Nepomucka [Tamaryszek w podróży]

Krystyna Nepomucka




Tamaryszek w podróży




Niedźwiedź! — wrzasnęłam, gdy tuż przede mną wyłonił się z mrocznego lasu kosmaty zwierz.

Nie mogłam ruszyć się z miejsca. Nogi wrosły mi w ziemię, ale i tak nie było gdzie uciekać. Wąska, górska ścieżka, a po obu stronach urwisko. W dole rwący, kamienisty potok. Olbrzymi niedźwiedź stanął na tylnych łapach, rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał mnie za chwilę nimi objąć. Otworzył pysk, rycząc chrapliwie.

— Maciek, ratuj! — wydobyłam z siebie z trudem szept, którego nie mógł usłyszeć, chociaż go powtórzyłam. Gardło było ściśnięte i głos w nim zamierał. Maciek był zaledwie kilka kroków za mną, trzymając za ręce bliźniaki. W tym samym momencie dzieci wyrwały mu się, uskoczyły w bok i runęły z krzykiem w dół, koziołkując po leśnym zboczu, zawadzając o pnie drzew, gubiąc buty.

— Mamo, mamo! — krzyczały przeraźliwie i tylko coraz cichsze echo powtarzało zanikające słowa.

Mimo rozpaczliwych wysiłków nie mogłam ruszyć się z miejsca. Niedźwiedź wciąż groźnie ryczał i kręcił łbem, ukazując kły. Z największym trudem odwróciłam głowę.

Maciek bezradnie stał nad urwiskiem, żując gumę, rozglądał się po niebie. Zauważyłam ze zgrozą, że ma ogoloną głowę, a przez jej środek biegnie wąska, stercząca szczotka farbowanych na różowo włosów. W uchu połyskiwał w słońcu srebrny kolczyk.

— Ratuj bliźniaki! — wydusiłam z siebie piskliwy krzyk i padłam na ścieżkę tuż przy jego skinowych, czarnych butach. Wydały mi się wielkie jak kajaki. Doczołgałam się do nich i usiłowałam szarpnąć zębami sznurowadło, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Lśniło złociście w słońcu, a ja trzymałam je teraz kurczowo zaciśnięte w ustach, bo Maciek nieoczekiwanie odbił się tymi buciorami od ścieżki, jak od trampoliny, i skoczył w przepaść, ciągnąc mnie za sobą na tym wydłużającym się sznurowadle. Chciałam krzyknąć, powiedzieć coś do niego, ale bałam się, że wymknie się ono z moich zaciśniętych zębów i spadnę w dół, rozbijając się o sterczące nad potokiem głazy. Szybowaliśmy więc razem, koliście w chłodnym górskim powietrzu niczym ptaki, to wzbijając się ku niebu, to opadając niżej, tuż nad wierzchołki zielonych smreków, rozjaśnionych słońcem. Pęd powietrza rozwiewał mi włosy, hamował oddech. Maciek wreszcie zanurkował głową w dół, ciągnąc mnie za sobą. Nierozważnie rozchyliłam usta. Sznurowadło wysunęło się z moich zębów, wlokąc się dalej za nim, a ja wrzasnęłam dziko i obudziłam się z głośno walącym sercem.

Nade mną pochylała się babunia. Dotknęła mego czoła, odgarniając wilgotne od potu włosy. Patrzyła na mnie z troską.

— Oj, babuniu… — jęknęłam z ulgą — miałam taki straszny sen… Niedźwiedź chciał mnie rozszarpać, bliźniaki się potopiły, a Maciek zamienił się w jakąś szkaradę z włosami na głowie.

— Nu, a gdzieżby one miały być, jak nie na głowie? — uśmiechnęła się babunia — zmora ci z pewnością na piersi siadła i dusić zaczęła. Ot co! One, te zmory i strzygi, za nami widać z kresów się przywlokły… — westchnęła — mnie też przed tygodniem jakaś dusiła, chociaż doktor nie chciał wierzyć. Tłumaczył, że to serce i że nie powinnam spać na lewym boku. Ale co on, biednieńki, może wiedzieć o zmorach, jeśli urodził się dawno po wojnie, a do tego w Warszawie?

Trzymałam babunię za rękę. Seledynowy świt przeświecał przez firankę okna. W całym domu panowała cisza.

— Pośpij jeszcze, Tamaryszku… — szepnęła łagodnie babunia, siadając na brzegu mego tapczanu.

— Boję się. Ten niedźwiedź może mi się znów przyśnić… — skarżyłam się drżącym głosem.

— Tak ja dam ci ciepłego mleczka z miodem, to strach minie i spokojny sen nadejdzie…

— Tylko nie mleka, babuniu — przestraszyłam się — zawsze są w nim kożuchy. To już lepiej zasnę, ale niech babunia posiedzi przy mnie, coś opowie… — prosiłam przymilnie.

Babunia wydała mi się nagle dobrym duchem w tej swojej białej, flanelowej koszuli, z ptasim gniazdem na głowie, spod którego wysuwał się cienki, siwy warkoczyk.

— Nu, tak ja ci opowiem o naszej dworskiej Marcyśce, którą zmora prawie każdej nocy dusiła, a najczęściej podczas pełni księżyca, do której nasz Filut wył. I księdza my do Marcyśki wzywali, kąty pokoju święconą wodą kropili. Dziewczyna do kościoła i spowiedzi każdego tygodnia sześć kilometrów na piechotę chodziła, dla umartwienia bez bucików, i nic. Zmora ją nadal nocami dręczyła, strzyga nawiedzała…

— Straszne… — szepnęłam i ciarki przeszły mi po plecach.

— Nasza kucharka, Anastazja, doradziła, żeby sprowadzić do Marcyśki hubkę, co ziołami leczyła, uroki odczyniała, zamawiała klątwy, gdy krowa mleka nie dawała…

— No i co?…— szepnęłam, wtulając głowę w poduszkę.

— Nic nie pomogło… Dopiero gdy Marcyśka dzieciątko powiła, to skończyły się zmory i strzygi — dodała z westchnieniem babunia, a mnie się oczy zaczęły kleić, zanikały powoli lęki, ogarniał spokój płynący ze śpiewnej melodii babcinego głosu. Szeptała coś jeszcze o hucznym weselisku Marcyśki we dworze, 43 panu młodym, synu kowala, ale jej słowa z trudem docierały do moich uszu i jakby przez watę. Zamajaczył gdzieś tam jeszcze obraz Maćka z farbowanymi na różowo włosami i chyba zasnęłam z dłonią w babcinej dłoni…


* * *


Żabelia zjawił się w pokoju z tortem wielkości młyńskiego koła. Nigdy wprawdzie takiego nie widziałam, ale podobno jest wielgachne.

— Kotuś, majątek stracisz, z torbami pójdziemy! — babunia chwyciła się za głowę, przypominającą wronie gniazdo.

Stałam przy otwartym oknie, przebierając niecierpliwie nogami w buciorach na grubaśnej podeszwie. Wybłagałam je od Żabelii, czyli taty, na urodzinowy prezent. Najpierw się żachnął, że nie potrzebne mi są buty ortopedyczne, gdyż nogi mam zdrowe. Wytłumaczyłam więc, że to teraz taka moda i wstyd się pokazać w szkole w normalnych bucikach. Pokręcił kółko na czole, przeżegnał się lewą ręką i ustąpił.

— Dziś same tylko nieszczęścia! — dorzuciła babunia dyszkantem — nie dość, że piątek, że Tamaryszek ma imieniny, to ty jeszcze wydajesz lekkomyślnie pieniądze, a na dodatek nadszedł list z wiadomością od…

Kręciłam się dalej niespokojnie przy oknie. Lada chwila mógł się zjawić Maciek i moje szkolne koleżanki, a babunia wciąż jeszcze wydziwiała.

Tort był imponujący. Chciałam nawet sięgnąć po cząstkę kandyzowanej gruszki, ułożonej w pięknościowy kwiat z wisienką pośrodku, ale bałam się, że babunia strzeli mnie przez łapę i znów zacznie wydziwiać, że źle mnie mama wychowała, że łakomstwo jest grzechem i że prawdziwa dama nie może ulegać żadnej pokusie, a przy stole jeść jak ptaszek.

Żabelia — Uszatek stał dalej bez ruchu, popatrując niepewnie to na babunię, to na tort. Wyglądał na całkiem skołowanego.

— Co też mama opowiada za herezje! Jakie znów nieszczęście, jaki list? — wyraźnie się zdenerwował — moja córka, a wnuczka mamy, ma imieniny, a ja mam jej tortu żałować? Jestem pewny, że jak się do niego dorwie zaproszone bractwo, nie pozostanie po nim ani okruszynka. Zapomniała już mama, jaką pojemność mają żołądki nastolatków?

— Kotuś, tu nie chodzi o wielkość tortu, a o ilość wydanych pieniędzy. Z nieba ci nie spadają… — zaskamlała — tort mogłam sama upiec z marchwi i z fasolki, jak za czasów okupacji niemieckiej… I zdrowszy, i tańszy… — popatrzyła łzawo na Żabelię.

— Przecież uskarża się mama, że za dużo ma pracy, że lada chwila padnie na serce z wyczerpania. Kupiłem więc tort, żeby wszyscy byli zadowoleni… — tłumaczył ugodowo, szczerząc zęby do babuni.

— Nu, kotuś, jak już od samego rana nieszczęścia, tak i ja się trochę zdenerwowałam — wzruszyła się babunia i natychmiast wpadła w swój kresowy akcent.

— O jakich znów nieszczęściach mama mówi? — zaniepokoił się nagle tato, obrzucając babcię i mnie spłoszonym wzrokiem.

— Mnie o ten nieszczęsny list chodzi… — jęknęła, popatrując niechętnym okiem na tort.

— O jaki znów list, u Boga Ojca? Zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatni.

— List od mamy! — wtrąciłam szybko, chcąc zakończyć sprawę, bo na zielonych światłach przechodził na drugą stronę ulicy Maciek i rozglądał się po oknach naszej kamienicy, jakby wiedział, że go wypatruję.

— Tutaj! — krzyknęłam, wychylając się przez parapet, ale chyba mnie nie usłyszał. Natomiast babunia podskoczyła, jak rażona prądem, chwytając się za serce.

— Skaranie boskie z tą dziewczyną! Zawsze ci powtarzałam, żebyś miał syna nie córkę… — pretensja zabrzmiała w głosie.

— Czy to moja wina? — obruszył się Żabelia.

— Żonę sobie nieodpowiednią dobrałeś, ot co! A teraz chce nam Tamaryszka odebrać. Ja tego nie przeżyję… — nieomal załkała.

— Co też mama opowiada?! Gdzie ten list? — zaniepokoił się poważnie tato, a mnie serce rosło do gigantycznych rozmiarów. Wyglądało na to, że oboje mnie jednak kochają.

— Jeśli go nie spaliłam, to może leżeć w kuchni na lodówce, tuż przy moich okularach.

Niecierpliwie nasłuchiwałam, kiedy wreszcie odezwie się dzwonek przy drzwiach. Nic się jednak na schodach nie działo. Widocznie Maciek spotkał którąś z moich koleżanek i tak długo rozmawiają pomyślałam — oby tylko nie Mirellę. Ona żadnej lojalności nie uznaje. Każdego chce przeciągnąć na swoją stronę, a później chwali się, że chłopaki za nią szaleją i nie może się od nich opędzić.

— Mama znów wszystko pokręciła! — oznajmił ze śmiechem Żabelia, wracając do pokoju — nikt nie chce zabrać nam Tamaryszka. Matka po prostu zaprasza ją do Ameryki na wakacje.

— Już dawno mi to mamusia obiecała — wtrąciłam uszczęśliwiona nie mogę się doczekać, żeby się z nią zobaczyć… — jednocześnie łakomie popatrzyłam na tort.

Żabelia akurat podszedł do okna, rozejrzał się po niebie błękitnym jak moje oczy.

— Pogoda dziś bardziej taka lemurzasta — uśmiechnął się z zadowoleniem, zapominając już o liście i tych hiobowych wieściach głoszonych przez babunię. Może przypomniał sobie nasze wspólne, piękne wakacje z Penelopą?

Zerknęłam w róg pokoju, gdzie stała na stoliku klateczka z naszą rudą chomiczycą. Nic się w niej nie poruszyło. Widocznie Penelopa, zwana przez babunię „myszakiem”, spała w swoim domeczku z brzozowej kory, który zrobił dla niej na biwaku Maciek.

— Co ty kotuś, opowiadasz? — zatrwożyła się babunia — niebo czyste i niebieściutkie jak rybie oko, słoneczko grzeje, a ty coś o chmurach…

— Lemurzaste, to znaczy pogodne! — wtrąciłam szybko, żeby uświadomić babunię i wyręczyć tatę w tych zawiłościach, do których tłumaczenia nie miał nigdy cierpliwości — tata lubi lemury i wszystko, co piękne, tak właśnie nazywa.

— A co to są te lemury? — wystraszonym wzrokiem babunia wpatrywała się we mnie, jak w widmo.

— Małpy! — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Żabelia, unosząc brwi, chrząknął ostrzegawczo. Pewnie obawiał się, że powiem coś o jego ukochanej pani Lemur, która wyszła cało i zdrowo z wypadku samochodowego, spowodowanego przez nietrzeźwego męża.

— Nu, jak można śliczną pogodę porównywać z małpią mordą? — patrzyła na mnie z niesmakiem — co się teraz na tym świecie wyrabia? Zgroza i zgorszenie! — dodała, rozglądając się bezradnie po pokoju. Świat stanął do góry nogami, ot, co! Pogodę nazywa się po małpiemu, chłopaka przyjmuje się w przyzwoitym domu, zamiast go z niego pędzić, żeby się dziewczynie coś złego nie przytrafiło, a tu, jak słyszę, za chwilę przyjdzie kawaler, i to nie z kwiatami, jak bywało, a dobry ton nakazywał. Jedynie z apetytem, i to z takim, jak po strajkowej głodówce… Nikt nie liczy się z drożyzną i z… – spojrzała spłoszonym wzrokiem w stronę Żabelii i nie dokończyła, machnąwszy jedynie dłonią. Tata stał dalej przy oknie, z oczami wzniesionymi ku niebu i chrząkał ostrzegawczo.

— Jak się ta małpa od pogody nazywa? — zwróciła się w moją stronę babunia. Nie liczyła, że tata jej odpowie. Na wspomnienie o drożyźnie i takich różnych, Żabelia zgrzytał jedynie zębami, niczym strzyga z babcinych opowieści, a nie najprawdziwszy ojciec. Oboje wiedzieliśmy, że w takiej chwili zaczną się babcine wspominki od słów: „u nas na kresach”. Te jakieś kresy, w pojęciu babuni, to było coś, jak z książki Wyspa szczęśliwości. Dostałam taką na moje piąte urodziny, ale jej nie lubiłam. Same ilustracje i głupoty w niej były.

Na trawnikach spacerowały pieczone gęsi z widelcami wbitymi w oskubane i tłuste boki. Bardzo było mi ich żal. Musiało je to przecież boleć, a ja kochałam wszystkie stworzenia. Na paterach pod drzewami rosły torty niczym grzyby, a zamiast deszczu sypały się z nieba cukierki. Gdy zwierzyłam się babuni z moich odczuć, to nazwała mnie przemądrzałym, niewdzięcznym dzieckiem, z którego nic dobrego z pewnością nie wyrośnie. Tę książeczkę babunia przechowywała niczym najcenniejszy skarb, bo pochodziła z czasów jej dzieciństwa. Ze wszystkich wojennych klęsk, jak powiedziała, to właśnie ta Wyspa szczęśliwości ocalała i jakiś szkaplerz po pradziadku. Wszystko inne przepadło na tych właśnie ukochanych babcinych kresach, i to razem z pięknościowym dworkiem, starymi lipami i z psem Filutem w budzie z zielonym daszkiem. Według babci, to na tych kresach nawet orzechy były wielkości mandarynek, a nie — takie byle co, jak się teraz kupuje na targu. Jajka te, były dwa razy większe, a najczęściej z dwoma żółtkami w środku, nie mówiąc już o dorodnym drobiu. Kurczaki wielkością przypominały podobno indyki…

Zapytałam kiedyś Żabelię, czy rzeczywiście tak było na tych Kresach Wschodnich, o których się teraz wciąż mówi. Dawniej podobno nie wolno było nawet o nich wspominać, a jeśli już się mówiło, to należało narzekać na tamtejszą nędzę, od której wybawił nas Związek Radziecki. A wszystko to spowodował kiedyś jakiś Lenin, co nosił krawaty w kropki i był łysy, i po śmierci został zabalsamowany i do jego mauzoleum stały kolejki smutnych ludzi, takie jak u nas po mięso w stanie wojennym, którego nie pamiętam. Ów Lenin mieszkał kiedyś w Poroninie. My tam z tatą jeździliśmy do rodziny mojej mamy, gdy byłam jeszcze mała, ale zapamiętałam z tamtych czasów rower, który stał między nogami tego pana Lenina na pomniku. Wyciągniętą w kierunku gór ręką pokazywał, że tam należy iść na wycieczkę. Tato mi tłumaczył, że górale mu ten rower podarowali, aby jak najszybciej opuścił Poronni, jednak nie wolno mi było u tym nikomu mówić, bo mogłoby się to dla taty źle skończyć. Teraz już nie jest u nas ten pan Lenin modny i można na jego temat mówić, co się komu podoba, ale to już przestało podobno ludzi bawić. Teraz są inne lematy, których lepiej głośno nie poruszać, żeby nie mieć na przykład sprawy sądowej za obrazę, — ale o jakie chodzi, to nie wiem, bo tak naprawdę, to teraz myślę tylko o Maćku i o letnich wakacjach z mamą.

W chwili gdy Żabelia — Uszatek tłumaczył babuni, że lemury i chmury to są dwie różne rzeczy i nie powinno jej się to mylić, odezwał się wreszcie upragniony dzwonek. Rzuciłam się więc do drzwi, żeby je Maćkowi otworzyć. Zdążyłam jednak za sobą usłyszeć, głos babuni ostrzegającej tatę, że będą jeszcze ze mną kłopoty i powinien się liczyć z tym, że wkrótce może być jakiś „przychówek”. Może myślała o kociaku, o którym od dawna marzyłam, a ona nie chciała nawet o nim słyszeć?

Maciek stał w otoczeniu trzech moich koleżanek. Znały go z opowiadań. Widocznie spotkali się na schodach, tak jak przewidywałam, a Mirella, jako ta najodważniejsza i przebojowa, z pewnością pierwsza do niego zagadała. Minę miał lekko wystraszoną, bo ona wciąż jeszcze chichotała. Gośka i Jolka dawały mi porozumiewawcze znaki oczami. Pewnie chodziło o to, co Mirella miała na głowie. Piszczały z uciechy, trącając się łokciami. Oniemiałam. Włosy Mirelli, zaczesane do góry, usztywnione lakierem, wyglądały, jakby stanęły ze strachu dęba. Fryzura ta przypominała gigantycznych rozmiarów ukwiał, o którym uczyłyśmy się na lekcji biologii. Był przyozdobiony wetkniętym kwiatem białej plastikowej margerytki. Było to jednak przebojowe i bombowe uczesanie.

— Super! — jęknęłam z zachwytu nad jej pomysłowością i odwagą.

— Lubię oryginalne uczesania — objaśniła z wyższością, wręczając mi torebkę moich ulubionych „mordoklejek”.

Zadowolenie z prezentu oznajmiłam przeciągłym gwizdem i od razu zaczęło się hałaśliwe składanie życzeń. Wybuchałyśmy wciąż na nowo śmiechem, bo niektóre były zabawne, jak chociażby życzenia Mirelli, abym dochowała się licznego potomstwa od chomiczycy, a „mordoklejki” mają mi przypominać, że gdy wyjdę za mąż, to powinnam takie właśnie kupować, żeby niezbyt dużo mówić. Jej rodzice właśnie dlatego się rozwiedli, że się wciąż ze sobą kłócili. Na szczęście zeszli się po paru tygodniach. Ojcu podobno brakowało tych matczynych gderań, a mamie pogwizdywania taty, gdy nie miał ochoty jej słuchać. Teraz oboje wygwizdują różne melodie, prześcigając się w tym i wszystko kończy się śmiechem.

Życzenia i prezenty były bombowe. Dziewczyny piszczały nad nimi, jakby to one, a nie ja zostały obdarowane. Jolka to nawet podskakiwała, jakby ćwiczyła skakankę, gdy oznajmiłam, że trafiła w dziesiątkę, dając mi w prezencie piękny album o zwierzętach świata. Gośka kręciła się w kółko niby bąk, tupała nogami, wydając z siebie przeciągłe indiańskie ju — huuu, gdy nieomal płakałam ze szczęścia nad prezentem opakowanym w dziesięć różnej wielkości pudełek. Był to pamiętnik w kremowych okładkach, z wytłoczonym na wierzchu wianuszkiem z róż i niezapominajek, a do tego zapinany na pozłacaną klamerkę. Zawsze o takim marzyłam. Kilka razy wspomniałam o tym przy babuni, sądząc, że może mi podobny podaruje, ale każdego roku otrzymywałam wyłącznie domowe pantofle, praktyczne, w szaroburym kolorze, i ciepłe, żebym w zimie nie przeziębiła pęcherza. Upierała się, że ,,od podłogi ciągnie”, i tego my z tatą nigdy nie stwierdziliśmy. Zmieniały się tylko numery tych bamboszy. Stopy mi wciąż jeszcze rosły. Ostatnio, babunia orzekła, że mam już prawie takie, jak „podolski złodziej”, chociaż nie umiała wytłumaczyć, o jakie Podole chodzi i dlaczego złodzieje stamtąd mają inne stopy od naszych, warszawskich. Życie jednak pełne było tajemnic i zagadek.

Rwetes w przedpokoju trwałby z pewnością dłużej i Maciek wreszcie mógłby się do mnie dopchać z życzeniami, gdyby nie wtargnęła babunia. Na ułamek sekundy zapanowała pełna trwogi cisza.

— A ja myślała, że to rozbrykane stado koni rży tak i tupie… wdarł się w nią głos babuni — przypomniała się mnie stadnina pana Dziwiłły u nas, na kresach. Tylko, że jego konie byli karne, nie hałasowali, gdy brali udział w uroczystościach i defiladach w Pikiliszkach… wypowiedziała to wszystko z powagą i zamknęła za sobą cicho drzwi, a my jeszcze przez długą chwilę staliśmy w grobowej ciszy, żeby wreszcie zacząć się dławić wstrzymywanym długo śmiechem, zupełnie, jakby nas diabeł opętał. Dopiero po chwili udało się Maćkowi zapanować nad ogólną wesołością. Dopchał się do mnie ostatni, żeby wreszcie złożyć życzenia i wcale nie rzucił mi się na szyję, jak robiły to moje przyjaciółki. Podszedł, trzymając ręce za plecami. Jak się ukazało, w jednej trzymał niewielki rulon, oklejony papierem w czerwone i żółte serduszka. W drugiej nadwiędłą wiąchę różowych peonii. Pachniało nimi w całym przedpokoju, a ja natychmiast pomyślałam, że chyba obrabował z nich cały przydomowy ogródek swojej ciotki, w czym pomagały mu z pewnością pięcioletnie bliźniaki, które go podobno na krok nie odstępują, jakby był ich kolesiem. Nieśmiało wcisnął mi ten tajemniczy rulon, życząc, abym wreszcie dokończyła zaczętą powieść o Piesolewie i została kiedyś sławną pisarką.

— Kwiaty są dla twojej babci… — mruknął z zakłopotaniem, opuszczając oczy, gdy nieświadomie wyciągnęłam rękę po bukiet.

Dziewczęta natychmiast zainteresowały się zawartością ładnie opakowanego rulonu, ale ja powiedziałam, że zajrzymy do niego później i należy wreszcie opuścić przedpokój.

Kwiaty wywarły na babuni piorunujące wrażenie.

— Ot, elegancki kawaler, jakby się u nas na Kresach Wschodnich chował… — przyjęła z godną miną bukiet z rąk Maćka i zachwyciła się kwiatami, nadstawiając piegowatą dłoń do pocałunku.

Maciek szurnął niezgrabnie adidasami i zaczerwienił się, a uszy mu tak płonęły, jak czasem Żabelii, gdy się czymś denerwował. Żadnej z dziewczyn coś takiego się nie przytrafiło, gdy witały się z babunią i Żabelią — Uszatkiem.

Nim zasiedliśmy do uroczyście przybranego stołu, zjawiła się spóźnialska Kaśka z doniczką miniaturowego, włochatego kaktusa ,,na szczęście”, jak powiedziała, składając życzenia i wcisnęła mi dodatkowo spore opakowanie balonowej gumy do żucia. Babunia, szczęśliwie, tego nie zauważyła. Tępiła żucie gumy, twierdząc, że będę miała szczękę jak u boksera, a balonową — natychmiast konfiskowała, gdy ją zdołała gdzieś wywęszyć w moich skarbach. Nie przepadałam za żuciem gumy, bo przypomina to poruszającą nieustannie żuchwami krowę, ale moda jest modą. Nie można się w szkole z niej wyłamywać, gdyż zaraz się od ciebie odwrócą i zaczną na różne sposoby dokuczać. Zupełnie jak tym, co nie przynoszą do klasy modnych ostatnio telefonów, zwanych „komórkami”. Można po nich odróżnić dzieci bogatszych rodziców od tych biedniejszych. Jak Żabelia się o tym dowiedział, to orzekł, że gdyby był nawet milionerem, nigdy by nie zafundował mi telefonu komórkowego, bo — jak stwierdzili naukowcy — wywołuje raka mózgu.

Żabelia uważa, że należy zawsze być sobą, zachować indywidualność i nie powodować się instynktem stadnym, nie przejmować się tym, co o nas inni powiedzą lub pomyślą. Powiedział, że od początku świata wszystko, co odbiega od normy, wywołuje niechęć i sprzeciw. Nawet kanarek, gdy ucieknie z klatki, zostanie zadziobany przez wróble, bo jest inny niż one. A ja mam pamiętać o tym, że w każdej społeczności, jak się wyraził, jest zawsze więcej wróbli niż kanarków. Taki ten mój tata mądry, ale chociaż stara się być młodzieżowcem, to jednak należy do starców, więc kto by takiego słuchał? No, ale ja słucham, bo go kocham. Przed nikim się jednak do tego nie przyznaję, bo chcę być modna i przebojowa. Z rozpaczą zauważyłam, że Maciek chyba się od taty zaraził, bo wciąż mi coś wytyka… Ostatnio nawet to. że gdy jestem w towarzystwie moich koleżanek, to wrzeszczę i śmieję się głośno jak i one, a wygląda na to, że usiłuję je nawet przekrzyczeć…

Kto by pomyślał, że życie może się tak komplikować od samego już prawie przedszkola. Na wszelki wypadek „balonowe żuwaczki” wsunęłam dyskretnie do kieszeni Żabeliowej wiatrówki, żeby sokole oko babuni ich nie wypatrzyło.

Ogromniasty tort, nad którym, nie wiadomo skąd, wzięła się bzycząca osa, stał pośrodku stołu otoczony wianuszkiem różnych słodkości i owoców ułożonych na wyciągniętych przez babunię resztkach „magnackiej fortuny”, jak tato nazywał przechowywany przez babcię serwis. Odziedziczyła go po swojej prababce, którą znałam jedynie z opowiadań i pożółkłej fotografii. Miała chyba zeza! Podobał mi się jedynie piesek siedzący obok jej fotela. Był łaciaty.

Ten serwis był kiedyś przeznaczony na prezent ślubny dla jakiejś kuzynki Amelii, która „szła za mąż” za pułkownika, ale nim babunia zdołała dowieźć kosz z porcelaną do Warszawy, to wybuchła wojna i babunia nie mogła już dojechać do miasta, w którym mieszkała kuzynka. Nie było więc ani ślubu, ani kuzynki Amelii. Nikt nie wiedział, co się z nią stało. O tym pułkowniku, to babunia dowiedziała się po kilku latach, że zginął w obronie Warszawy. Przetrwała tylko ta krucha porcelana, nad którą babunia teraz się trzęsła, i nawet nie podarowała jej tacie na ślubny prezent. Twierdziła, że moja mama zawsze miała do wszystkiego dwie lewe ręce i mogłaby ją wytłuc w miesiąc, bo podobnie jak i tata uważała, że najładniejsze przedmioty należy używać na co dzień, a nie tylko od święta, bo one są po to, aby cieszyły oczy, a nie leżały w walizce na pawlaczu.

Było wielkim poświęceniem ze strony babuni, że wyciągnęła te pięknościowce na moje imieninowe przyjątko. Może mnie jednak troszeczkę kochała?

Krajanie tortu nie obeszło się bez pokrzykiwań i śmiechu. Każdy miał jakieś specjalne życzenie, poza tym, żeby porcja była wielgachna. Gośka dopominała się o cząstkę gruszki,, a Kaśka prosiła nieśmiało o kawałek z przewagą skórki pomarańczowej, Jolka z Mirellą przymawiały się o tę jego część z kawałkami ananasa i z bitą śmietaną. Jedynie Maciek, spoglądając lękliwie na babunię, nie miał żadnych życzeń i zadowolił się tym, co mu Żabelia podał na talerzyku. Tato również przydźwigał z kuchni tacę z gorącą czekoladą. Uparła się na nią babunia. W jej młodości na kinderbalach podawało się obowiązkowo czekoladę z bitą śmietaną, a w biedniejszych domach — kakao z pianką. Mój wszystko wiedzący Żabelia — Uszatek doniósł nam dyskretnie kilka butelek coca–coli, przyjętych z dużym zadowoleniem. Babunia widocznie me chciała być gorsza. Przypomniała tacie donośnym głosem, że w lodówce są jeszcze dwa kartony soku pomarańczowego. Zastrzegła się jedynie, że nie jest pewna, czy nie są już przeterminowane. Na wszelki wypadek nie zachęca młodzieży do spożycia.

— My na biwaku gotowaliśmy wodę wprost z jeziora razem z glonami i nic nam się nie stało… — wtrącił na pocieszenie Maciek.

Tort smakował nadzwyczajnie, czekolada też. Nawet Mirella, która postanowiła się odchudzać, zjadła dwa pokaźne kawałki, chociaż babunia nie spuszczała z niej wzroku. I to, jak się okazało, wcale nie z powodu jej apetytu.

— Nu, młoda damo, czy ten wazonik na głowie jest sztuczny, czy zrobiony z prawdziwych włosów? — zwróciła się do niej.

— Z moich własnych, proszę pani… — odpowiedziała z dumą, dotykając mimo woli pozlepianych w ukwiał włosów — widziałam podobną fryzurę w telewizji, gdy pokazywano włoską modę. W mojej jednak brakuje jeszcze kolorowych piórek… — westchnęła.

— Ja przywykła już do długich włosów, jak u mojej wnuczki, chociaż nie popieram… Do talerza z zupą włażą i ręka wpada w manierę przy odrzucaniu ich na boki, ale żeby doniczka z kwiatem, to nie widziała ja w życiu czegoś takiego… — dziwiła się babunia.

— Teraz wszystkie dziewczyny noszą długie i proste, to ja chciałam inaczej i wystrzałowo… — tłumaczyła Mirellą. Nawet w szkole trudno ją było przegadać.

Znaczy się indywidualistka… — uśmiechnęła się z zadowoleniem babunia, zwracając się do Żabelii — ot, widzisz, kotuś, ty też uczysz Tamaryszka, żeby zachowała swoją indywidualność i teraz popatrz, do czego to może doprowadzić. Tylko patrzeć, jak Tamaryszek ufarbuje sobie włosy na zielono i obsmyczy je jak po tyfusie bywało w pierwszej światowej wojnie…

Wybuchnęliśmy śmiechem. Nawet tata z trudem utrzymywał powagę. Wpatrywałam się w niego błagalnie, żeby uwolnił nas od towarzystwa babuni, a najlepiej i od swego, bo dziewczyny jakoś zmarkotniały, trochę przycichły i zajęły się jedynie zmiataniem słodkości z talerzyków, zamiast rozmawiać o tym, co ślina na język przyniesie.

Żabelia z pewnością dostrzegł rozpacz w moich oczach, ale rozegrał sprawę całkiem inaczej. Zapytał Maćka, jak sobie radzi z bliźniakami, kiedy chcą wykazać swoją zbiorową, w dwu osobach, pojedynczą indywidualność.

Parsknęliśmy śmiechem.

Strach pomyśleć, proszę pana! — westchnął z powagą Maciek, i dziewczyny, nie wiedzieć dlaczego, roześmiały się już na zapas.

Mieliśmy takiego skundlonego jamniczka… — zaczął z przejęciem, i ja stwierdziłam, że jest piękny, chociaż podobno mężczyzna nie musi być urodziwy, a jedynie mądry, ale ja chciałam, żeby był i jednym, i drugim. Może właśnie dlatego Żabelia kiedyś powiedział do babci, że rośnie w domu maksymalistka, ale nie pamiętam, przy jakiej okazji to stwierdził.

— Gdy byłem na wakacjach — zerknął w moją stronę — to akurat potrącił go samochód. Bliźniaki tak podobno ryczały, że sąsiadka wybiegła zobaczyć, kto je katuje, a to one tak za naszym pieskiem rozpaczały.

Przyglądałam się Maćkowi z zachwytem. Gdy się lekko uśmiechał, i obił mu się wyraźnie dołeczek w prawym policzku, a dziewczyny wpatrywały się w niego jak w telewizor. Był super i pewnie mi go zazdrościły.

— Nu, ale u nich serce wielkie! — rozczuliła się całkiem nieoczekiwanie babunia — jak tak zwierzaka kochały, to i człowiekowi w przyszłości krzywdy nie wyrządzą. Od maleństwa trzeba uważać na dzieci, żeby im serca nie stwardniały… — zakończyła z westchnieniem, spoglądając na mnie surowo, chociaż były to moje imieniny. Ilekroć buntowałam się przeciw wynoszeniu śmieci i skakaniu po coś tam do sklepu, gdy akurat leciał przygodowy serial w telewizji, to babunia lamentowała głośno i płaczliwie, że u mnie serce z kamienia, a ona jest sterana życiem i opieką nade mną, więc trudno jej po schodach biegać. A przecież ja to wszystko chętnie zrobię… No, może nie tak bardzo chętnie, ale zrobię. Nie wtedy jednak, gdy w telewizorze jest coś ciekawego. Nie zdarza się to zbyt często i dlatego trzeba wykorzystać moment.

Jolka zaraz wtrąciła, że te bliźniaki to dobrze rozumie, że tak rozpaczały. Ona też miała pieska, który umarł przed rokiem ze starości i do dziś na jego wspomnienie chce się jej płakać, ale na pamiątkę po nim została obróżka i ona wierzy, iż zwierzęta mają swoje niebo, i dalej żyją po śmierci. Jej babcia tak mówiła…

— A moja, to nawet ducha psa widziała! — wpadła jej w słowa Kaśka i z przejęciem zafundowała nam psiego dreszczowca. Jej babcia mieszkała pod Warszawą. W tym samym domu wynajmował pokój jakiś stary kawaler. Gdy wracał z pracy, przyplątał się do niego zimą bezdomny, zagłodzony pies. Nakarmił go, opatrzył łapę, na którą kulał, a rano, idąc do pracy, wypuścił go na dwór. Kundelek poszedł za nim do przystanku autobusowego. Gdy wracał późnym popołudniem, psina tam na niego czekała. I tak było codziennie. Któregoś dnia wiosną właściciel Rudzika poprosił babcię Kaśki, żeby przez parę dni wynosiła pieskowi jedzenie, które jej przyniósł, bo on jedzie na wesele kuzyna do Kielc. Kundelek każdego popołudnia wybiegał po swego pana i czekał na niego do ostatniego autobusu. Któregoś dnia nie wrócił na noc. Nie było go także rano, gdy jej babcia wyszła, aby nakarmić Rudzika. Dowiedziała się od sąsiadki, że piesek wpadł pod autobus i zginął na miejscu. Poszła tam ze swoim zięciem i pochowali Rudzika pod najbliższym drzewem. Następnego dnia rano zobaczyła przez okno, że sąsiad wraca do domu. Przed nim biegł, jak zwykle w podskokach, Rudzik. Machał ogonkiem, ocierał się o jego nogę. Pomyślała, że to z pewnością nowy przybłęda, łudząco podobny do tamtego. Wyszła zaciekawiona przed dom i z niedowierzaniem obserwowała sąsiada, który schylał się, głaskał obskakujące go zwierzę. Akurat znajoma wracała z zakupów i też się przy niej zatrzymała, bo to właśnie ona poinformowała babcię Kaśki, że Rudzik nie żyje. Gdy sąsiad znalazł się blisko domu, pies nagle rozpłynął się na ich oczach jak mgła, a był to słoneczny ranek. Gdy poinformowała właściciela o tragicznej śmierci Rudzika, to nie chciał uwierzyć. Twierdził, pies czekał na niego dokładnie w tym samym co zwykle miejscu całą drogę prowadził go do domu…

Nie do wiary… — szepnęła z przejęciem babunia, a mnie zrobiło się tak bardzo żal Rudzika, że z trudem powstrzymałam łzy. Dziewczyny także popatrywały łzawo po sobie. Powiało nagle smutkiem, chociaż pokój był pełen słońca, zapachu peonii, a z odtwarzacza Żabelii dochodził śpiew mego ulubionego Piaska.

Bardzo prawdopodobna historia — wtrącił tato, gdy zaległa na moment cisza — psy posiadają przecież świadomość. Potrafią nauczyć się kilkunastu prostych czynności. Pamiętają miejsca i ludzi. Tęsknią, cierpią, kochają, służą wiernie i potrafią oddać życie w obronie swego pana… Z pewnością więc mają i duszę… — skierował wzrok na klateczkę z Penelopą — jednak opinie weterynarzy i psychologów na ten temat są podzielone. A jeżeli mają, to zwierzę, wyrwane nagle z życia, może zachować przez jakiś czas pozacielesną świadomość…

To takie ciekawe… — wtrąciła z przejęciem Gośka, wpatrując się w Żabelię okrągłymi ze zdumienia oczami. Zupełnie jak na lekcji matematyki, gdy profesor objaśniał jakieś zawiłe wzory. — I ja w to wierzę, proszę pana — oznajmiła z wiarą w głosie. — Gdy umarł mój piesek, to przez parę dni słyszałam chrobotanie jego pazurków na parkiecie, ale w domu mówili, że zmyślam… — głos się jej podejrzanie załamał.

Musiał cię ten piesek bardzo kochać — powiedział Żabelia zwierzęta to potrafią. Moglibyśmy się od nich wiele nauczyć. Chociażby tego, z jaką troską i instynktowną mądrością wychowują swoje młode. Są przy tym wierne w uczuciach — powiódł po nas wzrokiem i leciutko się uśmiechnął — czy wiecie, że na przykład gęś, kruk, wieloryb czy delfin wybierają sobie jednego partnera na całe życie? A trzeba wam wiedzieć, że taki kruk żyje około siedemdziesięciu lat… Gdy utraci partnera, do końca pozostaje wdowcem. Wieloryby czasem nawet popełniają samobójstwa z tęsknoty. Wypływają w tym celu na brzeg lub próbują rozbić się o przybrzeżne skały…

Patrzyłam z uwielbieniem na Żabelię, że taki mądry i wszystkowiedzący. Nawet wypięłam dumnie mój mikry biust i popatrzyłam po dziewczynach, czy doceniają należycie, jakiego mam tatę.

— Proszę pana, ja chciałbym zapytać… — zaczął niepewnie Maciek, ale nie zdołał dokończyć zdania, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk babuni, podskakującej na fotelu jak sprężyna.

— Jezusie! — darła się z oczami w słup — „myszak” wlazł mi pod sukienkę! Po nodze pnie się do góry, jak po drabinie…

Zrobiło się zamieszanie. Wszyscy, łącznie z Żabelią, znaleźliśmy się nagle pod stołem, i to na czworakach, usiłując wypłoszyć chomiczycę spod babcinej sukni i schwytać ją, nim zaszyje się w jakimś zakamarku pokoju. Gdy znajdowała się na wolności, schwytanie jej nie było takie proste. W tej chwili zwierzątko, spłoszone krzykiem babuni i naszym histerycznym śmiechem, biegało jak oszalałe po dywanie.

— Kto ją wypuścił z klatki? — dopytywał się podniesionym głosem Żabelią, wijąc się między krzesłami niczym wąż. Maciek przytomnie podskoczył do drzwi prowadzących do przedpokoju i je starannie zamknął.

— To pewnie moja wina… — tłumaczyła się wystraszona Gośka — widocznie nie domknęłam klateczki, witając się z Penelopą.

— Mniejsza z tym kto… — zmitygował się Żabelia — byle tylko jej nie rozdeptać!

Mirella, raczkując po dywanie, przewróciła się ze śmiechu, gdy Gośka chwyciła z krzykiem jej stopę, zamiast chomiczycy przemykającej obok jej ręki. W tym samym momencie wrzasnęła strasznym głosem, łapiąc się za ukwiał na głowie.

— Ten myszak wkręcił się w moje włosy! — piszczała, miotając się po dywanie. Żabelia przyszedł jej z pomocą, a wystraszona Penelopą, z bijącym nieprzytomnie sercem, znalazła się w moich dłoniach. Zaraz też Maciek przyniósł klateczkę. Miał przy tym minę, jakby spotkało go nieszczęście i popatrzył na mnie z takim żalem, że natychmiast uprzytomniłam sobie, jaki popełniłam wobec niego nietakt.

— Ludzie! — krzyknęłam znienacka takim głosem, że babunia ponownie chwyciła się za serce, dostała czkawki, a dziewczyny, jak na komendę, zerwały się z podłogi.

— Chodźmy wreszcie rozpakować mój prezent od Maćka! Zapraszam więc na deser specjalny.

Chyba nie każesz nam go zjadać po kawałku? — wpadła mi w słowa Mirella naburmuszonym głosem. Z pomocą Gośki doprowadzała do porządku ten swój wazonik na głowie. Gośka z trudem utrzymywała powagę, zerkając w moją stronę.

Chwyciłam ze stolika rulon, na którym leżały prezenty i uniosłam go w górę. Zalśniły w słońcu czerwone i żółte serduszka. Zaciekawione dziewczyny otoczyły mnie kołem. Maciek opuścił skromnie oczy i przysunął się bliżej Żabelii, bo mężczyźni najchętniej trzymają się razem. Babunia jeszcze wciąż dyszała ciężko na fotelu, zerkając z niechęcią na klatkę z Penelopą, którą tata ustawił obok prezentów, aby mieć „zwierzątko na oku”, jak się wyraził.

Rozwijałam powoli szeleszczącą folię, a później ostrożnie biały rulon. Serce waliło mi z emocji i ciekawości.

Bomba odlotowa!… — jęknęłam z przejęciem i dumą, unosząc rulon nad głową. Był na nim namalowany kredkami mój portret z chomiczycą na ramieniu.

Fantastiko! — wykrzyknęła pierwsza Mirella, zapominając o swoim zdemolowanym uczesaniu.

Dooobry! — uznał z podziwem i z zastanowieniem w głosie Żabelia — bardzo dobry…

Nu, takie śliczności, to ty nie jesteś… — wtrąciła babunia z naganą w głosie — u ciebie na tym kartonie i oczy za duże, i nos za mały…

Super! — jęknęła z przejęciem Gośka w różowym podkoszulku z dwoma czarnymi kotami, trzymającymi się za łapki.

Piękny ten niebieściutki opalacz z falbanką… — zachwycała się Jolka.

No i Penelopą na medal… — dodała Kaśka z podziwem.

A ja? A ja? — dopytywałam się, patrząc po ich twarzach — czy jestem na nim podobna do siebie?

Jak żywa, ale jakaś inna… — wtrąciła lojalnie Gośka, popatrując to na portret, to na Maćka i nagle wszystkie zaczęły się nim interesować. Wypytywały się, do której chodzi szkoły, czy gra w kosza, gdzie mieszka? Zaczęły się przymawiać, żeby je także sportretował. Mirella nawet zaczęła zmyślać, że zostanie modelką, gdy tylko skończy szkołę, i że warto byłoby namalować jej wystrzałową fryzurę.

Żabelia tak jakoś ciepło popatrzył na Maćka, a wszystkim oznajmił wielkim głosem, że będzie jeszcze jedna niespodzianka. Uczci się nią już nie solenizantkę, ale ocalałą w cudowny sposób z plątaniny włosów Mirelli, Penelopę.

— Uwielbiam niespodzianki! — krzyknęłam. „Dziewczyny dołączyły do mego stwierdzenia z radosnym pokrzykiwaniem. Babunia chwyciła się za głowę, popatrując z lękiem na Żabelię.

— Kotuś, ja na śmierć zapomniała o tej niespodziance!

— Nie ma sprawy! — Żabelia wyszczerzył do babuni w uśmiechu zęby. Też takie wystające do przodu, jak moje.

— Maciek! — zwrócił się do niego uroczystym głosem — jedziemy po lody! Schodzę do garażu, a ty spisz na karteczce ulubione smaki dziewczyn.

Wystąpienie Żabelii spowodowało jeden wielki krzyk radości. Z trudem przebił się przez niego głos babuni. Dopominała się dla siebie lodów pistacjowych.

— Będę pamiętał, zapewniał ją Żabelia — a mama niech nie zapomni, że jeszcze dziś mam ważne spotkanie i nie będzie mnie na kolacji — spojrzał porozumiewawczo w moją stronę. Od razu domyśliłam się, że chodzi tu o panią Lemur, która przeprowadziła się do Milanówka. Tata wykorzystywał każdą okazję, żeby ją odwiedzić pod pretekstem pomocy w urządzaniu domu. Pan Damazy, po tym nieszczęsnym wypadku samochodowym, był częściowo inwalidą i nadawał się już tylko do siedzenia w ogrodzie, a nie do pracy przy ustawianiu mebli.


Ubieraj się szybko i nie marudź! Do pokoju babuni wpadł Żabelia, gdy akurat przewracałam się na drugi bok. Była niedziela i cieszyłam się na dłuższe poleżanko, ale nikt nie umiał tego uszanować. Najpierw zbudziła mnie babunia, wybierająca się do kościoła. Pogderała, że nie idę razem z nią, a powinnam. Uważała, że sobotnie popołudniowe msze są dla starców i wstyd, abym w nich nie uczestniczyła. Nie potrafiła zrozumieć, że wolę być z Panem Bogiem w prawie pustym kościele, a nie z tłumem przepychających się ludzi, stojąc prawie całe nabożeństwo, gdyż trzeba ustąpić miejsca starszym. Zamiast się modlić, porozmawiać osobiście z Panem Bogiem, to myślę wówczas tylko o tym, że bolą mnie nogi i że to tak długo trwa, i niewiele nawet widzę, co dzieje się przy ołtarzu. Zawsze ktoś go zasłoni plecami.

Gdy tylko przymknęłam oczy i zaczęło mi się coś śnić, to ponownie wpadł do pokoju tata, jakby się paliło, i kazał mi wstawać.

— Tato, co się dzieje? — zaniepokoiłam się, siadając na łóżku.

— Jedziemy do zoo! — oznajmił z radosną miną.

— Byliśmy w zeszłą niedzielę… — tłumaczyłam rozczarowana. Miałam inne plany.

— Nie wymądrzaj się, tylko szybko wstawaj… — zaczął mnie popędzać — zaraz wróci babunia. Przygotuj stół do śniadania. Ja już nastawiłem wodę na herbatę. Szkoda każdej chwili, a pogoda dziś pięknościowa — dodał z zadowolonym uśmiechem.

Wciągnęłam niechętnie dżinsy i podkoszulek w różowe paski.

— Nie masz już nic lepszego niż ten rozciągnięty, niezbyt świeżo wyglądający ciuch? — zagadnął, gdy znalazłam się w kuchni.

— Przecież jedziemy do zoo. Kto nas tam będzie oglądał? — powstrzymałam się w ostatniej chwili, żeby nie wzruszyć ramionami, oboje z babunią bardzo tępili takie zachowanie.

— Chociażby małpy — wyjaśnił z zadowoloną miną, poprawiając kołnierzyk przy świeżutko wyprasowanej koszuli w kolorowe samochodziki. Nałożył do niej nowe, przed tygodniem kupione dżinsy. Westchnęłam ciężko, ustawiając filiżanki na stole. Kuchnia zastępowała nam jadalnię. Z jej okna widoczne były rozkwitające kasztany w Ogrodzie Saskim. Babunia, wchodząc do niej, już od progu oznajmiła z natchnioną miną, że ksiądz miał piękne kazanie o miłości bliźniego.

— Mamo! Tamaryszku! — Żabelia miał zadowoloną minę — piękny dzień, słońce świeci, jajecznica i kawa pachną rozkosznie!

— A dał ty, kotuś, kiełbasku kawałek do jajecznicy? — zaniepokoiła się nagle — a co takiego się stało, że skoro świt już i Tamaryszek, i ty ubrani?

— Jedziemy do zoo — wtrąciłam bez entuzjazmu.

— Czy wy nie za często tam jeździcie? Pod nosem macie piękny ogród, za wejście nie trzeba płacić i też można kaczki na stawie podziwiać…

— My wolimy małpy — burknął Żabelia i uśmiechnął się jakoś tak tajemniczo. Coś mnie tknęło, ale milczałam, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby tacie pokrzyżować plany.

Po śniadaniu, podczas którego babunia uparcie powracała do tematu kazania, przebrałam się w odświętne dżinsy i nałożyłam białą bluzeczkę z koronkowymi falbankami. Mama przysłała mi taką ze Stanów. Babunia popatrzyła na nią z niezadowoleniem. Nazywała ją tak jakoś śmiesznie: „nadbrzusznica”, bo kończyła się pod moim mikrym biustem i widać było powyżej dżinsów goły pas ciała. Przy samych już drzwiach, gdy tata niecierpliwie pobrzękiwał kluczykami od stacyjki naszego seledynowego malucha, którego ze względu na barwę i wielkość nazywałam majtkami, babunia oznajmiła nagle, że w naszej rodzinie głos serca jest często tłumiony, czego ona nie pochwala, a przebudzenie się, krzyk rozpaczy dotrze do nas za późno, gdy życie będzie chyliło się już ku końcowi. Zaczniemy dopiero wtedy panicznie bać się śmierci. Kazanie księdza musiało widocznie wywrzeć na babuni piorunujące wrażenie. Żabelia spojrzał na mnie, ja na Żabelię i prawie jednocześnie podeszliśmy do babuni, żeby ją ucałować. Tata wspaniałomyślnie obiecał kupić na deser jej ulubione ciasteczka z rumowym kremem.

— Tato… — zaczęłam, gdy samochód ruszył w przeciwnym kierunku niż powinien — dokąd my właściwie jedziemy? Przecież Zoo jest na Pradze, a ty skręciłeś w kierunku Dworca Zachodniego…

— Bystra jesteś! — pochwalił z zadowoleniem w głosie — ale to nie ma znaczenia — dodał trochę bez sensu. Może dlatego, że wymijał właśnie rowerzystę, który wyglądał na niezdecydowanego, w którą ulicę skręcić.

— Miały być małpy… — upierałam się głupio.

— No i w porządku! Jedziemy przecież z wizytą do Lemura. Zapiszczałam z uciechy. Od dawna już chciałam zobaczyć panią Lemur i jej dom w lesie. Żabelia projektował w nim wnętrza. Naturalnie w domu, a nie w lesie, bo las, to już sama natura zaprojektowała, i człowiek trochę zepsuł, wycinając o trzy drzewa za dużo, jak wspomniał przy okazji tata.

— Okłamałeś babunię, a mnie nigdy nie wolno mijać się z prawdą… sapnęłam z wyrzutem i żalem w głosie. Zawsze łatwiej coś skłamać, niż powiedzieć absolutną prawdę.

— Nie skłamałem — bronił się, zdumiony moim zarzutem, szczerząc w uśmiechu zęby. — Lemury to przecież też małpy. Nie uważasz?

— Kręcisz, tato! — popatrzyłam na niego spod oka i śmiech mnie ogarnął.

Lubiłam się przekomarzać z Żabelia. Był czasem taki zabawny. Potrafił mnie rozśmieszyć, co nie każdemu się udaje, i często czymś zadziwić. Pod każdym względem był super! Teraz i ja postanowiłam go czymś zaskoczyć.

— Tato, jeśli chcesz, to powiem ci zakalesonkę.

— Co mi powiesz? — powtórzył z oczami w słup nad kierownicą może się przesłyszałem?

— Zakalesonkę… — powtórzyłam rozczarowana, że nie potrafił błyskawicznie skojarzyć tak prostej rzeczy.

Oderwał na króciutki moment wzrok od kierownicy i tak na mnie popatrzył, jakby nagle znalazł się w samochodzie z hipopotamem, a nie z własną córką, o takich samych jak on, niebieściutkich oczach.

— Oj, tato… — pokiwałam z politowaniem głową — gdzie się podziała twoja inteligencja? Zakalesonka, to nic innego, jak zagadka… Przecież „zagadka” pochodzi z całą pewnością od słowa „gatki”, a gatki, to przecież zdrobnienie od gaci. Można więc także powiedzieć elegancko „zakalesonki” od słowa kalesony, co na jedno wychodzi. Rozumiesz, tato?

— Niech ci będzie — westchnął, utrzymując z trudem poważną minę, chociaż drżały mu kąciki ust — w tym wszystkim ważne jest to, że myślisz… — pokręcił głową i tak jakoś ciepło zerknął na mnie, jak kiedyś na naszego „kososzpaka”, co to pomylił babciną głowę z ptasim gniazdem.

— A co to miała być za zagadka? — zainteresował się, chrząkając.

— Bardzo prosta! — zaznaczyłam — chodzi o to, w jaki sposób można odróżnić wiewiórkę od szczotki do zębów?

— Ja chyba zwariuję… — jęknął, spoglądając na zegarek i wrzucił trzeci bieg. Był zawsze bardzo punktualny.

— No, w jaki? — nalegałam.

— Nie wiem — przyznał się — na oko łatwo, w sposób naukowy trudniej… — roześmiał się.

— Żartujesz, tato! To przecież takie proste! — wykrzyknęła z satysfakcją.

— Najprostsze to znaczy najtrudniejsze — burknął, wyprzedzając „braciszka” w żółtym kolorze.

— Tato… — westchnęłam, popatrując ku niebu — nie wiesz? Przecież wystarczy jedno i drugie ustawić pod drzewem. Które z nich pierwsze wskoczy na gałąź, będzie właśnie wiewiórką…

— Rzeczywiście. Proste jak koło! — przyznał, targając mnie za ucho.

— Uważaj, tato! — ostrzegłam — możemy wpaść na drzewo albo moje lewe ucho stanie się dłuższe od prawego. Wtedy już żaden chłopak nie zakocha się we mnie… No, może Maciek, ale lepiej nie ryzykować… — westchnęłam.

— Nie chciałbym, żeby się w tobie ktoś tylko zakochał! — burknął z wyraźną irytacją Żabelia.

— Co ty opowiadasz, tato? — przeraziłam się, patrząc bezradnie przed siebie.

Drzewa uciekały poboczem szosy, słońce raziło w oczy. Może właśnie dlatego nabiegły do nich nieoczekiwanie łzy. Żabelia nie powinien mi tak źle życzyć.

— Czy ty wiesz przynajmniej, czym naprawdę jest miłość? — zapytał po chwili bardzo poważnie, i nawet się nie uśmiechnął.

— Miłość, to miłość! — wzruszyłam nieznacznie ramionami, czego na szczęście nie zauważył — od pierwszego wejrzenia albo taka, co przychodzi później i trwa podobno do śmierci, a także ślepa i zazdrosna, jak twierdzi babunia… Ale ona też chyba nie bardzo wie… — dodałam w zamyśleniu.

Żabelia uśmiechnął się nieznacznie, poprosił, żebym wyjęła ze schowka okulary przeciwsłoneczne.

— Nie bardzo rozumiem, tato… — bąknęłam tak cicho, że mógł nie dosłyszeć. W maluchu słychać było szum i głośny warkot silnika. Pomyślałam o ratlerku cioci Uli. Im pies mniejszy, tym głośniej jazgocze i hałasuje.

— Czego nie rozumiesz, Tamaryszku? — dalej był poważny i patrzył w skupieniu przed siebie, coś tam mrucząc pod nosem, że kierowcy jeżdżą bez wyobraźni i przestrzegania przepisów ruchu.

— O to zakochanie chodzi, którego mi nie życzysz. Dlaczego? dodałam łzawo i jeszcze ciszej.

— Widzisz, to jest tak… — zastanawiał się przez chwilę — zakochanie się w kimś, a pokochanie kogoś, to dwie różne rzeczy i łatwo je zmylić — zerknął w moją stronę i uśmiechnął się po łobuzersku, marszcząc przy tym nos w taki sam sposób, w jaki i ja czasem to robiłam, a babunia wówczas krzyczała, że od tego robią się zmarszczki.

— Zakochanie to tylko ulotna chwila, zauroczenie, pobudzenie emocjonalne… — Żabelia dobierał słowa powoli, z namysłem, nie odrywając wzroku od szosy — a miłość, bez której nie mogłoby zaistnieć życie, nie ma nic wspólnego z emocjami. Z natury rzeczy jest niewinna i czysta, bezinteresowna, zdolna do poświęceń i dająca. W miłości nie chodzi jedynie o złączenie dwóch komórek, jeśli rozumiesz, o czym myślę…

— Rozumiem, tato… — przytaknęłam głową, a serce waliło mi z emocji, bo to nie była zwykła rozmowa. Żabelia potraktował mnie przecież poważnie, jak osobę dorosłą.

— Powinnaś więc zrozumieć także i to, że jeśli będę ci czegoś życzył. to nie tego, aby ktoś się w tobie zakochał, lecz pokochał cię. Jeżeli kiedyś dosięgnie cię uczucie, żebyś nie nazywała błędnie miłością tego, co niekiedy oznacza wyłącznie emocje. Za taką pomyłkę płaci się czasem bardzo wysoką cenę. Jasne?

— Jasne, tato… — westchnęłam niepewnie.

Żabelia zwolnił i tuż za stacją benzynową skręcił w prawo, w ulicę zacienioną starymi drzewami. O tej porze była prawie pusta i panował na niej miły cień. Chciałam tatę jeszcze o coś zapytać i już otworzyłam usta, gdy nagle Żabelia, nie wiadomo dlaczego, żachnął się z widoczną irytacją.

— Po co ja właściwie z tobą o tym rozmawiam? — złapał się za głowę, puszczając na moment kierownicę — wkrótce lecisz do mamy. Ona ci to wszystko najlepiej wyjaśni, a także wiele innych rzeczy, których jesteś z pewnością ciekawa — poruszył się niespokojnie w fotelu i lewą ręką przygładził włosy.

— Tato… — szepnęłam i zamilkłam.

To, o co chciałam zapytać, wydało mi się w tym momencie czymś ogromnie ważnym, a tylko on mógł mi na to pytanie odpowiedzieć.

— O co znów chodzi? — westchnął.

— Tato, a ty i pani Lemur? — wtrąciłam nieśmiało — jak to jest z wami?

Żabelia długo milczał i zaczął niepokojąco pochrząkiwać, co zazwyczaj oznaczało, że jest czymś przejęty lub zaskoczony. Poczułam się głupio. Nie powinnam o to pytać. Opuściłam głowę, jak winowajca, udając, że czegoś szukam w kieszonce dżinsów.

— Jeśli chodzi o ludzi darzących się uczuciem pojmowanym jako doznania duchowe, to zmienia się ich cała natura. Sposób bycia, a nawet widzenie świata. Jeśli się kogoś kocha, to chce się mu służyć, niczego w zamian nie żądając. Pomyśl także i o tym, Tamaryszku, że jest jeszcze pan Damazy. Bezwolny i kaleki. Wymaga stałej opieki i ja czuję się w obowiązku pomagać Lemurom, w czym tylko mogę i potrafię… — zawiesił na chwilę głos i odetchnął głęboko. — I powiem ci więcej — twój ojciec nie jest złodziejem, który kradnie komuś żonę. Potrafisz to wszystko zrozumieć? — dodał, spoglądając z ukosa w moją stronę.

— Potrafię… — szepnęłam, przytakując kilkakrotnie głową i pomyślałam, że wcale nie jestem taka znów tego całkowicie pewna, czy potrafię. Postanowiłam wszystko to przemyśleć. Jednak ja bardzo nie lubię myśleć, więc postanowiłam odłożyć te całe rozważania na później. Teraz chciałam jedynie powiedzieć Żabelii, jak bardzo go kocham za to, że jest taki, jaki jest, ale wstydziłam się mówić głośno o swoich uczuciach. Milczałam więc, jak kto głupi, i zrobiło mi się nieoczekiwanie bardzo smutno, chociaż i pogoda była piękna, i jechaliśmy z wizytą do pani Lemur, i zbliżał się mój wyjazd do mamy. Chociaż starałam się zrozumieć Żabelię i wszystko to, co usiłował mi tłumaczyć, to jednak wiedziałam już teraz na pewno, że jakąś cząstkę z jego uczucia do mnie zabrała pani Lemur. Nie sądziłam, że życie zawiera w sobie tyle niepojętych, skomplikowanych i tajemniczych spraw. Nie były łatwe do zrozumienia, a przecież zaczynałam je odkrywać.

Zaniepokoił mnie nagle ten jakiś pan Dżimi Dziubas, o którym mama często wspominała w swoich listach. Może mama, podobnie jak i Żabelia, ma te swoje doznania duchowe, które nie są zakochaniem, a nazywają się miłością, i to taką bez „emocjonalnego pobudzenia”, jak to nazwał Żabelia, nie kończące się połączeniem dwóch komórek. O czymkolwiek pomyślałam, wszystko się komplikowało, było jakieś zagmatwane, a ja wiedziałam tylko jedno, że jestem gdzieś pośrodku tego wszystkiego. Nawet nie wiem, jaka część ich miłości przypada na moją osobę. Pożałowałam, że staję się coraz starsza. Wyglądało na to, że moje kłopoty, problemy, smutki i żale rosną i dojrzewają wraz ze mną. Postanowiłam porozmawiać o tym z Maćkiem. Tylko nic byłam już pewna, czy się tylko we mnie zakochał, czy mnie kocha na śmierć i życie, bez żadnych emocji. W jaki sposób to sprawdzić? — zadawałam sobie teraz to pytanie i nic z tego nie wynikło, bo Żabelia nagle wykrzyknął radośnie i z ulgą, że jesteśmy już na miejscu.

Ustawił malucha w cieniu, wyciągnął z bagażnika pudło z czekoladkami i jedną pięknościową różę, którą miałam wręczyć pani Lemur. Stała na schodkach tarasu w białej sukience i trzymała na ręce czarnego szczeniaczka, z białą łatką na jednym oku. Z miejsca się w nim zakochałam, chociaż miał mordkę zatroskanej małpy.

Cieszę się, że nas odwiedziłaś — uśmiechnęła się do mnie tak słodko, że miałam ochotę ją pocałować — i róża jest prześliczna. Ma w sobie coś z twojej niewinnej młodości.

Nikt jeszcze tak pięknie do mnie nie mówił i tak ciepło nie patrzył w oczy. Natychmiast pomyślałam, że chyba wcale mi nie odebrała tej jakiejś cząsteczki Żabeliowego uczucia, a może nawet coś dorzuciła od siebie, jeśli kocha tatę. Przecież wspominał coś o tym, że poprzez miłość można zaakceptować nawet wroga, a cóż dopiero taką dziewczynę, jak ja! Z mamą może też być podobnie, jeśli kocha pana Dziubasa, a nie jedynie jest w nim zakochana. Tylko jak można kochać kogoś, kto nazywa się Dżimi Dziubas?

— Jak tam twój przyjaciel? Szkoda, że nie zabrałaś go z sobą. Wyglądał na miłego chłopca. Twój tata mówił, że to utalentowany, wartościowy chłopak…

— Maciek jest super, ale ma bliźniaki, które trzymają się go kurczowo jak pijawki.

Pani Lemur wybuchnęła śmiechem.

— Następnym więc razem przywieź go tutaj z bliźniakami.

Piesek lizał ją po szyi i wyrywał się z jej rąk do mnie, jakby znał mnie od zawsze. Podała mi go, a Bobuś, cały drżący z emocji, natychmiast dobrał się do mojego ucha. Rozejrzałam się za Żabelią. Witał się z panem Damazym, który siedział na wózku i nogi miał okryte pledem, chociaż było bardzo ciepło.

— Tamaryszku, przywitaj się z panem Damazym! — przywołał mnie tutaj skinieniem dłoni. Mąż pani Lemur uśmiechnął się, gdy podałam mu rękę.

— Widzę, że już zaprzyjaźniłaś się z pieskiem, ale musisz poznać nasze dwa koty — gwizdnął przeciągle, zupełnie jak łobuziak i oba natychmiast przybiegły. Jeden czarny, a drugi szary i znacznie mniejszy. Oba wskoczyły z miauknięciem na kolana pana Damazego.

— Ten czarny to przybłęda, a ta szara kuleczka błądziła między samochodami na parkingu przed supermarketem. Wychudzona i mokra, bo padał deszcz i było chłodno. Miauczała rozpaczliwie. Widocznie ktoś ją porzucił. Gdy tylko żona zaczęła wkładać zakupy do bagażnika, to ta kupka nieszczęścia usiadła jej na pantoflu, cała drżąca i przemoczona. Zabraliśmy ją do samochodu. Żona uznała, że jest to prezent od losu. Tego właśnie dnia były jej urodziny…

Koty łasiły się do ręki pana Damazego, a on wydał mi się nagle sympatyczny i taki jakiś inny, niż wtedy nad Wigrami.

— Chyba bardzo wyrosłaś!? — popatrzył na mnie tak ciepło, jak na swoje koty.

— Najgorsze, proszę pana, że bardzo rosną mi nogi… — przyznałam się jak przyjacielowi — tak twierdzi babunia — uzupełniłam. — Mówi, że są już takie, jak u podolskiego złodzieja…

Pan Damazy roześmiał się głośno, błysk rozbawienia pojawił się w jego oczach. Wcale mi teraz nie przypominał ropuchy, jak kiedyś.

Pani Lemur z Żabelią podeszli do nas. Cieszę się, Tamaryszku… — powiedziała — że dzięki tobie Damazy się tak szczerze roześmiał. Musiało to być pewnie coś genialnie zabawnego? — popatrzyła na mnie wyczekująco.

— To zależy, proszę pani… Dla mnie to jest smutne — zerknęłam z niechęcią na swoje stopy w białych adidasach, z różową sznurówką, rzeczywiście wydały mi się ogromne — stopy mi nieprawdopodobnie urosły… — westchnęłam z grobową miną, a wszyscy zaczęli się teraz śmiać, jakby było z czego. Dorośli mają dziwne poczucie humoru! Dobrze się śmiać, gdy im już nic nie rośnie — pomyślałam z goryczą. Słyszałam o twoich imieninach… — pani Lemur ujęła mnie za rękę mam dla ciebie malutki prezencik. Chodźmy do mnie, niech panowie porozmawiają o swoich sprawach.

Trawnik, przez który szłyśmy, był ogromny, zieloniutki i pięknie przystrzyżony. Sosny wysokie i strzeliste. Żabelią nazywał je „masztówkami”. Pantofle pani Lemur ze srebrnej skórki były małe i zgrabniutkie. Westchnęłam ciężko.

— Czy coś ci dolega, że tak boleśnie wzdychasz? — zainteresowała się. Masz może jakieś kłopoty? Może tęsknisz za mamą?

— Och, już niedługo ją zobaczę! — pochwaliłam się i na samą o tym myśl mało nie podskoczyłam z radości.

— A jednak coś cię gnębi. To widać po twojej minie… — przejechała dłonią po moich włosach, tak jak robił to czasem mój Misiek, czyli mama.

Nie mogłam jej przecież wyznać, że myślę z zazdrością nie tylko o tych jej małych, ślicznych pantofelkach, ale i o miłości taty do niej.

— To przez tę niewidomą dziewczynkę… — skłamałam. Trzeba było coś powiedzieć, żeby nie wyjść na nierozgarniętego minka. Nie było to całkowite kłamstwo, gdyż ona istniała naprawdę. Kiedy ją spotykałam na schodach, z onieśmieleniem i z przykrością spoglądałam na jej białą laskę. Chociaż bardzo chciałam, nie potrafiłam nawiązać z nią znajomości, jakoś zagadać…

— Czy to twoja przyjaciółka? — pani Lemur prowadziła mnie na przeciwko, do buduaru, jak się wyraziła. Przypomniało mi to ciocię Julię. Ona też swój pokój tak dziwacznie nazywała, gdy jeszcze mieszkała w Polsce. Żabelia ją czasem przedrzeźniał, mrucząc pod nosem: „buduary, peniuary, a w kuchni brudne gary”.

— Ależ skąd, proszę pani! — wykrzyknęłam — znam ją tylko przelotnie, ze sklepu na dole, do którego babunia wysyła mnie czasem po drobne zakupy. Żabelia mówił, że w ubiegłym roku jej ojciec zginął potrącony przez samochód…

O mało nie wypaplałam, że przez pijanego kierowcę, ale na szczęście ugryzłam się w język. Przecież pan Damazy zasiadł za kierownicą, gdy był nietrzeźwy, a babunia uczyła, że w domu powieszonego nie mówi się o sznurku. Znów mimo woli westchnęłam.

— Żal ci jej pewnie?

— To prawda… I chciałabym się z nią zaprzyjaźnić, ale nie wiem, jak się zachować, co powiedzieć, od czego zacząć rozmowę. Gdy jej powiem, że już rozkwitły w ogrodzie różowo kasztany, czy też o tym, że pies sąsiadów ma rudą sierść i każde oko w innym kolorze, nic jej to nie powie. Nie zna przecież kolorów. Nawet nie wie, jak ja wyglądam…

— Tym nie musisz się martwić. Z pewnością ma swoje własnej wyobrażenie o barwach i o wielu jeszcze innych rzeczach. Zacznij z nią zwykłą rozmowę, jak z koleżanką, i zapomnij o jej kalectwie. Przekonasz się, że cię jeszcze zadziwi i zaskoczy.

Weszłyśmy do pokoju. Nie wiem dlaczego, ale wydał mi się taki piękny i inny od tych, które widziałam. Mebli było w nim mało, a zielonych roślin i słońca dużo. Najpiękniejsze było owalne duże lustro w ramie ze srebra, z girlandkami. Stało na komódce i wciąż na nie zerkałam, nie mogąc oderwać oczu.

— Od twego taty wiem, że lubisz muzykę i że się nią interesujesz. Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś przy najbliższym spotkaniu z tą dziewczynką zaprosiła ją do siebie na przesłuchanie kaset. Z pewności się ucieszy, zwłaszcza gdy dowie się, że jesteś jej sąsiadką…

— Będą kłopoty z babunią… — jęknęłam ponuro. — Gdy włączam kasetę, to natychmiast łapie się za głowę albo za uszy. Twierdzi, że ten hałas wpędzi ją któregoś dnia do grobu, niczym chińska tortura…

— Nastawiaj na cichszy odbiór… — zaproponowała z uśmiechem. Wysunęła szufladę w komódce i czegoś w niej szukała.

— Nie mogę! — stwierdziłam kategorycznie — im głośniej, tym przyjemniej się słucha, a gdy zupełnie cicho, to tylko jedna czwarta przyjemności…

— Jeśli chcesz być w zgodzie ze wszystkimi, to musisz, Tamaryszku, pójść na kompromis… — spojrzała w moją stronę znad przepastnej szuflady, a ja się do niej uśmiechnęłam.

— I musisz się tego już teraz nauczyć. W dorosłym życiu będziesz do tego zmuszona w wielu chwilach, tak jak i w dokonywaniu każdego dnia różnych wyborów… i uśmiechnęła się jakoś tak smutno, że wcale nie wyglądało to na uśmiech. No dobrze… — zgodziłam się grzecznie z rezygnacją. — Spróbuję… Przy najbliższym spotkaniu powiedz tej dziewczynce, że dostałaś w prezencie kasety z najnowszymi nagraniami i chciałabyś je z nią słuchać, bo słuchanie w samotności to tylko połowa przyjemności, że od dawna chciałaś ją poznać.

— Czy to będzie szlachetne kłamstwo, proszę pani? — zapytałam piskliwie — przecież mam tylko stare kasety, a tata i babcia nigdy nie pozwalają mi kłamać. Mówią, że jak się za młodu do tego przyzwyczaję, to będę zawsze mijała się z prawdą i nie uwolnię się od tego, a podobno wolność jest największym skarbem, i to nawet wtedy, gdy jest się bardzo biednym… — tłumaczyłam z przejęciem, chociaż wcale nie byłam pewna, czy tak jest naprawdę, bo co ma wolność wspólnego z kłamstwem? Chciałam koniecznie usłyszeć, co myśli o tym kochany przez tatę Lemur.

— Może to trudne dla ciebie do zrozumienia, ale to prawda, ‘Tamaryszku… — podała mi wyciągnięte z komódki pudełko, owinięte w złoty papier w różyczki.

— Nie będziesz musiała już mijać się z prawdą… — mrugnęła do mnie — jak do kumpla — to są kasety z nagraniami najpiękniejszych melodii z filmów, a także słuchawki.

— Ależ… — jęknęłam z zachwytu i o mało nie rozpłakałam się ze szczęścia, bo skąd Lemur wiedział, czym może sprawić mi największą radość? Widocznie tata rozmawiał z nią o mnie, a to oznaczało, że nawet wtedy, gdy jest razem z Lemurem, to także o mnie myśli i pamięta. Zrobiło mi się jakoś tak ciepło na sercu. Zapodziały się gdzieś te głupie, drobne zazdrości i pocałowałam panią Lemur w policzek, który pachniał ślicznie i był delikatny w dotyku tak, jak policzek mojej mamy. Ogarnęła mnie niewypowiedziana radość, że ją wkrótce zobaczę, to mama, to mama…

Obiad jedliśmy na tarasie pełnym kwiatów. Piesek i koty dotrzymywały nam towarzystwa. Pan Damazy opowiadał zabawne historyjki ze swoich szczenięcych lat, jak się wyraził, co wprawiło mnie w rozbawienie. Od razu zobaczyłam szczeniaczka cioci Agnieszki. Wciąż siusiał na dywan, a kiedyś nawet zrobił to pod stołem, na mokasyny Żabelii.

Pan Damazy miał zaledwie pięć lat, gdy postanowił zostać lotnikiem i spadochroniarzem, chociaż wcześniej chciał być strażakiem. Gdy spędzał wakacje na wsi u swoich dziadków, postanowił ćwiczyć odwagę. Wdrapał się w tym celu po drabinie na dach ich domku dźwigając czarny parasol dziadka. Otworzył go i skoczył z nim w dół w kwiatowe grządki babci. Skończyło się na zwichnięciu nogi i zadrapaniach na rękach, nie mówiąc już o rózgach, które zafundował mu dziadek. Później Żabelia przyznał się, jak to chciał zostać marynarzem. Wypłynęli z kolegą na jezioro w drewnianej balii i o mało się nie potopili. Zerwał się wiatr, balia zaczęła się kręcić w kółko i nabierać wody, gdyż korek był nieszczelny. Stała ona długo w komórce i trochę się rozeschła. Sąsiad zauważył ich z pola. Przybiegł prawie w ostatniej chwili i przyholował ich do brzegu. Jednak koledze Żabelii, który miał, podobnie jak i tata, trochę więcej niż cztery lata, była sądzona śmierć w wodzie. Gdy skończył dwanaście lat, zarwał się pod nim lód na jeziorze, kiedy próbował po nim jeździć na łyżwach, i utonął. Pani Lemur stwierdziła z westchnieniem, że wciąż się słyszy o podobnych wypadkach. Zaledwie jakieś jezioro, czy staw, pokryje się cienką warstwą lodu, to dzieci właśnie tam biegną się bawić i kończy się to często tragicznie. Podobnie wygląda sprawa z dorosłymi. Tylko, że nie na stawie, lecz na oblodzonych drogach. Jeżdżą samochodami brawurowo i bez wyobraźni, powodując wypadki. Nie tylko oni giną, ale również przypadkowi kierowcy, a także przechodnie. Na zakończenia dodała, że zarówno mali chłopcy, jak i dorośli mężczyźni do śmierci pozostają niedojrzałymi chłopaczkami. W tym momencie popatrzyła z uśmiechem w moją stronę. Poczułam się natychmiast w obowiązku także coś powiedzieć, chociaż babunia upominała, że nie wolno bez specjalnego powodu wtrącać się do rozmowy dorosłych. Ja jednak go miałam. Po tych rozmowach z tatą poczułam się prawie jak dorosła, więc odważnie zaczęłam.

— Przyjaciółka mojej babuni, pani Leonia, to uważa, że mężczyźni nie są wcale mądrzejsi od kobiet. Powiedziała nawet, że dzisiejsi są „do chrzanu”. Zupełnie tak, jakby byli sztuką mięsa, którą mój tata zazwyczaj jada z chrzanem. Sama to słyszałam, kiedy odrabiałam lekcje, a pani Leonia z babunią piły herbatę z mięty z dodatkiem, pachniała w całym domu — uzupełniłam, bo tato pouczał mnie, że jak coś opowiadam, to powinnam robić to dokładnie, żeby wiadomo było, o co chodzi.

— A mnie się wydaje, że mężczyźni… — rozkoszowałam w ciszy własnym głosem — mimo że są dziecinni, jednak nie są gamoniami, chociaż pani Leonia tak właśnie traktuje swego męża. mówiła o nim: „zbyteczny mebel”, a babunia nawet kiedyś nazwała „kociołapem” i nie chciała powiedzieć dlaczego. Nie przypominał ani kota ani jakiejś łapy. Raczej jest podobny do buldoga. Też taki wklęsły nos jak ten pies z filmu Gliniarz i prokurator. Tata dawniej ten serial oglądał i najbardziej podobał mu się pies.

Byłam dumna i zadowolona, że słuchano mnie w zupełnej ciszy, a pan Damazy odłożył nawet nóż i widelec, zakrywając usta serwetką. Taką niebieską w złote gwiazdki… Dopiero gdy spojrzałam na Żabelię, siedzącego sztywno z oczami w słup, to pomyślałam, że może jednak nie powinnam zabierać głosu i że pewnie babunia, niestety, znów miała rację. Sytuację uratowała pani Lemur. Odezwała się z uśmiechem, iż to co „jaśnieje”, że urok mężczyzn, lubiących podobnie jak dzieci słodycze, polega i na tym właśnie, że nigdy tak całkowicie i do końca nie dorastają. Jednocześnie podała wspaniały deser z lodów i kawowego jogurtu. Pycha! Pomyślałam, że pani Lemur jest wspaniała można ją pokochać.


* * *


Powrót do domu był mniej przyjemny od jazdy do Milanówka.

Żabelia długo się do mnie nie odzywał. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy patrzył uważnie przed siebie. Kruszałam powoli, jak wiszący za oknem zając przed Bożym Narodzeniem. I o to mu zapewne chodziło. Później dopiero zaczęło się wydziwianie, że zachowałam się niewłaściwie, że go zawiodłam, że stałam się przemądrzała, czego on wcale u dzieci nie lubi, a szczególnie u własnej córki. Żeby mnie już całkowicie pognębić, dodał na zakończenie, że jednak babunia ma rację, uważając, że trzeba mieć do mnie nie tylko anielską cierpliwość i zdrowie, ale także nerwy jak postronki. Pociągałam nosem, przytakiwałam głową i usiłowałam się skruszyć, ale tylko do momentu, w którym nagle sobie przypomniałam, że Maciek obiecał wpaść z Wołomina po południu i przywieźć mi obiecane książki o zwierzakach oraz rozwiązanie zadania z matematyki.

— Tato, czy ty zawsze byłeś taki Zorro? — podniosłam wreszcie na niego oczy i usiłowałam się uśmiechnąć, bo jednak gryzło mnie sumienie.

— Ja byłem chłopcem, a ty jesteś dziewczyną — odpowiedział ta jakoś bez sensu. Pewnie dlatego, że nie wiedział, co mi na poczekaniu odpowiedzieć, a ja poczułam, że to wydziwianie i karcenie może już mu przechodzi, więc poprosiłam, żeby na moment zatrzymał samochód.

— Akurat teraz? — zdziwił się — nie ma tu w pobliżu lasu ani nawet drzewek.

— Tato, nie chodzi mi o to, o czym myślisz. Sprawa jest znacznie poważniejsza.

— Co ci się nagle stało? — zatrwożył się i zjechał na pobocze, tuż nad samym rowem, niebieściutkim od kwitnących cykorii.

Objęłam go szybko za szyję, potarłam nosem o jego nos, cmoknęłam w policzek.

— O to mi właśnie chodziło, tato… Już się nie gniewaj. Taka byłam szczęśliwa, że mnie z sobą zabrałeś, że rozmawiałeś ze mną o takich różnych, poważnych sprawach, że zapomniałam na chwilę, że nie jestem jeszcze całkiem dorosła i nie powinnam wtrącać się do rozmowy a tylko grzecznie jeść lody…

Żabelia zaczął chrząkać, mrugać oczami i nie zdejmował rąk z kierownicy.

— No, już dobrze, Tamaryszku… — odchrząknął raz jeszcze — ale na przyszłość pamiętaj, że nim coś powiesz, to się nad tym dobrze zastanów.

— Przysięgam ci to na butelkę coca–coli! — wykrzyknęłam radośnie i raz jeszcze ucałowałam Żabelię — a teraz, tato, gaz do dechy. Zapomniałam powiedzieć, że wpadnie do nas na chwilę Maciek z książkami i zadaniem matematycznym. Jest w tym super!

— A co na tę wizytę babunia?

Dreszcz grozy przebiegł mi po plecach. Wcześniej nie pomyślałam o tym.

— Jeszcze o tym nie wie… — przyznałam się z ciężkim westchnieniem.

— To nie w porządku! — chrząknął, marszcząc groźnie brwi.

— Tato… — zaczęłam z wyrzutem w głosie — mogłam powiedzieć, zapomniałam ją uprzedzić, ale nie chcę kłamać. Po prostu … — dodałam ciszej, opuszczając głowę i wciągając ją w ramiona. Było mi naprawdę wstyd.

— Zobaczę, co się da zrobić, żeby się na ciebie nie gniewała… myślał głośno i, według mnie, prawidłowo — kupimy po drodze babunine ciastka, a specjalnie od ciebie anyżowe cukierki. Może to ją … udobrucha. A swoją drogą, trzeba żebyś babunię przeprosiła, że porozmawiałaś z nią na ten temat i pamiętaj — nigdy więcej nie rób tego rodzaju niespodzianek. Babunia jest starej daty. Przestrzega pewnych norm i nie lubi być niczym zaskakiwana. I ja także… — zerknął w moją stronę.

— Będę pamiętała… — wyszeptałam ze skruchą, myśląc już tylko o tym spotkaniu z Maćkiem. Z pewnością będziemy wcześniej od niego żeby jeszcze zrobić porządek na biureczku i pomóc babci nakryć stół do wieczorku. Podejrzewałam, że jest skąpa, ale żadnego gościa bez herbaty i ciasta z domu jeszcze nie wypuściła.

Babunia przywitała nasz powrót z Milanówka z obłędem w oczach. Przez chwilę nie mogła wymówić słowa. Włos na głowie miała zmierzwiony, drżąca dłoń spoczywała na sercu.

— Co się stało!? — wykrzyknął Żabelia, wpadając pierwszy do przedpokoju, a ja za nim, z pudełkiem rumowych ciastek.

— Szatany… — wyjąkała, drepcząc w miejscu. Uchylone usta z trudem zrobiły oddech — wezwij, synu, pogotowie… Czuję na sercu skaczącą żabę… Nie użyła słowa „kotuś”, a to znaczyło, że sytuacja jest poważna. Wystraszyłam się i tata chyba także.

— Szatany? Jakie znów szatany? — denerwował się, wytrzeszczając na babunię oczy — trzeba telefonować na policję. Pewnie jakieś bandziory w kominiarkach na głowie… — tłumaczył, rozglądając się po przedpokoju, jakby szukał jakiegoś ciężkiego narzędzia.

— Może do kościoła… — wtrąciłam nieśmiało, bo w telewizji mówili o księżach—specjalistach od diabłów. Pokazywali nawet faceta nawiedzonego przez szatana. Unosił się w powietrzu. To fakt! Ciarki przeszły mi po plecach.

— Pogotowie, synu, pogotowie… — powtarzała w kółko, wpatrując się we mnie oskarżycielskim wzrokiem, co mnie jeszcze bardziej przeraziło.

— Są jeszcze w mieszkaniu? — dopytywał się Żabelia ściszonym głosem. Jednocześnie okręcał wokół dłoni zapasowe klucze, wiszące zwykle na rzemyku przy drzwiach. Był to jedyny cięższy przedmiot jaki udało mu się znaleźć. Na wszelki wypadek przysunęłam się bliżej wyjścia. Modliłam się w duchu, żeby zjawił się wreszcie Maciek. W tym czasie powinien być już przecież u nas w domu.

— Zakluczyły się w łazience… — wydukała babunia — może nawet potopiły się w wannie… — dodała z nadzieją w głosie.

— Kto się potopił, szatany? — dopytywał się z niejaką ulgą Żabelia — zaraz to sprawdzimy. Niech się mama uspokoi — objął ją ramieniem! — często te osobniki mamę nawiedzają? — spojrzał bezradnie w moją! stronę. Oboje widocznie pomyśleliśmy, że babunia zwariowała. Zrobiło mi się jej bardzo żal.

Za mymi plecami odezwał się nieoczekiwanie głośny dzwonek.

— Wybawiciel! — wrzasnęła babunia, rączo doskakując do drzwi.

Cofnęliśmy się z Żabelią o krok. Stał w nich z plecaczkiem oniemiały Maciek, najwyraźniej zaskoczony widokiem nas wszystkich w ciasnym przedpokoju.

— Potopiły się w wannie! — babunia chwyciła go za ramię — najpierw wlazły w tenisówkach w nóżki w galarecie. Stygły spokojnie na balkonie… — głos babuni lekko się łamał — a dopiero później zdemolowały pokój i na koniec, naśladując pianie koguta, zatrzasnęły się w łazience, nie dając więcej znaku życia… Ot, co narobił kawaler swoją nieobecnością… — dodała z wyrzutem w głosie. To do nich pasuje… — mruknął pobladły Maciek. Rzucił na podłogę plecak i wpadł do pokoju, a my za nim. Babunia nawet go wyprzedziła, zapominając o żabie, skaczącej na jej sercu.

Pokój przedstawiał okropny widok. Kolorowy obrus, z całą zastawą do herbaty, leżał na podłodze. Dwie filiżanki zamieniły się w skorupy. Sernik rozdeptany, trzy krzesła wywrócone, a rozsypany cukier chrzęścił pod nogami. Ziemia z doniczek, z ukochanymi przez babunię afrykańskimi fiołkami, czerniła się na jasnym dywanie. Otwarta i przewrócona klatka Penelopy leżała pod stołem, a ona sama, ruda i rozpłaszczona, bujała się wysoko na firance.

Babunia dyszała ciężko. Żabelia usiłował dosięgnąć wystraszone zwierzątko, przemawiając do niego czule, natomiast Maciek szarpał się w przedpokoju z drzwiami od łazienki.

— Wyłazić natychmiast! — krzyczał rozpaczliwie — liczę do trzech… Ostatnie słowo, wypowiedziane strasznym głosem, odniosło skutek. Drzwi otworzyły się na całą szerokość, a za chwilę w pokoju zjawiły się bliźniaki. Wystraszone i boso. Włos w nieładzie, gęsto obsypany ziemią z doniczek.

— Chryste… — jęknął Żabelia.

Maciek, z miną winowajcy, stał obok tej dwójki trzymającej się chwilowo za ręce i pociągającej nosem.

— Nie wiem, jak mam przepraszać… — jąkał się, popatrując błagalnie w stronę babuni — zaraz to wszystko uprzątniemy, proszę pani… — dodał łamiącym się głosem, a ja przysunęłam się bliżej do niego, żeby nie czuł się osamotniony w ciężkiej dla niego chwili. Pomogę ci… — wyszeptałam. Sam to zrobię! — odburknął.

— To moja wina, proszę pani… — patrzył odważnie w oczy babuni — nie powinienem zostawiać bliźniaków, idąc do apteki. Nie przypuszczałem, że będzie taka długa kolejka… — dodał na usprawiedliwienie. My chcieliśmy tylko obejrzeć myszaka… — zapiszczał jeden z chłopców. Byli do siebie tak podobni, że trudno było ich rozróżnić: Który jest Jacek, a który Wacek.

— Nie myszaka, lecz chomika — Żabelia nie wytrzymał, spoglądając wymownie w stronę spłoszonej babuni.

— Ta pani z gniazdem na głowie powiedziała nam, że w klatce siedzi myszak i możemy go sobie obejrzeć… — poparł brata bliźniak. My znamy chomiki, a o myszaku to jeszcze nie słyszeliśmy i bardzo byliśmy ciekawi tego zwierza — wtrącił ten drugi.

— Nic was nie usprawiedliwia! — skarcił ich surowym tonem Maciek. Porozmawiamy o tym w domu…

Bliźniaki, jak na komendę, zaniosły się przeraźliwym płaczem. Babunia dotknęła niepewnie swojej głowy, powiodła po nas pytającym u wzrokiem i z godną miną zwróciła się nieoczekiwanie do Maćka.

— Dziecko to nie chomik, czyli myszak, kawalerze, ot co! Nie można takiego osobnika zamknąć w klatce. A dziecko podwójne, to prawdziwe nieszczęście w szczęściu, że się je zdrowe urodziło. A oto inny jedynak… — wskazała zwycięsko palcem w stronę Żabelii.

W tym właśnie momencie udało się wreszcie Żabelii schwytać Penelopę. Czułym głosem obiecywał zwierzątku podwójną porcję orzeszków, a babunia ciągnęła dalej, nie zważając na coraz ciszej popłakujące bliźniaki.

— Nie miał nawet pięciu lat, gdy już skutecznie zastępował dwie pary bliźniąt. Kilka razy tonął na jeziorze w balii. Próbował wysadzić w powietrze dom, przeprowadzając doświadczenie z prochem i saletrą, której to u nas, na kresach, używało się do marynowania szynek na Wielkanoc. Pluł do cukiernicy, chcąc sprawdzić, czy ślina, tak jak i woda, wsiąka w cukier. Wczołgał się do budy psa, i to takiego, który rzucał się na własnego pana. Mógł go ten pies zagryźć na moich oczach, gdy przybiegłam, słysząc od sąsiadów, co się dzieje. Mnie przybyło pasemko siwych włosów, a pies miał nadgryzione ucho i tylko cicho skamlał. Gdy byliśmy nad morzem, musiałam trzymać go przez cały czas na smyczy, żeby nie wchodził zbyt daleko do wody…

— Co też mama opowiada?! — żachnął się Żabelia — to przecież nie była żadna smycz, tylko sznur do wieszania bielizny. Okręcała mnie nim mama, niczym baleron… — pretensja zabrzmiała w głosie Żabelii i uszy mu poczerwieniały.

Bliźniaki natychmiast wykrzyknęły zgodnie, żeby dać im do zabawy ten sznur. Maciek, wpatrując się w babunię niczym w serial Słoneczny patrol, lekko się uśmiechnął, a ja odetchnęłam z ulgą. Babunia objawiła mi się nagle jako święta męczennica. Nie była już tylko tą, co to nieustannie strofuje i zabrania wielu rzeczy.

— Jesteś, babuniu, super i na złoty medal! — wykrzyknęłam bez zastanowienia.

— Tylko bez takich dziwacznych słów, ot co! — przybrała natychmiast surowy wyraz twarzy — zróbcie szybko porządek. Kawaler niech sprawdzi, czy na balkonie obeschły już skarpetki i tenisówki chłopców, a ja zajmę się podwieczorkiem — przykazała władczym głosem, zamykając za sobą drzwi.


* * *


Wszystko to wydarzyło się w poniedziałek, co według babuni oznaczało, że cały tydzień ułoży się wspaniale. Tego dnia rozsadzała mnie radość i wyraźnie czułam dwa duże skrzydła u ramion. Miałam śmiać się i skakać. Dostałam wreszcie szóstkę z geografii. A więc mój górski rower przybliżył się znów o ten właśnie stopień. Biegłam ze szkoły ulicą na wyścigi z Kaśką. Po piątkowej klasówce poprawiła ocenę z polskiego. Krzyczała z radości, jak wariatka. Z tej okazji mama miała ją zabrać na lody i do kina. A ja cieszyłam się i pękałam z dumy, że będę mogła czymś pochwalić się także i przed Maćkiem. Miał przyjść do nas w najbliższą niedzielę. Najdziwniejsze, że babunia sama go zaprosiła.

Dorośli coraz częściej czymś mnie zaskakiwali. Nigdy niczego nie można było przewidzieć. Po tej aferze z bliźniakami byłam pewna, że babunia nigdy więcej nie zaprosi Maćka do naszego domu. Jednak od tamtego czasu zaczęła spoglądać na niego łaskawszym okiem. Rzecz niepojęta i zagadkowa!

Zdyszana i szczęśliwa wpadłam na schody. W połowie piętra natknęłam się na niewidomą sąsiadkę. Schodziła w dół z białą laską w ręce, co zawsze mnie onieśmielało.

— Hej! — krzyknęłam bez zastanowienia, jak do dobrej znajomej.

— Hej! — odpowiedziała, zatrzymując się obok mnie.

— Od dawna chciałam cię poznać — wydyszałam, łapiąc z trudem oddech po tej gonitwie z Kaśką. — Nazywam się Tamaryszek i mieszkam piętro niżej od ciebie… dokąd idziesz?

— Do sklepu po kefir… — uśmiechnęła się w przestrzeń – nazywam się Marylka.

— Ładnie się nazywasz — powiedziałam byle podtrzymać rozmowę. Imię było jakieś staroświeckie, ale dla mnie oryginalne. Nie spotkałam jeszcze żadnej Marylki.

— A ty masz takie zagadkowe, ekologiczne imię… — dziwiła się, wyraźnie nim zaskoczona. — Tamaryszek, to przecież nazwa krzewu… pokręciła głową.

Miała krótko przycięte włosy. Bardzo gęste i złotawe w odcieniu. Przypominała dziewczynę z okładki jakiejś książki oglądanej u Gośki. Tyle tylko, że tamta miała piegi na nosie, a Marylka nie. Gośka obiecała mi książkę pożyczyć, gdy ją tylko skończy czytać. Wiedziałam z doświadczenia, że będzie to bardzo długo trwało. Wolała grać w siatkówkę, niż poświęcać czas na lektury.

— Gałązki tamaryszku są delikatne jak koronka… — patrzyła dalej przed siebie — dotykałam ich w ogrodzie botanicznym.

— Tak naprawdę, to mam na imię Tamara, jak moja prababcia, ale nikt mnie tak nie nazywa — westchnęłam — już się przyzwyczaiłam do Tamaryszka. Mój kolega Maciek uważa, że brzmi bardzo ładnie, chociaż początkowo też się dziwił…

Musiałam się czymś pochwalić. Marylka nie miała wcale piegów. Ja miałam ich w nadmiarze, co było moim największym zmartwieniem. Dopiero gdy wspomniałam o Maćku, uświadomiłam sobie, że ona i tak nie może zobaczyć mojej twarzy.

— A twoje imię przypomina mi kwiat o nazwie amarylis — uśmiechnęłam się do niej, znów zapominając, że jest niewidoma. Poczułam się głupio.

— Znasz taką roślinę? Przytaknęła głową.

— Ma podwójny kwiat w kształcie dużych kielichów. Mama kiedyś dostała na imieniny.

Z rozpędu chciałam zapytać, czy wie, jaki mają kolor, ale w porę ugryzłam się w język i przypomniałam sobie rady Lemura.

— Lubisz muzykę?

— Lubię! — wyraźnie ucieszyło ją moje pytanie — ale nie taką hałaśliwą. Nie działa na moją wyobraźnię, lecz tylko ją zakłóca… — wyjaśniała z namysłem — jest taka… taka, no, bez uczucia i nie prowokuje żadnych obrazów.

— Nigdy mi to nie przyszło do głowy. To ciekawe… Czy to znaczy, że gdy słuchasz jakiejś melodii, to widzisz coś, co do niej pasuje? Jakie one są, te obrazy, co przedstawiają? — zaciekawiłam się.

— Różne… — wzruszyła nieznacznie ramionami — to zależy, jaka jest muzyka i o czym opowiada… Czasem widzę krajobrazy, czasem kwitnące drzewa albo spływającą po kamieniach wodę… — znów wzruszyła ramionami — a tobie, co podpowiada melodia, co przy niej czujesz? — zapytała nieoczekiwanie.

Nic potrafiłam jej na to odpowiedzieć. Muzyka to muzyka. Nogi same przy niej chodzą…

— Wiesz, co? Przyjdź do mnie. Mam kasety ze wspaniałymi melodiami z filmów i nagrania utworów fortepianowych. Byłoby fajnie przesłuchać je razem i wtedy wymienimy nasze odczucia. Będzie superzabawa. Zgoda?

— Zgoda.

Wpadnij jutro o czwartej. Będę czekała przed drzwiami.

— Jutro nie mogę. Po południu mama ma wolne i obiecała zabrać mnie do Wilanowa. Od paru dni już się na ten spacer cieszymy. Zwykle wychodziłam codziennie z tatą, a teraz mama wzięła dodatkową i tak naprawdę, to ma wolny tylko jeden dzień w tygodniu i niedzielę. Wtedy robimy zazwyczaj porządki i takie tam różne… Sama wychodzę na dalsze spacery. Tylko do szkoły, do sklepu i czasem zostaję na szkolnym boisku.

— Jak chcesz, możemy razem chodzić do Ogrodu Saskiego. Muszę zapytać mamę, czy mi pozwoli. Boi się puszczać mnie gdziekolwiek dalej bez psa.

— Masz psa? — ucieszyłam się.

— Właśnie, że go nie mam.

— Dlaczego?

— Nie stać nas na taki wydatek. Pies–przewodnik kosztuje majątek.

Uśmiechnęła się i zrobiła taki ruch, jakby chciała odejść.

— Spieszysz się? — spytałam z żalem — tak się miło z tobą rozmawia. Powiedz, którego dnia mogłabyś przyjść do mnie?

— Może w sobotę? — odpowiedziała po chwili wahania z uśmiechem.

Wydała mi się ładniejsza niż wówczas, gdy mijałyśmy się na schodach.

— Super! Czekam w sobotę o piątej — ucieszyłam się i chciałam dotknąć jej ramienia, gdy nagle odezwał się głos z zaświatów: godzina druga trzydzieści dwie. Godzina druga trzydzieści dwie… godzina…

— Podskoczyłam jak oparzona, rozglądając się po puściutkiej i przestronnej klatce schodowej. Co to takiego?

— To tylko mój zegarek! — roześmiała się serdecznie – przestraszyłaś się.

— Jak głupia! — wykrzyknęłam i także się roześmiałam — babcia mi czasem opowiada takie piękne i straszne historie o duchach i nawiedzonych domach…

— To nie żadne duchy, tylko ja nastawiłam wcześniej zegareczek na tą godzinę. Muszę być w domu o trzeciej.

Jeszcze tylko chwilę rozmawiałyśmy. Dowiedziałam się, do której chodzi klasy i kiedy ma urodziny. Okazało się, że jest młodsza ode mnie o dwa miesiące i pięć dni. Lubiła również słuchać niesamowitych opowieści, ale się ich nie bała. Przepadała za słuchaniem nagranych na kasety powieści przygodowych i takich o pięknej miłości.

— No to cześć, Tamaryszku! — rzuciła na pożegnanie i szybko zbiegła po schodach.

— Uważaj! — krzyknęłam z lękiem.

— Nie bój się! Liczę schody i jest tak, jakbym je widziała! — oznajmiła wesoło.

— Czekam w sobotę! — odkrzyknęłam przez ramię i chciało mi się śmiać z własnego tchórzostwa, że tak bardzo i niepotrzebnie bałam się kiedyś tego spotkania. Postanowiłam porozmawiać z Żabelią o Marylce i takim gadającym zegarku. Powinien go tata fundnąć babuni. Kilkakrotnie zapalała w nocy światło, żeby sprawdzić która godzina. Podobno starsi ludzie cierpią na bezsenność. Tak tłumaczyła mi kiedyś mama, gdy babunia zrywała się niepotrzebnie o czwartej nad ranem, żeby sprawdzić, czy można już przygotowywać śniadanie. A przy tym zawsze była wyspana, co dla mnie graniczyło z cudem, bo ja bym mogła spać nawet do dziesiątej rano i też nie byłoby dość. Jak mnie babcia czasem budzi do szkoły, a zwłaszcza zimą, to nawet żałuję, że nie jestem jeszcze taka wiekowa jak ona. Mogłabym wtedy spać do woli i nikt nie miałby do mnie pretensji. Do szkoły także nie musiałabym chodzić. Starcy mają dobrze…

Wchodząc do mieszkania, postanowiłam natychmiast poprosić babunię, żeby koniecznie upiekła na sobotę murzynka z rodzynkami i uprzedzić ją, że będę miała gościa nie tylko w niedzielę. Jednak skóra mi cierpła, bo babunia nie przepadała za moimi koleżankami. Mówiła o nich „to nic dobrego”, jakby były jakąś rzeczą albo potrawą.

Babuni nie było jednak w domu. Na stole w kuchni leżała karteczka z informacją, że obiad gorący na kuchni, a ona wróci dopiero przed kolacją. Pojechała z panią Stasia, jej wozem, na cmentarz zasadzić kwiaty na rodzinnych grobach.

Pożałowałam natychmiast, że u Maćka nie ma telefonu w domu. Mogłabym pod jej nieobecność wreszcie porozmawiać z nim do woli. Pochwalić się stopniem z geografii, opowiedzieć o poznaniu Marylki. Babunia chowała przede mną telefon do swojej szafy. Jeśli już musiałam gdzieś zadzwonić, to pilnowała, żebym nie przekroczyła trzech minut. Narzekała, że rozmowami rujnuję tatę, który nie znajduje pieniędzy na ulicy, a ciężko na nie pracuje. Kupiła nawet coś takiego szklanego, z ciurkającym wewnątrz piaskiem, co nazywa się klepsydra, a mnie kojarzy się ze śmiercią. Stawia to przed moimi oczami, a ja z przerażaniem wpatruję się w przesypujący się piasek i z tego wszystkiego zapominam, co miałam powiedzieć. Nawet gdy tata telefonuje, to też stawia przed nim bez słowa to piekielne urządzenie i wychodzi na palcach do kuchni. Bezbłędnie, co do sekundy, zjawia się z powrotem, jakby miała wmontowany w głowę zegarek. Zawsze się temu dziwiliśmy. Żabelia jednak odkrył, że klepsydry są dwie… Tę drugą znalazł w kieszeni babcinego fartucha, z angielskim haftem. Był pożółkły i pochodził z jej ślubnej wyprawy. Nie telefon, tylko fartuch!

Tego dnia jedliśmy kolację później niż zwykle. Po powrocie z Powązek babunia była tak przejęta wspomnieniami i zasłyszaną od pani Stasi historią o pojawiającej się w jej pokoju w każdy czwartek zjawie nieznajomej kobiety, że spaliła ryż z jabłkami. Oznajmiła przejętym głosem, że zamiast tego ugotuje nam jęczmienne płatki na mleku z kawałkami banana. Było to danie zastępcze przy tego rodzaju okazjach. Żabelia nazywał je ,,niemowlęcym jedzonkiem” i zazwyczaj zjadał szybko, z zamkniętymi oczami, żeby — jak mówił — nie myśleć o tym, z czym mu się ta „paciaja” kojarzy. Tym razem wreszcie się zbuntował.

— A gdzie są te kołdunki, które mama przedwczoraj robiła, a ja przez dwie godziny lepiłem, nie mówiąc o wcześniejszym siekaniu i mięsa tasaczkiem?

— W zamrażalniku, kotuś! Schowała ja na czarną godzinę, ot co! zatrwożyła się, kładąc rękę na sercu.

— No, i właśnie takowa godzina nadeszła! — oznajmił kategorycznym tonem Żabelia.

— Aj, kotuś… Tak nie zdrowo na noc żołądka tłustościami napychać. Sny przyjdą niedobre, zmora na piersi siądzie… Kto słyszał w ta pora kołdunki spożywać?… — tłumaczyła z przejęciem.

— Wolę ja zmorę na piersi siedzącą, niż te przeklęte płatki w żołądku — wpadł w kresowy ton — toż to trzeci już raz w ciągu tygodnia… zmienił głos na płaczliwy.

— Nu, jak tak bardzo prosisz, to odgrzeję je w rosołku. Może nie zaszkodzą w ta pora — westchnęła, drepcząc do kuchni.

Tata z westchnieniem zabrał się do przeglądania gazety, a ja z radości, że ominie mnie ta „paciaja”, ruszyłam za babunią. Była okazja porozmawiać o sobotnim murzynku i Marylce.

— Ot, i widzisz! — zwróciła się do mnie, otwierając zamrażalnik — myślała ja, że poczęstuje się w niedzielę kawalera kołdunkami. On biednieńki ani słyszał o kresowym jadle. Trzeba w chłopcu patriotyzm obudzić, w Wileńszczyźnie rozkochać, a najlepiej od kołdunków zacząć… — tłumaczyła z przejęciem.

— Przygotujemy nowe! — uśmiechnęłam się czule do babuni, wyciągając talerze i wazę z kredensu. Była ogromniasta, z obtłuczonym uchem i cała w kolorowe kwiatki. Stanowiła pamiątkę z tych legendarnych babcinych Kresów Wschodnich.

— Toż to robota na cały dzień i nie dla jednej osoby — tłumaczyła z przejęciem — trzeba ugotować przynajmniej dwieście, a może i więcej sztuk. Twój ojciec spokojnie pięćdziesiąt na początek zjada. Kawaler, gdy się w nich rozsmakuje i rozkocha, też tyle może skonsumować. Ty na kołdunki, to worek bez dna, żeby nie wspomnieć mojej sympatii do tego dania w rosołku… — rozmarzyła się, pieściwie wymawiając słowo „rosołek” i zamilkła.

— Babuniu… — wykorzystałam moment jej poetyckiej zadumy — czy mogłabym zaprosić do nas w sobotę Marylkę?

— Nie słyszała ja jeszcze o takiej, kto zacz? — zaniepokoiła się.

— Mieszka w naszym domu. Jest niewidoma, nie ma psa, tylko same z tego powodu kłopoty — wyrzuciłam z siebie jednym tchem, żeby Żabelia nie miał pretensji o to, że czegoś tam nie uzgodniłam z babunią. Dorośli lubią wszystko komplikować, jakby nie dość było różnych niepowodzeń w szkole albo kłopotów na wiosnę z piegami. Brat Jolki to nawet zaczął mnie ostatnio przezywać „indycze jajo”. Gdy odkrzyknęłam „pryszczaty ryj”, to się obraził. Tacy to oni są, ci chłopcy! Tylko Maciek jest wyjątkiem. Nawet gdy na spacerze powiedziałam mu, że pantofle mnie cisną, bo znów stopy mi urosły, to przyznał się, że ma ten sam kłopot, ale żebym się nie martwiła. Kiedyś przestaną wreszcie rosnąć, a moje pantofle wcale jeszcze nie przypominają futerałów na skrzypce.

— Czuję ja, że powoli puścisz ojca z torbami… — jęknęła, odcedzając durszlakową łyżką kołdunki, żeby wrzucić je do wrzącego rosołu.

— Co też babunia opowiada? — zatrwożyłam się, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi, chociaż nie miałam czystego sumienia. Ciążył na nim rower górski.

— U nas, na kresach… — zaczęła niespodziewanie — to mówiło się z radością „gość w dom, Bóg w dom”, ale tam było całkiem inaczej. Pełne spiżarnie dobra wszelakiego. W komorze wędzone na jałowcu szyneczki w szeregu, jak żołnierze wisieli. Baniaki miodu z gryki pod ścianami stali. Bryłki masła na chrzanowych liściach aż z daleka pachnieli łąką, leżąc polu z gomółkami serów wszelakich na wyszorowanych do białości stołowych deskach. A ileż tam słoi konfitur przednich i owoców kandyzowanych na półkach bokami stało! A dzieży z solonymi rydzykami? sznury suszonych prawdziwków, a nalewki z moreli i wiśni? — wyliczała z rozjaśnioną twarzą, a mnie się nagle wydało, że zaglądam z nią razem do tych spiżarni i komór z dobrem wszelakim.

Ciasta różne piekło się co tygodnia z bieluchnej mąki z własnego na pszennego, przemielonego u pana młynarza Zabiełły… Zapach drożdży i wanilii rozchodził się po korytarzach i pokojach. Nie można było zjeść tych wszystkich placków, serników, bułeczek maślanych, to człowiek cieszył się z gości, jak z błogosławieństwa Pana Boga, że spiżarnie oczyszczą pod nowe zapasy. Jak przyjechali, to się ich przez parę dni nie wypuszczało z dworu… A tutaj, to tylko za kieszeń się trzymaj, licz każdy grosz, a jak gość w domu się pojawi, to już nie radość, a wydatek i kłopot z gotowaniem i pieczeniem w naszej kuchennej ciasnocie…

Tak jakoś zrobiło mi się żal babuni. Musiała bardzo tęsknić za tym, co widziała, i przeżywała kiedyś na tych dziwnych, nie znanych mi kresach. Były podobno, jak opowiadała, ostoją naszej kultury, tradycji i patriotyzmu. Lubiłam wieczorami, przed spaniem słuchać i czasem tych jej opowieści, jak bajek o duchach i strzygach.

— Nu, ale cóż, Tamaryszku… — odezwała się po chwili — nieładnie i nie przystoi gościa bez poczęstunku z domu wypuścić. Toż z samego obowiązku obywatelskiego upiec ciasto należy, i to najlepsze. Gość nie parsiuk, ani insza żywioła, żeby go byle czym potraktować… popatrzyła na mnie z uśmiechem — jak ta Marylka, czy jak jej tam, niewidoma i bez psa, to proś do domu… A kawalera w niedzielę też nakarmimy po kresowemu…

Rzuciłam się jej na szyję i ucałowałam.

Waza z kołdunami znalazła się wreszcie na stole. Przez chwilę trwała uroczysta cisza. Jedynie w telewizorze uszczęśliwiony głos spikerki zachwalał płyn do mycia muszli klozetowych.

— Niech mama pozwoli wyłączyć telewizor — prosił tata ponurym głosem, zerkając w moją stronę — znów w czasie kolacji zaczynają reklamować różne paskudztwa i psują człowiekowi apetyt.

— Dla mnie, kotuś, to ty możesz wyrzucić to diabelskie pudło za okno. Ot co! — oznajmiła, nakładając do miseczek kołduny.

Wyłączając telewizor, opuściłam skromnie oczy. Wiedziałam, o jakiego rodzaju reklamę Żabelii chodzi. Kiedyś to „coś ze skrzydełkami” demonstrowano długo, i to akurat wtedy, gdy oglądaliśmy z Maćkiem zespół rockowy. O mało nie rozpłakałam się ze wstydu. Z dwojga złego wolałam „siłę podwójnych serc”. Bądź co bądź, to serce wykorzystane w reklamie kojarzyło się z miłością, a to z Maćkiem i nie było w tym nic wstydliwego.

— Tato… — zaczęłam nieśmiało, gdy babunia wyszła na chwilę zaparzyć ziółka na swoją wątrobę — jak to będzie z tym rowerem?

Był to najlepszy moment na tego rodzaju rozmowę. Z wazy ubyło już sporo kołdunów i Żabelia był w dobrym humorze.

— Z jakim znów rowerem, u Boga Ojca? — spojrzał na mnie trochej nieprzytomnym wzrokiem, wyławiając następnego kołdunka z rosołu. Możliwe, że był to już przedostatni z tych pięćdziesięciu.

— Z górskim, tato — wyjaśniłam z westchnieniem — przecież mi obiecałeś, że jeśli przejdę do następnej klasy na samych szóstkach, to mi go zafundujesz.

— Jeszcze nie wiadomo, jakie będziesz miała oceny — odpowiedział całkiem jednak przytomnie i zamachał gwałtownie ręką, gdy babunia wniosła placek z rabarbarem.

— A jeśli będą dobre, to co?

— To wtedy porozmawiamy — kręcił się niespokojnie na krześle — a tak naprawdę, to nie będę dawał prezentów za coś, co jest twoim elementarnym obowiązkiem. Uczysz się nie dla mnie, lecz dla siebie i bez szantażu, proszę! — dorzucił wielkim głosem, wpatrując się, obrzydzeniem w podstawkę z plackiem, za którym przepadał, a wyglądał on bardzo apetycznie, posypany miałkim cukrem.

— Więc jak będzie z rowerem? — nie dawałam za wygraną — słowo się rzekło, tato…

— Porozmawiamy za trzy tygodnie — jęknął ugodowo i już zerkał w kierunku drzwi. Cmoknął babunię w policzek, chwaląc kołduny, mnie zmierzwił dłonią włosy i wyszedł z pokoju.

— Nie denerwuj ojca — upomniała z obowiązku babunia, popijając ziółka — mama kupi ci rower w Stanach. Przy ojcu to ona bogaczka teraz — westchnęła ciężko. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale w tej właśnie chwili Żabelia ukazał się w drzwiach.

— Idziemy, Tamaryszku, na godzinny spacer! — zadecydował nieoczekiwanie. — Trochę chyba przesadziliśmy z tymi kołdunami.

— Super! — wrzasnęłam, zrywając się od stołu. Bardzo lubiłam spacery z Żabelia po Ogrodzie Saskim. Zwłaszcza wieczorem. Ogród wyglądał całkiem inaczej niż w słońcu. Wszystko wydawało się jakieś tajemnicze, pachniało zielenią, ptaki układały się do snu. Te spacery nie zdarzały się zbyt często. Żabelia lubił pracować przy rajzbrecie do późnej nocy w towarzystwie biegającej mu po plecach Penelopy. Teraz więc nadarzyła się okazja porozmawiania o gadającym zegarku dla babuni i o Marylce.


* * *


Z tym poniedziałkiem to chyba głupi przesąd i nieprawda! Tydzień wcale nie był taki, jak się zapowiadał. Najpierw dziewczyny w szkole wyśmiały moją wiatrówkę, że staroświecka i bez takich różnych napisów i malunków, jakie akurat są modne i trzeba je koniecznie nosić. Nie mam także walkmana, a mój tata jeździ maluchem, który nie jest prawdziwym samochodem, tylko czymś takim, jak na kółkach skrzynka pocztowa na listy. Na lekcji angielskiego panna Hopkins zwróciła mi dwa razy uwagę, że coś tam niepoprawnie wymówiłam i jestem roztargniona. Za oknem zaczął padać deszcz i Mirella na pauzie powiedziała, że Maciek z pewnością przyleci z parasolem i wszystkie dziewczyny wybuchnęły śmiechem, jakby było z czego, zaczęłam się odgryzać, jak tylko mogłam, ale było mi przykro, tego dnia straciłam nawet apetyt na obiad, chociaż babunia usmażyła moje ulubione „ołatki”, jak nazywała placuszki na zsiadłym mleku z cukrem.

Następnego dnia Żabelia nakrzyczał na mnie, że jestem bałaganiara, bo nie uprzątnęłam zeszytów i książek z jego rajzbretu, gdzie najchętniej odrabiam lekcje, gdy taty nie było w domu i zapomniałam w porę je zebrać. Ostatnio zrobił się taki „czepliwy”. Babunia mówi, że to przez ten mój wyjazd do Stanów, ale ja myślę, że to z powodu Lemura, bo wciąż siedzi w domu i coś kreśli. Może się posprzeczali?

Pod wieczór zatelefonował z automatu Maciek. Moja radość była jednak krótka. Na wstępie usłyszałam straszną wiadomość, że wujek „założył mu szlaban na wyjazd do Warszawy” i nie przyjedzie w niedzielę. Rozgniewał się na niego, bo nie dopilnował bliźniaków. Spadły z jabłonki, łamiąc dwie najbogatsze w jabłka gałęzie i porozbijały sobie kolana, a on musi już kończyć rozmowę. Nie ma pieniędzy na żetony. Krzyknął tylko „cześć” i zaraz włączył się sygnał. Byłam bliska płaczu. Żabelia obiecał zabrać nas po obiedzie do parku na szarlotkę do takiej małej kawiarenki na świeżym powietrzu, gdzie przychodzą jego znajomi z psami, które też się między sobą zaprzyjaźniły. Nadszedł także list od mamy, czyli od mojego Miśka, ale nie był taki wesoły i długi, jak zwykle. Mama nawet nie wspomniała, że bardzo czeka na mój przyjazd. Prosiła jedynie, żebym przywiozła lekarstwa i kosmetyki wypisane na kartce, bo u nas są znacznie tańsze. Babunia zaraz wtrąciła, że mamie widocznie pomieszały się czasy, bo teraz jest już inaczej. Zmartwiłam się, że mama chorowała na grypę, chociaż się szczepiła, ale zastrzyk podobno zrobiono, gdy była już przeziębiona, a lekarz nie uprzedził, że przy objawach przeziębienia nie powinno się dawać szczepionki i mama przeleżała dwa tygodnie. Całe szczęście, że pan Dziubas załatwił jej na ten czas kogoś do opieki. Pomyślałam, z niechęcią, że znów pojawił się ten pan Dziubas i żałowałam, że do tego wyjazdu jeszcze sporo czasu, gdyż to ja powinnam być teraz przy Miśku, a nie jakaś pomoc i ten pan Dziubas. Wyobrażałam go sobie jako grubasa z różowiutką twarzą, niby pupa niemowlęcia, którą pokazują w telewizji i która reklamuje pampersy. Do tych wszystkich smutków babuni trzasnęło coś w kręgosłupie, gdy się schyliła i przez trzy dni leżała w łóżku, opowiadając o zbliżającej się śmierci i radościach życia pozagrobowego, które z pewnością jest piękniejsze niż to, które ona teraz prowadzi bez swoich ukochanych kresów i psa Filuta, który ją kochał bezinteresownie. Musiałam więc robić zakupy, sprzątać, wynosić śmieci. Nawet ugotowałam zupę jarzynową pod okiem babci i kładzione kluski, z których zrobił się klajster, bo zamiast na wrzątek, wrzuciłam je do zimnej wody. Kotlety też przyrumieniłam całkiem na czarno i zupełnie nie były zjadliwe. Babunia orzekła, że ten talent do gotowania, to mam po mamie i że trudno mi będzie w przyszłości znaleźć męża. Do tych moich zmartwień przyczyniła się także Mirella. Nie dość, że wciąż zmienia uczesania, bo chce się podobać chłopakom, to jeszcze zamieszała mi w głowie, jak diabeł ogonem, i teraz wciąż myślę o Bożym Narodzeniu, które będzie za pól roku zamiast o zbliżających się wakacjach z mamą. Na innej pauzie, gdy chrupałyśmy chipsy, popijając z jednej butelki coca–colę, zwierzyła mi w największym sekrecie magiczny sposób na zdobycie miłości ukochanego, i to takiej do samej śmierci. Nie chciałam wierzyć, ale Mirella przysięgała, że sposób jest wypróbowany przez jej cioteczną siostrę, Elkę, która kiedyś przyszła po nią do szkoły. A ten przepis „na miłość” to Elka dostała od jakiejś Cyganki. Chociaż jej siostra była na pierwszym roku studiów, wciąż jeszcze kochała się w chłopaku poznanym na studniówce, ale on nawet nie patrzył w jej stronę, chociaż podobno chodziła za nim jak ciele za krową. Do krowy jednak nie była podobna, bo wysoka, chuda, a oczy miała może zbyt duże, nie mówiąc już o biuście. W noc wigilijną dokładnie wykonała wszystko to, co należało według tego przepisu zrobić. Mirella przysięgała, że od tego czasu wszystko się odmieniło. Elka zrezygnowała nawet ze studiów, bo urodziła syna tego chłopaka i może nawet wezmą ślub bo on się teraz trzyma Elki, niczym kot z obciętym ogonem domu.

Od razu więc skojarzył mi się Maciek i teraz ciągle muszę myśleć o tym czarodziejskim przepisie, a jest to bardzo męczące. Jednak najbardziej boję się tego, że ta miłość z przepisu trwa nieodwołalnie aż do śmierci. A jeśli ja w połowie życia pokocham innego, a Maciek się nie odkocha, to co?

Żabelia uczy, że należy na wszystko patrzeć perspektywicznie, jak się tak jakoś dziwnie wyraził, a także umieć rozróżnić miłość od zakochania, ale jak to można sprawdzić? Najgorsze jest to, że nie ma z kim o tym wszystkim porozmawiać. Dałam słowo Mirelli, że żadnej z koleżanek o tym nie powiem. Babunia mogłaby paść na serce albo zaprowadzić mnie natychmiast do spowiedzi, bo ten przepis to może być zabobon. A podobno grzechem jest wierzyć w takie rzeczy, tylko nikt nie wie dlaczego. Żabelia, jeśli jest w domu, to natychmiast teraz zamyka się w pokoju i pracuje czasem do świtu. Babunia pilnuje, żeby wtedy nie zawracano mu niczym głowy, i nawet telefon zamyka w szafie, żeby tata nie słyszał dzwonka i nie mógł odebrać telefonów. Liczę tylko na rozmowę z Miśkiem, gdy znajdę się w Stanach i trochę na Marylkę. Ale czy wypada rozmawiać z niewidomą o miłości i zabobonach? Marylka jest niby taka sama, jak moje szkolne koleżanki, ale jednak inna. Może nawet nie zrozumieć mojej miłości do Maćka. Sama przecież nie może się zakochać w żadnym chłopaku, nie widząc, jak wygląda…

Jestem tym wszystkim tak skołowana, jakbym kręciła się przez godzinę w kółko z zawiązanymi oczami. To fakt!

Najgorsze stało się w piątek. Załamałam się przytłoczona niepowodzeniami całego tygodnia, chociaż on się jeszcze nie skończył! W sobotę miała przyjść Marylka. Żabelia obiecał nawet kupić drożdżowe ciasto z kokosem, żeby babunia nie musiała piec żadnych „bzdurnych murzynków”, jak się wyraził, a ja się nie mogłam doczekać tej wizyty.

Bomba jednak pękła w piątek i wszystkie moje żale wypłynęły na wierzch, niczym szumy przy smażeniu malinowych konfitur. Babunia zbiera je zawsze na miseczkę, a ja czatuję, kiedy ona będzie pełna. Są takie pachnące, różowiutkie i słodko smakują.

Tego dnia jedliśmy na kolację smażoną rybę. Żabelia sam ją przyrządził. Pycha! Przy jedzeniu pomagałam sobie nożem, a nie drugim widelcem, jak czynił to tata. Tak było mi wygodniej, a babunia nie mogła tego zobaczyć, leżąc w łóżku. Żabelia jednak dostrzegł to. Zwrócił mi uwagę. Westchnęłam tylko, ale jakoś jeszcze zniosłam. Gdy jednak dwa razy powtórzył, żebym przestała się garbić i nie odsuwała łokci na boki, i nie machała nimi, jak ptak skrzydłami, to tego już nie wytrzymałam. Rozpłakałam się głośno i rozpaczliwie, bo na dodatek czekało mnie jeszcze szorowanie tłustej patelni. Przypomniał mi się także Maciek, z tym „założonym szlabanem” i to, że mam niemodną wiatrówkę bez żadnych ozdób, a tata, zamiast mieć forda albo punto, to jeździ starym maluchem, przypominającym kolorem majtki skrzyżowane ze skrzynką na listy. Łzy mi z oczu płynęły strumieniem. Nie mogłam powstrzymać szlochu i łkania. Babunia ze swego pokoju dopytywała się przerażonym głosem, co to za wycie i czy się nie zadławiłam ością. Jeśli tak, dopominała się, żeby tata natychmiast chwycił mnie za stopy, podniósł w górę i to coś ze mnie wytrząsnął, jak to zrobił kiedyś wujek Adaś, gdy jego córeczka połknęła guzik od dziadkowego płaszcza.

— Nic się takiego nie stało! — odkrzyknął Żabelia — niech się mama uspokoi — gdyby nawet tak było, to na Boga Ojca, Tamaryszek nie ma już dwu lat, żeby ją można było chwycić za nóżki i coś tam z niej wytrząsnąć

Płakałam dalej i coraz głośniej.

— O co chodzi, Tamaryszku? — odłożył widelce i popatrzył na mnie uważnie — przestań ryczeć bez sensu, to porozmawiamy…

— Nie przestanę… — szlochałam — wszystko i wszyscy na mnie! Koleżanki naśmiewają się, że noszę niemodne ciuchy, że nie mam walkmana, że jeździmy maluchem, a nie prawdziwym samochodem, że mam piegi jak indycze jajo, a do tego bliźniaki porozbijały kolana, połamały jabłonkę, a Maćkowi „założono szlaban” i nie spróbuje w niedzielę babcinych kołdunów, a ja rozgotowałam kluski na klajster i stopy mam za duże, i nos za mały, a w ogóle nie wiem nawet, czy Maciek mnie kocha, czy tylko jest zakochany, a pan Dziubas znalazł jakąś „pomoc” dla mamy, gdy to właśnie ja powinnam być teraz przy niej. I jeszcze ten zabobon, co może być grzechem… — zagalopowałam się i zamilkłam, pociągając jedynie nosem w efektownych odstępach.

Długo trwała w pokoju cisza. Słychać było tylko z ulicy szum przelatujących samochodów i drapanie Penelopy po drucikach klatki.

— To wszystko? — zapytał, wreszcie Żabelia, kiwając głową, jak nad łóżkiem chorego, a może nawet jak nad trumną.

Czułam potrzebę płaczu. Łzy zmywały nagromadzone żale, a te moje wypłakiwane zmartwienia wydały mi się mniej ważne i jakieś takie po dziecinnemu głupie. Wstydziłam się teraz, że powiedziałam Żabelii o tym samochodzie i mojej wiatrówce, którą przecież lubiłam. Tata nie był bogaty, jak rodziny niektórych moich koleżanek. Raz jeszcze załkałam, ale już nad własną głupotą. Otarłam rękawem łzy, a Żabelia udał, że tego nie widzi. Siedziałam skruszona, z opuszczoną głową, czekając, co za chwilę usłyszę. Rozczarowałam go i zawiodłam, i to było najgorsze.

— Tato… — szepnęłam tak cicho, że chyba mnie nawet nie usłyszał. Żabelia podszedł do mnie, ujął moją zapłakaną twarz i popatrzył w oczy.

— Pomyśl, Tamaryszku, co jest w naszym życiu najważniejsze? Czego byś najbardziej pragnęła? No, zastanów się… — uśmiechnął się ciepło i zachęcająco — mieć szafy pełne ciuchów? Willę z ogrodem, wspaniały wóz, życie w luksusie i wygodzie? Zdobyć kiedyś popularność i sławę — Nie wiem, tato. Nie myślałam o czymś takim… Łzy znów napłynęły do moich oczu i rozmazały obraz pokoju. Czułam się przecież szczęśliwa, chociaż nie miałam takich różnych śliczności, jakie miały dziewczyny w szkole. Nawet im nie zazdrościłam. Dlaczego więc tak boleśnie odczułam ich drwiny i poczułam się kimś od nich gorszym? Chciałam jakoś o tym z tatą porozmawiać, ale nie wiedziałam, od czego zacząć, bo to w szkole rozpoczęło się już wcześniej, gdy nie chciałam brać udziału w rozróbach i próbować tych cukierków kupowanych na pauzach od facetów, którzy się kręcili po korytarzach. Jeden, to nawet udawał czyjegoś wujka…

— Z pewnością wyda ci się dziwne to, co powiem… — westchnął Żabelia — może nawet jesteś za młoda, żeby rozmawiać z tobą o takich sprawach, ale zaryzykuję — patrzył na mnie przez chwilę z namysłem. — Najwięcej samobójstw zdarza się wśród ludzi, którzy osiągnęli szczyty sławy, popularności, a także i bogactwa. Czy wiesz, dlaczego tak się dzieje? — przesunął dłonią po moich włosach. Zaprzeczyłam ruchem głowy.

— Bo widzisz, to jest tak… Człowiek w miarę własnej popularności staje się bardziej samolubny. Im więcej gromadzi bogactwa, tym bardziej czuje się pusty. Jak myślisz, czego im więc w tym wszystkim brakuje, co takiego umknęło ich uwadze? Pomyśl…

Ściągnęłam ramiona, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

— Tym ,,czymś” jest uczucie, Tamaryszku, a bez niego nasze życie traci sens. Niewiele mogę ci dać z rzeczy, których może pragniesz, jak chociażby tego górskiego roweru czy modnej wiatrówki. Jednak, twoja mama, babcia i ja daliśmy ci i dajemy to, co jest najważniejsze i najcenniejsze w życiu — miłość. Pamiętaj, że dziecko, któremu nie dano miłości, jest okaleczone na całe życie, a jego osobowość kształtuje się nie tak, jak powinna…Żabelia chciał pewnie coś jeszcze dodać, ale rzuciłam się mu na szyję i znów zaczęłam szlochać. Tym razem ze szczęścia. Byłam przecież kochana! Miałam wspaniałych, chociaż rozdzielonych rodziców, a także i babunię, Maćka, Penelopę, a nawet zdobytą w Marylce przyjaciółkę.

— Zachowaj, Tamaryszku, łzy na inną okazję — śmiał się Żabelia, klepiąc mnie po plecach — lepiej pomyśl, w jaki sposób możesz stać się mądrym, wrażliwym i szczęśliwym człowiekiem…

— I żeby Maciek pokochał mnie bez żadnych zabobonów?… — wyszeptałam wstydliwie w duże ucho Żabelii.

— Coś ty znów takiego wymyśliłaś? — zainteresował się tata.

Opowiedziałam więc wszystko o tym przepisie na miłość, jak na spowiedzi, a Żabelia stwierdził, że nie chciałby, aby moja osobowość kształtowała się w nieodpowiedni sposób pod wpływem różnych wróżb, horoskopów, zabobonów, bo to do niczego dobrego nie prowadzi i może tylko czynić zamęt w mojej głowie.

Zaraz też westchnął, że ma zbyt mało czasu na takie różne ze mną rozmowy, czego bardzo żałuje. Nawet w tej chwili ma jakąś pilną prace do wykończenia na umówiony termin i — jak się przyznał — „już na wczoraj”.

— Tato, jak to jest, że tobie wciąż brakuje czasu, a mnie się on dłuży i dłuży — zapytałam z wyrzutem w głosie, bo chciałam się czegoś więcej dowiedzieć o tym tajemniczym kształtowaniu osobowości.

Żabelia tylko ciężko westchnął i powiedział, że im człowiek starszy, tym czas się bardziej skraca, więc powinnam cieszyć się, że mam go jeszcze tyle przed sobą, a tym samym możliwość poznania świata, poczytania wielu książek, a on już sobie nie może na taki luksus pozwolić, bo on już nie może dogonić czasu, a ja mogę go jeszcze wyprzedzić i nie powinnam tej szansy zmarnować, jak robi to wielu młodych ludzi, włącznie ze mną. Gdy jego czas biegł jeszcze równolegle z nim, to były mu w głowie tylko psie figle, różne głupoty bez sensu i przez to mniej skorzystał i mniej się nauczył, niżby należało. Gdy w jakimś tam momencie zorientował się, jak wiele czasu zmarnował na byle co, to włos mu się zjeżył, nim jeszcze zaczął wypadać, bo jak powiedział, to i dla włosów jest też wyznaczony czas.

I kto by pomyślał, zatrwożyłam się i przesunęliśmy jednocześnie dłonią po swoich włosach i tata zaraz zasiadł do rajzbretu, a ja pobiegłam do babuni, żeby porozmawiać z nią o tej osobowości, która się kształtuje w moim wieku, a nawet jeszcze wcześniej, jak powiedział Żabelia.

Babunia leżała w łóżku i czytała Ogniem i mieczem, które było wciąż jej ulubioną książką. Gdy zapytałam ją, jak i przez co się kształtuje moja osobowość, to najpierw krzyknęła, żebym zabrała się do czegoś pożytecznego, jak chociażby do posprzątania w kuchni po kolacji, a nie zajmowała się głupstwami, bo czy się chce, czy nie, to ta osobowość i tak się lepiej czy gorzej ukształtuje i nie ma się co tym zamartwiać. Jestem dzieckiem z porządnego domu z zasadami i chociaż rodzice się rozeszli, zrobili to jednak w przyzwoity sposób i nawet piszą do siebie czułe listy, chociaż ona tego nie może zrozumieć. Po chwili jednak odłożyła książkę, usiadła na łóżku i oznajmiła, że jeśli będę słuchała jej i taty i miała koleżanki z przyzwoitych domów, to ona się prawidłowo i dobrze ukształtuje. Może nawet wyrośnie ze mnie wartościowy człowiek. Natomiast, gdy będę zadawała się z nieodpowiednim towarzystwem, gdy będę pyskata, grymaśna i leniwa, to się tak do tego przyzwyczaję, że ta moja osobowość będzie marna i tandetna, jak towar na straganach.

— Ale co ja mam specjalnego robić, babuniu? — dopytywałam się z niepokojem.

Dowiedziałam się, że powinnam mniej siedzieć przed telewizorem, dużo czytać, nie ulegać tym, którzy chcą mi narzucić własne zdanie i poglądy, bo to wcale nie znaczy, że będzie ono właściwe i mam zastanawiać się nad wszystkim, co usłyszę. I mam się uczyć. A najważniejsze — to pamiętać, żeby nie wyrządzić nikomu krzywdy moralnej i materialnej i chwilę pomyśleć, nim coś złego powiem o drugimi człowieku. A teraz miałam pomaszerować do kuchni i otworzyć szeroko okno, bo czuć rybę w całym mieszkaniu. Babunia dorzuciła groźnym już głosem parę uwag i znów sięgnęła po Ogniem i mieczem.

Przeraziłam się, że tyle rzeczy muszę spamiętać i uczynić dla tej mojej osobowości. Dziwne tylko, że o chłopakach, to nic a nic nie było w tej babcinej gadce. Żadnego dla mnie upomnienia, jakby w ogóle nie istnieli. Tata też stara się omijać ten interesujący dla mnie temat. Wykręca się tym, że to damskie sprawy i najlepiej wszystko to wyjaśni mi mama, bo mężczyźni myślą inaczej niż kobiety i mógłby wprowadzić mnie w błąd. Myślę, że od mamy dowiem się wielu ciekawych rzeczy. Już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie opowiem jej o Maćku. Ile to mnie jeszcze czeka niespodzianek i różnych rewelacji!


Ostatnio szaleję z żalu i z rozpaczy, to znów z radości i szczęścia, jakby siedziały one głęboko we mnie i chciały wyskoczyć. Raz czuję, że wyrosły mi skrzydła u ramion i latam nad miastem, a raz jakbym dźwigała kamienie w plecaku, a one ciągną do ziemi. A wszystko dlatego, że przeżyłam wstrząsającą historię i miałam przez nią spuchnięte oczy od płaczu, ale takiego ze szczęścia, co to poza zaczerwienieniem nosa daje radość i wzruszenie, że zrobiłam coś, co mi łatwo nie przyszło, ale jak przyszło, to pozostało i trwam w tej radości.

A wszystkiemu winna Marylka, chociaż ona nawet nie domyśla się, jaki zamęt wprowadziła w moje życie, a raczej nie ona, tylko pies, a także robak zazdrości, co to się we mnie wcześniej zagnieździł, i którego chciałam w sobie zadeptać. I już mi się wydawało, że go uśmierciłam, kiedy okazało się, że tylko na chwilę udało mi się go oszołomić i dlatego siedział cicho.

Przysięgłyśmy sobie z Marylką przyjaźń na śmierć i życie. Żadna z moich koleżanek nie mogła się z nią równać. Chyba nawet i Gośka, chociaż nie jestem tak zupełnie pewna, ale przecież można przyjaźnić się z dwoma dziewczynami. Marylka pobiła mnie na głowę, gdy podarowała Gośce kasetę z pięknym opowiadaniem, tylko nie pamiętam jego autora. Wtedy właśnie ten robak zaczął się we mnie wiercić. Udało się go jednak przydeptać, ale nie na długo. Zawinił tu Żabelia. Zupełnie zwariował, chociaż jest normalny i nie mogę mieć do niego pretensji, że powiedział przy kolacji, iż Marylka jest śliczną dziewczynką, ma wiele uroku, a przecież mnie nigdy czegoś takiego nie powiedział. Powinnam się cieszyć, że moja najlepsza przyjaciółka jest lubiana przez tatę, a także przez babunię, dla której ja jestem „wyrodkiem”, a Marylka wzorem godnym do naśladowania. Poczułam w sobie bunt. Nie chcę nikogo kopiować i chcę być sobą, bo ja, to ja, a Marylka, to Marylka. A wszystko zaczęło się od tego, że któregoś popołudnia, bo my się teraz prawie codziennie widujemy, babunia upiekła placek z truskawkami i powiedziała, że przygotowała go specjalnie z myślą o Marylce, bo ona przepada za takim właśnie ciastem, i to z kruszonką na wierzchu. Dla mnie babunia nigdy nic specjalnie nie upiekła, tylko zawsze narzekała, że nie będę prawdziwą damą, bo mam zbyt duży apetyt i zjadam tyle, co chłop od wideł. Zupełnie jak ten jakiś parobek z kresów o imieniu Ambroży, który potrafił zjeść wiadro kaszy ze skwarkami. I właśnie wtedy, gdy opowiadała Marylce i mnie o tych kresach, gdzie u nich w ogrodzie truskawki przypominały wielkością małe pomidory, a „pachnieli na mile”, bo tam ziemia była „wielce płodna”, jak się wyraziła w zachwyceniu i z oczami w słup, to wtedy Marylka uśmiechnęła się w przestrzeń, bo ona zawsze patrzy w przestrzeń, z uniesioną lekko i głową, jakby nasłuchiwała czegoś i powiedziała:

— Jak pani ślicznie śpiewa…

— Ja śpiewam, kochanieńka? — zdziwiła się z zadowoleniem babunia — w młodości, to ja śpiewała dumki, ale teraz skrzeczę niczym żaba w stawie na wiosnę. Ot co!

— A jednak pani śpiewa — upierała się Marylka — to znaczy pani mówi tak, jakby śpiewała. To właśnie jest piękne i takie przyjemne dla uszu…

— Nu, ja tego nie słyszę… — broniła się babunia z rozmarzonym wyrazem twarzy i dalej ciągnęła opowieść o jakimś kowalu, panu Pucille, co ciężkim młotem potrafił wykuć delikatną różyczkę z listeczkami, bo taki był z niego artysta, nie tylko od podkuwania koni z całej okolicy…

Babunia pogłaskała Marylkę po włosach, chociaż nie są tak długie jak moje, a w moją stronę nawet nie spojrzała i jeszcze dołożyła jej kawałek ciasta na talerzyk, i to odkrojony od tej strony, gdzie było najwięcej truskawek.

Chociaż od pewnego czasu mój robak już się nie rozrastał, a nawet jakby zmalał, to jednak jeszcze siedział we mnie i drążył kiedy Maciek powiedział o Marylce, że jest super i wcale nie czuje się, że jest niewidoma i że fajnie się z nią rozmawia, a nie tak, jak z tą Mirellą, z doniczką na głowie. Mój robak natychmiast zanurkował i znów się wyłonił w całej okazałości, gdy staliśmy w zoo przy klatce z małpami i Maciek opowiadał głośno, jak one biegają po gałęziach z małymi na plecach, jak bujają się na starych oponach samochodowych, iskają swoje młode i drapią się pod pachami. Marylka śmiała się rozbawiona. Maciek wciąż coś dodawał nowego, a ja cierpiałam i było mi wstyd za tego rozrastającego się we mnie robaka. Kupiłam więc torebkę orzeszków, i to nie dla małp, tylko dla nas, bo Marylka przepadała za orzeszkami. I tak powoli dobijałam robaka tymi orzeszkami, wsypując ich Marylce na dłoń więcej niż Maćkowi.

Na samym początku naszej znajomości, gdy któryś już raz w ciągu tygodnia przegrywałyśmy kasety od Lemura z najpiękniejszymi melodiami z filmów, a także opowiadałyśmy sobie o szkole i naszych koleżankach, to Marylka powiedziała nieśmiało, że chciałaby się ze mną zaprzyjaźnić, bo jestem dobra i ciepła…

— Skąd wiesz, że jestem taka? — zapytałam speszona, bo mnie coś takiego nawet by do głowy nie przyszło. Nieomal uwierzyłam, że zgodnie z opinią babuni — jestem „wyrodkiem”.

— Słyszę to w twoim głosie, bo chociaż nie widzę osoby, to poznaję i odgaduję charakter po brzmieniu jej głosu. Wiem nawet, kto jest zawistny albo fałszywy… — zwierzała się ściszonym głosem — czasem jest mi nawet przykro, że z głosu mogę tyle wyczytać, bo to niejednokrotnie bywa dla mnie smutne albo nieprzyjemne…

— Nadzwyczajne… — szepnęłam z zachwytem — ja bym nie potrafiła nic więcej na podstawie brzmienia głosu powiedzieć, jak tylko to, że jest ładny albo nieprzyjemny…

— Bo ty widzisz, a mnie słuch zastępuje oczy, tak jak i dotyk… uśmiechnęła się i wtedy zauważyłam, że ma w prawym policzku dołeczek, taki jak Maciek, i jeszcze bardziej ją polubiłam.

— Czy mogę cię dotknąć? — spytała nieśmiało — chciałabym wiedzieć, jak wyglądasz.

— Oczywiście! — zdumiałam się, zapominając o tym, że jej duże, ciemne oczy nie widzą i było mi bardzo głupio.

Przesuwała wolno, z namysłem palcami po mojej twarzy. Dotykała delikatnie oczu. nosa, ust. Wodziła przez chwilę palcami po czole, włosach…

— Jesteś bardzo ładna — stwierdziła, z tym ślicznym, dołeczkowatym uśmiechem, a mnie się łzy zakręciły w oczach, bo w tym jej delikatnym nieśmiałym dotyku było coś wzruszającego i jednocześnie smutnego.

— Zawsze chciałam mieć siostrę… — odezwała się po chwili — taką ładną i dobrą, żeby zastępowała moje niewidzące oczy i opowiadała o wszystkim, co dookoła widzi — lekka nutka rozbawienia zabrzmiała w jej głosie, bo Marylka właściwie nigdy nie była smutna.

— Masz już ją we mnie — odpowiedziałam spontanicznie i bałam się, że za chwilę mogę się rozpłakać, więc szybko odwróciłam głowę znów zapominając, że i tak nie mogłaby zobaczyć moich łez. Chwilą milczałam, żeby nie wyczuła ich w moim głosie, a później pocałowałam ją w policzek. I od tej chwili zaczęła się nasza przyjaźń. Pojawiła się tak nagle, jak miłość od pierwszego wejrzenia, ale to powiedział Żabelia, gdy tamtego wieczora opowiedziałam mu wszystko o Marylce i naszej przyjaźni.

Robaka zdławiłam, zadeptałam ostatecznie i nieodwracalnie parę dni przed odlotem do Stanów. Jednak nim do tego doszło, to w domu działy się różne i niepojęte rzeczy, a wszystko zaczęło się od mego wymarzonego, górskiego roweru, a właściwie wcześniej jeszcze, świadectwa na koniec roku szkolnego, wypełnionego szóstkami, które przyniosłam do domu.

Gdy tego dnia zjawił się zdyszany Żabelia na obiedzie, bo babunia surowo przestrzegała punktualnego stawiania się na posiłki, to zaczęłam tacie wymachiwać przed oczami świadectwem.

— No, i co, tato?! — wykrzyknęłam z tryumfem — ja słowa dotrzymałam, więc chyba zasłużyłam na obiecany rower!

— Po co ci ten bicykl? — wtrąciła szybko babunia — jedziesz na wakacje do Ameryki, a on będzie tylko zajmował miejsce w domu.

— Zamknie się go w piwnicy! — odpowiedziałam przytomnie — jesienią przyda się na wycieczki.

— Z piwnicy ukradną! — orzekła kategorycznym tonem babunia — sąsiadce z piętra wynieśli wszystko do ostatniego słoja z kompotem, łącznie z butami po nieboszczyku jej dziadku.

— A tym z parteru — trzy pary nart i cały ekwipunek turystyczny — uzupełnił niespodziewanie Żabelia, trzymając nagle stronę babuni, co nie zdarzało mu się często.

— Słowo się rzekło, tato… — przypomniałam Żabelii naszą umowę. Zjemy obiad i porozmawiamy! — zastrzegł się, zasiadając do kotleta schabowego z kapustą. Babunia twierdziła, że danie to jest prostackie i niezdrowe. Podawało się je bardzo rzadko, i to na specjalną prośbę taty. Babunia zawsze wówczas dodawała z westchnieniem, że nich, na kresach, to po pańsku wjeżdżał na stół pieczony w całości prosiaczek, nadziewany gryczaną kaszą.

Zapewne był bardziej dietetyczny od schaboszczaka — burknął Żabelia pod nosem i zaległa cisza, gdyż babunia wymagała, aby „przy stole było tak, jak w kościele”.

Przy bardzo skromnym deserze w postaci niedosłodzonego kompotu — gdyż jak twierdziła babunia, taki właśnie jest zdrowszy, a przy tym kotlet był kosztowny i trzeba go było zrównoważyć z deserem — powróciłam znów do tego roweru.

— Wciąż się przy nim upierasz? — westchnął Żabelia. Cały rok na niego czekałam… — starałam się, żeby mój głos wypadł łzawo, chociaż było mi radośnie na duszy. Nie dość, że otrzymałam wspaniałe świadectwo, to jeszcze i Maciek telefonował z Wołomina, żeby zapytać, jakie otrzymałam stopnie, a zwłaszcza z matematyki, w której mi pomagał. Jak mu je wyrecytowałam jednym tchem, to powiedział, że dostanę od niego specjalny, własnej roboty medal. Wprawdzie nie złoty, ale z wizerunkiem Penelopy po jednej stronie, a szczurka po drugiej. On miał o dwie szóstki mniej na świadectwie, ale wujostwo i tak byli zadowoleni, a ciotka dała mu nawet kieszonkowe na telefon.

— Tato, obiecałeś… — jęknęłam zawiedziona.

— A pomyślałaś chociaż przez chwilę o Marylce? — odezwał się całkiem bez sensu. Przeraziłam się, że z emocji i ze szczęścia, że ma tak zdolną córkę jadącą na samych szóstkach, dostał pomieszania zmysłów. To się podobno zdarza. Tak przynajmniej zapewniała babunia, gdy jej daleka kuzynka zwariowała ze szczęścia, gdy urodziła trojaczki i leczono ją przez dwa miesiące w szpitalu.

— A co ma wspólnego Marylka z górskim rowerem? — zapytałam z prawdziwą rozpaczą, bo bardzo kochałam Żabelię i nie mogłabym pogodzić się z myślą, że przeze mnie zwariował.

— Przecież to teraz twoja najserdeczniejsza przyjaciółka. Stałyście się już jak dwie papużki nierozłączki. Wciąż o niej opowiadasz, ale mnie się wydaje, że ta twoja przyjaźń opiera się jedynie na słowach, a nie na czynach…

— Dlaczego tak myślisz, tato? — dziwiłam się, nie bardzo rozumiejąc, o co Żabelii chodzi.

— Pomyśl przez chwilę, Tamaryszku. Umiesz myśleć, jeśli chcesz…! — zniecierpliwił się i już wiedziałam, że denerwuje go mój braki lotności. Nie mogłam sobie jednak z tym poradzić, gdyż nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Milczałam, wyjadając z kompotu) rozgotowane owoce.

— Czy wiesz przynajmniej, jakie są jej marzenia?

— Oczywiście! — o mało nie wzruszyłam ramionami, ale spojrzałam na sztywno wyprostowaną za stołem babunię i tylko się nijako uśmiechnęłam — marzy o psie.

— No, właśnie… — westchnął Żabelia, popatrując z rozżaleniem na babunię, bo kompot dla Żabelii to żaden deser, lecz kolorowa woda.

— Na kolację będzie szarlotka na ciepło! — oznajmiła babunia, widząc niemy, pełen wyrzutu wzrok swego „kotusia”. Rozumieli się bez słów.

— Są dwa piękne gesty… — zwrócił się do mnie — wybaczenie komuś winy i zrezygnowanie dla drugiego człowieka z czegoś upragnionego — znów jakoś tak dziwnie odpowiedział.

— Mów, tato, jaśniej — powiedziałam. Jednak coś niepokojącego i nie do przyjęcia zaświtało w mojej głowie.

— Sądzę, że się już domyśliłaś… — Żabelia wyszczerzył do mnie zęby, marszcząc zabawnie nos i już wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji. Siedziałam jednak cicho, usiłując wyłowić jedną z ostatnich wisienek.

— Myślisz, tato, o piesku? — zapytałam po długiej chwili z ociąganiem, a rozgryziona wisienka wydała się gorzka, jak babcine ziółka na przeczyszczenie.

— Toż utrzymanie dużego, a do tego mądrego psa–przewodnika, kosztuje majątek, kotuś… — wtrąciła z lękiem babunia i poruszyła się niespokojnie na krześle — kogo stać na taki dodatkowy wydatek?

— No właśnie! — poparłam babunię z nadzieją w głosie — rower jest znacznie tańszy i nie trzeba go karmić.

— Nie powiem! — odchrząknął Żabelia. — Załóżmy, że mam potrzebą sumę pieniędzy odłożoną na rower — popatrzył na mnie — jeśli Tamaryszek z niego zrezygnuje, a cena psa przekroczy moje możliwości, to będzie jeszcze można zrobić „zrzutkę”. Marylka przecież od pierwszego dnia podbiła nasze serca — dodał z zadowoleniem.

— Tak… — jęknęłam, a robak znów się objawił i zaczęły mu odrastać odnóża.

— Decyzja należy do ciebie, Tamaryszku. Jeśli chcesz mieć rower, to go dostaniesz. Całkowicie na niego zasłużyłaś… — Żabelia sięgnął po leżącą obok niego na krześle gazetę, chociaż babunia zamarła nad czarką z kompotem i zapanowała śmiertelna cisza. Tylko z klateczki dochodziło chrobotanie pazurków Penelopy o metalowe pręciki.

— To znaczy, tato, że mam wybierać między górskim rowerem dla mnie a psem — przewodnikiem dla Marylki? I może nawet naruszyć swoje oszczędności z kieszonkowego? — żal ściskał mi serce i przypomniały się natychmiast słowa pani Lemur, że w życiu każdego dnia trzeba dokonywać jakiegoś wyboru. Wcale nie byłam tym zachwycona, bo okazało się, że nie jest to takie łatwe i nie wiadomo, czy się dokona tego właściwego.

— Kupujemy psa! — usłyszałam nieoczekiwanie dla samej siebie mój własny, łamiący się głos, robak schował odnóża, odetchnęłam z ulgą.

— Dobrze się zastanów, Tamaryszku — odpowiedział znad gazety Żabelia. Nie mogłam dostrzec jego twarzy. — Twoja decyzja musi wyniknąć z potrzeby serca, a nie tylko z wyrozumowanego obowiązku lub impulsu, który czasem jest u ciebie tylko słomianym ogniem — znów odchrząknął, i to nawet dwa razy.

— Nie masz żadnych obowiązków w stosunku do Marylki, a masz możliwość zrealizowania swego marzenia. Zasłużyłaś na rower… — Żabelia mówił to tak sobie, po prostu i beznamiętnie, jakby go ta sprawa nie interesowała i chodziło o pogodę, a nie o rzecz wielkiej wagi. Bo chociaż pies z pewnością ważył dużo, to nie o jego mięso z gnatami chodziło.

— Kupujemy psa, tato! — powtórzyłam z mocą i wiarą we własne słowa, bo tak naprawdę rower w tej chwili nie wydał mi się najważniejszą rzeczą. Był nią z całą pewnością pies — przewodnik dla Marylki. Niedługo odlatywałam do Stanów, do mego ukochanego Miśka, a po moim powrocie zacznie się szkoła. Później przyjdą jesienne deszcze i nie będzie wiele okazji na rowerowe wycieczki z Maćkiem. On na tym wujkowym gracie pewnie nie nadążałby za mną i mógłby przez to wpaść w kompleksy. Żabelia długo mi tłumaczył, co to słowo oznacza oraz jak należy się przed kompleksami strzec, żeby nie zmarnowały człowiekowi życia, jeśli uwierzy w takie różne wmawiane w niego bzdury i uwikła się w sytuacje przerastające jego możliwości. A przecież na tym wujkowym gruchocie ze spadającym łańcuchem dogonienie mnie, jadącej na górskim rowerze, przerastałoby Maćkowe możliwości i nieszczęście gotowe.

— Ksiądz mówił… — wtrąciła babunia z natchnioną miną — że wielkość człowieka poznaje się po tym, że potrafi podzielić się ostatnim kawałkiem chleba z biedniejszym od siebie…

Spojrzeliśmy z Żabelią na siebie i nie wiadomo dlaczego, wybuchnęliśmy śmiechem. Takim radosnym i zaraźliwym, bo i babunia się uśmiechnęła, a przy tym zaczęła chrząkać, podobnie jak czasem Żabelia. Widocznie było to u nich rodzinne.

— Nu, jak trzeba będzie „zrzutku” zrobić na tego psa, to i ja wdowi grosz dorzucę… — odezwała się z godnością babunia — od lat odkładam ja z renty na trumnę i pochówek, to i parę złotych ja uzbierała… — popatrzyła po nas niepewnie i żałośnie.

— Zanim ty, babuniu, umrzesz, to ja będę już dorosła i będę dużo zarabiała jako modelka albo chirurg… — spojrzałam z dumą na tatę, bo dzięki szóstkom na świadectwie świat należał do mnie.

— Jako chirurg, to ty wiele nie zarobisz… — wtrącił pod nosem Żabelia.

— Wszystko jedno w jakim zawodzie, ale przecież będę zarabiała, a wybiorę taki, żeby mi dużo płacono. Mama Joli za telewizyjne reklamy dostaje tyle, że zmienia wciąż samochody i będzie budować dom w Konstancinie… — oznajmiłam kategorycznym tonem.

— Oby! — mruknął tata z powątpiewaniem, ale udałam, że nie słyszę.

— Dołożę wówczas babci do tej trumny, gdy będzie brakowało…— rozmarzyłam się.

— Nu, tak ty nadspodziewanie dobre dziecko, chociaż dziewczyna, a nie chłopak — rozczuliła się babunia — tak ty nie zapomnij i o atłasowej poduszeczce, z falbanką, do trumny, żeby mi ją pod głowę wsunąć.

— Przestańcie wreszcie z tym tematem! — obruszył się Żabelia — postanowiliśmy kupić psa dla Marylki, to kupimy, chociaż wcześniej porozmawiam z jej matką. To bardzo miła, ambitna kobieta i może poczuć się dotknięta. A teraz przestańcie mówić wreszcie o trumnach, zarobkach i pieniądzach…

Popatrzyłam z namysłem na Żabelię. Stracił nagle dobry humor . odszedł od stołu do rajzbretu, z rozłożonymi planami jakiegoś osiedla.

— Kotuś, taż ja wiem, ty nie wierzysz w takie rzeczy… — zaczęła babunia tajemniczo, spoglądając łzawo na Żabelię — a ja tobie mówię, że spróbować można, nawet trzeba. U ciebie nie najlepiej z pieniędzmi, a ty i gest masz, i dobre serce, jak kresowiec, i ostatni grosz oddasz ludziom.

— O czym mama mówi? — zatrwożył się Żabelia.

— O sposobie zdobycia majątku, ma się rozumieć… — odpowiedziała z godnością babunia, moszcząc się wygodnie w fotelu. — Trzeba tylko zakląć fortunę, a ona sama do ciebie przyjdzie…

— Starczy nam tego, co mamy — .odburknął tata, coś tam kreśląc przy rajzbrecie — głodni ani bosi nie chodzimy… — tłumaczył cierpliwie.

— A ja tobie mówię, spróbować trzeba. Tamaryszek rośnie, butów nastarczyć nie można, wydatków teraz więcej niż włosów na twojej i mojej głowie razem. Inflacja, jak słyszała ja w telewizji, spada, a z moich wyliczeń wypadło, że ona jakby się podniosła i coraz trudniej dom utrzymać. Myślała ja już nawet, że może to nasze apetyty są za duże. Je się za tłusto i za dobrze? — popadła w samokrytyczne zamyślenie.

— Co mama znów nowego wymyśliła? — westchnął tata z rezygnacją i popatrzył w moją stronę, marszcząc przy tym zabawnie nos. Uczyniłam natychmiast to samo.

— Nu, ja słyszała o takim łatwym sposobie zrobienia fortuny w uczony i uczciwy sposób.

Nastawiłam uszu. Temat był interesujący, a ja wciąż myślałam o tym górskim rowerze. Jakby już Marylka miała psa, to wtedy mogłaby mi babunia, z tej jakiejś fortuny, zrobić z niego prezent. Moglibyśmy z Maćkiem na zmianę nim jeździć…

— Nic łatwo nie przychodzi, a zwłaszcza pieniądze — westchnął tata, odchodząc od rajzbretu, żeby zajrzeć do klateczki z Penelopą. Zwierzątko akurat wyszło z domeczku, wspięło się na łapki i czarnymi paciorkami wpatrywało się w Żabelię. Wsunął palec do klatki i gładził Penelopę po rudym futerku. Może myślał o naszym pięknym biwaku nad Wigrami?

— Kotuś, spróbować trzeba i dać szansę Panu Bogu, żeby zrobić z nas bogaczy. Nic nie tracimy, a możemy zyskać. Orzechy dla myszaka też darmo nie przychodzą… — uderzyła w czuły punkt.

Widzę, że będę musiał ustąpić — roześmiał się, kręcąc głową — niech się wreszcie dowiem, co to za sposób mama wymyśliła.

— Toż to nie ja, tylko jakiś mędrzec przed wiekami — broniła się na wszelki wypadek babunia, gdyby się to „coś”, z tym zaklinaniem fortuny, nie udało — kotuś, to pewna i niekłopotliwa metoda zdobycia pieniędzy…

— Wleje ja do głębokiego baniaczka wodę, ty wrzucisz do niej monetę. Może być pięć złotych. Zanurzysz dłonie i po kolei każdym z dziesięciu palców dotkniesz pieniążka. Musisz tylko, kotuś, wtedy powtarzać z mocą: „na każdy palec — dukat”. Nie wolno ci tylko wytrzeć rąk, same muszą obeschnąć… — mówiła z przejęciem, a Żabelia słuchał tego z oczami w słup, i tylko pochrząkiwał.

— Później schowasz starannie naczynie i dopilnujesz, by nikt go nie dotykał. Będziesz musiał poczekać do pierwszej pełni księżyca i dopiero wtedy trzeba powtórzyć czarowanie i mokre dłonie wystawić w oknie na światło księżyca, ale okna nie wolno otwierać, kotuś! Gdy wyschną, wylejesz wodę, a pieniążek musisz zawsze nosić przy sobie. Najlepiej wszyć go w spodnie, tak jak dziadek Eustachy przed pierwszą wojną… A ten pieniążek będzie twoim amuletem przyciągającym bogactwo.

— Mamo, to przecież zabobon! Do kościoła chodzisz, a w takie rzeczy wierzysz?! — wykrzyknął Żabelia ze zdumieniem.

— Wierzę, nie wierzę, kotuś, ale spróbować należy.

— I pieniądze spadną mi darmo z nieba? — roześmiał się Żabelia — opowiada mama takie herezje przy Tamaryszku. Dzieciak gotów uwierzyć, a ja chcę, żeby myślała racjonalnie i nie dawała wiary zabobonom.

— Nu, twoje dziecko, twoja sprawa… — nieomal załkała, popatrując po nas bezradnie — ja, kotuś, chciała jak najlepiej dla nas wszystkich…

— Babuniu… — wtrąciłam szybko — a może znasz jakieś czary, żeby przywołać miłość?

— Nic prostszego! — ucieszyła się babcia — ale ty masz jeszcze dużo czasu, żeby na nią cierpliwie czekać. Przyjdzie ona we właściwym momencie.

— Babuniu, powiedz, proszę… — uśmiechałam się do niej czule, zerkając z lękiem w stronę Żabelii. Udawał, że nie słucha, ale uszy mu poczerwieniały.

— Zdradzę ci ten sposób w twoje siedemnaste urodziny.

— Mam tak długo czekać?! — wykrzyknęłam z żalem — przez ten czas umrę z ciekawości… — jęczałam.

— Niech, mama, jej wreszcie powie, bo nas zamęczy swoim biadoleniem — zniecierpliwił się tato.

Może był ciekaw i chciał wypróbować na sobie, jak to działa?

Chyba jednak nie, bo przecież mężczyźni inaczej myślą niż kobiety. Niby te same mózgi, a działają inaczej. Dziwne! Już sama nie wiem, co o tym myśleć. Muszę porozmawiać z Maćkiem i zacznę od tego, że go zapytam, jaką miałam na sobie sukienkę, gdy był u nas ostatni raz. Zgodnie z tym, o czym mówił tata, powinien nie wiedzieć, ponieważ mężczyźni są mniej spostrzegawczy.

— I tak musisz troszku poczekać. Wróżba spełnia się tylko w noc wigilijną — zastrzegła się babunia.

— Niech mama nie mąci dziecku w głowie — prosił Żabelia bardziej z obowiązku niż z potrzeby.

— Kotuś! — obruszyła się babcia — co szkodzi w życiu troszku magii? Zapomniał wół, jak cielęciem był, ot, co! Starszy byłeś od Tamaryszka, a w Andrzejki, to kto kartki pod poduszkę chował z imionami dziewczyn, a rano wyciągał, żeby się przekonać, która z nich ciebie pokocha? Chmara tych kartek była, a wyciągnąłeś nie tę, co trzeba… — westchnęła.

— Że też mama pamięta takie szczeniackie zabawy…

— A dlaczegóż by nie? Niedaleko pada jabłko od jabłoni… — uśmiechnęła się czule do taty — a skoro już jesteśmy przy jabłkach, to ci powiem, Tamaryszku, że jak w wieczór wigilijny zjesz jabłko, to wyjmij z niego wszystkie pesteczki i dokładnie policz. Jeśli będzie liczba parzysta, to w nadchodzącym roku spotkasz wielką miłość. Gdy w jabłku będzie więcej pestek niż sześć, znaczy się — zaręczyny, a może nawet i ślub!

— Tylko tyle? — rozczarowałam się — myślałam, że to będzie jakieś dłuższe czarowanie, jak z tymi pieniążkami…

Przy drzwiach odezwał się nieśmiały dzwonek.

— Oby tylko jakieś nieszczęście nie pukało do nas! — przestraszyła się babunia — w ta pora to z pewnością nie gość. lecz jakiś nowy rachunek albo depesza.

Pobiegłam do drzwi przygotowana na najgorsze, bo babunia, jak twierdził tata, miała dar wykrakiwania złych wiadomości.

W progu stał zdyszany Maciek.

— Masz czas? — zapytał konspiracyjnym szeptem — przywiozłem bliźniaki do znajomej lekarki. Na razie uwiązałem je na sznurku przy schodach, żeby się nie rozlazły po domu. Moglibyśmy razem pójść przez Ogród Saski i pogadać… — zająknął się i niespokojnie zerknął przez poręcz w dół schodów. Dochodził stamtąd jakiś rumor.

— Wejdź do środka… — szepnęłam — muszę spytać Żabelii albo babci, czy mogę pójść z tobą.

— Nie mogę! — coś się widocznie stało z bliźniakami. Przegryzły pewnie sznurek, żeby się uwolnić.

— Co się tam dzieje? — zaniepokoił się Żabelia, zaglądając do przedpokoju.

— Bliźniaki przegryzły sznurek — odpowiedziałam bez zastanowienia.

— Szatany! — jęknęła babunia, która wyłoniła się zza pleców taty.— Schować klatkę z Penelopą i sprzątnąć ze stołu wazon z kwiatami — rzuciła w przestrzeń i umknęła do pokoju.

— Wejdź, Maćku! — Żabelia wyciągnął do niego rękę — a ja zejdę na dół po bliźniaki — co im się stało?

— Ciocia boi się, że może coś połknęły. Przywiozłem je do znajomej lekarki. Chciałem zapytać, czy Tamaryszek może pójść z nami. Ta doktor mieszka na Starym Mieście — tłumaczył, przestępując z nogi na nogę.

— Na razie wejdź do pokoju. Wrócę, to pogadamy… Maciek ukłonił się grzecznie babuni i stał niezdecydowanie pośrodku pokoju.

— Ot, i kawaler przyszedł… — babunia popatrzyła na mnie porozumiewawczo — a to jeszcze nie Boże Narodzenie. Jabłka też nie dojrzeli…

Czułam, że się czerwienię.

— Niech kawaler siada, Tamaryszek herbatką potraktuje… — zagnieździła się w fotelu, niby na tronie. Wyłaziły z niego sprężyny, ale przedstawiał się jeszcze nie najgorzej.

Żabelia zjawił się z bliźniakami. Za nimi wlókł się sznur. Babunia poruszyła się niespokojnie, dotykając palcami głowy, jakby chciała się upewnić, czy ma jeszcze na niej ptasie gniazdo.

— Tamaryszku, w szafce na dole są blaszane kubeczki. Nalej dla dzieci mleka. Porcelanowe mogą pogryźć albo stłuc — objaśniła.

— Chcemy wody z sokiem. W mleku są kożuchy! — wykrzyknęły zgodnie, szurając przed babcią tenisówkami.

— Nie ma kożuchów — zapewniłam — ja sama ich też nie cierpię.

— My dziękujemy za poczęstunek… — wydyszał Maciek — chciałem tylko prosić, żeby Tamaryszek mógł iść z nami. Takie piękne popołudnie po wczorajszym deszczu…

— Pójdzie z wami — wtrącił Żabelia — ale najpierw wypijemy herbatę, bo i ja muszę mieć chwilę wytchnienia od pracy.

Miałam ochotę rzucić się Żabelii na szyję, ale jednak pobiegłam do kuchni przygotować herbatę.

— Ciasto w lodówce — przypomniała babunia. Bliźniaki spoglądały na nią ze strachem, siedząc spokojnie za stołem.

— U nas okociła się królica — odezwał się jeden z nich.

— Miot miał sześć sztuk — uzupełnił drugi z powagą, zerkając w stronę babuni, jakby chciał z nią nawiązać rozmowę.

— Białe czy czarne? — zapytała.

— Szare — odpowiedziały jednocześnie.

— U nas, na kresach, byli same białe — uśmiechnęła się błogo, jak zwykle gdy wspominała tamte czasy.

— Białe to są u nas tylko szczury — odezwał się z powagą Jacek, a może Wacek, bo zupełnie nie mogłam ich rozróżnić.

— Dwa — uzupełnił ten drugi.

— Szczury? — przeraziła się babunia — a co one u was robiły? — zapytała z niesmakiem.

— Bawiliśmy się z nimi. Hircio to nawet spał z nami, a Nikita z Maćkiem.

— Prawda to? — babunia wpatrywała się ze zgrozą w Maćka.

— Tak, proszę pani. To bardzo mądre i czyste stworzenia. Gdy odrabiam lekcje, Nikita siada mi na ramieniu i szuka w moich włosach pcheł. A jak się znudzi, to cichutko popiskuje i wtedy muszę go pogłaskać, bo to straszny pieszczoch.

— A co na to twoja ciocia i wujek? — groza zabrzmiała w głosie j babuni.

— Też je lubią. Wujek nawet sam zrobił dla nich klatkę z drewna i szkła. Czasem w niej sypiają, ale rzadko. Wolą z nami. Są towarzyskie. A jak nas w domu nie ma, to włażą do klatki i tam cierpliwie czekają. A co za radość, gdy wracamy! — rozgadał się Maciek, aż mu oczy pociemniały, a dołeczek w policzku jeszcze się pogłębił. — Biegają po nas, jak po drzewie. Z góry na dół, i z dołu do góry. A jak zabawniej piszczą…

— Niech pani do nas przyjedzie, to zobaczy pani, jak one zaraz usiądą pani na głowie — odezwał się jeden z bliźniaków.

— Boże, zmiłuj się… — wyszeptała babunia — już ja do was na pewno nie przyjadę. Może tylko mój syn, bo on też kocha tego naszego myszaka i małpy lemury.

Żabelia z trudem utrzymywał powagę, a ja śmiałam się rozbawiona. Maciek zaczął mi wtórować.

Do herbaty przyniosłam jakieś resztki drożdżowego placka, ale nieoczekiwanie babunia poszła do kuchni i za chwilę na stole zjawiła się ciepła jeszcze szarlotka. Wcześniej babunia zarzekała się, że upiekła i ją na dzień następny i nie wolno jej ruszać.

Babunia potrafiła zawsze czymś zaskoczyć, a tłumaczyła to kresową gościnnością.

Spacer był piękny. Szliśmy szerokimi alejami w cieniu starych drzew. Gdy tylko zaszeleścił wiaterek w liściach, słońce przeświecało złotymi, ruchliwymi plamkami. Bliźniaki szły przed nami, grzecznie trzymając się za ręce, jedząc cukierki, którymi obdarował je przed wyjściem Żabelia.

Nie bardzo wiedzieliśmy, o czym rozmawiać. Tak wiele mieliśmy do opowiadania, że nie wiadomo było, od czego rozpocząć. Zaczęłam od Marylki. Opowiedziałam Maćkowi, jak ona słucha muzyki i co wówczas widzi, a także o tym, że ja też tak próbowałam i rzeczywiście widziałam różne rzeczy. Wnętrza kościołów, płynącą rzekę, łąki kwitnące firletkami i wysoką trawą.

I to była podwójna radość jej słuchania. Bardzo chciałam, żebyśmy mogli razem pójść z nią na spacer. Nawet pojechać do Wilanowa albo do zoo. Maciek nawet dodał, że mogłabym przywieźć ją do Wołomina. Mnie to już ciotka zna z opowiadań. Moglibyśmy siedzieć w ogródku pod jabłonką albo pod lipowym drzewem. Rozrosło się bardzo, a wujek ustawił tam ławeczkę własnej roboty i stolik, na brzozowych krzyżakach. Gdy jest ładna pogoda, to w niedzielę jadają tam śniadanie, a czasem i obiad. Opowiedziałam Maćkowi o psie, którego Marylka nie ma, a on zaraz powiedział, że taki pies — przewodnik jest bardzo kosztowny, bo wymaga długiej tresury i że nie wszystkie psy, nawet tej samej rasy, nadają się do tego. Są jak ludzie. Jedne inteligentniejsze i zdolniejsze, a inne przeciętne albo zupełne głąby. I że taki pies sam sobie wybiera niewidomego, a nie odwrotnie. Podobno wprowadza się do pokoju kilka niewidomych osób i wpuszcza się psy. One biegają, węszą, rozglądają się i czasem żaden z nich nikogo sobie nie wybierze. Wówczas wpuszcza się inne psy. Jeżeli któryś wybierze sobie pana, to siada przy nim i wtedy wiadomo, że się oboje zaprzyjaźnią, bo pies wyczuwa i charakter człowieka, i jego zamiłowanie albo niechęć do zwierząt. Bardzo pragnęłam takiego psa dla Marylki. Nawet kiedyś rozmawiałam o tym z tatą, ale też przyznał, że to jest bardzo kosztowna sprawa i póki co nie należy robić Marylce żadnej nadziei, bo jej mama z trudem utrzymuje dom.

Gdy zatrzymaliśmy się na chwilę przy stawie, bo bliźniaki chciały popatrzeć na łabędzie, to Maciek stwierdził, że niedługo wyjadę do Stanów i że pewnie bardzo się z tego cieszę.

— Jasne, że się cieszę! — wykrzyknęłam — jadę przecież do mamy! Dawno jej nie widziałam i bardzo już do niej tęsknię.

Powiedziałam to bez namysłu i nagle zrobiło mi się przykro. Maciek opuścił głowę i wpatrywał się uporczywie w wodę, jakby bał się podnieść na mnie oczy. Pewnie zatęsknił za swoją mamą, której już nigdy nie zobaczy, tak jak i ojca. Wzięłam go delikatnie za rękę i gdy spojrzał na mnie, to się do niego uśmiechnęłam.

— Cieszę się z tego wyjazdu, ale też jest mi smutno, że nie będziemy się przez dwa miesiące widzieć. Ale będę pisała do ciebie, a ty do mnie.

— W Stanach to ty o mnie zapomnisz… — wymamrotał w zamyśleniu — będziesz miała tam swoją mamę, nowe przyjaciółki, poznasz amerykańskich chłopców… — dodał ciszej.

— Nie nawijaj! — krzyknęłam — będę myślała o tobie, będę pisała, bo my jesteśmy przecież przyjaciółmi, no nie?

— Moja ciotka zawsze powtarza, że co z oczu, to i z serca…

— A moja babunia twierdzi, że do serca mężczyzny trafia się przez żołądek, a najlepiej przez kołduny… — odcięłam się — ale to nieprawda. Twoja ciotka też się myli. To, czy będziemy o sobie pamiętali, nie może zależeć ani od żołądka, ani od oczu, bo to coś jest w sercu…— zająknęłam się i udałam, że szukam w kieszonce miętowych cukierków, których nie miałam.

— I będziesz do mnie pisała? — ulga zabrzmiała w głosie Maćka, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy mnie kocha, czy się tylko we mnie zakochał. Oj, ta niepewność!

— Pewnie, że będę! I to często, bo przecież będzie się dużo działo. Nawet trochę się boję, co tam zastanę. Wiem tylko, że mama ma tam ładne i wygodne mieszkanie, że będę miała dla siebie pokój i będziemy zwiedzały samochodem Stany, ale jest jakiś pan Dżimi Dziubas, o którym nic nie wiem, chociaż mama pisała, że to oddany przyjaciel i pomaga jej załatwiać trudne sprawy majątkowe, bo mama otrzymała spadek. Tato też ma Lemura i też twierdzi, że nic z tego nie wyniknie, bo nie jest złodziejem i nie ukradnie komuś żony, a do tego kalece.

— Twój tata jest super! — westchnął z zachwytem Maciek — mój też byłby z pewnością taki, gdyby żył — zamyślił się i dodał — brak mi własnego ojca, chociaż wujek jest dla mnie dobry, ale co rodzony ojciec, to rodzony ojciec.

— Babunia czasem powtarza, że nie ta matka, co rodziła, a ta, która wychowała. Więc twoi wujostwo, z pewnością, cię kochają…

— Pewnie tak… — bąknął w zamyśleniu i rozejrzał się dookoła.

Poszłam za jego wzrokiem. Bliźniaków nigdzie nie było, a jeszcze przed chwilą grzecznie przypatrywały się łabędziom. Rzuciliśmy się bez słowa na poszukiwanie. Nie było wielu przechodniów. Zatrzymałam jakąś panią, pytając, czy nie widziała przypadkiem pary bliźniąt. Popatrzyła na mnie chwilę z namysłem i wskazała ręką w stronę fontanny — tam jakieś dzieci się pluszczą.

Zawołałam Maćka, który pobiegł w kierunku ulicy. Przybiegł zdyszany i wystraszony.

— Chyba wiem, gdzie są! — krzyknęłam, widząc jego nieszczęśliwą minę i razem dopadliśmy fontanny. Bliźniaki stały pod nią, niczym pod prysznicem, mokre i szczęśliwe, ochlapując się jeszcze wodą.

— Ja chyba zwariuję! — Maciek złapał się za głowę i wyglądało na to, że zaraz się rozpłacze — co ja teraz z nimi zrobię?

— Wrócimy do domu, a Żabelia zatelefonuje do tej lekarki, że się trochę spóźnicie na tę wizytę,

— Nie mogę! — jęknął Maciek, wyciągając chłopców z wody. Stawiali lekki opór, ale coś im szepnął, czego nie dosłyszałam, i potulnie ruszyli za nami, otrząsając się, niczym psy po wyjściu z wody.

Drzwi otworzył nam Żabelia i przez chwilę patrzył w osłupieniu to na nas, to na bliźniaki.

— Co się stało?

— Fontanna… — zaledwie wydukałam, a już zjawiła się babunia.

— Szory dla nich kupić i podwójną smycz! — orzekła — a na razie marsz do łazienki — zarządziła surowym głosem, zaganiając malców, niczym drób do kurnika.

Maciek usiłował pójść za nią, ale go przegoniła.

— Nic tutaj po kawalerze! Jak się ma szatany w domu, to albo egzorcyzmy należy odprawiać, albo w święconej wodzie zanurzyć, a najlepiej jedno i drugie. U nas w Pikiliszkach to jeden taki kowal… — zaczęła śpiewnie i z przejęciem, ale nie dane jej było dokończyć. Zjawił się Żabelia z ręcznikami i zamknęli się w łazience.

Kręciliśmy się z Maćkiem niespokojnie po pokoju. Za oknem niebo opalizowało różowościami. W pokoju pachniały nadwiędłe kwiaty, których babunia nie pozwoliła wyrzucić. Czekała, kiedy uschną i wtedy miała je spalić. Uważała, że umarłych kwiatów nie należy wyrzucać na śmietnik, bo to tak, jakby wyrzuciło się kawałek własnej duszy. Bardzo surowo tego przestrzegała.

— Maciek… — zaczęłam, chcąc mu coś powiedzieć, jakoś pocieszyć, ale w tym momencie weszły do pokoju bliźniaki popychane do przodu przez Żabelię. Chłopcy byli boso, ale w moich podkoszulkach sięgających im łydek. Przypominali dwie grzecznie uśmiechnięte dziewczynki, z przylizanymi włosami. Ich ubranka powędrowały na balkon.

— Weź, Tamaryszku, żelazko! — rozkazała babunia — jak spodenki trochę obeschną, to przeprasujesz i je nim dosuszysz.

— Ale ja… — zaczęłam, bo prasowanie nie było moją najmocniejszą stroną. Babunia popatrzyła na mnie surowo.

— Ucz się i kształtuj swoją osobowość, bo jak Bóg pobłogosławi cię w przyszłości bliźniętami, to będzie jak znalazł! Pamiętaj, że od pestek z jabłka do małżeństwa to już tylko jeden krok.

Zdrętwiałam. Maciek stał jak skamieniały. Żabelia wyniósł się szybko do swego pokoju. Tylko chłopcy uśmiechali się z zadowoleniem i zaraz też rzucili się za babunią w stronę kuchni, oznajmiając płaczliwym głosem, że są głodni „na ciasto”, ale może być i kotlecik, byle nie mleko, bo oni już się dość napili wody w fontannie.

Z pokoju dochodził zdenerwowany głos Żabelii, szukającego aparatu telefonicznego, który jak zwykle znajdował się, ukryty przez babunię, w szafie. Zaraz go też przydźwigałam, żeby tata mógł się połączyć z panią doktor.

Ogarnęła mnie wielka radość, bo zupełnie niespodziewanie spędziłam z Maćkiem piękny dzień, aż do wieczora, i to dzięki bliźniakom, które babunia karmiła w kuchni czymś chyba bardzo smacznym, bo co jakiś czas dobiegały ich głosy dopominające się „o jeszcze”.


W domu nastał sądny dzień, jak nazwała go babunia, żegnając się krzyżem. Bilet lotniczy leżał pośrodku stołu, przyciśnięty srebrną cukiernicą z kresowych opowiadań babuni. Według jej słów, ocalała w cudowny sposób, zaszyta w upchanej pierzem poduszce. Na niej to babunia, siedziała w jakimś bydlęcym wagonie, odmawiając litanię do świętego Antoniego. Ta cukiernica miała teraz spełnić dwa zadania. Pilnować, aby bilet lotniczy gdzieś się nie zgubił, czyli żeby w ostatniej chwili diabeł ogonem go nie przykrył. Miała go także napromieniować szczęściem, żeby samolot bez katastrofy dowiózł mnie do mamy.

Drugi już dzień pakowałyśmy obie, wciąż na nowo, podróżną torbę w zielonogranatową kratkę, prezent od pani Lemur. Odwiedziliśmy ją z tatą i Maćkiem w zeszłym tygodniu, abym mogła się z nią pożegnać, a przy okazji chciała, i nie wiem dlaczego, zobaczyć Maćka. Pan Damazy, witając się z nami na wózku w ogrodzie, powiedział ze smutnym uśmiechem, że gdyby nie to straszne nieszczęście przed dziesięciu laty, to jego syn miałby teraz tyle lat, co Maciek. Nic więcej nie zdążył dodać, bo Żabelia z Lemurem szli w naszą stronę, niosąc tacę z zastawą do herbaty i beżowy tort, z bitą śmietaną i truskawkami. Pomyślałam, że tata miał rację, tłumacząc mi, że ani piękna willa, ani wspaniały samochód i pieniądze mogą nie dać szczęścia, chociaż tak naprawdę nie bardzo mu wierzyłam. Ono się chyba rzeczywiście nie trzymało tego domu. Było to dla mnie nowe i smutne odkrycie, bo i Lemur, i pan Damazy stali mi się jacyś bliscy…

Ta podróżna torba była śliczna i lekka, ale babunia miała wątpliwości, czy pomieszczą się w niej wszystkie rzeczy, które chciałam ze sobą zabrać. I wtedy rozszalała się w domu istna burza, która, godzinę później przerodziła się w tajfun, i to z powodu psa. Zaczęło się od tego, że co włożyłam do torby, to babunia z niej wyrzucała. Tłumaczyła przy tym, że wystarczy mi jedna zmiana bielizny, jedna letnia sukienka, jeden ciepły sweter i to, co nałożę na siebie, bo z całą pewnością mama kupi mi nowe spodnie, spódnicę, bluzki, a zwłaszcza kilka par pantofli, które w torbie zajmują najwięcej miejsca. Lepiej więc zabrać w to miejsce sernik zrobiony według przepisu prababci, co to ucierało się do niego kopę jaj i babunia upiekła go specjalnie dla mojej mamy. Oznajmiła przy tym, że mój Misiek, chociaż jest dobrym człowiekiem, ale ma do wszystkiego dwie lewe ręce, i to nie tylko do pieczenia, gotowania, prasowania, prowadzenia domu, ale także do wychowywania dzieci, a nawet i męża. Dowiedziałam się przy tej okazji, że matka wychowuje syna do momentu jego ślubu, a później powinna dalej czynić to żona, bo chociaż mężczyźni są od nas, kobiet, mądrzejsi, to jednocześnie są głupszymi, krnąbrnymi, upartymi bachorami aż do samej śmierci. Wymagają twardej, lecz jednocześnie miękkiej ręki żony i jej dydaktycznych zdolności. Tego wszystkiego właśnie, jak twierdziła z żałością w głosie babunia, mojej mamie brakowało, i przez to wszystko ułożyło się inaczej, niż być powinno.

Byłam skołowana tym, co usłyszałam i zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy należy wychodzić za mąż, bo mogłabym zwariować z nadmiaru obowiązków i dydaktycznych rozmów z mężem. Lepiej więc zostać starą panną albo od razu pójść do klasztoru i mieć to wszystko ,,z głowy”, jak czasem mówi Żabelia, gdy uda mu się coś ważnego albo trudnego załatwić. Gdy w osłupieniu zaczęłam się nad tym wszystkim zastanawiać, to babunia przez ten czas pakowała do torby jakieś paczuszki oraz zawiniątka i z moich rzeczy zmieściła się do niej jedynie nocna koszula i szczoteczka do zębów. Gdy nagle babunia przypomniała sobie o słoiku konfitur morelowych z zeszłego roku i podreptała do kuchni, to ja zdążyłam wszystko z torby wyrzucić i ułożyć w niej swoje rzeczy. Gdy się zjawiła z dwoma słojami i zobaczyła, co się stało, to złapała się najpierw za głowę, później za serce i zaczęła dyszeć, wyrzucając jednocześnie z torby to, co do niej włożyłam, a po tym wyprostowała się raptownie, postawiła oczy w słup, niczym Żabelia, i prawdopodobnie padłaby w konwulsjach na dywan, gdyby w tym momencie nie wpadł do pokoju Żabelia, z rozwianym włosem, i także z oczami w słup. Wrócił wreszcie od matki Marylki, do której wybrał się przed godziną, żeby uzyskać jej zgodę na zrobienie Marylce prezentu z psa–przewodnika.

— Piekło i szatany! — krzyknął od progu donośnym głosem i uszy mu poczerwieniały — siódme poty na mnie biją, mroczki przed oczami latają ze zdenerwowania, głos mi zachrypł od perswazji, a ta kobieta twarda i nieustępliwa, jak góra lodowa, i nic do niej nie trafia, a wygląda na wątłą i kruchą jak kosteczki na rosół… — zakończył w rozmarzeniu, bo rosół z makaronem był taty ulubionym daniem.

— Co ty, kotuś? — zatrwożyła się babunia, gdy tata rzucił się na fotel i przymknął oczy — znów ciśnienie ci podskoczy, gdy będziesz się tak miotał, ot co!

— Co się stało, tato? — przestraszyłam się i przestała mnie interesować torba podróżna, w której teraz znów buszowała babunia, upychając co się tylko dało z jej przysmaków własnej roboty.

— Ta kobieta to chuchro, lecz uparta jak muł i nie chce przyjąć prezentu w postaci psa. Łzy jej tylko płyną po twarzy i wciąż odpowiada: nie.

— Ale dlaczego nie chce? — nie mogłam zrozumieć.

— Umyśliła sobie, że nie będzie mogła się nam zrewanżować, a jałmużny, to ona nie przyjmie… I przekonaj taką, że nie ma racji, że przemawia przez nią fałszywa ambicja… — złościł się tata, kręcił głową i trzymał się za puls, zerkając na swój zegarek, z czerwoną strzałką sekundnika.

— Kotuś, też ja tłumaczyłam przed chwilą Tamaryszkowi, że mężczyźni niby są mądrzy, a jednak nieudaczniki. U nas, na kresach, mówiło się „durak krugom i uszy chaładne”…

— Niech mama da spokój z kresami! Tu chodzi o psa dla niewidomego dziecka. Jest już zgoda Tamaryszka, są pieniądze, a na przeszkodzie stanęła głupia ambicja.

— Kotuś, toż tłumaczyła ja tobie, że u ciebie niby głowa duża, a pomyślunek żaden. Trzeba do niej pójść z kwiatkiem, ze słowem bożym, z ewangelią na dzień dzisiejszy… — tłumaczyła babunia z łagodnym uśmiechem — ona miła i ładna kobieta. Tego ty z pewnością nie zauważył, bo tylko ci ten pies w głowie. Ja tak obliczyła, to ona trzydziestki dobiega. Gospodarna, pracowita, mieszkanie własne ma i chociaż to jeden pokoik z kuchnią, ale w jakiej czystości i porządku utrzymany, a przecież dziecko niewidome ma pod opieką…

Żabelia dyszał i wpatrywał się w babunię, jakby zobaczył przed sobą ducha.

— Co też mamie po głowie chodzi… — wybełkotał wreszcie.

— Twoje mieszkanie większe, to moglibyście po ślubie w nim zamieszkać, a ja bym w tym jej malutkim pozostała i wszyscy byliby zadowoleni. I pies nie byłby potrzebny, bo Tamaryszek chodziłby wszędzie z Marylką…

— Dom wariatów! — jęknął Żabelia — nie mówimy o moim życiu osobistym, tylko o psie…

— Możemy i o psie… — zaczęła ugodowo babunia, gładząc Żabelię po zmierzwionych włosach, jakby był małym chłopcem — ty nawet tego psa nie potrafisz załatwić, a wszystko dlatego, że bez słowa o miłości bliźniego poszedłeś. Ot co!

— To niech mama tam pójdzie w charakterze księdza i załatwi co trzeba! — rozzłościł się Żabelia i popatrzył na nas błędnym wzrokiem.

— Pójdę ja i załatwię… — uśmiechnęła się dobrotliwie babunia i godnie opuściła pokój, a ja bez słowa poszłam do kuchni przygotować Żabelii filiżankę kawy, z dużą ilością cukru, bo tylko taką lubił.

Babunia po godzinie wróciła rozpromieniona.

— Idź, kotuś, do pani Magdaleny i umówcie się na jutro tego psa handlować, bo ma wolny dzień od pracy, a i Marylką będzie w domu…

— Jak mama tego dokonała? — zdumiał się Żabelia, spoglądając na babunię, jak na cudotwórczynię.

— Zwyczajnie — uśmiechnęła się z zadowoleniem — weszłam ja, Pana Boga pochwaliłam, o herbatku poprosiła i zaczęła ja jej opowiadać, jak to ludzie stwardnieli, jeden drugiemu wrogiem i wilkiem, chociaż księża nawołują do miłosierdzia bożego. Świat do upadku idzie, szatan łapy zaciera i z radości po ogonie się drapie…

— Boże Święty… — jęknął Żabelia ze zgrozą w głosie i dalej wpatrywał się z nabożeństwem w babunię.

— Opowiedziała ja jej, jak to nas bolszewicy w bydlęcych wagonach spod Wilna wieźli, jak ludzie byli głodni i biedni, ale w tym nieszczęściu, to byli dla siebie jak brat dla brata. Ostatnią kromką chleba się dzielili, jeden drugiego wspomagał, ludzką miłością się darzyli i dlatego my wszyscy przeżyli, bo Bóg był z nami i nikt o głupich ambicjach nie myślał, tylko o tym, jak i w czym komu pomóc… — babunia rozłożyła dłonie, jak ksiądz przed ołtarzem. — Tłumaczyła ja jej, jak to ciebie w zasikanym beciku wiozła, bo wody nie było, żeby cię umyć, pieluchy uprać. Odparzyn dostałeś. Skórkę suchego chleba czarnego, jak święta ziemia, ja tobie do buzi wsadziła jako cumelka, a teraz ty na dobrego człowieka wyrosłeś i chociaż żona ci się nie udała, to złote serce zachowałeś i każdemu byś pomógł i nieba przychylił, bo to z mlekiem swojej matki wyssałeś w tym bydlęcym wagonie.

— Jezu… — jęknął pod nosem Żabelia, a mnie chciało się śmiać i płakać ze wzruszenia, bo nigdy babunia wcześniej o takich smutnych rzeczach nie opowiadała.

— Pani Magdalenie łzy jak groch z oczu leciały, a gdy całkiem zmiękła, to ja powiedziała: „Kochanieńka, my do pani z sercem. Marylkę my pokochali i chcemy jej radość sprawić, marzenie spełnić, a pani w nas kamieniem, jak faryzeusze, co chcieli ukamienować jawnogrzesznicę przed świątynią w Jerozolimie. I za co nas pani karze i własne dziecko także? Mileńka moja, toż serce na dłoni niesiem”… Rozpłakała się ja na wspomnienie tego, co ja przeszła przez bolszewików, z własnej ziemi przegoniona i bez męża, który w łagrze zginął. Ona też płakać zaczęła, aż jej oczy zupełnie zapuchli, i na szyję mi się rzuciła, zgadzając się na ten podarunek dla Marylki…

— Babciu, jesteś super! — wykrzyknęłam, całując ją w policzek, i już nie miałam żalu o to pakowanie do mojej torby tych jej różności. Może i miała rację, że Misiek kupi mi wszystko, co będzie potrzebne, a w Stanach, nie będzie miała takich pysznościowych serników i konfitur, jakie robi babunia.

Późnym popołudniem wróciła Marylką z wizyty u swej cioci Neli. Bardzo ją lubi, bo ona czyta jej na głos książkę i ma dwa małe kocięta — przybłędy. Są cieplutkie i puszyste, jak kłębuszek wełny. Wskakują jej na kolana i mruczą, gdy je głaszcze. Przybiegła do mnie zdyszana z wiadomością, że podobno jutro idą z mamą i moim tatą po pieska i czy to jest najprawdziwsza prawda. Ona nie może w to szczęście uwierzyć i strasznie się boi, czy rzeczywiście znajdzie się pies, który ją sobie wybierze, i czy ja pójdę z nimi także.

O niczym innym nie potrafiłyśmy już rozmawiać, jak tylko o tym jej przyszłym przewodniku. Zaczęłyśmy wybierać dla niego imię. Marylka proponowała Bebiś albo Misiek. Ja na to nie mogłam się zgodzić, bo tak przecież nazywałam moją mamę, a Bebiś to pasuje do małego, kanapowego pieska. Zaproponowałam więc imiona: Gedeon, Morus lub Cezary, ale Marylce żadne się nie spodobało i ostatecznie postanowiła, że będzie się wabił Godzilla.

Żabelia, kreśląc coś przy rajzbrecie, słyszał, o czym rozmawiamy i bardzo nas rozczarował. Zapewniał, że imię nadaje się psu już w hodowli, gdy jest maleńkim szczeniaczkiem i nim jeszcze zacznie się go uczyć specjalnej tresury, i to podobno bardzo długiej i żmudnej. Wobec tego usiłowałyśmy zgadnąć, jakie imię otrzymał, i robiłyśmy zakłady, która z nas odgadnie właściwe imię. Ja upierałam się przy Ursusie, a Marylka przy Suflaku, chociaż obie nie wiedziałyśmy, co ono może oznaczać. Marylka twierdziła, że gdzieś to słowo już słyszała i na pewno ono istnieje. Żabelia roześmiał się i oznajmił, że ,,suflaki” to nazwa greckiej potrawy, ale nie wie, jak ona smakuje, bo jej nie próbował. Jeśli jednak Marylka wygra zakład, w co on osobiście wątpi, to nas obie zaprosi na tę potrawę.

— A jeśli zgadnę ja i będzie to Ursus, to gdzie nas, tato, zabierzesz?

— Na lody! — westchnął — ale to mało prawdopodobne, tak jak i suflaki. Żabelia powiedział, że to będzie duży, silny owczarek w specjalnej uprzęży, a Marylka będzie go trzymała nie na smyczy, lecz na krótkim pejczu.

Za chwilę Żabelia wyszedł z pokoju, gdyż babunia oznajmiła, że jakaś pani prosi go do telefonu. Pomyślałam, że to pewnie Lemur albo pani Magdalena chce się czegoś jeszcze dowiedzieć. Marylka siedziała obok mnie, z lekko uniesioną głową, zwróconą w kierunku otwartego i okna. Uśmiechała się. Słoneczne ciepło, padające na jej twarz, sprawiało Marylce widoczną przyjemność. Pożałowałam, że nie jest moją siostrą i nagle coś mi przyszło do głowy.

— Nie uważasz, że byłoby dobrze pożenić naszych rodziców? — szepnęłam, ściszając glos, gdyż babunia miała bardzo dobry słuch, a ponieważ chodziła cicho jak kot, to nigdy nie było wiadomo, gdzie się akurat znajduje — miałybyśmy wspólnego psa i mieszkały razem.

— Moja mama nigdy nie wyjdzie za mąż — odpowiedziała z przekonaniem Marylka — bardzo kochała mego tatusia i dobrze nam razem.

Zrobiło mi się trochę przykro, że nie docenia widocznie zalet mego Żabelii, i nie chciałam pozostać dłużna.

— A mój tata kocha panią Lemur i też z pewnością nie chciałby się ożenić z kimś innym. Z nią nie może, bo ma już męża. Inwalidę na wózku, ale nie mów, że ci o tym powiedziałam — zastrzegłam się. I była to nasza pierwsza wspólna tajemnica, jeśli już nie mogłyśmy mieć wspólnego psa.

— Coś ty… — obruszyła się Marylka — nie jestem plotkarką, jak ta twoja koleżanka Jola. Gdy tylko wyszłaś z pokoju po sok dla nas, to powiedziała w sekrecie, że kochasz się w Maćku i wprost za nim szalejesz.

— To on się we mnie kocha! — odpowiedziałam z godnością i aż się zatrzęsłam. Jednak zaraz się poprawiłam, bo czułam się tak, jakbym zdradziła przyjaciela — ja go też bardzo lubię, bo to mój chłopak, ale ciebie bardziej. Mogę ci go nawet wypożyczyć na ten czas, gdy będę u mamy…

— Ja też mam chłopaka, którego lubię — zwierzyła się Marylka szeptem — nawet trochę widzi i czasem odprowadza mnie ze szkoły. Jest w tej samej klasie. Ma na imię Kuba.

— Też ma ładne imię… — odpowiedziałam zaskoczona i zaraz wykorzystałam chwilę, żeby zapytać Marylkę o coś, o co wcześniej nie śmiałam.

— A ty, widzisz chociaż trochę?

— Gdy świeci słońce, to czuję je i widzę jego blask. Czasem jakiś cień albo zarys czegoś, ale nie zawsze.

— Wiesz, co? — wykrzyknęłam spontanicznie — ja wierzę, że ty jeszcze odzyskasz wzrok.

Marylka wolno zaprzeczyła głową i jej uśmiech znikł.

— Lekarze nie robią mamie nadziei. Jednak jeden profesor powiedział, że wprawdzie cuda się czasem zdarzają, ale takie próby są bardzo kosztowne i nie dają żadnej gwarancji, że się uda…

— Jeśli się w coś mocno wierzy i tego najbardziej pragnie, to się może wszystko zdarzyć. Słyszałam to od mego taty, a także babuni. Ona wierzy w cuda, bo przecież Pan Bóg wysłuchuje naszych próśb… Może nie od razu, ale wysłuchuje… — zapewniałam także samą siebie.

— A ty prosiłaś o coś Pana Boga? — zapytała szeptem, opuszczając nisko głowę i mnąc w palcach chusteczkę.

— Pewnie, że prosiłam… — przyznałam nieśmiało — żeby się moi rodzice zeszli — dodałam z westchnieniem.

— I co? — odwróciła niewidzące oczy w moją stronę.

— I nic — wzruszyłam ramionami — ale ja wciąż mocno wierzę, że kiedyś tak się stanie i wszyscy będziemy razem, więc czekam.

— Ja też czekam… — przyznała się Marylka i zamilkłyśmy, bo Żabelia wszedł z wiadomością, że babunia ma zamiar smażyć racuszki i prosi, żebyśmy przyszły jej pomóc.

— Lubisz racuchy? — spytałam, przełykając ślinkę.

— Mowa! Pewnie, że lubię.


* * *


W nocy padał deszcz, błyskawice kreśliły białe zygzaki po granatowym niebie i po krótkiej chwili odzywało się dalekie dudnienie grzmotów. Nie bałam się burzy. Gdy byłam jeszcze bardzo mała, Żabelia tłumaczył mi, że to tylko wyładowania elektryczne i nie trzeba się lękać naturalnych rzeczy w przyrodzie. Jedynie nie należy w czasie burzy kryć się pod drzewami, bo to może być niebezpieczne.

Leżałam z szeroko otwartymi oczami. Błyskawice od czasu do czasu rozświetlały pokój, deszcz uderzał o szyby i parapety okienne Lubiłam słuchać ich usypiającej, monotonnej melodii. Tym razem mogłam zasnąć. Babunia pochrapywała, a ja rozmyślałam o jutrzejszym dniu i z żalem o tym, że nie mogę pojechać z Żabelia do tego ośrodka gdzie zakupią dla Marylki przewodnika. Taki duży pies liczy się osobę i dla mnie nie byłoby już miejsca w maluchu. Jedyną pociechą było to, że będziemy czekać na nich z babunią w domu z pysznościowym obiadem. Deseru babunia nie chciała zdradzić. Nawet dwa razy przypominałam babuni, żeby nie zapomniała o cielęcych kosteczkach naszego psiego gościa. Pomyślałam także o górskim rowerze, z którego zrezygnowałam. To moje wyrzeczenie nie sprawiło mi przykrości. Żabelia miał rację, tłumacząc mi, że pierwsza rezygnacja z czegoś czego pragniemy, jest najtrudniejsza, ale gdy się człowiek już przełamie to bez żalu oddaje innym to, do czego się przywiązał, i to także należy do kształtowania własnej osobowości.

Deszcz powoli zacichał. Krople nie bębniły tak głośno o szyby. Błyskawice też rzadziej już przecinały niebo, pomruk grzmotów był daleki i cichszy. Widocznie burza przeszła bokiem, jak w takich razach mawiał Żabelia. Zasłuchałam się w te tajemnicze odgłosy nocy i uprzytomniłam sobie ze zdumieniem, że już za parę dni zobaczę mamę. Im było bliżej upragnionego spotkania, tym bardziej do niej tęskniła nie mogłam doczekać się tego dnia. Wszystko teraz wydawało się mniej ważne od tego wyczekiwanego z utęsknieniem momentu. Rok wydawał mi się bardzo długi, ale najdłuższe były te ostatnie dni, dzielące od cudownego momentu, gdy Misiek pochwyci mnie w ramiona. Gdzieś tam jednak czaił się niepokój, czy mama zauważy, że wyrosłam? Czy dostrzeże moje zbyt duże stopy? Czy pochwali moje jasne, codziennie szczotkowane przez babunię włosy? Czy nie przestała mnie kochać w tym dalekim i obcym Nowym Jorku i kim jest dla mamy ten tajemniczy pan Dżimi Dziubas, który z pewnością jest dziobaty, nosząc takie nazwisko. Wspominała czasem o nim w listach. W ostatnim nawet, że jest mnie bardzo ciekaw i mama chciała, żebym wypadła jak najlepiej, bo dużo mu o mnie opowiadała.

Wcale nie miałam ochoty go oglądać i choć Misiek zapewniał w listach, że to bardzo zacny i uczciwy człowiek, to go po prostu nie lubiłam i chyba nawet nigdy nie polubię, bo niby po co? Bardziej ciekawa byłam tego odziedziczonego przez mamę domu po wujku od robienia dużych pieniędzy. Zamiast smucić się, że umarł z nerwów i z przepracowania, bo nigdy nie korzystał z urlopów, to ja cieszyłam się, że Misiek ma duży, piękny dom, a w nim pokoje z meblami i obrazami, które zawsze się jej podobały, i że w każdej chwili mogę z nią zamieszkać, gdy tylko będę chciała… Ale czy chciałam? Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym opuścić Żabelię, a nawet babunię, która czasem bywała dokuczliwa, ale ją przecież także kochałam, tak jak i chomiczycę Penelopę, której z pewnością nie mogłabym zabrać do Stanów, nie mówiąc już o Maćku i Marylce…

Gdy zastanawiałam się nad tym, jakby to było pięknie, gdyby ten odziedziczony dom można było przenieść ze Stanów do Polski i postawić w Wołominie, w pobliżu lasu, gdzie mieszka Maciek; zamknęłam oczy, żeby sobie to wszystko wyobrazić, i wtedy chyba zasnęłam…

Z trudem powstrzymałam łzy, gdy Żabelia ruszył sprzed domu, uwożąc panią Magdalenę i Marylkę do „psiarni”, jak się wyraziła babunia. Chodziłam markotna po mieszkaniu, nie mogąc sobie znaleźć miejsca i doczekać się ich powrotu. Wyglądałam przez okno na zatrzymujące się na przystanku przed Ogrodem Saskim tramwaje, na przejeżdżające samochody i autobusy i wreszcie zajęłam się Penelopą.

Rude zwierzątko było trochę senne. Ranek nie jest porą, gdy przyzwoite chomiczyce mają ochotę na harce i zabawy. Poruszała się niemrawo po dywanie. Trochę chętniej wypełniła orzeszkami swoje torebki przyj mordce i wreszcie zagnieździła się w moich dłoniach, nie myśląc nawet o ucieczce i wyrwaniu się na swobodę, jak to chętnie robiła wieczorem. Zaniosłam ją więc do jej domku, żałując, że Penelopa nie chciała się chociaż na godzinę zamienić w pieska lub kotka. Przypomniałam sobie nagle o pamiętniku, który dostałam od Gośki na imieniny. Wpisywały się do niego moje koleżanki, nauczycielki, znajomi Żabelii, których szczególnie lubiłam i niektóre moje ciotki oraz wujkowie. Rzadko nasi odwiedzali, a ja nie bardzo za nimi przepadałam. Wujek Tadzio miał zajady, ciotka Lusia duży brzuch i jeśli nawet przyniosła dla mnie pudełko czekoladek, to je sama przez całe popołudnie zjadła do herbaty. Mój Żabelia wróżył jej śmierć przez otłuszczenie serca, ale ciotka wciąż żyła i tyła.

Lubiłam czasem do tego pamiętnika zaglądać. Był taki śliczny, i z tym wianuszkiem na okładce, a „wpisywanki” zabawne. Kaśka wykaligrafowała z ozdobnymi zakrętasami:


Ile razy tłuste zrazy będziesz zajadała,

tyle razy, droga Tamciu, wspomnij,

jak bardzo Cię kochałam.


Gośka, która bazgrała, jak kura pazurem, tym razem postarała się stawiać litery równo i jednej wielkości.


Dwa serca złączone, klucz rzucony w morze,

nikt nas nie rozłączy, tylko Ty, o Boże!…


Jolka, która chwaliła się, że wraz z Mirellą mają u chłopców tak wielkie powodzenie, że nie mają czasu odrabiać lekcji, wpisała się tak jakoś dziwnie.


Kochaj bliźniego, jak siebie samego,

ale nie chłopców, bo to nic dobrego.


Moja ulubiona pani od historii, ta co ma dwie głowy, to znaczy jedną, ale ma upięty nad karkiem taki wielki węzeł włosów, który wygląda prawie jak druga głowa, wpisała się pięknym, wyraźnym pismem.


Spocząć na laurach, to klęska… (J. Piłsudski)


Z początku nie bardzo mi się ten wpis podobał, ale Żabelia powiedział mi, kim był ten pan Piłsudski, czym się dla Polski zasłużył. Nazwano go „dziadek” i gdy umarł, to wszyscy ludzie płakali i szli za trumną. Babunia uzupełniła, że pochodził z kresów i dlatego był laki szlachetny i mądry. Miał dwie córki i własnego konia Kasztankę, której nie zabito na mięso, gdy się zestarzała, tylko długo jeszcze szczęśliwie żyła. Przekazała mi także, żebym się dobrze nad „dziadka” słowami zastanowiła i przykładała się do nauki, a nie tylko cieszyła się i chwaliła szóstkami, bo to byłaby właśnie klęska dla mnie i dla laty, którego moja nauka dużo kosztuje.

Na stroniczce kilka kartek dalej, ozdobionej rysunkiem stojącego na dwóch łapach szczurka, z długim wijącym się przez całą stroniczkę ogonem, pięknie wykaligrafował napis Maciek.


Jestem figlarz nad figlarzami,

bo się wpisałem do góry nogami.


Dalsze przeglądanie pamiętnika przerwał telefon Gośki. Wyjeżdżała z rodzicami następnego dnia na wakacje do Rabki i chciała się pożegnać.

— Wpadniemy na parę dni do Zakopanego… — darła się, jakbym była głucha — do ciotki. Ona prowadzi tam fajny pensjonat. A wczoraj dowiedziałam się od Kazika, skąd wzięła się nazwa Zakopane, bo on ma wujka, który się wszystkim interesuje…

— No? — zaciekawiłam się, chociaż ten Kazik, który mieszka w tym samym domu, co Gośka, to wcale mi się nie podobał. Taki jakiś ślamazarny i wciąż zakatarzony, ale Gośka uważa, że jest śliczny. Dla mnie to on ma piegi, pryszcze i nogi prostowane na beczce. Maciek, to zupełnie co innego! Gośka jednak uważa, że jest zbyt wysoki i włosy ma za bardzo wystrzyżone.

— Nazwa wzięła się stąd, że musieli wciąż kopać i kopać.

— Kto kogo kopał? — zapytałam niecierpliwie, bo Gośka, jak zwykle, nie dopowiadała niczego do końca.

— Oj, ta rodzina, która się osiedliła, nim wioska otrzymała nazwę…

— Kogo kopała? — dopytywałam się zaciekawiona.

— Górską glebę, ty głąbie! — rozzłościła się, przecież mówię wyraźnie, że się rodzina osiedliła, a teraz liczy dwieście pięćdziesiąt osób, a zaczynali we dwoje przed stu pięćdziesięciu laty… — jak twierdzi wujek Kazika — i ten facet od kopania ziemi nazywał się Piotr, a nazwisko jakieś od robaka… to znaczy od liszki, której się brzydzisz i narobiłaś strasznego wrzasku, gdy ci ją na wycieczce ta głupia Zośka rzuciła na głowę.

— To była gąsiennica! — wykrzyknęłam — ruda i włochata… — dodałam ze zgrozą i obrzydzeniem.

— No, więc oni tak się jakoś nazywali i całe dnie kopali ziemię w pocie czoła, bo w górach ziemia kamienista i twarda. I jak ktoś przyjezdny pytał, czy do wsi daleko, to ludzie odpowiadali: „za tym kopaniem”, i już później z tego kopania powstała nazwa Zakopane… Fajne, co?

— Super! — odpowiedziałam, byle coś powiedzieć, bo wciąż myślałam, kiedy wreszcie wrócą z psem i nasłuchiwałam, czy coś nie dzieje się na schodach. Ale Gośka zaczęła teraz opowiadać o Mirelli, która wczoraj poleciała z rodzicami samolotem do Hiszpanii i chwaliła się, że ojciec obiecał jej i mamie, że zabierze je na walkę byków.

— Ja bym za żadne skarby nie poszła — wtrąciłam — Żabelia opowiadał mi, jak to wygląda, a ja nie mogę patrzeć, kiedy ludzie znęcają się nad zwierzętami.

— Ja też nie, bo podobno bykowi, który jeszcze nie zdążył do końca umrzeć, obcinają uszy, a koniom to byki rozpruwają czasem rogami brzuchy i wnętrzności wloką się po arenie…

— Przestań! — krzyknęłam — bo odłożę słuchawkę.

— To ja ci jeszcze opowiem coś o Jolce. Podobno ten chłopak, który gra w kosza, na boisku obok naszej szkoły, i nosi zielone spodenki z żółtymi paskami, to jej sympatia. Powiedziała mi o tym w największym sekrecie Majka, więc nie mów nikomu…

Gadałyśmy z Gośka i gadałyśmy, aż wreszcie wtrąciła się babunia. Powiedziała, żebym przypomniała Gośce, że rozmowy telefoniczne znów podrożały i jej rodzice złapią się za głowę, kiedy przyjdzie płacić rachunek, i że telefon służy do krótkiej informacji, a nie godzinnych rozmów o byle czym…

— Oj, babuniu… — jęknęłam w słuchawkę, bo akurat Gośka opowiadała o Kaziku, którego Mirella nazwała „konusem na krzywych nogach” po tym, gdy przyszedł kiedyś pod szkołę, żeby razem z Gośka wrócić do domu, a na Mirellę, która się do nich przyczepiła, nie zwracał uwagi i rozmawiał tylko z Gośka, jakby Mirelli wcale nie było.

— Słyszałam, co mówiła twoja babcia… — odezwała się obrażonym tonem Gośka — ale moja mama uważa, że telefon w domu mamy po to, żeby z niego korzystać, a nie po to, żeby chować go w szufladzie, jak u was — zachichotała złośliwie.

— Trzymamy go tam, żeby się nie zakurzył… — broniłam honoru domu.

Gośka parsknęła śmiechem. Powiedziała cześć, napiszę kartkę z Rabki i odłożyła słuchawkę.

Byłam zła na babunię, że tak głośno mówiła i z powodu tego chowanego w szafie telefonu, więc chciałam coś powiedzieć, ale już nie zdążyłam.

W przedpokoju zaczęło się coś dziać i przez otwarte drzwi wkroczył pies wielkości cielaka, a za nim Marylka, trzymając go krótko na pejczu, który był dołączony do uprzęży. Marylka przy nim wydała mi się nagle jakby mniejsza i bardziej szczupła.

— Pięknościowiec! — wykrzyknęłam, przykucając, żeby go objąć za szyję.

— Nazywa się Czako — oznajmiła Marylka rozpromienionym i dumnym głosem, jakby wychowała go od szczeniaka.

Pies stał nieporuszony, z nastawionymi czujnie uszami i patrzył mi z uwagą w oczy, jakby chciał o coś zapytać.

— Toż to ogromny zwierz! — zauważyła z przejęciem i szacunkiem babunia. — Toż on majątek przeżre… — dodała z troską.

Pani Magdalena tłumaczyła babci, że nie będzie tak źle, że gdyby chciała zatrudnić opiekunkę dla Marylki, kosztowałoby to znacznie więcej, a opieka byłaby mniej pewna i że jej córka jest taka szczęśliwa, jakby odzyskała wzrok. I nagle rozpłakała się, chociaż usiłowała pokryć łzy uśmiechem. Żabelia przestępował z nogi na nogę, chrząkał, podał jej chusteczkę, objął ramieniem, a babunia promieniała, co było dla mnie zrozumiałe. Z pewnością widziała już swego „kotusia” na ślubnym kobiercu.

— To ze szczęścia… — wyjaśniła Żabelii i babuni — nigdy się z taką bezinteresowną dobrocią nie spotkałam — łzy jej dalej płynęły i smarkała w chusteczkę Żabelii.

Marylka przyklękła obok mnie i także objęła psa za szyję, delikatnie przesuwała palcem po jego nosie, dotykała sterczących uszu i też zaczęła płakać. Nie chciałam być gorsza, więc szlochałyśmy teraz obie, a Czako, ogłupiały tym całym zamętem i drapaniem za uszami, rozglądał się bacznie dookoła.

— Kocham cię, Czako… — wyznała Marylka, popłakując.

Objęła ogromny łeb wilczura, przytuliła go do swojej twarzy, a Czako polizał ją czule po policzku wilgotnym od łez. Po moich też płynęły łzy. Zastanawiałam się, dlaczego łzy radości są przyjemne, jakby nie były łzami, tylko samą radością płynącą z oczu i serca i chciałam, aby płynęły dalej. Pomyślałam także o tym wymarzonym rowerze górskim, który nieoczekiwanie zmalał do wielkości pudełka zapałek i tak jak ono nie był mi ani potrzebny, ani upragniony.

— Czy my nie jesteśmy przypadkiem na stypie? — usiłował żartować Żabelia, gdy i babunia zaczęła ocierać oczy, tłumacząc, że widocznie znów ma zapalenie spojówek od tej durnej telewizji, chociaż nigdy takiej dolegliwości nie miała, a telewizję — gdy się tylko dało — natychmiast wyłączała, tłumacząc, że to ona uczy zabijać, uczy agresji takimi metodami, jak robi się to w wojsku, i nic dziwnego, że dzieci mordują dzieci, bo są znieczulone widokiem mordowania i gwałtów na ekranie. Co ciekawe, Żabelia przyznawał babuni rację.

A po tym wszyscy zasiedliśmy do stołu. Czako natomiast ułożył się u nóg Marylki, z nosem przy jej pantoflach, a babunia tak nas rozsadziła, że Żabelia siedział obok pani Magdaleny.

Nic z tego — pomyślałam — tato kocha Lemura, a pani Magdalena przy niej, to jak szary wróbelek przy jaskółce. I zrobiło mi się trochę smutno, bo bardzo chciałam mieszkać razem z Marylka i mieć z nią wspólnego psa.

Przy ruskich pierogach ze skwareczkami, których tym razem babunia nie pożałowała, nikt już nie płakał, tylko się wszyscy uśmiechali, a babunia zaczęła nawet rozmowę, co jej się przy posiłkach nie zdarzało.

— Mój syn jest bardzo nieśmiały — zwróciła się w stronę pani Magdaleny, a Żabelia postawił oczy w słup i chrząknął — on by chętnie zaprosił panią na przejażdżkę. Ja to wiem… — westchnęła – zapewne nie chce się pani Magdalenie narzucać — uśmiechnęła się czule do taty, który utkwił wzrok w talerzu z pierogami, a mnie nagle wpadł do głowy genialny pomysł.

— Tato, pojedziemy wszyscy do Wołomina. Maciek musi koniecznie zobaczyć psa Marylki. Może nawet zrobi mu portret?…

— Ot, widzisz, kotuś, jaką masz rezolutną córkę. Ona wie, czym można sprawić gościom przyjemność i radość. Ja nawet upiekła więcej tych kruchych rogalików z nadzieniem z róży, co ty je tak bardzo lubisz. Zabierzecie je dla bliźniaków — popatrzyła niepewnie w stronę taty. — Maciek, nie powiem, przyjemny kawaler. Nu, może te bliźniaki troszku męczące, ale opowiadał on, że drewniaczek u nich, z werandką, a i w ogrodzie pod jabłonką przyjemnie posiedzieć, a dziś specjalnie pogodny dzionek — zachwalała, popatrując na panią Magdalenę.

Uścisnęłyśmy sobie pod stołem ręce z Marylka z wielkiej uciechy i porozumiewawczo. Czako natychmiast podniósł łeb i wodził po nas pięknymi ślepiami, jakby doskonale rozumiał, o co chodzi.

— Tato… — złożyłam ręce jak do modlitwy — obiecałeś, że jeśli odgadniemy imię, to zaprosisz nas z Marylka na lody.

— Zgadza się! — potwierdził Żabelia z powagą — tyle tylko, że nie odgadłyście.

— No, właśnie… I dlatego też nie mamy pretensji i zrezygnowałyśmy z lodów, ale prosimy, żebyś zabrał nas do Wołomina… — popatrzyłam błagalnie na Żabelię, a Marylka podniosła dwa palce w górę, jak w szkole.

— Akurat pani Magdalena ma dziś wolny dzień i na pewno z przyjemnością skorzysta z twego zaproszenia. Marylce też należy się rozrywka, a Tamaryszek pojutrze leci do mamy do Stanów i dziewczynki nie będą się długo widziały — poparła nas babunia.

Żabelia chrząkał i chrząkał, jakby mu ość utkwiła w gardle, i wreszcie z rezygnacją zapytał, czy rzeczywiście pani Magdalena miałaby ochotę na taką przejażdżkę niezbyt wygodnym samochodem…

— No… Nie wiem… Nie chciałabym sprawiać kłopotu… — tłumaczyła cichym, zaaferowanym głosem.

— Toż to żaden kłopot, a jedynie wielka dla mego syna przyjemność — wtrąciła szybko babunia, podsuwając jednocześnie Żabelii półmisek z pierogami i dorzucając więcej skwareczków z porcelanowego rondelka.

— Jedz, kotuś, ty lubisz przecież pierożki, nie mniej od kołdunków — zachęcała, a my z Marylką kopałyśmy się pod stołem z uciechy. Uczulone na dźwięki ucho Marylki doskonale odczytało z głosu nie tylko to, co zostało głośno powiedziane. Wprawiało mnie to w zachwyt i zdumienie, że mogłyśmy porozumiewać się bez wymiany spojrzeń.

— Mam obawy, że tak bez zaproszenia… — bronił się Żabelia, chwytając się już widocznie ostatniej deski ratunku, ale był już zdecydowanie na straconej pozycji.

Zaczęłyśmy więc, obie z Marylką, dalej prosić o tę wycieczkę, obiecując, że wpadniemy tylko na chwileczkę do Wołomina, niby to przypadkiem, żeby podać upieczone przez babunię rogaliki.

— Jeśli pani Magdalena wyrazi zgodę, to oczywiście, pojedziemy. Dla mnie będzie to wielka przyjemność — kłamał Żabelia bez zmrużenia oka, aż się zdumiałam. Zawsze zwracał mi uwagę, że nigdy nie należy mówić nieprawdy. Nawet babunia wówczas dorzucała pod nosem, że tata ma świętą rację, ale też całej prawdy mówić nie należy…

Pani Magdalena przytaknęła z uśmiechem głową i w tym momencie odezwał się telefon. Ostry dźwięk łagodziły drzwi szafy, co natychmiast przypomniało mi słowa Gośki. Spojrzałam z niechęcią w stronę babuni i pomyślałam, że to z pewnością dzwoni Maciek. Od paru dni nie telefonował, nie przyjeżdżał. Widocznie znów z jakichś powodów założono mu szlaban, bo wujek kolejarz tylko takiego używał słowa, gdy czegoś Maćkowi zabraniał.

Już chciałam poderwać się z miejsca, ale Żabelia uprzedził mnie rączym podskokiem. Wyglądało na to, że czekał z utęsknieniem na ten sygnał. Westchnęłam.

— Ludzie nawet czasu posiłków nie uszanują… — pokręciła głową babunia.

Czako poderwał się z miejsca, popatrzył dookoła i pani Magdalena pogłaskała go czule po pysku.

— To takie rozumne, czujne stworzenie… Ciekawa jestem, w jaki sposób układano go do służby, którą ma pełnić? — zastanawiała się głośno.

— Pies to przyjaciel wierniejszy od niejednego człowieka — zgodziła się babunia. — U nas, na kresach, mieliśmy parę psów, ale moim ulubieńcem był Filut… — zaczęła z rozmarzeniem i głos zmienił się na bardziej śpiewny.

Marylką uśmiechnęła się z zadowoleniem. Lubiła słuchać babuni.

Żabelia — Uszatek stanął w drzwiach z niepewną miną winowajcy.

— Tak mi przykro, ale nasza wycieczka jest nieaktualna. Za niecałe półtorej godziny mam bardzo ważne spotkanie. Urzędowe — dodał, zerkając na zegarek. Powetujemy to sobie innym razem, a teraz zapraszam wszystkie panie na lody i mrożoną herbatę. W Ogrodzie Saskim jest przemiła kawiarenka na zewnątrz, pod kasztanami. Nikt me będzie miał pretensji do naszego przyjaciela, że usiądzie z nami przy stoliku… — tata stał się nagle wielce rozmowny i zerkając w moją stronę, zmarszczył zabawnie nos. Wiedziałam już na pewno, że tą ważną sprawą jest Lemur. Uśmiechnęłam się więc do taty i w odpowiedzi także zmarszczyłam swój piegowaty nos. Rozumieliśmy się bez słów.


* * *


Na lotnisku odczuwałam coś między strasznym smutkiem a wielką radością. Ogarniał mnie także lęk, że samolot spadnie, rozbije się, a ja nigdy już nie zobaczę tych, których kocham. Babunia przez cały ranek modliła się, żebym doleciała szczęśliwie, bo jak mówiła, wszystko jest w ręku Boga, a katastrofy zdarzają się coraz częściej. Żabelia to nawet po raz pierwszy rozzłościł się tak bardzo na babunię, że „pisze w wyobraźni straszny i czarny scenariusz”, że odbiera mi nim całą radość z pierwszego w moim życiu lotu i że może na całe życie zostać mi uraz, a wtedy zawsze będę z lękiem wsiadała do samolotu, a przecież więcej ludzi ginie na ulicach, potrąceni przez samochody. Najbardziej jednak obawiałam się, chociaż tego pragnęłam, spotkania z moim Miśkiem. Ogarniał mnie lęk, że może już mnie nie kocha tak, jak dawniej, albo może rozczaruje się moim wyglądem i tymi nieszczęsnymi nogami, które tak szybko rosną? Przerażało mnie także spotkanie z tym jakimś panem Dziubasem, który nie wiadomo, kim jest dla mamy, chociaż ja traktowałam go już jako wroga. Jedyną pociechą była moja cenzurka, z której nawet Żabelia był dumny. Może chociaż te wszystkie szóstki sprawią mamie trochę radości i nie rozczarują do mnie. Uwierzy wtedy, że ma fajną córkę, a nie jakiegoś głąba. Do tego wszystkiego, jeszcze przed wakacjami, Mirella opowiadała mi straszne rzeczy o swojej ciotce i zaklinała się, że mnie w tych Stanach zagłodzą, bo tam nic się nie je, tylko pije się soki, bo nawet szczupłe kobiety wciąż się odchudzają, a wszyscy bez wyjątku są bardzo skąpi. Jej ciotka pojechała na zaproszenie do rodzonej siostry, a wróciła zamorzona, chuda jak patyk i cała w nerwach, bo od pierwszego dnia zagnano ją do pracy w domu, z myciem okien włącznie, a było ich jedenaście. Ona takich rzeczy nigdy przed tym nie robiła, bo nawet nie potrafiła.

Do porządków domowych brała studentów — sprzątaczy, żeby sobie zarobili, i była z ich pracy zadowolona. Po tygodniu ta jej siostra powiedziała, że nie może jej dłużej karmić, bo to kosztuje majątek, a ona spłaca raty za samochód, gdyż musiała zmienić markę na lepszą. Dostała w firmie awans i nie może jeździć teraz gorszym wozem, więc jej siostra powinna pójść do pracy, żeby zarobić na swoje utrzymanie, jeśli już ma u niej za darmo mieszkanie. Inaczej, to by przejadła wszystkie jej oszczędności, mając taki apetyt, jak chłop od kanalizacji, i że jest dzikusem, co to by jadł i jadł już nawet na zapas… Nie wierzyłam wprawdzie, żeby Misiek mógł mnie głodzić, ale — jak twierdziła babunia — ludzie bardzo się z latami zmieniają. Bo im człowiek starszy, tym charakter jego gorszy, a ja na nieszczęście mam , wciąż straszny apetyt i mama mogłaby patrzeć na mnie jak na dzikusa j i mieć do mnie o to żal, gdyż rodzice chcą widzieć w swoim dziecku wszystko, co najlepsze, a jak jest inaczej, to przestają się nim interesować. Nie widziałam mamy strasznie długo. Tata mówił, że trochę dłużej niż rok, chociaż mnie się wydaje, że minęło parę lat i może Misiek całkiem się ode mnie odzwyczaił i nie jest może już taki, jakiego pamiętałam, a do tego jeszcze ten pan Dziubas…

Rozglądałam się teraz bezradnie dookoła w hali odlotów, nękana najgorszymi myślami. Spoglądałam na kłębiący się tłum w pobliżu różnych okienek, kawiarni, kwiaciarni i z niepokojem słuchałam informacji o przylotach i odlotach różnych linii. Coraz bliżej przysuwałam się do Marylki, bo Żabelia z Maćkiem zajęci byli pilnowaniem mego bagażu, posuwając się w długim ogonku do wagi.

Marylka, jakby wyczuwając mój lęk i rozterki, wsunęła dłoń w moją, jakby chciała mi tym dodać otuchy, a może utwierdzić, że jest przy mnie jako najwierniejsza przyjaciółka. Czako siedział przy jej nogach, rozglądając się czujnie i z zaciekawieniem po ludziach. Unosił wysoko nos i węszył. Wyglądał na zaniepokojonego, odwracając co chwila łeb w stronę Marylki, jakby chciał się upewnić, że nic złego się jej nie dzieje.

— Boisz się czegoś? — zapytała nieoczekiwanie.

— Nie… — zaprzeczyłam, bo zrobiło mi się trochę wstyd moich głupich myśli i mego tchórzostwa.

— Ale ja czuję, że się boisz… Wiem, że się boisz — poprawiła się, ściskając moją dłoń — ja też bym się bała, ale nie katastrofy, tylko czegoś całkiem dla mnie nowego, ale ten lęk byłby pomieszany z ciekawością i ona byłaby silniejsza…

— Wszystko ci będę nagrywała na kasety, żebyś czuła, że tę podróż odbywamy razem — obiecywałam wdzięczna Marylce za to coś, co w jej spokojnym, łagodnym głosie dodawało mi otuchy. — Maciek będzie cię także odwiedzał i opowiadał, co się u mnie dzieje. On cię bardzo lubi — dodałam impulsywnie, żeby sprawić jej przyjemność. Była to najprawdziwsza prawda i cieszyłam się z tego, bo Maciek nie lubił niektórych moich koleżanek, a szczególnie Mirelli.

— Twoja mama, to pewnie nie może się doczekać, kiedy przylecisz… — odezwała się po chwili, kładąc rękę na wielkim psim łbie takim delikatnym ruchem, jakby był on z kruchego szkła. Czako zmrużył ślepia i wyglądało na to, że sprawia mu to wielką przyjemność.

— Marzę o tym, żeby tak było — westchnęłam mimo woli — ale… No wiesz, ten pan Dziubas, o którym ci opowiadałam, nie daje mi spokoju, a gdyby mama go kochała, to ja już bym nie była jej potrzebna.

— Znów coś sobie wymyśliłaś! — uspokajała mnie Marylka, jakaś zupełnie odmieniona, pewniejsza siebie. Widocznie było prawdą, że miłość zmienia ludzi. Tak przynajmniej twierdził Żabelia, a Marylka przecież pokochała swego psa–przewodnika.

Żabelia z Maćkiem podeszli wreszcie do nas z zadowolonymi minami, o czymś ze śmiechem rozmawiając.

— Ale szpan! — jęczał Maciek.

Obaj obserwowali chłopaka obok nas, na którego i ja zwróciłam uwagę, bo zrobiło mi się jakoś tak nijako, gdyż odpędzał się od swojej mamy, jak od napastliwej muchy albo jak krowa od gza siadającego na jej grzbiecie. Zazdrościłam mu trochę, że ma oboje rodziców dla siebie…

Wykrzywiał się, wzruszał ramionami, robił głupie miny, chociaż rodzice coś mu tłumaczyli ściszonym głosem. Pomyślałam, że w szkole z pewnością terroryzował młodszych, bo twardziele i terroryści stali się teraz modni i rządzili w klasie.

— Portki wloką się po ziemi i cud, że się jeszcze nie przewrócił, przydeptując adidasami. No i ta zabójcza czerwona czapeczka na ryżych włosach, z daszkiem do tyłu, a i jeszcze brylancik w uchu!— Istne kino… — patrzył na niego z rozbawieniem Żabelia.

— Po walizkach i tatusiu od razu widać, że koleś nadziany i brak mu tylko kija bejsbolowego… — podkpiwał Maciek.

Nie lubił szpanerów i chyba go nawet złościli. Może dlatego, że sam nie może niczym szpanować, nie mając rodziców, a wujka nie stać na modne ciuchy i kieszonkowe dla Maćka. Ale przekonałam się, że Maciek ma inne zainteresowania i go rozumiałam, bo i mnie się to szkolne szpanerstwo nie bardzo podobało, chociaż trudno się całkowicie z niego wyłączyć. Zaraz nazwą człowieka mięczakiem, wyśmieją, dokuczają na różne sposoby, tak jak Zośce, tej co siedzi pod oknem z Baśką. Wyśmiewają, że „skąpiradło, co z pieca spadło” i „nędzula — biedula”, co to ani sobie, ani nikomu niczego na szkolnej wycieczce nie zafunduje, a to znaczy, że nie dostaje od „starych” kieszonkowego. Szpan wymaga, żeby imponować kasą i bogatymi rodzicami, których musi się mieć obowiązkowo, jak i starszą od siebie siostrę, a jeszcze lepiej brata — rozrabiakę. To jest już wtedy pełny szpan i ma się w klasie uznanie i szacunek. Najgorzej traktuje się tych, co nie lubią słuchać hard rocka. Trzeba go obowiązkowo lubić i robić koniecznie wszystko to, co inni. Ja się przed tym bronię, ale nie całkiem, i nawet się do tego nie przyznaję tacie, bo on wciąż mnie poucza, żebym nie była bezwolną owcą w stadzie, a starała się zachować swoją indywidualność. Ale tacie to łatwo powiedzieć, bo nie chodzi teraz do szkoły. Nie wie, i nawet nie potrafi zrozumieć, jak to teraz jest…

Kiedy się obaj z Żabelia naśmiewali z tego chłopaka, z brylancikiem w uchu, to Maciek powiedział, że on w klasie zaproponował taki intelektualny szpan, to znaczy — żeby się najlepiej uczyć, zbierać szóstki, umieć więcej, niż wymagają nauczyciele, ale go chłopaki wygwizdali.

— Nazwali mnie nawet sentymentalnym… no takim… — Maciek się zająknął, spojrzał na nas niepewnie i zamilkł.

— Jak cię nazwali? — dopytywałam się, a Marylka i Żabelia też się tym zainteresowali.

— Wstyd powiedzieć… — spoglądał na swoje sandały, jakby one były za to wszystko odpowiedzialne. Nie przedstawiały się najlepiej, a do szpanu było im tak daleko, jak mnie do Ameryki.

— Sam jestem ciekaw… — wtrącił zachęcająco tata i uśmiechnął się do Maćka, żeby dodać mu otuchy. Żabelia był cudowny i wszechwiedzący!

— No… sentymentalny dupek.

— I dobrze, Maćku! — skwitował tata — brzmi to znacznie lepiej niżby mówiono o tobie na przykład — satanista — stwierdził Żabelia, spoglądając na zegar. Ja także obserwowałam z niepokojem przesuwające się wskazówki. Minuty uciekały tak szybko…

Pomyślałam, że ja też pewnie jestem sentymentalna, bo czasem płaczę na filmach, lubię piękną muzykę, taką samą, jaką lubi także Marylka i w ogóle… Ale tak naprawdę, to nie wiem, co to dokładnie znaczy: być sentymentalną. Będę musiała o to koniecznie zapytać mamę.

— A ty, Maćku, zawsze bądź sobą i nie daj się skołować różnym głupkom… — dotarł do mnie głos Żabelii, który położył dłoń na ramieniu Maćka.

Przez chwilę pomyślałam, że może wolałby mieć syna niż córkę i zrobiło mi się trochę smutno. Babunia też wolałaby widzieć w domu wnuka i ma o to żal do mojej mamy, że urodziła dziewczynkę, ale widocznie już się jakoś do mnie przyzwyczaiła, bo nawet popłakała się przy pożegnaniu. Zupełnie, jakby wspominała swoje Kresy Wschodnie.

Maciek oznajmił Marylce, że w środę będzie w Warszawie. Umówił się ze swoim najlepszym kumplem na spacer nad jezioro, a ten kumpel ma skundloną suczkę podobnej rasy, co Czako, która wabi się Julcia. Jeśli Marylka chce, to on po nią wpadnie i mogą w trójkę wybrać się nad to jeziorko, więc i jej pies będzie miał odpowiednie dla siebie towarzystwo.

— Super! — ucieszyła się Marylka, a ja już jej trochę pozazdrościłam tego spaceru, zapominając na moment, że przecież odlecę za chwilę do mamy.

Maciek przysunął się bliżej mnie.

— Napiszesz do mnie? — ściszył głos, ale i tak Marylka musiała usłyszeć jego słowa, bo uśmiechnęła się i zaczęła czule przemawiać do swego pieska.

— Jasne! — odpowiedziałam spontanicznie, chociaż nie bardzo lubiłam pisać, chociażby dlatego, że bazgrzę. Nawet Żabelia krzywi się, jak po cytrynie, i nazywa moje pismo „kulfoniastym”.

— No, to fajno! Tylko nie zapomnij… — podał mi karteczkę z adresem. Serce mi zabiło z emocji i wzruszenia, bo była w różowym kolorze, a to przecież coś oznaczało.

— Przecież znam twój adres… — zdziwiłam się zaskoczona, ale nie przyznałam się, że umiem go już na pamięć.

— To na wszelki wypadek, żebyś nie pomyliła numerów. Zawsze ci się cyfry plączą…

— Okej! — mruknęłam z wyższością, wsuwając kartkę do plecaczka — ale ty napisz do mnie pierwszy…

— No, dzieciaki, czas się już żegnać… — przypomniał Żabelia z westchnieniem.

Rzuciłam się tacie na szyję i nie mogłam wymówić słowa, tylko pocierałam policzek o jego policzek. Jakiś supełek zawiązał się w gardle, bo przecież to on powinien ze mną tam lecieć i już na zawsze pozostać z mamą, a ja z nimi. Uścisnęłam Marylkę. Szepnęła mi do ucha, że nagra mi cały spacer z Maćkiem i jego kumplem. Także Czako na pożegnanie z powagą podał mi łapę.

Patrzyliśmy sobie przez chwilę z Maćkiem w oczy i też nie mogłam wydusić choćby najgłupszego słowa.

— Grabulka! — wykrzyknął wreszcie, ale nie takim wesołym tonem, jak to czasem bywało przy pożegnaniu.

Jednocześnie podnieśliśmy prawe dłonie w górę i uderzyliśmy w nie z rozmachem dwa razy, jak kiedyś na biwaku. Tylko wówczas okręcaliśmy się radośnie, ze śmiechem trzy razy w kółko, aby znów po chwili klasnąć w dłonie. Teraz popatrzyliśmy raz jeszcze sobie w oczy i to było wszystko. Wyobrażałam sobie, że to nasze pożegnanie będzie jakieś inne, chociaż nie bardzo wiedziałam, jakie… Chciałam przecież coś Maćkowi powiedzieć, o coś zapytać, ale wszystko jakoś uleciało mi z głowy, więc tylko westchnęłam, a cała trójka, a właściwie czwórka, bo Czako to też ktoś, odprowadziła mnie do wejścia do sali odlotów. Uśmiechnęłam się raz jeszcze do nich przez łzy, machnęłam kilka razy dłonią, odwracając się po raz ostatni. I od tego momentu rozpoczęła się moja pierwsza samodzielna podróż w obcy dla mnie świat, w którym mieszkała moja mama.


Ależ ty wyrosłaś! — mama chwyciła mnie w ramiona. Jak dobrze było się w nich znaleźć! Tuliła mnie do siebie, to odsuwała na odległość ręki, żeby mi się przyjrzeć i znów tuliła, i całowała z oczami, w których połyskiwały łzy.

Nie potrafiłam wydusić z siebie słowa, a tak bardzo pragnęłam jej tyle rzeczy powiedzieć. Starałam się jedynie nie płakać, żeby nie sądziła, iż jestem mazgajem. Więc tylko się do niej tuliłam, trzymając kurczowo za szyję.

— Wyobrażałam sobie ciebie z warkoczem. Jasnym, grubym warkoczem… — Misiek przyglądał mi się z radosnym uśmiechem, a ja udawałam, że nie widzę łzy spływającej po jej policzku. Wydała mi się jakaś inna. Szczuplejsza, niższa i taka odrobinę obca przez swoją inność, chociaż nie bardzo wiedziałam, na czym ona polega. Była przecież tą samą moją mamą — ukochanym Miśkiem. Pachniała jak dawniej perfumami, ubrana była w śliczny kostium w kolorze błękitu, ale w kroju i w długości był trochę inny, niż się nosiło w Warszawie.

— Warkocz? — zdumiałam się zakłopotana i onieśmielona jej wyglądem. Słowo „mama” jakoś do niej nie pasowało.

— Szpan nie pozwala na coś takiego… — wyjaśniłam z pobłażliwym uśmiechem — żadnych warkoczy ani kitek!

— Jaki znów szpan? O czym tym mówisz? Żyjesz przecież w wolnym kraju i nikt ci nie może czegokolwiek narzucać, jesteś miłym dzieckiem… Co mają z tym wszystkim wspólnego warkocze?

— Mają! — odpowiedziałam z wiarą i już wiedziałam, że trudno będzie się nam porozumieć, bo chociaż mama mieszka w Stanach, to jest cofnięta w szkolnych sprawach o parę lat.

— U nas w szkole obowiązuje „szpan ubraniowy”, a nie intelektualny, takiego chciał u siebie w budzie Maciek — tłumaczyłam cierpliwie.

— Nic z tego nie rozumiem! — Misiek popatrzył na mnie z zainteresowaniem — musisz mi o tym wszystkim później dokładnie opowiedzieć — i coś więcej o tym Maćku… — znów się ciepło, uśmiechnęła, ujmując mnie za rękę, jakbym była małą dziewczynką.

— Jasne! — krzyknęłam radośnie i może nawet zbyt głośno, ale tak bardzo się ucieszyłam, że Miśka interesowały moje sprawy.

Długą chwilę czekałyśmy z Miśkiem w kolejce do stanowiska przy którym sprawdzano i przedłużano wizy. Obserwowałam z ciekawością kłębiący się dookoła tłum ludzi różnej narodowości i koloru skóry. Najbardziej podobały mi się Murzynki w dziwacznych strojach jak na balu przebierańców. Długich, o nieprawdopodobnie dobranych kolorach, nie mówiąc już o ich uczesaniach, zapierających dech w piersi, bo u niektórych sterczały na głowie kolorowe pióra, a czasem włosy przypominały wyszukane kapelusze, różnych rozmiarów Mirella chyba zwariowałaby z zachwytu, ale z jej mizernych włosów nie można byłoby zapleść, na przykład, sześćdziesięciu cieniutkich warkoczyków albo zrobić puszystego, sterczącego wysoko na głowic materaca. Tylu oryginalnych ubiorów i dziwacznie wyglądających kobiet oraz mężczyzn to jeszcze w życiu nie widziałam. Było to istne kino, a nie najprawdziwsze życie. A do tego wydobywała się jakby ze ścian cicha i bardzo słodka muzyka, co przypominało mi trochę kościół. Tak się zagapiłam i zasłuchałam w ten melodyjny gwar, że Misiek musiał mnie pociągnąć za rękę, żebym się wreszcie ocknęła i poszła z nią po odbiór bagażu. Walizy i wszelkiego rodzaju torby podróżne kręciły się na ogromnym kole, jak na karuzeli, i trzeba było wypatrzyć swoje i zabrać. Tuż przy nim, wśród już nielicznych pasażerów stal jakiś dziwny mężczyzna. Wyróżniał się spośród europejskich pasażerów ubiorem. Nawet ja rozpoznałam, że to ktoś tutejszy. Nosił spodnie w kratę w zielonoróżowych i niebieskich barwach. Do tego miał różową, jak cukierek, koszulę w jakiś potworkowaty wzorek. Wpatrywałam się w niego jak urzeczona. Ten wzorek z daleka przypominał pasące się na koszuli ichtiozaury. Chciałam nawet zwrócić uwagę Miśka na niego, ale nim zdążyłam coś powiedzieć, mężczyzna obrócił się w naszą stronę. Rozwarł szeroko ramiona i z wyciągniętymi rękami szedł w naszym kierunku.

— Oto i pan Dżimi — oznajmiła mama z uśmiechem.

Przestraszyłam się, że ten stwór z cyrku zechce mnie pocałować i już rozglądałam się, w którą stronę mogłabym uciec. Na szczęście nic się takiego nie stało.

— Dziubas jestem! — wykrzyknął jedynie, i to takim tonem, jakby oznajmił swoje królewskie pochodzenie — mów mi Dżimi. Z pewnością zostaniemy przyjaciółmi! — ściskał moje obie dłonie i uśmiechał się przyjacielsko, szeroko ukazując olśniewająco białe i równe zęby. Miał miły głos i nie wyglądał na starocie, ale też nie był młodzieżowcem, chociaż go udawał. Miał nawet na szyi kolorową chustę w zielonych i niebieskich barwach, a na koszuli panoszyły się przedpotopowe gady. Może był nienormalny, jak mąż znajomej babuni, który wychodząc na ulicę, wiązał sobie pod brodą śliniak z wizerunkiem kaczora Donalda.

Patrząc na niego, odetchnęłam z ulgą. Moja mama kogoś takiego nie mogłaby pokochać. To było jasne! Więc uśmiechnęłam się do niego promiennie i nawet ten jego ubiór przestał mnie zbytnio dziwić. Na lotnisku nie takie cudeńka widziałam. Zgodziłam się więc, żeby zwracał się do mnie także po imieniu.

— A więc, witaj, Tamciuniu, w Nowym Jorku!

— Nazywam się Tamaryszek i jestem kobietą, a nie jakimś kotem Tamciuniem… — odpowiedziałam z godnością i uniosłam głowę, żeby nie sądził, że zaraz mi na nią wejdzie, bo dorosłym się wydaje, że wszystko im wolno, gdy tylko mogą zwracać się po imieniu.

— Pan Dziubas jest tak miły, że odwiezie nas do domu… — wtrąciła szybko mama — nie mam jeszcze prawa jazdy, a co za tym idzie, samochodu — usprawiedliwiała się z nikłym uśmiechem.

— Najważniejsze, że ja mam „brykę” i wiesz, że w każdej chwili możesz nią dysponować — zignorował całkowicie moją uwagę o kocie i dalej do nas szczerzył dobrodusznie zęby. Nie byłam zachwycona panem Dziubasem, ale też nie był tak odrażający, jak początkowo myślałam. Była to chyba wina ubrania. Najważniejsze, że nie był groźny, bo nie mógł podobać się Miśkowi i dla mamy był tylko tym, kim był, a więc doradcą w interesach.

Babunia wprawdzie powtarzała często, że każda potwora znajdzie swego amatora, ale mój Misiek miał przecież dobry gust, a pan Dziubas przypominał z twarzy przyrumieniony naleśnik, za którymi, jak sobie przypomniałam, Misiek nie przepadał, co denerwowało moją babunię, gdyż w domu, poza mamą, wszyscy je lubili.

Przez szybę samochodu obserwowałam z ciekawością ruch na nowojorskich ulicach i trudno mi było uwierzyć, że się tu znalazłam. Powtarzałam więc sobie w myśli, że jestem w Stanach, że Misiek jest przy mnie, że zobaczę wiele ciekawych rzeczy i że przede mną dwa miesiące beztroskich, cudownych wakacji z moją najpiękniejszą na świecie mamą i z kluchowatym Dziubasem u jej boku. Na szczęście tylko od interesów, a nie od serca. Mogłabym go nawet za to z czasem polubić. Na razie popatrywałam z obrzydzeniem na jego koszulę. Mój Żabelia „nosił się niedbale”, jak sam to określił, ale w tej swojej niedbałości był zawsze elegancki i można było z dumą pokazać się z nim na ulicy, chociaż miał odstające uszy i włosy przydługie, jak na ojca rodziny…

Rozglądałam się po szklanych drapaczach, nad którymi trudno było wypatrzyć skrawki nieba, patrzyłam na wydłużające się rzędy jadących ciasno obok siebie samochodów, tłum ludzi pędzących w różne strony w takim pośpiechu, jakby chcieli kogoś lub coś dogonić. Migały mi przed oczami świetlne, gigantycznych rozmiarów reklamy, ogromniaste szyby wystaw sklepowych, przez które można było zobaczyć wnętrza wspaniałych magazynów. Wszystko to stwarzało jakiś trochę dla mnie nierealny, obcy i nowy obraz, za którym, jak za parawanem w dziwaczne malowidła, kryło się to, co pozostawiłam za sobą.

Mój Żabelia, Maciek, Marylka, Czako i babunia — wszystko to oddaliło się jakoś ode mnie, odgrodzone tym niewidocznym niby, a jednak istniejącym parawanem. Poczułam lęk, że się w tym wszystkim zagubię, nie będę mogła się do tej obcości przyzwyczaić i cieszyć się przyjazdem tutaj tak, jak cieszyłam się nim w Warszawie. Przypomniała mi się Penelopa, gdy głaskałam na pożegnanie jej delikatne, rude futerko, a ona wtedy wspięła się na tylne łapki i wpatrywała się we mnie lśniącymi paciorkami czarnych oczek. I to wspomnienie chomiczycy — myszaka jakoś tak zabolało, jakbym jej więcej miała nie zobaczyć. Teraz od Penelopy, od moich najbliższych i mego miasta dzielił mnie ocean, który tyle razy oglądałam na mapie, straszliwie dużo kilometrów i zupełnie inne niebo, chociaż niby to samo. No, może troszkę inne w kolorycie i bardziej rażące w oczy słonecznym blaskiem niż nasze. I jakoś zrobiło mi się markotno i smutno, chociaż siedziałam obok mamy rozparta wygodnie w ogromnym wozie pana Dziubasa. Było w nim przyjemnie chłodno, mimo że na zewnątrz było gorąco, jakby się weszło do chlebowego pieca, jaki był u naszych gospodarzy na wsi, gdy byliśmy wszyscy razem z babunią na wakacjach. Tam gospodyni co tydzień piekła cudownie pachnący razowiec i podpłomyki na chrzanowych liściach. Jadłam je na gorąco z masłem, które roztapiając się, ściekało po palcach, i chociaż bolał mnie po nich brzuch, to smakowały super…

W tym upalnym, amerykańskim słońcu, które inaczej grzeje niż nasze, przypomniałam sobie tamto lato i pysznościowy smak podpłomyków i pomyślałam, że chciałabym tam raz jeszcze pojechać nie tylko z Żabelią, ale z Maćkiem, Marylką i jej psem oraz Penelopą. Misiek chyba by nie pasował do wiejskiej chałupy i krajobrazu, który od razu pokochaliśmy z Żabelią, gdy tylko ujrzeliśmy biało kwitnące grusze na miedzach i zielonych polach, a w górze unosił się szary, rozśpiewany radośnie skowronek. Tylko babunia byłaby tam na swoim miejscu, chociaż wówczas narzekała na pchły i oskarżała o nie łańcuchowego Burka, którego — za zgodą gospodarzy — Żabelia na kilka godzin zwalniał z łańcucha i wtedy pies biegał z nami na spacery do lasu i nad rzekę. Były to w jego psim życiu najszczęśliwsze godziny. Na spacerze dożywiałam go kotletami, podkradanymi babuni z lodówki i moim śniadaniowym chlebem z masłem i z serem. Tylko jeden raz Burek przez nieuwagę wpadł do pokoju i zaraz babunia zaczęła mówić o tych pchłach…

W samolocie też był piesek. Leciał jako pasażer z biletem. Ratlerek o wyłupiastych ślepiach, sterczących uszkach i przypominał sarenkę, chociaż był bardzo malutki. Wisiała mu na szyi tabliczka z wypisanym adresem w Nowym Jorku. Wabił się Ciurasek. Jego właścicielka siedziała w fotelu przede mną i trzymała go w ramionach, a on bez przerwy wpatrywał się we mnie i trząsł się, jak nóżki w galarecie. Pewnie się bał i ja go rozumiałam. Siedziałam cichutko, obawiając się poruszyć i czekałam, kiedy nastąpi katastrofa, o której babunia bez przerwy wspominała, a przed którą uchronić miał mnie podarowany przez nią obrazek przedstawiający świętego Krzysztofa, który podobno przeniósł Pana Jezusa na swoich plecach przez morze, ale ja wcale nie byłam tego taka pewna, bo niby kiedy i dlaczego… Na wszelki jednak wypadek i ze strachu modliłam się do tego świętego, żebym szczęśliwie doleciała do mamy. Później stewardesa podała pysznościowy lunch, a gdy już zjadłam deser i wypiłam szklankę soku pomarańczowego, to zaczęłam się nudzić.

Na ekranie telewizora szły od czasu do czasu jakieś głupie kreskówki, za okrągłym okienkiem widziałam tylko białe, wybrzuszone obłoki, przypominające bitą śmietanę na ptysiach, więc zajęłam się pieskiem. Nie mogłam go pogłaskać, chociaż był na wyciągnięcie dłoni, bo Żabelia uczył mnie, że nie wolno dotykać ani karmić psa, gdyż i właściciel może sobie tego nie życzyć. Można jedynie o to zapytać, ale ta pani, która go trzymała blisko swojej twarzy, była gruba i miała farbowane na rudo, a raczej na czerwono, włosy i bardzo mi się nie podobała. Ponieważ jestem niezwykle inteligentna, więc wpadłam na pomysł, żeby udawać szczeniaczka i żałośnie skamleć, bo to mi się wspaniale udawało, nawet z zamkniętymi ustami, żeby nikt się nie i zorientował, że to ja, a nie szczeniak. Więc niby to patrząc w okienko, i przy którym siedziałam, zaczęłam żałośnie skamleć. Ciurasek nastawił uszka, spiął się cały i zaczął się niespokojnie kręcić w ramionach i brzuchatej właścicielki. Był wyraźnie zaciekawiony i chciał się z nich koniecznie uwolnić. Brodaty pan, który siedział obok mnie i przeglądał gazetę, także rozejrzał się dookoła, a nawet zerknął na mnie i pod nogi. Ale ja nie poruszałam ustami i udawałam, że nie wiem, o co chodzi, i nic nie słyszę. Gdy Ciurasek zaczął również rozpaczliwie skamleć i wyrywał się gwałtownie na wolność, a pasażerowie zaczęli podejrzliwie zaglądać pod fotele, przerwałam na moment żałosne skamlenie, ale Ciurasek kręcił łebkiem, wiercił się i nie spuszczał ze mnie wytrzeszczonych ślepek i nieomal dostawał drgawek. Nagle zaczął przeciągle wyć, usiłując za wszelką cenę wyrwać się z ramion swojej pani. Tabliczka na jego szyjce utrudniała mu ruchy, a pani przemawiała do niego pieszczotliwie, i nawet zaczęła karmić go kawałkami czekolady. Wtedy zjawiła się stewardesa. Przechadzała się wolno wzdłuż foteli, obserwując dyskretnie podłogę i zerkając na ręce pasażerów i ich podręczny bagaż na półkach.

— Tu gdzieś jest drugi pies — odezwał się ktoś głośno i wszyscy zaczęli zaglądać pod swoje fotele. Zrobiło się małe zamieszanie, a ja przestałam się nudzić, a nawet zapomniałam o strachu i dla odmiany zaczęłam myśleć o Maćku i bliźniakach, które przed samym moim odlotem wylały sobie na gołe nogi garnek z gorącą wodą i z tego powodu Maciek przyjechał sam na lotnisko, bo ciotka zawiozła bliźniaki do szpitala na opatrunek.

W samochodzie mama trzymała mnie za rękę. Podawała numery ulic, którymi przejeżdżaliśmy, wymieniała nazwy hoteli, wielkich magazynów i ogromnego drapacza, w którym mieszczą się linie lotnicze, a na dachu startują helikoptery. Objaśniała, zwracała mi na coś uwagę, a przy tym nachylała się, żeby pocałować mnie w policzek, pogłaskać moje włosy. Dopytywała się, czy jestem bardzo zmęczona i jak minęła mi podróż. Byłam tym wszystkim zupełnie oszołomiona. Przytakiwałam lub zaprzeczałam ruchem głowy i miałam ochotę ziewać, co było dla mnie czymś zupełnie nowym. Bardzo się ucieszyłam, gdy wreszcie znaleźliśmy się w domu. Pan Dziubas otworzył przed nami drzwiczki samochodu, pomógł wysiąść i zabrał mój bagaż, a ja stałam i gapiłam się na odziedziczony przez mamę dom. A później dech mi zaparło, gdy znalazłam się w mieszkaniu składającym się z wielu pokojów, bogato umeblowanych. Nad tym ogromnym mieszkaniem znajdowały się jeszcze dwa „apartamenty”, jak powiedziała mama. Pan Dziubas zaraz też dodał, że mama jest bardzo rozsądną osobą, bo wynajęła je bezdzietnej rodzinie, ale za to z trzema perskimi kotami niebywałej urody, jak się wyraził. Zaznaczył także, że jest wielbicielem zwierząt i zna wiele ciekawych historii na ich temat.

— Ja też przepadam za zwierzętami — uśmiechnęłam się grzecznie i pochwaliłam się naszą chomiczycą. Z ogromnego salonu kręcone schody prowadziły na pięterko z dwoma sypialniami i łazienką. Mama powiedziała, że cała „górka” należy do mnie i mogę ją sobie urządzić według własnego gustu, że jedną z sypialni powinnam zamienić w pokój mieszkalny z biurkiem i dwoma szafami na garderobę, jak powiedziała z uśmiechem, gdyż z pewnością za kilka dni sporo jej przybędzie i nie da się wszystkiego pomieścić w jednej skromnej komodzie.

W Warszawie nie miałam własnego pokoju. Dzieliłam go z babunią, więc teraz wydawało mi się, że znalazłam się w pałacu. Żałowałam tylko, że nie mogą tego szpanu zobaczyć moje szkolne koleżanki i zaraz się z tego zwierzyłam Miśkowi. Powiedział, że to nic straconego, kupi mi aparat fotograficzny i wszystko, co tylko zechcę, będę mogła uwiecznić na fotografiach. Rzuciłam się Miśkowi na szyję i rozpłakałam się z nadmiaru wrażeń, radości i szczęścia, że jestem tak bardzo kochana przez mamę.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa. Powiedzieć, jak bardzo za mamą tęskniłam, jak ją kocham i jak jest mi jej brak na co dzień, mimo że Żabelia stara się być dla mnie nie tylko ojcem, ale i matką, chociaż martwi się czasem, że z pewnością nie wychodzi mu to dobrze, ale przyznaje, iż ma najlepsze chęci. Zaraz też dodaje samokrytycznie, że przecież piekło jest także wybrukowane dobrymi chęciami i wtedy oboje wybuchamy śmiechem, a Żabelia z powagą zaczyna mnie rozpytywać, jakiego koloru lubię sukienki, czy w moim wieku nosi się klipsy albo czy noszę już biustonosz. A ja tylko przecząco kręcę głową, bo wstydzę się tacie przyznać, że moje piersi to tylko jeszcze dwa piegi, jak twierdzi babunia…

Więc teraz, w tym pięknym domu, w objęciach mamy ściskałam kurczowo jej szyję i mazałam się, mazałam, jak zupełny głupol albo niemowa, i wstyd mi było, a zwłaszcza przed panem Dziubasem, który zostawił tylko bagaż w pokoju i uciekł w dół po schodach, jakby go ktoś gonił.

— Zaparz, Dżimi, kawę! — krzyknęła za nim mama, kołysząc mnie w ramionach, jak małe dziecko, i ścierała palcami moje łzy, o nic już nie pytając.

Pan Dziubas wypił pośpiesznie z nami kawę, ale na lunchu nie został, chociaż stół był nakryty na trzy osoby. Oznajmił, że jest umówiony z klientem w jakiejś sprawie kupna czy też sprzedaży wielkiej posiadłości, do której to transakcji potrzebny był jako prawnik. Objaśniał mi to z powagą, jakbym była dorosłą damą, przed którą należy się wytłumaczyć. Od razu poczułam się lepiej i trochę mi to pomogło pozbyć się zakłopotania po tym moim płaczu.

Gdy się z nami pożegnał, obiecując zabrać nas wkrótce wozem na zwiedzanie starego klasztoru nad rzeką Hudson, gdzie wisi piękny arras z jednorożcem i znajduje się wiele wspaniałych obrazów, krużganków i witraży i gdzie towarzyszy zwiedzającym łagodna, kościelna muzyka. Mama powiedziała, że pan Dziubas, mimo trochę zabawnego wyglądu i sposobu bycia, jest delikatnym i taktownym człowiekiem. Nie chciał nam w takim dniu przeszkadzać swoją osobą.

— To dobrze! — odpowiedziałam krótko i zamilkłam. Wypadło to jakoś sucho i niegrzecznie, chociaż starałam się, żeby mama nie sądziła, że Żabelia mnie źle wychowuje. Jednak czułam się onieśmielona tym wszystkim i trochę jakby inną, nową mamą w pięknym, bogatym domu pełnym antycznych mebli, poczerniałych olejnych obrazów i portretów. Na jednym z nich była podobizna tego wujka od robienia dużych pieniędzy, chociaż wyglądał na nim mizernie. Policzki zapadnięte, łysawa, jajowata głowa, z przylizanymi nad czołem włosami koloru musztardy. Oczka miał niewielkie, trochę zapadnięte i smutne jak mogiłka. Wcale nie przypominał bogacza, lecz wyglądał na zabiedzonego skąpca, którym podobno był za życia, o czym kiedyś wspomniał Żabelia, jednak nic więcej na jego temat nie chciał powiedzieć, nawet babuni, chociaż się dopytywała.

Gdy rozpoczęłyśmy lunch od misy zielonej i chrupiącej sałaty, Misiek powrócił do naszej rozmowy o szpanie. Opowiadałam więc jej o wszystkim, co dzieje się w szkole. O moich koleżankach, o sukienkach, jakie noszą, o ich dziwacznych czasem uczesaniach. Wspomniałam o Marylce i psie Czako, o hojności taty, o Maćku, z którym się zaprzyjaźniłam, i nawet o bliźniakach, przez które babunia o mało nie padła na serce. Pochwaliłam się także swoimi stopniami na świadectwie i wreszcie zamilkłam. Poczułam nagle dokuczliwą senność, chociaż był ranek, a do tego straciłam nawet apetyt, który mnie nigdy nie opuszczał. I chociaż mamie nic o tym nie powiedziałam, uśmiechnęła się do mnie i wyjaśniła, że mam zakłócony rytm biologiczny dużą różnicą czasów i że to wszystko po paru dniach minie, a wówczas będziemy dużo ze sobą rozmawiać, bo jest ciekawa wszystkiego, co mnie dotyczy. Moich zainteresowań, upodobań, przyjaźni. Obiecała, że wybierzemy się wkrótce na wielkie zakupy, gdy tylko rozejrzy się w mojej garderobie. Przedstawi mnie swoim tutejszym przyjaciołom, poznam kilka dziewczynek w moim wieku i postara się, żebyśmy obie razem pięknie spędziły moje wakacje.

Po deserze z lodowym tortem rozpakowałyśmy z Miśkiem mój bagaż.

— To cała babunia! — śmiała się mama, gdy z torby wyciągałam słoiki konfitur, sernik, suszone grzyby i coś tam jeszcze, co zapakowała babunia dla mamy. Najbardziej ucieszyła się z małej paczuszki od taty. Obracała ją przez chwilę w dłoniach, później przytuliła do siebie i powiedziała, że otworzy ją później. Byłam bardzo ciekawa, co się w niej znajduje, ale nic się nie odezwałam, tylko zrobiło mi się jakoś smutno, chociaż nie było ku temu żadnego powodu.

Mama spojrzała na zegarek i stwierdziła, że za kilka minut zjawi się moja ciocia Franciszka, która nie lubi swego imienia, więc mówi się do niej Fifi. Wydało mi się to zabawne i bardziej pasowało do małego pieska niż dorosłej kobiety. Ta ciocia, to podobno widziała mnie po raz ostatni, gdy miałam cztery lata. Byłam jej bardzo ciekawa i nawet zapomniałam, że chce mi się bardzo spać. Kiedyś słyszałam, jak babunia opowiadała o niej swojej przyjaciółce i wtedy dowiedziałam się, że „ta piękna kobieta”, jak wyraziła się babcia — chociaż Żabelia kiedyś powiedział, że to „piękność na krzywych nogach i o biuście przepuszczonym przez magiel” — przeżyła dwa dramaty miłosne i z tej rozpaczy „wylądowała” w Stanach, gdzie wyszła za mąż, ale także nieszczęśliwie, bo jej mąż od momentu ślubu zaczął chorować i żadnej z niego nie ma pociechy, lecz same kłopoty połączone, dzięki Bogu, z pieniędzmi, które choć trochę osładzają jej życie.

— Czy ta ciocia Fifi jest szczęśliwa? — zapytałam nieśmiało mamę.

— Co ci, dziecko, tak nagle przyszło do głowy? — zaniepokoił się Misiek, patrząc na mnie ze zdziwieniem.

— Tak sobie… — burknęłam. Wstydziłam się przyznać, że podsłuchiwałam rozmowę babuni.

— Szczęście nosi się w sobie… — odpowiedziała tak jakoś zagadkowo mama. — Trzeba je tylko umieć wydobyć, i to czasem bywa trudne…

— Czy ja też mam je ukryte w sobie? — dopytywałam się z ciekawością i niecierpliwie.

Wyobrażałam sobie natychmiast, że ono jest już od dawna na zewnątrz i kręci się wokół wraz ze mną. Wcale więc nie muszę wyciągać szczęścia z siebie na siłę. Tylko czasem się ono chowa, ale tak bliziutko, jak myszka w norce, i w każdej chwili może wyskoczyć. Gdy jednak się schowa, to wtedy opuszcza mnie radość i nie mam nawet ochoty, żeby się uśmiechnąć.

— Może więc u niektórych ludzi to szczęście siedzi w nich zbyt głęboko i trudno mu wydobyć się ze środka. Dlatego chodzą smutni, bez uśmiechu i ciągle narzekają. Nie potrafią się niczym cieszyć, nawet pięknym dniem i dlatego czują się nieszczęśliwi…

— O tym jeszcze kiedyś porozmawiamy, Tamaryszku… — mama objęła mnie i przytuliła do siebie — a teraz powiem ci tylko, że jestem bardzo, ale to bardzo szczęśliwa, że mam cię przy sobie, że jesteś taka, jaka jesteś, chociaż nie nosisz warkocza… — roześmiała się, a ja jej zawtórowałam. Moje onieśmielenie i lęk, że może mnie nie zaakceptować, gdzieś się zapodziały. Szczęście znów radośnie wyskoczyło z mego środka i rozsiadło się na ramieniu, każąc mu tulić się do mamy i skakać wokół niej z radości, że jutro, gdy obudzę się w moim pięknym pokoju, to Misiek znów będzie przy mnie, a za kilka dni nadejdzie z pewnością list od Maćka, a wtedy to moje szczęście stanie się podwójne…


Siedzę i płaczę już od godziny. I nie mogę przestać, bo co sobie to przypomnę, znów łzy napływają mi do oczu. Mama się przeraziła. Później chciała dać mi w skórę, jak jakiemuś maluchowi, a w końcu upodobniła się całkowicie do Żabelii. Krzyczała donośnym głosem, że mam wyjątkowy talent do psucia innym nerwów. Nic nie pomogło. Płakałam dalej. Na króciutko tylko przerwałam ten szloch, żeby wypić sok z pomarańczy i znów zaczęłam ronić łzy, aż do momentu, gdy zjawił się pan Dziubas i zasiedli z mamą do pistacjowych lodów, które z sobą przydźwigał w większej ilości. Przecież nie mogłam patrzeć spokojnie, jak oboje rozkoszują się ich smakiem. Przerwałam więc na kilka minut łkanie, a później rozszlochałam się jeszcze bardziej, gdyż po tych pysznościowych lodach wstąpiły we mnie nowe siły. A wszystko to ze szczęścia, gdyż okazało się, że jestem różą. Najprawdziwszą. To fakt! Ta wiadomość nadeszła poranną pocztą na papierze w moim ulubionym żółtym kolorze, który zawsze przypomina mi kogel–mogel, za którym przepadam.

List był, naturalnie, od Maćka, a ten wiersz pod tytułem Róża sam wymyślił, napisał i mnie go chyba poświęcił, bo niby dla kogo innego mógłby go napisać, jak nie dla mnie? Przysłał z zapytaniem, czy mi się podoba, informując, że pisał go z myślą o mnie, chociaż bliźniaki w tym czasie darły się wniebogłosy jak opętane. Wlazły boso w pokrzywy, bo u nich takie upały w Wołominie, że siedzą cały czas w ogródku, i to tylko w cieniu. A tam właśnie rosną najbujniejsze. Ciotka nie pozwala ich ścinać. Suszy je i później w naparze z nich myje włosy bliźniakom, bo to je podobno wzmacnia. Włosy, nie bliźniaki!

Czytałam ten wiersz i płakałam. I znów wracałam do niego, gdy skończyłam. Wreszcie znam go na pamięć, a łez mi powoli brakuje. Mama wciąż dopytywała się ze strachem, dlaczego tak rozpaczam, bo ten list schowałam w opalaczu, żeby był bliżej serca i nie mogłam się z nim ani na sekundę rozstać. Zaczęła się głośno domyślać, że może jakiś pies sąsiadów lub kotek przeniosły się do wieczności albo jestem nienormalna i ona zaczyna się o mnie poważnie niepokoić. Jeśli natychmiast nie powiem, o co chodzi, to zamówi wizytę u lekarza albo psychoanalityka. Adres i telefon dała jej nowa znajoma, tak na wszelki wypadek, która posyła do niego swego psa, więc mama się trochę jeszcze waha, czy taki psychoanalityk od psów może się poznać na moich dolegliwościach.

Męczyła mnie i męczyła, zasypując pytaniami. Powiedziałam więc, że przyszedł list od Maćka, a ja płaczę ze szczęścia, bo on napisał dla mnie wiersz, który zatytułował Róża, a to znaczy, że jestem najpiękniejsza, bo takie są właśnie róże, więc jak mam nie płakać? Nikt mnie tak nie nazywał, nikt się mną jeszcze nie zachwycił. Gdy o tym powiedziałam Miśkowi, to znów zaczęłam szlochać. A mama, czyli mój Misiek, zaczęła od początku o tego Maćka wypytywać. A jaki on jest, a gdzie go poznałam, kim są jego rodzice, czy babcia i tata go widzieli i co o nim mówią. I tak w kółko, chociaż jej o Maćku zaraz po przyjeździe wszystko opowiedziałam. Jednak mama w tym czasie odbierała wciąż jakieś telefony, bo tu znajome rozmawiają z sobą przez telefon godzinami. Odwiedzanie się nie jest w modzie. Może dlatego, że są tak wielkie odległości, iż wiele czasu traci się na dojazdy samochodem. A Misiek nie ma auta, chociaż mieszka w Ameryce, gdzie podobno jest taki dobrobyt, że „mózg staje”, jak to określa pan Dżimi Dziubas. Więc przez te liczne i długie rozmowy telefoniczne mama z tych moich opowieści nic nie zapamiętała. Nawet imię Maćka przekręciła na jakiegoś „Majka”, ale — jak się dowiedziałam, że tak właśnie jego imię brzmi po angielsku — to się rozzłościłam sama na siebie, że na to nie wpadłam. Przecież parę miesięcy przed wyjazdem Żabelia posyłał mnie na prywatne lekcje angielskiego, a pierwszego słówka, to nauczyłam się natychmiast. Po polsku brzmi: kocham, a po angielsku „I love”. Też ładnie…

Do tej pory na mamę mówiłam: Misiek, ale po tej bardzo długiej i dociekliwej rozmowie nazywam ją: Śruba, bo drążyła i drążyła, aż mnie samej zabrakło już wiadomości o Maćku i jego rodzinie. Dla świętego więc spokoju zaczęłam tej mojej Śrubie zmyślać różne historie. Powiedziałam, że Maciek jest najlepszym sportowcem w klasie i że trafia z rewolweru w dziesiątkę, że jego ciotka waży ponad sto kilogramów, a wujek jest lunatykiem, chodzi w nocy po dachu. Raz nawet spadł, ale nic sobie złego nie zrobił, tylko złamał obie nogi. Powiedziałam, także, że Maciek jest bohaterem. Uratował troje topiących się dzieci, a w domu ma cztery psy i sześć kotów, natomiast babcia uważa, iż Maciek ma zbyt duży apetyt, gdy czasem zostaje u nas na obiedzie.

Śruba wysłuchała tego wszystkiego bardzo cierpliwie i orzekła wreszcie, że z tych moich opowieści, to z pewnością tylko jedyna rzecz jest prawdziwa. To znaczy ta, że babunia uważa, że Maciek ma zbyt wielki apetyt.

Nic się już więcej nie odezwałam. Wzruszyłam tylko ramionami. Śruba wtedy znów zaczęła mnie dokręcać. Stwierdziła, że takie zachowanie jest czymś niegrzecznym, oznacza lekceważenie i żeby się to więcej i nie powtórzyło. Zupełnie jak Żabelia lub babcia. Nagle przypomniał mi się wiersz Maćka i znów zaczęłam płakać. Mama myślała, że to ze skruchy i mnie pocałowała. Może bym i cały dzień tak popłakiwała, ale przyszedł pan Dziubas i zabrał nas do włoskiej restauracji. Bardzo lubię tam chodzić. Pizza — jak pizza, ale można sobie do niej dobrać nieskończoną ilość różnych sałatek. Stoją w miskach na oddzielnymi stole, nie trzeba za nie dodatkowo płacić, bo są podobno wliczone „w konsumpcję”, jak to określił pan Dziubas, gdy nas tam po raz pierwszy zaprosił. Sam tych sałatek nie jadł, bo — jak się przyznał — nie jest królikiem. Jednak pewnie dlatego ich nie lubi, że jest właśnie do niego podobny. Zwłaszcza z uszu. Widocznie boi się, że jeśli rzuci się na zieleninę tak, jak ja, to go mogą o to podobieństwo posądzić.

Przy tych pysznościowych, kolorowo wyglądających sałatkach, przypomniałam sobie o tacie i Lemurze i jakoś tak zrobiło mi się smutno, bo zaraz zobaczyłam nasz piękny biwak w puszczy, chomiczycę, i to, jak z Maćkiem handlowaliśmy latarką Żabelii, żeby chłopcy zgodzili się dać nam za nią ryby…

Łzy mi nabiegły do oczu. To, co czułam, było najprawdziwszą tęsknot za Maćkiem i tamtymi wakacjami, chociaż te też zapowiadały się ciekawie i były z moim kochanym Miśkiem — Śrubą. Nakładając na talerzyk czwarty rodzaj sałatki, postanowiłam i ja ułożyć wiersz dla Maćka. Potrafiłam napisać bajkę o Piesolewie, to i wiersz musi się udać. Może nawet spełni się urodzinowe życzenie Maćka i zostanę kiedyś sławną pisarką?

Zamyśliłam się na chwilę. Pan Dziubas zapytał z uśmiechem, dlaczego przestałam jeść to, co nałożyłam na talerzyk. Nim coś odpowiedziałam, Misiek wtrącił, że dostałam od Maćka napisany przez niego specjalnie dla mnie wiersz. Nie zdążyła jeszcze go przeczytać, ale ja jestem pod jego wrażeniem i chyba utożsamiam się z tą różą, o której napisał.

— A wiesz, że na ucztach w starożytnym Rzymie podawano bardzo wymyślną, smaczną potrawę z róży?

Powiedział to z taką miną i pewnością siebie, jakby osobiście w tych ucztach uczestniczył, ale ja mu nie uwierzyłam, że zjadano na nich róże. Z pewnością wymyślił to na poczekaniu, żeby mamę i mnie zadziwić swoimi wiadomościami na każdy temat. Mój Żabelia nigdy nie starał się imponować mądrością, i nawet zwrócił mi uwagę, gdy się czymś przechwalałam przy Maćku. Powiedział, że im ktoś posiada mniejszą wiedzę, tym więcej opowiada o swoich sukcesach i wykształceniu.


* * *


Wieczorem Misiek przypomniał sobie wreszcie o tym wierszu i moim płaczu. Prosiła, abym go jej przeczytała albo pokazała list, bo z pisma można wnioskować o charakterze człowieka. Zaraz jednak zrezygnowała ze względu na wiek Maćka. Nic by to nie dało, gdyż nie ma on jeszcze ukształtowanej osobowości. Zaraz też zaczęłam pytać o tę osobowość, jak radził mi Żabelia, ale mama popatrzyła na mnie z namysłem i zadecydowała, że o tym porozmawiamy przy innej okazji, a teraz, to ona z przyjemnością posłucha tego wiersza i może wreszcie dowie się, co jest w nim takiego, że mazałam się przez cały nieomal dzień i gdyby pan Dziubas nie zaprosił nas do restauracji, to bym z pewnością płakała dalej.

Wyrecytowałam go więc z pamięci, łamiącym się ze wzruszenia głosem i znów łzy napłynęły mi do oczu.


Róża jest jak burza,

jak fala wzburzona

i gniew Posejdona.

Ty jesteś różą

i piękną letnią burzą.

Twa uroda,

jak fala wzburzona

i jak piękny bieg konia.

Ty jesteś boginią,

gdy cię wszyscy winią.

Ty rządzisz i wybierasz.

I łzy me ocierasz.*


Tak mnie te łzy dławiły, że nie mogłam nawet zapytać Miśka, kim jest ten Posejdon, bo mnie się wydaje, że tak się nazywa mitologiczny bóg wiatrów, ale nie byłam pewna. No, i przy którymś czytaniu pomyślałam, że wolałabym biegać jak gazela, a nie koń i nigdy Maćkowi łez nie ocierałam. Coś mu się widocznie musiało poplątać, a może tak powinno być w wierszu, żeby był mniej zrozumiały? Znowu mam coś do przemyślenia i chyba od tego zwariuję! Z miny mamy wywnioskowałam, że wiersz nie wzbudził jej zachwytu, ale mama chyba nie lubi poezji, bo na półce z książkami nie znalazłam żadnego tomiku. Pewnie dlatego nie potrafiła zrozumieć moich łez. Powiedziała jedynie, że w naszym wieku pisze się prawie zawsze wiersze, i to jest normalne, jak również i to, że z czasem pasja ta mija, ponieważ poetą się bywa, a nie jest się nim zawsze. Ale ona się cieszy, że jestem taka wrażliwa i przesunęła palcami po moim policzku. Zapytałam więc Miśka, czy zna ciekawe historie o różach, bo chciałabym o nich wiedzieć wszystko, a nie tylko to, że są piękne. Dla Maćka przecież jestem różą, więc się z nią tak utożsamiłam, że wszystko chcę o sobie wiedzieć. Mama nieoczekiwanie przytuliła mnie do siebie, ucałowała, uśmiechając się, ale chyba smutno. Jakoś tak to odczułam i znów miałam łzy pod powiekami. Więc objęłam ją mocno za szyję i powiedziałam, że ją kocham, że tęskniłam bardzo przez ten czas, gdy jej nie widziałam, i to było takie najprawdziwsze nasze przywitanie, chociaż sporo dni minęło od mego przyjazdu.

Misiek wiedział na temat róż dużo ciekawych rzeczy i bardzo mi tym zaimponował. Słuchałam tego, o czym opowiadała, z otwartymi ze zdumienia ustami i zachwytem, gdy obie siedziałyśmy na kanapie,przytulone do siebie tak bliziutko, trzymając się za ręce. Mama ślicznie pachniała perfumami i wcale nie była mniej piękna niż Lemur, a jednak nie było przy niej Żabelii. Dlaczego? Jak to się stało? Chciałam z nią o tym porozmawiać, ale nie śmiałam, nie wiedziałam, jak zacząć, a zwłaszcza teraz, gdy opowiadała, że greckie podanie głosi, iż pierwszy krzew róży wyrósł z piany morskiej, oderwanej od ramienia kąpiącej się Afrodyty, a pierwsze ślady różanych krzewów pochodzą z Persji, zwanej także krainą róż. natomiast Egipcjanie uprawiali je od niepamiętnych czasów, i to oni właśnie zaopatrywali w nie Rzym, bo tam kult róży był ogromny. Jej kwiat uchodził u Rzymian nawet za symbol dyskrecji. Girlandy z róż rozwieszano nad stołami biesiadnymi. One to miały przypominać, że nawet po wypiciu wina, należy być powściągliwym w mowie. Misiek wytłumaczył mi nawet znaczenie łacińskiego powiedzenia: „Sub rosa”, czyli „pod różą”, a znaczyło to tyle co: w tajemnicy lub w zaufaniu. Czyż to nie piękne? Muszę o tym koniecznie napisać Maćkowi i gdy będę wymyślała coś specjalnie tylko dla niego, jak chociażby wiersz, to zatytułuję go „Sub rosa”. Gdy będę nagrywała kasetę z mówionym listem do Marylki, to także przekażę jej to wszystko, o czym Misiek opowiadał. Dowiedziałam się również o daniu z róży, o którym wspomniał pan Dziubas. Misiek znał dokładny przepis, jak takie danie z róży przyrządzali Rzymianie. Płatki różane ucierano razem z móżdżkiem kury, oliwą, żółtkami i rosołem z ryb. Dodawano wino, pieprz i gotowano na ogniu. Okropność! Skrzywiłam się bardzo na samą myśl, że można było jeść coś takiego. Mama się roześmiała i przytulając mnie, zaraz pocieszyła, oznajmiając, że piękno róży uczyniło z niej symbol czystości i miłości. Wokół tego kwiatu powstało wiele pięknych podań i legend. Na przykład, że bogini Flora, tęskniąc za Amorem, który wzgardził jej miłością, stworzyła różę, czyli kwiat, „który odtąd śmieje się swoim powabem i płacze kolcami”. Już Maciek wiedział, z jakich powodów nazwał mnie różą. Mam więc już swoją legendę…

Przypomniałam sobie, jak tata czytał mi kiedyś do snu piękne legendy z mitologii i było w nich też coś o róży, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nią będę w Maćkowym sercu. Najpierw to ta róża była biała, a później zaczerwieniła się z miłości, a to dlatego, że Adonis, ulubieniec Afrodyty, lubił polowania. Podczas jednego z nich został napadnięty przez jakiegoś zwierza. Bogini pośpieszyła mu na ratunek. Biegnąc, nadepnęła na cierń i skaleczyła sobie stopę. Kilka kropel krwi padło na krzew róży. Od i tej pory zakwitał na czerwono. Opowiedziałam tę historię Miśkowi. Nie znała jej. Natomiast ona, czytając kiedyś chińskie baśnie, dowiedziała się, że czerwona róża powstała z krwi zakochanego słowika. To j wszystko jest takie piękne, tajemnicze i wciąż o tym muszę myśleć, a wszystko dlatego, że Maciek nazwał mnie różą. Mama powiedziała, że miłość wszystko upiększa i tak jest faktycznie. Sama się teraz przekonałam… Wszystko, na co patrzę, wydaje się takie piękne i bliskie sercu. A najbardziej Maciek i chomiczyca Penelopa, za którą bardzo tęsknię. Zwłaszcza gdy chrupię orzeszki, i to w różnych gatunkach. Za Maćkiem też tęsknię. Tata pisał, że zwierzątko czuje się dobrze. W nocy sproszkowało jakieś ważne babcine dokumenty i było z tym sporo kłopotu, a do babci trzeba było wzywać lekarza. Tata przypuszcza, że zaszkodziły jej raczej kołduny niż te dokumenty, ale jest już wszystko dobrze i babunia już przygotowuje mięso na nowe — bo spodziewa się wizyty. Czyjej, tata już nie napisał.

Na tę podróż do mamy dostałam od Żabelii nową książkę — Mały Książę. Jej autor sugeruje, że dobrze widzi się tylko sercem i że najważniejsze jest to, co nie jest widoczne dla oczu i że twoja róża ma dla ciebie tak wielkie znaczenie, ponieważ poświęciłeś jej wiele czasu, a ludzie podobno zapomnieli o tej prawdzie. Małemu Księciu nie wolno było zapomnieć o tej prawdzie, więc myślę, że i nam nie wolno. I jeszcze było napisane, że stajesz się odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. To znaczy, że jesteś odpowiedzialny za twoją różę. Muszę Maćkowi o tym napisać. A ponieważ jestem jego różą i przywiązał mnie do siebie, może na śmierć i życie, i to bez żadnych zabobonów, to jest także za mnie odpowiedzialny. Muszę to wszystko zapamiętać, żeby czegoś przy pisaniu nie pomylić…

Od Miśka–Śruby, który z każdym dniem staje się bardziej Miśkiem niż Śrubą, dowiedziałam się ze zdumieniem, że wrogiem róży jest tulipan. I teraz już wiem, dlaczego one marnieją, gdy są razem w wazonie. Róża, co i babunia też kiedyś zauważyła, natychmiast więdnie, a jej kolce stają się mocniejsze, jakby chciały ją obronić przed tulipanem. Pomyślałam, że jeśli ktoś z kimś się kłóci, to nie powinno się mówić „żyją jak pies z kotem”, bo to całkowita nieprawda. U Kaśki w domu to pies z kotem śpią razem, wspólnie myją sobie uszy. Czasem kot wyleguje się na grzbiecie psa, a ten ani warknie. Bawią się też ładnie, bo wilczur jest ogromny, nosi kota w pysku i delikatnie tarmosi, a kot obejmuje go łapkami, chowając pazury. Byłoby prawdziwiej i poetycko, gdyby mówiło się, że „żyją jak tulipan z różą”.


* * *


Jestem zupełnie skołowana i nie wiem, jak to będzie, gdy mnie Maciek kiedyś pocałuje. Jest to przecież nieuniknione, jak śmierć, bo tam, gdzie jest miłość, są i pocałunki. Mamę też przecież chętnie całuję, bo ją kocham. Żabelię także. Babunię mniej…

Na razie cieszę się z tego, że nie zakochałam się w jakimś Afrykańczyku, w Eskimosie ani facecie z Tahiti, a także w Chińczyku. A to dlatego, że o ich pocałunkach nasłuchałam się niesamowitych rzeczy. Byłoby przerażające to, co mogłoby mnie spotkać, z kimś takim. A to wszystko stało się za przyczyną pana Dżimiego Dziubasa. On we własnej i tłustej osobie opowiadał o tych dziwnościach przy stoliku, zagryzając własne słowa hamburgerem, bo kiedy nas z mamą zaprasza na lunch, to chodzimy tylko do MacDonalda, ponieważ tak robi większość Amerykanów i on się na nich we wszystkim wzoruje, bo chce być bardziej amerykański niż polski. Twierdzi, strzygąc króliczymi uszami, że „jak się wlazło między wrony, trzeba krakać jak i one”. Mnie się to nie podoba. Śruba też nie jest zachwycona, ale upiera się, że pan Dziubas ma inne zalety. Podobno jest uczciwy w sprawach finansowych, które prowadzi mojej mamie od czasu, gdy przejęła spadek po wujku Romualdzie, co to dorobił się po to takiej fortuny, żeby umrzeć i nie korzystać z niej, bo nigdy na nic nie miał czasu i ciągle tylko o każdej porze robił pieniądze. Misiek mi o tym mówił, ale mnie sprawy finansowe nie interesują absolutnie, a hamburgerów i tak nie lubię! Jedynie interesują mnie te egzotyczne pocałunki, o których opowiadał, zerkając w stronę kurczaka z frytkami. Dowiedziałam się ze zdumieniem, że w Afryce nie całują się w usta. Afrykanie wierzą, że gdy się one połączą, to ulatuje przez nie dusza ludzka, więc lepiej nie ryzykować. Eskimosi pocierają swoje policzki nosem, a na Tahiti to się ludzie całują wyłącznie nosami, a nie ustami. Po prostu trą nosem o nos. Ja bym się takich figli bała, bo jeśli ma się katar, to żadna przyjemność! Byłoby jednak najstraszniej, gdybym zakochała się w Papuasie. Na samą myśl dreszcz grozy przebiega mi po plecach. Papuas swoje uczucia wyraża nie przez pocałunek w usta, jak czynią to normalnie zakochani. Oni po prostu obgryzają rzęsy; swojej ukochanej. Straszne! Ja mam długie i gęste. Z pewnością bardzo by Papuasowi smakowały, gdyby zaczął je chrupać w zębach, niczym nóżki karalucha albo chrząszcza. Boże, co się na tym dziwnym świecie wyrabia i czego ja się jeszcze dowiem? W Chinach nie całują się nigdy w miejscach publicznych, bo tam pocałunek oznacza coś więcej niż pocałunek, a mianowicie: łączenie się dwu komórek, więc byłoby okropne z czymś takim publicznie… Świat jest pełen dziwności i zagadek. Jak tak dalej pójdzie, to nawet do później starości nie uda mi się poznać wszystkich jego niespodzianek, ale spróbować można… Może właśnie to miał na myśli mój Żabelia, gdy powiedział, że szkoda trwonić czasu na byle co, jak chociażby psie figle i oglądanie bzdurnych filmów w telewizji, a zająć się poznawaniem świata i ludzi?

Po tych opowieściach o pocałunkach pan Dziubas zaczął nawijać o szlachetnych kamieniach. Zaklinał się, że jeśli ktoś nosi pierścionek z brylantem, uprzednio ukradzionym, to z pewnością spotka go nieszczęście albo śmierć. A na przykład taki szafir jest kamieniem szczęśliwej miłości małżeńskiej, na równi z koralem. Muszę więc poprosić tatę, żeby mi taki pierścionek kupił na prezent ślubny. I to z wielgachnym koralem, bo jeśli będzie większy, to z pewnością i miłość będzie przeogromna.


* * *


Jadłyśmy z Miśkiem śniadanie. Siedziałam sztywno wyprostowana i patrzyłam uparcie w okno, chociaż nic się za nim nie działo. Widziałam jedynie skraweczek wyblakłego słońcem nieba i malowaną na niebiesko kamienicę z zakurzonymi oknami. W takich razach babunia mówiła, że mam naburmuszoną minę. I właśnie taką w tej chwili miałam. Byłam w ślicznym różowym szlafroczku w kwiatuszki i z falbanką. Dostałam go od Miśka w dniu przyjazdu. I w nim teraz zeszłam ze swego pięterka do kuchni, która właściwie nią nie jest, a raczej „pokojokuchnią”. Misiek, w błękitnych spodniach i bluzie w jaśniejszym kolorze, naszywanej przy kołnierzyku kolorowymi szkiełkami, wyglądał super. Cudownie pachniały moje ulubione małe omleciki.

Mama popatrzyła surowo znad elektrycznej płytki i kazała mi wrócić do pokoju i przebrać się w coś, w czym będę chodziła w ciągu dnia. Oznajmiła, że podomka służy wyłącznie do przejścia wieczorem i rano do łazienki i na tym się jej rola kończy. Do śniadania powinnam siadać po porannej kąpieli, uczesana i w tym, w czym będę mogła wyjść na ulicę. Zwłaszcza w moim wieku, bo gdy się od najwcześniejszych lat przyzwyczaję do takiego „rozmamłania”, jak to określiła z niesmakiem, wówczas zostanie mi to przyzwyczajenie do późnego wieku. Będę do południa spacerowała po mieszkaniu rozczochrana i w byle jakiej podomce, a mój przyszły mąż zauważy, że inne kobiety są atrakcyjniejsze i nieszczęście gotowe…

— W starszym wieku nie będę miała czasu do południa — odpowiedziałam rezolutnie — będę przecież gdzieś pracowała… — usiłowałam bronić podomkowej racji.

— Tym bardziej powinnaś przyzwyczajać się do pewnej dyscypliny! — oznajmiła to takim tonem, że żadne tłumaczenie nie miało już sensu.

— Zupełnie jakby się babunia objawiła… — mruknęłam pod nosem i rozżalona powędrowałam na pięterko, żeby się przebrać, bo Misiek znów zamienił się w Śrubę…

Sztywna i wpatrzona w talerz smarowałam omlet powidłami śliwkowymi, a nie smakowitym dżemem pomarańczowym, gdyż mama takiego nie kupuje. Któregoś dnia zapytałam ją, dlaczego wciąż są te same powidła. Dowiedziałam się, że przypominają jej Polskę i pierwsze wakacje po maturze, tuż przed rozpoczęciem studiów na politechnice, gdzie poznała Żabelię. Mieszkała z rodzicami w pięknej chacie krytej gontem, otoczonej ogromnym śliwkowym sadem. Pod oknami jej pokoju kwitły różowo malwy, a pod okapem ulepiły gniazdo jaskółki. Gospodyni przynosiła do śniadania i kolacji wiejski, domowy chleb i ciepłe jeszcze powidła. Mama wspominała, jak to w upalne dni kryła się w sadzie między rzędami drzew. Od przejrzałych węgierek było granatowo w bujnej zieleni traw. Otumanione ich zapachem osy bzykały sennie. Złotawy miąższ smakował słodkością miodu, a ona te momenty zapamiętała na całe życie.

Zaczęły mi te powidła nagle bardzo smakować, a mój żal o głupią podomkę zapodział się gdzieś w kęsie smażonych przez Miśka omlecików.

— A babunia, to śliwki je tylko na przeczyszczenie — wtrąciłam zadowolona, że i ja mam coś do powiedzenia na ten temat.

— Nie opowiada się takich rzeczy, Tamaryszku, a zwłaszcza przy stole… — znów mnie skarciła, a ja już wiedziałam, że nie będę tu miała słodkiego życia, jak to sobie wyobrażałam, bez ciągłych upomnień babuni i różnych uwag Żabelii. Westchnęłam ciężko i przez chwilę milczałyśmy. Na szczęście wspomnienia Miśka jakoś złagodziły mój żal. Miałam wciąż przed oczami ten sad pełen słońca, zapachów i bzykających owadów.

— A co tam u taty, jak spędza czas? — zagadnęła nieoczekiwanie mama, zalewając mlekiem płatki kukurydziane z plasterkami banana.

Domyśliłam się czego Misiek — Śruba chciałaby się dowiedzieć. Zaraz też przypomniały mi się słowa Żabelii, żeby niczym mamy nie urazić, nie zrobić jakiejkolwiek przykrości, jeśli o niego zapyta. Jest delikatna i wrażliwa, jak to zwykle ludzie chorzy i mam o tym pamiętać.

— Jak to u taty… — dałam wykrętną odpowiedź — dużo pracuje, a ostatnio interesuje się małpami.

— Małpami?

— Lemurami — wyjaśniłam ze skruchą, bo może się trochę zagalopowałam.

— No, cóż, zawsze bardzo lubił zwierzęta — westchnęła — ale żeby akurat małpy… Raczej koty były jego ulubieńcami. Jeszcze ciebie na świecie nie było, gdy mieliśmy wspaniałego kocura, pręgowanego jak tygrys. Tata karmił go witaminami i kot przypominał średniej wielkości psa. Chodzili razem na ryby… — uśmiechnęła się w przestrzeń.

— Mężczyźni są nieobliczalni! — westchnęłam, bo akurat takie słowo wpadło mi do głowy.

— Skąd takie doświadczenie? — roześmiała się Śruba, zerkając spod oka w moją stronę — twój ojciec nie jest przecież taki. W każdej sytuacji można na nim polegać. Nie sądzę, żeby się zmienił…

— Ma się koleżanki! — wykrzyknęłam — a one ojców. Jolka kiedyś przyszła do szkoły strasznie wzburzona. Ojciec miał zabrać ją i mamę na zimowe ferie do Zakopanego, a gdy były już spakowane, oznajmił przy śniadaniu, że wieczornym pociągiem, z całym brydżowym towarzystwem, jedzie do Szczyrku, bo dostał zaproszenie na jakiś turniej i do Zakopanego muszą pojechać same… — wymyśliłam na poczekaniu całą historię, żeby mama nie powróciła do tych małp, które ją chyba zaniepokoiły.

— Okropność! — jęknęła — twój ojciec nigdy by tak nie postąpił… — zamyśliła się na chwilę — najprawdopodobniej… — dodała mniej pewnym głosem, a ja odetchnęłam z prawdziwą ulgą. Nie skłamałam, nie zrobiłam mamie żadnej przykrości i nie zdradziłam sekretu taty. Uprzytomniło mi to, że niewątpliwie jestem geniuszem. I już wiedziałam, kim powinnam zostać w przyszłości i jaki obrać kierunek studiów. Do wczoraj wahałam się między pięcioma różnymi zawodami, począwszy od modelki, a na chirurgu skończywszy. Teraz wreszcie zdobyłam całkowitą pewność. W przyszłości powinnam poświęcić się służbie dyplomatycznej. Odkryłam więc jeszcze jeden drzemiący we mnie talent, poza psuciem nerwów. Zawód modelki kusił niepomiernie. Zwłaszcza po przymierzaniu sukienek u Blumindella. Tutaj, w każdym magazynie można wszystko dziesiątki razy zakładać, przeglądać się w ogromnych lustrach, nic nie kupując, a ekspedientki tylko się grzecznie uśmiechają i dziękują, że się zechciało coś przymierzyć. Jednak rozum, a wiadomo, że jestem niesłychanie mądra, podszeptywał, że dyplomacja to zawód na całe życie, a modelka na kilka lat. Ksiądz na lekcji religii tłumaczył, że nie wolno zaniedbywać swoich talentów, tylko je rozwijać, a nie zakopywać w ziemi, jak się wyraził. Ale nie objaśnił, co robić, jeśli ktoś, tak jak ja, ma ich w nadmiarze? Przecież nie można być jednocześnie wszystkim! Przypomniały się też słowa pani Lemur, że każdego dnia trzeba dokonywać jakiegoś wyboru. Postanowiłam, że natychmiast po powrocie do Polski porozmawiam poważnie o tym wszystkim z Maćkiem, bo podobno mężczyźni wiedzą wszystko najlepiej i trzeba ich słuchać, jak twierdzi babunia, i z każdym nawet drobiazgiem biega do Żabelii, żeby się jego poradzić. Kiedyś, to tata się nawet zdenerwował, gdy zapytała, czy nie lepiej byłoby wypuścić myszaka do lasu albo komuś podarować, bo znów wygryzł dziurę w materacu.

Byłam więc w poważnej rozterce. Z drugiej znów strony powinnam przecież sama decydować o ważnych życiowych sprawach, jak uczył Żabelia, bo nikt tego za mnie lepiej nie zrobi. Z tej rozterki i przez roztargnienie zjadłam dodatkowo dwie grzanki z tymi powidłami śliwkowymi, których nie tylko smak wzruszał Miśka prawie do łez.

— Mamo, czy mężczyźni są od nas mądrzejsi, chociaż czasem bywają także meblami? — zadałam dręczące mnie w tej chwili pytanie i sięgnęłam po trzecią grzankę, bo akurat cieplutka i pachnąca wyskoczyła z tostera…

Misiek — Śruba był wyraźnie zaskoczony pytaniem. Rozpoznałam to po szybkim mruganiu rzęsami. Tuszowała je ostatnio na granatowo specjalną szczoteczką. Pewnie dlatego, że pan Dziubas ubierał się najchętniej w tych kolorach, a mama twierdziła, że do mężczyzny należy się czasem przystosować. Zwłaszcza w drobiazgach, aby im nie odbierać złudzeń, że to oni nami rządzą i to właśnie jest ta konieczna w życiu dyplomacja.

— Co ci nagle przyszło do głowy? O jaki męski mebel chodzi? Nic z tego nie rozumiem… — w głosie mamy wyczułam lęk. Pewnie znów pomyślała o tym psychoanalityku od psów. Bardzo mnie ciekawi, jak się bada takie znerwicowane psy.

— Pani Leonia, babci przyjaciółka — tłumaczyłam Miśkowi — mówi o swoim mężu „ten mebel”.

O mądrości mężczyzn nie zdążyłam się niczego od mamy dowiedzieć. Akurat odezwał się telefon jakąś słodką melodyjką zamiast normalnego dzwonka i mama podniosła słuchawkę. Minęła równa godzina nim ją odłożyła. Sądziłam, że dzwonił pan Dziubas i znów czekają nas na lunchu frytki z kurczakiem i straszne opowieści. Na szczęście była to przyjaciółka mamy, pani Aneta z dużym biustem, którego jej zazdrościłam, bo mnie rosły stopy, a biust niewiele się powiększał. Zostałyśmy zaproszone na sobotnie party, które wydaje dla swojej córki Beatrix, trochę starszej i wyższej ode mnie i będzie podobno dużo młodzieży. Ogromnie się ucieszyłam, a mama zatrwożyła, bo to znaczyło, że musi kupić mi nową sukienkę, gdyż już raz widziano mnie w tej malinowego koloru. Mama nie może sobie pozwolić na zlekceważenie tak zamożnego domu i towarzystwa pani Anety. Wszyscy też wiedzą o tym maminym spadku. Nie chce więc uchodzić za osobę skąpą albo wyrodną matkę, ubierającą córkę w stare ciuchy. Czekała mnie więc tego dnia bieganina po sklepach, żeby wybrać coś „ekstra”, jak się mama wyraziła. Orzekła, że moja wizytowa sukienka z Polski jest zbyt europejska i zaraz wszyscy będą wiedzieli, skąd przyjechałam. Chociaż Europa imponuje Amerykanom, ale tylko wówczas, gdy mogą pochwalić się, że ją odwiedzili, jednak nie lubią, gdy ktoś wyróżnia się ubraniem innym niż zakupionym w Stanach. Wszystko tu jest odmienne i postawione na głowie, jakby powiedział Żabelia.


Siedziałam przy sekretarzyku mamy, odziedziczonym po tym wujku z maszynką w mózgu do robienia pieniędzy, i gryzłam zawzięcie długopis w żółtym kolorze, chociaż nie nadawał się do tego tak, jak ołówek. Dobrze, że mam mocne, chociaż wystające zęby. Mama wyszła przed śniadaniem do lekarza na jakieś ważne kontrolne badania. Zjadłam więc sama grzanki z masłem i łodygą zielonego selera z fajnym serkiem do smarowania, pachnącym czosnkiem i teraz układałam właśnie wiersz dla Maćka. Okazało się to trudniejsze, niż myślałam. Gryzłam długopis już od godziny, a kartka papieru była zabazgrana tak, że z trudem odczytywałam napisane słowa, które nie chciały układać się w rymy i wciąż je przekreślałam. Chciałam przedstawić Maćka jako księcia, a siebie jako różę, ale jakoś mi to nie wychodziło. Gdy pomyślę o księciu, to zaraz widzę nie Maćka, lecz zieloną żabę, która się w niego przemieniła, tak jak w bajce, opowiadanej kiedyś przez babunię. A ja chciałam, żeby było coś o róży i moim księciu, a nie o żabie i jeszcze do tego zielonej, z żółtym brzuchem. Odłożyłam więc na chwilę długopis i gryzłam teraz zamiast niego orzech w czekoladzie i raz jeszcze postanowiłam przeczytać list Maćka, żeby spłynęło na mnie natchnienie, jak czasem mówi Kaśka, gdy pisze domowe wypracowanie z polskiego. Ten list nadszedł wkrótce po tym z wierszem, napisanym na zwykłym kratkowanym papierze, a nie na różowym, który do wiersza bardziej by pasował. Maciek, tak jak obiecał, pisał dość często, ale zbyt krótko, jak na moją do niego miłość. Jednak wciąż jeszcze nie byłam pewna, czy to prawdziwa miłość, czy tylko zakochanie i ta niepewność szarpała mi nerwy. Żabelia całkowicie zrujnował mój spokój tą naszą rozmową w drodze do Milanówka, a życie w takiej rozterce jest nie do wytrzymania.

Cześć, Tamaryszek!… pisał Maciek wyraźnymi literami — u nas w Wołominie ładna, słoneczna pogoda. Bliźniaki za parę dni jadą na kolonie. Wujostwo trochę się boją, czy ich po paru już godzinach nie odeślą z powrotem, gdy «wytną jakiś numer», jak powiedział wujek. Oni chcieliby trochę odpocząć w domu. Na jakiś wyjazd, to nie mają pieniędzy, a w naszym ogródku jest przyjemnie i zielono. Zwłaszcza bez bliźniaków, chociaż ciotka już za nimi tęskni i pociąga nosem, mimo że dopiero przygotowuje je do drogi. Na razie w ogrodzie na sznurach suszy się ich bielizna i ubranka. Bliźniaki wciąż się brudzą, a reklamowane w telewizji proszki do prania wcale nie są takie nadzwyczajne, jak podają. Ciotka wszystkie już wypróbowała i mówi, tak jak i Twoja babcia, gdy jej o tym wspomniałem, że najskuteczniejsze i najtańsze pranie było w czasach jej rodziców, gdy bieliznę gotowało się cały dzień w kotle z dużą ilością mydła i bielidła, a suszyło się ją na słońcu”.

Przerwałam na chwilę czytanie. Podobnie jak i za pierwszym razem, tak i teraz bliska byłam płaczu nad tą innością chłopców. Co mnie obchodziła bielizna gotowana w kotle? Mieliśmy nowoczesną pralkę i babunia z niej korzystała, chociaż Żabelia musiał ją uruchamiać. Bała się jej trochę, chociaż mówiła, że nie chce jej popsuć, gdyż tata za nią dużo zapłacił. Najtrudniej było babuni pogodzić się z tym, że nie można było bielizny suszyć na słońcu, żeby ładnie pachniała świeżością i wiatrem, a nie sztucznymi pachnidłami z butelki. Czasem przemycała na balkon co mniejsze sztuki, jak powłoczki na jaśki. Ale żeby Maciek pisał o takich rzeczach do mnie, którą nazwał różą, to wcale mi się nie podoba. Znałam list na pamięć, ale wciąż się dziwiłam, że pisze o praniu, a nie o miłości. Mężczyźni jednak myślą i czują inaczej niż my. A może Maciek nie dojrzał jeszcze do tego, aby zamiast gotowaniem bielizny, zainteresować się dziewczyną?

„…Nie wiem, czy tata pisał Ci o tym, ale obiecał odwiedzić nas w Wołominie w najbliższy piątek. Ma jakąś propozycję, ale nim powie, o co chodzi, to chce najpierw porozmawiać z wujostwem. Ciotka, gdy jej o tym powiedziałem, zaraz upiekła sernik i schowała do lodówki. Wieczorem dobrały się do niego bliźniaki i musiała w ostatniej chwili upiec coś innego. Aż mnie uszy swędzą z ciekawości, o czym Twój tata chce z wujostwem porozmawiać. Szkoda, że nie spędzimy razem wakacji. Będę siedział w domu i łowił ryby w pobliskich gliniankach albo robił wycieczki rowerem z moim przyjacielem, tym, który chciałby zostać mechanikiem samochodowym. Jest fajny! Napisz, czy masz tam ciekawe towarzystwo. Gdy byłem ostatnio u Twego taty, bo chciał, żebym mu przy czymś tam pomógł w domu, wtedy Twoja babcia żaliła się, że przysłałaś jej tylko jedną pocztówkę, i to z jakimiś obrzydliwymi małpami, trzymającymi się za szyję, i z wydrukowanym po angielsku napisem, który Twój tata przetłumaczył: „razem zawsze przyjemniej”, i zatrzymała mnie na obiedzie. Były superplacki ziemniaczane ze śmietaną i opowieści o Kresach Wschodnich. Zjadłem tylko sześć, bo się wstydziłem więcej. Tata ucieszył się z Twego ostatniego listu. Mówił, że czujesz się w Stanach dobrze, ale martwią go Twoje błędy ortograficzne. Dziwił się, że tak proste słowo, jak lew, napisałaś przez „f” na końcu i początkowo nie mógł zrozumieć, co ono znaczy. Myślę, że z Twoją matematyką jest jeszcze gorzej, nawet był zdziwiony, skąd te szóstki na świadectwie. Napisz, czy Ci się podobał mój wiersz. Penelopa ostatnio najchętniej przesiaduje Twojemu tacie na głowie. On jakoś to znosi. Niepokoi się tylko, czy od tego nie wyłysieje, bo chomiczyca wierci się i wygniata mu włosy. Szczurek Nikita zmienił imię, gdyż okazał się dziewczyną. Nazywa się teraz Wikta. Urodziła ostatnio kilka różowych szczurków. Ojcem pewnie jest Hircio, bo się bardzo troszczy o rodzinę. Kradnie ciotce spod ręki wszystko, co się da zjeść i wynosi żonie do domku. No, to cześć! Maciek”.

Pomyślałam z westchnieniem; że chyba mnie jednak nie kocha i może nawet nie jest zakochany. Trochę ratuje sytuację jego poprzedni list z wierszem, ale czy to wiadomo? Babcia mówi, że poeci i aktorzy to ludzie nienormalni i trzeba się ich wystrzegać.

Wsunęłam list do koperty i znów próbowałam napisać wiersz, chociaż jestem normalna, ale zrobiło mi się smutno. W takim nastroju to lepiej nie pisać, tylko zjeść coś dobrego i czekać na natchnienie, jak Kaśka.

Zaledwie zdążyłam wyciągnąć z lodówki jabłkowe ciasto z imbirem i rodzynkami, gdy zjawiła się mama, obładowana paczkami i z wiadomością, że badania wypadły pomyślnie, a pan Dziubas zaprasza nas z tej okazji do restauracji na Broadwayu, który Amerykanie odkupili od Indian za dwadzieścia dolarów i koraliki, czy coś w tym rodzaju. Wtedy był jeszcze krętą, kamienistą drogą z wybojami, a teraz jest wielkomiejską arterią. Też krętą, ale szeroką i pełną świetlnych reklam, sklepów, teatrów, nocnych lokali, restauracji i wszystkiego, o czym się tylko pomyśli. Lubiłam wieczorne spacery z Miśkiem, ale ona twierdzi, że na tych spacerach, to pan Dziubas jest bardzo potrzebny jako nasza „ochrona”, bo tam wciąż coś komuś kradną, narkomani wyłudzają od przechodniów pieniądze i jeśli się nie da dolara, to można dostać nożem w serce. Różni bandyci strzelają do ludzi, jak do kaczek, a policja lata, jak oszalała, wielgachnymi wozami na sygnale, łyskając światłami. Zupełnie jak w telewizyjnych filmach i wcale tam nie potrzeba chodzić do kina, bo ma się je na ulicy.

Jednak teraz, o godzinie pierwszej, zjadłyśmy nasz obiad. Tutaj jest to coś, jak drugie śniadanie i nazywa się lunch. W całych Stanach jedzą go w tym samym czasie wszyscy mieszkańcy. Nawet w tym celu, we wszystkich biurach i urzędach jest godzinna przerwa. Prawdziwy obiad, zwany „dinner”, zjada się o szóstej po południu i jest bardzo obfity, ponieważ nie je się już kolacji, którą my w Polsce dopiero o tej porze zaczynamy. Wszystko tu jest inne i trzeba się do tego przyzwyczaić, jak i do zmiany czasu. Pierwsze dni były dla mnie trudne, bo gdy w Polsce było rano, to tutaj był wieczór i odwrotnie. W dzień chciało mi się strasznie spać, a w nocy nie mogłam zasnąć.

Jeśli się ktoś do tego wszystkiego nie chce albo nie może przyzwyczaić, to wtedy jest „wyobcowany”, jak mówi Misiek, i staje się nieszczęśliwym dziwakiem, tęskniącym za tym, co pozostawił za sobą, osiedlając się w Stanach. Ze względu na te nowe obyczaje, zupełnie inne potrawy i z braku kotletów schabowych, bigosu, grobów rodzinnych i ukochanych pejzaży, zaczynają boleśnie tęsknić za krajem, chociażby im się żyło dostatnio i bogato. To jest właśnie nostalgia, jak tłumaczyła mama. Ja już zaczynam odczuwać to coś, chociaż dobrze mi z mamą. Kocha mnie i robi wszystko, żeby mi było radośnie, żebym wiele zobaczyła i wciąż kupuje mi prezenty. Dostałam nawet dwie szałowe wiatrówki w takie wzory i kolory, że dziewczyny w szkole na ich widok załamią się nerwowo. Przy każdej okazji i nawet wtedy, gdy tylko wychodzi do skrzynki po listy, to mówi: „kocham cię”. Początkowo wprawiało mnie to w zakłopotanie, bo u nas nie ma takiego zwyczaju, żeby czynić takie wyznania kilkanaście razy dziennie, ale już się przyzwyczaiłam i też, nawet bez okazji, mówię to samo Miśkowi. Mogłabym przecież i bez tego głośnego oznajmiania wiedzieć, że jestem kochana, bo to czuję, więc po co mówić bez przerwy o czymś tak oczywistym? Ale tu jest taka moda. Nawet na zakończenie rozmowy telefonicznej mówi się: „kocham cię”. Żabelia kiedyś powiedział, że niektóre ważne dla nas słowa, przy zbyt częstym ich powtarzaniu, „deprecjonują się” i nic już właściwie nie znaczą i dlatego nie należy tego robić.

Na lunch je się tu tylko coś lekkiego, co mi się bardzo nie podoba. Jakieś małe danko lub sandwicza i kawę. Mama odżywia się już po amerykańsku, ale dla mnie przygotowuje zawsze coś, co najbardziej lubię. Na przykład rosół z makaronem albo ziemniaki w mundurkach i do tego śledź w śmietanie. Najczęściej jednak naleśniki z serem. Rumiane i chrupiące. Kiedyś poprosiłam o karpia w galarecie albo chociaż smażonego, ale tu karp nie jest żadną rybą, bo służy jako karma dla świń. Czasem można go dostać przed Bożym Narodzeniem w żydowskich sklepach. Przyjemnie jest być rozpieszczaną przez mamę, a jednak ogarnia mnie tęsknota za bigosem, kołdunkami babuni i za ulubioną przeze mnie i tatę golonką. Tutaj nie kupuje się wieprzowiny ani żadnego mięsa z tłuszczem, bo wszyscy się odchudzają i boją się zwierzęcego tłuszczu, bo to podobno cholesterol, od którego można paść trupem albo stać się „wylewowcem”. Ludzie tu panicznie boją się choroby, bo leczenie, a także pogrzeb kosztują majątek i dlatego przez całe życie na nie oszczędzają.

Muszę o tym wszystkim opowiedzieć Marylce, nagrywając list na kasetę.

Po tym naszym lunchu, podczas którego zjadłam michę makaronu z sosem pomidorowym, a Misiek parę listków sałaty i kawałeczek gotowanej wołowiny, znów zasiadłam do tego nieszczęsnego wiersza, który nie chciał się wcześniej układać, ale po tych kluskach przyszło natchnienie, bo jedząc je przypomniał mi się biwak w Puszczy Augustowskiej oraz Maciek, z którym wyjadaliśmy z menażek makaron, i też z sosem pomidorowym, który przyrządził Żabelia, a biwak nazwaliśmy Lemurowo. Żałość ściskała serce i gdy Misiek przeglądał gazety, popijając kawę bez cukru, ale z odciąganym mlekiem, to wiersz sam się zaczął układać i łzy szczęścia napłynęły do oczu, bo nagle zobaczyłam tego księcia z książki podarowanej przez Żabelię, i Maćka samotnie łowiącego ryby w gliniance. Od niego zaczęłam strofkę.


Gdzie jest mój Książę,

który odszedł z książki kart?

Czy błąka się wśród piasków pustyni,

czy może wśród gwiazd?

Czy zazna spokoju?

Czy kiedyś wróci?

Czekam i nie tracę nadziei

W końcu jestem stworzona

dla Niego.

Jestem różą,

więc muszę mieć kogoś

do kochania.*


Napisałam, przeczytałam kilka razy, a natchnienie nie chciało odejść. Zaczęłam więc drugi wiersz. Gryzmoliłam, skreślałam, znów zaczynałam. Zabazgrałam kilkanaście kartek w moim ulubionym żółtym kolorze i już nic więcej nie chciało przyjść do głowy, jak tylko to, co trzeci już raz usiłowałam wyraźnie i pięknie wykaligrafować.


Różą być tą jedyną

dla jednego Księcia.

Odziewać się różowymi płatkami

dla jednego, wybranego Księcia.

Perlić się rosą poranną

dla jednego, wybranego Księcia.

Wydobywać najpiękniejszy zapach

dla jednego, jedynego Księcia.*


Z tym wydobywaniem zapachu, to chyba nie najlepiej mi wyszło, ale przecież róża ślicznie pachnie i zapach tu jest ważny. Nie mogłam znaleźć innego słowa. „Woń” także mi nie pasowała, a nie wiedziałam czym tu można „wydobywać” zastąpić. To są te właśnie „cierpienia twórcy”, jak kiedyś wyraził się Żabelia, gdy rozmawiał ze swoim znajomym poetą. Jeszcze nad tym pomyślę, nim włożę wiersz razem z listem do koperty.

Misiek prawie w tej samej chwili skończył swoją kawę i podkreślanie telewizyjnych programów, które chciał jeszcze dziś w nocy obejrzeć, co było zawsze ostatnią czynnością po przeczytaniu całej gazety.

— Piszesz może list do taty? — zainteresowała się mama, podchodząc do mnie.

— Piszę wiersze — odpowiedziałam, zamykając szybko zeszyt.

— Chcesz mi je może przeczytać?

— Gdy je wygładzę i przepiszę na czysto — skłamałam bez namysłu, bo tak naprawdę, wcale nie chciałam ich Miśkowi czytać. Były tylko dla Maćka i było w nich także coś, sama nawet nie wiem, co takiego, że się wstydziłam pokazać je mamie.

— Może nasz ochotę przejść się po magazynach? Trzeba wreszcie wybrać coś odpowiedniego na zbliżające się party?

— Super! — odkrzyknęłam, chociaż nie miałam chęci, ale bałam się, że Misiek znów zamieni się w Śrubę i zacznie dokręcać na temat wierszy. Najgorsze było to, że wciąż nie wiedziałam, dlaczego nie chcę ich mamie przeczytać. Może byłam mniej zżyta z Miśkiem niż z Żabelią? Ale czy jemu bym te wiersze pokazała? Nie byłam też tego taka pewna.

— Mamo, czy wyjdziesz raz jeszcze za mąż? — zapytałam nieoczekiwanie dla samej siebie i poczułam się głupio. Zupełnie, jakby to pytanie ktoś mi podszepnął.

— Co ci nagle przyszło do głowy? — popatrzyła na mnie ze zdumieniem i przysunęła sobie krzesło do stolika, przy którym siedziałam. — Dlaczego o to pytasz?

— Tak sobie. Chciałam wiedzieć, czy pan Dziubas jest w tobie zakochany, czy ciebie kocha, a ty jego. Misiek roześmiał się głośno i serdecznie.

— Co ci też chodzi po tej ślicznej głowinie? Przecież już o tym rozmawiałyśmy. Mówiłam ci, że on jest dobrym, wypróbowanym przyjacielem. Nic więcej do niego nie czuję poza sympatią, jak do dobrego, uczynnego człowieka.

— A on?

— Bardzo mnie lubi, ale wie, że nie ma u mnie żadnych szans. Kiedyś o tym rozmawialiśmy i przyjął moje warunki… — dodała po chwili.

— Może więc kochasz kogoś innego? — zapytałam z lękiem, bo bardzo tego nie chciałam.

— A gdyby tak było, Tamaryszku? — zrobiła się nagle bardzo poważna.

Nic nie odpowiedziałam, tylko wpatrywałam się uparcie w serwetkę na stole. Była wiśniowego koloru, z haftem złotą nitką. Dopiero teraz go dostrzegłam. Chciałam powiedzieć mamie, że byłoby najlepiej, aby zeszli się z Żabelią, żebym mogła mieć ich oboje razem, ale wiedziałam, że tata kocha już Lemura i nic na to nie można poradzić.

— Nie wiem… — zająknęłam się, wpatrując się w ten połyskujący wzór na serwetce — to znaczy, wolałabym, żeby tak nie było.

— A dlaczego? — Misiek dalej śrubował.

— Bo… bo… Nie wiem, ale byłoby mi przykro — czułam, że się i za chwilę rozpłaczę. Moi najbliżsi jakby się odsuwali, odchodzili ode mnie i nie byłam już w ich życiu kimś najważniejszym, chociaż niby wszystko było dobrze i oboje zapewniali mnie o swoich uczuciach. Ale przecież był Lemur i był, jeśli nie pan Dziubas, to ktoś inny, i a ja… ja… Taka myśl była nie do zniesienia. Pociągnęłam nosem.

— Więc postaram się ci to wytłumaczyć…

— Ja wiem swoje… — bąknęłam przez łzy.

Misiek ujął mnie za rękę, posadził obok siebie na ,,kanapce zwierzeń”, jak nazwałam w myśli ten mebel. Można się było zapaść w jego miękkościach, jak w śnieżną zaspę, i rozmawiać o różnych, ważnych sprawach. Najczęściej o Maćku…

— Posłuchaj więc, jak to wygląda od strony rodziców.

— Nie chcę… — upierałam się głupio, sama nawet nie wiedząc, dlaczego.

— Nie powinnaś się dąsać, Tamaryszku, tylko wysłuchać, co ma do powiedzenia druga strona. Traktuję cię jak inteligentne, myślące dziecko. Jesteś na tyle duża, że powinnaś wiedzieć o pewnych sprawach… — objęła mnie i przytuliła do siebie.

Westchnęłam ciężko, dając do zrozumienia Miśkowi, że się łaskawie zgadzam, chociaż pochlebiło mi bardzo to, co usłyszałam.

— Miłość matki do dziecka to największe i najtrwalsze uczucie, Tamaryszku. Nikt i nic nie potrafi tego zmienić. Ale dzieci nie wychowuje się przecież dla siebie. Prędzej czy później opuszczają one rodziców, zaczynają żyć własnym życiem, zakładając nową rodzinę. I chociaż kochają rodziców, to oni nie są już im potrzebni… Taka jest naturalna kolej rzeczy i mimo bólu, trzeba się z tym pogodzić, Tamaryszku… — gładziła mnie po plecach, usiłowała się uśmiechnąć. Znów byłam bliska płaczu. To coś nieuchronnego dotyczyło także przecież Miśka i Żabelii. Postanowiłam, że nie wyjdę za mąż, że żadnego z nich nie opuszczę, chociaż nie są razem. Będę więc dzieliła moją miłość do nich, dla każdego osobno…

— Dobrze, gdy rodzice są wówczas razem. Łatwiej we dwoje znosić ból rozłąki z dzieckiem i tę świadomość, że nie jest się już jemu potrzebnym. Mają przynajmniej jeszcze siebie… Gdy jednak każde z nich, z różnych powodów, żyje oddzielnie, wtedy czują się straszliwie samotni, nieszczęśliwi i nikomu już niepotrzebni. W ich życie wkrada się wielka pustka. Jeśli są jeszcze na tyle młodzi, że chcą związać się z drugim człowiekiem, wtedy go szukają, zawierają nowy związek małżeński, ale miłość do dziecka w nich nie gaśnie. Nawet wówczas, gdy jest ono dorosłe i to ich uczucie nie jest mu już tak bardzo potrzebne, jak wówczas gdy było małe.

— Ale masz przecież mnie! — wykrzyknęłam z desperacją — kocham ciebie, kocham tatę i chcę być kochana i dla was najważniejsza. Nie chcę z nikim dzielić tego, co mi się należy… — poczułam się skrzywdzona i bezradna.

— Jesteś przecież kochana i wciąż dla nas najważniejsza, ale… — zawiesiła głos i usiłowała zajrzeć mi w oczy.

— Ale, co? — szepnęłam, powstrzymując z trudem łzy.

Poczułam się jak w pułapce, z której nie ma wyjścia, a nim je znajdę, każde z rodziców założy nową rodzinę. Byli podobno jeszcze młodzi, chociaż dla mnie już starzy, ale jednak bardzo kochani.

— Za kilka lat, Tamaryszku, spotkasz kogoś, kto będzie dla ciebie tym jedynym i najważniejszym człowiekiem. Kochając go, pójdziesz za nim, nie oglądając się na nic. Weźmiecie ślub, założycie rodzinę, będziecie mieli dzieci, a my pozostaniemy sami. Ojciec osobno i ja osobno. Starzy i samotni… Potrafisz to zrozumieć? — Misiek mówił to wszystko spokojnym, ściszonym głosem, tak jak wtedy, gdy byłam mała i opowiadał mi bajki przed snem. Słuchając jej słów, potrafiłam uwierzyć, że kiedykolwiek mogłabym nie chcieć być z nimi, nie kochać tak mocno, jak teraz.

— Będziemy cię wciąż kochać, odczuwać brak twojej obecności. Będziemy życzyli ci szczęścia, martwili się o ciebie, gdy zbyt długo nie będziesz dawała znaku życia, ale jednak tkwiłby w nas skrywany żal, że przez twój egoizm nie ułożyliśmy sobie życia osobistego, i to tylko dlatego, żeby nie zadać ci bólu i abyś nie sądziła, że chcąc poukładać własne życie, przestaliśmy cię kochać. To ty nas zostawisz, Tamaryszku, a nie my ciebie… Nadejdą niedługo te najtrudniejsze lata, gdy ty od nas odejdziesz. Czy wówczas nie byłoby lepiej dla nas mieć przy sobie kogoś bliskiego? No, pomyśl o tym… Z każdym rokiem będziemy starsi. Coraz trudniej będzie nam związać się z drugim człowiekiem…

Tuliła mnie do siebie, jak dawniej, gdy jeszcze nie chorowała, a ja wyrywałam się do niej, aby wzięła mnie na ręce. Serce miałam ściśnięte żalem i buntowałam się, że ten świat jest tak urządzony, że ludzie się rozchodzą, że się starzeją, że czeka ich samotność i że ja kiedyś od nich będę musiała odejść, żeby założyć nową rodzinę i nie będę już wtedy tak ich mocno kochała, jak dzisiaj. Było w tym coś dla mnie l niepojętego i w co trudno było mi uwierzyć.

Mama zdjęła z szyi łańcuszek z medalikiem i zawiesiła na mojej. Otrzymała go od swojej mamy, gdy była młodsza ode mnie. Od tej chwili miał chronić przed wszystkim, co złe, a także przypominać mi naszą rozmowę.

— Żeby cię jednak uspokoić, Tamaryszku, to nie poznałam ani tu, ani gdzie indziej mężczyzny, z którym chciałabym się związać na złe i dobre. Lękam się nawet, czy kiedykolwiek takiego znajdę… — uśmiechnęła się do mnie.

— Więc po co mi o tym wszystkim mówisz? — odetchnęłam jednak z ulgą, a od tych słów Miśka, jakby nagle pojaśniało w pokoju.

— Chciałam ci po prostu pewne rzeczy uświadomić, dać do zrozumienia, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby twój ojciec ożenił się i stworzył ci prawdziwy dom. Jestem bardzo szczęśliwa, że jesteś tu ze mną, że będziesz przyjeżdżała do Ameryki zawsze, kiedy tylko zechcesz, ale jeśli tata pozna kobietę, którą polubisz, a ona ciebie pokocha, bardzo bym sobie tego związku życzyła. Twój ojciec zasługuje na wszystko, co najlepsze…

Rozpłakałam się, bo co innego mogłam zrobić? Było mi strasznie żal mego Miśka, siebie i nawet taty, bo i jemu z Lemurem także nie może się ułożyć, ale mimo wszystko miałam jeszcze ich oboje, tatę i mamę dla siebie.

— Nie wrócisz do Polski? — zapytałam nieśmiało.

— Kiedyś wrócę… — uśmiechnęła się w przestrzeń — może na twój ślub?… A na razie ty będziesz przyjeżdżała do mnie. Jest tu jeszcze tak wiele spraw do załatwienia… — zamyśliła się na chwilę.

— Może kiedyś odwiedzicie mnie razem z tatą? — przesunęła dłonią po moich włosach, a mnie nagle coś błysnęło, jak światełko w mroku, że jeszcze nic straconego, że może oboje do siebie kiedyś wrócą.

Tuląc się do Miśka, pomyślałam, że wcale nie jest łatwo być ani dorosłym, ani dzieckiem rozwiedzionych rodziców. Jeszcze mocniej przytuliłam się do mamy, zaciskając oczy, aby powstrzymać napływające łzy. Była taka cieplutka i pachnąca, jak różany ogród o zmierzchu.


* * *


Wieczór na Broadwayu był jak z fantastycznego filmu. Nie mogłam nawet dostrzec gwiazd zza ogromniastych wieżowców. Niebo nad nimi wybuchało rudymi fragmentami od neonów i kolorów, migocących reklam. Miejscami, jakby go tam nie było, a jedynie istniała w górze wielka, czarna dziura, w której ginęły szczyty gigantycznych kolosów. Za dnia były już tylko budynkami połyskującymi przydymionymi szybami szklanych ścian. Odbijały koloryt nieba, promienie słońca, przepływające obłoki i wcale nie trzeba było zadzierać głowy i szukać prawdziwego nieba. Ono było niżej na ogromnych szybach i każdy mógł zobaczyć, jaka jest pogoda. Restauracja, w której siedzieliśmy przy stole nakrytym czerwonym obrusem, była duża, mroczna i rozjaśniały ją tylko płomyki licznych świec w złociście połyskujących lichtarzach. Rozstawiono je na wszystkich stołach. Kelnerzy mieli też czerwone fraczki, a dookoła ścian rozmieszczone były zielone rośliny i egzotyczne kwiaty.

Mama miała na sobie czarną suknię, kupioną na wyprzedaży. Mieniła się drobnymi, naszywanymi kryształkami koralików. Wyglądała w niej pięknie, ale trochę obco. Nie jak zwykła mama, a ktoś, kto zszedł z obrazu i był smutny. Może dlatego, że nikogo poza mną nie kochała, a naprzeciw niej siedział tylko pan Dziubas, w ciemnym ubraniu ze srebrnymi guzikami. Wyglądał elegancko, a uszy ginęły w mroku, więc mniej przypominał królika. Minę miał uroczystą i w blasku świec wydał mi się też kimś innym niż za dnia.

Długo uzgadniał z mamą i z kelnerem potrawy. Niewiele rozumiałam, bo rozmawiano po angielsku. Pan Dziubas trochę dziwnie wymawiał niektóre słowa. Znałam je z lekcji angielskiego i z pewnością pani Hopkins zwróciłaby mu uwagę, ale był to pewnie „amerykański slang”, jak mi kiedyś objaśnił Misiek. Rozglądałam się dookoła z ciekawością. Nie wszystkie jeszcze stoliki były zajęte. Co chwilę ktoś wchodził na salę, a przy niektórych stolikach siedziały po trzy lub cztery osoby. Panie były w takich sukniach, jakie oglądałam w amerykańskich serialach, więc wciąż mi się wydawało, że oglądam film, połączony z rewią mody. Czułam się trochę onieśmielona. Żałowałam, że Marylka, i nawet gdyby tu była, nie mogłaby tego wszystkiego zobaczyć. Postanowiłam opisać jej to w „mówionym liście”. Miałam na sobie jedwabną sukienkę w żółtym kolorze i na cieniutkich ramiączkach. Babunia z pewnością powiedziałaby, że jest nieskromna. Mnie się podobała, chociaż czułam się w niej trochę nieswojo, ale Misiek jeszcze w domu stwierdził, że wszystko jest okej. Nim kelner przywiózł zamówione dania, rozłożyłam na kolanach dużą, czerwoną serwetkę, tak jak mama i pan Dziubas. Nieoczekiwanie zwrócił się do mnie z zapytaniem, dlaczego siedzę tak cicho i nie odzywam się, jak zwykle. Jest tym zaniepokojony, gdyż lubi, jak się uśmiecham i coś opowiadam.

— Może tęsknisz za babunią i żałujesz, że jej tu nie ma? — zaskoczył mnie pytaniem, bo akurat myślałam o tym, że ten wieczór opiszę nie tylko Marylce, ale i Maćkowi. Oboje byli ciekawi wszystkiego. Jeszcze bardziej nawet ode mnie.

— Ależ, nie… — zaprzeczyłam ruchem głowy. Pomyślałam ze skruchą, że o babuni to ja od paru dni nie wspomniałam, a ostatni raz to wtedy, gdy jadłam hamburgera. Przed moim odlotem ostrzegała, abym nie pozwoliła mamie kupować reklamowanych w telewizji, a zapewne sztucznych, kotletów i innych amerykańskich przysmaków, bo dostanę albo wysypki, albo rozwolnienia.

— To bardzo niedobrze! — skarcił mnie pan Dziubas z uśmiechem, ukazując zbyt białe zęby, aby mogły być prawdziwe — może nie kochasz swojej babuni?

— Ależ kocham. Naturalnie, że kocham… — jęknęłam przerażona, że zacznie nawijać o obowiązkach, wyrozumiałości i szacunku dla starców, kalek i różnych takich. Dorosłym się wydaje, że koniecznie muszą nas czegoś uczyć, a ta nauka mieści się w paru słowach i są uspokojeni, że czegoś nauczyli i mają nas z głowy. Dłużej — to im się nie chce z nami rozmawiać, bo już myślą o czymś innym, tak jak mama Mirelli, która na jej pytania odpowiada, żeby dała jej spokój, bo ona ma ważniejsze sprawy na głowie, i wystarczy, żeby Mirella się uczyła i nie robiła brzydkich rzeczy. Nie wytłumaczyła jej nawet jakich. Zastanawiałyśmy się w szkole z koleżankami, co to są te brzydkie rzeczy. Po zimowych feriach Mirella oświadczyła, że już wie. To chodzi o chłopaków, z którymi się całowała na sankach. Kaśka powiedziała, że to całowanie nie jest wcale brzydkie. Sama ogląda w telewizji, jak się całują, a do tego nawet rozbierają, i nie czuje przy tym żadnego obrzydzenia.

Na szczęście kelner podjechał do naszego stolika wózkiem z potrawami i zaczął je nakładać ze srebrnych półmisków na talerze. Wyglądały smakowicie, kolorowo i zachęcająco. Natychmiast poczułam, że jestem głodna. Pan Dziubas jeszcze kilkakrotnie zerkał w moją stronę, jakby chciał coś powiedzieć, ale zajął się tym, co podano mu na talerzu jako przystawkę.

— O co chodzi, Dżimi? — wtrącił Misiek, z niepokojem spoglądając na pana Dziubasa i na mnie.

Opuściłam oczy na talerz, wydłubując z sałatki czarne oliwki.

— Wydaje mi się, że „mała” jest trochę znudzona towarzystwem dorosłych i chciałem ją czymś zainteresować. Tym razem zwierzętami. My, ludzie, możemy się wiele od nich nauczyć, a zwłaszcza młodzież. Dla niej teraz nie ma nic świętego…

Oj, niedobrze… — pomyślałam. Zacznie się teraz umoralniająca gadka. Nudna i długa.

— To ładnie z twojej strony — uśmiechnął się Misiek do pana Dziubasa i spojrzał w moją stronę. — Tylko wyjaśnij, co ma do tego jej babcia, o którą zapytałeś?

Zmarszczyłam do niej nos, jak czasem do Żabelii, ale Misiek nie znał tego sygnału. Westchnęłam, gdy niczego nie zauważył.

— Opowieść będzie dotyczyła seniorów, więc przyszła mi na myśl jej babcia. Wspomniałaś kiedyś, że ona ją głównie wychowuje.

Byłam przygotowana teraz na jakąś straszną historię. Czułam już dreszczyk emocji na plecach. Pan Dziubas był niezawodny w takich opowieściach.

Gdy go poznałam i trochę mnie rozczarował, że nie jest tłustym karłem o twarzy buldoga — jak to sobie wyobrażałam — zaczął mnie zapewniać, że we wszystkich tych starych meblach w mamy domu, i które mi się tak bardzo podobały, a odziedziczonych po wujku od robienia pieniędzy, żyją myśli i duchy poprzednich pokoleń. Zapytał przy tym, w jakim dniu tygodnia przyszłam na świat, bo jeżeli w dzień świąteczny, to z całą pewnością będę mogła zobaczyć ich dusze, błądzące po domu, i żebym się nie przestraszyła, gdy nagle zobaczę siedzącą w fotelu damę w czarnych koronkach albo faceta w tużurku i ze złotą dewizką na opasłym brzuchu. Dom był duży, z wewnętrznymi schodami na pięterko, pełen mrocznych zakamarków, i chociaż Misiek usiłował go unowocześnić, to nawet witraże w oknach przypominały kaplicę. Brakowało tylko katafalku i świec. Misiek parę razy przerywał panu Dziubasowi opowieść, prosząc, żeby nie opowiadał „dziecku”, jak się wyraziła — wymyślonych przez niego, zapewne, historii, bo nic w domu nie straszy, poza karaluchami, które udało się prawie całkowicie wytępić. Mimo wszystko bałam się zamieszkać w przeznaczonym dla mnie pokoju na pięterku i przez pierwsze dni spałam z mamą w jej sypialni, a w nocy bałam się pójść do łazienki, żeby nie ujrzeć siedzącego na sedesie wujka z dolarami w ręku. Dopiero wówczas się uspokoiłam, gdy Misiek powiedział, że pan Dziubas ma wybujałą i niezdrową wyobraźnię, gdyż chciał zostać pisarzem, ale mu się to nie udało i dlatego został adwokatem. Chęci jednak pozostały i wciąż coś wymyśla, żeby zadziwić towarzystwo i chyba nawet wierzy w to, o czym opowiada, i ona już się do tego przyzwyczaiła, bo takich dziwaków, jak on, jest tu wielu.

Pan Dziubas pochylił się w moją stronę.

— Czy słyszałaś kiedyś, jak bardzo zwierzęta szanują swoich seniorów i dlaczego?

— Nie… — pokręciłam głową — wiem tylko, że szczury są bardzo dobrymi rodzicami… — przypomniał mi się list Maćka i od razu pożałowałam, że go tu nie ma.

— Proszę, tylko nie o szczurach przy jedzeniu — wtrąciła mama i zrobiła taką minę, jakby się miała za chwilę rozpłakać — już lepiej opowiedz Tamaryszkowi coś o małpach. Ona, jak jej ojciec, specjalnie się nimi interesuje.

— I owszem! Opowiem, chociaż chciałem zacząć od większych sztuk.

— Najpierw małpy… — westchnęłam z rezygnacją. Pan Dziubas zaczął od jakiegoś zoologa z Holandii, który obserwował stada małp, prowadząc naukowe badania. Ten facet zauważył posiwiałego szympansa, tak już słabego, że nie mógł wdrapać się na drzewo, żeby zerwać owoc. Młode samce w stadzie bardzo szanowały dziadunia i gdy zbliżał się do któregoś z nich i wyciągał łapę, otrzymywał od niego część porcji. U pawianów podobno wodzami stada zostają stare i sprytniejsze samce, a to dlatego, że życie całej gromady zależy od inteligencji i doświadczenia przywódcy, a nie siły mięśni. Może pan Dziubas specjalnie tak mówił, bo nie wyglądał na siłacza, lecz siebie uważał „za tęgi umysł”, jak wspomniał kiedyś Misiek. Opowiadał on, że gdy stado idzie do wodopoju, to na jego czele kroczą młode, silne małpy, ale co chwila oglądają się za seniorami, podążającymi bezpiecznie w drugim rzędzie. One to, gestami rąk, ruchami głowy i mimiką, nakazują: „idź prosto”, „skręć”, „zatrzymaj się”. Doświadczenie starych małp jest w buszu bezcenne. W tym miejscu pan Dziubas zrobił uwagę, że u ludzi jest, niestety, inaczej. Starszych osób się nie szanuje, nie docenia i wysyła się ich przeważnie na emeryturę, chociaż często są świetnymi i pełnymi jeszcze energii fachowcami. A to dlatego, żeby wsadzić na ich stanowisko jakiegoś młodego faceta, a ten robi tylko głupstwa, bo nie ma jeszcze żadnego doświadczenia, i nie liczy się ze zdaniem ludzi starszych i doświadczonych fachowców, a my wszyscy za ich głupotę płacimy pieniędzmi z naszych podatków. Przestraszyłam się, że dalej będzie nawijał o podatkach i emerytach, jak w telewizji, zamiast opowiadać o małpach, więc zaczęłam się dopytywać, czy te stare małpy zrobiły coś specjalnego niż tylko to, że doprowadziły stad do wodopoju.

Pan Dziubas rozkroił krwisty stek na ogromniastym talerzu. Zmiażdżył pierwsze kęsy białymi zębami i natychmiast, przestał być królikiem, a nagle zamienił się w ludożercę. Wzdrygnęłam się i spojrzałam na mamę. Nie odrywała wzroku od talerza pełnego jarzyn.

Pan Dziubas odłożył na chwilę nóż i widelec. Zaczął ściszonym głosem opowieść, brzmiącą jak bajka. Wpatrywałam się w niego niczym w telewizor.

— Pewnego dnia wielkie stado pawianów raczyło się beztrosko wodą nad brzegiem jeziorka… — zawiesił głos, wypił pól szklanki „sody”, jak nazywają tu wodę mineralną, i zastrzegł się, że to, o czym będzie mówił, wydarzyło się naprawdę i zostało opisane przez naukowców. — Niepostrzeżenie podkradło się w wysokich trawach pięć lwic i osaczyło stado od tyłu Wypatrzył je któryś z seniorów i zaalarmował całe małpie towarzystwo, nie dopuszczając do bezładnej ucieczki. Zmuszone przez niego pawiany, zamiast się rozbiec, zbliżyły się do czatujących lwic i też zaległy w trawie. Szanse pawianów wzrosły. Stado trwało długo bez ruchu, a dziadunio ruszył na zwiady. Ustalił pozycję dwóch najbliższych lwic i bezszelestnie przeprowadził między nimi swoich pobratymców, wydostając ich w ten sposób z okrążenia. Wszystkie małpy dotarły szczęśliwie do drzew i tam dopiero podniosły radosny wrzask zwycięstwa… Tak więc strategia starego, niesprawnego już fizycznie pawiana ocaliła stado… Pan Dziubas spojrzał na mnie z taką dumną miną, jakby on sam był tym dzielnym pawianem.

Bardzo mi się ta historyjka spodobała. Przypominała filmy o zwierzętach, które najchętniej oglądamy z Żabelią w telewizji, i wszystko to, o czym opowiadał, widziałam tak dokładnie, jakbym tam siedziała z małpami w krzakach.

Sięgnęłam po widelec i zapytałam pana Dziubasa, czy zna jakąś historię o słoniach, bo chciałabym ją opisać mojemu koledze Maćkowi. Gdy byliśmy z nim i z Żabelią w zoo, to Maciek powiedział, że są to jego ulubione zwierzaki, bo chociaż tak ogromne, to są bardzo łagodne, wierne i długo żyją. Tata wtedy dodał, że są bardzo „pamiętliwe”.

Jeśli ktoś zrobi im coś złego albo dobrego, to nie potrafią tego zapomnieć i dlatego mówi się czasem o kimś, że ma „słoniową pamięć”.

— O tych kolosach można opowiadać godzinami… — zapewnił z szerokim uśmiechem i zadowoleniem pan Dziubas i już nie ludożercę przypominał, a wielką rechoczącą żabę. Mimo woli także się do niego uśmiechnęłam, tylko nie tak szeroko od ucha do ucha i żałowałam, że nie może z żaby przemienić się w królewicza, żeby mogła go moja mama pokochać. Nie tak wprawdzie mocno jak mnie, ale chociaż troszeczkę. Przecież ja odjadę, a ona zostanie sama i smutna…

— Może więc odłożymy te opowieści na jakiś inny dzień? — podchwycił Misiek z wyraźną udręką w oczach. Widocznie znała już te wszystkie jego historyjki.

— Będę się skracał, Heleno… — westchnął tak jakoś żałośnie i ugodowo, spoglądając z niemym wyrzutem na Miśka.

— Dowiesz się zaraz, Tamaryszku, o czymś bardzo pięknym, a mianowicie, jak słonie chowają swoich zmarłych…

— Opowiadaj o wszystkim, tylko nie o śmierci! — wykrzyknął Misiek, odsuwając talerz i sięgając po kieliszek z winem.

— Dlaczego? — zdumiał się pan Dziubas, wytrzeszczając oczy — to bardzo odpowiednie miejsce na taką historię. Płonące świece w lichtarzach, zieleń w donicach, kwiaty i półmrok. To stwarza nastrój i pobudza wyobraźnię…

— No, właśnie, dlatego… — spojrzała w moją stronę — nie należy w tym kierunku pobudzać wyobraźni dziecka. Tamaryszek jest wystarczająco wrażliwy…

— Ale ja jestem bardzo ciekawa, jak się słonie zachowują na pogrzebie! — wykrzyknęłam Maciek też z pewnością o tym nie wie, a interesuje się ich zwyczajami. Mówiłaś przecież niedawno, że śmierć jest czymś naturalnym…

— No, więc dobrze… — westchnęła mama — opowiedz Dżimi o tej słoniowej śmierci, tylko bez szczegółów, proszę…

Dowiedziałam się od pana Dziubasa, że słoń może żyć i osiemdziesiąt lat, ale po sześćdziesiątce jest już mało sprawny. Wymaga pomocy i opieki stada, a ludzie powinni się od słoni uczyć tego, że nie należy usuwać seniorów z rodzinnego życia i zamykać ich w domach „spokojnej starości”, jak się wyraził pan Dziubas, dodając, że brzmi to znacznie lepiej niż „umieralnia”, ale te domy nie są niczym innym mimo ładnej nazwy.

— Obiecałeś skracać… — wtrąciła mama, a ja pomyślałam, że jest chyba jeszcze ładniejsza niż pani Lemur.

— Kiedy taki zgrzybiały kolos umrze, ku rozpaczy całego stada… — zaczął pan Dziubas wpatrzony w Miśka, jak w obraz — wtedy jego towarzysze czuwają przez kilka dni przy jego zwłokach, odganiając krążące sępy. Wreszcie narzucają na ciało gałęzie i żegnają zmarłego przejmującym, żałosnym rykiem… — westchnął i opuścił głowę z taką miną, jakby stracił kogoś bliskiego.

Ogarnęła mnie żałość i, tak jak Maciek, pokochałam słonie.

— Słyszałem, że w Zambii, w parku narodowym… — zaczął nową opowieść — naukowcy — badacze natknęli się na grupę kilkunastu dojrzałych słoni wraz z małymi. Przewodziła im wielka słonica. Zgrzybiała ze starości i — jak się okazało — ślepa. Wokół niej kręciły się stale dwa, trzy młodsze osobniki. Było w tym coś niezwykłego, jak twierdzili naukowcy. Przewodnik stada nie toleruje innych w bezpośredniej bliskości. Tam obowiązuje hierarchia i niżsi w niej muszą zachowywać należny dystans. Zaobserwowano, że te kręcące się przy niej młode słonie były czymś w rodzaju psów — przewodników dla starej słonicy. Ostrzegały ją przed rozpadlinami i różnymi przeszkodami na drodze, ukazując bezpieczną ścieżkę…

Pan Dziubas umilkł na chwilę, dał znak kelnerowi, żeby napełnił kieliszki winem i podał zamówiony wcześniej deser. Uśmiechnął się do Miśka i ciągnął dalej z przejęciem, to ściszając, to podnosząc głos. — Powinnaś wiedzieć… — zwrócił się do mnie z tajemniczą miną, jakby chciał powierzyć mi wielką tajemnicę — że przetrwanie słoni zależy od tego, czy podczas dłuższej suszy znajdą pokarm, a przede wszystkim wodę. Stara, doświadczona słonica bezbłędnie pamiętała, gdzie jeszcze można znaleźć kępy krzewów liściastych i wodne oczko. Prowadziła więc do nich stado, przemierzając nocą dystans do osiemdziesięciu kilometrów. Gdy wody zabrakło, a krzewy zostały objedzone, ruszała do następnej oazy. Przewodniczki niewidomej słonicy pomagały jej iść, podpierając ją bokami, ale to ona wydobywała ze swojej pamięci właściwy kierunek. Nikt nawet nie próbował odebrać jej przewodnictwa. Szanowano ją i karmiono w drodze. Półtora roku później umarła na uwiąd starczy, a wówczas w stadzie zapanowała rozpacz. Staruszka chciała się koniecznie oddalić od stada, aby w samotności dokonać żywota. Towarzyszki nie pozwoliły na to. Brały ją między siebie i podpierały, aby nie upadła. Gdy osunęła się na ziemię, podnosiły ją, używając swoich kłów. Wachlowały, podawały kępki trawy. A potem, gdy zmarła, przez pół dnia trwały w ponurym milczeniu przy zwłokach starowinki… — zakończył z ciężkim westchnieniem pan Dziubas i chyba łza zalśniła w jego oku, ale może tak mi się tylko wydało w blasku świecy. Sama byłam bliska płaczu, a pan Dziubas już mi nie przypominał królika czy żaby. Po prostu był tym, kim był. Samotnym panem Dziubasem na obczyźnie, chociaż usiłował „krakać, jak i one”.

— Wracajmy do domu! — zadecydowała nagle mama, rezygnując nawet z deseru — spacer dobrze nam wszystkim zrobi i ani słowa więcej o starości, śmierci i seniorach.

— Heleno, ja chciałem tylko uzmysłowić Tamaryszkowi… — tłumaczył się wystraszony pan Dziubas — że zwierzęta, w przeciwieństwie do niektórych ludzi, bardzo szanują i kochają swoich seniorów i że fizyczną ich słabość równoważyć może posiadane przez nich doświadczenie życiowe.

— Nic o tym nie chcę wiedzieć i słyszeć! — denerwował się Misiek, gdy znaleźliśmy się na migocącej światłami, zatłoczonej i gwarnej nowojorskiej ulicy, którą pan Dziubas nazwał straszliwą, niebezpieczną dżunglą bez litościwych słoni.

Postanowiłam, że następnego dnia napiszę o tym wszystkim długi list do Maćka, a drugi do Marylki i wyślę jej kilka kaset, żeby nagrała mi wszystko o sobie i o jej ukochanym Czako.


Misiek od rana zamienił się w Śrubę. Robił to teraz coraz częściej, a ja myślałam, że gdy spod kurateli babuni przejdę pod opiekę mamy, to będę robiła wszystko to, na co mam ochotę i poczuję się wreszcie, jak spuszczony ze smyczy pies, i to bez kagańca. Miałam przecież wakacje! Mama powinna to zrozumieć i być dla mnie bardziej wyrozumiała, a tymczasem spotykały mnie same zakazy i nakazy. Zupełnie jak w domu Żabelii. A wszystko to niby dla mego dobra! Dlaczego mamy innych dziewczyn są wyrozumiałe, a moja jest dla mnie czasem tak surowa, a przecież wciąż powtarza, jak bardzo mnie kocha.

A wszystko zaczęło się od takiego drobiazgu, że Beatrix pomalowała mi paznokcie u rąk i nóg na zielony kolor. Wyglądały czarownie i super do mojej sukienki w „tygryska”, którą wybrałyśmy wspólnie z Miśkiem na sobotnie party. Usta mi także uszminkowała na próbę, bo ona ma kuferek własnych kosmetyków, perfum i maluje się codziennie, a jest ode mnie starsza o półtora roku bez trzech dni. Podczerniła mi również oczy i orzekła, że dopiero teraz moja twarz nabrała wyrazu i nie przypomina już bladego naleśnika. Mama nie zauważyła nawet, gdy zamknęłyśmy się w pokoju Beatrix, który był różowiutki w środku jak bombonierka. Nawet nad łóżkiem wisiały zasłony z tiulu, podpięte po bokach różami z jedwabiu. A toaletka z trzema lustrami była tak piękna, że można było przy niej cały dzień przesiedzieć i robić do lustra zabawne miny.

Dorośli siedzieli w tym czasie w ogrodzie, popijając sok pomarańczowy z lodem, a my porządkowałyśmy garaż. Pomagałam Beatrix rozwieszać na ramiączkach sukienki i spódnice, układać na półkach różności. Wszystko to, po parę centów za sztukę, miało być wystawione podczas party na sprzedaż. Wynosiłyśmy do garażu te ubrania, które już kilka razy miała na sobie i jej się znudziły. Było tych cudowności tak dużo, bo używaną odzież wymienia się ciągle na coś nowego. Dorośli oddają na Czerwony Krzyż, który często robi zbiórki, i wtedy wystawia się worki z odzieżą przed dom. Młodzież sprzedaje swoje ciuchy za centy albo wymienia między sobą. A ja to noszę pantofle aż do zdarcia. Sukienki mam tylko dwie na zmianę, bo babunia twierdzi, że w moim wieku nie wypada się stroić. Ale i tak chodzę najczęściej w dżinsach i w podkoszulkach, a w zimie w swetrach. Tu też nosi się podkoszulki i swetry, ale wciąż inne. Beatrix wystawiła na sprzedaż aż jedenaście sztuk, a nosiła je zaledwie przez miesiąc, jak powiedziała. Ustawiłyśmy także stolik na podręczny barek, gdy towarzystwo przyjdzie coś kupować.

Tutaj to nawet dzieci muszą zarabiać na swoje kieszonkowe, i to nawet z bogatych domów. Roznoszą gazety, zgrabiają jesienią liście z trawników, a przez cały rok zbierają aluminiowe puszki po piwie i sprzedają w specjalnych hurtowniach. Wpadają w „puszkowy” nałóg i zarażają, nim także dorosłych i wcale nie jest prawdą, że robią to tylko Murzyni.

Pewnego dnia zdumiałam się, gdy przy krawężniku zatrzymał się pięknościowy samochód, a nie jakaś tam Żabeliowa skrzynka na listy, i wyskoczyła z niego elegancko ubrana pani. Podniosła z jezdni kilka puszek, wrzuciła je do wozu i zaraz odjechała. Ja bym umarła ze wstydu, robiąc coś takiego. Misiek wytłumaczył mi, że nie ma w tym nic wstydliwego. W ten sposób porządkuje się ulice z ogromnej ilości wyrzucanych z samochodów puszek po piwie, a przy tym odzyskuje się cenne aluminium dla przemysłu lotniczego, a do tego jeszcze można zarobić tygodniowo dwadzieścia dolarów, albo nawet i więcej, gdy uzbiera się ich dużo i dostarczy zgniecione na płasko puszki w specjalnych workach z siatki w pomarańczowym kolorze, żeby było przez nie widać, że są one aluminiowe, a nie z innego metalu. Mama powiedziała, że wstydem jest kraść i żyć z „kombinatorstwa”, jak się wyraziła. Tutaj nawet małe dzieci uczy się pracy i tego, jak zarabiać. Zbieranie puszek one traktują jak zabawę, ale w przedszkolu każde z nich otrzymuje pewną liczbę bombonierek do sprzedania i dostają od tego jakiś procent. Sprzedają je wśród zaprzyjaźnionych rodzin, a czasem nawet wśród przechodniów. Misiek powiedział, że w taki sposób przyzwyczaja się je do pracy i zarabiania na swoje wydatki, a także poznają wartość pieniądza. Mama mi się przyznała, że gdy chodziła w Krakowie do szkoły, to też zarabiała na cukierki, zbierając i sprzedając na wagę makulaturę. Długo to nie trwało, bo zaczęła wynosić z domu co najgrubsze i najcięższe naukowe książki swego taty. Wynikła z tego straszna awantura, bo jej tata, a mój dziadek musiał kupować nowe, a to sporo kosztowało, a niektórych nie można było dostać…

Te moje zielone paznokcie, to mama zauważyła następnego dnia przy śniadaniu, bo ręce wciąż chowałam pod stołem, tak na wszelki wypadek, ale rano wszystko się wydało.

— Zmyj to natychmiast! — krzyknęła i o mało nie wypadła jej z rąk i filiżanka z herbatą.

— Dlaczego? Wszystkie dziewczyny mają pomalowane paznokcie, a niektóre przyklejają sobie nawet rzęsy.

— Nie wszystkie. A jeśli nawet tak jest, to nie musisz ich małpować. Bądź sobą… — Śruba zaczęła drążyć — zostaw to na później, gdy skończysz szkołę i koniecznie zechcesz być taka jak inne dziewczyny. Wszystko w swoim czasie, Tamaryszku… — dodała łagodniejszym już tonem.

— Ale dlaczego? — byłam bliska płaczu.

Bardzo mi się podobały takie zielone paznokcie. Chciałam nawet mamę prosić, żeby kupiła mi lakier, także w złotym i niebieskim kolorze, aby pasował do kostiumu kąpielowego.

— Beatrix śmiała się ze mnie, gdy nie chciałam pomalować ust. Tu nawet sprzedają specjalne kosmetyki dla dzieci. Matki już maluchom w wózkach czasem malują paznokcie i kolory na policzkach, gdy są bardzo blade.

— Jak długo jesteś ze mną, nie pozwolę na żadne takie historie! Jesteś wystarczająco śliczna swoją młodością, naturalnym wyglądem i nie dam tego niszczyć kosmetykami, na których ktoś robi pieniądze, a twoja skóra niszczeje…

— Więc chcesz, mamo, żebym na starość była nieszczęśliwa? — wyszeptałam przez łzy.

— O czym ty, dziecko, mówisz? — przestraszyła się, odkładając nadgryzioną grzankę na talerzyk.

— Tata powiedział kiedyś, że kto nie miał szczęśliwego dzieciństwa, ten na starość także nie będzie szczęśliwy… — łzy mnie dławiły, a nie chciałam się rozpłakać.

— Uważasz, że szczęście polega na malowaniu paznokci, tańcach, ciuchach, całowaniu się z chłopakami? Wydawało mi się, że jesteś myślącą, rozsądną dziewczynką… Tak przynajmniej pisał twój ojciec — dodała z westchnieniem.

— Ja nie chcę być wciąż rozsądna! — buntowałam się — nie chcę mieć twarzy bez wyrazu, jak powiedziała Beatrix, a jej szkolne przyjaciółki stwierdziły, że żaden chłopak na mnie nie spojrzy i nigdy nie wyjdę za mąż, a ja nie chcę mieć nieślubnych dzieci, tylko chcę kiedyś brać ślub w białej sukni z welonem, i to takiej jak na fotografiach w rodzinnych albumach Beatrix. U nich się wszystko i wszystkich fotografuje i trzeba się przy tym uśmiechać, ale im to przychodzi łatwo, bo oni mogą robić to, co chcą, niczego im się nie zabrania, więc są szczęśliwi i mogą być weseli…

Mówiłam i mówiłam. Wyrzucałam z siebie wszystkie żale i wreszcie przestałam, bo zachciało mi się jeść, a przyrumienione grzanki pachniały cudownie.

— Masz jeszcze na to dużo czasu — oznajmił kategorycznym tonem Misiek — bądź jak najdłużej dzieckiem i nie staraj się na siłę udawać osoby dorosłej. Jeśli zaczniesz próbować wszystkiego teraz, to co ci zostanie na później? Nie martw się na zapas, że żaden chłopak na ciebie nie spojrzy… — nie malowałaś paznokci, nie pudrowałaś nosa, a Maciek napisał dla ciebie piękny wiersz o róży. A przecież róża jest delikatna, świeża, czysta… — popatrzyła na mnie z namysłem — dojrzewaj powoli, Tamaryszku. Pisz wiersze, otaczaj się koleżankami o podobnych zainteresowaniach jak twoje, wybierajcie się razem na wycieczki. Tak ślicznie opowiadałaś mi o waszych biwakach… O drzewach w puszczy, o bukietach z polnych kwiatów w puszce po konserwach, o bzykających nad nimi owadach — uśmiechnęła się do mnie w zamyśleniu — na dorosłe życie masz jeszcze czas. Przyjdzie prędzej niż się spodziewasz i jeszcze niejednokrotnie z żalem będziesz wracała myślami do wspomnień z dzieciństwa. Dorosłe życie nie jest ani łatwe, ani tak piękne, jak sądzisz. Zwłaszcza gdy rozpocznie się je zbyt wcześnie. Ominie cię wówczas urok niewinnego oczekiwania na pierwszą miłość, na pierwszy pocałunek. Wszystko to przyjdzie samo do ciebie. Nie musisz się śpieszyć… Jak najdłużej bądź dzieckiem…

Chrupiące grzanki z malinowym dżemem, kupionym specjalnie dla mnie, łagodziły trochę te nakazy i zakazy ze strony Miśka i zaraz przypomniał mi się Kevin i to, o co chciałam zapytać Miśka. Ten Kevin, szkolny kolega Beatrix i Susan, też był zaproszony na party. Prawie ze mną nie rozmawiał, ale gapił się na mnie bez przerwy. Onieśmielał mnie jego wzrok i czułam, że mam o dwie pary rąk za dużo, a moje stopy bardziej niż zwykle przypominały pudła na skrzypce. Któraś z dziewczyn powiedziała, że dobrze tańczy i jest świetny „w bejsbolu”. Chichotały, jak głupie, gdy o nim rozmawiały.

Zbyt długo zastanawiałam się, jak ułożyć to pytanie do Miśka i już nie zdążyłam go zadać, bo odezwał się świergotliwie telefon i Misiek podniósł słuchawkę. Zaczęła się długa rozmowa z tamtej strony. Misiek tylko od czasu do czasu wtrącał entuzjastycznie „tak” albo „wspaniale” i zerkał rozpromienionym wzrokiem w moją stronę. Wynikało z tego, że miałam przynajmniej godzinę czasu dla siebie. Kończąc powoli śniadanie, powróciłam myślami do Maćka, do jego wiersza, do ostatniego listu i tak jakoś mi go tu zabrakło, a Kevin, z tym upartym wpatrywaniem się we mnie, przestał mnie już obchodzić. Gdy mama wreszcie odłożyła słuchawkę i wykrzyknęła radośnie, że jesteśmy zaproszone do jej przyjaciółki na Florydę, to przestałam myśleć o wszystkim innym. Liczyła się już tylko Floryda, podziwiana w serialu Słoneczny patrol.


* * *


Z wrażenia, że następnego dnia będę na prawdziwym, amerykańskim party, nie mogłam zasnąć. Wciąż widziałam siebie w tej „tygrysiej” sukience, to znów przypominał mi się Maciek i ogarniał żal, że mnie w niej nie zobaczy. Pomyślałam także o Żabelii i babuni. Z pewnością zaczęłaby wybrzydzać, że sukienka jest za krótka, a moje pantofle ze złotej skórki, zbyt dorosłe i kosztowne i że mama źle mnie wychowuje, ucząc takiej „pieniężnej rozrzutności”, jak mawiała, gdy Żabelia kupował mi czasem coś super, o czym marzyłam. O Maćku rozmyślałam najdłużej. Żałowałam, że go na tym party nie będzie, chociaż nawet nie wiedziałam, czy potrafi tańczyć. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Nie było to wtedy ważne. Maciek, to był Maciek i wystarczyło! Martwiłam się, czy któryś z chłopców poprosi mnie do tańca i czy potrafię wyczyniać takie różne wygibasy, jak to widziałam na filmach. Bałam się także, że w którymś z nich mogę się zakochać i co wtedy?

Czy powinnam o tym napisać Maćkowi, czy poczekać, aż mi to zakochanie przejdzie? Od kiedy znam Maćka, w nikim się nie zakochałam. Byłam tym sama zdziwiona. Wcześniej wciąż mi się jakiś chłopak podobał. Największą miłość, lekarza weterynarii, który masował mi kiedyś chore kolano i miał niebieskie oczy, prawie zapomniałam. Gdy go spotkałam na ulicy, wracając ze szkoły, to nawet pomyślałam ze zgrozą, gdzie ja miałam oczy, żeby zakochać się w takim starcu, który mnie nawet nie poznał i przeszedł obojętnie, jakby mnie nigdy w życiu nie widział. Różne myśli i wątpliwości bulgotały w głowie, niczym wrzucone na wrzątek babcine kołduny. Wciąż coś nowego przychodziło do łowy i nagle zatęskniłam za Penelopą, szukającą wolności we włosach babuni. Ona, tak jak i Żabelia, nie podlegali żadnym zmianom w moim sercu. Wciąż tam byli, a tęsknota jeszcze potęgowała moje uczucia. Ogarnął mnie także niepokój, czy następnego dnia będzie pogoda. Gdyby padał deszcz, to nie będę mogła pokazać się w nowej sukience. Rozpacz! Żeby się jakoś pocieszyć i uspokoić, zaczęłam wyobrażać sobie plaże Florydy i siebie w kostiumie toples. Nie byłam tylko taka pewna, czy Misiek zechce mi taki kupić. Powróciłam więc raz jeszcze myślami do Maćka. Z niecierpliwością oczekiwałam nowych wiadomości i zapragnęłam otrzymywać codziennie listy, ale domyślałam się, że pewno nie ma pieniędzy na znaczki i zrobiło mi się smutno. Misiek zbudził mnie pocałunkiem. Miałam jeszcze zamknięte oczy, ale objęłam ją za szyję, przytuliłam swój policzek do jej policzka. Pachniał różanym kremem. Poczułam się bardzo szczęśliwa. Nie chciało mi się otwierać oczu, tylko trwać tak w uścisku mamy i w delikatnym zapachu jej perfum. Uśmiechnęłam się, a w myśli szepnęłam: „kocham cię”. Nowy dzień zaczął się cudownie.

— Wstawaj, leniuszku…

— Jeszcze trochę, jeszcze trochę…

— Mam dla ciebie niespodziankę — Misiek zniżył głos do szeptu.

— Niespodziankę! — od razu się rozbudziłam i usiadłam na łóżku — jaką niespodziankę?

— Dowiesz się przy śniadaniu, a teraz marsz do łazienki! — roześmiała się, pociągając mnie lekko za rozrzucone na poduszce włosy.

Niespodzianka okazała się kartą od Żabelii, wsuniętą w list do Miśka. Chwyciłam ją i ucałowałam, bo Żabelia narysował na boku Penelopę, wyciągającą do mnie pyszczek. Żabelia pisał, że on i babunia tęsknią za mną, że w domu zrobiło się bardzo pusto i mieszkanie wydaje się przez to znacznie większe, niż jest w rzeczywistości. Cała pociecha w tym, że wakacje kiedyś się skończą i że znów będę dawała im „do wiwatu”, co było taty ulubionym powiedzonkiem, i wciąż dla mnie niezbyt zrozumiałym. Serce mi rosło z dumy i radości, że już w oczach babuni nie jestem „wyrodkiem”, a Żabelia, chociaż miał Lemura, to odczuwał brak mojej osoby. Urosłam we własnych oczach do wielkości chmielowej tyki. Cudowne uczucie! Dowiedziałam się, że tata ma zamiar „wyskoczyć” nad jeziora mazurskie, żeby przez kilka dni „moczyć kij w wodzie”. Babunia chodzi na spacery z Marylką i zaprzyjaźniła się z jej mamą. Skutkiem tej znajomości są prawie codziennie podawane kołduny o różnych porach dnia i Żabelia czuje, że gdy wrócę ze Stanów, to zamiast ojca, znajdę na krześle jeden ogromny kołdun. Penelopy przez dwa dni nie było w klatce. Okazało się, że zwierzątko wybrało wolność. Zamieszkało na gzymsie, pracowicie wygryzło gigantyczną dziurę w firance i przez godzinę nie dawało się schwytać. Jednak babunia zaczaiła się na myszaka. Zwabiła orzeszkami Penelopę do garnka. Gdy się w nim znalazła, nakryła pokrywą. Żabelii zrobiło się żal zwierzątka, że użyto tak haniebnego podstępu, więc późnym wieczorem dyskretnie otworzył drzwiczki klatki. I wtedy stała się rzecz straszna. Myszak zakradł się do łóżka babuni i wkręcił się jej we włosy, co miało taki skutek, że babunia doznała szoku i tata musiał w nocy konsultować się z zaprzyjaźnionym lekarzem. Babunia bez przerwy krzyczała, że myszak chciał się jej przez ucho dostać do mózgu i tata wie już, po kim ja odziedziczyłam bujną wyobraźnię. O Maćku, to ani nie wspomniał…

Przez chwilę znalazłam się w naszym warszawskim mieszkaniu, które jednak było mi bliższe od tego dużego, maminego domu, który jest z pewnością ładniejszy i bogatszy, ale trochę jakby na niby. Zatęskniłam nawet za babunią i widokiem z okna. Można było z niego obserwować biało i różowo kwitnące kasztany i przepływające po niebie obłoki. Westchnęłam ciężko i gdy mama odłożyła przeczytany list od taty, zapytałam, o czym Żabelia do niej pisał.

— Prosił, żebym cię nie rozpieszczała, bo sobie później w domu nie dadzą z tobą rady — roześmiała się — babunia zaniepokojona, czy dostatecznie dbam o twoje zdrowie i czy nie opycham cię słodyczami oraz potrawami z puszki. Załączyła też przepis na twoją ulubioną zupę.

— Barszcz ukraiński! — wykrzyknęłam z zachwytem.

— No właśnie… samo krajanie tych wszystkich jarzyn trwałoby z godzinę… — westchnęła — gotowanie nigdy nie było moją mocną stroną, ale mogę spróbować… — uśmiechnęła się do mnie ciepło.

— To wszystko, co było w liście? — rozczarowałam się. Sądziłam, że może coś tam wspomniano o Maćku.

— Nie wszystko. Reszta dotyczy naszych osobistych spraw z twoim tatą. Bardzo ucieszył się wiadomością, że wynik moich badań wypadł pomyślnie i prosił, żebym dbała o siebie i nie dała się zadręczać zadawanymi przez ciebie pytaniami, na które on, jako mężczyzna, nie bardzo potrafił ci odpowiedzieć. Prosił także o wskazówki dotyczące twego wychowania.

— Żabelia potrafi wszystko wytłumaczyć! — ujęłam się za nim — tyle tylko, że ma zbyt mało czasu — westchnęłam, sięgając po karteczkę, żeby raz jeszcze ją przeczytać. Pomyślałam, jak to byłoby cudownie, gdyby był tu teraz z nami i kochał tylko moją mamę, a nie Lemura, którego mimo wszystko bardzo lubiłam.

— Co tak nagle posmutniałaś? — zapytał z troską Misiek.

— Tak sobie… pomyślałam o lemurach.

— Czy także są twoim hobby, tak jak i taty?

— Niezupełnie, ale je lubię.

Byłam zła na siebie. Niepotrzebnie wymknęło mi się o tych lemurach. Nie wiedziałam, jak się teraz wykręcić z tej rozmowy.

— Czy to jedyny powód do smutku? — Misiek powoli zamieniał się w Śrubę.

— Przypomniałam sobie właśnie, jak to jeden lemur, ojciec stada, złamał sobie rękę i nogę i trudno mu było wisieć na gałęzi i skakać — zmyślałam na poczekaniu.

— Z pewnością jest pod opieką weterynarza. Wrócisz i będzie całkiem zdrów — pocieszała mama, patrząc na mnie uważnie. — Dziwne, gdy cię o coś pytam, to zawsze dowiaduję się o jakichś okropnościach. Wszyscy sobie coś łamią, chorują, wpadają pod samochód. Nawet te nieszczęsne małpy…

— Babunia mówi, że takie właśnie jest życie, bo my urodziliśmy się nie po to, byśmy byli szczęśliwi, tylko żeby cierpieć.

Misiek popatrzył na mnie z przestrachem i tak, jak Żabelia, postawił oczy w słup.

— Babunia opowiada ci takie straszne rzeczy? — jęknęła.

— Opowiada — stwierdziłam, robiąc nieszczęśliwą minę — ale ja i tak jej nie wierzę… — pocieszałam mamę.

Pomyliłam, wprawdzie, babunię z księdzem, ale jaka to różnica? Oboje się przecież wciąż modlą i mówią o życiu wiecznym. To znaczy ksiądz o życiu wiecznym, a babunia o pozagrobowym, i nie zawsze takim znów szczęśliwym, gdyż będzie to zależało od ilości popełnionych na ziemi grzechów. Kiedyś nawet spytałam babuni, w jaki sposób Pan Bóg oblicza grzechy tylu milionom ludzi. Nie jest przecież buchalterem, a komputery są od niedawna… Wtedy znów dowiedziałam się, że jestem wyrodkiem i najlepiej będzie, jeśli pójdę do spowiedzi, to ksiądz mi to dokładnie wytłumaczy.

— Życie, Tamaryszku… — zaczęła mama z namysłem — jest najwspanialszym darem, jaki otrzymaliśmy. Od nas tylko zależy, czy uczynimy je pięknym i szczęśliwym, czy zmarnujemy daną nam szansę. Mamy przecież wolną wolę… Babunia zapewne myśli podobnie. Nie wytłumaczyła tylko do końca tego, co chciała ci przekazać… — dodała po chwili i zamrugała rzęsami, które były równie długie i gęste jak moje, więc się do niej uśmiechnęłam, bo byłam podobna także i do mamy, a nie tylko do Żabelii.

— Należy, Tamaryszku, żyć zgodnie z własnym sumieniem. Nie pomnażać zła na świecie, a wówczas nie musimy się lękać…

Chciała widocznie coś jeszcze dodać, uchyliła nawet usta, ale właśnie w tej chwili odezwał się przy drzwiach melodyjny sygnał. Mama zerwała się od stołu, przygładziła dłonią włosy, a za chwilę wkroczył do naszej „jadalniokuchni” pan Dziubas w niebieskich spodniach i koszuli w zielone palmy i żółto–czerwone papugi.

— Czy stało się coś złego? — przestraszyła się mama, bo tutaj nie przychodzi się z wizytą bez wyraźnego zaproszenia albo chociażby wcześniejszego telefonu.

— Wybieram się na pogrzeb… — oznajmił.

— W tym stroju? — zdziwiła się mama.

— Chciałem uczcić pamięć nieboszczyka, więc ubrałem się pod kolor trumny, pomalowanej w żółte i zielone paski, z niewielkim czerwonym akcentem w okolicy głowy…

Popatrzyłyśmy z mamą po sobie i szybko odwróciłyśmy wzrok. Nie wiem, o czym pomyślał Misiek, ale ja przestraszyłam się, że pan Dziubas zwariował i na wszelki wypadek przysunęłam się bliżej drzwi.

— W ostatniej chwili, gdy już wsiadałem do auta, przyszło mi do głowy, że może zechcesz razem z Tamaryszkiem wziąć udział w pogrzebie. Byłaby to jakaś rozrywka dla dziecka… — uśmiechnął się do mnie.

— Nie sądzę, aby pogrzeb mógł być rozrywką… — wtrąciła mama, czy zmarł ktoś, kogo i ja znałam? — zapytała się ostrożnie.

— Nikt z naszych wspólnych znajomych. To ktoś bliski sercu mego amerykańskiego klienta, którego sprawy prowadzę od lat i dobrze znałem Wilibalda.

— A w jakim wieku był zmarły? — zainteresował się Misiek z łagodnym uśmiechem, jakby rozmawiał z dzieckiem albo przygłupem.

— Coś około czterdziestki…

— To jeszcze młody człowiek… — stwierdził Misiek, rozglądając się niezdecydowanie dookoła.

— Wilibald nie jest człowiekiem — wyjaśnił pan Dziubas, z wyrozumiałym uśmiechem i podobnym tonem do tego, jakim rozmawiał z nim Misiek.

— Nie powiesz chyba, że chodzi o psa? — zirytowała się mama.

— Psy przecież nie żyją tak długo! — wykrzyknął pan Dziubas z wyrzutem, że Misiek nie wie tak prostej rzeczy.

— Więc kim jest ten Wilibald? — mama wpatrywała się w pana Dziubasa.

— Stary Wilibald, to wspaniały okaz papugi… — popatrzył na nas ze smutkiem i zerknął dyskretnie na zegarek.

— Miło, że o nas pamiętałeś, ale chyba zrezygnujemy z tej uroczystości… — spojrzała w moją stronę — umówiłam się wcześniej z ciotką Julą, że wpadniemy z Tamaryszkiem do sklepu, żeby jej trochę pomóc w sprzedaży… Wiesz przecież, jaki jej mąż już niedołężny — odwróciła się w kierunku okna i przez chwilę patrzyła na zachmurzone niebo.

Zapytałam szybko pana Dziubasa, czy nie żartuje z tym pogrzebem papugi w trumnie w kolorowe paski. Żałowałam, że nie zobaczę tego uroczystego pogrzebu i ludzi, którzy na niego przyjdą.

— Młoda damo… — zaczął uroczyście pan Dziubas lekko obrażonym tonem — ja nigdy nie żartuję z tak poważnej sprawy, jak śmierć i pogrzeb zwierzęcia. One przecież też mają duszę, czują i myślą, co ostatnio odkryli naukowcy. Do niedawna uważano, że posługują się jedynie instynktem, a ja zawsze wiedziałem, że to mylne pojęcie.

— Ja też tak myślę — zapewniłam gorąco.

— U nas, w Ameryce, traktuje się domowe zwierzęta jak członków rodziny. Mamy specjalne cmentarze dla zwierząt, z pięknymi i kosztownymi czasem pomnikami, a w pogrzebach uczestniczą nie tylko najbliżsi zwierzęciu ludzie, ale także liczni znajomi i nieznajomi — objaśniał z dumą w głosie. — Wyczytałem kiedyś w jednym z pism, że już w roku 1920 w New Jersey, na pogrzeb kanarka, którego pochowano w białej trumience, przybyło około tysiąca osób — powiódł wzrokiem w kierunku okna, przy którym stała mama w błękitnej sukience w białe kwiatki — z pewnością nie wiesz, że urodziny pupila obchodzi się z tortem i świeczkami, a także i zaślubiny. Jeden z milionerów, jak podawała niedawno prasa, na wesele swoich kotów wydał dziesięć tysięcy dolarów, wynajmując dla oblubieńców helikopter, samochody dla gości i urządzając wspaniałą ucztę weselną dla niezliczonej liczby przyjaciół.

Nic się już więcej nie odezwałam. Usiadłam na kanapce i nie mogłam doczekać się, kiedy pan Dziubas wreszcie pojedzie na pogrzeb Wilibalda, a ja zasiądę do pisania listów. Musiałam natychmiast podzielić się tym wszystkim z Maćkiem i Marylką. Postanowiłam, że gdy tylko wrócę do Warszawy, to poproszę babunię, żeby koniecznie odmówiła pacierz za duszę zmarłego Wilibalda. Dopiero gdy to zrobi, powiem jej, że Wilibald, to papuga w żółto–zielonych kolorach.

Trochę obawiałam się, żeby ta wiadomość nie skończyła się atakiem serca, jak wtedy, gdy miałam dziesięć lat i byliśmy na wakacjach w Rabce, a ja każdego wieczora przychodziłam do łóżka babuni, żeby posłuchać opowieści o duchach i strzygach. Po tych wieczornych opowieściach bałam się wrócić do swego pokoju i czasem spałam z nią razem. Babunia tłumaczyła mi wówczas, że nie należy bać się zmarłych. Trzeba się tylko za nich pomodlić. Zapewniała, że ona się wcale ich nie obawia, bo oni nic złego człowiekowi nie zrobią i powinnam brać z niej przykład i nie lękać się ciemnego pokoju ani żadnej zjawy.

Któregoś wieczora weszłam, jak zwykle, na palcach do jej pokoju. Było zupełnie w nim ciemno, a babunia w nocnej koszuli siedziała przy stoliczku, na którym paliła się maleńka lampka i odmawiała z książeczki swoje wieczorne pacierze, a było ich dużo. Przyszłam trochę za wcześnie, więc cichutko wsunęłam się do łóżka pod kołdrę i ułożyłam się w nogach, zwinięta w kłębuszek, żeby mnie nie zauważyła. Było trochę duszno, ale postanowiłam sprawdzić, czy babcia jest taka odważna, jak mnie zapewniała. Wreszcie babunia zgasiła światło, usiadła na łóżku, zsunęła z nóg domowe pantofle i weszła pod kołdrę, prostując nogi. Wtedy krzyknęłam ,,łaps” i chwyciłam babunię za obie stopy. A ona raptownie usiadła i zaczęła wyć strasznym, przeciągłym i charczącym głosem, a potem runęła plecami na poduszki.

Wyskoczyłam przerażona z pościeli, zapaliłam światło, a babunia wciąż wyła, łapiąc z trudem powietrze uchylonymi ustami. Do pokoju wpadł w piżamie Żabelia, ze zmierzwionym włosem i obłędem w oczach.

— Co się tu stało? — krzyknął, dopadając do babuni, która leżała z oczami w słup, nie przestając, wyć.

— Nic. Złapałam tylko babunię za nogi… — tłumaczyłam bliska płaczu — babunia mówiła, że nie boi się duchów.

Tata rzucił się do ratowania babuni, a mnie przykazał biec do właścicielki pensjonatu i prosić, żeby zatelefonowała po lekarza albo pogotowie. Okazało się, na szczęście, że jakiś lekarz z Torunia mieszkał w tym samym pensjonacie i zajął się babunią. Dostała zastrzyk, przestała wyć i całkiem się uspokoiła. Jedynie przez parę dni trochę się jąkała. Od tej pory nie pozwalała mi przychodzić do siebie na opowieści i przez jakiś czas, na mój widok, zaczynała płakać i narzekać, że Pan Bóg obdarzył ją nienormalną wnuczką, zamiast wnukiem, który z pewnością byłby jako chłopiec mądrzejszy od tego „wyrodka”, czyli ode mnie.

Po wyjściu pana Dziubasa opowiedziałam mamie tę historię z babunią i obie śmiałyśmy się, chociaż Misiek prosił, żebym nigdy więcej nie robiła podobnych żartów, bo może się to źle skończyć dla kogoś w wieku babuni. A co do pogrzebu papugi, Wilibalda, to nie ma się czemu dziwić, bo Ameryka to kraj pełen niespodzianek, różnych dziwactw, wszelkich możliwości i nieprzyzwyczajonemu trudno się tu zaklimatyzować. Ona, gdyby nie ten spadek i tysiące różnych spraw do załatwienia związanych z odziedziczoną kamienicą, to już dawno wróciłaby do kraju.

— Oby jak najszybciej… — szepnęłam, obejmując Miśka za szyje.


* * *


Mama pozwoliła mi przypudrować koniuszek nosa, wyszczotkowała włosy, podtrzymując je przy uszach spinkami w postaci kocich pyszczków. Wspaniale pasowały do mojej pięknościowej sukienki „w tygryska”. Bardzo się denerwowałam i już nie mogłam się doczekać pierwszego w moim życiu party.

Co chwila zerkałam w wielkie lustro, o którym mama mówiła „tremo”, i uśmiechałam się z zadowoleniem do własnego odbicia. Jedynym zmartwieniem było to, że Maciek nie może mnie chociaż zobaczyć. Nie byłam tylko pewna, czy zwróciłby uwagę na sukienkę i zauważył, że jej wcześniej nie nosiłam. Żabelia przecież mi tłumaczył, że chłopcy są od nas mniej spostrzegawczy przez te swoje inaczej pracujące półkule mózgowe.

Mama twierdziła z zadowoleniem, co było dla mnie bardzo ważne, że jestem zgrabniutka i jest spokojna o to, że się będę z pewnością dobrze bawiła.

Parę minut później przyjechał pan Dziubas swoją żółtą bryką, przypominającą długością jamnika.

Razem z mamą odwieźli mnie na to wyłącznie młodzieżowe party do Beatrix, dla której wiozłam pięknie opakowaną bombonierkę, z fiołkowymi wstążkami. Mieli po mnie przyjechać, gdy zatelefonuję, że chcę wracać.

Popołudnie było pogodne i niebywale gorące. W powietrzu czuło się dokuczliwą wilgoć. Tutaj, z tej gorącej wilgoci, potrafiły przez jedną noc spleśnieć pantofle. Pan Dziubas twierdzi, że w Nowym Jorku jest klimat tropikalny, chociaż Amerykanie wypierają się tego w żywe oczy, ale z jakiego powodu to robią, nie potrafił wytłumaczyć. Stwierdził tylko, tak jakoś zagadkowo, że „każdy ma swojego kota, którego należy uszanować”. Widocznie tak właśnie zawile wysławiają się adwokaci i pisarze, a pan Dżimi koniecznie chciał nim zostać.

Chciałam sprawić mu przyjemność, bo pan Dziubas także stara się być dla mnie miły. Przynosi za każdym razem, kiedy nas odwiedza, jakiś drobiazg. Chociażby reklamowy długopis albo maluśkie zwierzątko z kolorowego szkła, a właściwie ich karykatury, które z Miśkiem nazywamy „paskudztwami”. Spytałam więc go, o czym będzie jego przyszła powieść. Usłyszałam, że to nie powieść, a „literatura faktu”, jak się wyraził, i będzie to zbeletryzowany dokument o losach jego rodziny spod różnych zaborów i czasów, rozproszonej po całym świecie. Niewiele mi to wyjaśniło, ale brzmiało mądrze, więc się nie dopytywałam więcej, żeby się czymś nie wygłupić. Chrząkałam tylko podobnie, jak robił to Żabelia, i przytakiwałam głową.

Party odbywało się częściowo w ogrodzie, w salonie, w garażu, a właściwie w całym domu, bo dorosłych w nim nie było. Beatrix, w czymś takim jaskraworóżowym w zielone ciapki, przypominającym bardziej kostium plażowy niż sukienkę, przedstawiła mnie jakoś tak ogólnie, bo przyszłam chyba ostatnia.

— To Tamaryszek z Polski. Jest tu bez swego chłopaka i zna słabo angielski, ale można się z nią dogadać… — i zostawiła mnie własnemu losowi.

Gromada rozbawionych dziewczyn i chłopaków ryknęła zgodnym chórem: „haj” i zostałam zaraz wciągnięta przez jakieś dwie dziewczyny do jakiegoś salonu, przystrojonego girlandami ze sztucznych kwiatów i złotych wstążek, gdzie odbywały się tańce. Kilka par szalało w dzikich pląsach, przy wrzaskliwej, nagłośnionej melodii i kolorowych, migających światełkach. Trudno było usłyszeć, o czym do mnie mówiły, przekrzykując się. Częściowo pokazywały mi na migi, żebym włączyła się do zabawy i tańca „oszalałej krowy”, jeśli dobrze zrozumiałam ich słowa. Darły się po angielsku. Jedna z nich, ta wyższa i w błyszczących srebrnych majtkach do kolan, usiłowała naśladować muczenie krowy, żebym nie miała wątpliwości, o co im chodzi. Wytrzeszczała przy tym w moją stronę oczy i kręciła z tyłu ręką, jak krowa ogonem. Zaczęłam się śmiać, bo wyglądało to bardzo zabawnie. Chciałam się ich trzymać, ale one doskoczyły do chłopaków i wspólnie z nimi utworzyły węża, przedzierając się do schodów, prowadzących na górę. Do nich przyłączyli się inni. Było tłoczno, hałaśliwie, a ja kręciłam się niezdecydowanie między parami wijącymi się w konwulsyjnym tańcu, czekając, że ktoś mnie także do niego poderwie, ale zarówno chłopcy, jak i dziewczyny przeważnie tańczyli osobno. Czasem tylko, i na chwilę, łapano się w ramiona, żeby za sekundę znaleźć się już przed inną partnerką lub partnerem. Jakoś to wszystko nie bardzo mi się podobało, a zwłaszcza ta straszliwie głośna muzyka. Byłam tu chyba najmłodsza, chociaż wzrostem dorównywałam innym i usiłowałam naśladować dziwaczne ruchy i gesty dziewczyn, kiwających się to do przodu, to do tyłu albo kręcących się w kółko w takt wrzaskliwej melodii. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Byłam nawet z tego zadowolona, bo i tak nie wiedziałabym, jak się porozumiewać w takim wrzasku, gdzie się nawet nie słyszy własnego głosu. Ktoś mi nadepnął dwa razy na nogę. Widocznie jednak te moje stopy były za duże i prosiły się, żeby po nich deptać. Gdy już byłam zdecydowana przecisnąć się przez to kłębiące się towarzystwo na taras i do ogrodu, jakiś chłopak chwycił mnie raptownie za rękę. Okręcił wokół siebie kilka razy, robiąc coś w rodzaju młynka. Coś tam wrzeszczał po angielsku, co zabrzmiało jak „podskakuj ptaszku” i popchnął mnie w stronę jakiegoś rudzielca, z nastroszoną czupryną i w czerwonych szelkach na białej koszuli, z ogromną muszką pod szyją. Szczerzył do mnie zęby i marszczył spocony nos. Przypominał mi naszą chomiczycę, więc się też do niego uśmiechałam. I wtedy chwycił mnie mocno za obie ręce i usiłował przerzucić sobie przez plecy, ale mu się to nie udało, bo ze strachu, że złamie mi kręgosłup, kopnęłam go w kostkę, dając do zrozumienia, że nie jestem cyrkówką, tak jak Beatrix, która się objawiła nagle w moim pobliżu. Ona to właśnie, z przeraźliwym wyciem: „jehuuuu”, wskoczyła z nogami na kanapę, krytą kremową skórą. Przez chwilę skakała po niej, a później odbiła się jak od trampoliny i znienacka spadła jakiemuś blondynowi na plecy. Tamten runął razem z nią na dywan. Beatrix, zanosząc się śmiechem, podniosła się z pomocą jakiejś dziewczyny, z rozkudloną głową, a blondyn usiłował się wydobyć spod nóg tańczących par, które mogły go rozdeptać.

Susan, którą poznałam, gdy byłam tu z mamą na proszonym lunchu, podskakiwała rytmicznie w górę, to raptownie przykucała, żeby za chwilę poderwać się z wrzaskiem i dalej skakać to na jednej, to na obu nogach, chwytając przy okazji za ręce lub nogi podrygujących w tańcu chłopaków. Niektórzy się przewracali, pociągając za sobą innych. Później wszyscy ryczeli ze śmiechu, nie mogąc się podnieść w tłoku, bo jeden podcinał nogi drugiemu.

Spocona i ogłuszona muzyką, przedarłam się przez to kotłowisko do ogrodu. Stały tam pod białymi baldachimami długie stoły z różnymi napojami, ogromną ilością kanapek, ciast i owoców. Przy stołach było mniej tłoczno. Każdy zabierał swój talerz pełny różności, butelki z coca–colą lub puszki z piwem i rozsiadał się na trawie. Potworzyły się pod drzewami rozgadane grupki. Dobierano się parami, chociaż dziewczyn było w nich więcej niż chłopców. Muzyka była tu mniej hałaśliwa, za to słońce dokuczliwe.

Z papierowym talerzykiem i z plastikowym kubeczkiem winogronowego soku usadowiłam się pod drzewem, z dala od innych. Opadały z niego na zieloną trawę duże, czerwone kielichy kwiatów. Zanim zdążyłam schrupać piąte ciastko z orzechami, przyplątał się jakiś chłopak i zaczął namawiać, żebyśmy „zatupali” makarenę, która właśnie leciała z taśmy. Nie miałam na to większej ochoty, ale był pierwszym chłopakiem, który zwrócił na mnie uwagę i prosił do tańca. Powiedział, że nazywa się Kevin i zabiera czasem Beatrix swoim motorem do szkoły. Jego imię przywołało na myśl konewkę. Gapił się na mnie tak uparcie, że aż poczułam się nieswojo i wydało mi się, że mam o jedną parę rąk za dużo.

Tańczyłam więc z nim przez chwilę, wyczyniając różne wygibasy, ale jakoś mi to nie szło. Nogi. mi się plątały, ręce wykonywały ruchy niezgodne z rytmem melodii i wreszcie powiedziałam, że nie lubię makareny i może lepiej pospacerujemy po ogrodzie albo posiedzimy pod drzewem. Było mi gorąco, sukienka kleiła mi się do pleców.

— Ile masz lat? — zapytał bezczelnie, gdy przerwałam taniec, bo coś mnie jednak od niego odpychało, chociaż był naprawdę ładny i powiedział, że od pierwszej chwili zwrócił na mnie uwagę, bo jestem inna od wszystkich tu dziewczyn.

— Piętnaście… — skłamałam równie bezczelnie, sama nawet nie wiedząc dlaczego, jakby mnie sam diabeł podkusił. Pewnie zadziałało to jego dziwne spojrzenie i wyprężyłam się na całą swoją długość, wypinając uzupełniony watą biust. A wszystko to przez babunię. Ona zawsze patrzyła na mnie z troską, a jednocześnie krytycznie, gdy rozbierałam się do spania. Dodawała często z ubolewaniem i z ciężkim westchnieniem.

— Kotuś, taż ty masz dwa piegi zamiast biustu… Twierdziła, że cała „uroda”, jak się wyraziła, mieści się u kobiety w obfitym biuście, a to dlatego, że jest ona stworzona do rodzenia i karmienia dzieci. Zapytałam nawet o to kiedyś Żabelię, czy tak jest w rzeczywistości. Żachnął się tylko i powiedział, że jest to równie nieprawdziwe, jak ten zabobon, że jeśli napluje się w chusteczkę, wypowiadając jednocześnie w myśli swoje wszystkie zmartwienia, a później związaną w supeł rzuci się za siebie, to te zmartwienia już do nas nie wrócą, a przejdą na tego, co tę chusteczkę podniósł i rozwiązał. Zaczęło mnie natychmiast kusić, żeby wypróbować ten zabobon i sprawdzić, czy Żabelia ma rację. Naplułam w chusteczkę jak należy i tak dużo, że mi już śliny zabrakło, bo miałam akurat zmartwienie, którego chciałam się pozbyć. Od dawna przyczyną mojej zgryzoty było to, że Jolka przesiadła się na inną ławkę, dwa rzędy dalej i nie mogła mi podpowiadać na matematyce. Wyrzuciłam to naplute zmartwienie za siebie wraz z ładną chusteczką w różyczki, ale ani Jolka nie wróciła na swoje stare miejsce, ani nie znalazł się nikt inny, kto mógłby mi podpowiadać. W moim sąsiedztwie siedzą same głąby matematyczne jak i ja. Żabelia miał jednak rację, że nie należy wierzyć w żadne przesądy, a i babcina „piersiowa” sprawa też pewnie została wymyślona przez jakiegoś głupka, a te moje dwa nieszczęsne piegi z pewnością jeszcze urosną. Na razie musi wystarczyć wata.

Kevin popijał z puszki imbirowe piwo i wciąż obserwował mnie tym przenikliwym i trochę bezczelnym wzrokiem. Czego on chciał ode mnie? — zastanawiałam się. Może zauważył moje duże stopy?

— Lubisz bara–bara? — zapytał po chwili. W głosie zabrzmiało powątpiewanie, co mnie rozzłościło, bo wyglądało na to, że mnie lekceważy. Nie bardzo, wprawdzie, wiedziałam, co to jest bara–bara. Domyślałam się jedynie, że zapewne jakiś przysmak albo egzotyczna tutejsza potrawa. A może jakiś nowy gatunek lodów albo wymyślnej czekolady, składającej się z różnych smaków i w różnych kolorach, bo w Stanach wciąż coś wymyślają nowego, żeby tylko reklamą zachęcić dzieciaki do kupowania tych nowości, a rodziców do wydawania pieniędzy. Wszystkim tu ich jest wciąż mało, chociaż mają w bankach dużo na kontach, ale są nienasyceni i dlatego oszczędzają na każdym cencie. Niektórzy, jak mówiła mama, to wycisnęliby sok nawet z kamienia.

— Tak sobie… — odpowiedziałam ostrożnie i uśmiechnęłam się do niego niepewnie — ale chętnie spróbuję… — dodałam szybko, żeby nie uważał mnie za przy głupka i wykazał więcej szacunku dla mojej osoby.

— No, to fajno! — skwitował z widocznym zadowoleniem i całkiem już innym wzrokiem na mnie popatrzył — spróbujemy na urodzinowym party u Susan — obiecywał, a ja się uśmiechnęłam — z pewnością ci zasmakuje… Każda dziewczyna to lubi.

Nie miałam już żadnych wątpliwości, że to jakieś żarcie. Na wszelki wypadek postanowiłam zapytać o to mamę albo pana Dziubasa. Lepiej wiedzieć wcześniej, czy jest to smaczne i czy po tym czymś nie będę miała rozstroju żołądka, jak mi się to już raz tu przytrafiło po takiej potrawie w czerwonym kolorze, tak ostrej i palącej w smaku, że miałam ogień w ustach, a w oczach zakręciły mi się łzy i z trudem złapałam oddech. Było to wtedy, gdy pan Dziubas zaprosił nas do tajlandzkiej restauracji, ale już zapomniałam, jak się to danie nazywało.

Kevin nieoczekiwanie stwierdził, że w tej „tygrysiej” sukience wyglądam bardzo seksownie, co mi zaimponowało, chociaż nie wiedziałam, jak to jest, gdy wygląda się tak właśnie, bo sukienka była najzwyklejsza. Uważałam, że może jest trochę za krótka, ale tutaj wszystkie dziewczyny noszą się „krótko” i nic sobie z tego nie robią, a ja boję się schylić, żeby nie pokazać majtek, chociaż są śliczne, w białe kotki na beżowym tle. Susan chwaliła się, że ostatnio mama kupiła jej majteczki w kolorowe motylki, chociaż jej podobały się te w małe czarne myszki Miki.

Kevin powiedziałby mi może jeszcze coś miłego, ale przyplątała się Agnes w białej mini, tak krótkiej, że i bez nachylania się widać było to i owo, jak czasem mówiła babunia, myśląc o pupie. Jest ona ulubienicą chłopaków. Agnes, a nie babunia, ponieważ na ich szkolnych meczach skacze i krzyczy najgłośniej, wymachując ogromnymi pomponami w różowym kolorze. Jest także kapitanem tej swojej skaczącej na meczach, sportowej drużyny. Zaraz też zjawiła się Beatrix.

Kevin rzucił mi tylko: „baj, baj”, machnął dłonią i ruszył za nimi do stołu z napojami. Znajdował się pod rozłożystym drzewem, kwitnącym na czerwono i prawie bezlistnym. Wszystko tu jest trochę inne niż u nas i jeszcze nie wiem, czy mi się to podoba, czy nie. Z drzewami jest podobnie. Niektóre wyglądają jak sklep z wędlinami, gdyż ich owoce są w kształcie dużych, brązowych i jakby wędzonych kiełbas. Wyglądają smakowicie, ale nie wiem, czy są jadalne.

Gdy mnie tak nagle zostawili, to zjadłam jeszcze następne trzy daktylowe ciasteczka i poszłam zajrzeć do garażu. W nim też Beatrix przygotowała bufet i jeszcze dorzuciła do sprzedaży wiele różnych ciuchów i drobiazgów po kilka centów za sztukę.

Kevin też mi wcześniej proponował, żebyśmy tam zajrzeli na drinka z sokiem pomarańczowym, ale przyplątały się dziewczyny i widocznie wolał ich towarzystwo od mego, chociaż podobno, jak powiedział, „byłam inna”.

Nic się jednak w tym garażu nie działo ciekawego. Ten sam hałas muzyki, te same wybuchy śmiechu, ukradkowe całowanie się po kątach. Tyle tylko, że kilka dziewczyn przebierało się w ciuchy, chłopcy robili głupie uwagi, chociaż nie wszystkie rozumiałam, i popijali z puszek piwo.

Kupiłam za pięć centów bransoletkę z mieniących się muszelek i postanowiłam bez większego żalu zatelefonować do Miśka, żeby mnie zabrał do domu.


O zmierzchu siedziałyśmy z Miśkiem, z podkurczonymi nogami na naszej ulubionej „kanapce zwierzeń”, pochrupując orzeszki, przypominające wyglądem tłuste pędraki. Zmierzch miał barwę niebieską. Misiek powiedział, że Francuzi nazywają tę porę dnia „błękitną godziną”. Bardzo mi się to określenie podobało i przez chwilę pomyślałam o tym, jakie Marylka ma własne wyobrażenie o tym kolorze i czy może jest ono jeszcze piękniejsze od tego prawdziwego błękitu? O tylu jeszcze rzeczach chciałabym się od niej dowiedzieć, bo ona niby żyje w tym samym świecie co ja, ale jednak w zupełnie innym…

Misiek objął mnie ramieniem, przytulił swój policzek do mego. Tak obie trwałyśmy w milczeniu i poczułam nagle, że ono jest ważniejsze niż słowa i więcej wyraża. To było zupełnie dla mnie nowe odkrycie, że nic nie mówiąc, można powiedzieć tak dużo.

— O czym się zamyśliłaś, kochanie? — Misiek przesunął delikatnie dłonią po moich włosach. Pomyślałam, że jest to odpowiednia chwila, żeby zapytać mamę o to, co nie dawało mi spokoju.

— Co to jest, mamo, bara–bara? Czy to jakaś potrawa albo taniec, którego nie znam?

Misiek poruszył się niespokojnie i przeciągle westchnął.

— Skąd znasz to słowo? — spytała nieco zdyszanym głosem, jakby się czegoś przestraszyła.

— Tańczyłam z Kevinem makarenę, a on spytał, czy lubię bara–bara.

— Boże, jeszcze i to… — jęknęła mama, odzyskując normalny ton głosu — całowałaś się może z nim? — wpatrywała się we mnie z niepokojem.

— Nie! — zaprzeczyłam ruchem głowy. Po co? — zdziwiło mnie mamy pytanie, bo Kevina prawie nie znałam, a przy tym tak dziwnie się we mnie wpatrywał, że aż się go trochę obawiałam, a w tej chwili przyszło mi do głowy, że mógłby wtedy, tak jak Papuas z opowiadania pana Dziubasa, poobgryzać mi rzęsy.

— Chciał tylko zaprowadzić mnie do garażu. Beatrix, poza ciuchami, przygotowała tam także bufet z różnościami i z czymś chłodnym do picia, ale ja wolałam pozostać w ogrodzie, bo w tym garażu palono „trawkę”, jak powiedział Kevin. Namawiał mnie, żebym także spróbowała…

— Ten chłopak chciał cię uwieść! — wykrzyknął z przerażeniem Misiek — to znaczy chciał się z tobą całować i coś jeszcze, z czego mogą być dzieci… — plątała się mama urywanym głosem, co wydało mi się bardzo zabawne — to właśnie nazywa się tutaj bara–bara…

— Mamo, ja wiem, co znaczy słowo uwieść… To samo, co „bzyknąć”. Jolka powiedziała, że jej brat tak to śmiesznie nazywa — wyjaśniłam z pobłażliwym uśmiechem, chociaż drętwiałam z wrażenia, że Kevin coś takiego chciał zrobić.

Pomyślałam, że ja bym mu nawet nie pozwoliła się pocałować, a to „łączenie się komórek”, jak tata nazwał te sprawy, nie było mi do niczego potrzebne. Nawet wstydziłam się o czymś takim myśleć. Takie rzeczy mogą się zdarzyć dopiero wtedy, gdy się kogoś kocha, jest się już dorosłym i wzięło się ślub, jak kiedyś tłumaczył mi Żabelia, gdy oglądałam w telewizji film dla dorosłych. Tata wszedł do pokoju akurat wtedy, gdy rozebrana dziewczyna z chłopakiem znaleźli się nieoczekiwanie w łóżku, chociaż wcześniej coś jedli, siedząc na podłodze. Okropnie się zawstydziłam, gdy Żabelia powiedział, że trochę za wcześnie interesuję się takimi sprawami, ale dodał, widocznie na pocieszenie, że wszystko jest dla ludzi. Tyle tylko, że dorosłych i nie powinnam sobie teraz zawracać głowy tego rodzaju filmami, bo i tak wszystko to nieuchronnie mnie czeka, gdy kogoś pokocham i wyjdę za mąż.

I wcale się na mnie nie gniewał. Nie krzyczał i nawet nie wyłączył telewizora. Zrobiłam to sama i od tej pory nie próbowałam oglądać nocnych filmów. Jeszcze nie chciałam być aż tak dorosła.

A teraz, wtulona bezpiecznie w ramię Miśka, siedziałam jak skamieniała, gdy zaczęłam sobie wyobrażać, co by się mogło stać, gdybym poszła na spotkanie z Kevinem, nie wiedząc, co oznacza to bara–bara. Był silniejszy ode mnie, miał siedemnaście lat, jeśli nie skłamał, aby wydać się bardziej dorosły, jak zrobiłam to ja, mówiąc, że mam piętnaście. Mógł mnie przecież zgwałcić. To się tu podobno często zdarza, i to nawet w szkołach. W naszej telewizji też o tym mówili, ale co innego słyszeć, a co innego doświadczyć na własnej skórze i mieć przez taki szok złamane życie. Strach pomyśleć!

— Wolałabym, Tamaryszku, żebyś zrezygnowała z tego party u Susan — usłyszałam po chwili niepewny głos Miśka — wybierzemy się za to we dwie do słynnej dzielnicy Greenwich Village na kolację do chińskiej restauracji. Przy deserze podają tam maciupeńkie ciasteczka w formie rogalików, a w każdym znajduje się karteczka z wróżbą. Niektóre się nawet sprawdzają. Podany jest w nich aktualny rok chiński. Może to być akurat rok małpy, tygrysa, kota… Chociaż nie orientuję się, jaki jest obecnie. Dzielnicę tę odwiedza wiele ciekawych i znanych osób. Pisarze, politycy, gwiazdy filmowe…

— Super! Mamo, jesteś wspaniała i już się nie mogę doczekać tego dnia, bo te party są takie jakieś… A może tam spotkamy aktora, który występuje w JAG–u? Taki pięknościowy oficer — pilot Rab… — mimo woli westchnęłam — Mirella się w nim zakochała. Oznajmiła nawet, że jeżeli kiedykolwiek wyjdzie za mąż, to tylko za oficera amerykańskiej marynarki.

Misiek roześmiał się, jakby było z czego.

— Jeśli rezygnujesz z party, to należy wcześniej zatelefonować albo napisać do Susan, że dziękujesz za miłe zaproszenie, ale nie będziesz mogła z niego skorzystać…

— A jak mam wytłumaczyć, dlaczego? — myślałam głośno — przecież nie napiszę, że Kevin może mnie tam zgwałcić.

— Oczywiście, że nie! — Misiek znów się roześmiał, i to podobno z mojej skupionej miny, jak powiedział. — Sama wymyśl coś, co będzie najbardziej prawdopodobne.— Chociażby, że tego dnia przyjeżdżają wcześniej już zapowiedziani goście, żeby cię poznać.

— To znaczy, że mam skłamać?

— To takie niewinne, grzecznościowe kłamstewko. Chodzi o to, aby nikomu nie zrobić przykrości, nikogo nie obrazić.

— Tata mówi, że kłamstwo, to kłamstwo i nie należy się przyzwyczajać do krętactwa. — Popatrzyłam z wyrzutem na Miśka.

— Wobec tego powiedz prawdę! Obrazisz rodziców Susan, że w ich domu bywa nieodpowiednie towarzystwo, rzucisz oszczerstwo na chłopaka, który może wcale nie miał takiego zamiaru i nikt nigdzie nie będzie cię zapraszał… — tłumaczyła spokojnie mama — powinnaś znaleźć jakieś dyplomatyczne wyjście z sytuacji. Zapamiętaj na przyszłość, że jeśli jakimś drobnym przeinaczeniem faktów nie sprawisz nikomu moralnej ani materialnej krzywdy, jest ono w pewnych sytuacjach dopuszczalne… Przypomniałam sobie o moich nadzwyczajnych zdolnościach dyplomatycznych, gdy chodziło o Lemura, i że nawet z tego powodu chciałam w przyszłości poświęcić się służbie dyplomatycznej. Jednak w tej chwili całkowicie zmieniłam zdanie. Odrzuciłam także zawód modelki, a to dlatego, że musiałabym wciąż utrzymywać jednakową wagę chudzielca, a więc wyrzec się lodów, czekolady, a nawet staczać walki z moim „wilczym apetytem”, jak mawiała babunia, strasząc mnie, że z latami roztyję się do rozmiarów pokojowej szafy z girlandami.

— Mamo… — poprosiłam łzawym głosem — weź to „przeinaczenie faktów” na siebie i zatelefonuj do rodziców Susan, że nie mogę przyjść na party, bo rozchorowałam się na dyfteryt albo na świnkę i twarz mi tak spuchła, że nie widać oczu, a szyja stała się podwójna, z trzema podbródkami…

— To już nie będzie przeinaczenie, lecz kłamstwo — sprostowała z rozbawieniem mama — ale jakoś to załatwię — zgodziła się — może nawet obejdzie się bez mówienia nieprawdy, gdy powiem, że z ważnych powodów chcę, żebyś została ze mną w domu. To ostatnie z pewnością nie będzie kłamstwem… Zadowolona? — Misiek cmoknął mnie w policzek. Odwzajemniłam pocałunek i obie roześmiałyśmy się, jak z dobrego żartu, a za chwilę zapaliłyśmy światło.

Mama chciała jeszcze dzisiejszego wieczora zacząć odpisywać na listy. Ogromnie się ucieszyła z tych kilku, które ostatnio nadeszły z Polski. Powiedziała, że bardzo tęskni za krajem i chce mieć z nim stały kontakt, chociażby tylko przez korespondencję z przyjaciółmi i znajomymi, którzy piszą do niej często i o wszystkim, co się tam dzieje. Dowiedziałam się, że mój Żabelia przysyła często różne pisma i książki, które według niego są hitami.

Misiek odpisuje na listy z Polski tego samego dnia albo następnego, bo wtedy wydaje się jej, że rozmawia ze swymi przyjaciółmi. Dzieli się z nimi wrażeniami, spostrzeżeniami i nie odczuwa tak bardzo samotności wówczas, gdy mnie tu przy niej nie ma. Na brak towarzystwa nie może właściwie narzekać, ale to, podobno, nie to samo, co znajomi w Polsce.

Ja też bardzo lubię otrzymywać listy. Zwłaszcza teraz od Maćka i Marylki, ale nie cierpię odpisywania na nie, bo tyle mam zawsze do opowiadania, że nie wiem, od czego zacząć, a jak już zacznę, to nie mogę skończyć, bo wciąż mi się coś nowego albo ważnego przypomina. Ręka od pisania boli, w głowie zamęt od tłoczących się myśli i gdy wreszcie wrzucę listy do skrzynki, to czuję się, jakby przepuszczono mnie przez maszynkę do mięsa. Może dlatego nie lubię mielonych kotletów?

Misiek uczy i przestrzega tego surowo, żebym na listy, choćby najkrócej, ale odpisywała w ciągu trzech dni, bo tego wymaga grzeczność. Bardzo tego pilnuje, przypomina codziennie i śrubuje, śrubuje…

Misiek zasiadł do pisania przy staroświeckim, ogromnym biurku, odziedziczonym po tym wujku od robienia pieniędzy, a ja skuliłam się na kanapce pod lampą, z koronkowym abażurem, tuląc do serca otrzymane dziś listy. Z takim samym radosnym wzruszeniem, jak za pierwszym razem, przeczytałam dziesiąty raz list od Maćka. Nie było w nim żadnego wiersza, ale zapisał dwie kartki kratkowanego papieru. Pod nagłówkiem: „Się masz, Tama”, zaczął od bliźniaków. Na koloniach, gdzie wujostwo je ze strachem wysłali na wakacje, połamały sobie palce u nóg i coś tam jeszcze zwichnęły czy wykręciły. Żabelia pojechał tam z Maćkiem siedemdziesiąt kilometrów samochodem, żeby je przywieźć do Wołomina. Przesiadują teraz w ogrodzie na leżakach. Żeby się nie nudziły, zatrudniła je ciotka przy łuskaniu zielonego groszku, co się także źle skończyło. Zamiast do miski, wrzucały go do własnych żołądków i tak się ciężko pochorowały, że wujek wezwał pogotowie. Przyjechało po pięciu godzinach i nie było już potrzebne. Ciotka przez ten czas, razem z sąsiadką, wyleczyła bliźniaki domowym sposobem. Wujek miał nawet o to do ciotki pretensje, bo, musiał zapłacić dużo pieniędzy za przyjazd karetki, a wszystko przez tę jakąś nową ustawę o służbie zdrowia, jak napisał Maciek, ale ja i tak nie wiedziałam, o co chodzi. Za parę dni, gdy bliźniaki będą mogły już chodzić, to zabierze je z sobą na ryby. Tyle tylko, że przywiąże je na długiej lince do drzewa, żeby nie mogły wejść do wody, bo by się z pewnością natychmiast potopiły. Szczurzyca Wikta w roli matki czuje się bardzo dobrze. Ma rozradowany pyszczek i kręci różowym ogonkiem, gdy uwija się przy dzieciach. Małe szczurki rosną i są bardzo zabawne. Wkrótce pójdą w dobre ręce, jak napisał. Znalazł już dwa takie domy, które wezmą po parce. Jedną z nich weźmie małżeństwo emerytów. Wujek ich zna, bo pan Euzebiusz pracował na kolei. Nie mieli dzieci, więc te szczurki z pewnością im je zastąpią, a przy tym będą mniej kłopotliwe w wychowywaniu niż nasze bliźniaki. Dowiedziałam się, że mój Żabelia zaprosił Maćka na obiad. Babunia nasmażyła niezliczoną ilość „ołatków” z kawałkami jabłek w środku i zaprosiła na nie także Marylkę z psem, ale Czako, tak jak i tata, dostał miskę krupniku, a na deser cielęce kosteczki, wcześniej ogryzione przez Żabelię. Czako nie odstępuje Marylki ani na chwilę i gdy ona tylko się poruszy, to on natychmiast nastawia uszy i wstaje. Marylka, według słów Maćka, kocha psa prawie tak , jak swoją mamę. Po tym super — obiedzie babcia poszła z nimi na spacer, a Żabelia pojechał do Milanówka, żeby zawieźć panu Damazemu jakieś naukowe książki. Maciek żałuje, że nie ma mnie w Polsce. Zaczęły się piękne, słoneczne pogody i moglibyśmy pojechać w czwórkę z Marylką i jej psem na wycieczkę.

Maciek obiecał w liście, że od najbliższej środy będzie wysyłał do mnie codziennie jeden list, a jeśli nie będzie miał czasu na pisanie, to prześle w nim tylko rysunek. Dawno już przygotował całą serię, i nawet podobno podobały się mojemu tacie. Dopiero pod koniec listu była prawdziwa bomba! Napisał coś takiego, co z radosnym piskiem i wrzaskiem oznajmiłam Miśkowi, rzucając się mu na szyję, jakby był Żabelią, któremu byłam to winna, jako sprawcy tego, co się stało, a nie Miśkowi wystraszonemu moją impulsywnością. Rzuciłam się na mamę z takim impetem i krzykiem, że mało się razem nie wywróciłyśmy i tylko zatrzymała nas ściana, z której przy okazji spadł obrazek, w ciemnych ramkach. Przedstawiał polowanie na lisa, ale był widoczny na nim tylko jeździec na koniu i kawałek psiego ogona. Lis był tylko w domysłach i w podpisie pod obrazkiem.

Misiek, przestraszony moim skokiem w jej ramiona, stwierdził, że się widocznie całkiem odzwyczaił od nieoczekiwanych dziewczęcych wrzasków i towarzyszących im łzom szczęścia, ale cieszy się moją radością, chociaż nie wie, z jakiego powodu.

— Tata załatwił Maćkowi wakacyjną pracę! — wrzeszczałam dalej — listy teraz będą codziennie! Chyba jednak zwariuję ze szczęścia! — darłam się jak do kogoś głuchego, skacząc wokół Miśka i obracając nim w kółko.

— Jaką pracę i u kogo? — dopytywała się, usiłując powstrzymać moje gwałtowne podskoki.

Z wyjaśnieniem miałam niejakie trudności, ale moja wyobraźnia, którą podobno odziedziczyłam po babuni, jak twierdził Żabelia, zaczęła szybko działać.

— U jednego takiego starca na wózku inwalidzkim, co to nie bardzo wie, czy jeszcze żyje, ale chce żeby go wozić na tym fotelu po lesie, a w wolnych chwilach to Maciek będzie strzygł trawniki, przekopywał grządki, coś tam przycinał, robił zakupy… W ten sposób będzie zarabiał na znaczki do mnie, na lizaki dla bliźniaków i na takie różne… — wyrzucałam z siebie jednym tchem, zastanawiając się, co jeszcze mógłby tam dodatkowo robić.

— Ten człowiek jest samotny? — zapytała podejrzliwie mama, a ja skłamałam, że tak.

— Skąd tego człowieka zna twój ojciec? — zaskoczył mnie pytaniem Misiek.

— To jakiś krewny kolegi taty i właśnie prosił tatę, żeby coś tam zaprojektował w pokojach, aby kaleka mógł się poruszać swobodnie na wózku… — taki jeden łobuz, co chciał obrabować ich willę, zastrzelił mu przez nieuwagę ukochaną żonę.

— Najprawdziwsza! Pisali o tym w gazetach — dorzuciłam, patrząc łzawo na Miśka i ciężko westchnęłam, opuszczając głowę — u nas napady i morderstwa są bez przerwy. Babunia boi się wieczorem wyjść na ulicę, a jeżeli musi, to zdejmuje z palca obrączkę, pierścionek i zostawia torebkę w domu, żeby jakiś łobuz jej nie wyrwał.

— To prawie tak, jak tutaj… jak tutaj… — powtarzała z przejęciem mama, a mnie się zrobiło wstyd, że ją tak haniebnie okłamałam, ale nie było innego wyjścia. Nie mogłam przecież zdradzić tajemnicy Żabelii o Lemurze, który zatrudnił Maćka na pięć dni w tygodniu, i to z mieszkaniem i wyżywieniem. Maciek napisał, że w niedzielę, jeśli zechce, to może przyjechać na cały dzień z bliźniakami, żeby wujostwo mogło odpocząć, chociaż przez jeden dzień, bo ciotka „goni już w piętkę”, jak napisał.

Podobno pan Damazy okazał się bardzo miły i Maciek chętnie wyjeżdża z nim na spacery po lesie. Pan Damazy ciekawie opowiada o nowoczesnych samolotach, o łodziach podwodnych, o morzu i rybach. Na zakończenie dodał, że w następnym liście napisze więcej i że bardzo się cieszy, że mój tata załatwił mu taką dobrą pracę. Właśnie w tej sprawie specjalnie przyjechał do nich do Wołomina, żeby zapytać wujostwa, czy nie mają nic przeciw temu, żeby Maciek pracował u jego przyjaciół. Wujostwo ucieszyli się z tego. Mieli podobno obawy, że jak przez całe wakacje będzie siedział w domu, to się „rozbisurmani”, a tak — jak powiedział wujek — będzie pod opieką porządnych ludzi, czegoś się nauczy i pozna wartość pracy. Ciotka tak się wzruszyła, że zerwała z ogródka wszystkie najładniejsze kwiaty, zrobiła z nich piękny bukiet i wręczyła mojemu tacie, żeby zawiózł go dla „starszej pani”, jak się podobno wyraziła. Na samym końcu listu dopisał takimi malutkimi literkami, że z trudem je odczytałam: „Czy na amerykańskim słońcu, wyszło ci więcej piegów, bo jeśli tak, to dobrze. Ja je bardzo lubię. M”. No i jak tu nie płakać ze szczęścia?


* * *


Zdążyłam tylko raz jeszcze przytulić do serca list od Maćka, gdy mama poprosiła, żebym przygotowała kolację, bo ona chce jeszcze wypisać listę rzeczy, które należy zakupić przed naszą podróżą na Florydę.

— Polecimy samolotem? — zapytałam niepewnie, bo wciąż czułam lęk przed tą „piekielną maszyną”, jak babunia nazywała samoloty.

— Oczywiście! Samochodem to byłaby zbyt długa i męcząca droga.

— I kupisz mi czerwone bikini? — zaryzykowałam pytanie.

— Kupię ci normalny granatowy kostium.

— Ojej… — jęknęłam, nie tracąc jednak nadziei, że w magazynie mama załamie się i zmieni zdanie. Była mniej stanowcza od taty i to było pocieszające.

Obrałam grejpfruty, porozkładałam cząstki na dwu talerzykach. Wyjęłam z lodówki pasztet, biały ser do smarowania, zielone łodygi selera i resztki sałatki jarzynowej. Zapaliłam na stole dwie świece w szklanych lichtarzach, jak czynił to Misiek, i zagotowałam wodę na herbatę, myśląc o najbliższym liście Maćka, w którym będą rysuneczki.

— Wszystko gotowe! — oznajmiłam z zadowoleniem. W tym momencie odezwał się telefon, jak zwykle, nie w porę. Mama podniosła słuchawkę, a ja pomyślałam, że to z pewnością pan Dziubas chce się do nas wprosić na kolację. Nie byłam z tego zadowolona. Najlepiej czułam się tylko z mamą, chociaż już się jakoś przyzwyczaiłam do tego pana Dziubasa i nawet lubiłam słuchać jego różnych i dziwnych opowieści. Ostatnio opowiadał o córce swoich znajomych, która ma piękny głos i duże zdolności muzyczne. Podobno dzięki temu, że gdy jej mama spodziewała się dzieciątka, to tata grał na skrzypcach do brzuszka mamy, żeby dziecko rozkochało się w muzyce. Nawet takie maluśkie dzieciątko, jak piąsteczka, już rozróżnia dźwięki, słyszy i nawet myśli, jak stwierdzili naukowcy. Potrafi także wyczuć, czy jest kochane przez rodziców, czy też nie. Bardzo to wszystko było dziwne i tajemnicze…

— Tamaryszku!… — mama miała bardzo poważną minę i mniej dźwięczny niż zwykle głos. — To był telefon z Warszawy, od taty. Raz jeszcze zadzwoni jutro…

— Co się stało? — przestraszyłam się, że może zachorował albo Penelopa zginęła tragicznie.

— Babunia zawieszała firanki. Spadła z drabinki i złamała prawą rękę i obojczyk. Jest mocno potłuczona i coś tam nie jest w porządku z nogą… — popatrzyła na mnie trochę bezradnie i z troską. Na razie pomaga jej w wolnych chwilach matka twojej Marylki, bo tata nie daje sobie ze wszystkim rady, a babcia nie chce zgodzić się na szpital. Boi się, że tam już z pewnością umrze.

— Biedna babunia… — jęknęłam — to kto się będzie nią opiekował i karmił? Tata przecież pracuje i wciąż jest bardzo zajęty.

— Szuka kogoś, kto się zajmie babcią i domem.

Zrobiło mi się smutno. Dla babuni ktoś obcy w domu był nie do pomyślenia, tak jak i dla Żabelii.

Przypomniałam sobie, że ilekroć chorowałam, to babunia całe dnie spędzała przy moim łóżku. Martwiła się, czytała mi na głos książki i nigdy wtedy nie nazywała mnie „wyrodkiem”, a nawet całowała w czoło na dobranoc, życząc, aby przyśniły mi się aniołki.

— Mamusiu, muszę wracać do Warszawy! — zdecydowałam nagle. Uprzytomniłam sobie, że babunia, to babunia i powinnam być teraz przy niej, a nie ktoś zupełnie obcy, z kim nie będzie mogła porozmawiać o swoich kresach.

— Nie dasz sobie rady. Tata stara się już o jakąś pomoc… — mama spoglądała na mnie ze smutkiem.

— Dam radę! Niech babunia przekona się wreszcie, że można mi z wnuczki pociechę, a gdyby był wnuczek, to pewnością grał z chłopakami w piłkę, był twardzielem, nie siedział przy niej i nie gotował obiadów…

— Nic nie wiadomo… — uśmiechnął się jakoś smutno Misiek — chłopcy też potrafią być kochający i uczynni…

— Nieprawda! Oni nie są nawet spostrzegawczy i myślą inaczej niż my…

— Co za doświadczenie… — podkpiwała na smutno mama, a patrzyła na mnie z czułością — a twój Maciek?

— On jest wyjątkiem! — zastrzegłam się — a ja nie żartuję. Wiem że powinnam być teraz przy babuni, bo ona mnie potrzebuje, podobnie jak i tata.

— A twoje wakacje? A nasz wyjazd na Florydę? — kusiła, a czułam, że jest ze mnie dumna.

— To nie są przecież moje ostatnie wakacje… — zawahałam się — może w przyszłym roku przyjedziesz do Polski, a jeśli nie, to ja i przylecę do ciebie, chociaż boję się samolotów… — rozpłakałam się.

Rozstanie z mamą na cały długi rok, gdy było mi z nią tak dobrze wydało mi się nagle czymś niewypowiedzianie bolesnym, ale wiedziałam przecież, że wakacje i tak się kiedyś skończą, a wówczas i tak trzeb będzie wracać. A tam, w Warszawie, byłam potrzebna i serce mówiło, że powinnam teraz być w domu.

Spojrzałam błagalnie na mamę, ścierając palcami łzy z policzka. Mam bez słowa podniosła słuchawkę i zaczęła wykręcać numer do Polski, do Warszawy. Objęłam ją za szyję, przytuliłam się do niej i obie płakałyśmy. Ja głośno, a mama po cichu. Szeptała przez łzy, że jestem dobrym, kochanym dzieckiem i chociaż rozstanie ze mną sprawi jej ból, to jedna rozumie mnie i jest ze mnie dumna tak, jak i Żabelia.


Radziejowice — Zakopane, 1999 rok

* Autorem wiersza jest Maciek Mangird

* Autorką wierszy jest Justynka Olszakówna

* Autorką wierszy jest Justynka Olszakówna


Wyszukiwarka