Franz Kafka 畆oplany w Brescii

Franz Kafka



T艂umaczy艂 : Bronis艂aw Tuziak





Aeroplany w Brescii



"La Sentinella Bresciana " z 9 wrze艣nia 1909 donosi z entuzjazmem: "Mamy w Brescii t艂umy ludzi, jak nigdy dotychczas. To o wiele wi臋cej ni偶 podczas wy艣cig贸w automobilowych. Przybysze z Wenecji, Ligurii, Piemontu, Toscany, Rzymu, nawet a偶 z Neapolu, wielcy posiadacze z Francji, Anglii i Ameryki t艂ocz膮 si臋 na naszych placach, w naszych hotelach oraz prywatnych mieszkaniach. Ceny rosn膮. 艢rodki komunikacji nie nad膮偶aj膮 z przewo偶eniem tej masy do "circuito aero". Restauracje na lotnisku mog膮 doskonale obs艂u偶y膰 dwa tysi膮ce os贸b, ale wielu tysi膮com musz膮 odm贸wi膰; przyda艂oby si臋 wojsko do ochrony bufet贸w. Na tanich miejscach przez ca艂y dzie艅 stoi 50000 ludzi."


Kiedy z moimi dwoma przyjaci贸艂mi czytam te wiadomo艣ci, czujemy si臋 jednocze艣nie dumni i pe艂ni obawy. Dumni, gdy偶 przy tak wielkim t艂oku wszystko odbywa si臋 pi臋knie i demokratycznie, a gdzie ju偶 nie ma miejsca, to nikt si臋 nie pcha na si艂臋. Obaw臋 natomiast budzi w艂oska organizacja tego rodzaju przedsi臋wzi臋膰; jest to obawa przed komitetami, kt贸re maj膮 si臋 o nas troszczy膰, obawa przed poci膮gami, kt贸rych czterogodzinne op贸藕nienia "Sentinella" potrafi uzna膰 za sukces. Wszelkie oczekiwania s膮 fa艂szywe, wszystkie w艂oskie wspomnienia, potem w domu mieszaj膮 si臋, m膮c膮 i nie mo偶na na nich polega膰.


W czasie, gdy wje偶d偶amy w mroczn膮 czelu艣膰 dworca kolejowego w Brescii, gdzie panuje taki wrzask, jakby ziemia si臋 pali艂a, przyrzekamy trzyma膰 si臋 razem bez wzgl臋du na to, co mia艂oby si臋 wydarzy膰. Bo czy偶 nie wje偶d偶amy z pewnego rodzaju wrogo艣ci膮?

Wysiadamy, zabiera nas ledwie trzymaj膮cy si臋 na ko艂ach pow贸z. Doro偶karz jest w doskona艂ym nastroju, prawie pustymi ulicami jedziemy do siedziby Komitetu, gdzie mija tkwi膮ca w nas z艂o艣膰, jakby w og贸le jej nie by艂o. Dowiadujemy si臋 wszystkiego, co nam potrzebne. Gospoda, do kt贸rej zostajemy skierowani, na pierwszy rzut oka wydaje nam si臋 najbrudniejsz膮 z tych, kt贸re dotychczas widzieli艣my, ale wkr贸tce okazuje si臋, 偶e nie jest najgorsz膮. Brud jaki zastali艣my, a o kt贸rym nie b臋dzie ju偶 wi臋cej mowy, brud, kt贸ry si臋 nie zmienia, kt贸ry ju偶 si臋 zadomowi艂, przez co jego obecno艣膰 wydaje si臋 bardziej pewna i ziemska, brud z kt贸rego wybiega dumny siebie i uni偶enie k艂aniaj膮cy si臋 gospodarz, bez przerwy wymachuj膮cy r臋kami (a ka偶dy palec to komplement), 偶e na jego twarzy bez przerwy tworz膮 si臋 nowe cienie, k艂aniaj膮cy si臋 w spos贸b, kt贸ry p贸藕niej powt贸rnie spotykamy na lotnisku ze strony Gabriela d'Annunzio; kt贸偶 jeszcze m贸g艂by, pytamy, po tym wszystkim mie膰 pretensje o ten brud.


Lotnisko znajduje si臋 w Montechiari i poci膮giem podmiejskim, kt贸ry jedzie do Mantui, mo偶na je osi膮gn膮膰 w niespe艂na godzin臋.


Ta podmiejska kolej zastrzeg艂a sobie tor na publicznej szosie, po kt贸rej wyznaczy艂a swoim poci膮gom tras臋 r贸wno z poziomem, na kt贸rym odbywa si臋 pozosta艂y ruch, pomi臋dzy rowerzystami niemal z zamkni臋tymi oczami wje偶d偶aj膮cymi w ten kurz, pomi臋dzy ca艂kowicie nie nadaj膮cymi si臋 do ruchu powozami zgromadzonymi z ca艂ej prowincji, kt贸re zabieraj膮 tylu pasa偶er贸w ilu tylko jest ch臋tnych, a kt贸re niezale偶nie od ilo艣ci pasa偶er贸w s膮 nie do podj臋cia szybkie, a wygl膮daj膮 jakby zaraz mia艂y si臋 przewr贸ci膰, gdy tak mkn膮 pomi臋dzy cz臋sto pot臋偶niejszymi automobilami, kt贸rych klaksony przy tej szybko艣ci wydaj膮 si臋 zb臋dne.

Niekiedy traci si臋 nadziej臋, 偶e tym 偶a艂osnym poci膮gom uda si臋 w og贸le dojecha膰 do "circuito", ale 艣miech rozlega si臋 w nich przez ca艂y czas. Stoj臋 na platformie przygnieciony do jakiego艣 olbrzyma, kt贸ry ustawi艂 si臋 okrakiem na zderzakach dw贸ch wagon贸w, pod prysznicem sadzy i kurzu, spadaj膮cych z dachu wagonu lekko wstrz膮sanego jazd膮. Poci膮g zatrzymuje si臋 dwa razy, aby zaczeka膰 na nadje偶d偶aj膮cy z przeciwnej strony tak cierpliwie i tak d艂ugo, jakby czeka艂 tylko na przypadkowe spotkanie. Powoli mijamy kilka wiosek, tu i 贸wdzie pojawiaj膮 si臋 na murach krzykliwe plakaty z ostatniego mityngu automobilowego; ro艣linno艣ci na skraju drogi nie mo偶na rozpozna膰 pod warstw膮 oliwkowoszarego kurzu.


Poci膮g zatrzymuje si臋, poniewa偶 dalej ju偶 nie mo偶na jecha膰. R贸wnocze艣nie hamuje grupa automobili i poprzez wzniecony kurz widzimy w niedu偶ej odleg艂o艣ci mn贸stwo ma艂ych, powiewaj膮cych flag. Zatrzymuje nas jeszcze stado kr贸w, kt贸re z艂amawszy szyk na pag贸rkowatym terenie, czyni膮 wszystko, aby wpa艣膰 prosto pod automobile.

Dojechali艣my. Przed aerodromem rozci膮ga si臋 jeszcze du偶y plac z podejrzanie wygl膮daj膮cymi drewnianymi domkami, na kt贸rych spodziewali艣my si臋 innych szyld贸w ni偶: GARAGE, GRAND BUFFET INTERNATIONAL i tak dalej. Potworni, utuczeni w swych w贸zkach 偶ebracy wyci膮gaj膮 ku nam d艂onie, wi臋c w po艣piechu pr贸bujemy ich omin膮膰. Wyprzedzamy wiele os贸b i przez wielu ludzi jeste艣my wyprzedzani. Patrzymy na niebo, bo o to tu przecie偶 chodzi. Dzi臋ki Bogu, jeszcze 偶aden nie lata! Nie schodzimy z drogi a mimo to nie zostali艣my przejechani. Z pomi臋dzy furmanek oraz przeciwko tysi膮com innych furmanek wyskoczy艂a w艂oska kawaleria. To, 偶e r贸wnocze艣nie mo偶e mie膰 miejsce porz膮dek i nieszcz臋艣liwe wypadki wydaje si臋 niemo偶liwe.


Pewnego p贸藕nego wieczora chcieli艣my szybko dosta膰 si臋 na ulic臋 w Brescii, kt贸ra wed艂ug naszego rozeznania znajdowa艂a si臋 do艣膰 daleko. Doro偶karz za偶膮da艂 trzech lir贸w, my zaproponowali艣my dwa, na co on zrezygnowa艂 i tylko z przyja藕ni, jak nam powiedzia艂, zdradzi艂 jak daleko jest ta ulica, wi臋c zaczynali艣my si臋 wstydzi膰 naszej propozycji. Dobrze, trzy liry. Wsiadamy, trzy zakr臋ty doro偶ki w kr贸tkie uliczki i jeste艣my tam, gdzie chcieli艣my by膰. Otto, energicznej ni偶 my dwaj, wyja艣nia, 偶e ani mu si臋 艣ni p艂aci膰 za kurs, kt贸ry trwa艂 minut臋, a偶 trzy liry. Jeden lir to o wiele za du偶o. Oto jeden lir. Jest noc, uliczka pusta a doro偶karz wygl膮da na do艣膰 silnego. Wpada we w艣ciek艂o艣膰, jakby sp贸r trwa艂 ju偶 godzin臋:


- Co!? - krzyczy - To jest oszustwo! Co wy sobie my艣licie! Uzgodniono trzy liry, to trzy liry trzeba p艂aci膰, albo dajecie trzy liry, albo zobaczycie!


- Cennik albo policja! - m贸wi Otto.


- Cennik? Nie ma 偶adnego cennika. Jaki na to mo偶e by膰 cennik, je艣li to by艂a umowa o nocny kurs! Je偶eli dacie dwa liry, to was puszcz臋.


- Cennik albo policja! - straszy Otto.

Jeszcze troch臋 szukania i krzyku, w ko艅cu znajduje si臋 cennik, na kt贸rym niczego poza brudem nie wida膰. Zgadzamy si臋 na lir pi臋膰dziesi膮t i doro偶karz odje偶d偶a w w膮sk膮 uliczk臋, w kt贸rej nie mo偶e zawr贸ci膰; jest nie tylko w艣ciek艂y, ale jak mi si臋 wydawa艂o roz偶alony, poniewa偶 i nasze zachowanie nie by艂o w艂a艣ciwe. W Italii nie mo偶na tak post臋powa膰, gdzie indziej mog艂o to by膰 s艂uszne, ale nie tu. Lecz kto w po艣piechu si臋 nad tym zastanawia! Nie ma si臋 na co skar偶y膰, nie mo偶na w ci膮gu jednego kr贸tkiego tygodnia sta膰 si臋 W艂ochem.


Ale skrucha nie powinna nam zepsu膰 rado艣ci na lotnisku, to powodowa艂oby tylko now膮 gorycz, wi臋c raczej skaczemy ni偶 idziemy w kierunku lotniska, tak ten entuzjazm udziela si臋 naszym stawom, jak czasami nagle wp艂ywa na nas w艂oskie s艂o艅ce.


Przechodzimy obok hangar贸w, kt贸re ze swoimi zasuni臋tymi kurtynami przypominaj膮 zamkni臋te sceny w臋drownych komediant贸w. Na frontowych 艣cianach widniej膮 nazwiska lotnik贸w, kt贸rych aparaty kryj膮 si臋 wewn膮trz, a nad nimi powiewaj膮 flagi ich kraj贸w. Czytamy nazwiska: Cobianchi, Rougier, Curtiss, Moucher (trydentczyk wyst臋puj膮cy w barwach w艂oskich, ma wi臋ksze zaufanie do nich, ni偶 do naszych), Anzani, Klub Rzymskich Lotnik贸w. A Bleriot? - pytamy - Bleriot, o kt贸rym ca艂y czas my艣limy; gdzie jest Bleriot?

Przed swoim hangarem, na placu otoczonym p艂otem, biega tam i z powrotem ma艂y Rougier, niski cz艂owieczek z wydatnym nosem, z zakasanymi r臋kawami. Jest nadzwyczaj czym艣 poruszony, mocno gestykuluj膮c wyrzuca ramiona, wysy艂a swoich robotnik贸w za zas艂on臋 hangaru, odwo艂uje ich, odpychaj膮c wszystkich od siebie sam wchodzi do 艣rodka, podczas gdy jego stoj膮ca na uboczu 偶ona, w obcis艂ej, bia艂ej bluzce i ma艂ym czarnym kapelusiku mocno wci艣ni臋tym na g艂ow臋 oraz kr贸tkiej sp贸dnicy, z nogami wdzi臋cznie rozstawionymi, spogl膮da w upaln膮 pustk臋; kobieta interesu ze wszystkimi k艂opotmi tego interesu w ma艂ej g艂贸wce.


Przed s膮siaduj膮cym gara偶em siedzi samotny Curtiss. Przez powiewaj膮ce lekko zas艂ony widoczny jest jego aparatjest wi臋kszy ni偶 opowiadano. Kiedy przechodzimy obok, Curtiss trzyma wysoko przed sob膮 NEW YORK HERALD i czyta na g贸rze stronicy; p贸艂 godziny p贸藕niej zn贸w przechodzimy ko艂o niego a on czyta ju偶 w po艂owie strony, po nast臋pnej p贸艂 godzinie upora艂 si臋 z t膮 stron膮 i zabiera si臋 do nast臋pnej. Widocznie dzisiaj nie ma zamiaru lata膰.


Odwracamy si臋 i widzimy rozleg艂e pole. Jest tak wielkie, 偶e wszystko co si臋 na nim znajduje, wygl膮da jak zagubione. S艂up oznaczaj膮cy met臋 stoi tu偶 obok nas, w dali maszt sygnalizacyjny, katapulta startowa troch臋 na prawo, automobil Komitetu z rozpi臋t膮 na wietrze 偶贸艂t膮 chor膮giewk膮 zatacza na polu 艂uk, zatrzymuje si臋 w tumanach kurzu i znowu jedzie dalej.

Stworzono tu, w tym niemal tropikalnym kraju, sztuczne pustkowie, a magnateria w艂oska, wspania艂e damy z Pary偶a i wiele tysi臋cy innych zgromadzi艂o si臋 tutaj, aby przez wiele godzin patrze膰 przez zmru偶one oczy na to s艂oneczne pustkowie. Nie ma tu niczego co urozmaica inne stadiony sportowe. Brak tu pi臋knych przeszk贸d z tor贸w wy艣cigowych dla koni, bia艂ych linii kort贸w tenisowych, 艣wie偶ej murawy boisk pi艂karskich, betonowych wzniesie艅 i spad贸w tor贸w do wy艣cig贸w automobilowych czy kolarskich. Tylko dwa lub trzy razy po po艂udniu oddzia艂 barwnych je藕d藕c贸w przek艂usowa艂 w poprzek r贸wniny. W tym kurzu kopyta ko艅skie staj膮 si臋 niewidoczne a jednostajne 艣wiat艂o s艂o艅ca nie zmienia si臋 a偶 do pi膮tej po po艂udniu. I aby w tym czasie r贸wnie偶 nic nie zak艂贸ca艂o spokoju r贸wniny, nie ma 偶adnej muzyki, tylko gwizdy t艂um贸w z tanich miejsc pr贸buj膮 wyleczy膰 s艂uch z tej ciszy i da膰 wyraz swemu zniecierpliwieniu. Patrz膮c z drogich trybun, kt贸re stoj膮 za nami, tamci ludzie mog膮 rzeczywi艣cie sprawia膰 wra偶enie jakby zlanych w jedn膮 mas臋, nierozr贸偶nialn膮 na tle pustej r贸wniny.


Po tej stronie drewnianego p艂otu jeden na drugim t艂ocz膮 si臋 ludzie.


- Jaki ma艂y! - pada z westchnieniem g艂os z grupy francuskiej. Co si臋 dzieje? Przepychamy si臋. Ale oto tu na polu, ca艂kiem blisko stoi ma艂y 偶贸艂ty aeroplan, przygotowany w艂a艣nie do lotu. Teraz widzimy tak偶e hangar Bleriota, a obok niego hangar jego ucznia Leblanca, stoj膮ce oddzielnie. Bleriot opiera si臋 o jeden z dwu p艂at贸w aparatu, rozpoznajemy go na pierwszy rzut oka, z g艂ow膮 mocno osadzon膮 na szyi patrzy na r臋ce swoim mechanikom pracuj膮cym przy aparacie.

Na tym male艅stwie chce lecie膰? To ju偶 wodniacy maj膮 lepiej. Oni mog膮 najpierw potrenowa膰 na bajorkach, potem na stawach, na rzekach, nim du偶o p贸藕niej odwa偶膮 si臋 na morze. Dla tych tutaj jest tylko jedno morze.


Bleriot ju偶 siedzi na miejscu pilota, r臋k臋 trzyma na jakim艣 dr膮偶ku, ale nie przeszkadza mechanikom krz膮taj膮cym si臋 jeszcze niczym nadgorliwe dzieci. Powoli kieruje sw贸j wzrok w nasz膮 stron臋, potem odwraca si臋 od nas i znowu gdzie艣 patrzy, ca艂y czas jednak nieobecnym spojrzeniem. To uczucie czego艣 naturalnego przy r贸wnoczesnym og贸lnym wra偶eniu niezwyk艂o艣ci, kt贸rym on si臋 nie przejmuje, pozwala mu na tak膮 postaw臋.


Jeden z robotnik贸w chwyta rami臋 艣mig艂a, aby je zakr臋ci膰. Szarpie, 艣mig艂o odbija, ale nie obraca si臋, s艂ycha膰 co艣 w rodzaju westchnienia pot臋偶nego m臋偶czyzny podczas snu. Jeszcze jedna pr贸ba. Dziesi膮ta pr贸ba. Czasem 艣mig艂o zaraz si臋 zatrzymuje, czasem obraca si臋 par臋 razy. Defekt silnika. Nowi robotnicy zabieraj膮 si臋 do pracy, widzowie s膮 bardziej zm臋czeni ni偶 pracuj膮cy mechanicy. Silnik naoliwiono ze wszystkich stron, ukryte w g艂臋bi 艣ruby zosta艂y dokr臋cone i doci艣ni臋te. Jeden z ludzi biegnie do hangaru, przynosi zapasow膮 cz臋艣膰, ta jednak nie pasuje, biegnie wi臋c z powrotem, kuca na pod艂odze hangaru, uderza j膮 m艂otkiem, trzymaj膮c mi臋dzy nogami.

Bleriot zamienia miejsce z mechanikiem, a mechanik z Leblankiem. Raz jeden, raz drugi szarpi膮 za 艣mig艂o, ale silnik jest bezlitosny, niczym ucze艅, kt贸remu pomaga ca艂a klasa, a on nie umie, stale si臋 zacina i zawodzi w tym samym miejscu. D艂u偶sz膮 chwil臋 Bleriot siedzi zupe艂nie nieruchomo na swoim krzese艂ku, wok贸艂 niego stoi bez ruchu sze艣ciu jego wsp贸艂pracownik贸w, jakby wszyscy zapadli w sen.


Widzowie mog膮 troch臋 odetchn膮膰 i rozgl膮dn膮膰 si臋. M艂oda pani Bleriot z macierzy艅sk膮 trosk膮 na twarzy przechodzi obok, a dwoje dzieci z ty艂u, za ni膮. Nie podoba jej si臋 to, 偶e jej m膮偶 nie mo偶e si臋 wznie艣膰, ale boi si臋 tak偶e, gdy ju偶 leci. Jej pi臋kna suknia jest troch臋 przyci臋偶ka, jak na tak wysok膮 temperatur臋.


Znowu zakr臋caj膮 艣mig艂o. Mo偶e lepiej, mo偶e gorzej ni偶 poprzednio. Silnik zaskoczy艂 z ha艂asem, jakby si臋 odmieni艂. Czterech m臋偶czyzn przytrzymuje aparat i po艣r贸d bezwietrznej pogody p臋d powietrza powsta艂y z wirowania 艣mig艂a szarpie kitlami roboczymi tych ludzi. Nie s艂ycha膰 ani s艂owa, tylko ha艂as 艣mig艂a zdaje si臋 wydawa膰 komendy. Osiem r膮k puszcza aparat, kt贸ry d艂ugo podskakuje na grudach ziemi niczym niezdarny tancerz na parkiecie.


Wiele takich pr贸b podejmowano, ale wszystkie ko艅czy艂y si臋 fiaskiem. Ka偶da pr贸ba powodowa艂a, 偶e publiczno艣膰 stawa艂a na wyplatanych krzes艂ach, na kt贸rych mo偶na by艂o wykaza膰 si臋 umiej臋tno艣ci膮 utrzymania r贸wnowagi wyci膮gni臋tymi w g贸r臋 ramionami, jak r贸wnie偶 da膰 nimi wyraz swojej nadziei, obawie i rado艣ci.

Podczas przerw towarzystwo z艂o偶one z w艂oskiej elity spaceruje wzd艂u偶 trybuny. Pozdrawiaj膮 si臋 wzajemnie, k艂aniaj膮, rozpoznaj膮 si臋 i obejmuj膮, chodz膮 po schodach trybuny. Pokazuj膮 sobie Prinzipess臋 Letycj臋 Savoia Bonaparte, ksi臋偶niczk臋 Borghese, podstarza艂膮 dam臋, kt贸rej twarz przybra艂a kolor ciemno偶贸艂tych winogron, Contess臋 Morosini. Marcello Borghese jest r贸wnocze艣nie przy wszystkich damach i przy 偶adnej, z oddali wydaje si臋 mie膰 przyjazne oblicze, z bliska jednak policzki otaczaj膮ce k膮ciki ust nadaj膮 mu wyraz zupe艂nie obcy. Gabriele d'Annunzio, ma艂y i w膮t艂y, kryguje si臋 nie艣mia艂o przed hrabi膮 Oldofredi, jednym z najwybitniejszych cz艂onk贸w Komitetu. Z trybuny ponad balustrad膮 widoczna jest mocna twarz Pucciniego, z nosem przypominaj膮cym nos pijaka.


Ale osoby te dostrzegamy jedynie wtedy, gdy wyszukamy je z t艂umu, w kt贸rym przewa偶aj膮 smuk艂e sylwetki wsz臋dzie wpadaj膮cych w oko wsp贸艂czesnych modnisi. One wol膮 spacerowa膰 ni偶 siedzie膰, w ich sukniach nie siedzi si臋 wygodnie. Wszystkie twarze, zawoalowane wschodnim zwyczajem, wygl膮daj膮 jakby spowite w lekki zmierzch. Suknia, lu藕na w g贸rnej cz臋艣ci, powoduje 偶e ogl膮dana od ty艂u posta膰 wygl膮da na nieco nie艣mia艂膮. To w艂a艣nie ta nie艣mia艂o艣膰 owych dam budzi niespokojne, mieszane uczucia. Gorset tkwi g艂臋boko, ledwo dostrzegany, talia wydaje si臋 szersza ni偶 normalnie, poniewa偶 wszystko jest w膮skie. Te panie chc膮 by je mocno obejmowano.

Dotychczas pokazano jedynie aparat Leblanca. Teraz przysz艂a kolej na aparat, na kt贸rym Bleriot przelecia艂 Kana艂. Nikt o tym nie m贸wi, ale wszyscy znaj膮 ten fakt. D艂uga przerwa i Bleriot jest w powietrzu, ponad skrzyd艂ami widoczny jest jego wyprostowany tu艂贸w, nogi tkwi膮 g艂臋biej, w cz臋艣ci maszynerii. S艂o艅ce sk艂oni艂o si臋 ku zachodowi i pod baldachimem trybun o艣wietla unosz膮ce si臋 skrzyd­艂a. Wszyscy patrz膮 ku niemu z ca艂kowitym oddaniem, w 偶adnym sercu nie ma miejsca dla innej osoby. Zrobi艂 ma艂膮 rund臋 i pojawi艂 si臋 prawie pionowo nad nami. Wszyscy widz膮, wyci膮gaj膮c szyje, jak monoplan si臋 chwieje, ale opanowany przez Bleriota jeszcze raz si臋 wznosi. Co si臋 dzieje? Tu, w g贸rze, dwadzie艣cia metr贸w nad ziemi膮, cz艂owiek uwi臋ziony w drewnianym kad艂ubie, broni si臋 przed dobrowolnie wybranym niebezpiecze艅stwem. My natomiast stoimy na dole, mocno skupieni i nierealni, poch艂oni臋ci obserwacj膮 tego cz艂owieka. Wszystko jednak przebiega planowo. R贸wnocze艣nie maszt sygnalizacyjny wskazuje, 偶e wiatr sta艂 si臋 korzystniejszy i Curtiss poleci o wielk膮 nagrod臋 Brescii. A wi臋c jednak! Zanim zdali艣my sobie z tego spraw臋 silnik Curtissa ju偶 huczy, ledwie ku niemu kierujemy wzrok a ju偶 oddala si臋 od nas, lec膮c ponad r贸wnin膮 powi臋kszaj膮c膮 si臋 przed nim, ku lasom w oddali, kt贸re robi膮 wra偶enie jakby dopiero wyros艂y. D艂ugo leci ponad tymi lasami. Znika. Widzimy tylko lasy, jego nie. Zza dom贸w, B贸g wie sk膮d, pojawia si臋 na tej samej wysoko艣ci co przedtem, zd膮偶aj膮c ku nam. Wznosi si臋 tak, 偶e w cieniu widoczne s膮 dolne powierzchnie dwup艂atowca.


Opada i wtedy w s艂o艅cu ukazuj膮 si臋 ich g贸rne powierzchnie. Okr膮偶a maszt sygnalizacyjny i skr臋ca oboj臋tny na okrzyki rado艣ci, prosto tam sk膮d przylecia艂, aby znowu sta膰 si臋 ma艂ym i samotnym. Wykonuje pi臋膰 takich rund, przelatuj膮c 50 kilometr贸w w czasie 49 minut 24 sekund i tym samym zdobywa wielk膮 nagrod臋 Brescii: 30000 lir贸w. Jest to doskona艂y wyczyn, ale doskona艂e wyczyny nie znajduj膮 uznania, w ko艅cu ka偶dy uwa偶a si臋 za zdolnego do doskona艂ego wyczynu. Do tego odwaga wydaje si臋 niepotrzebna. Podczas gdy Curtiss pracuje samotnie, daleko nad lasami, tutaj jego 偶ona, dobrze wszystkim znana, martwi si臋 o niego po艣r贸d t艂umu, kt贸ry prawie o nim zapomnia艂. Wsz臋dzie s艂ycha膰 jedynie narzekania, 偶e Carderara nie poleci (jego aparat si臋 rozbi艂), 偶e Rougier ju偶 od dw贸ch dni manipuluje przy swoim wy艣cigowym Voisinie, nie wypuszczaj膮c go z r膮k, 偶e Zodiac, w艂oski sterowiec, jeszcze si臋 nie pojawi艂. O wypadku Carderary kr膮偶膮 tak chlubne dla niego pog艂oski, 偶e chce si臋 wierzy膰, i偶 mi艂o艣膰 narodu mog艂aby go bezpieczniej unie艣膰 w powietrze ni偶 jego wy艣cigowy Wright.

Jeszcze Curtiss nie sko艅czy艂 swego lotu, a ju偶 jakby pod wp艂ywem natchnienia w trzech hangarach zacz臋艂y pracowa膰 silniki. Wiatr i kurz z przeciwstawnych sobie kierunk贸w 艂膮cz膮 si臋 razem. Para oczu ju偶 nie wystarcza. Cz艂owiek wierci si臋 na swoim krze艣le, chwieje, chwyta si臋 mocno kogo艣, kto艣 inny te偶 si臋 zachwia艂, zaczepia o drugiego, kto艣 otrzymuje podzi臋kowanie. Zaczyna si臋 wczesny, jesienny w艂oski wiecz贸r, na polu nie wszystko jest ju偶 tak wyra藕nie widoczne.


W艂a艣nie wtedy, gdy Curtiss po swoim zwyci臋skim locie, lekko u艣miechni臋ty i nie ogl膮daj膮cy si臋 na boki, porzechodzi obok zdejmuj膮c czapk臋, Bleriot zatacza male艅kie ko艂o, kt贸rego wszyscy oczekiwali! Nie wiadomo czy nagradza膰 oklaskami Curtissa czy Bleriota, a mo偶e ju偶 Rougiera, kt贸rego pot臋偶na i ci臋偶ka maszyna w艂a艣nie wzbija si臋 w powietrze. Rougier siedzi przy swoich dr膮偶kach jak za biurkiem, do kt贸rego mo偶na dotrze膰 tylko za pomoc膮 ma艂ej drabiny znajduj膮cej si臋 tu偶 za jego plecami. Wznosi si臋 ma艂ymi okr膮偶eniami, przelatuje nad Bleriotem, czyni z niego widza i nie przestaje si臋 wznosi膰.

Je偶eli chcemy z艂apa膰 jeszcze jaki艣 pow贸z, to najwy偶szy czas odej艣膰. Du偶o ludzi t艂oczy si臋 przed nami. Wiadomo, 偶e jest to tylko lot 膰wiczebny, bo dochodzi ju偶 prawie si贸dma i nie b臋dzie on oficjalnie zarejestrowany. Na przedpolu lotniska szoferzy oraz s艂u偶膮cy stoj膮 na siedzeniach swoich samochod贸w i wskazuj膮 na Rougiera. Przed lotniskiem gromadz膮 si臋 doro偶karze, w swych g臋sto rozlokowanych pojazdach tak偶e obserwuj膮 Rougiera. Trzy poci膮gi, przepe艂nione a偶 do ostatniego zderzaka te偶 z powodu Rougiera nie ruszaj膮 z miejsca. Szcz臋艣liwie dostajemy pow贸z, wo藕nica przykuca przed nami, gdy偶 pow贸z nie ma koz艂a, i wreszcie odje偶d偶amy staj膮c si臋 samodzielnymi istotami. Maks robi ca艂kiem s艂uszn膮 uwag臋, 偶e co艣 takiego nale偶a艂oby zorganizowa膰 u nas w Pradze. Nie musia艂yby to zaraz by膰 zawody lotnicze, zauwa偶a, chocia偶 i to by si臋 op艂aci艂o, ale mo偶na by zaprosi膰 jednego lotnika, co z 艂atwo艣ci膮 da艂oby si臋 za艂atwi膰, a 偶aden z uczestnik贸w nie po偶a艂owa艂by tego. To przecie偶 艂atwa sprawa, bo Wright lata teraz w Berlinie. Nale偶a艂oby tylko nam贸wi膰 do tego odpowiednich ludzi. My dwaj nie odzywamy si臋, bo po pierwsze jeste艣my zm臋czeni, a po drugie nie mamy nic do dodania. Droga skr臋ca a Rougier ukazuje si臋 tak wysoko, 偶e jego po艂o偶enie wkr贸tce mo偶na b臋dzie okre艣li膰 tylko wed艂ug gwiazd, kt贸re ju偶 niebawem zaczn膮 si臋 pojawia膰 na ciemniej膮cym niebie. Nie przestajemy si臋 odwraca膰, bo Rougier w艂a艣nie ponownie si臋 wznosi; my jednak ostatecznie zd膮偶amy w g艂膮b Campanii.





Translation - 2005 copyright by Bronis艂aw Tuziak


Tekst pobrano ze strony http://www.kafka.pl/

Formatowanie: GDR!


Wyszukiwarka