Margit Sandemo Saga o Ludziach Lodu t08


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom VIII

Córka hycla _____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

Wiele imion miał pomocnik kata. Mówiono o nim

hycel, rakarz, oprawca, rzeźnik i człowiek nocy. Niezależnie od tego, jak go zwano, zawsze budził

odrazę i pogardę. Kata przynajmniej się bano i z tego tytułu cieszył się szacunkiem. Jego czeladnik nie miał żadnego poważania. Był najlichszym stworzeniem w spo­łeczeństwie.

Pomocnicy kata zazwyczaj rekrutowali się spośród wielkiej rzeszy ukaranych bądź dopiero skazanych prze­stępców, dlatego często pozbawieni byli języka lub uszu. Zachowywali natomiast sprawne ręce i nogi, potrzebowa­li ich bowiem do wykonywania swojej profesji. W dzień obrzucano ich kamieniami lub opluwano. Zmuszeni byli

do życia w mroku, ośmielali się wychodzić tylko nocą. Stąd prawdopodobnie wziął się przydomek Nattmann. [Nattmann (norw.) człowiek nocy (przyp. tłum.).]

Hycel w Grastensholm nie stanowił wyjątku. Co

prawda udało mu się zachować język i uszy, gdyż jak wielu mu podobnych, chcąc uniknąć kary, żebrał o to, by zostać kacim sługą. Był zniszczonym, zgorzkniałym człowie-

kiem; zgarbiony kręcił się po swym niewielkim domo­stwie na skraju lasu, a złość do ludzi wyładowywał na córce Hildzie.

Tak, bowiem Joel Nattmann był za młodu żonaty. Miał jednak słaby charakter, stoczył się na dno i w obliczu wyroku przerażony błagał, by pozwolono mu służyć katu. Oczekując na zwolnienie się takiego stanowiska, siedział w więzieniu. Kiedy wyszedł po roku, jego żona już nie

żyła, a jedyne, co mu pozostało, to nędzna chałupa pod lasem i jedenastoletnia córka. Stał się wówczas zgorz­kniały, przepełniony żądzą zemsty na wszystkim i wszyst­kich, przeto z wdzięcznością przyjął pracę hycla. Po­zwalała mu ona zadawać cierpienia innym, więc nie zastanawiał się już nad niczym więcej. Z upływem lat

gorycz stawała się coraz silniejsza, by w końcu przerodzić się w zapiekłą nienawiść. Osobą, któca musiała znosić jego bezustanny zły humor, była córka Hilda.

Od kilku lat była już dorosła. Czasami widywano ją

z daleka, krzątającą się między domostwem mieszkalnym

a oborą pod lasem czy też powracającą do zagrody ze

świeżo zebranymi jagodami. Nigdy jednak nie zapuszczała się w pobliże wioskowych zabudowań, nigdy nie widział jej nawet żaden ze współuczestników pijackich biesiad od-

bywających się w domu Nattmanna. Teraz nie przychodził już nikt; nikt nie mógł znieść kwaśnego humoru hycla.

Z rzadka tylko, w razie konieczności, zjawiali się jego

zleceniodawcy, ale przed nimi Hilda się chowała.

Nadszedł rok 1654. W chłodny i dżdżysty wiosenny dzień Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu orał niewielki spłachetek ziemi w lesie nad polami Lipowej Alei. Przez

wiele lat przyglądał się małej leśnej polanie, rozważając, czy udałoby się zamienić ją w urodzajne poletko. Wy­glądało na to, że nie ma na niej zbyt wiele kamieni

a i zacośla wciąż były jeszcze niezbyt gęste i łatwe do

usunięcia. W tym roku nareszcie się zdecydował.

Andreas miał dwadzieścia siedem lat i jak dotąd się nie ożenił. Jakoś się nie składało. Oczywiście zerkał na wioskowe dziewczęta, ale żadna nie zdołała w nim rozniecić płomienia miłości.

Nie, wolał tak iść za koniem, trzymając dłoń na pługu,

i patrzeć, jak czarne skiby ziemi odwracają się w jego

stronę. Będzie tu nieduże, ale dobre pole, to już było widać wyraźnie. Najlepiej zasiać tu jęczmień, zdecydował.

Lemiesz pługa uderzył o kamień, wstrzymał więc

konia. Kamień okazał się niespecjalnie duży, tak że

z łatwością pczeniósł go na skraj pola. Andreas był bardzo

silnym młodzieńcem.

Wspiął się po skałach, żeby mieć lepszy widok na

wioskę, gdyż z dołu, z pola, nie mógł jej zobaczyć. Przysiadł na kamieniu, obejmując ramionami kolana. Pięknie stąd wyglądała Lipowa Aleja, zadbana i wypie-

lęgnowana. Rodzice i dziadek nadal jeszcze pracowali i za punkt honoru stawiali sobie utrzymanie posiadłości w jak najlepszym stanie. Mimo że Lipowa Aleja nie należała do największych gospodarstw w parafii, to jednak uważano

ją za prawdziwy dwór.

Grastensholm prezentowało się równie wspaniale jak Lipowa Aleja, a nawet piękniej, jako że było bardziej okazałe. Tak będzie, dopóki zajmują się nim Tarald z Irją i Liv. Co nastąpi później, kiedy schedę przejmie młody

Mattias Meiden, trudno przewidzieć. Mattias był leka­

rzem i swej pracy oddał się bez reszty. Ale jeśli będzie miał dobrego zarządcę...

Mattias także się nie ożenił, chociaż skończył już trzydzieści lat. Andreas uśmiechnął się. Mattias był tak wspaniałym człowiekiem, że na samą myśl o nim robiło się cieplej na sercu. Byłoby jednak jakby nie w porządku,

gdyby wybrał sobie tę jedną jedyną. Uważano, że Mattias jest własnością ogółu ludzkości. Małżeństwo mogłoby go ograniczyć, nie miałby wówczas czasu dla innych.

Rzecz jasna takie myślenie było bardzo egoistyczne. Mattias również miał prawo przeżyć prawdziwą miłość, jaka może zrodzić się między dwojgiem ludzi. Do tej pory jednak wydawało się, że wcale za nią nie tęskni.

Na skraju lasu, niedaleko od miejsca, w którym siedział, ujrzał Andreas niedużą, nędzną chałupę. Ciarki przebiegły mu po plecach. Wiedział, że tam mieszka Nattmann. Hycel i jego córka. Właśnie teraz dostrzegł kobiecą postać zmierzającą ku oborze. Zaraz znikła mu

z oczu. To musiała być Hilda. Andreas nigdy nie widział

jej z bliska. Mieszkała tam od zawsze, ale dla mieszkańców wioski jakby nie istniała.

Pamiętał ją jednak ze spotkań okolicznej młodzieży

w jasne letnie noce podczas tańców w lesie, choć od tamtej

pory upłynęło już kilka lat. Zarysowała mu się mgliście jako milcząca postać między drzewami, trzymająca się

z dala od wesołej, hałaśliwej gromady. Córkę Nattmanna

widywano tylko jako niewyraźną sylwetkę. Jeśli ktoś

zanadto się zbliżał, by z niej kpić i drwić, znikała natychmiast wśród leśnych cieni i tej samej nocy nigdy już nie wracała.

Wówczas tak samo jak inni śmiał się z tej dziwnej dziewczyny.

Teraz czuł lekkie ukłucie wyrzutów sumienia. Wydo-

roślał i więcej rozumiał.

Leżąca poniżej wieś spokojnie odpoczywała w ten

szary, zimny dzień. Kościół wydawał się nieco zniszczony. Pastor wspominał, że trzeba koniecznie naprawić wieżę

w tym roku, ale parafianie puścili to mimo uszu. Uważali,

że nie stać ich na takie wydatki.

Ale przyjdzie dzień, kiedy trzeba ta będzie zrobić, przyznał w duchu, jeżeli wieża ma się nie zawalić.

W oddali dostrzegł dach dworu Gabrielli i Kaleba. Prowadziłi tam teraz dom dla sierot - oni i Eli. Nie mieli więcej dzieci poza zmarłą w dniu narodzin córką, ale

nawet prawdziwi rodzice nie mogli bardziej kochać własnych dzieci, niż oni kochali Eli. Niewiele już było ludzi, którzy pamiętali, że jest ona ich przybranym dzieckiem. Stanowili szczęśliwą rodzinę. Andreas znów się uśmiechnął. Mieszkańcy dworu różnili się między sobą wiekiem dokładnie o dziesięć lat. Kaleb miał teraz

trzydzieści sześć, Gabriella dwadzieścia sześć, Eli szesnaś­cie, a dziecko, gdyby żyło, miałoby sześć lat. Lepiej jednak, że nie dane mu było przeżyć - Kalebowi i Gabrielli niełatwo byłoby wychować stworzenie napiętnowane

złym dziedzictwem Ludzi Lodu.

Sam Andreas mógł mieć teraz pewność, że jego dzieci

będą całkiem normalne, i najwyższy już chyba czas, by się o nie postarał...

Najpierw jednak musi znaleźć sobie odpowiedni mate-

riał na żonę.

Tak, tak, ale z tym chyba nie ma pośpiechu.

Andreas odetchnął głęboko i podniósł się tak gwałtow­nie, że aż zatrzeszczały mu kości. Czas już wrócić do pługa, jeśli mam skończyć przed wieczorem, pomyśiał.

Pracował długo. Zdążę chyba przeorać pole jeszcze raz,

powtarzał w duchu. I jeszcze raz. I jeszcze...

Ciężkie od deszczu chmury, przesuwające się nad wierzchołkami świerków, nabrały już ciemnej barwy wieczoru, kiedy zajął się ostatnim skrawkiem ziemi pomiędzy skałami. Chciał ten kawałeczek też włączyć do

pola, bo zapowiadał się nieźle; nie rosło na nim zbyt wiele trawy.

Pług napotkał miękką przeszkodę.

Andreas cofnął się o krok i spróbował raz jeszcze.

Nie, najwyraźniej coś stawiało opór. Nie kamień ani też

korzeń drzewa, to musiało być bardziej miękkie.

Andreas pochylił się i odsunął na bok kawałek darni, który poddał się łatwo, jak gdyby niedawno został

położony.

Pod spodem zamajaczyło coś przyporninającego tkani-

nę. Ciemne grube płótno.

Odsunął jeszcze jeden kawałek darni i zobaczył wy­szczerzone w makabrycznym uśmiechu zęby w na wpół zgniłej twarzy.

Odskoczył gwałtownie, czując, że cała krew odpływa mu od serca. Błyskawicznie wyciągnął pług z ziemi,

przeniósł nad straszliwym znaleziskiem i popędził konia. Kiedy znalazł się na skraju trójkątncgo poletka, odczepił pług, skoczył na nie osiodłanego konia i pognał do domu.

Doskonale pojmował; że czymkolwiek było jego od-

krycie, to na pewno nie był to poświęcony grób. Nie poświęcony także. Czasami grzeszników grzebano poza murami cmentarza, ale ostatnio nie wydarzył się żaden

wypadek, od dłuższego czasu nie grasowała też żadna zaraza. Było oczywiste, że kryje się za tym ponura tajemnica.

Dalej nie chciał posunąć się nawet w myślach, dopóki nie sprowadzi kogoś na pomoc. Jaka szkoda, że asesor Dag Meiden już nie żyje! Będzie teraz musiał zwrócić się do

wójta, a ten niestety nie należał do najsympatyczniejszych. Ale Kaleb zna się na przepisach i prawie. Tak, pośle

także po Kaleba.

Ta myśl nieco go uspokoiła.

Z dworu dostrzeżono, że Andreas pędzi na koniu jak szalony, i pospieszono mu na spotkanie. Dziad Are, ojciec ojca, mimo sześćdziesięciu ośmiu lat wciąż trzymający się prosto jak młody chłopak, ojciec Brand, spokojny i po­godny, z włosami gdzieniegdzie naznaczonymi już siwiz-

ną, i kochana matka Matylda, zawsze korpulentna, wcale nie szczuplejąca z wiekiem...

Kiedy zeskakiwał z konia, otoczyli go, mocno poruszeni. - Ależ, Andreasie - odezwał się Brand. - Straszliwie

pobladłeś. Co się stało?

- Znalazłem zabitego człowieka na polu, tam na górze.

Najlepiej będzie, jeśii od razu wezwiemy wójta, by nie mógł nam zarzucić najmniejszej zwłoki.

- Co ty mówisz, chłopcze? Zaraz poślę parobka.

Wójt mieszkał w sąsiedniej, ale niezbyt daleko położo­nej wiosce. Trzeba było tylko dostać się na drugą stronę wzgórza.

- Sprowadźcie także Kaleba - powiedział Andreas.

- Dobrze, tak zrobimy.

Niebawem cały dwór wiedział już o wszystkim i ludzie małymi grupkami zaczęli podążać ku leśnemu poletku. Niektórzy zaciekawieni, inni z postanowieniem, że choć nie będą patrzeć na zwłoki, to i tak muszą być świadkami wydarzeń. Gospodarze z Lipowej Alei bardzo się spieszy­li, żeby dotrzeć na polanę przed wszystkimi i dopilnować porządku.

Andreas zatrzymał napierającą gromadę na skraju lasu.

- Nie wchodźcie na polanę, bo możecie zadeptać ślady,

a wtedy będziecie mieć wójta na karku! - wołał. - Jeżeli

już koniecznie musicie to zobaczyć, stańcie na skałach! Brand i Are przyglądali się zwłokom.

- Och - odezwał się Brand. - Teraz pojmuję, że to

mógł być dla ciebie szok, Andreasie.

Andreas odparł w zamyśleniu:

- Spójrzcie na kawałki darni! Jak starannie je pou-

kładano! To zostało zrobione tej wiosny.

Ludzie ze dworu dotarli już na miejsce i przypatrywali się znalezisku z przerażeniem, ale i z niezdrowym podnieceniem. Niektórzy szybko odchodzili, bladozieloni na twarzach.

- Kto to może być, jak sądzicie? - zapytał stajenny.

- Wydaje się, że to kobieta - odparł Andreas. - Czy

nikt z naszej parafii nie zaginął?

Nikt o nikim takim nie słyszał.

Are nadal wpatrywał się w trawę, ostrożnie stąpając po

kępkach.

- Spójrzcie - powiedział cicho, a wszyscy przysłuchi­wali się w napięciu. - Czy widzicie, że trawa podzielona jest na kwadraty? Każdy z nich musi stanowić odłożony

na miejsce kawałek darni, prawda?

Pokiwali głowami. Nietrudno było to zrozumieć.

- Wyraźnie widać, że to zostało zrobione w tym roku.

Ale popatrzcie jeszcze tam!

Oczy wszystkich skierowały się na miejsce, które wskazywał. Koło zwłok wyraźnie rysowały się kolejne czworokąty.

- Czy ktoś mógłby podnieść darń? - zapytał Are.

Nie było chętnego, nikt się nawet nie poruszył. Jeden ze stojących bliżej lasu mężczyzn gwałtownie

zamachał rękami.

- Tutaj także są ślady kwadratów, gospodarzu!

Are i Brand podeszli bliżej. Mężczyzna miał rację.

Jeszcze w kilku miejscach widać było słabe ślady czworo­kątów w długim szeregu.

- Sądzę, że poczekamy na wójta - zdecydował Are.

- Czy ktoś może sprowadzić Mattiasa?

Wszyscy wiedzieli, że chodzi o doktora Meidena. Natychmiast pobiegły po niego dwie służące, zadowolo­

ne, że nie będą świadkami dalszych przerażających odkryć. - Przywołajcie też pastora - zawołał za nimi Brand. Ta

decyzja nie wywołała entuzjazmu zebranych, ale Brand wyjaśnił: - Musimy poświęcić to miejsce, zanim zdobę­dzie nad nami władzę jakiś zły duch.

Wtedy wiele kobiet nagle przypomniało sobie, że

jedzenie przypala się w garnkach, że krowy czekają, że one same mają coś do zrobienia... Zniknęło także paru mężczyzn.

Pierwszy nadszedł Mattias. Jak zawsze miły, o łagod-

nym spojrzeniu, podziałał na wszystkich niby środek kojący. Nie chciał niczego dotykać, dopóki wójt nie powie swego, ale potwierdził domysły innych. Kobieta, nie całkiem młoda, jako że można było dojrzeć kilka pasm siwych włosów, w eleganckim ubraniu z najlepszego

sukna.

Uczynił natomiast to, przed czym wzbraniali się inni.

Uniósł kolejny kawałek darni.

Kiedy to zrobił, większość zebranyeh ukryła twarze

w dłoniach, ale po chwili coraz więcej osób zaczęło zerkać

przez szpary między palcami.

Było tak, jak przypuszczali - jeszcze jeden trup. Kobieta;

zmarła całkiem niedawno. Mrówki i inne stworzenia

w popłochu uciekały z prawie nie naruszonej twarzy.

Ta kobieta była nieco młodsza, mogła mieć około trzydziestu pięciu lat. Nie była ładna, ale jej włosy nadal układały się w eleganckie fale.

Nikt nie powiedział ani słowa. Oczy wszystkich

kierowały się tylko powoli ku dwóm ostatnim czworo-

kątom odznaczającym się na trawie.

- Nie - orzekł Brand. - Trzeba coś zostawić wójtowi.

Przybyli już ludzie z Grastensholm. A na górze, na skraju lasu, ćwierć mili stąd, ci, którzy stali wysoko na kamieniach, mogli dostrzec samotną postać kobiety.

Tkwiła nieruchomo, ze zdziwieniem wpatrując się

w zgromadzenie.

Hycla nie było nigdzie widać.

- Ściemnia się - zauważył Are, spoglądając w niebo.

- O tej porze roku nie będzie bardzo ciemno - burknął

jeden z mężczyzn.

- Nie, ale jest pochmurno. Będzie ciemniej niż zwykle. Wójt i pastor przybyli niemal równocześnie. Ciężko

oddychali, wspinając się pod górę. Za nimi, w niedużych grupkach, podążali ludzie ze wsi.

- No i co tu się dzieje? - zapytał niezadowolony wójt. Był

Niemcem jak większość wójtów i źle mówił po norwesku.

Natura hojnie obdarzyła go wzrostem i tuszą, ale poskąpiła rozumu. Sprawiał zdecydowanie niesympatyczne wrażenie,

miał małe świńskie oczka i wielkie, obwisłe wargi. Wydawało się, że od innych ludzi spodziewa się tylko nienawiści,

i odwzajemniał się tym samym. Mówiono, że jego największą

namiętnością są pieniądze. Bogactwo i władza. Nie miał więć szczególnie oryginalnych zainteresowań.

Andreas wyjaśnił, co zaszło. Wójt miał minę, jakby

chciał powiedzieć, że niczego innego nie można spodzie-

wać się po norweskich chłopach. Pastor wzdychał i naj­wyraźniej był głęboko poruszony wydarzeniami.

- Czy zechcecie odmówić modlitwę za dusze zmarłych, a tym samym oczyścić okolicę i odegnać błąkające się

duchy, panie pastorze? - zapytał Brand.

- Nie wiemy przecież jeszcze, kim były te kobiety. Nie

mogę odprawiać modłów za dusze zatwardziałych grzesz­ników - zaprotestował duchowny.

- Tym większy macie powód, by je odprawić - powie-

dział Are ostro. - Jezus nie odwracał się plecami od grzesznych.

Synowi Tengela z rodu Ludzi Lodu nie należało się

sprzeciwiać; o tym wiedział nawet nowy pastor.

Spojrzał więc tylko karcąco na Arego i odmówił

modlitwę za spokój nieczystych dusz.

Kiedy obrządek został zakończony, wszyscy odetchnę-

li z ulgą.

Napięcie zelżało jednak tylko na moment, bowiem już w następnej chwili wójt, podnosząc głowę, jęknął:

- Jezu Chryste! To chyba nie może być... Nie, oczywiście, że nie! - dodał jakby się uspokajając.

Jednak wszyscy usłyszeli jego słowa. Z tłumu wyłonił

się Kaleb. Ponieważ budził powszechne zaufanie, wiele

osób, chcąc poczuć się bezpieczniej, zbliżyło się do niego. - O czym myśleliście? - ostro zapytał wójta Brand.

- Nie, to niemożliwe.

- Mówcie!

- Na pustkowiu, daleko stąd, w dolinach, przez kilka

lat gadano o mężczyźnie-wilku. My nazywamy go wil­kołakiem. Mniej więcej rok temu pewna kobieta została rozszarpana na strzępy. A w lesie widziano trzynogiego wilka...

Jakaś dziewczyna zasłoniła usta dłonią, tłumiąc krzyk.

- Och, matko!

- Wilkołak? - Oczy Arego wyrażały gniew. - Nie

wolno wam straszyć ludzi!

- Nie straszę, mówię po prostu, o czym gadają.

Jeden z mężczyzn rzekł powoli:

- Wygląda jednak na to, że mamy tu cztery nie

poświęcone groby. Być może leżą w nich tylko kobiety. Może on tu właśnie krąży? Porywa samotne kobiety przy pełni księżyca...

Kilka dziewcząt krzyknęło. Ktoś spojrzał w niebo, by sprawdzić, jak wygląda księżyc, ale skrył się za

chmurami. Inni rozglądali się dokoła, starając się doj­rzeć coś w lesie.

- Trzynogi wilk? - zapytał ktoś. - Dlaczego trzynogi?

- Nie wiesz? - oburzył się wójt. - Wilkołak to człowiek, który przemienia się w wilka podczas pełni księżyca, a bywa, że i w inne noce. Ponieważ jest człowiekiem, nie ma ogona. To ogromny wstyd dla wilka, dlatego wyciąga jedną nogę, udając, że to ogon, i biegać może tylko na trzech...

- Och! - jęknął ktoś wśród zgromadzonych.

Wójt surowo popatrzył na zebranych.

- Przyjrzyjcie się więc waszym mężom, kobiety! Jeśli

okaże się, że któryś z nich wychodzi nocą, wezwijcie mnie! Przyglądajcie się ich zębom! Być może między

nimi nadal tkwi nić z materiału, a na twarzy widnieją ślady krwi...

Are westchnął cicho.

- A kobiety w błogosławionym stanie niechaj lepiej wieczorami siedzą w domu - ciągnął wójt. - Są bowiem szczególną przynętą dla wilkołaka.

- Och, przestańcie opowiadae te bajdy - rzucił poryw-

czo Andreas. - Przywieźliście je tu z waszego kraju.

W Norwegii nie ma wilkołaków.

- Jak to nie ma? Oczywiście, że są - odparł wójt,

rozgorączkowany, z zaczerwienioną twarzą. - Macie nawet niedźwiedzie, które porywają kobiety i dzieci. A u nas ich nie ma.

- Tak, tak, Andreasie - powiedział spokojnie Are.

- Już w czasach wikingów żyli ludzie-wilki. Ale uważam,

że nie trzeba o tym głośno mówić, dopóki nie wiemy nic o tych kobietach. I zastanawiam się, dlaczego wilkołak,

jeżeli naprawdę krąży po okolicy, ściągnął tu obce kobiety? - Czy aby na pewno obce? - zapytał inny mężczyzna.

- A jak było z Lisen Gustava? Tą, która zeszłej jesieni

wyjechała za służbą? Obiecywała, że napisze do domu,

a wcale się nie odezwała. Nie przyjechała też na Boże

Narodzenie, jak było umówione.

- Czy wyruszyła w podróż wieczorem? - dopytywał się

wójt.

- Tego nie wiem. Zapytajeie Gustava.

- Nie omieszkam tego uczynić - odburknął stróż prawa. Las był ciemny i niemy. Nikt nie chciał stać samotnie.

Ludzie garnęli się do siebie, skupiali w większe grupy. Ciężkie, szaroczarne chmury wisiały nad wierzchołkami świerków. Coś mogło kryć się między drzewami.

Are polecił zapalić pochodnie, by rozświetlić zapa-

dający zmierzch. Z Lipowej Alei i Grastensholm przy­byli mężczyźni z łopatami i ostrożnie rozpoczęto kopa­nie.

Zebrani z napięciem obserwowali wszystko, co działo się na polanie, ale coraz częściej wymowne spojrzenia wędrowały w kierunku samotnej chaty na skraju lasu.

Wójt jednak zainteresował się także dalszą okolicą.

- Kto mieszka tu w pobliżu? Jakie są dwory? - zawołał

ostro, a jego głos niósł się daleko po łące zatopionej w ciszy wieczoru.

Odpowiedział Mattias:

- Jest Lipowa Aleja i Grastensholm. I jeszcze chałupa

pomocnika kata. A w lesie jest zagroda Klausa.

- Klaus nie żyje już przecież od dawna - wtrącił się

pastor. - I jego Rosa także.

- Tak, Jesper mieszka tam samotnie, odkąd jego

siostra wyszła za mąż.

- Jeszcze jakieś dwory?

- Nie, tu już nic nie ma.

- Hm... - Wójt obrzucił surowym i badawczym, jak mu

się wydawało, spojrzeniem twarze Arego, Branda i Andreasa z Lipowej Alei oraz Mattiasa i Taralda z Grastensholm.

Utkwił wzrok w Andreasie. - Najwyraźniej dobrze była

wam znana ta polana w lesie - stwierdził tonem inkwizytora. - Tak. Ale jeśli wydaje wam się, że jestem na tyle

niemądry, by wygrzebywać dobrze ukryte przez samego

siebie zwłoki, to nie wiem, którego z nas należałoby nazwać głupcem - odparł Andreas ostro.

Wydawało się, że wójt uznał tę odpowiedź za logiczną.

- W rodzie jest jeszcze jeden nowy dwór, prawda? Elistrand. Ten Kaleb, skąd on się właściwie wziął?

- Sądzę, że nie należy go w to mieszać - powiedział

Andreas chłodno. - To dobry człowiek, który cieszy się powszechnym poważaniem. Ale sami możecie go o wszys­tko zapytać. Stoi za wami.

Wójt odwrócił się gwałtownie. Nie znał wszystkich mieszkańców parafii i nigdy jeszcze nie spotkał Kaleba. Teraz cofnął się nieco na widok jasnowłosego olbrzyma.

Andreas mówił dalej lekko złośliwym tonem:

- Poza tym Kaleb jest świetnie obeznany z prawem.

Może służyć wam wielką pomocą w tej sprawie.

Wójt wymamrotał coś na temat amatorów.

- Mylicie się - odparł Andreas. - Kaleb pobierał nauki

u asesora Daga Meidena, a potem przez wiele lat zasiadał

w lagtingu.

[Lagting wojewódzkie zgromadzenie ludowe, będące sądem drugiej instancji (przyp. tłum.).]

Słysząc to, wójt umilkł. Kiedy odkopywano kolejne

ciała, nie odezwał się już ani słowem. Nie co dzień zdarzały się takie sprawy jak ta i wielką nadzieję pokładał w Mat­tiasie i Kalebie oraz w mężczyznach z Lipowej Alei. Jego władczy głos niczym echo powtarzał to, co zostało już

przez nich powiedziane, jak gdyby były to jego własne słowa. Nie, wójtem nikt nie był szczególnie zachwycony. Uważano, że jest zbyt zapatrzony w siebie i zainteresowa­ny wyłącznie wyciąganiem pieniędzy od ludzi.

Od strony łąki przy skalnych blokach rozległy się stłumione okrzyki:

- Tu chyba też coś jest! Tak!

Ostrożnie usunięto darń. Trudno było ocenić, co kryje się.pod spodem. Upłynęło już sporo czasu, ciała zaczęły się rozkładać.

- Jest za ciemno - narzekał Mattias.

- Tak, teraz jest już za ciemno - jak echo powtórzył

wójt. - Oględziny zwłok lepiej odłożyć do jutra.

- Dobrze - zgodził się Kaleb. - Ale dziś jeszcze możemy

sprawdzić pozostałą część pola. Na wszelki wypadek.

Po godzinie cała niewielka trójkątna polana została

dokładnie przekopana. Znaleziono ciała czterech kobiet. Gdzieniegdzie na próbę kopano głębiej, ale nic więcej nie odkryto.

Cztery zmarłe. Jedna całkiem niedawno, druga wcześ­

niej, choć jeszcze tej samej wiosny, dwie pozostałe musiały leżeć w tym miejscu przez całą zimę. Jedna prawdopodob-

nie od jesieni, druga od lata.

Kim były? Skąd pochodziły? Kto pozbawił je życia

i w jaki sposób?

Mattias i Kaleb stali wraz z ludźmi z Lipowej Alei nad ostatnim znaleziskiem, kiedy przywołal ich wójt. Pochylał się nad zwłokami kobiety, ktarą zamordowano najpaź-

niej.

Podeszli bliźej.

- Zobaczcie! - mruknął wójt. - I co wy na to?

Odrzucił wcześniej ziemię z jednej ręki ofiary i teraz

sięgnął po znajdujący się tam brudny sznur.

- Był owinięty wokół jej dłoni - stwierdził.

Sznur był długi. Wójt uniósł rękę, a jeszcze spora część

sznura leżała na ziemi.

Are ujął go w dłonie.

- Węzły - mruknął.

- Różne sznurki - powiedział wójt. - Dziewięć różnych

sznurków. A więc to z taką ohydą mamy do czynienia! Wszyscy paczuli się nieswojo.

- Zatrzymajcie to odkrycie dla siebie - powiedział Are stanowczo. - Jeśli ludzie się dowiedzą, histeria opanuje całą wioskę. Mieliśmy tu już dość procesów czarownic, więcej tego nie chcemy! Wystarczy nam wasz wilkołak.

- Ale mamy przecież niezbity dowód - oponował wójt.

- A wczoraj w sąsiedniej wiosce schwytaliśmy czarow-

nicę! Naprawdę mamy do czynienia z czarną magią!

- Tak. I dokładnie zbadamy tę sprawę. Jutro! Dziś wieczorem nie powinniśmy uczynić niczego, co sprawi, że ludzie podejmą działania na własną rękę. Wystawcie tu na noc straże, a pozostałych odeślijcie do domów!

Wójt zacisnął usta, ale poddał się.

Zapadła już noc, kiedy wielka gromada zaczęła scho-

dzić łąkami w dół ku wiosce.

Jespera nie było z nimi. Jego maleńka zagroda leżała

głęboko w lesie, daleko od miejsca wydarzeń, tak że nie był świadkiem całego zamieszania. Wszyscy jednak pa­miętali, że jest nieuleczalnym kobieciarzem.

Nattmann także się nie pokazał.

Gromada zaczęła się rozdzielać, ludzie po kolei roz-

chodzili się do domów, by wrócić tu nazajutrz.

Tak przynajmniej się wydawało. Nie wszyscy jednak udali się na spoczynek. W mroku krążyły ciemne sylwetki.

To ci, którzy nie wiedzieli nic o sznurze czarownicy. Mieii swoje plany. Zaczaili się na rozstajach na nową ofiarę: Nattmanna.

Teraz nareszcie mieli okazję wyładować złość na znienawidzonym pomocniku kata. Któż lepiej pasował do

roli wilkołaka? A poza tym... Czy może nie mieszkał

naj bliżej polany?

Dłonie "sprawiedliwych" mężczyzn i kobiet z wioski

zakryły usta Nattmanna, by stłumić jego krzyki.

Nikt nie widział, co stało się na rozstaju dróg, gdzie spłynęły kłębki wieczornej mgły, by odtańczyć taniec elfów.

Nazajutrz wczesnym rankiem Andreas, który szedł do kowala podkuć konia, znalazł w przydrożnym rowie mężczyznę w pożałowania godnym stanie.

Natychmiast rozpoznał kaciego pomocnika, chociaż

ten był straszliwie zmasakrowany. Andreas pochylił się nad leżącym, próbując go nieco unieść.

- Biegnij, sprowadź wóz - nakazał towarzyszącemu

mu parobkowi. - Kołacze się w nim jeszcze resztka życia. Potem zaprowadzisz konia do kowala i pójdziesz do Mattiasa. Poprosisz, żeby przyszedł do chaty na skraju lasu. Ja odwiozę Joela Nattmanna do domu.

W oczekiwaniu na parobka i wóz Andreas przysiadł na trawie i przyglądał się leżącemu obok nieszczęśnikowi.

Jego myśli były pełne smutku.

To, co wczoraj znaleziono w dłoni zabitej kobiety, poruszyło wszystkich w jego rodzinie. To oczywiste, że tak bardzo byli czuli na tym punkcie. Na razie wiedział

o tym tylko wójt, ale kiedy plotka rozniesie się po wsi...

Andreas spojrzał na Joeła Nattmanna. Pewne było, że niegodziwego uczyaku dokonano dziś w nocy, podobnie

jak to, że miało to związek z makabrycznym odkryeiem na leśnej polanie. Ludzie znaleźli kozła ofiarnego - kogoś, na kim łatwo było się zemścić. Ale nastawienie ludzi

zmienia się bardzo szybko. Jeśli tylko upatrzą sobie nową ofiarę, będą gotowi do następnych bestialskich czynów.

To dopiero początek, pomyślał. To dopiero począ-

tek...

ROZDZIAŁ II

Hilda córka Joela weszła do małej, ciemnej chaty,

zakończywszy poranny obrządek w oborze. Zabrało

jej to niewiele czasu, ponieważ mieli tylko jedną krowę i trzy kury. I kota, służącego im na swój koci sposób.

Zmieniła fartuch, który nosiła w oborze, na sukienkę, opłukała twarz i dłonie w drewnianej balu. Poruszała się powoli, jakby nieobecna duchem, także podczas sprząta-

nia izby, która była jednocześnie bawialnią, kuchnią i jej sypialnią. Jedyną dodatkową komorę zajmował ojciec.

Spostrzegła, że nie wrócił jeszcze do domu. Dzień

wcześniej przysłano po niego z sąsiedniej wioski, gdzie trzeba było pogrzebać padłe sztuki bydła. To również należało do obowiązków hycla. Liczył, że wróci do domu wieczorem, ale widocznie nie zdążył.

Na miejsce fiołków, stojących dotychczas na stole,

Hilda wstawiła kilka pierwiosnków.

Dzisiaj są moje urodziny, pomyślała. Może upiekę

ciasto, żeby to jakoś uczcić?

Nie, nie upiekę.

Robiła tak, kiedy była młodsza, ale odkąd ojciec zaczął

jej wypominać rozrzutność, zrezygnowała nawet z tej odrobiny przyjemności.

A w ogóle dwadzieścia siedem lat to żaden powód do

radości. Najlepiej zapomnieć o swoim wieku.

Jej palce ostrożnie dotykały delikatnych płatków kwiatów. Pogrążyła się w myślach.

Lata upłynęły, odeszły donikąd. Zniknęły bez śladu. Kiedyś miała jeszcze marzenia. Tęskniła. Płakała w samo­tne noce.

Teraz już nie płacze. I z marzeniami się pożegnała.

Znów przypomniały jej się słowa matki, wypowiedzia-

ne na łożu śmierci: "Zostań z ojcem, Hildo! On ma teraz tylko ciebie. Bądź dla niego dobrą córką!"

Hilda przyrzekła to umierającej i naprawdę starała się

dotrzymać obietnicy. Tylko że czasami było jej bardzo trudno, bo ojciec nigdy aie był zadowolony. Nie do­strzegał, kiedy przystrajała dom najpiękniej jak umiała, nie zwracał uwagi na codzienną troskliwość. Natomiast jeśli kończylo się piwo lub gorzałka, obsypywał ją wyzwiskami

i nie mógł pojąć, dlaczego jego córka jest takim nie-

dbaluchem.

I wszystkie te narzekania, które przez całe dnie mełł

w ustach, nieustannie powtarzając, co ten czy tamten

powiedział, jak pogardliwie na niego spojrzał. I groźby, że on im jeszcze pokaże. Przeżuwał dawne upokorzenia

niczym stare, dawno wyschłe kości. To samo, cały czas to samo, i jeszcze nowe krzywdy. A Hilda musiała pokornie wysłuchiwać. Jeśli zdarzyło się jej przytaknąć lub za­przeczyć w nieodpowiednim momencie, ojciec wpadał

w złość i gniewał się przez wiele dni, wytykając jej coraz to

nowe wady.

Hilda stała nieruchomo, zatopiona w myślach. Obiet-

nica złożona matce była dla niej rzeczą świętą, nigdy nie dopuszczała do siebie myśli, by ją złamać. Ale...

Jej myśli powędrowały w przeszlość, do lat, które

upłynęły w beznadziejnej szarości. Szare, wszystkie takie szare...

Uśmiechnęła się gorzko na pewne wspomnienie. Ojca odwiedzał kiedyś kolega po fachu, hycel z Christianii. Brudny, podstarzały, o odrażającym wyglądzie.

Czy ona w swej samotności przez pewien czas nie myślała o nim wieczorami? Ponieważ był żywą istotą; jedynym mężczyzną, którego dane jej było ujrzeć w ciągu wielu lat...

Jakże ubogi może stać się człowiek...

Hilda nie miała lustra, nie było nawet szyby, w której mogłaby się przejrzeć. Pozostawała tylko sadzawka w do­linie. Nie wiedziała więc dakładnie, jak naprawdę wy­gląda. Kiedy miała osiemnaście lat, uważała, że nie najgorzej. Teraz nie przeglądała się już w sadzawce.

Ale że włosy ma piękne, to musiała wiedzieć. Złoto­brązowe, nigdy nie ścinane. Teraz, kiedy je czesała, sięgały kolan, grube, zwinięte w drobne loki nad czołem i skro-

niach, a dalej układające się w fale.

Myśli Hildy plynęły powolnym strumieniem...

Innym razem - och, jak wiele lat już uplynęło! - stała przypatrując się młodzieży tańczącej na leśnej polanie. W sercu czuła dojmujący ból. Gdy wtacała do domu,

dogonił ją jakiś chłopak. Poprosił, by usiadła z nim na mokrej od rosy trawie i porozmawiała. Hilda nie wierzyła własnym uszom. Ktaś mówił przyjaźnie - w ogóle

odzywał się - do niej ! Nie wyglądał szczególnie paciągają­co, twarz miał pokrytą pryszczami, pomiędzy którymi

rosły obrzydliwe, białe kępki włosów.

Zrobiła jednak tak, jak prosił: usiadła, by porazmawiać

z nim przez chwilę. Nie potrafiła jednak znaleźć żadnych

słów. Wyschły już dawno temu. Nagle poczuła rękę, obejmującą ją w pasie, i jego twarz blisko swojej. "Nic

o tym nikomu nie powiesz, dobrze? - szepnął. - Bo inaczej

stałbym się pośmiewiskiem całej wioski".

Hilda zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Aż tak

samotna mimo wszystko nie jestem! pomyślała.

Zerwała się i uciekła. Płakała; czuła się tak bezradna

i upokorzona...

Powróciła do teraźniejszości. Wczoraj wieczorem

musiało się coś wydarzyć na leśnej polanie na wzgórzu nad Lipową Aleją. Przybiegło tak wiele ludzi! Wy­glądało na to, że coś tam znaleźli. I przez całą noc płonęło ognisko.

Ale to nie jej sprawa.

Ona pozostawała poza społecznością.

Kiedyś, kiedy jeszcze żyła matka, Hilda mogła spoty­kać się z ludźmi. Potrafiła nawet z nimi rozmawiać.

Teraz już nie, czuła się tak, jak gdyby zupełnie straciła

umiejętność mówienia.

Nie odzywała się już nawet do ojca. Wiedziała, że jej

obowiązkiem jest się nim opiekować, ale rzadko ze sobą rozmawiali. Jeśli miał zły hurnor, a tak zwykle bywała, po prostu milczała.

Zdawała sobie sprawę, że jest skończona jako czło-

wiek, że w ten posób niszczy samą siebie, ale jak mogła temu zaradzić? Tylko kot i pozostałe zwierzęta słyszały jej głos. Wyczuwały, ile jest w nim miłości, pomimo że pokrywała ją szorstkością. Hilda tak bardzo bała się przywiązać do czegoś lub kogoś...

Andreas nie wiedział, do jakiego stopnia poturbowany

został pomocnik kata, ale czuł, że weiąż kołatały się w nim resztki życia. Chwilami z wozu dobiegał żałosny jęk.

Kiedy Andreas wjechał na maleńkie podwórko przed

chatą na skraju lasu, zaskoczyła go panująca tu czystość i dobrze utrzymane zabudowania. Biednie, owszem, ale

wszystko w najlepszym stanie. Nigdzie nie było widać spróchniałej belki czy deski, we wzruszająco małym

ogródku za płotem rosły kwiaty, a na progu leżał kot,

który wyglądał na zadowolonego ze swego domu.

Andreas zapukał.

Nikt nie odpowiedział. W środku panowała grobowa

cisza.

Odczekał chwilę, po czym zawołał:

- Tu Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu. Z Lipowej

Alei. Przywiozłem Joela Nattmanna. Jest ciężko ranny.

Po chwili dobiegł go odgłos kroków drepczących po

podłodze. Drzwi otworzyły się gwałtownie i kroki od­daliły się znowu.

Andreas ostrożnie pochwycił rannego, który zaraz

zaczął głośno jęczeć, przeniósł do małej, ciemnej izdebki i położył na łóżku.

Słyszał, że w pomieszczeniu obok głęboko oddycha

ktoś bardzo przestraszony.

Andreas miał czas, by rozejrzeć się po izbie. Wszystko było lśniąco czyste. Na kołkach wisiały części kobiecego ubrania, zrozumiał więc, że łóżko należy do dziewczyny.

- Hildo córko Joela - powiedział. - Czy chcesz, żebym

położył twego ojca w komorze?

Powolutku otworzyły się drzwi. Na progu stanęła

Hilda, przyciskając do twarzy chustkę tak, że spoza niej widać było tylko przerażone oczy.

Nigdy przedtem z bliska nie widział Hildy, córki hycla,

zaskoczony był więc jej wyglądem.

Jest wyższa, niż sądziłem, mniej więcej tego samego wzrostu co Mattias, pomyślał. Twarz, a właściwie jej widoczny fragment, i ręce były wypielęgnowane, a ubra­nie świeże. Pachniało od niej czystością.

I te włosy! Loki obeymujące twarz, splecione dalej

w gruby warkocz spływający po plecach. Nigdy jeszcze

nie widział tak długich i gęstych włosów.

Andreas dziwił się coraz bardziej. A więc ta dziewczyna krzątała się tak dzień w dzień, dbając troskliwie o swe

otoczenie, a nikt nie przychodził, by na to popatrzeć. Nie było tu nikogo być może od piętnastu lat, tylko ten gderliwy ojciec, który doprawdy nie mógł być miłym towarzyszem.

Pomimo nieśmiałości musi tkwić w tej kobiecie za­dziwiająca siła, pomyślał.

- Pomóż mi go przenieść - poprosił tak przyjaźnie jak

tylko umiał, rozumiał bowiem, że dziewczyna bliska jest obłędu z zawstydzenia.

Bez słowa ujęła ojca za nogi i wspólnie wnieśli go do maleńkiej komory, gdzie dla nich dwojga nie starczyło już miejsca.

Hilda ukradkiem zerkała na Andreasa. Kiedyś, dawno

temu, wspięła się na wzgórze. Stała tam rozglądając się po okolicy. Jej wzrok sięgał aż do fiordu, na pola i wzniesie­

nia, które stawały się coraz bardziej mgliście niebieskie, im dalej patrzyła. Czuła wtedy w sobie pustkę, ale i niejasną moc przyciągalącą ją do szczytów, do których nigdy nie dotrze.

To samo odczuwała teraz.

"Pomóż mi go przenieść", powiedział. Do niej! W tych słowach nie kryło się chyba nic niedobrego ani pogard­liwego? "Pomóż mi go przenieść."

Przemówił do niej.

Andreas był pierwszym przystojnym młodym męż-

czyzną, jakiego spotkała. Obdarzony miękkim głosem,

z dwornymi manierami. Niedoświadczonej Hildzie wydał

się piękny jak z obrazka. Zresztą po prawdzie Andreas Lind z Ludzi Lodu nie był niemiły dla niczyich oczu.

Potężny jak jego ojciec i dziad, wysoki, o szerokiej piersi i wyrazistej, dobrotliwej twarzy wywierał korzystne

wrażenie. Ciemny kolor włosów i brwi działał przyciąga­jąco, uśmiech był ciepły i stwarzał poczucie bezpieczeńst­wa.

Ale Hilda w pełni zdawała sobie sprawę z tego, kim jest

i gdzie jest jej miejsce.

Powiedział do niej coś o derce, która się podwinęła,

i dziewczyna w poczuciu winy szybko pochyliła się nad

rannym.

W tej samej chwili wszedł Mattias.

Hilda zesztywniała, sparaliżował ją strach. Znów za-

słoniła twarz chustką.

- To doktor - wyjaśnił Andreas. - Mattias Meiden.

Posłałem po niego, to mój krewniak.

Spuściła głowę, zawstydzona. Zdążyli jednak zauwa­żyć, że ma piękną twarz. Nie całkiem młodziutką, ale

o delikatnych, niemal klasycznych rysach. Między nią

a ojcem nie było ani krztyny podobieństwa.

Mattias, który powitał ją tak uprzejmie, że aż złożyła

przed nim ukłon, pochylił się nad Joelem Nattniannem.

Hilda przyniosła naczynie z ciepłą wodą i czystą ściereczkę i zaczęła obmywać twarz ojca.

Od czasu do czasu rzucała gościom przerażone spoj­rzenie, jak gdyby spodziewała się, że zaraz spadnie na nią grad wyzwisk.

Mattias uśmiechnął się do niej przyjaźnie, a żaden uśmiech nie działał tak uspokajająco jak jego. Zauważy-

li, że dziewczyna nie jest już tak spIęta, sprężona do obrony.

Hycel z jękiem na krótką chwilę wrócił do przytomności.

- Przestań szarpać mnie za twarz, cholerna, głupia dziewucho! - wysyczał przez rozchwiane zęby, po czym

znów zamknął oczy.

Dziewczyna zagryzła usta, widząc straszliwie zmasak-

rowane oblicze ojca.

- Wyliże się z tego - orzekł Mattias.

Hilda popatrzyła na nich pytająco.

- To nie była jego wina - wyjaśnił Andreas, a oczy dziewczyny zwróciły się natychmiast w jego kierunku.

- Chyba wiem, co się stało. Uznano, że to on winien jest tej

zbrodni.

Odruchowo spójrzała w stronę otworu okiennego

wychodzącego na daleką łąkę.

- Tak, to było tam - powiedział Mattias. - Wiedziałaś

o tym?

Pokręciła głową.

- Czy twoi przyjaciele nic ci nie powiedzieli? Cztery

martwe kobiety.

Powtórzyła niemal bezgłośnie:

- Przyjaciele?

Andreas i Mattias wymienili spojrzenia. Córka hycla

nia miała żadnych przyjaciół.

- Cztery kobiety? - dorzuciła, nieco już ośmielona, ponieważ jak dotąd z niej nie drwili. Ale nadal za­chowywała czujność, zdradzało ją uciekające sprzenie.

Była niby ślimak, gotów schować czułki na pierwszy

sygnał ostrzegawczy.

Słyszała, że jej głos jest zachrypnięty; nie nawykła do

mówienia. Chrząknęła nerwowo.

- Tak, cztery kobiety - rzekl Andreas. - Zostały

zamordowane. Czy wiesz coś o tym? Może przypad-

kiem cokolwiek słyszałaś aIbo widziałaś wiosną lub jesienią?

Zastanawiała się, a oni, w oczekiwaniu na odpowiedź, mogli teraz otwarcie się jej przyjrzeć. Miała zamyślone oczy, trochę jakby smutno rozmarzone. Wydała im się zagubiona i zrezygnowana. Ale była piękna i pełna godności. I bardzo pociągająca.

- Nie... - odparła niepewnie.

- Jeśli coś przyjdzie ci na myśl, powiedz nam o tym

- poprosił Mattias.

Skinęła głową; przypomniała sobie, kim jest naprawdę,

i oblała się rumieńcem. Już chciała przepraszać za to, że

ośmieliła się przemówić, ale opanowała się w porę. Mattias opatrzył Joela Nattmanna tak starannie, jak

tylko się dało.

- Najlepiej będzie, jeśli rozpowiemy, że twój ojciec jest

umierający - stwierdził. - Ludzie są wzburzeni, znaleźli więc sobie kozła ofiarnego. Taka wiadomość ich po­wstrzyma. Ci, którzy się tego dopuścili, będą mieć

wyrzuty sumienia. Ale na wszelki wypadek przez najbliż­sze dni zamykaj drzwi na skobel! I... - zawahał się - nie

powinnaś wychodzić po ciemku.

Kiedy zrozumiała, że mają zamiar ją opuścić, w jej

oczach zapłonęła prośba pomieszana z lękiem.

- Och, nie możecie mi odmówić skromnego poezęs-

tunku: Mam ciastka i napój miodowy. Zaraz wszystko podam.

Zauważyli, że dziewczyna stara się wysławiać możliwie

najstaranniej.

Już zerwała się na nogi i krążyła między kuchnią

a spiżarką.

Mężczyźni popatrzyli na siebie. Obydwaj byli na tyle dobrze wychawani, by z podziękowaniem przyjąć goś­cinę, chociaż nie mieli czasu.

Hildę wypełniała radość. Oczy lśniły na przemian

nadzieją i trwożną niepewnością. Wystawiła na stół dzban z napojem, a teraz szła z półmiskiem pełnym cudnie

przybranych ciastek.

O mój Boże, pomyślał Mattias. Zostały upieczone na minione święta Bożego Narodzenia! Takie piękne! I nikt ich nie jadł, nikt ich nawet nie widział.

Gestem trzęsących się dłoni zaprosiła ich, by usiedli na pieńkach, zastępujących krzesła: Sama stanęła z boku, obserwując z uwagą, czy niczego im nie brakuje. Nie

mogła jednak ustać spokojnie. Wciąż musiała podchodzić

do stołu i coś poprawiać - a to przesunęła półmisek w ich stronę, to znów ułożyła kwiaty w inny sposób...

Ciastka okazały się twarde jak kamienie, ale dyskretnie maczali je w napoju miodowym i chwalili, że są takie piękne i smaczne. Hilda odwracała twarz, ale i tak widzieli jej

błyszczące szczęściem oczy. Zanim podziękowali za gości­nę, wmusili w siebie jeszcze parę kamiennych smakołyków.

- Wrócimy tu jutro - obiecał Mattias. - Zobaczymy,

jak miewa się twój ojciec.

Skinęła głową. Wyjęła chudą sakiewkę, chcąc zapłacić

doktorowi, ale ten z uśmiechem pokręcił głową.

- O tym porozmawiamy później. Być może jeszcze

wiele razy będę tu przychodził, nim cwój ojciec wy­zdrowieje. Żegnaj, Hildo córko Joela, dziękujemy za poczęstunek!

Mężczyźni w milczeniu schodzili brzegiem pól, zato­pieni we własnych myślach. Nie musieli wcale się od-

wracać; i tak wiedzieli, że Hilda stoi na podwórku

i spogląda za nimi.

- Jak mało znamy swych najbliższych sąsiadów!

- powiedział Andreas.

- Tak - odrzekł Mattias. - Słyszałem, że ostrzegłeś ją

przed wilkołakiem. Dyskretnie. To dobrze...

Kiedy nie było już ich widać, Hilda weszła do domu. Rozejrzała się dokoła ze zdziwieniem. Teraz wszystko było dla niej zupełnie nowe.

Tu właśnie siedzieli. Wiedziała, że te miejsca nigdy nie będą już takie same jak przedtem. Leciutko musnęła ręką belkę w ścianie, o którą opierali się ramionami. Dotykali jej półmiska, ciepło ich dłoni nadal żyło w drewnie. A tutaj on pochylał się nad ojcem. Powiedział, że derka się podwinęła, i wspólnie ją wygładzili.

Oglądał jej kwiaty na stole. Szkoda, że nie nazbierała

więcej.

Na jutro musi...

Jutro mają tu wrócić. A może tylko doktor? Ten

o dobrych oczach?

Może on jutro nie przyjdzie? Gospodarz nie ma chyba

tyle czasu, by włóczyć się po obcych domach?

Hilda zajrzała do ojca, który nadal nie dawał znaku

życia, po czym znów wyszła przed dom i patrzyła na Lipową Aleję.


Andreas i Mattias mieli zamiar się pożegnać i powrócić

każdy do swego domu, gdy spotkali Branda.

- Ojciec zebrał całą rodzinę - powiedział. - Chce

z nami porozmawiać. Chodź więc z nami do Lipowej Alei,

Mattiasie.

Cała norweska gałąź rodu zgromadziła się w paradnej

izbie Branda i Matyldy. Pani domu upiekła jęczmienne ciastka, które podała ze śmietaną. Młodzi mężczyźni popatrzyli na siebie i cicho jęknęli. W żołądkach ciągle jeszcze czuli ciężar świątecznych wypieków Hildy.

Are, majestatyczny patriarcha z siwą brodą, odetchnął

głęboko i rozpoczął przemowę:

- Odkrycie zwłok postawiło nas w bardzo trudnej sytuacji. Chciałem z wami o tym pomówić, zanim wójt zwróci uwagę na naszą rodzinę. Wiecie, jak delikatnym tematem są dla nas czary. Dlatego sami powinniśmy wiedzieć, na czym stoimy i kogo możemy wyłączyć

z podejrzeń.

- Ależ, ojcze - oburzył się Brand. - Nie posądzasz

chyba nikogo z nas? I chyba nie wierzysz w wilkołaki?

- Oczywiście, że nie. Ale nas nietrudno jest zaatakować i dlatego powinniśmy umieć się bronić. Ci, którzy będą

najbardziej narażeni na podejrzenia, muszą znaleźć wspar­cie u pozostałych. Teraz i później. Niepokoi mnie sznur czarownicy.

Zebrani pokiwali głowami. Eli, szesnastolatka, delika­tna i szczuplutka, rzuciła swej przybranej matce Gabrielli pytające spojrzenie. Chciała wziąć jeszcze jedno ciastko. Gabriella, jakby nieobecna duchem, skinęła głową. Dzie­wczyna ciągle jeszcze powinna nabierać ciała. Kaleb popatrzył na Eli nieco surowiej, ale nie protestował. On

i Eli stali poza kręgiem podejrzanych, podobnie jak Irja

i Matylda, ale wszyscy czworo, głęboko związani ze

swymi bliskimi, poczuwali się wobec nich do lojalności. Are zdecydował:

- Musimy bliżej przyjrzeć się potomkom Ludzi Lodu,

każdemu po kolei. Przede wszystkim możemy wykluczyć Cecylię i Tancreda oraz jego małą córeczkę Lenę, to chyba jasne?

- Tak - potwierdziła Gabriella. - I Mikaela, syna

Tarjeia.

- Oczywiście - zgodził się Are. W jego oczach pojawił

się smutek, jak zawsze gdy była mowa o Mikaelu.

- Z mojej strony chodzi więc zatem o mnie samego,

Branda i Andreasa. Czy możemy powiedzieć, że wy­kluczamy Andreasa, który przecież odkrył zwłoki i był tym bardzo wstrząśnięty? Prawdą jest, że nigdy nie widziałem go tak wzburzonego.

- Tak - zgodziła się cała rodzina. - Wyłącz go!

- Dobrze! Ze strony Liv mamy samą Liv, Taralda,

Mattiasa i Gabriellę. Czy o kimś zapomniałem?

Nie, zostali wymienieni wszyscy bez wyjątku potom-

kowie Tengela i Silje.

- Ale cóż to za czary? - dopytywał się Kaleb.

- Dziewięć różnych sznurków związanych razem? Co to

ma znaczyć?

Are uśmiechnął się.

- Teraz przydałoby się poradzić jednego z dotkniętych

w rodzie. Ale wśród nas nie ma nikogo takiego. Jedynie

Cecylia posiada odrobinę nadnaturalnych zdolności, po­

trafi przekazywać myśli. Jednak ona jest w Danii i z pew­nością nie zna się na węzłach czarownic. A Mattias, który ma w swych rękach wszystkie czarodziejskie środki Ludzi Lodu, nigdy się nimi szczególnie nie interesował, prawda?

- Nie - odparł Mattias. - Tylko tym, co mogę

wykorzystać w leczeniu. Jest tego sporo, ale węzełki do tego nie należą.

- Myślę, że o kimś zapominasz, drogi braciszku

- łagodnie zwróciła się Liv do Arego. Nadal wyglądała

młodzieńczo pomimo swych siedemdziesięciu jeden lat.

- Zapominasz, że mam sporą wiedzę na ten temat, chociaż

wolałam to przemilczeć.

- Ty? - Are był zdumiony.

Liv uśmiechnęła się smutno.

- Chyba pamiętacie, że widziałam przedstawicieli

siedmiu pokoleń dotkniętych z Ludzi Lodu.

- Siedmiu? To niemożIiwe! - zdziwił się Andreas.

- Owszem. Spotkałam czarownicę Hannę. To prawda,

miałam wtedy zaledwie trzy lata, ale pamiętam ją. Och, Boże, dobrze ją pamiętam! Kto raz ją ujrzał, nie zapomni jej nigdy. W Dolinie Ludzi Lodu żyła jeszcze jedna wiedźma z tego samego pokolenia co Hanna, widzicie

więc, w jednym pokoleniu może narodzić się więcej dotkniętych, ale ja nigdy jej nie widziałam. Zetknęła się z nią tylko moja matka, Silje. Ja za to znałam Grimara,

siostrzeńca Hanny, młodszego od niej o jedno pokolenie. To już dwoje. Następnie mój ukochany ojciec, Tengel Dobry. W moim pokoleniu była kuzynka Sol, dla nas jak siostra. Tronda znałam tylko jako wesołego, dobrego chłopca, nie przypuszczałam nawet, że jest jednym z do­tkniętych, dopiero później... - W głosie Liv zadźwięczał przejmujący smutek. - Kolgrirna znaliśmy wszyscy. Ża-

den epizod w tragicznej historii Ludzi Lodu nie sprawia

mi takiego bólu jak myśl o biednym Kolgrirnie. I jeszcze Are i ja byliśmy jedynymi, którzy widzieli dotkniętą córkę Gabrielli. - Liv zrobiła krótką przerwę, po czyrn mówiła dalej: - Uczyłam się ukradkiem. Od ojca, a przede wszystkim od mojej ukochanej siostry Sol. Była nieokiełz­

nana, nieszczęśliwa, ale jednocześnie pełna radości i chęci życia. Lubiła chwalić się swoimi umiejętnościami. Stąd właśnie sporo wiem a czarach, chociaż nigdy nie wpadło

mi do głowy, by je praktykować.

- A te węzły? - cicho zapytała Irja.

- Ach, tak, one - uśmiechnęła się Liv. - One nie mają nic wspólnego ze śmiercią czy przemocą. Zawiązuje się je po to, by krowa sąsiada nie dawała mleka. Ten rodzaj czarów określiłabym jako całkiem niegroźny. Sol nigdy

go nie uznawała.

- Cóż więc robił sznur w dłoni zmarłej kobiety?

- Tego nie wiem. Miał pewnie oznaczać, że kobieta

znała się na czarach lub przynajmniej się nimi intereso­wała. A pozostale zmarłe, czy coś przy nich znaleziono?

- Tak. Wójt odkrył coś przy tej, którą Andreas znalazł

jako pierwszą. Tę, która została złożona w ziemi jako przedostatnia - powiedział Are. - Miała przy sobie chustkę, niegdyś białą, z zawiniętą w środku ziemią.

Liv uśmiechnęła się leciutko.

- Prawdopodobnie ziemia z cmentarza. To jeszcze bardziej niewinny środek. Należy go włożyć do łoża osoby, którą się kocha. Oczywiście najlepiej położyć się tam samemu, a wtedy miłość nie będzie miała granic.

- Czy Sol w to wierzyła? - zapytała Gabriella.

- Bardzo ją to bawiło, często mówiła żartem, komu powinna coś takiego podłożyć. Ale czy w to wierzyła... Tego mi nie powiedziała. Musicie zrozumieć, że czary ściśle wiążą się z osobą, która je uprawia. Gdybym ja

spróbowała takich sztuczek, nic by z nich nie wyszło. A to, że Sol robiła różne rzeczy, nie wiązała się wcale z magicz­nymi przedmiotami, którymi się posługiwała. Ona miała wrodzone zdolności. Samą siłą woli dokonywała rzeczy niemożliwych. Are i ja byliśmy świadkami przedziwnych

wydarzeń.

- A więc wszyscy dotknięci w rodzie Ludzi Lodu mają

takie same zdolności? - pytał Kaleb.

- Mniej więcej. Czasami dziedzictwo wybucha jako czyste zło i nic innego, czasami może być ukryte jak u Tronda... Hanna i Sol natomiast posiadały ogromną

nadprzyrodzoną moc, prawdopodobnie mój ojciec także, ale on nie chciał się nią posługiwać.

- Chwileczkę - wtrąciła się Gabriella. - Babcia mówi,

że taka moc może być ukryta...

Liv skinęła głową.

Potem zabrał głos Are:

- Dotknęłaś czułego punktu. Tego właśnie obawiam

się teraz: że jest między nami ktoś, kto posiada złą moc, a inni o tym nie wiedzą.

- Nie wierzę w to - wyrwało się Irji.

- Tak, to bardzo nieprawdopodobne. Dlatego właśnie zebrałem was tutaj, żeby rozważyć wszystkie możliwości.

Odezwał się wzburzony Tarald:

- Jest chyba nie do pomyślenia, że u matki i wuja

Arego przez siedemdziesiąt lat niczego nie zauważono! Wszyscy się z nim zgodzili.

- Dziękuję wam - uśmiechnął się Are. - Wobec tego

pozostaje Brand, Tarald, Mattias i Gabriella.

- Muszę prosić o wykluczenie Gabrielli - powiedział

od razu Kaleb. - Od rana do wieczora zajmuje się naszym domem sierot, a potem wskakuje do łóżka. O ile wiem, przez ostatni rok nie wybrała się nigdzie sama.

- Nawet w odwiedziny do Lipowej Alei lub do

Grastensholm?

- Gabriella? Nikt na świecie nie boi się ciemności bardziej

niż ona. Muszę ją odprowadzać nawet w ustronne miejsce.

- Tak, a ja znam kogoś, kto co wieczór zasypia na

krześle - powiedziała Irja. - Muszę niemal dąć w róg, by rozbudzić go na tyle, żeby przynajmniej doszedł do łóżka.

Wszyscy się uśmiechnęli. Wiedzieli, że Tarald co

wieczór wypijał porządnego kielicha, nie urządzając jednak przy tym pijackich awantur. Tarald zawsze stano­wił słabe ogniwo wśród potomków Ludzi Lodu. Podczas

gdy większość z nich była ludźmi silnymi - dobrymi lub złymi, on pozostał przeciętny, miał bardzo słaby charakter i wyłącznie dzięki Irji zdołał zachować godność. Miły

i życzliwy, temu nikt nie zaprzeczał, był też dobrym

gospodarzem, ale charakteryzował się niepewnością w po­dejmowaniu decyzji, niestałością i skłonnością do działa­nia po linu najmniejszego oporu bez zastanawiania się nad konsenkwencjami.

Liv spoglądaIa na swego jedynego syna z troską

w oczach. Gdyby ktokolwiek z rodu zdolny był popeInić

te ohydne marderstwa, to jedynie Tarald. Ale za nim stała Irja, a ona była prawomyślna jak mała kto. Gdyby podejrzewała męża, pomogłaby mu, lecz w zupełnie inny sposób. Doprowadziłaby do tego, by pojął całe zło popełnionych uczynków, wyjaśnił motywy swojego po­stępowania i przyznał się do wszystkiego. Potem dopiero walczyłaby jak lwica o jego uniewinnienie.

Jednak chociaż Tarald nie był człowiekiem o silnej osobowości, Liv nie potraftła wyobrazić go sobie w roli mordercy kabiet. Nie, to było absolutnie nie do przyjęcia. Miała na myśli po prostu tylko to, że wszyscy inni stali poza podejrzeniami już kiedy wzięło się pod uwagę ich charaktery i usposobienie.

Sam fakt, że Irja wystąpiła w obronie Taralda, wystar­czył, by go oczyścić. A poza tym Tarald w roli wilkołaka? Zupełna niedorzeczność!

Często rozmyślała nad dwójką swoich dzieci. Cecylia,

taka silna, nieodradna córka Ludzi Lodu... Tarald, jak często twierdziła, musiał wdać się w dziadka ze strony ojca, Jeppe Marsvina, który uwiódł młodą Charlottę Meiden, a następnie pa prostu zniknął.

- Tak, a ja mogę zaświadczyć za Branda - Matylda uśmiechnęła się niepewnie. - Należę do tych osób, które

zawsze wiedzą, gdzie znajdują się najbliżsi. Kiedy więc on miałby znaleźć czas, żeby mordować kobiety, tego nie rozumiem.

- No tak, zwłaszcza że musiałby przecież najpierw

bliżej je poznać - powiedział Andreas. - Chodzi mi o to, że cztery kobiety raczej nie trafiają przypadkowo w opusz­czone miejsce tylko po to, by zostać zamordowane?

- Chyba że to były czarownice - stwierdził Kaleb

- które miały zwyczaj tam się spotykać.

- Posłuchajcie, uważam, że stajecie się mało przyjemni

- obruszył się Mattias. - Wyeliminowaliście wszystkich

po kolei. I kto zostaje? Ja! Czy to jest sprzysiężenie przeciwko mnie?

Cała rodzina wybuchnęła śmiechem. Mattias w roli zbrodniarza? Nie, to po prostu niemożliwe! Nie ma takich dobrych, przyjaznych i nieszkodliwych wilkołaków!

Weszła jedna ze służących.

- Wójt jest tutaj - oznajmiła z oczami pełnymi lęku.

Wprowadzono przedstawiciela władzy.

- Widzę, że zebrał się cały klan. To dobrze, ominie

mnie sporo jeżdżenia.

- Coś nowego? - zapytał Are.

- Nic poza tym, że mamy do czynienia z czarami.

- Wątpię w to - stwierdziła Liv.

- Dlaczego więc miały przy sobie te sznury z węzłami? - Sama zadaję sobie to pytanie. To zupełnie bez sensu.

Gdyby naprawdę były czarownicami, miałyby jeden

sznurek z trzema supłami wpleciony we włosy. To jest

znak, którym posługują się kobiety tego rodzaju. Twier­dzą, że to sam Szatan im go zawiązał, kiedy były na Blokksberg.

Wójt wpatrywał się w nią jak sroka w gnat; dopiero

po dłuższej chwili odzyskał mowę.

- Ależ tak właśnie było. Wszystkie to miały, co do jednej! A ja sądziłem, że to jakaś modna ostatnio fryzura!

Liv zaparło dech w piersiach.

- A więc to były czarownice! Wobec tego cała sprawa

nabiera innych wymiarów.

Rozumieli, co ma na myśli. Oznaczało to, że w sprawę mógł być zamieszany jeden z potomków Ludzi Lodu.

Żaden z dotkniętych nigdy nie potrafił oprzeć się magii czarów.

Dotychczas udało się to tylko Tengelowi Dobremu.

Liv rozejrzała się dokoła. Are? Nic nie było mu

bardziej obce niż wszelkie ponadnaturalne zjawiska. Któraś z osób, które wżeniły się w rodzinę? Eli, to

biedne dziecko, które znalazło ciepły, bezpieczny dom u Gabrielli i Kaleba? Ona boi się własnego cienia.

Irja? O nie, Liv znała swoją synową jak siebie samą. Matyldy nie znała tak dobrze, ale krzepka chłopka

obydwiema nogami stała tak mocno na ziemi, że pod tym względem przewyższała nawet swego męża Branda.

Wójt spoglądał na nich surowo.

- Wszystkim wiadomo, że wasz ród z dawien dawna wdawał się w różne podejrzane sprawki. Ja nie mam więc żadnych wątpliwości. To ktoś z was kryje się za tymi potwornościami. I ja na pewno dowiem się, kto!

Liv podniosła się dostojnie.

- Nie - powiedziała stanowczo. - Nie, nie i jeszcze raz

nie. Tuż przed waszym przybyciem, panie wójcie, oma-

wialiśmy tę możliwość, pamiętając o tym; że nasz ród posiada szczególne zdolności. Ale to nie dotyczy żadnej z obecnych tu osób. I co więcej, żadne z nas nie

mogło tego uczynić, nie miało ku temu sposobności. Możecie nas wypytywać do woli. Wkrótce zorientujecie się, że nikt z naszej rodziny nie pozostawał wysta­rczająco długo sam. Nie chodzi wszak o to, by pobiec na skraj lasu i zabić pierwszą przechodzącą tamtędy kobietę. Tam na górze nie ma przecież żadnej drogi. I trzeba chyba najpierw poznać bliżej te kobiety,

jeżeli nie jest się wilkołakiem, który zabija bezmyślnie podczas każdej pełni księżyca. Wszystkie opowieści

o wilkołakach to tylko przesądy. Jak sądzicie, kiedy

ktoś z nas miałby okazję zawrzeć znajomość z tymi kobietami?

- Wkrótce się tego dowiemy, baronowo - odpowie-

dział wójt srogo.

- Zaczynajcie więc - powiedziała Liv i usiadła. Mattias cicho chrząknął.

- Wybaczcie mi - zaczął, kierując swe anielskie spojrzenie na wójta. - Jako medyk chciałbym dokładniej przyjrzeć się zwłokom. Może będę mógł stwierdzić, w jaki sposób zgładzono owe niewiasty?

- Przyszło wam to do głowy w samą porę! - warknął wójt. - To były czarownice, a taką hołotę należy jak najszybciej spalić. To już zostało zrobione.

- O święta naiwności! - westchnął Andreas, a wójt

popatrzył na niego wrogo.

- Wiadomo przecież, że nie umarły naturalną śmiercią

- mruknął. - Na ciałach i na ubraniu widniały ślady

pazurów. To czary i nieczyste moce zabrały je z tego świata, nie ma więc o czym mówić.

Brand był zirytowany.

- Zanim dojdziecie do wniosku, że uczynił to ktoś

z nas, powinniście też wziąć pod uwagę innych.

Wszyscy w rodzinie znali Branda. Wiedzieli, że długo

pamięta doznane urazy. Wójt rozgniewał go, więc Brand nigdy więcej nie będzie w stanie spokojnie znieść tego człowieka. Wójt zaatakował jego ukochaną rodzinę, a to było niewybaczalne!

- Nie zapominam o nikim - obruszył się grubiański

przedstawiciel władzy. - Zarówno Joel Nattmann, jak

i Jesper syn Klausa pozostają pod moją obserwacją.

Mattias powiedział:

- Joel Nattmann jest umierający. W nocy napadli go

ludzie z wioski. Być może przyjdzie wam wyjaśniać jeszcze jedno zabójstwo.

Wójt mruknął pod nosem coś, czego nikt nie usłyszał,

i rozpoczął przesłuchania.

Po półgodzinie opuścił dwór. Po sposobie, w jaki stawiał kroki, można było poznać, że jest bardzo roz­wścieczony. W murze dowodów niewinności nie znalazł najmniejszej nawet wyrwy.

Kiedy wyszedł, wszyscy zgodnie orzekli, że jest kom-

pletnym durniem.

- Cóż za pytania nam zadawał! - oburzał się Andreas.

- Nawet ja zrobiłbym to lepiej.

- Tak - powiedział Are. - Właśnie o tym myślałem. Ten człowiek nie ma pojęcia, o czym mówi. O ile z taką samą zawziętością rzuci się na Joela Nattmanna i bez­bronnego Jespera, to w żaden sposób się nie wywiną. Jeśli zdamy się na tego łajdaka, wkrótce wszyscy zawiśniemy na stryczku. Andreasie, musisz zbadać tę sprawę na własną rękę. Masz dość rozumu, by się tym zająć.

- Dziękuję - uśmiechnął się Andreas. - Ta propozycja

wydaje się kusząca. Zacznę od razu. Dziadku, gdzie byłeś, kiedy zamordowano te kobiety?

- Co? Widzę, że nauka wójta nie poszła w las. Umiesz

już zadawać niemądre pytania - śmiał się Are.

- Chciałbym, żeby Kaleb mi pomógł. On przecież zna

się na prawie - poprosił Andreas.

- Chętnie - zgodził się Kaleb.

- Doskonale - powiedział Are. - Uważam, że powin­niście pójść do Jespera, zanim dotrze tam wójt. Brandzie, idź z nimi. Jesper to twój stary przyjaciel.

Brand obiecał, że to zrobi, po czym zgromadzenie się

rozeszło.

Wszyscy pragnęli, aby byli teraz z nimi Cecylia i Ale­xander, bowiem nikt inny tak pewnie i skutecznie jak

oni nie potrafił radzić sobie w zagmatwanych sytuac­jach.

ROZDZIAŁ III

Jesper już tylko od czasu do czasu pomagał w stajni na Grastensholm. Poza tym ciężką pracą zmienił swoją maleńką zagrodę w prawdziwe gospodarstwo. Wykar-

czował las i usunął z ziemi kamienie, a w ramach zapłaty dostał od Taralda cielątko i źrebaka. Zwierzęta, teraz już odhodowane, stały się użyteczne. Cielątko zamieniło się

w krowę, która wydała na świat kolejno trzy jałówki. Tak

więc Jesper miał czym się chwalić.

Dotychczas jednak się nie ożenił.

Silna męska ekipa, składająca się z Andreasa, Branda, Kaleba i Mattiasa, przybyła do leśnej zagrody po połu­dniu.

Jesper w tym czasie orał. Zamachał do nich wesoło. Andreas, widząc pług zagłębiający się w ziemię, poczuł mrowienie w krzyżu: Niewiele brakowało, by krzyknął: "Uważaj na zwłoki!"

- Brand, stary przyjacielu! - zawołał Jesper, wycho­dząc im na spotkanie. - Przyprowadziłeś swojego chłopa­ka! I doktora! I pana Kaleba! O rany!

Andreas obruszył się nieco słysząc, że mówi się o nim

"chłopak".

- O, ale ty posiwiałeś, Brandzie - powiedział Jesper niezbyt taktownie, jakby nie dostrzegając, że wiek znacz­nie wyraźniej odbił się na nim samym.

Zaprosił ich do izby. O tym, że należała do starego kawalera, świadczył nie tylko bałagan, ale i zapach. Andreas poczuł nagłą ochotę, by złapać za szczotkę

i mydło.

- Powinieneś poszukać sobie baby, Jesperze.

- Nie mógłbym wtedy spotykać się więcej z dziew-

czętami! Tego nie da się pogodzić!

Przygotowali sobie miejsca do siedzenia, usuwając

z nich ubrania i inne rzeczy, i usiedli.

- Jesperze, czy słyszałeś, co wczoraj znalazł Andreas?

Ufne niebieskie oczy spojrzały spod siwej grzywki.

- Nie.

Andreas wyjaśnił:

- Znalazłem cztery zamordowane kobiety, pogrzebane

na tej niedużej łące na dole, niedaleko stąd. Niedługo przybędzie tu wójt, by spytać cię, czy to nie ty je zabiłeś. Czy wiesz coś o tym?

Jesper długo wpatrywał się w nich z rozdziawionymi

ustami, a potem wybuchnął urażony:

- Co takiego? Ja miałbym uśmiercać jakieś kobiety?

Dlaczego miałbym to robić?

- No, wójt może pomyśleć, że coś poszło nie po twojej

woli i wpadłeś w gniew.

Jesper parsknął z pogardą.

- Nie po mojej woli? Naprawdę nie potrzebuję

zmuszać kobiet do niczego, nigdy nie musiałem tego robić.

- No cóż - powiedział Brand dobrotliwie. - Może nie

jesteś taki uwodzicielski jak kiedyś.

W istocie niewiele już zostało z dawnego, pełnego

nieodpartego uroku Jespera. Wydawało się, że obcina brodę tępymi nożycami, nigdy bowiem nie była równa. Brakowało mu kilku zębów, a ubraniu nie zaszkodziłoby pranie.

Pokrywając zmieszanie śmiechem, Jesper zgodził się

z Brandem.

- To prawda, dziewczęta nie garną się do mnie tak jak

dawniej. Ale żebym miał kogoś zabijać, nie, co to, to nie! Taki nie jestem!

- My o tym wiemy, ale wójt jest głupi. Kiedy wbije

sobie coś do głowy, wszystko do tego dopasowuje. Nie pozwól mu się zaatakować, Jesperze - mówił Kaleb.

- Znam się trochę na prawie i postaram się dopilnować, by

nie popełnił w stosunku do ciebie żadnej niegodziwości. Proś najpierw o rozmowę ze mną, tego nie może ci

odmówić.

Jesper chciał zaprosić gości na poczęstunek, ale po­spiesznie podziękowali, tłumacząc się, że dopiero co jedli.

Przed wyjściem Brand jeszcze raz powtórzył swoją

radę.

- Naprawdę powinieneś się ożenić, stary przyjacielu.

Pomyśl o wszystkich podstarzałych pannach i wdo-

wach, tęskniących za mężczyzną, którym mogłyby się

zająć.

- Podstarzałe panny i wdowy? One są do niczego. Ja

chcę dzierlatek!

- Być może młode dziewczęta myślą podobnie. Ty

także nie będziesz wiecznie młody. A te dojrzalsze są dużo lepsze. Spróbuj choć raz!

Jesper zrezygnowany rozglądał się po izbie.

- To z pewnością nie byłoby takie głupie, o nie. Tym

bardziej że i tak muszę skończyć z pukaniem do dziewek służących. Pojawiło się ostatnio tak wielu młodych chłopaków! Smarkacze jeszcze, dwudziestokilkulatki.

Nawet nie wiedzą, jak zabrać się do rzeczy, ale są dziarscy, mnie jest więc coraz trudniej. - Przekrzywił głowę

i zamyślił się. - Wiem o jednej, która na pewno byłaby

chętna... Jak myślicie, czy powinienem ją zapytać?

- Wydaje się, że dziewczęta wolą prawdziwe zaloty od próśb, by cię wpuścić pod pierzynę na jedną noc - powie­dział Brand. - A jeśli ta pierwsza ci odmówi, są jeszcze inne na świecie...

- Czy nigdy nie jesteś zakochany, chłopie? - zdziwił się

Kaleb.

Oczy Jespera zrobiły się wielkie jak spodki.

- Jasne, że jestem! W każdej jednej!

Wszyscy się uśmiechnęli.

- A tak przy okazji - rzekł Mattias z odrobiną ironii, patrząc na bezecnego rozpustnika. - Nie załatwiłeś sobie jakichś dzieci w ciągu tego całego czasu, kiedy odwiedzasz babskie łóżka?

- Nie - odparł Jesper dumnie. - Mój drogi ojciec

otrzymał dobrą radę od waszej Sol. Trzeba tylko zmieszać

kilka kwiatków i nie będzie dziecka.

- Ta recepta przydałaby się wielu rodzicom - stwier-

dził Mattias. - Bardzo się niepokoję o jedną z wieśniaczek, która oczekuje osiemnastego dziecka.

- To musi chyba być jej ostatnie?

- Zgodnie z prawami natury, chyba tak. Jeżeli tylko.

przeżyje.

- Będziesz musiał zawiązać jej chłopu na supeł - orzekł

sucho Andreas.

Mattias uśmiechnął się i ponownie zwrócił się do

Jespera:

- Ale jak już będziesz miał żonę, to zrezygnujesz

z kwiatków na jakiś czas? Pomyśl, jak bardzo matka Rosa

cieszyłaby się z wnuka!

Poczciwe oczy Jespera wypełniły się łzami.

- Tak, oj, tak! Zdążyła jeszcze zobaczyć najstarszego

mojej siostry. Boże, jak ona kochała to dziecko! Mattiasowi zrobiło się przykro, że zasmucił tego

prostego, dobrego człowieka.

- Wyobraź sobie, że matka Rosa i ojciec Klaus siedzą

sobie na obłokach i patrzą na was z góry. "Roso, widziałaś, jakie piękne dzieci ma nasz Jesper?" "Tak, czy nie mówiłam zawsze, że ten chłopak potrafi zrobić to, co zechce?"

Jesper zachichotał niepewnie. Odeszli, pozwalając mu

zastanowić się nad sobą. Kiedy się odwrócili, zobaczyli, że stoi zapatrzony w chmury.

- Przeprowadź się do Grastensholm na kilka dni!

- zawołał Mattias. - Weź ze sobą zwierzęta! Tutaj jesteś

zbyt samotny.

Jesper pomachał im dłonią.

- Dziękuję za zaproszenie!

Nie powiedzieli mu o wilkołaku. Jeszcze zdąży się

przestraszyć.

- Panie Mattiasie! Czy oni przez cały, calutki czas

patrzą, co się robi?

- Nie! Aniołowie są dyskretni, Jesperze. W takich

chwilach przesłaniają oezy chmurką!

Dzień już się kończył. Kiedy schodzili w dół w kierun-

ku dworów, powoli zapadał zmierzch.

Mattias przystanął.

- Może zajrzymy do domu hycla? Zobaczymy, jak się

miewa.

- Uważam, że powinniśmy tak zrobić - orzekł And-

reas

Hilda skończyła wieczorne dojenie. Wzięła konwie

z mlekiem i w towarzystwie kota wyszła z maleńkiej

obory, starannie zamykając za sobą drzwi. Miała nadzieję, że ci dobrzy panowie, którzy odwiedzili ją rano, zdążyli już rozpuścić plotkę, że ojciec jest śmiertelnie ranny. Nie było to prawdą, bo choć miał obite i posiniaczone ciało, był już w niezłej formie. Dziewczyna jednak panicznie się bała, że rozwścieczeni wieśniacy przyjdą tu nocą.

A poza tym ojciec musi jej to wybaczyć, ale nie mogła

całkiem skupić swych myśli na jego niedoli...

Czy wszystko jest przygotowane na jutrzejszą wizytę panów? Ciasto na chleb już zaczynione, cały dom wy­szorowany, na sznurku suszy się najlepsza bluzka. Ma

świeżo umyte włosy, pozostaje jej teraz jedynie zebrać

z mleka śmietankę, którą poda do poziomek.

Nagle przystanęła. Coś zaszeleściło w lesie. Zwierzę?

Potem odwróciła się i popatrzyła w przeciwnym kierun­ku.

O Boże, tam idą jacyś mężczyźni! Co robić, jak obronić

ojca i siebie?

Ale czy to nie...? Oczywiście, to doktor i pan Andreas,

i jeszcze jakichś dwóch. Dlaczego jednak przychodzą

teraz? Ona ma na sobie fartuch do obory i...

Zrozpaczona myślała tylko o jednym: czy zdąży się przebrać?

Nagle zadrżała. Co to? Czyżby ktoś był w zagrodzie

kiedy ona zajmowała się krową?

Ostrożnie zbliżyła się do dziwnego przedmiotu leżące-

go na środku podwórza.

Na ziemi położono wielki kawał darni, a na nim postawiono odwrócony dzban.

Hilda poczuła ukłucie w sercu. Kto tu był? Kto chciał

wyrządzić im krzywdę?

Zerknęła na drzwi, ale wydały się zamknięte dokładnie tak, jak je zostawiła. Dzięki ci, dobry Boże, że mężczyźni przyszli właśnie teraz! Wybiegła im na spotkanie akurat

w chwili, gdy otwierali furtkę. Dopiero kiedy znalazła się

blisko nich, uprzytomniła sobie, że przybyli wraz z dwo­ma obcymi panami. Skłoniła się przed nimi głęboko,

skrawek fartucha powędrował na wysokość twarzy.

- Co się stało, Hildo? - zapytał Mattias. - Wyglądasz na

przestraszoną.

- Popatrzcie! - wskazała, starając się opanować za­wstydzenie. - Spójrzcie na podwórze! Ktoś tu był, kiedy ja doiłam w oborze.

Jakie to dziwne! Teraz, kiedy byli z nimi obcy, doktor

i Andreas Lind z Ludzi Lodu wydali jej się starymi

znajomymi.

Weszli na podwórze.

- Oj - mruknął Mattias.

Kaleb przystanął zdziwiony.

- Co to jest?

- To czary - odparł Brand. - Powszechnie znane.

- Co to ma oznaczać?

- Że pragnie się śmierci osoby, która leży chora.

- Czy twój ojciec miewa się gorzej? - zapytał Hildę

Andreas.

Musiała spuścić oczy. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna

nie patrzył jej tak prosto w twarz.

- Nie, wydaje mi się, że jest mu lepiej.

- Wobec tego czary nie działają. Czy możemy go

zobaczyć?

- Oczywiście. Dziękuję!

Czy wszystko w środku jest w porządku? Świeżo wyprana bielizna! Mój Boże! Wpadła do izby przed nimi, zerwała pranie ze sznura i schowała je w spiżarce. W czasie gdy oni byli u ojca, zdjęła fanuch. Kiedy zmartwiona stwierdziła, że odświętna sukienka znajduje się poza zasięgiem jej rąk, musiała zadowolić się codziennym ubraniem.

Piekło ją rozczarowanie. Może już tu nie wrócą? A ona

miała wszystko przygotowane - na jutro!

Zbliżając się do komory, usłyszała głos ojca. Mówił

z ogromnym trudem:

... leżę tu sam, kiedy ta niezdara stroi się dla wielkich

panów. Znów piecze! I szoruje podłogę, a tymczasem ja

nie dostałem prawie nic do jedzenia!

Andreas odezwał się nieco podniesionym głosem:

- Uważam, że Hilda jest dla ciebie wyjątkowo dobrą

córką. Pomyśl, co byś zrobił, gdyby jej nie było!

Hycel parsknął śmiechem.

- Wtedy byłoby mi dobrze. Wziąłbym sobie kobietę.

A kto przyjdzie do domu, w którym rządzi starzejąca się

córka? 2 tego może być tylko zazdrość!

- O, to z pewnością nie Hilda odstrasza kobiety

- mruknął Andreas. - Ale możemy znaleźć miejsce, gdzie

będzie mogła zamieszkać. Zasłużyła na to. A ty miałbyś

szansę ułożyć sobie życie.

- Już o to żebrała? - ostro zapytał hycel. - Wcale mnie

to nie dziwi, to miejśce nigdy jej się nie podobało. Jest dokładnie taka sama jak jej matka: wyniosła, chce roz­mawiać o muzyce, o kwiatach i innych głupstwach.

I czytać umiały obydwie, niech Bóg strzeże! Matka uczyła

córkę, sądziła chyba, że ta będzie nie wiadomo kim! Czterej mężczyźni mieli już dość narzekań Joela

Nattmanna.

- Obróć się - zimno powiedział Andreas. - Tak żeby

Mattias mógł obejrzeć twoje plecy.

Straszliwie jęcząc odwrócił się do nich tyłem. Uspokoili Hildę, że ojcu nie grozi niebezpieczeństwo.

Następnego dnia będzie mógł już wstać.

Przedstawili jej Branda i Kaleba, a ją wzruszenie ścisnęło za gardło. Została przedstawiona! Dokładnie tak, jak w opowieściach jej matki o zwyczajach ludzi wyżej urodzonych!

Stanęła przed wielkim dylematem. Czy miała teraz poczęstować ich poziomkami? Ale całą czwórkę...? Nie wypadnie zbyt wiele na głowę. Czy mogła zaprosić ich na jutro?

Zanim zdążyła się zdecydować, zadudniły ciężkie

kroki wójta. Oczywiście wcześniej Hilda nie miała

pojęcia, że to on, ale teraz słyszała, jak zwracali się do niego pozostali.

- Ach, tak, widzę tu licznie przybyłą delegację! Czy zdążyliście już przekupić Joela Nattmanna, żeby trzymał język za zębami?

- Nie bądźcie głupi - powiedział Brand. Wójt drażnił

go tak bardzo, że nawet nie starał się zachować pozorów uprzejmości.

- Widzę, że na podwórzu leży znak śmierci?

- Tak - odparł Kaleb. - Podłożono go, kiedy Hilda

była w oborze. Czy po drodze nikogo nie spotkaliście?

- Co? Nie, nikogo nie widziałem. Ale las jest przecież

duży.

Kiedy Joel Nattmann usłyszał o znaku śmierci, wpadł

w panikę.

- Oni pragną mojej śmierci! Wiem, chcą mojej śmierci

tylko dlatego, że przypadkiem widziałem...

- Co widziałeś przypadkiem? - zapytał wójt.

- Nie, nic takiego.

- Musisz to teraz powiedzieć! - nakazał Andreas.

- To ja prowadzę przesłuchanie - powiedział wójt

z wyższością. - Co widziałeś, Joelu Nattmannie?

- Nic ważnego - odpowiedział hycel. - Tylko jakiś powóz, który stał na drodze wczesną wiosną. Nic więcej.

- Czy to było nocą? - zapytał Brand.

- Tak. Późnym wieczorem. - Głos hycla przybrał ostrzejszy ton. - Nattmann wychodzi tylko nocą.

- Widziałeś, kto to był?

- Nie, w powozie nie było nikogo. Po prostu tam stał.

Kiedy popatrzyłem następnym razem, zniknął.

Kiedy mężczyźni rozmawiali, Hilda trzymała się z tyłu,

wlepiając oczy w Andreasa. Wydawało się jej, że nigdy jeszcze nie widziała nikogo tak pięknego. Mężczyźni jednak do tego stopnia byli zajęci tym, co miał do powiedzenia jej ojciec, że w ogóle nie zwracali na nią uwagi.

- Jak wyglądał powóz? - pytał Andreas.

- Jak wyglądał? No cóż, powóz jak powóz. Było

przecież ciemno.

- A koń?

- Co?

- Jak wyglądał koń? - Andreas był już zniecierpliwio-

ny.

- No, nie wiem. Może brązowy.

- Ale rewelacja! - mruknął Kaleb.

- Czy coś słyszałeś? - kontynuował Andreas.

- Ani dźwięku.

- Ale ja coś niedawno słyszałam - szepnęła Hilda, przerażona własną śmiałością. Wszyscy zwrócili się w jej stronę, a ona znów ukryła twarz pod fartuchem.

- To ze mną teraz rozmawiają - powiedział ojciec władczym tonem, którego, jak pojęli, używał zawsze

w stosunku do córki.

- Tak, Hildo? - zwrócił się do dziewczyny Mattias.

Zmieszana, nie wiedząc, kogo właściwie powinna usłuchać, powiedziała najpierw "przepraszam" do ojca po czym odwróciła się do Mattiasa.

- Kiedy wyszłam z obory, usłyszałam coś w lesie.

- Człowieka?

Zawahała się.

- Nie, to było tak, jakby ktoś się czołgał, uciekał na

cztereeh nogach. Coś jakby wielkie zwierzę.

Mężczyźni wymienili spojrzenia.

- Zaraz potem zauważyłam was, panowie. Nadchodzi-

liście z przeciwnej strony.

Po krótkiej chwili milczenia wójt powiedział lek­ceważąco:

- Ach, tak, więc teraz wilkołaki podróżują powozami

zaprzężonymi w konie. No, nie najgorzej!

- Wilkołaki? - Oczy Hildy rozszerzyły się ze zdziwie-

nia.

- Czy możecie przestać opowiadać te bajdy? - syknął

rozgniewany Brand.

- Nie, powiedzcie, o co chodzi z tymi wilkołakami

- odezwał się hycel z posłania.

- Nasz drogi wójt opowiada bajdy o złych mocach

tylko dlatego, że wie, iż wiele pokoleń wstecz ród Ludzi Lodu znał się na czarach. Twierdzi, że kobiety zostały rozszarpane. To brednie!

- Dobrze wiecie, że to nie brednie - obruszył się wójt

i wszyscy zrozumieli, że jego duma została urażona.

- Pilnujcie się, bo będziecie wisieć!

- A teraz jeszcze nam grozi! - Brand bezczelnie odwrócił

się do wójta plecami. - Człowiek, który jest na tyle głupi, że pali zwłoki, aby nie mogły po śmierci uprawiać czarów, nie powinien wydawać wyroków na innych. Na szczęście jest

tutaj z nami Kaleb, mamy więc przynajmniej jednego rozumnego człowieka, ktńremu można zaufać.

Wójt łapał powietrze niczym ryba wyciągnięta z wody.

- Poczekajcie tylko! - warknął. - Jeszcze przystawię wam nóż do gardła.

- Nie wątpię w to. Kiedy już raz wbijecie sobie coś do

tej zakutej głowy, niemożliwością jest to wybić.

Joel Nattmann zaczął się skarżyć:

- Czy mogę mieć teraz chwilę wytchnienia? Jestem

chory i potrzebny mi spokój.

Rozumieli to. Kiedy wychodzili, Mattias, ku ogromnej

uldze Hildy, powiedział:

- Przyjdziemy jutro tak jak umówione.

- I nie wychodź już nigdzie dziś wieczorem - ostrzegł

ją Andreas. - Zamknij starannie drzwi.

- Dobrze, dziękuję - szepnęła i ku swej rozpaczy

odruchowo przed nim dygnęła. - Czy mogę... prosić, abyście dokładnie zamknęli oborę? Jeśli rzeczywiście grasują tu... złe moce, mogą się też rzucić na krowę.

- Oczywiście - poważnie odpowiedział Brand. - Czy

chcesz, by któryś z nas został tu na noc?

Rumieniec oblał jej policzki.

- Och, nie, nie trzeba - wyjąkała bez tchu, choć jej

skrytym marzeniem było coś wręcz przeciwnego.

Kiedy wyszli, Hilda przesunęła szafę, tarasując nią drzwi. Następnie rozwiesiła ponownie pranie i położyła się do łóżka. Odmówiła modlitwę, prosząc Boga o ochro­nę przed złymi mocami ciemności, a potem skuliła się na boku i próbowała myśleć trzeźwo.

Jesteś córką hycla, surowo przemawiała do siebie. Twoje miejsce jest na samym dnie społeczeństwa. Nikt cię nie chce. Jak wobec tego śmiesz myśleć o mężczyźnie

z Lipowej Alei?

Ale proszę, pozwólcie mi zachować marzenia! Tak niewiele ich było w moim życiu! Nikomu nie szkodzą, przynajmniej dopóki są tylko marzeniami.

Nazajutrz wstała bardzo wcześnie, by przygotować wszystko na przyjście gości. Kiedy zagniatała wyrośnięte ciasto na chleb i wkładała je do wielkiego, rozgrzanego pieca, czuła pulsujące w niej napięcie. Żeby tylko nie zbudzić ojca i nie słyszeć wścibskich pytań! Cały czas chodziła na palcach. Potem pospieszyła do obrządku.

Na zewnątrz wciąż jeszcze było ciemno. Namęczyła się

bardzo, otwierając drzwi do obory, ale przypomniała sobie, że mężczyźni zabarykadowali je na jej własną

prośbę. Przerażona obejrzała się na las, ale uspokoiła się myślą, że potwory nie wychodzą o świcie. I dlaczego miałyby przyjść akurat teraz? Już wiele czasu upłynęło od chwili, gdy zmarłe kobiety zostały złożone w swych nie poświęconych grobach. Ostatnia leżała tam od tygodnia,

jak stwierdził Mattias Meiden, dobry doktor.

Czy była wtedy pełnia?

Hilda mocowała się ze skoblem. Nareszcie drzwi się otworzyły. Wsunęła się do środka i zamknęła na haczyk. Zapaliła łuczywo na ścianie.

W ciemnej oborze było cicho i spokojnie. Krowa

spojrzała na nią przyjaźnie, kot otarł się o kolana. Zaraz też przydreptały kury. Jej przyjaciele. Jak dotychczas jedyni.

Choć spieszyła się jak tylko mogła, poranny obrządek

wymagał czasu. Nie przejmowała się zbytnio faktem, że zmiana, która zaszła w jej życiu, dokonała się w związku z tak tragicznymi wydarzeniami. Wcześniej widziała za

sobą i przed sobą jedynie nie kończący się smutny strumień szarych dni, dlatego teraz żyła każdym nerwem ciała.

Ci dobrzy, wyrozumiali ludzie... Andreas i Brand

z rodu Ludzi Lodu. Doktor Meiden. I ten wielki,

jasnowłosy Kaleb, przy którym człowiek czuł się tak bezpiecznie.

Życie Hildy nagle stało się takie bogate. Tych czterech kobiet nie znała, nie wiedziała o nich nic poza tym, że

spotkała je tragiczna śmierć. Czy w takiej sytuacji powinna odczuwać wyrzuty sumienia z tego powodu, że się cieszy? Ojca spotkało nieszczęście, to prawda, ale nie groziło mu już niebezpieczeństwo. Mogła więc chyba nareszcie po-

czuć się jak żywa istota w normalnym ludzkim świecie? Żaden z nich z niej nie drwił!

Dobry Boże, dzięki ci, że nie zapomniałeś o najnędz-

niejszym ze swych stworzeń!

Kiedy skończyła obrządzać zwierzęta, na dworze zrobiło się jasno. Chleb na pewno już się upiekł.

Oby tylko zdążyła uporać się z robotą przed ich przyjściem! Była tak przejęta, że drżały jej dłonie, i miała kłopoty z zamknięciem drzwi do obory.

Kiedy wróciła do domu, ojciec jeszcze spał. To dobrze,

miała więcej czasu dla siebie.

Chleb udał się wyśmienicie. Tak, potrafiła piec, matka

ją tego nauczyła. Och, mamo, powinnaś teraz zobaczyć swoją Hildę! Mam przyjaciół, wiesz? Oczywiście to dla mnie za wysokie progi, ale mnie rozumieją, spotykają się ze mną, podczas gdy ludzie ze wsi mają dla mnie tylko złe słowa. Nigdy dotąd nie zdawałam sobie sprawy, że może

być inaczej!

On jest taki piękny, mamo! Naturalnie ja niczego nie oczekuję, ale to tak cudownie tęsknić. Mieć kogoś, za kim można tęsknić! Ciekawe, czy będzie mu smakował chleb? Ubiłam świeże masło, o to więc nie muszę się martwić.

I zebrałam śmietankę...

Kiedy zrobiła już co najważniejsze, a ojciec nadal się

nie poruszał, zawołała:

- Możesz już wstać, ojcze! Doktor powiedział, że dziś

wolno ci podnieść się z łóżka!

Żadnej odpowiedzi. Śpi jak kamień!

Przygotowała śniadanie i znów zawołała: - Czy już wstałeś, ojcze?

Z komory nie dochodził żaden dźwięk. Hilda podeszła do drzwi i pchnęła je.

Z początku nie mogła pojąć, co się stało. Kiedy jednak

dotarło do niej, że ojciec powiesił się na belce w powale, cofnęła się i wypadła z domu. Opamiętała się dopiero przy płocie. A jeżeli on jeszcze żył?

Nie, to niemożliwe. Przecież kiedy ona krzątała się po

domu, w jego komorze cały czas panowała cisza. A poza

tym naprawdę wyglądał na umarłego!

Na wpół oszalała z przerażenia całą drogę do Lipowej

Alei przebyła biegiem.

Zapukała do drzwi i dopiero wtedy pojęła, że nie tutaj powinna była przyjść. Doktor mieszkał przecież na Grastensholm! Ale działała odruchowo. Chyba wiedziała, dlaczego nogi skierowały ją tutaj...

Drzwi otworzyła jej służąca.

- Ojciec się powiesił - rzuciła bez tchu.

Służąca, która nie znała Hildy, przez moment patrzyła

na nią pytająco, po czym zniknęła w środku.

Po krótkiej chwili pojawił się Brand.

- Hilda? Co ty mówisz? Czy twój ojciec...?

Mogła tylko skinąć głową. Oczy miała pełne łez.

- Matyldo! - zawołał Brand. Zaraz stanęli w drzwiach

żona i syn Andreas. Hilda szybko otarła łzy. Brand otoczył ją ramieniem. - Zostaniesz teraz z Matyldą. Musisz się uspokoić. My zajmiemy się wszystkim. Andreasie, poślij natychmiast po Mattiasa. Joel Nattmann się powiesił.

I wyślij parobka po wójta!

Hilda uniosła dłoń.

- Tak? - zapytał Brand,

- Nic, nic. To takie głupie.

- Ależ powiedz.

Był taki dobry, że spuściwszy oczy ośmieliła się

wyszeptać:

- Przygotowałam różne rzeczy na wasze przyjście... Świeży chleb, poziomki, śmietanę i masło. I ser. Wszystko stoi w spiżarce. Czy będziecie tak dobrzy i przyniesiecie poczęstunek tutaj? Nie chciałabym, żeby to tam stało

i marnowało się. Ja... ja nigdy jeszcze nie miałam

gości...

Teraz łzy pojawiły się w oczach Matyldy.

- Oczywiście, Hildo. Mężczyźni zabiorą stamtąd wszy-

stko, co przygotowałaś.

Brand wziął ze sobą jednego ze stajennych i natych-

miast pobiegł w stronę lasu.

Kiedy Hildzie pozostało już tylko siedzieć i czekać w pięknej izbie, jakiej nigdy dotąd nie dane jej było

widzieć, wybuchnęła niepohamowanym płaczem. Matyl-

da pocieszała ją jak mogła, ale w chwili takiej jak ta niewiele dało się zrobić.

Wreszcie Hilda zdołała się jako tako uspokoić. Patrzyła

przed siebie zamglonymi oczyma, jak gdyby jej myśli błądziły gdzieś daleko.

- Biedny ojciec - szepnęła cichutko.

Matylda mogła sprawiać wrażenie osoby prostej i bez fantazji, znała jednak kobiecy sposób myślenia. Zro­zumiała, że w tych słowach kryło się coś więcej niż naturalny w takiej sytuacji żal po zmarłym.

Joel Nattmann był odtrącony przez wszystkich. A te­raz, kiedy nie żył, jedyna osoba, która troszczyła się

o niego, myślała więcej o chlebie i poziomkach niż o nim.

Swoją śmiercią zakłócił najszczęśliwszą chwilę w życiu Hildy.

Dlatego powiedziała: "biedny ojciec".

ROZDZIAŁ IV

Parobek wrócił z informacją, że wójt gdzieś wyjechał, ale jego gospodyni obiecała przekazać mu wiadomość, jak tylko wróci do domu.

- To i dobrze, lepiej poradzę sobie bez niego

- orzekł Are z niezwykłą jak na niego ostrością

w głosie.

Hilda odpoczywała w pokoja, położonym w starej

części Lipowej Alei. Leżała, przypatrując się wspaniałym tapetom, i zastanawiała się, kto też mógł je namalować. Musiał to być mężczyzna obdarzony niezwykłym wy-

czuciem piękna. Hildzie nawet nie przeszło przez myśl, że mogła to zrobić kobieta. Dla niej miejsce kobiet w życiu było raz na zawsze określone. Nigdy nie słyszała, by zajmowały się czymś innym poza tym, do ezego zostały stworzone. Co prawda, nie

dotarła do jej uszu historia o obdarzonej silną wolą Silje i jej mężu Tengelu, człowieku o szerokich ho­ryzontach.

Mężczyźni wkrótce powrócili i Hilda wyszła im na

spotkanie.

Zebrali się w paradnej izbie Matyldy, brakowało

jednak Andreasa.

Długo zastanawiała się, gdzie też on może być. Kiedy weszła do izby, Mattias zwrócił się do niej

z łagodnym uśmiechem:

- Przygotowaliśmy twego ojca, Hildo. Ubraliśmy go

w najlepszą koszulę i ułożyliśmy na marach w stodole.

Jutro przyjdzie kościelny i pomoże ci przygotować wszystko do pogrzebu. Andreas właśnie poszedł z nim to omówić, a potem miał iść do Elistrand.

A więc poszedł tam! Ta wiadomość podziałała na dziewczynę uspokajająco.

Mattias skierował na nią serdeczne, kojące spojrzenie. - Twój ojciec był jeszcze ciepły, Hildo. Czy naprawdę

nic nie słyszałaś?

- Nie, ja... Och, musiał to zrobić, kiedy byłam

w oborze!

- Tak, z pewnością tak właśnie było - odpowiedział

Mattias i odwrócił się. - Zabraliśmy ze sobą jedzenie, jak prosiłaś. Wygląda na bardzo smaczne - uśmiechnął się przelotnie. - Znalazłem też sukienkę przygotowaną do

założenia. Pomyślałem sobie, że pewnie chciałabyś ją mieć, by nie chodzić w ubraniu, które nosisz do obory.

- Dziękuję - szepnęła Hilda.

Natychmiast wyszła, by się przebrać. Rozczesała swoje długie włosy i zostawiła je rozpuszczone, spływające po

plecach. Włożyła suknię i stwierdziła, że teraz naprawdę wygląda dobrze. Sukienka była zresztą stosowniejsza na czas żałoby. Czarna spódnica i stanik, pod nim biała bluzka. Buty zdjęła, to tylko niezgrabne drewniaki.

Gdybym tylko nie była taka zapłakana, myślała. Ale

chyba mi to wybaczą.

Andreas zajechał do Elistrand, dworu, który na polece-

nie Alexandra zbudowano nad wodą dla jego córki Gabrielli i jej męża. W dużym, przestronnym budynku wiele było światła i blasku słońca. Andreas już z daleka

usłyszał bawiącą się piątkę dzieci. Były to sieroty, z który­mi życie obeszło się bardzo okrutnie. Zostały wyciągnięte

z rynsztoków Christianii. Na Elistrand miały pozostać aż

do chwili, kiedy staną się na tyle dorosłe, by radzić sobie samodzielnie. Kaleb i Gabriella kontynuowali dzieło rozpoczęte przez Liv i wydawało się, że są szczęśliwi.

Na spotkanie Andreasowi wyszła do sieni Eli, dziew-

czyna, którą gospodarze traktowali jak własną córkę. Nadal sprawiała wrażenie kruchej i bezbronnej, ale jej

uśmiech świadczył, że czuła się bezpiecznie, a ciało zaczęło nabierać bardziej kobiecych kształtów. Na litość boską, pomyślał Andreas z ukłuciem w sercu. Ależ ta dziewezyna

jest pociągająca! To małe żałosne pisklę, któż to mógł przypuścić!

- Witaj, Eli. Czy rodzice są w domu?

- Tak, tak. Wejdź, proszę, wujku Andreasie!

Wujku? To prawda, że był kuzynem Gabrielli i dotąd

nie przeszkadzało mu, kiedy tak się do niego zwracała, ale teraz poczuł się jak starzec!

Przyjęli go w swej paradnej izbie, Eli wróciła do dzieci.

Andreas popatrzył na nią.

- Eli bardzo wyrosła! Chcę powiedzieć, że już jest kobietą!

- No, ma dopiero szesnaście lat - roześmiał się Kaleb.

- A więc łapy przy sobie, stary rozpustniku!

W zamierzeniu Kaleba miał to być rubaszny dowcip,

ale nieoczekiwanie Andreas poczuł się urażony.

- No cóż - powiedział ze sztucznym uśmiechem. - Jak

dotąd nie uczestniczyłem w jakichś szczególnych orgiach. - Tak, tak, wszyscy o tym wiedzą - rzekła Gabtiella.

- Liv i Are niepokoją się o dalsze losy rodu. Uważają, że

my, wnuki, nie spisaliśmy się dobrze. Tancred ma córkę, to wszystko. O Mikaelu nic nie wiadorno, ty i Mattias grozicie, że na zawsze pozostaniecie w kawalerskim stanie, a my... cóż, nam się nie udało.

- I Kolgrim nie żyje. Rzeczywiście sprawa nie wygląda

najlepiej. Musimy to naprawić. - Andreas udał, że czując przypływ energii podwija rękawy. - Ale poważnie mó­wiąc, przyjechałem, żeby porozmawiać z wami na trudny

i bolesny temat.

- Słuchamy - odparł Kaleb. - Mamy doświadczenie

w rozwiązywaniu skomplikowanych problemów. Dzięki

tej nieokiełznanej piątce to dla nas chleb powszedni. - Myśleliśmy o tym, by was trochę odciążyć w pracy. - O?

- Chodzi o Hildę. Joel Nattmann się powiesił.

- Co ty mówisz? Kiedy?

- Dzisiaj rano.

- Dziwne - stwierdził Kaleb. - To nie był typ

samobójcy.

- To prawda. Ale niepokoimy się o Hildę. Nie może

mieszkać sama tam na górze teraz, kiedy dzieje się tyle

okropnych rzeczy. Przyszło nam do głowy, by was zapytać, czy mogłaby tu zamieszkać i pracować z dziećmi. Przypro­

wadziłaby zwierzęta i przeniosła te sprzęty, które by chciała mieć ze sobą. Dalibyście jej osobną izbę. Nie rozmawiałem

z nią jeszcze, chciałem najpierw omówić to z wami.

- Świetnie się składa - orzekła Gabriella. - Czasami

wieczorem jestem tak zmęczona, że wprost padam z nóg. - Tak - potwierdził Kaleb. - Biedna Hilda, tyle

kłopotów naraz. Oczywiście, że będzie mogła tu zamiesz­kać! Przyprowadź ją jak najszybciej!

- Dziękuję wam, zaraz jej to powiem. Teraz muszę się

już spieszyć...

- Pójdę z tobą - powiedział Kaleb. - Historia z hyclem

jest niepokojąca.

- Właśnie - krótko odparł Andreas, który wychodząc rozglądał się za Eli. Dojrzał ją na plaży, bawiącą się

z dziećmi. Długo jeszcze miał nadzieję, że dziewczyna

obejrzy się i pomacha do niego, ale nie mógł w nieskoń­czoność iść tyłem. Odwrócił się. Bał się, że Kaleb zacznie coś podejrzewać.

Hilda zobaczyła ich w alei lipowej jednocześnie: Andreasa, Kaleba i wójta, pędzącego na koniu. Patrzyła na Andreasa i gryzło ją sumienie, że nie może myśleć wyłącznie o ojcu, który martwy leży w stodole.

Weszli do domu wszyscy razem.

- Przekazano mi wiadomość! - wołał wójt.

- A więc to jednak Joel Nattmann! Najwyraźniej

nie mógł sobie poradzić z dręczącymi wyrzutami sumienia.

- Nie było, niestety, tak jak mówicie - łagodnie

zaprzeczył Mattias. - Nie zrobił tego sam.

- Co?

Hildzie zaparło dech w piersiach.

- Najpierw został zabity - wyjaśnił Mattias. - Śmierć

nastąpiła bardzo szybko, prawdopodobnie spał i niczego nie poczuł.

- To zupełnie niewiarygodne. - Wójt był oszołomio­ny. - A potem go powiesili? Żeby wyglądało na to, że... No tak, muszę przyznać, że czasami medyk na coś się zdaje.

Po raz pierwszy usłyszeli pochwałę z ust tego człowie-

ka.

Hilda usiadła.

- Ale kto...?

- Znów ludzie ze wsi - snuł przypuszczenia wójt.

Szybko przychodziło mu wydawanie sądów.

- To mało prawdopodobne - wtrącił Andreas. - Byli

zbyt przerażeni, żeby to zrobić.

- Ale kto mógł... ? - zaczęła Hilda.

- Hm - mówił wójt zamyślony. - Na przykład było was

tam wczoraj czterech. Joeł Nattrnann wyznał, że widział coś na wiosnę. Konia i powóz. Może właściciel konia

i powozu wystraszył się?

- Przestańcie! - uniósł się Brand. - Było nas czterech,

mój syn, ja, doktor i Kaleb.

- I Hilda - dodał wójt obojętnie. - Dziwne, że ona nic

nie słyszała!

- To moja wina - odezwała się Hilda. - To wszystko

moja wina. Zamknęłam drzwi do obory na skobel, kiedy poszłam doić, ale zapomniałam o drzwiach do domu.

- Nie wolno nam zbyt pochopnie osądzać - stwierdził Andreas. - Hildo nie możesz mieszkać sama. Gabriella

i Kaleb zastanawiają się, czy nie zechciałabyś przenieść się

do nich na jakiś czas.

- Ale nie mogę przecież...

Kaleb powiedział z wesołym uśmiechem:

- Potrzebujemy cię. Gabriella i Eli nie dają sobie rady

z piątką dzieci teraz, kiedy opiekunka zaniemogła.

Hilda wygładziła spódnicę.

- Ale ja nic nie wiem o dzieciach.

- Czy je lubisz? To najważniejsze.

Przypomniały jej się kamienie, którymi za nią rzucano. Dzieciaki, które czaiły się wokół zagrody, grad padają­cych wyzwisk...

- Nie wiem - odparła zamyślona. - Przypuszczam, że

są także miłe dzieci.

Popatrzyli na nią ze zrozumieniem.

- Nasze dzieci nie są złe - uspokajał ją Kaleb. - Tylko

rozbrykane. Możesz chyba spróbować przez kilka dni? Jeżeli się nie uda, wymyślimy coś innego.

- Tak... Dziękuję - szepnęła niepewnie.

Przerażała ją myśl, że miałaby zamieszkać samotnie

w chacie na skraju lasu. Już raczej zniesie wyzwiska. Ale

tak bardzo nie chciała być dla nikogo ciężarem. Czy zaproponowali jej to z litości, czy rzeczywiście na coś może się przydać?

Życie stłamsiło Hildę do tego stopnia, że nie była

pewna, czy naprawdę może zaufać tym na pozór

wspaniałym ludziom, a tym bardziej przywiązać się do nich.

- Muszę to wszystko jakoś uporządkować - odezwał

się zniecierpliwiony wójt. - Dlaczego ktoś chciał zabić Joela Nattmanna? Czy on wiedział o czymś, poza tym koniem i powozem?

- Ojciec tak dużo mówił - powiedziała wymijająco

Hilda. - Nigdy go nie słuchałam.

- Czy mógł się czegoś dowiedzieć jako pomocnik kata?

- Nie wiem. Cóż by to mogło być?

- Czy wspominał kiedykolwiek o wilkołaku?

- Nie przypominam sobie.

- Ale bardzo się przeraził, kiedy wymieniliśmy to

słowo.

- To chyba naturalne. Ojciec był strachliwym, przesąd-

nym człowiekiem.

- Wilkołaki nie wieszają ludzi - podkreślił Brand. Wójt był nastawiony do Branda tak samo jak Brand do

niego. Skierował wzrok inkwizytora na swego zaciętego wroga i powiedział ostro:

- Nie, przynajmniej nie te w zwierzęcej postaci. Ale człowiek, który ma w sobie duszę wilkołaka, mógł się przestraszyć.

- To wszystko tylko przypuszczenia - syknął Kaleb.

Andreas zwrócił się do Hildy:

- Rozmawiałem z pastorem i kościelnym. Ustaliliśmy,

że pogrzeb odbędzie się już jutro po południu. Kościelny przybędzie z koniem i wozem, który zabierze twego ojca

w ostatnią podróż, a pastor będzie czekał w kościele.

Chciał złożyć Joela Nattmanna w nie poświęconej ziemi, ale odwiodłem go od tego.

- Twój ojciec nie był samobójcą - powiedział Kaleb.

- Pastor nie miał więc żadnego prawa, Hildo.

- Tak właśnie mu powiedziałem - kiwnął głową

Andreas.

Gabriella natomiast chciałaby mieć jeden dzień, żeby przygotować twoją izbę - mówił Kaleb. - Gdybyś więc mogła...

- Mogłabyś przenocować na Grastensholm - wtrącił

szybko Mattias. - Jest tam dość miejsca.

- Tak, jeszcze dzisiaj mogę z tobą iść do domu, Hildo

- żarliwie zapewnił ją Andreas. - Pomogę ci sprowadzić

zwierzęta i zabrać rzeczy, które zechcesz wziąć ze sobą do Elistrand. Zawieziemy je już dziś, dobrze, Kalebie?

- Oczywiście, tak będzie najlepiej.

- Dziękuję. Dziękuję wam wszystkim. - Hilda była oszołomiona. - Jesteście tacy dobrzy...

Musiała wziąć się w garść, by nie wybuchnąć płaczem. Serce zaczęło jej walić w piersiach na myśl, że Andreas pojedzie z nią aż do Elistrand. To długa droga, ale ona chciałaby, żeby była o wiele, wiele dłuższa.

W drzwiach stanęła Matylda.

- Uroczysty posiłek gotowy. To Hilda zaprasza. W tej smutnej chwili nie wolno nam zapomnieć, że przygotowa-

ła specjalny poczęstunek dla Andreasa i Mattiasa. To przede wszystkim wy macie prawo pierwszeństwa do

tego, co podaje Hilda. My musimy zadowolić się tym, co ewnetualnie dla nas zostawicie.

Wesołe słowa złagodziły napiętą atmosferę, a w czasie posiłku chwalono chleb Hildy i bez końca żartowano: kto posmakuje poziomek, czy i ile ich pozostanie...

Czy takie są właśnie prawa życia, zastanawiała się Hilda, że nigdy nie można zakosztować pełnego szczęścia?

Szczęście... Tego uczucia nigdy dotąd nie znała, a teraz nie mogła wyrazić swej radości, serce bowiem ściskało jej się

na myśl o ojcu.

Najgorsze jednak było to, co kryło się w niej tak głęboko, że nie śmiała o tym nawet pomyśleć: ulga, że nareszcie uwolniła się od nieznośnego ciężaru, który przytłaczał jej zmysły, umysł i wolę życia.

Jakże trudno jej było pogodzić te wszystkie uczucia!

Nieswojo było wracać do domu. Gdy zsiadała z wozu, Andreas podał jej rękę. Radość w niej pulsowała, kiedy poczuła jego silną dłoń wokół swojej. Nie śmiała spojrzeć na stodołę, dlaczego - nie wiedziała. Czy spodziewała się tam coś zobaczyć? Szybko, aby nie narażać Andreasa na czekanie, pozbierała wszystko, co chciała ze sobą zabrać: kubek, lalkę, którą uszyła matka, czyste odzie-

nie, piękne naczynie z pokrywką, które matka wniosła

w posagu...

Zawahała się przy należącej do ojca szkatułce na pieniądze. - Oczywiście, że powinnaś ją zabrać - rzekł Andreas,

który to dostrzegł. - Naprawdę uczciwie sobie na to zapracowałaś. Nigdy pewnie nie dostałaś grosza za swą ciężką pracę?

- Nigdy - odpowiedziała i podniosła szkatułkę. Była

zamknięta, ale wiedziała, gdzie leży klucz.

- Och, naprawdę! - zawołała podekscytowana, pod-

niósłszy wieczko. - On był bogaty!

Andreas podszedł bliżej.

Hilda liczyła.

- Tutaj jest... jeden, dwa, tczy... prawie cztery talary!

Co mam z nimi zrobić?

Uśmiechnął się z czułością. Cztery talary? Biedna dziewczynka!

- Hm, trzymając aż tyle w zanadrzu, nie będziesz mogła

opędzić się od zalotników - zażartował.

Ona jednak przyjęła jego słowa całkiem serio.

- Ależ przecież nie mogę o tym nikomu powiedzieć!

Będą mnie wtedy chcieli tylko dla pieniędzy!

- Kochana Hildo, może ci się wydawać, że cztery

talary to ogromny majątek. Rzeczywiście to niezła su­mka, ale nie jesteś bogata. Poza tym uważam, że nikt

nie musi brać cię dla pieniędzy. Jesteś pociągająca sama w sobie.

Och! I on to mówi! Policzki jej pałały, w głowie

szumiało tak, że aż pociemniało jej w oczach.

- Teraz zabierzemy zwierzęta - otrzeźwił ją Andreas.

- Jeśli złapiesz kury i kota, to ja zajmę się krową.

Hilda oprzytomniała.

- Tak, oczywiście - szepnęła i wybiegła.

W drodze powrotnej opanowało ją takie podniecenie,

że nie była w stanie usiedzieć w milczeniu.

- Właściwie nie wiem, czy się cieszę, czy martwię, że

opuszczam dom - mówiła szybko. - Jest mi oczywiście smutno i nawet nie chcę się oglądać. Denerwuję się także tym, że będę mieszkać u kogoś, ale z drugiej strony to cudowne. Nie miałabym odwagi zostać tu sama w nocy!

- Rozumiem cię, zwłaszcza że wrócisz tu jutro po

południu.

- Tak - powiedziała cicho.

- Twoja matka była chyba dobrą kobietą? - ostrożnie

zapytał Andreas.

- O tak! I tyle umiała. Mnie także nauczyła czytać,

pisać, i historii, opowiadała bajki i...

Słowa płynące z jej ust niemal potykały się o siebie.

Spadały jak wodospad, Hilda pragnęła opowiedzieć wszystko naraz. Pękła w niej tama wieloletniego mil­czenia.

Andreasowi pozostawało tylko siedzieć i słuchać.

W opowiadaniu o matce i o wielu późniejszych latach

przeżytych z ojcem w zagrodzie wychwycił powtarzający się ton - ton samotności, tęsknoty i rozpaczy. Hilda naturalnie nie mówiła o uczuciach wprost, opowiadała tylko o ubogich doznaniach, drobnych epizodach, o dzi­

kich zwierzętach, które niemal jadły jej z ręki, o zimowych zawiejach, które prawie podnosiły dach chaty, o ludziach, którzy przechodzili drogą...

Andreas wstrzymał konia.

- Prr! Jesteśmy już w Grastensholm!

Przebudziła się ze wspomnień na widok imponującego

budynku.

- Ach! A ja tyle gadam! - powiedziała czerwona ze

wstydu.

- Bardzo miło było posłuchać. Spójrz, tam idzie

Mattias. Możesz więc tu zostać, a ja pojadę do Elistrand ze zwierzętami.

- Ja też mogę pojechać...

- Dzisiaj powinnaś odpocząć. To był dla ciebie długi

i trudny dzień. Niedługo się zobaczymy.

Wóz odjechał, za nim poczłapała uwiązana krowa.

Hilda została z pustymi rękami.

- Witaj na Grastensholm, Hildo - uśmiechnął się do

niej Mattias.

Spojrzała zmieszana. Któż to jest? Ach, tak, doktor Mattias Meiden. Pod wpływem jego ciepłego spojrzenia rozluźniła się. Uśmiechnęła się i podążyła za nim do środka.

"Niedługo się zobaczymy", powiedział. Teraz Hilda

miała już czym żyć.

W domu poznała Liv, Taralda i Irję. Oglądała komnaty

tak wielkie, że jej maleńka zagroda zmieściłaby się w nich dwadzieścia razy.

Czy wszyscy ci ludzie mają takie piękne dusze, tyle dobra w sercu? - myślała zdziwiona. Przedtem znała tylko zło, teraz stykała się z samą dobrocią.

Czy to dlatego, że jej ojciec umarł? Czy może zawsze

tacy byli?

Na przykład ta naprawdę szlachetna sędziwa dama,

matka ojca pana Mattiasa. Czy jest gdzieś twarz starej kobiety piękniejsza od tej? Oczy, w których ciepłem lśniła życiowa mądrość, zmarszczki mówiące tylko o radości

i życzliwości? Nie sposób odgadnąć jej wieku, gdyż ruchy

ma takie żywe i młodzieńcze.

I rodzice pana Mattiasa. Przystojny ojciec, który co prawda starał się wydawać bardziej władczy niż był

w rzeczywistości, i matka tak pełna serdecznej troski, że

Hilda dopiero później uzmysłowiła sobie, że właściwie jest ona brzydka i niezgrabna. To jednak jakby nie miało znaczenia. W jakiś sposób i tak była piękna.

Hilda dobrze się czuła w otoczeniu członków tej rodziny, pomimo że zdawała sobie sprawę z dzielącej ją od nich przepaści.

Straszliwie się wstydziła, że tak nieprzerwanie mówiła do Andreasa. Nie potrafiła się jednak powstrzymać, to przyszło samo z siebie. A on się nie rozgniewał, w każdym razie tego nie okazał.

Dostała pokój nad stajnią. Kiedy udawała się tam wieczorem na spoczynek, ujrzała Mattiasa prowadzącego ożywioną rozmowę z mężczyzną w średnim wieku, wyglądającym na bardziej miłego niż rozumnego. Niebie­skie, wesołe oczy zerkały na nią z zaciekawieniem spod białej, sterczącej na wszystkie strony grzywki.

- To ci dopiero śliczna dziewucha, panie Mattiasie.

- Tak, to Hilda, Jesperze - uśmiechnął się Mattias.

- Będzie tu dzisiaj nocować. Później przeniesie się do

Elistrand.

- Ach, tak! Panie Mattiasie, dużo myślałem o tym,

o czym mówiliśmy ostatnio. Już właściwie miałem ude-

rzyć w konkury do tej, o której myślałem. Ale teraz nie wiem...

Mattias w lot pojął intencje Jespera.

- Hilda nie jest dla ciebie. Prawdopodobnie jest

całkiem niedoświadczona.

To były nieostrożne słowa! Oczy Jespera natychmiast

zapłonęły blaskiem pożądania.

- Dobranoc, Hildo! - zawołał Mattias. - Śpij dobrze!

Kiedy w małej izdebce przygotowywała się do snu,

ktoś delikatnie zapukał do drzwi.

Przekonana, że to służąca, zresztą i tak nie zdążyła się

rozebrać, zawołała:

- Proszę wejść!

Do środka wszedł jednak Jesper, chichocząc cicho.

Hilda nie miała pojęcia, jak zachować się w tej sytuacji. Nie chciała być nieuprzejma, ale czuła, że to nie był odpowiedni czas i miejsce na wizytę. Postanowiła jednak wysłuchać, w jakiej sprawie przyszedł.

- No, tak, myślałem, że może panieneczka czuje się

cokolwiek samotna - powiedział z wyszukaną niezgrab­nością prostaka.

- Samotna? Tutaj? Ja, która przez całe życie byłam

samotna?

- Z ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Mogą mieć złe

zamiary. Dlatego niech panienka wie, że Jesper jest tutaj, żeby wszystkiego dopilnować. Nikt panience nic złego nie zrobi.

- Dziękuję, to bardzo miło. Ale teraz może...

- Zachwycająco piękne włosy ma panienka - powie-

dział, głaszcząc je z podziwem. - I takie piękne piersi! Ten rodzaj bezpośredniej ofensywy na pewno był

skuteczny jeśli chodziło inne dziewczęta, ale nie w tym przypadku. Hilda gwałtownie odskoczyła jak najdalej od jego natrętnych dłoni. Ale płomień namiętności rozgorzał już w sercu Jespera. Bardzo łatwo było go rozniecić.

- Niech się panienka mnie nie boi, o nie. Potrafię

obchodzić się z dziewczętami. Miałem ich pewnie ze sto i wszystkie były zadowolone.

Jeśli sądził, że liczba podziała jak zachęta, zawiódł się

srodze, choć w swym zadufaniu jeszcze tego nie pojął.

- Bardzo proszę, idźcie stąd - wyjąkała Hilda przerażo-

na.

- To zależy od narzędzia - ciągnął Jesper. Nie mógł się

napatrzeć na tę zgrabną sylwetkę, wąską talię i wydatne piersi. - Dziewczyny mówią, że nie mam się czego wstydzić. Tego im potrzeba! Niech panienka sama zoba­czy. Proszę dotknąć. O, teraz on ma wielką ochotę, bardzo by chciał, rozumie panienka?

Hilda nie skorzystała z propozycji i zdecydowanie przestała bawić się w uprzejmości. Jesper zagradzał drogę do drzwi, zrozpaczona zawołała więc o pomoc.

Mattias, który wrócił z wizyty u chorego i wprowadzał

właśnie konia do stajni, usłyszał jej krzyk i pognał na górę. Kiedy biegł po stromych schodach, pomiędzy wołaniem

Hildy o ratunek słyszał głos Jespera, który chełpliwie wykrzykiwał o swych zwycięstwach na wojnie, o tym, jak uratował Branda, króla Christiana i Tarjeia od "pewnej śmierci", i o tym, że jest prawdziwym mężczyzną, któremu może zaufać.

Mattias jednym susem przebył ostatnie stopnie i szarp-

nięciem otworzył drzwi.

Hilda stała odwrócona do ściany i krzycząc przyciskała ręce do twarzy. Na środku izby stał Jesper i pokazywał wszystko, czym mógł sie poszczycić.

- Doprawdy, Jesperze! - powiedział Mattias z wy­rzutem. - Czy nie widzisz różnicy między łatwymi kobietami a prawdziwymi damami? Wciągaj portki i jazda stąd! Więcej tu nie wracaj!

- Chciałem tylko... - mruknął Jesper, położywszy uszy po sobie. Nie dokończył zdania, podciągnął spodnie i wyszedł.

Mattias starał się uspokoić Hildę:

- Nie przejmuj się nim. Jesper nie jest zły, ma tylko

zbyt wysokie mniemanie o swej urodzie. Trzeba potrak­tować go ostro, wtedy uspokaja się natychmiast.

Kiwnęła głową i odwróciła się, wciąż trzymając dłonie

przy twarzy.

- Dzisiaj już możesz czuć się bezpieczna, on nie wróci

- powiedział Mattias. W jego przyjaznym głosie igrała

wesoła nuta, ale Hilda czuła, że śmieje się z głupkowatego Jespera. - Ale na wszelki wypadek wyjmij klucz z drzwi

- dodał.

- Dobrze, dziękuję - szepnęła.

- Ciężki dzień dzisiaj miałaś, moja droga - powiedział



serdecznie i wyszedł.

Kiedy Hilda znalazła się już w łóżku, długo leżała drżąc

na całym ciele. Nie myślała o Jesperze, który wydał jej się wstrętny i śmieszny zarazem, lecz o mężczyznach w ogóle.

Hilda nigdy jeszcze nie widziała odsłoniętej męskości.

Teraz jej dłonie ostrożnie przybliżyły się do okolicy, której nigdy dotąd nie dotykała tak świadomie. Przeraziła się, czując pulsujące gorąco. Natychmiast odsunęła rękę.

Drżenie jednak nie ustawało. Myślała o innych męż-

czyznach, o tym, że byli stworzeni w taki sam sposób jak ten głupek Jesper. Czuła się winna, ale jej dłoń powróciła w tamto miejsce, teraz nie była w stanie jej odsunąć. Na

poły z przerażeniem, na poły z uniesieniem pozwoliła, by stało się to, czego pragnęło jej ciało.

Następnego ranka ubrała się pełna wstydu i poszła do

wielkiego domostwa mieszkalnego Grastensholm.

W drzwiach powitał ją Mattias, jak zawsze wesoły

i przyjazny. Była pewna, że zauważy jakiś ślad jej nocnych

przeżyć, spuściła więc wzrok i podczas miłego śniadania pomrukiem odpowiadała na wszystkie pytania.

Później jednak zajęła się codziennymi sprawami i odzy-

skała spokój.

Zerkała oczywiście w sttonę Lipowej Alei, ale Andreas

się nie pojawiał. Widziała, że jego wóz wrócił z Elistrand dopiero późnym wieczorem. Skoro tylko zostanie przy­gotowany dla niej pokój, mieli po nią przyjechać Kaleb

i Gabriella.

Wszyscy byli tacy dobrzy! A ona przez tak nie­zliczenie wiele dni żyła odcięta od ludzkiej wspólnoty, mając za towarzystwo jedynie wiecznie niezadowolone-

go zrzędę.

Jednakże dotychczasowe nieliczne próby nawiązania kontaktu z ludźmi kończyły się zawsze gorzką porażką.

O zaprzyjaźnieniu się z kimś tak nieosiągalnym jak

mieszkańcy Lipowej Alei i Grastensholm nigdy nawet nie śniła.

Po południu musiała wrócić do swojej zagrody. Szła

ciężko na pogrzeb ojca.

ROZDZIAŁ V

Andreas miał wrażenie, że unosi się w obłokach.

W niepamięć poszły odkryte zwłoki, wilkołak i powieszo-

ny hycel.

Poprzedniego dnia bezwstydnie długo zabawił w Eli­strand, ale był to wielki dzień w jego życiu. On, który dotychczas rozmawiał z Eli wyłącznie jak wujaszek, poświęcił jej tyle uwagi, że Kaleb, żartobliwie uniósłszy jedną brew, surowo dowiadywał się o jego przodków

i wypytywał, ile pieniędzy może mieć w szkatule.

A Andreas zarumienił się, z czym zresztą było mu do

twarzy, i starał się udawać, że nic nie rozumie.

Był jednak taki szczęśliwy, tak bardzo szczęśliwy! Szesnaście lat. Osiągnęła już więc odpowiedni wiek do

zamążpójścia. A jeśli mąż jest znacznie starszy - w tym wypadku o jedenaście lat - małżonka będzie mogła korzystać z jego doświadczenia.

Gabriella wyglądała na zaskoczoną, była jednak na tyle dobrze wychowana, że nic na ten temat nie powiedziała.

A Eli jego zainteresowanie sprawiało ogromną radość.

Zachwycona opowiadała o swym własnym cielaczku, któremu pomogła przyjść na świat. Andreas musiał iść

z nią do obory i obejrzeć zwierzaka. Tam przypadkowo

objął jej delikatne ramiona i tak przytuleni razem po­dziwiali cielątko.

Cóż za cudowna dziewczyna! Taka delikatna, taka

ponętna i miła. Że też wcześniej nie zwrócił na nią uwagi! Nie było to jednak dziwne, bowiem dopiero tego lata

pączek zaczął przemieniać się w kwiat.

Będzie musiał postępować z nią delikatnie. Wydawało

się, że ona nadal nic nie wie o miłości, nie rozumie powodów jego zainteresowania. Potrzebowała czasu na przebudzenie. W tym okresie on zapewni jej bezpieczeńst­wo. A pewnego dnia sama odkryje w nim mężczyznę...

Oczywiście mógł zwrócić się do Kaleba i Gabrielli

z formalną prośbą o jej rękę i zawrzeć ugodzone małżeńst-

wo. To jednak nie leżało w zwyczajach Ludzi Lodu, nigdy tak się nie zdarzyło. Zawsze pobierali się z miłości. Wyjątkiem był Tarald, który ożenił się z Irją ze względów praktycznych, ale i w tym związku wkrótce rozkwitła miłość. To było naturalne, myślał Andreas, któż mógłby nie

pokochać Irji, która była samą dobrocią, ciepłem i miłością.

Wiedział również, że siostta jego dziadka, Liv, ma za sobą wielce nieszczęśliwe małżeństwo, zawarte, kiedy była bardzo, bardzo młoda, zanim poślubiła swego ukochane-

go Daga. Niewiele jednak słyszał o tym pierwszym związku. O ile rozumiał, było to małżeństwo z mężczyzną, który wprost palił się do poślubienia Liv i całkiem ją omotał. Z jej strony nie było więc mowy o miłości.

Nie, Ludzie Lodu powinni słuchać, co podpowiada im

serce.

A jego serce najwyraźniej wybrało Eli. Teraz musi

tylko uzbroić się w cierpliwość. Nie spłoszyć jej. Dopóki będzie traktować go jak wujaszka, sprawa jest beznadziej­na. Musi to jakoś zmienić.

Ale jak się do tego zabrać? Uczestniczyć w młodzień-

czych zabawach i figlach? Nie, to nie najłepszy pomysł. Musi zaufać czasowi.

To jednak nie jest takie łatwe, kiedy po raz pierwszy

w dwudziestosiedmloletnim życiu odczuwa się słodki ból

zakochania.

Hilda dość wcześnie wyruszyła do chaty na skraju lasu. Czuła się nieswojo na myśl, że nikt tam na nią nie czeka. Nawet krowa, kot czy kury. Tylko martwy ojciec.

Miał przyjść kościelny, ale ona wyruszyła tak wcześnie,

że na pewno będzie na długo przed nim.

Na maleńkim podwórku panowała cisza. Jak szybko

miejsce może stać się opuszczone, pomyślała. Z wahaniem weszła do domu.

Ogień na palenisku nie płonął. Wszystkie pnedmioty, do których była przywiązana, znajdowały się już w Eli­

strand. Została jeszcze tylko kocia miseczka, ale kot na pewno dostał nową, a poza tym ona przecież nie może nieść miseczki podczas pogrzebu.

W niedalekiej przyszłości znów będzie musiała się tu

przenieść.

Ta myśl nie była jej miła, ale przecież nie może wciąż

mieszkać u innych, wykorzystywać cudzą dobroć.

Ociągając się wyszła z domu i skierowała w stronę

stodoły. Przyzwoitość nakazywała oddać ojcu szacunek. Odmówić za niego modlitwę w zagrodzie, w której mieszkał przez całe życie.

W lesie szumiało i szeleściło, coś trzasnęło za rogiem

domu. Hilda lękliwie rozejrzała się dookoła, ale niczego nie dostrzegła. Samotność wyolbrzymia wszystkie dźwię­ki, uspokajała się.

Czując, że stopy jej ciążą, jakby były z ołowiu, wdrapała się po prowadzącym do stodoły podjeździe, zarośniętym mchem i trawą tak, że ledwie prześwitywały kamienie. Jak miło z ich strony, że przygotowali ojca

i złożyli go na murach, pomyślała. Andreas... Andreas

także w tym uczestniczył. Czy poświęcił jej wówczas choć jedną współczującą myśl? Czy zrozumiał, jak trudno było jej z ojcem, którego nie mogła szanować, choć starała się o to ze wszystkich sił?

Zaskrzypiały stare i zniszczone drzwi stodoły. Tak wiele razy przez nie szła, dźwigając na plecach snopy. Nigdy nie mieli konia.

W środku było ciemno, zostawiła wigc drzwi otwarte. Dzięki Bogu, nakryli ojca narzutą z łóżka! Była pewna,

że nie zniosłaby widoku jego twarzy, a już na pewno nie tak straszliwie wykrzywionej jak wtedy, gdy zobaczyła go wiszącego.

Chociaż... on nie żył już wcześniej, powiedział pan Mattias. To odrobinę uspokajało, ale także było przeraża­jące. Ktoś dostał się do domu...

Hilda padła na kolana i Półgłosem odmówiła modlit-

wę, prosząc Boga, by olcazał łaskę i przyjął do siebie Joela Nattmanna.

Wiatr zakołysał drzwiami stodały, które prawie się

zatrzasnęły. Wewnątrz zapanował półmrok.

Niechaj dusza jego odnajdzie pokój i nie błąka się wśród żywych...

Na dole, w oborze, zaszeleściły kroki. Szybko obejrzała

się na kilka wiodących tam stopni, ale w rogu przy podjeździe było zupełnie ciemno, nie docierała tam jasność dnia. Zresztą na dworze było tak szaro, że odrobina światła, która sączyła się przez szparę w drzwiach, niewiele pomagała.

To na pewno szczury. Stodoła jest przecież pusta.

Usiłowała dokończyć modlitwę. Przed oczami miała

kontur przykrytych narzutą stóp ojca.

Ale przecież odkąd sięga pamięcią, nigdy nie było tu szczurów...

Znów usłyszała coś jakby odgłos ukradkowych ru-

chów, przemykających kroków...

Panie, Ty, który litujesz się nad grzesznymi, ulituj się także

nad tym nieszczęśliwym...

Hilda znieruchomiała. Na dole rozległo się ciężkie

dyszenie, sapanie czegoś, co przekradało się wzdłuż ściany, uderzając ciężkimi łapami...

Zapomniała o modlitwie. Przez długą chwilę klęczała niby sparaliżowana, po czym jak najciszej wstała.

W tym samym momencie usłyszała inny, zbawczy

dźwięk. Skrzypienie wozu pod płotem.

Wybiegła ze stodoły, potykając się o kamienie, i popę­dziła w stronę furtki. Za nic w świecie nie obejrzałaby się teraz za siebie.

Kościelny podjeżdżał niespiesznie. Był to chudy, nijaki mężczyzna w czarnym ubraniu, który pełnił w parafii

także funkcję grabarza.

- W imię Ojca - zdziwił się. - Co się z panienką stało?

- Coś jest w oborze! - zawołała. - Jakieś wielkie zwierzę!

Nic na to nie powiedział, z niedowierzaniem tylko

spojrzał w stronę budynku. Hilda biegła obok, ręką trzymając się wozu, aż zajechali na podwórko.

- Gdzie jest nieboszczyk? - zapytał, nauczył się

bowiem z pietyzmem odnosić do zmarłych.

- Na górze, w stodole.

Zeskoczył na ziemię.

- Widzę, że drzwi do obory są zamknięte na haczyk.

- Tak.

- W jaki więc sposób zwierzę mogło dostać się do

środka? Może górą?

- Nie, tamte drzwi także były zamknięte, kiedy przyszłam.

- A klapa do nawozu?

- Jest zasłonięta. Tamtędy nie można wejść.

- A więc zwierzę miało niby być zamknięte w środku?

- Tak się wydaje - odparła żałośnie.

- I panienka naprawdę coś słyszała?

- Oczywiście!

Nie patrzył na nią, gdy wymawiał gniewne słowa, które

rozniosły się echem po opustoszałej zagrodzie.

Wziął jednak długi kij z wozu, na którym stała trumna. - Lepiej to sprawdzić. Może panienka weźmie drugi kij

do noszenia...

Posłuchała go.

Hilda wyczuwała niechęć kościelnego. Była córką

hycla. On jednak miał do wykonania pracę, musiał więc znosić jej obecność.

- Nie ma sensu wchodzić na dół - powiedział zrzęd-

liwie. - Wtedy ono wydostanie się górą.

Poszli w kierunku podjazdu. Hitda trzęsła się jak osika.

- Jak panienka sądzi, co to było? Jakie odgłosy wydawało?

- To... dyszało, węszyło. Sapało i parskało.

- Może borsuk?

- Być może, ale wydawało się dużo większe, o wiele

większe.

- Hm - zamyślił się. - U nas w parafii nie ma misia, nie widziano go od stu lat. Sądzę więc, że to nie był brązowy.

Zauważyła, że kościelny nie śmie nazwać zwierzęcia

jego właściwym imieniem. To jeszcze bardziej ją przeraziło. Otworzyła drzwi do stodoły na oścież. Zmarły leżał tak

jak przedtem, cały przykryty.

- Gdzie to było?

- Kierowało się ku schodom - wskazała. - Sądzę, że

nawet zaczęło już wchodzić na górę.

Nie mogło wyjść podjazdem, zobaczyłbym to z dro-

gi. Wobec tego musi być na dole.

Rozmawiali po cichu, niemal szeptem.

Grabarz mocno ujął kij i ostrożnie zaczął spuszczać się po zniszczonych schodach. Hilda upewniła się, że nic nie kryje się w stodole, i przestraszona ruszyła za nim,

w każdej chwili gotowa do ucieczki.

Mężczyzna przystanął na najniższym stopniu.

- Pięknie to wszystko panienka utrzymywała, jak widzę.

W jego słowach brzmiało zdziwienie, najwyraźniej nie

spodziewał się tego po córce hycla.

Kościelny nie posuwał się dalej. Hilda wiedziała, że

z tego miejsca mógł dokładnie widzieć całą oborę.

- Nic tutaj nie ma.

- Ale jestem pewna...

Grabarz odwrócił się ku ścianie. Od jednej z belek odłupała się długa drzazga. Mężczyzna wyciągnął zza niej coś, co się o nią zaczepiło.

Nie wierząc własnym oczom wpatrywał się w trzymany

w dłoniach kłak zwierzęcej sierści.

- Bardzo tu ciemno - mruknął. - Ale sądzę, że to może

być szaronogi... Ale tak wysoko na ścianie! Nigdy nie widziałem takiego wielkiego...

Wpatrywał się w nią przerażony.

- We wsi gadają o... o... Panienka chyba się nie

spodziewa?

- Nie spodziewam się...? Ach, o to chodzi! Nie, nie - gwałtownie protestowała, urażona jego podejrzeniami.

- Wybaczcie mi! Ale wiecie, panienko, powiadają, że one gonią za brzemiennymi. Jezu Chryste! - wymamrotał.

Wypuścił kłak sierści z rąk, jakby nagle zaczął go parzyć, i wyciągnął nóż. - Zimna stal - szepnął i wbił ostrze

w ścianę. Spojrzał w stronę drzwi do obory. - Nic

dziwnego, że są zamknięte. Takie potwory potrafią same otwierać i zamykać. Chodźmy, dosyć tego!

Hilda była jednak odważniejsza, niż sama przypusz-

czała. Ukradkiem podniosła kłębelk sierści i wsunęła go do kieszeni spódnicy.

Kościelny jakby w popłochu, z wręcz nieprzyzwoitym pośpiechem, wniósł z jej pomocą trumnę na górę do

stodoły.

- Na cmentarzu na pewno nie będzie go miał kto nieść

- mruknął. - Poniesiemy go sami, panienka i ja.

Hilda tylko kiwnęła głową. Nie oczekiwała żadnej pomocy ze strony mieszkańców gminy. Wprost przeciw­nie, obawiała się, że właśnie przez nich jej pierwsza wyprawa do wsi będzie przykra i bardzo trudna.

Kiedy kościelny odkrył zwłoki ojca, odwróciła twarz, ale kątem oka zdążyla zauważyć, że jest pięknie ubrany

w długą białą koszulę, a dłonie ma złożone na piersiach.

Musiała unieść ciało zmarłego z jednej strony, by mogli

ułożyć je w byle jak skleconej z desek trumnie. Na szczęście zdołała uniknąć widoku jego twarzy. Kiedy trumna została zamknięta, odetchnęła z ulgą.

Bez dalszych ceremonii Joela Nattmanna zniesiono

w dół i ułożono na wozie.

I tak spod drzwi swego domu wyruszył w ostatnią

drogę, obserwowany z głębi lasu przez parę wąskich oczu.

W to szare deszczowe popołudnie na Grastensholm Mattias wyglądał przez okno.

Wpatrywał się w coś, co rozgrywało się na drodze.

- Nie, tak być nie możel - wykrzyknął.

- Co się stało, kochany? - spytała zamyślona Irja.

- Spójrz, mamo!

Podeszła do okna. Za nią pospieszyli Tarald i Liv.

Od strony lasu, ku kościołowi, powoli jechał wóz.

Stała na nim trumna, a za wozem podążała smutna, samotna kobieta.

- Pogrzebowy orszak hycla - powiedział Tarald. Skierowali wzrok ku kościołowi. Pod murem cmentar-

nym kręciło się już kilka osób.

- Zbierają się sępy - powiedziała Liv. - Nie, masz rację,

tak nie uchodzi.

Już spieszyła do sieni, Mattias biegł za nią.

- Każ zaprzęgać paradny powóz - rozkazała Liv

służącemu. - Czy jesteś stosownie odziany, Mattiasie? Tak, to dobrze. A ty, Taraldzie?

- Założę czarną opończę - odparł syn.

Irja stała już gotowa w ciemnym płaszczu.

- Poślijcie wiadomość do Lipowej Alei - poprosił

Mattias.

- Nie trzeba - odpowiedziała Liv. - Widzę, że ich

powóz już nadjeżdża.

Mattias uśmiechnął się. Myśli Ludzi Lodu zawsze

zmierzały tym samym torem.

- A Elistrand?

- Od nich nie widać kościoła. Ale mieli zamiar wyjechać Hildzie na spotkanie, być może i tak przybędą.

Kondukt pogrzebowy Joela Nattmanna nie poruszał

się szybko, dotarli więc do kościoła mniej więcej równo­cześnie z nim.

Pod bramą kościoła zbierałi się grupkami mieszkańcy wioski, którzy wcale nie mieli zamaru wejść do środka. Kiedy wóz wtoczył się na dziedzinec kościelny, ze złością gapili się na Hildę.

- Hycel, czarci pomiot! - zawołało paru młokosów.

- Nie dla niego miejsce w poświęconej ziemi - ode-

zwała się z nienawiścią jakaś kobieta, a inni to pod­chwycili.

- Tak, złóżcie go poza cmentarzem! Tam lepiej pasuje!

Hilda tylko niżej schyliła głowę. Muszę przez to przejść, myślała, ale coraz dotkliwszy ból ogarniał jej duszę. Z trudem przełknęła ślinę i wyprostowała się. Boże, daj mi siłę!

Nagle gromada ucichła. Zajechał powóz z Grastens-

holm. I drugi, z Lipowej Alei. l Wieśniacg nie wiedzieli, co o tym myśleć i jak się zachować.

Z powozu wysiadła stara baronowa i cała jej rodzina. Powszechnie lubiany młody doktor... I patriarcha z Lipo-

wej Alei wraz ze swymi najbliższymi. Pozdrowiono ich wstydliwie.

Niemal jednocześnie od południa pojawił się jeszcze jeden powóz. To pan na Elistrand wraz ze swą szlachetnie urodzoną małżonką, margrabianką, i przybraną córką.

Cóż to miało znaczyć?

Mattias kiwnął głową Hildzie, chcąc dodać jej tym

otuchy, i podszedł do karawanu. To samo zrobiii Tarald, Andreas i Brand.

Trumnę Joela Nattmanna wnieśli przez wrota kościoła

dwaj baronowie i dwaj panowie na Lipowej Alei. Za trumną szła Hilda wraz z baronowymi Meiden - starszą

i młodszą, margrabianką z Elistrand i najdostojniejszym

człowiekiem w całej parafii, Arem z rodu Ludzi Lodu

i jego synową Matyldą, córką gospodarza Niklasa Niklas-

sona.

Dookoła cmentarza zapadła głucha cisza. Wdarł się

w nią dźwięk dzwonów, które obwieszczały żałobę.

Kiedy mieszkańcy wioski, którzy wybrali się tu, by rzucić okiem na córkę hycla i być może wygłosić swoją opinię o niej i jej ojcu, opamiętali się, uznali, że nie

uchodzi dłużej tak stać, gapiąc się bezczynnie. Nie chcieli jednak nic stracić z uroczystości. Położywszy uszy po sobie, jeden za drugim wsuwali się do kościoła.

Joelowi Nattmannowi towarzyszył więc do grobu

niezwykle liczny orszak. I nikt nie powiedział złego słowa - teraz ani później, w drodze do domu.

Hilda stała nad grobem ojca i czuła spływające po policzkach łzy. Ostrożnie uniosła oczy i zobaczyła And­reasa Linda z Ludzi Lodu po przeciwnej stronie grobu.

Stał tuż obok młodziutkiej dziewczyny z Elistrand i kiedy napotkał spojrzenie Hildy, uśmiechnął się do niej szybko, uspokajająco.

I Hilda zapomniała o smutku. Jej serce wypełniła ogromna radość. Przybyli, by oddać cześć jej ojcu, a ją samą wspomóc i dodać otuchy. Pokazali, że ludzkie życie, wszystko jedno za jak nędzne się je uważa, warte jest szacunku.

Koszmar przemienił się w podniosłą uroczystość.

Hilda nie myślała nad tym, że przyszli tu nie ze względu

na ojca. Nie miała o sobie wielkiego mniemania. W ostat­nim dniu pobytu ojca na ziemi ona się nie liczyła.

Później, kiedy zgromadzenie poczęło się rozchodzić,

a ona miała wraz z Kalebem i margrabianką jechać na

Elistrand, stała przy powozie, a ludzie kolejno pod­chodzili do niej i wyrażali swe współczucie. Wieśniacy i panowie. A Hilda kłaniała się i dziękowała, prze-

praszając, że nie może zaprosić na poczęstunek, ale przecież nie spodziewała się...

Rozumieli to. Kiedy nadszedł Andreas i jego silna dłoń ujęła dłoń Hildy, jej oczy zabłysły i prostym "dziękuję" starała się wyrazić wszystko, co do niego czuła.

Każdy miał dla niej jakieś serdeczne słowo. Stara

baronowa prosiła, by solidnie wypoczęła przez kilka dni, a doktor Meiden powiedział, że właściwie miał zamiar

zapytać, czy nie zechciałaby pomagać mu w pracy z chory­

mi, lecz stwierdził, że w Elistrand będzie jej przyjemniej i spokojniej.

Hilda dziękowała i dziękowała, nie było końca łzom wdzięczności i ulgi. Mattias Meiden dyskretnie podsunął jej chusteczkę.

Po skończonej ceremonii Hilda usiadła w powozie

obok tej ślicznej dziewczyny, Eli. Choć jeszcze nie zamieniła z nią zbyt wielu słów, czuła, że bardzo, bardzo ją polubi.

ROZDZIAŁ VI

Przyjazd do Elistrand był dla Hildy jak sen. Wielkie, niedawno wybudowane domostwa, życzliwi ludzie, dzie­

ci, które miały tak ciężkie życie, nim przybyły na zielone łąki nad morzem...

Niegdyś stała w tym miejscu mała zagroda, należąca do dworu Grastensholm, ale już od bardzo dawna nikt jej nie zamieszkiwał. Alexander odkupił od Taralda przepiękne

łąki nad wodą i wybudował dom dla córki i jej męża. Naturalnie on sam nie dotknął własną ręką ani jednego kamienia czy belki. Ród Paladinów był wystarczająco bogaty, by Alexander mógł zlecić innym wykonanie całości dzieła. Wszystko jednak zostało wybudowane zgodnie z życzeniem Kaleba i Gabrielli.

Dla Hildy najważniejsze było, że nie mieszka tu z łaski.

Przydzielono jej obowiązki, nawet dosyć trudne i absor­bujące w ciągu całego dnia. Czuła jednak, że się na coś przydaje, że jest potrzebna, a to krzepiło. Wprawdzie

w domu ojca także wszystko miała na głowie, ale tamta

praca była taka smutna. Nigdy nie słysżała ani jednego słowa podziękowania.

Tutaj nikt jej nie łajał, mimo że na początku popełniała błędy. Tutaj także ujawniło się wiele jej ukrytych talen­tów, a zwłaszcza dar ożywiania wszystkiego, czym się zajmowała, zdolność upiększania, przyozdabiania otocze­nia.

Którejś z pierwszych nocy przyśniło się jej, że ojciec

żyje, a ona znów krząta się po domu w oczekiwaniu na

jego gorzkie wyrzuty.

Obudziła się zlana zimnym potem.

- Dzięki ci, dobry Boże, że to tylko sen - westchnęła

z ulgą.

Nagle jednak ogarnęło ją przerażenie. Nie zdawała

sobie sprawy, do jakiego stopnia nie znosiła ojca. Jego śmierć stała się dla niej wybawieniem.

Ona i Eli pracowały wspólnie, sprawując codzienną opiekę nad dziećmi. Nietrudno było zaprzyjaźnić się z Eli - taką łagodną, skromną, wdzięczną za najdrobniejszy

przejaw zainteresowania jej osobą. Rozjaśniała się zawsze, gdy ktoś do niej przemówił. Mimo że Hilda była starsza

i poważniejsza, doskonale czuły się razem. Eli nieustannie

wyrażała radość, że może dzielić trudy pracy właśnie

z Hildą, podkreślayąc, że dzięki niej czuje się o wiele

bezpieczniej i spokojniej. Hilda nie mogła tego do końca zrozumieć, ale cieszyły ją te słowa.

Pewnego dnia, gdy siedziały na łące i układały bukieci­ki z kwiatów, a dzieci bawiły się nie opodai, Eli zwierzyła się Hildzie, że jest zakochana.

- Naprawdę? - zdumiała się Hilda, bo uważała, że dziewczyna jest na to zdecydowanie za młoda.

- Och, tak! - zaśmiała się Eti. - To całkiem szalone

zakochanie. Nie śmiem powiedzieć o tym matce ani ojcu, chyba by zemdleli z wrażenia! Ach, ale to cudowne

uczucie! I przypuszczam, że on też mnie lubi. Zaintereso­wał się mną, rozumiesz, i wtedy tak jakbym go odkryła.

Oczy Hildy stały się rozmarzone.

- Czy ty kiedykolwiek byłaś zakochana? - dopytywała

się Eli.

- Tak, jestem - uśmiechnęła się Hilda. - Po raz pierwszy w życiu. Ale nie mogę o tym rozmawiać, nawet

z tobą.

- Dlaczego?

- Nie rozumiesz? Nikt mnie nie zechce, wiem o tym dobrze. Jcstem przecież córką hycla. Przyzwyczaiłam się do myśli, że pozostanę samotna. Ale mam marzenia, których nikt mi nie odbierze. I tęsknotę...

- Och, tęsknota! - westchnęła Eli i zachwycona

popatrzyła na morze. - Tęsknota to takie piękne uczucie, prawda?

- Prawda. Ale także gorzkie.

- Tak uważasz? Moim zdaniem tęsknota jest najpięk­niejsza. Kiedy już się dostanie to, czego tak bardżo się pragnie, znika gdzieś całe piękno i czar. Spełnienie jest jakby chłodniejsze.

Hilda uśmiechnęła się.

- To zależy chyba od tego, za czym się tęskni.

- O tak, na pewno - szybko zgodziła się Eli. - Miałam

na myśli rzeczy.

- A o kim ty... Teraz chodzi mi o ludzi...

- Nie, tego nie mogę powiedzieć - szepnęła Eli.

- Ale dowiesz się jako pierwsza, jeżeli on wyzna mi

miłość.

Mówiąc o uczuciach używała podniosłych słów, bo

taka własnie była Eli. Impulsywna, wrażliwa, a gorącym sercu.

Gabriella i Kaleb mieli z niej wiele pociechy i nigdy nie żałowali, że ją przygamęli. Była słońcem w ich życiu,

wokół niej koncentrowały się wszystkie ich myśli. Czasa­mi, kiedy ktoś mówił o niej jako o przybranej córce, nie rozumieli, o kogo chodzi. Była z nimi tak złączona, jak dziecko z ich własnej krwi i kości.

Andreas przychodził teraz niemal co dzień, ale Hilda nie śmiała mieć nadziei. Drżała na myśl, że mógłby spotkać ją zawód, nie była w stanie uwierzyć, że komuś może na niej zależeć, ale czy to nie był jakiś znak? Gabriella często żartowała sobie z Andreasa, zastanawia­

jąc się, co też tak nagle zaczęło przyciągać go do Elistrand. Śmiał się wtedy, nieco poirytowany, i naprawdę się

rumienił.

Pewnego dnia zapytał Hildę:

- Czy to prawda, co rozpowiada po wsi kościelny: Że

podobno w stodole gonił cię wilkołak?

Nazwanie rzeczy po imieniu było dla dziewczyny

brutalnym wstrząsem. Odkąd przybyła na Elistrand,

starała się zapomnieć o tym wydarzeniu.

Spojrzała mu w twarz; była tak blisko, że aż się jej

zakręciło w głowie.

- Nie wiem, co to było, panie Andreasie. Ale za­chowałam kępkę sierści, która przyczepiła się do ściany. Czy mam ją przynieść?

- Oczywiście! Najlepiej od razu!

Ile sił w nogach pobiegła do swojej izby. Nie może

pozwolić mu czekać. A jeżeli odjedzie?

Kiedy wróciła, Andreas rozmawiał z Eli. Jaki miły był dla wszystkich! Hilda podała mu kłębek szarej, szczecinia­stej sierści.

- Kalebie! - zawołał Andreas.

Mężczyźni podeszli do okna, tam było jaśniej. Eli

i Hilda zostały na miejscu. Eli uśmiechnęła się do niej

rcomiennymi oczami. Czyżby wiedzaała, że ona zakochała

się właśnie w Andreasie? Mogło się tak wydawać, gdyby sądzić po tym szczególnym spojrzeniu. Nie, Hilda nie mogła w to uwierzyć.

Mężczyźni wrócili.

- Słyszę, że Gabriella jest z ciebie bardzo zadowolona

Hildo - z uśmiechem powiedział Andreas: - Jesteś jej wielce pomocna.

- Dziękuję - ukłoniła się. - Ale co to było?

- Mnie i Eli także - pospiesznie dodał Kaleb. - Umiesz

postępować z dziećmi.

- Bałaś się ich z początku, prawda? - zapytał Andreas.

- Tak, zanim je poznałam. Nie miałam zbyt dużego

doświadczenia z dziećmi. A one są kochane.

- Prawdę powiedziawszy, to małe potwory - stwietdził Kaleb. - Ale wydaje mi się, że zaczynam dostrzegać w nich pewne ludzkie cechy. Zanim tu przybyły, nauczono je traktować wszystkich dorosłych jak samo zło. Były przekonane, że trzeba kraść i oszukiwać, żeby jakoś dać sobie radę w życiu. Mały Jonas miał nawet nóż, którym groził każdemu, kto mu się sprzeciwiał.

- Czy rzeczywiście były takie trudne? - zapytała Hilda

zdumiona. - Jeśli tak, to zmieniły się nie do poznania.

- My też tak uważamy. A po tym, jak ty się pojawiłaś,

zrobiły się z nich niemal aniołki, no, może aniołki

z różkami.

Hilda zarumieniła się z radości. Z Gabriellą nie stykała

się zbyt często. Margrabianka dbała o umysłowy rozwój dzieci. Ale Hilda bardzo lubiła tę wysoką, szczupłą damę

o szlachetnej twarzy i delikatnych ruchach. Kaleb za-

jmował się prowadzeniem gospodarstwa i do wychowania

dzieci się nie wtrącał. Po prostu był dla nich wzorem ojca. Kiedy powoził końmi gdzieś w pobliżu, wprost prze-

ścigały się, by móc potrzymać lejce.

- No, muszę już iść - powiedział Andreas. - Ojciec

trochę się gniewa, że tak wiele czasu zajmuje mi sprawa zamordtowanych kobiet.

Hildę ogarnęły straszliwe wyrzuty sumienia. Nie myślała zbyt często o tych nieszczęśnicach. Tyle jednak wydarzyło się w ostatnim czasie, że nie była w stanie wszystkiego ogarnąć.

- Tak... A co nowego? - wyjąkała. - Czy dowiedzieliś-

cie się już, kim one były?

- Nie. Ślad prowadzący do córki Gustava okazał się

mylny. Napisała list, znalazła pracę w Ostfold.

- Są więc zupełnie nieznane?

- Całkowicie. A ten przesądny wójt zatarł wszelkie

ślady, paląc ich ciała.

Wydawało jej się, że Andreas jest już zniecierpliwony

i chce odjechać, nie śmiała więc zatrzymywać go dłużej.

Z żalem spoglądała za nim, gdy opuszczał Elistrand.

Mężczyźni nie wspomnieli jednak ani słowem o kłaku sierści. Zauważyła, że celowo starali się skierować roz­mowę na inny temat.

A więc jednak była to wilcza szczecina! Hilda łudziła się

nadzieją, że to kozia sierść, choć nie wiadomo, skąd miałaby się wziąć w jej stodole. Próbowała zagłuszyć

w ten sposób niepokój, bo tak naprawdę od początku

wiedziała, że sierść kozy jest sztywniejsza.

Ogarnął ją strach. Gdyby grabarz nie przybył akurat wtedy... Co by się stało z nią, Hildą córką Joela?

Mattias Meiden zaglądał codziennie, żeby obejrzeć

dzieci, i zawsze znalazł kilka miłych słów dla Hildy. Bardzo ceniła sobie jego życzliwość, a każda rozmowa z nim napawała ją spokojem i radością. Doktor był

naprawdę wspaniałym człowiekiem, aż dziw, że do tej pory się nie ożenił.

Zbliżała się pełnia księżyca.

Kobiety we wsi z lękiem spoglądały na zimną, niemal

doskonale okrągłą tarczę. Wieczorami do obory posyłały mężów, zabraniały wychodzić dzieciom.

W wiosce zapanowała histeria. Grasował wilkołak

i nikt nie mógł być pewny dnia ani godziny.

Hilda często popatrywała w kierunku swego dawnego domu. Z Elistrand nie było go widać, ale przecież wiedziała, że leży za wzgórzami i zagajnikami.

Przez całe swoje życie mieszkała tam i tylko tam. Nigdy

nie opuszczała zagrody, chyba że wybierała się do lasu

w poszukiwaniu jagód.

Mimo to dawny dom wydał się jej teraz taki obcy, tak nieskończenie daleki. Wcale do niego nie tęskniła. Kiedyś,

kiedy skończy się jej praca, będzie musiała tam wrócić. Ta myśl nie była jej miła.

Krowa dobrze czuła się w Elistrand. Miała tu towarzy­stwo, mogła rykiem porozumieć się z innymi krowami po drugiej stronie obory, spierać z sąsiadką o siano. Kury także, po pierwszym okresie nieufności, zostały przyjęte do stada. Teraz miały nawet koguta!

Gorzej nieco układało się z kotem, nieprzywykłym do panującej tu ciągłej krzątaniny. Raz po raz wypuszczał się w stronę dawnego domu, ale na ogół Hildzie udawało się

zawrócić go w połowie drogi.

Ostatnio jednak zniknął na dobre.

Hilda wspomniała o tym Andreasowi, który przyjechał

po południu.

- Nie mam zamiaru teraz iść po niego - oświadczyła.

- Dopiero kiedy minie pełnia.

- Masz rację. Ale jeśli chcesz, mogę cię tam zawieźć. Rozjaśniła się cała na te słowa, a on, dostrzegłszy blask

jej oczu, nagle wszystko zrozumiał.

Och, droga Hildo! Myślał. Och, nie, nie!

- Bardzo dziękuję - szepngła z rozjaśnionym wzro-

kiem. - Ale przecież nie mogę zajmować waszego czasu

takimi błahostkami! Najlepiej będzie, jeśli kot sam się przekona, że tam nie ma nikogo. Może wtedy wróci?

- Nie boisz się, że porwie go lis?

- O, nie tego kota! On już dawniej przeganiał lisy. Ale

jeżeli nie wróci... Czy będę mogła przypomnieć waszą życzliwą propozycję?

- Oczywiście - uśmiechnął się z odrobiną rezerwy.

Hilda żałowała swotej odpowiedzi. Zamiast skorzystać

z tej wyjątkowej możliwości zostania z nim sam na sam,

wzbraniała się, onieśmielona.

Teraz z nerwowym pośpiechem zaczęła opowiadać, jak

dobrze jej w Elistrand.

- Nie jestem przyzwyczajona do takiej życzliwości

- mówila. - Właściwie bardzo się boję ludzi, ale to powoli

się zmienia. Tam, w domu, czułam się bardzo samotna. Wymyśliłam sobie nawet przyjaciela, z którym ciągle rozmawiałam. Nie wiem, czy to była kobieta, czy męż­czyzna. A może jakiś anioł stróż, aniołowie nie mają chyba określonej płci? Mogłam mu opowiadać o wszystkich

moich kłopotach. Powoli stawałam się dziwaczką, bo rozmawiałam sama ze sobą. Słyszeli mnie tylko kot i krowa, więc chyba to nie nikomu szkodziło?

Znów mówiła za dużo, nie mogła jednak powstrzymać

potoku słów.

- Jestem przygotowana na to, że pozostanę samotna

przez całe życie. To znaczy, że nie wyjdę za mąż... Dlatego tak cudownie jest mieć przyjaciół, to znaczy... Wiem, kim jestem, i nie oczekuję, że ktoś mnie zechce... Jest więc dokładnie tak, jak powinno być...

Andreas zorientował się, że zaplątała się w coś, z czego nie potrafi wybrnąć. Bardzo mu było jej żal, ale czy mógł jej pomóc, nie będąc źle zrozumianym?

Położył dłoń na ramieniu dziewczyny.

- Wszyscy bardzo cię lubimy, Hildo, i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami naprawdę długo. Wrócę tu jutro, zobaczymy wtedy, czy kot się odnalazł.

Hilda kiwnęła głową. W jego głosie brzmiała serdecz­ność, ale czuła się tak, jakby wylano jej na głowę kubeł zimnej wody. Mówiła tak dużo, że aż musiał jej przerwać. Nadużyła jego dobroci, którą okazywał, przyjeżdżając niemal co dzień. Ach, co za wstyd! Czy na dobre wystraszyła go swoim gadulstwem?

Andreas dosiadł konia i z westchnieniem poprawił się

w siodle. Nie zobaczył się z Eli, ale teraz musi stąd

odjechać, by spokojnie wszystko przemyśleć.

Jak, na miłość boską, wybrnąć z tej sytuacji? Przecież

on nie okazywał Hildzie szczególnych względów. Ona jednak przed nim nie znała innego mężczyzny. Wystarczy­

ło, że często przyjeżdżał. A przy tym ukrywał swe uczucia

do Eli. Starał się ze wszystkich sił, by nikt niczego się nie domyślił.

A biedna, kochana Hilda zrozumiała wszystko opacznie!

Jak bardzo mu była przykro z jej powodu!

Usiłowała mu wytłumaczyć, że niczego od niego nie

oczekuje, ale Andreas, który właśnie doświadczył, ile cierpień może przynieść miłość, nie chciał, by miała nadzieję... Nadzieja będzie podsycać jej uczucie...

Jak miał postąpić, by jej nie zranić? Niedługo, bardzo

niedługo Hilda zrozumie, za kim tęskni jego serce. Zdążył już zauważyć, że Eli dostrzega jego zainteresowanie jej osobą. Ma w oczach ten sam blask, jaki przed chwilą zobaczył w oczach Hildy.

I to on? On, który nigdy nie zaymował się żadną dziewczyną, do żadnej nie uderzał w konkury! Teraz miał jednocześnie dwie; zdecydowanie o jedną za dużo.

Nie pojechał do Lipowei Alei. Skierował konia w stro-

nę Grastensholm.

Mattias był w domu, Andreas poprosił go więc

o rozmowę w cztery oczy. Po drodze obmyślił, w jaki

sposób można by pomóc Hildzie.

Bez owijania w bawełnę powiedział, jak się sprawy

mają.

Mattias uniósł do góry brwi.

- Eli? Ale czy ona nie jest dla ciebie trochę za młoda?

- Wcale tak nie myślę - krótko odparł Andreas.

- Skończyła przecież szesnaście lat.

- No tak. Chyha masz rację. Cały czas wydaje mi

się, że to jeszcze dziecko. Ale z Hildą to bardzo przykra sprawa. - Mattias stanął przy sekretarzyku i zaczął rytmicznie stukać w jego blat. - Co masz

zamiar zrobić?

- Czy nie mógłbyś mi pomóc? - odpowiedział pyta-

niem Andreas. - Czy nie zechciałbyś dać jej do zrozumienia, że bardzo, bardzo ją lubisz? Oczywiście nie za bardzo, tyle żeby cios nie był zbyt ciężki, kiedy zrozumie, co jest między Eli a mną... Żeby nie czuła, że jest całkiem... niekochana?

Mattias nie odpowiadał przez bardzo długą chwilę. Stał

wyprostowany jakby kij połknął.

- A więc miałbym odegrać rolę niechcianego zastępcy?

- odezwał się w końcu.

- Nie, nie aż tak! Chodzi o to, by nie poczuła się

całkiem sama, opuszczona przez wszystkich.

- I by szukała pociechy w moich ramionach?

Nareszcie Andreas pojął, jak okrutna była jego propo-

zycja.

- Wybacz mi, jestem bezmyślny! To by było bardzo złe rozwiązanie, ubliżające nam obydwóm. Całkiem straciłem

głowę. Patrzę na wszystko tyIko z własnego punktu widzenia. Zapomnij o tym!

Mattias odwrócił się. Jego zwykle uśmiechnięta twarz

wyglądała na bardzo smutną.

- Nie, zrobię tak, jak mówisz, bo bardzo lubię Hildę

i nie chcę patrzeć, jak cierpi. W tym wypadku nie jest

ważne, czy ty i ja, czy obaj stracimy twarz.

Andreas ujął go za rękę.

- Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję! Ja także postaram

się postępować tak delikatnie, jak to możliwe. To taka wspaniała dziewczyna!

- Tak - cicho odrzekł Manias. - To prawda.

Następnego dnia Hilda siedziała na plaży i pilnowała, by któreś z dzieci nie wpadło do wody. Dwie dziewczynki

i trzej chłopcy bawili się, robiąc przy tym ogromny hałas.

Poprzedniego dnia dorośli porządnie na nich nakrzyczeli, ponieważ chłopcy podkradli się do stodoły razem ze

starszą z dziewcząt, żeby zobaczyć, jak też ona wygląda bez ubrania. Była to bardzo trudna chwila, nikt bowiem nie potrafił dzieciom wyjaśnić, dlaczego ich zachowanie uznano za niewłaściwe. Po wielu nieudolnych próbach, mówieniu o grzechu i godności kobiety, Kaleb wy­tłumaczył im to za pomocą kilku dosadnych słów.

Przez łąkę w kierunku Hildy zmierzał doktor Mattias

Meiden. Dziewczyna od razu się rozjaśniła - rozmowa

z doktorem zawsze działała na nią kojąco. Ciepło robiło jej

się na sercu, gdy patrzyła, jak stąpa: szybko, ale ostrożnie, by nie podeptać wiosennych kwiatów. Że też istnieją tacy ludzie jak doktor! Wydawało się, że ma w sobie wiele

miłości dla całego świata i że każdy może się do niego zwrócić ze swoimi kłopotami, a on wszystko zrozumie.

Ku zdziwieniu Hildy usiadł na trawie koło niej.

Natychmiast przybiegły dzieci i rzuciły się na ulubionego

gościa, pozbawiając go możliwości wszelkiego ruchu.

Hilda zaczęła je łajać, prosząc, by znalazły sobie inne

miejsce do zabawy i dały spokój doktorowi. Posłuchały jej niechętnie.

- Dziękuję - powiedział i odetchnął. - Są kochane, ale

czasami zbyt natarczywe.

- Tak, a wy przecież nie potraftcie odmawiać? - uśmie-

chnęła się.

- To prawda. Trudno mi mówić "nie", jeśli słyszę

czyjąś prośbę.

- To musi być ciężar.

- Owszem, czasami. Jak ci się wiedzie, Hildo?

- Doskonale!

Jak miło, że poświęca swój czas na rozmowę z nią!

Usiadła tak, by mieć widok na drogę. Na wszelki

wypadek, gdyby ktoś przejeżdżał...

- Czy kot wrócił?

- Wiecie o nim? Nie, jeszcze go nie ma.

- Więc na razie o nim nie myśl.

- Dobrze. Mówią, że dzisiaj jest pełnia. A pan Andreas obiecał zawieźć mnie do domu za kilka dni, żeby poszukać kota.

Czy on zauważył, jak cudownie było wymówić imię "Andreas"? Chyba nie, siedział bowiem w milczeniu zatopiony we własnych myślach.

Właściwie doktor był dość przystojny, choć brakowało

mu dojrzałej męskości Andreasa. Kasztanowate włosy

miękko otaczały piegowatą, wesołą twarz o zielonkawo­niebieskich oczach, w których lśniła dobroć. Nie był wysoki; wiedziała, że kiedy stali obok siebie, byli niemal równego wzrostu.

Często myślała o Mattiasie Meidenie jako o jednym

z aniołów pańskich, który został zesłany na ziemię, aby

nieść pomoc ludziom. Wiedziała, że jest ubóstwiany przez całą parafię.

- Ile masz lat, Hildo?

Drgnęła na dźwięk jego głosu.

- Dwadzieścia siedem. Tego strasznego dnia, kiedy przynieśliście ojca do domu, wypadały moje urodziny.

Ułożył bukiecik z kilku gałązek lepnicy i podał go

dziewczynie.

- Przyjmij spóźnione życzenia i wyrazy podziwu! Zaskaczona przyjęła kwiaty.

- Dziękuję za życzenia - roześmiała się. - Ale wyrazy

podziwu?

Oczy miał poważne, chociaż uśmiechał się delikatnie,

jakby chciał złagodzić podniosły nastrój chwili.

- Dla twojej wyjątkowej wspaniałości i siły. Gdybym

mógł, oświadczyłbym ci się.

Uśmiechnęła się niepewnie.

- Ależ, panie Mattiasie! Nie wolno wam tak mówić do

prostej jak ja dziewczyny. To mogłoby wbić mnie

w dumę.

- Mówiłem poważnie!

- To... to niemożliwe! - Hilda czuła się coraz bardziej

nieswojo. - Jesteście baronem, a ja... córką hycla.

- W naszym rodzie nigdy nie dbano o tytuły. Wiem, że

większość potomków szlachetnych rodów raczej nie

wstąpi w związek małżeński, niż zwiąże się z kimś, kto nie pochodzi ze szlachty. Meidenowie nie są tacy. Z radością profanują takie tradycje. Nie, nie to mnie powstrzymuje.

- Cóż więc wobec tego?

Kiedy tylko zadała to pytanie, zorientawała się, jak bardzo było nie na miejscu. Wyglądało na to, że dopuszcza do siebie myśl, że doktor mógłby się jej oświadczyć. On jednak jakby tego nie zauważał.

- Nie, nie ma o czym mówić.

Dzieci uspokoiły się, usiadły niedaleko i próbowały grać na źdźbłach traw, ale udawało im się wydobyć tylko jakieś bardzo świszczące dźwięki.

- Nikt nie nadawałby się bardziej na męża i ojca niż wy

- powiedziała cicho. - Często dziwiłam się, że do tej pory

nie ożeniliście się, panie Mattiasie. Nie jesteście przecież taki bardzo młody...

- Mam trzydzieści lat - roześmiał się. - Nie wiem, co

o tym myślisz. Czy uważasz, że jestem staruszkiem?

- Och, nie! Oczywiście, że nie - wyjąkała spłoniona. Że

też zawsze musi palnąć jakieś głupstwo!

- Wiesz, Hildo, ze mną nie da się żyć.

- Jak to? - spytała zafrasowana. Naprawdę ją to zainteresowało. Przyjęła wyzwanie jak każda kobieta.

- Wydajecie się takim wspaniałym człowiekim.

- Być może. Ale to kosztuje. Życie kosztuje, rozu-

miesz?

- Czy zechcecie mi opowiedzieć? - zapytała cichutko. Skuliła się, wciągając bose stopy pod spódnicę, i ramiona­mi otoczyła kolana.

Zawahał się, ale już wiedziała, że ma ochotę coś jej

wyznać.

- Tak trudno o tym mówić. Wiesz, wiele lat temu przeżyłem coś bardzo bolesnego.

Czekała, patrząc ze współczuciem w oczach.

- Wszyscy sądzą, że to nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Że zapomniałem. Tylko ojciec i matka wiedzą,

że tak nie jest. W dzień potrafię odegnać wspomnienia, ale nocą powracają. Śnią mi się prawdziwe koszmary, Hildo. Cierpię i krzyczę przez sen, czasami nawet chodzę we

śnie. Matka znajdowała mnie w drodze do sadzawki i w wielu innych dziwnych miejscach.

Hilda milczała, w końcu jednak zdecydowała się

zapytać.

- Co przeżyliście, panie Mattiasie?

- Byłem zamknięty w kopalni przez dwa długie lata.

To, co tam widziałem i czego doświadczyłem, zapadło

tak głęhoko w moją pamięć, że nie mogę się od

tego uwolnić. I miałem przyrodniego brata, którego bardzo kochałem... Nie, to zbyt bolesne, by o tym mówić!

- A może tak właśnie trzeba? Tak wiele razy pragnęłam

z kimś porozmawiać. O wszystkim, co musiałam dusić

w sobie. Biedny pan Andreas! Kiedy wiózł mnie tutaj

z zagrody, przez cały czas nie zamykały mi się usta. Nie

mogłam się powstrzymać. To było takie okropne, wsty­dziłam się bardzo, ale nic na to nie mogłam poradzić.

- Sądzę, że możliwość porozmawiania z kimś dobrze ci

zrobiła. A Andreasowi nic się nie stało z tego powodu.

- Dlatego rozumiem, że jest coś, co pali waszą duszę. Nie oczekuję, że opowiecie o tym właśnie mnie, ale jeśli chcielibyście, to wiedzcie, że zachowam wszystko dla siebie.

- Gdzie nauczyłaś się tak pięknie mówić, Hildo? I tak

mądrze?

Zmieszała się.

- Matka wiele mnie nauczyła. Zawsze starałam się być do niej podobna. Sądzę, że kiedy umiera jakiś człowiek, trzeba przejąć jego najlepsze cechy. Nie można pozwolić, by zmarnowało się to, co dobre.

Umilkli. Może obojgu przyszło na myśl, że niewiele

cech Joela Nattmanna wartych było przejęcia?

- Co stało się z waszym bratem? - zapytała cicho.

- Był jednym z przeklętych z Ludzi Lodu. Nic nie mógł

na to poradzić. Usiłował pozbyć się mnie. To on... Nie, nie chcę źle o nim mówić.

- Wybaczcie mi - powiedziała Hilda. - Nie powinnam

była pytać. Rozumiem teraz jednak, że jesteście nie do końca szczęśliwy.

- Tak, to prawda. Pojmujesz więc chyba, że nie mam prawa się żenić. Nie mogę wciągać żony w moje nocne piekło.

Hilda ożywiła się.

- Sądzę, ze kobieta potraktowałaby to jako cudowne zadanie dla siebie: móc was uspokoić. Wydaje mi się, że kobieta taka właśnie jest. Chce być dla swego męża kimś naprawdę potrzebnym. I myślę, że w imię miłości potrafi wiele znieść.

- Wydawało mi się, że nie znasz żadnych kobiet

- uśmiechnął się.

- Nie, ale znam siebie.

Mattias położył dłoń na jej kolanie.

- Wiesz teraz, że masz adoratora. I to ci musi wystarczyć.

- Eli mówiła o tęsknocie - powiedziała rozmarzona.

- O tym, że ona jest najpiękniejsza.

- Piękniejsza niż miłość?

- Tego nie powiedziała. Myślała przede wszystkim

o tęsknocie za rzeczami. Uważam jednak, że miała sporo

racji. Ja wiem, co to tęsknota. Bywa paląca, bolesna, ale też i wzbogaca. I wy również ją znacie, prawda? Wiecie, jak potrafi wypełnić człowieka, tak że wydaje mu się, iż

znalazł się w pustej przestrzeni, a cała reszta zgromadziła się w nim: piękno ziemi, ludzie... Wszystko jest w środku, w człowieku, ale nie można do tego dotrzeć. Wy tęsknicie

za kimś, z kim moglibyście dzielić cierpienia, ale uważacie, że nie macie do tego prawa.

- Tak, masz rację.

- To bardzo miło z waszej strony, że pomyśleliście

o mnie w takich okolicznościach. To dla mnie ogromna

radość. Mam nadzieję, że pewnego dnia znajdziecie

kogoś, kto będzie was wart.

- Chcesz powiedzieć, że to nie będziesz ty?

Była wstrząśnięta.

- Och, nie! W żaden sposób! Jak możecie o tym choćby myśleć! Powiedziałam to już panu Andreasowi i powtórzę wam: jestem przygotowana, by dopełnić życia w samotności.

- Ale chcesz zatrzymać tęsknotę?

- Tak. I marzenia. One nadają naszemu życiu sens. Chociaż tak było przedtem, bo od chwili przybycia do

Elistrand moje życie stało się nieskończenie bogate. Taka jestem szczęśliwa, panie Mattiasie!

Wstał.

- Miło to słyszeć, Hildo. Muszę już iść. Dziękuję za

rozmowę!

Ona także się podniosła.

- To wam należą się podziękowania. Czy wolno mi powiedzieć, że jesteście najlepszym człowiekiem, jakiego spotkałam?

Mattias uśmiechnął się.

- Dziękuję, Hildo. Do zobaczenia!

Kiedy odszedł, zaprowadziła dzieci do domu. Idąc

przez łąkę bezwiednie się uśmiechała. Jego słowa wprawi­ły ją w kompletne oszołomienie.

Jest ktoś, komu podoba się Hilda córka Joela? Ona,

która nie miała żadnego przyjaciela!

Doprawdy, w ciągu ostatnich dni dokonał się cał-

kowity przewrót w jej życiu.

Dobrze, że nie wspomniała o panu Andreasie. I tak nic

z tego nie będzie, a zasmuciłaby tylko dobrego pana

Mattiasa.

Gdzieś na samym dnie duszy dręczyło ją podejrzenie, że doktor chciał ją tylko pocieszyć, rozweselić, ale to nie miało znaczenia. Jego słowa i tak sprawiły jej ogromną radość.

Wiedziała też, że pan Andreas ma przyjść wieczorem.

Tak powiedział Eli.

Być może nie będzie nawet miała okazji zamienić z nim bodaj dwóch słów, ale uszczęśliwiał ją sam jego widok.

Nigdy nie przypuszczała, że życie może być tak

wspaniałe!

ROZDZIAŁ VII

Nad świerkowym lasem wstawał księżyc. Przez chwilę kilka wierzchołków drzew rysowało się wyraźnie na tle

żółtej tarczy, ale zaraz księżyc wspiął się wyżej i ukazał w pełnej krasie na nocnym niebie.

Hilda wyglądała przez okno. Na Elistrand czuła się cudownie bezpieczna. A gdyby tak musiała mieszkać sama

w domu? Teraz za skarby świata by się na to nie odważyła.

Ona, której samotność nigdy nie odstępowała, teraz zaczęła bać się ciemności.

Jakże tajemniczy wydawał się krajobraz w świetle księżyca! Smukle jałowce na zboczu przy Elistrand

rzucały długie cienie, podkreślając zaczarowany wzór

z odłamków skalnych i kępek trawy.

Po mzmowie z Mattiasem nie mogła zasnąć. Nie przypuszczała, że dręczyły go tak bolesne wspomnienia. Zrozumiała, że przeżył wiele złego. A jej się zawsze zdawaIo, że bogaci i wysoko urodzeni żyją beztrosko!

Jego oświadczyny były naturalnie żartem, ale chyba

naprawdę mu się podoba! Na tę myśl wezbrała w niej duma.

Hilda zmarszczyła czoło. Czy coś się poruszyło tam

w zagajniku? Jakiś cień oderwał się od kępy drzew

i przysunął bliżej. Coś skurczonego, niekształtnego prze-

dzierało się, kulejąc, przez jałowce na zboczu.

Olbrzymi pies? Czy może coś innego? To było jakieś

zwierzę, ale zachowywało się tak dziwnie. Teraz zniknęło. Tam! Znów się pojawiło, kierując się ku szczytowi

wzgórza. Kręciło się na wszystkie strony, węszyło, szukało.

Hilda była tak przejęta tym, co widzi, że nie zwróciła

uwagi, jak mocno wali jej serce.

Zwierzę znalazło się na szczycie; teraz było je widać

wyraźnie.

Dziewczynę przeniknął lęk. Pojęła, dlaczego poruszało

się tak dziwnie. Miało tylko trzy nogi.

Potworny, kudłaty pies, a raczej wilk, z długim kosmatym ogonem.

Zwierzę zmieniło kierunek, zaczęlo zbliżać się do Elistrand. Podniecona Hilda odnosiła wrażenie, że bestia zmierza wprost na nią.

Stała jak sparaliżowana. Chciała kogoś wezwać, ale

w pobliżu był tylko pokój Eli. Inni mieszkali na pierw-

szym piętrze, daleko stąd. A Gabriella była tak bardzo zmęczona.

Zanim zdążyła coś zdecydować, dobiegł jej uszu jakiś

ostry dźwięk, jakby krzyk. Stwór, najwyraźniej prze­straszony, znów zniknął w zagajniku.

Odetchnęła z ulgą. Czy to było tylko przywidzenie,

wywolane przez księżyc, czy też...?

Hilda stała w domu za solidnymi szybami i zamknięty-

mi drzwiami.

Był jednak ktoś, kto nie znajdował się w tak bezpiecz-

nym miejscu.

Akuszerka wracała do domu; właśnie powitała nowego mieszkańca świata. Była silną, energiczną kobietą i nie przejmowała się histerycznym gadaniem o wilkołaku, pojawiającym się podczas pełni księżyca.

Musiała przejść kawałek lasem, ale ponieważ księżyc

świecił jasno, bez trudu odnajdywała drogę.

Jak dziwnie szeleści las dziś w nocy! Słyszała te szmery już od dłuższej chwili. Jakby coś podążało w ślad za nią, nie ścieżką, lecz nieco dalej, na ukos. Kiedy się za­trzymywała, zamierały również tamte dźwięki. Czy to jej spódnice wydawały takie odgłosy, ocierając się o ziemię?

Zrobiła jeszcze parę kroków i przystanęła.

Nie, to nie spódnice. To coś nie zdążyło przystanąć tak

szybko jak ona. Ciężkie łapy zatrzymały się moment później.

Łapy?

Głupie gadanie.

- Co za idiota drażni ludzi w ten śposób? - zawołała.

- Wyjdź do światła, nie boyę się ciebie!

Czy to nie para śiepi bawi się tam, wśród mrocznych cieni? Ślepi, w których ostro odbija się światło księżyca? Nie, nie wolno jej niczego sobie wmawiać, ale te oczy znajdują się zbyt nisko, by mogły należeć do człowieka.

A za wysoko jak na lisa.

Wielki pies?

Nikt w parafii nie miał tak ogromnego psa.

Akuszerka podniosła z ziemi kij i rzuciła go w kierun­ku cienia pod drzewami. Odpowiedziało jej przytłumione warczenie.

Zaczęła biec. Do najbliższego domostwa było daleko,

a ona nagle straciła całą odwagę.

Wilki, tutaj? Wiele już lat upłynęło, odkąd widziano je

po raz ostatni. A w dodatku ta bestia była zbyt duża jak na wilka, w każdym razie na zwgkłego wilka.

Znów przyszły jej do głowy jakieś idiotyczne myśli.

Nagle dostrzegła coś kątem oka. Odwróciła głowę

odrobinę i wtedy go zobaczyła. Wyszedł na ścieżkę

i ciężko sapiąc biegł za nią. Zauważyła, że porusza się

tylko na trzech nogach, z tyłu mu jednej brakuje. Akuszerka zaczęła krzyczeć i zdjęta panicznym lękiem

ruszyła pędem przed siebie. Zaplątała się w spódnice,

usiłowała je unieść. Cisnęła w kierunku potwora kufer­kiem, który niosła w ręku, ale nie trafła.

Teraz była już na otwartej przestrzeni. Boże, niech ktoś

nadejdzie, błagała w duchu, oszalała ze strachu.

Raptem straszliwa bestia, jakby czymś spłoszona,

zniknęła. Może był to jakiś diwięk? Akuszerka nie mogła niczego stwierdzić na pewno, krzyczała bowiem przez cały czas jak opętana.

Nie przystawała ani na moment, dopóki nie dotarła do

najbliższej zagrody.

Następnego dnia mówiła o tym cała parafia.

Kowal miał pełne ręce roboty z wytapianiem srebrnych

kul, była to bowiem jedyna skuteczna broń na taką bestię i wielu chłopów pragnęło się w nią zaopatrzyć. Pastor

usiłował przemówić wieśniakom do razsądku i nakazy-

wał, by nie wierzyli w zabobany, lecz na próżno. A czy córka hycla także nie widziała potwora? Sam grabarz mógł o tym zaświadezyć.

A jeszcze te cztery kobiety rozszarpane na kawałki! Jak

pastor może to wytłumaezyć?

Na Grastensholm nie wiedziano, co o tym sądzić.

Liv wydawała się to wszystko niezbyt zrozumiałe.

- To się nie zgadza. Za dużo dobrego naraz. Albo raczej złego. Wilkołak, czarownice i cztery zamordowane kobiety.

- Tak - podjął Mattias. - Babcia ma całkowitą

rację. Przypuśćmy, że to rzeczywiście wilkołak roz­szarpał te kobiety... I tu się coś nie zgadza! Wilkołaki nie grzebią swoich ofiar, nie przyjeżdżają powozem

i nie składają zwłok w ziemi. Rozszarpują ofiary

i na tym koniec! Tak mówią legendy. Ja w to nie

wierzę.

- Nie, ale zastanówmy się nad taką oto możliwością

- powiedział Tarald. - Być może wilkołak, który na

powrót przywdział ludzką skórę, zdał sobie sprawę z tego, co uczynił, i chciał zatrzeć ślady.

- Czterokrotnie? - z powątpiewaniem odezwała się

Irja. - I żadnej z tych kobiet nie znano w tej okolicy? - Tego właśnie nie rozumiem - stwierdziła Liv.

- Niczego nie rozumiem!

- Musimy poczekać i zohaczyć, co stanie się dalej

- orzekł Tarald. - Na szczęście ta mała Hilda, to biedne

dziecko, jest teraz bezpieczna.

Mattias nie potrafił sobie wyobrazić Hildy ani jako małej, ani jako dziecka, niemniej jednak myślał podob­nie jak ojciec. Dobrze, że nareszcie znalazła zaciszne schronienie u dobrych ludzi. Naprawdę na to zasługi­wała.

Przez następne noce czatowało z nabitymi strzelbami pół wioski, ale nie wydarzyło się nic szczególncgo.

A później księżyc zmniejszył się na tyle, że większość

chłopów uznała, iż niebezpieczeństwo minęło.

Niektórzy jednak pamiętali, że Hilda i kościelny

zetknęli się z potworem w samym środku dnia na długo przed pełnią, nieustannie więc czuwali.

Opowmeści akuszerki były dla Hildy ogromnym

wstrząsem. A jednak to wilkołak! I czyhał teraz na nią, Hildę. Ta myśl była porażająca, nie mogła pomieścić się jej w głowie.

Dzieci również słyszały plotki, powtarzały je i ubar­wiały, dodając upiorom grozy. Uspokajająco działały na Hildę tylko rozmowy z doktorem Meidenem, który nadal przychodził co dzień, czecz jasna po to, by zajrzeć do

dzieci, ale wiele wskazywało na to, że ma ochotę również chwilę z nią porozmawiać. Bardzo to sobie ceniła.

Nieczęsto natomiast stykała się z Andreasem. Bywał

codziennie i witał się z nią równie przyjaźnie jak zawsze, jednakże w jego stosunku do niej pojawiło się coś

nowego, coś, czego nie potrafła nazwać. Hilda z natury

nie była natrętna, czekała więc tylko i cieszyła się, że może na niego popatrzeć. Więcej nie wymagała. Był postacią

z marzeń, kimś nieosiągalnym i z tego właśnie powodu tak

niezwykle pociągającym.

Pewnego dnia na Elistrand zapanowalo niezwykłe

poruszenie. Kiedy Hilda schodziła na dół, podeszła do niej Gabriella z uśmiechem maskującym zmieszanie, z dłońmi przyciśniętymi do rozognionych policzków.

- Och, kochana Hildo, co mamy zrobić? To wszystko

jest takie niezwykłe, jestem oszołomiona!

- Co się wydarzyło? - uśmiechnęła się Hilda niepewnie.

- Andreas! Wyobraź sobie, że Andreas poprosił o rękę

Eli! Och, moja droga! - Gabriella wcale nie sprawiała wrażenia zagniewanej; nie była tylko w stanie opanować zaskoczenia.

Hilda przystanęła, mocno zaciskając dłoń na poręczy schodów. Przełknęła ślinę, by móc coś powiedzieć, ale słowa utkwiły jej w gardle.

Gabriella niczego nie zauważyła.

- On jest w pokoju, rozrnawia z Kalebem. Eli pobiegła

do siebie, a ja nie mam pojęcia, co o tym myśleć!

W jednej chwili Hilda zobaczyła wszystko z przerażają­cą ostrością. Jakże była zaślepiona! Budowała na piasku zamek ze swej tęsknoty, z marzeń. Zapatrzona we własne pragnienia, nie dostnegała tego, co rozgrywało się na jej oczach.

W końcu odzyskała mowę.

- Sądzę, że Eli będzie niezmiernie uradowana - powie-

działa dzielnie.

Nie zauważyła, że Andreas i Kaleb weszli do sieni

i stanęli za nią. Mówiła dalej, już swobodniej:

- Eli i ja dość dużo rozmawiałyśmy na ten temat.

Wiem, że ona niczego bardziej nie pragnie.

Jak łatwo było wymówić te słowa! Ból, który uczuła

w sercu po słowach Gabrielli, szybko ustąpił. Minął

niepokój, który trawił ją przez ostatnie tygodnie. Ogar­nęła ją niewysłowiona ulga. Wiedziała przecież, że nigdy nie dostanie Andreasa. Właściwie jej marzenie nie było niczym innym niż tylko słodką męczarnią.

Teraz poczuła się wolna. I z całego serca życzyła Eli

szczęścia.

Andreas był zdumiony. Oczekiwał łez, spodziewał się,

że Hilda pobiegnie na górę, trzaśnie drzwiami i zamknie się w swoim pokoju. Czyżby tak bardzo się pomylił? Czy miał o sobie tak wygórowane mniernanie?

Hilda dostczegła obecność mężczyzn. Spokojna

i uśmiechnięta podała Andreasowi rękę.

- Gratuluję! - powiedziała ciepło. - Wiem, kto się teraz

cieszy!

- Dziękuję - wyjąkał.

Czuł się głupio. Zwrócił się do Mattiasa o pomoc

i naraził go na trudne rozmowy. A najgorsze, że Mattias

był tutaj, stał w drzwiach za Kalebem i obserwował całą scenę. Zauważył, że Mattias z uwagą przygląda się Hildzie. On także był zaskoczony jej reakcją. Po tym, co Andreas powiedział mu o dziewczynie, miał do tego pełne prawo.

Nikt nie może tak doskonale udawać, pomyśleli

zgodnie, Hilda najwyraźniej nie pała uczuciem do And­reasa.

Właściwie obaj powinni się z tego tylko cieszyć, jednak Andreas czuł się trochę rozczarowany, zraniony w swej próżności. Zwyciężyło jednak poczucie humoru i zaczął

w duchu śmiać się z samego siebie.

Zeszła Eli, promienna, choć onieśmielona. Nie wie-

działa, jaka będzie reakcja rodziców.

- Hilda twierdzi, że będziesz tym uradowana, Eli

- powiedziała Gabriella. - Czy to prawda?

- Czy... czy ojciec się zgodził? - zapytała szeptem.

- Wszystko zależy od ciebie, Eli.

Przez moment stała nieruchomo, jakby oszołomiona,

po czym rzuciła się Kalebowi na szyję.

- Dziękuję! Dziękuję, ojcze, jesteś taki dobry!

Teraz przyszła kolej na Gabriellę i następne uściski.

- Jak miło z waszej strony, że nie traktujecie mnie już

jak dziecko - wysepleniła niby dziesięciolatka. - Mam

w sobie tyle dorosłych uczuć!

- Wiemy o tym - odrzekła Gabriella. - Jesteśmy

tylko tak bardzo zaskoczeni! I pomyśleć, że będę miała zięcia o rok starszego od siebie. Bądź dla niej dobry, Andreasie!

- Znasz mnie chyba, Gabriello? Zwykle długo się namyślam przed podjęciem decyzji, a teraz dobrze wiem, czego chcę!

- No tak, a ja właśnie miałam prosić pana Andreasa, by

poszedł ze mną poszukać kota! - roześmiała się Hilda.

- Teraz to niemożliwe.

- Ależ tak, oczywiście - powiedział dwornie Andreas.

- W takiej chwili? Nie, nie jestem bez serca!

- Pozwól mi sobie towarzyszyć, Hildo - poprosił Mattias. - Możemy pojechać konno, będzie szybciej.

- Nigdy w życiu nie siedziałam na koniu. - Hilda była

naprawdę wystraszona.

- Dobrze, wobec tego pójdziemy na piechotę.

- Ależ przecież wy nie możecie...

- Żadnych sprzeciwów! Czy jest jakaś różnica pomię-

dzy mną a Andreasem?

- Och, oczywiście, że nie. Zgoda!

I znów dygnęła. Co za wstyd!

Szli przez łąki nie opodal kościoła.

- Czy byłaś zakochana w Andreasie? - zapytał Mattias

niespodziewanie.

Jak odpowiedzieć na takie pytanie? Wyjawić pół

prawdy?

- Nie, nie nazwałabym tego tak. Ale na pewno

kochałam się w mężczyźnie, którego uosobieniem był pan Andreas. Przez tyle lat mieszkałam sama. Nosiłam w sobie tęsknotę za czymś, czego nigdy nie widziałam,

nigdy nie przeżyłam. I nagle w drzwiach stanął baś­niowo przystojny mężczyzna. Byłam zauroczona. Ale gdybyście wy pojawili się jako pierwszy, byłabym rów­nie oczarowana.

- A więc chodziło o pierwszego lepszego mężczyznę?

- Nie, nie całkiem. Nie, nie można tego nazwać zakochaniem. Raczej zauroczeniem i moją wieczną tęsk­notą.

- Twierdzisz, że twoje pragnienia nigdy się nie spełnią?

- Nie, to chyba jasne!

- Dlaczego? Nie będziesz przez całe życie córką hycla.

Postać twego ojca pójdzie w zapomnienie, kiedy ludzie przekonają się, że masz własne oblicze, jesteś indywidual­nością, jednostką wartościową. A taka naprawdę jesteś, Hildo.

Minęli już kościół i kierowali się w stronę lasu. Szli

wzdłuż rowu między dwoma łanami zbóż tak wysokich,

że sięgało im piersi.

Hilda roześmiała się.

- Musimy bardzo dziwnie wyglądać z daleka. Dwie

głowy poruszające się w morzu żyta.

- Tak.

- Dziękuję za wasze życzliwe słowa - powiedziała już

poważniej.

- Bardzo proszę. Mów mi po imieniu, Hildo. Nie mogę

już znieść tego "pana Mattiasa" twoich ust.

Z wdziękiem schyliła głowę na znak, że się zgadza.

- Często wspominasz o swej tęsknocie - powiedział.

- Czy zawsze tęskniłaś?

- Chyba tak. Ale gdy dorosłam, moje marzenia się

odmieniły.

- Tak, rozumiem. Ja także mam marzenia.

Odwróciła się ku niemu tak gwałtownie, że niemal

wpadli na siebie.

- Naprawdę? Takie jak ja?

Uśmiechnął się szeroko.

- A jakie są twoje?

- Nie, nie mogę o tym mówić.

- Ależ tak, właśnie możesz. Pamiętaj, że jestem

medykiem!

- Czy w tych sprawach medycy różnią się od innych

ludzi?

- Nie sądzę.

Szli teraz wzdłuż skraju lasu. Lekki letni wietrzyk poruszał łan żyta, który przypominał falujące morze.

- Usiądź na trawie, odetchnijmy chwilę - zapropono-

wał Mattias.

Spoczęli w powodzi letnich kwiatów: dzwonków, czerwonej koniczyny, stokrotek, przetacznika, lepnicy i jaskrów.

Hilda była sztywna i spięta, nigdy nie prowadziła

z nikim tak osobistej rozmowy. Jego pytania niczego jej

nie ułatwiały.

- Porozmawiajmy o twoich uczuciach. Kiedy stałaś się

dorosłą, samotną kobietą...

- Nie, nie mówmy o tym! Dlaczego chcesz to wiedzieć?

- Ponieważ cię lubię! Rok za rokiem zajmowałaś się

ojcem, o którym na pewno nie można powiedzieć, że był łatwy we współżyciu. Okazywałaś niewyczer-

paną cierpliwość i opanowanie, które przekracza wszelkie granice. A przecież wcale taka nie jesteś, Hildo!

- Skąd to wiesz? - szepnęła, czując się coraz bardziej

nieswojo.

Popatrzył na nią swymi niebieskozielonymi oczami,

pełnymi miłości do całego świata.

- Jesteś jak błyskawica, moja droga. Płoniesz. Oczy,

rysy twarzy, a nawet sposób, w jaki chodzisz, wszystko

o tym świadczy. Czy wiesz, że jesteś tak zmysłowa, że

bałbym się wpuścić cię między chłopów z parafii?

Hilda ukryła twarz na kolanach.

- Nie powinieneś tak mówić.

- Ale mam rację, prawda?

Nie od razu odpowiedziała. Odezwała się dopiero po

dłuższej chwili:

- Tak mało wiem o... nazwijmy to miłością. Mnie to

przeraża.

- Myślisz o Jesperze? O tym, co zrobił?

- Tak, właśnie o tym - rzekła po chwili milczenia. Odwróciła się do niego. - Mogę z tobą o tym mówić, ponieważ jesteś medykiem, widziałeś już tyle niegodzi­wości i tak wiele rozumiesz. Także i dlatego, że ja... aż płonę z chęci wyjaśnienia sobie tego, czego nie rozu­miem.

- Tak właśnie myślałem, Hildo. Niepokoiłem się

o ciebie. Bałem się, że ktoś taki jak Jesper sprawi, że

chcąc ugasić ogień, który w tobie płonie, stracisz pano­wanie.

Hilda znów odwróciła głowę, nie chciała, by przejrzał

ją na wylot. Grubiańskie zaczepki Jespera sprawiły, że zrobiła coś, co wcześniej wydawało się jej nie do pomyś­lenia. Doktor Meiden wie za dużo, uznała.

Powiedział cicho:

- Miłość to wiele więcej niż to, co Jesper zaledwie poruszył. Miłość może być oszałamiająco piękna, ponad­zmysłowa, tak czysta, że sami aniołowie by się nią zachwycili.

- Wiem. Taka była w moich marzeniach jeszcze kilka

lat temu. Później poczułam, że ma i inne strony.

- Czy zdarzyło się coś... szczególnego?

- Nie. Patrzyłam na młodzież tańczącą na polanie

w lesie. Pragnęłam być z nimi, chciałam, by ktoś mnie

przytulił. Byłam wtedy taka samotna, Mattiasie, bez­nadziejnie samotna.

- Lubię, kiedy mówisz do mnie "Mattiasie" - uśmiech-

nął się.

- A... ty? - zapytała i odważyła się znów na niego spojrzeć. - Czy ty przeżyłeś miłość? Tak pięknie o niej mówisz.

- Nie, nie przeżyłem. Tak jak ci już mówiłem, nie chciałem żadnej kobiety w moim życiu. Ale nie mogę nic

poradzić na to, że od czasu do czasu jest mi źle na świecie. - Wiem, jak to jest - powiedziała Hilda.

- Ale nigdy przedtem nie byłem w nikim zakochany. Przedtem? Coś zadrżało w jej sercu.

- Tak, Hildo, ostatnio mówiłem prawdę. Dlatego

stawiam ci te wszystkie dziwne pytania. Myślę, że jeśli chodzi o brak doświadczenia, jesteśmy sobie równi. Ale ty jesteś silniejsza ode mnie.

- Jak to? - spytała zdumiona.

Wstał.

- Ponieważ uczuciowo nie jesteś ze mną związana tak

jak ja z tobą.

- Nic o tym nie wiesz - odparła wstając.

Mattias popatrzył na nią badawczo, ale jej twarz była

niezgłębiona.

- Prawdę mówiąc sama nie wiem - dorzuciła.

- No cóż, w każdym razie nie był to śmienelny cios

- uśmiechnął się. - Nie będę cię już gnębił pytaniami, dam

ci spokój. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że zawsze możesz do mnie przyjść, kiedy będziesz chciała poroz­mawiać. Nie chcę, żebyś czuła się samotna, Hildo! Nie zwracaj się do innych, by ugasili ogień, który płonie

w tobie! Daj mi szansę jako pierwszemu. Tak bardzo mi

na tobie zależy.

Uśmiechnął się, wypowiadając te słowa, ale w jego

oczach czaił się lęk. Był wyraźnie poruszony. Hilda zdawała sobie sprawę, ile musiało go kosztować to wyznanie. Zrobił to dla niej; pragnął, by czuła się bezpieczna.

Kiedy więc został im do przebycia ostatni odcinek

drogi do domu, ujęła go za rękę. Nie chciała, by zostawał

z tyłu. Ten prosty gest wzruszył go niemal do łez. Uścisnął

jej dłoń z wdzięcznością.

Hilda wołała kota, ale nigdzie nie było go widać.

- Może wcale tu nie przyszedł? - powiedziała zawie-

dziona. - Powinnam była poszukać go wcześniej.

- Tego nie wolno ci było uczynić. Kot na pewno zaraz

się pojawi.

Przysiedli na progu domu.

- Nie wejdziesz do środka? - zapytał Mattias.

- Nie - odparła.

- Źle się tu czujesz? - spytał zdziwiony.

- Nienawidzę tego miejsca! Nie wiedziałam, że jest tak

straszne!

- Przecież tu jest dość przyjemnie.

- Tak myślisz? Czamy świerkowy las, który napiera zewsząd, jakby chciał zawładnąć tym miejscem; wszystko, co kryje się migdzy drzewami. . Całe zło, które musiałam

tu znosić, znój, by odegnać biedę i głód, gorycz i poniże­nie, które musiałam w sobie dusić...

Mówiła podniesionym głosem. Mattias pojął, jakie

uczucia płonęły w jej duszy.

- Przepraszam, że wylewam z siebie całą gorycz akurat przed tobą. Nie zasłużyłeś sobie na to, ale mam wrażenie, że pękła we mnie jakaś tama.

Opowiedziala mu o tym, jak śniła, że ojciec żyje, i jak

obudziła się szczęśliwa, że to tylko sen.

- Wstydziłam się wtedy, Mattiasie.

Pogłaskał ją delikatnie po policzku. Hilda załkała. - Nie, nie doprowadzaj mnie do płaczu - powiedziała

stłumionym od łez glosem. - Dość się już napłakałam pod kościołem.

- Nikt nie ma o to do ciebie pretensji.

- Tak, ale to nie z żalu - podjęła zaczepnym tonem,

zdecydowana zwierzyć mu się ze wszystkiego co najgor­sze. - To z wdzięczności dla was. Wszyscy okazaliście mi tyle dobroci.

- Kochana Hildo, szczęśliwi byliśmy, że mogliśmy

odpędzić te wioskowe sępy!

Wróciła do przerwanego wątku ich rozmowy.

- Po tym, co wydarzyło się ostatnio... dopiero wtedy, gdy znalazłam ojca... powieszonego i po tym, co stało się w stodole, nie mogę już tu wytrzymać! Kiedy ten diabelny

kot wreszcie przyjdzie! - zakończyła, nie mogąc się opanować.

Mattias uśmiechnął się łagodnie. Rozumiał, że dziew-

czyna pragnie opuścić to miejsce jak najszybciej.

- Wiedziałem, że jest w tobie ogień. Czy mam poszukać

kota w oborze?

- Tak... proszę.

Przestraszona przeszła wraz z nim przez podwórze, ale nie wchodziła do środka. Stanęła w drzwiach.

- Czy kot jest pręgowany? - rozległo się pytanie.

- Tak.

- A więc ten "diabelny kot" jest tutaj, choć wątpię, czy

da mi się złapać.

Jak błyskawica wbiegła do obory i pochwyciła zwie-

rzątko. Kot pozwolił się wynieść, leniwie zwieszając łapy. - Chodźmy stąd - mruknęła zdenerwowana.

Kiedy byli już daleko, przemówiła do kota:

- Jeśli jeszcze raz uciekniesz, sam sobie będziesz

winien. Wtedy zerwę naszą znajomość.

Dopiero gdy doszli do łąki, powiedziała:

- Wybacz, że przeklęłam. To moje gorsze ja pokazało

swoje oblicze. Naprawdę nie wiedziałam, że potrafię zachować się tak prostacko.

- Doskonale cię rozumiem, Hildo. Przeklinaj tyle, ile

musisz. To łagodzi napięcie.

- Dziękuję! Kotu nic nie było - powiedziała w zamyś-

leniu. - I zachowywał się spokojnie.

- Tak. W zagrodzie nic już nie straszy.

- Straszy - cicho odparła Hilda. - Szesnaście lat

upokorzeń.

Wtedy Mattias położył dłoń na jej głowie i idąc gładził

jej długie, piękne włosy.

Kot z zazdrości błysnął zielono oczami i dyskretnie

wyciągnął pazury.


ROZDZIAŁ VIII

Wraz z upływem kolejnych tygodni wrzawa wokół

wilkołaka przycichła. Od czasu do czasu przyjeżdżał wójt, aby przesłuchać nowych świadków, ale sprawa czterech czarownic nie zostala na razie wyjaśniona.

Nie działo się nic szczególnego, dopóki księżyc pono-

wnie nie rozświetlił czamych sierpniowych nocy. Kilku mężczyzn nadal czuwało przy oknach w oczekiwaniu na pełnię, ale większość zrezygnowała. Sprawa wilkołaka już tak nie bulwersowała, zmęczenie także zrobiło swoje.

Ale pewnego dnia przybył do Grastensholm mężczyz-

na.

Przyjechał z daleka, nie był ani młody, ani stary, ani wysoki, ani niski. Od stóp do głów ubrany był w czerń. Poprosił o rozmowę z władzami.

Nie bardzo było jasne, kto reprezentuje władzę w para­fii. Wójt mieszkał w sasiedniej wiosce, a asesora nie było od czasów Daga Meidena. Ponieważ zdarzyło się to akurat

w czasie nabożeństwa, zaproponowano przybyszowi, by

poczekał, aż wierni wyjdą z kościoła. Po mszy będzie można pomówić z pastorem i szlachtą. I z Kalebem, znającym się na prawie, który tego dnia wyjątkowo udał się do kościoła, by wysłuchać zapowiedzi Eli i Andreasa.

Pod kościołem zebrała się więc spora gromada, zain-

trygowana pojawieniem się obcego mężczyzny.

- Przyjechałem w poszukiwaniu mojej siostry - wyjaś-

nił.

Kaleb i Andreas kojarzyli szybko. Wymienili spojrze-

nia, być może był to właściwy trop.

- Siostry? - zapytał Kaleb. - Jak ona się nazywa?

- Augustyna córka Fryderyka, wdowa po gospodarzu

z Agder.

Potrząsnęli głowami, pastor także zaprzeczył.

- Dlaczego sądzicie, że mogłaby być właśnie tutaj?

- zapytał Andreas.

- Pisała do mnie z Christianii - odparł mężczyzna.

- Miała zamiar udać się do parafii Grastensholm.

- Kiedy to było?

- W kwietniu.

- I od tej pory nie mieliście od niej żadnej wiadomości?

- Nie.

Kaleb ujął go za ramię.

- To dla nas bardzo ważne informacje. Pójdźcie ze mną

do domu, przekąsicie coś i będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

- Wiecie więc coś o mojej siostrze?

- Mam nadzieję, że nie. Jeśli tak, nie będą to dobre

wieści. Chodźmy do powozu!

Wkrótce znaleźli się w Elistrand. Przybył też pastor

oraz mieszkańcy Lipowej Alei i Grastensholm, którzy zamierzali uczcić zapowiedzi Eli i Andreasa. Kaleb posłał również po wójta.

- Cztery zmarłe kobiety, powiadacie? - Przybysz był

bardzo blady i zlękniony.

- Tak, i żadna z nich nie była znana mieszkańcom

naszej parafii. A nasz wspaniały wójt postąpił niezwyk­le mądrze! Spalił ciała, zanim zdołano je zidentyfiko­wać.

- Spalił?

- Niestety, tak. Powiedzcie mi, czy wasza siostra miała

kiedykolwiek do czynienia z czarami?

- Niech Bóg broni! - Mężczyznę naprawdę poruszyło

to domniemanie.

- Kwiecień... - powtórzył Andreas. - W takim razie to

ją znaleźliśmy jako pierwszą.

To o nią zawadził pługiem, nie powiedział jednak tego

głośno.

- Nie wiemy, czy wasza siostra Augustyna jest jedną

z zamordowanych - zwrócił się do przyjezdnego zamyś-

lony Are. - Ale chyba należy tak przypuszczać.

Are, siedzący na najwyższym krześle, wyciosanym

z pnia drzewa, wyglądał majestatycznie. Prawdziwy pat-

riarcha z długą siwą brodą i siwymi włosami. We włosach, gęstych jak za młodu, błyskały jeszcze gdzieniegdzie czarne pasma. Liv także już posiwiała, ale ponieważ jej włosy były kiedyś rude, teraz miały zupełnie inny odcień niż włosy brata.

Pomimo swej imponującej siwej brody Are nie wy-

dawał się stary. Trzymał się prosto i spojrzenie miał nadal młodzieńcze, choć w smutnych oczach odczytać

można było ślady tragedii, jakie spotkały go w długim życiu.

Mattias, który niemal nie spuszczał wzroku z Hildy,

powiedział spokojnie:

- Ja jednak, pomimo wieczornego mroku, zdążyłem

przyjrzeć się zmarłym. Przynaj mniej na tyle, by ich wygląd choć trochę zapadł mi w pamięć.

Jak to możliwe? ze zdziwieniem pomyśleli pozostali.

W tych twarzach niewiele już było ludzkiego.

Mattias kontynuował:

- Andreas ma rację, mówiąc, że nie może to być kobieta

zamordowana jako ostatnia. To musi być ta przedostatnia. Dwie kolejne leżały tam przez zimę. Czy w jej włosach pojawiły się ślady siwizny?

- Tak, zaczęła siwieć.

- I elegancko ubrana?

- Zawsze! Moja siostra była bardzo dobrze sytuowana,

po mężu.

Wymienili śpojrzenia; może taki właśnie był motyw

zbrodni?

- O ile dobrze pamiętam, brakowało jej paru zębów

w dolnej szczęce - powiedział Mattias.

Mężczyzna pochylił się.

- Tak, zgadza się. To musiała być Augustyna! - Znów wcisnął się w sofę. - A więc jednak nie żyje! Taki tragiczny koniec...

- Czy zechcecie pomóc nam w odnalezieniu sprawcy

zbrodni? - zapytał Andreas.

- Oczywiście! Jeśli tylko mogę być w czymś przydat-

ny...

- Na pewno tak. O czym pisała wasza siostra z Chris-

tianii?

Mężczyzna zmieszał się trochę.

- To jest nieco... krępujące. Niełatwo o tym mówić.

- Jesteśmy dyskretni - krótko powiedział Brand.

- Dziękuję. Nie byliśmy zgodni, moja siostra i ja, co do

celu jej podróży... No cóż, po śmierci mojego szwagra Augustyna często czuła się samotna. Była jeszcze w kwie-

cie wieku, majętna i... Miała ochotę ponownie wyjść za mąż. Ale w rodzinnej wiosce nie było odpowiedniego kandydata. Należeliśmy przecież do bogatych, a ona chciała utrzymać pewien poziom.

- Rozumiemy - łagodnie powiedziała Liv.

- Augustyna usłyszała o pewnej damie w Christianii,

która zajmuje się... hm... kojarzeniem związków. Wszyst­ko bardzo dystyngowanie, nie ma w tym nic nieprzy­zwoitego.

- Tak, tak - odezwała się Matylda. - Słyszałam o niej.

Czy nie nazywa się Skare?

- Svane. Madame Svane. I moja siostra... pojechała

do Christianii, by się z nią skontaktować. Wbrew mej woli. - Widać było wyraźnie, że przybysz czuje się nieswojo. - Przez jakiś czas przebywała w stolicy. Do­stałem list. To była ostatnia wiadomość od niej. Długo szukałem siostry w Christianii i w innych miejscach, niestety bez skutku.

- A więc jesteśmy przy liście - powiedział Andreas.

- Czy pamiętacie jego treść?

- Mam go przy sobie - odparł mężczyzna, prze­szukując kieszenie.

- To doskonale - ucieszył się Andreas.

- Czy nie powinniśmy zaczekać na wójta? - wtrącił

Tarald.

- Na tego durnia? - gniewnie parsknął Brand. - On już dość nabruździł. Będzie musiał zadowolić się stresz­czeniem. A teraz posłuchajmy!

- Augustyna pisze:

Drogi bracie! Zlożyłam właśnie wizytę madame Svane, niezwykle intererujący evenement. Madame była ogromnie aimab­

le; zrozumiała, że poszukuję najlepszego i pozwoliła mi wybierać wśród poważnych ofert.

Cóż to za język! pomyśleli zgromadzeni.

Widziałam paru, ale nie przypadli mi do gurtu. Dzisiaj

jednak spotkałam odpowiedniego kandydata, pana z bardzo szlachetnego rodu, wielce czcigodnego. Jutro po południu jadę więc do Grastenholm, by przyjrzeć się bliżej naszej ewentualnej wspólnej przyszłości. Łączę z tym wielkie nadzieje. Zabierze

mnie tam swym powozem, opuszczam więc na dobre to ponure miejsce. Wrócę do domu, jak tylko wszystko zortanie definitymnie ustalone. Nie zapomnij...

- Nie, teraz sa już tylko zwykłe polecenia - zakończył mężczyzna i opuścił list na kolana.

- Nareszcie mamy jakiś konkretny ślad! - powie-

dział Brand. - Oczywiście odwiedziliście madame Sva-

ne.

Mężczyzna spuścił wzrok.

- Nie, nie uczyniłem tego. Jak już mówiłem, nie zgadzałem się, by moja siostra odwiedzała tego rodzaju etablissement - posługiwał się takim językiem jak siostra w liście - i postanowiłem, że moja noga nie przekroczy

progu domu tejże damy. Dlatego przyjechałem bezpo­średnio tutaj.

Andreas wstał.

- A więc? Na co czekamy? Kalebie, Mattiasie! Ruszaj-

cie, natychmiast jedziemy do stolicy!

W oczach Eli pojawił się smutek.

- Posłuchaj, Andreasie - przemówiła Matylda. - Czy

nie zebraliśmy się tu na uczcie z okazji zapowiedzi? Twoich i twojej narzeczonej? I pastor jest z nami...

- Ależ tak, oczywiście - zawstydził się Andreas i usiadł

obok Eli. - Wybacz mi, najmilsza, trochę się zagalopowa­łem.

Eli uśmiechnęła się i uścisnęła jego rękę.

- Wy trzej szybko coś zjedzcie - zdecydowała Gabriel­la. - Jeżeli macie dzisiaj zajechać do miasta, powinniście wkrótce wyruszyć. Sądzę, ze wszyscy jesteśmy tak zainte­resowani rezultatem waszych poszukiwań, że z trudem przyszłoby nam czekać do jutra. Pozostali mogą zostać

przy stole po waszym odjeździe.

- A moja długa mowa? - żachnął się Kaleb. - O tym, że

nie tracę córki, a zyskuję syna, i cała reszta?

- Będziesz ją musiał skrócić - orzekła Gabriella.

- Zachowaj coś na wesele. Kiedy już upijesz wszystkich

weselników tak, że pospadają pod stół, będziesz mógł do woli przemawiać do ścian.

- Dobrze, masz rację. Najlepiej będzie, jeśli zaraz

wyruszymy.

Przybysz podniósł się, chrząknął wielokrotnie, po

czym wymamrotał:

- Wdzięczny byłbym, gdybyście jednocześnie zechcieli sprawdzić... Augustyna zabrała ze sobą sporo pieniędzy... A jako że ja po niej dziedziczę...

Ach, więc to tak!

- Naturalnie - krótko odparł Kaleb. - Choć podej­rzewam, że ktoś się już nimi zaopiekował. Ten nieznany szlachcic z parafii Grastensholm.

Teraz dopiero wydawało się, że mężczyzna cierpi naprawdę.

Odezwała się zatroskana Liv:

- Naprawdę chcecie jechać teraz do Christianii? Mó­wią, że w Kopenhadze grasuje straszliwa zaraza, w każdej chwili może wybuchnąć i w naszej stolicy. Być może

nawet już się tak stało.

- Nic o tym nie słyszałem - stwierdził Mattias.

Liv nerwowo splatała i rozplatała dłonie.

- Tak bardzo boję się o Cecylię i jej rodzinę. Nie mogę

spać po nocach.

- Gabrielshus leży daleko od Kopenhagi - uspokajała

ją Gabriella. - Ojciec i matka są bardzo ostrożni, muszą teraz myśleć także o małej Lenie.

- Na pewno nie ma niebezpieczeństwa - powiedział Mattias. - Ale ja nie mogę jechać z wami, Andreasie. Obiecałem dziś po południu zajrzeć do chorych dzieci.

W okolicy panuje odra, w tym roku ma ciężki przebieg.

- Tak, musisz przede wszystkim myśleć o chorych. Kaleb i ja poradzimy sobie.

- Opuszczę więc uroczystość wraz z wami - powiedział

Mattias. - Przykro mi, że twój wielki dzień nie bardzo się udał, Eli. Ale odbijemy to sobie później. A teraz wypijmy za szczęście młodej pary!

Nie zdążyli jeszcze wychylić kielichów, kiedy wysłany

po wójta parobek zjawił się z wiadomością, że nie zastał go w domu. Obiecano jednak, że przybędzie nazajutrz.

Po odjeździe Kaleba, Andreasa i Mattiasa zrobiło się jakoś pusto; tak w każdym razie uważała Hilda. Bardzo jej ich brakowało. Wiedziała już jednak, że nie za Andreasem tęskni naj bardziej.

Nie przeniosła od razu uczuć na Mattiasa, to nie

było takie proste. Ale jakże cudownie było wiedzieć, że ktoś się o nią troszczy. A Mattias Meiden był chyba najlepszym aniołem stróżem, jakiego mogła sobie wyobrazić.

Och, że też ciągle nazywała go aniołem. Wiedziala już przecież, jak bardzo jest ludzki, jak zwyczajne ma potrze­by, pragnienia i żądze.

Ale jaki jest wspaniały! Stojąc przy oknie i spoglądając na ginące w oddali postaci, uśmiechała się podświadomie. Ujrzała, jak przystanęli, ich sylwetki rysowały się wyraź­nie na tle nieba. Konie poruszały się niespokojnie. Mężczyźni przez chwilę rozmawiali, po czym, unosząc

dłonie w geście pożegnania, rozjechali się. Kaleb i And­reas ruszyli na wschód, ku gościńcowi, Mattias skierował się ku wiosce w lesie.

Adres słynnej madame Svane otrzymali od brata

Augustyny. Późnym popołudniem znaleźli się pod jej domem, położonym na jednej z lepszych ulic Christianii. Zapukali do drzwi.

Otworzyła im sama madame. Była to dama o wydat-

nym biuście, przywodzącym na myśl galeon, upudrowana

i pachnąca, w spłowiałych aksamitach, ale wielce szacow-

na. Wszystko w jej domu świadczylo o dyskrecji, urządzo­ne było z wyszukaną elegancją. Najwyraźniej interes przynosił spory dochód.

- Czym mogę służyć, moi panowie? - zapytała jed-

wabistym, pełnym zrozumienia głosem.

- Mamy kilka pytań, madame Svane - powiedział

Kaleb, uzgodnili bowiem między sobą, że on będzie prowadził rozmowę.

- Naturalnie! Panowie zapewne życzą sobie poznać

jakieś wysoko urodzone damy? Oczywiście z zamiarem zawarcia małżeństwa.

- Nie, dziękujemy za waszą życzliwość, słyszeliśmy

wiele dobrego o waszej działalności. Przybyliśmy w pew­nej nieprzyjemnej sprawie, którą badamy wspólnie z wła­dzami. Wygląda na to, że jeden z pani klientów w ohydny sposób wykorzystał waszą dobrą wolę.

Twarz madame zastygła w grymasie niedowierzania.

- Proszę nas źle nie zrozumieć - szybko dodał Andreas.

- Mamy do was głębokie zaufanie. Ale wy sama, pani,

padliście ofiarą oszusta.

Usiadła przy biurku i poprosiła, by zajęli miejsca. Odnosiła się do nich z rezerwą, ale gotowa była ich wysłuchać.

Andreas żaczął mówić:

- Jestem Andreas Lind z rodu Ludzi Lodu, a to mój

krewniak i przyjaciel Kaleb. Jest obeznany w prawie, zasiadał w lagtingu. Kilka miesięcy temu na terenie mojej posiadłości znaleźliśmy zwłoki czterech nikomu nie zna­nych kobiet.

Ciałem damy wstrząsnął dreszcz.

- Dzisiaj przybył do nas pewien człowiek - przejął inicjatywę Kaleb. - Poszukuje siostry, która zaginęła

w kwietniu. Z opisu domyśliliśmy się, że była jedną

z czterech zmarłych.

- A co ja mam z tym wspólnego?

Kaleb pochylił się w jej stronę.

- Ta kobieta była u was. W liście do brata wspomniała,

że ma zamiar udać się do parafii Grastensholm, gdzie mieszkamy, żeby spotkać mężczyznę, którego poznała za waszym pośrednictwem.

- Ależ na miłość boską! - madame Svane była wstrząśnięta. - Czy mogę zobaczyć ten list? Macie go ze sobą?

- Tak, bardzo proszę. - Andreas podał jej papier. Szybko przebiegła wzrokiem kartkę. Kiedy skończyła czytać, była głęboko poruszona.

- Ten znakomity pan! I wszystkie cztery!

- Wszystkie cztery? - jednocześnie powtórzyli mężczy-

źni. - Co chcecie przez to powiedzieć, pani?

- Wszyscy moi klienci, zarówno kobiety, jak i mężczy-

źni, otrzymują do wyboru cztery nazwiska. W tym

wypadku pan życzył sobie niewiasty niezamężnej lub wdowy, w dojrzałym wieku, wykształconej, z dobrej rodziny, majętnej, jako że sam był dobrze sytuowany

i nie chciał żony, która poślubiłaby go wyłącznie dla

pieniędzy.

- Kiedy się do was zgłosił?

Namyślała się przez chwilę, po czym otworzyła szuf-

ladę i przejrzała jakieś papiery.

- Przyszedł trzydziestego lipca zeszłego roku. Kiedy

potwierdzono prawdziwość udzielonych przez niego in­formacji, wrócił tydzień później, otrzymał nazwiska i ad­resy i sowicie mnie wynagrodził. Potem już się nie pokazał.

- Czy tak zwykle się dzieje?

- Tak. Jestem bardzo dyskretna.

- Czy to nie jest zbyt ryzykowne?

- Wszyscy muszą złożyć przyrzeczenie na piśmie, że nie

zdradzą podanych nazwisk. Nikt nigdy nie zgłaszał

żadnych pretensji.

Nie, i diabłu za to dziękować, pomyślał Kaleb.

Gdyby losy wszystkich jej klientów podobnie się ukła­dały...

- Musimy poznać nazwiska trzech pozostałych kobiet.

- Dam, nie kobiet - poprawiła szybko.

- Oczywiście. Musimy sprawdzić, czy żyją, czy też

zaginęły...

Z zaciśniętymi ustami podała im trzy dokumenty.

- Powiedzcie mi - zaczął Andreas powoli. - Czy wy

albo te ko... damy mają coś wspólnego z czarami?

- Z czarami?! - madame niemal zakrztusiła się tym

słowem. - Mój panie, za kogo mnie bierzecie?

Za rajfurkę, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.

- Pytam, ponieważ wszystkie zmarłe miały we włosach

węzeł czarownic.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparła urażona do głębi

dama. - Nie pojmuję tego.

- My także. A teraz poprosimy o nazwisko tego szlachetnego pana!

Westchnęła cicho, aż jej pierś uniosła się wysoko.

W końcu wyjęła jeszcze jeden papier.

- Moja córka, która go przyjęła, gdyż mnie wtedy nie

było, mówiła, że to bardzo szacowne nazwisko. Skąd mogłyśmy wiedzieć... O, jest tutaj, moi panowie. Baron Meiden, dwór Grastensholm.

Wracali do domu już po zapadnięciu zmroku, przygnę­bieni, poważni. Najpierw skierowali się do Elistrand.

Goście już się rozeszli, ale Gabriella, Eli i Hilda czekały

na nich, nie kładąc się spać.

Mężezyźni w milczeniu przekroczyli próg domu,

Andreas bez słowa objął Eli, Kaleb spojrzał na żonę

z rozpaczą.

- I co? - zapytała w końcu Gabriella.

- No cóż, zagadkę można uznać za rozwiązaną.

- Nie wyglądacie na uradowanych - odezwała się Hilda

z nieśmiałym uśmiechem.

- A z czego mamy się cieszyć? - wybuchnął Kaleb

i opadł na sofę, zasłaniając twarz dłońmi.

Andreas nie siadał.

- To niewiarygodne! Zastanawialiśmy się nad tym przez całą powrotną drogę. Wstąpiliśmy też do domu

jednej z tych czterech kobiet. Okazało się, że zaginęła zeszłej jesieni, wszystko więc się zgadza.

- Wyjaśnijcie po kolei! - zdenerwowała się Gabriella.

Opowiedzieli więc o wizycie u madame Svane.

- Rozumiecie już teraz - zakończył Andreas. - Kiedy przybył ten mężczyzna, madame akurat wyjechała. Jej córka, która go wówczas przyjęła, wyprowadziła się do Kopenhagi.

- Ale znacie jego nazwisko?

- Tak. Ujawniła je.

- No i? - niecierpliwiła się Gabriella.

- Baron Meiden na Grastensholm.

Zapadła głucha cisza, w salonie powiało grozą.

Wreszcie Gabriella zdołała wyszeptać:

- Wuj Tarald?

- Nie wiemy. - Oczy Kaleba wyrażały nieopisany ból.

- Jest ich przecież dwóch.

Hilda nie zdawała sobie sprawy, że szepcze:

- Mattias chodzi we śnie.

- Znasz jego tajemnicę? - zdumiał się Kaleb. - Sądzi-

łem, że wiemy o tym tylko Tarald, Irja i ja.

- Mattias mi o tym powiedział.

Kaleb i Andreas uśmiechnęli się ze zrozumieniem. Jasne było, ku komu zwrócił swe myśli Mattias.

Wyglądało na to, że bardzo potrzebny był jej ten

uśmiech. Twarzyczka jej pobladła i skamieniała ze stra­chu.

- Nie sądzisz chyba, że... - Gabriella była wstrząśnięta.

- Absolutnie w to nie wierzę! - odparła Hilda gorąco.

- Nie znam zbyt dobrze pana Taralda, ale uważam, że to

wszystko jest tragicznym nieporozumieniem.

- Ja też tak myślę - powiedziała Gabriella. - Aha, był

tu wieczorem wójt. Przyjedzie jutro wczesnym rankiem.

Co mu powiemy?

- No właśnie? Co powiedzieć? - zastanawiał się Kaleb.

- I ile?

- Wuj Tarald i czary? - zamyśliła się Gabriella. - To

zupełnie do niego nie pasuje!

- Do Mattiasa także nie - zaprotestowała wzbu-

rzona Hilda. - Sądzę, że ktoś posłużył się ich na­zwiskiem.

- Na pewno! - załkała łatwo ulegająca wzruszeniu Eli.

- Och, jakie to straszne! To nie może być prawda!

- Nie, na pewno nie. - Gabriella otoczyła dziew-

czynę ramionami. - Przez noc musimy postanowić, co powiemy wójtowi. On może wpędzić nas w poważne kłopoty.

- Tak - powiedziała Hilda. - Wybaczcie, że się

wtrącam, ale. .

- Należysz do rodziny - powiedział Andreas. - Albo wkrótce będziesz należała. Co chciałaś powiedzieć?

Zaczerwieniła się, słysząc jego słowa. Chyba zbyt

pochopnie wyciągał wnioski.

- Chciałam tylko zapytać: gdzie w tym wszystkim jest

miejsce dla wilkołaka?

- Tak. Gdzie go umieścić? - zastanawiał się Andreas. - Babcia Liv ma całkowitą rację - orzekła Gabriella.

- To za dużo na raz. Wilkołak tu zupełnie nie

pasuje. Jeśli założymy, że wuj Tarald jest tym męż­czyzną, rozważam jedynie teoretycznie, to jak miałby po kolei przywozić wszystkie te kobiety z Christianii konnym powozem, przeobrażać się w mistrza cza-

rownic, sprawiać, by wiedźmy były mu powolne, a następnie przemieniać się w wilkołaka i roszarpywać je?

- I zabierać im pieniądze - dodał Kaleb. - Pieniądze są

bardzo istotne. Krewni drugiej ofiary również twierdzili, że miała ze sobą sporo talarów, udając się na spotkanie

z tajemniczym zalotnikiem.

- A przecież wuj Tarald ma dość pieniędzy - powie­działa Gabriella. - Nie musi ich zabierać żądnym małżeńs­twa kobietom!

Andreas był zamyślony.

- Jest coś, czemu poświęciliśmy być może zbyt mało

uwagi: polowanie na czarownice w sąsiedniej wiosce. Czy pamiętacie? Wójt wspomniał, że w dzień poprzedzający znalezienie zwłok pojmał czarownicę.

- Tak, pamiętam - przyznał Kaleb. - Ale nie całkiem

rozumiem, jakie to ma znaczenie dla sprawy, którą się zajmujemy.

Raptem w drzwiach stanął mały chłopczyk. Miał

zaczerwienioną, spoconą buzię i zamglone spojrzenie.

- Tak mnie głowa boli - pisnął.

- Chodź do mnie, Jonasie. - Gabriella wyciągnęła do

chłopca rękę.

W tej chwili zapomniano o czarownicy z sąsiedniej wioski. Andreas nieświadomie poruszył bardzo istotny wątek sprawy. Wtargnięcie chłopca przerwało rozstrząsa­nie skomplikowanego problemu. Tymczasem gdyby An-

dreas dokończył myśl, rodzina uniknęłaby wielu wstrząsa­jących wydarzeń!

- Kochanie - mówiła Gabriella do Jonasa. - Naprawdę

źle wyglądasz!

- Pójdę już - rzekł Andreas. - Czy mam wstąpić do

Grastensholm, by Mattias przyszedł obejrzeć chłopca?

- O tak, bardzo proszę. To okrutne wyciągać go z domu

w środku nocy, ale człowiek czuje się bezpieczniej, kiedy

ma w rodzinie medyka i może korzystać z jego pomocy.

- Panie Andreasie - poprosiła Hilda nięmal bez tchu.

- Nie mówcie mu nic o... o podejrzeniach w stosunku do

niego i jego ojca. Jeszcze nie teraz.

Andreas spojrzał na dziewczynę.

- Dobrze, nie zrobię tego. Powiem, że jutro otrzyma­my wiadomość. Przez noc postaram się wymyślić jakieś rozwiązanie.

- Dziękuję! Możecie się już położyć - powiedziała

Hilda. - Posiedzę z Jonasem i otworzę doktorowi. Przyjęli jej propozycję życzliwym uśmiechem.

- Dobrze, Hildo.

Andreas odjechał, a Hilda starannie owinęła Jonasa i ułożyła go na sofie. Rodzina powiedziała "dobranoc"

i odeszła do swoich pokoi.

Hilda siedziała, przyglądając się trawionej gorączką dziecinnej buzi. Jonas, mały buntownik, który przybył do Elistrand uzbrojony w nóż, gotów bronić się nim przed każdym wrogiem... Ile mógł mieć lat? Sześć? Osiem?

- Tak mnie boli głowa, Hildo! .

- Przyniosę ręcznik zamoczony w zimnej wodzie.

A doktor na pewno da ci coś, co złagodzi twoje

dolegliwości. Czy jeszcze gdzieś cię boli?

- Nie, tylko bardzo źle się czuję.

- Rozumiem.

A jeżeli Mattiasa nie było w domu? Jeśli przyjdzie jej

tak siedzieć i czekać przez całą noc?

Nie było teraz pełni księżyca. Jeszcze nie.

Skąd wzięła się ta straszliwa myśl? Hilda przeraziła się

samą sobą.

Nareszcie przed domem rozległ się tętent kopyt.

Szybko zerwała się, by otworzyć.

Mattias jak zwykle ubrany był w zamszową kamizelkę, śćiągniętą pasem, założoną na białą koszulę z szerokimi rękawami. Wygiądał młodo i świeżo. Miał miłą, uśmiech­niętą twarz i niewinne błękitne oczy.

Chyba ucieszył się, że to właśnie ona otworzyła mu

drzwi.

- Nie śpisz jeszcze, Hildo? Gdzie jest chłopiec?

Jonas uśmiechnął się z wysiłkiem, widząc swego doktora. Mattias ostatnio niezwykle sumiennie wywiązy­wał się z obowiązku doglądania dzieci z Elistrand...

Hilda była obecna przez cały czas, kiedy badał chłop-

czyka i przyjaźnie z nim gawędził. Czuła szczere oddanie dla Mattiasa Meidena. Dla każdego miał zawsze dobre słowo.

Podniósł wzrok na dziewczynę.

- To na pewno odra. No cóż, Hildo, przez jakiś czas

będziecie mieć sporo roboty tu na Elistrand. Piątka dzieci, która musi przez to przejść.

- Czy to coś poważnego?

- Może być poważne. Ale jeśli dołożymy starań, wszystko skończy się dobrze. Będę przychodził kilka razy dziennie.

Rozpromieniła się.

- To dobrze.

- Naprawdę tak myślisz? - Popatrzył na nią badawczo.

- Wiesz o tym - odparła.

Mattias zaniósł chłopca do pokoju dziecinnego i wspól-

nie położyli go do łóżka. Dali mu gorący napój, który Hilda przyniosła z kuchni. Mattias wrzucił do niego jakiś proszek.

- Czarodziejska mikstura Tengela Dobrego - uśmiech-

nął się. - Nigdy nie zawodzi.

- A teraz przejął ją Mattias Dobry.

- Bardzo jesteś miła, Hildo.

Delikatnie ujął ją za ramię i poprowadził ku drzwiom. - Jonasie, Hilda będzie w pokoju obok, gdybyś jej

potrzebował - szepnął.

Opuścili sypialnię chłopca, Hilda sprowadzała Mat-

tiasa na dół.

Gorąco mu współczuła. Wiedziała, co nastąpi jutro.

Ale wszystko, co potrafiła na razie powiedzieć, zamykało się w banalnym pytaniu:

- Czy masz ochotę na coś do picia?

- Nie, dziękuję, muszę wracać do domu, do łóżka.

Nie chciała się z nim rozstawać, wyprowadziła go więc

aż na zewnątrz.

Otoczył ich gęsty mrok, chroniąc przed resztą świata.

- Jaka ciemna noc! Czy odnajdziesz drogę do domu?

- Koń, w każdym razie, nie zabłądzi.

Słowa, słowa! Gdzie one się podziały? Tak bardzo

chciała mu okazać, że może na nią liczyć, teraz kiedy jemu i jego ojcu zagraża śmiertelny cios.

- Mattiasie, ja...

W ciemności szukał jej oczu.

- Dlaczego urwałaś?

- Nie, nie przejmuj się tym!

- Ależ tak, chcę to usłyszeć! Czyżby kot znowu uciekł,

a ty nie masz odwagi poprosić, bym ci jeszcze raz tam

towarzyszył?

- Och, nie, nie myślałam o kocie. Zadomowił się już

tutaj. Widocznie samotność w zagrodzie nie wydała mu

się szczególnie interesująca. Nie było też mleka.

- O czym więc myślałaś?

Westchnęła głęboko; chciała zmusić się do mówienia, ale nie mogła wydobyć głosu. W końcu jednak znalazła wyjście.

- Czy możesz... poczekać tu przez krótką chwilę...

przez długą chwilę? Mam coś dla ciebie.

- Dobrze, zaczekam.

- Możesz wejść do środka, jeśli chcesz.

- Nie, przygotuję konia. Czy tyle czasu wystarczy?

- Tak, będę się spieszyć.

Hilda wbiegła do domu, wślizgnęła się do gabinetu

Kaleba, podkradła arkusz papieru i zanurzyła gęsie pióro

w kałamarzu. Zaczęła pisać swoim niepoprawnym języ-

kiem, wiele już bowiem lat upłynęło, od czasu kiedy

matka dawała jej lekcje sztuki pisania:

Najdroższy Mattiasie !

Tak wiele chciałabym Ci powiedzieć, moje pisanie będzie więc

chaotyczne, bo mam mało czasu. Nie umiem o tym mówić, więc piszę. Tak trudno jest wyjaśnić moje uczucie do Ciebie, tak

bardzo Cię lubię, dobrze więc, że, tak jak mówiłeś, nie możesz mi się oświadczyć, bo na pewno powiedziałabym "tak", a to byłoby niesprawiedliwe, żeby najwspanialszy człowiek na świecie wybie­rał najnędzniejsze stworzenie w całj parafii, ale nic na to nie

poradzę, że Cię lubię. Powiedziałeś, że mogę się do Ciebie zwrócić, jeśli będę kogoś potrzebowała. Ale ja potrzebuję nie byle kogo. Potrzebuję szczególnie czułego i wyrozumiałego mężczyzny, który wprowadziłby mnie w tajemniczy świat miłości, potrzebuję poczuć się kochaną, móc dać to, co spoczywa we mnie niewykorzys­

tane. Nie chcę twierdzić, że to, co czuję, to miłość, bo nadal jeszcze jest to dla mnie obce, ale mam jedną jedyną tęsknotę: być z Tobą. Wybacz mi moją śmiałość, ale tak to już jest. Czym jest miłość?

Czy wystarczy lubić kogoś bezgranicznie, potrzebować drugiego człowieka w taki sposób, o jakim nie mómi się głośno? Nie wiem, nie jestem pewna.

Oddawać komuś taki list to okropne, ale jutro on miał

stawić czoło okrutnemu oskarżeniu. Będzie mu wtedy potrzebna, ona i dowody jej wiary w jego niewinność.

Wyskrobała jeszcze: Twoja najoddana przyjaciółka Hilda,

z niepokojącym przeświadczeniem, że użyła słowa, które

nie istnieje, ale nie miała już czasu, by cokolwiek zmienić. Czuła jednak, że musi umieścić jakiś dopisek. Chciałam

tylko, żebyś został moim najlepszym przyjacielem, byś znał mą

tęsknotę, wiedział, ile dla mnie znaczysz. Mówiłeś kiedyś o ogniu, który we mnie płonie. Miałeś rację. Bardzo się teraz wstydzę. Najwyraźniej nie jestem taka śmiała, jak mi się wydawało, ale dostaniesz ten list, jaki jest.

Wybiegła, trzymając w dłoni zwinięty arkusik. Mattias

czekał, cierpliwie stojąc przy koniu.

- Masz, weź to, zanim się rozmyślę - powiedziała bez

tchu. - Przeczytaj, kiedy wrócisz do domu! Będzie to

zapewne męczarnia, taki jest pokreślony, pełen błędów, nieczytelny, ale nie ehciałam, żebyś czekał zbyt długo...

Uśmiechnął się z powagą.

- To znaczy, że słowa płynęły prosto z serca? Bez żadnych upiększeń?

- Tego możesz być pewien!

- Ależ, Hildo, przecież ty płaczesz!

Nie zdawała sobie z tego sprawy i nie potrafiła powiedzieć, dlaczego. Prawdopodobnie z żalu nad jego losem, z rezygnacji i zmęczenia po wszystkim, co przeszła.

- To nic. Jedź już.

Wbiegła do domu najszybciej jak mogła i zamknęła za

sobą drzwi na klucz. Długo jeszcze stała, nadsłuchując, aż spiął konia i odjechał galopem. Ziemia zadudniła pod kopytami.

Czy postąpiłam właściwie? zastanawiała się. Czy nie

pomyliłam miłości z litością?

Było tak, jak napisała: nie potrafiła określić swoich uczuć do Mattiasa. Był mężczyzną, którego podziwiała, darzyła szacunkiem, przy którym czuła się bezpiecznie. Wiedziała, że kocha jego przymioty, ale czy jego samego? On nie był taki jak Andreas, męski, władczy i nieodpareie pociągający.

A mimo wszystko to u Mattiasa szukała pomocy,

pragnąc wyrwać się z więzienia namiętności, które tłumio­ne przez wiele lat wybuchły niczym gwałtowny pożar. Poprosiła o to właśnie jego!

Czy dlatego, że jest szlachetny i wyrozumiały, że poznał

już różne oblicza ludzkiej nędzy? Czy dlatego, że nie obawiała się z jego strony drwin? Czy może dlatego, że naprawdę ją lubił?

Czy też może uczyniła to z miłości?

Nie wiedziała.

- Boże, dopomóż mi, nie wiem, czy to miłość - szep­nęła. - Jeżeli tak, co w takim razie czułam do Andreasa? Skąd to pragnienie, żeby go chociaż zobaczyć? A dlaczego potem, gdy tylko zrozumiałam, że jego myśli zajęte są inną, to pragnienie zgasło? Czy marząc o kontakcie

z mężczyznami na początku szukałam na ślepo? Może to

nie było nic poza gorączką trawiącą ciało?

W takim razie uczucie, jakie żywiła do Mattiasa, było

o wiele głębsze.

Gdyby tylko miała pewność!

- Mój Boże - szeptała. - Nigdy w życiu nie chciałabym

wyrządzić krzywdy Mattiasowi. To najgorsze, co mogło-

by się stać!

ROZDZIAŁ IX

Jak się spodziewano, następnego dnia w porze obiado-

wej mieszkańcy Elistrand zostali wezwani do Grastens­holm. Po wyjściu gospodarzy Hilda musiała jeszcze przez jakiś czas zostać w domu, by pomóc dzieciom przy

jedzeniu i posiedzieć chwilę z Jonasem. Chłopiec czuł się znacznie lepiej i choć objawy odry jeszcze całkowicie nie ustąpiły, wyglądało na to, że środek Tengela skutkuje.

Wkrótce Hilda przekazała obowiązki służącym i co sił

w nogach pobiegła do Grastensholm.

Już w wielkiej sieni dotarły do niej wzburzone głosy

z salonu. Mattias, który usłyszał, że ktoś głośno puka do

drzwi wejściowych, wyszedł jej na spotkanie.

Nigdy jeszcze nie widziała go tak wstrząśniętym. Jego

dobre oczy pociemniały z rozpaczy.

- Hildo, oskarżają mojego ojca! To podłe oszczerstwo,

on nie jest złoczyńcą!

- Wiem, mój drogi. Nikt z nas w to nie wierzy. Ciebie

także oskarżają, prawda?

- To nie ma żadnego znaczenia, wiem, że jestem niewinny

i potrafię mówić za siebie. Ale ojciec jest taki bezradny, nie

umie bronić się przed napastliwym i podłym wójtem.

- Rozumiem.

Wykonał gest, jakby chciał się do niej przytulić.

- Wiedziałaś o tym wczoraj, prawda?

Potwierdziła skinieniem głowy.

- Dlaczego nic nie powiedziałaś?

- Pan Kaleb chciał mieć tcochę czasu, by przygotować argumenty na waszą obronę.

- Tak, spisuje się dzielnie, walczy jak lew, ale wójt jest

bezlitosny. Dziękuję za list!

Zawstydzona spuściła głowę.

- Och, był okropny.

- To najpiękniejszy list, jaki kiedykolwiek dostałem.

Jest prawdziwy i szczery! Przez pół nocy nie spałem, pełen niewypowiedzianego szczęścia. Miałem tyle nadziei, takie wielkie plany na dzisiaj. I oto co się stało! - W jego głosie brzmiała gorycz. - Hildo... czy napisałaś ten list, żeby... mnie pocieszyć?

- Nie, choć muszę przyznać, że gdybym nie wiedziała

o oskarżeniu przeciw tobie i twemu ojcu, nigdy bym go

nie napisała. Chciałam, byś dokładnie wiedział, co czuję do ciebie. Albo może raczej niedokładnie... w natłoku myśli

i uczuć...

- Rozumiem cię, Hildo. Nie jesteś pewna. Ale ja

jestem. My...

- Mattiasie! - dobiegło ich wołanie Arego. - Gdzie ty

się podziewasz?

- Chodźmy - łagodnie powiedział Mattias do Hildy.

Weszli trzymając się za ręce. Nie była pewna, czy to on

chce dać jej wsparcie, czy raczej szuka go u niej. Prawdopodobnie jedno i drugie. Należeli do siebie.

To im dodawało sił.

W salonie był także Jesper, blady i drżący ze strachu,

jak gdyby miał przeciwko sobie cały świat. Hilda nie chciała na niego patrzeć. W myślach widziała go nadal

z opuszczonymi spodniami.

Był tam również brat Augustyny córki Fryderyka i,

rzecz jasna, cały wielki ród Ludzi Lodu.

Wójt kipiał gniewem.

- Mamy tu, jak widzę, także i córkę hycla - powiedział

zjadliwie. - Zgromadzenie jest więc pełne. No tak, urządziliście niezłą zabawę! Ale w końcu mam was,

prawda wyszła na jaw!

- Po raz setny powtarzam, panie wójcie - powiedziała Liv zmęczonym głosem - ani mój syn, ani wnuk nie mają nic wspólnego z tymi ohydnymi mordami.

Po raz pierwszy Hilda widziała baronową tak załama­ną. Liv siedziała skulona, na jej twarzy malowało się

cierpienie. Wydawało się, że tego ciosu, który spadł na jej rodzinę, nie potrafi już znieść.

- Ach tak? - drwiąco zapytał wójt. - Dlaczego więc

jeden z nich odwiedził madame Svane w Christianii?

Irja była czerwona i zapłakana.

- Czy mój biedny mąż nigdy nie będzie miał spokoju?

W jego życiu było tyle tragedii. A to ostatnie oskarżenie

jest tak wstrętne, że nie można go nawet słuchać. Ja chyba wiem najlepiej, że Tarald nie ma nic wspólnego z tymi morderstwami!

- A wasz syn? - odciął się wójt. - Służba mówi, że on

chodzi we śnie. A może wcale nie jest lunatykiem? Może

to świadome oszustwo, maskujące zwyrodniałe praktyki?

- Gdybyście znali Mattiasa Meidena, nie rzucalibyście

takich haniebnych oskarżeń - powiedział Brand. - To najwspanialszy człowiek, jakiego Bogu udało się stwo­rzyć.

- No, nie przesadzajmy - mruknął Mattias.

- Może i tak być - wójt rozpoczął przemowę. - Ale ludzie składają się z dobra i zła. To, czego nie widać w dziennym świetle, zbiera się gdzieś w mrocznej głębi

i nocą zaczyna działać, wyzwalając drugie zbrodnicze

"ja"...

- O Boże! - westchnął Kaleb.

- I... - Wójt uniósł palec wskazujący. - Natrafiłem na

jeszcze jeden ślad! Kiedy byłem w Lipowej Alei, przecho­dziłem obok lamusa z odzieniem. I cóż tam dostrzegłem?

Aby wzmocnić wrażenie, zrobił długą pauzę.

- No i co zobaczyliście? - zapytał sucho Brand.

- Płaszcz z wilczej skóry! Olbrzymi, z kapturem!

- Boże, daj mi cierpliwość! - jęknął Are. - Toż to moje

futro odziedziczone po ojcu Tengelu! Czy ono też ma

wziąć udział w tej historii? Czy chodzi wam o wilkołaka? Czy to jego skóra tam wisiała? W takim razie wilkołak, który grasuje tu po nocach, jest na wpół zeżarty przez mole.

Wójt zacisnął usta.

Sprawa utknęła w martwym punkcie.

Weszła służąca z wiadomością, że z jednej z okolicz­nych zagród przysłano po doktora. Zachorowało dziecka.

- Znowu odra - westchnął Mattias. - No cóż, muszę

iść. Ludzie tak lekkomyślnie postępują z dziećmi, po­zwalają im wstawać z łóżka zbyt wcześnie i następują powikłania. Nie możemy dopuścić do tego, co stało się w Tonsberg, gdzie z powodu bezmyślności dorosłych

zmarło pięćdziesięcioro dzieci. Panie wójcie, czy ze­zwolicie, abym oddalił się stąd na jakiś czas?

Wójt z niechęcią wyraził zgodę. Mattias posłał Hildzie czułe spojrzenie, jakby zapowiadając, że wkrótce znów się

zobaczą, i wyszedł.

Bez niego zrobiło się w salonie jakoś dziwnie pusto,

w każdym razie tak odczuła to Hilda.

Jesper nie mógł już dłużej wytrzymać napięcia.

- Ja nic nie zrobiłem - załkał, nie starając się nawet

obetrzeć płynących z oczu łez. - Ja nic w ogóle nie zrobiłem!

- Nikt cię o nic nie posądza - uspokajał go stary

przyjaciel Brand. - Chcemy tylko się dowiedzieć, czy czegoś nie zauważyłeś.

- Co? A co miałbym zauważyć? On, ten tam, co nawet

porządnie nie umie mówić po norwesku - powiedział wskazując na wójta - to głupek! Oskarża pana Taralda

i pana Mattiasa! Żaden z nich tego nie zrobił, mówię wam,

panie wójcie! Bo lepszych gospodarzy niż na Grastens­holm i w Lipowej Alei nie ma, wszyscy to potwierdzą.

Mój ojciec i matka pracowali tam przez całe życie, ojciec był głównym stajennym, i nie zamieniliby się na żadne inne miejsce na świecie!

- Wystawiłeś nam bardzo piękne świadectwo, Jesperze

- powiedziała ciepło Liv. - My wszyscy wiemy, że nikt

z nas tego nie zrobił. Ktoś jednak posłużył się naszym

nazwiskiem. .

- Dość tego próżnego gadania - przerwał wójt.

- W ten sposób daleko nie zajedziemy. Baronie Taraldzie

Meiden, w imieniu prawa aresztuję was jako...

- Nie! - zawołała Irja. - Nie, nie możecie tego zrobić!

- Nie mogę? To mój obowiązek...

Wtedy właśnie Hildzie zaświtał w głowie desperacki pomysł, jak przyczynić się do rozwiązania zagadki i po­móc Mattiasowi oraz jego ojcu. Pomysł był tak szalony, że gdyby zastanowiła się bodaj przez dwie sekundy, niczego

by nie powiedziała.

- Posłuchajcie mnie, moi drodzy! - wykrzyknęła,

wszyscy więc spojrzeli na nią, nawet służący, stojący przy drzwiach. I oto właśnie chodziło: aby jej słowa natych­

miast rozniosły się po całej wsi. - Przecież ja wiem, kto to zrobił! - zawołała z mocą.

Powstał ogromny rwetes, zaczęto się wzajemnie prze­krzykiwać.

Hilda była bardzo zmieszana, ale dzielnie brnęła dalej:

- Nie, teraz nie mogę nic powiedzieć. Ale mam

w domu dowód. Że też wćześniej na to nie wpadłam!

- Jaki dowód? - natarł na nią wójt.

- Nie, to nie jest nic konkretnego. Muszę to najpierw

sprawdzić...

Dopiero teraz uświadomiła sobie, jaką burzę rozpętała

swoimi słowami, i strach pochwycił ją w swe szpony.

Gdyby jednak nie zrobiła nic, wójt zabrałby pana Taralda, ojca ukochanego Mattiasa. A ten wójt bez namysłu chyba osądzał ludzi. Chcąc jak najszybciej zakończyć całą his­torię, był w stanie powiesić nawet bez wyroku.

Musiała więc kontynuować tę grę. Nie bardzo zdawała

sobie sprawę, jak powinny potoczyć się dalej wydarzenia, niewątpiła jednak, że pomysł sam w sobie jest dobry. Jedyną jego wadą było to, że narażała się na niebez­pieczeństwo.

- Muszę iść do domu - powiedziała ze śmiertelnym

lękiem w sercu. - Ale jeszcze nie teraz. Obiecałam, że po południu posiedzę z chorym Jonasem. Mogę pójść wie­czorem...

- Dzisiaj będzie pełnia - cicho powiedział Andreas.

- Wiem o tym, ale nic na to nie poradzę. Nie wierzę

w wilkołaki.

- Ale przecież sama go widziałaś - powiedziała Liv.

- To musiało być coś innego. Czy mogę pomówić

z panem Kalebem na osobności?

- I ze mną, jeśli łaska - wtrącił wójt.

- Chętnie. I z panem Andreasem. Czy możemy przejść

do innego pokoju?

Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia i tam Hilda

powiedziała:

- Muszę znaleźć to, co jest w domu. To nie jest żadna

rzecz, nic, co bezpośrednio doprowadzi nas do winnego, ale gdybym to zdobyła i połączyła z tym, co mam

w pamięci, wiedziałabym wszystko. Czy brzmi to bardzo

zawile?

- Tak - odparł Kaleb. - Ale rozumiem, o co ci chodzi. - Strasznie to zagmatwane - mruknął wójt. - Możemy

chyba iść tam bez ciebie?

- Nie, to niemożliwe, właśnie przed chwilą wyjaś-

niałam. Sądzę jednak, że jeżeli wszyscy we wsi się dowiedzą, że mam zamiar udać się wieczorem do domu, to będziemy mogli pojmać winnego.

- Dobry Boże, Hildo, nie możesz tak si narażać

- Umyśliłam sobie, że będziecie czuwali wzdłuż dro-

gi...

- Nie! - zdecydowanie sprzeciwił się Andreas. - To

zbyt ryzykowne! Mattias nigdy w życiu się na to nie zgodzi.

- Mattias o niczym nie będzie wiedział.

- O, on musi się dowiedzieć - obruszył się wójt. - On

jest najbardziej podejrzany, a jeśli uda się go złapać na gorącym uczynku...

- Och, przestań gadać! - wybuchnął Andreas, który nie mógł już słuchać bzdurnych oskarżeń wójta. - Mattias nie potrafi nikogo skrzywdzić. Hildo, twoja propozycja jest wspaniała, ale nie mamy dosyć ludzi, by ich ustawić

w całej okolicy, jeżeli wszyscy są podejrzani.

- Mogę sprowadzić moich ludzi - szybko zdecydował wójt. - I zgadzam się odłożyć zatrzymanie pana Taralda do wieczora, jeżeli Hilda podejmie się roli przynęty.

- Nie, nie i jeszcze raz nie! - sprzeciwił się Kaleb.

- Jeżeli coś jej się stanie, Mattias nigdy nam tego nie

wybaczy.

- My sami sobie nie wybaczymy - stwierdził Andreas.

- Musimy jednak położyć kres tym strasznym podej-

rzeniom - powiedziała Hilda. - Przyznaję, że ten pomysł mnie samą przeraża, zwłaszcza historia z wilkołakiem, jednak nie możemy zrobić tego za dnia. Z drogi wszystko widać zbyt dobrze. Ale w ciemności... Jeśli postawicie ludzi w zbożu i w lesie, i koło zagrody... Musi ich być wielu! Ale przecież nie ma aż tylu...

- Mogę ściągnąć tu dziesięciu mężczyzn z sasiedniej

wioski - skwapliwie żadeklarował wójt. - I jeśli wy dwaj... pan Brand i pan Are...

- Nie, dziadek nie - zaprotestował Andreas. - On jest

za stary. Może Jesper?

- Nie, oszalałeś? - obruszył się Kaleb. - Narobi

w portki ze strachu. Ale możemy poprosić pastora, nie

powinien odmówić.

- I kościelnego - dodała Hilda. - Tak, to chyba wystarczy. Nagle zorientowali się, że już planują wieczorną akcję.

Popatrzyli na siebie z przerażeniem. Hilda drżała na całym ciele.

- Będziemy blisko ciebie, Hildo - obiecał Andreas.

- Nawet mysz nie zdoła się prześlizgnąć.

- Zastanawiam się - powiedział Kaleb - czy ktoś nie powinien iść za nią przez cały czas.

- To niemożliwe, noc nie jest aż tak ciemna.

- Macie rację, ale powinniśmy chyba być uzbrojeni?

- Oczywiście - zgodził się wójt. - Byle tylko nie znalazł

się wśród nas ktoś, kto lubi sobie postrzelać i użyje broni, jak tylko coś poruszy się w krzakach.

- Musimy ostrzec wszystkich jak najsurowiej.

- Ja stanę przy zagrodzie - zdecydował Andreas.

- Tam przypuszczalnie będzie najtrudniej.

- Och, dziękuję! - Hildzie odrobinę ulżyło. - Że też

wymyśliłam coś takiego!

- Chcesz się wycofać? - szybko zapytał Andreas, jakby

czytając w jej myślach.

- Wycofać się? Chcę uwolnić od podejrzeń Mattiasa

i jego ojca. Wszystko inne jest nieistotne.

Kaleb powiedział w zamyśleniu:

- Wiecie, moglibyśmy posłać kogoś zamiast Hildy. Ja

jestem chyba za wysoki, ale Mattias...

- Wykluczone! - sprzeciwił się wójt. - Po pierwsze, on

sam jest podejrzany, a po drugie, Hilda ma znaleźć

dowód, prawda?

- Tak, oczywiście - przytaknęła pospiesznie, choć

bliska była już przyznania, że żaden dowód nie istnieje. - Ja i moi ludzie będziemy pilnować lasu - zdecy-

dował wójt. - Tam musimy ustawić się szczególnie

gęsto.

Kaleb przyznał mu rację.

- A ja ułożę się na polu żyta. Brand też może to zrobić,

ale potrzeba nam jeszcze kogoś. Weźmiemy paru waszych ludzi.

- Pastor dopilnuje okolicy kościoła - powiedział Andreas. - Tam jest sporo mrocznych miejsc. I kościelny niech czuwa gdzieś w pobliżu. Ale to i tak za mało...

Już wiem! Przecież tak wielu chłopów trzymało straż, chowając w zanadrzu srebrne kule. Możemy wybrać spomiędzy nich najbardziej gorliwych i prosić, by ob­stawili równinę.

- Czy to słuszne? - wójt miał wątpliwości. - Jeden

z nich może okazać się winny albo też zaczną strzelać do

wszystkiego, co się rusza.

- Andreasie, ty dobrze znasz okolicznych mieszkań-

ców - powiedział Kaleb. - Wybierz pięciu, sześciu najbardziej rozumnych.

- Dobrze.

- Ale nie wolno angażować nikogo więcej!

Zakończono planowanie. Ustalono jeszcze, że Hilda

wyruszy koło dziewiątej, kiedy już będzie ciemno. Rodzina była wzburzona.

- Cóż to za pomysł! - gorączkowała się Gabriella.

- Puszczać dziewczynę samą po nocy!

- Hilda da sobie radę - powiedział Kaleb. - Weźmie

nóż.

Nawet najbliższych nie wprowadzili w szczegóły pla-

nu. Nikt nie mógł wiedzieć o strażach, które będą czuwać nad Hildą.

Zaczęli rozchodzić się do domów, do Elistrand i Lipo­

wej Alei, a wójt pojechał zebrać swoich ludzi. Mattias nie wrócił jeszcze, z czego wszyscy, oprócz Hildy, byli zadowoleni. Kiedy wróci, dowie się o akcji, nie zdąży jednak jej odwołać.

Popołudnie było dla Hildy nieustającym pasmem udręki. Tysiąc razy zdążyła pożałować swojego pomysłu; wielokro­tnie zdecydowana była iść do Kaleba i odwołać całą akcję.

Nie uczyniła tego jednak przez wzgląd na Mattiasa

i jego ojca.

Gdyby tylko mogła pomówić z Mattiasem! Gdyby

mógł jej towarzyszyć! Potrzebowała go bardziej niż kiedykolwiek, ale odra grasowała w parafii i Mattias zajęty był przy chorych dzieciach.

Siedziała przy łóżku Jonasa, ocierała mu pot z czoła, wypatrując dobrze znanej wysypki, która na razie jeszcze się nie pojawiła. Mattias prosił, by zwróciła uwagę, czy chłopca nie bolą uszy, a jeśli kaszel by się wzmógł, miała go wezwać.

Wydawało się jednak, że Jonas urobiony jest z wyjąt-

kowo odpornej materii.

U jednej z dziewczynek zaczęły pojawiać się oznaki zarażenia. Gabriella siedziała więc przy niej i pilnowała, by mała wstając z łóżka nie zmarzła.

Zaszło słońce.

Hildę oblewały zimne poty. Jak mogła wymyślić coś

tak głupiego?

Andreas wyruszył już dawno temu, teraz do drogi przygotowywał się Kaleb. Gabriella dopytywała się,

dokąd wychodzi, ale on odparł wymijająco:

- Idę pogadać z Andreasem.

- Przecież rozmawialiście przez cały dzień!

- Jakoś nie możemy się nagadać.

Eli miała oczy szeroko otwarte; czuła, że coś się szykuje.

- Mogę z tobą iść, Hildo.

Dobry Boże, gdyby naprawdę mogła, pomyślała Hilda.

- Nie, tobie nie wolno.

- Dlaczego?

- Twoi rodzice nigdy by się na to nie zgodzili.

- Ale tobie pozwalają iść samej?

- Ptosiłam o to. Zajmiesz się Jonasem wieczorem?

- Tak, tak. Co wy zamierzacie?

- Czy my coś zamierzamy?

- Jasne! Ojciec jest taki tajemniczy, a matka gniewa się,

że nic nie chce jej powiedzieć.

- Nie, nie wiem, co by to mogło być. Eli...

- Tak?

- Jeżeli... jeśli Mattias przyjdzie tu dzisiaj...

- To co?

- Powiedz mu, dokąd poszłam.

- Oczywiście!

Tu nastąpił pierwszy wyłom w murze tajemnicy. Miała

nikomu nie mówić, zwłaszcza Mattiasowi. Ale gdyby

przybył, nim ona dojdzie do kościoła, gdyby pojechał za nią jak najszybciej...

O Boże, jakie by to było wspaniałe!

Eli zeszła na wieczerzę. Jonas zasnął.

Hilda podeszła do okna, wyjrzała. Niebo było prze­słonięte chmurami, prześwitywał zza nich zarys księżyca. Chmur jednak było tak dużo, że na ziemię nie docierała jego poświata. Zapowiadała się ciemna noc, a nie ma nic mroczniejszego od sierpniowej nocy.

Wysoko w lesie rozległo się wycie psa - głęboki ton,

jak gdyby obwieszczający, że nie jest to zwyczajne zwierzę.

ROZDZIAŁ X

Zegar na dole w sieni wybił z trudem jedenaście uderzeń. Hilda wiedziała, że jest dziewiąta, mechanizm bowiem od dawna szwankował. Mattias się nie pokazał.

Gabriella nadal siedziała w sypialni dziewczynek. Hilda

wezwała więc Eli, by zastąpiła ją przy Jonasie.

Dom sprawiał wrażenie opustoszałego, służba w więk-

szości zakończyła już pracę.

Drżącymi dłońmi Hilda owinęła szal wokół głowy

i ramion i związała go w pasie. Po cichu odmówiła krótką

modlitwę i wymknęła się z domu.

Nigdy jeszcze serce nie biło jej tak mocno. Wydawało

się, że zaraz wyskoczy z piersi.

Mężczyźni na pewno są na swoich miejscach, po-

wtarzała w myślach.

Pierwszy miał leżeć już tu, koło dworu, ze strzelbą

załadowaną srebrną kulą.

Nie ma się czego bać, wmawiała sobie. Andreas i Kaleb

wszystko starannie zaplanowali. Zabrali ze sobą nawet baryłkę piwa dla strażników, na wypadek gdyby czekanie miało się wydłużyć. To przecież brzmiało tak zwyczaj­nie...

Ona miała postarać się, by nie tkwili w ukryciu zbyt

długo; dojść do zagrody i wrócić szybko jak nigdy

dotąd.

Niebo było teraz tak zachmurzone, że straciła orienta­cję, gdzie znajduje się księżyc. Może jeszcze się nie wyłonił. Nie, dobrze wiedziała, że od dawna jest na niebie.

One... pokazywały się tylko podczas pełni księżyca...

Czy księżyc nie musiał być widoczny, by wyszły z ukrycia? Taką miała nadzieję.

Wyżej, za kościołem, dostrzegła czarną ścianę lasu.

Zawrócę do dworu, nie zniosę tego, myślała.

Głupstwa, czy jest się czego bać? Czy nie mieszkałam

w domu pod lasem przez całe życie? Miałabym bać się

pójść tam teraz, ten jeden jedyny raz?

Hilda na moment przymknęła oczy, zebrała siły i roz-

poczęła swą trudną wędrówkę.

Stąpała niepewnie. Gdyby chociaż miała świecę lub

pochodnię!

Matko, myślała. Matko, spójrz teraz na swą córkę. Zawsze byłaś dla mnie taka dobra. Dlaczego musiałaś umrzeć tak młodo? Dlaczego najpierw odchodzą ci dobrzy, a mniej wartościowi zostają?

Kiedy opuściła dwór Elistrand i skierowała się ku kościołowi, znów była Hildą córką hycla, znów sama przeciwko całemu światu, bez przyjaciół.

Teraz czuła się samotna bardziej niż kiedykolwiek. Mattias nie przyszedł, nie powstrzymał biegu wyda-

rzeń. A ona mu tak bezgranicznie ufała! Wierzyła, że

bardzo by się rozgniewał, nie pozwolił, by narażała się na takie niebezpieczeństwo.

Ale on nic nie zrobił! Może jeszcze nie wiedział?

Już musiała minąć pierwszego ze swych strażników.

Gdzie mógł być następny? Jaka odległość ich dzieliła? Gdyby mogli dać jej choć maleńki znak! A jeżeli ich tu nie ma? Jeśli nie ma nikogo wzdłuż całej drogi?

Przez takie myśli omal nie wpadła w panikę. Wyob-

raziła sobie całą długą drogę aż do lasu. I nikogo, nikogusieńko. Tylko ona i...

Cały plan opierał się na założeniu, że pochwycą

człowieka. A jeśli to nie był człowiek?

W jakim tempie potoczą się wówczas wydarzenia? Czy strażnicy odważą się wyjść z ukrycia? Czy nie zaczną uciekać?

Srebrna kula? A jeśli nie trafią tą jedną kulą, którą mają? Jeśli nie będą strzelać w obawie, że spudłują? Nie, to mało prawdopodobne! Usiłowała zapanować nad myślami.

Bezwiednie zatrzymała się na wąskiej ścieżce. Jeszcze

nie było za późno, by zawrócić.

Ale ci wszyscy mężczyźni, którzy leżą wzdłuż drogi...

Czy mają tkwić tak przez całą noc i czekać na nią na próżno? Ruszyła przed siebie.

Kościół już niedaleko. Czy naprawdę postawili pastora

na posterunku? Powątpiewała. Nowy pastor nie był ani szczególnie uczynny, ani bezinteresowny, miał zbyt wyso­kie mniemanie o sobie i swojej godności. Na pewno nie zgodził się stać na straży przez cały wieczór.

Mur cmentarny... Pospiesznie przemknęła wzdłuż nie-

go, zerkając ukradkiem na cmentarz. Czy tam przypad­kiem ktoś nie stoi?

Serce zaczęło uderzać jej szybciej.

Nie, to tylko nagrobek.

Najgorsze, że nawet jeżeli dostrzeże któregoś ze strażników stojących wzdłuż drogi, wcale nie będzie spokojniejsza. Nie może przecież wiedzieć, czy to opie­kun, czy też ktoś, kto nie życzy jej dobrze...

Kaleb powiedział, że cała wieś zna już jej zamiary.

Musiał więc znać je także zbrodniarz.

Minęła kościół.

Pierwszy odcinek za nią, ale ten był najłatwiejszy. Daleko stąd Eli i Gabriella siedziały w cudownym,

ciepłym domu, za zamkniętymi drzwiami. Nikt nie mógł się do nich wedrzeć.

Gdyby mogła być z nimi!

Szła kościelną aleją. Po obu stronach rosły wielkie drzewa o pniach tak grubych, że mógł się za nimi ukryć człowiek. A jeśli coś skoczy na nią z góry?

Uśmiechnęła się lekko. Przecież wilki nie chodzą po

drzewach.

No tak, zwyczajne wilki nie...

Przyspieszyła kroku. Za każdym drzewem, za każdym drzewem, powtarzała w myślach. Za każdym drzewem

może ktoś stać...

Po obu stronach alei rozciągały się rozległe, otwarte

pola. Ale coś, co porusza się skokami, mogło szybko przebyć równinę...

Czy w alei nie powinien ktoś czuwać? Może zapomnieli? Nareszcie jest na gościńcu. Dzięki ci, dobry Boże! Ale

najgorsze jeszcze przede mną. Miej mnie w swej opiece! Wiedziała, że w miejscu, gdzie bierze początek rów

biegnący między polami żyta, jest kolejny posterunek, dlatego przeszła tamtędy spokojnie.

A jeżeli strażnika tu nie było?

Nie, nie może teraz dopuszczać do siebie takich myśli. Kiedy przebyła trudny odcinek przy kościele, opanowa-

ła się nieco. Była jak statek, który wypłynął na spokojniejsze wody. W pobliżu ktoś nad nią czuwał, przynajmniej taką

miała nadzieję, a teren sprawił, że widoczność była lepsza. Wioska wydawała się taka spokojna. Wszyscy siedzieli

w domach, była przecież pełnia.

Co, na litość boską, ona robi tutaj o tej porze? Dlaczego

nie siedzi w ciepłym, przytulnym Elistrand, gawędząc

z Eli i Gabriellą?

Sierpniowy wieczór był chłodny, ale nie z tego powodu

drżała na całym ciele i szczękała zębami. Niedługo minie już rozstaje.

Gdyby chociaż mogła zawołać strażnika, leżącego przy

drodze, dostrzec jakikolwiek znak! Nie, nie wolno jej uczynić nic takiego!

Teraz czeka ją upiorny kawałek wzdłuż rowu między wysokimi łanami zboża. Z żyta w każdej chwili może coś wyskoczyć. Nikt nie zdoła na czas powstrzymać potwora

o ludzkim czy zwierzęcym obliczu. Ale tu właśnie miało

czuwać wielu mężczyzn.

Na razie nie zauważyła ani jednego.

Najbardziej przerażała ją myśl, że w ogóle mogło nie

być tu nikogo.

Ale przecież obiecali, na pewno więc tu są. Niedaleko.

Pocieszała się jak mogła.

Starała się ze wszystkich sił nie myśleć nad tym, co robi na pustkowiu w tę chłodną bezksiężycową

noc. Wróciła więc myślą do lat, które minęły, i zdu­miała się, że tak łatwo przyszło jej zacząć żyć "po ludzku"...

Ten dzień, kiedy Andreas z Mattiasem przybyli do zagrody... Czy nie przypominała wówczas dzikiego zwie­rzątka? Chowała się, zasłaniała twarz, lękała się z nimi rozmawiać...

Łagodna życzliwość mężczyzn dodała jej odwagi i chę­

ci życia. Cała wielka rodzina przyjęła ją tak naturalnie, z taką serdecznością i wyrozumiałością, że odważyła się

wyjrzeć ze swej skorupki. Teraz już nie wyobrażała sobie powrotu do dawnego życia. Była człowiekiem tak jak wszyscy inni mieszkańcy parafii, odzyskała godność

i szacunek dla samej siebie.

Nie można zaprzeczyć, że o przełomie zadecydowała śmierć ojca. Z trudem przychodziło uznanie tego faktu, ale taka była prawda.

Czy rzeczywiście lepiej by mu było beze mnie? Czy sprowadziłby do domu kobietę? Jeśli tak, to zmar­nowałam szesnaście lat.

Nie, wiedziała, że się mylił. Trudno im było razem, ale

dobrze pamięta ten dzień, kiedy leżała chora. Jaki był rozzłoszczony, nie potrafił nawet sam wziąć sobie jedze­nia, cały czas narzekał, że taki jest biedny. Użalał się, że siedzi głodny, że nikt nie ściele mu łóżka, dom wygląda jakby przeszedł przez niego huragan...

Nie, sam by sobie nie dał rady. Szybko zacząłby

zaglądać do kieliszka, nic by nie jadł. A ona obiecała matce.

Hildzie nigdy nie przyszło do głowy, by winić matkę za zmarnowaną młodość, chociaż miałaby do tego prawo.

Matka była jednak dla niej święta.

Nagle serce jej zamarło. W życie coś zaszeleściło. Przerażona spojrzała w tamtym kierunku, ale niczego nie dostrzegła. Przez chwilę stała skulona, jakby chciała skryć się pod ziemią, ale ponieważ dźwięk się nie powtórzył,

znów ruszyła. Nieświadomie przyspieszyła kroku.

Jej oczy przywykły do ciemności. Rozróżniała już drzewa, krzewy i głazy. Na początku potykała się, szła po omacku. Teraz stąpała coraz pewniej. Od czasu do czasu obsunęła jej się noga na stromym brzegu rowu, ale ścieżynka między polem a rowem była sucha, łatwa do pokonania.

Najbardziej dokuczała jej myśl, że Mattias się nie pokazał. Wszyscy we wsi wiedzieli, że wybierała się do zagrody, żeby odnaleźć dowód zbrodni. Musiał więc i on

o tym słyszeć, niezależnie od tego, gdzie akurat odwiedzał

chorych. Powinien był natychmiast przybyć, by wyciąg-

nąć ją z tej zasadzki, którą sobie sama przygotowała. Nie zrobił nic.

Znów przystanęła.

Cóż to za dźwięk?

Akurat w tym momencie stuknęła butem o kamień

i trochę zagłuszyła tamten dźwięk, ale... To brzmiało jak

krótkie warknięcie lub szczeknięcie i dobiegło gdzieś od strony lasu...

Choć wytężała słuch, niczego więcej nie wychwyciła.

Las był cichy jak nigdy, nawet najlżejszy wietrzyk nie szumiał w wierzchołkach świerków.

Czy krajobraz może być taki nieruchomy?

Nagle nieco się rozjaśniło. Hilda dostrzegła, że w wars-

twie chmur pojawiły się szczeliny, przez które prze­świtywał księżyc - słabo, tajemniczo, jak przez welon

z mgły.

Światło wcale jej nie uspokoiło. Jeśli ona mogła lepiej widzieć, sama także była bardziej widoczna. W ciemności łatwiej się ukryć.

Uderzyła ją jeszcze jedna myśl: a jeżeli ci doskonali strzelcy, czy jak tam zwać tych niewidzialnych mężczyzn, dadzą się ponieść nerwom? Strzelą do niej, myśląc, że celują w wilkołaka?

Zapragnęła, by księżyc znów się schował.

A może powinna śpiewać, żeby słyszeli, kto idzie?

Niestety, nie umówili się wcześniej. W ogóle co za pomysły lęgną się w jej skołatanej głowie? Jeśli dla wszystkich będzie jasne, gdzie ona znajduje się w danym momencie, będzie to jasne także dla tego, który wiedzieć nie powinien...

Dlaczego Mattias nie przyszedł?

Teraz wyraźnie rysowała się przed nią ciemna ściana

lasu. Tu byli ludzie wójta. Miała nadzieję, że są cierpliwi i uważni, że można im zaufać. Zaczynał się bowiem

najgorszy odcinek.

Na początku szła skrajem lasu. Tak było bezpieczniej,

w krytycznej sytuacji mogła wybiec na otwarte pole. Jeśli

by zdążyła...

Potem jednak dmga skręcała w las, by później znów

wyjść na brzeg zarośli. Tam ścieżka łączyła się z główną drogą, prowadzącą do domu, dużo dłuższą i bardziej

krętą. Droga wiodła skrajem lasu aż do furtki. Najbardziej bała się tego odcinka drogi, na którym las

rósł po obu stronach.

Dalej, już koło zagrody, był Andreas. Ta myśl dodała jej otuchy. W zbożu leżał ukryty Kaleb, ale nie zdradził swojej obecności.

Przecież ona jeszeze musi wrócić tą samą drogą!

Jeśli zajdzie aż tak daleko...

O, tutaj siedziała razem z Mattiasem na ukwieconej łące, prowadząc nadzwyczaj intymną rozmowę. Gdzie

teraz podziały się kwiaty?

Może te jaśniejsze, szarawe plamki, które gdzienieg-

dzie dostrzegała, to stokrotki?

Jakże wstrząśnięta była jego pytaniami! Na przykład

o to, co czuła, gdy jako dorosła kobieta przez całe lata

nikogo nie widywała. I jak zmysłowa mu się wydawała. Tak, to prawda, nagromadziła w sobie wiele nie speł­nionych uczuć, a one przerodziły się w potrzebę kochania kogoś w podwójnym rozumieniu tego słowa. On wtedy powiedział, że jest w niej zakochany. Nie uwierzyła mu wówczas i nawet teraz wątpiła! Dlaczego nie przyszedł?

A może tak jak inni trzymał straż gdzieś po drodze?

Nie, to niemożliwe, Mattias nigdy by nie zostawił jej samej w tak dramatycznej sytuacji.

Jeżeli ją kochał...

W jaki sposób tylu mężczyzn mogło zachowywać się

tak bezgłośnie? Czy naprawdę tu byli?

Znów strach pochwycił ją w swoje szpony. Przy-

tłaczała ją jedna natrętna, koszmarna myśl: oszukali mnie. Jestem całkiem sama, sama w środku lasu. Wszyscy

porządni ludzie właśnie kładą się spać, starannie uprzed­nio zamknąwszy swe domostwa. Tylko ja jedna jestem

poza domem. Ja i jeszcze ktoś...

Który z domów leży najbliżej, zapytała sama siebie na

wypadek, gdyby musiała uciekać przed tajemniczym prześladowcą. Lipowa Aleja? Chyba tak, jeśli przebiegnie przez polanę, na której Andreas odkopał zwłoki. Czy

może chata Jespera wyżej, w lesie? Nie, tam przecież nikogo nie ma. Jesper przeniósł się w bezpieczne miejsce, na Grastensholm.

Grastensholm także leżało niedaleko, ale wiodąca tam

droga była bardziej uciążliwa.

Będzie musiała kierować się na Lipową Aleję. Choć i tak nie zdąży tam dotrzeć, dobrze o tym

wiedziała. Przed człowiekiem, być może, zdołałaby

umknąć. Ale pamiętała straszne, poruszające się długimi susami zwierzę w jałowcach koło Elistrand. Przed nim nigdy nie ucieknie.

Hilda raz jeszcze zatrzymała się, nim weszła w czeluść

lasu. Kilkakrotnie odetchnęła, by uspokoić oszalałe serce. Przez szesnaście lat mieszkała w domu pod lasem. I las

był jej domem. A teraz była tak przerażona, jak gdyby wstępowała w otchłań.

Z mocno bijącym sercem, w każdej chwili gotowa do ucieczki, zagłębiła się w las.

Wśród drzew było całkiem ciemno, ale ona znała

ścieżkę, bardziej ją wyczuwała niż widziała.

Panowała tu grobowa cisza. Trzask spadającej na ziemię złamanej gałązki wydawał się strzałem armatnim. Musiała użyć całej siły woli, by zmusić nogi do posłuszeństwa.

Czuła, że jej ciało niemal zdrętwiało ze strachu.

Wyciągnięte ręce odstawały od boków, skóra składała się z samych odsłoniętych nerwów, a kark miała tak sztywny,

że nie mogła ruszyć głową, tylko w myślach huczało:

gdzie jesteście? Powiedzcie, gdzie jesteście? Powiedzcie, że w ogóle jesteście! Że nie jestem sama!

Czy coś nie poruszyło sig w głębi lasu?

Jeśli tak, to może jeden ze strażników?

Droga przez las wydawała się nie mieć końca. Czy

zboczyła ze ścieżki i zabłądziła?

Nie, chyba widziała przed sobą prześwit. Przeszła. Najgorszy odcinek już za nią.

A może zbrodniarz o niczym nie słyszał i wcale go tu

nie ma? I przejdzie całą drogę tam i z powrotem, a on się nie pokaże? To była pocieszająca myśl.

W ciemności rozróżniła furtkę. Uznała, że w pobliżu

powinien ktoś leżeć, bo po jednej stronie rosło kilka wielkich brzóz.

Zdjęła dwa drągi i wspięła się po pozostałych. Tamtych

dwu nie założyła na miejsce na wypadek, gdyby w po­wrotnej drodze musiała się spieszyć...

Jeszcze ten kawałeczek pod górę.

Było tu dużo otwartej przestrzeni i w pobliżu nikt i nic

nie mogło się ukryć. Ale oczy mogły ją śledzić; oczy, które w ciemności widzą lepiej niż ona.

Znajdowała się już na małym, tak dobrze jej znanym podwórku. Te niezliczone zimowe wieczory, kiedy prze­chodziła tędy, by wydoić krowę. Równie ciemne zimowe poranki... Czy wtedy się nie bała? A może tak? Może już wówczas nieobcy był jej strach? Nie mogła sobie przypo­mnieć.

Tu powinien być Andreas. Nie określił dokładnie

miejsca, ale gdzieś tu miał się schować.

Och, Boże, niechże on się jakoś odezwie! Muszę

poczuć obecność drugiego człowieka, usłyszeć głos,

choćby najcichszy szept.

Czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach.

Dom... musi wejść do środka, by przeprowadzić plan

do końca. Przecież przyszła po to, żeby zabrać coś z domu. Musi więc to zrobić. Nikt nie może nic podejrzewać.

Zaczęła mocować się z zamkiem. Andreasie, odezwij

się! Pokaż, że tu jesteś, daj choć mały, najmniejszy znak! Odpowiedziała jej głucha cisza.

Zamek wyłamany! Ktoś musiał otworzyć drzwi!

Nie, tego nie zrobi! Nie wejdzie teraz do środka, kiedy tam może się ktoś ukrywać, stać za drzwiami... Będą musieli ją zrozumieć.

Ze strachu zrobiło się jej słabo. Może szeptem zawołać

Andreasa? Nie, po co? Jeżeli ktoś jest wewnątrz, Andreas musi chyba o tym wiedzieć? Przypuszczała, że zajęli swoje posterunki już dawno, wiele godzin temu, ale pewności

nie miała.

Tu niedaleko jest Andreas, myślała, statając się uspo­koić oddech. Ujęła w dłoń długi, płaski kamień, którym zwykle oskrobywała buty po powrocie z obory. Tak uzbrojona wolniutko pchnęła drzwi, najpierw górną

połowę, potem dolną.

Maleńka sionka. Już unosi się tu zapach taki, jak

w domach, w których nikt nie mieszka. Niskie drzwi do

izby...

Czuć było stęchlizną! Ale czy jest tu jeszcze inny, obcy

zapach? Zapach człowieka? Lub też... ostry zapach drapie­żnika? Nie czuła niczego.

Nie było czasu, by zapalać łuczywo. Będzie musiała

udawać, że szuka w ciemnościach.

Zaskrzypiały drzwi prowadzące do komory. Przez

długą, długą chwilę Hilda stała nieruchomo, w głowie kłębiły się wspomnienia. Ciało ojca, chybotliwie zwisające z belki w powale...

A jeżeli ktoś ukrył się właśnie tam?

Nie mogła już dłużej znieść napięcia. Pomyszkowała

jeszcze chwilę na półkach pod powałą i w szafie. Starała się wyjść z domu spojojnie i dostojnie; w rzeczywistości

jednak popędziła jak strzała.

Wyjście na otwaną przestrzeń przyniosło jej ulgę.

Połowę zadania miała za sobą, teraz pozostawał jeszcze powrót tą samą drogą.

Żadnego znaku od Andreasa. Mógłby chociaż pisnąć. Nie, oczywiste, że nie mógł. Niebezpieczeństwo jesz-

cze nie minęło. Wprost przeciwnie.

Z powrotem tą samą drogą... Ale Hilda była już

spokojniejsza. Wszystko jak dotąd toczyło się pomyślnie. Teraz też będzie dobrze, na pewno!

Wspięła się po furtce i położyła na miejsce dwa zdjęte wcześniej drągi. Zawsze to jakaś przeszkoda dla tego, kto ewentualnie posuwa się jej śladem.

Kiedy oddaliła się już od płotu, przyszło jej do

głowy, że źle zrobiła. Gdyby ktoś napadł ją tu, niżej,

a Andreas biegłby na pomoc, furtka utrudniałaby mu

pościg.

Nie, już nie zawróci.

Droga, którą miała teraz przed sobą, wcale nie wyda­wała jej się długa. Jeszcze tylko przejść przez las...

Zatrzymała się gwałtownie.

Bo naprawdę coś usłyszała, coś w lesie, z lewej strony.

Coś wielkiego, co szło po cichu.

Czy ma zawrócić? Wzywać Andreasa?

To na pewno łoś. W tych lasach pełno było łosi.

Z wysiłkiem przełknęła ślinę i ruszyła dalej. Znów

zapadła cisza.

Ponownie wyrosła przed nią wysoka ściana lasu.

Czekał ją odcinek, którego obawiała się najbardziej. Czy teraz nie jest ciemniej? Tak, na pewno. Wśród

drzew nie widziała dalej niż na wyciągnięcie ręki. Najlepiej przejść tędy jak najszybciej!

I znów chwycił ją lęk, że jest sama. To śmieszne, przecież mężczyźni mieli zachowywać się cichutko jak myszki, tak by nikt nie domyślił się ich obecności.

I tak właśnie było, ukryli się tak doskonale, że nawet

ona nie mogła ich zauważyć.

No tak! Stało się! Zboczyła ze ścieżki! Przed sobą miała

gęstwinę krzewów. Teraz z powrotem, ale jak daleko?

Gdzie się znajduje? I gdzie jest ta ścieżka?

Posuwała się po omacku, a strach coraz mocniej

zaciskał pętlę na jej szyi. Czy to tędy szła przed chwilą? Nie, zdecydowanie nie! Chyba jednak odnalazła scieżkę...

Zrobiła jeszcze parę kroków i potknęła się o coś

miękkiego, co się przesunęło. Porośnięty mchem pień drzewa?

Stracżła równowagę i musiała podeprzeć się ręką. Przecież to wcale nie pień! To człowiek!

Wstrzymała oddech, obmacując wielkie, ciepłe ciało.

Grube sukno... broda...

Oddychał. Potrząsnlęła nim, ale westchnął tylko, jakby

przez sen.

Czuć było od niego piwem. Nie mogli chyba upić się

w takiej chwili? Nie, to nie do pomyślenia!

Potrząsnęła nim raz jeszcze, przerażona. A jeśli do piwa

czegoś dosypano? Środek nasenny?

To znaczy, że naprawdę jest sama w lesie!

Wszyscy mężczyźni pili piwo, a ona przeszła całą tę długą drogę bez żadnej ochrony! I teraz miała wracać!

Nie sądziła, by mężczyźni pod kościołem i bliżej

Elistrand uczestniczyli w piwnej uczcie, za bardzo byli oddaleni. Ale Andreas? Czy leżal uśpiony pod zagrodą?

Nagle zorientowała się, że jej dłoń tak mocno zacisnęła

się na szalu, aż zaczął ją dusić.

Musi stąd uciekać! Do domu! Tutaj znikąd nie otrzyma

pomocy.

Przebrnęła przez krzaki i znów znalazła się na ścieżce, a w każdym razie tak jej się wydawało. Tak, to długi,

wąski prześwit. To musiała być ścieżka.

Nóż? Wyciągnęła rękę, ale w tym samym momencie zdała sobie sprawę, że przez całą drogę nie czuła jego ciężaru.

Został na nocnym stoliku w Elistrand! Przypomniała

sobie teraz, że położyła go tam na chwilę, kiedy po­prawiała spódnicę.

I leżał tam, zapomniany.

Stała nieruchomo, nie wiedząc, co robić.

Raptem gdzieś niedaleko rozległ się głuchy odgłos ciężkich łap uderzających o ziemię. W ciemności słyszała groźne sapanie, coraz bliżej i bliżej...

Krzyknęła. Nie przestając krzyczeć, biegła na złamanie karku w stronę zagrody. Chciała wydostać się z lasu...

Teraz dom wydał jej się bezpieczną przystanią. Oby

tylko zdążyła dopaść drzwi i zatrzasnąć je za sobą... Słyszała zwierzę za plecami, zagradzało jej drogę do

wsi. Ciągle jeszcze było dosyć daleko, ale z pewnością gdyby tylko chciało, biegłoby dużo szybciej niż ona.

Oszalała ze strachu Hilda pędziła naprzód, pokonując

rozliczne przeszkody...

Przeszkody?

Przecież na ścieżce nic nie powinno jej zawadzać?

Och, Boże, znów więc zboczyła!

Cóż, nie było czasu do namysłu, pozostawało jej tylko

jedno - biec, biec jak najszybciej.

Szal zaczepił o wystającą gałąź. Szarpnęła. Rozległ się

trzask rozdzierającej się tkaniny. W ręku pozostał jej podarty szal wraz z częścią gałęzi.

Cały czas krzyczała wniebogłosy. Może jednak ktoś nie

śpi i usłyszy jej wołanie, przyjdzie z pomocą!

Żadnego odzewu oprócz ciężkiego dyszenia potwora

i tupotu ścigających ją łap.

Dlaczego nie skróci jej męki? Czy takie znęcanie się nad

nią sprawia mu przyjemność?

Biegła, jak jej się wydawało, w stronę zagrody. Chociaż

dobrze znała ten las, wydawał się jakby odmieniony.

Drzewa wyciągały ku niej długie drapieżne ramiona, porośnięte mchem głazy były niby pochyłone trolle.

Wyjrzał księżyc, biady, przesłonięty chmurami. Zer-

knęła do tyłu.

Tam, wśrad pni, pędziła bestia. Wielka i ciężka, szaroczarna, z położonymi uszazni i otwartą paszczą.

W ciemności jęzor był jaśniejszą plamą. Potwór poruszał

się niezgrabnie na trzech nogach.

Hilda krzyknęła w panicznym lęku. Wydawało się jej,

że słyszy jeszcze jakiś inny krzyk.

Powinna znaleźć się już koło domu, ale tak się nie stało. Musiała go minąć i teraz zagłębiała się w wielki las.

Opadała z sił, gnał ją tyłko lęk i instynkt życia. Pędziła

na oślep. Już nie wiedziała, co robi. Była jednym wielkim krzykiem rozpaczy.

Nagle zorientowała się, że za sobą nic już nie słyszy.

Obejrzala się. Potwór zniknął.

Siłą rozpędu przebiegła jeszcze kawałek, ale zaraz bezwładrsie padła na ziemię. Palący ból przeniknął płuca, całe ciało dygotało. Nie była w stanie zrobić ani jednego kroku więcej. Musiała odpocząć.

Leżała wyciągnięta na mchu, pierś jej ciężko podnosiła

Się i opadała. Nie wiedziała, co może zdarzyć się teraz. Nigdy nie słyszała żadnych opowieści o wilkołakach, nie znała ich obyczajów.

W następnym momencie wstrzymała oddech. Czy to

nie czyjeś wołanie dochodziło z oddali?

To mógł być ktoś z okolic kościoła, ktoś, kto dosłyszał

jej krzyk. Czy będzie miała odwagę odpowiedzieć?

Tak, cóż miała do stracenia?

- Ratunku! - zawołała. - Jestem tutaj! Pomocy!

Nie odpowiedział jej żaden głos.

Hilda przymknęła oczy i starała się uspokoić oddech, ale nawet na to zabrakło jej sił. Wiedziała, że musi się podnieść, już teraz, zaraz. Ale potrzebna jej była choć jedna jeszcze chwila, by nogi znów zechciały ją nieść.

Otworzyła oczy i w odległości kilku łokci od siebie

ujrzała występ skalny. Wznosił się nad nią na tle nieba. Księżyc świecił teraz jasno, widać było okrągłą, pełną tarczę.

Coś przeczołgało się na występ i patrzyło prosto na nią.

Wielkie oczy błyszczały, gdy odbijało się w nich światło księżyca.

Zeskoczy, pomyślała i straciła panowanie nad sobą. Zakryła tylko dłońmi twarz i krzycząc czekała na nieunik­nione. Mimo zamkniętych oczu wciąż widziała przed sobą straszliwą bestię.

Nic jednak się nie stało. Z lękiem podniosła wzrok. Potwór zniknął. Zamiast niego stał mężczyzna. Chciała

krzyknąć z radości, ale głos uwiązł jej w gardle. Człowiek, który tam stał, był upiorny. Miał ludzką sylwetkę, ale nic więcej człowieczego. Wielkie uszy rysowały się na tle nieba, całe ciało pokrywała długa sierść, zamiast rąk miał łapy z pazurami.

Twarzy nie mogła dostrzec. Była nieforemna, pokryta

sierścią, przerażająca.

Stał nieruchomo, lekko nachylony, jakby gotów do

skoku. Jakby czekał tylko na jej następny ruch.

Teraz Hilda już wiedziała, gdzie się znajduje. Poznała

tę skałę. Przezwyciężyła fizyczny bezwład na tyle, by móc się ruszyć.

Przetoczyła się szybko pod skalny występ, tak by odrażająca istota tam na górze nie mogła jej dostrzec,

i pobiegła wzdłuż skały, kryjąc się w lesie.

Potwór nie zeskoczył. Zniknął ze skały, ale ona tego nie widziała. Podjął pościg za nią, tym razem jako istota dwunożna.

Gdyby tylko zdołała dotrzeć do tego wysokiego

pagórka tam w oddali.

Teraz już nie krzyczała, nie chciała, by zorientował się,

w którą stronę biegnie.

Do pagórka nie było daleko. Wiedziała, że ma szansę, niewielką, ale ma. Dzieliła ich pewna odległość. Potwór podążał za nią, ałe nie tak szybko jak w poprzednim zwierzęcym wcieleniu.

Jak nazwać to, czym był teraz?

Na to było tylko jedno odpowiednie słowo: wil-

kołak!

Hilda starała się poruszać tak bezszelestnie, jak to tylko możliwe. O, tu już jest jej borówkowe miejsce. Już blisko, coraz błiżej. Zaraz będzie skalna ściana.

Przebiegła wzdłuż niej jeszcze kilka kroków aż do przytulonego do skały krzewu. Kiedyś odkryła pod nim

długą, wąską jamę.

Opadła na ziemię, wczołgała się w szczelinę i wcisnęła

pod olbrzymi kamienny nawis.

Leżała tam cicho jak mysz, do bólu świadoma faktu, że wilki posiadają niezwykły, doskonały wprost zmysł po­wonienia.

ROZDZIAŁ XI

Pajęczyny oblepiły jej twarz. Nic dziwnego, na pewno

dzieliła kryjówkę z wieloma stworzeniami.

Jama pod skałą okazała się bardzo ciasna, ale najważ-

niejsze, że Hilda z zewnątrz nie była widoczna.

Pytanie tylko, czy da się ją wywęszyć.

Na szczęście jako czyścioszka z natury nie wydzielała

żadnego szczególnego zapachu. Wiedziała jednak, że psy potrafią wyczuć nawet ludzki strach.

A nią przecież zawładnął obłędny strach, który ze wszystkich sił starała się zwalczyć. Panicznie lękała się, że jej obecność w jamie zostanie wykryta.

Nie mogła nawet głęboko odetchnąć. To przez ten mój

wydatny biust, pomyślała z wisielczym humorem.

Słyszała go, człowieka-wilka. Dysząc ciężko, krążył po

lesie bardzo blisko niej.

Och, nie! Pajęczyny łaskoczą ją w nos! A ona nie może

nawet ruszyć ręką, by zapobiec nieszczęściu!

Ochota na kichanie minęła jednak sama z siebie. Dzięki

ci, Boże, cz inna istoto która mnie strzeżesz! Na pewno

nie jest to mój anioł stróż, Mattias, jego niestety tu nie ma. Mattias? On przecież miał cały zapas tajemniczych ziół

Ludzi Lodu, wiedział wszystko o środkach nasennych. Nie, nie wolno wpadać w histerię ani snuć niepraw-

dopodobnych domysłów.

Stwór zatrzymał się tuż koło jej kryjówki.

Czy nasłuchiwał? Tak się wydawało. Starał się wyczuć jej oddech, czy może już ją znalazł i czekał teraz, aż wyjdzie?

Wyobraziła sobie, że kuca i wsuwa pazurzastą łapę do jamy, by ją stamtąd wyciągnąć, że jego twarz wypełnia otwór wejściowy...

Zdusiła jęk.

Dopiero teraz zauważyła, że już od dawna płyną jej

z oczu łzy, łzy strachu i osamotnienia.

Tak, nasłuchiwał, ale już nie jej. Znów doszły ją

wołania z oddali. A ona nie mogła odpowiedzieć.

Czy nie były jakby trochę bliższe? Nie, to tylko jej pobożne życzenie.

Nagle stwór zaczął uciekać. Oddalał się; prawdopodo-

bnie wystraszyły go krzyki.

Hilda jednak nie miała odwagi się poruszyć. Mógł ją oszukać, udając bieg, a tymczasem stoi ukryty za drzewa­mi i tylko czeka. Nie, nadal słyszy jego kroki coraz dalej od siebie.

Boże, niech to już się skończy, nie wytrzymam dłużej!

Zaraz zacznę krzyczeć!

Musiała mocno spleść ręce i z całych sił przycisnąć je do ciała, żeby nie dać się ponieść nerwom. Bez histerii! Leż spokojnie, leż spokojnie, nakazywała sobie. Leż całkiem spokojnie!

A jeżeli oni nigdy tu nie dotrą? Jeżeli powrócą do domów,

a ona zostanie sama w lesie? Załkała. Co zrobić? Jak się stąd

wydostać? Chyba zabrnęła głęboko w las. Tak, ta skała leżała daleko od zagrody, przypomniała sobie. Jak, na litość boską, tu dotarła? Tylko strach mógł ją tak daleko zagnać.

Dobry Boże, spraw, aby tu przyszli!

W krańcowej huśtawce uczuć i nastrojów mijały

minuty. Myśli wahały się między nadzieją a przerażeniem; nadzieją, że zaraz wyjdzie z kryjówki, i przerażeniem,

które nakazywało schować się jeszcze głębiej.

Jestem tchórzem, tchórzem, powinnam wydostać się stąd jak najprędzej i biec im naprzeciw. Ale się boję. Muszą mi to wybaczyć, nie zniosę już więcej.

I nagle wołania rozległy się zdecydowanie bliżej. Jeden

głos słyszała już naprawdę z niedaleka. Mogła nawet rozróżnić słowa: "Hildo Hildo, w imię boskie, od­powiedz!"

Nie daj się zwieść, myślała. To on próbuje cię dostać,

chce cię przechytrzyć.

Zaraz jednak niemal jednocześnie dobiegły ją jeszcze dwa głosy. I były coraz bliżej. To prawdopodobnie jej ostatnia szansa. Potem uznają ten obszar za przeszukany.

- Jestem tutaj - jęknęła, ale jej głos zniknął gdzieś pod

skałą, cichy, jakby spłaszczony. Spróbowała jeszcze raz:

- Ratunku! Jestem tutaj!

A jeżeli jej nie usłyszą... Do oczu znowu napłynęły jej

łzy, wywołane lękiem i odrobiną ulgi.

- Hildo! Słyszałem ją. Jest gdzieś tutaj!

Odpowiedziały inne głosy, rozległy się pospieszne

kroki. Hilda czuła, że traci przytomność, tak silne było napięcie, które, być może, miało zaraz ustąpić. Ale jeszcze nie ważyła się w to uwierzyć...

- Gdzie ona jest?

To był głos Kaleba.

- Nie wiem - odparł ktoś podekscytowany. - Ale musi

być gdzieś w pobliżu, na pewno ją słyszałem.

- Ja także - poparł go jeszcze inny. - Mogę przysiąc.

Wołała: Ratunku! Jestem tutaj!

- Hildo! - zawołał Kaleb najgłośniej jak potrafi. Próbowała odpowiedzieć, ze wszystkich sił starała się

wydusić z siebie okrzyk, ale ogamęła ją fala słabości i oblał zimny pot. A jeżeli zemdleję, zanim zdołają mnie usłyszeć?

- Tutaj! - pisnęła cichutko. - Tu jestem!

Przez moment stali w miejscu, po czym usłyszała zbliżające się kroki.

- To było gdzieś tutaj - odezwał się któryś z mężczyzn.

- Miałam wrażenie, że głos dochodzi z wnętrza góry.

Stali teraz przed krzakiem.

- Hildo? Gdzie jesteś? Możesz już wyjść, niebez-

pieczeństwo minęło.

Ręce i nogi miała jak z waty.

- Ja... nie mogę...

- Tam! Słyszałem ją teraz wyraźnie!

Nadbiegło jeszcze kilku ludzi, a ktoś przedzierał się

przez krzaki. Z oddali usłyszała głos Mattiasa:

- Czy już ją znaleźliście?

- Tak. Musi bye gdzieś tutaj.

Mattias. Nareszcie! Ale gdzie był do tej pory?

- Tu jest jakby grota...

Czyjaś twarz pojawiła się w wejściu, ale tym razem

Hilda już się nie przestraszyła.

- Jest tutaj! Chodźcie, pomóżcie ją wyciągnąć. Wtedy Hilda poddała się, nie miała już więcej sił.

Ciągnęli ją i popychali, nie mogąc pojąć, jak tam się

wcisnęła, a ona, choć odczuwała ból, była niby bezwładna lalka. Chciała tylko spać.

Postawili ją na nogi obok krzewu.

- Boże święty, dziewczyno... - Kaleb nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo Hilda zaczęła osuwać się na ziemię.

Mattias wziął ją na ręce.

- Już dobrze, Hildo, jesteś już bezpieczna. Jak mogłaś

coś takiego wymyślić? A wy? Jak mogliście na coś takiego przystać?

Jedyne, co do niej docierało, to głośny szloch, chyba jej

własny, ale wszystko zlewało się w jedno, nie mogła

mówić, nie mogła stać...

Oparła głowę na ramieniu Mattiasa i było jej tak

dobrze. Wokół niej odzywały się rozgorączkowane głosy, wpadały sobie w słowo, a ona rozróżniała tylko urywki zdań:

... w glinie, koło ścieżki, ślady ogromnego wilka...

wszyscy ludzie w lesie oszołomieni...

Powoli przychodziła do siebie. Głęboko westchnęła.

- Mattiasie, dlaczego nie przyszedłeś? Dlaczego nie

przyszedłeś i nie zapobiegłeś temu wszystkiemu, zanim się zaczęło? Gdzie byłeś? Chcę do domu!

Czy tak powinno wyglądać powitanie? Nie była jednak

w stanie myśleć jasno, nie panowała nad słowami, same

cisnęły się jej na usta.

- Odra zaatakowała, posyłano mnie od zagrody

do zagrody, a wkrótce znalazłem się w sąsiedniej

parafii. Pojechałem prosto do Elisttand i Eli powie­działa mi, gdzie jesteś. Przeraziłem się! Jak mogłeś, Kalebie!

- Wiem - odpowiedział Kaleb. - Ale cały plan

wydawał się taki bezpieczny. Obstawiliśmy ludźmi każdy kawałek drogi. Ja leżałem na rozstajach i byłem bardzo zaskoczony, kiedy usłyszałem krzyk Hildy z głębi lasu. Od

razu pobiegli tam strażnicy z dołu, ale to zajęło trochę czasu. Jeden z mężczyzn powiedział:

- Wójt i wszyscy jego ludzie pospali się jak susły.

Hildzie udało się lekko unieść głowę.

- A Andreas?

Popatrzyli po sobie. Zobaczyła jak przez mgłę, że jest

też z nimi Brand.

- No właśnie, Andreas - zastanowił się Kaleb. - Miał

pilnować domu. Widziałaś go, Hildo?

- Nie.

Dlaczego nie odchodzili? Chciała znaleźć się daleko,

jak najdalej stąd!

- To dziwne - w głosie Branda brzmiał niepokój.

- Powiedział, że da ci jakiś znak, że tam jest.

- Och, Boże, gdyby tak zrobił - westchnęła Hilda,

z wolna odzyskując siły. - Tak bardzo mi było tego

potrzeba. Wydawało mi się, że wzdłuż całej drogi nie ma nikogo, wszyscy zachowywali się tak cicho. O Boże! Chodźmy już stąd!

- Pójdę poszukać Andreasa - powiedział Brand.

- Dobrze - zgodził się Kaleb. - Ale weź ze sobą kogoś, nie chodź sam po lesie dziś w nocy! Czy masz już dość sił, Hildo? Spróbujmy dojść do ścieżki.

Potwierdziła skinieniem głowy. Wsparta o Mattiasa,

z drżącymi kolanami, wyruszyła tą samą drogą, która

przywiodła ją tu w tak dramatycznych okolicznościach. Przez cały czas rozdygotanym głosem opowiadała, co się wydarzyło.

- A więc widziałaś i wilka, i człowieka? Jednocześnie?

- Nie. Musiałam go widzieć akurat w momenue

przemiany. Najpierw wilka z błyszczącymi ślepiami. Stał tu, na występie, gotów do skoku. Zamknęłam oczy tylko na moment, a kiedy znów je otworzyłam, stał tam już mężczyzna. Oczywiście to nie był zwyczajny człowiek, to był... to był potwór! Na jego widok odzyskałam siły

i przybiegłam tutaj. Znałam tę jamę z wypraw na jagody.

Czy nikt za nam nie idze? - zapytała z trwogą.

- Nie, nie bój się! Bogu niech będą dzięki za to, że tak

dobrze znasz swój las - szepnął Mattias.

Doznała nieprzyjemnego uczucia, że jej nie wierzą.

- To wszystko prawda, rzeczywiście to widziałam!

- Nikt nie wątpi w twoje słowa, Hildo - odparł Kaleb

poważnie. - Jeden z ludzi wójta był przytomny, kiedy nadeszliśmy, i powiedział, że na poły we śnie widział olbrzymią bestię: gnającego wilka z jęzorem wysuniętym z paszczy.

- Czy on nie wie, dlaczego wszyscy posnęli?

- Tak, przypuszcza, że to z powodu piwa. Wszyscy je pili i wszystkich opanowała nieprzezwyciężona senność. On tylko umoczył usta, dlatego na niego nie całkiem podziałało. Pozostałych nie sposób dobudzić.

- Widzieliśmy też ślady potwora - dodał Kaleb.

- Przedziwne ślady...

- Trzynogie? - ostrożnie zapytała Hilda..

- Tak, coś w tym rodzaju - niewyraźnie odparł Kaleb. Nadal szła wsparta o ramię Mattiasa, kierując się ku

ścieżce. Cudownie było czuć jego bezpieczną bliskość. Nagle Kaleb pochylił się i podniósł z ziemi coś, co

dostrzegł dzięki światłu księżyca.

- Co to jest? - zapytał Mattias.

- Też się zastanawiam. Długi cienki rzemień. Czy nie

zgubiłaś tego kiedyś, Hildo, gdy zbierałaś jagody?

- Nie, nie wydaje się, by leżał tu od dawna.

- To prawda. Był powiązany w węzły, w wielu miejscach jeszcze widać ślady po supłach.

- Znów czary? - uśmiechnął się Mattias.

- Wątpię, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Mam ochotę

uciąć sabie pogawędkę z czarownicą, którą jakiś czas temu złapali w sasiedniej wiosce.

- Jeżeli jeszcze żyje - mruknął Mattias.

- Wy dwaj... Kalebie, i ty, Mattiasie, wydajecie się

dobrymi przyjaciółmi? - zapytała Hilda.

- Bo nimi jesteśmy. Pamiętasz, jak wspominałem

o kopalni? Tam właśnie spotkaliśmy się wiele, wiele lat

temu. Ten czas złączył nas nierozerwalnie.

Zwróciła się do Kaleba:

- Czy ty też masz ranę w duszy taką jak Mattias?

Kaleb odpowiedział z powagą:

- Ten, kto by jej nie miał, musiałby być zrobiony

z drewna.

Byli koło ścieżki. Przed nimi dotarł tam już jeden

z mężczyzn i usiłował teraz obudzić wójta i jego ludzi.

Niektórzy z wolna wracali do przytomności.

Poproszono Mattiasa, by ich obejrzał, a kiedy po-

chylał się nad mężczyznami, Hilda trzymała się kur-

czowo jego ręki. Ciepło, choć ze zdziwieniem popatrzył na nią.

- Przepraszam - szepnęła, natychmiast go puszczając

- zachowuję się jak histeryczka.

- To nic. - Mattias uspokoił ją uśmiechem. - Trzymaj

mnie za kaftan, jeśli ci to pomaga!

Odważyła się wtedy na nieśmiały uśmiech.

Mężczyźni budzili się jeden po drugim. Brand i czło­wiek, który z nim poszedł, wrócili prowadząc między sobą chwiejnie stąpającego, na wpół uśpionego Andreasa.

Wójt ocknął się rozwścieczony na wszystko i wszystkich, a zwłaszcza na Hildę.

- Jak mogłaś pobiec w las, dziewczyno? - wrzeszczał

groźnie, zbliżając twarz do jej twarzy. - Miałaś przecież iść ścieżką w kierunku drogi! Wtedy byłabyś uratowana.

A my pojmalibyśmy potwora.

- Ale ja... - Znów wybuchnęła płaczem, wciąż roz­trzęsiona. - Ta... bes... tia mnie... powstrzymywała. I... zgubiłam... ścieżkę.

- Uspokójcie się - ostro odezwał się do wójta Mattias.

- Hilda przeżyła wstrząs, bardzo głęboki wstrząs, i ab-

solutnie nie wolno jej ganić za to, czemu nie mogła

podołać.

- Przepraszam - wymamrotał wójt. - Ale wcale nie jest zabawne zostać wyłączonym z gry przez jakiegoś idiotę

podczas wypełniania tak ważnych zadań. Nie myślę o was, panienko - teraz wyraźnie starał się okazać Hildzie uprzejmość. - Chodzi mi o tego, który nas oszołomił. Jak to się, do diabła, mogło stać?

- To musiało być piwo - orzekł Kaleb. - Andreas wziął

je z domu, na pewno było dobre, bo po trochu posmako­waliśmy. Ktoś musiał wsypać do niego środek nasenny

czy oszałamiający, i to wtedy, kiedy stało w lesie. Gdzie je trzymaliście?

- Baryłka stała tu, wśród drzew, niedaleko ścieżki

- wyjaśnił jeden z mężczyzn.

- Czy któryś z was leżał w pobliżu?

- Nie, chyba nie.

- Ktoś więc mógł przekraść się i wsypać coś do baryłki?

- Tak, to było całkiem mażliwe.

- Kiedy piliście piwo?

Odpowiedział wójt:

- Najpierw obeszliśmy cały odcinek i wskazałem, gdzie

kto ma się położyć. Potem zebraliśmy się wszyscy po raz ostatni tuż przed tym, jak miała pojawić się Hilda. Wtedy każdy wypił po łyku i powtórzyliśmy, co naieży zrobić, gdyby pojawił się wilkołak.

- Andreas był wtedy z wami?

- Byli wszyscy, którzy mieli obstawiać las i zagrodę.

Z tych, co leżeli w zbożu, tylko dwóch, może trzech. Ci

ze stanowisk najbliżej lasu. Nie mogliśmy przecież po­słać po tych przy gościńcu i dalej. Żartowaliśmy sobie nawet, że nie dostaną piwa. I dzięki Bogu, że tak się stało!

- Tak - powiedziała Hilda - bo myślę, że wystraszyły

go krzyki. Mattiasie, a twój koń?

- Koń? O co ci chodzi?

- A jeżeli go zaatakuje?

- Boisz się, że wilkołak rzuci się na konia? Zostawiłem

człowieka na straży. Są na skraju lasu, tam gdzie zaczyna się żyto.

- To dobrze.

Nagle wójt zaczął podejrzliwie przyglądać się Mat-

tiasowi.

- No właśnie, jak tam, doktorze? Wy znacie się

środkach nasennych, czyż nie tak?

- Tak, ale nie wiem, co zastosowano w tym przypadku.

W każdym razie środek musiał być mocny.

- Nie o to mi chodzi. Nie każdy może mieć takie

mikstury pod ręką!

Mattias uśmiechnął się.

- Jeśli sądzicie, że to ja byłem w lesie i wsypałem proszek

do baryłki, to radziłbym przejechać się po gospodarstwach, które odwiedziłem dziś wieczorem, i sprawdzić. Myślę, że

nie znajdziecie żadnej luki w czasie. Byłem bowiem bardzo, bardzo daleko, zahaczyłem o kilka parafii.

- Hm - mruknął wójt.

Hilda spytała po cichu:

- Czy wolno mi już iść do domu? Chyba nie zniosę

dłużej tego lasu.

W rzeczywistości niczego bardziej nie pragnęła niż

uciec stąd jak najprędzej.

- Tak, odprowadź ją do domu, Mattiasie - powiedział

Kaleb.

- Czy mogę zabrać ją na Grastensholm? Chciałbym

mieć na nią oko, tak wiele dzisiaj przeszła.

- Dobrze, dobrze - uśmiechnął się Kaleb. - Uprzedzę

w domu.

Pomogli jej wsiąść na konia, a Mattias usadowił się za nią. Nareszcie mogła wydostać się ze znienawidzonego lasu.

Jechali milcząc, zatopieni w myślach. Hildą owładnęło jedno tylko pragnienie: by jechać szybciej. Nadal bowiem nie mogła wyzwolić się od strachu.

Dopiero kiedy znałeźli się na drodze prowadzącej do

Grastensholm, przemówił Mattias:

- Sądzę, że Kaleb ma swoje podejrzenia.

- Co do tego, kto jest wilkołakiem? Takie sprawiał

wrażenie.

- Tak.

- Ja też mam swoje - powiedziała Hilda.

- Naprawdę? Kto?

- Najpierw chciałabym porozmawiać z Kalebem.

Niedobrze jest rzucać na kogoś oskarżenia, ot tak. Ale myślę, że wiem, kto dosypał czegoś do piwa. W każdym razie mam uzasadnione podejrzenia. Chociaż to tak niewiarygodne!

- Na czym opierasz swoje domniemania?

- Poczekaj, aż porozmawiamy z Kalebem! Będziemy

mogli porównać!

- Trudno jest czekać, ale... Czy jesteś już spokojniej-

sza?

- A jak ci się wydaje?

- Że jeszcze nie, drżysz na całym ciele.

- Tak. Pragnę się znaleźć w ciepłym, bezpiecznym

miejscu. Czy wierzysz w wilkołaki, Mattiasie?

- Nie. A ty?

- Ja nie wierzyłam, w każdym razie nie bardzo. Ale

teraz już tak.

- Chcesz powiedzieć, że ten człowiek specjalnie wsypał

środek nasenny do piwa, potem przemienił się w wilka, gonił cię, a kiedy już byłaś w potrzasku, znów przybrał mniej lub bardziej ludzką postać, by następnie rozszarpać cię, o ile byś nie uciekła?

- To brzmi zupełnie nieprawdopodobnie, ale jak

inaczej można to wyjaśnić?

- Że chciał, abyś tak właśnie myślała - orzekł Mattias.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała, od­wracając głowę tak, że ich twarze znalazły się tuż przy

sobie. Mattias objął jej szyję i leciutko przyciągnął ją do siebie, tak że jej skroń oparła się o jego policzek.

- Bezwstydnie wykorzystuję twój strach, by móc być

jak najbliżej ciebie - szepnął.

- Nietrudno mnie do tego namówić - odparła.

W domu na Grastensholm przyjęto ich burzą pytań. Słyszano z oddali krzyki, cóż się stało?

Mattias umieścił ciągle dygocącą Hildę przed komin­kiem, w którym napalono, bo wieczór był dość chłodny. Podczas gdy zmieniał jej buty na ciepłe wełniane skarpety, relacjonował wydarzenia, a Hilda, popłakując, dopo­wiadała. Wszyscy byli wstrząśnięci.

- Dzięki ci, dobry Boże, że Tarald był tutaj - wes-

tchnęła Irja. - Nie będzie narażony na dalsze pode­jrzenia.

- Tak, siedziałyśmy przy nim - powiedziała Liv.

- Zaprosiłyśmy nawet kilku sąsiadów jako świadków.

Wyszli tuż przed waszym przyjazdem.

Tarald zajmował swe ulubione krzesło. Najwyra-

źniej zdążył już wychylić tradycyjny wieczorny kie­liszek.

- A więc nie złapaliście przestępcy?

- Nie - odparł Mattias. - Ale wiele wskazuje na to, że

niedługo go dostaniemy. Mamo, czy Hilda będzie mogła pożyczyć nocną koszulę?

Liv podniosła się, zanim Irja zdążyła otworzyć usta.

- Dostanie ślubną koszulę, którą pożyczyłam kiedyś

Irji w pewną szczególną noc. Koszula jest stara i piękna. I przynosi szczęście, Hildo. Ale, Mattiasie, niech ta

koszula nie sprowadzi żadnych zdrożnych myśli!

Mattias uśmiechnął się, a jego uśrniechowi nie można

było się oprzeć:

- Znasz mnie chyba, babciu! jestem grzecznym chłop-

cem, który nigdy zanadto nie zbliża się do dziewic.

- Wiem, wiem. Co najmniej od dziesięciu lat czekamy,

byś się zdecydował.

- Babciu! Dobrze wiesz, że ktoś, kogo dręczą takie niespokojne sny, nie nzoże mieć żony. To byłoby dla niej zbyt trudne do zniesienia. Jak na razie jakoś sobie sam radzę. Ale powiedziałem Hildzie, że gdybym mógł, poprosiłbym o jej rękę.

- To najbardziej niezgrabne oświadczyny, jakie w ży-

ciu słysżałem! - zdenerwował się Tarald. - Że też mogłaś prżyjąć taki nonsens, Hildo!

- Wcale nie przyjęłam - odpowiedziała Hilda ze smutkiem. - Ja go nie rozumiem. Gdyby powiedział,

że to z powodu ogromnej różnicy pochodzenia, po­jęłabym od razu. Ale te inne wątpliwości? Czyżby Mattias nie rozumiał i zapomniał o tym, że przez szesnaście lat przeżywałam koszmar? Starałam się być dobra dla człowieka, od którego otrzymywałam tylko zło. Móc znaczyć coś dla Mattiasa, móc być z nim podczas jego niespokojnych nocy... To wspa-

niały cel życia. Bo przecież Mattias jest mi tak bardzo bliski!

- Słyszysz? - zapytała Irja. - Nareszcie jakieś rozsądne

słowo w tej sprawie.

- Ale... - Hilda była zdezorientowana. - Ja przecież

jestem córką hycla! A Mattias jest baronem i medykiem!

A mimo to wydaje się, że wy wszyscy...

- Kochana Hildo, posłuchaj - poprosiła Irja. - Ja pochodzę z Eikeby. Tam ludzie płodzą się jak króliki

i nigdy nie wiadomo, czy następnego dnia będzie co

włożyć do garnka. Nikt nigdy nie chodził tam do szkoły.

- A ja jestem córką Tengela z rodu Ludzi Lodu i jego

żony Silje - powiedziała Liv. - Poszukiwano ich w całym Trondelag, ponieważ ojciec pochodził z rodu, któremu nieobca była wiedza tajemna. Kiedy moa matka spotkała

go po raz pierwszy, była tak biedna, że musiała pożyczyć od niego płaszcz. Inaczej zamarzłaby na śmierć. To, że nosimy tytuł baronowski, zawdzięczamy mojej teściowej. Była niezamężna, kiedy urodziła Daga, mojego męża.

Tarald ożenił się po raz pierwszy z konieczności. Skandal! Czy wydaje ci się, że to wszystko brzmi bardzo dystyn­gowanie, że to za wysokie progi dla ciebie?

Hilda uśmiechnęła się.

- Nie. Ale ja zawsze stałam z boku. Nigdy nie sądziłam, że ktoś może mnie chcieć. A teraz Mattias... najlepszy ze wszystkich!

Znów zaczęła płakać, choć z całych sił starała się

opanować.

- Przecież ta dziewczyna jest śmiertelnie zmęczona

- stwierdził Tarald. - Pozwólcie jej się położyć!

Mattias poderwał się.

- Tak. Czy ona może spać w moim pokoju? Nie

chciałbym, by dziś w nocy była sama.

- Kochany Mattiasie, masz trzydzieści lat. Już za

późno, byśmy mówili ci, eo masz robić, a czego ci nie wolno.

- No, dobrze - westchnął Mattias. - Chodź, Hildo! Wziął ją za rękę, a ona, wymruczawszy nieśmiałe,

niewyraźne "dobranoc", poszła za nim.

Nie mogli jednak nie dosłyszeć komentarzy, wypowie-

dzianych zaraz po tym, jak opuścili pokój.

- No, dzięki Bogu, nareszcie! - westchnął Tarald. - Już

zacząłem podejrzewać, że z tym chłopakiem jest coś nie

w porządku.

- Cudownie będzie nareszcie zostać babcią - stwier-

dziła Irja.

Tarald, który był już trochę wstawiony, powiedział otwarcie:

- Bogowie jedni wiedzą, czy nie będzie tylko siedział

przy niej, trzymając ją za rękę i patrząc na nią z podziwem. Nie potrafię wyobrazić sobie świętego Mattiasa w roli gorącego kochanka.

Mattias szybko pociągnął Hildę dalej, tam gdzie nie dochodziły już żadne rozmowy.

Ale Hilda zastanawiła się nad tym, co usłyszała. Może

na tym polega właśnie cały problem Mattiasa? Może jest za dobry, zbyt łagodny? Sam powiedział, że miłość może być czymś więcej niż palącym pożądaniem. Może być oszała­miająco piękna, niemal nadziemska.

Na pewno miał rację, ale to wcale nie brzmiało obiecująco.

Nie uchybiając w niczym zasadom przyzwoitości,

ułożył ją na łóżku w swej ślicznej sypialni. Pokój wiele mówił o właścicielu. Naturalnie Hilda tu i ówdzie do­strzegała rękę Irji, ale wyraźnie objawiał się gust Mattiasa. Stała tam półka na książki, pełna grubych tomów. Hilda nigdy nie widziała tak wielu książek, nie

wiedziała nawet, że aż tyle ich istnieje. Wyglądało na to, że Mattias jest porządny. To dobrze, bo to także jej cecha, ale czy nie kryje się w tym odrobina lękliwej pedanterii? Zauważyła nagle, że w rogu pokoju stoi

koszyk, a w nim leży mały szczeniak. Serce Hildy natychmiast stopniało. Długą chwilę spędziła na piesz­czotach ze spragnionym miłości pieskiem, który uszczę­śliwiony lizał ją po twarzy. W klatce na oknie siedział zraniony szpak.

Pokój urządzony był ze smakiem. Wszystko zostało starannie dobrane i przemyślane. Kolory, meble i obicia idealnie do siebie pasowały. Otwarte drzwi do pomiesz­czenia w głębi pozwoliły dostrzec półki zastawione medykamentami.

Szczeniak uspokoił jej nerwy. Podczas gdy Mattias dyskretnie czekał pod drzwiami, umyła się i rozebrała i spokojnie wślizgnęła pod piękną haftowaną kołdrę.

Mattias odstąpił jej swoje łóżko, sam miał położyć się na ławie pod oknem.

Więcej nie należało się spodziewać, pomyślała.

Dał jej jakiś środek na sen, choć nie tak mocny, jak ten,

który zaaplikowano mężczyznom w lesie. Kiedy na dole

w salonie Mattias uprzedził, że Hilda dostanie środek

nasenny, a on sam też coś zażyje, by nie przeszkodzić jej Swymi koszmarami, Tarald ironicznie zapytał, jaki sens wobec tego ma spanie w tym samym pokoju. Liv jednak uciszyła syna. Mattias miał zawsze piękne i szlachetne zamiary i należało je uszanować.

Kiedy świece zostały już zgaszone i Hilda czuła, że ogarnia ją coraz większy spokój, powiedziała zamyś-

lona:

- Mattiasie, jest coś, czego nie pojmuję. Czy mogę cię

o coś zapytać, choć boję się, byś mnie źle nie zrozumiał?

- Oczywiście. O czym myślisz?

- Powiedziałeś kiedyś... wtedy, gdy siedzieliśmy na łące, że nie możesz się ożenić, ponieważ dręczą cię koszmary. Ale niemal jednocześnie poprosiłeś, bym przy­szła do ciebie, gdy poczuję, że ogień, który jest we mnie, chce mnie spałić. Co chciałeś przez to powiedzieć? Że

mam zostać twoją kochanką? Mattias oparł się na łokciu.

- Nie, najmilsza, to musiało okropnie zabrzmieć,

dopiero teraz to rozumiem. Chodziło mi o to, że jeśli musiałabyś się poddać zmysłom, to żebyś nie pozwoliła nikomu innemu ugasić swojej żądzy. Wiem, że to brzmi bardzo egoistycznie. Nie wiedziałem, co mówię.

Hilda milczała. Ziewała, ale starała się przemóc sen-

ność. Jeszcze nie skończyła tej rozmowy.

- Mattiasie... Jaki jest prawdziwy powód tego, że nie

znalazłeś dotąd dziewczyny?

Długo leżał, nic nie mówiąc. I on także stłumił ziewnięcie.

- No cóż, Hildo - westchnął. - Przejrzałaś mnie.

Koszmary nocne to tylko jeden z powodów. Ale naj­pierw pytanie: czy nadal nie jesteś pewna, co do mnie czujesz?

- Czy mam powiedzieć prawdę?

- Musisz.

- Dobrze. Kocham cię. Mocno i bezwstydnie, na wszystkie sposoby. Odkryłam to dzisiaj na końskim grzbiecie, i później w domu, wśród twojej rodziny, kiedy mówiono o nas i naszych przyszłych dzieciach. Wtedy opanowała mnie gorączka.

Odgadła, że się uśmiechnął. Zaraz jednak spoważniał.

- Dziękuję ci, najmilsza! Ty także masz prawo wiedzieć

wszystko. Boję się, Hildo! Przez całe swe dorosłe życie noszę w sobie ogromny lęk: że się nie sprawdzę. Z tego powodu unikałem dziewcząt i dopiero teraz, kiedy spot­kałem ciebie, dałem się złapać w sidła miłości, jeśli pozwolisz mi się wyrazić tak kwieciście. A teraz jestem śmiertelnie przerażony!

- Nie do końca rozumiem, czego się boisz!

- Skąd miałabyś to wiedzieć, przez całe życie byłaś

odizolowana. Podejrzewam, że ten nieszczęsny czas spę­dzony w kopalni zniszczył moją zdolność do kochania.

Powieki były ciężkie niczym z ołowiu. Z całych sił

zmuszała się, by je podnieść.

- Do kochania? - powiedziała niewyraźnie. - Ale przecież... powiedziałeś... że mnie kochasz?

- Chodzi mi... o akt miłosny.

Hilda na moment zaniemówiła. Teraz świadomie zamknęła oczy.

- Och - powiedziała po chwili szeptem. - Myślę, że

rozumiem. Ale czy wiesz to na pewno?

- Nie, to tylko przypuszczenia. - Końcówka zdania rozpłynęła się w ziewnięciu. Mattias wziął się w garść

i mówił dalej: - Ale ja dobrze to sobie zapamiętałem. Przed

wielu laty, jeszcze podczas zabawy w Tybindze, jakaś dziewczyna siadła mi na kolana, zaczęła tulić mnie i pieścić. Była śliczna i ponętna, a ja niczego nie czułem. Nie było żadnej reakcji. Później nie schodziło mi to z pamięci, unikałem więc dziewcząt. Nie chcę bowiem potwierdze-

nia, że nie nadaję się do niczego, na to jestem zbyt wielkim tchórzem. Stałem się "dobrym Mattiasem, stworzonym

dla całej ludzkości". Tak czuję się bezpieczniej.

Hilda zapadała już w sen, zmusiła się jednak, by jeszcze

przez chwilę zachować przytomność. Niewyraźnie, jakby

była pijana, wymamrotała:

- A mimo wszystko... poprosiłeś, żebym... najpierw przyszła do ciebie... jeżeli będę kogoś... potrzebować?

- Nie mogłem znieść myśli o tobie w ramionach

innego. To cała przyczyna.

Poskarżyła się żałośnie:

- Mattiasie, dlaczego podałeś nam obojgu środki nasenne? Chciałabym, żebyś teraz do mnie przyszedł, bym mogła ci dać całą moją miłość. I moglibyśmy sprawdzić, czy to, co powiedziałeś, jest prawdą.

- Ależ, najdroższa... nie chciałbym cię zhańbić, rozu-

miesz to chyba?

Hilda mówiła teraz tak niewyraźnie, że musiał domyś-

lać się sensu słów.

- Czy nie byłoby lepiej sprawdzić ten szczegół przed,

a nie po zawarciu małżeństwa? Czy może chciałbyś, by

małżeństwo ze mną nie było ziemskie, lecz zbudowane na przyjaźni, głaskaniu po głowie i niczym więcej? Ale ja chyba nie mówiłam teraz o żadnym spełnieniu? Ale ty przecież sam zauważasz, czy... chcesz czy...

Usnęła.

Mattias jeszcze przez chwilę leżał wsparty na łokciu

i wsłuchiwał się w jej równy, coraz głębszy oddech, po

czym wstał i na palcach zbliżył się do łóżka. Księżye świecił nadal, mógł więc dojrzeć jej rysy w pięknym niebieskawym świetle: spokojne, łagodne. Usiadł i deli­katnie pogładził ją po twarzy, a później miękko, czule ucałował jej usta. Przesunął dłonią po pięknych wło­sach.

Przez moment jego dłoń zawahała się na skraju kołdry, jak gdyby chciał odsłonić jej ramiona. Spojrzenie jego padło jednak na delikatne koronki, którymi obszyte było

wycięcie nocnej koszuli; i przyjął to za znak, iż powinien uszanować jej niewinność. Chciał, co prawda, tylko zobaczyć ramiona i zaokrąglenie piersi, ale uznał

i tę pokusę za świętokradztwo, więc otulił Hildę

starannie kołdrą, pocałował w czoło i wrócił na swoje posłanie.

Długo leżał, wpatrując się w księżycowe cienie, zanim

wreszcie środek na sen zaczął działać.

ROZDZIAŁ XII

Tej nocy wcale nie Mattias zakłócił spokój swymi

koszmarami. Tym razem przydarzyło się to Hildzie. Kiedy środek nasenny przestał działać, nawiedziła ją

najstraszliwsza w życiu mara.

Leżała w trumnie, prawdziwej trumnie, zrobionej

z nierównych desek, z niedomykającym się wiekiem. Ona

sama nie była warta nawet solidnej trumny.

W trumnę uderzały wielkie łapy, pazury wślizgiwały

się w szczeliny, wczepiały w deski, aż w końcu je wyłamały. Próbowała wołać o pomoc, ale nie mogła

wydusić z siebie głosu. Wokół rozlegało się warczenie, jak gdyby bestia nie była jedna, lecz cała gromada, i nagle przez wyłamane deski wcisnęła się twarz, wpatrująca się

w nią świecącymi, złymi oczami. To była twarz ojca, choć

rysy miała zwierzęce. Wyciągnął włochatą rękę, by po­chwycić ją za suknię i wydobyć ze środka. Z ust ciekła mu ślina, między zębami widniała zakrzepła krew. Hilda zaczęła krzyczeć...

Walczyła z uściskiem obejmujących ją ramion.

- Hildo, uspokój się, to ja, Mattias! Już dobrze,

wszystko dobrze, to był tylko sen. To nie las, to Grastensholm, jesteś bezpieczna, jestem przy tobie.

Szlochała, drżąc, ale już tuliła się do niego.

- Och, Mattiasie, najdroższy, trzymaj mnie mocno,

zostań ze mną, nie odchodź!

- Nigdzie nie pójdę, najmilsza, ale połóż się, proszę,

jest jeszcze noc.

- Boję się zasnąć.

- Och, Boże, jak dobrze to znam - powiedział Mattias

z westchnieniem. - Jakże często pragnąłem, by ktoś był ze

mną w tych najtrudniejszych chwilach. Czy mogę...

położyć się przy tobie? Nie musisz się niczego obawiać.

- Chodź, chodź, proszę - błagała gorączkowo, przera-

żona. - Ale ty p-powinieneś s-spać.

- Tej nocy spałem już dłużej niż zwykle - skłamał.

- Wygodnie ci teraz?

Otoczył ją ramieniem, a ona przylgnęła do jego piersi.

Szczękała zębami.

- T-tak, dobrze. Porozmawiaj ze mną, Mattiasie.

Spraw, bym zapomniała. Opowiedz mi o sobie, nigdy

tego nie robiłeś.

- Ty także o sobie nie mówiłaś.

- Ależ tak... chociaż nie, masz rację, mówiłam, ale

Andreasowi. To było niemądre z mojej strony.

- Jestem trochę zazdrosny o Andreasa - powiedział

cicho.

- Nie masz żadnego powodu! Bo gdybyś miał, to ja byłabym zazdrosna o Eli, a nie jestem. Wprost przeciwnie; życzę jej jak najwięcej szczęścia.

- Ale Andreas sądził, że się w nim podkochujesz.

Hilda zareagowała tak, jak na takie stwierdzenia

reagowały kobiety wszystkich epok.

- Naprawdę? - spłoniła się. - To najzarozumiałe, co słyszałam... Naprawdę tak myślał? To nieprawda, muszę...

Mattias śmiał się serdecznie:

- Kochana Hildo, mówisz pięknym językiem, ale

w jednym punkcie twoja gramatyka jest dość niecodzien-

na. Nie nauczyłaś się stopniować przymiotników.

- Ach - westchnęła, nadal rozgniewana na Andreasa.

- Ale mówiłam poważnie. Chciałabym usłyszeć o twoim

życiu, o latach spędzonych w kopalni, o tej dziewczynie z Tybingi. O nią jestem zazdrosna.

Mattias zaczął śmiać się jeszcze głośniej, zauważył

bowiem, że dzięki rozmowie Hilda zapomina o kosz­

marze, który jej się przyśnił, i o strasznych wydarzeniach wieczoru, rozpoczął więc opowieść o swoim życiu.

Hilda słuchała, popłakując z cicha nad nieszczęśliwymi

losami Mattiasa i Kolgrima. Lepiej zrozumiała jego przyjaźń z Kalebem. Tak dobrze poczuła się w zagłębieniu jego ramienia, że przeciągała się jak kotka i rozkoszowała każdą chwilą.

Przyszła kolej na opowieść o jej życiu. Tym razem trafiła na bardziej uważnego i wyrozumiałego słuchacza

niż Andreas.

Zwierzenia spowodowały, że przytulili się do siebie jeszcze mocniej, i Hilda spokojnie zasnęła. Mattias był cokolwiek zawiedziony, że tak łatwo jej to przyszło, mimo

że on był tak blisko. Przyjął to jednak za znak, że czuje się przy nim w pełni bezpieczna. Prawdę mówiąc odetchnął

także z ulgą, gdyż jeszcze nie był całkiem gotów do sprawdzenia swojej mskości.

Przed jakimż jednak stanął dylematem! Jego zasady nakazywały mu, by nie ważył się tknąć jej przed ślubem, ale jednocześnie przyznawał Hildzie rację, że powinni najpierw sprawdzić, czy jest im pisana wspólna przyszłość.

Wschodzące słońce zdążyło już zalać czerwonym świa-

tłem pokój, kiedy Mattias uwolnił zdrętwiałe ramię

i odwrócił się na bok. Hilda we śnie przysunęła się bliżej

i całym ciałem wtuliła się w niego od tyłu. Mattias poczuł,

jak ogarnia go przyjemne ciepło, ujął jej dłoń, spoczywają­cą na jego piersi, i ucałował. Wkrótce zasnął także święty Mattias.

Następnego dnia Andreas i Kaleb wyruszyli wczesnym rankiem. Na Grastensholm ledwie skończono śniadanie,

kiedy nadjechali.

- Mattiasie, będziesz musiał dzisiaj zaniedbać obowią-

zki medyka. Wyruszamy zapolować na wilkołaka!

- Ale, człowieku, przecież panuje odra! Nie mogę tak

zostawić dzieci!

- To prawda. W Elistrand mamy już troje chorych, ale

wiemy, co należy robić.

- Pozwólcie mnie zająć się odrą - powiedziała Liv.

- Mattias udzieli mi wskazówek, a Jesper przygotuje

powóz i zawiezie mnie, gdzie trzeba.

- Doskonale, babciu - powiedział Mattias. - Bardzo

chciałbym pojechać z chłopakami.

- Ja także - wtrąciła się Hilda.

- Nie masz już dość wilkołaka? - zdziwił się Kaleb.

- Bezpośredniego kontaktu tak. Ale domyślam się, kto

nim może być, i chciałabym porozmawiać z tobą na osobności, jeśli to możliwe. Bo ty także masz pewne przypuszczenia, prawda?

Zwracała się teraz na ty do wszystkich młodych.

Uważała, że już jakby do nich należy.

- Tak, mam. Chodźmy więc!

Wyszli do sieni i usiedli w wykuszu.

- Na jaki ślad wpadłaś? - zapytał Kaleb.

- Wiem, kto nie pił piwa, chociaż leżał tak, jakby spał.

- Naprawdę? To bardzo ciekawe!

- A ty?

- Ten kawałek rzemienia, który znaleźliśmy. I sznur

czarownicy znaleziony w dłoni jednej z ofiar.

- Podejrzewasz kogoś konkretnego?

- Tak. Powiedz, kogo ty masz na myśli?

Szepnęła mu do ucha. Kaleb pokiwał głową i wymówił

to samo słowo.

- A więc uderzamy natychmiast. Pojedziesz z nami. Hilda nie umiała jeździć konno, co stanowiło pewną

przeszkodę, ale Mattias rozwiązał ten problem, sadzając ją przed sobą na swego wierzchowca.

Ruszyli przez wzgórze do wójta. Kiedy dotarli na miejsce, okazało się jednak, że nie ma go w domu.

Wyjechał, by schwytać rozbójnika.

Kaleb nawiązał swobodną rozmowę z gospodynią:

- Jak było z tą kobietą, którą wiosną oskarżono

o czary? Co się z nią stało?

- Spłonęła na stosie. O, ona była winna!

- Skąd to wiecie?

- Wskazywały na to dowody, mogą mi panowie

wierzyć! Całe stosy dowodów!

Gospodyni była prostą i szczerą starszą kobietą.

Stali na schodach w sierpniowym słońcu.

- Widzieliście te dowody?

- O tak. Wójt przyniósł do domu masę przedziwnych

rzeczy!

- Na przykład splecionych sznurków?

- I suszonych żółwi. I sama nie wiem czego jeszcze.

Zza płotu rozległo się ujadanie psa.

- Widzę, że wójt ma psy myśliwskie.

- O tak, ma piękne psy.

- Tu są trzy. Czy to już wszystkie?

- Tak. No i Nero.

- Nero?

- Jego ulubieniec, ale trzyma go gdzie indziej.

- Tak? A gdzie?

- Na tylnym podwórzu. Wójt nie chce, żeby straszył

dzieci. Ale on nie gryzie. Jest łagodny jak baranek! - Możemy go zobaczyć?

- No, chyba tak. Jeśli panowie pójdą ze mną. Przeszli na drugą stronę domu. Tam również zrobiono

duży wybieg dla psów, ale stało w nim tylko jedno zwierzę.

Hilda odskoczyła do tyłu.

- Nie, niech panienka się nie boi. On jest potulny.

Proszę wejść ze mną i przywitać się z nim!

Weszła do środka, a oni z niepewnymi minami ruszyli

za nią.

Była to odmiana niemieckiego owczarka. Olbrzymi, pokryty szarą sierścią pies podszedł do nich od razu i zaczął lizać po rękach, machając przy tym szeroko

ogonem. Gospodyni przemawiała do niego ciepło.

- To nie jest chyba stary pies? - zapytał Andreas.

- O nie, to młodzieniaszek. Wójt sam go wyszkolił. Ale

uważam, że jest za surowy dla biednego zwierzęcia. Aż przykro patrzeć, jak go tresuje. A pies jest taki posłuszny. Wójt ma piszczałkę i w ten sposób wydaje mu polecenia.

Chodź tu! Do domu! Śledź człowieka! Pies ma pomagać

w sprawowaniu władzy i to na pewno jest słuszne, ale wójt

jest dla niego stanowczo za surowy! Ostatnio wręcz okrutny. Związał psu nogi rzemieniem i spętanego

zmuszał do biegania. Na co to komu może się przydać? Tylko dręczy zwierzę!

- To było niedawno?

- Tak, latem. A teraz chce go uśmiercić. Aż mi się serce

kraje.

Kaleb pogłaskał poczciwe psisko.

Jeśli coś by się stało waszemu chlebodawcy... zaopiekowalibyście się psem, prawda?

- Całym sercem! Nie żebym chciała, żeby wójtowi się

coś przytrafiło - dodała pospiesznie. - Ale u mnie miałby dobrze! Znaczy Nero!

Opuścili wybieg dla psów.

Andreas zapytał:

- Słyszałem, że podobno wójt ma bardzo piękne wilcze futro. Sam chciałbym mieć takie. Jak sądzicie, czy można je odkupić?

Gospodyni zapatrzyła się przed siebie.

- Wilcze futro? Nie, chyba nie. Ale ma kilka pięknych

wilczych skór. Nawet zastanawiałam się, czy nie zamierza zrobić z tego futra, bo w paru miejscach znalazłam rozrzucone skrawki. Mam nadzieję, że nie zabrał się za cięcie tych pięknych skór własnymi rękami!

- Rozumiem - uśmiechnął się Kaleb. - No, chyba nie

doczekamy się na wójta. Przyjedziemy jutro.

Kiedy zatrzymali się przy wejściu i zaczęli żegnać,

Mattias zagadnął:

- Jestem medykiem. Słyszałem, że wójt zna się na

lekach.

Gospodyni była zaskoczona.

- Nic o tym nie wiem. Ale ma masę rzeczy po tej czarownicy. Najrozmaitsze tajemne świństwa. To była prawdziwa czarownica od proszków. Niedawno miałam kłopoty ze snem, a wtedy wójt mi poradził, żeby spróbo­wać proszku, który miała ta wiedźma. Trochę się bałam, ale wzięłam odrobinę, żeby go nie urazić. To był mocny

i niebezpieczny środek, bo obudziłam się dopiero następ-

nego dnia po południu. Mogłam od tego umrzeć!

- A więc nie zażywaliście tego więcej?

- O nie, niech Bóg broni, dziękuję!

Dosiedli koni.

- Wrócimy tu kiedy Indziej - powiedział Kaleb. - I nie

mówcie nic, że widzieliśmy Nera, dobrze? Nie chcemy, żebyście mieli nieprzyjemności.

- Nie, nie, nic nie powiem. Żegnajcie, i dziękuję za miłą

rozmowę. Tak rzadko ktoś tu zagląda!

- Tak? Sądziłem, że wójt ma wielu przyjaciół.

- On? Nie, niewielu chce się z nim przyjaźnić. Ma kilku

oddanych ludzi, to wszystko. I żadnych dam.

- Rozumiem. Dziękuję za waszą życzliwość. Żegnaj-

cie!

Kiedy znaleźli się na rozgrzanym słońcem wzgórzu,

a kopyta koni miękko uderzyły o trawę, Hilda stwier-

dziła:

- To była najnaiwna z gospodyń, jaką zdarzyło mi się

spotkać!

- Tak, najnaiwniejsza - odruchowo poprawił ją Mat­tias. - Tak, masz rację. Nie pojmuję wójta, dlaczego ryzykuje i ją trzyma?

- Prawdopodobnie świetnie prowadzi mu dom - po­wiedział Kaleb. - I niełatwo mu chyba znaleźć kogoś innego.

- Co z nim teraz zrobimy? - zastanawiał się Mattias. - Jak się aresztuje wójta? To przecież jego wyłączny

przywilej.

- Trzeba jechać aż do wojewody w Akershus. Sądzę, że

w tej sprawie nie wystarczy nawet asesor.

- Musicie mi teraz wszystko wyjaśnić - powiedział

Andreas. - Hildo, skąd wiedziałaś, że wójt nie pił piwa? Dumna była, że może mu odpowiedzieć, bezpiecznie

siedząc na koniu razem z Mattiasem. Trzech wielkich panów słuchało jej, córki hycla.

- Najpierw potknęłam się o jednego z mężczyzn, który leżał uśpiony w lesie. Śmierdział piwem. A gdy później wójt pochylił się nade mną, bardzo nisko, wcale nie czuć było od niego piwa.

- Brawo! - powiedział Andreas. - A ty, Kalebie? Jak

wpadłeś na jego trop?

- Ta czarownica, którą schwytano w sasiedniej wiosce

na dzień przed odkryciem zwłok na polanie, cały czas chodziła mi po głowie, chociaż nie mogłem pojąć, dlaczego. Widzieliśmy dziewięć związanych razem sznur­

ków, które wójt znalazł w ziemi przy ręce jednej z kobiet. Ale nie widzieliśmy zawiniątka, które podobno miała przy sobie druga zamordowana, białej chustki z ziemią. A póź-

niej, jak pamiętacie, babcia Liv wspomniała, że jeśli owe cztery kobiety były rzeczywiście czarownicami, to powin­ny mieć we włosach sznurek z trzema supłami. I co powiedział na to wójt? Że tak właśnie było! Żadna sztuka tak twierdzić, zwłaszcza że pospieszył się ze spaleniem zwłok!

- Żebym nie mógł zbadać, w jaki sposób poniosły

śmierć - wtrącił Mattias. - Twierdził, że zostały rozszar­pane. Dlaczego tak powiedział? Dlaczego wmieszał w to wilkołaka?

- Improwizował - odparł Kaleb. - Wyobraźcie sobie:

stoi nad zwłokami, które sam zakopał, a wokół niego mrowie ludzi. Co ma powiedzieć? Co zrobić? Najpierw orientuje się, że ktoś wspomniał o wilkołaku. Tego może się chwycić i podtrzymywać. Takie historie przerażają ludzi i sprawiają, że zapominają o rzeczach istotnych. Później odnajduje w kieszeni sznur czarownicy, który miał tam od poprzedniego dnia, gdy schwytano wiedźmę. Przypomina sobie, że Ludzie Lodu mają w swej tradycji związki z czarami. O, to będą doskonałe kozły ofiarne, myśli sobie. I umieszcza sznur tuż obok dłoni kobiety, przysypuje go ziemią, by się pobrudził, a następnie "znajduje".

- O wiele lepiej posłużyć się nami - powiedział Mattias, obejmując Hildę, jakby chciał pokazać, że należy do niego. Taka pozycja bardzo przypadła jej do gustu. - Zwłaszcza

że już wykorzystał nasze nazwisko u madame Svane

w Christianii.

- Tak. Baron Meiden to brzmi imponująco - potwier-

dził Andreas. - Zwiódł te kobiety ze względu na pienią­dze, prawda?

- To jasne! Bogate wdowy i panny, które wniosą

posag. A nasz pan wójt, jak wiadomo, bardzo lubi pieniądze. Czy uśmiercał je w powozie, czy też zwabiał na polanę w lesie i tam dokonywał zbrodni, tego nie wiemy. Nie zawoził ich do swej własnej parafii, to byłoby niebezpieczne. I Meidenowie mieszkają przecież w Gras­tensholm, naturalne więc było zabrać je tutaj.

- Tak, i w dodatku słyszał, kiedy Joel Nattmann

mówił o tym, że widział powóz - powiedział Andreas. - A jeszcze wcześniej na podwórzu zostawił prze-

wrócony dzban, który miał sprowadzić rychłą śmierć na Joela. W ten sposób dawał do zrozumienia, że ktoś uprawia czary i że wieśniacy nadal czyhają na Nattmanna. Następnego ranka, kiedy Hilda poszła doić do obory, zakradł się i zamordował jej ojca,

pozorując samobójstwo. Nie udało się zatrzeć śladów, ponieważ był z nami Mattias i dokonał wnikliwych oględzin.

Kaleb dodał:

- W tym samym czasie zaczął tresować psa. Musiał urealniać wizję wilkołaka, otaczać morderstwa mistyką. Przyszedł do zagrody i przestraszył Hildę, kiedy była w stodole przy zwłokach ojca, ale wiedział, że zaraz

przybędzie jeszcze jeden świadek: grabarz.

- A więc celowo zostawił kłak sierści? - zdziwiła się

Hilda.

- Na pewno! - odparł Kaleb. - Ponieważ uparcie dążyliśmy do rozwikłania tej zagadki na własną rękę, wójt musiał podejmować dalsze kroki. By podtrzymać atmo-

sferę mistyki, ćwiczył psa niedaleko Elistrand podczas pełni księżyca. To było tej samej nocy, kiedy akuszerka wracała do domu.

- A potem na jakiś czas cała sprawa ucichła - powie­dział Mattias. - Jakby umarła śmiercią naturalną. Ale wtedy pojawił się krewny jednej z kobiet.

- Właśnie. Oskarżono Taralda i Mattiasa z powodu nazwiska Meiden - podjął Kaleb. - Żeby ich ocalić, Hilda wpadła na ten zwariowany pomysł, by odegrać rolę przynęty dla wilkołaka. Twierdziła, że wie, kim jest zbrodniarz. A my przystaliśmy na jej propozycję. To się naprawdę mogło źle skończyć.

- Chwileczkę - włączył się zamyślony Mattias. - To

znaczy, że on uśpił własnych ludzi i Andreasa, a wcześniej ukrył w lesie psa i własnoręcznie wykonane przebranie wilkołaka...

- Tak - odparła Hilda. - Kiedy jeszcze byłam w Eli­strand, słyszałam, że gdzieś w lesie wyje pies. To wte-

dy wójt musiał włamać się do domu, żeby znaleźć

dowód...

- A kiedy wszyscy już posnęli, przebrał się w swój strój i wypuścił psa za Hildą. Nieźle się musiał namęczyć, żeby

ich dogonić, bo Hilda przecież pobiegła głęboko w las!

- Na pewno tak właśnie było - potwierdził Kaleb.

- A potem szybko wrócił na swoje miejsce. Psa, natural-

nie, odesłał do domu, a strój wilkołaka musiał ukryć gdzieś w lesie, po czym położył się wśród innych i udawał, że śpi.

- Pies! - wykrzyknęła Hilda.

- Co z psem? - zdziwił się Kaleb.

- Na pewno wkrótce go uśmierci. Zwierzę jest przecież

dowodem.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego Andreas i ja jeszcze dzisiaj wyruszymy do wojewody. To dobry pies

i zasługuje na lepszy los, a poza tym rzeczywiście stanowi

jeden z istotnych dowodów.

- Stójcie! - zawołał nagle Andreas. - Ktoś nadjeżdża!

Wstrzymali konie. Znaleźli się już niedaleko szczytu wzgórza i nad sobą między drzewami mogli dostrzec

kawałek drogi.

Nadjeżdżało trzech konnych.

Wkrótce staną oko w oko z wójtem i dwójką jego ludzi.

Mattias zsadził Hildę z konia.

- Biegnij przez las do ojca i do Lipowej Alei, niech

przyślą ludzi. To może być ciężkie starcie.

- Och, nie, nie wolno wam!

- Nie możemy uniknąć spotkania z wójtem, nie da się

ukryć koni. A on nie powinien dotrzeć do domu i zabrać

psa. Z gospodynią też może być źle, jeśli wójt dowie się, co nam powiedziała. Pospiesz się!

- Niech Bóg ma was w swej opiece - szepnęła

i pobiegła w las.

Nie bała się teraz wilkołaków, wcale nie bała się lasu.

Myślała tylko o jednym: jak najszybciej dostać się do

domu i sprowadzić pomoc.

Wkrótce usłyszała w pobliżu odgłos uderzających

o ziemię podków i niewyraźne głosy. To musiał być wójt

i jego ludzie. Przycupnęła pod drzewem. Dopiero kiedy

upewniła się, że ją minęli, pobiegła dalej. Teraz już mogła poruszać się drogą, było jej łatwiej.

Hilda pokonywała przestrzeń tak szybko, jak nigdy

dotąd, no, może tak szybko jak wtedy, kiedy gonił ją wilkołak. Chwilami zatrzymywała się, by zaczerpnąć tchu, i znów przyspieszała tempo.

Na samym szczycie wzgórza, skąd mogła widzieć

drogę za sobą, przystanęła i obejrzała się. Dostrzegła mężczyzn między drzewami. O Boże, jak groźnie wy­glądają.

Szybko ruszyła naprzód.

Wkrótce już miała widok na parafię Grastensholm. Kościół, dwory, wszystko wydawało się tak daleko. Ujęło jej to jakby odwagi, poczuła obezwładniające zmęczenie,

musiała położyć się na trawie, by choć chwilę odpocząć. Nagle usłyszała za sobą tętent kopyt. Poderwała się.

Czy już wracają? A może to ludzie wójta?

Na wszelki wypadek ukryła się za grubym pniem

drzewa.

Zadudniła ziemia, zaraz wyłonią się zza zakrętu. Już są!

Ale...?

Hilda wyskoczyła na drogę. To nabiegały dwa spłoszo-

ne wierzchowce z pustymi siodłami. Koń Andreasa i... Mattiasa!

- Och, nie!

Nie zdawała sobie sprawy, że głośno jęknęła. Instynktownie złapała wodze jednego konia, drugi sam

się zatrzymał. Hilda zaszlochała.

Co mam zrobić? myślała gorączkowo. Czy wracać do

nich wierzchem?

Nie, sama w niczym im nie pomogę, a poza tym nigdy

w życiu nie uda mi się zawrócić konia, który już raz obrał

kierunek.

Ale gdybym pojechała konno, szybciej dotarłabym do

domu...

Koń okazał się poczciwym stworzeniem. Wreszcie, po

wielu nieudanych próbach i upadkach, wykorzystując

wielki głaz Hildzie udało się go dosiąść.

Przerażona siedziała na końskim grzbiecie, trzymając

się kurczowo. Jak teraz sprawić, by ruszył?

- Do domu! - powiedziała zachęcająco i lekko uderzyła

go w bok piętami.

I cud nastąpił. Zwierzę ruszyło stępa. Drugi wierz-

chowiec szedł za nim, zmuszając jej konia do przy­spieszenia tempa. Jedyne, co jej pozostało, to starać się utrzymać w siodle.

Łatwiej to było pomyśleć niż zrobić. W każdej chwili mogła spaść na trawę. Wydawało się jej, że ziemia umyka spod stóp, chociaż koń szedł spokojnym kłusem. Palce Hildy wczepiły się w grzywę, leżała pochylona do przodu

w najmniej eleganckiej pozie, ze spódnicą podwiniętą

wysoko za kolana, ale co tam! Niech będzie, co ma być! Wybrała konia Mattiasa, zwierzę skierowało się więc

ku Grastensholm. Drugi koń szedł w ślad za nimi. Poobijana i oszołomiona dotarła do dworu. Na szczęś-

cie wyszli jej na spotkanie, inaczej nie miałaby pojęcia, jak zsiąść.

Przerażona, jąkając się, usiłowała im wyjaśnić, co

zaszło.

Tarald w lot pojął sytuację. Natychmiast posłał parobka

do Lipowej Alei i sam w największym pośpiechu zwołał

z dworu wszystkich mężczyzn, jakich tylko się dało. Stawili

się w komplecie, nikt nie miał nic przeciw drobnej potyczce

z wójtem. Chłopak, który udał się do Lipowej Alei, miał także

za zadanie poprosić Arego, by wybrał się jak najszybciej do wojewody w Akershus i stamtąd sprowadził pomoc.

Uspokoiło to Hildę. Jeśli ktoś miał wpłynąć na

wojewodę, to mógł to być tylko Are z Ludzi Lodu. Tarald ze swymi ludźmi skierował się ku wzgórzu.

Wkrótce Hilda ujrzała grupę konnych, wyjeżdżających z Lipowej Alei, a zaraz potem samotnego, dostojnego

jeźdźca zmierzającego na wschód.

Weszła do domu wraz z Irją. Obydwie były w równym stopniu wzburzone, ale bezradne i zlękniane. Kiedy wchodziły po schodach, Irja obejrzała się:

- Och, w domu, w Eikeby też już wiedzą. Widzisz tę

gromadę? Oni kochają mojego Mattiasa. Jest przecież także jednym z nich, bardzo są z niego dumni.

Miała łzy w oczach. Hilda także, kiedy zobaczyła grupę

ciągnącą za innymi.

Ogromne zgcomadzenie, pomyślała. A wójt ma tylko

dwóch ludzi. Ale to wiele mówiło o nastrojach panujących we wsi.

Znów stanęły jej przed oczami dwa luźne konie.

Zrobiło się jej słabo ze strachu.

- Trzech na trzech - powiedziała Irja, kiedy były już

w pokoju. - Czy słyszałaś wystrzały?

- Nie.

- Dzięki Bogu. Walka wręcz mogła być bardziej wyrównana. Ale bardzo niepokoją mnie te konie.

Hilda nerwowo wykręcała palce.

- Baronowo, nie mam już sił siedzieć tak biernie

i wyczekiwać z niepokojem.

- Ja także. Weźmiemy konie i pojedziemy za nimi.

- Och, wspaniale! Czy zawiadomić Elistrand?

- Tak, powinnyśrny to zrobić. Wstąpimy tam po

drodze.

- Ale przecież ja nie umiem jeździć konno. Teraz poganiał mnie strach. Jechałam jak bezładnie podrzucany worek z mąką.

- Nie martw się, usiądziesz za mną i wszystko będzie

dobrze.

Wkrótce kobiety opuściły Elistrand. Irja, za którą siedziała Hilda, oraz Gabriella i Eli, każda na swoim koniu. Liv nie było, wyjechała powozem do chorych

na odrę dzieci. Nic nie wiedziała o ostatnich wydarze­niach.

Hildzie zaimponowało poczucie wspólnoty panujące

w rodzie. Uważała, że teraz po trosze już do nich należy,

czuła się z nimi solidarna.

Mattias... O Boże, co się z nim stało?

Twarz Eli była kredowobiała. Niedługo miały odbyć

się jej zaślubiny z Andreasem, a tu jego koń wrócił sam do domu.

Gabriella miała tam swego Kaleba. Co prawda jego

koń nie przybiegł, ale czy to stanowiło jakąś gwarancję, że mężowi nic się nie stało?

A Irja jechała do swego jedynego syna.

W milczeniu wjeżdżały na wzgórze. Kiedy dotarły już

na tyle blisko, by dostrzec sąsiednią wioskę, zatrzymały się.

Przed nimi leżała okolica skąpana w złotym świetle popołudniowego słońca. Dostrzegały fragmenty wijącej

się lasem drogi, ale nigdzie nie było widać ludzi. Od czasu do czasu dochodziły je tylko pojedyncze wołania.

Jechały dalej, coraz bardziej zaniepokojone.

Za następnym zakrętem natknęły się na pierwszą grupę

mężczyzn. Byli to trzej repcezentanci Eikeby, zostawieni na straży.

- Co się stało? - zapytała Irja.

- Nie powinnyście podjeżdżać bliżej - powiedział

jeden z jej bratanków. - Wygląda na to, że wójt i jego ludzie pojmali pana Andreasa jako zakładnika i grożą, że go zabiją, jeśli ktokolwiek spróbuje się zbliżyć.

- O, Boże! - jęknęła Eli.

- A pozostali? - dopytywała się Gabriella.

- Z tego, co zrozumieliśmy, zaczęło się tak, że ludzie

wójta zrzucili pana Andreasa z konia. Nasz Mattias zeskoczył, by mu pomóc, i wtedy jeden z ludzi wójta

popędził ich konie, które stamtąd uciekły. Pan Kaleb strącił z siodła jednego przeciwnika, ale dwaj pozostali schwytali

pana Andreasa i przystawili mu nóż do gardła. Zabrali go ze sobą i odjechali w las. Mattias próbował iść za nimi, a pan Kaleb przyjechał tu, napotkał wszystkich naszych ludzi

i zorganizował pościg. Teraz rozjechali się po lesie, by

uwolnić pana Andreasa. Odcięliśmy wszystkie drogi, jakie tylko się dało, ale nie wiemy, gdzie oni teraz mogą być.

- Wójt nie zdołał chyba dotrzeć do domu? - zapytała

z lękiem Hilda.

- Nie, pan Kaleb dopilnował, żeby tam wysłać straże.

- Czy my nic nie możemy zrobić? - żaliła się Gabriella.

- Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli zaczekacie tutaj, wasza

wielmożność.

- Upłyną godziny, zanim przybędzie ktoś z dworu

wojewody - powiedziała Irja. - Jeśli w ogóle możemy na nich liczyć. Będą chyba trzymać stronę wójta.

- Nie w wypadku, gdy w grę wchodzi zabójstwo

czterech kobiet - orzekła Gabriella.

- I hycla - cicho dodała Hilda.

Usiadły na skraju drogi, stąd miały dobry widok na

dolinę. Widziały jednak tylko lasy i sąsiednią wieś położo­ną nad bystrzem rzeki. Słońce grzało je w plecy, wśród zarośli brzęczały owady, a z wierzchołków drzew od czasu

do czasu rozlegał się ptasi śpiew.

Hilda siadła przy Gabrielli. Chociaż od rana nic nie

jadła, nie czuła głodu.

- Brakuje nam cię w Elistrand - powiedziała Gabriella, jedyna spośród nich, w której żyłach płynęła prawdziwie błękitna krew. Córka rodu Paladinów i Meidenów z odro­biną książęcej krwi Schwarzburgów i, jako przeciwieńst­wo, sporym dodatkiem krwi Ludzi Lodu. Natomiast Irja,

Eli i Hilda, wszystkie były bardzo prostego rodu, ale ich dzieci mogły być potomkami Ludzi Lodu. Irja miała już syna, Mattiasa Meidena. Ale pozostałe...?

- Jak się układa między tobą a Mattiasem? - zapytała

Gabriella.

Hilda ocknęła się.

- Między mną a Mattiasem? - powtórzyła.

Była tak pogrążona w rozpaczy, że nigdy go już nie

ujrzy, że zapomniała o tym, co ją otacza. Irja i Eli siedziały nieco dalej, zatopione w rozmowie.

- Ja... nie wiem. Naprawdę nie wiem.

- On sprawiał wrażenie bardzo tobą zainteresowane-

go.

- Tak. Ale są... pewne trudności.

Gabriella patrzyła na nią badawczo. Były mniej więcej

w tym samym wieku, Hilda nawet o rok starsza od

margrabianki.

- Zawsze podejrzewałam, że mój kuzyn ma jakieś

kłopoty - stwierdziła Gabriella. - Chodzi mi o to, że żaden człowiek nie może być tak na wskroś doskonały, idealny,

jak się wydaje.

Hilda spuściła głowę.

- Nie, to prawda.

- Życie miłosne?

- Nie chciałabym... - szepnęła Hilda tak cicho, jakby

zwracała się do mrówek krążących w trawie.

- Nie zawiedziesz jego zaufania, i tak wszyscy to odgadliśmy. - Gabriella położyła swą wąską dłoń na ramieniu Hildy. - Tylko ci najbardziej prości, niewraż­liwi, jak Jesper i jego ojciec Klaus, nie mają z tym kłopotów. Hildo. Każdy myślący człowiek ma swoje trudności. Babcia Liv opowiadała mi o swoich, wtedy kiedy poślubiła ukochanego Daga. Irję paraliżował strach z powodu brzydkich nóg. Ja sama wmawiałam sobie, że

nikt mnie nie zechce, bo jestem taka chuda. Mój brat Tancred miał także kłopoty, choć nieco mniejsze. Ale najgorzej było z moimi rodzicami, Alexandrem i Cecylią, Tancred opowiadał mi o tym. To był prawdziwy dramat!

A nikt nie żyje w większej harmonii niż oni teraz! Jesteś

właściwą osobą dla Mattiasa. Na pewno sobie poradzisz.

Hilda doznała pewnej pociechy, nie śmiała jednak

spojrzeć na Gabriellę.

Gabriella mówiła dalej:

- Nie wiem, na czym polegają jego trudności, ale postaraj się wyjść mu naprzeciw. Pamiętaj, że Mattias jest bardzo romantyczny. Staraj się, by było jak najpiękniej, taka jest moja rada.

Hilda podniosła oczy i uśmiechnęła się. Nigdy nie

miała przyjaciółki, z którą mogłaby porozmawiać, i nie wiedziała, ile może wyznać, a ile zatrzymać dla siebie. Ale Gabriella sama była z natury nieśmiała i skoro wyciągała rękę, Hilda nie powinna jej odtrącać.

- Dziękuję, będę o tym pamiętać - powiedziała. - Nie

zgadzamy się w jednym punkcie. On chce, żebym pozos-

tała nietkniętą, czystą panną młodą, a ja uważam, że powinniśmy znaleźć jakieś rozwiązanie przed ślubem,

zanim być może unieszczęśliwimy się na całe życie. Gabriella długo patrzyła na nią zamyślona.

- Sądzę, że masz rację - powiedziała po chwili. - Staraj

się mu to wytłumaczyć. I nie miej żadnych skrupułów. Przypuszczam, że większość z nas miała swoje doświad­czenia, zanim legliśmy w małżeńskim łożu. Wuj Tarald musiał żenić się w ogromnym pośpiechu. Najgorzej rzecz

się miała z Brandem, z jego powodu wybuchł nawet skandal, był przecież niepełnoletni.

Jej bezpośrednia szczerość ogrzała nieco serce Hildy. - Dziękuję! Oby tylko wrócili! Tak wiele chciałabym

mu powiedzieć!

- Mattias i Kaleb wrócą na pewno, gorzej z And­reasem. Biedna Eli, jej jest teraz naprawdę ciężko.

Umilkły. Wygodniej usiadły na trawie i dalej czekały.

ROZDZIAŁ XIII

Dramatyczną sytuację, która wytworzyła się w lesie,

rozwiązał Mattias.

Biorącym udział w pościgu udało się otoczyć wójta

i jego ludzi. Daleko w dolinie pochwycili ich w klesz-

cze. Kiedy wójt i jego asysta brali Andreasa jako za­kładnika, musieli zsiąść z koni, które Kaleb szybko spłoszył, jakby w rewanżu za dwa wierzchowce, które stracili Andreas i Mattias. Wójt i jego ludzie musieli więc posuwać się przez las piechotą, prowadząc między sobą Andreasa. Szli wolno, dlatego też nie zdołali umknąć pościgowi.

Mattias przez cały czas trzymał się w pewnej odległości, nie mogąc uczynić nic dla swego krewniaka i przyjaciela. Ale to on właśnie wskazał z pagórka, gdzie znajdują się zbiegowie.

Teraz byli otoczeni. Zatrzymali się na polanie w lesie

zdesperowani, gotowi na wszystko.

- Jeszcze jeden krok, a poderżniemy gardło tej kanalii!

- wrzasnął wójt. Jeden z jego ludzi trzymał nóż przyłożo-

ny do szyi Andreasa, na której widać już było drobne zacięcia.

- Jak zamierzasz wyjść z tego, wójcie? - zawołał

Tarald, siedzący na koniu obok Kaleba i bardzo bladego Branda. Towarzyszący im ludzie otrzymali zakaz czynie-

nia czegokolwiek, gdyż każdy ruch mógłby okazać się zgubny. Nikt nie śmiał nawet wspomnieć, że powiado­miono wojewodę, z obawy, że żądny zemsty wójt szybko

rozprawi się z Andreasem.

- Chcę mieć wolną drogę do Niemiec! - odkrzyknął

wójt. - Jeśli mi to zagwarantujecie, dostaniecie tego kogutka z powrotem nietkniętego.

- To wygórowane żądanie - stwierdził Tarald.

W tym momencie wtrącił się Mattias:

- Wolną drogę dla wszystkich trzech? - Wójt zawahał

się, a Mattias szybko dorzucił: - Wy dwaj, Norwegowie! Wy przecież nie jesteście winni zabójstwa tych czterech

kobiet i Joela Nattmanna. Nic wam się nie stanie. Ale jeśli będziecie trzymać z wójtem, bez wątpienia także skoń­czycie na szubienicy!

- Zamknij się! - wrzasnął wójt. - Nie słuchajcie go, on

kłamie!

Ale dwaj mężczyźni popatrzyli po sobie. Ten, który trzymał Andreasa, bezwiednie opuścił nóż. Wójt podbiegł

do niego i wyszarpnął mu broń z ręki. Podczas krótko­trwałego zamieszania Andreas, który miał związane z tyłu ręce, rzucił się na ziemię i przetoczył na bok. Wójt, chcąc zatrzymać zakładnika, swoją jedyną szansę; skoczył ku

niemu z nożem, ale już mężczyźni, niczym rój pszczeli, rzucili się na niego.

Walka zakończyła się szybko. Uwolniono z więzów Andreasa, a związano wójta.

- Ten chwyt nigdy nie zawodzi - nerwowo zaśmiał się

Mattias. - Zasiej niepewność w obozie wroga, a wygrana będzie twoja!

- Dzigki ci, mój chłopcze - powiedział Brand nie­swoim głosem. - Uratowałeś mi syna. Zawsze będę ci za to wdzięczny.

- Ależ, wuju Brandzie, nie sądzisz chyba, że sam dałbym sobie z tym radę? Pamiętaj, że śledziłem ich od

wielu godzin, nie mając odwagi nic zrobić. Ale z taką siłą za plecami nawet tchórz staje się bohaterem!

Wszyscy się roześmiali, wcale nie dlatego, że powie­dział coś śmiesznego, lecz ponieważ opadło z nich wielkie napięcie.

Tylko wójtowi nie było do śmiechu.

Kobiety ujrzały na leśnej drodze zbliżający się orszak

jeźdźców i pieszych. Dopiero kiedy pobiegly im na spotkanie, uświadomiły sobie, jak mocno odczuwały lęk

i niepewność.

Śmiechom i łzom radości nie było końca.

Kiedy Mattias uznał, że dość już ma uścisków matki

i wszystkich krewnych, gorąco szepnął Hildzie:

- Muszę z tobą porozmawiać. Czy możemy puścić ich

konno przodem? A my wrócimy pieszo?

Jego oczy zalśniły nowym blaskiem. Hilda zdecydowa-

nie skinęła głową.

Mattias krzyknął w stronę rodziców, informując

o swych zamiarach. Pomachali mu z uśmiechem i wielki

orszak wkrótce zniknął za drzewami.

Pozostali w ciepłym lesie. Ich dłonie splatały się w subtelnej grze. Mattias wpatrywał się w dziewczynę

szczęśliwymi, roziskrzonymi oczami.

- O czym chciałeś ze mną pomówić? - szepnęła.

Ze śmiechem wzruszył ramionami.

- O niczym. Po prostu musiałem z tobą pobyć. Przez

cały czas, kiedy ich śledziłem, w sam środek mego

niepokoju o los Andreasa wdzierałaś się ty. Nie mogę żyć bez ciebie, Hildo.

- Ja też nie mogę bez ciebie żyć. Nie wolno ci wystawiać mnie na takie udręki jak dziś, Mattiasie, nic zniosę tego!

- I ty mówisz o udrękach? Czy wiesz, że odkąd cię

poznałem, nie mogłem ani jeść, ani spać? I czy nie

bywałem w Elistrand nieprzyzwoicie często?

- Wcale tak nie uważam. Dla mnie mógłbyś tam

mieszkać. Oczywiście nie w moim pokoju.

Powiedziała to ze śmiechem, by nie usłyszał powagi

kryjącej się w jej słowach.

Mattias jednak zrozumiał. Kiedy ją obejmował, poczuł,

że jest jak napięta struna, że drży całym ciałem, tłumiąc pragnienia.

Mój Boże, jak mam sobie z tym poradzić? myślał, pierwszy raz prawdziwie ją całując. Ona była tak chętna, taka miękka w jego ramionach i taka cudowna w dotyku.

- Mo-może lepiej będzie, jak pójdziemy - wyjąkała,

starając się uwolnić z jego objęć. Nie chciała, by zauważył pożądanie ogamiające ją z intensywnością, której roman­tyczny Mattias nie byłby w stanie pojąć.

- Tak, chodźmy - odparł cicho i ujął ją ze rękę.

Kiedy zeszli w dół zboczem od strony parafii Grastens-

holm, znów przystanęli. Kościół leżał skąpany w popołu­dniowym słońcu, cień, który padał od wieży, wydłużył się. Grupa jeźdźców dotarła już na równinę.

Wśród pni brzóz i ciemnych granatowozielonych

sosenek stał szary, rozpadający się bróg.

Tu w każdym razie jest bardzo romantycznie, pomyś-

lała Hilda. Ale pierwszy ruch należy do niego. Ja nie mogę przejawiać już więcej inicjatywy. I tak zrobiłam bardzo dużo.

Mattias zmarszczył czoło.

- Co się stało? - zapytała Hilda.

- Nie wiem. Jakiś powiew wiatru, czyjś śmiech... Nie,

nie pojmuję... Jakaś dziwna myśl przemknęla mi przez

głowę.

Nie mogli wiedzieć, że właśnie w tym miejscu przed sześćdziesięciu laty czternastoletnia Sol czekała na Klausa, by go uwieść. Hilda, choć nie była tego całkiem świado-

ma, znalazła się tu w tym samym celu z Mattiasem, przyrodnim bratem wnuka Sol.

Mattias z Ludzi Lodu mógł wyczuć obecność pięknej czarownicy w poszumie wiatru. Hilda tego nie potrafiła.

- Chodź, usiądziemy trochę dalej od ścieżki - powie-

dział rozgorączkowany. - Na trawie jest jeszcze ciepło. Usiedli w pobliżu brogu, nie dokładnie w tym miejscu,

które wybrali Sol i Klaus, ale dostatecznie blisko, by obecność czarownicy była wyczuwalna w powietrzu. Być

może to ona oddziaływała na nich i sprawiła, że przysiedli właśnie tutaj, a może po prostu sprawiło to pragnienie dwojga młodych ludzi, by być blisko siebie? Ani Mattias, ani Hilda nie zastanawiali się nad tym, siedząc w tym "najromantycznym z miejsc", jak wyraziła się Hilda. Tym razem jej nie poprawił.

Mattias leżał oparty na łokciach i próbował dzielić źdźbło trawy, ale dłonie drżały mu tak, że nie mógł sobie poradzić. Jakiś uparty głos w jego duszy - a może dochodzacy z zewnątrz - powtarzał bezustannie: Dalej, ruszaj, niezdaro ! Przecież ona tylko na to czeka!

Hilda położyła się na plecach i wyciągnęła ramiona nad

głową.

- Chciałabym, żeby wszystko było takie piękne jak

teraz - powiedziała z żalem. - Przez całe życie tęskniłam do piękna i tak niewiele go widziałam.

Ucieszony tym, że przełamała milczenie, koniuszkami

palców popieścił jej szyję. Nie mógł oderwać wzroku od jej skóry, konturów ciała, tak doskonale miękkich i kuszących.

- Myślę, że sama w sobie jesteś piękna - stwierdził, ale

z trudem wydobywał głos. - Nosisz piękno w sobie.

- Naprawdę? - szepnęła zawstydzona i uniosła dłoń.

Pogładziła go po policzku, zaczęła bawić się jego miedzia-

norudymi lokami, cudownie połyskującYmi w słońcu:

- Nie potrzebujesz kogoś takiego jak ja. - Te słowa Hilda wymówiła drżącymi wargami. Jej skóra była teraz

tak gorąca, że wydawało się, że on lada chwila się poparzy. - Powinieneś mieć łagodną, delikatną i cierpliwą kobietę,

która umiałaby czekać, aż będziesz pewien swoich potrzeb

i możliwości.

W jego jasnych, niebieskich oczach pojawił się uśmiech

z pogranicza szczęścia i rozpaczy.

- A ty nie powinnaś mieć kogoś takiego jak ja, kto nie

potrafi dać ci tego, czego potrzebujesz.

Między płaczem a śmiechem powiedziała:

- Nie pasujemy do siebie, a mimo wszystko bez-

granicznie cię kocham.

- Naprawdę? - szepnął. - Naprawdę tak jest?

Dalej się nie posunęli, gdyż na ścieżce zadudniły ciężkie

kroki. Był to maruder Jesper, który w wielkich buciorach wdarł się w kruchy jak porcelana nastrój.

- Aaa, widzę, że i doktor zrobił swoje - bezceremonial-

nie zawyrokował grubym, donośnym głosem, po którym

zawsze można go było poznać. - No to dobrze. Bo muszę powiedzieć, że bez tego nie da się wytrzymać. Można wyschnąć.

Bez krztyny skrępowania usiadł obok nich na trawie, szeroko rozrzucając nogi i kładąc dłonie na kolana.

Mattias i Hilda nie zdążyli jeszcze przyjść do siebie,

a on już z właściwą sobie rubasznością mówił dalej:

- No, naprawdę, to dlatego doktorowi nie spodobało

się, że Jesper odwiedził panieneczkę w jej pokoju? Teraz rozumiem, że trzymał ją dla siebie. Nie, ja nie jestem

z tych, co to chcą stawać innym na drodze. Życzę

szczęścia, ze szczerego serca.

- Dziękuję, Jesperze - mruknął Mattias. Obydwoje już

usiedli. - Właśnie mieliśmy zamiar iść do domu. Może pójdziemy razem?

- Aha, to znaczy, że już po wszystkim - ucieszył się nieodrodny syn Klausa. - Ale wydaje mi się, że panienecz­ka jest jeszcze chętna, doktorze. Pewni jesteście, że miała dosyć? Można to poznać po...

- Wszystko jest jak należy - szybko powiedziała Hilda.

- Chodźmy, niedługo zapadnie zmrok.

- No i jak, Jesperze? - zapytał Mattias, kiedy ciągle jeszcze oszołomieni schodzili w dół ścieżką. - Jak ci się udały konkury?

- Świetnie, doktorze, świetnie! Od razu przystała. Ale

nie bierze mnie nagiego i bosego... mam ziemię i dom.

Ślub będzie niedługo.

- Gratuluję, Jesperze! To miło słyszeć!

- Ale był jeden kłopot. To jasne, zawsze coś jest. Musiałem przyrzec, że w przyszłości będę trzymał łapy

z daleka od młodszych sikorek, bo inaczej nic z tego,

zagroziła. No cóż, nie można mieć w życiu wszystkiego. Pamiętam jedną dziewczynę z Holszta...

- Holszta?

- No tam, w Niemczech, przecież wiecie.

- A, z Holsztynu!

- No, właśnie. No, to nie była już dziewczyna, kobyła

dobrze w latach, ale ile ona mi pokazała! Byłem wtedy jeszcze zupełnie zielony.

Roześmiał się na wspomnienie i właśnie miał zamiar wchodzić w szczegóły, ale Mattias go uprzedził, szybko zmieniając temat.

- Zobaczymy, czy nie uda się jakoś uprzyjemnić

twojego wesela, Jesperze.

- O, dziękuję. A kiedy wasze?

- To... to jeszcze nie ustalone - odparł Mattias

i ukradkiem ścisnął rękę Hildy. - Ale sądzimy, że już

wkrótce.

- To dobrze. Nie warto za długo zwlekać.

I to mówił czterdziestosiedmiolatek, który dopiero po

wielu namowach zdecydował się na ożenek!

- To straszne z tym wilkołakiem - powiedział Jesper

zadumany. - I pomyśleć, że był nim nasz wójt. To najgorsza rzecz, jaką słyszałem!

- On nie był prawdziwym wilkołakiem - wyjaśnił Mattias. - Prawdziwych wilkołaków nie ma. On się po prostu przebrał.

- I na co to komu? - użalił się Jesper nad tym, że musiał

wysilać swój umysł ponad wszelkie granice.

- No właśnie - Mattias najwyraźniej uznał, że nie warto trudzić się dalszymi wyjaśnieniami. - No, ale jesteśmy już w domu. Wiesz, Jesperze, teraz możesz bez ryzyka przenieść

się do swojej zagrody. Niebezpieczeństwo minęło. Prostoduszny stajenny westchnął:

- To świetnie... Pewnie, że mi tu na Grastensholm

dobrze, ale najlepiej jest być sobie panem! Chociaż... teraz pewnie będzie inaczej. Kobita w domu...

Zadumał się. Z twarzy jednak wyczytali, że uznał tę

myśl za przyjemną.

Hilda całą drogę szła w milczeniu. Nie mogła

darować sobie, że tak brutalnie przerwano ich scha­dzkę w tym pięknym miejscu koło brogu. Coś lekko jak tchnienie wiatru dotknęło jej twarzy. Pajęczyna albo...?

I gdyby Mattias był jednym z dotkniętych z Ludzi

Lodu, zastanawiałby się pewnie, czy byli tam na górze sami, czy też ktoś im towarzyszył. Być może dostrzegłby cień czternastołetniej dziewczyny, która, rozbawiona,

z łobuzerskim uśmiechem przycupnęła na zboczu.

Ironią losu było, że to właśnie syn jej kochanka zakłócił i przerwał tę piękną scenę, którą obserwowała, kiedy na

chwilę zajrzała do świata żywych.

Może pomyślała sobie, że świat od jej czasów niewiele

się zmienił? Że to mężczyzni nadal występują w roli atakujących myśliwych, a kobietom nie wolno pokazywać uczuć, gdyż mężczyźni pragną zwyciężać i chcą, by były romantycznie nieśmiałe i trudne do zdobycia?

Ludzie wojewody po przesłuchaniu wszystkich, któszy orientowałi się w sprawie, zabrali ze sobą wójta.

Nastąpiło to późnym wieczorem. W związku z tym

Mattias nalegał, by Hilda spędziła na Grastensholm jeszcze jedną noc. Było to dość kiepskie wytłumaczenie, tak pewnie uważała rodzina, ale nikt nie chciał pod­ważać jego decyzji. Kaleb więc jeszcze raz pojechał samotnie do domu z wiadomością, że Hilda i tej nocy

nie przybędzie.

- Wygląda na to, że zaczyna się to stawać zwyczajem

- powiedziała z przekąsem Gabriella, usłyszawszy nowi-

nę. - Ale ma moje błogosławieństwo. Jeśli potrafi położyć kres kawalerskiemu żywotowi Mattiasa, będzie jej to policzone za dobry uczynek!

Tym razem Hilda wyraźnie nalegała, by mogła spać

w oddzielnym pokoju. Cała noc spędzona w obecności

Mattiasa to było więcej niż mogła znieść. Chciała po prostu się wyspać. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio dane jej było przespać całą noc.

Nie stało się tak i tej nocy...

Obydwoje zasnęli od razu, zmęczeni ostatnimi wyda­rzeniami, które bardziej, niż by się na pozór wydawało, zakłóciły im spokój ducha. Hilda zapadła w mocny,

życiodajny sen.

Nad ranem coś ją obudziło.

Wołanie o pomoc?

Znów zamieszanie? Znów wilkołak? Nie, ta sprawa

była zakończona.

Gdzie ona właściwie jest? Gdzieś niedaleko piszczy

szczeniak...

Znów usłyszała krzyk. Zduszony, przeszywający serce.

I już wiedziała, gdzie jest i kto krzyczy. Zerwała się

z łóżka.

Mattiasowi powrócił dawny strach. Góra, ogromna

góra wznosiła się nad nim, a jego zmuszono do wejścia

w ciemną dziurę, gdzie jeden luźny głaz mógł zadecydo-

wać o jego życiu. Czuł, jak masa kamieni powoli osuwa się na niego, przyciska kręgosłup, miażdży...

Chciał się wydostać, uciekał, wyszedł już z ciasnego

korytarza, ale wokół niego wszystko było zasypane.

Został uwięziony w grocie bez wyjścia, bez żadnej

szczeliny.

Zwykle w tym właśnie momencie wstawał i chodził we

śnie - szedł i szedł, by się wydostać i znaleźć jak najdalej od kopalni.

Tym razem jednak nie zdążył. Ktoś był przy nim.

Ktoś o łagodnym, uspokajającym głosie wślizgnął

się do jego łóżka, tulił go do siebie, pocieszał, roz­grzewał.

Wiedział, że to nie matka, nigdy by nie zrobiła czegoś takiego. Ona tylko potrząsała go delikatnie za ramiona

i już się budził.

To była Hilda, jego Hilda! Z wdzięcznością przyjął jeł

ciepło, półsennie otoczył ramionami, po trosze by uwolnić się od koszmaru, a po trosze z nieprzemożnej potrzeby, by ją przygarnąć do siebie. Wtulił się w gorące objęcia, spragniony szukał gwałtownie jej ust, pocałunki były zmysłowo wilgotne, leniwie pożądające, wydawało się, że zapadł w erotyczny sen. Otworzyła się i ogarnęła go,

a Mattias, jeszcze senny, nie wiedział, jak to się stało, gdy

nagle zaczął ją brać w swoje posiadanie.

Powiodło mu się! Nic mu nie dolegało! Może nie było

to najbardziej udane zbliżenie w historii; po prawdzie zaliczyć je trzeba do tych najmniej udanych: pełne niezgrabnych ruchów, przeszkadzająeej pościeli, niecierp­liwości, bólu, nerwów i przerażenia - ale doszło do skutku!

Mattias leżał jak wycieńczony gladiator na arenie i był bardzo, bardzo szczęśliwy, a Hilda delikatnie gładziła go po włosach, pragnąc, by niedługo się podniósł, gdyż chciała doprowadzić do porządku swą piękną nocną

koszulę.

Nie miała jednak serca, by mu to powiedzieć, w tak świętej chwili nie mogła brutalnie ściągnąć go na zie­mię.

Na pewno była cokolwiek zawiedziona, ale też

dumna i szczęśliwa. Nie można od nikogo żądać rzeczy niemożliwej, myślała, nie wiedząc, że przed nimi jest wiele cudownych chwil, które nadejdą po długim okresie trudnych i często bolesnych przygo­towań.

Ale jeśli o to chodziło, nie byli jedyną parą na świecie.

Jesperowi wyprawiono wielkie wesele i został statecz-

nym ojeem rodziny. Zrezygnował na jakiś czas z "kwiat­ków", dziecko więc było już w drodze. Był dumny jak paw i przestał uganiać się za dziewkami.

Następnie rozpoczęły się przygotowania do wesel w czterech dworach. Weseliska miały odbyć się na

Grastensholm i Elistrand zaraz po Bożym Narodzeniu, ale zaangażowane były także Lipowa Aleja i Eikeby. Ani Eli, ani Hilda nie miały żadny ch krewnych, ale teraz wchodziły obie do wielkiej i kochającej rodziny. Oczywiście przybyć miała także duńska gałąź rodu, dlatego właśnie zdecydo­wano się połączyć wesela. Ale nie chciano, by obie uroczystości odbyły się jednocześnie, każda para miała mieć swój własny dzień. Rzecz jasna, nikt się nie sprzeci­wiał, by naprawdę wystawnie uczcić oba śluby.

Zanim jednak to nastąpiło, wydarzyło się coś nieocze-

kiwanego.

Pewnego dnią późną jesienią Are wezwał na spotkanie

całą norweską gałąź rodu.

Zebrali się w starej części Lipowej Alei, gdzie

ostatnie promienie zachodzącego słońca przez witraż Benedykta Malarza wpadały do środka w postaci kolorowych smug i gdzie portrety czwórki dzieci: Liv, Sol, Daga i Arego, przypominały o minionych czasach.

Od dawna już nie było żadnego dziecka ani w Lipowej

Alei, ani na Grastensholm. A i w Elistrand musiano "pożyczać" dzieci od innych, by dom tętnił śmiechem

i zabawą. Najstarsi w rodzie mieli jednak nadzieję, że

wkrótce będzie inaczej.

Nikt, nawet najbliższa rodzina, nie wiedział, co Are ma

do zakomunikowania.

Kiedy wszyscy już nadeszli, Are wstał i drżącym

głosem zaczął mówić:

- Dostałem dzisiaj list. Od twego brata Tancreda,

Gabriello.

- Od Tancreda? - zdziwiła się margrabianka.- Do

ciebie, wuju Are? Czy on nie jest w Holsztynie?

- Tak. Ale teraz był w domu.

Are przerwał na chwilę. Musiał wyjąć chusteczkę

i wytrzeć oczy, by móc mówić dalej.

- Och, chyba nie stało się nic złego - wystraszyła się

Liv. - Czy to zaraza?

- Złego? - roześmiał się Are i otarł łzy. - Nie, nie bój się

- chrząknął. - Tancred spotkał Mikaela! Mikaela syna

Tarjeia, mojego zaginionego wnuka!

Podniosła się wrzawa. Wszyscy byli głęboko poruszeni

i uradowani nowiną.

- Przeczytaj nam ten list! - Liv udało się przekrzyczeć

pozostałych.

W końcu zapadła cisza i Are zaczął czytać:

Drogi wuju Are!

Piszę do Ciebie, byś nie musiał otrzymywać wiadonrości

z drugiej ręki. Spotkałem Mikaela Linda z Ludzi Lodu! To

było niezwykle dziwne spotkanie, które zaraz opiszę.

List był bardzo długi. Are odczytał opis, jak to jeden

z kolegów Tancreda natknął się na jego sobowtóra

w "kraju wroga" i jak krewniacy spotkali się we mgle nad

brzegiem Łaby.

Potem następowało zakończenie:

Był naprawdę niezwykle do mnie podobny, wuju Are. Bardzo przystojny - to chyba oczywiste! W wyglądzie różniły nas tylko brwi i uśmiech. Ale ja okazałem się idiotą, wujrr Are! Dopiero gdy na powrót znalazłem się po mojej stronie rzeki, przyszły mi do głowy wszystkie pytania, które powinienem był mu zadać. To on głównie dowiadywał się o swoją rodzinę w Norwegii i Danii.

Czasu mieliśmy mało, nieustannie odzywał się głos rogu, a ja

byłem bardzo poruszony spotkaniem.I właściwie nie wiem, jak teraz możemy go odnaleźć!

W hallu rozległo się westchnienie zawodu.

- Tak, to bardzo niemądre ze strony chłopaka - powie-

dział Are. - Ale musimy mu wybaczyć, to była przecież całkiem nieoczekiwana sytuacja. Ale mamy kilka śladów.

Kiedy wieczorem wróciłem do obozu, zapisałem to, co wiem

o Mikaelu.

1. Szwcja zbroi się do wojny przeciwko Rosjanom i Pola­kom, a więc Mikael, który ma stopień korneta, miał być przeniesiony do Ingermanlandii.

- O, to daleko - powiedział Brand zamyślony.

- Tak, od dwóch lat nie ma żadnego stałego adresu,

wysyłają go do różnych szwedzkich posiadłości.

2. Pojechał do Szwecji wraz z Marką Christianą, kiedy

ona wyszła za mąż za syna ich opiekuna. A wiemy, że opiekunem był szwagier Johana Banera. Mikael mieszkał

z Marką Christianą po jej ślubie, do czasu gdy stał się

dorosły.

3. Mąż Marki Chrirtiany jert bardzo znaczącą osobą,

zarówno w wojsku, jak i na królewskim dworze.

4. Na imię ma Gabriel. I tu właśnie powinienem był zapytać

o nazwisko, dureń. Ale w tym rodzie wszyscy pierworodni synowie

mają na imię Gabriel z powodu jego praprababki, która straciła dmanaścioro dzieci, po czym przyśnił się jej anioł, nakazujący, by następne dziecko ochrzciła imieniem Gabriel, i to właśnie dziecko przeżyło.

To prawie wszystko, co wiem na temat Mikaela, wuju Are,

poza tym, że cieszył się dobrym zdrowiem, wydawał się bardzo inteligentny i wykształcony i że chciał przyjechać do Lipomej Alei i Grastensholm, gdy tylko będzie to możliwe. To jednak może

potrwać. Stosunki między Szwecją a Norwegią nie są obecnie najlepsze, a wygląda na to, że mogą się jeszcze pogorszyć. Karol

X Gustaw to wojowniczy król. Maszyna wojenna! Oczywiście

zaprosiłem także Mikaela do Gabrielshus, jeśli kiedykolwiek znalazłby się w Danii.

To wszystko. Mam nadzieję, że z radością przyjmiesz tę nowinę, jestem pewien, że tak będzie. Pozdrowienia dla wszyst­

kich członków rodziny, zwłaszcza dla mojej siostry Gabrielli i jej mężulka Kaleba, i kochanej małej Eli! Pomyśleć, że ona wybiera

się za mąż! To dziecko! I za Andreasa! Człowiek czuje się stary

i dostojny, kiedy już od trzech lat jest żonaty. Naprawdę miło było

usłyszeć, że komuś wrszcie udało się zaciągnqć da ołtarza także Mattiasa. Dla nas był on idealnym wizerunkiem starego

kawalera. Dziewczyna, której udała się ta sztuka, musi być bardzo wyjątkowa!

- I tak jest - ze śmiechem stwierdził Mattias.

Ojciec i matka czują się wyśmienicie i bardzo się cieszą

na wielkie wesele w Normegli, choć matka trochę narzeka. Czy ciągle musicie się żenić w samym środku zimy? Ska­gerrak w tym czasie jest naprawdę bardzo nieprzyjemny. Jessica przesyła gorące pozdrowienia, nie, babciu Liv, nie

spodziewa się znów, dziecka, wydaje się, że pod tym względem podtrzymujemy tradycje rodzinne i mamy jedno, ale za to jakie...

- Skąd wiedział, że o tym myślę? - Liv była bardzo zaskoczona, ale wszyscy tylko się roześmiali.

... Lena jest cudownym dzieckiem. We wszystkim podobna

jest do mnie, gada jak najęta, rozrzuca wszystko tam, gdzie jej się żywnie podoba. Ojciec straszliwie ją rozpieszcza, ale jest trochę zaniepokojony, bo jeśli nie będziemy mieć więcj dzieci, ród Paladinów wygaśnie. Ojciec zastanawia się nad przefor­sowaniem nowej klauzuli, tak by przyszłe dzieci Leny także mogły nosić nazwisko Paladin. Ja uważam to za całkiem nierealne. Jedynym rozwiązaniem wydaje się, że Lena nie wyjdzie za mąż, ale będzie miała syna, tak jak było w przypadku mojej prababki ze strony matki, Charlotty Meiden. Oczywiście nie

uważam tego wyjścia za najlepsze i chyba nie polecałbym go mojej córce.

Widzisz teraz - nawet z mojego pióra słowa płyną wartkim potokiem! Serdeczne pozdrowienia od człowieka, który nie wiedział, jak zakończyć list, i dlatego pisał aż do śmierci albo raczej śmierci jego czytelnika. Twój oddany Tancred, w domu, na przepustce.

- O Boże! - jęknęła Gabriella. - To gadulstwo musiał odziedziczyć po ciotce Ursuli. Ona też może mówić

godzinami.

- Tancred to dobry chłopak - śmiał się Brand. - Ale to rzeczywiście było zabawne! Musimy jak najszybciej roz-

począć poszukiwania Mikaela.

- On jest przecież w Ingermanlandii - wtrącił Tarald.

- Tak. Z nim samym się teraz nie skontaktujemy. Ale

musimy dowiedzieć się, kim jest mąż Marki Christiany.

To nie może być bardzo trudne. Ona sama jest bardzo znaczącą osobą, pochodzi przecież z najwyższej szlachty.

- Czy można się teraz dostać do Szwecji? - zastanawiał

się Andreas.

- Wątpię - odparł Kaleb. - W każdym razie nie będzie

się przyjętym z otwartymi rękami.

- Musimy to sprawdzić - powiedział Are ożywiony.

- Jeżeli teraz się nie uda, poczekamy i zobaczymy.

Niestety, nie mamy żadnych znajomych w Sztokholmie,

ale jakoś sobie poradzimy. Najważniejsze, że Mikael żyje i że najwyraźniej wszystko z nim w porządku. Jestem taki

szczęśliwy, niemal bliski szaleństwa. Od tylu lat tak bardzo się o niego martwiłem. Teraz wiem, że chłopak istnieje. Moja dusza odzyskała spokój. Więcej mi nie trzeba.

Tego dnia gości żegnał prawdziwie szczęśliwy patriar-

cha.

ROZDZIAŁ XIV

Rok później kobiety zebrały się w Lipowej Alei. Szyły

małe, malutkie ubranka...

Spotkanie zorganizowały Matylda i jej synowa

Eli. Z Grastensholm przybyły Liv, Irja i Hilda. Przyniosły ze sobą wiktuały z własnej kuchni. Po

długich rozważaniach zaproszono także Gabriellę. Po­zostałe kobiety nie były pewne, jak przyjmie ona nieuniknione w tym gronie rozmowy o mających

przyjść na świat dzieciach, jako że i Hilda, i Eli

były przy nadziei.

Gabriella jednak zawsze uważała Eli za rodzoną córkę, chociaż dzieliła je różnica zaledwie dziesięciu lat, zresztą spotkanie w rodzinnym klanie bez Gabrielli było nie do pomyślenia. Pragnęły jej obecności. Miała przecież także zostać babcią, dwudziestosiedmioletnią...

I Gabriella przyszła. Ona i Kaleb mieszkali teraz

w Elistrand sami, ponieważ Eli przeniosła się do Lipowej

Alei. Nadal mieli jeszcze dwójkę dzieci pod opieką; troje zdołali umieścić u dobrych rodzin we wsi. Nie chcieli już pomocy w domu, ale bardzo brakowało im Eli. Hildy

także. Niewiele tygodni u nich spędziła, ale świetnie radziła sobie z dziećmi.

Liv ściskało się serce, gdy myślała o Gabrielli. Miała

przed oczami scenę sprzed kilku lat, umierające dziecko... Gabriella była osobą budzącą współczucie, chociaż zawsze sprawiała wrażenie szczęśliwej i wesołej. Eli bardzo wiele znaczyła dla niej i dla Kaleba. A teraz także przybrana

córka odleciała z rodzinnego gniazdka.

Wszystkie obecne panie szyły albo robiły na drutach. Było sobotnie popołudnie, wrześniowe słońce świeciło przez okna Matyldy. W każdym oknie było sześć na łokieć długich i szerokich szybek. Ludzie ze wsi mówili, że to zbytek. Zazdrośnicy!

- Eli, niewiele już ci dni zostało do rozwiązania

- powiedziała Irja.

Dziewczyna roześmiała się radośnie. Miała dopiero siedemnaście lat, była drobna i delikatna jak lilia, ale wszystkie wiedziały, że jest dzielna i że wiele potrafi wytrzymać.

- Będziesz miała chłopczyka, obiecuję ci - powiedziała

Liv. - Are miał trzech synów. Tarjei i Brand po jednym, i ty też się od tego nie wykręcisz.

- Nie mam nic przeciwko temu - uśmiechnęła się Eli.

- Andreas także nie. Ale miło byłoby mieć także dziew-

czynkę!

- Nie możesz być taka nienasycona - powiedziała Gabriella. - Ludzie Lodu muszą być pokornie wdzię­

czni za to, co dostaną. Nie są rozpieszczani dużą liczbą dzieci.

Hilda siedziała milcząca, ale promieniowała z niej wewnętrzna radość. Miała dać Mattiasowi dziecko,

i nie zastanawiała się, czy będzie to chłopiec, czy

dziewczynka: Nie przejmowała się wcale, że także i ród Meidenów wygaśnie, jeżeli ona nie urodzi syna. To

było nieistotne.

Jeszcze pozostawało jej parę miesięcy oczekiwania. Wiedziała, że Irja i Liv szyją ubranka dla jej dziecka, pięknie haftowane szatki. Uwielbiała je trzymać w dłoni, rozkoszować dotykiem.

Eli pochyliła się nad Gabriellą.

- Niedługo już musisz skończyć tę koszulkę, mamo, jeśli dziecko ma zdążyć ją ponosić, zanim stanie się za mała.

- Mówisz dokładnie tak jak moja matka - uśmiechnęła

się Gabriella. - To samo mi mówiła, gdy szyłam moją ślubną wyprawę. Nigdy nie umiałam szyć. A poza tym nie dostaniesz tej koszulki. Mam zamiar zatrzymać ją dla siebie.

- No cóż. - Liv krytycznym okiem spojrzała na

robótkę. - Aż takie arcydzieło to to nie jest.

- Chyba mnie nie rozumiecie - powiedziała Gabriella,

podnosząc koszulkę do góry. - Mnie samej będzie ona potrzebna.

Zapadła pełna niedowierzania cisza.

- Zainspirowała mnie powszechna chęć posiadania dzieci. Chciałabym prosić o włączenie mnie do związku matek. Kaleb i ja spodziewamy się powiększenia rodziny

w kwietniu.

Zdziwienie nie byłoby większe, gdyby do pokoju spadła gwiazda z nieba. Nagła wrzawa zwabiła mężczyzn i niskie głosy włączyły się w tę istną kakofonię:

- A my tak martwiliśmy się o potomków, Liv!

- zawołał Are do siostry.

Ale Liv wyszła już do innego pokoju i z płaczem

złożywszy dłonie do modlitwy dziękowała Bogu.

Hilda okazała się prawdziwym skarbem dla Grastens-

holm.

Tarald, który często martwił się, że Mattias zupełnie

nie interesuje się prowadzeniem gospodarstwa, był te­raz uszczęśliwiony. Hilda brała udział we wszystkim: razem z teściem zajmowała się rachunkami, uwielbiała

pracować w obejściu i na polach, uczestniczyła w gos­podarskim planowaniu i czuła się tu jak ryba w wo­dzie.

W końcu Irja musiała położyć kres jej nadmiememu

zaangażowaniu.

- Nie możesz się teraz tak przemęczać, kochana.

Pamiętaj o dziecku!

Hilda starała się więc żyć spokojniej, ale robiła wszyst­ko, by Mattias bez wyrzutów sumienia mógł poświęcać się pracy medyka.

Tego dnia, gdy zrozumiała, że została zaakceptowana

przez całą wieś, długo siedziała nic nie mówiąc, w pod­niosłym nastroju, z uśmiechem zadowolenia na twarzy. Wiedziała, że dużo było śmiechu i drwin na temat małżeństwa doktora z córką hycla. Dobre serce barona Meidena sprowadziło go tym razem na manowce, powia­dano z pogardliwym uśmiechem. To przecież nic innego

jak litość, wkrótce pożałuje, że przyjął pod swój dach takie nic. Nikt nie wierzył, że ich związek może ułożyć się pomyślnie.

Czas zrobił swoje; gdy ludzie bliżej poznali Hildę, prześmiewki ucichły. Mądra Liv zapraszała sąsiadów, by osobiście mogli przekonać się o zaletach Hildy. Teraz

więc razem z nią cieszyli się mającym urodzić się dziec­kiem, a z upływem czasu zaczęto o niej mówić "moja przyjaciółka doktorowa na Grastensholm".

Nie była już dłużej odepchniętą, tą, która masiała się

ukrywać, gdy w pobliżu zjawiali się ludzie. Była wolna, mogła chodzić z podniesioną głową. A kiedy do wsi przybył nowy hycel i Hilda dowiedziała się, że ma on małe dzieci, poszła tam z wielkim koszem jedzenia, poznała się z rodziną i pilnowała, by zawsze im się dobrze wiodło, nie tylko materiałnie. Nikt bowiem nie doświadczył bardziej niż ona, co znaczy być dzieckiem hycla.

Dzieci, których oczekiwano, zbliżyły kobiety bardziej niż kiedykolwiek. Każda z nich miała wejść w nową rolę

- matki, babki albo, jak Liv, prababki. Cecylia słała listy

zazdroszcząc, że ona i Jessica nie mogą teraz być z nimi. Ale listy krążyły często, co tydzień nowe sprawozdania.

Nikt tym razem nie obawiał się przekleństwa Ludzi

Lodu. Bo czy Gabriella nie urodziła już dotkniętego dziecka? Czegóż więc miano się bać?

Uzgodniono sygnał, za pomocą którego miały porozu­miewać się dwory, i pewnej październikowej nocy wyko­rzystano go po raz pierwszy. W Lipowej Alei wywieszono białą flagę - tak naprawdę był to lniany ręcznik - której znaczenia nie zrozumiał nikt inny we wsi. Ale z Grastens­holm i Elistrand pospiesznie przybyły kobiety, by pomóc Eli.

Ich wsparcie było dla młodziutkiej Eli niezwykle

cenne. Wszystkie, z wyjątkiem Hildy, już to kiedyś przeżywały. Mężczyźni, Andreas, a nawet Mattias, trak­towani byli tego dnia jak zło konieczne. Posłano natural­nie po akuszerkę, uznano bowiem, że nie należy poprze­stawać na rodzinnych ekspertach.

Eli była nieduża i szczuplutka, ale świetnie sobie poradziła. Tuż przed północą, na tyle wcześnie, by można było mówić o dziecku "urodzony w niedzielę", przyszedł

na świat nowy dziedzic Lipowej Alei.

Nie stanowił szczególnej niespodzianki, wszyscy bo­wiem spodziewali się chłopca. Ale trochę jednak ich zaskoczył. Przerwał ciąg silnych, ciemnowłosych dzieci, który rozpoczął Are, a kontynuowali Brand i Andreas.

Chłopczyk miał nieco jaśniejsze włosy, a jego rysy nie były tak podobne do eskimoskich, jakie oni mieli przy narodzi­nach. Stwierdzono, że bardziej przypomina Tarjeia, cho­ciaż nie w stopniu uderzającym. Miał jednak nieco skośne oczy i z lekka wyostrzone rysy.

Eli i Andreas już dawno zdecydowali, jakie imię

nadadzą chłopcu. Jej ojciec nazywał się Nils, a ojciec Matyldy, gospodarz Niklas Niklasson, na pewno miał żal, że Andreas nie otrzymał imienia po nim. Chłopczyk więc nazywać się miał Brand Niklas Kaleb - ostatnie po przybranym ojcu Eli - na co dzień zaś miał zostać Niklasem.

Żadna matka nie mogła być bardziej troskliwa

niż młodziutka siedemnastoletnia Eli. Kołysała i prze­wijała niemowlę i przez cały dzień promieniała jak słońce. Zresztą nie tylko ona jedna. Mały Niklas

już wkrótce stał się oczkiem w głowie mieszkańców Lipowej Alei, rozpieszczany przez wszystkich: ojca Andreasa, dziadka Branda, babkę Matyldę i pradziadka Arego.

Na Grastensholm niepokojono się coraz bardziej. Było

już po czasie.

- Posłuchaj, Hildo - powiedział Mattias. - Nie masz chyba ochoty czekać aż do Bożego Narodzenia? Bo muszę ci powiedzieć, że to naprawdę najmniej odpowiedni dzień na rodzenie dzieci.

On sam powinien coś o tym wiedzieć.

Nie, Hilda aż tak długo nie czekała. Tuż przed świętami w roku 1655 biały ręcznik załopotał nad Gras­tensholm i kobiety niebawem przybyły na miejsce.

Wszystko poszło szybko. Wkrótce Mattias mógł trzy-

mać w ramionach swą nowo narodzoną córeczkę i stwier­dzić, że ma ona brązowe loki. Mała miała na głowie delikatny meszek, ale on i tak upierał się przy swoim. Dodawał, że na razie nie można jeszcze powiedzieć, do kogo jest podobna.

Matka Hildy miała na imię Inga, a Mattiasa Irja.

Dziecko więc nazwano Irmelin.

Irja oczywiście natychmiast otworzyła serce przed

wnuczką, ale Tarald okazał większą rezerwę.

- Powinien być chłopak, Mattiasie - strofował syna.

- Powinien być chłopak.

- Jeszcze nie skańczyliśmy - uśmiechnął ię Mattias.

- Z Ludźmi Lodu nigdy nic nie wiadomo - odparł

ojciec.

Taraldowi zawsze z trudem przychadzilo ojcowanie

z małymi dziećmi. Własnych synów starał się unikać

i bardzo dużo czasu upłynęło, zanim zaakceptawał Kol-

grima. A następnie; by żadnego z synów nie wyróżniać, równie surowo traktował Mattiasa, co bylo absolutnie zbędne.

Często jednak, kiedy Tarald sądził, że nie jest w zasięgu

niczyjego wzroku, można go było zobaczyć, jak po-

chylony nad kołyską podaje dziewczynce swój palec do zabawy. Uśmiechał się wtedy czule i szeptał maleńkiej wnuczce dziadkowe tajemnice.

Kiedy zbliżało się rozwiązanie Gabrielli, Cecylia nie

mogła wytrzymać w domu. Zabrała ze sobą Jessikę

i przyjechała do Norwegii. Podziwiała Niklasa, który

skończył juź pół roku, i czteromiesięczną Irmelin, "podo­bną do Tancreda jak dwie krople wody, ludzie, czy wy

tego nie widzicie?" Niepodzielnie zapanowała na Elist­rand i zalała Gabriellę i Kaleba potokiem dobrych rad.

Przyjazd Cecylii spowodował, że Elistrand kipiało

życiem. Dowodzenie objęła najbardziej energiczna i dyna­miczna z Ludzi Lodu, więc "związek kobiet" święcił swe

wielkie dni.

Napięta sytuacja wokół granic Danii i Norwegii zaostrzyła się jeszcze bardziej. Ród niepokoił się o swych dwóch synów: Tancreda i Mikaela. Tancred

nadal był w Holsztynie, gdzie strzegł granic ze szwedz­kimi terytoriami. Rosyjski car zaatakował Ingermanlan­dię, ale nikt nie wiedział, czy Mikael nadal tam przebywa. Karol X Gustaw został obwołany królem

w dużej części Polski, ale Polacy szykowali się do

kontrnatarcia i wielu czekało tylko, aż duński król Fryderyk II wypowie Szwecji wojnę. Niderlandy pla­nowały wysłanie floty do Danii, a Anglia pilnie śledziła sojusz między dwoma państwami. Na granicy między

Szwecją i Norwegaą było niespokojnie, cały czas toczyły się walki o Jamtland, Harjedalen i Bohuslan. Mówiono o zaciągnięciu norweskich chłopów do obro­ny tamtejszych terenów. Mogło to zagrażać młodym mężczyznom z rodu Ludzi Lodu: Andreasowi, Mat­tiasowi i Kalebowi.

Wszystko to działo się daleko. W samym rodzie trzymano się razem bardziej niż kiedykolwiek.

Pewnego wiosennego dnia w kwietniu na Elistrand

wywieszona białą flagę.

Już wiele dni kobiety w innych dworach stojąc

w oknach wyczekiwały znajomego sygnału. Natychmiast

więc wyjechały powozy. Liv przeżyła atak strachu i za­częła wątpić, czy będzie miała dość odwagi, by być przy porodzie, ale wiedziała, jak bardzo Gabriella by się przejęła, gdyby jej zabrakło. Zagryzła więc zęby i pojecha­ła ze wszystkimi.

Gabrielli, tak delikatnie zbudowanej i kruchej, szło gorzej niż poprzedniczkom, mimo że rodziła już po raz drugi. Mattias sądził, że wielką rolę odgrywa tu czynnik psychiczny - po prostu bardzo się bała i zbyt mocno była spięta.

Liv pamiętała poprzedni poród: wtedy wszystko poto-

czyło się przerażająco szybko. Tym razem ciągnęło się znacznie dłużej i Liv widziała w tym dobry znak.

Ale pod wieczór pobladła nawet Cecylia, wszak po­przednie rozwiązanie córki nie zakończyło się pomyślnie.

Oczywiście nie wszystkie kobiety jednocześnie za-

jmowały się położnicą. Dotrzymywały jej towarzystwa

w tych długich, trudnych chwilach oczekiwania, ale nigdy

nie było ich przy niej więcej niż dwie, by jej zbytnio nie męczyć.

Około trzeciej nad ranem było już po wszystkim.

Kaleb mógł wejść do żony po najtrudniejszej dobie

w życiu. Gabriella, śmiertelnie zmęczona, ale szezęśliwa,

urodziła żywą, kształtną córeczkę o ciemnych włosach

i pięknym odcieniu skóry. Na maleńkiej buzi dziecka

malowało się jednak coś czarodziejskiego, dzikiego. - Zobacz, jakaż ona do mnie podobna - świeżo

upieczona babcia Cecylia przeżywała stan uniesienia. - Nie widzicie? To szczęście dla dziecka.

Wszyscy z absolutną zgodnością potwierdzili, że podo-

bieństwo jest uderzające.

Jedna Liv pozostała milcząca. Uśmiechała się do maleńkiej córeczki Gabrielli, ułożonej w ramionach ma­tki, ale nic nie mówiła o żadnym podobieństwie.

Przed wyjazdem Cecylii i Jessiki do Danii odbyły się

chrzciny. Najpierw uroczystość w kościele wraz z trzema dumnymi matkami chrzestnymi: Irją, Cecylią i Matyldą,

a później uczta na Grastensholm. Tarald uczcił tytuł

dziadka, pijąc odrobinę za dużo, i przemawiając na okoliczność chrzcin wplótł fragmenty mowy, którą wy­głaszał na weselu Mattiasa i Hildy: serdecznie powitał

Hildę w rodzinie i miał nadzieję, że dobrze będzie się czuła

na Grastensholm, które teraz stanie się jej domem. Irja

dała mu dyskretnego kuksańca, i skutecznego, bo pomógł

mu wreszeie odnaleźć właściwy wątek.

Liv i Are na chwilę opuścili tę nieustającą orgię radości

i weszli do sąsiedniego pokoju, gdzie w rządku leżala

trójka nakarmionych i, jak przystało na dobrze wychowa-

ne dzieci, bardzo cichych maluchów.

Długo przypatrywali się niemowlętom.

- Czy widzisz to samo co ja? - zapytała Liv cicho.

- Tak. Już dawno zauważyłem...

Nigdy datąd tak się nie zdarzyło.

- Nie, ale chyba się nie boję - powiedział Are, jakby

dokonywał odkrycia.

- Ja też nie. Uważam, że nie ma w tym zła.

- Ja też mam takie uczucie. Czy sądzisz, że rodzice coś

wiedzą?

- Żadne z nich o niczym nie wspomniało. - Na chwilę umilkli, po czym Liv szepnęła: - Piękne dzieci, cała trójka. I bardzo do siebie niepodobne.

- Tak, zupełnie niepodobne. Miło by było patrzeć, jak

dorastają.

Liv uśmiechnęła się.

- Może tak będzie? Mamy przecież w zwyczaju

dożywać późnej starości.

- Myślę, że mnie nie jest to pisane - powiedział Are. - Żyje się do pewnej granicy. Jeśli osiągnie się cel w życiu, jest ono spełnione. A ja mam teraz jeszcze jedno, jedyne marzenie.

- Wiem o tym braciszku, wiem - pokiwała głową Liv,

po czym wcócili do innych.

Hilda ułożyła już Irmelin do snu. Dziewczynka leżała w oddzielnej kołysce. Nie chcieli, żeby spała w łóżku

razem z nimi. Słyszeli zbyt wiele historii o niemowlętach przygniecionych na śmierć. Kołyska stała jednak tuż obok Hildy, w zasięgu jej ręki. Wystarczyło tylko wyciągnąć dłoń, by delikatnie pohuśtać kołyską, kiedy dziewczynka zaczynała płakać.

Mattias wsunął się do łóżka i zdmuchnął świecę.

- Szczęśliwa? - zapytał.

- Jak mogłabym nie być szczęśliwa? Wszystko, o czym nawet nie śmiałam marzyć, nagle jest moje. Mąż, którego kocham, najlepszy na świecie, własne upragnione dzieciąt­ko, dom, który nie ma sobie równego. Cudowne życie otrzymane w podarunku. Właśnie dlatego, że niczego się nie spodziewałam, nie mogę wprost pojąć, że los ob­darował mnie tak szczodrze.

- Na mnie to też wywiera ogromne wrażenie. Nadal nie

mogę uwierzyć, że to wszystko jest prawdą.

- Jak myślisz, chyba powinniśmy być wdzięczni

wójtowi? - uśmiechnęła się.- Bo to mimo wszystko jego straszne uczynki związały nas ze sobą.

- Nie wydaje mi się, by cenił sobie naszą wdzięczność.

- Z pewnością masz rację. Nie sprawiał wrażenia, by

chciał czymkolwiek ucieszyć Norwegów. - Hilda zastana­wiała się nad czymś. - Nie bardzo rozumiem imię, jakie Kaleb i Gabriella nadali swojej córeczce. Villemo. Czy

[Vill (norw.) - dziki; mo (norw.) pyłek, okruch (przyp.tłum.).] jest take imię?

- Nie wiem. W każdym razie babcia Liv je zaakcep-

towała.

- To śliczne dziecko - stwierdziła Hilda. - Możemy

chyba być wielkoduszni i to przyznać? Ma w sobie coś

dzikiego, ale jej oczy są łagodne, niemal jak twoje.

- Tak myślisz? W każdym razie do naszej córki nie jest

podobna! Irmelin jest taka grzeczna, okrągła i wesoła.

O Boże, jakże ja kocham to dziecko!

- Tak - Hilda uszczęśliwiona westchnęła. - Wiesz,

uważam, że ma najzabawne oczy, jakie widziałam.

- Ja też tak myślę. - Mattias przygarnął żonę

razem z jej wymyśloną przez nią odmianą wyrazów.

- Ale znam kogoś, kto jeszcze bardziej oszalał na

punkcie swego dziecka niż my. Jesper był tu wczoraj i pokazywał wszystkim małego dziedzica zagrody.

Przez godzinę słuchałem o rozlicznych cudach, jakich dokonał ten szkrab. Mówił tym swoim wielkim głosem, wiesz jak?

- O tak, mam go dosyć! Jak wygląda chłopczyk?

- Jasnowłosy jak ojciec. Ale ma żywe, bystre oczy.

- Jesper też, ale łatwo baranieją.

- To aż dziwne, jak jego rodzina związana jest z naszą.

Podobno jego ojciec, Klaus, kochał naszą Sol, a potem zalecał się do przyszłej żony Arego, Mety, aż Silje ożeniła go z jedną ze służących. Jesper dorastał wraz z synami Arego, on i Brand razem walczyli na wojnie trzydziesto­letniej, a teraz rodzi mu się syn w tym samym czasie, kiedy na świat przychodzi wnuk Branda. Zastanawiam się, czy

dalej też tak będzie?

- Zgadzam się na to - roześmiała się Hilda. - Ale

naprawdę nie wiem, czy chciałabym, by nasza córka poślubiła syna Jespera. Nie chodzi mi o społeczne przesądy, jestem chyba ostatnia, której przyszłoby to do głowy, ale ta myśl nie jest mi miła z innych względów.

- Z powodu tego, co zrobił Jesper? Podobno jego ojciec zachował się tak samo w stosunku do Mety i ona

także przeżyła wstrząs. Wtedy właśnie Are oświadczył się jej, mniej więcej tak, jak ja tobie.

- Chcesz powiedzieć, że mężczyźni z tej rodziny spełniają wobec nas rolę strzał Amora?

- Być może. Och! Irmelin znów zaczyna płakać!

Kolejna bezsenna noc!

- Zajmę się nią, ty śpij - powiedziała Hilda szybko

i nerwowo, tak jak czyni to większość matek w obawie, że

mąż rozgniewa się na dziecko.

Chociaż w wypadku Hildy był to zbędny niepokój. Mattias nie zapomniał o swych anielskich przymiotach teraz, kiedy został ojcem rodziny. Brał na siebie część nocnego czuwania z radością, bez narzekań. Chorzy musieli trochę poczekać. Jako trzydziestojednolatek Mat­tias osiągnął wiek, w którym przyjmuje się ojcostwo

z większą świadomością i odpowiedzialnością niż w pięk-

nych młodzieńczych latach, kiedy świat wokół ma w sobie tyle nowego i interesującego.

Gdy cała rodzina radowała się nowym pokoleniem,

myśli Arego nadal krążyły wokół tego z Ludzi Lodu, który był od nich bardzo daleko: zaginionego wnuka.


Wyszukiwarka