Robb J D In轪th Skarby przesz艂o艣ci

J.D. Robb

SKARBY PRZESZ艁O艢CI


CZ臉艢膯 PIERWSZA














Chciwym okiem na cudz膮 w艂asno艣膰 patrz膮c,

o w艂asn膮 nie dba艂 wcale.

Gaius Sallustius Crispus


Kim jestem? Ach, to dopiero zagadka!

Lewis Carroll

1

Razem z g艂uchym pomrukiem grzmotu zawita艂 do sklepu niewysoki m臋偶czyzna. Spojrza艂 przepraszaj膮co, jakby ha艂as powsta艂 z jego winy, a nie za spraw膮 natury, wetkn膮艂 pod rami臋 jak膮艣 paczuszk臋 i zyskawszy w ten spos贸b woln膮 r臋k臋, zamkn膮艂 pasiasty, czarno - bia艂y parasol. Parasol ten, podobnie jak jego w艂a艣ciciel stoj膮cy na prostok膮tnej wycieraczce, ocieka艂 wod膮. Obaj wygl膮dali 偶a艂o艣nie. Po drugiej stronie drzwi zimny wiosenny deszcz wytrwale b臋bni艂 w chodnik, a przybysz sta艂, tam gdzie si臋 zatrzyma艂, jakby nie mia艂 pewno艣ci, czy jest mile widziany.

Laine obr贸ci艂a ku niemu g艂ow臋, powita艂a go lekkim skinieniem i zdawkowym u艣miechem. Taki wyraz twarzy jej przyjaciele nazywali min膮 uprzejmej sprzedawczyni.

Do diab艂a, w ko艅cu przecie偶 by艂a uprzejm膮 sprzedawczyni膮, a na dodatek los wystawi艂 j膮 na ci臋偶k膮 pr贸b臋!

Gdyby przewidzia艂a, 偶e deszcz zwabi klient贸w, a nie, jak s膮dzi艂a, zatrzyma ludzi w domu, nie da艂aby Jenny wolnego. Z drugiej strony jednak, nie mia艂a nic przeciwko pracy w sklepie. Bo i po co otwiera艂aby interes w jakiej艣 dziurze zabitej dechami, gdyby nie by艂a pewna, 偶e z przyjemno艣ci膮 po艣wi臋ci mu co najmniej tyle samo czasu, uwagi i serca, co pogaduszkom, s艂uchaniu ploteczek oraz rozstrzyganiu przyjacielskich spor贸w?

I bardzo dobrze, pomy艣la艂a Laine, wszystko w porz膮dku.

Tyle tylko, 偶e gdyby Jenny zosta艂a w pracy, zamiast siedzie膰 w domu, malowa膰 paznokcie u n贸g i gapi膰 si臋 na opery mydlane, to w艂a艣nie Jenny, a nie ona, zajmowa艂aby si臋 teraz bli藕niaczkami.

Darla Price Davis i Carla Price Gohen. Obie mia艂y w艂osy ufarbowane na ten sam kolor popielatego blondu, ubrane by艂y w identyczne g艂adkie niebieskie p艂aszcze przeciwdeszczowe, w d艂oniach trzyma艂y torebki od kompletu. Zazwyczaj wzajemnie ko艅czy艂y po sobie zdania, a na dodatek porozumiewa艂y si臋 za pomoc膮 specyficznego kodu, z艂o偶onego z cz臋stego unoszenia brwi, wydymania warg, wzruszania ramionami oraz kiwania g艂ow膮.

Zachowanie takie, czaruj膮ce u o艣miolatek, u kobiet czterdziestoo艣mioletnich by艂o trudne do zniesienia.

Laine mia艂a jednak na wzgl臋dzie fakt, 偶e bli藕niaczki nigdy nie wychodzi艂y z jej sklepiku, opatrzonego dumnym szyldem: 鈥濻karby Przesz艂o艣ci鈥, z pustymi r臋kami. Owszem, niekiedy mija艂y ca艂e godziny, zanim co艣 wybra艂y, ale zawsze dokonywa艂y jakiego艣 zakupu. A ma艂o co podnosi艂o Laine na duchu tak skutecznie, jak d藕wi臋k brz臋czyka przy kasie.

Dzisiaj siostry szuka艂y zar臋czynowego prezentu dla kuzynki. Nie powstrzyma艂y ich ani ulewa, ani grzmi膮ce pioruny, nie przejmowa艂y si臋 tak偶e lekko wystraszon膮 par膮 m艂odych ludzi, kt贸rzy pono膰 zajrzeli do Angel鈥檚 Gap w drodze do Waszyngtonu. Ani tym cz艂owieczkiem z pasiastym parasolem, zdaniem Laine jakby troch臋 niespokojnym i wystraszonym.

Obdarzy艂a klienta nieco cieplejszym u艣miechem.

- Jedn膮 chwileczk臋 - obieca艂a i ponownie zwr贸ci艂a si臋 do bli藕niaczek.

- Rozejrzyjcie si臋 jeszcze - zaproponowa艂a. - Zastan贸wcie si臋 spokojnie. Ja tylko... Carla chwyci艂a j膮 za nadgarstek i Laine zyska艂a absolutn膮 pewno艣膰, 偶e nigdzie nie ucieknie.

- Musimy si臋 na co艣 zdecydowa膰. Carrie jest mniej wi臋cej w twoim wieku, kochanie. Co ty chcia艂aby艣 dosta膰 na prezent zar臋czynowy?

Laine nie musia艂a zatrudnia膰 t艂umacza, by zrozumie膰 ten ma艂o subtelny przytyk. W ko艅cu rzeczywi艣cie mia艂a dwadzie艣cia osiem lat - i nie by艂a m臋偶atk膮. Nie by艂a nawet zar臋czona. Na domiar z艂ego w艂a艣ciwie nie mia艂a ch艂opaka. Wed艂ug bli藕niaczek Price to srogi wyst臋pek przeciwko naturze.

- Pos艂uchaj - podj臋艂a Carla piskliwym g艂osem - Carrie pozna艂a Paula zesz艂ej jesieni na kolacji, przy spaghetti. Powinna艣 cz臋艣ciej bywa膰 mi臋dzy lud藕mi, Laine.

- To prawda - przyzna艂a Laine z u艣miechem.

Oczywi艣cie gdybym chcia艂a si臋 zar臋czy膰 z 艂ysiej膮cym, rozwiedzionym urz臋dniczyn膮, wiecznie chorym na zatoki.

- Carrie tak czy inaczej b臋dzie zachwycona waszym wyborem - zapewni艂a klientki. - Wydaje mi si臋, 偶e od ciotek mog艂aby dosta膰 co艣 bardziej osobistego ni偶 艣wieczniki. S膮 rzeczywi艣cie 艣liczne, ale popatrzcie, na przyk艂ad ten komplecik toaletowy jest taki kobiecy... - Wzi臋艂a do r臋ki szczotk臋 do w艂os贸w inkrustowan膮 srebrem. - Widz臋 w wyobra藕ni, jak panna m艂oda czesze w艂osy w noc po艣lubn膮...

- Co艣 bardziej osobistego - zacz臋艂a Dar艂a. - Bardziej...

- ...dziewcz臋cego. Tak! Mog艂yby艣my wzi膮膰 艣wieczniki na...

- ...prezent 艣lubny. Ale obejrzyjmy jeszcze bi偶uteri臋. Masz, kochana, co艣 z per艂ami? Co艣...

- ...starego, mia艂aby od razu na ceremoni臋 艣lubn膮. Od艂贸偶 na bok te 艣wieczniki i komplet toaletowy te偶, kochanie. Zerkniemy na bi偶uteri臋 i jeszcze si臋 zastanowimy.

Rozmowa przypomina艂a mecz ping - ponga. Jak pi艂eczka po serwie, odbijana raz z jednej strony, raz z drugiej, tak tutaj s艂owa szybowa艂y z jednych do drugich identycznych ust umalowanych tak膮 sam膮 koralow膮 szmink膮. Laine z niek艂aman膮 dum膮 pogratulowa艂a sobie refleksu oraz koncentracji, dzi臋ki kt贸rym udawa艂o jej si臋 stale dotrzymywa膰 bli藕niaczkom kroku i wiedzie膰, kt贸ra co powiedzia艂a.

- 艢wietny pomys艂. - Uj臋艂a w d艂onie wspania艂e drezde艅skie 艣wieczniki. Nikt nie m贸g艂 zarzuci膰 siostrom braku gustu ani sk膮pstwa.

Gdy ruszy艂a do lady, drog臋 zast膮pi艂 jej ten niewysoki m臋偶czyzna By艂 jej wzrostu, wi臋c spojrza艂a mu prosto w oczy - bladoniebieskie, jakby sp艂owia艂e, o zaczerwienionych bia艂kach. Kto wie, mo偶e z powodu braku snu, przez alkohol albo uczulenie? Postawi艂a na brak snu, bo pod oczami klienta rysowa艂y si臋 ciemne worki, wyra藕ny sygna艂 zm臋czenia. W艂osy mia艂 jak siwy mop, oszala艂y na deszczu. Ubrany by艂 w elegancki p艂aszcz Burberry, ale trzyma艂 w d艂oni parasol za trzy dolary. Goli艂 si臋 najwyra藕niej w po艣piechu, bo wzd艂u偶 szcz臋ki pozosta艂 ciemny pasek szorstkiego zarostu.

- Laine...

Wypowiedzia艂 jej imi臋 z dziwnym naciskiem, zupe艂nie jakby byli w za偶y艂ych stosunkach. U艣miech na twarzy Laine Tavish ust膮pi艂 miejsca konsternacji.

- Przepraszam, czy my si臋 znamy?

- Nie pami臋tasz mnie... - Wydawa艂o si臋, 偶e oklap艂 jak balon, z kt贸rego usz艂o ca艂e powietrze. - Dawno si臋 nie widzieli艣my, ale my艣la艂em...

- Prosz臋 pani! - zawo艂a艂a kobieta jad膮ca do Waszyngtonu. - Dostarczaj膮 pa艅stwo kupione rzeczy pod wskazany adres?

- Tak, oczywi艣cie - zapewni艂a Laine. Bli藕niaczki, pochylone nad kolczykami oraz broszk膮, prowadzi艂y jedn膮 ze swoich stenograficznych debat, natomiast podr贸偶uj膮ca do Waszyngtonu para najwyra藕niej dojrza艂a do tego, by co艣 kupi膰. A niepozorny m臋偶czyzna przygl膮da艂 si臋 Laine z nadziej膮 i jako艣 dziwnie ufnie, a偶 cierp艂a jej od tego sk贸ra.

- Bardzo przepraszam, akurat wi臋kszy ruch dzisiaj... - Zrobi艂a krok, odstawi艂a 艣wieczniki na lad臋. Ufno艣膰 i za偶y艂o艣膰 nie by艂a przecie偶 niczym dziwnym w ma艂ych miasteczkach. Ten m臋偶czyzna pewnie by艂 tu ju偶 kiedy艣, tyle tylko, 偶e ona go nie zapami臋ta艂a. - Czy szuka pan czego艣 konkretnego, czy chce si臋 pan rozejrze膰?

- Potrzebuj臋 twojej pomocy. Zosta艂o niewiele czasu. - Wyci膮gn膮艂 wizyt贸wk臋, wetkn膮艂 Laine w d艂o艅 prostok膮tny kartonik. - Zadzwo艅 do mnie, jak tylko b臋dziesz mog艂a.

- Prosz臋 pana... - Zerkn臋艂a na nazwisko. - Panie Peterson, naprawd臋 nie rozumiem, o co chodzi. Czy pan chce co艣 sprzeda膰?

- Nie, sk膮d偶e! - W jego 艣miechu rozbrzmia艂y nutki histerii, a偶 Laine ucieszy艂a si臋, 偶e nie jest z nim w sklepie sama. - Teraz ju偶 nie. Wszystko wyja艣ni臋, tylko nie w tej chwili. - Rozejrza艂 si臋 po sklepie. - I nie tutaj. Nie powinienem by艂 tu przychodzi膰. Zadzwo艅. - Chwyci艂 j膮 za r臋k臋 tak gwa艂townie, 偶e Laine musia艂a powstrzyma膰 nag艂y odruch, by j膮 wyrwa膰 z u艣cisku. - Obiecaj. Pachnia艂 deszczem, myd艂em i... wod膮 toaletow膮 鈥濨mt鈥. Ten zapach budzi艂 jakie艣 odleg艂e wspomnienie.

M臋偶czyzna mocniej zacisn膮艂 palce.

- Obiecaj - powt贸rzy艂 ochryp艂ym szeptem, a ona wci膮偶 widzia艂a w nim tylko niezwyk艂ego klienta w mokrym p艂aszczu.

- Zadzwoni臋. Obiecuj臋.

Obserwowa艂a go, gdy ruszy艂 w stron臋 drzwi i na progu otworzy艂 tani parasol. Odetchn臋艂a z ulg膮, kiedy wyszed艂 na deszcz. By艂 stanowczo dziwaczny. Raz jeszcze spojrza艂a na wizyt贸wk臋. Wydrukowano na niej imi臋 i nazwisko: Jasper R. Peterson, a numer telefonu dopisano r臋cznie i dwukrotnie podkre艣lono.

Wetkn臋艂a kartonik do kieszeni i skierowa艂a si臋 w stron臋 ma艂偶e艅stwa, kt贸re najwyra藕niej potrzebowa艂o przyjacielskiej rady. I w tej w艂a艣nie chwili z ulicy dobieg艂 pisk hamulc贸w, a sekund臋 p贸藕niej zabrzmia艂y przera偶one okrzyki. Laine obr贸ci艂a si臋 gwa艂townie. Us艂ysza艂a straszny d藕wi臋k, g艂uche stukni臋cie, kt贸rego nie mia艂a zapomnie膰 do ko艅ca 偶ycia. Sekund臋 p贸藕niej dziwaczny m臋偶czyzna w eleganckim p艂aszczu odbi艂 si臋 od witryny jej sklepu.

Jednym szarpni臋ciem otworzy艂a drzwi i skoczy艂a w strugi deszczu. Na chodniku stuka艂y kroki, gdzie艣 niedaleko rozleg艂 si臋 rozdzieraj膮cy zgrzyt metalu tr膮cego o metal, i zaraz potem brz臋k t艂uczonej szyby.

- Prosz臋 pana! - Laine chwyci艂a nieznajomego za r臋k臋, pochyli艂a si臋 nad nim, os艂aniaj膮c sob膮 zakrwawione cia艂o przed deszczem, cho膰 niewiele to dawa艂o. - Niech pan si臋 nie rusza. - Odwr贸ci艂a si臋 do gapi贸w. - Wezwijcie karetk臋! - krzykn臋艂a. Po艣piesznie 艣ci膮gn臋艂a 偶akiet i przykry艂a rannego.

- Widzia艂em go. Widzia艂em. Laine, nie powinienem by艂 tu przychodzi膰.

- Pomoc jest ju偶 w drodze.

- Zostawi艂em ci wszystko. Bo on chcia艂, 偶ebym ci to da艂.

- Rozumiem. - Odgarn臋艂a z oczu w艂osy ociekaj膮ce wod膮 i wzi臋艂a podsuni臋t膮 przez kogo艣 parasolk臋. Os艂oni艂a le偶膮cego, a gdy lekko poci膮gn膮艂 j膮 za r臋k臋, pochyli艂a si臋 ni偶ej.

- B膮d藕 ostro偶na. Wybacz mi, dziecino. B膮d藕 bardzo ostro偶na.

- Dobrze. B臋d臋 ostro偶na. Niech pan postara si臋 uspokoi膰, musi pan wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Zaraz b臋dzie pogotowie.

- Ty nic nie pami臋tasz... - Krew cienkim strumyczkiem wyp艂yn臋艂a mu z ust. - Moja male艅ka Lainie. - Z trudem zaczerpn膮艂 tchu i natychmiast zakrztusi艂 si臋 krwi膮. Z dali dobieg艂o wycie karetki, a m臋偶czyzna zacz膮艂 nuci膰 niepewnym g艂osem.

- 鈥濸akuj wszystkie troski i k艂opoty - rozleg艂y si臋 chrapliwe s艂owa - 偶egnaj, drogi kosie鈥. Patrzy艂a na jego poranion膮 twarz i robi艂o jej si臋 coraz zimniej. Wr贸ci艂y do niej wspomnienia, dawno temu zepchni臋te w niepami臋膰.

- Wujek Willy? O, Bo偶e...

- Lubi艂em kiedy艣 t臋 piosenk臋... Zawali艂em spraw臋. - Brakowa艂o mu tchu. - Wybacz mi. My艣la艂em, 偶e jest bezpiecznie. Nie wolno mi by艂o tu przyj艣膰.

- Nie rozumiem. - Co艣 d艂awi艂o j膮 w gardle, po policzkach p艂yn臋艂y 艂zy. Umiera艂. Umiera艂, poniewa偶 go nie rozpozna艂a, bo wyrzuci艂a go na deszcz. - Przepraszam. Tak mi przykro.

- Teraz on wie, gdzie jeste艣. - Oczy zacz臋艂y mu ucieka膰 pod powieki. - Ukryj psiaka.

- Co? - Pochyli艂a si臋 ni偶ej, prawie dotykaj膮c go wargami. - Nie s艂ysz臋! - Ale r臋ka, kt贸r膮 艣ciska艂a w d艂oni, nagle sta艂a si臋 przera偶aj膮co bezw艂adna.

Kt贸ry艣 z sanitariuszy odsun膮艂 j膮 na bok. Obija艂y si臋 o ni膮 kr贸tkie zdania pe艂ne tre艣ci, medyczny 偶argon znany z telewizyjnych seriali. W zasadzie mog艂aby cytowa膰 niekt贸re zwroty. Tyle 偶e tym razem wszystko dzia艂o si臋 w rzeczywisto艣ci. Krew rozmywana deszczem by艂a prawdziwa Jaka艣 kobieta o piskliwym glosie powtarza艂a w k贸艂ko to samo, szlochaj膮c:

- Wybieg艂 mi pod ko艂a. Nie zd膮偶y艂am zahamowa膰. Wybieg艂 mi pod ko艂a. Wyzdrowieje, prawda? Wyjdzie z tego. Wyzdrowieje, prawda? Nie, chcia艂a powiedzie膰 Laine. Nie wyzdrowieje.

- Chod藕, kochanie. - Darla obj臋艂a j膮 za ramiona i poprowadzi艂a w stron臋 sklepu. - Przemok艂a艣 do nitki. Nic ju偶 tutaj nie pomo偶esz.

- Powinnam by艂a co艣 zrobi膰. - Wpatrywa艂a si臋 w po艂amany pasiasty parasol, ub艂ocony i poplamiony krwi膮.

Powinna by艂a usadzi膰 przybysza przy kominku. Da膰 mu co艣 ciep艂ego do picia i pozwoli膰 si臋 ogrza膰. Gdyby tak zrobi艂a, nadal by 偶y艂. Opowiada艂by jej najprzer贸偶niejsze anegdotki i niem膮dre dowcipy. Niestety, nie pozna艂a go, dlatego teraz umiera艂.

Nie mog艂a wej艣膰 do ciep艂ego, suchego wn臋trza. Nie mog艂a zostawi膰 tego m臋偶czyzny samego w艣r贸d obcych. Ale te偶 nie mog艂a nic ju偶 dla niego zrobi膰. Mog艂a tylko bezradnie patrze膰, jak lekarze walcz膮 o jego 偶ycie, jak trac膮 cz艂owieka, kt贸ry przed laty 艣mia艂 si臋 z jej spalonych dowcip贸w i 艣piewa艂 jej g艂upawe rymowanki. Umar艂 przed drzwiami jej sklepu, w kt贸rego stworzenie w艂o偶y艂a wiele wysi艂ku, i obudzi艂 wszystkie wspomnienia, przed kt贸rymi tak d艂ugo ucieka艂a.

By艂a kobiet膮 interesu, uznanym cz艂onkiem miejscowej spo艂eczno艣ci i oszustk膮. Na zapleczu sklepu nala艂a dwie fili偶anki kawy, wiedz膮c, 偶e b臋dzie musia艂a ok艂ama膰 cz艂owieka, kt贸rego uwa偶a艂a za przyjaciela. I wyprze膰 si臋 znajomo艣ci z drugim, kt贸rego kiedy艣 kocha艂a.

Ze wszystkich si艂 stara艂a si臋 uspokoi膰. Przyg艂adzi艂a d艂o艅mi wilgotne pasma jasnorudych w艂os贸w, normalnie zwi膮zanych w si臋gaj膮cy ramion ko艅ski ogon. By艂a blada, deszcz sp艂uka艂 jej z twarzy makija偶, zawsze tak starannie nak艂adany, wi臋c piegi na w膮skim nosie oraz policzkach wyst膮pi艂y tym wyra藕niej. Oczy mia艂a jasnoniebieskie, spojrzenie szkliste, zamglone smutkiem. Usta, odrobin臋 za du偶e w tej szczup艂ej twarzy, lekko dr偶a艂y.

Na 艣cianie wisia艂o lustro oprawione w ram臋 z poz艂acanego drewna. Laine uwa偶nie przyjrza艂a si臋 swojemu odbiciu. I zobaczy艂a ca艂膮 prawd臋. C贸偶, zrobi co trzeba, 偶eby przetrwa膰. Willy na pewno by to zrozumia艂.

Najpierw obowi膮zki, pomy艣la艂a, a potem si臋 zobaczy, co dalej.

Odetchn臋艂a g艂臋biej, wzdrygn臋艂a si臋 mimowolnie, wreszcie si臋gn臋艂a po kaw臋. Gdy wchodzi艂a do sklepu, d艂onie ju偶 jej prawie wcale nie dr偶a艂y. Uk艂ada艂a w my艣lach fa艂szywe zeznanie dla szeryfa Ange's Gap.

- Wybacz, 偶e tak d艂ugo to trwa艂o - odezwa艂a si臋, podchodz膮c do klinkierowego kominka, przy kt贸rym sta艂 Vince Burger.

Szeryf mia艂 postur臋 nied藕wiedzia i jasnoblond w艂osy tak sztywne, 偶e nieomal sta艂y pionowo, jakby zdumione, 偶e znalaz艂y si臋 nad tak膮 wyrazist膮, przystojn膮 twarz膮. Oczy w kolorze rozmytego b艂臋kitu, otoczone wachlarzykiem zmarszczek od 艣miechu, b艂yszcza艂y wsp贸艂czuciem. By艂 m臋偶em Jenny, a dla Laine sta艂 si臋 bliski jak rodzony brat. Teraz jednak musia艂a pami臋ta膰, 偶e rozmawia z ni膮 gliniarz, a gra toczy si臋 o wszystko, na co tak d艂ugo i tak ci臋偶ko pracowa艂a.

- Laine, mo偶e by艣 usiad艂a? Sporo przesz艂a艣...

- Czuj臋 si臋 og艂uszona. - To akurat by艂a prawda. Nie musia艂a k艂ama膰 w ka偶dym s艂owie. Mimo wszystko nie usiad艂a. Z kubkiem kawy w r臋ku przesz艂a kilka krok贸w, stan臋艂a przy wystawie i zapatrzy艂a si臋 w deszcz, 偶eby nie mie膰 przed sob膮 tych oczu pe艂nych smutku i zrozumienia. - Doce­niam, 偶e przyjecha艂e艣 tutaj spisa膰 moje zeznanie. Wiem, 偶e jeste艣 bardzo zaj臋ty.

- Tak sobie pomy艣la艂em, 偶e nie b臋d臋 ci臋 ci膮ga艂 na komend臋. Lepiej ok艂amywa膰 przyjaciela ni偶 obcego, pomy艣la艂a z gorycz膮.

- Nie wiem, co w艂a艣ciwie mam ci powiedzie膰. Nie widzia艂am wypadku. Tylko us艂ysza艂am... pisk hamulc贸w, krzyki, okropny huk, a potem zobaczy艂am... - Nie, nie zamknie oczu. Gdyby je zamkn臋艂a, zobaczy艂aby to raz jeszcze. - Zobaczy艂am, jak uderzy艂 w szyb臋, jakby go kto艣 na ni膮 rzuci艂. Wybie­g艂am i zosta艂am z nim do przyjazdu karetki. Szybko przyjechali. Wydawa艂o mi si臋, 偶e czekamy ca艂e godziny, ale tak naprawd臋 min臋艂o tylko kilka minut.

- Przed wypadkiem by艂 w sklepie. Teraz zamkn臋艂a oczy. I przygotowa艂a si臋 do zrobienia tego, co musia艂a zrobi膰, 偶eby ochroni膰 siebie.

- Tak. Dzi艣 rano wbrew moim oczekiwaniom zjawi艂o si臋 kilku klient贸w, nie powinnam by艂a zwalnia膰 Jenny. Przysz艂y bli藕niaczki i jakie艣 ma艂偶e艅stwo, kt贸re zatrzyma艂o si臋 u nas w drodze do Waszyngtonu. Kiedy wszed艂 ten m臋偶czyzna, by艂am zaj臋ta, wi臋c jaki艣 czas rozgl膮da艂 si臋 po sklepie.

- Ta kobieta spoza miasta odnios艂a wra偶enie, 偶e si臋 znacie.

- Naprawd臋? - Odwr贸ci艂a si臋 do niego ze zdumieniem na twarzy, oddanym perfekcyjnie, jak przez zdolnego artyst臋 na dobrym portrecie. Zrobi艂a kilka krok贸w, usiad艂a w jednym z dw贸ch foteli ustawionych przed kominkiem. - Nie wiem dlaczego.

- Takie odnios艂a wra偶enie. - Vince zby艂 spraw臋 wzruszeniem ramion. Usiad艂 powoli i ostro偶nie, pami臋taj膮c o swoich pot臋偶nych rozmiarach. - Powiedzia艂a, 偶e wzi膮艂 ci臋 za r臋k臋.

- Podali艣my sobie r臋ce - sprostowa艂a Laine. - I da艂 mi wizyt贸wk臋. - Wyjmuj膮c kartonik z kieszeni, zmusi艂a si臋, by ca艂膮 uwag臋 skupi膰 na twarzy Vince'a. P艂omienie strzela艂y w kominku, daj膮c mi艂e ciep艂o, lecz ona poczu艂a ch艂贸d. A nawet zimno. - Powiedzia艂, 偶e chcia艂by ze mn膮 porozmawia膰, kiedy b臋d臋 mniej zaj臋ta. Wspomnia艂 o czym艣 interesuj膮cym do kupienia - wyja艣ni艂a. - Spotykam si臋 z tym prawie na co dzie艅 - dorzuci艂a, podaj膮c Vince'owi wizyt贸wk臋. - W艂a艣nie dzi臋ki temu utrzymuj臋 si臋 w bran偶y.

- Wszystko jasne. - Wsun膮艂 kartonik do kieszeni na piersi. - Czy dostrzeg艂a艣 w tym cz艂owieku co艣 charakterystycznego?

- Uderzy艂o mnie tylko to, 偶e ubrany by艂 w pi臋kny p艂aszcz, a w r臋ku trzyma艂 kompletnie bezsensowny tandetny parasol. No i nie wygl膮da艂 mi na takiego, kt贸ry lubi spacery po niewielkich miasteczkach. Wygl膮da艂 na mieszka艅ca du偶ej metropolii.

- Tak jak i ty, jeszcze par臋 lat temu. W艂a艣ciwie... - zmru偶y艂 oczy, lekko pog艂adzi艂 j膮 po policzku - jeszcze ci to nie przesz艂o. U艣miechn臋艂a si臋, bo tego w艂a艣nie oczekiwa艂.

- Vince - odezwa艂a si臋 ju偶 powa偶nym tonem. - Przykro mi, 偶e nie potrafi臋 ci pom贸c. To by艂o straszne.

- Na razie mamy cztery r贸偶ne zeznania 艣wiadk贸w. Wszyscy widzieli cz艂owieka, kt贸ry wybieg艂 na ulic臋, prosto pod ko艂a samochodu, jakby przestraszony. Czy twoim zdaniem on si臋 czego艣 ba艂?

- Nie zwraca艂am na niego a偶 takiej uwagi. Widzisz, Vince, w艂a艣ciwie w pewnym sensie go wyprosi艂am, kiedy zda艂am sobie spraw臋, 偶e nie zamierza nic kupowa膰. Mia艂am w sklepie klient贸w. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮, g艂os jej si臋 za艂ama艂. - Zachowa艂am si臋 grubosk贸rnie... Szeryf pocieszaj膮co poklepa艂 j膮 po d艂oni, a Laine poczu艂a si臋 jeszcze podlej.

- Nie wiedzia艂a艣 przecie偶, co si臋 stanie. Po wypadku by艂a艣 przy nim pierwsza.

- Le偶a艂 tu偶 za drzwiami. - Musia艂a poci膮gn膮膰 du偶y 艂yk kawy, zmy膰 nut臋 smutku. - Prawie na progu.

- M贸wi艂 co艣 do ciebie.

- Tak. - Znowu si臋gn臋艂a po kaw臋. - Ale to nie mia艂o 偶adnego sensu. Kilka razy przeprasza艂... Chyba nie wiedzia艂, do kogo m贸wi ani co si臋 sta艂o. Przypuszczam, 偶e bredzi艂. Zaraz potem przyjecha艂a karetka i... i wtedy umar艂. Co teraz? Znaczy, chodzi mi o to, 偶e ten m臋偶czyzna jest tutaj obcy. Na wizyt贸wce napisa艂 numer z Nowego Jorku. Zastanawiam si臋, czy by艂 tu tylko przejazdem? Dok膮d jecha艂, sk膮d pochodzi艂...

- B臋dziemy szukali odpowiedzi na te pytania, musimy zawiadomi膰 jego rodzin臋. - Vince wstaj膮c po艂o偶y艂 Laine r臋k臋 na ramieniu. - Nie b臋d臋 ci radzi艂, 偶eby艣 si臋 stara艂a o tym nie my艣le膰. Na razie i tak nie dasz rady. Ale powiem, 偶e zrobi艂a艣 wszystko, co w ludzkiej mocy. Nikt nie zrobi艂by dla niego wi臋cej.

- Dzi臋ki. Na dzisiaj ju偶 koniec. Zamykam i wracam do domu.

- Dobry pomys艂. Podwie藕膰 ci臋?

- Nie, dzi臋kuj臋. - W r贸wnej mierze sympatia jak i poczucie winy kaza艂y jej wspi膮膰 si臋 na palce i cmokn膮膰 powoli i ostro偶nie Vince'a Burgera w policzek. - Powiedz Jenny, 偶e jutro na ni膮 czekam. Nazywa艂 si臋 Willy Young, w ka偶dym razie pod takim nazwiskiem go zna艂a. Przypuszczalnie William, pomy艣la艂a Laine, prowadz膮c samoch贸d nier贸wn膮 偶wirow膮 alejk膮. Nie by艂 jej prawdziwym wujkiem, o ile wiedzia艂a, raczej piastowa艂 t臋 godno艣膰 z nadania. I zawsze mia艂 w kieszeni cukierki z likworem dla znajomej ma艂ej dziewczynki.

Nie widzia艂a go od dwudziestu lat. Wtedy by艂 szatynem i mia艂 okr膮glejsz膮 twarz. I zawsze chodzi艂 偶wawym krokiem.

Nic dziwnego, 偶e nie rozpozna艂a go w tym przygarbionym, niespokojnym cz艂owieczku, kt贸ry nie艣mia艂o wsun膮艂 si臋 do sklepu. Jak j膮 znalaz艂? Dlaczego jej szuka艂?

Poniewa偶 by艂 najbli偶szym przyjacielem jej ojca, zapewne podobnie jak on para艂 si臋 z艂odziejstwem i oszustwem. Nie takich znajomo艣ci potrzebowa艂a szanowana kobieta interesu. Tylko dlaczego, u licha, czu艂a si臋 winna i przygn臋biona?

Wcisn臋艂a hamulec, a gdy samoch贸d stan膮艂, d艂u偶sz膮 chwil臋 siedzia艂a, s艂uchaj膮c monotonnego rytmu wycieraczek i przygl膮daj膮c si臋 swojemu 艣licznemu domowi na wzniesieniu. Uwielbia艂a to miejsce. Jej w艂asne. Prawdziwy dom. Pi臋trowy budynek by艂, szczerze m贸wi膮c, za du偶y dla samotnej kobiety, ale uwielbia艂a po nim b艂膮dzi膰. Ka偶da minuta sp臋dzona na starannym urz膮dzaniu wn臋trz by艂a prawdziw膮 rozkosz膮. Wszystko musia艂o by膰 dok艂adnie tak, jak sobie 偶yczy艂a. Ona - i tylko ona.

Zbyt dobrze wiedzia艂a, jakie to uczucie: pakowa膰 si臋 w ekspresowym tempie, przy d藕wi臋kach pioseneczki 鈥炁籩gnaj, kosie鈥 i bra膰 nogi za pas. Nie zamierza艂a tego robi膰 ju偶 nigdy w 偶yciu. Uwielbia艂a krz膮ta膰 si臋 po podw贸rku, pracowa膰 w ogrodzie, przycina膰 krzewy, podlewa膰 trawnik, wyrywa膰 chwasty. Najzwyklejsze czynno艣ci na 艣wiecie. Proste, zwyk艂e zaj臋cia, w sam raz dla kogo艣, kto w ci膮gu pierwszej po艂owy 偶ycia niewiele zazna艂 normalno艣ci.

Mia艂a prawo by膰 teraz sob膮. By膰 Laine Tavish i korzysta膰 ze wszystkiego, co si臋 z tym 艂膮czy艂o. Mia艂a sw贸j sklepik, mieszka艂a w sielskim miasteczku, we w艂asnym domu, znalaz艂a wok贸艂 przyjaci贸艂... mia艂a swoje 偶ycie. I mia艂a prawo korzysta膰 z wizerunku, jaki sama sobie stworzy艂a.

Willowi nic by nie pomog艂o, gdyby powiedzia艂a szeryfowi prawd臋. Nic by to nie zmieni艂o, a dla niej r贸wna艂oby si臋 trz臋sieniu ziemi. Vince dowiedzia艂by si臋, 偶e m臋偶czyzna le偶膮cy w miejskiej kostnicy nie by艂 偶adnym Jasperem R. Petersonem, ale Williamem Youngiem z mn贸stwem pseudonim贸w.

Znalaz艂by te偶 wpisy w kartotece, poniewa偶 Willy zrobi艂 z jej ojcem niejeden skok. Byli jak bracia.

Zirytowana wyskoczy艂a z samochodu, 偶wawym krokiem podesz艂a do drzwi domu i stanowczym gestem wyci膮gn臋艂a klucze.

Wystarczy艂o, 偶e wesz艂a do 艣rodka, a natychmiast si臋 uspokoi艂a. Otoczy艂a j膮 przyjazna atmosfera.

Balsamiczna cisza, zapach olejku cytrynowego, kt贸ry w艂asnor臋cznie wciera艂a w ka偶dy kawa艂ek drewna, subtelna s艂odycz wiosennych kwiat贸w przyniesionych z w艂asnego ogr贸dka... Od razu lepiej, spokojniej, prawdziwe ukojenie dla napi臋tych nerw贸w.

Od艂o偶y艂a klucze na gliniany rustykalny talerz ustawiony na stoliku w przedpokoju, wyj臋艂a z torebki telefon kom贸rkowy i od razu pod艂膮czy艂a do 艂adowarki. Zsun臋艂a z n贸g pantofle, zdj臋艂a 偶akiet i powiesi艂a go na s艂upku od por臋czy. Torebk臋 postawi艂a na najni偶szym stopniu.

Jak zwykle posz艂a od razu do kuchni. Normalnie nastawi艂aby w czajniku wod臋 na herbat臋 i czekaj膮c, a偶 si臋 zagotuje, przejrza艂aby poczt臋, zabran膮 ze skrzynki u wylotu alejki.

Dzi艣 jednak nala艂a sobie du偶y kieliszek wina.

Stan臋艂a przy zlewie, zapatrzona w ogr贸dek na ty艂ach domu.

Kiedy艣 ju偶 mieszka艂a w domu z ogr贸dkiem... nawet wi臋cej ni偶 raz... kiedy艣, jako dziecko. Pami臋ta艂a jeden taki ogr贸dek... gdzie on by艂, w Nebrasce? W Iowa?

Co za r贸偶nica, pomy艣la艂a i wypi艂a d艂ugi 艂yk.

Lubi艂a tamten ogr贸dek, bo na 艣rodku ros艂o wielkie drzewo. Powiesi艂 na nim star膮 opon臋 na grubych linach.

I hu艣ta艂 j膮 tak wysoko, a偶 chwilami zdawa艂o jej si臋, 偶e fruwa.

Jak d艂ugo tam mieszkali - nie pami臋ta艂a. Samego domu w og贸le nie potrafi艂a sobie przypomnie膰.

Wi臋ksza cz臋艣膰 dzieci艅stwa zachowa艂a si臋 we wspomnieniach Laine jako pasmo niewyra藕nych, coraz to innych miejsc i twarzy: ci膮g艂e podr贸偶e samochodem, szybkie pakowanie skromnego baga偶u. A w tym wszystkim on, ojciec, o dono艣nym, d藕wi臋cznym g艂osie i wielkich d艂oniach, z szelmowskim u艣miechem, kt贸remu trudno si臋 oprze膰, sypi膮cy beztrosko obietnicami bez pokrycia.

Pierwszych dziesi臋膰 lat 偶ycia kocha艂a go ca艂ym sercem, a przez wszystkie nast臋pne robi艂a co w ludzkiej mocy, by zapomnie膰 o jego istnieniu.

Je艣li nawet znowu mia艂 k艂opoty, to nie jej sprawa.

Nie by艂a ju偶 malutk膮 Lainie, ukochan膮 c贸reczk膮 Jacka O'Hary. Teraz by艂a Laine Tavish, powa偶an膮 obywatelk膮 Angel's Gap.

Zerkn臋艂a na butelk臋 wina, wzruszy艂a ramionami i nala艂a sobie drugi kieliszek. By艂a w ko艅cu doros艂a, mia艂a prawo ubzdryngoli膰 si臋 we w艂asnej kuchni, zw艂aszcza w dniu, kiedy przybysz z niechlubnej przesz艂o艣ci wyzion膮艂 ducha u jej st贸p.

Z kieliszkiem w r臋ku podesz艂a do drzwi przedpokoju, sk膮d dobiega艂o pe艂ne t臋sknoty popiskiwanie.

Wpad艂 do 艣rodka jak kula armatnia - w艂ochata, ozdobiona mi臋kkimi zwisaj膮cymi uszami. 艁apami wspar艂 si臋 jej na piersiach, szturchn膮艂 j膮 w twarz d艂ugim pyskiem i zacz膮艂 energicznie liza膰 po policzkach, pe艂en wylewnej, bezwarunkowej mi艂o艣ci.

- Dobrze ju偶, dobrze, ja te偶 si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋.

Oboj臋tne, w jakim nastroju wraca艂a do domu, po powitaniu Henry'ego, niesamowitego kundla z przewag膮 krwi psa go艅czego, zawsze odzyskiwa艂a humor.

Ocali艂a mu 偶ycie. W ka偶dym razie tak to w艂a艣nie postrzega艂a. Dwa lata temu wybra艂a si臋 do schroniska z zamiarem wybrania sympatycznego szczeniaka. Zawsze chcia艂a mie膰 przy sobie jak膮艣 psi膮 s艂odycz, rozbrajaj膮ce 艣liczno艣ci, kt贸re wychowa od ma艂ego.

Tymczasem natkn臋艂a si臋 na niego - wielkiego, niezgrabnego, nieprawdopodobnie pospolitego psa z ziemist膮 sier艣ci膮. Skrzy偶owanie nied藕wiedzia z mr贸wkojadem.

I zakocha艂a si臋 w nim od pierwszego wejrzenia, gdy przez drzwiczki boksu spojrza艂a mu w oczy.

Ka偶dy zas艂uguje na drug膮 偶yciow膮 szans臋, pomy艣la艂a, i zabra艂a Henry'ego do domu.

Nigdy nie da艂 jej powodu, by 偶a艂owa艂a tego impulsywnego gestu. Kocha艂 j膮 mi艂o艣ci膮 absolutn膮, tak wielk膮, 偶e nawet kiedy sypa艂a do jego miski karm臋, nie odrywa艂 od swojej pani wzroku pe艂nego uwielbienia.

- Mo偶na je艣膰, kolego.

Dopiero na polecenie Henry wsadzi艂 pysk do miski.

Ona te偶 powinna co艣 przek膮si膰, zrobi膰 cho膰by mizerny podk艂ad pod wino, ale nie mia艂a ochoty na jedzenie. Jeszcze odrobina trunku w krwiobiegu - i b臋dzie mog艂a przesta膰 my艣le膰, zastanawia膰 si臋, niepokoi膰.

Przedpok贸j zostawi艂a otwarty, ale sprawdzi艂a zamki w zewn臋trznych drzwiach. Gdyby kto艣 bardzo si臋 upar艂, dosta艂by si臋 do 艣rodka przez wej艣cie dla psa, ale wtedy Henry natychmiast wszcz膮艂by alarm.

Poszczekiwa艂 za ka偶dym razem, gdy alejk膮 pod domem przeje偶d偶a艂 jaki艣 samoch贸d i cho膰 przywita艂by ka偶dego intruza, oblizuj膮c go z zachwytem - oczywi艣cie w贸wczas, kiedy ju偶 przesta艂by si臋 go ba膰 - to jednak korzy艣膰 z jego szczekania by艂a bezdyskusyjna: nikt nigdy Laine swoj膮 wizyt膮 nie zaskoczy艂. No i nigdy, podczas tych czterech lat pobytu w Angel鈥檚 Gap, nie mia艂a 偶adnych nieproszonych go艣ci ani w domu, ani w sklepie.

A偶 do dzisiaj, poprawi艂a si臋 w my艣lach.

W ko艅cu postanowi艂a jednak zamkn膮膰 tak偶e drzwi do przedpokoju i wypu艣ci膰 Henry'ego na wieczorny spacer.

Przez chwil臋 mia艂a ochot臋 zadzwoni膰 do mamy, ale szybko zrezygnowa艂a z tego pomys艂u. Bo i po co? Mama ju偶 od dawna prowadzi艂a wymarzone uczciwe 偶ycie z wymarzonym uczciwym m臋偶czyzn膮. Zas艂u偶y艂a sobie na ten luksus. Nie by艂o sensu niszczy膰 jej tego idealnego 艣wiata, m贸wi膮c: 鈥濩ze艣膰, wiesz wpad艂am dzisiaj na wujka Willy'ego, a potem to samo zrobi艂 d偶ip cherokee鈥.

Z kieliszkiem w r臋ku posz艂a na pi臋tro. Naszykuje sobie co艣 do przegryzienia, we藕mie gor膮c膮 k膮piel i wcze艣niej si臋 po艂o偶y.

Zapomni o tym, co si臋 dzisiaj sta艂o.

Zostawi艂 dla ciebie鈥. Tak powiedzia艂. Pewnie bredzi艂. A poza tym je艣li cokolwiek zostawi艂, i tak tego nie chcia艂a.

Mia艂a ju偶 wszystko, co by艂o jej potrzebne do szcz臋艣cia.

Max Gannon dosta艂 z艂e wiadomo艣ci na temat Willy'ego od recepcjonisty w 鈥瀂aje藕dzie pod Czerwonym Dachem鈥, dok膮d sprowadzi艂 go 艣wie偶y trop tego drobnego cwaniaczka. Lokalne w艂adze dotar艂y do motelu wcze艣niej, lecz Max mimo wszystko zainwestowa艂 pierwszy tego dnia banknot dwudziestodolarowy w informacj臋 o numerze oraz klucz.

Gliniarze nie zabrali jeszcze rzeczy denata, a nawet, co by艂o wida膰 go艂ym nieuzbrojonym okiem, nie przeprowadzili solidnego przeszukania. Bo i niby po co mieliby si臋 szczeg贸lnie interesowa膰 pokojem wynaj臋tym przez ofiar臋 ulicznego wypadku. Dopiero kiedy si臋 dowiedz膮, kim by艂 zabity, wr贸c膮 i znacznie staranniej przy艂o偶膮 si臋 do roboty.

Nawet nie zd膮偶y艂 si臋 rozpakowa膰, zauwa偶y艂 Max.

W jedynej walizce - od Louisa Yuittona - zosta艂y skarpetki, bielizna oraz starannie posk艂adane garniturowe koszule. Willy nale偶a艂 do porz膮dnickich i lubi艂 rzeczy firmowe. Garnitur powiesi艂 w szafie. Elegancki odcie艅 szaro艣ci, jednorz臋dowa marynarka, Hugo Boss. Do tego para czarnych p贸艂but贸w Ferragamo, usztywnionych prawid艂ami, ustawionych porz膮dnie na dnie szafy.

Max przeszuka艂 kieszenie, uwa偶nie sprawdzi艂 podszewk臋. Wyj膮艂 z but贸w prawid艂a i wetkn膮艂 palce a偶 po czubki.

Przeszed艂 do 艂azienki. Dok艂adnie sprawdzi艂 zestaw kosmetyk贸w od Diora. Podni贸s艂 pokryw臋 rezerwuaru, potem ukucn膮艂 i poszuka艂 za sedesem, zajrza艂 pod umywalk臋.

W sypialni wysun膮艂 po kolei wszystkie szuflady, nast臋pnie przetrz膮sn膮艂 sam膮 walizk臋 oraz jej zawarto艣膰. Sprawdzi艂 te偶 materac na standardowym dwuosobowym 艂贸偶ku.

Nie min臋艂a godzina, a on wiedzia艂 ju偶 z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e Willy nie zostawi艂 nic godnego uwagi.

Gdy wychodzi艂, pok贸j wygl膮da艂 tak samo dziewiczo jak przed jego wej艣ciem.

Zastanowi艂 si臋, czyby nie zostawi膰 recepcjoni艣cie jeszcze jednej dwudziestki, z pro艣b膮, 偶eby o jego wizycie nie wspomina艂 glinom, ale doszed艂 do wniosku, 偶e w ten spos贸b tylko sk艂oni艂by tego faceta do niepotrzebnych domys艂贸w.

Wsiad艂 do swojego porsche, w艂膮czy艂 Springsteena i pojecha艂 do miejskiej kostnicy upewni膰 si臋, 偶e jego najwa偶niejszy trop 艣ledztwa spoczywa w lod贸wce.

Wetkn膮艂 stra偶nikowi dwudziestaka i w zamian dosta艂 milcz膮c膮 zgod臋 na obejrzenie cia艂a. Z do艣wiadczenia wiedzia艂, 偶e portret Andrew Jacksona toruje drog臋 szybciej i skuteczniej ni偶 wszelkie wyja艣nienia, dokumenty oraz biurokracja.

- G艂upek. Cholera, Willy, my艣la艂em, 偶e jeste艣 m膮drzejszy.

Patrz膮c na poranion膮 twarz trupa, wzi膮艂 d艂ugi oddech.

Po kiego diab艂a ucieka艂e艣? I co ci臋 艣ci膮gn臋艂o do tej dziury zabitej dechami w stanie Maryland?

Co albo mo偶e: kto?

Poniewa偶 Willy nie zamierza艂 mu nic powiedzie膰, Max wr贸ci艂 na drog臋 prowadz膮c膮 do Angel鈥檚 Gap, by tam podj膮膰 trop wart miliony dolar贸w.

Je艣li chcesz pos艂ucha膰 ma艂omiasteczkowych plotek, musisz p贸j艣膰 tam, gdzie przesiaduj膮 mieszka艅cy. Gdzie za dnia zbieraj膮 si臋 przy kawie i przek膮skach, natomiast wieczorem schodz膮 si臋 na co艣 mocniejszego.

Max, podj膮wszy decyzj臋, 偶e zostanie w Angel's Gap jeszcze dzie艅 lub dwa, zameldowa艂 si臋 w hotelu 鈥濻trudzony Podr贸偶nik鈥. Najpierw zafundowa艂 sobie gor膮cy prysznic i zmy艂 z siebie pierwsze dwana艣cie godzin mijaj膮cego dnia. Najwy偶szy czas ruszy膰 szlakiem numer dwa. Zjad艂 ca艂kiem przyzwoity ciep艂y posi艂ek przyniesiony do pokoju, przegl膮daj膮c jednocze艣nie w laptopie stron臋 stworzon膮 przez Informacj臋 Turystyczn膮 Angel鈥檚 Gap. W oknie po艣wi臋conym 偶yciu nocnemu znalaz艂 kilka interesuj膮cych bar贸w, klub贸w i kawiarni. Szuka艂 jakiego艣 lokalnego pubu, do kt贸rego wpada si臋 na piwo, by zamieni膰 par臋 s艂贸w z przyjaci贸艂mi.

Znalaz艂 trzy, kt贸re mog艂y odpowiada膰 jego oczekiwaniom, zajrza艂 do adres贸w i doko艅czy艂 jedzenie nad wydrukiem mapy. Sympatyczne miasteczko, uzna艂.

Otoczone g贸rami. Pi臋kne widoki, mn贸stwo miejsc rekreacyjnych, zw艂aszcza dla entuzjast贸w sportu albo mi艂o艣nik贸w sp臋dzania urlopu w przyczepie lub pod namiotem. Wystarczaj膮co spokojne dla tych, kt贸rzy pragn臋li odpocz膮膰 od wielkomiejskiego 偶ycia, ale z pe艂n膮 klasy ofert膮 kulturaln膮, a na dodatek w rozs膮dnej odleg艂o艣ci od kilku wi臋kszych aglomeracji, wi臋c doskona艂e tak偶e dla tych, kt贸rzy chcieliby wyskoczy膰 w g贸ry tylko na weekend.

Informacja turystyczna zach臋ca艂a do skorzystania z oferty polowania, 艂owienia ryb, g贸rskich wycieczek i innych form sp臋dzania czasu na 艣wie偶ym powietrzu. 呕adna z nich nie wyda艂a si臋 atrakcyjna mieszczuchowi tkwi膮ce­mu w Maksie. On, gdyby chcia艂 zobaczy膰 nied藕wiedzia albo jelenia w naturalnym otoczeniu, w艂膮czy艂by kana艂 Discovery.

Tak czy inaczej miasteczko mia艂o sw贸j niezaprzeczalny urok, pi臋kne strome uliczki, stare domy z solidnej ciemnoczerwonej ceg艂y... Potomac toczy艂 wody szeroko, dziel膮c miejscowo艣膰 na dwie cz臋艣ci, brzegi spina艂y pi臋kne 艂uki most贸w. Wiele ko艣cielnych iglic strzela艂o w niebo, na niekt贸rych mied藕 pokry艂a si臋 mi臋kk膮 zieleni膮 艣wiadcz膮c膮 o up艂ywie czasu i zmiennej pogodzie. Z daleka dobieg艂 d艂ugi sygna艂 nadje偶d偶aj膮cego poci膮gu, powt贸rzony przez echo.

Na pewno jesieni膮, gdy drzewa stroi艂y si臋 w tysi膮ce barw, okolica stanowi艂a prawdziw膮 uczt臋 dla oka. A zim膮, gdy wszystko otula艂 bia艂y 艣nieg, musia艂o by膰 tu pi臋knie jak na poczt贸wce. Wszystko to jednak nie wyja艣nia艂o, dlaczego Willy Young da艂 si臋 przejecha膰 akurat tutaj, na Market Street. Max by艂 zdecydowany znale藕膰 odpowied藕 na to pytanie. Wy艂膮czy艂 komputer, chwyci艂 ukochan膮 kurtk臋 lotnicz膮 i ruszy艂 w kurs po barach.

2

Pierwszy min膮艂, nawet si臋 nie zatrzymuj膮c. St艂oczone przed wej艣ciem hogi i harleye wyra藕nie okre艣la艂y go jako przystanek dla motocyklist贸w, a w takim miejscu spokojni mieszka艅cy miasteczka nie plotkuj膮 o swoich sprawach nad drinkiem.

Drugi bar szybko zaklasyfikowa艂 jako knajpk臋 studenck膮, gdzie t艂o muzyczne zapewnia艂a jaka艣 dziwaczna kapela alternatywna, w k膮cie dw贸ch smutas贸w gra艂o w szachy, a reszta go艣ci odbywa艂a standardowe rytua艂y godowe.

Trzeci okaza艂 si臋 w艂a艣ciwy.

Pub 鈥濽 Artiego鈥 by艂 miejscem, gdzie facet mo偶e zaprosi膰 偶on臋, ale nie kochank臋. W takim w艂a艣nie lokalu umawiasz si臋 z przyjaci贸艂mi, spotykasz znajomych albo wpadasz na jednego w drodze do domu.

Max got贸w by艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e dziewi臋膰dziesi膮t procent bywalc贸w m贸wi sobie 鈥瀟y鈥, a wcale niema艂a cz臋艣膰 jest wr臋cz spokrewniona ze sob膮.

Usiad艂 przy barze, zam贸wi艂 becka z beczki i rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Odbiornik telewizyjny z wy艂膮czonym d藕wi臋kiem, przek膮ski do piwa w plastikowych koszyczkach, wielki Murzyn za kontuarem i dwie kelnerki roznosz膮ce drinki.

Pierwsza z kelnerek przypomina艂a mu bibliotekark臋 z liceum, kt贸ra zawsze zdawa艂a si臋 widzie膰 wszystko i wiecznie by艂a z czego艣 niezadowolona. Niska, o roz艂o偶ystych biodrach, dobiega艂a czterdziestki. B艂ysk w jej oku zdradza艂, 偶e nie znosi艂a plotek.

Druga mia艂a dwadzie艣cia kilka lat i by艂a z gatunku zalotnych. Ch臋tnie demonstrowa艂a swoje zgrabne cia艂ko wci艣ni臋te w g艂adki czarny sweterek i opi臋te d偶insy. Dzieli艂a czas pracy r贸wno na dwie po艂owy: tyle samo po艣wi臋ca艂a odrzucaniu blond w艂os贸w, ile zbieraniu pustych szklanek. Z tego, w jaki spos贸b odchodzi艂a od s艂u偶bowego stolika, jak strzela艂a oczami, Max m贸g艂 si臋 za艂o偶y膰, 偶e by艂a kopalni膮 informacji i 偶e podzieli si臋 nimi z przyjemno艣ci膮.

Wzi膮艂 jeszcze troch臋 na wstrzymanie, ale w ko艅cu u艣miechn膮艂 si臋 do niej szeroko, kiedy stan臋艂a przy barze, by z艂o偶y膰 zam贸wienia.

- Straszny dzisiaj ruch - zagadn膮艂. Odpowiedzia艂a mu r贸wnie szerokim u艣miechem.

- Nie jest tak 藕le. - Przenios艂a ci臋偶ar cia艂a na drug膮 nog臋, odwracaj膮c si臋 w jego stron臋, co w j臋zyku cia艂a niezawodnie oznacza艂o zaproszenie do rozmowy. - Pan nietutejszy?

- Du偶o je偶d偶臋. W interesach.

- M贸wi pan jak ch艂opak z po艂udnia.

- Rozszyfrowa艂a艣 mnie. Jestem z Savannah, ale dawno ju偶 nie zagl膮da艂em do domu. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Max.

- Mi艂o mi. Ja jestem Angie. Co to za interesy sprowadzi艂y ci臋 do Gap?

- Ubezpieczenia.

Jej wujek sprzedawa艂 polisy ubezpieczeniowe, ale z pewno艣ci膮 nie by艂by tak atrakcyjn膮 dekoracj膮 barowego sto艂ka. Ten tutaj mia艂 ponad metr osiemdziesi膮t, z czego przewa偶aj膮c膮 cz臋艣膰 stanowi艂y d艂ugie nogi. Zbudowany niczego sobie, wa偶y艂, tak na oko, osiemdziesi膮t kilka dobrze rozmieszczonych kilogram贸w. A Angie wiedzia艂a, 偶e potrafi dobrze oceni膰 na oko. Szczup艂膮 twarz obcego o do艣膰 ostrych rysach otacza艂a szopa ciemnych w艂os贸w, kt贸re po deszczu u艂o偶y艂y si臋 w mi臋kkie fale. Ciemnobr膮zowe oczy patrzy艂y przyja藕nie i bystro. Przeci膮ga艂 s艂owa, jakby w rozmarzeniu. Gdyby nie lekko skrzywiona tr贸jka, mia艂by u艣miech doskona艂y. Podobali jej si臋 bystrzy faceci, nie ca艂kiem doskonali.

- Ubezpieczenia? Mnie by艣 na to nie naci膮gn膮艂.

- Nikt nie zna swojego losu. - Wrzuci艂 do ust krakersa, b艂yskaj膮c w u艣miechu bia艂ymi z臋bami. - A wi臋kszo艣膰 ludzi ryzykuje. Zupe艂nie jakby s膮dzili, 偶e b臋d膮 偶yli wiecznie. - Poci膮gaj膮c 艂yk piwa, zauwa偶y艂, 偶e kelnerka zerkn臋艂a na jego lew膮 d艂o艅. Sprawdzi艂a, czy ma obr膮czk臋, czy jest 偶onaty. - A przecie偶 ka偶dy musi umrze膰. Podobno nie dalej jak dzi艣 rano jaki艣 biedaczysko da艂 si臋 przerobi膰 na miazg臋 na Main Street.

- Market Street - poprawi艂a odruchowo, a Max Gannon przywo艂a艂 na twarz wyraz zaciekawienia. - To si臋 sta艂o na Market Street. Facet wybieg艂 prosto pod ko艂a d偶ipa panny Leager. Biedaczka, nie mo偶e doj艣膰 do siebie.

- Przykra sprawa. Zw艂aszcza 偶e to chyba nie by艂a jej wina.

- No w艂a艣nie. Mn贸stwo ludzi widzia艂o ten wypadek, nic si臋 nie da艂o zrobi膰. Wybieg艂 jej prosto pod ko艂a.

- Fatalnie. I jeszcze pewnie go zna艂a... Tak to ju偶 bywa w ma艂ych miasteczkach.

- A, nie, nikt go nie zna艂. Nie by艂 st膮d. Podobno akurat wychodzi艂 ze 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥... Pracuj臋 tam na p贸艂 etatu. Sprzedajemy antyki, r贸偶ne pami膮tki i drobiazgi... Mo偶e szuka艂 czego艣 na prezent. Straszne. Po prostu okropno艣膰.

- Co zrobi膰, takie 偶ycie. Widzia艂a艣 wypadek?

- Nie... Akurat mia艂am wolne. - Zamilk艂a, jakby pr贸bowa艂a zdecydowa膰, czy jest jej z tego powodu 偶al, czy wr臋cz przeciwnie, cieszy si臋, 偶e nie by艂a 艣wiadkiem czyjej艣 艣mierci. - Jako艣 nie mog臋 zrozumie膰, dlaczego on tak wypad艂 na ulic臋. Strasznie wtedy la艂o... Pewnie nie widzia艂 samochodu.

- Po prostu pech.

- No w艂a艣nie.

- Angie, rozniesiesz wreszcie te drinki, czy zaczekasz, a偶 p贸jd膮 same? - odezwa艂a si臋 bibliotekarka. Angie przewr贸ci艂a oczami.

- Ju偶 id臋. - Pu艣ci艂a do Maxa perskie oko i wzi臋艂a ci臋偶k膮 tac臋. - Pogadamy p贸藕niej?

- Jasne.

Zanim wr贸ci艂 do hotelu, mia艂 ca艂kiem niez艂e poj臋cie o poczynaniach Willy'ego. Niebieski ptaszek zameldowa艂 si臋 w motelu poprzedniego wieczora, oko艂o dziesi膮tej, i z g贸ry zap艂aci艂 got贸wk膮 za trzydniowy pobyt. No, raczej nie upomni si臋 o zwrot nadp艂aconej sumy. Nast臋pnego ranka samotnie zjad艂 艣niadanie w barku, a potem wynaj臋tym samochodem pojecha艂 na Market Street, gdzie zaparkowa艂 dwie przecznice na p贸艂noc od 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥.

Poniewa偶 Willy'ego najwyra藕niej nie interesowa艂y w tej okolicy 偶adne sklepy, kawiarnie ani inne miejsca poza sklepikiem z antykami, nasuwa艂o si臋 jedyne logiczne rozwi膮zanie: zaparkowa艂 daleko od celu i mimo ulewnego deszczu szed艂 na piechot臋 z ostro偶no艣ci. Albo cierpia艂 na paranoj臋. Poniewa偶 straci艂 偶ycie, nale偶a艂o postawi膰 na ostro偶no艣膰. Teraz nasuwa艂o si臋 pytanie, czego Willy szuka艂 w sklepiku z pami膮tkami w Angel鈥檚 Gap, dok膮d przyjecha艂 a偶 z Nowego Jorku, starannie zacieraj膮c za sob膮 艣lady. Czy tam by艂 punkt przerzutowy? Jaki艣 kontakt?

Max ponownie w艂膮czy艂 komputer i wszed艂 na stron臋 g艂贸wn膮 miasta. Po kilku klikni臋ciach znalaz艂 wizyt贸wk臋 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥. Antyki, stara rodowa bi偶uteria, r贸偶ne gratki dla kolekcjoner贸w. Kupno i sprzeda偶.

Zapisa艂 nazw臋 sklepu na podk艂adce i doda艂 鈥濸aser?鈥. Otoczy艂 s艂owo podw贸jnym okr臋giem. Obejrza艂 godziny otwarcia, numery telefonu i faksu, adres elektroniczny, zwracaj膮c uwag臋 na fakt, 偶e kupione rzeczy wysy艂ano na ca艂y 艣wiat. A potem zauwa偶y艂 nazwisko w艂a艣cicielki. Laine Tavish. By艂 przekonany, 偶e nie mia艂 tego nazwiska na swojej li艣cie, ale i tak dla pewno艣ci zerkn膮艂 w zapiski. 呕adnej Laine, upewni艂 si臋, 偶adnej Tavish. Ale by艂a Elaine O'Hara. Jedyna c贸rka Wielkiego Jacka. Wyd膮艂 wargi w zamy艣leniu i odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a. Mia艂aby dzi艣 jakie艣... dwadzie艣cia osiem, mo偶e dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Interesuj膮ce. Mo偶e nieodrodna c贸reczka posz艂a w 艣lady tatu艣ka i te偶 zosta艂a z艂odziejk膮? Zmieni艂a imi臋, nazwisko i przycupn臋艂a w jakim艣 zabitym dechami g贸rskim miasteczku? No, wreszcie zacz臋艂o to wszystko nabiera膰 troch臋 sensu.

Po czterech latach w Angel's Gap Laine wiedzia艂a, czego si臋 spodziewa膰 rano po otwarciu 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥.

Pierwsza przyjdzie Jenny, odrobin臋 sp贸藕niona, przyniesie 艣wie偶e ciastka, mo偶e p膮czki. By艂a w sz贸stym miesi膮cu ci膮偶y i rzadko zdarza艂o jej si臋 przetrwa膰 d艂u偶ej ni偶 dwadzie艣cia minut bez zjedzenia czego艣 ociekaj膮cego cukrem i t艂uszczem. W rezultacie Laine tak偶e zaczyna艂a spogl膮da膰 na swoj膮 wag臋 艂azienkow膮 z pewn膮 niech臋ci膮. Jenny zwykle popija艂a ciastka jak膮艣 zio艂ow膮 herbatk膮 zaparzon膮 w termosie, od kt贸rej wyra藕nie si臋 uzale偶ni艂a.

Najpierw zacznie wypytywa膰 o wydarzenia poprzedniego dnia. Chocia偶 jako 偶ona szefa policji mia艂a ju偶 informacje od m臋偶a, to wcale nie pogardzi wersj膮 Laine.

Dok艂adnie o dziesi膮tej zaczn膮 si臋 schodzi膰 ciekawscy.

Niekt贸rzy, pomy艣la艂a Laine, wk艂adaj膮c do kasy drobne na wydawanie reszty, b臋d膮 udawali, 偶e chc膮 co艣 kupi膰, inni nawet nie zadadz膮 sobie trudu, by ukrywa膰, 偶e przyszli po naj艣wie偶sze plotki.

Znowu b臋dzie musia艂a przej艣膰 przez to wszystko. Znowu b臋dzie k艂ama艂a, a w ka偶dym razie unika艂a szczerych odpowiedzi, udaj膮c, 偶e nigdy wcze艣niej nie widzia艂a m臋偶czyzny, kt贸ry przedstawi艂 si臋 jako Jasper Peterson. Ju偶 dawno nauczy艂a si臋 ukrywa膰 twarz za odpowiedni膮 mask膮, by przetrwa膰 kolejny dzie艅. Przera偶aj膮ce, do jakiej dosz艂a wprawy.

Gdy pojawi艂a si臋 Jenny, sp贸藕niona zaledwie pi臋膰 minut, Laine by艂a ju偶 gotowa.

呕ona miejscowego str贸偶a prawa przywodzi艂a na my艣l psotnego anio艂ka. By艂a kr膮g艂a i mi臋kka, r贸偶owo - bia艂a, mia艂a piwne oczy o lekko uniesionych zewn臋trznych k膮cikach. G臋ste czarne w艂osy spina艂a cz臋sto, tak jak dzisiaj, w lu藕ny kok na czubku g艂owy. Ubrana by艂a w obszerny czerwony sweter, rozci膮gni臋ty na wystaj膮cym brzuchu, workowate d偶insy i stare martensy.

Stanowi艂a absolutne przeciwie艅stwo Laine: nieporz膮dna, impulsywna, niezdyscyplinowana, prawdziwa emocjonalna tr膮ba powietrzna. Dok艂adnie za tak膮 przyjaci贸艂k膮 Laine t臋skni艂a przez ca艂e dzieci艅stwo. I uwa偶a艂a t臋 znajomo艣膰 za jeden z najcudniejszych u艣miech贸w losu.

- Umieram z g艂odu - oznajmi艂a Jenny. - A ty? - Rzuci艂a na lad臋 pude艂ko z logo piekarni i gor膮czkowym ruchem rozdar艂a wieczko. - 艢linka mi leci od samego zapachu. My艣la艂am, 偶e nie dojd臋, chocia偶 od Krosena to przecie偶 dwa kroki. Ma艂o brakowa艂o, a zacz臋艂abym wy膰. - Wepchn臋艂a do ust wi臋ksz膮 cz臋艣膰 ciastka z galaretk膮. - Martwi艂am si臋 o ciebie. Co prawda zapewnia艂a艣 mnie wczoraj, 偶e wszystko w porz膮dku, to tylko b贸l g艂owy i nie ma o czym m贸wi膰, i tak dalej, ale przez telefon mo偶na sobie gada膰, co si臋 chce. A ja si臋 o ciebie martwi臋 i ju偶.

- Nic mi si臋 nie sta艂o. To wszystko by艂o straszne, ale jako艣 prze偶y艂am. Jenny podsun臋艂a jej pude艂ko.

- Zjedz co艣 s艂odkiego.

- Bo偶e... Czy ty wiesz, ile trzeba si臋 potem nam臋czy膰, 偶eby to zrzuci膰 z bioder? Jenny tylko si臋 u艣miechn臋艂a, a Laine si臋gn臋艂a po ciastko z kremem.

- Daj spok贸j, twoje biodra znios膮 to jedno ciastko. - Okr膮g艂ymi ruchami pog艂adzi艂a wystaj膮cy brzuch.

- Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e ma艂o dzisiaj spa艂a艣.

- Jako艣 nie mog艂am si臋 u艂o偶y膰. - Cho膰 bardzo si臋 stara艂a nie patrze膰 w stron臋 okna, jednak zerkn臋艂a na witryn臋. - By艂am ostatni膮 osob膮, z jak膮 rozmawia艂, a sp艂awi艂am go, bo mia艂am klient贸w!

- Wyobra偶asz sobie, jak si臋 dzisiaj czuje Missy? A w ko艅cu nie jest bardziej winna ni偶 ty. - Ruszy艂a na zaplecze kaczkowatym chodem charakterystycznym dla ci臋偶arnych i po chwili wr贸ci艂a z dwoma kubkami. - Popij ten cukier herbat膮. Przyda ci si臋 troch臋 energii, bo inaczej nie wytrzymasz tej karuzeli, jaka si臋 zacznie minut臋 po otwarciu. Zajrzy tu ka偶da 偶ywa dusza.

- Wiem.

- Vince nie zamierza puszcza膰 pary z ust, p贸ki nie dowie si臋 czego艣 konkretnego, ale plotka i tak si臋 rozejdzie, a w ko艅cu my te偶 mamy prawo wiedzie膰. Zaczyna si臋, pomy艣la艂a Laine.

- Co mamy prawo wiedzie膰?

- No, na przyk艂ad, jak si臋 nazywa艂. Bo przecie偶 nie tak, jak na tej wizyt贸wce, co ci j膮 da艂.

- S艂ucham?

- Na prawie jazdy i na kartach kredytowych znajdowa艂o si臋 inne imi臋 i nazwisko - ci膮gn臋艂a Jenny podekscytowana. - Na wizyt贸wce by艂 pseudonim. Naprawd臋 nazywa艂 si臋 William Young. Ma艂o tego, to dawny skazaniec.

Laine z przykro艣ci膮 s艂ucha艂a, jak m臋偶czyzn臋, kt贸rego wspomina艂a tak ciep艂o, nazywano dawnym skaza艅cem, jakby to okre艣lenie najpe艂niej go charakteryzowa艂o. Nienawidzi艂a siebie za to, 偶e nie zrobi艂a nic, by go broni膰.

- 呕artujesz. Ten kurdupel?

- Kradzie偶, oszustwo, paserstwo - tyle mu udowodniono. Z tego, co mi si臋 uda艂o wydoby膰 od Vince'a, podejrzewano go o znacznie wi臋cej. Zawodowy kryminalista. A do nas przyjecha艂 pewnie po to, 偶eby obrobi膰 jaki艣 sklep!

- Jenny, ogl膮dasz stanowczo za du偶o krymina艂贸w.

- Nieprawda! Kto wie, co by si臋 sta艂o, gdyby艣 by艂a tutaj sama! A gdyby mia艂 bro艅? Laine strzepn臋艂a cukier z palc贸w.

- A mia艂?

- No nie, nie mia艂... Ale m贸g艂 mie膰. M贸g艂 ci臋 obrabowa膰.

- Zawodowy kryminalista mia艂by si臋 fatygowa膰 a偶 do Angel's Gap, 偶eby obrabowa膰 m贸j sklep? Rany, reklama w Internecie rzeczywi艣cie czyni cuda. Jenny bardzo chcia艂a zrobi膰 oburzon膮 min臋, ale nie zdo艂a艂a i wybuchn臋艂a 艣miechem.

- Dobra, niech ci b臋dzie, pewnie nie planowa艂 skoku i nie chcia艂 obrabowa膰 twojego ukochanego kramu.

- B臋d臋 zobowi膮zana, je艣li przestaniesz nazywa膰 m贸j sklep kramem.

- Tak czy inaczej, co艣 planowa艂. Da艂 ci wizyt贸wk臋, no nie?

- Owszem, ale...

- Wi臋c mo偶e mia艂 nadziej臋, 偶e sprzeda u ciebie jakie艣 skradzione rzeczy. Kto przy zdrowych zmys艂ach szuka艂by w takim miejscu gor膮cego towaru? To samo powiedzia艂am Vince'owi: pewnie niedawno zrobi艂 skok, a 偶e jego normalny kana艂 si臋 zablokowa艂 albo co艣 w tym stylu, musia艂 szuka膰 sposobu, 偶eby si臋 pozby膰 trefnych gad偶et贸w, i to pewnie szybko.

- I ze wszystkich sklepik贸w z antykami na tym 艣wiecie wybra艂 w艂a艣nie m贸j! - Roze艣mia艂a si臋 Laine, ale serce podesz艂o jej do gard艂a, bo kto wie, mo偶e faktycznie taka by艂a przyczyna pojawienia si臋 Willy'ego na jej progu.

- No wiesz, gdzie艣 musia艂 p贸j艣膰, dlaczego akurat nie tu?

- Em... Bo to 偶ycie, a nie serial telewizyjny?

- Musisz przyzna膰, 偶e to dziwne.

- Tak, przyznaj臋, to dziwne i smutne. Ale, ale: wybi艂a dziesi膮ta. Otwieramy - i zobaczymy, co przyniesie dzie艅.

Tak jak oczekiwa艂a, pojawili si臋 plotkarze i ciekawscy 偶膮dni sensacji. Jenny 艣wietnie sobie radzi艂a: z zapa艂em omawia艂a kolejne teorie, a jednocze艣nie cudownie zajmowa艂a si臋 sprzeda偶膮. Laine stch贸rzy艂a. Zas艂aniaj膮c si臋 papierkow膮 robot膮, uciek艂a na zaplecze, zostawi艂a obs艂ug臋 klient贸w pomocnicy. Niestety, uda艂o jej si臋 skra艣膰 tylko dwadzie艣cia minut.

- Chod藕. - Jenny wetkn臋艂a g艂ow臋 w drzwi prowadz膮ce na zaplecze. - Musisz zobaczy膰 to zjawisko.

- Je偶eli to nie pies 偶ongluj膮cy w czasie jazdy na jednoko艂owym rowerze, nie odrywaj mnie od pracy.

- Co tam pies! Lepszy cyrk! - Jenny spojrza艂a przez rami臋 i wr贸ci艂a do sklepu, zostawiaj膮c otwarte drzwi.

Ciekawo艣膰 zwyci臋偶y艂a, Laine wysz艂a z zaplecza.

Trzyma艂 w r臋ku zielony kielich z grubego szk艂a. Ogl膮da艂 go pod 艣wiat艂o. Kruchy przedmiot wydawa艂 si臋 zbyt delikatny, zbyt kobiecy dla wysokiego m臋偶czyzny, ubranego w zniszczon膮 kurtk臋 lotnicz膮 i sportowe buty. Ale ten wyj膮tkowy okaz odstawi艂 naczynie z niespotykan膮 delikatno艣ci膮 i podni贸s艂 drugie, identyczne, by je podda膰 r贸wnie uwa偶nym ogl臋dzinom.

- Mmm... - Jenny wyda艂a taki sam d藕wi臋k jak w贸wczas, gdy z apetytem spogl膮da艂a na ciastko z galaretk膮. - No, z takiego 藕r贸d艂a ka偶da kobieta ch臋tnie b臋dzie pi艂a wielkimi haustami.

- Ci臋偶arna kobieta i w dodatku m臋偶atka nie powinna si臋 艣lini膰 na widok obcych m臋偶czyzn.

- Jestem ci臋偶arn膮 kobiet膮 i m臋偶atk膮, ale nie 艣lepym bezgu艣ciem.

- Niech ci b臋dzie. - Laine tr膮ci艂a przyjaci贸艂k臋 艂okciem. - Dosy膰 tego. Do roboty.

- Ty si臋 nim zajmij. Ja musz臋 wyj艣膰. Wiesz, jak to ci臋偶arna kobieta, na siusiu. Zanim Laine zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, Jenny znikn臋艂a. Nie by艂o si臋 o co z艂o艣ci膰, sytuacja wydawa艂a si臋 raczej zabawna.

- Dzie艅 dobry - powita艂a klienta.

Oczywi艣cie mia艂a na twarzy u艣miech sympatycznej sprzedawczyni. Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 jej prosto w oczy.

Nagle 艣wiat zawirowa艂 i nogi si臋 pod ni膮 ugi臋艂y. Odnios艂a wra偶enie, jakby co艣 wysysa艂o jej z g艂owy wszystkie sensowne my艣li, a na ich miejscu zosta艂o jedynie: O rany! O kurcz臋! No, no, no!

- Witam. - Nadal trzyma艂 w r臋ku szk艂o.

Ma oczy jak tygrys, pomy艣la艂a Laine nieprzytomnie. Wielkie, gro藕ne, drapie偶ne. I ten p贸艂u艣mieszek, z jakim szacowa艂 j膮 wzrokiem... Obudzi艂 w niej po偶膮danie! Zaskoczona w艂asn膮 reakcj膮 roze艣mia艂a si臋 cicho i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Przepraszam, zamy艣li艂am si臋. Pan co艣 kolekcjonuje?

- Jeszcze nie. Za to moja mama, owszem.

- Rozumiem. - Dba o mam臋! Przes艂odki! - Interesuje j膮 co艣 szczeg贸lnego? Pokaza艂 w u艣miechu wszystkie z臋by, a Laine raptem straci艂a resztki przytomno艣ci umys艂u.

- Nie ogranicza si臋 do konkretnej dziedziny. Ceni sobie r贸偶norodno艣膰 i niespodzianki. Ja te偶. - Odstawi艂 szk艂o. - Podoba艂oby jej si臋 tutaj.

- S艂ucham?

- Pani sklepik to raj dla kolekcjonera.

- Dzi臋kuj臋.

Podobnie jak ty, pomy艣la艂 Max ca艂kiem niespodziewanie. Taka promienna. W艂osy, oczy, u艣miech... 艢liczna jak deser truskawkowy, ale o niebo bardziej seksowna. Nie tak jak ta brunetka, wylewna, prawie trywialna, o nie... Ta jest dyskretna, zaskakuj膮ca, intryguj膮ca...

- Pan z Georgii? - spyta艂a. Leciutko uni贸s艂 lew膮 brew.

- Brawo.

- Pozna艂am po wymowie. Znam si臋 na tym. Szuka pan prezentu urodzinowego dla mamy?

- Przesta艂a obchodzi膰 urodziny jakie艣 dziesi臋膰 lat temu. Od tamtej pory ten dzie艅 roku nazywamy po prostu dniem Marlene i nie liczymy up艂ywaj膮cych lat.

- M膮dra kobieta. Te kielichy, kt贸re pan ogl膮da艂, to fragment zastawy do podwieczorku, niecz臋sto mo偶na je znale藕膰. Rzadko si臋 spotyka ca艂y komplet, sze艣膰 sztuk, na dodatek w takim stanie. Zaproponuj臋 panu korzystn膮 cen臋. Znowu wzi膮艂 do r臋ki szk艂o, ale patrzy艂 na Laine.

- Powinienem si臋 targowa膰?

- Tak ka偶e dobry obyczaj. - Przysun臋艂a si臋 o krok, podnios艂a drugi kieliszek, pokaza艂a mu przyklejon膮 pod spodem cen臋. - Jak pan widzi, s膮 po pi臋膰dziesi膮t za sztuk臋, ale je艣li we藕mie pan komplet, oddam za dwie艣cie siedemdziesi膮t pi臋膰.

- Prosz臋 mnie 藕le nie zrozumie膰, ale... 艣licznie pani pachnie. - Zapach by艂 przyt艂umiony, subtelny, niezauwa偶alny a偶 do chwili, gdy mocno uderzy艂 w nozdrza. - Naprawd臋 urzekaj膮co. Dwie艣cie dwadzie艣cia pi臋膰.

Nigdy w 偶yciu nie flirtowa艂a, zw艂aszcza z klientami, tym razem jednak, sama nie zdaj膮c sobie z tego sprawy, odwr贸ci艂a si臋 do niego, staj膮c nieco bli偶ej ni偶 przy jakimkolwiek innym kupuj膮cym i u艣miechn臋艂a si臋 ciep艂o wprost do tych gro藕nych oczu drapie偶nika.

- Ciesz臋 si臋, 偶e si臋 panu podobaj膮. Je艣li wezm臋 dwie艣cie sze艣膰dziesi膮t, dam si臋 obrabowa膰.

- Prosz臋 dorzuci膰 przesy艂k臋 do Savannah i kolacj臋 w moim towarzystwie, a dobijemy targu. Strasznie dawno, stanowczo zbyt dawno czu艂a ostatni raz ten wewn臋trzny dreszcz niepokoj膮cy cia艂o.

- Dzisiaj dostawa oraz drink, z uwzgl臋dnieniem mo偶liwo艣ci kolacji w terminie p贸藕niejszym. To uczciwa oferta.

- Rzeczywi艣cie. O si贸dmej? Mo偶e w hotelu 鈥濻trudzony Podr贸偶nik鈥? Maj膮 tam pono膰 do艣膰 sympatyczny bar.

- Jak najbardziej. Mo偶e by膰 o si贸dmej. Jak pan chce zap艂aci膰? Poda艂 jej kart臋 kredytow膮.

- Max Gannon - przeczyta艂a. - Tak po prostu: Max? Nie Maxwell, Maximilian, Maxfield? - Skrzywi艂 si臋 lekko, a ona wybuchn臋艂a 艣miechem. - Czyli Maxfield, jak Maxfield Parrish.

- Zwyczajnie Max - oznajmij stanowczo.

- Niech b臋dzie 鈥瀦wyczajnie Max鈥 - zgodzi艂a si臋 g艂adko. - Mam kilka bardzo dobrze oprawionych plakat贸w Parrisha.

- Zapami臋tam. Wesz艂a za lad臋, po艂o偶y艂a na blacie formularz dostawy.

- Prosz臋 to wype艂ni膰, wy艣lemy towar dzi艣 po po艂udniu.

- I jeszcze operatywna. - Opar艂 si臋 na kontuarze i zacz膮艂 wype艂nia膰 rubryczki. - Pani ju偶 wie, jak si臋 nazywam. Powie mi pani co艣 o sobie?

- Nazywam si臋 Laine Tavish. Ci膮gle u艣miechni臋ty, podni贸s艂 na ni膮 oczy.

- Zwyczajnie Laine? Nie Elaine? Nawet nie mrugn臋艂a.

- Zwyczajnie Laine. - Wstuka艂a nale偶no艣膰 w kas臋 i poda艂a mu urocz膮 kartk臋 na 偶yczenia. - Opakujemy prezent od艣wi臋tnie i do艂膮czymy t臋 wizyt贸wk臋, je艣li zechce pan do mamy napisa膰 kilka s艂贸w. W tej chwili odezwa艂 si臋 dzwonek nad drzwiami i do sklepu wesz艂y bli藕niaczki.

- Laine - Carla zmierza艂a prosto do lady. - Jak si臋 trzymasz?

- Dobrze. Doskonale. Zaraz do was podejd臋.

- Martwi艂y艣my si臋 o ciebie, prawda, Dar艂o?

- O tak, i to bardzo.

- Niepotrzebnie - zawo艂a艂a Jenny dziwnie wystraszona. Interludium z Maxem pozwoli艂o jej zapomnie膰 o smutku i niepokoju, a teraz zn贸w przypomnia艂a sobie o Willym. - Zaraz przynios臋 wasze drobiazgi, tylko sko艅cz臋.

- Nie 艣piesz si臋. - Carla przekrzywi艂a g艂ow臋, 偶eby przeczyta膰 miejsce dostawy. - Nasza kochana Laine jest dumna z jako艣ci obs艂ugi - poinformowa艂a Maxa.

- I jako艣ci dostawy tak偶e, jak s膮dz臋. Drogie panie, stanowicie prawdziw膮 uczt臋 dla oka. Bli藕niaczki r贸wnocze艣nie spiek艂y raka.

- Pa艅ska karta - odezwa艂a si臋 Laine. - i rachunek.

- Dzi臋kuj臋 pani.

- Mam nadziej臋, 偶e prezent spodoba si臋 mamie.

- Na pewno. - Za艣mia艂 si臋 do niej samymi oczami i zwr贸ci艂 do bli藕niaczek: - 呕egnam panie. Trzy kobiety odprowadzi艂y go wzrokiem. Po jego wyj艣ciu d艂u偶szy czas panowa艂a cisza, a偶 wreszcie Carla wypu艣ci艂a d艂ugo wstrzymywany oddech.

- O rrrany - powiedzia艂a. I nic wi臋cej. Max spowa偶nia艂 od razu za progiem.

Nie ma powodu, 偶ebym czu艂 si臋 winny, przekonywa艂 sam siebie. Zaproszenie atrakcyjnej kobiety na drinka to nic szczeg贸lnego, zwyk艂a uprzejmo艣膰 oraz jego niezaprzeczalne prawo jako samotnego m臋偶czyzny bez szczeg贸lnych zobowi膮za艅.

A poza tym w og贸le nie mia艂 przekonania do poczucia winy. K艂amstwo, mijanie si臋 z prawd膮, udawanie i oszustwo stanowi艂y cz臋艣膰 jego pracy. Przy tym nale偶a艂o tak偶e pami臋ta膰, 偶e w zasadzie przecie偶 jej nie ok艂ama艂... na razie.

Wkr贸tce stan膮艂 w miejscu, sk膮d doskonale wida膰 by艂o fragment ulicy, i Willy straci艂 偶ycie. Ok艂amie j膮 jedynie w贸wczas, gdy si臋 oka偶e, 偶e jest w to wszystko zamieszana. A je艣li jest, to k艂amstwa b臋d膮 tylko drobnym preludium do koszmarnego ci膮gu dalszego.

Martwi艂 go brak pewno艣ci, brak nawet najl偶ejszego przeczucia. Zwykle mia艂 do takich spraw, w艂a艣nie dlatego by艂 taki dobry w swoim fachu. Tymczasem Laine Tavish otumani艂a go tak kompletnie, 偶e nie czu艂 nic poza s艂odkim, wszechogarniaj膮cym zawrotem g艂owy, gro偶膮cym kompletnym odurzeniem.

Gdy udawa艂o mu si臋 wyrzuci膰 z pami臋ci wielkie b艂臋kitne oczy oraz kusz膮cy u艣miech i skupi膰 si臋 na rachunku prawdopodobie艅stwa, dochodzi艂 do wniosku, 偶e ta kobieta siedzi w ca艂ej sprawie po sam膮 smuk艂膮 szyj臋. A on zawsze wierzy艂 rachunkowi prawdopodobie艅stwa. Willy z艂o偶y艂 jej wizyt臋, na­st臋pnie za艣 gwa艂townie zako艅czy艂 偶ycie tu偶 przed jej sklepem. Wystarczy si臋 dowiedzie膰, dlaczego tak si臋 sta艂o, a b臋dzie to du偶y krok w stron臋 b艂yskotliwego, a nawet l艣ni膮cego zako艅czenia tej historii. Gdyby natomiast musia艂 wykorzysta膰 Laine, 偶eby do tego ko艅ca dotrze膰, takie zawroty g艂owy by艂yby mocno niewskazane.

Wr贸ci艂 do hotelu, wyj膮艂 z kieszeni rachunek i starannie wyselekcjonowa艂 odciski palc贸w. Znalaz艂 ca艂kiem przyzwoity 艣lad kciuka oraz palca wskazuj膮cego. Zeskanowa艂 je i wys艂a艂 do przyjaciela, kt贸ry pchnie spraw臋 dalej, nie zadaj膮c zb臋dnych pyta艅.

Potem usiad艂 wygodniej, u艂o偶y艂 palce jak pianista szykuj膮cy si臋 do koncertu i w艂膮czy艂 si臋 do ruchu na informatycznej autostradzie.

Pogr膮偶ony w pracy wypi艂 kaw臋, zjad艂 kanapk臋 z kurczakiem i poprawi艂 naprawd臋 ca艂kiem przyzwoit膮 szarlotk膮. Znalaz艂 domowy adres Laine, a gdzie艣 mi臋dzy telefonem i e - mailem informacj臋, 偶e kupi艂a dom oraz za艂o偶y艂a sklepik na Market Street przed czterema laty. Poprzednio mieszka艂a w Filadelfii. Jeszcze odrobina poszukiwa艅 i okaza艂o si臋, 偶e zajmowa艂a wtedy lokal w apartamentowcu.

Pos艂uguj膮c si臋 metodami nie do ko艅ca etycznymi, po艣wi臋ci艂 jeszcze troch臋 czasu na zapoznanie si臋 z 偶yciorysem Laine Tavish i w ko艅cu zacz膮艂 uzyskiwa膰 do艣膰 sp贸jny obraz. Edukacj臋 uko艅czy艂a w Pensylwanii. By艂a wtedy pod opiek膮 rodzic贸w: Marilyn i Roberta Tavish贸w. Dziwne. Max w zamy艣leniu zab臋bni艂 palcami o blat biurka. 呕ona Jacka O'Hary ma... czy te偶 mo偶e mia艂a na imi臋 Marilyn. Czy to aby odrobin臋 nie za du偶y zbieg okoliczno艣ci? - Siedzisz w tym po uszy, 艣licznotko - mrukn膮艂 i zdecydowa艂, 偶e czas powa偶niej zabra膰 si臋 do roboty. Zna艂 r贸偶ne sposoby i sposobiki na wydobycie szcz膮tk贸w informacji, kt贸re prowadzi艂y do kolejnych r贸wnie niewielkich, lecz istotnych fragment贸w wiedzy. Pozwolenie na prowadzenie handlu antykami pani Laine Tavish by艂o, zgodnie z wymogami prawa, umieszczone w sklepie na widocznym miejscu. Numer licencji pos艂u偶y艂 Maxowi jako odskocznia. Kilka finezyjnych posuni臋膰 doprowadzi艂o go do jej wniosku o wydanie dokumentu oraz numeru ubezpieczenia. To mu wystarczy艂o. Korzystaj膮c z cyfr, intuicji oraz prowadzony nienasycon膮 ciekawo艣ci膮, wy艣ledzi艂 sw贸j obiekt, dotar艂 a偶 do jej domu, w archiwach s膮dowych odszuka艂 nazw臋 banku udzielaj膮cego kredytu, a gdyby z艂ama艂 jeszcze kilka paragraf贸w, dotar艂by nawet do podania o po偶yczk臋.

By艂aby to interesuj膮ca rozrywka, bo Max uwielbia艂 wykorzystywa膰 mo偶liwo艣ci podsuwane przez wsp贸艂czesn膮 technologi臋, ale dowiedzia艂by si臋 jedynie, sk膮d pochodzi艂a, a nie, co si臋 z ni膮 dzia艂o teraz.

Cofn膮艂 si臋 do jej rodzic贸w i zaton膮艂 w poszukiwaniach, kt贸re - jak si臋 wkr贸tce okaza艂o - wymaga艂y zam贸wienia drugiego dzbanka kawy. Kiedy w ko艅cu odnalaz艂 Roberta oraz Marilyn Tavish贸w w Taos, w stanie Nowy Meksyk, pokr臋ci艂 g艂ow膮 z pow膮tpiewaniem.

Laine nie pasowa艂a mu na mieszkank臋 zachodu. Nie. Stanowczo pochodzi艂a ze wschodu, z jakiego艣 du偶ego miasta. Tymczasem gdy tak o tym rozmy艣la艂, dotar艂 do informacji, 偶e Bob i Marilyn s膮 w艂a艣cicielami czego艣 o nazwie 鈥濺undka鈥, co okaza艂o si臋 knajpk膮 z grillem, ulokowan膮 na zachodzie kraju i reklamowan膮 na odr臋bnej stronie w Sieci. Dzisiaj ju偶 ka偶dy ma swoj膮 stron臋, pomy艣la艂 Max.

Znajdowa艂o si臋 na niej nawet zdj臋cie szeroko u艣miechni臋tej pary w艂a艣cicieli obok gigantycznego kartonowego kowboja z lassem. Max powi臋kszy艂 i wydrukowa艂 fotografi臋, nast臋pnie ruszy艂 dalej w internetow膮 d偶ungl臋. Menu wyeksponowane na wirtualnej strome robi艂o nie najgorsze wra偶enie, a 鈥濪iabelnie ostry sos Roba鈥 mo偶na by艂o zam贸wi膰 drog膮 elektroniczn膮. R贸b, zanotowa艂 sobie w pami臋ci Max. Nie Bob, tylko R贸b.

Zadowoleni z 偶ycia, uzna艂, przygl膮daj膮c si臋 odbitce. Zwykli ludzie pracy, prowadz膮cy w艂asny interes. Marilyn Tavish nie wygl膮da艂a ani na by艂膮 偶on臋 z艂odzieja i oszusta, ani na podejrzan膮 wsp贸lniczk臋 tego szachraja, kt贸ry nie tylko snu艂 zuchwa艂e plany, ale i d膮偶y艂 do ich spe艂nienia. Sprawia艂a raczej wra偶enie kobiety, kt贸ra z przyjemno艣ci膮 przyszykuje kanapk臋, a potem z u艣miechem na ustach p贸jdzie wiesza膰 pranie.

Zanotowa艂, 偶e 鈥濺undka鈥 dzia艂a od o艣miu lat, co oznacza艂o, 偶e musieli zacz膮膰 prowadzi膰 interes, kiedy Laine by艂a w college'u. Na chybi艂 trafi艂 za艂ogowa艂 si臋 na stronie lokalnej gazety, zanurkowa艂 w archiwa i szpera艂 w poszukiwaniu Tavish贸w.

Znalaz艂 a偶 sze艣膰 takich rodzin, co go nieco zdziwi艂o. O pierwszej z nich wspomniano przy okazji otwarcia restauracji. Przeczyta艂 uwa偶nie ca艂y artyku艂, zwracaj膮c baczn膮 uwag臋 na wtr臋ty zdradzaj膮ce szczeg贸艂y 偶ycia osobistego opisywanych os贸b. Takie jak ten, 偶e Tavishowie byli ma艂偶e艅stwem od sze艣ciu lat, 偶e poznali si臋, wed艂ug autora artyku艂u w Chicago, gdzie Marilyn pracowa艂a jako kelnerka, a R贸b sprzedawa艂 samochody marki Chrysler. Znalaz艂a si臋 tam tak偶e kr贸tka wzmianka o c贸rce, kt贸ra na wschodnim wybrze偶u ko艅czy艂a college na wydziale handlu. R贸b zawsze marzy艂 o otwarciu w艂asnego interesu i tak dalej, w ko艅cu nam贸wi艂 偶on臋, by wykorzysta艂a swoje kulinarne talenty profesjonalnie, a nie tylko karmi膮c przyjaci贸艂 i s膮siad贸w na piknikach.

W innych artyku艂ach Max znalaz艂 informacje o zainteresowaniu Roba miejscow膮 polityk膮; Marilyn natomiast zwi膮za艂a si臋 z rad膮 artystyczn膮 Taos.

Kolejne zdj臋cie upami臋tnia艂o obchody pi膮tej rocznicy istnienia 鈥濺undki鈥, Przyj臋cie na 艣wie偶ym powietrzu, po艂膮czone z przeja偶d偶kami na kucykach dla dzieci.

A tak偶e rozpromienion膮 par臋, obejmuj膮c膮 roze艣mian膮 Lam臋. Jezu, by艂a niesamowita. G艂ow臋 odrzuci艂a do ty艂u, serdecznie obejmowa艂a matk臋 w pasie, a ojczyma za ramiona. Ubrana by艂a w bluzk臋 koszulow膮 w kowbojskim stylu, z fr臋dzlami przy kieszeniach, co, nie wiedzie膰 czemu, potwornie go rozz艂o艣ci艂o.

Patrz膮c na matk臋 i c贸rk臋 nietrudno by艂o si臋 doszuka膰 podobie艅stw: te same oczy, identyczne usta...

Ale w艂osy c贸rka wzi臋艂a po ojcu. Po Wielkim Jacku Teraz ju偶 Max nie mia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

Wszystko zgadza艂o si臋 w czasie a偶 za dobrze. Marilyn O'Hara wyst膮pi艂a i rozw贸d, kiedy Jack odsiadywa艂 kr贸tki wyrok w stanie Indiana. Zabra艂a dziecko i wynios艂a si臋 do Jacksonville na Florydzie. W艂adze mia艂y na ni膮 oko przez kilka miesi臋cy, ale zachowywa艂a si臋 wzorowo, pracowa艂a jako kelnerka. Jaki艣 czas je藕dzi艂a troch臋 po kraju. Teksas, Filadelfia, Kansas. W kt贸rym艣 momencie znikn臋艂a, spad艂a z radaru, nieca艂e dwa lata przed 艣lubem z Robem. Mo偶e chcia艂a zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku. Dla dobra dziecka, dla w艂asnego spokoju. A mo偶e wszystko to by艂o jednym wielkim oszustwem. Max postanowi艂 dotrze膰 do prawdy.

3

Co mnie napad艂o? To nie w moim stylu. Jenny zerkn臋艂a nad ramieniem Laine na ich wsp贸lne odbicie w 艂azienkowym lustrze.

- Wybierasz si臋 na drinka z nieziemskim przystojniakiem. To nie jest problem, kt贸ry trzeba koniecznie przedyskutowa膰 z psychoterapeut膮.

- Nawet nie wiem, kim on w艂a艣ciwie jest. - Laine od艂o偶y艂a szmink臋, cho膰 nie zrobi艂a z niej u偶ytku. - A mimo to polecia艂am na niego. Na lito艣膰 bosk膮, podrywa艂am go we w艂asnym sklepie!

- Je偶eli kobieta nie mo偶e poderwa膰 seksownego faceta nawet we w艂asnym sklepie, to gdzie? Umaluj usta. - Spojrza艂a na psa, kt贸ry wali艂 ogonem w pod艂og臋. - Widzisz, Henry si臋 ze mn膮 zgadza.

- Powinnam zadzwoni膰 do hotelu i zostawi膰 mu wiadomo艣膰, 偶e nie mog臋 przyj艣膰.

- Laine, 艂amiesz mi serce. - Jenny poda艂a jej szmink臋. - Maluj.

- Jakim cudem nam贸wi艂a艣 mnie do zamkni臋cia sklepu p贸艂 godziny wcze艣niej? W dodatku nie musia艂a艣 si臋 specjalnie wysila膰. I jeszcze przyjecha艂am do domu, 偶eby si臋 przebra膰... Od razu wiadomo, 偶e traktuj臋 to spotkanie jak randk臋.

- A co w tym z艂ego?

- Chyba nic... - Laine wreszcie poci膮gn臋艂a wargi szmink膮 i zastyg艂a bez ruchu, wpatruj膮c si臋 w pomadk臋. - Nie mog臋 zebra膰 my艣li. On mnie... zwali艂 z n贸g. Mia艂am ochot臋 zedrze膰 mu koszul臋 i zje艣膰 go 偶ywcem.

- B臋dziesz mia艂a okazj臋. Laine obr贸ci艂a si臋 ze 艣miechem.

- Nic z tego. Wypijemy drinka, nie ma sprawy. By艂abym nieuprzejma, gdybym si臋 nie zjawi艂a. Ale zaraz potem zdrowy rozs膮dek znowu dojdzie do g艂osu, wr贸c臋 grzecznie do domu i tak si臋 zako艅czy ta dziwaczna przygoda. - Roz艂o偶y艂a r臋ce na boki. - Jak wygl膮dam, ujdzie w t艂oku?

- Lepiej.

- Lepiej ni偶 鈥瀠jdzie w t艂oku鈥 oznacza: dobrze. Czas ju偶 na mnie.

- Id藕. Ja zamkn臋 Henry'ego w przedpokoju, bo jak si臋 zaczniecie 偶egna膰, to b臋dzie ci臋 czu膰 psem, a nie perfumami. Jed藕 ju偶, ja wszystko pozamykam.

- Dzi臋ki. Wdzi臋czno艣膰 po gr贸b. I za wsparcie moralne te偶. Czuj臋 si臋 jak sko艅czona idiotka.

- S艂uchaj, je艣li b臋dziesz mia艂a ochot臋 przed艂u偶y膰 mi艂y wiecz贸r, to tylko do mnie zadzwo艅. Zabior臋 Henry'ego, pobyczymy si臋 razem.

- Dzi臋kuj臋 ci, ale niczego nie b臋d臋 przed艂u偶a艂a. Jeden drink. Za godzin臋 wracam. - Cmokn臋艂a Jenny w policzek, a potem, ryzykuj膮c jednak przesi膮kni臋cie zapachem eau de Henry, uca艂owa艂a psa w pysk tu偶 nad nosem. - Do jutra! - zawo艂a艂a, ruszaj膮c w stron臋 schod贸w.

Zachowa艂a si臋 niem膮drze, przyje偶d偶aj膮c do domu tylko po to, by zaraz wr贸ci膰 do miasta, ale cieszy艂 j膮 ten nierozs膮dny krok. Cho膰 nawet Jenny nie mog艂a jej przekona膰 do w艂o偶enia ma艂ej czarnej - bo to m贸wi艂oby o jej stosunku do tej randki stanowczo zbyt wiele - cieszy艂a si臋, 偶e zmieni艂a ubranie. W mi臋kkim swetrze koloru spokojnej le艣nej zieleni by艂o jej wyj膮tkowo do twarzy, a jest to str贸j na tyle niedba艂y, 偶e na pewno nie b臋dzie wysy艂a艂a 偶adnych fa艂szywych sygna艂贸w. Chocia偶 na razie nie mia艂a poj臋cia, jakie w艂a艣ciwie sygna艂y chcia艂aby wysy艂a膰.

Wchodz膮c do hotelu, prze偶y艂a chwil臋 niepewno艣ci. W zasadzie nie potwierdzili spotkania. Ca艂e to umawianie si臋 by艂o kwesti膮 impulsu, takie to dla niej nietypowe... Co b臋dzie, je艣li on w og贸le nie przyjdzie? Albo, co gorsza zejdzie do baru i b臋dzie zaskoczony jej widokiem? Niezadowolony? Z艂y...?

Fatalnie. Skoro tyle nerw贸w kosztowa艂o j膮 co艣 tak nieskomplikowanego wypicie drinka w sympatycznym hotelowym barze, wniosek nasuwa艂 si臋 tylko jeden: stanowczo za rzadko umawia艂a si臋 na randki. Wesz艂a przez drzwi z r偶ni臋tymi szybami i u艣miechn臋艂a si臋 do kobiety za barem z czarnego d臋bu.

- Cze艣膰, Jackie.

- Witaj, Laine. Co ci poda膰?

- Na razie nic. - Rozejrza艂a si臋 po nastrojowo mrocznym wn臋trzu, przesun臋艂a wzrokiem po kanapach i krzes艂ach obitych czerwonym pluszem. Dostrzeg艂a kilku biznesmen贸w, dwie pary i trzy m艂ode kobiety, najwyra藕niej rozpoczynaj膮ce rozrywkow膮 noc od wymy艣lnego drinka. Maxa Gannona nie by艂o.

Usiad艂a przy stoliku, tak 偶e mog艂a obserwowa膰 drzwi. Si臋gn臋艂a po menu tylko po to, 偶eby co艣 zrobi膰 z r臋kami, jednak w p贸艂 gestu zmieni艂a zdanie, bo dosz艂a do wniosku, 偶e wygl膮da艂aby na znudzon膮. Albo g艂odn膮. Bo偶e!

W ko艅cu wyj臋艂a z torebki telefon kom贸rkowy i zadzwoni艂a do automatycznej sekretarki w domu. Nie by艂o nowych wiadomo艣ci i nic dziwnego, wysz艂a stamt膮d najwy偶ej przed dwudziestoma minutami. By艂y tylko dwa g艂uche po艂膮czenia, w odst臋pie kilku minut. 艢ci膮gn臋艂a brwi, zastanawiaj膮c si臋 nad ich przyczyn膮.

- Z艂e wie艣ci? - us艂ysza艂a nad sob膮 g艂os Maxa.

- Nie. - Jednocze艣nie zadowolona i niespokojna roz艂膮czy艂a si臋, a potem wrzuci艂a telefon do torebki. - Nic wa偶nego.

- Sp贸藕ni艂em si臋?

- Nie, to ja jestem irytuj膮co punktualna. - Zaskoczy艂 j膮, bo usiad艂 obok niej, na niewielkiej kanapie, zamiast, jak si臋 spodziewa艂a, zaj膮膰 miejsce na krze艣le po przeciwnej stronie stolika. - Nic na to nie poradz臋.

- Wspomina艂em ju偶, 偶e 艣licznie pachniesz?

- Owszem. Za to ja jeszcze ci臋 nie spyta艂am, co robisz w Angel's Gap.

- Musz臋 tu za艂atwi膰 kilka spraw. Poszcz臋艣ci艂o mi si臋 i zostan臋 jeszcze par臋 dni. Ze wzgl臋du na miejscowe atrakcje.

- Nietrudno ci臋 zrozumie膰. - Ju偶 nie by艂a zdenerwowana, nawet si臋 troch臋 dziwi艂a, czemu przedtem mia艂a takie obiekcje. - Na pewno nie b臋dziesz si臋 nudzi艂. Mamy pi臋kne szlaki g贸rskie, je艣li lubisz chodzi膰, to prawdziwa gratka.

- A ty? - Musn膮艂 palcami grzbiet jej d艂oni. - Lubisz g贸rskie wycieczki?

- Nie bardzo mam na nie czas. Prowadzenie sklepu wymaga sporo pracy. A czym ty si臋 zajmujesz?

- Zarabiam na 偶ycie. - Podni贸s艂 wzrok na kelnerk臋, kt贸ra akurat podesz艂a do ich stolika.

- Co mog臋 poda膰? By艂a nowa, Laine jej nie zna艂a.

- Bombay martini z dwiema oliwkami, na lodzie - zdecydowa艂a Laine.

- Brzmi nie藕le. Niech b臋dzie razy dwa. - Gdy kelnerka odesz艂a, zwr贸ci艂 si臋 zn贸w do Laine. - Mieszkasz tu od urodzenia?

- Nie, ale szczerze m贸wi膮c, nie mia艂abym nic przeciwko temu. To miasteczko jest mi艂e, bo ma zalety i miasta, i wsi, a wad ani jednego, ani drugiego. Poza tym lubi臋 g贸ry. - Trzeba przyzna膰, 偶e nie藕le sobie radzi艂a w tej cz臋艣ci rytua艂u zwi膮zanego z randkami. Nie mia艂a a偶 tak d艂ugiej przerwy. - Ty nadal mieszkasz w Savannah?

- W zasadzie przeprowadzi艂em si臋 do Nowego Jorku, ale sporo podr贸偶uj臋.

- Dlaczego?

- Dlatego, 偶e takie mam zaj臋cie i dlatego 偶e lubi臋. Pracuj臋 w ubezpieczeniach, ale nie b贸j si臋, nie sprzedaj臋 polis.

Pojawi艂a si臋 kelnerka ze szklankami i szejkerami na tacy. Nala艂a drinki. Ustawi艂a na stole srebrn膮 miseczk臋 ze s艂odzonymi orzeszkami i dyskretnie si臋 wycofa艂a. Laine podnios艂a szklank臋 i u艣miechn臋艂a si臋 do Maxa.

- Za twoj膮 mam臋.

- Dzi臋kuj臋 w jej imieniu. - Stukn膮艂 szklank膮 o jej martini i oboje upili po 艂yku. - Jak to si臋 sta艂o, 偶e masz sklep z antykami?

- Marzy艂 mi si臋 w艂asny interes. Zawsze lubi艂am starocie, poci膮ga mnie ich historia, korzenie. Nie mam nic przeciwko robocie papierkowej, ale nie chcia艂am ca艂ymi dniami przesiadywa膰 w biurze. - Zupe艂nie rozlu藕niona, odstawi艂a szklank臋 i obr贸ci艂a si臋 nieco, by nie siedzie膰 bokiem i m贸c na niego patrze膰. - Lubi臋 kupowa膰 i sprzedawa膰, lubi臋 obserwowa膰, jak ludzie kupuj膮 i sprzedaj膮. Z艂o偶ywszy to wszystko razem i przemy艣lawszy spraw臋, otworzy艂am 鈥濻karby Przesz艂o艣ci鈥. Teraz ty: w jakich ubezpieczeniach siedzisz?

- G艂贸wnie du偶ych firm. Sama nuda. Masz w okolicy rodzin臋? Aha, pomy艣la艂a. Nie bardzo ma ochot臋 opowiada膰 o pracy.

- Rodzice mieszkaj膮 w Nowym Meksyku. Przeprowadzili si臋 tam par臋 lat temu.

- Masz jakie艣 rodze艅stwo?

- Nie, jestem jedynaczk膮. A ty?

- Mam brata i siostr臋. Dzi臋ki nim przyby艂o mi dw贸ch bratank贸w i siostrzenica.

- Zazdroszcz臋 ci - wyzna艂a szczerze. - Zawsze chcia艂am mie膰 liczn膮 rodzin臋 t臋skni艂am za gwarem, wsp贸lnymi k艂opotami, przyja藕niami, wsp贸艂zawodnictwem...

- O tak, tego wszystkiego nam nie brakuje. Wracaj膮c do ciebie: skoro nie pochodzisz z tych stron, to gdzie si臋 wychowywa艂a艣?

- Cz臋sto si臋 przeprowadzali艣my. Ojciec mia艂 tak膮 prac臋.

- Sk膮d ja to znam... - Przegryz艂 orzeszek i podj膮艂 lekkim, oboj臋tnym tonem. - A co robi艂?

- Pracowa艂... w handlu. - Jak inaczej okre艣li膰 jego zaj臋cie w cywilizowanym towarzystwie? - Potrafi艂 diab艂u ogie艅 sprzeda膰. Us艂ysza艂 w jej g艂osie nutk臋 dumy, za to w oczach dostrzeg艂 cie艅 smutku.

- Zmieni艂 zaw贸d?

Milcza艂a chwil臋, upi艂a ze szklanki d艂ugi 艂yk, by zyska膰 czas do namys艂u. Jak najbli偶ej prawdy, upomnia艂a si臋 w duchu.

- Rodzice otworzyli restauracyjk臋 w Taos. To dla nich co艣 w rodzaju emerytury. Oboje uwielbiaj膮 to zaj臋cie. Ciesz膮 si臋 jak dzieci.

- T臋sknisz za nimi.

- To prawda, ale nie by艂abym tam szcz臋艣liwa. No i wyl膮dowa艂am tutaj. Kocham Angel's Gap. Czuj臋 si臋 tu naprawd臋 u siebie. Masz takie miejsce?

- Pewnie tak. Tylko jeszcze go nie znalaz艂em. Zatrzyma艂a si臋 przy nich kelnerka.

- Jeszcze raz to samo? Laine pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Przyjecha艂am samochodem. Max poprosi艂 o rachunek, a potem uj膮艂 Laine za r臋k臋.

- Na wypadek, gdyby艣 zmieni艂a zdanie, zarezerwowa艂em stolik w restauracji. Laine, prosz臋 ci臋, zmie艅 zdanie i zjedz ze mn膮 kolacj臋.

Jakie on ma nieziemskie oczy. I ten aksamitny g艂os, jak bourbon z lodem... Mog艂aby go s艂ucha膰 bez ko艅ca. W zasadzie - co w tym z艂ego...?

- Dobrze. Z przyjemno艣ci膮.

Powtarza艂 sobie, 偶e nie ma nic niew艂a艣ciwego w 艂膮czeniu pracy z przyjemno艣ci膮, je艣li tylko pami臋ta si臋 o priorytetach. Doskonale potrafi艂 kierowa膰 rozmow膮, wydobywa膰 informacje. A fakt, 偶e by艂 t膮 kobiet膮 zainteresowany nie tylko zawodowo, lecz tak偶e prywatnie, nie mia艂 偶adnego wp艂ywu na jako艣膰 pracy.

I nie b臋dzie mia艂 偶adnego wp艂ywu na jako艣膰 pracy.

Trudno mu by艂o z tak膮 sam膮 pewno艣ci膮, jak膮 mia艂 jeszcze niedawno, twierdzi膰, 偶e Laine Tavish jest uwik艂ana w spraw臋. Ale ta zmiana os膮du nie mia艂a nic, ale to absolutnie nic wsp贸lnego z tym, 偶e go ci膮gn臋艂o do Laine. Jej matka osiad艂a z m臋偶em numer dwa w Nowym Meksyku, sama Laine zadomo­wi艂a si臋 w Maryland, a Wielki Jack przepad艂 jak kamie艅 w wod臋.

Nie bardzo widzia艂 mo偶liwo艣膰, 偶eby dzia艂ali we tr贸jk臋. Zna艂 si臋 na ludziach na tyle dobrze, by widzie膰, 偶e sklep nie jest dla Laine Tavish tylko przykrywk膮. Uwielbia艂a go, kocha艂a t臋 prac臋 i naprawd臋 podoba艂o jej si臋 w Angel's Gap.

Wszystko to jednak nie t艂umaczy艂o ani wizyty Willy'ego, ani jego 艣mierci. Nie wyja艣nia艂o tak偶e, dlaczego Laine nie wspomnia艂a policji, 偶e ofiara wypadku nie by艂a jej obca. Ale to wcale nie 艣wiadczy艂o o jej winie.

Stanowczo nie mia艂a ochoty opowiada膰 o swoim dzieci艅stwie, wyj膮tkowo g艂adko przesz艂a od ojca do ojczyma. Mniej uwa偶ny s艂uchacz m贸g艂by odnie艣膰 wra偶enie, 偶e to ten sam cz艂owiek. Nie zaj膮kn臋艂a si臋 s艂owem na temat rozwodu rodzic贸w. Udowodni艂a w ten spos贸b, 偶e potrafi ukry膰 fakty, na kt贸rych ods艂anianiu jej nie zale偶a艂o. Nie bez 偶alu Max w艂膮czy艂 do mi艂ej rozmowy ducha Willy'ego Younga.

- S艂ysza艂em o tym wypadku, kt贸ry si臋 zdarzy艂 pod twoim sklepem. - Zauwa偶y艂, 偶e kurczowo 艣cisn臋艂a 艂y偶eczk臋, a偶 na moment pobiela艂y jej k艂ykcie. By艂a to jedyna oznaka, 偶e pytanie wywar艂o na niej wi臋ksze wra偶enie.

- Tak, to naprawd臋 straszne. - Teraz ju偶 spokojnie miesza艂a kaw臋 zam贸wion膮 na koniec kolacji. - Zdaje si臋, 偶e nie zobaczy艂 samochodu... okropnie wtedy la艂o.

- By艂 w twoim sklepie?

- Tak, w艂a艣nie ode mnie wyszed艂. Nic nie kupi艂 ani nie sprzeda艂, tylko si臋 rozejrza艂 kilka chwil. Zamieni艂am z nim wszystkiego dwa s艂owa, bo mia艂am innych klient贸w, a by艂am sama; akurat da艂am wolne Jenny, mojej pracownicy. Trudno kogokolwiek wini膰 za to okropne zdarzenie. Po prostu fatalny przypadek.

- Ten cz艂owiek by艂 miejscowy?

- W moim sklepie zjawi艂 si臋 pierwszy raz. - Patrzy艂a mu prosto w oczy. - Mo偶e chcia艂 si臋 schowa膰 przed deszczem, pogoda by艂a naprawd臋 paskudna.

- Wiem co艣 na ten temat. Akurat wtedy prowadzi艂em po g贸rach. Przyjecha艂em tu dos艂ownie dwie godziny po wypadku. A偶 do wieczora wsz臋dzie s艂ysza艂em tylko o tym zabitym i najr贸偶niejsze wersje zdarze艅. Na przyk艂ad na stacji benzynowej dowiedzia艂em si臋, 偶e by艂 mi臋dzynarodowym z艂odziejem klejnot贸w uciekaj膮cym przed policj膮. Oczy jej zawilgotnia艂y, najwyra藕niej ze smutku.

- Mi臋dzynarodowy z艂odziej... - szepn臋艂a. - Nie, wcale nie wygl膮da艂 na kogo艣 takiego. Ludzie gadaj膮, co im 艣lina na j臋zyk przyniesie.

- To prawda. - Po raz pierwszy od chwili przyj臋cia zlecenia uwierzy艂, 偶e Laine Tavish alias Elaine O'Hara nie mia艂a rzeczywi艣cie najmniejszego poj臋cia, co jej ojciec wraz z Williamem Youngiem oraz jak dot膮d niezidentyfikowan膮 trzeci膮 osob膮 zrobili p贸艂tora miesi膮ca wcze艣niej. Odprowadzaj膮c Laine do samochodu, zastanawia艂 si臋, w jaki spos贸b i do jakiego stopnia m贸g艂by wykorzysta膰 t臋 znajomo艣膰. Co zdradzi膰, a czego nie, kiedy nadejdzie w艂a艣ciwy czas. Chocia偶, szczerze m贸wi膮c, nie by艂 to najw艂a艣ciwszy temat do rozmy艣la艅 w ten wczesny wiosenny wiecz贸r, gdy wiatr rozrzuca艂 w艂osy Laine, odurzaj膮c go jej zapachem.

- Zimno si臋 zrobi艂o - zauwa偶y艂 Max.

- Noce mog膮 by膰 ch艂odne a偶 do czerwca. Albo pogoda zmieni si臋 w ci膮gu jednej chwili i ju偶 w maju b臋dzie jak w piekarniku. - A ty, przystojniaku, znikniesz, zanim noce zapomn膮 o zimowych przymrozkach, doda艂a w my艣lach. Trzeba o tym pami臋ta膰. Koniecznie zachowa膰 rozs膮dek. Zawsze by艂a rozs膮dna. Niech to szlag. - Dzi臋kuj臋 za mi艂y wiecz贸r. - Obr贸ci艂a si臋 twarz膮 do niego, przesun臋艂a d艂o艅mi po jego torsie, splot艂a mu je na karku i poci膮gn臋艂a go w d贸艂, do swoich ust. Tego w艂a艣nie chcia艂a i do diab艂a z rozs膮dkiem! St臋skni艂a si臋 za tym uczuciem, za podniecaj膮cym ryzykiem, za przy艣pieszonym biciem serca, jakie nieodmiennie wywo艂ywa艂 ten niebezpieczny krok. 呕y艂a tak spokojnie. Tak nudno. Stale pod znakiem bezpiecze艅stwa.

O, teraz lepiej. Niecierpliwie nacieraj膮ce na siebie wargi, natr臋tny j臋zyk, ostre z臋by, gor膮czka po偶膮dania, o tak, to du偶o lepsze ni偶 bezpiecze艅stwo. Wreszcie czu艂a, 偶e 偶yje, przypomnia艂a sobie, jak to jest po prostu bra膰 to, na co si臋 ma ochot臋.

Jak mog艂a zapomnie膰 ten dreszcz rozkoszy, budz膮cy si臋, gdy robi艂a, co chcia艂a, nie bacz膮c na konsekwencje?

Max ju偶 wiedzia艂, 偶e Laine potrafi zaskakiwa膰. Wiedzia艂 to od chwili, gdy pierwszy raz spojrza艂 jej prosto w oczy. Ale czego艣 takiego si臋 nie spodziewa艂. Nie by艂o to s艂odkie cmokni臋cie ani g艂adki buziaczek mieszcz膮cy si臋 w granicach flirtu, ale wibruj膮cy nami臋tno艣ci膮 poca艂unek, kt贸ry wrzuci艂 jego po偶膮danie na pi膮ty bieg.

W jednej chwili sta艂a wtulona w niego ca艂ym j臋drnym, kszta艂tnym cia艂em, zupe艂nie jakby byli par膮 rozbitk贸w, a w nast臋pnej, mrukn膮wszy co艣, troch臋 jak kot, pocz臋stowany 艣mietank膮, wolno si臋 odsun臋艂a, niesamowitym, elastycznym ruchem, zdawa艂oby si臋 niemaj膮cym pocz膮tku ani ko艅ca, kt贸rego oszo艂omiony Max nie potrafi艂 zatrzyma膰, bo zabrak艂o mu przytomno艣ci umys艂u. Obliza艂a wargi. Seksowne i wilgotne. U艣miechn臋艂a si臋.

- Dobrej nocy, Max.

- Zaraz, zaraz, chwileczk臋! - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na drzwiczkach wozu, zanim zd膮偶y艂a je otworzy膰. I tak zosta艂, oparty o samoch贸d, jakby si臋 ba艂, 偶e straci r贸wnowag臋.

Nadal si臋 u艣miecha艂a... mi臋kkie usta, rozmarzone oczy... Mia艂a teraz si艂臋, pot臋偶n膮 moc - oboje doskonale zdawali sobie z tego spraw臋. Jak to si臋 sta艂o, u licha ci臋偶kiego?

- Odsy艂asz mnie tam - g艂ow膮 kiwn膮艂 w stron臋 hotelu, mniej wi臋cej w kierunku swojego pokoju - samego? To nie w porz膮dku.

- Wiem. - Leciutko przechyli艂a g艂ow臋 i przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. - Nie chc臋, ale musz臋. Obojgu nam wyjdzie to na zdrowie.

- Zapraszam ci臋 na 艣niadanie. Nie, w艂a艣ciwie na jak膮艣 nocn膮 przek膮sk臋. A, diabli tam, chod藕, napijemy si臋 brandy. Roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no.

- Wcale nie masz ochoty na brandy.

- Fakt. Pos艂u偶y艂em si臋 nieszczeg贸lnie wyrafinowanym eufemizmem, zamiast zaprosi膰 ci臋 na dzik膮 orgi臋. Chod藕 do hotelu. - Pog艂adzi艂 j膮 po w艂osach.

- Tam jest ciep艂o.

- Jest mi naprawd臋, naprawd臋 bardzo przykro, ale nie mog臋. - Otworzy艂a drzwiczki, rozmy艣lnie rzuci艂a mu przez ramie prowokuj膮ce spojrzenie i wsiad艂a. - Czeka na mnie Henry. Cofn膮艂 si臋 chwiejnie p贸艂 kroku, jakby go kto艣 uderzy艂. - Aha.

Dusz膮c w sobie 艣miech, zatrzasn臋艂a drzwiczki, odczeka艂a jeszcze chwil臋 i dopiero wtedy opu艣ci艂a szyb臋.

- Henry to m贸j pies. Dzi臋ki za kolacj臋, Max. Dobrej nocy.

艢mia艂a si臋 ca艂膮 drog臋 powrotn膮. Kiedy to ostatnio czu艂a si臋 tak o偶ywiona? Spotkaj膮 si臋 jeszcze, na pewno. A potem si臋 zobaczy.

W艂膮czy艂a radio na ca艂y regulator i 艣piewa艂a z Sheryl Crow, prowadz膮c odrobin臋 za szybko. Beztroska by艂a s艂odka i seksowna. Przyprawia艂a o g臋si膮 sk贸rk臋.

Skr臋ci艂a na sw贸j podjazd i zatrzyma艂a samoch贸d przed domem. Lekki wiatr porusza艂 ga艂臋ziami drzew, kt贸re ledwo co zacz臋艂y wypuszcza膰 p膮ki, a p贸艂 ksi臋偶yca oblewa艂o srebrem lampki o bursztynowych szybkach. Zawsze zostawia艂a na ganku zapalone 艣wiat艂o.

Kilka chwil siedzia艂a w samochodzie, zachwycona muzyk膮 i blaskiem ksi臋偶yca, przypominaj膮c sobie ka偶dy ruch i ka偶d膮 nut臋 smaku tego niesamowitego poca艂unku.

O, tak, stanowczo mia艂a ochot臋 na nast臋pne spotkanie z Maxem Gannonem rodem z Georgii, m臋偶czyzn膮 o tygrysich oczach.

艢cie偶k臋 wiod膮c膮 do wej艣cia pokona艂a z pie艣ni膮 na ustach. Otworzy艂a frontowe drzwi, rzuci艂a klucze na talerz, pod艂膮czy艂a kom贸rk臋 do 艂adowarki, a potem spojrza艂a w stron臋 salonu. Ca艂e rozkoszne podniecenie momentalnie si臋 ulotni艂o.

W pokoju panowa艂 nieopisany chaos. Otomana le偶a艂a wywr贸cona, rozprute poduszki wala艂y si臋 po pod艂odze, kom贸dka z wi艣niowego drzewa, s艂u偶膮ca jako bufet, sta艂a otwarta, ca艂kowicie opr贸偶niona. Trzy afryka艅skie fio艂ki, kt贸re Laine wyhodowa艂a od samego pocz膮tku, ukorzeniaj膮c pojedyncze listki, zosta艂y wyrwane z doniczek i ci艣ni臋te w k膮t, ziemi臋 kto艣 rozsypa艂 po pod艂odze. Stoliki poprzewracane, szuflady wyci膮gni臋te, oprawione szkice ze 艣cian wala艂y si臋 na dywanie. Niesko艅czon膮 chwil臋 sta艂a nieruchomo, jak zakl臋ta, jakby ten bezruch mia艂 odwr贸ci膰 bieg zdarze艅. To wcale nie jest tak. To nie jej dom, nie jej rzeczy, nie jej 艣wiat. Jej odr臋twia艂y umys艂 przeci臋艂a straszna my艣l, jedno s艂owo nabrzmia艂e strachem.

- Henry!

Depcz膮c po rozrzuconych w korytarzu przedmiotach, skoczy艂a do kuchni, pod stopami zazgrzyta艂o jej jakie艣 pot艂uczone szk艂o i rozsypane jedzenie.

Gdy w odpowiedzi us艂ysza艂a g艂o艣ne szczekanie, a偶 si臋 pop艂aka艂a z ulgi. Jednym szarpni臋ciem otworzy艂a na o艣cie偶 drzwi do przedpokoju, sk膮d wypad艂 na ni膮 rozdygotany, przera偶ony pies. Kucn臋艂a, ledwo utrzymuj膮c r贸wnowag臋 na rozsypanym cukrze, i przycisn臋艂a do siebie t臋 futrzast膮 kul臋 strachu na czterech 艂apach, kt贸ra wpycha艂a jej si臋 na kolana.

- Nic nam si臋 nie sta艂o - szepn臋艂a. Serce wali艂o jej jak m艂otem. - Jeste艣my cali i zdrowi. To najwa偶niejsze. Nic nam si臋 nie sta艂o. - G艂adzi艂a Henrego od nosa po czubek ogona. - M贸j piesek najpi臋kniejszy! Moje kochanie. - M贸wi艂a do niego pieszczotliwymi s艂owami, jednocze艣nie dotykaj膮c kosmatego cielska, by si臋 upewni膰, 偶e nie ma skalecze艅, 偶e nie sta艂a mu si臋 偶adna krzywda, 艂zy sp艂ywa艂y jej po policzkach. - Dzi臋ki Bogu! Nic ci nie zrobili. Henry zaskomla艂 cicho i poliza艂 swoj膮 pani膮 po twarzy. Wzajemnie szukali w sobie pocieszenia.

- Trzeba wezwa膰 policj臋. - Laine ukry艂a twarz w ciep艂ej sier艣ci. - Wezwiemy policj臋 i spr贸bujemy popatrze膰, czy jest bardzo 藕le.

By艂o bardzo 藕le. Przez kilka godzin jej nieobecno艣ci w艂amywacz wyni贸s艂 z domu wiele rzeczy i narobi艂 potwornych szk贸d. Poniszczy艂 jej ukochane karby, ukrad艂 warto艣ciowe drobiazgi, dotkn膮艂 ka偶dego przedmiotu, kt贸ry przecie偶 stanowi艂 jej osobist膮 w艂asno艣膰 i obejrzawszy - zabra艂 lub odrzuci艂. By艂a kompletnie za艂amana, straci艂a poczucie bezpiecze艅stwa. A potem naros艂a w niej z艂o艣膰.

- Zanim pojawi艂 si臋 Vince, zrobi艂a si臋 ju偶 przyzwoicie w艣ciek艂a. Wola艂a ten gniew ni偶 bezsilno艣膰. By艂o w nim co艣 pot臋偶nego, rodzi艂a si臋 z niego moc, znacznie bardziej przydatna ni偶 zaskoczenie i strach. Vince przede wszystkim zatroszczy艂 si臋 o ni膮 sam膮.

- Wszystko w porz膮dku? - Chwyci艂 j膮 za r臋ce i 艣cisn膮艂 mocno.

- Jestem ca艂a, je艣li o to pytasz. Kiedy wr贸ci艂am do domu, ju偶 nikogo nie by艂o. Henry siedzia艂 zamkni臋ty w przedpokoju. Nie by艂 dla nich gro藕ny, wi臋c zostawili go w spokoju. O rany, Jenny! Vince, jak wychodzi艂am, Jenny jeszcze tu by艂a! Je艣li j膮 zastali...

- Zd膮偶y艂a wyj艣膰. Jest ca艂a i zdrowa. Opowiedz mi wszystko po kolei.

- Dobrze. Ju偶. - Odetchn臋艂a g艂臋boko. - Wr贸ci艂am mniej wi臋cej o wp贸艂 do jedenastej. Otworzy艂am frontowe drzwi, wesz艂am i zobaczy艂am salon. - Gestem wskaza艂a pomieszczenie.

- Drzwi by艂y zamkni臋te? - Tak.

- Tam st艂uczono szyb臋. - Skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 okna wychodz膮cego na alejk臋. - Najwyra藕niej tamt臋dy weszli. Widz臋, 偶e ukradli ci sprz臋t graj膮cy.

- I telewizor z pokoju na g贸rze. A w kuchni mia艂am przeno艣ny telewizorek, te偶 go nie ma. Jeszcze nie sprawdza艂am dok艂adnie, ale wygl膮da na to, 偶e zabrali sprz臋t elektroniczny i kosztowno艣ci. Mam komplecik ca艂kiem niez艂ych br膮z贸w art deco, kilka innych 艂adnych drobiazg贸w, wszystko zosta艂o. Znikn臋艂a bi偶uteria, cz臋艣膰 by艂a sztuczna. - Roz艂o偶y艂a r臋ce.

- A got贸wka?

- Kilkaset dolar贸w w szufladzie biurka. Aha i ukradli komputer.

- No i narobili potwornego ba艂aganu. Kto wiedzia艂, 偶e dzisiaj nie b臋dzie ci臋 w domu?

- Jenny, facet, z kt贸rym wysz艂am na drinka... W ko艅cu zjedli艣my razem kolacj臋. Mieszka w hotelu 鈥濻trudzony Podr贸偶nik鈥. Nazywa si臋 Max Gannon.

- Jenny powiedzia艂a, 偶e poznali艣cie si臋 w sklepie nie dalej jak dzisiaj. Gor膮ca fala zala艂a j膮 a偶 po szyj臋.

- Vince po prostu wypili艣my po drinku i zjedli艣my ranem kolacj臋.

- Przecie偶 ja nic nie m贸wi臋. Laine, s艂uchaj, trzeba dok艂adnie sprawdzi膰 tw贸j dom, b臋dziemy si臋 tu kr臋cili jeszcze jaki艣 czas, mo偶e przenocujesz u nas?

- Nie, wol臋 zosta膰 u siebie. Ale dzi臋ki za propozycj臋.

- Nie ma sprawy. Jenny od razu mi powiedzia艂a, 偶e tak b臋dzie. - S艂ysz膮c podje偶d偶aj膮cy radiow贸z, wielk膮 d艂oni膮 lekko 艣cisn膮艂 j膮 za rami臋 i ruszy艂 do drzwi. - B臋dziemy si臋 streszcza膰. Zacznij robi膰 list臋 skradzionych rzeczy. Posz艂a na g贸r臋, do gabinetu.

Henry zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek i przycisn膮艂 do jej st贸p. Zacz臋艂a spisywa膰 przedmioty, kt贸rych brak ju偶 spostrzeg艂a. Od czasu do czasu zagl膮dali z jakim艣 pytaniem a to Vince, a to inny policjant. W pewnym momencie nabra艂a ochoty na kaw臋, ale poniewa偶 ca艂y zapas wyl膮dowa艂 na kuchennej pod艂odze, pozosta艂a jej tylko herbata w torebkach. Wypi艂a pe艂en dzbanek.

Doskonale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e jej uczucia: strach, gniew, niepewno艣膰 - by艂y klasyczn膮 reakcj膮 ofiary w艂amania, tak samo jak niedowierzanie, kt贸re stale dominowa艂o nad wszelkimi innymi doznaniami. Nie w tym rzecz, by w Angel's Gap nie zdarza艂y si臋 przest臋pstwa, ale takie w艂amanie, po艂膮czone ze z艂o艣liwym zniszczeniem wszystkiego, co w r臋ce wpad艂o, z pewno艣ci膮 by艂o szczeg贸lnym przypadkiem. A Laine odebra艂a t臋 napa艣膰 bardzo osobi艣cie.

Min臋艂a ju偶 pierwsza po p贸艂nocy, gdy wreszcie zosta艂a sama. Vince proponowa艂, 偶e kt贸ry艣 z policjant贸w zostanie przed domem na stra偶y, ale podzi臋kowa艂a za ochron臋. Z wdzi臋czno艣ci膮 natomiast przyj臋艂a propozycj臋 zabezpieczenia st艂uczonej szyby solidn膮 desk膮. Po wyj艣ciu funkcjonariuszy pozamyka艂a drzwi i okna na wszystkie zamki, a potem jeszcze raz je sprawdzi艂a. Henry nie odst臋powa艂 jej na krok. Ju偶 w czasie, gdy policjanci wykonywali swoj膮 prac臋.

Laine ponownie zacz臋艂a odczuwa膰 gniew, kt贸ry odsun膮艂 na bok zm臋czenie. Wykorzysta艂a t臋 energi臋 na doprowadzenie kuchni do porz膮dku.

Do ogromnego worka na 艣mieci powrzuca艂a wszystkie pot艂uczone naczynia. Powstrzymywa艂a 艂zy, nap艂ywaj膮ce do oczu, gdy po raz ostatni bra艂a do r臋ki kawa艂ki tak starannie dobieranej kolorowej porcelany sto艂owej. Zmiot艂a cukier, kaw臋, m膮k臋, s贸l i herbat臋, na koniec umy艂a mopem be偶ow膮 terakot臋. Zm臋czy艂a si臋. Wolnym krokiem posz艂a na g贸r臋 do sypialni. A tam... 艂贸偶ko odarte z po艣cieli, materac 艣ci膮gni臋ty na pod艂og臋, opr贸偶nione szufladki ukochanej mahoniowej toaletki, wielkie dziury w starej skrzynce aptekarskiej, kt贸ra pe艂ni艂a funkcj臋 szkatu艂ki na bi偶uteri臋... Wr贸ci艂 smutek. Nie! Nie da si臋 wyp臋dzi膰 z w艂asnego domu, z w艂asnej sypialni. Z zaci艣ni臋tymi z臋bami wci膮gn臋艂a materac z powrotem na 艂贸偶ko. Powlok艂a po艣ciel. Powiesi艂a w szafie wyrzucone ubrania, pouk艂ada艂a rzeczy w szufladach. Po艂o偶y艂a si臋 dopiero po trzeciej. 艁ami膮c 艣wi臋t膮 zasad臋, poklepa艂a prze艣cierad艂o, zach臋caj膮co patrz膮c na Henry'ego. Dzisiaj b臋d膮 spali razem.

Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby zgasi膰 lampk臋, lecz cofn臋艂a d艂o艅. Mo偶e to g艂upie i tch贸rzliwe, dziecinne i niepowa偶ne spa膰 przy w艂膮czonym 艣wietle, ale co tam. Wyj膮tkowo.

Przypomnia艂a sobie, 偶e przecie偶 jest ubezpieczona. Tym lepiej. Wszystkie rzeczy, ukradzione czy zniszczone, to tylko martwe przedmioty. Mo偶na je zast膮pi膰 innymi. Kupi膰 nowe. A ona zarabia艂a na 偶ycie kupowaniem i sprzedawaniem.

U艂o偶y艂a si臋 pod kocem, przytuli艂a kosmate ciep艂e cielsko.

- To tylko przedmioty, Henry. Nie s膮 a偶 takie wa偶ne.

Zamkn臋艂a oczy, westchn臋艂a. Ju偶 prawie zasypia艂a, gdy przed oczami pojawi艂a jej si臋 twarz Willy'ego. 鈥濼eraz on wie, gdzie jeste艣鈥.

Usiad艂a gwa艂townie, oddech jej si臋 rwa艂. Co to mia艂o znaczy膰? O kim on M贸wi艂?

Willy zjawi艂 si臋 nagle po dwudziestu latach i straci艂 偶ycie nieomal na progu jej sklepu. Potem kto艣 si臋 w艂ama艂 do jej domu, ogo艂oci艂 go z wi臋kszo艣ci warto艣ciowych przedmiot贸w, a reszt臋 zniszczy艂. To nie by艂 przypadek. Bo niby jakim cudem?, zada艂a sobie retoryczne pytanie. Tylko czego ten kto艣 u niej szuka艂? Przecie偶 nie mia艂a niczego szczeg贸lnego.

4

Niekompletnie ubrany, z ociekaj膮cymi wod膮 w艂osami Max, kt贸ry w艂a艣nie wyszed艂 spod prysznica, us艂ysza艂 pukanie do drzwi. Otworzy艂 z jedn膮 tylko my艣l膮 w g艂owie: kawa.

Rozczarowanie to jeszcze nic. W ko艅cu cz艂owiek przyzwyczaja si臋 do niego przez ca艂e 偶ycie. Ot, cho膰by naj艣wie偶szy przyk艂ad: minion膮 noc Max sp臋dzi艂 sam. Ale 偶e za drzwiami sta艂 gliniarz - to ju偶 zupe艂nie osobna sprawa. Oznacza艂o to, 偶e trzeba b臋dzie ruszy膰 szarymi kom贸rkami w sytuacji, gdy odm贸wiono mu niezaprzeczalnego prawa do porannej dawki kofeiny.

Obejrza艂 sobie miejscowego str贸偶a porz膮dku: wielki, silny i podejrzliwy. Na pr贸b臋 u艣miechn膮艂 si臋 do niego przyja藕nie, cho膰 nie kryj膮c zaskoczenia.

- Dzie艅 dobry. S膮dz膮c po mundurze, nie jest pan z obs艂ugi hotelowej, wi臋c raczej nie dostan臋 od pana kawy i jajek...

- Jestem tutaj szefem policji, panie Gannon. Nazywam si臋 Burger. Mog臋 panu zaj膮膰 kilka minut?

- Jasne. - Max cofn膮艂 si臋 i obrzuci艂 wzrokiem pok贸j. 艁贸偶ko by艂o niepo艣cielone, zza uchylonych drzwi 艂azienki ci膮gle jeszcze wydobywa艂a si臋 para.

Biurko wygl膮da艂o jak normalne biurko w pokoju hotelowym pierwszego z brzegu biznesmena: laptop, par臋 teczek i dyskietek, notes elektroniczny, telefon kom贸rkowy - wszystko jak nale偶y. Max mia艂 zwyczaj zawsze zamyka膰 teczki i usuwa膰 z zasi臋gu wzroku interesuj膮ce papiery.

- Zapraszam. - Uczyni艂 nieokre艣lony gest w stron臋 krzes艂a. - Niech pan siada. - Podszed艂 do szafy, wyj膮艂 z niej koszul臋. - Co si臋 sta艂o? Vince nie usiad艂, a twarz mia艂 kamienn膮, bez 艣ladu u艣miechu.

- Pan zna Laine Tavish.

- Tak. - W g艂owie Maxa rozdzwoni艂a si臋 ca艂a orkiestra dzwonk贸w alarmowych, na usta pcha艂y si臋 pytania. Mimo to spokojnie w艂o偶y艂 koszul臋. - To w艂a艣cicielka 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥. Wczoraj kupi艂em u niej prezent dla matki. - Teraz pozwoli艂 sobie na odrobin臋 zatroskania w g艂osie. - S膮 jakie艣 k艂opoty z moj膮 kart膮 kredytow膮?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Natomiast wczoraj w nocy w艂amano si臋 do domu pani Tavish.

- Co z ni膮? Nic jej si臋 nie sta艂o? - Tym razem nie musia艂 udawa膰 troski, a dzwony alarmowe omal go nie og艂uszy艂y. D艂onie, zapinaj膮ce guziki, znieruchomia艂y. - Gdzie ona jest?

- Nie by艂o jej w domu podczas w艂amania. Z jej zeznania wynika, 偶e w tym czasie przybywa艂a z panem.

Zjedli艣my razem kolacj臋. - Rozleg艂o si臋 zdecydowane pukanie. - Co jest?! - Poniewa偶 kawa gwa艂townie spad艂a z priorytetowego miejsca na jego li艣cie, Max zirytowa艂 si臋, s艂ysz膮c jakiego艣 intruza. - Jedn膮 sekund臋 - przeprosi艂 Vince'a. - Otworzy艂 drzwi i zobaczy艂 drobn膮 blondyneczk臋 stoj膮c膮 obok hotelarskiego w贸zka.

- Dzie艅 dobry panu. Przywioz艂am 艣niadanie.

- Aaa... Tak, dzi臋kuj臋. Prosz臋 gdzie艣 postawi膰... gdziekolwiek. Wprowadzaj膮c w贸zek do pokoju, dziewczyna zauwa偶y艂a Vince'a.

- O, cze艣膰, szeryfie.

- Cze艣膰, Sherry. Co u ciebie?

- Nic nowego. - Bardzo si臋 stara艂a nie okaza膰 ciekawo艣ci. - Przynie艣膰 panu kubek do kawy?

- Nie trzeba. Przed wyj艣ciem z domu wypi艂em dwie.

- Jakby pan zmieni艂 zdanie, to pan zadzwoni. - Zdj臋艂a pokryw臋 z talerza, ods艂aniaj膮c sma偶one jajka i plaster bekonu. - W porz膮dku - oceni艂a. Poda艂a Maxowi sk贸rzan膮 ok艂adk臋 z rachunkiem i zaczeka艂a, a偶 go艣膰 go podpisze. - 呕ycz臋 smacznego. Wysz艂a z pokoju, jeszcze zza progu rzuci艂a przez rami臋 zaciekawione spojrzenie i zamkn臋艂a drzwi.

- Niech pan je - odezwa艂 si臋 Vince. - Nie ma sensu czeka膰, a偶 to wszystko wystygnie. Karmi膮 tutaj zupe艂nie przyzwoicie.

- Co to za w艂amanie? Kradzie偶?

- Tak. Jak to si臋 sta艂o, 偶e pani Tavish sp臋dzi艂a z panem wczorajszy wiecz贸r? Max usiad艂 i nala艂 sobie kawy.

- B臋d膮c w sklepie, zaprosi艂em j膮 na drinka. Przyj臋艂a zaproszenie. A podwa偶 mia艂em nadziej臋, 偶e da si臋 zaprosi膰 tak偶e na kolacj臋, a ona nie mia艂a nic przeciwko temu, po drinku w barze przeszli艣my do restauracji.

- Zawsze pan si臋 umawia z kobietami, u kt贸rych pan kupuje prezenty dla matki?

- Gdyby tak by艂o, mama mia艂aby ode mnie znacznie wi臋cej upomink贸w. - Max podni贸s艂 kubek i wypi艂 d艂ugi 艂yk, patrz膮c Vince'owi w oczy. - Laine jest atrakcyjn膮 i wyj膮tkowo interesuj膮c膮 kobiet膮. Chcia艂em j膮 pozna膰, um贸wi艂em si臋 z ni膮 i bardzo mi przykro, 偶e ma k艂opoty.

- Z艂odziej w艂ama艂 si臋 do jej domu dok艂adnie w czasie, gdy by艂a z panem.

- Dotar艂o to do mnie. - Max uzna艂, 偶e nie ma powodu marnowa膰 艣niadania. Odkroi艂 kawa艂ek jajka widelcem. - Przysz艂o panu do g艂owy, 偶e startuj臋 do atrakcyjnych babek w sklepach, a potem, kiedy bawi臋 si臋 w czarusia podczas kolacji, m贸j wsp贸lnik obrabia im domy? To naci膮gana teoria, komen­dancie, bo wczoraj zobaczy艂em Laine pierwszy raz w 偶yciu i a偶 do teraz nie wiedzia艂em, gdzie mieszka ani 偶e ma w domu co艣 wartego uwagi. W zasadzie, logicznie rzecz bior膮c, 艂atwiej by by艂o obrobi膰 sklep. Jest tam sporo niez艂ego towaru. Vince tylko patrzy艂, nie odzywaj膮c si臋 s艂owem.

- W 艂azience s膮 szklanki - rzuci艂 Max po chwili. - Gdyby pan jednak nabra艂 ochoty na t臋 kaw臋...

- Nie, dzi臋kuj臋. Co pan robi w Angel鈥檚 Gap, panie Gannon?

- Jestem zatrudniony w towarzystwie ubezpieczeniowym 鈥濺eliance Insurance鈥, przyjecha艂em na zlecenie firmy.

- Jakie to zlecenie?

- Szeryfie, mo偶e pan zadzwoni膰 do Aarona Slakera, szefa firmy, i sprawdzi膰 moje powi膮zania ze sp贸艂k膮. Ma siedzib臋 w Nowym Jorku. Mnie jednak nie wolno omawia膰 szczeg贸艂贸w zlecenia bez zgody klienta.

- To jakie艣 nowe zwyczaje w tej dziedzinie.

- Ubezpieczenia bywaj膮 r贸偶ne. Max otworzy艂 mikroskopijny s艂oiczek i rozsmarowa艂 na tr贸jk膮tnej grzance d偶em truskawkowy.

- Ma pan jaki艣 dokument to偶samo艣ci?

- Oczywi艣cie. Podszed艂 do szafki i wyj膮艂 z portfela prawo jazdy. Poda艂 je policjantowi i usiad艂.

- Nie m贸wi pan jak nowojorczyk - stwierdzi艂 Vince.

- Georgia wy艂azi mi z but贸w. - By艂 zirytowany, celowo przeci膮ga艂 s艂owa. - Nie jestem z艂odziejem, szeryfie. Ja tylko zjad艂em kolacj臋 z pi臋kn膮 kobiet膮. Niech pan zadzwoni do Slakera. Vince po艂o偶y艂 prawo jazdy obok talerza Maxa.

- Zadzwoni臋. - Ruszy艂 do drzwi, ale z r臋k膮 na klamce jeszcze si臋 odwr贸ci艂. - Jak d艂ugo planuje pan zosta膰 w naszym mie艣cie, panie Gannon?

- A偶 sko艅cz臋 prac臋. - W艂o偶y艂 do ust nast臋pny kawa艂ek jajka. - Szeryfie, mia艂 pan ca艂kowit膮 racj臋, dobrze tutaj karmi膮.

Za policjantem zamkn臋艂y si臋 drzwi, a Max siedzia艂 i jad艂. I my艣la艂. Glina jest glin膮, sprawdzi go na pewno. A kiedy ju偶 sprawdzi, dowie si臋, 偶e cztery lata s艂u偶y艂 w armii. B臋dzie te偶 wiedzia艂 o licencji detektywa. A w ma艂ym miasteczku wie艣ci szybko si臋 rozchodz膮 i nied艂ugo Laine zostanie o wszystkim poinformowana.

Zdecyduje we w艂a艣ciwym czasie, co z tym zrobi膰. Na razie wyp艂yn臋艂a kwestia w艂amania. Zgranie w czasie by艂o zbyt ewidentne jak na przypadek. Innymi s艂owy nie on jeden podejrzewa艂, 偶e urocza pani Tavish ma co艣 do ukrycia. Teraz wszystko zale偶a艂o od tego, kto pierwszy dotrze do prawdy.

- Niczym si臋 nie przejmuj - uspokaja艂a j膮 Jenny. - Damy sobie rad臋 ze sklepem we dwie z Angie. Albo... mo偶e jednak zamknij interes na jeden dzie艅? Vince powiedzia艂, 偶e masz w domu kompletn膮 ruin臋. Pomog臋 ci sprz膮ta膰.

Laine prze艂o偶y艂a s艂uchawk臋 do drugiego ucha, omiot艂a wzrokiem pok贸j i wyobrazi艂a sobie ci臋偶arn膮 Jenny, ci膮gaj膮c膮 krzes艂a i sto艂y na w艂a艣ciwe miejsca.

- Serdeczne dzi臋ki, ale poradz臋 sobie sama. Wol臋 mie膰 艣wiadomo艣膰, 偶e ty i Angie zajmiecie si臋 sklepem. Akurat dzisiaj rano b臋dzie spora dostawa z aukcji w Baltimore.

Do licha, tak bardzo chcia艂a sama j膮 przyj膮膰, bra膰 w r臋ce wszystkie te 艣liczne przedmioty. Podziwia膰 je, katalogowa膰, ustawia膰. Czerpa艂a ogromn膮 przyjemno艣膰 z eksponowania nowych rzeczy na najw艂a艣ciwszych miejscach. mniejsz膮 rado艣膰 sprawia艂 jej widok, jak ponownie opuszczaj膮 sklep.

- Jen, chcia艂abym, 偶eby艣 si臋 zaj臋艂a dostaw膮. W teczce s膮 ju偶 wypisane ceny, Przyjdzie dzban z lotosem Clarice Cliff. Zadzwo艅, prosz臋 ci臋, do pani ; i powiedz jej, 偶e ju偶 jest. Uzgodni艂y艣my cen臋 na siedemset, ale b臋dzie chcia艂a si臋 jeszcze si臋 targowa膰. Musi da膰 najmarniej sze艣膰set siedemdziesi膮t , dobrze? Jasne.

- Aha, i jeszcze...

- Laine, daj spok贸j, przecie偶 nie jestem w pracy pierwszy dzie艅. Zajm臋 si臋 wszystkim, a je艣li z czym艣 nie b臋d臋 mog艂a sobie poradzi膰, zadzwoni臋.' - No tak, wiem. - Laine odruchowo poklepa艂a psa, kt贸ry nadal zachowywa艂 si臋, jakby go kto艣 przyklei艂 do jej n贸g. - Za du偶o mam na g艂owie.

- Nic dziwnego. Nie podoba mi si臋 pomys艂, 偶eby艣 sama si臋 u偶era艂a z tym i ba艂aganem. Mo偶e jednak przyjd臋 ci pom贸c? Zajrza艂abym w porze lunchu. Angie przecie偶 da sobie rad臋 sama przez godzin臋. A ja przywioz臋 ci jakie艣 偶are艂ko. Najlepiej co艣 z du偶膮 ilo艣ci膮 t艂uszczu i pustych kalorii. Angie faktycznie mog艂aby si臋 zaj膮膰 sklepem, pomy艣la艂a Laine. Radzi艂a sobie nie藕le i z dnia na dzie艅 coraz lepiej.

Laine dobrze jednak zna艂a sam膮 siebie. Zrobi wi臋cej, je偶eli b臋dzie pracowa艂a sama, nie rozpraszaj膮c si臋 i nie rozmawiaj膮c.

- Nie, dzi臋kuj臋. Jak ju偶 zaczn臋, p贸jdzie galopem. Mo偶e po po艂udniu zajrz臋 do sklepu.

- Lepiej si臋 zdrzemnij.

- Mo偶e si臋 zdrzemn臋. No to na razie.

Od艂o偶y艂a s艂uchawk臋, a nast臋pnie wetkn臋艂a telefon kom贸rkowy w tyln膮 kiesze艅 zdefasonowanych d偶ins贸w. Doskonale wiedzia艂a, 偶e znajdzie tuzin rod贸w, by kilka razy zadzwoni膰 do sklepu. Wobec tego, 偶eby nie biega膰 do telefonu, r贸wnie dobrze mog艂a go mie膰 przy sobie. Na razie jednak musia艂a si臋 skupi膰 na rzeczach najwa偶niejszych.

- 鈥濽kryj psiaka鈥 - szepn臋艂a.

Poniewa偶 jedynym jej psem by艂 Henry, przyj臋艂a, 偶e Willy m贸wi艂 bez 艂adu i sk艂adu. Niezale偶nie od tego, co chcia艂 jej przekaza膰, o co poprosi膰 albo co jej da膰, nie osi膮gn膮艂 celu. Podejrzewa艂, 偶e kto艣 go 艣ledzi艂 i o ile nie zmieni艂 si臋 ca艂kowicie przez ten czas, kiedy go nie widzia艂a, zapewne mia艂 racj臋. Kto to by艂? Gliniarz? Jaki艣 tajniak? Wsp贸lnik niezadowolony z podzia艂u 艂upu? Wszystko mo偶liwe. S膮dz膮c po wygl膮dzie domu, ostatnie przypuszczenie by艂o najbardziej prawdopodobne. Znalaz艂 j膮 cz艂owiek, kt贸ry 艣ledzi艂 Willy'ego.

Mo偶e powiedzie膰 Vince'owi... Tylko co? Nie, nie mo偶na mu nic powiedzie膰. Ca艂e jej 偶ycie w Angel鈥檚 Gap opiera艂o si臋 na za艂o偶eniu, 偶e jest Laine Tavish, zwyk艂膮 mi艂膮 kobiet膮 wiod膮c膮 偶ycie najzwyklejsze pod s艂o艅cem, maj膮c膮 przeci臋tnych rodzic贸w, kt贸rzy prowadz膮 knajpk臋 w Nowym Meksyku.

Elaine O'Hara, c贸rka Wielkiego Jacka, czaruj膮cego oszusta z rejestrem przest臋pstw d艂ugim na kilometr, nie pasowa艂a do 艣licznego, bezgrzesznego krajobrazu Angel鈥檚 Gap. Nikt nie wst臋powa艂by do sklepiku Elaine O'Hary by kupi膰 fili偶ank臋 do herbaty lub inkrustowany stolik. C贸rka Jacka O'Hary nie by艂a godna zaufania.

Szlag by to, sama nie darzy艂a zaufaniem c贸rki Jacka O'Hary. Tamta potrafi艂a um贸wi膰 si臋 w barze na drinka z obcym m臋偶czyzn膮, a potem zabi膰 mu 膰wieka, wpijaj膮c si臋 w jego usta po偶egnalnym poca艂unkiem. C贸rka Jacka uwielbia艂a ryzyko i ponosi艂a konsekwencje swoich 艣mia艂ych krok贸w. Laine Tavish 偶y艂a ca艂kiem zwyczajnie, by艂a rozs膮dna, cicha i spokojna.

Pozwoli艂a Elaine O'Hara wtargn膮膰 w swoje 偶ycie na jeden wiecz贸r - i prosz臋, co z tego wynik艂o. Najpierw podniecaj膮ce interludium, a potem okradziony i zdemolowany dom.

- Czasem nie ma rady - mrukn臋艂a do Henry'ego, kt贸ry wyrazi艂 swoj膮 aprobat臋, wal膮c ogonem w pod艂og臋.

Czas si臋 zabiera膰 do robienia porz膮dk贸w. Nie zrezygnuje ze swojej ci臋偶ko wypracowanej to偶samo艣ci, ze wszystkiego, co osi膮gn臋艂a i do czego zamierza艂a doj艣膰, z powodu jakiego艣 niewydarzonego z艂odzieja, przekonanego, 偶e znajdzie u niej cz臋艣膰 swojego najnowszego 艂upu. Na pewno jest niewydarzony, my艣la艂a, zbieraj膮c piank臋 z jedwabnych poduszek, kt贸re jeszcze wczoraj cieszy艂y oko na otomanie w stylu Jerzego II. Wujek Willy nigdy nie nale偶a艂 do elity. I Wielki Jack, wbrew swoim przechwa艂kom oraz marzeniom, tak偶e nie. Tak, dom wygl膮da艂 jak 艣mietnik, z艂odziej przyszed艂 i wzi膮艂 sobie, co chcia艂. W skr贸cie to w艂a艣nie tak. Na pewno zostawi艂 pe艂no odcisk贸w palc贸w.

Przewr贸ci艂a oczami, westchn臋艂a ci臋偶ko i usiad艂a na pod艂odze, 偶eby posegregowa膰 rozrzucone dokumenty.

Je艣li wujek Willy trafi艂 jak膮艣 robot臋, my艣la艂a Laine, to zapewne spikn膮艂 si臋 z typami spod ciemnej gwiazdy. Nale偶a艂o domniemywa膰, 偶e z艂odziejaszek, kt贸ry si臋 w艂ama艂 do jej domu, mia艂 opas艂膮 kartotek臋. Vince oczywi艣cie zidentyfikuje ich czy jego, wytropi i pewnie z艂apie. Nale偶a艂o tak偶e uzna膰 za prawdopodobne, 偶e taki jeden czy drugi ma艂o rozgarni臋ty niebieski ptaszek powie gliniarzom, dlaczego si臋 w艂amali. A wtedy wyjdzie na jaw jej prawdziwa to偶samo艣膰. W贸wczas b臋dzie wstrz膮艣ni臋ta, oburzona, zbita z tropu. Bo aktorstwo, doskona艂e w ka偶dej sytuacji, by艂o jej drug膮 natur膮. W jej 偶y艂ach kr膮偶y艂o wystarczaj膮co du偶o krwi Wielkiego Jacka, aby 偶adna rola nie sprawia艂a jej najmniejszych trudno艣ci. C贸偶 innego robi艂a nieprzerwanie od czterech lat, wiod膮c w Angel's Gap 偶ycie Laine Tavish?

Przygn臋bi艂y j膮 te rozmy艣lania, wi臋c odsun臋艂a je od siebie zdecydowanie i energicznie zabra艂a si臋 do pracy.

Zaton臋艂a w niej tak ca艂kowicie, 偶e gdy rozleg艂o si臋 pukanie do drzwi, omal nie podskoczy艂a.

Henry, wyrwany z porannej drzemki, skoczy艂 na r贸wne nogi i wybuchn膮艂 gro藕nym jazgotem, cho膰 jednocze艣nie na wszelki wypadek usi艂owa艂 si臋 wepchn膮膰 Laine pod pach臋.

- M贸j bohaterski obro艅ca. - Potar艂a mu nos. - Pewnie szklarz przyjecha艂. Nie zjadaj szklarza, dobrze? W dow贸d wielkiej mi艂o艣ci oraz po艣wi臋cenia Henry zszed艂 na d贸艂 ze swoj膮, ca艂y czas powarkuj膮c i utrzymuj膮c bezpieczn膮 pozycj臋 o krok za przewodnikiem stada.

Ona sama te偶 by艂a teraz ostro偶niejsza, wi臋c zanim otworzy艂a drzwi, wyjrza艂a przez szybk臋. Nogi si臋 pod ni膮 ugi臋艂y, serce zabi艂o szybciej, a m贸zg na chwil臋 odm贸wi艂 pracy. Za drzwiami sta艂 Max. A ona mia艂a na sobie najstarsze d偶insy oraz prehistoryczn膮 bawe艂nian膮 szar膮 bluz臋. W dodatku by艂a na bosaka. W艂osy 艣ci膮gni臋te w ko艅ski ogon, bez 艣ladu makija偶u.

Niezupe艂nie tak chcia艂abym si臋 pokaza膰 m臋偶czy藕nie, kt贸rego mia艂am zamiar rozebra膰 przy pierwszej porz膮dnej okazji - zwierzy艂a si臋 Henry'emu. Ale co robi膰... Otworzy艂a drzwi na o艣cie偶. Max! Co za niespodzianka! - U艣miechn臋艂a si臋 swobodnie. - Jak do mnie trafi艂e艣?

- Spyta艂em o drog臋. Ca艂a jeste艣? S艂ysza艂em... - Zamilk艂 w p贸艂 zdania, ze wzrokiem utkwionym gdzie艣 w okolicy jej kolan. - Henry? Jeste艣 fantastyczny - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko i przykucn膮艂. - Cze艣膰, kundlu jeden, jak leci?

Laine wiedzia艂a z do艣wiadczenia, 偶e zwykle Henry budzi艂 w Laine wiedzia艂a z do艣wiadczenia, 偶e zwykle Henry budzi艂a w ludziach respekt i onie艣mielenie, przynajmniej z pocz膮tku. By艂 rzeczywi艣cie wielki, zdecydowanie brzydki, a kiedy na dodatek z g艂臋bi jego gardzieli wydobywa艂 si臋 cichy warkot, robi艂 wra偶enie gro藕nego brytana. Tymczasem Max bez wahania wyci膮gn膮艂 do niego d艂o艅, pozwalaj膮c si臋 obw膮cha膰.

- Ale z ciebie brzydal, kolego!

Henry, przera藕liwie rozdarty pomi臋dzy strachem a zachwytem, wyci膮gn膮艂 艂eb i kilka razy ostro偶nie poci膮gn膮艂 nosem. Nast臋pnie machn膮艂 ogonem raz i drugi, a w nast臋pnej chwili uwali艂 si臋 na pod艂odze, ods艂aniaj膮c brzuch, b艂agaj膮c o pieszczoty.

- 呕adnej rezerwy, 偶adnej przyzwoito艣ci - stwierdzi艂a Laine z dezaprobat膮.

- A co w tym z艂ego? - Max szybko pi膮艂 si臋 w g贸r臋 na li艣cie najwi臋kszych mi艂o艣ci 偶ycia Henry'ego, drapi膮c go energicznie po brzuchu. - Pies to pies.

Najpierw obudzi艂 we mnie po偶膮danie, pomy艣la艂a Laine, czemu trudno si臋 dziwi膰. Potem zdo艂a艂 mnie sob膮 zainteresowa膰 i w dodatku okazuje si臋, 偶e to i owo nas 艂膮czy.

By艂a przygotowana... w ka偶dym razie usi艂owa艂a si臋 przygotowa膰 - na odsuni臋cie takich impulsywnych skojarze艅 i zachowanie rozs膮dku.

A teraz, gdy patrzy艂a, jak si臋 obchodzi z jej psem, jak z marszu zdoby艂 jego dozgonn膮 mi艂o艣膰, poczu艂a w sercu b艂ogo艣膰, co niezawodnie oznacza艂o... c贸偶... jakkolwiek na to patrze膰 - osobiste zaanga偶owanie. Je艣li doda膰 do tego nami臋tno艣膰 i zainteresowanie, to ka偶da kobieta, nawet najrozs膮dniejsza, by艂a zgubiona.

- Nic z艂ego, pewnie, 偶e nic.

- Zawsze mieli艣my w domu psy. Teraz, w Nowym Jorku, to niemo偶liwe, za du偶o je偶d偶臋. Nie mo偶na ci膮gle zostawia膰 zwierzaka. - Drapa艂 Henry'ego pod szyj膮, pies by艂 o krok od ekstazy. A Laine mia艂a ochot臋 wy膰.

- Takie s膮 minusy 偶ycia w mie艣cie - dorzuci艂 Max. - Jak sobie z nim poradzili?

- S艂ucham? Po raz ostatni solidnie klepn膮艂 Henry'ego w bok i wsta艂.

- S艂ysza艂em o w艂amaniu. Taki kolos jak Henry powinien sprawi膰 z艂odziejom troch臋 k艂opot贸w. Spokojnie, rozkaza艂a sobie Laine.

- Wcale im nie zagra偶a艂. Po pierwsze, by艂 zamkni臋ty w przedpokoju. Zawsze go tam zostawiam, wychodz膮c z domu. A po drugie... - Spojrza艂a na Henry'ego, kt贸ry z uwielbieniem liza艂 d艂o艅 Maxa - nie jest urodzonym wojownikiem.

- A jak ty si臋 z tym wszystkim czujesz?

- W zasadzie nie najgorzej. Tak jak mo偶e si臋 czu膰 kto艣, komu okradziono i zdemolowano dom.

- Mieszkasz na strasznym odludziu. Pewnie nikt nie zauwa偶y艂 niczego podejrzanego.

- Tak przypuszczam. Vince, nasz szeryf, b臋dzie jeszcze przes艂uchiwa艂 moich s膮siad贸w, ale istotnie szans臋 s膮 niewielkie, mieszkam na ko艅cu ulicy.

- Pozna艂em go dzi艣 rano. Wpad艂em do ciebie mi臋dzy innymi po to, 偶eby si臋 upewni膰, 偶e nie 艂膮czysz mnie z w艂amaniem.

- Pewnie, 偶e nie. Po co mia艂by艣... - urwa艂a w p贸艂 zdania. - Mam nadziej臋, 偶e Vince nie narobi艂 ci przykro艣ci.

- Wykonuje swoj膮 robot臋. Ale... widz臋, 偶e w艂a艣nie zacz臋艂a艣 si臋 zastanawia膰 nad t膮 mo偶liwo艣ci膮.

- Nie, wcale nie - sk艂ama艂a g艂adko. - Naprawd臋. Po prostu mam za sob膮 wyj膮tkowy tydzie艅. Odk膮d tu mieszkam, rozmawia艂am z Vince'em s艂u偶bowo wszystkiego ze dwa razy. A teraz nast臋pne dwa w ci膮gu dos艂ownie dw贸ch dni. Nachodzi艂 ci臋 rano w hotelu... Szczerze ci wsp贸艂czuj臋.

- Niepotrzebnie. To ty mia艂a艣 przykr膮 niespodziank臋 wczoraj wieczorem. - Lekko dotkn膮艂 jej policzka. - Martwi艂em si臋 o ciebie.

Temperatura wzros艂a o kilka stopni. Laine wiedzia艂a, 偶e Willy Young i Max Gannon nie graliby w jednej lidze. Zak艂adaj膮c nawet, 偶e Max by艂 ulepiony z tej samej gliny, a to na pewno by wyczu艂a. Sw贸j zawsze pozna swego.

- Nic mi nie jest. Jenny i Angie poradz膮 sobie dzi艣 w sklepie we dwie, a ja doprowadz臋 dom do jakiego takiego porz膮dku. - Machn臋艂a r臋k膮 w kierunku salonu. - Dopiero zacz臋艂am. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e lubi臋 kupowa膰, bo to dopiero b臋dzie prawdziwe wyzwanie. Wymin膮艂 j膮 i zajrza艂 do pokoju.

Mo偶na by艂o uzna膰, 偶e kto艣 dokona艂 tam aktu wandalizmu, Max jednak wiedzia艂, 偶e tak wygl膮da wn臋trze po szybkim, bezwzgl臋dnym przeszukaniu. A gdyby w艂amywacze znale藕li to, czego szukali, to Laine nie sprz膮ta艂aby teraz z takim anielskim spokojem i nie opowiada艂a z u艣miechem o kupowaniu nowych rzeczy. Nikt nie jest a偶 tak opanowany.

Oczyma wyobra藕ni zobaczy艂, jak Laine Tavish wraca noc膮 do domu, otwiera drzwi i nagle wst臋puje w 艣rodek piek艂a. Nic dziwnego, 偶e mia艂a si艅ce pod oczami i by艂a blada, jakby w og贸le nie spa艂a.

- Nie藕le ci臋 urz膮dzili - mrukn膮艂.

- W Angel's Gap to naprawd臋 niezwyk艂e zdarzenie. Kiedy mieszka艂am w Filadelfii, pracowa艂am z kobiet膮, kt贸ra pad艂a ofiar膮 w艂amania. Nie do艣膰, 偶e je艣li jej z domu wszystko, to jeszcze namazali sprayem na 艣cianach r贸偶ne 艣wi艅skie teksty. Przeni贸s艂 na ni膮 wzrok.

- Uwa偶asz, 偶e mog艂o by膰 gorzej?

- Zawsze mo偶e by膰 gorzej. S艂uchaj, kuchni臋 zd膮偶y艂am ju偶 posprz膮ta膰 i nawet by艂am w sklepie po kaw臋. Napijesz si臋?

- Nigdy nie odmawiam kawy. - Podszed艂 bli偶ej. Taka by艂a 艣wie偶a. Po艂yskuj膮ce w艂osy, zwi膮zane z ty艂u, ods艂ania艂y 艣liczn膮 twarz, oczy podkre艣lone leniami zdawa艂y si臋 jeszcze bardziej niebieskie. I pachnia艂a myd艂em. Po prostu myd艂em. A na nosie mia艂a najniewinniejsze pod s艂o艅cem, urocze piegi.

- Laine, nie chcia艂bym ci si臋 narzuca膰, ale... ucieszy艂bym si臋, gdyby艣 skorzysta艂a z mojej pomocy.

- A jak chcesz mi pom贸c? Sam tego dok艂adnie nie wiedzia艂, ale rzeczywi艣cie chcia艂 jej ofiarowa膰 pomoc. Wszystko jedno jak膮.

- Na pocz膮tek pomog臋 ci doprowadzi膰 dom do porz膮dku.

- Daj spok贸j. Przecie偶 masz co robi膰.

- Prosz臋 ci臋. - Uci膮艂 protesty, bior膮c j膮 za r臋k臋. - Mam czas. A poza tym, szczerze m贸wi膮c, gdybym teraz usi艂owa艂 pracowa膰, nic bym nie zrobi艂 jak trzeba, bo ci膮gle bym si臋 o ciebie martwi艂.

- Kochany jeste艣. - Wpad艂a po uszy, nie da si臋 ukry膰. To ju偶 koniec. - Bardzo ci dzi臋kuj臋.

- Jeszcze jedno. Zrobi艂 krok w jej stron臋, a ona krok do ty艂u. Za plecami mia艂a ju偶 tylko 艣cian臋, wi臋c nigdzie dalej nie mog艂a si臋 cofn膮膰, kiedy Max j膮 poca艂owa艂: spokojnie, powoli, troch臋 sennie. Nogi si臋 pod ni膮 ugi臋艂y, jeszcze chwila, a by艂aby si臋 wpi艂a w tego nami臋tnego przystojniaka... tyle 偶e on akurat wtedy podni贸s艂 g艂ow臋.

- Gdybym tego nie zrobi艂, nie my艣la艂bym o niczym innym. Wi臋c przysz艂o mi do g艂owy, 偶e wi臋cej zrobimy, je艣li najpierw si臋 z tym uporamy.

- No dobrze. - Przesun臋艂a j臋zykiem po g贸rnej wardze. - Sko艅czy艂e艣?

- Jeszcze nawet dobrze nie zacz膮艂em.

- 艢wietnie. Teraz kawa - postanowi艂a zdecydowanie, bo za chwil臋 tarzaliby si臋 po pod艂odze w zdemolowanym salonie, zamiast doprowadza膰 go do porz膮dku. - Zaparz臋 kaw臋. Ruszy艂a do kuchni, z Henrym rado艣nie podskakuj膮cym przy nodze. Jaki艣 czas mia艂a zaj臋cie dla r膮k: wrzuci艂a do m艂ynka kaw臋, odmierzy艂a w艂a艣ciwe porcje i wsypa艂a je do ekspresu. Max szybko jednak znowu zaprz膮tn膮艂 jej uwag臋. Ot, siedzia艂 przy bufecie i patrzy艂. Rozlu藕niony, spokojny, ale z czujnym spojrzeniem. Co w nim by艂o takiego, 偶e mia艂a ochot臋 艂asi膰 si臋 do niego jak kot, b艂agaj膮c o pieszczoty?

- Musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

- M贸w. Postawi艂a na blacie dwa kubki wybrane spo艣r贸d tych, kt贸re przetrwa艂y katastrof臋.

- W zasadzie nie mam zwyczaju... Zaraz, czekaj, musz臋 sobie pouk艂ada膰, co chc臋 powiedzie膰, bo inaczej wyjdzie potwornie g艂upio i pospolicie.

- Jako艣 nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶eby艣 powiedzia艂a co艣 g艂upiego albo pospolitego.

- Trzeba przyzna膰, 偶e umiesz si臋 znale藕膰. No dobrze. - Kawa zacz臋艂a skapywa膰 do dzbanka. - Nie mam zwyczaju umawia膰 si臋 na randki, nawet nieobowi膮zuj膮ce, z ledwo poznanym m臋偶czyzn膮. W dodatku z klientem. Dok艂adnie rzecz bior膮c, nie zrobi艂am tego nigdy dot膮d.

- Uwielbiam by膰 pierwszy.

- Normalna sprawa. A je艣li ju偶 kogo艣 polubi臋 i z nim si臋 um贸wi臋, to nie wieszam mu si臋 na szyi po jednej kolacji jak sumak na d臋bie.

Wiedzia艂 z ca艂kowit膮 pewno艣ci膮, 偶e b臋dzie pami臋ta艂 chwil臋 tego uwieszenia bardzo d艂ugo. Prawdopodobnie wspomnienie tego zdarzenia wr贸ci do niego na 艂o偶u 艣mierci w postaci g艂贸wnej atrakcji jego 偶ycia.

- W tym te偶 by艂em pierwszy?

- Tak intensywnie.

- Coraz lepiej.

- Cukier? 艢mietanka?

- Bez niczego.

- No to s艂uchaj dalej. Nigdy dot膮d nawet nie rozwa偶a艂am p贸j艣cia z marszu do 艂贸偶ka z facetem poznanym dzie艅 wcze艣niej. Takie mam niez艂omne zasady. Max drapa艂 Henry'ego mi臋dzy uszami, ale patrzy艂 na Laine.

- Sama wiesz, jak to jest z zasadami. S膮 po to, 偶eby je 艂ama膰.

- Tak. I chocia偶 generalnie zgadzam si臋 z t膮 teori膮, jednak nie 艂ami臋 ich z lekkim sercem. Wierz臋 w sens istnienia zasad, regu艂 i ogranicze艅. Sam fakt, 偶e w og贸le bior臋 pod uwag臋 z艂amanie jakiej艣 regu艂y czy przekroczenie granicy, bardzo mnie irytuje. Post膮pimy m膮drzej, rozs膮dniej i w艂a艣ciwiej, je偶eli troch臋 sobie odpu艣cimy, dop贸ki si臋 nie poznamy lepiej. Dajmy sobie szans臋 na jaki艣 rozs膮dniejszy i bardziej racjonalny uk艂ad.

- Tak b臋dzie najm膮drzej - zgodzi艂 si臋 Max. - Najrozs膮dniej. Najracjonalniej.

- Poj臋cia nie masz, jak bardzo si臋 staram 偶y膰 wed艂ug takich zasad. - Roze艣mia艂a si臋 cicho i nala艂a im kawy. - Ale rzecz w tym, 偶e nigdy do nikogo nie ci膮gn臋艂o mnie tak jak do ciebie.

- Nie jestem najlepszy, je艣li chodzi o przestrzeganie regu艂 i poszanowanie granic, w dodatku kwestia rozs膮dku w niekt贸rych dziedzinach te偶 pozostawia wiele do 偶yczenia. - Wzi膮艂 od Laine kubek, odstawi艂 go na blat. - Ale nigdy w 偶yciu na 偶adn膮 kobiet臋 nie patrzy艂em tak jak na ciebie i 偶adnej tak nie pragn膮艂em.

- W ten spos贸b wcale mi nie pomagasz w zachowaniu rozs膮dku. - Podnios艂a sw贸j kubek z kaw膮, cofn臋艂a si臋 o krok. - A ja musz臋 sobie to wszystko uporz膮dkowa膰. Chcia艂abym teraz doprowadzi膰 dom do jakiego takiego stanu, a potem si臋 zobaczy, co dalej.

- Nie b臋d臋 si臋 z tob膮 sprzecza艂. Jak troch臋 si臋 razem pokr臋cimy po domu, Na pewno si臋 lepiej poznamy.

- Mo偶na to uj膮膰 i w ten spos贸b.

B臋dzie mi przeszkadza艂 w sprz膮taniu, stwierdzi艂a Laine. O wiele bardziej Jenny z big makiem w czasie lunchu. I co z tego? Skoro mam robi膰 za si艂臋 robocz膮, zacznijmy od salonu. Przypuszczam, 偶e otomana wa偶y swoje.

W 鈥濻karbach Przesz艂o艣ci鈥 ruch by艂 jak nigdy. W ka偶dym razie kr臋ci艂o si臋 mn贸stwo ludzi. Miasteczko szybko obieg艂a wie艣膰 o najnowszych k艂opotach de, wi臋c pojawili si臋 ciekawscy, spragnieni szczeg贸艂贸w. O godzinie pierwszej wszystkie przedmioty z najnowszej dostawy by艂y ju偶 ometkowane i wyeksponowane, od plotek a偶 hucza艂o, kasa ci膮gle 艂yka艂a nowe kwoty, a Jenny masowa艂a bol膮cy krzy偶.

- Lunch zjem w domu, godzink臋 polez臋 z nogami w g贸rze. Dasz sobie rad臋 sama?

Pewnie. - Angie pokaza艂a kole偶ance batonik proteinowy i niskokaloryczne frappuccino w butelce. - Lunch mam ze sob膮.

- Oj, Angie, Angie, jak mo偶na co艣 takiego nazywa膰 lunchem?

- Zas艂u偶y艂am na niego dzi艣 w nocy o pierwszej dziewi臋tna艣cie.

- Zo艂za.

Angie roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no, a Jenny wyj臋艂a torebk臋 zza lady i zdj臋艂a z ko艂ka sweter.

- Ja poch艂on臋 resztk臋 pasta primavera i zagryz臋 ciastem czekoladowym orzechami.

- I kto tu jest zo艂za? - Angie pog艂adzi艂a Jenny po brzuchu, maj膮c nadziej臋, 偶e wyczuje ruchy dziecka.

- Jak si臋 sprawuje?

- Prawdziwa sowa. - Jenny poprawi艂a spink臋 do w艂os贸w, kt贸ra wysun臋艂a si臋 z lu藕nego koka. - Budzi si臋 mniej wi臋cej o jedenastej i natychmiast zaczyna stepowa膰. Wierci si臋 godzinami.

- A tobie si臋 to podoba.

- Ogromnie. - U艣miechni臋ta Jenny naci膮gn臋艂a sweter. - Ciesz臋 si臋 ka偶d膮 tak膮 chwil膮. W 偶yciu nie by艂o mi tak dobrze. Lec臋. B臋d臋 z powrotem za godzin臋.

- Dobra. A, zadzwoni膰 do Laine? Jak ona tam sobie daje rad臋...

- Ja zadzwoni臋 z domu - rzuci艂a Jenny przez rami臋. Zanim si臋gn臋艂a do klamki, drzwi si臋 otworzy艂y i na progu stan臋艂a jaka艣 para. Jenny rozpozna艂a ich od razu, przeszuka艂a zwoje m贸zgowe w poszukiwaniu ich imion. - Witamy - u艣miechn臋艂a si臋. - Dale i Melissa, o ile dobrze pami臋tam?

- Masz doskona艂膮 pami臋膰. - Zgrabna, zadbana i dobrze ubrana kobieta tu偶 po trzydziestce odpowiedzia艂a jej u艣miechem.

- Przypominam te偶 sobie, 偶e byli艣cie zainteresowani szafk膮 z drewna r贸偶anego.

- Znowu wszystko si臋 zgadza. O, widz臋, 偶e jeszcze stoi. - Ju偶 podesz艂a do mebelka i czu艂ym gestem pog艂adzi艂a wz贸r na drzwiczkach. - Nie daje mi spokoju.

- Bo to pi臋kna rzecz. - Angie wolnym krokiem wysz艂a zza lady. - Moja ulubiona. - W rzeczywisto艣ci wola艂a meble bardziej wsp贸艂czesne i o mniej skomplikowanych liniach, ale doskonale wiedzia艂a, jak zachwala膰 towar. - W艂a艣nie dostali艣my jeszcze jedno cude艅ko z r贸偶anego drewna. 艢liczny davenport. Wiktoria艅skie biureczko. Pi臋knie do siebie pasuj膮.

- Aha! - Roze艣miana Melissa 艣cisn臋艂a m臋偶a za rami臋. - Musz臋 przynajmniej rzuci膰 okiem.

- Zaprowadz臋 pa艅stwa.

- W艂a艣nie wychodzi艂am - odezwa艂a si臋 Jenny. - Je偶eli nie b臋d臋 potrzebna...

- Damy sobie rad臋. - Angie machni臋ciem zwolni艂a kole偶ank臋. - Pi臋kne, prawda? - zwr贸ci艂a si臋 do Melissy, przesuwaj膮c leciutko palcami po sko艣nym pulpicie. - Na dodatek w doskona艂ym stanie. Laine ma oko do tych rzeczy. Wyszuka艂a je par臋 tygodni temu w Baltimore. Akurat dzi艣 rano nam dostarczono.

- Cudowne. - Melissa pochyli艂a si臋 nad biureczkiem, zacz臋艂a otwiera膰 i zamyka膰 szufladki. - Rzeczywi艣cie prze艣liczne. By艂am przekonana, 偶e davenport to rodzaj kanapy.

- Oczywi艣cie, ale nie tylko. Niech pani mnie nie pyta, dlaczego, tylko Laine si臋 w tym orientuje.

- Jak zwa艂 tak zwa艂, ale rzeczywi艣cie jest urocze. Dale, co ty na to? M膮偶, obracaj膮c w palcach tabliczk臋 z cen膮, spojrza艂 na swoj膮 pani膮 odrobin臋 niepewnie.

- Chcesz kupi膰 obie te rzeczy? To by by艂o troch臋 drogo.

- Mo偶e nam si臋 uda zbi膰 cen臋?

- Na pewno si臋 dogadamy - stwierdzi艂a Angie z przekonaniem.

- Jeszcze zerkn臋 na szafk臋 - postanowi艂a Melissa. Wr贸ci艂a do upatrzonego mebelka i ogl膮da艂a go uwa偶nie, otwieraj膮c i zamykaj膮c drzwiczki.

Angie, doskonale znaj膮ca swoj膮 rol臋, zosta艂a z ty艂u, a Dale podszed艂 do 偶ony. Rozpocz臋艂y si臋 prowadzone p贸艂g艂osem konsultacje. Znowu otwieranie i zamykanie drzwiczek, wysuwanie i zasuwanie szuflad.

- To, co w 艣rodku, dostaniemy gratis? - zawo艂a艂 w pewnym momencie Dale.

- Nie rozumiem...

- Tu jest jakie艣 pude艂ko. - Wyj膮艂 niewielk膮 paczuszk臋 i potrz膮sn膮艂 ni膮 lekko. - Mamy to potraktowa膰 jak gad偶et z paczki p艂atk贸w 艣niadaniowych?

- E, nie przesadzajmy - za艣mia艂a si臋 Angie. Podesz艂a do klienta i wzi臋艂a od niego paczuszk臋. - Ta dzisiejsza dostawa by艂a naprawd臋 du偶a - westchn臋艂a. - Uwija艂y艣my si臋 przy niej jak w ukropie. Pewnie Jenny kim艣 si臋 zaj臋艂a i nie odstawi艂a czego艣 na miejsce.

A mo偶e ona sama? Przez jakie艣 dwie godziny rzeczywi艣cie nie mia艂y czasu si臋 cho膰by podrapa膰. Tak czy inaczej Angie uzna艂a za szcz臋艣liwy traf, 偶e szuflada zosta艂a otwarta, zanim zacz臋艂y szuka膰 brakuj膮cego drobiazgu.

- Musimy si臋 jeszcze zastanowi膰 - oznajmi艂a Melissa. - Za kilka chwil b臋dziemy mog艂y porozmawia膰.

- Prosz臋 si臋 nie 艣pieszy膰. - Angie wr贸ci艂a za lad臋.

Odwin臋艂a paczuszk臋 i oto mia艂a przed oczami 艣miesznego ceramicznego psa. Milusi, pomy艣la艂a z u艣miechem.

Nie mie艣ci艂o jej si臋 jednak w g艂owie, jak mo偶na p艂aci膰 ci臋偶kie pieni膮dze figurki zwierz膮t. Przecie偶 znacznie odpowiedniejszym towarzystwem dla cz艂owieka by艂y zwierzaki 偶ywe, prawdziwe, mi臋kkie, ciep艂e i futrzaste. ten to pewnie Doulton albo Derby, albo mo偶e jeszcze co innego, stale dowiadywa艂a si臋 od Laine czego艣 nowego.

Strz臋pki rozmowy wskazywa艂y na to, 偶e Melissa 艣wietnie sobie radzi z przekonywaniem Dale'a, wi臋c Angie postanowi艂a da膰 im jeszcze troch臋 czasu, Podesz艂a z figurk膮 do stolika, gdzie sta艂y inne porcelanowe cude艅ka oraz inne ozd贸bki ciesz膮ce oko. Chcia艂a okre艣li膰 jako艣 nowy nabytek w przestrzeni i czasie. Traktowa艂a to jak pasjonuj膮c膮 zabaw臋. Oczywi艣cie wszystkie odpowiedzi mog艂a znale藕膰 w dokumentach, ale to by艂oby oszustwo. Definiowanie przedmiot贸w oferowanych do sprzeda偶y przypomina艂o jej okre艣lanie typ贸w charakteru os贸b siadaj膮cych przy barze. Jak cz艂owiek ma z tym do czynienia dostatecznie d艂ugo, doskonale wie, kto jest kto i co jest grane.

- Prosz臋 pani. Odwr贸ci艂a si臋 do klient贸w z szerokim u艣miechem.

- Prosz臋 mi m贸wi膰 po imieniu.

- Je偶eli we藕miemy oba te mebelki, na ile je wycenisz?

- C贸偶... - Zachwycona perspektyw膮 powitania Jenny wiadomo艣ci膮 o dobiciu podw贸jnego targu, odstawi艂a ceramicznego pieska na pierwsze z brzegu wolne miejsce i zacz臋艂a si臋 zastanawia膰 nad cen膮. Podekscytowana umow膮, zaj臋ta ustalaniem warunk贸w dostawy, a potem jeszcze inkasowaniem nale偶no艣ci, ca艂kowicie o psiaku zapomnia艂a.

5

W ci膮gu nast臋pnych kilku godzin Max dowiedzia艂 si臋 o Laine wcale niema艂o. By艂a zorganizowana, praktyczna i precyzyjna. Bardziej metodyczna, ni偶 mo偶na by si臋 spodziewa膰 po osobie jej pokroju. Wyznacza艂a sobie jakie艣 zadanie, planowa艂a od pocz膮tku do ko艅ca, a potem stanowczym krokiem zd膮偶a艂a do celu. Bez zb臋dnych objazd贸w, bez 偶adnych przerw.

By艂a te偶 domatork膮 w podobnym stylu jak jego matka: uwielbia艂a ozdabia膰 swoje gniazdko 艣licznymi... jak to nazywa艂 jego ojciec? A, bibelotami. I podobnie jak jego matka, Laine doskona艂a wiedzia艂a, co gdzie powinno znale藕膰 swoje miejsce.

Natomiast w przeciwie艅stwie do Marlene najwyra藕niej nie darzy艂a przedmiot贸w przesadnym sentymentem. Pami臋ta艂, jak kiedy艣 matka wyla艂a ca艂膮 rzek臋 艂ez nad st艂uczonym wazonem. Innym razem dotkliwie odczu艂 jej gniew, gdy rozbi艂 na kawa艂ki jak膮艣 star膮, dekoracyjn膮 mis臋. Natomiast Laine wrzuci艂a szcz膮tki poniszczonych cudeniek do wielkiego kosza na 艣mieci i tylko lekko si臋 skrzywi艂a. Skupi艂a si臋 na przywr贸ceniu porz膮dku w domu. I takim nastawieniem wzbudzi艂a w nim niek艂amany zachwyt.

Max nie m贸g艂 si臋 te偶 nadziwi膰, jak to mo偶liwe, 偶e c贸rka z艂odziejaszka i oszusta wykona艂a zwrot o sto osiemdziesi膮t stopni i wros艂a w niewielkie miasteczko jako szanowana obywatelka oraz kobieta interesu. A poniewa偶 fakty zdumiewaj膮ce le偶a艂y w strefie jego zainteresowa艅 zawodowych, zar贸wno ona sama jak i jej sklep wydawa艂y mu si臋 tym ciekawsze.

Dobrze si臋 czu艂 w jej domu, dobrze mu by艂o w jej towarzystwie. Oczywi艣cie, fascynacja zmys艂owa wszystko skomplikuje, ale nie spos贸b by艂o od niej uciec ani si臋 ni膮 nie cieszy膰. Uwielbia艂 g艂os Laine, jednocze艣nie gard艂owy i aksamitny. Podoba艂o mu si臋, 偶e wygl膮da poci膮gaj膮co nawet w bawe艂nianej bluzie. I uwielbia艂 jej piegi. Podziwia艂 opanowanie i umiej臋tno艣膰 szybkiego dostosowania si臋 do sytuacji, w kt贸rej wielu ludzi na dobre by si臋 za艂ama艂o. Docenia艂 tak偶e bezpo­艣rednio艣膰 i szczero艣膰 Laine, gdy m贸wi艂a o emocjach, kt贸re mi臋dzy nimi wybuch艂y. Szczerze m贸wi膮c, w innych okoliczno艣ciach pozwoli艂by sobie zakocha膰 si臋 po uszy, spali艂by za sob膮 wszystkie mosty, porzuci艂 wszelk膮 ostro偶no艣膰, maj膮c w nosie dobre rady i stereotypy. Nawet w obecnych warunkach sk艂onny by艂 si臋 zaanga偶owa膰. I ca艂kiem nie potrafi艂 zdecydowa膰, czy ma to uzna膰 za plus czy za minus. Odsun膮艂 na bok my艣li o korzy艣ciach i przeszkodach. Czas wraca膰 do pracy.

- Strasznie du偶o rzeczy straci艂a艣 - zauwa偶y艂.

- Kupi臋 nowe. - Ale zrobi艂o jej si臋 smutno, gdy spojrza艂a na wielk膮 zebr臋 w kubku Derby, kt贸ry zwykle sta艂 na kredensie w jadalni. - Zacz臋艂am prowadzi膰 ten sklep, bo lubi臋 zbiera膰 r贸偶ne 艂adne przedmioty. Potem zla艂am sobie spraw臋, 偶e nie musz臋 ich wszystkich mie膰 na wy艂膮czno艣膰, 偶eby mi臋dzy nimi przebywa膰, widzie膰 je, dotyka膰 ich. - Przesun臋艂a palcem po wyszczerbionym brzegu naczynia. - W jakim艣 sensie nawet lepiej jest kupowa膰 i sprzedawa膰, bo dzi臋ki temu przedmioty warte uwagi trafiaj膮 do interesuj膮cych ludzi.

- Nudni ludzie nie kupuj膮 przedmiot贸w wartych uwagi? Roze艣mia艂a si臋.

- Ale偶 tak. Dlatego nie nale偶y si臋 specjalnie przywi膮zywa膰 do tego, co si臋 sprzedaje. A ja uwielbiam sprzedawa膰. I zarabia膰.

- A sk膮d wiesz, co kupowa膰?

- Cz臋艣ciowo to instynkt, cz臋艣ciowo do艣wiadczenie. Czasami ryzykuj臋.

- Lubisz ryzyko? Pokiwa艂a lekko g艂ow膮.

- Nie da si臋 zaprzeczy膰. Uwaga, id臋 po bardzo cienkiej linie, pomy艣la艂 Max.

- A mo偶e by艣 rzuci艂a to wszystko i polecia艂a do Vegas? Laine unios艂a brwi.

- Co by艣 zrobi艂, gdybym powiedzia艂a: 鈥瀋h臋tnie, z przyjemno艣ci膮鈥?

- Zarezerwowa艂bym bilety. D艂u偶sz膮 chwil臋 przygl膮da艂a mu si臋 bez s艂owa.

- Tak, ty by艣 to zrobi艂. A mnie by si臋 to podoba艂o. - Ukryta w niej Elaine O'Hara ju偶 by艂a jedn膮 nog膮 w drodze na lotnisko. - Niestety, nie mog臋 ci臋 do tego namawia膰. - W艂a艣nie odezwa艂a si臋 Laine Tavish. - Mo偶e innym razem?

- Nie ma sprawy. Kiedy tylko zechcesz. - Przygl膮da艂 si臋, jak ustawia rzeczy, kt贸re przetrwa艂y w艂amanie. 艢wieczniki, wielk膮 glinian膮 mis臋, w膮ski p贸艂misek do ryb. Mia艂 wra偶enie, 偶e odstawia je dok艂adnie w te miejsca, gdzie znajdowa艂y si臋 do tej pory. By艂o w tym jakie艣 ukojenie. Ale i wyzwanie.

- Powiem ci szczerze - odezwa艂 si臋 w pewnej chwili - jak si臋 tak rozgl膮dam, to coraz bardziej dochodz臋 do wniosku, 偶e to nie by艂o zwyk艂e w艂amanie. O ile w twoim domu w og贸le co艣 mo偶e by膰 zwyk艂e. Tak czy inaczej nie wygl膮da to na standardow膮 kradzie偶. Nie mog臋 si臋 pozby膰 wra偶enia, 偶e kto艣 co艣 mia艂 osobi艣cie do ciebie.

- Niespecjalnie mi pomagasz z tym wszystkim si臋 upora膰.

- Wybacz, nie pomy艣la艂em o tym. Mo偶e dlatego, 偶e nie wygl膮dasz na bardzo wystraszon膮.

- Spa艂am dzisiaj przy zapalonym 艣wietle - przyzna艂a si臋 cicho. - Jakby to mog艂o w czym艣 pom贸c. Strach nie ma sensu. Nic nie zmienia, w niczym nie pomaga.

- Powinna艣 za艂o偶y膰 system alarmowy. Na pewno by nie zaszkodzi艂. Przyda艂oby ci si臋 co艣 troch臋 bardziej nowoczesnego ni偶 ten pies obronny - stwierdzi艂, patrz膮c na Henry'ego pochrapuj膮cego pod sto艂em w jadalni.

- Nie, nie. Nawet si臋 nad tym przez chwil臋 zastanawia艂am, ale system alarmowy nie da艂by mi poczucia bezpiecze艅stwa. Odnosi艂abym raczej wra偶enie, 偶e mam si臋 czego ba膰. A nie chc臋 si臋 ba膰 we w艂asnym domu.

- Ju偶 zmieniam temat, spytam ci臋 tylko o jedno. Czy w艂amywacz m贸g艂 by膰 twoim znajomym? Masz wrog贸w?

- Nie - odpowiedzia艂a z lekkim wzruszeniem ramion. Ustawi艂a przy stole krzes艂o z oparciem z drewnianych szczebli. Tyle 偶e w g艂owie dudni艂y jej s艂owa Willy'ego: 鈥濼eraz on wie, gdzie jeste艣鈥. Kto? Tata?

- Popsu艂em ci humor. - Max wzi膮艂 j膮 pod brod臋. - Widz臋 to wyra藕nie.

- Troch臋 si臋 niepokoj臋, to prawda, bo mo偶e rzeczywi艣cie mam jakich艣 wrog贸w. A zwyk艂a sprzedawczyni z dziury zabitej dechami w Maryland nie powinna mie膰 wrog贸w. Pog艂adzi艂 j膮 po policzku.

- Nie jeste艣 taka sobie zwyk艂a. Gdy pochyli艂 si臋 do jej ust, u艣miechn臋艂a si臋 lekko. On nie ma bladego poj臋cia, pomy艣la艂a, jak bardzo si臋 stara艂a przez prawie p贸艂 偶ycia, 偶eby by膰 najzwyklejsz膮 kobiet膮 na 艣wiecie. Po艂o偶y艂 d艂onie na jej biodrach - i w艂a艣nie w tej chwili zadzwoni艂a kom贸rka.

- Ju偶 ekstaza? - spyta艂 nieprzytomnie. Laine odsun臋艂a si臋 od niego ze 艣miechem i wyj臋艂a telefon z kieszeni.

- Halo? Cze艣膰, Angie. - S艂ucha艂a przez chwil臋, o centymetr przesuwaj膮c wyszczerbiony kubek na kredensie. - Oba? Fantastycznie. A co... Aha. Nie, nie, bardzo dobrze. Nazywa si臋 davenport, bo takie biureczko zosta艂o w dziewi臋tnastym wieku zaprojektowane dla kapitana Davenporta. I tak ju偶 jako艣 zosta艂o. Tak, radz臋 sobie. No a po takiej wiadomo艣ci od razu mi lepiej. Dzi臋ki, Angie. Pogadamy p贸藕niej.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e davenport to kanapa - powiedzia艂 Max, gdy Laine w艂o偶y艂a ju偶 telefon z powrotem do kieszeni.

- Bo tak jest. Mo偶e by膰 kanapa, a mo偶e by膰 sofa rozk艂adana do spania. Ale te偶 niedu偶e biurko, kt贸re przypomina raczej kufer, z blatem obracanym albo przesuwanym w taki spos贸b, 偶eby siedz膮cemu zrobi膰 miejsce na nogi.

- Aha. Cz艂owiek si臋 uczy ca艂e 偶ycie.

- Mog臋 ci臋 nauczy膰 tego i owego. - Pog艂adzi艂a go po torsie. - Pokaza膰 ci r贸偶nic臋 mi臋dzy szafk膮 canterbury a komod膮?

- Umieram z ciekawo艣ci.

Wzi臋艂a go za r臋k臋 i poprowadzi艂a do biblioteki, gdzie podczas sprz膮tania zrobi艂a mu kr贸tki wyk艂ad na temat klasycznych mebli.

Gdy wysoki dystyngowany d偶entelmen o stalowoszarych, starannie przyci臋tych w膮sach wszed艂 do 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥, Jenny w艂a艣nie uk艂ada艂a w my艣lach obiadowy jad艂ospis. Poniewa偶 g艂odna by艂a calute艅ki czas, my艣lenie o jedzeniu by艂o prawie tak samo satysfakcjonuj膮ce jak samo jedzenie. Po wielkiej sprzeda偶y dokonanej przez Angie w sklepie zrobi艂o si臋 spokojniej. Zajrza艂o kilka os贸b, kt贸re nic nie kupi艂y, pojawi艂a si臋 pani Gunt po sw贸j dzban z lotosem. A przez nast臋pn膮 godzin臋 nie trafi艂o si臋 偶adne szczeg贸lne zaj臋cie, wi臋c Jenny pozwoli艂a Angie wyj艣膰 wcze艣niej. Spojrza艂a w stron臋 drzwi, zadowolona, 偶e go艣膰 przynajmniej na kilka chwil oderwie jej my艣li od kotlet贸w schabowych z ubitymi ziemniakami.

- Dzie艅 dobry. W czym mog臋 pom贸c?

- Nie szukam niczego szczeg贸lnego. Chcia艂bym si臋 tylko rozejrze膰. Interesuj膮cy asortyment. Pani jest w艂a艣cicielk膮?

- Nie. Dzi艣 jej nie ma. Prosz臋 si臋 rozgl膮da膰 do woli. Je艣li b臋dzie pan mia艂 jakie艣 pytania albo b臋dzie potrzebowa艂 pomocy, prosz臋 da膰 mi zna膰.

- Oczywi艣cie.

Ubrany by艂 w garnitur prawie takiego samego koloru jak w膮sy, mia艂 g臋ste, doskonale ostrzy偶one w艂osy. Garnitur oraz krawat w subtelne paski pachnia艂y du偶ymi pieni臋dzmi. W g艂osie m臋偶czyzny s艂ycha膰 by艂o leciute艅ki akcent przywodz膮cy na my艣l p贸艂nocne stany.

Instynkt dobrej sprzedawczyni podpowiedzia艂 Jenny, 偶e przybysz nie mia艂by nic przeciwko rozmowie.

- Jest pan w Angel鈥檚 Gap przejazdem?

- W interesach. - U艣miechn膮艂 si臋, a wtedy do艂ki w policzkach zarysowa艂y si臋 wyra藕niej, lekko zw臋偶one oczy nabra艂y seksownego wyrazu. - Bardzo sympatyczne to wasze miasteczko.

- Co prawda, to prawda.

- I jakie malownicze. Pewnie doskona艂e na prowadzenie takiego sklepu. Ja te偶 mam sklep. - Pochyli艂 si臋, by z bliska obejrze膰 wystawion膮 w gablocie star膮 bi偶uteri臋. - Pi臋kna - oceni艂, stukaj膮c palcem w szyb臋. - Bardzo 艂adna kolekcja. Ca艂kiem niespodziewana poza wielkim miastem.

- Dzi臋kujemy. Laine bardzo dba o zaopatrzenie sklepu.

- Laine?

- W艂a艣cicielka, Laine Tavish.

- Mam wra偶enie, 偶e nazwisko nie jest mi obce. Pewnie spotkali艣my si臋 na kt贸rej艣 aukcji. W ko艅cu to jednak do艣膰 w膮skie 艣rodowisko.

- Bardzo prawdopodobne. Je艣li nie wyje偶d偶a pan dzisiaj, prosz臋 wst膮pi膰 jutro, na pewno pan j膮 zastanie.

- Ch臋tnie zajrz臋. Prosz臋 mi powiedzie膰, kamieniami tak偶e handlujecie?

- Kamieniami...?

Spojrzenie Jenny wyra藕nie m贸wi艂o, 偶e dziewczyna nie ma poj臋cia, o co chodzi. Przekrzywi艂 lekko g艂ow臋.

- Ja cz臋sto kupuj臋 kamienie... Kamienie szlachetne. Przydaj膮 si臋 do uzupe艂niania ubytk贸w w starych klejnotach albo je艣li klient zam贸wi duplikat bi偶uterii...

- A, rozumiem. Nie, nie mamy. To znaczy, mamy troch臋 bi偶uterii, ale to niewielka cz臋艣膰 naszej oferty.

- Tak, widz臋. - Potoczy艂 wzrokiem dooko艂a i jak skaner zarejestrowa艂 ka偶dy szczeg贸艂 wn臋trza. - Prawdziwie eklektyczna mieszanka styl贸w i okres贸w. Czy pani Tavish sama decyduje o wszystkich zakupach?

- Tak. Mieli艣my szcz臋艣cie, 偶e si臋 do nas sprowadzi艂a. Sklep szybko zyska艂 naprawd臋 dobr膮 reputacj臋, dzi臋ki niemu wspomina si臋 o nas w przewodnikach po okolicy i w magazynach dla kolekcjoner贸w. Spacerowa艂 po sklepie wolnym krokiem, podszed艂 do stolika zastawionego porcelanowymi figurkami oraz drobiazgami z mosi膮dzu.

- Rozumiem z tego, 偶e pani Tavish nie jest rodowit膮 mieszkank膮 Angel鈥檚 Gap.

- Za rodowitego mieszka艅ca Angel's Gap uznaje si臋 tego, kto mieszka tutaj z dziada pradziada. Laine sprowadzi艂a si臋 cztery lata temu.

- Tavish... Tavish... - Rozejrza艂 si臋 znowu, mru偶膮c oczy, g艂adz膮c w膮sy. - Czy ona jest mo偶e wysoka, szczup艂a i ma bardzo kr贸tko obci臋te blond w艂osy? Nosi okulary w niedu偶ych czarnych oprawkach.

- Nie, Laine jest ruda.

- Rozumiem. C贸偶, w ko艅cu to nie takie wa偶ne. Pi臋kna rzecz. - Wzi膮艂 do r臋ki subtelnego chi艅skiego kota. - Dostarczaj膮 pa艅stwo towar pod wskazany adres?

- Oczywi艣cie. Z przyjemno艣ci膮... O, cze艣膰, kochanie! - powita艂a Vince'a. - To m贸j m膮偶 - wyja艣ni艂a klientowi. - Nie ka偶dego policjanta witam tak wylewnie.

- By艂em niedaleko, wi臋c zajrza艂em sprawdzi膰, czy zastan臋 Laine. Chcia艂em j膮 spyta膰, jak si臋 czuje.

- Dzi艣 ju偶 chyba nie przyjdzie. Ma pe艂ne r臋ce roboty. - Spojrza艂a na obcego m臋偶czyzn臋. - Wczoraj w nocy kto艣 si臋 w艂ama艂 do jej domu - wyja艣ni艂a.

- To przykre. - Przybysz poprawi艂 w臋ze艂 krawata, w sygnecie na ma艂ym palcu b艂ysn膮艂 niebieski kamie艅. - Czy komu艣 co艣 si臋 sta艂o?

- Nie, na szcz臋艣cie nikogo nie by艂o. O, przepraszam ci臋, Vince, to jest pan... hm, nie wiem, jak pan si臋 nazywa.

- Nazywam si臋 Miles Alexander. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Vince'a.

- Vince Burger. Czy pan zna Laine?

- Akurat pr贸bowali艣my to ustali膰. Zajmuj臋 si臋 handlem star膮 bi偶uteri膮, mog艂em gdzie艣 w tym 艣rodowisku spotka膰 pani膮 Tavish. Przykro mi z powodu jej k艂opot贸w. - Zwr贸ci艂 si臋 do Jenny. - Interesuje mnie ten kot, ale teraz musz臋 ju偶 i艣膰, jestem um贸wiony. Mam nadziej臋 nast臋pnym razem pozna膰 pani膮 Tavish. Dzi臋kuj臋, 偶e po艣wi臋ci艂a mi pani czas.

- Mam na imi臋 Jenny. B臋dziemy na pana czeka膰 - dorzuci艂a, gdy ju偶 szed艂 do drzwi. Zostali w sklepie we dwoje. Poklepa艂a m臋偶a po brzuchu.

- Patrzy艂e艣 na niego, jakby by艂 podejrzany.

- Nieprawda. - Teraz on dotkn膮艂 jej brzucha, ale delikatnie i ostro偶nie. - Po prostu jestem ciekaw, z kim mam do czynienia, zw艂aszcza je艣li widz臋 takiego przylizanego elegancika w drogim garniturze w sklepie Laine, dzie艅 po w艂amaniu do jej domu.

- Rzeczywi艣cie, wygl膮da艂 na w艂amywacza, nie ma co.

- A jak wygl膮da w艂amywacz?

- Nie tak.

Naprawd臋 nazywa艂 si臋 Alex Crew, cho膰 mia艂 dokumenty na nazwisko Miles Alexander oraz kilka innych. Ruszy艂 偶wawym krokiem po pochy艂ym chodniku. Musia艂 jako艣 wy艂adowa膰 gniew, niepostrze偶enie rosn膮c膮 w艣ciek艂o艣膰 na Laine Tavish, kt贸rej nie by艂o tam, gdzie spodziewa艂 si臋 j膮 spotka膰.

Nienawidzi艂 pora偶ek, oboj臋tne, czego dotyczy艂y.

Zreszt膮 i tak musia艂 si臋 przej艣膰, 偶eby pozna膰 okolic臋, dopasowa膰 j膮 do mapy topograficznej Angel's Gap, kt贸r膮 mia艂 w g艂owie. Nie lubi艂 takich miasteczek, nie znosi艂 艣wie偶ych zielonych krajobraz贸w, widoku g贸r. By艂 cz艂owiekiem miasta, kocha艂 tempo miejskiego 偶ycia, okazje, jakie tam si臋 nadarza艂y. Obfito艣膰 podniet.

Dla odpoczynku i relaksu wyje偶d偶a艂 w tropiki, dok膮d ci膮gn臋艂y go noce sk膮pane w srebrze ksi臋偶yca, balsamiczna bryza i bogaci tury艣ci.

Tutaj roi艂o si臋 od prostak贸w, takich jak ta ci臋偶arna sprzedawczyni. Pewnie urodzi trzeciego albo czwartego bachora... I ten jej domoros艂y bohater ze szkolnej dru偶yny pi艂ki no偶nej, przero艣ni臋ty ma艂omiasteczkowy Superman... facet z gatunku tych, kt贸rzy w sobotni wiecz贸r nad sze艣ciopakiem piwa wspominaj膮 z kolegami dni chwa艂y. Albo z tych, co to musz膮 od czasu do czasu ustrzeli膰 jak膮艣 sarn臋, 偶eby si臋 poczu膰 odwa偶nym cz艂owiekiem. Crew gardzi艂 takimi m臋偶czyznami i kobietami, kt贸re czeka艂y na nich z kolacj膮. Takim w艂a艣nie cz艂owiekiem by艂 jego ojciec.

Bez wyobra藕ni, bez 偶adnej wizji, bez zmys艂u estetycznego, bez smyka艂ki do z艂odziejstwa. Jego stary nie pozwoli艂by sobie na godzink臋 odpoczynku, je艣li nie mia艂 jej w planach. A w nagrod臋 dosta艂 tylko wyszarza艂膮, wiecznie utykaj膮c膮 偶on臋, rozgrzany do czerwono艣ci szeregowy domek w Camden oraz wczesne zej艣cie z tego pado艂u.

Zdaniem Alexa ojciec by艂 klasycznym przyk艂adem kogo艣, kto 偶a艂o艣nie marnowa艂 偶ycie. On sam zawsze chcia艂 wi臋cej i zacz膮艂 bra膰, co chcia艂, gdy w wieku dwunastu lat wcisn膮艂 si臋 do cudzego domu przez okno na pierwszym pi臋trze. Pierwszy samoch贸d ukrad艂 jako czternastolatek, ale ambicje mia艂 wi臋ksze, chcia艂 bra膰 udzia艂 w znacznie bardziej spektakularnych przedsi臋wzi臋ciach.

Lubi艂 okrada膰 bogatych, ale nie mia艂 w sobie nic z Robin Hooda. Wola艂 okrada膰 bogatych po prostu dlatego, 偶e posiadali wi臋cej interesuj膮cych go rzeczy, a kiedy im je odebra艂, kiedy ju偶 zdoby艂 je dla siebie, czu艂 si臋, jakby sam nale偶a艂 do 艣mietanki towarzyskiej.

Zabi艂 po raz pierwszy, gdy mia艂 dwadzie艣cia dwa lata. Nie planowa艂 tego, po prostu w艂a艣ciciel domu, kt贸ry 藕le si臋 poczu艂 po nie艣wie偶ych krewetkach, wcze艣niej wr贸ci艂 z baletu. Tak czy inaczej Alex nie mia艂 nic przeciwko odbieraniu 偶ycia innym. Zw艂aszcza je艣li wyci膮ga艂 z tego ca艂kiem przyzwoite ko­rzy艣ci.

Teraz sko艅czy艂 czterdzie艣ci osiem lat, lubi艂 francuskie wino oraz w艂oskie garnitury. By艂 w艂a艣cicielem domu w Westchester. Z tego w艂a艣nie domu uciek艂a jego 偶ona, zabieraj膮c ze sob膮 ich syna, a zaraz potem wzi臋li rozw贸d. Posiada艂 tak偶e luksusowy apartament przy Central Parku, gdzie wydawa艂 huczne przyj臋cia, kiedy akurat przysz艂a mu na to ochota, domek wypoczynkowy w Hamptons oraz letni膮 rezydencj臋 na Kajmanie Wielkim. Ka偶d膮 z nieruchomo艣ci zarejestrowa艂 pod innym nazwiskiem.

Doskonale mu si臋 wiod艂o, swobodnie przyw艂aszcza艂 sobie cudz膮 w艂asno艣膰, sta艂 si臋 nawet, jak to sam lubi艂 okre艣la膰, swoistym koneserem. By艂 wybredny, nie krad艂 wszystkiego jak leci, specjalizowa艂 si臋 ju偶 ponad dziesi臋膰 lat. Wybra艂 sztuk臋 i szlachetne kamienie. Od czasu do czasu robi艂 odst臋pstwo na rzecz wyj膮tkowo rzadkich znaczk贸w.

Zdarzy艂o mu si臋 w karierze z艂odzieja kilka aresztowa艅, ale tylko jeden wyrok. Niepowodzeniem tym obarcza艂 niekompetentnego i chciwego prawnika.

脫w adwokat zap艂aci艂 zreszt膮 za spartaczenie roboty. Trzy miesi膮ce po wyj艣ciu z wi臋zienia Crew w艂asnor臋cznie ok艂ada艂 go o艂owian膮 rur膮 tak d艂ugo, a偶 zmieniony w krwaw膮 miazg臋 mecenas wyzion膮艂 ducha. Niestety, trudno by艂o to uzna膰 za wyr贸wnanie rachunk贸w, szala ledwie drgn臋艂a. Przecie偶 Crew sp臋dzi艂 za kratkami dwadzie艣cia sze艣膰 miesi臋cy. Pozbawiony wolno艣ci, upodlony, poni偶ony.

Prawnik idiota nie umiera艂 a偶 tak d艂ugo.

Ale to by艂o lat temu dwadzie艣cia z ok艂adem. P贸藕niej, cho膰 ze dwa razy wzywano go na przes艂uchanie, nie zosta艂 ju偶 nigdy aresztowany. Jedyn膮 korzy艣ci膮 p艂yn膮c膮 z d艂ugich miesi臋cy sp臋dzonych w odosobnieniu by艂o du偶o czasu na my艣lenie, rozwa偶ania, szacunki, plany. Sama kradzie偶 to nie wszystko. Wa偶ne, by kra艣膰 dobrze, 偶y膰 na poziomie. W艂a艣nie dlatego w wi臋zieniu studiowa艂, zadba艂 o sw贸j wszechstronny rozw贸j, stworzy艂 sobie osobowo艣膰. Aby skutecznie okrada膰 bogatych, najlepiej sta膰 si臋 jednym z nich. Wej艣膰 do towarzystwa, mo偶e z czasem znale藕膰 sobie bogat膮 偶on臋. Mie膰 rozleg艂膮 wiedz臋 i dobry gust, w przeciwie艅stwie do m臋t贸w gnij膮cych za kratkami.

W jego poj臋ciu sukcesem nie by艂o zakradanie si臋 do okna na pierwszym pi臋trze, lecz zlecenie takiego dzia艂ania innym. Innym, kt贸rymi nale偶y odpowiednio manipulowa膰, a potem si臋 ich pozby膰. Poniewa偶 wszystko, co ukradn膮 wed艂ug jego wskaz贸wek, oczywi艣cie nale偶y si臋 wy艂膮cznie jemu. By艂 sprytny, cierpliwy i bezlitosny.

Je偶eli czasem zdarzy艂o mu si臋 pope艂ni膰 b艂膮d, uczy艂 si臋 go nie powtarza膰. I zawsze naprawia艂 swoje potkni臋cia. Przekona艂 si臋 o tym ten kretyn prawnik, ta zwariowana baba, kt贸ra czepia艂a si臋, 偶e oszuka艂 j膮 na par臋set tysi臋cy dolar贸w, i te wszystkie nierozgarni臋te zbiry, kt贸rych najmowa艂 do roboty, z kt贸rymi czasem wchodzi艂 w uk艂ad.

Wielki Jack O'Hara i ten jego durny przyjaciel, Willy... tak, uk艂ad z nimi to by艂 b艂膮d.

Nie, nie b艂膮d, tylko pomy艂ka, poprawi艂 si臋 Crew, skr臋caj膮c za r贸g. Przed nim znajdowa艂 si臋 hotel. Nie byli a偶 tak g艂upi, jak za艂o偶y艂, kiedy wci膮gn膮艂 ich do planowania i wykonania najwa偶niejszej roboty swojego 偶ycia. Do zdobycia jego Graala, do osi膮gni臋cia jego celu. Jego w艂asnego.

Jakim cudem unikn臋li pu艂apki, kt贸r膮 na nich zastawi艂, i uciekli z 艂upem? Na dodatek wymykali mu si臋 ju偶 od miesi膮ca. A co jeszcze dziwniejsze, 偶aden z nich nie pr贸bowa艂 spieni臋偶y膰 艂upu.

Alex w臋szy艂 cierpliwie, a偶 wreszcie wpad艂 na 艣lad O'Hary. Ku swemu zdumieniu jednak nie Jacka wytropi艂 w Angel's Gap, gdy z Nowego Jorku trafi艂 w g贸ry stanu Maryland, tylko tego zwariowanego Willy'ego.

殴le si臋 sta艂o, 偶e skurczybyk go zobaczy艂. Te cholerne miasteczka! Crew przypadkiem natkn膮艂 si臋 na swoj膮 niedosz艂膮 ofiar臋 na ulicy. Willy, oczywi艣cie, rzuci艂 si臋 do ucieczki - i jak przestraszony kr贸lik wpad艂 prosto pod ko艂a nadje偶d偶aj膮cego samochodu.

Crew mia艂 wtedy ochot臋 w tym ulewnym deszczu podej艣膰 do krwawego strz臋pa, kt贸ry jeszcze niedawno by艂 przyg艂upim kanciarzem, i przekopa膰 mu par臋 razy na odchodne. Tu si臋 toczy艂a gra o miliony dolar贸w, a ten debil nie sprawdzi艂, czy co艣 jedzie, zanim wyskoczy艂 na ulic臋.

A potem ona wybieg艂a ze sklepu. 艁adniutki rudzielec z przestraszon膮 min膮. Zna艂 t臋 twarz. Nie, nigdy dot膮d jej nie spotka艂, ale wiedzia艂, jak wygl膮da. Jack mia艂 mn贸stwo zdj臋膰 i wystarczy艂o, 偶e wla艂 w siebie par臋 piw, wyci膮ga艂 je i pokazywa艂 ka偶demu, kto chcia艂 ogl膮da膰.

To moja c贸rka. 艁adna z niej dziewczyna. I w dodatku nieg艂upia. Sko艅czy艂a college, moja kochana Lainie鈥. Sprytne, pomy艣la艂 Crew. Przycupn臋艂a na prowincji, 偶eby spokojnie zaj膮膰 si臋 paserk膮. Na pewno odbiera gor膮cy towar. Cholernie dobry pomys艂. Je偶eli Jack wyobra偶a艂 sobie, 偶e mo偶e w艂asno艣膰 Alexa Crew podsun膮膰 c贸rce a potem jako bogaty cz艂owiek przej艣膰 na spokojn膮 emeryturk臋 w Rio, o czym cz臋sto barwnie opowiada艂, to si臋 grubo myli艂. Poniewa偶 Alex Crew odzyska swoj膮 w艂asno艣膰. W ca艂o艣ci. A ojciec i c贸rka mu zap艂ac膮 za to, 偶e chcieli go wystrychn膮膰 na dudka. , Wszed艂 do holu 鈥濻trudzonego Podr贸偶nika鈥. Z trudem pohamowa艂 dreszcz obrzydzenia. Jak na jego gust oferta najlepszego hotelu w mie艣cie pozosta艂a wiele do 偶yczenia. Wszed艂 na swoje pi臋tro po schodach i zanim zamkn膮艂 vi pokoju, powiesi艂 na klamce wywieszk臋 鈥瀗ie przeszkadza膰鈥, poniewa偶 cia艂 w ciszy i spokoju zaplanowa膰 nast臋pne posuni臋cie. Musia艂 nawi膮za膰 kontakt z Laine Tavish.

Prawdopodobnie najlepiej b臋dzie to zrobi膰 jako Miles Alexander, handlarz star膮 bi偶uteri膮. Przyjrza艂 si臋 sobie w lustrze i z aprobat膮 pokiwa艂 g艂ow膮. O'Hara zna艂 go jako Martina Lyle'a alias Geralda Bensona i gdyby mia艂 poda膰 rysopis, przedstawi艂by faceta g艂adko wygolonego, o bardzo kr贸tko przystrzy偶onych czarnych w艂osach przetykanych siwizn膮. Alexander by艂 zupe艂nie nowym cz艂owiekiem, m臋偶czyzn膮 i srebrzystych w艂osach i w膮sach.

Dobrym pocz膮tkiem m贸g艂by si臋 okaza膰 drobny flirt, zw艂aszcza 偶e lubi艂 damskie towarzystwo. 艁atwo mo偶na nawi膮za膰 znajomo艣膰, opieraj膮c si臋 na wsp贸lnym zainteresowaniu bi偶uteri膮. Lepiej b臋dzie odczeka膰 kilka dni, zanim zrobi nast臋pny ruch.

Nie mia艂a w domu 偶adnego schowka ani klucza od sejfu czy bankowej skrytki. Gdyby mia艂a, na pewno on sam lub kt贸ry艣 z dw贸ch wynaj臋tych przez niego zbir贸w natrafi艂by na jaki艣 艣lad.

Mo偶e nie post膮pi艂 szczeg贸lnie rozwa偶nie, doprowadzaj膮c jej dom do tak fatalnego stanu, ale by艂 w艣ciek艂y. Mia艂 przecie偶 absolutn膮 pewno艣膰, 偶e znajdzie tam swoj膮 w艂asno艣膰. Nadal wierzy艂, 偶e ma j膮 w艂a艣nie Laine lub przynajmniej wie, gdzie jej szuka膰. Tak. Najlepiej b臋dzie przybra膰 poz臋 przyjacielsk膮, mo偶e nawet romantyczn膮.

By艂a w tym miasteczku ona, by艂 Willy - cho膰 teraz martwy - i prawdopodobnie Jack O'Hara tak偶e znajdowa艂 si臋 niedaleko.

Usatysfakcjonowany prostot膮 planu Crew siad艂 przed laptopem. Otworzy艂 kilka stron traktuj膮cych o bi偶uterii i zacz膮艂 czyta膰.

Laine obudzi艂a si臋 w pokoju rozja艣nionym jedynie ciep艂ym blaskiem nocnej lampki. Potoczy艂a wok贸艂 nieprzytomnym wzrokiem.

Kt贸ra godzina? Jaki to dzie艅?

Odgarn臋艂a w艂osy z twarzy i spojrza艂a na zegarek. Dziesi臋膰 po 贸smej. Na pewno nie rano, bo by艂o ciemno. Wobec tego, co robi w po艣cieli o 贸smej wieczorem?

W艂a艣ciwie: na po艣cieli, poprawi艂a si臋 zaraz. Le偶a艂a na po艣cieli, otulona w艂贸czkow膮 narzut膮. A Henry chrapa艂 w najlepsze na pod艂odze obok 艂贸偶ka. Ziewn臋艂a, przeci膮gn臋艂a si臋 i... zesztywnia艂a. Max!

O Bo偶e! Pomaga艂 jej sprz膮ta膰 pok贸j go艣cinny, p贸藕niej mieli wyj艣膰 co艣 zje艣膰. Albo zam贸wi膰 kolacj臋 do domu.

A co potem? Jako艣 nie mog艂a sobie przypomnie膰. Zaraz, zaraz... On mia艂 wynie艣膰 艣mieci... na d贸艂, przed dom, a ona posz艂a do sypialni od艣wie偶y膰 si臋 i przebra膰.

Usiad艂a na 艂贸偶ku tylko na chwileczk臋.

No dobrze, po艂o偶y艂a si臋 na minut臋. Przymkn臋艂a oczy. 呕eby zebra膰 my艣li. I obudzi艂a si臋 prawie trzy godziny p贸藕niej. Sama.

Przykry艂 mnie, pomy艣la艂a z b艂ogim u艣miechem, g艂adz膮c narzut臋. I zapali艂 艣wiat艂o, 偶ebym si臋 nie obudzi艂a w ciemno艣ci.

Odsun臋艂a przykrycie, a wtedy na drugiej poduszce dostrzeg艂a kartk臋.

Wygl膮dasz prze艣licznie, moja ty 艢pi膮ca Kr贸lewno, ale jeste艣 zbyt zm臋czona, 偶ebym uzna艂 za stosowne odgrywa膰 rol臋 ksi臋cia. Zatrzasn臋 porz膮dnie drzwi, na stra偶y zostawiam twojego bojowego psa obronnego. 艢pij dobrze. Jutro zadzwoni臋. Albo lepiej zajrz臋.

Max

- Chodz膮cy idea艂, co? - rzuci艂a pod adresem chrapi膮cego Henry'ego. Po艂o偶y艂a si臋 zn贸w, przyciskaj膮c kartk臋 do piersi. - Doskona艂o艣膰 zawsze jest podejrzana, ale taka cudowna! Mam ju偶 do艣膰 ci膮g艂ej podejrzliwo艣ci, ostro偶no艣ci i samotno艣ci.

Jaki艣 czas le偶a艂a, ot tak, z u艣miechem na ustach. 艢pi膮ca Kr贸lewna nie by艂a ju偶 艣pi膮ca. Dok艂adnie rzecz bior膮c, nie by艂a 艣pi膮ca wcale, by艂a wr臋cz rze艣ka.

- Czy ty wiesz, kiedy ja ostatnio zrobi艂am co艣 nierozwa偶nego? - Westchn臋艂a g艂臋boko. - Owszem, ja te偶 nie pami臋tam. Czas troch臋 si臋 rozerwa膰.

Wyskoczy艂a z 艂贸偶ka, wpad艂a do 艂azienki i odkr臋ci艂a prysznic. W nast臋pnej sekundzie postanowi艂a jednak urz膮dzi膰 sobie k膮piel z piank膮, bardziej odpowiedni膮 w obliczu najnowszych plan贸w. Mia艂a na to czas. Zanurzona w ciep艂ej wodzie pachn膮cej fio艂kami, zastanawia艂a si臋, co na siebie w艂o偶y膰, by uwie艣膰 Maxa Gannona.

Po wyj艣ciu z wanny po艣wi臋ci艂a na makija偶 pe艂ne dwadzie艣cia minut. Prawie tyle samo czasu zaj臋艂o jej podj臋cie decyzji, czy upi膮膰 w艂osy, czy te偶 zostawi膰 rozpuszczone. Postanowi艂a je lu藕no upi膮膰, po pierwsze dlatego, 偶e w takiej fryzurze jeszcze jej nie widzia艂, a po drugie - odpowiednio zwini臋ty kok w stosownej chwili b臋dzie m贸g艂 si臋 spektakularnie rozsypa膰.

Tym razem, 偶eby ju偶 wszystko by艂o jasne, ubra艂a si臋 w ma艂膮 czarn膮. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e par臋 miesi臋cy wcze艣niej prze偶y艂y z Jenny sza艂 robienia zakup贸w, kt贸ry zaowocowa艂 nabyciem ca艂kowicie niemoralnej bielizny.

Nast臋pnie, pami臋taj膮c o tym, i偶 w艂a艣nie tej bieli藕nie w du偶ym stopniu Jenny zawdzi臋cza艂a sw贸j aktualny stan, Laine w艂o偶y艂a do torebki jeszcze kilka prezerwatyw. W efekcie mia艂a ich sze艣膰, co lekkomy艣lnie uzna艂a za liczb臋 zar贸wno optymistyczn膮, jak i daj膮c膮 gwarancj臋 zachowania nale偶ytej ostro偶no艣ci.

Narzuci艂a na ramiona cieniute艅ki czarny kardigan z kaszmiru, prowokuj膮c膮 eleganck膮 szmatk臋, kt贸rej prawie nie mia艂a okazji nosi膰. Ostatni raz stan臋艂a przed lustrem i obejrza艂a si臋 ze wszystkich stron.

- No, je艣li da mi kosza, to znaczy, 偶e m臋偶czy藕ni zeszli na psy - stwierdzi艂a, zadowolona z efektu.

Zagwizda艂a na Henry'ego i razem zeszli na parter. Jeszcze tylko wst膮pi艂a na chwilk臋 do kuchni, aby wzi膮膰 butelk臋 wina, a z haczyka przy drzwiach zdj臋艂a smycz.

- Jedziemy? - spyta艂a. S艂ysz膮c to pytanie, Henry nieodmiennie zaczyna艂 ta艅czy膰 w podskokach, uskrzydlony dzik膮 rado艣ci膮 i niecierpliwym oczekiwaniem. - Zawioz臋 ci臋 do Jenny. B臋dziesz si臋 tam 艣wietnie bawi艂 do bia艂ego rana, a ja, jak B贸g da, te偶 nie zmru偶臋 oka. Bo widzisz, je艣li mi z tego uwodzenia nic nie wyjdzie, to chyba mnie rozsadzi.

Zanim dosz艂a do samochodu, pies pokona艂 t臋 odleg艂o艣膰 trzy razy tam i z powrotem. Gdy tylko otworzy艂a drzwiczki, wskoczy艂 na siedzenie pasa偶era i siedzia艂, dysz膮c rado艣nie, czekaj膮c, a偶 pani zapnie mu pas.

- Nawet nie jestem zdenerwowana. A偶 dziwne, bo przecie偶 nie robi艂am tego od... eee, ma艂o wa偶ne - uci臋艂a, siadaj膮c za kierownic膮. - Je艣li dalej b臋d臋 si臋 nad tym wszystkim zastanawia艂a, to na pewno zaczn臋 si臋 denerwowa膰. Lubi臋 go. Naprawd臋. G艂upia sprawa, bo przecie偶 dopiero co go pozna艂am, ale widzisz, Henry, ja go naprawd臋 lubi臋.

Henry szczekn膮艂 kr贸tko, nie wiadomo, czy na potwierdzenie, 偶e zrozumia艂, czy z rado艣ci. Wyjechali na podjazd.

- Na d艂u偶sz膮 met臋 nic z tego nie b臋dzie - ci膮gn臋艂a. - Przecie偶 on mieszka w Nowym Jorku, a ja tutaj... Ale przecie偶 nie musi z tego by膰 co艣 na d艂u偶sz膮 met臋, zgadza si臋? Nie robi臋 tego, 偶eby znale藕膰 wieczn膮 mi艂o艣膰 ani zawrze膰 zwi膮zek na ca艂e 偶ycie. Wystarczy, je艣li to b臋dzie nami臋tno艣膰 i seks, ale wsparte szacunkiem... i troch臋 sentymentem i... i po偶膮daniem. Taka jestem napalona, 偶e m贸wi臋 ci! I mam do tego prawo. A teraz ju偶 si臋 zamkn臋, bo je艣li pogadam jeszcze troch臋, to zawr贸c臋. Dochodzi艂a dziesi膮ta, gdy zatrzyma艂a si臋 na podje藕dzie przed domem Jenny. P贸藕no, pomy艣la艂a. P贸藕na pora jak na wizyt臋 w pokoju hotelowym takiego nieziemskiego przystojniaka.

Ale czy w og贸le istnia艂a odpowiednia pora na wizyt臋 w pokoju hotelowym takiego nieziemskiego przystojniaka?

Jenny ju偶 sz艂a do furtki. Laine odpi臋艂a Henry'emu pas i czeka艂a, a偶 przyjaci贸艂ka otworzy drzwiczki po stronie pasa偶era.

- Cze艣膰, Henry! Psisko moje kochane, jak si臋 masz! Le膰 do Vince'a, nie mo偶e si臋 ciebie doczeka膰.

- Jestem ci dozgonnie wdzi臋czna - powiedzia艂a Laine, gdy Henry pogna艂 jak szalony do drzwi domu.

- Bez przesady. B臋dzie 艂贸偶kowa randka, co?

- Nic nie m贸w i o nic nie pytaj. Jenny pochyli艂a si臋 o tyle, o ile pozwoli艂 jej brzuch.

- No co艣 ty!

- Powa偶nie. Jutro ci wszystko opowiem, przyrzekam. Ale zr贸b co艣 dla mnie, dobrze?

- Jasne, a co?

- M贸dl si臋, i to bardzo 偶arliwie, 偶ebym ci mia艂a co opowiada膰.

- Masz jak w banku. Ale jak tak na ciebie patrz臋, to mog臋 ci powiedzie膰, 偶e moje mod艂y ju偶 zosta艂y wys艂uchane.

- No, dobrze. Komu w drog臋, temu czas.

- Do boju, kochana. - Jenny zatrzasn臋艂a drzwiczki i cofn臋艂a si臋 o krok. Gdy Laine znika艂a na ko艅cu podjazdu, pog艂adzi艂a si臋 po brzuchu. - Ju偶 po facecie - mrukn臋艂a i posz艂a do domu pobawi膰 si臋 z Henrym.

6

Laine przysz艂o do g艂owy, 偶e wygl膮da jak kobieta pod膮偶aj膮ca na schadzk臋 tajemniczym kochankiem. Czarna mini, seksowne pantofle na niebotycznych obcasach, butelka wina wetkni臋ta pod pach臋... I bardzo dobrze. Przecie偶 jak najbardziej w艂a艣nie sz艂a na schadzk臋. Tyle tylko, 偶e przysz艂y kochanek jeszcze o niczym nie wiedzia艂. A co b臋dzie, je艣li wpadnie na kogo艣 znajomego?

Nic.

By艂a pe艂noletnia, wolna i samodzielna. Mia艂a prawo do jednej nocy zdrowego seksu bez 偶adnych zobowi膮za艅.

Mimo wszystko odczu艂a ulg臋, gdy uda艂o jej si臋 przej艣膰 przez hol 鈥濻trudzonego Podr贸偶nika鈥, nie ujrzawszy ani jednej znajomej twarzy. Wcisn臋艂a przy windzie guzik oznaczony strza艂k膮 do g贸ry i z艂apa艂a si臋 na tym, 偶e stosuje oddech relaksacyjny, wyuczony na 膰wiczeniach z jogi. Natychmiast porzuci艂a wschodni膮 technik臋 uspokajania.

Nie chcia艂a si臋 uspokoi膰. Na odpoczynek b臋dzie mia艂a ca艂y jutrzejszy dzie艅. A dzisiaj chcia艂a czu膰 podniecenie, 偶膮dz臋, wrz膮c膮 krew i mie膰 g臋si膮 sk贸rk臋 z rozkoszy.

Wesz艂a do kabiny i wcisn臋艂a guzik oznaczony cyfr膮 pi臋tra, na kt贸rym mieszka艂 Max. W chwili gdy drzwi si臋 zamyka艂y, przyjecha艂a s膮siednia winda.

Wysiad艂 z niej Alex Crew.

Max siedzia艂 przy biurku, przegl膮da艂 notatki i uk艂ada艂 codzienny raport. Towarzystwa dotrzymywa艂 mu cicho nastawiony telewizor.

C贸偶, nie spos贸b zaprzeczy膰, 偶e kilka szczeg贸艂贸w pomin膮艂. Nie by艂o sensu wspomina膰 w dokumentach, 偶e bawi艂 si臋 z psem i ca艂owa艂 Laine albo 偶e otuli艂 j膮 narzut膮, a potem jaki艣 czas sta艂, przygl膮daj膮c si臋 艣pi膮cej.

呕adna z tych informacji nie wydawa艂a si臋 istotna dla sprawy.

Natomiast szczeg贸艂owo opisa艂 szkody powsta艂e w jej domu, zachowanie Laine, jej reakcje, w艂asne opinie i obserwacje na temat jej stylu 偶ycia.

呕ycie prowadzi艂a proste, ma艂omiasteczkowe, udane. By艂a doskona艂a w swoim zawodzie, wygodnie zadomowiona w swoim g贸rskim domu i z偶yta z miejscowymi lud藕mi.

Tylko sk膮d wzi臋艂a pieni膮dze na kupno domu, na rozkr臋cenie interesu? Po偶yczka bankowa i zastaw hipoteczny, kt贸re otrzyma艂a nie do ko艅ca zgodnie z prawem, to za ma艂o. Musia艂aby z艂o偶y膰 jakie艣 kosztowne zabezpieczenie, co艣 wi臋cej, ni偶 mog艂aby zaproponowa膰 m艂oda kobieta, kt贸ra mia艂a sta艂e, ale niezbyt wielkie dochody od czas贸w college'u.

Zreszt膮 nie chodzi艂o te偶 o jak膮艣 kosmiczn膮 sum臋. Nie 偶y艂a w luksusie. Nie dostrzeg艂 nic, co by sugerowa艂o, 偶e mia艂a dost臋p do 藕r贸d艂a tryskaj膮cego milionami dolar贸w.

Je藕dzi艂a dobrym samochodem 艣redniej klasy. Ameryka艅skim, trzyletnim. Max widzia艂 w jej domu kilka wartych zachodu dzie艂 sztuki i prawdziwych cudeniek meblarskiego rzemios艂a, ale pracowa艂a w tej bran偶y, wi臋c to o niczym nie 艣wiadczy艂o.

Jej szafa, z tego, co widzia艂, 艣wiadczy艂a o dobrym gu艣cie i zami艂owaniu do klasyki. Ale tu tak偶e trudno by艂oby si臋 doszuka膰 jakich艣 ekstrawagancji, ubrania Laine doskonale pasowa艂y do samotnej, odnosz膮cej sukcesy w艂a艣cicielki sklepiku z antykami.

Wszystko, co jej dotyczy艂o, sk艂ada艂o si臋 na sp贸jny wizerunek.

Nie szasta艂a pieni臋dzmi. Nie robi艂a wra偶enia spekulantki, a do tego mia艂 oko. Po co mia艂aby kupowa膰 dom w g贸rach, bra膰 sobie paskudnego psa i otwiera膰 sklep na jakiej艣 tam Main Street, je艣liby tego nie chcia艂a?

Kobieta z jej talentami mog艂a by膰 wsz臋dzie i robi膰 wszystko. Co za tym idzie, nale偶a艂o przyj膮膰, 偶e robi艂a dok艂adnie to, co chcia艂a.

I to te偶 nie pasowa艂o.

W zasadzie nie wiedzia艂, co o niej my艣le膰, w tym rzecz.

Odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a, spl贸t艂 r臋ce na karku i zapatrzy艂 si臋 w sufit. Za ka偶dym razem, kiedy na ni膮 spogl膮da艂, mia艂 wat臋 zamiast m贸zgu. Co艣 by艂o takiego w jej twarzy, w g艂osie... rany, nawet pachnia艂a tak, 偶e zapomina艂 j臋zyka w g臋bie!

Mo偶e nie dostrzega艂 w niej spekulantki, bo w og贸le nie chcia艂 widzie膰 偶adnych wad? Nie trzepn臋艂o go tak na punkcie kobiety ju偶 od... W zasadzie to chyba nigdy.

Dobrze. Wobec tego, 偶eby zachowa膰 praktyczne i profesjonalne podej艣cie, musi si臋 troch臋 wycofa膰 z kontakt贸w osobistych. Tak czy inaczej wszystko wskazywa艂o na to, 偶e Laine jest najlepszym tropem prowadz膮cym do Jacka O'Hary, a nie b臋dzie m贸g艂 jej wykorzysta膰 w tym celu, je艣li sobie z ni膮 nie poradzi.

M贸g艂by wymy艣li膰 jaki艣 pretekst i wyjecha膰 z miasta na kilka dni. Przyczai膰 si臋 gdzie艣 w pobli偶u, sk膮d m贸g艂by j膮 obserwowa膰. Wykorzysta膰 swoje kontakty i powi膮zania, a tak偶e talenty hakerskie, 偶eby pogrzeba膰 g艂臋biej w 偶yciu Elaine O'Hary alias Laine Tavish.

Maj膮c wi臋cej informacji, b臋dzie m贸g艂 zdecydowa膰, jak ni膮 sterowa膰 - i wtedy wr贸ci. Tymczasem najlepiej zachowa膰 obiektywny dystans. Koniec z kolacyjkami we dwoje, z odwiedzaniem jej w domu, 偶adnego fizycznego kontaktu, bo wszystko to mo偶e spowodowa膰 jedynie komplikacje.

Rano do niej zadzwoni, powie jej, 偶e wraca do Nowego Jorku i 偶e za jaki艣 czas si臋 odezwie. Nie wolno pali膰 za sob膮 most贸w, ale trzeba spowolni膰 rozw贸j wypadk贸w w sferze kontakt贸w osobistych.

Nie da si臋 porz膮dnie wykonywa膰 roboty w oparach seksu.

Tak, to by艂 dobry plan. Zaraz zacznie si臋 pakowa膰, mo偶e zejdzie do baru na jednego, a potem spr贸buje si臋 przespa膰, bo skoro noc przynosi dobr膮 rad臋 to mo偶e zaradzi tak偶e uczuciom do tej kobiety, narastaj膮cym stanowczo za szybko.

Z zamy艣lenia wyrwa艂o go stukanie do drzwi. Kto to mo偶e by膰? Obs艂uga i艂owa ju偶 by艂a, zostawili przecie偶 mi臋towe czekoladki na poduszkach. nie zaraz przez szpar臋 pod drzwiami wsunie si臋 koperta. On sam wola艂 korzysta膰 z poczty elektronicznej, ale niekt贸rzy klienci nalegali na prowadzenie korespondencji na papierze, cho膰by za pomoc膮 faksu - i w tej formie wysy艂ali mu instrukcje.

Poniewa偶 nic si臋 nie ukaza艂o, wsta艂, podszed艂 do drzwi i wyjrza艂 przez wizjer.

Ma艂o nie pad艂 z wra偶enia.

Sk膮d ona si臋 tu wzi臋艂a, u diab艂a?! I co w艂a艣ciwie mia艂a na sobie?

Rany boskie!

Odruchowo cofn膮艂 si臋 o krok, kompletnie zaskoczony. Instynkt zawodowca kaza艂 mu skoczy膰 do biurka, zamkn膮膰 wszystkie pliki i schowa膰 dokumenty. Obrzuci艂 pok贸j szybkim spojrzeniem, b艂yskawicznie sprawdzaj膮c, czy nic go nie zdradzi.

Zabierze j膮 na d贸艂, do baru. Tak jest. To najlepsze wyj艣cie. P贸j艣膰 z ni膮 mi臋dzy ludzi, a tam jej powiedzie膰, 偶e musi wraca膰. Wypij膮 szybkiego drinka i tyle.

Potem si臋 wyniesie. Wyprowadzi. Zniknie.

Przeczesa艂 w艂osy palcami i odetchn膮艂 g艂臋boko. Przywo艂a艂 na twarz grymas, kt贸ry mia艂 艣wiadczy膰 o mi艂ym zaskoczeniu, i otworzy艂 drzwi.

Na taki widok nie by艂 przygotowany. Niewiele brakowa艂o, a zacz膮艂by si臋 艣lini膰 i dysze膰 z wywalonym ozorem. Nie potrafi艂 si臋 do ko艅ca skupi膰 na tym, w co by艂a ubrana, zauwa偶y艂 jedynie, 偶e to co艣 czarnego, kr贸tkiego i podkre艣laj膮cego wi臋cej kr膮g艂o艣ci ni偶 tor wy艣cigu Formu艂y Jeden.

Nogi mia艂a jeszcze d艂u偶sze, ni偶 sobie wyobra偶a艂, i czarne pantofle na niemo偶liwie wysokich, cieniute艅kich obcasach. Ogniste w艂osy ujarzmi艂a jako艣, a oczy wydawa艂y si臋 bardziej niebieskie i intensywniej b艂yszcz膮ce ni偶 zwykle. Na jej ustach l艣ni艂o co艣 ciemnego, po艂yskuj膮cego i niemo偶liwie wilgotnego.

Bo偶e, ratuj!

- Rozbudzony?

- O tak, jak najbardziej.

- Mog臋 wej艣膰?

- Aaa... Eee... - Poniewa偶 na wi臋cej nie by艂o go sta膰, po prostu si臋 cofn膮艂. Gdy przechodzi艂a obok, owia艂 go jej zapach, a偶 zakr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie.

- Nie zd膮偶y艂am ci podzi臋kowa膰, a powinnam.

- Dzi臋kuj臋. Dzi臋kujesz. - Poprawka te偶 by艂a z艂a. Czu艂 si臋 jak ostatni kretyn. U艣miechn臋艂a si臋 s艂odko i zako艂ysa艂a lekko butelk膮 wina.

- Co powiesz na merlota?

- Nie mam nic przeciwko temu.

Musia艂a zmobilizowa膰 ca艂膮 si艂臋 woli, 偶eby nie wybuchn膮膰 艣miechem. W 偶adnej innej sytuacji kobieta nie czuje si臋 bardziej kobieca ni偶 w takich chwilach jak ta, kiedy m臋偶czyzna patrzy na ni膮 jak w贸艂 na malowane wrota. Zrobi艂a krok w jego stron臋. A on cofn膮艂 si臋 o krok, kompletnie oszo艂omiony.

- Mo偶emy zacz膮膰?

- Eee... zacz膮膰?

- Pi膰 wino.

- A! - Zdarzy艂o mu si臋 ze dwa razy w 偶yciu porz膮dnie dosta膰 po 艂bie. Mia艂 potem taki sam m臋tlik w g艂owie jak teraz. - Jasne. - Wzi膮艂 od Laine butelk臋. - Tak, oczywi艣cie.

- No to...

- Co? - Najwyra藕niej pojawi艂o si臋 jakie艣 op贸藕nienie czasowe pomi臋dzy jego m贸zgiem a ustami. - A, tak. Korkoci膮g. - Zerkn膮艂 w stron臋 minibaru, ale zanim zd膮偶y艂 cokolwiek zrobi膰, Laine si臋gn臋艂a do torebki.

- Prosz臋 bardzo. - Poda艂a mu 艣liczny gad偶ecik. Uchwyt stanowi艂a g贸rna po艂owa cia艂a nagiej kobiety, natomiast d藕wignie s艂u偶膮ce do wyci膮gania korka mia艂y kszta艂t smuk艂ych n贸g.

- Pi臋kny - uda艂o mu si臋 wykrztusi膰.

- Tandeta - skorygowa艂a. - Mam niewielki zbi贸r takich drobiazg贸w. - Rozejrza艂a si臋 dooko艂a. - Sympatyczny pok贸j - dorzuci艂a. - I jakie wielkie 艂贸偶ko. - Podesz艂a do okna, czubkiem palca odchyli艂a zas艂on臋. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e masz pi臋kny widok.

- O tak.

Doskonale 艣wiadoma tego, 偶e Max po偶era j膮 wzrokiem, nadal wygl膮daj膮c przez okno, wolniutko zsun臋艂a z siebie cieniute艅ki kardigan. Us艂ysza艂a g艂o艣ne stukni臋cie, gdy pe艂na wina butelka uderzy艂a o drewno. Najwyra藕niej sukienka spe艂ni艂a pok艂adane w niej nadzieje. Z ty艂u by艂o jej niewiele. Max widzia艂 nie tyle kreacj臋, ile nagie plecy w ramce g艂adkiego paska czerni. Laine odwr贸ci艂a si臋 od okna, podesz艂a do 艂贸偶ka i wzi臋艂a z poduszki jedn膮 z mi臋towych czekoladek.

- Mmm... czekolada. Pozwolisz?

M贸g艂 jedynie pokiwa膰 g艂ow膮. Korek wyskoczy艂 z butelki z cichym pykni臋ciem. Laine rozwin臋艂a czekoladk臋 i powoli wbi艂a w ni膮 z臋by. O rany! Mrukn臋艂a zadowolona, oblizuj膮c wargi.

- Podobno najlepiej przemawiaj膮 do ludzi pieni膮dze, ale gdzie艣 s艂ysza艂am, 偶e czekolada 艣piewa. Podoba mi si臋 to okre艣lenie. - Podesz艂a i podsun臋艂a mu pod nos p贸艂 czekoladki. - Spr贸bujesz?

- Jeste艣 nie do wytrzymania.

- No to wypijmy, 偶eby艣 m贸g艂 ze mn膮 wytrzyma膰. - Usiad艂a na 艂贸偶ku, skrzy偶owa艂a nogi w kostkach. - Przeszkodzi艂am ci w pracy?

- Pisa艂em raporty. Zaraz do nich wr贸c臋. Jak tylko znowu zaczn臋 my艣le膰. Nala艂 wina i poda艂 Laine kieliszek. I patrzy艂, jak go obserwuje, upijaj膮c pierwszy d艂ugi 艂yk.

- Dawno ju偶 nikt mnie nie otula艂 ko艂dr膮. Wybacz mi, Max, nie chcia艂am ci臋 wystawi膰 do wiatru.

- Mia艂a艣 za sob膮 nieprzespan膮 noc i ci臋偶ki dzie艅.

- Dzi臋ki tobie nie by艂o tak znowu ci臋偶ko.

- Laine...

- Dzi臋kuj臋 ci. Nie do艣膰, 偶e pomog艂e艣 mi w sprz膮taniu, to jeszcze poprawi humor. Lubi臋 ci臋. - Znowu upi艂a 艂yk wina. - Podoba mi si臋, 偶e mi si臋 podobasz i zastanawiam si臋, czy ja podobam si臋 tobie.

- Podobasz mi si臋 tak, 偶e... jak nie wiem co. A wcale nie mia艂em tego w planach.

- A nie kusi ci臋 czasem, 偶eby rzuci膰 wszystkie plany w diab艂y i pos艂ucha膰 impulsu?

- Bez przerwy.

Roze艣mia艂a si臋, prze艂kn臋艂a reszt臋 wina i wsta艂a. Nape艂ni艂a sobie kieliszek. Upi艂a 艂yk i podesz艂a do drzwi.

- A mnie nie. W ka偶dym razie rzadko. Ale cz艂owiek musi szanowa膰 wyj膮tki, kt贸re potwierdzaj膮 regu艂臋.

Otworzy艂a drzwi, zawiesi艂a na zewn臋trznej klamce kartk臋 z napisem 鈥濶ie przeszkadza膰鈥, zamkn臋艂a je na zasuwk臋 i opar艂a si臋 o nie.

- Je偶eli ci si臋 nie podoba rozw贸j sytuacji, lepiej powiedz. Teraz on 艂ykn膮艂 wina.

- Nie mam nic do powiedzenia.

- To dobrze, bo i tak postawi艂abym na swoim. Zda艂 sobie spraw臋, 偶e ma na twarzy szeroki, strasznie g艂upi u艣miech. No i co z tego?

- Naprawd臋? Ruszy艂a wolnym krokiem w jego stron臋.

- Nie mam pewno艣ci, czy gra艂abym uczciwie.

- Ju偶 ta sukienka jest nieuczciwym zagraniem.

- Tak? - Opr贸偶ni艂a kieliszek do dna i odstawi艂a. - No to chyba powinnam j膮 zdj膮膰.

- Pozwolisz, 偶e ja to zrobi臋? - Przesun膮艂 palcem po mlecznobia艂ej sk贸rze na kraw臋dzi aksamitnej czerni. - Pozw贸l.

- Prosz臋 uprzejmie.

Zapomnia艂 o ca艂ym profesjonalizmie, w diab艂y posz艂y racjonalne postanowienia. Zapomnia艂 o emocjonalnym i fizycznym dystansie, kt贸ry mia艂 odpowiada膰 jego potrzebom. Zapomnia艂 o wszystkim, liczy艂a si臋 tylko ona, jej delikatna sk贸ra, osza艂amiaj膮cy zapach, ciep艂o jej cia艂a, smak ust, gdy j膮 ca艂owa艂, g艂adz膮c jej biodra.

Zaton膮艂 w niej, w tych g艂adko艣ciach, woniach, smakach, a偶 poza ni膮 nie liczy艂o si臋 ju偶 nic; niczego innego nie chcia艂, o niczym innym nie marzy艂.

殴le. Pope艂nia艂 gruby b艂膮d, niewybaczalny. Doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋, ale element ryzyka tylko zaostrza艂 apetyt.

Przesun膮艂 materia艂 na ramieniu Laine i leciutko przygryz艂 mlecznobia艂膮 sk贸r臋, a gdy najpi臋kniejsza kobieta jego 偶ycia odchyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, ca艂owa艂 t臋 aksamitn膮 mi臋kko艣膰 a偶 po szyj臋, s艂ysz膮c cichy pomruk rozkoszy.

- To by by艂o tyle w kwestii plan贸w - wyrwa艂o mu si臋, gdy zsuwa艂 sukienk臋 z drugiego ramienia Laine. - My艣la艂em o tobie ca艂y wiecz贸r.

- Tak膮 mia艂am nadziej臋 - Wsun臋艂a r臋k臋 do torebki i wyj臋艂a prezerwatywy. - Pewnie si臋 przyda.

- W pewnym momencie potrzebne nam b臋d膮 tak偶e defibrylator i ga艣nica.

- Obiecanki cacanki. U艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Jeszcze troch臋 i naprawd臋 oszalej臋 na twoim punkcie. - Leciutko musn膮艂 wargami jej usta. - Czy to 艂atwo schodzi? E, to znaczy sukienka.

- Dosy膰.

- Takie lubi臋.

Z ustami na jej ustach wolniute艅ko zsun膮艂 g艂adk膮 tkanin臋 z jedwabistej sk贸ry. Gdy po艂yskliwy materia艂 opad艂 na ziemi臋, Max cofn膮艂 si臋 o krok, uj膮艂 Laine za r臋k臋 i wyprowadzi艂 z czarnego kr臋gu. Patrzy艂 na ni膮 g艂odnym wzrokiem, poniewa偶 sukienka ods艂oni艂a jak膮艣 zdumiewaj膮c膮 kombinacj臋, sk艂adaj膮c膮 si臋 g艂贸wnie z jedwabiu i koronki. Stanik wi臋cej odkrywa艂, ni偶 zas艂ania艂, i wygl膮da艂, jakby za chwil臋 mia艂 p臋kn膮膰. Czarny jedwab nie ko艅czy艂 si臋 tu偶 pod biustem: okrywa艂 stan i tali臋, otacza艂 biodra, a tam dopiero przechodzi艂 w paseczki przytrzymuj膮ce czarne po艅czochy.

- Chcia艂bym powiedzie膰 co艣 godnego zapami臋tania, ale to naprawd臋 trudne, kiedy ca艂a krew odp艂yn臋艂a mi z g艂owy w ca艂kiem inne miejsce.

- Spr贸buj.

- Rany!

- Powiedzia艂abym to samo. - Laine zabra艂a si臋 do rozpinania guzik贸w jego koszuli. - Lubi臋, jak mi si臋 przygl膮dasz. Od samego pocz膮tku. A najbardziej lubi臋, kiedy mi si臋 przygl膮dasz tak jak teraz.

- Widz臋 ci臋, nawet kiedy na ciebie nie patrz臋. Pierwszy raz mi si臋 zdarza co艣 podobnego. I troch臋 mnie to wyprowadza z r贸wnowagi.

- Zdaje si臋, 偶e niekt贸rzy ludzie s膮 sobie przeznaczeni. Mo偶e dlatego wszystko mi臋dzy nami dzieje si臋 tak szybko. A, co za r贸偶nica! - 艢ci膮gn臋艂a mu koszul臋, przesun臋艂a r臋kami po szerokiej klatce piersiowej, splot艂a d艂onie na jego karku. - To nie ma najmniejszego znaczenia - szepn臋艂a i przycisn臋艂a usta do jego warg.

Wiedzia艂a jedynie, 偶e chce si臋 czu膰 w艂a艣nie tak, 偶e iskry podniecenia maj膮 pali膰 jej cia艂o, 偶e b臋dzie dr偶a艂a z niecierpliwo艣ci. Chcia艂a pozna膰 moc w艂adzy nad m臋偶czyzn膮, nad tym w艂a艣nie m臋偶czyzn膮, nad jego uwag膮 i po偶膮daniem.

Ten jeden raz w 偶yciu chcia艂a beztrosko i zach艂annie bra膰 to, na co mia艂a ochot臋, i my艣le膰 tylko o rozkoszy, o nami臋tno艣ci.

Obr贸ci艂 j膮, a Laine przylgn臋艂a do niego plecami, wygi臋艂a si臋 i obj臋艂a go za szyj臋, pozwalaj膮c d艂oniom Maxa b艂膮dzi膰 po jedwabiu, koronce i rozgrzanym ciele. Ca艂owa艂 j膮 w szyj臋, g艂adzi艂, pobudza艂. Laine wstrzyma艂a oddech i j臋kn臋艂a, gdy jego r臋ka w艣lizgn臋艂a si臋 mi臋dzy jej uda. Przycisn臋艂a si臋 do niego, zako艂ysa艂a biodrami i unios艂a si臋 na fali rozkoszy.

Max wyobrazi艂 sobie, jak bierze j膮 na r臋ce i delikatnie k艂adzie na 艂贸偶ku, by przej艣膰 do nast臋pnego etapu w spos贸b romantyczny i finezyjny, a tymczasem ju偶 w nast臋pnej chwili, nie wiadomo jak znale藕li si臋 w po艣cieli, spl膮tani w desperackiej walce, by si臋 wzajemnie dotyka膰 i smakowa膰. W艂osy Laine rozsypa艂y si臋 na bia艂ym tle jak 偶ywy ogie艅. Ich zapach, zapach jej sk贸ry oszo艂omi艂 Maxa ca艂kowicie. Przysz艂o mu do g艂owy, 偶e chyba ju偶 ka偶dym oddechem b臋dzie czu艂 t臋 niebia艅sk膮 wo艅.

- D艂ugo na to czeka艂am - szepta艂y jej zaborcze usta. - Za d艂ugo.

Max zatraci艂 si臋 w burzy podniecenia i po偶膮dania, spala艂 si臋 w 偶arze nami臋tno艣ci, ju偶 mu nie wystarcza艂y poca艂unki. Laine by艂a pod nim, p贸藕niej na nim, obejmowa艂a go i pie艣ci艂a, a on, pragn膮c ci膮gle wi臋cej, by艂 bardziej szorstki, ni偶 zamierza艂.

Z trudem 艂apa艂a oddech, serce wali艂o jej jak m艂otem, omal nie wyrwa艂o i z piersi. Sk贸ra parzy艂a, jakby mia艂a stopi膰 ko艣ci. Bo偶e, fantastycznie!

Mia艂 takie silne d艂onie, takie zach艂anne usta. Upaja艂a si臋 艣wiadomo艣ci膮, i jest po偶膮dana, 偶e rozpala cia艂o i dusz臋 tego nieziemskiego przystojniaka.

Max zaczai szarpa膰 haftki, z艂o艣liwe malutkie haczyki i zakl膮艂 zniecierpliwiony. Laine wybuchn臋艂a bezg艂o艣nym 艣miechem. I zaraz potem straci艂a odach, bo gdy wszed艂 w ni膮 jednym zdecydowanym ruchem, 艣wiat zawirowa艂 jej przed oczami.

I to w艂a艣nie ona b艂aga艂a: teraz, ju偶 teraz - i wygina艂a si臋 w rozedrgany lik. I to ona krzycza艂a, gdy si臋 w niej zanurza艂. Wzrok jej si臋 m膮ci艂, serce zamiera艂o, a偶 po chwili wszystko, wszystko sta艂o si臋 przejrzyste jak kryszta艂, i dwa cia艂a z艂膮czone w jedno porusza艂y si臋 wsp贸lnym rytmem. Widzia艂a z bliska jego twarz; mocno zarysowane brwi, cie艅 zarostu i oczy, gro藕ne tygrysie t臋cz贸wki, wbite w jej 藕renice. Spi膮艂 ich wsp贸lny mi艂osny dreszcz, uni贸s艂 w dalekie przestworza, a偶 po o艣lepiaj膮cy blask. A potem wszystko pociemnia艂o, opad艂a na nich mg艂a i Max z ci臋偶kim westchnieniem i ukry艂 twarz w jej w艂osach.

Ca艂a by艂a mokra, sk膮pana w rozkoszy, a umys艂 mia艂a spokojny jak woda na jeziorze w bezwietrzny dzie艅. Unieruchomiona pod Maxem, le偶a艂a zachwycona i nim, i sob膮. S艂ysza艂a jego urywany oddech. Delektowa艂a si臋 艣wiadomo艣ci膮, 偶e to w艂a艣nie ona doprowadzi艂a go do takiego stanu. Bawi膮c si臋 jego w艂osami, zamkn臋艂a oczy i nie my艣la艂a o niczym.

- W porz膮dku tam na dole? - szepn膮艂.

- Tu na dole rewelacyjnie, dzi臋ki. A jak tam na g贸rze?

- Czuj臋 si臋, jakbym dosta艂 obuchem w g艂ow臋, ale dobrze mi z tym. - Musn膮艂 ustami jej szyj臋. - Laine. Nadal z zamkni臋tymi oczami u艣miechn臋艂a si臋 b艂ogo.

- Max.

- Musz臋 ci powiedzie膰... - zacz膮艂. - Musz臋 powiedzie膰 - powt贸rzy艂. - Czego艣 takiego si臋 nie spodziewa艂em - wyzna艂, w r贸wnym stopniu jej i sobie - bior膮c to zlecenie.

- No to mia艂e艣 niespodziank臋. Kiedy艣 bardzo lubi艂am niespodzianki. G艂贸wnie dlatego, 偶e by艂y niespodziewane.

- Je偶eli niespodzianka to ty w seksownej czarnej sukience, stoj膮ca pod moimi drzwiami, to kocham je nad 偶ycie.

- Gdybym to zrobi艂a jeszcze raz, to nie by艂aby ju偶 niespodzianka, tylko powt贸rka z rozrywki.

- James Dym to prze偶y艂, gdzie jest Henry?

- Henry? Podni贸s艂 si臋 na 艂okciach i zmierzy艂 j膮 badawczym spojrzeniem.

- Przecie偶 nie zostawi艂a艣 go samego w domu. Nie dalej jak wczoraj prze偶y艂 w艂amanie. Tym razem nie by艂a to gwa艂towna gor膮ca b艂yskawica, ale powolna ciep艂a fala. On si臋 troszczy o jej psa. O psa! M臋偶czyzna, kt贸ry martwi si臋 o psa, le偶膮c nago w 艂贸偶ku z kobiet膮, wspina艂 si臋 natychmiast na szczyt listy jej bohater贸w wszech czas贸w. Laine przyci膮gn臋艂a go do siebie i obsypa艂a poca艂unkami.

- Nie, nie zostawi艂am go samego w domu. Zawioz艂am go do Jenny. Jeste艣 nieprawdopodobny. Zawsze we wszystkim doszukuj臋 si臋 skaz i wad, a ty jeste艣... - cmokn臋艂a go g艂o艣no - absolutnie doskona艂y.

- Nieprawda. - Czu艂 si臋 winny, ale pal to licho! Jako艣 da sobie rad臋. Gorzej, 偶e by艂 tak偶e zmartwiony i zaniepokojony. Co ona o nim pomy艣li, jak zareaguje, kiedy pozna jego wady? - Jestem egoist膮 i snobem, jestem...

- Egoista nie kupuje swojej matce prezent贸w bez powodu. O, do licha.

- To by艂 impuls...

- Sam widzisz, impulsywnie chcia艂e艣 jej zrobi膰 niespodziank臋. Pami臋tasz, m贸wi艂am ci, 偶e uwielbiam niespodzianki. Nie przekonuj mnie, 偶e nie jeste艣 doskona艂y. Tryskam szcz臋艣ciem, wi臋c i tak ci nie uwierz臋. Aaaha! Da艂am ci do my艣lenia! - Przesun臋艂a d艂oni膮 po plecach Maxa, a potem lekko klepn臋艂a go w po艣ladek. - Zastanawiasz si臋 teraz, czy nie zechc臋 ci臋 uwik艂a膰 w co艣 powa偶niejszego ni偶 przelotny romans.

- Nie, nie o tym my艣la艂em. Ale tak czy inaczej, to ju偶 i tak stanowczo nie jest przelotny romans.

- Ooo...! - Serce wywin臋艂o jej koz艂a, ale nie spu艣ci艂a wzroku. - Powa偶nie?

- Nie spodziewa艂em si臋 tego, Laine. - Musn膮艂 wargami jej usta. - Troch臋 si臋 to wszystko skomplikowa艂o.

- Nie chcia艂am nic komplikowa膰. - Uj臋艂a twarz Maxa w d艂onie. - Mo偶emy teraz si臋 zamartwia膰 tym, czy co艣 mi臋dzy nami jest, czy te偶 niczego nie ma, albo mo偶emy wykorzysta膰 czas. Cieszy膰 si臋 sob膮. Ja wiem tylko, 偶e kiedy obudzi艂am si臋 dzisiaj wieczorem w domu, u艣wiadomi艂am sobie, 偶e chc臋 by膰 z tob膮. I dobrze mi z t膮 艣wiadomo艣ci膮. Dawno ju偶 tak si臋 nie czu艂am.

- Szcz臋艣liwa?

- Zadowolona, radosna, pogodna i szcz臋艣liwa. Ale nie tak szcz臋艣liwa, 偶ebym mia艂a ochot臋 艣piewa膰 i ta艅czy膰. Reasumuj膮c: jedyne, co mo偶e zepsu膰 mi humor i skomplikowa膰 nasz uk艂ad, to informacja, 偶e masz w Brooklynie 偶on臋 i dw贸jk臋 dzieci.

- Nie, nie. Mieszkaj膮 w Queens. Uszczypn臋艂a go i przetoczy艂a na plecy.

- Cha, cha, cha. Bardzo 艣mieszne.

- W Brooklynie mieszka moja by艂a 偶ona. Unios艂a si臋 nad nim na czworakach i odrzuci艂a w艂osy za rami臋.

- Aktywny z ciebie facet.

- C贸偶, sama wiesz, jak to jest. Jedni zbieraj膮 korkoci膮gi, a inni kolekcjonuj膮 kobiety. Moja aktualna kochanka mieszka w Atlancie, ale nie zamierzam na niej poprzesta膰. Mo偶esz by膰 moj膮 pieszczoszk膮 z Maryland.

- Pieszczoszk膮? Marzy艂am o tym ca艂e 偶ycie. Gdzie mam podpisa膰? Usiad艂, obj膮艂 j膮 i przytuli艂.

Komplikacje, pomy艣la艂. Jedna za drug膮. Jako艣 b臋dzie musia艂 si臋 z nimi upora膰. Ona tak偶e. Ale nie teraz. Tej nocy niech b臋dzie tak, jak chcia艂a: niech to b臋dzie fantastyczna zabawa.

- Laine, zostaniesz jeszcze? Zosta艅, prosz臋.

- Ju偶 si臋 obawia艂am, 偶e nigdy tego nie wykrztusisz.

- Nie id藕.

W chwili gdy wypowiedzia艂 te s艂owa, zda艂 sobie spraw臋, 偶e nigdy jeszcze i prosi艂 o to 偶adnej kobiety. Mo偶e zrobi艂 to teraz, bo by艂 wyczerpany, 艣pi膮cy, nieprzytomny. A mo偶e dlatego, 偶e to o ni膮 chodzi艂o.

- Ju偶 po trzeciej.

- No w艂a艣nie. Chod藕, przytulimy si臋, prze艣pimy kilka godzin, a potem zam贸wimy 艣niadanie do pokoju.

- Wspania艂a propozycja, ch臋tnie z niej skorzystam, ale innym razem. - wcisn臋艂a si臋 w sukienk臋, zapominaj膮c o bieli藕nie. A jemu w tej samej chwili wywietrza艂y z g艂owy wszelkie my艣li o spaniu.

- Dobrze. To wracaj do 艂贸偶ka.

- Musz臋 ju偶 i艣膰. - Zachichota艂a i wywin臋艂a mu si臋 spod r臋ki. - Wr贸c臋 do domu, zdrzemn臋 si臋, przebior臋 i pojad臋 po Henry'ego. Przywioz臋 go do domu i ruszam do pracy.

- Lepiej zosta艅 do rana, odbierzesz Henry'ego w drodze do domu, b臋dziesz mia艂a mniej je偶d偶enia.

- A ca艂e miasto zatrz臋sie si臋 od plotek. - Przesi膮k艂a ju偶 ma艂ym miasteczkiem na tyle, 偶e przejmowa艂a si臋 takimi sprawami. - Kobieta, kt贸ra rano wychodzi z hotelu ubrana w tak膮 sukienk臋, musi wzbudzi膰 zdziwienie. Zw艂aszcza w Angel's Gap.

- Po偶ycz臋 ci koszul臋.

- Czas na mnie. - Upchn臋艂a bielizn臋 w torebce. - Ale gdyby艣 chcia艂 dzisiaj zje艣膰 ze mn膮 kolacj臋...

- Jestem na rozkazy.

- O 贸smej, u mnie. Ja gotuj臋.

- Gotujesz? - Dwa razy zamruga艂 wolno, w ko艅cu wyba艂uszy艂 oczy. - Jedzenie?

- No c贸偶, szczerze m贸wi膮c, zamierza艂am zgotowa膰 zdradliwy spisek przeciwko rz膮dowi... - Za艣mia艂a si臋. - Oczywi艣cie, 偶e jedzenie. - Stan臋艂a przed lustrem, z wypchanej torebki wyj臋艂a mikroskopijn膮 szczotk臋 do w艂os贸w i kilkoma pewnymi gestami przeczesa艂a rudy ogie艅. - Jak wygl膮dam? Nadal gapi艂 si臋 na ni膮 os艂upia艂y.

- Jedzenie?

- Co艣 wymy艣l臋. - Usatysfakcjonowana, 偶e zrobi艂a odpowiednie wra偶enie, wrzuci艂a szczotk臋 do torebki. Podesz艂a do Maxa. Pochyli艂a si臋 i poca艂owa艂a go lekko. - Do zobaczenia. Gdy zamkn臋艂a za sob膮 drzwi, Max d艂ugo jeszcze siedzia艂 bez ruchu. Delektowa艂 si臋 smakiem jej ust. To wszystko nie mia艂o sensu. Ani to, co mi臋dzy nimi zasz艂o, ani to, co do niej czu艂, ani to, kim by艂a. Nie m贸g艂 si臋 myli膰 a偶 tak bardzo, nigdy si臋 tak nie pomyli艂. I nie mia艂o to nic wsp贸lnego z hormonami.

Je偶eli Laine Tavish by艂a zamieszana w kradzie偶 kamieni wartych grube miliony, got贸w by艂 zje艣膰 w艂asn膮 licencj臋 detektywa.

Nie rozumia艂 tylko, dlaczego William Young do niej przyjecha艂. Ani jego 艣mierci. Ani w艂amania do jej domu.

Wyja艣nienia tych fakt贸w z pewno艣ci膮 istnia艂y, wi臋c zamierza艂 do nich dotrze膰. By艂 w tym dobry. A potem, kiedy ju偶 oczy艣ci Laine z podejrze艅, wywi膮偶e si臋 z zobowi膮za艅 wobec klienta i zako艅czy sprawy, wtedy wszystko jej powie. Pewnie b臋dzie troch臋 z艂a.

Sp贸jrz prawdzie w oczy, powiedzia艂 sobie, b臋dzie w艣ciek艂a. Ale jako艣 j膮 u艂agodzi. W tym te偶 by艂 dobry. Najlepszym sposobem wybrni臋cia z tego bagna, w kt贸re si臋 wpakowa艂, by艂o pos艂u偶enie si臋 logik膮. Logicznie rzecz bior膮c, c贸rka Jacka O'Hary, Elaine, zerwa艂a z ojcem wszelkie kontakty, zmieni艂a nazwisko, to偶samo艣膰 i zacz臋艂a od pocz膮tku. Wszystko na to wskazywa艂o, wliczaj膮c w to jego niezawodny instynkt prywatnego detektywa. Co jednak nie oznacza艂o, 偶e Wielki Jack, Willy oraz ich wsp贸lnicy nie znali miejsca jej pobytu. Nie oznacza艂o tak偶e, 偶e nie dochodzi艂o do okazjonal­nych spotka艅 albo przynajmniej pr贸b nawi膮zania kontaktu.

Owszem, jej finanse nie by艂y najbardziej przejrzyste na 艣wiecie, ale ten element na pewno da si臋 dopracowa膰. Par臋 tysi臋cy w t臋 czy w tamt膮, na zakup domu czy rozkr臋cenie interesu - nic szczeg贸lnego. Zw艂aszcza w por贸wnaniu z sum膮 dwudziestu o艣miu milion贸w dolar贸w - z ogonkiem.

Mo偶e Willy odszuka艂 j膮, by prosi膰 o pomoc, o schronienie? Albo mia艂 dla niej wiadomo艣膰 od ojca?

Tak czy inaczej teraz ju偶 by艂 martwy jak kamie艅, wi臋c nie da si臋 go o nic zapyta膰.

Ciekawe, dlaczego nie spieni臋偶y艂 swojej doli, zastanowi艂 si臋 Max. Hmm... dzi臋ki temu stawka znacznie wzrasta艂a...

Laine nie mia艂a w domu nic wartego szczeg贸lnej uwagi, co do tego nie by艂o dw贸ch zda艅. Je艣li co艣 ukrywa艂a, co艣, co przegapi艂 w艂amywacz, nie zostawi艂aby domu bez opieki tylko po to, 偶eby odgrywa膰 nami臋tn膮 kochank臋.

Logicznie rzecz bior膮c, nie mia艂a nic wsp贸lnego z ca艂膮 spraw膮. W czasie gdy dokonano kradzie偶y, by艂a w Angel's Gap. Na lito艣膰 bosk膮, min臋艂o przecie偶 dziesi臋膰 lat, odk膮d wydosta艂a si臋 spod skrzyde艂 Wielkiego Jacka.

Wszystko jedno. Aby oczy艣ci膰 j膮 z podejrze艅, aby skre艣li膰 jej nazwisko z listy podejrzanych, musia艂 sprawdzi膰 ka偶dy w膮tek. Musia艂 si臋 uwa偶nie rozejrze膰 w jej sklepie.

Im szybciej to zrobi, tym szybciej b臋d膮 mogli pouk艂ada膰 swoje sprawy. Spojrza艂 na zegarek. Do 艣witu zosta艂y jeszcze ze trzy godziny. R贸wnie dobrze m贸g艂 zacz膮膰 od razu.

7

Zawsze go zdumiewa艂o, 偶e ludzie maj膮cy w 艂a艅cuchu DNA z艂odziejskie geny zabezpieczali swoj膮 w艂asno艣膰 standardowymi zamkami albo byle jakimi systemami alarmowymi, z kt贸rymi poradzi艂by sobie dwunastolatek o przeci臋tnej wyobra藕ni, uzbrojony w szwajcarski scyzoryk. Naprawd臋, je艣li to... to co艣, co by艂o mi臋dzy nimi, przekszta艂ci si臋 prawdziwy zwi膮zek, b臋dzie musia艂 odby膰 z Laine powa偶n膮 rozmow臋 na temat zabezpieczenia domu i sklepu. Mo偶liwe, 偶e w takim miasteczku niepotrzebne s膮 偶elazne kraty w witrynach, brama o ostro zako艅czonych pr臋tach czy kamery 艣ledz膮ce ka偶dy ruch w okolicy, ale tutaj nie by艂o nawet 艣wiate艂 po艂膮czonych z czujnikiem ruchu. A drzwi - po prostu 偶a艂osne. Gdyby by艂 z艂odziejem, niedbaj膮cym specjalnie o finezj臋 w艂amania, wywali艂by paroma kopniakami.

Max postanowi艂 sforsowa膰 tylne wej艣cie, na wypadek gdyby jaki艣 mieszkaniec Angel's Gap, n臋kany bezsenno艣ci膮, postanowi艂 wybra膰 si臋 przed 艣witem na spacer po Market Street. Z tego samego powodu po wyj艣ciu z hotelu nie pod膮偶y艂 natychmiast do sklepu, ale jaki艣 czas kr膮偶y艂 po okolicy. W ko艅cu przecie偶 fakt, 偶e zadanie jest proste, nie upowa偶nia艂 do beztroskiego zaniedbania procedury.

Dzi臋ki lichemu systemowi udaj膮cemu zabezpieczenie noc膮 w艂amanie okaza艂o si臋 偶enuj膮co 艂atwe.

Max wy艂膮czy艂 alarm i bez trudu otworzy艂 zamki.

Miasto spa艂o w takiej ciszy, 偶e po wej艣ciu do wn臋trza sklepu us艂ysza艂 pykanie elektrycznego kominka. A gdzie艣 z oddali dobieg艂 go spot臋gowany 偶a艂obny gwizd poci膮gu towarowego. W tej cz臋艣ci Angel's Gap, kt贸r膮 mo偶na by艂o uzna膰 za 艣r贸dmie艣cie, nie u艣wiadczy艂by艣 na ulicy nawet 艣ladu pijak贸w, zabijak贸w, bezdomnych, z艂odziejaszk贸w ani nocnych mark贸w.

Cz艂owiek w膮tpi艂, czy naprawd臋 jest w Ameryce, i zaczyna艂 si臋 zastanawia膰, czy mo偶e jakim艣 cudem zosta艂 przeniesiony na poczt贸wk臋 drukowan膮 przez miejscow膮 informacj臋 turystyczn膮. Troch臋 to wszystko by艂o niesamowite.

Lampy stoj膮ce wzd艂u偶 chodnika mia艂y wymy艣lne kszta艂ty i wszystkie si臋 n臋ci艂y. Witryny by艂y ze zwyk艂ego szk艂a. Podobnie jak 鈥濻karby Przesz艂o艣ci鈥, inne sklepy tak偶e nie mia艂y 偶adnych bramek ani krat.

Czy w tym mie艣cie nikt nigdy nie rzuci艂 ceg艂膮 w wystaw臋, 偶eby sobie wzi膮膰 co艣, na co akurat mia艂 ochot臋? Nikt nie wykopa艂 drzwi z framugi, 偶eby b艂yskawicznie wynie艣膰 towar ze sklepu? Dziwne.

W my艣lach zobaczy艂 Nowy Jork o trzeciej dwadzie艣cia siedem nad ranem. Ruch jak za dnia, czasem jaka艣 rozr贸ba, przechodnie, samochody, a sklepy zamkni臋te na noc - solidnie zabarykadowane.

Czy poziom zbrodni wzrasta艂 wraz z liczb膮 mieszka艅c贸w po prostu dlatego, 偶e si臋 tego spodziewano?

Interesuj膮ca teoria, trzeba b臋dzie si臋 nad ni膮 zastanowi膰 w wolnej chwili.

Teraz jednak, skoro ju偶 unieszkodliwi艂 alarm i zamki, otworzy艂 tylne drzwi 鈥濻karb贸w Przesz艂o艣ci鈥.

Najwy偶ej godzina, postanowi艂. A potem do hotelu - i spa膰. Kiedy otworz膮 biura w Nowym Jorku, skontaktuje si臋 z klientem i o艣wiadczy, 偶e wszystkie dowody wskazuj膮 na to, i偶 Laine Tavish nie jest zamieszana w spraw臋.

A wtedy b臋dzie m贸g艂 jej wszystko wyzna膰. I kiedy przez to przebrnie, kiedy j膮 przekona, 偶eby si臋 na niego nie w艣cieka艂a, powolutku, spokojnie dotrze do celu. Mia艂 nieodparte przeczucie, 偶e dzi臋ki Laine zyska艂 najlepsz膮 sposobno艣膰 odnalezienia Wielkiego Jacka - i brylant贸w.

A co za tym idzie, odebrania prowizji dla znalazcy.

Cicho zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Si臋gn膮艂 po latark臋 w d艂ugopisie.

Lecz zamiast ujrze膰 w膮ski strumie艅 艣wiat艂a, zobaczy艂 wszystkie gwiazdy.

Obudzi艂 si臋 w smolistych ciemno艣ciach. W g艂owie mu hucza艂o, zupe艂nie jakby jego m艂odszy bratanek wali艂 z ca艂ej si艂y pokrywkami. Uda艂o mu si臋 przetoczy膰... chyba na plecy. Poniewa偶 dudni艂o mu i wirowa艂o w czaszce, nie mia艂 co do tego 偶adnej pewno艣ci. Dotkn膮艂 czo艂a, by sprawdzi膰, czy twarz ma nadal po w艂a艣ciwej stronie, i wyczu艂 co艣 ciep艂ego i lepkiego.

Wtedy nad b贸lem zapanowa艂 gniew. Da膰 si臋 zaskoczy膰 i dosta膰 po 艂bie to jedno, ale jecha膰 na pogotowie na zak艂adanie szw贸w to zupe艂nie co innego.

Jeszcze nie odzyska艂 jasno艣ci my艣li, ale uda艂o mu si臋 usi膮艣膰. Poniewa偶 g艂owa, najwyra藕niej w dalszym ci膮gu jednak osadzona na karku, 艂upa艂a tak, jakby mia艂a spa艣膰 i gdzie艣 si臋 potoczy膰, opar艂 j膮 na d艂oniach.

Trzeba wsta膰, zapali膰 艣wiat艂o. Zobaczy膰, w jakim jest stanie, rozejrze膰 si臋 w sytuacji. Otar艂 krew, otworzy艂 bol膮ce oczy i skrzywi艂 si臋, widz膮c otwarte tylne drzwi.

Ten, kto go za艂atwi艂, dawno znikn膮艂.

Zacz膮艂 si臋 podnosi膰. Chcia艂 przynajmniej zerkn膮膰 na sklep, zanim da nog臋.

W tym momencie w wej艣ciu pojawi艂 si臋 t艂um gliniarzy. Max zmierzy艂 d艂ugim spojrzeniem Vince'a Burgera oraz wycelowan膮 w siebie bro艅.

- Jasna cholera.

- Mo偶e mnie pan zamkn膮膰 za w艂amanie. Wszystko pasuje. Szybko wyjd臋, ale wszystko si臋 zgadza. Tylko 偶e...

- Owszem, zamkn臋 pana za w艂amanie. - Szeryf zako艂ysa艂 si臋 na tylnych nogach krzes艂a i nieweso艂o u艣miechn膮艂 do Maxa, kt贸ry siedzia艂 przykuty kajdankami do por臋czy. Znajdowali si臋 w komendzie policji.

Z tym banda偶em na skroni i porz膮dnym guzem na czole nie wygl膮da na wielkomiejskiego i pewnego siebie, pomy艣la艂 Vince.

- Mamy tu pr贸b臋 kradzie偶y...

- Nie mia艂em zamiaru niczego kra艣膰 i pan o tym doskonale wie.

- Aha, w艂ama艂 si臋 pan do sklepu w 艣rodku nocy po to, 偶eby si臋 zapozna膰 . Taka odmiana ogl膮dania wystawy, tylko od wewn膮trz. - Wzi膮艂 w r臋k臋 plastikow膮 torebk臋 na dowody rzeczowe i zagrzechota艂 wytrychami Maxa. - nosi pan na wypadek drobnych napraw domowych?

- Niech pan pos艂ucha...

- Mog臋 pana zamkn膮膰 za posiadanie wytrych贸w.

- To zwyk艂e druciki. Ka偶dy z nas nosi takie przy sobie.

- Ja nie.

- Niemo偶liwe - skrzywi艂 si臋 Max. - Szeryfie - spowa偶nia艂 - mia艂em nade wa偶ne powody, 偶eby si臋 w艂ama膰 do sklepu Laine.

- W艂amuje si臋 pan do sklep贸w i dom贸w wszystkich kobiet, z kt贸rymi si臋 umawia?

- Nie w艂ama艂em si臋 do jej domu. To zupe艂nie jasne, drogi Watsonie, 偶e w艂amywaczem by艂 ten, kto znalaz艂 si臋 w sklepie przede mn膮 i przy艂o偶y艂 mi po 艂bie Chronisz j膮 najlepiej, jak umiesz, rzecz ca艂kowicie zrozumia艂a, ale...

- 艢wi臋ta racja. - Spojrzenie gliniarza stwardnia艂o. - Jest moj膮 przyjaci贸艂k膮. Dobr膮 przyjaci贸艂k膮. I nie podoba mi si臋, jak jaki艣 dupek z Nowego Jorku krzywdzi moich przyjaci贸艂.

- Dok艂adnie rzecz bior膮c, jestem dupkiem z Georgii. W Nowym Jorku Mieszkam czasowo. Prowadz臋 dochodzenie na zlecenie powa偶nego klienta. Prywatne dochodzenie.

- Tak twierdzisz, ale nie znalaz艂em przy tobie licencji.

- Nie znale藕li艣cie te偶 portfela. Poniewa偶 wzi膮艂 go sobie ten, kto mi przy艂o偶y艂. Do cholery, Burger...

- Nie przeklinaj mi tu na posterunku. Max odchyli艂 g艂ow臋, zamkn膮艂 oczy.

- Nie poprosi艂em o prawnika, ale bardzo prosz臋 o aspiryn臋. Mog臋 nawet b艂aga膰 na kolanach. Vince otworzy艂 szuflad臋 biurka i wyj膮艂 opakowanie aspiryny. Mo偶liwe, 偶e zasun膮艂 szuflad臋 z g艂o艣nym trzaskiem po to, by zobaczy膰 bolesny grymas na twarzy Maxa, ale wsta艂 i nala艂 wody do kubka.

- Uwierz mi, naprawd臋 jestem detektywem. - Max po艂kn膮艂 kilka pigu艂ek i popi艂, zanosz膮c gor膮ce mod艂y, by tabletki pobi艂y rekord olimpijski w dop艂yni臋ciu do krwiobiegu. - Sprawdzi艂e艣 mnie. Wiesz, 偶e jestem licencjonowanym detektywem. Wiesz, 偶e by艂em glin膮. A teraz, kiedy marnujesz czas i niepotrzebnie wypruwasz mi flaki, ten, kto by艂 u niej w domu, dawno wzi膮艂 nogi i pas. Musisz...

- Nie m贸w mi, co mam robi膰. - G艂os Vince'a brzmia艂 na tyle 艂agodnie, 偶e Max uszanowa艂 czaj膮c膮 si臋 pod powierzchni膮 zimn膮 furi臋, zw艂aszcza 偶e by艂 przykuty do krzes艂a. - Czy Laine wie o tym, 偶e by艂e艣 policjantem, jeste艣 prywatnym detektywem i przyjecha艂e艣 tutaj do pracy?

Takie w艂a艣nie mam szcz臋艣cie, pomy艣la艂 Max. Musia艂em trafi膰 na gliniarza w stylu komiksowego bohatera.

- Czy to jest pytanie na temat moich relacji z Laine czy w艂amania do sklepu?

- Jeden zero dla mnie. Nad jak膮 spraw膮 pracujesz?

- Nie mog臋 zdradzi膰 szczeg贸艂贸w bez zgody klienta. - A jego klientowi stanowczo by si臋 nie spodoba艂o, gdyby si臋 dowiedzia艂, 偶e Max obszed艂 kilka paragraf贸w. Nie do艣膰, 偶e si臋 w艂ama艂, to jeszcze da艂 si臋 z艂apa膰. Ale to by艂a ju偶 zupe艂nie osobna sprawa.

- Pos艂uchaj, kiedy wszed艂em do sklepu, tam ju偶 kto艣 by艂. Ten sam cz艂owiek w艂ama艂 si臋 do domu Laine. Teraz na niej powiniene艣 si臋 skoncentrowa膰. Wy艣lij do niej kogo艣, upewnij si臋...

- Je艣li nadal b臋dziesz mi dyktowa艂, jak mam wykonywa膰 swoj膮 prac臋, nie zyskasz mojej szczeg贸lnej sympatii.

- Wszystko mi jedno, czy zaprosisz mnie na bal maturalny. Laine potrzebuje ochrony.

- Zrobi艂e艣 w tym kierunku, co mog艂e艣. - Vince opar艂 艂okcie na biurku jak cz艂owiek szykuj膮cy si臋 do d艂ugiej, mi艂ej pogaw臋dki. Fatalnie. - Zabawne, 偶e przyjecha艂e艣 z Nowego Jorku chwil臋 po tym, jak sko艅czy艂em ogl膮da膰 w kostnicy innego faceta z tego miasta.

- Fakt. Boki zrywa膰. W Nowym Jorku mieszka osiem milion贸w ludzi - odpar艂 Max ch艂odno. - Nale偶a艂oby si臋 spodziewa膰, 偶e kto艣 tu stamt膮d dotrze od czasu do czasu.

- Wygl膮da na to, 偶e si臋 nie rozumiemy. Ujm臋 rzecz pro艣ciej. Facet wchodzi do sklepu Laine, a tu偶 po wyj艣ciu, przera偶ony czym艣, wypada na jezdni臋 i ko艅czy pod ko艂ami d偶ipa. Potem pojawiasz si臋 ty, namawiasz Laine na kolacj臋, a w czasie kiedy jeste艣cie razem, kto艣 w艂amuje si臋 do jej domu i zmie­nia go w graciarni臋. Nie trzeba d艂ugo czeka膰 i oto znajdujesz si臋 w jej sklepie o trzeciej trzydzie艣ci nad ranem - maj膮c przy sobie wytrychy. Czego tam szuka艂e艣, Gannon?

- Spokoju ducha. Z korytarza da艂 si臋 s艂ysze膰 stukot szybkich krok贸w.

- Powodzenia - rzuci艂 Vince.

Do pokoju wesz艂a Laine. Mia艂a na sobie bawe艂nian膮 bluz臋 z d艂ugimi r臋kawami, w艂osy 艣ci膮gn臋艂a w ko艅ski ogon. Pod oczami rysowa艂y si臋 sine cienie z niewyspania, a w 藕renicach zna膰 by艂o zmieszanie i trosk臋.

- Co si臋 dzieje? Jerry przyjecha艂 i powiedzia艂 mi, 偶e by艂y jakie艣 problemy ze sklepem, 偶e mam tu przyjecha膰 i z tob膮 porozmawia膰. Co to za problemy? Co... - Dostrzeg艂a kajdanki i zamilk艂a. Podnios艂a wzrok na twarz Maxa. - Co to ma znaczy膰?

- Laine...

- Zechciej si臋 przez chwil臋 nie odzywa膰 - poleci艂 Maxowi Vince. - By艂o w艂amanie do twojego sklepu - zwr贸ci艂 si臋 do Laine. - O ile zd膮偶y艂em si臋 rozejrze膰, nie ma 偶adnych szk贸d. B臋dziesz musia艂a sama sprawdzi膰, czy czego艣 nie brakuje.

- Rozumiem. - Mia艂a ochot臋 usi膮艣膰, ale tylko zacisn臋艂a d艂o艅 na oparciu krzes艂a. - Nie teraz. Dlaczego Max jest w kajdankach?

Dostali艣my anonimowy telefon z informacj膮 o w艂amaniu. Na miejscu znalaz艂em jego. W 艣rodku. Mia艂 przy sobie pi臋kny komplet wytrych贸w. Odetchn臋艂a g艂臋boko kilka razy, spojrza艂a Maxowi prosto w oczy.

- W艂ama艂e艣 si臋 do mojego sklepu?

- Nie. To znaczy, w zasadzie tak. Ale w 艣rodku ju偶 kto艣 by艂. Da艂 mi po g艂owie i potem zadzwoni艂 po gliny, 偶eby na mnie wszystko zwali膰. Przyjrza艂a si臋 banda偶owi, jednak troska ju偶 znikn臋艂a z jej spojrzenia.

- To nie wyja艣nia, dlaczego si臋 tam znalaz艂e艣 w 艣rodku nocy. Na dodatek tu偶 po tym, jak wysz艂am z twojego pokoju hotelowego. Z twojego 艂贸偶ka.

- Wszystko ci wyja艣ni臋. Musz臋 z tob膮 porozmawia膰 na osobno艣ci. Dziesi臋膰 minut. Daj mi dziesi臋膰 minut.

- Ch臋tnie ci臋 pos艂ucham. Vince, mog臋 z nim porozmawia膰 w cztery oczy?

- Ja bym ci odradza艂.

- Jestem licencjonowanym prywatnym detektywem. I on o tym wie. - wycelowa艂 kciukiem w szeryfa. - Prowadz臋 spraw臋 w imieniu klienta, i robi臋 to, co musz臋. Nie wolno mi powiedzie膰 nic wi臋cej.

- No to marnujesz nasz czas - zauwa偶y艂 Vince.

- Laine, po艣wi臋膰 mi dziesi臋膰 minut.

Detektyw. Sprawa. Musia艂a to sobie pouk艂ada膰 w g艂owie, dorzuci膰 do ca艂ego zamieszania jeszcze swojego ojca. Cho膰 ura偶ona, w艣ciek艂a i zrezygnowana nie pokaza艂a po sobie nic.

- B臋d臋 ci wdzi臋czna, Vince, je艣li zostawisz nas samych. To sprawa osobista.

- Tak przypuszcza艂em. - Wsta艂. - Robi臋 to z czystej sympatii dla ciebie. B臋d臋 pod drzwiami. - Odwr贸ci艂 si臋 do Maxa. - Nie podskakuj, bo ci przyb臋dzie siniak贸w. Max odczeka艂, a偶 drzwi si臋 zamkn臋艂y.

- Masz dziarskich przyjaci贸艂.

- Ile z tych dziesi臋ciu minut zmarnujesz na nieistotne uwagi?

- Mog艂aby艣 usi膮艣膰?

- Mog艂abym, ale nie usi膮d臋. - Podesz艂a do automatu z kaw膮. Musia艂a co艣 zrobi膰 z r臋kami, bo inaczej podda艂aby si臋 impulsowi i strzeli艂a Maxa w twarz.

- W co ty pogrywasz?

- Pracuj臋 dla towarzystwa ubezpieczeniowego 鈥濺eliance Insurance鈥, wykraczam daleko poza swoje prawa, m贸wi膮c ci o tym bez porozumienia klientem.

- Naprawd臋? Natomiast w艂amanie do mojego sklepu po kilku godzinach upojnego seksu nie koliduje z twoim poj臋ciem wykraczania poza prawo?

- Nie wiedzia艂em... Nie przypuszcza艂em... Och, 偶e偶 jasna cholera! Zacz膮艂 jeszcze raz.

- Chcia艂bym ci臋 przeprosi膰, ale przeprosiny nic nie dadz膮 i niczego nie usprawiedliwi膮.

- Tu si臋 zgadzamy. - Wypi艂a 艂yk kawy, czarnej i gorzkiej. - Wreszcie mamy wsp贸lny punkt widzenia.

- Mo偶esz si臋 na mnie w艣cieka膰, je艣li masz ochot臋...

- O, dzi臋ki. Pewnie przyjdzie na to czas.

- Ale to nie jest najwa偶niejsze. Laine, masz k艂opoty. Unios艂a brwi w wystudiowanym wyrazie zdumienia, zerkaj膮c znacz膮co na kajdanki.

- Ja mam k艂opoty?

- Kto wie, 偶e naprawd臋 nazywasz si臋 Elaine O'Hara? Nawet nie mrugn臋艂a. Nie spodziewa艂 si臋, 偶e jest taka dobra.

- Zdaje si臋, 偶e ty jeden. Nie lubi臋 tego nazwiska. Ju偶 bardzo dawno zdecydowa艂am si臋 przyj膮膰 nazwisko ojczyma. Nie rozumiem tylko, co tobie do tego. - Upi艂a kolejny 艂yk kawy. - Mo偶e wr贸cimy do tego, jak to si臋 sta艂o, 偶e nieca艂膮 godzin臋 po tym, jak sobie baraszkowali艣my w po艣cieli, zosta艂e艣 aresztowany za w艂amanie do mojego sklepu. Win臋 mia艂 wypisan膮 na twarzy, ale Laine nie czu艂a z tego powodu 偶adnej satysfakcji.

- Jedno z drugim nie ma nic wsp贸lnego. Skin臋艂a g艂ow膮 i odstawi艂a kaw臋.

- Przy takich odpowiedziach dziesi臋膰 minut jest nam ca艂kowicie zb臋dne.

- William Young umar艂 tu偶 przed twoim sklepem - odezwa艂 si臋 Max, gdy zrobi艂a krok w stron臋 drzwi. - A zgodnie z tym, co m贸wi膮 艣wiadkowie, praktycznie na twoich r臋kach. Na pewno go rozpozna艂a艣. Na twarzy Laine pojawi艂 si臋 smutek. Ale szybko si臋 opanowa艂a.

- Wygl膮da mi to bardziej na przes艂uchanie ni偶 wyja艣nienia. Nie jestem zainteresowana odpowiadaniem na pytania cz艂owieka, kt贸ry mnie ok艂ama艂 i wykorzysta艂. Albo m贸w, co robisz w tym mie艣cie i czego chcesz, albo zawo艂am Vince'a i zaczniemy formu艂owa膰 zarzuty. Przez chwil臋 siedzia艂 w milczeniu. Musia艂 oswoi膰 si臋 z tym, co zaraz nast膮pi. Laine go odepchnie, zamknie drzwi i odejdzie. Musia艂 sobie spokojnie u艣wiadomi膰, 偶e ona jest wa偶niejsza ni偶 praca.

- W艂ama艂em si臋 do twojego sklepu, 偶eby znale藕膰 dowody twojej niewinno艣ci. Rano zamierza艂em z艂o偶y膰 klientowi raport, 偶e nie jeste艣 zamieszana w spraw臋, i wtedy powiedzie膰 ci prawd臋.

- Jak膮 spraw臋? Jak膮 prawd臋?

- Usi膮d藕, prosz臋 ci臋, ju偶 mnie szyja boli od tego patrzenia w g贸r臋.

- Prosz臋 bardzo. - Usiad艂a. - Zadowolony?

- P贸艂tora miesi膮ca temu z biura firmy jubilerskiej 鈥濱nternational Jewelry Exchange鈥 w Nowym Jorku skradziono brylanty ubezpieczone w 鈥濺eliance Insurance鈥 na sum臋 dwudziestu o艣miu milion贸w czterystu tysi臋cy dolar贸w. Dwa dni p贸藕niej znaleziono na budowie w New Jersey cia艂o Jerome'a Myersa, pracownika okradzionej firmy. 艢ledztwo wykaza艂o, 偶e by艂 wtyczk膮. Oraz 偶e by艂 zwi膮zany z Williamem Youngiem i Jackiem O'Har膮.

- Zaraz, chwileczk臋. Twoim zdaniem m贸j ojciec by艂 uwik艂any w kradzie偶 brylant贸w wartych dwadzie艣cia osiem milion贸w? Milion贸w? 呕e mia艂 co艣 wsp贸lnego z morderstwem? Pierwsze podejrzenie jest 艣mieszne, drugie niedorzeczne. Jack O'Hara mierzy艂 wysoko, ale zawsze by艂 drobnym z艂odziejaszkiem. I nigdy w 偶yciu nikogo nie skrzywdzi艂. Nie by艂 brutalny.

- Ludzie si臋 zmieniaj膮.

- Nie do tego stopnia.

- Gliniarze nie maj膮 dostatecznych dowod贸w przeciwko Jackowi Willi, ale bardzo by chcieli z nimi porozmawia膰. Poniewa偶 Willy ju偶 z nikim nie b臋dzie rozmawia艂, zostaje tylko Wielki Jack. Pami臋taj, 偶e towarzystwa ubezpieczeniowe zazwyczaj bardzo si臋 irytuj膮, je艣li maj膮 zap艂aci膰 wysokie odszkodowanie.

- I tutaj zaczyna si臋 twoja rola.

- Mam wi臋ksz膮 swobod臋 dzia艂ania ni偶 policja. I wi臋ksze fundusze na wydatki.

- Oraz wi臋ksze wynagrodzenie - dorzuci艂a. - Ile masz dosta膰?

- Pi臋膰 procent odzyskanej sumy.

- Czyli w tym wypadku, je偶eli odzyskasz dwadzie艣cia osiem milion贸w z ogonkiem, dostaniesz... - Zmru偶y艂a oczy zaj臋ta liczeniem. - Milion czterysta dwadzie艣cia tysi臋cy do skarbonki. Nie藕le.

- Nie za darmo. To jest zap艂ata za uczciw膮 prac臋. Wcale nie艂atw膮. Wiem, 偶e Jack i Willy siedzieli w tym po uszy, mam te偶 pewno艣膰, 偶e by艂 jeszcze kto艣 leci.

- Ja? - Roze艣mia艂aby si臋, gdyby nie by艂a taka w艣ciek艂a. - Ciekawe. Rozumiem, 偶e wci膮gn臋艂am na siebie obcis艂y czarny kostium, skoczy艂am do Nowego Jorku, ukrad艂am ci臋偶kie miliony w szlachetnych kamieniach, zgarn臋艂am moj膮 dol臋 i wr贸ci艂am do domu nakarmi膰 psa?

- Nie. Chocia偶 na pewno 艣wietnie by艣 wygl膮da艂a w takich ciuchach. To Alex Crew. M贸wi ci co艣 to nazwisko? - Nie.

- Zar贸wno Myers jak i tw贸j ojciec widzieli si臋 z nim przed skokiem. Ten powiek nie jest drobnym z艂odziejaszkiem, cho膰 to akurat jego najwi臋kszy numer. Nie mamy teraz czasu na szczeg贸艂y, wi臋c powiem ci tylko, 偶e to nie jest mi艂y facet i 偶e je艣li we藕mie sobie ciebie na cel, b臋dziesz w prawdziwym niebezpiecze艅stwie.

- Dlaczego mia艂by wybra膰 akurat mnie?

- Bo jeste艣 c贸rk膮 Jacka, a Willy umar艂 kilka chwil po rozmowie z tob膮. Laine, co on ci powiedzia艂?

- Nic mi nie powiedzia艂. Na lito艣膰 bosk膮, kiedy ostatni raz go widzia艂am, by艂am dzieckiem. Nie rozpozna艂am go a偶 do... Kiedy wszed艂 do sklepu, nie wiedzia艂am, kim jest. To fa艂szywy 艣lad, Max. Jack O'Hara nie wiedzia艂by, jak si臋 w og贸le zabra膰 do takiej roboty, nie m贸wi膮c o wykonaniu. A gdyby jakim艣 cudem bra艂 udzia艂 w czym艣 takim, dawno by znikn膮艂 ze swoj膮 dol膮. Nie wiedzia艂by, co robi膰 z takimi pieni臋dzmi.

- Po co wi臋c Willy si臋 tutaj zjawi艂? Czego si臋 przestraszy艂? Dlaczego kto艣 w艂ama艂 si臋 do twojego domu i do sklepu? W艂amywacze wyra藕nie czego艣 szukali w twoim domu. Tak samo w sklepie, zanim im przeszkodzi艂em. Jeste艣 zbyt inteligentna, 偶eby nie po艂膮czy膰 tych fakt贸w w logiczn膮 ca艂o艣膰.

- Je偶eli kto艣 zwr贸ci艂 na mnie uwag臋, to prawdopodobnie ty i tylko ty go naprowadzi艂e艣 na m贸j 艣lad. Nie mam nic cennego. Z ojcem nie utrzymuj臋 偶adnych kontakt贸w ju偶 ponad pi臋膰 lat, a nie widzia艂am go jeszcze d艂u偶ej.

U艂o偶y艂am sobie 偶ycie tutaj i nie zamierzam nic zmienia膰. Nie pozwol臋 ani Tobie, ani ojcu, ani jakiemu艣 tajemniczemu bandycie tego zepsu膰. - Wsta艂a. - Za艂atwi臋 z Vince'em, 偶eby ci臋 rozku艂 i wypu艣ci艂. W zamian zostawisz mnie w spokoju.

- Laine...

- Zamknij si臋. - Przetar艂a twarz d艂oni膮, by艂 to pierwszy gest zdradzaj膮cy zm臋czenie. - Przy tobie z艂ama艂am w艂asne zasady i pos艂ucha艂am impulsu. No i mam za swoje. - Podesz艂a do drzwi, otworzy艂a je i u艣miechn臋艂a si臋 do Vince'a ze znu偶eniem. - Przykro mi z powodu ca艂ego tego zamieszania. Chcia艂abym, 偶eby艣 wypu艣ci艂 Maxa.

- Bo?

- To by艂o g艂upie nieporozumienie i g艂贸wnie z mojej winy. Max pr贸bowa艂 mnie przekona膰, 偶e powinnam za艂o偶y膰 w sklepie lepszy system alarmowy, a ja uwa偶a艂am, 偶e stanowczo przesadza. Nawet si臋 o to posprzeczali艣my. W艂ama艂 si臋, 偶eby udowodni膰 swoj膮 racj臋.

- Laine... - Vince pog艂adzi艂 j膮 po policzku wielk膮 d艂oni膮. - Opowiadasz straszne bzdury.

- Chcia艂abym, 偶eby艣 to tak zapisa艂, je偶eli w og贸le musisz cokolwiek zapisywa膰. I wypu艣膰 go. Nie ma sensu go oskar偶a膰, bo przecie偶 i tak w ko艅cu zamacha swoj膮 licencj膮 prywatnego detektywa, a bogaty klient op艂aci prawnik贸w z najwy偶szej p贸艂ki, 偶eby sprawa w og贸le nie wesz艂a na wokand臋.

- Laine, musz臋 wiedzie膰, o co w tym wszystkim chodzi.

- Wiem. - Solidne podstawy jej nowego 偶ycia naznaczy艂o p臋kni臋cie. - Daj mi troch臋 czasu, prosz臋 ci臋. Musz臋 si臋 sama z tym upora膰. Teraz jestem taka zm臋czona, 偶e ju偶 nie wiem, jak si臋 nazywam.

- Dobrze. Pami臋taj, 偶e zawsze mo偶esz na mnie liczy膰.

- Mam nadziej臋. Wysz艂a, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie i nie powiedziawszy ju偶 ani s艂owa do Maxa.

Nie podda si臋, nie z艂amie. Zbyt ci臋偶ko pracowa艂a, za daleko zasz艂a, 偶eby wszystko straci膰 przez jakiego艣 przystojniaka z sennym po艂udniowym akcentem.

Czaru艣 jeden, my艣la艂a w艣ciek艂a, kr膮偶膮c po salonie jak w klatce. Przystojniaczek.

Powinna by艂a wcze艣niej si臋 zorientowa膰. Przecie偶 przez p贸艂 偶ycia mia艂a do czynienia z czaruj膮cym oszustem!

Typowe, wyrzuca艂a sobie z niesmakiem. I tak 艂atwe do przewidzenia, 偶e wpad艂a po uszy przy pierwszym spotkaniu z takim facetem. I co z tego, 偶e Max Gannon 艂ga艂 zgodnie z liter膮 prawa? Tak czy inaczej by艂 k艂amc膮 i oszustem.

I w zwi膮zku z tym w艂a艣nie wszystko, co do tej pory osi膮gn臋艂a, wisia艂o na w艂osku. Je偶eli nie wyjawi Vince'owi swoich mrocznych tajemnic, straci jego zaufanie. A je艣li wyjawi... Czy b臋dzie umia艂 jej ponownie zaufa膰?

Tak 藕le i tak niedobrze.

Zawsze mog艂a si臋 spakowa膰, przenie艣膰 gdzie艣 indziej, zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku. W ten spos贸b post臋powa艂 Wielki Jack, kiedy grunt zaczyna艂 mu si臋 pali膰 pod nogami. I dlatego ona tak nie zrobi.

Tutaj mia艂a dom, tu jest jej miejsce, tutaj u艂o偶y艂a sobie 偶ycie. Nie porzuci tego wszystkiego z powodu jakiego艣 w艣cibskiego prywatnego szpicla z wielkiego miasta, kt贸ry wlaz艂 w jej 偶ycie z butami i narozrabia艂 jak zaj膮c w kapu艣cie. A w dodatku z艂ama艂 jej serce. Bo poza gniewem i niepokojem o przysz艂o艣膰 by艂 jeszcze b贸l serca. Zdecydowa艂a si臋 przy tym m臋偶czy藕nie by膰 sob膮.

Podj臋艂a ogromne ryzyko i obdarzy艂a go zaufaniem. A on j膮 zawi贸d艂. Takie ju偶 mia艂a szcz臋艣cie.

Opad艂a na fotel. Henry wetkn膮艂 jej nos pod 艂okie膰, z nadziej膮, 偶e doprosi si臋 o pieszczoty.

- Nie, Henry, nie teraz.

Pies zapiszcza艂 cicho, 偶a艂o艣nie, po czym kilkakrotnie okr臋ci艂 si臋 dooko艂a i u艂o偶y艂 na pod艂odze, u st贸p swojej pani. Dosta艂am nauczk臋, powiedzia艂a sobie Laine. Od tej pory jedynym samcem w moim 偶yciu b臋dzie Henry. A teraz najwy偶szy czas przesta膰 si臋 nad sob膮 u偶ali zacz膮膰 my艣le膰.

Podnios艂a wzrok na sufit.

Dwadzie艣cia osiem milion贸w w brylantach? Niedorzeczne, niemo偶liwe, nawet 艣miechu warte.

Wielki, ha艂a艣liwy Jack i cichy, niegro藕ny Willy mieliby w duecie porwa膰 si臋 na co艣 takiego? Miliony dolar贸w? I to w Nowym Jorku? Nieprawdopodobne. W ka偶dym razie bior膮c pod uwag臋 ich przesz艂o艣膰 i mo偶liwo艣ci... Z drugiej jednak strony, je艣li cz艂owiek odrzuci to, co uwa偶a za pewnik, co zostanie?

Mo偶e Max mia艂 racj臋? Mo偶e istotnie niemo偶liwe sta艂o si臋 faktem i jego wnioski oraz domys艂y by艂y prawdziwe? Mimo wszystkich lat, jakie up艂yn臋艂y i tamtych wsp贸lnych czas贸w, poczu艂a dreszcz podniecenia na my艣l, 偶e ojcu si臋 wreszcie uda艂o.

Brylanty. Najcudowniejsza zdobycz. Miliony. Najwspanialsza liczba. By艂by to 偶yciowy numer.

Najlepszy skok. Je偶eli Jack...

Nie, nie, to niemo偶liwe.

Kocha艂a ojca, wi臋c z przyjemno艣ci膮 wyobra偶a艂a sobie, 偶e w ko艅cu uda艂o mu si臋 spe艂ni膰 d艂ugoletnie marzenia, ale nic ani nikt jej nie przekona, 偶e Jack O'Hara mia艂 cokolwiek wsp贸lnego z zab贸jstwem.

K艂amstwa, oszustwa, kradzie偶 - wszystko to akceptowa艂o jego wyj膮tkowo niewymagaj膮ce sumienie, takie rzeczy pasowa艂y do niego jak ula艂. Ale 偶eby mia艂 komu艣 wyrz膮dzi膰 fizyczn膮 krzywd臋?

Niemo偶liwe.

Nie nosi艂 broni. W zasadzie nawet ba艂 si臋 broni palnej. Wiele razy opowiadano jej historyjk臋, jak to po pierwszym skoku, jeszcze przed jej narodzinami, gdy ucieka艂 autem z miejsca w艂amania, wbieg艂 mu na drog臋 kot. Wielki Jack nie tylko zatrzyma艂 si臋, by sprawdzi膰, co si臋 sta艂o zwierzakowi, ale zabra艂 je do weterynarza. Tam jaki艣 miejscowy glina zwr贸ci艂 uwag臋 na samoch贸d - oczywi艣cie kradziony.

Kot wyzdrowia艂 i do偶y艂 s臋dziwych dni w doskona艂ej formie, natomiast Wielki Jack dosta艂 dwa lata w zawieszeniu na pi臋膰.

I taki cz艂owiek mia艂by macza膰 palce w morderstwie Jerome'a Myersa?

Ale przecie偶 nawet najsprytniejszego oszusta mo偶na oszuka膰, prawda? Mo偶e si臋 wpl膮ta艂 w co艣, co go przerasta艂o? W spraw臋 powa偶niejsz膮 i gorsza, ni偶 przypuszcza艂? Mo偶e kto艣 pomacha艂 mu przed nosem soczyst膮 marchewk膮, a on, jak g艂odny kr贸lik, da艂 si臋 poprowadzi膰 za nos?

W tak膮 wersj臋 zdarze艅 艂atwiej by艂o uwierzy膰.

Wobec tego, czy to on wys艂a艂 do niej wujka Willy'ego z jak膮艣 wiadomo艣ci膮? A mo偶e chcia艂 jej co艣 przekaza膰? Tak czy inaczej biedak zmar艂, zanim cokolwiek zrobi艂.

Zaraz, przecie偶 pr贸bowa艂 j膮 ostrzec. 鈥濼eraz on wie, gdzie jeste艣鈥.

Jaki on? Max? Czy zobaczy艂 Maxa, przerazi艂 si臋 i wypad艂 na ulic臋?

Schowaj psiaka鈥. Co to w艂a艣ciwie mia艂o znaczy膰? Mo偶e zostawi艂 u niej jak膮艣 figurk臋 psa? Laine w my艣lach przypomina艂a sobie sklep po wizycie Willy'ego. Sama ustawia艂a przedmioty na wystawach, mia艂a wi臋c absolutn膮 pewno艣膰, 偶e ka偶dy drobiazg by艂 dok艂adnie na swoim miejscu. Ani Jenny, ani Angie nie wspomnia艂y o jakiej艣 nowej figurce.

Mo偶e powiedzia艂 co艣 innego, mo偶e go 藕le zrozumia艂a. Pisak? W czym mo偶na schowa膰 klejnoty?

Tak czy inaczej, nic jej nie da艂, a gdyby mia艂 przy sobie co艣 cennego, dawno wysz艂oby to na jaw.

Niestety, wszystko to by艂y tylko chaotyczne domys艂y oparte na s艂owach cz艂owieka, kt贸ry j膮 oszuka艂.

Westchn臋艂a ci臋偶ko. Nie powinna tak rygorystycznie dopomina膰 si臋 szczero艣ci, skoro sama 偶y艂a w k艂amstwie.

Trzeba b臋dzie wyzna膰 wszystko Vince'owi i Jenny. Pewnie z powodu nawyk贸w z dzieci艅stwa jako艣 nie czu艂a potrzeby, 偶eby si臋 ochoczo dzieli膰 informacjami z policjantem, ale tym razem b臋dzie musia艂a si臋 przem贸c. Trzeba tylko wymy艣li膰, jak im to powiedzie膰.

- Henry, idziemy na spacer.

Te s艂owa zawsze dzia艂a艂y jak zakl臋cie, wi臋c i tym razem drzemi膮cy pies skoczy艂 na r贸wne 艂apy. W podskokach ruszy艂 do drzwi.

Mia艂a nadziej臋, 偶e na spacerze odzyska jasno艣膰 my艣li i postanowi, jak najlepiej powiedzie膰 prawd臋 przyjacio艂om.

Otworzy艂a drzwi, 偶eby Henry m贸g艂, jak to mia艂 w zwyczaju, wystrzeli膰 na zewn膮trz niczym kula armatnia.

I z niebotycznym zdumieniem dostrzeg艂a zaparkowany na ko艅cu podjazdu znajomy samoch贸d. Za kierownic膮 porsche siedzia艂 Max. Nosi艂 ciemne okulary, ale oczy na pewno mia艂 szeroko otwarte i zwr贸cone na dom, bo jeszcze nie zamkn臋艂a drzwi, a on ju偶 zd膮偶y艂 wysi膮艣膰 z wozu.

- Co ty tu robisz, do licha ci臋偶kiego?

- Powiedzia艂em ci, 偶e jeste艣 w niebezpiecze艅stwie. Mo偶e i poniek膮d z mojej winy. Tak czy inaczej zamierzam ci臋 pilnowa膰, oboj臋tne, czy ci si臋 to podoba czy nie.

- Potrafi臋 sama o siebie zadba膰. Nauczy艂am si臋 tego mniej wi臋cej w tym samym czasie, co gry w trzy karty. A je艣li chodzi o obro艅c贸w, to Henry mi w zupe艂no艣ci wystarczy.

Poniewa偶 Henry akurat usi艂owa艂 wskoczy膰 na drzewo za wiewi贸rk膮, Max tylko popatrzy艂 na niego wymownie.

- Nie rusz臋 si臋 st膮d.

Je艣li ci si臋 zdaje, 偶e zarobisz swoje pi臋膰 procent dzi臋ki temu, 偶e b臋dziesz tkwi艂 pod moim domem, to si臋 grubo mylisz.

- Nie przypuszczam, 偶eby艣 mia艂a cokolwiek wsp贸lnego z kradzie偶膮 brylant贸w - odpar艂 spokojnie. - Chocia偶 swego czasu by艂em przeciwnego zdania - dorzuci艂, gdy prychn臋艂a niedowierzaj膮co. - Kiedy ci臋 pozna艂em, przypuszcza艂em, 偶e macza艂a艣 w tym palce. Dlatego dok艂adnie ci臋 sprawdzi艂em, a im wi臋cej si臋 o tobie dowiadywa艂em, tym bardziej si臋 przekonywa艂em, 偶e to kompletna bzdura. Przesta艂a艣 mnie interesowa膰 z zawodowego punktu widzenia.

- Kamie艅 z serca. Powiedz mi tylko, dlaczego w takim razie w艂ama艂e艣 si臋 do sklepu?

- Klient 偶膮da fakt贸w, a nie g艂臋bokiego przekonania, p艂aci przyzwoit膮 zaliczk臋, bo wierzy w m贸j instynkt 艣ledczego. Pomaga艂em ci sprz膮ta膰 dom. Kobieta ukrywaj膮ca 艂up warto艣ci blisko trzydziestu milion贸w nie pozwoli艂aby zupe艂nie obcemu facetowi spokojnie zamiata膰 pod艂ogi ani wynosi膰 艣mieci. Musia艂em si臋 jeszcze rozejrze膰 w sklepie, upewni膰, 偶e tam tak偶e nie ma nic, co by ci臋 wi膮za艂o z kradzie偶膮.

- Jeszcze co艣 pomin膮艂e艣 po drodze, Max. Szczeg贸艂 zwi膮zany z igraszkami hotelowym pokoju.

- No dobrze, przyznaj臋. A widzisz tam mo偶e aureol臋? - Wskaza艂 palcem czubek swojej g艂owy. Co艣 j膮 za艂askota艂o w gardle. Czy偶by 艣miech? St艂umi艂a go w zarodku.

- Nie - odpar艂a z przekonaniem. Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶niej, zmru偶ywszy oczy. - Zaraz, zaraz... Czy to przypadkiem nie s膮 r贸偶ki?

- Laine, zadam ci pytanie, a ty mi odpowiedz po prostu: tak lub nie. Facet otwiera drzwi i widzi na progu nieprawdopodobnie pi臋kn膮 kobiet臋 i w dodatku ta kobieta pobudza go do my艣lenia na r贸偶ne tematy... i w og贸le... pobudza. Wysy艂a sygna艂y... e, tam, w zasadzie stwierdza bez os艂onek, 偶e ch臋tnie by si臋 zabawi艂a w 艂贸偶ku. Czy rzeczony facet powinien jej zamkn膮膰 drzwi przed nosem? Zatrzyma艂a si臋 przy cienkim strumyczku pozosta艂ym po wiosennym deszczu.

- Nie. A teraz ty mi odpowiedz. Czy ta kobieta, dowiedziawszy si臋, 偶e facet, z kt贸rym si臋 zabawi艂a, 艂ga艂 jak z nut, je艣li chodzi o powody, dla kt贸rych si臋 ni膮 interesowa艂, ma prawo skopa膰 mu ty艂ek?

- Tak. - Zdj膮艂 okulary i zaczepi艂 je na przedniej kieszeni d偶ins贸w. Oboje doskonale rozumieli znaczenie tego gestu. 鈥濻p贸jrz mi w oczy. Musisz s艂ysze膰, Co m贸wi臋, i widzie膰, 偶e nie k艂ami臋, bo to wa偶ne鈥. - Ma prawo to zrobi膰, Laine, nawet je艣li te powody kompletnie mu zam膮ci艂y w g艂owie, jak nic nigdy wcze艣niej. Co艣 mi si臋 zdaje, 偶e si臋 w tobie zakocha艂em.

- Zdumiewasz mnie.

- Siebie te偶 zdumiewam. A jednak. Dok艂adnie rzecz bior膮c, sta艂o si臋 to gdzie艣 pomi臋dzy wynoszeniem 艣mieci a odkurzaniem twojego salonu, a potem, kiedy wymachiwa艂em r臋kami, 偶eby z艂apa膰 r贸wnowag臋, powali艂 mnie kontakt intymny.

- A ja musz臋 w to uwierzy膰, poniewa偶...?

- Nie musisz. Mo偶esz wymierzy膰 mi celnego kopa, otrzepa膰 r臋ce i odej艣膰. Ale mam nadziej臋, 偶e tego nie zrobisz.

- Masz talent do m贸wienia w艂a艣ciwych rzeczy we w艂a艣ciwym momencie. Bardzo przydatna umiej臋tno艣膰... a dla mnie mocno podejrzana. - Odwr贸ci艂a si臋 od niego, rozcieraj膮c ramiona.

- A je艣li chodzi o robot臋, to zawsze m贸wi臋 to, co trzeba, 偶eby zrobi膰 to, co konieczne. Taka praca. Skrzywdzi艂em ci臋 i jest mi przykro, ale tego wymaga艂a moja praca. Nie mog艂em tego rozegra膰 inaczej. Pozwoli艂a sobie na lekki u艣miech.

- Rzeczywi艣cie, chyba nie.

- Kocham ci臋, Laine. Spad艂o to na mnie jak ceg艂a z dachu i nadal nie mog臋 si臋 pozbiera膰. Nie mam poj臋cia, jak inaczej m贸g艂bym to rozegra膰. Wszystko jedno. W efekcie masz w r臋ku wszystkie karty. Albo b臋dziemy gra膰 dalej, albo zako艅czysz spraw臋, rzucisz wszystko i odejdziesz. Czyli wszystko zale偶y ode mnie, pomy艣la艂a.

Zdaje si臋, 偶e tego w艂a艣nie chcia艂a. Sama dokonywa膰 wyboru, decydowa膰 o ryzyku. Zapomnia艂 tylko powiedzie膰 o czym艣, o czym w zasadzie i tak oboje wiedzieli: fakt, 偶e mia艂a w r臋kach wszystkie karty, nie oznacza艂, 偶e nie mo偶e zosta膰 ograna.

Tavish natychmiast by si臋 od tego wszystkiego odci臋艂a. Natomiast O'Hara spr贸bowa艂aby wykorzysta膰 szans臋 na zdobycie pon臋tnej nagrody.

- Przez pierwsz膮 po艂ow臋 mojego 偶ycia uwielbia艂am cz艂owieka, kt贸ry nigdy nie powiedzia艂 s艂owa prawdy. Jacka O'Har臋. - Wypu艣ci艂a powietrze. - Nie tylko k艂ama艂 jak z nut, ale potrafi艂 ci臋 przekona膰, 偶e na ko艅cu t臋czy czeka na ciebie garniec z艂ota. Wierzysz w bajki, poniewa偶 on w nie wierzy i opowiada je z ca艂kowitym przekonaniem. - Roz艂o偶y艂a r臋ce i odwr贸ci艂a si臋 do Maxa. - Nast臋pnych par臋 lat sp臋dzi艂am z kobiet膮, kt贸ra usi艂owa艂a si臋 od niego uwolni膰. Bardziej ze wzgl臋du na mnie ni偶 na siebie sam膮, chocia偶 nie od razu si臋 w tym zorientowa艂am. W ko艅cu postawi艂a na swoim. Potem dosta艂am drugiego ojca, cudownego cz艂owieka, uczciwego do szpiku ko艣ci. Zawsze by艂 dla mnie dobry, kochaj膮cy, ale nigdy nie wzbudzi艂 w moim sercu tego blasku, kt贸rym opromienia艂 je tamten urodzony k艂amca. Tak naprawd臋 nie wiem, kim jestem. Ale od kilku lat usi艂uj臋 偶y膰 odpowiedzialnie, normalnie i wygodnie. W du偶ym stopniu mi si臋 to uda艂o. A ty mi wszystko popsu艂e艣.

- Wiem.

- Je偶eli mnie jeszcze raz ok艂amiesz, nawet nie zadam sobie trudu, 偶eby ci臋 kopn膮膰 w ty艂ek. Po prostu otrzepi臋 r臋ce i odejd臋.

- Uczciwie stawiasz spraw臋.

- Nie mam brylant贸w i nic o nich nie wiem. Nie wiem, gdzie jest m贸j ojciec ani jak si臋 z nim skontaktowa膰. Nie wiem te偶, dlaczego Willy chcia艂 ze mn膮 porozmawia膰.

- Rozumiem.

- Ale je艣li si臋 dowiem, je偶eli moje informacje doprowadz膮 ci臋 do twoich pi臋ciu procent, bior臋 po艂ow臋.

D艂ugo patrzy艂 na ni膮 bez s艂owa, wreszcie na jego twarz wolno wyp艂yn膮艂 szeroki u艣miech.

- Tak, teraz jestem pewien, 偶e si臋 w tobie zakocha艂em.

- To si臋 jeszcze oka偶e. Teraz wejd藕. Musz臋 zadzwoni膰 do Vince'a i Jenny, zaprosi膰 ich, 偶eby si臋 przed nimi wyspowiada膰. A potem zobaczymy, czy nadal b臋d臋 mia艂a tu przyjaci贸艂 i czy w og贸le znajdzie si臋 dla mnie miejsce i mie艣cie.

8

Ba艂a si臋. Wiedzia艂a doskonale, co ma powiedzie膰 i jak, nie wiedzia艂a natomiast, gdzie ma to zrobi膰.

Zacz臋艂a w kuchni szykowa膰 kaw臋 i ciasto kawowe, przechowywane w zamra偶arce. Nie, w kuchni by艂o zbyt nieformalnie, zbyt przyja藕nie, zw艂aszcza 偶e przyja藕艅 akurat wisia艂a na w艂osku.

Vince to gliniarz i o tym trzeba pami臋ta膰. A Jenny jest 偶on膮 gliniarza. Niezale偶nie od tego, jak bardzo si臋 z Laine zaprzyja藕nili w ci膮gu ostatnich kilku lat, te wi臋zi mog膮 si臋 rozpa艣膰, kiedy opowie im o swojej przesz艂o艣ci. Kiedy si臋 przyzna, 偶e od pocz膮tku ich ok艂amywa艂a.

Lepiej przyj膮膰 ich w salonie. I wstrzyma膰 si臋 z ciastem.

Ci膮gle niepewna, czy dokona艂a w艂a艣ciwego wyboru, w艂膮czy艂a ma艂y r臋czny odkurzacz i zacz臋艂a czy艣ci膰 otoman臋.

- Laine, co ty wyprawiasz?

- Sadz臋 jab艂onki. A co? Jak ci si臋 zdaje? Nie widzisz, 偶e czyszcz臋 tapicerk臋 z psich k艂ak贸w?

- Rozumiem.

Wcisn膮艂 r臋ce w kieszenie i zaraz wyj膮艂, przeci膮gn膮艂 nimi po w艂osach, a Laine w tym czasie, nadal odkurzaj膮c, poprawi艂a poduszki i wyprostowa艂a niewielk膮 szyde艂kow膮 narzut臋.

- Denerwujesz mnie - odezwa艂 si臋 Max.

- Och, najmocniej ci臋 przepraszam. - Cofn臋艂a si臋 o krok, oceniaj膮c wynik swoich stara艅. Niestety, chocia偶 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 wype艂nienia uda艂o jej si臋 wepchn膮膰 z powrotem i cho膰 u艂o偶y艂a poduszki uszkodzon膮 stron膮 do do艂u, otomana w dalszym ci膮gu wygl膮da艂a smutno i 偶a艂o艣nie. - Lada moment zjawi膮 si臋 tutaj szef policji oraz moja najbli偶sza przyjaci贸艂ka, a ja powiem im, 偶e w zasadzie wszystko, co o mnie wiedz膮, to wierutne k艂amstwo. W ci膮gu ostatnich dw贸ch dni mia艂am dwa w艂amania, m贸j ojciec jest podejrzany o udzia艂 w kradzie偶y brylant贸w wartych dwadzie艣cia osiem milion贸w dolar贸w oraz wsp贸艂udzia艂 w morderstwie, a moja otomana wygl膮da, jakby j膮 zaatakowa艂a w艣ciek艂a fretka. Mimo wszystko bardzo mi przykro, je艣li ci臋 denerwuj臋.

- Nie wspomnia艂a艣 o seksualnym maratonie z detektywem oddelegowanym do sprawy kradzie偶y. Stukn臋艂a rur膮 odkurzacza o d艂o艅.

- To mia艂o by膰 艣mieszne? Czy to rzeczywi艣cie by艂a nieudolna pr贸ba doprowadzenia mnie do p艂aczu ze 艣miechu?

- Jak najbardziej. Nie bij mnie odkurzaczem, Laine, bardzo ci臋 prosz臋. I tak dosta艂em za swoje, jak s膮dz臋. I nie b膮d藕 taka spi臋ta. Zmiana nazwiska i podretuszowanie przesz艂o艣ci nie jest zbrodni膮. Nie w tym rzecz. Ok艂amywa艂am ich dzie艅 w dzie艅. Czy wiesz, dlaczego te przekr臋ty maj膮 ogromne szans臋 powodzenia? Poniewa偶 najcz臋艣ciej oszukana jest zbyt zawstydzona, 偶eby i艣膰 na policj臋. Je艣li kto艣 zrobi z siebie g艂upca, r贸wnie trudno to znie艣膰 jak kradzie偶. Najcz臋艣ciej znacznie mniej. Wyj膮艂 odkurzacz z r臋ki Laine i od艂o偶y艂 na st贸艂. Po艂o偶y艂 jej d艂onie na ranach, przesun膮艂 ku szyi, pog艂adzi艂 kciukami policzki.

- Nie chcia艂a艣 ich oszuka膰, a oni nie zaprzyja藕nili si臋 z tob膮 z powodu przesz艂o艣ci wzorowej ameryka艅skiej dziewczynki.

- Nie mia艂am jeszcze siedmiu lat, kiedy by艂am ca艂kiem niez艂ym kieszonkowcem! Przeci臋tna ameryka艅ska dziewczynka! - Prychn臋艂a. - Musz臋 si臋 przebra膰 - Obrzuci艂a krytycznym spojrzeniem bluz臋, kt贸r膮 na siebie wci膮gn臋艂a, kiedy obudzi艂 j膮 wys艂any przez Vince'a policjant. - Powinnam si臋 przebra膰?

- Nie. - Poczeka艂, a偶 spojrzy mu w oczy. - Nie r贸b nic szczeg贸lnego.

- Jak ci si臋 zdaje, w kim si臋 zakocha艂e艣? W ma艂omiasteczkowej w艂a艣cicielce sklepu? Nawr贸conej z艂odziejce? Strapionej panience? Kt贸ra z nich pasuje takiemu facetowi jak ty?

- Zakocha艂em si臋 w bystrym rudzielcu, kobiecie, kt贸ra potrafi o siebie zadba膰, a czasem poddaje si臋 impulsom. - Przycisn膮艂 wargi do jej czo艂a. Poczu艂, 偶e oddech jej si臋 rwie i zmienia w szloch, ale szybko si臋 opanowa艂a. - Ma wiele twarzy. Kocha swojego psa, przejmuje si臋 przyjaci贸艂mi, troch臋 za du偶膮 wag臋 przywi膮zuje do 艣wietnej organizacji i jak s艂ysza艂em, umie gotowa膰. Jest praktyczna, rozs膮dna, a na dodatek niesamowita w 艂贸偶ku.

- Sporo spostrze偶e艅 na m贸j temat zebra艂e艣 jak na tak kr贸tk膮 znajomo艣膰.

- Jestem spostrzegawczy. Mama zawsze m贸wi艂a: 鈥濵ax, kiedy spotkasz w艂a艣ciw膮 kobiet臋, p贸jdziesz na dno jak berdysz鈥. Laine zamruga艂a kilkakrotnie, k膮ciki jej ust same pow臋drowa艂y w g贸r臋.

- A co to niby ma znaczy膰?

- Poj臋cia nie mam, ale Marlene nigdy si臋 nie myli艂a. Spotka艂em t臋 w艂a艣ciw膮 kobiet臋. Przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i przytuli艂, a ona pozwoli艂a sobie na chwil臋 wytchnienia. Ch艂on臋艂a jego ciep艂o, czerpa艂a si艂臋 z obj臋膰 silnego m臋偶czyzny. Wreszcie si臋 od niego odsun臋艂a. Nie mia艂a pewno艣ci, czy mi艂o艣膰 oznacza, 偶e mo偶na polega膰 na drugiej osobie, ale z do艣wiadczenia wiedzia艂a, 偶e takie pob艂a偶anie sobie cz臋sto nie wychodzi艂o na zdrowie ani temu, kto polega艂, ani wspieraj膮cemu.

- Nie mog臋 o tym teraz my艣le膰. Ani o tym, ani co w zwi膮zku z tym czuj臋. Musz臋 po prostu zrobi膰 nast臋pny krok i sprawdzi膰, gdzie si臋 znajd臋.

- Nie ma sprawy.

Henry rozszczeka艂 si臋 szale艅czo i chwil臋 p贸藕niej na 偶wirowanym podje藕dzie zazgrzyta艂y ko艂a. Laine poczu艂a skurcz w 偶o艂膮dku, ale wyprostowa艂a ramiona.

- Przyjechali. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮 przecz膮co, zanim Max zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰. - Nie, poradz臋 sobie sama. Podesz艂a do drzwi, otworzy艂a je i stan臋艂a w progu. Jenny bawi艂a si臋 z Henrym.

- Ja ci臋 chyba rzeczywi艣cie kocham! - zawo艂a艂a przyjaci贸艂ka. - Da艂am si臋 wyci膮gn膮膰 z 艂贸偶ka i zaprosi膰 tutaj przed 贸sm膮 rano! To si臋 nazywa przyja藕艅!

- Przepraszam, 偶e tak wcze艣nie.

- Oby艣 tylko mia艂a co艣 do jedzenia.

- Mam... mam ciasto kakaowe, ale...

- Dla mnie bomba. A wy co b臋dziecie je艣膰? - Wybuchn臋艂a 艣miechem, lecz nagle zamilk艂a, spostrzeg艂szy Maxa. - Nie wiem, jak mam pana traktowa膰. Dlaczego pan nie powiedzia艂, 偶e jest detektywem z wielkiego miasta?

- Jenny... - Laine obj臋艂a przyjaci贸艂k臋 za ramiona i poprowadzi艂a do salonu. - Sprawa jest do艣膰 skomplikowana. Vince, chod藕. Wejd藕cie, prosz臋, i usi膮d藕cie.

- A nie mo偶emy i艣膰 do kuchni? Tam jest bli偶ej do jedzenia. - Jenny, g艂adz膮c si臋 po brzuchu, zrobi艂a krok we w艂a艣ciwsz膮 stron臋.

- Dobrze. - Laine westchn臋艂a ci臋偶ko i zamkn臋艂a za Vince'em drzwi wej艣ciowe. - Jak wolisz. - Posz艂a za go艣膰mi. - Nie bardzo wiem, od czego zacz膮膰.

- Postawi艂a na stole czajniczek z herbat膮 zio艂ow膮, zaparzon膮 specjalnie dla Jenny. - Przede wszystkim chc臋 was przeprosi膰. - Nala艂a kawy, pokroi艂a ciasto. - Nie by艂am wobec was szczera.

- Kotku... - Jenny podesz艂a do Laine, metodycznie uk艂adaj膮cej br膮zowe kawa艂ki na granatowym talerzu deserowym. - Masz jakie艣 k艂opoty?

- Chyba tak.

- Jako艣 sobie poradzimy. Prawda, Vince? Vince dot膮d przygl膮da艂 si臋 Laine bez s艂owa.

- Jen, usi膮d藕. Pozw贸lmy jej m贸wi膰.

- Pomo偶emy ci - powt贸rzy艂a Jenny, ale usiad艂a. Przeszy艂a Maxa ostrym spojrzeniem. - Przez pana te k艂opoty?

- Nie, nie przez niego - zaprzeczy艂a Laine po艣piesznie. - Naprawd臋. Pos艂uchajcie... Nie nazywam si臋 Laine Tavish. Nazywam si臋... Zmieni艂am nazwisko legalnie, u偶ywam go od osiemnastego roku 偶ycia, ale wcze艣niej nazywa艂am si臋 Elaine O'Hara. Moim ojcem jest Jack O'Hara. Przypuszczam, 偶e Vince ju偶 zd膮偶y艂 go sprawdzi膰, wi臋c wie, 偶e mia艂 na sumieniu sporo r贸偶nych wyst臋pk贸w. G艂贸wnie oszustwa i kradzie偶e. Jenny mia艂a oczy jak spodki.

- To on nie jest w艂a艣cicielem restauracyjki w Nowym Meksyku?

- W艂a艣cicielem restauracyjki jest R贸b Tavish, m贸j ojczym. M贸j ojciec trafi艂 do pud艂a... - przerwa艂a i westchn臋艂a ci臋偶ko. Jak szybko wracaj膮 dawne nawyki! Poprawi艂a si臋: - ...zosta艂 aresztowany i skazany za oszustwa przy sprzeda偶y nieruchomo艣ci, kiedy mia艂am jedena艣cie lat. Nie pierwszy raz go z艂apano, ale tym razem moja matka mia艂a dosy膰. Du偶o p贸藕niej zda艂am sobie spraw臋, 偶e to o mnie si臋 ba艂a. Bo ja uwielbia艂am ojca i z pie艣ni膮 na ustach sz艂am w jego 艣lady. A jak na sw贸j wiek by艂am niez艂a.

- Krad艂a艣? - W g艂osie Jenny by艂o tyle samo zgrozy co zachwytu, Laine musia艂a si臋 u艣miechn膮膰.

- W zasadzie raczej odwraca艂am uwag臋, ale tak, r贸wnie偶 krad艂am. Moj膮 specjalno艣ci膮 sta艂o si臋 opr贸偶nianie kieszeni. Mia艂am zwinne r臋ce, a przy tym cz艂owiek, kt贸ry zorientuje si臋, 偶e znikn膮艂 mu portfel, nie patrzy podejrzliwie na jedenastoletni膮 dziewczynk臋.

- Jasny gwint! - Tylko tyle zdo艂a艂a wykrztusi膰 Jenny. - Podoba艂a mi si臋 ta zabawa. By艂a ryzykowna, a jednocze艣nie 艂atwa. M贸j lec... potrafi艂 sprawi膰, 偶e to si臋 wydawa艂o zabawne. Nigdy nie przysz艂o mi Ig艂owy, 偶e okradzionemu przeze mnie cz艂owiekowi mog艂o zabrakn膮膰 pieni臋dzy na zap艂acenie czynszu. Albo 偶e para oskubana z kilku tysi臋cy z powodu fa艂szywej umowy kupna nieruchomo艣ci straci艂a oszcz臋dno艣ci ca艂ego 偶ycia i fundusz powierniczy przeznaczony na nauk臋 dzieci w college'u. Dla mnie to by艂a tylko zabawa, ludzie byli pionkami.

- Mia艂a艣 tylko jedena艣cie lat! - przypomnia艂 Max. - Trudno ci臋 o to wini膰.

- Mniej wi臋cej wtedy wszystko si臋 sko艅czy艂o. Matka postanowi艂a zmieni膰 nasz膮 przysz艂o艣膰. Swoj膮 i moj膮. Rozwiod艂a si臋 z ojcem i wyprowadzi艂a, zmieni艂a nazwisko, zacz臋艂a pracowa膰 jako kelnerka. Przez pierwszych kilka lat stale si臋 przeprowadza艂y艣my. Nie po to, 偶eby znikn膮膰 ojcu z oczu - tego by nie zrobi艂a. Obieca艂a zawsze go zawiadamia膰, gdzie jeste艣my, pod warunkiem 偶e nie b臋dzie mnie na nowo wci膮ga艂 do swoich gierek. Dotrzymywa艂a obietnicy. On te偶. Nie wiem, kt贸re z nas trojga by艂o tym najbardziej zaskoczone, ale nie z艂ama艂 s艂owa ani razu. Przeprowadza艂y艣my si臋 ci膮gle, bo gliniarze nas nachodzili... - przerwa艂a i u艣miechn臋艂a si臋 s艂abo do Vince'a. - Wybacz, ale jak ju偶 cz艂owiek zyska reputacj臋 oszusta i z艂odzieja, nawet tylko powodu przestawania w nieodpowiednim towarzystwie, miejscowe w艂adze ci膮gle maj膮 ci臋 na oku. Mama chcia艂a zacz膮膰 偶ycie od pocz膮tku, bez zb臋dnego baga偶u. I mnie tak偶e chcia艂a zapewni膰 czysty start. Nie by艂o jej 艂atwo. Kocha艂a Jacka. W dodatku ja wcale jej nie pomaga艂am. Uwielbia艂am dawne zabawy wymy艣lane przez ojca i wcale mi si臋 nie podoba艂o, 偶e nagle si臋 sko艅czy艂y, a tata znikn膮艂 z mojego 偶ycia. - Dola艂a kawy do kubk贸w, cho膰 w艂asn膮 ledwie tkn臋艂a. - Ona jednak postawi艂a na swoim. Wreszcie zacz臋艂am j膮 rozumie膰, zobaczy艂am jej dum臋, satysfakcj臋, 偶e zarabia na siebie. I to uczciwie... po jakim艣 czasie przesta艂y艣my si臋 co chwila przeprowadza膰. Sko艅czy艂o si臋 skowanie w 艣rodku nocy i ucieczki z mieszkania czy hotelowego pokoju, matka te偶 dotrzyma艂a s艂owa. Wielki Jack potrafi艂 obiecywa膰 gruszki na wierzbie, ale rzadko dotrzymywa艂 s艂owa. Natomiast mama, je艣li co艣 obieca艂a, tak by艂o. - Nikt si臋 nie odzywa艂. Laine podesz艂a do lod贸wki, wyj臋艂a z niej dzbanek z wod膮, w kt贸rej p艂ywa艂y plastry cytryny. Nala艂a sobie do szklanki, wypi艂a kilka 艂yk贸w. - Tak czy inaczej, wszystko si臋 zmieni艂o. A kiedy pozna艂a Roba Tavisha, kolejny raz zacz臋艂a nowe 偶ycie. R贸b jest wspania艂ym cz艂owiekiem. Szaleje za moj膮 mam膮 i zawsze by艂 dla mnie dobry. Mi艂y, grzeczny, uprzejmy... Przyj臋艂am jego nazwisko. Sta艂am si臋 Laine Tavish, poniewa偶 Laine Tavish jest odpowiedzialna. Mo偶e mie膰 w艂asny dom, prowadzi膰 sklep, 偶y膰 jak przyzwoity cz艂owiek. Mo偶e bez tych wszystkich radosnych chwil uniesienia, jakie pozna艂a w dzieci艅stwie, ale te偶 bez bolesnych upadk贸w. Wydawa艂o mi si臋 to w艂a艣ciwe. Dlatego kiedy pytali艣cie mnie o przesz艂o艣膰 albo okres dorastania, opowiada艂am wam to, co moim zdaniem pasowa艂o do Laine Tavish. Wstyd mi, 偶e was ok艂amywa艂am. I to wszystko. Nie wiem, jak was przeprasza膰. Na d艂ug膮 chwil臋 zapad艂a cisza.

- Ale numer! - Jenny wpatrywa艂a si臋 w Laine, kr臋c膮c g艂ow膮. - Jak tylko mi si臋 to wszystko pouk艂ada w g艂owie, b臋d臋 mia艂a mn贸stwo pyta艅 i komentarzy, ale na razie chcia艂abym wiedzie膰, jak si臋 to ma do twoich k艂opot贸w.

- S艂ysza艂am takie powiedzenie, 偶e cz艂owiek nie mo偶e uciec przed w艂asn膮 przesz艂o艣ci膮 - powiedzia艂a Laine. Zobaczy艂a, 偶e Vince wolno kiwa g艂ow膮. Najwyra藕niej posk艂ada艂 fragmenty 艂amig艂贸wki. - Willy Young.

- M臋偶czyzna, kt贸ry wybieg艂 pod ko艂a samochodu - stwierdzi艂a Jenny.

- Tak. Wsp贸lnik mojego ojca. I przyjaciel. Byli sobie bliscy jak bracia, czasami mia艂am wra偶enie, 偶e z nami mieszka. Nazywa艂am go wujkiem. Tutaj go nie pozna艂am. Przysi臋gam, Vince, musisz mi uwierzy膰. Ostatni raz widzia艂am go bardzo dawno temu, po prostu go nie pozna艂am. Dopiero po wypadku, kiedy... Bo偶e, kiedy umiera艂... - Napi艂a si臋 jeszcze wody, szklanka dr偶a艂a jej w d艂oniach. - Taki by艂 smutny, jak go nie pozna艂am i w艂a艣ciwie nawet zby艂am... a chwil臋 p贸藕niej le偶a艂 na ulicy, ca艂y we krwi. Umieraj膮cy. Za艣piewa艂 wtedy kilka s艂贸w g艂upiej piosenki, kt贸r膮 dawniej cz臋sto 艣piewa艂 z ojcem w duecie, 鈥炁籩gnaj, kosie鈥. Zawsze j膮 艣piewali, kiedy zaczynali艣my si臋 pakowa膰 przed ucieczk膮 z hotelu. Wtedy zda艂am sobie spraw臋, kim jest, tylko 偶e ju偶 by艂o za p贸藕no. Nie powiedzia艂am ci o tym, pewnie pope艂ni艂am b艂膮d, ale tak czy inaczej, nie powiedzia艂am.

- Po co do ciebie przyszed艂?

- Nie bardzo mieli艣my okazj臋 porozmawia膰... Nie da艂am mu szansy - poprawi艂a si臋.

- Nie ma sensu si臋 nad tym rozczula膰 - odezwa艂 si臋 szorstko Max. Laine prze艂kn臋艂a 艂zy.

- Pewnie masz racj臋. Kiedy my艣l臋 o tym teraz, wiem, 偶e by艂 zdenerwowany, spi臋ty i zm臋czony. Da艂 mi wizyt贸wk臋, o tym ci powiedzia艂am, by艂 na niej r臋cznie dopisany numer telefonu. Naprawd臋 by艂am przekonana, 偶e chcia艂 mi co艣 sprzeda膰. Dopiero p贸藕niej zda艂am sobie spraw臋, 偶e pr贸bowa艂 ze mn膮 porozmawia膰. - Spojrza艂a na swoj膮 pust膮 szklank臋, odstawi艂a j膮 na bok. - Przypuszczam, 偶e przys艂a艂 go m贸j ojciec. Jedn膮 z najlepszych umiej臋tno艣ci Willy'ego stanowi艂o wtapianie si臋 w t艂um. By艂 niewysoki, nieokre艣lony, pozbawiony cech charakterystycznych. Jack natomiast wielki, rudow艂osy, by艂 zawsze widoczny, wi臋c podejrzewam, 偶e wys艂a艂 Willy'ego do mnie, 偶eby mi co艣 da艂 albo co艣 powiedzia艂... Ale biedakowi si臋 nie uda艂o. Powiedzia艂 tylko 鈥濼eraz on wie, gdzie jeste艣鈥. I kaza艂 mi ukry膰 psiaka. Cho膰 tego ostatniego s艂owa nie jestem pewna. Mo偶e to by艂 鈥瀙isak鈥? Bez sensu.

- Co takiego?! - Max ma艂o nie zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. - Zamierza艂a艣 mi o tym powiedzie膰?

- Owszem. - G艂os Laine by艂 s艂odki jak mi贸d. - A jednocze艣nie uwa偶am, 偶e nie masz 偶adnego prawa do pretensji. Ubezpieczenie! - prychn臋艂a. - My艣la艂by kto!

- Do licha, przecie偶 tu naprawd臋 chodzi o ubezpieczenie! Gdzie ten pies? Co z nim zrobi艂a艣? Policzki jej zap艂on臋艂y 偶ywym ogniem. Wcale nie z zak艂opotania, ale w艣ciek艂o艣ci.

- Nie da艂 mi ani psiaka, ani pisaka, ani nic innego. Nie mam twoich krety艅skich brylant贸w. Ten cz艂owiek by艂 w agonii, umiera艂. - Wbrew woli 艂zy nap艂yn臋艂y jej do oczu, g艂os si臋 za艂ama艂. - Umiera艂 mi na r臋kach, by艂o ju偶 za p贸藕no na cokolwiek.

- Zostaw j膮 w spokoju. - Jak nied藕wiedzica broni膮ca m艂odych, Jenny stan臋艂a pomi臋dzy Maxem i Laine, obj臋艂a przyjaci贸艂k臋 i przytuli艂a. - Daj jej spok贸j. Vince pocieszaj膮co poklepa艂 Laine po ramieniu, ale na Gannona patrzy艂 ostrym wzrokiem.

- Co to za brylanty?

- Warte dwadzie艣cia osiem, przecinek, cztery miliona dolar贸w, skradzione z 鈥濱nternational Jewelry Exchange鈥 w Nowym Jorku p贸艂tora miesi膮ca temu, Ubezpieczone by艂y przez mojego klienta, firm臋 鈥濺eliance Insurance鈥, bardzo chcia艂aby doprowadzi膰 do ich odnalezienia. Moim zdaniem zosta艂y ukradzione przez Jacka O'Har臋, Williama Younga oraz trzeciego wsp贸lnika, kt贸rym najprawdopodobniej jest Alex Crew.

- O jasny gwint! - szepn臋艂a Jenny.

- Ja nie mam z tym nic wsp贸lnego - powt贸rzy艂a Laine znu偶onym g艂osem. Nie mam tych brylant贸w, w 偶yciu ich nie widzia艂am, nie wiem, gdzie s膮. Oddam si臋 badaniu wykrywaczem k艂amstw.

- Niestety, kto艣 jest przekonany, 偶e je masz albo przynajmniej wiesz, gdzie je ukryto.

Wdzi臋czna za pomoc Laine wspar艂a g艂ow臋 na ramieniu Jenny i skin臋艂a Vince'owi.

- Najwyra藕niej. Mo偶esz przeszuka膰 dom. Razem z Maxem, je艣li macie ochot臋. Mo偶ecie zrewidowa膰 sklep. Dam wam pe艂ny wgl膮d w moje bilingi telefoniczne, wyci膮gi bankowe... co tam jeszcze. Prosz臋 was tylko o zachowanie dyskrecji, 偶ebym mog艂a 偶y膰 jak dot膮d.

- Czy wiesz, gdzie jest tw贸j ojciec?

- Nie mam poj臋cia.

- Co wiesz o Aleksie Crew?

- W 偶yciu o nim nie s艂ysza艂am. Nadal trudno mi uwierzy膰, 偶e Jack O'Hara m贸g艂by mie膰 cokolwiek wsp贸lnego z tym skokiem. Jest za drobn膮 p艂otk膮 na tak膮 akcj臋.

- Gdyby艣 musia艂a skontaktowa膰 si臋 z ojcem, co by艣 zrobi艂a?

- Nigdy nie czu艂am takiej potrzeby. - Potar艂a piek膮ce oczy. - Naprawd臋 nie wiem. Pojawi艂 si臋 w moim 偶yciu kilka razy, odk膮d matka od niego odesz艂a. Na przyk艂ad kiedy sko艅czy艂am college, dosta艂am przesy艂k臋 ekspresow膮 z biletem pierwszej klasy na Barbados i voucherem na tygodniowy pobyt w luksusowym hotelu. Wiedzia艂am, 偶e to od niego, i niewiele brakowa艂o, a by艂abym nie pojecha艂a. Ale wakacje na Barbados! Tam si臋 spotkali艣my. Bawili艣my si臋 艣wietnie, w jego towarzystwie nie mo偶na inaczej. By艂 ze mnie bardzo dumny, z tego, 偶e sko艅czy艂am college. Nigdy nie mia艂 za z艂e ani mojej mamie, ani mnie, 偶e znikn臋艂y艣my z jego 偶ycia, raczej go to smuci艂o. Od czasu do czasu pojawia艂 si臋 znienacka. Ostatni raz widzia艂am go, zanim si臋 tutaj przeprowadzi艂am. Wtedy mieszka艂am w Filadelfii.

- Sprawy z Nowego Jorku mnie nie obchodz膮 - o艣wiadczy艂 Vince - ale w艂amanie do twojego domu i sklepu, no i 艣mier膰 Williama Younga - owszem.

- Je艣li przysz艂o ci do g艂owy, 偶e to m贸j ojciec skrzywdzi艂 Willy'ego, to si臋 mylisz. Nawet gdyby w gr臋 wchodzi艂a suma dziesi臋膰 razy wi臋ksza. I taki typ w艂amania to te偶 nie w jego stylu. Nie zrobi艂by mi czego艣 takiego. Dok艂adnie rzecz bior膮c: nikomu by tego nie zrobi艂. On mnie kocha. Po swojemu, ale bardzo mocno. I takie brutalne akcje s膮 naprawd臋 nie w jego stylu.

- Co wiesz o tym Aleksie Crew? - spyta艂 Vince Maxa.

- Wystarczaj膮co du偶o, by stwierdzi膰, 偶e Jack i Willy wpadli w z艂e towarzystwo. Czwarty wsp贸lnik, Myers, pracownik tego okradzionego jubilera w Nowym Jorku, zosta艂 zastrzelony. W zasadzie wykonano na nim egzekucj臋. Cia艂o znaleziono w spalonym samochodzie w New Jersey. - Zerkn膮艂 na Laine. - O'Hara zna艂 tego cz艂owieka wcze艣niej. Ale ani on, ani Young nie pope艂nili w przesz艂o艣ci 偶adnych przest臋pstw z u偶yciem si艂y czy wykorzystaniem broni. Nie mog臋 tego samego powiedzie膰 o Aleksie Crew... Chocia偶 nigdy nie s膮dzono go za morderstwo, kilkakrotnie by艂 podejrzany. To 艣liski dra艅, sprytny i przebieg艂y. Dostatecznie cwany, 偶eby wiedzie膰, 偶e ten towar jest gor膮cy, 偶e trzeba poczeka膰, a偶 ostygnie, zanim spr贸buje si臋 go spieni臋偶y膰 albo wywie藕膰 z kraju. Mo偶e kt贸rego艣 z nich ponios艂a chciwo艣膰 i zaczai si臋 niecierpliwi膰.

- Je偶eli to by艂 Alex Crew, je偶eli przeze mnie ma nadziej臋 trafi膰 do mojego ojca, to czeka go gorzkie rozczarowanie.

- Co nie oznacza, 偶e zrezygnuje - zauwa偶y艂 Max. - Je偶eli pojawi艂 si臋 w tej okolicy, mo偶e tu by膰 nadal. Zabra艂 mi portfel, wi臋c ju偶 wie, kim jestem i po co tu przyjecha艂em. - Odruchowo dotkn膮艂 opatrunku na skroni. - Na razie b臋dzie si臋 musia艂 zastanowi膰 nad nast臋pnym ruchem. Mam jego zdj臋cia. Lubi zmienia膰 wygl膮d, przybiera nowe to偶samo艣ci, ale je艣li jest w mie艣cie, mo偶e kt贸re艣 z nas go rozpozna.

- Zrobi臋 odbitki dla moich ludzi - zdecydowa艂 Vince. - Podci膮gn臋 to pod wsp贸艂prac臋 z w艂adzami Nowego Jorku przy poszukiwaniu podejrzanego, widzianego w okolicy. B臋d臋 si臋 stara艂 omija膰 Laine w tej sprawie, jak d艂ugo si臋 da.

- 艢wietnie.

- Dzi臋ki, Vince. - Laine unios艂a r臋ce i zaraz je opu艣ci艂a. - Dzi臋kuj臋 ci.

- My艣la艂a艣, 偶e b臋dziemy na ciebie 藕li? - spyta艂a Jenny. - My艣la艂a艣, 偶e to koniec przyja藕ni?

- Tak w艂a艣nie my艣la艂am.

- Obrazi艂a艣 mnie, ale odpuszcz臋 ci, bo jeste艣 okropnie zm臋czona. A co z nim? - G艂ow膮 wskaza艂a Maxa. - Jemu wybaczasz?

- Bior膮c pod uwag臋 okoliczno艣ci, chyba nie mam innego wyj艣cia.

- No dobrze, to ja te偶 mu wybacz臋. Rany, w艂a艣nie zda艂am sobie spraw臋, 偶e przez to ca艂e s艂uchanie kompletnie zapomnia艂am o jedzeniu. Daj troch臋. - Si臋gn臋艂a po kawa艂ek ciasta, ugryz艂a i podj臋艂a z pe艂nymi ustami: - Lepiej zamieszkaj u nas, p贸ki si臋 to wszystko nie wyja艣ni.

- Kochana jeste艣. - 艁zy znowu nap艂yn臋艂y Laine do oczu, wi臋c wsta艂a, by zaparzy膰 wi臋cej kawy, a jednocze艣nie odzyska膰 panowanie nad sob膮. - Dzi臋ki ci za propozycj臋, ale powinnam zosta膰 w domu. Nie martw si臋 o mnie, nic mi si臋 nie stanie, Max b臋dzie mnie pilnowa艂. - Odwr贸ci艂a si臋 akurat na to, by zobaczy膰 jego zdumion膮 min臋. U艣miechn臋艂a si臋 leciutko. - Zgodzisz si臋 Max?.

- Tak. Oczywi艣cie. - Spojrza艂 na Jenny. - B臋d臋 jej pilnowa艂.

- A na razie poniewa偶 przeszed艂e艣 lekki wstrz膮s m贸zgu, to mo偶e po艂o偶ysz odpoczniesz. Ja musz臋 si臋 przebra膰 i jecha膰 do pracy. Pora otwiera膰.

- Nie ma mowy - sprzeciwi艂a si臋 Jenny. - To ty powinna艣 i艣膰 na g贸r臋 i na kilka godzin zameldowa膰 si臋 w 艂贸偶ku. Nic si臋 nie stanie, je艣li raz nie otworzysz sklepu.

Odnosz臋 wra偶enie, 偶e wszyscy obecni tu przedstawiciele prawa, zar贸wno pa艅stwowi jak i prywatni, zgodz膮 si臋, 偶e powinnam si臋 zachowywa膰 jak zwykle.

- Co fakt, to fakt. B臋dziemy mieli na oku i sklep, i dom, do czasu a偶 to wszystko si臋 sko艅czy - stwierdzi艂 Vince, a potem zwr贸ci艂 si臋 do Maxa. - Pami臋taj o tych zdj臋ciach.

- Podrzuc臋 jak najszybciej. Laine odprowadzi艂a przyjaci贸艂 do drzwi.

- Mam do ciebie mn贸stwo pyta艅 - oznajmi艂a Jenny. - Musimy sobie urz膮dzi膰 babski wiecz贸r i spokojnie poplotkowa膰. Zdarzy艂o ci si臋 rozpru膰 komu艣 kiesze艅 no偶em?

- Jenny! - Vince wzni贸s艂 oczy do nieba.

- Na lito艣膰 bosk膮, ciekawo艣膰 to pierwszy stopie艅 do wiedzy! No dobrze, powiesz mi p贸藕niej. A ogrywa艂a艣 ludzi w trzy karty? - wo艂a艂a jeszcze, gdy Vince ci膮gn膮艂 j膮 do samochodu. - Pogadamy p贸藕niej, ale musisz mi wszystko powiedzie膰 ze szczeg贸艂ami.

- Szczeg贸lna osoba - zauwa偶y艂 Max, obserwuj膮c, jak szeryf sadza艂 偶on臋 aucie.

- O tak. Szczeg贸lna i niezast膮piona. Najwspanialszy prezent od losu. - dopiero kiedy samoch贸d znikn膮艂 jej z oczu, zamkn臋艂a drzwi. - Uf... posz艂o lepiej, ni偶 si臋 spodziewa艂am.

- Lepiej ci idzie wybaczanie mnie ni偶 sobie.

- Robi艂e艣 co do ciebie nale偶a艂o. Umiem doceni膰 etyk臋 zawodow膮. - Lekko wzruszy艂a ramionami i skierowa艂a si臋 w stron臋 schod贸w. - Musz臋 si臋 pozbiera膰 i rusza膰 do miasta.

- Laine... jednego nie rozumiem: kiedy ci o艣wiadczy艂em, 偶e si臋 st膮d nie wynios臋, my艣la艂em, 偶e mnie pobijesz. A teraz mi m贸wisz, 偶e mam z tob膮 zamieszka膰. Co si臋 sta艂o, 偶e zmieni艂a艣 zdanie? Opar艂a si臋 na por臋czy.

- Powod贸w jest kilka. Po pierwsze, nie jestem tch贸rzem, ale te偶 korzystam z szarych kom贸rek. Nie chc臋 mieszka膰 sama, na przedmie艣ciu, na odludziu, nie maj膮c pewno艣ci, czy przypadkiem nie wr贸ci tu osoba, kt贸ra wyra藕nie mi 藕le 偶yczy. Dlatego nie zamierzam ryzykowa膰, 偶e m贸j pies albo ja b臋dziemy mieli nowe k艂opoty.

- Rozs膮dne podej艣cie.

- Dlatego te偶 bior臋 sobie tajniaka z wielkiego miasta, kt贸ry, jak zak艂adam, mimo widocznych dowod贸w 艣wiadcz膮cych przeciwko tej tezie, potrafi jednak o siebie zadba膰. Przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- Tak, potrafi臋 o siebie zadba膰.

- Dobrze wiedzie膰. Dalej: poniewa偶 mam dosta膰 swoj膮 dol臋 po odzyskaniu brylant贸w, wol臋 ci臋 mie膰 pod r臋k膮, 偶eby wiedzie膰 na bie偶膮co, co robisz w tej sprawie. Siedemset tysi臋cy dolar贸w mi si臋 przyda, tak samo jak facet pod r臋k膮.

- Praktyczne.

- I ostatnia sprawa: lubi臋 seks i nie widz臋 powodu, 偶eby si臋 go wyrzeka膰. 艁atwiej mi b臋dzie zaci膮gn膮膰 ci臋 do 艂贸偶ka, je艣li b臋dziesz tu mieszka艂. - Poniewa偶 tego najwyra藕niej nie umia艂 trafnie podsumowa膰, tylko si臋 u艣miechn臋艂a. - Id臋 pod prysznic.

- Dobrze - uda艂o mu si臋 wykrztusi膰, kiedy ju偶 znikn臋艂a na pi臋trze. - Wszystko jasne.

P贸艂 godziny p贸藕niej zesz艂a na d贸艂 艣wie偶utka jak wiosenny poranek, ubrana w spodnie oraz kr贸tki zielony 偶akiet. W艂osy spi臋te po bokach srebrnymi grzebykami sp艂ywa艂y na ramiona rud膮 kaskad膮. Poda艂a Maxowi miedziane k贸艂ko z kluczami.

- Frontowe i tylne drzwi - powiedzia艂a. - B臋d臋 wdzi臋czna, je艣li wr贸ciwszy do domu przede mn膮, wypu艣cisz Henry'ego, 偶eby si臋 m贸g艂 wyszale膰.

- Nie ma sprawy.

- Je艣li ja b臋d臋 gotowa艂a, ty zmywasz naczynia.

- Stoi.

- Lubi臋 mie膰 w domu porz膮dek i nie zamierzam po tobie sprz膮ta膰.

- Mamusia nauczy艂a mnie podstawowych zasad.

- To chyba na razie wszystko. Musz臋 ju偶 i艣膰.

- Chwileczk臋. To by艂y twoje zasady. Moje s膮 takie: masz zawsze pod r臋k膮 ten numer telefonu. - Wetkn膮艂 jej w d艂o艅 wizyt贸wk臋. - To moja kom贸rka. Dzwonisz do mnie za ka偶dym razem, kiedy jedziesz do domu. Je偶eli z jakich艣 przyczyn zamierzasz gdzie艣 zboczy膰, te偶 mi o tym m贸wisz.

- Dobrze. - Wsun臋艂a kartonik do kieszeni.

- Zadzwonisz pod ten numer tak偶e wtedy, gdyby co艣 si臋 sta艂o, cokolwiek, co ci臋 zaniepokoi. Oboj臋tne, jak ma艂o wa偶ne, chc臋 o tym wiedzie膰.

- W porz膮dku, je艣li zadzwoni do mnie teleankieter, dam ci zna膰.

- M贸wi臋 zupe艂nie powa偶nie.

- Dobrze ju偶, dobrze. Co艣 jeszcze? Zaraz b臋d臋 sp贸藕niona.

- Je偶eli tw贸j ojciec si臋 odezwie, te偶 mi o tym powiesz. Pami臋taj. - Podkre艣li艂, widz膮c jej min臋. - Twoja w膮tpliwa lojalno艣膰 w niczym mu nie pomo偶e.

- Na pewno nie pomog臋 wsadzi膰 go za kratki. Tego nie zrobi臋.

- Nie jestem glin膮, nie wsadzam ludzi za kratki. Chc臋 tylko si臋 dowiedzie膰, gdzie s膮 brylanty, 偶eby dosta膰 swoj膮 dol臋. I zadba膰, 偶eby 偶adne z nas nie straci艂o przy tym 偶ycia ani zdrowia.

- Je偶eli mi przysi臋gniesz, 偶e go nie wydasz za 偶adn膮 cen臋, ja obiecam, 偶e ci powiem, je艣li b臋d臋 co艣 o nim wiedzia艂a.

- Za艂atwione. - Wyci膮gn膮艂 r臋k臋, potrz膮sn膮艂 d艂oni膮 Laine, a potem przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie, a偶 wpad艂a mu w ramiona. - A teraz buziak na po偶egnanie.

- Niech b臋dzie.

Opar艂a d艂onie na jego biodrach, wspi臋艂a si臋 na palce i przycisn臋艂a usta do jego warg. Na tych kilka chwil przesta艂a si臋 艣pieszy膰, dra偶ni艂a go j臋zykiem, z臋bami, napawa艂a si臋 ciep艂em jego palc贸w przeczesuj膮cych jej w艂osy. Gdy wezbra艂a w niej fala gor膮ca, zsun臋艂a d艂onie na po艣ladki Maxa i 艣cisn臋艂a. Serce wali艂o jej jak oszala艂e, a jednocze艣nie bawi艂o j膮 uczucie ca艂kowitej w艂adzy nad tym pot臋偶nym m臋偶czyzn膮.

- Jeszcze troch臋 i nie wyjd臋 - szepn臋艂a mu do ucha i odsun臋艂a si臋 od niego.

- Teraz ja ci臋 poca艂uj臋 na do widzenia, Roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no, g艂adz膮c go po piersi.

- O, nie. Urz膮d藕 si臋 i przygotuj mi buziaka na dzie艅 dobry. Powinnam wr贸ci膰 ko艂o si贸dmej.

- B臋d臋 czeka艂.

Wyszli razem, Max jecha艂 do miasta tu偶 za Laine, dopiero tam ich drogi si臋 rozdzieli艂y: ona otworzy艂a sklep, a on pojecha艂 do hotelu. Zatrzyma艂 si臋 przy ladzie recepcji i poprosi艂 o rachunek.

- Panie Gannon! - recepcjonistka by艂a wstrz膮艣ni臋ta widokiem opatrunku. - Co si臋 panu sta艂o? Mia艂 pan wypadek?

- Nie, to nie by艂 wypadek. Nic mi nie b臋dzie. Za kilka minut zwolni臋 pok贸j. Wsiad艂 do windy. Ju偶 wcze艣niej podj膮艂 decyzj臋, 偶e zabierze si臋 do notatek i raport贸w dopiero u Laine. W ko艅cu i jemu nale偶y si臋 troch臋 wygody. By艂 przyzwyczajony do ci膮g艂ych podr贸偶y, tote偶 potrafi艂 spakowa膰 si臋 szybko i sprawnie. Kwadrans po wej艣ciu do hotelowego pokoju przewiesi艂 torb臋 z ubraniami przez jedno rami臋, laptop przez drugie i wyszed艂.

Przy ladzie recepcji przebieg艂 wzrokiem rachunek i podpisa艂 wydruk obci膮偶enia konta.

- Mamy nadziej臋, 偶e dobrze si臋 panu u nas mieszka艂o.

- Jak najbardziej. - Zerkn膮艂 na identyfikator z imieniem dziewczyny.

- Marti, mam jeszcze jedn膮 spraw臋. - Pochyli艂 si臋, wyj膮艂 skoroszyt z torby, a z niego fotografie Jacka O'Hary, Williama Younga oraz Alexa Crew. Roz艂o偶y艂 je na kontuarze. - Widzia艂a艣 kt贸rego艣 z nich?

- Zaraz... - Zerkn臋艂a na niego ciekawie. - A dlaczego pan pyta?

- Szukam ich. - Proste stwierdzenie popar艂 u艣miechem o nat臋偶eniu tysi膮ca wat贸w. - To jak?

- Zaraz... - powt贸rzy艂a, ale tym razem patrzy艂a na fotografie. - Nie, chyba nie. Przykro mi, 偶adnego z nich sobie nie przypominam.

- Nic nie szkodzi. Jest kto艣 na zapleczu? Mo偶e zechcia艂by zerkn膮膰?

- Tak, oczywi艣cie. Je艣li pan zaczeka, poprosz臋 Mike'a. Ca艂a scena powt贸rzy艂a si臋 z recepcjonist膮, tyle 偶e tym razem Max odpu艣ci艂 sobie zniewalaj膮cy u艣miech - ale efekt uzyska艂 ten sam.

Wstawi艂 torby do baga偶nika i ruszy艂 w drog臋. Najpierw zawi贸z艂 zdj臋ciu Vince'owi, zaczeka艂 na zrobienie kopii. Potem kr膮偶y艂 po okolicy, zatrzymuj膮c si臋 w hotelach, motelach oraz hotelach w promieniu dwudziestu kilku kilometr贸w.

Po trzech godzinach zyska艂 jedynie rosn膮cy b贸l g艂owy. Po艂kn膮艂 cztery ibuprofeny, jak cukierki owocowe, w jakim艣 podmiejskim sklepiku kupi艂 gor膮cy kanapk臋.

Dojechawszy do domu Laine, szczodrze podzieli艂 si臋 wystyg艂膮 kanapk膮 z wdzi臋cznym Henrym, maj膮c szczer膮 nadziej臋, 偶e pozostanie to ich ma艂膮 tajemnic膮. Poniewa偶 b贸l g艂owy przycich艂 i przybra艂 posta膰 niemi艂ego t臋tnienia, Max postanowi艂 wykorzysta膰 reszt臋 dnia na rozpakowanie, zorganizowanie sobie jakiego艣 miejsca do pracy i przejrzenie notatek.

Mniej wi臋cej dziesi臋膰 sekund przeznaczy艂 na podj臋cie decyzji, gdzie u艂o偶y膰 swoje ubrania. Poniewa偶 pani domu oznajmi艂a, 偶e 偶yczy go sobie mie膰 w 艂贸偶ku, na pewno powinien swoje rzeczy umie艣ci膰 pod r臋k膮.

Otworzy艂 szaf臋. Wyobrazi艂 sobie Laine w niekt贸rych ciuszkach, a potem bez niczego. Zauwa偶y艂, 偶e podobnie jak jego matka najwyra藕niej darzy艂a szczeg贸lnym uczuciem buty.

Jeszcze par臋 chwil namys艂u i doszed艂 do wniosku, 偶e mia艂 prawo do w艂asnego miejsca w szufladzie.

Poniewa偶 przek艂adaj膮c bielizn臋 Laine czu艂by si臋 jak zboczeniec, postanowi艂 ulokowa膰 swoje drobiazgi obok barwnej armii starannie posk艂adanych swetr贸w i koszulek.

Z Henrym przy nodze obejrza艂 gabinet Laine, potem salonik i pok贸j go艣cinny. 艢mieszne biureczko w go艣cinnym niespecjalnie mu odpowiada艂o, ale by艂a to najlepsza wolna przestrze艅.

Roz艂o偶y艂 si臋 z prac膮, wystuka艂 notatki, nast臋pny fragment raportu, przeczyta艂 jedno i drugie, wprowadzi艂 kilka poprawek. Sprawdzi艂 poczt臋 elektroniczn膮, nast臋pnie poczt臋 g艂osow膮 i odpowiedzia艂 na wiadomo艣ci, kt贸re tego wymaga艂y.

A potem jaki艣 czas siedzia艂 przy biureczku, wpatruj膮c si臋 w sufit i rozwa偶aj膮c w my艣lach r贸偶ne teorie.

Teraz on wie, gdzie jeste艣鈥.

Co za 鈥瀘n鈥? Mo偶e ojciec Laine? Ale skoro Willy wiedzia艂, gdzie jej szuka膰, Wielki Jack najprawdopodobniej tak偶e. Na dodatek z tego, co m贸wi艂a Laine, wynika艂o, 偶e Jack zwykle wiedzia艂, gdzie szuka膰 c贸rki, tylko si臋 z ni膮 nie kontaktowa艂. Czyli - to nie to. 鈥濼eraz on wie, gdzie jeste艣鈥.

Teraz. W my艣lach Maxa pojawi艂 si臋 Alex Crew.

O'Hara nigdy nie by艂 brutalny. Czego nie mo偶na powiedzie膰 o Aleksie Crew. Jack nie pasowa艂 na zab贸jc臋, kt贸ry dwa razy strzeli艂 w ty艂 g艂owy pracownikowi jubilera. Id膮c dalej tym 艣ladem, nale偶a艂o wysnu膰 wniosek, 偶e Willy nie mia艂 偶adnego powodu ba膰 si臋 swojego starego kumpla.

Bardziej prawdopodobne, znacznie bardziej prawdopodobne, 偶e wpad艂 na tego trzeciego, kt贸rym wed艂ug przekonania Maxa by艂 Alex Crew. Innymi s艂owy, Crew zjawi艂 si臋 w Angel's Gap.

Wszystko to jednak nadal nie wyja艣nia艂o, gdzie Willy ukry艂 kamienie.

Chcia艂 je da膰 Laine. Dlaczego, na lito艣膰 bosk膮, Willy albo Jack O'Hara Mi臋liby wystawi膰 Laine cz艂owiekowi pokroju Alexa Crew? Obraca艂 ten w膮tek w my艣lach jaki艣 czas, jednak do niczego nie doszed艂, krze艣le zrobi艂o mu si臋 niewygodnie, wi臋c wyci膮gn膮艂 si臋 na 艂贸偶ku i na chwil臋 zamkn膮艂 oczy.

Kr贸tka drzemka pomo偶e zebra膰 my艣li. Zasn膮艂 jak kamie艅.

9

Tym razem to on obudzi艂 si臋 otulony narzut膮. Wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci w taki sam spos贸b, jak zasn膮艂: szybko i ca艂kowicie.

Zerkn膮艂 na zegarek i skrzywi艂 si臋, widz膮c, 偶e przespa艂 ca艂e dwie godziny. Tak czy inaczej do si贸dmej zosta艂o jeszcze troch臋 czasu, wi臋c gdyby Laine nie wr贸ci艂a wcze艣niej, zd膮偶y艂by j膮 przywita膰.

Stoczy艂 si臋 z 艂贸偶ka, po艂kn膮艂 jeszcze kilka tabletek na b贸l g艂owy, a potem ruszy艂 na d贸艂 poszuka膰 Laine.

Kilka krok贸w od kuchni wyszed艂 mu na spotkanie smakowity zapach i poprowadzi艂 nieomylnie do celu.

Pi臋kny widok, pomy艣la艂 Max, patrz膮c na gospodyni臋.

Laine, ubrana w spodnie oraz nieskazitelnie bia艂膮 koszul臋, przepasana 艣ciereczk膮, miesza艂a co艣 drewnian膮 艂y偶k膮 o d艂ugim trzonku w paruj膮cym garnku. Robi艂a to w rytm muzyki dobiegaj膮cej z miniwie偶y stoj膮cej na kuchennym blacie. Max rozpozna艂 Marshall Tucker, robi膮cych coraz wi臋ksz膮 karier臋.

Pies le偶a艂 rozci膮gni臋ty na pod艂odze, prze偶uwaj膮c w臋ze艂 z grubej liny, kt贸ry wyra藕nie przeszed艂 ju偶 niejedno. W niebieskim wazonie na stole sta艂y weso艂e narcyzy z 偶贸艂tymi 艣rodkami. Obok deski do krojenia pi臋trzy艂y si臋 kolorowe warzywa.

Max nigdy nie by艂 domatorem... tak mu si臋 w ka偶dym razie zdawa艂o. Teraz jednak doszed艂 do wniosku, 偶e m贸g艂by zmieni膰 zdanie. Tak, m贸g艂by patrze膰 na taki obrazek przez nast臋pnych czterdzie艣ci lub pi臋膰dziesi膮t lat i nadal by艂by zachwycony.

Henry przywita艂 go dwoma uderzeniami ogona o pod艂og臋, po czym wsta艂 i szturchn膮艂 go prze偶ut膮 lin膮 w udo. Laine postuka艂a 艂y偶k膮 o brzeg garnka.

- Dobrze ci si臋 spa艂o? - spyta艂a.

- Nie藕le, ale pobudka by艂a jeszcze lepsza. - Chwyci艂 psi膮 zabawk臋, szarpn膮艂 na pr贸b臋 i ju偶 w nast臋pnej chwili toczy艂 prawdziw膮 wojn臋 na przeci膮ganie liny.

- Teraz to wpad艂e艣! - zawo艂a艂a Laine, widz膮c, co si臋 dzieje. - On tak potrafi ca艂ymi godzinami. Max wykr臋ci艂 lin臋 z psiego pyska i rzuci艂 j膮 nisko w stron臋 frontowych drzwi. Henry zabuksowa艂 na terakocie, wyrwa艂 jak rakieta, a sekund臋 p贸藕niej zadudni艂 na deskach w przedpokoju.

- Wr贸ci艂a艣 wcze艣niej.

- Podszed艂 do Laine, odwr贸ci艂 j膮 ty艂em do kuchennego blatu i opar艂 d艂onie na jej biodrach, zamykaj膮c j膮 w klatce swoich ramion. Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 jej usta.

Chcia艂a go obj膮膰 w pasie, ale jako艣 zabrak艂o jej si艂y. Mia艂a wra偶enie, 偶e si臋 rozpuszcza, 偶e bezwolnie oddaje si臋 w s艂odk膮 niewol臋. Serce bi艂o coraz szybciej, w g艂owie czu艂a pustk臋. Oczy zdo艂a艂a otworzy膰 dopiero, kiedy Max odsun膮艂 si臋 i u艣miechn膮艂 szeroko.

- Witaj, Laine.

- Witaj. Nie spuszczaj膮c z niej wzroku, si臋gn膮艂 po psi膮 lin臋.

- Co艣 tu pi臋knie pachnie... - pow膮cha艂 jej szyj臋 - i to nie tylko ty.

- Robi臋 kurczaka z makaronem fettuccine w lekkim sosie 艣mietanowym. Zajrza艂 do garnka, gdzie b膮belkowa艂a g臋sta ciecz.

- 呕artujesz sobie ze mnie?

- Owszem, ale akurat nie teraz. W lod贸wce ch艂odzi si臋 butelka pinot noir. wiesz j膮 otworzy膰?

- Ju偶 si臋 robi. - Uwolni艂 Laine, stoczy艂 kolejn膮 rund臋 z Henrym, a wygrawszy j膮, rzuci艂 psu lin臋. - Ty naprawd臋 umiesz gotowa膰! - stwierdzi艂, wyjmuj膮c wino.

- Lubi臋 co艣 upichci膰 od czasu do czasu. Poniewa偶 zwykle jadam w domu na, nie musz臋 si臋 specjalnie przem臋cza膰. Raz na jaki艣 czas przyda mi si臋 odmiana.

- Ciesz臋 si臋, 偶e mog艂em by膰 pomocny. - Wzi膮艂 z r臋ki Laine korkoci膮g, przyjrza艂 si臋 srebrnej 艣wince na uchwycie. - Naprawd臋 zbierasz korkoci膮gi.

- Jak najbardziej. - Postawi艂a na blacie dwa kieliszki z miodowego szk艂a. Ogromn膮 przyjemno艣膰 sprawia艂o jej obserwowanie, jak Max radzi sobie z domowymi czynno艣ciami, a jednocze艣nie bawi si臋 z psem. Postanowi艂a jednak uwolni膰 go od kud艂atego towarzysza. Z dolnej szafki wyj臋艂a puszk臋 psich chrupek.

- Henry!

Pies natychmiast porzuci艂 lin臋 i pu艣ci艂 si臋 w szalony taniec pe艂en podskok贸w, skomlenia i poszczekiwania. Max got贸w by艂by przysi膮c, 偶e w pe艂nych mi艂o艣ci 艣lepiach zal艣ni艂y 艂zy.

- Chrupka dla grzecznego pieska - oznajmi艂a Laine, a Henry natychmiast siad艂 i zastyg艂 bez ruchu, niczym przyro艣ni臋ty do pod艂ogi, tylko dr偶enie zdradza艂o, ile go kosztuje opanowanie emocji. Gdy pani rzuci艂a smako艂yk, pies chwyci艂 go w powietrzu z wpraw膮 weterana i uciek艂 ze zdobycz膮 jak z艂odziej.

- Z czym to by艂o, z kokain膮?

- Fakt, Henry jest uzale偶niony od tych chrupek. B臋dzie mia艂 zaj臋cie na jakie艣 pi臋膰 minut. - Wyj臋艂a patelni臋. - Teraz obsma偶臋 kurczaka.

- Obsma偶ysz kurczaka... - powt贸rzy艂 Max. - A niech mnie.

- Nietrudno zrobi膰 na tobie wra偶enie.

- Wcale mi to nie przeszkadza. - Odczeka艂, a偶 wyjmie z lod贸wki piersi kurcz臋ce i zacznie je kroi膰 w w膮skie paski. - Mo偶esz przy tym rozmawia膰?

- Oczywi艣cie. Jestem wyj膮tkowo utalentowana.

- 艢wietnie. Powiedz, jak ci posz艂o w sklepie? Podnios艂a do ust kieliszek z winem, upi艂a niewielki 艂yk.

- Chcesz wiedzie膰, jak stoj膮 sprawy sprzeda偶y detalicznej, czy pytasz mnie, czy widzia艂am co艣 podejrzanego.

- Jedno i drugie.

- Interesy sz艂y dzisiaj wyj膮tkowo dobrze. Sprzeda艂am mi臋dzy innymi bardzo wdzi臋czny kabinecik Sheratona. Nie zauwa偶y艂am, 偶eby cokolwiek w sklepie, w moim biurze albo w magazynie zosta艂o ruszone z miejsca. Przyby艂a tylko plama krwi na pod艂odze na zapleczu, jak rozumiem - twojej. - Nala艂a na patelni臋 oliwy i przyjrza艂a si臋 Maxowi uwa偶niej. - A jak twoja g艂owa?

- Lepiej.

- To dobrze. Nie widzia艂am 偶adnych podejrzanych os贸b poza pani膮 Franquist, kt贸ra raz czy dwa razy w miesi膮cu wpada zorientowa膰 si臋 w moich cenach. A jak tobie min膮艂 dzie艅?

- A偶 do czasu drzemki by艂em upiornie aktywny. - Dola艂 wina do kieliszka Laine, a ona u艂o偶y艂a kawa艂ki kurczaka na rozgrzanym t艂uszczu i zabra艂a si臋 do przygotowywania sa艂atki.

- Zdarzaj膮 si臋 takie dni, 偶e cz艂owiek zadaje pytania, na kt贸re w zasadzie nie dostaje odpowiedzi.

- 鈥濶ie鈥 to tak偶e odpowied藕.

- W zasadzie tak. Dlaczego mi艂y ch艂opak z Savannah przyjecha艂 do Nowego Jorku, 偶eby zosta膰 prywatnym detektywem?

- Z pocz膮tku zamierza艂 by膰 gliniarzem, poniewa偶 lubi dociera膰 do sedna i zaprowadza膰 porz膮dek. Przynajmniej o tyle, o ile to mo偶liwe. Ale nie pasowa艂 do policji. Nie sz艂o mu najlepiej z innymi policjantami. Z lekkim u艣miechem na ustach powr贸ci艂a do sa艂atki.

- Nie sz艂o mu?

- No w艂a艣nie. I jeszcze te wszystkie przepisy, zasady... za du偶o tego. Hamuj膮 cz艂owieka jak przyciasna obro偶a. Wobec tego ch艂opak doszed艂 do wniosku, 偶e b臋dzie robi膰 to samo, ale na w艂asn膮 r臋k臋. Pracowa膰 na w艂asny rachunek i dobrze na tym wychodzi膰... A ja lubi臋 by膰 dobrze ustawiony..

- To zrozumia艂e. - Pola艂a kurczaka winem, zmniejszy艂a gaz, przykry艂a patelni臋.

- 呕eby 偶y膰 tak, jak lubi臋, musz臋 by膰 dobry w swojej robocie i znajdowa膰 ludzi, kt贸rym si臋 wiedzie jeszcze lepiej ni偶 mnie i kt贸rzy mi zap艂ac膮 za zrobienie tego, czego oni robi膰 nie lubi膮. - Wrzuci艂 do ust s艂upek marchewki. - Jankesi s膮dz膮, 偶e ch艂opcy z po艂udnia, kt贸rzy wolno m贸wi膮, musz膮 si臋 wolno rusza膰, wolno my艣le膰 i jeszcze wolniej dzia艂a膰.

Podnios艂a na niego oczy znad trzepaczki, kt贸r膮 miesza艂a sk艂adniki sosu do sa艂atki w niedu偶ej stalowej miseczce.

- Pope艂niaj膮 b艂膮d.

- Owszem, a ja z tego korzystam. Tak czy inaczej zainteresowa艂a mnie ochrona komputerowa, kontakt z elektronik膮... Niewiele brakowa艂o, a poszed艂bym w tamt膮 stron臋, ale za ma艂o zarabia艂em. Wobec tego postanowi艂em wykorzysta膰 wszystkie swoje zdolno艣ci. W towarzystwie ubezpieczeniowym 鈥濺eliance Insurance鈥 spodoba艂a si臋 moja praca, zatrudniaj膮 mnie na zlecenia. Ca艂kiem niez艂y uk艂ad.

- Czy twoje zdolno艣ci obejmuj膮 tak偶e nakrywanie do sto艂u? , - Naby艂em t臋 umiej臋tno艣膰, jeszcze b臋d膮c dzieckiem.

- Talerze s膮 tam, sztu膰ce w szufladzie, serwetki obok.

- Tak jest.

Gdy Max zabra艂 si臋 do nakrywania sto艂u, Laine wstawi艂a wod臋 na makaron. Zajrza艂a do kurczaka, zrobi艂a pod nim troch臋 wi臋kszy gaz, wypi艂a kolejny 艂yk wina.

- Max, sporo dzisiaj my艣la艂am o tym wszystkim.

- Tego si臋 w艂a艣nie spodziewa艂em.

- Wierz臋, 偶e nie wydasz mojego ojca z kilku powod贸w. Po pierwsze, nie jestem ci oboj臋tna, a po drugie, nie jego chcesz dosta膰. Chcesz odnale藕膰 te kamienie.

- To s膮 dwa powody.

- Nie ostatnie. Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem. Nie musisz brylowa膰 - przewala na chwil臋, bo Max stan膮艂, przygl膮daj膮c si臋 jej uwa偶nie, ale zaraz podj臋艂a w膮tek - a to by艂oby mocno irytuj膮ce dla kogo艣 mojego pokroju, poniewa偶 przy kim艣 takim by艂abym zawsze tylko cieniem i czu艂abym si臋 ma艂o wa偶na. Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem, kt贸ry mo偶e od czasu do czasu mija si臋 z prawd膮, je艣li mu to pasuje, ale te偶 zawsze dotrzyma danego s艂owa. Bardzo mi to odpowiada.

- Je艣li dam ci s艂owo, to na pewno dotrzymam.

- I zawsze wyg艂aszasz odpowiedni膮 kwesti臋.

Podczas gdy Laine z Maxem jedli w kuchni kurczaka z makaronem, Alex Crew w wiejskiej chatce wynaj臋tej w parku stanowym rozkoszowa艂 si臋 krwistym stekiem oraz przyzwoitym cabernetem.

Rustykalny styl wn臋trza mia艂 w nosie, natomiast ceni艂 sobie prywatno艣膰 i odosobnienie. W pokojach hotelowych 鈥濻trudzonego Podr贸偶nika鈥 w Angel's Gap zrobi艂o si臋 nagle zbyt gor膮co.

Maxfield Gannon... powtarza艂 w my艣lach, ogl膮daj膮c przy jedzeniu licencj臋 prywatnego detektywa.

Albo jaki艣 wolny strzelec, poluj膮cy na nagrod臋, albo tajniak wynaj臋ty przez towarzystwo ubezpieczeniowe. Tak czy inaczej - irytuj膮cy.

Alex m贸g艂 go zabi膰, ale to by艂by b艂膮d. Chocia偶 przez d艂u偶sz膮 chwil臋, gdy sta艂 nad nieprzytomnym detektywem, kusi艂o go takie rozwi膮zanie. Musia艂 jednak wzi膮膰 pod uwag臋 to, 偶e nawet tak prymitywna policja, jak w tej 偶a艂osnej dziurze zabitej dechami, w obliczu ewidentnego morderstwa ruszy艂aby do akcji. Lepiej, 偶eby gliniarze si臋 nadal zajmowali wlepianiem mandat贸w za z艂e parkowanie i moralno艣ci膮 lokalnej m艂odzie偶y.

Korzystniej by艂o, rozmy艣la艂, poci膮gaj膮c wino, korzystniej i du偶o 艂atwiej unieszkodliwi膰 intruza i anonimowo zawiadomi膰 policj臋. Z ogromn膮 przyjemno艣ci膮 wyobra偶a艂 sobie, jak ten Maxfield Gannon pr贸buje wyja艣ni膰 miejscowym przedstawicielom prawa, co takiego robi艂 w cudzym sklepie o trzeciej trzydzie艣ci nad ranem. Na jaki艣 czas wszystko si臋 pi臋knie skomplikuje. A Jack O'Hara bez w膮tpienia dostanie czyteln膮 wiadomo艣膰 przez c贸rk臋. r贸wnocze艣nie jednak Alex Crew by艂 niezadowolony. Nie mia艂 czasu r贸w zna膰 terenu i musia艂 zmieni膰 lokal. Wyj膮tkowo niewygodne.

W niewielkim notesie oprawionym w sk贸r臋 zrobi艂 list臋 dodatkowych d艂ug贸w. Kiedy ju偶 dopadnie O'Har臋, a co do tego, 偶e go z艂apie, nie by艂o w膮tpliwo艣ci, zamierza艂 go szczeg贸艂owo zapozna膰 ze wszystkimi przewinieniami: jasno i przejrzy艣cie. Potem wydob臋dzie z niego informacj臋 o miejscu ukrycia brylant贸w. Po rosn膮cej li艣cie d艂ug贸w widzia艂 wyra藕nie, 偶e b臋dzie musia艂 po艣wi臋ci膰 O'Harze nieco wi臋cej czasu, ni偶 planowa艂. Ju偶 si臋 cieszy艂 na t臋 my艣l. Doda艂 do swojej listy d艂u偶nik贸w tak偶e c贸rk臋 O'Hary oraz tego prywatnego szpicla.

Stanowili oni bonus w tej wielkiej rozgrywce prowadzonej przez cz艂owieka uto偶samiaj膮cego zadawanie b贸lu z w艂adz膮.

Myersa potraktowa艂 艂askawie, szybko za艂atwi艂 tego chciwego kretyna, z kt贸rego zrobi艂 wtyk臋. Ale te偶 Myers niczym szczeg贸lnym mu si臋 nie zas艂u偶y艂. Po prostu by艂 na tyle g艂upi, by uwierzy膰 w swoje prawo do jednej czwartej 艂upu. I na tyle chciwy, by si臋 z nim spotka膰 w cztery oczy na odludziu, na zamkni臋tej budowie, na dodatek w 艣rodku nocy. Wystarczy艂o go skusi膰 obietnic膮 wi臋kszego udzia艂u.

Jak si臋 tak spokojnie zastanowi膰, to ten cz艂owiek naprawd臋 nie zas艂ugiwa艂 na to, 偶eby 偶y膰.

Tak czy inaczej nale偶a艂o go zlikwidowa膰. Jeszcze by si臋 zaczai przechwala膰 albo szasta膰 pieni臋dzmi na prawo i lewo, pewnie kupowa艂by jakie艣 szpanerskie samochody lub wydawa艂by fors臋 na kobiety czy co tam ludzie jego pokroju uwa偶aj膮 za godne po偶膮dania.

P艂aka艂 jak dziecko, szlocha艂 i b艂aga艂 o lito艣膰, gdy Alex przystawi艂 mu pistolet do g艂owy. Paskudne przedstawienie, naprawd臋, ale czego mo偶na si臋 by艂o po nim spodziewa膰?

Odda艂 bez oporu kluczyk do skrzynki pocztowej, w kt贸rej schowa艂 szmacian膮 laleczk臋 z woreczkiem brylant贸w zaszytym w brzuchu.

To by艂o genialne posuniecie, rzeczywi艣cie, trzeba przyzna膰, 偶e O鈥橦ara miewa艂 dobre pomys艂y.

Upchn膮膰 drogocenne kamienie, warte grube miliony w tak niepozornym przedmiocie, w lalce, na kt贸r膮 nikt by nie spojrza艂 dwa razy... Wi臋c kiedy ju偶 wy艂膮czono alarmy i zamkni臋to budynek, kiedy gliniarze zaroili si臋 jak mr贸wki, nikt nie przypuszcza艂, 偶e wszystkie te 艣liczne kamyki s膮 ca艂kiem niedaleko, w zasi臋gu r臋ki, schowane w tak niewinnym miejscu. A potem zosta艂a ju偶 tylko kwestia odzyskania cennego 艂adunku z pospolitego opakowania, gdy wszyscy szukali zaginionych brylant贸w wsz臋dzie, tylko nie tam.

Owszem, Jackowi nale偶y si臋 uznanie za tak zdumiewaj膮ce posuni臋cie, ale to nic nie zmienia w kwestii jego d艂ug贸w.

Poza tym na pewno nie wytrzymaliby przez rok, jak by艂o uzgodnione, nie ruszaj膮c skarbu. Jak mo偶na wierzy膰 z艂odziejowi i oszustowi na s艂owo?

On, na przyk艂ad, nie zamierza艂 dotrzyma膰 偶adnej obietnicy.

A poza tym chcia艂 mie膰 wszystko. Nigdy nie bra艂 pod uwag臋 innej mo偶liwo艣ci. Pozostali byli zaledwie narz臋dziami. A narz臋dzia, kt贸re spe艂ni艂o ju偶 swoje zadanie, nale偶y si臋 pozby膰. Im skuteczniej, tym lepiej.

Tym czasem to oni wykiwali jego! Wymkn臋li mu si臋 z r膮k i na dodatek zabrali po艂ow臋 艂upu. W dodatku ich wybryk kosztowa艂 go d艂ugie tygodnie nerw贸w i wysi艂ku. Musia艂 si臋 martwi膰, 偶e zostan膮 przymkni臋ci za jakie艣 偶a艂osne oszustwo, z gatunku tych, kt贸re tak uwielbia艂 Wielki Jack, albo te偶 wygadaj膮 si臋 jakim艣 kanciarzom i strac膮 po艂ow臋 jego w艂asno艣ci. Powinni by膰 ju偶 martwi. Wszyscy.

Fakt, 偶e jeden z nich ci膮gle jeszcze 偶y艂, oddycha艂, chodzi艂 i ukrywa艂 si臋, stanowi艂 dla Alexa osobist膮 zniewag臋. A on nie puszcza艂 p艂azem zniewagi. Nigdy.

Mia艂 plan. Prosty i pewny. Najpierw Myers, tak 偶eby to wygl膮da艂o na egzekucj臋, jakby go dopad艂 kt贸ry艣 z wierzycieli, finansuj膮cych jego mi艂o艣膰 do hazardu. Potem O鈥橦ara i Young, skretyniali idioci.

Powinni byli si臋 zjawi膰, gdzie kaza艂 im przyj艣膰, ale ci debile nie potrafili nawet wykona膰 tak 艂atwego polecenia. Gdyby si臋 zjawili, gdzie trzeba, zgodnie z planem, skontaktowa艂by si臋 z nimi, zasia艂by w nich niepok贸j z powodu znikni臋cia Myersa um贸wi艂by si臋 na spotkanie w pewnym odludnym miejscu, podobnym do tego, w kt贸rym teraz sam si臋 znajdowa艂. Tam za艂atwi艂by ich bez szczeg贸lnego wysi艂ku, poniewa偶 偶aden nie mia艂 nawet tyle odwagi, 偶eby nosi膰 bro艅. Zostawi艂by dowody wskazuj膮ce na powi膮zania ich obu z robot膮 w Nowym Jorku i tak urz膮dzi艂by wszystko, 偶eby nawet najbardziej oci臋偶a艂y umys艂owo glina domy艣li艂 si臋, 偶e to z艂odziejskie porachunki.

A oni znikn臋li. Zniweczyli jego starannie obmy艣lony plan, bo postanowili si臋 okopa膰. Ponad miesi膮c, a w zasadzie p贸艂tora miesi膮ca zaj臋艂o mu znalezienie tropu Willy'ego w Nowym Jorku, ale zaraz go zgubi艂 i musia艂 po艣wi臋ci膰 jeszcze wi臋cej czasu, wysi艂ku i pieni臋dzy, by na nowo odszuka膰 go w Maryland. No i potem ten wypadek.

Crew pokr臋ci艂 g艂ow膮 i odkroi艂 nast臋pny kawa艂ek krwistego steku. Teraz i nie m贸g艂 odebra膰 艂upu Willy'emu, b臋dzie wi臋c musia艂 wystawi膰 rachunek Wielkiemu Jackowi oraz ca艂ej reszcie.

Na razie jednak trzeba by艂o odpowiedzie膰 na pytanie, jak to zrobi膰. Jedz膮c, rozwa偶a艂 kolejne mo偶liwo艣ci.

Czy zdo艂a艂by zmusi膰 do m贸wienia dziewczyn臋? Wyci膮gn膮膰 z niej informacje, gdzie znale藕膰 jej ojca i kamienie? Pewnie tak. Tylko 偶e je艣li Willy wyzion膮艂 ducha, zanim przekaza艂 jej wiadomo艣膰, by艂by to niepotrzebny wysi艂ek. No i jeszcze ten Maxfield Gannon. Mo偶e dobrze by艂oby si臋 zorientowa膰 bli偶ej, co to za jeden, jaki to cz艂owiek. Mo偶e okaza艂by si臋 sk艂onny do wzi臋cia 艂ap贸wki? Na pewno wiedzia艂 co艣 o dziewczynie, inaczej nie w艂amywa艂by si臋 i jej sklepu.

Albo... straszna my艣l... dziewczyna mog艂a si臋 ju偶 u艂o偶y膰 z tym Gannonem. i by艂oby fatalne, pomy艣la艂, raz po raz uderzaj膮c pi臋艣ci膮 w st贸艂. Fatalne dla wszystkich zainteresowanych.

Nie zamierza艂 si臋 zadowoli膰 po艂ow膮 艂upu. To nie do przyj臋cia. Wobec czego musia艂 znale藕膰 spos贸b na odzyskanie ca艂ej swojej w艂asno艣ci.

Kluczem do sprawy jest dziewczyna. Trudno powiedzie膰, co wiedzia艂a, a czego nie. Ale jedno nie pozostawia艂o 偶adnych w膮tpliwo艣ci: by艂a c贸rk膮 Jacka, wa偶niejsz膮 dla艅 ni偶 藕renica jego z艂odziejskiego oka. Mog艂a pos艂u偶y膰 za przyn臋t臋.

Rozwa偶aj膮c to rozwi膮zanie, odchyli艂 si臋 na oparcie i starannie otar艂 usta serwetk膮. Musia艂 przyzna膰, 偶e nie spodziewa艂 si臋 tutaj tak smacznych posi艂k贸w, a cisza i spok贸j koi艂y cz艂owiekowi dusz臋.

Cisza. Prywatno艣膰. Doskona艂e miejsce na kryj贸wk臋. Podnosz膮c do ust kieliszek z winem, zacz膮艂 si臋 u艣miecha膰. Cisza i spok贸j. 呕adnych s膮siad贸w w pobli偶u. Mo偶na bez przeszk贸d przeprowadzi膰 rozmow臋... ze wsp贸lnikami. Dyskusj臋, kt贸ra b臋dzie do艣膰... gor膮ca.

Rozejrza艂 si臋 po drewnianym domku. Za oknami zapad艂 ju偶 mrok, jak to na wsi.

Ca艂kiem nie藕le. Naprawd臋 ca艂kiem nie藕le.

Dziwnie jest obudzi膰 si臋 u boku m臋偶czyzny. Taki m臋偶czyzna zajmowa艂 sporo miejsca, ale to nie wszystko, na dodatek Laine nie by艂a przyzwyczajona do tego, 偶eby si臋 przejmowa膰 swoim wygl膮dem od pierwszej chwili po otwarciu oczu z samego rana.

Przypuszcza艂a, 偶e z t膮 drug膮 spraw膮 szybko si臋 upora, je艣li nadal b臋dzie si臋 budzi艂a u boku tego m臋偶czyzny. A je艣li chodzi o kwesti臋 pierwsz膮, to wystarczy kupi膰 wi臋ksze 艂贸偶ko.

Pytanie tylko, jak b臋dzie si臋 czu艂a, dziel膮c z nim 艂贸偶ko... i przecie偶 nie tylko 艂贸偶ko, ale w og贸le 偶ycie? Nie mia艂a czasu si臋 nad tym zastanowi膰... W za sadzie nawet nie stara艂a si臋 tego czasu znale藕膰.

Zamkn臋艂a oczy i wyobrazi艂a sobie, co b臋dzie za miesi膮c. Ogr贸d wybuch nie wszystkimi kolorami t臋czy, a ona zacznie my艣le膰 o ubraniach na lato, o wyniesieniu mebli ogrodowych z szopy i trzeba zaprowadzi膰 Henry'ego na coroczn膮 wizyt臋 u weterynarza.

Zamierza艂a te偶 urz膮dzi膰 przyj臋cie dla Jenny, by zgodnie ze zwyczajem uhonorowa膰 przysz艂膮 matk臋 blisk膮 rozwi膮zania.

Otworzy艂a jedno oko i zerkn臋艂a na Maxa.

W jej wyobra藕ni za miesi膮c te偶 tutaj by艂. Twarz wci艣ni臋ta w poduszk臋, w艂osy rozkosznie rozczochrane.

Innymi s艂owy, je艣li b臋dzie tu za miesi膮c, to doskonale.

A spr贸bujmy za p贸艂 roku. Znowu zamkn臋艂a oczy.

Przygotowania do 艢wi臋ta Dzi臋kczynienia. Poniewa偶 by艂a osob膮 zorganizowan膮, to niezale偶nie od opinii Jenny - a ta uwa偶a艂a, 偶e to wstr臋tne i ma艂o spontaniczne - w listopadzie mia艂a ju偶 za sob膮 艣wi膮teczne zakupy. Wszystkie upominki. B臋dzie planowa艂a przyj臋cia, zastanawia艂a si臋 nad dekoracj膮 sklepu i domu.

Zam贸wi sag drewna i codziennie wieczorem b臋dzie siadywa艂a przed kominkiem. Kupi kilka butelek szampana, 偶eby sobie mogli z Maxem...

O - o! Obecny!

Otworzy艂a oczy i zn贸w mu si臋 przyjrza艂a. Tak, by艂, jak najbardziej. Istnia艂 w planach na przysz艂o艣膰, a teraz le偶a艂 tu偶 obok, pogr膮偶ony we 艣nie. Natomiast Henry, 偶ywy budzik zawsze w艂膮czaj膮cy si臋 przed zegarkiem, w艂a艣nie si臋 przeci膮ga艂.

Mia艂a nieodparte przeczucie, 偶e gdyby w wyobra藕ni dorzuci艂a do przysz艂o艣ciowych plan贸w jeszcze p贸艂 roku, 偶eby zyska膰 okr膮g艂y rok, tak偶e zobaczy艂aby w nich Maxa.

B艂ysk ciemnego br膮zu jego oczu zaskoczy艂 j膮. Max obudzi艂 si臋 od razu ca艂kowicie przytomny.

- Czu艂em, jak mi si臋 przygl膮dasz.

- Nie przygl膮da艂am ci si臋, tylko my艣la艂am.

- To te偶 czu艂em. Szybkim ruchem jednej r臋ki przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej i zagarn膮艂 pod siebie. Az, 偶e tak 艂atwo mu posz艂o.

- Musz臋 wypu艣ci膰 Henry'ego.

- Nic mu si臋 nie stanie, jak chwilk臋 zaczeka. - Zamkn膮艂 dyskusj臋, zamykaj膮c jej usta poca艂unkiem.

- Mamy sw贸j poranny rytm - uda艂o jej si臋 wymamrota膰. - Od wiek贸w.

- Poranny rytm zawsze mo偶na zmieni膰 na inny... poranny rytm. - Ca艂owa艂 jej szyj臋, a puls Laine przy艣piesza艂 do ekspresowego tempa. - Widz臋, 偶e z rana jeste艣 mi臋ciutka i ciep艂a.

- Z chwili na chwil臋 coraz gor臋tsza Spojrza艂 jej w oczy.

- Rozpalona? Sprawd藕my. - Uni贸s艂 lekko jej biodra i wsun膮艂 si臋 w ni膮. B艂臋kitne oczy Laine zasnu艂a mg艂a. - Zgadza si臋. - Poruszaj膮c si臋 miarowo, syci艂 wszystkie zmys艂y, rozkoszuj膮c si臋 widokiem ukochanej kobiety w bladym 艣wietle poranka. - Masz ca艂kowit膮 racj臋.

Henry zaskomla艂 i opar艂 przednie 艂apy o 艂贸偶ko. Przekrzywi艂 艂eb, jakby usi艂owa艂 doj艣膰, co te偶 te dwie istoty ludzkie robi膮 jeszcze w 艂贸偶ku, na dodatek z zamkni臋tymi oczami, chocia偶 dawno ju偶 min膮艂 czas, 偶eby go wypu艣ci膰. Szczekn膮艂 raz. Stanowczy znak zapytania.

- Dobrze, Henry, dobrze... chwileczk臋. Max przeci膮gn膮艂 czubkami palc贸w po ramieniu Laine.

- Chcesz, 偶ebym to zrobi艂?

- To ju偶 zrobi艂e艣, dzi臋kuj臋.

- Cha, cha. Chcesz, 偶ebym wypu艣ci艂 psa?

- Nie, ja to zrobi臋. Taki mamy zwyczaj. Wystarczy艂o, 偶e usiad艂a na 艂贸偶ku, a Henry pogna艂 do drzwi sypialni, w mgnieniu oka zawr贸ci艂, zata艅czy艂 w miejscu. Laine narzuci艂a na ramiona szlafrok. Czy zwyczaj obejmuje tak偶e zaparzenie kawy?

- Poranek bez kawy jest porankiem straconym.

- Dzi臋ki Bogu! Wezm臋 prysznic i zaraz zejd臋.

- Nie 艣piesz si臋. - Odwr贸ci艂a si臋 do psa. - Czy jeste艣 pewien, 偶e chcesz wyj艣膰, Henry? Czy jeste艣 tego absolutnie, ca艂kowicie pewien?

Z tonu g艂osu Laine i z szale艅czej reakcji psa Max domy艣li艂 si臋 natychmiast, 偶e odgrywaj膮 cz臋艣膰 porannego rytua艂u. Po chwili ze schod贸w dobieg艂y go radosne odg艂osy przytupywania psich 艂ap biegn膮cych raz w g贸r臋, raz w d贸艂 oraz perlisty 艣miech Laine. Pod prysznicem u艣miecha艂 si臋 przez ca艂y czas.

Na parterze Laine otworzy艂a przed podskakuj膮cym Henrym drzwi przedpokoju. Jak co dzie艅 przekr臋ci艂a zamek w drzwiach wej艣ciowych i otworzy艂a je na o艣cie偶, 偶eby pies m贸g艂 艣mign膮膰 do ogrodu jak strza艂a, zamiast przeciska膰 si臋 przez specjalnie dla niego wyci臋te ma艂e drzwiczki. Z przyjemno艣ci膮 zaczerpn臋艂a 艣wie偶ego powietrza.

Chwil臋 podziwia艂a wiosenne p膮czki, schyli艂a si臋, by pow膮cha膰 fioletowe i r贸偶owe hiacynty. Potem stan臋艂a z r臋kami za艂o偶onymi na piersiach i przygl膮da艂a si臋 Henry'emu na porannym obchodzie, podnosz膮cemu 艂ap臋 przy ka偶dym drzewie na podw贸rzu. P贸藕niej zawsze bieg艂 do lasu, by sprawdzi膰, czy nadal boj膮 si臋 go wiewi贸rki, czy zdo艂a wystraszy膰 jak膮艣 sarn臋. Ale wszystkie le艣ne przygody musia艂y ust膮pi膰 pierwsze艅stwa odwiecznemu zwyczajowi oznaczania terytorium. Ptaki 膰wierka艂y rado艣nie, strumyczek szemra艂 cicho. Jeszcze czu艂a na sk贸rze ciep艂y dotyk Maxa, jeszcze by艂a rozpalona. W taki pi臋kny spokojny ranek nie istniej膮 zmartwienia. Wr贸ci艂a do przedpokoju i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi. Id膮c do kuchni, pod艣piewywa艂a pod nosem. Wyszed艂 zza drzwi. Serce jej zamar艂o. Otworzy艂a usta, ale krzyk uwi膮z艂 jej w gardle. Po艂o偶y艂 palec na wargach, prosz膮c o cisz臋.

10

Wypu艣ci艂a powietrze z p艂uc, cofn臋艂a si臋 o krok i opar艂a o 艣cian臋. D艂o艅 i pow臋drowa艂a do ust, zupe艂nie jakby Laine nie wiedzia艂a: krzykn膮膰 czy nie.

A on sta艂 i patrzy艂 na ni膮, ci膮gle z palcem na ustach i zawadiackim u艣miechem.

Konwulsyjnie zaczerpn臋艂a powietrza i wypu艣ci艂a je razem ze s艂owem wyksztuszonym szeptem.

- Tata!

- Niespodzianka! - Wysun膮艂 zza plec贸w drug膮 r臋k臋, w gar艣ci trzyma艂 bukiecik fio艂k贸w. - To dla ciebie. Jak si臋 masz, moja male艅ka?

- No nie. Co ty tu robisz? Jak si臋 tu... - Nie, nie by艂o sensu pyta膰, jak si臋 dosta艂e艣 do 艣rodka. G艂upie pytanie, skoro jednym z jego ulubionych zaj臋膰 by艂o podnoszenie zapadek w zamkach. - Och, tato, co艣 ty narobi艂!

- To tak si臋 wita starego kochanego ojca po d艂ugiej roz艂膮ce? - Otworzy艂 szeroko ramiona. - Chod藕, male艅ka, niech ci臋 u艣ciskam. W jego niebieskich oczach, takich samych jak oczy c贸rki, migota艂y p艂omyki rado艣ci. W艂osy - jego duma - ogni艣cie rude opada艂y g臋st膮 grzyw膮 wok贸艂 szerokiej twarzy. Na nosie i policzkach widnia艂y piegi jak kropeczki cynamonu na 艣mietanie. Mia艂 na sobie flanelow膮 koszul臋 w czerwono - czarn膮 krat臋 i d偶insy. Laine dobrze go zna艂a, wiedzia艂a, 偶e by艂 to uk艂on w stron臋 miejscowych obyczaj贸w, w ka偶dym razie w jego poj臋ciu. Dopasowane stylem do ca艂o艣ci buty a偶 l艣ni艂y czysto艣ci膮, natomiast pogniecione ubranie zdradza艂o, 偶e Wielki Jack nie spa艂 w pid偶amie. Przekrzywi艂 g艂ow臋 i obdarzy艂 c贸rk臋 u艣miechem, rozbrajaj膮cym jak skamlanie szczeniaka.

Nie potrafi艂a si臋 temu oprze膰. Wpad艂a w jego ramiona, u艣cisn臋艂a go z ca艂ej si艂y, da艂a si臋 porwa膰 w g贸r臋 i kilka razy okr臋ci膰 dooko艂a.

- Moja kochana c贸reczka. Moje s艂onko. Moja ksi臋偶niczka Laine z krainy Hara. Ci膮gle jeszcze z nogami w powietrzu opar艂a g艂ow臋 na jego ramieniu.

- Tato, nie jestem sze艣ciolatk膮. Sko艅czy艂am te偶 ju偶 osiem lat i dziesi臋膰.

- Ale nadal jeste艣 moj膮 c贸reczk膮, zgadza si臋? Pachnia艂 cynamonem i by艂 silny jak grizli.

- Temu nie da si臋 zaprzeczy膰. - Wyzwoli艂a si臋 z jego u艣cisku. - Jak si臋 tu dosta艂e艣?

- Poci膮gami, samolotami i samochodami. A w ko艅cu na w艂asnych nogach. 艁adny masz domek, s艂oneczko. Jak z obrazka. Nie wiem tylko... zauwa偶y艂a, 偶e on jest w艂a艣ciwie w lesie? Nie mog艂a powstrzyma膰 u艣miechu.

- Powa偶nie? To dobrze, bo ja lubi臋 las.

- Pewnie masz to po matce. Co tam u niej?

- Wszystko w porz膮dku. - Laine nie wiedzia艂a, dlaczego zawsze czu艂a si臋 winna, gdy o to pyta艂, cho膰 przecie偶 w jego ciekawo艣ci nie by艂o nic z艂o艣liwego, jedynie szczere zainteresowanie. - D艂ugo tu jeste艣?

- Od wczoraj wiecz贸r. Poniewa偶 zjawi艂em si臋 w tym le艣nym raju do艣膰 p贸藕no, uzna艂em, 偶e jeste艣 ju偶 w krainie marze艅 i pozwoli艂em sobie tak偶e zapa艣膰 w sen. Przekima艂em na kanapie i musz臋 stwierdzi膰, 偶e jest ona w 偶a艂osnym stanie. - Pomasowa艂 sobie d贸艂 plec贸w. - B膮d藕 anio艂em, kochanie, zr贸b tatusiowi kawy.

- W艂a艣nie mia艂am to... - Kawa przypomnia艂a jej o Maksie. O, do licha! - Tato, nie jestem sama - wykrztusi艂a, nagle przestraszona. - Pod prysznicem...

- Wiem, wiem, domy艣li艂em si臋. Przecie偶 na podje藕dzie stoi samoch贸d z rejestracj膮 z Nowego Jorku.

- Wzi膮艂 j膮 pod brod臋. - Rozumiem, 偶e to jaka艣 przyjaci贸艂ka zosta艂a u ciebie na noc.

- Tato, mam dwadzie艣cia osiem lat. Wyros艂am z nocnych pogaduszek z przyjaci贸艂kami. Teraz noc jest przeznaczona na seks.

- B艂agam ci臋 - Jack przycisn膮艂 d艂o艅 do serca - powiedz, 偶e to jednak przyjaci贸艂ka. To s膮 sprawy, na kt贸re ojcowie musz膮 przymyka膰 oczy. Co z t膮 kawa, male艅ka? B臋d臋 ci wdzi臋czny, kochanie.

- Dobrze, jak sobie chcesz, ale musz臋 ci co艣 powiedzie膰 o... moim nocnym go艣ciu. - Wyj臋艂a torebk臋 z kaw膮, wsypa艂a ziarna do m艂ynka.

- Najwa偶niejsze ju偶 i tak wiem. On si臋 nie nadaje dla mojej c贸reczki. Jeszcze si臋 taki nie narodzi艂.

- Sprawa jest troch臋 bardziej skomplikowana. On pracuje dla towarzystwa ubezpieczeniowego 鈥濺eliance Insurance鈥.

- No to ma przyzwoit膮 robot臋 na etacie od dziewi膮tej do pi膮tej. - Jack wzruszy艂 pot臋偶nymi ramionami. - To akurat jestem w stanie mu wybaczy膰.

- Tato...

- Porozmawiamy o tym m艂odym cz艂owieku za chwil臋, je艣li pozwolisz.... - Z rozkosz膮 wci膮gn膮艂 zapach 艣wie偶o zmielonej kawy. Laine wsypa艂a j膮 do ekspresu. - Najwspanialsza wo艅 na ca艂ym 艣wiecie. Dop贸ki si臋 nie zaparzy, mog艂aby艣 mi przynie艣膰 paczuszk臋, kt贸r膮 da艂 ci Willy? Popilnuj臋 ekspresu przez ten czas.

Wbi艂a w niego zdumione spojrzenie. My艣li i s艂owa kr膮偶y艂y jej w g艂owie, a偶 wreszcie musia艂a si臋 podda膰 strasznej pewno艣ci. Ojciec nic nie wiedzia艂.

- Tato, ja nie... On nie... - Pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Usi膮d藕my.

- Tylko mi nie m贸w, 偶e si臋 jeszcze nie zjawi艂. - Po twarzy Wielkiego Jacka przemkn膮艂 ulotny jak cie艅 grymas irytacji. - Przyznaj臋, on jest z tych, co to bez mapy zab艂膮dz膮 we w艂asnej 艂azience, ale mia艂 dosy膰 czasu, 偶eby tu dotrze膰. Gdyby by艂 uprzejmy w艂膮czy膰 t臋 cholern膮 kom贸rk臋, dawno by艣my si臋 znale藕li i powiedzia艂bym mu, 偶e plany si臋 zmieni艂y. Z przykro艣ci膮 musz臋 ci臋 zawiadomi膰, Laine, 偶e tw贸j wujek Willy si臋 starzeje i w dodatku na staro艣膰 i roztargniony. Koszmar, pomy艣la艂a Laine, wpatruj膮c si臋 w kaw臋 skapuj膮c膮 do dzbanka. Prawdziwy koszmar.

- Tato, on nie 偶yje.

- E, nie przesadzajmy, raczej ma skleroz臋.

- Tato. - Po艂o偶y艂a mu d艂onie na ramionach. Pob艂a偶liwy u艣miech znik艂 z twarzy Jacka. - Zdarzy艂 si臋 wypadek. Willy zgin膮艂 pod ko艂ami samochodu, nie 偶yje. Naprawd臋. Strasznie mi przykro.

- Niemo偶liwe. To jaka艣 pomy艂ka.

- Przedwczoraj zjawi艂 si臋 u mnie w sklepie... Nie pozna艂am go. - Pog艂aska艂a ojca po ramionach, bo zacz膮艂 dr偶e膰. - Tak dawno go nie widzia艂am, 偶e go nie pozna艂am. Da艂 mi wizyt贸wk臋 z dopisanym r臋cznie numerem telefonu prosi艂, 偶ebym si臋 z nim skontaktowa艂a. My艣la艂am, 偶e po prostu chce mi co艣 sprzeda膰, by艂am bardzo zaj臋ta, nie zwr贸ci艂am na niego specjalnej uwagi, wyszed艂 ze sklepu i dos艂ownie kilka sekund p贸藕niej us艂ysza艂am g艂uchy huk... - Jack mia艂 艂zy w oczach, Laine te偶. - Och, tato... wtedy strasznie la艂o... Willy wybieg艂 na jezdni臋... Nie wiadomo dlaczego, ale rzeczywi艣cie wyskoczy艂 na nie prosto pod ko艂a samochodu. Wypad艂am ze sklepu i... wtedy go rozpozna艂am, ale ju偶 by艂o za p贸藕no.

- Bo偶e, Bo偶e, Bo偶e... - Jack usiad艂, opad艂 na fotel i ukry艂 twarz w d艂oniach, wierz臋... niemo偶liwe. - Ko艂ysa艂 si臋 w prz贸d i w ty艂. Laine obj臋艂a ojca i przytuli艂a si臋 do niego. - Ja go tu przys艂a艂em. Kaza艂em mu tu przyjecha膰, my艣la艂em... Wypad艂 na ulic臋...? - Podni贸s艂 g艂ow臋. 艁zy ciek艂y mu po policzkach, ale ich si臋 nie wstydzi艂. Taki ju偶 by艂. Nie ba艂 si臋 uczu膰. - Przecie偶 to nie dzieciak, 偶eby wyskakiwa艂 na jezdni臋!

- Ale tak w艂a艣nie by艂o. S膮 艣wiadkowie. A kobieta, kt贸ra prowadzi艂a samoch贸d, nie mo偶e doj艣膰 do siebie. Chocia偶 nie mog艂a nic poradzi膰.

- Czyli bieg艂. Skoro bieg艂, to mia艂 jaki艣 pow贸d. - Wielki Jack by艂 blady, przynie艣 to, co ci da艂. Daj mi i nikomu s艂owem o niczym nie wspominaj. I pami臋taj sobie: w 偶yciu go nie widzia艂a艣.

- Tato, on mi nic nie da艂. Pos艂uchaj, wiem o brylantach. Wiem o skoku w Nowym Jorku. Chwyci艂 j膮 mocno za ramiona.

- Skoro nic ci nie da艂, to sk膮d wiesz?

- Od tego przyjaciela, kt贸ry jest na g贸rze. Pracuje dla 鈥濺eliance Insunce鈥, m贸wi艂am ci. A w艂a艣nie ta firma ubezpiecza艂a klejnoty. Jest prywatnym detektywem.

- Gliniarz z ubezpiecze艅... - Wyprostowa艂 si臋 w fotelu. - Dziecko, z kim ty si臋 zadajesz! Pozwalasz gliniarzowi korzysta膰 z w艂asnego prysznica!

- Trafi艂 tu za Willym i domy艣li艂 si臋 naszych powi膮za艅. Nie tylko ze mn膮, z tob膮 tak偶e. Chce odzyska膰 kamienie. Tob膮 nie jest zainteresowany. Po prostu daj mi, co masz, a ja si臋 tym zajm臋.

- Sypiasz z gliniarzem? Ty, moja c贸rka?!

- Szkoda teraz czasu, aby si臋 nad tym zastanawia膰. Tato, by艂o w艂amanie do domu, do sklepu te偶. Kto艣 szuka tych kamieni, a ja ich nie mam.

- To ten dra艅, Crew. Morderca, skurczysyn. - W za艂zawionych oczach Wielkiego Jacka zap艂on膮艂 ogie艅. - C贸reczko, o niczym nie wiesz, rozumiesz? Nic nie rozumiesz, nie widzia艂a艣 mnie na oczy. I oczywi艣cie w og贸le nie rozmawiali艣my. Ja si臋 wszystkim zajm臋.

- Tato, nie mo偶esz si臋 wszystkim zaj膮膰, bo sam jeste艣 w niebezpiecze艅stwie. Nawet brylanty nie s膮 warte takiego ryzyka.

- Po艂owa dwudziestu o艣miu milion贸w to nie jest nic, a w艂a艣nie tyle b臋d臋 mia艂, jak si臋 dowiem, co Willy zrobi艂 z tymi kamykami. M贸wisz, 偶e nic ci nie da艂... A co powiedzia艂?

- Kaza艂 mi co艣 schowa膰, ale nic mi nie da艂.

- Czy偶by je wyj膮艂?

- Naprawd臋 nic mi nie da艂. Ju偶 traci艂 przytomno艣膰, ledwo go rozumia艂am. W pierwszej chwili s膮dzi艂am, 偶e kaza艂 mi schowa膰 psiaka...

- Jak najbardziej. Jego cz臋艣膰 by艂a schowana w psie.

- W psie? - Laine by艂a prawdziwie wstrz膮艣ni臋ta. - Nakarmili艣cie psa brylantami?

- Nie, sk膮d. Na lito艣膰 bosk膮, Laine, za kogo ty mnie masz, o co ty nas podejrzewasz?!

- Sama ju偶 nie wiem. - Teraz ona ukry艂a twarz w d艂oniach. - Naprawd臋 ju偶 nie wiem, co my艣le膰.

- Chodzi o figurk臋 psa. Taki ma艂y, czarno - bia艂y, z fajansu. Rzeczy Willy'ego pewnie zabrali gliniarze. Czyli maj膮 psa i nie wiedz膮, ile jest wart. Dobra, jako艣 sobie poradz臋.

- Tato...

- Nic si臋 nie przejmuj. Nie dam skrzywdzi膰 mojej kochanej c贸reczki. Tylko pami臋taj: pary z ust! Ja si臋 wszystkim zajm臋. - U艣cisn膮艂 j膮, uca艂owa艂. - Zabieram torb臋 i znikam.

- Nie mo偶esz tak po prostu znikn膮膰! - zaprotestowa艂a, id膮c za nim. - Max powiedzia艂, 偶e Crew jest niebezpieczny.

- Max to ten szpicel z ubezpiecze艅?

- Tak. - Zerkn臋艂a nerwowo w stron臋 schod贸w. - I nie jest szpiclem.

- Ju偶 mniejsza o wi臋kszo艣膰, je艣li chodzi o tego 艂otra, ma racj臋. Ale Crew nie przypuszcza, 偶e tyle o nim wiem... - mrukn膮艂 pod nosem. - I bardzo dobrze. My艣li, 偶e prze艂kn膮艂em t臋 jego d臋t膮 historyjk臋 razem z fa艂szywym nazwiskiem. Tylko 偶e ja zacz膮艂em robi膰 interesy, zanim nauczy艂em si臋 m贸wi膰, tak by艂o. - Jack przerzuci艂 przez rami臋 szorstki we艂niany p艂aszcz. - 呕a艂uj臋, 偶e w og贸le go pozna艂em, nie powinienem by艂 z nim i艣膰 na robot臋, ale... dwadzie艣cia osiem milion贸w to jest co艣. Tyle 偶e Willy zap艂aci艂 za nie 偶yciem...

- To nie twoja wina.

- Poszed艂em na t臋 robot臋, chocia偶 pozna艂em si臋 na tym draniu. Przedstawi艂 si臋 jako Martin Lyle, ale od razu go rozszyfrowa艂em. Wiedzia艂em, 偶e to niebezpieczny typ i 偶e chce nas wyrolowa膰. A jednak poszed艂em na ten uk艂ad. Willy'emu te偶 si臋 do tego oczy 艣wieci艂y. Ale ja wszystko ustali艂em. Teraz przynajmniej zadbam, 偶eby tobie si臋 nic nie sta艂o. - Cmokn膮艂 c贸rk臋 w czubek g艂owy i ruszy艂 do drzwi.

- Zaczekaj. Porozmawiaj z Maxem.

- Nie ma o czym. - Prychn膮艂 lekko. - Wy艣wiadcz mi drobn膮 przys艂ug臋, ksi臋偶niczko. - Po艂o偶y艂 palec na wargach. - W og贸le mnie tu nie by艂o.

Gwi偶d偶膮c cicho 鈥炁籩gnaj, kosie鈥 ruszy艂 truchcikiem. Zawsze porusza艂 si臋 zadziwiaj膮co lekko jak na tak wielkiego m臋偶czyzn臋. Nie min臋艂a chwila, a ju偶 znikn膮艂 za zakr臋tem podjazdu, jakby go tu w og贸le nie by艂o.

Zamkn臋艂a drzwi i opar艂a si臋 o nie czo艂em. Wszystko j膮 bola艂o: g艂owa, serce, cia艂o... Kiedy znika艂, ci膮gle jeszcze mia艂 艂zy w oczach. Op艂akiwa艂 Willego. Najlepszego przyjaciela. Wini艂 siebie za jego 艣mier膰. A w tym stanie m贸g艂 zrobi膰 jaki艣 g艂upi ruch.

Nie, nie g艂upi, poprawi艂a si臋, wracaj膮c do kuchni. Nierozwa偶ny, szalony, nie g艂upi. Nie mia艂a sposobu, by go powstrzyma膰. Mog艂a go prosi膰, b艂aga膰, mog艂a kl臋cze膰 przed nim, zalewaj膮c si臋 艂zami, a on i tak zrobi艂by swoje. Tyle tylko, 偶e odchodzi艂by z ci臋偶kim sercem, przyt艂oczony jej 偶alem. Odszed艂by tak czy inaczej. Tak, zawsze porusza艂 si臋 zadziwiaj膮co lekko. Us艂ysza艂a Maxa na schodach i spiesznie si臋gn臋艂a do szafki po kubki.

- W sam膮 por臋 - odezwa艂a si臋 pogodnym tonem. - Kawa gotowa.

- Czuj臋 najwspanialsz膮 wo艅 na 艣wiecie.

Odwr贸ci艂a si臋 do niego, zelektryzowana echem s艂贸w ojca. Max mia艂 mokre w艂osy, przecie偶 w艂a艣nie wyszed艂 spod prysznica. W jej domu. Pachnia艂 jej myd艂em. Spa艂 w jej 艂贸偶ku. Niedawno si臋 z ni膮 kocha艂.

Sama mu to wszystko da艂a, na wszystko pozwoli艂a. A po dziesi臋ciu minutach z ojcem odebra艂a mu swoje zaufanie, zatai艂a przed nim prawd臋.

- Widzia艂am si臋 z ojcem - wyrzuci艂a z siebie, 偶eby przeci膮膰 w膮tpliwo艣ci. Odstawi艂 kubek, kt贸ry akurat wzi膮艂 do r臋ki.

- Co takiego?

- Dopiero co wyszed艂. Przed chwil膮. A ja u艣wiadomi艂am sobie, 偶e mia艂am zamiar nic ci nie m贸wi膰. Zamierza艂am go kry膰. To pewnie odruch warunkowy. Tak mi si臋 zdaje. Albo co艣 w tym stylu. Kocham go, nie ma rady. Przepraszam ci臋.

- Jack O鈥橦ara by艂 tutaj? By艂 w tym domu, a ty mi nic nie powiedzia艂a艣?

- No przecie偶 ci m贸wi臋, zacznij s艂ucha膰. Nie spodziewam si臋, 偶eby艣 zrozumia艂, jaki w艂a艣nie uczyni艂am post臋p, ale tak czy inaczej m贸wi臋. - Chcia艂a nala膰 kawy, ale r臋ce jej dr偶a艂y. - Max, nie zr贸b mu krzywdy. Nie znios艂abym, gdyby艣 mu zrobi艂 co艣 z艂ego.

- Chwileczk臋, czego艣 tu nie rozumiem. Tw贸j ojciec siedzia艂 gdzie艣 w tym domu, a ty w tym czasie spokojnie przygotowa艂a艣 kolacj臋 i posz艂a艣 ze mn膮 do 艂贸偶ka? Ja tam na g贸rze si臋 z tob膮 kocham, a on tu gdzie艣...

- Nie, nie! Co艣 ty! Nie mia艂am poj臋cia, 偶e on tu jest! Wpad艂am na niego dopiero rano. Nawet nie wiem, kiedy przyszed艂, drzwi otworzy艂 sobie sam. Spa艂 na kanapie. Jak wypu艣ci艂am Henry'ego, zasta艂am go w kuchni.

- No to za co mnie przepraszasz, u diab艂a?

- 呕e mia艂am zamiar nic ci nie m贸wi膰.

- Jak d艂ugo mia艂a艣 ten zamiar? Pi臋膰 minut? Jezu Chryste, Laine! Dosy膰 wysoko ustawiasz poprzeczk臋, je艣li chodzi o szczero艣膰 i otwarto艣膰. Na pewno nie b臋d臋 o ni膮 zawadza艂 g艂ow膮. Daj spok贸j, dziewczyno.

- Czuj臋 si臋 troch臋 rozdarta.

- O ile mi wiadomo, Jack O鈥橦ara jest twoim ojcem od dwudziestu o艣miu lat. A ja kocham ci臋 od dw贸ch dni. Powinienem da膰 ci troch臋 luzu, nie uwa偶asz? Odetchn臋艂a z dr偶eniem.

- Powiniene艣.

- W艂a艣nie. Dobra, koniec z luzem. M贸w mi zaraz: co powiedzia艂, czego chcia艂 i dok膮d poszed艂.

- Nie wiedzia艂 o Willym. - Usta jej zadr偶a艂y, zacisn臋艂a wargi. - Pop艂aka艂 si臋.

- Laine, usi膮d藕, ja nalej臋 t臋 kaw臋. Usi膮d藕 chocia偶 na chwil臋 i spr贸buj si臋 uspokoi膰. Usiad艂a i poczu艂a, jak ca艂e cia艂o, obola艂e i dot膮d napi臋te w stresie, rozlu藕ni艂o si臋, zacz臋艂o dygota膰 ze stresu. Siedzia艂a, patrzy艂a na w艂asne d艂onie i s艂ucha艂a, jak kawa leje si臋 do kubka.

- Wydaje mi si臋, 偶e ja ciebie te偶 kocham. Mo偶e to nie jest najlepszy moment...

- Mi艂o mi to s艂ysze膰. - Postawi艂 przed ni膮 kubek, sam tak偶e usiad艂. - Niezale偶nie od momentu.

- Max, ja m贸wi臋 zupe艂nie powa偶nie. Chcia艂abym, 偶eby艣 zdawa艂 sobie z tego spraw臋.

- Kochanie, za艂o偶臋 si臋, 偶e potrafisz k艂ama膰. Tak przypuszczam. Ale ja te偶 nie jestem g艂upi. Arogancki ton, odrobina pr贸偶no艣ci - w艂a艣nie tego by艂o trzeba, 偶eby powstrzyma膰 wzbieraj膮ce 艂zy. Laine spojrza艂a na Maxa z rozbawieniem.

- 呕eby艣 wiedzia艂, 偶e potrafi臋. Mog艂abym ci臋 uwolni膰 od 偶yciowych oszcz臋dno艣ci, ukra艣膰 serce i pozbawi膰 dumy, a ty by艂by艣 艣wi臋cie przekonany, 偶e to wszystko tw贸j pomys艂 i jeszcze by艣 mi dzi臋kowa艂. Ale poniewa偶 wygl膮da na to, 偶e jestem zainteresowana tylko twoim sercem, wol臋, 偶eby艣 mi je da艂 z w艂asnej woli. Jack nigdy nie by艂 szczery wobec mojej mamy. Chocia偶 j膮 kocha艂. I nadal kocha, prawd臋 m贸wi膮c. Ale nigdy wobec nikogo nie by艂 szczery, nawet wobec niej. Dlatego im si臋 nie u艂o偶y艂o. Je偶eli mamy by膰 razem, musisz mi da膰 fory. Dla wsp贸lnego dobra.

- No to zacznijmy od ustalenia, co zrobi膰 z twoim ojcem. Pokiwa艂a g艂ow膮 i si臋gn臋艂a po kaw臋. B臋dzie m贸wi艂a prawd臋, ca艂膮 prawd臋 i tylko prawd臋.

- Ojciec wys艂a艂 Willy'ego, 偶eby mi zostawi艂 swoj膮 cz臋艣膰 艂upu. O ile si臋 zorientowa艂am, na przechowanie. Na pewno ju偶 wiesz, 偶e gdyby do tego dosz艂o, odda艂abym brylanty tacie. Chocia偶 zrobi艂abym to z ogromn膮 przykro艣ci膮.

- Krew g臋艣ciejsza od wody - przyzna艂 Max.

- Zacz膮艂 si臋 martwi膰 o Willy'ego, bo nie m贸g艂 si臋 doczeka膰 na jego telefon, a kom贸rka by艂a wy艂膮czona. Dlatego zmieni艂 plany i przyjecha艂 po psa.

- Po jakiego psa?

- Okazuje si臋, 偶e Willy m贸wi艂 jednak o psie. W tym psie s膮 kamienie. Bo偶e, to wszystko brzmi jak scenariusz kiepskiej komedii. Poniewa偶 ja nie dosta艂am 偶adnego psa, tata podejrzewa, 偶e maj膮 go gliny razem ze wszystkimi rzeczami Willy'ego. No i zgadza si臋 z tob膮, 偶e Crew... A, tak, rozszyfrowa艂 tego drania, wie, 偶e przedstawi艂 si臋 fa艂szywym nazwiskiem. Wracaj膮c do sedna, podejrzewa, 偶e Crew przyjecha艂 tu za Willym i 偶e to przez niego biedak wybieg艂 na jezdni臋.

- Za ma艂o kawy jest na tym 艣wiecie - mrukn膮艂 Max. - Wr贸膰my do tego psa.

- No tak. To nie jest prawdziwy pies, tylko figurka. Stary numer Jacka.

Ma zwyczaj chowa膰 艂up w jakim艣 zwyczajnym przedmiocie, kt贸ry mo偶na i przekaza膰 komu艣 innemu i przeczeka膰, a偶 sprawa przycichnie. Kiedy艣 ukry艂 cenne monety w moim ukochanym misiu. Wyszli艣my z wie偶owca, pogadali艣my sobie od serca z portierem i spokojnie odeszli艣my w sin膮 dal Paddingtonem wartym sto dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy.

- Zabiera艂 ci臋 na robot臋?! Max by艂 tak wstrz膮艣ni臋ty, 偶e Laine musia艂a spu艣ci膰 wzrok. Utkwi艂a sp贸jnie w kawie.

- Moje dzieci艅stwo trudno nazwa膰 modelowym. Zamkn膮艂 oczy.

- Laine, dok膮d on poszed艂?

- Nie wiem. - Przykry艂a r臋k臋 Maxa d艂oni膮 i zaczeka艂a, a偶 spojrza艂 jej oczy. - Przysi臋gam, 偶e nie wiem. Kaza艂 mi si臋 nie martwi膰, bo on si臋 wszystkim zajmie.

- Kto ma rzeczy Willy'ego, Vince?

- Prosz臋 ci臋, nie m贸w mu o moim ojcu. On nie ma wyboru, musi go aresztowa膰, a ja nie chc臋 przy艂o偶y膰 do tego r臋ki. Je艣li Vince si臋 dowie, 偶e m贸j ojciec jest w mie艣cie, je艣li go aresztuje, nie b臋d臋 mog艂a spojrze膰 w oczy ani sobie, ani tobie. Max w zamy艣leniu b臋bni艂 palcami po stole.

- By艂em w pokoju motelowym Willy'ego. Nie widzia艂am tam figurki psa. Przywo艂a艂 w pami臋ci obraz wn臋trza, przygl膮da艂 mu si臋 dok艂adnie, sprawdza艂 kawa艂ek po kawa艂ku. - Nie przypominam sobie niczego takiego, ale mo偶liwe, 偶e przegapi艂em, bo uzna艂em, 偶e to standardowa dekoracja. Musia艂aby to by膰 rzeczywi艣cie bardzo byle jaka, 偶ebym nie zwr贸ci艂 na ni膮 uwagi.

- O to w艂a艣nie chodzi.

- Jasne. Powiedz mi teraz, przekonasz Vince'a, 偶eby ci pokaza艂 rzeczy Willy'ego?

- Tak - odpar艂a bez wahania. - Oczywi艣cie.

- No to od tego zacznijmy. A potem przejdziemy do planu B.

- A jaki jest plan B?

- To si臋 jeszcze zobaczy.

A偶 strach, jak 艂atwo by艂o wr贸ci膰 do dawnych obyczaj贸w. Mo偶e tym 艂atwiej, 偶e nie musia艂a za艂atwi膰 sprawy akurat z Vince'em. Wszystko jedno: tak czy inaczej oszukiwa艂a przyjaciela i k艂ama艂a gliniarzowi.

Sier偶anta McCoya Laine zna艂a dosy膰 pobie偶nie, wi臋c gdy si臋 zorientowa艂a, 偶e b臋dzie mia艂a do czynienia z nim w艂a艣nie, szybko uporz膮dkowa艂a sobie w my艣lach wszystkie wiadomo艣ci, jakie mia艂a na jego temat. Urodzony w Angel's Gap, 偶onaty, dwoje dzieci. Dwoje? Chyba tak. I to ju偶 doros艂e. Zdaje si臋, 偶e nawet pojawi艂o si臋 jakie艣 wnucz臋.

Musia艂o wystarczy膰 tyle. Plus spostrzegawczo艣膰 oraz instynkt.

Wa偶y艂 przynajmniej dziesi臋膰 kilogram贸w za du偶o, wi臋c lubi艂 zje艣膰. Na biurku le偶a艂a serwetka z logo ciastkarni, czyli pewnie 偶ona pr贸buje go odchudzi膰, a on uzupe艂nia sobie diet臋 przysmakami kupionymi na mie艣cie.

Na serdecznym palcu mia艂 obr膮czk臋 i by艂a to jedyna bi偶uteria. Paznokcie obci臋te kr贸tko. D艂o艅 szorstka i z odciskami. Przywita艂 Laine wyj膮tkowo uprzejmie, wci膮gaj膮c brzuch. Ona zrewan偶owa艂a mu si臋 ciep艂ym u艣miechem, kt贸ry wywo艂a艂 na policzkach sier偶anta krwistoczerwony rumieniec.

艁atwizna.

- Sier偶ancie, jak mi艂o mi pana widzie膰!

- Dzie艅 dobry, panno Tavish.

- Prosz臋 mi m贸wi膰 po imieniu. Jak si臋 miewa szanowna ma艂偶onka?

- 艢wietnie. Doskonale.

- A co tam u wnucz臋cia? W b艂ogim u艣miechu pokaza艂 wszystkie z臋by.

- Ch艂opak ro艣nie jak na dro偶d偶ach. Ma ju偶 dwa lata i wyka艅cza mi c贸rk臋.

- Cudowny wiek, prawda? Chodzicie ju偶 na ryby?

- O tak, wybrali艣my si臋 nad rzek臋, jak raz w zesz艂y weekend. Jeszcze berbe膰 d艂ugo nie wysiedzi, ale si臋 nauczy.

- B臋dzie 艣wietnym w臋dkarzem. M贸j dziadek zabra艂 mnie na ryby kilka razy, ale podzieli艂a nas powa偶na r贸偶nica zda艅 w kwestii robak贸w. McCoy roze艣mia艂 si臋 rubasznie.

- Tad uwielbia robaki.

- 艢wietny ch艂opak. Och, przepraszam, sier偶ancie, to m贸j przyjaciel, Max Gannon.

- Aha. - McCoy przyjrza艂 si臋 posiniaczonej skroni detektywa. - To pan si臋 w艂ama艂 do sklepu wczoraj w nocy.

- Ach, to wszystko by艂o nieporozumienie - odezwa艂a si臋 Laine po艣piesznie. - Max przyszed艂 dzi艣 ze mn膮, bo poprosi艂am go o wsparcie moralne.

- Witam. - McCoy poda艂 Maxowi r臋k臋 tylko dlatego, 偶e nie wypada艂o mu zignorowa膰 wyci膮gni臋tej d艂oni, po czym spojrza艂 na Laine zaciekawiony. - Jak to: wsparcie moralne?

- No bo nigdy wcze艣niej tego nie robi艂am... - Roz艂o偶y艂a r臋ce w ge艣cie bezradno艣ci. - Vince mo偶e wspomnia艂, 偶e zna艂am Williama Younga, tego, kt贸ry zgin膮艂 w wypadku samochodowym tu偶 przed moim sklepem?

- Nic nie m贸wi艂.

- Pewnie nie zd膮偶y艂... Mam nadziej臋, 偶e to nic nie zmienia w... w procedurach. Widzi pan, dopiero... znacznie p贸藕niej, kiedy ju偶 by艂o po wszystkim... przypomnia艂am sobie, 偶e to by艂 znajomy mojego ojca. Ale ostatni raz widzia艂am go - Williama - jak by艂am jeszcze dzieckiem, mia艂am mo偶e z dziesi臋膰 lat. Na dodatek by艂am taka zaj臋ta, kiedy wszed艂 do sklepu... - W oczach Laine zal艣ni艂y 艂zy. - Nie pozna艂am go i nie po艣wi臋ci艂am mu tyle uwagi, ile powinnam... Zostawi艂 mi wizyt贸wk臋 i prosi艂 o telefon, a potem, ledwo wyszed艂 ze sklepu... To okropne... Nie mog臋 sobie wybaczy膰, 偶e go nie pozna艂am, potraktowa艂am jak obcego... No ju偶, ju偶... - McCoy wydoby艂 z szuflady pude艂ko chusteczek i podsun膮艂 je Laine.

- Och, bardzo panu dzi臋kuj臋. Wi臋c teraz mog臋 dla niego zrobi膰 przynajmniej tyle. Chcia艂abym m贸c powiedzie膰 kiedy艣 ojcu, 偶e uczyni艂am wszystko, co w mojej mocy. - Prawda, prawda i tylko prawda. No, w ka偶dym razie najwi臋cej prawdy. 艁atwiej oszukiwa膰, podpieraj膮c si臋 prawd膮. - O ile mi wiadomo, nie mia艂 rodziny, wi臋c je艣li tak jest rzeczywi艣cie, ja zajm臋 si臋 pogrzebem.

- Jego akta s膮 u szefa, zaraz je przynios臋.

- B臋d臋 ogromnie wdzi臋czna. Czy mog臋 w tym czasie obejrze膰 jego rzeczy?

- Nie widz臋 przeszk贸d. - Wzi膮艂 j膮 pod 艂okie膰 i delikatnie podprowadzi艂 do krzes艂a. - Usi膮d藕, dziecko, a ja przynios臋 jego rzeczy. Tylko pami臋taj, niczego nie mo偶esz wzi膮膰.

- Nie, oczywi艣cie, sk膮d偶e! Gdy McCoy wyszed艂 z pokoju, Max usiad艂 obok Laine.

- Jak po ma艣le. Dobrze znasz tego gliniarza.

- Spotka艂am go kilka razy.

- A sk膮d pomys艂 z w臋dkowaniem?

- Ach, w臋dkowanie... Zobacz, spod s艂u偶bowych teczek wystaje czasopismo w臋dkarskie, wi臋c 艂atwo si臋 domy艣li膰. - Urwa艂a na chwil臋. - Urz膮dz臋 pogrzeb wujkowi Willy'emu. Chyba tutaj, w Angel's Gap, je艣li si臋 nie dowiem, i wola艂by gdzie艣 indziej...

- Na pewno nie mia艂by nic przeciwko Angel's Gap. Max wsta艂, gdy w drzwiach pojawi艂 si臋 McCoy z kartonowym pud艂em.

- Niedu偶o tego - zauwa偶y艂 sier偶ant. - Wygl膮da na to, 偶e nie mia艂 zwyczaju podr贸偶owa膰 z wielkim baga偶em. Ubrania, portfel, zegarek, pi臋膰 kluczy na k贸艂ku...

- Och, dosta艂 kiedy艣 to k贸艂ko ode mnie, na Bo偶e Narodzenie! - Laine wyci膮gn臋艂a r臋k臋, zamkn臋艂a klucze w d艂oni. - Niesamowite! Tyle lat go u偶ywa艂... Bo偶e, a ja go nie pozna艂am... Przyciskaj膮c r臋ce do piersi, usiad艂a i rozszlocha艂a si臋 g艂o艣no.

- Laine, nie p艂acz. - Max niezdarnie poklepa艂 j膮 po ramieniu i zwr贸ci艂 na McCoya wzrok pe艂en czystej m臋skiej bezradno艣ci.

- Czasem cz艂owiek musi si臋 wyp艂aka膰 - stwierdzi艂 rzeczowo sier偶ant i si臋gn膮艂 po chusteczki. Kiedy podsun膮艂 Laine pude艂ko, wyci膮gn臋艂a od razu trzy i wytar艂a ca艂膮 twarz.

- Przepraszam, naprawd臋 bardzo mi przykro. Wszystko przez to, 偶e by艂 dla mnie taki dobry. A potem stracili艣my kontakt, wie pan, jak to bywa. Moi rodzice si臋 wyprowadzili... - Zebra艂a si臋 w sobie i wsta艂a. - Ju偶 si臋 uspokoi艂am. Przepraszam. Zachowa艂am si臋 okropnie. - Wzi臋艂a z biurka br膮zow膮 kopert臋, wrzuci艂a do niej klucze i sama w艂o偶y艂a ca艂o艣膰 do kartonu. - Mo偶e pan ju偶 pokaza膰 mi reszt臋. Obiecuj臋, 偶e nie b臋d臋 p艂aka艂a.

- Nic si臋 nie przejmuj. Na pewno dasz sobie z tym rad臋?

- Tak. Na pewno.

- Jest zestaw toaletowy... brzytwa, szczoteczka do z臋b贸w, nic nadzwyczajnego. W portfelu czterysta dwadzie艣cia sze艣膰 dolar贸w i dwana艣cie cent贸w. Umowa o wynajem samochodu... Taurus z firmy Avis w Nowym Jorku, mapy... W czasie gdy McCoy odczytywa艂 list臋, Laine przegl膮da艂a zawarto艣膰 kartonu.

- Telefon kom贸rkowy... W pami臋ci nie by艂o 偶adnych numer贸w, wi臋c nie mogli艣my si臋 z nikim skontaktowa膰. Zdaje si臋, 偶e jest kilka wiadomo艣ci w skrzynce g艂osowej. Zobaczymy, co si臋 z tym da zrobi膰. To wiadomo艣ci od taty, pomy艣la艂a Laine, ale tylko skin臋艂a g艂ow膮.

- O, co艣 jest wygrawerowane na zegarku - zauwa偶y艂, gdy obr贸ci艂a go w r臋ku. - 鈥濩o minut臋 jeden鈥. Nic mi to nie m贸wi. Laine u艣miechn臋艂a si臋 do sier偶anta blado.

- Mnie tak偶e nie. Mo偶e to jakie艣 romantyczne wspomnienie? Pami膮tka po ukochanej kobiecie? Chcia艂abym wierzy膰, 偶e prze偶y艂 wielk膮 mi艂o艣膰. Tak, przypuszczam, 偶e to prezent od kobiety. Czy to ju偶 wszystko?

- By艂 w podr贸偶y. - Sier偶ant wyj膮艂 jej z r膮k zegarek. - Na drog臋 nie bierze si臋 ze sob膮 ca艂ej szafy. Vince pr贸buje si臋 dowiedzie膰, gdzie mieszka艂. Nie przejmuj si臋. Dot膮d nie znale藕li艣my 偶adnych krewnych, a je艣li nadal si臋 nie znajd膮, pewnie zostaniesz uznana za jedyn膮 blisk膮 osob臋. I b臋dziesz mog艂a, tak jak chcesz, odda膰 ostatni膮 przys艂ug臋 przyjacielowi ojca.

- Przynajmniej tyle dla niego zrobi臋. Bardzo panu dzi臋kuj臋. Dzi臋kuj臋 za cierpliwo艣膰 i wielkie serce. Bardzo prosz臋, dajcie mi zna膰, kiedy b臋d臋 mog艂a zacz膮膰 przygotowania do pogrzebu.

- Odezwiemy si臋. Wychodz膮c, wzi臋艂a Maxa za r臋k臋. Wyczu艂 w d艂oni p艂aski kawa艂ek metalu.

- Niez艂a robota - odezwa艂 si臋 cicho. - Prawie nie zauwa偶y艂em.

- Gdyby nie to, 偶e wysz艂am z wprawy, nic by艣 nie zauwa偶y艂. Wygl膮da na kluczyk od schowka. I to do艣膰 szczeg贸lnego. Takiego nie wynajmiesz na lotnisku, na dworcu autobusowym ani na stacji kolejowej. Przyznasz mi racj臋, prawda?

- Przyznam. Za ma艂y, 偶eby otwiera艂 jaki艣 sk艂ad, a zreszt膮 te najcz臋艣ciej s膮 zamykane na klucz i kart臋. Mo偶e to skrzynka pocztowa.

- Trzeba si臋 dowiedzie膰. Tak czy inaczej - ani 艣ladu psa.

- Ani 艣ladu. Rozejrzymy si臋 jeszcze w pokoju Willy'ego w motelu, ale w膮tpi臋, 偶eby艣my tam go znale藕li.

Gdy wyszli przed posterunek, Laine obj臋艂a czu艂ym spojrzeniem miasto, gdzie postanowi艂a si臋 osiedli膰. Ulica pi臋艂a si臋 艂agodnym zboczem g贸ry, a 偶e stali do艣膰 wysoko, mieli pi臋kny widok. Widzia艂a kawa艂ek rzeki, budynki wspinaj膮ce si臋 po stoku po drugiej stronie doliny, a dalej g贸ry, kt贸re otacza艂y Angel鈥檚 Gap, pl膮tanin臋 uliczek, domy, parki oraz mosty. Chroni艂y je mocn膮 艣cian膮, pokryt膮 zielon膮 mgie艂k膮 p膮czkuj膮cych drzew i bia艂ymi b艂yskami kwitn膮cych dzikich dereni. Szarzy zjadacze chleba, jak nazywa艂 jej ojciec zwyk艂ych ludzi, wiod膮cych normalne 偶ycie, zajmowali si臋 swoimi sprawami. Sprzedawali samochody, robili zakupy, odkurzali dywany, uczyli historii, pracowali w ogrodach. Na kilku domach wisia艂y jeszcze wielkanocne dekoracje, cho膰 od 艣wi膮t min臋艂y ju偶 prawie trzy tygodnie. Kolorowe plastikowe jajka ta艅czy艂y na ni偶szych ga艂臋ziach drzew, nadmuchiwane kr贸liki na zielonej trawie wo艂a艂y o wiosn臋. Ona te偶 odkurza艂a dywany i robi艂a zakupy, ona r贸wnie偶 pracowa艂a w ogrodzie. I stanowczo uwa偶a艂a, i偶 mimo kluczyka w d艂oni tak偶e by艂a szar膮 jadaczk膮 chleba.

- Nie b臋d臋 udawa艂a, 偶e mnie to nie podnieca. Ale jak ju偶 b臋dzie po wszystkim, znowu ch臋tnie przejd臋 na emerytur臋. Willy nie zd膮偶y艂, m贸j ojciec zamierza. - U艣miechn臋艂a si臋 do Maxa, gdy ruszyli do jego samochodu.

- Historyjk臋 o k贸艂ku do kluczy oczywi艣cie zmy艣li艂am, ale zegarek Willy rzeczywi艣cie dosta艂 od nas. Od mojego ojca. Na urodziny. Mo偶liwe nawet, 偶e tata go kupi艂, ale za to nie dam g艂owy. Natomiast z ca艂膮 pewno艣ci膮 kaza艂 na nim wygrawerowa膰 ten napis 鈥濩o minut臋 jeden鈥.

- Kt贸ry ma znaczy膰...?

- Co minut臋 rodzi si臋 jeden frajer - powiedzia艂a Laine i wsiad艂a do samochodu.

11

W 鈥瀂aje藕dzie pod Czerwonym Dachem鈥 siedzia艂 za lad膮 ten sam recepcjonista co poprzednio, ale nie rozpozna艂 Maxa. Najprostszym i najszybszym sposobem na wej艣cie do pokoju, kt贸ry jeszcze niedawno zajmowa艂 Willy, by艂o jego wynaj臋cie.

- Prosimy sto pi臋tna艣cie - rzuci艂 Max. Recepcjonista spojrza艂 na ekran monitora, sprawdzaj膮c, czy pok贸j jest wolny.

- Nie ma sprawy.

- Sentymenty... - u艣miechn臋艂a si臋 Laine wymownie i przylgn臋艂a do Maxa. Max poda艂 recepcjoni艣cie pieni膮dze.

- Poprosz臋 rachunek. A偶 tak sentymentalni nie jeste艣my. Z kluczem w r臋ku podjechali do pawilonu, w kt贸rym znajdowa艂 si臋 pok贸j Willy'ego.

- Na pewno wiedzia艂, gdzie mieszkam. Skoro wiedzia艂 tata, to Willy te偶. Szkoda, 偶e nie przyszed艂 do mnie do domu. Pewnie kto艣 mu depta艂 po pi臋tach, mo偶e kogo艣 si臋 ba艂... Doszed艂 do wniosku, 偶e w sklepie b臋dzie bezpieczniej.

- Sp臋dzi艂 tutaj tylko jedn膮 noc. Nawet jeszcze si臋 nie rozpakowa艂. - Max poprowadzi艂 j膮 do drzwi. - A ubra艅 mia艂 na jaki艣 tydzie艅. Walizk臋 co prawda otworzy艂, ale wyj膮艂 z niej tylko kosmetyki. Mo偶e chcia艂 by膰 gotowy do szybkiego odwrotu.

- Znam to z autopsji. Mama potrafi艂a nas spakowa膰 w dwadzie艣cia minut i r贸wnie szybko rozpakowa膰 w nowym miejscu.

- Interesuj膮ca kobieta. Ja d艂u偶ej decyduj臋, kt贸re buty mam w艂o偶y膰.

- Bo to niezaprzeczalnie powa偶na decyzja. - 艁agodnym gestem po艂o偶y艂a mu d艂o艅 na ramieniu. - Nie musisz mi dawa膰 czasu, nie ma potrzeby tego odwleka膰, Max. Dam sobie rad臋. Otworzy艂 drzwi. Wesz艂a do standardowej motelowej dw贸jki. Wiedzia艂a, 偶e takie pokoje zwykle budz膮 w ludziach smutek, ale ona zawsze uwa偶a艂a je za wst臋p do kolejnej przygody. W takim pokoju mo偶na sobie wyobrazi膰 wszystko. By膰 wsz臋dzie. Ruszy膰 st膮d dok膮dkolwiek. By膰, kim si臋 zechce.

- Jak by艂am ma艂a, cz臋sto mieszkali艣my w motelach. Uwielbia艂am to. Udawa艂am, 偶e jestem ksi臋偶niczk膮 podr贸偶uj膮c膮 incognito albo szpiegiem uciekaj膮cym przed niegodziwym doktorem Ponurakiem. Tata stale wymy艣la艂 jakie艣 nowe zabawy... Przynosi艂 mi s艂odycze i napoje z automat贸w, a mama udawa艂a, 偶e jej si臋 to nie podoba. I pewnie w kt贸rym艣 momencie przesta艂a udawa膰. - Przesun臋艂a palcem po taniej narzucie na 艂贸偶ku. - C贸偶, to by艂o dawno. Tutaj te偶 nie ma 偶adnego psa. Chocia偶 Max przeszukiwa艂 pok贸j wcze艣niej, a na dodatek mia艂 艣wiadomo艣膰, 偶e policja zrobi艂a to znacznie dok艂adniej, a potem jeszcze wesz艂a tu sprz膮taczka, jednak po raz drugi powt贸rzy艂 ca艂膮 procedur臋. Chyba nic nie umkn臋艂o twojej uwagi - zauwa偶y艂a Laine, gdy sko艅czy艂. Staram si臋 jak mog臋. Licho wie, mo偶e ten klucz to nasz ostatni 艣lad. Rozejrz臋 si臋 po okolicznych magazynach.

- Zapomnia艂e艣 tylko powiedzie膰, 偶e takich miejsc jest pomi臋dzy Angel's Gap a Nowym Jorkiem pewnie z milion.

- Nie szkodzi. B臋d臋 szuka艂. I znajd臋.

- No to - do roboty. Ja wracani do sklepu. Nie chc臋 na d艂ugo zostawia膰 Jenny samej.

- Podrzuc臋 ci臋.

Poszli do samochodu. Laine usiad艂a na miejscu dla pasa偶era i w zamy艣leniu wyg艂adzi艂a d艂oni膮 spodnie.

- Ty te偶 nie jeste艣 zachwycony t膮 zabaw膮 w zmienianie motelowych pokoi. Moim 偶yciem w drodze.

- Potrafi臋 zrozumie膰, 偶e ci si臋 to podoba艂o, kiedy mia艂a艣 dziesi臋膰 lat. I rozumiem, dlaczego matka ci臋 z tego wyrwa艂a. Post膮pi艂a s艂usznie. A je艣li chodzi twojego ojca...

Zesztywnia艂a, uzbroi艂a si臋 i przygotowa艂a na przyj臋cie krytyki, obiecuj膮c sobie, 偶e nie potraktuje jego s艂贸w jak obraz臋. - Tak?

- Wielu m臋偶czyzn... powiedzmy, jego pokroju, bardzo szybko pozbywa si臋 , dzieci i w og贸le za wszelk膮 cen臋 ucieka od odpowiedzialno艣ci. On tego Ci nie zrobi艂. Wyprostowa艂a si臋, napi臋cie zel偶a艂o. Odwr贸ci艂a si臋 do Maxa z promiennym u艣miechem.

- To prawda.

- I to nie tylko dlatego, 偶e by艂a艣 s艂odkim rudow艂osym berbeciem o lepkich palcach.

- To mu raczej nie przeszkadza艂o, ale rzeczywi艣cie, nie tylko dlatego. On zawsze nas kocha艂, po swojemu, ale bardzo mocno. Dzi臋kuj臋 ci.

- Nie ma sprawy. Jak b臋dziemy mieli dzieci, b臋d臋 im kupowa艂 s艂odycze w automatach, ale tylko przy specjalnych okazjach. Co艣 j膮 艣cisn臋艂o w gardle, musia艂a odchrz膮kn膮膰.

- Masz dalekosi臋偶ne plany - zauwa偶y艂a.

- Jak ju偶 cz艂owiek wie, czego chce, to na co czeka膰?

- Odnosz臋 wra偶enie, 偶e wrzuci艂e艣 pi膮ty bieg. A jedziesz drog膮 pe艂n膮 ostrych zakr臋t贸w.

- Lubi臋 wyzwania. Sprawd藕my, co jest za pierwszym zakr臋tem. Nie musz臋 mieszka膰 w Nowym Jorku, je艣li ci臋 to niepokoi. Uwa偶am, 偶e wybra艂a艣 doskona艂e miejsce na wychowanie tr贸jki dzieci. Nie roze艣mia艂a si臋, cho膰 ma艂o brakowa艂o.

- Dlaczego trojki?

- Bo to moja szcz臋艣liwa liczba. Jaki艣 czas bez s艂owa patrzy艂a przez boczn膮 szyb臋.

- No to jeden zakr臋t mamy za sob膮. A my艣la艂e艣 mo偶e o tym, 偶eby odrobink臋 zwolni膰 i zaczeka膰 z dalszymi decyzjami, a偶 nasza znajomo艣膰 osi膮gnie s臋dziwy wiek i potrwa, dajmy na to, ca艂y tydzie艅?

- W niekt贸rych sytuacjach ludzie poznaj膮 si臋 wyj膮tkowo szybko. Na przyk艂ad my.

- Powiedz mi, jakie masz najmilsze wspomnienie z dzieci艅stwa. Zanim sko艅czy艂e艣 dziesi臋膰 lat.

- Trudne pytanie... - Zastanawia艂 si臋 chwil臋. - Uczy艂em si臋 je藕dzi膰 na dwuko艂owym rowerze. Tata bieg艂 obok, u艣miecha艂 si臋, ale w oczach mia艂 strach, chocia偶 wtedy o tym nie wiedzia艂em. Nagle zda艂em sobie spraw臋, 偶e jad臋 sam. 呕o艂膮dek podszed艂 mi do gard艂a, a wiatr g艂adzi艂 w艂osy... Nigdy tego nie zapomn臋. A twoje najmilsze wspomnienie?

- Siedzia艂am na wielkim 艂o偶u w Ritzu - Carltonie w Seattle. Wtedy akurat mieli艣my kup臋 szmalu, wi臋c mieszkali艣my w apartamencie. Tata zam贸wi艂 wariacki zestaw da艅: koktajl z krewetek i pieczonego kurczaka, bo je uwielbia艂am, i kawior, bo jeszcze nigdy dot膮d go nie jad艂am. Opr贸cz tego pizz臋 i ciastka. Wymarzony posi艂ek dla o艣miolatki. Ma艂o si臋 po nim nie pochorowa艂am. Aha, siedzia艂am na tym 艂贸偶ku na rozrzuconych jednodolar贸wkach, by艂a tego pewnie z setka. Da艂 mi je do zabawy. - Umilk艂a. Nie doczeka艂a si臋 komentarza. - Wspomnienie z troch臋 innego 艣wiata, prawda?

- Teraz 偶yjemy w tym samym.

Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie. Wygl膮da艂 na silnego i godnego zaufania, pewnie trzyma艂 d艂onie na kierownicy ci臋偶kiego wozu. W艂osy rozja艣nione przez s艂o艅ce, potargane wiatrem opada艂y na niebezpieczne kocie oczy ukryte za ciemnymi okularami. Przystojny, opanowany, pewny siebie. I tylko opatrunek na skroni przypomina艂, 偶e nie zawsze by艂 na wierzchu oraz 偶e zawsze pi膮艂 si臋 w g贸r臋. Och, ty m臋偶czyzno moich marze艅, pomy艣la艂a Laine, co mam z tob膮 zrobi膰?

- Nie艂atwo ci臋 rozszyfrowa膰.

- Roz艂o偶y艂em si臋 na dobre, kiedy si臋 w tobie zakocha艂em. Roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no i odrzuci艂a g艂ow臋 do ty艂u.

- Ma艂o finezyjne, ale dzia艂a. Najwyra藕niej nadal mam s艂abo艣膰 do niepowszednich facet贸w. Zatrzyma艂 samoch贸d przed sklepem.

- Przyjad臋 po ciebie po po艂udniu. - Nachyli艂 si臋 do niej, cmokn膮艂 w policzek. - Nie przepracuj si臋.

- Jakie to zwyk艂e. Kropla normalno艣ci w oceanie dziwnych zdarze艅. - Lekko dotkn臋艂a opatrunku na skroni Maxa. - Uwa偶aj na siebie. Alex Crew wie, kim jeste艣.

- Mam nadziej臋, 偶e wkr贸tce go spotkam. Jestem mu co艣 winien.

Prawie ca艂y dzie艅 wydarzenia toczy艂y si臋 utartym trybem. Laine obs艂ugiwa艂a klient贸w, pakowa艂a rzeczy przeznaczone do wysy艂ki, rozpakowa艂a dostaw臋 zam贸wionych cudeniek. Zwykle lubi艂a takie dni, kiedy nie goni艂o 偶adne wyj膮tkowo pilne zaj臋cie, a jednocze艣nie mia艂a co robi膰. Z jej sklepu wychodzili nowymi nabytkami ludzie, kt贸rzy upodobali sobie konkretne przedmioty albo je polubili na tyle, 偶eby za nie zap艂aci膰, a ona wyjmowa艂a z pude艂 , kt贸re podoba艂y jej si臋 na tyle, 偶e chcia艂a je mie膰 w sklepie.

Mimo to dzie艅 dziwnie si臋 wl贸k艂.

A to dlatego, 偶e obawia艂a si臋 o ojca. Nie wiedzia艂a, na jaki nierozwa偶ny krok mo偶e si臋 powa偶y膰, przygn臋biony smutkiem. Ba艂a si臋 tak偶e o Maxa, bo m贸g艂 si臋 natkn膮膰 na Alexa. Nie wiedzia艂a te偶, jak powinna potraktowa膰 swoj膮 znajomo艣膰 z Maxem. My艣la艂a o tym i my艣la艂a, rozbiera艂a na czynniki pierwsze i przygl膮da艂a si臋 im z bliska, a偶 w ko艅cu mia艂a tego wszystkiego do艣膰 i sama ju偶 nie rozumia艂a, i w艂a艣ciwie chce.

- No prosz臋, zdaje si臋, 偶e zosta艂y艣my same - zauwa偶y艂a Jenny, gdy kolejny klient wyszed艂 ze sklepu.

- Odpocznij troch臋. Po艂贸偶 nogi wy偶ej chocia偶 na par臋 minut.

- Z przyjemno艣ci膮. Ty te偶.

- Ja nie jestem w ci膮偶y. I mam papierkow膮 robot臋.

- A ja jestem w ci膮偶y i nie usi膮d臋, dop贸ki ty nie usi膮dziesz. Wi臋c je艣li nie usi膮dziesz, to zmusisz ci臋偶arn膮 kobiet臋, 偶eby sta艂a na spuchni臋tych nogach.

- Nogi ci spuch艂y? Och, Jenny...

- Nie, jeszcze nie. Ale mog膮 spuchn膮膰, nie? Prawdopodobnie spuchn膮, je艣li nie usi膮d臋, i to b臋dzie twoja wina. No, siadajmy. - Pchn臋艂a Laine w stron臋 艣licznej otomany z oparciem w kszta艂cie serca. - Kocham j膮 nad 偶ycie. Ju偶 tysi膮c razy postanawia艂am j膮 kupi膰, ale kompletnie nie mam jej gdzie postawi膰. - Je偶eli kochasz jaki艣 mebel, znajdziesz dla niego miejsce.

- Powtarzasz to od wiek贸w, ale tw贸j dom nie wygl膮da jak magazyn. - Jenny przesun臋艂a palcami po at艂asowym obiciu w r贸偶owe pasy. - No, ale je艣li nie p贸jdzie do ludzi jeszcze tydzie艅, to j膮 bior臋.

- Pasowa艂aby do wn臋ki w waszym salonie.

- To prawda, tylko wtedy musia艂abym zmieni膰 zas艂ony i dokupi膰 stolik.

- Oczywi艣cie. No i jaki艣 sympatyczny dywanik.

- Vince mnie zabije. - Westchn臋艂a ci臋偶ko i u艂o偶y艂a splecione d艂onie na wystaj膮cym brzuchu. - No dobra, zaczynaj.

- Daj spok贸j, wszystko ju偶 wypakowa艂am.

- Gadaj, m贸w, nawijaj, wyrzu膰 to z siebie. Doskonale wiesz, o co mi chodzi.

- E tam, nawet nie wiedzia艂abym, od czego zacz膮膰.

- To zacznij od czegokolwiek. Wszystko jedno gdzie. Laine, przecie偶 wij臋, co si臋 dzieje, znam ci臋 nie od dzisiaj. I nadal uwa偶asz, 偶e mnie znasz, chocia偶 ostatnio dowiedzia艂a艣 si臋 sporo nowego?

- Jak najbardziej. No, dawaj. Od czego zaczynamy?

- Max uwa偶a, 偶e mnie kocha.

- Powa偶nie? - Nie艂atwo jest okaza膰 偶ywe zainteresowanie w mowie cia艂a, b臋d膮c w zaawansowanej ci膮偶y, ale Jenny wbi艂a 艂okcie w poduszki i zrobi艂a, co mog艂a. - Domy艣li艂a艣 si臋 tego, czy sam ci powiedzia艂?

- Powiedzia艂. Prosto w oczy. A co, nie wierzysz w mi艂o艣膰 od pierwszego wejrzenia?

- Jasne, 偶e wierz臋. Wszystko to feromony i tak dalej. Ogl膮da艂am ca艂y program na ten temat na kanale PBS albo jakim艣 innym edukacyjnym... Wszystko jedno. - Machn臋艂a r臋k膮 na nazw臋 kana艂u. - Okazuje si臋, 偶e przeprowadzono do艣膰 solidne badania na temat atrakcyjno艣ci, seksu i 艂膮czenia si臋 w pary. W zasadzie wszystko sprowadza si臋 do instynktu, chemii i feromon贸w. Ja pozna艂am Vince'a w pierwszej klasie podstaw贸wki. Wr贸ci艂am do domu po lekcjach i obwie艣ci艂am mamie, 偶e za niego wyjd臋. Par臋 lat min臋艂o, zanim wzi臋li艣my 艣lub... Prawo stanowe jest wyj膮tkowo nieugi臋te w kwestii ma艂偶e艅stw sze艣ciolatk贸w. Ale mieszanka okaza艂a si臋 w艂a艣ciwa od pierwszego dnia. Laine spr贸bowa艂a ich sobie wyobrazi膰: towarzysk膮, wygadan膮 Jenny i milkliwego policjanta. Zobaczy艂a ich w postaci doros艂ych g艂贸w na dzieci臋cych cia艂kach.

- Znacie si臋 ca艂e 偶ycie.

- Owszem, ale to ma艂o wa偶ne. Minuty, dni czy lata mog膮 mija膰 w mgnieniu oka. - Jenny strzeli艂a palcami. - A tak w og贸le, musz臋 przyzna膰, 偶e Max mia艂 pe艂ne prawo si臋 w tobie zakocha膰. Jeste艣 艣liczna, m膮dra i seksowna, Gdybym by艂a facetem, te偶 wpad艂abym po uszy.

- Och, Jenny... wariatka z ciebie.

- Jakby tego by艂o ma艂o, to jeszcze masz za sob膮 tajemnicz膮 i mroczn膮 przesz艂o艣膰. Super! A ty co do niego czujesz?

- Nogi si臋 pode mn膮 uginaj膮, zapominam j臋zyka w g臋bie i najch臋tniej stale wisia艂abym mu na szyi.

- Wiesz co, mnie si臋 ten facet od razu spodoba艂.

- Jenny, od razu to tobie si臋 spodoba艂 jego ty艂ek.

- A ty co, podziwia艂a艣 intelekt? - Prychn臋艂a zadowolona, 偶e Laine si臋 roze艣mia艂a. - Poza 艂adnym ty艂kiem ma te偶 sympatyczny spos贸b bycia. Kupi艂 drobiazg dla mamy. I ma niesamowicie seksowny akcent. Polubili si臋 z Hen rym, a Henry jest doskona艂ym znawc膮 ludzkiego charakteru.

- Racja. To prawda.

- Nie ma zahamowa艅 w kwestii stworzenia d艂ugotrwa艂ego zwi膮zku, bo w przeciwnym razie nie u偶ywa艂by s艂owa oznaczanego serduszkiem. Reasumuj膮c - doko艅czy艂a mi臋kko - oto facet dla ciebie. Wida膰 to wyra藕nie go艂ym okiem. Jest w sam raz dla ciebie, a za to nale偶y mu si臋 dziesi臋膰 punkt贸w na dziesi臋膰.

- Czyli mog臋 przesta膰 si臋 martwi膰.

- To jeszcze zale偶y. Jaki jest w 艂贸偶ku? Gladiator czy poeta?

- Hm... - Laine w zamy艣leniu zwil偶y艂a wargi j臋zykiem. - Poetycki gladiator.

- O rany...! - Jenny a偶 zadr偶a艂a. Opad艂a na poduszki. - Najlepszy gatunek pod s艂o艅cem! 艁ap i nie puszczaj.

- Pewnie masz racj臋. Jak ju偶 sko艅czy si臋 ta ca艂a awantura, a on nie zmieni zdania, b臋dzie m贸j. - Odezwa艂 si臋 dzwonek nad drzwiami wej艣ciowymi. - Sied藕 - zarz膮dzi艂a Laine. - Ja si臋 nimi zajm臋. Ma艂偶e艅stwo mia艂o oko艂o czterdziestki, robili wra偶enie bogatych turyst贸w. Kobieta by艂a ubrana w 偶akiet z cieniutkiego zamszu w kolorze przygaszonej 偶贸艂ci, buty i torebka pochodzi艂y na pewno od Prady. Doskona艂a bi偶uteria. Sympatyczny, regularnie oszlifowany diament, do niego 艂adna, chanelowska obr膮czka.

M臋偶czyzna mia艂 na sobie sk贸rzan膮 marynark臋, na pierwszy rzut oka w艂osk膮 oraz przyzwoicie wyblak艂e levisy. Gdy zamyka艂 drzwi, Laine dostrzeg艂a na nadgarstku rolexa.

Oboje byli opaleni i w 艣wietnej formie. Najwyra藕niej regularnie sp臋dzali czas w jakim艣 klubie fitness. Pewnie te偶 co niedziela grali w golfa lub w tenisa.

- Dzie艅 dobry, w czym mog臋 pom贸c?

Chcieliby艣my si臋 rozejrze膰 - odpar艂a kobieta z u艣miechem, a b艂ysk oku powiedzia艂 Laine bardzo wyra藕nie, 偶e nie nale偶y si臋 wtr膮ca膰, oprowadza膰 ani przekonywa膰.

- Zapraszam. W razie potrzeby b臋d臋 przy ladzie, odesz艂a do kontuaru i otworzy艂a katalogi aukcji. Jednym uchem s艂ucha艂a rozmowy klient贸w. Tak, zdecydowanie cz艂onkowie country klubu.

Stanowi艂a znowu za艂o偶y膰 si臋 ze sob膮, 偶e zostawi膮 u niej przynajmniej pi臋膰 setek. Gdyby si臋 pomyli艂a, wrzuci艂aby dolara do s艂oika po imbirze, stoj膮cego na zapleczu. Poniewa偶 rzadko si臋 myli艂a, zawarto艣膰 s艂oika by艂a 偶a艂osna.

- Prosz臋 pani.

Laine podnios艂a g艂ow臋 i gestem powstrzyma艂a Jenny, kt贸ra usi艂owa艂a wsta膰 z otomany. Obdarzy艂a klientk臋 promiennym u艣miechem.

- Chcia艂abym wiedzie膰 o nim co艣 wi臋cej. - Kobieta wskaza艂a zgrabny mebelek.

- Prawdziwe cacuszko, prawda? Stolik szachowy, mniej wi臋cej z tysi膮c osiemset pi臋膰dziesi膮tego roku. Brytyjski. Blat z hebanu, inkrustowany ko艣ci膮 s艂oniow膮. W doskona艂ym stanie.

- Pasowa艂by nam do salonu. - Kobieta spojrza艂a na m臋偶a. - Podoba ci si臋?

- Stolik tak, natomiast cena jest mocno przesadzona. Aha, czyli targu dobija si臋 z panem i w艂adc膮, 偶ona tymczasem dokonuje oni. Nie ma sprawy.

- Prosz臋 zwr贸ci膰 uwag臋 na n贸偶k臋 z podw贸jnej spirali. Bez najmniejszej skazy. To naprawd臋 wyj膮tkowa okazja. Pochodzi z posiad艂o艣ci na Long Island. - A to? Laine ponownie znalaz艂a si臋 u boku klientki.

- P贸藕ny wiek dziewi臋tnasty. Maho艅. - Wyja艣ni艂a, przeci膮gaj膮c palcem po kraw臋dzi stolika - witryny. - Wieko podnoszone na zawiasach, szk艂o r偶ni臋te w skos. - Lekko unios艂a szyb臋. - W kszta艂cie serca. Pi臋kne, prawda?

- Rzeczywi艣cie.

Laine zauwa偶y艂a sygna艂 wys艂any przez kobiet臋 do m臋偶a: chc臋 mie膰 jedno i drugie. Targuj si臋. Klientka ruszy艂a wolnym krokiem w stron臋 kompletu kieliszk贸w do wina. Laine ruchem g艂owy przekaza艂a j膮 Jenny, gotowej odpowiedzie膰 na wszystkie pytania. Nast臋pny kwadrans upewnia艂a klienta w przekonaniu, 偶e obrabowa艂 j膮 nieomal po zb贸jecku, zbijaj膮c cen臋 do nieprzyzwoicie znikomej sumy. Wreszcie zawarli umow臋. M膮偶 by艂 zadowolony z dobicia targu, 偶ona dosta艂a upatrzone mebelki. I wszyscy zadowoleni, pomy艣la艂a Laine, ksi臋guj膮c transakcj臋.

- Michael! - zawo艂a艂a klientka. - Zobacz, jaki 艣mieszny! - Podesz艂a do lady. - Moja siostra uwielbia takie drobiazgi. Im gorszy, tym lepszy. - W roku trzyma艂a ceramicznego czarno - bia艂ego psa. - Nie ma ceny...

Laine patrzy艂a na figurk臋 z zawodowym u艣miechem przyklejonym do ust, Serce wali艂o jej jak m艂otem. Swobodnie wyci膮gn臋艂a r臋k臋 po psiaka.

- Bardzo pani膮 przepraszam - rzuci艂a ca艂kowicie spokojnym g艂osem, zabarwionym jedynie najl偶ejsz膮 nutk膮 u艣miechu. - Ta figurka nie jest sprzeda偶.

- Sta艂a na p贸艂ce.

- To w艂asno艣膰 mojego przyjaciela. Najwyra藕niej zapomnia艂 zabra膰. A ja nie wiedzia艂am, 偶e figurka tam stoi. - Zanim klientka zd膮偶y艂a zaprotestowa膰, Laine schowa艂a pieska pod lad膮. - Na pewno znajdziemy jaki艣 inny drobiazg w gu艣cie pani siostry. W ramach przeprosin obni偶臋 cen臋 o po艂ow臋. Taka propozycja musia艂a uciszy膰 wszelkie protesty.

- Jest tam taki kot... syjamski. W troch臋 lepszym stylu ni偶 ten pies, ale te偶 艣mieszny. Obejrz臋 go dok艂adniej.

- Prosz臋 bardzo. Panie Wainwright, gdzie mamy dostarczy膰 meble? Doko艅czy艂a transakcj臋, zabawiaj膮c klienta lekk膮 rozmow膮, a potem odprowadzi艂a ma艂偶e艅stwo do drzwi.

- Nie藕le, pani szefowo - podsumowa艂a Jenny. - Uwielbiam, kiedy pierwszy kupiony mebel nie jest ostatni.

- 呕ona ma gust, m膮偶 trzyma kas臋. - Laine mia艂a wra偶enie, jakby p艂yn臋艂a w powietrzu, lekko nieobecna, troch臋 nieprzytomna. Podesz艂a do lady i wy j臋艂a psa. - Jenny, ty ustawi艂a艣 go na p贸艂ce?

- Takie co艣? - Jenny wyd臋艂a wargi, przygl膮daj膮c si臋 figurce dok艂adniej. - Nie, to nie ja. Nawet do艣膰 sympatyczny. Bazarowy gad偶et. Ani Doulton, ani Minton...

- Nie, na pewno nie. Pewnie przys艂ali go z kt贸rej艣 aukcji przez pomy艂k膮 Popytam. O, zobacz, ju偶 prawie pi膮ta. Le膰 ju偶 do domu. Rano dobr膮 godziny siedzia艂a艣 sama.

- To akurat czysta przyjemno艣膰, ale ch臋tnie ju偶 uciekn臋, chodzi za mn膮 cheeseburger. Zajrz臋 na komend臋 i spytam, czy m贸j ukochany m膮偶 ma ochot臋 przegry藕膰 co艣 u McDonalda. Jestem ca艂y czas pod telefonem, wi臋c gdyby艣 mnie potrzebowa艂a - od razu dzwo艅.

- Jasne.

W czasie gdy Jenny zbiera艂a swoje rzeczy, Laine uk艂ada艂a firmowe papiery. Po wyj艣ciu przyjaci贸艂ki na wszelki wypadek odczeka艂a jeszcze pi臋膰 minut. Wreszcie podesz艂a do drzwi, odwr贸ci艂a tabliczk臋 z napisem 鈥瀦amkni臋te鈥 do zewn膮trz i przekr臋ci艂a klucz w zamku.

Wyj臋艂a figurk臋 psa spod lady i zanios艂a j膮 na zaplecze. Tam tak偶e zamkn臋艂a drzwi na klucz. Wreszcie zadowolona, 偶e nikt jej nie zaskoczy, postawi艂a pieska na biurku. Przyjrza艂a mu si臋 uwa偶nie.

Do艣膰 szybko odkry艂a delikatny 艣lad po sklejeniu. Doskona艂a robota, no ale w ko艅cu - nic dziwnego. Wielki Jack zawsze wszystko robi艂 starannie. .Uwa偶nie przyjrza艂a si臋 piecz膮tce na spodzie figurki: 鈥濵ade in tajwan鈥. Nawet o takich drobiazgach nie zapomina艂. Potrz膮sn臋艂a psiakiem. Nic nie zagrzechota艂o.

Przegryzaj膮c j臋zyk, roz艂o偶y艂a na blacie gazet臋. Na 艣rodku postawi艂a psa. Z szafy, gdzie trzyma艂a narz臋dzia, wyj臋艂a niedu偶y m艂otek. Stan臋艂a nad figurk膮, przekrzywi艂a g艂ow臋, zmru偶y艂a jedno oko, wycelowa艂a, podnios艂a r臋k臋. Nie, to nie tak.

Zatrzyma艂a si臋 z uniesionym m艂otkiem. Raptem zda艂a sobie spraw臋, bez najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e kocha Maxa.

Usiad艂a i od艂o偶y艂a m艂otek. Przyjrza艂a si臋 psu ze smutnym u艣miechem, i mog艂a za艂atwi膰 tej sprawy sama, poniewa偶 kocha艂a Maxa. A to oznacza 偶e powinni rozbi膰 figurk臋 we dwoje. I razem stawi膰 czo艂o wszystkiemu, co si臋 p贸藕niej stanie. W艂a艣nie tak膮 wsp贸lnot臋 znalaz艂a jej mama u boku Roberta Tavisha. Nie mia艂a na ni膮 szans z Jackiem, awanturnikiem i 艂owc膮 przyg贸d. W tym uk艂adzie matka by艂a wsp贸lniczk膮, pomocnic膮, by艂a te偶 dla Jacka mi艂o艣ci膮 偶ycia, ale nigdy nie stanowili pary po艂膮czonej tak niewyt艂umaczaln膮 g艂臋bokiego wzajemnego zrozumienia.

Z Robem to co innego. Matka Laine i Rob stworzyli prawdziw膮 par臋. Tego samego Laine chcia艂a dla siebie. Je偶eli ju偶 mia艂a kogo艣 pokocha膰, to chcia艂a by膰 po艂ow膮 ca艂o艣ci.

- No dobra.

Wsta艂a, wyj臋艂a z magazynku opakowa艅 foli臋 p臋cherzykow膮 i okr臋ci艂a ni膮 ceramiczn膮 figurk臋 psa z tak膮 staranno艣ci膮, jakby by艂 antycznym kryszta艂em. Grub膮 paczk臋, przypominaj膮c膮 pi艂k臋, owin臋艂a jeszcze br膮zowym papierem pakowym i na koniec wsun臋艂a do wy艣cie艂anej tkanin膮 torby na zakupy, razem z innym drobiazgiem ze sklepu, zapakowanym prawie r贸wnie starannie. Nast臋pnie zaj臋艂a si臋 przygotowaniem dostawy dzisiaj sprzedanych przedmiot贸w, wreszcie wype艂ni艂a wszelkie wymagane dokumenty. Dok艂adnie o osiemnastej sta艂a przed frontowym wej艣ciem do sklepu, czekaj膮c na Maxa. Sp贸藕ni艂 si臋 prawie kwadrans, ale dobrze wykorzysta艂a ten czas, gdy偶 zdo艂a艂a si臋 uspokoi膰. Ledwo podjecha艂 do kraw臋偶nika, ju偶 do niego sz艂a.

- Ty si臋 pewnie nigdy nie sp贸藕niasz, co? - u艣miechn膮艂 si臋 Max, gdy wsiad艂a do samochodu. - Jeste艣 raczej pi臋膰 minut wcze艣niej.

- W艂a艣nie.

- Ja rzadko zjawiam si臋 punktualnie. Czy przewidujesz w zwi膮zku z tym jakie艣 k艂opoty?

- O tak. W czasie pierwszego miesi膮ca znajomo艣ci b臋d臋 z zachwytem trzepota艂a rz臋sami, jak tylko si臋 poka偶esz, i nie wspomn臋 o sp贸藕nieniu ani jednym s艂owem. Potem b臋dziemy o to darli koty.

- Tak sobie tylko spyta艂em. Chcia艂em si臋 upewni膰. Co masz w torbie?

- Dwa drobiazgi. Poszcz臋艣ci艂o ci si臋 w sprawie klucza?

- To zale偶y od punktu widzenia. Nie znalaz艂em zamka, do kt贸rego by pasowa艂, ale zdo艂a艂em wyeliminowa膰 mn贸stwo spo艣r贸d tych, do kt贸rych z pewno艣ci膮 nie pasuje. - Wjecha艂 na podjazd, zaparkowa艂 za samochodem Laine, - Dlaczego Henry nie wybiega z domu, kiedy s艂yszy, 偶e kto艣 przyjecha艂?

- A sk膮d ma wiedzie膰, kto przyjecha艂? Mo偶e to kto艣, z kim nie ma ochoty si臋 spotka膰? Laine wysiad艂a i zaczeka艂a na Maxa, kt贸ry podszed艂 do baga偶nika. Po chwili rozpromieni艂a si臋 na widok kube艂ka z gor膮cymi kawa艂kami kurczaka.

- Kupi艂e艣 obiad!

- Na pierwsze danie soczyste kawa艂ki kurczaka w oryginalnej firmowej panierce, na drugie hot dogi zapiekane z 偶贸艂tym serem. - W drugiej r臋ce trzyma艂 papierow膮 torebk臋. - Przez chwil臋 zastanawia艂em si臋 nad koktajlem z krewetek i pizz膮, ale nie chcia艂em, 偶eby艣my si臋 oboje pochorowali, wi臋c postanowi艂em, 偶e dzisiaj skorzystamy ze szczodro艣ci pu艂kownika w KFC, a na deser zjemy lody. Odstawi艂a torb臋 na ziemi臋, zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋 i poci膮gn臋艂a go w d贸艂, ku swoim wargom.

- Mo偶emy tak co wiecz贸r - stwierdzi艂 Max, gdy tylko odzyska艂 zdolno艣膰 formu艂owania s艂贸w.

- Wszystko przez te ich tajemnicze zio艂a i inne przyprawy. A偶 艣linka cieknie. Dosz艂am do wniosku, 偶e jednak ci臋 kocham. Oczy mu rozb艂ys艂y. - Tak?

- Tak. Chod藕, powiemy Henry'emu.

Ten wydawa艂 si臋 bardziej zainteresowany kurczakiem ni偶 艣wie偶o odkryt膮 mi艂o艣ci膮, ale zadowoli艂 si臋 kr贸tk膮 walk膮 zapa艣nicz膮 oraz gigantyczn膮 ko艣ci膮. Laine w tym czasie nakrywa艂a st贸艂.

- Przecie偶 to mo偶na je艣膰 nawet na papierowych r臋cznikach - zdziwi艂 si臋 Max.

- Nie w moim domu.

Krz膮ta艂a si臋 wok贸艂 sto艂u, taka cudowna, taka kobieca. Dzi臋ki kolorowym talerzom kurczak z fast foodu i sa艂atka z plastikowych pojemnik贸w przemieni艂y si臋 w uroczyst膮 kolacj臋. W mgnieniu oka pojawi艂y si臋 艣wiece, wino i frytki.

- Czy chcia艂by艣 wiedzie膰, dlaczego dosz艂am do wniosku, 偶e jednak ci臋 kocham? - Laine jad艂a niespiesznie, ciesz膮c si臋 posi艂kiem i ciesz膮c oczy widokiem jedz膮cego Maxa.

- Bo jestem przystojny i ujmuj膮cy?

- Z tych dw贸ch powod贸w zdecydowa艂am si臋 z tob膮 sypia膰. - Zabra艂a ze sto艂u talerze. - Zacz臋艂am si臋 zastanawia膰, czy ci臋 przypadkiem nie kocham, kiedy si臋 okaza艂o, 偶e potrafisz mnie wprawi膰 w dobry humor, jeste艣 uprzejmy i m膮dry, a tak偶e dlatego, 偶e gdy zabawia艂am si臋 gr膮 pod tytu艂em 鈥瀙rzysz艂y miesi膮c鈥, nadal przy mnie by艂e艣.

- Co to za gra?

- O tym p贸藕niej. Natomiast pewno艣ci nabra艂am dzisiaj, kiedy zamierza艂am zrobi膰 sama co艣 wa偶nego... i nie zrobi艂am. Nie chcia艂am tego zrobi膰 sama. Okaza艂o si臋, 偶e musimy przy tym by膰 oboje, bo kiedy dwoje ludzi tworzy par臋, to wszystko ich 艂膮czy i wszystko robi膮 razem. Zanim ci to wyja艣ni臋 dok艂adniej, chc臋 ci co艣 da膰.

- Powa偶nie?

- Bardzo powa偶nie. Do prezent贸w podchodz臋 z absolutn膮 powag膮. - Wyj臋艂a z torby jedno zawini膮tko. - M贸j ulubiony drobiazg. Mam nadziej臋, 偶e ci si臋 spodoba.

Z ciekawo艣ci膮 rozwin膮艂 br膮zowy papier. Kiedy zobaczy艂, co jest w 艣rodku, buchn膮艂 gromkim 艣miechem.

- No nie, nie wierz臋 w艂asnym oczom! To niemo偶liwe!

- A co, masz ju偶 taki?

- Ja nie, ale moja mama - owszem. Tak si臋 sk艂ada, 偶e go uwielbia. I o to chodzi艂o.

- Tak sobie w艂a艣nie pomy艣la艂am: skoro nada艂a synowi imi臋 artysty, to musi lubi膰 prace Maxfielda Parrisha.

- Ma kilka jego plakat贸w. Ten akurat wisi w saloniku. Nie pami臋tam tytu艂u...?

- 鈥濴ady Violetta About to Make Tarts鈥.

Oboje wpatrywali si臋 w oprawion膮 reprodukcj臋, przedstawiaj膮c膮 m艂od膮 kobiet臋 ze srebrnym dzbankiem w d艂oni.

- Niez艂a z niej sztuka. Podobna do ciebie.

- Nieprawda.

- Ma rude w艂osy.

- To nie jest rudy. - Laine przesun臋艂a palcem po miedzianoz艂otych w艂osach kobiety na rysunku, a potem dotkn臋艂a swoich. - Moje s膮 rude.

- Tak czy inaczej gdy tylko na ni膮 spojrz臋, b臋d臋 my艣la艂 o tobie. Dzi臋kuj臋.

- Prosz臋 uprzejmie. - Wyj臋艂a obrazek z jego d艂oni, po艂o偶y艂a na kuchennym stole. - No dobrze. A teraz ci wyja艣ni臋, dlaczego uzna艂am, 偶e jednak ci臋 kocham, i postanowi艂am ci da膰 prezent, 偶eby to uczci膰. Przysz艂o dzi艣 do sklepu ma艂偶e艅stwo ko艂o czterdziestki - zacz臋艂a, k艂ad膮c na blacie torb臋. - Ludzie z klas膮, dobrze sytuowane drugie lub trzecie pokolenie. Nie bajecznie bogaci, ale dobrze sytuowani. Byli 艣wietnie dobran膮 par膮, dzia艂ali jak dobrze naoliwiona maszyna. Bardzo mi si臋 to podoba艂o. Te偶 tak chc臋.

- I tak b臋dzie.

- Tak w艂a艣nie przypuszczam. - Wyj臋艂a z torby drug膮 paczk臋, a z szuflady no偶yczki i uwa偶nie rozci臋艂a opakowanie. - Kupili 艣liczny komplet kieliszk贸w, szalenie wdzi臋czn膮 witryn臋 i wyj膮tkowy stolik do szach贸w. W pewnym momencie 偶onie wpad艂o w oko co艣 jeszcze. Zupe艂nie nie w jej stylu, mo偶esz mi wierzy膰. Ale z tego, co m贸wi艂a, podoba艂oby si臋 jej siostrze. Nabra艂a apetytu na ten drobiazg i podesz艂a z nim do lady, bo nie by艂o na nim ceny. A nie by艂o, poniewa偶 nigdy wcze艣niej go nie widzia艂am. Twarz Maxa rozja艣ni艂a si臋 zrozumieniem.

- Rany, Laine, znalaz艂a艣 psiaka! Postawi艂a figurk臋 na stole.

- Wszystko na to wskazuje.

12

Obejrza艂 go z bliska, tak samo jak ona. Tak samo nim potrz膮sn膮艂.

- Wygl膮da na najzwyklejszego pod s艂o艅cem tandetnego ceramicznego psa. - Laine kilkakro膰 stukn臋艂a figurk臋 palcem. - Wi臋c nie mam najmniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e przeszed艂 przez r臋ce Wielkiego Jacka O鈥橦ary.

- Skoro tak twierdzisz... - Zwa偶y艂 psa na d艂oni. - ci膮gle jest w jednym kawa艂ku.

- Owszem.

- Du偶y plus dla ciebie.

- Ogromny. Ale je艣li jeszcze chwil臋 postoimy nad nim, bij膮c pian臋, to zaczn臋 wrzeszcze膰, rwa膰 w艂osy z g艂owy i rozwal臋 go na tysi膮c psich kawa艂k贸w.

- Wi臋c do roboty. - Max chwyci艂 psa i zanim Laine zd膮偶y艂a otworzy膰 usta, utr膮ci艂 figurce g艂ow臋 o kant blatu. Rozczulaj膮cy 艂epek odtoczy艂 si臋 kawa艂ek i spogl膮da艂 na nich z niemym wyrzutem wielkimi malowanymi oczami.

- Ehm... - wykrztusi艂a Laine. - My艣la艂am, 偶e zrobimy to bardziej ceremonialnie.

- Tak by艂o szybciej, bardziej humanitarnie. - Wepchn膮艂 palec w nier贸wny otw贸r. - Wymoszczony. - Zmia偶d偶y艂 korpus figurki o blat. Laine a偶 si臋 skrzywi艂a.

- Mam m艂otek.

- Aha. - Odwin膮艂 kilka warstw waty, w 艣rodku znalaz艂 niedu偶y woreczek. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e jest w nim co艣 du偶o ciekawszego ni偶 niespodzianki w pude艂kach z p艂atkami 艣niadaniowymi. Prosz臋 - poda艂 jej sakiewk臋. - Teraz twoja kolej.

- Wielki plus dla ciebie.

Czu艂a ten sam dreszcz, niepok贸j i podniecenie, jakie ogarnia艂y j膮 w dawnych czasach. Nie tylko dlatego, 偶e mia艂a w r臋ku cudz膮 w艂asno艣膰, i to cenn膮, ale tak偶e z powodu samego odkrycia. By艂a z艂odziejk膮. Mo偶na przesta膰 kra艣膰, lecz tego podniecenia, tego dreszczyku emocji nigdy si臋 nie zapomina.

Rozwi膮za艂a sznurek, otworzy艂a woreczek i wysypa艂a na d艂o艅 po艂yskliwy strumyczek brylant贸w. Z gard艂a wyrwa艂 jej si臋 zduszony krzyk. Do艣膰 podobny do tego, zauwa偶y艂 Max, jaki wydawa艂a w chwili, gdy dociera艂a na sam szczyt podczas ich zbli偶enia. A oczy mia艂a lekko zamglone, spojrzenie nieprzytomne.

- Ale wielkie! - wychrypia艂a. - Jakie b艂yszcz膮ce! Nie masz ochoty wy膰 z zachwytu? - Max tylko uni贸s艂 brew, wi臋c widz膮c taki brak zrozumienia, wzruszy艂a ramionami. - No dobrze, powyj臋 sobie sama. Lepiej to ode mnie zabierz.

- Zabior臋, jak tylko otworzysz pi臋艣膰. Nie chcia艂bym ci po艂ama膰 palc贸w.

- No tak. Przepraszam. Oczywi艣cie. Musz臋 jeszcze popracowa膰 nad reakcjami. Ojej, patrz, nie mog臋 otworzy膰 d艂oni. - W tej samej chwili jednak roz艂o偶y艂a palce i wysypa艂a brylanty Maxowi na r臋k臋. Poniewa偶 ani drgn膮艂 i dalej si臋 w ni膮 wpatrywa艂, uni贸s艂szy jedn膮 brew, 艣mia艂a si臋 g艂o艣no i wypu艣ci艂a spomi臋dzy palc贸w ostatni kamie艅. Sprawdza艂am, czy jeste艣 spostrzegawczy.

- Znowu mnie zaskoczy艂a艣. I chyba co艣 ze mn膮 nie tak, bo bardzo mi si臋 twoja nowa twarz podoba.

- Sprz膮tniesz resztki psa? Ja skocz臋 po par臋 drobiazg贸w.

- Idziesz z brylantami? Ju偶 z przedpokoju rzuci艂 jej spojrzenie przez rami臋. - Tak b臋dzie najrozs膮dniej.

- Powiniene艣 wiedzie膰 - krzykn臋艂a za nim - 偶e ja te偶 je policzy艂am. Us艂ysza艂a, jak si臋 roze艣mia艂, i zn贸w zrobi艂o jej si臋 ciep艂o w sercu. Jakim艣 dosta艂a od losu faceta doskona艂ego. Doskona艂ego dla niej. Uczciwy, elastyczny na tyle, 偶eby prze偶y膰 bez wi臋kszego wstrz膮su stare nawyki, kt贸re ci膮gle w niej tkwi艂y. Godny zaufania, ale te偶 zdolny podj膮膰 wyzwanie, nie nudny. Wcale nie藕le, Zgarn臋艂a szcz膮tki figurki na gazet臋. Kto wie, mo偶e im si臋 uda.

Max po powrocie od razu zwr贸ci艂 uwag臋 na psi 艂epek, ustawiony po艣rodku serwetki z koronkowym brzegiem. Chwil臋 patrzy艂 oniemia艂y, wreszcie parskn膮艂 艣miechem.

- Jeste艣 niesamowita. I bardzo mnie to cieszy.

- Mnie te偶 cieszy, 偶e ciebie cieszy. Poza tym my艣l臋 o tobie to samo, tylko w rodzaju m臋skim. Co przynios艂e艣?

- Troch臋 dokument贸w, narz臋dzia... - Po艂o偶y艂 teczk臋 na blacie, otworzy艂 na szczeg贸艂owym opisie skradzionych brylant贸w. Usiad艂, wyj膮艂 lup臋 i wag臋 jubilersk膮.

- Umiesz si臋 tym pos艂ugiwa膰?

- Skoro wzi膮艂em spraw臋, musia艂em odrobi膰 prac臋 domow膮. Tak, umiem tym pos艂ugiwa膰. Przyjrzyjmy si臋 kamyczkom. - Roz艂o偶y艂 brylanty na woreczku wybra艂 jeden. - Czysty jak 艂za. Na moje go艂e nieuzbrojone oko 偶adnych skaz. A na twoje?

- Doskona艂y.

- A ten... regularnie oszlifowany, waga... - Po艂o偶y艂 brylant na szalce. - Rany, r贸wno tysi膮c sze艣膰set miligram贸w!

- Osiem karat贸w. - Laine westchn臋艂a z zachwytu. - Znam si臋 troch臋 na matematyce i na brylantach.

- Przyjrzyjmy mu si臋 bli偶ej. - Niewielkimi szczypczykami Max podni贸s艂 kamie艅 i obejrza艂 go pod lup膮. - 呕adnych wad, skaz ani zabrudze艅. Wspania艂a jasno艣膰 i blask. Zr臋cznie podkre艣lona g艂臋bia. - Od艂o偶y艂 go na aksamitn膮 szmatk臋. - Mog臋 skre艣li膰 z listy zaginionych o艣miokaratowy rosyjski bia艂y diament, szlif brylantowy.

- Pi臋kny kamie艅 do pier艣cionka zar臋czynowego. Trosze艅k臋 za du偶y, ale nie przesadzajmy! - Widz膮c min臋 Maxa, lekki przestrach zmieszany z rozbawieniem i nadziej膮, musia艂a si臋 roze艣mia膰. - 呕artowa艂am. No, w ka偶dym razie mo偶esz si臋 o niego nie ba膰. Nalej臋 wina.

- Super. - Wybra艂 kolejny brylant i zacz膮艂 go uwa偶nie bada膰. - Ten komentarz o pier艣cionku zar臋czynowym oznacza, 偶e za mnie wyjdziesz? Laine postawi艂a przed Maxem kieliszek wina.

- Taki mam zamiar.

- Zdaje si臋, 偶e jeste艣 z tych, co wprowadzaj膮 zamiary w czyn.

- Bystrzak z pana, panie Gannon. - Upi艂a 艂yk z kieliszka i pog艂adzi艂a po g艂owie swojego m臋偶czyzn臋 doskona艂ego. - A tak dla twojej informacji, wol臋 szlif rozetowy. - Pochyli艂a si臋 i cmokn臋艂a go lekko w usta. - Sympatyczny, czysty, bez zb臋dnych ozd贸bek, osadzony w platynie.

- Zrozumiano. Powinno mi wystarczy膰 na spe艂nienie tego kaprysu, jak tylko zgarn臋 nagrod臋 dla znalazcy tych 艣liczno艣ci.

- Po艂ow臋 nagrody - przypomnia艂a mu bezlito艣nie. Max chwyci艂 pasmo w艂os贸w Laine i poci膮gn膮艂 j膮 w d贸艂, a偶 znale藕li si臋 twarz膮 w twarz.

- Kocham ci臋, Laine. Ub贸stwiam ci臋 od st贸p do g艂贸w 艂膮cznie z wadami.

- No to masz sporo do kochania. - Usiad艂a obok niego. - Powinnam by膰 przera偶ona - odezwa艂a si臋 po chwili. - Powinnam mie膰 nerwy w strz臋pach, powinnam si臋 ba膰 tego, co si臋 mi臋dzy nami dzieje. I te brylanty na kuchennym blacie... Jedno w艂amanie ju偶 by艂o. Ten z艂odziej nadal ich szuka. Powinnam si臋 potwornie ba膰 o ojca... kto wie, co si臋 stanie, kiedy znajdzie Alexa Crew. - Wolniutko upi艂a 艂yk. - Boj臋 si臋. W sercu mam l贸d. Ale mimo wszystko jestem szcz臋艣liwa. W 偶yciu nie by艂am taka szcz臋艣liwa i nie podejrzewa艂am, 偶e kiedykolwiek b臋d臋. Nerwy, niepewno艣膰, nawet strach - nic mi nie przeszkadza. Jestem po prostu szcz臋艣liwa.

- No bo mia艂a艣 kup臋 szcz臋艣cia. Z艂apa膰 takiego faceta jak ja... Czysta 偶ywa rado艣膰.

- Powa偶nie? A sk膮d wiesz, kto艣 ci臋 ju偶 kiedy艣 z艂apa艂?

- Zdarza艂o si臋, ale dopiero teraz - ty. Co do drugiej kwestii: ktokolwiek si臋 do ciebie w艂ama艂, a zak艂adamy, 偶e to by艂 Crew, nie znalaz艂 tu brylant贸w. Po co mia艂by wraca膰? No i trzecia rzecz, tw贸j ojciec 艣wietnie sobie radzi艂 przez ca艂e 偶ycie. Zawsze spada艂 na cztery 艂apy. Za艂o偶臋 si臋, 偶e tym razem te偶 si臋 wywinie.

- Podoba mi si臋 tw贸j logiczny spos贸b my艣lenia i zdrowy rozs膮dek.

Ale od razu by艂o wida膰, 偶e nie kupi艂a z tej historyjki ani jednego s艂owa. Max zastanowi艂 si臋 przez chwil臋, czyby jej nie pokaza膰 trzydziestki贸semki o zadartym nosie, przypi臋tej do 艂ydki, ale nie wiedzia艂, czy co艣 takiego uspokoi Laine, czy raczej j膮 przestraszy.

- Droga pani Tavish, czy pani wie, co my tu w艂a艣ciwie mamy?

- Co my tu w艂a艣ciwie mamy?

- Nieco ponad siedem milion贸w w brylantach, czyli jedn膮 czwart膮 dwudziestu o艣miu, przecinek cztery. Prawie co do karata.

- Siedem milion贸w, przecinek jeden - wyszepta艂a Laine z przej臋ciem. - Taki maj膮tek le偶y sobie na moim kuchennym blacie. A ja siedz臋, patrz臋 i ci膮gle nie wierz臋, 偶e ojcu si臋 uda艂o. Zawsze mi m贸wi艂, 偶e kiedy艣 zrobi taki numer. ile, kt贸rego艣 pi臋knego dnia zrobi臋 wielki skok鈥. Przysi臋gam ci, Max, powtarzaj膮c to, oszukiwa艂 sam siebie. A tu - popatrz. - Po艂o偶y艂a brylant na d艂oni i przygl膮da艂a si臋, jak rozsiewa艂 barwne iskry. - Przez ca艂e 偶ycie marzy艂 i jednym wielkim skoku, 艣ni艂 o brylantach. My艣l臋, 偶e obaj z Willym by zachwyceni. - Westchn臋艂a smutno, od艂o偶y艂a kamie艅 na skrawek aksamitu. No, dobrze, wr贸膰my do rzeczywisto艣ci. Im pr臋dzej zabierzesz te kamyczki, tam, gdzie ich miejsce, tym lepiej.

- Skontaktuj臋 si臋 z klientem, ustalimy co dalej.

- B臋dziesz musia艂 wr贸ci膰 do Nowego Jorku?

- Nie. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋. - Nie zamierzam wyje偶d偶a膰. Najpierw sko艅czymy t臋 spraw臋. Musimy znale藕膰 jeszcze trzy czwarte skarbu. Czy domy艣lasz , dok膮d pojecha艂 tw贸j ojciec?

- Nie mam bladego poj臋cia. Naprawd臋. Nie znam go ju偶 tak dobrze, jak kiedy艣. Nie wiem, jakie teraz ma zwyczaje. Odci臋艂am si臋 od niego, bo bardzo chcia艂am by膰 szanowana... A przecie偶... Bo偶e, ale ze mnie hipokrytka! - Ukry艂a twarz w d艂oniach, po chwili przeczesa艂a palcami w艂osy. - Bra艂am od niego pieni膮dze. W czasie nauki w college'u... zdarza艂o si臋, o tak. Niekiedy znajdowa艂am w skrzynce pocztowej a to kopert臋 wypchan膮 banknotami, a to czek na moje nazwisko... Po studiach te偶 zdarza艂a mi si臋 taka manna z nieba, kt贸r膮 ch臋tnie przyjmowa艂am i inwestowa艂am. Dzi臋ki temu kupi艂am dom, otworzy艂am sklep. Bra艂am od niego pieni膮dze. Wiedzia艂am, 偶e nie s膮 od 艣wi臋tego miko艂aja. A jednak bra艂am. Wiedzia艂am, 偶e je ukrad艂, 偶e kogo艣 oszuka艂, a mimo wszystko bra艂am.

- Mam ci臋 za to wini膰?

- Chcia艂am by膰 szanowana - powt贸rzy艂a. - Ale budowa艂am ten szacunek i kradzionych pieni膮dzach. Nie chcia艂am u偶ywa膰 nazwiska ojca, jednak korzysta艂am z jego pieni臋dzy.

- Wyt艂umaczy艂a艣 to sobie i usprawiedliwi艂a艣 si臋. To naprawd臋 zrozumiale. A teraz mo偶e rzeczywi艣cie masz najlepsz膮 okazj臋, 偶eby si臋 od tego wszystkiego odci膮膰, uzna膰, 偶e to jednak grz膮ski teren. Um贸wmy si臋, 偶e wi臋cej nie we藕miesz od niego pieni臋dzy i powiesz mu o tym, jak tylko si臋 spotkacie.

- Gdyby mi przybywa艂 jeden dolar za ka偶dym razem, kiedy postanawia艂am mu to wyja艣ni膰, spa艂abym na forsie. Dobrze, dobrze... Oczywi艣cie, 偶e wreszcie to zrobi臋. Tym razem b臋d臋 stanowcza. Obiecuj臋. Mog臋 ci臋 o co艣 prosi膰?

- Zamieniam si臋 w s艂uch.

- Pozbieraj te 艣wiecide艂ka i schowaj je gdzie艣 tak, 偶ebym ich nie znalaz艂a. Bo inaczej, jak ojciec wr贸ci i o nie poprosi, jest du偶a szansa, 偶e mu je dam. Max wsun膮艂 klejnoty do woreczka, wrzuci艂 go do kieszeni.

- Nie ma sprawy.

- Pomog臋 ci odzyska膰 reszt臋. Z kilku powod贸w. Po pierwsze, chyba dlatego, 偶e w ten spos贸b troch臋 sobie oczyszcz臋 sumienie. Po drugie - i to jest wa偶niejsze - wydaje mi si臋, 偶e kiedy brylanty wr贸c膮 do w艂a艣ciciela, m贸j ojciec b臋dzie bezpieczny. Nie chc臋, 偶eby mu si臋 cokolwiek sta艂o. A gdzie艣 pomi臋dzy kwesti膮 sumienia a w艂a艣ciwym post臋powaniem nie bez znaczenia jest jeszcze sprawa dwu i p贸艂 procent nagrody dla znalazcy. Max ponownie uj膮艂 d艂o艅 Laine, z czu艂o艣ci膮 dotkn膮艂 jej wargami.

- Pewnie mo偶na uzna膰, 偶e szacunek sobie kupi艂a艣, ale pragnienie szacunku mia艂a艣 we krwi. Laine, musz臋 teraz za艂atwi膰 kilka drobiazg贸w. Przygotowa艂aby艣 w tym czasie lody?

- E, lepiej si臋 wstrzymajmy z jedzeniem. Zr贸bmy to, co trzeba dzi艣 jeszcze zrobi膰, a lody zjemy sobie w 艂贸偶ku. Dorzuc臋 do nich bit膮 艣mietan臋.

- Jestem najszcz臋艣liwszym facetem na 艣wiecie.

W tej chwili odezwa艂a si臋 kom贸rka Maxa. Laine parskn臋艂a 艣miechem, bo z aparatu rozleg艂a si臋 zniekszta艂cona cyfrowo wersja 鈥濻atisfaction鈥 Rollin Stones贸w.

- Zaraz wr贸cimy do tematu - obieca艂 Max. - Gannon, s艂ucham - rzuci艂 do s艂uchawki. I natychmiast twarz mu rozja艣ni艂 szeroki u艣miech. - Cze艣膰, mamo!

Poniewa偶 nadal sta艂, oparty o kuchenk臋, Laine zacz臋艂a si臋 podnosi膰, by m贸g艂 spokojnie porozmawia膰. Chwyci艂 j膮 za r臋k臋 i przyci膮gn膮艂 do siebie.

- Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e kieliszki ci si臋 podobaj膮. Dzi臋ki temu jestem ukochanym synkiem, zgadza si臋? Twoim ulubionym. - Przytrzyma艂 telefon ramieniem, woln膮 r臋k膮 si臋gaj膮c po wino. - Nie, wnuki to nie jest w艂a艣ciwy argument. Przecie偶 Luke nie wybra艂 ich w sklepie specjalnie dla ciebie. - Odwr贸ci艂 si臋 do Laine i szepn膮艂: - Nie wychod藕. - Pu艣ci艂 j膮, by prze艂o偶y膰 telefon do prawej r臋ki. - Tak, tak, siedz臋 jeszcze w Maryland. Sprawy zawodowe. - D艂u偶sz膮 chwil臋 s艂ucha艂, a Laine w tym czasie kr臋ci艂a si臋 po kuchni bez celu, usi艂uj膮c sobie znale藕膰 jakie艣 zaj臋cie. - Nie, wcale nie w臋druj臋 od hotelu do hotelu i nie jem w restauracji. Nie, nie siedz臋 przykuty do tego swojego komputera i wcale si臋 nie przepracowuj臋. Co robi臋? No, w tej chwili jestem sam na sam z seksown膮 rud膮 babeczk膮, kt贸r膮 poderwa艂em przedwczoraj. Nied艂ugo przejdziemy do bitej 艣mietany. Laine a偶 si臋 zach艂ysn臋艂a, ale na Maksie nie zrobi艂o to 偶adnego wra偶enia.

- Wcale nie zmy艣lam - ci膮gn膮艂. - Po co mia艂bym zmy艣la膰. Zreszt膮 stoi tu obok. Chcesz z ni膮 pogada膰? - Spojrza艂 uwa偶nie na Laine. - Mama m贸wi, 偶e wprawiam ci臋 w zak艂opotanie. Ma racj臋? - Ma.

- Wygl膮da na to, 偶e masz racj臋, mamo. Aha, tak. Ma na imi臋 Laine i jest najpi臋kniejsza na 艣wiecie. Co my艣lisz o rudych wnukach? - Skrzywi艂 si臋 i odsun膮艂 telefon od ucha. Ze s艂uchawki dobieg艂o kilka zda艅 wyg艂oszonych ostrym tonem i podniesionym g艂osem, ale Laine nie zrozumia艂a s艂贸w. - Nie przejmuj si臋, mamusiu - podj膮艂 Max, gdy zrobi艂o si臋 ciszej - mam jeszcze drugie ucho. Tak, kocham j膮 do szale艅stwa. Tak. Oczywi艣cie, 偶e tak. Nie, nie ma nic przeciwko temu. Jak najszybciej Tak, mamo, na pewno. Mamo, nie przesadzaj, dobrze? Jestem absolutnie szcz臋艣liwy. Naprawd臋? To dobrze. Mamo, mam do ciebie pro艣b臋: jak sko艅czymy rozmawia膰, zadzwo艅 od razu do Luke'a. Powiedz mu, 偶e spad艂 na drug膮 pozycj臋 i 偶e teraz ja jestem twoim najukocha艅szym synkiem. Aha. Tak. Tak. Dobrze. Ja te偶 ci臋 kocham, bardzo. Do us艂yszenia, mamo, do nast臋pnego razu. - Wy艂膮czy艂 telefon i wrzuci艂 go do kieszeni. - Ha! Teraz ja jestem najukocha艅szym synem. Luke si臋 w艣cieknie. Aha, mam ci powiedzie膰, 偶e mama nie mo偶e si臋 doczeka膰, kiedy ci臋 pozna i 偶e mamy jak najszybciej przyjecha膰 do Savannah, 偶eby mog艂a nam urz膮dzi膰 przyj臋cie zar臋czynowe. Co oznacza, 偶e zjawi si臋 par臋 setek jej najbli偶szych przyjaci贸艂 i rodziny. Nie wolno ci zmieni膰 zdania na m贸j temat. I nie mia艂aby nic przeciwko, gdyby艣 zadzwoni艂a do niej jutro, kiedy ju偶 troch臋 och艂onie, 偶eby艣cie mog艂y sobie uci膮膰 pogaw臋dk臋.

- Rany boskie!

- Pokocha ci臋, bo ja ci臋 kocham. Poza tym cieszy si臋, 偶e zamierzam si臋 o偶eni膰 i ustatkowa膰. No i jeszcze na dodatek potrafisz doceni膰, jak膮 jestem cenn膮 zdobycz膮. Masz ogromne fory u Marlene.

- Na razie to mam g臋si膮 sk贸rk臋.

- Trzymaj. - Znowu wyj膮艂 telefon z kieszeni. - Zadzwo艅 do swojej mamy, powiedz jej o wszystkim, umie艣膰 mnie na celowniku. Wyr贸wnaj rachunki. Popatrzy艂a na telefon, popatrzy艂a na niego...

- Ty to wszystko traktujesz ca艂kiem serio.

- Jak jasna cholera.

- Naprawd臋 chcesz si臋 ze mn膮 o偶eni膰.

- 鈥濩hc臋鈥 by艂o wcze艣niej. Teraz jeste艣my na etapie 鈥瀦robi臋 to鈥. Nie radz臋 i zmienia膰 zdania, bo Marlene znajdzie ci臋 na ko艅cu 艣wiata i uprzykrzy ci ci臋 tak, 偶e odechce ci si臋 wszystkiego. W dw贸ch krokach znalaz艂a si臋 przy nim. Podskoczy艂a, zarzuci艂a mu r臋ce i szyj臋, nogami obj臋艂a go w pasie.

- Zawsze chcia艂am pojecha膰 do Savannah. - Wyj臋艂a mu telefon z r臋ki, od艂o偶y艂a na blat.

- Nie dzwonisz do mamy?

- Zadzwoni臋 p贸藕niej. S膮 dwie godziny r贸偶nicy w czasie, wi臋c je艣li zadzwoni臋 do niej za dwie godziny, to tak, jakbym zrobi艂a to teraz. W ten spos贸b mamy dwie godziny wolnego. Poniewa偶 przytuli艂a si臋 do niego ca艂ym cia艂em, a gdzie艣 w okolicy ucha czu艂 jej mi臋kkie usta, nie mia艂 najmniejszych w膮tpliwo艣ci, jakie plany maj膮 na najbli偶sze dwie godziny. Przytrzymuj膮c j膮, ruszy艂 w stron臋 schod贸w.

- A co z wieczornymi obowi膮zkami?

- Odpuszczamy.

- Podoba mi si臋 tw贸j spos贸b my艣lenia.

- Zaniesiesz mnie na g贸r臋?

- Kochana, teraz mog臋 ci臋 zanie艣膰 nawet do New Jersey.

- Zapomnieli艣my o bitej 艣mietanie.

- Zostanie na p贸藕niej. Wyci膮gn臋艂a mu koszul臋 ze spodni, wsun臋艂a pod ni膮 d艂onie.

- Kocham twoje cia艂o. Od razu mi si臋 spodoba艂e艣.

- I vice versa.

- Ale nie to mnie wzi臋艂o.

- A co? - Skr臋ci艂 do sypialni.

- Oczy. Masz niesamowite oczy. Jak na mnie spojrza艂e艣, zasch艂o mi w ustach, przesta艂am my艣le膰 i tylko si臋 oblizywa艂am w duchu. - Nie pu艣ci艂a go, cho膰 po艂o偶y艂 j膮 na 艂贸偶ku. - A kiedy zaprosi艂e艣 mnie na kolacj臋, od razu do mnie dotar艂o, chyba na poziomie pod艣wiadomo艣ci, 偶e b臋d臋 mia艂a z tob膮 sza­lony romans.

- i s艂owo cia艂em si臋 sta艂o. - Max z zaj臋ciem rozpinaj bluzk臋 Laine.

- A teraz wyjd臋 za ciebie za m膮偶. - 艢ci膮gn臋艂a mu przez g艂ow臋 koszul臋, rzuci艂a j膮 gdzie艣 na bok. - Max, powinnam ci powiedzie膰 o czym艣 naprawd臋 wa偶nym. Gdyby Henry ci臋 nie polubi艂, przespa艂abym si臋 z tob膮, ale bym za ciebie nie wysz艂a. Lekko zacisn膮艂 z臋by na jej piersi.

- Jasna sprawa. Laine pchn臋艂a go na bok i przetoczy艂a si臋 na g贸r臋.

- Za艂atwi艂abym to jako艣 za jego plecami i przespa艂abym si臋 z tob膮. Mimo braku jego zgody.

- Rozpustnica. Odrzuci艂a g艂ow臋 do ty艂u, wybuchaj膮c 艣miechem.

- Bo偶e! Jak mi jest dobrze! Przesun膮艂 wzd艂u偶 jej bok贸w d艂o艅mi i opar艂 je w talii.

- Co te偶 ty nie powiesz!

- Max - szepn臋艂a Laine. Jej serce nape艂ni艂o si臋 s艂odycz膮. Pog艂adzi艂a go po w艂osach, uj臋艂a jego twarz w d艂onie. - Max, kocham ci臋. B臋d臋 dla ciebie dobr膮 偶on膮.

Nie chcia艂 niczego wi臋cej, bo sta艂a si臋 dla niego ca艂ym 艣wiatem. Pragn膮艂 j膮 mie膰 na w艂asno艣膰, ca艂膮, bez wyj膮tku, wszystkie te zakamarki ciep艂e i s艂odkie, t臋 najpi臋kniejsz膮, najrozkoszniejsz膮 istot臋 na 艣wiecie. Nie zamierza艂 nigdy odda膰 jej nikomu. G艂adzi艂 j膮 po w艂osach, po ramionach, po plecach, syci艂 wzrok cudownym widokiem, a w jego ciele wzbiera艂o gwa艂towne pragnienie. A gdy Laine westchn臋艂a, przeci膮gaj膮c si臋 niczym zadowolona kotka, by艂o to dla niego jak niebia艅ska muzyka. Aksamitna sk贸ra, mi臋kkie wargi - krucha istota budz膮ca czu艂o艣膰, wyra偶an膮 delikatnymi gestami. Kocha艂 j膮 ca艂ym sercem. Czy kto艣 kiedy艣 kocha艂 j膮 tak mocno? By艂a m膮dra i zaradna, praktyczna, inteligentna, ale czy 艣wiat wiedzia艂, 偶e jest najwspanialsza?

Szepta艂 jej do ucha szalone s艂owa, niem膮dre i romantyczne, gor膮czkowo wy艂uskiwa艂 j膮 z ubrania jak najcenniejszy klejnot. Dotyka艂 jej lekko, jakby by艂a bardziej krucha ni偶 szk艂o, bardziej szlachetna ni偶 kryszta艂, wspanialsza ni偶 brylanty.

Znowu westchn臋艂a, cichutko i b艂ogo, ca艂kowicie oddana w jego w艂adanie, gotowa przyj膮膰 wszystko, co zechce jej ofiarowa膰, da膰 mu wszystko, czego za偶膮da.

Po艂膮czy艂 ich d艂ugi, nami臋tny poca艂unek; jeden, potem drugi... takie poca艂unki przy艣pieszaj膮 t臋tno, przyprawiaj膮 o g臋si膮 sk贸rk臋, potrafi膮 wzburzy膰 krew. Powolne, leniwe pieszczoty, przez kt贸re sk贸ra pali 偶ywym ogniem. Laine przymkn臋艂a oczy, ogarnia艂o j膮 cudowne rozleniwienie. Ale krew kr膮偶y艂a coraz szybciej, cia艂o pulsowa艂o po偶膮daniem. Wygi臋艂a si臋 i przycisn臋艂a mocno do Maxa, usiedli na 艣rodku 艂贸偶ka, spleceni, obj臋ci r臋kami i nogami.

Spragnione wargi spotka艂y si臋 znowu, coraz szybszy oddech zaczyna艂 si臋 rwa膰, dwa serca, jedno tu偶 przy drugim, bi艂y wsp贸lnym rytmem. Po偶膮danie rozlewa艂o si臋 po ciele Laine jak gor膮ca fala.

- Max! - szepn臋艂a. - Max - powt贸rzy艂a drugi raz i znowu. Pchn臋艂a go w ty艂 i siedz膮c na nim okrakiem, po艂o偶y艂a sobie jego d艂onie na piersiach. I zaw艂adn臋艂a nim ca艂kowicie, uwi臋zi艂a go w aksamitnym cieple. Patrzy艂a na niego przez rz臋sy, spoza rozsypanych po twarzy w艂os贸w, wpatrywa艂a si臋 niemo偶liwie pi臋knymi oczami.

Gdy si臋 odchyli艂a do ty艂u, ujrza艂 najpi臋kniejszy kszta艂t, jaki mog膮 zobaczy m臋偶czyzny: rozkoszn膮 bia艂膮 lini臋 kobiecego cia艂a. Czu艂 szalone bicie serca, gor膮c膮 sk贸r臋, wzbieraj膮c膮 nami臋tno艣膰.

Pochyli艂a si臋 nad nim, jej w艂osy muska艂y mu twarz, a wtedy pozwoli艂 si臋 uje偶d偶a膰 bez lito艣ci. A偶 w kt贸rej艣 chwili wbi艂a mu palce w ramiona, doprowadzona na kraw臋d藕 spe艂nienia. Jego tak偶e ogarn臋艂o wrz膮ce szale艅stwo. Laine odrzuci艂a g艂ow臋 do ty艂u, krzykn臋艂a g艂o艣no i przylgn臋艂a do Maxa, wstrz膮sana konwulsyjnym drganiem.

Wtedy on przycisn膮艂 j膮 do siebie z ca艂ej si艂y i wpijaj膮c wargi w jej szyj臋, pozwoli艂 si臋 zabra膰 w t臋 sam膮 drog臋.

Pora wzi膮膰 si臋 do roboty. Koniecznie. Nie艂atwo wsta膰 z 艂贸偶ka, gdy cia艂o ze pami臋ta niedawn膮 nami臋tno艣膰, a my艣li uparcie wracaj膮 do Laine. Niestety, praca nie mog艂a czeka膰. I to nie tylko ze wzgl臋du na klienta czy jego ego, ale przez wzgl膮d na Laine.

Im szybciej brylanty znajd膮 si臋 we w艂a艣ciwych r臋kach, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych.

Tyle tylko, 偶e nadal nie b臋dzie to koniec sprawy ani koniec k艂opot贸w. Nie podejrzewa艂, 偶eby Crew ponownie zjawi艂 si臋 w domu Laine w poszukiwaniu brylant贸w, ale te偶 wiedzia艂 z ca艂膮 pewno艣ci膮, 偶e nie jest to cz艂owiek, kt贸ry by zrezygnowa艂 z 艂upu. Ju偶 raz zabi艂 dla tych kamieni, a chcia艂 mie膰 je wszystkie, planowa艂 to od samego pocz膮tku. Tak, to nie ulega w膮tpliwo艣ci, uzna艂 Max, porz膮dkuj膮c notatki.

Mia艂 nadziej臋, 偶e przyjdzie mu do g艂owy jaki艣 nowy pomys艂. Przecie偶 gdyby Crew nie zamierza艂 zamordowa膰 Myersa, po co umawia艂 si臋 z nim na odludziu? Chcia艂 oskuba膰 wsp贸lnik贸w i ulotni膰 si臋 z ca艂ym 艂upem wartym dwadzie艣cia osiem milion贸w.

Czy oni si臋 zorientowali? Prawdopodobnie tak. Przecie偶 kto艣, kto ca艂e 偶ycie zbudowa艂 na oszustwie, wyw臋szy przekr臋t na mil臋. No, ale to by艂y tylko domys艂y. Mo偶liwe, 偶e Jack albo Willy zorientowali si臋, co jest grane. A mo偶e wystraszy艂o ich znikni臋cie Myersa. Tak czy inaczej rozp艂yn臋li si臋 w powietrzu.

I obaj zjawili si臋 przy Laine, wychodz膮c z za艂o偶enia, 偶e u niej najbezpieczniej ukryj膮 brylanty do czasu, kiedy uda si臋 je spieni臋偶y膰 - i znikn膮膰 na dobre.

艢wietny plan. W swoim czasie wygarnie Wielkiemu Jackowi, co my艣li nara偶eniu c贸rki na takie niebezpiecze艅stwo. Przecie偶 doprowadzili tego psychopat臋 prosto do Laine! Kamienie rzeczywi艣cie zosta艂y ukryte, ale cz臋艣膰 z nich ju偶 na nowo ujrza艂a 艣wiat艂o dzienne. Willy straci艂 偶ycie, a Laine sta艂a si臋 celem bezlitosnego mordercy.

Niedobrze, w dodatku Wielki Jack znowu by艂 przy g艂osie. Daleko nie odjecha艂. Przecie偶 wiedzia艂, 偶e dola Willy'ego znajduje si臋 gdzie艣 w okolicy. Na pewno gdzie艣 si臋 przyczai艂, obmy艣laj膮c strategi臋. I bardzo dobrze. Dzi臋ki temu on, Max, zyskiwa艂 czas i sposobno艣膰, 偶eby go dopa艣膰 i odebra膰 drug膮 cz臋艣膰 艂upu. Na pewno dotrzyma s艂owa danego Laine. Nie interesowa艂o go wydanie Wielkiego Jacka gliniarzom. By艂 natomiast 偶ywo zainteresowany w艂asnor臋cznym obdarciem go ze sk贸ry za to, 偶e wpakowa艂 Laine w k艂opoty.

I tu znowu pojawia艂 si臋 Crew.

On te偶 nie wyjecha艂 daleko. Teraz, skoro ju偶 wiedzia艂, 偶e 艣ledztwo naprowadzi艂o prawowitych w艂a艣cicieli brylant贸w na 艣lad Angel's Gap - a za to Max m贸g艂 wini膰 jedynie siebie - b臋dzie znacznie ostro偶niejszy. Ale nie zniknie, Na pewno nie. Zabi艂 cz艂owieka, 偶eby zdoby膰 czwart膮 cz臋艣膰 艂upu, a wi臋c za reszt臋 tak偶e got贸w jest zabi膰. I na pewno nie cofnie si臋 przed niczym, 偶eby teraz zdoby膰 t臋 drug膮 po艂ow臋.

Na miejscu tego faceta Max nie spuszcza艂by z oka Wielkiego Jacka. A pomi臋dzy O鈥橦ar膮 i dwudziestoma o艣mioma milionami dolar贸w by艂a ju偶 tylko Laine.

Max mia艂 teraz wielk膮 ochot臋 odda膰 odzyskane brylanty w艂a艣cicielowi, otrzepa膰 r臋ce i zapomnie膰 o reszcie nagrody. Nast臋pnie zabra膰 Laine do Savannah i zadba膰, 偶eby jej tam nikt nie znalaz艂, przynajmniej przez kilka najbli偶szych lat. Oczywi艣cie musia艂by j膮 najpierw u艣pi膰, potem zwi膮za膰 jak baleron, a na koniec jeszcze w dodatku zamkn膮膰 na k艂贸dk臋. Wszystko jedno, zrobi艂by to, gdyby mia艂 pewno艣膰, 偶e dzi臋ki temu b臋dzie bezpieczna.

Poniewa偶 jednak 偶adne z nich nie by艂oby specjalnie zachwycone takim planem, a w dodatku tak naprawd臋 nie gwarantowa艂 on bezpiecze艅stwa Laine, Max postanowi艂 si臋 wstrzyma膰 z realizacj膮.

Crew b臋dzie czeka艂 na dogodny moment. Zdecyduje si臋 na nast臋pny ruch, kiedy uzna za stosowne.

Wobec czego najlepiej by艂oby go zmusi膰 do dzia艂ania, gdy to oni b臋d膮 przygotowani na jego przyj臋cie. Oboje. Trzeba b臋dzie powiedzie膰 Laine o wszystkim. Nie by艂a g艂upia, doskonale zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e cz艂owiek, kt贸ry ju偶 raz ukrad艂 ci臋偶kie miliony w brylantach i kt贸ry dla nich zabi艂, nie odejdzie, nie zrezygnuje, p贸ki nie zdob臋dzie ca艂ego 艂upu.

A tu ju偶 wchodzi艂o w gr臋 co艣 wi臋cej ni偶 dreszczyk emocji, umi艂owanie wy zwania oraz interesuj膮ce 艣ledztwo z nagrod膮 stanowi膮c膮 naprawd臋 t艂usty k膮sek. Teraz na szali le偶a艂o ich wsp贸lne 偶ycie. Max mia艂 zamiar zrobi膰 wszystko, co b臋dzie trzeba, 偶eby zapewni膰 im bezpieczn膮 przysz艂o艣膰.

Po raz kolejny zerkn膮艂 w notatki. I nagle ma艂o brakowa艂o, a by艂by si臋 gwa艂townie zerwa艂 z filigranowego krzese艂ka. Na szcz臋艣cie w sam膮 por臋 u艣wiadomi艂 sobie, i偶 kruchy mebelek m贸g艂by nie wytrzyma膰 takiej akrobacji. Wobec czego jedynie pochyli艂 si臋 ni偶ej nad notatkami i stukaj膮c palcami w blat biurka, skupi艂 si臋 nad wydrukiem.

Alex Crew o偶eni艂 si臋 z Judith P. Fines dwudziestego maja tysi膮c dziewi臋膰set dziewi臋膰dziesi膮tego czwartego roku. Akt ma艂偶e艅stwa zarejestrowano w Nowym Jorku. Urodzi艂o im si臋 jedno dziecko, ch艂opiec. Westley Fines Crew przyszed艂 na 艣wiat w szpitalu w Mount Sinai trzynastego wrze艣nia dziewi臋膰dziesi膮tego sz贸stego. Nast臋pnie Alex Crew wyst膮pi艂 o rozw贸d, kt贸ry otrzyma艂 w nowojorskim s膮dzie dwudziestego 贸smego stycznia dziewi臋膰dziesi膮tego dziewi膮tego.

W listopadzie dziewi臋膰dziesi膮tego 贸smego Judith Fines Crew przeprowadzi艂a si臋 razem z synem do Connecticut. Nast臋pnie zmieni艂a miejsce zamieszkania. Aktualne miejsce pobytu - nieznane, i akurat 偶aden problem - mrukn膮艂 Max pod nosem.

Wcze艣niej nie zaszed艂 t膮 艣cie偶k膮 zbyt daleko. Powierzchownie sprawdzi艂 s膮siad贸w, wsp贸艂pracownik贸w oraz rodzin臋 Judith i dowiedzia艂 si臋 niewiele. Nie mia艂 poj臋cia, czy ta kobieta utrzymuje kontakt ze swoim by艂ym m臋偶em, szpera艂 w notatkach i znalaz艂 zapiski na temat Judith Crew z domu Finws. Wychodz膮c za m膮偶, mia艂a dwadzie艣cia siedem lat. Pracowa艂a w galerii w Soho.

Niekarana. Pochodzi艂a z wy偶szych warstw klasy 艣redniej, dobrze wychowana, solidnie wykszta艂cona i wyj膮tkowo atrakcyjna, zauwa偶y艂, przegl膮daj膮c fotografie 艣ci膮gni臋te z elektronicznego wydania jakiej艣 gazety.

By艂a 偶ona Alexa mia艂a m艂odsz膮 o dwa lata siostr臋, ale ani ona, ani rodzice nie przejawiali specjalnej ochoty do udzielania jakichkolwiek informacji, odci臋艂a si臋 od rodziny oraz przyjaci贸艂 i znikn臋艂a, razem z synem, mniej wi臋cej latem dwutysi臋cznego roku.

Czy Crew utrzymywa艂 z nimi kontakt? Ciekawe, m臋偶czyzna o tak rozd臋tym ego zapewne ceni sobie fakt, 偶e ma potomka, 偶e mo偶e w nim widzie膰 samego, 偶e dzi臋ki niemu zyska艂 namiastk臋 nie艣miertelno艣ci. Najprawdopodobniej jest szczeg贸lnie zainteresowany podtrzymywaniem znajomo艣ci z rozwiedzion膮 偶on膮 i ch艂opcem, kt贸ry - jak ka偶de dziecko - wymaga g艂贸wnie opieki.

Ale b臋dzie mia艂 na nich oko, o to Max got贸w by艂 si臋 za艂o偶y膰. Poniewa偶 kt贸rego艣 dnia ch艂opiec doro艣nie, a ka偶dy cz艂owiek, zw艂aszcza m臋偶czyzna takiego pokroju jak Alex, chce przekaza膰 spadek swojemu synowi.

No, moi kochani - Max spl贸t艂 palce obu d艂oni i wykrzywi艂 je na zewn膮trz, jak pianista szykuj膮cy si臋 do koncertu. - Pi臋kna Judy z ma艂ym Wesem. - Po艂o偶y艂 palce na klawiaturze. - Zobaczymy, gdzie艣cie si臋 ukryli.

Wej艣cie na komisariat policji z w艂asnej woli by艂o dzia艂aniem wbrew naturze. Jack w zasadzie nie mia艂 nic przeciwko glinom jako takim. Robili to, i co im p艂acono. Poniewa偶 jednak p艂acono im za to, 偶eby zgarniali takich jak on i zamykali ich w niewielkich pomieszczeniach z okratowanymi oknami, wola艂 unika膰 policji - to wszystko.

Czasami jednak nawet przest臋pca musia艂 skorzysta膰 z pomocy gliniarza. Poza tym gdyby sobie nie da艂 rady z tutejszymi przedstawicielami w艂adzy, gdyby nie zdo艂a艂 uzyska膰 tego, co by艂o mu potrzebne, od jakiego艣 t臋pego mundurowego z takiej dziury, r贸wnie dobrze m贸g艂 zmieni膰 profesj臋 i wzi膮膰 si臋 do uczciwej pracy.

Zaczeka艂 na wieczorn膮 zmian臋. Logicznie rzecz bior膮c, gliniarz pe艂ni膮cy s艂u偶b臋 po godzinie dziewi臋tnastej znajdowa艂 si臋 raczej bli偶ej gruntu na drabinie hierarchii.

Ubranie 艣ci膮gn膮艂 w jakim艣 markecie pod miastem, specjalnie zwracaj膮c Uwag臋 na charakter postaci, w kt贸r膮 chcia艂 si臋 wcieli膰. Jack wierzy艂 niez艂omnie, 偶e ubrania 艣wiadcz膮 o cz艂owieku, a zatem dzi臋ki nim mo偶na si臋 sta膰 tym, kim si臋 chce.

Pr膮偶kowany garnitur by艂 prosto z wieszaka, wprawdzie Jack musia艂 podwin膮膰 nogawki, ale poza tym pasowa艂 nie藕le. B艂aze艅ska jaskrawoczerwona mucha robi艂a dok艂adnie takie wra偶enie, jak trzeba: w艂a艣ciciel wygl膮da艂 na nieszkodliwego g艂upka.

W Wal - Mart Jack zwin膮艂 jeszcze okulary bez oprawek. Nie chcia艂 si臋 przyzna膰, nawet przed samym sob膮, 偶e widzia艂 w nich lepiej, poniewa偶 jego zdaniem by艂 jeszcze stanowczo zbyt m艂ody i m臋ski, 偶eby potrzebowa膰 okular贸w.

Teraz jednak wydawa艂y mu si臋 niezb臋dne do wyko艅czenia wizerunku intelektualisty - fachury. Do kompletu mia艂 br膮zow膮 sk贸rzan膮 teczk臋, kt贸r膮 wyj膮tkowo starannie powyciera艂 na zgi臋ciach, 偶eby nie wygl膮da艂a na now膮, a potem metodyczni napakowa艂 j膮 przedmiotami niezb臋dnymi dla urz臋dnika, kt贸ry wybra艂 si臋 na s艂u偶bowe spotkanie. By艂 prawie got贸w do odegrania roli.

Przeszed艂 si臋 przez Office Depot, zgarniaj膮c d艂ugopisy, twarde podk艂adki, karteczki samoprzylepne i inne gad偶ety, kt贸re powinien mie膰 przy sobie asystent jakiego艣 wa偶niaka. Przyznawa艂 si臋 te偶 bez bicia, 偶e bawi艂y go i fascynowa艂y takie biurowe zabawki.

Potem sp臋dzi艂 upojn膮 godzink臋, ustalaj膮c dane osobowe nowo stworzonej postaci. Uwielbia艂 mie膰 wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczep 艂ach.

Id膮c chodnikiem w stron臋 budynku komendy, st艂umi艂 w sobie wszelk膮 rado艣膰 i przygarbi艂 szerokie ramiona, tak 偶e wygl膮da艂, jakby ca艂e 偶ycie sp臋dzi艂 za biurkiem. Od czasu do czasu odruchowo popycha艂 w g贸r臋 zsuwaj膮ce si臋 po nosie okulary. Gest ten wy膰wiczy艂 przed lustrem. W艂osy mia艂 zaczesane do ty艂u, a dzi臋ki farbie, kt贸r膮 podw臋dzi艂 w sklepia kosmetycznym tego samego popo艂udnia, zyska艂y one po艂yskliw膮 i wyra藕nie fa艂szyw膮 barw臋 g艂臋bokiej czerni pasty do but贸w.

Zdaniem Jacka Peter P. Pinkerton, jego aktualne alter ego, by艂by na tyle pr贸偶ny, 偶e farbowa艂by w艂osy, i tak ma艂o spostrzegawczy, 偶e uwa偶a艂by, i偶 wygl膮daj膮 naturalnie.

Chocia偶 nikt nie zwraca艂 na niego uwagi, ju偶 wczu艂 si臋 w rol臋. Wyci膮gnij! z kieszeni zegarek - uzna艂, 偶e taki gad偶et by艂by w stylu Petera - sprawdzi艂 godzin臋 i lekko zmarszczy艂 brwi. Peter zawsze si臋 czym艣 martwi, denerwuje albo niepokoi.

Pokona艂 kilka schodk贸w i wszed艂 do komisariatu. Tak jak podejrzewa艂, znalaz艂 si臋 w niewielkim holu, gdzie za kontuarem w g艂臋bi tkwi艂 dy偶urny policjant.

W poczekalni sta艂y czarne plastikowe krzes艂a, dwa standardowe sto艂y, na nich le偶a艂y popularne magazyny: 鈥濪om i Ogr贸d鈥, 鈥濻port Ilustrowany鈥 oraz 鈥濸eople鈥, a wszystkie przynajmniej z poprzedniego miesi膮ca. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach kawy i lizolu. Jack, teraz jako Peter, podchodz膮c do dy偶urnego, nerwowo poprawi艂 krawat, a potem okulary.

- W czym mog臋 pom贸c? Jack zamruga艂 jak typowy kr贸tkowidz i odchrz膮kn膮艂 niepewnie.

Nie jestem pewien... Widzi pan... Russ. Widzisz, Russ, mia艂em si臋 dzisiaj z pewnym cz艂owiekiem. O pierwszej, w restauracji hotelu 鈥濻trudzony podr贸偶nik鈥. Zamierzali艣my razem zje艣膰 lunch. Tymczasem m贸j towarzysz nie zjawi艂 i nie odpowiada na telefony. Pyta艂em o niego w hotelowej recepcji poinformowano mnie, 偶e wcale si臋 tam nie zameldowa艂. Doprawdy... jestem zaniepokojony. Zawsze stawia艂 si臋 na spotkania punktualnie... Przyjecha艂em tu a偶 z Bostonu...

- Chce pan zg艂osi膰 zagini臋cie cz艂owieka, kt贸ry znikn膮艂 raptem osiem godzin temu? tak, to oczywi艣cie przesada, ale widzi pan, on zawsze si臋 zjawia艂 na spotkania, poza tym to by艂o bardzo wa偶ne spotkanie, no i w dodatku nie mog臋 nim skontaktowa膰. Obawiam si臋, czy mu si臋 nie przydarzy艂o co艣 z艂ego w drodze z Nowego Jorku.

- Nazwisko?

- Pinkerton. Peter P. Pinker... - Jack si臋gn膮艂 do wewn臋trznej kieszeni marynarki po wizyt贸wk臋.

- Nazwisko zaginionego.

- A, tak, oczywi艣cie. Peterson. Jasper R. Peterson. Jest antykwariuszem, sprzedaje naprawd臋 rzadkie okazy ksi膮偶ek, prawdziwe bia艂e kruki. W艂a艣nie chcia艂em od niego odebra膰 wolumin, kt贸ry zainteresowa艂 mojego pracodawc臋.

- Jasper Peterson? - Policjant po raz pierwszy okaza艂 zainteresowanie.

- Tak, tak, w艂a艣nie. Jecha艂 z Nowego Jorku, chyba do Baltimore, przez Waszyngton. Mia艂 tu chyba um贸wionych kilka spotka艅. Ja... zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e by膰 mo偶e przesadzam, ale pan Peterson dot膮d zawsze by艂 s艂owny i godny zaufania.

- Prosz臋 chwileczk臋 zaczeka膰. Russ znikn膮艂 w labiryncie pokoj贸w na ty艂ach. Jak na razie ca艂kiem nie藕le, pomy艣la艂 Jack. Za chwil臋 b臋dzie wstrz膮艣ni臋ty, 偶e cz艂owiek, o kt贸rego spyta艂, zgin膮艂 w wypadku. Willy na pewno wybaczy mu t臋 komedi臋. W艂a艣ciwie Jack nawet mia艂 pewno艣膰, 偶e przyjaciel doceni艂by jego kunszt aktorski oraz u艂o偶on膮 intryg臋. Teraz pozosta艂o tylko omami膰 gliniarza i dowiedzie膰 si臋, jakie przedmioty stanowi膮ce w艂asno艣膰 Willy'ego znajdowa艂y si臋 w r臋kach policji.

Gdy ju偶 zyska pewno艣膰, 偶e figurka psa znajduje si臋 w magazynie, pomy艣li, co zrobi膰, i na pewno jako艣 j膮 stamt膮d wy艂uska. A kiedy ju偶 b臋dzie mia艂 w r臋ku brylanty, zabierze si臋 st膮d jak najdalej. Jak najdalej od Laine. I zostawi za sob膮 taki trop, 偶e znalaz艂by go 艣lepy na koniu w galopie, a co dopiero Crew.

A potem... kt贸偶 to wie, co b臋dzie potem... Nigdy nie wiadomo, co przyniesie los. Us艂yszawszy kroki, odwr贸ci艂 si臋 z roztargnionym wyrazem twarzy z powrotem do kontuaru. Tym razem jednak nie by艂 to Russ. Zamiast znudzonego dy偶urnego Jack zobaczy艂 postawnego blondyna o przenikliwym spojrzeniu. Stanowczo zbyt bystrego.

- Pan Pinkerton? - Vince przyjrza艂 si臋 Jackowi uwa偶nie. - Jestem tutaj szeryfem. Nazywam si臋 Burger. Zapraszam pana do swojego biura.

13

Cienki strumyczek potu sp艂yn膮艂 Jackowi po karku. Mimo wszystko poszed艂 za szeryfem do jego gabinetu. Je艣li chodzi艂o o str贸偶贸w prawa i porz膮dku, stanowczo wola艂 wsp贸艂pracowa膰 z podw艂adnymi, a nie z szefami.

Usiad艂, starannie podci膮gaj膮c nogawki, a nast臋pnie ostro偶nie postawi艂 teczk臋 obok krzes艂a, bo tak w艂a艣nie zrobi艂by Peter. W biurze kawa pachnia艂a mocniej, a kubek, na kt贸rym wymalowano krow臋 o jaskrawoczerwonych ustach Micka Jaggera zdradza艂, 偶e szeryf przy papierkowej robocie po godzinach wspomaga艂 si臋 tym w艂a艣nie napojem.

- Pan pochodzi z Bostonu?

- Tak - odrzek艂 Jack. Lubi艂 bosto艅ski akcent, darzy艂 go sympati膮 za nosowy przyd藕wi臋k. Doprowadzi艂 go do perfekcji, ogl膮daj膮c kolejne wznowienia serialu M.A.S.H. i na艣laduj膮c Charlesa Winchestera. - Przyjecha艂em tylko na jeden dzie艅. Rano mia艂em rusza膰 dalej, no ale musz臋 zrobi膰, co do mnie nale偶y, wi臋c pewnie b臋dzie trzeba zmieni膰 plany. Przykro mi, 偶e zawracam panu g艂ow臋 swoimi sprawami, szeryfie, ale naprawd臋 niepokoj臋 si臋 o pana Petersona.

- Dobrze go pan zna?

- Tak. To znaczy, do艣膰 dobrze. Od trzech lat regularnie spotykali艣my si臋 przy okazji r贸偶nych interes贸w... dotycz膮cych mojego pracodawcy. Pan Peterson jest antykwariuszem, sprzedaje prawdziwe bia艂e kruki, a m贸j pracodawca, Cyrus Mantz Trzeci... pewnie pan o nim s艂ysza艂?

- Nie przypominam sobie.

- Ach, tak. W ka偶dym razie, pan Mantz jest biznesmenem, w Bostonie oraz w okolicach Cambridge cieszy si臋 zas艂u偶onym szacunkiem. Jest te偶 za palonym kolekcjonerem rzadkich wolumin贸w. Ma jedn膮 z najwi臋kszych bibliotek na wschodnim wybrze偶u. - Jack poprawi艂 much臋. - No c贸偶, tak czy inaczej przyjecha艂em tu specjalnie na spotkanie z panem Petersonem. Mia艂em obejrze膰, a prawdopodobnie tak偶e kupi膰 鈥濿艣ciek艂o艣膰 i wrzask鈥 Williama Faulknera, egzemplarz z pierwszego wydania, jeszcze w obwolucie! Mia艂em si臋 spotka膰 z panem Petersonem w hotelu...

- Widzia艂 pan si臋 z nim wcze艣niej?

Jack zamruga艂 kilkakrotnie, widocznie zdumiony zar贸wno samym pytaniem, jak i faktem, 偶e szeryf mu przerwa艂.

- Oczywi艣cie. Wiele razy.

- Mo偶e go pan opisa膰?

- Jak najbardziej. Jest niewysoki, ma jakie艣 metr siedemdziesi膮t wzrostu, my艣l臋, 偶e nie wa偶y wi臋cej ni偶 siedemdziesi膮t kilogram贸w. Oko艂o sze艣膰dziesi膮tki, siwe w艂osy. Oczy chyba br膮zowe. Tak mi si臋 wydaje. Czy pomog艂em panu?

- Czy to pan Peterson? - Vince podsun膮艂 mu fotografi臋 wyci膮gni臋t膮 z teczki Jack chwil臋 przygl膮da艂 si臋 jej z uwag膮.

Tak - odpar艂 wreszcie. - To on. Na zdj臋ciu jest znacznie m艂odszy, ale to jest Jasper Peterson. Obawiam si臋, 偶e nie rozumiem...

- M臋偶czyzna, kt贸rego zidentyfikowa艂 pan jako Jaspera Petersona, kilka dni temu uleg艂 wypadkowi. - O Bo偶e! Co艣 podobnego... Obawia艂em si臋 czego艣 takiego... - Nerwowym i 艣ci膮gn膮艂 z nosa okulary, energicznie przetar艂 szk艂a sztywn膮 bia艂膮 chusteczk膮. - Pewnie jest ranny! Trafi艂 do szpitala! Szeryf odczeka艂, a偶 jego rozm贸wca umie艣ci okulary z powrotem na nosie.

- Nie 偶yje.

- Nie 偶yje? Jak to? - Jack kolejny raz prze偶y艂 bolesny wstrz膮s. Nie musia艂 udawa膰 dr偶enia w g艂osie. - To straszne... Nie mog臋... Nie s膮dzi艂em... Jak to si臋 Wpad艂 pod samoch贸d. Umar艂 prawie od razu.

- Jestem wstrz膮艣ni臋ty.

Willy. Bo偶e, Willy. Jack wiedzia艂, 偶e poblad艂. Zrobi艂o mu si臋 zimno. R臋ce mu dr偶a艂y. Mia艂 ochot臋 p艂aka膰, wy膰 z b贸lu, ale na to nie m贸g艂 sobie pozwoli膰. Pinkerton nie pozwoli艂by sobie na publiczne okazanie takich emocji.

- Nie bardzo wiem, co robi膰. Tak d艂ugo na niego czeka艂em... By艂em zniecierpliwiony, nawet zirytowany, a on... To straszne. B臋d臋 musia艂 zawiadomi膰 pracodawc臋... M贸j Bo偶e, to straszne.

- Czy zna艂 pan wsp贸艂pracownik贸w zmar艂ego? A mo偶e jego rodzin臋?

- Nie. - Jack znowu poprawi艂 much臋, cho膰 mia艂 ochot臋 j膮 zerwa膰 ze 艣ci艣ni臋tego gard艂a.

- Mia艂 tylko mnie, pomy艣la艂. By艂em jego jedyn膮 blisk膮 osob膮. I to ja wys艂a艂em go na 艣mier膰. Natomiast Peter Pinkerton podj膮艂 ju偶 spokojniejszym tonem, cedz膮c s艂owa, jak to absolwent Harvardu.

- Rozmawiali艣my w艂a艣ciwie tylko o ksi膮偶kach. Czy mo偶e mi pan powiedzie膰, jakie powzi臋to ustalenia? Pan Mantz na pewno zechce przys艂a膰 kwiaty albo mo偶e uczyni膰 jak膮艣 dotacj臋 na rzecz miejscowej organizacji charytatywnej.

- Nic jeszcze nie zosta艂o ustalone.

- Ach tak. Rozumiem. - Jack wsta艂 i zaraz ponownie usiad艂. - A mo偶e zechcia艂by mi pan zdradzi膰, czy pan Peterson by艂 w posiadaniu tej ksi膮偶ki, kt贸r膮... Bardzo przepraszam, wiem, jak to brzmi, ale pan Mantz na pewno mnie o to spyta. Czy mia艂 Faulknera?

Vince odchyli艂 si臋 na oparcie krzes艂a, nie spuszczaj膮c wzroku z twarzy Jacka.

- Mia艂 tylko kilka tanich powie艣ci.

- Jest pan tego pewien? Bardzo przepraszam za k艂opot, ale czy jest mo偶e jaka艣 lista, na kt贸r膮 m贸g艂bym rzuci膰 okiem? Pan Mantz by艂 zdecydowany kupi膰 ten wolumin. Bo widzi pan, egzemplarz w obwolucie to prawdziwy rarytas. I w dodatku pierwsze wydanie, zapewniono nas tak偶e, i偶 jest w doskona艂ym stanie, wobec czego pan Mantz b臋dzie bardzo... no c贸偶, b臋dzie oczekiwa艂 ode mnie pe艂nego sprawozdania. Szeryf pos艂usznie otworzy艂 szuflad臋 i wyj膮艂 z niej teczk臋.

- Nic takiego nie znale藕li艣my. Ubrania, przybory toaletowe, klucze, zegarek, telefon kom贸rkowy z 艂adowark膮, portfel. To wszystko. Pa艅ski znajomy nie bra艂 ze sob膮 wi臋kszego baga偶u.

- Rozumiem. Mo偶e z艂o偶y艂 wolumin w skrytce depozytowej... No i oczywi艣cie nie m贸g艂 go wzi膮膰, skoro... Ach, przepraszam, i tak zaj膮艂em panu zbyt wiele czasu.

- Gdzie si臋 pan zatrzyma艂?

- Nie rozumiem.

- Gdzie pan b臋dzie nocowa艂? Chcia艂bym wiedzie膰, na wypadek gdybym si臋 dowiedzia艂 czego艣 na temat tych ustale艅.

- Ach tak. Zostan臋 w 鈥濻trudzonym Podr贸偶niku鈥. Prawdopodobnie jutro polec臋, tak jak planowa艂em. Bo偶e, dobry Bo偶e, co ja powiem panu Mantzowi...

- A gdzie pana znale藕膰 w Bostonie? Jack wyj膮艂 z kieszeni wizyt贸wk臋.

- Pod ka偶dym z tych numer贸w. Prosz臋 si臋 ze mn膮 skontaktowa膰, szeryfie, je艣li b臋dzie pan mia艂 jakie艣 wiadomo艣ci. - Wyci膮gn膮艂 d艂o艅 do policjanta.

- B臋dziemy w kontakcie.

Vince odprowadzi艂 go do kontuaru, a potem sta艂 i przygl膮da艂 si臋 odchodz膮cemu. Sprawdzenie szczeg贸艂贸w tej g艂adkiej historyjki nie potrawa d艂ugo. Podobnie z nazwiskami Pinkerton i Mantz. Poniewa偶 jednak za tanimi szk艂ami okular贸w dostrzeg艂 wyra藕nie b艂臋kitne oczy Laine Tavish, najprawdopodobniej oka偶膮 si臋 zmy艣lone.

- Russ, zadzwo艅 do 鈥濻trudzonego Podr贸偶nika鈥, spytaj, czy zameldowa艂 si臋 u nich niejaki Pinkerton. Uzyskawszy potwierdzenie, wys艂a艂 jednego ze swoich ludzi, 偶eby przez noc siedzia艂 przybyszowi na ogonie.

Trzeba si臋 b臋dzie jeszcze raz przyjrze膰 rzeczom zmar艂ego, spr贸bowa膰 doj艣膰, c贸偶 to O鈥橦ara - zak艂adaj膮c, 偶e to by艂 O鈥橦ara - chcia艂 znale藕膰. Poniewa偶. za choler臋 nie by艂o tam paru milion贸w dolar贸w, musia艂o znajdowa膰 si臋 co艣, co by wskazywa艂o, gdzie ich szuka膰.

Gdzie on jest, u licha?!

Jack 偶wawym krokiem min膮艂 dwie przecznice, zanim uda艂o mu si臋 odzyska膰 swobodny oddech.

Komisariat, zapach gliniarzy, wzrok gliniarzy - to wszystko zawsze przyprawia艂o go o utrat臋 tchu.

Na li艣cie rzeczy Willy'ego nie by艂o ceramicznego psiaka. Przecie偶 nawet t臋py glina wci膮gn膮艂by na list臋 taki przedmiot. Innymi s艂owy, szczeg贸艂owo opracowany plan w艂amania do policyjnego magazynu spali艂 na panewce. Nie spos贸b ukra艣膰 czego艣, czego nie ma.

A przecie偶 przyjaciel mia艂 psiaka, kiedy si臋 rozstawali, zak艂adali, 偶e Crew pod膮偶y tropem Jacka, natomiast Willy w tym czasie wymknie mu si臋, przyjedzie do Laine i da jej figurk臋 na przechowanie.

Tymczasem ten z艂o艣liwy oszust Crew poszed艂 za Willym zamiast za Jackiem, Za nerwowym staruszkiem Willym, kt贸ry marzy艂 jedynie o emeryturze na jakiej艣 spokojnej pla偶y i chcia艂 do ko艅ca swoich dni malowa膰 kiepskie akwarele oraz obserwowa膰 ptaki.

Nie trzeba by艂o go zostawia膰 samego, zdanego na w艂asne si艂y. Przepad艂o. Teraz najwierniejszy przyjaciel ju偶 nie 偶y艂. Teraz Jack nie mia艂 z kim pogada膰 o starych czasach, nie mia艂 nikogo, kto by go rozumia艂 bez s艂贸w. Nikogo nie b臋d膮 艣mieszy艂y jego dowcipy.

Wcze艣niej straci艂 偶on臋 i c贸rk臋. Tak to si臋 w艂a艣nie w 偶yciu zdarza. Nie wini艂 Marilyn, 偶e zerwa艂a z nim kontakt i zabra艂a Lainie. Prosi艂a go przecie偶, jeden wie, ile razy, 偶eby przynajmniej spr贸bowa艂 偶y膰 uczciwie. A on za ka偶dym razem obiecywa艂 popraw臋. I za ka偶dym razem 艂ama艂 dane s艂owo. W opinii Jacka cz艂owiek nie mo偶e walczy膰 z natur膮. A on urodzi艂 si臋 oszustem. Dop贸ki istnieli naiwniacy, dop贸ty on mia艂 ich oszukiwa膰. Gdyby B贸g chcia艂, 偶eby Jack nabiera艂 naiwniak贸w, toby ich tylu nie stworzy艂.

Jack wiedzia艂, 偶e nie ma silnej woli, ale poniewa偶 w艂a艣nie takim stworzy艂 B贸g, jaki by艂 sens si臋 nad tym rozwodzi膰? Ludzie podaj膮cy w w膮tpliwo艣膰 wyroki boskie to pierwszorz臋dni durnie. A on, syn Kate O鈥橦ary, nie by艂 durniem, kocha艂 w 偶yciu trzy osoby: Marilyn, Laine i Willy'ego Younga. Dw贸m pozwoli艂 odej艣膰, bo nie spos贸b zatrzyma膰 cz艂owieka wbrew jego woli.

Ale Willy zosta艂.

I dop贸ki Jack mia艂 Willy'ego, mia艂 rodzin臋.

Straci艂 go bezpowrotnie. Lecz kt贸rego艣 dnia, kiedy ju偶 znowu wszystko b臋dzie dobrze, stanie na jakiej艣 艂adnej pla偶y i wzniesie toast za najwspanialszego przyjaciela na 艣wiecie.

Tymczasem jednak mia艂 jeszcze robot臋 do wykonania, to i owo do przemy艣lenia oraz musia艂 przechytrzy膰 podst臋pnego morderc臋.

Willy dotar艂 do Laine i mo偶na za艂o偶y膰, z du偶膮 doz膮 prawdopodobie艅stwa, 偶e w贸wczas mia艂 przy sobie psa, bo inaczej po co by do niej szed艂? Chocia偶 oczywi艣cie schowa膰 figurk臋. Cz艂owiek rozs膮dny zamkn膮艂by j膮 w bezpiecznym miejscu do czasu, a偶 rozejrzy si臋 w sytuacji.

Ale takie post臋powanie nie by艂o w stylu Willy'ego. O ile Jack go zna艂 a przecie偶 nikt nie zna艂 go lepiej - to Willy mia艂 psiaka przy sobie, wchodz膮c sklepu Laine.

A nie mia艂 go, wychodz膮c.

Co stwarza艂o dwie mo偶liwo艣ci: Albo Willy ukry艂 psiaka w sklepie bez wiedzy Laine, albo kochana c贸re艅ka 艂偶e w 偶ywe oczy.

Czas si臋 przekona膰, jaka jest prawda. Na pocz膮tek trzeba dyskretnie przeszuka膰 firm臋 rodzonej c贸rki.

Max zasta艂 Laine w gabinecie na pi臋trze nad jakim艣 szczeg贸lnym szkicem na papierze milimetrowym. Na brzegu biurka sta艂y male艅kie modele, w kt贸rych po chwili rozpozna艂 papierowe mebelki.

- To jaka艣 doro艣lejsza wersja domku dla lalek?

- W pewnym sensie. Masz przed oczami dok艂adny plan mojego domu.' Stukn臋艂a d艂oni膮 w papier. - B臋d臋 musia艂a wymieni膰 kilka mebli, wi臋c zrobi艂am modele paru rzeczy ze sklepu i sprawdzam, czy b臋d膮 pasowa艂y. Max przez d艂ug膮 chwil臋 nie m贸g艂 wydoby膰 s艂owa.

- Poj臋cia nie mam, jak to mo偶liwe - wykrztusi艂 wreszcie - 偶eby kobieta tak zakochana w sofach pokocha艂a tak偶e mnie.

- Co tu kry膰, zrobi艂am tw贸j model i wstawi艂am go w r贸偶ne scenariusze, - Aha.

- A poza tym wcale nie jestem zakochana w sofach. Owszem, lubi臋 je i podziwiam, ale zawsze jestem sk艂onna si臋 rozsta膰 nawet z najpi臋kniejsz膮 je艣li dostan臋 za ni膮 przyzwoit膮 cen臋. Ciebie natomiast nie oddam za 偶adne pieni膮dze.

- Chwil臋 trwa艂o, zanim to przyzna艂a艣, ale i tak si臋 ciesz臋. - Opar艂 si臋 o r贸g biureczka. - Pos艂uchaj, wszystko wskazuje na to, 偶e znalaz艂em by艂膮 偶on臋 Alexa Crew i jego dziecko. Mieszkaj膮 w Ohio, na przedmie艣ciach Columbus.

- Podejrzewasz, 偶e ona co艣 wie?

- Musz臋 za艂o偶y膰, 偶e Crew nie chce straci膰 z oczu syna. Ka偶dy m臋偶czyzn postrzega swoje potomstwo, zw艂aszcza rodzaju m臋skiego, jako co艣 w rodzaju osobistej w艂asno艣ci. 呕ona to co innego, to tylko kobieta, nie ta, to inna.

- Naprawd臋?

- Z punktu widzenia Crew. Z mojego punktu widzenia, je艣li si臋 znajduje t臋 w艂a艣ciw膮, nie zast膮pi jej 偶adna inna.

- Chwil臋 trwa艂o, zanim to przyzna艂e艣, ale i tak si臋 ciesz臋.

- Wracaj膮c do tematu: w mojej pracy tak ju偶 jest, 偶e je艣li podejmuje si臋 jaki艣 艣lad, trzeba nim pod膮偶a膰 do ko艅ca. Albo do czego艣 doprowadzi, albo si臋 urwie. Teraz musz臋 sprawdzi膰 ten 艣lad. Dlatego zmieni艂em plany. Jutro bladym 艣witem mykn臋 do Nowego Jorku, zabieraj膮c ze sob膮 brylanty. Oddam je w艂a艣cicielowi, a potem skocz臋 do Ohio i zobacz臋, czy uda mi si臋 czego艣 do wiedzie膰 od by艂ej pani Crew albo juniora.

- Ile lat ma junior?

- Z siedem.

- To jeszcze dziecko!

- A nie s艂ysza艂a艣, 偶e 艣ciany maj膮 uszy? I 偶e dzieci wszystko wiedz膮 najlepiej? Ej, Laine, no co艣 ty! - oburzy艂 si臋, widz膮c jej powa偶n膮 min臋. - Nie zamierzam robi膰 temu ma艂emu prania m贸zgu. Chc臋 tylko z nim pogada膰. I z jego matk膮 te偶.

- Mo偶e ta kobieta nie chce mie膰 nic wsp贸lnego z by艂ym m臋偶em. Mo偶e te偶 nie chcie膰, 偶eby syn wiedzia艂, kim jest jego ojciec.

- Co nie znaczy, 偶e dziecko rzeczywi艣cie nic nie wie albo 偶e tatu艣 nie wyskakuje od czasu do czasu jak diabe艂 z pude艂ka. Musz臋 to sprawdzi膰, Laine. Pojad臋 z samego rana. Je艣li masz ochot臋 wybra膰 si臋 ze mn膮, zaraz wszystko za艂atwi臋. Laine ko艅cem o艂贸wka przesun臋艂a papierow膮 sof臋 pod innym k膮tem.

- Szybciej ci p贸jdzie beze mnie.

- Pewnie tak, ale za to nie b臋dzie mi tak przyjemnie.

- Mykniesz do Nowego Jorku, skoczysz do Ohio... - Podnios艂a na niego oczy - Pachnie mi to dawnymi dobrymi czasami i kusi, nie przecz臋. Ale nic z tego. Mam prac臋, Henry'ego, musz臋 doprowadzi膰 dom do porz膮dku. No i po膰wiczy膰 przed telefonem do twojej mamy. - Gdy Max si臋 roze艣mia艂, szturchn臋艂a go o艂贸wkiem. - Bez 偶adnych komentarzy w tej ostatniej kwestii, drogi przyjacielu, bardzo prosz臋. Taka w艂a艣nie jestem.

Nie chcia艂 jej zostawia膰 nawet na jeden dzie艅. Cz臋艣ciowo dlatego, 偶e kocha艂 j膮 do szale艅stwa, ale te偶 dlatego, 偶e si臋 o ni膮 ba艂.

- Henry mo偶e zosta膰 u Burger贸w, sklep zamkniesz na jeden dzie艅, z domem poradzisz sobie po powrocie. Mo偶esz zabra膰 ze sob膮 te wszystkie wycinanki. A do mamy zadzwonisz, kiedy zechcesz, miejsce nie ma znaczenia.

- Nie chcesz mnie zostawia膰 samej, bo si臋 o mnie martwisz. Niepotrzebnie. Nauczy艂am si臋 dba膰 o siebie ju偶 do艣膰 dawno. I nie minie mi to, kiedy si臋 pobierzemy. Kiedy si臋 pobierzemy, nie b臋dzie ci depta艂 po pi臋tach 偶aden z艂odziej morderca.

- Mo偶esz mi to zagwarantowa膰? - Nie czeka艂a na odpowied藕. - Jed藕 - powiedzia艂a. - Jed藕 robi膰 swoje. I ja zrobi臋 swoje. A jak wr贸cisz... - przesun臋艂a j膮 po jego udzie - zrobimy co艣 razem.

- Zbaczasz z tematu. Ma艂o tego, ju偶 zboczy艂a艣 z tematu. - Pochyli艂 si臋 i poca艂owa艂 j膮 w usta. - A mo偶e tak: ja pojad臋 i zrobi臋 swoje, ty zostaniesz i zrobisz swoje. Wr贸c臋 wieczorem, jak najwcze艣niej. A dop贸ki nie wr贸c臋, pomieszkasz u szeryfa i jego 偶ony. Razem z Henrym. Nie powinna艣 siedzie膰 w domu sama, dop贸ki to wszystko si臋 nie sko艅czy. A teraz mo偶emy si臋 o to k艂贸ci膰 albo od razu i艣膰 na kompromis. Nadal g艂adzi艂a go po udzie.

- Ch臋tnie si臋 z tob膮 pok艂贸c臋.

- Dobra. - Zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i przyj膮艂 pozycj臋 boksera na ringu.

- Ale raczej wtedy, kiedy nie b臋d臋 si臋 z tob膮 zgadza艂a. Nie zamierzam ryzykowa膰 bez potrzeby, wi臋c nie zostan臋 w domu sama. Przenios臋 si臋 do Jenny i Vince'a.

- No to dobrze. Tak... dobrze. Chcesz si臋 pok艂贸ci膰 o co艣 innego?

- Mo偶e kiedy indziej.

- 艢wietnie. Zarezerwuj臋 bilety. Aha, czy istnieje szansa, 偶e ta sofa zostanie tutaj na tyle d艂ugo, 偶eby cz艂owiek zd膮偶y艂 si臋 na niej zdrzemn膮膰 w niedziel臋 po po艂udniu?

- Istnieje taka niewielka mo偶liwo艣膰.

- B臋d臋 najszcz臋艣liwszym m臋偶em na 艣wiecie.

- Szczera prawda.

Min臋艂a pierwsza po p贸艂nocy, gdy Jack sko艅czy艂 przeszukiwa膰 sklepik Laine. Rozdarty na dwoje, starannie zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. By艂 gorzko rozczarowany, poniewa偶 nie znalaz艂 brylant贸w. 呕ycie by艂oby znacznie prostsze, gdyby teraz trzyma艂 pod pach膮 psi膮 figurk臋. Wyjecha艂by z tego miasta na­tychmiast, zostawiaj膮c za sob膮 wyra藕ny 艣lad, 偶eby Crew na pewno za nim pod膮偶y艂 i ju偶 nigdy nie sprawia艂 k艂opot贸w Laine. A potem znikn膮艂by jak kamfora.

Czterna艣cie milion贸w dok贸w w brylantach... Nawet po艂owa tego, bior膮c pod uwag臋, 偶e trzeba by je szybko wymieni膰 na got贸wk臋, pozwoli艂aby mu urz膮dzi膰 si臋 luksusowo do ko艅ca 偶ycia. Obejrzawszy 鈥濻karby Przesz艂o艣ci鈥, czu艂 co艣 w rodzaju idiotycznej dumy.

Prosz臋 bardzo, jak 艣wietnie radzi艂a sobie jego c贸reczka. I to w 艣wiecie uczciwych ludzi! Sk膮d ona, u diab艂a, wzi臋艂a pieni膮dze na to wszystko? Na meble a te wszystkie ozd贸bki... Milutki ten jej sklepik... Musia艂 przyzna膰, 偶e c贸reczka rozkr臋ci艂a ca艂kiem niez艂y interes. A poniewa偶 by艂 ciekawy, po艣wieci艂 kilka chwil i zajrza艂 do jej komputera. Najwyra藕niej mia艂a z tych staroci ca艂kiem przyzwoite zyski.

Zbudowa艂a sobie w艂asne 偶ycie. Nie takie, jakiego on by dla niej pragn膮艂 to pewne, ale takie, jakiego sama chcia艂a, wobec czego musia艂 si臋 z tym pogodzi膰 i godzi膰. Nie rozumia艂 tego i nie mia艂 szans zrozumie膰, ale akceptowa艂. Lainie ju偶 nigdy nie wr贸ci na jego 艣cie偶k臋 偶ycia. Tak, czas ju偶 najwy偶szy zrezygnowa膰 ze wsp贸lnych plan贸w. Kiedy obejrza艂 dom c贸rki, przyjrza艂 si臋 sklepowi, pozna艂 jej 偶ycie, straci艂 ostatni膮 nadziej臋.

Z jego punktu widzenia mo偶na to by艂o nazwa膰 jedynie marnotrawieniem wrodzonego talentu, ale te偶 rozumia艂, 偶e ojciec nie mo偶e decydowa膰 za dziecko. Przecie偶 sam si臋 zbuntowa艂 przeciwko rodzicom. Tym bardziej nie powinien si臋 dziwi膰, 偶e i Laine wybra艂a w艂asny spos贸b na 偶ycie.

Dziwi艂o go jednak, 偶e usi艂owa艂a oszuka膰 w艂asnego ojca. Bo przecie偶 mia艂a brylanty. Musia艂a je mie膰. A je偶eli przysz艂o jej do g艂owy, 偶e mu ich nie odda, aby go chroni膰, to musia艂 z ni膮 powa偶nie porozmawia膰.

O tak, najwy偶szy czas na pogaw臋dk臋 w cztery oczy.

Co oznacza艂o, 偶e musia艂 zdoby膰 jaki艣 samoch贸d. Nie znosi艂 kra艣膰 samochod贸w, to takie pospolite...

Ale co zrobi膰, potrzebowa艂 jakiego艣 艣rodka transportu, skoro c贸rka postanowi艂a zamieszka膰 w 艣rodku lasu.

Pojedzie do niej, porozmawiaj膮, zabierze brylanty i zniknie, jeszcze tej nocy.

Chevy cavalier - przyzwoita bryka, mocna, niezawodna. Dobry wyb贸r. Jack zada艂 sobie jeszcze odrobin臋 trudu i kilka kilometr贸w dalej zamieni艂 tablice rejestracyjne z jakim艣 fordem taurusem. Je艣li wszystko p贸jdzie dobrze, da si臋 tym wozem pokona膰 ca艂膮 tras臋 przez Wirgini臋, a偶 do Karoliny P贸艂nocnej, gdzie zna艂 cz艂owieka, kt贸ry pomo偶e mu zamieni膰 w贸zek na got贸wk臋. Wtedy b臋dzie m贸g艂 kupi膰 jakie艣 inne cztery k贸艂ka.

Zostawi wyra藕ny 艣lad, 偶eby zwabi膰 Crew, 偶eby go odci膮gn膮膰 od Angel's Gap i od Lainie.

Dalej, w Karolinie Po艂udniowej, spotka si臋 z innym znajomym, kt贸ry wymieni mu cenne b艂yskotki na zielone banknoty.

A wtedy 艣wiat stanie przed nim otworem jak smakowita ostryga.

Do wt贸ru piosenki nadawanej przez stacj臋 klasycznego rocka, pod艣piewywa艂 pod nosem razem z Beatlesami pogodny przeb贸j o tym, jak cz艂owiek daje sobie rad臋 z niewielk膮 pomoc膮 przyjaci贸艂.

Jack potrafi艂 dawa膰 sobie rad臋, o tak.

Na wszelki wypadek zatrzyma艂 samoch贸d w po艂owie podjazdu. O ile pami臋ta艂, pies Lainie by艂 z gatunku przyjaznych, je艣li akurat nie sika艂 pod siebie ze strachu, ale psy mia艂y zwyczaj szczeka膰. Nie by艂o najmniejszego sensu go budzi膰, dop贸ki nie oka偶e si臋 to konieczne.

Zapali艂 punktow膮 latark臋 wielko艣ci d艂ugopisu i ruszy艂 w stron臋 domu c贸rki. Ciemno艣膰 wydawa艂a si臋 tak g臋sta, 偶e mo偶na by j膮 kroi膰 no偶em. Jack po raz kolejny zada艂 sobie pytanie, co op臋ta艂o Laine, 偶e wybra艂a sobie takie 偶ycie. Jedynym d藕wi臋kiem by艂 cichy chrz臋st jego w艂asnych krok贸w na 偶wirze, od czasu do czasu odzywa艂a si臋 sowa. Raz czy dwa co艣 zaszele艣ci艂o w krzakach.

Po co kto艣 mia艂by szele艣ci膰 czym艣 w krzakach - nie mia艂 poj臋cia, raptem poczu艂 s艂odki zapach bzu.

U艣miechn膮艂 si臋 bezwiednie. Rzeczywi艣cie, ca艂kiem przyjemnie, pomy艣la艂, tak sobie i艣膰 w ciemno艣ci zapachu kwiat贸w. Sympatyczne jako chwilowa odmiana. Postanowi艂 zerwa膰 c贸rce kilka ga艂膮zek.

Ruszy艂 w stron臋, w kt贸r膮 prowadzi艂 go nos, lecz w pewnej chwili 艣wiat艂o latarki, zamiast na zielone li艣cie, natrafi艂o na chrom.

Przyjrzawszy si臋 przeszkodzie bli偶ej, Jack ca艂kowicie straci艂 humor. Na podje藕dzie jego c贸rki sta艂 porsche gliniarza.

Zmru偶onymi oczami przyjrza艂 si臋 domowi. Kompletnie ciemny. Nawet mniejsza smu偶ka 艣wiat艂a nie s膮czy艂a si臋 przez okno. Godzina prawie druga nad ranem. A przed domem jego c贸rki stoi zaparkowany samoch贸d m臋偶czyzny.

Czyli c贸reczka w艂a艣nie... d艂u偶sz膮 chwil臋 szuka艂 s艂owa, kt贸re m贸g艂by zaakceptowa膰 jako ojciec.

Figlowa艂a. Z gliniarzem. Dla Jacka prywatny detektyw by艂 takim samym glin膮 jak ka偶dy inny, mia艂 tylko wy偶sze roczne dochody ni偶 ci, kt贸rzy nosili odznaki.

Jego w艂asna c贸rka. Z gliniarzem! Gdzie pope艂ni艂 b艂膮d?

Westchn膮艂 ci臋偶ko i pokr臋ci艂 g艂ow膮. Nie m贸g艂 wej艣膰 do domu c贸rki, p贸ki by艂 tam ten... szpicel.

Musia艂 z ni膮 porozmawia膰 w cztery oczy, przem贸wi膰 jej i rozs膮dku. A niech to!

Kiedy艣 w ko艅cu tamten si臋 wyniesie. Wystarczy艂o znale藕膰 jakie艣 miejsce, gdzie da si臋 ukry膰 skradziony samoch贸d i poczeka膰.

Laine zdoby艂a si臋 na najwi臋kszy dow贸d mi艂o艣ci: zmieni艂a poranne obyczaje, by po偶egna膰 Maxa w drzwiach o pi膮tej czterdzie艣ci pi臋膰. Z przyjemno艣ci膮 wyobrazi艂a sobie tak偶e, i偶 to oznacza, 偶e g艂adko przystosowuje si臋 do nowej sytuacji, ale trudno oszuka膰 sam膮 siebie. Wiedzia艂a doskonale, 偶e gdy tylko odrobin臋 wzajemnie do siebie przywykn膮, natychmiast wr贸ci do starego dobrego rytmu ka偶dego poranka. Oczywi艣cie m贸g艂 on przybra膰 zmodyfikowan膮 form臋, tak膮 jak ostatnio, ale tak czy inaczej b臋dzie to dawny sta艂y rytm.

W zasadzie nie mog艂a si臋 tego doczeka膰. My艣l膮c o tej nadchodz膮cej zmianie porannych obyczaj贸w obdarzy艂a Maxa w progu gor膮cym poca艂unkiem.

- Je艣li tak mnie 偶egnasz na jeden dzie艅, to co si臋 b臋dzie dzia艂o, kiedy wyjad臋 na dwa?

- W艂a艣nie zda艂am sobie spraw臋, 偶e mi艂o b臋dzie si臋 do ciebie przyzwyczai膰, wiedzie膰, 偶e jeste艣 obok, m贸c si臋 irytowa膰 z powodu twoich drobnych przyzwyczaje艅.

- Dziwna z ciebie istota. - Uj膮艂 jej twarz w d艂onie. - Czekasz, a偶 zaczn臋 , ci臋 irytowa膰?

- Wtedy b臋dziemy si臋 k艂贸ci膰. To si臋 nazywa ma艂偶e艅skie sprzeczki. W czasie sprzeczki b臋d臋 ci臋 nazywa艂a Maxfieldem.

- Szlag by to!

- B臋dzie zabawnie. Naprawd臋 nie mog臋 si臋 ju偶 doczeka膰, kiedy zaczniemy si臋 k艂贸ci膰 o wydatki na utrzymanie domu albo o kolor r臋cznik贸w. - A poniewa偶 by艂a to najprawdziwsza prawda, zarzuci艂a Maxowi r臋ce na szyj臋 i zn贸w obdarzy艂a go 偶arliwym poca艂unkiem. - Szerokiej drogi.

- Wr贸c臋 przed 贸sm膮, b臋d臋 si臋 stara艂 dotrze膰 jak najwcze艣niej. Zadzwoni臋. - Ukry艂 twarz w ciep艂ym zag艂臋bieniu mi臋dzy jej szyj膮 a barkiem. - Wymy艣l臋 jaki艣 pow贸d do sprzeczki.

- Kochany jeste艣.

Delikatnie wysun膮艂 si臋 z jej obj臋膰, a potem schyli艂 si臋 i poklepa艂 Henry'ego, kt贸ry usi艂owa艂 wepchn膮膰 nos mi臋dzy nogi obojga.

- Opiekuj si臋 moj膮 dziewczyn膮. - Podni贸s艂 torb臋, pu艣ci艂 perskie oko do Laine i poszed艂 do samochodu.

Pomacha艂a mu na po偶egnanie, a nast臋pnie, zgodnie z przyrzeczeniem, zamkn臋艂a dok艂adnie drzwi na klucz.

Nawet na r臋k臋 jej by艂a ta ranna pobudka. Mia艂a zamiar pojecha膰 wcze艣niej do miasta, przyjrze膰 si臋 dok艂adniej meblom w sklepie, zdecydowa膰, co ewentualnie we藕mie do domu. Chcia艂a te偶 zabra膰 Henry'go na spacer do parku, a po powrocie zadzwoni膰 w kilka miejsc i sprawdzi膰, co mo偶na zrobi膰, 偶eby zreperowa膰 poniszczone meble, a te, kt贸rych naprawi膰 si臋 ju偶 nie da, wywie藕膰. Zamierza艂a te偶 pozwoli膰 sobie na kilka chwil przyjemno艣ci i posurfowa膰 w Internecie po stronach przeznaczonych dla przysz艂ych panien m艂odych, obejrze膰 r臋kawiczki, kwiaty, wszelkie drobiazgi i dodatki. Laine Tavish wychodzi za m膮偶! Zata艅czy艂a z rado艣ci, a Henry kr膮偶y艂 wok贸艂 niej jak oszala艂y. Mia艂a ochot臋 kupi膰 jakie艣 czasopismo po艣wi臋cone urz膮dzaniu 艣lub贸w i wesel, ale w tym celu musia艂aby pojecha膰 do marketu, inaczej nie unikn臋艂aby plotek. A na razie jeszcze wola艂a unikn膮膰 plotek.

Chcia艂a mie膰 wystawne wspania艂e wesele, cho膰 sam膮 j膮 to dziwi艂o. Chcia艂a mie膰 niesamowit膮 i nieprawdopodobnie drog膮 sukni臋 艣lubn膮. Jedyn膮 i niepowtarzaln膮 na jedyn膮 i niepowtarzaln膮 okazj臋. Chcia艂a r贸wnie偶 przez d艂ugie godziny rozwa偶a膰, jakie zam贸wi膰 kwiaty, jak膮 wybra膰 muzyk臋 i usta­la膰 menu.

Roze艣miana ruszy艂a na pi臋tro. Czas si臋 ubra膰, czas podj膮膰 codzienne obowi膮zki. Jej zwyk艂y rytm 偶ycia zosta艂 znienacka zak艂贸cony, ale ju偶 wraca艂 do normy. A przy tym, czy jest co艣 bardziej naturalnego ni偶 marzenia o dniu 艣lubu?

- Henry, musz臋 zrobi膰 list臋... Musz臋 spisa膰 kilka list. Cudownie! - Zapi臋艂a szyt膮 na miar臋 bia艂膮 bluzk臋, w艂o偶y艂a granatowe spodnie. - Oczywi艣cie b臋dziemy musieli ustali膰 dat臋. Najlepiej w pa藕dzierniku. Jesie艅 mieni si臋 pi臋knymi kolorami. Jest rdzawa, bursztynowa i z艂ota. Pi臋kna. Lubi臋, kiedy wszystko jest zapi臋te na ostatni guzik - i tak w艂a艣nie b臋dzie. Zaplot艂a w艂osy we francuski warkocz, narzuci艂a na bluzk臋 偶akiet w b艂臋kitn膮 kratk臋. Najpierw do parku, zdecydowa艂a, plun臋艂a na nogi wygodne szmaciaki. W po艂owie schod贸w Henry kilka razy szczekn膮艂 ostrzegawczo i pobieg艂 potem na g贸r臋. Laine zmieni艂a si臋 w kamie艅. Wreszcie, na palcach, z sercem w gardle, zacz臋艂a si臋 wycofywa膰 艣ladem Henry'ego. Zanim jednak zd膮偶y艂a porz膮dnie zrobi膰 krok u podn贸偶a schod贸w pojawi艂 si臋 Jack.

- Pies pobieg艂 po bro艅? i Tato! - Zamkn臋艂a oczy, odetchn臋艂a g艂臋boko. - Nie mo偶esz normalnie zadzwoni膰 do drzwi?

- Tak jest szybciej. Cz臋sto rozmawiasz z psem?

- Zawsze.

Odpowiada ci czasem?

- W pewnym sensie. Henry! Ju偶 dobrze, piesku, on ci nie zrobi nic z艂ego. Zesz艂a do salonu, przygl膮daj膮c si臋 po drodze ufarbowanym w艂osom ojca i pogniecionemu garniturowi.

- Ty, tato, w pracy, jak widz臋.

- W pewnym sensie.

- Zdaje si臋, 偶e spa艂e艣 w ubraniu.

- W艂a艣nie - przyzna艂 zjadliwym tonem. Nie z艂o艣膰 si臋 na mnie, to nie moja wina.

- Ale偶 owszem, twoja. Elaine, musimy powa偶nie porozmawia膰.

- To prawda. - Tym razem w jej g艂osie zgrzytn臋艂a stal. Laine obr贸ci艂a si臋 pi臋cie i pomaszerowa艂a do kuchni.

- Mam kaw臋, a je艣li jeste艣 g艂odny, to znajdzie si臋 jaka艣 dro偶d偶贸wka z jab艂kiem. Nie b臋d臋 teraz gotowa艂a.

- Co ty robisz ze swoim 偶yciem?! Henry, kt贸ry w艂a艣nie zbli偶y艂 si臋 do go艣cia, nabrawszy odwagi, odskoczy艂 od drzwi jak oparzony.

- Co ja robi臋 ze swoim 偶yciem? Ja? - Podesz艂a do ojca z dzbankiem kawy w r臋ku. Henry, zaalarmowany emocjami w g艂osie pani, pokona艂 strach. Przyklei艂 si臋 do nogi Laine i spr贸bowa艂 warkn膮膰 mniej wi臋cej w stron臋 Jacka.

- Spokojnie, piesku. - Laine, w r贸wnym stopni zdziwiona jego reakcj膮, jak zadowolona, pog艂aska艂a go uspokajaj膮co. - On nie jest gro藕ny.

- Do czasu - mrukn膮艂 Jack pod nosem, ale jednocze艣nie spu艣ci艂 troch臋 z tonu, tak偶e zadowolony, 偶e pies umia艂 pokaza膰 charakter.

- Skoro pytasz, tato, to ci powiem, jak 偶yj臋. Mam dom, psa, w艂asny sklep, samoch贸d i wydatki. Czasem wzywam hydraulika. - Przy ostatnim zdaniu machn臋艂a r臋k膮 tak szeroko, 偶e omal nie rozla艂a kawy. - Znalaz艂am przyjaci贸艂, kt贸rzy nigdy nie siedzieli za kratkami, i mog臋 wypo偶yczy膰 ksi膮偶k臋 z biblioteki, wiedz膮c, 偶e b臋d臋 nadal w tym samym mie艣cie, gdy przyjdzie czas j膮 odda膰. A ty co zrobi艂e艣 ze swoim 偶yciem, tato? Nie od razu zdo艂a艂 odpowiedzie膰. Wreszcie jednak pokona艂 dr偶enie warg.

- Nie powinna艣, do licha ci臋偶kiego, zwraca膰 si臋 do mnie w ten spos贸b. Nigdy nie krytykowa艂em twoich wybor贸w, bo ka偶dy ma prawo decydowa膰 o sobie. I ty nie krytykuj mnie. - Przygarbi艂 si臋, r臋ce wcisn膮艂 w kieszenie. Henry, uszcz臋艣liwiony, 偶e nikt nie zamierza sprawdza膰 jego odwagi, wsta艂.

- C贸re艅ko, sp臋dzi艂a艣 noc z gliniarzem! Z gliniarzem!

- Nie z gliniarzem, tylko z prywatnym detektywem. Ale nie to jest najwa偶niejsze.

- Nie to jest...

- Dla mnie liczy si臋, 偶e sypiam z cz艂owiekiem, kt贸rego pokocha艂am i za kt贸rego wyjd臋 za m膮偶.

- Wyj... - Jack wydoby艂 z siebie jedynie kilka niesprecyzowanych d藕wi臋k贸w, krew odp艂yn臋艂a mu z twarzy. Mi臋kko opad艂 na fotel. - Nogi mi si臋 uginaj膮! Laine, nie mo偶esz wyj艣膰 za m膮偶, jeste艣 jeszcze dzieckiem.

- Nieprawda. - Odstawi艂a dzbanek, podesz艂a do ojca i czu艂ym gestem uj臋艂a jego twarz w d艂onie. - Nie jestem ju偶 dzieckiem.

- Wczoraj jeszcze by艂a艣.

Westchn臋艂a g艂臋boko, usiad艂a mu na kolanach i opar艂a g艂ow臋 na ramieniu. Henry odwa偶y艂 si臋 wepchn膮膰 nos pod jej udo i po艂o偶y艂 pysk na kolanie Jacka.

- Tatusiu, pokocha艂am go. Chcia艂abym, 偶eby艣 si臋 cieszy艂 razem ze mn膮. Jack zako艂ysa艂 si臋, jak dawniej, z dzieckiem w ramionach.

- On ci do pi臋t nie dorasta, c贸re艅ko. I powinien o tym wiedzie膰.

- Wie, na pewno wie. Wie te偶, kim jestem. Ma艂o tego, wie, kim ty jeste艣. - Odsun臋艂a si臋 i spojrza艂a ojcu w twarz. - Ale to nie ma 偶adnego znaczenia, bo mnie kocha. Chce si臋 ze mn膮 o偶eni膰, zosta膰 ze mn膮 do ko艅ca 偶ycia. B臋dziesz dziadkiem... Jack zblad艂 ponownie.

- No nie, nie przesadzaj z tym wybieganiem w przysz艂o艣膰. Najpierw pozw贸l mi si臋 oswoi膰 z my艣l膮, 偶e ju偶 sko艅czy艂a艣 sze艣膰 lat. Jak on si臋 nazywa?

- Max. To znaczy: Maxfield Gannon.

- Dziwacznie.

- Pochodzi z Savannah i jest wspania艂y.

- A dobrze zarabia?

- Chyba tak, ale przecie偶 ja te偶 pracuj臋. - Pog艂adzi艂a ojca po nienaturalnie czarnych w艂osach. - B臋dziesz teraz mi zadawa艂 wszystkie bezsensowne pytania, jakimi ojcowie dr臋cz膮 zakochane c贸rki?

- Jako艣 nie mog臋 偶adnego sobie przypomnie膰.

- Tatusiu, nie martw si臋 o mnie. - Laine poca艂owa艂a ojca w policzek i wsta艂a, by wr贸ci膰 do kuchni. - Jestem z nim szcz臋艣liwa. Jack odruchowo podrapa艂 Henry'ego za uchem, przez co zyska艂 przyjaciela na ca艂e 偶ycie.

- Wcze艣nie wyjecha艂 dzi艣 rano. Laine obejrza艂a si臋 przez rami臋.

- Niespecjalnie mi si臋 podoba, 偶e obserwowa艂e艣 dom. Ale je艣li chodzi o Maxa, to owszem, dzi艣 wyjecha艂 wyj膮tkowo wcze艣nie.

- Kiedy wr贸ci?

- Dopiero wieczorem.

- Dobrze. Wobec tego mo偶emy si臋 czu膰 swobodnie. Lainie, musz臋 dosta膰 te brylanty. Laine wyj臋艂a z szafki kubek, nala艂a do niego kawy. Postawi艂a go na stole przed ojcem, usiad艂a naprzeciwko. Z艂o偶y艂a r臋ce. I dopiero wtedy si臋 odezwa艂a. - Tato, przykro mi, ale to niemo偶liwe.

- Pos艂uchaj mnie uwa偶nie, c贸re艅ko. - Jack pochyli艂 si臋, uj膮艂 w r臋ce d艂onie c贸rki. - To niebezpieczna zabawa.

- Naprawd臋? No to nic nowego.

- Brylant贸w szuka Alex Crew, oby si臋 sma偶y艂 w piekle po wsze czasy, wcze艣niej zabi艂 ju偶 pewnego cz艂owieka w艂asnymi r臋kami i jest odpowiedzialny za 艣mier膰 Willy'ego. Z ca艂膮 pewno艣ci膮. Teraz zagra偶a tobie. Nie cofnie si臋 przed niczym. Dla niego to nie zabawa. Dla niego to interes, a w interesach wyrachowany i potrafi by膰 brutalny.

- Jak to si臋 sta艂o, 偶e zostali艣cie wsp贸lnikami?

- O艣lepi艂 mnie blask drogocennych kamieni. - Jack usiad艂 prosto, wzi膮艂 r臋ki kubek, ale nie podni贸s艂 go do ust. Siedzia艂 i patrzy艂 w smolisty nap贸j. S膮dzi艂em, 偶e dam sobie z nim rad臋. My艣la艂, 偶e mnie oszuka艂! Skurczysyn. my艣la艂, 偶e mnie kupi艂 t膮 swoj膮 lipn膮 historyjk膮, przybranym nazwiskiem g艂adk膮 mow膮. Ale ja doskonale wiedzia艂em, co to za jeden i jaki z niego dra艅. Tylko 偶e omami艂 mnie blask brylant贸w.

- Rozumiem. - A poniewa偶 rozumia艂a rzeczywi艣cie, poniewa偶 pami臋ta艂a rodzaj 艣lepoty, pog艂adzi艂a go po d艂oni.

- Wiedzia艂em, 偶e spr贸buje nas wykiwa膰, ale my艣la艂em, 偶e b臋d臋 sprytniejszy. A on zabi艂 Myersa, faceta, kt贸ry nagra艂 ca艂膮 spraw臋. Zwyk艂ego pazernego durnia, kt贸ry chcia艂 tylko zgarn膮膰 swoj膮 dol臋. Wtedy sytuacja si臋 zmieni艂a sama wiesz, 偶e to nie s膮 moje metody. Owszem, potrafi臋 komu艣 wyczy艣ci膰 portfel albo przy trze膰 nosa, ale co to - to nie!

- To wszystko prawda, tato. Powiniene艣 te偶 pami臋ta膰, 偶e nie rozumiesz ludzi pokroju Alexa Crew.

- A ty, oczywi艣cie, rozumiesz?

- Lepiej ni偶 ty, tato. Widzisz, ty szukasz przygody. Mniej wa偶ny jest dla Ciebie 艂up, wa偶niejszy ten dreszcz, 偶膮dza przyg贸d - m贸wi艂a 偶arliwie. - Natomiast dla kogo艣 takiego jak Crew nie liczy si臋 nic poza zdobycz膮. On chce mie膰 wszystko, a je艣li b臋dzie musia艂 kogo艣 skrzywdzi膰 lub zabi膰 - tym lepiej, bo w贸wczas gra toczy si臋 o wy偶sz膮 stawk臋. Crew nie spocznie, dop贸ki nie b臋dzie mia艂 wszystkiego.

- Dlatego w艂a艣nie chc臋, 偶eby艣 mi da艂a te brylanty. Dowie si臋, 偶e ich nie masz, ju偶 ja si臋 o to postaram. I b臋dziesz bezpieczna. Zostawi ci臋 w spokoju. Ty sama nie jeste艣 dla niego wa偶na, za to dla mnie jeste艣 najwa偶niejsza na 艣wiecie.

I taka w艂a艣nie by艂a prawda. Z ust cz艂owieka, dla kt贸rego oszustwo i k艂amstwo by艂y chlebem powszednim, p艂yn臋艂a teraz szczera prawda. Jack kocha艂 c贸rk臋 ca艂ym sercem. Kocha艂 j膮 od zawsze i b臋dzie kocha艂 po wieczno艣膰. A ona odwzajemnia艂a jego uczucie.

- Nie mam ich - powiedzia艂a Laine. - A nawet gdybym mia艂a, te偶 bym ci ich nie da艂a, bo ci臋 kocham.

- Jak to: nie masz? Przecie偶 Willy na pewno je przyni贸s艂 do twojego sklepu. Inaczej po co by tam poszed艂, po co z tob膮 rozmawia艂? A wyszed艂 z pustymi r臋kami.

- Rzeczywi艣cie, mia艂 je przy sobie, kiedy przyszed艂 do sklepu. Znalaz艂am je wczoraj. Znalaz艂am figurk臋 psiaka. Chcesz dro偶d偶贸wk臋?

- Elaine... Wsta艂a i po艂o偶y艂a s艂odk膮 bu艂k臋 na talerzu.

- Brylanty zabra艂 Max. W艂a艣nie jedzie z nimi do Nowego Jorku. Jack ma艂o si臋 nie zakrztusi艂 w艂asnym oddechem.

- Co takiego!!! Da艂a艣 klejnoty gliniarzowi?!

- Prywatnemu detektywowi.

- Trzyma艂 ci臋 na muszce? - Jack zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi. - Mia艂a艣 zawa艂? A mo偶e oszala艂a艣?

- Kamienie wr贸c膮 do prawowitego w艂a艣ciciela. W prasie uka偶膮 si臋 artyku艂y o odzyskaniu cz臋艣ci skradzionej kolekcji, wi臋c Crew dowie si臋 o wszystkim i da mi 艣wi臋ty spok贸j. Jack, dysz膮c ci臋偶ko, kr膮偶y艂 po pokoju i rwa艂 sobie w艂osy z g艂owy. Henry, przekonany, 偶e to jaka艣 zabawa, chwyci艂 swoj膮 ulubion膮 lin臋 i podskakiwa艂 przed nowym przyjacielem.

- Pewnie jest ju偶 w drodze na Martynik臋! Albo do Belize. Albo do Rio czy jakiego艣 cholernego Timbuktu! Rany boskie, jakim cudem moja w艂asna c贸rka da艂a si臋 nabra膰 na taki kant?!

- Max pojedzie dok艂adnie tam, gdzie ma pojecha膰, i zrobi to, co nale偶y. A kiedy wr贸ci, oddamy mu twoj膮 cz臋艣膰 艂upu, 偶eby z ni膮 zrobi艂 dok艂adnie to samo.

- Jeszcze czego. Laine, 偶eby uspokoi膰 psa, nasypa艂a troch臋 karmy do miski.

- Henry, chod藕 je艣膰. Tato, dasz mi swoje brylanty, bo nie chc臋, 偶eby m贸j ojciec straci艂 偶ycie z powodu garstki 艣wiecide艂ek. - Opar艂a d艂onie na stole. - Nie b臋d臋 ok艂amywa艂a w艂asnych dzieci, kiedy mnie spytaj膮, co si臋 sta艂o z dziadkiem.

- Przesta艅 mnie bra膰 pod w艂os.

- Oddasz mi brylanty, bo nigdy dot膮d o nic ci臋 nie prosi艂am. A teraz prosz臋. W艂a艣nie teraz, w艂a艣nie o to.

- Laine, cholera jasna! Och 偶e偶 cholera jasna!

- Dasz mi je tak偶e dlatego, 偶e kiedy Max je odda i odbierze nagrod臋, ja zwr贸c臋 ci swoj膮 cz臋艣膰. Em... to znaczy, p贸艂 mojej cz臋艣ci. To jest jeden i cztery dziesi膮te procent z dwudziestu o艣miu milion贸w. Tato, mo偶e to nie jest najwspanialsza zdobycz na 艣wiecie, ale poczujesz te pieni膮dze w kieszeni. I b臋­dziemy potem wszyscy 偶yli d艂ugo i szcz臋艣liwie.

- Nie da rady...

- Mo偶emy si臋 um贸wi膰, 偶e to prezent 艣lubny. - Przekrzywi艂a g艂ow臋. - Chc臋, 偶eby艣 si臋 bawi艂 na moim weselu, tato. A nie da si臋 tego za艂atwi膰, je艣li b臋dziesz siedzia艂 w wi臋zieniu albo ucieka艂 przed tym bandyt膮. Jack roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no i w ko艅cu usiad艂.

- Och, Lainie, c贸re艅ko moja...

- Te brylanty s膮 dla ciebie pechowe, tato. Przynios艂y ci nieszcz臋艣cie. Przez nie straci艂e艣 Willy'ego, a teraz musisz si臋 ukrywa膰 i to nie przed glinami, ale przed morderc膮. Daj mi je, a za jednym zamachem pozb臋dziesz si臋 wszystkich k艂opot贸w. Max zawiezie je do Nowego Jorku. Ci z towarzystwa ubezpieczeniowego nie b臋d膮 o nic pytali. Chc膮 po prostu odzyska膰 kamienie. Nic wi臋cej ich nie obchodzi, a ju偶 najmniej ty. - Podesz艂a do ojca i pog艂adzi艂a go po policzku. - Natomiast mnie obchodzi, co si臋 b臋dzie dalej z tob膮 dzia艂o.

Podni贸s艂 wzrok na c贸rk臋, jedyn膮 osob臋, kt贸r膮 kocha艂 bardziej ni偶 siebie, niech ci b臋dzie, c贸re艅ko. Zreszt膮, co ja bym zrobi艂 z tak膮 kup膮 szmalu?

14

Laine siedzia艂a w samochodzie zaparkowanym na podje藕dzie i b臋bni艂a palcami o kierownic臋. Z艂ym wzrokiem przygl膮da艂a si臋 ciemnozielonemu chevy.

- C贸re艅ko, twoja mama mia艂a taki sam wyraz twarzy, kiedy... - Jack zamilk艂, bo Laine odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a mu prosto w oczy. - O - o... no w艂a艣nie.

- Ukrad艂e艣 samoch贸d.

- Ja bym to nazwa艂 raczej po偶yczk膮.

- Zwin膮艂e艣 bryk臋 i podjecha艂e艣 ni膮 pod m贸j dom.

- A co mia艂em zrobi膰? 艁apa膰 autostop? Opami臋taj si臋, dziecko.

- Wybacz. Oczywi艣cie rozumiem, jak niem膮dre z mojej strony s膮 wszelkie wyrzuty pod adresem ojca, kt贸ry stawia na moim podw贸rku trefn膮 gablot臋. Strasznie mi wstyd.

- Nie denerwuj si臋 - mrukn膮艂 Jack.

- Jestem nie tyle zdenerwowana, ile wr臋cz w艣ciek艂a. Mo偶e to i g艂upie, ale odstawisz ten samoch贸d tam, sk膮d go wzi膮艂e艣.

- Ale...

- Nie, nic z tego. - Pochyli艂a g艂ow臋, ukry艂a twarz w d艂oniach i kciukami 艣cisn臋艂a skronie. - Ju偶 za p贸藕no. Z艂api膮 ci臋, wsadz膮 do kicia, a ja b臋d臋 musia艂a wyja艣nia膰, dlaczego m贸j ojciec nie widzi nic z艂ego w kradzie偶y samochodu. Zostawimy go gdzie艣 na drodze. Byle nie tutaj. Bo偶e...! Henry, zaniepokojony tonem g艂osu ukochanej pani, wytkn膮艂 艂eb znad oparcia przedniego fotela i poliza艂 Laine po uchu.

- Dobrze ju偶, dobrze. Jako艣 sobie poradzimy. - Odetchn臋艂a g艂臋boko i wy prostowa艂a si臋. - Wszystko b臋dzie w porz膮dku.

- Jak mam bez samochodu dotrze膰 do New Jersey? Laine, zastan贸w si臋 chwil臋. Musz臋 pojecha膰 do Atlantic City, dosta膰 si臋 do schowka, wzi膮膰 brylanty i przywie藕膰 je tobie. Zgadza si臋?

- Zgadza.

- Robi臋 to wy艂膮cznie dla ciebie, c贸re艅ko, wbrew sobie. Robi臋 to, bo mnie prosisz. A twoje 偶yczenie jest dla mnie rozkazem. Musisz jednak przyzna膰, 偶e na dobrych ch臋ciach nie dojad臋 do Atlantic City i z powrotem.

Zna艂a ten ton. Dzi臋ki niemu Jack O鈥橦ara potrafi艂 sprzeda膰 butelk臋 st臋ch艂ej wody, stoj膮c obok roziskrzonego strumienia.

- S膮 jeszcze na 艣wiecie samoloty, poci膮gi oraz cholerne autobusy!

- Nie przeklinaj przy ojcu - upomnia艂 j膮 艂agodnie. - Chyba nie spodziewasz si臋, 偶e pojad臋 autobusem.

- Nie, sk膮d偶e. Oczywi艣cie, 偶e nie. Znowu gadam bez sensu. Mo偶esz wzi膮膰 m贸j samoch贸d. To znaczy: po偶yczy膰 - poprawi艂a si臋 szybko. - Dam ci go na ca艂y dzie艅 i tak nie b臋dzie mi potrzebny. Najpierw p贸jd臋 do sklepu, a potem b臋d臋 bi艂a g艂ow膮 w 艣cian臋, w nadziei 偶e m贸zg mi zagrzechocze, dzi臋ki czemu zyskam pewno艣膰, 偶e go w og贸le jeszcze mam.

- Jak sobie 偶yczysz, c贸re艅ko.

- Podnios艂a oczy do nieba.

Nadal trudno mi uwierzy膰, 偶e zostawi艂e艣 brylanty warte grube miliony w wynaj臋tym schowku. A Willy'ego z drug膮 tak膮 porcj膮 przys艂a艂e艣 tutaj.

- Czas nagli艂. Dowiedzieli艣my si臋, 偶e Crew zabi艂 Myersa, my mieli艣my by膰 nast臋pni. Zdo艂owa艂em sw贸j udzia艂 i znikn膮艂em. Ten dra艅 mia艂 tropi膰 mnie. Zostawi艂em taki 艣lad, 偶e 艣lepy by trafi艂. Kamyki by艂y bezpieczne. Willy mia艂 zostawi膰 swoj膮 cz臋艣膰 tutaj, a potem wr贸ci膰 po moj膮, bez 偶adnych k艂opot贸w, bo Crew goni艂by mnie na koniec 艣wiata. Ustalili艣my, 偶e to nasz ostatni skok, nasz emerytura... - Mieli艣my 偶y膰 jak bogowie, doko艅czy艂 w my艣lach, na jakiej艣 pla偶y. - Nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e ten zb贸j dowie si臋 o tobie, c贸re艅ko. Nie chcia艂em 艣ci膮gn膮膰 na ciebie niebezpiecze艅stwa. Crew mia艂 艣ciga膰 mnie.

- A gdyby ci臋 dopad艂?

- Do tego bym nie dopu艣ci艂 - u艣miechn膮艂 si臋 Jack. - Ma si臋 te swoje taft.

- Co prawda, to prawda.

Mia艂em tylko da膰 Willy'emu czas. On pojecha艂by do Meksyku, zamieni艂 got贸wk臋 膰wier膰 艂upu. Potem zamierzali艣my si臋 spotka膰 i znikn膮膰 razem, tak膮 fors膮 mogli艣my w komfortowych warunkach odczeka膰, a偶 sprawa przycichnie.

- A potem chy艂kiem zabra膰 ode mnie reszt臋 brylant贸w.

- Za jakie艣 dwa, trzy lata... Jeszcze tego nie ustalili艣my do ko艅ca.

- Obaj z Willym mieli艣cie kluczyki od schowka w Atlantic City?

- Jemu jednemu ufa艂em ca艂kowicie - stwierdzi艂 Jack. - No i oczywi艣cie tobie, Lainie - doda艂. - A teraz kluczyk maj膮 gliniarze. - W zamy艣leniu wyd膮艂 policzki. - Troch臋 potrwa, zanim dojd膮, od czego ten kluczyk. Je偶eli w og贸le kiedy艣 do tego dojd膮.

- Kluczyk ma teraz Max - oznajmi艂a Laine. - Ja mu go da艂am.

- Jakim cudem...? - W pierwszej chwili zirytowany, Jack wyra藕nie si臋 rozpromieni艂. - Ukrad艂a艣!

- Je艣li bardzo chcesz to tak nazwa膰... Ale nawet nie pr贸buj por贸wnywa膰 go do kradzie偶y samochodu, bo to zupe艂nie co innego.

- 艢wisn臋艂a艣 go gliniarzom spod nosa! K膮ciki ust Laine drgn臋艂y lekko.

- Nie b臋d臋 zaprzecza膰.

- Nooo... - Jack szturchn膮艂 c贸rk臋 艂okciem. - Te偶 masz niejakie talenta.

- Najwyra藕niej. Cho膰 wola艂abym nie mie膰.

- A chcia艂aby艣 wiedzie膰, jak zdobyli艣my brylanty?

- W zasadzie wiem. Wasza wtyczka, Myers, przyni贸s艂 jakie艣 gad偶ety... figurk臋 psa, mo偶e jak膮艣 lalk臋 i co tam jeszcze - do swojego gabinetu. Zwyk艂e reklamowe drobiazgi, nierzucaj膮ce si臋 w oczy. Porozstawia艂 je na wierzchu. Kiedy przysz艂a dostawa brylant贸w, podmieni艂 kamyki, mo偶e nie wszystkie, podk艂adaj膮c na ich miejsce fa艂szywe. Upchn膮艂 po jednej czwartej w ka偶dej rzeczy. I tyle.

- Myers okropnie si臋 denerwowa艂. By艂 chciwy, ale mia艂 s艂abe nerwy.

- Jasne. Nie mogli艣cie d艂ugo czeka膰, 偶eby si臋 nie za艂ama艂. Poza tym u spos贸b mu by艂o zaufa膰 na d艂u偶sz膮 met臋. Najwy偶ej dwa, trzy dni. Narobi艂 alarmu, 偶e brylanty s膮 fa艂szywe, bo chroni艂 sw贸j ty艂ek. Do akcji weszli gliniarze zacz臋艂y si臋 przepychanki z ubezpieczeniem. A gad偶ety znikn臋艂y im sprzed nosa.

- Ka偶dy dosta艂 po jednym. Wyobra藕 sobie, robi艂em za urz臋dasa z ubezpieczenia! Wszed艂em do pokoju Myersa w najwi臋kszym zamieszaniu i wyszed艂em z kamykami w neseserku. To by艂o pi臋kne zagranie. - Pos艂a艂 c贸rce szeroki u艣miech. - Potem zjedli艣my z Willym lunch par臋 przecznic dalej. Mieli艣my przy sobie taki skarb! Jad艂em wtedy nachos. Ca艂kiem przyzwoite. Laine obr贸ci艂a si臋 do ojca.

- Nie b臋d臋 udawa艂a, 偶e nie jestem pod wra偶eniem, bo jestem. Nie b臋d臋 te偶 udawa艂a, 偶e ci臋 nie rozumiem. Ale jednocze艣nie ufam ci, tato. Wierz臋, 偶e dotrzymasz s艂owa. Chc臋 mieszka膰 i 偶y膰 w tym miasteczku. Nigdy niczego ni膮 chcia艂am tak bardzo. Prosz臋 ci臋, nie zmarnuj mi 偶ycia.

- Wszystko b臋dzie dobrze, c贸re艅ko. - Nachyli艂 si臋 i cmokn膮艂 j膮 w policzek. - Zobaczysz. Laine patrzy艂a, jak ojciec idzie do skradzionego samochodu. Jeden co minut臋, pomy艣la艂a.

- Tato, nie zr贸b ze mnie frajerki.

Wysiad艂a przy parku, modl膮c si臋 w duszy, by o tej wczesnej porze nikt nic zwr贸ci艂 uwagi, 偶e jej samochodem odje偶d偶a jaki艣 dziwny facet.

Da艂a psu p贸艂 godziny swobody, 偶eby m贸g艂 si臋 wytarza膰, wyskaka膰 i wybi膰 ga膰 za wiewi贸rkami. Potem wyj臋艂a telefon kom贸rkowy i wybra艂a numer Maxa.

- Gannon.

- Tavish.

- Cze艣膰, kochanie. Co tam?

- W艂a艣nie... Jeste艣 na lotnisku?

- Tak, przed chwil膮 wyl膮dowa艂em.

- Chcia艂am ci tylko powiedzie膰, 偶e widzia艂am si臋 z ojcem. - Aha.

Wyczu艂a ch艂贸d w jego g艂osie i skrzywi艂a si臋. Nie by艂o potrzeby wspomina膰 o 艣rodku transportu, z jakiego skorzysta艂 Jack.

- Ustalili艣my par臋 szczeg贸艂贸w, par臋 spraw sobie wyja艣nili艣my. Pojecha艂 po swoj膮 cz臋艣膰 brylant贸w. Odda mi je, a ja tobie, potem ty... no wiesz.

- Gdzie je przechowuje?

- Zanim do tego przejd臋, chcia艂abym ci powiedzie膰, 偶e on wie, 偶e pope艂ni艂 b艂膮d.

- Tak? A kt贸ry z b艂臋d贸w mu si臋 objawi艂?

- Max... - Schyli艂a si臋 po patyk, kt贸ry Henry rzuci艂 jej pod nogi. Nie by艂 lekki ani ma艂y i musia艂a si臋 zamachn膮膰 jak oszczepem, 偶eby go rzuci膰, ale sprawi艂a psu ogromn膮 przyjemno艣膰. - Przestraszyli si臋, kiedy dotar艂a do nich wiadomo艣膰 o 艣mierci Myersa. Plan by艂 kiepski, bez dw贸ch zda艅, ale te偶 trzeba pami臋ta膰, 偶e uk艂adali go w po艣piechu. Tata nie wiedzia艂, 偶e Crew w og贸le ma poj臋cie o moim istnieniu, a tym bardziej 偶e tutaj przyjedzie. My艣la艂, 偶e Willy zostawi u mnie figurk臋, a ja przechowam j膮 kilka lat... - nie doko艅czy艂a, bo u艣wiadomi艂a sobie, jak by ono zabrzmia艂o.

- A oni w tym czasie 偶yliby sobie spokojnie w jakim艣 rajskim zak膮tku lei pozosta艂ym brylantom.

- No... mniej wi臋cej. Widzisz, najwa偶niejsze jednak, 偶e zgodzi艂 si臋 mi je odda膰. W艂a艣nie po nie pojecha艂.

- Dok膮d?

- Wynaj膮艂 skrytk臋 w 鈥濵ai艂 Boxes, Etc.鈥 w Atlantic City. Ju偶 jest w drodze, Raczej nie wr贸ci przed wieczorem, ale...

- Czym pojecha艂? Laine odchrz膮kn臋艂a.

- Po偶yczy艂am mu samoch贸d. Musia艂am. Max, wiem, 偶e mu nie ufasz, ale to przecie偶 m贸j ojciec. Ja musz臋 mu wierzy膰.

- Rozumiem.

- Na pewno?

- Tw贸j ojciec to tw贸j ojciec, Laine. Zrobi艂a艣, co uwa偶a艂a艣 za stosowne. Ale masz racj臋, ja mu nie ufam. I nie b臋d臋 zaskoczony, je艣li si臋 oka偶e, 偶e mieszka w pi臋knej willi w Barcelonie.

- On tobie te偶 nie ufa. Uwa偶a, 偶e jeste艣 w drodze na Martynik臋.

- Je艣li ju偶, to do Saint Bart. - Zamilk艂 na moment. - Tkwisz mi臋dzy m艂otem a kowad艂em.

- Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e kocham was obu. - Us艂ysza艂a wyra藕n膮 zmian臋 d藕wi臋ku w tle rozmowy, najwyra藕niej Max wyszed艂 z terminalu. - B臋dziesz 艂apa艂 s贸wk臋?

- Tak.

- No to ko艅cz臋. Do zobaczenia.

- Nie mog臋 si臋 doczeka膰. Laine? Kocham ci臋, pami臋taj.

- Mi艂o mi to s艂ysze膰. Ja te偶 ci臋 kocham. Cze艣膰.

Max wrzuci艂 telefon do kieszeni, spojrza艂 na zegarek i podszed艂 do postoju taks贸wek. Zale偶nie od kork贸w powinien si臋 upora膰 ze sprawami w Nowym Jorku w ci膮gu jakich艣 dw贸ch godzin. Wobec czego b臋dzie mia艂 jeszcze czas zajrze膰 do Atlantic City.

Skoro ju偶 Laine utkwi艂a mi臋dzy m艂otem a kowad艂em, zamierza艂 osobi艣cie dopilnowa膰, 偶eby na pewno nic jej si臋 nie sta艂o.

Laine wysz艂a z parku na Market Street, ci膮gn膮c za sob膮 Henry'go, kt贸ry ze wszystkich si艂 stara艂 si臋 odkr臋ci膰 艂eb o sto osiemdziesi膮t stopni i odgry藕膰 znienawidzon膮 smycz.

- Prawo jest prawem, Henry. Wierz mi albo nie, ale mam to wytatuowane na po艣ladkach od dw贸ch tygodni. Henry w odpowiedzi jedynie przywarowa艂 i zaskomla艂. Kucn臋艂a ko艂o niego, nos w nos.

- S艂uchaj, stary, w naszym mie艣cie psy chodz膮 na smyczy. Je偶eli si臋 z tym nie pogodzisz i nie zaczniesz zachowywa膰 z godno艣ci膮, nie b臋dziemy si臋 wi臋cej bawi膰 w parku.

- K艂opoty?

Drgn臋艂a zaskoczona, a po chwili zala艂a j膮 gor膮ca fala poczucia winy, ho spojrza艂a w przyjazn膮 twarz Vince'a.

- Nie chce chodzi膰 na smyczy.

- B臋dzie to musia艂 uzgodni膰 z radnymi. No, Henry, chod藕, stary. Znajdzie si臋 dla ciebie jaki艣 smako艂yk. Idziemy. Razem. - Odwr贸ci艂 si臋 do Laine. - Dobrze, 偶e na was wpad艂em, bo chcia艂em z tob膮 pogada膰.

- Nie ma sprawy.

- Wcze艣nie dzisiaj zacz臋艂a艣 dzie艅.

- Fakt. Sporo mi si臋 nagromadzi艂o wszystkiego. Dzi臋ki - doda艂a, gdy szeryf wyj膮艂 jej smycz z r膮k i poci膮gn膮艂 za sob膮 psa.

- Ostatnio nie narzekasz na nud臋.

- Zacz臋艂am za ni膮 t臋skni膰.

- Wierz臋. - Odczeka艂, a偶 Laine otworzy frontowe drzwi sklepu. W czasie gdy wy艂膮cza艂a alarm, odpi膮艂 psu smycz i poklepa艂 go serdecznie. - S艂ysza艂em, 偶e przedwczoraj by艂a艣 w komisariacie.

- Tak. - 呕eby nie sta膰 bezczynnie, zacz臋艂a otwiera膰 kas臋. - Poniewa偶 okaza艂o si臋, 偶e zna艂am Willy'ego... chcia艂am si臋 dowiedzie膰, czy zdecydowano cos na temat pogrzebu. I spyta膰, czy mog艂abym si臋 tym zaj膮膰.

- Tak, wiem. Wiem ju偶 te偶, 偶e mo偶esz si臋 tym zaj膮膰. Mo偶esz zleci膰 jakiemu艣 zak艂adowi przygotowania do pogrzebu. To ju偶 pewne.

- 艢wietnie. Doskonale.

- Wyobra藕 sobie, wczoraj wieczorem pojawi艂 si臋 jeszcze kto艣 zainteresowany twoim zmar艂ym znajomym. Ale twierdzi艂, 偶e zna go pod innym nazwiskiem. Pod tym, kt贸re by艂o na wizyt贸wce.

- Aha. Zaprowadz臋 Henry'ego na zaplecze.

- Ja go zaprowadz臋. Chod藕, Henry. - Pies, skuszony po艂贸wk膮 ciastka, pos艂usznie ruszy艂 za szeryfem. - Ten m臋偶czyzna, kt贸ry pyta艂 o Willy'ego... czy te偶 Jaspera, jak go nazywa艂, twierdzi艂, 偶e tw贸j znajomy handlowa艂 cennymi ksi膮偶kami.

- Bardzo mo偶liwe. A mo偶e si臋 za kogo艣 takiego podawa艂. M贸wi艂am ci, Vince, nie widzia艂am Willy'ego 艂adnych par臋 lat. Naprawd臋.

- Wierz臋 ci. - Zrobi艂 kilka krok贸w, opar艂 si臋 o kontuar. - Ale wiesz, co艣 jeszcze mnie zastanowi艂o. W艣r贸d rzeczy zabitego by艂o pi臋膰 kluczy, a kiedy zajrza艂em tam wczoraj wieczorem, znalaz艂em tylko cztery. - Zrobi艂 d艂ug膮 pauz臋. - Nie zasugerujesz, 偶e si臋 pomyli艂em? - spyta艂 w ko艅cu.

- Nie, nie b臋d臋 ci臋 ok艂amywa艂a.

- Dzi臋kuj臋. Ten m臋偶czyzna, z kt贸rym wczoraj rozmawia艂em, mia艂 twoje oczy.

- To raczej ja mam jego. Skoro go rozpozna艂e艣, dlaczego go nie zamkn膮艂e艣? Sprawa nie jest taka prosta. Nie mo偶na aresztowa膰 cz艂owieka za to, 偶e co艣 zobaczy艂o w jego oczach. Laine, oddaj mi ten klucz.

- Nie mam go.

- Laine... - Vince wyprostowa艂 ramiona, przez co nabra艂 wygl膮du nied藕wiedzia szykuj膮cego si臋 do ataku.

- Da艂am go Maxowi - doko艅czy艂a szybko. - Usi艂uj臋 robi膰 to, co najw艂a艣ciwsze, co konieczne... i jeszcze nie wsadzi膰 za kratki w艂asnego ojca. I nie dopu艣ci膰 do tego, 偶eby straci艂 偶ycie.

- Powinna艣 do kompletu informowa膰 mnie na bie偶膮co. Kradzie偶 brylant贸w to sprawa Nowego Jorku, ale jeden z podejrzanych straci艂 偶ycie w moim mie艣cie. Drugi, a mo偶e i trzeci nadal tu s膮. Ich obecno艣膰 stanowi zagro偶enie i mieszka艅c贸w.

- Masz racj臋. Ostatnio st膮pam po bardzo cienkiej linie. Wiem, 偶e dobrze mi 偶yczysz i chcesz mi pom贸c. Znalaz艂am brylanty Willy'ego. Przysi臋gam na wszystko, na co zechcesz, 偶e nie wiedzia艂am, gdzie s膮.

- Skoro nie wiedzia艂a艣, to jak je znalaz艂a艣?

- By艂y w takiej idiotycznej figurce psa z po艣ledniej ceramiki. No w艂a艣nie, nie psa, tylko psiaka. Du偶o o tym my艣la艂am, ale nic m膮drego nie wymy艣li艂am. Wysz艂o mi, 偶e Willy postawi艂 t臋 paskud臋 na p贸艂ce albo gdzie艣 j膮 wetkn膮艂: do jakiej艣 szafki, do szuflady... A potem Jenny albo Angie musia艂a toto wystawi膰. Raczej Angie, bo Jenny pewnie by mnie spyta艂a, co to i sk膮d si臋 wzi臋艂o. Potem, kiedy znalaz艂am figurk臋 i spyta艂am, czy co艣 o niej wie, m贸wi艂a, 偶e w 偶yciu nie widzia艂a jej na oczy. Da艂am brylanty Maxowi, a on jest teraz Nowym Jorku, ma je zwr贸ci膰 w艂a艣cicielowi. Mo偶esz to sprawdzi膰. Zadzwo艅 i 鈥濺eliance Insurance鈥 i sprawd藕. Szeryf milcza艂 d艂u偶sz膮 chwil臋.

- Laine, chyba nie odsun臋li艣my si臋 od siebie tak bardzo, 偶ebym musia艂 sprawdza膰?

- Nie chc臋 straci膰 twojej przyja藕ni. Jenny te偶 bardzo lubi臋. - Musia艂a dla uspokojenia wzi膮膰 g艂臋boki oddech. - Chcia艂abym zosta膰 w tym mie艣cie. Nie mam nic przeciwko temu, 偶eby艣 mnie sprawdzi艂.

- W艂a艣nie dlatego nie musz臋 tego robi膰. W ko艅cu jednak i tak musia艂a wyci膮gn膮膰 chusteczk臋 z pude艂ka stoj膮cego pod lad膮.

- Och, Vince... Pos艂uchaj, wiem, gdzie jest druga cz臋艣膰 艂upu. Dowiedzia艂am si臋 dzisiaj rano. Wola艂abym, 偶eby艣 nie pyta艂, jak si臋 dowiedzia艂am.

- Dobrze, nie b臋d臋 pyta艂.

- Ten brakuj膮cy kluczyk Willy'ego jest od skrytki. Zadzwoni艂am do Maxa i wszystko mu powiedzia艂am. Rozmawia艂am z nim w艂a艣nie, spaceruj膮c po parku z Henrym. Ta druga cz臋艣膰 brylant贸w te偶 zostanie zwr贸cona. Czyli b臋dzie ju偶 po艂owa. Co si臋 sta艂o z drug膮 po艂ow膮, nie mam bladego poj臋cia. Max czego艣 si臋 domy艣la i zrobi, co do niego nale偶y, ale ja ju偶 mu w niczym nie po­mog臋. - D艂u偶szy czas milcza艂a, mn膮c w r臋kach papierow膮 chusteczk臋. - B臋d臋 musia艂a si臋 wyprowadzi膰?

- Z艂ama艂aby艣 Jenny serce - u艣miechn膮艂 si臋 Vince. - Laine - podj膮艂 zn贸w powa偶nym tonem. - Nie chc臋 ju偶 wi臋cej widzie膰 twojego ojca w Angel's Gap.

- Nie ma sprawy. Wr贸ci tu jeszcze na moment, dzisiaj wieczorem, najp贸藕niej jutro. A potem zniknie na dobre.

- Dop贸ki cala ta sprawa si臋 nie sko艅czy, m贸w mi o wszystkim.

- Masz to jak w banku.

Jack, zanim dotar艂 do New Jersey, mia艂 ju偶 tuzin powod贸w, dla kt贸rych nie powinien oddawa膰 brylant贸w. Przecie偶 ten Gannon z ca艂膮 pewno艣ci膮 nabiera艂 Laine ca艂y czas, wy艂膮cznie po to, 偶eby zgarn膮膰 nielich膮 nagrod臋. Na pewno lepiej, 偶eby si臋 o tym przekona艂a wcze艣niej ni偶 p贸藕niej. W dodatku gdyby teraz wzi膮艂 brylanty i wr贸ci艂 z nimi do Angel's Gap, Crew tak偶e przyjecha艂by do Maryland i znowu zagra偶a艂by Laine. A poza wszystkim zwracanie brylant贸w pasowa艂o mu dok艂adnie tak samo jak wi臋zienny mundurek, Zreszt膮 Willy chcia艂by, 偶eby Jack je zatrzyma艂. A przecie偶 nie odmawia si臋 pro艣bie najbli偶szego przyjaciela, prawda?

Jad膮c ju偶 ulicami Atlantic City, czu艂 si臋 znacznie lepiej. Na tyle dobrze, 偶e mi臋dzy 艂ykami kupionego w drodze big gulpa zaczai weso艂o pogwizdywa膰, Zaparkowa艂 przed wielkim kompleksem handlowym. Ju偶 mia艂 w g艂owie gotowy plan. Najlepiej b臋dzie od razu st膮d skoczy膰 na lotnisko i prysn膮膰 do Meksyku.

Do Laine wy艣le poczt贸wk臋. Kochana ma艂a na pewno zrozumie. Przecie偶 sama bawi艂a si臋 w te klocki i to nie od wczoraj.

Najpierw pospacerowa艂, pozornie bez celu, przygl膮daj膮c si臋 twarzom przechodni贸w, szukaj膮c naiwniak贸w i gliniarzy. W takich miejscach jak to za wsze kusi艂a go 艂atwizna. Centra handlowe, wielkie markety czy butiki, wszelkie sklepy i sklepiki, gdzie by艂o tyle ludzi, tylu nieostro偶nych w艂a艣cicieli got贸wki czy kart kredytowych. I tak dzie艅 za dniem. Uczciwi ludzie, kupuj膮cy karm臋 dla ps贸w oraz kartki z 偶yczeniami, sprzedawane przez innych uczciwych ludzi.

Po jakie licho?

W takich miejscach mia艂 czasem ochot臋 pa艣膰 na kolana i dzi臋kowa膰 Bogu za swoje 偶ycie, za 偶ycie takie, a nie inne. A potem bra艂 sobie troch臋 czyjej艣 got贸wki albo jakie艣 karty kredytowe - i rusza艂 gdzie indziej.

Zszed艂 do metra, kupi艂 sobie kanapk臋 z szynk膮, serem i ostrym sosem - wy艂膮cznie po to, by zyska膰 wi臋cej czasu na poznanie okolicy. Popi艂 du偶膮 porcj膮 zimnej kofeiny, wst膮pi艂 do toalety.

Wreszcie uzna艂, 偶e mo偶e bezpiecznie doko艅czy膰 dzie艂a. Poszed艂 do 鈥濵ai艂 Boxes, Etc.鈥 i od razu znalaz艂 odpowiedni膮 skrytk臋. Wsun膮艂 klucz w zamek.

No chod藕, kochanie, do tatusia, pomy艣la艂 i otworzy艂 drzwiczki.

Mimo woli wyrwa艂 mu si臋 z gard艂a zduszony j臋k. Jakby dosta艂 prawym prostym w 偶o艂膮dek. W przegr贸dce le偶a艂a tylko sm臋tna kartka, na niej widnia艂a wiadomo艣膰, zajmuj膮ca zaledwie jeden wiersz.

Cze艣膰, Jack. Obejrzyj si臋.

Obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie, odruchowo zwijaj膮c r臋k臋 w pi臋艣膰.

- Je艣li mnie uderzysz, to ci oddam - rzuci艂 Max tonem swobodnej towarzyskiej pogaw臋dki. - A je艣li masz ochot臋 ucieka膰, to najpierw pomy艣l o tym, 偶e jestem m艂odszy i szybszy. Narobisz sobie wstydu.

- Ty 艂ajdaku! - sykn膮艂 Jack. Cho膰 zrobi艂 to naprawd臋 cicho, i tak kilka os贸b odwr贸ci艂o si臋 w ich stron臋. - Ty zdrajco!

- Przy gania艂 kocio艂 garnkowi! - za艣mia艂 si臋 Max. - Kluczyki. - Wyci膮gn膮艂 otwart膮 d艂o艅. - Kluczyki od samochodu Laine. Jack, nie maj膮c innego wyj艣cia, wcisn膮艂 mu je w r臋k臋.

- Masz wszystko, co chcia艂e艣.

- Niezupe艂nie. Pogadajmy w samochodzie - zaproponowa艂 cicho Gannon. Nie chcia艂bym na ciebie wrzeszcze膰 tutaj. Po pierwsze, 艣ci膮gn臋liby艣my gliniarzy po drugie, sprawi艂bym przykro艣膰 Laine.

- Grosza by艣 za ni膮 nie da艂!

- Racja. Grosz to stanowczo za ma艂o. Zrobi臋 dla niej wszystko, o co tylko poprosi, i w艂a艣nie dlatego, wy艂膮cznie dlatego nie wydam glinom jednego 偶a艂osnego kr臋tacza. Zyska艂e艣 niespodziewan膮 szans臋 rehabilitacji, panie O鈥橦ara jedynie dzi臋ki Laine. Do wozu.

Jack oczywi艣cie my艣la艂 o ucieczce. Ale zna艂 granice swoich mo偶liwo艣ci. poza tym je艣li ucieknie, straci szans臋 na odzyskanie brylant贸w. Wobec czego ruszy艂 pos艂usznie z Maxem i usiad艂 w samochodzie Laine na miejscu pasa偶era. Max wsun膮艂 si臋 za kierownic臋, teczk臋 po艂o偶y艂 na kolanach.

- Pos艂uchaj mnie uwa偶nie, panie O鈥橦ara. B臋dziesz si臋 mnie trzyma艂 jak matczynej sp贸dnicy. Lecimy do Columbus.

- A co do dia...

- Zamknij si臋, Jack, bardzo ci臋 prosz臋. Musz臋 tam sprawdzi膰 pewien w膮tek i dop贸ki tego nie za艂atwi臋, b臋dziemy si臋 zachowywali jak bli藕ni臋ta syjamskie.

- Nie rozumiem, dlaczego ona ci powiedzia艂a. Nie rozumiem. Moja w艂asna c贸rka, moja krew. Powiedzia艂a gliniarzowi, gdzie jest 艂up.

- Powiedzia艂a mi dlatego, 偶e mnie kocha. Niestety uwierzy艂a... poniewa偶 chcia艂a wierzy膰, 偶e dotrzymasz s艂owa i przywieziesz jej kamyki. Bo wiesz co, panie O鈥橦ara, ona kocha tak偶e ciebie. Natomiast ja ci臋 nie kocham, Jack, ja i tob膮 nie przepadam, wi臋c si臋 domy艣li艂em, 偶e mo偶esz mie膰 inne plany. Max otworzy艂 teczk臋 i wyj膮艂 z niej ceramiczn膮 skarbonk臋 w kszta艂cie 艣winki.

- Musz臋 przyzna膰, 偶e nie brakuje ci poczucia humoru. A teraz ty, ja i ta pi臋kna 艣winka polecimy do Columbus, a p贸藕niej z powrotem do Maryland. Pozwol臋 ci si臋 zrehabilitowa膰. Dam ci szans臋 na udowodnienie, 偶e wart jeste艣 mi艂o艣ci Laine. Dasz jej to - zab臋bni艂 palcami w skarbonk臋, po czym w艂o偶y艂 j膮 do akt贸wki - dok艂adnie tak, jak ustalili艣my.

- A sk膮d ci si臋 wzi膮艂 pomys艂, 偶e mia艂o by膰 inaczej?

- Z do艣wiadczenia. Otwieraj膮c skrytk臋, mia艂e艣 w oczach wypisany neonowym flamastrem symbol dolara. Oka偶my sobie wzajemnie odrobin臋 szacunku. M贸j klient chce odzyska膰 kamienie. Ja chc臋 dosta膰 nagrod臋. Laine chce ci zapewni膰 bezpiecze艅stwo. Postaramy si臋, 偶eby wszystko posz艂o dobrze. - Uruchomi艂 silnik. - Jak zrobisz wszystko zgodnie z umow膮, zadbam, 偶eby w twojej kartotece nie by艂o 偶adnych 艣lad贸w. Je艣li mnie wykiwasz, je偶eli skrzywdzisz Laine, b臋dziesz czu艂 m贸j oddech na karku do ko艅ca 偶ycia. Nie odpuszcz臋 ci nigdy i za 偶adn膮 cen臋. Mo偶esz mi wierzy膰.

- Wierz臋. Wiem, kiedy cz艂owiek m贸wi to, co my艣li. Ty skurczybyku! - Jack u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i promiennie, pochyli艂 i zanikn膮艂 Maxa w mocnym u艣cisku. - Witaj w rodzinie!

- Jack, teczka jest zamkni臋ta na zamek szyfrowy. - Max odsun膮艂 si臋 od przysz艂ego te艣cia i odstawi艂 akt贸wk臋 do ty艂u, poza zasi臋g jego r臋ki.

- Zawsze warto by艂o spr贸bowa膰 - stwierdzi艂 niezra偶ony Jack i rozsiad艂 si臋 wygodnie.

Crew wybra艂 koszul臋 w kolorze nasyconego fioletu, pozby艂 si臋 w膮s贸w, zostawiaj膮c tylko cienk膮 kresk臋 zarostu, kt贸ra jego zdaniem lepiej pasowa艂a do g艂adkiego kasztanowego ko艅skiego ogona. Tym razem chcia艂 wygl膮da膰 na artyst臋. Z podr臋cznego zestawu wyj膮艂 okulary przeciws艂oneczne o okr膮g艂ych szk艂ach. Z uwag膮 przyjrza艂 si臋 efektowi. Prawdopodobnie niepotrzebnie zadawa艂 sobie tyle trudu, ale lubi艂 by膰 dobrze ucharakteryzowany.

Wszystko gotowe na przyj臋cie towarzystwa. Z u艣miechem rozejrza艂 si臋 po domu. Bez luksus贸w, to prawda, ale panna Tavish raczej nie b臋dzie si臋 skar偶y艂a na brak wyg贸d. Nie zostanie tutaj d艂ugo. Zatkn膮艂 z ty艂u za pasek niepozorn膮 dwudziestk臋dw贸jk臋, zakry艂 j膮 czarn膮 kurtk膮 si臋gaj膮c膮 bioder. Wszystko inne, co mog艂o mu si臋 przyda膰, mia艂 ju偶 spakowane do torby, kt贸r膮 przerzuci艂 przez rami臋. Wychodz膮c pomy艣la艂, 偶e powinien jeszcze co艣 zje艣膰, zanim si臋 spotka z czaruj膮c膮 pann膮 Tavish. Wieczorem mo偶e nie mie膰 czasu na kolacj臋.

- Ja robi艂em za kuriera - opowiada艂 Jack. Siedzieli z Maxem przy piwie w barze na lotnisku. - Ca艂e miesi膮ce urabia艂em Myersa. Mimo wszystko nie spodziewa艂em si臋, 偶e b臋dziemy grali a偶 o tak膮 stawk臋. Nigdy si臋 nie bra艂em do wielkiej roboty, czasem si臋 kogo艣 oskuba艂o z paruset tysi臋cy, niekiedy trafi艂 si臋 jaki艣 ma艂y przekr臋t... A potem napatoczy艂 si臋 Crew. - Jack pokr臋ci艂 g艂ow膮 i zdmuchn膮艂 piank臋. - Mimo wszystkich jego wad musz臋 przyzna膰, 偶e ten cz艂owiek ma 艣mia艂e plany.

- Najwi臋ksz膮 jego wad膮 jest to, 偶e morduje z zimn膮 krwi膮. Jack si臋gn膮艂 do miseczki z orzeszkami.

- Przyznaj臋, uk艂ad z tym go艣ciem to najwi臋kszy b艂膮d w moim 偶yciu. Pope艂ni艂em ich par臋, nie wstydz臋 si臋 przyzna膰, ale ten by艂 najwi臋kszy. Zrobi艂 ze mnie balona, bez dw贸ch zda艅. O艣lepi艂 mnie blask tych kamyczk贸w. Pi臋knych, b艂yszcz膮cych 艣liczno艣ci. Crew mia艂 doskona艂y plan. Ja - kontakty... Biedny Myers. To ja go wci膮gn膮艂em, a nawet wmanewrowa艂em. No bo wiesz, ten facet mia艂 problemy z hazardem.

- Zdarza si臋.

- Z tego, co ja wiem, z hazardem s膮 tylko same problemy. Kasyno zawsze wygrywa, wi臋c najlepiej mie膰 kasyno. Gracze... to albo ludzie tak dziani, 偶e wszystko im jedno, ile strac膮, albo frajerzy, kt贸rzy sobie wyobra偶aj膮, 偶e mog膮 wygra膰. Myers by艂 klasycznym frajerem. Siedzia艂 w d艂ugach po uszy, a ja pomog艂em mu wle藕膰 jeszcze g艂臋biej. On oczywi艣cie uwa偶a艂, 偶e zaczyna z nich wychodzi膰. - Jack poci膮gn膮艂 艂yk piwa. - Tak to w艂a艣nie by艂o. Zreszt膮 wcale si臋 specjalnie nie natrudzi艂em, 偶eby go przekona膰. Posz艂o jak z p艂atka. Wiedzieli艣my, 偶e w firmie szybko odkryj膮 rol臋 Myersa, ale mia艂 od razu da膰 nog臋. I 偶aden z nas mia艂 nie wiedzie膰, gdzie s膮 pozostali. To znaczy, Willy i ja znikn臋li艣my oczywi艣cie razem. Od razu wyjechali艣my z miasta, ja zostawi艂em 艣wink臋 w skrytce pocztowej, Willy swojego psiaka w schowku w Delaware. Wynaj臋li艣my pok贸j w sympatycznym hotelu w Wirginii, podjedli艣my, osuszyli艣my par臋 butelek szampana... To by艂y mi艂e chwile... - Wzni贸s艂 szklank臋 jak do toastu. O Mayersie us艂yszeli艣my w CNN. Willy uwielbia艂 ogl膮da膰 CNN. Usi艂owali艣my de wm贸wi膰, 偶e za艂atwili go wierzyciele, ale i tak wiedzieli艣my swoje. Pojechali艣my do Karoliny P贸艂nocnej. Po drodze zmieniali艣my wozy... Willy si臋 ba艂. Do diab艂a tam, obaj trz臋艣li艣my portkami, ale on by艂 zdenerwowany jak... dziwka w ko艣ciele. Chcia艂 si臋 po prostu ulotni膰. Zapomnie膰 o wszystkim i znikn膮膰.

A ja go przekona艂em, 偶e jest lepsze wyj艣cie. Cholera jasna. - Na d艂ug膮 chwil臋 zapatrzy艂 si臋 w z艂ocisty trunek. Wreszcie poci膮gn膮艂 du偶y 艂yk. - Ja mia艂em wywabi膰 Alexa Crew w sin膮 dal, a Willy wr贸ci膰 po swoj膮 cz臋艣膰 kamyk贸w i zawie藕膰 je Laine. Ona by je przechowa艂a... Moje plany zak艂ada艂y, 偶e Willy b臋dzie bezpieczny. Laine te偶. To ja mia艂em wodzi膰 tamtego drania za nos.

- Tyle tylko 偶e Crew wiedzia艂 o Laine.

- No tak. Nosz臋 przy sobie jej zdj臋cia... Wyj膮艂 z kieszeni portfel i go otworzy艂. Najpierw Max zobaczy艂 fotografi臋 noworodka o sk贸rze jasnej jak mleko, z wiechciem ry偶ych w艂os贸w i min膮 m贸wi膮c膮: co ja tu robi臋, do licha ci臋偶kiego? Dalej kilka uj臋膰 Laine jako dziewczynki o jasnorudych lokach i b艂yszcz膮cych oczach, kt贸ra - s膮dz膮c po 艂obuzerskim u艣miechu - ju偶 doskonale orientowa艂a si臋 w obowi膮zuj膮cych regu艂ach. Potem jeszcze zdj臋cie 艣licznej nastolatki, powa偶nej i skupionej na zdj臋ciu maturalnym. I na koniec - roze艣miana Laine, ubrana w kr贸tkie spodenki oraz sk膮py top, stoj膮ca nad brzegiem b艂臋kitnej wody. Innymi s艂owy - Barbados.

- Zawsze by艂o na czym oko zatrzyma膰 - westchn膮艂 Max.

- Bije na g艂ow臋 wszystkie inne i jeszcze jest co dzie艅 艂adniejsza - zgodzi艂 si臋 Jack bez oporu. - Czasem robi臋 si臋 troch臋 sentymentalny, zw艂aszcza po piwku... - Wzruszy艂 ramionami. - Cz艂owiek musi mie膰 jakie艣 s艂abo艣ci. - Zamkn膮艂 portfel i wsun膮艂 go na powr贸t do kieszeni. - Pewnie mu j膮 kiedy艣 pokaza艂em. Albo poszpera艂 w moich rzeczach, szuka艂 na mnie jakiego艣 haka... Nie ma lo­jalno艣ci mi臋dzy z艂odziejami, Max, a je艣li kto艣 my艣li inaczej, to jest ci臋偶ki frajer. Ale zabi膰 dla pieni臋dzy? To ju偶 trzeba by膰 wariatem. Wiedzia艂em, 偶e ten facet to niez艂y numer, ale my艣la艂em, 偶e jestem lepszy.

- Znajd臋 go. Znajd臋 i za艂atwi臋, tak czy inaczej. - Max wsta艂. - Jest nasz samolot.

Laine bardzo si臋 stara艂a, aby nie kr膮偶y膰 jak lew w klatce i wygl膮da膰 na zaj臋t膮. Kolejny raz zerkn臋艂a na zegarek. Ojciec pewnie jest ju偶 w drodze powrotnej. Powinna by艂a go poprosi膰, 偶eby zadzwoni艂, kiedy b臋dzie wraca艂. Na pewno nie mia艂by na to ochoty, ale gdyby nalega艂a...

Mog艂aby zadzwoni膰 do Maxa, ale w艂a艣ciwie po co? Pewnie w艂a艣nie leci do Columbus. A mo偶e ju偶 jest na miejscu?

Pozosta艂o jej tylko jako艣 przebrn膮膰 przez ten dzie艅. To tylko jeden dzie艅. Jutro media roztr膮bi膮 wie艣ci, 偶e znaleziono du偶膮 cz臋艣膰 skradzionych brylant贸w. Ona b臋dzie mia艂a czyste r臋ce, ojciec pozostanie na wolno艣ci i 偶ycie wr贸ci w utarte koleiny, znowu zacznie przypomina膰 normalno艣膰.

Mo偶e Max z艂apie 艣lad Alexa Crew poprzez trop w Ohio? Wtedy go odszuka i przep艂oszy. Raz na zawsze.

- Znowu si臋 wy艂膮czy艂a艣. - Jenny, w drodze do lady, gdzie mia艂a postawi膰 wybran膮 przez klienta pater臋 na sery George'a Jonesa, szturchn臋艂a Laine leciutko.

- Przepraszam, tak jako艣... zamy艣li艂am si臋. Nast臋pn膮 osob膮 ja si臋 zajm臋.

- Lepiej id藕 z Henrym na spacer.

- Nie, nie, dosy膰 si臋 ju偶 dzisiaj wybiega艂. Zreszt膮 nie wytrzyma na zapleczu nie d艂u偶ej ni偶 godzin臋. Wtedy b臋dziemy musieli wyj艣膰. - Us艂ysza艂a dzwonek nad drzwiami. - Bior臋 si臋 do roboty.

- Prosz臋 ci臋 uprzejmie. - Jenny odruchowo spojrza艂a w stron臋 wej艣cia i na widok nowego klienta unios艂a wysoko brwi. - Troch臋 wiekowy jak na taki styl - szepn臋艂a.

Laine przywo艂a艂a na twarz wyraz 偶yczliwego zainteresowania i ruszy艂a przywita膰 si臋 z nowo przyby艂ym.

- Dzie艅 dobry. Czy mog臋 w czym艣 pom贸c?

- Na pewno - odpowiedzia艂 Crew. Poprzednim razem zapami臋ta艂 ustawienie sprz臋t贸w w sklepie, wiedzia艂 wi臋c, jak chce rozegra膰 zaplanowan膮 scen臋.

- Chcia艂bym obejrze膰 wyposa偶enie kuchni. Zw艂aszcza maselnice. Moja siostra je zbiera.

- No to ma szcz臋艣cie. W艂a艣nie mamy jedn膮 szczeg贸lnie pi臋kn膮. Poka偶臋 j膮 panu.

- Bardzo prosz臋.

Ruszy艂 za Laine do wydzielonego miejsca, gdzie wystawiono meble kuchenne, r贸偶ne przedmioty stanowi膮ce wyposa偶enie kuchni oraz wykorzystywane do jej ozdabiania. Gdy mijali drzwi prowadz膮ce na zaplecze, rozleg艂 si臋 zza nich g艂臋boki gro藕ny warkot.

- Ma tu pani psa?

- Tak. - Laine popatrzy艂a na drzwi z nieskrywanym zdumieniem. Henry nigdy nie przejmowa艂 si臋 odg艂osami ze sklepu. - Jest 艂agodny, no i zamkni臋ty... Musia艂am go dzisiaj wzi膮膰 ze sob膮. - Wyczu艂a, 偶e klient jest nie w humorze, wi臋c lekko uj臋艂a go pod 艂okie膰 i poprowadzi艂a do maselnic. - Wydaje mi si臋, 偶e dla kolekcjonera najbardziej interesuj膮ca by艂aby ta, szkocka.

- Hm... - Opr贸cz niego w sklepie by艂o dwoje klient贸w oraz ci臋偶arna sprzedawczyni. Poniewa偶 kupuj膮cy podeszli do lady, przyj膮艂, 偶e w艂a艣nie zamierzaj膮 p艂aci膰. - Ja si臋 na tym wcale nie znam. A co to jest?

- To wiktoria艅ska skrzynka na w臋giel. Je艣li pana siostra lubi antyki, a zw艂aszcza wyposa偶enie kuchni, taki prezent na pewno sprawi jej przyjemno艣膰.

- Mo偶liwe. - Wyci膮gn膮艂 zza paska dwudziestk臋dw贸jk臋 i wbi艂 Laine luf臋 w bok. - Zachowuj si臋 najspokojniej na 艣wiecie. Je偶eli krzykniesz, je偶eli chocia偶 drgniesz, pozabijam wszystkich w tym sklepie, zaczynaj膮c od ciebie. Zrozumia艂a艣? Zala艂a ja gor膮ca fala strachu. W tej samej chwili da艂 si臋 s艂ysze膰 艣miech Jenny.

- Tak - odpowiedzia艂a z lodowatym spokojem.

- Domy艣lasz si臋, kim jestem? - Tak.

- 艢wietnie, prezentacj臋 mo偶emy pomin膮膰. Wyjdziemy razem. - Pocz膮tkowo zamierza艂 wyprowadzi膰 j膮 tylnym wyj艣ciem, ale przez tego cholernego i nic z tego. - Powiesz, 偶e chcesz mi wskaza膰 drog臋 i odprowadzisz mnie do rogu. Je偶eli narobisz ha艂asu, zabij臋 ci臋.

- Je艣li mnie zabijesz, nie dostaniesz brylant贸w.

- Lubisz t臋 swoj膮 okr膮glutk膮 pracownic臋? Laine zrobi艂o si臋 niedobrze.

- Bardzo. P贸jd臋 z tob膮. Nie b臋d臋 sprawia艂a k艂opot贸w.

- Grzeczna dziewczynka. Wsun膮艂 do kieszeni bro艅, ca艂y czas trzymaj膮c j膮 wycelowan膮.

- Musz臋 zajrze膰 na poczt臋 - odezwa艂 si臋 g艂o艣no. - Czy mo偶e mi pani wyt艂umaczy膰, jak tam trafi膰?

- Oczywi艣cie. A wie pan, przyda mi si臋 par臋 znaczk贸w. Zaprowadz臋 pana.

- Dzi臋kuj臋, bardzo pani mi艂a.

Odwr贸ci艂a si臋, a potem nakaza艂a sobie stawia膰 krok za krokiem. Nie czu艂a tego, co robi, natomiast bardzo wyra藕nie widzia艂a Jenny, jej spojrzenie, u艣miech.

- Wyskocz臋 na poczt臋. Zaraz wracam.

- Dobrze. A mo偶e we藕miesz Henry'ego? - Jenny skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 drzwi na zaplecze, sk膮d dochodzi艂o coraz g艂o艣niejsze warczenie, przerywane nawet desperackimi szcz臋kni臋ciami.

- Nie. - Laine nie patrz膮c si臋gn臋艂a do klamki i szybko cofn臋艂a d艂o艅, natrafiwszy na r臋k臋 porywacza. - B臋dzie mi si臋 urywa艂 ze smyczy.

- Ale... - Nie doko艅czy艂a zdania, bo Laine wysz艂a, nie czekaj膮c na odpowied藕. - Dziwne... O, nie wzi臋艂a torebki. Przepraszam pa艅stwa na chwileczk臋! - Jenny by艂a ju偶 w po艂owie drogi do drzwi. Nagle stan臋艂a jak wryta. - Powiedzia艂a, 偶e idzie po znaczki? - spyta艂a klient贸w. - Przecie偶 poczt臋 zamykaj膮 o czwartej.

- Pewnie zapomnia艂a. - Kobieta wskaza艂a zakupy. - Chcieliby艣my...

- To niemo偶liwe. - Ci膮gle 艣ciskaj膮c w d艂oni torebk臋, Jenny drug膮 r臋k膮 chwyci艂a si臋 za brzuch i skoczy艂a do drzwi. Szarpn臋艂a je gwa艂townie, wypad艂a na chodnik. Laine sz艂a z tym obcym m臋偶czyzn膮, kt贸ry 艣ciska艂 j膮 za rami臋. W艂a艣nie skr臋cili za r贸g. W stron臋 przeciwn膮 ni偶 poczta. - Bo偶e! Wielki Bo偶e! - Pogna艂a z powrotem do sklepu, roztr膮ci艂a klient贸w i chwyci艂a telefon. Wcisn臋艂a klawisz skr贸tu z zaprogramowanym bezpo艣rednim numerem Vince'a.

15

By艂o to spokojne przedmie艣cie zamieszkane przez klas臋 艣redni膮, z 艂adnymi domami postawionymi w艣r贸d starych drzew, kt贸rych korzenie unosi艂y gdzieniegdzie p艂ytki chodnik贸w. Na wi臋kszo艣ci podjazd贸w sta艂y suv - y. Takie skrzy偶owanie samochodu terenowego z rodzinnym stanowi艂o najlepszy 艣rodek transportu dla ludzi, kt贸rzy wol膮 mieszka膰 pod miastem. W wielu autach wida膰 by艂o dzieci臋ce foteliki, a wszechobecne rowery w ka偶dym rozmiarze, deskorolki oraz 艂y偶worolki zdradza艂y, 偶e mieszka艂y tu dzieci w ka偶dym wieku: od niemowl膮t po nastolatki.

Poszukiwany dom okaza艂 si臋 interesuj膮cym pi臋trowym budynkiem w stylu Tudor贸w.

Otacza艂 go kobierzec soczystej murawy, na kt贸rej gdzieniegdzie strzela艂y w niebo p膮ki kwiat贸w.

Okolony by艂 starannie przyci臋tym 偶ywop艂otem. A przed nim sta艂a tablica, g艂osz膮ca wielkimi literami SPRZEDANE.

I bez niej od razu rzuca艂o si臋 w oczy, 偶e dom jest pusty. Brakowa艂o tu zas艂on w oknach, samochodu na podje藕dzie oraz r贸偶nych drobiazg贸w, jakie porozrzuca艂by wok贸艂 ch艂opiec.

- Pud艂o - stwierdzi艂 Jack bez ogr贸dek.

- Dzi臋ki za optymistyczn膮 wiadomo艣膰.

- Przykra sprawa zrobi膰 taki kawa艂 drogi i wyl膮dowa膰 w 艣lepej uliczce.

- Nie ma 艣lepych uliczek, s膮 tylko objazdy.

- Sympatyczne podej艣cie do 偶ycia, synu. Max wcisn膮艂 r臋ce w kieszenie i zako艂ysa艂 si臋 na pi臋tach.

- Przykra sprawa... - powt贸rzy艂, a Jack tylko si臋 u艣miechn膮艂. - W takim osiedlu jest przynajmniej jeden w艣cibski s膮siad. Poszukamy go.

- Jak膮 bajeczk臋 b臋dziemy opowiada膰?

- 呕adna bajeczka nie jest potrzebna. Mam licencj臋 prywatnego detektywa. Jack pokiwa艂 zgodnie g艂ow膮 i ruszyli do domu po lewej stronie.

- W takim miejscu na pewno znajdzie si臋 kto艣, kto ch臋tnie pogada z prywatnym detektywem. B臋dzie mia艂 potem rozrywk臋 na ca艂y tydzie艅. Ale chyba nie powiesz jakiej艣 w艣cibskiej babie, 偶e szukasz tropu prowadz膮cego do skradzionych brylant贸w wartych dwadzie艣cia osiem milion贸w?

- Chc臋 znale藕膰 Laur臋 Gregory - takiego nazwiska tutaj u偶ywa艂a - i sprawdzi膰, czy rzeczywi艣cie jest to Laura Gregory, kt贸r膮 uwzgl臋dni艂 spadkodawca w testamencie. Szczeg贸艂y s膮 poufne.

- Niez艂e. Proste i przejrzyste. No i w dodatku ludzie lubi膮 dostawa膰 spadek. Pieni膮偶ki prosto z nieba.

- Jack poprawi艂 krawat. - Jak wygl膮dam? - Doskonale, ale nadal nie mam ochoty um贸wi膰 si臋 z tob膮 na randk臋.

- Ha! - Jack klepn膮艂 Maxa w plecy. - Podobasz mi si臋, synu, niech mnie.

- Dzi臋kuj臋. A teraz, bardzo ci臋 prosz臋, sied藕 cicho i pozw贸l mi pracowa膰. Jeszcze nie podeszli do s膮siedniego budynku, a ju偶 otwarto im drzwi. Sta艂a w nich kobieta po trzydziestce, ubrana w sp艂owia艂膮 bawe艂nian膮 bluz臋 i wytarte d偶insy. Z mieszkania wylewa艂 si臋 szerok膮 fal膮 podobny do hymnu motyw przewodni z 鈥濭wiezdnych wojen鈥.

- Mog臋 w czym艣 pom贸c?

- Tak, prosz臋 pani. - Max si臋gn膮艂 po licencj臋. - Nazywam si臋 Max Gannon jestem prywatnym detektywem. Szukam Laury Gregory. Kobieta przyjrza艂a si臋 dokumentowi uwa偶nie, w jej oczach rozb艂ys艂a iskra ciekawo艣ci.

- Aha... rozumiem.

- Widzi pani... przepraszam, jak pani nazwisko?

- Gates. Hayley Gates.

- Nie jestem pos艂a艅cem przynosz膮cym z艂e wie艣ci - u艣miechn膮艂 si臋 Max. Zosta艂em wynaj臋ty do odszukania pani Gregory i ustalenia, czy jest ona t膮 Gregory, kt贸ra odziedziczy艂a spadek.

- Aha! Rozumiem - powt贸rzy艂a pani Gates, a w jej oczach zap艂on臋艂o ju偶 ognisko.

- M贸j wsp贸lnik i ja... - Ku irytacji Maxa Jack post膮pi艂 krok do przodu serdecznie potrz膮sn膮艂 r臋k膮 kobiety. - Nazywam si臋 Bili Sullivan. Mieli艣my nadziej臋 porozmawia膰 z pani膮 Gregory osobi艣cie, by si臋 przekona膰, 偶e to w艂a艣nie ona jest bratanic膮 zmar艂ego Spiro Hanroe. W poprzednim pokoleniu zdarzy艂 si臋 przykry roz艂am w rodzinie, w wyniku kt贸rego rodzice pani Gregory stracili z ni膮 kontakt.

- Roz艂o偶y艂 r臋ce w ge艣cie bezradno艣ci. - Tak to ju偶 bywa mi臋dzy lud藕mi, nie ma rady.

- 艢wi臋ta racja! Przepraszam pan贸w, jedn膮 chwileczk臋. - Wetkn臋艂a g艂ow臋 za framug臋. - Matthew! Jestem przed domem! - Odwr贸ci艂a si臋 zn贸w do przyby艂ych. - M贸j najstarszy syn zachorowa艂 i nie poszed艂 do szko艂y. - Drzwi za jej plecami zosta艂y tylko lekko uchylone. - Zaprosi艂abym pan贸w do 艣rodka, ale nie ma warunk贸w. Mog臋 panom tylko powiedzie膰, 偶e Laura sprzeda艂a dom. To zreszt膮 wida膰 na pierwszy rzut oka. - Machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 s膮siedniego budynku. Jaki艣 miesi膮c temu wystawi艂a go na sprzeda偶, dos艂ownie za grosze. Moja siostra pracuje w agencji nieruchomo艣ci, znalaz艂a ch臋tnego. Zreszt膮 Laura wyprowadzi艂a si臋, zanim jeszcze dosz艂o do transakcji. Dos艂ownie z dnia na dzie艅. Jednego dnia planowa艂a wakacje, a nast臋pnego ju偶 pakowa艂a kuchni臋.

- To dziwne... - mrukn膮艂 Max. - Wspomnia艂a mo偶e, dlaczego tak nagle zmieni艂a plany?

- No, owszem, powiedzia艂a, 偶e jej matka, kt贸ra mieszka na Florydzie, powa偶nie zachorowa艂a i 偶e ona musi si臋 tam natychmiast przeprowadzi膰, 偶eby si臋 ni膮 opiekowa膰. Ale ja jej wcale nie uwierzy艂am. Mieszka艂y艣my po s膮siedzku bite trzy lata i ani razu nie wspomnia艂a o matce. Jej syn i m贸j najstarszy s膮 w tym samym wieku, razem si臋 bawili... Mi艂y ten jej Nate. Spokojny. Zreszt膮 oni oboje s膮 tacy cisi... Cieszy艂am si臋, 偶e Matt ma koleg臋 w s膮siednim domu, a Laura te偶 by艂a sympatyczna, Tylko troch臋 si臋 dziwi艂am, 偶e mieszka tu, chocia偶 czu艂o si臋 od niej du偶e pieni膮dze.

- Jak to?

- A tak. Pracowa艂a tylko na p贸艂 etatu w butiku z upominkami w centrum handlowym. Przecie偶 z takiej pensji nie mog艂aby sobie pozwoli膰 na dom, samoch贸d, na taki styl 偶ycia, pan wie, co mam na my艣li. Powiedzia艂a mi, 偶e dosta艂a spadek. No i teraz dostanie drugi... niekt贸rym to dobrze.

- Czy wiadomo, gdzie j膮 znale藕膰 na Florydzie?

- Nie, nie. Nic mi nie powiedzia艂a i bardzo si臋 艣pieszy艂a. Posprzedawa艂a i porozdawa艂a mn贸stwo swoich rzeczy. I swoich, i Nate'a... Spakowa艂a rzeczy do samochodu i znikn臋艂a. Wyjecha艂a... niech pomy艣l臋... chyba trzy tygodnie temu. Mo偶e miesi膮c. Obieca艂a, 偶e zadzwoni, jak tylko si臋 urz膮dzi na Florydzie, ale dot膮d si臋 nie odezwa艂a. Mia艂am wra偶enie, 偶e ona nie tyle wyje偶d偶a, ile ucieka.

- Przed czym?

- Zawsze... - Przygryz艂a warg臋, przyjrza艂a si臋 obu m臋偶czyznom uwa偶niej. - Czy na pewno nie wpakowa艂a si臋 w jakie艣 k艂opoty?

- Na pewno nie przez nas - zapewni艂 Max, zanim Jack zd膮偶y艂 si臋 odezwa膰, i pos艂a艂 rozm贸wczyni ol艣niewaj膮cy u艣miech. - My, jako wynaj臋ci przez wykonawc臋 ostatniej woli pana Hanroe, mamy odnale藕膰 spadkobierc贸w i potwierdzi膰 ich to偶samo艣膰. Obawia si臋 pani, 偶e Laura Gregory mo偶e mie膰 jakie艣 k艂opoty?

- W艂a艣ciwie... sama nie wiem. Tylko zawsze si臋 zastanawia艂am, czy nie chodzi przypadkiem w tym uk艂adzie o jakiego艣 tajemniczego faceta. Mo偶e by艂ego m臋偶a, mo偶e jakiego艣 innego? Bo ona z nikim si臋 nie umawia艂a. Ani razu nie posz艂a na randk臋. I nigdy nie wspomina艂a o ojcu Nate'a. Zreszt膮 ma艂y te偶 nigdy si臋 o nim nie zaj膮kn膮艂 ani s艂owem. No, ale kt贸rego艣 dnia zjawi艂 si臋 tu facet... Przyjecha艂 lexusem, przywi贸z艂 jakie艣 pud艂o. Pi臋knie zapakowane, z kokard膮 na wierzchu - jak prezent, chocia偶 to nie by艂a 偶adna okazja: ani urodziny Laury, ani Nate'a. Siedzia艂 u nich nieca艂e p贸艂 godziny. A nast臋pnego dnia Laura zadzwoni艂a do mojej siostry i wystawi艂a dom na sprzeda偶, potem z艂o偶y艂a wym贸wienie w pracy... ach, teraz jeszcze sobie przypominam, 偶e ju偶 nie pu艣ci艂a Nate'a do szko艂y.

- Powiedzia艂a pani, kim by艂 ten go艣膰? - Jack rzuci艂 pytanie zdawkowym tonem, jakby wszyscy stali na progu domu wy艂膮cznie po to, by cieszy膰 si臋 wiosennym s艂o艅cem i 艂agodnym wietrzykiem. - Pewnie pani spyta艂a. Ka偶dy by艂by ciekawy.

- W艂a艣ciwie nie. To znaczy, owszem, wspomnia艂am, 偶e widzia艂am samoch贸d. A ona powiedzia艂a, 偶e zajrza艂 do nich stary znajomy. Ale podejrzewam, 偶e to jej by艂y m膮偶, bo przecie偶 nikt nie sprzedaje tak znienacka domu i mebli i nie wyje偶d偶a w sin膮 dal tylko dlatego, 偶e matka zachorowa艂a. O, co艣 mi w艂a艣nie przysz艂o do g艂owy: mo偶e on us艂ysza艂 o tym spadku i postanowi艂 do niej wr贸ci膰, 偶eby po艂o偶y膰 r臋k臋 na forsie? Przecie偶 ludzie naprawd臋 potrafi膮 by膰 podli.

- Co prawda, to prawda. - Max wyci膮gn膮艂 do kobiety d艂o艅 na po偶egnanie. - Dzi臋kujemy pani, bardzo nam pani pomog艂a.

- Je艣li j膮 znajdziecie, przeka偶cie, 偶eby jednak zadzwoni艂a. Matt bardzo t臋skni za Nate'em.

- Przeka偶emy.

By艂 u niej - stwierdzi艂 Jack, gdy ruszyli z powrotem do samochodu. Z ca艂膮 pewno艣ci膮. Nie przypuszczam tak偶e, 偶eby w pudle by艂 prezent urodzinowy. - Max rzuci艂 ostatnie spojrzenie na pusty dom. - Uciek艂a od by艂ego m臋偶a albo z brylantami. A mo偶e jedno i drugie? - Tak ucieka kobieta, kt贸ra si臋 boi - oznajmi艂 Jack stanowczo. - Za艂o偶臋 i 偶e je艣li ukry艂 u niej brylanty, to ona nawet nie wie, 偶e je ma. Crew jest gatunku tych, co nikomu nie ufaj膮, a zw艂aszcza by艂ej 偶onie. Takie mam zdanie na ten temat. To co, lecimy na Floryd臋?

- Na Florydzie jej nie ma. Wracamy do Maryland. Znajd臋 j膮 na pewno, na razie mam randk臋 z wyj膮tkowo atrakcyjn膮 rudow艂os膮 艣licznotk膮.

- Ty prowadzisz. - Crew przesun膮艂 luf臋 z nerki Laine na kr臋gos艂up. - Wsi膮dziesz od strony pasa偶era. Zr贸b to szybko i sprawnie. Mog艂a krzycze膰, mog艂a ucieka膰. Mog艂a straci膰 偶ycie. Straci艂aby na pewno. Usiad艂a na miejscu dla pasa偶era, przesun臋艂a si臋 za kierownic臋. Poniewa偶 nie chcia艂a umiera膰, musia艂a poczeka膰 na jak膮艣 sensown膮 szans臋 ucieczki.

- Pasy - warkn膮艂 Crew. Si臋gaj膮c za lewe rami臋, poczu艂a ucisk telefonu kom贸rkowego w kieszeni.

- Nie mam kluczyk贸w.

- Zaraz dostaniesz. Pos艂uchaj mnie teraz uwa偶nie, bo powiem to tylko raz. B臋dziesz prowadzi艂a normalnie, wolno i ostro偶nie, zgodnie ze wszystkimi przepisami. Je偶eli zrobisz cokolwiek, 偶eby zwr贸ci膰 na nas uwag臋, zastrzel臋 ci臋. - Poda艂 jej kluczyki. - Mo偶esz mi wierzy膰.

- Wierz臋.

- No to w drog臋. Wyjedziesz z miasta na sze艣膰dziesi膮t膮 贸sm膮, na wsch贸d. Poprawi艂 si臋 w fotelu, siadaj膮c tak, 偶eby widzia艂a pistolet. - Nie lubi臋 je藕dzi膰 jako pasa偶er, ale musz臋 tym razem zrobi膰 wyj膮tek. Mo偶esz by膰 wdzi臋czna swojemu psu. Gdyby nie siedzia艂 na zapleczu, wyszliby艣my tamt臋dy i podr贸偶owa艂aby艣 w baga偶niku. Niech ci臋 B贸g b艂ogos艂awi, Henry.

- Wol臋 jecha膰 na siedz膮co. - Prowadz膮c przez miasteczko, rozwa偶a艂a mo偶liwo艣膰 doci艣ni臋cia gazu do dechy, a potem gwa艂towny skr臋t kierownic膮... nie. Jednak nie. Takie akcje 艣wietnie wygl膮daj膮 w wykonaniu bohatera na ekranie, ale w filmach u偶ywa si臋 艣lepak贸w. Na pewno powinna zostawi膰 za sob膮 jaki艣 艣lad. I utrzyma膰 si臋 przy 偶yciu wystarczaj膮co d艂ugo, 偶eby kto艣 nim pod膮偶y艂. - Czy to w艂a艣nie pana Willy przestraszy艂 si臋 tak bardzo, 偶e wybieg艂 na ulic臋, prosto pod ko艂a samochodu?

- Wypadki chodz膮 po ludziach, los bywa z艂o艣liwy, czasami cz艂owiek miewa pecha.

- Gdzie s膮 brylanty?

- Je偶eli powiem, to zar贸wno nasza rozmowa jak i moje 偶ycie szybko dobiegn膮 ko艅ca.

- Przynajmniej jeste艣 na tyle bystra, 偶eby nie udawa膰, 偶e nie wiesz, o czym mowa.

- Niby po co? - Spojrza艂a we wsteczne lusterko, leciute艅ko unios艂a brwi i po chwili zerkn臋艂a raz jeszcze. To wystarczy艂o, 偶eby Crew obejrza艂 si臋 przez rami臋. Po艣piesznie skorzysta艂a z okazji, wsun臋艂a r臋k臋 do kieszeni i namaca艂a klawisze, oby w艂a艣ciwe. Wcisn臋艂a ponowne wybieranie numeru.

- Patrz na drog臋 - warkn膮艂 Crew. Ju偶 mia艂a obie r臋ce na kierownicy. 艢cisn臋艂a j膮 mocno. Odbierz, Max, b艂agam ci臋, odbierz i s艂uchaj uwa偶nie.

- Dok膮d jedziemy, panie Crew?

- Prowad藕.

- Sze艣膰dziesi膮ta 贸sma ci膮gnie si臋 do艣膰 daleko na wsch贸d. Chce pan doda膰 do listy zarzut贸w jeszcze uprowadzenie poza granice stanu?

- Nie by艂by to m贸j najwi臋kszy wyczyn.

- Na pewno. Wygodniej by艂oby mi prowadzi膰, gdyby pan do mnie nie celowa艂.

- Im lepiej b臋dziesz prowadzi艂a, tym mniejsza szansa, 偶e bro艅 wypali i zrobi ci brzydk膮 dziur臋. Osoby o naturalnych rudych w艂osach, a znaj膮c twojego ojca zak艂adam, 偶e ty masz w艂a艣nie takie, cechuje bardzo delikatna sk贸ra. Nie chcia艂a, 偶eby my艣la艂 o jej sk贸rze ani tym bardziej o jej dziurawieniu.

- Jenny pewnie ju偶 si臋 o mnie martwi.

- Nie szkodzi. To bez znaczenia. Przestrzegaj ograniczenia pr臋dko艣ci. Zwolni艂a do stu trzydziestu.

- Sympatyczna bryka. Chocia偶 troch臋 ci臋偶ka. Nigdy jeszcze nie prowadzi艂am mercedesa pikapa. - Potar艂a szyj臋 nerwowym gestem. - Ale g艂adko jedzie. Mam wra偶enie, 偶e prowadz臋 jak膮艣 limuzyn臋 dyplomatyczn膮. Zreszt膮 trudno si臋 dziwi膰, w ko艅cu to czarny mercedes.

- Nic ci to gadanie nie pomo偶e.

- Usi艂uj臋 wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Pierwszy raz w 偶yciu zosta艂am porwana i kto艣 mnie trzyma na muszce. - Umilk艂a na chwil臋. - To pan si臋 w艂ama艂 do mojego domu.

- I gdybym znalaz艂 swoj膮 w艂asno艣膰, nie jechaliby艣my teraz na wycieczk臋.

- Narobi艂 pan strasznego ba艂aganu.

- Czas by艂 dla mnie wtedy niedost臋pnym luksusem.

- Pewnie nie ma wielkiego sensu u艣wiadamia膰 panu, 偶e ju偶 i tak zdoby艂 pan po艂ow臋 艂upu, a tu stawka idzie tylko o jedn膮 czwart膮? Albo t艂umaczy膰, 偶e je艣li b臋dzie pan mia艂 w r臋ku, powiedzmy... dziesi臋膰 milion贸w, to i tak jest a偶 nadto?

- Nie ma. Skr臋cisz w nast臋pny zjazd.

- Trzysta dwadzie艣cia sze艣膰?

- Na po艂udnie, a potem sto czterdzie艣ci cztery na wsch贸d.

- Dobrze, dobrze. Najpierw trzysta dwadzie艣cia sze艣膰 na po艂udnie, potem sto czterdzie艣ci cztery na wsch贸d. - Zerkn臋艂a na niego spod oka. - Nie wygl膮da pan na wielbiciela dziewiczych las贸w, chyba nie b臋dziemy rozbija膰 namiotu?

- Tw贸j ojciec narazi艂 mnie na k艂opoty i wydatki. Zap艂acicie mi za to.

Laine pos艂usznie stosowa艂a si臋 do jego rozkaz贸w. Mia艂a jedynie nadziej臋, 偶e jest po艂膮czona z Maxem. I 偶e baterie nie siad艂y. I 偶e nie wyjecha艂a poza zasi臋g sieci.

- Park Alleghany - przeczyta艂a, skr臋caj膮c z bitej drogi na 偶wir. - Ta nawierzchnia nie jest dla mercedesa.

- Na rozwidleniu w lewo.

- Chaty wiejskie - przeczyta艂a nast臋pn膮 tablic臋. - Cisza i spok贸j.

- Trzymaj si臋 prawej.

G臋sty ten las. Aleja Saren. Pi臋kna nazwa. Zostan臋 uwi臋ziona w wiejskiej chacie przy alei Saren. Nie brzmi to specjalnie gro藕nie.

- Ostatnia po lewej.

- 艢wietny wyb贸r. Prawie ca艂kiem ukryta mi臋dzy drzewami, w艂a艣ciwie niewidoczna z s膮siedztwa... Musi wy艂膮czy膰 telefon, bo przecie偶 Crew go znajdzie. Znajdzie na pewno, je艣li b臋dzie wtedy w艂膮czony, ca艂e przedstawienie na nic, przepadnie nawet nik艂a szansa na ratunek.

- Wy艂膮cz silnik. - Sam przerzuci艂 d藕wigni臋 na 鈥瀙ost贸j鈥. - Dawaj kluczyki. Wyj臋艂a je, patrz膮c mu prosto w oczy.

- Nie zamierzam da膰 panu najmniejszego powodu, 偶eby mnie pan zastrzeli艂. Nie jestem ani odwa偶na, ani g艂upia. - M贸wi膮c to, wsun臋艂a r臋k臋 do kieszeni, przesun臋艂a kciukiem po klawiszach i wcisn臋艂a odpowiedni.

- Wychodzisz przez siedzenie pasa偶era - rozkaza艂 Crew, si臋gn膮艂 za siebie potworzy艂 drzwiczki. Ani na chwil臋 nie opu艣ci艂 broni. Laine wype艂ni艂a polecenie. - A teraz do 艣rodka. - Pchn膮艂 j膮 w kierunku chaty. - Pogadamy.

Max d艂ugimi krokami szed艂 w stron臋 wyj艣cia z lotniska. Ca艂kiem nie藕le zmie艣ci艂 si臋 w czasie.

Najpierw odwiezie Jacka, a potem zd膮偶y jeszcze zabra膰 Laine od Jenny. Nie chcia艂 zabiera膰 swojego przysz艂ego te艣cia do domu gliniarza. Nie, to by艂by kiepski ruch. Najgorzej, 偶e Jackowi trudno by艂o zaufa膰.

Obejrza艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e tamten ci膮gle jeszcze ma niepokoj膮co zielonkaw膮 twarz. Z Columbus lecieli jakim艣 strasznym gratem, Jack od startu mieni艂 si臋 na twarzy wszystkimi odcieniami zieleni.

- Nienawidz臋 tych puszek! Tylko skrzyd艂a przyczepione do beczki i nic wi臋cej... - Sk贸ra l艣ni艂a mu od potu. Opar艂 si臋 na masce samochodu Maxa. - Ja tam lubi臋 czu膰 ziemi臋 pod nogami.

- Teraz mo偶esz czu膰 pod nogami podwozie samochodu. - Poniewa偶 jednak wsp贸艂czu艂 ojcu Laine odrobin臋, otworzy艂 drzwiczki i pom贸g艂 mu si臋 usadowi膰. - Je艣li mi zabrudzisz w贸zek, nie daruj臋. Uczciwie ostrzegam. - Okr膮偶y艂 porsche i wsiad艂 za kierownic臋. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e Wielki Jack na pewno potrafi udawa膰 dowoln膮 chorob臋, ale 偶eby zmienia膰 kolor twarzy na zielony, trzeba czego艣 wi臋cej ni偶 nieprzeci臋tny talent. - Zawioz臋 ci臋 teraz do domu Laine i tam na nas zaczekasz. Je偶eli po powrocie ci臋 nie zastan臋, znajd臋 ci臋 i st艂uk臋 na kwa艣ne jab艂ko. Rozumiemy si臋?

- Kr贸lestwo za 艂贸偶ko - j臋kn膮艂 Jack. - niczego wi臋cej nie chc臋.

Max, lekko rozbawiony, wyjecha艂 ty艂em z parkingu. Kiedy ju偶 znale藕li si臋 na drodze, wyci膮gn膮艂 z kieszeni telefon, wy艂膮czony na czas lotu. W艂膮czy艂 go, zignorowa艂 d藕wi臋kowy sygna艂, 偶e ma wiadomo艣膰 w poczcie g艂osowej i zadzwoni艂 do Laine. Chcia艂 z ni膮 pogada膰, je艣li nie w cztery oczy, to przynajmniej w dwie kom贸rki. Niestety, odebra艂a automatyczna sekretarka, us艂ysza艂 ty艂ku g艂os Laine zach臋caj膮cy do zostawienia wiadomo艣ci.

- Cze艣膰, kochanie, ju偶 wr贸ci艂em, wyjecha艂em z lotniska. Musz臋 za艂atwi膰 jeden drobiazg po drodze i zaraz po ciebie wpadn臋. Opowiem ci wszystko im 偶ywo. A, mam co艣 dla ciebie. Trzymaj si臋.

- Niebezpiecznie prowadzi膰 i rozmawia膰 przez telefon - odezwa艂 si臋 Jack, nie otwieraj膮c oczu. G艂ow臋 mia艂 wspart膮 na zag艂贸wku.

- Wiem, wiem. - Max chcia艂 od艂o偶y膰 telefon, kiedy odezwa艂 si臋 dzwonek. Przekonany, 偶e to Laine, szybko odebra艂. - Prawdziwa b艂yskawica z ciebie, Ledwo wy艂a... Vince? - Strach 艣cisn膮艂 go za gard艂o. Zjecha艂 na pobocze, zatrzyma艂 samoch贸d. - Kiedy? Na lito艣膰 bosk膮, to ju偶 ponad godzina. Jad臋. Rzuci艂 telefon na p贸艂k臋 pod przedni膮 szyb膮 i wcisn膮艂 gaz do dechy.

- Dopad艂 j膮.

- Nie, tylko nie to. - Teraz ju偶 nawet ziele艅 znikn臋艂a z twarzy Jacka; zrobi艂 si臋 bladoprzezroczysty. - Rany boskie.

- Porwa艂 j膮 ze sklepu, tu偶 po pi膮tej. Zdaniem Vince'a wsiedli do ciemnego samochodu osobowego, ale dok艂adnie jakiego, nie wiadomo. - P臋dzili ju偶 sto osiemdziesi膮t. - Jenny do艣膰 dok艂adnie opisa艂a faceta. D艂ugie, rudawo w艂osy 艣ci膮gni臋te w kucyk, cieniutki w膮sik, okr膮g艂e okulary przeciws艂oneczne. Bia艂y m臋偶czyzna, czterdzie艣ci pi臋膰, mo偶e pi臋膰dziesi膮t lat, wzrost metr osiemdziesi膮t, 艣redniej budowy.

- W艂osy przyprawione, reszta si臋 zgadza. Chce dorwa膰 mnie, chce dosta膰 brylanty. Laine jest w ogromnym niebezpiecze艅stwie.

- Teraz nie b臋dziemy si臋 nad tym rozwodzili. Trzeba si臋 zastanowi膰, jak ich znale藕膰 i jak j膮 uwolni膰.

- Z ca艂ej si艂y zacisn膮艂 lodowate d艂onie na kierownicy. - Musia艂 sobie znale藕膰 jak膮艣 kryj贸wk臋. Uwa偶a, 偶e brylanty s膮 gdzie艣 tutaj, wi臋c ukry艂 si臋 niedaleko. Potrzebna mu dyskrecja, wobec czego to nie hotel. Na pewno skontaktuje si臋 ze mn膮 albo z tob膮. Przypuszczam... o cholera! Gdzie telefon?!

- Ja ods艂ucham. Ty prowad藕, bo jak si臋 zabijemy, to jej nie pomo偶emy. - Jack chwyci艂 telefon, wstuka艂 numer poczty g艂osowej.

- Masz dwie wiadomo艣ci. Pierwsza, otrzymana osiemnastego maja, o siedemnastej pi臋tna艣cie.

- 鈥濻ze艣膰dziesi膮ta 贸sma ci膮gnie si臋 do艣膰 daleko na wsch贸d - dobieg艂 ich upiornie spokojny g艂os Laine.

- Chce pan doda膰 do listy zarzut贸w jeszcze uprowadzenie poza granice stanu?鈥.

- Spryciara - szepn膮艂 Max. Prawie nie zwalniaj膮c, skr臋ci艂 w najbli偶szy zjazd i najkr贸tsz膮 drog膮 pogna艂 do autostrady mi臋dzystanowej. S艂ucha艂 uwa偶nie, staraj膮c si臋 opanowa膰 strach. Gdy nagranie si臋 sko艅czy艂o, musia艂 porz膮dnie wzi膮膰 si臋 w gar艣膰, by nie poprosi膰 Jacka o odegranie wiadomo艣ci ponownie. Tylko po to, 偶eby us艂ysze膰 g艂os Laine. - Zadzwo艅 do szeryfa, podaj mu opis wozu, powiedz, 偶e jad膮 do Parku Rekreacyjnego Alleghany. I 偶e jeste艣my w drodze, a Crew ma bro艅.

- To nie czekamy na gliny?

- Nie, nie czekamy. - Skr臋ci艂 w stron臋 lasu.

Laine wesz艂a do chaty i rozejrza艂a si臋 po przestronnym saloniku. Kominek, zapas drewna.

Czas najwy偶szy na zmian臋 taktyki, zdecydowa艂a.

Teraz mo偶na by si臋 troch臋 postawi膰. Trzeba zrobi膰 wszystko, byle unikn膮膰 nieszcz臋艣cia, byle prze偶y膰. Na pewno nie nale偶y liczy膰 na odsiecz kawalerii. Umiesz liczy膰 - licz na siebie.

Odwr贸ci艂a si臋 do bandyty z u艣miechem.

- Chc臋 ci臋 zapewni膰, 偶e nie dam ci najmniejszego powodu, 偶eby艣 mnie skrzywdzi艂. Nie przepadam za b贸lem. Oczywi艣cie, mo偶esz to zrobi膰 tak czy inaczej, ale wygl膮dasz mi na cz艂owieka z klas膮. Oboje jeste艣my lud藕mi cywilizowanymi. Ja co艣 mam, ty chcesz to dosta膰... - Podesz艂a do kanapy, usiad艂a, za艂o偶y艂a nog臋 na nog臋. - Porozmawiajmy, na pewno dojdziemy do porozumienia.

- Mam w r臋ku argument - Crew poruszy艂 broni膮 - kt贸ry m贸wi sam za siebie.

- Je艣li go wykorzystasz, nie zyskasz nic. M贸g艂by艣 mnie pocz臋stowa膰 kieliszkiem wina? Przekrzywi艂 lekko g艂ow臋, zastanawia艂 si臋 przez chwil臋.

- Masz mocne nerwy.

- Mia艂am czas doj艣膰 do siebie. Nie b臋d臋 si臋 wypiera艂a: przestraszy艂e艣 mnie, to prawda. Mo偶esz zrobi膰, co zechcesz, ale wierz臋, 偶e zdo艂amy porozmawia膰. - Przerzuci艂a w my艣lach wszystko, co s艂ysza艂a na temat tego cz艂owieka, uporz膮dkowa艂a w艂asne obserwacje. Ego rozd臋te do granic mo偶liwo艣ci, pr贸偶no艣膰, chciwo艣膰. Chyba socjopata. Prawie na pewno morderca. - Jeste艣my tu sami, nie mam dok膮d uciec. Ty rz膮dzisz, ale... to ja mam co艣, czego chcesz. - roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no. Zaskoczy艂a go. Doskonale. Wytr膮ci膰 go z r贸wnowagi, 偶eby mia艂 o czym my艣le膰. - Bo偶e drogi, kto by si臋 spodziewa艂, 偶e m贸j staruszek wpakuje si臋 w co艣 podobnego? Ca艂e 偶ycie gra艂 w drugiej lidze, w jednym tylko mia艂 niekwestionowane pierwsze艅stwo: w sprawianiu mi k艂opot贸w. A teraz taki skok! Skok 偶ycia. I wszystko znalaz艂o si臋 w moich r臋kach. Swoj膮 drog膮 偶al mi Willy'ego, dobry by艂 z niego cz艂owiek. No ale nie ma co p艂aka膰 nad rozlanym mlekiem. - Przez mgnienie oka dostrzeg艂a na twarzy Crew zainteresowanie. Podszed艂 do komody i z szuflady wyj膮艂 kajdanki. - Alex, je艣li mamy si臋 zabawia膰 w pana i niewolnic臋, to stanowczo najpierw poprosz臋 o kieliszek wina.

- Wydaje ci si臋, 偶e kupi臋 t臋 twoj膮 historyjk臋?

- Ja niczego nie sprzedaj臋. - Mo偶e i nie kupowa艂, ale przynajmniej s艂ucha艂. Rzuci艂 jej kajdanki na kolana. - No dobrze, jak sobie chcesz. Co mam z tym zrobi膰?

- Przypnij praw膮 r臋k臋 do por臋czy kanapy.

Cho膰 na my艣l, by samej przyku膰 si臋 do ci臋偶kiego mebla, Laine ze strachu wysch艂o w gardle, zrobi艂a, co kaza艂. A potem spojrza艂a na niego spod oka.

- Co z tym moim winem? Skin膮艂 g艂ow膮 i poszed艂 do kuchni. Wr贸ci艂 z butelk膮 w r臋ku.

- Cabernet?

- 艢wietnie. Mog臋 ci臋 spyta膰, dlaczego taki utalentowany facet z klas膮 skuma艂 si臋 z Jackiem?

- By艂 przydatny. A dlaczego ty udajesz tak膮 oportunistk臋? Wyd臋艂a wargi.

- Jestem po prostu realistk膮.

- Jeste艣 tylko prowincjonaln膮 sklepikark膮, a tw贸j pech polega na tym, 偶e masz moj膮 w艂asno艣膰.

- Moim zdaniem to 艂ut szcz臋艣cia. - Wzi臋艂a od niego kieliszek wina i upi艂a 艂yk. - Sklep to doskona艂a przykrywka. Sprzedaj臋 stare, cz臋sto bezu偶yteczne przedmioty z niez艂ym zyskiem. A tak偶e mam dzi臋ki niemu dost臋p do wielu miejsc, gdzie mo偶na znale藕膰 znacznie starsze, cz臋sto zupe艂nie bezu偶yteczne i bardzo cenne przedmioty. I po艂o偶y膰 na nich r臋k臋.

- Ach tak. Wyra藕nie dostrzeg艂a, 偶e dot膮d nie bra艂 pod uwag臋 takiego obrotu spraw, ale teraz w艂a艣nie wzi膮艂.

- S艂uchaj, m贸j stary ci臋 przerobi艂, zdarza si臋. Ja ju偶 od dawna wiem, 偶e nie nale偶y mu ufa膰. Zreszt膮 on sam nawk艂ada艂 mi do g艂owy, 偶e przede wszystkim trzeba dba膰 o w艂asn膮 sk贸r臋. Crew wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Wysz艂a艣 ze mn膮 ze sklepu bez s艂owa sprzeciwu ze wzgl臋du na sprzedawczyni臋.

- Nie b臋d臋 si臋 sprzecza艂a z cz艂owiekiem, kt贸ry ma w r臋ku bro艅 i co wi臋cej, wetkn膮艂 mi luf臋 w bok. Poza tym tak, masz racj臋, nie chcia艂am, 偶eby tej dziewczynie sta艂o si臋 co艣 z艂ego. To moja przyjaci贸艂ka. I jest w si贸dmym miesi膮cu ci膮偶y. S膮 pewne granice, Alex. Nie przepadam za przemoc膮.

- Wstrz膮saj膮ce. - Crew usiad艂. - A jak wyt艂umaczysz, 偶e masz romans z Gannonem, prywatnym detektywem wynaj臋tym przez firm臋 ubezpieczeniow膮?

- Jest 艣wietny w 艂贸偶ku, co nie bez znaczenia. Ale nawet gdyby si臋 nie sprawdzi艂, i tak bym go trzyma艂a przy sobie. Wiesz, jak to jest: 鈥瀦 przyjaci贸艂mi b膮d藕 blisko, z wrogami jeszcze bli偶ej鈥. Znam jego ka偶dy ruch, jeszcze zanim go zrobi. Prosz臋 bardzo, w dow贸d dobrej woli podziel臋 si臋 z tob膮 jedn膮 informacj膮. Dzisiaj Gannon jest w Nowym Jorku. - Pochyli艂a si臋 do przodu, jakby zdradza艂a sekret. - Przygotowuj膮 niez艂y numer, 偶eby ci臋 wykurzy膰 z kryj贸wki. Jutro uka偶膮 si臋 w prasie doniesienia, 偶e Max znalaz艂 cz臋艣膰 brylant贸w. Wymy艣li艂 sobie, 偶e kiedy to us艂yszysz, w艣ciekniesz si臋 i zrobisz co艣 g艂upiego. Jest cwany, musz臋 mu to przyzna膰, ale jak dot膮d ty by艂e艣 lepszy.

- M膮drzejszy.

- Pewnie tak - zgodzi艂a si臋 g艂adko. - Poza tym Gannon skupi艂 si臋 na szukaniu mojego kochanego tatusia, no i raczej go nied艂ugo dopadnie. Natomiast nie ma poj臋cia, jak si臋 dobra膰 do ciebie. - Ego, pr贸偶no艣膰, wazeliny, ile wlezie. - St膮d ten pomys艂 z Nowym Jorkiem.

- Interesuj膮ca opowie艣膰, ale ten gliniarz nie sp臋dza mi snu z powiek.

- No pewnie. Ju偶 raz go wyprowadzi艂e艣 w pole. Pomaga艂am mu potem liza膰 rany. - Za艣mia艂a si臋 kr贸tko. - I w ten spos贸b da艂am ci czas.

- Czyli powinienem ci by膰 wdzi臋czny. Um贸wmy si臋, 偶e w zamian do tej pory nie zrobi艂em ci krzywdy. A teraz, droga pani Tavish, powiesz mi, gdzie s膮 brylanty.

- Dajmy sobie spok贸j z tymi formalno艣ciami, m贸w mi po imieniu. Mam te brylanty. Cz臋艣膰 Jacka i Willy'ego. - Poprawi艂a si臋 na kanapie mi臋kkim ruchem. - Alex, co zrobisz z tak膮 kup膮 szmalu? - spyta艂a niskim, zmys艂owym g艂osem. - B臋dziesz podr贸偶owa艂? Kupisz sobie jak膮艣 wysp臋? B臋dziesz popija艂 egzotyczne drinki z palemk膮 na s艂onecznej pla偶y? - Przerwa艂a, lecz wcale nie czeka艂a na jego odpowied藕. - Przed cz艂owiekiem z grubym plikiem got贸wki 艣wiat stoi otworem! Ale... chyba milej by艂oby we dwoje? Opu艣ci艂 wzrok na jej usta, lecz zaraz zn贸w spojrza艂 jej prosto w oczy.

- Czy tak w艂a艣nie uwodzi艂a艣 Gannona?

- Och, nie, nie. W jego wypadku udawa艂am, 偶e pozwalam si臋 uwodzi膰. On jest z tych, co to musz膮 walczy膰 i zwyci臋偶a膰. Pos艂uchaj, Alex, moja oferta jest warta przemy艣lenia. Mo偶esz mie膰 i brylanty, i mnie.

- Mog臋 mie膰 jedno i drugie, czy chcesz czy nie. Znowu opar艂a si臋 o kanap臋 i upi艂a 艂yk wina.

- O tak, oczywi艣cie. Tylko wiesz, moim zdaniem gwa艂ciciel to najprymitywniejszy tw贸r ewolucji. Je偶eli jeste艣 jednym z nich, 藕le ci臋 oceni艂am. Jasne mo偶esz mnie zgwa艂ci膰, pobi膰, zastrzeli膰. Na pewno zdradz臋 ci, gdzie s膮 brylanty, ale... - zn贸w poci膮gn臋艂a 艂yk wina - nie b臋dziesz pewien, czy powiela艂am prawd臋. Ty stracisz mn贸stwo czasu, ja nara偶臋 si臋 na b贸l... To ma艂o etyczne, zw艂aszcza kiedy dobrowolnie proponuj臋 ci uk艂ad, kt贸ry obojgu nam da to, czego chcemy, i to jeszcze z niejak膮 nawi膮zk膮. Crew wsta艂.

- Intryguj膮ca z ciebie kobieta, Laine. - Automatycznym ruchem odczepi艂 ko艅ski ogon.

- O, wygl膮dasz teraz du偶o lepiej. - Wyd臋艂a wargi, przygl膮daj膮c mu si臋 z uwag膮. - Naprawd臋, znacznie lepiej. Mog臋 prosi膰 o dolewk臋? - Podnios艂a 'kieliszek i zako艂ysa艂a nim w wyci膮gni臋tej d艂oni. - chcia艂abym ci臋 o co艣 spyta膰 - ci膮gn臋艂a, kiedy poszed艂 po butelk臋. - Je偶eli masz pozosta艂e brylanty...

- Je偶eli?

- Mam na to tylko twoje s艂owo. M贸j ojciec nie jest wiarygodnym 藕r贸d艂em informacji.

- Mam te brylanty.

- No dobrze, za艂贸偶my, 偶e je masz. Dlaczego nie uzna艂e艣, 偶e lepszy wr贸bel w gar艣ci i ryzykujesz dla go艂臋bia? Twarz mia艂 kamienn膮, z wykutym na niej u艣miechem bez wyrazu, oczy zimne - jak martwe.

- Nigdy nie zadowalam si臋 po艂ow膮.

- Rozumiem. A jednak... mo偶e zdo艂am ci臋 przekona膰, 偶e podzielenie si臋 ze mn膮 by艂oby bardzo mi艂e? Nape艂ni艂 jej kieliszek i odstawi艂 butelk臋 na st贸艂.

- Seks jest stanowczo przeceniany. Laine za艣mia艂a si臋 mi臋kko, gard艂owo.

- Za艂o偶ymy si臋?

- Jeste艣 atrakcyjna, nie przecz臋, ale nie da艂bym za ciebie dwudziestu o艣miu milion贸w.

- Urazi艂e艣 mnie, naprawd臋.

Bli偶ej, my艣la艂a, musz臋 go 艣ci膮gn膮膰 bli偶ej, rozproszy膰 jego uwag臋. Zaboli mnie, ale tylko przez chwil臋. Lew膮 r臋k膮 si臋gn臋艂a po wino, unios艂a si臋 odrobin臋, a wtedy telefon kom贸rkowy tkwi膮cy w kieszeni, stukn膮艂 o por臋cz kanapy.

Crew skoczy艂 do niej jak b艂yskawica. Chwyci艂 Laine za w艂osy, szarpn膮艂 w d贸艂, drug膮 r臋k膮 wyszarpuj膮c telefon. Z b贸lu zawirowa艂y przed jej oczami czarne p艂atki, ale si臋 przemog艂a i spojrza艂a ze wstr臋tem na plamy z wina rozlewaj膮ce si臋 po spodniach.

- Na lito艣膰 bosk膮! Masz tu przynajmniej troch臋 soli?

Crew wyr偶n膮艂 j膮 wierzchem d艂oni w twarz, a偶 jej g艂owa odskoczy艂a do tylu, a czarne p艂atki zmieni艂y si臋 w czerwone.

16

Max zaparkowa艂 w poprzek 偶wirowej drogi, w miejscu, sk膮d jeszcze nie wida膰 ostatniej chaty. Gdyby Crew chcia艂 ucieka膰 wozem, musia艂by jako艣 przebi膰 si臋 mercedesem przez porsche. Wok贸艂 panowa艂a cisza, powoli zapada艂 zmrok. Co pewien czas Max wychwytywa艂 jaki艣 ruch w lesie albo w mijanych domkach. Tury艣ci wracali z wycieczek, szykowali kolacj臋, popijali drinki. Wy艂膮czy艂 silnik i otworzy艂 schowek na r臋kawiczki.

- Nie b臋dziemy chyba tak siedzie膰? - odezwa艂 si臋 Jack.

- Nie b臋dziemy. - Max wyj膮艂 ze schowka pistolet oraz zapasowy magazynek, po czym rzuci艂 Jackowi na kolana lornetk臋. - B臋dziesz mia艂 oko na chat臋.

- Jak tam p贸jdziesz z broni膮, to na pewno kto艣 oberwie - stwierdzi艂 Jack stanowczo. - Bro艅 to rzecz niebezpieczna - dorzuci艂, bo Max tylko na niego zerkn膮艂.

- Masz racj臋 - mrukn膮艂. Sprawdzi艂 magazynek, wcisn膮艂 go na miejsce, zapasowy wetkn膮艂 do kieszeni. - Gliny s膮 w drodze, ale troch臋 potrwa, zanim tu dotr膮, a potem jeszcze obstawi膮 teren na okoliczno艣膰 zak艂adnika. Wiedz膮, 偶e Crew jest uzbrojony, wiedz膮, 偶e ma Laine. B臋d膮 chcieli negocjowa膰.

- Jak negocjowa膰 z tym cholernym 艣wirem?! Max, on ma moj膮 c贸rk臋! Porwa艂 mi najukocha艅sz膮 osob臋 na 艣wiecie!

- Mnie te偶. Ja nie mam zwyczaju negocjowa膰 z morderc膮. Jack przetar艂 usta wierzchem d艂oni.

- No ale przecie偶 nie b臋dziemy tu czekali na policj臋.

- Nie b臋dziemy. - Max wzi膮艂 od niego lornetk臋 i przyjrza艂 si臋 chacie. - Drzwi zamkni臋te. Zas艂ony zaci膮gni臋te. Widz臋 tylko jedne drzwi i cztery okna. Przypuszczam, 偶e jest jeszcze tylne wyj艣cie i przynajmniej po dwa okna na 艣cianach po przeciwnej stronie. Nie przypuszczam, 偶eby Crew ucieka艂 t臋dy, ale je艣li mi si臋 wywinie, mo偶e kt贸r膮艣 boczn膮 drog膮 dojecha膰 do g艂贸wnej. A tego raczej nie chcemy. - Ponownie si臋gn膮艂 do schowka na r臋kawiczki. Tym razem wyj膮艂 stamt膮d n贸偶 w pochwie. Gdy zdj膮艂 sk贸rzan膮 i os艂on臋, oczom Jacka ukaza艂o si臋 srebrne ostrze, wyko艅czone z jednej strony pi艂膮.

- Rany boskie!

- Zajmiesz si臋 mercedesem?

- A, opony... - Jack odetchn膮艂 z ulg膮. - Taaa, jasne, nie ma sprawy.

- Dobrze. No to do roboty.

Lam臋 wzi臋艂a si臋 w gar艣膰. W uszach jej dzwoni艂o, nadal widzia艂a niezbyt wyra藕nie i zakl臋艂a w duchu, 偶e nie zd膮偶y艂a si臋 odsun膮膰, by unikn膮膰 ciosu. Przecie偶 mog艂a si臋 tego spodziewa膰! Przy艂o偶y艂a d艂o艅 do pulsuj膮cego policzka.

Mia艂a 艂zy w oczach, ale ich nie otar艂a; wr臋cz przeciwnie, zw臋偶onymi oczyma wpatrywa艂a si臋 w twarz bandyty.

- Ty draniu. Ty skurczybyku.

Crew chwyci艂 j膮 za koszul臋 pod szyj膮 i prawie podni贸s艂 z miejsca. Laine, nie spuszczaj膮c z niego w艣ciek艂ego wzroku, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 w bok, ale ci膮gle nie si臋ga艂a.

- Do kogo chcia艂a艣 dzwoni膰, male艅ka? Do kochanego tatusia?

- Ty idioto! - Odepchn臋艂a go mocno i opad艂a na kanap臋. - Kaza艂e艣 mi opr贸偶ni膰 kieszenie? Spyta艂e艣, czy mam telefon? Zobacz, jest wy艂膮czony, widzisz? Zawsze w sklepie mam telefon w kieszeni. Zastan贸w si臋 chwil臋, geniuszu. Nie spu艣ci艂e艣 mnie z oka ani na chwil臋. Dzwoni艂am do kogo艣? Crew z uwag膮 obejrza艂 aparat.

- Wy艂膮czony. - Wcisn膮艂 odpowiedni klawisz. Telefon za艂ogowa艂 si臋 do sieci i za膰wierka艂 cicho. - Zdaje si臋, 偶e masz jak膮艣 wiadomo艣膰. Pos艂uchajmy wobec tego, kto do ciebie dzwoni艂.

- O, raptem szanowny pan zm膮drza艂! - Roze藕lona, wzruszy艂a ramionami, wyci膮gn臋艂a si臋 w stron臋 sto艂u i dola艂a wina do kieliszka. Nawet jej r臋ka nie drgn臋艂a, gdy us艂ysza艂a g艂os Maxa.

- No i jak, skontaktowa艂am si臋 z nim telefonicznie albo telepatycznie? Jezu...! - Nadal by艂 od niej dobre p贸艂tora metra. Za daleko. Odstawiaj膮c butelk臋, zn贸w dotkn臋艂a d艂oni膮 puchn膮cego policzka. - Przynie艣 mi troch臋 lodu.

- Nie rozkazuj mi. Nie lubi臋 tego.

- Pewnie. A ja nie lubi臋, jak mnie porywa facet, kt贸ry ma problemy z kontrol膮 odruch贸w. Ciekawe, jak ja si臋 wyt艂umacz臋 z tego siniaka. A b臋dzie nielichy, mo偶esz mi wierzy膰. Damski bokser si臋 znalaz艂! Masz talent do komplikowania spraw. Wycofuj臋 swoj膮 ofert臋. Nie sypiam z facetami, kt贸rzy mnie bij膮. Za 偶adne pieni膮dze. - Przesun臋艂a si臋 odrobin臋 do przodu, jakby chcia艂a usi膮艣膰 wygodniej, nadal pocieraj膮c policzek. - Teraz to ju偶 tylko czysty interes. Bez 偶adnych bonus贸w.

- Wyra藕nie zapominasz, 偶e nie jeste艣my tutaj po to, 偶eby cokolwiek negocjowa膰.

- Wszystko mo偶na negocjowa膰. Ty masz p贸艂, ja mam p贸艂. Ty chcesz mie膰 ca艂o艣膰, ja natomiast my艣l臋 bardziej realistycznie i jestem mniej chciwa. Rozkuj mnie, do cholery - za偶膮da艂a. - Dok膮d niby mam uciec?

Dostrzeg艂a ledwo dostrzegalny ruch jego lewej d艂oni w stron臋 kieszeni spodni. Zaraz jednak d艂o艅 opad艂a.

- Nie przesadzajmy z t膮 swobod膮 - powiedzia艂 u艣miechni臋ty. Stan膮艂 tu偶 przed Laine. - Gdzie s膮 brylanty?

- Je偶eli mnie jeszcze raz uderzysz... je偶eli mnie chocia偶 dotkniesz, to przysi臋gam, 偶e b臋d膮 je mieli gliniarze, nie ty.

- Laine, jeste艣 delikatnej budowy. Takie ko艣ci jak twoje 艂amie si臋 bardzo 艂atwo. Przekona艂em si臋 te偶, 偶e jeste艣 silna duchem, wi臋c mo偶e troch臋 potrwa膰, zanim przem贸wi臋 ci do rozumu. Zaczn臋 od r臋ki. Czy wiesz, z ilu ko艣ci sk艂ada si臋 ludzka r臋ka? Nie pami臋tam dok艂adnie, ale jest ich naprawd臋 sporo - Wzrok mu si臋 o偶ywi艂, Laine w 偶yciu nie widzia艂a nic bardziej przera偶aj膮cego ni偶 b艂yszcz膮ce w jego oczach rozbawienie. - Jedne trzaskaj膮 jak zapa艂ki, inne raczej strzelaj膮. Tak czy inaczej, wszystkie z艂amania b臋d膮 bardzo bolesne. Powiesz mi, gdzie s膮 brylanty. I powiesz mi prawd臋, bo ka偶dy cz艂owiek zniesie b贸l tylko do pewnej granicy.

Serce wali艂o jej jak m艂otem; czu艂a je w skroniach, w gardle, nawet w koniuszkach palc贸w - og艂uszaj膮ce dudnienie.

- Trzeba mie膰 nie po kolei w g艂owie, 偶eby si臋 z tego cieszy膰. Jakby艣 nie mia艂 takich drobnych wad, to mo偶e bym ci臋 nawet polubi艂a. - Patrzy艂a mu prosto w oczy. Od tego zale偶a艂o jej 偶ycie. - Uwielbiam kra艣膰 - ci膮gn臋艂a. - Lubi臋 sobie przyw艂aszcza膰 cudz膮 w艂asno艣膰, je艣li co艣 mi si臋 podoba. Kocham takie wyzwania. Ale 偶adne wyzwanie nie jest warte b贸lu. A tym bardziej mojego 偶ycia. C贸偶... podkrad艂am ojcu pewien drobiazg... A teraz chyba znale藕li艣my si臋 w punkcie, kiedy ty chcesz mie膰 brylanty bardziej ni偶 ja. Chcesz wiedzie膰, gdzie one s膮. Zagadka jest 艂atwiejsza, ni偶 ci si臋 wydaje. Ale 偶eby je znale藕膰... - U艣miechn臋艂a si臋 tajemniczo, pokiwa艂a palcem. - Chod藕, co艣 ci poka偶臋.

- Nie zaczynaj swoich babskich sztuczek.

- Daj spok贸j! Niech i ja co艣 z tego mam. - Wyci膮gn臋艂a w jego stron臋 wisiorek zawieszony na szyi. - Poznajesz? - Za艣mia艂a si臋 mi臋kko. - Prosz臋 bardzo, przyjrzyj si臋. - Kiedy si臋 pochyli艂, ze wzrokiem utkwionym w ozd贸bce, wiedzia艂a, 偶e go ma. Pu艣ci艂a 艂a艅cuszek, 偶eby mie膰 woln膮 r臋k臋 i pochyli艂a si臋, i jakby chcia艂a si臋gn膮膰 po kieliszek. - Wszystko to kwestia zmy艂ki, naprawd臋. Tego te偶 si臋 nauczy艂am od ojca.

Lekko unios艂a g艂ow臋 do g贸ry, 偶eby skupi膰 na sobie uwag臋 m臋偶czyzny. Drugiej okazji nie b臋dzie. 艢cisn臋艂a w d艂oni szyjk臋 butelki.

Zerwa艂a si臋 b艂yskawicznie, wzi臋艂a szeroki zamach i wyr偶n臋艂a go butelk膮 w g艂ow臋. Rozleg艂 si臋 z艂owieszczy trzask, czerwone wino sp艂yn臋艂o jak krew.

Crew polecia艂 do ty艂u, a Laine zosta艂a w dziwacznym p贸艂przysiadzie, ci膮gle z butelk膮 w r臋ku.

Opad艂a na kolana i walcz膮c z md艂o艣ciami, usi艂owa艂a dosi臋gn膮膰 swojego oprawcy. Musia艂a wyj膮膰 mu z kieszeni klucz od kajdanek, zabra膰 bro艅, odzyska膰 telefon. I uciec!

- A niech to! - Znowu 艂zy nap艂yn臋艂y jej do oczu. Nie si臋ga艂a, upad艂 za daleko. Tak nie da rady. Przesz艂a na drug膮 stron臋 kanapy, pchn臋艂a j膮 ramieniem z ca艂ej si艂y, kawa艂ek przesun臋艂a. Jeszcze raz. I jeszcze. Krew t臋tni艂a jej w uszach, w艂asny szept wydawa艂 si臋 obcy, odleg艂y.

- Mocniej, mocniej! Tym razem go dosi臋g艂a. Chwyci艂a za nogawk臋 i przyci膮gn臋艂a do siebie bezw艂adne cia艂o.

- Kluczyk, kluczyk, kluczyk - powtarza艂a jak zakl臋cie. - Bo偶e, spraw, 偶eby mia艂 w kieszeni kluczyk. Rozejrza艂a si臋, szukaj膮c broni. Pistolet le偶a艂 na kuchennym blacie, dwa metry dalej. Dop贸ki nie uda jej si臋 otworzy膰 kajdanek, r贸wnie dobrze m贸g艂by si臋 znajdowa膰 na innym kontynencie. Metalowe k贸艂ko wbija艂o jej si臋 w nadgarstek, ale zdo艂a艂a w艂o偶y膰 drug膮 r臋k臋 do kieszeni bandyty. Dr偶膮cymi palcami wyczu艂a kawa艂ek metalu. Wstrzymuj膮c oddech i zaciskaj膮c z臋by, wepchn臋艂a kluczyk w zamek. Nieg艂o艣ny trzask zagrzmia艂 jej w uszach jak wystrza艂. Szepcz膮c dzi臋kczynne modlitwy, wyswobodzi艂a r臋k臋 z metalowego potrzasku.

- Teraz musisz pomy艣le膰. Oddychaj g艂臋boko i my艣l logicznie. Usiad艂a na pod艂odze i po艣wi臋ci艂a kilka sekund na opanowanie strachu.

Mo偶liwe, 偶e go zabi艂a. A mo偶e tylko og艂uszy艂a. Nie mia艂a ochoty sprawdza膰, o nie, za nic w 艣wiecie. Tyle tylko, 偶e je艣li ten 艂otr 偶yje, na pewno nuda jej spokoju. B臋dzie ucieka艂a do ko艅ca 偶ycia. D藕wign臋艂a si臋 na nogi i dysz膮c z wysi艂ku, przyci膮gn臋艂a go bli偶ej kanapy. Bli偶ej kajdanek. Zamierza艂a go zaku膰. Przyku膰 do ci臋偶kiego mebla. Zabra膰 telefon, wzi膮膰 pistolet, wezwa膰 pomoc. Kiedy zatrzasn臋艂a metalowe k贸艂ko na jego nadgarstku, odetchn臋艂a z ulga. Odchyli艂a mu marynark臋, si臋gn臋艂a do wewn臋trznej kieszeni po telefon, a wtedy krew sp艂ywaj膮ca po twarzy m臋偶czyzny pociek艂a jej na r臋k臋.

Raptem odezwa艂 si臋 alarm samochodowy. Laine krzykn臋艂a kr贸tko i podskoczy艂a z przestrachu. Zerkn臋艂a w stron臋 drzwi. Kto艣 by艂 niedaleko. Kto艣, kto m贸g艂 jej pom贸c.

- Ratunku... - szepn臋艂a. Z trudem d藕wign臋艂a si臋 na nogi.

W chwili gdy stawia艂a krok, silna d艂o艅 z艂apa艂a j膮 za kostk臋. Upad艂a, twarz膮 do pod艂ogi. Nawet nie krzykn臋艂a. Z jej gard艂a wydoby艂y si臋 jedynie dziwne, zduszone d藕wi臋ki. Pr贸bowa艂a si臋 odczo艂ga膰, kopn臋艂a w co艣 z ca艂ej si艂y. Crew j臋kn膮艂 bole艣nie, ale nie rozlu藕ni艂 chwytu. Laine obr贸ci艂a si臋 gwa艂townie, p贸艂siedz膮c zacz臋艂a ok艂ada膰 go pi臋艣ciami, gdzie popad艂o, drapa艂a paznokciami po twarzy.

Na zewn膮trz ci膮gle wy艂 alarm, jak krzyk z艂o偶ony z dw贸ch ton贸w. Laine broni艂a si臋, machaj膮c r臋kami na o艣lep i kopi膮c z ca艂ej si艂y, ale Crew przyci膮ga艂 j膮 coraz bli偶ej. Krew zlepi艂a mu w艂osy, cienkimi strumykami sp艂ywa艂a po twarzy, tryska艂a ze 艣wie偶ych zadrapa艅, tam gdzie Laine rozora艂a mu sk贸r臋 paznokciami.

Laine us艂ysza艂a brz臋k, gdy s艂abn膮c膮 d艂oni膮 trafi艂a na st艂uczone szk艂o. Nowy paroksyzm b贸lu wstrz膮sn膮艂 jej cia艂em, przekr臋ci艂a si臋 na plecy, wbi艂a 艂okcie w pod艂og臋, zyskuj膮c cenne centymetry. Raz jeszcze 艣cisn臋艂a w r臋ku butelk臋 wina.

Tym razem, kiedy wzi臋艂a szeroki zamach, trzyma艂a j膮 w obu d艂oniach jak kij baseballowy. Uderzy艂a z ca艂ej si艂y.

Rozleg艂 si臋 potworny huk. W jej g艂owie? W chacie? Na zewn膮trz? Gdzie艣 co艣 waln臋艂o. Niewa偶ne. Wa偶ne, 偶e nogi mia艂a ju偶 wolne, a Crew przewr贸ci艂 oczami i zastyg艂 w bezruchu. Unikn臋艂a do ty艂u, niczym krab, na czworakach, poj臋kuj膮c piskliwie.

I tak膮 w艂a艣nie zobaczy艂 j膮 Max, kiedy wpad艂 do chaty jak burza. Kl臋cza艂a na pod艂odze, mia艂a krew na r臋kach, koszul臋 i spodnie porwane, ca艂e w czerwonych plamach.

- Laine! Jezu Chryste... - Rzuci艂 si臋 do niej, trac膮c ca艂膮 zimn膮 krew. Ukl膮k艂 przy niej, g艂adzi艂 jej twarz i w艂osy, dotyka艂 ca艂ego cia艂a. - Co ci jest? Gdzie ci臋 boli? Postrzeli艂 ci臋?

- Co? Postrze...? - Laine mia艂a k艂opoty ze wzrokiem. Czu艂a si臋 tak, jakby ogl膮da艂a bardzo stary film. - Nie... nie. To wino. - Zachichota艂a p贸艂przytomna, a potem wybuchn臋艂a szalonym 艣miechem. - To czerwone wino. Aha, i troch臋 krwi. Ale to jego krew, nie moja. W ka偶dym razie wi臋kszo艣膰. Zabi艂am go? pyta艂a tak, jakby pyta艂a o godzin臋. - Nie 偶yje? Max odgarn膮艂 jej w艂osy z twarzy i delikatnie pog艂adzi艂 kciukiem spuchni臋ty policzek.

- Trzymasz si臋 jako艣?

- Jasne. Bez problemu. Dobrze mi si臋 siedzi. Podszed艂 bli偶ej, przykl膮k艂 obok nieruchomego cia艂a.

- 呕yje - oznajmi艂, sprawdziwszy puls. Przyjrza艂 si臋 jego pokrwawionej twarzy. - Nie藕le go urz膮dzi艂a艣.

- Za艂atwi艂am go butelk膮 wina. Dosta艂 dwa razy. - 艢ciany zacz臋艂y si臋 ko艂ysa膰, a powietrze lekko falowa艂o jak woda marszczona letnim wietrzykiem. - ods艂ucha艂e艣 moj膮 wiadomo艣膰.

- Ods艂ucha艂em. - Sprawdzi艂, czy tamten nie ma broni, i wr贸ci艂 do Laine. Na pewno nie jeste艣 ranna?

- Tylko troch臋 ma艂o przytomna.

- No to w porz膮dku. - Od艂o偶y艂 pistolet na ziemi臋 i mocno obj膮艂 Laine. Ca艂y strach, furia, rozpacz, wszystko nagle pu艣ci艂o. - Musz臋 ci臋 przytuli膰 - szepn膮艂. - Przynajmniej lekko, ale musz臋.

- Przytulaj. - Pozwoli艂a si臋 zamkn膮膰 w ramionach i sama go obj臋艂a. - Wiedzia艂am, 偶e przyjdziesz. Wiedzia艂am. - Odsun臋艂a si臋 odrobin臋. - Co nie znaczy, 偶e sama nie potrafi臋 o siebie zadba膰. M贸wi艂am ci przecie偶, 偶e umiem o siebie zadba膰.

- Trudno si臋 z tob膮 nie zgodzi膰. Spr贸buj wsta膰.

Uda艂o im si臋 podnie艣膰, cho膰 nie bez trudu. Laine spojrza艂a na nieprzytomnego bandyt臋. - Rzeczywi艣cie nie藕le go roz艂o偶y艂am... Czuj臋 si臋... strasznie wa偶na i silna, i... - Prze艂kn臋艂a 艣lin臋, przycisn臋艂a r臋k臋 do 偶o艂膮dka. - troch臋 mi niedobrze.

- Chod藕 na powietrze. Ju偶 si臋 niczym nie przejmuj. Policja w drodze.

- Dobrze. Czy to ja si臋 trz臋s臋, czy ty?

- Oboje. Przesz艂a艣 swoje, Laine. Ju偶 po wszystkim. Teraz po prostu usi膮d藕 na ziemi, je艣li ci s艂abo, mo偶esz si臋 nawet po艂o偶y膰. Wezwiemy karetk臋.

- Nie potrzebuj臋 lekarza.

- Czy tobie potrzebny lekarz, to sprawa dyskusyjna, ale jemu si臋 przyda na pewno. Chod藕. Wyprowadzi艂 j膮 z chaty.

Nagle zza rogu wypad艂 Jack z no偶em w r臋ku. W drugiej r臋ce trzyma艂 s艂usznych rozmiar贸w kamie艅. Laine w pierwszym odruchu mia艂a ochot臋 si臋 roze艣mia膰 na ten widok.

Opu艣ci艂 r臋ce, n贸偶 i kamie艅 wypad艂y mu z d艂oni. Zrobi艂 dwa niepewne kroki i zamkn膮艂 c贸rk臋 w nied藕wiedzim u艣cisku.

- Lainie, moja male艅ka, c贸re艅ka moja... - Przycisn膮艂 twarz do jej ramienia i zala艂 si臋 艂zami. Ciii... Ju偶 dobrze... Ju偶 dobrze. - Uj臋艂a twarz Jacka w d艂onie i uca艂owa艂a go w oba policzki. - Tatusiu, ju偶 wszystko w porz膮dku.

- Nie mog臋 sobie darowa膰... Nie prze偶y艂bym, gdyby...

- Przyjecha艂e艣 mnie ratowa膰. Zjawi艂e艣 si臋, kiedy ci臋 potrzebowa艂am. Ja to mam szcz臋艣cie! Jak potrzebuj臋 pomocy, natychmiast si臋 zjawiaj膮 obaj moi najukocha艅si m臋偶czy藕ni na 艣wiecie!

- Nie wiedzia艂em, czy zd膮偶臋... Laine otar艂a ojcu 艂zy z policzk贸w.

- Zd膮偶y艂e艣. A teraz musisz znika膰.

- C贸re艅ko...

- Zaraz tu b臋dzie policja. Nie po to przesz艂am przez to wszystko, 偶eby ci臋 teraz zamkn臋li. Uciekaj. Powiniene艣 znikn膮膰, zanim si臋 tu zjawi膮.

- Musz臋 ci co艣 powiedzie膰.

- P贸藕niej. Powiesz mi p贸藕niej. Wiesz, gdzie mieszkam. Tato, prosz臋 ci臋, id藕 ju偶. Max odszed艂 kilka krok贸w, wystuka艂 numer na klawiaturze kom贸rki.

- Crew unieszkodliwiony, Laine troch臋 oberwa艂a, ale nic jej nie b臋dzie. Za to Crew potrzebuje lekarza. Kiedy b臋dziecie? Dobrze. - Wy艂膮czy艂 telefon.

- Szeryf razem z reszt膮 kawalerii jest ju偶 blisko. Mamy najwy偶ej pi臋膰 minut.

- Zwr贸ci艂 si臋 do Jacka. - Lepiej si臋 zbieraj.

- Dzi臋ki za wszystko. - Jack wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do Maxa. - Mo偶e rzeczywi艣cie jeste艣... prawie wart mojej c贸reczki. Do zobaczyska. - Odwr贸ci艂 si臋 c艂o swojego jedynego dziecka. - Nied艂ugo si臋 zobaczymy, kochanie. Z oddali dobieg艂 ich d藕wi臋k syren.

- Jad膮 - powiedzia艂a Laine. - Po艣piesz si臋, tato.

- Nie tacy pr贸bowali z艂apa膰 Wielkiego Jacka O'Har臋. - Pu艣ci艂 do c贸rki perskie oko. - Nied艂ugo si臋 zjawi臋. - Pobieg艂 lekkim truchtem w stron臋 lasu, po chwili odwr贸ci艂 si臋 jeszcze, zasalutowa艂 kpi膮cym gestem i znikn膮艂 mi臋dzy drzewami.

- No tak. - Laine odetchn臋艂a g艂臋boko. - Znikn膮艂. Dzi臋ki. - Uca艂owa艂a Maxa w policzek.

- Za co?

- Za to, 偶e pozwoli艂e艣 odej艣膰 mojemu ojcu.

- Poj臋cia nie mam, o czym ty w og贸le m贸wisz. W 偶yciu nie widzia艂em twojego ojca. Laine za艣mia艂a si臋 cicho i przetar艂a oczy.

- Chyba teraz rzeczywi艣cie posiedz臋 sobie na ziemi.

Okaza艂o si臋, 偶e nietrudno przekona膰 do rezygnacji z wizyty na ostrym dy偶urze m臋偶czyzn臋 uradowanego, 偶e 偶yjesz, a na dodatek jeste艣 w jednym kawa艂ku - i w zwi膮zku z tym gotowego da膰 ci wszystko, czego tylko zapragniesz. Laine wykorzysta艂a te偶 przyjazne uk艂ady z Vince'em, by m贸c pojecha膰 od razu do domu. Rano mia艂a si臋 zg艂osi膰 na komend臋, aby z艂o偶y膰 i podpisa膰 zeznania, ale na razie wystarczy艂a skr贸cona wersja wydarze艅.

Opowiedzia艂a wszystko, siedz膮c przed chat膮 na ziemi, z kocem zarzuconym na ramiona. I cho膰 wysz艂a ze starcia z zab贸jc膮 z kilkoma zaledwie skaleczeniami i paroma siniakami, nie protestowa艂a, kiedy Max uci膮艂 przes艂uchanie, wzi膮艂 j膮 na r臋ce i zani贸s艂 do samochodu.

Z satysfakcj膮 przyjrza艂a si臋 bandycie, zabieranemu z chaty na noszach, ogromn膮 satysfakcj膮. C贸rka Jacka O'Hary potrafi si臋 obroni膰.

Potem wzi臋艂a gor膮cy prysznic. Sta艂a pod strumieniem wody pe艂ne dwadzie艣cia minut i my艣la艂a tylko o wdzi臋czno艣ci. Wdzi臋czna by艂a Maxowi, Vince'owi, losowi... Nawet telefonii kom贸rkowej. Ka偶e oprawi膰 sw贸j telefon kom贸rkowy w z艂ote ramy i powiesi go na jakim艣 honorowym miejscu. Ale do ko艅ca 偶ycia nie wypije kropli cabernet. Wysz艂a z kabiny i osuszy艂a si臋 ostro偶nie. Ot臋pienie min臋艂o ju偶 dawno i teraz czu艂a ka偶dy siniak, ka偶de zadrapanie bola艂o jak w艣ciek艂e. Jeszcze po艂kn臋艂a cztery aspiryny i wreszcie zebra艂a si臋 na odwag臋: spojrza艂a na siebie w du偶ym lustrze.

- Aj aj aj! - Z ty艂u by艂o jeszcze gorzej. Pe艂no siniak贸w we wszystkich kolorach t臋czy. Na biodrach, na nogach i na r臋kach... A najpi臋kniejszy, co by艂o nietrudne do przewidzenia, na prawym policzku. Zejd膮, pomy艣la艂a. Zbledn膮, zejd膮 i zostan膮 zapomniane. Znowu b臋dzie 偶y艂a normalnie. Natomiast Alex Crew sp臋dzi reszt臋 偶ycia za kratkami. Mia艂a nadziej臋, 偶e b臋dzie j膮 przeklina艂 dzie艅 w dzie艅. I co noc b臋dzie 艣ni艂 o brylantach.

Z my艣l膮 o siniakach w艂o偶y艂a obszern膮 bawe艂nian膮 bluz臋, wilgotne w艂osy lu藕no zwi膮za艂a na karku. Zrobi艂a te偶 drobne ust臋pstwo na rzecz pr贸偶no艣ci, mianowicie po艣wi臋ci艂a kilka minut na pr贸b臋 zatuszowania 艣lad贸w przemocy widocznych na twarzy. Wreszcie odwr贸ci艂a si臋 do Henry'ego, kt贸ry od powrotu z domu Jenny nie odst臋powa艂 jej na krok, nawet w 艂azience. Roz艂o偶y艂a szeroko ramiona.

- Chyba nie藕le, co? Max by艂 w kuchni, podgrzewa艂 jak膮艣 zup臋 z puszki.

- Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e mo偶esz by膰 g艂odna.

- 艢wi臋ta racja. Podszed艂 do niej i ostro偶nie dotkn膮艂 siniaka na policzku.

- Szkoda, 偶e nie przyjecha艂em wcze艣niej.

- Nie przesadzaj. Lepiej uznaj, 偶e jestem wyj膮tkowo przebieg艂a i odwa偶na, bo ju偶 sama sobie zd膮偶y艂am tego pogratulowa膰.

- Co tu kry膰, czuj臋 si臋 z lekka wyrolowany. Pozbawi艂a艣 mnie okazji st艂uczenia tego drania na miazg臋.

- Nast臋pnym razem gdy b臋dziemy mieli do czynienia z socjopatycznym morderc膮, pozwol臋 ci si臋 nim zaj膮膰.

- Trzymam ci臋 za s艂owo. - Max wr贸ci艂 do mieszania zupy. Laine za艂o偶y艂a r臋ce na piersi.

- Max... sporo si臋 tu ostatnio dzia艂o.

- Co fakt, to fakt.

- Widzisz... Wydaje mi si臋, 偶e ludzie w takich sytuacjach... dziwnych, niebezpiecznych, cz臋sto niepotrzebnie si臋 艣piesz膮. No wiesz, emocje buzuj膮 i tak dalej. A jak wszystko si臋 sko艅czy, to cz艂owiek cz臋sto 偶a艂uje, 偶e dzia艂a艂 impulsywnie.

- To logiczne.

- Je偶eli posuniemy si臋 dalej, tak jak planowali艣my, mo偶emy polem 偶a艂owa膰. Nawet samej znajomo艣ci, a co dopiero ma艂偶e艅stwa.

- Mo偶liwe. - Postuka艂 o kraw臋d藕 garnka 艂y偶k膮, od艂o偶y艂 j膮 i odwr贸ci艂 si臋 do Laine. - I co z tego? Laine zacisn臋艂a wargi, 偶eby nie dr偶a艂y. Oto on. Stoi przy kuchence. Wysoki smuk艂y, z tymi niebezpiecznymi oczami, taki ujmuj膮cy.

- Nic. Zupe艂nie nic. Nie ma o czym m贸wi膰. - Przywar艂a do niego ca艂ym cia艂em i da艂a si臋 zamkn膮膰 w u艣cisku. - Och, Bo偶e jedyny, niech b臋dzie, co ma by膰. Kocham ci臋, jak nie wiem co.

- I bardzo dobrze. - 呕arliwie przycisn膮艂 wargi do jej ust, ale zaraz si臋 odsun膮艂. - Mnie te偶 to nie przeszkadza. Aha, s艂uchaj, przywioz艂em ci co艣 z Nowego Jorku. Drobiazg, ale zmarnowa艂by si臋, gdyby艣 teraz nagle posz艂a po rozum do g艂owy. - Wyj膮艂 z kieszeni pude艂eczko. - Pami臋tam ka偶de twoje s艂owo, nie pr贸buj si臋 wykr臋ca膰.

- Znalaz艂e艣 czas, 偶eby mi kupi膰 pier艣cionek? Max uni贸s艂 wysoko brwi i zamruga艂 zaskoczony.

- Ojej... To ty si臋 spodziewa艂a艣 pier艣cionka?

- Kiepski aktor z ciebie. - Otworzy艂a pude艂eczko. Serce wywin臋艂o jej radosnego kozio艂ka, bo przed oczami mia艂a oszlifowany rozetowo brylant, osadzony w platynie. - Jest idealny. Dok艂adnie taki, jak chcia艂am.

- Jeszcze nie. - Max wyj膮艂 jej pude艂ko z r臋ki i wsun膮艂 pier艣cionek na palec. - Teraz ju偶 tak. - Poca艂owa艂 Laine w podrapan膮 d艂o艅. - Zamierzam sp臋dzi膰 z tob膮 reszt臋 偶ycia. Zaczniemy od dzisiaj. Usi膮dziemy sobie w kuchni przy zupie. Jak zwykli ludzie.

- Ch臋tnie. Jak najzwyklejsi ludzie na 艣wiecie.

- Mo偶emy si臋 nawet posprzecza膰, je艣li masz ochot臋.

- W sumie, czemu nie. Ale mo偶e najpierw za艂atwimy si臋 z reszt膮 brylant贸w. Mog臋 zobaczy膰? Max wy艂膮czy艂 gaz pod zup膮 i otworzy艂 teczk臋, le偶膮c膮 na stole. Na widok skarbonki w kszta艂cie 艣winki Laine zacz臋艂a si臋 艣mia膰 tak, 偶e musia艂a usi膮艣膰.

- I pomy艣le膰, 偶e ma艂o nie straci艂am 偶ycia przez tak膮 艣wini臋! Ca艂y Jack, ca艂y on.

- Reprezentant agencji ubezpieczeniowej zg艂osi si臋 po nie jutro rano. Max roz艂o偶y艂 na blacie gazet臋 i wzi膮艂 do r臋ki m艂otek przyniesiony z przedpokoju. - 呕yczysz sobie...?

- Nie, dzi臋kuj臋. Mo偶esz dokona膰 dzie艂a, prosz臋 uprzejmie.

Trzeba by艂o kilka razy solidnie przy艂o偶y膰 艣wince, zanim wreszcie dostali si臋 do wy艣ci贸艂ki, a potem do aksamitnego woreczka. Max wysypa艂 na d艂o艅 Laine roziskrzony strumyczek kamieni.

- Ale b艂yszcz膮, co? - Laine a偶 si臋 zach艂ysn臋艂a.

- Najbardziej podoba mi si臋 ten na twoim palcu. U艣miechn臋艂a si臋 ciep艂o.

- Mnie te偶. Gdy zbiera艂 gazet臋 z resztkami 艣winki, Laine przesypa艂a brylanty na aksamit.

I w ten spos贸b po艂owa skarbu wraca do w艂a艣ciciela. A poniewa偶 Crew zosta艂 schwytany, mo偶e uda si臋 te偶 znale藕膰 drug膮 tam, gdzie mieszka艂, albo jakim艣 depozycie na jego nazwisko.

- Kto wie? Mo偶liwe, 偶e istotnie ukry艂 swoj膮 cz臋艣膰 w jakim艣 schowku. Ale pojecha艂by do Columbus bez konkretnego powodu. On nie z tych, co to kieruj膮 si臋 odruchem serca lub poczuciem rodzicielskiego obowi膮zku. Mo偶emy przyj膮膰, 偶e jego by艂a 偶ona i syn albo co艣 maj膮, albo przynajmniej o czym艣 wiedz膮.

- Max, daj im spok贸j. - Laine wzi臋艂a go za r臋k臋. - Odpu艣膰 to sobie. Ona chce si臋 od niego uwolni膰. Z tego, co mi m贸wi艂e艣 o tej kobiecie, wida膰, 偶e usi艂uje chroni膰 dziecko, zapewni膰 mu normalne 偶ycie. Je偶eli b臋dziesz ich szuka艂, znowu zmusisz j膮 do ucieczki. Wiem, jak to jest, bo moja matka nie zazna艂a spokoju, dop贸ki nie znalaz艂a Roba. A przecie偶 m贸j ojciec, wci膮偶 to z艂odziej, oszust i k艂amca, nie jest jednak szalony, nie jest morderc膮.

- Przesun臋艂a brylanty w stron臋 Maxa. - Popatrz, to tylko b艂yskotki. Tylko b艂yskotki. Nie warto, 偶eby z ich powodu ch艂opiec ba艂 si臋 ojca mordercy.

- Zastanowi臋 si臋 nad tym.

- Super. - Wsta艂a i cmokn臋艂a go w czubek g艂owy. - Wiesz co, zrobi臋 par臋 kanapek. Sprawd藕 przez ten czas kamyki wed艂ug ich opisu. A potem je od艂o偶ymy i zjemy kolacj臋 jak zwykli nudni ludzie. - Si臋gn臋艂a po pieczywo. - Jak my艣lisz, kiedy odzyskam samoch贸d, kt贸ry niebacznie zostawili艣cie w New Jersey?

- M贸j znajomy go odstawi. Za jakie艣 dwa dni. - Zabra艂 si臋 do ogl膮dania brylant贸w. - Przez ten czas b臋d臋 ci臋 wozi艂 albo we藕miesz m贸j w贸z.

- Widzisz, ju偶 jeste艣my normalni i nudni. Chcesz do szynki majonez czy musztard臋?

- Musztard臋 - rzuci艂 ma艂o przytomnie i zamilk艂 na dobre. D艂u偶sz膮 chwil臋 s艂ycha膰 by艂o tylko chrapanie psa. - Och 偶e偶 jasna cholera!

- Mmm?

- Zaraz. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Sprawdz臋 jeszcze raz. Laine przekroi艂a kromki chleba na p贸艂.

- Paru sztuk brakuje, co? - U艂o偶y艂a kanapki na talerzu. Max przygl膮da艂 si臋 z uwag膮, wystukuj膮c palcami nerwowy rytm. - Obawia艂am si臋 tego. W zasadzie nawet nie obawia艂am, tylko po prostu wiedzia艂am.

- Brakuje jakich艣 dwudziestu pi臋ciu karat贸w.

- Aha. No c贸偶, tw贸j klient dojdzie zapewne do wniosku, 偶e 艂up nie zosta艂 podzielony r贸wno. 呕e pozosta艂a cz臋艣膰 wa偶y troszk臋 wi臋cej.

- Ale prawda jest inna, co?

- Tak. Moim zdaniem zupe艂nie inna.

- Tw贸j ojciec schowa艂 cz臋艣膰 艂upu osobno?

- Tak przypuszczam. Zawsze dmucha艂 na zimne. Wybra艂 kilka sztuk, wsadzi艂 je w jak膮艣 inn膮 艣wink臋, lalk臋 czy misia i tyle. Zaszy艂 w pasku, nosi w woreczku na szyi, a mo偶e luzem w kieszeni... Zawsze mnie uczy艂, 偶eby nie wk艂ada膰 wszystkich jajek do jednego koszyka, bo je艣li si臋 pot艂uk膮, zostanie tylko jajecznica. Napijesz si臋 kawy?

- Wol臋, cholera jasna, piwo. Jeszcze sam go namawia艂em, 偶eby znika艂!

- I tak by艣 go pu艣ci艂. - Laine wyj臋艂a z lod贸wki puszk臋 piwa, otworzy艂a i postawi艂a przed Maxem. Usiad艂a mu na kolanach. - Zabra艂by艣 mu brylant; gdyby艣 wiedzia艂, 偶e je ma, ale i tak pozwoli艂by艣 mu odej艣膰. Wi臋c w zasadzie nic si臋 nie zmieni艂o. Tyle tylko, 偶e brakuje n臋dznych dwudziestu pi臋ciu karat贸w. - Poca艂owa艂a go w policzek, potem w drugi, w ko艅cu w usta. - Mi臋dzy nami wszystko w porz膮dku, tak? - Opar艂a mu g艂ow臋 na ramieniu. Pog艂adzi艂 j膮 po w艂osach.

- Jasne, 偶e tak. Twojego ojca ch臋tnie bym powiesi艂, ale mi臋dzy nami nic nie zmienia.

- No to dobrze.

Siedzieli tak sobie we dwoje, Max g艂adzi艂 j膮 po w艂osach. Na stole czeka艂y kanapki z szynk膮, na kuchence podgrzana zupa. Obok sto艂u chrapa艂 pies W kuchennym 艣wietle l艣ni艂o par臋 milion贸w dolar贸w w brylantach.

Wszystko w porz膮dku, pomy艣la艂 Max. W艂a艣ciwie nawet wi臋cej: wspaniale. Tyle tylko, 偶e nigdy nie b臋d膮 zwyczajni ani nudni.


CZ臉艢膯 DRUGA














Wszystko si臋 zmienia, nic nie trwa wiecznie

Owidiusz


Kradnie, morduje, najdawniejsze zbrodnie

Pope艂nia w nowy i odkrywczy spos贸b...

William Szekspir, 鈥濳r贸l Henryk IV鈥 akt IV, sc. V (prze艂. S. Bra艅czak)

17

Nowy Jork, rok 2059

Bardzo chcia艂a nareszcie by膰 u siebie. Tylko my艣l o w艂asnym domu, w艂asnym 艂贸偶ku i w艂asnych rzeczach trzyma艂a j膮 przy 偶yciu, pozwala艂a przetrwa膰 koszmarn膮 drog臋 z lotniska w popo艂udniowych korkach. A w zasadzie nawet niema艂a t臋 podr贸偶 w ca艂kiem przyjemne doznanie.

Taks贸wki, poci膮gi oraz podobne do czo艂g贸w maksibusy toczy艂y ci膮g艂膮 wojn臋 podjazdow膮, pe艂n膮 zdradzieckich posuni臋膰 i podst臋pnych zagra艅. W g贸rze liga艂y tramwaje powietrzne, promy i minibusy. Obserwuj膮c powietrzn膮 walk臋, mocno ju偶 zniecierpliwiona, wyobrazi艂a sobie, 偶e sama wskakuje za kierownic臋 i prowadzi pojazd przez ten tumult i zgie艂k ze znacznie wi臋kszym wigorem ni偶 kierowca.

Och, nareszcie z powrotem w ukochanym Nowym Jorku. Auto w 偶贸艂wim tempie posuwa艂o si臋 federaln膮, jedna z armii mr贸wek wal膮cych o wjazd do miasta. Samantha Gannon z niek艂aman膮 przyjemno艣ci膮 ogl膮da艂a ruchome billboardy. Jako pisarka potrafi艂a doceni膰 dobr膮 fabu艂臋. Oto na przyk艂ad pi臋kna kobieta odpoczywaj膮ca nad brzegiem basenu, wyra藕nie samotna w艣r贸d k膮pi膮cych si臋 i spaceruj膮cych szcz臋艣liwych par. Zamawia drinka. Po pierwszym 艂yku dostrzega fantastycznego m臋偶czyzn臋, kt贸ry w艂a艣nie wynurzy艂 si臋 z wody. Pi臋knie rze藕bione musku艂y, zab贸jczy u艣miech. Ten elektryzuj膮cy widok przechodzi w sceneri臋 jak z bajki: w srebrnym blasku ksi臋偶yca tych dwoje idzie egzotyczn膮 pla偶膮, trzymaj膮c si臋 za r臋ce.

Mora艂? Pij rum Silby'ego, a wejdziesz do 艣wiata przygody, romansu oraz naprawd臋 dobrego seksu.

Ach, gdyby to rzeczywi艣cie by艂o takie 艂atwe!

Chocia偶... niekt贸rym faktycznie si臋 udaje. Na przyk艂ad jej dziadkowie poznali si臋 w艂a艣nie dzi臋ki takiemu momentowi fascynacji. Akurat rum nie odegra艂 wtedy 偶adnej roli, w ka偶dym razie nie by艂o go w 偶adnej z historii, jakie od nich us艂ysza艂a. Ale poza tym - wszystko si臋 zgadza艂o: spojrzeli na siebie i ju偶 nie mogli si臋 sprzeciwi膰 losowi. A on najwyra藕niej wiedzia艂, co robi, skoro jesieni膮 mieli obchodzi膰 pi臋膰dziesi膮t膮 sz贸st膮 rocznic臋 艣lubu.

Poniek膮d za spraw膮 tego samego zrz膮dzenia losu, kt贸re po艂膮czy艂o dziadk贸w, ona siedzia艂a teraz na tylnym siedzeniu czarnego sedana, wracaj膮c do miasta i do domu. Do w艂asnego domu. Nareszcie. Po dw贸ch tygodniach trasy promocyjnej po ca艂ym kraju wraca艂a do domu.

Gdyby nie dziadkowie, gdyby nie ich przygody, nie napisa艂aby tej ksi膮偶ki. Nie pojecha艂aby w tras臋 promocyjn膮. Nie wraca艂aby teraz do domu. By艂a im za to wszystko ogromnie wdzi臋czna. No, mo偶e poza tras膮 promocyjna. Ale te偶 trudno ich za to wini膰.

Mia艂a jedynie nadziej臋, 偶e s膮 z niej cho膰 w po艂owie tak dumni jak ona i z siebie.

Samantha E. Gannon, autorka bestsellera 鈥濭or膮cy towar鈥.

Ekstrasprawa, co?

Promowanie ksi膮偶ki w czternastu miastach - od wybrze偶a do wybrze偶u - w pi臋tna艣cie dni...

Wywiady, spotkania, stale nowe hotele, ci膮gle w drodze.,, To by艂o naprawd臋 wyczerpuj膮ce. Ale te偶, szczerze m贸wi膮c, na sw贸j zwariowany spos贸b fantastyczne! Codziennie rano budzi艂a si臋 w innym 艂贸偶ku. Wreszcie dosz艂o do tego, 偶e ledwo otworzywszy zm臋czone oczy, spogl膮da艂a w lustro, by sprawdzi膰, czy aby na pewno zobaczy w nim siebie. Ale tak, to rzeczywi艣cie ona, Samantha Gannon.

Do pisania ci膮gn臋艂o j膮 ca艂e 偶ycie. Za ka偶dym razem kiedy s艂ysza艂a rodzinn膮 histori臋, zawsze gdy b艂aga艂a dziadk贸w, 偶eby j膮 opowiedzieli jeszcze raz, dopomina艂a si臋 o wi臋cej szczeg贸艂贸w.

Dopieszcza艂a swoje dzie艂o w my艣lach dzie艅 w dzie艅, godzina za godzin膮, w ka偶dej chwili gdy utrwala艂a sobie w pami臋ci rodzinn膮 opowie艣膰, tak romantyczn膮 i ekscytuj膮c膮. I najwa偶niejsze by艂o w艂a艣nie to, 偶e sprawa dotyczy艂a jej w艂asnej rodziny, w 偶y艂ach Samanthy p艂yn臋艂a ta sama krew.

Praca nad nast臋pn膮 powie艣ci膮 sz艂a pe艂n膮 par膮. Przysz艂e dzie艂o mia艂o ju偶 nawet tytu艂: 鈥濿ielki Jack鈥.

Pradziadek na pewno upomnia艂by si臋 o swoj膮 dole z honorarium autorskiego.

Bardzo ju偶 chcia艂a wr贸ci膰 do pisania, wskoczy膰 jak na g艂臋bok膮 wod臋 w 艣wiat Jacka O'Hary, gdzie kr贸lowa艂y oszustwa i przekr臋ty. 呕ycie na gigancie. W trasie nie mia艂a czasu pisa膰. A tak bardzo chcia艂a!

Nie zamierza艂a jednak siada膰 do pracy od razu. Nie b臋dzie o niej my艣la艂a jeszcze przez czterdzie艣ci osiem b艂ogich godzin. Rzuci baga偶e w k膮t, zamknie na klucz drzwi swojego cudownego domu, oazy spokoju, zrobi sobie k膮piel z b膮belkami, otworzy butelk臋 szampana. Zanurzy si臋 w ciep艂ej pianie i napije szlachetnego trunku. Nie b臋dzie si臋 艣pieszy艂a. Je偶eli zg艂odnieje, we藕mie' sobie co艣 z autokucharza. Wszystko jedno co. Wa偶ne, 偶e to b臋dzie jej j臋dze nie, z jej kuchni. A potem p贸jdzie spa膰 i prze艣pi najmarniej dziesi臋膰 godzin.

Nie b臋dzie odbiera艂a 偶adnych po艂膮cze艅. Jeszcze w czasie lotu skontaktowa艂a si臋 z rodzicami, bratem, siostr膮 i dziadkami, wszystkich uprzedzi艂a, 偶e przynajmniej dwa dni chce by膰 ca艂kiem sama. Przyjaciele oraz wszyscy ludzie zwi膮zani z prac膮 mog膮 par臋 chwil zaczeka膰. Z tak zwanym narzeczonym zerwa艂a jaki艣 miesi膮c wcze艣niej, wi臋c 偶aden facet na ni膮 nie czeka艂. I bardzo dobrze.

Samoch贸d podjecha艂 do kraw臋偶nika.

Samantha wyprostowa艂a si臋 i spojrza艂a przez okno. Dom! Tak zaton臋艂a w my艣lach, 偶e nie zauwa偶y艂a, kiedy dotarli na miejsce. Zgarn臋艂a notebook i podr臋czn膮 torb臋, szoferowi, kt贸ry zani贸s艂 jej baga偶 pod same drzwi da艂a stanowczo za du偶y napiwek. Taka by艂a szcz臋艣liwa, 偶e ju偶 sobie p贸jdzie, tak ura­dowana, 偶e w艂a艣nie 偶egna ostatni膮 osob臋, z kt贸r膮 musia艂a rozmawia膰 a偶 do momentu, kiedy postanowi wr贸ci膰 mi臋dzy ludzi, 偶e omal nie uca艂owa艂a go 偶arliwie w usta. Pohamowa艂a si臋 jednak, odprawi艂a go niecierpliwym gestem ci膮gn臋艂a baga偶e do niewielkiego przedpokoju. Babcia nazywa艂a jej kr贸lestwo domkiem dla lalek. Rzeczywi艣cie, mo偶e nie by艂 du偶y, ale za to przytulny.

- Jestem! - obwie艣ci艂a g艂o艣no. Opar艂a si臋 o drzwi, odetchn臋艂a g艂臋boko, Wst臋pnie pu艣ci艂a si臋 w radosny taniec z r臋kami szeroko roz艂o偶onymi na boki troch臋 hinduski, troch臋 kowbojski, tak czy inaczej pe艂en werwy. - U siebie, nareszcie u siebie! Jestem w domu! Wr贸ci艂am!!! Nagle zamar艂a jak ra偶ona piorunem. Nie wierzy艂a w艂asnym oczom. Salon wygl膮da艂 niczym po przej艣ciu tornada! Sto艂y i krzes艂a kto艣 poprzewraca艂, zna ukochana sofa przypomina艂a le偶膮cego na grzbiecie 偶贸艂wia, ekran rozdrobni艂y na tysi膮c kawa艂k贸w wymiesza艂 si臋 na pod艂odze z porozrzucan膮 kolekcj膮 oprawionych w ramki rodzinnych zdj臋膰 i hologram贸w. Ani jeden obraz nie zosta艂 na 艣cianie. Sam z艂apa艂a si臋 za g艂ow臋, wbi艂a palce we w艂osy i zawy艂a w艣ciekle.

- Andrea! Niech ci臋 szlag trafi! Mia艂a艣 tu mieszka膰, a nie demolowa膰 mi dom! Impreza imprez膮, ale to ju偶 przesada! Kto艣 za to beknie. Wyrwa艂a z kieszeni tele艂膮cze.

- Andrea Jacobs - warkn臋艂a do mikrofonu. - By艂a przyjaci贸艂ka - dorzuci艂a pod nosem, czekaj膮c na po艂膮czenie. Zgrzytaj膮c z臋bami, obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie, wypad艂a z salonu jak burza i ruszy艂a po schodach na g贸r臋. W uchu zabrzmia艂 jej komunikat nagrany przez Andre臋, grzeczno艣ciowe powitanie. - Co tu si臋 dzia艂o?! - wrzasn臋艂a Sam. - Rzuca艂a艣 granatami czy co? Jak mog艂a艣 doprowadzi膰 m贸j dom do takiego stanu?! Gdzie ty w og贸le jeste艣?! Lepiej bierz dup臋 w troki, bo jak ci臋 dopadn臋... Rany, co za potworny smr贸d! Andrea, ja ci臋 zabij臋! Od贸r by艂 tak straszny, 偶e musia艂a zas艂oni膰 d艂oni膮 nos. Kopn臋艂a drzwi sypialni. - Tutaj po prostu cuchnie.,., rany, moja sypialnia... Nie, tego ci nie wybacz臋. Przysi臋gam ci, Andrea, zabij臋 ci臋. 艢wiat艂o! - rozkaza艂a. Zrobi艂o si臋 jasno. Zamruga艂a, przyzwyczajaj膮c oczy do blasku, i zobaczy艂a Andre臋. Na pod艂odze. Na poplamionej krwi膮 po艣cieli. Martw膮.

Ju偶 prawie wysz艂a. Do ko艅ca zmiany zosta艂o pi臋膰 minut. Istnia艂a du偶a szansa, 偶e kto inny wzi膮艂by t臋 spraw臋. Kto艣 inny w t臋 parn膮 letni膮 noc zastanawia艂by si臋, co zrobi膰 z tym bigosem.

Na dodatek dopiero co zamkn臋艂a poprzednie 艣ledztwo, prawdziwy koszmar.

Tak czy inaczej Andrea Jacobs dosta艂a si臋 w艂a艣nie jej. I trzeba by艂o si臋 do niej zabra膰.

Porucznik Eve Dallas mia艂a na twarzy mask臋 z filtrem. Takie maski w zasadzie niewiele dawa艂y, a na dodatek wygl膮da艂y, jej zdaniem, po prostu 艣miesznie, ale przynajmniej troch臋 blokowa艂y smr贸d rozk艂adaj膮cego si臋 cia艂a.

Temperatur臋 w pokoju ustawiono na dwadzie艣cia trzy stopnie. Dla 偶ywego cz艂owieka jest bardzo mi艂a, ale cia艂o pozostaj膮ce w niej pi臋膰 dni by艂o ju偶 wzd臋te i oblepione wydzielinami.

- To偶samo艣膰 ofiary zweryfikowana. - Zgodnie z wymogami Eve nagrywa艂a swoje spostrze偶enia. - Jacobs Andrea, lat dwadzie艣cia dziewi臋膰, rasa mieszana, kobieta. Gard艂o podci臋te, jak s膮dz臋 z lewej do prawej, sko艣nie w d贸艂. Co by sugerowa艂o, 偶e zab贸jca zaatakowa艂 od ty艂u. Stan cia艂a uniemo偶liwia w tej chwili stwierdzenie, czy s膮 jakie艣 inne rany albo 艣lady walki, kt贸re wydawa艂yby si臋 logiczne, s膮dz膮c z wygl膮du miejsca zbrodni. Ofiara jest ubrana.

Imprezowe ciuchy, pomy艣la艂a Eve, patrz膮c na b艂yszcz膮cy brzeg sukienki oraz rzucone w k膮t przezroczyste pantofle na strzelistych obcasach.

- By艂a na randce albo mo偶e zrobi艂a rundk臋 po klubach. Mog艂a ewentualnie przyprowadzi膰 kogo艣 ze sob膮, ale na to mi nie wygl膮da. - Rozejrza艂a si臋 po pokoju, zapami臋tuj膮c ka偶dy szczeg贸艂. Przyda艂aby si臋 Peabody. Niestety, Eve pu艣ci艂a swoj膮 asystentk臋 do domu wcze艣niej. Nie by艂o sensu 艣ci膮ga膰 jej z powrotem, psu膰 dziewczynie uroczyst膮 kolacj臋 z wybrankiem. - Nie, jednak wr贸ci艂a sama. Gdyby przysz艂a z kim艣, nawet z morderc膮, to najpierw poszliby do 艂贸偶ka. Niby dlaczego traci膰 okazj臋...? Brak 艣lad贸w walki. Nie broni艂a si臋. Jedno ci臋cie. Nie widz臋 innych ran ci臋tych ani k艂utych. - Spojrza艂a zn贸w na cia艂o i wyobrazi艂a sobie Andre臋 Jacobs 偶yw膮. - Wr贸ci艂a z jakiego艣 wieczornego wyj艣cia, troch臋 wstawiona. Zacz臋艂a wchodzi膰 na pi臋tro... Us艂ysza艂a co艣? Raczej nie. Ale mo偶e zachowa艂a si臋 g艂upio i posz艂a na g贸r臋, chocia偶 s艂ysza艂a, 偶e kto艣 tam jest. Trzeba sprawdzi膰, czy by艂a idiotk膮, ale gotowa jestem si臋 za艂o偶y膰, 偶e morderca us艂ysza艂 j膮 pierwszy. Zorientowa艂 si臋, 偶e wr贸ci艂a do domu. Wysz艂a do przedpokoju i zatrzyma艂a si臋 tam, wyobra偶aj膮c sobie, jak to mog艂o wygl膮da膰. Nie zwraca艂a uwagi na krz膮tanin臋 technik贸w. Wr贸ci艂a do sypialni, w my艣lach zrzuci艂a z n贸g te pantofle na niebotycznych obcasach. Jaka to ulga dla n贸g! Mo偶e ofiara pochyli艂a si臋, by rozmasowa膰 stop臋. A kiedy si臋 wyprostowa艂a, dopad艂 j膮 morderca.

Wyszed艂 zza drzwi albo z szafy 艣ciennej. Stan膮艂 za Andrea, chwyci艂 j膮 za w艂osy i poder偶n膮艂 jej gard艂o.

Eve z uwag膮 przyjrza艂a si臋 艣ladom rozbryzg贸w krwi. Wszystko z t臋tnicy szyjnej. Ofiara sta艂a twarz膮 do 艂贸偶ka, morderca zaszed艂 j膮 od ty艂u. 呕adnych gierek. Jedno zdecydowane ci臋cie. I pchn膮艂 j膮 na 艂贸偶ko. Z rany jeszcze tryska艂a krew.

A okna? Kotary zaci膮gni臋te. Eve rozsun臋艂a zas艂ony. Za nimi ekrany filtruj膮ce, kt贸re zapewnia艂y ca艂kowit膮 prywatno艣膰. W艂膮czy艂 je morderca. Nie chcia艂, 偶eby ktokolwiek dostrzeg艂 艣wiat艂o i zwr贸ci艂 uwag臋 na ruch w domu.

Ponownie wysz艂a z sypialni, wrzucaj膮c mask臋 do torby z wyposa偶eniem. Spece od kryminalistyki, ubrani w kombinezony ochronne, rozeszli si臋 ju偶 po ca艂ym domu. Porucznik Dallas gestem przywo艂a艂a umundurowanego policjanta.

- Powiedz medykom, 偶e mog膮 j膮 pakowa膰 i zabiera膰. Gdzie 艣wiadek?

- Na dole, w kuchni, pani porucznik. Eve zerkn臋艂a na komputer osobisty na nadgarstku.

- Prosz臋 razem z partnerem zacz膮膰 wywiad 艣rodowiskowy. Pan by艂 pierwszy na miejscu zbrodni? Policjant wypr臋偶y艂 si臋 jak struna.

- Tak jest. Eve odczeka艂a chwil臋.

- I?

Wiedzia艂, co o niej m贸wiono. Z porucznik Dallas lepiej nie zadziera膰. Sta艂a przed nim wysoka, smuk艂a, ubrana w letnie spodnie, t - shirt i lekki 偶akiet.

Widzia艂, jak wk艂ada艂a mask臋 przed wej艣ciem do sypialni, a teraz mia艂a na kciuku smug臋 krwi. Nie by艂 przekonany, czy powinien jej zwr贸ci膰 na to uwag臋, W艂osy br膮zowe, kr贸tko przyci臋te. Oczy piwne. Spojrzenie twarde. Podobno zjada艂a leniwych gliniarzy na 艣niadanie, 艣ciera艂a ich ko艣ci na proch i piek艂a z nich chleb. A on bardzo chcia艂 偶y膰.

- Wezwanie przysz艂o o szesnastej czterdzie艣ci. Zawiadomienie o w艂amaniu i prawdopodobnym morderstwie pod tym adresem - Eve podnios艂a wzrok na drzwi sypialni. - A, tak, bardzo prawdopodobnym.

- Odpowiedzieli艣my na wezwanie i przybyli艣my na miejsce o szesnastej pi臋膰dziesi膮t dwie. 艢wiadek, zidentyfikowany jako Samantha Gannon, w艂a艣cicielka domu, czeka艂a na nas w drzwiach. By艂a... bardzo zdenerwowana.

- A dok艂adnie?

- Rozhisteryzowana, pani porucznik. Nawet... zwymiotowa艂a, tu偶 przed drzwiami.

- Zauwa偶y艂am. Policjant odpr臋偶y艂 si臋 nieco. Najwyra藕niej straszna porucznik Eve Dallas nie zmierza艂a go ugry藕膰.

- Jak tylko nas wpu艣ci艂a, znowu 偶o艂膮dek odm贸wi艂 jej pos艂usze艅stwa. Praktycznie w tym samym miejscu. A potem kucn臋艂a w k膮cie przedpokoju i zacz臋艂a p艂aka膰. Powtarza艂a bez przerwy: 鈥濶a g贸rze jest Andrea, ona nie 偶yje鈥. M贸j partner... partnerka Ricky zosta艂a z pani膮 Gannon, a ja poszed艂em na g贸r臋 sprawdzi膰, co si臋 sta艂o. Przekona艂em si臋 bardzo szybko. - Zmarszczy艂 nos. - Ten smr贸d... Zaj­rza艂em do sypialni, zobaczy艂em cia艂o. Aha, poniewa偶 mo偶na by艂o stwierdzi膰 zgon naocznie, stoj膮c na progu pomieszczenia, nie wchodzi艂em dalej, 偶eby nie zatrze膰 ewentualnych 艣lad贸w. Przeprowadzi艂em kr贸tkie przeszukanie pi臋tra, aby si臋 upewni膰, 偶e nikogo wi臋cej tam nie ma, 偶ywego czy umar艂ego, i wezwa艂em posi艂ki.

- A pa艅ska partnerka?

- Ricky przez ca艂y czas pozostawa艂a ze 艣wiadkiem. Doskonale potrafi si臋 zaj膮膰 ofiarami i 艣wiadkami, tym razem te偶 uda艂o jej si臋 w znacznym stopniu uspokoi膰 pani膮 Gannon.

- Rozumiem. Prosz臋 rozpocz膮膰 wywiad, partnerka zaraz do pana do艂膮czy.

Eve zesz艂a na parter. Przy drzwiach wej艣ciowych sta艂y walizka, por臋czna torba z notebookiem oraz wielka torebka, a w zasadzie kosmetyczka. S膮 kobiety, kt贸re bez czego艣 takiego nie potrafi膮 si臋 ruszy膰 z domu.

Salon wygl膮da艂 jak po przej艣ciu siedmiu plag egipskich, pok贸j telewizyjny te偶. W kuchni z kolei mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e szala艂 w niej tuzin w艣ciek艂ych kucharzy.

W przytulnym k膮ciku jadalnym, przy granatowym stoliku siedzia艂a umundurowana policjantka, a naprzeciwko niej przycupn臋艂a rudow艂osa kobieta, kt贸rej Eve da艂a na oko dwadzie艣cia pi臋膰 lat. By艂a tak blada, 偶e piegi na nosie i policzkach przypomina艂y kropki cynamonu na mleku. Oczy mia艂a niebieskie, b艂yszcz膮ce, zaszklone teraz 艂zami i zaczerwienione. W艂osy obci臋te jeszcze kr贸cej ni偶 Eve, tylko grzywka odrobin臋 d艂u偶sza, prawie si臋ga艂a brwi. W uszach kobiety chwia艂y si臋 ogromne srebrne ko艂a. Ca艂e jej ubranie: spodnie, koszula i marynarka emanowa艂y nowojorsk膮 czerni膮. Prosto z podr贸偶y, pomy艣la艂a Eve, pami臋taj膮c te偶 o baga偶u w przedpokoju. Umundurowana policjantka, Ricky, m贸wi艂a co艣 przyciszonym g艂osem, koj膮cym tonem. Po chwili zamilk艂a, podnios艂a wzrok na porucznik Dallas. By艂o to kr贸tkie spojrzenie gliniarza przekazuj膮cego informacj臋 drugiemu gliniarzowi: wiemy, co jest grane.

- Samantho - odezwa艂a si臋 do rudow艂osej - zadzwo艅 pod ten numer, kt贸ry ci zostawi艂am.

- Zadzwoni臋. Dzi臋kuj臋. Dzi臋kuj臋 za pomoc.

- Nie ma za co. - Ricky wysun臋艂a si臋 zza stolika i wysz艂a z kuchni. Tu偶 za progiem stan臋艂a przed Eve.

- Pani porucznik, 艣wiadek jest roztrz臋siona, ale jeszcze troch臋 wytrzyma. Za艂amie si臋 na pewno, niewiele jej brakuje.

- Jaki numer pani jej da艂a?

- Centrum Pomocy Ofiarom.

- 艢wietnie. Nagrywa艂a pani rozmow臋 ze 艣wiadkiem?

- Tak, za jej pozwoleniem.

- Prosz臋 dopilnowa膰, 偶eby nagranie znalaz艂o si臋 na moim biurku. - Eve zastanowi艂a si臋 chwil臋. Peabody tak偶e doskonale potrafi艂a sobie radzi膰 z roztrz臋sionymi 艣wiadkami, niestety Peabody tu nie by艂o. - Poleci艂am pani partnerowi rozpocz膮膰 wywiad 艣rodowiskowy. Prosz臋 odszuka膰 koleg臋 i powiedzie膰 mu, 偶e b臋dzie mi pani na razie potrzebna na miejscu zbrodni, wi臋c niech 艣ci膮gnie sobie do pomocy jakiego艣 innego mundurowego. Musz臋 mie膰 pani膮 pod r臋k膮, na wypadek gdyby ta kobieta si臋 za艂ama艂a nerwowo.

- Tak jest.

- Teraz porozmawiam z ni膮 w cztery oczy. - Eve wesz艂a do kuchni i stan臋艂a przy stoliku.

- Dzie艅 dobry. Jestem porucznik Dallas. Musz臋 pani zada膰 kilka pyta艅.

- Tak, wiem. Beth, to znaczy pani Ricky, uprzedzi艂a mnie, 偶e kto艣... przepraszam, jak pani si臋 nazywa?

- Dallas. Porucznik Dallas. Wiem, 偶e fatalnie si臋 pani czuje. - Usiad艂a. - Czy mog臋 nagrywa膰 nasz膮 rozmow臋? - Skoro tylko tamta skin臋艂a g艂ow膮, Eve przyst膮pi艂a do rzeczy: - Prosz臋 mi opowiedzie膰, co tu si臋 sta艂o.

- Nie mam poj臋cia, co si臋 sta艂o! - Oczy m艂odej kobiety zasz艂y 艂zami, g艂os si臋 niebezpiecznie za艂ama艂. D艂u偶sz膮 chwil臋 wpatrywa艂a si臋 we w艂asne d艂onie, wreszcie kilka razy odetchn臋艂a g艂臋boko i jako艣 wzi臋艂a si臋 w gar艣膰. Godne podziwu opanowanie. - Wr贸ci艂am do domu... z lotniska. Nie by艂o mnie w mie艣cie dwa tygodnie.

- Gdzie pani by艂a?

- W Bostonie, Cleveland, we wschodnim Waszyngtonie, w Lexington... potem w Dallas, w Denver, w Nowym Los Angeles i w Seattle... Nie pami臋tam teraz wszystkich miast. Chyba co艣 opu艣ci艂am. - U艣miechn臋艂a si臋 s艂abo. - Promowa艂am ksi膮偶k臋. Napisa艂am ksi膮偶k臋, wydano j膮 w formie audio i na papierze... mam szcz臋艣cie... - Wargi jej zadr偶a艂y, st艂umi艂a szloch. - Dobrze si臋 sprzedaje, wi臋c wys艂ali... to znaczy wydawca wys艂a艂 mnie w tras臋 promocyjn膮. Je藕dzi艂am po kraju przez dwa tygodnie. W艂a艣nie wr贸ci艂am. Dopiero co wesz艂am do domu. Samantha przenosi艂a sp艂oszone spojrzenie z k膮ta w k膮t, ledwo si臋 trzyma艂a.

- Mieszka pani sama?

- Czy mieszkam sama? Tak, tak, mieszkam sama. Andrea nie jest... nie by艂a... O, Bo偶e! - Oddech zacz膮艂 jej si臋 rwa膰, palce splecionych d艂oni pobiela艂y. Toczy艂a zaci臋t膮 walk臋 z w艂asn膮 s艂abo艣ci膮.

- Je偶eli mamy ukara膰 tego, kto skrzywdzi艂 Andre臋, musi mi pani pom贸c, musi si臋 pani jako艣 trzyma膰.

- Dam sobie rad臋. - Samantha energicznie przetar艂a twarz d艂o艅mi. - Zawsze sobie 艣wietnie radzi艂am w krytycznych sytuacjach. Nie jestem z tych, co si臋 rozczulaj膮 nad sob膮. Tym lepiej, uzna艂a Eve.

- Ka偶dy ma jak膮艣 granic臋 wytrzyma艂o艣ci. Skupmy si臋 teraz na tym, co si臋 dzisiaj dzia艂o. Wr贸ci艂a pani do domu. I co? Drzwi by艂y zamkni臋te?

- Tak. Otworzy艂am zamki, wy艂膮czy艂am alarm. Wesz艂am do przedpokoju, rzuci艂am baga偶 na ziemi臋. By艂am absolutnie szcz臋艣liwa, 偶e wreszcie jestem u siebie... Zm臋czona, ale szcz臋艣liwa. Planowa艂am kieliszek szampana, k膮piel z b膮belkami. I nagle zobaczy艂am salon. Ledwo uwierzy艂am w艂asnym oczom. Szlag mnie trafi艂. W艣ciek艂am si臋 jak jasna cholera. Z艂apa艂am za tele艂膮cze i zadzwoni艂am do Andrei.

- Dlaczego do niej?

- Aha, no tak, Andrea mia艂a pilnowa膰 mi domu. Nie chcia艂am, 偶eby sta艂 pusty przez dwa tygodnie, a ona zamierza艂a odmalowa膰 swoje mieszkanie, wi臋c akurat dobrze si臋 z艂o偶y艂o. Przenios艂a si臋 tutaj, mia艂a podlewa膰 kwiatki, karmi膰 rybki... Ojej! Moje rybki! - Zacz臋艂a si臋 podnosi膰, ale Eve przytrzyma艂a j膮 za rami臋.

- Chwileczk臋.

- Mam dwie z艂ote rybki. Prawdziwe, 偶ywe. W akwarium, w gabinecie. Nawet do nich nie zajrza艂am...

- Prosz臋 siedzie膰. - Eve gestem d艂oni zatrzyma艂a Samanth臋 na miejscu, a sama wsta艂a, podesz艂a do drzwi i da艂a zna膰 jednemu z policjant贸w. - Niech pan zajrzy do gabinetu i sprawdzi, w jakim stanie s膮 z艂ote rybki.

- S艂ucham?

- S艂ysza艂 pan.

Wr贸ci艂a do kuchni i usiad艂a przy stoliku. Po policzku Samanthy sp艂ywa艂a 艂za, znacz膮c mokr膮 艣cie偶k膮 blad膮 cer臋 poznaczon膮 ceglastymi piegami. M艂oda kobieta jednak nadal dzielnie si臋 trzyma艂a.

- Czyli Andrea mieszka艂a tutaj pod pani nieobecno艣膰. Sama?

- Tak. To znaczy... pewnie kogo艣 czasem zaprasza艂a. Jest bardzo towarzyska, lubi si臋 bawi膰. Dlatego w艂a艣nie si臋 w艣ciek艂am, jak zobaczy艂am salon. My艣la艂am, 偶e wyprawi艂a jak膮艣 szalon膮 imprez臋 i zdemolowa艂a dom. W drodze na pi臋tro zadzwoni艂am do niej i kl臋艂am do jej sekretarki automatycznej na czym 艣wiat stoi. Straszne rzeczy wygadywa艂am. - Ukry艂a twarz w d艂oniach. - No i zaraz poczu艂am ten przera藕liwy smr贸d. Wtedy ju偶 mnie naprawd臋 ponios艂o. Wpad艂am do sypialni... a ona tam by艂a... Le偶a艂a na pod艂odze, przy 艂贸偶ku.,, I wsz臋dzie tyle krwi... chocia偶 to ju偶 nawet nie wygl膮da艂o na krew... My艣l臋, 偶e zacz臋艂am krzycze膰. Mo偶liwe, 偶e zemdla艂am, sama nie wiem... - Podnios艂a wzrok, oczy mia艂a pe艂ne b贸lu. - Nie pami臋tam. Pami臋tam tylko, 偶e j膮 zobaczy艂am, a potem dopiero to, jak bieg艂am na d贸艂. Wezwa艂am policj臋. I zwymiotowa艂am. Wyskoczy艂am za drzwi i zwymiotowa艂am. A potem zrobi艂am najg艂upsz膮 rzecz pod s艂o艅cem.

- Co takiego?

- Wesz艂am z powrotem do domu. Kompletnie bez sensu. Powinnam by艂a zosta膰 na zewn膮trz, zaczeka膰 na policj臋 przed drzwiami albo p贸j艣膰 do s膮siad贸w... ale nie pomy艣la艂am, wr贸ci艂am do 艣rodka, sta艂am tak w przedpokoju i tylko si臋 trz臋s艂am.

- By艂a pani w szoku. To naprawd臋 wiele wyja艣nia i usprawiedliwia. Kiedy pani ostatni raz rozmawia艂a z Andre膮?

- Nie wiem... Jako艣 tak... na pocz膮tku trasy... Chyba ze wschodniego Waszyngtonu. Zamieni艂y艣my tylko par臋 s艂贸w. - Z irytacj膮 otar艂a drug膮 艂z臋. - By艂am bardzo zaj臋ta, naprawd臋 nie mia艂am wolnej chwili. Potem dzwoni艂am do niej pewnie ze dwa razy, zostawia艂am wiadomo艣膰 na sekretarce. Chcia艂am tylko przypomnie膰, kiedy wracam.

- Czy wspomnia艂a kiedy艣, 偶e co艣 j膮 niepokoi? Kto艣 mo偶e sprawia艂 jej k艂opoty, grozi艂?

- Nie, nie, nic podobnego.

- A pani spotka艂a si臋 z jakimi艣 gro藕bami?

- Ja? Nie. - Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Kto wiedzia艂 o pani wyje藕dzie?

- W艂a艣ciwie... W艂a艣ciwie to wszyscy. Rodzina, przyjaciele, agent, wydawca, ludzie z reklamy, s膮siedzi... Nie robi艂am z tego tajemnicy, w zasadzie wr臋cz przeciwnie. Tak si臋 cieszy艂am, 偶e opowiada艂am o trasie na dobr膮 spraw臋 ka偶demu, kto chcia艂 s艂ucha膰. Czy pani my艣li... 偶e to by艂o w艂amanie? Bo偶e, znowu zapomnia艂am, jak pani si臋 nazywa.

- Porucznik Dallas.

- Porucznik Dallas. My艣li pani, 偶e to w艂amanie? 呕e kto艣, kto wiedzia艂 o moim wyje藕dzie, my艣la艂, 偶e dom zostanie pusty i...

- Bardzo mo偶liwe. B臋dziemy chcieli, 偶eby pani sprawdzi艂a, czy co艣 nie zgin臋艂o. - Ale go艂ym okiem wida膰 by艂o, 偶e w domu zosta艂y r贸偶ne elektroniczne gad偶ety i dzie艂a sztuki o niema艂ej warto艣ci, kt贸re z pewno艣ci膮 zabra艂by ka偶dy szanuj膮cy si臋 w艂amywacz. Do tego jeszcze Andre膮 Jacobs mia艂a na sobie troch臋 ca艂kiem przyzwoitej bi偶uterii, tak efektownej, 偶e nawet je艣li by艂a fa艂szywa, stanowi艂aby 艂akomy k膮sek dla z艂odzieja. Na jej nadgarstku zosta艂 nietkni臋ty komputer osobisty, prawdziwe cacko.

- Czy dotar艂y do pani ostatnio jakie艣 niezwyk艂e listy, odbiera艂a pani niepokoj膮ce po艂膮czenia? Dzia艂o si臋 co艣 dziwnego?

- Szczerze m贸wi膮c, od wydania ksi膮偶ki zdarza艂y si臋 takie rzeczy. G艂贸wnie wszystkie listy czy wiadomo艣ci odbiera艂 wydawca. Ludzie chc膮 si臋 ze mn膮 spotka膰, maj膮 nadziej臋, 偶e pomog臋 im opublikowa膰 ksi膮偶k臋 albo nalegaj膮, 偶ebym opisa艂a ich histori臋. Niekt贸re wiadomo艣ci brzmi膮 rzeczywi艣cie do艣膰 dziwnie... ale nie gro藕nie. W ka偶dym razie nikt mi nie grozi艂. Aha, no i niekt贸rzy czytelnicy chc膮 si臋 ze mn膮 podzieli膰 swoimi teoriami na temat brylant贸w.

- Jakich brylant贸w?

- Tych, o kt贸rych napisa艂am. Ksi膮偶ka opowiada o kradzie偶y brylant贸w, jaka wydarzy艂a si臋 na pocz膮tku wieku. Tutaj, w Nowym Jorku. W spraw臋 byli zamieszani moi dziadkowie. Oczywi艣cie niczego nie ukradli - doda艂a szybko. - Po prostu m贸j dziadek pracowa艂 dla agencji ubezpieczeniowej, a babcia... to do艣膰 skomplikowana historia. W ka偶dym razie cz臋艣ci 艂upu nigdy nie odnaleziono.

- Rozumiem.

- No i czasem pr贸buj膮 si臋 ze mn膮 skontaktowa膰 r贸偶ni domoro艣li detektywi. Ksi膮偶ka odnios艂a sukces mi臋dzy innymi dlatego, 偶e opowiada o faktach, zaginione brylanty s膮 warte miliony dolar贸w. Ale gdzie si臋 podzia艂y? Od ich znikni臋cia min臋艂o ju偶 ponad p贸艂 wieku, wszelki 艣lad po nich zagin膮艂.

- Wyda艂a pani t臋 ksi膮偶k臋 pod prawdziwym nazwiskiem?

- Tak. Dzi臋ki tym brylantom poznali si臋 moi dziadkowie. Stanowi膮 one cz臋艣膰 historii rodziny Gannon贸w. Na tym opiera si臋 ca艂a akcja ksi膮偶ki. To znaczy... w og贸le ksi膮偶ka jest romansem, ale brylanty stanowi膮 bardzo istotny w膮tek.

W膮tek nie w膮tek, pomy艣la艂a Eve cynicznie, par臋 milion贸w dolar贸w to gratka nie do pogardzenia. Oraz ca艂kiem przyzwoity motyw morderstwa.

- Czy zdarzy艂o si臋 ostatnio pani albo Andrei zerwa膰 jak膮艣 bli偶sz膮 znajomo艣膰?

- Andre膮 nie mia艂a bliskich znajomych... Ona po prostu lubi艂a m臋偶czyzn. - Blada twarz Samanthy Gannon raptem poczerwienia艂a. - Nie, nie, to 藕le zabrzmia艂o. Chodzi艂o mi o to, 偶e mia艂a mn贸stwo znajomych. Lubi艂a si臋 bawi膰, umawia膰 si臋 z m臋偶czyznami. Nie anga偶owa艂a si臋 na powa偶nie, nie mia艂a jednego sta艂ego ch艂opaka.

- A mo偶e jeden z tych, z kt贸rymi lubi艂a si臋 umawia膰, oczekiwa艂 powa偶niejszego zaanga偶owania?

- O nikim takim nigdy mi nie wspomina艂a. A gdyby by艂, wspomnia艂aby na pewno. Zawsze mi m贸wi艂a, jak jaki艣 facet zaczyna艂 sobie za du偶o wyobra偶a膰. Zwykle umawia艂a si臋 z takimi, kt贸rzy chcieli tego, co ona: dobrej zabawy bez zobowi膮za艅.

- A pani?

- Nie jestem z nikim zwi膮zana. Przy tym ca艂ym pisaniu, promowaniu, 偶yciu z dnia na dzie艅 nie mia艂am ani czasu, ani ochoty na jakie艣 bli偶sze uk艂ady. Mniej wi臋cej miesi膮c temu zerwa艂am z kim艣, ale rozstali艣my si臋 w przyja藕ni.

- Jak on si臋 nazywa?

- Ale on by nigdy... Chad muchy by nie skrzywdzi艂. Troch臋 jest niezaradny... w艂a艣ciwie to potworny 艣lamazara, wszystko jedno, on na pewno nie...

- Musimy post臋powa膰 zgodnie z zasadami. Jak Chad ma na nazwisko?

- O, Bo偶e. Chad Dix. Mieszka przy Wschodniej Siedemdziesi膮tej Pierwszej.

- Zna kody i mo偶e wej艣膰 do domu?

- Nie. Zna艂, ale kiedy si臋 rozstali艣my, zmieni艂am cyfry. Nie urodzi艂am si臋 wczoraj. No i dziadek, zanim zosta艂 prywatnym detektywem, by艂 gliniarzem, Obdar艂by mnie ze sk贸ry, gdybym nie przestrzega艂a podstawowych zasad bezpiecze艅stwa.

- I s艂usznie. Kto zna艂 nowe kody?

Samantha przeci膮gn臋艂a d艂oni膮 po kr贸tkich w艂osach, najpierw w strony karku, potem w przeciwn膮, a偶 nastroszy艂y si臋 jak kolce je偶a.

- Opr贸cz mnie tylko Andrea i firma sprz膮taj膮ca. Jest zarejestrowana, nazywa si臋 鈥濵aid In New York鈥. Aha, no i moi rodzice. Mieszkaj膮 w Marylami. Zawsze podaj臋 im kody. Na wszelki wypadek.

- Nagle spojrza艂a przytomniejszym wzrokiem. - Mam kamer臋! Nad frontowymi drzwiami.

- Tak, owszem. Zosta艂a uszkodzona, dyski z nagraniami znikn臋艂y.

- Och... - Policzki lekko jej por贸偶owia艂y, zaczyna艂a na nowo przypomina膰 cz艂owieka, nie sm臋tn膮 zjaw臋. - Wi臋c kto艣 zna艂 si臋 na rzeczy. Ale... skoro to byli zawodowcy, dlaczego narobili takiego ba艂aganu?

- Trafne pytanie. Pani Gannon, na pewno b臋d臋 jeszcze musia艂a z pani膮 porozmawia膰, ale na razie nie mam wi臋cej pyta艅 dotycz膮cych sprawy. Czy chce pani mo偶e kogo艣 zawiadomi膰?

- Nie bardzo mam ochot臋 z kimkolwiek rozmawia膰. Chyba mam dosy膰 wszelkich rozm贸w. A poza tym... Rodzice s膮 na urlopie. Wybrali si臋 w rejs po Morzu 艢r贸dziemnym. - Przygryz艂a wargi, zastanawiaj膮c si臋 nad jak膮艣 my艣l膮. - Wola艂abym, 偶eby si臋 o tym wszystkim nie dowiedzieli. Planowali urlop prawie rok, dopiero tydzie艅 temu wyruszyli... Je艣li si臋 dowiedz膮, natychmiast wr贸c膮.

- Jak pani uwa偶a.

- Brata nawet nie ma na Ziemi. Polecia艂 gdzie艣 w interesach. - Zamy艣lona postuka艂a paznokciem w z臋by. - Jeszcze par臋 dni zajmie mu to na pewno. Siostra jest w Europie. Za jaki艣 tydzie艅 ma si臋 spotka膰 z rodzicami. Na razie nic nikomu nie powiem. Tak, tak b臋dzie najlepiej. Zawiadomi臋 dziadk贸w, ale z tym mo偶na zaczeka膰 do jutra.

Eve mia艂a raczej na my艣li kogo艣, kto m贸g艂by dotrzyma膰 m艂odej kobiecie towarzystwa w najbli偶szym czasie, kogo艣 zaufanego. Tymczasem wszystko wskazywa艂o na to, 偶e Samantha Gannon zaczyna dochodzi膰 do siebie i nie b臋dzie potrzebowa艂a 偶adnego ramienia, w kt贸re mog艂aby si臋 wyp艂aka膰. Rzeczywi艣cie nie by艂a z tych, co si臋 nad sob膮 rozczulaj膮.

- Czy musz臋 zosta膰 w domu? - spyta艂a Samantha. - Bardzo chcia艂am tu wr贸ci膰, ale teraz wola艂abym si臋 na razie przenie艣膰 do jakiego艣 hotelu. Przynajmniej na noc. Nie bardzo mam ochot臋 siedzie膰 tu sama.

- Zawieziemy pani膮, dok膮d pani b臋dzie chcia艂a. Musz臋 wiedzie膰, gdzie pani szuka膰.

- Dobrze. - Zamkn臋艂a oczy, odetchn臋艂a g艂臋boko. Us艂ysza艂a, 偶e porucznik Dallas podnosi si臋 z miejsca. - Pani porucznik, Andrea zosta艂a zamordowana, by艂a w moim domu. My艣l臋, 偶e w jakim艣 sensie zgin臋艂a zamiast mnie, mam racj臋?

- Zgin臋艂a, bo kto艣 j膮 zabi艂. I ten, kto to zrobi艂, jest jedynym odpowiedzialny za to, 偶e straci艂a 偶ycie. Nie pani. Nie ona. Tylko morderca. A moim obowi膮zkiem jest dowiedzie膰 si臋, kto to taki.

- Robi pani wra偶enie osoby kompetentnej i dzia艂aj膮cej skutecznie.

- Taka w艂a艣nie jestem. Beth Ricky odwiezie pani膮 do hotelu. Je艣li co艣 si臋 pani przypomni, prosz臋 si臋 ze mn膮 skontaktowa膰 przez central臋. Aha, a kiedy zosta艂y skradzione te brylanty, o kt贸rych pani pisa艂a?

- W dwutysi臋cznym trzecim. W marcu. W tamtym czasie wyceniano je na ponad dwadzie艣cia osiem milion贸w dolar贸w. Mniej wi臋cej trzy czwarte odnaleziono i zwr贸cono prawowitemu w艂a艣cicielowi.

- I tak sporo zosta艂o. Dzi臋kuj臋 za pomoc. Wsp贸艂czuj臋 pani z powodu 艣mierci przyjaci贸艂ki. - Wysz艂a z kuchni, analizuj膮c w my艣lach r贸偶ne teorie.

- Pani porucznik... - zaczepi艂 j膮 jaki艣 policjant.

- S艂ucham.

- Pyta艂a pani o rybki. - No i?

- Nie prze偶y艂y.

- Cholera. Wcisn臋艂a r臋ce w kieszenie i ruszy艂a do wyj艣cia.

18

Bli偶ej by艂o do domu ni偶 do centrali, a poza tym zrobi艂o si臋 p贸藕no. W domu mia艂a wyposa偶enie, o jakim niejedno policyjne laboratorium mog艂o tylko marzy膰, 艂膮cznie z Wydzia艂em Rozpoznania Elektronicznego. W zasadzie, 偶eby pozosta膰 w zgodzie z prawd膮, trzeba by stwierdzi膰, 偶e dysponowa艂a sprz臋tem lepszym ni偶 Pentagon. By艂a to jedna z korzy艣ci wst膮pienia w zwi膮zek ma艂偶e艅ski. Poniewa偶 wysz艂a za m膮偶 za jednego z najbogatszych i najpot臋偶niejszych ludzi na 艣wiecie, rozkochanego w elektronicznych gad偶etach, mia艂a ich do wyboru, do koloru. Ma艂o tego, Roarke zwykle ch臋tnie pomaga艂 jej korzysta膰 z wszystkich tych cudeniek wsp贸艂czesnej techniki. Skoro Peabody akurat nie mog艂a jej pom贸c w czarnej robocie, Eve bez wi臋kszych opor贸w postanowi艂a dopu艣ci膰 m臋偶a do zabawy.

Podoba艂 jej si臋 w tej historii w膮tek brylantowy, chcia艂a znale藕膰 informacje na ten temat. A kt贸偶 lepiej pomo偶e w zbieraniu danych na temat kradzie偶y ni偶 by艂y z艂odziej? Mroczna przesz艂o艣膰 Roarke'a mog艂a si臋 w tym wypadku okaza膰 wyj膮tkowo przydatna.

Ma艂偶e艅stwo z tym m臋偶czyzn膮, mimo wszystkich zakr臋t贸w i pu艂apek, okaza艂o si臋 w zasadzie ca艂kiem niez艂ym posuni臋ciem. Dobrze zrobi panu m臋偶owi, jak si臋 pobawi w asystenta. Oderwie go troch臋 od my艣li o faktach, kt贸re ostatnio wyp艂yn臋艂y z tej mrocznej przesz艂o艣ci i zwali艂y go z n贸g. Jak si臋 cz艂owiek znienacka dowiaduje, 偶e jego matka nie by艂a star膮 wredn膮 bab膮, kt贸ra przez p贸艂 dzieci艅stwa nim pomiata艂a, a na drugie p贸艂 znikn臋艂a, lecz m艂od膮 kobiet膮, kt贸ra bardzo kocha艂a swoje dziecko, ale zosta艂a zamordowana, zanim zacz臋艂o ono pami臋ta膰 艣wiat - i to przez ojca dziecka - to 贸w kto艣 mo偶e by膰 nieco wstrz膮艣ni臋ty. Nawet doros艂y m臋偶czyzna, tak opanowany jak Roarke.

Wobec tego na pewno dobrze mu zrobi, je艣li pomo偶e 偶onie.

No i przynajmniej w pewnym stopniu pozwoli to zrekompensowa膰 zmian臋 plan贸w na wiecz贸r.

Nowy projekt zak艂ada艂 dzia艂ania intymne oraz energetyzuj膮ce. Summerset, jej osobista zmora, majordomus Roarke'a, na polec臋 nie swojego pana wyjecha艂 na miesi膮c do pozaplanetarnego uzdrowiska. Urlop po z艂amaniu nogi nie do ko艅ca przywr贸ci艂 mu rado艣膰 偶ycia. O ile mo偶na zaryzykowa膰 domniemanie, 偶e kiedykolwiek co艣 podobnego odczuwa艂. Tak czy inaczej - na razie nie by艂o go w domu, a ka偶da minuta jego nieobecno艣ci mia艂a trudn膮 do oszacowania warto艣膰. Eve mog艂a by膰 z m臋偶em zupe艂nie sama w domu, nie czeka艂y ich 偶adne obowi膮zki towarzyskie ani zawodowe.

Zamierza艂a przem贸wi膰 mu do rozs膮dku, a potem pozwoli膰, 偶eby jej wylewnie podzi臋kowa艂.

No c贸偶, wsp贸lna praca te偶 mia艂a swoje plusy.

Mi臋艂a wielk膮 偶elazn膮 bram臋 strzeg膮c膮 艣wiata zbudowanego przez Roarke'a. By艂 to 艣wiat godny uwagi, o ziemi wy艣cie艂anej aksamitem zielonej trawy, jak膮 kiedy艣 Eve widzia艂a w Irlandii, obsadzony wielkimi li艣ciastymi drzewami ozdobiony pi臋knymi kwitn膮cymi krzewami. Sanktuarium elegancji i spokoju i miasta, kt贸re oboje uznali za w艂asne. Sam budynek by艂 po cz臋艣ci fortec膮, po cz臋艣ci zamczyskiem, a na dodatek dla Eve tak偶e uto偶samia艂 wszelkie wyobra偶enia o domu. Wznosi艂 si臋 wysoko, rozpo艣ciera艂 szeroko, dostojnie rysowa艂 si臋 na tle nieba, po艂yskuj膮c w zachodz膮cym s艂o艅cu niezliczonymi szybami. Rozumia艂a Roarke'a doskonale. Ma艂o powiedziane: popiera艂a go ca艂ym sercem. Chcia艂 si臋 odci膮膰 od dzieci艅stwa, chcia艂 mie膰 dom - wspania艂y i w艂asny. Potrzebowa艂 tego ogromnie. Tak jak ona potrzebowa艂a swojej policyjnej odznaki i oparcia w prawie - z tych samych powod贸w.

Zostawi艂a przed wej艣ciem do dostojnej budowli brzydk膮 radiol臋, wbieg艂a po schodach i w nast臋pnej chwili z lepkiego upa艂u nowojorskiego lata wesz艂a w cudowny ch艂贸d holu.

Ju偶 si臋 nie mog艂a doczeka膰, kiedy si膮dzie do pracy, uporz膮dkuje notatki, da im jaki艣 kszta艂t, ale najpierw wezwa艂a domowy komputer.

- Gdzie jest Roarke?

- Witaj, kochana Eve. Jak zwykle nagrany g艂os u偶ywaj膮cy pieszczotliwego zwrotu wzbudzi艂 w niej zak艂opotanie.

- Dobrze ju偶, dobrze. Odpowiedz na pytanie.

- Stoi za tob膮.

- Rany! - Obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i st艂umi艂a cisn膮ce si臋 na usta przekle艅stwo. Roarke rzeczywi艣cie sta艂 w niedba艂ej pozie w 艂ukowatym przej艣ciu do Jonu. - Mo偶e mnie po prostu zastrzel! Po co czeka膰, a偶 zejd臋 na zawa艂?

- Nie tak planowa艂em powitanie. Masz krew na spodniach.

- Nie moja. - Odruchowo zacz臋艂a wyciera膰 plam臋, popatruj膮c na m臋偶a. Nie tylko powitanie przy艣piesza艂o jej puls. To si臋 zdarza艂o. Wystarczy艂o i niego spojrze膰. Nie chodzi艂o te偶 o twarz. W ka偶dym razie nie tylko o twarz, i te przejmuj膮co niebieskie oczy, nieprawdopodobne usta o k膮cikach uniesionych teraz w lekkim u艣miechu, o cudown膮 rze藕b臋 mi臋艣ni tego nieprawdopodobnego przystojniaka, nie o t臋 grzyw臋 jedwabistych, smoli艣cie czarnych w艂os贸w. Nie o to chodzi艂o, 偶e by艂 wysokim, 艣wietnie zbudowanym facetem, ubranym w doskonale dopasowany elegancki ciemny garnitur.

Poci膮ga艂o j膮 wszystko, co o nim wiedzia艂a, i to, co jeszcze mia艂a odkry膰. W艂a艣nie to, jak wzbieraj膮ca fala, nape艂nia艂o j膮 mi艂o艣ci膮. Oczywi艣cie, wszystko to by艂o bezsensowne i nierealne. I najbardziej prawdziwe na 艣wiecie.

- A jak chcia艂e艣 mnie przywita膰?

Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. Kiedy podesz艂a do niego po marmurowej posadzce, przygarn膮艂 j膮 do siebie i delikatnie musn膮艂 wargami jej usta. Chwil臋 p贸藕niej wpi艂 si臋 w nie w nami臋tnym, 偶arliwym poca艂unku.

- Na przyk艂ad tak - mrukn膮艂, przeci膮gaj膮c s艂owa z irlandzkim akcentem - W ka偶dym razie, na pocz膮tek.

- Jak na pocz膮tek, ca艂kiem nie藕le. Co dalej? Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Kieliszek wina w salonie?

- Tylko ty i ja, wypijemy wino w salonie. S艂ysz膮c niek艂aman膮 rado艣膰 w g艂osie 偶ony, Roarke lekko uni贸s艂 brew.

- O, tak, zupe艂nie sami. Summerset na pewno mi艂o sp臋dza czas w uzdrowisku. Wypada艂oby o niego spyta膰.

- Tra la la! - Eve wesz艂a do salonu, opad艂a na jedn膮 z pi臋knych sof i rozmy艣lnie opar艂a nogi na bezcennym stoliku do kawy. - Czy ty widzisz, co ja wyprawiam? Jak s膮dzisz, czy Summerseta w艂a艣nie zak艂u艂o serce?

- Pani porucznik, zachowuje si臋 pani jak dziecko.

- Nie przesadzajmy. Roarke zn贸w si臋 roze艣mia艂 i nala艂 wina z otwartej wcze艣niej butelki.

- No dobrze. - Poda艂 偶onie kieliszek, usiad艂 i tak偶e opar艂 stopy na stoliku. - Jak ci min膮艂 dzie艅?

- Ty m贸w pierwszy.

- Chcesz s艂ucha膰 o moich licznych spotkaniach w interesach, o post臋pach w planach przej臋cia Eton Group, odbudowie kompleksu we Frankfurcie i restrukturyzacji kom贸rki nanotechnicznej w Chicago?

- Dzi臋ki, o tobie wystarczy. - Przesun臋艂a si臋, 偶eby Galahad, gigantyczny koi, kt贸ry z g艂uchym odg艂osem wyl膮dowa艂 na poduszce, m贸g艂 si臋 wygodnie u艂o偶y膰.

- Tak w艂a艣nie przypuszcza艂em. - Roarke pog艂adzi艂 Eve po g艂owie, tak samo jak ona kota. - A co tam u naszej nowej pani detektyw?

- Wszystko w porz膮dku. Jest zawalona papierkow膮 robot膮. Musi wyczy艣ci膰 stare sprawy, 偶eby si臋 wzi膮膰 do nowych. Usadzi艂am j膮 na par臋 dni za biurkiem, niech si臋 otrzaska z prawdziwym wyzwaniem, zanim wyjdzie na ulic臋 b艂yska膰 ludziom po oczach nowiutk膮 odznak膮. Roarke zmierzy艂 wzrokiem plam臋 krwi na spodniach Eve.

- Ale dosta艂a艣 now膮 spraw臋. Upi艂a 艂yk wina marz膮c, by utopi膰 w nim k艂opoty ca艂ego dnia.

- Poradzi艂am sobie na miejscu zbrodni solo.

- Czy偶by trudno by艂o pani prze艂kn膮膰 fakt, 偶e partner to nie to samo co pomocnik, pani porucznik?

- Nie, sk膮d. Chocia偶... mo偶e i tak. Nie wiem. - Zirytowana lekko, wzruszy艂a ramionami. - Przecie偶 nie mog臋 jej pu艣ci膰 na 偶ywio艂! Roarke przesun膮艂 palcem po szyi Eve.

- Nie chcesz jej pu艣ci膰 na 偶ywio艂.

- A po co? Przecie偶 dobrze nam si臋 razem pracuje. 艢wietnie si臋 rozumiemy. Mog艂aby mi zawsze pomaga膰. Jest dobrym glin膮. A poza tym dzisiaj nie zabra艂am jej ze sob膮, bo mia艂a zaplanowan膮 uroczyst膮 kolacj臋 i dawno wysz艂a, zanim si臋 wszystko zacz臋艂o. I tak ju偶 wystarczaj膮co cz臋sto musi cz艂owiek zmienia膰 plany w tej cholernej robocie. Nie by艂o sensu 艣ci膮ga膰 Peabody i psu膰 jej wiecz贸r. M膮偶 cmokn膮艂 Eve leciutko w policzek.

- Jaka艣 ty kochana.

- Nie przesadzajmy. - Mia艂a ogromn膮 ochot臋 pochyli膰 si臋 i skuli膰. Czu艂a troch臋 winna. - 艁atwiej by艂o zostawi膰 j膮 w spokoju ni偶 s艂ucha膰 jej j臋k贸w temat straconej okazji, zaprzepaszczonej rezerwacji, zmarnowanej wyj膮tkowej kiecki i tak dalej. Jutro wszystko jej powiem.

- A mnie powiesz dzisiaj?

- Taki mia艂am zamiar. - Zerkn臋艂a na niego z ukosa. - Mo偶e si臋 nawet do o艣 przydasz.

- A oboje wiemy, 偶e uwielbiam by膰 u偶yteczny. - Teraz palec Roarke'a w臋drowa艂 po udzie Eve. Odstawi艂a kieliszek i d藕wign臋艂a Galahada, kt贸ry roz艂o偶y艂 jej si臋 na kolanach.

- Wobec tego chod藕 ze mn膮, kolego. Mam dla ciebie zaj臋cie.

- Ooo... Interesuj膮ce. - Wsta艂 i ruszy艂 za 偶on膮. W po艂owie schod贸w, poniewa偶 Eve si臋 zatrzyma艂a, on tak偶e stan膮艂 i przechyli艂 g艂ow臋 zaciekawiony. - Jaki艣 problem?

- Tak sobie pomy艣la艂am... Pami臋tasz, jak Summerset zlecia艂 ze schod贸w?

- Nie spos贸b tego zapomnie膰.

- No w艂a艣nie. Jest mi bardzo przykro, 偶e sta艂a mu si臋 krzywda i tak dalej, te偶 dzi臋ki temu wyni贸s艂 si臋 do diab艂a przynajmniej na jaki艣 czas.

- Jeste艣 wyj膮tkowo wra偶liw膮 osob膮, moja kochana Eve. Nie mo偶esz tak i przejmowa膰 wszystkimi problemami tego 艣wiata z nieszcz臋艣ciami Summerseta na czele.

- Cha cha cha. Wracaj膮c do rzeczy, mam powa偶ne obawy, 偶e mo偶e si臋 zdarzy膰 nast臋pny przykry wypadek. Mam na my艣li schody. Powinni艣my co艣 z nimi zrobi膰, 偶eby kt贸re艣 z nas nie by艂o nast臋pne.

- Co w takim razie proponujesz... - Nie sko艅czy艂, bo nie spos贸b pami臋ta膰, co si臋 chcia艂o spyta膰, gdy rozpalone wargi ukochanej kobiety wpijaj膮 ci si臋 w usta, a niecierpliwe d艂onie rozpinaj膮 pasek. Roarke zd膮偶y艂 tylko przewr贸ci膰 oczami. - Na przykry wypadek si臋 nie zanosi... - wymamrota艂 jeszcze. Opar艂 Eve plecami o drewniany filar, 艣ci膮gn膮艂 z niej 偶akiet.

- Je偶eli nie zlecimy i si臋 nie pozabijamy, to b臋dzie znaczy艂o, 偶e z艂amali艣my kl膮tw臋 - oznajmi艂a Eve. - Ten garnitur pewnie kosztowa艂 ci臋偶kie pieni膮dze?

- Mam jeszcze kilka.

Za艣mia艂a si臋, 艣ci膮gn臋艂a mu z ramion marynark臋 i przycisn臋艂a usta do jego szyi. Roarke stukn膮艂 w zatrzask zwalniaj膮cy zaczep szelek mocuj膮cych kabur臋. Bro艅 run臋艂a na schody z g艂o艣nym hukiem. Dalej polecia艂y czyje艣 kieszonkowe tele艂膮cze, jedwabny krawat i jaki艣 samotny but.

Kiedy po艂膮czyli si臋 w jedno, Eve nie by艂a nawet ca艂kiem rozebrana. Wbi艂a Roarke'owi paznokcie w plecy i zaraz opu艣ci艂a r臋ce ni偶ej na jego po艣ladki. - Chyba zaczyna dzia艂a膰. Za艣mia艂 si臋 bezg艂o艣nie, poci膮gaj膮c j膮 w d贸艂. Kt贸re艣 straci艂o r贸wnowag臋 i zsun臋li si臋 o kilka stopni. Eve mocno obj臋艂a m臋偶a nogami, a jedn膮 r臋k膮 zdo艂a艂a chwyci膰 s艂upek por臋czy. Roarke mia艂 obie r臋ce wolne, wi臋c m贸g艂 do woli pie艣ci膰 jej piersi, a ona, i poruszaj膮c rytmicznie biodrami, prowadzi艂a go wprost do szale艅stwa. Gdy zadr偶a艂a, a spomi臋dzy jej warg wyrwa艂o si臋 jego imi臋, wsun膮艂 d艂o艅 mi臋dzy ich splecione cia艂a i patrzy艂, jak znowu wspina si臋 na szczyt nami臋tno艣ci.

Nigdy w 偶yciu 偶adnej kobiety nie pragn膮艂 tak mocno. Im lepiej j膮 zna艂, tym bardziej po偶膮da艂, prawdziwe b艂臋dne ko艂o. Niewa偶na przesz艂o艣膰. Niewa偶na na przysz艂o艣膰. Dop贸ki istnia艂a Eve.

- Jeszcze nie. - Obj膮艂 j膮 za biodra i uni贸s艂 lekko. - Chwileczk臋, to nie koniec. W chwili o艣lepiaj膮cej rozkoszy Eve zacisn臋艂a palce na g艂adkim drewnie, Oszo艂omiona, ledwo przytomna, uchyli艂a powieki i spojrza艂a w 藕renice m臋偶a, On tak偶e mia艂 b艂臋dny wzrok; byli tak blisko siebie, jakby oboje ich przebi艂o jedno ostrze. Obj臋艂a go r臋kami i nogami. Nigdzie nie p贸jdzie.

Le偶eli na schodach zm臋czeni, jakby w艂a艣nie prze偶yli trz臋sienie ziemi, Szczerze m贸wi膮c, Eve nie mog艂aby przysi膮c, 偶e ziemia naprawd臋 nie dr偶a艂a.

Jeden but mia艂a na stopie, drugi zagin膮艂. Spodnie, przewr贸cone na lew膮 stron臋, zosta艂y na nogach gdzie艣 w okolicach kostek. Z pewno艣ci膮 wygl膮da艂a 艣miesznie, ale nie potrafi艂a wykrzesa膰 z siebie energii, by zmieni膰 ten stan, a nawet cho膰by zacz膮膰 si臋 nim przejmowa膰.

- Teraz ju偶 na pewno jest bezpiecznie - odezwa艂a si臋 tylko.

- Mam nadziej臋, bo drugi raz ju偶 si臋 chyba nie odwa偶臋 na taki wyczyn.

- Przecie偶 to ja b臋d臋 mia艂a siniaki na plecach!

- To fakt. Przepraszam. - Roarke przetoczy艂 si臋 na bok, usiad艂, odgarn膮艂 w艂osy z twarzy. - To by艂o... Hm... Jak by to uj膮膰... pami臋tne, tak, pami臋tne wy darzenie. Ona te偶 nie przypuszcza艂a, by mia艂a szybko zapomnie膰 te chwile.

- Patrz, prawie wszystko wyl膮dowa艂o na parterze - powiedzia艂a. Roarke te偶 spojrza艂 w d贸艂. D艂u偶sz膮 chwil臋 siedzieli zamy艣leni, s艂ycha膰 by艂o tylko ich urywane oddechy.

- No widzisz - odezwa艂 si臋 wreszcie Roarke - przy takich w艂a艣nie okazjach przydaje si臋 kto艣, kto przyjdzie i posprz膮ta.

- Gdyby ten kto艣... niech pozostanie bezimienny jeszcze przez trzy b艂ogos艂awione tygodnie, by艂 tutaj, nie zabawia艂by艣 si臋 teraz na schodach.

- Punkt dla ciebie. Wobec tego ja pozbieram rzeczy. Jeden but masz na nodze - zauwa偶y艂. Eve zastanowi艂a si臋 nad tym s艂usznym spostrze偶eniem i wkr贸tce zdecydowa艂a, 偶e 艂atwiej b臋dzie go zdj膮膰, ni偶 walczy膰 ze spodniami. Zgarn臋艂a kilka drobiazg贸w, kt贸re znajdowa艂y si臋 w zasi臋gu r臋ki, a potem siedzia艂a z brod膮 wspart膮 na d艂oni i przygl膮da艂a si臋, jak Roarke zbiera porozrzucane rzeczy. Zawsze z przyjemno艣ci膮 ogl膮da艂a nagiego m臋偶a.

- Wrzu膰 wszystko do prania, wezm臋 sobie jakie艣 inne ciuchy.

- Mo偶e by艣my teraz co艣 zjedli? Przy okazji powiesz mi, do czego jeszcze m贸g艂bym ci si臋 przyda膰.

- Dobra.

Poniewa偶 dla wygody jedli w jej gabinecie, pozwoli艂a Roarke'owi ustali膰 menu. Ma艂o tego, nawet nastawi艂a autokucharza na jego ulubion膮 sa艂atk臋 z homar贸w. Dosz艂a do wniosku, 偶e sytuacja na schodach wypali艂a z jej cia艂a ostatni膮 kropl臋 alkoholu, wi臋c pozwoli艂a sobie na drugi kieliszek wina do kolacji. No dobrze, s艂uchaj - odezwa艂a si臋 wreszcie. - W艂a艣cicielka domu w Upper East wyjecha艂a z miasta na dwa tygodnie. W tym czasie mieszka艂a u niej przyjaci贸艂ka. W艂a艣cicielka wr贸ci艂a dzi艣 p贸藕nym popo艂udniem i zasta艂a zdewastowany salon. Podobno drzwi wej艣ciowe by艂y zamkni臋te, alarm w艂膮czony, na g贸r臋. Poczu艂a potworny smr贸d, kt贸ry j膮 wkurzy艂 r贸wnie solidnie ba艂agan na dole. Wesz艂a do sypialni i tam znalaz艂a swoj膮 przyjaci贸艂k臋 z poder偶ni臋tym gard艂em. Martw膮 - jak mi wiadomo - od pi臋ciu dni. Nie ma innych ran. Wszystko wskazuje na to, 偶e ofiar臋 zaatakowano od ty艂u. Kamera nad drzwiami wej艣ciowymi zosta艂a wy艂膮czona, dyski znikn臋艂y. Nie znaleziono 偶adnych 艣lad贸w w艂amania. Ofiara mia艂a na sobie mn贸stwo efektownych b艂yskotek. Bardzo mo偶liwe... nawet prawdopodobne, 偶e by艂y fa艂szywe, i komputer na nadgarstku to produkt markowy.

- T艂o seksualne?

- Na pierwszy rzut oka - nie. Zobaczymy jeszcze, co powiedz膮 po sekcji zw艂ok. Zamordowana by艂a ubrana wyj艣ciowo. Jak w艂a艣cicielka troch臋 dojdzie do siebie, dowiemy si臋, czy co艣 zgin臋艂o. Jednak widzia艂am tam chyba prawdziwe antyki i oryginalne dzie艂a sztuki, ca艂kiem niez艂膮 kolekcj臋 elektronicznych gad偶et贸w. W szufladzie od razu trafi艂am na bi偶uteri臋. Wygl膮da艂a na prawdziw膮, no ale nie jestem specem. Niby typowe w艂amanie, tylko...

- Od tego jeste艣 specem.

- Co艣 mi tu nie pasuje. Kiepsko mi to wygl膮da. W zasadzie odnios艂am wra偶enie, 偶e kto艣 si臋 w艂ama艂, 偶eby zabra膰 co艣 konkretnego, co艣 szczeg贸lnego. No i ofiara wr贸ci艂a, zanim w艂amywacz sko艅czy艂 robi膰 swoje.

- Zawsze najwa偶niejsze jest wyczucie czasu.

- Jak najbardziej. Wszyscy wiedzieli, 偶e w艂a艣cicielka wyjecha艂a. Przypuszczam, 偶e w艂amywacz spodziewa艂 si臋 zasta膰 ca艂kiem pusty dom. Wi臋c kiedy ofiara wesz艂a do sypialni, zaszed艂 j膮 od ty艂u, podci膮艂 jej gard艂o od ucha do ucha i albo dalej szuka艂 tego, po co przyszed艂, albo si臋 ulotni艂.

- No to trudno tu m贸wi膰 o typowym w艂amaniu. Typowy w艂amywacz chce najszybciej wej艣膰 i r贸wnie szybko wyj艣膰. Nie robi ba艂aganu, zamieszania, nie ma broni. Za noszenie broni dostaje si臋 ekstra par臋 latek.

- Co ty powiesz! U艣miechn膮艂 si臋 tylko.

- Poniewa偶 nigdy nie zosta艂em z艂apany ani przymkni臋ty, uznaj臋 ten szyderczy ton za ca艂kowicie nie na miejscu. Przest臋pca nie zachowywa艂 si臋 jak typowy w艂amywacz, wi臋c nie by艂 typowym w艂amywaczem.

- Te偶 tak uwa偶am. No dobrze, sprawdzimy pani膮 Gannon, w艂a艣cicielk臋 domu, i pani膮 Jacobs, ofiar臋. Zobaczymy, mo偶e si臋 oka偶e, dlaczego kto艣 chcia艂by kt贸r膮艣 zabi膰.

- S膮 na scenie jacy艣 byli m臋偶owie, zazdro艣ni kochankowie?

- Wed艂ug w艂a艣cicielki Jacobs lubi艂a urozmaicone towarzystwo. Nie mia艂a sta艂ego ch艂opaka. Natomiast ta Gannon zerwa艂a ze swoim jaki艣 miesi膮c wcze艣niej. Twierdzi, 偶e rozstali si臋 w zgodzie.

Trzeba jednak pami臋ta膰, 偶e ludzi sta膰 na r贸偶ne krety艅skie zagrywki, mog膮 d艂ugo chowa膰 uraz臋.

- Co ty powiesz!

Eve zamilk艂a. Przed oczami pojawi艂a jej si臋 scena, kiedy Roarke st艂uk艂 na kwa艣ne jab艂ko jednego z jej koleg贸w, z kt贸rym w zamierzch艂ej przesz艂o艣ci sp臋dzi艂a noc.

- Webster nie by艂 moim by艂ym. Trzeba pozostawa膰 nago w bliskim kontakcie z drug膮 osob膮 przynajmniej dwie godziny, 偶eby si臋 kwalifikowa膰 jako 鈥瀊y艂y鈥. Tak stanowi prawo.

- B臋d臋 pami臋ta艂.

- 艢wietnie. Wobec tego ja zajm臋 si臋 by艂ymi. A ty w dowolnej chwili mo偶esz przesta膰 si臋 g艂upio u艣miecha膰. Chad Dix, zamieszka艂y w Upper East - rzuci艂a pod adresem komputera. Pizza to nie jest, pomy艣la艂a Eve, skubi膮c sa艂atk臋 z homara, ale da si臋 zje艣膰. Przypomina艂a sobie szczeg贸艂y dotycz膮ce sprawy.

- Ofiara by艂a agentk膮 biura podr贸偶y, pracowa艂a dla firmy 鈥濿ork or Play Travel鈥. Znasz ich?

- Nie, nie znam.

- Niekt贸rzy podr贸偶uj膮 z innych przyczyn, niekoniecznie po to, 偶eby si臋 bawi膰 albo pracowa膰. Na przyk艂ad co艣 przemycaj膮. Roarke podni贸s艂 kieliszek i zapatrzy艂 si臋 w wino.

- Zale偶nie od punktu widzenia przemyt mo偶na uzna膰 za prac臋 lub zabaw臋.

- Ju偶 nie b臋d臋 powtarza艂a: 鈥瀋o ty powiesz鈥, bo to si臋 robi nudne. Mo偶emy zajrze膰 do tego biura podr贸偶y, ale wydaje mi si臋, 偶e to nie Jacobs by艂a celem. Chodzi艂o o Gannon, o jej rzeczy. Wyjecha艂a, wszyscy o tym wiedzieli.

- Bawi膰 si臋 czy pracowa膰?

- Pracowa膰. By艂a w trasie, promowa艂a ksi膮偶k臋. I ta ksi膮偶ka, przyznani, bardzo mnie interesuje.

- Naprawd臋? No, no, no!

- Daj spok贸j, przecie偶 wiesz, 偶e czytam. - Znowu skubn臋艂a troch臋 sa艂atki. - i to sporo.

- Akta spraw si臋 nie licz膮. - Roarke machn膮艂 zamaszy艣cie widelcem. - Ale, ale! M贸w dalej. Co w tej ksi膮偶ce takiego interesuj膮cego?

- Nic specjalnego - odparowa艂a Eve. - To jaka艣 saga rodzinna, ale rzecz w tym, 偶e jest tam co艣 o brylantach skradzionych na pocz膮tku wieku, tutaj w Nowym Jorku...

- Na Czterdziestej Si贸dmej. 鈥濭or膮cy towar鈥. Znam t臋 ksi膮偶k臋.

- Czyta艂e艣?

- W rzeczy samej. By艂a licytowana w zesz艂ym roku. Kupi艂o j膮 wydawnictwo 鈥濻tarline鈥.

- 鈥濻tarline鈥? Jak to? Przecie偶 to twoje!

- Owszem. Dosta艂em cynk od jednego z redaktor贸w, w comiesi臋cznym raporcie. Zaciekawi艂a mnie ta pozycja. W zasadzie wszyscy... no c贸偶, wszyscy o specyficznych zainteresowaniach znaj膮 histori臋 skoku na Czterdziestej Si贸dmej.

- A ty masz owe specyficzne zainteresowania.

- Tak, rzeczywi艣cie. Sprawa dotyczy艂a prawie trzydziestu milion贸w dolar贸w w brylantach wyniesionych z firmy jubilerskiej. Mniej wi臋cej trzy czwarte 艂upu uda艂o si臋 odzyska膰. Ale tak czy inaczej zosta艂o jeszcze mn贸stwo l艣ni膮cych kamyk贸w bez w艂a艣ciciela. Gannon... Sylvia? Nie. Susan? A, ju偶 wiem.

Samantha. Oczywi艣cie, Samantha. O tak, Roarke okazywa艂 si臋 niekiedy bardzo przydatny.

- No dobrze, wobec tego wiesz wszystko. Jej dziadek odzyska艂 czy te偶 pom贸g艂 odzyska膰 wi臋kszo艣膰 kamieni.

- Racja. A jej pradziadek ze strony matki by艂 jednym ze z艂odziei.

- Naprawd臋? - Odchyli艂a si臋 na oparcie fotela. - Do tego nie dosz艂y艣my.

- Wszystko jest w ksi膮偶ce. Samantha Gannon nie kryje swoich rodzinnych powi膮za艅. W zasadzie te powi膮zania i doskona艂a znajomo艣膰 tematu s膮 ogromnym plusem powie艣ci, zdecydowanie pomagaj膮 jej si臋 sprzedawa膰.

- Stre艣膰 mi to cudo jako艣 po 艂ebkach.

- Z艂odziei by艂o czterech. Jeden to wtyka, bez niego skok by艂by niemo偶liwy. Pozostali udawali klient贸w i cz艂onk贸w zespo艂u dochodzeniowego, gdy ju偶 wykryto znikni臋cie brylant贸w. Ka偶dy z nich by艂 um贸wiony na spotkanie z kt贸rym艣 z projektant贸w albo sprzedawc贸w na pi臋trze. Ka偶dy wyni贸s艂 ze sob膮 jaki艣 nierzucaj膮cy si臋 w oczy drobiazg, przygotowany przez wtyk臋. Ceramicznego psa, szmacian膮 lalk臋 i takie tam.

- Zaraz, moment. Jak膮 lalk臋?

- To stara sztuczka - wyja艣ni艂 Roarke. - Przecie偶 najciemniej jest pod latarni膮. Wtyka ukry艂 brylanty w czterech niepozornych przedmiotach. Ka偶dy ze z艂odziei wyszed艂 z firmy, trzymaj膮c jeden z nich pod pach膮. W bia艂y dzie艅.

Wed艂ug legendy, potwierdzonej w ksi膮偶ce przez Samanth臋 Gannon, dw贸ch z nich zjad艂o spokojnie lunch jak膮艣 przecznic臋 od firmy, maj膮c 艂up ci膮gle przy sobie.

- Wyszli sobie ot tak?

- Geniusz tkwi艂 w prostocie. Na parterze prowadzono sprzeda偶 detaliczn膮. Prawie jak na bazarze. A w tamtych czasach... zreszt膮 i teraz niekiedy si臋 to zdarza, niekt贸rzy kontrahenci chodzili od sklepu do sklepu, od kantoru do kantoru z kamykami wartymi fortun臋, utkni臋tymi w papierowych ruloni­kach. Wystarczy艂o mie膰 jaja, informacje i pomocnika, a sprawa by艂a 艂atwiejsza, ni偶 si臋 mog艂o wydawa膰. I mo偶na by艂o spokojnie znikn膮膰 z b艂yszcz膮cymi cacuszkami w bia艂y dzie艅. Znacznie 艂atwiej ni偶 po godzinach. - Napijesz si臋 kawy?

- Przyniesiesz?

- Przynios臋. - Podni贸s艂 si臋 i ruszy艂 do kuchni. - Tylko na co im by艂y te kamienie - m贸wi艂 g艂o艣niej - skoro ka偶dy z nich zosta艂 dok艂adnie opisany? Trzeba by nieziemskiej cierpliwo艣ci i si艂y woli, 偶eby odczeka膰, a偶 b臋dzie mo偶na je opyli膰, a na dodatek jeszcze bardzo uwa偶nie wybra膰, u kogo si臋 ich pozby膰. A cz艂owiek jest tylko cz艂owiekiem. Wpadliby wcze艣niej czy p贸藕niej.

- Tak czy inaczej jedn膮 czwart膮 uda艂o im si臋 zatrzyma膰.

- Niezupe艂nie. - Roarke wr贸ci艂 z dzbankiem i dwiema fili偶ankami. - Prawie od razu zacz臋艂o si臋 dzia膰 藕le. Najpierw dosz艂o do zdrady i zab贸jstwa... nie ma co liczy膰 na z艂odziejsk膮 lojalno艣膰... Jeden z szajki, kt贸ry wtedy przedstawia艂 si臋 jako Crew, doszed艂 do wniosku, 偶e czwarta cz臋艣膰 艂upu to dla niego ma艂o, skoro mo偶e mie膰 ca艂o艣膰. By艂 ulepiony z zupe艂nie innej gliny ni偶 O'Hara, ten pradziadek Samanthy Gannon, i pozostali. Nie powinni byli w ogoli dzia艂a膰 razem... Crew zwabi艂 wtyk臋 w ustronne miejsce, zapewne obiecuj膮 wi臋kszy udzia艂 w 艂upie - i wpakowa艂 mu dwie kulki w 艂eb. W tamtych czasach u偶ywano kul do艣膰 cz臋sto. Zabra艂 jego cz臋艣膰 i w ten spos贸b mia艂 ju偶 po艂ow臋.

- A potem ruszy艂 za pozosta艂ymi.

- W艂a艣nie. Tyle 偶e wie艣膰 o morderstwie ju偶 si臋 rozesz艂a i pozostali dwaj dali nog臋. Mniej wi臋cej na tym etapie zosta艂a wpl膮tana w spraw臋 c贸rka i O'Hary. Narobi艂o si臋 troch臋 ba艂aganu, ale to ju偶 sobie przeczytasz. Zgina艂 nast臋pny z艂odziej, a Crew na wy艣cigi z detektywem wynaj臋tym przez firm臋 ubezpieczeniow膮 szuka艂 ostatniego. Gliniarz zakocha艂 si臋 w c贸rce z艂odzieja, sz艂o im 艂apka w 艂apk臋, wi臋c pomog艂a mu odzyska膰 t臋 po艂ow臋 艂upu, do kt贸rej mia艂 dost臋p O'Hara. Crew w efekcie r贸偶nych dramatycznych zdarze艅 trafi艂 za kratki. Zako艅czy艂 偶ycie w wi臋zieniu, nieca艂e trzy lata po zamkni臋ciu. Jego 膰wiartk臋 znaleziono w depozycie, tu, w Nowym Jorku. Nie by艂o to trudne, ho mi臋dzy osobistymi drobiazgami oddanymi na przechowanie na czas odsiadki znaleziono kluczyk do skrytki. Natomiast nikt si臋 nigdy nie dowiedzia艂, gdzie jest ostatnia cz臋艣膰 艂upu.

- Min臋艂o ponad pi臋膰dziesi膮t lat. Brylanty mog艂y dawno zagin膮膰. Albo rozesz艂y si臋 po 艣wiecie i teraz zdobi膮 jakie艣 pier艣cionki, bransoletki i inne takie.

- Bardzo prawdopodobne. Ale o ile偶 zabawniej wyobra偶a膰 sobie, 偶e tkwi w jakim艣 zakurzonym ceramicznym kocie, ustawionym na p贸艂ce w skromnym sklepiku. Eve nic zabawnego w tym nie widzia艂a, cho膰 potrafi艂a dostrzec motyw.

- Samantha Gannon pisa艂a w tej ksi膮偶ce o swojej rodzinie i zaginionych brylantach. Podniecaj膮cy w膮tek. Pewnie kto艣 doszed艂 do wniosku, 偶e ona je ma, albo przynajmniej wie, gdzie ich szuka膰.

- Zamie艣ci艂a na ko艅cu wyja艣nienie, w kt贸rym zaprzecza, 偶e cokolwiek wie na ten temat. Ale tak, masz racj臋, na pewno s膮 ludzie, kt贸rzy si臋 zastanawiaj膮, czy te brylanty nie le偶膮 ukryte u kogo艣 z jej krewnych albo u niej samej. Je艣li rzeczywi艣cie nikt ich nie odnalaz艂 i s膮 do wzi臋cia, to trzeba pami臋ta膰, 偶e maj膮 dzisiaj znacznie wi臋ksz膮 warto艣膰 ni偶 na pocz膮tku wieku. Sama legenda podnosi ich cen臋.

- Ile mo偶na za nie dosta膰?

- Ostro偶nie szacuj膮c, jakie艣 pi臋tna艣cie milion贸w.

- Przy pi臋tnastu milionach trudno o ostro偶no艣膰. Taka kasa niejednego mo偶e przyprawi膰 o kolorowy zawr贸t g艂owy. Co za tym idzie, mo偶emy przyj膮膰, 偶e na poszukiwanie ruszy jakie艣 par臋 milion贸w ludzi. Bardzo nam to zaw臋偶a kr膮g podejrzanych.

- Moim zdaniem jest ich wi臋cej. Pami臋taj, 偶e pani Gannon w艂a艣nie wr贸ci艂a z trasy promocyjnej. Nawet ci, kt贸rzy nie kupili ani nie przeczytali jej ksi膮偶ki, znaj膮 z wywiad贸w g艂贸wne w膮tki.

- 呕ycie bez wyzwa艅 by艂oby nudne. Szuka艂e艣 kiedy艣 tych brylant贸w z Czterdziestej Si贸dmej?

- Nie. Ale zawsze fajnie by艂o o nich pogada膰 z kumplami przy piwie. Pami臋tam, 偶e za m艂odu czu艂em nawet niejak膮 dum臋 z tego powodu, 偶e Jack O'Hara, jedyny, kt贸ry uszed艂 ca艂o z tego zamieszania, by艂 Irlandczykiem. Lubili艣my sobie wyobra偶a膰, 偶e uda艂o mu si臋 znikn膮膰 razem z reszt膮 艂upu i do偶y膰 lich dni w jakim艣 rajskim zak膮tku.

- Chyba 偶artujesz.

- Pomarzy膰 nie wolno? Nie, nie, to Crew schowa艂 gdzie艣 ostatni膮 cz臋艣膰 艂upu, ale miejsce jej ukrycia zabra艂 ze sob膮 do grobu. Mo偶e z艂o艣liwie, chocia偶 raczej dlatego, 偶e uwa偶a艂 brylanty za swoje. Za swoj膮 wy艂膮czn膮 w艂asno艣膰.

- Jaka艣 obsesja!

Tak zosta艂 przedstawiony w ksi膮偶ce, a z tego, co mi wiadomo, Samantha Gannon postawi艂a sobie za punkt honoru pisa膰 prawd臋, sam膮 prawd臋 i tylko prawd臋.

- No dobrze, zerknijmy w takim razie na obsad臋. - Eve podesz艂a do biurka, na kt贸rym mie艣ci艂 si臋 terminal komputera. - Ani z kostnicy, ani od ekipy technicznej informacji jeszcze nie b臋dzie, przyjd膮 najwcze艣niej jutro. Gannon twierdzi, 偶e po powrocie zasta艂a dom zamkni臋ty i zabezpieczony alarmem. Wej艣ciu przyjrza艂am si臋 uwa偶nie, na pewno nie by艂o 艣lad贸w forsowania drzwi si艂膮. Innymi s艂owy, w艂amywacz albo wszed艂 z Andre膮 Jacobs, albo sam obie otworzy艂. Sk艂aniam si臋 ku temu drugiemu, z czego wynika, 偶e musi nie膰 jakie艣 do艣wiadczenie z urz膮dzeniami zabezpieczaj膮cymi lub zna艂 kody.

- Czyli zn贸w nam si臋 pojawia na scenie jaki艣 by艂y.

- Samantha Gannon powiedzia艂a, 偶e po zerwaniu z ch艂opakiem zmieni艂a kody. Co nie znaczy, 偶e si臋 nie dokopa艂 do nowego szyfru. Przyjrz臋 mu si臋 bli偶ej, a ty mo偶e w tym czasie wyci膮gnij, co si臋 da, o tych brylantach i ludziach zwi膮zanych z kradzie偶膮.

- Z przyjemno艣ci膮. - Roarke jednym haustem opr贸偶ni艂 fili偶ank臋, nala艂 sobie now膮 porcj臋 kawy i wyszed艂 do s膮siedniego gabinetu.

Eve zaj臋艂a si臋 standardowym sprawdzeniem Chada Dixa. Gdy komputer szuka艂 danych, tak偶e dola艂a sobie kawy.

Straszne, bezsensowne, bestialskie. Takie by艂o morderstwo Andrei Jacobs. Nie wygl膮da艂o na przejaw paniki. O nie, jedno g艂adkie ci臋cie to nie jest objaw paniki. Przecie偶 napastnik mia艂 j膮 jak na widelcu, r贸wnie dobrze m贸g艂 j膮 og艂uszy膰, pozbawi膰 przytomno艣ci. Nie musia艂 dziewczyny zabija膰. Bardzo szybko odrzuci艂a my艣l, 偶e w艂amania dokona艂 zawodowy z艂odziej. S膮dz膮c po tym, w jakim stanie zostawi艂 dom Samanthy Gannon, prawdopodobie艅stwo by艂o wyj膮tkowo nik艂e. W艂amanie mog艂oby by膰 niez艂膮 przykrywk膮 dla morderstwa, ale 偶aden zawodowiec nie spartaczy艂by takiej przykrywki, zostawiaj膮c na miejscu tyle cennych drobiazg贸w.

- Dix Chad - odezwa艂 si臋 komputer. - Zamieszka艂y pod numerem czterdziestym pierwszym przy Siedemdziesi膮tej Pierwszej w Nowym Jorku, w stanie Nowy Jork. Data urodzenia: dwudziesty 贸smy marca, dwa tysi膮ce dwudziestego si贸dmego roku. Rodzice: Mitchell Dix oraz Gracia Long Dix Unger. Rozwiedzeni. Jeden rodzony brat, Wheaton. Jedna przyrodnia siostra, Maylee Unger Brooks. Przerzuci艂a informacje o jego edukacji, pod艣wietli艂a dane o zatrudnieniu. Doradca finansowy w 鈥濼arbo, Chassie i Dix鈥. Czyli facet od kasy. Zawsze odnosi艂a wra偶enie 偶e ludzie, kt贸rzy zawodowo inwestowali pieni膮dze innych, sami spali na forsie.

Przyjrza艂a si臋 zdj臋ciu Chada. Kwadratowa szcz臋ka, wysokie czo艂o, g艂adko ogolony. Chyba przystojny. Szatyn, w艂osy obci臋te u dobrego fryzjera. Oczy ciemnobr膮zowe.

- Komputer, czy obiekt by艂 notowany? Wyszukaj wszystkie przypadki, niezale偶nie od wymierzenia kary.

- Szukanie w toku... Zak艂贸canie spokoju w stanie nietrze藕wo艣ci. Grzywna zap艂acona. Dwunasty listopada dwa tysi膮ce czterdziestego dziewi膮tego. Posiadanie u偶ywek zabronionych przez prawo. Grzywna zap艂acona trzeciego kwietnia dwa tysi膮ce pi臋膰dziesi膮tego. Zniszczenie w艂asno艣ci publicznej, spo偶ywanie alkoholu w miejscu publicznym, restytucja dokonana, grzywna zap艂acona czwartego lipca dwa tysi膮ce pi臋膰dziesi膮tego. Zak艂贸canie spokoju publicznego w stanie nietrze藕wo艣ci, grzywna zap艂acona pi臋tnastego lipca dwa tysi膮ce pi臋膰dziesi膮tego trzeciego.

- Rysuje si臋 tu pewien wz贸r - uzna艂a Eve - nie spos贸b zaprzeczy膰. Komputer, wyszukaj rejestry odwyk贸w alkoholowych i chemicznych.

- Szukanie w toku... Dobrowolne uczestnictwo w kuracji odwykowej, w klinice Stokley, w Chicago, w stanie Illinois. Kuracja czterotygodniowa, od trzynastego sierpnia do dziesi膮tego wrze艣nia dwa tysi膮ce pi臋膰dziesi膮tego roku, uko艅czona. Dobrowolne uczestnictwo w kuracji odwykowej w klinice Stokley w Chicago w Illinois. Kuracja dwutygodniowa od szesnastego do trzydziestego czerwca dwa tysi膮ce pi臋膰dziesi膮tego trzeciego roku, uko艅czona.

- Jak tam, Chad, nadal czysty i trze藕wy? - mrukn臋艂a Eve. Tak czy inaczej, w jego aktach nie by艂o 偶adnej wzmianki na temat u偶ycia przemocy.

Jutro trzeba b臋dzie go przes艂ucha膰, mo偶e pogrzeba膰 g艂臋biej w jego aktach, je艣li to si臋 oka偶e konieczne. Na razie do艣膰. Teraz dane o ofierze.

Andrea Jacobs mia艂a dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Urodzona w Brooklynie, jedynaczka, jej rodzice oboje 偶yli i nadal byli ma艂偶e艅stwem. Mieszkali na Florydzie. Eve osobi艣cie odebra艂a im nadziej臋, zawiadamiaj膮c o 艣mierci jedynego dziecka.

Zdj臋cie Andrei ukazywa艂o atrakcyjn膮 blondynk臋 z szerokim, ol艣niewaj膮cym u艣miechem. Nie mia艂a na koncie 偶adnych wybryk贸w. Zatrudniona u tego samego pracodawcy od o艣miu lat, tyle samo czasu zajmowa艂a stale jedno mieszkanie.

Wynios艂a si臋 z Brooklynu, pomy艣la艂a Eve. Znalaz艂a sobie prac臋 i w艂asny dach nad g艂ow膮. Nowojorska dziewczyna od st贸p do g艂贸w.

Zaopatrzona w pozwolenie rodziny, zajrza艂a do finans贸w ofiary, wprowadzi艂a kod, 艣ci膮gn臋艂a dane. Andrea 偶y艂a na kraw臋dzi p艂ynno艣ci finansowej, ale nie gorzej ni偶 ka偶da inna m艂oda kobieta wolnego stanu, kochaj膮ca modne buty i wizyty w znanych klubach. Czynsz zap艂acony. Jeden zaleg艂y rachunek od Saksa, to samo w jakiej艣 firmie zwanej 鈥濩lones鈥. Wystarczy艂o kr贸tkie zerkni臋cie, by przekona膰 si臋, 偶e 鈥濩lones鈥 to firmowy sklep z ciuchami.

W艂膮czy艂a notes i zacz臋艂a porz膮dkowa膰 informacje, uk艂ada膰 z nich raport. 艁atwiej by艂o w ten spos贸b zebra膰 fakty, u艣wiadomi膰 sobie spostrze偶enia, formu艂owa膰 wnioski i wszystko to razem zebra膰 w sensown膮 ca艂o艣膰. W drzwiach pojawi艂 si臋 Roarke.

- O brylantach jest sporo, 艂膮cznie ze szczeg贸艂owymi opisami i fotografia Di. A o ludziach, cho膰by najlu藕niej zwi膮zanych ze spraw膮 - jeszcze wi臋cej. Komputer zaczyna parowa膰. Wysy艂am wszystko na tw贸j terminal.

- Dzi臋ki. Musisz tego pilnowa膰? - Nie.

- Przejedziesz si臋?

- Z pani膮, pani porucznik? Zawsze.

19

Wr贸ci艂a na miejsce zbrodni. By艂o ju偶 ciemno. Nie tak, jak w noc morderstwa, ale prawie. Eve odkodowa艂a policyjne zabezpieczenia.

- Ile czasu przeci臋tnie trwa艂oby wy艂膮czenie alarmu i otwarcie drzwi?

- Kochanie! Ja nie jestem przeci臋tny! Przewr贸ci艂a oczami.

- Czy to jest dobry system alarmowy? Czy do wy艂膮czenia go potrzebne jest do艣wiadczenie, czy wystarcz膮 odpowiednie narz臋dzia?

- Po pierwsze, zwr贸膰 uwag臋 na fakt, w jakim s膮siedztwie stoi ten dom. Dostojnym i bezpiecznym. Na ulicy ci膮gle jest ruch. Je艣li zbyt d艂ugo zatrzymasz si臋 przy drzwiach, zaraz si臋 kto艣 zainteresuje. Nawet w 艣rodku nocy. A tak przy okazji, znacie ju偶 czas zgonu?

- Okre艣lono go w przybli偶eniu, na podstawie stanu cia艂a. Mi臋dzy p贸艂noc膮 a pierwsz膮 rano.

- Wobec tego przyszed艂 niezbyt p贸藕no, zw艂aszcza je艣li zak艂adamy, 偶e by艂 tu jaki艣 czas, zanim ofiara wr贸ci艂a do domu. Pewnie p贸藕nym wieczorem. Rozumiem, 偶e chce tam wej艣膰 mo偶liwie najszybciej. Gdybym to ja mia艂 otworzy膰 te drzwi... a pami臋taj, 偶e nie robi艂em tego od lat, najpierw rozpracowa艂­bym system alarmowy. Albo przyjrza艂bym mu si臋 na miejscu, albo dowiedzia艂bym si臋, co tu jest zainstalowane, i obejrza艂bym ten sam typ u sprzedawcy czy cho膰by w sieci. Zanim bym tu w og贸le przyszed艂, chcia艂bym wiedzie膰, z czym b臋d臋 mia艂 do czynienia. Logiczne, pomy艣la艂a Eve, oczywi艣cie w ramach z艂odziejskiej logiki.

- I co potem?

- Hm... - Roarke przyjrza艂 si臋 zamkom. - Cz艂owiek o niejakich zdolno艣ciach mo偶e otworzy膰 te drzwi w czasie nie d艂u偶szym ni偶 cztery minuty. Oczywi艣cie m贸wi臋 o osobie obdarzonej pewnymi zdolno艣ciami manualnymi. W艂a艣ciwie... nawet trzy minuty.

- Trzy do czterech minut...

- Niby nic, ale je艣li si臋 stoi w niew艂a艣ciwym miejscu i robi co艣 niezgodnego z prawem, to wieczno艣膰.

- Jasne.

- Amatorowi zaj臋艂oby to odpowiednio wi臋cej czasu. Ale, ale! Zobacz, gospodyni uprzejmie umie艣ci艂a ostrzegawcz膮 plakietk臋 z informacj膮, 偶e jej dom jest chroniony przez First Alarm Group.

- Hej, hej! Panie z艂odzieju! Pomog臋 panu we w艂amaniu! - Eve z niesmakiem sykn臋艂a przez z臋by. - A jej dziadek, zanim zosta艂 prywatnym detektywem, by艂 gliniarzem. Powinien jej powiedzie膰, 偶e to g艂upota zdradza膰 rodzaj systemu alarmowego.

- Raczej powinien. Mo偶e powiedzia艂. Mo偶e to zmy艂ka. Teoretycznie przyjmujmy, 偶e morderca uzna艂 t臋 informacj臋 za prawdziw膮. Najlepszy produkt tej firmy jest po艂膮czony z samym zamkiem. Nale偶y go od艂膮czy膰 w czasie otwierania zamka, a do tego potrzebna naprawd臋 pewna r臋ka. Potem trzeba zresetow膰 alarm na panelu, kt贸ry najprawdopodobniej znajduje si臋 tu偶 za drzwiami. To mo偶e potrwa膰 jeszcze minutk臋 lub dwie, zak艂adaj膮c, 偶e w艂amywacz wie, z czym ma do czynienia. Najlepiej by zrobi艂, gdyby kupi艂 taki sam system i potrenowa艂 w domu. Czy przyprowadzi艂a艣 mnie tutaj, 偶ebym otworzy艂 te drzwi?

- Chcia艂am sprawdzi膰...

- Co wy tam robicie?! - krzykn膮艂 jaki艣 m臋偶czyzna.

Mia艂 ze trzydzie艣ci pi臋膰 lat, a po figurze s膮dz膮c, regularnie bywa艂 w si艂owni. Za nim, po drugiej stronie ulicy, sta艂a w otwartych drzwiach kobieta z telefonem w d艂oni.

- Jakie艣 problemy? - spyta艂a Eve, podchodz膮c bli偶ej.

- Ja was o to pytam. - M臋偶czyzna zatoczy艂 barkami kr膮g do ty艂u jak na rozgrzewce. Zako艂ysa艂 si臋 z pi臋t na palce. Postawa wojownicza. - Nikogo tam nie ma. Je偶eli jeste艣cie znajomymi w艂a艣cicielki, powinni艣cie o tym wiedzie膰.

- Pan jest jej przyjacielem?

- Mieszkam naprzeciwko. - Wskaza艂 kciukiem za plecy. - U nas dzia艂a pomoc s膮siedzka.

- To dobrze. - Eve wyj臋艂a odznak臋. - Pan wie, co si臋 tutaj sta艂o.

- Wiem. Chwileczk臋. - Pomacha艂 do kobiety stoj膮cej w drzwiach i zawo艂a艂: - Wszystko w porz膮dku, to gliniarze! - Odwr贸ci艂 si臋 zn贸w do Eve. - Podejrzewa艂em, 偶e jeste艣cie z policji, ale chcia艂em si臋 upewni膰. Wczoraj byli u nas dwaj mundurowi, powiedzieli, co si臋 sta艂o. Przepraszam, 偶e tak na was naskoczy艂em, ale zrobili艣my si臋 troch臋 nerwowi. - Nie ma sprawy. By艂 pan w domu w czwartek wieczorem?

- By艂em, 偶ona te偶. Tak blisko... - Przeni贸s艂 wzrok na dom Samanthy Gannon. - Fatalna sprawa. Znali艣my Andre臋. Widywali艣my ja na przyj臋ciach u Sam, moja 偶ona z nimi dwiema i ich przyjaci贸艂kami wysz艂a par臋 razy na jaki艣 babski wiecz贸r... Jeste艣my przecie偶 tak blisko, po drugiej stronie ulicy...

- Wiedzia艂 pan, 偶e Andrea Jacobs mieszka艂a tutaj pod nieobecno艣膰 pani Gannon?

- Tak, bo 偶ona by艂a u Sam tu偶 przed jej wyjazdem po偶egna膰 si臋, 偶yczy膰 jej powodzenia i przy okazji spyta艂a, czy mo偶e jej jako艣 pom贸c, cho膰by nakarmi膰 rybki. No i wtedy si臋 dowiedzia艂a, 偶e wszystkim zajmie si臋 Andrea.

- Widzieli pa艅stwo Andre臋 Jacobs albo rozmawiali艣cie z ni膮 pod nieobecno艣膰 Samanthy Gannon?

- Ja j膮 widzia艂em mo偶e raz. I to kr贸tko, tylko przelotnie. Zwykle wychodz臋 z domu o wp贸艂 do si贸dmej, bo przed prac膮 wpadam jeszcze do si艂owni. 呕ona musi wyj艣膰 najp贸藕niej o 贸smej. Natomiast Andrea prowadzi zupe艂nie inny tryb 偶ycia, wi臋c nic dziwnego, 偶e si臋 mijali艣my.

- Ale dzisiaj zwr贸ci艂 pan na nas uwag臋. Czy to z powodu czwartkowych wydarze艅, czy tak jest zwykle?

- Staramy si臋 mie膰 wzajemnie na oku. Nie jest to mo偶e orli wzrok - u艣miechn膮艂 si臋 lekko - ale jeste艣my czujni. A wy stali艣cie tu d艂u偶sz膮 chwil臋.

- Rzeczywi艣cie. Tak jak kto艣, kto by si臋 w艂amywa艂 do domu. Zauwa偶y艂 pan kogo艣 obcego? Mo偶e kto艣 si臋 kr臋ci艂 po okolicy w ci膮gu ostatnich dw贸ch tygodni?

- Ju偶 mnie wczoraj o to pytali mundurowi. Bez przerwy si臋 nad tym zastanawiam. Nie, nikogo podejrzanego nie widzia艂em. I 偶ona te偶 nie, rozmawiali艣my o tym do艣膰 d艂ugo... Straszne. O takich zdarzeniach cz艂owiek powinien co najwy偶ej dowiadywa膰 si臋 z medi贸w. A nie zna膰 ofiar臋. Trudno si臋 z tym nie zgodzi膰, pomy艣la艂a Eve, wracaj膮c do Roarke'a.

- Chcia艂abym si臋 przekona膰, ile to potrwa. - Skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 drzwi.

- Jak sobie 偶yczysz. - Wyj膮艂 z kieszeni sk贸rzany pokrowiec, wybra艂 odpowiednie narz臋dzie. - Pami臋taj, 偶e nie rozpracowywa艂em tego systemu. - Kucn膮艂.

- Tak, tak, pami臋tam. Odlicz臋 ci par臋 sekund. Chcia艂abym po prostu zrekonstruowa膰 mo偶liwy scenariusz. Nie wiem, jak szybki musia艂by by膰 w艂amywacz, 偶eby go nie namierzy艂 ten kulturysta.

- Kiedy z nim rozmawia艂a艣, jeszcze par臋 os贸b wyjrza艂o na ulic臋.

- Zauwa偶y艂am.

- W艂amywacz m贸g艂 si臋 t臋dy przespacerowa膰, porobi膰 zdj臋cia... - Roarke wsta艂 i otworzy艂 drzwi. - M贸g艂 te偶 zainwestowa膰 w zdalnie sterowanego klona, je艣li go na to sta膰. - Otworzy艂 panel za drzwiami, przy艂o偶y艂 do niego niedu偶y przyrz膮d elektroniczny i wprowadzi艂 komend臋. - Mo偶e si臋 inaczej ubiera膰 przy ka偶dej wizycie w okolicy. Wystarczy tylko troch臋 cierpliwo艣ci. Gotowe.

- Powiedzia艂e艣, 偶e to zajmie trzy do czterech minut. A nie zaj臋艂o nawet dw贸ch.

- Powiedzia艂em, 偶e w tym czasie m贸g艂by to zrobi膰 cz艂owiek o pewnych zdolno艣ciach. A nie ja. To przyzwoity system alarmowy, ale Roarke Industries produkuje lepsze.

- Nast臋pnym razem ci臋 zabij臋. Podpowiem jej, aby zmieni艂a alarm. Najpierw poszed艂 na g贸r臋.

- Sk膮d wiesz?

- Je艣li za艂o偶y膰, 偶e nie podejrzewa艂, by ktokolwiek wr贸ci艂 do domu, to po w艂膮czeniu filtr贸w na oknach zostawi艂by w艂膮czone na dole 艣wiat艂a, wi臋c Andrea natychmiast po wej艣ciu zauwa偶y艂aby ba艂agan w saloniku. Je偶eli mia艂a chocia偶 dwie szare kom贸rki, znikn臋艂aby z domu szybciej, ni偶 wesz艂a, i zawia­domi艂aby gliny. A ona posz艂a na g贸r臋. - Eve raz jeszcze otworzy艂a frontowe drzwi i zamkn臋艂a z trzaskiem. - Wtedy j膮 us艂ysza艂. Sprawdzi艂a zamki, alarm, mo偶e zajrza艂a, czy kto艣 zostawi艂 jakie艣 wiadomo艣ci na tele艂膮czu. - Przesz艂a do salonu, gdzie w powietrzu unosi艂a si臋 ostra wo艅 chemikali贸w u偶ytych przez policj臋. - Przyjmuj臋, 偶e wraca艂a z rundki po klubach, pewnie wypi艂a kilka drink贸w. Na parterze zosta艂a nied艂ugo. Buty mia艂a na zab贸jczych obcasach, ale zdj臋艂a je dopiero w sypialni. Nie bardzo rozumiem, po co chodzi艂a w nich po domu, skoro tu i tak nie by艂o nikogo, kto by podziwia艂 jej nogi. - Eve ruszy艂a po schodach. - Na pewno lubi艂a ten dom. Prawie dziesi臋膰 lat mieszka艂a w niedu偶ym mieszkaniu, wi臋c tutaj rozkoszowa艂a si臋 przestrzeni膮. Skr臋ci艂a do sypialni, zrzuci艂a z n贸g te cholerne buty.

- Je艣li mog臋 wtr膮ci膰 swoje dwa grosze, to sk膮d masz pewno艣膰 偶e nie zdj臋艂a ich na parterze? Mog艂a je tu przynie艣膰.

- Co? A, nie. Zobacz, jak le偶膮. W stosunku do jej cia艂a. Gdyby je trzyma艂a w r臋ku w chwili, kiedy j膮 zabito, upad艂yby bli偶ej. A poza tym po wej艣ciu i sypialni albo posz艂aby z nimi w stron臋 szafy, albo przynajmniej rzuci艂aby si臋 w tamtym kierunku. Tak mi si臋 wydaje. Zobacz, widzisz, gdzie stoj臋? - Wok贸艂 niej plamy krwi znaczy艂y 艂贸偶ko, pod艂og臋, lamp臋, 艣cian臋... Spod woni chemikali贸w przebija艂 smr贸d zgnilizny.

Roarke nie pojmowa艂, jakim cudem ktokolwiek m贸g艂by kiedykolwiek jeszcze spa膰 w tym pokoju. Przecie偶 tu nie spos贸b op臋dzi膰 si臋 od koszmar贸w! Spojrza艂 na czekaj膮c膮 偶on臋. Mia艂a zimne oczy gliniarza. Tak, ona musia艂a 偶y膰 z tymi koszmarami i tu, i wsz臋dzie i noc膮, i za dnia.

- Widz臋.

- Otwieraj膮 si臋 drzwi szafy. Obstawiam, 偶e siedzia艂 w szafie. Zacz膮艂 przeszukiwanie domu od gabinetu, kawa艂ek dalej. Ledwo tam sko艅czy艂, przysz艂a Andrea.

- Sk膮d wiesz?

- Po pierwsze, gdyby w sypialni by艂 ba艂agan, zobaczy艂aby go zaraz po otwarciu drzwi. Nie mia艂a na ciele 偶adnych innych 艣lad贸w poza tym jednym ci臋ciem, czyli nie broni艂a si臋 ani nie ucieka艂a. Po drugie, w gabinecie jest jak w pude艂eczku. Moim zdaniem w艂amywacz zacz膮艂 przeszukiwa膰 dom w艂a艣nie od tego pokoju i zamierza艂 zrobi膰 to ostro偶nie, nie zostawiaj膮c po sobie 艣lad贸w. Tymczasem zjawi艂a si臋 Andrea Jacobs i pokrzy偶owa艂a mu plany.

- Wobec czego j膮 zamordowa艂.

- No w艂a艣nie. Nie m贸g艂 przegapi膰 gabinetu ani ca艂ego warsztatu pracy Samanthy Gannon, a tam wszystko jest w najlepszym porz膮dku. Reszt臋 domu przewr贸cono do g贸ry nogami, a gabinetu - nie. Dlaczego? Bo przest臋pca przeszuka艂 go wcze艣niej i nie mia艂 powodu do niego wraca膰 tylko po to, 偶eby robi膰 ba艂agan. Roarke przyjrza艂 si臋 strasznym plamom na pod艂odze i 艣cianach.

- Poder偶ni臋cie gard艂a uzna艂 za najprostsze i najszybsze wyj艣cie z sytuacji.

- Na to wygl膮da. Pewnie us艂ysza艂, jak Andrea wchodzi. Chocia偶 m贸g艂 poczeka膰, a偶 u艣nie, i wtedy si臋 st膮d wynie艣膰, wola艂 zaczai膰 si臋 w szafie. Przygl膮da艂 si臋, jak dziewczyna zrzuca z n贸g te wystrza艂owe pantofle... Przesu艅 to, dobrze? Spece od techniki ju偶 wszystko uwiecznili. Wejd藕 do szafy.

- Rany boskie. - Roarke odsun膮艂 stert臋 ubra艅 i poduszek i wszed艂 do otwartej szafy.

- Widzisz, w kt贸r膮 stron臋 jestem odwr贸cona? Andrea musia艂a sta膰 w艂a艣nie tak, ty艂em do niego. Wyszed艂 z szafy, z艂apa艂 j膮 za w艂osy... mia艂a d艂ugie w艂osy. Przeci膮gn膮艂 ostrzem po szyi, od lewej do prawej. Zr贸b to. Udawaj, 偶e ci膮gniesz mnie za w艂osy.

Wystarczy艂y dwa du偶e kroki, by si臋 znalaz艂 za jej plecami, przechyli艂 jej g艂ow臋 do ty艂u, wyimaginowanym no偶em podci膮艂 gard艂o.

Eve drgn臋艂a konwulsyjnie, bo tak reaguje cia艂o, pos艂uszne sygna艂owi z m贸zgu, nawet kiedy umiera. Po艂o偶y艂a si臋 na pod艂odze, w pozycji, w jakiej znaleziono Andre臋 Jacobs.

- Tak. W艂a艣nie tak. Nie zawaha艂 si臋 nawet przez mgnienie oka. Wystarczy艂aby sekunda i zmieni艂by si臋 k膮t, bo dziewczyna by si臋 odwr贸ci艂a. By艂 szybki i zdecydowany. Zobacz, Andrea uderzy艂a o 艂贸偶ko. Wida膰 to po plamach krwi, Upad艂a cz臋艣ciowo na 艂贸偶ko, zsun臋艂a si臋 na pod艂og臋. A wtedy on wr贸ci艂 do swojego zaj臋cia. Wi臋kszo艣膰 domu przeszuka艂 po zab贸jstwie. Pewnie zaj臋艂o mu to godzin臋, mo偶e dwie. Cz臋艣膰 z tego czasu zu偶y艂 na przeszukanie sypialni, gdzie le偶a艂 trup. Mia艂 pewne r臋ce. I zimn膮 krew.

- Czy kto艣 pilnuje Samanthy Gannon?

- Tak. Do odwo艂ania. Chod藕my st膮d.

Po chwili stan臋li przed domem, zn贸w otuleni ciep艂膮 letni膮 noc膮. Eve zapiecz臋towa艂a drzwi. Wtedy Roarke pog艂adzi艂 j膮 po ramionach, po r臋kach, przygarn膮艂 do siebie i poca艂owa艂.

- A to niby co mia艂o znaczy膰? - spyta艂a Eve.

- Od razu lepiej.

- Masz racj臋. - Wzi臋艂a go za r臋k臋 i razem zeszli po schodach. - Od razu lepiej.

Media pochwyci艂y trop. Tele艂膮cze Eve w centrali p臋ka艂o w szwach od pr贸艣b i 偶膮da艅 informacji. Nie bez przyjemno艣ci przerzuci艂a je wszystkie do dzia艂u 艂膮czno艣ci z mediami. Mogli w臋szy膰, ile chcieli, ale nie dostan膮 nic, p贸ki nie b臋dzie gotowa.

Spodziewa艂a si臋 wizyty Nadine Furst. Z ni膮 trzeba b臋dzie pogada膰. Co艣 za co艣. Mia艂a drobn膮 pro艣b臋 do wzi臋tej reporterki z kana艂u siedemdziesi膮tego pi膮tego.

Zaprogramowa艂a automat na zaparzenie kawy i dosz艂a do wniosku, 偶e nie zaszkodzi pogoni膰 troch臋 medyk贸w oraz technik贸w.

W艂a艣nie k艂贸ci艂a si臋 z laborantem przydzielonym do jej sprawy, w艣ciek艂a, 偶e szef kostnicy, Morris, by艂 uprzejmy wyjecha膰 akurat teraz, gdy z korytarza dobieg艂y j膮 brawa, gwizdy i g艂o艣ne okrzyki.

- Nie obchodzi mnie, 偶e jest sezon urlopowy - warkn臋艂a. - Nie traktuj臋 podsy艂ania wam cia艂 jako hobby. Potrzebne mi s膮 wyniki, nie przeprosiny. - Przerwa艂a po艂膮czenie, uznawszy, 偶e jak na pocz膮tek dnia wystarczy, 偶eby zyska膰 dobry humor. Na korytarzu s艂ycha膰 by艂o stukanie obcas贸w.

- Dzie艅 dobry, Eve.

Peabody, dobrze zbudowana, 艣wie偶o upieczona pani detektyw, nie mia艂a na sobie swojego wychuchanego munduru. A szkoda. Wcisn臋艂a silne cia艂o, kt贸re pod mundurow膮 bluz膮 ukazywa艂o o wiele wi臋cej kr膮g艂o艣ci ni偶 dzi艣, w bladoniebieskie spodnie, sk膮py fioletowy top i zwiewny 偶akiet w cienkie pasy w obu wy偶ej wymienionych kolorach. Zamiast przyzwoitych, porz膮dnych but贸w, jakie nosi ka偶dy gliniarz, mia艂a na nogach fioletowe pantofle na niewysokich, ale bardzo cienkich obcasach. Co wyja艣nia艂o owo dziwne stukanie.

- Co艣 ty na siebie w艂o偶y艂a?!

- Ubranie. To jest moje prywatne ubranie. Pracuj臋 nad w艂asnym stylem, te偶 now膮 fryzur臋.

- Po co ci nowa fryzura? - Do licha ci臋偶kiego, Eve przyzwyczai艂a si臋 do mych g艂adkich w艂os贸w Peabody, obci臋tych 鈥瀗a 偶aczka鈥. - Po co zmienia膰 fryzur臋? Je偶eli nie podoba艂a ci si臋 stara, to po co j膮 sobie zafundowa艂a艣? Jak ci si臋 nie b臋dzie podoba艂a nowa, to b臋dziesz musia艂a zmieni膰 j膮 na jeszcze nowsz膮. Czyste wariactwo.

- Tak to bywa.

- A co to takiego? - Oskar偶ycielsko wskaza艂a palcem buty.

- 艢wietne, prawda? - Peabody obr贸ci艂a stop臋 na pi臋cie, najpierw w jedn膮, potem w drug膮 stron臋, chwal膮c si臋 pantoflami. - I w dodatku zaskakuj膮co wygodne.

- Strasznie babskie!

- Eve, naprawd臋 nie wiem, jak mam ci to powiedzie膰, 偶eby tob膮 nie strz膮sn膮膰, wi臋c powiem wprost: jestem kobiet膮.

- Moja partnerka nie jest kobiet膮, tylko gliniarzem. A to nie s膮 buty gliniarza. Obcasy ci stukaj膮!

- To 艣wietnie, pani porucznik. - Peabody u艣miechn臋艂a si臋 do siebie. - Moim zdaniem wszystko gra.

- Nic nie gra, na lito艣膰 bosk膮! Stukasz obcasami, jak chodzisz!

- Taka uroda pantofli. - Dostrzeg艂a na biurku Eve teczk臋 z aktami i zdj臋cia z miejsca zbrodni. - Co robisz? Rozgrzeba艂a艣 jaka艣 star膮 spraw臋?

- Nie, to nowa rzecz. Dosta艂am j膮 wczoraj, tu偶 przed ko艅cem zmiany.

- Dosta艂a艣 spraw臋 i mnie nie 艣ci膮gn臋艂a艣?

- Daj spok贸j. Nie wezwa艂am ci臋, bo przecie偶 mia艂a艣 wielkie wyj艣cie. Powtarza艂a艣 mi to do znudzenia. Potrafi臋 da膰 sobie rad臋 sama na miejscu zbrodni. Nie by艂o powodu, 偶eby ci psu膰 plany.

- Mimo twojej niepochlebnej opinii na temat moich pantofli jestem glin膮. I oczekuj臋, 偶e w razie potrzeby popsujesz mi plany.

- Tym razem nie by艂o potrzeby. Zrozum wreszcie, chcia艂am, 偶eby艣 mia艂a ten jeden spokojny wiecz贸r. Je偶eli b臋dziesz warcze膰, to w ko艅cu si臋 wkurz臋.

Peabody zagryz艂a warg臋. Przest膮pi艂a z nogi na nog臋, wida膰 pantofle nie by艂y tak wygodne, jak utrzymywa艂a. Wreszcie si臋 u艣miechn臋艂a.

- Dobra. Nie b臋d臋 warcze膰. Doceniam tw贸j gest. Wyj艣cie by艂o dla mnie faktycznie wa偶ne, MacNab zada艂 sobie sporo trudu, 偶eby zapewni膰 odpowiedni膮 opraw臋. 艢wietnie si臋 bawili艣my. Wypi艂am troch臋 wi臋cej, ni偶 powinnam, wi臋c jeszcze s艂abo kojarz臋, ale 艂yk prawdziwej kawy szybko postawi mnie na nogi. - Spojrza艂a z nadziej膮 w stron臋 osobistego autokucharza Eve, kt贸ry serwowa艂 czarn膮 rozkosz, w przeciwie艅stwie do automatu na korytarzu, proponuj膮cego niestrawn膮 lur臋, kt贸ra z kaw膮 mia艂a wsp贸ln膮 jedynie nazw臋.

- We藕 sobie. I usi膮d藕. Opowiem ci, co wiem.

- Zaginione brylanty... Hm, prawdziwy skarb! - ucieszy艂a si臋 Peabody. - Niez艂y 艂up. Mo偶e by膰 weso艂o. Eve bez s艂owa podsun臋艂a jej zdj臋cie przedstawiaj膮ce cia艂o Andrei Jacobs.

- Aha. - Partnerka ze 艣wistem wci膮gn臋艂a powietrze przez z臋by. - 艢redni zabawne. Jakie艣 艣lady w艂amania? Gwa艂t?

- Z ogl臋dzin miejsca zbrodni nic takiego nie wynika. .

- Mo偶e przyprowadzi艂a kogo艣 ze sob膮. Niew艂a艣ciw膮 osob臋. To si臋 zdarza.

- Sprawdzimy t臋 mo偶liwo艣膰. Zajrza艂am w p艂atno艣ci jej kart膮 kredyt贸w Ostatnia operacja to uregulowanie nale偶no艣ci za taks贸wk臋 z klubu 鈥濻ze艣膰, - Zero鈥 na rogu Sze艣膰dziesi膮tej i Drugiej. W czwartek, o dwudziestej trzeciej, czterdzie艣ci pi臋膰. Szacowany czas zgonu gdzie艣 mi臋dzy p贸艂noc膮, a pierwsz膮.

- Czyli z klubu przyjecha艂a prosto do domu Samanthy Gannon. Je偶eli mia艂a towarzystwo, to dopiero tam.

- Bierzemy si臋 do roboty - powiedzia艂a Eve, zbieraj膮c dokumenty. - Trzeba porozmawia膰 z by艂ym ch艂opakiem Gannon, z szefem Jacobs, z jej wsp贸艂pracownikami, z lud藕mi w klubie... No i pogoni膰 lekarzy s膮dowych.

- Uwielbiam t臋 robot臋 - westchn臋艂a rozanielona Peabody. - B臋d臋 艣wieci膰 ludziom po oczach nowiutk膮 odznak膮 - dorzuci艂a, gdy wychodzi艂y z biura. Odsun臋艂a 偶akiet, ods艂aniaj膮c b艂yszcz膮c膮 odznak臋 detektywa, zaczepion膮 na pasku.

- 艢liczna.

- M贸j ulubiony dodatek.

Najwy偶sze w艂adze 鈥濼arbo, Chassie and Dix鈥 wyra藕nie ho艂dowa艂y pogl膮dowi, 偶e nadmierny przepych przyci膮ga klient贸w, kt贸rzy chc膮 lokowa膰 swoje pieni膮dze. 艢r贸dmiejskie biura firmy zajmowa艂y cztery pi臋tra, a g艂贸wna recepcja mia艂a wymiary boiska futbolowego. O艣mioro m艂odych ludzi, wybranych do swojej roli zar贸wno dzi臋ki wyzywaj膮co dziarskiemu wygl膮dowi, jak i talentom do nawi膮zywania kontaktu, obs艂ugiwa艂o gigantycznych rozmiar贸w okr膮g艂y krwistoczerwony kontuar. Ka偶de z nich mia艂o przy sobie osobisty komunikator oraz korzysta艂o z minibazy i centrum komunikacyjnego. No i wszyscy, s膮dz膮c z identycznych promiennych u艣miech贸w, bardzo starannie dbali o z臋by.

Wok贸艂 rozstawiono w pozornym nie艂adzie nast臋pne, nieco mniejsze kontuary, przy kt贸rych kr臋cili si臋 kolejni 偶wawi, wyszczerzeni od ucha do ucha m艂odzi ludzie w nieskazitelnych garniturkach. Opr贸cz nich zmie艣ci艂y si臋 tu jeszcze trzy skupiska foteli, na oko niewiarygodnie mi臋kkich. W ka偶dej takiej minipoczekalni klient mia艂 do dyspozycji przeno艣ny ekran, r贸偶ne czasopisma i kr贸tkie filmy wideo. W gustownie rozplanowanym ogrodzie mie艣ci艂 si臋 ozdobny basen. Ca艂o艣ci dope艂nia艂a s膮cz膮ca si臋 w tle pogodna muzyczka.

Eve uzna艂a, 偶e gdyby tu przepracowa艂a tydzie艅, wyl膮dowa艂aby w pokoju bez klamek. Krocz膮c po srebrnej spr臋偶ystej wyk艂adzinie, podesz艂a do g艂贸wnego kontuaru.

- Chad Dix - rzuci艂a.

- Pan Dix jest na pi臋trze czterdziestym drugim. - Rozpromieniona brunetka jeszcze kilkakrotnie stukn臋艂a w wy艣wietlacz. - Z przyjemno艣ci膮 poprosz臋 jedn膮 z jego asystentek, 偶eby panie zaprowadzi艂a. Chcia艂abym tylko jeszcze pozna膰 nazwiska pa艅 i godzin臋 um贸wionego spotkania.

Eve po艂o偶y艂a na l艣ni膮cym blacie swoj膮 odznak臋.

Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. Spotkamy si臋 z panem Dixem. Na czterdzieste drugie pi臋tro trafimy same, ale mo偶e pani zawiadomi膰 i Dixa, 偶e jeste艣my w drodze. Musz膮 panie mie膰 przepustki. Eve schowa艂a odznak臋 do kieszeni. To niech si臋 pani tym zajmie. - Ruszy艂a w stron臋 wind. Czy nast臋pnym razem mog臋 ja by膰 z艂ym glin膮? - szepn臋艂a Peabody, gdy czeka艂y na otwarcie drzwi. - Powinnam troch臋 po膰wiczy膰. - Moim zdaniem, je艣li cz艂owiek musi to 膰wiczy膰, to znaczy, 偶e nie ma prawdziwych predyspozycji, ale jak chcesz, to spr贸buj. - Wesz艂y do kabiny. czterdzieste drugie - rozkaza艂a Eve. Opar艂a si臋 o 艣cian臋. - Zajmij si臋 asystentk膮.

- Zjem j膮 偶ywcem. - Peabody zatar艂a d艂onie. A potem, jak bokser przygotowuj膮cy si臋 do walki, zrobi艂a kilka kr膮偶e艅 g艂ow膮 i barkami oraz par臋 podk贸w. i - Stanowczo brak predyspozycji - mrukn臋艂a Eve, ale kiedy drzwi otworzy艂y si臋 na czterdziestym drugim, przepu艣ci艂a partnerk臋 przodem. Panowa艂 tu taki sam przepych jak ni偶ej, tyle tylko 偶e dominuj膮cy kolor stanowi艂 bij膮cy w oczy niebieski, po艂膮czony ze srebrnym. Poczekalnie by艂y wi臋ksze, wyposa偶one w 艣cienne ekrany w艂膮czone na r贸偶ne programy finansowe, Recepcja mia艂a rozmiary przyzwoitego brodzika, ale nie musia艂y do niej chodzi膰, gdy偶 przez podw贸jne szklane drzwi, kt贸re rozsun臋艂y si臋 bezszelestnie, po艣pieszy艂a im na spotkanie asystentka.

Ta, dla odmiany, by艂a s艂oneczn膮 blondynk膮 o w艂osach skr臋conych w 艣widerki i u艂o偶onych w spos贸b przypominaj膮cy aureol臋. Dziewczyna mia艂a r贸偶owe wargi i policzki, a cia艂o o imponuj膮cych kr膮g艂o艣ciach, ledwo przykryte kostiumem z bardzo w膮sk膮 sp贸dniczk膮 w kolorze waty cukrowej. Peabody odsun臋艂a po艂臋 偶akietu, ods艂aniaj膮c odznak臋.

- Detektyw Peabody, policja nowojorska. Moja partnerka, porucznik Dallas. Musimy porozmawia膰 z panem Chadem Dixem.

- Pan Dix jest teraz na spotkaniu z klientem, ale z przyjemno艣ci膮 znajd臋 w jego grafiku jak膮艣 woln膮 chwil臋 dla pa艅, nieco p贸藕niej. Prosz臋 te偶, by zechcia艂y mi panie da膰 jakie艣 poj臋cie o temacie tego spotkania i przewidywanym czasie jego trwania.

- Spotkanie b臋dzie dotyczy艂o morderstwa, a ile potrwa, to zale偶y od pana Dixa. - Peabody opu艣ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na dziewczyn臋 spod oka, wzrokiem dok艂adnie wy膰wiczonym przed lustrem w 艂azience. - Je偶eli pan Dix nie no偶e nas teraz przyj膮膰, z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 zaprosimy go na komend臋 i tam z nim porozmawiamy. Pani te偶 mo偶e si臋 z nami zabra膰.

- Prze... przepraszam na chwil臋. Gdy tylko dziewczyna znikn臋艂a im z oczu, Peabody szturchn臋艂a Eve 艂okciem.

- 鈥濨臋dzie dotyczy艂o morderstwa鈥. Niez艂e, co?

- Obleci. - Pokiwa艂a g艂ow膮, widz膮c blondynk臋 wracaj膮c膮 偶wawym truchtem. - Do roboty.

- Prosz臋 za mn膮 - wydysza艂a asystentka. - Pan Dix czeka.

- Idziemy - oznajmi艂a Peabody.

- Nie wdawaj si臋 w szczeg贸艂y - poleci艂a Eve cicho. - Sprawa jest 艣liska.

- Rozkaz.

Przesz艂y przez hol w kszta艂cie wachlarza do nast臋pnych podw贸jnych drzwi na jego szerszym ko艅cu. Te by艂y matowe i otworzy艂y si臋 dopiero, gdy asystentka zapuka艂a.

- Detektyw Peabody i porucznik Dallas, prosz臋 pana.

- Dzi臋kuj臋 ci, Juno.

Dix siedzia艂 za pulpitem w kszta艂cie litery U, oczywi艣cie na tle okna obejmuj膮cego ca艂膮 艣cian臋. Gabinet by艂 na tyle przestronny, 偶e znalaz艂o si臋 i miejsce dla kilku obszernych foteli, a na 艣cianie wyeksponowano p贸艂k臋 ze staro艣wieckimi grami i zabawkami. By艂y 鈥瀋h艂opak鈥 Samanthy Gannon mia艂 na sobie szary garnitur w dyskretne kredowe pr膮偶ki, spod ko艂nierzyka l艣ni膮cobia艂ej koszuli wystawa艂 pleciony w warkoczyk srebrny 艂a艅cuch.

- Witam. - Z ponur膮 min膮 wsta艂 i gestem zaprosi艂 policjantki do zaj臋cia miejsc w fotelach. - Domy艣lam si臋, 偶e ta wizyta jest zwi膮zana z tragedi膮 w domu Samanthy Gannon. Wczoraj g艂o艣no o tym by艂o w mediach. Nie mog艂em si臋 dodzwoni膰 do Samanthy. Czy panie wiedz膮, jak ona si臋 czuje?

- Jak na te okoliczno艣ci, dobrze si臋 trzyma - odpar艂a Eve. - Pan zna艂 Andre臋 Jacobs.

- Tak. - Dix wolno pokr臋ci艂 g艂ow膮 i usiad艂. - Trudno mi w to wszystko uwierzy膰... Pozna艂em j膮 przez Samanth臋 i w czasie, kiedy byli艣my razem, widywa艂em Andre臋 stosunkowo cz臋sto. By艂a... pewnie to staro艣wiecko zabrzmi, ale to najlepsze okre艣lenie, jakie znam: by艂a pe艂na 偶ycia. Czy zabi艂 j膮 z艂o dziej? Media podaj膮 bardzo niekonkretne informacje...

- Jeste艣my w trakcie sprawdzania r贸偶nych w膮tk贸w. Pan ju偶 si臋 nie widu je z pani膮 Gannon?

- Nie jeste艣my ju偶 razem.

- Dlaczego?

- Nie u艂o偶y艂o si臋 nam, niestety.

- Komu?

- Obojgu. Samantha jest pi臋kn膮 i bardzo m膮dr膮 kobiet膮, ale przesta艂o nam by膰 ze sob膮 dobrze, wi臋c postanowili艣my si臋 rozsta膰.

- Mia艂 pan kody jej systemu alarmowego.

- Ja... - zamilk艂 i odchrz膮kn膮艂. - Tak. Mia艂em. Podobnie jak ona mia艂a moje. Zak艂adam, 偶e po naszym rozstaniu je zmieni艂a, tak samo jak ja zmieni艂em u siebie.

- Czy mo偶e nam pan powiedzie膰, gdzie pan by艂 w dniu morderstwa?

- Tak, oczywi艣cie. Najpierw w biurze... do si贸dmej. Potem na kolacji w interesach, w towarzystwie jednego z klient贸w. Jedli艣my w 鈥濨istro鈥, tu niedaleko, na Pi臋膰dziesi膮tej Pierwszej. W razie potrzeby Juna przeka偶e paniom wszelkie niezb臋dne informacje na temat klienta. Wyszed艂em z restauracji oko艂o wp贸艂 do jedenastej i pojecha艂em do domu. Jaki艣 czas jeszcze pracowa艂em, mo偶e godzin臋. Obejrza艂em wiadomo艣ci i oko艂o p贸艂nocy poszed艂em spa膰.

- Czy kto艣 mo偶e to potwierdzi膰?

- Nie, od wyj艣cia z restauracji by艂em w艂a艣ciwie sam. Wzi膮艂em taks贸wk臋, i nie umiem powiedzie膰 jak膮. Prosz臋 mi wierzy膰, nie mia艂em powodu w艂amywa膰 si臋 do domu Sam, a tym bardziej zabija膰 Andre臋!

- Mia艂 pan swego czasu k艂opoty z prawem. Dix zacisn膮艂 z臋by.

- Od dawna jestem czysty. Przeszed艂em odwyk, regularnie uczestnicz臋 na spotkaniach kontrolnych. Je艣li to konieczne, poddam si臋 badaniom, ale wtedy b臋d臋 chcia艂 obecno艣ci obro艅cy.

- Gdyby to si臋 okaza艂o konieczne, damy panu zna膰. Kiedy ostatnio widzia艂 si臋 pan z Andre膮 Jacobs?

- Jakie艣 dwa miesi膮ce temu, mo偶e p贸艂tora. Chyba wtedy byli艣my wszyscy razem w jakim艣 klubie jazzowym. Wszyscy, to znaczy Sam i ja, Andre膮 z aktualnym ch艂opakiem i jeszcze jedna para. Kilka tygodni przed naszym rozstaniem.

- Czy widywa艂 si臋 pan z pani膮 Jacobs osobno?

- Nie - odpar艂 ostrzejszym tonem. - Nie oszukiwa艂em i nie zdradza艂em Sam. Zw艂aszcza z jej najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮. Poza tym Andre膮, cho膰 lubi艂a m臋偶czyzn, tak偶e nie zgodzi艂aby si臋 na taki uk艂ad. Ta sugestia jest ze wszech miar krzywdz膮ca.

- Krzywdz臋 wielu ludzi, tak膮 mam prac臋. Morderstwo nie jest przejawem dobrych manier. Dzi臋kujemy panu za pomoc. - Eve wsta艂a. - B臋dziemy w kontakcie. - By艂a ju偶 przy drzwiach, ale jeszcze si臋 odwr贸ci艂a. - A tak przy okazji, czyta艂 pan ksi膮偶k臋 pani Gannon?

- Oczywi艣cie. Podarowa艂a mi jeden z egzemplarzy pr贸bnych. A potem kupi艂em ksi膮偶k臋, pierwszego dnia sprzeda偶y.

- Ma pan jakie艣 w艂asne przemy艣lenia na temat brylant贸w?

- Fascynuj膮ca historia. Moim zdaniem czwart膮 cz臋艣膰 艂upu przej臋艂a by艂a 偶ona Alexa Crew, dzi臋ki czemu do ko艅ca 偶ycia nie musia艂a pracowa膰.

- Mo偶liwe. Dzi臋kujemy. - Kiedy ju偶 wsiad艂y do windy, Eve zwr贸ci艂a si臋 do partnerki. - Jakie wra偶enia, pani detektyw?

- M贸w tak do mnie zawsze. - Peabody si臋 u艣miechn臋艂a. - Facet jest bystry, 艣liski i wcale nie mia艂 spotkania z klientem, a ponadto kaza艂 asystentce pr贸bowa膰 nas sp艂awi膰.

- Fakt. Ludzie po prostu nie lubi膮 gada膰 z glinami. Ciekawe dlaczego? By艂 nie藕le przygotowany, co?

- doda艂a, id膮c przez hol na parterze. - Ca艂膮 noc morderstwa mia艂 艣wie偶o w pami臋ci, nawet nie musia艂 sprawdza膰 daty. Min臋艂o sze艣膰 dni, a on nie musia艂 si臋 nawet przez chwil臋 zastanowi膰. Wyrecytowa艂 nam ten wiecz贸r jak z nut.

- Tak czy inaczej, nie ma alibi na czas morderstwa.

- Nie ma. I pewnie dlatego chcia艂 si臋 wymiga膰 od rozmowy. Dobra, jedziemy do biura podr贸偶y. Tak jak Eve przewidzia艂a, siedziba biura 鈥濿ork or Play Travel鈥 okaza艂a si臋 miejscem o pogodnym charakterze. Na 艣ciennych ekranach nieprawdopodobnie pi臋kni ludzie swawolili w r贸偶nych egzotycznych sceneriach i najprawdopodobniej przekonywali potencjalnych turyst贸w, 偶e oni sami b臋d膮 wygl膮dali r贸wne 艣liczne, kiedy p贸艂nadzy zaczn膮 figlowa膰 na jakiej艣 tropikalnej, pla偶y. Przy wolno stoj膮cych pulpitach, niepoprzegradzanych 艣ciankami dzia艂owymi, pracowa艂o p贸艂 tuzina agentek - same kobiety. Ka偶de stanowisko ozdobione by艂o osobistymi drobiazgami: fotografiami, maskotkami, dziwnymi przyciskami do papieru, widoczkami. Pachnia艂o dziewcz臋tami. Ot, po prostu seksowny podtekst. Wszystkie pracownice by艂y bardzo modnie ubrane, a w ka偶dym razie tak si臋 Eve zdawa艂o. Nawet kobieta w ci膮偶y, kt贸ra wygl膮da艂a, jakby mia艂a w brzuchu przynajmniej tr贸jk臋 wyro艣ni臋tych dwulatk贸w. Samo patrzenie na ni膮 wprawia艂o w zak艂opotanie. A jeszcze gorszy by艂 widok sze艣ciu par podpuchni臋tych oczu. Na dodatek od czasu do czasu kt贸rej艣 z dziewcz膮t wyrywa艂 si臋 t艂umiony szloch. Estrogeny i rozpacz.

- Okropno艣膰, po prostu okropno艣膰. - Ci臋偶arna jakim艣 cudem d藕wign臋艂a si臋 z krzes艂a. Przet艂uszczone br膮zowe w艂osy 艣ci膮gni臋te do ty艂u ods艂ania艂y twarz okr膮g艂膮 jak ksi臋偶yc, koloru mlecznej czekolady. Pog艂adzi艂a po ramieniu kole偶ank臋, kt贸ra si臋 rozp艂aka艂a. - Mo偶e przejdziemy na zaplecze - zapro­ponowa艂a. - Zast臋powa艂am dzisiaj Andre臋... Nazywam si臋 Cecily Newberry, Jestem... jestem tutaj kierowniczk膮. - Poprowadzi艂a obie policjantki do ciasnego biura na zapleczu i starannie zamkn臋艂a za nimi drzwi. - Dziewcz臋ta s膮... kompletnie rozbite. Wszystkie jeste艣my zszokowane. Szczerze m贸wi膮c, kiedy Nara zadzwoni艂a do mnie dzi艣 rano, ca艂a zap艂akana, i zacz臋艂a co艣 gada膰 od rzeczy o Andrei, nic nie zrozumia艂am, wprost nie mog艂am uwierzy膰. Dopiero jak w艂膮czy艂am kana艂 informacyjny... Nie umiem si臋 pozbiera膰. - Pomasowa艂a sobie krzy偶, usiad艂a z niema艂ym trudem. - Musz臋 przysi膮艣膰. Czuj臋 si臋, jak by mi maxibus parkowa艂 na p臋cherzu.

- Kiedy ma pani termin? - spyta艂a Peabody.

- Za dziesi臋膰 dni, - Pog艂adzi艂a si臋 po wielkim brzuszysku. - To moje drugie dziecko. Nie wiem, gdzie ja mia艂am g艂ow臋, 偶e zaplanowa艂am koniec ci膮偶y na lato. Zwariowa膰 mo偶na w tym upale. Przysz艂am dzisiaj... chocia偶 powinnam ju偶 zrobi膰 sobie dwa tygodnie wolnego. Ale przysz艂am, bo... Bo nie wic dzia艂am, co mam zrobi膰. Co powinnam zrobi膰. Andrea pracowa艂a tutaj w艂a艣ciwie od pocz膮tku. Zast臋powa艂a mnie, kiedy by艂am na wychowawczym...

- Nie martwi艂a si臋 pani, 偶e nie przychodzi do pracy?

- Wzi臋艂a kilka dni urlopu. Mia艂a wr贸ci膰 akurat dzisiaj, zmieni膰 mnie. Och, Bo偶e... - Potar艂a twarz obiema d艂o艅mi. - Zwykle korzysta艂a z naszych promocji i gdzie艣 wyje偶d偶a艂a, a tym razem postanowi艂a zosta膰, bo obieca艂a przyjaci贸艂ce popilnowa膰 domu w czasie, kiedy malowano jej mieszkanie. Chcia艂a porobi膰 jakie艣 zakupy, wybra膰 si臋 do kosmetyczki i fryzjera... W zasadzie powinna by艂a odezwa膰 si臋 do mnie wczoraj albo przedwczoraj. Ale jako艣 nie zwr贸ci艂am uwagi na jej milczenie. Strasznie jestem ostatnio zabiegana... ostatnie dni ci膮偶y, c贸reczka, firma, a jeszcze akurat teraz postanowi艂a nas odwiedzi膰 matka mojego m臋偶a.

- Kiedy ostatni raz rozmawia艂a pani z Andrea Jacobs?

- Ze dwa tygodnie temu. Bardzo lubi臋... lubi艂am Andre臋, cudownie si臋 z ni膮 pracowa艂o. Ale 偶y艂y艣my zupe艂nie inaczej. Ona by艂a wolna, lubi艂a wychodzi膰 na miasto... A ja jestem jak najbardziej m臋偶atk膮, wychowuj臋 trzyletni膮 c贸rk臋, prowadz臋 interes i za moment urodz臋 drugie dziecko. Dlatego w艂a艣ciwie widywa艂y艣my si臋 poza prac膮, no i nie rozmawia艂y艣my na inne tematy.

- Czy kto艣 o ni膮 pyta艂?

- Ma sta艂ych klient贸w, jak ka偶da z moich dziewcz膮t. Najcz臋艣ciej pytaj膮 konkretn膮 agentk臋, kiedy wybieraj膮 si臋 w podr贸偶.

- Rozumiem, 偶e ma pani ich list臋.

- Tak, oczywi艣cie. Chyba powinnam poczyni膰 jakie艣 kroki prawne, zanim wam j膮 dam, ale uwa偶am, 偶e nie warto traci膰 waszego i mojego czasu. Znam kody dost臋pu wszystkich moich pracownic. Dam je wam. B臋d膮 panie mog艂y skopiowa膰, co si臋 paniom wyda przydatne.

- Dzi臋kujemy za wsp贸艂prac臋.

- Andrea by艂a wspania艂a. Lubi艂a si臋 艣mia膰 i zara偶a艂a innych weso艂o艣ci膮. W 偶yciu nikogo nie skrzywdzi艂a. Zrobi臋 co w mojej mocy, 偶eby pom贸c z艂apa膰 morderc臋. By艂a jedn膮 z moich dziewczynek. Wszystkie j膮 kocha艂y艣my.

Nast臋pn膮 godzin臋 zaj臋艂o im przeszukiwanie plik贸w baz danych i rozmowy z pracownicami agencji. Ka偶da z kole偶anek bywa艂a z Andrea w r贸偶nych klubach, barach czy na przyj臋ciach. W m臋skim towarzystwie - lub bez. Przez t臋 godzin臋 pop艂yn臋艂o morze 艂ez, ale wiadomo艣ci specjalnie nie przyby艂o. Eve ju偶 si臋 nie mog艂a doczeka膰, kiedy wyjdzie z tego babskiego piekie艂ka.

- Zajmij si臋 standardowym sprawdzaniem klient贸w z jej bazy. A ja zajrz臋 do Samanthy Gannon i po drodze zmia偶d偶臋 kogo艣 w kostnicy.

- Morrisa?

- Nie, Morris pracuje nad opalenizn膮 na jakiej艣 tropikalnej pla偶y. Teraz m臋czymy szanown膮 pani膮 Duluc. Jest wolniejsza ni偶 emerytowany 偶贸艂w. Podgrzej臋 tam troch臋 atmosfer臋, a potem, je艣li zd膮偶臋, zajrz臋 jeszcze do tego skurczybyka w laboratorium.

- O kurcz臋, ale fajny ranek! A potem co艣 zjemy?

- Przed kostnic膮 i laboratorium pogadamy jeszcze z firm膮 sprz膮taj膮c膮. Zdaje mi si臋, 偶e jakie艣 dwie godziny temu jad艂a艣 艣niadanie?

- Fakt, ale wspominam o lunchu teraz, bo w przeciwnym razie zanim ty go wci艣niesz w harmonogram, umr臋 z g艂odu.

- Detektywi jadaj膮 rzadziej ni偶 asystenci.

- Tak? Nie wiedzia艂am. M贸wisz tak tylko po to, 偶eby mnie wystraszy膰, prawda? - Stukaj膮c obcasami niewygodnych pantofli, Peabody pod膮偶y艂a za Eve.

20

Maid in New York鈥 by艂a firm膮, nastawion膮 ca艂kowicie na us艂ugi. Wyja艣ni艂a to Eve w spos贸b odrobin臋 niesk艂adny kierowniczka kadr, urz臋duj膮ca w kantorku jeszcze mniejszym i skromniej urz膮dzonym ni偶 dziupla porucznik Dallas w centrali.

- Administracj臋 ograniczamy do minimum - wyja艣ni艂a pani Tesky, uczesana w sztywny kok i w sztywnych butach na nogach. - Nasi klienci nie s膮 zainteresowani przestronnym salonem firmowym... zreszt膮 i tak rzadko tu przychodz膮, natomiast chc膮 mie膰 czysto w domu i w biurze.

- To oczywiste - zgodzi艂a si臋 Eve, a pani Tesky zmarszczy艂a nos. Interesuj膮cy widok.

- Naszym produktem s膮 pracownicy, dlatego dbaj膮c o renom臋 firmy, sprawdzamy ich bardzo dok艂adnie. S膮 poddawani wszelkim testom, prze艣wietlani, zbieramy o nich dok艂adne informacje, uczymy ich odpowiedniego zachowania, zale偶y nam, 偶eby odpowiadali najwy偶szym standardom zar贸wno pod k膮tem wygl膮du, jak i zachowania. Zbieramy tak偶e informacje o klientach, w trosce o bezpiecze艅stwo pracownik贸w.

- To oczywiste.

- Oferujemy sprz膮tanie biur i dom贸w w zespo艂ach, parach lub indywidualnie. Korzystamy z personelu ludzkiego oraz android贸w. Obs艂ugujemy wi臋kszo艣膰 wartych uwagi nieruchomo艣ci Nowego Jorku oraz New Jersey, a na 偶膮danie wysy艂amy naszych pracownik贸w z klientem, kt贸ry prosi o us艂ugi firmy na odpowiednim poziomie poza miastem, poza krajem, a na wet poza planet膮.

- Rozumiem. - Eve zastanowi艂a si臋 przelotnie, ile sprz膮taczek by艂o jednocze艣nie paniami do towarzystwa, ale przecie偶 tak naprawd臋 nie mia艂o to nic do rzeczy. - Interesuje mnie pracownik b膮d藕 pracownicy zajmuj膮cy sit; domem Samanthy Gannon.

- Oczywi艣cie. Ma pani nakaz? Zar贸wno dane naszych klient贸w, jak i pracownik贸w s膮 poufne.

- Wcale mnie to nie dziwi. Dostan臋 nakaz bez najmniejszego problemu. B臋dzie mnie to kosztowa艂o troch臋 czasu i zachodu, ale go dostan臋. Je艣li jednak zmusi mnie pani, 偶ebym ten czas i trud w艂o偶y艂a w uzyskanie tego papierka, chocia偶 prowadz臋 dochodzenie w sprawie morderstwa, naprawd臋 paskud­nego morderstwa, po kt贸rym ca艂y zast臋p waszych najlepszych sprz膮taczek b臋dzie mia艂 kup臋 roboty, to zaczn臋 si臋 zastanawia膰, dlaczego pani chce op贸藕ni膰 moje dzia艂ania. Pomy艣l臋 sobie: hm... to ciekawe... dlaczego pani Testy...

- Tesky.

- Jasne. Co ta pani ma do ukrycia...? Jestem podejrzliwa, dzi臋ki temu dochrapa艂am si臋 stopnia porucznika. Wi臋c kiedy ju偶 b臋d臋 mia艂a w r臋ku ten nakaz i zaczn臋 si臋 zastanawia膰 nad takimi sprawami, to zaczn臋 kopa膰 i przekopie wszystkie wasze pi臋knie pouk艂adane pliki, co do jednego. Potem wystarczy da膰 cynk kontroli wewn臋trznej, a wtedy oni wparuj膮 tutaj i zaczn膮 robi膰 swoje, czyli wielki ba艂agan, ale przecie偶 tylko po to, by si臋 upewni膰, 偶e czego pani nie pomin臋艂a w tym sprawdzaniu i prze艣wietlaniu.

W艂a艣cicielka firmy znowu zmarszczy艂a nos, powietrze wypchni臋te przez zw臋偶one przegrody zagwizda艂o cicho.

- Pani sugestie s膮 dla nas krzywdz膮ce.

- S艂ysz臋 to dzisiaj nie pierwszy raz. Poniewa偶 do tego jeszcze jestem podejrzliwa od urodzenia, to kiedy ju偶 przyjd臋 tu z nakazem, narobi臋 wi臋kszego ba艂aganu ni偶 ci z kontroli. Taka ju偶 jestem, prawda, detektyw Peabody?

- Jako osoba, kt贸rej zdarzy艂o si臋 ju偶 po pani sprz膮ta膰, pani porucznik, nog臋 z ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮 potwierdzi膰, 偶e naprawd臋 potrafi pani narobi膰 wi臋kszego ba艂aganu ni偶 ktokolwiek inny. Potrafi pani tak偶e zawsze co艣 znale藕膰, wobec tego i tym razem z pewno艣ci膮 znajdzie pani co艣, co nie przyniesie chluby pani Tesky ani jej pracownikom.

- Jak to si臋 m贸wi? Oko za oko? Nie... Jak Kuba Bogu tak B贸g Kubie?

Podczas tej wymiany zda艅 twarz pani Tesky kilkakrotnie przesz艂a metamorfoz臋, przybieraj膮c coraz to inny odcie艅, a jeden ciekawszy od drugiego. Wygl膮da艂o na to, 偶e ostatecznie zwyci臋偶y艂a intensywna czerwie艅.

- Nie zastraszycie mnie.

- Zastraszanie? Rety, Peabody, mo偶e wyda艂am jak膮艣 krzywdz膮c膮 opini臋, ale czy ja komu艣 czymkolwiek gro偶臋?

- Nie, pani porucznik. Po prostu sobie prowadzi pani rozmow臋 w swoim w艂asnym charakterystycznym stylu.

- Tak mi si臋 w艂a艣nie zdawa艂o. Po prostu rozmawiamy. No dobrze, w takim razie p贸jdziemy teraz po nakaz. A skoro ju偶 zadamy sobie trud i po艣wi臋cimy i na to troch臋 czasu, nie b臋dziemy si臋 ogranicza膰 do plik贸w osobowych. Zajrzymy tak偶e do bazy finansowej, informacji o notowaniach karnych i sprawach procesowych oraz w pliki prywatne.

- Jest pani wyj膮tkowo nieprzyjemna.

- Znowu to samo - Eve u艣miechn臋艂a si臋 szeroko - jak Kuba Bogu...? Tesky obr贸ci艂a krzes艂o w stron臋 biurka i wstuka艂a kod.

- Dom pani Gannon jest w naszym grafiku przewidziany do sprz膮tania dwa razy w miesi膮cu, raz na kwarta艂 s膮 to gruntowne porz膮dki. Poza tym wybrano opcj臋 zamawiania us艂ugi w razie potrzeby, zwykle po przyj臋ciach. Regularna us艂uga powinna by膰 wykonana wczoraj. - Na czole pani Tesky po­jawi艂o si臋 jeszcze kilka zmarszczek. - Nasza sprz膮taczka nie potwierdzi艂a wykonania pracy. To nie do przyj臋cia.

- Co to za sprz膮taczka?

- Tina Cobb. Dba o dom pani Gannon od o艣miu miesi臋cy...

- Mo偶e pani sprawdzi膰, czy ma jeszcze jakie艣 inne zaleg艂o艣ci?

- Chwileczk臋. - Pani Tesky uruchomi艂a inny program. - Do soboty wykona艂a wszystkie swoje obowi膮zki. Niedziel臋 mia艂a woln膮. W poniedzia艂ek powinna by艂a potwierdzi膰 wykonanie pracy u pani Gannon. Dzi艣 jej nazwisko zosta艂o zaznaczone, czyli klient da艂 nam zna膰, 偶e nie zjawi艂a si臋 w pracy. Trzeba by艂o pos艂a膰 kogo艣 w zast臋pstwie. - Pani Tesky zrobi艂a to, czego Eve spodziewa艂a si臋 po kim艣 o takim nazwisku. - Ech... - westchn臋艂a zrezygnowana.

- Niech pani mi da jej adres domowy.

Tina Cobb mieszka艂a w jednym z betonowych pude艂ek postawionych po zamieszkach w mie艣cie, na granicy z niespokojn膮 dzielnic膮 Bowery. Mia艂y one da膰 prowizoryczne schronienie ludziom, kt贸rzy stracili mieszkania w spalonych lub zbombardowanych budynkach. Prowizorka przetrwa艂a, rzecz jasna, d艂u偶ej, ni偶 planowano, w blokach mieszka艂o ju偶 drugie pokolenie. Betonowo 艣ciany pokrywa艂y wulgarne, cz臋sto niegramatyczne napisy i graffiti. Okna by艂y w wi臋kszo艣ci zakratowane, krzywe okiennice wygl膮da艂y, jakby wo艂a艂y o jaki艣 drobny po偶ar albo strzelanin臋, ot po to, 偶eby prze艂ama膰 monotoni臋.

Eve wysiad艂a z samochodu, przyjrza艂a si臋 otaczaj膮cym j膮 twarzom, zignorowa艂a wszechobecny zapach Zonera. Wyj臋艂a odznak臋 i unios艂a j膮 w g贸r臋.

- Pewnie si臋 domy艣lacie, 偶e bryka jest moja - powiedzia艂a, wskazuj膮c na samoch贸d. - Ale mo偶ecie si臋 nie domy艣la膰, 偶e temu, kto go dotknie, wy艂upi臋 艣lepia.

- Laluniu! - obruszy艂 si臋 jaki艣 chuderlawy facet w wyblak艂ej koszulce, z b艂yszcz膮cym srebrnym kolczykiem w uchu. - Pieprz si臋!

- Nie, dzi臋kuj臋, ale mi艂o, 偶e zaproponowa艂e艣. Szukam Tiny Cobb. Rozleg艂 si臋 ch贸r gwizd贸w, pohukiwa艅 i rechot贸w.

- Ta to dopiero jest niez艂a dupa!

- Na pewno uszcz臋艣liwia j膮 ta opinia. Gdzie j膮 znale藕膰? Wyblak艂a Koszulka wypi膮艂 pier艣, d藕gn膮艂 w stron臋 Eve palcem wskazuj膮cym i... mia艂 wiele szcz臋艣cia, 偶e jej nie dotkn膮艂.

- A ty za co chcesz j膮 zamkn膮膰? To z艂ota dziewczyna! Wara ci od niej. Haruje jak w贸艂 i pilnuje swojego nosa.

- Kto powiedzia艂, 偶e chc臋 j膮 zamkn膮膰? Mo偶e mie膰 k艂opoty, je艣li jeste艣 jej przyjacielem, to mi pom贸偶.

- O przyja藕ni nic nie m贸wi艂em. Powiedzia艂em tylko, 偶e dziewczyna pilnuje swojego nosa. Ja te偶. I tobie te偶 radz臋 to samo.

- P艂ac膮 mi za to, 偶ebym wsadza艂a nos w cudze sprawy. Czy ty nie potrafisz odpowiedzie膰 na jedno proste pytanie? Jeszcze chwila, a zaczn臋 si臋 interesowa膰 tob膮, nie Tin膮.

- Wszyscy gliniarze s膮 g贸wno warci. Eve pokaza艂a w szerokim u艣miechu wszystkie z臋by.

- Chcesz si臋 przekona膰?

Cherlak prychn膮艂, zerkn膮艂 przez rami臋 na koleg贸w, jakby chcia艂 im zademonstrowa膰, 偶e nie ma si臋 czego ba膰.

- Za gor膮co - stwierdzi艂 wreszcie. - Zreszt膮 Tina i tak si臋 gdzie艣 wynios艂a. A poza tym, co ja jestem, jej nia艅ka? Siostra Tiny pracuje w spo偶ywczaku, tam, naprzeciwko. Mo偶e co艣 b臋dzie wiedzia艂a.

- Zapytam. 艁apy precz od bryki, panowie. Rz臋ch, bo rz臋ch, ale m贸j. Wraz z Peabody przesz艂y na drug膮 stron臋 ulicy. Eve dosz艂a do wniosku, 偶e rozochocone okrzyki i g艂o艣ne zaproszenia do mi艂osnych igraszek by艂y teraz kierowane w艂a艣nie do nich dw贸ch, ale pu艣ci艂a je mimo uszu. Chuderlawy kretyn w jednym mia艂 niezaprzeczaln膮 racj臋. Za gor膮co. W sklepie od razu zwr贸ci艂a uwag臋 na dziewczyn臋 za kas膮. Niewysoka, szczup艂a, mia艂a oliwkow膮 cer臋 i atramentowoczarne w艂osy upi臋te w przedziwn膮 fryzur臋 ozdobion膮 fioletowymi fr臋dzlami.

- Rozejrz臋 si臋 - zaproponowa艂a Peabody. - Mo偶e znajd臋 co艣 jadalnego.

- Id藕. - Eve podesz艂a do lady i odczeka艂a, a偶 poprzedni klient zap艂aci za mleko w proszku i mikroskopijne pude艂eczko s艂odziku.

- Co dla pani? - spyta艂a ciemnosk贸ra sprzedawczyni bez wi臋kszego zainteresowania.

- Szukam Tiny Cobb. Pani jest jej siostr膮? Ciemne oczy zogromnia艂y.

- Czego pani chce od Tiny?

- Porozmawia膰 z ni膮. - Eve wyj臋艂a odznak臋.

- Nie wiem, gdzie jest. Je艣li chcia艂a si臋 urwa膰 na par臋 dni, to jej sprawa, doros艂a jest.

- Jasne. - Po drodze Eve 艣ci膮gn臋艂a informacje na temat Tiny Cobb i dowiedzia艂a si臋 mi臋dzy innymi, 偶e jej siostra ma na imi臋 Essie. - Essie, zr贸b sobie przerw臋.

- Nic z tego. Nie mog臋. Jestem tu sama. Przez ca艂y dzie艅.

- I na razie nie ma kupuj膮cych. Powiedzia艂a ci, dok膮d si臋 wybiera?

- Nie. - Essie przysiad艂a na wysokim sto艂ku. - Cholera jasna! Zawsze trzyma艂a si臋 z daleka od k艂opot贸w. Ca艂ymi dniami sprz膮ta po bogatych domach... Mo偶e po prostu chcia艂a si臋 urwa膰 na troch臋.

- Z oczu dziewczyny wyziera艂 strach. - Mo偶e gdzie艣 wyjecha艂a.

- Planowa艂a wyjazd?

- Ci膮gle co艣 planuje. 呕e jak tylko od艂o偶y troch臋 got贸wki, to zrobi to i tamto, i tysi膮c innych rzeczy. Tylko na razie nie uda艂o jej si臋 na nic od艂o偶y膰. Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, co robi膰.

- Kiedy znikn臋艂a?

- W sobot臋. W soboty wieczorem zwykle gdzie艣 wychodzi, wi臋c nie wraca do domu. Czasami nawet na noc. Czasami ja nie wracam... Jak si臋 ma ch艂opaka, to si臋 chce z nim poby膰, gdzie艣 wyj艣膰, no nie?

- Jasne. Wi臋c znikn臋艂a w sobot臋?

- Tak. W niedziele nie pracuje, wi臋c co tam... Wiadomo. Ale nigdy nie przepada艂a tak bez s艂owa. Dzwoni艂am dzisiaj do niej do pracy, powiedzieli mi, 偶e nie przysz艂a. Pewnie narobi艂am jej ty艂贸w. Nie powinnam by艂a dzwoni膰 do niej do firmy.

- Nie zg艂osi艂a艣 jej zagini臋cia?

- Cholera... Nie zg艂asza si臋 zagini臋cia, bo kto艣 nie wr贸ci艂 do domu drug膮 noc. Nie zawraca si臋 gliniarzom g艂owy takimi drobiazgami. Tutaj nie chodzi si臋 na policj臋 z byle czym.

- Wzi臋艂a jakie艣 swoje rzeczy?

- Nie wiem. S艂u偶bowy mundurek zosta艂, ale nie ma czarnych d偶ins贸w i czerwonej koszulki. Aha, i nowych sanda艂贸w.

- Chc臋 si臋 rozejrze膰 w jej mieszkaniu.

- lina mnie zabije. - Essie wstuka艂a w kas臋 艂agodne tacos i pepsi, kt贸re Peabody po艂o偶y艂a na ladzie. - A, cholera, niech b臋dzie. Mog艂a powiedzie膰, 偶e gdzie艣 si臋 wybiera. Ja bym jej tego nie zrobi艂a. Musz臋 zamkn膮膰. Nie mog臋 znikn膮膰 d艂u偶ej ni偶 na kwadrans, inaczej wpadn臋 jak 艣liwka w...

- B臋dziemy si臋 zwija膰.

Mieszkanie Tiny sk艂ada艂o si臋 z dw贸ch mikroskopijnych pokoik贸w; jeden z nich mia艂 wn臋k臋, kt贸ra pe艂ni艂a jednocze艣nie funkcj臋 saloniku i kuchni. Zlew mia艂 mniej wi臋cej wymiary m臋skiej d艂oni.

Zamiast filtr贸w w oknach by艂y tylko zwyk艂e okiennice, kt贸re kompletnie nie chroni艂y ani przed ulicznym, ani powietrznym zgie艂kiem.

W takim mieszkaniu cz艂owiek 偶yje jak na stacji prze艂adunkowej.

Dwuosobowe siedzisko rozk艂ada艂o si臋 do spania, wystroju dope艂nia艂y starute艅ki ekran oraz jedyna lampa w kszta艂cie myszki, postaci ze starych film贸w rysunkowych, najwyra藕niej ocala艂a pami膮tka z dzieci艅stwa.

Cho膰 ciasne i biednie urz膮dzone, mieszkanie by艂o czy艣ciute艅kie. I, co jeszcze dziwniejsze, pachnia艂o kobieco艣ci膮, podobnie jak zdominowane przez dziewcz臋ta biuro podr贸偶y.

- Tu jest sypialnia - Essie wskaza艂a drzwi. - Losowa艂y艣my pokoje, Tina mia艂a wi臋cej szcz臋艣cia: sypialnia przypad艂a jej, a ja mieszkam w saloniku. Troch臋 tu ciasno, wi臋c je艣li kt贸ra艣 z nas ma ch艂opaka, to raczej idzie do niego.

- Tina ma ch艂opaka? - spyta艂a Eve. Peabody posz艂a do 艂azienki.

- Jest jaki艣 nowy. Od dw贸ch tygodni. Nazywa si臋 Bobby.

- Ten Bobby ma jakie艣 nazwisko?

- Pewnie tak. - Essie wzruszy艂a ramionami. - Ale ja go nie znam. Przypuszczam, 偶e Tina 艣wietnie si臋 z nim bawi. Romantyczka z niej. Jak ju偶 si臋 zakocha, to na zab贸j.

Eve rozgl膮da艂a si臋 po pokoju. W膮skie 艂贸偶ko, starannie zas艂ane, kom贸dka, male艅ka jak dla dziecka, pewnie zabrana z domu rodzinnego. Na niej ozdobne pude艂ko i tani wazon ze sztucznymi r贸偶ami. Eve unios艂a wieko pude艂ka i us艂ysza艂a ciche tony pozytywki. W 艣rodku znajdowa艂o si臋 troch臋 taniej sztucznej bi偶uterii.

- Wszystkie ciuchy mamy wsp贸lne - powiedzia艂a Essie, gdy Peabody wsadzi艂a g艂ow臋 do ciasnej szafy.

- Gdzie pozna艂a Bobby'ego? - spyta艂a. Zostawi艂a w spokoju szaf臋 i zaj臋艂a si臋 艂azienk膮.

- Nie wiem. Mieszkamy razem, ale staramy si臋 nie robi膰 t艂oku, sama pani rozumie... Powiedzia艂a mi tylko, 偶e pozna艂a nowego ch艂opaka i 偶e jest naprawd臋 mi艂y, a na dodatek nieg艂upi. Powiedzia艂a, 偶e bardzo du偶o wie o ksi膮偶kach, zna si臋 na sztuce i tak dalej. Podoba艂o jej si臋 to. Kt贸rego艣 razu to si臋 nawet um贸wili w galerii sztuki.

- A ty go nie widzia艂a艣? - spyta艂a Eve.

- Nie. Tina zawsze spotyka艂a si臋 z nim na mie艣cie. Rzadko przyprowadzamy tutaj ch艂opak贸w. Trudno si臋 dziwi膰, co nie? - Rozejrza艂a si臋 po mieszkanku z beznadziej膮 osoby, kt贸ra wie, 偶e nic wi臋cej nie da si臋 zrobi膰. - By艂a z nim om贸wiona w sobot臋 wieczorem, po pracy. Chyba mieli i艣膰 do teatru albo co艣 w tym stylu. Nie wr贸ci艂a na noc, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e zosta艂a u niego. Nic wielkiego. Ale nigdy dot膮d nie opu艣ci艂a pracy i nigdy jeszcze si臋 nie zdarzy艂o, 偶eby si臋 tak d艂ugo nie odzywa艂a, wi臋c zaczynam si臋 martwi膰.

- Mo偶e wype艂nimy zg艂oszenie? - Peabody wysz艂a z 艂azienki. - Zg艂oszenie zagini臋cia.

- Jak to, naprawd臋? - Essie by艂a coraz bardziej zdenerwowana. - Jak wr贸ci ca艂a w skowronkach i dowie si臋, 偶e j膮 zg艂osi艂am na policj臋, to mi przez miesi膮c nie da spokoju... Ale nie m贸wcie rodzicom, dobrze? - poprosi艂a po chwili. - Zmartwi膮 si臋 okropnie, zaraz tu przyjad膮 i b臋d膮 urz膮dza膰 sceny.

- Kontaktowa艂a艣 si臋 z nimi? Mo偶e Tina pojecha艂a do domu?

- Nie. To znaczy tak, sprawdza艂am. Zadzwoni艂am do nich, zapyta艂am, co s艂ycha膰, i tak dalej. Mama kaza艂a, 偶eby Tina te偶 do niej zadzwoni艂a, bo lubi pogada膰 z obiema c贸rkami. Wi臋c wiem, 偶e jej tam nie by艂o. Mama by si臋 w艣ciek艂a, gdyby si臋 dowiedzia艂a, 偶e Tina nocowa艂a u jakiego艣 ch艂opaka.

- Zajmiemy si臋 tym - obieca艂a Eve. - Podaj wszystkie dane detektyw Peabody. - Jeszcze raz spojrza艂a na starannie za艣cielone 艂贸偶ko.

- Nie posz艂a na noc do ch艂opaka - stwierdzi艂a Eve, gdy znalaz艂y si臋 na powr贸t w samochodzie. - Taka dziewczyna jak ona wr贸ci艂aby do domu, 偶eby si臋 przebra膰, w艂o偶y膰 kolczyki i wzi膮膰 szczoteczk臋 do z臋b贸w. Od o艣miu miesi臋cy nie opu艣ci艂a ani jednego dnia pracy, a teraz nagle nie zjawi艂a si臋 u Samanthy Gannon?

- Podejrzewasz j膮 o wsp贸艂udzia艂?

Eve pomy艣la艂a o ciasnym, ale czystym i porz膮dnym mieszkanku. O pude艂ku z pozytywk膮, w kt贸rym le偶a艂a garstka b艂yskotek.

- Nieumy艣lny. W膮tpi臋 natomiast, czy to samo mo偶na powiedzie膰 o Bob - bym.

- Ci臋偶ko b臋dzie znale藕膰 tego Bobbiego. Bez nazwiska, bez rysopisu...

- Na pewno zostawi艂 jakie艣 艣lady. Sprawd藕, czy po sobotniej nocy nie pojawi艂a si臋 gdzie艣 w raportach jaka艣 kobieta o nieznanych personaliach. Do kostnicy i tak zajrzymy. Mam nadziej臋, 偶e jej tam nie znajdziemy.

- Chcesz taco?

Eve rozwin臋艂a papier, ale po chwili dosz艂a do wniosku, 偶e je艣li b臋dzie jednocze艣nie jad艂a i prowadzi艂a, to do ko艅ca dnia b臋dzie paradowa艂a w bluzce poplamionej sosem. W艂膮czy艂a autopilota, cofn臋艂a fotel i wtedy ju偶 spokojnie zabra艂a si臋 do taco. Odezwa艂o si臋 policyjne tele艂膮cze.

- Sprawd藕, kto to - poleci艂a Eve z ustami pe艂nymi tajemniczego mi臋sa oraz pikantnego sosu, gwarantuj膮cego skuteczne czyszczenie zatok.

- Nadine Furst - oznajmi艂a Peabody.

- Przykra sprawa, w艂a艣nie wysz艂am na lunch. - Eve poci膮gn臋艂a solidny 艂yk pepsi. - Podsumujmy: sprz膮taczka poznaje jakiego艣 faceta imieniem Bobby, kt贸ry zabiera j膮 do galerii sztuki oraz do teatru, ale nie zagl膮da do niej do domu i nie zadaje sobie trudu, 偶eby pozna膰 jej siostr臋. Dziewczyna znika, trzeci dzie艅 nie ma jej w domu, nie przychodzi do pracy, ale 贸w tajemniczy ch艂opak nie dzwoni, nie zostawia informacji, nie wpadnie sprawdzi膰, co si臋 z ni膮 dzieje. Nic. Cisza.

- Nie ma takiej potrzeby, je艣li s膮 razem.

- Fakt. Ale ta dziewczyna, kt贸ra 艣cieli 艂贸偶ko jak w klasztorze, nie zadzwoni艂a do pracy uprzedzi膰, 偶e jest chora, nie da艂a zna膰 siostrze, 偶e mi艂o sp臋dza czas w mi艂osnym gniazdku, niepotrzebne jej ubrania na zmian臋 ani 偶adna damskie drobiazgi, kt贸re ka偶da kobieta we藕mie ze sob膮 na rozbieran膮 randk臋. Innymi s艂owy: Tina ryzykuje utrat臋 pracy, pozwala si臋 martwi膰 rodzinie i trzeci dzie艅 chodzi w tym samym ubraniu? Nie przypuszczam.

- Twoim zdaniem dziewczyna jest martwa?

- Umia艂a wy艂膮czy膰 alarm w domu Samanthy Gannon, a kto艣 bardzo chcia艂 tam wej艣膰 po cichu. Moim zdaniem, gdyby Tina 偶y艂a i mia艂a si臋 dobrze, na pewno obi艂oby jej si臋 o uszy co艣 z tej ca艂ej wrzawy, jak膮 media podnios艂y na temat ostatnich problem贸w znanej autorki Samanthy Gannon. Skontaktowa艂aby si臋 przynajmniej z siostr膮.

- Trzy kobiety o nieustalonej to偶samo艣ci w ci膮gu ostatnich siedemdziesi臋ciu dw贸ch godzin - odraportowa艂a Peabody. - Dwie starsze bezdomne, nienotowane. Trzecia wygl膮da jak przypalona grzanka, wi臋c nie wiadomo kto to.

- Gdzie j膮 znale藕li?

- Na pustym parkingu. - Peabody czyta艂a dane z monitora. - W Alphabet City. Oko艂o trzeciej nad ranem, z soboty na niedziel臋. Zosta艂a oblana benzyn膮... Jezu, najpierw pobita... a potem podpalona. Upiek艂a si臋, zanim wezwano pomoc. To wszystko.

- Kto si臋 tym zajmuje?

- Zaraz... A! Nasz ulubiony kumpel Baxter, wspierany m膮dro艣ci膮 godnego podziwu Truehearta.

- To upraszcza spraw臋. Po艂膮cz si臋 z nim. Spytaj, czy mogliby spotka膰 si臋 z nami w kostnicy.

Eve musia艂a odczeka膰 swoje na korytarzu wy艂o偶onym bia艂ymi kafelkami przed sal膮, w kt贸rej szanowna pani Duluc ko艅czy艂a przeprowadza膰 autopsj臋. Morris nigdy nie kaza艂 jej czeka膰 na korytarzu. I teraz te偶 by nie czeka艂a, gdyby nie to, 偶e doktor Duluc zamkn臋艂a si臋 od 艣rodka. Wreszcie zahucza艂 brz臋czyk zwalniaj膮cy zamek. Eve otworzy艂a drzwi jednym pchni臋ciem i wpad艂a do pomieszczenia. Mimo zapachu wszystkich 艣rodk贸w dezynfekcyjnych potworny smr贸d rozk艂adu zaszkli艂 jej oczy. St艂umi艂a odruch wymiotny i przyjrza艂a si臋 pani patolog.

W przeciwie艅stwie do Morrisa, maj膮cego rozum i styl, doktor Duluc sprawia艂a wra偶enie osoby z klapkami na oczach. Ubrana by艂a w przezroczysty kombinezon ochronny, przez kt贸ry wyra藕nie da艂o si臋 zobaczy膰 nieskazitelnie bia艂y fartuch oraz bladozielone spodnie pracownika kostnicy. Okulary wisia艂y jej na szyi. Mia艂a nie wi臋cej ni偶 metr sze艣膰dziesi膮t wzrostu, w艂osy schowane pod czepkiem, twarz z艂o偶on膮 g艂贸wnie z szerokich p艂aszczyzn, sk贸r臋 koloru pieczonych kasztan贸w i by艂a klockowatej budowy, a jedyn膮 jej pozytywn膮 cech臋 - w oczach Eve - stanowi艂y d艂onie. Wygl膮da艂y, jakby mog艂y zagra膰 na ka偶dym pianinie, a tym bardziej z wielk膮 wpraw膮 pokroi膰 ka偶dego trupa. Porucznik Dallas wskaza艂a brod膮 zakryt膮 posta膰, u艂o偶on膮 na stole.

- To moja?

G艂os pani Duluc zawsze sprawia艂 takie wra偶enie, jakby tej kobiecie utkn膮艂 w gardle 艂yk jakiego艣 g臋stego p艂ynu.

- Powiedzia艂am pani, 偶e prze艣l臋 informacje jak najszybciej. - Podesz艂a zlewu i zacz臋艂a my膰 r臋ce. - Nie lubi臋 by膰 pop臋dzana, pani porucznik.

- Sprawdzi艂a j膮 pani na obecno艣膰 toksyn?

- Czy pani ma jakie艣 trudno艣ci ze zrozumieniem moich s艂贸w?

- Nie, sk膮d, rozumiem doskonale. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e traktuje mnie pani z niech臋ci膮, poniewa偶 naskoczy艂am na pani膮 dzi艣 rano. B臋dzie pani musia艂a si臋 z tym pogodzi膰, poniewa偶 jej wszystko jedno, czy jeste艣my na siebie z艂e czy nie. - Podesz艂a do sto艂u. - Je艣li o ni膮 chodzi, im szybciej osi膮gniemy porozumienie, tym lepiej.

- Pani teorie wysnute na podstawie stanu miejsca zbrodni okaza艂y si臋 trafne. Jedna rana, jedno ci臋cie szyi ostrym narz臋dziem, na przyk艂ad sztyletem. Nie ma 偶adnych 艣lad贸w walki ani u偶ycia przemocy. Brak te偶 jakichkolwiek oznak, by zosta艂a zgwa艂cona, a nawet wi臋cej, brak 艣lad贸w jakichkolwiek kontakt贸w seksualnych w kr贸tkim czasie przed 艣mierci膮. Do艣膰 wysokie st臋偶enie alkoholu we krwi. Powiedzia艂abym, 偶e wypi艂a cztery martini z w贸dk膮 i oliwkami. 呕adnych nielegalnych u偶ywek. Ostatni posi艂ek to zielona sa艂ata z sosem cytrynowym, zjedzona jakie艣 pi臋膰 godzin przed zgonem.

- Czy zgadza si臋 pani z domys艂em, 偶e napastnik zaatakowa艂 j膮 od ty艂u?

- S膮dz膮c po umiejscowieniu rany, tak. Bior膮c pod uwag臋 jej wzrost, zaryzykowa艂abym stwierdzenie, 偶e zab贸jca mia艂 jakie艣 sto osiemdziesi膮t centymetr贸w. Czyli przeci臋tnego wzrostu m臋偶czyzna lub wysoka kobieta. Wszystko to b臋dzie w moim oficjalnym raporcie, przekazanym pani wydzia艂owi we w艂a艣ciwej formie. Ta sprawa nie jest priorytetowa, porucznik Dallas, a my tutaj nie wiemy, w co najpierw r臋ce w艂o偶y膰.

- Wszystkie sprawy s膮 priorytetowe. Dosta艂a pani kobiet臋 o nieustalonej to偶samo艣ci. Spalona na grzank臋, przywieziona z Alphabet City. Doktor Duluc westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Nie mam w grafiku ofiary po偶aru.

- Kto艣 musi j膮 mie膰. Musz臋 zobaczy膰 cia艂o i sprawdzi膰 dane.

- Wobec tego prosz臋 poda膰 numer sprawy kt贸remu艣 z pomocnik贸w. Ja mam inne zaj臋cia.

- Nie prowadz臋 tej sprawy.

- Wi臋c nie ma pani powodu ogl膮da膰 cia艂a czy sprawdza膰 danych. Chcia艂a odej艣膰, ale Eve chwyci艂a j膮 za rami臋.

- Chyba nie do ko艅ca si臋 pani orientuje, jak si臋 to wszystko kr臋ci, pani doktor. Jestem porucznikiem z wydzia艂u zab贸jstw i wolno mi ogl膮da膰 ka偶de cia艂o, jakie mam ochot臋 zobaczy膰. Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e detektyw Baxter, kt贸ry prowadzi t臋 spraw臋, jest tu ze mn膮 um贸wiony. A ja uwa偶am, 偶e nasze sprawy mog膮 si臋 zaz臋bia膰. Je偶eli b臋dzie mnie pani dalej wkurza艂a, to przysi臋gam, wpadnie pani po uszy.

- Nie podoba mi si臋 pani zachowanie.

- Ojej. Jestem pod wra偶eniem. Niech pani mi znajdzie t臋 kobiet臋. Duluc oswobodzi艂a rami臋 i podesz艂a do pulpitu. Za艂ogowa艂a si臋 i wywo艂a艂a najnowsze dane.

- Niezidentyfikowana kobieta, spalona, znajduje si臋 w sekcji C, w pokoju trzecim, odpowiedzialny: Foster. Nie zosta艂a jeszcze zbadana. Nawa艂 pracy.

- Za艂atwi mi pani pozwolenie na wej艣cie?

- Ju偶 to zrobi艂am. Zechce mi pani wybaczy膰.

- Nie ma sprawy. - Eve ruszy艂a do drzwi.

Okazuje si臋, 偶e w kostnicy sztywniaki znajduj膮 si臋 nie tylko w lod贸wkach i na sto艂ach. Skr臋ci艂a do sekcji C, pchn臋艂a drzwi pokoju czwartego. Zamkni臋te.

- Cholera jasna! - Obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i zlokalizowa艂a jakiego艣 pracownika drzemi膮cego na plastikowym krze艣le. - Hej, panie! - Chc臋 tu wej艣膰. Dlaczego jest zamkni臋te?

- Przez t臋 Duluc. - M臋偶czyzna ziewn膮艂 szeroko. - Wszystko ka偶e zamyka膰. A偶 dziw bierze, 偶e automaty z przek膮skami nie s膮 zabezpieczone 艂adunkami wybuchowymi. - Przeci膮gn膮艂 si臋, strzelaj膮c stawami. - Porucznik Dallas, tak?

- Zgadza si臋.

- No to chod藕my. Zrobi艂em sobie przerw臋, bo jestem dzisiaj na dwie zmiany. Do kogo pani przysz艂a?

- Do NN.

- Ach, nasza ma艂a Nomen Nescio... Pod moj膮 opiek膮.

- Pan jest Foster?

- Jam jest. W艂a艣nie zszed艂em ze zgon贸w z przyczyn naturalnych. Tam mia艂em faceta, kt贸ry sko艅czy艂 sto sze艣膰 lat. Drugie serduszko wysiad艂o mu w czasie snu. Niez艂y spos贸b na zej艣cie z tego pado艂u, skoro ju偶 trzeba. - Otworzy艂 drzwi i wpu艣ci艂 Eve do 艣rodka. - W przeciwie艅stwie do tego - doda艂, wskazuj膮c zw臋glone szcz膮tki na stole. - My艣la艂em, 偶e t臋 spraw臋 prowadzi Baxter.

- I s艂usznie. Ale mo偶e by膰 powi膮zana z moj膮. Baxter jest w drodze.

- Je艣li o mnie chodzi, wszystko w porz膮dku. Jeszcze si臋 do niej nie wzi膮艂em. - Wywo艂a艂 odpowiedni plik i przejrza艂 go, wk艂adaj膮c kombinezon. - Przywie藕li j膮 w niedziel臋, a ja mia艂em wolne. Odleg艂e wspomnienie! A wy miewacie wolne niedziele?

- Zdarzaj膮 si臋.

- Marzy mi si臋, 偶eby pospa膰 sobie w niedziel臋 rano... przespa膰 ca艂膮 sobotni膮 noc i jeszcze w niedziel臋 do po艂udnia... Ale potem i tak b臋dzie poniedzia艂ek. - W艂o偶y艂 czepek. - Od poniedzia艂ku rano nie mam kiedy si臋 podrapa膰. Baxter nie dawa艂 zna膰, 偶eby ta ma艂a pasowa艂a komu艣 do opisu jakiej艣 zaginionej osoby. - Zerkn膮艂 w stron臋 cia艂a wyci膮gni臋tego na stole. - Odcisk贸w palc贸w oczywi艣cie nie da si臋 zdj膮膰. Z臋by mo偶na sprawdzi膰, niech poszukaj膮.

- Co wiemy? Wywo艂a艂 na ekran monitora wi臋cej danych.

- Kobieta, pomi臋dzy dwudziestym trzecim a dwudziestym pi膮tym rokiem 偶ycia. Sto pi臋膰dziesi膮t osiem centymetr贸w wzrostu, sze艣膰dziesi膮t kilogram贸w wagi. Z wirtualnej rekonstrukcji to w艂a艣ciwie wszystko, co na razie wyci膮gn臋li艣my. Wst臋pne dane.

- Ma pan czas teraz si臋 ni膮 zaj膮膰?

- Jasne. Tylko si臋 rozkr臋c臋.

- Napije si臋 pan kawy? Spojrza艂 na porucznik Dallas z uwielbieniem.

- Kr贸lestwo za kaw臋. Eve gestem zatrzyma艂a Peabody i sama posz艂a do automatu. Zam贸wi艂a trzy du偶e czarne.

- Kochanie moje najdro偶sze, nie mo偶emy si臋 tak spotyka膰 - rozleg艂o si臋 za jej plecami. Nawet si臋 nie odwr贸ci艂a.

- Poca艂uj mnie, gdzie chcesz, Baxter.

- Robi臋 to we 艣nie noc w noc. Daj t臋 kaw臋. Pami臋taj膮c, 偶e zjawili si臋 tutaj na jej pro艣b臋, Eve zaprogramowa艂a automat na czwarty kubek.

- A ty co, Trueheart? - zapyta艂a.

- Je艣li to pani porucznik nie sprawi r贸偶nicy, najch臋tniej nap贸j cytrynowy. Dzi臋kuj臋. Wygl膮da艂 na takiego, co lubi nap贸j cytrynowy. W艂osy starannie przyci臋te, ch艂opi臋ca twarz. Peabody nazywa艂a go 鈥炁沴iczniutki鈥 i trudno si臋 by艂o z ni膮 nie zgodzi膰. Na wskro艣 ameryka艅ski z艂oty ch艂opak, przystojny jak z 偶urnala... cokolwiek to mia艂o znaczy膰, i pachn膮cy latem.

Przy nim Baxter wydawa艂 si臋 jeszcze bardziej 艣liski, g艂adki i zamkni臋ty w sobie. Owszem, przystojny, ale z charakterem. Lubi艂 nienagannie skrojone garnitury i kobiety o bujnych kszta艂tach. Obaj byli dobrymi gliniarzami. A przydzielenie powa偶nego Truehearta do przem膮drza艂ego Baxtera by艂o jednym z najlepszych posuni臋膰 Eve.

- Za zmar艂ych - wzni贸s艂 toast Baxter, stukaj膮c lekko swoim kubkiem o kubek Eve. - Czego chcesz od naszej nieznajomej?

- Mo偶e by膰 zwi膮zana z jedn膮 z moich. Foster w艂a艣nie pracuje nad wasz膮 NN.

- Pomog臋, pani porucznik. - Trueheart wyj膮艂 jej z r臋ki nap贸j cytrynowy i jedn膮 kaw臋. W drodze do sekcji C Eve stre艣ci艂a kolegom swoj膮 spraw臋.

- Na razie si臋 nie dowiemy, czy to twoja sprz膮taczka, ale jedno wiemy na pewno: nie mia艂a lekkiej 艣mierci. Ma zgruchotan膮 czaszk臋, po艂amane ko艣ci... Mo偶na za艂o偶y膰, 偶e kiedy morderca j膮 podpali艂, by艂a martwa albo przynajmniej nieprzytomna. Na jej szcz臋艣cie. Usma偶y艂a si臋 ca艂kowicie. Szukali艣my jej ju偶 w wydziale os贸b zaginionych i nic tam nie znale藕li艣my. Ca艂y dzie艅 wy­pytywali艣my w okolicy, nikt nic nie widzia艂 ani nie s艂ysza艂. Facet, kt贸ry wezwa艂 policj臋, zobaczy艂 przez okno ogie艅, ale nie wiedzia艂 nawet, co si臋 pali. Twierdzi, 偶e nie m贸g艂 spa膰, bo by艂o mu za gor膮co, wi臋c wyszed艂 posiedzie膰 na schodach przeciwpo偶arowych. Zobaczy艂 p艂omienie, wi臋c zadzwoni艂 po pomoc. Wezwanie przysz艂o o trzeciej szesna艣cie. Stra偶 po偶arna zjawi艂a si臋 na miejscu o trzeciej dwadzie艣cia... trzeba przyzna膰, 偶e mieli niez艂y czas. Dziewczyna jeszcze si臋 wtedy pali艂a.

- Podpali艂 j膮 pewnie niewiele wcze艣niej. Gdy weszli do sali, Foster podni贸s艂 na nich oczy.

- Dzi臋kuj臋 pani porucznik, prosz臋 postawi膰 na biurku, dobrze? Cze艣膰, Bax, jak leci?

- Powolutku. Foster nadal bada艂 cia艂o.

- Z艂amany palec wskazuj膮cy prawej r臋ki. To stare z艂amanie, z dzieci艅stwu, Mi臋dzy pi膮tym a si贸dmym rokiem 偶ycia. Ju偶 zeskanowa艂em z臋by. Przes艂a艂em obraz do og贸lnopa艅stwowej bazy danych. A tu co mamy? Urazy czaszki? Eve pokiwa艂a wolno g艂ow膮, podesz艂a bli偶ej.

- Bardzo ci臋偶kie urazy - ci膮gn膮艂 Foster. - Zadane t臋pym narz臋dziem. Mo偶e pa艂k膮, mo偶e rur膮... Ko艣ci czaszki pokruszone. Po艂amane trzy 偶ebra, piszczel, 偶uchwa. Kto艣 si臋 zn臋ca艂 nad t膮 dziewczyn膮. Zanim obla艂 j膮 benzyn膮, by艂a martwa. Chocia偶 tyle szcz臋艣cia w nieszcz臋艣ciu.

- Nie zabi艂 jej tam, gdzie j膮 podpali艂 - zauwa偶y艂 Baxter. - Znale藕li艣my 艣lady krwi na ulicy. Niewiele ich by艂o, wi臋c pobi艂 j膮 gdzie indziej. Krwawi艂a na pewno bardzo mocno.

- S膮dz膮c po rodzaju z艂ama艅... chod藕cie, tu b臋dzie dobrze wida膰. - Foster skin膮艂 w stron臋 ekranu, gdzie widnia艂 obraz z zaznaczonymi na czerwono i niebiesko uszkodzeniami cia艂a. - S膮dz膮c z k膮ta z艂amania ko艣ci, najpierw uderzy艂 j膮 w nogi. Wtedy sta艂a. Kiedy si臋 przewr贸ci艂a, zacz膮艂 j膮 ok艂ada膰 po 偶ebrach, po twarzy. Najmocniejsze uderzenie w g艂ow臋 zako艅czy艂o spraw臋. Dziewczyna pewnie i tak by艂a ju偶 nieprzytomna. Pr贸bowa艂a ucieka膰. Czo艂ga艂a si臋? Krzycza艂a, p艂aka艂a, wy艂a z b贸lu.

- 呕eby nie uciek艂a - powiedzia艂a Eve cicho - najpierw po艂ama艂 jej nogi. Nie obchodzi艂o go, 偶e b臋dzie krzycza艂a. W przeciwnym razie najpierw uderzy艂by w g艂ow臋. To jest sfingowane zab贸jstwo w afekcie. Ma wygl膮da膰 na zab贸jstwo w afekcie, ale tak nie by艂o. To morderstwo z zimn膮 krwi膮. Znalaz艂 sobie jakie艣 miejsce, gdzie jej krzyki nie mia艂y 偶adnego znaczenia. Dok艂adnie os艂oni臋te porz膮dnymi filtrami. No i musia艂 j膮 tu przywie藕膰 prywatnym pojazdem. Baza pisn臋艂a zaczepnie i wszyscy si臋 do niej odwr贸cili.

- Znale藕li j膮 - mrukn膮艂 Baxter i razem podeszli do monitora. - Jej szukasz?

- Tak. - Eve odstawi艂a kaw臋. Ze zdj臋cia patrzy艂a na nich u艣miechni臋ta Tina Cobb.

21

Zarezerwuj nam salk臋 konferencyjn膮. Chc臋 pogada膰 z Baxterem i Trueheartem, jak wr贸c膮 od Essie Cobb. - Wesz艂a do windy w centrali na poziomie gara偶u.

- To na pewno ten sam zab贸jca - uzna艂a Peabody.

- Nic nie jest pewne. Sprawdzimy ka偶d膮 mo偶liwo艣膰. Ujmiesz wszystkie aktualne informacje w raporcie i wy艣lesz do Miry, niech zrobi profil przest臋pcy.

- Chcesz z ni膮 pogada膰?

Przyjecha艂a winda. Wysypali si臋 z niej mundurowi i cywile. Musia艂y si臋 odsun膮膰, 偶eby ich wszystkich przepu艣ci膰, ale w ko艅cu ludzki strumie艅 wysech艂 i mog艂y wsi膮艣膰. Doktor Charlotte Mira by艂a najlepszym psychologiem behawioralnym w mie艣cie, a mo偶e i na ca艂ym wschodnim wybrze偶u. Ale na konsultacje jeszcze nie nadszed艂 czas.

- P贸藕niej.

Winda zatrzyma艂a si臋 ponownie. Tym razem porucznik Dallas i Peabody, nie bez trudu toruj膮c sobie drog臋 przez t艂um, wysz艂y na korytarz. Lepiej by艂o skorzysta膰 z ruchomego chodnika, ni偶 dalej znosi膰 nieunikniony w windzie latem zaduch spoconych ludzkich cia艂.

- Najpierw z艂o偶ymy do kupki wszystko, co mamy, przelecimy standardowe procedury, pogadamy z Baxterem i Trueheartem. Musimy mie膰 oko na Samanth臋 Gannon i zajrze膰 do klubu.

- Sporo roboty. - Peabody wdzi臋czna by艂a w duchu za przystanek w centrali, bo buty zaczyna艂y dotkliwie j膮 uwiera膰.

- Znajd藕 nam jakie艣 wolne miejsce - zarz膮dzi艂a Eve. Ju偶 sz艂a kolejnym korytarzem. Nagle stan臋艂a jak wryta. Na 艂awce przed wydzia艂em zab贸jstw czeka艂a Samantha Gannon. Obok niej przysiad艂a Nadine Furst - w pe艂nym wizyjnym makija偶u, rozmowna i nadskakuj膮ca, gotowa do wyst膮pienia przed kamer膮.

- Cholera - szepn臋艂a Eve. Tym razem nie by艂o w tym s艂owie du偶o z艂o艣ci. G艂贸wnie rezygnacja. Nadine odgarn臋艂a do ty艂u blond pasemka i powita艂a obie policjantki kocim u艣miechem.

- Pani porucznik Dallas! O, Peabody, ale偶 ty dzisiaj wygl膮dasz! 艢wietne buty!

- Dzi臋ki. - Postanowi艂a je spali膰 przy pierwszej okazji.

- Nie powinna艣 si臋 wdzi臋czy膰 gdzie艣 przed jakim艣 obiektywem? - spyta艂a Eve.

- Moja praca nie polega tylko na wyst臋powaniu przed kamer膮. W艂a艣nie przeprowadzi艂am wywiad z Samanth膮. Kilka s艂贸w komentarza na temat post臋p贸w w 艣ledztwie przyda si臋 jako wst臋pniak do programu.

- Wy艂膮cz nagrywanie. Nadine westchn臋艂a tylko pro forma i wy艂膮czy艂a magnetofon umieszczony w klapie 偶akietu.

- Straszna z niej formalistka - zwr贸ci艂a si臋 do Samanthy. - Dzi臋kuj臋, 偶e znalaz艂a艣 dla mnie czas. I jeszcze raz przyjmij moje kondolencje. Samanth膮 u艣miechn臋艂a si臋 blado.

- Porucznik Dallas, mo偶emy zamieni膰 s艂贸wko?

- Peabody, zaprowad藕 pani膮 Gannon do nory. Zaraz tam przyjd臋. - Ew odczeka艂a, a偶 obie odejd膮, poczym zmierzy艂a Nadine morderczym spojrzeniem.

- Spokojnie! - Dziennikarka unios艂a d艂onie obronnym gestem. - Ja tylko robi臋 swoje.

- Ja te偶.

- Kochana, Gannon to gor膮cy temat. Jej ksi膮偶ka robi furor臋. Kto艣 na kanwie tej historii wymy艣li艂 zabaw臋 i teraz na ka偶dej imprezie wszyscy zgaduj膮, gdzie s膮 diamenty. A teraz jeszcze dosz艂o do tego morderstwo. Przebojowa historia! Mia艂am sobie wzi膮膰 troch臋 wolnego, wyjecha膰 na trzy dni do Vineyard, od jutra. Naturalnie Wszystko odwo艂a艂am!

- Mia艂a艣 zamiar zbiera膰 winogrona?

- Raczej popija膰 wino. W Martha's Vineyard, kochana. Chcia艂am wyjecha膰 z miasta, uciec troch臋 od tego 偶aru. Marzy艂y mi si臋 pi臋kna pla偶a i drinki przeznaczone dla doros艂ych oraz parada opalonych, dobrze zbudowanych facet贸w. Dlatego rozumiesz chyba, 偶e mam nadziej臋 na par臋 s艂贸w w zwi膮zku z t膮 najnowsz膮 histori膮.

- Nie mog臋 ci powiedzie膰 nic ponad to, co i tak ju偶 wiesz z medi贸w. 艢ledztwo w toku, bierzemy pod uwag臋 wszystkie mo偶liwo艣ci i tak dalej. Takie s膮 fakty, Nadine. Po prostu tak ju偶 jest.

- No c贸偶, tego si臋 obawia艂am. Zawsze pozostaje mi hologram... mog臋 sobie nastawi膰 na Vineyard i sp臋dzi膰 godzin臋 w 艣wiecie wyobra藕ni. - Westchn臋艂a ci臋偶ko. - B臋d臋 si臋 kr臋ci膰 w pobli偶u - dorzuci艂a i odesz艂a.

Za 艂atwo si臋 podda艂a, uzna艂a Eve.

My艣la艂a o tym intensywnie, id膮c w stron臋 pomieszczenia, kt贸re policjanci nazywali nor膮. By艂 to wi臋kszy pok贸j przeznaczony na spokojne zjedzenie 艣niadania i nieformalne rozmowy. Sta艂o tam kilka stolik贸w, jaka艣 wiekowa, zapadaj膮ca si臋 wersalka, kilka automat贸w. Eve znalaz艂a par臋 偶eton贸w, zam贸wi艂a du偶膮 butelk臋 wody.

- Tw贸j wyb贸r pad艂 na aquafree, naturaln膮 wod臋 藕r贸dlan膮 w butelce p贸艂toralitrowej, aquafree jest pozyskiwana i rozlewana do butelek w dziewiczych g贸rach...

- Rany, sko艅cz z t膮 reklam膮 i dawaj te cholern膮 wod臋! - Wyr偶n臋艂a pi臋艣ci膮 w maszyn臋.

- Wykroczenie przeciwko kodeksowi miejskiemu, artyku艂 20613 - A. U偶ywanie 艣rodk贸w przymusu lub wandalizm w stosunku do automatu sprzedaj膮cego mo偶e poci膮gn膮膰 za sob膮 kar臋 grzywny i/lub wi臋zienia.

W chwili gdy Eve cofn臋艂a si臋, by wymierzy膰 maszynie porz膮dnego kopniaka, pojawi艂a si臋 za ni膮 Peabody.

- Nie! - krzykn臋艂a. - Zostaw j膮 w spokoju. Id藕, usi膮d藕, przynios臋 ci t臋 wod臋.

- Cz艂owiek nie mo偶e si臋 napi膰, je艣li nie wys艂ucha kazania. - Eve usiad艂a obok Samanthy. - Przepraszam.

- Nie ma za co. W艣ciec si臋 mo偶na, zanim wyrecytuj膮 ca艂膮 list臋 sk艂adnik贸w, p贸艂produkt贸w, warto艣膰 kaloryczn膮 i ca艂膮 reszt臋. Zw艂aszcza jak si臋 zam贸wi batonik albo ciastko.

- W艂a艣nie! - Wreszcie kto艣, kto si臋 zna na rzeczy, pomy艣la艂a Eve.

- Zadziera ze wszystkimi automatami w mie艣cie - odezwa艂a si臋 Peabody.

- Oto woda, pani porucznik.

- Mo偶e zostaniesz ich obro艅c膮? - Eve otworzy艂a butelk臋 i wypi艂a d艂ugi 艂yk. - Ciesz臋 si臋, 偶e pani przysz艂a - zwr贸ci艂a si臋 do Samanthy Gannon. - W艂a艣nie mieli艣my si臋 z pani膮 skontaktowa膰 i um贸wi膰, wi臋c 艣wietnie si臋 z艂o偶y艂o.

- Prosz臋 mi m贸wi膰 po imieniu, dobrze? Mia艂am nadziej臋, 偶e ju偶 si臋 czego艣 dowiem. A przy okazji... czy powinnam by艂a nie rozmawia膰 z t膮 dziennikark膮?

- 呕yjemy w wolnym kraju, mamy wolne media... - Eve wzruszy艂a ramionami. - Ta akurat jest ca艂kiem przyzwoita. Jak d艂ugo chce pani mieszka膰 w hotelu? - Zmieni艂a temat.

- Dok艂adnie nie wiem, ale jeszcze jaki艣 czas. Chcia艂abym... Zamierzam zleci膰 sprz膮tni臋cie domu jakiej艣 specjalistycznej firmie. S艂ysza艂am, 偶e s膮 takie, kt贸re zajmuj膮 si臋 miejscami zbrodni. To znaczy, sprz膮taniem miejsca zbrodni. Nie wr贸c臋 do domu, p贸ki nie usun膮 wszystkich 艣lad贸w. Wiem, 偶e to tch贸rzostwo...

- Nie tch贸rzostwo, tylko zdrowy rozs膮dek. - Eve przyjrza艂a si臋 uwa偶niej Samanthcie Gannon. Wygl膮da艂a na osob臋 zm臋czon膮, ale nieg艂upi膮. - Mog臋 ci zapewni膰 ochron臋 policyjn膮 na kr贸tki czas. Zastan贸w si臋 nad wynaj臋ciem prywatnej firmy.

- Czyli to nie by艂o zwyk艂e w艂amanie. Uwa偶a pani, 偶e morderca Andrei chcia艂 zabi膰 mnie?

- Uwa偶am, 偶e nie ma sensu ryzykowa膰. Poza tym dziennikarze nied艂ugo ci臋 znajd膮 i nie dadz膮 ci spokoju. A nie wszyscy s膮 tak uprzejmi jak Nadine.

- Chyba ma pani racj臋. Dobrze, rozejrz臋 si臋 w firmach ochroniarskich. Dziadkowie s膮 bardzo zdenerwowani. Uspokaja艂am ich, jak mog艂am, ale... O rany, prosz臋 im nie m贸wi膰 o ochronie, dobrze? Je艣li to wyjdzie na jaw, b臋dzie jeszcze gorzej. Na razie s膮 przekonani, 偶e mordercy chodzi艂o o Andre臋...

- Spojrza艂a Eve prosto w oczy. - Mia艂am czas pomy艣le膰. Noc膮 mia艂am bardzo du偶o czasu. Dosz艂am do wniosku, 偶e to nieprawda. Pani te偶 tak s膮dzi.

- Rzeczywi艣cie. Samantho, kobieta, kt贸ra sprz膮ta艂a tw贸j dom, zosta艂a zamordowana.

- Jak to? Przecie偶 jeszcze nikogo nie wynaj臋艂am.

- M贸wi臋 o tej, kt贸ra przychodzi艂a dwa razy w miesi膮cu. Zatrudniona przez 鈥濵aid in New York鈥. Tina Cobb.

- Nie 偶yje?! Zamordowana? Jak Andrea?

- Zna艂a艣 Tin臋 troch臋 bli偶ej, ni偶 zna艂aby艣 ka偶d膮 inn膮 sprz膮taczk臋? Zdarzy艂o wam si臋 pogada膰? Samantha odruchowo si臋gn臋艂a po butelk臋 z wod膮, prze艂kn臋艂a kilka du偶ych 艂yk贸w.

- Nie wiem... Nie mog臋... Jak to mo偶liwe...? Przed chwil膮 rozmawia艂am o niej z Nadine...

- Co jej powiedzia艂a艣?

- W艂a艣ciwie tylko wspomnia艂am. Nawet nie wymieni艂am jej imienia, po prostu akurat w czasie rozmowy przypomnia艂o mi si臋, 偶e nie odwo艂a艂am sprz膮tania w tym tygodniu. Nic dziwnego, 偶e Nadine tak 艂atwo odpu艣ci艂a. Mia艂a w odwodzie 艣wie偶y trop.

- Zna艂a艣 t臋 dziewczyn臋?

- W艂a艣ciwie nie... - Spostrzeg艂a, 偶e trzyma w r臋ku butelk臋 Eve. - Ojej, przepraszam, niechc膮cy... - Odstawi艂a j膮 na st贸艂.

- Nie ma o czym m贸wi膰. Zna艂a艣 Tin臋?

- Widywa艂y艣my si臋, w ko艅cu przychodzi艂a do mnie... to znaczy, do mojego domu... sprz膮ta膰. - Potar艂a czo艂o. - Musz臋 wsta膰 na chwil臋.

- Jasne. Samantha obesz艂a pok贸j dooko艂a, raz, potem drugi.

- My艣li - mrukn臋艂a Peabody. - Bierze si臋 w gar艣膰.

- Twarda sztuka. Tym lepiej dla nas.

Po drugiej turze Samantha podesz艂a do automatu, zam贸wi艂a wod臋, cierpliwie odczeka艂a, a偶 maszyna sko艅czy wyk艂ad i wypluje butelk臋. Wr贸ci艂a do sto艂u i usiad艂a. Napi艂a si臋 i dopiero wtedy zn贸w popatrzy艂a na Eve.

- Musia艂am si臋 uspokoi膰.

- Je艣li potrzebujesz wi臋cej czasu, nie ma sprawy.

- Nie, nie. Ju偶 chyba w porz膮dku. - Samantha zastanowi艂a si臋 chwil臋. - Zawsze wydawa艂a mi si臋 taka... krucha. Tina. M艂odziutka i drobna. Chocia偶 kiedy teraz o tym my艣l臋, to podejrzewam, 偶e nie by艂a du偶o m艂odsza ani mniejsza ode mnie. Zawsze mnie zdumiewa艂o, jak fantastycznie sobie radzi z tak膮 ci臋偶k膮 prac膮. Zwykle na czas, kiedy u mnie pracowa艂a, umawia艂am si臋 na mie艣cie albo ucieka艂am do gabinetu. - Odchrz膮kn臋艂a. - Pochodz臋 z dobrze sytuowanej rodziny. Nie sypia艂am na pieni膮dzach, ale te偶 nigdy mi ich nie brakowa艂o. I zawsze mieli艣my jak膮艣 pomoc domow膮. Tylko 偶e tutaj... To jest m贸j w艂asny dom, m贸j azyl... Czu艂am si臋 troch臋 nieswojo, 偶e kto艣 si臋 po nim krz膮ta, nawet je艣li tylko dwa razy na miesi膮c. - Przeci膮gn臋艂a r臋kami po w艂osach. - No tak, ale to bez znaczenia.

- Niezupe艂nie. - Peabody podsun臋艂a dziewczynie butelk臋, bo wydawa艂o jej si臋, 偶e Samantha powinna si臋 jeszcze napi膰. - Daje nam poj臋cie o waszych stosunkach.

- Po prostu schodzi艂am jej z drogi. By艂a bardzo mi艂a i rewelacyjnie sprz膮tania. Zamieni艂y艣my czasem dwa s艂owa, ale najcz臋艣ciej obie bra艂y艣my si臋 do pracy. Czy ona zgin臋艂a dlatego, 偶e bywa艂a w moim domu?

- Sprawdzamy to - powiedzia艂a Eve. - M贸wi艂a艣, 偶e sprz膮taczka zna艂a kody dost臋pu do alarmu.

- Tak. Ta firma ma koncesj臋. I cieszy si臋 doskona艂膮 reputacj膮. Ich pracownicy s膮 bardzo starannie sprawdzani. A偶 do przesady. Ja bym nie chcia艂a przechodzi膰 przez takie eliminacje. Ale w mojej sytuacji us艂ugi proponowane przez 鈥濵aid in New York鈥 to bardzo wygodne rozwi膮zanie. Nie zawsze mog艂am by膰 w domu, 偶eby wpu艣ci膰 sprz膮taczk臋, wi臋c kiedy mnie nie by艂o, wychodzi艂am sama. - Samantha umilk艂a. - Rozumiem. Zosta艂a zabita, bo wiedzia艂a, jak si臋 dosta膰 do mojego domu.

- Jestem o tym przekonana. Czy wspomnia艂a kiedy艣 o swoim ch艂opaku?

- Nie. Nie rozmawia艂y艣my na tematy osobiste. By艂y艣my dla siebie mi艂e, ale nic wi臋cej.

- Czy kiedykolwiek kogo艣 ze sob膮 przyprowadzi艂a? Czy kto艣 pomaga艂 jej w pracy?

- Nie. Co kwarta艂 przychodzi ca艂a ekipa, to ustalone z firm膮. A co dwa tygodnie tylko jedna osoba. Wi臋cej pomocy nie potrzebuj臋. Mieszkam sama, a na dodatek mam tak膮 sam膮 obsesj臋 na punkcie porz膮dku, jak moja babcia. Tak m贸wi mama.

- Zauwa偶y艂a pani, 偶eby kto艣 j膮 kiedy艣 przywi贸z艂 albo odebra艂?

- Nie. Mam wra偶enie, 偶e przyje偶d偶a艂a autobusem. Raz si臋 sp贸藕ni艂a, przeprasza艂a, 偶e autobus utkn膮艂 w korku. Nie powiedzia艂a mi pani, jak zgin臋艂a. Tak jak Andrea?

- Nie.

- Mimo wszystko widzi pani jakie艣 powi膮zanie. Musi jakie艣 by膰. Takie zbiegi okoliczno艣ci si臋 nie zdarzaj膮.

- Robimy, co mo偶emy.

- Zawsze chcia艂am napisa膰 ksi膮偶k臋 o tych zaginionych brylantach. Zawsze. B艂aga艂am dziadk贸w, 偶eby mi opowiadali t臋 histori臋 ci膮gle od nowa, zam臋cza艂am ich przy ka偶dej okazji. A偶 nauczy艂am si臋 jej na pami臋膰, ze wszystkimi szczeg贸艂ami. Wyobra偶a艂am sobie, jak si臋 poznali, widzia艂am ich przy kuchennym stole, na kt贸rym l艣ni艂y drogocenne kamienie. Cieszy艂am si臋, 偶e wygrali, osi膮gn臋li cel, pokonali najr贸偶niejsze przeszkody i 偶yli tak, jak chcieli. A to jest najwi臋kszy sukces, prawda?

- Tak. - Eve pomy艣la艂a o swojej odznace. I o imperium Roarke'a. - To prawda.

- Ten z艂odziej, 艂otr... chyba mo偶na go tak nazwa膰, Alex Crew, by艂 morderc膮. Zabi艂 dla tych male艅kich b艂yszcz膮cych kamyczk贸w. Zrobi艂 to po prostu dlatego, 偶e m贸g艂. A tak偶e po to, 偶eby zdoby膰 brylanty. Zabi艂by moj膮 babk臋, gdyby nie okaza艂a si臋 silna i m膮dra. Zawsze by艂am z niej dumna, mi臋dzy innymi dlatego chcia艂am opublikowa膰 t臋 histori臋. Zrobi艂am to. I ju偶 dwie osoby straci艂y 偶ycie.

- Nie jeste艣 za to odpowiedzialna.

- Powtarzam to sobie do znudzenia. Niby rozumiem, 偶e nie ma tu mojej winy. Ale nie czuj臋 si臋 z tym najlepiej. Chocia偶 gdy patrz臋 na to, co si臋 teraz dzieje, palce mnie 艣wierzbi膮, 偶eby wszystko opisa膰. Ju偶 sama nie wiem, kim jestem.

- Wygl膮da na to, 偶e pisark膮 - stwierdzi艂a Peabody spokojnie. Samantha u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

- Chyba tak. Zrobi艂am list臋 os贸b, z kt贸rymi rozmawia艂am o ksi膮偶ce. Ludzi, kt贸rzy twierdzili, 偶e znali mojego pradziadka. Opisa艂am kilka dziwnych rozm贸w z czytelnikami. - Wyj臋艂a dysk z torebki. Z tej ogromnej, na kt贸r膮 Eve zwr贸ci艂a uwag臋 dzie艅 wcze艣niej. - Mo偶e co艣 z tego si臋 przyda.

- Wszystko mo偶e si臋 przyda膰. Czy Tina Cobb wiedzia艂a, 偶e wyjecha艂a艣?

- Zawiadomi艂am firm臋, oczywi艣cie. Aha, teraz sobie przypominam: powiedzia艂am Tinie, 偶e wyje偶d偶am, pyta艂am, czyby mi podlewa艂a kwiatki i karmi艂a rybki. Nie by艂am wtedy pewna, czy Andrea b臋dzie mog艂a si臋 tym zaj膮膰, bo dopiero dos艂ownie na dwa dni przed wyjazdem dowiedzia艂am si臋, 偶e u mnie zamieszka.

- Da艂a pani zna膰 firmie, 偶e w domu kto艣 b臋dzie?

- Nie, szczerze m贸wi膮c, jako艣 mi to umkn臋艂o. Ostatnie dni przed wyjazdem mia艂am mn贸stwo spraw na g艂owie. Spotkania z mediami, pakowanie, wywiady holograficzne... Eve podnios艂a si臋 i wyci膮gn臋艂a r臋k臋.

- Dzi臋kuj臋, 偶e przysz艂a艣. Detektyw Peabody za艂atwi ci jaki艣 transport do hotelu.

- Nie powiedzia艂a mi pani, jak zgin臋艂a Tina Cobb.

- Rzeczywi艣cie, nie powiedzia艂am. B臋dziemy w kontakcie. Samantha patrzy艂a za odchodz膮c膮.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e porucznik Dallas zawsze wygrywa. Nie myl臋 si臋, prawda?

- Nigdy si臋 nie poddaje. A to w sumie na jedno wychodzi.

Eve usiad艂a przy biurku, wprowadzi艂a dane dotycz膮ce Cobb, zaktualizowa艂a pliki na temat zab贸jstwa Jacobs.

- Komputer, zanalizuj dane dw贸ch bie偶膮cych spraw i oblicz, jakie jest prawdopodobie艅stwo, 偶e Andrea Jacobs i Tina Cobb zosta艂y zabite przez te sam膮 osob臋.

- Analiza w toku.

Zostawi艂a pracuj膮cy komputer w spokoju, wsta艂a, podesz艂a do symbolicznego okna. Ruch powietrzny by艂 wzgl臋dnie niedu偶y. O tej porze roku tury艣ci woleli inne atrakcje od paruj膮cego Manhattanu. I trudno si臋 dziwi膰. Tylko ludzie, kt贸rzy naprawd臋 musieli, zwijali si臋 jak te pracowite pszcz贸艂ki. Nie daleko przemkn膮艂 tramwaj powietrzny - wi臋cej ni偶 po艂owa miejsc 艣wieci艂a pustkami.

Tina Cobb je藕dzi艂a autobusem. Tramwaj powietrzny by艂by znacznie szybszy, ale te偶 dro偶szy. Tina nie szasta艂a pieni臋dzmi. Oszcz臋dza艂a na inne 偶ycie, kt贸rego ju偶 nie zazna.

- Analiza uko艅czona. Prawdopodobie艅stwo, 偶e Andrea Jacobs oraz Tina Cobb zosta艂y zamordowane przez t臋 sam膮 osob臋 lub osoby, wynosi siedemdziesi膮t osiem, przecinek osiem dziesi膮tych procent. Do艣膰 wysoki szacunek, pomy艣la艂a Eve, zw艂aszcza przy normalnych u komputera ograniczeniach. Maszyna opiera si臋 jedynie na analizie zaprogramowanych czynnik贸w, wykorzystuje metodologi臋, w艂膮cza dane na temat lokalizacji miejsca zbrodni. Komputer nie patrzy oczami cz艂owieka, nie czuje. D藕wi臋czne pikni臋cie zasygnalizowa艂o nadej艣cie pliku informacji. Technicy narzucili niez艂e tempo. Eve usiad艂a do czytania raportu. Odciski palc贸w - wy艂膮cznie Gannon, Jacobs i Cobb. 呕adnych innych. Pr贸bki w艂os贸w pasowa艂y do Gannon i ofiary. Dziwne, nie by艂o w艂os贸w Cobb. Morderca doskonale si臋 zabezpieczy艂 - oczywi艣cie. Zakry艂 d艂onie, stopy a偶 w艂osy, wi臋c niezale偶nie od tego, czy planowa艂 zbrodni臋, stanowczo nie mia艂 zamiaru zostawi膰 po sobie jakichkolwiek 艣lad贸w. Gdyby nie pojawi艂a si臋 Andrea Jacobs, przeszuka艂by ca艂y dom i znikn膮艂by jak duch. Nikt by si臋 niczego nie domy艣li艂.

Zadzwoni艂a do 鈥濵aid in New York鈥 i wypyta艂a o interesuj膮ce j膮 szczeg贸艂y. Kiedy wesz艂a Peabody, Eve akurat ko艅czy艂a wprowadzanie informacji do pliku.

- Kwartalne sprz膮tanie u Gannon odby艂o si臋 mniej wi臋cej miesi膮c temu - oznajmi艂a Eve. - Czy ty wiesz, 偶e oni wchodz膮 do domu klienta w r臋kawiczkach i ochraniaczach na w艂osy? Ma艂o tego, maj膮 gogle i kombinezony. Niby zwyk艂e sprz膮tanie... Wygl膮daj膮 chyba jak nasi technicy. Dos艂ownie sterylizuj膮 dom od piwnic po dach.

- Mo偶e by艣my sobie z MacNabem fundn臋li taki luksus od czasu do czasu...? Jak si臋 przeprowadzimy do nowego mieszkania, to dobrze by by艂o wysterylizowa膰 je ze trzy czy cztery razy do roku. Powiem ci szczerze, czasami potrafimy nie藕le naba艂agani膰... rozumiesz, jak sobie pozwolimy na troch臋 wi臋ksze bara bara...

- Zamknij si臋. Bardzo uprzejmie ci臋 prosz臋. Nie denerwuj mnie.

- Nie odezwa艂am si臋 jednym s艂owem na temat seksu albo MacNaba przez calutki dzie艅. Ju偶 by艂 najwy偶szy czas.

- Zanim wtr膮ci艂a艣 si臋 ze swoim wi臋kszym bara bara, usi艂owa艂am ci powiedzie膰, 偶e dom Samanthy Gannon zosta艂 przed miesi膮cem wypolerowany od g贸ry do do艂u i nic si臋 od tego czasu nie zmieni艂o. S膮 tam odciski palc贸w tylko trzech os贸b: w艂a艣cicielki, sprz膮taczki oraz Jacobs. Morderca, zanim wszed艂, zabezpieczy艂 si臋 na wszelkie mo偶liwe sposoby. Jest wyj膮tkowo ostro偶ny. Nawet skrupulatny. Tyle tylko, 偶e niepotrzebnie zabi艂 Andre臋 Jacobs. Chocia偶, mo偶emy za艂o偶y膰, taki by艂 jego cel. Ale przyjmijmy, 偶e nie. Co z tego wnioskujesz?

- Najprawdopodobniej nie zna艂 osobi艣cie ani ofiary, ani Samanthy Gannon. Nie zna艂 uk艂ad贸w mi臋dzy nimi. Wiedzia艂, 偶e Gannon wyjecha艂a z miasta. M贸g艂 uzyska膰 t臋 informacj臋 od sprz膮taczki albo cho膰by z medi贸w. Natomiast nie wiedzia艂, 偶e Andrea Jacobs b臋dzie tam mieszka艂a pod nieobecno艣膰 w艂a艣cicielki. Nie wiedzia艂a o tym tak偶e sprz膮taczka, bo Gannon nie zawiadomi艂a firmy.

- Czyli nie jest z bliskiego kr臋gu znajomych Samanthy i Andrei. Wobec czego musimy si臋 dowiedzie膰, co jeszcze 艂膮czy Cobb, Gannon i Jacobs.

- Baxter i Trueheart ju偶 wr贸cili. Sala numer trzy jest do dyspozycji.

- Bierzmy si臋 do roboty.

Powiesi艂a na tablicy zdj臋cia miejsca zbrodni, ofiary, kopie raport贸w oraz wykres czasowy dotycz膮cy sprawy Jacobs, czyli tej, nad kt贸r膮 pracowa艂a.

Spokojnie odczeka艂a, a偶 Baxter zrobi to samo z dokumentami swojej sprawy, Programuj膮c automat wydaj膮cy lurowat膮 kaw臋, zastanawia艂a si臋, jak poprowadzi膰 spotkanie.

Mo偶e nie by艂a najtaktowniejsz膮 osob膮 na 艣wiecie, ale te偶 nie lubi艂a siedzie膰 nikomu na karku.

Sprawa Cobb nale偶a艂a do Baxtera. Fakt, 偶e Eve by艂a wy偶sza od niego stopniem, nie upowa偶nia艂 jej, w jej mniemaniu, do tego, by mu t臋 spraw臋 odbiera膰.

Opar艂a si臋 biodrem o st贸艂 konferencyjny, bo nie bardzo potrafi艂a si臋 zdecydowa膰, czy ma sta膰, czy raczej siedzie膰.

- Dowiedzieli艣cie si臋 czego艣 wi臋cej od siostry ofiary? Baxter pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jaki艣 czas zaj臋艂o nam przekonanie jej, 偶eby nie jecha艂a do kostnicy. Nie ma sensu pokazywa膰 dziewczynie zw艂ok. Nie mia艂a do powiedzenia nic ponad to, co wam powiedzia艂a. Wybiera si臋 do rodzic贸w. Zaproponowali艣my jej, 偶e my ich zawiadomimy, a przynajmniej z ni膮 pojedziemy, ale zdecydowa艂a, 偶e chce to zrobi膰 sama. 呕e 艂atwiej b臋dzie im si臋 pogodzi膰 z tym, co zasz艂o, je艣li ona im o wszystkim powie. Bobbiego nie zna, nigdy go nie spotka艂a. 呕aden z tych lump贸w w艂贸cz膮cych si臋 po osiedlu tak偶e nie widzia艂 ofiary z tym facetem. Dziewcz臋ta maj膮 tanie tele艂膮cze, Trueheart sprawdzi艂 przekazy.

- Tina Cobb - przej膮艂 pa艂eczk臋 m艂odszy policjant - wymienia艂a wiadomo艣ci z kontem zarejestrowanym na nazwisko Bobby Smith. Nie trzeba by艂o d艂ugo szuka膰, 偶eby si臋 dowiedzie膰, 偶e konto zosta艂o otwarte przed pi臋cioma tygodniami, a zamkni臋te dwa dni temu. Adres by艂 fa艂szywy. Ich automat przechowuje informacje tylko dwadzie艣cia cztery godziny. Je偶eli istnia艂y jakie艣 przekazy, to mo偶emy si臋 do nich dokopa膰 jedynie przez telekomunikacj臋.

- Oho! - ucieszy艂a si臋 Peabody i natychmiast zamilk艂a, zgromiona spojrzeniem przez partnerk臋.

- Zajmiecie si臋 tym? - spyta艂a Eve Baxtera.

- Warto spr贸bowa膰. Mo偶e korzysta艂 z publicznych automat贸w, je艣li uda im si臋 wygrzeba膰 jak膮艣 rozmow臋 czy dwie, powinni艣my si臋 dowiedzie膰 czego艣 o lokalizacji. Mo偶e dostaniemy profil g艂osu? Zyskaliby艣my jakie艣 poj臋cie o facecie, cho膰by blade.

- Zgoda.

- Pogadamy z jej znajomymi z pracy. Sprawdzimy, czy co艣 m贸wi艂a o nowym ch艂opaku, ale tu nie mamy du偶ej nadziei, bo siostra stanowczo twierdzi, 偶e si臋 z nim nie afiszowa艂a. Raczej wr臋cz przeciwnie. Tina mia艂a tylko dwadzie艣cia dwa lata i nieskaziteln膮 opini臋.

- Chcia艂a wyj艣膰 za ma偶, zosta膰 matk膮. - Trueheart spiek艂 raka, gdy wszystkie spojrzenia zwr贸ci艂y si臋 na niego. - Dowiedzia艂em si臋 tego od jej siostry. No bo... wydaje mi si臋, 偶e im wi臋cej wiem o ofierze, tym lepiej poznaj臋 zab贸jc臋.

- Oto moja rado艣膰 i duma! - obwie艣ci艂 Baxter z szerokim u艣miechem.

Trueheart, niewiele starszy od Cobb, sam o ma艂o nie pad艂 ofiar膮 zab贸jstwa. I to wcale nie tak dawno. Eve zerkn臋艂a na Baxtera. My艣leli o tym samym. I oboje nie powiedzieli s艂owa na ten temat.

- Mo偶emy chyba za艂o偶y膰 - odezwa艂a si臋 - 偶e morderca nawi膮za艂 romantyczn膮 znajomo艣膰 z dziewczyn膮, 偶eby wykorzysta膰 jej informacje. - Odczeka艂a, a偶 Baxter pokiwa g艂ow膮. - Wasza sprawa i nasza na pewno si臋 艂膮cz膮. Tina Cobb by艂a sprz膮taczk膮 u Samanthy Gannon, przez co zna艂a kody systemu zabezpieczaj膮cego wej艣cie oraz dok艂adny rozk艂ad domu. Wiedzia艂a tak偶e, i偶 w艂a艣cicielka wyjedzie na dwa tygodnie. Nie wiedzia艂a natomiast, 偶e kto艣 inny b臋dzie tam mieszka艂 pod jej nieobecno艣膰. Ta decyzja zapad艂a w ostatniej chwili, na dodatek, o ile nam wiadomo, wy艂膮cznie pomi臋dzy Jacobs i Gannon.

- Pani porucznik - Trueheart podni贸s艂 r臋k臋 jak grzeczny ucze艅 - jako艣 nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶eby Tina Cobb zdradzi艂a komukolwiek kody wy艂膮czaj膮ce alarm. Dziewczyna ci臋偶ko pracowa艂a, mia艂a nienagann膮 opini臋 w firmie, podobnie jak wsz臋dzie. Nie by艂o na ni膮 ani jednej skargi. Nie wy­daje mi si臋 osob膮, kt贸ra nagle zdradza tak wa偶ne informacje.

- Musz臋 si臋 tu zgodzi膰 z naszym 偶贸艂todziobem - popar艂 go Baxter. - Te偶 sobie tego nie wyobra偶am.

- 呕aden z was nigdy nie by艂 zakochan膮 dziewczyn膮 - prychn臋艂a Peabody. - Mog艂a kompletnie straci膰 rozum. Popatrzcie na wykres czasowy: najpierw zosta艂a zamordowana Jacobs, potem Cobb. A jak policzycie czas pomi臋dzy tym, kiedy ostatnio j膮 widziano, oraz godzin膮 艣mierci, to oka偶e si臋, 偶e nie up艂yn臋艂o go du偶o. Facet urabia艂 j膮 od paru tygodni, zgadza si臋? By艂 do rany przy艂贸偶. Moim zdaniem mia艂 znacznie wi臋ksze szans臋 dosta膰 od niej w艂a艣ciwe informacje w 艂贸偶ku ni偶 na si艂臋.

- Oto moja rado艣膰 i duma! - rzek艂a Eve do Baxtera. Nagrodzi艂 j膮 szczerym 艣miechem. - Gdyby j膮 bi艂 czy torturowa艂, gdyby jej grozi艂, mog艂aby go ok艂ama膰 albo na przyk艂ad ze strachu co艣 pomyli膰. Lepiej by艂o wydosta膰 od niej odpowiednie informacje sposobem. Z drugiej strony... - Zamilk艂a, a jej rado艣膰 i duma zmarszczy艂a czo艂o, lekko zaniepokojona. - Musia艂 si臋 liczy膰 z tym, 偶e dziewczyna, dr臋czona wyrzutami sumienia albo nawet przez przypadek, przyzna si臋 komu艣 do tego, co zrobi艂a, na przyk艂ad z艂o偶y raport zwierzchnikowi. Istnia艂o takie ryzyko. Tak czy inaczej, je偶eli mamy racj臋 co do charakteru tego zwi膮zku, pan Bobby dosta艂 informacje od Tiny. W艂ama艂 si臋 do domu Gannon, zabi艂 Jacobs i musia艂 zatrze膰 艣lady. Wobec tego zabi艂 tak偶e Cobb, obla艂 benzyn膮 i podpali艂. Musia艂 zadba膰, by jej zbyt szybko nie zidentyfikowano, bo w tym czasie likwidowa艂 wszelkie 艣lady powi膮zania.

- Czego szuka艂 u Gannon? - zastanowi艂 si臋 Baxter.

- By艂 przekonany, 偶e jest tam co艣, co go interesuje albo co go naprowadzi na trop... kilkunastu milion贸w dolar贸w w brylantach. - Kr贸tko wprowadzi艂a ich w histori臋 kradzie偶y i ka偶demu da艂a kopi臋 swoich plik贸w na ten temat. Nie艣wiadomie wyprostowa艂a si臋 i dalej m贸wi艂a, stoj膮c. - Im wi臋cej si臋 dowiemy o tej starej sprawie i skradzionych kamieniach, tym wi臋cej b臋dziemy wiedzieli o aktualnych dw贸ch zab贸jstwach. A dowiemy si臋 wi臋cej i szybciej, je艣li skoordynujemy wysi艂ki.

- Nie ma sprawy - zgodzi艂 si臋 Baxter od razu. - Damy wam kopie sprawy Cobb. Co proponujesz dalej?

- Szukajcie Bobbiego. Niewiele mamy danych, ale w ko艅cu zawsze co艣 si臋 znajdzie. Mo偶e uda si臋 zdoby膰 jak膮艣 rozmow臋 z tele艂膮cza ofiary.

- Kto艣 powinien przeszuka膰 jej rzeczy - rzuci艂a Peabody. - Mog艂a zatrzyma膰 jakie艣 drobiazgi na pami膮tk臋, cho膰by co艣 z restauracji, w kt贸rej byli razem.

- Dobra my艣l - pochwali艂 Baxter. - Pami臋tacie, facet zabra艂 Lin臋 do galerii sztuki i do teatru. Popracujemy nad tym. W ko艅cu ile galerii sztuki i teatr贸w jest w Nowym Jorku? - Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Truehearta. - M贸j nieoceniony pomocnik upora si臋 z tym zadaniem najwy偶ej w kilkaset roboczogodzin.

- Kto艣 gdzie艣 na pewno widzia艂 ich razem - zgodzi艂a si臋 Eve. - Peabody i ja b臋dziemy ci膮gn臋艂y spraw臋 Jacobs. Dzielimy si臋 wszystkimi informacjami. W ramach pracy domowej zapoznajemy si臋 z tre艣ci膮 ksi膮偶ki Samanthy Gannon. Trzeba si臋 dowiedzie膰 wszystkiego o brylantach i ludziach, kt贸rzy je ukradli. Koniec lekcji. Peabody, zaczekaj na mnie w dziesi膮tce. Baxter, mo偶esz zosta膰 na s艂贸wko?

- Oczywi艣cie, pani porucznik. - Baxter dumnie wypi膮艂 pier艣 i mrugn膮艂 do Truehearta. Eve skupi艂a si臋 na ogl膮daniu zdj臋膰 przypi臋tych na tablicy.

- Dajesz mu t臋 parszyw膮 robot臋, 偶eby si臋 nie rozklei艂? - spyta艂a, gdy zostali sami.

- W艂a艣nie. Ch艂opak szybko wraca do formy. Ech, wiele bym da艂 za drug膮 m艂odo艣膰... Ale jeszcze nie doszed艂 do siebie. Dlatego na razie dostaje l偶ejsze zadania.

- To dobrze. Chcia艂abym nadzorowa膰 wsp贸lne 艣ledztwo w obu tych sprawach. Czy masz co艣 przeciwko temu?

- Sp贸jrz na ni膮. - Baxter wskaza艂 brod膮 zdj臋cie Tiny Cobb. Nawet z tej podobizny, byle jakiej i p艂askiej, dziewczyna promieniowa艂a m艂odo艣ci膮 i niewinno艣ci膮.

- Patrz臋.

- Zwykle radz臋 sobie nie藕le. A tym razem bardzo, wr臋cz wyj膮tkowo chce znale藕膰 bydlaka, kt贸ry zmieni艂 t臋 ma艂膮 w co艣 takiego. - Stukn膮艂 palcem w fotk臋 z miejsca zbrodni przedstawiaj膮c膮 zw臋glone szcz膮tki. - Nie, nie mam nic przeciwko temu.

- W takim razie chcia艂abym z Peabody przejrze膰 rzeczy ofiary. Moja 艣wie偶o upieczona pani detektyw jest w tym niez艂a.

- Nie ma sprawy.

- Chcesz zajrze膰 do klubu, w kt贸rym Jacobs by艂a przed 艣mierci膮?

- Mog臋 zajrze膰.

- Dobrze. Rano pogadamy o wszystkim w szerszym gronie. O dziewi膮tej.

- Eve, zr贸b mi przyjemno艣膰, spotkajmy si臋 u ciebie w domu. Tylko u ciebie autokucharz podaje prawdziw膮 wieprzowin臋 i jajka od gdacz膮cych kur.

- Spotykamy si臋 tutaj. Chyba 偶e zawiadomi臋 o zmianie plan贸w.

- Wredna.

Ruch by艂 potworny. Na 脫smej dosz艂o do st艂uczki, korek si臋ga艂 po horyzont. Odnosi艂o si臋 wra偶enie, 偶e p贸艂 Nowego Jorku postanowi艂o przekroczy膰 wszelkie normy ska偶enia ha艂asem i tr膮bi艂o w r贸wnie 偶a艂osnym jak nieskutecznym prote艣cie.

Eve wybra艂a rozwi膮zanie bardziej efektywne. W艂膮czy艂a syren臋, postawi艂a w贸z na sztorc, 艣mign臋艂a za r贸g i dalej, do Dziesi膮tej. Jakie艣 pi臋tna艣cie przecznic od korka kontrolka klimatyzacji zamigota艂a i zgas艂a.

- Nienawidz臋 tych wszystkich technologicznych wynalazk贸w - w艣ciek艂a si臋 Eve. - Nienawidz臋 naszego policyjnego warsztatu. Nienawidz臋 cholernego bud偶etu nowojorskiej policji, przez kt贸ry musz臋 je藕dzi膰 takim gruchotem.

- No ju偶, ju偶, pani porucznik - odezwa艂a si臋 Peabody g艂osem jak balsam. Pochyli艂a si臋 nad panelem i zacz臋艂a r臋cznie regulowa膰 ustawienie pokr臋te艂. - Zaraz to naprawimy. - Pr贸bowa艂a d艂u偶sz膮 chwil臋, trzeba jej to przyzna膰, ale kiedy pot zacz膮艂 zalewa膰 jej oczy, musia艂a si臋 podda膰. - S艂uchaj, a mo偶e za - ; dzwoni臋 do warsztatu? - Gdyby spojrzenie zabija艂o, ju偶 le偶a艂aby martwa. - Ja te偶 ich nienawidz臋 - oznajmi艂a z moc膮. - Z ca艂ego serca - dorzuci艂a. - Tak sobie pomy艣la艂am... Mog臋 poprosi膰 MacNaba, 偶eby spr贸bowa艂 to zrobi膰. Ma smyka艂k臋 do takich r贸偶nych...

- Dobrze. 艢wietnie. Doskonale. - Eve opu艣ci艂a szyb臋, bo zaczyna艂y si臋 dusi膰, ale cuchn膮cy ukrop udaj膮cy powietrze niewiele pom贸g艂. - Jak ju偶 obejrzymy rzeczy Cobb, podrzucisz mnie do domu i zabierzesz ze sob膮 tego trupa na czterech k贸艂kach. Wpadnij po mnie rano.

Gdy dojecha艂y na miejsce, przez kilka 艂adnych minut powa偶nie zastanawia艂a si臋, czyby nie zaproponowa膰 kt贸remu艣 z w艂贸cz膮cych si臋 po ulicy oprych贸w, 偶eby za dwadzie艣cia dolar贸w uwolni艂 j膮 od policyjnego szmelcu. W ko艅cu jednak poprzesta艂a na b艂ogiej nadziei, 偶e kto艣 go r膮bnie bez specjalnej zach臋ty. Wysiad艂y z wozu. Peabody j臋kn臋艂a cicho.

- Co jest? - zaniepokoi艂a si臋 Eve.

- Co: co jest? Przecie偶 nic nie m贸wi臋.

- Aaa... buty. Utykasz. Niech to szlag, a co by by艂o, gdyby艣my musia艂y 艣ciga膰 jak膮艣 kanali臋?

- Mo偶e to i nie by艂o najlepsze posuni臋cie, ale trzeba pami臋ta膰, 偶e ci膮gle szukam swojego niepowtarzalnego stylu. Mog膮 mi si臋 zdarza膰 potkni臋cia.

- Jutro lepiej w艂贸偶 co艣 normalnego. Co艣, w czym b臋dziesz mog艂a chodzi膰.

- Dobra, dobra. - Peabody skurczy艂a si臋 pod spojrzeniem Eve. - Nie musz臋 ci porucznikowa膰 co drugie s艂owo! Jestem detektywem! I od dawna jeste艣my partnerkami i... i w og贸le.

- Pod warunkiem, 偶e masz na nogach normalne buty.

- Mia艂am zamiar natychmiast po przyj艣ciu do domu je spali膰, ale zmieni艂am zdanie. Wezm臋 tasak i por膮bi臋 je na drzazgi.

Eve zastuka艂a do drzwi mieszkania si贸str Cobb. Otworzy艂a Essie, z zapuchni臋tymi oczami i twarz膮 mokr膮 od 艂ez. Sta艂a w milczeniu i patrzy艂a na policjantki.

- Jeste艣my naprawd臋 wdzi臋czne, 偶e przyjecha艂a pani od rodzic贸w, 偶eby nas tu wpu艣ci膰 - odezwa艂a si臋 Eve. - Wola艂abym pani nie 艣ci膮ga膰, ale to konieczne.

- I tak musia艂am wzi膮膰 troch臋 ubra艅. Na noc wr贸c臋 do rodzic贸w. Nie zostan臋 tutaj. Nie wiem, czy w og贸le jeszcze b臋d臋 mog艂a tu mieszka膰. O Bo偶e, dlaczego nie wezwa艂am policji od razu? Powinnam by艂a wezwa膰 w sobot臋 wieczorem!

- To by nic nie zmieni艂o.

- Byli tu dwaj gliniarze... Powiedzieli, 偶e nie powinnam jecha膰 do kostnicy.

- Mieli racj臋.

- Essie, chod藕, usi膮dziemy. - Peabody min臋艂a Eve, uj臋艂a dziewczyn臋 pod rami臋 i poprowadzi艂a w stron臋 fotela. - Czy wiesz, dlaczego chcemy przejrze膰 rzeczy Tiny?

- Szukacie czego艣, co wam pomo偶e znale藕膰 zab贸jc臋. Wszystko mi jedno, r贸bcie, co chcecie, tylko znajd藕cie to bydl臋. Tina nigdy w 偶yciu nikogo nie skrzywdzi艂a. Czasami mnie wkurza艂a, ale w ko艅cu od czego jest siostra? Peabody pog艂adzi艂a j膮 po plecach.

- Znam ten b贸l.

- Tina muchy by nie skrzywdzi艂a.

- Musimy si臋 bra膰 do pracy. Zostaniesz tutaj czy mo偶e wola艂aby艣 p贸j艣膰 do kogo艣, 偶eby pogada膰? Masz tutaj jak膮艣 przyjaci贸艂k臋?

- Nie chc臋 z nikim gada膰. R贸bcie, co trzeba. Zostan臋 w domu.

Eve zaj臋艂a si臋 szaf膮, Peabody toaletk膮. W kt贸rej艣 kieszeni porucznik Dallas znalaz艂a malutk膮 buteleczk臋 z p艂ynem do od艣wie偶ania ust, potem tubko cienia do oczu wielko艣ci paznokcia, wyra藕nie bezp艂atn膮 pr贸bk臋, oraz kieszonkowy miniorganizer, kt贸ry okaza艂 si臋 w艂asno艣ci膮 Essie.

- Mam co艣. - Co?

- Te znaczki daj膮 w Metropolitan Museum. - Peabody trzyma艂a w r臋ku czerwony guziczek. - Taki maj膮 tam zwyczaj. Wpinasz to w ko艂nierzyk albo klap臋 i wszyscy wiedz膮, 偶e zap艂aci艂a艣 za zwiedzanie. Pewnie j膮 zabra艂 do muzeum, a Tina zachowa艂a sobie ten drobiazg na pami膮tk臋.

- Szans臋, 偶e w Metropolitan Museum kto艣 ich zapami臋ta艂, s膮 niewielkie, ale zawsze to co艣.

- Znalaz艂am kuferek z pami膮tkami. 呕eton z autobusu, ogarek 艣wieczki...

- Zabierz t臋 艣wieczk臋. Sprawdzimy odciski palc贸w. Mo偶e na przyk艂ad jest z jego domu?

- Kieszonkowy przewodnik po galerii sztuki Guggenheima, informator teatralny... Wygl膮da na wydrukowany online. Zaznaczy艂a serduszkiem teatr Chelsea Playhouse. Program jest z zesz艂ego miesi膮ca. - Peabody odwr贸ci艂a si臋 do Eve. - Spektakl 鈥濿i贸ry lec膮鈥. Odby艂o si臋 tylko kilka przedstawie艅. Na pewno byli na tej sztuce razem. To jest jej pude艂eczko pod nazw膮 鈥濳ocham Bobbiego鈥.

- We藕 ca艂e pude艂ko. Bierz wszystko. - Eve zbli偶y艂a si臋 do metalowego, powyginanego stoliczka obok 艂贸偶ka, wyci膮gn臋艂a jedyn膮 szuflad臋; w 艣rodku znalaz艂a paczuszk臋 偶elkowych cukierk贸w, male艅k膮 latark臋, kilka pr贸bek kremu do r膮k, balsamu do cia艂a i perfum - u艂o偶onych w pude艂ku. A opr贸cz tego starannie z艂o偶on膮 serwetk臋, zabezpieczon膮 plastikow膮 torebk膮. Na tanim recyklingowym papierze widnia艂y litery nakre艣lone sentymentaln膮 czerwieni膮:

Bobby

pierwsza randka

26 lipca 2059

Ciprioni

Peabody podesz艂a do Eve, zajrza艂a jej przez rami臋.

- Pewnie wpatrywa艂a si臋 w ni膮 co wiecz贸r - szepn臋艂a. - Zabezpieczy艂a, 偶eby si臋 nie podar艂a i nie zabrudzi艂a...

- Sprawd藕 to 鈥濩iprioni鈥.

- Nie musz臋 sprawdza膰. To w艂oska restauracja w Little Italy. Niespecjalnie droga, za to karmi膮 jak w raju. Zawsze jest tam ha艂as, t艂ok, powolna obs艂uga i cudowne kluchy.

- Facet nie wiedzia艂, 偶e Tina zbiera pami膮tki. Nie rozumia艂 jej. Nic do niego nie trafia艂o. Czu艂 si臋 ca艂kiem bezpieczny. Wiesz co, Peabody, wszystkie te miejsca, kt贸re dzi艣 nam Tina pokaza艂a, s膮 daleko st膮d. Czyli zabiera艂 dziewczyn臋 jak najdalej od jej domu, chcia艂 zmniejszy膰 ryzyko, 偶e kto艣 na nich zwr贸ci uwag臋, 偶e j膮 rozpozna, a jego zapami臋ta. Umawia艂 si臋 z ni膮 w miejscach, gdzie zwykle przewala si臋 t艂um. Ale ma艂a zbiera艂a pami膮tki. Zostawi艂a nam wyra藕ny 艣lad!

22

艢wie偶o upieczona pani detektyw podrzuci艂a szefow膮 do domu i odjecha艂a saun膮 na czterech k贸艂kach. Eve wesz艂a do holu, z ulg膮 wst臋puj膮c w b艂ogos艂awiony ch艂贸d. Kot ci臋偶kim truchtem pokona艂 d艂ugie schody i powita艂 j膮 seri膮 zirytowanych pomruk贸w.

- Co, robisz za Summerseta? Wredne kocisko. - Mimo to schyli艂a si臋, by go pog艂aska膰. - Swoj膮 drog膮 co wy tu w艂a艣ciwie porabiacie we dw贸ch ca艂ymi dniami? Eee, niewa偶ne. Chyba lepiej tego nie wiedzie膰.

Z komputera dowiedzia艂a si臋, 偶e Roarke jeszcze nie wr贸ci艂.

- Rany! - Spojrza艂a na kota, kt贸ry robi艂, co m贸g艂, 偶eby wspi膮膰 jej si臋 po nodze. - Jak dziwnie! Jeste艣my w domu zupe艂nie sami, tylko ty i ja. Hm... No tak. Mam co robi膰. Idziemy. - Wzi臋艂a go na r臋ce i zanios艂a na g贸r臋.

W zasadzie nie mia艂a nic przeciwko samotno艣ci we w艂asnym domu. Po prostu nie by艂a do niej przyzwyczajona. Strasznie tu cicho, jak si臋 tak cz艂owiek zastanowi.

Ale - to si臋 da艂o 艂atwo zmieni膰. I tak mia艂a zamiar pos艂ucha膰 ksi膮偶ki Samanthy Gannon. Przyda艂oby si臋 te偶 troch臋 solidnego wycisku w si艂owni. Potem mo偶na dla rozlu藕nienia pop艂ywa膰, wzi膮膰 prysznic, zaj膮膰 si臋 paroma drobiazgami.

- Cz艂owiek mo偶e sporo zrobi膰, kiedy mu wreszcie nikt nie przeszkadza - powiedzia艂a do Galahada. - Ca艂e 偶ycie najcz臋艣ciej by艂am sama, wi臋c nie ma sprawy!

Nie ma sprawy... Przed nastaniem Roarke'a co noc wraca艂a do pustego mieszkania. Czasem zamieni艂a par臋 s艂贸w ze swoj膮 najlepsz膮 przyjaci贸艂k膮, Mavis, ale nawet je艣li mia艂a czas upu艣ci膰 pary, wygada膰 si臋 po pracy osobie, kt贸ra w dziedzinie aktywnego s艂uchania by艂a ekspertem, to i tak by艂a w domu sama. Lubi艂a by膰 sama. Kiedy to si臋 w艂a艣ciwie zmieni艂o? Wkurzaj膮ce. Postawi艂a kota na biurku, ale ten nie dawa艂 jej spokoju i tr膮ca艂 j膮 艂epkiem w rami臋.

- Dobrze, dobrze, ale zaczekaj chwilk臋, bardzo ci臋 prosz臋. - Odsun臋艂a ci臋偶kie w艂ochate cielsko i podnios艂a kostk臋 notesu.

- Cze艣膰, pani porucznik - pop艂yn膮艂 g艂os Roarke'a. - Wiedzia艂em, 偶e najpierw ods艂uchasz notes. Poniewa偶 ca艂kiem nie widz臋 ci臋 skupionej nad ksi膮偶k膮 wydan膮 na papierze, za艂adowa艂em do odtwarzacza wersj臋 audio. Oczywi艣cie Samantha Gannon. Do zobaczenia, jak wr贸c臋. A, s膮 brzoskwinie. Mo偶e zjesz przynajmniej jedn膮 zamiast balonika, kt贸ry za tob膮 chodzi?

- Wydaje ci si臋, 偶e znasz mnie na wylot, m膮dralo, co? - powiedzia艂a, nie wiedzie膰 czemu, do kota. - Najgorsze w tym wszystkim, 偶e masz racj臋. - Od艂o偶y艂a notes i wzi臋艂a s艂uchawki. Kiedy je wk艂ada艂a, dostrzeg艂a na biurkowym tele艂膮czu 艣wiate艂ko informuj膮ce, 偶e przysz艂a nowa wiadomo艣膰. Znowu zepchn臋艂a kota.

- Na lito艣膰 bosk膮, zaczekaj jedn膮 chwil臋! - Kaza艂a odtworzy膰 wiadomo艣膰. Z g艂o艣nika zn贸w dobieg艂 g艂os Roarke'a.

- Eve, jestem troch臋 sp贸藕niony. Musz臋 za艂atwi膰 kilka nadprogramowych spraw. - Przekrzywi艂a g艂ow臋, przyjrza艂a si臋 jego twarzy na monitorze. Nieco rozdra偶niony. Odrobin臋 jakby w biegu. Tak, tak, nie on jeden zna艂 na wylot swojego 偶yciowego partnera. - Pewnie zd膮偶臋 si臋 z tym uwin膮膰, zanim znajdziesz wiadomo艣膰. A je艣li nie, to tak czy inaczej b臋d臋 si臋 stara艂 wr贸ci膰 jak najszybciej. W razie potrzeby 艂atwo mnie z艂apiesz. Nie przepracowuj si臋. Gdy twarz m臋偶a znika艂a z ekranu, Eve dotkn臋艂a go leciutko.

- Ty te偶.

W艂o偶y艂a s艂uchawki, w艂膮czy艂a odtwarzacz i ku nieskrywanej rado艣ci kota posz艂a do kuchni. Wrzuci艂a do miski koci膮 karm臋 z tu艅czykiem, postawi艂a naczynie na pod艂odze. Galahad 艣mign膮艂 jak b艂yskawica i w mgnieniu oka znalaz艂 si臋 ko艂o przysmaku. Nasta艂a cisza.

Eve chwyci艂a butelk臋 wody, a po chwili namys艂u tak偶e jedn膮 z brzoskwi艅 i s艂uchaj膮c ksi膮偶ki Samanthy Gannon, posz艂a do si艂owni przez spokojny opustosza艂y dom.

Rozebra艂a si臋, powiesi艂a szelki z kabur膮, wci膮gn臋艂a str贸j gimnastyczny bez r臋kaw贸w i z kr贸tkimi nogawkami.

Zacz臋艂a od rozci膮gania, potem przesz艂a do bie偶ni. Zaprogramowa艂a j膮 na tras臋 z przeszkodami, wymagaj膮c膮 biegu, wspinania si臋 i skakania przez rowy. Cykl prowadzi艂 przez r贸偶ne typy nawierzchni. Zanim dosz艂a do ci臋偶ar贸w, zd膮偶y艂a si臋 zapozna膰 z g艂贸wnymi bohaterami ksi膮偶ki i zyska艂a poj臋cie o charakterze Nowego Jorku oraz ma艂ego ameryka艅skiego miasteczka na pocz膮tku wieku. Plotki, zbrodnia, dobrzy i 藕li faceci, nami臋tno艣膰 i morderstwo.

Niby 艣wiat idzie do przodu, pomy艣la艂a, a przecie偶 nic si臋 nie zmienia.

Zaprogramowa艂a android na dziesi臋ciominutowy sparring i wyko艅czy艂a przeciwnika bez trudu.

Poczu艂a si臋 dzielna, prawa i pe艂na werwy. Z miniaturowej lod贸wki wyj臋艂a drug膮 butelk臋 wody i 偶eby jeszcze jaki艣 czas pos艂ucha膰 ksi膮偶ki, dorzuci艂a seri臋 膰wicze艅 rozci膮gaj膮cych oraz wspomagaj膮cych zmys艂 r贸wnowagi.

Wreszcie 艣ci膮gn臋艂a z siebie kostium i wrzuci艂a go do zsypu pralni. Z niek艂aman膮 rozkosz膮 skoczy艂a do basenu, w ch艂odn膮 b艂臋kitn膮 wod臋. Przep艂yn臋艂a go leniwie kilka razy, a potem w rogu urz膮dzi艂a sobie bicze wodne. Cudownie. Westchn臋艂a tak szczerze, 偶e odpowiedzia艂o jej echo odbite od sufitu.

Samotno艣膰 w domu nie zawsze znaczy to samo.

Po wyj艣ciu z wody owin臋艂a si臋 w r臋cznik, zabra艂a ubrania oraz bro艅 i pojecha艂a wind膮 do sypialni.

Dopiero wtedy u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w艂a艣nie zmarnowa艂a nie byle jak膮 okazj臋! Przecie偶 mog艂a nago przej艣膰 po domu! Mog艂a nawet zata艅czy膰 nago, gdyby mia艂a ochot臋.

Co si臋 odwlecze, to nie uciecze.

Wzi臋艂a prysznic, w艂o偶y艂a 艣wie偶e ubranie i posz艂a do gabinetu. Wy艂膮czy艂a ksi膮偶k臋 na jaki艣 czas, wprowadzi艂a do plik贸w nowe szczeg贸艂y, porobi艂a notatki. Na pocz膮tku listy znajdowali si臋: Jack O'Hara, Alex Crew, William Young i Jerome Myers. Young i Myers nie 偶yli od ponad p贸艂 wieku, zgin臋li jeszcze w pierwszym akcie dramatu.

Crew zako艅czy艂 偶ywot w wi臋zieniu, natomiast O'Hara co jaki艣 czas pojawia艂 si臋 i znika艂, umar艂 nie tak dawno, bo pi臋tna艣cie lat temu. Wszyscy czterej z艂odzieje nie 偶yli. Ale trzeba pami臋ta膰, 偶e ludzie nie id膮 przez 偶ycie sami. Ka偶dy kogo艣 ma: rodzin臋, wsp贸lnik贸w, wrog贸w...

Kto艣 taki m贸g艂by uwa偶a膰, 偶e ma prawo do tamtego 艂upu. 呕e to co艣 w rodzaju spadku, sp艂aty d艂ugu, mo偶e nagrody? Taki kto艣 m贸g艂by wiedzie膰, jak si臋 dosta膰 do domu chronionego alarmem.

To si臋 ma we krwi. Tak ludzie m贸wi膮. Cho膰 Eve mia艂a nadziej臋, 偶e to nieprawda. Bo je艣li tak, to kim powinna by膰 ona sama, c贸rka potwora i narkomanki? Gdyby wszystko zale偶a艂o od gen贸w, DNA i dziedziczenia, to jak膮 szans臋 mia艂oby dziecko pocz臋te przez dwoje ludzi, kt贸rzy mieli na celu jedynie w艂asne przyjemno艣ci? Kt贸rzy chcieli z c贸rki zrobi膰 prostytutk臋? Kt贸rzy traktowali j膮 jak zwierz臋, a nawet gorzej ni偶 zwierz臋. Bili j膮, zamykali w ciemno艣ciach, gwa艂cili. Zn臋cali si臋 nad ni膮 tak, 偶e w wieku o艣miu lat gotowa by艂a zabi膰, 偶eby uciec.

Krew na r臋kach. Tyle krwi!

- Cholera. Jasna cholera! - Eve zacisn臋艂a powieki i odepchn臋艂a od siebie widma przesz艂o艣ci. Nie chcia艂a znowu si臋 pogr膮偶y膰 w koszmarnych wspomnieniach.

呕adne tam 鈥瀖a si臋 we krwi鈥! DNA mo偶e sobie robi膰, co chce, a i tak cz艂owiek jest kowalem w艂asnego losu, je艣li tylko umie si臋 na to zdoby膰. Wyj臋艂a z kieszeni odznak臋 i 艣cisn臋艂a w d艂oni jak talizman. Ka偶dy jest kowalem w艂asnego losu. Koniec, kropka.

Po艂o偶y艂a odznak臋 na blacie, niedaleko, 偶eby mog艂a na ni膮 spojrze膰, je艣li to si臋 oka偶e potrzebne. W艂膮czy艂a p艂yt臋 i s艂uchaj膮c ksi膮偶ki, zleci艂a komputerowi szukanie informacji na temat czterech z艂odziei.

Zachcia艂o jej si臋 kawy, wi臋c posz艂a do kuchni. Najpierw zaprogramowa艂a zaparzenie ca艂ego dzbanka, potem zredukowa艂a zam贸wienie do jednej fili偶anki. Zaczai za ni膮 chodzi膰 batonik. Mia艂a kilka przemy艣lnie ukrytych, mog艂a zje艣膰 jeden... W ko艅cu przecie偶 zjad艂a t臋 nieszcz臋sn膮 brzoskwini臋!

Wyd艂uba艂a go z najdalszego k膮ta w zamra偶arce, za foremkami z lodem. Z kaw膮 w jednej r臋ce i zamro偶onym czekoladowym batonikiem w drugiej wr贸ci艂a do gabinetu. I wpad艂a na Roarke'a. Zmierzy艂 j膮 d艂ugim spojrzeniem, uni贸s艂 brew.

- Kolacja?

- Niezupe艂nie. - Poczu艂a si臋 jak dzieciak przy艂apany na podkradaniu cukierk贸w. A przecie偶 jako dziecko nigdy nie podkrada艂a cukierk贸w. - Ja tylko... - 艢ci膮gn臋艂a s艂uchawki. - Zrobi艂am sobie przerw臋 w pracy. Chyba wida膰?

Roze艣mia艂 si臋, przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie i poca艂owa艂.

- Witam, pani porucznik.

- Witaj w domu. Nie zwracaj na niego uwagi - dorzuci艂a, bo pod ich nogami pojawi艂 si臋 b艂agalnie miaucz膮cy Galahad. - Przed chwil膮 go nakarmi艂am.

- Na pewno lepiej ni偶 siebie.

- A ty jad艂e艣?

- Jeszcze nie. - Obj膮艂 j膮 d艂oni膮 za szyj臋 i lekko u艣cisn膮艂. - Mam ochot臋 na co艣 s艂odkiego.

- Zamro偶ony. Musi si臋 rozpu艣ci膰.

- W takim razie zadowol臋 si臋 czym innym. - Wyj膮艂 z d艂oni Eve fili偶ank臋 i u艣miechn膮艂 si臋 lekko na widok nachmurzonej miny 偶ony. - Pachnie... smakowicie. Dopiero kiedy przytuli艂 j膮 do siebie, domy艣li艂a si臋, 偶e nie kaw臋 mia艂 na my艣li.

- R臋ce przy sobie, kolego. - Wycelowa艂a palcem w jego pier艣. - Mamy ustalony porz膮dek dnia. Skoro nie jad艂e艣, to idziemy do pewnej w艂oskiej restauracji, o kt贸rej si臋 m贸wi w mie艣cie. - Roarke nie odezwa艂 si臋 s艂owem, tylko upi艂 艂yk kawy, przygl膮daj膮c si臋 Eve znad fili偶anki. - Co ty na to?

- Nic. Upewniam si臋 tylko, 偶e to naprawd臋 ty. Chcesz wyj艣膰 do restauracji? Zje艣膰 kolacj臋 w miejscu, gdzie jest mn贸stwo innych ludzi?

- Ju偶 nam si臋 zdarza艂o zje艣膰 kolacj臋 na mie艣cie. Wiele razy. Co艣 taki zdziwiony?

- Hm... hm... Co wsp贸lnego ma w艂oska restauracja ze spraw膮, kt贸r膮 aktualnie prowadzisz?

- Dociekliwy si臋 znalaz艂! A mo偶e po prostu s艂ysza艂am, 偶e podaj膮 tam doskona艂膮 lazani臋? Wiesz co, opowiem ci wszystko po drodze, bo... tak jakby... no, w艂a艣ciwie to zarezerwowa艂am stolik. Zanim si臋 dowiedzia艂am, 偶e wr贸cisz p贸藕niej i mo偶e nie b臋dziesz mia艂 ochoty wyj艣膰... Je艣li nie chcesz, to nie ma sprawy, zajrz臋 tam jutro.

- Czy zd膮偶臋 wzi膮膰 prysznic i zmieni膰 garnitur na jaki艣 艣wie偶szy? Mam wra偶enie, 偶e w tym chodz臋 od paru lat.

- Jasne. Ale s艂uchaj, mog臋 odwo艂a膰 rezerwacj臋, naprawd臋 nic si臋 nie stanie.

- Ch臋tnie zjem lazani臋, o ile b臋dzie podlana odpowiedni膮 ilo艣ci膮 wina.

- Mia艂e艣 m臋cz膮cy dzie艅, co?

- Bardziej irytuj膮cy ni偶 m臋cz膮cy - odpar艂, id膮c do 艂azienki. - Pojawi艂o si臋 kilka problem贸w dotycz膮cych uk艂ad贸w mi臋dzyludzkich. Jeden w Baltimore i jeden w Chicago, oba wymaga艂y mojej osobistej interwencji. Gdy si臋 rozbiera艂, Eve w zamy艣leniu wyd臋艂a wargi.

- By艂e艣 dzisiaj i w Baltimore, i w Chicago?

- Dok艂adnie rzecz bior膮c, po drodze zajrza艂em jeszcze do Filadelfii.

- Zjad艂e艣 stek z serem?

- Nie, nie mia艂em czasu na takie luksusy. P臋dzi艂em ekspresowo. - Wchodz膮c do kabiny, poda艂 automatowi 偶膮dan膮 temperatur臋: - Dwadzie艣cia dwa stopnie. Na my艣l o takiej wodzie Eve zadr偶a艂a z zimna. Ale on lubi艂 ch艂odny prysznic.

- I jak, poradzi艂e艣 sobie z tymi problemami mi臋dzyludzkimi?

- Jasne, 艣licznotko. In偶ynier, kierownik i dw贸ch zast臋pc贸w prezesa ju偶 szukaj膮 innych posad. Przepracowana urz臋dniczka w艂a艣nie dosta艂a naro偶ny gabinet i now膮 funkcj臋, wspart膮 oczywi艣cie zupe艂nie inn膮 pensj膮. A pewien m艂ody cz艂owiek z 鈥濺elationnel & Dix鈥 艣wi臋tuje awans na szefa projektu.

- O, by艂e艣 mocno zaj臋ty odmian膮 ludzkich los贸w. Roarke odsun膮艂 z twarzy g臋st膮, czarn膮 grzyw臋 w艂os贸w.

- Drobne nie艣cis艂o艣ci na koncie wydatk贸w firmowych s膮 uhonorowany czasem tradycj膮, 偶e si臋 tak wyra偶臋. Jako艣 je zawsze przebolej臋. Ale nie 偶ycz臋 sobie mie膰 w finansach skurczybyka, kt贸rego chciwo艣膰 nie zna granic. Bo w przeciwnym razie zaraz si臋 zaczn臋 zastanawia膰, sk膮d, u diab艂a, wzi膮膰 pieni膮dze na apartament na Maui oraz b艂yskotki w niebieskich pude艂eczkach, najlepiej od Tiffany'ego.

- Zaraz, chwileczk臋. - Eve odsun臋艂a si臋, 偶eby Roarke m贸g艂 wyj艣膰 spod prysznica. - Defraudacja?

M贸wisz o defraudacji?

- Defraudacja by艂a w Chicago. W Baltimore ju偶 tylko nadu偶ycia, cho膰 dla mnie to czasem bardziej irytuj膮ce.

- Wnios艂e艣 oskar偶enie? Wobec tych ludzi z Chicago? Roarke si臋gn膮艂 po r臋cznik i zacz膮艂 si臋 wyciera膰.

- Sam si臋 tym zaj膮艂em. Mam swoje sposoby. Pani porucznik - odezwa艂 si臋, zanim Eve zdo艂a艂a co艣 powiedzie膰 - nie wzywam glin do ka偶dego g艂upstwa.

- Ju偶 to dzi艣 s艂ysza艂am. Roarke, defraudacja to przest臋pstwo.

- Naprawd臋? Od dawna? - U艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Z r臋cznikiem owini臋tym wok贸艂 bioder rozczesa艂 w艂osy i poszed艂 do szafy. - Winni zostan膮 ukarani, mo偶esz by膰 pewna. Podejrzewam, 偶e teraz zalewaj膮 si臋 w trupa i roni膮 gorzkie 艂zy, bo o jakiejkolwiek karierze nie mog膮 ju偶 marzy膰. B臋d膮 mieli szcz臋艣cie, je艣li kto艣 im pozwoli sprz膮ta膰 biura, poniewa偶 za 偶adnym pulpitem nie usi膮d膮 do ko艅ca 偶ycia. Eve zamy艣li艂a si臋 na d艂u偶sz膮 chwil臋.

- Gliniarze potraktowaliby ich 艂agodniej.

Roarke zerkn膮艂 na 偶on臋 przez rami臋 i ods艂oni艂 z臋by w szerokim u艣miechu, w kt贸rym by艂o tyle ciep艂a, co w kostce lodu.

- Niew膮tpliwie.

- Potrafisz by膰 przera偶aj膮cy.

- Co zrobi膰... - W艂o偶y艂 koszul臋 i zacz膮艂 j膮 zapina膰. - A jak tobie min膮艂 dzie艅, kochanie?

- Opowiem ci po drodze.

I tak si臋 te偶 sta艂o, tote偶 gdy dotarli na miejsce, Roarke by艂 ju偶 dobrze zorientowany w sytuacji. Peabody opisa艂a restauracj臋 wyj膮tkowo trafnie. Rzeczywi艣cie by艂o tam t艂oczno i ha艂a艣liwie, ale pachnia艂o nieprawdopodobnie apetycznie. Obs艂uga, ubrana w prywatne rzeczy, przykryte tylko bia艂ymi kelnerskimi fartuchami, porusza艂a si臋 w 偶贸艂wim tempie, zar贸wno w贸wczas, gdy chodzi艂o o roznoszenie gor膮cych da艅, jak i przy zbieraniu ze sto艂贸w pustych naczy艅.

Poniewa偶 tutaj kelnerzy na pewno nie musieli si臋 zabija膰 o napiwki, pewnie lokal rzeczywi艣cie przyci膮ga艂 go艣ci doskona艂ym jedzeniem. A mo偶e by艂a to kwestia snobizmu. Nie. Jednak nie. S膮dz膮c po tym, co si臋 dzia艂o w tej restauracji, oraz po wystroju wn臋trza, czynnikiem przyci膮gaj膮cym takie masy ludzi musia艂o by膰 jedzenie.

Przez g艂o艣niki p艂yn臋艂a piosenka, nale偶a艂o si臋 domy艣la膰, 偶e 艣piewana po w艂osku. 艢ciany zdobi艂y rysunki tak prymitywne, jakby wysz艂y spod r臋ki dziecka, przedstawiaj膮ce zapewne jakie艣 w艂oskie okolice. Na ka偶dym stole sta艂y 艣wiece. Ogarek z jednej z nich Tina trzyma艂a w pude艂ku z pami膮tkami.

- Zarezerwowa艂am miejsce na twoje nazwisko - powiedzia艂a Eve, Musia艂a podnie艣膰 g艂os i m贸wi膰 Roarke'owi prawie do ucha, 偶eby j膮 us艂ysza艂 w tym rozgardiaszu. - Tak?

- Maj膮 sporo ch臋tnych. 鈥濺oarke鈥 艂atwiej otwiera drzwi restauracji ni偶 鈥濪allas鈥. - Tak?

- 鈥濼ak? Tak?鈥. Tra ta ta!

Roarke za艣mia艂 si臋 g艂o艣no, uszczypn膮艂 j膮, a potem zwr贸ci艂 si臋 do ostentacyjnie znudzonego kierownika sali.

- Mamy rezerwacj臋 dla dw贸ch os贸b na nazwisko Roarke.

M臋偶czyzna by艂 niski, przysadzisty, z wystaj膮cym brzuszyskiem wci艣ni臋tym w staromodny smoking, kt贸ry upodabnia艂 go do okr膮g艂ej kie艂baski sojowej. W jego znudzonych oczach nagle zap艂on臋艂y iskry, grubas zerwa艂 si臋 ze sto艂ka na r贸wne nogi. Sk艂oni艂 si臋 nieomal w pas, przy czym Eve odnios艂a wra­偶enie, 偶e za chwil臋 wyskoczy ze smokingu.

- Tak, tak! Pan Roarke! Witamy, pa艅ski stolik czeka! Najlepszy w ca艂ej restauracji! - W艂oski akcent grubasa stanowczo tr膮ci艂 Nowym Jorkiem. Rzym via Bronx. - Zapraszam, prosz臋 za mn膮. Sio! Sio! - odp臋dzi艂 gestem leniwych kelner贸w, robi膮c przej艣cie. - Nazywam si臋 Gino. Je艣li b臋d膮 pa艅stwo mieli jakie艣 偶yczenia, prosz臋 mnie wzywa膰. Zjawi臋 si臋 natychmiast. Dzisiaj polecamy spaghetti con polpettone oraz specjalno艣膰 naszego lokalu: rollatini di pollo. Pa艅stwo si臋 napij膮 wina, prawda? Doradzam butelk臋 wspania艂ego barolo. Naprawd臋 wy艣mienite. Aksamitne i do艣膰 mocne, ale na szcz臋艣cie nie zwala z n贸g.

- Doskonale, ch臋tnie spr贸bujemy. Dzi臋kujemy.

- Nie ma za co, ca艂a przyjemno艣膰 po mojej stronie. - Strzeli艂 palcami w stron臋 kelnera, kt贸ry wyra藕nie nabra艂 偶ycia. W mgnieniu oka na stole pojawi艂o si臋 wino, zosta艂o otwarte, zaakceptowane i nalane. Nast臋pnie nagle pojawi艂y si臋 karty z menu, a obs艂uga znik艂a, by obs艂u偶y膰 innych klient贸w, kt贸rzy stracili ju偶 chyba nadziej臋 na zjedzenie kolacji w tej dekadzie.

- Zdarza si臋 czasem, 偶e masz dosy膰 p艂aszczenia si臋 przed tob膮? - spyta艂a Eve Roarke'a.

- Musz臋 si臋 zastanowi膰. - Upi艂 艂yk wina, rozpar艂 si臋 wygodnie, wreszcie u艣miechn膮艂. - Nie, nigdy.

- Tak w艂a艣nie przypuszcza艂am. - Zajrza艂a do menu. - Co to jest to spaghetti polepot...?

- Polpettone. Makaron z kulkami mi臋sa.

- Tak? - Podnios艂a wzrok znad karty da艅. - No to niech b臋dzie. Od艂o偶y艂a jad艂ospis. - A ty co bierzesz?

- Spr贸buj臋 tej lazanii z dwoma sosami. Chodzi za mn膮, odk膮d o niej wspomnia艂a艣. Z przystawek we藕miemy antipasto, inaczej obs艂uga b臋dzie nieszcz臋艣liwa.

- Nie r贸bmy im przykro艣ci.

W tej samej chwili, w kt贸rej Roarke od艂o偶y艂 menu, przy stoliku zmaterializowa艂 si臋 kierownik sali w towarzystwie kelnera. Przyj臋li zam贸wienie. Dopiero wtedy Eve wyci膮gn臋艂a z torebki odznak臋 policyjn膮 oraz zdj臋cie Tiny Cobb.

- Czy poznaje pan t臋 kobiet臋? - spyta艂a Gin膮.

- Trudno powiedzie膰...

- By艂a tutaj w lipcu, w towarzystwie m臋偶czyzny. Czy pan j膮 sobie przypomina?

- Niestety, bardzo mi przykro... - Wygl膮da艂, jakby rzeczywi艣cie by艂o mu przykro, a kiedy przeni贸s艂 wzrok na Roarke'a, mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e lada moment dostanie zawa艂u serca. - Mamy bardzo wielu go艣ci... - Na czole pojawi艂y mu si臋 drobne kropelki potu, zaczai wykr臋ca膰 palce jak zdenerwowany student, kt贸ry w艂a艣nie oblewa najwa偶niejszy egzamin w 偶yciu.

- Niech pan si臋 przyjrzy. Mo偶e pan sobie co艣 przypomni. M艂oda dziewczyna, pewnie wystrojona, bo by艂a tu na randce. Mniej wi臋cej metr sze艣膰dziesi膮t wzrostu, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t kilogram贸w wagi. Rozpromieniona i zakochana.

- C贸偶...

- Chcia艂abym prosi膰 pana o przys艂ug臋 - powiedzia艂a Eve, zanim kierownik sp艂on膮艂 ze wstydu. - Prosz臋 to pokaza膰 pracownikom, mo偶e kto艣 co艣 sobie przypomni.

- Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮. To dla mnie prawdziwy zaszczyt... natychmiast.

- Osobi艣cie wol臋 uzyskiwa膰 informacje od ludzi, kt贸rzy s膮 porz膮dnie wkurzeni - stwierdzi艂a Dallas, gdy kierownik oddali艂 si臋 w lansadach. - No tak. W ka偶dym razie szans臋 s膮 niewielkie...

- Przynajmniej zjemy dobr膮 kolacj臋. A przy okazji... - Roarke uj膮艂 d艂o艅 Eve i z艂o偶y艂 na niej czu艂y poca艂unek - mog臋 pouwodzi膰 swoj膮 ukochan膮 偶on臋.

- Spory tutaj ruch - zauwa偶y艂a. - Jakim cudem nie jeste艣 w艂a艣cicielem tej restauracji? Roarke podni贸s艂 do ust kieliszek, nie puszczaj膮c jej d艂oni. Po zapracowanym m臋偶czy藕nie, kt贸ry przez ca艂y dzie艅 lata艂 od miasta do miasta, wyrzucaj膮c na zbity pysk defraudant贸w oraz niekompetentnych durni贸w, nie zosta艂o 艣ladu.

- To si臋 da naprawi膰, je艣li chcesz. Eve tylko pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Dwie kobiety straci艂y 偶ycie - zmieni艂a temat. - Jedna z nich dlatego, 偶e mia艂a u偶yteczne dla zab贸jcy informacje, druga, bo znalaz艂a si臋 w niew艂a艣ciwym miejscu o niew艂a艣ciwym czasie. On nie jest urodzonym morderc膮. Zabija, bo tak mu wygodniej. Bo tak mu 艂atwiej osi膮gn膮膰 cel. Korzysta z okazji, usuwa przeszkody. Robi mniej wi臋cej to, co ty dzisiaj, tylko 偶e ty wyka艅czasz ludzi bez rozlewu krwi.

- Mhm... - By艂a to ca艂a odpowied藕 Roarke'a.

- Chodzi mi o to, 偶e w drodze z punktu A do punktu B w razie potrzeby zboczysz na chwilk臋 z prostej drogi, 偶eby kogo艣 skosi膰. I on robi to samo.

- Jasne.

- Gdyby Jacobs nie znalaz艂a si臋 wtedy w domu Gannon, toby jej nie zabi艂. Gdyby nie zabi艂 Jacobs, prawdopodobnie nie zamordowa艂by Cobb. A na pewno nie od razu po w艂amaniu, chocia偶 gotowa jestem si臋 za艂o偶y膰, 偶e opracowa艂 sobie plan, jak si臋 jej pozby膰. Gdyby znalaz艂 brylanty, na co by艂a niewielka szansa, albo - co bardziej prawdopodobne - jaki艣 艣lad, kt贸ry by go do nich poprowadzi艂, poszed艂by swoj膮 drog膮. - Wzi臋艂a w palce sucharek i prze艂ama艂a go na p贸艂. - Zabija bez wahania, a poniewa偶 my艣li i planuje, musia艂 bra膰 pod uwag臋 konieczno艣膰 pozbycia si臋 Samanthy Gannon, kiedy ju偶 b臋dzie mia艂 kamienie w r臋ku. Ale wtedy z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie wszed艂 do jej domu po to, 偶eby kogo艣 zamordowa膰.

- Dostosowuje si臋 do okoliczno艣ci. Potrafi by膰 elastyczny. Wszystko, co macie do tej pory, nie wskazuje na faceta, kt贸ry wpada w panik臋, je艣li z jakich艣 powod贸w musi zmieni膰 plany. Zmienia je - i dalej robi swoje.

- Wystawi艂e艣 mu chlubne 艣wiadectwo.

- O, nie - sprzeciwi艂 si臋 Roarke. - Poniewa偶 jego elastyczno艣膰 i sprawno艣膰 s艂u偶膮 amoralnym i ca艂kowicie egoistycznym celom. Jak doskonale wiesz, by艂 w moim 偶yciu czas, kiedy stanowczo mija艂em si臋 z prawem i niekiedy nadal mi si臋 to zdarza. Sama 艣wietnie znasz si艂臋 przyci膮gania drogich kamieni. Got贸wka, owszem, ma sw贸j wdzi臋k, ale nie mo偶e omota膰 cz艂owieka a偶 tak bardzo, jak pierwotny urok brylant贸w. Mimo wszystko nie zabijesz dla gar艣ci l艣ni膮cych kamyk贸w. Ja bym tego nie zrobi艂.

- Ale ukra艣膰 - to co innego. Roarke za艣mia艂 si臋 g艂o艣no i wyj膮艂 jej z d艂oni drug膮 cz臋艣膰 sucharka.

- Je艣li cz艂owiek wie, jak si臋 zabra膰 do roboty. Kiedy艣... w innym 偶yciu, uwolni艂em pewn膮 mieszkank臋 Londynu od paru b艂yskotek. Trzyma艂a je w sejfie! Wyobra偶asz sobie? W ca艂kowitych ciemno艣ciach! Co za marnotrawstwo! Po co komu pi臋kne drogocenne klejnoty, je偶eli nikt ich nie ogl膮da, je艣li nie b艂yszcz膮? Dama mia艂a dom w Mayfair, strze偶ony jak pa艂ac Buckingham. Zabra艂em si臋 do tej roboty solo, chcia艂em si臋 przekona膰, czy podo艂am. Oczywi艣cie nie powinna by艂a si臋 u艣miechn膮膰, ale co z tego!

- Id臋 o zak艂ad, 偶e ci si臋 uda艂o.

- Wygra艂a艣. To by艂o prze偶ycie! Mia艂em wtedy chyba ze dwadzie艣cia lat... patrz, tyle czasu min臋艂o, a ja pami臋tam wszystko, najmniejszy szczeg贸艂 ca艂ej akcji. Pami臋tam te偶, co czu艂em, kiedy wyj膮艂em klejnoty z ciemno艣ci, i o偶y艂y mi w d艂oniach dotkni臋te 艣wiat艂em.

- Co z nimi zrobi艂e艣?

- A, to ju偶 zupe艂nie inna historia, pani porucznik. - Dola艂 wina do obu kieliszk贸w. - Zupe艂nie inna historia.

Zjawi艂 si臋 kelner z przystawk膮, a za nim nadci膮gn膮艂 kierownik, prowadz膮c pod 艂okie膰 jedn膮 z kelnerek.

- Powiedz signorze wszystko - rozkaza艂.

- Prosz臋 pani - odezwa艂a si臋 kelnerka. - Ja nie jestem pewna, ale mnie si臋 wydaje, 偶e obs艂ugiwa艂am t臋 pani膮.

- Nie jest pewna - powt贸rzy艂 Gino jak echo. Ma艂o brakowa艂o, a zacz膮艂by 艣piewa膰.

- By艂a z ch艂opakiem?

- Tak, prosz臋 pani, ale ja nie jestem na sto procent pewna.

- Czy kelnerka mo偶e z nami usi膮艣膰 na chwil臋? - spyta艂a Eve Gin膮.

- Ale偶 oczywi艣cie, jak pa艅stwo sobie 偶ycz膮. Antipasto smakuje?

- Tak.

- A wino? Roarke, zauwa偶ywszy niebezpieczny b艂ysk w oku Eve, przej膮艂 pa艂eczk臋.

- Wyborne. Bezdyskusyjnie doskona艂e. Czy mogliby艣my prosi膰 o krzes艂o dla... - Zawiesiwszy g艂os, wskaza艂 g艂ow膮 kelnerk臋.

- Nazywam si臋 Carmen.

S膮dz膮c z tego, jak szybko nowe krzes艂o stan臋艂o przy stoliku, Eve nabra艂a niezbitego przekonania, 偶e zosta艂o ono wyrwane spod kt贸rego艣 z pobliskich biesiadnik贸w. Wszystko, dos艂ownie wszystko, byle tylko spe艂ni膰 ka偶de 偶yczenie pana Roarke'a. Ignoruj膮c kr膮偶膮cego w pobli偶u kierownika sali, Eve zwr贸ci艂a si臋 do Carmen.

- Prosz臋 mi powiedzie膰, co pani pami臋ta.

- Niewiele. - Kelnerka z nat臋偶eniem wpatrywa艂a si臋 w fotografi臋 Tiny, kt贸ra trafi艂a na powr贸t w r臋ce Eve. - Gino powiedzia艂, 偶e przysz艂a tu na randk臋... Wydaje mi si臋, 偶e obs艂ugiwa艂am t臋 kobiet臋... w艂a艣ciwie to by艂o ich dwoje. Dziewczyna wygl膮da艂a na troch臋 zdenerwowan膮 i tak膮... niepewn膮, jakby nie bardzo wiedzia艂a, jak si臋 zachowa膰. Wyda艂a mi si臋 bardzo m艂oda, nawet poprosi艂am j膮 o pokazanie karty identyfikacyjnej... Nie mia艂am na to specjalnej ochoty, bo by艂a wyra藕nie podekscytowana, nie chcia艂am jej psu膰 tego wyj膮tkowego wieczoru, ale musia艂am. Okaza艂o si臋, 偶e wszystko w porz膮dku, by艂a pe艂noletnia. Chocia偶 od niedawna. W艂a艣nie przez t臋 kart臋 j膮 zapa­mi臋ta艂am.

- A ch艂opak? Czy jego pani sobie przypomina?

- Jak by to... By艂 od niej troch臋 starszy i o wiele bardziej obyty. Zamawia艂 po w艂osku, bez najmniejszego k艂opotu. Zapami臋ta艂am go, bo ma艂o komu si臋 to udaje, chocia偶 faceci cz臋sto chc膮 zrobi膰 wra偶enie i pr贸buj膮, ale od razu wida膰, kto ma poj臋cie, co robi. On mia艂. Aha, i nie 偶a艂owa艂 napiwku.

- Jak p艂aci艂?

- Got贸wk膮. Zawsze pami臋tam, je偶eli go艣cie p艂ac膮 got贸wk膮, a ju偶 najbardziej, jak dadz膮 przyzwoity napiwek.

- Mo偶e pani opisa膰 tego m臋偶czyzn臋?

- No, nie bardzo. Niespecjalnie zwr贸ci艂am na niego uwag臋. My艣l臋, 偶e mia艂 ciemne w艂osy... Ale nie za bardzo. To znaczy... Przenios艂a wzrok na Roarke'a i gdyby mog艂a, na pewno by westchn臋艂a. - No, nie czarne.

- Carmen. - Eve dotkn臋艂a przedramienia kelnerki, 偶eby ponownie 艣ci膮gn膮膰 jej uwag臋. - A jaki mia艂 kolor sk贸ry?

- A, sk贸ra! By艂 bia艂y. Ale opalony. Aha, no w艂a艣nie. Wygl膮da艂, jakby dopiero co wr贸ci艂 z urlopu. Ju偶 wiem! Nie mia艂 ciemnych w艂os贸w, tylko jasne! Na pewno. Takie prawie blond. Teraz wiem, bo pami臋tam, 偶e kontrastowa艂y z opalenizn膮. Jestem prawie ca艂kiem pewna. I pami臋tam, 偶e by艂 bardzo mi艂y dla tej dziewczyny. Nawet si臋 zdziwi艂am, bo jak do nich podchodzi艂am, to albo jej s艂ucha艂, albo o co艣 pyta艂. A ch艂opacy w zasadzie... prawie wszyscy m臋偶czy藕ni w og贸le nie s艂uchaj膮.

- Powiedzia艂a pani, 偶e by艂 od niej starszy. Du偶o?

- Bo ja wiem...? Trudno powiedzie膰. No, ale w ka偶dym razie nie w typie tatusia.

- Jak by艂 zbudowany?

- Tego nie wiem. Siedzia艂, wi臋c sama pani rozumie. Na pewno nie by艂 t艂usty. Wygl膮da艂 zupe艂nie normalnie.

- Kolczyki, tatua偶?

- Raczej nie, w ka偶dym razie nie pami臋tam. Mia艂 komputer osobisty ekstra. Od razu zwr贸ci艂am na niego uwag臋. Kiedy przysz艂am z kaw膮, to dziewczyna by艂a akurat w toalecie, a on sprawdza艂 czas. Wygl膮da艂 super, taki srebrnawy i z tarcz膮 z tego, no... jak to si臋 nazywa...?

- Macicy per艂owej? - podsun膮艂 Roarke.

- No w艂a艣nie! Z macicy per艂owej. Naprawd臋, by艂o na co popatrze膰! Musia艂o to kosztowa膰 niez艂y kawa艂 grosza.

- Chcia艂abym pani膮 um贸wi膰 z policyjnym rysownikiem.

- To pani jest z policji? Aha! A co oni zrobili?

- Interesuje mnie tylko m臋偶czyzna. Chcia艂abym, 偶eby pani zajrza艂a jutro do naszej centrali, dobrze? Mo偶emy pani膮 przywie藕膰.

- Fajnie. Dobra. Ale numer!

- Prosz臋 mi poda膰 swoje dane, kto艣 od nas si臋 z pani膮 skontaktuje. Gdy Carmen oddali艂a si臋 razem ze swoim krzes艂em, Eve wy艂uska艂a jedn膮 oliwk臋.

- Uwielbiam, kiedy znienacka co艣 si臋 udaje. - Dostrzeg艂a przebijaj膮cego si臋 w ich stron臋 kelnera, nios膮cego talerze z zam贸wionymi daniami. Ma艂o brakowa艂o, a zacz臋艂aby si臋 艣lini膰. - Daj mi jeszcze minutk臋. - Po艂膮czy艂a si臋 z central膮 i um贸wi艂a sesj臋 z rysownikiem. S艂uchaj膮c dy偶urnego policjanta, kt贸ry notowa艂 szczeg贸艂y, ju偶 nawija艂a makaron na widelec. Wreszcie sko艅czy艂a rozmow臋. - Nadine nadaje o powi膮zaniach - wymamrota艂a z pe艂nymi ustami.

- S艂ucham?

- Wybacz. - Prze艂kn臋艂a i powt贸rzy艂a ja艣niej. - Po rozmowie z Gannon domy艣li艂a si臋, 偶e te dwa zab贸jstwa si臋 zaz臋biaj膮 i pu艣ci to w eter.

- Narozrabia?

- Gdyby nam to przeszkadza艂o, zd膮偶y艂abym j膮 powstrzyma膰. I 偶eby odda膰 jej sprawiedliwo艣膰, na pewno by si臋 za bardzo nie sprzeciwia艂a. Nie, nie narozrabia. Facet obejrzy program i b臋dzie wiedzia艂, 偶e mamy punkt zaczepienia. Co mu da do my艣lenia, zacznie si臋 zastanawia膰. - Nabi艂a na widelec kulk臋 mi臋sa, wok贸艂 niej nawin臋艂a makaron. - Bobby Smith, niezale偶nie od tego, kim jest, b臋dzie mia艂 o czym my艣le膰 dzi艣 wieczorem.

I rzeczywi艣cie do艣膰 wcze艣nie wr贸ci艂 do domu z przyj臋cia, na kt贸rym zanudzi艂 si臋 niemal na 艣mier膰.

Stale ci sami ludzie, te same rozmowy, ta sama nuda. Nigdy nic nowego.

Och, oczywi艣cie, on mia艂by o czym opowiada膰, ale temat, kt贸ry m贸g艂by zaproponowa膰, nie nale偶a艂 do powszechnie poruszanych na tego typu spotkaniach.

W艂膮czy艂 ekran. Przed wyj艣ciem zaprogramowa艂 sprz臋t na zarejestrowanie program贸w zawieraj膮cych przynajmniej jedno z okre艣lonych s艂贸w kluczowych: Gannon, Jacobs - tak, okaza艂o si臋, 偶e tak w艂a艣nie mia艂a na nazwisko oraz Cobb. S艂odka ma艂a Tina. I owszem, w艣r贸d nagra艅 znalaz艂 si臋 obszerny reporta偶 nieocenionej Nadine Furst z kana艂u siedemdziesi膮tego pi膮tego. Roi艂o si臋 tam od wszystkich tych s艂贸w.

Policja dostrzeg艂a powi膮zania mi臋dzy obydwoma zab贸jstwami. Nie przypuszcza艂, 偶e dojd膮 do tego tak szybko. Ale to i tak bez r贸偶nicy.

Przebra艂 si臋 w mi臋kkie lu藕ne spodnie i jedwabn膮 bon偶urk臋. Nala艂 sobie brandy, na talerzu u艂o偶y艂 owoce i sery. Rozsiad艂 si臋 na kanapie w pokoju z du偶ym ekranem. Pi臋trowy apartament przy Park Avenue oferowa艂 wszelkie wygody. Skubi膮c brie oraz cierpkie zielone winogrona, powt贸rnie obejrza艂 program Nadine.

Nie by艂o 偶adnych 艣lad贸w 艂膮cz膮cych go z t膮 偶a艂osn膮 sprz膮taczk膮. By艂 wyj膮tkowo ostro偶ny. Owszem, kilka razy rozmawiali przez tele艂膮cze, ale wszystkie po艂膮czenia zrealizowano z konta, kt贸re uaktywni艂 specjalnie w tym celu, a na dodatek - z publicznego automatu. Zawsze umawia艂 si臋 z dziewczyn膮 w miejscach publicznych, gdzie mogli znikn膮膰 w t艂umie. A kiedy doszed艂 do wniosku, i偶 trzeba j膮 zabi膰, zabra艂 j膮 do domu na Avenue Baxter.

Budowla ta by艂a w艂a艣nie rekonstruowana przez firm臋 ojca. Nie oby艂o si臋 bez krwi... pola艂o si臋 jej nawet sporo, ale wi臋kszo艣膰 sprz膮tn膮艂, a je艣li nawet przegapi艂 gdzie艣 jak膮艣 plamk臋 czy dwie, to ani stolarze, ani hydraulicy nie zwr贸c膮 uwagi na takie nieznaczne zabrudzenia.

Nie, rzeczywi艣cie nic nie wi膮za艂o g艂upiej sprz膮taczki z doskonale wykszta艂conym, kulturalnym i obracaj膮cym si臋 w najwy偶szych sferach towarzyskich synem jednego z najszacowniejszych biznesmen贸w w tym mie艣cie.

Nic te偶 nie 艂膮czy艂o go z powa偶nym Bobbym Smithem, niespokojn膮 artystyczn膮 dusz膮.

Pomys艂 z artyst膮 by艂 genialny. Naturalnie. Ca艂kiem nie藕le rysowa艂, wi臋c nietrudno mu by艂o oczarowa膰 naiwn膮 i g艂upiutk膮 Tin臋, wystarczy艂 niedba艂y szkic jej twarzy.

Niestety, 偶eby doprowadzi膰 do 鈥瀙rzypadkowego鈥 spotkania, musia艂 wsi膮艣膰 do autobusu. To by艂o straszne do艣wiadczenie. Nie mia艂 poj臋cia, jak ludzie znosz膮 co艣 podobnego, ale uwa偶a艂, 偶e dotyka to tych, kt贸rzy nie znaj膮 innego stylu 偶ycia i na nic lepszego nie zas艂uguj膮.

A potem ju偶 wszystko posz艂o jak po ma艣le. Dziewczyna szybko zakocha艂a si臋 w nim na zab贸j. Nie musia艂 si臋 specjalnie wysila膰. Kilka spotka艅, w czasie kt贸rych nawet niewiele wyda艂, par臋 poca艂unk贸w i romantycznych spojrze艅 - i drzwi do domu Samanthy Gannon stan臋艂y dla艅 otworem.

Wystarczy艂o kr膮偶y膰 ko艂o ma艂ej Tiny i pewnego ranka p贸j艣膰 tam razem z ni膮, twierdz膮c, 偶e wyszed艂 do niej na przystanek autobusowy, bo nie m贸g艂 spa膰, tylko o niej my艣la艂.

By艂a poruszona, spiek艂a raka i posz艂a z nim prosto do drzwi domu Gannon.

Widzia艂, jak wprowadza kod, zapami臋ta艂 sekwencj臋, a potem, ignoruj膮c niezdecydowane protesty Tiny, wyra偶ane szeptem, w艣lizgn膮艂 si臋 za ni膮 do 艣rodka, kradn膮c kolejny poca艂unek.

Och, Bobby, tak nie mo偶na. Je艣li pani Gannon us艂yszy, b臋d臋 mia艂a k艂opoty. Mog膮 mnie wyrzuci膰 z pracy. Uciekaj, prosz臋鈥.

Ale 艣mia艂a si臋 przy tym, zas艂aniaj膮c usta, jak uradowane dziecko, kt贸re musi ukry膰 wielkie szcz臋艣cie.

Cho膰 nie tak 艂atwo by艂o, musia艂 to teraz przyzna膰, wcale nie tak 艂atwo by艂o w贸wczas odej艣膰 i zostawi膰 j膮 na progu, 偶egnaj膮c膮 go uniesieniem r臋ki. Przez chwil臋, przez jedn膮 chwil臋 korci艂o go, 偶eby j膮 wtedy zabi膰. Zwyczajnie grzmotn膮膰 w t臋 u艣miechni臋t膮 pospolit膮 twarz i sko艅czy膰 z tym cyrkiem. Wyobrazi艂 sobie, jak idzie na g贸r臋, bierze w obroty t臋 ca艂膮 Gannon i wydobywa z niej miejsce ukrycia brylant贸w.

Bi艂by j膮 dot膮d, a偶 by mu powiedzia艂a wszystko. Wszystko, o czym nie napisa艂a w tej idiotycznej ksi膮偶ce.

Ale nie taki mia艂 zamiar. Plan zak艂ada艂 ostro偶no艣膰.

Trzeba jednak przyzna膰, 偶e plan uleg艂 zmianom. Trzeba by艂o zabi膰. Dwa razy. Wszystko posz艂o g艂adko.

Uni贸s艂 szklaneczk臋 w niemym toa艣cie i 艂ykn膮艂 brandy.

Policja mo偶e si臋 domy艣la膰, czego chce, ale i tak nigdy nie skojarzy m臋偶czyzny takiego jak on z kim艣 tak byle jakim jak Tina Cobb. A Bobby Smith? Fikcja, wymys艂, duch.

Na razie nie zbli偶y艂 si臋 do brylant贸w, lecz nie zamierza艂 rezygnowa膰. O, nie. No i w ko艅cu, nareszcie si臋 nie nudzi艂.

Do brylant贸w dotrze przez Samanth臋 Gannon. Gdy przeczyta艂 jej ksi膮偶k臋 po raz pierwszy, by艂 wstrz膮艣ni臋ty, jak wiele sekret贸w w艂asnej rodziny znalaz艂 na stronicach powie艣ci. Od tamtej pory przeczyta艂 j膮 jeszcze wiele razy. Dziwi艂y go te informacje. Zdumiewa艂y i gniewa艂y. Doprowadza艂y do w艣ciek艂o艣ci.

Dlaczego nikt mu nie powiedzia艂 o tych milionach dolar贸w? O brylantach, kt贸re wed艂ug wszelkich praw by艂y jego w艂asno艣ci膮?

Drogi staruszek nigdy nie wspomnia艂 o tym drobiazgu.

Chcia艂 mie膰 te kamienie. I b臋dzie je mia艂. Nic trudnego. A kiedy ju偶 je zdob臋dzie, uwolni si臋 od ojca i jego nudnego kodeksu moralno艣ci, od etyki pracy, od nudy niezmiennego grona przyjaci贸艂. B臋dzie taki jak dziadek - wyj膮tkowy.

Przeci膮gn膮艂 si臋, wywo艂a艂 inny program i przerzuci艂 kilka nagranych wywiad贸w. W ka偶dym kr贸lowa艂a Samantha - promienna, atrakcyjna, pi臋kna. W艂a艣nie dlatego nie pr贸bowa艂 si臋 z ni膮 skontaktowa膰 bezpo艣rednio.

O, tak, przyg艂upia Tina o rozgwie偶d偶onych oczach pozwoli艂a mu osi膮gn膮膰 cel znacznie 艂atwiej.

Nie m贸g艂 si臋 jednak doczeka膰, kiedy pozna lepiej Samanth臋 Gannon. Znacznie bli偶ej.

23

Eve tu偶 po przebudzeniu jak zwykle przekona艂a si臋, 偶e Roarke ju偶 wsta艂, ma艂o tego: ubrany i 艣wie偶utki siedzia艂 w fotelu z kaw膮 w r臋ku, kotem na kolanach i dawk膮 porannych raport贸w na monitorze. Jednym, nie do ko艅ca jeszcze przytomnym okiem, stwierdzi艂a, 偶e jad艂 co艣, co wygl膮da艂o na melona. Na pulpicie tele艂膮cza wprowadza艂 kody dost臋pu, pewnie do najwi臋kszych tajemnic pa艅stwowych.

Mrukn臋艂a co艣, co mog艂o ewentualnie zosta膰 uznane za powitanie i powlok艂a si臋 do 艂azienki.

Zamykaj膮c drzwi, us艂ysza艂a jeszcze, jak m膮偶 m贸wi do kota:

- Zanim wypije kaw臋, nie jest w szczytowej formie, co?

Gdy wysz艂a z 艂azienki, Roarke siedzia艂 przed ekranem nastawionym na kana艂 informacyjny, ju偶 z w艂膮czonym g艂osem. W r臋ku trzyma艂 rogalik. U艂ama艂a kawa艂ek, ukrad艂a 艂yk kawy i posz艂a do garderoby.

- Jeste艣 gorsza od kota - poskar偶y艂 si臋 Roarke.

- Ale szybsza. Mam rano spotkanie. Widzia艂e艣 mo偶e prognoz臋 pogody?

- Gor膮co.

- Cholernie gor膮co czy zwyczajnie gor膮co?

- Eve, jest wrzesie艅. Znajdujemy si臋 w Nowym Jorku. Co obstawiasz? Zrezygnowana wyci膮gn臋艂a z szafy co艣, co na oko obiecywa艂o, 偶e nie przyklei si臋 do niej po pi臋ciu minutach bez klimatyzacji.

- Aha, mam dla ciebie wiadomo艣ci na temat brylant贸w. Poszpera艂em wczoraj troch臋.

- Powa偶nie? - Pod艣wiadomie oczekiwa艂a, 偶e zaraz us艂yszy, i偶 bluzka nie pasuje do spodni, albo 偶akiet do jednego i drugiego. Nic takiego jednak nie nast膮pi艂o, czyli nale偶a艂o przyj膮膰, 偶e tym razem mia艂a szcz臋艣cie i zdo艂a艂a na chybi艂 trafi艂 skompletowa膰 zestaw odpowiadaj膮cy gustowi m臋偶a. - Nie wiem, kiedy mia艂e艣 na to czas, przy tych ca艂ych reformach osobowych.

- Owszem, rzeczywi艣cie wymaga艂o to i czasu, i wysi艂ku. Ale jako艣 wykroi艂em par臋 wolnych chwil pomi臋dzy jedn膮 a drug膮 krwaw膮 rozpraw膮. A posk艂ada艂em to razem dzi艣 rano, kiedy jeszcze s艂odko spa艂a艣.

- M贸wisz to z wyrzutem?

- Kochanie, powiedzia艂em, 偶e s艂odko spa艂a艣. Gdzie ty tu widzisz jaki艣 wyrzut? Eve tylko prychn臋艂a, co musia艂o mu wystarczy膰 za ca艂膮 odpowied藕.

- Pi臋knie ci w tym 偶akiecie.

Zerkn臋艂a na niego podejrzliwie i zapi臋艂a pod ramieniem szelki z kabur膮. - Ale?

- 呕adnych 鈥瀉le鈥.

Wed艂ug Eve 偶akiet by艂 鈥瀋ielisty鈥, cho膰 podejrzewa艂a, 偶e Roarke potrafi艂by go nazwa膰 jakim艣 jeszcze bardziej skomplikowanym s艂owem. Ca艂kiem nie rozumia艂a, dlaczego ludzie nadaj膮 kolorom takie dziwne okre艣lenia. Roarke u艣miechn膮艂 si臋 z podziwem.

- Moja pi臋kna wojowniczka rusza w miasto.

- Przesta艅. Czego si臋 dowiedzia艂e艣?

- Drogie te b艂yskotki. - Stukn膮艂 palcem w dysk le偶膮cy na stole. - Towarzystwo ubezpieczeniowe wyp艂aci艂o odszkodowanie za jedn膮 czwart膮 klejnot贸w oraz pi臋膰 procent znale藕nego od pozosta艂ych. Ponios艂o niema艂e koszty. Mog艂yby by膰 du偶o wi臋ksze, ale towarzystwa ubezpieczeniowe maj膮 tendencje do podkre艣lania ciemniejszej strony sytuacji, je艣li chodzi o wyp艂at臋 wielomilionowych odszkodowa艅.

- Taka ich rola. - Eve wzruszy艂a ramionami. - I ich ryzyko. Kto nie chce ryzykowa膰, niech nie gra.

- W rzeczy samej. Maglowali c贸rk臋 O'Hary, ale niczego z niej nie wydobyli. No i trzeba pami臋ta膰, 偶e to ona pomog艂a odzyska膰 skradzione brylanty, a tak偶e odegra艂a zasadnicz膮 rol臋 w przyszpileniu Alexa Crew.

- Tyle wiem. Powiedz mi co艣 nowego.

- Przes艂uchiwano tak偶e rodzin臋, znajomych i wsp贸艂pracownik贸w tego z艂odzieja, kt贸ry pracowa艂 u jubilera. I tutaj tak偶e nic nie zdzia艂ano, cho膰 obserwowano tych ludzi przez d艂ugie lata. Nikt nie zacz膮艂 raptem szasta膰 pieni臋dzmi, chyba 偶e, powiedzmy, wygra艂 na loterii. Natomiast nie znaleziono syna Alexa Crew ani jego by艂ej 偶ony.

- To Crew mia艂 dziecko? - Eve przyzna艂a, 偶e nale偶y jej si臋 porz膮dna nagana za to niedoci膮gni臋cie w poszukiwaniach. Mog艂a sprawdzi膰 wyniki pracy komputera wczoraj wieczorem, po powrocie do domu.

- Na to wygl膮da. Chocia偶 w ksi膮偶ce Gannon nie ma o tym ani s艂owa. By艂 偶onaty i mia艂 syna. W czasie kiedy ukradziono brylanty, dzieciak dopiero co sko艅czy艂 siedem lat. Na temat by艂ej 偶ony mam informacje tylko do p贸艂 roku po rozwodzie. Eve, zaciekawiona, podesz艂a do foteli.

- Znikn臋艂a?

- I to na dobre. - Roarke wzi膮艂 kolejny rogalik i dola艂 sobie kawy. - Mog臋 j膮 znale藕膰, je艣li chcesz. B臋dzie to co艣 bardziej skomplikowanego ni偶 standardowe wyszukiwanie i zabierze wi臋cej czasu, bo jednak trzeba si臋 cofn膮膰 w przesz艂o艣膰 ponad p贸艂 wieku. Dla mnie - tym lepiej. Lubi臋 takie wyzwania.

- Dlaczego w ksi膮偶ce nie ma o tym ani s艂owa?

- O to powinna艣 chyba spyta膰 Samanth臋.

- Racja. Na pewno spytam. - Eve zacz臋艂a rozk艂ada膰 po kieszeniach r贸偶ne niezb臋dne drobiazgi: komunikator, notes, tele艂膮cze, kajdanki. - Je艣li znajdziesz czas, 偶eby troch臋 poszpera膰, 艣wietnie. Ja spr贸buj臋 to przekaza膰 Feeneyowi. W Sekcji Rozpoznania Elektronicznego powinni z艂apa膰 jaki艣 艣lad tej kobiety. I dziecka. Mamy lepsze narz臋dzia i wi臋ksze mo偶liwo艣ci, ni偶 istnia艂y pi臋膰dziesi膮t lat temu. - Pomy艣la艂a o kapitanie wydzia艂u, swoim by艂ym partnerze w policyjnej s艂u偶bie. - Za艂o偶臋 si臋, 偶e jego te偶 to ruszy. Dzisiaj zabiera mnie Peabody - zmieni艂a temat. Zerkn臋艂a na nadgarstek. - Lada moment. Skontaktuj臋 si臋 z Feeneyem, mo偶e znajdzie troch臋 czasu. - Schowa艂a dysk do kieszeni. - Dane by艂ej 偶ony Alexa Crew te偶 tu s膮?

- Naturalnie. - Przy bramie odezwa艂 si臋 klakson. Roarke sprawdzi艂, kto przyjecha艂 i wpu艣ci艂 Peabody.

- Odprowadz臋 ci臋.

- B臋dziesz dzisiaj na mie艣cie?

- Taki mam zamiar. - Pog艂adzi艂 j膮 po kr贸ciutkich w艂osach. Gdy na pierwszym stopniu odwr贸ci艂a si臋 do niego z u艣miechem, zatrzyma艂 si臋 w p贸艂 kroku. - O co chodzi? Dlaczego si臋 u艣miechasz?

- Mo偶e dlatego, 偶e mi si臋 podobasz, Albo dlatego, 偶e mi si臋 przypomnia艂o, jaki u偶ytek zrobili艣my ze schod贸w. I mo偶e dlatego, 偶e nie ma w domu ko艣cistego faceta o m贸zgu androida, kt贸ry by 偶egna艂 mnie na dole cierpk膮 min膮.

- Wyra藕nie za nim t臋sknisz.

- Ty chyba jeste艣 chory. We藕 jaki艣 proszek.

- Nie wypieraj si臋. T臋sknisz za codziennym rytmem. Lubisz, kiedy Summerset ta艅czy, jak mu zagrasz.

- O rany, wyobrazi艂am go sobie w tej takiej... - Eve zarysowa艂a d艂o艅mi kr膮g wok贸艂 bioder. - Straszne.

- W baletowej sp贸dniczce?

- No w艂a艣nie.

- Pi臋kny obrazek.

- Teraz i ty b臋dziesz za nim t臋skni艂, tak? Wiesz co, jeste艣 nieziemsko przystojny. - Eve chwyci艂a w obie gar艣cie l艣ni膮ce czarne w艂osy m臋偶a i wpi艂a si臋 w jego usta 偶arliwym poca艂unkiem.

- Aha, teraz b臋d臋 t臋skni艂 za czym艣 zupe艂nie innym - westchn膮艂, kiedy go pu艣ci艂a.

- Ja te偶. No i dobrze. - Zadowolona ruszy艂a do drzwi, otworzy艂a je zamaszystym gestem. I zmarszczy艂a brwi na widok Peabody w towarzystwie m艂odego asa Wydzia艂u Rozpoznania Elektronicznego, MacNaba. W艂a艣nie wysiadali z przeciwnych stron jej wozu policyjnego w kolorze zielonego groszku. Wygl膮dali jak... Zabrak艂o jej s艂贸w.

Przyzwyczai艂a si臋 ju偶 do widoku MacNaba, pierwszego modnisia w centrali, kt贸ry tradycyjnie ju偶 wyst臋powa艂 w czym艣 k艂uj膮cym w oczy i dziwacznym, wi臋c i tym razem b艂yszcz膮ce spodnie koloru czerwonej papryki, ozdobione jakim艣 tuzinem kieszeni, oraz jaskrawoniebieska koszula wojskowa pokryta wzorem - jak偶eby inaczej - ze str膮k贸w papryki chili, nie zrobi艂a na niej wi臋kszego wra偶enia.

To samo mog艂a powiedzie膰 o jego jaskrawoczerwonej marynarce do bioder oraz niebieskich butach powietrznych si臋gaj膮cych ko艣cistych kolan. To w艂a艣nie by艂 ca艂y MacNab, z l艣ni膮cymi z艂otymi w艂osami, zwi膮zanymi w d艂ugi g艂adki ko艅ski ogon, m臋偶czyzna o niesamowitej, w膮skiej twarzy, w po艂owie ukrytej za czerwonymi okularami przeciws艂onecznymi z lustrzanymi niebieskimi szk艂ami. W uszach mia艂 przynajmniej dziesi臋膰 b艂yszcz膮cych srebrem 膰wiek贸w.

Ale jej pomocnica... nie, od niedawna partnerka...? To ju偶 zupe艂nie inna historia. Ubrana by艂a w obcis艂e spodnie, urywaj膮ce si臋 raptownie w po艂owie 艂ydki, a kolorem przywodz膮ce na my艣l... ple艣艅. Ple艣艅 na zapomnianym serze zepchni臋tym w k膮t lod贸wki. Zamiast bluzki mia艂a na sobie co艣 dziwnego, pogniecionego jak psu z gard艂a i w podobnym kolorze co spodnie. Wygl膮da艂o toto, jakby kto艣 w tym spa艂 przynajmniej dwa tygodnie. Na wierzch narzuci艂a 偶akiet koloru b艂ota, zwisaj膮cy do kolan. A na nogach, zamiast wczorajszych wymy艣lnych pantofelk贸w, kt贸re przysporzy艂y jej tyle cierpie艅 - mia艂a sanda艂y, wygl膮daj膮ce, jakby je jaki艣 szalony harcerz spl贸t艂 z powi膮zanego w supe艂ki sznurka. Na szyi mn贸stwo 艂a艅cuch贸w i wisior贸w z kamieniami w dziwacznych kolorach. Podobne zwisa艂y jej z uszu.

- Co ma by膰? Domokr膮偶ca z jakiego艣 kraju Trzeciego 艢wiata i jego ulubiona ma艂pka?

- To jest m贸j uk艂on w stron臋 trend贸w Free Ag臋. Wygodne, wiesz. I wszystko z naturalnych surowc贸w. - Peabody poprawi艂a okulary przeciws艂oneczne o ma艂ych okr膮g艂ych szk艂ach. - W ka偶dym razie wi臋kszo艣膰.

- Moim zdaniem wygl膮da seksownie - stwierdzi艂 MacNab, przyciskaj膮c Peabody. - Troch臋 艣redniowiecznie.

- Dla ciebie nawet pie艅 drzewa wygl膮da seksownie - odparowa艂a Eve.

- Fakt. Patrz膮c na pie艅 drzewa, widz臋 las. A w lesie nag膮 kobiet臋. Peabody szturchn臋艂a go 艂okciem, cho膰 jednocze艣nie si臋 za艣mia艂a.

- Szukam swojego wizerunku detektywa - 鈥 wyja艣ni艂a Roarke'owi. - Dzi艣 jest du偶o lepiej ni偶 wczoraj.

- Wygl膮dasz czaruj膮co.

- Och, zamknij si臋! - rozz艂o艣ci艂a si臋 Eve, bo Peabody por贸偶owia艂y policzki. - Zrobi艂e艣 co艣 z tym gratem? - spyta艂a MacNaba.

- Mam wiadomo艣膰 dobr膮 i z艂膮. Z艂a jest taka, 偶e ten grat ma rozwalony system komputerowy, co w zasadzie jest normalne w policyjnych wozach. Dobra wiadomo艣膰 natomiast to ta, 偶e jestem b艂yskotliwym geniuszem i zdo艂a艂em uruchomi膰 klimatyzacj臋 dzi臋ki kilku cz臋艣ciom zapasowym znajduj膮cym si臋 w moim posiadaniu. Powinna wytrzyma膰 do czasu, kiedy oddasz w贸z na z艂om albo ukradnie go jaki艣 t臋py dure艅.

- Dzi臋ki. Siadaj z ty艂u - rozkaza艂a. - Za kierowc膮. Boj臋 si臋, 偶e je艣li b臋d臋 ci臋 widzia艂a w lusterku wstecznym, to o艣lepn臋. - Odwr贸ci艂a si臋 do Roarke'a. - Trzymaj si臋.

- B臋d臋 czeka艂. Cze艣膰. - Wzi膮艂 j膮 pod brod臋 i ignoruj膮c gro藕ny grymas, lekko poca艂owa艂 w usta. - Uwa偶aj na siebie, moja policjantko. Peabody, wsiadaj膮c do wozu, westchn臋艂a g艂臋boko.

- Uwielbiam, kiedy on to m贸wi. 鈥濵oja policjantko鈥. - Obr贸ci艂a si臋 do MacNaba. - Ty nigdy mnie tak nie nazywasz?

- Bo te偶 jestem policjantem.

- No tak. A poza tym nie masz takiego g艂osu. Ale i tak jeste艣 cudowny.

- A ty jeste艣 moj膮 najpi臋kniejsz膮 kobiet膮 na 艣wiecie.

- Ej, ej, ej! Dosy膰 tego! Przesta艅cie! Bo mi g艂owa p臋knie! - Eve z trzaskiem zapi臋艂a pasy. - 呕adnych seksownych rozm贸wek w tym samochodzie. 呕adnych seksownych tekst贸w w promieniu dziesi臋ciu metr贸w ode mnie. Oficjalnie zakazuj臋 seksownych tekst贸w, z艂amanie zakazu b臋dzie karane pobi­ciem do nieprzytomno艣ci o艂owian膮 rur膮.

- Nie masz o艂owianej rury - zauwa偶y艂a Peabody.

- Znajd臋. - Eve obrzuci艂a j膮 zamy艣lonym spojrzeniem. - Dlaczego wszystko, co masz na sobie, jest pogniecione i w kolorze b艂ota?

- To naturalny stan naturalnej tkaniny. Moja siostra utka艂a ten materia艂 w艂asnymi r臋kami.

- A czy nie mog艂a go potem wyprasowa膰 albo co? Nie do wiary, ile czasu zu偶ywamy ostatnio na dyskusje o twojej garderobie.

- Super, prawda? - ucieszy艂a si臋 Peabody, ale gdy spojrza艂a na w艂asne nogi, u艣miech troch臋 zblad艂 na jej twarzy. - Jak s膮dzisz, czy te spodnie nic pogrubiaj膮 mi 艂ydek?

- Nic nie s艂ysz臋, bo co艣 mi w艂a艣nie pad艂o na m贸zg i szumi w uszach.

- Wobec tego mo偶emy sobie z MacNabem pogada膰 jak zwykle? - rozpromieni艂a si臋 Peabody. Mina jej zrzed艂a, kiedy Eve uszczypn臋艂a j膮 w ramie. - No co艣 ty! Jednak s艂yszysz!

Eve uzna艂a, 偶e zda艂a celuj膮co egzamin z opanowania. Oboje dowioz艂a do centrali 偶ywych. Nie chcia艂a sobie brudzi膰 kartoteki, wi臋c od razu w gara偶u si臋 od nich od艂膮czy艂a i pojecha艂a na g贸r臋 osobn膮 wind膮. Niew膮tpliwie tak偶e oni skorzy stali z odosobnienia i nie poprzestali na s艂owach, zanim ka偶de pod膮偶y艂o do swojego wydzia艂u. A s膮dz膮c po rozmarzonym i uszcz臋艣liwionym spojrzeniu Peabody, mo偶na by艂o s膮dzi膰, 偶e nie sko艅czy艂o si臋 tylko na s艂owach ani na poca艂unkach. Nie do zniesienia.

- Spotkanie za kwadrans - rzuci艂a Eve. - Mam nowe informacje, musze je przerzuci膰. Chc臋 wci膮gn膮膰 do sprawy Feeneya, je艣li tylko si臋 zgodzi. B臋dziemy musieli znale藕膰 pewn膮 osob臋 sprzed pi臋膰dziesi臋ciu lat. Peabody natychmiast otrze藕wia艂a.

- Brylanty? B臋dziemy szuka膰 kt贸rego艣 ze z艂odziei? Chyba wszyscy ju偶 nie 偶yj膮?

- Szukamy by艂ej 偶ony i syna Alexa Crew. Rozp艂yn臋li si臋 we mgle wkr贸tce po rozwodzie, w ksi膮偶ce Samanthy Gannon nie ma o nich ani s艂owa. Chcia艂abym wiedzie膰 dlaczego.

- Mam si臋 skontaktowa膰 z Feeneyem?

- Nie, ja to zrobi臋. Ty z艂ap Samanth臋 Gannon i um贸w nas na rozmow臋.

- Tak jest.

Po za艂adowaniu dysku, kt贸ry dosta艂a od Roarke'a, Eve zam贸wi艂a kaw臋 i po艂膮czy艂a si臋 z biurem Feeneya w Wydziale Rozpoznania Elektronicznego. Wkr贸tce na monitorze pojawi艂a si臋 znajoma twarz o sm臋tnym wyrazie.

- Za siedemdziesi膮t dwie godziny mnie tu nie ma - oznajmi艂, zanim zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰. Kompletnie zapomnia艂a, 偶e szykowa艂 si臋 do urlopu.

- Zd膮偶ysz mi znale藕膰 jedn膮 osob臋, zanim w艂o偶ysz ciemne okulary i s艂omkowy kapelusz?

- Nie powiedzia艂em, 偶e do wyjazdu nie pracuj臋. Poza tym, je艣li kogo艣 szukasz, to mog臋 ci przydzieli膰 kt贸rego艣 z moich ch艂opak贸w. - Feeney zawsze m贸wi艂 o pracownikach swojego wydzia艂u 鈥瀋h艂opaki鈥, cho膰 by艂y w艣r贸d nich tak偶e kobiety.

- Tym razem potrzebny mi geniusz, dlatego chcia艂am prosi膰, 偶eby艣 si臋 tym zaj膮艂 osobi艣cie.

- Jak d艂ugo jeste艣 sk艂onna mi kadzi膰, 偶ebym si臋 zgodzi艂? Mam jeszcze sporo roboty przed wyjazdem.

- W mojej sprawie chodzi o podw贸jne morderstwo, skradzione brylanty i znikni臋cie sprzed ponad p贸艂 wieku. Ale je艣li jeste艣 taki zaj臋ty pakowaniem kwiecistej koszuli, to zlec臋 robot臋 paru urz臋dasom.

- Koszul臋 w kwiaty zabiera 偶ona. - Feeney westchn膮艂 g艂臋boko. - Pi臋膰dziesi膮t lat, powiadasz?

- I jeszcze par臋. Spotykamy si臋 w tej sprawie mniej wi臋cej o dziesi膮tej.

- To do niej zwerbowa艂a艣 MacNaba? - Tak. Feeney w zamy艣leniu podrapa艂 si臋 po brodzie.

- Przyjd臋.

- Dzi臋ki. - Eve zako艅czy艂a po艂膮czenie i otworzy艂a pliki otrzymane od Roarke'a, 偶eby si臋 zapozna膰 z informacjami. Czytaj膮c, zrobi艂a kopie i dogra艂a je do pakiet贸w przygotowanych na spotkanie, po czym przygotowa艂a kompletny dysk dla Feeneya.

I z ogromn膮 t臋sknot膮 pomy艣la艂a o czasach, kiedy ca艂膮 t臋 robot臋 odwala艂a Peabody. W rezultacie dotar艂a do salki konferencyjnej ostatnia.

- Detektyw Peabody, prosz臋 stre艣ci膰 spraw臋 kapitanowi Feeneyowi.

- Tak jest. Z pocz膮tku Peabody dr偶a艂 g艂os i sz艂o jej niezbyt p艂ynnie, ale po chwili wzi臋艂a si臋 w gar艣膰 i wyra藕nie rozkr臋ci艂a. Jeszcze up艂ynie troch臋 wody, zanim zostanie dobrym 艣ledczym, ale by艂a na w艂a艣ciwej drodze, potrafi艂a my艣le膰 i trzyma膰 nerwy na wodzy, m贸wi膰 jasno, a tak偶e przekazywa膰 informacje w spos贸b zwarty i przejrzysty.

- Dzi臋kuj臋 - odezwa艂a si臋 Eve na koniec. Feeney ko艅czy艂 robi膰 notatki. - Baxter, masz co艣 z klubu, w kt贸rym by艂a Jacobs?

- Niestety, nic. Zagl膮da艂a tam cz臋sto. Czasem sama, kiedy indziej z ch艂opakiem albo z grup膮 znajomych. Tamtej nocy przysz艂a sama i sama wysz艂a. Troch臋 pota艅czy艂a, wypi艂a par臋 drink贸w i pogada艂a z lud藕mi. Barman jest pewien, 偶e wysz艂a bez towarzystwa, bo rozmawiali podczas jej ostatniego drinka. Powiedzia艂a mu, 偶e na razie nie ma nikogo na sta艂e. Nikt jej nie pasowa艂. Spisali艣my tam kilka nazwisk i b臋dziemy je dzisiaj sprawdza膰, ale to raczej 艣lepa uliczka.

- No dobra, tak czy inaczej, trzeba to zrobi膰. Je艣li chodzi o informacje na temat Cobb, to pokaza艂am jej zdj臋cie w restauracji 鈥濩iprioni鈥, gdzie najwyra藕niej by艂a na randce z m臋偶czyzn膮, kt贸rego my znamy jako Bobby Smith.

- By艂a艣 w 鈥濩iprioni鈥?! - wykrzykn臋艂a Peabody.

- By艂am g艂odna. I chcia艂am podj膮膰 艣lad. Wi臋c upiek艂am dwie pieczenie na jednym ogniu.

- Nie ty jedna lubisz w艂osk膮 kuchni臋 - poskar偶y艂a si臋 partnerka. Eve nie zwr贸ci艂a na ni膮 uwagi.

- Znalaz艂am kelnerk臋, kt贸ra w lipcu ich obs艂ugiwa艂a. Dziewczyna przypomina sobie Cobb, um贸wi艂am j膮 z rysownikiem, 偶eby wysili艂a pami臋膰 i spr贸bowa艂a pom贸c w naszkicowaniu portretu faceta. Trzeba jeszcze sprawdzi膰 muzea, galerie sztuki i teatry, gdzie mogli bywa膰. Mo偶e kto艣 zwr贸ci艂 na nich uwag臋.

- My si臋 tym zajmiemy - oznajmi艂 Baxter. - Ju偶 zacz臋li艣my.

- Dobrze. Dalej: w mediach pojawi艂y si臋 informacje o mo偶liwych zwi膮zkach pomi臋dzy tymi morderstwami, wi臋c nasz poszukiwany ju偶 prawie na pewno wie, 偶e do tego doszli艣my i prowadzimy 艣ledztwo w tym kierunku. W moim przekonaniu nie przeszkadza to w dochodzeniu. - Odczeka艂a chwil臋. - Na dyskach macie informacje dotycz膮ce Alexa Crew, jednego ze z艂odziei bior膮cego udzia艂 w kradzie偶y brylant贸w na pocz膮tku wieku i jedynego z nich czterech, kt贸ry przejawia艂 sk艂onno艣ci socjopatyczne. Wiem z pewnego 藕r贸d艂a, 偶e przest臋pca mia艂 偶on臋 i dziecko. Oboje znikn臋li po rozwodzie, a jeszcze przed kradzie偶膮. Chc臋 ich znale藕膰.

- Mo偶e Crew ich wyko艅czy艂? - podsun臋艂a Peabody.

- Bra艂am to pod uwag臋 - przyzna艂a Eve. - Z zimn膮 krwi膮 zastrzeli艂 wsp贸lnika, chcia艂 zabi膰 c贸rk臋 drugiego, a wcze艣niej siedzia艂 za kratkami i by艂 podejrzany o wiele innych zbrodni. Zamordowanie 偶ony mie艣ci艂oby si臋 w jeszcze w szkicu psychologicznym. A tak偶e dziecka. W艂asnego dziecka. Bywaj膮 i tacy ojcowie, pomy艣la艂a. Ojciec mo偶e by膰 potworem jak ka偶dy inny.

- Chc臋 ich znale藕膰 - podj臋艂a - 偶ywych lub umar艂ych. Dysponujemy nazwiskami, znamy ostatnie miejsce pobytu. Peabody i ja jeste艣my na dzi艣 um贸wione z Gannon...? - spojrza艂a pytaj膮co na partnerk臋.

- Na jedenast膮 w hotelu 鈥濺embrandt鈥.

- Mo偶liwe, 偶e zbieraj膮c informacje do ksi膮偶ki, dowiedzia艂a si臋 o tych dwojgu wi臋cej. Chc臋 te偶 wiedzie膰, dlaczego nie wspomnia艂a o nich s艂owem, cho膰 wszystkich innych tak dok艂adnie opisa艂a. Feeney, szukasz ju偶?

- Szukam.

- Roarke zaproponowa艂, 偶e w razie potrzeby mo偶e by膰 cywilnym konsultantem. Dotychczasowe dane na ten temat zebra艂 w艂a艣nie on, mo偶e poci膮g na膰 temat.

- Nigdy mi nie przeszkadza艂o, 偶e tw贸j m膮偶 w艂膮cza si臋 w nasz膮 robot臋. Mo偶emy popracowa膰 razem.

- MacNab, chcia艂abym, 偶eby艣 wyci膮gn膮艂, co si臋 da z komunikatora Cobb i tele艂膮cza si贸str. Wszystkie po艂膮czenia mi臋dzy Gannon i Jacobs ju偶 mamy. Skontaktuj si臋 z policjantem, kt贸ry czy艣ci艂 ich komunikatory.

- Nie ma sprawy.

- Powiedzia艂am Gannon, 偶eby pomy艣la艂a o prywatnej ochronie, chyba si臋 na to zdecyduje. Nasz cz艂owiek zostanie z ni膮 tak d艂ugo, jak bud偶et pozwoli. Sprawca d膮偶y do konkretnego celu. Obie ofiary s膮 zwi膮zane z Samanth膮 Gannon. Je偶eli uzna, 偶e i ona stoi mu na drodze, usunie j膮 bez wahania. W tym punkcie dochodzenia prowadzi do niego tylko w膮tek przest臋pstwa sprzed pi臋膰dziesi臋ciu lat. Musimy zdoby膰 co艣 wi臋cej. Do roboty.

W drodze do wydzia艂u Eve zerkn臋艂a przelotnie na dw贸ch muskularnych policjant贸w, ci膮gn膮cych skut膮 kobiet臋, wa偶膮c膮 pewnie ze sto pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Aresztowana kl臋艂a na czym 艣wiat stoi, a s膮dz膮c po siniakach na twarzach obu mundurowych, na przekle艅stwach si臋 nie sko艅czy艂o, p贸ki jej nie zaobr膮czkowali. Cudowna robota!

- Peabody, chod藕 do mojego biura.

Wesz艂a pierwsza, a potem zamkn臋艂a za partnerk膮 drzwi. Peabody obrzuci艂a j膮 zdumionym spojrzeniem. Eve zaprogramowa艂a automat na dwa kubki kawy i wskaza艂a kole偶ance krzes艂o.

- Mam k艂opoty? - spyta艂a Peabody.

- Nie.

- Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e moje wprowadzenie mog艂o wypa艣膰 lepiej. Minut臋 potrwa艂o, zanim si臋 zebra艂am, ale...

- Dobrze ci posz艂o. Powinna艣 si臋 bardziej skupi膰 na informacjach, a mniej na w艂asnej osobie. Jak chcesz szefowa膰 ludziom, to nie my艣l o sobie, tylko o robocie. Dzisiaj wysz艂a艣 ze starcia obronn膮 r臋k膮, wr贸ci艂a艣 do bazy z tarcz膮, teraz mo偶esz j膮 wykorzysta膰. Ale nie o tym chcia艂am z tob膮 rozmawia膰.

- Moje ciuchy...? - Umilk艂a pod spojrzeniem Eve. - Ju偶 zapominam o sobie. Wszystko jasne. O co chodzi w takim razie?

- Wyrabiam sporo nadgodzin. Regularnie. Wracam z terenu i w domu ci膮gn臋 w膮tek, wymy艣lam kolejne scenariusze, zaprz臋gam do roboty domowe tele艂膮cze i komputer. Opowiadam o sprawie Roarke'owi. Tak w艂a艣nie pracuj臋. Nie chcia艂abym, 偶eby艣 si臋 czu艂a odsuni臋ta, je艣li od czasu do czasu nie dotrzymasz mi kroku.

- W艂a艣ciwie... Jak by to... Staram si臋 odnale藕膰 nasz wsp贸lny rytm. Ty pewnie te偶.

- Mo偶liwe. S艂uchaj, nie pr贸buj臋 ci臋 z niczego wy艣lizga膰. Chcia艂abym postawi膰 spraw臋 jasno. Ja po prostu 偶yj臋 prac膮. Oddycham ni膮, my艣l臋 o niej przy jedzeniu, kiedy zasypiam i kiedy si臋 budz臋. Wcale ci czego艣 takiego nie polecam.

- Tobie to s艂u偶y.

- A owszem. I s膮 ku temu konkretne powody. Tyle 偶e dotycz膮 tylko mnie. Ciebie ju偶 nie. - Utkwi艂a wzrok w kawie i przebieg艂a my艣l膮 te wszystkie ofiary, kt贸re napotka艂a po drodze. Wr贸ci艂a do dzieci艅stwa, zobaczy艂a siebie jako dziewczynk臋, krwawi膮c膮 i za艂aman膮, w hotelowym pokoju w Dallas, gdzie mo偶na by艂o zamarzn膮膰 na 艣mier膰. - Ja inaczej nie umiem. I nigdy nie b臋d臋 偶y艂a inaczej. Potrzebuj臋 takiego tempa, takiego dzia艂ania. Ty nie. Ale nie jeste艣 przez to gorsz膮 policjantk膮. I kiedy dojd臋 do czego艣 bez twojej pomocy, nie b臋d臋 uwa偶a艂a, 偶e jeste艣 ode mnie gorsza.

- Ja te偶 nie zawsze potrafi臋 to wszystko od siebie odsun膮膰.

- Normalna sprawa. Trzeba jako艣 dawa膰 sobie z tym rad臋, bo inaczej cz艂owiek dziwaczeje, zaczyna pi膰 albo 艣wiruje. Ty masz odskoczni臋. Masz rodzin臋, inne zainteresowania poza prac膮. No i, cholera, masz tego swojego MacNaba.

- Boli ci臋 to.

- Troch臋.

- Kocham go. Dziwne, przyznaj臋, ale go kocham. Eve spojrza艂a je prosto w oczy.

- Wiem.

- A to ju偶 co艣. Zrozumia艂am, co chcia艂a艣 mi powiedzie膰. Ja te偶 nie zawsze mog臋 odsun膮膰 od siebie prac臋, a czasami musz臋, chocia偶 nie chc臋. Tak to ju偶 jest. Raczej nie b臋d臋 o niej my艣la艂a bez przerwy, tak jak ty, trudno, nic nie szkodzi. No ale i tak si臋 czasem w艣ciekn臋, jak si臋 dowiem, 偶e posz艂a艣 gdzie艣 beze mnie.

- Rozumiem. Mi臋dzy nami wszystko w porz膮dku?

- Jak najbardziej.

- No to znikaj st膮d, 偶ebym mog艂a popracowa膰, zanim spotkamy si臋 z Gannon.

Zrobi艂a prawdziwe piek艂o, 偶eby uzyska膰 pozwolenie na konsultacje z doktor Mir膮. Po kilku rozmowach przerywanych w艣ciek艂ymi warkni臋ciami, czyli trudnych negocjacjach z administracj膮 lekarsk膮, dano jej trzydzie艣ci minut w czasie przerwy na lunch w nies艂awnej sto艂贸wce centrali. Eve w 偶aden spos贸b nie mog艂a poj膮膰, po jakie licho ktokolwiek, a zw艂aszcza osoba z tak膮 klas膮 jak Mira, mia艂aby fundowa膰 sobie podobne katusze i dobrowolnie korzysta膰 z miejscowej sto艂贸wki, ale si臋 o to nie sprzecza艂a.

Nachodzi艂a si臋 troch臋, zanim uzyska艂a przesuni臋cie terminu z艂o偶enia raportu u komendanta Whitneya do p贸藕nego popo艂udnia.

Na koniec przeprowadzi艂a jeszcze jedn膮 rozmow臋, naje偶on膮 gro藕bami i w膮tpliwo艣ciami co do w艂a艣ciwo艣ci anatomicznych rozm贸wcy, a zako艅czon膮 przekupstwem w postaci dw贸ch bilet贸w na doskona艂e miejsca na mecz Mets贸w. Kombinacja ta zaowocowa艂a uzyskaniem od szefa laboratorium technicznego obietnicy, 偶e pe艂en raport z obu przypadk贸w wyl膮duje na jej biur ku do czternastej zero zero.

Uznawszy, 偶e dobrze wykona艂a prac臋 przez tele艂膮cze, chwyci艂a teczk膮 z danymi, da艂a zna膰 Peabody i razem ruszy艂y w teren.

Peabody wspar艂a pi臋艣ci na biodrach.

- To si臋 nazywa powr贸t na miejsce zbrodni.

- Nie pope艂ni艂y艣my zbrodni, wi臋c technicznie rzecz bior膮c, nigdzie nie wracamy. - Eve ca艂kowicie ignorowa艂a ludzi, kt贸rzy mijali je w po艣piechu b膮d藕 wolniejszym krokiem. Sta艂y na rogu Pi膮tej i Czterdziestej Si贸dmej. - Ja po prostu chc臋 si臋 tu rozejrze膰.

- Okolica zdrowo ucierpia艂a w czasie zamieszek w mie艣cie - zauwa偶y艂a Peabody. - By艂a chyba 艂atwym celem. Widoczna konsumpcja. Z jednej strony ci, co maj膮, z drugiej ci, co nie maj膮. Tu tyle pi臋knej bi偶uterii, a tam ekonomia leci na 艂eb na szyj臋, nielegalne u偶ywki sprzedaje si臋 na ulicy jak sojowe hot dogi, a bro艅 nosi na wierzchu jak ozdoby. - Podesz艂a bli偶ej witryny. - Ale b艂yszcz膮.

- Trzech facet贸w wchodzi sobie do 艣rodka jak gdyby nigdy nic, korzystaj膮c z pomocy czwartego robi swoje i wychodzi z kieszeniami pe艂nymi brylant贸w. U jubilera pocz膮tkowo nikt nie podejrzewa zdrady d艂ugoletniego pracownika bez skazy, zaufanego cz艂owieka. - Eve tak偶e przyjrza艂a si臋 wystawie oraz jakiej艣 czule obj臋tej parze, kt贸ra z rozmarzeniem wlepia艂a oczy w wyeksponowane bogactwo. Z艂oto i srebro - szlachetne metale. Oraz kamienie: rubiny i szmaragdy... a nade wszystko jasne jak s艂o艅ce brylanty. Poniewa偶 nie mog艂y by膰 paliwem ani nie dawa艂y ciep艂a w zimie, Eve nie bardzo potrafi艂a odgadn膮膰, dlaczego tak rozbudzaj膮 ludzkie nami臋tno艣ci. Cho膰 sama te偶 nosi艂a z艂ote k贸艂ko na palcu i jasny l艣ni膮cy brylant na 艂a艅cuszku, pod koszul膮. To tylko symbole, pomy艣la艂a. Wy艂膮cznie symbole. Ale ona tak偶e nie odda艂aby ich bez walki, prawda?

- Ten pracownik te偶 musia艂 wyj艣膰 - podj臋艂a. - Pewnie zaraz za nimi. I dobrze si臋 ukry膰. Wszystko wskazywa艂o na niego i zdawa艂 sobie z tego spraw臋. Ale chcia艂 zdoby膰 to bogactwo i dla niego odrzuci艂 wszystko, ca艂e dotychczasowe 偶ycie. No i wszystko straci艂, zanim zd膮偶y艂 sobie pogratulowa膰. Wyko艅czy艂 go Crew, z czego wynika, 偶e Crew wiedzia艂, jak si臋 z nim skontaktowa膰. Ma艂o tego: nie tylko orientowa艂 si臋, gdzie go znale藕膰, ale te偶 czym go skusi膰. Rozejrza艂a si臋 wok贸艂, jak turystka, przesun臋艂a wzrokiem po wy偶szych pi臋trach. Nie dostrzeg艂a 偶adnych ruchomych chodnik贸w. Na pocz膮tku wieku tak偶e ich tu nie by艂o. Okolica zosta艂a odbudowana w takiej samej postaci, w jakiej Eve pozna艂a j膮 z historycznych zdj臋膰. Szyba za szyb膮, wystawa za wystaw膮 ci膮gn臋艂y si臋 sklepy z b艂yszcz膮cymi ozdobami. Na tej jednej ulicy znajdowa艂y si臋 miliony dolar贸w w towarze. A偶 dziw, 偶e kradzie偶e, napady i rabunki nie by艂y tutaj na porz膮dku dziennym.

- Wiesz, wtedy, p贸艂 wieku temu, z艂odzieje nawet nie wy艂膮czyli kamer - odezwa艂a si臋 do Peabody. - Ot tak, weszli, zabrali kamienie i wyszli. W ko艅cu jednak policja ich zidentyfikowa艂a. Ka偶dy z nich mia艂 ca艂kiem niez艂膮 kartotek臋. Tylko pracownik firmy by艂 czysty. Jego natomiast zdradzi艂y problemy z hazardem. Wszyscy czterej zdawali sobie spraw臋 z zagro偶enia. Dlatego zamierzali si臋 przyczai膰 i odczeka膰, a偶 sprawa przycichnie. A potem - hulaj dusza, piek艂a nie ma. Wiesz, dlaczego mieli szans臋 powodzenia?

- Dochodzenie, przynajmniej z pocz膮tku, skupi艂oby si臋 na pracowniku firmy. Z艂odzieje wyszli z za艂o偶enia, 偶e on si臋 szybko za艂amie. To by艂 wa偶ny punkt ich planu. Mia艂 znikn膮膰, razem z brylantami. A policja ruszy艂aby jego 艣ladem.

- W艂a艣nie tak. W tym czasie pozostali, stosunkowo bezpieczni, musieliby tylko odczeka膰 wystarczaj膮co d艂ugo. Crew chcia艂 by膰 m膮drzejszy. Nie do艣膰, 偶e zabi艂 wsp贸lnika, to pope艂ni艂 jeszcze wi臋kszy b艂膮d, bo nie ukry艂 jego cia艂a. Gdyby go wrzuci艂 do jakiej艣 rzeki, policja straci艂aby mn贸stwo czasu na bezowocne poszukiwania. Nie przemy艣la艂 sprawy do ko艅ca, poniewa偶 pragn膮艂 tylko dosta膰 brylanty. Kiedy ju偶 mia艂 je w r臋ku, martwy wsp贸lnik przesta艂 si臋 liczy膰, a Crew chcia艂 zdoby膰 reszt臋 kamyk贸w. I dlatego sko艅czy艂 w wi臋zieniu. Nasz morderca jest cwa艅szy.

Przyjrza艂a si臋 trzem kobietom, kt贸re stan臋艂y przy witrynie, wznosz膮c g艂o艣ne okrzyki zachwytu. Tak, owszem, wszystkie te b艂yskotki za szyb膮 l艣ni艂y i 艣wieci艂y, rzuca艂y o艣lepiaj膮ce iskry. Ale dlaczego ludzie tak bardzo chcieli ozdabia膰 si臋 czym艣 podobnym? Od zarania dziej贸w!

- Facet jest szalony - uzna艂a Peabody. - O ile zrozumia艂am z ksi膮偶ki, Crew mia艂 obsesj臋 na punkcie brylant贸w. Nie wystarczy艂a mu czwarta cz臋艣膰 艂upu, po艂owa te偶 by艂o za ma艂o. Chcia艂 mie膰 wszystko. Wydaje mi si臋, 偶e ten jest taki sam. Szalony. Op臋tany. Zupe艂nie jakby te kamienie by艂y... przekl臋te.

- To tylko inna posta膰 w臋gla, Peabody. Tylko rzecz. - Nie艣wiadomie dotkn臋艂a klejnotu wisz膮cego na 艂a艅cuszku pod koszul膮. - Brylant jest tylko kawa艂kiem w臋gla. Peabody spojrza艂a na wystaw臋.

- Ale b艂yszcz膮 - westchn臋艂a z troch臋 nieprzytomnym spojrzeniem. Eve roze艣mia艂a si臋, cho膰 nieco wbrew sobie.

- Dosy膰 ju偶 tego sma偶enia si臋 w ukropie. Chod藕my na spotkanie z Gannon.

24

Rembrandt鈥 okaza艂 si臋 jednym z ma艂ych, ekskluzywnych hotelik贸w w europejskim stylu, ukrytych w tajemniczych zak膮tkach Nowego Jorku. Nie mia艂 stercz膮cych w niebo wie偶 ani holu wielko艣ci boiska, nie k艂u艂 w oczy z艂oconym wej艣ciem. By艂 to prze艣liczny stary budyneczek, najprawdopodobniej dawna prywatna rezydencja, pe艂en staro艣wieckiego uroku, elegancji i dyskrecji. Portier w statecznym granatowym uniformie z czapk膮 powita艂 Eve pe艂nym szacunku lekkim uk艂onem.

- Witamy w hotelu 鈥濺embrandt鈥. Czy planuje pani wynaj臋cie pokoju? Od razu straci艂a troch臋 pary.

- Nie. - Bez wi臋kszego przekonania b艂ysn臋艂a mu przed oczami policyjn膮 odznak膮. - Chc臋 si臋 widzie膰 z jednym z go艣ci. - Pozosta艂 uprzedzaj膮co grzeczny.

- Czy zaparkowa膰 pani samoch贸d?

- Nie. Niech stoi tam, gdzie go zostawi艂am.

- Oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 g艂adko, bez jednego zb臋dnego mrugni臋cia, odbieraj膮c w ten spos贸b Eve reszt臋 rozp臋du. - Zapraszamy do 艣rodka, pani porucznik. - Je艣li b臋dzie pani czego艣 potrzebowa艂a, prosz臋 mnie wezwa膰, mam na imi臋 Malcolm.

- Dobrze... Dzi臋kuj臋.

Portier znalaz艂 si臋 na progu pierwszy i szeroko otworzy艂 drzwi.

Hol by艂 niewielki, umeblowany jak urz膮dzony ze smakiem salon. Kr贸lowa艂y w nim g艂臋bokie mi臋kkie fotele, l艣ni膮ce drewno, b艂yszcz膮cy marmur i obrazy, mo偶e nawet orygina艂y. By艂y te偶 kwiaty, ale nie wysokie na dziesi臋膰 metr贸w aran偶acje, kt贸re zawsze troch臋 przera偶a艂y Eve, lecz niewielkie wdzi臋czne bukiety na stolikach. Zamiast plutonu nieszczerze u艣miechni臋tych recepcjonist贸w w jednakowych mundurkach, roj膮cych si臋 za ogromnym pulpitem, go艣ci wita艂a jedna kobieta, siedz膮ca przy stylowym biurku.

Eve rozejrza艂a si臋 po wn臋trzu, szukaj膮c zabezpiecze艅. Znalaz艂a cztery dyskretnie rozmieszczone kamery. To ju偶 co艣.

- Witam w hotelu 鈥濺embrandt鈥. - Smuk艂a kobieta wsta艂a na widok przyby艂ych. Ubrana by艂a w bladobrzoskwiniowy komplet, w艂osy mia艂a kr贸tkie, ufarbowane w czarne i blond pasemka. - S艂u偶臋 wszelk膮 pomoc膮.

- Przysz艂am do pani Samanthy Gannon. Gdzie j膮 znajd臋?

- Jedn膮 chwileczk臋. - Kobieta ponownie usiad艂a i sprawdzi艂a co艣 na monitorze. Gdy podnios艂a wzrok, na jej ustach pojawi艂 si臋 przepraszaj膮cy u艣miech. - Bardzo mi przykro, nie mamy go艣cia o tym nazwisku.

Jeszcze dobrze nie przebrzmia艂y jej s艂owa, kiedy z jakich艣 bocznych drzwi wysz艂o dw贸ch m臋偶czyzn. Eve uzna艂a ich za hotelow膮 ochron臋 i natychmiast zauwa偶y艂a, 偶e s膮 uzbrojeni.

- Nie藕le. - U艣miechn臋艂a si臋 do szczup艂ej kobiety. - Jestem tu s艂u偶bowo - poinformowa艂a ochroniarzy, podnosz膮c praw膮 r臋k臋 w uspokajaj膮cym ge艣cie. - Porucznik Dallas z wydzia艂u zab贸jstw. To moja partnerka, detektyw Peabody. Oto nasze odznaki. - Dwoma palcami si臋gn臋艂a do kieszeni, nie spuszczaj膮c wzroku z osi艂k贸w. - Macie lepsz膮 ochron臋, ni偶 by si臋 mog艂o wydawa膰 na pierwszy rzut oka.

- Dbamy o bezpiecze艅stwo go艣ci - odpowiedzia艂a kobieta. Wzi臋艂a odznak臋 z r膮k Eve, przyjrza艂a si臋 jej uwa偶nie, nast臋pnie to samo zrobi艂a z odznak膮 Peabody. - Wszystko si臋 zgadza - uzna艂a. - Pani Gannon czeka. Zadzwoni臋 do jej pokoju, zawiadomi臋, 偶e ju偶 si臋 panie zjawi艂y.

- 艢wietnie. Co macie? - spyta艂a Eve stra偶nik贸w. Jeden z nich odsun膮艂 po艂臋 marynarki, ods艂aniaj膮c wielofunkcyjny og艂uszacz laserowy 艣redniego zasi臋gu w kaburze z ekspresowym odbezpieczeniem.

- Aha. Powinno wystarczy膰.

- Pani Gannon czeka. Jest na czwartym pi臋trze. Policjant pe艂ni s艂u偶b臋 we wn臋ce obok windy. Wska偶e paniom w艂a艣ciwy pok贸j.

- Dzi臋kujemy. - Eve ruszy艂a do kabiny. - Ma dziewczyna troch臋 oleju w g艂owie - odezwa艂a si臋 do Peabody. - 艢wietnie wybra艂a hotel. Jest tutaj przyzwoita ochrona. No i pewnie spe艂niaj膮 marzenia, zanim cz艂owiek zd膮偶y je sobie u艣wiadomi膰. Wesz艂y do windy, Peabody wskaza艂a czwarte pi臋tro.

- Jak my艣lisz, ile kosztuje pok贸j?

- Poj臋cia nie mam. I w og贸le nie rozumiem, po co mieszka膰 tutaj, je艣li mo偶na w domu. Niezale偶nie od luksus贸w w hotelu zawsze masz za 艣cian膮 kogo艣 obcego. I to nie tylko za 艣cian膮, bo jeszcze pod nogami i nad g艂ow膮... Na dodatek ci膮gle kto艣 si臋 ko艂o ciebie pl膮cze. A to obs艂uga hotelowa, a to ser­wis, a to sprz膮taczki... zwariowa膰 mo偶na.

- W ten spos贸b rzeczywi艣cie trudno doszuka膰 si臋 w tym romantyzmu. Na czwartym pi臋trze czeka艂 przed wind膮 umundurowany policjant.

- Pani porucznik... - umilk艂 niepewnie.

- Nie umie pan mnie poprosi膰 o identyfikacj臋? A ma pan pewno艣膰, 偶e na drugim pi臋trze nie strzeli艂am Dallas i Peabody prosto mi臋dzy oczy? Mog艂abym teraz zastrzeli膰 pana i dosta膰 si臋 do obiektu.

- Tak jest! - Wypr臋偶ony jak struna sprawdzi艂 odznaki i zeskanowa艂 obu kobietom d艂onie. - Jest w czterysta cztery, pani porucznik.

- Czy kto艣 tam wchodzi艂?

- Sprz膮taczka i obs艂uga pokojowa, jedno i drugie zam贸wione przez obiekt, jedno i drugie dok艂adnie sprawdzone przed wpuszczeniem. Oraz pan Roarke, kt贸ry zosta艂 sprawdzony na dole, przez obiekt i przeze mnie.

- Roarke.

- Tak jest. Znajduje si臋 w pokoju mniej wi臋cej od kwadransa.

- Hm... Mo偶esz odej艣膰. Zr贸b sobie dziesi臋膰 minut przerwy.

- Tak jest. Dzi臋kuj臋.

- B臋dziesz si臋 na niego w艣cieka膰? - spyta艂a Peabody. - chodzi mi o Roarke'a.

- Jeszcze nie wiem. - Eve zadzwoni艂a do drzwi i z satysfakcj膮 stwierdzi艂a, 偶e otworzy艂y si臋 nie od razu. Innymi s艂owy, Samantha Gannon pami臋ta艂a, by sprawdzi膰 przez wizjer, kto do niej przyszed艂. Wygl膮da艂a mizernie. Pod oczami mia艂a si艅ce, a cer臋 blad膮, wi臋c od razu mo偶na by艂o pozna膰, 偶e ma艂o spa艂a. Mimo to ubra艂a si臋 starannie: w ciemne spodnie i bia艂膮 koszul臋 szyt膮 na miar臋. W uszy w艂o偶y艂a niedu偶e kwadratowe kolczyki, na r臋ku mia艂a bransoletk臋 od kompletu.

- Dzie艅 dobry, zapraszam. - Otworzy艂a drzwi szerzej. - Jak rozumiem, pa艅stwo si臋 znaj膮 - doda艂a, wskazuj膮c na Roarke'a, kt贸ry siedzia艂 w wygodnym fotelu, popijaj膮c co艣, co pachnia艂o jak doskona艂a prawdziwa kawa. - Nie wiedzia艂am wcze艣niej... Oczywi艣cie wiedzia艂am, 偶e pan Roarke jest powi膮zany z moim wydawc膮, ale 偶e pani porucznik... Nie mia艂am poj臋cia.

- Wsz臋dzie ciebie pe艂no - zwr贸ci艂a si臋 Eve do m臋偶a.

- Staram si臋, jak mog臋. Postanowi艂em zajrze膰 do jednej z naszych cenionych autorek i nam贸wi膰 j膮 do skorzystania z mojej firmy ochroniarskiej. Jak pami臋tam, poleca艂a jej pani wynaj臋cie prywatnej ochrony, pani porucznik?

- Rzeczywi艣cie - Eve pokiwa艂a g艂ow膮. - Pomys艂 by艂 niez艂y. Jego ludzie - zwr贸ci艂a si臋 do Samanthy - s膮 najlepsi.

- Nie trzeba mnie przekonywa膰 - przyzna艂a Samantha. - Chc臋 偶y膰 d艂ugo i szcz臋艣liwie, ch臋tnie wi臋c przyjm臋 ka偶d膮 pomoc. Napije si臋 pani kawy albo mo偶e czego艣 innego?

- Kawa jest prawdziwa?

- Ka偶dy ma swoje s艂abo艣ci - u艣miechn膮艂 si臋 Roarke. - Eve wysz艂a za mnie dla kawy. Samantha o偶ywi艂a si臋 nieco.

- Jeste艣cie pa艅stwo 艣wietnym tematem powie艣ci. Urok i wdzi臋k, nami臋tno艣膰 i pasja, zbrodnia, morderstwo, policjantka i multimilioner...

- Nie! - stwierdzili oboje z moc膮. Roarke za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Nic z tego. Samantho, usi膮d藕, prosz臋, odpocznij, a ja zrobi臋 kaw臋. - Poszed艂 do kuchenki.

- A偶 tak wida膰, 偶e jestem zm臋czona... - Samantha usiad艂a i westchn臋艂a g艂臋boko. - Nie mog臋 spa膰. Owszem, mog臋 pracowa膰. Potrafi臋 si臋 zmusi膰 do my艣lenia o pracy, kiedy jednak przestaj臋, nie mog臋 spa膰. Chcia艂abym by膰 w domu, a jednocze艣nie nie mog臋 znie艣膰 my艣li, 偶e mia艂abym tam wr贸ci膰. Nie mog臋 doj艣膰 ze sob膮 do 艂adu. 呕yj臋. Jestem ca艂a i zdrowa, ale moja przyjaci贸艂ka straci艂a 偶ycie. I jeszcze jedna m艂oda kobieta... A ja nie mog臋 si臋 przesta膰 nad sob膮 u偶ala膰.

- Odpu艣膰 sobie.

- Porucznik Dallas ma racj臋 - wtr膮ci艂a si臋 Peabody. - Dwa tygodnie dzia艂a艂a艣 na podkr臋conych obrotach, a po powrocie do domu zasta艂a艣 taki bigos, 偶e ma艂o kto by si臋 po tym pozbiera艂. Dosta艂a艣 ze wszystkich stron naraz. Masz prawo troch臋 si臋 nad sob膮 pou偶ala膰. Powinna艣 wzi膮膰 proszek nasenny i wy艂膮czy膰 si臋 na jakie艣 osiem czy dziesi臋膰 godzin.

- nie znosz臋 proszk贸w.

- No to tu si臋 zgadzasz z pani膮 porucznik - powiedzia艂 Roarke, nios膮cy tac臋 z kaw膮. - Ona te偶 nie we藕mie tabletki na sen z w艂asnej woli. - Postawi艂 tac臋 na stole. - Mam ci zej艣膰 z drogi? - spyta艂, patrz膮c na Eve.

- Jeszcze mi nie przeszkadzasz - uzna艂a. - W razie czego dam ci zna膰.

- Tego jestem pewien.

- Samantho, dlaczego nie wspomnia艂a艣 w ksi膮偶ce o rodzinie Alexa Crew?

- Dlaczego...? - Samantha nala艂a sobie kawy. Eve zauwa偶y艂a, 偶e unika艂a patrzenia jej w oczy.

- Nie zaj膮kn臋艂a艣 si臋 ani s艂owem na temat jego syna i by艂ej 偶ony.

- Sk膮d pani wie, 偶e mia艂 偶on臋 i syna?

- Ja tu zadaj臋 pytania. Wiedzia艂a艣 o nich doskonale. Dlaczego o nich nie napisa艂a艣?

- Stawia mnie pani w trudnej sytuacji. - Samantha wzi臋艂a fili偶ank臋 w r臋k臋 i zacz臋艂a miesza膰 kaw臋. Miesza艂a j膮 o wiele za d艂ugo, jak na tak膮 mikroskopijn膮 ilo艣膰 cukru, jak膮 wrzuci艂a do 艣rodka. - Da艂am s艂owo... Nie mog艂am i nie chcia艂am pisa膰 tej ksi膮偶ki bez wsparcia rodziny. A zw艂aszcza dziadk贸w. Obieca艂am im, 偶e nie napisz臋 o dziecku Alexa Crew. - Raptem zda艂a sobie spraw臋, 偶e jej r臋ka 偶yje w艂asnym 偶yciem, stukn臋艂a 艂y偶eczk膮 o brzeg fili偶anki i od艂o偶y艂a j膮 na bok. - W czasie, gdy dosz艂o do kradzie偶y, jego syn by艂 jeszcze ch艂opcem. Moja babcia uwa偶a艂a... nadal uwa偶a, 偶e matka chcia艂a go chroni膰 przed ojcem. Ukrywa艂a go przed by艂ym m臋偶em.

- Dlaczego tak s膮dzi? Samantha odstawi艂a nietkni臋t膮 kaw臋, przeczesa艂a palcami kr贸ciutkie w艂osy.

- Nie mog臋 o tym m贸wi膰. Obieca艂am, 偶e nie porusz臋 tego tematu w ksi膮偶ce, 偶e nie wspomn臋 go w wywiadach. Chwileczk臋. - Zanim Eve zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰, powstrzyma艂a j膮 gestem d艂oni. - Wiem, co pani powie, i przyznaj臋 pani racj臋. Okoliczno艣ci s膮 wyj膮tkowe. Chodzi o morderstwo.

- Wi臋c odpowiedz na pytanie.

- Musz臋 zadzwoni膰. Porozmawia膰 z babci膮. Znowu zaczn膮 si臋 pro艣by, roztrz膮sania i zmartwienia... To kolejny pow贸d mojej bezsenno艣ci. - Przetar艂a oczy, opu艣ci艂a d艂onie na kolana. - Dziadkowie chc膮, 偶ebym pojecha艂a do nich, do Maryland. Gro偶膮, 偶e w przeciwnym razie przyjad膮 tutaj. Trudno mi ich stale od nowa przekonywa膰, 偶eby nie zdradzili niczego reszcie rodziny. Na razie uda艂o mi si臋 zatrzyma膰 dziadk贸w w domu, jestem wdzi臋czna panu Roarke za to, 偶e zapewni艂 im ochron臋. Dop贸ki sprawa si臋 nie wyja艣ni, zostan臋 tutaj. Musz臋 si臋 nad tym wszystkim zastanowi膰, jako艣 to u艂o偶y膰, znale藕膰 w艂a艣ciwe miejsce w艣r贸d zdarze艅, tak jak zrobili to moi dziadkowie przed p贸艂 wiekiem.

- Cz臋艣ci膮 tych rozmy艣la艅 powinno by膰 udzielenie wszelkich informacji, mog膮cych wp艂yn膮膰 na przebieg 艣ledztwa.

- Tak, oczywi艣cie ma pani racj臋. Prosz臋 mi tylko najpierw pozwoli膰 zadzwoni膰. W mojej rodzinie dotrzymuje si臋 obietnic. Dla mojej babci to wa偶niejsze ni偶 powietrze. Je艣li mo偶ecie zaczeka膰 pi臋膰 minut, to z ni膮 porozmawiam. - Id藕.

- Cudowna! - zachwyci艂 si臋 Roarke po wyj艣ciu Samanthy. - Tak膮 histori臋 zostawi艂a od艂ogiem, bo da艂a s艂owo! I to rodzinie! A przecie偶 w takiej sytuacji tym 艂atwiej z艂ama膰 obietnic臋. A przynajmniej troch臋 j膮 nagi膮膰 stosownie do okoliczno艣ci.

- Jej pradziadek mia艂 zwyczaj 艂ama膰 ka偶de przyrzeczenie - zauwa偶y艂a z namys艂em Eve. - Jack O鈥橦ara w zasadzie nigdy nie dotrzymywa艂 obietnic sk艂adanych Laine i jej matce. A babka Samanthy postanowi艂a sko艅czy膰 z t膮 niechlubn膮 tradycj膮. Przyj臋艂a, 偶e je艣li cz艂owiek nie ma ochoty dotrzyma膰 przyrzeczenia, cho膰by i w najtrudniejszej sytuacji, to nie powinien go sk艂ada膰. Uszanujmy ten ich rodzinny zwyczaj. - Zerkn臋艂a w stron臋 sypialni, gdzie Samantha rozmawia艂a przez telefon z babci膮, przenios艂a wzrok z powrotem na Roarke'a. - Zachowa艂e艣 si臋 z klas膮, oferuj膮c ochron臋 pa艅stwu Gannon. Ale nie musia艂e艣 tego za艂atwia膰 osobi艣cie.

- Chcia艂em pozna膰 t臋 dziewczyn臋. Nadajecie na jednej fali, ciekaw by艂em dlaczego. Teraz ju偶 wiem. Gdy po kilku nied艂ugich minutach Samantha wr贸ci艂a do saloniku, mia艂a oczy pe艂ne 艂ez.

- Przepraszam. Staram si臋 nie martwi膰 babci... i dziadka te偶. B臋d臋 musia艂a nied艂ugo pojecha膰 do Maryland, uspokoi膰 oboje. - Usiad艂a, wypi艂a 艂yk kawy. - 呕ona Alexa Crew nazywa艂a si臋 Judith - zacz臋艂a. - Syn mia艂 na imi臋 Westley. - Poda艂a najwa偶niejsze informacje, w jednym tylko miejscu zajrzawszy do notatek, 偶eby od艣wie偶y膰 sobie pami臋膰. - Jak widzicie, m贸j dziadek wpad艂 na trop tej kobiety i dowiedzia艂 si臋, 偶e Crew by艂 u swojej 偶ony na kr贸tko przed jej znikni臋ciem. Jest przekonany, 偶e da艂 dziecku co艣, w czym ukry艂 brylanty, a w ka偶dym razie ich cz臋艣膰. Wyj膮tkowo bezpieczna kryj贸wka.

- Mia艂 w tamtym czasie po艂ow臋 艂upu... a przynajmniej dost臋p do po艂owy 艂upu, o ile pami臋tam? - Eve zerka艂a w notatki.

- Tak. Ale poniewa偶 w jego depozycie znaleziono czwart膮 cz臋艣膰 skradzionych kamieni, wiadomo, 偶e je艣li zostawi艂 co艣 synowi, to tak偶e w艂a艣nie jedn膮 czwart膮. By艂a 偶ona zab贸jcy znikn臋艂a razem z synem. Wszystko wskazywa艂o... przynajmniej zdaniem mojej babci, na to, 偶e ta kobieta si臋 przed nim ukry­wa艂a. Zmiana nazwiska, praca nierzucaj膮ca si臋 w oczy, mieszkanie w 艣rednio zamo偶nym s膮siedztwie... No i spos贸b, w jaki wyjecha艂a: sprzeda艂a wszystko na pniu, reszt臋 rozda艂a - i znikn臋艂a.

Wygl膮da艂o to na ucieczk臋 przed by艂ym m臋偶em, kt贸ry ponownie j膮 odszuka艂. A mo偶e i co艣 wi臋cej. Moja babcia twierdzi, 偶e Judith Crew chcia艂a chroni膰 syna. By艂 wtedy jeszcze ma艂y, a mia艂 za ojca niebezpiecznego szale艅ca. S膮dz膮c po kartotece tego m臋偶czyzny, jego 艣rodowisku i wzorcach zachowania, to ca艂kowita racja.

- A mo偶e znikn臋艂a, poniewa偶 dosta艂a par臋 milion贸w w brylantach - zastanowi艂a si臋 Eve.

- Teoretycznie mo偶liwe. Ale babcia i dziadek nie wierzyli wtedy i nadal nie wierz膮, 偶e cz艂owiek pokroju Alexa Crew cokolwiek by jej da艂. Wi臋c je艣li nawet zostawi艂 u niej brylanty, to jej o tym nie powiedzia艂. By艂 zdolny j膮 wykorzysta膰, jak najbardziej, ch艂opca tak偶e, lecz nie da艂by jej takiej w艂adzy. To on zawsze musia艂 by膰 najwa偶niejszy. Gdyby tylko zechcia艂, m贸g艂by odnale藕膰 ich znowu. Nie mia艂a - w膮tpliwo艣ci, 偶e zastraszy艂 by艂膮 偶on臋, 偶e by艂 got贸w si臋 jej pozby膰 w odpowiednim momencie i zabra膰 syna. M贸j dziadek nie szuka艂 pozosta艂ych brylant贸w, poniewa偶 babcia go o to prosi艂a...

- Jako dziecko stale si臋 przeprowadza艂a - Roarke pokiwa艂 g艂ow膮 - nie mia艂a prawdziwego domu, brakowa艂o jej poczucia bezpiecze艅stwa. Jej matka dokona艂a takiego samego wyboru jak 偶ona tego bandyty: postanowi艂a uciec od m臋偶a, 偶eby chroni膰 dziecko.

- Tak. W艂a艣nie tak. Wi臋ksza cz臋艣膰 skradzionych brylant贸w zosta艂a zwr贸cona prawowitemu w艂a艣cicielowi. A przecie偶 w ko艅cu to tylko kamienie. Tak mawia moja babcia. By艂a 偶ona i syn Alexa Crew wreszcie mogli si臋 czu膰 bezpiecznie. Gdyby dziadek nadal szuka艂 klejnot贸w, a na pewno by je w ko艅cu znalaz艂, Judith i Westley Crew zostaliby wci膮gni臋ci w ca艂膮 spraw臋. Ch艂opiec musia艂by stawi膰 czo艂o rzeczywisto艣ci stworzonej przez ojca i pewnie sam szybko znalaz艂by si臋 za kratkami. Ca艂e jego 偶ycie mog艂oby si臋 zmieni膰 na gorsze przez gar艣膰 b艂yszcz膮cych kamyk贸w. Dlatego dziadkowie nikomu nie powiedzieli o nim ani s艂owa. - Samantha odchyli艂a si臋 na oparcie krzes艂a. - Pani porucznik, moi dziadkowie ukryli cz臋艣膰 istotnych informacji. Prawdopodobnie post膮pili niezgodnie z prawem. Ale zrobili to w najlepszej wierze. Mogli post膮pi膰 inaczej. Zarobiliby wi臋cej... Pi臋膰 procent od ostatniej cz臋艣ci skradzionych brylant贸w. Wystarczy艂o odszuka膰 Judith Crew. Nie zrobili tego i jako艣 艣wiat si臋 nie zawali艂.

Samantha broni艂a nie tylko siebie i dziadk贸w, zauwa偶y艂a Eve. Tak偶e wstawia艂a si臋 za nieznajom膮 kobiet膮 oraz jej dzieckiem.

- Nie mam zamiaru wci膮ga膰 w ca艂膮 spraw臋 twoich dziadk贸w - oznajmi艂a.

- Chc臋 natomiast odnale藕膰 Judith i Westleya Crew. Niespecjalnie obchodz膮 mnie brylanty jako takie. Jestem z wydzia艂u zab贸jstw, nie kradzie偶y. Dotychczas straci艂y 偶ycie ju偶 dwie kobiety. Ty tak偶e mo偶esz by膰 celem. A motywem zbrodni s膮 brylanty i tylko dlatego do nich powracam po tylu latach. Trzeba pami臋ta膰, ze ten zdeterminowany przest臋pca mo偶e si臋 dowiedzie膰 o by艂ej 偶onie oraz synu Alexa Crew. W贸wczas oni tak偶e znajd膮 si臋 w niebezpiecze艅stwie.

- Och... - Samantha, pora偶ona nowym punktem widzenia, zacisn臋艂a oczy.

- O tym nie pomy艣la艂am.

- Mo偶na te偶 Za艂o偶y膰, 偶e morderca Andrei Jacobs i Tiny Cobb by艂 zwi膮zany z tamtym bandyt膮. Mo偶e to jego syn, kt贸ry postanowi艂 odzyska膰 klejnoty, jego zdaniem stanowi膮ce w艂asno艣膰 ojca.

- Zawsze zak艂adali艣my... Wszystko, czego dziadkowie si臋 dowiedzieli o Judith, wskazywa艂o bardzo wyra藕nie na to, 偶e ze wszystkich si艂 stara艂a si臋 zapewni膰 synowi normalne 偶ycie. Przyj臋li艣my, 偶e jej si臋 uda艂o. Nie spos贸b zak艂ada膰, ze syn mordercy, z艂odzieja i 艂otra b臋dzie taki sam jak ojciec. Nie wierz臋 w taki obr贸t spraw, pani porucznik. Nie wierz臋 w genetyczne przekle艅stwo. A pani?

- Ja tak偶e nie. Eve zerkn臋艂a na Roarke'a. - Stanowczo. Ale wierz臋, 偶e niezale偶nie od gen贸w, niekt贸rzy ludzie po prostu rodz膮 si臋 藕li.

- Co za optymistyczne przekonanie - mrukn膮艂.

- Jeszcze me sko艅czy艂am. Bez wzgl臋du na to, jacy przychodzimy na 艣wiat, zawsze mamy mo偶liwo艣膰 wyboru. Mo偶emy podejmowa膰 decyzje, w艂a艣ciwe i chybione, ale zgodne z w艂asn膮 wol膮. Musz臋 znale藕膰 Westleya Crew i sprawdzi膰, jakiego wyboru dokona艂. Trzeba zamkn膮膰 t臋 spraw臋 raz na zawsze. Najwy偶szy czas z tym sko艅czy膰.

- Moi dziadkowie nigdy sobie nie wybacz膮, je艣li si臋 oka偶e, 偶e historia zatoczy艂a ko艂o i ja na tym ucierpia艂am. Nigdy sobie nie wybacz膮, 偶e przed laty 藕le ocenili sytuacj臋.

- Mam nadziej臋, 偶e oka偶膮 si臋 rozs膮dniejsi - odpar艂 Roarke. - Podj臋li konkretn膮 decyzj臋 ze wzgl臋du na dziecko, kt贸rego nawet nie znali. A ono, jako doros艂y m臋偶czyzna, dokona艂o w艂asnego wyboru. Cz艂owiek jest kowalem swego losu.

Wyszli razem, Eve uk艂ada艂a sobie w g艂owie 艣wie偶o otrzymane informacje, a偶 uzyska艂a czytelny wz贸r.

- Znajd藕 mi ich - poleci艂a, zwracaj膮c si臋 do m臋偶a.

- Tak jest.

- Zbiegi okoliczno艣ci zdarzaj膮 si臋, oczywi艣cie, ale bardzo rzadko. Nie przemawia do mnie historyjka, wed艂ug kt贸rej jaki艣 facet przeczyta艂 ksi膮偶k臋 Gannon, napali艂 si臋 na zaginione brylanty i zabi艂 dwie kobiety, 偶eby odnale藕膰 skarb. Ten morderca ma z brylantami co艣 wsp贸lnego, jest z nimi jako艣 powi膮­zany. Ksi膮偶ka Samanthy sk艂oni艂a go do dzia艂ania, ale nie by艂a jedynym powodem jego decyzji. Ile czasu przed wydaniem zacz臋艂a si臋 promocja?

- Sprawdz臋. Trzeba by te偶 sporz膮dzi膰 list臋 os贸b, kt贸re mia艂y dost臋p do egzemplarzy pr贸bnych: redaktor贸w, korektor贸w, recenzent贸w i tak dalej. A wiadomo艣ci rozchodz膮 si臋 jeszcze z ust do ust. Ta ksi膮偶ka na pewno by艂a wdzi臋cznym tematem rozm贸w.

- 鈥濻艂uchajcie, b臋dziemy wydawali 艣wietn膮 pozycj臋 - odezwa艂a si臋 Peabody. - O niesamowitej kradzie偶y brylant贸w, tutaj, w Nowym Jorku鈥.

- No w艂a艣nie. Morderca m贸g艂 us艂ysze膰 o sprawie gdzie艣 przy drinku. Albo na jakim艣 przyj臋ciu, gdzie znalaz艂 si臋 kt贸ry艣 z redaktor贸w, korektor czy kto艣 z promocji.

- Ale nas czeka fascynuj膮ce zaj臋cie! Zr贸b mi list臋 tych os贸b - poprosi艂a Eve. Wyszli z windy. - I daj mi zna膰, kogo dajesz do ochrony Samanthy. Chc臋, 偶eby twoi i moi ludzie si臋 znali. Aha, jeszcze jeden drobiazg. Potrzebuj臋 dwa miejsca na trybunie honorowej na mecz Mets贸w.

- Do u偶ytku osobistego czy to 艂ap贸wka?

- 艁ap贸wka. Przecie偶 wiesz, 偶e kibicuj臋 Jankesom.

- Tak mi si臋 w艂a艣nie zdawa艂o. W jakiej formie maj膮 by膰 bilety?

- Wystarczy, je艣li wy艣lesz autoryzacj臋 na szefa laboratorium. Nazywa si臋 Berenski. Wdzi臋czno艣膰 po gr贸b. Musz臋 lecie膰.

- Poca艂uj mnie na do widzenia.

- Ju偶 ci臋 ca艂owa艂am na do widzenia rano. Dwa razy.

- Do trzech razy sztuka. - Przycisn膮艂 wargi do jej ust. - B臋d臋 w kontakcie, pani porucznik. - Ruszy艂 d艂ugimi krokami. Zanim postawi艂 stop臋 na chodniku, przy kraw臋偶niku g艂adko zatrzyma艂 si臋 czarny d艂ugi samoch贸d, a szofer wyskoczy艂 i otworzy艂 drzwi. Jak zaczarowany, pomy艣la艂a Eve.

- Z takim to mog艂abym by膰 w kontakcie w zasadzie zawsze. I wsz臋dzie. I w ka偶dej pozycji. Eve powoli odwr贸ci艂a g艂ow臋.

- M贸wi艂a艣 co艣?

- Kto? Ja? Nie, sk膮d, pani porucznik. Ani s艂owa.

- I dobrze.

Od razu pojecha艂a na spotkanie z Mir膮. Peabody w tym czasie jad艂a lunch przy swoim biurku, porz膮dkuj膮c i uzupe艂niaj膮c pliki danych. Je艣li chodzi o jako艣膰 jedzenia, mia艂a zapewne wi臋cej szcz臋艣cia ni偶 Eve.

Sto艂贸wka by艂a wiecznie zat艂oczona, zawsze panowa艂 w niej ha艂as, niezale偶nie od pory dnia. Eve przywodzi艂a na my艣l szkoln膮 jad艂odajni臋, z t膮 jedynie r贸偶nic膮, 偶e tutaj jedzenie by艂o jeszcze gorsze, za to wi臋kszo艣膰 obecnych nosi艂a bro艅.

Mira ju偶 czeka艂a i, co nies艂ychane, siedzia艂a w ciasnym boksie odgrodzonym od reszty sali 艣ciankami. Jak jej si臋 uda艂o zdoby膰 to miejsce? Albo mia艂a wyj膮tkowe szcz臋艣cie, albo u偶y艂a wp艂yw贸w. Tak czy inaczej, by艂o to wybitne osi膮gni臋cie, poniewa偶 inaczej siedzia艂yby przy jednym ze st艂oczonych czteroosobowych stolik贸w lub te偶 przy bufecie na wysokich, twardych, w膮skich sto艂kach.

Mira tak naprawd臋 nie by艂a policjantk膮, a ju偶 z pewno艣ci膮 na policjantk臋 nie wygl膮da艂a. Nie wygl膮da艂a tak偶e, zdaniem Eve, na kryminologa, lekarza ani psychologa, cho膰 by艂a pierwszym, drugim, trzecim i czwartym. Wygl膮da艂a natomiast na pi臋kn膮, doskonale ubran膮 kobiet臋, jak膮 艂atwo zobaczy膰 w ekskluzywnych sklepach na Madison. Komplet, kt贸ry akurat mia艂a na sobie, mog艂a kupi膰 w艂a艣nie w jednym z nich. Tylko osoba wyj膮tkowo odwa偶na albo bardzo modna mo偶e w Nowym Jorku w艂o偶y膰 ubranie w odcieniu cytrynowej pianki, nie obawiaj膮c si臋 brudu wyskakuj膮cego z艂o艣liwie z asfaltu i czepiaj膮cego si臋 wszystkiego jak rzep psiego ogona.

Tymczasem spodnium Miry by艂 nieskazitelnie czysty, 艣wie偶utki i najwyra藕niej ch艂odny. Zapala艂 refleksy w jej mi臋kkich br膮zowych w艂osach i podkre艣la艂 b艂臋kitne oczy. Na szyi pani kryminolog mia艂a trzy d艂ugie cienkie z艂ote 艂a艅cuszki z ciemno偶贸艂tymi kamieniami b艂yszcz膮cymi jak s艂oneczne iskierki.

Pi艂a z wysokiej szklanki co艣, co wygl膮da艂o r贸wnie ch艂odno i 艣wie偶o jak jej ubranie. U艣miechn臋艂a si臋 do Eve i wskaza艂a miejsce naprzeciwko.

- Z tego, co widz臋, jeste艣 zgrzana i zm臋czona. Polecam ci ten nap贸j.

- A co to takiego?

- P艂ynna rozkosz. - Nie czekaj膮c na zgod臋 Eve, Mira zam贸wi艂a nap贸j w komputerowym menu wbudowanym w 艣ciank臋 dzia艂ow膮. - A co poza tym?

- W porz膮dku. - Eve zawsze musia艂a si臋 chwil臋 zastanowi膰, nim odpowiedzia艂a na to niby niewa偶ne pytanie, poniewa偶 Mira nigdy tak naprawd臋 nie rzuca艂a go od niechcenia. Ludzie najcz臋艣ciej zadaj膮 podobne pytania, cho膰 wcale ich nie obchodzi, jak si臋 kto艣 czuje i co u niego. Niekiedy po prostu chc膮 us艂ysze膰 w艂asny g艂os. Mira by艂a inna. J膮 naprawd臋 obchodzi艂a odpowied藕. - Summerset jest na wakacjach, bardzo daleko od domu, wi臋c mam doskona艂y humor.

- Szybko dochodzi do siebie?

- Nadal ku艣tyka, ale rzeczywi艣cie szybko mu si臋 poprawia.

- A jak nasza nowa pani detektyw?

- Uwielbia wymachiwa膰 odznak膮, robi to przy ka偶dej okazji. I udaje jej si臋 wetkn膮膰 s艂owo 鈥瀌etektyw鈥 najdalej w co drugie zdanie. Dziwacznie si臋 ubiera. Niedobrze mi si臋 robi na jej widok. Poza tym radzi sobie 艣wietnie. - Eve spojrza艂a na nap贸j, kt贸ry wysun膮艂 si臋 z otworu w automacie. Wygl膮da艂 naprawd臋 zach臋caj膮co. Ostro偶nie poci膮gn臋艂a 艂yk. - Smakuje jak tw贸j kostium. Ch艂odny, letni i troch臋 cierpki. - Zamy艣li艂a si臋 na chwil臋. - Pewnie 藕le to zabrzmia艂o.

- Nie, sk膮d偶e - roze艣mia艂a si臋 Mira. - Dzi臋kuj臋 za komplement. Kolor tego spodniumu jest ca艂kowicie niepraktyczny. Dlatego nie mog艂am mu si臋 oprze膰. W艂a艣nie podziwia艂am tw贸j 偶akiet, niesamowicie ci w tym odcieniu. Ja bym w tym wygl膮da艂a jak 艣ni臋ta ryba. No i nigdy nie przestan臋 podziwia膰 twojej ostentacji w zestawianiu poszczeg贸lnych element贸w.

- Ostentacji...?

Mira dopiero po chwili zrozumia艂a, 偶e to s艂owo u偶yte w odniesieniu do ubra艅 zbi艂o z tropu jej ulubion膮 policjantk臋.

- Nikt nie nosi z tak膮 swobod膮 jak ty zestaw贸w skompletowanych z poszczeg贸lnych, osobno kupionych rzeczy.

- A, jasne. Niech b臋dzie. Ja po prostu wk艂adam na siebie spodnie, koszul臋, 偶akiet... rozumiesz?

- Ch臋tnie bym si臋 z tob膮 wybra艂a po zakupy! - Mira roze艣mia艂a si臋 srebrzy艣cie. - A teraz wygl膮dasz, jakbym ci臋 pod sto艂em dziobn臋艂a widelcem! Kt贸rego艣 dnia wyci膮gn臋 ci臋 na wsp贸ln膮 wypraw臋 po sklepach, ale na razie nie b臋d臋 ci psu艂a apetytu. Opowiedz mi, co u Mavis.

- Wszystko w porz膮dku. - Szczerze m贸wi膮c, Eve nie mia艂a pewno艣ci, czy rozmowa o ci膮偶y oka偶e si臋 bezpieczniejsza ni偶 o zakupach. - Nic nie wida膰. Gdyby nie to, 偶e tr膮bi o tym na prawo i lewo, nikt by si臋 nie domy艣li艂. Powinna z Leonardem wykupi膰 powierzchni臋 reklamow膮. On projektuje dla niej stroje ci膮偶owe, jeden szykowniejszy od drugiego. A ja nadal nic nie widz臋.

- Pozdr贸w ich ode mnie. Widz臋, 偶e chcesz przej艣膰 do omawiania sprawy, ale mo偶e jeszcze z艂o偶ymy zam贸wienie? Ja zjem sa艂atk臋 greck膮. Zwykle bywa ca艂kiem smaczna.

- Niech b臋dzie. Mira zam贸wi艂a dwie sa艂atki.

- Wyobra藕 sobie, pami臋tam plotki na temat tej kradzie偶y u jubilera. W tamtym czasie narobi艂a ona sporo szumu.

- Niemo偶liwe. Jeste艣 na to za m艂oda.

- No, no! Ale mi si臋 trafi艂 komplement! Faktycznie, mia艂am wtedy tylko... hm... pewnie ze cztery lata. Ale mia艂am te偶 wujka, kt贸ry spotyka艂 si臋 z kobiet膮, pracuj膮c膮 akurat w tej firmie. By艂a projektantk膮 bi偶uterii i doskonale pami臋ta艂a dzie艅 kradzie偶y. Przypominam sobie rozmowy rodzic贸w na ten temat, a kiedy troch臋 podros艂am, zainteresowa艂am si臋 tym przest臋pstwem na tyle, 偶e stara艂am si臋 zapami臋ta膰 szczeg贸艂y. Powi膮zania rodzinne, cho膰 bardzo odleg艂e, podsyca艂y ciekawo艣膰.

- Czy nadal masz kontakt z t膮 projektantk膮?

- Ach nie, sk膮d. Pomi臋dzy ni膮 a wujkiem si臋 nie u艂o偶y艂o, zosta艂y mi z tamtego czasu tylko wspomnienia komentarzy doros艂ych z mojej rodziny. Wiem na przyk艂ad, 偶e ta kobieta z niczego nie zdawa艂a sobie sprawy, dop贸ki ochrona nie zamkn臋艂a budynku. Nie zna艂a pracownika firmy, kt贸ry pomaga艂 z艂odziejom. Przynajmniej tyle dowiedzia艂am si臋 od wujka, kiedy go p贸藕niej wypytywa艂am. Je艣li chcesz, na pewno mog臋 zdoby膰 nazwisko tej projektantki.

- Istnieje mo偶liwo艣膰, 偶e okaza艂aby si臋 przydatna, ale wydaje mi si臋, 偶e tu 艣lepa uliczka. W ka偶dym razie - na tym etapie. Opowiedz mi o zab贸jcy.

- Zab贸jca... Odbieranie 偶ycia nie jest dla niego celem. Oba morderstwu s膮 dzia艂aniem ubocznym. Ofiary s膮 zupe艂nie r贸偶ne, metody tak偶e, ka偶da dopasowana do okoliczno艣ci. Tw贸j przest臋pca stawia ponad wszystko w艂asne potrzeby. Fakt, 偶e obie ofiary by艂y atrakcyjnymi kobietami, nie ma znaczenia. W膮tpi臋, 偶eby mia艂 偶on臋 albo w og贸le by艂 zaanga偶owany w jaki艣 powa偶ny zwi膮zek, poniewa偶 taki rodzaj relacji kolidowa艂by z jego postrzeganiem siebie. W znajomo艣ci z Tin膮 Cobb nie by艂o 偶adnych podtekst贸w seksualnych, ton romans stanowi艂 wy艂膮cznie 艣rodek do osi膮gni臋cia celu.

- Zabiera艂 j膮 w wybrane przez siebie miejsca, 偶eby okaza膰 dziewczynie swoj膮 wy偶szo艣膰 intelektualn膮 i gust.

- Tak. W 偶adnym z tych dw贸ch morderstw nie ma w膮tku osobistego. Morderca patrzy na rzeczywisto艣膰 poniek膮d z klapkami na oczach. Cobb mo偶na by艂o wykorzysta膰, a potem nale偶a艂o si臋 jej pozby膰 - i tak w艂a艣nie zrobi艂. Planuje, my艣li, robi to, co w danym momencie najodpowiedniejsze do realizacji jego celu. Pozna艂 Tin臋 Cobb w okre艣lonym celu, by艂a mu potrzebna. Patrzy艂 jej w twarz, bra艂 j膮 za r臋k臋, s艂ucha艂 jej, posun膮艂by si臋 nawet do intymnego kontaktu, ale tylko pod warunkiem, 偶e to przybli偶y艂oby go do realizacji zamierze艅. Tak czy inaczej, nie by艂 z ni膮 zwi膮zany uczuciowo.

- Zmasakrowa艂 jej twarz.

- Tak, ale nie pod wp艂ywem gniewu czy emocji. Zrobi艂 to z ostro偶no艣ci. Oba morderstwa s膮 wynikiem konieczno艣ci, w jego poj臋ciu oczywi艣cie. Ten cz艂owiek zniszczy, usunie, wyeliminuje ka偶d膮 przeszkod臋 na swojej drodze, ka偶de zagro偶enie. Niewa偶ne, czy to b臋dzie przedmiot czy istota ludzka.

- Zabijaj膮c Cobb, by艂 wyj膮tkowo gwa艂towny. - Tak.

- Zadawa艂 jej b贸l. Chcia艂 od niej wyci膮gn膮膰 jakie艣 informacje?

- Mo偶na tak przyj膮膰. Ale bardziej prawdopodobne, 偶e chcia艂 zmyli膰 policj臋, skierowa膰 dochodzenie na trop zbrodni w afekcie. A mo偶e jak膮艣 role odegra艂o tutaj jedno i drugie. Nie musia艂 si臋 艣pieszy膰, bra艂 pod uwag臋 r贸偶ne mo偶liwo艣ci. Zabiera艂 Cobb w t艂oczne miejsca, daleko od jej znajomych oko lic. Ale te偶 jego wyb贸r zdradza pewien styl. Galeria sztuki, teatr, modna restauracja.

- Odzwierciedlenie jego otoczenia.

- Na pewno chcia艂 si臋 czu膰 swobodnie. - Pierwszy talerz sa艂atki greckiej wysun膮艂 si臋 z otworu, Mira postawi艂a go przed Eve. - Wszed艂 do domu Gannon w czasie, gdy mia艂o tam nikogo nie by膰. Pami臋ta艂 o wy艂膮czeniu urz膮dze艅 zabezpieczaj膮cych, zabra艂 dyski. Zadba艂 o w艂asne bezpiecze艅stwo. Mia艂 ze sob膮 bro艅, cho膰 by艂 przekonany, 偶e idzie do pustego domu. Czyli jest przewiduj膮cy, w razie konieczno艣ci - elastyczny. Nie pr贸bowa艂 natomiast stworzy膰 fa艂szywego tropu, upozorowa膰 w艂amania na tle rabunkowym. A przecie偶 wystarczy艂oby zabra膰 kilka cennych drobiazg贸w.

- Dlaczego nie skorzysta艂 z takiej okazji? Bo ju偶 kto艣 to przed nim zrobi艂? Bo Alex Crew wykorzysta艂 ten pretekst, w艂amuj膮c si臋 do Laine Tavish? Mira zdj臋艂a z podajnika drugi talerz.

- Takie post臋powanie 艣wiadczy o bardzo silnej osobowo艣ci, prawda? - ! u艣miechn臋艂a si臋 policyjna psycholog. - 鈥濶ie b臋d臋 nikogo kopiowa膰, b臋d臋 i tworzy膰鈥. Ten cz艂owiek szanuje sztuk臋 i antyki. Nie zniszczy艂 cennych mebli, zostawi艂 w spokoju dzie艂a sztuki. Wandalizm uwa偶a艂by w tym wypadku za niegodne zachowanie, poni偶ej w艂asnego poziomu. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 ma wysokie aspiracje. Ale gdyby chodzi艂o tylko o ambicje, wzi膮艂by co艣, co by poruszy艂o jego zmys艂 estetyczny albo chciwo艣膰. A on ma jeden cel i na nim jest skupiony.

- Jest wykszta艂cony? Obyty?

- Galeria sztuki, muzeum, teatr w West Village... - Mira lekko pokiwa艂a g艂ow膮. - M贸g艂 zabra膰 dziewczyn臋 na Coney Island, na Times Square i w tuzin innych miejsc, gdzie m艂ody cz艂owiek z jej otoczenia zabiera dziewczyn臋 na randk臋. Tutaj sytuacja wygl膮da艂a inaczej.

- Poniewa偶 jedzenie sojowego hot doga na Coney Island jest dla niego tak samo nie do przyj臋cia, jak kradzie偶 dzie艂 sztuki czy elektronicznych gad偶et贸w.

- Mhm. - Mira skubn臋艂a sa艂atk臋. - On nie szuka chwa艂y czy s艂awy i nie marzy o zwr贸ceniu na siebie uwagi. Nie t臋skni za seksem ani nawet za bogactwem w potocznym rozumieniu tego s艂owa. Chodzi mu o co艣 wyj膮tkowego, bardzo szczeg贸lnego.

- Alex Crew mia艂 syna. Mira unios艂a brwi. - Tak?

- W czasie kradzie偶y dzieciak mia艂 siedem lat. - Eve stre艣ci艂a to, co sama wiedzia艂a, i przez kilka chwil, gdy Mira analizowa艂a nowo poznane informacje, obie w milczeniu jad艂y sa艂atk臋.

- Bierzesz pod uwag臋 - odezwa艂a si臋 w ko艅cu Mira - 偶e syn tego bandyty us艂ysza艂 o ksi膮偶ce albo nawet j膮 przeczyta艂 i dowiedzia艂 si臋, 偶e krewna jednego ze wsp贸lnik贸w ojca mieszka w Nowym Jorku. Skoro mia艂a tyle informacji, by napisa膰 o dawnej kradzie偶y ksi膮偶k臋, najprawdopodobniej wie wi臋cej. R贸wnie dobrze mo偶e wiedzie膰 co艣 o brylantach. Ale dlaczego morderca, je艣li o nich wiedzia艂, nie pr贸bowa艂 wcze艣niej odszuka膰 albo kamieni, albo Gannon?

- Mo偶e nie zna艂 ca艂ej historii. Mo偶e nie wiedzia艂 o wszystkich powi膮zaniach. - Eve okre艣li艂a je szerokim gestem r臋ki trzymaj膮cej widelec. - No, ale to ju偶 m贸j problem. A ciebie chcia艂abym spyta膰 o co艣 innego. Czy pasuje do wzoru za艂o偶enie, 偶e osob膮, kt贸rej szukam, jest syn Alexa Crew?

- M贸g艂by chcie膰 odzyska膰 co艣, co uwa偶a za swoj膮 w艂asno艣膰. Brylanty w pewnym sensie nale偶a艂y do jego ojca. Z drugiej strony, je艣li ojciec mu je da艂, kiedy by艂 dzieckiem...

- Tego w ksi膮偶ce nie by艂o - przypomnia艂a jej Eve. - Nie wiemy, co Crew zrobi艂 albo czego nie zrobi艂, kiedy po raz ostatni widzia艂 si臋 z 偶on膮 i synem.

- To prawda. Oprzyjmy si臋 wi臋c na tym, co wiemy. Crew czu艂 si臋 w艂a艣cicielem ca艂o艣ci 艂upu, zabi艂, 偶eby odzyska膰 cz臋艣膰 brylant贸w. By艂y jego obsesj膮, chocia偶 nawet skromna cz臋艣膰 tego bogactwa zapewni艂aby mu luksus do ko艅ca 偶ycia. Mo偶liwe wobec tego, 偶e jego syn jest op臋tany takim samym pragnieniem i my艣li o tych kamieniach tak samo.

- Intuicja mi m贸wi, 偶e to wszystko ma co艣 wsp贸lnego z Alexem Crew.

- Zwykle intuicja ci臋 nie myli. Czy trudno ci przyj膮膰 za艂o偶enie, 偶e syn poszed艂 w 艣lady ojca?

- Tak. - Tutaj, przed Mir膮, mog艂a si臋 do tego przyzna膰.

- Dziedziczno艣膰 mo偶e wywiera膰 na cz艂owieka ogromny wp艂yw. A wspar艂 u oddzia艂ywaniem otoczenia w najwcze艣niejszych latach staje si臋 niezwykle silnym determinantem. Ludzie, kt贸rzy potrafi膮 si臋 wyrwa膰 z zakl臋tego kr臋gu i wbrew niesprzyjaj膮cym okoliczno艣ciom sami o sobie stanowi膮, zas艂uguj膮 na najwy偶sze uznanie.

- Mo偶e i tak. - Eve przysun臋艂a si臋 do rozm贸wczyni. Chocia偶 nikt postronny ich nie s艂ucha艂, 艣ciszy艂a g艂os. - Zawsze mo偶na si臋 podda膰. I uzna膰, 偶e to wina kogo艣 innego, ca艂ego tego cholernego 艣wiata. Ale to zwyk艂a wym贸wka. Prawnicy, psychiatrzy, lekarze i pracownicy spo艂eczni zawsze korzystaj膮 z tych samych tekst贸w: 鈥濼o nie jej wina, ona nie jest odpowiedzialna. Przyjrzyjmy si臋 jej pochodzeniu. Zobaczmy, co jej zrobiono. Ma skrzywion膮 osobowo艣膰鈥.

Mira wzi臋艂a j膮 za r臋k臋. Wiedzia艂a, 偶e Eve my艣li o sobie jako dziecku, o tym, jak膮 kobiet膮 mog艂a si臋 sta膰.

- Ale...?

- My, policjanci, ci膮gle mamy do czynienia z ofiarami zachowa艅 takich ludzi. Z tymi, kt贸rzy zostali po艂amani, zmia偶d偶eni, zabici... Kto艣 musi ich broni膰, kto艣 musi powiedzie膰: 鈥濧le偶 owszem, to twoja wina. Ty to zrobi艂a艣 i musisz za to zap艂aci膰, niezale偶nie od tego, czy matka ci臋 bi艂a albo ojciec... Wszystko jedno, nie masz prawa wyrz膮dza膰 krzywdy komu艣 innemu鈥. Mira 艣cisn臋艂a d艂o艅 Eve.

- I dlatego jeste艣, kim jeste艣. - Tak.

25

Eve oczekiwa艂a wizyty u Dickiego Berenskiego w laboratorium z takim samym entuzjazmem jak kontroli u dentysty. Cz艂owiek musi przez to przej艣膰 i je艣li ma odrobin臋 szcz臋艣cia, oka偶e si臋, 偶e nie jest tak 藕le, jak si臋 obawia. Zwykle jednak bywa gorzej. Podobnie jak wi臋kszo艣膰 znanych Eve stomatolog贸w, Berenski tak偶e okazywa艂 niezrozumia艂膮 satysfakcj臋, gdy m贸g艂 przekaza膰 z艂e wie艣ci. Wesz艂a do laboratorium razem z Peabody. Uda艂a, 偶e nie dostrzega, jak kilku technik贸w na jej widok ulotni艂o si臋 niczym kamfora. Poniewa偶 nie znalaz艂a szefa, natar艂a na pierwszego pracownika, kt贸ry nie zd膮偶y艂 znikn膮膰.

- Gdzie Berenski?

- Eee... w biurze...

Nie, stanowczo nie zas艂u偶y艂a sobie na to, by odpowiadano jej dr偶膮cym g艂osem i ze sztucznym, zamieraj膮cym na ustach u艣miechem. Ju偶 par臋 miesi臋cy min臋艂o od czasu, gdy zagrozi艂a kt贸remu艣 z technik贸w, 偶e go przenicuje. A poza tym powinni przecie偶 zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e jest to fizycznie niemo偶liwe.

Przesz艂a przez g艂贸wne laboratorium o bia艂ych pod艂ogach, min臋艂a kilka bielute艅kich stanowisk, gdzie pracowali laboranci w nieskazitelnych fartuchach. Tylko pewne urz膮dzenia zamontowane na blatach oraz rurki i w臋偶yki wype艂nione przer贸偶nymi zagadkowymi substancjami, kt贸rych pochodzenia i przeznaczenia lepiej by艂o nie docieka膰, mia艂y jaki艣 inny kolor. Tragiczne miejsce, pomy艣la艂a Eve. Ju偶 przyjemniej by艂o w kostnicy.

Wesz艂a do biura bez pukania. Berenski siedzia艂 przy biurku, stopy mia艂 oparte na blacie i poci膮ga艂 nap贸j koloru grejpfruta.

- Bilety na mecz masz? - zapyta艂 bez wst臋p贸w.

- Dostaniesz, jak mi powiesz wszystko, co chc臋 wiedzie膰.

- Znajdzie si臋 to i owo. - Odepchn膮艂 si臋 od biurka, ale nagle znieruchomia艂 w p贸艂 gestu i wlepi艂 wzrok w Peabody. - Hej, Peabody, to ty? Gdzie masz mundur? Zagadni臋ta nie omieszka艂a skorzysta膰 z okazji i natychmiast wyci膮gn臋艂a odznak臋.

- Zosta艂am detektywem.

- Bez jaj! Powa偶nie? No, to gratuluj臋! Chocia偶 munduru szkoda. Nie藕le ci w nim by艂o. - Przejecha艂 w krze艣le na k贸艂kach wzd艂u偶 bia艂ego pulpitu, wywo艂uj膮c odpowiednie pliki i wprowadzaj膮c kody dost臋pu. Palce mia艂 d艂ugie jak odn贸偶a paj臋czaka, ale porusza艂 nimi znacznie szybciej. - Niekt贸re informacje ju偶 znasz. U 偶adnej z ofiar nie znale藕li艣my 艣lad贸w nielegalnych u偶ywek. Ofiara numer jeden... Jacobs, mia艂a we krwi alkohol, zero osiem promila, czyli by艂a na lekkim rauszu. Nie pi艂a na pusty 偶o艂膮dek. Nie odwali艂a ostatniego numerku. Wi臋kszo艣膰 w艂贸kien znalezionych na butach pasuje do dywanu z miejsca zbrodni. Kilka najprawdopodobniej pochodzi z taks贸wki, kt贸r膮 wraca艂a do domu. - Na ekranach pojawi艂y si臋 r贸偶nokolorowe kszta艂ty. - Uzyskali艣my par臋 pr贸bek w艂os贸w, ale wiemy, 偶e przed 艣mierci膮 by艂a w klubie, mog艂y si臋 do niej przyczepi膰 w艂a艣nie tam. Je偶eli kt贸ry艣 nale偶a艂 do mordercy, por贸wnamy materia艂, jak ju偶 z艂apiesz faceta.

Zrekonstruowali艣my spos贸b zadania rany, stworzyli艣my wizerunek ofiary w chwili 艣mierci. - Przekr臋ci艂 monitor w stron臋 Eve, 偶eby mog艂a dok艂adnie obejrze膰 Andre臋 Jacobs. Na ekranie widnia艂a 艣liczna m艂oda kobieta w wyj艣ciowej sukience. Na szyi mia艂a d艂ug膮 ran臋 ci臋t膮. - Dzi臋ki naszej technomagii potrafimy z do艣膰 du偶膮 dok艂adno艣ci膮 okre艣li膰 rozmiar i kszta艂t narz臋dzia zbrodni. Eve przyjrza艂a si臋 rysunkowi d艂ugiego w膮skiego ostrza oraz widniej膮cym pod spodem cyfrom, m贸wi膮cym o jego wymiarach.

- 艢wietnie. Doskonale si臋 spisali艣cie.

- O, pracujesz z najlepszymi, wi臋c nie ma czemu si臋 dziwi膰. Kontaktowali艣my si臋 ze 艣ledczymi i medykami w sprawie pozycji ofiary w chwili otrzymania 艣miertelnego ciosu. Morderca zaszed艂 j膮 od ty艂u. Chwyci艂 j膮 za w艂osy. Mamy kilka jej w艂os贸w z miejsca zbrodni, pasuje to do og贸lnego scenariu­sza. Z niego nie mamy nic, chyba 偶e kt贸ry艣 z tych w艂a艣nie w艂os贸w nale偶a艂 do zab贸jcy, ale ja bym si臋 o to nie zak艂ada艂. Nie zostawi艂 nic. 呕adnych 艣lad贸w. By艂 doskonale zabezpieczony. Je艣li chodzi o ofiar臋 numer dwa... Jeste艣 pewna, 偶e to robota tego samego faceta? - Tak.

- Jak sobie chcesz. Ofiara numer dwa zosta艂a pobita. Rur膮 albo pa艂k膮, nic wiadomo, mo偶e metalow膮, mo偶e drewnian膮. Nie potrafimy tego stwierdzi膰, bo opieramy si臋 tutaj wy艂膮cznie na charakterze z艂ama艅 ko艣ci. Szukaj czego艣 d艂ugiego, g艂adkiego, okr膮g艂ego. Mniej wi臋cej pi臋膰 centymetr贸w 艣rednicy. Przypuszczalnie do艣膰 ci臋偶kie. Najpierw z艂ama艂 dziewczynie nogi, wtedy upad艂a, potem po艂ama艂 jej 偶ebra i ju偶 nie mog艂a wsta膰. Dalej robi si臋 interesuj膮co. - Podjecha艂 krzes艂em do kolejnego monitora, wywo艂a艂 obraz sczernia艂e czaszki Cobb. - Sp贸jrz tutaj i... - obr贸ci艂 obraz na ekranie - i jeszcze tutaj. Typowe wgniecenie ko艣ci po uderzeniu w g艂ow臋 twardym narz臋dziem. Ogie艅 zatar艂 wi臋kszo艣膰 艣lad贸w, ale nie wszystkie: co艣 si臋 jednak przyczepi艂o do zgruchotanych ko艣ci twarzy i g艂owy.

- Co si臋 przyczepi艂o?

- Izolacja. - Berenski uderzy艂 w kilka klawiszy, na ekranie zacz臋艂y si臋 pojawia膰 nieregularne kszta艂ty w zimnych, niebieskich barwach. - Filtr przeciwpo偶arowy. M膮drala przegapi艂 ten drobiazg. To profesjonalny materia艂. Firmy 鈥濬lame Guard鈥. Owszem, domoros艂y majsterkowicz te偶 mo偶e go kupi膰, ale zwykle tego rodzaju izolacji u偶ywaj膮 zawodowi wykonawcy. Ten akurat stosowany jest do zabezpieczania pod艂贸g i 艣cian.

- Przed ostatecznym wyko艅czeniem?

- W艂a艣nie. Znale藕li艣my 艣ladowe ilo艣ci tego materia艂u w ranach g艂owy tej dziewczyny. Morderca j膮 podpali艂, ale to badziewie si臋 nie pali. Wygl膮da na to, 偶e w tym wypadku reklama nie k艂amie. Tak czy inaczej nie uchroni艂 ko艣ci przed spaleniem, wi臋c nie by艂 ju偶 wilgotny, gdy ofiara si臋 z nim zetkn臋艂a. Mo偶e jeszcze lepki, ale ju偶 przyschni臋ty. Eve pochyli艂a si臋 ni偶ej i poci膮gn臋艂a 艂yk grejpfruta ze szklanki szefa laboratorium.

- Dziewczyna uderzy艂a g艂ow膮 o pod艂og臋 lub 艣cian臋 - zastanowi艂a si臋 g艂o艣no. - Nie ma 艣lad贸w substancji ognioodpornej na nogach ani na 偶ebrach, bo by艂a ubrana. Tam, gdzie zosta艂a pobita, gdzie si臋 czo艂ga艂a, zosta艂y 艣lady jej krwi. Mo偶e to nam co艣 da. Mo偶e do otwartych ran przylgn臋艂y jakie艣 drzazgi...

- Ty jeste艣 detektywem. Ale fakt jest faktem. Ta dziewczyna run臋艂a jak 艣ci臋ta. Wszystko jest mo偶liwe. Jak b臋dziesz mia艂a trop, por贸wnamy, co si臋 da. Pami臋taj, 偶e zosta艂 po tej scenie niez艂y ba艂agan.

- Tak, wiem. - To te偶 by艂 艣lad. - Prze艣lij to wszystko do mojego biura. Nie藕le si臋 spisa艂e艣.

- Hej, pani porucznik! - zawo艂a艂 za Eve, kt贸ra ruszy艂a do drzwi. - Moje bilety!

- W drodze. Peabody - Dallas ju偶 uk艂ada艂a w g艂owie nowe informacje - sprawdzisz t臋 substancj臋 ognioodporn膮. Zobaczymy, czego si臋 o niej dowiemy. Mo偶e zab贸jca dokona艂 zbrodni u siebie w domu, chocia偶... nie wygl膮da mi na takiego, co to kala w艂asne gniazdo. Profesjonalny wykonawca... - mrukn臋艂a pod nosem. - Mo偶e jest w艂a艣cicielem jakiej艣 odbudowywanej nieruchomo艣ci. Albo ma dost臋p do stawianego czy modernizowanego budynku. Zaczniemy od teren贸w budowy w pobli偶u miejsca porzucenia cia艂a. Musia艂 by膰 jaki艣 pow贸d, dla kt贸rego wybra艂 akurat ten pusty parking. Nasz cz艂owiek niczego nie robi bez przyczyny. - Z t膮 my艣l膮 zadzwoni艂a do Roarke'a. Zanim uzyska艂a po艂膮czenie, siedzia艂a ju偶 w samochodzie i jecha艂a do centrali.

- Pani porucznik! - wykrzykn膮艂 Roarke na jej widok. - Pani ma bardzo znacz膮ce b艂yski w oczach.

- Chyba nast膮pi艂 prze艂om w 艣ledztwie. Budujesz co艣 w obr臋bie Alphabet City?

- Przebudowuj臋 艣redniej wielko艣ci osiedle apartamentowc贸w. Kilka innych nieruchomo艣ci przechodzi face - lifting. Szczeg贸艂y musia艂bym sprawdzi膰.

- Sprawd藕. I wy艣lij mi do biura. Kto艣 jeszcze prowadzi jakie艣 prace w okolicy? Jaki艣 tw贸j konkurent albo wsp贸lnik?

- Rozejrz臋 si臋.

- Wdzi臋czno艣膰 po gr贸b.

- Zaraz, chwileczk臋! - zawo艂a艂 Roarke, widz膮c, 偶e Eve chce si臋 roz艂膮czy膰. - S膮 spore post臋py w poszukiwaniach. Nie takie, 偶eby ta艅czy膰 z rado艣ci, wi臋c jeszcze b臋dziemy mieli z Feeneyem co robi膰. Um贸wili艣my si臋 na dzi艣 wiecz贸r u nas w domu.

- Niech b臋dzie. - Skr臋ci艂a do podziemnego gara偶u centrali. - Cze艣膰.

- Musz臋 ci臋 o co艣 spyta膰. - Peabody raptownie zamilk艂a, zesztywnia艂a i zacisn臋艂a powieki, gdy Eve z wizgiem opon skr臋ci艂a w w膮skie miejsce parkingowe. Poniewa偶 nic z艂ego si臋 nie sta艂o, otworzy艂a oczy i wypu艣ci艂a powietrze. - Powiedz mi, ale szczerze, kiedy widzisz go na ekranie, takiego seksow­nego i przystojnego... i te jego usta... nie robi ci si臋 gor膮co?

- Rany, Peabody, opanuj si臋!

- Ja tylko spyta艂am.

- We藕 na smycz hormony i skup si臋 na 艣ledztwie. Mam spotkanie z Whitneyem... - spojrza艂a na nadgarstek. - O cholera! Ju偶 teraz. A chcia艂am jeszcze sprawdzi膰, czy nasz rysownik do czego艣 doszed艂.

- Ja sprawdz臋. Je艣li b臋d膮 jakie艣 wyniki, to ci odraportuj臋.

- W porz膮dku.

- Widzisz, jak to dobrze mie膰 za partnerk臋 inteligentn膮 pani膮 detektyw?

- Domy艣la艂am si臋, 偶e znowu us艂ysz臋 to kluczowe s艂owo.

Rozdzieli艂y si臋, Eve pojecha艂a straszliwie zat艂oczon膮 wind膮 trzy poziomy w g贸r臋, a potem przesiad艂a si臋 na ruchomy chodnik, kt贸rym dotar艂a do biura komendanta Whitneya.

Whitney pasowa艂 wygl膮dem do swojej rangi. By艂 cz艂owiekiem pe艂nym majestatu, o pot臋偶nej budowie i lotnym umy艣le. Zmarszczki wok贸艂 oczu i ust podkre艣la艂y jego wizerunek przyw贸dcy. Sk贸r臋 mia艂 ciemn膮, w艂osy przypr贸szone siwizn膮. Siedzia艂 za biurkiem, na kt贸rym poczesne miejsce zajmowa艂 terminal komputera, a obrazu dope艂nia艂y jego w艂asne centrum danych, zbiory dysk贸w oraz oprawione hologramy 偶ony i ca艂ej rodziny.

Eve darzy艂a Whitneya szacunkiem, zar贸wno z powodu rangi, jak i dokona艅. I skrycie podziwia艂a jego niepowszedni膮 umiej臋tno艣膰 pozostania przy zdrowych zmys艂ach, cho膰 z jednej strony pracowa艂 jako policjant, a z drugiej mia艂 偶on臋, kt贸ra 偶y艂a prac膮 spo艂eczn膮.

- Przepraszam za sp贸藕nienie, panie komendancie. Zatrzymano mnie w laboratorium. Odsun膮艂 przeprosiny kr贸tkim gestem ogromnej d艂oni.

- Jakie post臋py?

- Okazuje si臋, 偶e moja sprawa jest zwi膮zana ze spraw膮 detektywa Baxteni przez osob臋 Samanthy Gannon.

- Dowiedzia艂em si臋 tego z notatek.

- Po rozmowie z Gannon, dzi艣 rano, wysz艂y na jaw kolejne informacje. Sprawdzamy za艂o偶enie, wed艂ug kt贸rego w obie sprawy mo偶e by膰 zamieszany syn Alexa Crew lub jaki艣 jego znajomy albo dalszy potomek. - Siedzia艂a tylko dlatego, 偶e wskaza艂 jej krzes艂o. Wola艂a wyg艂asza膰 raport na stoj膮co. Stre艣ci艂a porann膮 rozmow臋 z Samanth膮 Gannon. - Kapitan Feeney osobi艣cie zajmuje si臋 poszukiwaniami - ci膮gn臋艂a. - Nie rozmawia艂am z nim jeszcze, ale dosta艂am informacj臋, 偶e na tym polu tak偶e poczynili艣my post臋py.

- Syn Alexa Crew mia艂by teraz ko艂o sze艣膰dziesi膮tki. Troch臋 za du偶o, 偶eby si臋 interesowa膰 osob膮 w wieku Cobb.

- Niekt贸re dziewcz臋ta wol膮 starszych m臋偶czyzn, ze wzgl臋du na ich do艣wiadczenie, na stabilizacj臋, jakiej mog膮 od nich oczekiwa膰. A m贸g艂 si臋 poda膰 za m艂odszego. - W膮tpi艂a we w艂asne s艂owa. - Bardziej jednak prawdopodobne, 偶e znalaz艂 sobie wsp贸lnika, kt贸rego wykorzysta艂, by dotrze膰 do Cobb. Gdyby pod膮偶y膰 tym 艣ladem, panie komendancie, otwieraj膮 si臋 przed nami bardzo r贸偶ne mo偶liwo艣ci. Judith Crew mog艂a wyj艣膰 ponownie za ma偶, urodzi膰 drugie dziecko, kt贸re mog艂o si臋 dowiedzie膰 o brylantach i o Gannon. Westley Crew mo偶e mie膰 dzieci, kto wie, m贸g艂 im opowiedzie膰 histori臋 swojego ojca, tak samo jak Gannon rozg艂osi艂a swoj膮 rodzinn膮 legend臋. Ale jest to kto艣, kogo mamy szczeg贸lnie na oku. Mnie podpowiada intuicja, a Mira zgadza si臋 ze mn膮 co do profilu osobowo艣ci mordercy. Mam nadziej臋, 偶e nied艂ugo zyskamy szkic pami臋ciowy. W laboratorium dokonali prawdziwego prze艂omu. Znale藕li na Cobb 艣lady substancji ognioodpornej, 艣rodka u偶ywanego przez budowniczych. Sprawdzimy go, skoncentrujemy si臋 na nieruchomo艣ciach w pobli偶u miejsca porzucenia cia艂a. Morderca by艂 wyj膮tkowo ostro偶ny, panie komendancie, a tu pope艂ni艂 du偶y b艂膮d. Moim zdaniem nie pope艂ni艂by go, gdyby nak艂ada艂 t臋 substancj臋 ognioodporn膮 sam. Bo i po co zabija膰 dziewczyn臋 na warstwie takiego tworzywa, skoro zamierza艂 j膮 podpali膰? To zbyt fundamentalna pomy艂ka jak na tego faceta. Je偶eli znajdziemy miejsce zbrodni, b臋dziemy ju偶 tylko o krok od znalezienia mordercy.

- No to do roboty. - W tej samej chwili odezwa艂 si臋 interkom. - S艂ucham.

- Panie komendancie, detektyw Peabody i detektyw Yancy.

- Niech wejd膮.

- Dzie艅 dobry - Peabody wpu艣ci艂a przodem Yancy'ego, policyjnego rysownika. - Doszli艣my do wniosku, 偶e najlepiej b臋dzie, jak detektyw Yancy zda raport jednocze艣nie przed panem komendantem i pani膮 porucznik.

- Niewiele mam. - Yancy poda艂 Whitneyowi szkic i dysk. - Pracowa艂em ze 艣wiadkiem przez trzy godziny. Nie przypuszczam, 偶eby da艂o si臋 z niej wyci膮gn膮膰 co艣 wi臋cej, a i to, co wida膰, to nic pewnego. - Oszacowa艂 wzrokiem rysunek, kt贸ry teraz trzyma艂a Eve. - Kiedy 艣wiadek zaczyna zmy艣la膰, a wszystko ju偶 mu si臋 miesza, wiadomo, 偶e najwy偶szy czas go zostawi膰 w spokoju. Eve przygl膮da艂a si臋 szkicowi, usi艂uj膮c odnale藕膰 podobie艅stwo do Alexa Crew. Mo偶e wok贸艂 oczu. Mo偶e. Ale mo偶e nie. Mo偶e tylko chcia艂a dostrzec to podobie艅stwo. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂 to m臋偶czyzna sze艣膰dziesi臋cioletni.

- Dziewczyna stara艂a si臋, jak mog艂a - podj膮艂 Yancy. - Naprawd臋 da艂a z siebie wszystko. Gdyby艣my dotarli do niej wcze艣niej, mo偶e pami臋ta艂aby wi臋cej, ale od jego wizyty w restauracji min臋艂o sporo czasu, a ona przecie偶 codziennie obs艂uguje dziesi膮tki os贸b. Dotarli艣my do pewnego momentu i dalej nie potrafi艂a ju偶 si臋 skupi膰.

- Pr贸bowali艣cie hipnozy? - spyta艂a Eve.

- Namawia艂em j膮 - odpar艂 Yancy - ale si臋 przestraszy艂a. Na dodatek z艂apa艂a w mediach jaki艣 reporta偶 o morderstwie i przerazi艂a si臋 nie na 偶arty. To wszystko, co si臋 da艂o z niej wyci膮gn膮膰. Lepiej nie b臋dzie.

- Tylko czy on jest do siebie podobny? - zastanowi艂a si臋 Eve. Yancy wyd膮艂 policzki i zaraz wypu艣ci艂 powietrze.

- Mo偶na przyj膮膰, 偶e w og贸lnych za艂o偶eniach. Odcie艅 sk贸ry, kolor w艂os贸w, kszta艂t twarzy. Wygl膮d oczu chyba jest do艣膰 bliski prawdy, ale za barw臋 nie dam g艂owy. Dziewczyna okre艣li艂a wiek tego cz艂owieka na oko艂o trzydziestki, a potem przyzna艂a, 偶e okre艣li艂a go tak, bo jej si臋 skojarzy艂 z wiekiem dziewczyny. I potem ju偶 si臋 nie mog艂a zdecydowa膰, czy bli偶ej dwudziestki czy trzydziestki, czy m艂odszy, czy starszy... Uzna艂a, 偶e jest bogaty, bo mia艂 kosztowny komputer osobisty z tarcz膮 z macicy per艂owej, zap艂aci艂 got贸wk膮 i da艂 przyzwoity napiwek. Te fakty nie pozosta艂y bez wp艂ywu na jej postrzeganie tego cz艂owieka. - Wzruszy艂 lekko ramionami. - G艂adka cera i r贸wnie g艂adkie ma­niery. - Czy mo偶na da膰 ten portret do medi贸w?

- C贸偶, by艂bym dumny i czuj臋 si臋 g艂askany z w艂osem, ale mimo wszystko b臋d臋 odradza艂. Oczywi艣cie zrobi pani, co uzna za s艂uszne, pani porucznik, ulu moim zdaniem tylko policjant albo cz艂owiek o naprawd臋 wytrawnym oku jest w stanie wychwyci膰 ewentualne podobie艅stwo. Przykro mi, lepiej si臋 nic da艂o.

- Nie ma sprawy. Na pewno zrobi艂 pan, co m贸g艂. Przepu艣cimy ten portret przez komputer, mo偶e kogo艣 znajdzie. Yancy z pow膮tpiewaniem pokiwa艂 g艂ow膮 na boki.

- Pewnie trzeba by ustawi膰 najwy偶ej trzydziestoprocentow膮 zgodno艣膰, a wtedy znajdzie si臋 par臋 tysi臋cy kandydat贸w, w samym Nowym Jorku.

- I tak nie藕le, jak na pocz膮tek. Dzi臋kuj臋. Panie komendancie, chcia艂abym ju偶 si臋 tym zaj膮膰.

- Informuj mnie na bie偶膮co.

Wr贸ciwszy do biura, Eve przypi臋艂a portret pami臋ciowy mordercy na tablicy. Siad艂a przy biurku, wprowadzi艂a najnowsze informacje do raportu, a potem przeczyta艂a ca艂o艣膰, planuj膮c kolejne posuni臋cia.

Sprawdzanie bazy danych najlepiej zostawi膰 Feeneyowi, poszukiwaniu elektroniczne MacNabowi.

Baxterowi przes艂a艂a mai艂 z najnowszymi informacjami i do艂膮czy艂a szkic wykonany przez Yancy'ego.

Podczas gdy Peabody szuka艂a substancji ognioodpornej, Eve przegl膮da艂a list臋 nieruchomo艣ci w budowie, przebudowie lub renowacji w promieniu dziesi臋ciu przecznic od miejsca znalezienia cia艂a.

Roarke by艂 nie tylko szybki w dzia艂aniu, ale te偶 w lot odgadywa艂 jej intencje.

Podzieli艂a nieruchomo艣ci na zamieszkane i puste.

Potrzebne mu by艂o odosobnienie, pomy艣la艂a. Swoboda ruch贸w. Przecie偶 czeka艂, a偶 u Gannon nikogo nie b臋dzie w domu. M贸g艂 to by膰 jaki艣 zacz膮tek jego schematu dzia艂ania.

Wobec tego najpierw puste budynki.

Musia艂 tam jako艣 zwabi膰 ofiar臋. Lepsze to ni偶 艣ci膮ganie si艂膮. Dziewczyna by艂a m艂oda i zakochana.

Czy mia艂aby ochot臋 chodzi膰 po jakiej艣 budowie? Na wet z wymarzonym ukochanym?

Eve wsta艂a, zacz臋艂a niespokojnie kr膮偶y膰 po mikroskopijnym pomieszczeniu.

Najprawdopodobniej - tak. Ale co ona wie na ten temat? Nic. Zakochane dziewczyny by艂y zapewne zdolne do wszystkiego. Ona nigdy nie by艂a zakochan膮 dziewczyn膮. Zdarzy艂o jej si臋 kilka wybuch贸w nami臋tno艣ci, ale to zupe艂nie co innego. Wiedzia艂a natomiast, 偶e z mi艂o艣ci do Roarke'a zrobi艂aby wiele. Od czasu do czasu odstawia艂a si臋 dla niego na b贸stwo i wk艂ada艂a bi偶uteri臋 albo sz艂a do fryzjera, poniewa偶 jemu to si臋 podoba艂o.

O, tak, mi艂o艣膰 potrafi cz艂owieka sk艂oni膰 do najdziwniejszych zachowa艅.

Ale co z morderc膮? On nie potrzebuje si臋 z nikim liczy膰. Nie by艂 zakochany. A tak偶e nie czu艂 po偶膮dania. Kto艣 taki jak on lubi si臋 pokazywa膰, chce imponowa膰. Musi si臋 czu膰 swobodnie i by膰 najwa偶niejszy. Uwielbia mie膰 dobry plan, u艂o偶ony z uwzgl臋dnieniem po pierwsze celu, po drugie usatysfakcjonowania w艂asnego ego, a po trzecie bezpiecze艅stwa.

Jaka艣 przebudowa... Miejsce, kt贸re zna, gdzie nikt mu nie b臋dzie przeszkadza艂. Gdzie nikt nie b臋dzie o nic pyta艂. I gdzie znowu 艂atwo sobie poradzi z wszelkimi zabezpieczeniami.

Przes艂a艂a dane do domu, wydrukowa艂a list臋 nieruchomo艣ci i posz艂a po Peabody.

- Idziemy.

- Szukam tej substancji...

- B臋dziesz szuka艂a po drodze.

- Dok膮d si臋 wybieramy? - spyta艂a Peabody, chwytaj膮c dyski, teczki oraz 偶akiet.

- Obejrze膰 par臋 budynk贸w. Pogada膰 z facetami o wielkich 艂apskach.

- Fascynuj膮ce zaj臋cie!

Pierwszy przystanek wypad艂 w teatrzyku zbudowanym na pocz膮tku dwudziestego wieku. Odznaka policyjna szybko otworzy艂a drzwi obu kobietom, cho膰 dozorca kl膮艂 na czym 艣wiat stoi, wyrzekaj膮c na godziny pracy i paskudny grafik. Na widowni wy艂o偶ono pod艂ogi prawdziwym marmurem, z kt贸rego str贸偶 wydawa艂 si臋 osobi艣cie dumny. Scena zbudowana by艂a z go艂ych desek i jeszcze niczym niezabezpieczona. 艢ciany pokrywa艂 stary tynk.

Mimo to Eve obesz艂a skrupulatnie ca艂y budynek, szukaj膮c w promieniach skanera 艣lad贸w krwi. Droga do nast臋pnego miejsca trwa艂a ca艂e wieki, bo wlok艂y si臋 w popo艂udniowych korkach.

- Profesjonalne zabezpieczenie przeciwogniowe - odezwa艂a si臋 Peabody - mo偶na naby膰 w hurcie lub w sprzeda偶y detalicznej w beczkach dwudziesto - i pi臋膰dziesi臋ciolitrowych. Posiadacz licencji budowlanej mo偶e te偶 - czyta艂a dalej z ekranu osobistego peceta - zam贸wi膰 t臋 substancj臋 w postaci proszku i we w艂asnym zakresie rozprowadzi膰 wod膮. Odbiorcom indywidualnym proponuje si臋 beczki pi臋cio - i dziesi臋ciolitrowe. W tym wypadku nie istnieje mo偶liwo艣膰 zakupu substancji w proszku. W razie potrzeby zapewniaj膮 dostaw臋 pod wskazany adres.

- Trzeba b臋dzie to sprawdzi膰. Przyda si臋 lista odbiorc贸w, por贸wnamy j膮 z nazwiskami pracownik贸w na budowach.

- Troch臋 to potrwa.

- Mamy czas. Morderca nigdzie si臋 nie wybiera. Jest w mie艣cie. - Powiod艂a wzrokiem po ulicy. - Obmy艣la nast臋pne posuni臋cie.

Wszed艂 do mieszkania i natychmiast zam贸wi艂 u domowego androida d偶in z tonikiem. Co za nuda, p贸艂 dnia siedzie膰 w biurze i przewraca膰 papiery! A tu jeszcze staruszek ograniczy艂 dost臋p do kasy, 偶膮daj膮c wi臋kszego zainteresowania firm膮. 鈥濼o twoje dziedzictwo, synu鈥.

Co za bzdety! Jego dziedzictwem by艂o kilkana艣cie milion贸w w rosyjskich brylantach. Firma? Kogo obchodzi firma! Jak tylko b臋dzie m贸g艂, jak tylko zdob臋dzie, co mu si臋 nale偶y, powie staremu, co mo偶e z ni膮 zrobi膰 i gdzie si臋 poca艂owa膰. To b臋dzie pi臋kny dzie艅. Tymczasem jednak trzeba by艂o mu si臋 podlizywa膰, w艂azi膰 bez myd艂a i udawa膰 kochanego synalka. Id膮c wolnym krokiem, zrzuci艂 z siebie ubranie. Rozci膮gn膮艂 si臋 w p艂ytszej cz臋艣ci basenu, umieszczonego w strefie rekreacyjnej apartamentu. Fakt, 偶e znienawidzona firma p艂aci艂a jego rachunki za mieszkanie, ubrania, android i wszelkie inne zachcianki, nigdy nie podwa偶y艂 jego ugruntowanego mniemania o sobie.

Si臋gn膮艂 po d偶in z tonikiem i u艂o偶y艂 si臋 wygodniej w ch艂odnej wodzie.

Teraz trzeba dotrze膰 do Samanthy Gannon. Jaki艣 czas rozmy艣la艂, czyby nie pojecha膰 do Maryland i nie wydoby膰 potrzebnych informacji od dziadk贸w autorki, ale zrezygnowa艂 z tego pomys艂u. Obci膮偶a艂oby go zbyt wiele poszlak. Na razie policja nie mia艂a o niczym poj臋cia. Morderca m贸g艂 by膰 jakim艣 oszala艂ym fanem pisarki albo kochankiem sprz膮taczki, kt贸ry razem z ni膮 w艂ama艂 si臋 do rezydencji Gannon. M贸g艂 to by膰 dos艂ownie ka偶dy. W Maryland na pewno kto艣 zwr贸ci艂by na niego uwag臋... Nie mo偶na si臋 zgubi膰 mi臋dzy mieszka艅cami takiej dziury zabitej dechami. Gdyby zabi艂 dziadk贸w Samanthy Gannon, nawet najbardziej t臋py glina powi膮za艂by ten fakt z zaginionymi bry­lantami.

Gdzie ta Gannon...?! Znikn臋艂a! I 偶adna z delikatnie wypuszczonych sond nie przynios艂a odpowiedzi na pytanie o miejsce jej pobytu.

Kiedy艣 jednak musi pojawi膰 si臋 znowu. Wcze艣niej czy p贸藕niej wr贸ci do domu. W zasadzie m贸g艂by na ni膮 spokojnie poczeka膰, ale coraz trudniej by艂o mu chodzi膰 do tego cholernego biura. Ledwo to znosi艂. Mia艂 dosy膰 krety艅skiej klasy pracuj膮cej i podlizywania si臋 po偶a艂owania godnym rodzicom. Zw艂aszcza kiedy wiedzia艂, 偶e to, czego pragn膮艂 najgor臋cej, co mu si臋 niezaprzeczalnie nale偶a艂o, znajduje si臋 dos艂ownie o krok. Jedn膮 r臋k臋 wspar艂 na brzegu basenu, w drug膮 uj膮艂 szklank臋.

- W艂膮cz ekran - rzuci艂 leniwie. Przerzuci艂 kana艂y informacyjne. Nic nie znale藕li, skonstatowa艂 zadowolony.

Dlaczego media tak kocha艂y rozg艂os? Prawdziwy przest臋pca czerpa艂 satysfakcj臋 wy艂膮cznie z faktu wykonania planu. I cieszy艂 si臋 z tego w skryto艣ci ducha.

On sam lubi艂 by膰 prawdziwym przest臋pc膮, lubi艂 tak偶e... nie, to za ma艂o powiedziane: uwielbia艂 podnosi膰 poprzeczk臋.

U艣miechn膮艂 si臋 do siebie, powi贸d艂 wzrokiem po pokoju, gdzie na p贸艂kach i w gablotkach wyeksponowano stare zabawki oraz gry. Samochody osobowe, ci臋偶ar贸wki, figurki. Niekt贸re ukrad艂, ot tak sobie, dla rozrywki. Tak samo jak czasem krad艂 krawat lub koszul臋. Tylko po to, by sprawdzi膰, czy mu si臋 uda. Z tej samej przyczyny okrada艂 krewnych i przyjaci贸艂 na d艂ugo przed tym, nim si臋 dowiedzia艂, 偶e z艂odziejstwo... ma we krwi. Kto by si臋 domy艣li艂, patrz膮c na rodzic贸w?

Zainteresowa艂 si臋 kiedy艣 kolekcj膮 zabawek ojca i oto, jakie niespodziewane rezultaty! Bo w艂a艣nie od rozm贸w na temat zbior贸w zacz臋艂a si臋 bli偶sza znajomo艣膰 z Chadem Dixem. I to od Chada Dixa us艂ysza艂 o jego dziewczynie, o ksi膮偶ce, kt贸r膮 ona pisze, i o tym, 偶e autorka chodzi z g艂ow膮 w chmurach, po艣wi臋caj膮c ca艂膮 uwag臋 swojemu dzie艂u. Gdyby nie te rozmowy, nie dowiedzia艂by si臋 tak wcze艣nie o brylantach ani o swoim z nimi zwi膮zku.

M贸g艂by nawet nigdy nie przeczyta膰 tej ksi膮偶ki. Zna艂 ciekawsze sposoby sp臋dzania czasu.

Wyci膮gni臋cie z Dixa kolejnych pasjonuj膮cych szczeg贸艂贸w by艂o ca艂kowit膮 艂atwizn膮, podobnie jak nak艂onienie go do ofiarowania jednego z pr贸bnych egzemplarzy.

Opr贸偶ni艂 szklaneczk臋, a cho膰 mia艂 ochot臋 na drugiego drinka, poprzesta艂 na jednym. Chcia艂 mie膰 trze藕w膮 g艂ow臋, to zawsze wa偶ne.

Odstawi艂 szk艂o i przep艂yn膮艂 kilka d艂ugo艣ci basenu. Gdy wyszed艂 z wody, na miejscu pustej szklanki le偶a艂y r臋cznik i szlafrok. Tego wieczoru czeka艂o go jeszcze wyj艣cie na przyj臋cie. W zasadzie codziennie wychodzi艂 na jakie艣 przyj臋cie. O ironio, kilka razy przy takich okazjach spotka艂 Samanth臋 Gannon. Dziwne, 偶e wcale si臋 ni膮 nie zainteresowa艂, wyszed艂 z za艂o偶enia, 偶e nie maj膮 ze sob膮 nic wsp贸lnego.

Nigdy nic go nie 艂膮czy艂o z 偶adn膮 kobiet膮.

Rozwa偶a艂 jaki艣 czas, czyby nie nawi膮za膰 z ni膮 romansu, co by艂oby z pewno艣ci膮 znacznie mniej poni偶aj膮ce ni偶 kr贸tka znajomo艣膰 z Tin膮 Cobb. Cho膰 i Gannon nie by艂a w jego gu艣cie. Tak w ka偶dym razie ocenia艂 na oko.

Skupiona na sobie, pomy艣la艂, zaczynaj膮c si臋 ubiera膰. Dosy膰 atrakcyjna, to prawda, ale z gatunku intelektualizuj膮cych samiczek z klapkami na oczach. Takie kobiety go irytowa艂y albo nies艂ychanie szybko nudzi艂y. Z tego, co o niej wiedzia艂 od Chada, by艂a dobra w 艂贸偶ku, ale poza tym - stanowczo za bardzo skoncentrowana na w艂asnych celach.

Trudno. O ile nie wymy艣li jakiego艣 skuteczniejszego i prostszego sposobu dotarcia do brylant贸w, b臋dzie musia艂 po艣wi臋ci膰 czas prawnuczce Jacka O'Hary.

A na razie, pomy艣la艂, stukaj膮c palcem w stylisko modelu 艂opaty, najwy偶szy czas pogada膰 sobie od serca z tatusiem.

26

Obejrza艂y tylko trzy nieruchomo艣ci. Eve przekona艂a si臋, 偶e budowla艅cy zaczynali dzie艅 pracy znacznie wcze艣niej ni偶 gliniarze. Niczego poza tym si臋 nie dowiedzia艂a, natomiast od wszechobecnego ha艂asu: huku narz臋dzi, jednostajnego rytmu muzyki i pokrzykiwa艅 odbijaj膮cych si臋 echem w pustych budynkach nabawi艂a si臋 potwornego b贸lu g艂owy. Zacz膮艂 wzbiera膰 tu偶 za oczami. I z ka偶d膮 chwil膮 by艂o coraz gorzej.

Do tego dosz艂o jeszcze podlizywanie si臋, zastraszanie i b艂aganie o wsp贸艂prac臋 dostawc贸w izolacji ognioodpornej, by zechcieli udost臋pni膰 listy swoich odbiorc贸w. Eve mia艂a nadziej臋, 偶e ju偶 nigdy w 偶yciu nie odwiedzi 偶adnego magazynu, hurtowni ani sklepu zaopatruj膮cego budowy. B臋dzie wtedy kobiet膮 absolutnie szcz臋艣liw膮.

Chodzi艂y za ni膮 prysznic, dziesi臋ciominutowa drzemka oraz par臋 szklanek lodowatej wody. Poniewa偶 zaparkowa艂a przed domem niemal na zderzaku samochodu Feeneya, nie musia艂a o nic pyta膰 domowego komputera. Roarke z Feeneyem b臋d膮 na g贸rze, w gabinecie albo w pracowni komputerowej. Skoro kot nie przyszed艂 si臋 przywita膰, siedzieli gdzie艣 we trzech.

Odsun臋艂a od siebie przemo偶n膮 ochot臋 na dziesi臋ciominutowa drzemk臋. Nie potrafi艂aby naprawd臋 odpocz膮膰, wiedz膮c, 偶e w domu jest inny glina, zw艂aszcza na s艂u偶bie. Czu艂aby si臋 zawstydzona, gdyby j膮 przy艂apano na odpoczynku. Jako kompromis zafundowa艂a sobie dodatkowe kilka minut pod prysznicem i z przyjemno艣ci膮 stwierdzi艂a, 偶e pozby艂a si臋 b贸lu g艂owy.

Przebra艂a si臋 w d偶insy i bawe艂nian膮 koszulk臋. Najch臋tniej posz艂aby do pan贸w boso, ale by艂aby nie do ko艅ca ubrana. Wobec tego zdecydowa艂a si臋 na tenis贸wki.

Poniewa偶 znowu zacz臋艂a si臋 czu膰 jak cz艂owiek, w drodze do gabinetu zajrza艂a do pracowni komputerowej.

Roarke i Feeney siedzieli przy osobnych stanowiskach. Roarke mia艂 podwini臋te r臋kawy i zwi膮zane z ty艂u w艂osy, co oznacza艂o, 偶e na serio wzi膮艂 si臋 do roboty. Feeney, ubrany w koszul臋 z kr贸tkimi r臋kawami, wygl膮da艂, jakby swoje ubranie wyci膮gn膮艂 psu z gard艂a. Ko艣ciste 艂okcie wzbudzi艂y w Eve rozczulenie, cho膰 nie mia艂a poj臋cia dlaczego. Pewnie by艂a bardziej zm臋czona, ni偶 jej si臋 wydawa艂o.

Na monitorach miga艂y pliki danych, za szybko, 偶eby si臋 da艂o cokolwiek odczyta膰. A dwaj m臋偶czy藕ni rzucali komentarze i pytania w j臋zyku, kt贸rego nigdy nie umia艂a zrozumie膰.

- Cze艣膰, mo偶ecie mi co艣 powiedzie膰 po ludzku?

Obaj zerkn臋li na ni膮 przez rami臋. Uderzy艂o j膮, 偶e dwaj m臋偶czy藕ni tak r贸偶ni z wygl膮du mog膮 mie膰 identyczny wyraz twarzy. Co艣 w rodzaju og艂upia艂ego zaskoczenia.

- Chyba b臋d膮 jakie艣 wyniki. - Feeney si臋gn膮艂 do torebki z orzeszkami, le偶膮cej na pulpicie. - Cofn臋li艣my si臋 w czasie.

- Wygl膮da pani... 艣wie偶o, pani porucznik - odezwa艂 si臋 Roarke.

- Par臋 minut temu wygl膮da艂am dok艂adnie odwrotnie, wi臋c wzi臋艂am prysznic. - Eve podesz艂a bli偶ej do monitor贸w. - Co robicie?

- Gdyby艣my ci zacz臋li t艂umaczy膰 - u艣miechn膮艂 si臋 Roarke - szybko mia艂aby艣 dosy膰. Ale tutaj mo偶esz spokojnie zajrze膰. - Gestem zaprosi艂 j膮 przed monitor, gdzie na jednej po艂owie widnia艂o zdj臋cie Judith Crew, a na drugiej mkn膮艂 zamazany pas innych fotografii.

- Szukacie twarzy?

- Wykopali艣my jej prawo jazdy sprzed rozwodu - wyja艣ni艂 Feeney. - Na drugim komputerze trwa w艂a艣nie szukanie na podstawie dokumentu, kt贸rego u偶ywa艂a, kiedy znalaz艂 j膮 ten facet wynaj臋ty przez ubezpieczenie. Ma tam inne nazwisko, zmieni艂a fryzur臋, straci艂a na wadze. Program szuka podobie艅stw. Jedziemy od tamtych czas贸w do dzi艣.

- A na trzecim terminalu idzie program spekulacyjny - podj膮艂 Roarke - pr贸bujemy ustali膰, jak mog艂aby wygl膮da膰 teraz.

- G艂os ludu spoza si艂 policyjnych uwa偶a, 偶e gdyby zdj臋cie by艂o lepsze, ju偶 by艣my j膮 znale藕li.

- Tak w艂a艣nie uwa偶am - potwierdzi艂 Roarke. Feeney wrzuci艂 do ust kolejny orzeszek.

- Sporo ludzi jest na 艣wiecie. Sporo kobiet w tej grupie wiekowej. A jeszcze musimy wzi膮膰 pod uwag臋, 偶e mo偶e jej w og贸le nie by膰 na ziemi.

- Mo偶e ju偶 zmar艂a - dorzuci艂a Eve. - Albo nie figuruje w standardowym programie identyfikacyjnym. Mieszka sobie, cholera, na jakiej艣 tropikalnej wyspie i wyplata maty.

- Albo zrobi艂a operacj臋 plastyczn膮.

- Ech, ta dzisiejsza m艂odzie偶. - Feeney pokr臋ci艂 g艂ow膮 i przewr贸ci艂 oczami. - 呕adnej wiary w sukces.

- A co z jej synem?

- Te偶 szukamy. Program ju偶 wyrzuci艂 par臋 mo偶liwo艣ci. Sprawdzamy je po raz drugi. Natomiast tutaj sprawdzamy kwestie finansowe. Eve odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Roarke'a. Energiczniejszy ruch przypomnia艂 jej o b贸lu g艂owy.

- To znaczy?

- Judith Crew sprzeda艂a dom w Ohio. Pieni膮dze dosta艂a nie od razu. Musia艂a zostawi膰 bankowi albo po艣rednikowi instrukcje, co z nimi zrobi膰 dalej. I najprawdopodobniej przes艂ano je na nazwisko, kt贸rego wtedy u偶ywa艂a, chyba 偶e zleci艂a przekazanie pieni臋dzy osobie trzeciej.

- Potrafisz odtworzy膰 przebieg takiej transakcji? Z pocz膮tku wieku?

- Jestem dociekliwy. Ale te偶 Judith by艂a ostro偶na. Kaza艂a przes艂a膰 czek do swojego prawnika, a potem zleci艂a przekazanie go do kolejnej firmy adwokackiej. W Tucson.

- W Tucson?

- W Arizonie, najdro偶sza.

- Wiem, gdzie jest Tucson. - Rzeczywi艣cie, mia艂a niejakie poj臋cie. - Jak si臋 tego wszystkiego dowiedzia艂e艣?

- Mam swoje sposoby. Feeney wbi艂 wzrok w sufit, ostentacyjnie wy艂膮czaj膮c si臋 z rozmowy.

- K艂ama艂e艣, dawa艂e艣 艂ap贸wki i 艂ama艂e艣 ustaw臋 o ochronie danych osobowych - stwierdzi艂a zimno Eve.

- 艁adne podzi臋kowanie, nie ma co! - W k膮cikach ust Roarke'a czai艂 si臋 u艣miech. - Judith Crew mieszka艂a w Tucson nieca艂y miesi膮c na pocz膮tku dwa tysi膮ce czwartego roku. Odebra艂a czek i zdeponowa艂a go w miejscowym banku. Domy艣lam si臋, 偶e wykorzysta艂a fundusze na ponown膮 zmian臋 to偶samo艣ci i zn贸w si臋 przeprowadzi艂a.

- Jeste艣my coraz bli偶ej celu. Jak program por贸wnawczy sko艅czy prac臋, przyjrzymy si臋 wynikom. - Feeney potar艂 skronie. - Przyda艂aby mi si臋 przerwa.

- Id藕 na d贸艂, pop艂ywaj sobie, napij si臋 piwa - zaproponowa艂 Roarke. - Za p贸艂 godzinki sprawdzimy, co mamy nowego.

- Niech b臋dzie. Pasuje mi taki plan. Co艣 wam przynie艣膰, dzieciaki? Tylko Feeney nazywa艂 Eve dzieciakiem.

- Nie, dzi臋ki - odrzek艂a. - Jak wr贸cisz, powiem wam, co ja mam nowego. Musz臋 i艣膰 do swojego gabinetu uporz膮dkowa膰 par臋 drobiazg贸w.

- No to tam si臋 spotkamy - rzuci艂 Feeney i wyszed艂.

- W zasadzie te偶 bym si臋 napi艂a piwa - stwierdzi艂a Eve.

- I mnie si臋 przyda przerwa. - Roarke przeci膮gn膮艂 palcem po jej d艂oni, podni贸s艂 j膮 do ust i lekko uszczypn膮艂 z臋bami. Zacz臋艂o si臋.

- Nie w膮chaj mnie.

- Za p贸藕no. Czym pachniesz? Od st贸p do g艂贸w?

- Nie wiem czym. - Unios艂a r臋k臋, aby pow膮cha膰 w艂asne przedrami臋. Jej zdaniem to tylko myd艂o. - Pachn臋 tym, co by艂o pod prysznicem.

Oswobodzi艂a d艂o艅, ale jednocze艣nie pope艂ni艂a b艂膮d, ogl膮daj膮c si臋, czy aby Feeney jest ju偶 dostatecznie daleko. Ten moment nieuwagi Roarke wykorzysta艂 bez wahania: ustawi艂 stop臋 tu偶 za nogami Eve, pchn膮艂 j膮, pozbawiaj膮c r贸wnowagi i obr贸ci艂, tak 偶e wyl膮dowa艂a mu na kolanach.

- Przesta艅! - szepn臋艂a w napi臋ciu. Na jej li艣cie sytuacji kompromituj膮cych przy艂apanie na kolanach m臋偶a zajmowa艂o miejsce w pierwszej tr贸jce, wy偶ej ni偶 drzemka w obecno艣ci innego policjanta albo wyst膮pienie bez but贸w. - Jestem na s艂u偶bie. Feeney tu jest!

- Nie widz臋 Feeneya. - Roarke ju偶 znaczy艂 ustami mokr膮 艣cie偶k臋 na jej szyi. - A jako niezale偶ny ekspert spoza kr臋g贸w policyjnych tak偶e mam prawo do przerwy rekreacyjnej. Postanowi艂em, 偶e lepiej pos艂u偶y mi aktywno艣膰 przewidziana tylko dla doros艂ych ni偶 nap贸j dozwolony od lat osiemnastu. Eve czu艂a, jak po jej sk贸rze przelatuj膮 iskierki po偶膮dania.

- Je艣li sobie wyobra偶asz, 偶e b臋d臋 z tob膮 baraszkowa艂a w pracowni komputerowej, to si臋 grubo mylisz. Feeney mo偶e tu wr贸ci膰 w ka偶dej chwili.

- To mnie podnieca! - Za艣mia艂 si臋 cicho i uszczypn膮艂 z臋bami swoje ulubione miejsce tu偶 pod jej uchem. - Jestem zboczony! - roze艣mia艂 si臋 g艂o艣niej.

- Mam niejasne podejrzenia, 偶e Feeney tak偶e od czasu do czasu uprawia seks, ale dobrze, znajdziemy sobie na czas przerwy rekreacyjnej jakie艣 stosowniejsze miejsce.

- S艂uchaj, ja naprawd臋 mam co robi膰 i... Zabieraj te r臋ce!

- Tak, owszem, to rzeczywi艣cie moje r臋ce. - Podni贸s艂 Eve jak dziecko, jak pi贸rko i wsta艂 z krzes艂a. - Nale偶y mi si臋 trzydzie艣ci minut - oznajmi艂, id膮c do windy.

- Z tego, co widz臋, zajmie ci to najwy偶ej pi臋膰.

- Za艂o偶ysz si臋? St艂umi艂a 艣miech i chwyci艂a si臋 drzwi windy.

- Zlituj si臋, nie mog臋 biega膰 po domu nago, kiedy jest tutaj Feeney. Co b臋dzie, jak wr贸ci i...

- Wiesz co, s膮dz膮c po tym, 偶e Feeneyowie maj膮 malutkie Feeney膮tka, podejrzewam, 偶e on tak偶e niekiedy biega nago.

- O rany! - Eve pu艣ci艂a drzwi i z艂apa艂a si臋 za g艂ow臋. - Pod艂y jeste艣! Teraz b臋d臋 mia艂a przed oczami go艂ego Feeneya!

Roarke chcia艂 utrzyma膰 j膮 w niepewno艣ci, wi臋c zamiast wyda膰 polecenie g艂osem, nacisn膮艂 guzik odpowiedniego pi臋tra. Tego, na kt贸rym znajdowa艂a si臋 sypialnia.

- Wszystkie chwyty dozwolone. Teraz, oszo艂omiona takim widokiem, nie zdo艂asz mi si臋 oprze膰.

- Na to nie licz!

- Pami臋tasz, jak si臋 kochali艣my pierwszy raz? - szepn膮艂 jej do ucha.

- Mniej wi臋cej. Mniej ni偶 wi臋cej.

- Pierwszy raz zaliczyli艣my w windzie. Nie mogli艣my si臋 powstrzyma膰 i bardzo nam si臋 艣pieszy艂o. Ja kompletnie oszala艂em. Pragn膮艂em ci臋 tak, 偶e nie mog艂em oddycha膰. I nic si臋 nie zmieni艂o. - Drzwi kabiny rozsun臋艂y si臋 z cichym szmerem, a Roarke zamkn膮艂 偶onie usta poca艂unkiem. - I nigdy si臋 nie zmieni.

- Bardzo dobrze. - 艢ci膮gn臋艂a mu gumk臋 z w艂os贸w, przeczesa艂a czarn膮, g臋st膮 fal臋 palcami. - Bo jeste艣 w tym cholernie dobry. - Cmokn臋艂a go w szyj臋.

- Ale nie na tyle dobry, 偶ebym si臋 zgodzi艂a igra膰 przy otwartych drzwiach. Feeney m贸g艂by zaw臋drowa膰 nawet tutaj. Nigdy nie wiadomo. Nie mog臋 si臋 skoncentrowa膰.

- Zaraz to za艂atwimy. - Poniewa偶 Eve obj臋艂a go nogami w pasie i r臋kami za szyj臋, a jej usta, coraz gor臋tsze, torowa艂y sobie drog臋 ni偶ej i ni偶ej, w niejakim po艣piechu zatrzasn膮艂 drzwi i przekr臋ci艂 zamek. - Teraz lepiej?

- Bo ja wiem...? Chyba musisz mi przypomnie膰, jak to by艂o za pierwszym razem.

- O ile dobrze pami臋tam, to by艂o mniej wi臋cej tak. - Opar艂 j膮 o 艣cian臋, przycisn膮艂 wargi do jej ust. Natychmiast zala艂a j膮 fala pierwotnego po偶膮dania. A przy tym czu艂a si臋 rozdarta na dwoje, widz膮c w sobie z jednej strony kobiet臋, kt贸r膮 by艂a, zanim go pozna艂a, z drugiej t臋, kt贸r膮 w niej odkry艂. Mog艂a by膰 sob膮, on j膮 rozumia艂.

Mog艂a by膰 t膮, kt贸r膮 sta艂a si臋 p贸藕niej, i tak膮 te偶 j膮 uwielbia艂. I oboje nadal r贸wnie mocno pragn臋li siebie wzajemnie, mimo wszystkich zmian i dzi臋ki nim, a tak偶e dzi臋ki wszystkim odkryciom. Pozwoli艂a si臋 zdominowa膰, ale w tym poddaniu czu艂a swoj膮 si艂臋, wzrastaj膮c膮 jak pot臋ga przyp艂ywu. D艂onie mia艂a r贸wnie zaj臋te jak on, tak samo niecierpliwe usta i gor膮c膮 sk贸r臋. Kiedy z 艂oskotem wyl膮dowali na pode艣cie przy 艂贸偶ku, roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no.

- Wtedy te偶 si臋 艣pieszyli艣my.

Przenie艣li si臋 na 艂贸偶ko, tworz膮c niepowtarzalne po艂膮czenie dw贸ch cia艂, przetaczali si臋, zrzucaj膮c kolejne cz臋艣ci ubrania, smakuj膮c siebie nawzajem. Wtedy, za pierwszym razem, by艂o ciemno. Nami臋tno艣膰 i spragnione d艂onie w smolistej czerni. Teraz zalewa艂o ich 艣wiat艂o z okien w 艣cianach i w suficie, ale po偶膮danie by艂o to samo. A偶 bola艂o, jak rana, kt贸ra ma si臋 nigdy nie zabli藕ni膰. Wtedy te偶 Eve by艂a pe艂na sprzecznych wra偶e艅 i pragnie艅.

Gor膮czka podniecenia doprowadza艂a Roarke'a do sza艂u, najch臋tniej przygwo藕dzi艂by Eve do 艂贸偶ka i uwolni艂 oboje od niezno艣nego napi臋cia, ale nie, to by by艂o za ma艂o, chcia艂 wi臋cej, o wiele wi臋cej. Wi臋cej dla siebie, wi臋cej dla niej. Wtedy, za pierwszym razem, by艂o tak samo. Chwyci艂 j膮 za nadgarstki, przytrzyma艂 jej r臋ce nad g艂ow膮. Dwa cia艂a napiera艂y na siebie z ca艂ej si艂y, t臋tna wali艂y jak oszala艂e.

- Teraz - rozkaza艂a. - Szybko. I mocno.

- Zaraz. - Wiedzia艂, co b臋dzie, wiedzia艂, 偶e znajduj膮 si臋 o krok od czystego szale艅stwa. Zamkn膮艂 oba nadgarstki Eve w mocnym u艣cisku jednej d艂oni. Gdyby go w tej chwili dotkn臋艂a, posun臋liby si臋 o krok za daleko.

Sam jednak mia艂 ci膮gle drug膮 r臋k臋 woln膮. M贸g艂 dotyka膰, m贸g艂 robi膰, co chcia艂, patrze膰 na Eve, napawa膰 si臋 widokiem jej cia艂a, jej dr偶eniem rozkoszy. Sk贸r臋 mia艂a wilgotn膮, a gdy przesuwa艂 po niej d艂oni膮, spomi臋dzy warg Eve wydobywa艂 si臋 dr偶膮cy j臋k, kt贸ry przeszed艂 w ochryp艂y krzyk, gdy Roarke po raz kolejny udowodni艂, 偶e ma wyj膮tkowo zr臋czne palce.

Patrzy艂, jak jej nieprzytomne oczy zachodz膮 mg艂膮, czu艂, jak puls przy艣piesza, s艂ysza艂 zduszony szloch, gdy mu si臋 podda艂a. M贸g艂 z ni膮 zrobi膰, co chcia艂.

Jeszcze raz, pomy艣la艂, wpijaj膮c si臋 wargami w jej usta. Jeszcze raz.

I nic innego nie przychodzi艂o mu do g艂owy.

Eve oplot艂a go uwolnionymi ramionami i wypchn臋艂a biodra do g贸ry. Porusza艂 si臋 w niej tak, jak chcia艂a: szybko i mocno.

Jak膮艣 cz臋艣ci膮 艣wiadomo艣ci, kt贸ra jeszcze pami臋ta艂a o rzeczywisto艣ci, ogarnia艂a fakt, 偶e Roarke przekroczy艂 punkt krytyczny, 偶e dotar艂 tam, gdzie tak swobodnie j膮 posy艂a艂. Gdzie艣 poza cywilizacj膮 i rozs膮dkiem, granicami i opanowaniem, gdzie istnia艂y tylko odczucia i pragnienia. Chcia艂a, 偶eby z ni膮 by艂 tam, gdzie nie istnia艂a kontrola pod 偶adn膮 postaci膮, gdzie rozkosz stymulowa艂a umys艂 i cia艂o.

I sama te偶 zbli偶a艂a si臋 do tego ostatniego drgnienia, s艂ysza艂a, 偶e usta艂 jej oddech, jak zatrzymany b贸lem. Owin臋艂a si臋 wok贸艂 cia艂a Roarke'a, odda艂a mu bez reszty.

- Teraz - powiedzia艂a. I zabra艂a go ze sob膮.

Przeci膮gn臋艂a si臋 pod nim, podwin臋艂a palce st贸p i zaraz wyprostowa艂a. Czu艂a si臋, co tu kry膰, cholernie dobrze.

- Wystarczy! - Klepn臋艂a Roarke'a w po艣ladek. - Koniec przerwy rekreacyjnej.

- O rany...

- Wstawaj, min臋艂o twoje p贸艂 godziny.

- Eee... na pewno nie. Zosta艂o jeszcze przynajmniej pi臋膰 minut. Zreszt膮 wszystko jedno: nawet je艣li min臋艂o trzydzie艣ci, potrzebuj臋 jeszcze pi臋ciu.

- Spadaj! - Klepn臋艂a go po raz drugi, potem uszczypn臋艂a, a poniewa偶 ani jedno, ani drugie nie pomog艂o, gwa艂townie podnios艂a kolano.

- Ostro偶nie! - To go wreszcie ruszy艂o. - Uwa偶aj na klejnoty rodowe!

- Sam sobie uwa偶aj. Ja ju偶 w艂a艣nie z nich skorzysta艂am. - Mia艂a na tyle rozumu i refleksu, 偶eby si臋 odtoczy膰, zanim zd膮偶y艂 zareagowa膰. Stan臋艂a przy 艂贸偶ku, zako艂ysa艂a si臋 z palc贸w na pi臋ty. - Ojej, jestem wyko艅czona.

Roarke nie ruszy艂 si臋 z miejsca. Le偶a艂 p艂asko na plecach i tylko si臋 jej przygl膮da艂. Smuk艂y, nagi, ze sk贸r膮 b艂yszcz膮c膮 od potu po energicznie wykorzystanej przerwie rekreacyjnej...

- Tak te偶 wygl膮dasz. - I zaraz u艣miechn膮艂 si臋 chytrze. - Id藕, zobacz, czy Feeney sko艅czy艂 ju偶 p艂ywa膰. Eve zblad艂a jak 艣ciana.

- O rany... O, kurcz臋... Ojej... Cholera jasna! - 艢mign臋艂a po ubranie. - Przecie偶 on si臋 domy艣li! Domy艣li si臋 wszystkiego i b臋dziemy odwracali wzrok, udaj膮c, 偶e nie wiemy, co wiemy... cholera! Gdy pomkn臋艂a do 艂azienki, 艣ciskaj膮c pod pach膮 ubranie, goni艂 j膮 gromki 艣miech m臋偶a.

Feeney ju偶 czeka艂 w gabinecie, niedobrze. Mimo wszystko Eve wkroczy艂a dziarskim krokiem i od razu podesz艂a do biurka.

- Gdzie by艂a艣? - spyta艂 Feeney.

- Ja... musia艂am za艂atwi膰 par臋 drobiazg贸w...

- M贸wi艂a艣, 偶e b臋dziesz... - urwa艂 w p贸艂 zdania. Z jego ust wydoby艂 si臋 jeszcze zduszony d藕wi臋k: mieszanina zdumienia i za偶enowania.

Eve poczu艂a, 偶e robi jej si臋 gor膮co. Skupi艂a ca艂膮 uwag臋 na komputerze, jakby m贸g艂 wyskoczy膰 z obudowy i chwyci膰 j膮 za gard艂o.

- To mo偶e ja... - zaj膮kn膮艂 si臋 Feeney. Eve nie musia艂a na niego patrze膰, 偶eby wiedzie膰, 偶e dawny partner toczy wok贸艂 zak艂opotanym wzrokiem. - Przynios臋 kaw臋.

- Dobrze. Przynie艣. Przyda si臋. Gdy us艂ysza艂a, 偶e uciek艂 do kuchni, westchn臋艂a ci臋偶ko i przetar艂a twarz d艂o艅mi.

- R贸wnie dobrze mog艂abym mie膰 na czole tabliczk臋 z napisem 鈥瀢艂a艣nie zosta艂am przeleciana鈥 - szepn臋艂a zrozpaczona.

Pouk艂ada艂a dyski, przypi臋艂a na tablicy dane, a gdy wszed艂 Roarke, zmia偶d偶y艂a go jednym spojrzeniem.

- Nie podoba mi si臋 wyraz twojej twarzy - sykn臋艂a.

- Jaki?

- Doskonale wiesz jaki. Zmie艅.

Roarke - odpr臋偶ony i w doskona艂ym humorze - usiad艂 na rogu biurka, nadal u艣miechni臋ty. Wracaj膮cy z kuchni Feeney mia艂 na twarzy podejrzane rumie艅ce. Na widok gospodarza odchrz膮kn膮艂 znacz膮co. Postawi艂 fili偶anki na blacie.

- Dla ciebie nie przynios艂em - stwierdzi艂.

- Nie ma sprawy. - Roarke zby艂 brak kawy machni臋ciem r臋ki. - Na ranie dzi臋kuj臋. Jak ci si臋 p艂ywa艂o?

- Bardzo dobrze. 艢wietnie. - Feeney przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po wilgotnych rudych kosmykach przetykanych siwizn膮. - Naprawd臋 艣wietnie. - I zaj膮艂 si臋 studiowaniem zmian na tablicy. Ale z nich dobrana para, pomy艣la艂 Roarke. Dwoje twardych gliniarzy, na co dzie艅 ocieraj膮cych si臋 o 艣mier膰 i szale艅stwo, ale wystarczy, 偶eby zw膮chali troch臋 seksu, a zaczynaj膮 si臋 wi膰 jak dziewice na orgii.

- Najpierw powiem wam, co nowego - zacz臋艂a Eve - potem ka偶de z nas zajmie si臋 swoj膮 robot膮. Na tablicy przypi臋艂am portret pami臋ciowy. To samo macie na ekranie. - Wzi臋艂a w r臋k臋 wska藕nik laserowy i machn臋艂a nim w kierunku ekranu na 艣cianie. - Detektyw Yancy naszkicowa艂 podobizn臋, ale uwa偶a, 偶e mo偶e by膰 zbyt odleg艂a od orygina艂u, 偶eby j膮 przes艂a膰 do medi贸w. Przynajmniej jednak mamy poj臋cie o podstawowych faktach. Znamy kolor sk贸ry i z grubsza rysy twarzy.

- Ile on ma lat? - zapyta艂 Feeney. - Ze trzydzie艣ci?

- Mniej wi臋cej. Syn Alexa Crew, nawet gdyby wi臋ksz膮 cz臋艣膰 fortuny wyda艂 na operacje plastyczne twarzy i cia艂a, raczej nie osi膮gn膮艂by a偶 takiego efektu. Trudno, 偶eby sze艣膰dziesi臋ciolatek wygl膮da艂 o po艂ow臋 m艂odziej. A ta kelnerka nie da艂a mu powy偶ej czterdziestu lat. Mo偶liwe, 偶e szukamy jakiego艣 dalszego krewnego, m艂odego przyjaciela lub protegowanego. Musimy si臋 zastanowi膰 nad ka偶d膮 mo偶liwo艣ci膮. Takie s膮 najbardziej prawdopodobni' za艂o偶enia, je艣li we藕miemy pod uwag臋 wz贸r dzia艂ania i profil osobowo艣ci.

- Wszystko fajnie, tyle 偶e w ten spos贸b grupa os贸b podejrzanych powi臋ksza nam si臋, zamiast zaw臋偶a膰.

- Uda艂o nam si臋 j膮 zaw臋zi膰 i to znacznie. - Eve opowiedzia艂a o 艣ladach substancji ognioodpornej i pr贸bie odnalezienia miejsca zamordowania Tiny Cobb. - To pierwszy wyra藕ny 艣lad zostawiony przez morderc臋. Kiedy znajdziemy miejsce zbrodni, b臋dzie nam 艂atwiej zidentyfikowa膰 sprawc臋. Wybra艂 takie, a nie inne, bo je zna艂. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie m贸g艂 tam wej艣膰, zrobi膰, co mia艂 do zrobienia, bez 偶adnych przeszk贸d, a potem jeszcze spokojnie posprz膮ta膰.

- Zgoda. - Feeney pokiwa艂 g艂ow膮. - Krwi na pewno by艂o od licha i ciul ciut. Musia艂 posprz膮ta膰, bo inaczej wszystko by si臋 natychmiast wyda艂o. Robotnicy od razu zwr贸ciliby uwag臋 na czerwone ka艂u偶e.

- Co oznacza, 偶e zab贸jca mia艂 czas zrobi膰 wszystko, co zamierza艂. 呕e nikt mu nie przeszkadza艂. Mia艂 te偶 w艂asny transport, dost臋p do materia艂贸w 艂atwo palnych i by艂 niezbyt daleko od miejsca spalenia cia艂a.

- Nie przypuszczam, 偶eby w tych warunkach nosi艂 r臋kawiczki czy czepek na w艂osach - odezwa艂 si臋 Feeney. - Bo niby po co?

- Tak, w jego przekonaniu by艂aby to tylko strata czasu - zgodzi艂a si臋 z nim Eve. - Od pocz膮tku zamierza艂 spali膰 zw艂oki, a wi臋c zniszczy膰 wszelkie ewentualne dowody. Tak mu si臋 przynajmniej zdawa艂o. Po co zawraca膰 sobie g艂ow臋 odciskami palc贸w? Zw艂aszcza w miejscu, w kt贸rym mia艂 prawo przebywa膰.

- Mo偶e by膰 w艂a艣cicielem firmy budowlanej, pracowa膰 jako robotnik albo remontowa膰 w艂asne mieszkanie.

- Mo偶e by膰 inspektorem budowlanym - wtr膮ci艂 si臋 Roarke. - Chocia偶 w tej sytuacji musia艂by te偶 by膰 nieszczeg贸lnie lotny, 偶eby zapomnie膰 o izolacji ognioodpornej.

- Przes艂a艂e艣 mi dane o pracach budowlanych w okolicy miejsca porzucenia cia艂a. Czy to pe艂na lista?

- W zasadzie tak, ale zawiera tylko te inwestycje, kt贸re s膮 prowadzone w majestacie prawa. Natomiast jakie艣 drobne przer贸bki albo nawet wi臋ksze, tyle 偶e w prywatnych domach czy apartamentach bywaj膮 niezg艂aszane. W艂a艣ciciel zatrudnia wykonawc臋, kt贸ry zapomina o zg艂oszeniu zlecenia i obaj s膮 na tym do przodu.

Eve zobaczy艂a oczami wyobra藕ni setki, a mo偶e nawet tysi膮ce miejsc przebudowywanych po cichu, bez zg艂aszania jakimkolwiek w艂adzom.

- Nie. Nie b臋d臋 si臋 tym przejmowa艂a, dop贸ki mam gdzie szuka膰. Powiedz mi, czy inwestorzy na du偶ych budowach mog膮 przechowywa膰 benzyn臋?

- Tak. Jest im potrzebna do maszyn budowlanych. 呕eby nie wozi膰 ci膮gle paliwa ze stacji za miastem, urz膮dza si臋 magazyn na terenie budowy albo gdzie艣 w pobli偶u. Oczywi艣cie p艂aci si臋 za to prowizj臋.

- To te偶 jest 艣lad.

- Biurokraci w 鈥瀕icencjach i koncesjach鈥 obedr膮 ci臋 ze sk贸ry - stwierdzi艂 Feeney.

- Jako艣 prze偶yj臋.

- B臋dziesz chyba musia艂a trzyma膰 ich na muszce, 偶eby dosta膰 wszystkie potrzebne nakazy, odwali膰 ca艂膮 papierkow膮 robot臋. Mo偶e nam si臋 powiedzie z programami por贸wnawczymi, wtedy mo偶na to sobie darowa膰. - Feeney w zamy艣leniu g艂adzi艂 nos palcami. - Ale tak czy inaczej ani jedno, ani drugie nie p贸jdzie szybko. Musz臋 przesun膮膰 wyjazd o kilka dni.

- Jaki wyjazd? - Eve spojrza艂a na niego kompletnie zdezorientowana. Nagle przypomnia艂a sobie o jego urlopie. - Cholera, ca艂kiem zapomnia艂am. Kiedy wyje偶d偶asz?

- Jestem w robocie jeszcze dwa dni, potem co艣 wymy艣l臋. Kusi艂o j膮, 偶eby go faktycznie zatrzyma膰, jednak nie. Westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Je艣li 鈥瀋o艣 wymy艣lisz鈥, to twoja 偶ona wyrwie nam obojgu w膮troby i zrobi z nich pasztet.

- Ma m臋偶a gliniarza. Wie, jak to bywa. - Ale w jego s艂owach trudno si臋 by艂o doszuka膰 szczeg贸lnego przekonania.

- Na pewno jest ju偶 spakowana. Feeney u艣miechn膮艂 si臋 nieweso艂o.

- Jest spakowana od tygodnia.

- Nie b臋d臋 jej si臋 nara偶a膰. Zreszt膮 i tak ju偶 sporo zrobi艂e艣. Dalej damy sobie rad臋 bez ciebie. Feeney spojrza艂 na tablic臋.

- Nie lubi臋 zostawia膰 niedoko艅czonej roboty.

- Mam do pomocy jeszcze MacNaba i tego cywila. - Kciukiem wskaza艂a Roarke'a. - Je偶eli nie zako艅czymy sprawy przed twoim wyjazdem, b臋dziemy ci si臋 meldowa膰. Mo偶esz zosta膰 dzisiaj jeszcze ze dwie godziny?

- Mog臋. Spr贸buj臋 co艣 wyczarowa膰, dobra?

- Spr贸buj. Ja si臋 zorientuj臋, jak wygl膮da otrzymywanie zezwole艅. Mo偶emy si臋 tu spotka膰 jutro o 贸smej?

- Mo偶emy, pod warunkiem 偶e zapraszasz na 艣niadanie.

- Ja tego dopilnuj臋 - obieca艂 Roarke. Odczeka艂, a偶 zostanie sam z Eve. - Mog臋 ci zaoszcz臋dzi膰 troch臋 czasu i wysi艂ku. Je艣li wykorzystam nierejestrowany sprz臋t, dostaniesz list臋 pozwole艅 na przebudow臋 najszybciej, jak to mo偶liwe.

Wcisn臋艂a r臋ce w kieszenie, wpatruj膮c si臋 w tablic臋, na kt贸rej wisia艂y zdj臋cia dw贸ch martwych kobiet. Niezarejestrowany sprz臋t Roarke'a m贸g艂 oszuka膰 wszystkowidz膮ce oko zabezpiecze艅 komputerowych. Nikt si臋 nie dowie, 偶e jej m膮偶 w艂ama艂 si臋 na strze偶one strony i 艣ci膮gn膮艂 stamt膮d jakie艣 dane.

- Nie mog臋 si臋 na to zgodzi膰 - odpar艂a jednak - nie mog臋 i艣膰 na skr贸ty tylko po to, 偶eby zaoszcz臋dzi膰 troch臋 czasu, dla w艂asnej wygody. Samantha Gannon jest bezpieczna. O ile mi wiadomo, to jedyna osoba, kt贸rej grozi bezpo艣rednie niebezpiecze艅stwo ze strony mordercy. Nie ma powodu nagina膰 prawa. Zrobi臋 to zgodnie z przepisami.

Roarke stan膮艂 za 偶on膮 i rozmasowa艂 jej kark i barki. Oboje patrzyli na zdj臋cia Andrei Jacobs oraz Tiny Cobb. Przed 艣mierci膮 i po.

- Je艣li decydujesz si臋 p贸j艣膰 na skr贸ty, zawsze robisz to dla nich, Eve. Dla skrzywdzonych, zabitych. Nie dla siebie.

- Bo tu nie o mnie chodzi.

- Gdyby rzeczywi艣cie nie chodzi艂o o ciebie, w pewnym sensie oczywi艣cie, to nie da艂aby艣 rady ci膮gn膮膰 tego w贸zka dzie艅 za dniem. I naprawd臋 nie wiem, kto by wtedy dochodzi艂 sprawiedliwo艣ci w imieniu takich jak Andrea Jacobs czy Tina Cobb.

- Jaki艣 inny gliniarz.

- Jeste艣 jedyna w swoim rodzaju i niezast膮piona. - Przytuli艂 j膮 i poca艂owa艂 we w艂osy. - Nikt inny nie rozumie tak dobrze tych, kt贸rzy zostali skrzywdzeni, i tych, kt贸rzy skrzywdzili. Widz臋 to, wiem o tym. Szczery ze mnie facet. Odwr贸ci艂a si臋 do niego.

- Szczery i uczciwy z wyboru. - Na pewno my艣la艂 o swojej matce, o tym, czego si臋 nie tak dawno dowiedzia艂 i co sprawi艂o mu ogromny b贸l. Eve nie by艂a w stanie mu pom贸c, pom艣ci膰 艣mierci jego matki, cho膰 robi艂a podobne rzeczy dla obcych. Nie mog艂a upomnie膰 si臋 o sprawiedliwo艣膰 w imieniu tej kobiety, kt贸ra kocha艂a swego syna i zgin臋艂a brutalnie zamordowana przez jego ojca.

- Gdybym umia艂a cofn膮膰 czas - odezwa艂a si臋 cicho - zrobi艂abym wszystko, 偶eby tego zwyrodnialca ukara膰. Chcia艂abym wymierzy膰 mu sprawiedliwo艣膰. Zrobi艂abym to dla ciebie.

- Nie potrafimy zmienia膰 przesz艂o艣ci. Nie odmienimy ani losu mojej matki, ani w艂asnego. Gdyby to jednak by艂o mo偶liwe, zaufa艂bym tylko tobie. Tylko ty potrafisz mnie powstrzyma膰 od chodzenia na skr贸ty. - Pog艂adzi艂 Eve po policzku. - Dlatego, pani porucznik, prosz臋 pami臋ta膰, 偶e je艣li decyduje si臋 pani na obej艣cie prawa, to z powodu takich ludzi, kt贸rych paragrafy w og贸le nie obchodz膮, oraz innych, kt贸rych pani broni, pani porucznik.

- B臋d臋 pami臋ta艂a. Id藕, pom贸偶 Feeneyowi. Dajcie mi jak膮艣 bro艅 do r臋ki, 偶ebym mog艂a odp艂aci膰 draniowi za to, co zrobi艂.

Kiedy wyszed艂, usiad艂a i zamy艣li艂a si臋, zapomniawszy o kawie, ze wzrokiem wbitym w tablic臋. W ka偶dej z ofiar widzia艂a siebie. W Andrei Jacobs, z poder偶ni臋tym gard艂em, rzuconej jak co艣 zupe艂nie zb臋dnego. W Tinie Cobb, odartej z godno艣ci, pozbawionej to偶samo艣ci. Ale ona si臋 odrodzi艂a. Jak Feniks z popio艂贸w. Rzeczywi艣cie, nie mo偶na zmieni膰 przesz艂o艣ci, pomy艣la艂a. Lecz mo偶na j膮 wykorzysta膰.

27

Pracuj膮c samotnie, zwykle traci艂a poczucie czasu. Podejrzewa艂a, 偶e to samo dzia艂o si臋 tak偶e w贸wczas, gdy dzia艂a艂a w grupie. Rozwi膮zywanie kolejnej sprawy, uk艂adanie r贸偶nych wersji wydarze艅, kr膮偶enie po ciasnym gabinecie, bezosobowy g艂os komputera - tak, w tym w艂a艣nie znajdowa艂a ukojenie.

Z zamy艣lenia wyrwa艂 j膮 pisk tele艂膮cza. Zda艂a sobie spraw臋, 偶e siedzi w p贸艂mroku, jedyne 艣wiat艂o s膮czy艂o si臋 z monitor贸w.

- Dallas, s艂ucham.

- Cze艣膰, pani porucznik. - Na ekranie ukaza艂a si臋 m艂oda twarz MacNaba. W r臋ku trzyma艂 kawa艂ek pizzy. Rany, chyba nawet czu膰 by艂o zapach pepperoni. - Spa艂a艣 czy co? Zrobi艂o jej si臋 g艂upio tylko dlatego, 偶e inny glina przy艂apa艂 j膮 w chwili zadumy.

- Nie, nie spa艂am. Pracuj臋.

- Po ciemku?

- Skup si臋 mo偶e na tym, czego ode mnie chcesz. - Czego chcia艂a ona sama, wiedzia艂a doskonale. Pizz臋!

- Dobra. Przepu艣ci艂em tele艂膮cze si贸str Cobb przez programy... - Odgryz艂 kawa艂ek pepperoni. Eve musia艂a prze艂kn膮膰 艣lin臋. - I wiesz, ta ich taniutka maszynka jest du偶o przyzwoitsza ni偶 r贸偶ne kosztowne cude艅ka. Pami臋膰 ma, co prawda, do niczego i pasmo przenoszenia...

- Przesta艅 mnie faszerowa膰 technicznym 偶argonem. M贸w, co znalaz艂e艣.

- Dobra, jasne. Obliza艂... dra艅 jeden! Obliza艂 z kciuka sos pomidorowy!

- Namierzy艂em dwa miejsca, sk膮d morderca wys艂a艂 wiadomo艣ci do Tiny Cobb. Z jednego z nich by艂o te偶 to przerwane po艂膮czenie do domu Gannon, w noc zab贸jstwa Andrei Jacobs, kiedy w艂膮czy艂a si臋 automatyczna sekretarka.

- Gdzie to?

- Publiczna budka w Grand Central. Drugie miejsce to cyberklub w 艣r贸dmie艣ciu. A, i namierzy艂em jeszcze jedno przerwane po艂膮czenie z domem Gannon, dziesi臋膰 minut po pierwszym, z kolejnej publicznej budki, trzy przecznice dalej. Wszystko miejsca og贸lnie dost臋pne. Fa艂szywe konta. Ostro偶no艣膰.

- Peabody jest z tob膮?

- Siedzi obok.

- Zajrzyjcie do klubu. Spr贸bujcie doj艣膰, z kt贸rego automatu si臋 艂膮czy艂. Mo偶e kto艣 b臋dzie pami臋ta艂 faceta i zdob臋dziecie lepszy rysopis.

- Dobra jest.

- Spotykamy si臋 jutro u mnie o 贸smej - oznajmi艂a Eve. MacNab z ustami pe艂nymi pizzy j臋kn膮艂 przejmuj膮co. I dobrze mu tak. Jej burczenie w brzuchu mog艂oby zag艂uszy膰 wszystkie j臋ki. - Jak co艣 znajdziesz, daj zna膰 natychmiast. Niezale偶nie od godziny. Dobra robota z tymi tele艂膮czami.

- Bo ja jestem w tym dobry. Macie prawdziwy bekon? Roz艂膮czy艂a go. Siedz膮c w ciemno艣ci przeplatanej b艂臋kitnym 艣wiat艂em z monitor贸w, my艣la艂a o brylantach, pizzy i morderstwie.

- Pani porucznik...

- Mmm?

- 艢wiat艂a na dwadzie艣cia pi臋膰 procent - poleci艂 Roarke i chwil臋 przygl膮da艂 si臋 Eve, mrugaj膮cej jak sowa z艂apana w strumie艅 blasku. - Musisz czasem co艣 zje艣膰.

- MacNab mia艂 pizz臋. Rozproszy艂 mnie i nie mog臋 si臋 skupi膰. - Przetar艂a d艂oni膮 zm臋czone oczy. - Gdzie Feeney?

- Wys艂a艂em go do domu, cho膰 to nie by艂o 艂atwe. 呕ona zadzwoni艂a. Chyba zaczyna si臋 ba膰, 偶e ukochany m膮偶 postanowi przesun膮膰 rodzinne wakacje na dalszy termin.

- Nie pozwol臋 mu na to. Co nowego?

- Mamy za sob膮 pierwszy etap poszukiwania Judith Crew, szukanie jej syna te偶 sko艅czy si臋 lada moment. B臋dziemy mogli... - w por臋 przypomnia艂 sobie, do kogo m贸wi, i zrezygnowa艂 z technicznego 偶argonu. - Por贸wnamy oba zestawy. Je偶eli opiekowa艂a si臋 synem, a偶 doszed艂 do pe艂noletno艣ci, a tak zak艂adamy, powinni艣my co艣 znale藕膰. - Przekrzywi艂 g艂ow臋. - To jak, pizza?

- Jestem gotowa zap艂aci膰 najmarniej pi臋膰 setek za kawa艂ek pepperoni.

- Moja droga! - prychn膮艂 Roarke. - Mnie nie mo偶na przekupi膰!

- Wy艣wiadcz臋 ci dowoln膮 przys艂ug臋 seksualn膮 przy najbli偶szej okazji.

- Za艂atwione.

- Tanio wysz艂o.

- Nie m贸w 鈥瀐op鈥. Jeszcze nie wiesz, co wymy艣l臋. Jak ci posz艂o z pozwoleniami? - zawo艂a艂 ju偶 z kuchni.

- W porz膮dku. Naharowa艂am si臋 jak osio艂, ale mam wszystko, co chcia艂am. Aha, MacNab zlokalizowa艂 miejsca po艂膮cze艅. Jad膮 z Peabody sprawdzi膰 klub, sk膮d morderca 艂膮czy艂 si臋 z Tin膮 Cobb.

- Teraz?

- S膮 m艂odzi, zdolni i na dodatek si臋 mnie boj膮.

- Ja te偶. - Roarke podsun膮艂 Eve pod nos ogromny talerz z pizz膮 bulgocz膮c膮 jak lawa oraz wielki kielich czerwonego wina.

- A gdzie twoja kolacja?

- Jad艂em z Feeneyem w pracowni. G艂upio za艂o偶y艂em, 偶e ty te偶 co艣 prze艂kn臋艂a艣.

- Zrobi艂e艣 mi kolacj臋, chocia偶 sam ju偶 jad艂e艣? - Oderwa艂a kawa艂ek pizzy, parz膮c si臋 w palce. - Przygotowa艂e艣 j膮 tylko dla mnie? Jeste艣 moim niewolnikiem!

- Odwr贸cimy te role, jak b臋d臋 odbiera艂 zap艂at臋. Zastanowi臋 si臋 nad kostiumami.

- Spadaj. - Wgryz艂a si臋 w pizze i sparzy艂a w j臋zyk. Fantastyczna. - Morderca 艂膮czy艂 si臋 z domem Samanthy Gannon i Tin膮 Cobb z Grand Central. Tej nocy, gdy zabi艂 Andre臋 Jacobs, dwa razy sprawdza艂 dom Samanthy. Z dw贸ch r贸偶nych miejsc. Wygl膮da na to, 偶e pami臋ta o wszystkim. Poniewa偶 za jednym i drugim razem u Gannon odebra艂a automatyczna sekretarka, uzna艂, 偶e dom jest pusty. - Popi艂a pizz臋 winem. Niebo w g臋bie. - Stamt膮d m贸g艂 ju偶 p贸j艣膰 na piechot臋. Tak ja bym to zrobi艂a. Lepiej ni偶 taks贸wk膮. Bezpieczniej.

- No i mo偶na spokojnie popatrze膰 na s膮siedztwo - dorzuci艂 Roarke.

- W艂ama艂 si臋 do domu. Najpierw pewnie rozejrza艂 si臋 i sprawdzi艂, czy nikogo nie ma. Jest ostro偶ny. P贸藕niej wszed艂 na g贸r臋, zacz膮艂 przeszukiwa膰 gabinet i wtedy znienacka pojawi艂a si臋 Andrea. Tyle zachodu, tyle stara艅 i wszystko na nic?

- Wkurzy艂 si臋.

Eve pokiwa艂a g艂ow膮, upi艂a jeszcze 艂yk wina. Zastanowi艂a si臋 chwil臋 nad drugim kawa艂kiem pizzy. A co tam, niech b臋dzie.

- Mnie te偶 si臋 tak wydaje. Bo przecie偶 m贸g艂 spokojnie stamt膮d wyj艣膰. M贸g艂 te偶 uciszy膰 dziewczyn臋, jako艣 j膮 unieszkodliwi膰... Ale pokrzy偶owa艂a mu plany, wkurzy艂a go i dlatego j膮 zabi艂. Nie zrobi艂 tego w gniewie, tylko na zimno, spokojnie. Nie jest jednak taki m膮dry, jak mu si臋 wydaje. Co by by艂o, gdyby Andrea wiedzia艂a co艣 istotnego? O tym nie pomy艣la艂.

- Zabi艂 z zimn膮 krwi膮, ale by艂 w艣ciek艂y - zauwa偶y艂 Roarke. - Nie lubi improwizowa膰. Przyjmijmy za艂o偶enie, 偶e nie jest u szczytu formy, je艣li co艣 go zmusi do zmiany plan贸w.

- Masz ca艂kowit膮 racj臋. Widz臋 go na wylot, znam ka偶d膮 jego my艣l, jakbym siedzia艂a mu w g艂owie, ale to na nic. - Rzuci艂a nadgryziony kawa艂ek pizzy na talerz i wbi艂a wzrok w szkic pami臋ciowy widniej膮cy na ekranie. - Je偶eli opar艂am si臋 w 艣ledztwie na w艂a艣ciwych przes艂ankach, to mog臋 za艂o偶y膰, 偶e wiem, czego on chce. Wiem, co zrobi, 偶eby osi膮gn膮膰 cel. Wiem nawet, o ile pos艂ugujemy si臋 t膮 sam膮 logik膮, 偶e nast臋pnym jego krokiem b臋dzie odszukanie Samanthy Gannon albo kogo艣 z jej rodziny. Spr贸buje si臋 z nimi zaprzyja藕ni膰, je艣li uzna, 偶e to warte jego czasu i wysi艂ku. Je艣li nie, b臋dzie grozi艂, torturowa艂, a nawet zabije. Zrobi wszystko, byle dosta膰 brylanty albo przynajmniej informacje, kt贸re go do nich zaprowadz膮.

- Nie znajdzie jednak ani Samanthy Gannon, ani jej dziadk贸w.

- No w艂a艣nie. I mo偶e w tym problem. Mo偶e dlatego si臋 przyczai艂.

- Mog艂aby艣 wykorzysta膰 t臋 dziewczyn臋 jako przyn臋t臋. Eve, z kieliszkiem w d艂oni, odchyli艂a si臋 na oparcie i przymkn臋艂a oczy.

- W dodatku ona 艂atwo by si臋 na to zgodzi艂a. Bez dw贸ch zda艅. Poniewa偶 to doskona艂y spos贸b, 偶eby zamkn膮膰 spraw臋. I 艣wietny temat na ksi膮偶k臋. A jeszcze dlatego, 偶e jest odwa偶na. Nie g艂upia, tylko w艂a艣nie odwa偶na. Tak samo jak jej babcia.

- Jest odwa偶na, bo ci ufa, wie, 偶e si臋 ni膮 opiekujesz. Eve lekko wzruszy艂a ramieniem.

- Nie lubi臋 wykorzystywa膰 cywil贸w w roli przyn臋ty. Podstawi艂abym w jej miejsce kt贸r膮艣 z nas... Wygl膮d nie stanowi problemu...

- Facet j膮 rozpracowywa艂. Mo偶e nie da膰 si臋 nabra膰.

- Fakt, nigdy nie wiadomo. Mo偶e oni si臋 znaj膮, tak czy inaczej, ja za wysoka. A Peabody ma zupe艂nie inn膮 budow臋.

- Mo偶e android?

- Androidy robi膮 tylko to, do czego s膮 zaprogramowane. - Nigdy nie ufa艂a maszynom. - Przyn臋ta musi my艣le膰. Jest jeszcze jedna osoba, kt贸ra mog艂aby go zainteresowa膰.

- Judith Crew.

- W艂a艣nie. O ile jeszcze 偶yje. Albo jej syn. Je偶eli 偶adne z nich nie macza艂o palc贸w w zbrodni, morderca b臋dzie pr贸bowa艂 ich naciska膰. Nikt inny nie wie dok艂adnie, co si臋 wtedy sta艂o. Ale te偶... czy on w og贸le wie o ich istnieniu?

- Jedz.

Eve roztargnionym wzrokiem omiot艂a pizz臋 i skoro ju偶 pepperoni le偶a艂o na talerzu, tu偶 przed nosem, odgryz艂a kawa艂ek.

- Wszystko to tylko domys艂y. Teraz jednak, kiedy wiem, 偶e morderca jest m艂odszy, ni偶 przyj臋艂am poprzednio, zaczynaj膮 nabiera膰 sensu. Ten cz艂owiek postanowi艂 zdoby膰 skarb. Chce za wszelk膮 cen臋 znale藕膰 te brylanty, bo po pierwsze, uwa偶a, 偶e ma do nich prawo, po drugie maj膮 ogromn膮 warto艣膰, a po trzecie... dlatego, 偶e s膮 b艂yszcz膮ce - dorzuci艂a po chwili, przypomniawszy sobie Peabody przed witryn膮 na rogu Pi膮tej i Czterdziestej Si贸dmej. - Pami臋tasz, jak kiedy艣 nam贸wi艂e艣 mnie do nurkowania na rafie? Powiedzia艂e艣, 偶ebym zdj臋艂a wisiorek. Nie dlatego, 偶e to wielki brylant, kt贸ry m贸g艂by si臋 zgubi膰 w oceanie, ale dlatego, 偶e nie powinnam w wodzie mie膰 przy sobie ni: czego po艂yskuj膮cego. Bo na przyk艂ad barakuda dostaje sza艂u, jak jej co艣 b艂yska po oczach i mo偶e cz艂owiekowi wygry藕膰 艂adny kawa艂ek cia艂a.

- No i masz tu tak膮 barakud臋 艂as膮 na b艂yskotki. Tak.

Ach, jak dobrze analizowa膰 spraw臋 z Roarkiem. Nie trzeba mu niczego powtarza膰 dwa razy, a najcz臋艣ciej rozumieli si臋 prawie bez s艂贸w.

- Jeszcze nie wiem, dok膮d prowadzi takie rozumowanie, ale spr贸bujmy - zaproponowa艂a Eve. - Morderca chce mie膰 brylanty, poniewa偶 jego zdaniem one mu si臋 nale偶膮, poza tym s膮 cenne i jeszcze dlatego, 偶e b艂yszcz膮. Innymi s艂owy, jest rozpuszczony, chciwy i niedojrza艂y. I ma艂oduszny. Jest ma艂odusznym tch贸rzem. Zabi艂 nie tylko dlatego, 偶e taki mia艂 plan, ale te偶 dlatego, 偶e m贸g艂. Bo jego ofiary by艂y od niego s艂absze. Zada艂 Cobb mn贸stwo b贸lu, bo mia艂 na to czas, a pewnie te偶 dlatego, 偶e si臋 przy niej nudzi艂. Tak to widz臋. Ale nie wiem, dok膮d mnie to prowadzi.

- Do poznania jego charakteru. M贸w dalej.

- Moim zdaniem to rozpuszczony bachor, kt贸ry przyzwyczai艂 si臋, 偶e zawsze ma wszystko, czego tylko zapragnie. Je艣li mu kto艣 czego艣 nie da, po prostu bierze sobie sam. Mo偶liwe, 偶e zdarza艂o mu si臋 ju偶 kra艣膰. Pewnie znalaz艂by jaki艣 bezpieczniejszy spos贸b zdobycia informacji, ale wybra艂 ten, bo lubi dreszczyk emocji, jaki daje przekraczanie prawa, a trudno go znale藕膰 w normalnych negocjacjach i staraniach zgodnych z przepisami.

- Te偶 tak kiedy艣 uwa偶a艂em.

- Ale z tego wyros艂e艣.

- W jakim艣 sensie. Dzia艂anie poza prawem zawsze jest poci膮gaj膮ce, Eve. Jak cz艂owiek raz spr贸buje, trudno si臋 wycofa膰.

- A ty jak sobie z tym da艂e艣 rad臋?

- Chcia艂em czego艣 innego. Czego艣 wi臋cej. - Wyj膮艂 kieliszek z d艂oni 偶ony i wypi艂 艂yk. - Tote偶 d膮偶y艂em prosto do celu, tylko od czasu do czasu daj膮c krok w bok. A potem zapragn膮艂em ciebie. I niczego nie pragn臋 bardziej.

- On nie ma nikogo. Nie kocha. Nikogo nie pragnie. On po偶膮da rzeczy, przedmiot贸w. Po艂yskliwych okruch贸w w臋gla, l艣ni膮cych w ciemno艣ci. I jego zdaniem 艣wiec膮 znacznie ja艣niej ni偶 inne, bo zbryzga艂a je krew. My艣l臋 tak偶e... nie, jestem cholernie pewna, pewna jak wszyscy diabli, 偶e krew tamtego 艂otra p艂ynie w jego 偶y艂ach. Z tego w艂a艣nie powodu zaginione kamyki s膮 dla niego jeszcze wa偶niejsze, jeszcze cenniejsze. - Opu艣ci艂a ramiona. - Poznam go. Jak go zobacz臋, na pewno poznam. Ale na razie nadal nie wiem, gdzie go szuka膰.

- Mo偶e by艣 si臋 przespa艂a? Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Chc臋 zobaczy膰 wyniki poszukiwa艅 Judith Crew i jej syna.

Steven Whittier siorbn膮艂 艂yczek earl greya z ulubionego czerwonego kubka. Twierdzi艂, 偶e dzi臋ki niemu herbata zyskuje niepowtarzalny smak, czym doprowadza艂 do rozpaczy 偶on臋, kt贸ra stanowczo preferowa艂a star膮 mi艣nie艅sk膮 porcelan臋. Mimo wszystko kocha艂a go, w jednakowym stopniu za przyzwyczajenia, tak charakterystyczne dla zwyk艂ego cz艂owieka, jak i za jego 艣mia艂o艣膰, pewno艣膰 siebie i poczucie humoru.

Ich zwi膮zek - ma艂偶e艅stwo mi臋dzy budowla艅cem a kr贸low膮 towarzystwa, narobi艂o z pocz膮tku wiele szumu w rodzinie Patricii. Panna dziedziczka by艂a przyzwyczajona do najszlachetniejszych win i kawioru, Steve natomiast popija艂 piwem sojowe hot dogi. Tak czy inaczej, dziewczyna zignorowa艂a z艂owieszcze proroctwa bli偶szych oraz dalszych krewnych i postawi艂a na swoim. Od tamtej chwili min臋艂y trzydzie艣ci dwa lata. Rodzina zapomnia艂a o nieprzyjemnych przepowiedniach, pami臋tali je tylko oni dwoje: Steve i Pat.

Co roku w dzie艅 艣lubu wznosili kpi膮cy toast: 鈥濼en zwi膮zek nie ma przysz艂o艣ci鈥. A potem 艣miali si臋 do rozpuku jak dzieci, kt贸re zagra艂y doros艂ym na nosie.

Uda艂o im si臋 wsp贸lne 偶ycie. Nawet dawni przeciwnicy ich ma艂偶e艅stwa musieli przyzna膰, 偶e Steve Whittier mia艂 rozum, by艂 ambitny i zdo艂a艂 zapewni膰 Pat styl 偶ycia, do jakiego przywyk艂a.

Od dziecka wiedzia艂, czego chce. Chcia艂 budowa膰 i rekonstruowa膰 domy. Chcia艂 zapu艣ci膰 gdzie艣 korzenie, tym bardziej 偶e w dzieci艅stwie nie m贸g艂 tego zrobi膰, i chcia艂 dawa膰 ludziom dach nad g艂ow膮, budynki, w kt贸rych oni tak偶e mogliby osi膮艣膰 na d艂ugie lata.

Swoj膮 ukochan膮 firm臋 鈥濿hittier Construction鈥 stworzy艂 od podstaw, w艂asnymi r臋kami. By艂 czas, kiedy pot zalewa艂 mu oczy, ale Steven zawsze znajdowa艂 oparcie w niez艂omnej wierze matki, a nast臋pnie Pat. Trzydzie艣ci trzy lata po tym, jak z trzyosobow膮 za艂og膮 i biurem w ci臋偶ar贸wce zaczai rozkr臋ca膰 interes, m贸g艂 sobie powiedzie膰, 偶e zaszed艂 bardzo wysoko i zrealizowa艂 marzenia z dzieci艅stwa. Mia艂 teraz na li艣cie p艂ac kierownik贸w i stra偶nik贸w, portier贸w i architekt贸w, a i tak od czasu do czasu zakasywa艂 r臋kawy i bra艂 si臋 do konkretnej pracy na tej czy innej budowie, jak zwyk艂y robotnik. Niecz臋sto bywa艂 szcz臋艣liwszy ni偶 w艣r贸d tego niepowtarzalnego po艂膮czenia jazgotu maszyn i nawo艂ywa艅 ludzi.

Chcia艂 wierzy膰... Musia艂 wierzy膰, 偶e Trevor wkr贸tce we藕mie si臋 w gar艣膰 i doceni warto艣膰 uczciwej pracy. Tak, trzeba przyzna膰, Steven Whittier martwi艂 si臋 o syna.

Starali si臋 wychowa膰 go we w艂a艣ciwy spos贸b, tak 偶eby nie by艂 p艂ytki ani leniwy, by nie oczekiwa艂, i偶 艣wiat zostanie mu podany na talerzu. Wymagali od niego, aby przynajmniej te cztery razy w tygodniu zjawia艂 si臋 w biurze. W zasadzie zjawia艂 si臋 tylko na kilka godzin, uzmys艂owi艂 sobie Steve.

Jako艣 tak wychodzi艂o, 偶e Trevor nigdy nie zostawa艂 w pracy d艂u偶ej ni偶 p贸艂 dnia.

Na dodatek w艂a艣ciwie nic w tym czasie nie robi艂, pomy艣la艂 Whittier, dmuchaj膮c w paruj膮c膮 herbat臋.

B臋d膮 musieli znowu o tym porozmawia膰. Ch艂opak otrzymywa艂 ca艂kiem przyzwoite wynagrodzenie i w zamian powinien rzeczywi艣cie popracowa膰, pokaza膰, co potrafi. Na domiar z艂ego ci膮gle dostawa艂 jakie艣 dodatkowe fundusze oraz cenne podarunki od rodziny matki. I wybiera艂 zawsze naj艂atwiejsz膮 drog臋, niezale偶nie od tego, ile wysi艂ku wk艂adali rodzice, by wyprowadzi膰 go na ludzi. Mia艂 za du偶o i wszystko osi膮ga艂 bez najmniejszego wysi艂ku. Trudno zaprzeczy膰.

Steven rozejrza艂 si臋 po swoim ukochanym pokoju. Sam nie by艂 bez winy, trzeba przyzna膰. Za du偶o wymaga艂, zbyt wielkie nadzieje pok艂ada艂 w synu. Kto wiedzia艂 lepiej ni偶 on, jak przera偶aj膮ca i trudna do zniesienia mo偶e by膰 dla ch艂opca 艣wiadomo艣膰, 偶e stale ci膮偶y na nim przekle艅stwo ojca zbrodniarza?

Pat mia艂a racj臋. Powinni da膰 synowi wi臋cej swobody, zadba膰 o jego samodzielno艣膰. Mo偶e oznacza艂o to rozlu藕nienie rodzinnych wi臋zi, puszczenie go samopas... Z ci臋偶kim sercem my艣la艂 o tym, 偶e kiedy艣 Trevor p贸jdzie na swoje, 偶e b臋dzie si臋 zmaga艂 z doros艂ym 偶yciem na w艂asn膮 r臋k臋, pozbawiony rodzicielskiej opieki. C贸偶, je艣li jednak nie widzia艂 siebie w rodzinnej firmie, to powinien spr贸bowa膰 czego艣 innego. Nie mo偶e do ko艅ca 偶ycia bra膰 pieni臋dzy za nic.

Mimo wszystko Steven si臋 waha艂. Nie tylko dlatego, 偶e kocha艂 syna, a kocha艂 go nad 偶ycie, ale z obawy, 偶e ch艂opiec po prostu zwr贸ci si臋 o pomoc do swoich dobrze sytuowanych dziadk贸w ze strony matki i b臋dzie 偶y艂, absolutnie szcz臋艣liwy, na ich koszt.

Popijaj膮c herbat臋, rozejrza艂 si臋 po wn臋trzu, kt贸re 偶ona ze 艣miechem nazywa艂a dziupl膮 Steve'a.

Kr贸lowa艂o tu biurko, poniewa偶 stanowczo wola艂 pracowa膰 tutaj ni偶 w wielkim, pe艂nym przeci膮g贸w biurze w 艣r贸dmie艣ciu lub nawet w doskonale urz膮dzonym i wyposa偶onym domowym gabinecie.

Uwielbia艂 soczyste kolory tego pokoju i p贸艂ki zastawione ch艂opi臋cymi zabawkami: samochodami osobowymi i ci臋偶arowymi oraz miniaturkami narz臋dzi, o kt贸re zawsze prosi艂 przy okazji urodzin czy Bo偶ego Narodzenia.

W zasi臋gu wzroku mia艂 ulubione fotografie: nie tylko Pat, Trevora i swojej matki, ale te偶 zdj臋膰, do kt贸rych pozowa艂 wraz z robotnikami, na tle wsp贸lnie postawionych budynk贸w, obok ci臋偶ar贸wek i r贸偶nych maszyn budowlanych, z narz臋dziami, kt贸rych u偶ywa艂 do pracy ju偶 jako doros艂y.

I cisz臋 te偶 uwielbia艂. Kiedy spu艣ci艂 na okna filtry, kiedy zamkn膮艂 drzwi, r贸wnie dobrze m贸g艂by si臋 rzeczywi艣cie znajdowa膰 w jakiej艣 dziupli w 艣rodku kniei, a nie w obszernym dwupi臋trowym domu.

Opar艂 si臋 wygodnie i zapatrzy艂 w sufit. Je艣li wkr贸tce nie p贸jdzie do sypialni, 偶ona wstanie z 艂贸偶ka i po niego przyjdzie.

Powinien ju偶 i艣膰, 偶eby jej nie podnosi膰. Mimo to nala艂 sobie drugi kubek herbaty. Chcia艂 jeszcze chwil臋 rozkoszowa膰 si臋 mi臋kkim 艣wiat艂em i cisz膮. Niewiele brakowa艂o, a by艂by si臋 zdrzemn膮艂.

Rozbudzi艂 go piskliwy j臋k alarmu. Najpierw Steven poczu艂 z艂o艣膰, ale kiedy mrugn膮wszy kilka razy, zerkn膮艂 na ekran podgl膮du, humor szybko mu si臋 poprawi艂, bo przed drzwiami domu zobaczy艂 syna.

Podni贸s艂 si臋 z wygodnego sk贸rzanego fotela. Wa偶y艂 odrobin臋 wi臋cej, ni偶 powinien, mia艂 nieznaczne zacz膮tki brzuszka, ale za to r臋ce i nogi umi臋艣nione, twarde jak 偶elazo. Od niebieskich oczu rozchodzi艂a si臋 siateczka drobnych zmarszczek, a w艂osy, cho膰 ju偶 posrebrza艂y, by艂y prawie tak samo g臋ste jak w m艂odo艣ci. Steven Whittier wygl膮da艂 na swoje lata i nie bra艂 pod uwag臋 偶adnej operacji plastycznej: ani twarzy, ani cia艂a. Mawia艂, 偶e zas艂u偶y艂 sobie uczciwie na ka偶d膮 zmarszczk臋 i ka偶dy siwy w艂os. Cho膰 wiedzia艂, 偶e takie stwierdzenie budzi艂o sprzeciw jego syna, zakochanego w modzie i m艂odo艣ci.

Przypuszcza艂, 偶e gdyby si臋 urodzi艂 tak przystojny jak Trevor, te偶 by艂by nieco pr贸偶ny. Bo ch艂opak rzeczywi艣cie wyr贸s艂 jak malowany. Wysoki, opalony, z艂otow艂osy.

Swoj膮 drog膮 ci臋偶ko nad tym pracowa艂, bez dw贸ch zda艅. Wydawa艂 fortun臋 na garderob臋, fryzjera, kosmetyki oraz wiza偶yst贸w.

Steven Whittier odsun膮艂 od siebie przykre my艣li i ruszy艂 do wej艣cia. Nie by艂o sensu suszy膰 ch艂opakowi g艂owy o tak nieistotne drobiazgi. A 偶e Trevor bywa艂 w domu rodzinnym rzadko, tym bardziej Steven nie chcia艂 psu膰 nastroju.

U艣miechni臋ty otworzy艂 drzwi.

- To mi dopiero niespodzianka! Wchod藕, wchod藕. - Poklepa艂 syna po ramieniu, poprowadzi艂 go przez hol. - Jeszcze nie w domu o tej porze?

Trevor teatralnym gestem podni贸s艂 r臋k臋, by spojrze膰 na wyk艂adany macic膮 per艂ow膮 l艣ni膮cy cyferblat komputera osobistego.

- Dopiero jedenasta.

- Tak? Widz臋, 偶e si臋 zdrzemn膮艂em... - Steve pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Mama ju偶 w 艂贸偶ku, p贸jd臋 po ni膮.

- Nie, daj jej spok贸j. - Trevor machn膮艂 r臋k膮. - Zmieni艂e艣 kody przy wej艣ciu.

- Jak co miesi膮c. Strze偶onego pan B贸g strze偶e. Zaraz ci je podam. - W艂a艣nie mia艂 zaproponowa膰, 偶eby poszli do jego dziupli, napili si臋 razem herbaty, ale Trevor ju偶 ruszy艂 do salonu, w kt贸rym zwykle odbywano wizyty o charakterze bardziej oficjalnym. Od razu podszed艂 do barku. - Ciesz臋 si臋, 偶e ci臋 widz臋. Co porabiasz, synu? I z jakiej okazji jeste艣 taki wystrojony?

Marynarka, cho膰 firmowa i kosztowna, nale偶a艂a do gatunku stroj贸w bardzo swobodnych. Przynajmniej dla Trevora. Ale, oczywi艣cie, w por贸wnaniu z koszulk膮 Mets贸w i powypychanymi na kolanach spodniami w kolorze khaki, jakie mia艂 na sobie jego ojciec, mog艂a robi膰 wra偶enie.

- Dopiero co wyszed艂em z przyj臋cia. 艢miertelna nuda. - Nala艂 sobie brandy. Jedno trzeba by艂o staruszkowi przyzna膰: trunki mia艂 wy艣mienite. Trevor zakr臋ci艂 brunatnym p艂ynem w szklaneczce i rozpar艂 si臋 w fotelu. - By艂 tam kuzyn Marcus z t膮 swoj膮 irytuj膮c膮 偶on膮. Bez przerwy m贸wili wy艂膮cznie o dzieciaku. Jakby oni pierwsi na 艣wiecie podtrzymywali gatunek.

- 艢wie偶o upieczeni rodzice bywaj膮 trudni do zniesienia - u艣miechn膮艂 si臋 Steve. Chocia偶 wola艂 herbat臋, postanowi艂 dotrzyma膰 towarzystwa synowi, wi臋c nala艂 sobie kropelk臋 brandy. - Gdy ty przyszed艂e艣 na 艣wiat, my zachowywali艣my si臋 tak samo. Ka偶dy, kto nie zd膮偶y艂 wzi膮膰 n贸g za pas, musia艂 o tobie pos艂ucha膰. B臋dziesz taki sam, kiedy przyjdzie na ciebie kolej.

- Nie planuj臋 takiej katastrofy. Nie jestem w najmniejszym stopniu zainteresowany czym艣, co wrzeszczy, 艣mierdzi i nie daje chwili spokoju.

- Jak spotkasz w艂a艣ciw膮 kobiet臋, zmienisz zdanie - odpar艂 Steve z u艣miechem, cho膰 ton wypowiedzi syna zje偶y艂 mu w艂osy na g艂owie.

- Nie ma takiej kobiety. Ale na szcz臋艣cie jest sporo takich, z kt贸rymi da si臋 wytrzyma膰, p贸ki s膮 do czego艣 przydatne.

- Przykro mi s艂ysze膰 tak cyniczne uwagi.

- Szczere - poprawi艂 ojca Trevor. - 呕ycie nie jest bajk膮.

- Mo偶e i masz racj臋 - westchn膮艂 Steve. - Swoj膮 drog膮, dobrze si臋 sta艂o, 偶e zajrza艂e艣. W艂a艣nie my艣la艂em o tobie i o tym, jak wygl膮da twoje 偶ycie, do czego zmierzasz...

- Nigdy nie rozumia艂e艣 ani nie akceptowa艂e艣 mojego stylu 偶ycia. - Trevor wzruszy艂 ramionami. - Bo jestem inny ni偶 ty. Steve Whittier, zwyczajny cz艂owiek, kt贸ry zaczyna艂 od zera. Dos艂ownie. Powiniene艣 sprzeda膰 histori臋 swojego 偶ycia jako temat ksi膮偶ki. Zobacz, jak dobrze zarobi艂a na rodzinnych wspomnieniach ta ca艂a Gannon.

Steve odstawi艂 szklaneczk臋. Pierwszy raz od chwili przyj艣cia Trevora w oczach ojca pojawi艂 si臋 ostrzegawczy b艂ysk.

- Nikt spoza rodziny nie pozna szczeg贸艂贸w mojego 偶ycia. Ju偶 ci to m贸wi艂em. Tobie opowiedzia艂em wszystko, bo czu艂em, 偶e wobec ciebie, w艂asnego syna, musz臋 by膰 uczciwy i ca艂kowicie szczery, 偶e masz prawo zna膰 prawd臋. Mia艂em nadziej臋, 偶e je艣li jakim艣 sposobem powi膮偶esz histori臋 z tej ksi膮偶ki z losami swojej babki, moimi i ze sob膮, b臋dziesz na to przygotowany. Jest to wstydliwy rozdzia艂 naszego 偶ycia, bolesny dla twojej babki. I dla mnie.

- Babce i tak wszystko jedno. - Trevor znacz膮co pokr臋ci艂 palcem przy skroni. - Rzadko kiedy ma cho膰by blade poj臋cie o rzeczywisto艣ci. Na twarzy Steve'a wykwit艂y ciemnoczerwone rumie艅ce gniewu.

- Nigdy wi臋cej nie m贸w o niej w ten spos贸b. Pami臋taj, ile zrobi艂a, 偶eby mnie ocali膰. Gdyby nie ona, nie siedzia艂by艣 teraz tutaj, popijaj膮c brandy.

- No, on jednak te偶 mia艂 w tym pewien udzia艂. - Trevor przechyli艂 g艂ow臋.

- W ko艅cu by艂 twoim ojcem.

- Kwestie biologiczne to za ma艂o, 偶eby m贸wi膰 o prawdziwym ojcostwie. Rozmawiali艣my ju偶 o tym. A on by艂 z艂odziejem i morderc膮.

- I sz艂o mu ca艂kiem nie藕le, s膮dz膮c z tego, co pisze ta Gannon. - Trevor pochyli艂 si臋, opieraj膮c 艂okcie na udach. - Tato, nie przyznasz chocia偶, 偶e by艂 to fascynuj膮cy cz艂owiek? Post臋powa艂 zgodnie z w艂asnymi regu艂ami, 偶y艂 po swojemu i zawsze osi膮ga艂 cel.

- Owszem, szed艂 do celu po trupach. Sterroryzowa艂 moj膮 matk臋 do tego stopnia, 偶e ucieka艂a przed nim do ko艅ca jego 偶ycia. A nawet gdy ju偶 zmar艂 w wi臋zieniu, jeszcze d艂ugie lata ze strachem ogl膮da艂a si臋 przez rami臋. Lekarze maj膮 mn贸stwo teorii na temat jej choroby, ale ja wiem swoje. Wiem, 偶e zrodzi艂a si臋 ze strachu, w ci膮gu d艂ugich lat ci膮g艂ej ucieczki.

- Tato, sp贸jrz prawdzie w oczy. To kwestia jakiego艣 defektu umys艂u, najprawdopodobniej genetycznego. Kt贸ry艣 z nas mo偶e by膰 nast臋pny. Trzeba korzysta膰 z 偶ycia, zanim sko艅czymy w jakim艣 pokoju bez klamek.

- Masz okazywa膰 swojej babce respekt. Masz si臋 o niej wyra偶a膰 z szacunkiem.

- A co z nim? Przecie偶 to m贸j dziadek. Krew nie woda. - Ponownie odchyli艂 si臋 na oparcie fotela. - Opowiedz mi o dziadku.

- Powiedzia艂em ci wszystko, co powiniene艣 wiedzie膰.

- Powiedzia艂e艣, 偶e stale si臋 przeprowadzali艣cie. Mieszkali艣cie w jednym miejscu kilka miesi臋cy, najwy偶ej rok, a potem przenosili艣cie si臋 znowu. Rozumiem, 偶e dziadek si臋 z wami kontaktowa艂. Odwiedza艂 ci臋. W przeciwnym razie po co babcia mia艂aby ci膮gle ucieka膰?

- Zawsze nas odnajdowa艂. Dop贸ki go nie zamkni臋to w wi臋zieniu, zawsze do nas trafia艂. O jego skazaniu dowiedzia艂em si臋 dopiero po kilku miesi膮cach. O tym, 偶e umar艂, ponad rok p贸藕niej. Matka mnie broni艂a, ukrywa艂a przede mn膮 wiadomo艣ci o ojcu, ale ja by艂em ciekawski. A ciekawskie dziec­ko ma swoje sposoby, 偶eby si臋 wszystkiego dowiedzie膰.

To fakt, pomy艣la艂 Trevor.

- Zastanawia艂e艣 si臋, co zrobi艂 z brylantami?

- Dlaczego mia艂bym si臋 nad tym zastanawia膰?

- Cho膰by dlatego, 偶e to jego ostatni wielki skok. Na pewno o tym my艣la艂e艣. A poniewa偶 by艂e艣 ciekawski...

- Nie my艣la艂em o brylantach. My艣la艂em o tym, ile przez niego wycierpia艂a moja matka. I o tym, jak si臋 czu艂em, kiedy go widzia艂em po raz ostatni.

- Kiedy to by艂o?

- Mieszkali艣my wtedy w Columbus. Mieli艣my tam bardzo sympatyczny dom, mi艂e s膮siedztwo. By艂em szcz臋艣liwy... Ojciec zjawi艂 si臋 p贸藕n膮 noc膮. Jak tylko us艂ysza艂em jego g艂os, a potem g艂os matki, wiedzia艂em, 偶e b臋dziemy musieli si臋 wyprowadzi膰. W s膮siednim domu mia艂em przyjaciela... Bo偶e, nie pami臋tam, jak si臋 nazywa艂... My艣la艂em wtedy o tym, 偶e strac臋 najlepszego przyjaciela i 偶e ju偶 nigdy go nie zobacz臋. I nie zobaczy艂em.

Ojojoj! Zaraz si臋 rozp艂acz臋!, pomy艣la艂 Trevor zdegustowany. Odezwa艂 si臋 jednak wsp贸艂czuj膮cym tonem.

- Nie by艂o ci 艂atwo. Babcia te偶 przesz艂a swoje. Ile wtedy mia艂e艣 lat?

- Chyba z siedem, ale to nic pewnego. Mama zmienia艂a mi dat臋 urodzenia. Dzi臋ki temu 艂atwiej nam by艂o si臋 ukry膰. Wymy艣la艂a kolejne nazwiska, dodawa艂a mi albo odejmowa艂a rok czy dwa... Wiem na pewno, 偶e kiedy zostali艣my Whittierami, mia艂em prawie osiemna艣cie lat. M贸j ojciec dawno ju偶 nie 偶y艂. Wtedy powiedzia艂em mamie, 偶e potrzebna mi jedna, ju偶 sta艂a to偶samo艣膰. Chcia艂em zacz膮膰 normalne 偶ycie. Postanowili艣my zosta膰 przy tym nazwisku, ale matka nigdy nie przesta艂a si臋 martwi膰. Stare pr贸chno, paranoiczka, pomy艣la艂 Trevor.

- Jak s膮dzisz, dlaczego pojawi艂 si臋 akurat wtedy i w艂a艣nie tam? Czy to nie by艂o mniej wi臋cej w tym czasie, kiedy dosz艂o do kradzie偶y brylant贸w?

- Stara艂 si臋 utrzyma膰 ze mn膮 kontakt, chcia艂 dr臋czy膰 moj膮 matk臋. Do dzi艣 s艂ysz臋, jak jej powtarza艂, 偶e znajdzie j膮 wsz臋dzie i mnie odbierze, kiedy tylko zechce. Ci膮gle s艂ysz臋 p艂acz matki.

- Ale chyba mia艂 jaki艣 pow贸d - naciska艂 Trevor - 偶e zjawi艂 si臋 akurat wtedy. Trudno uwierzy膰 w taki zbieg okoliczno艣ci. Na pewno czego艣 chcia艂. Powiedzia艂 co艣 szczeg贸lnego albo jej, albo tobie?

- Jakie to ma znaczenie?

Trevor musia艂 rozegra膰 spraw臋 bardzo ostro偶nie. Owszem, uwa偶a艂 ojca za starego idiot臋, ale to nie znaczy艂o, 偶e nie wiedzia艂, jak go podej艣膰.

- Odk膮d mi o wszystkim powiedzia艂e艣 - odezwa艂 si臋 cicho - mia艂em o czym my艣le膰. Nie chc臋 si臋 z tob膮 sprzecza膰, po prostu nie bardzo mog臋 si臋 pogodzi膰 ze swoim dziedzictwem.

- Ten cz艂owiek jest dla ciebie nikim. Podobnie jak dla mnie i dla twojej babki.

- To nieprawda, tato. - Trevor smutno pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Nie korci艂o ci臋 nigdy, 偶eby wyr贸wna膰 rachunki? Zamkn膮膰 ten rozdzia艂, dla w艂asnego dobra i dla spokoju babci? Twojej matki? Ten cz艂owiek mia艂 miliony dolar贸w w brylantach. Tw贸j ojciec.

- Prawie wszystkie wr贸ci艂y do w艂a艣ciciela.

- 鈥濸rawie wszystkie鈥. Jedna czwarta 艂upu nie zosta艂a odnaleziona! Gdyby艣my zdo艂ali doj艣膰, co si臋 z nimi sta艂o, gdyby艣my je znale藕li, mogliby艣my wyr贸wna膰 rachunki krzywd. Dowiedzieliby艣my si臋, komu je odda膰... przez t臋 pisark臋, Samanth臋 Gannon.

- Chcesz znale藕膰 brylanty zaginione pi臋膰dziesi膮t lat temu? - Ma艂o brakowa艂o, a Steve by艂by si臋 roze艣mia艂, tyle 偶e Trevor wydawa艂 si臋 taki powa偶ny, taki szczerze zatroskany... A i on sam wzruszy艂 si臋, 偶e ma tak wra偶liwego syna. - Nie przypuszczam, 偶eby to by艂o mo偶liwe.

- Przecie偶 sam zawsze powtarzasz, 偶e dla chc膮cego nie ma nic trudnego. Ja chc臋 zako艅czy膰 t臋 histori臋. Na pewno dam rad臋. Ale potrzebuj臋 twojej pomocy. Musisz sobie dok艂adnie przypomnie膰, co si臋 wydarzy艂o wtedy, kiedy przyszed艂 do was po raz ostatni. Przypomnij sobie, co by艂o potem. Czy odzywa艂 si臋 do was z wi臋zienia? Do ciebie albo do babci? Czy cokolwiek ci da艂? Co艣 ci przys艂a艂, a mo偶e powiedzia艂?

- Steve? Steven Whittier podni贸s艂 g艂ow臋 na d藕wi臋k g艂osu 偶ony.

- Zostawmy to na razie - powiedzia艂 cicho. - Matka wie o wszystkim, ale nie chc臋 do tego przy niej wraca膰. Jeste艣my na dole! - zawo艂a艂 g艂o艣niej. - Trevor do nas zajrza艂.

- Trevor? Ju偶 schodz臋.

- Musimy porozmawia膰 o twoim ojcu - naciska艂 Trevor.

- I porozmawiamy. - Steve po艂o偶y艂 mu d艂o艅 na ramieniu, u艣miechn膮艂 si臋 do niego zadowolony. - Spr贸buj臋 sobie przypomnie膰 wszystko, co mo偶e okaza膰 si臋 pomocne. Jestem z ciebie dumny, synu, ciesz臋 si臋, 偶e my艣lisz o naprawieniu krzywd. Nie wiem, czy to mo偶liwe, ale sama 艣wiadomo艣膰, 偶e tego chcesz, jest dla mnie bardzo wa偶na. Wstyd mi, 偶e sam o tym nie pomy艣la艂em, Nie przysz艂o mi do g艂owy, by zamkn膮膰 ten rozdzia艂, a nie tylko odpycha膰 od siebie przesz艂o艣膰. Trevor ukry艂 z艂o艣膰 za mask膮 uprzejmo艣ci. Us艂ysza艂 na schodach kroki matki.

- Od tygodni nie potrafi臋 my艣le膰 o niczym innym.

Wyszed艂 godzin臋 p贸藕niej. Przez gor膮c膮 parn膮 noc poszed艂 do domu na piechot臋. Musia艂 zaczeka膰, a偶 ojciec przypomni sobie jak najwi臋cej szczeg贸艂贸w. Steve Whittier by艂 w tym bardzo dobry. Ale i tak wizyta u rodzic贸w podsun臋艂a mu pomys艂 na nast臋pny krok. Teraz odegra zatroskanego wnuka. Ju偶 nast臋pnego dnia odwiedzi ukochan膮 babci臋 w wariatkowie.

Mniej wi臋cej w tym samym czasie gdy Trevor Whittier szed艂 przez park, Eve st艂umi艂a kolejne ziewni臋cie. Mia艂a ochot臋 na jeszcze jedn膮 kaw臋, ale wiedzia艂a, 偶e musia艂aby o to stoczy膰 wojn臋 z Roarkiem. Najcz臋艣ciej odgadywa艂, dok膮d j膮 poniesie, zanim sama to sobie u艣wiadomi艂a.

- Mamy trzy kobiety i sze艣cioro dzieci. - Podrapa艂a si臋 po g艂owie, 偶eby pobudzi膰 kr膮偶enie krwi oraz proces my艣lenia.

- Je偶eli odrzucimy wyniki pierwszego wyszukiwania.

- Odrzucamy. Komputer wybra艂 te, a nie inne zdj臋cia, wi臋c spr贸bujmy szcz臋艣cia. Najpierw ch艂opiec... teraz ju偶 m臋偶czyzna. Zobaczmy, czy co艣 pasuje. - Wy艣wietli艂a sze艣膰 zdj臋膰 na monitorze i zacz臋艂a przegl膮da膰 do艂膮czone do nich informacje. - No no no! Co my tu mamy! Steven James Whittier. Mieszka w East Side. W艂a艣ciciel wielu nieruchomo艣ci i wykonawca rob贸t remontowych na licznych placach budowy. Ca艂kiem nie藕le jak na pocz膮tek.

- Znam go. Gwa艂townie obejrza艂a si臋 na m臋偶a.

- Znasz go?

- G艂贸wnie na p艂aszczy藕nie zawodowej, ale te偶 spotyka艂em go z 偶on膮 na r贸偶nych przyj臋ciach charytatywnych. Jego firma cieszy si臋 doskona艂膮 opini膮, on sam te偶. Ten facet ma talent w r臋kach, o偶eni艂 si臋 z dziedziczk膮 starej fortuny. Zna si臋 na robocie.

- Por贸wnaj jego inwestycje z list膮 budowanych i remontowanych nieruchomo艣ci. Sprawd藕, czy Whittier robi co艣 w Alphabet City. Roarke wywo艂a艂 odpowiedni plik i odchyli艂 si臋 na oparcie fotela.

- Powinienem si臋 ju偶 nauczy膰, 偶e nie nale偶y kwestionowa膰 twojej intuicji.

- Renowacja na Avenue Baxter. Pi臋ciokondygnacyjny budynek, trzy segmenty. - Eve wyd臋艂a wargi, jakby strzela艂a gum膮 do 偶ucia. - A偶 nadto, 偶eby mu si臋 bli偶ej przyjrze膰. O, popatrz, ma syna jedynaka. Trevor, dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat. Ciekawe, jak wygl膮da.

Roarke wykona艂 kilka operacji technicznych i po chwili oboje wpatrywali si臋 w twarz Trevora Whittiera.

- Nie jest tak podobny do portretu pami臋ciowego, jak bym chcia艂a, ale te偶 nie jest ca艂kiem r贸偶ny. Zobaczmy, czego jeszcze dowiemy si臋 na temat Trevora.

- Dzi艣 ju偶 nic mu nie zrobisz. Pierwsza po p贸艂nocy. Chyba 偶e zbudujesz oskar偶enie na tyle mocne, 偶e p贸jdziesz do niego i prosto z 艂贸偶ka zaprowadzisz go do aresztu. W przeciwnym razie powinna艣 po艂o偶y膰 si臋 spa膰. Ustawi臋 program na zbieranie danych, a ty si臋 prze艣pij chocia偶 kilka godzin.

- Ch臋tnie bym go obudzi艂a i zawlok艂a za kratki... - przyzna艂a si臋 Eve. - Ale zrobi艂abym to tylko dla w艂asnej przyjemno艣ci. A jemu da艂abym szans臋 na wezwanie prawnika. Dobra, poczekam. - Wsta艂a. - Przynajmniej do rana. Sprawdzimy ten teren budowy, przekonamy si臋, mo偶e zosta艂y tam jakie艣 艣lady morderstwa Cobb. Trzeba pogada膰 z Whittierem seniorem, znale藕膰 jego matk臋 i j膮 tak偶e wypyta膰. Kto wie, mo偶e i oni maczali w tym palce. Ale wed艂ug mnie ten Trevor pasuje najlepiej. Zaczekam z aresztowaniem, a偶 b臋d臋 mia艂a w r臋ku solidne argumenty.

- A na razie si臋 k艂ad藕. W zasadzie mia艂a zamiar oponowa膰, jednak oczy piek艂y j膮 ze zm臋czenia.

- Bla bla bla! - rzuci艂a rozz艂oszczona. - Jeszcze tylko zadzwoni臋 do swoich ludzi i powiem im, 偶e przenosimy spotkanie z 贸smej na si贸dm膮.

- Zrobisz to rano. B臋dzie 艂atwiej i bardziej humanitarnie.

- Ale radocha mniejsza! - zaprotestowa艂a Eve. Roarke wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i wyci膮gn膮艂 z gabinetu. - Obudzi艂abym ich i musieliby si臋 zdrowo nam臋czy膰, 偶eby znowu zasn膮膰. A jutro po prostu 艣ci膮gn臋 ich z 艂贸偶ek troch臋 wcze艣niej.

- Jest pani wstr臋tna, pani porucznik.

- I co z tego?

28

Niby spa艂a, ale my艣li k艂臋bi艂y jej si臋 w g艂owie. Ojciec i syn, morderstwo i chciwo艣膰, krew na b艂yszcz膮cych kamieniach. Nie zawsze mo偶na uciec od przesz艂o艣ci, cho膰by si臋 bieg艂o ze wszystkich si艂.

Widzia艂a siebie - dziecko pozbawione troskliwej matki, kt贸ra by je chroni艂a, do kt贸rej mo偶na by si臋 przytuli膰, wyp艂aka膰. Nie mia艂a za kim si臋 schowa膰, nikt jej nie broni艂. Widzia艂a siebie tak jak zawsze: w potwornie zimnym pokoju, zalanym b艂yskaj膮cym czerwono 艣wiat艂em reklamy z s膮siedniego budynku.

Pami臋ta艂a, jak wszed艂. I w艂asny strach. Metaliczny smak przera偶enia. Jakby ju偶 po 艣ci艣ni臋tym gardle sp艂ywa艂a gor膮ca krew.

Dziecko nie powinno si臋 ba膰 w艂asnego ojca. Wiedzia艂a o tym. Trudno powiedzie膰 jak, ale jakim艣 cudem taka my艣l zrodzi艂a si臋 w jej zal臋knionym umy艣le. Tymczasem ona wtedy zna艂a tylko strach.

Nikt nie m贸g艂 powstrzyma膰 ojca, nikt nie stan膮艂 mi臋dzy oprawc膮 a jego c贸rk膮, gdy d艂o艅 m臋偶czyzny, szybka jak b艂yskawica, wymierzy艂a piek膮cy policzek. Nikt dziewczynki nie obroni艂, kiedy 艂ajdak rzuci艂 si臋 na ni膮, kiedy si臋 w ni膮 wdar艂. Nikt nie s艂ysza艂 jej krzyk贸w, p艂aczu i b艂agania.

- Nie, prosz臋, nie, nie, nie...

Nie mia艂a do kogo uciec, gdy ko艣膰 ramienia trzasn臋艂a jak zapa艂ka pod ci臋偶k膮, nieuwa偶nie postawion膮 stop膮. By艂a zupe艂nie sama i mia艂a tylko n贸偶.

Czu艂a krew sp艂ywaj膮c膮 po r臋kach i twarzy, pami臋ta艂a, ile wysi艂ku kosztowa艂o j膮 napi臋cie potwornie obola艂ych mi臋艣ni i d藕wigni臋cie skatowanego cia艂a - by wbi膰 w niego ostrze. Widzia艂a siebie umazan膮 na czerwono, usmarowan膮 od st贸p do g艂贸w, ociekaj膮c膮 lepk膮 krwi膮 - jak zwierz臋 nad zdobycz膮. I nawet we 艣nie odzywa艂 si臋 w niej pierwotny instynkt przetrwania, kt贸ry wypar艂 wszystkie ludzkie uczucia. Wraca艂y tamte ohydne odg艂osy. On ju偶 dawno by艂 martwy, a ona dalej wy艂a i charcza艂a, walczy艂a z nim i d藕ga艂a no偶em, bez przerwy, bez ko艅ca.

- Obud藕 si臋, kochanie, obud藕 si臋, to tylko sen.

Strach, ale i nadzieja. Kto艣 s艂yszy, kto艣 pomo偶e. Przez szale艅stwo wspomnie艅 us艂ysza艂a g艂os Roarke'a, wyczu艂a jego zapach, skuli艂a si臋 w jego ramionach.

- Nie mog臋. Tyle krwi. Za du偶o. Nie spos贸b si臋 od niej uwolni膰.

- Jeste艣my w domu. Razem. Trzymam ci臋. - Przycisn膮艂 usta do jej w艂os贸w, do policzka. - Ju偶 dobrze, kochanie... Ju偶 dobrze.

- Zimno. Rozciera艂 jej d艂onie i plecy, ba艂 si臋 pu艣ci膰 j膮 cho膰by na chwil臋, nawet po to, 偶eby si臋gn膮膰 po koc.

- Przytul mnie.

Posadzi艂 j膮 sobie na kolanach i ko艂ysa艂 jak dziecko. Wreszcie dreszcze zacz臋艂y ust臋powa膰, Eve powoli odzyskiwa艂a spokojny oddech.

- Ju偶 w porz膮dku. - Opar艂a g艂ow臋 na jego ramieniu. - Przepraszam.

Poniewa偶 jednak Roarke jej nie pu艣ci艂, dalej tul膮c j膮 w ramionach, zamkn臋艂a oczy i oboje we wzajemnym cieple szukali pocieszenia oraz poczucia bezpiecze艅stwa, kt贸rego tak samo potrzebowali. On wiedzia艂, 偶e nie mog艂a zapomnie膰, kim by艂a ani co zrobi艂a w tym strasznym pokoju w Dallas. Prze偶ywa艂 to razem z ni膮 w nocnych koszmarach.

Eve, ukryta w ramionach m臋偶a, zapatrzy艂a si臋 w ciemno艣膰. Oby si臋 nikt nigdy nie dowiedzia艂, jak powsta艂a, sk膮d si臋 wzi臋艂a Eve Dallas.

Peabody uwielbia艂a zebrania u Eve. Niezale偶nie od powagi tematu zawsze panowa艂a nieformalna atmosfera, bo jak mog艂oby by膰 inaczej, skoro spotykali si臋 przy stole. A na 艣niadanie w tym domu podawano nie tylko prawdziw膮 kaw臋, lecz tak偶e naturalne jajka, bekon i mn贸stwo lepkich, prze­s艂odzonych ciasteczek. Mog艂a sobie spokojnie pozwoli膰 na te dodatkowe kalorie, poniewa偶 z pewno艣ci膮 zu偶ywa艂a je przy wyt臋偶onej pracy. Z jej punktu widzenia ta burza m贸zg贸w nie mia艂a ujemnych stron.

Przyszli ju偶 wszyscy: Feeney, MacNab, Trueheart i Baxter, byli te偶 Dallas oraz Roarke. Ach, samo podziwianie Roarke'a z rana warte by艂o zachodu, a jeszcze do tego organizm dostawa艂 zastrzyk energii z mocnej czarnej kawy os艂odzonej - nie do wiary - prawdziwym cukrem...! I nawet wcale jej nie dziwi艂o, 偶e Eve jest taka szczup艂a. Musia艂a spala膰 mn贸stwo kalorii od samego patrzenia na m臋偶a. Wzi膮wszy to pod uwag臋, Peabody na艂o偶y艂a sobie dodatkowe dwa plastry bekonu, zak艂adaj膮c, i偶 w og贸lnym rozrachunku i tak straci na wadze podczas tego s艂u偶bowego spotkania. I zapewne si臋 nie pomyli艂a.

- Uaktualnione dane macie przed sob膮 - zacz臋艂a Eve. Peabody podzieli艂a uwag臋 mi臋dzy talerz a partnerk臋. Eve przysiad艂a na rogu biurka. W jednej - r臋ce trzyma艂a fili偶ank臋 kawy, w drugiej laserowy wska藕nik.

- Feeney i nasz cywil doszli wczoraj wieczorem do pewnych wynik贸w, podobnie MacNab. MacNab, przeka偶 wszystkim nowe ustalenia. Ten musia艂 najpierw prze艂kn膮膰 spory kawa艂ek ciasta.

- Tak jest. Sprawdza艂em tele艂膮cza obu ofiar.

Opowiedzia艂 o wynikach swoich zabieg贸w, wskazuj膮c lokalizacj臋 automat贸w, z kt贸rych nadawano transmisj臋. U偶ywa艂 偶argonu komputerowca elektronika, co w po艂膮czeniu z pytaniami oraz komentarzami Feeneya da艂o Eve czas na sko艅czenie kawy i rozwa偶enie my艣li o nast臋pnej fili偶ance.

- Odwiedzicie dzisiaj te miejsca - poleci艂a, wykorzystuj膮c kr贸tk膮 przerw臋 w fachowej dyskusji. - Poka偶ecie ludziom zdj臋cia. Na ekranie pierwszym - Steven Whittier. Naj艣wie偶sze dane pozwalaj膮 domniemywa膰, 偶e jest on synem Alexa Crew. Na monitorze drugim widzicie Trevora Whittiera, synu Stevena, najprawdopodobniej wnuka Alexa. Bior膮c pod uwag臋 wszystkie posiadane informacje oraz profil osobowo艣ci, mo偶emy przyj膮膰, 偶e to najbardziej prawdopodobny kandydat na naszego morderc臋. Steven Whittier jest za艂o偶ycielem i w艂a艣cicielem firmy budowlanej 鈥濿hittier Construction鈥.

- Cudownie! - ucieszy艂 si臋 Baxter.

- Przebudowa budynku przy Avenue B, prowadzona przez Whittiera, to ogromna inwestycja, spe艂niaj膮ca, naszym zdaniem, wszystkie wymagania. Firma ma licencj臋 na cztery magazyny paliw p艂ynnych. 呕adna z innych potencjalnych lokalizacji nie wykazuje tylu punkt贸w stycznych z naszymi domys艂ami. Z oficjalnych danych Stevena Whittiera wiadomo, 偶e jego ojciec zmar艂, matka natomiast... - Eve podzieli艂a ekran i na drugiej cz臋艣ci wy艣wietli艂a zdj臋cie kobiety znanej jako Janine Strokes Whittier - ... aktualnie przebywa w 鈥濷grodach Rozkoszy鈥, luksusowym o艣rodku spokojnej staro艣ci na Long Island, gdzie Whittier senior ma drugi dom. Ta kobieta jest w odpowiednim wieku, ma w艂a艣ciwy profil rasy i spe艂nia wszystkie warunki wyszukiwania narzucone komputerowi.

- 艢ci膮gamy Whittier贸w na przes艂uchanie, pani porucznik? - spyta艂a Peabody.

- Na razie nie. Mamy tylko podejrzenia i domys艂y. S膮 to do艣膰 dobrze ugruntowane podejrzenia i domys艂y, ale nie wystarcz膮, 偶eby uzyska膰 od prokuratora okr臋gowego nakaz aresztowania. Nie m贸wi膮c o skazaniu. Musimy pozna膰 wi臋cej fakt贸w, zdoby膰 wi臋cej dowod贸w.

- My z Trueheartem zajmiemy si臋 zdj臋ciami - zaproponowa艂 Baxter. - Dorzucimy jeszcze ze dwa i poka偶emy wszystkie kelnerce z tej w艂oskiej knajpy. Niech wska偶e faceta. B臋dziemy mieli kolejny argument.

- Dobrze. MacNab, znajd藕 mi w kt贸rym艣 z miejsc nadania przekazu kogo艣, kto widzia艂 tam jednego albo obu Whittier贸w. Feeney, ty pogrzebiesz w przesz艂o艣ci. Je偶eli Janine i Steven Whittier pos艂ugiwali si臋 jakimi艣 innymi nazwiskami, chc臋 je zna膰.

- Jasne. - MacNab wepchn膮艂 do ust prawie ca艂e jajko.

- Peabody i ja pojedziemy najpierw na teren budowy poszuka膰 艣lad贸w. Je偶eli Cobb zosta艂a zamordowana w艂a艣nie tam, b臋dzie krew. Chc臋 mie膰 艣wiadk贸w, musz臋 zebra膰 dowody. Je艣li co艣 znajdziemy, zabezpieczymy miejsce zbrodni i przywieziemy tam obu podejrzanych. Roarke, licz臋 na to, 偶e twoi ludzie zadbaj膮 o bezpiecze艅stwo Samanthy Gannon i jej rodziny.

- Zrobione.

- Pani porucznik. - Trueheart, jak zdyscyplinowany ucze艅, podni贸s艂 r臋k臋. - Detektyw Baxter i ja mogliby艣my wst膮pi膰 do hotelu i pokaza膰 zdj臋cia pani Gannon. Mo偶e rozpozna jednego albo i obu Whittier贸w. Je艣li tak, b臋dziemy mieli kolejny 艣lad.

- Dobry pomys艂, Trueheart. Bierzesz to na siebie. Postarajmy si臋 nie przegapi膰 偶adnej mo偶liwo艣ci. - Zerkn臋艂a na tablic臋, na zdj臋cia ofiar. - Ju偶 nikt wi臋cej nie straci 偶ycia przez garstk臋 tych cholernych 艣wiec膮cych kamyk贸w. Gdy uczestnicy zebrania zacz臋li si臋 rozchodzi膰, Roarke po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu Eve.

- P贸l chwilki. - My艣l膮c ju偶 o uk艂adaniu fakt贸w w logiczn膮 ca艂o艣膰, posz艂a za m臋偶em do jego gabinetu. Zamkn膮艂 za nimi drzwi, uj膮艂 j膮 pod 艂okcie i podni贸s艂 na wysoko艣膰 swojej twarzy. Poca艂owa艂 j膮 kr贸tko, lecz 偶arliwie.

- Rany! - Eve z g艂uchym stukiem znalaz艂a si臋 zn贸w na pod艂odze. - Co si臋 z tob膮 dzieje?!

- Musia艂em to zrobi膰. Podnieca mnie, jak rozkazujesz wszystkim dooko艂a.

- Ciebie podnieca widok rosn膮cej trawy! - Odwr贸ci艂a si臋 do drzwi, ale Roarke zd膮偶y艂 plasn膮膰 w nie d艂oni膮 i przytrzyma艂 zamkni臋te. - Czy termin: 鈥瀠trudnianie 艣ledztwa鈥, co艣 ci m贸wi?

- To i owo. I chocia偶 kr贸tka przerwa w 艣ledztwie by艂aby przeze mnie zawsze mile widziana, akurat nie o to mi teraz chodzi. Rano musz臋 za艂atwi膰 par臋 spraw, ale p贸藕niej, w ci膮gu dnia, m贸g艂bym ci si臋 przyda膰.

- Je偶eli Feeney b臋dzie ci臋 potrzebowa艂 do roboty w Sieci, ja si臋 w to nie wtr膮cam.

- Idzie jak burza, nie przypuszczam, 偶ebym mu by艂 jeszcze do czego艣 potrzebny. Natomiast m贸g艂bym i艣膰 z tob膮 do Stevena Whittiera.

- Po co?

- Ten cz艂owiek mnie zna. Z tego, co ja o nim wiem, nie przy艂o偶y艂by r臋ki do tego, co zrobiono tym kobietom.

- Ludzie potrafi膮 si臋 zachowywa膰 nieprzewidywalnie, kiedy o艣lepia ich blask drogich kamieni.

- Zgoda. Wobec tego podam ci jeszcze jeden pow贸d, dla kt贸rego powinna艣 mnie ze sob膮 zabra膰. Ja si臋 na tym znam. - Wyj膮艂 spod koszuli Eve 艂a艅cuszek. Zawieszony na nim brylant roziskrzy艂 si臋 tysi膮cem barw. - Zetkn膮艂em si臋 z lud藕mi, kt贸rzy dla takich kamyk贸w odbierali 偶ycie. Je偶eli Steven Whittier co艣 takiego zrobi艂, poznam to po nim. Dla ciebie brylant to rzecz, przedmiot jak ka偶dy inny. Ten nosisz na szyi ze wzgl臋du na mnie. Ma dla ciebie warto艣膰 uczuciow膮. - U艣miechn膮艂 si臋 ciep艂o i wsun膮艂 brylant z powrotem pod jej koszul臋. - Gdybym ci podarowa艂 bry艂k臋 kwarcu, by艂aby dla ciebie r贸wnie cenna.

- M贸g艂 zamordowa膰 nie z powodu brylant贸w... w ka偶dym razie nie bezpo艣rednio, mo偶e po to, 偶eby chroni膰 siebie i rodzin臋? Samantha Gannon wie o nim wi臋cej, ni偶 napisa艂a w ksi膮偶ce. Zna fakty, kt贸re znali tylko z艂odzieje sprzed p贸艂 wieku. Wie, kim jest naprawd臋 Steven Whittier, kim by艂 jego ojciec. Ludzie zabijali dla mniej wa偶nych powod贸w.

- Czy taki spos贸b my艣lenia nie jest przypadkiem spowodowany przez nocne koszmary?

- Mo偶liwe. Mo偶e w艂a艣nie przez nocne koszmary. Whittier jest dobrym cz艂owiekiem, szanowanym obywatelem. Ale raczej nie mo偶e by膰 dumny ze swoich korzeni, a ludzie nie zawsze oceniaj膮 innych sprawiedliwie. M贸g艂by wiele straci膰, gdyby wysz艂y na jaw nieciekawe fakty z jego dzieci艅stwa: to偶samo艣膰 ojca i jego niechlubne uczynki, fakt, 偶e Whittier to fa艂szywe nazwisko.

- Tak s膮dzisz? - Pog艂adzi艂 j膮 po policzku, bladym, niemal przezroczystym po niespokojnej nocy. - Twoim zdaniem wybrane w ci膮gu 偶ycia nazwisko, a nie nadane po przyj艣ciu na 艣wiat jest mniej prawdziwe?

- Nie. Ale on mo偶e uwa偶a膰, 偶e to si臋 liczy dla innych. Roarke uj膮艂 twarz 偶ony w obie d艂onie.

- Eve, przecie偶 wiesz, kim jeste艣.

- Zwykle tak. - Uj臋艂a go za nadgarstek. - Doszukujesz si臋 podobie艅stw mi臋dzy Whittierem a mn膮, bo dzisiejsza noc przypomnia艂a ci o mojej przesz艂o艣ci. Ju偶 od dawna wiesz, 偶e si臋 z tym cz艂owiekiem identyfikuj臋. Nie b臋d臋 zaprzecza艂a. Ale wiedz tak偶e, 偶e to w najmniejszym stopniu nie przeszkadza mi w pracy.

- Nie mam w膮tpliwo艣ci.

- Przemy艣l臋 twoj膮 propozycj臋. Dam ci zna膰, co zdecydowa艂am. - Odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 drzwi, ale zaraz zn贸w spojrza艂a na m臋偶a. - Dzi臋ki.

- Prosz臋 uprzejmie.

Budynek przy Avenue B cieszy艂 oko. Jak poinformowa艂 Eve wartownik, Hinkey, s膮 to w zasadzie trzy budynki po艂膮czone w jeden wielofunkcyjny kompleks. Teraz ju偶 mi艂o by艂o na nie popatrze膰. Stara ceg艂a zosta艂a oczyszczona z brudu, sadzy oraz graffiti i pyszni艂a si臋 g艂臋bok膮, lekko przy­gaszon膮 czerwieni膮. Eve szczerze w膮tpi艂a, by fasada d艂ugo wytrwa艂a w tym cudnym stanie. Budowla zachwyca艂a urod膮 czytelnych linii i prostot膮 formy.

- Wstydu ludzie nie maj膮, 偶eby zniszczy膰 taki budynek - m贸wi艂 Hinkey, prowadz膮c obie policjantki do 艣rodkowego wej艣cia. - Kiedy艣 tu by艂y apartamenty i wszystko, co trzeba... Struktura zosta艂a w艂a艣ciwie nienaruszona. Ale wn臋trza... no m贸wi臋 paniom...! Nic nie zosta艂o! Nic! Wszystko zdewastowane! Drewno powyrywane, klepka stan臋艂a na sztorc, ca艂a hydraulika zniszczona, szyby pot艂uczone, nawet 艣cianki dzia艂owe porozbijane. Niekt贸rzy ludzie to w og贸le szacunku dla dom贸w nie maj膮!

- Chyba tak. Zamykacie tu wszystko na noc solidnie?

- Rozumie si臋! Przecie偶 i teraz te偶 si臋 trafiaj膮 wandale i r贸偶ne w艂贸cz臋gi czy bezdomni... albo tacy, co to maj膮 ochot臋 na numerek albo chc膮 sprzeda膰 dzia艂k臋 nielegalnych 艣rodk贸w... - Pokr臋ci艂 z dezaprobat膮 g艂ow膮 ozdobion膮 s艂u偶bow膮 czapk膮. - Mamy tu sporo r贸偶nego sprz臋tu, no i codziennie przychodz膮 nowe dostawy. Steve... to znaczy pan Whittier, nie oszcz臋dza na ochronie. Wie, co robi. To wzorowa budowa. O wzorowej budowie Eve wiedzia艂a niewiele, ale o ha艂asie szybko si臋 przekona艂a na w艂asne uszy.

- Spore to wszystko - zauwa偶y艂a.

- Pi臋膰 kondygnacji, trzy segmenty. Mniej wi臋cej osiemna艣cie tysi臋cy metr贸w kwadratowych, nie licz膮c powierzchni dachu. B臋dzie troch臋 biur i mieszka艅 - wylicza艂 Hinkey z dum膮. - Z pierwotnej bry艂y zosta艂o tyle, ile si臋 da艂o zostawi膰, tam, gdzie trzeba, wstawiono nowe kawa艂ki, ale wszystko tak, 偶eby utrzyma膰 oryginalny styl.

- Jasne. W takim ogromnym budynku jest du偶o wej艣膰. Na pewno trudno wszystkich pilnowa膰.

- Mamy centralny system bezpiecze艅stwa, dublowany osobno w ka偶dym segmencie.

- Kto zna kody?

- No, Steve, jasna rzecz, ja, szef od cie艣li, m贸j zmiennik i firma ochroniarska.

- Poda pan ich nazwiska mojej asystentce. Teraz chcia艂yby艣my si臋 rozejrze膰.

- Je偶eli chc膮 panie i艣膰 dalej, to trzeba w艂o偶y膰 kaski i gogle. Takie s膮 przepisy.

- Nie ma sprawy. - Eve wcisn臋艂a na g艂ow臋 kanarkowo偶贸艂ty kask, oczy przes艂oni艂a przyciemnionymi okularami. - Mo偶e pan zaprowadzi膰 nas tam, gdzie zabezpieczacie budynek substancj膮 ognioodporn膮?

- E, nie musz臋 was nigdzie specjalnie prowadzi膰. Zabezpieczyli艣my ju偶 prawie ca艂膮 pod艂og臋. - Podrapa艂 si臋 po brodzie. - O, cho膰by tam. Ale m贸wi臋 pani, nikt nie wejdzie na teren budowy po godzinach.

- Musz臋 robi膰, co do mnie nale偶y.

- Jak mus, to mus. - Roz艂o偶y艂 r臋ce i poprowadzi艂 policjantki wok贸艂 jakiej艣 ci臋偶kiej maszyny. - Tutaj b臋dzie restauracja. Pod艂oga jeszcze niezabezpieczona, bo trzeba by艂o najpierw pozrywa膰 to, co zosta艂o. A tam, dalej, ju偶 prawie gotowe. Wylewka jest, izolacja te偶, tylko samej pod艂ogi brakuje. Eve wyj臋艂a z torby skaner i nastawi艂a go na standardowe poszukiwanie 艣lad贸w krwi. Raptem zda艂a sobie spraw臋, ile czasu zajmie sprawdzenie tak ogromnego budynku.

- Panie Hinkey, mam do pana pro艣b臋. Mo偶e by pan wezwa艂 kogo艣, kto by zaprowadzi艂 moj膮 asystentk臋 do drugiego segmentu. A pan zostanie ze mn膮 tutaj, dobrze? Potem razem we藕miemy si臋 do trzeciego. Zaoszcz臋dzimy sporo czasu i k艂opotu.

- Jasne, nie ma sprawy. - Odczepi艂 z paska kr贸tkofal贸wk臋. - Ej, Carmine, podskocz no tu do mnie, na parter w dw贸jce.

Wkr贸tce Eve, prowadzona przez Hinkeya, sprawdza艂a kolejne wn臋trza na parterze. Po nied艂ugim czasie nauczy艂a si臋 dystansowa膰 od ha艂asu, od wszechobecnego warkotu, huku, dziwacznych, zasysaj膮cych d藕wi臋k贸w wydawanych przez kompresory i dono艣nych prychni臋膰 pistolet贸w pneumatycznych. G艂osy budowlanc贸w rozbrzmiewa艂y tysi膮cem akcent贸w. Tu Brooklyn, tam Queens, gdzie indziej hiszpa艅ski albo czysta gwara uliczna. Ka偶demu z nich towarzyszy艂a inna muzyka: ci臋偶ki rock, 艂agodne country, salsa, rap... Jednym uchem s艂ucha艂a Hinkeya, kt贸ry z prawdziw膮 dum膮 opowiada艂 o post臋pach prac, o kontroli temperatury wewn膮trz, o inspekcjach, instalacji elektrycznej i systemie filtr贸w, o 艣cianach i wyko艅czeniach, o hydraulice i bia艂ym monta偶u. Zanim dotarli na pi臋tro, m贸zg mia艂a naszpikowany do granic wytrzyma艂o艣ci fachowymi terminami. Na kolejnym poziomie stra偶nik rozgada艂 si臋 na temat okien. Przerwa艂 na chwil臋, 偶eby objecha膰 kt贸rego艣 pracownika, a z drugim zacz膮艂 rozprawia膰 o jakich艣 skomplikowanych detalach. Przez chwil臋 Eve mia艂a nadziej臋, 偶e si臋 go pozby艂a, ale dogoni艂 j膮, zanim dotar艂a na nast臋pne pi臋tro.

- Tutaj b臋d膮 apartamenty. Tak, ludzie dostan膮 przyzwoity dach nad g艂ow膮. Moja c贸rka wychodzi za m膮偶 na wiosn臋, ju偶 wp艂acili zaliczk臋 na mieszkanie, w艂a艣nie tutaj. Eve zerkn臋艂a przez rami臋. Hinkey zdecydowanie si臋 rozrzewni艂.

- Na pewno b臋dzie im si臋 dobrze mieszka艂o - ci膮gn膮艂. - Ten dom jest dobrze zbudowany. Solidnie. - Hukn膮艂 pi臋艣ci膮 w 艣cian臋. - Nie takie tam posklejane byle co, jak to czasem bywa w remontowanych starych budynkach. Steve to porz膮dny facet. I mo偶e by膰 dumny ze swojej roboty.

- D艂ugo pan u niego pracuje?

- W pa藕dzierniku b臋dzie siedemna艣cie lat. On nie wypad艂 sroce spod ogona. I zna si臋 na ka偶dej robocie w naszym fachu. Wszystkiego popr贸bowa艂, potrafi i pom贸c.

Znowu trafi艂a na kilka kropel krwi. Zn贸w nie to, czego szuka艂a. Przy takiej robocie, takimi narz臋dziami, zawsze kto艣 si臋 skaleczy.

- Du偶o czasu sp臋dza na budowie.

- O, tak. Chyba wi臋cej ni偶 my. Stawa艂 na g艂owie, 偶eby dosta膰 to zlecenie, a teraz jest tutaj dzie艅 w dzie艅. - Poszed艂 za Eve korytarzem wyznaczonym tymczasowymi 艣ciankami dzia艂owymi.

- A co z jego synem?

- Co z nim?

- Pokazuje si臋 tutaj? Hinkey prychn膮艂 szyderczo, ale zaraz si臋 opanowa艂.

- M艂ody Whittier pracuje w biurze.

Eve zatrzyma艂a si臋 i spojrza艂a wartownikowi prosto w oczy.

- Pan go nie lubi.

- A kto ja tam jestem, 偶eby go lubi膰 albo nie lubi膰. - Stra偶nik wzruszy艂 pot臋偶nymi ramionami. - Ja tylko widz臋, 偶e m艂odziak nie poszed艂 w 艣lady staruszka. I tyle.

- Nie przychodzi tutaj.

- Przyszed艂 raz albo dwa. Nic go tu nie ciekawi艂o. To taki typ krawatowo - - garniturowy, wie pani, o czym m贸wi臋.

- Wiem. - Przesz艂a nad stert膮 budulca. - Zna kody?

- Nie wiem, po co by mu one by艂y.

- Jest synem szefa.

W odpowiedzi Hinkey tylko ponownie wzruszy艂 ramionami.

Eve dzwoni艂o w uszach, g艂owa zaczyna艂a jej p臋ka膰, a weszli dopiero na trzecie pi臋tro. 呕a艂owa艂a, 偶e nie poprosi艂a o nauszniki. Na trzecim pi臋trze ha艂as osi膮gn膮艂 apogeum. Z ogromnym respektem przyjrza艂a si臋 wielkiej pile, obs艂ugiwanej przez cz艂owieka, kt贸ry bez wysi艂ku panowa艂 nad urz膮dzeniem wa偶膮cym pewnie z pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Omin臋艂a go szerokim 艂ukiem i zerkn臋艂a na skaner. Stan臋艂a jak wryta.

- Co to jest, do cholery?! - zdumia艂 si臋 Hinkey. - O, bardzo przepraszam.

- To krew. - Przesun臋艂a aparatem nad pod艂og膮, ods艂aniaj膮c wielki jaskrawoniebieska zaciek, zachodz膮cy na 艣cian臋. - Kto艣 sobie t膮 pi艂膮 obci膮艂 klejnoty rodowe?

- Jezu, pani porucznik, nie, nic podobnego! W 偶yciu nie widzia艂em tyle krwi. Sk膮d to si臋 tu wzi臋艂o? Eve wiedzia艂a. Szeroka smuga ci膮gn臋艂a si臋 korytarzem, znacz膮c drog臋, jak膮 przeby艂a Tina Cobb, kiedy czo艂ga艂a si臋, pe艂z艂a, pr贸bowa艂a uciec. Eve kucn臋艂a i przyjrza艂a si臋 plamom uwa偶niej. Morderca przeszed艂 przez ka艂u偶臋 krwi, zostawiaj膮c odciski but贸w. Przydadz膮 si臋. Tina te偶 zostawi艂a 艣lady. Krwawe odciski palc贸w. Usi艂owa艂a d藕wign膮膰 si臋 po 艣cianie i przycisn膮膰 do niej d艂o艅 w kilku miejscach.

Nie 艣pieszy艂 si臋, to pewne. Pozwoli艂 jej si臋 przeczo艂ga膰 prawie przez ca艂y korytarz na trzecim pi臋trze. Dopiero na ko艅cu zada艂 艣miertelny cios.

- Niemo偶liwe, 偶eby to by艂a krew. - Hinkey, zapatrzony w jaskrawy b艂臋kit, wolno kr臋ci艂 g艂ow膮. - Nic tu si臋 takiego nie zdarzy艂o. Jezu m贸j kochany, przecie偶 tak膮 jatk臋 na pewno by艣my zauwa偶yli.

- Musz臋 zabezpieczy膰 teren. Niech wszyscy pracownicy wyjd膮 z budynku. To jest miejsce zbrodni. - Wyj臋艂a komunikator. - Peabody? Znalaz艂am. Na trzecim pi臋trze.

- Musz臋... - zaj膮kn膮艂 si臋 Hinkey - musz臋 zawiadomi膰 szefa.

- Oczywi艣cie. Niech pan mu powie, 偶eby czeka艂 na nas w domu, zjawimy si臋 w ci膮gu godziny. - Eve ujrza艂a w oczach stra偶nika przera偶enie. Zala艂a j膮 fala wsp贸艂czucia. - Niech pan wyprowadzi ludzi z budynku i zadzwoni do Whittiera. Musz臋 z nim pogada膰.

Nie min臋艂a godzina, a rozgardiasz charakterystyczny dla placu budowy zast膮pi艂a policyjna krz膮tanina. Cho膰 Eve nie mia艂a wielkiej nadziei na znalezienie innych trop贸w, kaza艂a technikom obejrze膰 ca艂y budynek. Ekipa dochodzeniowa sprawdza艂a ca艂o艣膰 pod k膮tem odcisk贸w palc贸w oraz korzystaj膮c z techniki granicz膮cej z cudem, bada艂a DNA mikroskopijnych 艣lad贸w krwi, jakich na budowie zawsze pe艂no.

Eve wyodr臋bni艂a na 艣cianie 艣lad kciuka i z ca艂kowit膮 pewno艣ci膮 okre艣li艂a go jako odcisk palca Tiny Cobb.

- Wiem, co powiesz - odezwa艂a si臋 Peabody. - Uznasz, 偶e to zwyk艂a gliniarska robota, normalne dochodzenie krok po kroku. Ale moim zdaniem odnalaz艂a艣 to miejsce cudem. - Przyjrza艂a si臋 jaskrawym 艣ladom krwi, doskonale widocznym w 艣wietle skaner贸w ustawionych na tr贸jnogach. - Jeszcze ze dwa tygodnie, mo偶e nawet kr贸cej, a po艂o偶yliby tu pod艂ogi, rzucili tynk na 艣ciany i nikt by nic nie znalaz艂. Dobrze sobie wybra艂 miejsce, skurczybyk.

- Nikt jej tu nie widzia艂 ani nie s艂ysza艂 - przyzna艂a Eve. - 艁atwo by艂o j膮 zwabi膰 do 艣rodka, mia艂 do dyspozycji dziesi膮tki pretekst贸w. Bez trudu znalaz艂 narz臋dzie zbrodni, w ko艅cu rura na placu budowy to rzecz normalna. Mia艂 te偶 pod r臋k膮 p艂achty do owini臋cia cia艂a. Najpierw poszed艂 po benzyn臋. Przeni贸s艂 j膮 do samochodu. Skoro wszed艂 na plac budowy, mia艂 te偶 dost臋p do pojemnik贸w z paliwem. Trzeba b臋dzie sprawdzi膰 w fakturach, co by艂o kupione na rachunek Whittiera.

- Zajm臋 si臋 tym.

- Po drodze. Jedziemy do Whittiera seniora.

Nie chcia艂a go na miejscu zbrodni, jeszcze nie teraz. Pierwszy kontakt zamierza艂a nawi膮za膰 z nim w domu, gdzie ka偶dy cz艂owiek czuje si臋 najlepiej. I gdzie ka偶dy cz艂owiek, oboj臋tne, winny czy niewinny, mo偶e czu膰 si臋 nieswojo na widok policyjnej odznaki.

Nie chcia艂a z nim rozmawia膰 w otoczeniu jego pracownik贸w i przyjaci贸艂.

Sam otworzy艂 drzwi. Na jego twarzy dojrza艂a 艣lady po nieprzespanej nocy oraz zaskoczenie i by膰 mo偶e niepok贸j.

Wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋. By艂 to automatyczny gest dobrze wychowanego cz艂owieka.

- Porucznik Dallas, prawda? Jestem Steve Whittier. Nie wiem, co mam o tym my艣le膰, nie wiem, co powiedzie膰. Nie mie艣ci mi si臋 to w g艂owie. Hinkey jest przekonany, 偶e to jaka艣 pomy艂ka, a ja sk艂onny by艂bym si臋 z nim zgodzi膰. Chcia艂bym pojecha膰 na plac budowy i ...

- Teraz to nie jest mo偶liwe. Mo偶emy wej艣膰?

- S艂ucham? Och, tak, oczywi艣cie, przepraszam. - Gestem zaprosi艂 je obie do 艣rodka, zrobi艂 krok do ty艂u. - Chyba lepiej b臋dzie, jak usi膮dziemy... - Przetar艂 twarz d艂oni膮. - Nie wiem gdzie... Mo偶e tutaj? 呕ony teraz nie ma, ale powinna nied艂ugo wr贸ci膰. Nie chcia艂bym, 偶eby si臋 przestraszy艂a, wola艂bym sam jej powiedzie膰... Zapraszam. - Poprowadzi艂 obie policjantki do swojej dziupli, wskaza艂 fotele. - Czy panie si臋 czego艣 napij膮?

- Nie, dzi臋kujemy - uci臋艂a Eve. - Chc臋 nagrywa膰 rozmow臋. Zapoznam pana z pa艅skimi prawami.

- Moimi... - Whittier opad艂 na trzeci fotel. - Bardzo przepraszam, musz臋 si臋 pozbiera膰. Czy jestem o co艣 podejrzany? Czy powinienem... Czy potrzebuj臋 prawnika?

- Ma pan prawo 偶膮da膰 obecno艣ci adwokata lub kogo艣 innego, kto b臋dzie pana reprezentowa艂. Ale chcia艂abym tylko zada膰 panu kilka pyta艅. - Ustawi艂a magnetofon na 艣rodku biurka i wyrecytowa艂a odpowiednie formu艂ki. - Czy rozumie pan swoje prawa i obowi膮zki?

- Tak, wydaje mi si臋, 偶e tak. Za to z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie rozumiem nic wi臋cej.

- Gdzie pan by艂 w nocy szesnastego wrze艣nia?

- Nie wiem. Prawdopodobnie w domu. Musz臋 zajrze膰 do notesu. - Wsta艂, wzi膮艂 z biurka cienki kalendarz. - A, nie, nie w domu. Byli艣my z 偶on膮 na kolacji u przyjaci贸艂. Teraz ju偶 sobie przypominam. Spotkali艣my si臋 mniej wi臋cej o wp贸艂 do 贸smej w 鈥濵ermaid鈥. To na First Avenue, mi臋dzy Siedemdziesi膮t膮 Pierwsz膮 a Siedemdziesi膮t膮 Drug膮. Najpierw wypili艣my aperitif, potem, pewnie gdzie艣 ko艂o 贸smej, usiedli艣my do stolika. Na pewno nie wr贸cili艣my do domu przed p贸艂noc膮.

- Z kim pa艅stwo byli na kolacji?

- Z Jamesem i Keir膮 Sutherland.

- A po kolacji?

- Nie rozumiem.

- Co pan robi艂 po kolacji?

- Poszli艣my do 艂贸偶ka. 呕ona i ja. - Zaczerwieni艂 si臋, podobnie jak Feeney, kiedy zda艂 sobie spraw臋, co Eve i Roarke robili w czasie przerwy rekreacyjnej. Z czego wynika艂o, 偶e pan Whittier z 偶on膮 tak偶e zafundowali sobie odrobin臋 rekreacji przed snem.

- A czternastego sierpnia?

- Nie rozumiem... - mrukn膮艂 pod nosem, ale zajrza艂 do kalendarza. - Nic nie zapisa艂em. Czwartek... czwartek... - zastanowi艂 si臋 g艂o艣no, zamkn膮wszy oczy. - Chyba byli艣my w domu, ale musia艂bym spyta膰 Pat. ona lepiej ni偶 ja pami臋ta takie szczeg贸艂y. Teraz raczej zostajemy wieczorami w domu. Za gor膮co, 偶eby wychodzi膰. Niewinny jak owieczka, pomy艣la艂a Eve. Ale musia艂a mie膰 pewno艣膰.

- Zna pan Tin臋 Cobb?

- Nie przypuszczam... cho膰 nazwisko wydaje mi si臋 znajome... Mam wra偶enie, 偶e gdzie艣 je s艂ysza艂em. Przykro mi, nie potrafi臋 sobie przypomnie膰. Pani porucznik, gdybym wiedzia艂, o co chodzi, mo偶e by艂oby mi 艂atwiej... - Urwa艂, nie doko艅czywszy zdania. Eve ujrza艂a w jego twarzy nag艂y przeb艂ysk zrozumienia. I w tej samej chwili poj臋艂a, 偶e si臋 nie pomyli艂a co do tego cz艂owieka. On nie rozla艂by krwi niewinnej dziewczyny. - M贸j Bo偶e...! To ta biedaczka spalona na parkingu! Przysz艂y tu panie z jej powodu?

Eve si臋gn臋艂a do torby i w tej samej chwili odezwa艂 si臋 dzwonek u drzwi. Roarke, pomy艣la艂a.

Dobrze zrobi艂a, 偶e w ko艅cu go tu 艣ci膮gn臋艂a. Nie po to, by jej pom贸g艂 zdecydowa膰, czy ten cz艂owiek mia艂 co艣 wsp贸lnego ze zbrodni膮, ale 偶eby Whittier w艂a艣nie mia艂 przy sobie przyjazn膮 dusz臋, kiedy mu powie o czynach syna.

- Moja asystentka otworzy drzwi - oznajmi艂a. Po艂o偶y艂a na biurku zdj臋cie Tiny. - Czy poznaje pan t臋 kobiet臋?

- Dobry Bo偶e, tak, tak. Znam t臋 twarz z medi贸w. Widzia艂em j膮 w wielu reporta偶ach. To偶 to jeszcze dziecko. Rozumiem teraz, 偶e podejrzewa pani, i偶 zosta艂a zamordowana na terenie budynku, kt贸ry remontujemy, ale wydaje mi si臋 to dziwne. Znaleziono j膮 na parkingu.

- Tam j膮 tylko spalono.

- Nie uwierz臋, 偶eby kt贸ry艣 z moich pracownik贸w bra艂 udzia艂 w tak potwornej zbrodni. - Podni贸s艂 wzrok na wchodz膮cego. - Roarke? - Wsta艂.

- Steve.

- Roarke jest cywilnym konsultantem w tej sprawie - wyja艣ni艂a Eve. - Ma pan co艣 przeciwko jego obecno艣ci w czasie naszej rozmowy?

- Nie, sk膮d偶e.

- Kto zna kody umo偶liwiaj膮ce wst臋p do pa艅skiego budynku przy Avenue B?

- O Bo偶e... - Steve na kilka chwil ukry艂 twarz w d艂oniach. - Ja i oczywi艣cie firma ochroniarska. Hinkey... nie mog臋 zebra膰 my艣li. Yule, Gainer. To wszyscy.

- Pa艅ska 偶ona?

- Pat? - U艣miechn膮艂 si臋 s艂abo. - Nie, to by艂oby ca艂kowicie niepotrzebne.

- Syn?

- Nie. - Ale w oczach mia艂 strach. - Nie. Trevor nie pracuje na budowie.

- Ale by艂 w tym budynku?

- Tak. Nie podoba mi si臋 podtekst zawarty w tym pytaniu, pani porucznik. Bardzo mi si臋 nie podoba.

- Czy pa艅ski syn ma 艣wiadomo艣膰, 偶e jest wnukiem Alexa Crew? Steve poblad艂 jak 艣ciana.

- Wydaje mi si臋, 偶e teraz wola艂bym ju偶 rozmawia膰 w obecno艣ci prawnika.

- Wyb贸r nale偶y do pana. - B臋dzie sta艂 murem za synem, pomy艣la艂a Eve. Instynkt zadzia艂a艂, ojciec powinien broni膰 syna. - Oczywi艣cie w tej sytuacji trudniej b臋dzie utrzyma膰 w tajemnicy przed mediami takie fakty jak pa艅skie pokrewie艅stwo z Alexem Crew czy pewne zdarzenia sprzed pi臋膰dziesi臋ciu lat. A przyjmuj臋, 偶e wola艂by pan, by niekt贸re szczeg贸艂y pa艅skiej przesz艂o艣ci nie sta艂y si臋 tajemnic膮 poliszynela.

- Sk膮d nagle Alex Crew?

- Jak膮 cen臋 jest pan got贸w zap艂aci膰 za utrzymanie w tajemnicy to偶samo艣ci pa艅skiego, ojca, panie Whittier?

- Prawie ka偶d膮. Prawie. Nieustanny strach przed tym cz艂owiekiem doprowadzi艂 moj膮 matk臋 do choroby umys艂owej. W膮tpi臋, 偶eby prze偶y艂a kolejny wstrz膮s.

- Samantha Gannon zdradzi艂a w swojej ksi膮偶ce niejedno.

- Ale nie ujawni艂a 偶adnych istotnych wskaz贸wek. Zreszt膮 moja matka nie ma o tej ksi膮偶ce poj臋cia. Do pewnego stopnia mog臋 kontrolowa膰 docieraj膮ce do niej informacje. Musz臋 j膮 chroni膰 przed wspomnieniami. Nigdy nikogo nie skrzywdzi艂a, zas艂uguje na spokojne do偶ycie swoich lat. A nie jest w najlepszym stanie.

- Nie mam zamiaru jej krzywdzi膰. Wola艂abym z ni膮 nie rozmawia膰, nie zmusza膰 jej do odpowiedzi na przykre pytania.

- Steve - odezwa艂 si臋 Roarke cicho. - Bronisz matki tak, jak ona broni艂a ciebie. Ale b臋dzie ci臋 to sporo kosztowa艂o. Je艣li chcesz, 偶eby z ni膮 nie rozmawia膰, sam musisz nam wszystko powiedzie膰.

- Nie wiem, jak wam pom贸c! Na lito艣膰 bosk膮, kiedy widzia艂em go po raz ostatni, by艂em jeszcze dzieckiem. Sko艅czy艂 marnie, w wi臋zieniu. Nie mamy z nim nic wsp贸lnego, ani ja, ani mama. Uda艂o nam si臋 zbudowa膰 nowe 偶ycie.

- Czy zap艂acili艣cie za nie brylantami? - zapyta艂a Eve. Steven z oburzeniem poderwa艂 g艂ow臋, w oczach mia艂 gniew.

- Nie. Nawet gdybym wiedzia艂, gdzie s膮, na pewno bym ich nie tkn膮艂. Nigdy nic od niego nie chcia艂em i nie wzi膮艂em.

- Pa艅ski syn wie o brylantach.

- To jeszcze nie dow贸d morderstwa! Nie oznacza, 偶e zabi艂 t臋 biedn膮 dziewczyn臋! Pani m贸wi o moim synu!

- Czy m贸g艂 zdoby膰 kody i wej艣膰 na teren budowy?

- Ja mu tych kod贸w nie poda艂em. Chce pani, 偶ebym obci膮偶y艂 w艂asnego syna? Moje jedyne dziecko!

- 呕膮dam od pana prawdy. Prosz臋 o pomoc w zamkni臋ciu drzwi, kt贸re pa艅ski ojciec otworzy艂 przed laty.

- Wyr贸wna膰 rachunki krzywd - mrukn膮艂 Whittier i ukry艂 twarz w d艂oniach. - M贸j Bo偶e, m贸j Bo偶e!

- Co Alex Crew przyni贸s艂 panu tamtej nocy? Jaki prezent da艂 panu, kiedy przyjecha艂 do waszego domu w Columbus?

- Co przyni贸s艂? - Steven Whittier za艣mia艂 si臋 gorzko i pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Zabawk臋. Najzwyklejsz膮 zabawk臋. - Machn膮艂 r臋k膮 w stron臋 p贸艂ek. - Da艂 mi model buldo偶era. Wcale go nie chcia艂em, ale przyj膮艂em prezent, bo si臋 ba艂em ojca. Da艂 mi pude艂ko i wys艂a艂 mnie na g贸r臋. Nie wiem, co powiedzia艂 matce poza tym, 偶e na pewno jej grozi艂, jak zawsze. P艂aka艂a jeszcze d艂ugo po jego wyj艣ciu. A potem zacz臋li艣my si臋 pakowa膰.

- Ma pan t臋 zabawk臋?

- Tak, zatrzyma艂em j膮, 偶eby mi przypomina艂a, kim by艂 m贸j ojciec, czego umkn膮艂em dzi臋ki po艣wi臋ceniu matki. C贸偶 to za ironia... Buldo偶er. Czasem wyobra偶am sobie, 偶e to symbol pogrzebanej przesz艂o艣ci. - Przesun膮艂 wzrokiem po p贸艂kach, zmarszczy艂 brwi i wsta艂. - Powinien sta膰 tutaj. Nie przypominam sobie, 偶ebym go przestawia艂. Dziwne.

Stare zabawki... zastanawia艂a si臋 Eve, gdy Whittier szuka艂 buldo偶era. By艂y ch艂opak Samanthy Gannon te偶 zgromadzi艂 ca艂kiem niez艂膮 kolekcj臋. I mia艂 dost臋p do egzemplarza pr贸bnego ksi膮偶ki.

- Czy pa艅ski syn tak偶e zbiera takie rzeczy? - spyta艂a.

- Tak, to chyba jedyna pasja, jaka nas 艂膮czy. Jest bardziej zainteresowany warto艣ci膮 kolekcjonowanych przedmiot贸w ni偶 innymi ich walorami i tu si臋 r贸偶nimy. Nie ma buldo偶era. - Odwr贸ci艂 si臋 do go艣ci z twarz膮 blad膮 jak 艣ciana. Wyda艂 si臋 mniejszy, jakby skurczony. - To na pewno nic nie znaczy. Przypuszczam, 偶e go gdzie艣 przestawi艂em. W ko艅cu to tylko zabawka.

29

Czy m贸g艂 go kto艣 st膮d zabra膰?

Eve przygl膮da艂a si臋 p贸艂kom. Niewielkie mia艂a poj臋cie, jak powinien wygl膮da膰 buldo偶er. Jej wiedza o wszelkich pojazdach dotyczy艂a raczej transportu miejskiego. Maxibusy buchaj膮ce spalinami, promy, kt贸re wdziera艂y si臋 na ulice zwykle w najmniej odpowiednim czasie i miejscu, podzwaniaj膮ce i brz臋cz膮ce 艣mieciarki, szcz臋kaj膮ce ci臋偶ar贸wki pe艂ne surowc贸w do ponownego przetworzenia... Mimo wszystko rozpozna艂a dawny pikap, potem van, b艂yszcz膮cy czerwony traktor, zupe艂nie nieprzypominaj膮cy tego, kt贸ry ostatnio widzia艂a na farmie ciotki Roarke'a. Odkry艂a tak偶e modele pojazd贸w s艂u偶b szybkiego reagowania. Wyda艂y jej si臋 one bardziej kanciaste i prymitywne ni偶 te, kt贸re zna艂a z ulic Nowego Jorku. By艂o te偶 sporo r贸偶nych wielkich i niezgrabnych pojazd贸w przypominaj膮cych ci臋偶ar贸wki, wyposa偶onych w lemiesze, z臋bate 艂opatki czy masywne beczki. Kompletnie nie potrafi艂a poj膮膰, jakim cudem Whittier mia艂by wiedzie膰, czego brakuje, a nawet, co tu w og贸le by艂o. Tak na jej oko, kolekcja nie mia艂a 偶adnego porz膮dku, 偶adnego stylu, by艂a po prostu zbiorem modeli 艣rodk贸w transportu maj膮cych ko艂a albo skrzyd艂a... albo jedno i drugie. I wszystkie zastyg艂y w bezruchu, jakby czeka艂y na zielone 艣wiat艂o.

Z tym, 偶e Whittier by艂 przedstawicielem rodzaju m臋skiego, a Eve wiedzia艂a z do艣wiadczenia zdobytego przy m臋偶u, 偶e ch艂opcy doskonale znaj膮 si臋 na swoich zabawkach.

- Nigdzie go st膮d nie zabiera艂em. - Steve przeszukiwa艂 wzrokiem p贸艂ki. - Na pewno bym pami臋ta艂. - Dotyka艂 r贸偶nych pojazd贸w, niekt贸re przesuwa艂. - Nie przypuszczam, 偶eby go zabra艂a 偶ona albo gospodyni...

- Gdzie jeszcze pan je przechowuje?

- W kilku miejscach po par臋 sztuk, najwi臋ksza cz臋艣膰 kolekcji jest w gabinecie na pi臋trze, ale...

- Prosz臋 tam sprawdzi膰. Peabody, pomo偶esz panu Whittierowi?

- Oczywi艣cie. - Peabody ruszy艂a z gospodarzem do drzwi. - Moi bracia te偶 si臋 interesuj膮 modelami pojazd贸w - zagadn臋艂a go. - Chocia偶 daleko im do tego, co pan tu ma. Eve odczeka艂a, a偶 g艂osy obojga ucich艂y w korytarzu.

- Ile to jest warte? - spyta艂a Roarke'a, obejmuj膮c wzrokiem zastawione p贸艂ki.

- Troch臋 to nie moja dziedzina, ale taka kolekcja na pewno mo偶e osi膮gn膮膰 przyzwoit膮 cen臋. - Podni贸s艂 jak膮艣 niedu偶膮 ci臋偶ar贸wk臋, zakr臋ci艂 jej k贸艂kami. U艣miech na jego twarzy potwierdzi艂 teori臋 Eve, 偶e to jak najbardziej m臋ska dziedzina. - Na dodatek tutaj wszystko jest w doskona艂ym stanie. Uwa偶asz, 偶e kto艣 ukrad艂 tamt膮 zabawk臋?

- To bardzo prawdopodobne. Roarke odstawi艂 ci臋偶ar贸wk臋 na miejsce, ale jeszcze j膮 przesun膮艂 delikatnie w prz贸d i w ty艂.

- Mo偶e ukrad艂 j膮 Trevor Whittier, mo偶e w 艣rodku rzeczywi艣cie by艂y brylanty... tak? O tym my艣lisz?

- My艣la艂am. Nie powiniene艣 si臋 tym bawi膰 - dorzuci艂a, gdy si臋gn膮艂 po traktor. Skrzywi艂 si臋, troch臋 rozczarowany, a troch臋 zawstydzony, i wsun膮艂 r臋ce do kieszeni.

- Je艣li m艂ody Whittier ma t臋 zabawk臋, to po co zabija? Po co w艂ama艂 si臋 do domu Samanthy? Powinien si臋 rozkoszowa膰 偶yciem na przyk艂ad w Belize.

- A kto powiedzia艂, 偶e on wie, co ma? - Przygl膮da艂a si臋, jak Roarke unosi brwi. - Przypomnij sobie jego profil. Leniwy, skupiony na sobie oportunistka. Jestem gotowa si臋 za艂o偶y膰, 偶e w kolekcji seniora brakuje kilku najcenniejszych okaz贸w. Trevor, kompletny idiota, m贸g艂 sprzeda膰 buldo偶er razem z ukrytymi w nim brylantami. - Przesz艂a si臋 tam i z powrotem wzd艂u偶 p贸艂ek. - By艂y ch艂opak Samanthy ma podobn膮 kolekcj臋.

- Naprawd臋? - Roarke pokiwa艂 g艂ow膮. - Interesuj膮ce.

- W艂a艣nie. Nie tak膮 du偶膮, jak ta... w ka偶dym razie nie w gabinecie. Popatrzmy razem na Trevora Whittiera i by艂ego ch艂opaka Samanthy. - Eve zetkn臋艂a palce wskazuj膮ce. - Maj膮 to samo hobby: stare zabawki i gry. Ten facet od Gannon mia艂 egzemplarz pr贸bny ksi膮偶ki, m贸g艂 o niej opowiada膰.

- To daje do my艣lenia - zgodzi艂 si臋 Roarke. - 艢wiat jest niedu偶y, jak si臋 cz臋sto okazuje. By艂y Samanthy m贸g艂 kupowa膰 zabawki od m艂odego Whittiera, a je艣li nie, to pewnie go zna, mo偶e nawet si臋 z nim przyja藕ni, w ko艅cu maj膮 takie same zainteresowania. Przy jakiej艣 okazji wspomnia艂 o ksi膮偶ce, stre艣ci艂 jej akcj臋. Babka Samanthy mia艂a sklepik z antykami. Pewnie nadal go prowadzi. To nast臋pny wsp贸lny punkt, nast臋pny interesuj膮cy temat rozm贸w.

- Warto sprawdzi膰 ten trop. Chc臋 wiedzie膰 o Trevorze Whittierze wszystko. Chc臋 go 艣ci膮gn膮膰 na przes艂uchanie i przeszuka膰 jego dom. Trzeba b臋dzie szybko uzyska膰 nakazy. - Zmarszczy艂a brwi, zerkaj膮c w stron臋 korytarza. - Jak my艣lisz, starszy Whittier b臋dzie siedzia艂 cicho czy te偶 ostrze偶e syna, 偶e go szukamy?

- Moim zdaniem b臋dzie sk艂onny do wsp贸艂pracy. Tak mu nakazuje instynkt. Chce zachowa膰 si臋 w艂a艣ciwie. Nie wierzy, 偶e jego syn jest morderc膮. To mu si臋 nie mie艣ci w g艂owie. Jest w stanie zrozumie膰, 偶e junior wpakowa艂 si臋 w jakie艣 k艂opoty i potrzebuje pomocy. Ale nie, 偶e mordowa艂 z zimn膮 krwi膮. Je偶eli zacznie rozwa偶a膰 tak膮 mo偶liwo艣膰, trudno przewidzie膰, do czego oka偶e si臋 zdolny.

- No to lepiej niech b臋dzie bardzo zaj臋ty.

Wezwa艂a Baxtera i Truehearta, kaza艂a im zaj膮膰 si臋 Whittierem. Mieli go zawie藕膰 do biura firmy w 艣r贸dmie艣ciu, gdzie tak偶e przechowywa艂 cz臋艣膰 swojej kolekcji.

- Najpierw zaczekacie na jego 偶on臋 - powiedzia艂a Eve Baxterowi. - Zabierzecie j膮 ze sob膮, 偶adne z nich nie mo偶e mie膰 okazji, aby skontaktowa膰 si臋 z synem. Niech Trevor niczego nie podejrzewa jak najd艂u偶ej. Je艣li dopisze nam szcz臋艣cie, zgarniemy morderc臋, zanim si臋 w og贸le zorientuje, 偶e go odkryli艣my.

- Jak d艂ugo mam ich trzyma膰 na boku?

- Przynajmniej ze dwie godziny. Musz臋 dosta膰 pozwolenie na rewizj臋 w mieszkaniu Whittiera juniora i chc臋 zajrze膰 do Chada Dixa. Na wszelki wypadek wy艣l臋 paru mundurowych na Long Island, tam mieszka matka Whittiera.

- Dobra, b臋dziemy zwleka膰, ile si臋 da. Mo偶e pozwoli nam si臋 pobawi膰 wozem stra偶ackim.

- Co faceci widz膮 w tych samochodzikach?

- Nie czepiaj si臋. Ty mia艂a艣 lalki i przyj臋cia... - Cz艂owiek o s艂abszej konstrukcji psychicznej pad艂by ra偶ony jej pal膮cym spojrzeniem jak gromem. - Dobra, dobra, wiem. Nie mia艂a艣.

- Pilnuj ich - rozkaza艂a Eve, patrz膮c w stron臋 drzwi. - Je艣li co艣 zacznie si臋 chrzani膰, musz臋 o tym wiedzie膰.

- Jasne. Patrz, syrena te偶 pewnie dzia艂a. Ju偶 z korytarza us艂ysza艂a piskliwe zawodzenie.

- Prosz臋 wybaczy膰 mojemu skretynia艂emu asystentowi - zwr贸ci艂a si臋 do Whittiera. - Doceniamy pa艅sk膮 wsp贸艂prac臋.

- Robi臋 to we w艂asnym interesie. Zale偶y mi na wyja艣nieniu wszelkich podejrze艅. - Uda艂o mu si臋 u艣miechn膮膰. - Chcia艂bym ju偶 p贸j艣膰... - Uczyni艂 gest w stron臋 swojej dziupli. - Upewni臋 si臋 jedynie, 偶e detektyw nie...

- Ma pan racj臋. - Odczeka艂a, a偶 gospodarz znikn膮艂 za drzwiami. - Zaczekacie na jego 偶on臋 - poleci艂a cicho Trueheartowi. - Gdyby si臋 tutaj przypadkiem zjawi艂 syn, natychmiast mnie zawiadom.

- Tak jest.

- Peabody, ze mn膮.

- Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮. - Peabody zerkn臋艂a na Roarke'a. - Idziesz z nami?

- Nie przypuszczam, 偶eby pani porucznik mia艂a teraz dla mnie jakie艣 zaj臋cie.

- Dam ci zna膰, je艣li b臋d臋 ci臋 potrzebowa艂a.

- Nie trac臋 nadziei. Wyszli razem przed dom Whittier贸w.

- Je艣li chcesz by膰 na bie偶膮co - odezwa艂a si臋 Eve - zawiadomi臋 ci臋, kiedy aresztujemy Trevora.

- B臋d臋 wdzi臋czny. Na razie mog臋 popyta膰 w艣r贸d kolekcjoner贸w, dowiedzie膰 si臋, czy ta zabawka nie pokaza艂a si臋 na rynku w ci膮gu ostatnich kilku miesi臋cy.

- Przyda si臋. Serdeczne dzi臋ki. My teraz z艂apiemy komendanta, 偶eby nam za艂atwi艂 nakaz. I chc臋 pogada膰 z Chadem Dixem. Je艣li potwierdz膮 si臋 moje podejrzenia, Trevor zarobi kilka paragraf贸w wi臋cej. Roarke uj膮艂 偶on臋 pod brod臋. Eve si臋 skrzywi艂a, a Peabody dyskretnie znik艂a na moment.

- Dzia艂a pani w tej sprawie jak dobrze naoliwiona maszyna, pani porucznik.

- Nie dotykaj mnie w pracy - wymamrota艂a i odsun臋艂a jego d艂o艅. - Zawsze dzia艂am jak dobrze naoliwiona maszyna.

- Nieprawda. Czasem kierujesz si臋 emocjami i podpierasz intuicj膮.

- Ka偶da sprawa jest inna. Je偶eli Trevor na razie niczego si臋 nie domy艣la, nie stanowi dla nikogo szczeg贸lnego zagro偶enia. Zajmiemy si臋 jego rodzicami, wysy艂am paru mundurowych do ochrony babki. Samantha Gannon jest bezpieczna. To tyle, je艣li chodzi o jego najbardziej oczywiste cele. Nie dopuszcz臋 do sytuacji, w kt贸rej musia艂abym si臋 zastanawia膰, kto b臋dzie nast臋pny na jego celowniku. Dzi臋ki temu l偶ej mi si臋 oddycha. Rozumiesz?

- Rozumiem. - Mimo wcze艣niejszego ostrze偶enia Eve dotkn膮艂 jej ponownie. Przesun膮艂 palcem po si艅cach pod jej oczami. - Ale tak czy inaczej przyda艂oby ci si臋 wreszcie solidnie przespa膰 noc.

- Najpierw musz臋 zamkn膮膰 t臋 spraw臋. - Wsun臋艂a kciuki do przednich kieszeni i westchn臋艂a ci臋偶ko, bo wiedzia艂a, 偶e go tym roz艣mieszy. - No dobra, ju偶, tylko szybko. I bez j臋zyczka. Roze艣mia艂 si臋, tak jak przypuszcza艂a. Pochyli艂 si臋 i z艂o偶y艂 na jej ustach wyj膮tkowo niewinny poca艂unek.

- Mo偶e by膰?

- Nie warto by艂o si臋 wysila膰. - Widz膮c niebezpieczny b艂ysk w oczach Roarke'a, szybko go odepchn臋艂a. - Spokojnie, kolego, wracamy do pracy. Kup sobie jakie艣 miasto.

- Zobacz臋, co si臋 da zrobi膰. Na sygna艂 Eve Peabody podesz艂a do samochodu.

- To ci臋 musi dopiero kr臋ci膰! Taki facet! I jak on na ciebie patrzy! Dzie艅 w dzie艅!

- Ale i tak robi臋 swoje. - Eve wsun臋艂a si臋 do wozu, zatrzasn臋艂a drzwiczki. - No, ruszamy. Damy skurczybykowi popali膰 i mo偶e nawet, dla odmiany, wr贸cimy do domu o przyzwoitej porze.

Trevor nienawidzi艂 wizyt u babki. Sama my艣l o staro艣ci i chorobie budzi艂a w nim odraz臋. W ko艅cu przecie偶 istnia艂y sposoby na pokonanie najgorszych symptom贸w procesu starzenia. Operacje plastyczne twarzy i ca艂ego cia艂a, zabiegi odm艂adzaj膮ce, transplantacja organ贸w...

Starczy wygl膮d by艂, jego zdaniem, zawsze skutkiem lenistwa lub biedy. Ani jednego, ani drugiego nie tolerowa艂. Choroby nale偶a艂o unika膰 za wszelk膮 cen臋. Wi臋kszo艣膰 fizycznych dolegliwo艣ci nie trwa艂a d艂ugo i 艂atwo by艂o si臋 ich pozby膰. Wystarczy艂o zastosowa膰 odpowiednie leczenie. Zaburzenia umys艂owe sprawia艂y jedynie k艂opoty wszystkim osobom w jakikolwiek spos贸b zwi膮zanym z pacjentem.

Trevor uwa偶a艂 swoj膮 babk臋 za wstr臋tn膮 staruch臋, rozpieszczan膮 przez syna do granic niemo偶liwo艣ci.

Gdyby Steven nie po艣wi臋ca艂 tyle czasu i pieni臋dzy na dogadzanie wariatce w zamkni臋tym 艣wiatku dla 艣wirus贸w, ju偶 dawno by jej nie by艂o. Wiedzia艂 doskonale, 偶e utrzymanie babki, chuchanie na ni膮 i dmuchanie w tej z艂oconej klatce dla kretyn贸w jest bardzo kosztown膮 imprez膮, a pieni膮dze wyrzucane kompletnie bez sensu na jedzenie, opiek臋, lekarstwa, towarzystwo nale偶a艂y przecie偶 do niego, stanowi艂y nale偶ny mu spadek.

Wkurzaj膮ce, pomy艣la艂, wje偶d偶aj膮c nowym dwuosobowym jetstreamem 3000 do podziemnego gara偶u domu spokojnej staro艣ci. Stare pr贸chno mo偶e 偶y膰 jeszcze ze czterdzie艣ci lat i przez ca艂y ten czas ojciec b臋dzie wyrzuca艂 na ni膮 fors臋, kt贸ra przecie偶 nale偶a艂a si臋 jemu, Trevorowi.

Nie do przyj臋cia. W r贸wnym stopniu strata pieni臋dzy, jak i g艂upie sentymentalne przywi膮zanie ojca do tej wariatki. Zaj臋liby si臋 ni膮 ca艂kiem przyzwoicie w jakim艣 mniej luksusowym zak艂adzie, nawet pa艅stwowym. W ko艅cu ojciec p艂aci艂 podatki, co do grosza. Czyli finansowa艂 w艂a艣nie takie instytucje.

Dlaczego wobec tego z nich nie korzysta艂, skoro i tak 艂o偶y艂 na ich funkcjonowanie? Babka i tak nie zauwa偶y艂aby r贸偶nicy. No, jak tylko on, Trevor, we藕mie sprawy w swoje r臋ce, wreszcie przybior膮 one w艂a艣ciwy obr贸t.

Wyj膮艂 z baga偶nika bia艂e pude艂ko z kwiaciarni. Przywi贸z艂 babce r贸偶e, dobrze si臋 wczu艂 w swoj膮 rol臋.

Warto po艣wi臋ci膰 czas i pieni膮dze na kupowanie kwiat贸w, o kt贸rych babka zapomni najdalej dziesi臋膰 minut po tym, jak je od艂o偶y na bok, je偶eli tylko uda mu si臋 wydoby膰 z niej jakie艣 informacje. Je偶eli Janine jakim艣 cudem w og贸le cokolwiek pami臋ta. Warto spr贸bowa膰. Poniewa偶 staruszek najwyra藕niej nie wiedzia艂 nic, mo偶e jego zwariowana matka mia艂a jakie艣 wspomnienia zagrzebane g艂臋boko w pami臋ci.

Wsiad艂 do windy i w drodze do holu nastawi艂 si臋 na odegranie przedstawienia. Gdy wysiad艂, na twarzy mia艂 ciep艂y, odrobin臋 zatroskany u艣miech i wygl膮da艂 dok艂adnie tak, jak wygl膮da m艂ody przystojny m臋偶czyzna, sk艂adaj膮cy wizyt臋 wiekowemu, schorowanemu krewnemu. Podszed艂 do biurka ochrony, pud艂o z kwiatami na blacie u艂o偶y艂 w taki spos贸b, 偶eby recepcjonistka musia艂a dostrzec i przeczyta膰 nazw臋 ekskluzywnej kwiaciarni.

- Chcia艂bym si臋 zobaczy膰 z babci膮. Janine Whittier. Nazywam si臋 Trevor Whittier. Nie uprzedza艂em o wizycie, bo zdecydowa艂em si臋 tu wpa艣膰 pod wp艂ywem impulsu. Mija艂em w艂a艣nie kwiaciarni臋, dostrzeg艂em r贸偶owe r贸偶e, ukochane kwiaty babci. Sam nie wiem, kiedy kupi艂em tuzin i ju偶 by艂em w drodze. Mam nadziej臋, 偶e nie sprawi臋 k艂opotu...

- Ale偶 sk膮d! - Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 do niego promiennie. - Jak to mi艂o z pana strony! Babci na pewno spodobaj膮 si臋 kwiaty. B臋dzie zachwycona wizyt膮 wnuczka. Prosz臋 tylko chwileczk臋 zaczeka膰, sprawdz臋 plan jej dzisiejszych zaj臋膰.

- Babcia miewa gorsze i lepsze dni... Mam nadziej臋, 偶e dzisiaj czuje si臋 lepiej.

- Z tego, co widz臋, jest we wsp贸lnej sali na pierwszym pi臋trze, a to dobry znak. Jeszcze tylko poprosz臋 pana o identyfikacj臋. - Skin臋艂a w stron臋 skanera.

- Ach tak, oczywi艣cie. - Trevor po艂o偶y艂 d艂o艅 na p艂ytce i odczeka艂, a偶 jego to偶samo艣膰 zostanie potwierdzona. Otrzyma艂 prawo wej艣cia. Zabezpieczenia 艣miechu warte! Kto, u diab艂a, chcia艂by si臋 w艂amywa膰 do domu starc贸w? A za t臋 zabaw臋 p艂aci艂o si臋 dodatkowo kilka tysi臋cy rocznie.

- Zapraszam pana. Jeszcze tylko pude艂ko... - Przesun臋艂a r臋cznym skanerem nad kwiatami, wreszcie wskaza艂a mu drog臋. - Mo偶e pan wej艣膰 na pi臋tro g艂贸wnymi schodami albo skorzysta膰 z windy, je艣li pan woli. Potem z korytarza w lewo, tam znajdzie pan wsp贸lny salon. W razie potrzeby ka偶dy asystent udzieli panu informacji. Ju偶 przes艂a艂am pa艅sk膮 przepustk臋.

- Dzi臋kuj臋. Pi臋knie tu u pa艅stwa. Ciesz臋 si臋, 偶e babcia ma doskona艂膮 opiek臋. Poszed艂 schodami. Po drodze mija艂 innych go艣ci z kwiatami i upominkami zawini臋tymi w kolorowy papier. Obs艂uga nosi艂a uniformy w r贸偶nych barwach, kt贸re zapewne 艣wiadczy艂y o konkretnych funkcjach. Przez ogromne okna wida膰 by艂o rozleg艂y ogr贸d, gdzie w艣r贸d zielem wi艂y si臋 bia艂e 艣cie偶ki. Spacerowali po nich pacjenci, personel i go艣cie.

Zawsze go zdumiewa艂o, 偶e kto艣 chce pracowa膰 w takim miejscu, niezale偶nie od wynagrodzenia. I 偶e w dodatku przychodzili tutaj ludzie, kt贸rym nikt za to nie p艂aci艂! A nawet sk艂adali regularne wizyty! On sam by艂 tutaj ostatnio przed prawie rokiem i mia艂 szczer膮 nadziej臋, 偶e dzi艣 jest po raz ostatni. Przygl膮daj膮c si臋 mijanym twarzom, zda艂 sobie spraw臋, 偶e nie ma pewno艣ci, czy rozpozna babk臋. B艂膮d. Powinien by艂 od艣wie偶y膰 sobie pami臋膰 przed t膮 wycieczk膮, rzuci膰 okiem na par臋 fotografii. Wszyscy starzy ludzie wydawali mu si臋 teraz jednakowi. Sprawiali wra偶enie istot skazanych na zag艂ad臋. Co wi臋cej, wygl膮dali na kompletnie bezu偶ytecznych.

Jaka艣 kobieta w w贸zku na k贸艂kach popychanym przez opiekunk臋 wyci膮gn臋艂a szponiast膮 d艂o艅 i chwyci艂a wst膮偶k臋, kt贸ra wysun臋艂a si臋 z pude艂ka.

- Kocham kwiaty. Kocham kwiaty! - Piskliwy g艂os ze 艣wistem wydobywa艂 si臋 z jej pomarszczonych ust. Twarz kobiety przypomina艂a Trevorowi wyschni臋te jab艂ko. - Dzi臋kuj臋 ci, Johnnie. Dobry z ciebie ch艂opak!

- Tiffany, nie ruszamy tej wst膮偶eczki... - Opiekunka, energiczna brunetka, pochyli艂a si臋 nad pacjentk膮 i pog艂adzi艂a j膮 po ramieniu. - Ten mi艂y m艂ody cz艂owiek to nie Johnnie. Johnnie by艂 wczoraj, pami臋tasz?

- Ale kwiaty m贸g艂by mi da膰. - Tiffany podnios艂a na Trevora spojrzenie pe艂ne nadziei. Ko艣cista d艂o艅 jak pot臋偶ny hak wczepi艂a si臋 we wst膮偶eczk臋.

Trevor musia艂 powstrzyma膰 dreszcz obrzydzenia. Odsun膮艂 si臋, by unikn膮膰 dotkni臋cia tej wstr臋tnej r臋ki w koszmarne br膮zowe plamy. Nie chcia艂, 偶eby go cho膰by musn臋艂a.

- To kwiaty dla mojej babci. - Chocia偶 zbiera艂o mu si臋 na wymioty, przywo艂a艂 na twarz u艣miech. - Wyj膮tkowej kobiety. Ale... - Czuj膮c na sobie pe艂ne podziwu spojrzenie opiekunki, otworzy艂 pude艂ko i wyj膮艂 jeden kwiat. - Na pewno nie b臋dzie mia艂a nic przeciwko temu, je艣li jedn膮 r贸偶臋 ofiaruj臋 pani.

- To bardzo mi艂e z pana strony - odpowiedzia艂a za pacjentk臋 m艂oda brunetka. - Tiffany, ale偶 masz dzisiaj szcz臋艣cie! Dosta艂a艣 pi臋kny kwiat od przystojnego nieznajomego.

- Wielu przystojnych m臋偶czyzn daje mi kwiaty. Nie spos贸b zliczy膰 moich wielbicieli. - Staruszka obj臋艂a d艂oni膮 p艂atki i pogr膮偶y艂a si臋 w mglistych wspomnieniach.

- Wspomnia艂 pan, 偶e przyszed艂 odwiedzi膰 babci臋? - u艣miechn臋艂a si臋 do niego opiekunka.

- Tak, tak. Janine Whittier. Na dole powiedziano mi, 偶e znajd臋 j膮 we wsp贸lnym salonie.

- Jest tam teraz. Pani Janine to wyj膮tkowo mila osoba. Na pewno si臋 ucieszy z pa艅skiej wizyty. Je艣li b臋dzie pan czego艣 potrzebowa艂, prosz臋 da膰 mi zna膰. Nied艂ugo wr贸c臋, tylko odwioz臋 Tiffany. Mam na imi臋 Emma.

- Dzi臋kuj臋, jest pani bardzo uprzejma. - Poniewa偶 nie m贸g艂 przewidzie膰, czy przypadkiem Emma nie oka偶e si臋 jeszcze u偶yteczna, wzi膮艂 si臋 w gar艣膰, pochyli艂 i u艣miechn膮艂 do staruszki. - Mi艂o mi by艂o pani膮 pozna膰, Tiffany. Mam nadziej臋, 偶e wkr贸tce znowu si臋 spotkamy.

- Pi臋kne kwiaty. Zimne oczy. Bez uczucia. Nawet najpi臋kniejszy owoc gnije od 艣rodka. Ty nie jeste艣 m贸j Johnnie.

- Prosz臋 si臋 na ni膮 nie gniewa膰 - wyszepta艂a Emma i pchn臋艂a w贸zek. Wredny babsztyl, pomy艣la艂 Trevor.

Zanim ruszy艂 dalej korytarzem, pozwoli艂 sobie na dreszcz obrzydzenia, kt贸ry wzbiera艂 w nim ju偶 od d艂u偶szego czasu.

Wsp贸lny salon by艂 przestronny, jasny i pogodny. Przewidziano w nim odr臋bne miejsca na ogl膮danie telewizji, stoliki do gier, przytulne k膮ciki do rozm贸w z go艣膰mi, mil膮 poczekalni臋 dla odwiedzaj膮cych i zak膮tek, gdzie mo偶na by艂o spokojnie poczyta膰 ksi膮偶k臋 czy gazet臋.

Od razu dostrzeg艂, 偶e w salonie jest sporo opiekun贸w, a poziom ha艂asu przywi贸d艂 mu na my艣l przyj臋cie koktajlowe, gdzie ludzie rozmawiaj膮 podzieleni na grupki, nie zwracaj膮c uwagi na szmer konwersacji obok. Zawaha艂 si臋 tylko na moment, ale i to wystarczy艂o, by zjawi艂a si臋 przy nim kolejna opiekunka.

- Pan Whittier?

- Tak. Chcia艂bym...

- Babcia czuje si臋 dzisiaj wyj膮tkowo dobrze. - Kobieta wskaza艂a stolik pod rozs艂onecznionym oknem, gdzie dwie kobiety i m臋偶czyzna grali w karty.

Lekko spanikowany Trevor obrzuci艂 wzrokiem obie staruszki - i nie potrafi艂 zdecydowa膰, kt贸ra jest jego babk膮. Po chwili dostrzeg艂, 偶e jedna z nich ma na prawej nodze cielisty opatrunek. A wi臋c to z pewno艣ci膮 nie ona. Gdyby babka si臋 skaleczy艂a, nie s艂ysza艂by w domu o niczym innym.

- Wspaniale wygl膮da. Jak to dobrze, 偶e ma tak doskona艂膮 opiek臋. Wydaje si臋 bardzo zadowolona. Prosz臋 pani, mamy dzisiaj 艂adn膮 pogod臋, nie jest tak gor膮co jak ostatnio. Czy mogliby艣my si臋 przej艣膰 po ogrodzie?

- Babcia na pewno ch臋tnie si臋 przespaceruje. Mniej wi臋cej za godzin臋 powinna wzi膮膰 lekarstwo. Je艣li pa艅stwo nie wr贸c膮 na czas, wy艣lemy kogo艣 do ogrodu, 偶eby przyprowadzi艂 pani膮 Janine.

- Dzi臋kuj臋. - Teraz ju偶 pewny siebie jak zwykle, zdecydowanym krokiem podszed艂 do stolika. Schyli艂 si臋, u艣miechn膮艂. - Cze艣膰, babciu. Przynios艂em ci kwiaty. R贸偶owe r贸偶e. Nawet na niego nie spojrza艂a, nawet nie rzuci艂a okiem. Patrzy艂a w karty, 艣ci艣ni臋te w ko艣cistych d艂oniach.

- Chc臋 sko艅czy膰 rozdanie.

- Oczywi艣cie. - Co za pod艂a suka! Wyprostowa艂 si臋 i sta艂 z pud艂em r贸偶 w d艂oniach, przygl膮daj膮c si臋, jak babka starannie wybiera kart臋.

- Wygra艂am! - zawo艂a艂a kobieta z opatrunkiem na nodze. G艂os mia艂a zadziwiaj膮co mocny i d藕wi臋czny. Roz艂o偶y艂a karty na stole. M臋偶czyzna zakl膮艂 g艂o艣no. - Nie wyra偶aj si臋, staruchu! - Odwr贸ci艂a krzes艂o i przyjrza艂a si臋 uwa偶nie Trevorowi. M臋偶czyzna starannie zlicza艂 punkty. - Wi臋c to ty jeste艣 wnukiem Janine. Pierwszy raz ci臋 widz臋. Jestem tu ju偶 miesi膮c, a ty si臋 w tym czasie nie zjawi艂e艣 ani razu. Za dwa tygodnie wychodz臋. - Stukn臋艂a d艂oni膮 w opatrunek usztywniaj膮cy. - Wywrotka na nartach. Moja wnuczka przychodzi co tydzie艅, jak w zegarku. A ty co?

- Jestem bardzo zaj臋ty - odrzek艂 ch艂odno. - Nie powinno to pani obchodzi膰.

- Ch艂opcze, ja sko艅czy艂am dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 lat! Wszystko mnie obchodzi. Syn Janine razem z synow膮 przychodz膮 co najmniej dwa razy w tygodniu. Szkoda, 偶e jeste艣 taki strasznie zaj臋ty.

- Chod藕, babciu. - Ignoruj膮c natr臋tn膮 staruch臋, Trevor po艂o偶y艂 d艂o艅 na r膮czce w贸zka Janine.

- Jeszcze mog臋 chodzi膰! - zbuntowa艂a si臋 babka. - I 艣wietnie sobie radz臋! Nie potrzebuj臋, 偶eby mnie kto艣 wozi艂.

- Tylko do ogrodu, tam wstaniesz. - Chcia艂 mo偶liwie najszybciej zabra膰 j膮 z budynku, wi臋c po艂o偶y艂 jej pud艂o z kwiatami na kolanach i pchn膮艂 fotel na k贸艂kach w stron臋 drzwi. - Dzisiaj nie jest gor膮co, a s艂o艅ce pi臋knie 艣wieci, na pewno przyda ci si臋 troch臋 艣wie偶ego powietrza.

Cho膰 wok贸艂 panowa艂a nieskazitelna czysto艣膰, a grube pieni膮dze pozwala艂y utrzyma膰 dom opieki we wzorowym stanie, Trevor czu艂 tylko smr贸d rozk艂adu, staro艣ci i choroby. 呕o艂膮dek zaczyna艂 mu odmawia膰 pos艂usze艅stwa.

- Nie policzy艂am punkt贸w.

- Nie szkodzi, babciu, nic nie szkodzi. Zobacz, co ci przynios艂em.

- Nie mia艂am teraz w planach spaceru - oznajmi艂a stanowczo. - Nie by艂o tego w rozk艂adzie dnia. Nie rozumiem, po co te zmiany. - Ale kruche palce ju偶 otwiera艂y wieko. Wjechali do windy. - Jakie pi臋kne! R贸偶e! Nigdy nie mia艂am do nich r臋ki. Gdy tylko je zasadzi艂am w ogrodzie, to zaraz wi臋d艂y i marnia艂y. Zawsze, gdziekolwiek si臋 przeprowadzili艣my, sadzi艂am przynajmniej jeden krzew r贸偶any. Pami臋tasz, kochanie? Pr贸bowa艂am stale od nowa. Moja matka mia艂a pi臋kny ogr贸d r贸偶any...

- Wierz臋, wierz臋 - mrukn膮艂 Trevor bez wi臋kszego zainteresowania.

- Musisz go kiedy艣 zobaczy膰. - O偶ywi艂a si臋, rozb艂ys艂a 艣ladami dawnej urody. Trevor tego nie dostrzega艂, zwr贸ci艂 natomiast uwag臋 na kolczyki z per艂ami oraz kosztowne eleganckie pantofle z mi臋kkiej kremowej sk贸rki. Co za bezmy艣lna rozrzutno艣膰!

Janine z przyjemno艣ci膮 g艂adzi艂a r贸偶owe p艂atki. Gdyby kto艣 popatrzy艂 teraz na t臋 par臋, dostrzeg艂by starsz膮 kobiet臋 zachwycon膮 kwiatami oraz przystojnego, dobrze ubranego m艂odego cz艂owieka, pchaj膮cego w贸zek.

- Ile艣 ty wtedy mia艂 lat, m贸j synku? Cztery? - Wyj臋艂a z pud艂a jedn膮 z d艂ugich r贸偶 i wci膮gn臋艂a w nozdrza s艂odk膮 wo艅. - Ty na pewno tego nie pami臋tasz, ale ja pami臋tam. O tak, doskonale. Dlaczego nie pami臋tam, co si臋 dzia艂o wczoraj?

- Bo dzie艅 wczorajszy nie jest wa偶ny.

- Mam now膮 fryzur臋. - Poprawi艂a otwart膮 d艂oni膮 kasztanowe loki i odwr贸ci艂a g艂ow臋 najpierw w jedn膮 stron臋, potem w drug膮, czekaj膮c na s艂owa zachwytu. - Podoba ci si臋, kochanie?

- Bardzo 艂adna. - Nawet za cen臋 kilkunastu milion贸w dolar贸w w brylantach nie dotknie tych w艂os贸w. Tak przy okazji, ile lat mia艂a ta starucha? Zaczai liczy膰, ot tak, z ciekawo艣ci, byle czym艣 zaj膮膰 my艣li, i zdziwi艂 si臋, doszed艂szy do wniosku, 偶e jest m艂odsza od tamtej wrednej baby z opatrunkiem. A wygl膮da艂a starzej. Wygl膮da艂a na bardzo star膮. Bo mia艂a nie po kolei w g艂owie.

- Pojechali艣my tam wtedy. - Pokiwa艂a g艂ow膮 do swoich wspomnie艅. - Tylko na kilka godzin. Tak t臋skni艂am za mam膮, 偶e ju偶 nie mog艂am wytrzyma膰. Ale akurat by艂a zima i r贸偶e nie kwit艂y, wi臋c nie mog艂e艣 ich zobaczy膰. - Przytuli艂a r贸偶any p膮k do policzka. - Zawsze w ka偶dym nowym miejscu zak艂ada艂am ogr贸d r贸偶any. Tyle razy pr贸bowa艂am. Ojej, ale jasno! - zawo艂a艂a, gdy Trevor wypchn膮艂 w贸zek na parkow膮 alejk臋. G艂os jej dr偶a艂. - 艢wieci mi w oczy.

- Zaraz b臋dziemy w cieniu. Czy ty w og贸le wiesz, kim jestem?

- Zawsze wiedzia艂am, kim jeste艣. Trzeba ci by艂o ci膮gle wszystko zmienia膰, ale ja zawsze wiedzia艂am, 偶e ty - to ty, kochanie. Musieli艣my dba膰 o bezpiecze艅stwo. - Si臋gn臋艂a do ty艂u i poklepa艂a go po d艂oni.

- Oczywi艣cie. - Skoro chcia艂a w nim widzie膰 w艂asnego syna, to dobrze. A nawet lepiej. T臋 dw贸jk臋 艂膮czy艂a niepowtarzalna wi臋藕. - Wzajemnie dbali艣my o swoje bezpiecze艅stwo.

- Czasami trudno mi to wszystko spami臋ta膰. Wspomnienia wracaj膮 i zaraz uciekaj膮 jak p艂ochy sen. Ale ciebie zawsze poznam. M贸j kochany ma艂y Westley. Nie, zaraz, nie Westley, Matthew. Ach, nie, ju偶 wiem. Tak. Steven. - Znalaz艂szy w pami臋ci w艂a艣ciwe imi臋, odetchn臋艂a z ulg膮. - Masz na imi臋 Ste­ven. Ju偶 d艂ugi czas. Chcia艂e艣 by膰 Stevenem i jeste艣. Jestem z ciebie bardzo dumna.

- Pami臋tasz, jak znalaz艂 nas ostatnim razem? Pami臋tasz, kiedy ostatni raz widzieli艣my ojca?

- Nie chc臋 do tego wraca膰. Od takich my艣li boli mnie g艂owa. - Pochyli艂a si臋 w jedn膮 i w drug膮 stron臋, a potem zamkn臋艂a oczy, gdy wi贸z艂 j膮 coraz dalej i dalej w ustronne zak膮tki ogrodu. - Czy jeste艣my bezpieczni? Czy tutaj nic nam nie grozi?

- Jeste艣my zupe艂nie bezpieczni. Ojca ju偶 nie ma. Umar艂. Dawno temu.

- Tak m贸wi膮 - wyszepta艂a, z pewno艣ci膮 nieprzekonana.

- Ju偶 nigdy ci臋 nie skrzywdzi. Ale powiedz mi, pami臋tasz, jak przyszed艂 do nas ostatni raz? By艂a noc, mieszkali艣my wtedy w Ohio.

- I my艣leli艣my, 偶e jeste艣my bezpieczni, tymczasem on znowu przyszed艂... Wszystko jedno i tak nie da艂abym ci臋 skrzywdzi膰. 呕eby nie wiem co. M贸g艂 mnie dr臋czy膰, m贸g艂 nawet bi膰, ale ciebie nie mia艂 prawa tkn膮膰. Nie pozwoli艂abym skrzywdzi膰 swojego dziecka.

- Tak, tak, oczywi艣cie. - Jezu, pomy艣la艂 Trevor zniecierpliwiony. Do diab艂a z tymi pierdo艂ami. - A pami臋tasz ten ostatni raz? W Ohio. W Columbus.

- Czy to by艂 ostatni raz? Nie pami臋tam. Czasami wydaje mi si臋, 偶e on tam wcale nie przyszed艂, 偶e to by艂 tylko z艂y sen. Ale tak czy inaczej musieli艣my wyjecha膰. Nie mogli艣my ryzykowa膰. Podobno nie 偶yje, tak m贸wi膮. Ale kto go tam wie... Zawsze powtarza艂, 偶e ci臋 znajdzie. Dlatego musieli艣my si臋 przeprowadzi膰. Czy znowu musimy szuka膰 sobie nowego miejsca?

- Nie. Ale jak mieszkali艣my w Columbus, przyszed艂 rzeczywi艣cie. Noc膮. Pami臋tasz?

- O, Bo偶e... tak. Stan膮艂 w drzwiach, nie zd膮偶yli艣my uciec. Ba艂e艣 si臋, tak mocno 艣ciska艂e艣 mnie za r臋k臋. - Znowu si臋gn臋艂a do ty艂u, chwyci艂a d艂o艅 Trevora i zamkn臋艂a j膮 w u艣cisku tak silnym, 偶e a偶 zachrz臋艣ci艂y ko艣ci. - Nie zostawi艂am ci臋 z nim samego, nawet na chwil臋, bo si臋 ba艂am, 偶e mi ciebie zabierze. Ale on nie przyszed艂 po ciebie. Powiedzia艂, 偶e jeszcze za wcze艣nie, ale 偶e ten moment si臋 zbli偶a. 呕e kt贸rego艣 dnia ci臋 zabierze i ju偶 wi臋cej ci臋 nie zobacz臋. Nie mog艂am do tego dopu艣ci膰. Nie pozwoli艂abym ci臋 skrzywdzi膰.

- Nie zabra艂 mnie. - Trevor zazgrzyta艂 z臋bami. - Co si臋 sta艂o tamtej nocy, kiedy przyszed艂 do domu w Columbus?

- Ju偶 po艂o偶y艂am ci臋 do 艂贸偶ka i zasn膮艂e艣... By艂e艣 w pi偶amce z Frodo. M贸j ma艂y, s艂odki W艂adca Pier艣cieni... ale musia艂am ci臋 obudzi膰. Ba艂am si臋, nie potrafi艂am sobie nawet wyobrazi膰, do czego by艂by zdolny, gdybym mu si臋 sprzeciwi艂a. Zaprowadzi艂am ci臋 na d贸艂, a on da艂 ci prezent. Spodoba艂a ci si臋 ta zabawka, by艂e艣 tylko ch艂opcem... ale ty te偶 si臋 go ba艂e艣. Powiedzia艂: 鈥濶ie wolno ci si臋 tym bawi膰, masz j膮 przechowywa膰, masz o ni膮 dba膰. Kiedy艣 mo偶e b臋dzie to co艣 warte鈥. A potem 艣mia艂 si臋 i 艣mia艂, bez ko艅ca.

- Co to by艂o? - Trevor traci艂 panowanie nad sob膮. - Co mi da艂?

- I zaraz ci臋 odes艂a艂 na g贸r臋. Jeszcze by艂e艣 za m艂ody, 偶eby chcia艂 z tob膮 rozmawia膰. 鈥濿racaj do 艂贸偶ka i pami臋taj, co ci powiedzia艂em. Masz o niego dba膰鈥. Nigdy nie zapomn臋, jak tak sta艂 i si臋 u艣miecha艂. Wygl膮da艂 strasznie... Mo偶e nawet mia艂 bro艅... Bardzo mo偶liwe. Tak, m贸g艂 mie膰.

- O co mia艂em dba膰?

Janine nie s艂ysza艂a pytania, nie by艂o jej w ogrodzie, znajdowa艂a si臋 w Columbus, pi臋膰dziesi膮t lat wcze艣niej, zaszczuta i przera偶ona.

- Byli艣my tylko we dwoje. Zosta艂am z nim sama. Z艂apa艂 mnie za gard艂o... - Zacz臋艂o jej brakowa膰 tchu, po艂o偶y艂a d艂o艅 na piersiach. - Mo偶e chcia艂 mnie zabi膰. Kt贸rego艣 dnia mnie zabije, je艣li nie b臋d臋 stale ucieka艂a. Kiedy艣 mi ciebie odbierze, je艣li si臋 nie ukryjemy. Powinnam by艂a i艣膰 na policj臋. - Bezsilnie uderzy艂a pi臋艣ci膮 w pude艂ko z r贸偶ami, - Ba艂am si臋. Ba艂am si臋, 偶e je艣li zawiadomi臋 policj臋, zabije nas oboje. A zreszt膮, co by mu zrobili? Jest dla nich za sprytny, zawsze tak m贸wi艂. Wi臋c lepiej by艂o ucieka膰.

- Opowiedz mi o tamtej nocy. O tej jednej nocy.

- Tamta noc... Tamta jedyna noc... Pami臋tam wszystko dok艂adnie. Zapominam, co dzia艂o si臋 wczoraj, ale tamte czasy pami臋tam. S艂ysz臋 jego s艂owa. - Przera偶ona zas艂oni艂a uszy. - Judith. Wtedy nazywa艂am si臋 Judith.

Czas ucieka, pomy艣la艂 Trevor. Nied艂ugo kto艣 przyjdzie po t臋 staruch臋, bo przecie偶 trzeba jej da膰 lekarstwo. 呕eby na pewno nikt ich nie us艂ysza艂 i nie dostrzeg艂 dziwnego zachowania Janine, pchn膮艂 w贸zek dalej 艣cie偶k膮, g艂臋biej w cie艅. Zdoby艂 si臋 na ogromny wysi艂ek i uspokajaj膮co poklepa艂 babk臋 po ramieniu.

- Uspok贸j si臋. Nic z艂ego si臋 nie dzieje. Liczy si臋 tylko tamta noc. Poczujesz si臋 lepiej, je艣li mi wszystko opowiesz. I ja tak偶e - doda艂, raptem ol艣niony. - Przecie偶 na pewno chcesz mi pom贸c.

- Chc臋 ci臋 uchroni膰 przed zmartwieniami. Och, kochanie moje, nie b贸j si臋, ja si臋 tob膮 opiekuj臋.

- Wiem, wiem. Opowiedz mi o tej nocy w Ohio, kiedy Alex przyni贸s艂 mi prezent.

- Patrzy艂 na mnie takim lodowatym wzrokiem... 鈥濸rosz臋 bardzo, uciekaj sobie, ile chcesz, ja i tak ci臋 zawsze znajd臋. A jak ch艂opak nie b臋dzie wtedy mia艂 ze sob膮 tej zabawki, zabij臋 was oboje鈥. Musia艂am ucieka膰. Musieli艣my si臋 ukrywa膰. Je艣li chcieli艣my 偶y膰, je艣li m贸j kochany synek mia艂 偶y膰, musieli艣my robi膰, co nam kaza艂. By艂am pos艂uszna. Uciek艂am, oczywi艣cie, 偶e uciek艂am, ale by艂am pos艂uszna, na wypadek gdyby nas znalaz艂. Czy on wr贸ci艂? W moich snach ci膮gle nas znajduje.

- Co wtedy przyni贸s艂, do cholery?! - Trevor gwa艂townie potrz膮sn膮艂 w贸zkiem, stan膮艂 przed babk膮, schyli艂 si臋 i zbli偶y艂 twarz do jej twarzy. - Powiedz mi, co wtedy przyni贸s艂. Oczy staruszki, wielkie jak spodki, zasz艂y 艂zami.

- Buldo偶er. Jasno偶贸艂ty buldo偶er. Trzymali艣my go w pude艂ku przez ca艂e lata, by艂 dobrze schowany. Nigdy si臋 nim nie bawi艂e艣. A potem postawi艂e艣 go na p贸艂ce. Dlaczego postawi艂e艣 go na p贸艂ce? 呕eby mu pokaza膰, 偶e spe艂ni艂e艣 jego polecenie?

- Jeste艣 pewna? - Chwyci艂 za ramiona t臋 filigranow膮 kruch膮 posta膰. - Zastan贸w si臋, do jasnej cholery!

- Powiedzieli mi, 偶e umar艂e艣, - Twarz jej poszarza艂a, oddech zacz膮艂 si臋 rwa膰. - Powiedzieli, 偶e nie 偶yjesz, a to nieprawda. Wiedzia艂am, by艂am pewna, 偶e nie umar艂e艣. Widz臋 ci臋. Na w艂asne oczy. To nie sen. Wr贸ci艂e艣. Znowu nas znalaz艂e艣. Musimy ucieka膰. Nie pozwol臋 ci skrzywdzi膰 mojego dziecka. Czas ucieka膰.

Pr贸bowa艂a si臋 wyrwa膰 z jego r膮k, na policzkach wykwit艂y jej niezdrowe rumie艅ce. Trevor pozwoli艂 si臋 odepchn膮膰 i patrzy艂 bez wi臋kszego zainteresowania, jak babka podnosi si臋 z fotela. R贸偶e wypad艂y z pude艂ka, rozsypuj膮c si臋 na 艣cie偶ce.

Janine, z ob艂臋dem w oczach, niezdarnie rzuci艂a si臋 do biegu. Potkn臋艂a si臋, upad艂a mi臋dzy rozsypane kwiaty i zastyg艂a w bezruchu, bezw艂adna jak szmaciana lalka. Z nieba la艂 si臋 偶ar.

30

Dallas trafi艂a w biurze Dixa na t臋 sam膮 recepcjonistk臋, co poprzednio, tym razem jednak wszystko odby艂o si臋 znacznie szybciej. Kobieta, ledwie spostrzeg艂a Eve krocz膮c膮 przez hol, zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi.

- Detektyw Dallas - uda艂o jej si臋 powiedzie膰 do艣膰 spokojnie.

- Porucznik. - Eve wyci膮gn臋艂a odznak臋, 偶eby od艣wie偶y膰 dziewczynie pami臋膰. - Prosz臋 nam da膰 przepustk臋 na pi臋tro Chada Dixa.

- Tak, oczywi艣cie, natychmiast. - Dope艂niaj膮c formalno艣ci, przeskoczy艂a spojrzeniem z twarzy Eve na Peabody i z powrotem. - Biuro pana Dixa jest na...

- Wiemy, wiemy - przerwa艂a jej Eve i zdecydowanym krokiem ruszy艂a do wind.

- Czy nap臋dzanie ludziom stracha sprawia ci przyjemno艣膰? - spyta艂a Peabody. - Czy te偶 inaczej nie umiesz?

- Nie umiem i sprawia. Te偶 si臋 kiedy艣 tego nauczysz. - Eve z rozmachem poklepa艂a Peabody po ramieniu. - Przyjdzie czas i na ciebie.

- Nie mog臋 si臋 doczeka膰, pani porucznik. - Wesz艂y do kabiny. - Twoim zdaniem Dix jest zorientowany w ca艂ej sprawie?

- Pytasz mnie, czy wie, 偶e w jednej z jego zabawek od p贸艂 wieku tkwi garstka brylant贸w? Mnie ju偶 nic nie zdziwi. Ale nie, nie przypuszczam. Ma za p艂ytk膮 wyobra藕ni臋. Je偶eli zdoby艂 ten buldo偶er albo wie, gdzie on jest, to pewnie dzie艂o przypadku. Gdyby mia艂 poj臋cie o brylantach, a potrzebowa艂by wi臋cej informacji, wystarczy艂oby, 偶eby si臋 trzyma艂 Samanthy Gannon, odgrywa艂 Romea i wyci膮ga艂 z niej informacje, a nie siedzia艂 bezczynnie i kr臋ci艂 m艂ynka palcami, kiedy dziewczyna si臋 za艂ama艂a. Nie mia艂 powodu zabija膰 Tiny Cobb, poniewa偶 i tak wolno mu by艂o wchodzi膰 do domu Gannon, kiedy chcia艂, i m贸g艂 go przeszukiwa膰 do woli, dop贸ki stanowili par臋.

- Nawet gdyby zostali par膮 do ko艅ca 偶ycia, Samantha i tak nie powiedzia艂aby mu o Judith i Westleyu Crew.

- To prawda. Samantha jest uczciwa. Je艣li daje s艂owo, to go dotrzymuje. Natomiast Dix to mi臋czak. Poniewa偶 ona skupi艂a si臋 na pisaniu ksi膮偶ki i nie po艣wi臋ca艂a mu tyle uwagi, ile sobie 偶yczy艂, by艂 coraz bardziej roze藕lony. O ksi膮偶ce m贸wi艂o si臋 w mediach i na spotkaniach towarzyskich, a on zosta艂 usuni臋ty w cie艅. Dla niego te brylanty by艂y jedynie bujd膮 wyssan膮 z palca i bardzo mu przeszkadza艂y w relacjach z Samantha. Z drugiej strony, mo偶na uzna膰, 偶e odegra艂 rol臋 艂膮cznika pomi臋dzy Trevorem Whittierem i Samantha Gannon. Od niego wszystko si臋 zacz臋艂o. Tak chcia艂 los. Wysz艂y z windy, przed kt贸r膮 czeka艂a ju偶 na nich 偶wawa asystentka.

- Bardzo panie przepraszam - wydysza艂a dziewczyna - ale pan Dix wyszed艂 z biura. Ma spotkanie na mie艣cie, spodziewamy si臋 go mniej wi臋cej za godzin臋.

- Zadzwo艅 do niego.

- Ale...

- My w tym czasie p贸jdziemy do jego gabinetu.

- Ale...

- Mam tu przyj艣膰 z wezwaniem na przes艂uchanie? Obok nazwiska twojego szefa b臋dzie twoje. Chcesz sp臋dzi膰 kilka upojnych godzin tego 艣licznego s艂onecznego dnia w 艣r贸dmiejskiej komendzie?

- Nie, sk膮d, oczywi艣cie, 偶e nie. Gdyby panie tylko zechcia艂y mi poda膰 chocia偶 w przybli偶eniu natur臋 wizyty...

- A jaka by艂a natura wizyty poprzednim razem? Kobieta odchrz膮kn臋艂a, zerkn臋艂a na Peabody.

- Od pani detektyw dowiedzia艂am si臋, 偶e chodzi艂o o morderstwo.

- I tym razem jest to samo. - Nie czekaj膮c na zgod臋, Eve ruszy艂a w stron臋 gabinetu Dixa. Asystentka depta艂a jej po pi臋tach.

- Wpuszcz臋 panie do 艣rodka, ale musz臋 tak偶e tam by膰 przez ca艂y czas. Po prostu nie mog臋 zachowa膰 si臋 inaczej. Pan Dix ma do czynienia z dokumentami opatrzonymi klauzul膮 tajno艣ci...

- Przysz艂y艣my, 偶eby si臋 pobawi膰 jego zabawkami. Zadzwo艅 do niego. Asystentka zwolni艂a zamek w drzwiach i podesz艂a prosto do biurka Dixa, 偶eby z jego nadajnika nawi膮za膰 po艂膮czenie.

- Nie odpowiada. Od razu w艂膮cza si臋 poczta g艂osowa. Dzie艅 dobry panu, m贸wi Juna. W pa艅skim gabinecie jest porucznik Dallas. Chce z panem rozmawia膰 jak najszybciej. Bardzo prosz臋 o sygna艂 i instrukcje. Dzwoni臋 z 艂膮cza na pa艅skim biurku... Nie! Niech pani tego nie dotyka! - krzykn臋艂a piskliwie. Eve w艂a艣nie si臋gn臋艂a po jedn膮 z ci臋偶ar贸wek. Obrzuci艂a sekretark臋 ci臋偶kim spojrzeniem, ale nie zrobi艂a na niej spodziewanego wra偶enia. - Nie mog臋 na to pozwoli膰 pod 偶adnym pozorem, pani porucznik. Ta kolekcja jest bardzo cenna, a dla pana Dixa ma wyj膮tkow膮 warto艣膰. Mo偶e mnie pani zabra膰 na posterunek, do komendy czy gdzie tam jeszcze, ale je艣li ruszy pani cokolwiek z tych p贸艂ek, wylec臋 z pracy bez dyskusji. A mnie ta praca jest bardzo potrzebna. Eve, 偶eby uspokoi膰 Jun臋, zatkn臋艂a kciuki za kraw臋d藕 tylnych kieszeni.

- Peabody, jest tu jaki艣 buldo偶er?

- Tamten w rogu. - Peabody brod膮 wskaza艂a miniaturowy pojazd. - Ale jest za ma艂y i czerwony. To nie ten, o kt贸rym m贸wi艂 Whittier.

- A ten? - Eve wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i zatrzyma艂a j膮 dos艂ownie centymetr od zabawki, bo asystentka pisn臋艂a g艂o艣no, wyra藕nie przera偶ona.

- To jest... Jak to si臋 m贸wi...? Kuguar? Yeti? Wiem! 艢nie偶ny kot! - krzykn臋艂a Peabody uszcz臋艣liwiona. - Nie pytaj mnie, dlaczego tak si臋 nazywa, ale to jest w艂a艣nie to. Jest te偶 ten z pomp膮... w贸z stra偶acki, 艣wietny, naprawd臋 super. Prom kosmiczny i tramwaj powietrzny. Te zabawki s膮 poustawiane grupami zale偶nie od przeznaczenia. Tu maszyny rolnicze, transport powietrzny, naziemny, maszyny budowlane, pojazdy terenowe... patrz, ten ma nawet peda艂y! I desk臋 rozdzielcz膮! A ten kombajn! Cude艅ko! Moja siostra ma kombajn na farmie. O zobacz, s膮 nawet figurki ludzik贸w do tych pojazd贸w. No dobrze, pomy艣la艂a Eve. Mo偶e to nie jest taka znowu ca艂kiem m臋ska sprawa te wszystkie samochody.

- Ogromnie si臋 ciesz臋 - powiedzia艂a g艂o艣no - 偶e ci si臋 tak bardzo podobaj膮. To co, siadamy sobie na pod艂odze i zaczynamy zabaw臋? Co b臋dziemy si臋 ugania膰 za jakim艣 paskudnym morderc膮...

- Ja tylko ogl膮dam... - szepn臋艂a Peabody. - Dla uzyskania pewno艣ci, 偶e poszukiwany przedmiot nie znajduje si臋 w tym miejscu. Eve odwr贸ci艂a si臋 do sekretarki.

- To wszystko?

- Nie rozumiem, co pani ma na my艣li.

- Czy to jest ca艂a kolekcja pana Dixa?

- Ach, nie! Pan Dix ma jeden z najwi臋kszych zbior贸w w kraju. Pasjonuje si臋 starymi zabawkami od dziecka. Najcenniejsze okazy trzyma w domu. Niekt贸re nawet wypo偶ycza muzeom. Kilka z nich wystawiano w naszej operze.

- Gdzie on jest?

- Jak powiedzia艂am, mia艂 spotkanie na mie艣cie. Powinien wr贸ci膰...

- Gdzie? Asystentka westchn臋艂a ci臋偶ko.

- Je lunch z klientem w 鈥濺ed Room鈥 na Trzydziestej Trzeciej.

- Jak zadzwoni, powiesz mu, 偶eby nie rusza艂 si臋 z miejsca.

Dix ju偶 zako艅czy艂 spotkanie z klientem i raczy艂 si臋 martini. Finalizuj膮c s艂u偶bowe pertraktacje, z mi艂ym zaskoczeniem ujrza艂 na swoim odbiorniku, 偶e pr贸buje si臋 z nim skontaktowa膰 Trevor. W efekcie z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 przed艂u偶y艂 lunch po艣wi臋cony kwestiom zawodowym o spotkanie w celach jak najbardziej prywatnych. Jednocze艣nie zignorowa艂 po艂膮czenie z biura. Mia艂 prawo do odpoczynku po tak wyczerpuj膮cym poranku.

- Nie mog艂e艣 lepiej trafi膰 - obwie艣ci艂 Trevorowi. - W艂a艣nie sp艂awi艂em dwa stare rumple z wi臋ksz膮 got贸wk膮 ni偶 wyobra藕ni膮. P贸艂torej godziny s艂ucha艂em ich wyrzeka艅 na podatki, prowizje maklerskie i kondycj臋 rynku. - Nadgryz艂 ogromn膮, przesi膮kni臋t膮 d偶inem oliwk臋. W zasadzie nie powinien pi膰, skoro jednocze艣nie leczy艂 si臋 z alkoholizmu, ale co tam, jedno martini, nic wielkiego. Na lito艣膰 bosk膮, w ko艅cu jest doros艂y! A przy tym, jak s艂usznie zauwa偶y艂 Trevor, co艣 mu si臋 od 偶ycia nale偶a艂o!

- Przyda mi si臋 ma艂a przerwa. - Siedzieli w wyk艂adanym ciemnym drewnem barze, gdzie kr贸lowa艂y czerwone poduszki. - Nie uda艂o mi si臋 z tob膮 pogada膰 na ostatniej imprezie. Wcze艣nie wyszed艂e艣.

- Sprawy rodzinne. - Trevor wzruszy艂 ramionami i poci膮gn膮艂 艂yk swojego martini. - Obowi膮zki wzywa艂y do staruszka.

- Znam ten b贸l. A s艂ysza艂e艣 o tym ca艂ym zamieszaniu wok贸艂 Samanthy? W艂a艣ciwie nie m贸wi艂o si臋 o niczym innym. Wszyscy m臋czyli mnie o szczeg贸艂y.

- Co za Samantha? - spyta艂 Trevor ze zdumieniem na twarzy.

- Moja by艂a dziewczyna. Samantha Gannon.

- Ach, no tak. Oczywi艣cie. Taki d艂ugi rudzielec. Zerwali艣cie?

- To ju偶 prehistoria. Ale wyobra藕 sobie, gliny przysz艂y do mnie do biura, 偶e艅skie oddzia艂y szturmowe, psia ich ma膰. Pami臋tasz, 偶e Samantha mia艂a tras臋 promocyjn膮 w zwi膮zku z wydaniem ksi膮偶ki? Tej, w kt贸rej pisa艂a o swojej rodzinie i o skradzionych brylantach.

- A... tak, tak, przypominam sobie. Fascynuj膮ca lektura.

- No w艂a艣nie. Kiedy Samantha wyjecha艂a z miasta, kto艣 w艂ama艂 si臋 do jej domu i zamordowa艂 jej przyjaci贸艂k臋, Andre臋 Jacobs. Niez艂a by艂a z niej laleczka.

- Chryste, co za 艣wiat.

- S艂uszna racja. Szkoda tej Andrei. Spodoba艂aby ci si臋, m贸wi臋 ci. A na mnie wsiad艂y gliny, wyobra偶asz sobie? - Chad nie tai艂 dumy. Trevor napi艂 si臋, 偶eby ukry膰 drwi膮cy u艣mieszek.

- Na ciebie? Nie m贸w mi, 偶e te ci臋偶kie kretynki o cokolwiek ci臋 podejrzewa艂y!

- A jednak! Najwyra藕niej uwa偶a艂y, 偶e mam co艣 wsp贸lnego z tym morderstwem. M贸wi艂y, 偶e to rutynowe post臋powanie, ale by艂em o w艂os od wzywania prawnika! - Kciukiem i palcem wskazuj膮cym pokaza艂, jak niewiele brakowa艂o, by uczyni艂 ten desperacki krok. - A potem us艂ysza艂em, 偶e sprz膮taczka Samanthy te偶 zosta艂a zamordowana. Mog臋 da膰 w艂asn膮 g艂ow臋 w zak艂ad, 偶e b臋d臋 musia艂 sobie skombinowa膰 jakie艣 alibi na czas jej 艣mierci. Co za 艣wiat! Tej sprz膮taczki to nawet nie zna艂em. A poza tym, czy ja wygl膮dam na jakiego艣 psychola? Na pewno co艣 ci si臋 z tego wszystkiego obi艂o o uszy, przecie偶 media tr膮bi膮 na ten temat od rana do wieczora.

- Staram si臋 nie ogl膮da膰 takich program贸w. Przygn臋biaj膮 mnie, nie lubi臋 tego rodzaju sensacji. Jeszcze jeden? Dix spojrza艂 w pusty kieliszek. Naprawd臋, nie powinien. Ale...

- Dobra, diab艂a tam, czemu nie? Co艣 zosta艂e艣 z ty艂u. Trevor da艂 zna膰 barmanowi i z u艣miechem podni贸s艂 swoje ledwo tkni臋te martini.

- Dogoni臋 ci臋, nie b贸j nic. A co na to wszystko Samantha?

- Nie wiem, w og贸le z ni膮 nie rozmawia艂em. Nie odzywa si臋 kompletnie, brak kontaktu i nikt nie wie, gdzie znikn臋艂a.

- Kto艣 musi wiedzie膰, gdzie jest - sprzeciwi艂 si臋 Trevor.

- Nikt nie wie, powa偶nie. M贸wi臋 ci. Ludzie gadaj膮, 偶e to gliny gdzie艣 j膮 schowa艂y. - Z nachmurzon膮 min膮 odstawi艂 puste szk艂o. - Pewnie napisze o tym nast臋pn膮 ksi膮偶k臋.

- Nied艂ugo si臋 znajdzie, nie ma si臋 czym przejmowa膰. Wiesz, chcia艂em z tob膮 pogada膰 o jednej sprawie... Chodzi o ten 偶贸艂ty buldo偶er, kt贸ry ci sprzeda艂em par臋 miesi臋cy temu. Mniej wi臋cej z dwutysi臋cznego roku.

- Pi臋kna sztuka, w doskona艂ym stanie. Nie wiem, jak zdo艂a艂e艣 si臋 z nim rozsta膰. - Dix u艣miechn膮艂 si臋 szeroko i 偶eby skr贸ci膰 sobie czas oczekiwania na drugi drink, wrzuci艂 do ust kilka orzeszk贸w. - Nawet za tak膮 cen臋, jak膮 ze mnie zdar艂e艣.

- To tylko przedmiot. Kiedy ci sprzedawa艂em ten drobiazg, nie mia艂em poj臋cia, 偶e m贸j ojciec dosta艂 go od swojego starego. Wtedy, po imprezie, jak do niego zajrza艂em, czepi艂 si臋 sprawy jak rzep psiego ogona. 呕e to pami膮tka, warto艣膰 sentymentalna i tak dalej. Chce do mnie przyj艣膰 i zobaczy膰 go na p贸艂ce. Nie mia艂em serca powiedzie膰 staruszkowi, 偶e go sprzeda艂em.

- Zrozumia艂e. - Dix chwyci艂 wreszcie pe艂ny kieliszek. - Ale sprzeda艂e艣.

- Wiem, wiem. S艂uchaj, odkupi臋 go za tak膮 sam膮 cen臋 i dorzuc臋 ci kopark臋. Sam rozumiesz, 偶e nie u艣miecha mi si臋 wielki rodzinny kryzys, wi臋c got贸w jestem ponie艣膰 koszty.

- Rozumiem twoj膮 sytuacj臋, Trev, ale naprawd臋 nie chc臋 go sprzedawa膰.

- S艂uchaj, zap艂ac臋 ci dwa razy tyle, ile ty mnie.

- Dwa razy tyle? - Dixowi zab艂ys艂y oczy. - No to chyba rzeczywi艣cie bardzo chcesz unikn膮膰 niesnasek w rodzinie.

- To jest cena za spok贸j mojego staruszka. Przecie偶 wiesz, jak膮 ma kolekcj臋.

- Wiem i bardzo mu jej zazdroszcz臋 - przyzna艂 Dix.

- Mog臋 go nam贸wi膰, 偶eby ze dwie sztuki zmieni艂y w艂a艣ciciela. Dix w zamy艣leniu d藕gn膮艂 oliwk臋 wyka艂aczk膮.

- Poluj臋 na wiertnic臋. Mniej wi臋cej z tysi膮c dziewi臋膰set osiemdziesi膮tego pi膮tego. W 鈥濵a艂ym Modelarzu鈥 pisz膮, 偶e tw贸j ojciec ma jedn膮 tak膮, w 艣wietnym stanie.

- B臋dzie twoja.

Dix cmokn膮艂 niezdecydowany. A Trevor zacisn膮艂 d艂o艅 w pi臋艣膰 i wyobrazi艂 sobie, jak wali tego idiot臋 prosto w g艂adk膮 twarzyczk臋, z ca艂ej si艂y, a偶 do krwi. Dosy膰 tego. Nie b臋dzie wi臋cej traci艂 czasu.

- Dobra, zr贸bmy inaczej. Po偶ycz mi go na tydzie艅. Zap艂ac臋 ci za to tysi膮c i zdob臋d臋 dla ciebie wiertnic臋. To chyba niez艂y uk艂ad, co? - A kiedy Dix nadal w milczeniu popija艂 martini, Trevor straci艂 opanowanie. - Cholera, stary, proponuj臋 ci patola dok艂adnie za nic.

- Nie podniecaj si臋 tak. Nie powiedzia艂em nie. Po prostu usi艂uj臋 spojrze膰 na spraw臋 z twojego punktu widzenia. Przecie偶 ty nawet nie lubisz swojego ojca.

- Nienawidz臋 tego pr贸chna, ale staruszek jest w kiepskim stanie. Mo偶liwe, 偶e zosta艂o mu najwy偶ej par臋 miesi臋cy.

- Chrzanisz! Ol艣niony now膮 my艣l膮 Trevor poprawi艂 si臋 w fotelu i pochyli艂 nad stolikiem.

- Jak si臋 dowie, 偶e sprzeda艂em ten buldo偶er, szlag go trafi. Wiesz, jak jest, po jego zej艣ciu kto dostanie ca艂膮 kolekcj臋? No? Ja, oczywi艣cie, 偶e ja. Ale je偶eli staruszek si臋 dowie, 偶e sprzeda艂em jego ulubione cacuszko, to pr臋dzej odda ca艂o艣膰 jakiemu艣 muzeum. A wtedy ju偶 nic ci nie sprzedam, nieprawda偶? Je艣li ja przegram, ty p贸jdziesz na dno razem ze mn膮, przyjacielu.

- Skoro ujmujesz to w taki spos贸b... Dobrze... Po偶ycz臋 ci go. Ale tylko na tydzie艅 i musz臋 to mie膰 na pi艣mie. Sam rozumiesz, biznes jest biznes, zw艂aszcza z przyjacielem.

- Nie ma sprawy. Ko艅cz drinka i jedziemy za艂atwi膰 spraw臋. Dix zerkn膮艂 na ekran komputera osobistego.

- Jestem potwornie sp贸藕niony do biura.

- No to b臋dziesz sp贸藕niony jeszcze bardziej i o tysi膮c bogatszy. Dix uni贸s艂 kieliszek w kpi膮cym toa艣cie.

- Trafna uwaga.

Komunikator Eve zasygnalizowa艂 po艂膮czenie, akurat kiedy polowa艂a na miejsce parkingowe przy Trzydziestej Trzeciej.

- Dallas.

- Baxter. Mamy co艣.

- Ludzie powinni korzysta膰 z komunikacji miejskiej albo siedzie膰 w domu na... tylnej cz臋艣ci cia艂a! - W艣ciek艂a jak osa Eve zaparkowa艂a w drugim rz臋dzie od kraw臋偶nika, w艂膮czy艂a sygna艂 鈥瀗a s艂u偶bie鈥 i kompletnie ignoruj膮c kakofoni臋 protestuj膮cych klakson贸w, kciukiem pokaza艂a Peabody, 偶eby wy­siada艂a. - Co macie?

- W艂a艣nie dostali艣my wiadomo艣膰 z domu opieki, gdzie mieszka matka Whittiera. Zemdla艂a i wyl膮dowa艂a z g艂ow膮 w klombie.

- Bardzo z ni膮 藕le? - spyta艂a Eve, przesuwaj膮c si臋 na zwolnione ju偶 miejsce pasa偶era. Wola艂a wysiada膰 w ten spos贸b ni偶 ryzykowa膰 偶ycie i otworzy膰 drzwi od strony kierowcy.

- O ile dobrze zrozumia艂em, nabi艂a sobie solidnego guza i chyba z艂ama艂a r臋k臋 w 艂okciu. Ju偶 j膮 naszpikowali lekami i doprowadzili do stabilnego stanu, ale Whittierowie chc膮 do niej pojecha膰.

- W porz膮dku, ale niech dwoje mundurowych nie odst臋puje ich na krok.

- To jeszcze nie wszystko. Mam dla ciebie bomb臋. Staruszka nie spacerowa艂a po ogrodowych alejkach w samotno艣ci. Z艂o偶y艂 jej wizyt臋 wnuczek.

- Skurczybyk. Nadal z ni膮 jest?

- Dra艅 da艂 nog臋. Nie wezwa艂 pomocy. Nikomu nic nie powiedzia艂. Przeszed艂 przy wej艣ciu potwierdzenie to偶samo艣ci, przyni贸s艂 jej kwiaty, rozmawia艂 z dwiema opiekunkami. Doskonale wiedzia艂, 偶e b臋dzie zarejestrowany, a mimo to po prostu si臋 ulotni艂. Mundurowi, kt贸rych po niego wys艂a艂a艣, sp贸藕nili si臋 dobre p贸艂 godziny.

- Zabezpieczcie tam wszystko, przeszukajcie porz膮dnie ca艂y dom i ogr贸d.

- Ju偶 jeste艣my w trakcie.

- Wystawi艂 si臋 jak na strzelnicy. - Wpad艂a do restauracji. - Wie ju偶, czego szuka i gdzie to znale藕膰. Przesta艂 si臋 przejmowa膰 zacieraniem 艣lad贸w. Koniecznie zajmij si臋 Whittierami i przeszukaniem. Ja zrobi臋 swoje tutaj. Odezw臋 si臋.

- Nie wezwa艂 pomocy - powt贸rzy艂a Peabody.

- Starsza pani mia艂a du偶o szcz臋艣cia, 偶e nie zada艂 sobie trudu, 偶eby j膮 wyko艅czy膰. Junior ju偶 widzi sw贸j cel. B臋dzie teraz dzia艂a艂 szybko. Chad Dix - zwr贸ci艂a si臋 do hostessy. - Gdzie jego stolik?

- S艂ucham pani膮?

- Pr臋dziutko, s艂onko, 艣pieszy mi si臋. - Eve cisn臋艂a odznak臋 na kontuar. - Chad Dix.

- Potrafi pani by膰 jeszcze bardziej niedyskretna? - skrzywi艂a si臋 dziewczyna, odsuwaj膮c odznak臋.

- O, tak. Chcesz si臋 przekona膰? Hostessa wy艣wietli艂a na monitorze sekcj臋 rezerwacji.

- Siedzia艂 przy stoliku czternastym. Stolik zosta艂 ju偶 zwolniony.

- Zawo艂aj tu jego kelnera. Jasna cholera! - Eve odst膮pi艂a na bok, w艂膮czy艂a nadajnik i wywo艂a艂a biuro Dixa. - Wr贸ci艂?

- Nie, pani porucznik, sp贸藕nia si臋, niestety. Nie odpowiedzia艂 na moje wiadomo艣ci.

- Je艣li si臋 odezwie, chc臋 o tym wiedzie膰 natychmiast! - Eve przerwa艂a po艂膮czenie i odwr贸ci艂a si臋 do m艂odego kelnera o wyj膮tkowo ostrych rysach twarzy. - Widzia艂e艣, jak od stolika czternastego odchodzi艂 Chad Dix?

- Stolik na trzy osoby, dwie wysz艂y mniej wi臋cej p贸艂 godziny temu. Jeden z m臋偶czyzn, ten kt贸ry p艂aci艂, odebra艂 po艂膮czenie akurat pod koniec lunchu. Przeprosi艂 pozosta艂ych i odszed艂 w stron臋 toalety. S艂ysza艂em, jak umawia艂 si臋 z kim艣 w barze za dziesi臋膰 minut. Wydawa艂 si臋 zadowolony.

- W waszym barze?

- Tak. Widzia艂em, jak rezerwowa艂 tam stolik.

- Dzi臋ki. Eve przepchn臋艂a si臋 do baru i obrzuci艂a wn臋trze taksuj膮cym spojrzeniem. Tr膮ci艂a w 艂okie膰 kelnerk臋.

- By艂 tu facet oko艂o trzydziestki, jakie艣 metr osiemdziesi膮t, ciemne w艂osy, opalony, wygl膮da艂 jak model z plakat贸w.

- By艂. Zam贸wi艂 wytrawne martini z trzema oliwkami. Dopiero co wyszed艂.

- Sam?

- Nie. W towarzystwie wysokiego smuk艂ego faceta prosto z marze艅. Ciemny blondyn w pierwszorz臋dnym garniturze. Wys膮czy艂 p贸艂 martini w czasie, kiedy tamten wch艂on膮艂 dwa. Wyszli razem, jakie艣 pi臋膰, mo偶e dziesi臋膰 minut temu. Eve obr贸ci艂a si臋 na pi臋cie i ruszy艂a do drzwi.

- Zdob膮d藕 adres domowy Dixa - rzuci艂a.

- Ju偶 szukam - odpowiedzia艂a Peabody. - Pos艂a膰 tam Baxtera i Truehearta?

- Nie, za d艂ugo by to trwa艂o, niech pilnuj膮 Whittier贸w. - Eve wskoczy艂a do samochodu od strony pasa偶era i zwinnie przesun臋艂a si臋 na miejsce kierowcy, przerzucaj膮c d艂ugie, smuk艂e nogi. - Ten 艂achudra mo偶e za moment wzi膮膰 zak艂adnika!

- Nie mamy pewno艣ci, czy jad膮 do Dixa.

- Ale si臋 tego domy艣lamy. 艢ci膮gnij Feeneya i MacNaba. Je艣li zacznie by膰 nieprzyjemnie, wezwiemy wsparcie. - Poniewa偶 znowu ugrz臋z艂y w korku, wystrzeli艂a pionowo w g贸r臋 na wysoko艣膰 pasa awaryjnego i w艂膮czy艂a syren臋. - Upper East, o ile dobrze pami臋tam?

- Tak, zaraz zobaczymy, kt贸r臋dy najszybciej. Cholerny system naprowadzania! - Peabody zakl臋艂a szpetnie, wyr偶n臋艂a pi臋艣ci膮 w desk臋 rozdzielcz膮 i w ten prosty a skuteczny spos贸b uzyska艂a na przedniej szybie po偶膮dan膮 map臋.

- Robi pani post臋py, droga pani detektyw.

- Pobieram nauki u najlepszych. Jed藕 Sz贸st膮. Uwa偶aj, 艣lizgacz! Min臋艂y go o dobre pi臋膰 centymetr贸w. Eve za pomoc膮 pok艂adowego 艂膮cza wywo艂a艂a Roarke'a.

- Podejrzany najprawdopodobniej jedzie z diadem Dixem do jego domu - rzuci艂a bez zb臋dnych wst臋p贸w. - Przypuszczamy, 偶e pozna艂 miejsce przecho­wywania brylant贸w. Baxter i Trueheart s膮 w po艂owie drogi na Long Island, pilnuj膮 Whittier贸w. Feeney i MacNab maj膮 do nas do艂膮czy膰. Zale偶nie od rozwoju wypadk贸w mog臋 potrzebowa膰 eksperta od ochrony, nawet cywila. Jeste艣 bli偶ej ni偶 Feeney.

- Adres. Peabody przes艂a艂a dane, gwa艂townie chwytaj膮c za blokad臋 w swoich drzwiach.

- Przewidywany czas przybycia: pi臋膰 minut, chyba 偶e wcze艣niej zostanie z nas mokra plama - zameldowa艂a.

- B臋d臋 czeka艂.

Eve p臋dzi艂a Sz贸st膮, omijaj膮c pojazdy kierowc贸w zbyt upartych lub za g艂upich, 偶eby ust膮pi膰 drogi funkcyjnemu wozowi z w艂膮czon膮 syren膮. W pewnej chwili przycisn臋艂a gwa艂townie hamulec, 偶eby nie wjecha膰 w t艂um, kt贸ry wyla艂 si臋 na przej艣cie dla pieszych wraz ze zmian膮 艣wiat艂a na zielone. Ludzie spokojnie w臋drowali po pasach, kompletnie niewzruszeni wyciem syreny ani potokiem przekle艅stw, kt贸ry od strony Eve wyla艂 si臋 przez okno. Tylko siwy staruszek zatrzyma艂 si臋 na chwil臋, by pokaza膰 jej 艣rodkowy palec.

- B贸g kocha mieszka艅c贸w Nowego Jorku - stwierdzi艂a Peabody, gdy jej serce wr贸ci艂o do normalnego rytmu. - Ale oni sami maj膮 wszystko gdzie艣.

- Gdybym mia艂a chwil臋, spisa艂abym ich wszystkich, do ostatniego dupka, i wlepi艂a mandaty. - Eve waln臋艂a w przycisk startu pionowego, ale tym razem w贸z oderwa艂 si臋 od asfaltu zaledwie na jakie艣 pi臋膰 centymetr贸w i z 艂oskotem opad艂 na ziemi臋.

- Zaraz b臋dziemy mog艂y jecha膰.

- Zaraz to on b臋dzie z Dixem w mieszkaniu. A jak tam wejdzie, szkoda gada膰!

Trevor zap艂aci艂 za taks贸wk臋 got贸wk膮. Jad膮c z coraz bardziej upojonym Dixem, mia艂 czas spokojnie pomy艣le膰. Doszed艂 do wniosku, 偶e trudno przewidzie膰, czy zdo艂a szybko wydosta膰 si臋 z miasta i kraju, a i tak zostawi艂 za sob膮 zbyt wiele 艣lad贸w. Z dobrym starym Chadem gliniarze ju偶 rozmawiali, wi臋c ma艂o prawdopodobne, by w najbli偶szym czasie chcieli go zn贸w o co艣 wypytywa膰. Nie by艂o jednak sensu si臋 afiszowa膰 i p艂aci膰 kart膮 kredytow膮 pod drzwiami Dixa. Uregulowanie nale偶no艣ci got贸wk膮 uzna艂 za rozs膮dniejsze. Za pi臋tna艣cie, najdalej dwadzie艣cia minut, wyjdzie od Dixa jako w艂a艣ciciel grubych milion贸w. Nonszalancko minie portiera, kawa艂ek przejdzie pieszo, potem z艂apie taks贸wk臋 i podjedzie do swojego wozu zostawionego na parkingu na Trzydziestej Pi膮tej. Wr贸ci do siebie, we藕mie paszport oraz kilka niezb臋dnych drobiazg贸w. I po艣wi臋ci kilka minut... przynajmniej kilka, na samotne podziwianie brylant贸w. A potem zniknie. I ju偶. Wszystko zaplanowa艂. Zniknie ca艂kiem inaczej ni偶 Samantha Gannon, w znacznie wi臋kszym stylu.

Najpierw prywatnym promem dostanie si臋 do Europy. W Pary偶u wypo偶yczy samoch贸d na sfa艂szowany dokument to偶samo艣ci i pojedzie do Belgii, do pasera, kt贸rego znalaz艂 przez kontakty ze 艣rodowiskiem kryminalnym. Mia艂 znacznie wi臋cej funduszy, ni偶 potrzeba by艂o na t臋 cz臋艣膰 podr贸偶y, a kiedy sprzeda kilka brylant贸w, spokojnie wystarczy mu na ca艂膮 reszt臋.

Kolejn膮 transakcj臋 przeprowadzi w Amsterdamie - i pojedzie do Moskwy. Lawiruj膮c przez jaki艣 czas i korzystaj膮c ze sfa艂szowanych dokument贸w, sprzeda po kilka brylant贸w tu i tam, oczywi艣cie nigdy zbyt du偶o za jednym razem, a po up艂ywie mniej wi臋cej p贸艂 roku, kiedy wszystkie 艣wiecide艂ka zamieni na got贸wk臋, b臋dzie m贸g艂 wie艣膰 偶ycie, jakie mu by艂o przeznaczone. Och, oczywi艣cie, zafunduje sobie operacj臋 plastyczn膮, cho膰 nie bez przykro艣ci, bo w艂asna twarz bardzo mu si臋 podoba艂a. Trudno. Nie obejdzie si臋 bez po艣wi臋ce艅.

Mia艂 na oku tak膮 jedn膮 wysepk臋 na morzach po艂udniowych, b臋dzie tam 偶y艂 jak kr贸l. Ma艂o tego, jak cholerny, pieprzony b贸g. A we wspania艂ym Olympus Resort, pozaplanetarnym o艣rodku wypoczynkowym, znajdowa艂 si臋 pewien apartament urz膮dzony jak pa艂ac. Bardzo mu si臋 podoba艂. W 偶yciu ju偶 nie b臋dzie musia艂 przestrzega膰 偶adnych regu艂, s艂ucha膰 znienawidzonych rodzic贸w, udawa膰 zainteresowania zidiocia艂ymi krewnymi matki ani siedzie膰 godzinami w biurze. Stanie si臋 wolny, nareszcie. Bo w ko艅cu zdob臋dzie nale偶ny mu spadek.

- Znowu to cholerne biuro. Trevor wr贸ci艂 do rzeczywisto艣ci, 艣ci膮gni臋ty piszcz膮cym sygna艂em kieszonkowego tele艂膮cza Dixa.

- Pieprzy膰 ich. - Przytrzyma艂 r臋k臋 Dixa. - Niech sobie poczekaj膮.

- Racja, pieprzy膰 ich. - Oszo艂omiony d偶inem Chad zachichota艂, wrzucaj膮c aparat z powrotem do kieszeni. - Jestem taki niezb臋dny, 偶e b臋d臋 musia艂 sobie podnie艣膰 uposa偶enie. - Rami臋 w rami臋 podeszli do wej艣cia. - W sumie co mi szkodzi, zrobi臋 sobie wolne do ko艅ca dnia. Niech kto inny przejmie stery. Wiesz, w艂a艣nie sobie u艣wiadomi艂em, 偶e nie by艂em na urlopie ju偶 trzy miesi膮ce. Ten sam cholerny m艂yn dzie艅 w dzie艅. - Otworzy艂 kodem drzwi windy. - Zreszt膮, sam to znasz doskonale.

- Znam, znam. - Trevor tak偶e wsiad艂 do windy, serce bi艂o mu nieco szybciej.

- Dzisiaj wieczorem przyj臋cie. U Jana i Lucii. B臋dziesz? Dla Trevora wszystko to by艂o ju偶 takie niewa偶ne, takie ma艂ostkowe...

- Nuda.

- No w艂a艣nie. Wiecznie to samo. Ci sami ludzie, te same rozmowy... Ale co艣 trzeba robi膰. Przyda艂aby si臋 jaka艣 rozrywka, dreszczyk emocji... Przyzwoita dawka zaskoczenia...

Wychodz膮c z windy, Trevor u艣miechn膮艂 si臋 szeroko.

- Ostro偶nie z 偶yczeniami, bo mog膮 si臋 spe艂ni膰 - powiedzia艂 i roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. Dix otworzy艂 drzwi mieszkania.

Eve z piskiem opon wyhamowa艂a przed budynkiem, w kt贸rym mieszka艂 Chad Dix. Zanim portier zdo艂a艂 wydoby膰 z siebie cho膰by najmarniejszy protest, wyskoczy艂a z wozu i machn臋艂a mu odznak膮.

- Chad Dix.

- W艂a艣nie wszed艂. Przed dziesi臋cioma minutami, by艂 w towarzystwie. Obawiam si臋, 偶e nie mo偶e pani zaparkowa膰...

- Potrzebne mi plany budynku i mieszkania Dixa.

- Nie potrafi臋 pani pom贸c... Uciszy艂a go jednym gestem r臋ki. Akurat podjecha艂 Roarke.

- Musz臋 natychmiast dosta膰 plany. Ochrona zatrzyma windy, zablokuje klatki schodowe i wszystkie drzwi. Roarke - zwr贸ci艂a si臋 do m臋偶a, wiedz膮c, 偶e on szybciej j膮 zrozumie. - Odwal gadk臋. Peabody, za艂atw wsparcie.

Wyszarpn臋艂a sw贸j komunikator i po艂膮czy艂a si臋 z komendantem, 偶eby go zorientowa膰 w sytuacji. Zanim sko艅czy艂a, gotowa ju偶 by艂a rozmawia膰 z McNabem i Feeneyem w kanciapie wartownik贸w. Plan budynku mia艂a na ekranie.

- Wysy艂amy mundurowego do innych mieszka艅 na tym pi臋trze. Wszystkich, kt贸rzy s膮 w domu, wyprowadzamy: szybko i po cichu. Potem zamykamy ca艂y poziom. Do roboty - rzuci艂a pod adresem Peabody.

- Tak jest.

- Wyj艣cie ewakuacyjne z mieszkania Dixa jest tutaj. - Stukn臋艂a palcem w ekran. - Mo偶na je zamkn膮膰?

- Jasne. - Feeney tylko wskaza艂 MacNabowi drzwi.

- Nie ma dok膮d uciec - stwierdzi艂a Eve. - Jest w potrzasku. Tyle tylko, 偶e to nie pomo偶e Dixowi. Mo偶emy zaczeka膰. Whittier nic o nas nie wie, istnieje wi臋c szansa, 偶e po prostu wyjdzie z mieszkania Dixa, ale bardziej prawdopodobne, 偶e go zastrzeli i dopiero potem wyjdzie ze zdobycz膮 w r臋ku. To w jego stylu. Je偶eli wejdziemy do mieszkania, b臋dziemy mieli cywila na celowniku. Whittier dowie si臋, 偶e go znale藕li艣my i 偶e jest otoczony. Wykorzysta zak艂adnika.

- Zak艂adnik musi by膰 偶ywy, 偶eby pozosta艂 zak艂adnikiem. Spojrza艂a Feeneyowi prosto w oczy.

- Tak, ale nie musi to trwa膰 d艂ugo. Apartament jest du偶y - podj臋艂a, przygl膮daj膮c si臋 planom. - Chad mieszka jak gruba ryba. Nie spos贸b przewidzie膰, gdzie ich szuka膰.

- Przyszli tu razem - przypomnia艂 jej Feeney. - Mo偶e Whittier po prostu we藕mie zabawk臋 i wyjdzie. Zostawi Dixa w spokoju. Eve pokr臋ci艂a g艂ow膮 z pow膮tpiewaniem.

- Dla niego najwa偶niejsze jest bezpiecze艅stwo. Dix stanowi element ryzyka, Whittier musi go wyeliminowa膰. Naj艂atwiej zrobi膰 to w艂a艣nie teraz. Nasz ptaszek zabi艂 ju偶 dwa razy i usz艂o mu to na sucho. - Odsun臋艂a si臋 od ekranu, 偶eby lepiej ogarn膮膰 ca艂o艣膰. - Otoczyli艣my go, odci臋li艣my ka偶d膮 dro­g臋 ucieczki. Jest ca艂kowicie odizolowany. Spr贸bujmy najpierw podst臋pu. Dostawca. Mo偶e Dix otworzy drzwi. Je艣li tak, wyci膮gniemy go, a sami wejdziemy. Je艣li nie, przyjmiemy, 偶e jest martwy albo obezw艂adniony i forsujemy drzwi. - Przeci膮gn臋艂a r臋k膮 po w艂osach. - Spr贸bujemy za艂o偶y膰 pods艂uch i podgl膮d, ale najpierw podstawimy cz艂owieka. Je偶eli Whittier we藕mie zak艂adnika, b臋dziecie z nim negocjowa膰? - spyta艂a Feeneya.

- Zaraz si臋 tym zajm臋.

- Dobra, niech kto艣 zorganizuje paczk臋. MacNab, odegrasz pos艂a艅ca. Troje ludzi z zespo艂u taktycznego ma by膰 tu, tu i tu. - Trzy razy pukn臋艂a palcem w ekran. - Feeney, ty dbasz o ochron臋 i gad偶ety komputerowe. MacNab, rusz si臋. - Spojrza艂a na Roarke'a. - Dasz rad臋 po cichu otworzy膰 to mieszkanie?

- Tak przypuszczam.

- Dobra. - Wyprostowa艂a ramiona. - Do roboty.

31

Dix w艂a艣nie zaproponowa艂 kolejnego drinka.

- Skoro ju偶 urwa艂em si臋 z pracy, niech przynajmniej co艣 z tego mam. - Si臋gn膮艂 po shaker. Trevor taksowa艂 go wzrokiem i w my艣lach ocenia艂 swoje szans臋. Portier widzia艂 ich razem. To samo jest na dyskach ochrony. Poniewa偶 czas odgrywa艂 istotn膮 rol臋, przyda艂oby si臋 zainscenizowa膰 jaki艣 wypadek. Na przyk艂ad w 艂azience. Kiedy alkohol kr膮偶y we krwi, o upadek nietrudno. Zanim ktokolwiek znalaz艂by cia艂o, on dawno by ju偶 znikn膮艂. A badanie wypadku le偶 musia艂oby troch臋 potrwa膰. Bo偶e, przecie偶 to symptomy geniuszu! Dziadek by艂by z niego dumny.

- Ja tam nigdy nie odmawiam - zgodzi艂 si臋 na drinka. - Ale ale, chcia艂bym zobaczy膰 ten buldo偶er.

- Dobrze, dobrze. - Dix zby艂 go troch臋 niepewnym gestem d艂oni i skupi艂 si臋 na mieszaniu alkoholi. Mo偶na by wys艂a膰 wiadomo艣膰 tekstow膮 z 艂膮cza Dixa do biura. Ustawi膰 nadajnik na transmisj臋 w dziesi臋膰 minut po wyj艣ciu. Ochrona i portier w razie potrzeby potwierdz膮 jego alibi. Wiadomo艣膰 b臋dzie stanowi艂a kolejny dow贸d, 偶e dziesi臋膰 minut po rozstaniu z go艣ciem Dix 偶y艂 i mia艂 si臋 dobrze. Dop贸ki nie pogrzebi膮 g艂臋biej. Ale wtedy on, Trevor, najsprytniejszy cz艂owiek na 艣wiecie, b臋dzie ju偶 daleko.

Diabe艂 tkwi艂 w szczeg贸艂ach.

Zabi膰 Dixa mo偶na gdziekolwiek, a potem zanie艣膰 go do 艂azienki i odpowiednio u艂o偶y膰, tak jakby uderzy艂 g艂ow膮, powiedzmy w r贸g wanny. 艁azienka to naprawd臋 niebezpieczne miejsce.

- Co ci臋 tak 艣mieszy? - spyta艂 Dix, bo Trevor zacz膮艂 si臋 艣mia膰.

- Nic, nic, zamy艣li艂em si臋. - Wzi膮艂 kieliszek w d艂o艅. Odciski palc贸w nic nie znacz膮, nawet lepiej, je艣li zostan膮 na szkle. B臋d膮 艣wiadczy艂y o tym, 偶e wypili drinka jak dobrzy znajomi. 呕e niczego nie pr贸bowa艂 ukry膰.

- No, przyjacielu - zagai艂 Dix - powiedz mi, co to si臋 dzieje z twoim ojcem?

- Jest sztywnym zatwardzia艂ym, skretynia艂ym dupkiem.

- Ostro! Zw艂aszcza 偶e niewiele mu zosta艂o.

- Co?! - zdumia艂 si臋 Trevor i natychmiast przekl膮艂 w艂asn膮 g艂upot臋. - To nic nie zmienia. Nie b臋d臋 si臋 bawi艂 w hipokryt臋. Przykro mi, 偶e jest chory i tak dalej, ale ja te偶 musz臋 偶y膰. Stary ma ju偶 swoje za sob膮, 藕le mu nie by艂o.

- Dobre! - Dix zachichota艂 i upi艂 艂yk z kieliszka. - Nie藕le powiedziane. Mnie te偶 si臋 zdarza mie膰 ze staruszkiem na pie艅ku, ale chyba bym nie potrafi艂 lak nazwa膰 sprawy po imieniu, gdyby mia艂 nied艂ugo kopn膮膰 w kalendarz, Tw贸j ojciec jeszcze troch臋 za m艂ody, 偶eby si臋 przekr臋ci膰, co? - Z wysi艂kiem przywo艂ywa艂 w pami臋ci daty. - Chyba jeszcze nie ma siedemdziesi膮tki? Najlepszy wiek.

- Dla niego to nie jest najlepszy wiek. - Trevor postanowi艂 zabawi膰 si臋 snuciem opowiastki. K艂amstwo by艂o prawie tak膮 sam膮 rozrywk膮 jak oszustwo i niewiele gorsz膮 od kradzie偶y. Zabijaniu brakowa艂o tego specyficznego dreszczyku. No i zwykle ko艅czy艂o si臋 sprz膮taniem, niestety. Traktowa艂 je raczej jako konieczno艣膰 i obowi膮zek. Ale teraz zaczyna艂 wierzy膰, 偶e wyko艅czenie Dixa b臋dzie niez艂膮 zabaw膮. - To kwestia genetyczna - podj膮艂 zdecydowanym tonem. - Odziedziczy艂 co艣 z艂ego po matce. Skurczysyn jeden prawdopodobnie przekaza艂 to tak偶e mnie. Jaki艣 wirus m贸zgu czy inne g贸wno. Zanim si臋 przeniesie do lepszego 艣wiata, odjedzie do czubk贸w. Trzeba go b臋dzie zamkn膮膰 w domu bez klamek.

- Rany, Trevor, stary, bardzo mi przykro. - Spoza opar贸w d偶inu wychyn膮艂 cie艅 cz艂owieka, kt贸rego polubi艂a Samantha Gannon. - Naprawd臋, fatalna sprawa. S艂uchaj, zapomnij o pieni膮dzach. Nie wiedzia艂em, 偶e sprawa tak wygl膮da. Kiepsko bym si臋 czu艂, gdybym wzi膮艂 fors臋 za po偶yczenie zabawki, kiedy jeste艣 w takiej nieweso艂ej sytuacji. Podpiszesz mi 艣wistek i jeste艣my kwita.

- Jestem ci wdzi臋czny za propozycj臋 - sz艂o coraz lepiej - ale nie chc臋 wykorzystywa膰 twojego wsp贸艂czucia.

- Daj spok贸j! Skoro tw贸j ojciec jest taki przywi膮zany do tej zabawki... Znam to uczucie. Nie m贸g艂bym si臋 ni膮 cieszy膰, gdybym wiedzia艂, 偶e jemu jej brakuje. Kiedy ju偶... reszta kolekcji przejdzie na ciebie i b臋dziesz si臋 czasem czego艣 pozbywa艂... pami臋taj o mnie.

- Masz to jak w banku. S艂uchaj, nie chc臋 ci臋 pop臋dza膰, ale naprawd臋 powinienem si臋 zbiera膰.

- Jasne. Jasne. - Dix opr贸偶ni艂 kieliszek do dna i odstawi艂 go na blat. - Chod藕, zaprowadz臋 ci臋 do mojego najwspanialszego salonu. Szczerze ci powiem, zdecydowa艂em si臋 na to mieszkanie w艂a艣nie ze wzgl臋du na ten jeden pok贸j. Przestrze艅, 艣wiat艂o... Samantha powtarza艂a, 偶e mam obsesj臋 na jego punkcie.

- Ju偶 z ni膮 nie chodzisz, co ci za r贸偶nica, co m贸wi艂a?

- Czasami za ni膮 t臋skni臋. Nie znalaz艂em innej, kt贸ra by艂aby warta cho膰 po艂ow臋 tego zachodu, co ona. A je艣li chodzi o obsesj臋 - stan膮艂 w drzwiach, blokuj膮c przej艣cie - to taka by艂a zaj臋ta t膮 swoj膮 ksi膮偶k膮, 偶e nic innego si臋 dla niej nie liczy艂o. Nie chcia艂a nigdzie wychodzi膰, mnie w艂a艣ciwie nie do­strzega艂a... I o co tyle krzyku! O odgrzewan膮 rodzinn膮 powiastk臋? I te bzdety na temat brylant贸w... Kogo to obchodzi? By艂o, min臋艂o, prehistoria!

O tak, pomy艣la艂 Trevor, z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 zabij臋 tego skretynia艂ego debila zakochanego w tyradach.

- Nigdy nie wiadomo, co pobudzi wyobra藕ni臋 szarych mas.

- Mowa! Sprzedaje si臋 toto jak nowa Biblia! Ale ale! Ty te偶 by艂e艣 zainteresowany t膮 pisanin膮 - przypomina艂 sobie Dix. - Nawet da艂em ci egzemplarz. Przeczyta艂e艣?

- Przejrza艂em. - Jeszcze jeden pow贸d, 偶eby wyko艅czy膰 tego idiot臋. I to szybko. Zaczyna艂 si臋 powtarza膰. - Nie by艂o to takie porywaj膮ce, jak oczekiwa艂em. Masz absolutn膮 racj臋: prehistoria. S艂uchaj, Chad, czas zaczyna mnie goni膰.

- Wybacz, troch臋 zszed艂em z kursu. - Dix odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 szerokich drzwi z wytrawionego szk艂a. Za nimi Trevor widzia艂 szklane p贸艂ki oraz b艂yszcz膮ce ciemne witryny, a wszystko zastawione starymi zabawkami. - Zawsze s膮 zamkni臋te i zakodowane. Nie mam zaufania do firmy sprz膮taj膮cej. - Wprowadzi艂 kod, ale lampka zamka nadal miga艂a na czerwono. G艂os komputera poinformowa艂, 偶e wprowadzone cyfry s膮 nieprawid艂owe. - Tak to w艂a艣nie bywa po trzecim martini. Spokojnie. Chwileczk臋. - Wprowadzi艂 kod ponownie. Trevor za jego plecami dr偶a艂 ze zniecierpliwienia. Dostrzeg艂 ju偶 b艂yszcz膮cy 偶贸艂ty buldo偶er z uniesionym wysoko lemieszem, wyeksponowany na wisz膮cej p贸艂ce. - Jakie艣 pude艂ko ci si臋 przyda - zastanowi艂 si臋 Dix, otwieraj膮c drzwi. - Powinno co艣 by膰 w sk艂adziku przy kuchni. I trzeba je wy艣cieli膰... - Zamilk艂, opar艂 si臋 o drzwi. Trevor mia艂 ochot臋 chwyci膰 go za ten g艂upi 艂eb i t艂uc nim o szklan膮 tafl臋. - Musisz mi przyrzec, 偶e oddasz go w tym samym stanie. Nie gorszym. Wiem, 偶e tw贸j ojciec obchodzi si臋 z takimi rzeczami wyj膮tkowo ostro偶nie. Ty sam te偶 masz pi臋kn膮 kolekcj臋, wi臋c doskonale rozumiesz, jakie to wa偶ne.

- Nie b臋d臋 si臋 nim bawi艂 w piasku.

- A ja bawi艂em si臋 takimi zabawkami w piasku, jak by艂em dzieckiem. Teraz trudno mi w to uwierzy膰. Jeszcze mam z tamtych czas贸w dwie ci臋偶ar贸wki i jeden z pierwszych modeli autobusu powietrznego. S膮 w kiepskim stanie, ale maj膮 dla mnie warto艣膰 sentymentaln膮. Kontrolka wreszcie rozb艂ys艂a zieleni膮, drzwi rozsun臋艂y si臋 na boki.

- A, co mi tam, jak si臋 chwali膰, to si臋 chwali膰. Pe艂ne 艣wiat艂o - rzuci艂 Dix.

Pok贸j zala艂a jasno艣膰, p贸艂ki - przejrzyste, nieomal niewidoczne - zosta艂y o艣wietlone od g贸ry i od do艂u. Jaskrawo pomalowane zabawki rozb艂ys艂y w pe艂nej krasie niczym drogocenne kamienie: rubinow膮 czerwieni膮, szafirowym b艂臋kitem, ciep艂ym blaskiem bursztynowej 偶贸艂ci i zieleni膮 szmaragd贸w. Trevor spojrza艂 na przeciwleg艂膮 艣cian臋, gdzie ci膮gn臋艂o si臋 fantazyjnie wygi臋te okno, nieprzes艂oni臋te filtrem. Podszed艂 tam wolnym, niedba艂ym krokiem, jakby podziwia艂 kolekcj臋, i oszacowa艂 wzrokiem okna w s膮siednim budynku. Zas艂oni臋te ekranami. Trudno by艂o jednak mie膰 stuprocentow膮 pewno艣膰, 偶e stamt膮d nikt nie wygl膮da. Trzeba b臋dzie za艂atwi膰 Dixa w jakim艣 k膮cie.

- Zbieram je od dziesi膮tego roku 偶ycia. Jak sko艅czy艂em dwadzie艣cia, zaj膮艂em si臋 tym na powa偶niej, ale dopiero od jakich艣 pi臋ciu 艂at sta艂y si臋 dla mnie prawdziw膮 pasj膮. Zobacz tutaj. Maszyny i urz膮dzenia rolnicze. To jest elewator firmy Johna Der臋, model stalowy, w skali jeden do szesnastu. Mniej wi臋cej z tysi膮c dziewi臋膰set sze艣膰dziesi膮tego. Stan idealny. Zap艂aci艂em za niego fortun臋, ale warto by艂o. A tutaj... - Zrobi艂 kilka krok贸w i zachwia艂 si臋 niepewnie. - Oho! D偶in uderzy艂 mi do g艂owy. 艁ykn臋 troch臋 otrze藕wiacza. Czuj si臋 jak u siebie.

- Czekaj. - No nie, to by艂o nie do przyj臋cia! Dix powinien by膰 porz膮dnie zawiany. Poza wszystkim innym, je艣li wytrze藕wieje, znacznie trudniej b臋dzie go za艂atwi膰. - A to? Co to takiego? Wystarczy艂o tyle, aby zyska膰 uwag臋 Dixa, 偶eby zmieni艂 kierunek i podszed艂 w k膮t pokoju, sk膮d nie by艂o wida膰 okien naprzeciwko.

- Tutaj s膮 przedmioty s艂u偶膮ce rozrywce - oznajmi艂 pogodnie. - To bilard, wersja dzieci臋ca, z uk艂adem baseballowym. Rok mniej wi臋cej tysi膮c dziewi臋膰set siedemdziesi膮ty. By艂by wart wi臋cej w oryginalnym pude艂ku, ale pude艂ka nie ma, co 艣wiadczy o tym, 偶e zabawka... ma bujn膮 histori臋.

- Hmm... - Trevor obr贸ci艂 si臋, u艣miechn膮艂 szeroko. - O, to jest niez艂y okaz!

- Kt贸ry? - Dix obr贸ci艂 si臋 tak偶e. - W militariach? Trevor wyci膮gn膮艂 z kieszeni teleskopow膮 pa艂k臋.

- Tak, tak, ten czo艂g.

- A owszem, to prawdziwa pere艂ka.

Dix zrobi艂 tylko jeden krok, bo Trevor chwyci艂 go za nadgarstek. P艂ynnym ruchem roz艂o偶y艂 pa艂k臋, wzi膮艂 szeroki zamach i 艂upn膮艂 Chada w ty艂 g艂owy. Ten upad艂 tam, gdzie powinien: daleko od p贸艂ek i niewidoczny z budynku naprzeciwko.

- Sp臋dziwszy tyle czasu w twoim towarzystwie, odkry艂em, 偶e moje podejrzenia by艂y ca艂kowicie uzasadnione - stwierdzi艂 Trevor, czyszcz膮c pa艂k臋 starannie. - Jeste艣 nudnym kretynem. Nie do zniesienia. Bez ciebie 艣wiat b臋dzie zdecydowanie lepszy. No, ale najpierw obowi膮zki. Przest膮pi艂 nad cia艂em i ruszy艂 w stron臋 zabawki, kt贸ra niegdy艣 nale偶a艂a do jego ojca. Akurat w chwili gdy wyci膮gn膮艂 po ni膮 r臋k臋, rozleg艂 si臋 d藕wi臋k dzwonka. Trevor nadal by艂 ca艂kowicie opanowany. Tak samo jak wtedy, kiedy rozwali艂 Dixowi czaszk臋. Odwr贸ci艂 si臋 jednak w stron臋 wej艣cia i zacz膮艂 rozwa偶a膰 sytuacj臋. M贸g艂 zignorowa膰 przybysza, wzi膮膰 co swoje i wyj艣膰, ale to by艂by b艂膮d, poniewa偶 widziano, jak wchodzi艂 do budynku razem z Dixem i jecha艂 z nim wind膮. W takim wie偶owcu kamery ochrony z pewno艣ci膮 monitorowa艂y ka偶de pi臋tro. Czyli nale偶a艂o sprawdzi膰, kto stoi pod drzwiami i pozby膰 si臋 intruza.

Bardziej zirytowany ni偶 zaniepokojony podszed艂 do drzwi. Najpierw w艂膮czy艂 ekran i obejrza艂 sobie dok艂adnie m艂odego chudzielca w k艂uj膮cej w oczy r贸偶owej koszuli z nadrukiem fioletowych palm. Wygl膮da艂 na znudzonego i 偶u艂 gum臋, chyba z dziesi臋膰 kawa艂k贸w naraz. Mia艂 ze sob膮 zapinan膮 na suwak torb臋 pos艂a艅ca. Na oczach Trevora wydmucha艂 z gumy balon wielko艣ci przeci臋tnej planety i ponownie wcisn膮艂 guzik dzwonka. Trevor w艂膮czy艂 interkom.

- S艂ucham.

- Paczka dla pana Dixa. Chada Dixa.

- Zostaw pod drzwiami.

- Nie da rady. Trzeba podpisa膰. - Nast膮pi艂a chwila ciszy. - Cz艂owieku, mam tyle roboty, 偶e ledwo spod niej wystaj臋!

Trevor ostro偶nie powi臋kszy艂 pole widzenia. Zobaczy艂 fioletowe legginsy, r贸偶owe buty powietrzne. Rany, gdzie ci ludzie kupowali ubrania? Si臋gn膮艂 do zamka, ale cofn膮艂 d艂o艅. Nie warto ryzykowa膰. Gdyby przyj膮艂 paczk臋, gdyby podpisa艂 odbi贸r nazwiskiem Dixa albo swoim w艂asnym, pojawi艂oby si臋 zbyt du偶o w膮tpliwo艣ci.

- Jestem zaj臋ty. Zostaw w recepcji. Oni ci pokwituj膮.

- Rany, kole艣...

- Jestem zaj臋ty! - warkn膮艂 Trevor i wy艂膮czy艂 interkom. Dla pewno艣ci zaczeka艂, a偶 pos艂aniec odejdzie. U艣miechn膮艂 si臋 szyderczo, gdy ten podni贸s艂 w wulgarnym ge艣cie 艣rodkowy palec i znikn膮艂 z pola widzenia. Usatysfakcjonowany wy艂膮czy艂 ekran. Czas si臋 zaj膮膰 inn膮, od dawna nale偶n膮 mu paczuszk膮.

- Odetnijcie mu komputery i ekrany - rozkaza艂a Eve Feeneyowi przez komunikator. - Musimy sforsowa膰 drzwi.

- Odci臋te. Odwr贸ci艂a si臋 do MacNaba.

- Dobra robota. Sama bym si臋 da艂a nabra膰.

- Gdyby ten Dix by艂 wolny i zdrowy, na pewno by otworzy艂. - MacNab wyci膮gn膮艂 bro艅 schowan膮 z ty艂u za paskiem spodni i prze艂o偶y艂 j膮 do kabury pod ramieniem.

- Racja. - Zerkn臋艂a na m臋偶a. - Roarke, zajmij si臋 zamkami. - Zn贸w odwr贸ci艂a si臋 do policjant贸w. - Ustawcie bro艅 na og艂uszenie. - Przesun臋艂a wzrokiem po cz艂onkach zespo艂u. - 呕eby mi nikt przypadkiem nie odstrzeli艂 zak艂adnika. Otworzy膰 ogie艅 dopiero na moj膮 komend臋. Peabody i ja wchodzimy pierwsze. Ty na prawo, MacNab, ty na lewo. Ty, ty i ty - wchodzicie rozproszeni, zaraz po nas. Zabezpieczy膰 wyj艣cie. Roarke, jak tam?

- Prawie gotowe, pani porucznik. - Kl臋cz膮c pod drzwiami, rozbraja艂 zamki oraz alarmy narz臋dziami cieniutkimi jak w艂oski. Przykucn臋艂a obok niego.

- Ty nie wchodzisz - szepn臋艂a.

- Tak jest. Nie widzia艂em swojego nazwiska w dzisiejszej rozpisce. Podejrzewa艂a, 偶e by艂 uzbrojony, oczywi艣cie w jak膮艣 nielegaln膮 bro艅. Na pewno nikomu by si臋 z tym nie zdradzi艂, ale lepiej nie ryzykowa膰.

- Nie mog臋 wpu艣ci膰 cywila na teren dzia艂a艅, dop贸ki podejrzany nie zostanie obezw艂adniony. Zw艂aszcza kiedy tyle glin bierze udzia艂 w akcji. Roarke podni贸s艂 na ni膮 nieprawdopodobnie b艂臋kitne oczy.

- Nie musisz si臋 przede mn膮 t艂umaczy膰 ani druzgota膰 mojego haniebnie wysokiego mniemania o sobie.

- To dobrze.

- Drzwi otwarte. Eve skin臋艂a g艂ow膮.

- Przydajesz si臋 czasami. A teraz si臋 odsu艅, idziemy po tego dupka.

Wiedzia艂a, jak trudno mu wykona膰 to polecenie i sta膰 z boku, gdy ona wchodzi艂a do jaskini lwa. Whittier by艂 niemal z pewno艣ci膮 uzbrojony, a ju偶 udowodni艂, 偶e potrafi zabi膰 bez skrupu艂贸w, bez najmniejszego wahania. Ale Roarke wsta艂 pos艂usznie i odsun膮艂 si臋 od grupy policjant贸w. Warto zapami臋ta膰 ten fakt, pomy艣la艂a, i przypomnie膰 sobie, kiedy si臋 b臋d膮 k艂贸cili. Pami臋ta膰 wtedy, 偶e ust膮pi艂, gdy jej na tym zale偶a艂o, 偶e pozwoli艂 si臋 zepchn膮膰 na dalszy plan.

- Feeney? Wyj艣cie ewakuacyjne?

- Zabezpieczone. Dra艅 siedzi w pu艂apce.

- Jeste艣my przy drzwiach. Peabody?

- Gotowa.

Z broni膮 w prawej d艂oni Eve lew膮 r臋k膮 lekko pchn臋艂a drzwi. Otworzy艂a je na o艣cie偶 kopniakiem i zgi臋ta wp贸艂 wbieg艂a do 艣rodka.

- Policja! - Jej oczy i lufa porusza艂y si臋 w tym samym rytmie. Na prawo mia艂a Peabody, po lewej sta艂 MacNab. - Budynek jest otoczony. Wszystkie wyj艣cia zablokowane. Wychodzi膰 z podniesionymi r臋kami. - Gestami skierowa艂a ludzi do innych pomieszcze艅, a sama ostro偶nie posuwa艂a si臋 naprz贸d. - Trevor, nie masz dok膮d uciec.

- Mam zak艂adnika, Chada Dixa. Ani kroku, bo go zabij臋! Eve unios艂a zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰, sygnalizuj膮c ludziom, 偶eby zostali na zajmowanych pozycjach. Sama wysz艂a zza rogu.

- Powiedzia艂em, 偶e go zabij臋!

- S艂ysza艂am. - Eve stan臋艂a, patrz膮c na morderc臋 przez otwarte szklane drzwi. Przemy艣lnie rozplanowane o艣wietlenie budzi艂o kolorowe refleksy w zabawkach na p贸艂kach, podkre艣la艂o czerwie艅 smugi krwi na bia艂ej pod艂odze.

Trevor siedzia艂 na 艣rodku pokoju, obok niego znajdowa艂a si臋 zdobycz, dla kt贸rej zabija艂. Zgi臋tym ramieniem trzyma艂 Dixa za szyj臋, przystawiaj膮c mu n贸偶 do gard艂a.

Zak艂adnik mia艂 zamkni臋te oczy, na pod艂og臋 kapa艂a krew, ale jego klatka piersiowa unosi艂a si臋 i opada艂a w p艂ytkim oddechu.

Czyli 偶y艂. Na razie 偶y艂.

Wygl膮dali jak dwaj przero艣ni臋ci ch艂opcy, kt贸rzy nieco si臋 zagalopowali w pozorowanej b贸jce.

Eve trzyma艂a bro艅 pewn膮 r臋k膮.

- Wygl膮da na to, 偶e ju偶 go zabi艂e艣.

- Oddycha. - Trevor uk艂u艂 Dixa czubkiem no偶a, z szyi rannego pop艂yn臋艂a cienka czerwona stru偶ka. - Ale mo偶na to szybko zmieni膰. Od艂贸偶 bro艅.

- Pos艂uchaj, co ja mam do powiedzenia. Mo偶esz opu艣ci膰 ten pok贸j na dwa sposoby. Albo st膮d wyjdziesz, albo ci臋 wyniesiemy.

- Najpierw go zabij臋. Nawet je艣li mnie og艂uszycie, zd膮偶臋 mu podci膮膰 gard艂o. Wiesz o tym doskonale, inaczej ju偶 dawno by艣 strzeli艂a. Je艣li chcesz, 偶eby ten 偶a艂osny gnojek 偶y艂, to si臋 cofnij. I to ju偶!

- Jak go zabijesz, to wydasz wyrok na siebie. Trevor, powiedz mi, tak szczerze, chcesz dzisiaj umrze膰?

- Chcesz, 偶eby on umar艂? - Trevor szarpn膮艂 do ty艂u g艂ow臋 Dixa. Ten poruszy艂 si臋 lekko i j臋kn膮艂. - Je艣li nie pozwolicie mi wyj艣膰, zabij臋 zak艂adnika. Chc臋 negocjowa膰 i to ju偶. Cofnij si臋.

- Naogl膮da艂e艣 si臋 film贸w sensacyjnych. S膮dzisz, 偶e b臋d臋 si臋 uk艂ada艂a z tob膮 z powodu jakiego艣 ma艂o wa偶nego cywila, kt贸ry pewnie i tak zaraz po偶egna si臋 z tym 艣wiatem? Trev, zejd藕 na ziemi臋. - U艣miechn臋艂a si臋 do niego szeroko. - Mam przed oczami dwie kobiety, kt贸re zamordowa艂e艣. Wyko艅cz臋 ci臋 z prawdziw膮 przyjemno艣ci膮. No, 艣mia艂o, zabij Dixa.

- Blefujesz. Masz mnie za idiot臋?

- C贸偶, nie da si臋 ukry膰. Siedzisz na pod艂odze w pokoju pe艂nym zabawek i usi艂ujesz mnie zmusi膰 do negocjacji, chocia偶 masz w r臋ku tylko n贸偶, a ja trzymam tu takie ma艂e por臋czne cacuszko. Wiesz, co si臋 dzieje z cz艂owiekiem, jak si臋 takie cude艅ko nastawi na pe艂n膮 moc? Niewiele zostaje. Ech, zaczyna mnie nudzi膰 ta rozmowa. Je艣li chcesz zako艅czy膰 偶ycie tu i teraz, nad jak膮艣 zabawk膮, to prosz臋 ci臋 uprzejmie.

- Kobieto, poj臋cia nie masz, o czym m贸wisz. Odwo艂aj gliniarzy. Wiem, 偶e si臋 tu od nich roi. Jak ich odwo艂asz, to pogadamy. Mam dla ciebie tak膮 propozycj臋, 偶e usi膮dziesz z wra偶enia.

- Brylanty? - Prychn臋艂a z pogard膮. - Rany, ale z ciebie idiota. Przeceni艂am ci臋. Brylanty to ja ju偶 mam, m贸j drogi. Ten buldo偶er jest podmieniony. I odegra艂 swoj膮 rol臋. Zwabi艂am ci臋 w pu艂apk臋, wykorzysta艂am tego kretyna jako przyn臋t臋. Wpad艂e艣 po uszy. Po艂kn膮艂e艣 haczyk, 偶y艂k臋 i w臋dk臋. Wy艂o偶y艂e艣 si臋 przez zwyk艂膮 star膮 zabawk臋.

- K艂amiesz! - Trevor by艂 wstrz膮艣ni臋ty, jego twarz wykrzywi艂a si臋 w grymasie w艣ciek艂o艣ci. Gdy odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 jasno偶贸艂tego pojazdu, minimalnie opuszczaj膮c d艂o艅 z no偶em, Eve strzeli艂a mu w prawe rami臋. Trevorem targn膮艂 gwa艂towny skurcz, ostrze wypad艂o mu ze zdr臋twia艂ych palc贸w. Jeszcze miota艂y nim drgawki, gdy Eve znalaz艂a si臋 tu偶 obok i przystawi艂a mu bro艅 do szyi.

- Ojej, wstyd mi okropnie. Rzeczywi艣cie sk艂ama艂am. - Cieszy艂a si臋 ogromnie, 偶e jest przytomny, 偶e odebra艂a mu wszelk膮 nadziej臋. Odci膮gaj膮c zab贸jc臋 od Dixa, z rado艣ci膮 dostrzeg艂a w k膮cikach jego oczu 艂zy bezsilnej w艣ciek艂o艣ci. - Podejrzany obezw艂adniony. Dawajcie medyk贸w! - Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 roz艂o偶y艂a Trevora na brzuchu i sku艂a mu d艂onie za plecami. Ale to nie wszystko. Mia艂a mu jeszcze co艣 do powiedzenia. Bo ok艂ama艂a go w sprawie brylant贸w, lecz nie w kwestii dw贸ch zamordowanych kobiet. - Andrea Jacobs - szepn臋艂a mu do ucha. - I Tina Cobb. B臋dziesz o nich my艣la艂, gnojku. Do ko艅ca swojego 偶a艂osnego 偶ycia.

- Chc臋 dosta膰 swoj膮 w艂asno艣膰! - wrzasn膮艂 Trevor. - Chc臋 偶y膰 jak cz艂owiek!

- One te偶 chcia艂y 偶y膰. - Eve spojrza艂a na niego z g贸ry. - Masz prawo zachowa膰 milczenie... - zacz臋艂a m贸wi膰. Odwr贸ci艂a go na plecy, 偶eby widzie膰 jego twarz, gdy recytowa艂a mu jego prawa. - Zrozumia艂e艣? - spyta艂a na koniec.

- 呕膮dam prawnika!

- Jasne, jasne, jak偶eby inaczej. - Chcia艂a z nim jeszcze przez chwil臋 pogada膰 w cztery oczy, najpierw jednak odwr贸ci艂a si臋 do sanitariuszy przygotowuj膮cych Dixa do transportu. - Co z nim?

- B臋dzie 偶y艂.

- Mi艂a wiadomo艣膰, prawda, Trev? W tym wypadku zostaniesz oskar偶ony tylko o usi艂owanie morderstwa. No, ale nie b臋dzie to mia艂o wi臋kszego znaczenia przy dw贸ch pozosta艂ych zarzutach o morderstwo pierwszego stopnia. Co znaczy te par臋 lat w t臋 czy w tamt膮 przy wyroku podw贸jnego do偶ywocia...

- Niczego mi nie udowodnisz. Pochyli艂a si臋 nad nim ni偶ej.

- A owszem, udowodni臋. Masz przy sobie oba narz臋dzia zbrodni. Jestem ci niezmiernie wdzi臋czna, 偶e przyszed艂e艣 tu dzisiaj tak dobrze wyposa偶ony. - Spokojnie obserwowa艂a, jak Trevor przenosi wzrok na Peabody, pakuj膮c膮 jego pa艂k臋 do torby na dowody. Eve przesun臋艂a 偶贸艂ty buldo偶er do przodu, potem kawa艂ek do ty艂u. - Naprawd臋 uwa偶asz, 偶e one s膮 w tej zabawce? Te 艣liczne b艂yszcz膮ce kamyki? A je艣li tw贸j dziadek nabra艂 was wszystkich? Je艣li to tylko najzwyklejsza zabawka pod s艂o艅cem? Czy warto by艂o dla niej mordowa膰? Zap艂aci膰 za ni膮 d艂ugimi latami wi臋zienia? Zastanowi艂e艣 si臋 nad tym chocia偶 raz?

- Brylanty s膮 w 艣rodku. To moje brylanty.

- Sprawa jest dyskusyjna, nie s膮dzisz? - Eve powoli nacisn臋艂a d藕wigni臋 unosz膮c膮 lemiesz. - Krety艅ski pomy艣l, 偶eby takie cenne kamienie podarowa膰 dziecku. Zdaje si臋, 偶e poszed艂e艣 w 艣lady Alexa Crew.

- Pomys艂 by艂 genialny. - Trevor nie traci艂 nadziei. Ojciec wynajmie mu najlepszych prawnik贸w. - Moja babka i ojciec zrobili dok艂adnie to, co dziadek im kaza艂. Przechowali zabawk臋 przez d艂ugie lata.

- Tu mnie masz. Ale w zamian mog臋 ci powiedzie膰, gdzie ty si臋 nie wykaza艂e艣 zbytni膮 inteligencj膮. Ot贸偶 - od samego pocz膮tku. Nie odrobi艂e艣 pracy domowej, Trevor, nie dopracowa艂e艣 szczeg贸艂贸w. Tw贸j dziadek przewraca si臋 w grobie. On wiedzia艂by, 偶e w domu Samanthy Gannon pod jej nieobecno艣膰 kto艣 mieszka. Straci艂e艣 szans臋 na zdobycie brylant贸w w chwili, gdy przystawi艂e艣 n贸偶 do szyi Andrei Jacobs. A w zasadzie jeszcze wcze艣niej: kiedy na terenie budowy prowadzonej przez firm臋 ojca zabi艂e艣 Tin臋 Cobb. - Z przyjemno艣ci膮 obserwowa艂a, jak jego twarz szarzeje. Eve zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e w艂a艣nie zachowuje si臋 wyj膮tkowo wrednie, ale jako艣 jej to nie przeszkadza艂o. - Tu zreszt膮 te偶 zawali艂e艣 spraw臋. Powiniene艣 by艂 przemy艣le膰 wszystko. Zabra膰 j膮... cho膰by do New Jersey. Na romantyczny piknik w lesie. Tam mog艂e艣 uzyska膰 potrzebne wiadomo艣ci, zabi膰 dziewczyn臋 i zakopa膰. - Eve wzruszy艂a ramionami. - Ale ty o tym nie pomy艣la艂e艣.

- Nie macie 偶adnych dowod贸w. Nikt nie widzia艂... - urwa艂 raptownie.

- Nikt nie widzia艂 was razem? Mylisz si臋. Mamy naocznego 艣wiadka. A Dix, jak dojdzie do siebie, na pewno nie zaprzeczy, 偶e m贸wi艂 ci o ksi膮偶ce Samanthy Gannon. Natomiast tw贸j ojciec doko艅czy dzie艂a, zeznaj膮c, 偶e opowiedzia艂 ci o losach twojego dziadka i o kradzie偶y brylant贸w.

- Nie b臋dzie zeznawa艂 na moj膮 niekorzy艣膰.

- Twoja babka nadal 偶yje. - Ujrza艂a b艂ysk w jego oczach. - Tw贸j ojciec jest z ni膮 teraz i wie, 偶e jego matk臋, kt贸ra ca艂e 偶ycie po艣wi臋ci艂a, by chroni膰 swe jedyne dziecko, zostawi艂e艣 na ziemi jak 艣mie膰. Ile czasu by艣 straci艂, wzywaj膮c do niej pomoc? Kwadrans? P贸艂 godziny? Wystarczy艂o zawo艂a膰 kt贸rego艣 z opiekun贸w, odegra膰 rol臋 zatroskanego wnuka. I zaraz si臋 ulotni膰. Ale ciebie nie by艂o sta膰 nawet na taki gest. W stosunku do w艂asnej babki. Jak si臋 tak przyjrze膰 sprawie z boku, mo偶na doj艣膰 do wniosku, 偶e staruszka nadal chroni艂a swojego syna. Tyle 偶e tym razem przed tob膮. - Wzi臋艂a w r臋k臋 buldo偶er. - Historia lubi si臋 powtarza膰. Zap艂acisz za swoje czyny tak samo jak tw贸j dziadek. B臋dziesz do ko艅ca 偶ycia cierpia艂, 艣wiadom, 偶e te wielkie l艣ni膮ce brylanty s膮 na zawsze poza twoim zasi臋giem. Nigdy ich nie dostaniesz. Ciekawa jestem, co gorsze? Wi臋zienie czy ta 艣wiadomo艣膰? - Podnios艂a si臋 i spojrza艂a na niego z g贸ry. - Nied艂ugo zn贸w si臋 spotkamy, utniemy sobie pogaw臋dk臋.

- Chc臋 je zobaczy膰. Eve w艂o偶y艂a zabawk臋 pod pach臋.

- Wiem. - Odwr贸ci艂a si臋 do mundurowych. - Zabra膰 go - rozkaza艂a. I odesz艂a d艂ugim, spokojnym krokiem. A Trevor przeklina艂 j膮 do ostatniego pokolenia.

EPILOG

Nie nazwa艂aby tego standardow膮 procedur膮, ale w艂a艣nie takie rozwi膮zanie wydawa艂o si臋 najw艂a艣ciwsze. A nawet logiczne. Powzi臋to wszelkie 艣rodki ostro偶no艣ci, 艣ci膮gni臋to ochron臋, odwalono robot臋 papierkow膮. Wszystkie zainteresowane strony wyra偶a艂y ch臋膰 wsp贸艂pracy, ryzyko by艂o minimalne.

W salce konferencyjnej A, w budynku centrali policyjnej zjawili si臋 cywile. By艂o te偶 sporo gliniarzy.

Jej zesp贸艂 dochodzeniowy stawi艂 si臋 w komplecie, przyby艂 tak偶e komendant. Jego pomys艂em by艂o zaproszenie medi贸w - taktyczny gest, kt贸ry j膮 irytowa艂, cho膰 doskonale rozumia艂a powody. Tak czy inaczej czeka艂a j膮 znienawidzona konferencja prasowa.

Na razie jednak s臋py ze 艣rodk贸w masowego przekazu musia艂y wzi膮膰 na wstrzymanie.

W salce konferencyjnej, cho膰 zat艂oczonej, panowa艂 nastr贸j skupienia. Eve rozejrza艂a si臋 po otaczaj膮cych j膮 twarzach. Samantha Gannon i jej dziadkowie Laine oraz Max. Starsi pa艅stwo trzymali si臋 za r臋ce. Wygl膮dali na silnych i spokojnych. I na doskonale dobran膮 par臋.

Jakie to uczucie? Prze偶y膰 ze sob膮 p贸艂 wieku i nadal trzyma膰 si臋 za r臋ce? Steve Whittier i jego 偶ona.

Eve nie do ko艅ca wiedzia艂a, czego si臋 po nich spodziewa膰, ale czasami ludzie j膮 zaskakiwali. Nie g艂upot膮 i bezmy艣lno艣ci膮, bo tego zawsze si臋 spodziewa艂a, lecz uczciwo艣ci膮.

Max Gannon u艣cisn膮艂 d艂o艅 Stevena Whittiera. Ciep艂o, serdecznie. A Laine uca艂owa艂a go w policzek i szepn臋艂a mu co艣 do ucha. Potem Steven mia艂 lekko szkliste oczy.

Eve patrzy艂a na to ze 艣ci艣ni臋tym ze wzruszenia gard艂em. Napotka艂a wzrok Roarke'a - on czu艂 to samo.

Niezale偶nie od brylant贸w, oto w艂a艣nie by艂 koniec tej historii.

- Pani porucznik. - Whitney da艂 jej znak, 偶e mo偶e zaczyna膰.

- Tak jest. Policja Nowego Jorku i Wydzia艂 Rozpoznania Elektronicznego dzi臋kuje pa艅stwu za wsp贸艂prac臋 i dzisiejsze przybycie do centrali. Pomoc pa艅stwa w du偶ym stopniu przyczyni艂a si臋 do zamkni臋cia 艣ledztwa. 艢mier膰... - Nagle okaza艂o si臋, 偶e s艂owa starannie przygotowanego o艣wiadczenia nie chc膮 jej przej艣膰 przez gard艂o. - Jerome Myers, William Young, Andrea Jacobs, Tina Cobb - powiedzia艂a cicho. - Nikt nie wr贸ci im 偶ycia, mo偶emy tylko ukara膰 ludzi odpowiedzialnych za ich 艣mier膰. Niezale偶nie od tego, kim byli i jak 偶yli, nikt nie mia艂 prawa ich zabija膰. Dla morderstwa nie ma 偶adnego usprawiedliwienia. Wszyscy obecni tu policjanci: komendant Whitney, kapitan Feeney, detektywi Baxter, MacNab i Peabody oraz funkcjonariusz Trueheart zrobili co w ludzkiej mocy, 偶eby rozwik艂a膰 t臋 spraw臋 i w imieniu zmar艂ych dopu艣ci膰 do g艂osu sprawiedliwo艣膰. Tak膮 mamy prac臋, taki jest nasz obowi膮zek. Pa艅stwo Gannon z wnuczk膮, pa艅stwo Whittierowie i Roarke po艣wi臋cili sw贸j czas, zapa艂 i umiej臋tno艣ci, wsp贸艂pracuj膮c z policj膮. Dzi臋ki temu 艣ledztwo zosta艂o ostatecznie zako艅czone. - Otworzy艂a stoj膮cy na blacie karton i wyj臋艂a buldo偶er. Wcze艣niej zosta艂 prze艣wietlony, rzecz jasna. Widzia艂a na ekranie, co w nim jest. Ale tylko ona. - Panie Whittier, prosz臋 pana o oficjalne potwierdzenie, 偶e rozpoznaje pan ten przedmiot jako swoj膮 w艂asno艣膰 oraz 偶e udzieli艂 pan pisemnego zezwolenia na roz艂o偶enie go na cz臋艣ci. Czy to si臋 zgadza? - Tak.

- Zgodzi艂 si臋 pan te偶 zrobi膰 to w艂asnor臋cznie.

- Tak. Ale zanim... Chcia艂bym jeszcze... Chcia艂bym przeprosi膰...

- Steven, naprawd臋 nie trzeba - odezwa艂a si臋 mi臋kko Laine. - Porucznik Dallas ma racj臋. Nie wszystko da si臋 g艂adko rozwi膮za膰. Musimy po prostu jak najlepiej robi膰 swoje. Steven Whittier bez s艂owa skin膮艂 g艂ow膮 i podni贸s艂 narz臋dzia le偶膮ce na stole konferencyjnym. Gdy przyst膮pi艂 do rozkr臋cania zabawki, Laine odezwa艂a si臋 ponownie.

- Pami臋tasz, Max - zagadn臋艂a lekkim tonem, jakby chcia艂a poprawi膰 wszystkim nastr贸j - jak siedzieli艣my przy kuchennym stole nad tym paskudnym ceramicznym psiakiem?

- Pami臋tam. - Podni贸s艂 jej d艂o艅 do ust. - I t臋 obrzydliw膮 艣wink臋 skarbonk臋 te偶 pami臋tam...

Wystarczy艂o dwa razy przygrzmoci膰 jej m艂otkiem. Z tym jest znacznie wi臋cej zachodu. - Poklepa艂 Steve'a po ramieniu.

- Pan by艂 kiedy艣 policjantem - zwr贸ci艂a si臋 do niego Eve.

- Jeszcze w poprzednim stuleciu - roze艣mia艂 si臋 Max. - Potem zosta艂em prywatnym detektywem. Niewiele si臋 r贸偶ni艂o jedno od drugiego. Mia艂em lepsze narz臋dzia, ale praca taka sama. Gdybym si臋 urodzi艂 par臋dziesi膮t lat p贸藕niej, zatrudni艂bym si臋 pewnie w Wydziale Rozpoznania Elektronicznego.

- U艣miechn膮艂 si臋 szeroko do Feeneya. - Ch臋tnie bym obejrza艂 wasz sprz臋t.

- Z przyjemno艣ci膮 go panu poka偶臋. O ile mi wiadomo, pan w dalszym ci膮gu pracuje.

- Je艣li trafi si臋 jaka艣 interesuj膮ca sprawa.

- Ka偶da okazuje si臋 interesuj膮ca - u艣ci艣li艂a Laine. - Wieczny gliniarz! - za艣mia艂a si臋 ciep艂o.

- Sk膮d ja to znam...? - odezwa艂 si臋 Roarke. Stukot metalowych cz臋艣ci na blacie przerwa艂 wymian臋 zda艅.

- W 艣rodku jest wy艣ci贸艂ka... - Steve musia艂 odchrz膮kn膮膰. - 艁atwo j膮 wyj膮膰. - Ale odsun膮艂 si臋 od sto艂u.

- Nie chc臋 tego robi膰. Pani Gannon?

- Nie, dzi臋kuj臋. Nam ju偶 wystarczy tych do艣wiadcze艅. W zasadzie to sprawa policji. Nie myl臋 si臋, prawda, pani porucznik? Tylko prosz臋, niech pani zrobi to szybko, 偶ebym znowu mog艂a oddycha膰. Eve nie chcia艂a przed艂u偶a膰 sprawy. Unios艂a korpus buldo偶era i wyj臋艂a ze 艣rodka wy艣ci贸艂k臋. Po艂o偶y艂a j膮 na blacie, rozgarn臋艂a na boki. Wzi臋艂a w palce czarny woreczek. Otworzy艂a go i wysypa艂a na d艂o艅 l艣ni膮ce kamienie.

- W艂a艣ciwie nigdy w to nie wierzy艂am - wyszepta艂a bez tchu Samantha. - I teraz te偶 nie wierz臋. Chocia偶 widz臋 na w艂asne oczy.

- Po tylu latach... - Laine patrzy艂a, jak Eve wsypuje klejnoty z powrotem do woreczka. - M贸j ojciec przewr贸ci艂by si臋 ze 艣miechu. A potem szybko by wykombinowa艂, jak mo偶na by gwizdn膮膰 par臋 sztuk, w drodze do wyj艣cia. Peabody zajrza艂a do woreczka. Eve da艂a jej t臋 chwil臋, a potem tr膮ci艂a dziewczyn臋 艂okciem.

- Trzeba jeszcze sprawdzi膰 ich autentyczno艣膰, oszacowa膰 warto艣膰, ale...

- Pozwolisz? - Roarke, nie czekaj膮c na zgod臋, wybra艂 jeden kamie艅 i wyci膮gn膮艂 z kieszeni lup臋. - Mmm... Niezaprzeczalnie wspania艂y. Czysty, pi臋knie szlifowany, jakie艣 siedem karat贸w. Wart pewnie ze dwa razy tyle co wtedy, kiedy go skradziono. Podejrzewam, 偶e mi臋dzy towarzystwem ubezpieczeniowym a spadkobiercami w艂a艣cicieli dojdzie do szalenie interesuj膮cych pertraktacji.

- To ju偶 nie nasza sprawa. Od艂贸偶.

- Oczywi艣cie, pani porucznik. - Wrzuci艂 kamie艅 do woreczka.

Zaspokojenie ciekawo艣ci rozgor膮czkowanych medi贸w zaj臋艂o Eve ponad godzin臋. Po powrocie do swej dziupli zasta艂a tam Roarke'a. Jako艣 wcale jej to nie zdziwi艂o. Siedzia艂 w jej fotelu, stopy w eleganckich butach opar艂 na jej biurku i swobodnie korzysta艂 z jej modemu.

- Masz gabinet w domu - przypomnia艂a m臋偶owi.

- Tak, mam i to znacznie przyjemniejszy ni偶 ta twoja nora. Zreszt膮 o to akurat nietrudno, bo na stacji metra jest przytulniej ni偶 tutaj. - Po chwili milczenia dorzuci艂: - Ogl膮da艂em twoje wyst膮pienie. Dobra robota, pani porucznik.

- Jeszcze mi si臋 w g艂owie kr臋ci po tej dobrej robocie. A ty postaraj si臋 pami臋ta膰, 偶e jedyne stopy, jakie maj膮 prawo le偶e膰 na moim blacie, to moje. - Mimo tego stanowczego o艣wiadczenia zostawi艂a nogi m臋偶a w spokoju i przysiad艂a na rogu biurka.

- Nie zazdroszcz臋 Whittierom - odezwa艂 si臋 Roarke.

- Fakt. Nie b臋dzie im 艂atwo. Pewnie w og贸le nie jest 艂atwo odwr贸ci膰 si臋 od w艂asnego dziecka. Junior nie dosta艂 funduszy na adwokata od mamusi i tatusia... Pogr膮偶a si臋 coraz bardziej. A oni musz膮 si臋 temu przygl膮da膰.

- Kochali go, dbali o niego... a on wszystko zaprzepa艣ci艂. Na w艂asne 偶yczenie.

- Tak. - Na moment znowu pojawi艂y si臋 jej przed oczami Andrea Jacobs i Tina Cobb. - Odpowiedz mi szczerze na jedno pytanie: zwin膮艂e艣 ten brylant, tak?

- Masz pods艂uch?

- Oszala艂e艣?!

- Nie, nie zwin膮艂em tego brylantu. Mog艂em to zrobi膰 dla zabawy, bez specjalnego problemu, ale wiem, 偶e traktujesz takie rzeczy ze 艣mierteln膮 powag膮. Zamierzam natomiast kupi膰 ci kilka sztuk.

- Nie potrzebuj臋 偶adnych...

- Ojej, tylko si臋 nie pop艂acz. - Roz艂o偶y艂 r臋ce w zapraszaj膮cym ge艣cie. - Chod藕, usi膮d藕 mi na kolanach.

- Je艣li masz cho膰by cie艅 nadziei, 偶e ci臋 pos艂ucham, to potrzebujesz natychmiastowej pomocy lekarskiej.

- Aha. Rozumiem. Zamierzam kupi膰 kilka z tych brylant贸w - podj膮艂 - bo trzeba zmy膰 z nich krew. Owszem, to tylko kamienie, jak m贸wi Laine Gannon, ale s膮 one tak偶e symbolem i powinny zosta膰 oczyszczone. Nie mo偶na cofn膮膰 czasu, przywr贸ci膰 偶ycia zmar艂ym, jak s艂usznie zauwa偶y艂a艣. Ty zrobi艂a艣 w tej sprawie ju偶 wszystko, co mog艂a艣. A kiedy w艂o偶ysz na szyj臋 klejnoty, za kt贸re tylu ludzi zap艂aci艂o 偶yciem, b臋d膮 znowu czyste. Odzyskaj膮 niewinno艣膰. Stan膮 si臋 dowodem, 偶e kto艣 upomnia艂 si臋 o sprawiedliwo艣膰 w imieniu ofiar. I 偶e tak b臋dzie zawsze. Za ka偶dym razem, kiedy ich dotkniesz, b臋dziesz o tym pami臋ta艂a. Eve d艂ugo patrzy艂a na m臋偶a bez s艂owa.

- Bo偶e, jak ty mnie potrafisz wzi膮膰 pod w艂os... Nawet nie mam jak si臋 sprzeciwi膰.

- A widz膮c ci臋 ozdobion膮 tymi brylantami, ja tak偶e b臋d臋 o tym pami臋ta艂. I b臋d臋 te偶 wiedzia艂, 偶e osob膮, kt贸ra zawsze si臋 upomina o sprawiedliwo艣膰, jeste艣 ty. - Przykry艂 r臋kami jej d艂onie. - Czy wiesz, czego bym od ciebie chcia艂, kochanie?

- Nie wysilaj si臋. I tak nie usi膮d臋 ci na kolanach w centrali policyjnej. Nigdy. Nie licz na to. Roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Znowu pozbawi艂a艣 mnie z艂udze艅. Ale nie to zamierza艂em powiedzie膰. Bardzo chcia艂bym, 偶eby艣my za pi臋膰dziesi膮t lat wygl膮dali tak, jak Gannonowie dzisiaj. Kochaj膮 si臋 i rozumiej膮. Maj膮 wiele wsp贸lnych wspomnie艅. Tego bym pragn膮艂.

- My mamy za sob膮 ju偶 ca艂y rok. Drugi te偶 idzie ca艂kiem nie藕le.

- Nie sk艂adam reklamacji.

- S艂uchaj, mo偶e by艣my sko艅czyli z robot膮 na dzisiaj? Urwiemy si臋 z pracy...

- Jest wp贸艂 do sz贸stej, pani porucznik. Zmiana dawno si臋 sko艅czy艂a. Eve z niedowierzaniem spojrza艂a na zegarek. Roarke mia艂 racj臋.

- Licz膮 si臋 intencje. Jed藕my do domu, zadbajmy troch臋 o rok numer dwa. Roarke wzi膮艂 偶on臋 za r臋k臋 i razem wyszli z pokoju.

- Co si臋 b臋dzie dzia艂o z brylantami, zanim trafi膮 do prawowitego w艂a艣ciciela?

- Zostan膮 opisane, obfotografowane, zeskanowane, zalakowane i schowane w skrytce z dowodami sprawy w jednym z sejf贸w w kt贸rej艣 z piwnic pod komend膮. - Rzuci艂a mu spojrzenie z ukosa. - Cale szcz臋艣cie, 偶e ju偶 nie kradniesz.

- Czy偶by? - Obj膮艂 j膮 przyjacielsko za ramiona i razem weszli na ruchomy chodnik. - Czy偶by? - powt贸rzy艂.

A g艂臋boko pod powierzchni膮 ziemi, gdzie艣 w labiryntach piwnic pod ruchliwymi ulicami, w ciszy i ch艂odnej ciemno艣ci szlachetne brylanty pogr膮偶y艂y si臋 w oczekiwaniu na czas, gdy na nowo roztocz膮 sw贸j uwodzicielski blask.


Wyszukiwarka