. To do straszenia lu-

dzi, żeby myśleli, że to diabeł. Oni wtedy kupują krew.

Mossy oblizuje wargi i patrzy na buty, na perukę.

- Co? On cię w tym wypuszcza? Przywiązujesz to i idziesz

robić przedstawienie? Tak to jest?

Ale Skinny nie patrzy na Mossy'ego.

- Nie - mówi w końcu. - Mnie nie.

- Ciebie nie. No to kogo?

Znowu Skinny milczy. Mossy myśli, że już się nie ode-

zwie, ponieważ na twarzy ma jakiś nieobecny wyraz. Kiedy

się wreszcie odzywa, mówi smutno, refleksyjnie:

245

- Mojego brata.

- Twojego brata? - Mossy siada. - Nigdy nic nie mówi-

łeś o bracie. Co? On też tu jest?

- Popatrz na mnie - Skinny podnosi rękę i macha nią

nad swoim ciałem. - Ja jestem mały. Mój brat on jest mały

jak ja, mniejszy jak ja. - Zerka na klatkę w ścianie, a Mos-

sy'ego na chwilę ogarnia groza, poczucie, że coś może wsadzić

twarz w pręty. - Ale on - szepcze - on jest źle zrobiony. Tu

źle - przesuwa palcami po twarzy - i tu - przykłada ręce do

pleców. - On źle zrobiony. Jak pawian.

Mossy chce rozmawiać, ale ma gulę w gardle i nie może

wydusić słowa. Słowo „pawian" powiedziane takim cichym

szeptem wywołuje u niego ciarki na plecach. Myśli o tym,

że czasami ma wrażenie, że w pomieszczeniu jest ktoś inny,

ktoś, kto przychodzi i odchodzi nocą.

- Więc twój brat tu jest? - wydusza w końcu. - Tutaj?

W tym mieszkaniu? - Wskazuje na klatkę. - Tam śpi?

Skinny kiwa głową. Patrzy chwilę na klatkę, potem od-

wraca się do kraty w oknie, do miejsca, w którym jest odgię-

ta. Przez lukę nie przecisnąłby się dorosły. Ale ktoś inny tak.

Ktoś wielkości dziecka.

W końcu Mossy odchrząkuje, próbuje się otrząsnąć, wró-

cić do rzeczywistości.

- Tutaj wszystko wygląda inaczej. Tu jest Anglia. Zasa-

dy są inne. Nie takie jak u was w domu.

- Wiem.

- Musisz to zrozumieć. To co robisz, co zrobiłeś, nie

spodoba się ludziom. Ani trochę.

- Wiem, wiem - mówi Skinny, a w jego głosie jest tyle

rezygnacji, zmęczenia, że Mossy'emu zbiera się na płacz.

- I wiem, że po tym wszystkim będę musiał uciekać. Ucie-

kać na koniec świata.



35

17 maja

Słońce powoli płynęło nad doliną. W domu Pchła siadła przy

otwartym oknie pod glicynią, zawinięta w kufajkę, którą mat-

ka zakładała do ogrodu, i patrzyła, jak cienie drzew suną po

trawniku. W jej organizmie wciąż tkwiła trucizna - czuła ją

w gardle, od czasu do czasu obraz skakał jej w kąciku oka

- ale ciało miała czyste i lekkie, jakby narkotyk usunął nie-

potrzebne warstwy i pozostawił jej umysł rozjaśniony i wy-

sprzątany.

Nie wiedzieć czemu, wciąż powracała do jednej części

odlotu: do tego, co tata i Kaiser mówili w hotelu.

„Dziwnie wrócić do Afryki?"

„To RPA, nie Nigeria. To nie było tutaj".

Wiedziała, że ta rozmowa jest wspomnieniem. Nie halu-

cynacją, tylko wspomnieniem, wydobyła ją na wierzch dzię-

ki ibogainie. Ale przypomniało jej to inne wspomnienie: coś

dziwnego, co jej ojciec powiedział w dniu, kiedy przedstawił

ją Kaiserowi. Dzięki temu nowemu wspomnieniu zaczęła się

zastanawiać, czy tata aby nie był wplątany w nigeryjskie wy-

darzenia bardziej, niż mówił.

Stało się to przed wielu, wielu laty, kiedy ona i Thom byli

jeszcze mali, a domu Kaisera na wzgórzu, wówczas nowego,

nie skaziło jeszcze jego wieczne majsterkowanie i budowanie,

247

jeszcze jego gospodarz nie uparł się przy wkopywaniu w zbo-

cze jak termit. Nie rozumiała więc, dlaczego teraz nieustannie

myśli o tym, o czym jej rodzice rozmawiali w latach osiem-

dziesiątych, kiedy jechali podjazdem rodzinną cortiną.

- Nie sądzisz, że to kopniak w twarz nauki? - David

Marley siedział za kierownicą, ubrany w sztruksową mary-

narkę i cygańską chustę zawiązaną pod szyją. - To co zrobili

mu w Afryce? Nazwali jego i zespół niemoralnymi. Od kiedy

to moralność idzie z nauką w parze?

Pchła widziała to wszystko w żywych kolorach. Pamię-

tała, że siedziała z Thomem z tylu, że mieli na sobie szorty

i sandały. Pamiętała, że wyglądała przez okno i patrzyła, jak

dolina spływa spod domu Kaisera i znika. Pamiętała dom,

pamiętała nawet maminą bluzkę w różowe grochy. Ale nie

pamiętała, żeby ktoś mówił, co dokładnie stało się z Kaiserem

w Afryce. Jakby nie mieli odwagi mówić tego na głos.

- Nie sądzisz, że międzynarodowa społeczność powinna

potępić tę uczelnię za to, że go zwolniła?

- No nie - odparła Jill Marley. - Jeśli chcesz znać moje

zdanie, to uważam, że to co robił, rzeczywiście było niemo-

ralne. To było skandaliczne, nieludzkie.

- Nieludzkie? - David Marley ze złością zatrzymał sa-

mochód przed domem. Wyłączył silnik i odwrócił się do żony.

- Jak możesz tak mówić? Jak możesz?! Czasami myślę, że

jesteś taka sama jak oni.

- Och, daj spokój - Jill wzruszyła ramionami. - Na pew-

no tak nie myślisz...

To było dla mamy takie typowe, to drobne wzruszenie

ramionami - takie zdawkowe. Zawsze to samo - tata chciał

walczyć, a mama go pacyfikowała, rozładowując sytuację,

podcinając mu nogi tym zdawkowym zbagatelizowaniem,

tym drobnym wzruszeniem ramion.

Z podjazdu dobiegł ją chrzęst kół samochodu. Pchła wró-

ciła do teraźniejszości i siadła, mrugając oczyma. Przed dom

248

zajechał samochód. Po kilku chwilach wstała i podeszła do

okna, jej umysł pracował powoli, odrętwiały. Odsunęła zasło-

nę, zwracając uwagę, że materiał wydaje się jej bardzo ziarni-

sty. Thom wysiadał ze swojego zniszczonego czarnego auta.

Stała trochę senna, myśląc, jakie to dziwne, że zapomniała

o nim. Miał rację, twierdząc, że zapomni.

Wysiadł z samochodu i przeszedł na tył domu, przysta-

jąc, by spojrzeć na ogród, i przez chwilę była w środku jego

głowy, patrzyła na ten ogród oczami brata - drzewa i jezio-

ro, mostek westchnień, terasy spływające w dół, żeby zniknąć

w plątaninie pól. Patrzył, jak wszystko się rozpada.

Podeszła do tylnych drzwi i otworzyła je. Na zewnątrz

było cieplej niż w środku. Słońce świeciło na czarny dach sa-

mochodu.

- Cześć.

- Cześć.

Był ubrany trochę niechlujnie, w zniszczony garnitur

i krawat, czubki butów miał zdeformowane. Przypomniała

sobie, jak siedział w jej halucynacyjnej nocy w hotelu, z roz-

łożonym sprzętem. Przypomniała sobie, jak ojciec i Kaiser od-

wrócili się od niego, żeby porozmawiać na osobności. Thom.

Zawsze poza nawiasem.

Zdjęła kluczyki do focusa z drzwi, wciąż nie do końca

zespolona ze swoim ciałem, jakby to nie jej ręka sięgała do

haczyka i podawała kluczyki Thomowi.

- Zatankowany do pełna - zaczęła, ale musiała przerwać,

bo jej oczy wypełniły się łzami.

- Pchła?

Potrząsnęła głową i położyła mu rękę na ramieniu, przy-

glądając mu się, aż rozpłakała się niekontrolowanie.

- Uważaj na siebie - powiedziała cichutko. - Proszę,

uważaj na siebie.

Objął ją ramionami i chociaż był drobny, nieumięśniony,

poczuła się przez chwilę jakby ogrodzona - chroniona. Pach-

249

niał mydłem, czymś śmiesznie kwiatowym, jak pelargonia,

bo nigdy nie nauczył się nosić po męsku.

- Nie martw się o mnie, jestem dorosły.

Chciała powiedzieć „Nie, nieprawda, nie jesteś dorosły,

wciąż jesteś moim małym braciszkiem". Ale nie powiedzia-

ła. Uśmiechnęła się i kiwnęła głową, a kiedy odszedł, bardzo

długo stała w drzwiach, patrząc, jak wieczorne słońce sunie

po terasach, i myśląc o tym, jak inaczej by wyglądało ich ży-

cie, gdyby nie jaskinia na pustyni odległa o tysiące mil.

W areszcie w pewnej chwili niepokój Mabuzy przerodził się

w coś potężniejszego. Gdyby Caffery musiał to opisać, powie-

działby, że w tym jedynym momencie naprawdę zobaczył, że

Mabuza się boi. Może wobec tych wszystkich kwestii, które

omawiali, miał powód do obaw, ale pogłębiło mu się to do-

piero, kiedy zeszli na temat Tikoloshe.

- Czy Dlamini kiedykolwiek wspominał, że interesuje

się muti? - spytał Caffery. - Czarami? Czy mówił o zastoso-

waniu czarów do odstraszania demonów?

Oczy Mabuzy znieruchomiały. Ale to nic nie znaczyło, bo

Caffery zobaczył, jak tamten przełyka ślinę. Jego twarde szare

jabłko Adama żałośnie przesunęło się w górę i w dół i Caffery

nie musiał patrzeć na jego dłoń, żeby wiedzieć, że chwyt na

kubku się zacieśnił. Wiedział, że się do czegoś zbliżają.

- Nie - odrzekł Mabuza szybko. - Nie bardziej niż każ-

dy inny człowiek z naszego kraju.

- Wie pan, skąd mógł wziąć głowę sępa? Bo posiadanie

takiego przedmiotu to nie byle co. Sępy figurują na liście ga-

tunków zagrożonych wyginięciem.

- Nie mam pojęcia, proszę pana. - Zerknął na drzwi, po-

tem z powrotem spojrzał na twarz Caffery'ego. - Naprawdę

nie mam pojęcia.

- Przepraszam. Czy to pytanie pana zdenerwowało?

Mabuza zagryzł dolną wargę.

250

- Nie ma pan pojęcia, o czym mówi, proszę pana. Pan

tego nie jest w stanie zrozumieć.

- Naprawdę?

- Mówi pan o czymś, co jest afrykańskie. O czymś, co na-

leży do Afryki. - Podciągnął rękawy koszuli i uszczypnął się

w ramię. - To jest tutaj. W naszych ciałach. A nie... - kiwnął

brodą na Caffery'ego i funkcjonariusza w kącie - nie w wa-

szych. Więc niech się pan w to nie miesza. Niech się pan nie

miesza.

- Ten tłuszcz na pańskich rękach?

Mabuza zamrugał oczami. Spojrzał na nie, jakby zdumiał

się ich obecnością. Potem wsadził je z powrotem pod stół.

- Niech go pan nie ściera. Wiem, co to jest. To na Tiko-

loshe, prawda? Żeby go odstraszyć?

Wtedy Mabuza całkowicie znieruchomiał. Oczy wyszły

mu z orbit, inspektor myślał, że znowu się zerwie. Ale on

opuścił głowę, pomrukując szeptem słowa w języku, którego

Caffery nie rozpoznał. Pot wystąpił mu na czoło.

Caffery patrzył w milczeniu, wiedząc, że to coś, jakiś

strach i lęk, którego w życiu nie zrozumie. Kiedy spytał tech-

nika, czy żona Mabuzy widziała, jak pobierał włókna, ten od-

parł: „Widziała, jak to robię, o ile w ogóle cokolwiek widziała.

Jeśli mam być szczery, ona się zachowywała, jakby się bała

o swoje życie". A teraz Mabuza zareagował strachem. Praw-

dziwym strachem. Cokolwiek widział na tarasie przed restau-

racją, wierzył, że to jest prawdziwe.

- Dobrze - podjął powoli Caffery. - Powiem panu, co

myślę. Myślę, że widział pan coś, czego nie potrafi pan wyja-

śnić. Z tego powodu zapłacił pan komuś mnóstwo pieniędzy,

żeby to coś odpędził. Uważa pan, że widział diabła, Tikolo-

she, prawda? Uważa pan, że on zagraża pańskiej restauracji,

i teraz ze strachu zrobi pan wszystko.

- Proszę się nie mieszać. - Mabuza podniósł rękę i chwy-

cił się za kołnierzyk. Pot przesiąkł przez jego koszulę, zosta-

251

wiając na piersi okrągłe mokre plamy. - Prosiłem, żeby się

pan nie mieszał.

Caffery stuknął długopisem o stół, robiąc miejsce na py-

tanie, które chciał zadać.

- Czy znał pan zabobon mówiący, że jeśli się zakopie

pod wejściem do firmy ręce, to interes się rozkręci? Że mogą

odczynić szkody wywołane przez Tikoloshe?

Mabuza podniósł zrozpaczony wzrok. W jego oczach po-

jawiły się plamki: łzy strachu.

- Powinien pan natychmiast przestać.

- Ja nie mam cienia wątpliwości, że pan doskonale wie,

w jaki sposób te ręce znalazły się pod pańską restauracją.

- Uśmiechnął się. - Nie wiem jednak, jak pana dopaść, ale

proszę mi wierzyć, zrobię to. Bo pan wie, że to co pan zrobił,

jest złe. Nic gorszego nie mogło spotkać tamtego człowieka

niż śmierć dla dobra pańskiej firmy. Więc uważam, że naj-

lepsze, co może pan zrobić w tej chwili, to powiedzieć mi,

komu pan zapłacił.

- Nikomu za nic nie zapłaciłem. Nie wiem, skąd się wzię-

ły te ręce pod moją restauracją.

- To musi być ktoś, kto świetnie się orientuje w afrykań-

skich tradycjach albo czerpie informacje od kogoś, kto się

orientuje. Może to jakiś nielegalny emigrant sprzedaje swo-

je moce za ochronę i pieniądze. Czy to ktoś z pracy? Któryś

z pańskich pracowników?

- Nie. Proszę mi wybaczyć, tyle razy mnie pan już o to

pytał. Odpowiedź brzmi „nie". Jeśli chce pan wiedzieć, skąd

się wzięły te ręce pod moją restauracją, to pyta pan niewła-

ściwą osobę.

Caffery znowu stuknął długopisem, myśląc o strachu na

twarzy tego mężczyzny. Niemal chciał uwierzyć łajdakowi.

- Doprawdy? To kogo powinienem zapytać?

Otarł oczy i przełknął ślinę.

- Inteligentów.

252

- Inteligentów? Co to niby znaczy?

- Ludzi z uniwersytetu. Jest spisek przeciwko mnie.

Mam wrogów. To spisek, żeby zniesławić moje imię.

- Zechciałby pan podać mi jakieś nazwiska? Coś, nad

czym mógłbym pracować.

- Wie pan... - Wyjął chusteczkę i wytarł czoło. Wciąż dy-

gotał. - ...zawsze miałem słaby żołądek. A to, co pan znalazł

pod moją restauracją... To nie jest dla mnie dobry dzień. Ani

trochę. - Spojrzał na niego załzawionymi oczami. - Skąd się

wzięła ręka pod moją restauracją, proszę pana? Czy to zna-

czy, że ja muszę zamknąć interes?

Rozległo się pukanie do drzwi. Caffery wstał i otworzył

je. Na progu stała kierowniczka biura, trzymała stos papieru

faksowego, który natychmiast rozpoznał. To był faks z labo-

ratorium. Odebrał go i wrócił na krzesło, faks położył na bla-

cie złożony, tak żeby obaj mogli na niego spojrzeć. Odczekał

kilka sekund, nim się odezwał.

- Przepraszam. - Podniósł do góry kartki. - To z labo-

ratorium. Raport o włóknach z wykładziny. - Siadł i otwo-

rzył je, odwijając powoli, szukając upragnionego wersu, wie-

dząc, że się do czegoś zbliża. - Jak już wcześniej mówiłem,

dzisiaj rano...

- Co to jest? - spytał Mabuza.

Ale Caffery właśnie dotarł do stosownej tabelki. Wynik

negatywny. Włókna z wykładziny na rękach Mallowsa nie

pochodziły z wykładziny w domu Mabuzy. Caffery opuścił

kartki i gorzko uśmiechnął się do funkcjonariusza w kącie.

Raz na wozie, raz pod wozem.

- Co? - powtórzył Mabuza, łzy popłynęły po spiętej

twarzy.

Caffery przeczesał palcami włosy, aż paznokcie drasnęły

skórę. Nagle poczuł się straszliwie zmęczony.

- Nic - odrzekł, wstając i wkopując krzesło pod stół.

Na zewnątrz zapadał mrok. Funkcjonariusze nie obejdą dzi-

253

I I

siaj wszystkich poradni: będą musieli znowu zacząć od rana.

Przerąbane, bo teraz kiedy włókna nie pasowały, wiedział, że

zostały im w zasadzie tylko poradnie. - Zupełnie nic.















36

„Nie pozwól, żeby nas wyciągnęli..."

Dzień miał się ku końcowi. Długi cień górnego światła sięgał

niemal do ściany, kiedy Pchła wstała i zaciągnęła stary skó-

rzany fotel do komputera. Otulając się swetrem, obudziła

sprzęt i wpisała do wyszukiwarki „Boesmansgat".

Z początku, po wypadku, nieustannie przeszukiwała In-

ternet. Nim dochodzenie i śledztwo dobiegły końca, ona uza-

leżniła się od paplaniny na forach nurkowych, od teorii, co się

nie udało tym razem. Interesowali się tym wszyscy nurkowie

zarówno sportowi, jak i zawodowi: bali się i podniecali, co to

może znaczyć. Od Tasmanii przez Bermudy po Hebrydy, lu-

dzie z sygnaturkami w stylu „Dobrego nurka nigdy nie trzeba

prosić, żeby się zanurzył", z każdej strefy czasowej, wszyscy

dołączali do dyskusji, dodając do mieszanki coś z własnego

doświadczenia. Czasami Pchła całą noc śledziła fora, czytając

kolejne wpisy w nadziei na jakąś wzmiankę o mamie i tacie,

w nadziei że będzie ona czymś więcej niż teorią techniczną.

Podobało jej się, jak o mamie pisali „Jill", a o tacie „David",

zamiast „Marleyowie", odsiewała plewy w poszukiwaniu

wzmianki o rym, kim byli, zanim zostali światowej sławy ofia-

rami wypadku w nurkowaniu jaskiniowym.

Weszła na divent, jedną z największych międzynaro-

dowych stron nurkowych, znalazła fora trimiksowców - ro-

255

dzice używali trimiksu do zejścia na głębokość stu pięćdzie-

sięciu metrów. Mieszanka miała swoje wady i zalety, więc

zawsze stanowiła temat do dyskusji. Tu też ludzie czasami

wspominali o Dziurze Buszmena. Może trafi się tam ktoś,

kto zna jej kształt, kto zna zbocze, które widziała w swojej

halucynacji.

Kiedy tylko weszła na forum, stwierdziła, że więcej się

tam dzieje niż zwykle. W ciągu dwóch dni pojawiło się pięć-

dziesiąt nowych postów - na ogół było ich pięć, sześć dzien-

nie. Ktoś musiał nurkować w wyjątkowo trudnej jaskini i teraz

nadszedł czas na poklepywanie po plecach. Nie chciała brać

pod uwagę innej możliwości: że znowu ktoś stracił życie, tak

jak wcześniej jej rodzice.

Przejechała w dół. A kiedy to zrobiła, włoski na przed-

ramionach stanęły jej dęba. Wędrując myszą po pierwszym

wątku, kliknęła raz jeszcze - serce jej załomotało, kiedy wpis

wypełnił ekran. Przeczytała go raz, a kiedy stwierdziła, że to

nie pomyłka, odsunęła mysz i z niedowierzaniem wpatrywa-

ła się w ekran, nie widząc nic i nic nie czując. To niemożli-

we. Niemożliwe.

Dopiero po kilku minutach zdała sobie sprawę, że dzwo-

ni telefon. Odrętwiała podniosła słuchawkę.

- Halo? - usłyszała. - Halo.

Pchła pochyliła się do przodu i kliknęła na następną

wiadomość w wątku. W słuchawce mówiła jakaś kobieta,

ale Pchła nie słuchała - przywarła do ekranu, czytając jeden

wpis po drugim. Serce waliło jej tak głośno, że aż rozbolała

ją głowa.

- Hej, Pchła? Jesteś tam? To ja, Mandy. Pchła?

Powoli poprawiła telefon, przyciskając go mocno do

ucha. Wciąż nie odrywała oczu od ekranu.

- Mandy? - powiedziała słabo. - Tak, jestem.

- Masz dziwny głos.

- Nie...

256

- Jakbyś nie mogła złapać tchu.

- Nie...

- No dobrze. Mogę rozmawiać z twoim bratem?

- Moim bratem?

- Tak. Twoim bratem. Thomem. Pamiętasz go?

I wtedy sobie wszystko przypomniała. Umowa. Thom

i samochód.

- Pchła? Jesteś tam?

- Yyy, tak. Oczywiście. Zaczekaj...

- Mogę z nim rozmawiać?

- Nie. On... on jest w ogrodzie.

- Ma wyłączony telefon.

- Ach - powiedziała Pchła słabo. - Naprawdę?

- Tak. - Mandy zamilkła na chwilkę. - Kochanie, nic

ci nie jest?

-Nic.

- Jakoś nie wygląda.

- Ale naprawdę nic.

- No to zawołaj Thoma, dobrze?

-Nie.

Chwila ciszy. Potem słychać było, jak Mandy wciąga po-

wietrze.

- Nie? - spytała, trochę cicho. - Powiedziałaś „nie"?

- Nie mogę. On... - Zerknęła przez ramię na zasłonięte

zasłony. - On jest na samym dole. Aż nad jeziorem.

- Nad jeziorem?

- Tam na dole rośnie jałowiec, wiesz... Poszedł go przy-

ciąć, prosiłam go. Powiem, żeby oddzwonił do ciebie, jak

wróci na górę.

I zanim Mandy zdążyła coś dodać, Pchła rzuciła słuchaw-

kę na widełki, padła na krzesło, wpatrując się w ekran kompu-

tera, nie mrugając powiekami, aż słowa wypalały jej oczy.

- Mamo - szepnęła, chwytając mysz i przesuwając się

do przodu na krześle. - Mamo?

257

Ben Crabbick i Andy Pearl mieli po dwadzieścia parę lat

i nurkowali od dzieciństwa. Dwaj dbający o zdrowie i złak-

nieni ekstremalnych doznań Australijczycy z zachodniego

wybrzeża nurkowali już niemal w każdej jaskini znanej ludz-

kości i zaliczyli pięćset godzin nurkowań na trimiksie. Kie-

dyś, w niesławnej John's Pocket na Florydzie, Crabbickowi

zaklinowała się butla w niewielkiej dziurze piętnaście metrów

pod powierzchnią. Pearl przez dwadzieścia minut oddychał

z nim partnersko, a jednocześnie starali się uwolnić butlę.

Ponieważ panikowali, zeszli do rezerwy powietrza, zanim wy-

dostali się na powierzchnię. Ale nawet tamto doświadczenie,

napisał Pearl na forum divenetu, było niczym w porównaniu

z tym, co wydarzyło się w Dziurze Buszmena.

Pearl był on-line, a pisał z Danielskuil, miasta nieopo-

dal Dziury Buszmena. Bezpieczny i suchy siedział z piwem

w dłoni i teraz, kiedy było po wszystkim, opowiadał historię

fanom, którzy zasypywali go pytaniami. „Od lat mieliśmy

z Crabbickiem kota na punkcie Dziury Buszmena" - pisał.

„To miejsce jakby wydzielało feromony, wiecie, o co chodzi,

jakby ci wszyscy pechowcy, którzy tam zginęli, przyciąga-

li całą resztę". To jego zdaniem mogło tłumaczyć, dlaczego

kolejni nurkowie wyprawiali się w ten zdradziecki, bezkre-

sny wodny komin.

Pearl i Crabbick znaleźli w Australii sponsorów, któ-

rzy sfinansowali im nurkowanie. Pearl miał logo Suunto na

butlach, a Crabbick niebiesko-biale plamy na ramionach

i plecach suchego skafandra: barwy firmowe australijskie-

go dostawcy Internetu szerokopasmowego. Każda minuta

spędzona na głębokości ponad trzystu metrów zwiększa-

ła o godzinę ich czas dekompresji, a każda sekunda zwięk-

szała ryzyko narkozy azotowej, uzgodnili więc dwadzieścia

sekund na dnie, czas wystarczający, by zrobić zdjęcia sobie

nawzajem i swoich logo, wystarczający, by uzasadnić nurko-

wanie. Pearl zachował tyle przytomności umysłu, by trzymać

258

się planu nurkowego. Crabbick, mniej doświadczony od ko-

legi, nie był tak wytrzymały.

Znajdowali się na głębokości dwustu pięćdziesięciu

metrów, kiedy Pearl zaczął podejrzewać, że coś niedobrego

dzieje się z jego partnerem. Crabbick skarżył się efekt łał-łał

w kasku - dźwięk, który mógł oznaczać, że w jego mieszan-

ce gazowej wciąż jest azot i że to początek narkozy. Serce mu

zamarło. Nie mógł pozwolić Crabbickowi na samotne wy-

nurzenie, nawet jeśliby to oznaczało klęskę eskapady. Przez

chwilę nawet nienawidził swojego starego druha. Ale wie-

dział, co muszą zrobić.

- Hej - powiedział do mikrofonu. - Zaczynamy wynu-

rzanie.

- Nie - usłyszał w uchu odpowiedź.

- Tak - odrzekł. Tam na dole było ciemno jak w dupie,

skierował światło latarki na klatkę piersiową Crabbicka, nie

chcąc go kierować mu na twarz, żeby go nie oślepić. - Wra-

camy.

Poświecił w górę, w ciemności wyliczył: pierwszy nu-

rek ratownik zejdzie do butli na przystanku na stu metrach,

najbliższa ludzka istota, sto pięćdziesiąt metrów stąd. Przy

zachowaniu właściwych przystanków dekompresyjnych zaj-

mie im to prawie godzinę. Pearl przypnie Crabbicka do po-

ręczówki i będzie go trzymał przy wynurzeniu. Strasznie nie

chciał wracać, ale wiedział, że ma jeszcze tyle siły, by ich obu

wyciągnąć na powierzchnię. Jeśli wyruszą natychmiast.

- Kończymy, Ben.

- Nie. Chcę iść na dół. - Crabbick bełkotał. Kolejny ob-

jaw narkozy azotowej. Z jego mieszanką zdecydowanie było

coś nie tak. - Nie ma mowy o odwrocie.

- Przykro mi, Ben, bez dyskusji.

Pearl miał się już skierować ku powierzchni, kiedy silna,

zdecydowana ręka chwyciła go za ramię. Światło jego latarki

się zatoczyło i znalazło zasłoniętą maską twarz partnera w od-

259

leglości kilku cali. Miał szeroko otwarte oczy. Kręcił głową. Nic

nie mówił, tylko patrzył na przyjaciela jak na kogoś obcego.

Pearl napisał na divenecie, że jego oczy wyglądały jak oczy

opętanego. Napisał, że gdyby ktoś mu powiedział, że na dnie

Dziury Buszmena siedzi diabeł i tylko czeka, żeby wpłynąć

do głowy każdego nurka, który ośmieli się tam na dół zejść,

uwierzyłby po tym, co zobaczył w oczach Crabbicka.

- Ben, posłuchaj. To ja, Andy. Pamiętasz mnie? Jestem

Andy i mówię ci, że natychmiast wracamy. Zawsze mówisz

„tak". - Leciutko potrząsnął przyjacielem. Od tego ruchu

poczuł w uszach ucisk, w głowie mu się zakręciło. - Zawsze

mówisz „tak" i zawsze wracasz, kiedy ja ci każę.

Ale tym razem Crabbick się nie odezwał, tylko uwolnił się

i skierował w stronę dna. Działo się to bardzo szybko: w jed-

nej chwili był tuż obok, a chwilę później Pearlowi został tylko

obraz płetwy poruszającej się w promieniu latarki.

- Ben? Ben, ty skurwielu! - krzyknął. - Stój. Stój!

Pearl pozostał na miejscu przez jakieś dwadzieścia sekund,

serce mu łomotało, odgłos jego oddechów przybierał na sile,

wszystkie znane zasady terkotały mu w głowie. Nigdy nie nur-

kuj poza granice swoich możliwości, żeby powstrzymać innego

nurka - nawet jeśli chodzi o ratowanie jego życia. To podstawo-

wa zasada. Przeforsujesz się, zapomnisz sprawdzić mieszankę

i komputer i niemal na pewno skończy się na dwóch trupach

zamiast jednego. Musisz odpuścić. Pearl o tym wiedział - ale

Crabbick był jego najlepszym kumplem. Razem chodzili do li-

ceum, sprawdził się jako przyjaciel w bardzo trudnej sytuacji.

Oddychał coraz mocniej. Niemal czuł krew w tętnicach, jakby

gęstniała pod wpływem ciśnienia, z trudem płynąc przez jego

ciało. Potem pomyślał, że jeśli Crabbick dotrze do dna i będzie

jeszcze przytomny, może uzna, że wyprawa zakończyła się suk-

cesem, i będą mogli wrócić na powierzchnię.

Pearlowi mogło się udać - mógł dotrzeć do dna, a po-

tem jeszcze znieść dwunastogodzinny wysiłek wyprowadze-

260

nia przyjaciela na powierzchnię. Tyle że kiedy dotarł na dno

me było śladu po Crabbicku. Dał sobie trzydzieści sekund na

poszukiwania, ani sekundy dłużej, a to zupełnie nie wystar-

czyło na znalezienie przyjaciela. Dno leja było ciemne i nie-

wyobrażalnie puste, a wstrząs towarzyszący znalezieniu mułu

pod stopami przyprawił Pearla o dziesięciosekundowy zawrót

głowy. Wydostał się z mułu, nudności ustały, a on dalej był

zdezorientowany. Promień latarki wędrował po upiornych

pustynnych pejzażach, po długich wydmach szlamu, pustych

az po granice światła. I ani śladu Crabbicka.

Zrobiło mu się niedobrze, zmęczone serce łomotało nie-

przyjemnie. Dał liną sygnał, że się wynurza.

Jak napisał na divenecie, była to najgorsza chwila w jego

życiu. J b

37

- Najtrudniej było go unieruchomić. - Piechur siedział z ko-

lanami w górze, brudnymi rękoma trzymając kubek z gorącym

cydrem. Płomienie oświetlały jego twarz i rzucały cienie na

drzewa za nim. - Najpierw próbowałem go przymocować do

krzesła, ale to by nie było dobrze. Od razu to zrozumiałem.

- Więc co zrobiłeś?

- Taśma.

- Ach, no tak, taśma. Czytałem przecież w raporcie. Ta-

śma do paczek, prawda? - Caffery położył się na boku i pod-

parł głowę dłonią. - Taśma z napisem „Ostrożnie", tyle prze-

ciekło do mediów. Media uwielbiają takie szczegóły.

Piechur prychnął.

- Nie wybrałem jej pod kątem tego, jak się będzie pre-

zentować. Miała trzymać.

- Więc przykleileś go taśmą do krzesła.

- Ale to też mi nie odpowiadało. Nie mogłem się do nie-

go dostać. Wtedy sobie przypomniałem, że mam w garażu

deskę do prasowania, opartą o ścianę, więc odczepiłem od

niej stelaż i do tej deski go przykleiłem. Musiałem go znowu

trochę puknąć, oczywiście.

- Ale tak już było dobrze?

Piechur się uśmiechnął.

262

- O, tak. Tak już było dobrze. Postawiłem go na tej de-

sce i poszło doskonale.

Caffery znalazł obozowisko Piechura trochę przypad-

kiem. Zrobiło się późno. Ściągnął konstabla z Broadbury,

żeby popilnował Mabuzy w domu - powiedział mu, że to dla

jego bezpieczeństwa - i prosto z biura poszedł do dziewcząt

na City Road.

Nie zajęło mu to dużo czasu, samopoczucie potem miał

jeszcze gorsze niż wcześniej. Wciąż myślał o tym, co powie-

dział Piechur: „Szukasz śmierci". Zastanawiał się nad tym, ja-

dąc do domu, kiedy słońce zachodziło, pojawiały się pierwsze

gwiazdy, a Bristol nikł we wstecznym lusterku, aż zamienił

się w pomarańczową mgiełkę.

Nie szukał obozowiska świadomie, ale wiedział, że nie

chce wracać do domu, gdzie do towarzystwa będzie miał tylko

telewizję i cienie między drzewami, więc pędził, kierując się

na wschód, niemal do Wiltshire. Wybierał drogi, których nie

znał, i gdzieś na południe od Bath, jadąc wąską boczną szo-

są odchodzącą od A36, zauważył małe ognisko wśród drzew

jakieś sto metrów od drogi. Zatrzymał samochód, wysiadł

i przez rzepakowe pole powoli przeszedł do lasku. Zwykle

Piechur o tej porze już spał, ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie spał,

siedział na polu, patrząc ponad ogniem w kierunku jeziora

Farleigh Park, które leżało u stóp zbocza, odbijając światło

księżyca. Z początku wydawało się, że coś go dręczy - wyciąg-

nął rękę, by powitać Caffery'ego, ale nie spojrzał na niego. Po-

grążony w rozmyślaniach, podrapał się po brodzie, spojrzał

na wzgórze za plecami inspektora i ponad polem na drogę,

gdzie ten zaparkował samochód. Dopiero kiedy Caffery po-

wiedział mu, czego chce, i podał mu kolejną torebkę z cebul-

kami krokusów, dopiero wtedy Piechur zareagował. Dodał

kolejny litr mocnego jabłecznika do grzańca, który przygo-

towywał w menażce, a kiedy się obaj rozsiedli z parującymi

kubkami i zapalili papierosy, zaczął opowiadać.

263

- Zaraz na początku, a zacząłem od nacięcia nosa, ugryzł

mnie. - Podniósł brudną rękę zwiniętą w pięść i obrócił ją do

ogniska. - Nie wiem jak, ale poderwał głowę i ugryzł mnie.

Wgryzł się tutaj, wokół nadgarstka, jak rekin. Przez chwilę

myślałem, że już po wszystkim.

Leżąc na ziemi, z papierosem w zębach, Caffery zamknął

oczy i próbował to sobie wyobrazić: Craig Evans przyklejo-

ny taśmą do deski, krew leje mu się po twarzy. Wiedział, jak

Evans wyglądał przed atakiem, bo w aktach znajdowały się

jego zdjęcia, ale kiedy zmrużył mocno oczy, mógł zastąpić

twarz Evansa tą, której pragnął we własnych wyobrażeniach

- twarzą Ivana Pendereckiego.

- Walnąłem go pięścią w bok głowy i prawie znowu

stracił przytomność. Puścił, a wtedy chwyciłem go za włosy

i przykleiłem taśmą głowę do deski. Widać było tylko jego

twarz, ręce... i... - przerwał na chwilę - ...jaja i fiuta. Te od

razu wyjąłem. Rozpiąłem mu rozporek i same wyszły. I cały

czas tam wisiały... żeby mi po prostu przypominać.

- I co? - Skupił się na twarzy Pendereckiego w swojej

głowie. - Co się stało potem?

- Wróciłem do odcinania nosa.

- Jak to było?

- Porcjowałeś kiedyś kurczaka na niedzielny obiad? Ja

zawsze, w czasach przed Evansem. Kojarzysz, jakie to jest

uczucie: odcinać nogę, żeby ją odłożyć na talerz? Jak ją od-

dzierasz? No to z nosem było tak samo.

Ręce Caffery'ego zadrżały. Zęby zacisnęły się mocno, aż

niemal popękało mu szkliwo. Widział to wszystko oczyma

wyobraźni: Penderecki krzyczy, jego chrząstki trzeszczą pod

ostrzem noża, który przechodzi przez nos.

- Z oczami poszło łatwiej, niż się spodziewałem. W ży-

ciu nie sądziłem, że tak dam radę wsadzić kciuki komuś do

czaszki, ale dałem. Wtedy znowu zemdlał.

- A ty zaczekałeś?

264

- Zaczekałem, aż się ocknie. Próbował się wyrwać, mio-

tać się, ale nie mógł. No i ciągle rzygał, mniej więcej co dzie-

sięć minut rzygał. - Na chwilę zapadła cisza. Potem Piechur

podjął pogodnie: - Ale jeszcze nie doszliśmy do najlepsze-

go kawałka.

-Nie?

- O, nie. - I tym razem zachichotał.

Caffery siłą powstrzymał się od otwarcia oczu. Wręcz

wierzył, że gdyby to zrobił, zobaczyłby obok siebie wyszcze-

rzonego gnoma rechoczącego do niego.

- Nie. Najlepsze było odcinanie kutasa. Ta część dala mi

najwięcej przyjemności.

- Przyjemności?

- Tak, Jacku Caffery, policjancie. Przyjemności. Bo po to

właśnie tu gadamy. O mojej przyjemności. Ani myślę nad tym

płakać, nigdy, nigdy w życiu nie okażę żadnej skruchy, choćby

nie wiem co. Jestem tu po to, by ci powiedzieć, że największą

przyjemność w całym moim życiu sprawiło mi przedzieranie

się przez męskie jaja. Trzymałem je w rękach. Odciągnęłam

je najdalej, jak się dało. I wsunąłem ostrze w skórę, nawet nie

musiałem wpychać, samo weszło, skóra odskoczyła z powro-

tem do ciała jak gumka, a ja trzymałem sobie jądra.

Caffery przełknął ślinę. Starał się mówić spokojnie.

- A potem? Co było potem?

- A potem penis. Zrobiłem to powoli. On ciągle tracił

przytomność, więc za każdym razem musiałem czekać, aż

się ocknie.

- Opowiedz mi.

- To przypominało odcinanie steku. Nietrudne. Odchyli-

łem deskę do tyłu, położyłem mu drewniany klocek na udach,

żeby na tym go oprzeć. Tak było mi wygodniej. Miałem nóż z pił-

ką i nim właśnie się posłużyłem. Krew wsiąkła w drewno.

Przez długi czas żaden z nich się nie odezwał. Nie sły-

szeli nic, tylko dalekie dudnienie na A36 i od czasu do cza-

265

su samochód przejeżdżający bliższą drogą. Caffery starał się

leżeć jak najbardziej nieruchomo, światło księżyca zalewało

mu powieki, przed oczami miał Pendereckiego spętanego

taśmą, tak że widać mu było tylko twarz i genitalia, podłoga

i deska przesiąknięte krwią. Zrobiłby to w pokoju na tyłach,

w tym wychodzącym na tory, bo tam właśnie po raz ostatni

widziano Ewana. Widział wyraźnie swój dom, oświetlony,

widział miejsca, w których bawił się z Ewanem. Pomyślał,

chociaż tego nie był pewien, że też by wszystko nagrał na wi-

deo, tak jak Piechur.

- Dlaczego go ukrzyżowałeś?

- Dlaczego go ukrzyżowałem? - z jego gardła dobył się

pusty śmiech. - To, panie policjancie, sprawa pomiędzy nim

a mną.

- To jakieś dziwne.

- Tak - odparł Piechur spokojnie. - Dziwne też jest, jak

mężczyzna gwałci ośmioletnią dziewczynkę. Jak ją gwałci

cztery razy w ciągu trzech godzin, a potem ją zabija.

Caffery otworzył oczy. Piechur siedział w tej samej pozy-

cji, ściskając kubek z cydrem, wpatrzony w horyzont. Poczuł

w ustach metaliczny posmak, kiedy się zastanawiał, czy Pie-

chur widzi śmierć swojego jedynego dziecka bez zamykania

oczu. On sam zawsze był w stanie zobaczyć śmierć Ewana,

dlaczego więc z Piechurem miałoby być inaczej?

-1? - spytał po paru minutach, kiedy już nabrał pewności,

że jest w stanie mówić spokojnym głosem. - Co było dalej?

- Potem poszedłem zadzwonić po karetkę.

- Na taśmie słychać, że jesteś spokojny. Prokurator ze-

znawał, że mówiłeś, jakby nic się nie stało.

- Zgadza się.

- A Evans krzyczał na dole.

- Tak. Krzyczał. Wiesz, co krzyczał? Nie słychać tego na

taśmie, a na procesie jakoś nie wypłynęło - ale wiesz, kogo

on wołał?

266

Caffery się zawahał. Znowu zamknął oczy i zanurzył się

w sobie głęboko, głęboko, czując jakieś ssanie w klatce pier-

siowej, w miejscu, w którym są prawdy.

- No nie wiem, ale wydaje mi się...

- No? Wydaje ci się?

- Wydaje mi się, że mógł wołać matkę.

W ciemnościach Piechur długo wypuszczał powietrze.

- Właśnie. Wołał matkę.



38

Nadeszła noc. Pchła siedziała w gabinecie, wpatrując się

w ekran, nawet nie ruszyła się, żeby włączyć światło albo za-

mknąć okno. Mijały godziny, a elektroniczna dyskusja trwa-

ła, komputer piszczał za każdym razem, kiedy wyskakiwa-

ła nowa wiadomość. Andy Pearl próbował wyjaśnić, jak się

czuł, kiedy dotarł na pierwszy przystanek, nabazgrał szaloną

wiadomość nurkowi asekurującemu, który nie miał interko-

mu, że Crabbick nie żyje, na co tamten pokręcił głową i ręką

w rękawiczce wskazał powierzchnię. Nie, Crabbick nie leżał

na dnie jaskini. Żył i wisiał przy linie kilka metrów nad nimi

w ciemności.

Pokonał narkozę. W jakiś sposób - i nikt nie miał pojęcia,

jakie czary tym pokierowały - dotarł do dna, spędził tam kil-

ka sekund, po czym zaczął się wynurzać. Owszem, był w kiep-

skim stanie i kiedy wreszcie wydostali się na powierzchnię

dziesięć godzin później, z wody musieli go wyciągać nurkowie

asekuracyjni. Był blady, popękały mu naczynia krwionośne

w oczach i wokół nosa, opowiadał Andy Pearl, a oddychał, jak-

by usiłował nadmuchać stary materac, ciężko i powoli, ale był

przytomny. Żył. Mógł rozmawiać w ciągu tych kilku minut,

zanim go zabrano do szpitala. A to, co powiedział do Pearla,

sprawiło, że Pchła zaczęła bezładnie przesuwać myszkę. Na

268

noszach Crabbick odwrócił się do swojego partnera, wyciąg-

nął rękę i wydusił głosem obrzmiałym od krwi: „Marleyowie.

Widziałem Marleyów na półce niedaleko dna".

Podniosła rękę do głowy, masując korzonki włosów,

próbując sobie wyobrazić, co widział Crabbick. Wyobraża-

ła sobie dźwięk towarzyszący oddychaniu z butli, samotny

promień latarki, wyobrażała sobie szkieletową rękę pojawia-

jącą się w wirującym mule. Mama i tata na zboczu Dziury

Buszmena. Zdała sobie teraz sprawę, że gdzieś w głębi duszy

wciąż chowała cień nadziei, że żyją: irracjonalne marzenie,

że może wyszli z wypadku, że Thom, nurkowie asekuracyjni

oraz ibogaina są w błędzie, że znaleźli wyjście z jaskini i ja-

koś się uratowali.

Chciała pisać, chciała zadawać pytania: „Czy Crabbick

jest pewien, że to Marleyowie? Zrobił zdjęcie? Macie jakieś

przybliżone współrzędne? A przede wszystkim - jak blisko

dna znajduje się ta półka? Pięć metrów? Dziesięć?".

Ale Pearl nie umiałby odpowiedzieć. Poznała to po jego

wpisach. Crabbick wciąż przebywał w szpitalu, nie mógł roz-

mawiać. „Może damy koledze odpocząć?" - pisał wciąż na fo-

rum, kiedy ktoś prosił o więcej informacji. „Dajcie mu czas,

żeby doszedł do siebie, przynajmniej niech wyciągnie tyłek

ze szpitala, a potem go popytacie".

Przeglądała posty, żeby się dowiedzieć, kiedy to się sta-

ło. Pierwszy, napisany kulawą angielszczyzną, wpis o zna-

lezieniu Marleyów pochodził sprzed dwóch dni. Dwa dni to

wisiało na publicznym forum, a ona o tym nie wiedziała. Nie

wiedziała, ale przecież śniła, że mama ją ostrzega: „Tym ra-

zem nas znajdą".

Potarła ramiona, bo nagle poczuła chłód. To było nie-

możliwe, prawda? Odkrywanie wspomnień, myśli, których

nigdy nie wypowiedziała - owszem. Ale rzeczywiste rozma-

wianie ze zmarłymi? Czy nie bardziej było prawdopodobne,

że weszła na stronę w ciągu ostatnich dwóch dni, a potem,

269

pod wpływem ibogainy, o tym zapomniała? Zmusiła się do

przeanalizowania tego, co pamięta: Kaiser korzystał z kom-

putera, pamięta, że słyszała stukot klawiszy. Może w którymś

momencie oddalił się gdzieś, a ona, kierowana odruchem,

wstała z kanapy, siadła do komputera i weszła na divenet?

Kaiser? pomyślała, kiedy księżyc wieńczył linię cyprysów,

Kaiser, co ty na to? Jeśli ci powiem, że rozmawiam ze zmar-

łymi, co ty na to?

Wyciągnęła komórkę i wybrała jego numer. Zwykle o tej

porze nie spał, krzątał się po obejściu, wbijał gwoździe i często

nie słyszał telefonu. Dała mu więc czas na powrót do domu,

odczekała trzydzieści dzwonków, odliczając je w głowie, ale

on i tak nie odebrał. Wyłączyła się i poszła po kluczyki do

samochodu Thoma. Będzie musiała wziąć jego samochód

i pojechać tam. Już zakładała płaszcz, kiedy przypomniała

sobie pewne zdanie.

„Myślą, że pogadają ze zmarłymi, bo pierdolną coś so-

bie w żyłę..."

Tig. Aty? Co ty na to? Zakładając płaszcz, wybrała jego

numer. Odebrał po szóstym sygnale. Odniosła wrażenie, że

jest zdyszany, i wyobraziła go sobie z matką, przygarbioną

w sypialni, jak oddaje się swoim samotnym zajęciom, po-

chłonięta swoimi snami, policyjnym skanerem i telewizo-

rem.

- Tak? - przełknął ślinę, żeby uspokoić oddech. - Tak,

słucham?

- Tig - zapięła płaszcz. - Stało się coś dziwnego.

Na chwilę zapadła cisza, potem pociągnął nosem.

- Miło, że dzwonisz - rzucił zdawkowo. - Miło, że dzwo-

nisz, bo mówiłaś, że zadzwonisz. Zawsze miło, jeśli ktoś robi

to, co obiecał zrobić.

Zawahała się. Obiecała zadzwonić? I nagle sobie przypo-

mniała: ostatnie słowa, które powiedział po wizycie w domu

Mabuzy: „Zadzwoń", a ona odparła: „Zadzwonię, obiecuję".

270

- Czekałem. - Słyszała, jak Tig się rusza na drugim

końcu linii, stukając czymś, jakby znajdował się w kuchni.

- A teraz do mnie dzwonisz. To dobrze, jak mówię, to wy-

raz szacunku.

Dokończyła zapinanie płaszcza, czuła się pokonana.

- Przepraszam.

- Jak twój gliniarski chłoptaś? Wyrychtowany i gotów

do akcji?

-Co?

Tig się roześmiał.

- Lubi uległe panienki, jeśli wiesz, co mam na myśli.

- Nie, nie mam pojęcia.

- Spytaj go, jak mu idzie aklimatyzacja. Spytaj, czy potrze-

buje cicerone, zabierz go na City Road i oprowadź trochę.

- Tig, proszę. Zadzwoniłam, bo cię potrzebuję, naprawdę

potrzebuję. Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej, ale

proszę, rozmawiaj ze mną po ludzku. A nie jakimś szyfrem.

Albo przerwijmy tę rozmowę i przełóżmy ją na inny termin.

Teraz wychodzę.

Zapadła cisza. Potem Tig parsknął.

- Dobra - rzucił lekko. - To na inny dzień. - I zanim

zdążyła go powstrzymać, odłożył słuchawkę.

Wpatrywała się w wyświetlacz komórki, nie dowierzając,

że się tak po prostu rozłączył. Kurwa. Wybrała jego numer

i stojąc w płaszczu przy drzwiach, układała esemes swoim

wymyślnym esemesowym językiem. Prawie go skończyła,

kiedy na stole odezwał się telefon stacjonarny. Podskoczyła.

Wrzuciła kluczyki do kieszeni i odebrała.

- Kaiser?

- Nie, Mandy. Co się dzieje?

- Mandy.

- Tak, Mandy. Słuchaj, Pchła, cały wieczór do niego

dzwonię, ale on albo ma wyłączony telefon, albo mnie od-

rzuca. Muszę z nim porozmawiać.

271

Pchła mocno podrapała się po głowie, usiłując myśleć.

- Zaczekaj chwilę. - Położyła słuchawkę na biurku i weszła

do holu. Było ciemno choć oko wykol. Nie zdawała sobie spra-

wy, że zrobiło się tak późno. - Thom! - zawołała w ciemności.

- Thom? Gdzie jesteś? - Zaczekała, licząc w myślach do pięć-

dziesięciu, potem wróciła do telefonu. - Mandy, on nie odpo-

wiada. Musi być w szopie albo sama nie wiem. Powiem mu...

- W szopie? Dochodzi jedenasta, na dworze jest ciem-

no. Co on robi?

- Nie wiem. Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił,

jak...

- Ale ty już kilka godzin temu miałaś mu powiedzieć,

żeby do mnie zadzwonił. Dlaczego on mnie okłamuje?

- Nie okłamuje cię.

- Na pewno? Bo jeśli mnie okłamuje, to go zabiję. - Pchła

nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, ale Mandy kontynu-

owała: - Nie żartuję. Zabiję go, jeśli mnie okłamuje.

Pchła się wyprostowała, patrząc w ciemności, na ogród,

w którym bawiła się z Thomem jako dziecko. Coś jej błysnę-

ło w głowie.

- Wiesz co, Mandy? - powiedziała zimnym głosem.

- A może się od niego odpierdolisz? Zadzwoni do ciebie, jak

będzie chciał.

Drżącymi rękoma odłożyła słuchawkę, w głowie się jej

zakręciło. Wyciągnęła kluczyki z kieszeni i już kierowała się

do drzwi, kiedy od frontu zalało pokój światło reflektorów sa-

mochodu. Weszła do pokoju obok i odsunęła zasłonę: focus

właśnie brał zakręt, zdążając na tył domu. Thom. Wreszcie.

Nagle poczuła się słaba. Podeszła do tylnych drzwi i prze-

kręciła klucz w zamku. Tyle miała mu do powiedzenia, że nie

wiedziała, od czego zacząć.

Z początku nie zdawała sobie sprawy, że coś jest nie tak,

chociaż zauważyła, jak szybko samochód jechał podjazdem.

272

Nawet kiedy zobaczyła, jak Thom go zatrzymuje, wyrzuca-

jąc spod kół fontannę żwiru, i wjeżdża tyłem pod rozłożysty

jałowiec, nie myślała o tym, że coś się z nim dzieje. Myślała

o tym, co widziała w sieci. Dopiero kiedy przebiegł koło niej,

ściągając płaszcz i kierując się od razu w głąb domu i do ła-

zienki, zrozumiała, że jej brat płacze.

Stanęła w progu i patrzyła, jak odkręca kurek, wsadza

głowę pod kran, łyka powietrze, drżąc na całym ciele. Za sobą

usłyszała następny samochód i zobaczyła, jak światło kolej-

nych reflektorów omiata dom.

- To policja. - Wyprostował się, wziął ręcznik z pół-

ki i wytarł oczy. - Policja. - Siąknąl nosem. - Śle... śledzą

mnieodA36.

Po światłach Pchła się zorientowała, że samochód za-

trzymał się przy tylnych drzwiach.

- Policja? - szepnęła, jakby słyszała to słowo pierwszy

raz w życiu. Było takie nieprawdziwe. - Czego chce?

- O kurwa - odparł Thom. Przycisnął ręcznik do oczu

i trzymał go mocno.

- Thom? - Powoli ogarniała sytuację. - Thom... co się...?

- Straszliwa myśl przeszła jej przez głowę. Powąchała ręcz-

nik, wyrywając go bratu. Twarz miał obrzmiałą i czerwoną,

oddech kwaśny. - Jezu, Thom! - Próbował się wykręcić, za-

wstydzony, ale przytrzymała go za nadgarstek i musiał spoj-

rzeć jej w oczy. - Thom? Ile wypiłeś? Cuchniesz alkoholem.

Zwariowałeś?

- Przepraszam, przepraszam. - Żałośnie kręcił głową.

- Po prostu wszystko się pokręciło, wszystko się tak strasz-

nie pokręciło...

W holu rozbrzmiał dzwonek. Za drzwiami majaczyła

ciemna postać, rozmazana i zniekształcona przez barwione

szkło. Pchła wpatrywała się w nią tępo.

- Błagam, porozmawiaj z nim - powiedział Thom wzbu-

rzony. - Błagam, błagam, Pchełko, niech on sobie pójdzie. Już

273

38

Nadeszła noc. Pchła siedziała w gabinecie, wpatrując się

w ekran, nawet nie ruszyła się, żeby włączyć światło albo za-

mknąć okno. Mijały godziny, a elektroniczna dyskusja trwa-

ła, komputer piszczał za każdym razem, kiedy wyskakiwa-

ła nowa wiadomość. Andy Pearl próbował wyjaśnić, jak się

czuł, kiedy dotarł na pierwszy przystanek, nabazgrał szaloną

wiadomość nurkowi asekurującemu, który nie miał interko-

mu, że Crabbick nie żyje, na co tamten pokręcił głową i ręką

w rękawiczce wskazał powierzchnię. Nie, Crabbick nie leżał

na dnie jaskini. Żył i wisiał przy linie kilka metrów nad nimi

w ciemności.

Pokonał narkozę. W jakiś sposób - i nikt nie miał pojęcia,

jakie czary tym pokierowały - dotarł do dna, spędził tam kil-

ka sekund, po czym zaczął się wynurzać. Owszem, był w kiep-

skim stanie i kiedy wreszcie wydostali się na powierzchnię

dziesięć godzin później, z wody musieli go wyciągać nurkowie

asekuracyjni. Był blady, popękały mu naczynia krwionośne

w oczach i wokół nosa, opowiadał Andy Pearl, a oddychał, jak-

by usiłował nadmuchać stary materac, ciężko i powoli, ale był

przytomny. Żył. Mógł rozmawiać w ciągu tych kilku minut,

zanim go zabrano do szpitala. A to, co powiedział do Pearla,

sprawiło, że Pchła zaczęła bezładnie przesuwać myszkę. Na

268

noszach Crabbick odwrócił się do swojego partnera, wyciąg-

nął rękę i wydusił głosem obrzmiałym od krwi: „Marleyowie.

Widziałem Marleyów na półce niedaleko dna".

Podniosła rękę do głowy, masując korzonki włosów,

próbując sobie wyobrazić, co widział Crabbick. Wyobraża-

ła sobie dźwięk towarzyszący oddychaniu z butli, samotny

promień latarki, wyobrażała sobie szkieletową rękę pojawia-

jącą się w wirującym mule. Mama i tata na zboczu Dziury

Buszmena. Zdała sobie teraz sprawę, że gdzieś w głębi duszy

wciąż chowała cień nadziei, że żyją: irracjonalne marzenie,

że może wyszli z wypadku, że Thom, nurkowie asekuracyjni

oraz ibogaina są w błędzie, że znaleźli wyjście z jaskini i ja-

koś się uratowali.

Chciała pisać, chciała zadawać pytania: „Czy Crabbick

jest pewien, że to Marleyowie? Zrobił zdjęcie? Macie jakieś

przybliżone współrzędne? A przede wszystkim - jak blisko

dna znajduje się ta półka? Pięć metrów? Dziesięć?".

Ale Pearl nie umiałby odpowiedzieć. Poznała to po jego

wpisach. Crabbick wciąż przebywał w szpitalu, nie mógł roz-

mawiać. „Może damy koledze odpocząć?" - pisał wciąż na fo-

rum, kiedy ktoś prosił o więcej informacji. „Dajcie mu czas,

żeby doszedł do siebie, przynajmniej niech wyciągnie tyłek

ze szpitala, a potem go popytacie".

Przeglądała posty, żeby się dowiedzieć, kiedy to się sta-

ło. Pierwszy, napisany kulawą angielszczyzną, wpis o zna-

lezieniu Marleyów pochodził sprzed dwóch dni. Dwa dni to

wisiało na publicznym forum, a ona o tym nie wiedziała. Nie

wiedziała, ale przecież śniła, że mama ją ostrzega: „Tym ra-

zem nas znajdą".

Potarła ramiona, bo nagle poczuła chłód. To było nie-

możliwe, prawda? Odkrywanie wspomnień, myśli, których

nigdy nie wypowiedziała - owszem. Ale rzeczywiste rozma-

wianie ze zmarłymi? Czy nie bardziej było prawdopodobne,

że weszła na stronę w ciągu ostatnich dwóch dni, a potem,

269

pod wpływem ibogainy, o tym zapomniała? Zmusiła się do

przeanalizowania tego, co pamięta: Kaiser korzystał z kom-

putera, pamięta, że słyszała stukot klawiszy. Może w którymś

momencie oddalił się gdzieś, a ona, kierowana odruchem,

wstała z kanapy, siadła do komputera i weszła na divenet?

Kaiser? pomyślała, kiedy księżyc wieńczył linię cyprysów,

Kaiser, co ty na to? Jeśli ci powiem, że rozmawiam ze zmar-

łymi, co ty na to?

Wyciągnęła komórkę i wybrała jego numer. Zwykle o tej

porze nie spał, krzątał się po obejściu, wbijał gwoździe i często

nie słyszał telefonu. Dała mu więc czas na powrót do domu,

odczekała trzydzieści dzwonków, odliczając je w głowie, ale

on i tak nie odebrał. Wyłączyła się i poszła po kluczyki do

samochodu Thoma. Będzie musiała wziąć jego samochód

i pojechać tam. Już zakładała płaszcz, kiedy przypomniała

sobie pewne zdanie.

„Myślą, że pogadają ze zmarłymi, bo pierdolną coś so-

bie w żyłę..."

Tig. A ty? Co ty na to? Zakładając płaszcz, wybrała jego

numer. Odebrał po szóstym sygnale. Odniosła wrażenie, że

jest zdyszany, i wyobraziła go sobie z matką, przygarbioną

w sypialni, jak oddaje się swoim samotnym zajęciom, po-

chłonięta swoimi snami, policyjnym skanerem i telewizo-

rem.

- Tak? - przełknął ślinę, żeby uspokoić oddech. - Tak,

słucham?

- Tig - zapięła płaszcz. - Stało się coś dziwnego.

Na chwilę zapadła cisza, potem pociągnął nosem.

- Miło, że dzwonisz - rzucił zdawkowo. - Miło, że dzwo-

nisz, bo mówiłaś, że zadzwonisz. Zawsze miło, jeśli ktoś robi

to, co obiecał zrobić.

Zawahała się. Obiecała zadzwonić? I nagle sobie przypo-

mniała: ostatnie słowa, które powiedział po wizycie w domu

Mabuzy: „Zadzwoń", a ona odparła: „Zadzwonię, obiecuję".

270

- Czekałem. - Słyszała, jak Tig się rusza na drugim

końcu linii, stukając czymś, jakby znajdował się w kuchni.

- A teraz do mnie dzwonisz. To dobrze, jak mówię, to wy-

raz szacunku.

Dokończyła zapinanie płaszcza, czuła się pokonana.

- Przepraszam.

- Jak twój gliniarski chłoptaś? Wyrychtowany i gotów

do akcji?

-Co?

Tig się roześmiał.

- Lubi uległe panienki, jeśli wiesz, co mam na myśli.

- Nie, nie mam pojęcia.

- Spytaj go, jak mu idzie aklimatyzacja. Spytaj, czy potrze-

buje cicerone, zabierz go na City Road i oprowadź trochę.

- Tig, proszę. Zadzwoniłam, bo cię potrzebuję, naprawdę

potrzebuję. Przepraszam, że nie zadzwoniłam wcześniej, ale

proszę, rozmawiaj ze mną po ludzku. A nie jakimś szyfrem.

Albo przerwijmy tę rozmowę i przełóżmy ją na inny termin.

Teraz wychodzę.

Zapadła cisza. Potem Tig parsknął.

- Dobra - rzucił lekko. - To na inny dzień. - I zanim

zdążyła go powstrzymać, odłożył słuchawkę.

Wpatrywała się w wyświetlacz komórki, nie dowierzając,

że się tak po prostu rozłączył. Kurwa. Wybrała jego numer

i stojąc w płaszczu przy drzwiach, układała esemes swoim

wymyślnym esemesowym językiem. Prawie go skończyła,

kiedy na stole odezwał się telefon stacjonarny. Podskoczyła.

Wrzuciła kluczyki do kieszeni i odebrała.

- Kaiser?

- Nie, Mandy. Co się dzieje?

- Mandy.

- Tak, Mandy. Słuchaj, Pchła, cały wieczór do niego

dzwonię, ale on albo ma wyłączony telefon, albo mnie od-

rzuca. Muszę z nim porozmawiać.

271

Pchła mocno podrapała się po głowie, usiłując myśleć.

- Zaczekaj chwilę. - Położyła słuchawkę na biurku i weszła

do holu. Było ciemno choć oko wykol. Nie zdawała sobie spra-

wy, że zrobiło się tak późno. - Thom! - zawołała w ciemności.

- Thom? Gdzie jesteś? - Zaczekała, licząc w myślach do pięć-

dziesięciu, potem wróciła do telefonu. - Mandy, on nie odpo-

wiada. Musi być w szopie albo sama nie wiem. Powiem mu...

- W szopie? Dochodzi jedenasta, na dworze jest ciem-

no. Co on robi?

- Nie wiem. Powiem mu, żeby do ciebie zadzwonił,

jak...

- Ale ty już kilka godzin temu miałaś mu powiedzieć,

żeby do mnie zadzwonił. Dlaczego on mnie okłamuje?

- Nie okłamuje cię.

- Na pewno? Bo jeśli mnie okłamuje, to go zabiję. - Pchła

nabrała powietrza, żeby odpowiedzieć, ale Mandy kontynu-

owała: - Nie żartuję. Zabiję go, jeśli mnie okłamuje.

Pchła się wyprostowała, patrząc w ciemności, na ogród,

w którym bawiła się z Thomem jako dziecko. Coś jej błysnę-

ło w głowie.

- Wiesz co, Mandy? - powiedziała zimnym głosem.

- A może się od niego odpierdolisz? Zadzwoni do ciebie, jak

będzie chciał.

Drżącymi rękoma odłożyła słuchawkę, w głowie się jej

zakręciło. Wyciągnęła kluczyki z kieszeni i już kierowała się

do drzwi, kiedy od frontu zalało pokój światło reflektorów sa-

mochodu. Weszła do pokoju obok i odsunęła zasłonę: focus

właśnie brał zakręt, zdążając na tył domu. Thom. Wreszcie.

Nagle poczuła się słaba. Podeszła do tylnych drzwi i prze-

kręciła klucz w zamku. Tyle miała mu do powiedzenia, że nie

wiedziała, od czego zacząć.

Z początku nie zdawała sobie sprawy, że coś jest nie tak,

chociaż zauważyła, jak szybko samochód jechał podjazdem.

272

Nawet kiedy zobaczyła, jak Thom go zatrzymuje, wyrzuca-

jąc spod kół fontannę żwiru, i wjeżdża tyłem pod rozłożysty

jałowiec, nie myślała o tym, że coś się z nim dzieje. Myślała

o tym, co widziała w sieci. Dopiero kiedy przebiegł koło niej,

ściągając płaszcz i kierując się od razu w głąb domu i do ła-

zienki, zrozumiała, że jej brat płacze.

Stanęła w progu i patrzyła, jak odkręca kurek, wsadza

głowę pod kran, łyka powietrze, drżąc na całym ciele. Za sobą

usłyszała następny samochód i zobaczyła, jak światło kolej-

nych reflektorów omiata dom.

- To policja. - Wyprostował się, wziął ręcznik z pół-

ki i wytarł oczy. - Policja. - Siąknął nosem. - Śle... śledzą

mnie od A36.

Po światłach Pchła się zorientowała, że samochód za-

trzymał się przy tylnych drzwiach.

- Policja? - szepnęła, jakby słyszała to słowo pierwszy

raz w życiu. Było takie nieprawdziwe. - Czego chce?

- O kurwa - odparł Thom. Przycisnął ręcznik do oczu

i trzymał go mocno.

- Thom? - Powoli ogarniała sytuację. - Thom... co się...?

- Straszliwa myśl przeszła jej przez głowę. Powąchała ręcz-

nik, wyrywając go bratu. Twarz miał obrzmiałą i czerwoną,

oddech kwaśny. - Jezu, Thom! - Próbował się wykręcić, za-

wstydzony, ale przytrzymała go za nadgarstek i musiał spoj-

rzeć jej w oczy. - Thom? Ile wypiłeś? Cuchniesz alkoholem.

Zwariowałeś?

- Przepraszam, przepraszam. - Żałośnie kręcił głową.

- Po prostu wszystko się pokręciło, wszystko się tak strasz-

nie pokręciło...

W holu rozbrzmiał dzwonek. Za drzwiami majaczyła

ciemna postać, rozmazana i zniekształcona przez barwione

szkło. Pchła wpatrywała się w nią tępo.

- Błagam, porozmawiaj z nim - powiedział Thom wzbu-

rzony. - Błagam, błagam, Pchełko, niech on sobie pójdzie. Już

273

nigdy cię o nic nie poproszę, obiecuję. - Chwycił ją za ramię.

- Błagam - szeptał przerażonym głosem. - Weź mu coś po-

wiedz, żeby nas zostawił w spokoju. Szybko.

W gabinecie znowu zadzwonił telefon. Pewnie Mandy.

Policjant przed drzwiami zapukał, potem znowu zadzwonił.

Pchła zamknęła oczy, policzyła do dwudziestu - próbowa-

ła sobie przypomnieć coś spokojnego. Odetchnęła i założyła

włosy za uszy.

- Dobra - zdecydowała. - Idź na górę.

- Strasznie cię przepraszam. - Znowu płakał. - Napraw-

dę przepraszam.

Odwróciła go w stronę schodów, poruszając nim bez tru-

du, bo zawsze była o wiele od niego silniejsza.

- Idź do tylnej sypialni. Udawaj, że śpisz.

Dzwonek znowu zadzwonił, a policjant przyłożył dłoń

do szyby, próbując zajrzeć do środka. Zaczekała, aż Thom

wejdzie na górę, ze zwieszoną głową. Patrzyła na podeszwy

jego tanich butów, zabłocone i przetarte. Potem z łomoczą-

cym sercem podeszła do drzwi i otworzyła je.

Był to jeden z chłopaków z drogówki kwaterujących w tym

samym budynku co ona w Almondsbury. Poznała go natych-

miast, czasami rozmawiała z nim przy automacie ze słody-

czami, kiedy kupowała marsy. Był przysadzisty, na łysiejącym

czole widniały głębokie zakola, tworząc zabawny czubek czar-

nych włosów. Na imię miał Prody, czy jakoś tak, ale nazywali

go Mścicielem Szos, bo lubił dybać na tuningowców na M5.

- Cześć - powiedział, a po jego oddechu zorientowała się,

że próbuje się uspokoić. Musiał robić przystanki między sło-

wami. - Nie robiłbym tego, ale zanim sprawdziłem w systemie

i dowiedziałem się, że to twój wóz, tak się nakręciłem, że muszę

cię gonić... - przerwał, wpatrując się w nią z niedowierzaniem.

- Nie zatrzymałaś się. Dlaczego się nie zatrzymałaś?

Pchła stała nieruchomo, próbując pojąć, co się dzieje. Za

nim widziała srebrnego focusa zaparkowanego pospiesznie

274

z tylkiem w krzakach, światło na ganku odbijało się w przed-

niej szybie. Radiowóz stał kilka stóp od okna salonu, z sze-

roko otwartymi drzwiami. Zastanawiała się, ile widział, czy

widział ją z Thomem.

- Spie... spieszyłam się.

- Spieszyłaś się?

- Tak... no wiem, że to stara śpiewka... - Wyciągnęła

rękę, by wskazać otwarte drzwi łazienki, w której wciąż świe-

ciło się światło. - Naprawdę musiałam... Wiem, że to żadna

wymówka, ale...

- A więc ty prowadziłaś? To byłaś ty? - Wycierał czo-

ło. - Nie widziałem z tyłu, nie miałem pojęcia, czy w środku

jest ktoś jeszcze, tak cię zarzucało na zakrętach. Nie widzia-

łaś mnie? Mogliśmy się zabić.

Przez kilka chwil przyglądał się jej w milczeniu. Było

w nim coś nerwowego, wiedziała, że jest wściekły. Próbowa-

ła zachować obojętny wyraz twarzy, wyobrazić sobie, że na

jej oczy zsuwa się zasłona, żeby ukryć kłamcę. Skoncentro-

wała się na jego zakolach, wyobrażając sobie, że wzrokiem

wywierca tam dziurę.

- Przepraszam - powiedział - ale będę musiał wpisać

to do raportu.

- Do raportu? Aleja...

- Już i tak zacząłem meldunek. Do centrali. Mają twój nu-

mer, zanotowali, że prowadziłaś nieostrożnie. Teraz są w goto-

wości i jeśli pójdę i odwołam ich po tym wszystkim, co wcze-

śniej im nagadałem, to dopiero będzie śmierdziało z daleka.

Westchnęła. Spojrzała na gwiazdy i pomyślała, że tak

szybko to się nie skończy.

- Cholera - powiedziała, odsuwając się i przytrzymując

mu drzwi. Odpięła płaszcz. - Dobra. Lepiej wejdź.

39

Stała w ciasnej małej kuchni, w znajomym otoczeniu, i pró-

bowała zebrać myśli. Tyle miała do przeanalizowania. Dla-

czego Kaiser jak idiota nie odbierał telefonu? Kaiser, muszę

z tobą pogadać.

Woda w czajniku się zagotowała, nalała więc jej do dzban-

ka, zastanawiając się, jak bardzo Thom wkurzył Prody'ego.

Ten należał do takich gliniarzy, którzy jak już raz przybie-

rają pozę służbisty, to nie wiedzą, kiedy odpuścić. Jeśli jest

naprawdę wściekły, może nawet wyciągnąć alkomat. A ona

jest na tej ibogainie. Pieprzonej ibogainie. Mogła coś pokrę-

cić i a nuż da wynik pozytywny. „Idiotka" - syknęła. Alkomat

sprawdza tylko alkohol, ale ona się na tym nie zna, a jeśli ibo-

gaina na przykład coś wywołuje? Jakąś reakcję chemiczną?

Szybko napełniła dzbanek i krzątała się po kuchni, szu-

kając filiżanek i spodków, łyżeczek i ciasteczek w plastikowym

pudełku. Starała się zachowywać naturalnie. Ale herbata się

zaparzyła, ona wyłożyła kilka pierniczków na koronkowy fa-

jansowy talerz matki, a ręce dalej jej się jej trzęsły. Ciasteczka

się zsunęły z talerzyka, kiedy je niosła do salonu.

- Naprawdę mnie nie widziałaś? - W salonie Prody już

się trochę uspokoił. Oddychał wolniej, jego twarz wyglądała

normalnie w świetle lampki stołowej stojącej przy jego łok-



276

ciu. - No bo wiesz, włączyłem koguta już na światłach we

Freshford, a ty mnie ciągle nie widziałaś?

Postawiła herbatę i ciasteczka, siadła w fotelu i przyło-

żyła palce do skroni. Przez kilka chwil jedyny dźwięk w po-

mieszczeniu pochodził od zegara tykającego na kominku.

Kiedy jej serce zwolniło, opuściła ręce i z trudem wydobyła

z siebie spokojny głos.

- Tak sobie myślę, że chyba powinnam przyspieszyć pół-

roczną konsultację z psychologiem. Bo jak widzisz, coś się ze

mną dzieje. - Spojrzała na niego. - Wy w drogówce nie ma-

cie konsultacji z psychologiem, prawda?

- Nie, ale wiem, dlaczego wy macie ich tyle. Słyszałem,

jak było w Tajlandii, te wszystkie ciała, i jeszcze wiesz, że

mnóstwa ludzi nigdy nie znajdziesz. Nie dziwię się, że mu-

sisz z kimś pogadać. - Zjadł ciasteczko i wychylił się po na-

stępne, jego kamizelka odblaskowa skrzypnęła. - Pewnie

najgorsze zawsze są dzieci, co? Człowiek się zastanawia, jak

sobie z tym poradzą rodzice.

- Tak, właśnie.

- A tam, w Tajlandii, było dużo dzieci, prawda? Dużo

małych dzieci?

- No sporo.

- Założę się, że obrażenia dzieci były straszne. I że ro-

dzicom okropnie było na to patrzeć.

- Tak, to prawda. - Przez chwilę milczała, po czym doda-

ła: - Wiesz, że ostatnio wyciągnęliśmy w porcie czyjeś ręce?

- Ręce? Nie, nie słyszałem. Ostatnio jakoś niewiele do

nas dociera.

- No a to ja je wyciągnęłam. Dwie ręce były zakopane

pod jedną z restauracji. I nie wiem czemu, ale to mnie jakoś

rozwaliło, jakoś bardziej niż cokolwiek wcześniej. Można by

pomyśleć, że jak już człowiek się tyle naoglądał, w Tajlandii

i w ogóle, te wszystkie dzieci...

- Tak, dzieci...

277

- Można by pomyśleć, że łatwiej wyciągnąć z wody częsc

ciała niż całe zwłoki. Prawda?

- Prawda.

- No więc muszę sobie postawić pytanie, dlaczego te

ręce tak mnie rozwaliły. - Pokręciła głową, udając, że chce

się pozbyć napięcia w karku. - A może to się po prostu ku-

muluje i teraz akurat wybuchło? Może to nie chodzi o ręce,

tylko o wszystko, co się zbierało przez ostatnie lata. Wszystko

co wiem... - przyłożyła dłoń do głowy - ...zbiera mi się pod

czaszką. I czasami tak się dzieje, że nawet nie mogę na sie-

bie spojrzeć w lustro. - Zerkała na niego kątem oka, zastana-

wiając się, czy się rozluźnia. Uznała, że coś w jego twarzy się

trochę odprężyło. - Powiem ci szczerze, że powinieneś mnie

aresztować. Wsadzić mnie na noc. To by mi dobrze zrobiło.

- Znam to uczucie, sierżancie. Człowiek by chciał się

wyzerować na parę dni, wszystkim nam by się to przyda-

ło. - Uśmiechnął się do niej, ona do niego, czując, że trochę

ciężaru spada jej z serca. Złamała go. Już miała się pochylić

i zaproponować mu kolejne ciasteczko, kiedy on się poruszył,

wyjął notatnik i alkomat z kieszeni. Zatrzymała się pochylo-

na do przodu, wpatrując się w niego.

- Powiem ci, co zrobimy. - Postukał długopisem w skroń,

myśląc. - Centrala nie ma żadnych danych z prędkości, ale

wiedzą, że myślałem, że jesteś urżnięta. Rozumiesz? - Od-

chrząknął i zerknął na karafki na kredensie, światło migotało

w nich jak w bombkach choinkowych. - Może więc załatwi-

my formalności i będziemy mieli to z głowy. No bo wiesz, nie

zachowujesz się jak pijana... ani nie śmierdzisz...

- No bo nie jestem pijana.

- Tylko że... - Wydawał się zakłopotany, kiedy włączał

alkomat, czekał, aż ten przejdzie autotest, i mocował ustnik.

- Muszę to wykluczyć.

- Chcesz, żebym w to dmuchała?

- Ktoś musi.

278

- Ale my nie jesteśmy w areszcie, nie ma tu kamer.

Uśmiechnął się znowu, jakby jej nie rozumiał.

- Tylko żebyśmy to mieli za sobą. Za dziesięć minut

kończę służbę.

Patrzyła na niego z mocno bijącym sercem.

- Może wyszedłbyś na głupka, gdybyś odwołał zgłosze-

nie do centrali, ale możesz w to dmuchnąć i nikt się o tym

nie dowie.

Prody udawał, że jej nie słucha.

- Proszę, żebyś dostarczyła próbkę wydychanego po-

wietrza do testera trzeźwości, której mam prawo się doma-

gać pod...

- Dobra - wstała i wyrwała mu aparat. - Znam tę cho-

lerną regułkę.

Otworzył usta, żeby zaprotestować, nie odrywał wzroku

od alkomatu, ale ona stała przed nim i dmuchała w ustnik

równo, patrząc wciąż na niego, odliczając w myśli do pięciu,

aż usłyszała kliknięcie i dwa piknięcia. Wyjęła urządzenie z ust

i spojrzała na wyświetlacz. „Przetwarzanie" - przeczytała.

- Proszę - powiedziała ze ściśniętym gardłem, oddając

mu urządzenie i siadając na kanapie. Przyglądała mu się,

jak patrzy na urządzenie, i serdecznie go nie znosiła. Minę-

ło kilka sekund i maszynka piknęła. Wyraz jego twarzy się

nie zmienił. Pochylił się nad stolikiem i pokazał jej wyświe-

tlacz: „Zero".

Uśmiechnęła się do niego blado. Chętnie by coś powie-

działa. „Dobrze ci tak, gnojku". Ale nie powiedziała. Lepiej

nie zadzierać z drogówką, mścicielami szos. Naprawdę lepiej

nie. Zaczekała więc tylko, aż skończył wpis w notesie, potem

wstała i odprowadziła go do drzwi, grzecznie wskazując mu

kierunek ręką.

Minęło dziesięć minut, a ciało Caffery'ego było tak napięte,

że zaczął odczuwać ból. Uniósł powieki i usiadł, poruszając

279

się sztywno. Musiał przetrzeć oczy, tak długo były zamknię-

te. Księżyc wzeszedł, a Piechur siedział dokładnie w tym sa-

mym miejscu co wcześniej, na zwiniętym kawałku gąbki,

z nieobecnym wyrazem twarzy wpatrując się w ogień, jakby

zapomniał, że nie jest sam.

- Tak sobie myślałem - Caffery odchrząknął. - Powie-

działeś, że szukam śmierci...

Piechur nie kiwnął głową ani nie zareagował w żaden

inny sposób, więc komisarz podniósł się z trudem. Czuł

zimno w kościach i teraz sobie przypomniał, jak bardzo

jest zmęczony. Spojrzał na Piechura, który nadal nie dał

znaku, że coś słyszał. Wyjął z kieszeni kluczyki i zadzwonił

nimi cicho, czekając na reakcję. Piechur wytarł oczy, jakby

z łez, ale jego twarz się nie zmieniła - pozostała kamienna

i nieobecna, jakby był gdzie indziej, toczył wojnę w jakimś

innym świecie.

- Co to znaczyło? - spytał Caffery, już ciszej. Stanął

obok Piechura. - Nie mogę tego wyrzucić z głowy... że szu-

kam śmierci. Co to znaczyło? Powiedziałeś, że ty jesteś taki

sam, że szukasz śmierci.

Piechur się nie poruszył. Siedział z kubkiem w dłoniach,

a w jego ciemnych inteligentnych oczach odbijały się pło-

mienie.

Caffery schylił się, by odstawić swój kubek obok ogniska.

Już się wyprostował i odwrócił, by odejść, kiedy ręka chwyci-

ła go za kostkę. Spojrzał za siebie zaskoczony. Piechur leżał

płasko na ziemi, jak wąż, z twarzą zwróconą do policjanta,

napięte ścięgna na jego szyi rzucały głębokie cienie, światło

księżyca migotało w jego oczach.

- Śmierć i ja jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi - syk-

nął. - Znam śmierć lepiej niż wszystko inne.

-Co?!

- Nie widzisz tego w moich oczach? Nie widzisz, jak

świetnie znam się ze śmiercią?

280

- Hej - Caffery poruszył nogą. Nie podobał mu się ten

chwyt, mocny jak imadło. Czuł, jak czarne paznokcie wtapia-

ją mu się w skórę. - Puszczaj.

Ale Piechur nie słuchał. Wbił mocniej paznokcie.

- Widzę śmierć wszędzie, gdzie idę. Jestem jak pioru-

nochron, tyle że ściągam śmierć. Ściągam ją na siebie. Wi-

działem ją dzisiaj, tam. - Kiwnął głową w stronę drogi za

polem. - Widziałem dzisiaj śmierć, spojrzałem jej w oczy,

zanim przyszedłeś. Tak była blisko. I stąd wiem, że ona bę-

dzie moim wiecznym towarzyszem.

Caffery wyswobodził stopę i stał nad Piechurem, oddy-

chając ciężko. Wpatrywał się w jego twarz, w skołtunione

włosy, w oczy odbijające nocne niebo.

- Co to za gówno? Czemuś nagle zaczął tak pierdzielić?

Piechur odchylił głowę i zarechotał, jakby nigdy nie sły-

szał nic równie zabawnego. Ukląkł, po czym wstał, śmiejąc

się jeszcze mocniej.

- Dobrej nocy - powiedział, podnosząc rękę. - Dobrej

nocy, policjancie. Miłych snów.

I odwrócił się, wyciągnął śpiwór z plastikowej torby i za-

czął się przygotowywać do spania. Caffery przyglądał mu się

kilka chwil, potem zmęczonym krokiem ruszył przez pole do

samochodu.

U Oscarów się świeciło - w jednym oknie, z którego Katherine

lubiła obserwować Marleyów. Pchła zauważyła to w chwili,

gdy otworzyła drzwi, by wypuścić konstabla Prody'ego. Za-

uważyła tam też jakiś kształt - mogła to być nieporządnie

odgarnięta zasłona, a mógł to być człowiek. Przeanalizowała

szybko, co Katherine ewentualnie widziała: Thoma zajeżdża-

jącego w samochodzie, Prody'ego przy drzwiach. Zastanawia-

ła się nad tym kilka chwil, a potem, ponieważ postanowiła

sobie, że Oscarowie już nigdy jej nie zdenerwują, wyrzuciła

to z głowy i posłała Prody'emu wymuszony uśmiech.

281

- Do widzenia - powiedziała spokojnie. - Dobrej

nocy.

Przytrzymała mu drzwi, ale on wydawał się wychodzić

niechętnie. Stanął na żwirowym podjeździe i spojrzał w nie-

bo. Potem obiegł wzrokiem trawniki spływające nad jezioro,

rząd ogłowionych topoli na skraju ogrodu i schody prowa-

dzące w dół. Czekała, aż to powie. Aż powie, że nieźle jej się

wiedzie, ma dwadzieścia dziewięć lat, pensję sierżanta i taką

posiadłość, nieźle. Ale nie.

- Nie słyszałem o rękach - powiedział - przyznaję. Ale

słyszałem o innych rzeczach.

- Jakich?

- O tym włamywaczu, co w zeszłym roku ukradł samo-

chód.

- A, to.

- Tak, to. No i moim skromnym zdaniem źle cię potrak-

towano. No bo wiesz, chciałaś pomóc.

- Lubicie ploteczki, co? Tam w drogówce?

Odchylił trochę głowę i podrapał się pod brodą.

- Wiesz, co gadają w drogówce? W drogówce gadają, że

byłaś na najlepszej drodze do awansu.

Popatrzyła na niego lodowato.

- Dlaczego tak gadają?

- Bo komisarze w tych stronach wyżej srają, niż dupę

mają i właśnie potrzebni im ludzie, którzy spojrzą świeżym

okiem. No wiesz, pomyślą niestandardowo. Tacy ludzie jak

ty. Którzy zastanowią się nad gościem, który ukradł samo-

chód, i nad tym, dlaczego go ukradł.

Pchła patrzyła na niego, nie odpowiadając. Dopiero po kil-

ku chwilach konstabl Prody odczytał z jej twarzy, że rozmowa

dobiegła końca. Uśmiechnął się nieśmiało, wyjął z kieszeni klu-

czyki i już się odwrócił do samochodu, ale zmienił zamiar.

- Jeszcze jedno. Miałaś powód, żeby przede mną ucie-

kać, ale musisz uważać na A36. W zeszłym miesiącu były tam

282

trzy wypadki drogowe, słyszałaś może? Dziewczynka, która

wyleciała przez przednią szybę? Nie miała zapiętych pasów.

Ostatnie kilka metrów przejechała na twarzy. - Wzruszył ra-

mionami i popatrzył na dom, potem opuścił wzrok, spojrzał

na stygnącego focusa i dalej, tam gdzie jezioro połyskiwało

srebrem i czernią. - Tak - powiedział. - Ale moim zdaniem

miała szczęście, że zginęła. Nie chciałaby, żeby rodzice wi-

dzieli ją w takim stanie.

Wsiadł do radiowozu, dotknął czoła w udawanym salu-

cie i uruchomił silnik.

Pchła patrzyła, jak odjeżdża. Kiedy reflektory zniknę-

ły w ciemnościach, została tylko ona, noc i cień sowy nur-

kującej nad dalekim miastem, po kolei zasłaniającej wieże

kościoła, opactwo, wzgórza. Poczuła, jak otulają zimno, za-

czyna się w środku i pełznie do głowy, spowijając ją jak dru-

ga skóra. Stała nieruchomo, wiedząc, nawet nie wiadomo

skąd, że to mama jej dotyka, mówi jej, że wszystko w po-

rządku. Kaiser może poczekać do rana. A teraz musi się po-

liczyć z Thomem.

Odczekała kilka minut, oddychając powoli, aż teraźniej-

szość się stopiła i minęła, a noc znowu stała się tylko nocą.

Sowa zanurkowała między drzewami i zniknęła w ciszy. Pchła

odwróciła się, by wejść do domu, zauważając, ale zupełnie bez

emocji, że światło w oknie Oscarów już zgasło.

40

18 maja

Była dziesiąta rano, a Jack Caffery myślał o odkupieniu.

Ostatniej nocy od Piechura poszedł do domu i leżał, rozmy-

ślając o Craigu Evansie - ukrzyżowanym, przyklejonym do

deski do prasowania - i o Pendereckim, o bólu, który wciąż

czul, wiedząc, że stary tłustawy Polak dwukrotnie umknął

sprawiedliwości - wymigując się od zamordowania Ewana,

a potem odbierając sobie życie. Caffery znalazł go wiszące-

go pod sufitem, w otoczeniu much, barbituranów i własnego

gówna. Facet, który zabił Ewana, nigdy nie zapłacił za swój

uczynek, tak jak Craig Evans. A teraz, rano, inne słowa Pie-

chura wróciły do Caffery'ego, kiedy stał na zalanym słońcem

parkingu świetlicy w Mangotsfield. „Nie wmawiaj mi, że od-

kupienie istnieje". „Nie możesz mnie zmusić, żebym wierzył

w odkupienie".

Dzisiaj powrócił do tych słów, ponieważ rano kończył

rozmowy z zarządem pozostałych poradni narkotykowych

i teraz znalazł się przed jedną z ostatnich na liście bene-

ficjentów Mabuzy: Tommy Baines, kierujący organizacją

charytatywną User Friendly. Spojrzał na salę parafialną, na

laski i zdobne gzymsy rzucające ostre cienie. Analiza wycią-

gu bankowego Mabuzy w zestawieniu z listą, którą dał mu

HaeR, wykazała, że każdy z osiemnastu ośrodków, do któ-

284

rych zdaniem HaeRa mógł chodzić Mossy, był beneficjentem

Mabuzy. Jedne dostawały pieniądze co roku, inne rzadziej,

ale Południowoafrykańczyk kontaktował się z nimi wszyst-

kimi. Z jakiegoś jednak powodu to ośrodek Bainesa bardziej

niż inne nie dawał spokoju Caffery'emu.

Otworzył drzwi wejściowe i wszedł do chłodnego wnę-

trza. Jego kroki tłumiła granatowa wykładzina. „Tig" - tak ka-

zał do siebie mówić Baines. Caffery to zapamiętał, jak również

to, że ten przydomek go irytował, i stwierdził, że kiedy myśli

„Tig", ma poczucie, że nie może go tknąć. Zastanawiał się, czy

to taki gniew szczątkowy, wściekłość, że Penderecki się wy-

kręcił, że tacy ludzie jak on i Tig zawsze chyba dostają drugą

szansę. A potem, kiedy wchodził do biura, pomyślał sobie, że

coś jednak może zrobić, a mianowicie może uprzykrzyć życie

Tigowi. Nawet jeśli to świadczy o jego małostkowości.

- Znowu pan? - spytał Baines, podnosząc wzrok znad

kserokopiarki, kiedy Caffery wszedł do biura. Znajdowa-

ły się tam również dwie starsze kobiety w nieokreślonych,

bezbarwnych sukienkach, krzątające się z kartkami papieru

w ręku. Tig był ich całkowitym przeciwieństwem. Stał w swój

lekko agresywny sposób, ubrany w kamizelkę a la Duke Nu-

kem, bojówki i martensy. - Mam sesję o jedenastej, a klien-

ci zaczynają przychodzić wcześniej, więc cokolwiek pan ma,

zróbmy to szybciutko.

Caffery udał, że się śmieje. Właśnie takiej reakcji ocze-

kiwał do Tommy'ego Bainesa.

- Chciałbym z panem porozmawiać - powiedział - na

osobności.

Tig obejrzał się przez ramię na dwie kobiety.

- Możemy wyjść na korytarz - powiedział, uderzeniem dło-

ni wyłączając kserokopiarkę. - Jeszcze tam nikogo nie ma.

Stanęli pod tablicą zawieszoną ulotkami o zajęciach pi-

latesa, kursach gotowania dla dzieci i z cennikiem wynajmu

przestrzeni w holu. Tig ciasno splótł ramiona, jak wykidaj-

285

ło, żyła na jednym z jego ramion sterczała niebieska i twar-

da, jakby pakował tuż przed przyjściem Caffery'ego. Ale ko-

misarz był wyższy i wykorzystał tę przewagę. Stał z rękoma

w kieszeniach spodni, z głową nieco pochyloną do przodu,

upewniając się, że Tig ma świadomość, że on musi się trochę

schylić, żeby mu spojrzeć w twarz.

- Mabuza - powiedział. Bez wstępów. Lepiej w ten spo-

sób: podać mu tylko nazwisko i sprawdzić reakcję. - Gift

Mabuza.

- Mabuza? - Tig zmarszczył czoło, usiłując odgrywać

zaskoczonego, ale Caffery widział, że wcale zaskoczony nie

jest. Ani trochę nie zaskoczyło go to nazwisko. - Tak, oczy-

wiście, że go znam. A o co chodzi?

- Skąd pan go zna?

- Jest naszym dobroczyńcą.

- Dał panu pieniądze.

Tig z początku nie odpowiedział. Nie wycofał się, ale

przez jakiś czas przyglądał się Caffery'emu, upewniając się,

że wie, co się dzieje. Klasyczne zachowanie agresywne, po-

myślał Caffery, ale proszę bardzo, nie spiesz się, jeśli to ci

w czymś pomaga.

- Dał mi jednorazową dotację na organizację. To wszystko.

- A dlaczego, jak pan sądzi?

- Zrobił to dla dobra nas wszystkich. - Odwrócił się i za-

czął się przyglądać tablicy, ściągał jedne ulotki, a poprawiał

inne. Kolejna klasyczna taktyka, pomyślał Caffery. Pokaż mi,

jaki jesteś niezainteresowany. - Jeśli to ma coś wspólnego

ze zdjęciem, które mi pan dał, to szuka pan powiązań tam,

gdzie ich nie ma.

- Doprawdy?

- Tak. - Tig zmiął kilka nieaktualnych ulotek i wrzucił

je do śmietnika, poruszając się swobodnie, żeby Caffery wie-

dział, że nie da się zastraszyć. - Syn Mabuzy był uzależniony,

wiedział pan o tym? Teraz już z tego wyszedł, dzięki komuś

286

takiemu jak ja. W moim środowisku często tak się pojawiają

pieniądze. Ma dług wdzięczności.

- Ale nie wobec pana. To nie pan pomógł wyjść jego sy-

nowi, prawda?

- Nie. Ale on wie, jak rozprowadzić fundusze.

- Spłacał te długi wdzięczności również gdzie indziej?

Wie pan, komu jeszcze?

Tig pokręcił głową.

- Nie. Nie, w tym panu nie pomogę. Naprawdę nie mogę.

Nie mogę za jego plecami gadać o nim z policją.

- Dlaczego nie?

- Nie ma o czym gadać. Nawet gdybym chciał, mógłbym

tylko powiedzieć... - odwrócił się i spojrzał Caffery'emu pro-

sto w oczy - „pieprzyć wszystko".

- A jeśli zmienię perspektywę? Jeśli powiem panu, że on

może być zamieszany w zabójstwo? W okaleczenie, o którym

rozmawialiśmy? łan Mallows jeszcze nie miał dwudziestu lat.

Co wtedy pan powie?

Słowo „zabójstwo" trafiło Tiga. Zamrugał powiekami

i przełknął ślinę.

- Wie pan, właśnie mi przyszło do głowy, że ta rozmo-

wa dobiegła końca.

- Nie sądzę. Ma mi pan coś jeszcze do powiedzenia.

Tig znowu się odwrócił do tablicy i zaczął zaciekle wbijać

pinezki, dopychając je kciukiem, jakby bez tego miały wypaść.

Ale Caffery widział, jakie wrażenie zrobiły na nim te słowa.

Widział, jak przy opasce zawiązanej na ogolonej głowie poja-

wia się ciemniejszy kolor, jak rozchodzi się na kark, znajduje

pajęczą sieć żył na szyi i chowa się pod T-shirtem. Czasami

tak się dzieje z takimi ludźmi, kiedy słyszą słowo „zabójstwo".

Dopiero wtedy dociera do nich powaga sprawy.

- Jak już stwierdziłem, myślę, że ma mi pan więcej do po-

wiedzenia. - Zaczekał, ale Tig milczał. Dalej zaciekle wciskał

pinezki, jakby od tego zależało jego życie. - Co? Nic więcej?

287

Nawet jeśli panu przypomnę, jak odcięli mu ręce? Ze wte-

dy jeszcze żyl? - Ale Tig dalej nie odpowiadał. Caffery wyjął

wizytówkę z kieszeni, przysunął się do niego, wziął pinezkę

i przypiął wizytówkę do tablicy. - Proszę. - Postukal w nią.

- To na wypadek gdyby pan sobie cokolwiek przypomniał.

- Przyjrzał się profilowi Tiga, potem odszedł, kołysząc klu-

czykami na palcu.

Był już przy drzwiach, kiedy Tig się odezwał, tak cicho, że

w pierwszej chwili Caffery myślał, że mu się wydaje. Odwrócił

się, Tig dalej stał plecami do niego, ale przestał już wściekle

wbijać pinezki, zjedna ręką opartą nad tablicą, drugą przy-

ciskając sobie do boku, z głową pochyloną, jakby dochodził

do siebie po kolce. Jakby się poddał.

- Co pan powiedział? - Caffery zawrócił, piszcząc pode-

szwami na laminowanej podłodze.

- TABERIGA - rzucił szybko, jakby to go usprawiedli-

wiało, że się wygadał. - To nazwa kliniki.

- Kliniki? Jakiej kliniki?

- Jej też dawał pieniądze. To jedyne miejsce, o którym

nie mówił, i nie wiem dlaczego.

- TABERIGA? Gdzie to jest?

- Nie wiem, nic o niej nie wiem, tylko znam nazwę. TA-

BERIGA. Ale nie dowiedział się pan o niej ode mnie. - Pod-

niósł ostrożnie głowę. - Nie ode mnie, jasne?

Mimo że facet był w nie najlepszym stanie, mimo że pró-

bował pomóc, chociaż nie chciał, Caffery'emu jakoś trudno

było wykrzesać nawet cień sympatii do niego. Kiwnął głową,

potem podszedł, odpiął swoją wizytówkę z tablicy i wsadził

ją do kieszeni, poklepując jeszcze, żeby zademonstrować, że

jest schowana.

- W życiu pan ze mną nie rozmawiał. Mnie tu nigdy nie

było. Noga moja tu nie postała. I... - Obejrzał się na drzwi

i pusty korytarz. Nikt na nich nie patrzył.

-I?

288

- I nigdy panu nie dziękowałem. Jasne? To też nigdy

się nie zdarzyło.

Znalazł TABERTGĘ przez wyszukiwarkę i przejechał dziesięć

mil z Bristolu do otoczonego drzewami kompleksu nieopo-

dal Glastonbury, ze ścianami ze szklą klejonego i wodą pły-

nącą dyskretnie po białych kamyczkach. Mieli tu poradnie

specjaliści wszelkiej maści - aromaterapeuci, akupunktu-

rzyści, chiropraktycy. TABERIGA zajmowała rozświetlony

budynek otoczony zielonymi bambusami i rozciągający się

wzdłuż drewnianych kładek przecinających płynącą wodę.

Recepcja przypominała wejście do bajeranckiego spa, znad

pulpitu uśmiechały się dwie dziewczyny w identycznych kre-

mowych kimonach.

TABERIGA działała od dziesięciu miesięcy, a jej dy-

rektorka, Tay Peters, umiarkowanie atrakcyjna Malezyj-

ka po czterdziestce, odziana w kremowy len i drogie san-

dały, odprężona i uprzejma, wprowadziła go do swojego

gabinetu. Nalała soku do dwóch szklanek i jedną podała

gościowi.

- Euterpa, zwana też Acai - wyjaśniła. - Z Brazylii. Dwa

razy więcej przeciwutleniaczy niż w jagodach.

Caffery dotknął palcem brzegu szklanki i przechylił ją

do siebie, przyglądając się cieczy.

- Dziękuję - powiedział, odsuwając szklankę na bok.

Otworzył swoją teczkę. - I dziękuję, że tak szybko mnie pani

przyjęła.

Podniosła do niego swoją szklankę i uśmiechnęła się.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Wyjął notatnik, poluzował krawat i rozsiadł się wygod-

nie. W zasadzie nie potrzebował notatnika - używał go jako

rekwizytu, pozwalał mu zebrać myśli.

- Chciałbym się zorientować w waszych finansach.

Podniosła brwi i odstawiła szklankę.

289

- Naszych finansach?

- Brzmi to ogólnikowo, prawda? Ale proszę mi okazać

cierpliwość, bo do czegoś zmierzam. Działacie od kiedy? Od

dziesięciu miesięcy? I zaczęła pani od pieniędzy.

- Tak. Miałam trochę kapitału inwestycyjnego od męża,

ale reszta to moja własna praca, wie pan, biznesplany, pod-

sumowania, mailing, wywiady, prezentacje i tak dalej, i tak

dalej. To wszystko ja, własnymi rękoma.

- A pani inwestorzy?

- Sami prywatni, żadnych publicznych pieniędzy. Część

to udziałowcy, mam swoich aniołów, wie pan, prywatnych

inwestorów, i nawet dostaję pieniądze od kilku filantropów.

Filantropów przyciąga to, co tu robimy.

- Wyciągacie ludzi z narkotyków?

- Tak, ale nie w zwykły sposób. - Tay otworzyła szufla-

dę biurka i wyciągnęła broszurę. Na szorstkim niebielonym

papierze widniało słowo TABERIGA wytłoczone w bladozie-

lonym kolorze. - Używamy wyłącznie naturalnych produk-

tów. Proszę - otworzyła na pierwszej stronie - to jest korzeń

rośliny Tabernanthe iboga. - Wypielęgnowanym palcem

dotknęła ilustracji sękatego korzenia splecionego jak ko-

szyk. Nad nim widniało kilka listków. - Robimy z tego alka-

loid o nazwie ibogaina. To środek psychoaktywny używany

w celach rytualnych przez wyznawców kultu bwiti z Kameru-

nu. Redukuje przemożną chęć zażycia heroiny oraz kokainy,

pomaga uzależnionemu zrozumieć przyczyny nałogu i - co

ważniejsze - redukuje objawy odstawienia.

Caffery przyglądał się obrazkowi. Ibogaina - myślał.

- Ibogaina.

- Właśnie objawy odstawienia są głównym powodem,

dla którego ludzie do nas trafiają. Pozostałe dwie kwestie to

jakby korzyści dodatkowe, szczęśliwy zbieg okoliczności, jeśli

pan woli. I wszystko całkowicie legalne. Proszę - zamknęła

folder i podała mu. - Może to pan zatrzymać.

Wziął go i przekartkował.

- Przekażę to komuś w Jednostce Bezpieczeństwa Spo-

łecznego, myślę, że oni prowadzą spis organizacji tego typu.

- Wsadził broszurę do kieszeni. - Chciałbym panią zapytać

o pewne nazwisko. Może pani znać tę osobę jako jednego

z filantropów.

Wzruszyła ramionami.

- Nie mam nic do ukrycia. Wszyscy moi darczyńcy są

osobistościami absolutnie bez zarzutu.

- Czy mówi pani coś nazwisko Gift Mabuza?

-Tak.

- Może mi pani o nim opowiedzieć?

- Przekazuje mnóstwo pieniędzy organizacjom chary-

tatywnym. Słynie z tego w naszym środowisku... jeśli można

to tak nazwać.

- A wasza placówka? Też dostała od niego mnóstwo

pieniędzy?

Uśmiechnęła się.

- Nie. Nie dostaliśmy od niego żadnych pieniędzy.

- Słucham?

- Nie dostaliśmy od niego żadnych pieniędzy. Nawet się

z nami nie kontaktował, ani my z nim.

- Ale zna go pani?

Roześmiała się. Miała najbielsze i najrówniejsze zęby,

jakie widział w życiu.

- To mały światek, ale nie aż tak mały. Nigdy nie pozna-

łam osobiście pana Mabuzy. Słyszałam o jego działalności,

ale nigdy się z nimi nie spotkałam twarzą w twarz.

- Ani nie ma pani z nim żadnych kontaktów bizneso-

wych?

- Ani kontaktów biznesowych.

- Jest pani pewna?

Wstała, podeszła do szafki i wyjęła szarą teczkę opatrzo-

ną nazwą firmy księgowej.

290

291

- Proszę. - Wyjęła spięty raport i położyła go na stole.

- Wyszczególnienie moich inwestorów.

Caffery przejrzał wyszczególnienie, w roztargnieniu dra-

piąc się po czole.

- TABERIGA - powiedział. - Ta nazwa od czegoś po-

chodzi?

- Od pierwszych sylab nazwy gatunkowej.

- Czy ktoś jeszcze tej nazwy używa?

- Mam nadzieję, że nie. To zarejestrowana nazwa firmy.

- Żadnych filii?

- Tylko my, a czemu pan pyta?

Wobec spokoju tej kobiety czuł się jakiś nieudolny, tro-

chę jak Columbo w wymiętym prochowcu. Wyciągnął zdję-

cie lana Mallowsa i podsunął rozmówczyni. Ona zaś wyjęła

okulary z wąskiego futerału z kości słoniowej i wsadziła je

na nos. Przytrzymała róg zdjęcia kciukiem i już miała je od-

sunąć z powrotem, ale zmarszczyła czoło i przysunęła sobie

zdjęcie bliżej.

- Coś się pani kojarzy?

Milczała, przyglądając się Mossy'emu. Potem podeszła

do drzwi.

- Chloe - zawołała jedną z recepcjonistek. - Mogę cię

prosić?

Usłyszeli szuranie odsuwanego krzesła, a potem wyższa

z dziewcząt, z czarnymi włosami związanymi starannie w koń-

ski ogon, stanęła na progu. Tay podała jej zdjęcie.

- Tak mi się coś kojarzy... Pamiętasz, jak w zeszłym ty-

godniu czekaliśmy na tamtą dostawę? - spytała.

Dziewczyna przyglądała się zdjęciu.

- Możliwe. - Odsunęła zdjęcie na odległość wyciągniętej

ręki, oglądała je, przechylając głowę na jedną stronę, skubiąc

przy tym paznokieć. - Tak - zdecydowała i spojrzała na Caf-

fery'ego - był tutaj tylko kilka sekund, ale to może być on.

A o co chodzi? Co on zrobił?

292

Caffery podszedł do kobiet. Promienie słońca wpada-

ły do środka ukośnym białymi pasami, przefiltrowane przez

drzewa, wypełniając hol recepcji światłem.

- Co się stało, kiedy tu był?

- Niewiele. Wszedł, zapytał, ile kosztuje kuracja. Pa-

miętam go, szczerze mówiąc, tylko dlatego, że zwykle ludzie

jego pokroju tu nie trafiają. Nie mogą sobie pozwolić na nas,

a nie trafiają tu z ulicy. Nie jesteśmy ośrodkiem od nagłych

wypadków.

- Ile kosztuje terapia?

- To zależy. Jeśli pacjent musi mieć przeprowadzone

pełne badania, to koszt może sięgać tysiąca siedmiuset fun-

tów. Ale człowiek jego typu pewnie mógłby zrobić sobie bada-

nia u swojego lekarza pierwszego kontaktu, gdyby był spryt-

ny i wiedział, co powiedzieć. W każdym razie podałam mu

sumę i wyszedł. Powiedział „Dobra, nara". I tyle.

- Byl tu sam?

- Tak. To znaczy wszedł sam, ale kolega czekał na nie-

go na zewnątrz.

- Kolega?

- Tak. Ten ze zdjęcia wyszedł i musiał tamtemu powie-

dzieć, ile to kosztuje, bo tamten od razu chwycił za telefon

i z kimś rozmawiał. - Wskazała na teren przed wejściem.

Ławka zrobiona z lakierowanego pnia drzewa stała tuż przed

szklanymi drzwiami. - Siedzieli dokładnie tam. A kiedy

przestali rozmawiać przez telefon, obaj tylko siedzieli, na-

prawdę spokojnie, nawet na siebie nie patrząc. Miałam po-

czucie, że są zmartwieni, jakby się przestraszyli, tak że aż nie

mogli ze sobą rozmawiać, bo wszystko jest takie okropne. Ale

z drugiej strony, tutaj wielu ludzi tak wygląda.

Caffery wpatrywał się w ławkę w cętkowanym świetle.

- Jaki był? - spytał. - Ten przyjaciel? Rozmawiała z nim

pani?

- Został na zewnątrz. Nie wszedł w ogóle do środka.

293

- Pamięta pani, jak wyglądał?

- Nie.

- Nic? Zupełnie? Był biały? Czarny?

- No, czarny - powiedziała, jakby było to oczywiste.

- Ale nie pamiętam, jak dokładnie wyglądał.

- Stary był? - Wepchnęła palec do ust i ssała go z namy-

słem, próbując sobie przypomnieć. Wcześniej wydawała mu

się wytworna, ale srodze się mylił: widział miejsca, w których

konturówka wyjechała poza wargę. - Młody?

- Naprawdę nie wiem.

- Wysoki?

- Siedział.

- Co miał na sobie? Jakie miał włosy? Było w nim coś

niezwykłego? Cokolwiek?

- Myślę, że chyba miał na sobie białą koszulę - odpar-

ła. - Może na tym marynarkę. Nie jestem pewna. Nie zwró-

ciłam uwagi.

- Dobra - rzekł w końcu trochę roztargnionym głosem,

bo sam też próbował myśleć. Nawet jeśli Tay uważała, że Ma-

buza nie jest w żaden sposób związany z tym miejscem, to się

myliła. Był związany, ale może ona o tym nie wiedziała.

- Dobra - poklepał się po kieszeniach. - Muszę zadzwo-

nić. Usiądę na zewnątrz na kilka minut.

- Proszę bardzo - Tay wyciągnęła rękę w stronę drzwi,

kremowy mankiet podjechał w górę szczupłego ramienia.

- Wstawię pański sok do lodówki.

Na zewnątrz było ciepło. Na świecie robiło się coraz go-

ręcej i diabli wiedzą, które części tego kraju będą wystawać

z wody za pięćdziesiąt lat. Drzewa stały, tak jak pewnie od

dziesięcioleci, na południowym zboczu, rodzime, zrzucają-

ce liście drzewa i małe orientalne drzewka okalające ścież-

kę, zapewniając cień wejściu do TABERIGI. Obejrzał się na

recepcję. Chloe i Tay stały plecami do niego, pochylając się

nad jakimiś papierami. Przeszedł na tył ławeczki, przysiadł

294

na jej twardym oparciu, gdzie nikt go nie widział, i wyciąg-

nął z kieszeni kapciuch. Skłamał o telefonie. Musiał zapalić.

I pomyśleć.

Zainteresowała go postać w białej koszuli i marynarce.

Zapalił papierosa i zaciągnął się, wpuszczając truciznę do cia-

ła we wszystkie miejsca, w których oczywiście nie powinien

jej mieć. Ktoś siedział na tej ławce obok Mossy'ego w ostat-

nim może dniu, kiedy widziano go żywego. Całkiem, kurwa,

interesujące na swój sposób. Wypuścił dym, który ułożył się

w wężowy ogon, wysoko, wysoko w sosnowe igły. Dym zwinął

się subtelnie wokół wachlarzowatych liści miłorzębu i skie-

rował się ku błękitowi.

Coś się poruszyło między drzewami. Dostrzegł to kątem

oka, ale kiedy się odwrócił, nic nie zobaczył, tylko kilka po-

strzępionych cieni tańczących na ziemi wśród zeszłorocznych

liści. Wpatrywał się intensywnie w pnie drzew, zastanawiając

się, czy było to zwierzę, czy ruch gałęzi, czy też może w jego

głowie coś czmychnęło. Ta okolica sama z siebie była nieco

upiorna. Kiedyś znajdowała się pod wodą. Aż do siedemna-

stego wieku wzgórze Glastonbury było wyspą. Ale potem na-

stał czas melioracji Somerset Levels, Glastonbury zaś rozrosło

się do wielkości miasta ze swoją reputacją centrum czarów.

Zabawne, pomyślał, z jakiegokolwiek kraju czy kręgu kultu-

rowego pochodzisz, jakieś czary czy zabobony na pewno tam

się znajdą. Tay powiedziała, że ibogainy używano w Afryce.

W celach rytualnych, powiedziała. Rytualnych...

Wyciągnął z kieszeni broszurę o TABERIDZE. Ściskając

zębami papierosa, wyciągnął pióro z kieszeni na piersi. Oparł

broszurę na kolanie i grubą kreską obrysował korzeń rośliny.

Korzeń Tabernanthe iboga. Ibogaina. Nigdy wcześniej o tym

nie słyszał. Ale jakoś to się wiązało z tym, co się przydarzyło

Mossy'emu. I może tym powiązaniem były czary.

Schował długopis i wsadził broszurę do kieszeni. Schylił

się, by skipować o ławkę - nie o korę pod nogami, bo już so-

295



bie wyobrażał reakcję Tay Peters - kiedy coś nad wejściem

przyciągnęło jego wzrok. Mały krąg szkła. Uśmiechnął się.

Z ulgą, ironicznie.

Dzięki Bogu, pomyślał, mnąc niedopałek paznokciami

i rozsypując go w korowej ściółce. Dzięki Bogu za starą do-

brą kamerę przemysłową.

41

18 maja

Kiedy Pchła się obudziła, słońce stało wysoko nad Solsbury

Hill, drżąco gorące i pomarańczowe na grzbiecie wyniosłej,

zwalistej chmury. Od wilgotnego i przytłaczającego powietrza

dudniło jej w głowie. Spała tylko pięć godzin. Kiedy w nocy

poszła na górę porozmawiać z Thomem, stwierdziła, że go

nie ma. Zniknął. Zniknął też jego obity samochód - musiał

się jakoś wymknąć z domu, zwolnić hamulec i stoczyć auto

ze wzgórza. Łajdak, zrobił to tak cicho, że Prody nie usłyszał.

Przez godzinę dzwoniła na jego komórkę, a zanim zrezygno-

wała i pogodziła się z faktem, że brat nie odbierze, głowa

rozbolała ją tak mocno, że nie chciała już jechać do Kaisera,

pragnęła tylko połknąć paracetamol i iść do łóżka. Po prze-

budzeniu stwierdziła jednak, że ból głowy nie przeminął,

podobnie jak cała reszta: niepokojące poczucie, że ibogaina

naprawdę pozwoliła jej się skomunikować ze zmarłymi, tak

jak powiedział Kaiser. Musiała się z nim zobaczyć - zapytać,

czy naprawdę wierzy, że to możliwe.

W komórce miała wiadomość: zespół nie chciał jej prze-

szkadzać na urlopie, ale powinna wiedzieć, że jadą dzisiaj

pracować w okolice granicy z Wiltshire, bo zaginęła tam bez

śladu jedna celebrytka. Misty Kitson, śliczna, zaniedbana

żona pierwszoligowego piłkarza wyszła z prywatnej kliniki

297

odwykowej mniej więcej o trzeciej poprzedniego popołu-

dnia. Funkcjonariusz POLSA, czyli doradca w sprawach po-

szukiwań zarówno bomb, jak i osób zaginionych, ustalił pa-

rametry poszukiwań, łącząc oprogramowanie Blue8 z mapą

sztabową okolicy, i pierwsze, co zauważył dwie mile od kli-

niki, to wielkie sztuczne jezioro. To wystarczyło, by wezwać

jednostkę poszukiwań podwodnych. Mogło się to zamienić

w jedną z najbardziej ekscytujących, najgłośniejszych spraw

w karierze zespołu, ale Pchły nie obchodziły zaginione ce-

lebrytki. Niech sobie zespół z tym radzi. Miała pytanie do

Kaisera. Skasowała wiadomość, wzięła prysznic i ubrała się

szybko, wsiadła do samochodu i o dziewiątej trzydzieści po-

dążała w kierunku Mendips.

Ale nie było jej pisane tak łatwo się z tego wymigać.

Przejechała już połowę dystansu M5, kiedy zadzwonił tele-

fon na desce rozdzielczej. Rozpoznała służbowy numer swo-

jej jednostki i przez chwilę korciło ją, żeby nie odbierać. Po-

tem, przeklinając „kurwa mać", wcisnęła guziczek i odebrała.

Dzwonił jeden z konstabli.

- Czego chcecie? Mam urlop. Mówiłam.

Odchrząknął.

- Wiem, sierżancie, ale chyba powinnaś tu przyjechać.

To ważne.

-Nie ma mowy. Fakt, że to celebrytka, nie czyni jej waż-

niejszą od wszystkich innych. Dacie sobie z tym radę.

- Nie chodzi o nią.

- A o kogo?

- O Dundasa - padła odpowiedź po chwili milczenia.

- Dundasa?! - To on dzisiaj dowodził jednostką, nigdy

wcześniej jej nie zawiódł.

- Przepraszam, sierżancie - mówił dalej konstabl. - On

z nami nie rozmawia. Myślę, że lepiej, żebyś tu przyjechała, i tyle.

Przeklinając więc pod nosem, zawróciła, ruszyła M5

w przeciwną stronę, potem M4, aż dotarła w miejsce poszu-

298

kiwań. Sprawę przydzielono Avon and Somerset, bo klinika

odwykowa Farleigh Wood Hall stalą daleko na odludziu, nie-

co na zachód od zadrzewionej granicy Wiltshire. Kiedy Pchla

tam dotarła, powoli minęła bramę i zobaczyła, że stare palla-

diańskie budynki obiegli już reporterzy. Klinika sprowadziła

prywatną firmę ochroniarską, żeby zrobiła z nimi porządek

- teraz tajniacy ze słuchawkami w uszach i w ciemnych oku-

larach kręcili się po terenie, przez żelazne ogrodzenie pioru-

nując wzrokiem przedstawicieli mediów.

Jechała dalej drogą przez dwie mile, aż zaparkowała pod

żywopłotem. Wsunęła stopy w adidasy, nie wiążąc sznurówek,

i ruszyła przez pole do bramki dla pieszych na końcu ścieżki,

machnęła przepustką konstablowi i weszła na teren kliniki.

Leżące w dole jezioro otaczał sprzęt i samochody służ-

bowe, w środku stał mercedes jej jednostki. Nikt się jeszcze

nie zanurzył, ale dzięki centralnie umieszczonej pomarań-

czowej boi wiedziała, że Dundas wybrał poszukiwania me-

todą po okręgu, którą ona też by zastosowała w takim jezio-

rze: było okrągłe i na tyle małe, że mógł je przeszukać jeden

nurek, a chociaż porośnięte wodorostami, pozostawało nie-

ruchome, więc zapewniało jakąś widoczność. Ale Pchla od

razu wiedziała, że w jeziorze nie ma ciała Misty Kitson. Bez

wątpienia. Gdziekolwiek znajdowała się Misty Kitson - czy

spała na kanapie w czyjejś garsonierze w Chelsea, czy też

fotografowano ją, jak odlatuje z Heathrow na Karaiby - na

pewno miejscem jej pobytu nie było jezioro.

Przeszła przez kolejną bramkę i podążała dalej ścieżką

pomiędzy rzepakowym polem a łąką, szukając wśród ludzi

Dundasa. Jeden z konstabli rozmawiał z facetem w garniturze

- rozpoznała w nim nadinspektora z okręgu East Somerset.

Detektyw nadinspektor, nie dlatego, że znalezienie Misty Kit-

son miało być trudniejsze niż szukanie innych zaginionych,

tylko dlatego, że prasa im nie odpuści, więc będą potrzebowa-

li funkcjonariuszy jak najwyższej rangi. Konstabl z oddziału

299

ją zauważył. Przerwał, ale zamiast do niej ruszyć, bez słowa

wskazał na wzgórze. Spojrzała w miejsce, gdzie kończyło się

pole, a zaczynały pofałdowane wądoły, wspinające się aż po

niewielki zagajnik na szczycie.

Ledwie widoczna na tle drzew maleńka postać była bez

trudu rozpoznawalna dzięki czerwonej czapce. Oddalał się

od jeziora, a w jego ruchach było coś dziwnie smutnego. Za-

wahała się i po chwili ruszyła w górę.

- Rich? - zawołała, kiedy się trochę do niego zbliżyła.

-Rich?

Zobaczyła, jak się waha, a potem odwraca do niej. Zwol-

niła, wstrząśnięta wyrazem jego twarzy.

- Kurde - mruknęła, przyspieszając i kłapiąc butami.

- Rich? Co się dzieje?

Pokręcił głową i wziął głęboki wdech.

-Co?

Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie, a gdy tyl-

ko dotarła na tyle blisko, by go dotknąć, siadł ciężko na tra-

wie, jakby zasłabł.

- Rich. - Kucnęła obok, obejmując go ramionami. - Mój

Boże, co się stało?

- Jonah - powiedział w końcu. - Dzwoniła do mnie Faith.

- O Boże - Pchła poklepała go po plecach. Jeśli w sercu

Dundasa tkwił jakiś cierń, to był to jego beznadziejny, pie-

przony syn. Zawsze po uszy w kłopotach, zawsze przysparzał

ojcu problemów. Wszyscy mieli go dość, w tym Dundas, któ-

ry wręcz odmówił już angażowania się w jego sprawy czy wy-

ciągania go z aresztu. Nauczył się nie zadręczać problemami

syna. Ale teraz było inaczej.

- Co on zrobił tym razem?

- No właśnie. Nie „tym razem". Ten raz jest jakiś inny.

- Dundas podniósł na nią wzrok i po zaczerwienionych po-

wiekach poznała, że jest przerażony. - Zniknął.

- Zniknął? Jak to: zniknął?

300

- Faith robiła wczoraj imprezę dla kilkorga przyjaciół.

Jonah miał się na niej pojawić, ale nie przyszedł.

Pchła przyklękła i potarła nogi, czując się niezręcznie.

Nie chciała tego mówić, kiedy Dundas tak strasznie wyglą-

dał, ale narkomani, zwłaszcza ci, którzy dla nałogu uprawiali

prostytucję, no cóż... nie należeli do osób, na których można

polegać. Spojrzała w dół zbocza, na słońce odbijające się od

dachu jej samochodu. Musi jechać do Kaisera.

- Wiem, co sobie myślisz - powiedział. - Myślisz, że tacy

jak on nieustannie gdzieś się nie pojawiają. I masz rację, to

próżniak i gnojek i nie wart Faith butów czyścić, i owszem,

zrobił różne straszne rzeczy, ale jeśli chodzi o rodzinę, to za-

wsze, po prostu zawsze dotrzymywał obietnic.

Pchła przestała rozcierać nogi. Ufała Dundasowi bezgra-

nicznie. Był najbardziej prawym ze znanych jej ludzi. Jeśli

mówił, że na jego synu można polegać, to tak było.

- Dobra, powiedz mi, co się stało.

- Był winien Faith pieniądze. Żadna nowość, ona jest dla

niego miękka jak gówno, zawsze jej wisi jakieś pieniądze, ale

powiedział, że odda jej dzisiaj rano. Powiedział, że ma zupeł-

nie inną robotę, że odda jej wszystkie długi.

- Jaką robotę?

- Nie sądzę, żeby chodziło o kolejnego klienta. - Dun-

das głośno przełknął ślinę. Był starym gliniarzem. Znal język

prostytucji, ale całe lata musiały minąć, zanim nauczył się go

używać w odniesieniu do swojego syna. - Gdyby miał po pro-

stu obsłużyć kolejnego klienta, musiałby to być ktoś wyjąt-

kowy. Wisiał Faith prawie osiemset funtów, a takiej kasy nie

da się zrobić w Knowle West. I zadzwoniłby, gdyby miał się

spóźnić. Miał przy sobie telefon. Cale rano do niego dzwoni-

ła, ale komórka była wyłączona. Zadzwoniłby, gdyby... - za-

wiesił głos - ...gdyby mógł.

Siedzieli w milczeniu, patrząc w niebo, na długie pole,

na jezioro przycupnięte w trawie niczym srebrna moneta.

301

Jakieś pięć stóp od nich znajdowało się czarne miejsce po

ognisku, niedawnym, bo jeszcze pachniało. Żadnych butelek

ani śmieci, więc może rozpaliły je dzieciaki albo jakiś ucie-

kinier. W okolicy pojawiał się włóczęga, były więzień, które-

mu ludzie nadali przydomek Piechur. Jakoś jej się pomyślało

o wszystkich ludziach na świecie, którzy nie mieli nikogo, kto

by zauważył, że zniknęli. Zagubione dusze. Odwróciła się do

Dundasa i przytuliła go.

- Nie martw się, wszystko będzie dobrze.

- Nie - odrzekł. - Nie sądzę. Nie sądzę, że będzie do-

brze.

Wstała i patrzyła na niego, na jego wielką starą twarz, na

skórę na szyi czerwoną i cętkowaną, permanentnie ogorzałą

od słońca przez lata nurkowania. Wiedziała, że taty jej nikt

nie zastąpi, że żadne zastępowanie ojca w ogóle nie jest moż-

liwe, ale teraz poczuła tyle czułości dla Dundasa, że musiała

zdusić przeogromny impuls, żeby go znowu przytulić.

- Rich? - powiedziała. - Postaramy się ze wszystkich

sil.

- Tak - mruknął zduszonym głosem. - Tak, dziękuję.

- Zapadła długa cisza, a Dundas jakby się skręcał, jakby go

coś zakłuło w brzuchu. - Dziękuję.

42

11 maja

Mossy dowiaduje się o bracie Skinny'ego samych odrażają-

cych rzeczy. Nigdy nie widział tego małego gnoja, ale wie, że

on tu jest - widział jego zjebany cień na ścianie. Czuł go. I sły-

szał. Ale to nie wszystko: z tego wszystkiego co Skinny mówił

o jego poczynaniach, o tym, co robi, Mossy wywnioskował,

że deformacja jego brata nie dotyczy tylko ciała pawiana: że

dotyczy także jego mózgu.

Zdaniem Mossy'ego Skinny ma absolutnie odpowiednie

nastawienie do tego pojebanego interesu, w który wdepnę-

li: ludzkie członki to pieniądze. Mossy długo to przyswajał,

ale teraz rozumie, że dla Skinny'ego to sposób na przeżycie.

Ale jego brat ma totalnie złe nastawienie. Brat - i czasami

samo myślenie o tym przyprawia Mossy'ego o gęsią skórkę

- rzeczywiście wierzy w muti. Nigdy nie spytał, czy ten brat

rzeczywiście pił ludzką krew - albo czy zjadł kawałek tamtej

skóry, którą przemycali - ale przypuszcza, że tak.

Bo ten brat wierzy, że muti może coś więcej niż go wyle-

czyć. On myśli, że muti może nie tylko wyprostować jego krę-

gosłup i otworzyć pawianowe ręce. On myśli, że muti może

wpływać na innych ludzi dokoła. W czasie kiedy przebywał

poza mieszkaniem, robiąc te wszystkie sobie tylko znane

dziwne rzeczy, ten brat się zakochał. Nigdy z nią nie spal, tylko

303

widział ją z daleka, ale to miłość. To dziwka, pracuje na City

Road i ma na imię Keelie. Mossy wie doskonale, że ze wszyst-

kich złych ludzi na świecie, w których się można zakochać,

dziwka jest najgorsza - ale brat wbił to sobie do głowy, mówi

Skinny, że na to muti też pomoże. Zrobi tak, że ta dziewczyna

nie będzie się już rżnęła z innymi za pieniądze.

Skinny nie mówi o tym za dużo. Próbuje udawać, że to

się nie dzieje. Aż pewnego dnia coś sprawia, że on się zaczy-

na pocić.

To musi być trzeci albo czwarty dzień, Mossy jest pra-

wie pewien, że jest tu od trzech dni, i zaczyna się od krzy-

ków. Siada na kanapie i wytęża wzrok w ciemności. Dźwięk

zdaje się dobiegać gdzieś zza kraty, może z jakiegoś miejsca

bliżej klatki, pogłos tak się niesie, że Mossy pojmuje, jak wy-

gląda to mieszkanie, że jest jak labirynt. Słyszy, jakby czymś

rzucano o ścianę, kolejne krzyki, i cisza. W nieskończoność

czeka, co się okaże. Nagle, właśnie kiedy już ma się z powro-

tem położyć, w korytarzu przepychają się jacyś ludzie, w po-

wietrzu czuć adrenalinę i przemoc, Wujek, może ktoś inny.

Krata się otwiera i do środka ktoś wpycha Skinny'ego. Kiedy

Wujek znika i korytarz pogrąża się w ciemnościach, Mossy

wychyla się i szepcze:

-Co? Co jest?

Następuje chwila ciszy, po czym Skinny się podkrada,

siada na wytartej kanapie, obejmuje się rękoma i posyła mu

spojrzenie, które mówi, że jest źle.

-Co?

Skinny potrząsa głową i odwraca wzrok, wpatruje się

w nagą klatkę. A więc koszmar wrócił.

- Twój brat - mówi Mossy. - Czy to twój brat?

Skinny kiwa głową żałośnie i wierzchem dłoni wycie-

ra nos.

- No co? Co on kurwa znowu zrobił?

Przełyka ślinę, jakby miał gulę w gardle.

304

-Co?!

Skinny przykłada dłoń do ust, kilka razy postukuje w nie

kciukiem. Z początku Mossy myśli, że robi to, żeby przestać pła-

kać, ale nagle pojmuje gest. Skinny go powtarza i rozumie.

- Pije?

Kiwa głową.

- Jest pijany? Wujek go przyłapał?

Skinny wykrzywia twarz i mocno pociera palcami ramio-

na. Wyraz jego twarzy przyprawia Mossy'ego o dreszcze.

- Co on wypił?

A Skinny ciągle nie może mówić. Mossy jest pewien, że

to coś, co zrobił ten brat, to naprawdę niezłe pojebstwo. Wi-

dzi po twarzy Skinny'ego i domyśla się z tamtych odgłosów,

że Wujek przyłapał tego pierdolca, jak coś robił, pił coś, czego

nie powinien pić. Składa wszystko w głowie, wszystkie słowa

i pomysły, i już ma to wszystko powiedzieć, kiedy świta mu

prawda. Czuje się, jakby strasznie szybko przemieszczał mu

się w brzuchu wąż.

- Kurwa - mówi słabo. - Chyba, kurwa, żartujesz. Żar-

tujesz.

Wstaje powoli, otumaniony, bo już ani chwili dłużej nie

może tu siedzieć i czekać na Jonę. To wszystkie jest za moc-

no popierdolone. Idzie do kraty i potrząsa nią.

- Ej - krzyczy w mały korytarz z golą żarówką. - Wypuść

mnie. - Tam dalej zapada cisza. Łomotanie i wrzaski ustają.

Potrząsa kratą trochę mocniej, hałas niesie się po budynku.

- Ej! - wrzeszczy. - Chodź mnie wypuścić! Mam was dość,

wy bando pojebów!

- Nie - mówi Skinny z kanapy. - Nie. Ty go rozzło-

ścisz.

Ale Mossy'ego to nie obchodzi. Próbuje wyrwać kratę

z mocowań.

- Wypuść mnie! - Krzyczy coraz głośniej i głośniej.

- Wypuść mnie, gnoju! Wypuść mnie!

305

Trzęsie się, bo wie tylko jedno - że nie zostanie tutaj

z tym zwierzęciem, bo brat Skinny'ego musi być zwierzęciem,

skoro zrobił to, co zrobił. Wypił jego krew. Nie ma co tego

mówić na głos. Ten pokręcony pojeb dostał się do lodówki

i wypił krew i teraz Mossy nie ma już nic do stracenia, chce

się wydostać z tego miejsca na światło dzienne.

- Chodź tu i mnie wypuść! Chcę stąd spierdalać! - krzy-

czy, rzucając się na kratę. - Wypuść mnie!

Krzyczy tak i potrząsa kratą całe wieki, aż słyszy dźwięk

z ciemności na końcu korytarza.

Z początku Mossy go nie zauważa, ale potem widzi pasmo

światła i głosy cichną. Słychać wyciąganie gwoździ z drew-

na. Zamiera, kiedy jakby ze ściany wyłania się głowa, i nagle

korytarzem idzie ku niemu Wujek. Ma na sobie niebieską

koszulę i sprane spodnie i Mossy jeszcze nigdy nie był tak

blisko niego. Ma też czarne rękawiczki, ale najbardziej prze-

raża Mossy'ego to, że w końcu pojmuje, dlaczego jego głowa

zawsze wydawała się taka wielka. Na twarzy ma zapiętą na

suwak gumową maskę sadomaso.

Mossy puszcza kratę i cofa się w głąb pokoju. Skinny

zwija się w kącie.

- Co?! - wrzeszczy Mossy do niego. - Na co się tak ga-

pisz? Co się kurwa dzie...?

Ale zamek grzechocze, krata się otwiera i zanim Mossy

ma czas cokolwiek zrobić, Wujek jest w pokoju. Wszystko

się dzieje tak szybko, że potem Mossy niewiele pamięta.

Nie będzie pamiętał, czy Skinny pomagał ani co się sta-

ło, ponieważ wie tylko, że w jednej chwili biegnie w stro-

nę łazienki, a w następnej coś go rzuca na kanapę, a on

wydziera się na całe gardło, i ktoś siada na nim. Zupełnie

jakby porwał go byk, bo Wujek jest szybki i muskularny,

i tak rozwścieczony, że mógłby chyba rozrywać ściany go-

łymi rękami.

306

Mossy próbuje walczyć, ale jest zdyszany. Leży na ka-

napie, łyka łapczywie powietrze, próbuje patrzeć, próbuje

widzieć. Ktoś na nim siada okrakiem - nie widzi kto, bo coś

ma na oczach, ale z siły wnioskuje, że to Wujek. Jego ciężkie

ciało wyciska powietrze z klatki piersiowej Mossy'ego. Czu-

je to - czuje, jak jego płuca się duszą, i wie, że już za chwilę

będzie martwy.

Słyszy dźwięki dobiegające z jego własnego gardła, zdła-

wione dźwięki, kiedy próbuje wciągać powietrze, a nad sobą

słyszy, jak oddycha Wujek w masce: mocno i chrapliwie, jak

koń. Potem ktoś chwyta go za ramię i chociaż próbuje je wy-

kręcić, nie może. Czuje w ramieniu zimne, znajome uczucie,

nakłucie. Próbuje się wyrwać, ale igła już została wbita i nie-

mal natychmiast, o wiele szybciej niż po strzale z hery, głowa

mu się robi srebrna, w całym ciele czuje wielki pęd energii,

czuje, jak głosy mu się zbierają w głowie i już jest po wszyst-

kim. Głowa mu opada. Leży, wykonuje słabe ruchy ramie-

niem, kiedy reszta płynu tłoczy się w jego strzaskaną żyłę.

Potem zapada cisza, może Skinny z Wujkiem czekają, co

on zrobi. Potem, z burknięciem, Wujek z niego schodzi. Mos-

sy nie próbuje wstać. Już go nic nie obchodzi. Leży na ple-

cach, obok niego bezwładne ramię, palce na podłodze, a oczy

wędrują po suficie. Widzi tam miasta i góry. Widzi chmury

i gwiazdy. Unosi się, pływa, lata, a reszta jest już nieważna.

Nieważne, że gdzieś w kącie pokoju Wujek podłącza do ścia-

ny jakiś sprzęt. Nieważne, że słyszy, jak uruchamia się piła

elektryczna. Ważne tylko, żeby dalej tak latał. To poczucie

daje mu wiarę, że jeśli zechce, dosięgnie gwiazd.

43

18 maja

- To dla ubezpieczalni - powiedziała Tay, przykucając za kon-

tuarem recepcji i przesuwając wypielęgnowanym paznokciem

po płytach DVD ustawionych w nienagannym porządku i sta-

rannie opisanych. - Mam dużą zniżkę składki za monitoring

całego terenu. Rozumie pan, niektórzy z naszych pacjentów

są w stanie wielkiego stresu i nigdy nie wiadomo.

- Właśnie - dorzuciła Chloe. - Nigdy nie wiadomo.

Caffery patrzył na nie z odległości kilku kroków, chcąc

uniknąć piorunującego wzroku, którym zostałby niechybnie

uraczony, gdyby Tay wyczuła od niego papierosa.

- Wspomniała pani o czymś wcześniej - powiedział,

podczas gdy ona sprawdzała wszystkie etykiety na płytach,

wyciągając je po kilka i odkładając na kontuar. - Że ibogainy

używa się w rytuałach.

- Używają jej wyznawcy bwiti. - Podsunęła okulary na

nosie i znowu przykucnęła, by sprawdzić pozostałe płytki.

- Używają jej, by kontaktować się ze swoimi przodkami.

- To coś w rodzaju rytuału szamańskiego?

Spojrzała na niego.

- Szaman - wyjaśnił. - Taki czarownik.

- Nie rozumiem w zasadzie tego zagadnienia. Moje za-

interesowanie ogranicza się do aspektu biochemicznego, nie

antropologicznego.

308

- A wie pani może, czy stosuje się ją jeszcze inaczej,

w jakichś innych afrykańskich magiach? Może jako lekar-

stwo?

Pokręciła głową i wyprostowała się, dokładając trzy ko-

lejne płytki do stosu. Wyjęła spod blatu papierową torbę

i położyła ją obok.

- Mnie to w zasadzie nie dotyczy, panie Caffery. Mamy

wykładowcę, który interesuje się naszą pracą. On mógłby

panu coś opowiedzieć. Współpracowałam z nim - ze wzglę-

dów promocyjnych - ale nie zaangażowałam się, bo to się

działo na początku, kiedy robiłam terapie wstępne.

- Przychodził i obserwował - dodała Chloe z powagą.

- Rozumie pan, w celach naukowych.

- I co robił z tym wszystkim?

- Mówił, że postara się to opublikować. No bo przecież

oni to właśnie robią, prawda? Ci uczeni? - Tay pochyliła się

przed Chloe i wklikała się do bazy danych. Pod blatem ocknęła

się drukarka. - Używamy jego adresu domowego, ponieważ

on rzadko bywa na uniwersytecie. - Kartka wyskoczyła jej

do ręki, a ona mu ją przekazała z uśmiechem. - Jest bardzo

przychylnie usposobiony, rozmawia o ibogainie i rytualnych

jej zastosowaniach ad infinitum*.

Caffery wziął kartkę i zerknął na nazwisko.

- Kaiser Nduka - powiedział cicho. Imię brzmiące z nie-

miecka, a nazwisko po afrykańsku. Już je gdzieś widział, znaj-

dowało się na liście konsultantów Marilyn. Podkreśliła je,

bo był miejscowy. - Dobrze - rzekł, zsuwając płytki z blatu

i wsadzając je do papierowej torby. - Zabieram to do dzia-

łu multimediów w centrali, gdzie je przeanalizują, a potem

może zajadę do pana Nduki.

- Proszę go od nas pozdrowić - Chloe pomachała wstrze-

mięźliwie dłonią.

* Bez końca - łac. (przyp. tłum.).

309





- Tak - dodała Tay, przytrzymując mu drzwi. Znowu

obdarzyła Caffery'ego tym chłodnym, nieco wzgardliwym

uśmiechem. Przez chwilę myślał, że go obwącha i zmarszczy

nos na zapach papierosów, ale nie. Skłoniła głowę. - Proszę

go pozdrowić. I przekazać wyrazy szacunku.

Misty Kitson mogła być uzależniona od narkotyków, tak

jak Jonah, ale była śliczna i sławna. A to robiło różnicę.

I Pchła, i Dundas wiedzieli, że chociaż Jonah jest synem po-

licjanta, i tak jest kurwą, a jego zniknięciem nikt się nie przej-

mie. Zadzwonili do dyżurnego inspektora na Trinity Road, na

najbliższym posterunku od mieszkania Faitii, i poprosili o wsz-

częcie postępowania w sprawie zaginięcia. Obiecał przyznać

sprawie priorytet, ale powiedział to jakoś nieprzekonująco

i Pchła uznała, że musi pogadać z kimś, kogo zna osobiście.

Caffery. Miała nieodparte poczucie, że on nadstawi kar-

ku dla kogoś takiego jak Jonah. Nie wiedziała dlaczego, ale

pomyślała, że tylko on, nikt inny, nie spocznie, póki go nie

znajdzie. Ale w Kingswood go nie było - personel podał jej

numer jego komórki, ale tę miał wyłączoną - a jak trochę

podrążyła, to dotarła do kogoś, kto powiedział, że podobno

Caffery wybiera się do centrali, żeby przejrzeć w multime-

diach jakieś nagrania z kamer przemysłowych, i że tam może

go złapać. Portishead i tak było po drodze do Kaisera, kiedy

więc przeorganizowała zespół i wyznaczyła nowego dowódcę,

a Dundas odjechał do Faith, wróciła do samochodu zaparko-

wanego przy drodze.

Już zamknęła drzwi i wsadziła kluczyk do stacyjki, kiedy

obok samochodu pojawił się niski, krępy mężczyzna o prze-

nikliwym spojrzeniem. Zastukał w szybę. Uruchomiła silnik

i opuściła ją.

- Sierżant Marley to pani?

- W czym mogę pomóc?

- Jestem POLSA.

310

Doradca w sprawie poszukiwań osób zaginionych - oso-

ba, która ustaliła parametry i przede wszystkim wsadziła jej

zespół do wody. Jeszcze nigdy go nie widziała. Po dystynk-

cjach poznała, że jest konstablem.

- Świetnie - powiedziała bezbarwnym głosem. - Je-

stem na urlopie, więc proszę porozmawiać z kimś innym

z zespołu.

- Porozmawiałbym, ale dzisiaj coś się dzieje z pani ze-

społem. Jeszcze przed minutą myślałem, że w ogóle przerwą

poszukiwania.

- Mamy problemy kadrowe - wyjaśniła - ale wyznaczy-

łam innego dowódcę i on nad wszystkim panuje. Straciliśmy

najwyżej godzinę.

Wcisnęła guzik, żeby zamknąć okno, ale POLSA położył

dłoń na skraju szyby, powstrzymując ją.

- Przydałaby się tu jeszcze jedna osoba - powiedział.

- Bardzo bym się cieszył, gdyby kogoś pani jeszcze przydzieli-

ła. Może nawet przyszłoby pani do głowy, żeby odwołać urlop

ze względu na priorytet sprawy.

W jej oku odezwał się tik.

- Nie - odparła. - Nie przyszłoby mi nic takiego do

głowy. Zespół, którym pan w tej chwili dysponuje, doskona-

le się nadaje do wykonania zadania. - Podniosła wzrok na

jego twarz, na kartoflany nos, na zaczątki pajączków na po-

liczkach, i nagle coś w niej pękło. Pewnie wiązało się to z jego

twarzą, z ręką, którą trzymał na jej szybie, i z milionami in-

nych rzeczy. Coś po prostu urwało się jej w środku z haczy-

ka. - Coś panu powiem, od serca, co obojgu nam oszczędzi

czasu, dobra?

- Od serca?

- Tak - Wiedziała, że powinna się powstrzymać, ale

podobało jej się, że wypowiada takie jasne i składne zdania.

- Oboje wiemy, że jej pan tam nie znajdzie.

- Naprawdę?

311

- Tak, wiemy.

Oczy w czerwonych obwódkach miały kolor wyblakłe-

go błękitu.

- To zabawne, bo skoro pani zespół nie skończył jesz-

cze poszukiwań, to nie rozumiem, skąd może pani mieć taką

pewność. Od kiedy jest pani ekspertem od określania, gdzie

znajdzie się ciało?

Lata doświadczenia? pomyślała. Obeznanie z wodą? Aha,

i jeszcze odrobina przeczucia. Taka tam umiejętność, o której

posiadaniu jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia.

- Nie jest pani szkolona w parametrach poszukiwań

- ciągnął. - No powiedzmy sobie wprost: jest pani po pro-

stu...

- Nurkiem? Tylko nurkiem. To pan chciał powiedzieć?

- Istnieją ustalone profile odnośnie do osób w takim

stanie jak Kitson. W dziewięciu przypadkach na dziesięć

osoby, które uciekły z kliniki, tak jak ona, odnajdujemy, kie-

dy próbują kupić narkotyki w najbliższym mieście albo gdy

wsiadają do najbliższego autobusu, żeby wyjechać. Ale jeśli

kończą ze sobą, to ich ciało znajduje się w promieniu dwóch

mil od ośrodka.

Przez kilka chwil Pchła milczała. Potem opuściła wzrok

na rękę wciąż spoczywającą na jej szybie.

- Pan jest nowy, prawda? - spytała. - Nie widziałam

pana wcześniej.

- Właśnie skończyłem szkolenie, owszem.

- I która część szkolenia o szukaniu bomby nauczyła

pana, jak znaleźć ciało?

- Wie pani, że nasze szkolenie to nie tylko fugasy.

- Wiem. Po fugasach siadacie na kilka dni w północnej

Walii i uczycie się czytać profile. Umie pan używać map elek-

tronicznych, ale nie umie pan... - Przypomniał jej się Prody

przed jej domem minionej nocy, z twarzą oświetloną lampą.

- Nie umie pan myśleć niestandardowo.

312

POLSA się wyprostował. Widziała wnętrze jego nozdrzy,

małe włoski i czerwone fałdy skóry - jakby był przeziębiony

i w kółko smarkał.

- No - prychnął sarkastycznie - może mnie więc pani

nauczy, jak myśleć niestandardowo? Niech mi pani powie,

skąd wie, że w jeziorze nie ma ciała.

Pchła westchnęła, włączyła silnik i zwolniła hamulec.

- Bo ona jest piękną dziewczyną - wyjaśniła cierpliwie.

- Sławną dziewczyną. A kiedy sławne piękne dziewczyny po-

pełniają samobójstwo, to pilnują, żeby ich ciała dobrze wyglą-

dały. A to oznacza, że nie mogą się utopić. Zwłaszcza utopić

w takim zasranym brudnym jeziorku jak to. Jasne?

I nie czekając na odpowiedź, wiedząc, że konstabl po-

biegnie prosto do nadinspektora, żeby mu wszystko opo-

wiedzieć, wiedząc, że powinna się powstrzymywać od takich

reakcji, wrzuciła bieg i odjechała, zostawiając wściekłego

POLSĘ w chmurze pyłu.

44

Pod centralą Pchla od razu zobaczyła sfatygowany samochód

Caffery'ego. Stał na skraju parkingu i jakoś manifestacyjnie

się wyróżniał na tle lśniących mondeo i bmw.

Stanęła obok, wyłączyła silnik i siedziała kilka chwil, pa-

trząc na swoje ręce spoczywające na kierownicy, na nieco bla-

de paznokcie. W głowie miała obraz zbyt mocno naciągniętej

liny. Czuła, że ciało ma puste, głowę lekką. Jeśli szybko nie

dotrze do Kaisera, to chyba coś w niej pęknie.

Z oszklonego przedsionka wychodziła znajoma postać.

Caffery miał rozpiętą marynarkę, dłonie w kieszeniach, biała

koszula przylegała do płaskiego twardego brzucha. Patrzyła,

jak zatrzymuje się na początku ścieżki, rozgląda się po sta-

rannie utrzymanych trawnikach i fontannach, i zrozumiała,

że coś go pochłania, jakby zapomniał, co powinien ze sobą

zrobić, jakby chciał wsiąść do samochodu, ale uznał, że chy-

ba coś zostawił w budynku. Zastanowiła się, co ona sama tu

robi. Naprawdę myślała, że potraktuje poważnie jej opowieść

o Jonie? Tak by się dał podpuścić tylko wariat albo człowiek,

który sam poznał taką udrękę, któremu też zaginął ktoś bli-

ski. Głupia była, myśląc, że on jej wysłucha. A może nawet,

myślała, teraz już na siebie wkurzona, wybrała go nie z tego

powodu.

314

Już miała uruchomić samochód i odjechać, wyjechać Tri-

nity Road, by porozmawiać z tamtejszym inspektorem, kiedy

Caffery ją zobaczył. Nie odezwał się ani nie zmienił wyrazu

twarzy, ale zorientowała się po tym, jak znieruchomiał, wy-

prostował ramiona i obrócił się do niej twarzą.

Czekała, aż przejdzie przez trawnik, potem zdjęła ciem-

ne okulary i wysiadła z auta.

- Cześć - powiedział.

Posłała mu smętny uśmiech.

- Byłeś w multimediach?

- Musiałem przejrzeć nagrania, ale okazało się, że tego

się nie da zrobić w jedną noc. Zawadzam im, wiszę nad gło-

wą. - Przerwał. - A co ty tu robisz? Ja wyjeżdżam właśnie

z miasta.

- Z miasta?

- Służbowo - wyjaśnił. - Nic szczególnego. Tylko po-

myślałem, że może chcesz się przejechać.

- Nie - odparła. - To znaczy też jadę... muszę się spo-

tkać z przy... Muszę się z kimś spotkać.

Patrzył na nią z namysłem, jakby coś go w niej ciekawiło

lub bawiło. Maleńki odprysk nieba odbijał się w jego tęczów-

ce, tak że aż musiała przymknąć oczy. W podbrzuszu poczuła

ból, który zupełnie się jej nie spodobał.

- Co cię sprowadza? - spytał. - Wyglądasz, jakbyś przy-

jechała z kimś porozmawiać.

- Potrzebuję twojej pomocy. Nie prosiłabym, gdybym

miała dokąd pójść.

- OK - powiedział ostrożnie.

- Richard Dundas, poznałeś go, z mojego zespołu.

- Tak, pamiętam.

- Jego chłopak zniknął. Jonah. Powiedział matce, że ma

robotę, za którą dostanie mnóstwo pieniędzy. Wyszedł i już

go nie widziała.

- Robotę? Jaką robotę?

315

Westchnęła, z roztargnieniem drapiąc się po głowie.

- On jest dziwką. Dlatego przyszłam do ciebie. Jeśli

nadam to tylko przez dyżurnego na Trinity Road, nie po-

traktują tego poważnie. On się sprzedaje, jest narkomanem.

Totalny upadek.

- I nie po raz pierwszy zniknął?

- No właśnie nie, właśnie że po raz pierwszy. W tym pro-

blem. Znam Dundasa i wiem, że jeśli on mówi, że coś się sta-

ło, to coś się stało. Przyszłam do ciebie, bo... - Żołądek się jej

ścisnął. - Bo wyglądasz mi na kogoś, kto coś z tym zrobi.

Caffery patrzył na jej usta, jakby się zastanawiał, jakie

słowa z nich padną. Już miał chyba sam coś powiedzieć, po

czym najwyraźniej zmienił zamiar. Spojrzał w niebo, jak-

by się zastanawiał nad pogodą albo jakby wąchał coś w po-

wietrzu. Milczał tak długo, jakby zapomniał o jej istnieniu.

Kiedy wreszcie znowu na nią spojrzał, od razu zobaczyła, że

wszystko się zmieniło.

- Co? - spytała. - O co chodzi?

- Zrobię to. Zaraz się za to zabiorę.

Wyjął kluczyki, znowu chyba chciał coś powiedzieć, po-

tem kiwnął głową, niemal do siebie, i odszedł, podnosząc

rękę na pożegnanie. Wsiadł do auta i odjechał. A ona została

sama na słońcu i zastanawiała się, czy to naprawdę było ta-

kie proste, czy mówił poważnie, czy też zapomni o wszystkim,

zanim wyjedzie na główną.



45

Mossy leży na plecach, łzy płyną mu po twarzy. W pokoju te-

raz panuje spokój. Przynajmniej przestało kołysać, przesta-

ło pulsować jak jakieś gigantyczne serce, i cieszy się chociaż

z tego. Bierze kilka oddechów. Jest dzień, a po drugiej stronie

kraty, bardzo blisko, zatrzymuje się samochód. Może tamci

wracają, bo tutaj od wielu godzin jest pusto. Zostawili go tu

z zamkniętą kratą, Will Smith patrzy na niego beznamiętnie

znad wyrzutni rakietowej, a Brad Pitt się marszczy, słońce

odbija się od jego napierśnika.

Po raz pierwszy od wieków ból zmniejszył się na tyle, że

Mossy może się skoncentrować, przemyśleć sytuację. Nie ma

pojęcia, ile czasu minęło, odkąd Wujek odciął mu ręce. Ostat-

nio czas jakoś umykał niepostrzeżenie, leżał w gorączce, wie

o tym, i gdzieś w tej gorączce stracił poczucie, kim jest i w ja-

kim miejscu na świecie się znajduje. Zamyka oczy i próbuje

cofnąć się w czasie myślami, ale pamięta tylko pierwsze kilka

godzin, kiedy minęło działanie narkotyku.

Czuł się, jakby się zderzył z białą ścianą, albo jakby go

zabrano w kosmos, i tam by wirował, nie czując, gdzie góra,

gdzie dół. Takiego bólu nigdy w życiu nie doświadczył, był

gorszy niż katusze, gorszy niż owrzodzenie, które miał na

nodze w Boże Narodzenie. Leżał na kanapie i wył z rękoma

317

wciśniętymi pomiędzy nogi, wewnętrzne szwy dżinsów wci-

skały się mocno do ran, jakby to mogło uśmierzyć udrękę.

Nie ośmielił się spojrzeć, co mu zrobili.

Skinny siedział z nim, próbował go uspokajać, regularnie

podawał mu narkotyk, sprawnie posługując się swoimi twar-

dymi, małymi palcami i delikatnie wpychając mu igłę w skórę,

zawsze spokojnie znajdując miejsce, które jeszcze było nie-

tknięte. Dopiero drugiego dnia, kiedy już wykrzyczał prawie

wszystko, co mógł, Mossy zebrał się na odwagę, by spojrzeć.

Zaczekał, aż Skinny da mu zastrzyk i przełykając głośno ślinę,

bo bał się, że zwymiotuje, spojrzał. Patrzył na miejsca, w któ-

rych były dłonie. Podniósł ręce w górę. Na chwilę go ogłuszyło,

nie poruszał się, i tylko patrzył, niezdolny do niczego więcej.

Pierwsza myśl była śmieszna i surrealistyczna: ależ krótkie

ma ręce. Ktoś owinął kikuty, bandażami z zestawu pierwszej

pomocy. Były ciężkie i twarde od krwi i płynów, i zabezpie-

czone mnóstwem zwyczajnego elastoplastu, na którego od-

klejających się krawędziach zebrały się czarne grudki. Trzęsąc

się tak bardzo, że zęby zaczęły mu grzechotać, położył kiku-

ty na udach i wpatrywał się w nie bardzo długo, myśląc, że

ma teraz takie kurewsko krótkie ręce. Ciągle do tego wracał

- że ma takie malutkie ręce. Zastanawiał się, dlaczego nigdy

wcześniej tego nie zauważył ani w ogóle nie zwracał uwagi,

że dłonie ma małe albo wielkie.

I wtedy do niego dotarło, zabójczy ciężar spadł mu na

pierś. Widział je codziennie przez całe swoje życie, ale te-

raz nie pamiętał, jakie są. Już nigdy ich nie zobaczy. Nigdy,

kurwa, już nie zobaczy własnych rąk. Głowa opadła mu na

kanapę.

- Wy chuje jebane!!! - wrzasnął. - Oddawajcie moje

ręce!

Łzy płynęły mu po policzkach. Skinny podczołgał się

i ukląkł obok niego, głaszcząc go po czole, ale Mossy miał

w środku wyjącą dziurę smutku i nie można jej było załatać.

318

- Moje ręce. Moje. Moje. Moje. Moje ręce. To moje ręce,

kurwa!

I do tego ciągle wraca. „To moje ręce, kurwa". Przez kil-

ka ostatnich dni, kiedy ból stopniowo słabnie, kiedy Skinny

zmienia mu opatrunki najlepiej, jak umie, Mossym wciąż

miota wściekłość, że ktoś ośmielił się zabrać mu coś, co na-

leżało do niego, myśli, że gdyby je tylko zobaczył, na pewno

mógłby coś zaradzić, może jakoś to odwrócić. O te ręce jest

bardziej zazdrosny niż o cokolwiek innego w życiu. Żaden

chłopak, żaden towar nigdy nie budził w nim takiego uczu-

cia. Rąk nikt nie może zastąpić - dali mu je rodzice, i na tę

myśl płacze jeszcze bardziej. Że rodzice dali mu coś cenne-

go. Od lat gówno go obchodzili, a teraz wciąż myśli o ich

smutku, jak się dowiedzą, że pozbawiono go rąk. Zdolność

odczuwania czegokolwiek w związku z mamą i tatą każe mu

się teraz zastanawiać, jak to się w ogóle stało, że został takim

narkocwelem.

Z ran zaczyna dobiegać smród. Trzy dni temu, kiedy pró-

bował się obrócić na kanapie, usłyszał, że pod bandażami na

lewym kikucie coś się rozdziera, a od tego dźwięku zebrało

mu się na rzyganie. Do bandaży wciekł gęsty mleczny płyn.

W ciągu kilku godzin zaczęła się gorączka i Mossy znowu trafił

do innego świata, świata bólu, w którym jego ciało zamienia

się w jeden wielki puls. Całymi dniami pocił się i miotał na

kanapie, odzyskując przytomność na krótkie chwile, w któ-

rych Faceci w Czerni patrzyli na niego. Czasami widział na

plakacie napis „Chronimy Ziemię przed szumowiną z kosmo-

su", a czasami „Wypierdalaj w kosmos, Mallows, ty szumo-

wino". Kiedy tylko świat przestawał się kręcić, wołał o swoje

ręce, przewalając się na boki po kanapie i krzycząc w ciemną

kratę: „Oddawajcie mi te jebane ręce, piździelce".

A teraz już nie ma siły. Jego ciało się poddało i może

tylko leżeć, ledwie dyszy i słucha, jak pusty budynek pęka

dokoła. Łatwo udawać, że to się wszystko nie stało, że nigdy

319

nie poszedł na tę sesję terapeutyczną, że nigdy nie spotkał

Skinny'ego, i myśleć, jak to było wcześniej, zanim się wszyst-

ko popsuło, i od tego myślenia jego serce też pęka. Teraz kie-

dy myśli jasno, zna prawdę. Nie ma powrotu. Umrze tutaj.

Wpuszcza głosy do głowy, wpuszcza kilka słabych promieni

słońca do oczu i wie, że innego słońca już nie zobaczy.

A tam na zewnątrz, za kratą, gdzie słońce świeci, a trawa

się zieleni, gaśnie silnik samochodu i trzaskają drzwi.



46

W fordzie śmierdziało stęchlizną, więc Pchła w drodze do

Kaisera opuściła szybę. Podróż nie trwała długo. Nie minę-

ło pół godziny, a ona dotarła do Mendips, do gęstych lasów

i niespodziewanych wąwozów, i przypomniała sobie, jak sa-

motny może być świat. Jechała powoli podjazdem, zaparko-

wała w żwirowej zatoczce, wyłączyła silnik i opuściła szybę.

Słońce prawie stało w zenicie, po nim przemykały chmu-

ry, spieczona ziemia, zaniedbany dom. Kot śpiący w cieniu

beczki na deszczówkę podniósł sennie łeb, i na tym zakoń-

czył swoją aktywność. Skierowała wzrok na zabite okna, na

zaciągnięte wszędzie zasłony, i pomyślała o czasach, w któ-

rych bywała tu jako dziecko. Próbowała sobie przypomnieć,

czy dom Kaisera zawsze wydawał się złowieszczy, czy też to

wrażenie jest nowe.

Po chwili, skoro nikt nie wyszedł, wysiadła z auta i trzas-

nęła drzwiami. Ten odgłos poniósł się przez puste pole, a ona

przystanęła, zastanawiając się, czy Kaiser w środku go słyszał.

Kiedy się jednak nie pojawił, zdjęła okulary przeciwsłonecz-

ne i zatrzymując się kilka razy, by poklepać któregoś przed-

stawiciela armii zakurzonych kotów, które wyszły z krzaków,

spomiędzy przerdzewiałych sprzętów i ocierały się jej o łydki,

podeszła do ganku i zajrzała za plastikową zasłonkę. Ponie-

321

waż nic nie usłyszała, obeszła dom i dotarła do tylnych drzwi.

Nie były zamknięte i stał tam samochód Kaisera, przerdze-

wiały stary garbus, ale jego samego nigdzie nie było widać,

ani w zabudowaniach gospodarczych, ani w szklarniach. We-

szła do kuchni i tam stanęła.

Plastikowa zasłona prowadząca z kuchni do korytarza

kołysała się lekko, jakby gdzieś było otwarte okno. Na stole

zobaczyła nadgryzioną kanapkę - nad nią krążyło kilka much,

trzy połówki awokado na drewnianej desce, ich wycięte pestki

ociekały gęstym jak krew sokiem, a poza tym wszędzie pano-

wał zwykły chaos Kaiserowego życia: stosy „National Geogra-

phic" na kredensie, świnka morska wpatrująca się w intru-

za, skulona na podłodze klatki stojącej na blacie. Zdjęła jej

poidełko, napełniła je wodą, wcisnęła między pręty i patrzy-

ła, jak zwierzątko zamyka różową mordkę na wylocie rurki,

ciamkając głośno. Potem podniosła deskę i awokado wraz

z ich cieknącymi sercami wrzuciła do śmietnika.

W salonie znalazła talerz z papierową serwetką i okru-

chami, a na środku, na gazecie, rozłożony na kawałki silnik

do kosiarki. Poruszyła myszą komputerową, ale monitor był

wyłączony, więc poszła usiąść na kanapie, na której spędziła

sobotę, i próbowała sobie przypomnieć, jak to leżała na niej

osiemnaście godzin. Wcisnęła dłonie w kanapę i popatrzy-

ła na nią, jakby jej obicie mogło jej dostarczyć retrospekcji.

Próbowała sobie przypomnieć, jak wstaje i idzie do kompu-

tera, ale do głowy przychodziły jej tylko halucynacje: szkiele-

ty ciał jej rodziców w wirujących wodach Dziury Buszmena.

I jej matka mówiąca: „Tym razem nas znajdą...".

Siedziała ze splecionymi rękoma. Na ścianach wisiały po-

zamykane szafki, te, w których zdaniem mamy Kaiser trzymał

narkotyki. Dalej były drzwi, w których stanął wczoraj, w swo-

jej białej koszuli, z twarzą w ruinie. Pomyślała o obrazku, któ-

ry widziała w książce o czarach, tej w gabinecie taty. Przed-

stawiał szamana ubranego w wyszywaną koralikami szatę,

322

z kozią czaszką na czapce, oczami obramowanymi srebrną

folią. Roztarła sobie ramiona i obejrzała się, czując nagle zim-

no, jakby zza okna za nią nadciągnął jakiś podmuch. Afry-

kańskie maski Kaisera gapiły się na nią. Widziała je miliony

razy. Nie miała powodu czuć się dziwnie. Po prostu w ogóle

tak się dziwnie porobiło, to że rozmawiała ze zmarłymi, że

wiedziała, iż jej rodziców znaleziono.

Weszła na korytarz i zawołała w górę schodów:

- Kaiser? Jesteś tam?

Bez odpowiedzi. Spojrzała na odrapane ściany korytarza,

na tapetę zwisającą płachtami, na drabinę z packą tynkarską

odwieszoną na boku. Pomimo wszystkich wysiłków Kaisera

ten przybytek ani trochę nie wyglądał na dom. Rozumiała, dla-

czego mama i Thom czuli się tu nieswojo, z podmuchem ciąg-

nącym się po holu. Nigdy nie chcieli wchodzić do środka.

Zastanawiała się, czy powinna przeszukać inne pomiesz-

czenia, sprawdzić, czy Kaiser nie leży gdzieś ze złamaną nogą,

czy może doznał udaru, a w końcu, ponieważ wszędzie pa-

nowała absolutna cisza, tylko w oddali stukało otwarte okno

poruszające się na wietrze, wróciła do salonu.

Na telewizorze świeciło się czerwone światełko stand-

by, magnetowid szumiał, przez panel kontrolny przemykały

zielone cyferki. Patrzyła na nie, myśli jej popłynęły i nagle,

ponieważ nigdy wcześniej nie widziała, żeby Kaiser oglądał

wideo - w zasadzie w ogóle nigdy nie widziała, żeby oglądał

telewizję - wzięła do ręki pilota i bezmyślnie włączyła tele-

wizor. Trzasnął niechętnie, a potem ożył.

Dźwięk był wyłączony, ale zanim sięgnęła po pilota, żeby

go włączyć, na ekranie pojawił się obraz. Nakręcony w nieco

brązowym kolorze starych filmów, przedstawiał mężczyznę

leżącego na łóżku. To, co robił ten mężczyzna, sprawiło, że

mocniej chwyciła pilota.

Był młody, czarny i drobny. Na jego koszuli widniały pla-

my potu, twarz i ciało miał skręcone z bólu, tułów wyskakiwał

323

w powietrze wygięty w iuk, szczęki się zaciskały. Nie widziała,

skąd pochodzi ból, ale był prawdziwy: pot płynął mężczyź-

nie po twarzy. Został w tej pozycji, z twarzą zniekształconą

w udręce, ciałem skręconym, przez jakieś pięć sekund. Potem

coś się zmieniło. Napięcie opadło. Otworzył oczy, jakby od-

zyskał przytomność. Przez zapierającą dech chwilę pozostał

wygięty, strzelając oczami, jakby nie mógł uwierzyć, że ból

minął. Potem, jednym drżeniem, padł w pozycję embrional-

ną, obejmując kolana. Ekran zamigotał i zgasi.

Pchła patrzyła jeszcze na niego z niedowierzaniem, nie

mając pojęcia, co właśnie widziała. Długo, bardzo długo sta-

ła jak najspokojniej, a potem, ponieważ już nie wiedziała, co

zrobić, wstała, wyjęła kasetę i rzuciła ją na mały stolik, szyb-

ko, jakby się oparzyła. Serce jej łomotało. Tortury. Ogląda-

ła tortury. Co u diabła Kaiser robił w swoim domu z nagra-

niem tortur?

Usłyszała za sobą dźwięk i odwróciła się z podskokiem.

W ustach jej zaschło. W progu stał Kaiser. Miał na sobie brud-

ną od trawy białą koszulę, tę samą co poprzedniego dnia,

i trzymał sekator z długimi rączkami.

- Kaiser? - odezwała się cicho i podejrzliwie. - Kaiser...

nie rozumiem...

Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko smutno. A ten

uśmiech mówił, że Kaiser miał nadzieję, że nigdy ten moment

nie nastąpi. Że nigdy w życiu nie będzie musiał tego zrobić.

- Phoebe - powiedział powoli. - Phoebe. Czas poga-

dać.



Na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi Mossy trochę przytomnie-

je. Otwiera oczy, mruga powiekami, z bólem przekręca głowę

w jedną stronę. Przedramieniem ociera oczy, żeby wyraźniej

widzieć, zastanawia się, co go tak nagle zaalarmowało. Odgłos

silnika samochodu na zewnątrz to nic nadzwyczajnego. Ale

tym razem jest w nim coś innego. Jakby miał cel powiązany

bezpośrednio z nim. Może to peugeot.

Odchyla głowę do tyłu, tak żeby widzieć kratę, oczekuje,

że do środka wleje się światło, że zobaczy Skinny'ego. Serce

Mossy'ego zaczyna bić mocno i jednostajnie, zimna strużka

strachu płynie mu przez żyły. Jest pewien, że to widzi - coś

wyłaniającego się z ciemności - coś małego, tuż przy ziemi.

Coś, co może być przywidzeniem, ale może też być przemiesz-

czającym się szybko kształtem. Kształtem z oczami.

- Hej - szepcze. - Kto tam?

Cisza. Ale - na tę myśl czuje zimno - wie, kto to jest.

Brat. Ten, który wyjął z lodówki butelkę krwi i wypił jej za-

wartość. Więc jednak nie był cały czas sam. Był tu z nim brat.

Serce mu jeszcze przyspiesza. Jakoś jest pewien, że zapach

jego kikutów sprowadzi brata do niego, każe mu węszyć.

- Ty skurwielu - syczy, w głowie mu się kręci ohydnie,

tak że chce mu się rzygać i płakać jednocześnie. - Możesz

robić, co chcesz, chuju, a ja i tak cię dopadnę.

325

Ciemny kształt jakby go słyszał. Przez chwilę jeszcze bar-

dziej niż zwykle przypomina cień, jakby mógł przebiec przez

ścianę, ale pojawia się w nim napięcie, jakby słuchał.

Wciskając łokcie w oparcie kanapy, Mossy z trudem

unosi się do pozycji półsiedzącej, głowa mu się kołysze, zęby

szczękają.

- Ty zasrańcu - szepcze. - Chodź no tu tylko.

Na to kształt reaguje szybko. Zwija się w piłkę. Znowu

cisza, Mossy oddycha ciężko, próbuje przygotować ciało do

walki. Podnosi głowę i wyszczerza zęby, gotów odgryźć ka-

wałek tego łajdaka, jeśli tylko się zbliży. Ale nic się nie dzieje.

Kształt do niego nie podchodzi. Po paru chwilach wymyka

się, a Mossy zostaje, wpatrzony w pustą przestrzeń, z tętnią-

cą głową.

Mossy zostaje tak przez długi czas, ze wzrokiem utkwio-

nym w bramie, naprężonym ciałem, oddychając ciężko. Żału-

je, że Skinny się nie pospieszył. Jeśli to on był w samochodzie,

to Jezu, mógł tu przyjść od razu. Zwalcza mdłości, które go

dopadły od siedzenia, żałuje, że nie ma tu tego małego Afry-

kańczyka, aż wreszcie się poddaje i coś różowego i znajome-

go, i ciemnego, jak wnętrze ust i ran, napływa mu do oczu

i kładzie go na kanapie.

48

Na przekór wszystkim swoim instynktom zdecydował, że

nie pójdzie do Kaisera Nduki. Przez chwilę, stojąc na par-

kingu i patrząc na Pchłę, Caffery miał poczucie, że balansu-

je na krawędzi, że powiew wiatru kiwnie nim w jedną albo

w drugą stronę, zdecyduje, czy ma jej pomóc, czy dalej re-

alizować swój zwykły wzorzec wykonywania obowiązków

bez względu na wszystko. Kiedyś słowa kobiety nie wpły-

nęłyby na jego decyzję, więc co takiego powiedziała Pchła,

że przechylił się na jej stronę? Złożył solenną obietnicę, że

prześledzi zniknięcie zasranego ćpuna, który był tak zajęty

dawaniem dupy, że nie znalazł czasu na spotkanie z mat-

ką. Niemniej złożył obietnicę, dokonał wyboru - że zrobi

coś, żeby pomóc Pchle. Hm, wydawało mu się, że Piechur

miałby coś do powiedzenia na ten temat. A prawdę mó-

wiąc, miał zupełnie dziwne poczucie, że Piechurowi by się

to podobało.

I teraz właśnie patrzył na sypialnię w maleńkim miesz-

kaniu Jonaha Dundasa. Miejsca tu wystarczyło tylko na jeden

jednoosobowy materac i wielki karton po mleku zawierający

kłąb T-shirtów i parę adidasów. Górna szyba okna w metalo-

wej ramie była wybita, dziurę zaklejono plastikowymi torbami

z supermarketu - Eezy Pocket. Zasysały się i uwalniały, w tę

327

i we w tę, kiedy prądy powietrza na wysokości osiemnastego

piętra smagały budynek.

Faith Dundas i jej były mąż Rich stali w progu, próbując

spojrzeć na pokój oczyma Caffery'ego, w nadziei że on znaj-

dzie jakąś wskazówkę, która im umknęła. Faith była bezbarw-

ną kobietą, ubraną w prostą granatową spódnicę i różowy

sweter, grzeczne pantofle na niskim obcasie. Siwiejące włosy

miała zwinięte w kok na karku i nie wyglądała na matkę nar-

komana, tyle że miała oczy spuchnięte od płaczu. Wyglądała

przez to, jakby miała obitą twarz. Na tym polegał problem

z rodzicami uzależnionych, pomyślał Caffery: albo wyrzucali

dzieciaki na ulicę i zostawiali ich samych sobie, albo stawali

się nadopiekuńczy, zabijając się, żeby nadskakiwać dziecia-

kowi, który wcale na to nie zasługiwał.

- Mówił, dokąd się wybiera? - spytał Caffery, stojąc ple-

cami do okna. - Cokolwiek?

- Nie - odrzekła Faith stłumionym głosem. Przyciskała

chusteczkę do ust i trudno było zrozumieć, co mówi. - Po-

wiedział tylko, że ma robotę. Wyjątkową. Myślałam już nad

tym na wszystkie strony, ale nic więcej nie pamiętam. - Łzy

popłynęły jej po twarzy. - Nie zwracałam na niego uwagi,

myślałam, że już tyle razy coś takiego słyszałam i... - Głos

jej się załamał i załkała cicho.

- Co to znaczy „wyjątkowa robota"?

Pokręciła głową, z jej oczu popłynęło jeszcze więcej łez.

Caffery podniósł pytająco brwi na jej eksmęża.

Dundas chrząknął, krzyżując ramiona.

- On... nie wiem... miał zarobić dużo pieniędzy.

- Ile to jest dużo?

- Tysiąc osiemset funtów. - Zerknął na żonę. - Tak

w każdym razie jej powiedział.

- Tysiąc osiemset... - Caffery pokręcił głową. - Prawie

dwa tysiaki? Co to miała być za robota?

- Nie wiem.

328

- No bo jak za robotę na jedną noc to od cholery forsy

- powiedział Caffery. - Chyba się pan ze mną zgodzi, że to

forsy od cholery.

- Nie było mnie przy tym. - zerknął na czubek głowy by-

łej żony. - Może gdybym był, to... - Twarz mu się ściągnęła,

jakby miał się rozpłakać. - Przepraszam... - Przyłożył palec

do czubka nosa i zamknął oczy, jakby w ten sposób miał się

uspokoić. - Trudno mi powiedzieć, co on zamierzał robić,

skoro mnie tam nawet nie było.

Caffery podniósł T-shirt. Był ciasno zwinięty, sklejony czymś

białym i twardym. Nie chciał myśleć, co to może być, więc rzucił

to i otrzepał ręce. Obejrzał żałosny materac z szarą nylonową po-

ścielą i zbryloną poduszką. Pomyślał sobie, że słusznie nie chciał

mieć dzieci z Rebeccą. Bo nigdy nie będzie musiał znaleźć się

w sytuacji Faith, nie będzie cierpiał z powodu straty kogoś, kto

by go wyssał do ostatniej kropli, tak jak Jonah swoją matkę.

- Sprzedał swoje rzeczy, prawda?

Faith przestała płakać. Na chwilę wstrzymała oddech.

- Tak - powiedziała w końcu. - Chyba tak.

- Rzeczy, które pani mu kupiła?

Kiwnęła głową.

- Żeby kupować narkotyki?

- Chyba... chyba tak.

Dundas przysunął się bliżej. Spojrzał prosto w oczy

Caffery'ego, trochę z gniewem. Próbował chronić byłą żonę

przed nią samą.

- Powiedział matce, że znalazł sposób, żeby wyjść z na-

łogu.

- Rozumiem.

- To mogła być prawda.

Caffery kiwnął głową bezstronnie.

- Mogła.

- Powiedział, że powziął postanowienie. Że spłaci długi,

a za resztę pójdzie na leczenie.

329

- I pewnie ona dała mu pieniądze.

- Nie tym razem. Tym razem powiedziała: nie.

Faith podniosła wzrok na męża, jej pierś w landrynko-

wym sweterku unosiła się ciężko.

- I zobacz - załkała. - I zobacz. - Schowała twarz na

jego piersi, a jej głos unosił się coraz wyżej. - I zobacz, co się

stało. Teraz mu odetną ręce, jak zrobili z tamtym biedakiem,

a jeśli to zrobią, jeśli mu zrobią to co tamtemu, to ja też będę

musiała umrzeć. Słyszysz? Ja też umrę!

Na te słowa Dundas znieruchomiał. Podniósł wzrok na

Caffery'ego. Nie powiedział ani słowa, ale jego wzrok mówił

wszystko. Wszyściutko. Obaj wiedzieli, co myśli ten drugi.

- Eee, Faith? - odezwał się Caffery. - Dlaczego... dla-

czego pani tak uważa? To z tymi rękami. Dlaczego pani tak

myśli?

- On tu przychodził - wyszeptała. - Tu, do tego miesz-

kania. Czasami tu zachodził. Jonah mi powiedział.

- Kto tu przychodził?

- On, ten biedny chłopak.

- Mallows?! - Caffery spojrzał na Dundasa i zobaczył,

że jego te słowa też ogłuszyły. Twarz mu poszarzała, żyły zsi-

niały. - Faith? Chce pani powiedzieć, że Jonah znał lana

Mallowsa?

- Oni się przyjaźnili.

Myśli Caffery'ego pojawiały się bardzo powoli, powoli,

ale jasno - Jonah i Mossy. Jonah i Mossy. Przystawił twarz

do okna, patrzył przez strużki wody na parę uwięzioną po-

między szybami. Brązowe trawniki i parkingi dwieście stóp

niżej wyglądały, jakby należały do innego świata, ludzie za-

mienili się w barwne plamki. W głowie usłyszał głos Hae-

Ra: Mówił, że ludzie chcą robić krzywdę. Pamiętam, jak to

mówił: „Tam są jakieś psychole, HaeR, i nie wiem, czy nie

polują na takich jak ja, głupich ciulów, którzy się poddają

bez walki".

330

Mieszkanie Jonaha emanowało takim strachem i nieszczę-

ściem, że Caffery już nie mógł tego znieść. Wezwał do Dunda-

sów funkcjonariuszkę do spraw kontaktów z rodzinami ofiar,

a kiedy przybyła, przeprosił, zjechał windą osiemnaście pięter

w dół i siadł w zamkniętym samochodzie, żeby przeprowadzić

resztę rozmów. Porozmawiał z inspektorem na Trinity Road,

potem ze swoim przełożonym i w ciągu pół godziny zorgani-

zował oddział do przeszukania, włączając do niego połowę

zespołu, który przeprowadzał rozpoznanie w poradniach dla

narkomanów. Kiedy już to zrobił, próbował się dodzwonić pod

numer zespołu Pchły, choć wiedział, że to nie ona odbierze.

Sierżant ją zastępujący wykazał się zrozumieniem, dał mu jej

numer prywatny, ale włączała się od razu poczta głosowa. Nie

wiedział, co powiedzieć, więc się rozłączył.

Siedział przez chwilę, obserwując bandę zakapturzonych

szczeniaków patrzących na niego spode łba z holu wieżowca

- te dzieciaki wyczuwały glinę szybciej niż pluły - i zastana-

wiał się nad pieniędzmi, które Jonah miał nadzieję zarobić.

Tysiąc osiemset funtów. Trochę więcej niż TABERIGA brała

od narkomanów za odwyk. Wziął do ręki broszurę leżącą na

siedzeniu pasażera, zerkając na sękaty korzeń, grubo obry-

sowany. Znowu wyjął telefon i zadzwonił do multimediów

w Portishead. Poprosił, żeby jeśli znajdą na nagraniu Mos-

sy'ego, wysłali mu na komórkę ujęcie z kolesiem w białej ko-

szuli. Potem uruchomił silnik i powoli, bardzo powoli zaczął

wyjeżdżać z osiedla.

Znowu myślał o ibogainie. Ibogainie i Kaiserze Nduce,

który wiedział wszystko o jej zastosowaniu w rytuałach. Ad-

res skierował go do Mendips, niedaleko, tylko jeden zjazd da-

lej z M4. Niedaleko. Zespół mógł zacząć tutaj - miałby czas

obrócić tam i z powrotem. A zresztą miał przeczucie, że ten

Nduka jest ważny dla śledztwa.

Nduka mieszkał w północnym Somerset, w części wy-

glądającej jak Francja, ze zrujnowanymi kamiennymi bu-

331

dynkami i zadrzewionymi dróżkami, które wiły się po zbo-

czach wzgórz.

Caffery jechał ostrożnie przez chmary meszek, przysta-

nął raz, by przepuścić konie ze szkółki jeździeckiej. Wjazd na

drogę prowadzącą do celu znalazł bez trudu: owalny drew-

niany znak wetknięty w żywopłot, z wyciętymi słowami „Dear

Holme" - sądząc z wyglądu, był to relikt z czasów, gdy dom

zbudowano. Stamtąd szło się ciężej. Podjazd wspinał się

stromo i był zaniedbany, podróż utrudniały koleiny, wyboje

i zwisające pierwiosnki, które muskały samochód i zostawia-

ły pyłkowe ślady na szybie. Czuł się, jakby jechał przez dżun-

glę, jakby błądził poza mapą, a kiedy zerknął na wyświetlacz

telefonu, jakoś się nie zdziwił na widok jednej kreseczki za-

sięgu, która i tak zresztą zaraz zniknęła.

- Kurwa - warknął. Wsadził telefon do kieszonki na pier-

si i jechał dalej, tracąc wszelkie poczucie kierunku, aż nagle

zwisające rośliny i drzewa zniknęły, przejechał przez niewielki

teren przerosniętej trawy i podjazd się skończył. Znajdował

się jakieś sto jardów od walącego się domu z lat pięćdziesią-

tych, wiszącego na skraju rozległej doliny i otoczonego roz-

padającymi się budynkami gospodarczymi. Na asfalcie rosły

chwasty, kawałki szyb - może z rozebranych szklarni - leża-

ły w stosie na uboczu, na niektórych dolnych oknach zoba-

czył kartony. Wyglądał na opuszczony i zapomniany, ale to

nie dom spowodował, że serce mu załomotało. To samochód

przed nim zaparkowany.

Srebrny ford focus.

Numer rejestracyjny zaczynał się od Y9. Tak samo za-

czynał się numer rejestracyjny Pchły - zauważył to rano na

parkingu pod centralą. To nie było mało prawdopodobne

- w okolicy jeździło pewnie mnóstwo srebrnych focusów

o numerach zaczynających się na Y9. Ale inne rzeczy, które

zauważył wcześniej w samochodzie Pchły, bardziej go zmar-

twiły: maleńki kawałek materiału wystający z zamkniętego

332

bagażnika, jakby nieuważnie przytrzasnęła coś klapą, i tor-

ba marynarki wojennej na tylnej półce. To już nie mógł być

zbieg okoliczności.

Skręcając w stronę domu, nie wiedzieć czemu Caffery

miał przed oczami obraz rozgrywających się tu wydarzeń

niemożliwych do wyjaśnienia - ludzi wykonujących okrutne

tańce w ciemnościach. Kaiser należał do wiodących krajowych

ekspertów w dziedzinie czarów. Miał powiązania z TABERI-

GĄ. Jakiś dreszcz przebiegł komisarzowi po plecach. Co po-

wiedział Mabuza? Że inteligenci próbowali go zniesławić?

Zwolnił i teraz się już wlókł. Jak najciszej, starając się

nie robić nic szybko, żeby nie zaalarmować nikogo w domu,

zjechał na trawę, zawracając, tak żeby samochód stał przo-

dem do wyjazdu. Wyłączył silnik i wysiadł, zamykając drzwi

z cichym kliknięciem. Nie lubił takich okolic, odosobnionych

i zaniedbanych: przypominały mu miejsce, w którym kiedyś

był w Norfolku, miejsce, w którym miał nadzieję znaleźć ja-

kiś ślad prowadzący do Ewana.

Wszedł na trawę i stąpał powoli. Nie słyszał żadnego

dźwięku, tylko delikatne trzaski stygnącego silnika za pleca-

mi. Kot leżący w cieniu beczki na wodę otworzył oczy i przy-

glądał mu się refleksyjnie. Podszedł do bocznego wejścia i stał

w cieniu, czul na plecach ciepło bijące od nagrzanych cegieł,

czuł się jak kretyn, skradając się jak komandos. Zdjął mary-

narkę, powiesił ją na uchwycie rdzewiejącego walca ogrod-

niczego, otarł czoło rękawem i zaczął liczyć. Kiedy doliczy do

dziesięciu, podejdzie do frontowych drzwi i zadzwoni, będzie

oficjalny, powie, że chce porozmawiać o pracy. Zażartuje coś

o walce z wiatrakami.

I tak właśnie by zrobił, gdyby nie fakt, że zanim doliczył

do pięciu, w środku, tuż za ścianą, ktoś zaczął krzyczeć.



49

Pracował już na tyle długo, by wiedzieć, kiedy kierować się

doświadczeniem, a kiedy nie. Wiedział, że tym razem powi-

nien przypomnieć sobie wszystko, czego się uczył, i skon-

taktować się z centralą, ale na radiu migało czerwone świa-

tełko mówiące mu, że ten sprzęt też jest poza zasięgiem. Nie

zamierzał jechać i szukać zasięgu, więc zrobił coś całkowicie

przeciwnego, niż powinien. Kontynuował działania.

Jakieś cztery stopy od niego, na stosie szkła, leżał drew-

niany trzonek. Stanowiący niegdyś część oskarda albo szpa-

dla miał idealną wielkość oraz ciężar. Podrzucił go, chwycił

i cofnął się pod osłonę domu, stojąc z trzonkiem w gotowości,

z drżącymi ramionami. Krzyk ustał, więc Caffery wysunął się

do przodu, do najbliższego okna, nasłuchując, co się dzieje.

Potem przykucnął i przekradl się poniżej parapetu, wypro-

stował się i dopadł narożnika domu, przylegając plecami do

ściany, jakby brał udział w strzelaninie w westernie, po czym

wychylił się zza rogu.

Chmura zasłoniła słońce, więc front domu znalazł się

w cieniu, szarzejąca ściana pokryta tynkiem kamyczkowym,

podziurawiona miejscami jakby od szrapnela. Kot wciąż sie-

dział na swoim miejscu, myjąc sobie mordkę, jakby nic się

nie działo. Jakieś dziesięć stóp za nim frontowy ganek, albo

334

chyba frontowy ganek, był osłonięty plastikową płachtą, od

góry przytrzymywaną cegłami. Caffery przesunął się w tamtą

stronę, oddychając ciężko, z drewnianym trzonkiem wyciąg-

niętym przed siebie.

Dotarł do ganku i niepewnie podniósł krawędź płachty.

Zorientował się, że chyba brak drzwi wejściowych. W ich miej-

scu ział otwór nieporadnie zasłonięty napiętą niebieską folią,

z wypisaną białymi literami nazwą producenta. Ostrożnie,

starając się nie wywołać żadnego dźwięku, zanurkował pod

plastikową zasłonę i wszedł do środka, przyciskając palcem

niebieską membranę. Ustąpiła trochę. Starł sobie z twarzy

i włosów pajęczyny i stanął blisko niej, wstrzymując oddech.

Krzyk ustał: nic nie słyszał, nie słyszał, żeby ktoś się ruszał. Ja-

kiś głos w tyle głowy powtarzał mu, żeby się wycofał. Wycofaj

się, idioto... Ale on tylko wyjął kluczyki i za pomocą scyzoryka

w breloczku zrobił dziurę w niebieskim plastiku.

Kiedy nóż przeszedł na drugą stronę, Caffery znieru-

chomiał, zastanawiając się, jak to może wyglądać od środ-

ka - wybrzuszenie, a potem przebijający się czubek noża,

może jeszcze połyskujący w świetle. Serce mu waliło jak sza-

lone, pot ściekał spod pach, powodując swędzenie boków

i pleców. Policzył do dziesięciu, a że nikt go nie zaatakował,

gładko przesunął nóż po błonie, robiąc długie proste cięcie.

Cofnął się trochę, wstrząśnięty wywołanym hałasem, oddy-

chając ciężko.

Mniej więcej po minucie, kiedy w środku nadal nic się

nie działo, przykucnął przy rozcięciu i wepchnął do środka

palec, odsuwając na bok jedną połę, tak że widział na kilka

jardów w ciemnym korytarzu. Słuchał. Poczuł zapach zanie-

dbania i upadku, zapach surowego betonu i zastałej wody,

i leniwe trzepotanie, jakby powolne skrzydła uderzały gdzieś

w ciemności. I nic poza upiorną ciszą.

Drewniany trzonek wepchnął w dziurę i odsunął na bok

płachtę, czując, jak chłodniejsze powietrze ze środka przesu-

335

wa się po jego skórze. Ostrożnie przestawił jedną nogę, po-

tem, z szybkim obrotem, wszedł cały do środka i przykucnął.

Wstrzymał oddech i znowu słuchał. Po kilku chwilach jego

wzrok się przystosował do ciemności i wtedy zobaczył źró-

dło trzepoczącego odgłosu: wszystkie otwory drzwiowe pro-

wadzące z tego miejsca były zakryte białymi plastikowymi

płachtami, przyklejonymi u góry i ze szczelinami po bokach,

unosiły się i marszczyły dzięki niewidzialnym ruchom po-

wietrza. Śmiertelna cisza i nieświeże powietrze mimowolnie

skojarzyły mu się z kostnicą.

Powoli podszedł do pierwszej folii i zajrzał do środka

- kiedyś musiało to być pomieszczenie gospodarcze. W ką-

cie wciąż stała pralka, ale ostatnio jej nie używano. Przed nią

dostrzegł pudła z książkami i deskę do prasowania, z której

zwisały brudne ścierki kuchenne. Przeszedł do następnej folii

i stwierdził, że zagląda do kuchni - resztki jedzenia na stole,

wszędzie stosy magazynów, świnka morska wpatrująca się

w niego oczami jak paciorki z klatki na blacie. Już miał przejść

do następnej płachty, kiedy znowu rozległ się krzyk.

50



Uciekać na koniec świata... Uciekać na koniec świata...

Kiedy leży na kanapie, oczy poruszają mu się pod po-

wiekami, słowa Skinny'ego krążą Mossy'emu po głowie, po-

wtarzając się w długich gorączkowych pasmach. „Uciekać na

koniec świata..."

Jest zbyt pochłonięty swoimi myślami, by zauważyć, że

cień wraca do korytarza. Czai się tam, żółtawe oczy przyglą-

dają mu się uważnie, i może by tam został, gdyby nie otwo-

rzyły się drzwi. Cień odbiega truchtem w chwili, gdy światło

zalewa korytarz. Słychać, jak zamykają się inne drzwi i w tle

rozbrzmiewają stłumione, wściekłe głosy.

Mossy otwiera ciężkie powieki. Głowę też ma ciężką, ale

widzi tam ludzi - nie jednego ani dwóch, ale więcej. Widzi

cienie na ścianie, słyszy rzucane stłumionym głosem groźby.

Ktoś podnosi rękę i zaczyna się szamotanina. I hałas. Rozlega

się ochrypły szloch, który przechodzi w długi rozwlekły krzyk,

wysoki i cienki, jakby wydobywał się z gardła dziewczyny.

- Ciszej - ktoś syczy. - Ciszej, do kurwy nędzy.

Coś ciężkiego i bezwładnego pada na podłogę i krzyk

natychmiast ustaje.

Teraz Mossy się budzi. Siada wyprostowany, wpatru-

jąc się w kratę. Pod tym kątem nic nie widzi. Cokolwiek się

337

dzieje, jest poza zasięgiem jego wzroku, za daleko w głębi

korytarza. Może się tylko domyślać po dźwiękach. Ktokol-

wiek krzyczał, zamilkł, bo został rzucony na ziemię, może

ogłuszony. Słychać, jak ktoś się krztusi, potem dźwięk, jak-

by woda leciała na podłogę, albo jakby ktoś wymiotował.

I zapada cisza.

Mossy zostaje na miejscu, z sercem zamarłym w piersi,

chce płakać. Modli się, żeby się okazało, że słyszy Jonę Dun-

dasa, bo w końcu się pojawił. Chce tego tak bardzo, że wie, że

nie ucieszy się na jego widok, delikatnie mówiąc. Nawrzeszczy

na niego i udusi go, bo łajdak musi wiedzieć, że cokolwiek te-

raz się stanie, przez cokolwiek przejdzie, jakiegokolwiek do-

kona poświęcenia, to już nie ma znaczenia. Nic już nie będzie

miało znaczenia, bo jest kurwa za późno.

Caffery szybko przeszedł przez płachtę do salonu, z drewnia-

nym trzonkiem za plecami, z ręką przy kieszeni na piersi, bo

tam ma swoją legitymację służbową, schludną i skuteczną.

Mógł wydawać się spokojny, ale była w nim agresja, bardziej

niż kiedykolwiek. Rozejrzał się po pokoju: standardowy ogląd

360 stopni. Wszedł za wielką kanapę stojącą przed telewizo-

rem w głębi, na którego ekranie wyświetlał się ziarnisty czar-

no-biały obraz - młody człowiek w prostej koszuli rzuca się

i obraca na łóżku, jego krzyki wypełniają powietrze. Na ka-

napie wielka pomarszczona męska twarz, z aureolą siwieją-

cych kręconych włosów, obróciła się do niego.

- Kaiser Nduka? - przekrzyczał wrzaski. - Pan jest Kai-

ser Nduka?

- Kim pan jest?

Caffery machnął legitymacją, wyciągając ją przed siebie,

wciąż gotów użyć drewnianego trzonka, gdyby ten pojeb coś

zrobił. Pchły nie było w tym pomieszczeniu. Na podłodze leżał

silnik rozłożony na kawałki, na stole ogrodowy sekator. Ką-

tem oka przyjrzał się sekatorowi, podczas gdy Nduka oglądał

338

legitymację, ruszając wielkim nosem, jakby miał ją powąchać.

Potem z rezygnacją opadł na oparcie kanapy.

- Aha - powiedział bezgłośnie. Twarz miał spokojną,

niemal zasmuconą, jakby zrozumiał coś straszliwie wstydli-

wego. - Rozumiem.

Caffery ostrożnie obszedł kanapę obok silnika. Na ścia-

nie przed sobą widział szafkę, jej otwarte drzwiczki odsłania-

ły rząd kaset wideo, jakieś czterdzieści w rzędzie, wszystkie

opatrzone białymi nalepkami. Chwycił pilota ze stołu i ściszył

dźwięk. Nagła cisza w pokoju była niemal równie wstrząsają-

ca jak krzyki. Na ekranie mężczyzna na łóżku skręcał się bez-

głośnie w konwulsjach, wyrzucał w górę ramiona i opuszczał

je jak marionetka. Zmoczył się. Ciemna plama powiększała

się na prześcieradle.

- Dobra - powiedział Caffery. - O co, kurwa, chodzi?

Nduka wzruszył ramionami ostentacyjnie, jakby był

już zmęczony zachowaniami policji, ale wiedział, że musi je

znosić.

- Eksperyment.

- Eksperyment?! - Palce Caffery'ego na drewnianym

trzonku się pociły. - Ty pojebie. Zrobiłeś to wideo dla swo-

ich klientów, prawda? Żeby im pokazać, że towar jest praw-

dziwy?

Nduka przesunął po czole żylastą długą dłonią.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Dałeś to swoim klientom.

- Słucham?

- Powiedziałem... - zgrzytnął zębami, wskazując na

niego palcem - ...spytałem, czy to jest, czy to są - wskazał

szeregi kaset w szafce - czy to są taśmy, które dajesz swo-

im klientom?

- One są bardzo stare.

- Nie obchodzi mnie, czy są stare. Nie o to pytałem. Py-

tałem, czy to dajesz swoim klientom.

339

- Ten młody człowiek zgodził się na to, co mu robiono.

Przyzwolił. Ale może zgoda człowieka nic dla pana nie zna-

czy. I o ile doceniam pańską obecność tutaj, jeśli chce mnie

pan aresztować, niech mnie pan aresztuje za to - I podniósł

rękę, by wskazać budynki gospodarcze. - Za grzybki, które

tam hoduję, z marihuaną, skunem i innymi rzeczami. W za-

sadzie wie pan, że nawet bym chciał. Może rozgłos powstrzy-

ma uniwersytet od dręczenia mnie oceną moich badań. Po-

winien mnie pan aresztować za to, a nie...

- Zamknij się - polecił zimno Caffery. - Zamknij się.

Nduka posłał mu błogi, niemal miły uśmiech, jakby

w słoneczne popołudnie popijali sobie herbatkę. I bardzo

spokojnie wstał i sięgnął po sekator.

- Nie, kurwa. - Caffery uniósł trzonek i przemknął obok

stolika do kawy, ślizgając się w swoich ciężkich butach, ale do-

skoczył na czas, żeby zrzucić sekator ze stołu. Spadł z głośnym

brzękiem i zagrzechotał jeszcze na podłodze, a oni obaj się

cofnęli zdziwieni, że tak szybko ich starcie stało się brutalne.

Nduka podniósł ręce do góry, jakby w ogóle nie zamierzał

tknąć sekatora. Odetchnął głęboko, postawił kilka chwiejnych

kroków i stanął na środku pokoju, wycierając ręce o koszulę,

jakby był zakłopotany, a wyjście znalazł w wytarciu rąk.

- Ruszaj się - polecił Caffery. - Do tyłu, wracaj na ka-

napę. Właśnie.

- Oczywiście - powiedział Nduka, mrugając oczami.

Siadł, nogi przyciągnął tak blisko, że niemal dotykał nimi

klatki piersiowej, objął ramiona rękoma. - Oczywiście.

- I nie ruszaj się stamtąd - Caffery wymierzył w niego

palec. - Nawet na krok. - Trzymał tak palec kilka chwil, aż

się upewnił, że Nduka się nie ruszy. Potem podszedł do jednej

z zasłon i odsunął ją na bok. Samochód Pchły stał na zewnątrz

w słońcu. - Na zewnątrz jest samochód sierżant Marley.

-Czyj?

- Sierżant Marley. Wiesz, o kim mówię?

340

- O Phoebe?

- Co ona tu robi?

- Przyszła się ze mną spotkać.

- W jakiej sprawie?

- Osobistej.

Caffery opuścił zasłonę.

- W sprawie osobistej?! Co takiego? Chcesz mi wmówić,

że się kurwa przyjaźnicie?

Nduka nie odpowiedział. Tylko patrzył na komisarza

swoimi ciemnobrązowymi oczami, a na jego twarzy malo-

wało coś bliskiego rozbawieniu.

Caffery poczuł, jak krew napływa mu do głowy.

- Więc co z nią zrobiłeś? - Mówił spokojnym głosem,

mimo że pot spływał mu po plecach. - Gdzie ona jest?

- Jest... - Nduka potarł czoło. - Ona jest zajęta. - Czę-

ściowo zasłonił dłonią twarz, ale nie na tyle, by Caffery nie

zauważył, że jego oczy kierują się na korytarz.

- W korytarzu? - spytał, ruszając spod okna. - Tam

muszę iść?

Nduka nie odpowiedział. Dalej trzymał dłoń przy twa-

rzy, zasłaniając oczy.

- Tak - powiedział Caffery. - W korytarzu. - Wrócił do

drzwi, odgarnął płachtę i zajrzał w ciemności. - Co tam jest?

Nduka opuścił rękę.

- Mój dom. Niezbyt piękny, zapewniam, ale mój dom.

- No to mnie oprowadź - Caffery kiwnął na niego gło-

wą. - Chodź, dupku, pokaż mi.

Nduka wstał, jakby bolały go plecy, i ruszył powoli, sta-

wiając ostrożnie jedną stopę przed drugą, jakby prezentował

jakiś taniec. Przy drzwiach rzucił Caffery'emu spojrzenie spod

uniesionych brwi.

- Ty przodem - polecił inspektor, plecami trzymając się

ściany, oburącz ściskając drewniany trzonek. - Nie pozwolę,

żebyś szedł za mną.

341







Nduka minął go ze smutnym wyrazem twarzy i ruszył

w mrok na swoich długich sztywnych nogach. Caffery pu-

ścił plastikową zasłonę i podążył kilka kroków za nim, wciąż

trzymając drewniany trzonek, gotów go użyć. Trudno było to

dojrzeć, ale na podłodze w holu leżała wykładzina, stara, wy-

tarta i pochlapana farbą. Samodzielnie wykonane architrawy

wklejono nieporadnie w szczeliny pomiędzy ścianą a sufitem,

a tapetę ktoś zaczął zdzierać, a potem zrezygnował. Przecią-

gał tędy zimny stęchły podmuch, który wywoływał ciarki na

plecach Caffery'ego.

- Te nagrania powstały, kiedy byłem na uniwersytecie

- powiedział Nduka w mroku.

- Nie pierdol mi teraz o nagraniach.

- Oni byli ochotnikami. Wszyscy młodzi ludzie zgłosili

się na ochotnika.

- Mówiłem, nie pierdol. Powiedz mi, co z nią zrobiłeś.

Nduka stanął. Wskazał na koniec korytarza, gdzie znaj-

dowały się kolejne drzwi zasłonięte płachtą, coś po drugiej

stronie dawało niebieskie, nieziemskie światło, niemal szpi-

talne. Przez chwilę żaden z mężczyzn się nie ruszał. Serce Caf-

fery'ego zabiło mocniej, ale podszedł, trzymając przed sobą

trzonek. Wziął głęboki oddech, odsunął płachtę i znalazł się

na wielkiej werandzie, do której promienie słońca wpadały

przez zakurzone okna. Była niepomalowana i pachniała ter-

pentyną i rozpuszczalnikiem. I była pusta.

Odwrócił się do Nduki.

- Nie ma jej tu, kurwa.

- Ależ jest - powiedział beztrosko. Po prawej, poma-

lowane na bladoniebieski kolor, znajdowały się drzwi pro-

wadzące z powrotem do domu. Kiwnął tam głową. - Tam ją

umieściłem.

Z zapamiętanego układu domu Caffery wiedział, że drzwi

prowadzą do miejsca obok kuchni. Ruszył odruchowo w tę

stronę, klatka piersiowa mu się ścisnęła. Nagle cofnął się

342

o siedem lat do małego pawilonu na zadupiu Kentu. Wró-

cił do psychopaty, który powiedział mu, gdzie może znaleźć

kobietę, psychopaty, którego bawiło, że pozwala Caffery'emu

iść, a on znajdzie ją i stwierdzi, że już nic nie może dla niej

zrobić. To nie miało nic wspólnego z drzwiami, to spokój

Nduki kazał mu o tym pomyśleć. To i może taka lokalizacja

- samotny dom, dokoła tylko drzewa i niebo.

Zacisnął pięści, przytrzymał je chwilę i puścił. Zrobił to

jeszcze raz. Potem spojrzał w bok na Ndukę.

- Ty otwórz - polecił, czując, jak coś mu się skręca

w środku. - No już, otwieraj.

Nduka przycisnął palec do skroni.

- No, skoro muszę.

Wystąpił do przodu i pchnął drzwi. Za nimi znajdował

się niewielki jasny pokój wypełniony książkami od podłogi

po sufit, z nisko wiszącą lampką do czytania. Oprócz biurek

i wielkich pudeł wypełnionych papierami nie było tam za

dużo miejsca, ale pośrodku siedziała Pchła, w czarnej blu-

zie i włosami związanymi w koński ogon. Na kolanach miała

plik papierów. Kiedy drzwi się otworzyły, odwróciła wzrok,

najwyraźniej zdumiona.

- Ty? - zamrugała oczami. - Co ty tu robisz?

Caffery nie odpowiedział. Nie obchodzi go, powiedział

sobie. W ogóle go ona nie obchodzi. Powtarzał to sobie po-

woli w głowie, z zamkniętymi oczami, kiedy słońce wpływa-

ło mu pod powieki. W ogóle cię nie obchodzi, czy ona jest

żywa czy nie.

Był ostatnią osobą, którą by się spodziewała zobaczyć: Caffe-

ry stojący na werandzie Kaisera w swojej koszuli, z pyłem na

rękawach, ściskający coś, co niechybnie było trzonkiem od

wideł. Siedziała sobie spokojnie, wertując trzydziestoletnie

prace, które dał jej Kaiser, w miarę lektury rosło powoli jej

przerażenie, bo wiedziała, że to się wiąże z jej ojcem, i nagle

do pomieszczenia wpadło mnóstwo powietrza i światła.

- Kaiser? - spytała, ale jego twarz pozostała bez wyrazu,

jakby pomiędzy nimi dwoma wydarzyło się coś strasznego.

Twarz Caffery'ego też nic nie wyrażała, tylko jego załzawione

oczy skupione na niej, emocje wydostające się z niego. Przez

chwilę myślała, że wygląda smutno. Potem odniosła wraże-

nie, że to nie jest smutek, tylko gniew, że on ją zaraz uderzy.

W końcu coś zimnego wypełzło mu na twarz, jakby jedynym

uczuciem, które do niej miał, była wzgarda. Zdjął rękę z drzwi

i wrócił na werandę.

- Co ty tu robisz? - powtórzyła, odkładając stos papie-

rów i wstając. - Skąd się tu wziąłeś?

- Kurwa mać! - zaklął. - W życiu do tego nie przywyk-

nę, że ludzie tak się okłamują.

- Co? - Wyszła za nim na jasne światło. - Co to ma

znaczyć?

344

Ale on nie słuchał. Rzucił trzonek od wideł na podłogę

- ten się odbił i uderzył w ścianę - po czym chwycił Kaisera

za ramię. Zanim zdążyła się zorientować, co się dzieje, bru-

talnie pchnął go z powrotem do małego pokoju. Kaiser się

nie opierał, pozwolił sobą poniewierać, nie protestując, kiedy

Caffery zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku.

- Ej! - krzyknęła, próbując chwycić go za ręce. - Co ty

wyrabiasz?

Wyrwał rękę i wsadził klucz do kieszeni.

- Zamknij się. Albo zamknę cię tam z nim. - Ruszył z po-

wrotem do korytarza.

Przystanęła - nie dowierzając, że to się dzieje - po czym

go dogoniła.

- Miałeś szukać Jony. Obiecałeś. Co tu robisz?

Nie odpowiedział. Wszedł tylko do kuchni i zaczął otwie-

rać szafki, wyciągając wszystko i przysiadając, żeby zajrzeć

do środka.

- Co jest? - Stanęła w progu i patrzyła na niego. - Cze-

go szukasz?

Zignorował ją, wyprostował się i otworzył drzwi do po-

mieszczenia gospodarczego, brutalnie odsuwając pudła i wor-

ki na śmieci.

- Pytałam, czego szukasz.

- Ciała Mallowsa. - Przeszedł obok niej, wracając na ko-

rytarz. - Pamiętasz? Tego, któremu odcięto ręce.

Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, kiedy wbiegał

na górę, sadząc po dwa stopnie. W pierwszej chwili nazwisko

Mallows nie miało żadnego sensu. Potem mgła opadła.

- Mallowsa?! - spytała, podążając za nim. Dogoniła go

na podeście, gdzie otwierał drzwi, odsuwając zasłony, grze-

bał w garderobie. - Dlaczego do cholery myślisz, że on jest

tutaj?

Wszedł do łazienki, kopnął panel pod wanną, zajrzał do

suszarki.

345

- Twój kompan jest trochę za blisko związany z ostat-

nim miejscem, w którym Mallowsa widziano żywego. I naj-

wyraźniej wiesz o jego taśmach. Dziwne, że czynny funkcjo-

nariusz policji wie o nagraniach z torturami dokonywanymi

na ludziach.

- Nagraniach? - Oblizała suche wargi. - Tak, tak, wiem.

Ale to są...

- Tortury. Na tych nagraniach kogoś się torturuje.

- Ale nie Mallowsa.

- Jesteś pewna? - Wszedł do następnej sypialni, toru-

jąc sobie drogę przez stosy ubrań i książek. Zajrzał pod łóż-

ko, potem otworzył drzwi szafy. - Mówisz mi, że jedno z tych

nagrań w szafce nie pokazuje, jak Mallowsowi odcinają ręce,

jak pobierają mu krew? To chcesz mi powiedzieć?

- Te nagrania są stare. To się działo w latach osiem-

dziesiątych.

- On też tak mówi.

Pchła weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Nie po-

dobało jej się, kiedy były otwarte, z pogłosem z pokoi na dole,

rzędami kaset pod spodem i Kaiserem zamkniętym w gabinecie.

Podeszła do łóżka, siadła ciężko na nim i pomasowała sobie skro-

nie, wspominając słowa mamy: „Jeśli chcesz znać moje zdanie,

to uważam, że to, co robił, było niemoralne. Było obrzydliwe".

Caffery patrzył na nią wściekły. Po jego czole spłynęła

kropla potu.

-No?

- O Boże - wyszeptała, pocierając ramiona, bo pojawiła

się na nich gęsia skórka. - Nie wiem. To jest przyjaciel mo-

jego ojca i zawsze wiedziałam, że przed laty zrobił coś złego,

tylko nigdy nie wiedziałam, jak straszliwie to jest naprawdę

pojebane. Jeszcze tego wszystkiego nie przemyślałam, ale...

- zamilkła, nie podobałyjej się słowa, które składała - ... wi-

działam osiem nagrań, wszystkie są takie same. Elektrody.

Używał elektrod. To był eksperyment.

346

- Eksperyment?!

- Wiem. Wszystko się działo w imię nauki. - Przycisnę-

ła palce do skroni, jakby w ten sposób mogła się pozbyć ci-

śnienia. - Wtedy musiało być inaczej, i to się nie działo tutaj,

tylko w Nigerii, w Ibadanie, i wiesz, może etyka była inna, bo

nikt go nie powstrzymał. Dopiero na samym końcu. Ci... ci

ludzie, których widziałeś...

- Widziałem tylko jednego.

- Jest ich więcej, o wiele więcej, ale oni wyrazili zgodę.

Widziałam formularze zgody, właśnie je przeglądałam, kiedy

wszedłeś. W większości byli to studenci. Inni przyszli z ulicy,

zrobili to dla pieniędzy. - Przerwała, bo coś właśnie przyszło

jej do głowy. Nocne strachy Thoma. Zawsze był przekonany,

że Kaiser nocą ganiał ludzi po ulicach. Poczuła zimno. Może

Thom zawsze znał prawdę. Albo podejrzewał. Nie okłamała

Caffery'ego. Taśmy można było usprawiedliwić - były strasz-

ne, ale nie aż tak, jak myślał. Ale w głębi duszy wiedziała, że

są straszne, bo mówiły coś o tacie, a ona nie chciała o tym

myśleć.

Wytarła czoło, starając się zachować spokojną twarz.

- Więc rozumiesz, o czym mówię? To nie ma nic wspól-

nego z Mallowsem.

Caffery zmęczony odetchnął. Wyglądał, jakby nie spał

od lat.

- Powinienem przynajmniej złożyć raport do Weston

i wezwać sekcję ósmą.

- Technicznie rzecz biorąc tak - mruknęła. - Powinieneś.

- Tyle że i tak nie mogę go przymknąć tutaj, w Wielkiej

Brytanii. Chyba że w Nigerii był urzędnikiem państwowym.

A pewnie nie był?

-Nie.

- W takim razie trzeba to przekazać...

- Do Interpolu - uzupełniła. - Wiem. Już o tym my-

ślałam.

347

Popatrzył jej w oczy nieco dłużej. Potem puścił drzwi

i pociągnął za krawat tak długo, aż go poluzował na tyle, by

przeszedł przez głowę.

- Dobra - powiedział, wrzucając go do kieszeni na pier-

si. - Potem o tym pomyślimy. Teraz muszę z tym starym łaj-

dakiem pogadać o czymś innym.

- Uwaga wtórna. „Droga do serca". Miejsce, szczelina

w naszej świadomości, do którego możemy zawędrować,

miejsce oświecenia.

Kaiser mówił cicho, pozwalając Carrery'emu prowadzić

się z powrotem korytarzem, jego za duże spodnie wisiały na

kościstej sylwetce. Pchła szła kilka kroków za nimi. Wolała-

by, żeby przestał gadać. Nie chciała słyszeć, co może mieć do

powiedzenia na temat taty i nagrań.

- Kościół chrześcijański - ciągnął - próbuje udawać, że

ona nie istnieje. Ale inne religie nie są takie wstydliwe. Dawne

religie, mam na myśli te zrodzone z namiętności i inteligencji,

z rozumienia ziemi i porządku pór roku, nie te rozpowszech-

nione i umacniane przez politykę i imperializm.

- Co robiłeś w tej klinice? - spytał Caffery, popędzając

go do salonu.

Kaiser usadowił się na kanapie i jakby nie słyszał pyta-

nia, kontynuował wywód.

- Pradawne religie rozumieją, że jest takie miejsce, do

którego rzadko wstępujemy, że istnieje miejsce prawdziwe-

go oświecenia. Trudno, bardzo trudno tam się dostać. Prze-

badać je.

- Kaiser... - odezwała się Pchła. Stała przed nim, pleca-

mi do otwartej szafki, tej szafki, którą całe życie uważała za

schowek na narkotyki, z pięściami zaciśniętymi za plecami.

- Odpowiadaj na pytania, Kaiser.

- Ono istnieje w nas wszystkich. Każdy z nas może je zna-

leźć, ale niewielu to czyni. Chyba że, oczywiście, po śmierci.

348

Bo nasze ścieżki neuronowe są zaprogramowane tak, żeby na

kilka sekund przed śmiercią zamknąć się w taki sposób, po-

zwolić nam na króciutkie wejście do tego miejsca. Miejsca,

do którego mnie ciągnie.

Caffery podniósł z podłogi sekator i odłożył go w głębi

pokoju. Potem skrzyżował ramiona i oparł się o okno. W jed-

nej ręce trzymał pęk papierów: formularze zgody, które Pchła

rzuciła na podłogę.

- Pytałem, co robiłeś w klinice. Możesz na to pytanie

odpowiedzieć?

- Ach, tak, ale próbuję wyjaśnić, dlaczego byłem zmuszo-

ny użyć akurat bólu jako najbardziej zbliżonego do śmierci.

Niektórzy wierzą, że istnieje inna droga przez pewne halucy-

nogeny. Na przykład ojciec Phoebe...

- Kaiser! - krzyknęła gwałtownie. - Odpowiedz na py-

tanie!

Kaiser aż podskoczył i spojrzał na nią wstrząśnięty.

- Jakie pytanie?

- Moje. - Caffery odsunął się od okna i wyjął krzesła

spod zapylonego stołu. Ustawił je przed kanapą i siadł sku-

lony, z łokciami na kolanach, patrząc spode łba na Kaisera.

- Pytałem, jakie jest twoje powiązanie z TABERIGĄ.

- TABERIGĄ?

- W Glastonbury. To ostatnie miejsce, w którym widzia-

no lana Mallowsa żywego.

- lana Mallowsa?

- Nie udawaj, że nie wiesz, o kim mówię.

Kaiser zamrugał oczami. Spojrzał na Pchłę w poszukiwa-

niu tłumaczenia. Wytrzymała jego spojrzenie. Kaiser: jeden

z niewielu jej przyjaciół. Tak w każdym razie o nim myśla-

ła. A teraz wszystko obróciło się do góry nogami. Z trudem

utrzymywała głos pod kontrolą.

- Wiedziałabym, gdyby kłamał - mruknęła. - On nic

nie wie.

349

Caffery westchnął. Rzucił formularze zgody na stół

i opadł na oparcie, zakładając ręce na kark i rozciągając się

trochę, jakby miał za sobą ciężki dzień i właśnie się odprężał.

Ale to była gra. Widziała, że się trzęsie, jakby wcześniej wy-

tworzona adrenalina wciąż krążyła w jego żyłach.

- Powiedzieli mi, że obserwował pan ich pracę.

- Ach tak - Kaiser wyjął chustkę z kieszeni i otarł czo-

ło. - To była zasadnicza część badań, które prowadziłem.

Rezultaty zostaną opublikowane w „British Journal of Psy-

chology" we wrześniu. Zastosowanie ibogainy w odstawie-

niu opiatów.

- Więc proszę mi o tym opowiedzieć. O ibogainie.

Stojąc za Cafferym, Pchła posłała Kaiserowi wściekłe

spojrzenie. Tego jeszcze by brakowało, żeby Caffery się do-

wiedział, że ona to brała.

- Mogę? - spytał. - Mam trochę literatury.

- Proszę więc.

Kaiser wstał sztywno i podszedł do półek, ściągał z nich

książki i kładł je przed Cafferym. Poprawił połamane okulary

na końcu nosa i siadł, wertując książki, pokazując Caffery'emu

zdjęcie tańców plemiennych, fetyszy i masek.

- Ibogaina pochodzi od wyznawców kultu bwiti. Służy

do wydobycia wspomnień z umysłu.

Pchła podeszła do kanapy i siadła na oparciu. Chciała

być gotowa, by przerwać Kaiserowi, jeśli posunie się za da-

leko. Ale odezwał się Caffery.

- Stosuje się ją w czarnej magii? W afrykańskich cza-

rach?

- Afrykańskich czarach?! - Kaiser zerknął znad okula-

rów, jakby Caffery stanowił dla niego intrygującą zagadkę.

- Nie wiem, które z tych słów jest bardziej ignoranckie i pro-

tekcjonalne. Czy opisanie głęboko zakorzenionych w kulturze

wierzeń mianem „czarów", czy użycie uniwersalnej etykiety

„afrykański" zamiast nazwy plemienia albo w ostateczności

350

kraju. Nawet koncepcja kraju jest konstruktem kolonialnym,

ale lepiej tak niż wszystkie umieścić pod jednym hasłem „afry-

kański". Przypomina pan sobie może sprawę tułowia tego

biednego dziecka w Tamizie?

- Wiem, o czym pan mówi.

- Sposób, w jaki zajmowała się tym policja, to kolejny do-

wód na zdumiewająco błędne wyobrażenie Zachodu o funk-

cjonowaniu kontynentu afrykańskiego. Genitaliów dziecka

nie usunięto, o ile dobrze pamiętam?

- Zgadza się.

- Więc zanim jeszcze wasi ludzie przeprowadzili badania,

mogłem im powiedzieć, że południowoafrykańskie muti to nie-

właściwy trop, żeby szukać zabójców. W południowoafrykań-

skim muti genitalia by usunięto - i to jako pierwsze. A jednak

jakie to dziwne, że chociaż dziecko pochodziło z Nigerii, to wa-

sza policja skłaniała się ku Republice Południowej Afryki. Że

rozmawiali z Nelsonem Mandelą. Aż się prosi postawić pyta-

nie, co Nelson Mandela ma wspólnego z małym nigeryjskim

dzieckiem. Jeśli więc mówi pan „afrykańskie czary", udaje pan,

że zapomniał, że mówi nie tylko o głęboko zakorzenionej wie-

rze, ale także o religiach czterdziestu siedmiu różnych krajów

i nieprzebranej ilości różnych plemion. W każdym regionie

medycyna i wierzenia mistyczne są zupełnie inne.

Caffery otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale coś

w ostatnim zdaniu Kaisera go uderzyło. Milczał, myśląc nad

tym, potem zmarszczył czoło.

- Potrafi pan odróżnić, z którego rejonu pochodzi wie-

rzenie lub zabobon?

- Ledwie, ledwie.

Caffery przyglądał mu się uważnie.

- Słyszał pan o Tikoloshe? - spytał.

- O czym? - odezwała się Pchła.

- Tikoloshe - powtórzył Kaiser. - Ludzie mówią, że to

rezultat parzenia się kobiety i pawiana, i rzeczywiście słyszy

351

się czasami z niepotwierdzonych źródeł o kobietach, które

usiłują stworzyć Tikoloshe.

Caffery podniósł brew. Kaiser się uśmiechnął.

- Tak, to dowodzi, jak bardzo ludzie w niego wierzą i jak

go poważają, prawda? Oczywiście pozostawiony samemu

sobie Tikoloshe nie jest w zasadzie niebezpieczny, jest tylko

utrapieniem. Ale jest krewnym wiedźmy i wtedy kiedy jest

pod wpływem wiedźmy, trzeba się go strzec. Wtedy trzeba

przedsięwziąć specjalne środki ostrożności. - Kaiser podał

mu książkę. - Ten człowiek twierdził, że jego ciężarówka prze-

jechała Tikoloshe na szosie w górach Drakensburg. To oszu-

stwo oczywiście, ale proszę zobaczyć, jakie było przemyślne

- może pan zrozumieć, dlaczego ludzie się na to nabierają.

Caffery wziął książkę, a Pchła po jego oczach zorientowa-

ła się, że patrzy na coś potwornego. Nie tyle widziała odbicie

tego czegoś, co wrażenie, jakie wywarło na komisarzu.

- Mogę spojrzeć?

Podał jej książkę. Zdjęcie przedstawiało człowieka z pod-

winiętymi rękawami koszuli, trzymającego mały wysuszo-

ny korpus, rozjechany na drodze, czarniawy placek, tak na

drogach Somerset wyglądają rozjechane króliki czy borsu-

ki. Czarne ręce miało uniesione jak anioł, spłaszczoną głowę

skierowaną w bok, usta otwarte. Poczuła, jak palec niepo-

koju przesuwa się jej po plecach, kiedy wpatrywała się w to

dziwne skręcone ciało.

- Mój były kolega z pracy w Nigerii trzymał zwłoki

- powiedział Kaiser. - Wręcz zapłacił za nie, niemal trzy ty-

siące randów, jak słyszałem, ponieważ targował się zawzię-

cie. Okazało się, że to pawian z doczepioną ludzką czaszką,

obie części spalono i wystawiono na działanie słońca. Chyba

przeprowadzono śledztwo, ale nigdy nie wyjaśniono, czyja

to była głowa. Przypuszczano, że zabrano ją z grobu jakiegoś

nieszczęśnika.

- I to się działo w RPA?

352

-Tak.

- Tikoloshe jest swoisty dla RPA?

- Takie wodne duchy jak on pojawiają się na całym kon-

tynencie pod różnymi nazwami - na przykład krokodyli bóg.

Ale w RPA i dalej, w niektórych rejonach Malawi, Mozambi-

ku i Zimbabwe jest to Tikoloshe.

- A tradycja ofiarowania mu miski ludzkiej krwi?

- Ludzkiej krwi? Coś mi świta, że ta tradycja pochodzi

z Natalu albo Gautengu, nie z Przylądka.

Caffery chrząknął.

- Dziękuję. - Zamknął książkę i wstał, wyciągając do

Kaisera rękę z komórką, tak żeby mu pokazać wyświetlacz.

- Gdzie mogę tu złapać zasięg?

- Na północy doliny stoi maszt. Ja nie używam komór-

ki, ale podobno na tylach domu można złapać zasięg. Niech

pan idzie przez werandę.

Caffery wyszedł z pokoju, a Kaiser, który nagle zdawał

się zagubiony, opadł na oparcie, jakby stracił pewność siebie.

Żadne z nich przez jakiś czas nic nie mówiło. Ona wpatrywała

się w niego: smutne brązowe oczy, wielka głowa i myśl o tym,

jak się jej pojawił w drzwiach: zwierzęca czaszka w białej ko-

szuli. Zawsze myślała, że ona i Kaiser są blisko - teraz się za-

stanawiała, co w ogóle o nim wie.

- Te taśmy - powiedziała w końcu. - Tata o nich wie-

dział, prawda?

Kaiser westchnął. Pochylił głowę, kiwając nią niemal

niedostrzegalnie.

- Nie mogę cię okłamać, Phoebe. Tak, wiedział.

- Był wplątany w ten eksperyment, prawda? Słyszałam,

jak o nim rozmawiacie, wieczorem przed wypadkiem.

- Nie powinniśmy byli o tym rozmawiać. A teraz Davi-

da nie ma. Nie może ci tego wyjaśnić, bo już nie ma prawa

głosu.

- Nie, nie ma - powiedziała gorzko.

353







Kaiser poruszył się na kanapie.

- No? Po to przyszłaś?

Nie odpowiedziała. Nie chciała mu mówić, że znaleziono

ciała mamy i taty, ani go pytać, skąd wiedziała, że to się stało.

Nie chciała rozmawiać o ibogainie ani czy siadała do kompu-

tera w czasie odlotu. Nie, zdecydowała. Nic ci nie powiem. Po-

wiedziałeś kiedyś, że są takie drogi, którymi muszę podróżo-

wać sama, i masz rację. Ta droga jest długa i w tej chwili nie

ufam ci na tyle, żebyś mógł pójść nią ze mną. Zamknęła książ-

kę, zatrzaskując zdjęcie okropnego martwego Tikoloshe.

- Phoebe? - odezwał się Kaiser, ale ona wstała, wyszła

z pokoju i ruszyła korytarzem na werandę, żeby znaleźć Caf-

fery'ego.

Stał bokiem z telefonem przy uchu, patrząc na dolinę.

Dokończył rozmowę i odwrócił się.

- Co? - spytał bezgłośnie przez szkło. - O co chodzi?

Otworzyła drzwi werandy, wyszła na słońce. Poczuła lek-

ki zapach pleśni, strzyżonej trawy i dalekich krów. Zobaczyła,

że on ciągle dygocze, troszkę.

- Nic ci nie jest?

Pokręcił głową.

- O co chodzi?

- O nic.

- O nic?

- Myślałem, że masz kłopoty, dobra? Wtedy, jak byłaś

w gabinecie. Myliłem się, ale to nie zmienia faktu, że myśla-

łem, że tam wejdę i cię znajdę...

-Tak?

Zagryzł wargi i posłał jej spojrzenie z ukosa. Chociaż ta

część twarzy znajdująca się najbliżej niej była w cieniu, wi-

działa ją wyraźnie - i mimowolnie się w nią wpatrywała. Jego

szczupła, nieco zwierzęca twarz była zmęczona i pokonana.

- Nie teraz - powiedział, odwracając się w stronę pól.

- Nie teraz.

354

Zamrugała oczami, żeby się nie gapić.

- Tylko tyle? O to chodzi?

Pokręcił głową, i teraz zobaczyła, że trapi go coś jesz-

cze.

- Co? O co chodzi?

- Jonah.

- O Jezu - powiedziała bezbarwnym głosem. - Co?

- Coś, o czym rodzina wcześniej nie wspomniała, co

wszystko zmienia i sprawia, że boję się o niego.

- Boisz się? - wyszeptała, miękki cios przerażenia

w splocie słonecznym, j akby ktoś j ą tam walnął. - Co? O czym

nie wspomnieli?

- O Mallowsie. Mallows i chłopak Dundasa...

- O kurwa - Pchła poczuła, że coś się jej w środku zapa-

da. Nagle to zobaczyła: ten sam nałóg, to samo środowisko.

Oczywiście. Oczywiście. Musieli się znać. - Kurwa. Wiem, co

chcesz mi powiedzieć. Kurwa, och, kurwa.

Caffery schował telefon do kieszeni, wyjął kluczyki i ob-

szedł dom. Podążyła za nim truchcikiem, doganiając go przed

wejściem do domu. Zdejmował marynarkę z rdzewiejącego

walca ogrodniczego. Spojrzał na nią.

- W porządku. Wracaj do Kaisera.

- Co robisz?

- Idę do pracy. - Założył marynarkę i poszedł do sa-

mochodu.

- Nie. - Dotrzymała mu kroku, idąc szybko obok nie-

go. - Zaczekaj.

- Zadzwonię do ciebie, jak będę coś miał. - Wsiadł do

auta i zatrzasnął drzwi. Kluczyki miał w stacyjce i zapalił,

kiedy ona pobiegła na przód samochodu i położyła ręce na

masce.

Opuścił szybę.

- Tak? - spytał. - Stoisz mi na drodze.

- Tak, tak, zgadza się.

355



- I nie mogę odjechać.

- Chcę, żebyś zaczekał. Wezmę tylko kluczyki i mogę

jechać z tobą.

- A, jak na filmie?

- Jak na filmie. - Wymierzyła w niego z palca wskazu-

jącego, prosto w czoło. - Ej, ty. - Dźgnęła palcem. - Nigdzie

nie pójdziesz. Czekasz tu, aż przyniosę kluczyki.



¦











52

Pchła jechała za Cafferym i jego obitym samochodem. Pro-

wadził szybko po wiejskich drogach, ocierając się o bujne ży-

wopłoty, zapach koni i pyłków kwiatowych wpadał jej przez

okno. Musiała się skupić, żeby za nim nadążyć. Jechali drogą

A38 do miasta i bocznymi drogami nieopodal Easton, przez

okolice ze ścianami pokrytymi graffiti, gdzie mężczyźni sie-

dzieli przed kioskami, grając w szachy na stołach na kozłach,

pod wiaduktami i obok magazynów, aż w końcu Caffery zwol-

nił, sprawdził coś przez okno i ostatecznie zatrzymał się na

rogu ulicy na osiedlu.

Zaparkowała, zamknęła samochód i podeszła do niego.

Otworzyła drzwi i siadła na miejscu dla pasażera.

- Co tu robimy? - spytała. Po drugiej stronie drogi ko-

ściół, bukmacher i supermarket były wciśnięte w jeden kom-

pleks.

- Supermarket - powiedział.

Pochyliła się do przodu i zerknęła.

- Eezy Pocket - przeczytała czerwono-żółty szyld. Na

oknach były kraty, przy wejściu wisiał billboard gazetowy

z miejscowymi nagłówkami, a kilkoro dzieciaków stało przed

wejściem, rozglądając się rozbieganym wzrokiem po ulicy,

jakby na kogoś czekały. - Co z nim?

357

- Nie wiem - Caffery postukał w zamyśleniu w kierow-

nicę. Zapadła długa cisza. Jego koszula na tle skóry wyglądała

na bardzo białą, ciemne włosy były czyste i trochę potargane.

I zauważyła, że znowu tak patrzy - tak, że jej się wydaje, że

on z całej siły skrywa coś w środku.

Już miała powiedzieć: „Jezu, wiem, co czujesz", kiedy

podniósł swój telefon. Na wyświetlaczu pojawił się wizerunek

małego, drażliwego z wyglądu czarnego chłopaka z pochyloną

głową. Miał na sobie białą koszulę i sztruksową marynarkę.

- Multimedia wycięły to z nagrań kamery przemysło-

wej w TABERIDZE. On był z Mossym, kiedy po raz ostatni

widziano go żywego.

- Wiesz, kto to jest?

- Nie. Nigdy wcześniej go nie widziałem. - Odłożył

telefon i poruszył się trochę na siedzeniu. - Jeszcze jedna

rzecz, o której nie wiesz - dodał - to to, czego się dowiedzia-

łem o kumplu Mabuzy. Koleś nazywał się Kwanele Dlamini.

Miał w salonie miskę krwi.

- Fajnie.

- Tak. Okazało się, że to ludzka krew.

- Jeszcze fajniej.

- Okazało się wręcz, że to krew Mossy'ego.

Pchła głośno wciągnęła powietrze. Zobaczyła przed ocza-

mi twarz Jonaha. Widziała go tylko raz, na przyjęciu bożo-

narodzeniowym u Dundasa. Pokazał jej swoje playstation

i powiedział, że kiedyś będzie pisał gry wideo. Oczywiście nie

miała wtedy pojęcia, jak będzie wyglądać jego przyszłość.

Caffery spojrzał na nią.

- Pamiętasz, jak Kaiser powiedział, że ofiarowywanie

krwi Tikoloshe to zabobon ze wschodu?

- A więc go słuchałeś?

Uśmiechnął się drwiąco.

- Zadzwoniłem do wydziału imigracyjnego. Mają funk-

cjonariusza przydzielonego do Operacji Atrium, fajny gość.

358

Uczynny. Podał mi w zeszłym tygodniu informacje o Mabu-

zie i Dlaminim. - Caffery poklepał się po kieszeniach, wyjął

kapciuch i położył go na desce rozdzielczej. -Ale chciałem

o nich wiedzieć więcej...

- Na przykład?

- Na przykład, czy imigracyjny wie, czy pochodzą ze

wschodniej części kraju. Tam gdzie mieszkają Zulusi.

- Ze względu na tę krew?

- Ze względu na tę krew. Problem polega na tym jed-

nak, że on nie umie mi odpowiedzieć, nie od razu, więc

powiedział, że popyta. Ale potem wspomniał, że większość

czarnych Południowoafrykańczyków, którzy przyjeżdża-

ją do Bristolu z terenów zuluskich, prędzej czy później

trafia tu - wymierzył palec w kierunku supermarketu.

- Jego właściciel pochodzi ze slumsów Durbanu. Od lat

robi w konia imigracyjny, a to do niego ludzie idą, jak się

pojawiają na tutejszym rynku. On dużo może, załatwia

im pracę, załatwia narkotyki, załatwia im chłopaków albo

dziewczyny, zależy, czego chcą, strzykawki. Imigracyjnym

marzy się znaleźć coś na niego, więc będą mi zobowiąza-

ni, jeśli się rozejrzę.

Caffery przerwał, kiedy grupa dzieciaków w wieku szkol-

nym przeszła obok nich, chłopaki mniej więcej dziesięciolet-

nie, ze skarpetami opuszczonymi wokół kościstych kostek,

torby ciągnęły po ziemi. Niektórzy się schylili, żeby zajrzeć

do auta, jeden uśmiechnął się szeroko do Caffery'ego, po-

kazał mu west side'a, potem odszedł. Sunęli swobodnie i ze

zwieszonymi biodrami, jak starsi chłopcy.

- Jonah mieszkał na osiedlu Hopewell - powiedział Caf-

fery, kiedy się oddalili. Przyłożył palec do szyby, żeby wskazać

wieżowiec wznoszący się kilka ulic od nich. - Niedaleko, ale

założę się, że stamtąd tu jest ze dwadzieścia sklepów, więc

czemu przychodził tutaj?

- A skąd wiesz, że przychodził?

359

- Torby. W jego sypialni. Chyba że to sieciówka, ale nie

wygląda. Musiał więc bywać tutaj. A to oznacza, że ktoś tu go

zna, a to z kolei oznacza...

Wpatrywał się w coś. Pchła podążyła za jego wzrokiem.

Chłopcy przeszli na drugą stronę ulicy, minęli sklep i kilka

zaparkowanych samochodów, i skręcali w boczną ulicę.

- Co? - spytała.

Caffery zmrużył oczy, zobaczyła, że zaciska zęby.

- Co się dzieje?

Odpiął pas, otworzył drzwi i wyskoczył na chodnik.

- W takich miejscach zawsze jest ktoś, kto wie wszystko.

I - pochylił się, by się do niej uśmiechnąć - ja znam tego kogoś.

Wyjął legitymację, zdjął marynarkę i rzucił ją na tyle sie-

dzenie. Ignorując zdumiony wyraz twarzy Pchły, zatrzasnął

drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy do sklepu. Samochód,

którym się zainteresował, granatowy nissan, parkował jakieś

dwadzieścia stóp dalej pod skrzynką na listy, kierowca - gru-

bas w T-shircie z napisem „England" - siedział od strony kra-

wężnika, z opuszczoną szybą.

Caffery podszedł jak gdyby nigdy nic, swobodnie, ale

trzymając się blisko mijanych samochodów, tak żeby kierow-

ca go do ostatniej chwili nie zauważył. Kiedy wreszcie stanął

przy nim, otworzył drzwi samochodu i zanim kierowca zdą-

żył zareagować, wyciągnął mu kluczyki ze stacyjki, wsadził

sobie do kieszeni i zatrzasnął drzwi.

- Ej, co ty sobie, kurwa, myślisz?

Kierowca walczył z drzwiami, żebyje otworzyć, a tymcza-

sem Caffery obszedł samochód od przodu i wskoczył na miej-

sce dla pasażera. Kierowca podążył za nim na tyle szybko, na

ile pozwoliła mu tusza, podrygując tłustymi ramionami.

- Hej - powiedział, na próżno ciągnąc drzwi pasażera.

- Wysiadaj, pizdo. Wysiadaj z mojego wozu. - Walnął w szy-

bę. - Wysiadaj, bo wezwę gliny.

360

Caffery w samochodzie wyjął legitymację z kieszeni

spodni i przystawił ją do szyby. Kierowca urwał w pół zdania.

Nie musiał się zbliżać, żeby wiedzieć, na co patrzy - Caffery

wiedział, że widział to nieraz. Przestał walić w okno. Ramio-

na mu opadły bezsilnie i oparł ręce na dachu samochodu.

Odwrócił się i rozejrzał po ulicy, jakby rozważał ucieczkę.

Potem, jakby się namyślił, powłócząc nogami, obszedł sa-

mochód i siadł za kierownicą bez słowa.

W samochodzie śmierdziało potem, jedzeniem i stary-

mi ciuchami. Kiedy mężczyzna wsiadł, samochód skrzypnął

i się zakołysał. Przez jakiś czas tłuścioch sadowił się wygod-

nie na niewielkim fotelu, a zanim się usadowił, pot spłynął

mu po twarzy.

- No? - powiedział. - Nic na mnie nie masz. Nie jestem

na zwolnieniu warunkowym ani nic takiego. Jestem czysty.

Mogę sobie siedzieć, gdzie chcę.

Caffery nie odpowiedział. Banda dzieciaków sunęła

w oddali. Wiedział, że to na nich mężczyzna starał się nie

patrzeć. Wiedział, bo wybadał tego gościa, obserwując go

z drugiej strony ulicy. Może to było jego przekleństwo, że

potrafił z daleka rozpoznać pedofila. Kiedy nie odpowiadał,

mężczyzna westchnął, rozsiadł się i splótł ramiona. Miał na

sobie szorty, a jego tłuste, skąpo owłosione nogi wciskały się

w kierownicę.

- Problem w tym, jak ciągle wam powtarzam, że wszyscy

jesteśmy tacy sami. W środku wszyscy mężczyźni jesteśmy

tacy sami, myślimy tak samo - kiwnął w stronę chłopców

- i pożądamy tak samo.

Caffery zacisnął zęby.

- Jedyna różnica - powiedział tamten z uśmiechem - że

my mamy odwagę być wolni. Mamy odwagę wyrazić siebie.

A wy nie.

Caffery odetchnął głęboko. Kierowca milczał przez chwi-

lę, a wtedy komisarz odwrócił się na swoim fotelu i jednym

361

płynnym ruchem walnął go pięścią w twarz. Głowa kolesia

zderzyła się z mocowaniem pasów, usta mu się otworzyły,

wyleciała z nich ślina. Wbił się w siedzenie, ściskając dłońmi

policzek. Z nosa popłynęła krew, z oczu łzy.

- A to za co? - spytał stłumionym głosem, trzymając

dłoń pod nosem, żeby zatrzymać krew. - Znam swoje prawa.

Nie wolno ci tego robić.

-1 tego też mi nie wolno - Caffery chwycił koszulkę pił-

karską kolesia i skręcił ją tak mocno, że kołnierzyk wbił się

w zwoje tłuszczu, tak że twarz mu się nadęła.

- Zostaw, odwal się - bezsilnie drapał Caffery'ego po

rękach. - Zabieraj się.

- Na kogo czekasz, psi chuju?

- Na nikogo.

- Nie pierdol - Caffery wzmocnił ucisk. - Czekasz na

kogoś.

- Nie, wcale nie.

Caffery cisnął nim o siedzenie, wysiadł i obszedł sa-

mochód, by podejść od strony drzwi kierowcy. Mignęła mu

Pchła, która wysiadała z auta po drugiej stronie ulicy, zdej-

mowała okulary i wpatrywała się w niego. Otworzył drzwi

i wyciągnął kierowcę.

- Wysiadaj, śmierdzielu - warknął, walcząc z jego cię-

żarem. - Wysiadaj, kurwa.

Kierowca wyleciał na ulicę jak korek wyskakujący z bu-

telki, padł na czworaki, skamląc. Krew kapała mu z twarzy.

- Nie możesz mi tego robić, nie możesz.

Caffery chwycił mężczyznę za kark i wcisnął mu twarz

między skrzynkę na listy a tylne koło samochodu. Nie mógł

się pozbyć z głowy wizerunku twarzy Pendereckiego. Na kra-

wężniku leżało suche psie gówno, zaraz obok ust tłuściocha,

i Caffery wciąż myśląc o Pendereckim, przysunął mu twarz

do niego, jakby chciał, żeby je zjadł.

- Przestań, proszę.

362

Caffery podparł się o samochód i ukląkł facetowi na ple-

cach. Jakiś głos w tyle głowy przypominał mu „Tak właśnie

umierają podejrzani. Tak umierają w areszcie. Uduszeni. Ko-

roner znajdzie połamane żebra, siniaki świadczące o tym, że

ktoś na ofierze klęczał. Umierają, bo nie mieli siły unieść że-

ber, żeby nabrać powietrza do płuc". I jeszcze usłyszał: „Tak

właśnie powinieneś był zrobić z Pendereckim".

- To może cię zabić - syknął mężczyźnie do ucha. - To,

co teraz robię, może cię zabić, chociaż jesteś taki tłusty. Jeśli

posiedzę tak dość długo, umrzesz. Jasne?

- Proszę, proszę, nie. Błagam... - Teraz płakał. Nie mógł

łkać, bo Caffery był za ciężki, ale łzy płynęły mu z oczu i mie-

szały się z potem. - Błagam.

- Powiedz mi, kutasie, albo zostaniemy tak, aż umrzesz.

Mężczyzna zmrużył oczy. Położył ręce na ziemi i spróbo-

wał się unieść z chodnika, by zaczerpnąć tchu.

- Dobra - wycharkotał. - Zejdź ze mnie, to ci powiem.

Caffery trzepnął dłonią o samochód i wstał. Kierowca

przetoczył się na plecy, oddychając ciężko, z twarzą przyci-

śniętą do brudnej skrzynki.

- Tutaj... - wysapal - ...tutaj przychodzi paru ludzi.

- Wszyscy się kurwią czy dopiero ty ich nawracasz na

tę drogę?

- Nie. - Przełknął ślinę. - Nie. To są zawodowcy.

- I czarni? Lubisz czarnych? To masz w profilu? Mło-

dy i czarny?

Kiwnął głową żałośnie, z ust zwisała mu strużka śliny.

- Co? - Caffery położył obie ręce na samochodzie, tak że się

rozciągnął nad kierowcą. Czul, że kilka osób mu się przygląda

sprzed sklepu, ale nie podniósł wzroku. - Co powiedziałeś?

-Tak.

Caffery pomacał się po kieszeniach, szukając telefonu,

wyświetlił zdjęcie, które dostał od multimediów, i podetknął

facetowi pod nos.

363

- Ten. Jego też rżnąłeś?

Zerknął na zdjęcie i odwrócił wzrok.

- Tak - mruknął. - To jeden z nich.

- Jak się nazywa?

- Zależy. Jim, Paul, John, jak mu się podoba. Coś jest

z nim nie tak. Nie ma dwunastu lat, tylko tak wygląda... Na-

prawdę ma osiemnaście, przysięgam. Ma takie warunki, że

wygląda na mniejszego...

Caffery przypomniał sobie chłopca z Londynu, dwuna-

stolatka, który ogłaszał się: „Mam osiemnaście lat, ale mia-

łem wypadek, po którym już zawsze będę wyglądał, jakbym

miał jedenaście". Przeznaczone to było dla wszystkich tych

starych zboczeńców, którzy chcieli się pozbyć swoich nawy-

ków gwałcenia dzieci.

- Słyszałem już takie historyjki, farfoclu.

- To prawda. - Mężczyzna patrzył na niego szeroko

otwartymi oczami. - To prawda. Spytaj, kogo chcesz. Kogo-

kolwiek z tych, co tam się szwendają, wszyscy go znają. Ubie-

ra się dla mnie jak uczeń, ale nie jest dzieckiem, naprawdę.

Przysięgam. Ja już tego nie robię, no wiesz, z dzieciakami.

- Nie wątpię.

- Nie mów mu, że to ja ci powiedziałem. Myślę, że on

ma... przyjaciół. Rodzinę. - Wytarł nos, przełknął łzy. - Pro-

szę, nie mów mu, że ja ci powiedziałem.

Caffery podniósł głowę. Przed supermarketem stała

trójka dzieciaków w skejtowych ciuchach i patrzyła na nie-

go. Kiedy na nich spojrzał, odwrócili się, naciągając na gło-

wy kaptury.

- Więc - powiedział. - Kiedy on przychodzi? Dzisiaj?

- Może? - siąknął nosem. - Czasami przychodzi po po-

łudniu, ale jeśli nie ma jego, są inni. - Otarł łzy. - Proszę, nie

mów, że ci powiedziałem. Nie chcę nikogo wkurzać.

- Jak nie chcesz nikogo wkurzać, to nie ruchaj małych

chłopców - odparł Caffery. Położył ręce na karku i wyprosto-

364

wał ramiona, aż poczuł, że ustępuje napięcie w mięśniach.

- Dobra - dodał, pomagając grubasowi wstać. Otworzył

drzwi samochodu i doprowadził go do nich. - Czekaj tu-

taj. Nie ruszaj się. Jak przyjdzie któryś z twoich pozostałych

kochasiów, poślij ich w długą, choćbyście ty i twój smutny

mały farfocel musieli siedzieć tu cały dzień. A jak przyjdzie

on, zachowuj się, jakby nic się nie stało. Wsadź go do auta,

a ja zrobię resztę.

- A co z moimi kluczykami? Co ja zrobię bez kluczy-

ków?

- Jezu Chryste. Masz mi pomóc, bo jesteś gównozja-

dem i wisisz społeczeństwu przysługę. Nie dlatego, że ja się

zamieniłem w jakiegoś anioła kurwa stróża. Już! Wsiadaj do

tego jebanego auta.

Caffery wrócił zlany potem.

- Teraz czekamy - powiedział. Wziął kapciuch i zaczął

zwijać skręta. - Wskazówka, na którą czekamy, w ciągu dzie-

sięciu minut podejdzie do tego samochodu. - Polizał bibuł-

kę i zapalił skręta.

Pchła patrzyła, jak pali. Czuła, że ostatnie dwa dni zaczę-

ły jej ciążyć i że ma potężną potrzebę, żeby się rozpłakać albo

położyć do łóżka, sama nie wiedziała, czego bardziej chcia-

ła. Obok Caffery spalił całego papierosa, w milczeniu obser-

wując granatowego nissana. Potem zdusił niedopałek w po-

pielniczce, zwinął kapciuch, położył go na desce rozdzielczej

i powiedział spokojnie:

- Jak miałem osiem lat, zaginął mój brat.

- Słucham? - spytała drętwo.

- Zaginął mój brat - powtórzył spokojnie, jakby jej opo-

wiadał, co zjadł na śniadanie. - Byłem z nim, kiedy to się stało.

Myśmy... pobiliśmy się i on odszedł, poszedł na tyły naszego

ogrodu, na tory kolejowe. Tam nie było niebezpiecznie, bo

byliśmy tam już miliony razy. Tylko że tym razem... - przez

365

chwilę jakby zapomniał, że opowiada. - Tylko że tym razem

nie wrócił. Po drugiej stronie torów mieszkał pedofil, który

już siedział za swoje sprawki. Wtedy się tak na to nie mówi-

ło. Mówiło się molestowanie dzieci, napastowanie. Wszyscy

wiedzieli, że to on, ale nikt nie umiał tego udowodnić. To się

działo trzydzieści lat temu, a ja wciąż nie wiem, gdzie jest

mój brat.

Patrzyła na niego, serce jej dudniło. Słyszał. Wiedział,

co się stało z mamą i tatą, ktoś w jednostce musiał mu po-

wiedzieć o tym, jak jej życie się zmieniło przez wypadek, że

nigdy nie doszła do siebie. Westchnęła.

- Dlaczego mi to mówisz? - spytała cicho. - Dlaczego?

- Bo chcesz wiedzieć, dlaczego omal nie zabiłem tego

kolesia. Widzisz, chodzę z tym pierdolonym poczuciem winy,

że to przeze mnie zaginął brat, bo kiedy się dzieje coś takie-

go - niewłaściwemu synowi, tak moi rodzice na to patrzyli

- kiedy się coś takiego dzieje, nie można się pozbyć poczucia

winy. No i wyłazi w sposób, z którego po pierwsze nie jestem

dumny, a który po drugie może mi zapewnić opierdol wszech

czasów. - Kiwnął głową w stronę granatowego nissana. Kie-

rowca przesunął wsteczne lusterko i oglądał zniszczenia na

swojej twarzy. - To zboczeniec. - Uśmiechnął się boleśnie.

- Mój czujnik na zboczeńców, jeśli tak to można nazwać, jest

bardziej wrażliwy niż u większości ludzi.

Nie mogła odpowiedzieć. Dalej na niego patrzyła, a po-

tem, kiedy już nie mogła tego znieść, odwróciła się i wpa-

trzyła w okno pasażera, z ustami trochę rozchylonymi, bo

oddychała szybko.

- W porządku - powiedział. - Nie proszę cię o wyba-

czenie. Możesz złożyć na mnie raport. Już mnie to nie ob-

chodzi.

Pchła usłyszała obok skrzypnięcie skóry siedziska, kie-

dy Caffery się poruszył, brzęk kluczyków, a potem poczuła

rękę na ramieniu.

366

- Przepraszam - powiedział cicho. - Nie chciałem cię

stawiać w takiej sytuacji. Naprawdę nie chciałem.

Nie mogła się ruszyć. Jedyne, o czym mogła myśleć, to

jego ręka na jej plecach. I kiedy już się wydawało, że zostaną

tak na zawsze, w tym samochodzie na brudnej miejskiej uli-

cy, słuchając swoich oddechów, coś się w niej odblokowało.

Otworzyły się jej usta i zaczęła mówić.

- Jeśli odetniesz sobie ramię, to będzie za mało, tak to

jest, prawda? Jedyna nadzieja na ulgę to samemu umrzeć,

umrzeć straszliwiej i w większym bólu i strachu. To jedyna

nadzieja. - Odwróciła się do niego z płonącą twarzą. - W kół-

ko żałujesz, że to nie byłeś ty, wolałbyś umrzeć milion razy,

niż znosić to poczucie winy choćby przez sekundę.

Caffery zabrał rękę, twarz mu nagle poszarzała, jakby

w jednej chwili dopadły go wszystkie bezsenne noce i udręki.

- Moi rodzice - powiedziała. - Parę osób w jednostce

wie, ale nigdy o tym nie gadają. Dwa lata temu, a ja wciąż nie

odzyskałam ich ciał. Nie tak jak ty, wiem, gdzie są, doskonale

wiem. Wszyscy wiedzą. Tyle że nikt ich nie może wydostać.

Przerwała równie nagle, jak zaczęła, wstrząśnięta, że aż

tyle powiedziała. On nie odrywał od niej oczu, jego źrenice

zwęziły się do wielkości czubka szpilki. Długo nic nie mówił.

Potem trochę uniósł rękę, przez ułamek sekundy myślała,

że ją uderzy. Ale nie. Opuścił rękę, położył ją na kierownicy

i zmęczony powrócił do widoku za oknem. Zapadła długa ci-

sza, podczas której ona szukała właściwych słów. Potem, kie-

dy już miała się odezwać, coś się zdarzyło, i nagle było już za

późno. Mała postać ubrana w dziwnie za dużą brązową ma-

rynarkę i podwinięte dżinsy przeszła dokładnie przed samo-

chodem, kierując się w stronę supermarketu.

I oczywiście wtedy właśnie się zaczęło.









Caffery okręcił się na swoim fotelu, żeby przyjrzeć się face-

towi.

- Kurwa. To chyba on.

-Kto?

- Ten z mojego telefonu.

Postać podążała do granatowego nissana. Przystanęła

przy śmietniku, na chwilę opuściła głowę, potem szła da-

lej i dotarła do nissana, gdzie chudą ręką zapukała w okno.

Znam go, pomyślała Pchła. Skąd ja go znam? Ale nagle Caf-

fery zerwał się z fotela, podkasał rękawy, a wszystko zaczęło

się dziać tak szybko, że zapomniała o tym pytaniu.

Z nissana dobiegł wrzask, jakiś pierwotny:

- Policja! - krzyczał tłuścioch, machając ręką z okna.

- Uciekaj! Policja!

I nagle dwie rzeczy stały się jednocześnie: niewielka po-

stać w za dużej marynarce pobiegła nieporadnie w kierunku,

z którego przyszła, a Caffery walnął w dach samochodu - jak-

by deklarował swój zamiar - i pognał za nim.

Pchła przeszła szkolenia na wszystkie takie okoliczności,

ale w jednej chwili cała wiedza uciekła jej z głowy. Caffery

znikał za rogiem, a ona nie znała tych ulic. Szukała telefonu,

upuścił go, podniosła i stwierdziła, że się otworzył i wypadły

368

z niego karta SIM i bateria. Rzuciła się do kierownicy, szuka-

jąc po omacku pod spodem, ale zobaczyła, że kluczyków nie

ma, i skoczyła w drugą stronę, w jednej ręce ściskając telefon

i baterię, a drugą szukając swoich kluczyków.

Wypadła z auta, popędziła do focusa i wskoczyła do

środka. Samochód wyrwał do przodu, niemal pod koła cię-

żarówki. Zahamowała, ściskając mocno kierownicę i klnąc,

zaczekała, aż ciężarówka przejedzie leniwie, potem popędzi-

ła przez drogę na drugą stronę, skręcając w lewo. Przed nią

rozciągała się ulica pełna wiktoriańskich szeregowców, które

kojarzyły się jej z północą, czerwoną cegłą i monotonią. Sta-

ła, nie wiedząc, w którą stronę pojechać. Caffery i ten mały

mogli być wszędzie. I nagle ich zobaczyła, jakieś sto metrów

dalej, jak wyskoczyli spomiędzy zaparkowanych aut, naj-

pierw postać w śmiesznej marynarce, potem Caffery w białej

koszuli niczym flaga. Podjechała i dogoniła ich, kiedy usko-

czyli w uliczkę.

Sięgnęła po swój przewodnik po Bristolu, zawzięcie prze-

leciała spis ulic i znalazła Hopewell. Za nią zatrąbił samo-

chód, który chciał przejechać, ale zignorowała go. Znalazła

odpowiednią stronę i rozłożyła przewodnik na kolanach. Zo-

baczyła, gdzie się znajdują, i że uliczka kończy się na osiedlu

Hopewell. Kierowca za nią opuścił szybę i krzyczał coś o tym,

że dlaczego to kobietom pierdolą się zasady ruchu drogowego

i co ona tam wyrabia? Tampon sobie wkłada? Pokazała mu

środkowy palec i wrzuciła bieg.

Uliczki były wąskie, szerokości jednego samochodu, ale

w ciągu minuty skręciła i śmignęła fordem przez labirynt,

po czym zahamowała ostro na szerokiej ulicy o zielonych

poboczach i pasie rozdzielającym z otoczonymi siatką mło-

dymi sadzonkami. Znajdowała się przed wejściem na osie-

dle Hopewell i wyliczyła sobie, że droga po prawej prowadzi

do uliczki. Otworzyła okno i wychyliła się do przodu. Serce

jej waliło jak szalone.

369





?35961

Z początku pomyślała, że ich zgubiła. Ale potem usłysza-

ła zbliżające się kroki. Mały mężczyzna w marynarce wypadł

z ulicy, przeleciał tuż koło niej - dostrzegła drobne kończyny

i ściągniętą twarz - potem znalazł się na niechlujnym traw-

niku, przeciął go, a cienie wieżowców przemykały przez jego

głowę. Odpięła pas i zaczęła wysiadać z samochodu, ponie-

waż nie zobaczyła za nim Caffery'ego, a była pewna, że dep-

cze chłopakowi po piętach. Ale nagle, właśnie kiedy miała

wysiąść, pojawił się, teraz idąc, na jej widok przyłożył palec

do ust i machnął, by została w samochodzie. Padła na sie-

dzenie, ze stopami na chodniku, ale przyciągając drzwi do

łydek, kiedy przechodził.

Patrzyła na niego, mózg jej pracował gorączkowo, oczy

skakały na boki, próbowała wszystko ogarnąć. Nie znała

dróg na wschód stąd, tam gdzie był supermarket, ale znała

to osiedle. Składało się z sześciu monstrualnych wieżowców

połączonych betonowymi ósemkowymi przejściami, otoczo-

nych trójkątnymi trawnikami. Mogła je sobie wyobrazić z lotu

ptaka, jak model planisty. A z kierunku, w którym podążał

mały, odgadła, że zmierza do wieżowca północno-zachodnie-

go słynącego z handlu narkotykami. Odczekała chwilę, serce

jej uderzało o żebra. Potem, w chwili gdy Caffery zniknął pod

osłoną wieżowca południowo-zachodniego, wsiadła z powro-

tem, uruchomiła silnik i wjechała na osiedle, manewrując

między małymi parkingami a śmietnikami.

Ryzykowała - mogli pobiec w którymkolwiek kierunku

- a kiedy wyskoczyła niemal u podnóża wieżowca północno-

-zachodniego, pomyślała, że się jej nie udało. Nikogo nie wi-

działa, tylko budynek pokryty plakatami i graffiti, rząd po-

jemników na śmieci segregowane, którym wyzierały z paszczy

brudne torby. Ani żywego ducha.

Nagle się pojawił, jak błysk światła na siatkówce - jak

mogła go wcześniej nie zobaczyć? Caffery stał jakieś dziesięć

metrów od niej i wpatrywał się w nią.

370

Otworzył drzwi i wyskoczyła.

- Jezu Chryste! Co...

Wyciągnął do niej jedną rękę, nakazując jej ciszę. Ale

drugą rękę wyciągnął w przeciwnym kierunku, żeby spojrzała

w tamtą stronę. A kiedy zobaczyła, co wskazuje, poczuła się,

jakby opadło ją coś ciemnego i wstrętnego, bo przypomnia-

ła sobie, gdzie wcześniej widziała chłopaka w marynarce.

Widziała go tutaj. Dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz stał

Caffery. To był moment, rzut okiem, minął ją szybko, ale pa-

miętała to dokładnie, bo działo się to ledwie kilka dni temu.

Spojrzała ponownie na drzwi, które wskazywał Caffery.

I potem już wszystko było źle.

54

Drzwi były niebieskie, bladoniebieskie, na nich widniał nu-

mer jedenaście z naklejanych lustrzanych cyferek, a facet

w marynarce zniknął właśnie za tymi drzwiami. Caffery stał

i patrzył na nie, marynarkę odgarnął na plecy i odzyskiwał

dech po biegu. Całkowicie zwyczajne drzwi - smutne firanki

w okienku obskurnego koloru używanych saszetek z herbatą

po latach brudu i zaniedbania - intuicja powiedziała mu, że

w tym właśnie miejscu pocięto Mossy'ego na kawałki. Bóg

raczy wiedzieć, co się działo w środku.

Obszedł wieżowiec, by się upewnić, że nie ma tylnego wyj-

ścia, ale budynek wzniesiono na planie kwadratu, z osobnym

szybem windy z jednej strony. Po drugiej stronie było więcej

drzwi wejściowych, żadnych tylnych. Czekał, patrząc na nie,

na zabite okna, odzyskując oddech, i nagle uświadomił sobie,

gdzie się znajduje - na tyłach osiedla Hopewell, tyle że przy-

szedł z innej strony. Wieżowiec Jony znajdował się na drugim

końcu. Nie widział tego, ale po jego klatkach schodowych ga-

niało teraz ze dwudziestu gliniarzy. W tym wieżowcu większość

okien na dole była zabita. Przyglądał im się uważnie w cichym

południowym upale. Maleńka strużka potu oderwała się spo-

międzyjego łopatek i biegła po kręgosłupie. Przeszedł na drugą

stronę. I dopiero teraz zobaczył, że coś się dzieje z Pchłą.

372



- Jedenastka - szepnęła. - Jedenastka.

- Tak - powiedział. - I co z tego?

Przechyliła głowę, potem odeszła kilka jardów, macha-

jąc na niego. Ruszył za nią, podeszli bliżej samochodów, aż

nie można ich było zobaczyć z mieszkania. Musiał się lekko

pochylić, żeby usłyszeć, co ona mówi.

- Wiem, kto tu mieszka - szepnęła. - To znaczy... tu

mieszka mój przyjaciel.

- No świetnie. Zajebiście po prostu.

- Tak., i ty... ty też go znasz... Tommy Baines. Tig. Z po-

radni narkotykowej w Mangotsfield. Ten z okiem.

Caffery próbował poukładać to sobie w głowie.

- Ten z o... - przerwał. - Skąd ty go znasz, u licha?

Zamknęła na chwilę oczy, twarz jej zbladła, jakby nie

mogła uwierzyć w to, co się dzieje.

- O... o Boże, znam go od wieków, dobra? Ale ostatnio

też się z nim spotkałam. Powiedział, że go wypytywałeś.

- Kurwa, ale cudnie. To naprawdę pomaga w sprawie,

jak wszyscy ludzie dokoła kłapią dziobem i...

- Zaczekaj chwilę - mruknęła, a twarz jej się zachmu-

rzyła. - To, że ktoś wszedł do jego mieszkania, jeszcze nie

znaczy, że on ma coś do ukrycia, więc nie opieprzaj mnie. No

wiesz, to może nic nie znaczy, to mogło być... - Zatrzymała

ją jedna myśl. Zamknęła nagle usta, a jej oczy powędrowały

w górę, jakby koncentrowała się na jakimś miejscu na nie-

bie. - O cholera - powiedziała. Walnęła się kłykciami w czo-

ło. - O jasna cholera.

-Co?

- Ale się wpierdoliłam.

-Co?

Westchnęła, opuściła rękę i podeszła po zalanym słoń-

cem asfalcie do swojego samochodu. Patrzył, jak otwiera

drzwi i wyciąga swoją torbę, potem czegoś w niej szuka. Wy-

prostowała się i do kieszeni spodni wsunęła coś, co wygląda-

373

lo jak nóż w pochwie, może nóż nurkowy. Potem zatrzasnęła

drzwi i wracała, trzymając dwie kevlarowe kamizelki kulo-

odporne, jedną wyposażoną, drugą z pustymi kieszeniami.

Zatrzymała się przed nim.

- Pamiętasz ten dzień, kiedy znaleźliśmy w porcie rękę?

-Tak?

- Tego dnia dostałam od niego esemesa. Od Tiga. - Po-

dała wyposażoną kamizelkę Caffery'emu. - Chciał się ze mną

spotkać. Nie rozmawiałam z nim od dawna, i nagle się ze mną

skontaktował. A kiedy przyjechałam, próbował mnie tro-

chę pociągnąć za język, żebym mu powiedziała, co się dzieje

w pracy. - Skrzywiła się. - Tak - przyznała. - Jestem idiot-

ką. Pewnie wylecę teraz z roboty, co?

Zapadła chwila ciszy. Caffery przypominał sobie fizyczne

odczucie, którego doświadczył w obecności Tiga, to, od którego

aż go ręka świerzbiła, żeby go walnąć. Teraz znowu go naszło.

- Dobra - powiedział, ignorując wyposażoną kamizelkę

i sięgając po pustą. - Nie wyciągajmy pochopnych wniosków.

Jak powiedziałaś, to, że ktoś wbiegł do jego mieszkania, jesz-

cze nic nie znaczy. Sprawdźmy najpierw, dobra?

Kiedy już oboje założyli kamizelki, Pchla odgarnęła włosy

z twarzy, stanęła wyprostowana i sztywna i zapukała głośno

do drzwi.

Odpowiedziała im cisza. Stanęła na palcach i próbowała

zajrzeć przez przeszklony pasek.

- Tig? - krzyknęła, waląc dłonią w drzwi. - Tig! Je-

steś? To ja.

Po drugiej stronie drzwi rozległy się jakieś szmery, jakby

szybko przemieszczali się ludzie. Trzasnęły drzwi.

- Tig? Ja tylko na słówko.

Kolejne hałasy. Długa cisza. Potem otwarcie drugich

drzwi i nagle po drugiej stronie ktoś odciągnął zasłonę. Potem

rozległo się szuranie i w brudnej szybie pojawiła się twarz.

374

- Pani Baines - Pchła przyłożyła rękę do szyby. - To ja.

Nic pani nie jest? Mogę wejść?

Kobieta patrzyła, jakby jej nie rozpoznawała.

- To ja. Mogę wejść?

Usłyszeli zdejmowanie łańcucha, potem krucha kobie-

cina w postrzępionej podomce otworzyła drzwi.

- Nie wiem, gdzie on jest, kochaniutka. Znowu gdzieś

polazł z tymi czarnuchami.

Caffery zajrzał do obskurnego korytarza. W mieszkaniu

panował bałagan - wszędzie stosy gazet, wszystkie poskłada-

ne do osobnych toreb. Na każdej mazakiem napisano daty:

1999-2006. Unosił się tu zapach zupy pomidorowej albo cze-

goś innego - czegoś, do czego nie wsadziłby palca. Wszystkie

drzwi prowadzące z korytarza były zamknięte.

Zaciskając boczną szelkę kamizelki, wysunął się do przo-

du.

- Jest pani sama, kochana?

- Tak, tak. Zawsze zostawia mnie samą.

Caffery otworzył drzwi. Kuchnia, mała i zagracona, z na-

czyniami w zlewie. Nikogo tam nie było.

- Wiemy po prostu, że tu mieszka więcej ludzi.

- Naprawdę, kochaniutki? - Wydawała się niezainte-

resowana faktem, że Pchła weszła do salonu i zagląda za ka-

napę i zasłony. - No to musicie porozmawiać o tym z moim

synem.

Caffery otworzył kolejne drzwi i jeszcze następne.

- A on jest?

- Och, nie. W zasadzie go nie ma. Nie tak, jak myślicie.

- Co to znaczy?

Obdarzyła ich bezzębnym uśmiechem.

- Bóg raczy wiedzieć. Ja jestem trochę stuknięta. Tak

właśnie mi ciągle mówią - że mnie tu nie ma. - Postukała

się po głowie. - Nie tak jak kiedyś.

- Pani Baines, syn jest w domu czy nie?

375



m

- Och, nie, oczywiście, że go nie ma.

Caffery spojrzał na rozbiegane oczy, na brudną podom-

kę i na rzednące włosy. On też miał gdzieś matkę. O ile wie-

dział, wciąż żyła. Po zniknięciu Ewana machnęła na niego

ręką, a trzydzieści lat później już się nawet nie zastanawiał,

gdzie jest.

- Ma pani swój skaner włączony? - spytała Pchła.

- Mój skaner? A nie, teraz nie, teraz oglądam telewizję.

- Mógłbym na niego spojrzeć? - spytał Caffery.

Machnęła ręką, jakby ich zbywała.

- A róbcie, co chcecie. Co mnie to obchodzi.

Poszedł do jej sypialni z niepościelonym łóżkiem, za-

suniętymi zasłonami i czterema czy pięcioma kubkami na

stoliku nocnym. Samo pomieszczenie było niewielkie, więc

stwierdzenie, że nikogo tam nie ma, nie zajęło mu dużo

czasu. Spojrzał na skaner. Jak powiedziała, był wyłączony.

W pokoju panował dziwny chłód, jakby skądś pompowano

tu stęchłe powietrze. Wrócił na korytarz i zastał tam panią

Baines patrzącą na niego gniewnie, z podniesionym palcem,

jakby go ostrzegała.

-1 tak będziecie musieli wezwać tu policję - powiedziała.

- Żeby on przestał to robić. - Uśmiechnęła się. - I tyle.

Caffery spojrzał na Pchłę. Stała w progu salonu, patrząc

z marsową miną na panią Baines.

- Co to znaczy, pani Baines? Co on ma przestać?

- Jak powiedziałam. Policja musi zrobić z tym porzą-

dek, nie ma się co dziwić. Jak on pozwala biegać czarnuchom

w kółko po całym mieszkaniu i co oni tam razem wyczyniają.

A o mnie to się nie martwcie. Nie ma się co o mnie martwić.

- Postukała się w skroń i pokuśtykała do sypialni, zamykając

za sobą drzwi. Po chwili rozległ się dźwięk telewizora. Pchla

odwróciła się do drzwi, jakby chciała pójść za nią, potem chy-

ba zmieniła zamiar. Skierowała się za to do jedynych drzwi,

których jeszcze nie otwierali.

376

- Jego pokój - powiedziała. - Nigdy tam nie byłam.

- Masz jeszcze ten nóż w majtkach? - spytał Caffery.

- Widziałeś go?

Nie odpowiedział. Oparł się plecami o ścianę i podniósł

nogę, by pchnąć zamek z właściwą siłą. Drzwi otworzyły się

na oścież. Zaglądali do ciemnego pokoju, z oknem przesłonię-

tym sfatygowaną niebieską narzutą. Pod ścianą naprzeciwko

stała szafa, w kącie stolik komputerowy, a młodzieżowe meta-

lowe łóżko zajmowało większość przestrzeni. Wciąż plecami

do ściany, Caffery sięgnął do środka i włączył światło.

- Pusto?

Wsunęła do środka głowę, potem cofnęła i kiwnęła nią.

- Pusto.

Wskoczył za próg, zajrzał za drzwi, podszedł do szafy i otwo-

rzył ją. Wisiały tam ubrania, nikogo nie było. Zajrzał pod łóżko

i ściągnął kołdrę. Okno było zamknięte. Nikt tędy nie przecho-

dził. Jakby chudzielec w marynarce rozpłynął się w powietrzu.

Próbował przeanalizować, co przeoczyli w mieszkaniu,

kiedy zdał sobie sprawę, że Pchła się nie rusza. Stała wciąż

w progu, wpatrując się w ściany. Podążył za jej wzrokiem

i zrozumiał, dlaczego tak ją zamurowało.

Ściany pokrywały obrazki hardcorowego gejowskiego sa-

domaso. Na jednej wisiały plakaty z gejowskich czasopism,

z klubu SM w Old Market, chełpiącego się najrozmaitszym

wyposażeniem... Na drugiej ścianie zobaczył zdjęcia mężczy-

zny w przezroczystej plastikowej tunice, z penisem w skórza-

nej obróżce, krew się lała z ran na jego ciele i zastygała pod

plastikiem jak w paczce mięsa. Na pierwszych dwóch zdję-

ciach musiał lizać stopy biznesmena w garniturze. Na ostat-

nim wpychano mu twarz do toalety.

Caffery gwizdnął.

- Mocna rzecz.

Podszedł do ostatniej ściany, na której wisiało jedno po-

większone zdjęcie, prawdziwe albo przerobione, trudno było

377

powiedzieć. Przedstawiało mężczyznę z ogoloną głową w skó-

rzanym fartuchu, odgryzającego sutek mężczyźnie odzianemu

jedynie w czarne martensy i białą, nabijaną ćwiekami obrożę.

Na wysokości talii zszywaczem przymocowano tam dziesięć

fotografii formatu A4. Caffery pochylił się nad nimi i zobaczył

coś, co pozwoliłoby Bainesa skazać w sekundę. Zdjęcia przed-

stawiały wszystko, co się zdarzyło w północno-zachodnim wie-

żowcu na osiedlu Hopewell. Widać na nich małego czarnego

chłopaka w stroju plemiennym, w czerwonej tunice, z pacior-

kami we włosach i policzkami umazanymi białą farbą. To był

chudzielec w marynarce, uwieczniony w różnych pozycjach: na

jednym zdjęciu przedstawiał rytualny taniec w szatach szama-

na, wyszczerzając zęby do aparatu, ale na innych widniał obok

półnagiego mężczyzny na kanapie - Caffery domyślił się, że

to łan Mallows - i wbijał mu rurkę w ramię, a krew skapywa-

ła do dużego plastikowego dzbanka. Na następnym - Caffery

musiał uszczypnąć się w nos, żeby powstrzymać kwasy żołąd-

kowe podpływające mu do gardła - szaman kucał obok ciała,

przykładając nóż do surowych zakrwawionych kikutów rąk.

Przełknął głośno ślinę i zebrał się, by uważnie przyj-

rzeć się temu zdjęciu. Pewne rzeczy mógł ominąć: blade cia-

ło Mallowsa - przyjął, że to Mallows - krew, która tryskała

z pobielałych ramion, oczy wzniesione do nieba. Musiał się

skoncentrować na zablokowaniu tych rzeczy, bo coś inne-

go było o wiele gorsze od wszystkich złych rzeczy w sposób

oczywisty. Na zdjęciu była tylko jedna nierzeczywista rzecz

i to była twarz szamana.

Zerknął na te oczy i zobaczył coś, co rozpoznał: pustkę,

kłamstwo. W jego postawie -jak trzymał nóż do kamery,

z twarzą zbyt upozowaną - było coś, co przywodziło na myśl

zdjęcia z wakacji. Przyszło mu szybko do głowy: „To nie ty

ciąłeś, prawda? Ty tylko grasz". Nie musiał nawet formu-

łować pytania „Więc kto?", bo znał odpowiedź. Znał osobę,

która cięła.

378

Cholera, pomyślał. Nie będzie żadnego rozstrzygania

wątpliwości na twoją korzyść, Tig. Nigdy nie zaznasz odku-

pienia. Posiałeś mnie fałszywym tropem, wysłałeś mnie do

TABERIGI. I nagle, w jednej chwili, zrozumiał dlaczego.

- Baines - powiedział.

Pchła stała za nim z twarzą woskowobiałą.

- On zna Kaisera? Przez ciebie?

- Słucham?

- Pytam, czy Baines zna Kaisera.

- Nie - powiedziała słabo. - Nie... to znaczy... - Spoj-

rzała na niego. - Owszem, zna go ze słyszenia.

- Jego i ibogainę?

Szybko oblizała usta.

- Pewnie tak. A co?

Westchnął.

- Nic. Miałaś kiedyś wrażenie, że ktoś cię zrobił w chuja?

Pchła podeszła do niego, kiedy wciąż wpatrywał się

w zdjęcia. Podniosła do nich rękę i tak trzymała ją nad nimi,

nie dotykając, gliniarski odruch, żeby nie dotykać, ale on wi-

dział, że chciała dotknąć.

- Jezu - szepnęła. - Kto to jest?

- Nie wiem, ale pewnie nasz kolega w marynarce. A gdy-

bym miał się zakładać, to powiedziałbym, że ten na kanapie

to Mallows.

- O kurwa - wydusiła. - A więc to prawda. - Siadła przy

stoliku komputerowym i schowała twarz w dłoniach.

Odsunął się od zdjęć, chciał jej dotknąć, położyć jej rękę

na włosach, ale wiedział, że nie może.

-Mów.

- Nic. Tylko że...

-Tak?

- Tylko że jak poszłam spotkać się z Mabuzą, byłam pew-

na, że on wie, że jestem gliną.

- Skąd?

379



W jej oczach pojawiła się niepewność.

- Nie wiem, po prostu miałam poczucie, że ktoś go

ostrzegł. Tam wszędzie były krzyże, jakby on chciał zapre-

zentować dobry chrześcijański dom. I...

- I? - spytał Caffery, spoglądając na zdjęcia.

- On jest gejem - powiedziała cicho. - Tig. Jest gejem

na maksa.

- Jak cholera, sądząc z otoczenia. Nie wiedziałaś?

- Tak, wiedziałam - mówiła jednostajnym głosem. - Za-

wsze wiedziałam. On próbował mi zasugerować, że nie, ale

teraz myślę, że próbował mnie pociągnąć za język, żebym mu

podała informacje o sprawie.

- Które przekazałby Mabuzie. Wiedziałem, że ktoś prowadzi

to całe kurewstwo, tylko nie sądziłem, że to będzie biały gej.

Pchła wciąż wpatrywała się w ściany.

- Biały to Tig jest dla ciebie, większość jego klientów to

czarni, Azjaci. Wiesz, on jest z ulicy, dla nich jest swojak. Przez

jakiś czas nawet ludzie z Atrium chcieli z niego zrobić wtykę.

Caffery przeglądał zawartość małej półki nad głową

Pchły. Stały tam w rzędzie dyskietki. Na jednej widniało sło-

wo „magia" nabazgrane prymitywnym pismem. Na dwóch

następnych „Mabuza" napisane zakreślaczem.

Caffery już trzymał dyskietkę, kiedy coś go powstrzy-

mało. W jednej chwili znieruchomiał i zrobiło mu się zimno.

I odwrócił się do Pchły. Nie musieli nic mówić - oboje wie-

dzieli, co myśli to drugie. Że właśnie usłyszeli dźwięk, jakby

ktoś, gdzieś bliziutko, przesuwał jakiś duży mebel.

- Gdzie to było? - szepnął Caffery. Stał nad nią z wyciągnię-

tą ręką, brud i pot z pościgu po ulicach zabarwił wewnętrzną

stronę rękawa koszuli. - Gdzie to było?

- Nie wiem - mruknęła Pchła.

Dźwięk nie pochodził z mieszkania... niezupełnie. Pocho-

dził zza ściany, gdzie powinno być kolejne mieszkanie.

Odwróciła się bardzo powoli i spojrzała na łóżko, na sza-

fę. Przypomniała sobie mamę Tiga w zeszłym tygodniu, jak

mruczy do siebie w kuchni. „Powiedz im, żeby nie chodzili

przez ściany. Niech nie wsadzają buzi w ściany".

- Ściany - szepnęła.

- Ściany?

- Sprawdź ściany.

Spojrzał na nią dziwnie, ale i tak podszedł do ściany,

przesunął po niej dłońmi, szukając anomalii, wyraz jego

twarzy mówił, że robi to dla świętego spokoju. Ściągnął kapę

z okna, poszukał pustaka wentylacyjnego albo dziury, której

wcześniej nie zauważył, podczas gdy Pchła padła na brudny

szorstki dywan, by obejrzeć ścianę pod łóżkiem. Nic. Dopie-

ro kiedy Caffery podszedł do szafy i otworzył ją, wywalił ru-

piecie na podłogę, zobaczyła, że coś znalazł. Zobaczyła, że się

trochę odwraca i zatrzymuje.

- Co? - wstała, stanęła obok niego i zobaczyła, na co

patrzy.

Tylną ścianą szafy nie była ściana. Była to płyta gipsowa

oparta za ubraniami na wieszakach. Przykucnął i zahaczył

o nią palce, potem odciągnął ją od ściany, obrywając kłąb wa-

piennego pyłu. Od razu poczuli zapach pleśni i amoniaku.

- OK - szepnął, otrzepując ręce. - Chyba go znaleźliśmy.

Za płytą gipsową wyrąbano w ścianie dziurę o wymia-

rach pięć stóp na trzy. Pył pokrywał podłogę, a postrzępiona

tapeta zwisała pasami. Pochylili głowy i zajrzeli do małego

korytarza o zniszczonych ścianach, z przewodami elektrycz-

nymi zwisającymi z sufitu. Światło sączyło się z otworu po

lewej stronie, przesłonięte przez zamkniętą na kłódkę kratę.

Gdzieś w środku kapała woda. Za kratą widzieli początek na-

stępnego pomieszczenia. Tylko podłoga była widoczna, wytar-

te kawałki wykładziny przyklejone do łuszczącej się izolacji,

poskładane gazety stroną sportową do wierzchu. Ale przed

nimi korytarz ciągnął się w ciemności.

Caffery przeczołgał się przez otwór, nogą kontrolnie

pchnął kratę po lewej. Sprawdził kłódkę - zamknięta - zo-

stawił ją i odwrócił się w drugą stronę, w ciemność.

- Ale wymyślił, gnojek. Przekopał się do drugiego miesz-

kania.

- Jezu - Pchła zadrżała. Powietrze było wilgotne, nieru-

chome, jak od dawna zamknięta jaskinia, i teraz, kiedy sobie

wyobraziła szczurze gniazda w korytarzach, labirynt, serce jej

biło jak szalone i nie chciało się uspokoić. Szybko przesunęła

dłońmi po ścianach na wysokości ramienia, szukając włącz-

nika światła. Nic. Tylko dzienne światło po lewej i ciemność

przed nimi. - Musiał...

Z ciemności przed nimi dobiegło jakieś szuranie. Po-

chyliła się do przodu, próbując zajrzeć do pokoju, ze strachu

oczy wyłaziły jej z orbit. Widziała błyskające tam czerwone

światełko - niewielkie, nie większe od punkcika - wielkości

ludzkiej źrenicy. Może jakaś elektronika. Dźwięk znowu się

rozległ i krople potu spłynęły jej spod pach.

- Kurwa - szepnęła, weszła z powrotem do sypialni

i wyciągnęła radio. Wcisnęła guzik alarmowy i zablokowała

wszystkie pozostałe przekazy. - Centrala, centrala - syknę-

ła. - Osiedle Hopewell, wieżowiec północno-zachodni, status

zero, pilne wsparcie. Sugeruję jednostki wsparcia z zasila-

niem i sprzętem do wejścia. I... hm. - Zmrużyła oczy i spoj-

rzała w głąb korytarza, który zdawał się ciągnąć do samego

środka budynku. Krew jej zamarzła na tę myśl - Tig drążący

w ścianach mieszkania jak jakiś jebany termit. - Niech okrą-

żą budynek ze wszystkich stron. Budynek jest osiatkowany,

więc niech wezmą sprzęt do cięcia.

Skończyła i odwróciła się do Caffery'ego, który stał

w otworze, plecami do ściany. Za nim błyskało czerwone świa-

tełko, oświetlając rysy jego twarzy. Pokręcił głową.

- O co chodzi? - spytała bezgłośnie.

- Będziesz na nich czekać? - szepnął.

382

- Tak. - Uniosła kamizelkę, tak żeby oparła się jej na

kościach miednicy i nie uciskała piersi. Oszacowanie ryzyka

- mruknęła. - Zrobiłam je, i taka jest moja decyzja.

- A jak głęboko w ten jebany budynek on się wdziabał

twoim zdaniem?

Wiedziała, co Caffery mówi. Wiedziała, do czego zmie-

rza.

- Nie obchodzi mnie, jak daleko.

- Ale obchodzi cię, czy spierdoli innym wyjściem? - syk-

nął.

- Obchodzi mnie wykonywanie obowiązków i czyja ten

budynek opuszczę żywa. To podstawy wyszkolenia, mamy

mało... a gdzie tam, nie mamy żadnych informacji, nie wie-

my, co tam jest, a ja nie zamierzam ryzykować życia. Może

tobie się spieszy do trumny, ale mnie nie.

Z ostatnim jej zdaniem światło odbite w oczach Caf-

fery'ego stało się trochę zimniejsze. Otworzył usta, żeby coś

powiedzieć, ale chyba zmienił zamiar. Obejrzał się na kory-

tarz, potem na nią, i przez chwilę myślała, że pójdzie sam.

On jednak cofnął się o krok do pokoju i wyciągnął do niej

rękę. Po raz drugi tego dnia wzdrygnęła się, jakby miał jej

zrobić krzywdę. Ale on sięgał, żeby odpiąć uchwyt jej kami-

zelki i wyciągnąć szary pojemnik z gazem łzawiącym. Potem

przysunął wargi do jej ucha. Włoski na jej szyi poruszyły się

od jego oddechu.

- Powiem ci - wyszeptał - że to największe kłamstwo,

jakie słyszałem z ust bliźniego.

Pchła stała nieruchomo. Patrzyła, jak odsuwa się od niej

i wchodzi do korytarza, upiorne miganie czerwonego świa-

tełka w ciemnym pomieszczeniu obrysowywało jego postać.

Czuła, jak drobne mięśnie jej szczęki poruszają się, kiedy

wyobraziła sobie Dziurę Buszmena, przypomniała sobie, że

pozwoliła Thomowi tam wejść. Pomyślała o ciemnej wodzie,

o tym, co pomyślał, kiedy zobaczył, że mama i tata kierują się

383

w mrok, ogarnęło ją uczucie, jakby coś rosło w niej i pękało.

Przyczepiła radio do rzepu na kamizelce i dogoniła Caffery'ego

w korytarzu, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Słuchaj - syknęła, mrużąc oczy, starając się coś doj-

rzeć w ciemności. - Gaz. Użyj go tylko w ostateczności, tu-

taj jest za mało przestrzeni. Jak go wciągniemy, to napraw-

dę pozostanie nam czekać na kawalerię. - Przesunęła lewą

dłonią po kieszeniach, przeszukując je, sprawdzając, co tam

ma: kajdanki, radio. Wyszarpnęła nóż ze spodni i podała

Caffery'emu. - Spodziewają się nas na wysokości głowy albo

klatki piersiowej. Więc idziemy nisko.

Przesunęła się obok niego i przykucnęła w progu, bo-

kiem. Caffery był tuż za nią. Usłyszała, że też przykucnął, po-

tem jego wdech i wydech przy swojej szyi, ale przed sobą miała

tylko ciszę - szuranie ustało. Próbowała wytężyć wzrok w głąb

pokoju, głowa automatycznie podsuwała wszystko, co mogła-

by przeanalizować - kształt pomieszczenia, pozycja celu, jaki

jest jej cel - wiedząc, że to wszystko nie ma najmniejszego

sensu, że jej wyszkolenie na nic się nie zda.

- Ty idziesz po lewej, ja po prawej. Na trzy. - Odpięła

teleskopową pałkę, ciężką, pokrytą neoprenem rozkładaną

stalową rurkę - i ścisnęła ją mocno. Jej ciężar działał po-

krzepiająco. Na razie trzymała ją nierozłożoną. Była równie

skuteczna, a przy przemieszczaniu się w tej pozycji nie będzie

przeszkadzać. - Raz, dwa, trzy.

Weszła do pokoju w niezgrabnej szamotaninie, pół się

tocząc, pół pełznąc, z jedną ręką przed twarzą. Jakieś czte-

ry stopy od progu jej buty pośliznęły się na czymś i poleciała

do przodu. Jej kolano zetknęło się z twardą krawędzią i po-

czuła, jak coś musnęło ją po twarzy, kiedy łokciem walnę-

ła w podłogę. Zatrzymała się. Uderzyła o ścianę, leżała ple-

cami do niej, na boku, serce jej waliło w piersi. Przez kilka

chwil odzyskiwała oddech, po czym z trudem dźwignęła się

na bok i do góry.

384

- Stój! - Głos Caffery'ego nadbiegł gdzieś z ciemności.

- Widzę coś. Nie ruszaj się, dopóki nie znajdę jakiegoś pier-

dolonego światła.

Zamarła na kolanach, z łokciami pod sobą, włosami zwi-

sającymi dokoła twarzy.

- OK, nie wstaję.

Drżąca, z potem spływającymi po rękach, słuchała, jak

on porusza się w ciemnościach. Unosił się tam jakiś dziwny

zapach - trochę znajomy, zapach miedzi i śmierci - i kiedy

odwróciła się w stronę wejścia, odniosła dziwne wrażenie, że

jest zasłonięta - że się pod coś wtoczyła. I dźwięk, nagle go

pojęła. Dźwięk, silniejszy niż hałas, który powodował Caffery,

szukając włącznika światła. Kapanie, gęste i nieprzyjemne.

- Co się dzieje? - syknęła. Nie chciała za dużo myśleć

o tym kapiącym dźwięku. - Co robisz?

Odpowiedziała jej cisza. Potem Caffery sapnął i wszyst-

ko zalało niebieskawe światło. Pchła zamrugała powiekami,

jej umysł przez chwilę ogarniał kształty i kolory, a kiedy już

ogarnął, zaczęła się dusić. Zaczęła dyszeć, ciężko i cicho.

- O kurwa - usłyszała Caffery'ego. - O kurwa, kurwa,

kurwa.

55

Jeśli nie za bardzo masz po co żyć, odnosisz pewne korzy-

ści. Przynajmniej jedną. A mianowicie przestajesz się przej-

mować.

Dość łatwo dopadła Caffery'ego ta odporność na wszyst-

ko co złe na tym świecie, dopóki była równie naturalna jak

otwarcie rankiem oczu i ziewnięcie, kiedy był zmęczony.

Dziwne więc, że tego dnia na osiedlu Hopewell, kiedy ob-

macywał ściany w poszukiwaniu włącznika, zdzierał ręce na

tynku i cegłach, poczuł przez chwilę trwogę, krótki impuls

niepokoju sekundę przed włączeniem światła. Trwało to tyl-

ko kilka chwil. Potem znalazł włącznik, w pokoju zrobiło się

jasno, i zobaczył, co się kryło w ciemności.

Pokój był mniej więcej tej samej wielkości co sypialnia

Bainesa, ale ze wzorzystego linoleum na podłodze i ze śladu

kółek pod ścianami w miejscach, gdzie pewnie stały szafki,

zgadł, że tutaj znajdowała się kiedyś kuchnia. Tapeta miała

różowe paski, zanim wżarły się w nią pleśń i zaduch, i zostały

tu jedynie dwa meble - kanapa na lewo od niego i stół we-

pchnięty pod ścianę. Pod nim znajdowała się Pchła.

Zobaczył ją - zobaczył, jak jeszcze nie pojmuje, co się

dzieje. Klęczała znieruchomiała i wstrząśnięta, z krwią na

rękach, na koszulce, z dłońmi rozłożonymi na ziemi, oczy-

ma obróconymi na niego, czekała, aż powie jej, co ma zro-

bić. Nie mogła widzieć, co znajduje się na stole nad nią. Cia-

ło, na plecach: z nagą klatką piersiową, w dżinsach zapiętych

na skórzany pasek.

Caffery wiedział, kto to jest. Nawet bez podchodzenia

wiedział, że to Jonah. I że jest martwy od niedawna. Krew

gromadząca się w kałużach pod stołem nie zaczęła nawet

krzepnąć. Wciąż kapała z dziury wyrąbanej w jego szyi, lecąc

do plastikowej miarki kuchennej pod stołem i rozlewając się

na podłogę. Odkąd Tig zrobił pierwsze cięcie w szyi Jony, nie

było już odwrotu. Chciał odciąć mu głowę, i udałoby mu się,

gdyby mu nie przerwano. Upchał chłopakowi pod boki ręcz-

niki, by wchłonęły nadmiar cieczy, i dołożył jeszcze więcej pod

pośladki, może na wypadek gdyby się wypróżnił.

- To on. - Pod stołem w swoistej stop-klatce Pchła zo-

baczyła miarkę i zbierającą się dokoła niej krew. - To on

- szepnęła. Powoli podniosła wzrok na spód blatu. - Praw-

da? To Jonah.

Caffery obejrzał się na kamerę wideo na statywie, skie-

rowaną na ciało, migającą światełkiem nagrywania. On nie

żyje, powiedział sobie, próbując się zmusić do obejrzenia

reszty pomieszczenia, próbując oderwać wzrok od potwor-

ności na stole. Nic już kurwa nie możesz zrobić. Nie znasz

go. Ustal priorytety. Zapomnij o chłopaku i znajdź skurwie-

la, który to zrobił.

Pchła stęknęła i jak pies wylazła spod stołu.

- Jezu, Jezu, Jezu - jęknęła na widok ciała. - Jezu, kur-

wa mać. - Ślizgając się we krwi, wstała, z rękoma wyciągnię-

tymi na boki, wpatrując się w ciało.

- Cicho - powiedział Caffery, próbując dojść, skąd do-

chodzi hałas. - Cicho bądź.

Podszedł do kanapy, położył jedną rękę na oparciu, po-

chylił się i natychmiast się zorientował, na co patrzy. Od

podłogi do wysokości metra w ścianie była wyrąbana kolejna

386

387

dziura. Odsunął kanapę i starał się nasłuchiwać, ale za nim

Pchła gadała do siebie, oddychając ciężko.

- Cicho - szepnął. - Potrzebna mi cisza, na miłość bo-

ską. - Wycięto ją szlifierką kątową albo piłą do metalu. Przy-

ćmione niebieskie światło, może dzienne, sączyło się na pod-

łogę. - Cicho bądź. To tu.

Ponieważ nie odpowiadała, odwrócił się. Stała wciąż przy

stole. Szeroko i pewnie rozstawiła nogi, odchyliła głowę Jo-

naha do tyłu, złączone ręce położyła mu na klatce piersiowej

i uciskała ją, za każdym razem wyduszając maleńką strużkę

krwi z jego szyi.

- Jezu! Przestań!

Ale ona dalej uciskała.

- Ej! - Wrócił od kanapy i chwycił ją za ramię. - On nie

żyje. Przestańże, do kurwy nędzy.

Zamarła, z rękoma na piersi Jony. Twarz miała szarą,

źrenice rozszerzone.

- Przypomnij sobie, co robimy - warknął. - Przypo-

mnij sobie.

- Co? - szepnęła, wolno poruszając ustami.

- Ja pierdolę. Ocknij się, sierżancie Marley. - Wbił jej

palce w ramię. - Ocknij się. Musimy iść.

Skierowała wzrok na kanapę, na dziurę za nią. Potem

znowu na ciało. Już miał nią potrząsnąć, kiedy coś się zmie-

niło na jej twarzy. Zmarszczyła się i wydawała się opanowa-

na.

- Tak - powiedziała, wycierając w kamizelkę krew z dło-

ni. Pochyliła się, położyła dłonie na udach i oddychała szybko

przez usta. - Tak, już OK. Idziemy.

Caffery podniósł pojemnik z gazem na wysokość twarzy,

nóż wziął do drugiej ręki i wszedł do dziury. Prowadziła na

mały korytarzyk z podobną dziurą wyciętą na drugim koń-

cu. Tamta miała wmontowaną kratę, taką jak dziura, którą

widzieli na początku, ale ta stała otworem.

388

Przeszedł przez nią ostrożnie, w przykucnięciu, ręka

z nożem uderzała w podłogę przy każdym kolejnym kroku.

Przez chwilę Pchły nie było z nim - została w pokoju i od-

zyskiwała panowanie nad sobą - ale zanim dotarł do końca

korytarzyka, dogoniła go, i teraz czuł jej oddech za plecami.

Z jakiegoś powodu przypomniał sobie coś z akt z Londynu

- że Tikoloshe może stać się niewidzialny, jeśli wsadzi sobie

kamyk do ust - i musiał obejrzeć się przez ramię, czy to na-

prawdę ona jest za nim. I była. Oczy jej lśniły, drobną twarz

miała spokojną i zdecydowaną.

Pod kolejną ścianą przystanęli w przykucnięciu przy

dziurze, i znowu słuchali. Po drugiej stronie tej ściany ktoś

oddychał, gorączkowo, w panice.

- Trzysta sześćdziesiąt stopni - powiedziała bezgło-

śnie.

-Co?

- Omiatamy wzrokiem całe pomieszczenie. Sprawdzamy.

Naśladował ją, odwracając się lekko na bok, przyciska-

jąc lewą rękę do ściany, i lustrzanie do niej wypchnął prawą

stopę do przodu.

- Teraz - szepnęła. - Teraz.

Trzymając przed sobą pojemnik z gazem i pałkę, wsunęli

głowy i szybko przejrzeli pomieszczenie. Było małe - znajdo-

wało się tam dwoje drzwi i zabite okno - i brudne, oblepione

muchami pojemniki najedzenie. Na kanapie wepchniętej pod

ścianę naprzeciwko siedziało dwóch mężczyzn, jeden wychu-

dzony i biały, drugi mały i czarny.

- Policja! - wrzasnął Caffery, kierując gaz na pokój.

- Policja! - Mężczyźni przytulili się do siebie. Jednym z nich

był chłopak, którego gonili, mały szaman w marynarce, dru-

gim... Caffery nie musiał widzieć kikutów rąk, żeby wiedzieć,

że to Mallows. Żywy. Odcięli mu ręce. Pobrali mu krew. A on

ciągle żył. Ten pierdolony koleś od oględzin miejsca miał ra-

cję, gnojek.

389

- Ej, ty! - powiedział Caffery. - Mallows? łan Mal-

lows?

Mossy próbował podnieść brudne zabandażowane ręce,

ale ten wysiłek zdawał się ponad jego siły. Siedział, wpatrując

się w Caffery'ego mętnym wzrokiem.

- Skąd wiesz, jak się nazywam?

- A jak ci się, kurwa, zdaje? Wszystko w porządku?

- Nie, nic, do chuja.

- Zostań tam. Nie żartuję. Nie ruszaj się.

- Wyglądam, jakbym się gdzieś wybierał? - Wytarł nos

w ramię. - Jezu - stęknął. - Jezu Chryste, ja pierdolę.

- Ty - krzyknął Caffery do czarnego. - Ty. Dlaczego

uciekałeś? Co?

- Przepraszam pana. - Podniósł ręce, kuląc się. - Prze-

praszam.

Caffery machnął na niego pojemnikiem.

- Wstawaj. Wstawaj z kanapy. Pod ścianę. Ale już.

- Chłopak wykonał polecenie, zeskakując z kanapy jak dziec-

ko. Caffery przypomniał sobie słowa kelnerki z restauracji:

„Był taki malutki... Sięgałby ledwie dotąd...". - Pod tamtą

ścianę. Tak jest, i tam zostań. Trzymaj tak ręce, żebym je wi-

dział. Rozłóż je na ścianie.

Caffery wszedł do pokoju i się wyprostował. Pchła podą-

żyła za nim i stanęli, oboje instynktownie plecami do ściany,

trzymając przed sobą gaz i pałkę, wodząc oczyma dokoła.

- Gdzie on jest? - spytała Pchła. - Baines? Dokąd po-

szedł?

-Co?

- Gdzie Baines? Gdzie on jest?

Mossy lekko uniósł głowę, wskazując kierunek oczami.

- W łazience - powiedział, jakby miał już wszystko w du-

pie. Jakby policja, która przyszła mu na ratunek, stanowiła

niedogodność, która może ustąpić, jeśli on wykaże się cier-

pliwością. Uczynił lekki gest w stronę okna.

390

Caffery odwrócił się i zrozumiał, że musieli przejść całą

drogę na drugi koniec budynku. Zabite okno znajdowało się

na nieoświetlonym korytarzu, który prowadził do boku wie-

żowca. Na zewnątrz usłyszał dalekie drżące syreny. Przy-

bywały kolejne jednostki ze wsparciem. Oczy Pchły zaszły

łzami. Wiedział, co ona myśli. Czy muszą wchodzić do ła-

zienki, czy mogą po prostu tu zostać i zaczekać na pozosta-

łe jednostki?

- Jest jakieś wyjście z łazienki? - warknął Caffery do

szamana. - Okno? Drugie drzwi?

- Nie wiem. Może okno.

- Kurwa - mruknął. - Kurwa, kurwa mać jebana. Jest

okno, co nie?

W poprzednim życiu, zanim została zabita deskami przez gmi-

nę, była to sypialnia - kobieca, sądząc z ozdobnej plastikowej

szafy w kącie. Drzwi do łazienki, teraz ohydne, z odłażącym

fornirem, wciąż miały gałkę z rżniętego kryształu, która kie-

dyś musiała stanowić dla kogoś powód do dumy.

Pchła i Caffery stali w korytarzu. Pchła plecami do ścia-

ny, pod zabitym oknem. Oderwała wzrok od drzwi, pochyli-

ła się lekko, wsunęła głowę pod kratę, zerkając przez dziurę,

gdzie naderwano zasłonę z blachy falistej, widziała samo-

chody zaparkowane na zewnątrz. Wciągnęła głowę z powro-

tem do środka i rozejrzała się po pokoju, z którego przyszli:

dziura była na tyle mała, że Tig nie mógłby się przez nią prze-

dostać, ale ten mały, on mógłby, gdyby chciał. Powinna go

przykuć do Mallowsa albo zamknąć w szafie. Teraz za póź-

no. Syreny przybrały na sile - pierwsze jednostki zajeżdżały

pod budynek.

- Gotowa? - spytał bezgłośnie Caffery.

Kiwnęła głową, przypominając sobie protokół, którego

kiedyś się uczyła: taktyka „obłąkany". Wymaga co najmniej

trzech funkcjonariuszy z tarczami, a ich jest dwoje i podzie-

391

liii się wyposażeniem jednej osoby. Chuj wie, co się stanie,

ale i tak rozłożyła pałkę i przyłożyła ją do piersi.

- OK - szepnęła. - Dawaj z kopyta.

Uśmiechnął się z ukosa, ironicznie. Potem walnął stopą

w drzwi. Otworzyły się i wpadli do środka, Caffery pierwszy,

potem Pchła, zbyt szybko za nim, prawie się potknęła, pod-

parła się, dotykając ręką jego ramienia, odzyskała równowagę

i zajęła pozycję bojową: środek ciężkości nisko, kolana swo-

bodne, bokiem, lewa ręka przed twarzą.

I nic się nie stało. Cisza. Zamrugali powiekami, żółte

twarze w bladym świetle padającym z kraty na oknie. Żad-

ne z nich w życiu nie widziało takiej łazienki. Krzyż święte-

go Andrzeja wmontowano fachowo w popękane kafelki nad

wanną, a tam gdzie kiedyś znajdowała się muszla klozetowa,

stała pokryta pyłem klatka z galwanizowanej stali, na tyle

wysoka, by wszedł do niej przeciętnego wzrostu mężczyzna,

ale już nie mógłby się wyprostować. Poza tym w łazience nie

było nic. Żadnych kryjówek, żadnych wyjść. Przez maleńkie

okno nikt nie mógłby się wydostać.

- Kurwa - powiedział Caffery, opuszczając nóż z rezyg-

nacją. - Kłamliwy śmierdziel.

- Słuchaj - Pchła chwyciła go za ramię, odwracając się

w stronę zabitego okna na korytarzu. Gdyby mały próbował

się przez nie wydostać, zobaczyłaby go, a jeśli spróbuje wró-

cić przez mieszkania, zwiną go policjanci zajeżdżający przed

wejście. Ale Tig... Tig mógł być wszędzie. - Myślę, że on ciągle

gdzieś tu jest - powiedziała. - Z tamtego pokoju prowadzą

jeszcze jedne drzwi, z powrotem do mieszkania. Wróćmy tam,

a jeśli oni tam jeszcze są, wezmę się za czarnego. Dobra?

Odwrócił się do niej. Przez ułamek sekundy ich twarze

były tak blisko, że widziała szczegóły jego skóry.

- Dobra, jasne.

- Świetnie - powiedziała, podnosząc palec. - Liczę do

pięciu i ruszamy, tak?

392

-Tak.

- Jeden. Dwa. Trzy. Cztery...

Głos uwiązł jej w gardle. Zamarła. I stała tak nierucho-

mo. Na ramieniu Caffery'ego pojawiła się kropla wody, do-

skonała, przejrzysta, o kształcie łzy, kropla na jego białej ko-

szuli - i przez chwilę nie była w stanie zrobić nic, mogła tylko

na nią patrzeć, a tymczasem ona się zsunęła i rozlała na jego

piersi. On też na nią patrzył, potem spojrzał w oczy Pchle.

Żadne z nich się nie odezwało, bo wiedzieli, jeszcze zanim

skierowali wzrok na górę, wiedzieli, co zobaczą.

Byl nad nimi. Wisiał na D-ringach zamocowanych do sufi-

tu, rozpostarty, pocił się i drżał z wysiłku. Ubrany był tylko

w czarne bojówki, jego ciało lśniło od potu i krwi. Usta miał

otwarte, zęby wyszczerzone, złe, białe oczy nabiegły krwią

i wybałuszały się na nich. Anioł zemsty.

Pchła poczuła, że w jej gardle zbiera się dźwięk, głos w jej

głowie krzyczy: „Zlekceważyłaś zasady, ty pieprzona kretynko",

i miała czas pomyśleć „360 stopni obejmuje też sufit". I wtedy

Tig opadł z góry jak jastrząb, z wyciągniętymi pazurami, lądując

z obrzydliwym trzaskiem na ramionach Caffery'ego. Nóż i gaz

poleciały po podłodze i dwaj mężczyźni runęli na ziemię, zde-

rzyli się z obudową wanny i zatrzymali na ścianie, twarzami do

siebie jak kochankowie, chwytając się za twarze, uszy i włosy.

Wyrwała kajdanki z przedniej kieszeni kamizelki i rzuciła

się obok walczących, próbując wepchnąć między nich pałkę,

ale nie mogła dostać się do rąk Tiga.

- Przewróć go - wrzasnęła do Caffery'ego. - Przewróć

skurwiela, ja go skuję.

- Najpierw mnie zerżnie - syknął Tig. - Chce mi wsa-

dzić, zanim mnie zgarniecie.

Caffery zgrzytnął zębami i łokciami odepchnął ręce Tiga.

Pchła sięgnęła do jego nóg, chciała je chwycić, aleje wyrwał,

wierzgając stopami po podłodze.

393

- Słyszałeś? - wrzasnął na Caffery'ego. Ślina pieniła się

w kącikach jego ust. Jego chore oko skakało na boki. - Pyta-

łem, czy chciałbyś małe ruchanko, skoro już tu jesteśmy. Czy

ci staje tylko z kurwami z City Road?

Caffery nad nim znieruchomiał. Pot spływał z jego czoła

do oka, ale nie mrugał, w ogóle nie reagował.

- Daj mi jego ręce - wrzasnęła Pchła, która wciąż pró-

bowała znaleźć miejsce na ramieniu Tiga, żeby walnąć w nie

pałką. - Muszę się dobrać do niego!

- Ej, kurwofilu, odpowiadaj - wrzasnął mu Tig w twarz.

- Tak, ty, brudny pierdolcu. - Wyrzucił w górę biodra. - Od-

powiadaj, już! Powiedz, że chcesz!

Czas jakby się zatrzymał. A potem, w jednej chwili, przy-

spieszył. Gdzieś za sobą Pchła słyszała głosy, gdakanie radia,

ktoś w dalekim pokoju krzyczał: „Policja!", a Caffery odchy-

lił się, chwycił Tiga za uszy i uniósł jego głowę do góry. Tig

wrzasnął, próbował się wyrwać. Pchła musiała przeskoczyć

na drugą stronę, nad nimi, waląc nogami o wannę, rozpacz-

liwie próbowała sięgnąć pod spód, po ramię Tiga, ale teraz

to Caffery jej przeszkadzał. Bez dźwięku, nawet bez wes-

tchnienia czy słowa, puścił uszy Tiga, żeby jego czaszka wal-

nęła w kafelki.

- Jezu! - wrzasnęła. - Przestań! Żabi...

Ale Caffery nie słuchał. Znowu dźwignął głowę Tiga

i trzasnął nią o podłogę, tym razem mocniej. Coś polecia-

ło po podłodze, może ząb. Z nosa Tiga trysnęła krew, strugą

grubości słomki.

- Zajebię cię - Caffery klęknął i poprawił chwyt na

uszach tamtego. Zamierzał znowu to zrobić.

- Przestań! Przestań! - mocowała się z nim, wbijając

w niego palce, żeby rozluźnił chwyt, ale zrzucił ją i przesunął

się po podłodze, tak żeby odwrócić się do niej plecami. Pod

nim nogi Tiga kopały, szukając oparcia. Potoczyła się, siadła

na pupie, nie miała czasu, żeby zająć właściwą pozycję, tylko

394

tyle, żeby wymierzyć - nie w żebra, ze względu na kamizelkę,

ale w kostkę. To wystarczy: kostka. Jego stopy w eleganckich

pantoflach i szarych skarpetkach, spodnie podciągnięte na

tyle, by odsłonić odrobinę ciemnych włosów na goleni. Mo-

dląc się szeptem, szybko walnęła pałką, tylko raz, w kość.

Na ułamek sekundy zapadła cisza. Absolutna cisza. Caf-

fery znieruchomiał z odchyloną głową. Przez chwilę myślała,

że się nie ruszy, pomyślała, że warknie na nią, ale on tylko

z długim wydechem puścił Tiga i zwinął się, ściskając kostkę.

Spodziewała się, że będzie na nią krzyczał, ale nie, leżał na

boku, plecami do niej, trzymając się za nogę, jego żebra uno-

siły się i opadały, unosiły się i opadały pod kamizelką.

Przez kilka sekund nierealnej ciszy miała czas popatrzeć

na jego kark, spojrzeć na Tiga z klatką piersiową zalaną krwią,

jak się zwija z bólu, przyciskając dłonie do twarzy. Potem po-

jawiły się krzyki, błyski i radia. Chłopaki ze wsparcia kłębiły

się wszędzie, i wszystko, całe to gówno, się skończyło.

56

Caffery akurat wtedy sikał. Stał w lesie, para unosiła się nad

jego moczem, bo zrobiło się już zimno, i właśnie wtedy poja-

wił się hałas po lewej, nieco niżej na zboczu. Musiał przerwać.

Z początku myślał, że to Piechur, że zbiera patyki na ognisko,

ale kiedy się obejrzał przez gałęzie, zobaczył, że Piechur jest

tam, gdzie wcześniej, widoczny na tle gasnącego nieba.

Strząsnął, zapiął rozporek, wsadził rękę do kieszeni

płaszcza, sprawdził, czy scyzoryk wciąż tam jest, pokuśtykał

kawałek między drzewa. Stał przez chwilę, próbując rozwi-

kłać cienie, zrozumieć je. Na dalekiej drodze buczał ruch, ni-

ski i jednostajny, ale w lesie nie było hałasów. Po chwili ru-

szył z powrotem do obozowiska.

Piechur stał obok niezapalonego ogniska, z oczyma ja-

snymi od światła księżyca, wpatrując się w stronę, z której

dobiegał hałas.

- Jacku Caffery, policjancie - powiedział, nie odrywając

wzroku od drzew. - Coś mi tu sprowadził do ogniska?

Caffery nie odpowiedział. Na drodze prowadzącej do lasu

nie było żadnych samochodów, żadnych hałasów. Ktokolwiek

to był, musiał przybyć pieszo. Piechur zapalił zapalniczkę.

Pochylił się i przyłożył ogień do drewna, które natychmiast

zapłonęło, zalewając okolicę czerwonym światłem, pożerając

396

łapczywie gałęzie drzew i jeżyny. Potem schował zapalniczkę

do kieszeni i podszedł na skraj lasu. Próbował nasłuchiwać

odgłosów nocy, ale słyszał tylko długą, długą ciszę. Potem,

jakby zadowolony, burknął i pokręcił głową.

- Poszło.

Caffery wciąż patrzył na skraj światła ogniska, skraj

nocy.

- Nie przejmuj się - powiedział Piechur. - To tylko dzi-

wactwo. W tej chwili tylko dziwactwo. Wciąż się ciebie boi.

- To? A co to kurwa jest?

- Kto wie? - Piechur się uśmiechnął. - Diabeł? Wiedźma?

- Spierdalaj.

Piechur zaśmiał się rubasznie.

- Tak, jasne, masz rację. To nic takiego. To wytwór two-

jej wyobraźni.

Caffery spojrzał na drzewa za plecami Piechura. Nie wie-

dzieć czemu, nie mógł w tej chwili myśleć o niczym innym,

tylko o tym małym czarnym chłopaczku u Tiga. Okazało się, że

to nielegalny imigrant, jeden z wielu, którzy nie mieli tyle by-

strości, by wystąpić o azyl. Jak wielu nielegalnych na osiedlu

Hopewell, natknął się na Tiga, któremu coś zaświtało w gło-

wie, kiedy usłyszał, że tanzańska policja szuka małego chu-

dego Afrykańczyka przemycającego ludzkie skóry. Tig szybko

zwietrzył pożytek: sprzedawanie muti innym Afrykańczykom

w mieście, sprzedawanie rytuału, sprzedawanie towaru. W ta-

kim szwindlu były pieniądze, wielkie pieniądze.

Po południu, kiedy w celi aresztu Tig szalał i ryczał jak

uwięziony Minotaur, Caffery stanął cicho pod drzwiami chu-

dego i patrzył na niego przez wizjer, próbując sobie wyobrazić,

jak stoi nagi nad jeziorem. To on był w porcie, przysięgał, że

to on, miał śmieszne dildo, żeby przestraszyć kobiety. Opo-

wiedział im o tłuszczu, który wcierał w całe ciało, i że polewał

się wodą, żeby wyglądać, jakby wyszedł z rzeki. Wszystko się

trzymało kupy, w pewien sposób. A jednak Caffery nie mógł

397



się pozbyć uporczywego poczucia, że coś jest nie tak - że coś

przeoczył. Nie chodziło o Tiga - wszystko pasowało dosko-

nale, będzie siedział do końca życia - nie, to chodziło o coś

z chudym, z wyobrażeniem, że to on przekradał się ulicami po

zmroku. Ale Caffery wiedział, że powinien to zostawić. Facet

siedział w areszcie i powinien to zostawić.

- Zgadza się - powiedział Piechur spokojnie, czytając

w jego myślach. - Przestań o tym myśleć. Nikt niepostrze-

żenie nie podejdzie do naszego ognia. - Caffery patrzył, jak

idzie powoli do obozowiska, pochyla się, by wyciągnąć dwie

puszki spod legowiska. Za pomocą scyzoryka przebił wiecz-

ka, potem wepchnął je do żaru, poprawiając je patykiem, aż

stanęły należycie.

Caffery podszedł i siadł na jednym z kwadratów pianki

i próbował nie patrzeć na drzewa. Ale to nie było łatwe. Kie-

dy jedzenie się grzało, kiedy Piechur pił cydr i w kółko liczył

cebulki krokusa w papierowej torebce, wciąż o tym myślał.

Przyjechał tu ze śpiworem, zamierzał spędzić noc pod go-

łym niebem, ale zrobiło się zimniej, niż myślał, i niegościn-

na mała chata w pobliżu neolitycznych kręgów nagle wydała

się miłym miejscem pobytu. Dopiero kiedy zjedli i wypił pół

butelki cydru, jego puls się uspokoił. Ogień iskrzył w niebo

i w końcu dźwięki stały się bardziej znajome, cienie siedziały

tam, gdzie było ich miejsce.

Kiedy posprzątali, weszli do swoich śpiworów. Caffe-

ry opatulił się po uszy i umościł plecami do starego koryta,

a ranną kostkę wysunął do przodu. Piechur owinął sobie swój

wokół kolan i siadł u stóp drzewa.

- No dobra - rzekł, otwierając butelkę z cydrem. Korek

wydał ostry odgłos huku i strzału, który poniósł się po obo-

zowisku. - Pan policjant się dzisiaj naoglądał co niemiara.

Widzę to po jego twarzy. Słucham, opowiedz mi swoją histo-

rię. Uwielbiam słuchać o śmierci i zniszczeniu.

Caffery chrząknął.

398

- Nie ma żadnych opowieści. - Pomyślał o Tigu, który

ani trochę się nie zmienił od czasu napadu na staruszkę, nigdy

nie wyzbył się przemocy. Pomyślał o sobie, jak to był święcie

przekonany, że nigdy już nie straci panowania nad sobą, tak

jak przed laty. Pomyślał o tym, co by się dzisiaj stało w ła-

zience, gdyby nie Pchła. A potem pomyślał o Pendereckim,

bo to jego tak naprawdę tłukł raz za razem. - Tyle że dosze-

dłem do wniosku, że masz rację.

- Że mam rację? - Piechur podniósł brwi. - Ciężko mi

w to uwierzyć.

- Powiedziałeś kiedyś, że nie wierzysz w odkupienie i te-

raz widzę, że masz rację. Nie ma czegoś takiego.

Piechur wybuchnął śmiechem. Rozsiadł się pod pniem

drzewa, ręce założył za głowę i patrzył na niego, czekając na

ciąg dalszy. Caffery wiedział, że z lubością patrzy, jak wła-

śnie odkrywa prawdę, którą on, Piechur, zna od lat. Sięgnął

do kieszeni i zaczął zwijać skręta.

- Jeśli więc nie ma odkupienia, to co nam zostaje? Ze-

msta? Zemsta, a potem śmierć? - Wetknął papierosa do ust

i zapalił. Spojrzał w oczy Piechura. Jego twarz, pomyślał, nie

jest bardzo pomarszczona. Dlaczego więc zawsze wyglądał tak

staro? - Pytałem cię już o to, ale mi nie odpowiedziałeś. Co

miałeś na myśli, mówiąc, że szukam śmierci?

Piechur wyjął wykałaczkę ze swojego szwajcarskiego scy-

zoryka i zaczął uważnie czyścić zęby.

- Masz dwójkę dzieci, Jacku Caffery, jedno nie żyje,

a jedno jeszcze nie istnieje. Dziecko potencjalne.

- Jasne - Caffery się zaśmiał. - Ale pieprzysz.

- Mówiłeś, że miałeś kobietę w Londynie, która chciała

dziecka, ale ty odszedłeś. Musisz więc postawić sobie pyta-

nie, czy to była twoja ostatnia szansa.

Caffery westchnął. Potarł bolącą kostkę, stłuczoną przez

Pchłę i jej palkę, i popatrzył na dolinę, na linię topoli na ho-

ryzoncie. Nagle zobaczył wyraźny obraz kobiety. Miała ja-

399

sne włosy, dżinsy, ale nie widział jej twarzy. Stała plecami

do niego i wpatrywała się w staw, ledwie się ruszając. Chciał,

żeby się odwróciła. Chciał wiedzieć, czy to Pchła. Ale choć

bardzo się starał, ona się nie ruszała.

- Nie - rzekł. - Nie będzie żadnych dzieci. - Zaciągnął

się mocno. - A ty?

Piechur zachichotał.

- Popatrz na mnie. Mógłbym być jeszcze ojcem jakie-

goś dziecka, ale wyobrażasz sobie kobietę, która chciałaby

być jego matką? Z tobą jest inaczej. Może wciąż masz szan-

sę. - Znalazł coś na wykałaczce i wytarł to w trawę. Potem

znowu wsadził wykałaczkę do ust. - Kiedy powiedziałem, że

szukasz śmierci, chodziło mi o to, że zdecydowałeś się podą-

żać za dzieckiem, które odeszło. Każdy krok, który stawiasz

w pracy, każdy ruch, wszystko to poświęcasz jemu, Ewanowi.

Każda sprawa, którą rozwiązujesz, jest tylko kolejną ofiarą,

którą składasz mu na ołtarzu. Więc wybrałeś śmierć. W ten

sposób twoja własna śmierć nie będzie bolesna.

- Co to znaczy?

Piechur nie odrywał od niego wzroku. Mówił cicho, ale

każda samogłoska i spółgłoska płynęły wyraźnie przez czy-

ste powietrze.

- To znaczy... - wyszeptał. W jego oczach odbijało się

światło ogniska. Przez chwilę widział w nich wszystko: i po-

tworność, i smutek. I starość, i mądrość. - To znaczy, że nie

jest za późno. Dla ciebie nie jest za późno. Możesz zmienić

zamysł. Jeszcze możesz się zatroszczyć o to drugie dziecko.

Tak - wzrok utkwił w Cafferym, uparty, uosabiający praw-

dę absolutną - tak, Jacku Caffery, policjancie, wciąż możesz

się zatroszczyć. Możesz się zatroszczyć o to dziecko, które

może zaistnieć.

57

Kiedy wróciła do domu, było ciemno, chmury sunęły przez

księżyc, który rzucał drapieżne cienie, żeby patrolowały wzgó-

rze, ciągnąc się niczym widma. Wyczerpana i głodna, za-

parkowała tyłem do doliny, żeby nie musieć na nią patrzeć.

Technicy zabrali jej kamizelkę i dżinsy, które miała na sobie

w czasie akcji, pożyczyli jej policyjną bluzę i bojówki; w sa-

mochodzie niewiele jej zostało poza kombinezonem. Wsadzi-

ła go do torby i wysiadała z auta, kiedy zauważyła migoczący

kwadrat sztucznego światła na żwirze.

Zatrzymała się i odwróciła akurat, żeby zobaczyć, jak na wy-

sokiej fasadzie domu Oscarów gasną światła. W czarnych oknach

odbijała się gęstniejącą noc. Chociaż były ciemne, wydawało się

jej, że widzi w jednym ruch zasłony. Leciusieńkie poruszenie

formy i koloru. Wcześniej, kiedy zespół wyciągał Tiga z miesz-

kania, zapiętego w pasy bezpieczeństwa - pomimo wysiłków

Caffery'ego wciąż żył - zauważyła, że jeden z członków zespołu

stoi na niechlujnym trawniczku przed mieszkaniem i wpatruje

się w okna wieżowca. Kiedy spytała go, na co patrzy, wzruszył

ramionami, wzdrygnął się lekko i powiedział coś w rodzaju:, JSTie

wiem. Czuję się, jakby ktoś mnie obserwował. To te okna".

Wtedy przede wszystkim pomyślała o zabitym oknie

przed łazienką - o tym, że blacha była oderwana na tyle, by

401

mógł przez nią przepełznąć ktoś mały. Głupio tak myśleć,

bo wszyscy, którzy się znajdowali w mieszkaniu, teraz byli

w areszcie, ale przyszło jej do głowy tamto okno i słowa „Czu-

ję się, jakby ktoś mnie obserwował".

Kolejny ruch światła u Oscarów - ktoś może odchodził

od okna. Chciała podejść do ich drzwi wejściowych i zapukać

- domagać się spotkania z Katherine, zażądać odpowiedzi na

pytanie, kiedy przestanie szpiegować. Ale nie. Odetchnęła tyl-

ko kilka razy dla uspokojenia i z całym opanowaniem, które

zdołała wykrzesać, podniosła rękę i pozdrowiła ich, dając im

do zrozumienia, że wie i że jej to wisi. Potem spokojnie wy-

ciągnęła torbę i zatrzasnęła drzwi.

Elektroniczny pilot musiał się zepsuć; nie otworzył ba-

gażnika, więc nie wsadziła tam sprzętu na noc, tylko weszła

do domu i rzuciła go przy drzwiach wejściowych. Kiedy się

wyprostowała, zobaczyła światło w kuchni na końcu koryta-

rza. Poczuła też zapach, zapach gotowania: imbiru, cytrusów

i melasy. Wiedziała, kto to jest - jedna tylko osoba znała kry-

jówkę na zapasowy klucz w gałęziach glicynii. Kaiser.

Powinna go zlekceważyć, pójść na górę, ogrzać się, umyć.

Ale ona naciągnęła tylko policyjną bluzę na zimne ręce i we-

szła do kuchni. Kaiser stał przy stole i wsadzał do puszki muf-

finki w papierkach.

- Cześć - powiedział, nie podnosząc na nią wzroku.

- Zostawiłem na wierzchu puszkę z melasą, żebyś pamięta-

ła o jej uzupełnieniu.

- Co tu robisz?

- Och - rzucił lekko. - Przyjechałem, bo chcesz ze mną

porozmawiać. Wciąż jeszcze nie porozmawiałaś o pewnych

rzeczach.

Westchnęła i siadła przy stole, obok okna, z dłońmi we-

tkniętymi pod pachy. Patrzyła, jak pracuje. Tak dobrze go

znała, tak dobrze, a jednocześnie tak słabo. Wciąż miał na so-

bie tę samą białą koszulę co wcześniej i chociaż nie odwracał

402

do niej swojej ogromnej afrykańskiej koźlej twarzy, widziała,

że płacze. Zauważyła, że na stole obok blachy stoi sejf taty.

Kaiser musiał go zdjąć z półki i postawić tutaj. Wyciągnęła

rękę i dotknęła go.

- Kaiser? - spytała. - To ma coś wspólnego z Nigerią,

prawda? Cokolwiek tam jest, jest związane z eksperymen-

tami.

Kaiser przerwał to, co robił, i spojrzał na nią z ukosa.

- To był mój projekt, Phoebe. David był tylko obserwa-

torem. Nie wiń go za bardzo. W tym, co robiliśmy, nie widział

powodu do wstydu, ale kiedy mnie wyrzucono z uniwersyte-

tu, wiedział, że musi ukryć swoje zaangażowanie. Przepra-

szam, że ci tego nie powiedzieliśmy, ale to się działo na dłu-

go przed twoimi narodzinami i nigdy nie przyszło nam do

głowy, że musisz wiedzieć. - Wsadził resztę muffinek i oparł

się na przykrywce, żeby zamknąć puszkę. - W sejfie znajdu-

ją się jego notatki. Nie znam szyfru, ale skoro on teraz nie

może mówić, myślę, że zasługuje na odrobinę prywatności,

nie sądzisz?

Odwrócił się, wsadził blachę do zlewu i odkręcił kurek.

Wyjęła dłonie spod pach i potarła zmęczone oczy, wygląda-

jąc przez okno na księżyc wiszący nisko nad Bath, na chmu-

ry płynące po nim, świetliste, szarożółte jak siniaki. Skończył

się koszmar, który zaczął się od ręki w porcie. Mogła o tym

zapomnieć, o wszystkim, co się wydarzyło: Jack Caffery na

podłodze w łazience, z błyskiem w oczach, który nie powinien

się pojawiać w oczach żadnego policjanta, i Jonah, z ciekną-

cą szyją, wpatrujący się w nią martwymi oczyma, kiedy ona

na próżno próbuje ożywić jego martwe serce. Tig siedział

w areszcie i wszystko się skończyło, wszystko. Powinna czuć,

że ubyło jej ciężaru. Ale nie czuła. Czuła się jeszcze ciężej.

- Kaiser - mruknęła, nie odrywając wzroku od doliny.

- Kiedy powiedziałeś, że dzięki ibogainie można rozmawiać

ze zmarłymi, to naprawdę w to wierzyłeś?

403

Poskrobał blachę.

- A ty, Phoebe? Naprawdę w to wierzysz?

- Widziałam mamę. Nie mówiłam ci, ale widziałam ją

tamtej nocy. Powiedziała mi dwie rzeczy: że zostaną z tatą

odnalezieni, wkrótce. I powiedziała, że kiedy zostaną odna-

lezieni, nie powinnam podejmować próby wydobycia ich ciał.

I, Kaiser... - zawahała się, głos jej przygasł, był niemal nie-

słyszalny. - Tego właśnie nie rozumiem, tego, o czym ci nie

mówiłam. To się stało. Tak jak mama powiedziała. Ktoś ich

znalazł, Kaiser. Ktoś ich znalazł w Boesmansgat.

Zapadła cisza, aż Pchła się zastanowiła, czy on ją słyszał,

potem odstawił blachę do zlewu, wytarł ręce w spodnie i wy-

jął chusteczkę z kieszeni. Wysmarkał się.

- Tak - powiedział stłumionym głosem. Wsadził chus-

teczkę z powrotem do kieszeni i podniósł głowę, żeby wyjrzeć

za okno. - Tak, wiem.

- Wiesz?

- Wiem. David był moim jedynym przyjacielem, Phoebe.

Dwa lata czekałem, aż ich znajdą. Sprawdzałem codziennie.

- Aleja nie. Już przestałam sprawdzać. Więc skąd ja wie-

działam? Jestem pewna, że tak naprawdę nie rozmawiałam

ze zmarłymi. - Przerwała, myśląc o tym, i dodała już ciszej:

- Czy rozmawiałam?

Odwrócił się, by na nią spojrzeć.

- Może rozmawiałaś, a może nie. Ale wiedziałaś o odna-

lezieniu ciał, bo w czasie odlotu podeszłaś do komputera.

- Słucham?

- Zaglądałaś na stronę. Przyszedłem z kuchni i znala-

złem cię przy komputerze.

- Byłam na divenecie?

- Płakałaś.

- Aleja... - Przyłożyła palce do czoła, marszcząc się, pró-

bując zrozumieć, jakim cudem zapomniała, próbując pojąć,

jak starannie ibogaina przekopała jej pamięć.

404

- Wiem, co myślisz: że to niemożliwe. Ale nie ufaj za bar-

dzo ibogainie. I nie ufaj też za bardzo swoim instynktom.

- Instynktom?

- Musisz znowu zobaczyć się z rodzicami.

„Musisz znowu zobaczyć się z rodzicami". Te słowa spra-

wiły, że zagryzła wargi. Nagle nieoczekiwanie gardło jej się

zacisnęło i łzy napłynęły do oczu.

- Kaiser - mruknęła. - Och, Kaiser. Wciąż myślę, że po-

winniśmy ich wyciągnąć. A ty jak myślisz?

- Sama musisz na to pytanie odpowiedzieć. Ty i Thom.

I może...

- Może...?

- Może twoi rodzice. Co mama do ciebie powiedziała

w halucynacji?

- Powiedziała, żeby ich nie wyciągać. Powiedziała, że bez

względu na wszystko trzeba ich tam zostawić.

Pokręcił głową, wyciągnął krzesło i siadł z łokciami na

stole, patrząc na nią uważnie. Zobaczyła, j aką ma pomarszczo-

ną skórę wokół oczu, i przypomniała sobie, że jest stary. Tak

stary i tak tajemniczy jak kontynent, z którego pochodzi.

- Więc nie sądzisz, że powinnaś jej posłuchać? Zostawić

ich w spokoju? Zostawić w spokoju przeszłość Davida? Zostawić

w spokoju ich ciała? - przerwał. -1 co ważniejsze, Phoebe...

-Tak?

Uśmiechnął się. Wyciągnął rękę i przykrył jej dłoń.

- Nie sądzisz, że siebie też powinnaś zostawić w spo-

koju?

Zabrała rękę i otarła oczy. „Zostawić siebie w spokoju".

Słowa przetoczyły się przez jej głowę. Odwróciła oczy do okna.

Tak, był ból - sprawy z przeszłości, z którymi nie chciała sta-

nąć twarzą w twarz. Tak, pewne sprawy w przyszłości pewnie

doprowadzają do łez.

Gdzieś daleko jakiś samotny wędrowiec po drugiej stro-

nie doliny, gdzie biegła droga do Warminster, musiał rozpalić

405

ogień, bo zobaczyła niewielkie migotanie czerwonego światła

w baldachimie splątanych drzew. Za daleko było, żeby dokład-

nie go widziała, ale skupiła się na tym i powoli, powoli coś

z tego światła, coś ze słów Kaisera, zaczęło do niej docierać,

osiadać w środku. Zamknęła oczy i oparła się na krześle.

- O czym myślisz? - spytał Kaiser. - Do czego się uśmie-

chasz?

Nie odpowiedziała. Potrząsnęła głową i trzymała się tego:

obrazu małego ognia w oddali, dźwięku jego słów powtarza-

nych raz za razem, początku czegoś na kształt spokoju. Uśmie-

chała się, bo teraz wiedziała, że on ma rację. Mogła sobie na

to pozwolić. Mogła pozwolić sobie na spokój.


Wyszukiwarka