kobiety, które kochają za bardzo, i przynosi ona skutki wręcz przeciwne do spodziewanych. Zamiast wdzięcznego, lojalnego towarzysza życia, związanego oddaniem i zależnością, kobieta wkrótce ma u boku mężczyznę coraz bardziej buntowniczego, pełnego niechęci i krytycyzmu. Pragnąc bowiem zachować odrębność i poczucie własnej wartości, musi on dostrzegać w partnerce bynajmniej nie rozwiązanie swoich problemów, lecz źródło wielu, jeśli nie wszystkich z nich.
Kiedy tak się stanie i związek się rozpada, kobieta ma jeszcze większe poczucie klęski, wpada w głębszą rozpacz. Skoro nie potrafi rozkochać w sobie kogoś tak niedoskonałego i potrzebującego, jak może się spodziewać, że kiedyś zdobędzie i zatrzyma miłość mężczyzny zdrowszego, bardziej odpowiedniego? Dlatego też takie kobiety niejednokrotnie zastępują nieudany związek kolejnym, jeszcze gorszym — gdyż z każdą klęską uważają się za coraz mniej wartościowe.
Rzecz oczywista, kobiecie trudno przerwać ów cykl, chyba że zrozumie podstawową potrzebę popychającą ku takiemu zachowaniu. Pam, podobnie jak wiele osób w profesjach związanych z pomaganiem innych, używała kariery zawodowej, by wzmocnić chwiejne poczucie własnej wartości. Umiała odnosić się jedynie do potrzeb — potrzeb pacjentów, dzieci, mężów czy innych partnerów. W każdej dziedzinie życia szukała sposobów, aby uniknąć głębokiego przekonania o własnej niższości i nieporadności. Dopiero gdy poddała się uzdrawiającemu zrozumieniu i akceptacji wyrażanym przez osoby jej równe, zyskała większy szacunek do samej siebie, przez co mogła w zdrowy sposób odnosić się do innych, w tym do zdrowego mężczyzny.
Celeste: czterdzieści pięć lat; rozwiedziona, matka trojga dzieci, które mieszkają z ojcem za granicą
W życiu związałam się chyba z setką mężczyzn i teraz, patrząc wstecz, mogę się założyć, że każdy z nich był albo jakimś smarkaczem, o wiele młodszym ode mnie, albo zbzikowanym artystą, narkomanem, alkoholikiem, pederastą albo wariatem. Setka niemożliwych facetów! Skąd ich wszystkich wzięłam?
Mój ojciec był kapelanem. Co oznaczało, że udawał człowieka miłego i serdecznego wszędzie, tylko nie w domu, bo tam nie zawracał sobie głowy pozorami i był sobą — skąpym, krytycznym, samolubnym tyranem. Oboje z matką święcie wierzyli, że my, dzieci, żyjemy po to,
138
żeby pomagać ojcu w jego zawodowej szopce. Mieliśmy uosabiać ideał
— same
piątki, urok osobisty przy gościach i żadnych kłopotów.
Atmosfera
rodzinna skutecznie to uniemożliwiała. Kiedy ojciec sie
dział
w domu, napięcie można było krajać nożem. Nie żyli blisko
z
matką. Wściekała się przez cały czas. Nie urządzała awantur,
po
prostu
cichutko, ponuro wrzała złością. Ilekroć prosiła ojca, żeby
coś
zrobił,
z rozmysłem partaczył robotę. Kiedy zepsuły się drzwi
fron
towe
i ojciec owszem, powbijał gwoździe — ogromne, grube
gwoździe,
które
dokumentnie zrujnowały wszystko. Szybko się nauczyliśmy
zostawiać
go w spokoju.
Po przejściu na emeryturę był w domu dzień i noc, siedział w fotelu i patrzył spode łba. Niewiele mówił, ale sama jego obecność zatruwała nam wszystkim życie. Serdecznie go nienawidziłam. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że ojciec sam ma problemy i że my też je mamy, skoro tak na niego reagujemy, pozwalamy się terroryzować. Nieustannie trwała walka: kto kogo? On zawsze wygrywał, biernie.
Tak czy siak, wyrosłam na buntownika. Byłam wściekła, jak matka, i mogłam to okazać tylko w jeden sposób: odrzucić wszelkie wartości, które uosabiali rodzice, wydostać się, stać się przeciwieństwem wszystkiego i wszystkich w rodzinie. Chyba najbardziej złościł mnie fakt, że z zewnątrz wyglądamy tak normalnie. Chciałam wleźć na komin i wrzeszczeć na cały głos, jaka okropna jest moja rodzina, ale najwyraźniej nikt prócz mnie tego nie dostrzegał. Matka i siostry skwapliwie uznały, że to ja mam problemy, a ja wyświadczyłam im tę grzeczność i odegrałam swoją rolę do końca.
W szkole średniej założyłam alternatywną gazetę, co narobiło mnóstwo szumu. Później poszłam na studia i przy pierwszej okazji wyjechałam z kraju. Chciałam uciec jak najdalej od domu, nigdzie nie byłoby mi za daleko. Na zewnątrz się buntowałam, ale w środku czułam tylko zamęt.
Pierwsze doświadczenia seksualne miałam w Europie, i to nie z Amerykaninem, tylko z młodym studentem z Afryki. Bardzo chciał się czegoś dowiedzieć o Stanach, więc poczułam się jak jego mentorka
— silniejsza,
mądrzejsza, bardziej światowa. Fakt, że był czarny, a ja
biała,
wywołało sporo gadania. Nic mnie to nie obeszło; tylko
umocniło
mnie w przeświadczeniu, jaka ze mnie buntowniczka.
W parę lat później, jeszcze na studiach, poznałam Anglika i za niego wyszłam. Był intelektualistą z dobrej rodziny. Szanowałam to. Miał dwadzieścia siedem lat i dotąd żadnej kobiety. Znowu zostałam
139