Pastoreau Życie codzienne we Francji i Anglii w w


MICHAEL PASTOREAU


Życie codzienne we Francji i Anglii

w czasach rycerzy Okrągłego Stołu


Rozdział pierwszy


1. Rytm życia


Jak się zdaje, człowiek XII wieku dość obojętnie odnosił się do cza­su. Liczenie godzin i dni, wyznaczanie świąt ruchomych i problemy ka­lendarzowe to domena wyłącznie duchowieństwa. Jedynie obowiązujące obrzędy religijne podkreślają doniosłość pewnych momentów życia, któ­rym towarzyszą. Czas należy do Kościoła. Ani rycerze, ani chłopi nie rządzą rytmem swojego życia. Biernie obserwują bieg czasu. Są bezsil­nymi świadkami przepływu dni i lat, które ich nieubłaganie posuwają ku starości i nieustannie wyznaczają każdej rzeczy własne miejsce. Stąd zapewne wynika rezygnacja, która sprawia, że ludzie bardziej się trosz­czą o pogodę niż o przemijający czas.


Zaludnienie Francji i Anglii


Interesujący nas okres mieści się w długiej fazie rozkwitu demogra­ficznego, ciągnącej się od początku XI do ostatnich dziesięcioleci XII wie­ku. Zjawisko to miało takie rozmiary i tak było doniosłe dla historii Euro­py Zachodniej, że historycy mówią o “rewolucji demograficznej". Przy­czyn tego rozkwitu można wymienić wiele: rozszerzenie się pokoju i wzrost bezpieczeństwa, wzmocnienie władz publicznych, ożywienie ru­chu handlowego, a zwłaszcza zwiększone zasoby płodów rolnych, dzięki postępom techniki i objęciu większych obszarów ziemi pod uprawę. Ob­licza się, że między rokiem 1000 i 1300 ludność Europy Zachodniej po­troiła się.

W tej długotrwałej fazie lata 1160-1220 stanowią okres szczególnie intensywnego rozkwitu. Nie sposób zmierzyć bezpośrednio tego przy­spieszenia wzrostu, lecz świadczą o nim liczne wskaźniki: powiększenie się obszaru upraw, zwyżka ceny ziemi, podział wielkich majątków ziem­skich, powstawanie nowych wiosek, parafii, klasztorów, przeobrażanie się małych wsi w miasteczka, rozrost miast, które, dusząc się w starych murach, zmuszone są - jak Paryż w latach 1190-1213 - budować so­bie nowe, otaczające większy obszar.

Oczywiście, nie da się ustalić dokładnie liczby ludności angielskiej i francuskiej w każdym momencie tego okresu. Można wszakże przyjąć przybliżone dane, zaczerpnięte w większości z pracy amerykańskiego hi­storyka J. C. Russela. Około roku 1200 liczba ludności Europy wynosiła około 60 milionów, a cały świat miał 350-400 milionów mieszkańców. Francja była najludniejszym królestwem Europy Zachodniej: w jej ów­czesnych granicach - około 420 000 km2 - żyło co najmniej 7 milionów ludzi. Znaczy to, że na jej dzisiejszym obszarze, 551 000 km2, liczba lud­ności przekroczyłaby 10 milionów. Uboższe pod tym względem były Wy­spy Brytyjskie, liczące tylko 2,8 miliona mieszkańców, z czego 1,9 milio­na na terenie samej Anglii. Jednakże różnica w gęstości zaludnienia obu królestw była nieznaczna: 16 mieszkańców na 1 km2 we Francji, 14 - w Anglii.

Dla porównania przytoczmy jeszcze kilka liczb: na początku XIII wieku Półwysep Pirenejski (królestwa chrześcijańskie łącznie z teryto­riami opanowanymi przez islam) liczył przypuszczalnie 8 milionów miesz­kańców; Italia nieco mniej; kraje germańskie (Niemcy, Austria i Szwaj­caria) łącznie 7 milionów, Węgry 2 miliony, Polska 1,2 miliona, a Cesar­stwo Bizantyńskie 10-12 milionów.

Około 1200 roku Paryż miał mniej więcej 25 000 mieszkańców, roz­mieszczonych bardzo nierównomiernie na 253 hektarach, objętych nowy­mi murami, wzniesionymi za Filipa Augusta. Tyleż, a może nawet nieco więcej ludzi mieszkało w Londynie. Inne “duże" miasta Francji, Rouen i Tuluza, nie dosięgają nawet połowy ludności Paryża. W Anglii Londyn (już wtedy!) stanowi wyjątkowe zjawisko urbanistyczne, gdyż pozostałe ważniejsze miasta (York, Norwich, Lincoln i Bristol) nie przekraczają liczby 5000 mieszkańców.

Ale Paryż i Londyn nie były wcale największymi miastami chrześci­jaństwa. W pierwszej połowie XIII wieku Rzym i Kolonia mogły się po­szczycić co najmniej 30 000 mieszkańców, Wenecja i Bolonia miały ich po 40 000, a Mediolan i Florencja po 70 000. Największym miastem chrze­ścijańskim pozostawał Konstantynopol, gdyż w momencie zdobycia tego miasta przez krzyżowców w 1204 roku żyło tam 150 000 - 200 000 ludzi.

Liczby te nie mogą jednak zamaskować luk istniejących w naszej wiedzy, dotyczących takich zagadnień, jak liczbowy stosunek ludności osiadłej w miastach do całej ludności w kraju. Nie sposób też przedsta­wić na mapie gęstości zaludnienia, gdyż była ona niezmiernie zróżnico­wana na obszarze każdego regionu. Nie sposób nade wszystko wyciągać ogólnych wniosków na podstawie poszczególnych przypadków. Demogra­fia końca XII wieku składa się z mnóstwa kontrastów: między strefami, gdzie ludzie skupiają się gromadnie, a innymi, całkowicie bezludnymi; między rodzinami licznymi a małżeństwami bezdzietnymi; między wyso­kim wskaźnikiem śmiertelności niemowląt a znaczną liczbą osób doży­wających sędziwej starości.




Narodziny i chrzest


Ludzie XII wieku mieli zaufanie do życia i przestrzegali biblijnego nakazu, aby się rozmnażali. Stopa narodzin wynosiła rocznie około 35 promile. Regułą we wszystkich warstwach społecznych była rodzina liczna. Zresztą pary królewskie starają się pod tym względem świecić przykładem: Ludwik VI i Alicja Sabaudzka, Henryk II i Alienor Akwi­tańska, Ludwik VIII i Blanka Kastylijska - wszyscy ci koronowani małżonkowie spłodzili po ośmioro dzieci.

Przez cały czas tego okresu płodność, jak się zdaje, wzrasta: badania pozwoliły stwierdzić, że w Pikardii w środowisku arystokratycznym ro­dziny liczne (to znaczy mające 8-15 dzieci) stanowiły w 1150 roku 12 procent, w 1180 roku - 33 procent, a w 1210 roku - 42 procent. Mamy więc do czynienia ze znacznym wzrostem.

Na przekór temu, co przez długi czas sądzili historycy, kobiety w XII i XIII wieku nie różniły się od dzisiejszych długością okresu płod­ności. Jeśli przypuszczano, że był on wówczas krótszy, to dlatego że nie brano pod uwagę częstych wtedy śmierci kobiet przy porodach i wczes­nej utraty mężów, zwykle dużo starszych od swoich żon. Poza środo­wiskiem arystokracji młode wdowy rzadko bowiem wychodziły powtórnie za mąż. Pierwsze dziecko przychodziło na świat, jak się zdaje, stosunko­wo późno, toteż odstęp lat między pokoleniami był dość duży, lecz mniej jaskrawy niż w naszej dobie, z powodu często znacznej różnicy wieku dwojga małżonków, a także między ich pierwszym i ostatnim dzieckiem.

Znamiennym przykładem jest Alienor Akwitańska. Urodzona w 1122,3 mając piętnaście lat zaślubiła (1137 r.) dziedzica tronu Francji, późniejszego Ludwika VII, któremu urodziła dwie córki: Marię w 1145 ro­ku i Alicję w 1150. Odtrącona przez męża po piętnastu latach pożycia wkrótce zaślubiła Henryka Plantageneta, młodszego od niej o dziesięć lat. Z tego drugiego związku przyszło na świat ośmioro dzieci: Wilhelm (1153 r.), Henryk (1155 r.), Matylda (1156 r.), Ryszard (1157 r.), Gotfryd (1158 r.), Alienor (1161 r.), Joanna (1165 r.) i Jan (1167 r.). Kolejne ma­cierzyństwa przypadają więc na jej wiek 23 i 28 lat, a w drugim mał­żeństwie - 31, 33, 34, 35, 36, 39, 43 i 45 lat. Narodziny pierwszego i ostat­niego dziecka dzieli okres 22 lat.

A oto drugi, bardzo wymowny przykład: Wilhelm zwany Marszał­kiem, hrabia Pembroke, regent Anglii w latach 1216-1219, ożenił się do­piero osiągnąwszy 45 lat i wybrał bogatą dziedziczkę Izabelę de Clare, 0 30 lat młodszą od niego. Mimo różnicy wieku małżonkowie zdążyli spło­dzić dziewięcioro dzieci. Przy czym w obu przykładach liczymy tylko dzieci, których istnienie potwierdzają dokumenty, a przecież zmarłych w niemowlęctwie nie notują zazwyczaj żadne akta ani kroniki.

Śmiertelność była wśród dzieci ogromna. Na troje tylko jedno prze­kraczało wiek 5 lat, zaś co najmniej 10 procent niemowląt umierało w pierwszym miesiącu życia. Dlatego chrzczono je bardzo wcześnie, zwykle nazajutrz po przyjściu na świat. Z tej okazji odbywał się w kościele pa­rafialnym obrzęd nie różniący się od dzisiejszej ceremonii. W XII wieku prawie powszechnie już zaniechano zwyczaju zanurzania nagiego nowo­rodka w chrzcielnicy. Chrzest odbywał się przez polewanie. Kapłan trzy­krotnie polewał wodą święconą czoło dziecka, znacząc je znakiem krzyża i wymawiając formułę: “Ego te baptiso in nomine Patris et Filii et Spi­ritus Sancti."

Zwyczaj każe zapraszać kilka par rodziców chrzestnych. Ponieważ nie ma urzędu stanu cywilnego, warto się postarać, aby wiele osób za­chowało to wydarzenie w pamięci. Wiemy, że Filip August został ochrz­czony 22 sierpnia 1165 roku, nazajutrz po narodzinach, przez biskupa Pa­ryża Maurycego de Sully (tego samego, który w 1163 roku zadecydował o przebudowie katedry Notre-Dame) i że miał trzy pary rodziców chrzestnych, a byli to Hugon, proboszcz kościoła Saint-Germain-des-Pres, Herve, proboszcz kościoła Saint-Victor, Odon (Eudes), były proboszcz ko­ścioła Sainte-Genevieve, ciotka noworodka Konstancja, małżonka hra­biego Tuluzy, oraz dwie wdowy zamieszkałe w Paryżu.

Dziecko otrzymywało na chrzcie tylko imię chrzestne, nie było to wszakże imię w dzisiejszym rozumieniu, lecz jedynie jego imię praw­dziwe, które miało mu służyć przez całe życie. To zaś, co dziś uważamy za nazwisko, było wówczas przydomkiem - nazwą miejscowości, okre­śleniem zawodu czy przezwiskiem - po prostu dodatkiem wiążącym się tylko z danym osobnikiem, nie z całą jego rodziną. Co prawda za pano­wania Filipa Augusta (1180-1223 r.) przydomki te w niektórych regionach (Normandia, Ile-de-France) zaczynają być dziedziczone, lecz proces ten rozwijał się powoli. W ówczesnych tekstach oznacza się poszczególne osoby zazwyczaj imieniem chrzestnym, dodając miejsce pochodzenia czy zamieszkania, piastowaną funkcję lub rangę.

Na ogół dawano dziecku imię jednego z rodziców chrzestnych. Wsku­tek tego moda na imiona niewiele się zmieniała. Najbardziej rozpowszech­nione, zarówno we Francji, jak w Anglii, imiona męskie to Jan i Wil­helm. Później pojawiają się w Anglii coraz częściej imiona: Robert, Ry­szard, Tomasz, Gotfryd, Hugon i Stefan, a we Francji Piotr, Filip, Hen­ryk, Robert i Karol. Pewne imiona cieszą się powodzeniem w poszczegól­nych prowincjach, a więc: Baldwin we Flandrii, Tybald w Szampanii, Ryszard i Raul w Normandii, Alan w Bretanii, Odon w Burgundii; nie­kiedy wiąże się to z kultem pewnych świętych patronów, rozpowszech­nionym na bardziej ograniczonym terenie, a więc św. Remi w okolicy Reims, św. Medard w okolicy Noyon, św. Martial w okolicy Limoges; a w Anglii najwięcej Gilbertów spotykało się w diecezji Lincoln.

Trudniej jest ustalić statystykę imion żeńskich. W obu królestwach najpopularniejsze były imiona Maria i Joanna; następne na liście były, jak się zdaje, Alicja, Blanka, Klementyna, Konstancja, Izabela, Małgo­rzata, Matylda i Petronela (Perrine). Forma może się zmieniać zależnie od prowincji (Elisabeth w Artois, lecz Isabelle w Poitou; Mahaut we Flandrii, lecz Mathilde w Normandii, a Maud w Langwedocji) lub zależ­nie od warstwy społecznej: Perrine, Perrette i Pernelle to zazwyczaj plebejuszki, podczas gdy bardziej uczona forma, Petronille, przystoi ko­bietom z arystokracji. Podobna relacja zachodzi między formami Jacqui­ne, Jacquette i Jacquotte a wykwintniejszą Jacqueline.

Dziecko przez sześć, siedem pierwszych lat życia pozostawało pod opieką kobiet. Czas wypełniały mu zabawki i gry. Były to: kulki, klocki, kostki, drewniane koniki, piłki ze szmat lub ze skóry, lalki rzeźbione z drewna, ze zginającymi się kończynami, miniaturowe naczynia stołowe i gliniane garnuszki, gra w chowanego, w ślepą babkę itp. Jak się zdaje, dorośli ludzie dość obojętnie odnosili się do małych dzieci. Mało jest tek­stów i dzieł sztuki z tej epoki, które by przedstawiały rodziców zachwy­conych, rozczulonych lub zaniepokojonych jakimś gestem swego potom­ka w wieku, gdy nie pora jeszcze na jego edukację.


Małżeństwo


Małżeństwo ma doniosłe znaczenie, zarazem rodzinne, rodowe i eko­nomiczne. Jako związek dwóch rodzin lub dwóch gałęzi rodu przyczynia się niekiedy do zakończenia dawnych waśni. Oznacza też połączenie dwóch majątków, dwóch potęg. Toteż trzeba wybierać współmałżonka rozważ­nie. Jak wiemy, Wilhelm zwany Marszałkiem czekał do ukończenia czter­dziestu pięciu lat, zanim się ożenił z Izabelą de Clare; małżeństwo to uczyniło niezamożnego młodszego syna jednym z najbogatszych ludzi Anglii. Możny pan przed ożenieniem syna lub wydaniem za mąż córki zasięgał rady nie tylko u najdalszych nawet krewnych, lecz również u swoich wasali; poza tym prawo feudalne wymaga, żeby prosił o radę i zezwolenie swojego suzerena. Suzeren ze swej strony obowiązany jest dołożyć starań, aby jak najprędzej i jak najkorzystniej wydać za mąż córkę zmarłego wasala.

Przede wszystkim wszakże małżeństwo jest sakramentem. Polega na wymianie zobowiązań w obecności księdza. Władze świeckie pozosta­wiają Kościołowi ustalanie prawnych przepisów małżeństwa. Miejscowy obyczaj nie ma wpływu na te przepisy, które są mniej więcej identyczne we wszystkich krajach Europy Zachodniej. Kościół za istotny element małżeństwa uznaje zgodę obojga małżonków. Zgoda rodziców nie jest konieczna i teoretycznie zabrania im się wywierania przymusu na dzie­ci, aby wbrew własnej woli zawarły związek małżeński. Jednakże litera­tura epicka dostarcza mnóstwa przykładów łamania tego zakazu, przed­stawia dziewczęta zmuszane wbrew swojej woli przez ojców, opieku­nów lub suzerenów do małżeństwa z bogatym, możnym starcem. Roza­munda, bohaterka Chanson d'Elie de Saint-Gilles otwarcie wyraża swój wstręt:

Nie chcę starucha z pomarszczoną skórą (...J Ta skóra tylko z po­zoru jest zdrowa, od środka zżera ją robactwo i nie zniosłabym tego zwiędłego ciała, wolałabym uciec jak branka z niewoli [...]"

Przepisy wymieniają kilka przeszkód uniemożliwiających zawarcie związku małżeńskiego: wiek poniżej lat 12 dla dziewcząt, poniżej 14 dla chłopców; otrzymanie wyższych święceń; pokrewieństwo zbyt bliskie, a za takie na ogół uważano pokrewieństwo -poniżej siódmego stopnia (to znaczy wspólny pradziad dziadków). Można było jednak uzyskać dyspen­sę od tego ostatniego warunku.

Małżeństwo jest nierozerwalne od chwili, gdy zostało dopełnione. Nie wolno żony odtrącić, rozwód nie istnieje. Jedyny sposób, żeby związek zerwać, to unieważnienie, a można je uzyskać powołując się na impoten­cję lub bezpłodność jednego ze współmałżonków albo też udowadniając pokrewieństwo, o którym nie wiedziano w chwili ślubu. Nie jest to więc zerwanie małżeństwa, lecz po prostu stwierdzenie, że legalne jego zawar­cie było niemożliwe, a zatem ono nie istnieje. Kościół wykazywał w tej dziedzinie niekiedy wielką ustępliwość. Wiadomo, że w marcu 1152 roku zostało anulowane przez synod w Beaugency małżeństwo Ludwika VII z Alienor. Za pretekst posłużył fakt, że Hugo Capet, pradziad dziada Ludwika, był żonaty z siostrą pra-pra-pradziadka Alienor. W rzeczy­wistości związek rozpadł się z powodu niezgody między małżonkami (cho­ciaż kronikarze niewątpliwie przesadzili przypisując królowej różne przy­gody), a nade wszystko dlatego, że w ciągu piętnastu lat pożycia Alienor obdarzyła króla tylko dwiema córkami.

Filip August w podobnej sprawie miał mniej szczęścia niż jego oj­ciec. Po śmierci (1192 r.) pierwszej żony, Izabeli z Hainaut, zaślubił 14 sierpnia 1193 roku Ingeborgę, siostrę króla duńskiego. Z przyczyn, któ­rych historykom nigdy się nie udało dociec, już nazajutrz po ślubie po­czuł nieprzezwyciężony wstręt do nowej małżonki i zaczął starania, aby się jej pozbyć, pod pretekstem, że jest ona kuzynką jego pierwszej żony. Na żądanie króla zgromadzenie prałatów i baronów unieważniło więc to małżeństwo. Lecz zamknięta w jakimś flamandzkim opactwie królowa zdołała wysłać skargę do papieża, który z kolei anulował unieważnienie. Filip August nie przyjął do wiadomości decyzji papieskiej i szukał sobie następnej żony. Napotkał wszakże niemałe trudności: wszyscy królowie i książęta Europy odmawiali mu ręki swej siostry lub córki. Znalazł w końcu w dalekim Tyrolu córkę skromnego wasala, księcia Bawarii, Ag­nieszkę z Meranu. klub odbył się 14 czerwca 1196 roku. Wtedy konflikt jego z papieżem jeszcze się zaostrzył. W styczniu 1200 roku Innocenty III zwołał do Wiednia synod biskupów, który obłożył interdyktem kró­lestwo Filipa. Nie wolno było tam odprawiać nabożeństw ani udzielać sakramentów. Kara wymierzona władcy zaciążyła nad całym jego lu­dem, a była tak dotkliwa, że król musiał się ugiąć. (Tymczasem ślub jego syna, późniejszego Ludwika VIII, z Blanką Kastylijską trzeba było 23 maja 1200 roku przenieść do Port-Mort, pod Andelys, na terytorium kró­la angielskiego.) Król pod koniec roku odesłał więc Agnieszkę i przyjął z powrotem Ingeborgę, ale dopiero w 1212 roku przywrócono jej ostatecz­nie w pełni prawa królowej.

Nie wolno też udzielać ślubów w pewnych okresach roku: od pierw­szej niedzieli adwentu do oktawy po Trzech Królach; od trzeciej niedzieli przed Wielkim Postem do Niedzieli Przewodniej; od poniedziałku przed Wniebowstąpieniem do oktawy Zielonych Świąt. Ceremonia ślubna, za­zwyczaj odbywająca się w soboty, niewiele się różniła od dzisiejszej. Pań­stwo młodzi nie występowali w specjalnych ubiorach, lecz po prostu w swoich najpiękniejszych strojach, w welonie czy też w koronie na gło­wie. Wymieniali ślubowania i obrączki w kruchcie - gdzie także odby­wały się chrzty i zrękowiny - gesty i formułki po dziś dzień prawie nie zmienione. Potem dopiero wchodzili do kościoła, aby uczestniczyć we mszy świętej, a po wyjściu z kościoła udawali się zgodnie ze zwyczajem na cmentarz, na chwilę medytacji. Wreszcie następowało wesele, trwają­ce z reguły kilka dni, i to nie tylko w domach bogatych baronów, lecz także w chatach chłopskich. W pierwszym przypadku gromadzili się na te uroczystości wszyscy okoliczni arystokraci, w drugim - sąsiedzi z całej wioski. Najdłużej trwało wesele, najwspanialsze podarki otrzymywali no­wożeńcy i najobfitsze były uczty, gdy któryś z możnych panów żenił pierworodnego syna.


Starość i śmierć


Średniowiecze nie znało starości w tym sensie, jaki teraz nadajemy temu słowu; nikt się “nie wycofywał" z czynnego życia, chyba że wstę­pował do klasztoru. Każdy aż do śmierci pozostawał człowiekiem do­rosłym i jeżeli nie zniedołężniał całkowicie, spełniał swoje powinności. Mężczyzna siedemdziesięcio- czy osiemdziesięcioletni brał udział w robo­tach polnych, regularnych bitwach i dalekich pielgrzymkach, nie rezyg­nował z władzy politycznej.

Ludzie tej epoki nie umierali też tak młodo, jak mogłoby się nam wydawać. Przeciętna długość życia wynosiła 30-35 lat (niewiele mniej niż w pierwszej połowie XIX wieku), ale trzeba pamiętać, że na tę prze­ciętną wpływała ogromna śmiertelność wśród dzieci; co trzeci noworodek nie przekraczał pięciu lat życia. W ten sposób dokonywała się naturalna selekcja i ci, którzy przeżyli, mieli szansę osiągnąć wiek stosunkowo po­deszły. Ocenia się, że w Anglii XIII stulecia na 1000 dzieci urodzonych w danym roku tylko 650 osiągało wiek 10 lat, 550 dożywało trzydziestki, 300 - pięćdziesiątki, a 75 - siedemdziesiątki.

Bardziej wyraziście można to przedstawić na konkretnych przykła­dach. Niestety wszystkie są wybrane z kręgu władców lub książąt Ko­ścioła, ponieważ znamy daty urodzenia i zgonu jedynie takich dostojnych osobistości. W XII wieku wielu ludzi nie wiedziało dokładnie, ile mają lat, nie znając daty własnego urodzenia. Nawet Wilhelm zwany Marszał­kiem uważał się za starszego, niż był rzeczywiście, i w 1216 roku, obej­mując regenęję królestwa angielskiego, mówił, że ma “z górą osiemdzie­siąt lat", chociaż można z całą pewnością stwierdzić, że urodził się po­między 1144 a 1146 rokiem.

Ludwik VII umarł mając 60 lat. Filip August przeżył lat 58, Inge­borga duńska - 60; Ludwik VIII żył tylko 39 lat, lecz jego żona Blanka Kastylijska - 65; cesarz Fryderyk Barbarossa umierając miał lat 68, Wilhelm Lew, król Szkocji - 71, Henryk II Plantagenet - 56, jego sy­nowie, Ryszard Lwie Serce i Jan Bez Ziemi, dożyli tylko do 42 i 49 lat, natomiast ich matka Alienor doczekała osiemdziesiątego trzeciego roku życia i przeżyła ośmioro ze swoich dziesięciorga dzieci.

Częściej niż inni osiągali dostojny wiek duchowni: święty Bernard przeżył lat 63; tyleż co Abelard, mimo swoich nieszczęść; Wilhelm o Bia­łych Rękach, arcybiskup Reims, żył lat 67, Hugues z Puiset, biskup Dur­ham - 70; Robert Wielkogłowy, biskup Lincolnu - 78; Gilbert Foliot, biskup Londynu - 79, papież Grzegorz VIII - 87, a następca jego na­stępcy, Celestyn III - 92 lata. Wiek XII pozostawił nam pamięć o pew­nym stulatku: był nim święty Gilbert z Sempringham, założyciel zakonu gilbertynów, urodzony w 1083, zmarły w 1189 roku!

Jak widać, w kręgach arystokratycznych ludzie nierzadko przekra­czali sześćdziesiątkę, a życie po siedemdziesiątce nie uchodziło za zjawi­sko wyjątkowe. Dlatego zapewne anonimowy autor opowieści o śmierci króla Artura - La mort le roi Artu - chcąc podkreślić sędziwy wiek swego bohatera, przypisuje mu nie 70 ani 75, lecz 92 lata.

Trzeba wszakże przyznać, że długowieczność jest przywilejem pew­nych warstw społecznych. Wśród pospólstwa szansa przeżycia zmniejsza się wskutek klęsk głodowych i pomorów, a w niektórych okolicach wsku­tek chorób endemicznych. Wielu poetów, jak między innymi Helinant de Froidmont, zastanawia się nad krótkością dni człowieka na ziemskim pa­dole:


O, Śmierci, co znienacka chwyta tych, co długo żyć myśleli [...]

O, Śmierci, której nigdy się nie sprzykrzy ściągać z wysokości [...]

Często syna przed ojcem zabierasz i kwiat zrywasz,

A pozostawiasz owoc [...]

W dwudziestym ósmym czy trzydziestym roku, w pełni młodości

Porywasz tego, kto mniemał, że właśnie rozkwita [...]


2 Rytm czasu


Człowiek świecki nie był zdolny ocenić dokładnie czasu. Rzeczy od­ległe (na przykład data własnego urodzenia) zacierały się w jego pamięci, nie potrafił też sięgać w przyszłość, by ją wykorzystać w swoich planach. Wyruszając na pielgrzymkę albo w dłuższą podróż nie umiał przewidzieć, kiedy wróci i co będzie robił po powrocie. Bohaterowie Okrągłego Stołu często tak właśnie wyruszali na poszukiwanie przygód, nie wspominając o terminie czy zamiarze powrotu. Z nielicznymi wyjątkami kronikarze i powieściopisarze nie dbają o ścisłość dat i chronologii, poprzestając na takich mglistych formułkach, jak “za króla Henryka II", “około Zielo­nych Świątek", “gdy się dni wydłużać zaczynały", albo też po prostu przyjmują za punkt odniesienia jakieś zdarzenie niezwykłe, wyróżniające się w potoku dni. W praktyce określa się datę zdarzenia w odniesieniu do uroczystych świąt lub do innych zdarzeń, które ze względu na swoją doniosłość utkwiły w pamięci.

Średniowieczna umysłowość zdaje się szczególnie uczulona na regu­larny cykl dni, świąt, pór roku, wieczne oczekiwanie i wieczne rozpoczy­nanie od początku, a jednocześnie powolne, nieubłagane starzenie się. Wszystko jest v, ruchu i zarazem w zawieszeniu. Stąd w literaturze i sztu­ce takie tematy jak “pochwała minionego czasu" (świat się starzeje, nie jest już tym, czym był niegdyś; gdzie się podziały niegdysiejsze radości, cnoty i bogactwa lub “koło Fortuny" (wszystko zawsze wraca na swo­je miejsc, każdy z nas widzi, jak jego los opada, wznosi się i znowu opa­da po cóż się wysilać aby zmienić bieg rzeczy?).

Ta tradycyjna rezygnacja prawdopodobnie wynika z tego, że czło­wiek średniowiecza - rycerz czy chłop - zna pojęcie czasu jedynie z konkretnego doświadczenia. Refleksja intelektualna i ścisłe obliczenia stanowią wyłączny przywilej garstki duchownych. Inni, wszyscy inni, wiedzą tylko, że dni się przeplatają z nocami, zima z latem. Żyją czasem przyrody, któremu rytm nadają coroczne roboty w polu, terminy danin i opłat należnych seniorowi. Na portalach wielkich katedr w Amiens, Chartres, Paryżu, Reims, Saint-Denis, Senlis, a w Anglii zwłaszcza na chrzcielnicach - rzeźbiarze często przedstawiali kalendarz życia wiej­skiego; każdy miesiąc jest zilustrowany charakterystyczną dla niego scen­ką, a więc styczeń to czas świąt i uciech stołu, luty przynosi odpoczynek przy domowym ognisku, marzec wymaga wznowienia pracy na roli, prze­kopywania ziemi i przycinania winorośli; kwiecień jest najpiękniejszym miesiącem roku, porą odnowy, i bywa przedstawiany w postaci dziew­czyny z naręczem kwiatów; maj to miesiąc wielkiego pana, który wtedy na wspaniałym koniu rusza na polowanie lub na wojnę; czerwiec to czas sianokosów, a lipiec - żniw; sierpień - młócki, wrzesień i paździer­nik - winobrania, a pod koniec tego okresu także siewów; w listopadzie przygotowuje się zapas drew na zimę i prowadzi się do dąbrowy wieprz­ka, aby się utuczył żołędziami, zanim będzie zarżnięty w grudniu, przed styczniowymi ucztami.


Czas krótki: dzień


Rytm dnia zależy przede wszystkim od słońca, dni są w lecie długie, a zimą krótkie. W osiedlach ułatwiają rachubę czasu dzwony klasztoru wzywające mniej więcej co trzy godziny na modlitwy: o północy na jutrz­nię, około trzeciej na laudes, około szóstej na prymę, około dziewiątej na tercję, a w południe na sekstę, około piętnastej na nonę, około siedemna­stej na nieszpory i około dwudziestej pierwszej - na kompletę. Co praw­da, nie wszystkie te godziny kanoniczne są równej długości, wahają się, zależnie od szerokości geograficznej, pory roku i skrupulatności dzwon­nika. Zwłaszcza godzina nieszporów była niestała, w Anglii zaś dzwo­niono wcześniej niż na kontynencie na tercję, sekstę i nonę (i to tak, że w końcu noon w języku angielskim oznacza południe).

Jak mierzono upływ czasu? W niektórych klasztorach były zegary wodne, podobne do starożytnych klepsydr, złożone z dwóch pionowo ze­stawionych naczyń, przy czym woda z górnego kapie kropla po kropli do dolnego; dana ilość płynu wymaga zawsze tego samego czasu, aby prze­lać się z jednego naczynia do drugiego. Ale ten przyrząd, delikatny i skomplikowany, nie był bardzo rozpowszechniony. Chętniej posługiwa­no się zegarem słonecznym, a do mierzenia krótszych okresów czasu ­piaskowym, podobnym, mimo różnicy w rozmiarach, do prostego przyrzą­du, którego po dziś dzień używają gospodynie w swoich kuchniach. W no­cy zakonnik pełniący obowiązki dzwonnika orientował się według po­zycji gwiazd albo długości wypalonej świeczki. Z tekstów wiemy, że w ciągu nocy zużywały się trzy świece, dzielono więc noc na trzy części, nazywając je pierwszą, drugą i trzecią świeczką. Dzwonnik mógł też z grubsza liczyć godziny według liczby przeczytanych stronic, odmówio­nych pacierzy lub psalmów.

Sposób spędzania dnia jest oczywiście różny, zależnie od regionu, pory roku i pozycji społecznej. Można wszakże zauważyć pewne wspólne reguły. Wstawano na ogół wcześnie, bo wraz ze świtem rozpoczynały się codzienne czynności, a trzeba było przedtem umyć się, ubrać, odmó­wić pacierz lub wysłuchać mszy świętej. Mało kto zaraz po wstaniu z łóż­ka zasiadał do stołu, gdyż praktyki religijne wymagały, by je wypełniać na czczo. Śniadanie, pierwszy z trzech codziennych posiłków, jadano więc stosunkowo późno, w porze tercji; dzielił on przedpołudnie na dwie mniej więcej równe części. Drugi, bardziej obfity posiłek, obiad, wypadał mię­dzy sekstą a noną. Po nim następowała chwila odpoczynku, drzemka lub lektura, przechadzka lub jakieś gry. W porze, którą my określilibyśmy jako połowę popołudnia, każdy wracał do swoich obowiązków i zajmował się nimi do zachodu słońca. Zimą ta część dnia była stosunkowo krótka. Do kolacji siadano między nieszporami a kompletą i ten posiłek trwał dłu­żej niż dwa poprzednie. Potem niekiedy czuwano jeszcze przez czas jakiś, lecz - z wyjątkiem wigilii Bożego Narodzenia - niezbyt długo. W XII wieku ludzie wcześnie chodzili spać. Oświetlenie - świeca łojowa lub woskowa, lampka oliwna - kosztowało drogo i nie było bezpieczne, a noc zawsze budziła mniejsze lub większe niepokoje: to w nocy wybuchały pożary, czyhały zdrady i nadprzyrodzone strachy. Przepisy prawne wszę­dzie zakazywały jakiejkolwiek pracy po zapadnięciu ciemności i surowo karały za przestępstwa czy wykroczenia popełniane między zachodem a wschodem słońca.


Czas długi: rok i kalendarz


Z datami było tak samo jak z godzinami: wszyscy słuchali dyktanda Kościoła. Cykl roku wynikał z kalendarza liturgicznego, w którym głów­ne akcenty padały na adwent, Wielki Post i najważniejsze święta: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Wniebowstąpienie, Zielone Świątki i dzień Wszy­stkich Świętych. Wniebowzięcie Matki Boskiej (15 sierpnia) zaczęto świę­tować dopiero w połowie XIII wieku. Datę Bożego Narodzenia wyznaczył ostatecznie na dzień 25 grudnia sobór nicejski w 325 roku, a dopiero w VII wieku ustalono 1 listopada jako dzień Wszystkich Świętych. Trzy po­zostałe wielkie święta są ruchome. Pierwszym zadaniem rachmistrzów było obliczenie daty Wielkanocy, którą od VI wieku postanowiono ob­chodzić w pierwszą niedzielę po pełni księżyca następującej po 21 marca (w praktyce zasada ta wahała się nieco aż do końca VIII wieku). Tak też oblicza się ją po dziś dzień. Podobnie jak w średniowieczu, Wielkanoc w naszych czasach może więc przypaść najwcześniej 22 marca, a najpóź­niej 25 kwietnia. Wniebowstąpienie święci się w czterdzieści, a Zesłanie Ducha Świętego w pięćdziesiąt dni po Zmartwychwstaniu.

Rok kościelny zaczyna się w pierwszą niedzielę adwentu, lecz z ro­kiem świeckim było i jest inaczej. Zrazu ta data była w różnych krajach różna. W Anglii za początek roku przyjmowano dzień 25 grudnia, później jednak kancelaria episkopalna i królewska przesunęły go stopniowo aż do 25 marca, na święto Zwiastowania, i ten zwyczaj przeważał od końca XIII wieku aż do 1751 roku. We Francji zwyczaje różniły się w poszcze­gólnych jednostkach administracyjnych. Nawet w miastach dość blisko siebie położonych rok zaczynał się kiedy indziej, a więc w Beauvais 25 grudnia, w Reims 25 marca, w Paryżu w Niedzielę Wielkanocną, w Meaux 22 lipca (dzień świętej Marii Magdaleny). Nie wdając się w szczegóły powiedzmy, że najczęściej za początek roku uznawano Boże Narodzenie (regiony zachodnie i południowe), Zwiastowanie (Normandia, Poitou, część środkowej i wschodniej Francji), Wielkanoc (Flandria, Ar­tois, domena królewska).

Ta ostatnia data, że względu na swoją ruchomość, była szczególnie niedogodna. Dla kancelarii królów Francji rok zaczynał się w Niedzielę Wielkanocną, toteż w pewnych latach zawarte w nim były prawie pełne dwa kwietnie, gdy w innych latach miesiąc ten skracał się do połowy. Na przykład 1209 rok zaczął się 29 marca, a skończył niemal w trzyna­ście miesięcy potem, 17 kwietnia, czyli że kwiecień w tym roku liczył 47 dni w dwóch częściach, 30 w pierwszej i 17 w drugiej, natomiast w roku 1213, zaczętym 14 kwietnia i zakończonym 29 marca, zmieściło się zaledwie szesnaście dni kwietnia.

W aktach i kronikach nie zawsze oznaczano rok licząc od narodzenia Chrystusa. Niekiedy wybierano raczej takie formuły jak: “w tym a tym roku panowania naszego króla (naszego hrabiego) (...) albo: gdy nasz król (nasz hrabia) panował od tylu a tylu lat." Poza tym, chociaż nazwy mie­sięcy brzmiały tak samo jak dzisiaj, dni oznaczano rozmaicie: weźmy dla przykładu 28 września. Czasem pisano: “dwudziestego ósmego dnia wrześ­nia", czasem “na trzy dni przed końcem września" lub “trzeciego dnia od końca września", a czasem “na cztery dni przed kalendami paździer­nika", lecz najczęściej: “w wigilię świętego Michała".

Dla ogromnej bowiem większości ludzi święta liturgiczne i dni świę­tych patronów stanowiły jedyne punkty orientacyjne roku. Wynikały z tego niekiedy nieporozumienia. Mogło się zdarzyć, że w dwóch sąsiadu­jących ze sobą diecezjach daty świąt tych samych patronów były różne. Niektórzy zaś święci powszechnie czczeni mieli nie jeden, lecz kilka swoich dni w roku. Obchodzono rocznicę ich urodzin, nawrócenia, mę­czeństwa, znalezienia lub przeniesienia relikwii. Na przykład świętego Marcina czczono co najmniej trzy razy w roku: 4 lipca (święty Marcin letni) - na pamiątkę jego święceń kapłańskich, 11 listopada (święty Mar­cin zimowy) - dzień jego pogrzebu i 13 grudnia - w rocznicę przenie­sienia jego relikwii z Auxerre do Tours. Inne zwyczaje jeszcze dobitniej świadczą o wpływie życia religijnego na kalendarz: w pewnych porach roku dni tygodnia określano według tematu ewangelii czytanej tego dnia w kościele, a więc czwartek w drugim tygodniu postu nazywano “złym bo­gaczem", piątek - “robotnikami winnicy", a sobotę “jawnogrzesznicą".

Lecz te problemy kalendarza należą do duchownych. Możni panowie i rycerze, chłopi wolni i niewolni, mieszkańcy miasteczek i miast wcale się na tym nie znają. Bardziej ich interesują terminy sesji sądowych i zgromadzeń feudalnych, uroczystych pasowań i innych rycerskich cere­monii (Wielkanoc, Zielone Świątki), a także płacenia danin (Wszystkich Świętych, Matki Boskiej Gromnicznej), otwarcia jarmarków czy targów. Odczuwają rytm niedziel i niezliczonych świętowanych dni, powracają­cych regularnie wielkich świąt religijnych i związanych z nimi uciech, lecz bardziej jeszcze są wrażliwi na cykl pór roku, na czas przyrody: dla wszystkich są dni piękne i dni brzydkie.


Rozdział drugi

Społeczeństwo feudalne i społeczeństwo rycerskie


Nie sposób w kilku zdaniach opisać struktur społecznych w wieku XII i w początkach wieku XIII. Jest to temat ogromny, a niektóre jego aspekty, na przykład stosunek między szlachtą a rycerstwem, należą do najbardziej kontrowersyjnych dziedzin dzisiejszych studiów nad historią średniowiecza. Pierwsza połowa XII wieku to rzeczywiście zenit tego, co nazywamy społeczeństwem feudalnym, lecz w ostatnich dekadach tego stulecia i pierwszych następnego zaznacza się już jego powolny, ale nie­ubłagany zmierzch. Pomiędzy dwiema datami, które wybraliśmy jako punkty graniczne tematu tej książki, obserwujemy przyspieszenie zmian społecznych decydujących o dalszych losach Europy Zachodniej, lecz nie tu miejsce na szersze ich omawianie. Spróbujmy po prostu naszkicować zarysy różnych kategorii społecznych, uwzględniając szczególnie te czyn­niki, które z ekonomicznego i społeczno-prawnego punktu widzenia wy­warły największy wpływ na życie codzienne.

Chodzi jedynie o to, żeby ułatwić zrozumienie następnych rozdzia­łów, toteż świadomie nadajemy temu wykładowi formę bardzo zwięzłą, nie kusząc się o wyczerpanie tematu ani też o uwzględnienie wszystkich subtelności, zwłaszcza w przedstawieniu różnic między Francją a An­glią.


Ogólna charakterystyka społeczeństwa


Społeczeństwo XII wieku jest przede wszystkim chrześcijańskie. Aby do niego należeć, choćby tylko formalnie, trzeba być chrześcijaninem. Poganie, żydzi i muzułmanie są z niego wykluczeni, nawet jeśli się ich toleruje. Europa Zachodnia żyje rytmem wspólnej wiary. Dobra wielmo­żów, miasta, każda jednostka polityczna stanowi raczej cząstkę świata chrześcijańskiego niż określonego królestwa. Z tego wynika intensyw­ność wymiany, elastyczność granic, brak sprecyzowanego pojęcia narodu i brak nacjonalizmu; z tego też wynika uniwersalny charakter nie tylko obyczajów i kultury, lecz również struktur, a nawet instytucji społecz­nych. Nie istnieją odrębne społeczeństwa: francuskie i angielskie. W Bur­gundii czy w Kornwalii, w Yorkshire czy w Andegawenii życie toczy się tak samo, tacy sami są ludzie i takie same sprawy. Jeśli zachodzą jakieś istotne różnice, to tylko te, które dyktuje położenie geograficzne i warunki klimatyczne.

Społeczeństwo to jest zhierarchizowane. Pod pewnymi względami wydaje się anarchiczne (nie ma pojęcia państwa; prawa i pełnomocnic­twa. tak jak na przykład prawa do bicia monety, wymierzania sprawied­liwości, utrzymywania armii są rozproszone na liczne ośrodki władzy), lecz jest zorganizowane wyraźnie wokół dwóch porządkujących je pod­staw ładu: króla i piramidy feudalnej. W epoce, która nas interesuje, król zyskuje pewną przewagę nad hierarchią feudalną. Tak było w An­glii od wstąpienia na tron Henryka II, a we Francji pod koniec panowa­nia Filipa Augusta.

Poza tym społeczeństwo we wszystkich swoich warstwach przeja­wia tendencję do tworzenia grup i zrzeszeń, czy to gildii miejskich, czy cechów rzemieślniczych, lig baronów czy gmin wiejskich. Jednostki rzad­ko działają we własnym imieniu, nigdy ich się nie wyodrębnia z ich gru­py. Ludzie jeszcze się nie dzielą naprawdę na stany, lecz już są w znacz­nym stopniu zorganizowani w swoich warstwach społecznych.

Jest to już pod wielu względami społeczeństwo prawie klasowe, cho­ciaż te klasy nie grają jeszcze wielkiej roli w organizacji polityczne-praw­nej ani w rozdziale praw i obowiązków. Są to klasy bardzo płynne i o­twarte (czyż Wilhelm z Owernii, biskup Paryża, nie był synem niewol­nego chłopa?), jednakże mamy do czynienia ze społeczeństwem klaso­wym. W życiu codziennym linie podziału nie biegną między duchowień­stwem, szlachtą i ludem, lecz między możnym bogaczem i biedakiem pozbawionym jakiejkolwiek władzy.


Seniorowie i wasale


Europa feudalna to świat wiejski, w którym o bogactwie decyduje posiadanie ziemi. Nad społeczeństwem dominują właściciele ziemscy, roz­porządzający zarazem siłą ekonomiczną i polityczną. Są to możni pano­wie. Feudalizm to przede wszystkim system określający wzajemne zależ­ności między nimi. System opiera się na dwóch podstawowych elemen­tach, na zobowiązaniach wasalnych i na nadawaniu lenna.

Wasal to pan mniej lub bardziej słaby, który na skutek zobowiązań lub we własnym interesie związał się z możniejszym od siebie panem i przyrzekł mu wierność. Związek ten jest przedmiotem kontraktu usta­lającego wzajemne zobowiązania obu stron. Senior przyrzeka wasalowi opiekę i utrzymanie, obronę od wrogów, poparcie w sądach, światłe ra­dy oraz dary i “szczodrość"; zapewnia mu byt na swoim dworze lub ­co częstsze - nadaje mu ziemię, która wyżywi go wraz z rodziną, to jest lenno. W zamian za to wasal zobowiązuje się wobec swego seniora do służby wojskowej (której formę określa kontrakt), uczestniczenia w jego działalności politycznej (narady, poselstwa) oraz pomocy jury­stycznej (pomoc w wymierzaniu sprawiedliwości, zasiadanie w sądach senioralnych); niekiedy zobowiązuje się do usług osobistych, zawsze do okazywania panu należnego szacunku, a w niektórych przypadkach tak­że do świadczeń pieniężnych. We Francji świadczeń tych wymaga się od wasala w czterech przypadkach, mianowicie gdy chodzi o zapłacenie okupu, o wyprawę krzyżową, o zamążpójście najstarszej córki i o paso­wanie na rycerza najstarszego syna.

Tylko najwięksi możnowładcy zawierają kontrakty ze swymi wasa­lami na piśmie. Zawsze jednak towarzyszy tej umowie ceremoniał, nie­mal identyczny we wszystkich regionach. Najpierw wasal na klęczkach wypowiada formułę hołdowniczą: “Staję się odtąd twoim człowiekiem...", potem, już stojąc, z ręką na Ewangelii lub na relikwiarzu, przysięga swojemu panu wierność, wreszcie pan nadaje mu lenno, wręczając przed­miot, który jest symbolem tej łaski (gałązkę, ziele, grudkę ziemi) lub też symbolem użyczonej władzy (berło, pierścień, laskę, rękawicę, sztan­dar, włócznię). Przyklękanie, wymiana pocałunków, liturgiczne gesty składają się na uroczysty obrzęd, jednorazowy lub też powtarzany w ustalonych terminach.

Pierwotnie lenno nadawane było danej osobie i tylko dożywotnio, stopniowo wszakże przyjmowała się zasada dziedziczności, która w koń­cu XII wieku stała się już regułą, zarówno we Francji, jak w Anglii. Gdy lenno przechodziło w inne ręce, senior zadowalał się pobieraniem opłaty (relief). Często lenna nie przejmował jeden najstarszy syn, lecz dzielono je między kilku synów i w ten sposób pierwotne włości ulegały rozdrobnieniu, a wasale ubożeli.

Wasal bowiem na swoim lennie rozporządza prawami politycznymi i ekonomicznymi tak, jakby był rzeczywistym właścicielem tych dóbr. Senior zachowuje tylko prawo skonfiskowania lenna, jeżeli wasal nie dotrzymuje swoich zobowiązań. Wasal ze swej strony, jeśli się czuje skrzywdzony przez swego seniora, może, nie oddając nadanej ziemi, wy­mówić mu wierność i odwołać się do suzerena; nazywało się to wyzwa­niem (defi).

System feudalny był zbudowany rzeczywiście jak piramida, w któ­rej każdy senior był wasalem innego, potężniejszego seniora. Miejsce na szczycie zajmował król, który zresztą starał się wydobyć poza ten sy­stem. Na dole znajdowali się najmniejsi wasale, zwani wasalami niższe­go stopnia (vavasseurs); ich właśnie poematy rycerskie przedstawiają jako wzór wierności, dobrych manier i mądrości. Pomiędzy szczytem a pod­stawą mieściła się cała hierarchia większych i mniejszych baronów, od książąt i hrabiów aż do właścicieli najskromniejszych zamków. O potę­dze seniora decyduje rozległość jego ziemskich włości, liczba wasali i roz­miary posiadanych przez niego zamków lub zamku.



Włości seniora, ramy życia codziennego


Na włości seniora składa się całość dóbr ziemskich, w których przy­sługują mu prawa właściciela i suwerena. Jest to podstawowa polityczna i gospodarcza jednostka społeczeństwa, niemal wyłącznie podówczas wiej­skiego. Wśród pańskich włości, rozmaitych rozmiarów i form, typowa była kasztelania, zwykle niewielka, dość jednak duża, by obejmować kil­ka wiosek i posiadać zamek obronny oraz lenna niezbędne, by dostar­czyć zamkowi załogi. Księstwa, hrabstwa i wielkie lenna kościelne były podzielone na pewną liczbę kasztelanii. Geografię feudalną cechuje ogromne rozczłonkowanie ziemi, gdyż włości pańskie rzadko były scalone w jednym kawałku. Wynikało to z tego, że właściciel dochodził do ma­jątku ziemskiego rozmaitymi drogami (spadek, kupno, dary, zdobycz wo­jenna), i z tego, że każda taka posiadłość musiała sama produkować nie­mal wszystko, czego potrzebowała. Wojny prywatne często wybuchały dlatego, że któryś z panów pragnął połączyć w całość dwie swoje ziemie rozdzielone włościami sąsiada.

Pomijając małe lenna, które pan nadawał swoim żołnierzom, włości dzieliły się na dwie części: gospodarstwa chłopskie i rezerwę pańską. Go­spodarstwa chłopskie to małe działki ziemi, wydzierżawione przez pana chłopom w zamian za część plonów (zapłata w naturze lub w pieniądzach, zależnie od zwyczajów niezmiernie zróżnicowanych w różnych regio­nach) i za odrobek na ziemiach pańskich; robocizny polegały na przymu­sowej pracy przy sianokosach, winobraniu, szarwarkach. Rezerwą pań­ską nazywa się część włości eksploatowana bezpośrednio przez pana. Na­leżą do niej: zamek wraz z przyległościami, ziemie orne uprawiane przez niewolną ludność lub przez chłopów zobowiązanych do świadczenia robo­cizny oraz pastwiska, lasy i rzeki, z których wszyscy mieszkańcy włoś­ci mają prawo czerpać mniejsze lub większe pożytki.

Na całym obszarze swoich włości, zarówno na części wydzierżawio­nej czynszownikom, jak na rezerwie pańskiej, pan reprezentuje władzę publiczną: sprawuje sądy, pilnuje porządku i zapewnia obronę militarną. Z tą władzą zarządzania łączy, jako właściciel, władzę gospodarczą, po­biera opłaty od wszelkiej działalności handlowej (za przejazd drogą lub mostem, za transakcje dokonywane na targowiskach i jarmarkach); poza tym jest właścicielem różnych warsztatów i środków produkcji (kuźnia, młyn, tłocznia do wina, piec piekarski), z których mieszkańcy włości o­bowiązani są korzystać za określoną zapłatą. Ten monopol, zwany bana­lite, rozciąga się także na zwierzęta: niektórzy panowie wymagają, żeby chłopi pod groźbą ciężkiej grzywny przyprowadzali swoje krowy i macio­ry do pańskiego byka czy knura.

Chłopi niewolni i wolni


Chłopi uprawiający wydzierżawioną im przez pana ziemię dzielili się na dwie grupy mające różny status prawny, na chłopów wolnych i niewolnych.

Pierwsi cieszyli się całkowitą wolnością osobistą; politycznie byli zależni od pana, lecz mieli swobodę poruszania się, mogli mieszkać, gdzie chcieli, a nawet niekiedy zmieniać pana. Drudzy, przeciwnie, byli przy­wiązani na stale do swojej działki, ograniczeni w prawach i obciążeni powinnościami. Płacili większe podatki niż chłopi wolni, nie mogli świad­czyć w sądzie w sprawach wolnych ludzi, wstępować do stanu duchow­nego, korzystać w pełni z dóbr wspólnych. Status niewolnego chłopa nie ma jednak nic wspólnego z niewolnictwem panującym w świecie sta­rożytnym. Średniowieczny chłop niewolny ma w pewnym stopniu osobo­wość prawną, może posiadać jakąś własność dziedziczną. Pan winien mu jest sprawiedliwość i obronę, nie może go bić ani zabić, ani też sprzedać.

Niewolni chłopi byli rzadkością w niektórych regionach (Bretania, Normandia, Andegawenia), bardzo natomiast często spotykamy ich w innych, gdzie niemal cała ludność chłopska należała do tej kategorii (Szam­pania, Nivernais). Warunki ludności niewolnej bardzo się też różniły w poszczególnych lennach i włościach. Na ogół pod koniec XII wieku róż­nica między wolnymi a niewolnymi chłopami była niewielka. Jedni i dru­dzy żyli na co dzień tak samo; zaznacza się tendencja do łączenia obu grup w jedną kategorię społeczną ludzi, którym się narzuca ogranicze­nia i powinności obowiązujące początkowo tylko niewolnych: podatek, zwany przedślubnym, płacony przez chłopa, jeśli bierze za żonę poddan­kę innego pana; opłata “martwej ręki", obowiązująca przy obejmowaniu dzierżawy w spadku po rodzicach. Różnice wynikały raczej z sytuacji ekonomicznej niż ze statusu społecznego. Chłopstwo nie dzieliło się w praktyce na wolnych i niewolnych, lecz raczej na zamożnych rolników, posiadających inwentarz żywy i narzędzia pracy, i na hołyszów, którym za cały majątek muszą wystarczyć dwie ręce i odwaga. Wszędzie też spotykało się wolnych chłopów cierpiących nędzę i niewolnych cieszą­cych się względnym dostatkiem.

Klasa chłopska ma bowiem już wtedy swoich notablów, którzy słu­żąc panu stają się jego “ministeriałami", czyli urzędnikami, a także in­nych, którzy wbrew pańskiemu despotyzmowi kierują wspólnotą wiej­ską. Ta wspólnota, złożona z ogółu ojców rodzin, odgrywa ważną rolę w życiu wsi: zarządza ziemią i stadem należącym do gminy, rozstrzyga o płodozmianie, rozkłada na poszczególnych chłopów ciężar podatku, zwanego taille, ściąganego przez pana od wszystkich mieszkańców wło­ści należących do niższego stanu.


Ludność miejska


Miasta często były po prostu wielkimi wsiami. Jednakże od wieku XI można zaobserwować w całej Europie Zachodniej niewątpliwy roz­kwit urbanistyczny, związany z ożywieniem ruchu handlowego, rozwojem rzemiosł, a nawet pewnych form przemysłu, oraz mnożeniem się stowarzyszeń zawodowych i municypalnych. Miasta przyciągają nową ludność, rosną i poszerzają swoje mury. Mieszkańcy miast coraz bardziej niechętnie znoszą władzę panów i swoją zależność od nich. Niezadowo­lenie to prowadzi do buntów, określanych jako “ruchy komunalne"; ich przebieg i forma bywały w różnych miastach różne, zawsze jednak cho­dziło o to samo, o uzyskanie przemocą lub w drodze ugody przywilejów, swobód, praw do samorządu, spisanych w karcie praw komunalnych (charte de commune). Toteż miasta coraz wyraźniej odcinają się od tła całego kraju. Dzięki uzyskanym swobodom wyłamują się z systemu feu­dalnego. W organizacji i statutach miast widać nieskończoną różnorod­ność, lecz gdy sytuacja polityczna rozwija się rozmaicie, ewolucja spo­łeczna jest wszędzie niemal identyczna.

Kupcy i rzemieślnicy zrzeszają się we wspólnotach zawodowych (póź­niejszych cechach), które wywierają coraz silniejszy wpływ na życie mia­sta. Ustanawiając monopole, wyznaczając płace i godziny pracy oraz wa­runki przyjmowania do zawodu, tłumiąc bunty, kontrolując jakość towa­rów, surowo karząc oszustwa i złą robotę, zrzeszenia te w końcu nie tylko całkowicie kierują handlem i produkcją, lecz ujmują w swoje ręce administrację miejską. I tak samo jak na wsi, hierarchia nie opiera się tu na statusie prawnym, lecz na kryteriach ekonomicznych: są bogaci i są biedni. Z jednej strony patrycjat, majętni kupcy, mistrzowie rze­miosł, właściciele rent dzierżą władzę polityczną, wyznaczają i zbierają podatki, posiadają domy i ziemie, z których czerpią dochody pobierając czynsze; z drugiej strony pospólstwo, drobni rzemieślnicy, robotnicy, ter­minatorzy, czeladnicy, biedacy różnego autoramentu, którzy, jak tkacz­ki wyzwolone przez Iwena w romansie Chretiena de Troyes Rycerz z lwem, skarżą się na swój los:


Zawsze tkać będziemy jedwabie, lecz same nigdy nie będziemy le­piej przyodziane. Zawsze będziemy biedne i nagie, zawsze nas będzie dręczył głód i pragnienie. Nigdy nie będzie nas stać na lepszą strawę [...) Kto zarabia dwadzieścia su tygodniowo, nigdy się nie wydobędzie z nę­dzy [...), a gdy my cierpimy niedostatek, ten, dla którego pracujemy, bogaci się naszym trudem [...)”


Duchowieństwo


Środowisko duchownych było niezmiernie zróżnicowane, a granice spomiędzy nim a światem ludzi świeckich niekiedy się zacierały. Duchow­nym nazywano każdego mężczyznę, który otrzymał już pierwsze z niż­szych święceń, miał wystrzyżoną tonsurę i nosił długie szaty, wyróżniające duchownych. Był to status dość elastyczny i liczne pośrednie stop­nie dzieliły ludzi świeckich od członków prawdziwego duchowieństwa. Status duchownego zdawał się bardzo pożądany, przynosił bowiem wiele poważnych przywilejów. Duchowny podlegał wyłącznie sądom koś­cielnym, łagodniejszym od sądownictwa świeckiego. Stan duchowny zwal­niał od służby wojskowej i od większości podatków ściąganych przez se­niorów. Osoby duchowne oraz ich mienie cieszyły się specjalną opieką, o beneficja kościelne były zastrzeżone tylko dla nich. W zamian za to nie wolno im się było mieszać do spraw świeckich, a zwłaszcza parać się handlem. Ci, którzy otrzymali wyższe święcenia, nie mieli prawa się żenić, a jeśli złożyli zakonne śluby ubóstwa, tracili prawa do spuścizny po rodzicach.

Duchowni piastujący urząd kościelny korzystali ze związanych z nim dóbr i mieli się utrzymywać z płynących stąd dochodów: były to bene­ficja. Odróżniano beneficja mniejsze (probostwa, przeorstwa, kanonikaty) od beneficjów większych (arcybiskupstwa, biskupstwa, opactwa). Zarów­no we Francji, jak w Anglii Kościół należał do najbogatszych właścicieli ziemskich królestwa i nadawał część swoich dóbr tym, którzy mu służyli. Wielkość beneficjum zależała od wagi pełnionych funkcji.

Biskupa zazwyczaj wybierali księża należący do kapituły kościoła katedralnego, czyli kanonicy. Niekiedy zasięgano opinii wiernych, czę­sto wszakże któryś z możnych panów, król albo papież, narzucał swo­jego kandydata. Pod koniec XII wieku biskupi stawali się coraz bardziej zależni od Stolicy Apostolskiej, która dążyła do ograniczenia ich wła­dzy sądowniczej i kontrolowała sposób, w jaki zarządzali swoimi diece­zjami. Innocenty III zwykł nawet wzywać każdego biskupa do Rzymu co najmniej raz na cztery lata.

Arcybiskupowi podlegało biskupstwo metropolitalne. We Francji ów­czesnej było osiem takich archidiecezji (Rouen, Reims, Sens, Tours, Bor­deaux, Bourges, Narbonne i Auch), w Anglii tylko dwie (Canterbury i York). Arcybiskup był ważną osobistością, którą zarówno papież, jak król, każdy na swoją rękę, usiłował jak najściślej kontrolować. Dlatego często dochodziło do konfliktów z okazji nominacji takiego księcia Koś­cioła, jak na przykład trwający sześć lat (1207-1213) konflikt między Janem Bez Ziemi a Innocentym III, gdy papież ten mianował arcybi­skupem Canterbury, a tym samym prymasem Anglii, swojego przyjaciela Stephena Langtona zamiast królewskiego kandydata.

W obrębie swojej diecezji biskup sam rozstrzygał o przydziale mniej­szych beneficjów. Jednakże panowie zachowali prawa do wysuwania kan­dydatów na proboszczów w kościołach przez siebie fundowanych. Jeżeli kandydat odpowiadał warunkom kanonicznym, biskup go zazwyczaj za­twierdzał, lecz i w takich sprawach zdarzały się konflikty i nadużycia.

Olbrzymią większość duchowieństwa stanowili księża obsługujący parafie wiejskie. Byli to na ogół ludzie miejscowi, lecz nie zawsze nie­skazitelni. Z reguły ksiądz miał się utrzymywać z dochodów, jakie da­wało mu jego beneficjum, obowiązany był bezpłatnie odprawiać nabo­żeństwa i udzielać sakramentów. Wszędzie wszakże pleniła się symonia; opłaty za chrzty i pogrzeby były niemal uznaną praktyką. Ponadto nie zawsze przestrzegano obowiązującego celibatu. W niektórych parafiach proboszczowie jawnie żyli z konkubinami lub legalnymi żonami, jeśli się godzi tak je nazwać. Nie należy jednak mówiąc o tych praktykach prze­sadzać; w wielu okolicach zaniechano ich pod wpływem reformatorskiej działalności wyższego duchowieństwa. Wprawdzie literatura roi się od przykładów księży chciwych, wyniosłych i rozpustnych, wprawdzie nurt antyklerykalizmu płynie przez całe średniowiecze i nabiera coraz więk­szej agresywności, lecz wcale nie jest dowiedzione, że złych księży było więcej niż dobrych.


Rycerstwo


Instytucja rycerstwa zaszczepiona została na pniu systemu feudal­nego około roku 1000. Formalnie rycerzem jest każdy mężczyzna para­jący się wojennym rzemiosłem, który przeszedł specjalną ceremonię wta­jemniczenia, zwaną pasowaniem. Jednakże to nie wystarczało: należało poza tym przestrzegać pewnych reguł i prowadzić określony tryb życia. Rycerze nie tworzyli więc prawnie zdefiniowanej klasy, lecz kategorię społeczną, skupiającą ludzi wyspecjalizowanych w walce konnej - w je­dynym aż do końca XIII wieku skutecznym sposobie walki - i posiada­jących dostateczne środki, aby prowadzić szczególny tryb życia obowią­zujący rycerzy.

Teoretycznie może należeć do rycerstwa każdy mężczyzna ochrzczo­ny; każdy rycerz ma bowiem prawo pasować na rycerza człowieka, któ­rego uznał za godnego tego zaszczytu, bez względu na pochodzenie i po­zycję społeczną. Epickie poematy - chansons de geste - dostarczają przykładów pasowania na rycerzy mężczyzn pochodzących z ludu (chło­pa, drwala, świniopasa, kupca, żonglera, kucharza, odźwiernego itp.)4 w nagrodę za wyświadczone bohaterowi przysługi. Niekiedy zaszczyt ten spotyka nawet ludzi niewolnych. Tak więc w poemacie Ami et Amile dwaj słudzy, którzy dochowali wierności swojemu panu dotkniętemu trą­dem, otrzymują z jego rąk godność rycerską.

Hrabia Ami [...] nie zapomniał wówczas o swoich dwóch dobrych sługach i obu pasował na rycerzy tego samego dnia, w którym został uzdrowiony."

W rzeczywistości wyglądało to inaczej niż w literaturze. Od połowy XII wieku rycerstwo rekrutuje się niemal wyłącznie spośród synów ry­cerzy i tworzy tym sposobem warstwę dziedziczną. Pasowania ludzi Z gminu stały się zdarzeniami wyjątkowymi, a może całkowicie zniknęły. Złożyły się na to dwie przyczyny. Po pierwsze, procedura kooptacji pro­wadziła nieuchronnie do opanowania przez jedną klasę, a mianowicie a­rystokrację ziemiańską, tej instytucji, której nie określały żadne prze­pisy prawa. Druga i zapewne ważniejsza przyczyna łączy się z imperaty­wami społeczno-ekonomicznymi: koń, rynsztunek wojenny, ceremonia pa­sowania i towarzyszące jej festyny kosztowały drogo. Żeby sobie pozwo­lić na życie bezczynne, wypełnione rozrywkami, rycerz musiał mieć od­powiedni majątek, a w tych czasach mógł to być tylko majątek ziemski. Zawód rycerski przynosił jedynie chwałę i zaszczyty, wypadało więc żyć albo ze szczodrobliwości bogatego i możnego pana (o co było łatwo w po­czątkach XII wieku, lecz dużo trudniej w sto lat potem), albo z docho­dów przynoszonych przez dziedziczne dobra. Wielu oczywiście wolało choćby najskromniejsze lenno niż stałą zależność od łaski pańskiej i mieszkanie pod pańskim dachem.

Około roku 1200 rycerze rekrutowali się przeważnie z warstwy lu­dzi szlachetnie urodzonych i ich potomstwa. We Francji zjawisko to występuje tak wyraźnie w ciągu całego wieku XIII, że stopniowo przynależność do rycerstwa przestaje uchodzić za osiągnięcie jednostki, lecz zmienia się w dziedziczny przywilej zastrzeżony dla warstw szlachetnie urodzonych. Rycerstwo i możni złączyli się w jedną kategorię.


Życie rycerskie


Rycerstwo było przede wszystkim określonym sposobem życia. Wy­magało to specjalnego przygotowania, uroczystej inicjacji, oddawania się innym zajęciom niż ludzie spoza tego kręgu. Literatura epicka i dwor­ska odmalowuje obraz rycerstwa szczegółowo, lecz zapewne złudnie, ze względu na swój charakter ideologicznie tradycjonalny, trzeba więc ten wizerunek korygować, sięgając do pamiętników, dokumentów dyploma­tycznych i odkryć archeologicznych.

Życie przyszłego rycerza zaczynało się od długiego i trudnego ter­minowania, najpierw w ojcowskim zamku, potem, od dziesiątego czy dwunastego roku życia, pod okiem bogatego ojca chrzestnego lub moż­nego protektora. W pierwszym okresie wychowania rodzinnego i indy­widualnego trzeba było sobie przyswoić podstawowe umiejętności jazdy konnej, polowania i władania bronią. W drugim okresie, dłuższym i zmie­rzającym do większego wyspecjalizowania, dokonywało się prawdziwe wtajemniczenie zawodowe, przeznaczone tylko dla rycerzy. Na tym eta­pie nauka odbywała się zbiorowo. Na wszystkich bowiem stopniach pi­ramidy feudalnej każdy dwór pański był niejako szkołą rycerską, w któ­rej synowie wasali, protegowanych i uboższych krewnych uczyli się wo­jennego rzemiosła i cnót rycerskich. Im pan bogatszy i możniejszy, tym więcej gromadzi się wokół niego uczniów.

Aż do wieku wahającego się między szesnastym a dwudziestym trzecim rokiem, młodzieniec pełni u protektora zarazem służbę domową i wojskową. Usługując panu przy stole i uczestnicząc w jego polowa­niach i innych zabawach nabiera światowej ogłady. Zajmując się jego końmi i czyszcząc zbroję, a później towarzysząc mu na turnieje i pole bitwy, poznaje arkana sztuki wojennej. Od dnia, gdy dopuszczono go do tych funkcji, aż do dnia pasowania młodzieniec nosi miano giermka; niektórzy nigdy nie posuną się w hierarchii wyżej, jeśli im zabraknie majątku, zasług lub okazji. Dopiero bowiem po ceremonii pasowania wolno się mienić rycerzem.

Rytuał tej ceremonii ustalił się dopiero później. W epoce, która nas interesuje, formy te były bardzo zróżnicowane, zarówno w rzeczywistoś­ci, jak w literaturze. Szczególnie różnił się obrzęd pasowania w czasie wojny i w czasie pokoju. W pierwszym przypadku pasowanie odbywało się na polu bitwy, przed starciem lub po zwycięstwie, i te pasowania były najwspanialsze, pomimo że gesty i formuły redukowano wówczas do surowej prostoty, wyrażającej istotny ich sens, na ogół do wręczania miecza i do colee. W czasie pokoju pasowanie zazwyczaj łączono z uro­czystościami wielkich świąt religijnych (Wielkanoc, Zielone Świątki, Wniebowstąpienie) lub festynów świeckich (narodziny lub wesele księ­cia, zawarcie pokoju między dwoma suwerenami). Były to widowiska na pół liturgiczne, rozgrywające się na dziedzińcu zamkowym, w przedsion­ku kościoła, na placu miejskim lub na błoniach. Kandydat musiał się uroczyście przygotować (spowiedź i komunia święta), spędzał poprzednią noc na medytacji w kościele lub kaplicy. Po ceremonii przez kilka na­stępnych dni trwały uczty, turnieje i zabawy.

Sama ceremonia miała charakter sakralny. Zaczynała się od poświę­cenia rynsztunku, potem zaś ojciec chrzestny podawał swemu chrześ­niakowi kolejno miecz i ostrogi, kolczugę i hełm, wreszcie włócznię i tar­czę. Giermek przywdziewał zbroję, recytując modlitwy i wymawiając przysięgę, która zobowiązywała go do przestrzegania zwyczajów i po­winności stanu rycerskiego. Na zakończenie następowała colee - sym­boliczny gest, którego pochodzenie i sens pozostały nie wyjaśnione i któ­ry przybierał rozmaite formy; najczęściej celebrujący ten obrzęd, stojąc, uderzał klęczącego przed nim giermka otwartą dłonią w ramię lub w kark, i to mocno. W niektórych hrabstwach Anglii i w kilku regionach zachodniej Francji poprzestawano na uściskaniu przyszłego rycerza (ac­colade) albo po prostu na mocnym uścisku jego dłoni. W wieku XIV gest co1ee wykonywano już nie dłonią, lecz płazem miecza i wymawiano przy tym rytualną formułę: “W imię Boga, świętego Michała i świętego Jerzego pasuję cię na rycerza." Proponowano rozmaite wyjaśnienia, o­statnio jednak przeważa pogląd, że praktyka ta jest reliktem dawnego zwyczaju germańskiego, polegającego na przekazywaniu młodzieńcom przez starszych cnót i godności wojownika.

Pasowanie, chociaż stanowiło doniosły moment w karierze rycerza, nie zmieniało w niczym jego życia codziennego, które w dalszym ciągu wypełniały konne przejażdżki, bitwy, polowania i turnieje. Rej wiedli w tym wszystkim najzamożniejsi panowie, wasale mający skromne len­na musieli się zadowalać okruszynami chwały, przyjemności i łupów. Do wyjątków prawdopodobnie należał los Wilhelma zwanego Marszał­kiem, który, jako młodszy syn swego rodu, był niezamożny, lecz przy ­padł mu zaszczyt pasowania na rycerza Henryka Młodego, najstarszego syna Henryka II Plantageneta.

W dniu owym Bóg obdarzył Marszałka niezwykłym szczęściem: w obecności hrabiów, baronów i wielu panów z najznamienitszych ro­dów on, który nie posiadał najmniejszego nawet skrawka lenna i nie miał nic prócz miana rycerza, podał miecz synowi króla angielskiego. Wielu zapałało wtedy zazdrością, nikt wszakże nie ośmielił się jawnie jej okazać."

Równi wobec prawa, rycerze nie byli jednak równi w rzeczywistoś­ci. Istniało coś w rodzaju “rycerskiego proletariatu", zawdzięczającego uposażenie, konie, nawet zbroję hojności możnego protektora (króla, hra­biego, barona) i wiszącego u pańskich klamek. Ci ubodzy rycerze, bogaci w świetne nadzieje, lecz niezasobni w lenna, rekrutowali się często spo­śród młodzieńców czekających na dziedzictwo po ojcu; wskutek braku własnego majątku skazani byli na służbę u wielkich panów. Pod wodzą książęcego syna lub hrabiego tworzyli hałaśliwe bandy, szukali szczę­ścia ofiarowując swoje służby bogaczom, uganiali się z turnieju na tur­niej, z wojny na wojnę. Oni to pierwsi zgłaszali się do udziału w krucja­cie lub dalekiej wyprawie, tym bardziej nęcącej, im większe się z nią wiązało ryzyko. Starali się, jak Wilhelm zwany Marszałkiem, zdobyć ser­ce posażnej dziedziczki, aby przez bogaty ożenek uzyskać majątek, któ­rego im urodzenie ani popisy męstwa nie przyniosły. Dlatego żenili się z reguły późno, lecz nie wszyscy w tych matrymonialnych łowach mieli takie szczęście jak przyszły regent Anglii.

Dla tych odbiorców, dla rzeszy młodych rycerzy, chciwych miłos­nych i wojennych tryumfów, przeznaczone były zapewne poematy ry­cerskie i dworska literatura. W utworach tych znajdowali obraz spo­łeczeństwa nie istniejącego w rzeczywistości, lecz upragnionego, społe­czeństwa, w którym zalety, obyczaje i aspiracje rycerstwa byłyby jedy­nym dopuszczalnym ideałem.


Ideał i cnoty rycerskie


Rycerstwo to nie tylko styl życia, lecz także określony etos. Można uznać za fakt historyczny i niewątpliwy, że młody giermek podczas ce­remonii pasowania na rycerza podejmował pewne zobowiązania moralne, lecz o istnieniu konkretnego kodeksu rycerstwa nie świadczą żadne inne dowody prócz literatury. A wiadomo, jak wielki dystans dzielił niekiedy w XII wieku wzorzec literacki od codziennej rzeczywistości. Przy tym przepisy tego kodeksu są w różnych utworach różne, a duch ich zmie­nia się wyraźnie w ciągu stulecia. Chretien de Troyes opiewa inne ideały niż Pieśń o Rolandzie. Posłuchajmy, jak Gornemant z Goort poucza mło­dego Parsifala o powinnościach rycerza.

Drogi bracie, jeśli ci się przydarzy potykać z rycerzem, pomnij mo­je słowa: jeżeli go pokonasz [...] i jeśli będzie musiał cię prosić o litość, nie zabijaj go bezmyślnie, lecz okaż mu miłosierdzie. Poza tym nie bądź zbyt gadatliwy ani ciekawy [...] Kto za wiele gada, grzeszy, wystrzegaj się więc gadulstwa. A gdy spotkasz damę albo pannę w ciężkiej opresji, proszę cię, zrób wszystko, co w twojej mocy, aby ją wybawić. Na koniec dam ci radę, którą nie godzi się pogardzić: zachodź często do kościoła i módl się, aby Stwórca wszelkich rzeczy zmiłował się nad twoją duszą i wśród tego ziemskiego świata zachował ciebie jako swego chrześcija­nina." W ogólnych zarysach kodeks rycerski da się sprowadzić do trzech głównych zasad: wierność danemu słowu i lojalność wobec każdego; hojność, opieka i pomoc każdemu, kto jest w potrzebie; posłuszeństwo Kościołowi, obrona jego kapłanów i jego mienia.

Pod koniec XII wieku ideałem doskonałego rycerza nie był jeszcze z pewnością Parsifal ani sir Galahad, którzy pojawili się dopiero około roku 1220, wraz z Queste del Saint Graal (Opowieść o świętym Graalu). Nie mógł też być takim ideałem Lancelot, gdyż jego romans z Ginewrą nie da się pogodzić z wymaganiami moralnymi stawianymi rycerzom. “Słońcem wszystkiego rycerstwa" jest siostrzeniec króla Artura, Gawen, który wśród swych towarzyszy zasiadających wokół Okrągłego Stołu od­znacza się najwyższym stopniem cnót wymaganych od rycerza: szczero­ścią, dobrocią, szlachetnością serca; bogobojnością i wstrzemięźliwością; męstwem i urodą; pogardą dla trudów, cierpienia i śmierci; świadomo­ścią własnej wartości, dumą z należenia do znakomitego rodu i ze służby wielkiemu panu; wiernością złożonej przysiędze; wreszcie i nade wszy­stko cnotami, które w starej francuszczyźnie nazywały się largesse i cour­toisie, a dla których w języku współczesnym brak adekwatnych wyra­zów Largesse to hojność, wielkoduszność i rozrzutność zarazem. Tę cnotę może posiadać tylko człowiek bogaty. Przeciwieństwem jej jest chciwość, pogoń za zyskiem - cechy przypisywane kupcom i rajcom miejskim, zawsze ośmieszanym przez Chretiena de Troyes i jego naśladowców. W społeczeństwie, w którym większość rycerzy żyje ubogo z tego, co raczą im podarować lub użyczyć protektorzy, zrozumiałe, że literatura sławi podarunki, wydatki, rozrzutność i wszelkie przejawy zbytku.

Courtoisie to pojęcie jeszcze trudniejsze do zdefiniowania. Składają się na nie wszystkie cechy poprzednio wymienione, ale z dodatkiem jeszcze kilku, a mianowicie takich jak uroda, elegancja i chęć podobania się wszystkim, łagodność, świeżość ducha, delikatność serca i manier; humor, inteligencja, wytworna grzeczność, a także - by niczego nie zataić - trochę snobizmu. Aby tę “kurtuazję" osiągnąć, trzeba być mło­dym i niczym nie skrępowanym, w każdej chwili gotowym wyruszyć na wojnę, wziąć udział w jakiejś zabawie, szukać przygody lub pędzić życie próżniacze. Przeciwieństwem tej cechy jest vilainie - przywara prostaków, gburów, ludzi nisko urodzonych, a zwłaszcza źle wychowa­nych. Aby zasłużyć bowiem na miano człowieka “kurtuazyjnego", dwor­nego, nie wystarcza dobre urodzenie; przyrodzone dary muszą być roz­winięte przez odpowiednią edukację i utrwalone przez codzienne ich praktykowanie na pańskim dworze. Dwór Artura jest wzorem takiego środowiska. Tam można było poznać najpiękniejsze damy, najmężniej­szych rycerzy i najgładsze maniery.


Rozdział trzeci

Krajobraz. Od ziemi gaste do kwitnącego sadu.


W końcu wieku XII krajobraz Europy Zachodniej już się przedsta­wiał inaczej niż w roku 1000 - gdy był to ogromny obszar landów i puszczy, z rzadka rozjaśniony polanami, skupiającymi ludzi, uprawne pola i cywilizację. Dzięki wielkiemu pędowi do wycinania lasów, spo­łeczeństwo chrześcijańskie powiększyło swoje włości w granicach włas­nej domeny, a w wielu okolicach krajobraz wiejski uległ głębokim prze­obrażeniom: polany się rozrosły, wody cofnęły, równiny się otwarły aż do wzgórz i bagnisk. Główną przyczyną tego był gwałtowny wzrost demo­graficzny: żeby wyżywić zwiększoną liczbę ludności, trzeba było zwięk­szyć powierzchnię ziemi uprawnej, skoro nie znano sposobów podnie­sienia jej wydajności.


Karczowanie lasów


Zjawisko to, trwające od końca X aż do końca XIII wieku, mimo swego doniosłego znaczenia, mało jest dotychczas znane historykom. Trud­no je opisać w sposób wyczerpujący, gdyż przybierało różnorodne for­my: karczowano lasy, walczono z krzewiącymi się uparcie zaroślami i cierniem, przygotowywano karczowiska pod uprawę, osuszano bagna, wydzierano ziemię morzu. Jedno jest pewne: ten pęd do zdobywania i zagarniania pod uprawę coraz większych terenów przejawiał się naj­silniej właśnie w XII wieku, chociaż z różnym natężeniem, zależnie od regionu: najpotężniej w Burgundii, Owernii i Bretanii, słabiej w Nor­mandii, Artois oraz w centrum i na południu Anglii. Wypada wszakże skorygować tradycyjny obraz mnichów karczujących lasy i rąbiących pnie, aby powiększyć uprawne pola swojego klasztoru: ogromną większość tej roboty wykonywali chłopi na rozkaz pana, a najtrudniejszym do po­konania przeciwnikiem były nie drzewa, lecz zarośla, ciernie i poszycie leśne.

W okresie wojny stuletniej ugory z powrotem zapanowały na części tej zdobytej już przez ludzi ziemi, ale w ogólnych zarysach krajobraz wiejski północnej i zachodniej Francji ukształtował się w XII i XIII wie­ku taki, jaki z nieznacznymi zmianami pozostał aż do połowy wieku XVIII. Krajobraz landów i lasów, łąk i pól uprawnych, ogrodów i sa­dów, harmonijnie poprzecinany przez bieżące i stojące wody. Pejzaż ten, pomimo różnic geograficznych, przedstawiał się wszędzie podobnie, z po­wodu stosowanych powszechnie tych samych metod agrarnych, polega­jących na intensywnej hodowli i powszechnej uprawie roślin jadalnych, głównie zbóż. W leśnej krainie pojawiają się rozproszone osiedla ludzkie, nie znane w pierwszym tysiącleciu, a nawet w XI wieku. Odosobnione gospodarstwa wyrastają pomiędzy dawnymi skupiskami ludzkimi i świe­żo wykarczowanymi terenami, gdzie powstają nowe wioski. W ten spo­sób rodzi się pewna forma indywidualnego rolnictwa na użytkach nie rozdrobnionych i nie podlegających nakazom dawnej gospodarki zespo­łowej. Wioski w Normandii, Poitou i Bretanii dotychczas noszą nazwy od imion tych pionierów, którzy uzyskali od seniorów prawo do osiedle­nia się na swoich karczowiskach: La Rogerie, La Martinerie, La Richar­dais, La Thomassais, La Thibaudiere, La Guichardiere, Chez-Foucher, Chez-Garnier.


Lądy i mokradła


Lądy zajmowały jeszcze więcej terenów niż lasy. To właśnie była ziemia gaste (opuszczona), opisywana w rycerskich poematach, gdzie gu­bią się ścieżki, a zaczyna przygoda, niepewność i niebezpieczeństwo. Rze­czywistość była mniej barwna: chodziło po prostu o ziemie nie uprawia­ne, raz na zawsze oddane na pastwę cierni i zarośli, lub też chwilowo le­żące ugorem (jak tego wymagał system trójpolówki), albo też ugór, po którym mogli swobodnie chodzić ludzie i zwierzęta. Ich granice z obsia­nymi polami były nie zawsze wyraźne, toteż często wybuchały spory między rolnikami i pasterzami z powodu szkód wyrządzanych przez stada.

Bagna i mokradła grały też niemałą rolę w życiu wsi. Wszędzie obfitowały w zwierzynę i ryby. Z zalewów morskich wydobywano sól; rzeczne dostarczały trzciny, sitowia, a zwłaszcza torfu - cennego paliwa, którego eksploatacja była ograniczona przepisami. Po zdrenowaniu i osu­szeniu, na przykład na wybrzeżach Flandrii, Bretanii i Poitou oraz na wybrzeżach angielskich, przemieniały się w poldery lub służyły począt­kowo za pastwiska, a z czasem szły pod uprawę.

Rzeki stanowiły naturalne granice, a zarazem drogi wodne, ułatwia­jące nie tylko ruch osobowy i towarowy, lecz także przenikanie idei i postępu. Były to jedyne naprawdę linearne granice pomiędzy włościa­mi dwóch panów, dwoma księstwami, dwiema krainami, ale jedno­cześnie granice świata czarów w literaturze, na której kartach przygoda zwykle czeka na drugim brzegu brodu lub na drugim końcu mostu.


Las


Przygoda czeka też w lesie, który jest nie tylko gaste jak landy, ale w dodatku soltaine - bezludny - jak morze i ocean. Literacki las nie ma nic wspólnego z umiłowaniem przyrody. Autorzy czynią zeń miejsce niedostępne, schronienie pustelników, kryjówkę ściganych przestępców lub nieszczęśliwych kochanków, jak w historii Tristana i Izoldy. Las sprzyja zasadzkom, łatwo o groźne spotkanie w tym świecie pełnym gro­zy i posępnych przeczuć, gdzie bardzo płynna granica dzieli rzeczywiste niebezpieczeństwa od nadprzyrodzonych. Doskonałym wzorcem jest las Broceliande, w sercu Bretanii armorykańskiej, gdzie dzikie zwierzęta są­siadują z poczwarami, a zbójcy z czarodziejami, gdzie rycerze Okrągłego Stołu (między innymi mężny Calogrenant) przybywają w poszukiwaniu przygód, spotkań z tajemnicą, cudami i wróżkami.

Zdarzyło się to z górą siedem lat temu. Sam jeden wędrowałem w poszukiwaniu przygód, uzbrojony od stóp do głów, jak przystało ry­cerzowi. Przypadek zawiódł mnie w głąb gęstego lasu, gdzie na ścieżkach zarośniętych cierniem i kolczastymi krzewami czyhały niezliczone nie­bezpieczeństwa. Nie bez trudu i szwanku posuwałem się taką dróżką. Cwałowałem przez dzień cały, zanim w końcu wydostałem się z lasu. A był to las Broceliande [...]"

Szablony poetyckie nie oddają rzeczywistości. W wieku XIII las już nie wyglądał tak jak w epoce Karolingów. Poprzecinany był ścieżkami, pracowali w nim ludzie, pasły się stada. Pustelnicy i wyrzutki społe­czeństwa, zamiast się kryć w najciemniejszych ostępach, osiedlali się na polanach i po brzegach puszczy. Ani we Francji, ani nawet w Anglii (bar­dziej podówczas zalesionej) nie było już wielkich, całkowicie dziewiczych puszcz. Większość lasów nie jest już niedostępna i nie zieje grozą, lecz stoi otworem dla ludzi czerpiących z nich wiele różnych pożytków. Dzię­ki temu właśnie lasy mają podstawowe znaczenie dla życia gospodarcze­go. Przede wszystkim dają drewno, główne bogactwo zachodniej Europy i najważniejsze tworzywo ówczesnej cywilizacji, zastępujące często ka­mień, żelazo i węgiel; drzewem ogrzewa się domy, z niego robi się tycz­ki do winnicy i słupy do podpierania podziemnych korytarzy, a także sprzęty domowe, narzędzia i wszelkie rodzaje instrumentów; z drzewa sporządza się meble, buduje domy, drogi, palisady, statki, taczki i wozy. Kora służy do garbowania skór, żywica do wyrobu kleju, świec i pochod­ni; leśne rośliny dostarczają leków i barwników. Las dostarcza też żyw­ności, takich produktów, jak miód, grzyby, zioła, jagody, a wszystko to, zwłaszcza dla chłopów, stanowiło coś więcej niż dodatek i przyprawę. W lesie wreszcie żyje zwierzyna, potrójnie cenna, bo dostarcza mięsa, skór i futer, lecz polowanie było ograniczone przepisami i zastrzeżone dla możnych.

Ponadto las stanowił olbrzymi obszar pastwisk dla stada pańskiego i całej gminy. Konie, krowy, owce i kozy skubały trawę pod drzewami i li­ście z krzewów; nierogaciznę przyprowadzano pod buki i dęby, aby się tuczyła bukwiami i żołędziami, a zwyczaj ten był tak zakorzeniony w życiu wsi, że niemal we wszystkich regionach Anglii oceniano wielkość zalesionego obszaru według liczby świń, które można tam wypaść w cią­gu roku. Tak więc wiemy, że las Pakenham (obecnie w Suffolk) mógł wyżywić pod koniec XI wieku 100 świń, lecz zaledwie połowę tej liczby w roku 1217.

Las, bogaty w rozliczne i niezbędne produkty, był wszędzie podpo­rządkowany zwyczajowym ścisłym przepisom, ograniczającym prawa chłopów do drewna, zwierzyny i owoców. Kłusownictwo i potajemne zbie­ranie runa leśnego było często jedynym sposobem, aby obejść ustawo­dawstwo krzywdzące chłopa na rzecz pana i jednostkę na rzecz gminy. Na wszystkich poziomach stosunków feudalnych, z najwyższym włącznie, dochodziło do niezliczonych waśni i konfliktów z powodu przywilejów leśnych. Do tego stopnia, że król Anglii, Jan Bez Ziemi, właściciel pra­wie wszystkich lasów w królestwie, musiał w roku 1216 przyznać swoim zbuntowanym baronom Kartę Leśną, na wzór sławnej Wielkiej Karty z roku 1215, zgadzając się na zmniejszenie obszaru własnych dóbr leś­nych i ograniczenie swoich praw do polowania w nich.


Ogrody zamkowe


Ziemiom gastes, landom i lasom przeciwstawić można ucywilizowa­ną przyrodę ogrodów. Tym mianem - verger - określano pańskie ogro­dy, zakładane w cieniu zamku, poza obronnym murem, lecz w pobliżu donżonu. Wchodziło się tam przez furtę i kładkę przerzuconą nad fosą. W utworach literackich jest to miejsce przechadzek, wypoczynku, roz­rywek arystokracji i spotkań kochanków. Strumienie, zielone trawniki, drzewa rzadkich odmian i melodyjny świergot rozmaitego ptactwa w ich gałęziach - wszystka to składa się na istny raj ziemski, gdzie ko­chankowie znajdują bezpieczne i piękne schronienie, a pan zamku wraz ze swoją świtą może się napawać urokami przyrody z dala od tłumu i je­go pospolitych rozrywek.

Rzeczywistość była bardziej prozaiczna. Ogród z pewnością sprzyjał spacerom i lekkiej rozmowie, lecz przede wszystkim dostarczał mieszkań­com zamku owoców, warzyw, wina, świeżej wody, aromatycznych ziół, roślin na włókna i leczniczych. Co prawda, z braku szczegółowych opi­sów i realistycznej ikonografii niewiele nam wiadomo o XII- i XIII­-wiecznych ogrodach. W końcu średniowiecza były to w najbogatszych włościach parki skomponowane z trawników i symetrycznych masywów zieleni, poprzecinane prostokątną siecią alei, zraszane wodą ze źródeł i basenów, ozdobione motywami architektonicznymi. Znajdowały się w nich cieplarnie i szpalery, a także ptaszarnie, niekiedy zwierzyniec; przy­jemne górowało nad pożytecznym. Możliwe, że przy książęcych rezy­dencjach już w XIII wieku urządzano takie ogrody. W skromniejszych zamkach jednak ogród pełnił głównie funkcję użytkową. Ogród pański, tak samo jak chłopski, był przede wszystkim warzywnikiem, uszlachet­nionym, ładnie ogrodzonym, z mnóstwem drzew owocowych, z altaną porośniętą winem, ze studnią lub źródłem dostarczającym wody, niekie­dy z kwietnikami (róże, lilie, fiołki), ale jednak warzywnikiem. Jarzyny i owoce były ważniejsze niż trawniki i kwiaty. Były to miejsca wcale nie podobne do ogrodów z literatury dworskiej z ich idyllicznym pejza­żem, czarodziejską florą i egzotyczną fauną, jak ogród olbrzyma Mabo­agrena opisany przez Chretiena de Troyes w zakończeniu romansu o Ery­ku i Enidzie:

Ogród ten nie był otoczony murem ani płotem, lecz tylko warstwą powietrza, które wokół niego tworzyło magiczną zaporę. Było w niej jed­no tylko wejście, a w ten sposób ogród był tak dobrze zamknięty, jakby go opasywała żelazna ściana. Zimą i latem kwitły tu kwiaty i dojrzewały owoce; owoce tak zaczarowane, że każdy mógł ich skosztować w obrębie ogrodu, lecz nie mógł ich wynieść i zjeść poza nim, a kto by tego spró­bował, nie znalazłby wyjścia, póki by owoców nie odniósł na miejsce, z którego je wziął. Żyły tam wszystkie ptaki, jakie latają po niebie, a śpiew ich rozweselał i zachwycał ludzi, i każdy gatunek był licznie reprezentowany. W ogrodzie tym rosły też w wielkiej obfitości wszystkie aromatyczne korzenie i wszystkie rośliny lecznicze, jakie można spotkać ' w różnych najdalszych krajach [...]"


Rozdział czwarty

Jaki pan taki dom: Zamek i otoczenie


Na okres, o którym w tej książce mowa, przypada apogeum kla­sycznego feudalnego zamku romańskiego, zbudowanego wokół donżonu i otoczonego kilkoma pierścieniami murów obronnych.

Pierwsze zamki pojawiły się w epoce Karolingów i były to po prostu budowle drewniane na wzgórzu, otoczone pojedynczą lub podwójną pali­sadą oraz fosą. Lecz od końca X wieku systemy fortyfikacyjne stale udo­skonalano: mury piętrzyły się coraz wyżej, fosy się pogłębiały; na naroż­nikach powstawały wysunięte umocnienia, a przede wszystkim kamień stopniowo wypierał drewno, najpierw przy budowie donżonu, potem we wszystkich umocnieniach flankowych i kurtynach. Arcydziełem fortyfi­kacji romańskiej jest Chateau-Gaillard, zamek zbudowany przez Ryszar­da Lwie Serce w meandrach Sekwany między 1196 a 1198 rokiem. W pierwszych dekadach następnego stulecia zarysowuje się nowy etap wraz z pojawieniem się zamków typu gotyckiego, który charakteryzuje się zmniejszonym obwodem pierścienia obronnego, większą liczbą wież i u­mocnień flankowych, bogatszym krenelażem i bardziej niespokojną syl­wetą ogólną; donżon traci na znaczeniu i rozmiarach, jego funkcję mili­tarną przejmuje potężna narożna baszta, a rolę mieszkalną - lepiej do tego celu przystosowany zamek mieszkalny.

Opiszemy tutaj typowy zamek z końca XII wieku. Zakładamy, że jest on zbudowany z kamienia, chociaż w tym czasie najbardziej rozpo­wszechnione były ufortyfikowane budowle drewniane lub na pół z drew­na, a na pół z kamienia, zwłaszcza w Anglii, gdzie postęp w tej dziedzinie dokonywał się wolniej niż we Francji. Kamień na ogół uchodził za materiał luksusowy, zastrzeżony dla najmożniejszych panów, dla kró­lów, książąt i hrabiów. Mało kto z ich wasali mógł się szczycić, że odzie­dziczywszy po ojcu dom drewniany, zostawił swemu synowi murowany. W opisie, mimo że z konieczności schematycznym, dążyć będziemy do jak najściślejszej wierności. Zamki ówczesne, niezależnie od różnic po­łożenia, indywidualności budowniczych i przeznaczenia, były wszędzie bardzo do siebie podobne, a to z dwóch powodów: po pierwsze technika oblężnicza wszystkich armii była identyczna (przy tym znacznie opóźnio­na w stosunku do techniki fortyfikacji), a po drugie istniały rygorystycz­ne przepisy normatywne (dotyczące miejsca, kształtu, rozmiarów), narzu­cane przez Kościół lub suwerenów.


Zamek: mury zewnętrzne


Pierwszy pierścień obronny zamku był chroniony przez umocnienie zewnętrzne, mające osłabiać zbyt gwałtowny impet napastnika: żywo­płoty, rzędy kołków wkopane w ziemię, wały, palisady, wysunięte forty, jak na przykład tradycyjny barbakan - mały fort drewniany osłania­jący wejście na most zwodzony. Fosa była możliwie najgłębsza u stóp muru (niekiedy sięgała ponad 10 m, na przykład w Trematon i w Lassay) i z reguły bardzo szeroka: 10 m w Loches, 12 w Dourdan, 15 w Trem­worth, 22 w Coucy; rzadko wypełniona wodą, zwykle sucha, częściej o przekroju w kształcie litery V niż U. Jeśli fosa znajdowała się w do­statecznej odległości od muru, skarpę jej wieńczyła palisada (braie), osłaniająca drogę, która okrążała twierdzę po zewnętrznym kole i służy­ła patrolom. Ten pas ziemi zwano szrankami (lices). Właściwy pierścień obronny tworzą grube, ciągły mury, zwane kur­tynami, oraz rozmaite umocnienia flanków, objęte ogólną nazwą wież (tours). Pierścień murów zazwyczaj wznosi się tuż nad fosą; jego funda­menty wpuszczone są głęboko w ziemię, a dolną część wzmacniają przy­pory, które utrudniały oblegającym podkopy i odbijały pociski miotane z wysokości szańca. Zarys murów obronnych bywa rozmaity, zależnie od właściwości terenu, zawsze jednak otaczają one znaczny obszar. W Cou­cy mury są wzniesione na planie trapezu o bokach długości 285 m; w Freteval mają kształt koła o średnicy przeszło 140 m; w Gisors tworzą wielokąt o 24 bokach i obwodzie ponad 1 km.

Warowny zamek nie przypominał w niczym zwykłego domu miesz­kalnego. Wysokość kurtyn waha się od 6 do 10 m, a grubość od 1,5 do 3 m; jednakże w niektórych warowniach, jak na przykład w Chateau­ - Gaillard, grubość muru miejscami przekracza 4,5 m. Wieże, najczęściej koliste, niekiedy czworo- lub wieloboczne, są na ogół o piętro wyższe niż kurtyny. Średnica ich bywa różna (od 6 do 20 m), zależnie od miejsca, w którym je ulokowano; najpotężniejsze stawiano w wysuniętych narożnikach i przy bramie. W środku są puste, podzielone na kondygna­cje drewnianymi podłogami, w których pośrodku lub z boku zostawiono otwory, aby przez nie na linie wciągać aż na najwyższą platformę po­ciski, potrzebne do obrony fortecy. Schody natomiast biegły ukryte w grubości muru. Każda kondygnacja stanowiła więc izbę obsadzoną przez zbrojną załogę. Komin, wpuszczony w mur, umożliwiał rozpalenie ognia. Nie ma okien lecz strzelnice - wąskie wysokie prześwity, wyraźnie po­szerzające się ku wnętrzu. Na przykład w Freteval strzelnice mają 1 m wysokości i 30 cm szerokości po stronie zewnętrznej, a 1,3 m po wewnętrz­nej; utrudniało to przedostanie się strzał napastnika, obrońcom zaś umoż­liwiało strzelanie w różnych kierunkach.

Po szczycie obronnego muru biegła aleoir - ścieżka dla patroli, chro­niona od zewnątrz blankowanym parapetem. Służyła wartownikom, a także do komunikacji między wieżami i jako miejsce, z którego bronio­no fortecy. Przerwy pomiędzy zębami blankowania osłaniano niekiedy grubą drewnianą klapą, odchyloną w osi poziomej; za tą klapą mógł kryć się kusznik, gdy nabijał broń. Podczas wojny ścieżkę poszerzano niekiedy w kierunku zewnętrznym muru, montując rodzaj ruchomego drewniane­go ganku, wysuniętego poza parapet. Te konstrukcje o różnorodnych for­mach nazwano hurdycjami. W podłodze ganku były otwory pozwalające obrońcom na rzucanie pionowo w dół pocisków na napastników znajdują­cych się u stóp muru. Od końca XII wieku, zwłaszcza w południowych regionach Francji, zaczęto drewniane hurdycje, niezbyt mocne i łatwo zapalne, zastępować przez stałe kamienne konstrukcje, budowane łącznie z parapetem i nazwane machikułami. Pełniły one te same funkcje co hurdycje, lecz miały nad nimi tę przewagę, że były solidniejsze i umoż­liwiały miotanie pionowo pocisków, które się odbijały od skarp kurtyny.

W pierścieniu murów było zwykle kilka furt, tak wąskich, że mógł przez nie przejść tylko pieszy człowiek, i tylko jedna wielka brama, u­fortyfikowana ze szczególnym staraniem, ponieważ na niej z reguły sku­piała się siła nieprzyjacielskiego natarcia. Po obu stronach bramy wzno­szono wieże, na których czuwały straże, a dostępu broniła fosa i wysu­nięty przed nią barbakan. Skrzydła bramy, zrobione z twardych desek i okute żelazem, podpierano dodatkowo w czasie natarcia olbrzymimi bel­kami, aby brama mogła wytrzymać ciosy taranów. Przed bramą opusz­czano bronę - kratę z drewnianych drążków wzmocnioną żelaznymi oku­ciami. Bronę nakrywała ruchoma część mostu zwodzonego, gdy był on podniesiony. W latach, o których mowa, nie była to jeszcze skompli­kowana konstrukcja, lecz po prostu kładka opuszczana pionowo za po­mocą łańcuchów i kołowrotu. Pomimo tych środków obronnych, główna brama była najsłabszym punktem fortecy i przez nią nieprzyjaciel ­jeśli miał dość sił - mógł się wedrzeć do zamku.


Zamek: mury wewnętrzne


Tak się przedstawiał pierwszy pierścień obronny. Każdy godny uwa­gi zamek posiadał co najmniej jeszcze dwa pierścienie, mniejsze, lecz zbu­dowane według tych samych zasad sztuki fortyfikacji (fosy, palisady, kurtyny, wieże, parapety, bramy i mosty). Odległość między nimi była znaczna, toteż zespół zamkowy stanowił małe warowne miasto.

Wróćmy do przykładu Freteval, gdzie mury są doskonale koncen­tryczne: średnica pierwszego pierścienia mierzy 140 m, drugiego 70, a trzeciego 30. Ten ostatni, nazywany “koszulą", znajduje się z reguły tuż obok donżonu, broniąc do niego dostępu.

Przestrzeń między pierwszym a drugim pierścieniem murów zajmo­wał dziedziniec gospodarczy, czyli baille (“szaflik"). Tu mieściła się praw­dziwa osada, a w niej domy chłopów pracujących na pańskiej rezerwie, warsztaty i mieszkania nadwornych rzemieślników (kowali, cieśli, mura­rzy, krawców, stelmachów), spichlerze, stajnie, piekarnia, młyn, tłocznia, studnia, źródło, niekiedy rybna sadzawka, pralnia i kramy kupców. Układ uliczek i zabudowy był, jak w innych ówczesnych miasteczkach, chaotycz­ny, ale pod koniec panowania Filipa Augusta, gdy zespoły zamkowe pla­nuje się bardziej metodycznie, pojawia się tendencja do odsuwania tej zabudowy podgrodzia pod wewnętrzne ściany kurtyn, aby usprawnić ruch. Stopniowo też to przyzamkowe miasteczko przenosi się poza fosę, a jego mieszkańcy, podobnie zresztą jak cała ludność pańskich włości, chroni się za mury tylko w razie poważnego zagrożenia.

Między drugim a trzecim pierścieniem obronnym znajduje się wyż­szy dziedziniec, również zabudowany; tu bowiem ma swoje kwatery za­łoga, tu stoi pańska kaplica, pańska stajnia, psiarnie, gołębniki i soko­larnie, składy żywności, kuchnie i cysterny.

Stojący za “koszulą" donżon, rzadko umieszczony pośrodku, zazwy­czaj w głębi, na najbardziej niedostępnym miejscu, służył za mieszka­nie pana i zarazem był militarnym jądrem fortecy; góruje nad całością, przekraczając często wysokość 25 m: w Etampes wynosi ona 27, w Gi­sors 28, w Houdan, Dourdan i Freteval 30, w Chateaudun 31, w Tonque­dec 35, w Loches 40, w Provins 45. Bywa zbudowany na planie kwa­dratu (Tower w Londynie), prostokąta - (Loches), sześciokąta (Tour­noel), ośmiokąta (Gisors), lub jest czteroczęściowy (Etampes). Najczęściej jednak ma kształt cylindryczny o średnicy od 15 do 20 m i murach gru­bości 3 do 4 m.

Podobnie jak wieże, donżon był podzielony na kondygnacje drew­nianymi podłogami. Ze względów bezpieczeństwa donżon miał tylko jedne drzwi wejściowe na wysokości pierwszego piętra, czyli co najmniej 5 m ponad ziemią. Wchodziło się po drabinie, po rusztowaniu czy też po kładce przerzuconej z przedpiersia najbliższego muru. W każdym razie było to urządzenie, które dawało się łatwo i szybko usunąć w razie na­paści. Na pierwszym piętrze znajdowała się wielka sala, niekiedy sklepio­na, stanowiąca ośrodek domowego życia. Tam pan zasiadał do stołu, przyjmował gości i wasali, a nawet zimą sprawował sądy. Na wyższym piętrze mieściły się sypialnie pana i jego żony; prowadzą do nich wąskie schody, wpuszczone w grubość muru. Na trzecim piętrze były zbiorowe sypialnie pańskich synów i córek, sług i domowników. Tam także mogli nocować goście. Szczyt donżonu podobny jest do szczytów murów obron­nych, osłonięty parapetem, z gankiem, hurdycjami lub machikułami. Wznosi się nad nim wieżyczka, z której wartownik nieustannie prze­patruje okolicę. Parter pod wielką salą jest ciemny, bez okien i bez drzwi, tak że nikt nie mógł wejść tam z zewnątrz. Jednakże nie pełnił on funkcji więzienia czy lochu, jak mniemali niektórzy dziewiętnasto­wieczni archeologowie, lecz służył za magazyn, gdzie trzymano wino, drwa, ziarno i broń. W niektórych donżonach tę samą rolę grała pod­ziemna komora; niekiedy znajdowała się tam studnia i łaźnia, niekiedy zamaskowane wejście do tunelu prowadzącego z zamku daleko na równi­nę, lecz taki tunel należał do rzadkości, a jeśli nawet w którymś zamku istniał, służył raczej do przechowywania w chłodzie prowiantu dla woj­ska niż jako tajemna droga ucieczki, romantycznej lub rozpaczliwej.


Donżon: dekoracje wnętrza i umeblowanie


Żeby opisać wnętrze wielkopańskiego mieszkania, wystarczy wy­mienić jego trzy charakterystyczne cechy: prostota rozplanowania, skrom­ność ozdób, niewielka liczba mebli. Mówiliśmy już, jaki był rozkład izb we wnętrzu donżonu. Wypada dodać, że nie inaczej wyglądało wielkopań­skie mieszkanie w miejskim pałacu (książęcym lub biskupim) lub też w nie ufortyfikowanych rezydencjach, które się rozpowszechniły w połud­niowej Anglii już w początkach XIII wieku: budynek stawiano na planie wydłużonego prostokąta, nie zaś kwadratu lub koła, lecz główna sala w dalszym ciągu znajdowała się na pierwszym piętrze; z zewnętrznym otoczeniem łączą ją kamienne schody, a z kaplicą i innymi częściami mieszkania (na tym samym lub wyższym piętrze) liczne korytarze. Par­ter, sklepiony i słabo oświetlony, służył za skład lub pomieszczenie dla straży.

Wróćmy wszakże do donżonu i jego wielkiej sali. Chociaż bardzo wy­soka (7 do 12 m) i przestronna (50 do 150 m2), jest to zawsze jedna izba. Niekiedy dzielono ją zasłonami na mniejsze izby, ale było to urządzenie prowizoryczne, stosowane w określonych okolicznościach. Trapezoidalne framugi okien i głębokie wnęki w ścianach mogą po odgrodzeniu stwo­rzyć małe pomieszczenia. Okna to wnęki, bardziej wysokie niż szerokie, sklepione pośrodku, wycięte w grubości muru niczym strzelnice i wypo­sażone w kamienną ławę, na której można siedzieć rozmawiając lub wy­glądając na dwór. Okno rzadko było oszklone; na szkło, bardzo kosztow­ne, pozwalały sobie tylko kościoły. W pańskiej rezydencji wstawiano w otwór okienny kratę trzcinową czy metalową, przesłaniano go woskowa­nym płótnem albo nasyconym oliwą pergaminem, rozpiętym na osobnej ramie, a dodatkowo zabezpieczano okiennicą drewnianą, częściej we­wnętrzną niż zewnętrzną, którą zresztą nie zawsze zamykano na noc, jeśli w wielkiej sali nikt nie spał. Okna te, mimo że nieliczne i stosun­kowo niewielkie, przepuszczały dostateczną ilość światła, by rozjaśnić salę w dni letnie. Wieczorami i zimą oświetlenie to uzupełniano nie tylko ogniem na kominku, lecz także smolnym łuczywem, łojowymi świeczka­mi i lampami oliwnymi zawieszonymi u sufitu i na ścianach. Tak więc oświetlenie wnętrza było zarazem źródłem ciepła i dymu, nie mogło wszakże zwalczyć wilgoci, tej plagi średniowiecznych mieszkań. Podob­nie jak szyby, świece woskowe były przywilejem tylko najbogatszych domów i kościołów.

Podłogi, czy to drewnianej, czy z ubitej ziemi, czy - co rzadsze ­z płyt kamiennych, nigdy nie pozostawiano nagiej. W zimie zaściełano ją słomą, posiekaną na sieczkę lub splecioną w grube maty. Wiosną i la­tem słomę zastępowało sitowie, gałązki lub kwiaty (lilie, mieczyki, ka­czeńce). Pod ścianami rozkładano pachnące zioła i aromatyczne rośliny, jak mięta czy werwena. Wełniane kobierce i haftowane makaty, którymi okrywano ławy, na ogół znajdowały się tylko w sypialniach, w wielkiej sali rozkładano na podłodze skóry zwierzęce i futra.

Sufit, stanowiący jednocześnie podłogę górnej kondygnacji, zosta­wiano zazwyczaj w stanie surowym, ale w XIII wieku zaczęto go nie­kiedy malować, wykorzystując belki i kasetony, by stworzyć geometrycz­ny deseń, fryz heraldyczny czy też dekoracje z rozsianymi motywami zwierzęcymi. Podobne motywy stosowano również na ścianach, lecz te najczęściej malowano na jednolity kolor (ze szczególnym upodobaniem do żółtej i czerwonej ochry) albo zdobiono deseniem linearnym, naśladu­jącym mur z kamienia ciosanego, lub kwadratami na wzór szachownicy. Jednakże w domach książęcych nie należały do rzadkości freski, przed­stawiające sceny alegoryczne i historyczne, zaczerpnięte z legend, Biblii lub współczesnej literatury. Wiemy, na przykład, że król Anglii Hen­ryk III lubił sypiać w pokoju, którego ściany ozdobione były epizodami z życia Aleksandra Wielkiego, bohatera szczególnie w średniowieczu po­dziwianego. Ale był to luksus dostępny monarsze. Wasal niższego stop­nia w swoim drewnianym donżonie musiał się zadowolić ścianą prostą i nagą, a chcąc ją przyozdobić wieszał na niej włócznię i tarczę.

Tkaniny, podobnie jak malowane ściany, najczęściej były jednobarw­ne, niekiedy zdobione deseniem geometrycznym, roślinnym lub scenami figuralnymi. Nie były to jeszcze prawdziwe makaty (na ogół sprowadzane ze wschodu), lecz hafty wyszywane na grubym płótnie, jak słynna “tka­nina królowej Matyldy", przechowywana po dziś dzień w Bayeux. Słu­żyły do rozmaitych celów: aby zamaskować jakieś drzwi lub okno, po­dzielić wielką salę na kilka “sypialni". Toteż często używano wyrazu chambre nie jako nazwy pokoju sypialnego, lecz dla określenia zbioru tych makat, haftów i tkanin, którymi zdobiono wnętrza, nadając im przez to indywidualne znamię, i które zabierano ze sobą wyruszając w podróż. Był to podstawowy element dekoracji i wyposażenia wielko­pańskich mieszkań.

Meble robiono w XII wieku wyłącznie z drewna. Przesuwano je usta­wicznie z miejsca na miejsce, gdyż - z wyjątkiem łóżka - żaden z nich nie miał określonej i tylko jednej funkcji: tak więc skrzynia, zasadniczy ówczesny mebel, mogła służyć za szafę, za stół i za ławę, przy czym w tym ostatnim przypadku dodawano do niej niekiedy oparcie lub nawet poręcze.

Lecz skrzynia pełniła funkcję ławy tylko przygodnie, meblami prze­znaczonymi specjalnie do siedzenia były wieloosobowe ławy, nieraz po­dzielone na stalle, i jednoosobowe stołki bez oparcia (sellettes). Fotel był zastrzeżony dla pana domu lub najdostojniejszego gościa. Giermkowie i panny siadywali na snopkach słomy, niekiedy nakrytych haftowaną tkaniną, albo wprost na podłodze, podobnie jak służące i służący. Kilka desek położonych na kozłach zastępowało stół, ustawiany pośrodku wiel­kiej sali w godzinach posiłków. Stół ten był długi, wąski i wyższy niż nasze dzisiejsze stoły. Biesiadnicy zasiadali po jednej tylko stronie, dru­ga pozostawała wolna, aby usługujący mieli swobodę ruchów. Prócz skrzyń, w które się wrzucało byle jak zastawę stołową, na­czynia, odzież, srebro i mapy, bardzo mało było mebli do przechowywania rzeczy: czasem jakaś szafa, jakiś kredens, rzadziej pomocnik z nad­stawą otwartych półek, na których zamożni mogli z dumą wystawiać cenną porcelanę lub dzieła kunsztu złotniczego. Często rolę mebli pełniły nisze w murach, zasłonięte kawałkiem tkaniny lub okiennicą. Odzieży nie układano płasko, lecz zwijano w rulon i przesypywano aromatyczny­mi ziołami. W rulon zwijano też mapy sporządzane na pergaminie, a po­tem wsuwano je do płóciennych worków, które spełniały niejako funkcje kasy ogniotrwałej i zawierały prócz map kilka skórzanych sakiewek.

Jeśli do tej listy dodamy kilka szkatułek, kilka bibelotów, kilka przedmiotów związanych z praktykami religijnymi (relikwiarz, kropielni­ca), będziemy mieli mniej więcej pełny obraz sprzętów zdobiących wiel­ką salę donżonu. Jak widać, nie było to bogate umeblowanie, ale jeszcze skromniej przedstawiały się sypialnie: łóżko i skrzynia w pokoju męż­czyzny, łóżko i coś w rodzaju toalety w pokoju kobiety. Nie było tam ani ław, ani foteli, siadało się na wypełnionych słomą płóciennych wor­kach, na podłodze albo na łóżku. Łóżko było olbrzymie, kwadratowe, nie­kiedy bardziej szerokie niż długie; nie było w zwyczaju sypianie samot­nie. Nawet jeśli właściciel zamku i jego małżonka mieli osobne sypial­nie, dzielili na ogół wspólne łoże. W sypialniach ich synów, córek, sług i gości łoża również były zbiorowe. Kładziono się do nich po dwie, po cztery czy nawet po sześć osób razem.

Łóżko możnego pana stało na wzniesieniu, głowami do ściany, noga­mi w kierunku kominka. Drewniana konstrukcja tworzyła rodzaj balda­chimu, z którego zwisały kotary, odgradzające śpiących. Pościel niewiele się różniła od naszej dzisiejszej. Na siennik lub materac kładziono pu­chowy piernat i okrywano go prześcieradłem. Drugie prześcieradło, pod­łożone pod przykrycie, zwisało luźno, nie obtykano go po bokach. Wszy­stko to nakrywano kapą bawełnianą lub puchową, pikowaną jak nasze kołdry puchowe. Wałek i poduszki, obciągnięte powłoczkami, przypomi­nały te, które dziś są w użyciu. Bielizna pościelowa, lniana lub jedwabna, zdobiona była haftami, kołdra wełniana podbita futrem gronostajów lub popielic. U mniej zamożnych jedwab zastępowano zgrzebnym płótnem, a wełnę - szerszą (serge).

W tym miękkim i przestronnym łożu (tak szerokim, że przy prze­ściełaniu trzeba się było posługiwać kijkiem) sypiali ludzie zazwyczaj nago, głowę tylko osłaniając czepkiem. Przed położeniem się rozwieszano odzież na wieszaku, utworzonym z pręta sterczącego ze ściany pośrodku sypialni równolegle do łóżka. Ale koszulę zdejmowano dopiero później, już w łóżku, i wsuwano ją zwiniętą pod poduszkę, aby natychmiast po przebudzeniu o świcie włożyć ją przed wstaniem.

Na kominku w sypialni ogień nie palił się stale. Rozpalano go tylko w te wieczory, gdy zamierzano czuwać do późna i zabawiać się w rodzin­nym gronie w tym pokoju, przytulniejszym od wielkiej sali. Tam bowiem kominek był olbrzymi, palenisko przystosowane do wielkich kłód, a sto­jące przy nim ławy mogły pomieścić kilkanaście czy nawet dwadzieścia osób. Stożkowaty okap i wysunięte z węgarów wsporniki tworzyły jak gdyby chatę we wnętrzu sali. Ogromnej nadstawy komina nie ozdabiano niczym, dopiero w początkach XIV wieku przyjmie się zwyczaj umiesz­czania na niej rodzinnych herbów. Niektóre sale, szczególnie wielkich rozmiarów, miały aż dwa (a czasem nawet trzy) kominki, ulokowane nie przy dwóch odległych od siebie ścianach, lecz oba przy tej samej. W An­glii, w najskromniejszych donżonach kominek nie wspierał się o ścianę, lecz znajdował się pośrodku sali: duży płaski kamień służył za palenisko, a piramida z cegieł i drewna tworzyła prymitywny okap.


Życie codzienne na zamku


Życie w obrębie zamku znamionowała monotonia. Twierdza ożywiała się tylko w kilku dniach, rozproszonych pomiędzy Wielkanocą a Zadusz­kami, gdy pełniła swoją funkcję ośrodka militarnego, politycznego i ekonomicznego, a więc z okazji jarmarku lub święta, po żniwach i wino­braniu albo gdy nadchodził termin płacenia daniny, zwołania wyprawy wojennej (ost) albo sesji sądowej. Okazje te były nieczęste, większość dni upływała smutno i bez wydarzeń. Mężczyźni nudzili się, spędzali więc jak najwięcej czasu poza domem, na polowaniach, turniejach czy w po­lu. Wyładowywali energię w nieustannych kłótniach z sąsiadami, w o­czekiwaniu na daleką wyprawę, która otworzyłaby im nowe, cudowne horyzonty. Kobiety czekały na powrót mężczyzn w niewygodnej sali don­żonu, zabijając czas haftem lub przy kądzieli.

Wobec jednostajności codziennego życia łatwo zrozumieć, że każ­dego gościa witano z radością, czy był to pielgrzym, który opowieścia­mi o swoich wędrówkach pobudzał do marzeń, czy żongler zabawiający widzów akrobatycznymi sztuczkami, czy trubadur, który zachwycał słu­chaczy poematami o przygodach króla Artura i jego rycerzy, a tym bardziej, gdy się trafił gość dostojny, godny noclegu w najokazalszej sypialni, przytykającej do sypialni właściciela zamku i ozdobionej tym wszystkim, czym gospodarz szczyci się w swoim dobytku. Wiek XII znał cnotę gościnności. Na zamku czy w chłopskiej chacie każdy gość znaj­dował miłe przyjęcie. Posłuchajmy opowieści Chretiena de Troyes o tym, jak przyjęto Lancelota i dwóch jego towarzyszy w domu pewnego wa­sala niższego stopnia:

Wyjechawszy z lasu zobaczyli dwór rycerski. Pani domu siedząca przed wejściem wydawała się bardzo przyjazna. Na widok przybyszów zerwała się z miejsca, wybiegła na ich spotkanie, przywitała z radością i rzekła: «Witajcie! Chętnie was przyjmę w swoim domu. Zsiądźcie z ko­ni, znajdziecie u nas gościnę.» «Dziękujemy ci, o, pani. Skoro taka twoja wola, zsiądziemy z koni i spędzimy tę noc u ciebie w gościnie.»

Zeskoczyli z siodeł, pani zaś, mając licznych domowników. kazała odprowadzić konie do stajni. Przywołała synów i córki; wszyscy przy­biegli natychmiast: rycerze, dworki, uprzejmi panicze, prześliczne pan­ny. Pani nakazała synom, żeby rozsiodłali wierzchowce i zajęli się nimi troskliwie, co też chętnie zaraz uczynili. Córkom zaś poleciła, aby ode­brały od gości broń, co też niezwłocznie uczyniły, po czym każdemu z nich podały krótki kaftan do włożenia przez głowę. Zaprowadzono ich do domu, pięknie urządzonego. Pana nie zastali, gdyż polował wraz z dwoma synami w lasach, lecz wkrótce potem powrócił. Jak przystało dobrze wychowanym dzieciom, wszystkie wyszły witać ojca i odebrać od niego upolowaną zwierzynę. Powiedziały mu też: «Panie ojcze, masz w domu gości, dwóch rycerzy. «Bogu niech będą za to dzięki!» - od­parł.

Podczas gdy ojciec i dwaj synowie witali się z gośćmi, reszta domow­ników krzątała się żwawo. Każdy miał wyznaczoną część pracy przy przy­gotowaniach do posiłku; jedni zapalali łojówki, drudzy podawali ręcz­niki i miski do mycia rąk, a przyniósłszy wodę nie szczędzili jej i na­lewali hojnie. Wszyscy się obmyli, zanim siedli do stołu. Prawdziwie niczego nie brakowało w tym domu i wszystko tam było bardzo miłe."




Dom chłopski


Dom chłopski to najczęściej nędzna chata, mniej więcej taka sama we wszystkich regionach. Jedynie w materiale, jakim się posługiwano, występowały pewne różnice, zależne od lokalnych warunków. Ściany były albo całe z drewna, albo z łat, tworzących jak gdyby prymitywną konstrukcję strychulcową, i z polepy, sporządzonej z mieszaniny glinia­stej ziemi i sieczki. W środkowej i południowej Francji polepę zastępo­wała często zwykła ubita ziemia. Dach, z otworem dającym ujście dy­mowi, kryto zwykle strzechą, rzadziej gontem lub dachówką. Otwory w ścianach nieliczne i małe, zazwyczaj jedne tylko drzwi i jedno okno z drewnianą okiennicą zamykaną od wewnątrz.

Mieszkanie składało się z jednej izby, z wnękami na łóżka i prymi­tywną kuchnią, ściany były nagie, sufit niski, a podłogę stanowiło kle­pisko przysypane trocinami lub sianem. Tam chłopska rodzina praco­wała, przyjmowała gości, gotowała posiłki, jadała i sypiała. Umeblowanie było równie liche i niewygodne jak budynek: wielka dzieża - jej rozmiary świadczą o zasobności rodziny - jedna czy dwie ławy, kilka stołków, jedno lub kilka łóżek, na których sypiało od dwóch do ośmiu osób. Stół, jeśli w ogóle był, składał się ze starych drzwi po­łożonych na kozłach. Ale sprzęty te, chociaż toporne, wyciosane z dębo­wych desek siekierą, były bardzo mocne i przekazywano je z pokolenia na pokolenie.

Dom rzadko podpiwniczano, częściej do jednej z jego ścian zewnętrz­nych przytykała płytka, na pół w ziemi zagłębiona piwnica, natomiast nad izbą z reguły był strych, na .który wchodziło się po drabinie z ze­wnątrz. Tam rolnik przechowywał to, co miał najcenniejszego: ziarno. Liczba i rozmiary zabudowań gospodarczych otaczających chatę bywały różne, podobnie jak rozmiary dzieży, zależnie od zamożności właściciela. Zamożny rolnik, pierwszy w swojej wsi, miał stodołę na zboże, słomę i siano, szopę, gdzie przechowywał pług i inne narzędzia, oborę, owczar­nię, chlew lub kilka chlewów, niekiedy także stajnię. Prosty wyrobnik nie miał nic takiego, a skąpy zbiór siana, kilka narzędzi, kilka kur trzymał w tej samej izbie, w której jadał, sypiał i żył z całą rodziną. Tak samo różniły się cottiers - małe ogródki za chatami. Najbiedniejsi poprzestawali na grządce rzepy i ziół, zamożniejsi hodowali piękne wa­rzywa, owoce, winorośl i rośliny włókiennicze.

Chłop, tak samo jak właściciel zamku, nie spędzał wiele czasu w domu. Latem i zimą przebywał najczęściej w polu, w ogrodzie, na rzece, w młynie, na targu czy w drodze. Chłop, podobnie jak pan, nie był zbyt­nio do swojego domu przywiązany i nie starał się go upiększyć ani urzą­dzić wygodniej. Zresztą zdobywanie nowych gruntów pod uprawę i ko­nieczność stosowania systemu trójpolowego zmuszały rolnika do niemal wędrownego trybu życia. Nawet w obrębie włości swojego seniora czyn­szownik często zmieniał działkę i w związku z tym miejsce zamieszkania.


Rozdział Piąty

Pora siadać do stołu


O tym, jak się ludzie średniowiecza odżywiali, wiemy niewiele, gdyż znamy niemal wyłącznie jadłospisy wspaniałych książęcych uczt z XIV wieku oraz malownicze przepisy kulinarne, zawarte w licznych rozprawach i przeznaczone dla bogatych mieszczan, nie wcześniejsze jed­nak niż z połowy XIII wieku. Prawie nic nam nie wiadomo o sposobach odżywiania się w latach poprzedzających tę datę, zwłaszcza jeśli chodzi o chłopstwo. Wobec braku źródeł dotyczących specjalnie tych zagadnień, trzeba je studiować pośrednio, wyciągając wnioski z danych o metodach rolniczych i o wymianie handlowej. Nawet wtedy, gdy chcemy się do­wiedzieć czegoś o sposobie życia arystokracji, badania aspektów ekono­micznych systemu feudalnego okazują się bardziej pouczające niż ściśle techniczne informacje zawarte w tekstach narracyjnych i literackich. Poe­maty dworskie, tak bogate w opisy rytuałów związanych z posiłkami, skąpią szczegółów co do podawanych dań i sposobu ich przyrządzania. Jakaś niepojęta literacka pruderia powstrzymuje często autorów od opo­wiadania, czym ich bohaterowie się posilali. Wiemy tylko, że “jedli ob­ficie i smacznie". Oto charakterystyczny przykład:

Służba ustawiła stół i przygotowała, co trzeba, do posiłku. Umyw­szy ręce trzej biesiadnicy nie zwlekając siedli za stołem. Znudziłbym was wszakże wyliczaniem mięsiwa, które im podawano. Lepiej więc u­czynię pomijając to milczeniem. Oszczędzę słuchaczom nudy, a sobie niepotrzebnego trudu. Nie skłamię wszakże, jeśli wam powiem, że mięsi­wa było w bród, a przednich win tyle, ile kto zapragnął."

Powściągliwość autorów jest tym bardziej godna ubolewania, że na omawiany okres przypada przełom w sposobie odżywiania się, spowodo­wany postępem rolnictwa, wprowadzeniem nowych upraw i wzrostem wydajności; rozwój hodowli umożliwia większe spożycie mięsa; produk­ty zbożowe przestają być jedynym pożywieniem klas niższych; obsesyjny lęk przed głodem słabnie, ożywia się cyrkulacja produktów, zmieniają się gusta, wysubtelniają obowiązujące przy stole obyczaje.

Mimo luk w dokumentacji można odtworzyć niemal kompletny obraz tego, co się pojawiało na stołach pańskich i chłopskich pod koniec XII wieku. Najmniej wiemy nie o rodzaju spożywanych produktów, lecz o sposobie ich przyrządzania (literatura często na ten temat fantazjuje), a zwłaszcza o ilościach spożywanych przy każdym posiłku; nie chodzi nam o dni obżarstwa i ucztowania, lecz o rzeczywistość dni powszed­nich.

Pożywienie chłopów


Podstawą pożywienia chłopów, zarówno wolnych, jak niewolnych, były produkty zbożowe, nie zawsze spożywane w postaci chleba; nie wszystkie zresztą do tego się nadają. Najczęściej gotowano z nich po­lewki lub pieczono podpłomyki. Najbardziej rozpowszechnione były ży­to, jęczmień i pszenica, często siane i zbierane razem, tak by otrzymać mieszankę na ciemny, szarawy chleb. W okolicach górskich uprawiano orkisz, a w prowincjach południowych różne odmiany prosa. Owies u­żywany był głównie jako składnik zupy, obok siemienia konopnego, ja­rzyn ogrodowych (bób, groch, purchawki, kapusta) i owoców drzew ros­nących dziko (kasztany, żołędzie). Dopiero w końcu średniowiecza za­częto pewne odmiany zbóż przeznaczać na paszę dla zwierząt.

Jednakże już w XII wieku poprawa warunków bytu i względny wzrost zamożności pozwalały chłopu żywić się nie tylko chlebem, pod­płomykami i polewkami. Duży pożytek dawał drób, dostarczając jaj (któ­re spożywano w dużych ilościach) oraz mięsa (kurczaki, kapłony, gęsi); umożliwiało to płacenie w naturze należnych panu świadczeń. Wyrabia­no też sery, ostre lub łagodne, przyprawiane ziołami lub nie, przeważ­nie nie z krowiego, lecz z owczego mleka. Ryby kupowano solone albo wędzone (głównie śledzie) czy też łowiono - zwykle potajemnie ­w najbliższej rzece lub w jeziorze. Oprócz jarzyn już wyżej wymienio­nych, uprawiano w skromnych ogródkach za chatą soczewicę, fasolę, ce­bulę, czosnek, rzepę i pory. Nie tylko sady, lecz również żywopłoty, łąki i lasy dostarczały mnóstwa owoców, jabłek i gruszek, a także morw, śliwek, niespliku, jarzębin, orzechów włoskich i laskowych, borówek i przeróżnych jagód. Warto zwrócić uwagę na pewną zabawną ciekawo­stkę: gdy w tekście jest mowa o owocu bez podania bliższej nazwy, ozna­czało to we Francji jabłko, lecz w Anglii - gruszkę. Wreszcie, oprócz drobiu i drobnej zwierzyny, zdobywanej kłusowniczymi sposobami, ja­dano wieprzowinę. Świniobicie odbywało się w grudniu, ale mięso solo­no, aby się nim żywić przez czas możliwie jak najdłuższy.

Zarówno do potraw zbożowych, jak do mięsa i ryb ówczesna kuch­nia chłopska stosuje mnóstwo przypraw i ziół aromatycznych (czosnek, gorczyca, mięta, pietruszka, macierzanka itp.). Potrawy smażone, pieczo­ne lub z rożna, należały do rzadkości, najczęściej występowały w po­staci pośrednie j między zupą a potrawką, mocno przyprawione, w so­sach robionych z miąższu chleba, soku zielonych winogron, cebuli i orze­chów; niekiedy dodawano też ziarnko pieprzu lub odrobinę cynamonu, kupowane na wagę złota u kupców korzennych.

Oczywiście na takie dania mógł sobie pozwolić tylko zamożny rol­nik. Dla rzeszy wolnych i niewolnych chłopów podstawowym pożywie­niem był chleb i polewka, a inne wymienione wyżej produkty stano­wiły dodatek lub też pożywienie odświętne. Lud w XII wieku żył wciąż jeszcze w lęku przed nieurodzajem zbóż. Z powodu niskiej wydajności rolnictwa i nieznajomości lepszych sposobów przechowywania produk­tów nie mógł się zaopatrzyć w zapasy większe niż na jeden rok, toteż zawsze był zdany na łaskę lub niełaskę warunków klimatycznych. Niedo­statek i głód, chociaż mniej dotkliwe niż w XI, a nawet w XIV wieku, zdarzały się wszędzie dość często. Mimo pewnych postępów, lęk przed głodem i obsesyjna troska o żywność nie zniknęły. Świadczą o tym chłop­skie baśnie, w których zazwyczaj młynarz występuje jako zdrajca gnę­biący lud głodem, rzeźnik jest postacią urzekającą, a rozmaite wersje opowieści o rozmnożeniu chleba zajmują wiele miejsca. W folklorze i w literaturze roi się od historyjek o kradzieży produktów żywnościowych, ., od scen obżarstwa lub legend o przemienianiu różnych najpospolitszych substancji w cudowne jadło. Tak na przykład w Roman de renart (Opo­wieści o lisie) głód jest głównym bodźcem pobudzającym lisa do wy­stępków, a większość jego przygód zaczyna się od stwierdzenia pustek w spiżarni.

Było to w porze, kiedy lato się kończy, a zima już nadchodzi. Lis doznał gorzkiego zawodu, kiedy stwierdził, że zapasy w jego domu już się wyczerpały. Nie miał nic, czym by się pożywić, i ani grosza żeby ku­pić prowiant, nic, czym by mógł pokrzepić siły. Z konieczności więc wy­ruszył w drogę..."


Pożywienie panów


Pożywienie panów, tak samo jak chłopów, bardziej zależało od sta­nu majątkowego niż od okolicy, w której mieszkali. Pan na skromnym zamku w Maine lub w Poitou żywił się nie inaczej niż niezamożny rycerz w Kent. U jednych i drugich trzy zasadnicze posiłki codzienne podob­niejsze były do posiłków dostatniego rolnika niż do tego, co podawano na stołach ich suzerena, króla Anglii.

Nie trzeba jednak przesadzać, jak często czynią autorzy rycerskich poematów epickich, w opisach wspaniałości królewskich uczt w intere­sującym ras okresie. Tak bywało dopiero później. Najstarsze, niepod­ważalne świadectwo historyczne, zawierające opis wielkiego bankietu wydanego przez króla Francji, przekazał nam Joinville, opowiadając, jak Ludwik Święty podejmował swojego brata Alfonsa z Poitiers w murach miasta Saumur w 1241 roku. Wprawdzie zbytkowne jadło było już. “pierwszym z luksusów" - jak to pięknie wyraził Jacques Le Goff ­lecz w omawianej tu epoce nie istniał jeszcze snobizm każący' się prze ścigać w kulinarnym wyrafinowaniu. Oczywiście, grzechy obżarstwa i ła­komstwa mnożyły się na wszystkich szczeblach arystokratycznego śro­dowiska, które przynajmniej raz na tydzień (albo i dwa razy) oddawało się uciechom stołu, lecz prawdziwa sztuka gastronomiczna nie grała wiel­kiej roli. Rozkwitnie dopiero w drugiej połowie XIII wieku w związku ze wzrostem znaczenia bogatego mieszczaństwa, które wcześniej niż szla­chetnie urodzeni zaczęło traktować wyszukaną kuchnię jako dowód spo­łecznego awansu, a nawet swoistej etyki. Możni panowie XII wieku nie komplikowali uciech stołu subtelnościami ani motywami ideologicznymi. Z równą łatwością poprzestają na najskromniejszym posiłku, jak objadają się, gdy los tak zdarzy. Rycerze Okrągłego Stołu na przemian to ucztowali na dworze króla Artura, to wędrowali o pustym żołądku w poszukiwaniu przygód i wdzięcznie przyjmowali kromkę chleba i kubek wody od gościnnego pustelnika. To są jednak literackie skrajności. Co naprawdę jadał zacny pan i jego świta w wielkiej sali donżonu, który nie był ani zamkiem Camelot, ani chatą anachorety?

W porównaniu z chłopskim, pożywienie panów różni się przede wszy­stkim tym, że podstawą jego nie są produkty zbożowe, lecz mięso. Pa­nowie nie żywią się więc polewkami ani podpłomykami, jadają niewiele chleba, za to mnóstwo rozmaitego mięsa. Ponieważ do nich należy przy­wilej polowania, mają pod dostatkiem zwierzyny: jelenie, sarny, daniele, dziki, zające, przepiórki, kuropatwy, bażanty; w niektórych regionach także kormorany, głuszce, koziorożce, a nawet niedźwiedzie. Poza tym drób specjalnie hodowany w tym celu: gęsi, kapłony, kurczęta, gołębie, ale także pawie, łabędzie, siewki, czaple, żurawie, bąki podawane od wielkiego święta (do kaczek odnoszono się pogardliwie). Wreszcie było mięso zwierząt rzeźnych, przede wszystkim wieprzowe. Koniny nie ja­dano nigdy, a woły aż do połowy XIII wieku hodowano głównie do pracy w polu, owce zaś na wełnę.

Nie brak też na pańskim stole ryb. Jada się je świeże, jeśli pocho­dzą z wód słodkich (specjalnie ceniono łososia, węgorza, minoga i szczu­paka) lub, mniej chętnie, suszone, solone i wędzone, jeśli pochodzą z mo­rza. Natomiast raczono się mięsem niektórych waleni (wieloryby, mor­świnie), a nawet rekinów - rzadko, ze względu na ich zły smak. Z wy­jątkiem ostryg (gotowanych) spożywano niewiele mięczaków, podobnie jak i skorupiaków. Ryby i mięso - czy to smażone, gotowane czy prze­robione na pasztet - podaje się zawsze w sosie lub nadziewane far­szem, komponowanym z mnóstwa przypraw korzennych i aromatycz­nych, czy to uprawianych w ogrodach (cebula, czosnek, pietruszka, ko­per, szczaw, trybula), czy rosnących dziko (tymianek, mięta, majeranek, rozmaryn, grzyby) lub sprowadzanych ze Wschodu (pieprz, cynamon, kminek, goździki). Głównymi składnikami wszystkich sosów był pieprz, mięta i wino zaprawione miodem.

Ziele" (herbes, jak nazywano wszystkie warzywa), którego wiele odmian uprawiano w ogrodach, nie cieszyło się powodzeniem w dni mię­sne. Jadano je za to w dni postne lub jako lekkie dietetyczne danie. Do mięsa nie podawano zazwyczaj nic prócz kilku listków sałaty (zwłaszcza sałaty liściastej i rzeżuchy) lub gotowane owoce (gruszki, morele, śliw­ki). Po serach, które niezależnie od regionu były takie same (wszędzie wy­rabiano zarówno ostre, jak łagodne, aromatyzowane lub nie), wiele miej­sca w jadłospisie zajmowały desery, przeważnie słodkie ciasta (placki, torty, pączki, pierniki) lub smakołyki z miodu, migdałów i miąższu owo­cowego. Najbogatsi sprowadzali z Ziemi Świętej cukier trzcinowy i wy­śmienite egzotyczne owoce: brzoskwinie, melony, daktyle, pomarańcze, figi. Inni poprzestawali na jabłkach, gruszkach, wiśniach, porzeczkach i malinach (poziomki nie były cenione), orzechach włoskich i laskowych. Na ogół jednak krajowe surowe owoce jadano raczej między posiłkami, na przechadzce, w ogrodzie lub w lesie.


Napoje i wino


Co do napojów, to różnice społeczne odzwierciedlają się raczej w ich jakości niż w rodzaju. Szlachetnie urodzeni i pospólstwo upijają się tym samym trunkiem, a mianowicie winem, podstawowym napojem śred­niowiecznej Europy Zachodniej.

Piwo było rozpowszechnione tylko w pewnych regionach: we Flan­drii, Artois, Szampanii, w południowej i środkowej Anglii; w innych, gdzie go nie produkowano, nie cieszyło się uznaniem. W Andegawenii, Saintonge, Burgundii, a nawet w Paryżu picie piwa uważano za poku­tę: Co prawda nie nadawało się do dłuższego przechowywania i źle zno­siło transport, przeznaczone więc było do natychmiastowego spożycia na miejscu. Uchodziło za napój stosowny dla kobiet, a mężczyźni sięgali po nie tylko wtedy, gdy brakowało wina. Warzono je nie tylko z przetwo­rzonego na słód jęczmienia, lecz także z pszenicy, owsa lub orkiszu. Aż do XV wieku nie było w zwyczaju przyprawianie piwa chmielem, toteż przypominało raczej napój starożytnych Galów, zwany cervoise, niż to piwo, które dzisiaj znamy. Były jednakże rozmaite gatunki piwa: mocne lub słabe, słodzone miodem lub zaprawiane korzeniami albo nawet miętą.

Jabłecznik, niegodny wybredniejszego podniebienia, pozostawiano najuboższym chłopom ze wschodniej Francji. Nieco mniej kwaśne wino z gruszek bardziej było rozpowszechnione; rozcieńczone wodą dawano je dzieciom w wielu wioskach. Dzieci do siedmiu, ośmiu lat pijały rów­nież mleko. Dorosły człowiek nie brał go do ust, chyba w stanie krań­cowego osłabienia czy też przytępienia umysłu. Bardziej popularny był miód pitny, podawany na zakończenie posiłków, czysty lub zmieszany z winem. Używano go też w kuchni do zaprawiania wielu różnych po­traw i sosów. Z owoców drzew i krzewów rosnących dziko - morwa, tarnina, orzechy - wyrabiano lekko sfermentowane wina, silnie aro­matyzowane, które, przede wszystkim dla chłopów, spełniały rolę na­szych likierów. Wódki z owoców nie znano, lecz pędzono ją z ziarna zbo­żowego, zwłaszcza jęczmienia. Wytwarzanego alkoholu używano raczej jako lekarstwa niż jako “środka przyspieszającego trawienie". Wreszcie przed położeniem się do snu pijano napar z ziół (mięta, werbena, roz­maryn, niekiedy z dodatkiem korzeni i miodu).

Ale głównym napojem, który się piło przy każdej okazji i o każdej porze dnia, było wino, uważane za eliksir zdrowia, radość życia, dar na­tury, zasługujący na religijny niemal szacunek. Toteż wszędzie uprawia­no winorośl. Od roku 1000 jej uprawa rozszerza się coraz bardziej wzdłuż biegu rzek, na przedmieściach, wokół klasztorów i zamków. Winnice roz­rastały się raczej kosztem pól uprawnych niż na nowych karczowiskach, co stwarzało niemało problemów, tym bardziej że każdy, od najbogat­szego pana do najbiedniejszego chłopa, chciał mieć chociaż piędź wła­snej winnicy i wierzył, że jego wino jest najlepsze w świecie. Uprawa winorośli sięgała wówczas daleko poza dzisiejsze swoje granice klima­tyczne, aż do Fryzji i Skanii. W Anglii winnice skupiały się głównie w Kent, Suffolk i w hrab­stwie Gloucester, lecz aż po Lincoln i York nie spotykało się katedry ani opactwa, które nie hodowałyby własnego wina na potrzeby kultu. We Francji tereny rodzące winorośl były bardziej rozproszone. Trzy ogrom­ne winnice to: Auxerrois-Tonnerrois, dostarczające znaczną część wina spożywanego przez Paryż; Aunis i Saintonge, które przez port La Rochel­le eksportowało wino do Anglii; wreszcie region Beaune, którego roz­kwit przypada na czas panowania Ludwika Świętego. Były wszakże in­ne regiony, nie tak rozległe, lecz nie mniej sławne i ważne dla życia go­spodarczego: na północy Laonnois, Szampania, dolna część doliny Sek­wany, okolice Paryża i Beauvais. Nad Loarą okolice Nevers, Sancerre, Orleanu, Tours, a zwłaszcza Angers. Dalej na południu okolice Issoudun, Sant-Pouręain, Clermont i Cahors. Wokół Bordeaux uprawa winorośli rozwinęła się nieco później. Stało się to dopiero za króla Henryka III, gdy jego kontynentalne posiadłości skurczyły się do jednego księstwa Guyenne, co przyczyniło się do zniknięcia winnic angielskich.

Większość tych terenów specjalizowała się już wówczas w poszcze­gólnych gatunkach win. Na północy dominowało lekkie wino białe, w Burgundii - czerwone, ciężkie i mocne. Na stołach arystokracji te pierw­sze cieszyły się większą estymą aż do połowy XIII wieku. Później, mo­że pod wpływem zamożnego mieszczaństwa, gusta się zmienią i w wyż­szej cenie będą cięższe wina z Beaune, wina likierowe z Langwedocji, Katalonii i z Bliskiego Wschodu. Oprócz różnic wynikłych z warunków geograficznych wchodziły w grę różnice społeczne. Kościół, książęta i bo­gaci mieszczanie dbali o jakość swoich win, chłopom zależało przede wszy­stkim na ilości.

Podobnie jak piwo, wino ówczesne nie nadawało się do dłuższego przechowywania. Należało je pić w ciągu roku, najpóźniej w następnym roku po wyprodukowaniu. Metody uprawy winorośli były już dość wy­soko rozwinięte (niewiele się zmieniły aż do XIX wieku), lecz technika wytwarzania win dość prymitywna. Stare mogło być tylko wino doj­rzałe. Pito go zresztą sporo, tak samo jak win zaprawionych ziołami, korzennych, pikantnych, z domieszką miodu, aromatyzowanych. Moż­na by sądzić, że czyste, naturalne wino nie miało dość wyrazistego sma­ku. W każdym razie tylko kobiety, dzieci i chorzy rozcieńczali je wodą. Oto, jakich rad udziela Guivret swemu powracającemu do zdrowia przy­jacielowi Erykowi:

Będziesz pił wino, do którego dolano wody. Mam wprawdzie siedem beczek pełnych najzacniejszego wina, ale czyste zaszkodziłoby ci, dopóki rany całkiem się nie zagoją."

I rozważny Eryk przestrzega tych zaleceń.

Chociaż nieurodzaje i klęski głodu powtarzały się periodycznie, lu­dzie XII i XIII wieku byli nie tyle niedożywieni, ile niewłaściwie od­żywiani: w chłopskiej diecie było za mało składników białkowych, a szla­chetnie urodzeni jadali za tłusto i nadużywali pikantnych przypraw. To­też ograniczenia nakazujące powściągliwość w tej dziedzinie miały nie­wątpliwie znaczenie dietetyczne (czy zdawano sobie z tego sprawę, czy też nie).

Kościół narzucał wiernym mnóstwo dni postnych. Liczba ich wzro­sła jeszcze po reformie gregoriańskiej: dwa dni w tygodniu (środa i pią­tek) w czasie zwykłym, trzy albo cztery w tygodniach adwentu i wszy­stkie dni oprócz niedziel w okresie Wielkiego Postu; poza tym w wigilię każdego ważniejszego święta. Do tych postów, obowiązujących wszy­stkich wiernych, dodać należy posty i półposty nakazywane z różnych okazji przez poszczególnych biskupów. W sumie należało pościć przez co najmniej trzecią część dni w roku. W praktyce jednak działo się inaczej. Tym bardziej, że posty były nie tylko liczne, lecz obwarowane bardzo surowymi wymaganiami. W dzień postny dozwolony był tylko jeden po­siłek, wieczorem po nieszporach, i to bez wina, mięsa, słoniny, zwierzyny, jaj, ciast i wszelkich produktów pochodzenia zwierzęcego, z wyjątkiem ryb. Każdy pościł na miarę swoich możliwości: najbiedniejszy musiał po­przestawać na chlebie, wodzie i jarzynach, najbogatszy korzystał z pre­tekstu, by się raczyć łososiem, węgorzem, szczupakiem i serami (jedy­nym dopuszczalnym rodzajem nabiału), i rzadkimi owocami. Ale nakazy wstrzemięźliwości dotyczyły nie tylko jedzenia. Należało się powstrzy­mać również od zabaw, polowań i wszelkich uciech, oddawać się w sku­pieniu medytacji i modlitwie, oszczędności zaś poczynione na rozrywkach i ucztach przeznaczać na jałmużnę.

Oczywiście wszystkie te ograniczenia pozostawały najczęściej teorią. Trzeba by mieć cnoty Ludwika Świętego, żeby skrupulatnie wykonywać te przepisy Kościoła. W praktyce więc każdy pościł na swój sposób. Sta­rano się na ogół unikać przesady. Najmniej uprzywilejowani najbardziej narzekali na posty i najdotkliwiej je odczuwali:

Kto tego doświadczył, ten wie, że Wielki Post, ten niecnota, nie przynosi nic prócz smutku i przykrości. Nienawidzą go biedacy, brzydzi się nim ubogi lud."

Tak mówi anonimowy autor osobliwego poematu z pierwszej poło­wy XIII wieku Bitwa Postu z Mięsopustem. Ten satyryczny tekst opisu­je z epicką weną walkę dwóch alegorycznych postaci: Postu, który jest uosobieniem ascezy i powściągliwości, i Mięsopusta, który ucieleśnia obfitość i rozkosze życia. Pierwszy ma armię złożoną z ryb, warzyw i owo­ców, w szeregach drugiego walczy zwierzyna, drób, ciasta i wszelkie tłu­ste potrawy. Po homeryckich bojach i ostatniej bitwie “srogiej, okrutnej i podstępnej" zwyciężony Post uchodzi, skazany na wieczne wygnanie, i będzie mu wolno powracać tylko raz w roku na około sześć tygodni od Środy Popielcowej do Wielkiej Soboty.


Maniery przy arystokratycznym stole


O zwyczajach i konwenansach związanych z posiłkiem więcej mamy wiadomości niż o samym jadłospisie. Mimo to nie znamy ich dokładnie. Literatura wprawdzie nie skąpi w tej dziedzinie szczegółów, lecz czę­sto operuje stereotypami, autorzy zaś bardziej się troszczą o swój kunszt niż o realizm opisów. Przy tym zajmują się tylko arystokracją. Doku­mentacja ikonograficzna niestety nie pomaga w wypełnieniu tej luki i poznaniu obyczajów innych warstw społecznych. Zarówno obrazy, jak opowieści przedstawiają wyłącznie świat wielkich panów, chłop pojawia się w nim bardzo rzadko.

Nie jest to jeszcze epoka wyrafinowanej sztuki kulinarnej i nie ist­nieje też w ostatnich dekadach XII i pierwszych XIII wieku ścisła ety­kieta przy stole. W tym zakresie, podobnie jak w dziedzinie ubiorów, przełom dokonał się we Francji za panowania Filipa III Śmiałego (1270­-1285). Jednakże nie są to już prostackie czasy pierwszego wieku feu­dalnego, a dworskie poematy, które, być może, wyprzedzają rzeczywi­stość, dają świadectwo wielkiej ogładzie panujących manier. Gościa przyj­mowano zawsze z zachowaniem tego samego ceremoniału. Właściciel zam­ku wychodził na jego spotkanie przed swoją siedzibę, prosił, aby zsiadł z konia, polecał odebrać od niego broń, zaopiekować się wierzchowcem; jedna z jego córek podawała przybyszowi płaszcz. Głosem rogu zwoły­wano biesiadników, zapraszano gościa, żeby sobie umył ręce w umywal­ni, albo też przynoszono mu do wielkiej sali wspaniałą misę z wodą i ręcz­nik - toaille - aby je mógł starannie wytrzeć. Wszyscy podchodzili do stołu, nakrytego śnieżnobiałym obrusem i zastawionego srebrnymi i zło­tymi naczyniami. Pan domu wskazywał gościowi miejsce po swej prawej ręce, zachęcał, aby jadł z nim razem z jednej miski i pił z jednego kubka. Dania były liczne, obfite i smaczne, wina wyśmienite. Uczta trwała dłu­go, lecz głośne czytanie, pieśni i widowiska pozwalały biesiadnikom zapo­mnieć o upływie czasu. W końcu wstawano od stołu z pełnym żołądkiem i wesołym umysłem. Służba zdejmowała obrus i nakrycia, wszyscy znowu myli ręce, zanim przeszli do innej komnaty, aby się zabawiać rozmo­wą, lub też do ogrodu, zażyć spaceru.

Takich opisów jest wiele i tak się mało między sobą różnią, że budzą się podejrzenia, czy autorzy starali się naprawdę odtworzyć rzeczywi­stość. Gdzie się tu kończy poetycka konwencja? Gdzie się zaczyna świa­dectwo obserwatora?

Powitalne grzeczności nie są literackim szablonem. Społeczeństwo średniowieczne było niezmiernie ruchliwe, a ludzie przebywający chwi­lowo w domu zawsze bardzo chętnie przyjmowali podróżnych. Przy sto­łach bogaczy zawsze było miejsce dla licznych gości. Obrządku mycia rąk przed i po jedzeniu także nie zmyślili autorzy. Z zasady czy z ko­nieczności arystokracja ówczesna dbała o czystość i zachowała te zwy­czaje aż do XVI wieku. Literatura przesadza nie tyle w opisie zachowa­nia się ludzi, ile w obrazie ich otoczenia. Już mówiliśmy, jak naprawdę wyglądał stół w wielkiej sali donżonu: kilka desek opartych na kozłach, sprzęt wcale nieokazały. Cała wytworność polegała na bieli obrusa, u­żywanego tylko od wielkiego święta. Serwetek jeszcze nie znano. Srebrne i złote naczynia, jeśli je ktoś posiadał, paradowały na kredensie, nie na stole. Nawet książęta zadowalali się naczyniami z cyny lub z wypalonej gliny. Nie używano widelców, łyżek było niewiele, a jeden nóż zwykle służył dwóm osobom. Napoje i potrawy na pół płynne służba podawała w misach opatrzonych uchwytami i - podobnie jak nożem - jedną ta­ką miską dzielili się dwaj biesiadnicy, pijąc z niej kolejno. Ryby, mięsiwa i inne produkty w stanie stałym podawano na dużych kromkach chleba, tranchoirs, które nasiąkały sokiem lub sosem. Kromkę krajano nożem na spore kęsy, które w palcach podnoszono do ust. Wino pito z czaszy, na­pełnianej przed posiłkiem i służącej dwóm czy nawet kilku biesiadnikom,. albo z kubka, dla każdego osobnego, który podczaszy na życzenie gościa napełniał z beczki. Potrawy przynoszono z kuchni, zanim goście rozsiedli się przy stole, okryte płachtą, którą zdejmowano dopiero w ostatniej chwili. Autorzy tekstów literackich komentując ten zwyczaj twierdzą, że chodziło nie tylko o to, by dania nie ostygły, lecz również by zapobiec jakimś zakusom trucicielskim; wprowadzają na scenę zaufanego sługę, którego obowiązkiem jest kosztowanie potraw, nim inni biesiadnicy wezmą je do ust; opisują też czarodziejskie sposoby badania każdej po­trawy za pomocą rogu jednorożca lub zęba węża, co miało nieomylnie wykrywać zawartą w niej truciznę.

Brak nam informacji o przebiegu uczty i kolejności spożywanych dań. Teksty nie są w tej kwestii zgodne. Wynika z nich, że niekiedy zaczynano od zupy, a niekiedy od ciast, serów lub nawet owoców. Zdarza­ło się, że owoce, wraz z ciastami i słodyczami pozostawiano na zakończenie, lecz nie było to wcale powszechnym zwyczajem. W niektórych przy­padkach ostatnim daniem były pasztety. Na miniaturach widzimy stoły zastawione mnóstwem różnych dań, gorących i zimnych, płynnych i sta­łych, słonych i słodkich. Może kosztowano wielu z nich jednocześnie? To pewne, że z dań mięsnych podawano najpierw dziczyznę, potem drób, a w końcu rozmaite ryby. Po jedzeniu zazwyczaj raczono się likierami, czyli gęstym i słodkim winem - a więc odmiennym od tych, które pito przy jedzeniu - lub też naparami z ziół, mocno zaprawionymi korze­niami.

Nie wiemy też nic pewnego o tym, jak długo trwały te posiłki; z pewnością długo, lecz chyba nie przez pięć, sześć czy nawet osiem go­dzin, jak nam wmawiają rycerskie poematy epickie. Może najtrafniej byłoby przyjąć jakąś średnią miarę, przypuśćmy półtorej godziny na obiad, dwie i pół na wieczerzę, niewątpliwie dłuższą niż południowy po­siłek. Przy wieczornym bowiem, bardziej obfitym, zabawiali biesiadni­ków żonglerzy, popisując się swymi sztuczkami, trubadurzy śpiewając pieśni, a pielgrzymi opowiadając o swoich podróżach.


Rozdział szósty

W dążeniu do zewnętrznej okazałości: ubiory, barwy, godła.


Kultura średniowieczna to kultura znaków. Słowa, gesty, zwyczaje ­wszystko ma prócz zewnętrznego sens ukryty. Podobnie jak mieszkanie i pożywienie, a może nawet w większym jeszcze stopniu, ubiór wiąże się z pozycją społeczną. Ludzie ubierają się stosownie do swego stanu lub zamożności. Liczba różnych części garderoby, jakość tkanin, rozmaitość akcesoriów i ozdób może świadczyć o miejscu danej osoby w łonie swojej grupy i o miejscu tej grupy w społeczeństwie. Ubieranie się bardziej bogato lub też skromniej, niż to jest przyjęte w danym środowisku, u­chodzi albo za grzech pychy, albo za oznakę upadku. Zwłaszcza arysto­kracja, której siła ekonomiczna maleje na rzecz bogacącego się miesz­czaństwa, dbać musi o podkreślanie różnic i przywilejów należnych szla­chetnie urodzonym przedstawicielom najwyższej kasty.

Zależność ubioru od szczebla w hierarchii społecznej, podkreślana dodatkowo przez używanie godeł i insygniów godności, nie wyklucza jednak regularnych zmian w sposobie ubierania się, a nawet pojawiania się różnych mód, rozsądnych lub dziwacznych, przelotnych lub trwałych.


Narodziny mody


W XII wieku obserwujemy zjawisko, które można by nazwać na­rodzinami mody. Co prawda już wcześniej ubiór mieszkańców zachod­niej Europy uległ od czasów inwazji barbarzyńców przeobrażeniu, lecz była to raczej powolna ewolucja niż seria głębokich zmian. Niekiedy za­palano się przelotnie do jakiegoś szczegółu stroju, lecz przypadki takie zdarzały się tylko sporadycznie i nie powtarzały się tak często, jak w drugiej połowie XII wieku. Wraz z rozpowszechnieniem się ideałów dworskich zbudziła się w kręgach arystokratycznych większa dbałość o wygląd. Ogłada manier wymagała także elegancji ubioru, który nabie­rał coraz większego znaczenia w życiu ekonomicznym i towarzyskim; na­leżał do zbytkownych przedmiotów, które sprowadzano niekiedy z odleg­łych krajów, ofiarowywano w prezencie, a nawet używano jako środka płatniczego. Utrwala się reguła osądzania ludzi według ich stroju; świad­czy o tym literatura dworska, poświęcająca wiele miejsca opisom ubio­rów i toalet, strojąca swoich bohaterów tak wspaniale, że aż się stają wskutek tego nierealni. Na przykład, królowa Ginewra obdarza Enidę, córkę ubogiego wasala, “przepięknym płaszczem, uszytym z doskonałe­go materiału; kołnierz był z dwóch sobolowych skórek, z zapinką ozdo­bioną po jednej stronie hiacyntem, po drugiej zaś rubinem, błyszczący­mi jaśniej niż diamenty. Płaszcz był podbity białymi gronostajami i nikt w świecie nie widział nic piękniejszego ani delikatniejszego. Rąbek mienił się kolorami haftów, błękitem, czerwienią, fioletem, bielą, zielenią, tur­kusem i złotem..."

Studiowany przez nas okres mieści się pomiędzy dwiema dekadami, które w dziedzinie ubiorów przyniosły zasadnicze zmiany, czyli pomię­dzy latami czterdziestymi XII i dwudziestymi XIII wieku. W pierwszym z wymienionych dziesięcioleci zaszła w sposobie ubierania się istna re­wolucja. Około bowiem 1140 znikły ostatnie relikty ubioru germańskie­go, przyniesionego w V wieku przez barbarzyńskich najeźdźców i zacho­wanego bez większych zmian w ciągu panowania Merowingów i Karolin­gów. Ku wielkiemu zgorszeniu Kościoła, który dopatruje się w nowej modzie nieprzyzwoitości i oznak zniewieścienia, mężczyźni zaczynają wzorem kobiet nosić długie stroje. Na dobitkę przestają strzyc się krótko i golić twarze, zapuszczają brody i długie włosy, które fryzują żelaz­kiem. Wszyscy, niezależnie od płci, ubierają się teraz w długie 'aż do ziemi bliaud (rodzaj kaftana) i w płaszcze z szerokimi u dołu rękawami opadającymi aż na dłonie; obuwają się zaś dziwacznie w trzewiki z wy­dłużonymi i zawiniętymi do góry spiczastymi nosami, zwanymi pigaches; moda na nie utrzyma się aż do końca panowania Ludwika VII Szerzy się też powszechne upodobanie do dodatków, do miękkich i jedwabistych tkanin, do żywych kolorów i do kroju uwydatniającego kształty ciała. Myśli o wyszukanych strojach zaprzątają możnych natrętnie, pomimo gromów rzucanych z ambon przez kaznodziejów, między innymi przez świętego Bernarda, oburzonego tym zbytnim przywiązaniem do świato­wych marności i frywolnością graniczącą z rozpustą.

Około roku 1220, a może jeszcze wcześniej, w południowych regio nach kraju dokonała się inna doniosła zmiana: zniknął kaftan (bliaud), a na jego miejscu pojawił się surcot, rodzaj kamizeli bez rękawów, no­szonej na szacie lub na tunice (cotte). Ubiór dla wszystkich jednakowy ustępuje bardziej zindywidualizowanemu. Powrócimy jeszcze do tej spra­wy. Zmianie tej towarzyszą nowe mody: dla kobiet - obcisłe staniki, piersi wysoko osadzone i małe, włosy zakryte; dla mężczyzn - głowy krótko ostrzyżone, twarze bez zarostu, grzywki na czole, włosy kunsz­townie ułożone w pukle na skroniach y zwinięte w rurki na karku. Wo­jownicy pozbywają się nadmiaru owłosienia, ponieważ od czasu bitwy pod Bouvines przyjęły się wielkie hełmy zamknięte przyłbicami.

W XII i XIII wieku, podobnie jak w naszych czasach, moda wiąże się raczej z chronologią niż z geografią. Jeśli pominąć konieczności narzuca­ne przez klimat, ludzie ubierali się mniej więcej tak samo w Londynie jak w Paryżu, w Yorku czy w Bordeaux. Różnice regionalne, jeśli, w ogó­le istniały, dotyczyły koloru i faktury tkanin, lecz nie zasadniczego kro­ju ubiorów. Nie było też w sposobie ubierania się różnic zależnych od wieku; z wyjątkiem niemowląt, okręconych w powijaki tak szczelnie, że wystawała tylko twarz, dzieci nosiły identyczne stroje jak dorośli. Ubiór różnił się jedynie w zależności od płci, ale i to nieznacznie. Zajmiemy się wszakże osobno męskimi i kobiecymi ubiorami, ograniczając się zresztą do strojów arystokracji, gdyż chłopska odzież nie nadaje się do szczegó­łowych studiów, nie tylko z powodu braku dokumentacji, lecz także dla­tego, że lud na sposób uproszczony i zgrzebny starał się pod tym wzglę­dem naśladować szlachetnie urodzonych.


Tkaniny i kolor


O społecznym znaczeniu odzieży świadczy liczba związanych z nią rodzajów działalności ludzkiej oraz wielka różnorodność tkanin. W ich wytwarzaniu znaczny udział miały kobiety. To one w środowisku chłop­skim zbierały len, strzygły owce, czesały i farbowały wełnę, a w środo­wisku rycerskim wypełniały nadmiar wolnego czasu przędzeniem, tka­niem i haftem.

Najbardziej rozpowszechnione były tkaniny z włókien rodzimych, wytwarzane na miejscu: cainsil - cienkie płótno lniane na koszule i bie­liznę pościelową; coutil, czyli drelich - grube płótno konopne na podbi­cia i odzież roboczą; futaine, czyli barchan - tkanina o osnowie lnianej i wątku bawełnianym (bawełnę sprowadzano z Egiptu lub z Włoch) na odzież i obicia mebli. Natomiast sukiennictwo i produkcja innych tkanin wełnianych skupiała się w kilku ośrodkach (Flandria, Szampania, Nor­mandia i środkowo-wschodnia Anglia), a różnorodność gatunków była ogromna, zaczynając od zwykłego sukna tkanego różnymi splotami (ser­ge lub tiralaine) do wysoko cenionego stanfortu - sukna wyrabianego w Stanford - i wspaniałego kamlotu z miękkiej wełny, zbliżonej do wiel­błądziej. Każde miasto specjalizowało się w innych tkaninach, kolorach i ornamencie. Mogły one być jednobarwne, z połyskliwą apreturą, wzo­rzyste, a więc tkane w kwiaty i gałązki, w pasy lub nakrapiane.

Równie wielką różnorodność spotykamy w tkaninach jedwabnych, sprowadzanych ze Wschodu, z Egiptu lub z Sycylii, na które popyt wzrósł gwałtownie w Europie Zachodniej w XII wieku. Są więc diasporowe (różnokolorowe) adamaszki, fioletowe osterliny, siglaton wyrabiany na Cykladach, bofu z Bizancjum, baudequin z Bagdadu. Najbardziej poszu­kiwany był samit - gruba luksusowa tkanina; a także paile, broszowana wzorzysta tkanina z Aleksandrii, i cendal zbliżony do naszej tafty.

Moda na futra, tak samo jak popyt na jedwabie, łączyła się z roz­wojem handlu. Najbardziej kosztowne skóry sprowadzano z Syberii, Ar­menii, Norwegii i z Niemiec: kuny, bobry, sobole, niedźwiedzie, grono­staje i popielice. Zwłaszcza cenione były dwa ostatnie gatunki futer. Na białych gronostajach naszywano czarne kosmyki, zdobiące końce ogonów tych zwierzątek, a skórki popielic układano na przemian, szaroniebieska­we z grzbietów i białe z brzuchów popielatych wiewiórek. Z obu tych futer robiono kołnierze i podbicia do strojów paradnych. Mniej cenione skóry zwierząt krajowych (wydry, borsuki, kuny, lisy, zające, króliki) wszywano w rękawy lub pod podszewkę płaszczy. Najpospolitsze z nich, jak futerka królicze, farbowano na czerwono, aby nimi lamować man­kiety i brzegi bliaud.

Moda bowiem ma w tej dziedzinie swoje wymagania, a wyborem kolorów kierują względy hierarchiczne: największym szacunkiem cieszy się czerwień - kolor nad kolorami - produkowana w niezliczonych od­cieniach, czy to za pomocą barwników roślinnych (marzanna), czy też zwierzęcych (koszenila). Poza tym na ubrania używano chętnie kolorów białego i zielonego. Żółty nie różni się od złota i nie stosuje się go na dużych powierzchniach. Niebieski dopiero za panowania Ludwika Świę­tego zyskał uznanie w wytwornym świecie, przedtem uważano, że nada­je się jedynie na skromną codzienną odzież, podobnie jak szary i brą­zowy.

Na ogół średniowiecze wykazuje bardziej rozwiniętą wrażliwość na barwy niż epoka starożytna i nowoczesna. Oceniano je zależnie od stop­nia ich świetlistości. Największym powodzeniem cieszyły się te, które emanują najwięcej światła (czerwony, zielony, biały, żółty), najmniej lubiono te, którym nie umiano, z braku wiedzy technicznej, nadać blasku. Dowodów dostarczają studia semantyczne, wykazując, że ludność śred­niowiecznej Francji widziała w kolorze niebieskim nade wszystko nijaką bladość, w szarym - coś brudnego lub zamazanego, w brązowym ­barwę bardzo ciemną, a w czarnym - matowy, niepokojący brak światła.'


Ubiór męski


Możny pan ubierając się kładł na siebie kolejno braies (rodzaj kale­sonów), koszulę, nogawice, trzewiki, kamizelę i bliaud. Jeśli zamierzał wyjść na dwór, zarzucał płaszcz, nakrywał głowę i wzuwał buty. Jeśli czekała go walka, wkładał na zwykłe ubranie swój bojowy rynsztunek.

Braies to jedyna część garderoby używana wyłącznie przez mężczyzn. Były to kalesony z cienkiego płótna, z prostymi nogawkami, bufiastymi lub marszczonymi, sięgającymi prawie do kostek. Bardzo dawny zwy­czaj farbowania ich na kolor czerwony zanikł w XII wieku, gdy przyjęła się moda szycia ich z jedwabiu lub ze skóry. Z wyjątkiem skórzanych, braies były odtąd białe, nawet jeżeli ktoś w dalszym ciągu poprzestawał na płóciennych. Przytrzymywano je w talii pasem z materiału lub ze skóry, u pasa zaś zawieszano sakiewkę i klucze; niekiedy noszono rodzaj szelek, na których umocowywano nogawice. Najczęściej wszakże nogawi­ce, u góry wsunięte za kalesony, trzymały się na okrągłych podwiązkach, służących również do podwijania nogawek. Nogawice podobne były do pończoch i sięgały do połowy ud. Elastyczne, obciskające łydki, zrobione były z płótna, dzianej włóczki lub nawet z jedwabiu, niekiedy zakończone stopą. Zazwyczaj noszono ciemne (brązowe, karminowe, zie­lone), a tylko do bardzo uroczystego stroju w poziome, różnokolorowe pasy.

Koszula, noszona na gołe ciało, miała krój tuniki zapiętej pod szyją, w dole rozciętej z przodu i z tyłu, opadającej do pół łydki i nakrywającej braies i nogawice, z długimi rękawami, przewiązanymi na przegubach rąk. Koszula bywała biała lub kremowa, chłopska ze zgrzebnego płótna, a zakonna - z włosiennicy, aby umartwiać grzeszne ciało. Dla osób zaś ze stanu rycerskiego szyto ją z cienkiego lnianego płótna lub z jedwabiu; najpiękniejsze ozdabiano haftem - wokół wycięcia szyi i napięstków, w miejscach widocznych spod kaftana (bliaud) - oraz marszczeniami na gorsie. W XIII wieku koszule z lnianego płótna, rozpowszechniającego się coraz szerzej, skraca się i dopasowuje bardziej do kształtu ciała. Za­zwyczaj zdejmowano ją kładąc się do snu, a zmieniano raz na tydzień lub co dwa tygodnie. Zimą pomiędzy koszulą a kaftanem noszono coś w rodzaju długiej kamizeli bez rękawów, nazywanej pelisson; była to odzież luksusowa, ciepła i wygodna, sporządzona z futra wszytego po­między dwie warstwy tkaniny. Dzięki haftom złotymi nićmi i futru wy­suwającemu się wokół szyi i przegubów rąk, kamizela ta wyglądała ele­gancko i wypadało występować w niej na intymnych zebraniach towa­rzyskich.

Bliaud, najważniejsza część ubioru, to wełniana lub jedwabna szata wkładana przez głowę, szeroko pod szyją wycięta, z półdługimi, bardzo szerokimi rękawami, u dołu suto sfałdowana, rozcięta z przodu i z tyłu. Ubiór ten w talii przewiązywano pasem, tak że tworzyła się opadająca nań bluza. Pod koniec XIII wieku, za Filipa Augusta, bliaud zaczyna ustępować miejsca szacie wełnianej innego kroju, zwanej cotte (rodzaj tuniki), krótszej, bardziej dopasowanej, z długimi, wąskimi rękawami. Wychodząc z domu wkładano surcot, podobnego kroju jak cotte, lecz bez rękawów i sięgający tylko do kolan. Tę zwierzchnią część garderoby szy­to z luksusowych tkanin (paile, cendal, samit) w żywym kolorze kontras­tującym z kolorem cotte.Podobnie jak bliaud, płaszcz był noszony wyłącznie przez możnych. Fasony bywały rozmaite, lecz najczęściej była to jakby peleryna, skro­jona kloszowo, niemal z pełnego koła, półdługa, bez rękawów, zwykle z boku rozcięta, zarzucana na prawe ramię i spięta klamrą albo zawią­zana tasiemką. Płaszcz taki był uszyty z sukna, podbity futrem, zdobny we frędzle i hafty. W podróży i w dni dżdżyste zamiast płaszcza służyła chape, obfita peleryna bez rozcięcia, z kapturem, wkładana przez głowę jak ornat, sporządzona z nieodtłuszczonej wełny.

Obuwie, pomimo wielkiej różnorodności, można z grubsza podzielić na dwie kategorie: pantofle i trzewiki wysokie. Pierwsze, zrobione z tka­niny lub skóry, niewiele się różniły od naszych, a noszono je tylko w domu lub też wzuwano na nie buty. Drugie, z grubej hiszpańskiej skóry, przypominają nasze buty narciarskie; ich cholewka obciskała nogę w kostce i zapinała się na mnóstwo sprzączek lub też wiązano ją sznuro­wadłami. Rycerze jednak woleli nosić buty z cholewkami (heusses), nie­przemakalne, z miękkiej skóry, czerwonej lub czarnej. Mężczyźni przy­wiązywali wielką wagę do wytworności obuwia. W tej właśnie dziedzi­nie można zaobserwować najwięcej dziwactw i kaprysów mody. Na ogół za piękne uchodziły stopy małe. Noszono więc obuwie dopasowane, bez obcasów, niezwykle bogato zdobione (hafty, żywe kolory, desenie ukła­dane ze skór różnobarwnych) i z mnóstwem dodatków, takich jak kor­donki, guziki, patki, wiązadła. Nie mniej różnorodne były nakrycia głowy. Na pierwszym miejscu wypada wymienić małą czapeczkę z włóczki lub płótna, używaną po do­mu, przypominającą czepek pływacki i nazywaną cale. Zimą wkładano na nią grubą czapkę kształtu stożka z zawiniętym czubkiem lub kwadratową z nausznikami. Latem używano czapki bawełnianej, podobnej do beretu, lub kapelusza filcowego z szerokim opuszczonym rondem. Od święta opasywano głowę szeroką wstążką z kosztownej materii, ozdobio­ną złotymi galonami, perłami, kwiatami albo pawimi piórami. Powszechnie przyjęte uzupełnienie stroju stanowiły rękawice. Ry­cerze używali rękawic włóczkowych, skórkowych albo futrzanych. Obci­skały one dłoń, lecz powyżej nadgarstka rozszerzały się i okrywały znacz­ną część przedramienia. Często ofiarowywano je w podarunku i nadawa­no im wartość symbolu: wręczając panu swoją rękawicę rycerz składał mu hołd, natomiast rzucając ją komuś pod nogi wyzywał go do walki. Podobnie dziś zwyczaj każe zdejmować rękawiczki przy wejściu do ko­ścioła i przed podaniem komuś ręki. Myśliwi używali skórzanych mite­nek, rzemieślnicy rękawic z grubego płótna, chłopi rękawic z jednym palcem, sporządzonych z grubej skóry chroniącej od ukłuć przy wyry­waniu kolczastych krzaków.


Ubiór kobiecy


Prawie wszystkie części garderoby składające się na ubiór kobiecy niczym się nie różniły w swej istocie i kroju od męskich. Można wszakże zauważyć większą rozmaitość tkanin i kolorów oraz mnogość dodatków i ozdób.

Kobiety nie nosiły braies, za to niekiedy spowijały tors muślinowym welonem, pełniącym funkcje stanika. Na to wkładały fałdzistą koszulę sięgającą do kostek; koszula, czy to płócienna, czy jedwabna, była z re­guły biała i tak samo jak męska ozdobiona haftem wokół szyi i nadgarst­ków oraz wzdłuż zapięcia, to znaczy w miejscach widocznych spod sukni lub kaftana (bliaud). Jeśli po ukończeniu toalety dama pozostaje w swo­jej komnacie, narzuca coś w rodzaju peniuaru czy naszego szlafroka, ob­szerniejszego niż koszula, lecz uszytego z tego samego materiału, a na­zywanego chainse. Zimą na ten intymny strój kładła pelisson, kamizelę­-narzutkę z gronostajów, podobną do męskiej, ale dłuższą i bogaciej ozdo­bioną.

Na koszuli noszono suknię-kaftan, przy czym wypada rozróżnić dwie odmiany: zwykłą, prostą tunikę opadającą do połowy łydek, i bardziej wymyślną, która pojawiła się około roku 1180 i była złożona z mocno obcisłego stanika, szerokiej szarfy uwydatniającej talię i długiej spódni­cy rozciętej po bokach. Ten ubiór wysmuklał sylwetkę, obciskając tors, brzuch i biodra. W obu odmianach wycięcie było szerokie i krągłe, a długie rękawy rozszerzały się poniżej łokcia. Ale w dziedzinie rękawów mo­da wydaje się szczególnie zmienna w latach 1185-1190. Końce rękawów przybierają formę jak gdyby olbrzymiego lejka, niemal zamiatającego ziemię. W początkach XIII wieku obserwujemy przesadę w odwrotnym kierunku: rękawy tak ciasno przylegają do przedramion, że trzeba je sznurować albo też nawet zaszywać po włożeniu. Najpiękniejsze bliauds szyto z paile albo samitu, ze stanikiem z przodu marszczonym, z dołem spódnicy sfałdowanym, lamowanym złotymi galonami i haftami, z któ­rych najcenniejsze sprowadzano z Anglii lub z Cypru. Niekiedy zamiast bliaud noszono suknię z cendalu czy kamlotu, nie tak ściśle do ciała do­pasowaną i opatrzoną trenem (co Kościół ganił jako modę bezwstydną); krój takiej sukni, mniej ujednolicony, pozwalał na uwydatnienie indy­widualnych cech figury. Podobnie jak cotte w stroju męskim, suknia w połączeniu z surcot z wolna wypiera dawniejszy bliaud i ostatecznie zwycięża w latach panowania Ludwika Świętego. W każdym razie dama, czy jest ubrana w bliaud, czy w suknię, jeśli chce wyglądać elegancko, musi okręcać się niezmiernie długim paskiem (z plecionych rzemyków, z jedwabnego czy też lnianego sznura), i to według ściśle ustalonych, kunsztownych reguł: paskiem otacza się talię, zawiązuje go z tyłu na plecach, potem zaś opasuje się biodra, zasupłując pasek z przodu i pusz­czając luźno w dół dwa końce równej długości aż do ziemi.

Kobiece chausses (pończochy bez stopek) różnią się od męskich tyl­ko tym, że są umocowane zawsze podwiązkami, skoro niewiasta nie nosi braies (długich majtek). Trzewiki mają fasony bardzo rozmaite; z cho­lewką lub bez niej, zamknięte lub otwarte, z języczkiem lub bez, a spo­rządza się je ze skóry, z filcu lub z sukna i niekiedy wyścieła futrem. Moda faworyzuje stopę jak najmniejszą, obcasy nieco podwyższone i chód kołyszący się, starannie wyćwiczony.

Płaszcz kobiecy ma formę kloszowej peleryny, zapinanej nie tak jak męski na prawym ramieniu, lecz z przodu na rozmaite agrafy i zapinki, do których wytworności przywiązuje się wielką wagę. O wartości bowiem płaszcza rozstrzyga panne (futro, którym jest on podbity) oraz właśnie attaches, czyli zapinki. W ubraniach z miękkich tkanin stosuje się rów­nież szpilki, podobne do naszych, lecz znacznie większe, albo guziki, któ­re weszły w szersze użycie pod koniec XII wieku w postaci złączonych par przesuwanych przez dwie dziurki. Guziki bywają kuliste lub płaskie, a ro­bi się je ze skóry, z tkaniny, z kości, z rogu, z kości słoniowej lub z me­talu.

Zwyczaj każe wszystkim niewiastom zapuszczać włosy jak najdłuż­sze, lecz uczesanie zmieniało się w zależności od wieku. Dziewczęta i młode kobiety rozdzielały włosy pośrodku i splatały w dwa warkocze, które spadały im na piersi; jeśli wierzyć dokumentom ikonograficznym, warkocze te często sięgały do kolan. Można je było też przedłużać przy­czepiając na końcach wisiorki. Panie, którym natura poskąpiła włosów, sztukowały je zręcznie treskami. Po roku 1200 zanika moda na wspa­niałe warkocze, a pojawiają się włosy krótsze, sczesane do tyłu, podtrzy­mywane opaską na czole i spływające swobodnie na kark i plecy. Wy­chodząc z domu lub wchodząc do kościoła niewiasty nakrywały głowy woalem z lnianego lub jedwabnego muślinu. Starsze panie zwijały włosy w duży kok (w razie potrzeby wypychając go sztucznie do pożądanych rozmiarów) i spowijały go tak zwanym couvre-chef - podwójnie złożo­ną chustą, zawiązaną pod brodą i przytrzymywaną opaską na czole. Wdo­wy i zakonnice nosiły guimpe, duży kwef z lekkiej tkaniny, zasłaniający całkowicie włosy, skronie, szyję, a nawet górną część torsu.


Herby


Ubiór nie był jedynym środkiem uzewnętrznienia osobowości i okreś­lenia miejsca zajmowanego w społeczeństwie. Temu celowi służyły licz­ne akcesoria, emblematy i insygnia, a wśród nich szczególnie na uwagę zasługują tarcze herbowe, które pojawiły się w XII wieku i które są dla historyka jednym z najwierniejszych zwierciadeł średniowiecznej men­talności.

Wszyscy wiedzą, czym były herby: barwnymi emblematami, zwią­zanymi z określoną osobą, rodziną lub społecznością, podległymi w swej kompozycji ścisłym regułom i na ogół przedstawianymi na tarczy. Mniej wszakże rozpowszechniona jest wiedza, że herby nigdy nie były wyłącznym przywilejem szlachty, że całkowicie różniły się od godeł uży­wanych w starożytności, że nie miały, można by rzec, nic wspólnego z tajemniczym światem symboli i że ich pojawienie się wcale nie wiąże się z wyprawami krzyżowymi. Pierwszym posiadaczem tarczy herbo­wej - sześć złotych lwów na lazurowym polu - był Gotfryd Plantage­net, późniejszy hrabia Andegawenii, a otrzymał ją rzekomo, według kwestionowanej dzisiaj tradycji, w roku 1127 z rąk teścia, króla Anglii Henryka I z okazji swego ślubu z królewną Matyldą, wdową po cesarzu Henryku V. Niezależnie od tego, czy ta informacja jest ścisła, czy nie, stwierdzić można, że w drugiej ćwierci wieku XII herby pojawiły się w różnych regionach Europy Zachodniej, w Andegawenii, Normandii, Pikardii, Ile-de-France, w południowej Anglii i w dolinie Renu. Po roku 1150 zwyczaj używania herbów rozszerzył się nie tylko w sensie geogra­ficznym, lecz również społecznym. Początkowo służyły tylko przywód­com wojennym, później zaczęli je przyjmować wasale wodzów i wasale wasalów, tak że w początkach XIII wieku posiadała je zarówno średnia, jak i drobna szlachta. Zwyczaj rozpowszechnił się i wkrótce już prawo do herbu nie było zastrzeżone tylko dla wojowników.

Przybierają więc takie godła kobiety (przed 1156 r.), miasta (od 1190 r.), duchowni (około 1200 r.), mieszczanie (ok. 1225 r.), a nawet chło­pi (po 1234 r.). Sytuacja ta trwała do XV wieku. Nigdy bowiem w śred­niowieczu posiadanie herbu nie było ograniczone do jednej, określonej kategorii społecznej.

Nie pochodził też ten zwyczaj ze Wschodu ani też nie wiązał się ze szczególnym wtajemniczeniem, lecz był wynikiem ewolucji rynsztunku wojennego, a zwłaszcza przyjęcia przez rycerzy zamkniętych przyłbicą hełmów. W początkach XII wieku odziani w zbroję wojownicy stali się nierozpoznawalni, zaczęli więc nosić malowane na dużej płaskiej po­wierzchni tarcz znaki rozpoznawcze, zrazu nie stałe, zmieniane zależnie od fantazji, z czasem coraz częściej utrzymywane w ustalonej formie. Dopiero z chwilą, gdy dana osoba posługuje się stale tym samym zna­kiem, można go nazwać jej herbem. Forma pochodziła z różnych źródeł: kolor i podział na pola zaczerpnięto z chorągwi, repertuar figur (zwie­rzęta, rośliny, przedmioty) oraz charakter dziedziczny - z pieczęci; wreszcie kształt trójkątny oraz ogólny układ - z tarczy. Herby nie zro­dziły się więc spontanicznie, lecz powstawały z połączenia w pewien system różnych wcześniej już istniejących elementów. Nie dokonało się to nagle i za jednym zamachem, lecz w drodze stopniowego rozwoju. Na przykład, zasada dziedziczności kształtowała się bardzo powoli. Jeszcze za panowania Ludwika Świętego liczne były przypadki, że synowie uży­wali zupełnie innej tarczy herbowej niż ich ojcowie. Podobnie też regu­ły kompozycji utrwaliły się na dobre dopiero w połowie XIII wieku. Jed­nej wszakże zasady przestrzegano od początku (prawdopodobnie przejęto ją z chorągwi), tej samej, która obowiązywała w emalierstwie i zakazy­wała zestawiania obok siebie pewnych metali i kolorów. Metale te to złoto (żółty) i srebro (biały), a barwy to czarna (sable), czerwona (gueu­les), błękitna (l'azur), zielona (sinople), a później także brunatnofioleto­wa (pourpre). Reguła nie pozwala więc umieszczać złota obok srebra, czerwieni obok błękitu, czerni obok zieleni itd. Terminologia heraldyczna rozwinęła się stopniowo na gruncie języka ogólnego. Jeszcze w XII i XIII wieku nazywano zieleń po prostu zielenią, zanim się przyjął klasyczny w heraldyce termin sinople.

Ale te aspekty techniczne nie są w herbach najważniejsze. Dla histo­ryka najbardziej interesujące jest dociekanie motywów, którymi kiero­wał się dany osobnik lub dany ród wybierając sobie takie, a nie inne godło. Mogły to być względy polityczne: przyjmowano niekiedy figury heraldyczne używane przez seniora lub przywódcę stronnictwa, do któ­rego się należało. Liczne tego przykłady widzimy we Flandrii, gdzie ro­dziny flamandzkie umieszczały w swoich herbach lwy, na wzór herbów poszczególnych hrabstw. Niekiedy figury herbowe nawiązują do jakiejś paranteli lub do wydarzenia historycznego, pochodzenia geograficznego czy też zawodu. Murarz malował więc na swej tarczy kielnię, rzeźnik ­wołu, rybak - rybę, a rycerz, który uczestniczył w krucjacie, zachowy­wał w herbie krzyż, inny zaś pragnął upamiętnić miasto, z którego po­chodził, umieszczając na swojej tarczy przedmiot kojarzący się z tym miejscem rodzinnym. Bardzo często herby zawierały aluzje do patroni­micum, imienia chrzestnego lub przydomka. Tak więc Jehan Lecocq miał w herbie koguta, a Wilhelm Legoupil - lisa. Od połowy XII wieku zna­komity ród Lucy, posiadający włości zarówno w Anglii, jak na konty­nencie, przybrał jako swe godło szczupaka, ponieważ w starej francusz­czyźnie ryba ta nazywała się lus. Figury w herbie mogły też być po prostu kwestią gustu, a niekiedy przywiązywano do nich jakieś mniej lub bar­dziej symboliczne znaczenie. Lecz symbolika heraldyczna, jeśli w ogóle wchodzi w grę, jest zawsze zupełnie prosta: lew oznacza siłę, baranek ­niewinność, dzik - odwagę, krzyż - chrześcijanina itp.

Repertuar figur, początkowo ograniczony do kilku zwierząt (lew, orzeł, niedźwiedź, jeleń, dzik, wilk, kruk) i kilku podziałów geometrycz­nych, różnicuje się, w miarę jak zwyczaj używania herbów rozszerza się na drobną szlachtę i ludzi nie trudniących się wojennym rzemiosłem, a jednocześnie znaki herbowe zaczyna się umieszczać nie tylko na ryn­sztunku wojennym (tarcze, hełmy, pancerze, czapraki końskie), lecz także na rozmaitych sprzętach, meblach, odzieży i przedmiotach codziennego użytku, na pieczęciach, monetach, odważnikach, rękopisach, witrażach, nagrobkach, kaflach, szatach, rękawicach, płaszczach, narzędziach i roz­maitych przyborach. Inwazja ta nie ominęła też literatury. Od początku XIII wieku bohaterowie eposów chlubią się tarczami herbowymi sko­piowanymi z rzeczywistych. Autorzy przypisują królowi Arturowi “trzy pasy czerwone na srebrnym polu", jego krewniak Bohort ma tarczę po­dobną, lecz z polem gronostajowym (naśladującym szczerby na tarczy), a szlachetny Galahad, pierwszy poszukiwacz Graala, “na srebrnym polu czerwony krzyż" - godło chrześcijańskich rycerzy wyruszających do Ziemi Świętej.


Rozdział siódmy

Czas wojny, czas pokoju


Racją bytu rycerza jest walka. Oczywiście z chwilą pasowania sta­wał się żołnierzem Boga, co go zobowiązywało do poskramiania wojowni­czych zapałów i podporządkowania ich nakazom religii. Ale ten zapał, namiętne upodobanie do wojaczki tkwiło w jego sercu. Podsycała je zresztą literatura, gdy wysławiała i opisywała heroiczne boje, wspaniałych ry­cerzy w lśniących zbrojach, niezliczone wyczyny ich męstwa i w końcu chwalebną śmierć albo najświetniejsze zwycięstwa. Była to literatura wojownicza, mówiąca o sprawiedliwej wojnie i wspaniałomyślnym po­koju, opiewająca szlachetną odwagę tych, którzy walczą c słuszną sprawę swojego seniora, bronią duchowieństwa i dóbr Kościoła, spieszą na ratu­nek wszystkim słabym i nieszczęśliwym potrzebującym pomocy.

Rzeczywistość wszakże wyglądała zupełnie inaczej. Niewielu spoty­kało się w niej mężnych Gawenów czy Lancelotów bez skazy. Nie było kolczug, których żadne ostrze nie mogło przebić, hełmów wysadzanych drogimi kamieniami ani zaczarowanych mieczy zapewniających nieza­wodne zwycięstwo swoim właścicielom. Wojny nie były chwalebne, lecz prowadzono je dla interesu, a pokój był nie wspaniałomyślny, lecz upo­karzający i często zrywany. Rzadko staczano wielkie bitwy i nie by?y one zbyt mordercze, śmierć nie miała aureoli wzniosłości. Raz jeszcze blask marzeń okazuje się bardzo daleki od pospolitej szarzyzny codzien­nego życia.


Wojny prywatne i pokój boży


W połowie XIII wieku każdemu jeszcze przysługiwało prawo do pro­wadzenia prywatnej wojny. Człowiek miał poza wojną jeden tylko spo­sób, żeby dochodzić swoich praw, a mianowicie mógł się odwołać do są­du swego seniora. Przysługiwał mu niejako wybór między drogą faktów dokonanych a drogą prawa. Pojęcie prywatnej wojny, odziedziczone po starożytnej faida (germańskim prawie zemsty), w praktyce zanikało w latach panowania Karola Wielkiego, lecz w X wieku, wraz z upadkiem władzy centralnej, pojawiło się znowu i przetrwało aż do początku XIII wieku jako jedna z podstawowych cech społeczeństwa feudalnego. Wojna prywatna rozgrywała się według własnych reguł, wymagających formal­nego wypowiedzenia, a toczono ją aż do zawarcia rozejmu lub paktu po­kojowego. Rozciągała się na wszystkich krewnych walczących stron, za­zwyczaj aż do stopnia, w którym dozwolone są związki małżeńskie bez dyspensy. W praktyce jednak nie każdy mógł na własną rękę wszczynać wojnę, gdyż na to trzeba pewnej siły, zarówno finansowej, jak politycz­nej. Toteż wojowali głównie posiadacze włości lennych, i to wielkich, walcząc w obronie własnych interesów, rzadziej - interesów swoich . wasali.

Z wyjątkiem wypraw krzyżowych, o których będziemy szerzej mó­wili na następnych stronicach, nie było wojen między narodami. Były tylko walki między seniorem a jego wasalem, rywalizacje dwóch lenn lub dwóch rodów. Na przykład nieustanne spory króla Francji z królem Anglii nie były konfliktem między ich krajami, lecz prywatną wojną między potężnym wasalem a jego suzerenem, przy czym każdy z nich używał wojny jako uznanego prawem środka, by wymusić poszanowanie dla swoich słusznych - jak sądził - roszczeń. Gdy w 1214 roku Filip August wyruszał do północnych krain Francji na chlubną kampanię wo­jenną, która miała się zakończyć bitwą pod Bouvines, nie tyle zamierzał stawiać czoło koalicji międzynarodowej (chociaż na jej czele stał cesarz i król Niemiec, Otton brunszwicki), ile chciał ukarać niewiernego wasala i spustoszyć włości człowieka nie dopełniającego swych feudalnych zobo­wiązań, Ferdynanda, hrabiego Flandrii.

Oczywiście, nie był to jedyny aspekt wojny; będąc legalnym środ­kiem utwierdzenia własnych praw, wojna była również (należałoby może napisać: przede wszystkim) skutecznym sposobem powiększenia swoich posiadłości i swojej potęgi. W XII wieku wojny zawsze zmierzały do zdo­byczy. Ze strony możnych panów, którzy wojny prowadzili, nie był to przejaw pospolitej chciwości, lecz konieczność: potrzebowali zdobyczy, żeby opłacić najemników, ufortyfikować zamki, wynagrodzić wasali, którzy przyczynili się do zwycięstwa, i zapewnić sobie ich wierną pomoc w następnych wojennych okazjach. Było to tym bardziej ważne, że we­dług wszelkiego prawdopodobieństwa następna okazja będzie miała cha­rakter wojny obronnej, gdyż zwycięstwo odniesione przez jedną z wal­czących stron wywoływało z reguły odwetową reakcję pokonanego prze­ciwnika. Rycerze walczący u boku swego pana traktowali zdobycze jako należne odszkodowanie za udział w wojnie, gdyż, jak zobaczymy, zbroj­na pomoc, do której zobowiązywały ich instytucje feudalne, kosztowała nie tylko dużo czasu, lecz również dużo pieniędzy, każdy bowiem musiał ekwipować się własnym sumptem. Wszystkim też - arystokratom czy ludowi, wasalom czy wojownikom - nieobca była chęć zysku i łupów, a zapewne ta chęć stanowiła główny bodziec do walki, skoro był im obo­jętny przedmiot walki podjętej w imię spraw nie mających wiele wspól­nego z ich osobistymi interesami.

Tak więc wojna miała na celu pokonanie, zabicie lub wzięcie do nie­woli przeciwnika, ograbienie go i ściągnięcie z niego okupu. Rzadko po­dejmowano działania na większą skalę, wielkie rozstrzygające bitwy nie­często się zdarzały, wojna polegała głównie na wypadach, zasadzkach, oblężeniach, grabieżach i podpalaniach. Wlokła się długo, przerywana nietrwałymi rozejmami, wybuchała na nowo co roku, tocząc się od końca marca do początku listopada i właściwie nigdy niczego nie załatwiała.

Toteż ludzie, którzy chcieli osiągnąć jakiś określony cel polityczny lub prawny, chętniej niż do wojny uciekali się do negocjacji. Przybierały one różne formy: spotkania dwóch przeciwników na granicy lub na ne­utralnym terenie czy w czasie pielgrzymki; wymiana posłów, osobistości duchownych lub świeckich wysokiej rangi, korzystających z przywileju nietykalności, otoczonych liczną świtą, wyposażonych w listy uwierzy­telniające i wiozących ze sobą podarki, wręczane z reguły bardzo uro­czyście; mniej oficjalni wysłannicy, najczęściej duchowni, wyposażeni w pełnomocnictwa do rokowań; niekiedy odwoływano się do arbitrażu lub do pośrednictwa czy to jakiejś cieszącej się autorytetem osobistości (jak papież, reprezentowany przez któregoś ze swoich legatów), czy to moż­nego pana skoligaconego z obu spierającymi się stronami, jak na przy­kład hrabia Flandrii Filip alzacki, który w ciągu całego swego “pano­wania" (1168-1191) pragnął być “wielkim mediatorem Zachodu", czy wreszcie zespołu arbitrów wyznaczonych w drodze porozumienia. Często zawierano traktaty i starano się je zagwarantować różnymi sposobami: przez zaprzysiężenie na Biblię lub na relikwie, przez mianowanie zakład­ników, to znaczy wasali, którzy mieli być uwięzieni w razie, gdyby ich senior nie dotrzymał zobowiązań przyjętych w traktacie; wreszcie przez groźbę sankcji religijnych (ekskomunika) lub prawnych (unieważnienie związku feudalnego i odebranie lenna). Mimo to traktaty bywały niezbyt skuteczne.

Prywatne wojny, czy to między skromnymi wasalami, czy to mię­dzy wielkimi feudałami, wlokły się bez końca, niszcząc kraj i wyradza­jąc się niekiedy w bandycki proceder. Kościół pierwszy wystąpił do wal­ki z tą plagą. Prócz wezwań na krucjatę i stworzenia stanu rycerskie­go - dwóch instytucji, “które miały skierować wojownicze zapały na służbę Bożą" - Kościół w XI wieku podejmował rozmaite kroki zmie­rzające do złagodzenia okrutnych konsekwencji tych wojen. W połowie XII wieku można już te środki sprowadzić do dwóch podstawowych za­sad: pokój Boży i rozejm Boży. Pokój Boży miał chronić ludzi nie uczest­niczących w walce (duchownych, kobiety, dzieci, rolników, pielgrzymów i kupców) oraz pewne dobra użyteczności publicznej (kościoły, młyny, płody rolne, inwentarz żywy gospodarstw rolnych), obejmując je poko­jem Bożym, aby nie było wolno ich niszczyć i napastować. Rozejm Boży zakazywał działań wojennych w pewnych okresach roku (adwent, Wiel­ki Post, Wielkanoc) lub w określone dni tygodnia (od piątku wieczorem do poniedziałku rano), które powinny być poświęcone bardziej intensyw­nemu życiu religijnemu. Pogwałcenie pokoju lub rozejmu Bożego uwa­żano za wyjątkowo ciężkie przestępstwo, karane ekskomuniką i osądzane przez “sąd pokoju", składający się z możnych panów i dostojników Ko­ścioła. Sankcje stosowane przez ten sąd były zawsze niezwykle surowe.

Zasady te, początkowo szanowane i skuteczne, stopniowo traciły zna­czenie, gdyż Kościół w początkach XIII wieku nadmiernie rozszerzył zwła­szcza rozejm Boży, próbując objąć nim wszystkie dni od środy wieczór do poniedziałku rano każdego tygodnia. Przy tej okazji warto odnotować znamienny fakt: bitwa pod Bouvines (27 lipca 1214 r.), w której starły się siły najpotężniejszych książąt Europy Zachodniej, rozegrała się w niedzielę.

Jednakże władze świeckie, a w szczególności władcy przejęli od Ko­ścioła misję ograniczania wojen prywatnych. Pierwszy Filip August za­kazał prowadzenia takich wojen pospólstwu. Poza tym ustanowił różne zmierzające do tego celu prawa, naśladowane później w różnych formach w sąsiednich królestwach: słynna “kwarantanna królewska", która za­braniała napadać na krewnych przeciwnika w ciągu czterdziestu dni po wypowiedzeniu wojny (miało to zapobiegać częstym wówczas napadom zaskakującym ludzi nie przygotowanych); królewski list żelazny, zapew­niający nietykalność danej osobie, grupie lub instytucji, otoczonych specjalną opieką monarchy; kto by tego przywileju nie uszanował, winien był przestępstwa napaści na samego króla; wreszcie “królewska rękoj­mia", poręczająca pakt o nieagresji zawarty przez możnego pana z okreś­lona społecznością.

Około lat 1220-1230 wojny stały się więc mniej częste. Do ograni­czeń wynikających z pór roku (nie toczy się walki w zimie), warunków atmosferycznych (przerywa się bitwę, jeśli pada deszcz), pory dnia (nie ma zwyczaju bić się w ciemnościach nocnych) i dawnych kościelnych zakazów (pokój i rozejm Boży) przybyły teraz restrykcje nałożone przez coraz silniejszą władzę suwerena. Odtąd głównym polem działania staje się dla rycerzy już nie plac boju, lecz szranki turniejów.


Feudalna służba wojskowa


W drugiej połowie XII wieku obserwujemy pewną dekadencję in­stytucji wojskowych. Bardzo surowym zasadom feudalnym przeciwsta­wiają się praktyki o wiele bardziej elastyczne, dające sile pieniądza z każ­dym dniem większą przewagę nad zobowiązaniami wasalnymi.

Wasal w zamian za otrzymaną w lenno ziemię był wobec swego pa­na między innymi powinnościami zobowiązany do służby wojskowej. Mo­że ona przybierać trojaką formę: wyprawy wojennej (ost), krótkiego wy­padu konnego (chevauchee) i stróży (garde). Pierwszej z wymienionych form służby mógł od swoich wasali żądać tylko pan postawiony na szczy­cie piramidy feudalnej, a więc król, książę lub hrabia. Chodziło tu bo­wiem o wyprawę ofensywną, daleką, na którą można powołać wasala nie częściej niż raz do roku i na czas nie dłuższy niż czterdzieści dni; każdy wasal musi stawić się z określoną liczbą swoich wasali (proporcjonalną do wielkości posiadanego lenna) i wyekwipować się własnym sumptem (oręż, prowiant, konie). Po upływie czterdziestu dni senior może służbę na wyprawie wojennej przedłużyć, lecz wówczas przejmuje na siebie kosz­ta uzbrojenia i zaprowiantowania, a na dodatek wypłaca odszkodowanie tym, którzy się zgodzą służyć dłużej. Druga forma - krótki wypad kon­ny - stawiała mniejsze wymagania zarówno w czasie (na ogół trwała ty­dzień), jak i w przestrzeni (odległość dająca się pokonać w ciągu jednego dnia marszu). Takiej służby żądano najczęściej, gdyż potrzebna była pod­czas wojen z sąsiadami, polegających na szybkich wypadach do włości przeciwnika i próbach zdobycia jego zamku. Panu wolno wzywać wasala na krótki wypad, ilekroć mu się spodoba. Wreszcie trzecia forma służby, stróża, dostarczała dowódców załogi w zamku seniora; ta służba, z natu­ry defensywna, przypadała wasalom podeszłego wieku, inwalidom lub mężczyznom chwilowo niezdolnym do uczestnictwa w wojnie.

Wszystkie te formy służby dotyczą jedynie ludzi, którym nadano dobra ziemskie. Trudniej jest ustalić powinności wojskowe ludu (rotu­riers), gdyż różniły się one znacznie, zależnie od regionu. W północnej Francji chłopi byli zobowiązani tylko do służby obronnej w załodze zam­ku lub w obronie włości pana, w razie najazdu. Często zresztą wykupy­wali się od pierwszego z tych obowiązków płacąc pewną sumę pieniędzy na utrzymanie w załodze zamku swego zastępcy, profesjonalisty. W ob­ronie włości pana grali jedynie rolę pomocniczą (czaty, roboty ziemne, konwoje). Król Francji wszakże w swojej osobistej domenie wymagał niekiedy usług wojskowych od ludu; każda jednostka administracyjna (obszar zarządzany przez prewota, gmina, opactwo królewskie) dostarczać miała kontyngentu piechurów proporcjonalnego do liczby dymów, jaką obejmuje. Wszyscy mieszkańcy danej jednostki musieli płacić składkę na wojskowy ekwipunek dla tych, którzy się zgłoszą do służby na ochotnika lub zostaną do niej przez los wyznaczeni. Prócz tych zwykłych form świadczeń wojskowych król i wielcy panowie feudalni mogli w sytuacji szczególnego zagrożenia powoływać pod broń wszystkich swoich podda­nych, zarówno wasali, jak chłopów, i to na czas nieograniczony: było to pospolite ruszenie, pozostałość dawnej służby publicznej, obowiązującej każdego wolnego człowieka w okresie Karolingów. Jednakże w XII wieku pospolite ruszenie ogłoszono we Francji tylko raz, za Ludwika VI, gdy w sierpniu 1124 roku cesarz Henryk V próbował, zresztą bez skutku, za­garnąć Szampanię.

Cała ta organizacja pozostała jednak niemal całkowicie teoretyczna. W praktyce feudalna służba wojskowa funkcjonowała dość słabo. Ludzie ze wszystkich szczebli wykręcali się od tej powinności. Wzywani na wy­prawę wojenną drobni wasale niechętnie oddalali się od własnych po­siadłości ziemskich i często odmawiali udziału w walkach poza granicami domeny swojego seniora. Wielcy panowie zawsze z reguły ociągali się z dopełnieniem obowiązku wyprawy wojennej ogłoszonej przez suzerena. W Anglii wielu z nich wręcz odmawiało uczestnictwa w wyprawach wo­jennych króla na kontynent. We Francji Ludwik VII, a później Filip August także mogli liczyć tylko na pomoc kilku spośród swoich możnych wasali, a uzyskiwali ją dopiero po trudnych pertraktacjach, w których stosować musieli na przemian obietnice i groźby. Na ogół służbę wypra­wy wojennej pełnili jedynie ci, którzy mieszkali w pobliżu terenu dzia­łań wojennych.

Słabość tej organizacji potęgowały jeszcze opieszałość, brak dyscyp­liny i załamywanie się szeregów w momencie bitwy oraz szczupłość armii. Każdy bowiem z lenników przyprowadzał tylko garstkę swoich wasali, których sam z kolei musiał mozolnie do udziału w wojnie przekonywać, obiecując nagrody i grożąc karami. Podobnie działo się na wszystkich stopniach piramidy feudalnej. Na przykład Filip August w początkach XIII wieku rozporządzał armią złożoną zaledwie z 3000 ludzi, w tym 2000 piechurów dostarczonych przez domeny królewskie, 300 najemników brabanckich i 200 kuszników. Nawet podczas wojny rzadko mu się udało zgromadzić więcej niż 350-400 rycerzy. Z dokumentu Miles regni Francie (Rycerze królestwa francuskiego) dowiadujemy się, że w roku 1216, czyli w dwa lata po wielkim zwycięstwie pod Bouvines, armia kró­lewska liczyła zaledwie 436 rycerzy, wszystkich pochodzących z północ­nej części Francji. Tak więc książę Bretanii, Piotr I Mauclerc, przywiódł ze sobą tylko 36 rycerzy, chociaż mógł ich skupić dziesięćkroć tylu po­wołując własnych wasali obowiązanych wobec niego do służby na wypra­wę wojenną. Hrabia Flandrii dostarczył 46, a najpotężniejsze z księstw chrześcijaństwa, księstwo Normandii, zaledwie 60 rycerzy.


Najemnicy


Niedostatki wasalnej służby wojskowej spowodowały wprowadzenie żołdu. Stopniowo prawdziwym “motorem" wojny stał się pieniądz. Bar­dzo wcześnie przyjął się zwyczaj, że pomniejsi wasale, starzy, chorzy lub nieobecni (na przykład odbywający właśnie pielgrzymkę), mogli wnieść określoną opłatę na wynajęcie swego zastępcy. Z biegiem czasu ta prak­tyka rozpowszechniła się tak, że w Anglii od połowy XII wieku każdy wasal mógł się wykupić od obowiązku stawienia się na wyprawę wojen­ną; pojawiła się nawet tendencja ściągania od wszystkich wolnych męż­czyzn podatku na koszty utrzymania armii królewskiej. We Franeji nie­co później Filip August wprowadził “lenna pieniężne", nadając zamiast ziemi rentę, w zamian za którą korzystający z tego beneficjum zobowią­zywał się do służby wojskowej, często jako łucznik lub kusznik. Prakty­ki te pozwoliły obu monarchom lepiej wynagradzać ludzi zgadzających się walczyć u ich boku, werbować prawdziwych zawodowców wojny i tym sposobem położyć podwaliny pod stałą armię.

Wprawdzie można wskazać przykłady rycerzy, którzy sprzedawali swoje usługi więcej płacącemu, w zasadzie wszakże najemnicy nie re­krutowali się spośród szlachty. W większości byli to plebejusze z najbied­niejszych i najgęściej zaludnionych krain Europy Zachodniej (Walia, Brabant, Flandria, Aragonia, Nawarra). Nazywano ich od kraju pocho­dzenia (Aragończykami, Brabantczykami itp.) albo określano terminami ogólniejszymi: najemnicy, wędrowni żołdacy (routiers, cottereaux). W po­czątkach XII wieku było ich niewielu, lecz po 1160-1170 bardzo się roz­plenili i stali się istną plagą całego Zachodu. Dokonali przewrotu w ów­czesnej sztuce wojennej używając nowych rodzajów broni, które zabi­jały zamiast, jak wcześniejsze, tylko obezwładniać (noże, kusze, haki), a co gorsza, tworzyli groźne bandy, niemal niemożliwe do pokonania. Z ich przywódcami, gotowymi działać na własny rachunek, trzeba się nieustannie targować i rokować. Jak się zdaje, byli bardziej jeszcze nie­bezpieczni w czasie pokoju niż podczas wojny, gdyż w oczekiwaniu na akcję zbrojną żyli na koszt okolicy, dopuszczając się nadużyć i różnych rodzajów świętokradztwa. Od czasu do czasu urządzano na nich obławy, istne krucjaty, lecz mimo surowości stosowanych kar (w 1182 r. Ryszard Lwie Serce kazał uśmiercić połowę bandy Brabantczyków, którą zdołał ująć, resztę zaś wypuścić na wolność wyłupiwszy im przedtem oczy), Europa Zachodnia aż do połowy XV wieku nękana była przez bandy te­go żołdactwa.


Ekwipunek wojenny


O ekwipunku wojowników mamy stosunkowo dokładne wiadomości. Wprawdzie niewiele się z niego zachowało do naszych czasów, gdyż ze względu na rzadkość surowców, zwłaszcza żelaza, zniszczone lub uszko­dzone części uzbrojenia przekuwano lub przetapiano na nowo, ale rozpo­rządzamy obfitym materiałem ikonograficznym (miniatury, a zwłaszcza pieczęcie) oraz opisami literackimi (epopeje i poematy rycerskie). Nade wszystko zwraca uwagę wielka różnorodność broni i ubrań, zarówno tych, którzy walczyli konno, jak i tych, którzy wojowali pieszo. Jedni byli ubrani tak jak wojownicy przedstawieni na sławnej tkaninie królowej Matyldy, zabytku przechowywanym w Bayeux, inni mieli już ekwipu­nek taki, jakiego używał Ludwik Święty i jego towarzysze. Główną przy­czyną. tej różnorodności był fakt, że każdy musiał uzbroić się własnym sumptem, a kosztowało to bardzo drogo. Mało kto mógł sobie pozwolić na kompletne wyposażenie wojenne. Jak już mówiliśmy, niektórzy kan­dydaci do stanu rycerskiego musieli odraczać datę pasowania, gdyż ma­jątek ich lub majątek ich ojców nie wystarczał na opłacenie odpowied­niego ekwipunku. Musiał on dla rycerza obejmować co najmniej kolczu­gę, hełm, tarczę, miecz i włócznię; żołnierz konny musiał mieć krótką kolczugę albo gambison wzmocniony, żelazny kapelusz, miecz lub oszczep, łuk lub kuszę. Pieszy zaś miał kurtę ze skóry (broigne) albo skórzany kaftan, nakrycie głowy z żelaza lub twardej skóry, łuk lub kuszę i roz­maite bronie ofensywne, takie jak proca, maczuga, kij, nóż, haki wszel­kich odmian. Przyjrzyjmy się dokładniej poszczególnym elementom te­go rynsztunku.

Kolczuga, czyli zbroja kolcza, stanowiła najważniejszą obronę ryce­rza. Był to rodzaj metalowej tuniki, sporządzonej z żelaznych lub stalo­wych pierścieni (wkłada się ją przez głowę jak koszulę, ściska w talii pasem), sięgającej do kolan, a przeciętej z przodu i z tyłu, by umożliwić dosiadanie konia, przedłużonej u góry kapturem osłaniającym szyję, kark i brodę. Rękawy początkowo sięgały nieco poniżej łokci, później przedłu­żyły się tak, że około roku 1200 zakrywały dłonie jak rękawica bez pal­ców. Kolczuga ukształtowała się z dawnej broigne - kurty ze skóry lub grubego płótna noszonej przez wojowników w X i XI wieku, którą z cza­sem zaczęto naszywać metalowymi pierścieniami. Właściwa kolczuga na­rodziła się, gdy ktoś wpadł na pomysł, żeby pierścienie przewlekać jeden przez drugi, tworząc jak gdyby metalową tkaninę, która już nie wymaga płóciennej czy skórzanej podszewki. W końcu XII wieku solidna kolczu­ga składała się z około 30 000 pierścieni i ważyła od 10 do 12 kilogramów. Przybrała bardziej jeszcze na wadze w następnym stuleciu, gdy niektóre jej części lub nawet całość zaczęto sporządzać z podwójnej lub nawet po­trójnej warstwy pierścieni, a w niektórych miejscach (na ramionach, łokciach i kolanach) wzmacniano siatkę płytkami z żelaza lub mosiądzu nakładanymi bezpośrednio na kółka. W ten sposób kolczuga stała się mocniejsza, ale mniej elastyczna. Pierścienie powlekano lakierem w róż­nych kolorach, najczęściej zielonym; wielcy panowie niekiedy kazali je dla siebie posrebrzać lub pozłacać, a także ozdabiać brzegi rękawów i rą­bek tuniki haftami. Chretien de Troyes obdarza swego bohatera Eryka kolczugą ze szczerego srebra, uplecioną z potrójnych maleńkich pierścion­ków, których nie imała się rdza; kolczuga ta wydawała się lżejsza i mięk­sza od jedwabnego płaszcza.

W rzeczywistości takie wspaniałości nie istniały. Zwykła kolczuga była tak droga, że tylko nieliczni bogaci rycerze mogli ją sobie zafundo­wać. Inni musieli poprzestawać na krótkiej kolczudze, czyli koszuli z me­talowej siatki z krótkimi rękawami, niekiedy nawet zredukowanej do na­pierśnika. Dla ochrony stóp i łydek rycerz nosił nogawice z takiej samej metalowej siatki, nazywane chausses. Od wciągania tych nogawic za­czynał też mozolne ubieranie się w strój bojowy. Trzymały się one dzięki sznurowadłom zawiązywanym wysoko wokół ud.

Pod kolczugą rycerz miał na sobie zwykłą “cywilną" odzież (kaleso­ny - braies, koszulę, kaftan - bliaud, opisane w poprzednim rozdziale), niekiedy także rodzaj odzienia ze skóry lub płótna, podbitego przędzą lub pakułami i pikowanego jak nasze puchowe kołdry: był to gambison, słu­żący do łagodzenia ciosów czy zadraśnięć i w tym celu spowijający często ramiona oraz uda. Żołnierze konni zamiast kolczugi nosili taki właśnie gambison, niekiedy wzmocniony kawałkami skóry albo płytkami metalu.

W końcu XII wieku pojawiła się cotte d'armes - suta tunika z lnia­nego płótna lub jedwabiu, którą rycerz wkładał na kolczugę, by ją osło­nić od słońca i deszczu. Początkowo była jednolita albo fantazyjnie bar­wiona, ale już w pierwszych latach XIII wieku zaczęto na niej umiesz­czać znaki herbowe.

Dwa pozostałe zasadnicze elementy ekwipunku obronnego to hełm i tarcza. Hełm w omawianym okresie uległ znacznej ewolucji. Około po­łowy XII stulecia był jeszcze po prostu żelaznym kaskiem w kształcie półkulistym lub stożkowatym, wzmocnionym na obwodzie szeroką obrę­czą, od której zwisał nosal - prostokątna żelazna sztabka chroniąca nos. Stopniowo kask ten wydłużał się z tyłu na kark, a jednocześnie nosal roz­szerzał się, by osłonić także policzki. Około 1210-1220 całość przybrała już formę walcowatą, dzięki dodaniu bocznych płytek okrywających u­szy i skronie. Tak wyglądał klasyczny hełm w XIII wieku, całkowicie zamknięty, z otworami na oczy i kilku dziurkami wentylacyjnymi. Był ciężki i niewygodny, toteż rycerz kładł go tylko do walki, poza tym wolał małą żelazną osłonę, okrywającą tylko górną część czaszki, zwaną chapel.

Hełm, chociaż od spodu wyściełany, noszono nie bezpośrednio na głowie, lecz na kapturze kolczugi, do którego przymocowywano go za po­mocą kilkunastu skórzanych sznurowadeł, przewlekanych przez oka me­talowej siatki. Często pomiędzy kaptur a hełm wkładano dodatkowo coś w rodzaju czepka z płótna lub włóczki, zwanego coiffe i amortyzującego wstrząsy. Niekiedy hełmy malowano, podobnie jak kolczugę, najczęściej na kolor zielony, jak się zdaje szczególnie lubiany. Niektóre części --­szczyt, nosal, obręcz wzmacniającą obwód - rzeźbiono mniej lub bar dziej bogato albo wysadzano kolorowymi szkiełkami, które w poematach rycerskich przeobraziły się we wspaniałe drogie kamienie lub brylanty, rozświetlające swoim blaskiem ciemności.

Tarcza miała kształt ogromnego migdała zagiętego wzdłuż osi pio­nowej i zakończonego szpicem, aby można było wbić tarczę w ziemię i skryć się za nią. Rozmiary jej były dość imponujące: około 1,5 metra wysokości, od 50 do 70 centymetrów szerokości; mogła całkowicie zasło­nić walczącego mężczyznę od stóp pod brodę, a po bitwie służyła za no­sze. Sporządzano ją z deszczułek, połączonych i wzmocnionych podwój­nym metalowym okuciem, które ściskało środek, tworząc jak gdyby ośmioramienną gwiazdę. Tarcza była od spodu wyścielona, z wierzchu zaś obita futrem, płótnem, albo skórą, przymocowanymi za pomocą gwoździ. W miejscu, gdzie tarcza jest najbardziej wypukła, uwydatniano tę wypukłość cieńszym lub grubszym metalowym okuciem, zwanym bou­cle (stąd nazwa tarczy bouclier - puklerz), delikatnie rzeźbionym, nie­kiedy wysadzonym szkiełkami albo drobnymi kamykami. Rycerz, gdy nie walczył, mógł tarczę przewiesić przez ramię lub na szyi za pomocą rzemienia, skracanego lub przedłużanego, zależnie od potrzeby, i zwane­go guiche. W czasie bitwy mógł wsunąć rękę trzymającą wodze wierz­chowca między skrzyżowane pod tarczą krótsze rzemienie i w ten spo­sób trzymać ją na przedramieniu lub nadgarstku. Posługiwanie się tar­czą było trudną sztuką, która wymagała długiej nauki, jeśli wierzyć tek­stom z tamtych czasów.

Jeśli tarcza była obita płótnem albo skórą, malowano na jej zew­nętrznej powierzchni motywy roślinne, zwierzęce lub geometryczne, któ­re - jak to już mówiliśmy - stopniowo przeobrażały się w prawdziwe znaki heraldyczne. W miarę jak kolczuga wzmacniała się metalowymi płytkami (zwłaszcza skrzydłami osłaniającymi ramiona), tarcza traciła funkcje ochronne i służyła w coraz większym stopniu tylko do noszenia godła. Toteż w pierwszej ćwierci XIII wieku zmalała, przybrała kształt równoboczny i pozbyła się boucle.

Oprócz takiej tarczy o kształcie migdała, istniały również inne. Nie wyszła jeszcze całkowicie z użycia w XII wieku dawna okrągła tarcza jeźdźców karolińskich. Rzadko wszakże posługują się nią rycerze, częściej żołnierze konni i piesi. Tyle o uzbrojeniu ochronnym. Przyjrzyjmy się z kolei broni ofen­sywnej.

Najważniejszym rycerskim orężem był miecz. Składał się z trzech części: klingi, rękojeści i gałki. Rozmiary i kształt bywały rozmaite, lecz najczęściej używano miecza “normandzkiego", długości metra i wagi 2 kg. Klinga była szeroka (7-9 cm) z mocnej stali, z , jednym lub dwo­ma żłobieniami na obu płazach, co ją czyniło nieco lżejszą, niekiedy zdo­biona na modłę damasceńską, obosieczna, z ostrymi, twardymi brzegami. Miecz służył do sieczenia raczej niż do kłucia; chodziło bardziej o ogłu­szenie przeciwnika niż o zadanie mu śmierci. Jeśli używano końca ostrza, to tylko do rozpruwania kolczugi. Najbogaciej zdobioną częścią miecza jest rękojeść, wąska i długa - gdyż często trzymano ją oburącz - osło­nięta dwoma ramionami krzyżowego jelca, prostymi albo wygiętymi ka­błąkowato w stronę klingi. Gałka miała kształt opływowy o średnicy 6­-10 cm, niekiedy robiono ją ze szlachetnych metali i mogła służyć za relikwiarz - tak przynajmniej czytamy w rycerskich epopejach. Miecz Rolanda, “Durendal", opatrzony był złotą głowicą, która zawierała licz­ne relikwie:


Zęby Piotrowe i krew Bazylego,

I włosy święte u Dyjonizego,

I nitkę z szaty samej Marii Świętej...


Miecz był bowiem przedmiotem specjalnej liturgii. Uchodził za naj­szlachetniejszą z wszystkich broni, symbol sprawiedliwości i władzy. Każ­dy rycerz starał się zachować swój miecz jak najdłużej, aby w końcu przekazać w spuściźnie synowi lub młodzieńcowi przez siebie pasowa­nemu.

Miecze bohaterów literackich mają własne imiona: miecz króla Ar­tura nazywał się “Escalibour", miecz Karola Wlielkiego - “Joyeuse", miecz Oliviera - “Hauteclaire", a Ogiera Duńczyka - “Courtain". Pochwa zwisała od pasa na rapciach u lewego boku; robiono ją z drewna obitego skórą czy też mniej lub bardziej kosztownym suknem. Jeżeli rycerz używa dwóch mieczy - jednego do walki konnej, a dru­giego do walki pieszej - ten drugi nie ma pochwy, jest dłuższy i cięż­szy, i powierza się go do noszenia giermkowi. Ostrze ma też węższe, bo walka piesza jest bardzo niebezpieczna. Trzeba możliwie jak najprędzej zranić przeciwnika dosięgając go tym drugim mieczem przez otwór w heł­mie osłaniający oczy albo ugodzić w pachwinę pomiędzy kolczugą a no­gawicami (chausses).

Włócznia należy do broni drzewcowych. Jej długość (ok. 3 m) i waga (2-5 kg) nie pozwalały jej używać jako dzirytu. Drzewce malowano, a wybierano na nie gatunki drewna twarde, odporne na ciosy, najczęś­ciej jesionowe, rzadziej grabowe, jabłoniowe albo świerkowe. Na jednym końcu opatrzona była żelaznym kolcem, aby wojownik mógł ją wbić w ziemię (podczas boju gest ten oznaczał gotowość do parlamentowania); na drugim końcu nasadzony był grot, krótki, ostro zakończony, w formie stożka, rombu lub liścia. W miejscu gdzie jeździec ujmował drzewce, by­ło ono nacięte, a niekiedy pokryte skórą; w takim przypadku nazywano je quamois. W drodze jeździec trzymał włócznię pionowo, w boju pochy­lał ją poziomo (na ramieniu lub spod pachy; na wysokości głowy albo bioder) albo ukośnie; w tym ostatnim przypadku drzewce było zaklino­wane przez filcowy wałek umieszczony na przednim łęku siodła. Cho­dziło o to, żeby jeździec mógł stawić opór w starciu i wykorzystując im­pet szarży wysadzić z siodła przeciwnika, przebić jego tarczę i rozedrzeć kolczugę.

Wysoko na drzewcu, tuż pod grotem, przybijano za pomocą gwoź­dzi różne kawałki tkaniny pełniące funkcje godła. W pierwszej połowie XII wieku był to gonfanon, mały prostokątny proporczyk wycięty na brzegu w kilka zębów. Około roku 1150 na miejscu proporczyka poja­wia się chorągiew, płat materiału również w formie prostokąta, lecz przy­bity tak, że główna oś była równoległa do drzewca. Sztandar taki stano­zvił przywilej dowódców, którzy na wyprawę wojenną (ost) przyprowa­dzali zastęp mniejszych wasali; przysługiwał im tytuł rycerzy “chorąg­wianych". Na chorągwi widniały emblematy dowódcy, aby się mogła stać w wirze bitwy znakiem, wokół którego skupiali się podkomendni. Poszczególni, szeregowi rycerze nie używali chorągwi, poprzestając na skromnym trójkątnym proporczyku z dwustronnej tkaniny w barwach domeny swojego suwerena.

Uzbrojenie zaczepne konnicy i piechurów było znacznie bardziej róż­norodne od rycerskiego. Wśród broni ręcznych trzeba na pierwszym miej­scu wymienić topór, jako najpowszechniej używany; nazywano go da­noise - duńskim toporem (złożony z drzewca długości 1 m i żeleźca o po­wierzchni 30 X 15 cm). Prócz topora, bicz bez trzonka - pęk rzemieni; maczuga - gruba pałka z głowicą zjeżoną kolcami; nóż - broń szcze­gólnie groźna w walce wręcz; rozmaite pałki, w które się zbroją najbied­niejsi chłopi i prostacy; zamiast włóczni - piki lub prymitywne oszcze­py, o długim drzewcu z szerokim ostrym hakiem na końcu, niekiedy podwójnym lub potrójnym, służącym do powalania wierzchowców i ścią­gania z siodeł jeźdźców.

Z broni miotających były w użyciu proce, złożone z drzewca, miesz­ka i dwóch rzemyków, oraz łuk i kusza. Łuki sporządzano ze sprężystego drewna (najczęściej cisowego lub jesionowego), rzadziej z metalu lub rogu; rozmiary wahały się od jed­nego do dwóch metrów, lecz, jak się zdaje, lepszą sławą cieszyły się krótsze. Strzałą długości około 90 cm można było z takiego łuku dosięg­nąć celu odległego 0 200 metrów; strzałę, podobnie jak włócznię, opatry­wano niekiedy proporczykiem. Kusza, chociaż znana w Europie Zachod­niej od najdawniejszych czasów, weszła naprawdę w użycie dopiero w drugiej połowie XII wieku. Uchodziła za broń nikczemną, zbyt morder­czą, niegodną chrześcijanina, toteż Kościół przez długi czas zakazywał używania jej. Jeszcze w 1139 r. sobór laterański zezwolił na posługiwa­nie się kuszą jedynie w walce z niewiernymi. Ale wojownicy zachodniej Europy zlekceważyli te zakazy, a za Henryka II armia angielska liczyła w swoich szeregach stały oddział kuszników. Później Ryszard Lwie Ser­ce powiększył ich liczbę (los zrządził, że zginął potem od śmiertelnej ra­ny zadanej bełtem wystrzelonym z kuszy). Przykład ten we Francji na­śladował Filip August, który utworzył nawet kompanię kuszników kon­nych.

Dwunastowieczna kusza składała się z małego sztywnego łuku osa­dzonego poprzecznie na drewnianej podporze. Z kuszy miotało się bełty, grubsze i krótsze niż strzały z łuku. Zarówno kuszę, jak łuk opatrywano niekiedy strzemieniem, w które żołnierz wsuwał stopę, by ułatwić sobie naciągnięcie cięciwy; naciągał ją oburącz i aż do momentu wypuszczenia bełtu pozostawała naciągnięta, zaczepiona w specjalnym nacięciu łoża, dzięki czemu kusza górowała nad łukiem, gdyż człowiek po naciągnięciu cięciwy nie musiał już wysilać mięśni ramienia i mógł staranniej celo­wać. Jednakże nie miała większego zasięgu ani większej siły rażenia niż łuk, a manipulacje przy jej obsłudze trwały dłużej: w tym samym cza­sie, gdy kusznik wypuszczał dwa bełty, łucznik mógł wypuścić dziesięć, dwanaście lub nawet piętnaście strzał.


Konie


Koń oczywiście grał ważną rolę w wojennych działaniach rycer­skich. W przeciwieństwie do dworskich romansów, epopeje rycerskie przedstawiają konia jako najważniejszego towarzysza bohatera i obda­rzają go osobowością, nadając każdemu jakieś imię. Tak więc wierzchowiec Karola Wielkiego nazywał się “Tencedor", koń Rolanda - “Veil lantif", a Ganelona - “Tachebrun"; Wilhelm Drański dosiadał “Beau­centa", Renaud de Montauban - “Bayarda", a Ogier Duńczyk - “Broie forta", wzruszającego konia, który płakał z radości, gdy po siedmiolet niej rozłące ujrzał znów swojego pana.

Drobiazgowi kazuiści, ówcześni autorzy, rozróżniają odmiany koni zależnie od wyznaczonych im funkcji: palefroi to koń arystokratyczny, rumak, służy damom i dostojnikom Kościoła przy wszelkich okazjach, panom zaś tylko na wielkie uroczystości; destrier to koń bojowy, rycerz dosiada go dopiero w chwili, gdy ma rozpocząć walkę; w podróży konia tego prowadzi luzem giermek, sam jadąc na krzepkim koniu roboczym, używanym w czas pokoju do pracy w polu albo w zaprzęgu i nazywanym roncin; wreszcie jest też sommier - koń juczny dźwigający bagaże i sprzęt, gdy rycerz podróżuje.

W rzeczywistości, jak się zdaje, nie istniały tak subtelne rozróżnie­nia. Studiując materiał ikonograficzny zachowany na pieczęciach obrazo­wych, przedstawiających jeźdźców, można zauważyć, że w ciągu XII i XIII wieku za wierzchowce bojowe służyły konie różnego typu. Wydaje się jednak, że rycerz należycie wyekwipowany musiał posiadać co naj­mniej trzy albo cztery konie: jednego do podróży, jednego jucznego do dźwigania zbroi i sprzętu i jednego lub dwa konie zarezerwowane wy­łącznie do bitwy. Warto zanotować, że klacze uchodziły za niezdatne do bojowego użytku.

Poeci i powieściopisarze opisują też bardzo dokładnie maść wystę­pujących w tekstach koni. Najwyżej ceniono konie jednolicie białe albo kare; następne w hierarchii były bułanki, jakiejkolwiek maści, byle z licz­nymi białymi plamami. Potem siwe, na rozmaite sposoby jabłkowite.

Mniejszym uznaniem cieszyły się gniade i kasztany o sierści brunatnej czy płowej. Rzędy końskie uległy w drugiej połowie XII wieku znacznym zmia­nom. Łęki siodła podwyższono, zwłaszcza tylny łęk tak się rozrósł, że można by go niemal nazwać oparciem dla pleców jeźdźca. Siodło w tek­stach literackich, zawsze bogato zdobione i kunsztownie wykończone, le­ży na prostokątnym czapraku, niekiedy haftowanym w heraldyczne zna­ki. Z końcem stulecia czaprak ten rozrasta się w kapę chroniącą szyję, tułów i nogi zwierzęcia. Dostosowując się do płaszcza okrywającego ry­cerza, kapa bywa także znaczona godłami heraldycznymi, które widnieją również na naczółku - wąskim pasie ze skóry lub metalu ochraniają­cym łeb konia. Strzemiona półkoliste, takie, jakie można oglądać na tka­ninie królowej Matyldy w Bayeux, ustępują miejsca trójkątnym. Strze­miona wiszą na szerokich rzemiennych puśliskach, wsuniętych pod cza­prak lub kapę po obu bokach konia, blisko przednich kończyn. Dlatego ostrogi musiały być bardzo długie i miały formę metalowego bodźca za­kończonego stożkowatym kolcem. Inne ostrogi, zakończone ruchomym kółkiem, mniej bolesne dla zwierzęcia, pojawiły się już w początkach XIII wieku, lecz wchodziły w użycie bardzo powoli.

Wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, ostrogi nigdy nie były wy­łącznym przywilejem stanu rycerskiego. Miały jednak pewne symbolicz­ne znaczenie, gdyż wręczano je - zaraz po mieczu - młodemu rycerzo­wi w dniu jego pasowania; odbierano je też na ostatku, jeśli ktoś stał się niegodny miana rycerza, popełniwszy jakieś ciężkie przestępstwo (zdra­dę przede wszystkim); rozrąbywano je wówczas toporem i miażdżono wkopując w ziemię.


Oblężenie


Wojny w XII wieku nie rozwijały się w pełni, działania wojenne polegały głównie - a często wyłącznie - na pustoszeniu ziemi są­siada i na próbach zdobycia jego zamku. Podobnie jak wielkie bitwy, wielkie oblężenia zdarzały się rzadko, lecz sztuka zdobywania grodów, chociaż kapryśna, stanowiła ważną część techniki bojowej i grała dużą rolę w życiu codziennym armii i na wszystkich szczeblach feudalnych sporów.

Przystępując do oblężenia wiedziano z góry, że potrwa ono długo, z reguły kilka tygodni, a niekiedy kilka lat. Sławny Chateau-Gaillard opierał się wojskom Filipa Augusta przez osiem miesięcy (od września 1203 do kwietnia 1204 r.), Akra zaś poddała się krzyżowcom dopiero po niespełna dwóch latach (od października 1189 do lipca 1191 r.). Tym się tłumaczy liczba i różnorodność budowli wznoszonych przez oblegających wokół obleganej fortecy: stawiano namioty, szopy, baraki mieszkalne dla ludzi i zwierząt, składy na prowiant i wszelaki sprzęt; prowadzono też roboty ziemne, kopano fosy i budowano ostrokoły, by zagrodzić drogę e­wentualnym posiłkom, które by mogły przybyć na odsiecz oblężonym; sporządzano drabiny, budowano wieże i galerie na kołach, aby ułatwić sobie podejście do murów.

Mury te musiały stawić opór nie tylko ludziom, lecz także pociskom, niemal tak groźnym jak prawdziwy ostrzał artyleryjski. Dzięki bowiem doświadczeniom nabytym w wyprawach krzyżowych udoskonalono ma­chiny wojenne, wzorując się na wynalazkach stosowanych przez Arabów i Bizantyjczyków. Mimo wielkiej różnorodności można te machiny z grub­sza podzielić na dwie kategorie: machiny sprężynowe i machiny wahadło­we. Pierwsze to olbrzymie katapulty, których ze względu na rozmiary i złożoną konstrukcję nie można montować na miejscu, lecz trzeba je transportować już zmontowane ze składów. Najbardziej rozpowszechnio­ny był typ katapulty podobnej do gigantycznej kuszy, zdolnej miotać dziryty, belki i pociski zapalające. Prostszą machiną była balista, przy­pominająca broń używaną już w starożytności. Montowali ją na miejscu cieśle pod kierunkiem fachowców i miotano z niej ogromne kamienie lub odłamki skalne, a także pociski wzniecające pożary i duszące (np. siarkę) albo nawet padlinę, żeby szerzyć zarazę w oblężonej fortecy. Najczęściej używany był trebuchet, rodzaj olbrzymiej procy, wyrzuca­jącej pociski wagi 20-30 kg na odległość 200 metrów z górą.

Bombardowanie to nie miało na celu zburzenia murów ani tym bar­dziej miażdżenia obrońców, lecz stanowiło osłonę dla żołnierzy oblegają­cej armii, którzy działali pod murami. Nie celowano do jakiegoś ściśle określonego punktu, lecz koncentrowano ostrzał na wybranym odcinku umocnień, aby tam obezwładnić przeciwnika. Tymczasem robotnicy ziem­ni zasypywali fosy, a saperzy, pod osłoną dachu galerii na kołach, zbli­żali się do samych podnóży muru i próbowali wyrywać z niego kamie­nie. Niekiedy woleli pracować w korytarzach podziemnych, drążąc ol­brzymie jamy w fundamentach fortecy i podkładając pod nie ogień. Ta­kie podkopy i roboty saperskie w większym stopniu niż machiny wojen­ne przyczyniały się do kruszenia murów i czyniły w nich wyłomy, przez które napastnicy mogli wtargnąć do fortecy. Niekiedy zresztą dostawali się do niej po prostu przez bramę, jeśli ta załamała się pod ciosami ta­ranów - potężnych belek z twardego drewna (opatrzonych często meta­lową głowicą), długich na 6-10 m, zawieszonych za pomocą lin na spe­cjalnym rusztowaniu i wprawianych w ruch wahadłowy przez kilkunastu mężczyzn. Bywało też, że oblegający wdzierali się na mury po przysta­wionych drabinach i staczali walkę wręcz z ich obrońcami. Wiele takich scen batalistycznych oglądamy na ówczesnych miniaturach, lecz w rze­czywistości, jak się zdaje, rzadko stosowano ten sposób zdobywania zam­ków.

Oblężeni bowiem także rozporządzali skutecznymi środkami, by od­pierać napastników. Służyły im w tym celu nie tylko haki i cebry wrząt­ku, którym oblewali wspinających się po drabinach na mury nieprzyja­ciół, nie tylko budowane naprędce drewniane wieże, z których łucznicy i kusznicy górowali nad nacierającymi, ale, co ważniejsze, mieli katapul­ty i balisty, nie gorsze od machin armii oblegającej zamek. Oblegani sta­rali się przede wszystkim jak najprędzej zniszczyć za pomocą własnych machin machiny przeciwnika. Bombardowanie jest więc obustronne, po­dobnie jak będzie się to odbywało w następnych wiekach, gdy już wej­dzie w użycie prawdziwa ciężka broń palna.

Podczas oblężenia Tuluzy z 1218 roku sławny Szymon IV de Mont­fort, jeden z wodzów krucjaty przeciw albigensom, padł od kuli wystrze­lonej przez obrońców miasta z trebuchet, chociaż znajdował się w owym momencie o 200 metrów od murów grodu.

Wszystkie te machiny, mimo groźnych pozorów, nie były zbyt sku­teczne w działaniu. Ładowanie ich wymagało długiego czasu i niemałego trudu, na przykład z trebuchet nie można było wystrzelać pocisków częś­ciej niż co dwie, trzy godziny. Przy tym podczas przeciętnego oblężenia rzadko używano więcej niż jednej takiej machiny. Dodać wypada, że za­pał bojowy oblegających rzadko zasługiwał na gloryfikację, jakiej im nie szczędzą rycerskie romanse. Jak się zdaje, większą rolę niż męstwo od­grywała cierpliwość, trzeba bowiem stwierdzić, że w XII wieku fortece rzadko bywały zdobywane szturmem, częściej do kapitulacji zmuszały je takie przyczyny, jak zmęczenie, głód, zaraza lub zdrada.


Bitwa


Aż do XIV wieku wojna i bitwa to dwa pojęcia z dziedziny militar­nej zasadniczo różne. W wydanej niedawno książce George Duby dobit­nie wykazał, że wojna kończyła się z chwilą, gdy się zaczynała bitwa, która stanowiła “procedurę pokojową", była prawdziwym “sądem Bo­żym", czyli “ordaliami". Wyzywać do bitwy lub przyjmować bitwę, to znaczy okazać wolę zakończenia konfliktu, który się przewleka i wyrod­nieje z czasem, znaczy to także ryzykować utratę w ciągu kilku godzin skąpych korzyści uzyskanych w ciągu miesięcy, czy nawet lat starań; wreszcie znaczy to wnieść sprawę przed sąd Boży, od którego wyroków nie ma apelacji. W tym sensie bitwa ma charakter sakralny, posiada wła­sny, niemal liturgiczny rytuał, który każe wybrać odpowiedni, rozległy i płaski teren i przygotować się do rozprawy bardzo uroczyście (przemó­wienia wodzów, spowiedź i komunia święta wojowników). W obu obo­zach duchowni przez cały czas trwania walki zagrzewają do boju śpie­wem i modłami. Całkowita klęska jednej ze stron przekonuje świat o nie­podważalnej słuszności praw zwycięzcy. Zwycięstwo bowiem uświęca wszystko, cokolwiek się działo przed bitwą i cokolwiek po niej nastąpi.

W okresie, którym się w tej książce zajmujemy, wielkie bitwy mię­dzy chrześcijańskimi władcami były rzadkie, bardzo rzadkie. Można by nawet rzec, iż rozegrała się jedna tylko taka bitwa, mianowicie pod Bou­vines, w niedzielę 27 lipca 1214 roku. Warto przy tym podkreślić, że by­ła to pierwsza naprawdę doniosła bitwa, wydana przez króla Francji od bez mała stu lat, od dnia klęski pod Bremule w 1119 roku, kiedy to król Anglii Henryk I Beauclerc pobił na głowę Ludwika VI. Ten stan rzeczy znajduje odzwierciedlenie w rycerskich poematach: ich autorzy, a mię­dzy nimi Chretien de Troyes, wolą opisywać pojedynki, turnieje, potycz­ki małych oddziałów niż wielkie masowe batalie. Dopiero około roku 1230 powstał poemat La mort le roi Artu (Śmierć króla Artura), zawiera­jący szczegółowy opis starcia dwóch potężnych armii, bitwy pod Salisbu­ry. Warto było wszakże czekać tak długo na tę relację, gdyż mówi ona o tytanicznych zaiste zmaganiach, jakich nigdy przedtem świat nie wi­dział, o bitwie, która położyła kres przygodom króla Artura i jego ry­cerzy, powodując unicestwienie królestwa Okrągłego Stołu.

Ale to jest literatura. Przyjrzyjmy się raczej, jak się rozgrywała rzeczywista bitwa. Taktyka była stosunkowo prosta. Każda armia przed bitwą ustawia­ła się w trzy szeregi. W pierwszym ustawiali się piesi pikownicy z osz­czepami i hakami, opisywanymi już wyżej, w drugim stali łucznicy i kusz­nicy; w trzecim konni, przy czym ci, którzy nosili ciężkie uzbrojenie (ry­cerze), skupiali się pośrodku, zaś lżej zbrojni na skrzydłach. Konnym, i tylko im, przypadała rola zaczepna. Posuwając się pojedynczą linią, mieli nękać nieprzyjaciela kolejnymi natarciami, wymijając od flanków własną piechotę i wracając pod jej osłonę po każdym natarciu, które nie przyniosło ostatecznego rozstrzygnięcia. Łucznicy i pikownicy nie opusz­czali swego miejsca; ich zadanie polegało na wstrzymywaniu impetu nie­przyjacielskiej jazdy i osłanianiu własnej. Jeśli wykonywali jakiś ma­newr, to tylko po to, by rozszerzyć skrzydła (niekiedy aż do utworzenia zamkniętego pierścienia), gdy jeźdźcom groziło niebezpieczeństwo z kilku stron.

Po kilku manewrach jazdy obu stron wywiązywała się ogólna wal­ka i wśród zamętu wyradzała się w serię pojedynków lub utarczek mię­dzy małymi grupami, przy czym każdy wasal i każdy giermek starał się trzymać w pobliżu chorągwi swojego pana i walczyć u jego boku. Nie zawsze było to łatwe. Bywało, że już w pierwszym starciu przeciwnik obalił lub zniszczył znaki rozpoznawcze (chorągwie, tarcze i płaszcze zna­czone herbami). Często więc zdarzały się pomyłki. Trzeba było używać okrzyków wojennych, które ponadto miały siać postrach wśród nieprzy­jaciół, a zarazem pobudzać wśród swoich męstwo i skupiać ich, jeśli się rozpierzchli w zamęcie walki. Okrzyki te miały niekiedy sens haseł po­litycznych lub religijnych, jak na przykład sławne zawołanie krzyżow­ców Diex aie (“Boże wspomóż"). Niekiedy były to po prostu nazwy lenn, nie zawsze nawet uzupełnione jakimś określeniem. Tak więc pod­władni hrabiego z Hainaut wykrzykiwali z dumą: “Szlachetne Hainaut!", podczas gdy przywódcy flamandzcy wrzeszczeli: “Flandria w imię lwa!", nawiązując do heraldycznego znaku swojego pana.

Nawet wówczas, gdy zamęt bitewny sięgał szczytu, każdy rycerz miał prawo spodziewać się, że będzie walczył tylko z pojedynczym ryce­rzem przeciwnego obozu. Nie działo się tak na mocy reguł rycerskiego honoru, gdyż nic podobnego nie istniało, lecz z niskich pobudek ma­terialnych: chodziło o wzięcie jeńców, aby ściągnąć z nich okup, czyli o możliwie największe wzbogacenie się na wojnie. Nie zabijano przeciw­nika, brano go żywcem do niewoli, po czym zaczynały się przetargi. To­też nawet w momentach zaciętych zmagań wręcz toczyły się rozmaite pertraktacje; jeniec, z chwilą gdy dał słowo, że zapłaci okup, odzyskiwał wolność i co prędzej rzucał się znów w wir walki z nadzieją, że teraz jemu z kolei uda się pojmać kogoś w niewolę i ściągnąć okup, aby sobie powetować stratę. W dodatku zbyt zacięte walki były niebezpieczne dla najsolidniejszych nawet sojuszów i w ogniu bitwy chwiała się niejedna zaprzysiężona wierność. Kiedy więc bój zanadto się rozpalał, a szale zwycięstwa przechylały się na stronę przeciwną, każdy senior musiał zabiegać o lojalność swoich pomocników. I w tym przypadku także pie­niądz okazywał się ważnym elementem bitwy. Rzeczywistość wojenna nie znała bezinteresownego bohaterstwa Gawena, Lancelota i ich towa­rzyszy. Oczywiście nie brakowało męstwa (zresztą kolczuga zabezpie­czała na ogół od ran), lecz nieustraszona odwaga nie należała jeszcze wówczas do najwyżej cenionych cnót. Rycerz starał się wyjść z bitwy bez uszczerbku na ciele i majątku, uniknąć bełtów, pocisków z kusz (jedy­nych naprawdę morderczych), nie dać się wysadzić z siodła piechurowi, którego rola w bitwie polegała na obalaniu koni i ściąganiu z nich jeź­dźców na ziemię. Nawet ówcześni kronikarze mówią o wielkiej ostroż­ności (czytaj: lękliwości) rycerzy, którzy usiłowali się chronić za pleca­mi towarzyszy.

W tak prowadzonych bitwach najczęstszymi ofiarami byli piechurzy, kaleczeni przez jeźdźców, tratowani przez konie, dobijani w zamęcie od­wrotu. Łucznik lub pikownik wzięty do niewoli przez piechura z nie­przyjacielskiej armii nie mógł ratować się przyrzeczeniem okupu; zwy­cięzca mordował go i obdzierał z rynsztunku. Wśród rycerzy było po bitwie wielu rannych, lecz bardzo nieliczni zabici. Jeśli wierzyć pewne­mu kronikarzowi, w bitwie pod Bouvines poległ tylko jeden rycerz. W każdym razie według najbardziej wiarygodnego szacunku zginęło w tej bitwie mniej niż 2 na 100 spośród jej uczestników. Co prawda bitwa trwała tylko dwie godziny, a liczba walczących była stosunkowo nie­wielka: według najnowszych badań, armia Filipa Augusta liczyła 1300. rycerzy, 1200 lekkiej jazdy i około 5000 pieszych, armia zaś koalicji an­gielsko-cesarskiej, prowadzona przez Ottona brunszwickiego, obejmowa­ła tyleż samo jeźdźców i o 1000 lub 2000 więcej piechurów. Liczby skromne, jeśli zważyć, że mowa o największej bitwie tego okresu. Rzeczy­wistość daleka od tego, co według Wace'a rozgrywało się na równinie Salisbury o zmierzchu królestwa rycerzy Okrągłego Stołu, gdy do walki miało stanąć przeszło 100 000 wojowników i gdy - jeśli wierzyć anoni­mowemu autorowi relacji o śmierci króla Artura - po całym dniu bratobójczej walki zginęło niemal całe Arturowe rycerstwo.


Rozdział ósmy

Szlachetne rozrywki


Społeczeństwo średniowieczne, pędząc życie uregulowane i monotonne, miało jednak swoje święta i zabawy. Jedno szło w parze z dru­gim i dla wszystkich, nawet stojących najniżej w hierarchii społecznej, był czas pracy i czas rozrywki. Rozrywce poświęcano chwile wczesnego popołudnia i kilka godzin wieczornych, a także całe niedziele, gdy obo­wiązywało wstrzymanie się od wszelkiej pracy. Poza tym każdej ważniej­szej uroczystości towarzyszyły zabawy zbiorowe, jednoczące rycerzy i lud, ludzi z miast i ludzi ze wsi. Literatura maluje te sceny nieco zbyt sie­lankowo, daje nam wszakże dość dobre wyobrażenie o festynach urzą­dzanych w XII wieku z okazji zaślubin Eryka i Enidy:

[...] zebrali się na dworze króla Artura wszyscy minstrele z oko­licy i wszyscy ludzie biegli w sztuce zabawiania innych. W wielkiej sali panował nastrój weselny. Każdy się popisywał swoimi talentami. Ten skakał, ów fikał koziołki, inny pokazywał sztuczki kuglarskie; jeden gwizdał, drugi śpiewał, trzeci grał na fujarce, czwarty na flecie lub na guigne czy też na wioli. Dziewczęta pląsały w tanecznym korowodzie. Wszyscy uczestniczyli w powszechnej radości. Nie brakowało niczego, co mogło pobudzić wesele [...] Bramy i furty stały przez cały dzień otwo­rem zarówno dla bogatych, jak dla ubogich. Król Artur okazał się szczo­dry. Kazał swoim kucharzom, piekarzom i podczaszym, aby rozdawali chleb, wino i dziczyznę, każdemu, ile zapragnie. Nikomu więc nie odma­wiano tego, czego sobie życzył. A wszystko było w wielkiej obfitości (...]"

Większość rozrywek - przechadzki, widowiska (teatr, popisy żonglerów, tresowane zwierzęta), taniec, który był, jak się zdaje, najbardziej lubianą w średniowieczu zabawą, gry hazardowe i towarzyskie - była wspólna, niezależnie od pozycji społecznej. Nie będziemy tych zabaw sze­rzej omawiali, gdyż są dobrze znane. Istniały wszakże inne rozrywki, zastrzeżone dla arystokracji i nie zawsze przez historyków prawdziwie rozumiane. Trzy formy rozrywek średniowiecznej elity wypada więc nam omówić.


Turnieje


Turnieje stanowiły główną rozrywkę rycerza. W większym stopniu niż wojna, podczas której zresztą rzadko dochodziło do bezpośredniego starcia, turnieje wypełniały życie wojownika i dostarczały mu najlep­szych sposobności do zdobycia sławy oraz majątku. Toteż poematy ry­cerskie, a zwłaszcza opowieści o rycerzach Okrągłego Stołu, poświęcają turniejom co najmniej połowę tekstu. Pochodzenie turnieju nie jest jasne, prawdopodobnie sięga on daleko w przeszłość i wiąże się z trady­cjami starożytnych germańskich wojowników. W swej średniowiecznej formie turnieje przyjęły się między Loarą a Mozelą już w drugiej po­łowie XI wieku, co potwierdzają dokumenty. Od tej daty rozpowszech­niają się coraz szerzej, pomimo wielokrotnych zakazów ze strony Kościoła i niektórych władców. W regionach, z których pokój Boży wyrugo­wał wojny prywatne, turnieje stały się rzeczywiście dla rycerstwa je­dynym sposobem wyładowania nadmiaru agresywnych popędów i jedną z rzadkich okazji do opuszczenia zamku i wyrwania się z nudy bezczyn­nego monotonnego życia. Jednakże w XII i XIII wieku Kościół nieustan­nie potępiał te czcze spotkania towarzyskie, na których mężczyźni ba­wią się walką, hazardową grą o sławę i pieniądze, w której nieraz staw­ką jest życie człowieka i która rodzi najbardziej zawzięte urazy i bezu­żytecznie trwoni siły chrześcijańskiego rycerstwa, zamiast je oszczędzać dla jedynej godnej sprawy, obrony Ziemi Świętej. Wszystkie zakazy by­ły jednak bezskuteczne. Co prawda, nieliczni tylko królowie - jak Hen­ryk II Plantagenet i Ludwik Święty - sami stawali w szranki; więk­szość monarchów tolerowała turnieje, nawet jeśli nie pochwalali ich, jak na przykład Ludwik VII lub Filip August. Ich wielcy wasale byli przecież inicjatorami, organizatorami, a niekiedy też uczestnikami tur­niejów. W drugiej połowie XII wieku właśnie Francja, jej północna i zachodnia część, stała się rajem dla miłośników tych rycerskich za­wodów.

Kim byli ci miłośnicy? Przede wszystkim to młodzi, świeżo paso­wani rycerze, jeszcze nieżonaci, włóczący się hałaśliwymi bandami po kraju w poszukiwaniu przygód i bogatego ożenku. Mówiliśmy już o nich. Pod przewodem książęcego lub hrabiowskiego syna jeździli z turnieju na turniej przez pięć, dziesięć, piętnaście lat, zanim się ustatkowali i osie­dli na rodzinnym lennie. Taki Wilhelm zwany Marszałkiem przedłu­żył sobie pełną podróży i sportową “młodość" o całe ćwierć wieku.

Turniej można istotnie uznać za grę sportową, a przy tym grę zespołową, gdyż pojedynki, w których współzawodniczyli tylko dwaj ry­cerze, weszły w zwyczaj dopiero w XIV wieku. W wieku XII turniej po­legał na walkach dwóch drużyn, złożonych z uzbrojonych mężczyzn, za­równo konnych, jak pieszych; wzorowy porządek, panujący w momen­cie rozpoczynania zawodów, zmieniał się szybko w ogólną bezładną wal­kę, przy czym, podobnie jak na polach bitew, ścierały się ze sobą małe grupki wojowników, orientujące się według znaków rozpoznawczych. Tur­nieje z pewnością bardziej niż wojny przyczyniły się w XII wieku do rozpowszechnienia zwyczaju używania herbów wśród szlachetnie uro­dzonych.

Ten sport zespołowy był jednocześnie grą o stawkę pieniężną. Po­jawili się prawdziwi zawodowcy, którzy na turniejach sprzedawali swo­je usługi grupie gotowej zapłacić wyższą cenę. Niektórzy z nich two­rzyli wraz z jednym lub dwoma wspólnikami ekipę wyspecjalizowaną w określonym typie walki; cieszyli się oni wielkim wzięciem. Ale nie tylko dla płatnych najemników turniej był źródłem zysku, i to obfitsze­go zapewne niż wojna. Uczestniczący w turnieju rycerz starał się bo­wiem wziąć przeciwnika do niewoli, ściągnąć z niego okup, odebrać mu zbroję i konia wraz z rzędem. Toteż liczne negocjacje i wy­miany obietnic dokonywały się zarówno już w toku walk, jak i po ich zakończeniu. Można było tym sposobem zdobyć fortunę. Z historii Wil­helma zwanego Marszałkiem dowiadujemy się, że ten późniejszy regent Anglii, objeżdżając turnieje, wraz z groźnym towarzyszem, Flamandem Rogerem z Gangi, zgarnął w ciągu dziesięciu miesięcy okup od 103 po­konanych rycerzy. Co prawda wyczyny te łączyły się z poważnym ry­zykiem. Turniej należał do sportów niebezpiecznych. Bywało wielu ran­nych, a nierzadko zdarzały się ofiary śmiertelne, którym Kościół niekie­dy odmawiał chrześcijańskiego pogrzebu. Z wielkim opóźnieniem wszedł w użycie oręż “kurtuazyjny" ze stępionym ostrzem czy wręcz z drewna. Dopiero w połowie XIII wieku uzbrojenie turniejowe zaczęło się różnić od wojennego, jakim się posługiwano w prawdziwych bitwach.

A jednak turniej, chociaż podobny do wojny, był czymś innym niż ona, był bowiem wydarzeniem radosnym. Z wyjątkiem okresu Wielkie­go Postu i adwentu, urządzano te zabawy co dwa tygodnie, od lutego do listopada, na obszarze tej samej prowincji, nie w dużych miastach, lecz gdzieś w pobliżu odosobnionej fortecy, na granicy dwóch ziem lennych czy dwóch księstw. Turniej nie rozgrywał się na placu miejskim ani też w szrankach zamku, lecz na otwartym polu, na landach albo na łące, w otwartej przestrzeni. Turnieju nie improwizowano. Możny pan, który mu patronował, musiał na kilka tygodni wcześniej ogłosić w całej okolicy, w jakim terminie i gdzie odbędą się zawody. Powinien też był wyprawić posłów z tą wieścią do sąsiednich prowincji, przygotować kwatery dla uczestników turnieju (zjeżdżało ich niekiedy kilkuset) i dla towarzyszą­cych im osób, zgromadzić zapasy żywności, zbudować trybuny, namioty i stajnie, zorganizować rozrywki dla szlachetnie urodzonych i zabawy dla ludu. Turniej bowiem przyciągał zawsze tłumy. W walkach uczestni­czyli tylko rycerze, lecz widzowie rekrutowali się ze wszystkich warstw społeczeństwa. Ten wielki festyn był zarazem jarmarkiem i zapewniał byt rzeszom żonglerów, kucharzy, kupców, kuglarzy, żebraków i rzezi­mieszków.

Turniej trwał co najmniej trzy dni, niekiedy dłużej. Walka rozpo­czynała się o świcie, po mszy świętej i ciągnęła się bez przerwy do nie­szporów. Różne grupy, związane wspólnotą pochodzenia geograficznego lub przynależności feudalnej, zmagały się ze sobą, z początku kolejno, potem wszystkie naraz. Zamęt był taki, że heroldowie musieli wobec publiczności odgrywać rolę dzisiejszych sprawozdawców sportowych: opi­sywali najwspanialsze wyczyny i wykrzykiwali imiona bohaterów. Wie­czór spędzano na opatrywaniu ran, na ucztach, muzyce i tańcach, a także na miłosnych igraszkach. Nazajutrz wszystko to powtarzało się na nowo. Wieczorem ostatniego dnia, gdy każdy obliczał swoje zyski i straty, naj­dostojniejsza z obecnych dam wręczała symboliczną nagrodę rycerzowi; który okazał się najmężniejszy w walce i najdworniejszy. W utworach literackich nagrodę stanowi często szczupak, gdyż tej rybie przypisywa­no wartość talizmanu. Jeżeli w turnieju brał udział Lancelot, on zawsze zwyciężał wszystkich rywali. W nieobecności Lancelota nagrodę otrzy­muje jego krewniak Bohort, rzadziej Gawen. Na ogół literatura arturiań­ska zdaje się wyprzedzać rzeczywistość: już pod koniec XII wieku opi­suje pojedynki i wysławia męstwo poszczególnych rycerzy walczących sam na sam z przeciwnikiem, przyznaje kobietom prawo decydowania o postępowaniu wojowników. W rzeczywistości dopiero w sto lat później turnieje nabiorą takiego dworskiego poloru, blasku i wykwintu.


Polowanie


W przeciwieństwie do wojen i turniejów, polowania odbywały się o każdej porze roku. Dla tej rozrywki wielu rycerzy nie wahało się na­rażać na srogie chłody, deszcze i wichry, a nawet na najgorsze niebezpie­czeństwa. Wielu bowiem ówczesnych mężczyzn rozmiłowanych było w polowaniu, uczestnicząc w nim z namiętnością graniczącą z szaleństwem. Na przykład Filip August - którego niemal wszystkie inne rozrywki nu­dziły - lubił polować prawie co dzień po obiedzie, zarówno podczas woj­ny, jak w czasie pokoju, we Francji czy poza jej granicami, nawet w Ziemi Świętej.

Ale polowanie było nie tylko pasją, było też koniecznością życiową. Chodziło o dostarczenie na pański stół zwierzyny i ptactwa, produktów niezbędnych, skoro żywiono się głównie mięsem. Toteż istniały w tej dziedzinie ścisłe przepisy. Tylko właściciel dóbr miał prawo polować na grubego zwierza w lasach i na króliki i zające w obrębie określonych te­renów. Lud, dla którego zwierzyna stanowiła tylko uzupełnienie wiktu, mógł zastawiać sidła jedynie w szczerym polu albo na skrajach lasu. Jednakże celem polowań nie zawsze było zdobycie mięsa. Niekiedy polo­wano, żeby wytępić drapieżniki niebezpieczne dla plonów, drobiu czy nawet dla ludzi (lisy, wilki, niedźwiedzie). W takich przypadkach polo­wanie nabierało w pełni charakteru dzikiego i groźnego sportu.

Na szczególną uwagę zasługuje polowanie z sokołem. Wprowadzono je na zachodzie Europy w początkach XI wieku i wkrótce stało się ono ulubioną rozrywką arystokracji. A była to zaiste szlachetna zabawa, okrutna i wykwintna zarazem, tak że nie gardziły nią nawet damy. Jed­nocześnie była to trudna sztuka. Młodzieniec przygotowujący się do ry­cerskiego zawodu musiał poświęcić wiele czasu, aby opanować wszystkie jej arkana. Musiał wiedzieć, jak się ptaka łowi, karmi, hoduje, uczy po­słuszeństwa gestom i głosowi myśliwego, ćwiczy w rozpoznawaniu i ści­ganiu zwierzyny. Była to wiedza subtelna, bardziej wyrafinowana niż wszystkie inne, należące do edukacji młodego rycerza, a czerpać ją mógł z licznych rozpraw poświęconych temu przedmiotowi, kompilowanych przeważnie na Sycylii i do dziś w większości zachowanych. Znajdujemy w nich dokładny przepis, jak powinno przebiegać układanie, czyli tresu­ra sokoła do polowania. Ptaka należy wziąć z gniazda możliwie jak naj­wcześniej po jego wykluciu się z jaja; gdy się opierzy, trzeba mu przy­ciąć szpony, uwiązać u nogi dzwoneczek (aby łatwo było go odnaleźć, jeśli się zgubi) i zaszyć powieki, bo dobrze wytresować da się tylko ślepy sokół. Dopiero wtedy zaczyna się właściwa tresura: przyzwyczajanie pta­ka do trzymania się na grzędzie, siadania na pięści myśliwego, rozróżnia­nia różnych tonów gwizdu, któremu ma być posłuszny. Potem trzeba go z powrotem oswoić ze światłem, rozpruwszy powieki, i wyćwiczyć w ło­wach, używając w tym celu sztucznych przynęt. Ta nauka trwa niemal cały rok. Wreszcie można wziąć ptaka na pierwsze polowanie. Myśliwy sadza go sobie na pięści i zakrywa mu głowę kapturem, który zdejmuje, gdy pojawia się zwierzyna. Sokół wzlatuje wówczas w powietrze, wy­patruje ofiarę, rzuca się na nią, wbija w nią szpony i szarpie, dopóki gwizdek nie przywoła go z powrotem na rękę pana.

Rycerze w XII wieku kochali swoje sokoły bardziej niż konie i psy. Ptak ten uchodził za najszlachetniejsze ze stworzeń. Chłopu nie wolno było go posiadać. Zresztą kosztował bardzo drogo, a ofiarowanie sokoła w podarunku uważano za gest książęcy. Śmierć sokoła była dla właścicie­la dotkliwą stratą. Toteż traktaty o sztuce sokolniczej zawierają mnóstwo rad, jak postępować z ptakiem, aby żył długo. Rady te wszakże wydają się znacznie mniej poważne niż instrukcje dotyczące tresury, a w dodatku mistrzowie nie są między sobą zgodni. Oto trzy zalecane sposoby kuracji na wypadek, gdyby sokół się przeziębił.

Pierwszy brzmi niemal rozsądnie:

Weź grzane wino, przyprawione zmielonym pieprzem, wlej mu do gardła i trzymaj dziób zamknięty, dopóki ptak nie przełknie leku. To go uzdrowi."

Drugi zaleca bardziej mięsną dietę:

Zmieszaj ciepłą wodę z popiołem winorośli. Wlej mu do gardła, a kiedy przełknie, daj mu do zjedzenia jaszczurkę. Będzie zdrów." Wreszcie trzeci przepisuje dłuższą kurację:

Weź cztery kęsy słoniny namoczone w miodzie i posypane opiłkami żelaza, wetknij je sokołowi do gardła. Tak czyń przez trzy dni, nie dając mu nic innego do jedzenia. Czwartego dnia przymuś, żeby połknął małe kurczę, które przedtem napoisz obficie winem. Potem rozgrzejesz sokoło­wi pierś przy ogniu, skropiwszy ją gorącym mlekiem. Przez następne dni będziesz go karmił wróblami albo innym drobnym ptactwem. Wyzdro­wieje niezawodnie."


Szachy


Ze wszystkich niezliczonych gier towarzyskich największą popular­nością cieszyło się rzucanie kości. Pełniły one tę funkcję, którą później przejęły karty. Grano w kości we wszystkich środowiskach społecznych, w wiejskiej chacie i na zamku, w gospodzie i w klasztorze, i to z tak zgubnym zapamiętaniem, że nikt nie słuchał gniewnych napomnień z ust

królów czy też dążących do naprawy moralnej duchownych. Grano o pie­niądze, o części garderoby, o konia czy o dom. Niejeden, a między inny­mi późniejszy poeta Rutebeuf skarżył się, że grając w kości utracił cały dobytek. Pomimo że kostki wyrzucano z rogowego kubka, często zdarza­ły się oszustwa, głównie przez wprowadzanie do gry spreparowanych kostek: longnez, czyli z namagnesowaną jedną ścianką; nompers ­z dwiema ściankami oznaczonymi tą samą wysoką liczbą punktów; plommez - obciążone z jednej strony ołowiem. Dlatego też wybuchało wiele kłótni, niekiedy tak zaciekłych, że doprowadzały w końcu do wo­jen prywatnych.

Bardziej niewinna była marelle, gra niehazardowa, lecz wymagająca uwagi i zastanowienia: zwyciężał ten, kto pierwszy ustawił trzy pionki (niekiedy pięć pionków) na planie figury geometrycznej, utworzonej z li­nii prostopadłych i ukośnych. Nie było to zbyt trudne. Bardziej wyszu­kana i zagadkowa wydaje się gra zwana tables, którą wysławia ówczesna literatura, lecz której reguł dobrze dziś nie znamy; było to coś w rodza­ju trik-traka, rozgrywanego przez dwie, cztery lub więcej osób, przy uży­ciu kilku kostek i mnóstwa żetonów. Niekiedy tą samą nazwą określano po prostu grę w warcaby, w której obowiązywały już w XII wieku te same reguły co dzisiaj.

Lecz żadna gra nie mogła się równać z szachami; literatura jest nie­strudzona w sławieniu tej gry. Wbrew temu, co się często słyszy, we Francji szachy nie były jeszcze znane za Karola Wielkiego, lecz pojawiły się dopiero w XI wieku i wkrótce stały się ulubioną rozrywką arystokra­cji. Nauka gry w szachy była ważną częścią rycerskiej edukacji. Według poematu Chanson de Gui de Nanteuil (Pieśń o Gwidonie z Nanteuil), aby nabrać biegłości w tej sztuce, trzeba sobie przyswoić jej zasady już w wieku sześciu lat. Tak wcześnie zapewne rozpoczął naukę konetabl króla Artura, Bedoier, którego wszystkie poematy Okrągłego Stołu zgod­nie wychwalają jako najdoskonalszego szachistę epoki.

Literatura bowiem poświęca wiele miejsca rozgrywkom szachowym. Ich opisy służą autorom nie tylko do urozmaicenia tekstu anegdotą, ale również jako element dramatycznej akcji. Stawką w grze mogą być ważne sprawy: los kobiety, jeńca, armii, a nawet całego królestwa. Poko­nany, rozgniewany poniesioną klęską, nieraz ranił lub zabijał zwycięzcę.

W Chevalerie Ogier syn Karola Wielkiego, Charlot, zwyciężony przez syna Ogiera Duńczyka, Baudineta, chwyta oburącz szachownicę i ciska nią w głowę zwycięzcy tak gwałtownie, że mózg tryska z rozłupanej czaszki. Rzeczywistość była mniej brutalna. Nie grano o życie ludzkie ani o królestwo, ani nawet o pieniądze. Zresztą Kościół tego zakazywał. Panie i panny nie wzbraniały się siadać do szachownicy i nieraz okazy­wały się nie gorsze od mężczyzn. Jak głosi legenda, Alienor zwyciężała w szachach najznakomitszych książąt Francji i Anglii.

Ale jak grano? Jak wyglądały bierki? Czym się różniła ówczesna gra od dzisiejszej?

Szachownica, drewniana lub metalowa, była przedmiotem zbytkow­nym, który właściciel pokazywał z dumą, nawet jeżeli nie umiał się nią posługiwać. Była duża, często stanowiła wieko bogato zdobionej szkatuł­ w której wnętrzu mieściły się przybory do gry w trik-traka (tables), a na odwrotnej stronie - pole do gry w marelle. Aż do końca XII wieku szachownicy nie pokrywały na przemian kwadraty czarne i białe. Była jednobarwna (najczęściej biała), podzielona na sześćdziesiąt cztery pola żłobionymi liniami (niekiedy pomalowanymi dodatkowo czerwoną farbą). Postać, w jakiej ją obecnie znamy, przybrała dopiero w początkach pa­nowania Filipa Augusta. Nie miało to wpływu na reguły gry - wszak nawet dziś można bez trudu grać na jednobarwnej szachownicy - lecz ułatwiało ogarnięcie wzrokiem sytuacji i sprawdzanie posunięć. Różniły się one znacznie od dzisiejszych, ponieważ figury były inne i przysługi­wały im inne ruchy. Przede wszystkim nie było figury królowej, którą zastępował hetman (nazywany fierce, od perskiego słowa oznaczającego wezyra), nie mający prawa przesuwać się we wszystkich kierunkach, lecz tylko ukośnie i tylko o jedno pole na raz. Figura ta nie miała więc w grze większego znaczenia. Podobnie alfin, odpowiednik naszego gońca, mniej był od niego ważny, chociaż posuwał się ukośnie po dwa pola na raz i mógł przeskakiwać przez inne figury. Za to król i wieże (nazywane roc), skoczek (wyobrażany jako rycerz) i pionki miały te same ruchy co w naszych czasach, jeśli pominąć kilka szczegółów, na przykład ten, że królowi i wieżom wolno było wykonywać roszadę w każdej pozycji, pion­ki zaś nie mogły wysuwać się w pierwszym ruchu dalej niż o jedno pole ani zabierać po drodze pionków przeciwnika. Cel gry, tak jak dziś, pole­gał na zadaniu mata królowi przeciwnika i tak samo mówiono “szach królowi", gdy był on bezpośrednio zagrożony.

Bierki miały formy rozmaite, zależnie od regionu i od gatunku. W szachach zwykłych istniały już bierki mocno stylizowane, rzeźbione z kawałka kości lub drewna, lecz, jak się zdaje, wytwarzaniem ich nie rządziły żadne reguły. Szachy paradne wyrabiano z kości słoniowej, he­banu, bursztynu lub jaspisu, w kształcie figurek. Trzy z nich miały po­stać ustaloną i prawie niezmienną: król zawsze nosił koronę, skoczka wy­obrażał rycerz na koniu, pionki miały postać piechurów w lekkim uzbro­jeniu. Co do innych figur panowała dowolność i rozmaitość. Hetmana mógł wyobrażać siedzący mężczyzna, podobny do króla, lecz bez korony, albo też - pod wpływem kultury dworskiej - przemieniał się w damę. Goniec w Anglii i zachodniej Francji przybierał postać biskupa, a we Flandrii i krajach nadreńskich - hrabiego, w innych stronach pojawiał się jako starzec, drzewo, zwierzę. Wieża mogła niekiedy przybierać po­stać pieszego żołnierza w pełnym uzbrojeniu, zwierzęcia dźwigającego wieżę na grzbiecie, a jeszcze częściej całej scenki, w której występują dwie postacie: Adam i Ewa, święty Michał zabijający smoka, dwie zma­gające się ze sobą bestie, dwóch rycerzy walczących na kopie. Każdy z graczy dysponował szesnastu bierkami, które przystępując do gry roz­stawiał w podobny sposób jak szachiści w naszych czasach. Ale jeśli je­den gracz miał bierki białe, drugi zamiast czarnych, jak to jest dzisiaj, miał czerwone. W szachach, tak samo jak w całym świecie symboli, za­chodnioeuropejska mentalność aż do XIV wieku bieli przeciwstawiała nie czerń - która jest też brakiem koloru - lecz czerwień, najbardziej in­tensywną z wszystkich barw.


Rozdział dziewiąty

Dworna miłość i rzeczywiste uczucia


W pierwszym rozdziale tej książki mówiliśmy o małżeństwie, o jego swoistym znaczeniu religijnym i ponadto ekonomicznym oraz prawnym. Świadomie nie wspomnieliśmy o miłości. W czasach romansów Okrągłego Stołu, jak w każdej innej epoce, pożycie małżeńskie i porywy serca to dwa różne zjawiska, niekiedy doskonale ze sobą zharmonizowane, niekie­dy skłócone.

Nie nożna mówić o miłości w końcu XII wieku, nie mówiąc o mi­łości dwornej, o tym nowym stylu miłości, pod wielu względami nie­zwykle nowoczesnym, opiewanym przez trubadurów i truwerów, przed­stawianym w romansach. Literatura ofiarowuje historykowi obraz życia uczuciowego najpełniejszy i najbardziej uroczy. Ale czy jest to wizeru­nek wierny?


Zjawisko literackie


Autorzy średniowieczni nie używali wyrażenia: dworna miłość; wo­leli inne terminy, jak: miłość dobra (bone amor), prawdziwa (vraie amor), a zwłaszcza subtelna ( fin' amor). “Miłość dworna" jest wynalazkiem nowoczesnych krytyków, pojęciem trudnym do zdefiniowania, tym bar­dziej że obejmujemy nim kilka różnych zjawisk. Godząc się na znaczne uproszczenie, można by powiedzieć, że termin ten oznacza miłość opartą na sublimacji kobiety, na jej idealizacji, odzwierciedlonej w poezji lirycz­nej i romansach z XII i XIII wieku. Ale problem literacki jest, oczywi­ście, o wiele bardziej skomplikowany. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę i różne epoki, środowiska i rodzaje literackie, uwzględnić skalę talentów i zamierzeń autorskich, a przede wszystkim spod powierzchni utartych formułek i banałów wyłuskać teorię mieniącą się subtelnymi odcieniami, zmienną i wielopostaciową.

Nie znamy jeszcze dokładnie odległych źródeł tej teorii, ale to pew­ne, że jej pierwsze przejawy w literaturze na samym początku XII wie­ku były reakcją przeciw moralności nakazywanej przez religię i wyrazem dążeń do zmiany obyczajów, a może także wrażliwości. Kościół uważał miłość za uczucie, którego należy się wystrzegać, gdyż kusi ono do cu­dzołóstwa, zagraża świętości sakramentu małżeństwa i zbawieniu dusz; nawet między współmałżonkami zaleca się jak największą rozwagę i po­wściągliwość. Kościół w XII wieku podzielał przekonanie świętego Ber­narda, który za dewizę przyjął sławny cytat z pism świętego Hieronima: “Wszelka miłość do cudzej żony jest haniebna; a w miłości do własnej żony należy zachować umiar; cudzołoży, kto zbyt gorąco kocha swoją małżonkę."

Pierwsi zbuntowali się przeciw tym naukom poeci używający ję­zyka d'oc, z południa Francji. W ich oczach miłość nie była szaleństwem, lecz mądrością. Nie może istoty ludzkiej zhańbić, przeciwnie, potęguje wszystkie zalety jej serca i umysłu. Od roku 1100 do około 1280 sześć pokoleń trubadurów opiewało miłość jako pierwiastek życiodajny, źródło wszelkich cnót, uczucie czyniące człowieka delikatnym i wspaniałomyśl­nym, pokornym i zarazem zdobywczym, szczerym i radosnym.

Miłość fin' amor trubadurów, chociaż wcale nie platoniczna, wyma­ga doskonałego panowania nad żądzą. Kochanek, całkowicie uległy da­mie swego serca, musi jej służyć długo i bez zastrzeżeń, nie mając pew­ności, czy zostanie w końcu wynagrodzony. Dla tej niepewnej nagrody musi poświęcić wszystkie swoje siły życiowe, doskonali się moralnie, na­rzucając sobie powściągliwość i walcząc z przeszkodami spiętrzonymi na drodze do celu. Tę etykę usprawiedliwiają i uzasadniają jedynie zalety damy, zawsze wysławianej jako najpiękniejsza i najszlachetniejsza. Nie­którzy poeci przypisują jej wręcz transcendentalne znamiona; wielbiciel popada w stan bliski religijnej kontemplacji, jest zakochany w swoim zakochaniu; w przypadkach krańcowych zadowala go samo pragnienie i niczego poza nim nie pragnie. Inni kochankowie zatracają wolę i całą osobowość, stają się dzieckiem, z którego uwielbiana kobieta może uczy­nić, co zechce:


Przez nią się stanę kłamcą albo szczerym,

Wiernym albo zdradzieckim,

Prostackim albo dwornym,

Pracowitym albo próżniakiem,

Albowiem ona ma nade mną moc,

Aby mnie podnieśli lub poniżyć


Romansopisarze z północnej Francji przedstawiali dworną miłość w mniej odcieleśnionej postaci. Rozkosz zmysłowa, chociaż nie zawsze sta­nowi jej najbardziej istotny element, odgrywa większą rolę. Nieco ane­miczna zmysłowość poetów lirycznych nabiera pod piórem epików ru­mieńców życia. Ponadto studium psychologiczne wysubtelnia się i po­głębia, zwłaszcza w odniesieniu do postaci kobiecych, charaktery boha­terów i bohaterek zarysowują się bardziej wyraziście. Trubadurzy wy­naleźli nowy styl miłości, lecz zasługą pisarzy z Północy jest podniesie­nie rangi kobiety w literaturze.

Jednakże miłość opisywana w poematach rycerskich zachowuje wie­le podobieństwa do tej, którą opiewają poeci z Południa. Jest także źród­łem radości, cnót i męstwa. Nie zawsze wchodzi w konflikt z małżeń­stwem (Eryk lub Iwen Chretiena de Troyes), lecz często bywa cudzo­łożna. Rzadko się wielbi to, co się posiada. W romansach, tak samo jak w liryce, kochanek gotów jest do bezgranicznych poświęceń dla damy swego serca. W późniejszych utworach często przeciwstawia się doskona­łego kochanka Lancelota, który nie opuści Ginewry nawet w pohańbie­niu; niestałemu Gawenowi, galantowi i uwodzicielowi, który przeżywa niezliczone miłosne przygody. Wreszcie, podobnie jak miłość prowansal­ska miłość rycerska rozpłomienia się tym żywiej, im więcej spotyka na swojej drodze przeszkód, gdy ukochana jest zamężna, jej małżonek zazdrosny, gdy wielbiciela dzieli od niej różnica rangi społecznej (przy czym z reguły mężczyzna stoi niżej w hierarchii niż kobieta) i odległość w przestrzeni, gdy trzeba zwalczać obmowę złośliwców i nie znajduje się zrozumienia nawet u przyjaciół. _

Ale moda na ten styl miłości w literaturze trwała stosunkowo krótko. Już. w pierwszej połowie XIII wieku zaczyna przemijać. Romance skła­niają się do realizmu, aby zadowolić nową publiczność, o mentalności bardziej mieszczańskiej, ceniącej sobie, jak się zdaje, wyżej domowe cno­ty pracowitej małżonki niż mgliste uroki kapryśnej, niedostępnej ko­chanki.


Pociąg fizyczny i kryteria urody


Dama ubóstwiana przez trubadurów to istota zwiewna, wyidealizo­wana i uwznioślona, natomiast bohaterka romansów z północnej Francji zamsze jest kobietą z krwi i kości. Jej cielesna piękność czaruje rycerza co najmniej równie mocno jak przymioty jej ducha. Miłość rodzi się naj­pierw z pociągu fizycznego. Nawet Gawen, słońce wszystkiego rycerstwa, woli, jak się zdaje, ładną buzię od pięknej duszy. Co prawda w drugiej połowie XII wieku większość autorów, a zapewne także większa część publiczności, wierzy w tożsamość Piękna i Dobra. Piękna powierzchow­ność odzwierciedla z pewnością głębokie wewnętrzne zalety. Dopiero po 1220 czy 1230 roku ta idea, na wskroś platońska, znika z romansów dworskich. Pojawia się na jej miejscu coś wręcz przeciwnego, co można by nazwać motywem piękności diabelskiej. Odtąd uwodzicielski czar idzie w parze z występkiem i obłudą. W Lancelot en prose, na przykład, wspa­niali rycerze postępują tchórzliwie lub przewrotnie, a prześliczne panny okazują się “diabelskimi dziwkami"; pół wieku wcześniej takie połącze­nia były niemożliwe? Zmiana ta prawdopodobnie miała związek z odro­dzeniem się monastycznego antyfeminizmu i z rozwojem kultu Dziewicy­-Marii. Ideał kobiecy nabiera cech mistycznych, wyzbywa się cielesności. Jednocześnie, w miarę postępów teologii małżeństwa, romansopisarze, przedtem odnoszący się z czułą pobłażliwością do wiarołomnej kobiety, zaczynają traktować ją z cnotliwą surowością.

Ale to zaprowadziło nas daleko, w późniejsze dekady XIII wieku. Wróćmy do naszych czasów, gdy na ogół piękność kojarzy się z dobro­cią, w sposób zresztą nieco zwodniczy dla historyka. Autorzy bowiem malują portrety swoich postaci bardzo konwencjonalnie. Publiczność ów­czesna nie wymagała dokładnych opisów, aby wyobrażać sobie urodę ry­cerzy i dam z tych romansów. Postacie budzą sympatię, skoro są piękne, a są piękne, jeśli odpowiadają ukształtowanym przez modę stereotypom. Bohaterki dworskich romansów z reguły mają jasną cerę, twarz owalną, włosy blond, usta małe, oczy niebieskie i brwi wyraźnie zarysowane. Oto jak Marie de France przedstawia w jednej ze swoich lais najpiękniejszą pod słońcem dziewczynę:

Figurę ma zgrabną, biodra wąskie, a szyję bielszą niźli okiść śnie­gu na gałęzi. Jej oczy są szaroniebieskie, lica bardzo jasne, usta miłe, a nos regularny. Brwi ma ciemne, czoło wysokie, włosy kędzierzawe, ja­snoblond. W dziennym świetle od tych jej włosów bije blask mocniejszy niż od złotych nici."

Podobne opisy, złożone wyłącznie z samych szablonów, spotyka się w utworach Chretiena de Troyes i jego naśladowców. Nasuwa się pyta­nie, w jakim stopniu banały te odzwierciedlają gust epoki. Jeżeli - jak można przypuszczać - są z tym gustem zgodne, to znów powstaje wątp­liwość, czy obowiązujące w rzeczywistości kryteria wywarły wpływ na literaturę, czy też przeciwnie, literatura podyktowała taką modę. Oczy­wiście bardzo trudno odpowiedzieć na te pytania. Poeci i romansopisarze zawsze są twórcami i świadkami jednocześnie.

O innych wdziękach kobiety, poza twarzą, rzadko spotykamy wzmian­ki. Autorzy wolą dyskretnie pomijać wszystko, co się znajduje poniżej szyi. Z nielicznych wyjątków od tej reguły można wszakże wnioskować, że mężczyznom tamtej epoki podobały się kobiety smukłe, cienkie w pa­sie, o długich nogach i małych, wysoko osadzonych piersiach. Ale roman­se z następnego stulecia, które nam dostarczają więcej i bardziej reali­stycznych szczegółów, świadczą już o zmianie gustu: wyżej się ceni ob­fitsze kształty, “bardziej zdatne do uciech łoża".

Jeszcze trudniej ustalić kanony męskiej urody. Rycerz z romansu dworskiego nie jest już bohaterem epopei, zasługującym na podziw wy­łącznie siłą fizyczną, pogardą cierpień i śmierci. Gawen i Lancelot nie­wiele mają wspólnego z Rolandem i Wilhelmem. Urodę zawdzięczają nie wspaniale wyrobionym mięśniom, ale wdziękowi młodości i elegancji stroju. Zamiast opisywać ich krzepę fizyczną, autor zachwala wytwor­ność ich ubiorów. Rycerz, aby podbijać serca, musi być młody, grzecz­ny, pełen wdzięku i wspaniale przyodziany. Niczego więcej o jego powierzchowności nie dowiadujemy się z tekstu.

Lecz autorzy tak rzadko opisujący realistycznie piękność, hojnie sza­fują niebanalnymi i dosadnymi szczegółami, gdy chcą odmalować brzy­dotę. Najczęściej w ten sposób portretują ludzi niskiego stanu. Tak więc, chociaż nie znamy dokładnie norm estetycznych, według których ocenia­no wówczas urodę ludzką, wiemy, jakich wad cielesnych nie mógł mieć rycerz, jeśli chciał się podobać damom: wielkiej głowy, odstających uszu, rudych lub bardzo czarnych włosów, krzaczastych brwi, bujnego zarostu na całej twarzy, oczu zapadniętych, nosa krótkiego i płaskiego, dużych nozdrzy, ust od ucha do ucha, warg grubych, zębów żółtych i krzywych, szyi grubej i krótkiej, pleców zgarbionych, brzucha wydętego, ramion krótkich, łydek chudych, palców szponiastych i nóg opuchniętych. Nie są to zresztą cechy wyłącznie męskiej brzydoty. Chretien w swo­jej opowieści o Graalu (Conte du Graal) opisuje pannę najszpetniejszą pod słońcem:

Jej szyja i ręce czarniejsze były od najciemniejszego metalu [...] Oczy niby szparki, małe jak ślepia kocura. Nos zarazem małpi i koci, uszy trochę jak u osła, a trochę jak u wołu. Zęby miały kolor żółtka w jaju, a dolną szczękę zdobiła kitka włosów niby kozia bródka. Na jej pier­siach sterczał garb, a jego bliźniego brata nosiła na plecach. Biodra i bar­ki doprawdy miała w sam raz do tańca w pierwszej parze!"


Rozkosze zmysłowe


Miłość dworna, rodząca się z pociągu fizycznego, nie mogła być czy­sto duchowa i platoniczna. Wspólnotę dusz powinno uwieńczyć zespole­nie ciał. Dwie wydane ostatnio prace naukowe wykazały, że nawet w najbardziej eterycznej liryce trubadurów wielbiciel, służąc ubóstwianej, dążył do cielesnego z nią zbliżenia. Niektórzy poeci, jak Bernard de Ventadour, wcale zresztą tego nie ukrywają:


Gdybyż tylko była dość śmiała,

By mnie pewnej nocy zaprosić do komnatki,

Gdzie się rozdziewa,

I w tym miejscu tajemnym

Zarzucić mi ramiona na szyję."


Inni bardziej dyskretnie mówią o upragnionej nagrodzie. Peire de Valeria śpiewa o tym. bardzo ładnie:


Skoro ją oczy moje podziwiały,

Oby mi Bóg dał doczekać tej chwili,

Gdy będę służył jej pięknemu ciału."


Inaczej wyrażona, nadzieja jest w obu przypadkach ta sama. Jed­nakże oryginalność - a zarazem trudność - poetów prowansalskich na tym polega, że przywiązują oni, jak się zdaje, większą wagę do samego pragnienia niż do jego realizacji. Jak gdyby woleli marzyć o rozkoszy niż ją przeżywać. Stosując zręczną i zbijającą z tropu dialektykę, nie­którzy teoretycy posuwają się do tego, że akceptują wszystkie zmysłowe uciechy miłosne z wyjątkiem ostatecznego spełnienia, gdyż nie dałoby się ono pogodzić z prawdziwie subtelną miłością - fin' amor.

Autorzy z Północy nie rozumują tak wykrętnie. Truwer Conon de Bethune otwarcie wyznaje, że jego ciało “zawsze pragnie grzeszyć". Ro­mansopisarze nie boją się częstych aluzji do cielesnego nasycenia namięt­ności, które opisują. Co prawda większość poprzestaje na opisie pocałun­ków wymienianych przez pary kochanków i wstydliwie albo ironicznie przemilcza dalszy ciąg. Autor romansu Joufrois udaje niewiedzę: po wpro­wadzeniu królowej Anglii do łoża swego bohatera, z tymi słowy zwraca się do słuchaczy:


Nic wam nie powiem o tym,

Co hrabia czynił ze swą miłą.

Nie byłem pod łóżkiem ani w jego pobliżu

I nic nie słyszałem."



Są wszakże inni, zwłaszcza w XIII wieku, którzy się nie wzdragają przed konkretnymi szczegółami scen erotycznych w swoich utworach. Za przykład niech posłuży fragment z Livre d'Artus (Księgi Artura), lecz przyzwoitość nie pozwala mi tłumaczyć tekstu z języka d'oc na współ­czesny:


Il li met la main sor le piz et sor les mameles et sor le ventre, et li manoie la charqu' elle avoit tendre et blanche."


Jest to wszakże przykład wyjątkowy. W romansach dworskich auto­rzy rzadko naruszają granice przyzwoitości. Rozkosze zmysłowe, chociaż często się o nich wspomina, nigdy nie są wulgarne, rozwiązłe lub dwu­znaczne. Tym bardziej że prawie zawsze zbliżenie cielesne jest uwień­czeniem związku dwóch serc.


Rzeczywiste uczucia


Dworna miłość to temat literacki, przeznaczony dla ograniczonego kręgu odbiorców. Jest też, według oświadczeń samych poetów, wyrazem uczuciowości zastrzeżonej dla elity. Trudno więc się zgodzić z opinią, któ­rą się niekiedy słyszy, że ludzie ówcześni tak właśnie przeżywali miłość. Nawet w środowisku arystokratycznym była to jedynie gra towarzyska. Toteż historyk nie może uznać literatury dworskiej za źródło, z którego bezpośrednio można czerpać materiał do studiów nad rzeczywistym sto­sunkiem do miłości ludzi z końca XII i początków XIII wieku. W litera­turze tej bowiem wyobraźnia dominuje nad świadectwem. Trzeba więc obraz uzupełniać i korygować, sięgając do innych źródeł, takich jak kro­niki, fabliaux, akta publiczne i prywatne, teksty prawnicze i teologiczne, dzieła sztuki, dokumenty demograficzne itp. Studia nad tymi materiała­mi dadzą nam pewne pojęcie o zewnętrznych przejawach życia miłosne­go, nie powiedzą nam jednak prawie nic o prawdzie uczuć. Jak zawsze, gdy historyk chce poznać prawdę dusz i serc, dokumenty nic mu o tym nie mówią. W tej dziedzinie cenniejszym źródłem jest literatura, gdyż podsuwa przynajmniej pewne hipotezy, chociaż niestety są to tylko hi­potezy.

Pozostaje wiele realiów nieuchwytnych. Nie dowiemy się, jaka była w rzeczywistości więź uczuciowa między małżonkami. Z jednej bowiem strony liczne wskazówki zdają się świadczyć, że nie łączyło ich wcale wzajemne przywiązanie, skoro o doborze pary decydowali rodzice, w kon­trakcie ślubnym główną rolę odgrywały pieniądze, dziećmi zrodzonymi z takiego związku mało się rodzice interesowali, a wdowcy i wdowy pra­wie zawsze zawierali po raz drugi, czy nawet trzeci nowe małżeństwa.

Z drugiej wszakże strony dokumenty świadczą, że wszędzie było bardzo wiele małżeństw potajemnych, zawieranych bez zgody rodziców, krew­nych lub seniora. Z tego właśnie powodu w 1215 roku czwarty sobór laterański nakazał ogłaszanie zapowiedzi przed ceremonią ślubną. A więc żeniono się i wychodzono za mąż nie tylko dla interesu, ale również z miłości. Czemuż więc nie mielibyśmy uznać, że w XII wieku, tak samo jak w naszych czasach, małżeństwa bywały różne; że istniały rodziny, które stanowiły sztucznie utworzone grupy ekonomiczne lub prawne, a także inne, zespolone więzią prawdziwych uczuć. Czemuż w tych dru­gich nie miałyby panować między małżonkami takie same stosunki jak zawsze i wszędzie? Ludowe bajki i fabliaux często szydzą z małżeństw chłopskich, w których albo mąż traktuje żonę jak zwierzę robocze, albo też żona wszystkim w domu despotycznie rządzi. Oczywiście trzeba się wystrzegać anachronizmów, brać w rachubę odmienne warunki material­ne, krótkość życia ówczesnych ludzi, szczególną ich mentalność, lecz nie ma powodu, by sądzić, że w XII wieku pożycie małżeńskie i uczucia mał­żonków były inne niż we wszystkich epokach i krajach, że nie istniała namiętność lub chłód, czułość lub obojętność, miłość albo pogarda.

Obyczaje, o których wiemy więcej niż o porywach serc, składają się na obraz życia erotycznego niezbyt zgodny z moralnością głoszoną przez świętego Hieronima. Wbrew napomnieniom Kościoła, zasada wierności małżeńskiej nie była, jak się zdaje, powszechnie przestrzegana. We wszy­stkich środowiskach społecznych mamy niezliczone przykłady cudzo­łóstwa. W związku z tym przychodziły na świat niezliczone rzesze ba­stardów, którym wszakże społeczeństwo odmawiało miejsca w swoim ło­nie. Rodzina opierała się wyłącznie na małżeństwie, toteż dzieci poza ni­mi zrodzone nie należały de jure do żadnej rodziny, żadnego rodu, żad­nego stanu (na przykład nieprawy syn poddanki był człowiekiem wol­nym). W teorii takie potomstwo nie miało prawa do dziedziczenia po ro­dzicach, nie mogło wstąpić do stanu duchownego ani zajmować urzędów. W niektórych krajach obyczaj zabrania mu też przekazywać swoim dzie­ciom nabytego przez siebie mienia. W praktyce jednak sytuacja bastar­dów zależała od ich pochodzenia. Bastard królewski nie był traktowany tak jak chłopski, a w rodzinach książęcych często miał pozycję nie gorszą niż dzieci z prawego łoża. Nie odmawia mu się nawet takich samych ho­norów: Wilhelm Długi Miecz, domniemany syn Henryka II [Plantageneta] i jego oficjalnej kochanki, pięknej i zagadkowej Rozamundy Clifford, zo­stał hrabią Salisbury i jednym z najmożniejszych baronów Anglii; Piotr Charlot, syn Filipa Augusta i pewnej panny z Arras, otrzymał biskupstwo Noyon, zaliczane do najważniejszych w królestwie.

Wstrzemięźliwość nie była więc cnotą powszechnie praktykowaną. Nikt jej nie lubił, wbrew naukom Kościoła. Mimo reformy gregoriańskiej, nieliczni tylko, jak się zdaje, świeccy duchowni dotrzymywali ślubów czystości. Jeszcze w końcu XII wieku z podziwem cytuje się przykłady księży, którzy do śmierci wytrwali nie zadając się z kobietą. Ale nikt dotychczas nie zbadał jeszcze problemów tej powszechnej swobody oby­czajów, jej przyczyn i konsekwencji, zakresu i granic. W czułości truba­durów, zmysłowości romansów rycerskich, sprośnościach goliardów, a z drugiej strony w gniewie kaznodziejów i pogróżkach teologów zbyt wiele jest komunałów, aby historyk mógł na ich podstawie stworzyć so­bie dokładny obraz. Mamy już możność rozpoczęcia badań nad prakty­kami antykoncepcyjnymi i przerywaniem ciąży w XIV i XV wieku, lecz okres omawiany w naszej książce jest pod tym względem całkowicie nie znany. Podobnie też nikt nie przestudiował poważnie zjawiska homo­seksualizmu, uznawanego przez prawo kanoniczne za grzech śmiertelny. Spotyka się w ówczesnej literaturze pewne aluzje na ten temat, lecz wy­daje się, że homoseksualizm nie był szerzej rozpowszechniony. Byłoby jednak ciekawe dowiedzieć się, dlaczego. Czy z powodu struktur rodzin­nych? Czy tak silnie działały zakazy religijne? W każdym razie, chociaż był to w oczach teologów najokropniejszy występek, nie da się zaprze­czyć, że nigdy nie zastosowano żadnych sankcji w stosunku do książąt znanych z homoseksualnych skłonności i praktyk, jak na przykład królo­wie Anglii Wilhelm Rudy, a prawdopodobnie także Ryszard Lwie Ser­ce. Obojętność czy nietykalność uprzywilejowanych?


Rozdział dziesiąty

Marzenia


Mężczyźni XII wieku, zarówno duchowni, jak rycerze czy chłopi, rzadko czuli się ze swego trybu życia zadowoleni. Powszednia rzeczywi­stość była posępna, czcza, niewdzięczna i zwodnicza. Świat, który ich ota­czał, nie spełniał oczekiwań. Wszyscy łaknęli jakiegoś innego świata, no­wego królestwa, w którym człowiek nie podlegałby kaprysom przyrody ani przymusom wynikającym z pozycji społecznej; tęsknili do nowej ziem­skiej Jeruzalem, gdzie pokój i bezpieczeństwo byłyby zapewnione na ty­siąc lat, do jakiejś dalekiej, sielankowej krainy, gdzie słowa, istoty ludz­kie i rzeczy odzyskałyby prawdziwe znaczenie, oczyściwszy się z fałszu, który do nich przylgnął na tym padole.

Każdy na swój sposób odczuwa tę potrzebę prawdy, chęć zapomnie­nia, tęsknotę do złotego wieku. Nie brak możliwości ucieczki od mono­tonii dnia powszedniego. Zarówno literatura tworzona przez autorów wy­kształconych, jak i legendy ludowe opowiadają o cudownych krajach, gdzie żyją dziwne zwierzęta i bajeczne istoty, gdzie każdy może zdobyć bogactwa i władzę, a jeśli zechce, stanie się bohaterem, cesarzem lub cu­dotwórcą. Zresztą czarodzieje i czarownicy istnieją nie tylko w literaturze; przeróżni szarlatani, kacerze i nawiedzeni przebiegają Europę Za­chodnią, ofiarowując chłopom, mnichom i panom eliksiry, relikwie, idee i marzenia. Społeczeństwo w swej masie gotowe jest uwierzyć każdemu, kto je potrafi wzruszyć. Wszyscy, od szczytu aż po najniższy szczebel dra­biny społecznej, szukają drogi ucieczki od zakłamanej rzeczywistości, aby szukać poza nią ukrytego sensu własnego życia.


Przenosiny i podróże


Pierwsze miejsce wśród marzeń zajmują podróże, zarazem najłat­wiejsze do urzeczywistnienia w społeczeństwie, które jeszcze nie osiadło na dobre. Bardzo by się mylił, kto by sobie wyobrażał, że ludzie XII wieku byli przykuci do swoich działek ziemi, wiosek i zamków. Wszy­scy ustawicznie przenoszą się z miejsca na miejsce. Największymi podróż­nikami w Europie Zachodniej byli podówczas monarchowie. Panowanie każdego króla było długą, bardzo długą wędrówką po własnej domenie, włościach swoich wielkich feudałów, po sąsiednich królestwach, a nie­kiedy dalej jeszcze, poza granicami chrześcijaństwa. Pod tym względem najwymowniejszym przykładem może być Ryszard Lwie Serce: panowa­nie jego trwało 117 miesięcy (od 6 lipca 1189 do 6 kwietnia 1199 r.), z czego 6 spędził w Anglii, 7 na Sycylii, 1 na Cyprze, 3 na różnych mo­rzach, 15 w Ziemi Świętej, 16 w więzieniach Austrii i Niemiec, a 69 we Francji - z tego 61 we własnych domenach lennych. Dwór angielski nie znajdował się więc w Londynie czy w Yorku, lecz tam, gdzie właśnie przebywał król, czy to w Bordeaux, w Lincoln, w Canterbury czy w Rouen. W literaturze królestwo arturiańskie nie stanowi wyjątku od tej wędrowniczej reguły. Artur i jego rycerze nieustannie podróżują po kró­lestwie Logres, przenoszą się z Carlion do Winchesteru, z Carduel do Escalot, z Tintagel do Camalot.

Ale nie tylko królowie tak się błąkają od miasta do miasta, od zam­ku do zamku. Wielcy feudałowie towarzyszą suzerenowi albo go naśladują, a z ko­lei ich wasale przemierzają teren własnego lenna lub włości swojego pa­na. W obrębie tych włości chłopi też nie są raz na zawsze przykuci do przydzielonej im dzierżawy, mogą ją zmieniać, przenosić się na świeże karczowisko lub do nowej wioski, a niekiedy nawet do domeny innego pana. Ruchliwość ta nie wynikała z fantazji poszczególnych osób, lecz z wymagań działalności gospodarczej lub politycznej w systemie, w któ­rym na wszystkich stopniach feudalnej hierarchii dobra ziemskie pozo­stawały własnością potężniejszego pana, nadawaną tylko podwładnym na określony czas.

Do tych przenosin na nowe miejsca zamieszkania, przedzielonych dłuższymi okresami czasu, doliczyć wypada ruch codzienny. Drogi i trak­ty, chociaż w złym stanie, były bardzo uczęszczane i widziało się na nich wciąż pojazdy książęce, urzędników i posłańców, wodzów na czele zbrojnych oddziałów, rycerzy goniących za przygodą, chłopów w poszu­kiwaniu nowych pól do uprawy, karawany kupieckie, gromadki rzemieś­lników, murarzy, cieśli, robotników rolnych, drwali, studentów, zakon­ników i kleryków, którzy opuścili swoje klasztory czy kościoły, włóczę­gów i zbójów, trędowatych, żebraków, wyrzutków społeczeństwa i wy­kolejeńców rozmaitego autoramentu, a wszyscy ci ludzie nieustannie prze­mierzali obszary świata chrześcijańskiego to w tę, to w przeciwną stro­nę. Niedbale wyznaczone granice nie stanowiły dla nich przeszkody, rzad­ko bowiem ciągnęły się nieprzerwaną wyraźną linią wzdłuż biegu rzeki; najczęściej były to otwarte strefy, w których zasięgi władzy dwóch krain przeplatały się ze sobą. Niekiedy w ogóle nie można było określić gra­nic, z powodu mnóstwa enklaw i zawiłych współzależności feudalno-wa­salnych, jak na przykład pomiędzy księstwem i hrabstwem Burgundii. Niekiedy granice się zmieniały wraz z przeobrażeniem środowiska na­turalnego, a więc wskutek wykarczowania lasu, osuszenia stawów, wy­kopania kanałów. Na dobitkę granice królestwa nie zawsze się zgadzały z podziałem na prowincje kościelne, a zwłaszcza na ziemie lenne i dome­ny pańskie. Na przykład hrabiowie Flandrii i Szampanii posiadali włoś­ci zarówno we Francji, jak w Cesarstwie.

Zachodnia Europa tworzyła jedną rozległą całość, której wewnętrz­ne granice nie stawiały przeszkód ruchowi ludzi, towarów czy też idei. Prawdziwa przygoda zaczynała się dopiero poza granicami chrześcijań­skiego świata.

Trudności wszakże zaczynały się wcześniej: wszędzie, pomimo wiel­kiej ruchliwości ludzi, warunki komunikacji były bardzo uciążliwe. Po­dróż zmieniała się często w pasmo kłopotów, niebezpieczeństw i przeciw­ności. Sieć dróg, niedostatecznie rozwinięta, nie mogła sprostać potrze­bom ożywionego ruchu, chociaż pod koniec XII wieku nieco się poprawia, zwłaszcza dzięki budowie licznych kamiennych mostów. We Fran­cji świetne drogi rzymskie, już pod koniec pierwszego tysiąclecia w więk­szości zaniedbane, zastąpiono drogami powstałymi dla potrzeb religij­nych, handlowych lub feudalnych, rozbiegającymi się na kształt wachla­rza z Paryża, a nie jak przedtem z Lyonu. Były to przeważnie ścieżki lub polne drogi, bez żadnej nawierzchni, nieprzejezdne zimą, źle zapla­nowane, wąskie, kręte i niewyraźne. Były wszakże i lepsze drogi, szero­kie, prostsze, na pewnych odcinkach brukowane - gościńce, które po­wstały w czasie wznoszenia wielkich katedr, służące do transportu bu­dulca z kamieniołomów, odległych o 20, 30 lub nawet 50 km od miejsca budowy: lecz były to drogi nieliczne i wymagały nieustannych napraw, ściągano więc na koszty ich utrzymania wysokie opłaty od użytkowni­ków W Anglii, gdzie sieć rzymskich traktów zachowała się w lepszym stanie, brakowało mniejszych dróg i podróżni musieli się posuwać na chybił trafił przez łąki, wrzosowiska lub lasy.

Prócz złego stanu dróg dokuczały podróżnym czyhające na nich nie­bezpieczeństwa i niezliczone opłaty drogowe. Żądano ich przy każdej o­kazji, za przeprawę przez rzekę brodem czy po moście, na przełęczy, na granicy włości pańskich, u wejścia w dolinę, do miasta lub nawet do lasu. Tym się tłumaczy rozmaitość i zawiłość marszruty: starano się o­mijać drogi, na których .obowiązywały zbyt wygórowane opłaty, haracze narzucane przez mniej lub bardziej chciwego pana, lub gdzie grasowały bandy zbójów. Dla bezpieczeństwa podróżowano tylko za dnia, gromad­kami, klucząc i zbaczając często z traktu. Ludzie wędrowali piechotą lub konno, towary transportowano na grzbietach jucznych zwierząt lub na wozach. Między XI a XII wiekiem weszły w powszechne użycie chomąta i podkowy oraz wozy na czterech kołach, a to nie tyle przyspieszyło transport, ile pozwoliło na przewóz większych ciężarów na raz.

Tam, gdzie umożliwiały to warunki geograficzne i jeśli klimat te­mu sprzyjał, starano się maksymalnie wykorzystywać drogi wodne, pew­niejsze i tańsze od lądowych. Większe i mniejsze rzeki stały się więc naj­ważniejszymi szlakami handlowymi do przewozu najcięższych produk­tów, jak zboże, sól, wino, budulec, wełna. Przy transporcie tego rodzaju towarów droga lądowa służyła jedynie jako połączenie między dwiema rzekami, a i tę funkcję we Flandrii pełniły kanały. W miarę możliwości używało się też dróg morskich, mających tę zaletę, że nikt na nich nie pobierał myta. Po kanale La Manche i Morzu Północnym statki kurso­wały tam i z powrotem swobodnie, lecz na innych wodach, bardziej nie­bezpiecznych, uprawiano tylko żeglugę przybrzeżną, nawet na dużych dystansach. Dopóki około roku 1220 nie pojawiły się duże, płaskodenne fryzyjskie kogi, rozporządzano statkami o małym tonażu, czy były to żaglowce spotykane na Kanale La Manche i Atlantyku, czy galery na żag­le i wiosła, pływające po Morzu Śródziemnym.

Tak więc panował ruch osobowy i towarowy bardzo ożywiony, lecz zarazem bardzo powolny. Drogą lądową konwój mógł przebyć 25-40 km dziennie, zależnie od rodzaju terenu i napotykanych przeszkód. Z do­kumentu pochodzącego z końca XII wieku dowiadujemy się, że pewien przewoźnik na transport towarów z Troyes do Montpellier potrzebował 23 dni. Szybszy od konwoju samotny goniec mógł pokonywać dzien­nie 60-70 km. Wiemy też, że w 1197 roku konny posłaniec Filipa Au­gusta w ciągu jednego dnia przejechał z Paryża do Orleanu, ale to było wyjątkowe osiągnięcie. Około 1200 roku normalnie podróż z Paryża do Rouen trwała co najmniej 3 dni, z Paryża do Londynu - około 10 dni, do Bordeaux - około 14 dni, do Tuluzy - z górą dni 20; z Yorku do Londynu - około tygodnia, z Londynu do Rzymu więcej niż miesiąc; a drogą morską z Wenecji do Ziemi Świętej 20-50 dni, zależnie od mniej lub bardziej przychylnych wiatrów. Jednakże nie ostudzało to za­pału podróżnych. Ludzie XII i XIII wieku nigdzie się na ogół nie spie­szyli, a jeśli naprawdę im zależało na pośpiechu, mieli sposoby, żeby skrócić czas podróży. Trzeba zresztą zauważyć, że przeciętny czas trwa­nia tych podróży niewiele się zmienił aż do połowy XVII wieku.


Pielgrzymki i kult relikwii


Pielgrzymka to najlepszy pretekst, by wyruszyć w drogę, opuścić codzienny widnokrąg i na innym, mniej lub bardziej odległym, szukać ziszczenia marzeń, których nie zaspokoi rodzinna wioska czy zamek. Rzadko wszakże wyjawiano ten skryty motyw. Częściej mówiono o po­kutnym niż rozrywkowym charakterze tej wędrówki. Człowiek śred­niowieczny wybierał się bowiem na pielgrzymkę przede wszystkim w intencji pokutnej, nie w celu nasycenia głodu wrażeń. Nawet jeśli nie nakazał mu tego żaden sąd, powodował się mniej lub bardziej jawną chęcią zadośćuczynienia za jakieś winy, obawiając się o zbawienie swej duszy. Im dalej się pielgrzymuje, tym większe można zyskać korzyści duchowe. Do sanktuariów znajdujących się w pobliżu miejsca zamiesz­kania wędruje się na ogół tylko po to, żeby zjednać sobie przychylność jakiegoś świętego dla zamierzonego przedsięwzięcia, uprosić cudowny ratunek w sytuacji bez wyjścia.

Kształtująca się stopniowo sieć pielgrzymich szlaków pokrywała w XII wieku cały świat chrześcijański. We Francji najtłumniej nawiedzane były sanktuaria Najświętszej Panny i patronów cieszących się szczegól­ną czcią: Święty Marcin z Tours, Sainte-Foy z Conques, Matka Boska z Puy, święta Magdalena z Vezelay, Madonna z Rocamadour, święty Mi­chał z Mont-Saint-Michel, święty Hilary z Poitiers, święty Martial z Limo­ges, święty Sernin z Tuluzy. W Anglii pielgrzymi najliczniej nawiedzają grób świętego Cuthberta w Durham, Edwarda Wyznawcy w Westmin­sterze, Tomasza Becketa - po jego kanonizacji w 1173 roku - w Can­terbury. Pod koniec stulecia przybyło nowe miejsce przyciągające wier­nych: opactwo Glastonbury, na pograniczu Walii, gdzie w 1191 roku od­kryto rzekome groby króla Artura i królowej Ginewry.

Oprócz tych sławnych sanktuariów istniały niezliczone mniejsze, przyciągające pielgrzymów z danego regionu lub najbliższej okolicy. Dla rzesz ludu kult świętych stanowił, jak się zdaje, istotny element życia re­ligijnego. W każdej diecezji największe uroczystości urządzano z okazji przeniesienia relikwii. Wszystkie kościoły zabiegają o relikwie i nie prze­bierają w środkach, gdy chodzi o ich zdobycie, co im zarzucali już nie­którzy współcześni. Po złupieniu przez krzyżowców Konstantynopola w 1204 roku chrześcijanie osiedleni na Wschodzie przysyłają regularnie na Zachód przeróżne relikwie mocno podejrzanej autentyczności. Cesarz Bal­dwin I, na przykład, ofiarował Filipowi Augustowi drzazgę z Krzyża, pu­kiel włosów Chrystusa, strzępek płótna z pieluszek Dzieciątka oraz ząb i żebro świętego Filipa.

Wiadomo też, że Baldwin II w 1239 roku sprzedał Ludwikowi Świę­temu za 20 000 liwrów w srebrze “prawdziwą" koronę cierniową, pod­czas gdy dwa inne egzemplarze tej pseudorelikwii przechowywano już pod Paryżem, jedną w Saint-Germain-des-Pres, a drugą w Saint-Denis. Jeśli wierzyć Rigordowi, ten drugi egzemplarz był dobrze znany pary­żanom, gdyż za panowania Filipa Augusta posłużono się nim przy bar­dzo osobliwej ceremonii:

W miesiąc później, 23 lipca [1191], syn króla Francji Ludwik za­padł na ciężką chorobę, którą uczeni nazywali dyzenterią. Gdy już nie było żadnej nadziei, oto do jakich ucieczono się sposobów. Mnisi z Saint­-Denis po długich modłach i poście wzięli gwóźdź i koronę cierniową Pa­na Naszego, a także ramię świętego Symeona i wyruszyli boso, z pła­czem, na czele tłumnej procesji duchownych i wiernych do kościoła Świę­tego Łazarza, znajdującego się pod Paryżem. Tam odprawili nabożeń­stwo i pobłogosławili zgromadzony lud. Po czym zebrali się wszyscy paryscy zakonnicy, z biskupem Maurycym, duchowieństwem, kanonika­mi i mieszkańcami miasta, którzy przybiegli, także boso i z płaczem, nio­sąc ciała lub szczątki wielu różnych świętych. Wszyscy się połączyli w jedną ogromną procesję i na przemian to śpiewając, to lamentując przy­byli do pałacu królewskiego, gdzie Ludwik dogorywał. Lud wysłuchał kazania i począł się modlić lejąc łzy obfite, by uprosić u Boga uzdro­wienie młodego książęcia. Podawano dziecku do dotknięcia gwóźdź, ko­ronę cierniową i ramię świętego Symeona, przeżegnano mu tymi relik­wiami brzuch. Tak chory książę został prędko uratowany od grożącego mu niebezpieczeństwa. Co jeszcze osobliwsze, ojciec jego, król Filip, bę­dący wówczas w Ziemi Świętej, tegoż dnia i o tejże godzinie wyzdro­wiał z tej samej choroby."

Lecz prawdziwa pielgrzymka to ta, która wymaga bardzo niekiedy bolesnych, heroicznych wyrzeczeń, a prowadzi daleko, bardzo daleko, do Rzymu, do Composteli albo do Ziemi Świętej. Niektórzy teologowie twierdzili, że każdy, kto chce być godny miana chrześcijanina, powinien dołożyć starań, aby przynajmniej raz w życiu odbyć taką drogę. W wie­lu przypadkach sądy nakazywały przestępcom w ten sposób pokutować za ciężkie zbrodnie. Compostela, gdzie w X wieku znaleziono szczątki świętego Jakuba Starszego, była najbardziej uczęszczanym miejscem kul­tu, gdyż wszystko tam doskonale w tym celu zorganizowano. Rzym tak­że przyciągał wielu wędrowców pragnących pomodlić się u grobu świę­tych apostołów Piotra i Pawła oraz pierwszych chrześcijańskich męczen­ników.

Pielgrzymi wędrowali w małych grupach. Można ich było rozpo­znać po dużych filcowych kapeluszach, sakwach na chleb przerzuconych przez ramię i wysokich laskach zakończonych gałkami, do podpierania się w marszu. Przed wyruszeniem w drogę zgłaszali się do kapana, żeby pobłogosławił ich strój pielgrzymi, uzupełniony naszytym na kapturze i kapeluszu znakiem z sukna lub z metalu, przedstawiającym krzyż, musz­lę albo jakiś drogi ich sercu przedmiot, który zamierzali otrzeć o świę­te relikwie u celu swej podróży. W drodze przyjmowano ich bezpłatnie w klasztorach i hospicjach rozsianych wzdłuż szlaku. Nierzadko gościnny pan zamku udzielał im noclegu prosząc, aby urozmaicili wieczorne zebra­nie rodzinne opowieściami o krajach, które w podróży poznali, i o nie­bezpiecznych przygodach, które ich spotykały. Chociaż bowiem ich o­soby i mienie są pod Bożą opieką, pielgrzymi, tak samo jak wszyscy podróżni, narażeni byli na czyhające w drodze niebezpieczeństwa. Spo­tykali więc złych ludzi i zdarzały im się różne przypadki, tym częstsze, że do ich gromadki przyłączali się zwykle awanturnicy różnego autora­mentu, zaczynając od nieszkodliwych wagabundów, klerków i niedoszłych zakonników zbiegłych z klasztoru, a kończąc na groźnych zbójcach gra­sujących po gościńcach?

Najniebezpieczniejszą, lecz zarazem “najskuteczniejszą" z wszystkich pielgrzymek jest wędrówka do Jerozolimy. Wymaga wszakże czasu, pie­niędzy i środków ochrony, a nie każdego na to wszystko stać. Toteż do Ziemi Świętej pielgrzymowali głównie arystokraci, chociaż w Anglii i Francji, a zwłaszcza we Włoszech istniały już instytucje podejmujące się wysyłania do Ziemi Świętej pielgrzymów wszelkiego stanu. Takie pielgrzymki, podejmowane indywidualnie lub w małych grupach, zapro­wadziły w ciągu XII wieku większą liczbę rycerzy do Ziemi Świętej niż właściwe wyprawy krzyżowe. W tej dalekiej zamorskiej, tajemniczej krainie spodziewali się spełnić swoje przeznaczenie, znaleźć sens własne­go życia, opromienionego w marzeniach blaskiem, którego nie mogła im dać monotonna powszednia egzystencja w rodzinnych stronach. Idea kru­cjat uległa już skarleniu, wielkie wyprawy wojenne pod wodzą królów i książąt nie przyniosły niczego prócz sromotnych porażek, lecz Wschód nie przestał fascynować rycerstwa, wywołując niemal zbiorową psy­chozę.


Uroki wschodu i cuda geografii


Fascynacji tej ulegali również ci, którzy nie mogli odbyć wielkiej podróży. Odzwierciedla się ona we wszystkich dziedzinach twórczości li­terackiej i artystycznej, folklorze i w dziełach naukowych. Pod jej wpływem ukształtowało się ówczesne wyobrażenie o ziemi. Zachowało się po dziś dzień kilka map świata, sporządzonych w Europie Zachodniej i przedstawiających ziemię w kształcie koła z Jeruzalem pośrodku. U gó­ry, tam gdzie my umieszczamy biegun północny, według średniowiecz­nych geografów znajdowało się miejsce, skąd promieniuje światło, wschód wyobrażony jako wysoka góra, na której szczycie leży ziemski raj. Świat w tej wizji jest, podobnie jak społeczeństwo, trójdzielny. Mamy więc trzy kontynety: Europę, Afrykę i Azję, przy czym ta ostatnia jest więk­sza od dwóch pozostałych części świata razem wziętych. Mamy też trzy wielkie obszary wód: Morze Śródziemne w centrum, Ocean Indyjski po­między Azją i Afryką, oraz ocean “kolisty", opływający planetę ziem­ską ze wszystkich stron. Oczywiście jako tako poprawnie zarysowane są na tek mapie jedynie kontury Europy Zachodniej i basenu śródziemno­morskiego.

Zwłaszcza literatura geograficzna o charakterze popularyzatorskim, jak liczne Obrazy świata kompilowane w XII i XIII wieku, świadczy o za­kresie tej wiedzy. Wszystko, co się znajduje poza Danią z jednej strony, Saharą z drugiej i Kaukazem oraz Morzem Kaspijskim z trzeciej, jest światem nieznanym, dającym autorom sposobność do najbardziej fanta­stycznych opisów i nieprawdopodobnych legend. Upodobanie czytelni­ków do cudowności sprzyja ignorancji i łatwowierności tych pisarzy, po­budzając ich do ciągłego rozbudowywania niezwykłych opowieści, zmyś­lonych przez poprzedników.

Z wszystkich dalekich krajów do najbardziej dziwacznych pomysłów kuszą wyobraźnię tajemnicze Indie. Jest to kraina, gdzie dwa razy do roku powraca lato i zima. Lasy są tam tak strzeliste, że sięgają obłoków, a rosną w nich zdumiewające drzewa: jedne mają liście większe niż domy, drugie rodzą olbrzymie, wspaniałe owoce, w środku wszakże wy­pełnione popiołem; trzecie dostarczają węgla, który raz zapalony nie wygasa przez cały rok. Orzechy są tam wielkości ludzkiej głowy, a grona winne tak ogromne, że więcej niż jednego na raz człowiek nie może u­dźwignąć. Węże mają oczy z drogich kamieni. Rzeki wszystkie toczą w swoich wodach grudki złota, z wyjątkiem Gangesu, w którym za to łowi się węgorze na trzysta stóp (ok. 100 m) długie. W Indiach mieszkają rozmaite ludy, a jeden od drugiego dziwniejszy. Są wśród nich ludożer­cy zjadający własnych rodziców, gdy się zbytnio postarzeją; są inni, o­włosieni na całym ciele, żywiący się wyłącznie surowymi rybami i pi­jący słoną wodę; jeszcze inni, aby się utrzymać przy życiu, muszą bez przerwy wdychać zapach jabłek. Są tam ludzie, którzy mają jedno tyl­ko oko pośrodku czoła, inni zaś mają po sześć palców u nóg, jeszcze inni usta na piersi, a uszy na ramionach; są wreszcie tacy, którzy mają tylko jedną stopę, ale tak wielką, że może im służyć za tarczę albo za para­sol.

Etiopia, którą większość autorów umieszcza w południowej Azji, między Indiami a Egiptem (należącym do kontynentu azjatyckiego), za­mieszkana jest przez nie mniej osobliwe stworzenia. Zwierzęta tamtej­sze są pozbawione uszu, a niekiedy także oczu; drogie kamienie znajdują się nie w oczach wężów, lecz w mózgach smoków, które wszakże bardzo trudno złowić. Ludzie żywią się mięsem lwów i panter, wskutek czego pomrukują jak drapieżne bestie; chodzą całkiem nago i nic nie robią. Niektórzy za króla mają psa, inni olbrzymiego cyklopa. Ci zaś, co miesz­kają na pustyni, w pobliżu antypodów, nie jedzą nic prócz suszonej szarańczy, dlatego żaden nie żyje dłużej niż 40 lat.

Bardziej rozpowszechnione od tych dydaktycznych kompilacji, prze­znaczonych dla odbiorców mniej lub więcej wykształconych, były legen­dy osnute na mitach geograficznych, lecz ubarwione i przeobrażone przez ludową kulturę. Na przykład legenda o księdzu Janie - o której pierw­sze wzmianki pojawiają się w połowie XI,I wieku. Według niej gdzieś w Azji centralnej znajduje się bajeczny kraj, rządzony przez króla-kapła­na imieniem Jan, chrześcijanina obrządku nestoriańskiego, zawziętego wroga islamu; król ten mógłby więc się stać cennym sojusznikiem w wojnach o odzyskanie Grobu Pańskiego. W XIII wieku władcy zachod­niej Europy wyprawili kilka poselstw na poszukiwanie tego nie istnie­jącego królestwa, a ponieważ nie udało się go znaleźć w Azji, wyobraźnia przeniosła je w następnym stuleciu do Afryki.

Inna, bardzo rozpowszechniona legenda, pokutująca w tradycjach geograficznych aż do końca średniowiecza, opowiada o świętym Bren­danie. Nie dotyczy dalekiej Azji, lecz bierze początek z folkloru celtyc­ko-chrześcijańskiego pierwotnej Irlandii. Święty Brendan, opat irlandz­kiego klasztoru, w VI wieku wyruszył wraz z czternastoma zakonnymi braćmi w podróż, aby znaleźć za morzami ziemski raj. Przez siedem lat żeglował na wątłym statku bez steru i podczas tej swojej Odysei zaznał wielu przygód cudowniejszych niż przygody samego Ulissesa. Kiedyś na przykład spotkał olbrzymiego wieloryba, a myśląc, że to wyspa, wylądo­wał ze swymi towarzyszami na jego grzbiecie, aby tam w niedzielę wiel­kanocną odprawić uroczystą mszę świętą. W końcu odkrył Wyspę Szczęś­cia w tej części świata, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, wtedy jednak ukazał mu się anioł i kazał zawrócić, popłynąć znów do rodzinnego kraju i opowiedzieć tamtejszym ludziom o wszystkich dziwach, jakie w podró­ży oglądał. La Navigation de saint Brendan (Podróże morskie świętego Brendana) była z pewnością najpopularniejszą książką podróżniczą śred­niowiecza. Łaciński tekst skomponowany w X wieku przetłumaczono z biegiem czasu na wszystkie języki używane w Europie Zachodniej.


Zwierzęta i zwierzyńce


Prócz cudów geografii istniały dziwy świata zwierzęcego, pobudza­jące w różnych formach wyobraźnię wszystkich warstw społecznych. Ten świat znakomicie nadawał się, by w nim pomieścić bez ryzyka prze­różne wierzenia, nadzieje i fantastyczne wizje ludzi, którym potrzebne były marzenia.

A przecież człowiek XII wieku codziennie i z bliska stykał się ze zwierzętami, a w otaczającej go faunie nie było nic fantastycznego. Ów­czesne zwierzęta domowe niewiele się różniły od dzisiejszych. Koty rzad­ko trzymano w mieszkaniach, lecz do tępienia myszy i szczurów wyko­rzystywano niekiedy łasice, mniej lub bardziej oswojone. Oswajano też kruki, wrony i kawki, tak jak później papugi. Aż do połowy XIII wie­ku, jak się zdaje, pies nie był obiektem przyjaznych uczuć, nie wpusz­czano go do domów i często wyznaczano mu niechlubną rolę w okrut­nych egzekucjach, przyjętych w ówczesnej obyczajowości. Suger opowia­da, że zabójcę hrabiego Flandrii Karola Dobrego przywiązano do pręgie­rza razem z psem, którego torturowano, żeby wściekły z bólu rozszarpy­wał twarz skazańca. Najwyżej ceniono konia i sokoła, a najlepiej zna­nym z naukowego punktu widzenia zwierzęciem była świnia; ponieważ Kościół zakazywał sekcji zwłok ludzkich, lekarze studiowali anatomię na świniach, uważanych za zwierzęta najbardziej do człowieka podobne. Dzi­kie zwierzęta nie były też obce doświadczeniu ludzi. W Anglii wpraw­dzie w X wieku wytępiono wilki, lecz na kontynencie nie brakowało ich nawet w najbliższym sąsiedztwie miast. Podobnie też pełno było w la­sach Europy niedźwiedzi i dzików. Znano również wielkie drapieżne zwie­rzęta egzotyczne. Władcy utrzymywali menażerie, do których sprowa­dzano okazy z Azji i Afryki, a w dni festynów każdy mógł je tam po­dziwiać. Największą sławą cieszyły się zwierzyńce królów Anglii w Caen i Filipa Augusta w Vincennes. Chodzili też od wsi do wsi ludzie pokazu­jący za opłatą gepardy, małpy, węże i egzotyczne ptaki.

Tak konkretna znajomość fauny nie umniejszała jednak bardzo ży­wego i szeroko rozpowszechnionego upodobania do dzieł zoologicznych, w których więcej było cudowności niż realizmu, do gatunku literackiego “bestiariuszy". Są to rozprawy, w których pod pretekstem opisów zwy­czajów różnych swojskich lub egzotycznych zwierząt autorzy wysnuwa­ją z badań przyrody symbole religijne i nauki moralne. Mimo braku ory­ginalności - gdyż większą część wiadomości czerpali autorzy z pism sta­rożytnych i swoich poprzedników z wczesnego średniowiecza - dzieła te cieszyły się ogromnym powodzeniem i wywarły wpływ zarówno na naj­wyszukańsze formy twórczości artystycznej, jak i na bardzo naiwną mi­tologię ludową. O każdym bowiem zwierzęciu opowiadają historie zdolne oszołomić chłopa, zachwycić rycerza, oczarować artystę i natchnąć kaz­nodzieję.

Oto kwiatki wybrane z traktatu: De bestiis (O zwierzętach) Hugona z Saint-Victor i Hugona z Fouilloy, z powieści zwierzęcych Filipa z Thaun, Wilhelma le Clerc, Piotra z Beauvais i z Liber de proprietatibus rerum Barthelemy'ego Anglika.

Zacznijmy od wilka, najokrutniejszego i najprzebieglejszego ze zwie­rząt - w oczach ludzi średniowiecza. Wilk zawsze posuwa się nie pod wiatr, lecz z wiatrem, aby ścigające psy nie mogły go zwęszyć; gdy wy­je, osłania pysk łapą, aby słyszącym zdawało się, że to głos całej hordy wilków. Rany od jego ukąszeń są tym bardziej niebezpieczne, że wilk żywi się jadowitymi ropuchami, a w dodatku, tak samo jak pies, bywa wściekły. To stwór tak szatański, że trawa raz przez niego zdeptana nig­dy nie odrasta. Jednakże człowiek ma szansę ocaleć ze spotkania z nim pod warunkiem, że pierwszy go spostrzeże: wilk wtedy traci swą napa­stliwość i ucieka. Jeśli wszakże wilk pierwszy spostrzeże człowieka, spa­raliżuje go spojrzeniem i pożre niechybnie. Kto by jakimś niezwykłym przypadkiem wyszedł żywy z takiej przygody, pozostanie już do końca dni swoich niemową.

Z kolei niedźwiedź, jeden z dobrze przecież znanych ssaków. Ten ogromny zwierz całą swą siłę ma skupioną w łapach. Samica jest moc­niejsza od samca i prawie nie sposób jej złowić, a na dobitkę cuchnie o­kropnie. Samca natomiast da się oswoić, ale trzeba mu wykłuć oczy i karmić go obficie miodem. Im więcej go bić, tym więcej nabierze sadła i krzepy, nadaje się wtedy nawet jako zwierzę pociągowe. Kiedy zdech­nie, warto wyciąć mu sadło i smarować nim głowę, bo to najlepsze lekar­stwo przeciw łysieniu. Ciąża u niedźwiedzicy trwa tylko trzy miesiące, toteż młode rodzą się nieżywe, mniejsze niż szczury, ślepe i bez sierści. Dopiero matka przywraca je do życia, nadaje im należyty wzrost i wy­gląd, wylizując je energicznie i bez ustanku przez kilka dni.

To wskrzeszenie miało niewątpliwie znaczenie symbolu chrystolo­gicznego. Odnajdujemy je w podobnej wersji w rozdziałach o lwie i o pe­likanie. Lwica budzi z martwych nowo narodzone lwięta własnym tchnie­niem, a samica pelikana wskrzesza zabite przez samca pisklęta rozdzie­rając sobie dziobem piersi i skrapiając małe własną krwią.

Ale najczęściej symbol Chrystusa upatrywano w jeleniu. Jeleń nie­nawidzi węży, które są stworami demona, toteż tropi je i zjada. Jest wtedy skazany na niechybną śmierć, jeżeli w ciągu trzech godzin po przeł­knięciu jadowitego węża nie wykąpie się w źródlanej wodzie. Jeśli uda mu się to zrobić, nie umrze, lecz przeciwnie, odmłodnieje. Tym się tłu­maczy jego długowieczność. Wszyscy autorzy przypisują jeleniowi bar­dzo długie życie, lecz różnią się między sobą co do liczby lat tego życia: Hugon z Saint-Victor, najhojniejszy, przyznaje mu aż dziewięćset. Jeleń nigdy też nie choruje i nigdy nie miewa gorączki, a więc człowiek, który zjada codziennie kawałek jeleniego mięsa, zyskuje taką samą odporność na wszelkie choroby. Zwierz ten bardzo lubi muzykę. Można go obłaska­wić i schwytać gwiżdżąc melodyjnie. Ale sposób ten jest skuteczny jedy­nie wtedy, gdy jeleń nastawia uszu, bo gdy je opuści, głuchnie całko­wicie. Osaczony przez myśliwych nie broni się, lecz płacze rzęsistymi łza­mi i temu nieraz zawdzięcza ocalenie.

Spośród zwierząt egzotycznych najbardziej niezwykły jest niewątpli­wie kameleon. Ma tułów jaszczurki, łuski i grzbiet ryby, głowę małpy i łapy sokoła. Z wielkiej bojaźliwości często zmienia barwę, a umie przy­brać każdą, oprócz białej i czerwonej. Nie je ani nie pije nic, żywi się samym powietrzem. Toteż w ciele jego nie ma ani kropli krwi. Żołądek jego odznacza się magicznymi właściwościami, wystarczy go spalić, żeby spowodować deszcz albo burzę.

Krokodylowi, lepiej znanemu, przypisują autorzy osobliwe stany psy­chice. Jest to wielki żółty wąż wyposażony w cztery olbrzymie łapy, pozbawiony natomiast języka. Charakter ma dziwaczny, pełen sprzecz­ności. Gdy je, nie może powściągnąć łakomstwa i obżera się tak, że po­tem choruje. Zwala się wtedy na piasek i leży bez ruchu, dopóki nie stra­wi wszystkiego, co połknął, a trwa to nieraz kilka dni. Podobnie też na widok człowieka nie umie się opanować, chwyta ofiarę i pożera, chociaż poza tym jest dobrym i czułym stworzeniem. Dlatego ukończywszy tę ponurą ucztę żałuje swego nikczemnego postępku i przez kilka godzin płacze.

Bestiariusze opisują nie tylko zwierzęta istniejące w rzeczywistości. Poświęcają długie rozdziały potworom i istotom chimerycznym. Pomi­niemy smoka, gryfa, bazyliszka i syreny, których fantastyczne wyobra­żenia już się w XIII wieku nieco spospolitowały. Wymienimy natomiast na zakończenie kilka innych, mniej znanych, lecz równie cudacznych stworzeń.

Najbardziej krwiożercza ze wszystkich bestii jest mantykora, co wi­dać nawet po jej czerwonym jak krew ubarwieniu. Ma tors lwa, ogon skorpiona, a głowę człowieka. Każda z jej szczęk uzbrojona jest trzema rzędami zębów. Żadne stworzenie na ziemi przed nią nie ucieknie, bo mantykora biega od wszystkich szybciej. Jeden tylko lew jej się nie boi. Za to lęka się ona leontofona, najmniejszego z gryzoni, który największe­go zwierza może uśmiercić samym smrodem swojego moczu. Mniej groź­na jest taranda, wielki wół z głową jelenia i skórą niedźwiedzia. Zamiesz­kuje strefę zimną i jest bardzo płochliwa, toteż podobnie jak kame­leon często zmienia kolor. Leonkrokita pochodzi ze skrzyżowania lwicy z wilko-jeleniem, co nie przeszkadza jej mieć tułowia osła, nóg jelenia, grzywy lwa, głowy wielbłąda i niekiedy człowieczego głosu. Najosobliw­szy ze wszystkich monstrów jest ponad wszelką wątpliwość morski mnich, bestia czyhająca u wybrzeży Norwegii; ma bowiem tułów ryby, a głowę człowieka z wygoloną tonsurą, na karku jej zaś zwisa kaptur podobny do tego, jaki noszą zakonnicy.


Cudowności bretońskie i świat graala


W przeciwieństwie do bestiariuszy i dzieł dydaktycznych, literatu­ra powieściowa jest bardziej feeryczna niż fantastyczna. Potworność u­stępuje tu miejsca cudowności. Przenosi nas ona w świat częściowo tyl­ko obcy. Tajemnicze istoty i nadprzyrodzone zjawiska raczej urzekają, niż niepokoją, bo mimo swej niezwykłości zachowują z reguły pewne po­zory realizmu. Przy tym wkraczając często w codzienne ludzkie życie, nie czynią tego nigdy bez powodu: są to znaki, przestrogi i wieści przy­syłane z innego świata. Średniowieczna mentalność kazała bowiem lu­dziom wierzyć w istnienie pośredników między światem Boga a naszym padołem; są nimi dusze zmarłych, aniołowie i demony, geniusze i wróż­ki, objawiają się zaś znakami mającymi zawsze znaczenie wróżebne. Dla­tego kronikarze i historycy średniowieczni nie omieszkali nigdy wspo­mnieć o poprzedzających wielkie wydarzenia zjawiskach sprzecznych ze zwykłym porządkiem rzeczy, o cudach, snach, zjawach, kometach i zać­mieniach słońca. Na przykład:


Roku od Wcielenia Pańskiego 1187, dnia 4 września słońce zaćmiło się, wchodząc w osiemnasty stopień znaku Panny, na całe dwie godziny. Nazajutrz zaś, w sobotę 5 września o godzinie jedenastej przed połud­niem, urodził się Ludwik, syn Filipa Augusta, przesławnego króla fran­cuskiego."


W dziełach literackich interpretację znaków wróżebnych pozostawia się specjalistom. Wśród nich autorzy skrupulatnie odróżniają czarodzie­jów, takich jak Merlin używających swego daru tylko do najszlachet­niejszych celów, od czarowników i wiedźm, zaprzedanych diabłu i stara­jących się zawsze szkodzić człowiekowi. Jedni i drudzy są mistrzami nie. tylko astrologii, lecz także wiedzy lekarskiej; znają przymioty różnych ziół i umieją przyrządzać czarodziejskie napoje. Podobnie jak Thesalla, sprawna i oddana piastunka Fenicji, zgłębili arkana nigromancji (magii) i mogą o sobie powiedzieć:


Potrafię leczyć puchlinę wodną i podagrę, astmę i zapalenie gardła; umiem rozpoznawać chorobę po urynie i mierzyć. tętno. Znam też sposo­by zamawiania i formuły zaklęć, o których skuteczności nie można wąt­pić. Nawet sama Medea nie znała lepszych [...]"


Ale romanse Okrągłego Stołu nie poprzestają na tej formie cudowności, dość w gruncie rzeczy banalnej i spotykanej w bardzo wielu u­tworach literackich. Zawierają szczególny, sobie tylko właściwy rodzaj niezwykłości, zaczerpnięty głównie z celtyckich baśni Irlandii i Walii. Z połączenia tych różnych elementów powstała cudowność cyklu bretońskich romansów, ich niezwykła, wieloznaczna i fascynująca atmosfera, która nadaje literaturze arturiańskiej urok niezrównany i w swoim rodzaju jedyny. Mało w niej superlatywów, wiele zaś półtonów i znaków zapytania. To, co się w niej przemilcza, zdaje się ważniejsze od tego, co zostało powiedziane. Nie chodzi o to, by wzbudzić podziw słuchacza; lecz by zachęcić jego wyobraźnię do swobodnych wędrówek. Nie trzeba. podróżować do odległych Indii, żeby spotkać niezwykłe istoty; w tych o­powieściach świat umarłych sąsiaduje ze światem żywych, a dzieląca je. granica nie jest wcale niemożliwa do przekroczenia. Wystarczy, że błęd­ny rycerz przebędzie wrzosowisko, rzekę czy las, aby niepostrzeżenie. wkroczył do królestwa bóstw i wróżek. Wystarczy, żeby wszedł na po­kład opuszczonego statku, a poniesie go on do tajemniczej krainy, gdzie. czeka przeznaczenie. Na drodze przygód spotka przewrotne, swarliwe kar­ły albo szpetne, despotyczne olbrzymy, z którymi będzie się musiał bić, żeby wyzwolić młodą dziewczynę, lubieżną zresztą i kapryśną, jak się później okaże. Rycerz zatrzymuje się w nawiedzonym zamku i spędza tam noc na walce z magicznymi mieczami, które o świcie znikają, jedzie. przez las, gdzie zwierzęta do niego przemawiają, nakłaniając, by wyznał swoje grzechy; potem natrafia na cmentarz i widzi już dla siebie wyko­pany grób, a na kamieniu nagrobnym odczytuje opowieść o czekające j go w przyszłości śmierci.

Urok tej literatury płynie zarówno z jej niedomówień, jak i ze sprzeczności. Autorzy czerpią z legend irlandzkich i walijskich tematy i motywy należące do celtyckiej mitologii i najoczywiściej sami ich nie rozumieją. Pragnąc je upiększyć lub usiłując je wyjaśnić, zniekształcają i okaleczają te mity, lecz jednocześnie zdobią aureolą tajemnicy i są nią sami urzeczeni nie mniej niż ówcześni słuchacze i niż my, dzisiejsi ich czytelnicy. Niekiedy wydaje się, że twory ich własnej wyobraźni prze­rosły autorów, którzy są przez nie zafascynowani tak samo jak ich pu­bliczność.

Najlepszym przykładem jest Opowieść o Graalu, rozpoczęta przez Chretiena de Troyes na prośbę hrabiego Flandrii Filipa z Alzacji i nie ukończona, gdyż śmierć przerwała poecie pracę. Czytając pewne frag­menty mamy wrażenie, że Chretien był olśniony, oślepiony tym dziw­nym, wspaniałym tematem, który podjął nie z własnego wyboru i któ­rego wszystkich blasków nie może opanować. Tym bardziej nie mogli temu podołać liczni naśladowcy i kontynuatorzy Chretiena, próbujący przerabiać lub ciągnąć dalej nie ukończoną opowieść, której tajemniczość niepokoiła w najwyższym stopniu samego autora.

Po śmierci Chretiena de Troyes cała społeczność rycerska była jak gdyby urzeczona tematem Graala, który, chociaż wciąż na nowo podej­mowany, przystosowywany i przetwarzany przez kilka pokoleń postów i romansopisarzy, nigdy nie wyjawił wszystkich swoich tajemnic. Ich punktem wyjścia jest główna scena romansu Chretiena. Młody, dopiero co pasowany na rycerza Parsifal przybywa pewnego wieczora do zamku, gdzie przyjmuje go pan szlachetnie urodzony i dwornych manier, lecz ułomny. Gdy w oczekiwaniu na wieczerzę rozmawiają, przez wielką salę przeciąga dziwny orszak:

Do komnaty wszedł młodzieniec trzymając w połowie drzewca wspa­niałą włócznię. Posuwał się między kominkiem a łożem, na którym sie­dzieli biesiadnicy. Wszyscy obecni zobaczyli, że kropla krwi ścieka z że­laznego grotu po drzewcu aż na rękę chłopca [...) Potem zjawili się dwaj inni młodzieńcy, bardzo piękni, a każdy niósł złoty, bogato zdobiony świecznik z dwunastu płonącymi świecami. Potem panna szlachetna, prze­śliczna i wspaniale ubrana, wniosła Graala. Kiedy weszła z tym Graalem, w sali zrobiło się tak jasno, że wszystkie świece przygasły jak księżyc i gwiazdy, gdy słońce wstanie. Za pierwszą kroczyła druga panna ze srebrną płytą do dzielenia mięsa. Graal niesiony przez pierwszą pannę był z najszczerszego złota, wysadzany drogimi kamieniami, najcenniejszymi i najrozmaitszymi, jakie znajdują się na ziemi czy w głębi mórz. Potem włócznia, Graal i srebrna płyta, przesunąwszy się przed ło­żem, zniknęły w przyległej komnacie."

Ten niezwykły widok wzbudził wielką ciekawość w młodym Parsi­falu. Miał ochotę zagadnąć gospodarza i poprosić, by mu wyjaśnił, co znaczy brocząca krwią włócznia i komu zaniesiono Graala wraz z jego zawartością. Ale nie ośmielił się pytać: zacny Gornemant z Goort, pod którego opieką przez czas jakiś przebywał, nauczył go bowiem, że rycerz doskonały nie zadaje nigdy niedyskretnych pytań. Tak więc Parsifal zmil­czał i wcale sobie nie zdawał sprawy, że ominął nadarzającą się niezrów­naną przygodę, najcudowniejszą, jaką kiedykolwiek ofiarowano młodemu rycerzowi. Gdyby był zadał pytanie, które mu się cisnęło na usta, gospo­darz zamku zostałby uzdrowiony, kraj cały wyzwolony z okropnych nieszczęść, on zaś sam otrzymałby najwspanialszą nagrodę. Ale o tym wszystkim miał się dowiedzieć dopiero poniewczasie, podobnie jak o tym, że ułomny pan zamku nazywa się Królem Rybakiem (przezwano go tak, gdyż z powodu kalectwa nie mógł zażywać innych rozrywek niż łowienie ryb), że w Graalu nie znajdowało się nic prócz hostii, jedynego pokarmu utrzymującego przy życiu starca, rodzonego ojca Króla Rybaka.

Chretien nic więcej o Graalu nie napisał, lecz zostawił potomnym coś więcej niż nie dokończoną opowieść: nieskazitelny mit, wokół którego będą się krystalizowały marzenia i aspiracje wielu pokoleń znacznej częś­ci zachodnioeuropejskiego społeczeństwa. Narodzi się cała literatura wy­jaśniająca, w jaki sposób Król Rybak stał się kaleką, kim był jego sędzi­wy ojciec, dlaczego włócznia krwawiła i co oznaczał Graal. W tekście Chretiena jest to po prostu talerz, lecz w innych utworach Graal prze­obrazi się kolejno w wazę, puchar, cyborium, talerz, z którego Jezus jadł podczas wielkoczwartkowej wieczerzy, misę, w którą nazajutrz po Męce Józef z Arymatei zebrał krew płynącą z ran Ukrzyżowanego, a nawet ­według niemieckiego poety Wolframa von Eschenbach - w drogocen­ny kamień, darzący mocą i bogactwem i chroniący od śmierci.

Z zawrotnej pustki, którą pozostawiło milczenie Parsifala, poeci i au­torzy średniowiecznych romansów będą mogli wyczarowywać własne wi­zje świata i społeczeństwa, a czytelnicy i słuchacze pozwolą rozkwitać swoim nadziejom i złudzeniom. Gdyby młody rycerz odezwał się wów­czas, gdyby był postawił pytanie przesądzające o jego losie, literatura średniowieczna straciłaby swoją najgłębiej poruszającą legendę, a litera­tura światowa wszystkich czasów - najbardziej poetyczne i najprzedziw­niejsze swoje tematy. Parsifal owego dnia został wezwany na schadzkę z przeznaczeniem, lecz geniusz autora sprawił, że do tego spotkania nie doszło.



Wyszukiwarka