Kamienny zagiel Ake韜ardson

AKE EDWARDSON


KAMIENNY 呕AGIEL


Dla Rity



 



1.



Po odp艂ywie 艂odzie przycumowane w zatoce le偶a艂y na piachu. Wygl膮da艂y, jakby kto艣 je poobraca艂, dzioby mia艂y zwr贸cone w stron臋 wykutych w murze schod贸w.

W jego stron臋.

Widzia艂 ich kad艂uby rysuj膮ce si臋 w zmierzchu. S艂o艅ce chowa艂o si臋 za widocznym na zachodzie cyplem. 艢wiat艂o g臋stnia艂o, zamienia艂o si臋 w mrok. Mewy skrzecza艂y pod nisko zawieszonym niebem. Rozpostarte wzd艂u偶 horyzontu niczym 偶agiel zdawa艂o si臋 wciska膰 je w powierzchni臋 wody.

Wszystko by艂o spychane do morza, spychane pod powierzchni臋, spych...

O Jezu, pomy艣la艂.

Jezu, ocal moj膮 dusz臋. Ocal MOJ膭 DUSZ臉.

Pierwszy raz w 偶yciu widz臋 dzie艅 tak szpetny,


A tak 艣wietno艣ci pe艂en1 .


Us艂ysza艂 za sob膮 jaki艣 odg艂os. Kto艣 szed艂 kamienn膮 艣cie偶k膮 prowadz膮c膮 do ko艣cio艂a. On te偶 wygl膮da艂, jakby go wykuto w skale. Wy艂upano m艂otem z kamienia, jak wszystko tutaj, pod 偶aglem nieba. Kolejny raz spojrza艂 w g贸r臋. Niebo przybra艂o taki sam kamienny odcie艅 jak wszystko wok贸艂. Kamienny 偶agiel. Wszystko z kamienia, nawet morze. 

Kciuk sternika - os艂a,


Co pewien, 偶e stanie


Dzi艣 w domu - mieszkanie


Znalaz艂 w oceanie.


Za jego plecami przesuwa艂y si臋 dusze zmierzaj膮ce do ko艣cio艂a metodystycznego, 偶eby za偶y膰 chwili spokoju. Wiedzia艂, 偶e na niego patrz膮, czu艂 na karku ich spojrzenia. Nie sprawia艂o mu to przykro艣ci, to nie by艂y takie spojrzenia. Wiedzia艂, 偶e ludziom st膮d mo偶e ufa膰. Nie byli jego przyjaci贸艂mi, ale te偶 nie wrogami. Przysz艂o mu 偶y膰 w ich 艣wiecie i robi艂 to ju偶 od dawna, od tak dawna, 偶e sta艂 si臋 czym艣 wi臋cej ni偶 oni... jakby by艂 cz臋艣ci膮 tutejszego krajobrazu: kamieni, ska艂, mur贸w, schod贸w, falochron贸w, nieba, morza, dr贸g. Statk贸w. Trawler贸w.

Tych le偶膮cych tutaj.

I tych pochowanych pod falami przetaczaj膮cymi si臋 przez kamienio艂omy rozsiane mi臋dzy kontynentami.

Jezu. O Jezu!

Odwr贸ci艂 si臋. Kroki ucich艂y, znikn臋艂y w ko艣ciele, za zamkni臋tymi drzwiami. Zapali艂y si臋 nieliczne latarnie, ale przez to mrok zg臋stnia艂 przedwcze艣nie. 艢wiat艂o g臋stnieje stopniowo, powoli zmienia si臋 w mrok. Taka my艣l przysz艂a mu do g艂owy, gdy ruszy艂 przed siebie. Przedwczesny mrok. Codziennie p贸藕nym popo艂udniem. Przedwcze艣nie i poniewczasie. Teraz 偶yj臋 poniewczasie. I to bardzo. 呕yj臋. Jestem kim艣 innym, kim艣 nowym. Tamto 偶ycie by艂o na kredyt, by艂o rol膮, mask膮, jak ta tutaj. Cz艂owiek przekracza granic臋 i staje si臋 kim艣 innym, zostawia swoje dawne ja za sob膮.

W ogr贸dku przy schodach prowadz膮cych do biegn膮cej g贸r膮 drogi suszy艂y si臋 dzieci臋ce ubrania. Malutkie r臋kawy macha艂y do niego.

Przystan膮艂 na ulicy. Nad jego g艂ow膮 wznosi艂y si臋 wiadukty kolejowe. Wygl膮da艂y jak tory prowadz膮ce do nieba. Oto tramwaj do nieba: Jezus jest motorniczym, a B贸g konduktorem. Ale tramwaje nigdy t臋dy nie je藕dzi艂y. Kiedy艣 jecha艂 tramwajem, ale nie tutaj. To by艂o w poprzednim 偶yciu, dawno temu. Przed przedwcze艣nie, zanim przekroczy艂  granic臋.

W tej cz臋艣ci miasta wiadukty przecina艂y niebo na ca艂ej d艂ugo艣ci. Kiedy艣 i tu dociera艂y ha艂a艣liwe poci膮gi. Ale to ju偶 historia. Ostatni sk艂ad przejecha艂 t臋dy w 1969 roku. Mo偶e by艂 tu wtedy.

W 1888 roku wybudowano t臋 kamienn膮 tras臋 do nieba. Czy i to widzia艂? Mo偶liwe. Mo偶e by艂 cz臋艣ci膮 kamienia, z kt贸rego wzniesiono wiadukt.

I tylko to jest we mnie, czego nie ma.


Tutaj go przynios艂o i tutaj zosta艂.

Nie.

Zosta艂 tu, ale z innego powodu.

Przeci膮艂 drog臋, ruszy艂 dalej w stron臋 North Castle Street i wszed艂 do stoj膮cego na skrzy偶owaniu pubu. W 艣rodku nie by艂o nikogo. Po chwili z zaplecza wysz艂a kobieta. Widzia艂 j膮 ju偶 kilka razy. Kiwn膮艂 g艂ow膮 w stron臋 kurk贸w na barze.

- Fuller, tak? - zapyta艂a i ze stoj膮cej przy kasie sterty pozmywanych naczy艅 wzi臋艂a szklank臋. Nie zd膮偶y艂a ich jeszcze poustawia膰 na p贸艂kach.

Znowu skin膮艂 g艂ow膮. Kobieta nape艂ni艂a szklank臋 i postawi艂a j膮 przed nim. Patrzy艂, jak wzburzony p艂yn powoli si臋 klaruje, jak niebo po niepogodzie albo morskie dno po sztormie.

Zam贸wi艂 whisky. Wskaza艂 na jedn膮 z ta艅szych marek. Butelki sta艂y za jej plecami. Postawi艂a przed nim szklank臋. Upi艂 troch臋 i wzdrygn膮艂 si臋.

- Wieczory s膮 coraz zimniejsze - powiedzia艂a.

- Mhm...

- Trzeba si臋 jako艣 rozgrza膰, co?

- Hmm...

Wypi艂 艂yk piwa. Potem whisky. Czu艂 ciep艂o rozchodz膮ce si臋 po brzuchu. Kobieta pokiwa艂a g艂ow膮, jakby na po偶egnanie, i znikn臋艂a na zapleczu.

Zastanawia艂 si臋, czy i ona przyjdzie dzi艣 po po艂udniu.

Zza 艣ciany dobieg艂 g艂os z telewizora. Rozejrza艂 si臋. Wci膮偶 nie by艂o nikogo poza nim. Wypi艂 kolejny 艂yk. I zn贸w si臋 rozejrza艂, jakby szuka艂 niewidzialnych postaci. By艂o tak jak zawsze - by艂 sam. Samotny go艣膰. Go艣膰. By艂 go艣ciem, zawsze tylko go艣ciem.

Nie ba艂 si臋 tego, co mia艂o nadej艣膰.

Lepsza groza rzeczy,


Kt贸re istniej膮, ni偶 groza majak贸w.


Wypi艂 do ko艅ca whisky, piwo te偶 wychyli艂 do dna. Wsta艂 i wyszed艂.

Niebo pociemnia艂o. Wiadukty wygl膮da艂y jak sylwetki prehistorycznych zwierz膮t. Prehistoria. P贸艂nocny wiatr dmucha艂 mu w twarz.

Wyszed艂 na drog臋. Nic nie jecha艂o. Miasto po艂yskiwa艂o w dole 艣wiat艂ami. Morze by艂o ca艂kiem ciemne. Zatrzyma艂 si臋, ale nie dostrzeg艂 ani jednego ja艣niejszego punktu. Czeka艂, ale widzia艂 tylko mrok. Wyprzedzi艂 go jaki艣 samoch贸d. Nie odwr贸ci艂 si臋. Pachnia艂o morzem. Ostry wiatr k艂u艂 go w twarz, jakby w ni膮 wbija艂 ig艂y. Wymaca艂 r臋k膮 bro艅. Mia艂 j膮 w kieszeni. W g艂owie mia艂 huk morza i jeszcze co艣, krzyk.

Jezu!

Wiedzia艂, 偶e to si臋 musi sko艅czy膰.

 


 



 



 



2.



Od morza dzieli艂o ich jakie艣 dwie艣cie, dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t metr贸w. Szli pla偶膮, po kt贸rej nikt jeszcze nie st膮pa艂. To my mo偶emy zostawi膰 pierwsze 艣lady, pomy艣la艂.

Niebo wisia艂o wysoko nad nimi, ci膮gn臋艂o si臋 w niesko艅czono艣膰. S艂o艅ce razi艂o, chocia偶 mieli okulary s艂oneczne. Morze si臋 rusza艂o, ale tylko troch臋. Jego powierzchnia wygl膮da艂a jak z艂oto poprzetykane srebrem.

Elsa krzykn臋艂a na widok wody i pu艣ci艂a si臋 biegiem wzd艂u偶 brzegu, po kamykach, kt贸rych setki tysi臋cy miesza艂y si臋 z milionami milion贸w ziarenek piasku.

Erik Winter odwr贸ci艂 si臋 do Angeli. Kuca艂a i przesypywa艂a piach mi臋dzy palcami.

- Je艣li potrafisz oszacowa膰, ile ziarenek piasku masz w d艂oni, czeka ci臋 wspania艂a nagroda - powiedzia艂.

Popatrzy艂a na niego. Podnios艂a drug膮 r臋k臋, 偶eby os艂oni膰 oczy przed s艂o艅cem.

- Jaka nagroda? - zapyta艂a.

- A ile ziarenek piasku masz w d艂oni?

- A ty niby sk膮d wiesz ile?

- Wiem - odpar艂.

- Co to za nagroda? - powt贸rzy艂a.

- Ile jest ziarenek?

- Czterdzie艣ci tysi臋cy - odpowiedzia艂a.

- 殴le.

- 殴le?

- 殴le.

- A sk膮d, do cholery, mia艂by艣 to wiedzie膰? - Podnios艂a si臋 i popatrzy艂a na Els臋. Zbiera艂a kamyki pi臋tna艣cie metr贸w od nich. Angela nie potrafi艂a powiedzie膰, ile ziarenek mo偶e mie膰 w d艂oni. Podesz艂a do m臋偶czyzny swojego 偶ycia, zanim zd膮偶y艂 odpowiedzie膰: intuicja.

- Chc臋 dosta膰 nagrod臋. Chc臋 nagrod臋!

- Ale nie odpowiedzia艂a艣 dobrze.

- Na-gro-da, na-gro-da! - zawo艂a艂a i obj臋艂a go niczym zapa艣nik, pr贸buj膮c zamkn膮膰 odwrotny chwyt w pasie. Elsa zapatrzy艂a si臋 na nich, upu艣ci艂a kilka kamyk贸w. Widz膮c to, Winter u艣miechn膮艂 si臋 do swojej czteroletniej c贸reczki, a potem do drugiej kobiety swojego 偶ycia, kt贸ra w艂a艣nie przymierza艂a si臋 do p贸艂nelsona. Sz艂o jej ca艂kiem nie藕le. Poczu艂, 偶e stopy zaczynaj膮 mu si臋 suwa膰 w sanda艂ach, a sanda艂y w piachu. Ca艂kiem na serio zacz膮艂 traci膰 r贸wnowag臋 i powoli przewr贸ci艂 si臋 na piasek, jakby przyci膮gni臋ty przez magnes. Angela upad艂a na niego. Nie przestawa艂 si臋 艣mia膰.

- Na-gro-da! - krzykn臋艂a kolejny raz.

- Na-gro-da! - powt贸rzy艂a Elsa. Zd膮偶y艂a ju偶 podbiec do si艂uj膮cych si臋 rodzic贸w.

- Dobrze ju偶, dobrze - powiedzia艂 Winter.

- Skoro ju偶 zm膮drza艂e艣, to przyznaj, 偶e zgad艂am. - Angela mocno chwyci艂a go za ramiona. - No przyznaj!

- Prawie zgad艂a艣 - odpar艂. - Przyznaj臋.

- To dawaj nagrod臋!

Angela usiad艂a okrakiem na jego brzuchu, Elsa usadzi艂a si臋 na klatce piersiowej. Mimo to wcale nie by艂o mu trudno oddycha膰. Podni贸s艂 praw膮 r臋k臋 i wskaza艂 na l膮d.

- Co? Co to ma by膰? - zapyta艂a.

Winter zn贸w wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i pomacha艂.

- Nagroda - powiedzia艂. S艂o艅ce razi艂o go w oczy. Ciemne okulary zsun臋艂y mu si臋 z nosa. Czu艂 zapach soli, piachu i morza. M贸g艂by tak le偶e膰, i to d艂ugo. I cz臋sto. Przychodzi膰 tu. Zostawia膰 艣lady na piasku.

Z domu.

Przychodzi膰 tu z domu. M贸g艂by sta膰 w pobliskim sosnowym zagajniku.

Angela spojrza艂a na pla偶臋. Potem na niego. Na morze. I zn贸w na pla偶臋 i na niego.

- Naprawd臋? - zapyta艂a. - Powa偶nie o tym my艣lisz?

- Tak - odpar艂. - Zgad艂a艣. Kupujemy t臋 dzia艂k臋.

Aneta Djanali nie zd膮偶y艂a nawet schowa膰 legitymacji. Kobieta, kt贸ra przed chwil膮 otworzy艂a jej drzwi, natychmiast je zamkn臋艂a. Nie zd膮偶y艂a zobaczy膰 jej twarzy. Dojrza艂a tylko cie艅 i oczy po艂yskuj膮ce w dogasaj膮cym 艣wietle dnia. Tylko ono rozprasza艂o mrok za drzwiami.

Kolejny raz nacisn臋艂a dzwonek. Obok niej sta艂a policjantka z miejscowego komisariatu. Pani posterunkowa. Nie mog艂a mie膰 za sob膮 wi臋cej ni偶 kilka miesi臋cy s艂u偶by. 呕贸艂todzi贸b. Wygl膮da艂a, jakby dopiero co sko艅czy艂a liceum. Chyba si臋 nie ba艂a, ale te偶 nie wygl膮da艂o na to, 偶eby j膮 to bawi艂o.

Nie by艂a podekscytowana. To dobrze.

- Id藕cie sobie - da艂o si臋 s艂ysze膰 zza drzwi. G艂os by艂 st艂umiony sam w sobie, dodatkowo zag艂usza艂a go podw贸jna warstwa forniru dziel膮ca kobiet臋 od nich, przedstawicielek wymiaru sprawiedliwo艣ci.

- Musimy z pani膮 chwil臋 porozmawia膰 - powiedzia艂a Aneta do drzwi. - O tym, co si臋 sta艂o.

- Nic si臋 nie sta艂o - odpowiedzia艂a kobieta.

- Dosta艂y艣my zg艂oszenie - odpar艂a Aneta.

Kilka niewyra藕nych d藕wi臋k贸w.

- S艂ucham? - zapyta艂a Aneta.

- To nie od nas.

Aneta us艂ysza艂a, jak za jej plecami kto艣 otwiera i natychmiast z powrotem zatrzaskuje drzwi.

- To nie by艂o pierwsze zg艂oszenie - powiedzia艂a. - To ju偶 kt贸ry艣 raz. M艂oda policjantka przytakn臋艂a.

- Pani Lindsten... - pr贸bowa艂a dalej Aneta.

- Id藕cie sobie.

Musia艂a podj膮膰 decyzj臋. Mog艂aby tak sta膰 i sta膰, a sytuacja stawa艂aby si臋 coraz bardziej k艂opotliwa. Dla wszystkich.

Z trudem przypomnia艂a sobie twarz Anette Lindsten. Ale przypomnia艂a sobie. Mo偶e teraz by艂a pobita. Mo偶e to dlatego.

Wtargni臋cie do 艣rodka mog艂oby si臋 okaza膰 b艂臋dem nie do naprawienia.

R贸wnie dobrze mog艂oby by膰 jedynym w艂a艣ciwym krokiem. To, co teraz zdecyduje, mo偶e o wszystkim przes膮dzi膰. Przes膮dzi膰 o przysz艂o艣ci.

Podj臋艂a decyzj臋. Schowa艂a odznak臋, kt贸r膮 wci膮偶 jeszcze trzyma艂a w r臋ku, da艂a zna膰 umundurowanej policjantce, a potem odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a do windy.

Zje偶d偶a艂y na d贸艂, 偶adna z nich nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Gdyby chcia艂y, mog艂yby si臋 zaj膮膰 czytaniem napis贸w na 艣cianach. A偶 si臋 na nich roi艂o si臋 od nabazgranych na czerwono i czarno wiadomo艣ci.

Zn贸w zerwa艂 si臋 wiatr. S艂ysza艂a tramwaje jad膮ce przez Citytorget. Masywne domy zdawa艂y si臋 maszerowa膰 w takt. Zajmowa艂y ka偶dy skrawek przestrzeni, miejscami wpycha艂y si臋 a偶 na niebo. Budynki stoj膮ce przy Fastlagsgatan wygl膮da艂y, jakby si臋 ci膮gn臋艂y przez ca艂膮 lini臋 horyzontu.

Niekt贸re, te po drugiej stronie ulicy, ju偶 zburzono. Zosta艂 po nich krater. Domy zbudowane przed czterdziestu laty wreszcie rozebrano i zn贸w - przynajmniej na jaki艣 czas - ukaza艂o si臋 niebo. Dzi艣 by艂o niebieskie, przera藕liwie niebieskie. Wrze艣niowe niebo, kt贸re przez ca艂e lato zbiera艂o kolory, by艂o ju偶 gotowe. Oto ja - s艂ynne skandynawskie niebo.

By艂o ciep艂o. Temperatura jakby dojrza艂a, jakby st臋偶a艂a w powietrzu.

Babie lato, pomy艣la艂a. Tak to si臋 nazywa, cho膰 nadal nie wiem dlaczego. Ile razy mia艂am zamiar to sprawdzi膰. Tym razem to zrobi臋. Jak tylko wr贸c臋 do domu. Sprawdz臋 to.

Dziwnym trafem w艂a艣nie teraz zauwa偶y艂a tabliczk臋 z nazw膮 ulicy, kt贸r膮 wcze艣niej przeje偶d偶a艂y: Brittsommarsgatan2 . M贸j Bo偶e. A samoch贸d zostawi艂y na Allhelgonagatan3 . Tu mo偶na szybko przej艣膰 od jednej pory roku do drugiej. Zreszt膮 脜rstidsgatan4 te偶 jest niedaleko. W okolicy zgromadzono ca艂y czas, wt艂oczono go w okr膮g na p贸艂noc od Kortedala Torg. Ulice adwentu, drugiego dnia 艣wi膮t, Wigilii, kwietnia i czerwca. 

Nie widzia艂a ulicy wrze艣nia, ale by艂y inne: zmierzchu, 艣witu, poranka.

Tutaj ka偶demu mog膮 wybi膰 wszystkie godziny dnia i roku, pomy艣la艂a. Jecha艂a na po艂udnie, w stron臋 innej cywilizacji. Mia艂a wra偶enie, 偶e przekraczaj膮 granic臋.

Na Citytorget bawi艂y si臋 dzieci. Rozmawia艂y po arabsku. Z centrum handlowego wysz艂y kobiety w chustach na g艂owach. Na rogu by艂 sklep z grami. Sprzedawano w nim te偶 warzywa. Naprzeciwko kwiaciarnia. Plac by艂 podzielony na dwie cz臋艣ci: jasn膮, o艣wietlon膮 s艂o艅cem, i ciemn膮, zacienion膮.

- Spotka艂a艣 ju偶 Anette Lindsten? - zapyta艂a Aneta m艂od膮 policjantk臋 siedz膮c膮 na fotelu pasa偶era.

Dziewczyna pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- A kto j膮 widzia艂?

- Masz na my艣li kogo艣 od nas? - zapyta艂a policjantka.

Aneta przytakn臋艂a.

- To znaczy, czy kto艣 si臋 z ni膮 spotka艂?

Aneta kolejny raz skin臋艂a g艂ow膮.

- Z tego co wiem, to nikt.

- Nikt?

- Nigdy nikogo nie wpu艣ci艂a.

- Ale pi臋膰 razy kto艣 dzwoni艂 i zg艂asza艂, 偶e jest bita?

- Tak.

- Czy kto艣 ze zg艂aszaj膮cych si臋 przedstawi艂?

- Nno... par臋 razy tak. S膮siadka. - Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 do Anety. - Ta, z kt贸r膮 rozmawia艂y艣my.

- Tak, wiem.

Min臋艂y fabryki na Gamlestaden. Zbli偶a艂y si臋 do centrum. Ju偶 widzia艂y domy stoj膮ce na obrze偶ach Bagareg氓rden. Zbudowano je dla ludzi z innej cywilizacji. Pi臋kne domy, ka偶dy dla jednej rodziny, mo偶e dw贸ch. Mo偶na si臋 by艂o wok贸艂 nich przechadza膰, cieszy膰 si臋, 偶e w艂a艣nie tutaj si臋 mieszka i 偶e ma si臋 do艣膰 pieni臋dzy, 偶eby sobota trwa艂a ca艂y tydzie艅. Aneta nagle zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, czy w dzielnicy, kt贸r膮 w艂a艣nie opu艣ci艂y, jest ulica soboty. Mo偶e nie. Mo偶e urz臋dnicy miejscy zatrzymali si臋 na czwartku albo poniedzia艂ku. Ulica Poniedzia艂ku. To w艂a艣nie t臋dy przebiega granica. Tam to poniedzia艂ek trwa ca艂y tydzie艅. 

- To si臋 nie mo偶e tak ci膮gn膮膰 - powiedzia艂a Aneta.

- Co zamierzasz zrobi膰?

- Co zamierzam zrobi膰? My艣l臋, 偶e chyba pora zbada膰 miejsce pope艂nienia przest臋pstwa.

- A mo偶na tak?

- Nie znasz przepis贸w? - Aneta szybko odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 m艂odszej kole偶anki. Wygl膮da艂a, jakby j膮 kto艣 zagi膮艂 na egzaminie i obla艂. - To podpada pod oskar偶enie wniesione przez oskar偶yciela publicznego - doda艂a 艂agodniejszym tonem. - Je艣li podejrzewam, 偶e kto艣 jest ofiar膮 przemocy, mog臋 wej艣膰 do domu i sprawdzi膰, jak wygl膮da sytuacja.

- I zrobisz to?

- Czy wejd臋 do domu Lindsten贸w? Mo偶e to ju偶 najwy偶sza pora.

- Ona m贸wi, 偶e teraz mieszka sama.

- Ale m膮偶 j膮 odwiedza?

Dziewczyna wzruszy艂a ramionami.

- Ona nie wspomnia艂a o tym ani s艂owem.

- Ale s膮siedzi nam powiedzieli?

- Jedna s膮siadka m贸wi艂a, 偶e go widzia艂a.

- 呕adnych dzieci? - zapyta艂a Aneta. - Nie maj膮 dzieci?

- Nie.

- W takim razie odwiedzimy go. - Tego drania, doda艂a w my艣lach. Tak w艂a艣nie o nim my艣la艂a. - Tego drania... - wymamrota艂a.

- Co m贸wi艂a艣?

- Odwiedzimy jej m臋偶a - odpowiedzia艂a. Zn贸w odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 m艂odszej kole偶anki i poczu艂a, 偶e si臋 u艣miecha.

Kiedy wchodzi艂a do kamienicy, by艂 ju偶 wiecz贸r. Na klatce unosi艂 si臋 swojski zapach. To jej dom, czy raczej dom, w kt贸rym mieszka, w kt贸rym wynajmuje mieszkanie. Czu艂a, 偶e to jej dom. Dobrze si臋 czu艂a w tej starej mieszcza艅skiej kamienicy przy Sveagatan. W samym centrum. Mog艂a doj艣膰 pieszo prawie wsz臋dzie. Mog艂a te偶 zdecydowa膰, 偶e nie idzie, a potem zmieni膰 zdanie. 

Winda powoli wjecha艂a na g贸r臋. To te偶 lubi艂a. Lubi艂a otwiera膰 drzwi i zbiera膰 listy z drewnianej pod艂ogi. Lubi艂a rzuca膰 kurtk臋 tam, gdzie sta艂a, niedbale zdejmowa膰 buty i patrze膰 na wielk膮 muszl臋, kt贸ra od zawsze stal膮 na komodzie, i na wisz膮c膮 nad ni膮 afryka艅sk膮 mask臋. Lubi艂a przechodzi膰 w skarpetkach do kuchni, wstawia膰 wod臋, parzy膰 herbat臋, czasami si臋ga膰 po piwo czy kieliszek wina. Lubi艂a to.

Lubi艂a samotno艣膰.

Czasami j膮 to przera偶a艂o.

Przecie偶 cz艂owiek nie powinien by膰 sam. Tak s膮dz膮 inni. Kiedy si臋 jest samotnym, to znaczy, 偶e co艣 jest nie tak. Samotno艣ci si臋 nie wybiera. Samotno艣膰 to kara. Wyrok.

Nie. Ona nie zas艂u偶y艂a na 偶adn膮 kar臋. Podoba艂o jej si臋 to, 偶e mo偶e sobie tak siedzie膰 i decydowa膰, czego chce i kiedy.

Siedzia艂a na kuchennym krze艣le, bo mia艂a ochot臋. Woda w czajniku zaczyna艂a si臋 ju偶 gotowa膰. W艂a艣nie mia艂a wsta膰, 偶eby zrobi膰 herbat臋, kiedy zadzwoni艂 telefon.

- Tak?

- Co robisz?

Fredrik Halders, kolega z pracy. Bardzo specyficzny. Mo偶e nie tak jak kiedy艣, ale nadal do艣膰 specyficzny, je艣li go por贸wna膰 z innymi.

Dwa lata temu zgin臋艂a jego by艂a 偶ona. Potr膮ci艂 j膮 pijany kierowca.

Nie my艣l臋 ju偶 o niej jako o swojej eks, powiedzia艂 jaki艣 czas potem. Sprawia艂 przy tym wra偶enie, jakby troch臋 majaczy艂.

Kiedy to si臋 sta艂o, on i Aneta pracowali ze sob膮 ju偶 od jakiego艣 czasu. Potem zacz臋li si臋 spotyka膰. Pozna艂a jego dzieci. Hannesa i Magd臋. One powoli zacz臋艂y akceptowa膰 - tak naprawd臋 akceptowa膰 - jej obecno艣膰 w domu.

Lubi艂a Fredrika. Zacz臋li ze sob膮 rozmawia膰 inaczej ni偶 na pocz膮tku.

Tego te偶 si臋 ba艂a. Dok膮d ich to zaprowadzi? Czy chce wiedzie膰? Czy ma odwag臋, 偶eby sobie to u艣wiadomi膰?

Us艂ysza艂a jego g艂os:

- Co robisz?

- Nic. Dopiero wr贸ci艂am.

- Nie chcia艂aby艣 i艣膰 wieczorem do kina? - Nie da艂 jej odpowiedzie膰, m贸wi艂 dalej: - C贸rka Larrindera chce dorobi膰 jako opiekunka do dzieci. Sama zadzwoni艂a. Bo pyta艂 mnie dzi艣 o to, wi臋c powiedzia艂em, 偶eby si臋 ze mn膮 skontaktowa艂a. - Larrinder od ca艂kiem niedawna pracowa艂 z nimi w wydziale 艣ledczym. - A ona zadzwoni艂a od razu!

- Otwieraj膮 si臋 przed tob膮 ca艂kiem nowe mo偶liwo艣ci.

- No nie? I prowadz膮 do kina.

Kino by艂o sto metr贸w od jej domu. Spojrza艂a na swoje stopy. Wygl膮da艂y na sp艂aszczone, jakby kto艣 je przygni贸t艂 pras膮. Widzia艂a fili偶ank臋 herbaty czekaj膮c膮 na ni膮 na blacie. Oczyma wyobra藕ni

widzia艂a 艂贸偶ko i ksi膮偶k臋. Widzia艂a siebie, pewnie ju偶 za chwil臋 zapadaj膮c膮 w sen.

- Fredrik, dzisiaj nie dam rady. Jestem wyko艅czona.

- To ostatnia szansa.

- Dzisiaj? Dzisiaj jest ostatnia szansa?

- Tak.

- K艂amiesz.

- Tak.

- Bien, w takim razie jutro wieczorem. Ju偶 dzi艣 przygotuj臋 si臋 mentalnie, 偶eby jutro si臋 uda艂o. 

- Okej.

- Na pewno okej?

- Jasne, 偶e tak. A co, do cho... a jak my艣lisz? Co robi艂a艣 po po艂udniu?

- By艂am w Kortedala. Facet podejrzany o bicie 偶ony.

- Tacy s膮 najgorsi. Z艂apa艂a艣 go?

- Nie.

- Nie mieli艣cie zg艂oszenia?

- Nie od 偶ony. I jak si臋 okaza艂o - od s膮siad贸w te偶 nie. Ale to ju偶 pi膮ty raz.

- I jak wygl膮da艂a? - zapyta艂 Halders. - By艂o bardzo 藕le?

- Pytasz o obra偶enia? Nie widzia艂am jej. Chocia偶 pr贸bowa艂am.

- Trzeba by艂o jako艣 wej艣膰.

- My艣la艂am o tym, kiedy stamt膮d odje偶d偶a艂am. Nie mog艂am przesta膰 o tym my艣le膰.

- Potrzebujesz kogo艣 do pomocy?

- Tak.

- Jutro? - zaproponowa艂 Halders.

- Jutro nie dam rady. Musz臋 si臋 zaj膮膰 kradzie偶ami w kawiarniach w H枚gsbo.

- To daj zna膰, b臋d臋 w gotowo艣ci.

- Dzi臋ki, Fredrik.

- A teraz porz膮dnie odpocznij i przygotuj si臋 mentalnie na jutro, dziewczynko.

- Bonsoir, Fredrik. 

Z u艣miechem od艂o偶y艂a s艂uchawk臋. Zaparzy艂a herbat臋. Posz艂a do salonu i w艂膮czy艂a p艂yt臋. Usiad艂a na sofie. Czu艂a, jak jej stopy wracaj膮 do dawnego kszta艂tu. S艂ucha艂a zwiewnego pustynnego bluesa Alego Farki Tour茅go. Przywodzi艂 jej na my艣l Burkina Faso.

Wsta艂a i zmieni艂a p艂yt臋. W艂膮czy艂a Gabina Dabir茅go - wielkiego muzyka z Burkina Faso. Wybra艂a Kont么m茅, jego album z 1990 roku. To jej muzyka. Jej kraj. Nie ten kraj, w kt贸rym si臋 urodzi艂a i w kt贸rym 偶yje. Jej kraj. 

Kont么m茅 to wizerunek boga, kt贸ry mo偶na znale藕膰 w ka偶dym domu w Burkina Faso. U niej wisia艂 w holu, nad komod膮. Symbolizowa艂 duchy przodk贸w, 艣wiat艂o przewodnie rodziny i wszystkich ludzi.

艢wiat艂o, pomy艣la艂a. Kont么m茅 roz艣wietla drog臋. Jeste艣my mu wdzi臋czni za to, kim jeste艣my teraz i kim b臋dziemy w przysz艂o艣ci. Kont么m茅 nam pomaga, gdy ni膰 losu rozwija si臋 na naszej drodze.

Tak. Wierzy艂a w to. Mia艂a to we krwi. Tak w艂a艣nie powinno by膰.

G膮bin Dabir茅 艣piewa艂 Siza, wyznawa艂 swoj膮 prawd臋: 

Prawda, powiedz mi prawd臋


Bo nasze dzieci, nasi starcy, nasi m臋drcy


I sama natura


Nie znaj膮 z艂a


Prawda uwalnia od brzydoty niewinno艣ci.


Urodzi艂a si臋 w G枚teborgu. Jej rodzice pochodzili z G贸rnej Wolty, kt贸r膮 w 1984 roku przemianowano na Burkina Faso. Kraj pozosta艂 jednak taki sam - skrajnie ubogi, wietrzny, jak muzyka, kt贸rej przed chwil膮 s艂ucha艂a, kraj sawann, kt贸re zmieni艂y si臋 w pustyni臋, i wody, kt贸rej nie by艂o. Burkina Faso przecinaj膮 trzy du偶e rzeki p艂yn膮ce na po艂udnie: Mouhun, Nazinon i Nakambe. Dawniej nazywano je inaczej - Czarn膮, Czerwon膮 i Bia艂膮 Wolt膮 - ale wody by艂o w nich nadal tyle

samo. Podczas suszy owiewane p贸艂nocnym wiatrem, harmattanem, sawanny zmienia艂y si臋 w pustynie. Rzeki wysch艂y. To od nich pochodzi艂a dawna nazwa kraju. Kiedy艣 Anecie wydawa艂o si臋, 偶e nazwa odkurzacz te偶 pochodzi stamt膮d. Zapyta艂a o to nawet tat臋.

Ten kraj nie mia艂 szcz臋艣cia.

Sucha Wolta. Biedna Wolta. Chora Wolta. Wolta Pe艂na Przemocy. Niebezpieczna Wolta.

Jej rodzice przyjechali do Szwecji w latach sze艣膰dziesi膮tych, kilka lat po tym, jak ich kraj odzyska艂 niepodleg艂o艣膰. Uciekali przed prze艣ladowaniami.

Jej tata siedzia艂 jaki艣 czas wwiezieniu.

R贸wnie dobrze m贸g艂 zosta膰 skazany na 艣mier膰. R贸wnie dobrze. Czasami by艂o to tylko kwesti膮 szcz臋艣cia. Rodzice wywodzili si臋 z ludu Mossi, kt贸ry stanowi艂 wi臋kszo艣膰. Ale nikogo to nie obchodzi艂o. Pierwszemu prezydentowi kraju, Maurice'owi Yam茅ogo, przyw贸dcy Union D茅mocratique Voltaique, coraz dalej by艂o do d茅mocratique, a coraz bli偶ej do rz膮d贸w autorytarnych. Zdelegalizowa艂 partie opozycyjne, a potem, w roku 1966, sam zosta艂 obalony, kiedy wojsko dokona艂o puczu. 

I tak dalej, i tak dalej. Ponura spirala si臋 rozwija艂a. Katastrofalna susza, katastrofalna polityka. Kl臋ska g艂odu, wymar艂e byd艂o. Demonstracje, strajki. Pucze. Egzekucje, coraz wi臋cej egzekucji.

Dawna kolonia francuska po dawnych czasach odziedziczy艂a groz臋 i mordy Dokonywano ich na Francuzach ju偶 od ko艅ca dziewi臋tnastego wieku. I cho膰 Francuz贸w ju偶 tam nie by艂o, pozosta艂 po nich j臋zyk. Afryka艅czycy, z kt贸rych ust p艂yn臋艂a francuska mowa, uznana za j臋zyk oficjalny.

Aneta nauczy艂a si臋 francuskiego jako dziecko, tu, w G枚teborgu. By艂a jedynaczk膮. Kiedy ju偶 by艂a doros艂a i od dawna by艂a policjantk膮, jej rodzice zdecydowali si臋 wr贸ci膰 do Wagadugu, stolicy Burkina Faso.

Dla Anety by艂o oczywiste, 偶e zostanie w kraju, w kt贸rym si臋 urodzi艂a, ale rozumia艂a, dlaczego rodzice chcieli wr贸ci膰 tam, gdzie si臋 urodzili, zanim b臋dzie za p贸藕no.

W艂a艣ciwie ju偶 by艂o prawie za p贸藕no. Mama zmar艂a po dw贸ch miesi膮cach. Pochowano j膮 w wypalonej czerwonej ziemi na p贸艂nocnych obrze偶ach miasta. Podczas pogrzebu Aneta widzia艂a napieraj膮c膮 ze wszystkich stron pustyni臋. Rozci膮ga艂a si臋 na milionach metr贸w kwadratowych. Pomy艣la艂a wtedy, 偶e w tym pustynnym kraju 偶yje dwana艣cie milion贸w ludzi, niewiele wi臋cej ni偶 w pustynnej, cho膰 inaczej, Szwecji. Tutaj ludzie s膮 czarni, niewiarygodnie czarni. A ubrania maj膮 bia艂e, niewiarygodnie bia艂e.

Jej tata bardzo d艂ugo si臋 zastanawia艂, czy to nie ich powr贸t przyczyni艂 si臋, cho膰by po艣rednio, do jej 艣mierci.

Zosta艂a z nim w Wagadugu tak d艂ugo, jak chcia艂. Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami chodzi艂a po ulicach, na kt贸rych mog艂a przecie偶 sp臋dzi膰 ca艂e 偶ycie, a na kt贸re wraca艂a jako obca. Wagadugu mia艂o mniej wi臋cej tylu mieszka艅c贸w co G枚teborg.

Wygl膮da艂a jak wszyscy. By艂a niewiarygodnie czarna i nosi艂a niewiarygodnie bia艂e ubrania. Potrafi艂a si臋 porozumie膰 po francusku, przynajmniej z tymi, kt贸rzy sko艅czyli szko艂臋. Z innymi mog艂a si臋 jako tako dogada膰 w mor茅. I czasem to robi艂a.

Nie zwracaj膮c niczyjej uwagi, mog艂a tak i艣膰 i i艣膰, a偶 do przedmie艣膰, a偶 do pustyni, kt贸ra atakowa艂a miasto wiatrem, harmattanem. Czu艂a go, siedz膮c w domu taty. W okr膮g艂ej chacie, kt贸ra w promieniach s艂o艅ca wygl膮da艂a na bia艂膮, niewiarygodnie bia艂膮. S艂o艅ce i niebo te偶 by艂y bia艂e.

Us艂ysza艂a wiatr, szwedzki wiatr. Brzmia艂 bardziej kr膮g艂e, mi臋kko, ch艂odniej. Ale na dworze nie by艂o zimno. By艂o babie lato. W艂a艣nie. Podesz艂a do rega艂u stoj膮cego przy 艣cianie w g艂臋bi pokoju i si臋gn臋艂a po leksykon. Nazwa babie lato nawi膮zuje do p贸藕nej kobiecej mi艂o艣ci.

Zadowolona od艂o偶y艂a opas艂y tom na p贸艂k臋. Posz艂a do 艂azienki, rozebra艂a si臋 i odkr臋ci艂a ciep艂膮 wod臋. Powoli u艂o偶y艂a si臋 w wannie. W domu by艂o bardzo cicho. W pokoju zadzwoni艂 telefon, w艂膮czy艂a si臋 automatyczna sekretarka. Nie s艂ysza艂a g艂osu, tylko przyjemny dla ucha pomruk. Zamkn臋艂a oczy i poczu艂a, 偶e jej cia艂o unosi si臋 w gor膮cej wodzie. My艣la艂a o ciep艂ym wietrze i o luksusie, jakim jest pe艂na wody wanna. Mimo woli w艂a艣nie to przysz艂o jej do g艂owy. Spr贸bowa艂a odegna膰 my艣l o wodzie i luksusie.

Na kilka sekund zobaczy艂a twarz kobiety. I drzwi. Najpierw si臋 otworzy艂y, potem zamkn臋艂y. 艢wiat艂o zmierzchu. Po艂yskuj膮ce w nim oczy. Po chwili znikn臋艂y. Oczy pe艂ne strachu.

Wci膮偶 zaciska艂a powieki. Teraz widzia艂a wod臋, jakby p艂yn臋艂a pod powierzchni膮, unoszona przez pr膮d, przez morski wiatr.

 


 


 


 


 


 


 


 


3.



Winter jecha艂 rowerem na zach贸d, przez Vasagatan. Ju偶 tysi臋czny raz, mo偶e wi臋cej ni偶 tysi臋czny. Powinien naoliwi膰 艂a艅cuch i dopompowa膰 przednie ko艂o.

Kawiarnie przy bulwarze by艂y otwarte. Kiedy艣 gdzie艣 przeczyta艂, 偶e na tej ulicy jest najwi臋cej kawiar艅 w Szwecji. Prawdopodobnie r贸wnie偶 w ca艂ej Europie P贸艂nocnej. Cz臋sto si臋 u偶ywa tego okre艣lenia. Czasami, na przyk艂ad teraz, si臋 nad tym zastanawia艂. Gdzie przebiega granica Europy P贸艂nocnej? Na wysoko艣ci M眉nster? Antwerpii? Warszawy? Rozbawi艂y go te rozwa偶ania. Mo偶e na wysoko艣ci G枚teborga.

Tak czy inaczej, kawiarni by艂o tu sporo. W ogr贸dkach siedzia艂y setki ludzi.

W zesz艂ym roku rozegra艂a si臋 tu wojna, w艂a艣nie tu, na tym spokojnym bulwarze, kt贸rym teraz jecha艂.

Kto艣 postrzeli艂 m艂odego m臋偶czyzn臋 w plecy, niemal 艣miertelnie. Nie wiadomo by艂o, czy wcze艣niej pr贸bowa艂 uderzy膰 rannego policjanta kamieniem wyrwanym z bruku w g艂ow臋, czy nie. Poprzedniego wieczoru bojowo usposobieni demonstranci starli si臋 z bojowo usposobionymi policjantami. Sta艂 wtedy na balkonie i obserwowa艂. Kr臋ci艂o mu si臋 w g艂owie, mia艂 md艂o艣ci. Vasaplatsen zmieni艂o si臋 w obl臋偶on膮 twierdz臋.

Najci臋偶sza bitwa w Europie P贸艂nocnej.

W tamten czarny weekend w G枚teborgu byli przedstawiciele UE. Przyjechali na szczyt. Ca艂a Europa przys艂a艂a swoich reprezentant贸w. By艂 te偶 prezydent USA.

Byli te偶 tacy, kt贸rzy nie chcieli 偶adnej reprezentacji.

Wszyscy byli ofiarami, ka偶dy na sw贸j spos贸b. M艂odzi demonstranci, ci, kt贸rzy rzucali kamieniami i walczyli. Ci, kt贸rzy stali obok. Ci, kt贸rzy chcieli tylko porozmawia膰, mo偶e przemaszerowa膰 po swoje prawa.

Policjanci, ci mi臋kcy i ci twardzi, ci wystraszeni i ci szaleni, chorobliwi fani si艂owni, faszy艣ci, socjali艣ci, umiarkowani. Pacyfi艣ci. Komandosi. Te偶 byli ofiarami. Niekt贸rzy z nich p艂akali w g艂臋bi duszy jak dzieci.

Policja nie potrafi艂a im zapewni膰 pomocy psychologicznej.

Hanne 脰stergaard pracowa艂a po godzinach, bezustannie. By艂a pastorem, pracowa艂a dla policji na p贸艂 etatu. Ale taki wymiar godzin to ju偶 prze偶ytek. W dzisiejszym 艣wiecie sumienia i targane rozterkami dusze policjant贸w potrzebuj膮 wi臋cej ni偶 p贸艂etatowej pomocy.

Najgorsze by艂o ca艂e to planowanie przed szczytem. Albo raczej jego brak. Nie, do cholery, nie chcia艂 teraz o tym my艣le膰. Nikt nie chcia艂 ju偶 o tym my艣le膰 ani tym bardziej rozmawia膰.

Tydzie艅 p贸藕niej Halders omal nie da艂 w szcz臋k臋 policjantowi z oddzia艂u prewencyjnego. W艂asnemu koledze po fachu. Zaskoczy艂 tym wszystkich, ale nie jego. W g艂臋bi duszy Halders od zawsze by艂 socjalist膮. Gdybym tam wtedy by艂, tobym, kurwa, maszerowa艂 razem z tymi dzieciakami, powiedzia艂. I dosta艂by艣 kulk臋 w g艂ow臋, odpowiedzia艂 mu Bergenhem. Tobym dosta艂, powiedzia艂 Halders. Przecie偶 wiadomo, 偶e sami dla siebie mo偶emy stanowi膰 zagro偶enie. Sytuacja by艂a trudna, stwierdzi艂 Ringmar. A dlaczego? - zapyta艂 Halders. W kt贸rym momencie zrobi艂a si臋 trudna? Kiedy nasi szturmowali szko艂臋 Hvitfeldska i kazali czternastolatkom le偶e膰 nago na kamiennej pod艂odze? Gdzie to by艂o? W Buenos Aires? W Santiago? W Montevideo? Nie, w G贸te-kurwa-borgu! Szturmowali, bo byli do tego zmuszeni, wtr膮ci艂a Aneta. Niewielu z nich tego chcia艂o. No to dlaczego to, kurwa, zrobili? - zapyta艂 Halders. Tylko po to, 偶eby zaprowadzi膰 porz膮dek? Wysoki s膮dzie, musia艂em zaprowadzi膰 porz膮dek. Czy to nie brzmi znajomo? Halders rozejrza艂 si臋 po pokoju. Nie wszyscy

zaprowadzaj膮 porz膮dek, odpowiedzia艂a Aneta. Podczas demonstracji na J盲rntorget wycofali oddzia艂y prewencyjne.

Na d艂u偶sz膮 chwil臋 zapad艂a cisza. Za oknami panowa艂o cudowne lato. Winter marzy艂 o wyprawie nad morze. Beznadzieja, do kurwy n臋dzy - tak podsumowa艂 straszne wydarzenia minionego tygodnia. A potem prawie wszyscy porozje偶d偶ali si臋 na urlopy, w stron臋 morza i nieba.

Winter jecha艂 przez Heden, przez boiska. My艣la艂 o morzu i o niebie rozpi臋tym niczym 偶agiel nad zatok膮, nad kt贸r膮 by膰 mo偶e si臋 przeprowadzi. Nad kt贸r膮 zacznie nowe, inne 偶ycie. Tak. Mo偶e to ju偶 najwy偶sza pora. Nowy rozdzia艂 w 偶yciu.

Rozmawiali o tym w samochodzie. Elsa spa艂a na tylnym siedzeniu. S艂o艅ce by艂o ju偶 w drodze do innych miejsc. Angela przez chwil臋 prowadzi艂a jedn膮 r臋k膮, drug膮 obejmowa艂a go za szyj臋.

- Czy to przypadkiem nie jest niebezpieczne? - zapyta艂.

- Mnie nie pytaj. To ty jeste艣 policjantem.

- Czy to dobra decyzja?

Zrozumia艂a, o co mu chodzi.

- Nie podj臋li艣my jeszcze 偶adnych krok贸w - odpowiedzia艂a.

- To tylko dzia艂ka.

- Tak, nie ma si臋 czym przejmowa膰.

- Mamy przecie偶 艂adne mieszkanie.

- Nad zatok膮 te偶 jest 艂adnie.

- No tak - przyzna艂. - Jest 艂adnie.

- Jest cudownie.

Komenda przyj臋艂a go z otwartymi ramionami. Fasada budynku wygl膮da艂a zach臋caj膮co, jak zawsze. Przy wej艣ciu unosi艂 si臋 ten sam zapach co zwykle. To, ile razy go przebuduj膮, nie ma wi臋kszego znaczenia, pomy艣la艂 i skin膮艂 g艂ow膮 recepcjonistce. Ona te偶 kiwn臋艂a g艂ow膮. Do niego, ale r贸wnie偶 do kogo艣, kto sta艂 za nim. Otworzy艂a okienko.

- Kto艣 na pana czeka - powiedzia艂a, wskazuj膮c na kogo艣.

Winter si臋 odwr贸ci艂 i zobaczy艂 kobiet臋. Siedzia艂a na obitej sztuczn膮 sk贸r膮 sofie. Kiedy zacz臋艂a si臋 podnosi膰, dostrzeg艂 jej profil odbity w szklanej gablocie. Dow贸dztwo komendy kaza艂o w niej umie艣ci膰 policyjne czapki i kaski z ca艂ego 艣wiata. Na znak przekraczaj膮cej granice pa艅stw przyja藕ni mi臋dzy policjantami. By艂o tam te偶 kilka pa艂ek. Zapewne mia艂y umocni膰 t臋 przyja藕艅. Dok艂adnie tak kiedy艣 powiedzia艂. Wtedy, gdy wkr贸tce po tym, jak gablota tu stan臋艂a, mija艂 j膮 z Ringmarem. Ringmar stwierdzi艂, 偶e wed艂ug niego najfajniejszy jest he艂m tropikalny z W艂och. Za艂o偶臋 si臋, 偶e z Abisynii, odpar艂 Winter. Ten daszek idealnie os艂ania艂 ich przed s艂o艅cem, kiedy wyrzynali tamtejsz膮 ludno艣膰. 

Kobieta by艂a w jego wieku. Jej w艂osy, mimo 偶e ciemne, po艂yskiwa艂y jasno. Mo偶e zja艣nia艂y od s艂o艅ca. Mia艂a szerok膮 twarz i du偶e oczy. Mia艂 wra偶enie, 偶e ju偶 kiedy艣 je widzia艂, ale musia艂o to by膰 dawno. Mia艂a na sobie d偶insy, sportowy sweter, kt贸ry wygl膮da艂 na drogi, i kr贸tki 偶akiet. Wreszcie j膮 rozpozna艂.

Wyci膮gn膮艂 d艂o艅.

- Chyba si臋 ju偶 kiedy艣 spotkali艣my - powiedzia艂.

Odwzajemni艂a u艣cisk. D艂o艅 mia艂a such膮 i ciep艂膮. Popatrzy艂a mu prosto w oczy. Pami臋ta艂 to spojrzenie.

- Johanna Osvald. Z Dons枚.

- No tak.

Usiedli w jego pokoju. Wci膮偶 pachnia艂o latem - zamkni臋tym pokojem i suchym powietrzem. Na biurku le偶a艂y papiery sprzed wakacji. Nad nimi te偶 unosi艂 si臋 zapach, zapach 艣mierci.

Odk膮d si臋 sta艂o... to, nie mia艂 ochoty przegl膮da膰 tej przekl臋tej sterty.

Chcia艂 zapomnie膰, ale nie potrafi艂. Wiedzia艂, 偶e musi si臋 uczy膰 na b艂臋dach, na w艂asnych b艂臋dach, ale to by艂o bolesne do艣wiadczenie, bole艣niejsze ni偶 wszystkie inne.

B臋dzie musia艂 poprosi膰 M枚llerstr枚ma, 偶eby zabra艂 te papiery do piwnicy.

Popatrzy艂 na Johann臋 Osvald. Kiedy szli do jego biura, nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem, jakby chcia艂a z tym zaczeka膰, a偶 zostan膮 sami.

Musia艂o up艂yn膮膰 ze dwadzie艣cia lat.

Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nic o niej nie wie. Nic poza tym, 偶e ma znami臋 w lewej pachwinie. A mo偶e w prawej. I 偶e raz ugryz艂a go w warg臋. I 偶e czu艂, 偶e 艣wiat wiruje, kiedy siada艂a na nim i porusza艂a si臋 coraz szybciej, a偶 wreszcie w tym samym momencie co on eksplodowa艂a. A potem, w kulminacyjnej chwili, zrzuci艂 j膮 z siebie.

艢wiat wci膮偶 wirowa艂. Ona si臋 艣mia艂a. A potem nurkowali w morzu, jak zawsze. P贸藕niej odp艂yn膮艂 艂贸dk膮 na wysp臋, na kt贸rej mieszka艂. Sp臋dzili ze sob膮 lato. Nawet nieca艂e. Miesi膮c. Niewiele zd膮偶y艂 si臋 o niej dowiedzie膰. Ca艂y ten romans by艂 swoist膮 tajemnic膮. Czasami mia艂 wra偶enie, 偶e to by艂 tylko sen.

To w pewnym sensie kwintesencja m艂odo艣ci, pomy艣la艂.

Wy艣nione tajemnice. A jednak to nie by艂 tylko sen. Przecie偶 siedzi teraz w jego biurze. Od tamtego lata nie widzia艂 jej ani razu. To te偶 tajemnica. I wtedy zacz臋艂a m贸wi膰.

- Pami臋tasz mnie, Eriku?

- Tak, kiedy tylko si臋 przedstawi艂a艣, od razu sobie przypomnia艂em.

Widzia艂, 偶e chcia艂a jeszcze co艣 doda膰, ale zamilk艂a. Zacz臋艂a od nowa.

- Pami臋tasz, jak rozmawiali艣my o moim dziadku?

- Tak...

Tak. Pami臋tam histori臋 jej dziadka. Pami臋tam nawet, jak si臋 nazywa艂.

- John - powiedzia艂. - John Osvald.

- Rzeczywi艣cie pami臋tasz.

- Ty si臋 nazywasz ca艂kiem podobnie.

Nie rozbawi艂o jej to. Nigdy si臋 nie u艣miecha艂a. To te偶 sobie przypomnia艂. Ten wyraz twarzy.

- A pami臋tasz, 偶e zagin膮艂 podczas wojny?

- Tak.

- Naprawd臋 pami臋tasz czy tylko tak m贸wisz?

- Naprawd臋. Podczas wojny tw贸j dziadek musia艂 si臋 ukry膰 w jakim艣 porcie w Anglii. Opowiada艂a艣 mi o tym. I o tym, 偶e potem zagin膮艂 na morzu. Wracaj膮c z tego po艂owu... z Anglii.

- Ze Szkocji. To by艂a Szkocja. Najpierw musieli si臋 schroni膰 w Aberdeen.

- Aha.

- M贸j tata nie mia艂 nawet roku, kiedy dziadek wyp艂yn膮艂 po raz ostatni. W 1939 roku.

Winter si臋 nie odzywa艂. To te偶 sobie przypomnia艂. I jej 艂z臋. Spad艂a mu na rami臋, pali艂a go w sk贸r臋. Czy tak w艂a艣nie by艂o? Tak. Czu艂, jak p艂aka艂a. Opowiada艂a mu to dawno temu, ale i teraz ten temat wywo艂ywa艂 艂zy. Mo偶e to by艂y przede wszystkim 艂zy jej taty. Rozumia艂 to, ale chyba nie do ko艅ca, przynajmniej nie wtedy. Gdyby us艂ysza艂 to teraz, by艂oby inaczej. Teraz by艂 ju偶 kim艣 innym.

- A brat mojego taty jeszcze si臋 nie urodzi艂. Przyszed艂 na 艣wiat dopiero trzy miesi膮ce po ostatniej wyprawie dziadka.

Brat. O tym zapomnia艂. Nie by艂o wtedy mowy o bracie.

- Zmar艂 na krzywic臋, kiedy mia艂 cztery lata - doda艂a Johanna. - M贸wi臋 o wujku.

Nagle otworzy艂a ma艂y plecak i wyci膮gn臋艂a list. Trzyma艂a go w podniesionej d艂oni, jakby na co艣 czeka艂a. Z dystansem, jakby nie chcia艂a z nim mie膰 nic wsp贸lnego. Winter widzia艂 to ju偶 wiele razy. Listy, kt贸re zjawia艂y si臋 niczym obce ptaki, czarne ptaki. Listy z wie艣ciami, na kt贸re nikt nie czeka艂. Czasami adresaci zjawiali si臋 u niego wraz z nimi. Ale kto powiedzia艂, 偶e on je ch臋tnie przyjmie?

- Co to jest? - zapyta艂.

- List.

- Widz臋 - odpowiedzia艂 z u艣miechem. Johanna chyba go odwzajemni艂a. A mo偶e to tylko gra 艣wiat艂a. Przeskakiwa艂o po pokoju to

tu, to tam. Babie lato w艂a艣nie zaczyna艂o si臋 niepokoi膰 o swoj膮 przysz艂o艣膰.

- Wtedy przyszed艂 stamt膮d list - wyja艣ni艂a. - Ten list.

- Stamt膮d? Ze Szkocji?

Przytakn臋艂a, pochyli艂a si臋 do przodu i po艂o偶y艂a przed nim kopert臋.

- Ze stemplem pocztowym z Inverness.

- Aha.

- Na odwrocie nie ma nadawcy

- A list jest podpisany?

- Nie. Otw贸rz, to zobaczysz.

- Ale chyba nie ma w nim bia艂ego proszku, co?

Chyba nieznacznie si臋 u艣miechn臋艂a.

Wyci膮gn膮艂 list z koperty. Cienki tani papier w linie. Wygl膮da艂, jakby go wyrwano ze zwyk艂ego notatnika. Dwie linijki tekstu, drukowanymi literami po angielsku.

THINGS ARE NOT WHAT THEY LOOK LUCE.

JOHN OSVALD IS NOT WHAT HE SEEMS TO BE.

Winter spojrza艂 na kopert臋. Znaczek z brytyjskim monarch膮. Stempel i adres:

OSWALD FAMILY

GOTHENBURGH ARCHIPELAGO

SWEDEN

- Doszed艂 do was - powiedzia艂. - Przeby艂 ca艂膮 drog臋, a偶 na szkiery.

- Widocznie na poczcie trafi艂 na rozgarni臋tych urz臋dnik贸w.

- Nazwisko jest 藕le zapisane.

- Zangielszczone.

Winter przeczyta艂 jeszcze raz: Sprawy maj膮 si臋 inaczej, ni偶 si臋 wydaje. Racja, sam doskonale o tym wiedzia艂.

Brzmia艂o to niemal jak podsumowanie jego zdania na temat pracy 艣ledczego. John Oswald nie jest tym, kim si臋 wydaje. Kim si臋 wydaje.

Wydaje si臋, 偶e ju偶 nie 偶yje. Wi臋c nie zgin膮艂?

- Nigdy oficjalnie nie potwierdzili艣my zgonu - powiedzia艂a Johanna, zanim zd膮偶y艂 zapyta膰. - Przynajmniej nikt z rodziny tego nie zrobi艂.

- Ale urz臋dowo go potwierdzono?

- Tak.

- Ale my艣licie...

- A co mamy my艣le膰? - przerwa艂a mu. - Mamy nadziej臋, zawsze mieli艣my... ale 艂贸d藕 zaton臋艂a gdzie艣 na Morzu P贸艂nocnym. Z tego co wiem, nikogo nie odnaleziono.

- Z tego co wiesz?

- Przecie偶 by艂a wojna. Nie mogli przeprowadzi膰 poszukiwa艅 w normalnych, bezpiecznych warunkach, 偶e tak powiem. Ale nie... ale ani babcia, ani tata nigdy nie dostali wiadomo艣ci, 偶e dziadek 偶yje. Ani 偶e odnaleziono kogo艣 z pozosta艂ych cz艂onk贸w za艂ogi.

- Kiedy to si臋 sta艂o?

- Ten wypadek?

- Tak.

- Nied艂ugo po tym... po tym, jak musieli szuka膰 schronienia. Po tym, jak mimo min przedostali si臋 jako艣 na wybrze偶e Szkocji. Przecie偶 wojna ju偶 si臋 zacz臋艂a. 艁贸d藕 zagin臋艂a w 1940 roku. Wiosn膮.

- Ile lat mia艂 wtedy tw贸j dziadek?

- Dwadzie艣cia jeden.

- Dwadzie艣cia jeden? I ju偶 mia艂 dwuletniego syna?

- W tej rodzinie wszyscy wcze艣nie bior膮 艣luby i wcze艣nie rodz膮 im si臋 dzieci. M贸j tata mia艂 dwadzie艣cia dwa lata, kiedy si臋 urodzi艂am.

Winter policzy艂 w my艣lach.

- Jeste艣 z 1960 roku?

- Tak.

- Ja te偶.

- Wiem. Rozmawiali艣my wtedy o tym. Nie pami臋tasz?

- Nie.

Zamilk艂a.

- To ja przerwa艂am ten 艂a艅cuch - powiedzia艂a po chwili.

- Prosz臋?

- 艢lub i dzieci w m艂odym wieku. Przerwa艂am to.

- Nie wiedzia艂em.

- Nie wysz艂am za m膮偶 i nie urodzi艂am dzieci.

Winter zauwa偶y艂, 偶e u偶y艂a czasu przesz艂ego. Ale wygl膮da艂a na mniej ni偶 czterdzie艣ci dwa lata. W dzisiejszych czasach nawet starsze kobiety rodz膮 dzieci. Nie mam poj臋cia, jak teraz 偶yje.

- A jak si臋 miewa twoja... mama?

- Nie 偶yje. Umar艂a trzy lata temu.

- Przykro mi.

- Mnie te偶.

Uciek艂a wzrokiem w stron臋 okna. Rozpozna艂 to spojrzenie. Z profilu wygl膮da艂a jak tamta m艂oda dziewczyna siedz膮ca w s艂o艅cu, na kamieniach.

- Kiedy dostali艣cie ten list? - zapyta艂, podnosz膮c kopert臋. Pomy艣la艂, 偶e w艂a艣nie zostawi艂 na niej odciski palc贸w. Doda艂 je do setek innych odcisk贸w, pochodz膮cych z obu stron Morza P贸艂nocnego.

- Dwa tygodnie temu.

- Czemu przysz艂a艣 z tym do mnie?

I czego w艂a艣ciwie ode mnie oczekujesz, doda艂 w my艣lach.

- M贸j tata pojecha艂 tam dziesi臋膰 dni temu. A mo偶e dziewi臋膰. Do Inverness.

- Po co?

- Po co? Tak trudno si臋 domy艣li膰? By艂 zdenerwowany. To oczywiste. Chcia艂 si臋 dowiedzie膰. - Popatrzy艂a na niego. - Wzi膮艂 ze sob膮 kopi臋 listu i koperty.

I co chcia艂 tam znale藕膰? - pomy艣la艂 Winter. Nadawc臋?

- To nie pierwszy raz - doda艂a Johanna. - On... my... pr贸bowali艣my przecie偶 szuka膰, ale donik膮d nas to nie zaprowadzi艂o.

- Ale jak m贸g艂by znale藕膰 jakikolwiek nowy 艣lad tylko na podstawie tego?

Nie odpowiedzia艂a, nie od razu. Widzia艂, 偶e wa偶y s艂owa. By艂 przyzwyczajony do takiego widoku. Czasami wr臋cz widzia艂 s艂owa, kt贸re kto艣 mia艂 wypowiedzie膰, ale nie teraz. Johanna spogl膮da艂a to na niego, to w okno.

- My艣l臋, 偶e... 偶e dosta艂 kolejn膮 wiadomo艣膰 - powiedzia艂a, nie patrz膮c na niego. - Mo偶e kto艣 do niego zadzwoni艂.

- Tak powiedzia艂?

- Nie, tak mi si臋 wydaje. - Spojrza艂a na list. Winter od艂o偶y艂 go ju偶 na biurko. - Chodzi艂o o co艣 wi臋cej ni偶 te dwa zdania.

- Dlaczego tak ci si臋 wydaje?

- To przez t臋 jego decyzj臋. Kiedy dostali艣my list, nie zareagowa艂 jako艣 szczeg贸lnie. To znaczy zdenerwowa艂 si臋, naturalnie, ale nic ponadto. Wszyscy si臋 zdenerwowali艣my. A potem... nagle... stwierdzi艂, 偶e jedzie. Natychmiast. I pojecha艂.

- I to by艂o dziesi臋膰 dni temu?

- Tak.

- I uda艂o mu si臋 co艣 znale藕膰?

Johanna Osvald spojrza艂a na niego.

- Odezwa艂 si臋 do mnie trzy razy. Ostatnio przed czterema dniami.

- Tak?

- Powiedzia艂, 偶e ma si臋 z kim艣 spotka膰.

- Z kim?

- Nie powiedzia艂. Ale mia艂 si臋 odezwa膰 po spotkaniu. Jak tylko si臋 dowie czego艣 wi臋cej. - Johanna pochyli艂a si臋 do przodu. - W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o... prawie podniecenie.

- I jak posz艂o?

- M贸wi艂am przecie偶, 偶e wtedy rozmawia艂am z nim po raz ostatni. Potem ju偶 si臋 nie odezwa艂. - Winter zauwa偶y艂 w jej oczach strach. - Od tamtej pory nie da艂 znaku 偶ycia. Dlatego przysz艂am. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

4. 


Aneta kolejny raz wybra艂a si臋 do Kortedala. Dzie艅 by艂 deszczowy, nagle zrobi艂o si臋 zimniej ni偶 wczesn膮 wiosn膮. Mo偶e nadesz艂a ju偶 jesie艅.

Zwaliste domy przy Bef盲lsgatan i Bev盲ringsgatan zdawa艂y si臋 maszerowa膰 czy te偶 unosi膰 w dal we mgle. Wygl膮daj膮 jak kamienny okr臋t wojenny, pomy艣la艂a. To jak 偶ywy obraz, jak film.

Nagle przysz艂a jej na my艣l piosenka Pink Floyd Another Brick in the Wall. Mury otacza艂y mieszkaj膮cych tu ludzi, spycha艂y ich w mg艂臋. 

We don't need no education.


Ale tego akurat potrzebuje ka偶dy. Wykszta艂cenia. J臋zyka. Umiej臋tno艣ci komunikowania si臋, pomy艣la艂a.

Zaparkowa艂a w jednej z uliczek nosz膮cej nazw臋 miesi膮ca, mo偶e wiosennego, mo偶e jesiennego. Nigdzie nie by艂o wida膰 tabliczki. Podesz艂a do muru, za nim mieszka艂a Anette Lindsten. To nazwisko zdawa艂o si臋 w jaki艣 spos贸b pasowa膰 do otoczenia. Lindsten5 . Prawdziwie szwedzkie nazwisko, z艂o偶one z wyraz贸w nawi膮zuj膮cych do przyrody. Wi臋kszo艣膰 szwedzkich nazwisk tak wygl膮da, pomy艣la艂a. Wszystko nawi膮zuje do przyrody. Z jednej strony co艣 mi臋kkiego i lekkiego, z drugiej - co艣 twardego i ci臋偶kiego. Z艂膮czone w jedno nazwisko. Jak te ko艂ysz膮ce si臋 domy. Kamienie na wietrze.

Przypomnia艂y jej si臋 oczy wygl膮daj膮ce zza uchylonych drzwi. One te偶 wygl膮da艂y, jakby by艂y z kamienia. Czy Anette Lindsten rozmawia艂a ze swoim m臋偶em? Czy porozmawiali ze sob膮? Czy to w og贸le

by艂o mo偶liwe? Czy on potrafi rozmawia膰? Czy potrafi u偶ywa膰 j臋zyka? Aneta Djanali wiedzia艂a jedno: ci, kt贸rzy nie potrafi膮 wyrazi膰, co my艣l膮 i co czuj膮, cz臋sto uciekaj膮 si臋 do przemocy. Ciosy zast臋puj膮 im s艂owa. W tym sensie przemoc jest najbardziej uzewn臋trznion膮, ekstremaln膮 i najstraszniejsz膮 form膮 komunikacji.

Czy m膮偶 Anette j膮 bi艂? Czy kiedykolwiek jej grozi艂? I kim on w艂a艣ciwie jest? Kim jest ona?

Wesz艂a do budynku. Drzwi by艂y otwarte. Przed domem sta艂 samoch贸d dostawczy, pi臋trzy艂o si臋 na nim co艣 przypominaj膮cego orkiestr臋. Aneta dostrzeg艂a kant sofy, dwa krzes艂a, biurko i papierow膮 torb臋 wy艂adowan膮 ro艣linami. Kto艣 si臋 wprowadza albo wyprowadza, pomy艣la艂a.

Jaki艣 m臋偶czyzna oko艂o sze艣膰dziesi膮tki wysiad艂 z windy. Ni贸s艂 jak膮艣 pak臋, za艂adowa艂 j膮 na ci臋偶ar贸wk臋. Wi臋c kto艣 si臋 wyprowadza.

M臋偶czyzna wr贸ci艂 i wszed艂 do windy. Aneta ju偶 w niej sta艂a, przytrzyma艂a mu drzwi.

- Ja na pi膮te - powiedzia艂.

- Ja te偶. - Aneta wcisn臋艂a guzik.

Na pi膮tym pi臋trze znajdowa艂y si臋 trzy mieszkania. Kiedy wysiedli z windy, Aneta stwierdzi艂a, 偶e drzwi Anette Lindsten s膮 otwarte na o艣cie偶.

Zupe艂nie inaczej ni偶 ostatnio.

Aneta zrozumia艂a, 偶e Anette si臋 st膮d wynosi. Zobaczy艂a kartony w przedpokoju, ubrania na wieszakach i krzes艂a. Kilka zwini臋tych dywan贸w. S艂ysza艂a te偶 cich膮 muzyk臋 z radia. Kto艣 nastawi艂 je na lokaln膮 stacj臋 komercyjn膮. Britney Spears. Wsz臋dzie leci Britney Spears.

Dosz艂a do drzwi i zawaha艂a si臋. Nie wiedzia艂a, czy ma zadzwoni膰, czy zawo艂a膰. M臋偶czyzna wszed艂 ju偶 do przedpokoju. Odwr贸ci艂 si臋. Aneta dojrza艂a teraz kuchni臋. Wszystko ju偶 z niej wyniesiono. W mieszkaniu nie by艂o nikogo wi臋cej.

- Tak? Mog臋 pani w czym艣 pom贸c? - zapyta艂 m臋偶czyzna.

Nie by艂 niemi艂y, ale wygl膮da艂 na zm臋czonego. Cho膰 to zm臋czenie chyba nie by艂o skutkiem d藕wigania paczek. By艂 ju偶 ca艂kiem siwy. Na plecach mia艂 plam臋 potu, uk艂ada艂a si臋 na koszuli w niewyra藕ne V

- Szukam Anette Lindsten - odpowiedzia艂a.

W tym momencie z drugiego pokoju wyszed艂 inny, m艂odszy m臋偶czyzna. W r臋ku mia艂 czarny plastikowy worek wypchany po艣ciel膮.

- Co to jest? - zapyta艂, zanim ten starszy zd膮偶y艂 odpowiedzie膰 Anecie.

M艂odszy m贸g艂 by膰 w jej wieku. Nie wygl膮da艂 mi艂o. Wzdrygn膮艂 si臋, kiedy j膮 zobaczy艂.

- Pani szuka Anette - powiedzia艂 starszy. - Anette Lindsten.

P贸藕niej Aneta przypomnia艂a sobie, 偶e zastanowi艂o j膮, dlaczego wymieni艂 nazwisko.

- Kim pani jest? - zapyta艂 m艂odszy.

Aneta si臋 przedstawi艂a i pokaza艂a odznak臋. Zapyta艂a, kim s膮.

- To ojciec Anette, ja jestem jej bratem. O co chodzi?

- Chcia艂am z ni膮 porozmawia膰 o...

- Tak, wiemy, o co chodzi, ale to ju偶 koniec, wi臋c nie musi ju偶 pani z ni膮 o tym rozmawia膰 - odpowiedzia艂.

- Jeszcze nigdy z ni膮 nie rozmawia艂am.

- W takim razie nie ma ju偶 takiej potrzeby. Jasne?

Ojciec Anette odchrz膮kn膮艂.

- O co chodzi? - Syn spojrza艂 na niego.

- Peter, nie musisz chyba tak podnosi膰 g艂osu - powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋 do Anety. - Lindsten. Jestem ojcem Anette. - Wci膮偶 stoj膮c w g艂臋bi przedpokoju, skin膮艂 g艂ow膮. - A to m贸j syn, Peter. - Wskaza艂 na niego. - W艂a艣nie zabieramy rzeczy Anette. - Spojrza艂 na ni膮 spojrzeniem pozbawionym wyrazu. - Anette si臋 st膮d wyprowadza.

- Dok膮d? - zapyta艂a Aneta.

- A co to za r贸偶nica? - odpar艂 Peter Lindsten. - Chyba lepiej, 偶eby wiedzia艂o o tym jak najmniej os贸b, nie? To chyba 艣redni pomys艂, 偶eby wszystkie cholerne w艂adze zacz臋艂y si臋 tam teraz zwala膰.

- A wcze艣niej si臋 zwala艂y? - zapyta艂a Aneta.

- Nie.

Jego odpowied藕 nie by艂a logiczna, ale Aneta ju偶 si臋 do takich przyzwyczai艂a.

- Ale pewnie za... - zacz膮艂 m贸wi膰, ale przerwa艂 mu ojciec:

- Chyba mo偶emy zrobi膰 kaw臋 i porozmawia膰 o tym na spokojnie. - Spojrza艂 na Anet臋. Prawdziwy ojciec, taki, kt贸ry zawsze nad wszystkim sprawuje piecz臋. Dok艂adnie w tym momencie, w tej sekundzie, przed oczami stan臋艂a jej pochylona sylwetka jej ojca, ukryta w ciemnym wn臋trzu bia艂ej chaty na afryka艅skiej, pustynnej sawannie. Mrok w 艣rodku, 艣wiat艂o na zewn膮trz, czarno-bia艂y 艣wiat.

On te偶 chcia艂 nadal sprawowa膰 nad ni膮 piecz臋. To przez ni膮 ju偶 nie byli sobie tak bliscy.

- Nie mamy czasu - wtr膮ci艂 Peter.

- Od艂贸偶 te rzeczy i wstaw wod臋 na kaw臋 - powiedzia艂 spokojnie ojciec. Syn odstawi艂 worek. Do tej pory nie wypuszcza艂 go z r膮k. Potem pos艂usznie wykona艂 polecenie.

Winter przyni贸s艂 dwie fili偶anki kawy. Jedn膮 postawi艂 przed Johann膮 Osvald. Wygl膮da艂a na spokojn膮, a jednocze艣nie sprawia艂a wra偶enie, jakby poczu艂a ulg臋, jakby przychodz膮c tutaj, odnios艂a jakie艣 zwyci臋stwo.

- Nie wiedzia艂am, do kogo si臋 zwr贸ci膰.

- Wiesz, gdzie mieszka? Tam, w Szkocji.

- Wiem, gdzie mieszka艂. Dzwoni艂am tam i powiedzieli mi, 偶e ju偶 si臋 wyni贸s艂. Cztery dni temu. - Spojrza艂a na niego. Nie wypi艂a ani 艂yka kawy. - To jaki艣 prywatny pensjonat. Nie pami臋tam nazwy, ale mam j膮 gdzie艣 zapisan膮. - Zacz臋艂a przeszukiwa膰 plecak. - Gdzie艣 tu mam

notes. - Kolejny raz popatrzy艂a na Wintera.

- A gdzie jest ten pensjonat? - zapyta艂.

- W Inverness. Nie wspomnia艂am o tym?

Inverness, pomy艣la艂. Most nad rzek膮 Ness.

- I potem ju偶 si臋 do ciebie nie odzywa艂? M贸wi艂 ci, 偶e si臋 stamt膮d wyprowadza?

- Nie.

- To co m贸wi艂, kiedy dzwoni艂 ostatnio?

- To, co m贸wi艂am. 呕e ma si臋 z kim艣 spotka膰.

- Z kim?

- Przecie偶 nie powiedzia艂.

- A pyta艂a艣?

- Tak, oczywi艣cie. Ale powiedzia艂, 偶e... 偶e musi tylko co艣 sprawdzi膰 i 偶e potem si臋 odezwie.

- A co chcia艂 sprawdzi膰?

- Nie powiedzia艂. I nie, nie pyta艂am. Ojciec taki jest. Nigdy nie m贸wi za du偶o, a ju偶 na pewno nie przez telefon.

- Ale to by艂o co艣 zwi膮zanego z zagini臋ciem? Chodzi艂o o zagini臋cie twojego dziadka?

- Tak... tak przypuszczam. To chyba oczywiste? O co innego mog艂oby chodzi膰?

- Co jeszcze powiedzia艂?

- Jak to?

- Chyba rozmawiali艣cie te偶 o innych rzeczach? Nie tylko o tym, 偶e ma si臋 z kim艣 spotka膰, zapewne w sprawie twojego dziadka.

- Raczej nie... zapyta艂am, co s艂ycha膰 tak w og贸le. Odpowiedzia艂, 偶e pada. - Winter stwierdzi艂, 偶e k艂amie. Kiepsko k艂amie. - Ale w Szkocji to przecie偶 normalne.

- Dzwoni艂 z kom贸rki? Z hotelu? A mo偶e z kawiarni albo pubu?

- W艂a艣ciwie to nie wiem. Wydawa艂o mi si臋, 偶e dzwoni z... - Wreszcie znalaz艂a notes. Otworzy艂a go. - 呕e dzwoni艂 z tego pensjonatu. Nazywa si臋 Glen Islay Bed &. Breakfast. - Popatrzy艂a na niego. -

Ross Avenue, Inverness. Ulica nazywa si臋 Ross Avenue. Wydawa艂o mi si臋, 偶e w艂a艣nie stamt膮d dzwoni艂.

Glen Islay, pomy艣la艂 Winter. Jak marka whisky. Znam t臋 nazw臋, ale to nie whisky...

- Dlaczego ci si臋 wydawa艂o, 偶e dzwoni艂 w艂a艣nie stamt膮d? - zapyta艂.

- Jak teraz o tym my艣l臋, to wydaje mi si臋, 偶e m贸g艂 o tym wspomnie膰. No i on nie ma kom贸rki.

No prosz臋, wi臋c s膮 jeszcze tacy, kt贸rzy nie maj膮 kom贸rek, pomy艣la艂 Winter. W kolejnym 偶yciu te偶 b臋d臋 do nich nale偶a艂.

- Chcia艂am mu da膰 sw贸j telefon, ale si臋 nie zgodzi艂. Powiedzia艂, 偶e na pewno nie b臋dzie dzia艂a膰 i 偶e tylko b臋dzie si臋 przez to denerwowa艂 podczas podr贸偶y.

- W艂a艣ciwie mia艂 racj臋 - odpar艂 Winter.

- Tak czy inaczej, p贸藕niej ju偶 si臋 nie odezwa艂.

- Naprawd臋 min臋艂o ju偶 du偶o czasu?

- Co masz na my艣li?

- Cztery dni. Dopiero po czterech dniach zacz臋艂a艣 si臋 niepokoi膰. Mo偶e...

- O co ci chodzi? - przerwa艂a mu. - Ca艂y czas si臋 niepokoi艂am. Ale m贸wi艂am ci, 偶e m贸j ojciec nie nale偶y do tych, co dzwoni膮 codziennie. W ko艅cu do tego codziennego niepokoju doszed艂 kolejny, na tyle du偶y, 偶e zadzwoni艂am do Glen Is... Glen Is... - Zaci臋艂a si臋 i wybuchn臋艂a p艂aczem.

Winter skamienia艂. Jestem idiot膮, pomy艣la艂. I nie mog臋 si臋 zaj膮膰 t膮 spraw膮 jak nale偶y Nagle poczu艂, 偶e jest w to zaanga偶owany osobi艣cie. Musz臋 znale藕膰 wyj艣cie z tej sytuacji.

- Jak si臋 nazywa tw贸j tata? - zapyta艂 艂agodnie.

- Ax... Axel. Axel Osvald.

Podni贸s艂 si臋. Wzi膮艂 obie fili偶anki i odstawi艂 je na bok, 偶eby przez chwil臋 zaj膮膰 si臋 czym艣 innym i zacz膮膰 my艣le膰 na nowo.

Wr贸ci艂 na swoje miejsce i usiad艂.

- A co ty o tym s膮dzisz? - zapyta艂. - Co wed艂ug ciebie mog艂o si臋 sta膰? Jak my艣lisz?

- My艣l臋, 偶e przytrafi艂o mu si臋 co艣 z艂ego.

- Dlaczego tak my艣lisz?

- Nie widz臋 偶adnego innego wyt艂umaczenia. Tylko to wyja艣nia, dlaczego si臋 dotychczas nie odezwa艂.

Winter my艣la艂. Jak 艣ledczy. Po wszystkich tych my艣lach i planach, kt贸re mu towarzyszy艂y latem, czu艂, 偶e to spory wysi艂ek.

- Wynaj膮艂 samoch贸d? - zapyta艂.

- Nie wiem.

- Ale ma prawo jazdy?

- Tak.

- Czym si臋 zajmuje?

- Jest... stolarzem.

- Zawaha艂a艣 si臋 - zauwa偶y艂 Winter.

- Tak... Wcze艣niej by艂 rybakiem, jak wszyscy w rodzinie. I jak niemal wszyscy na naszej wyspie. Ale sko艅czy艂 z tym.

Winter nie chcia艂 dr膮偶y膰 tego tematu. Pyta艂 dalej.

- Mo偶e natrafi艂 na co艣... na kogo艣, i mo偶e jest gdzie艣 poza Inverness i nied艂ugo si臋 odezwie.

- Och, ale偶 mi ul偶y艂o, kiedy to powiedzia艂e艣 - powiedzia艂a z nag艂膮 ironi膮.

- Czego w takim razie ode mnie oczekujesz?

- Sama nie wiem. Przepraszam. My艣la艂am, 偶e ty mi powiesz.

- Mo偶na zacz膮膰 go szuka膰 przez Interpol. Je艣li chcesz, mog臋 ci pom贸c.

- Interpol... to chyba bardzo formalna 艣cie偶ka. Czy to w og贸le co艣 da? Nie mo偶esz zrobi膰 nic wi臋cej?

- Johanna, pos艂uchaj. Nie min臋艂o jeszcze za du偶o czasu. I nic nie wskazuje na to, 偶eby tw贸j ojciec by艂 w niebezpiecze艅stwie. Mo偶e...

- To jak wyja艣nisz ten list? - zapyta艂a, wskazuj膮c ruchem g艂owy na kopert臋. Wci膮偶 le偶a艂a na biurku.

- Nie potrafi臋 tego wyja艣ni膰.

- My艣lisz, 偶e napisa艂 to jaki艣 wariat?

- A ty tak w艂a艣nie my艣lisz?

- Sama nie wiem, co o tym s膮dzi膰. Wiem tylko, 偶e tata przej膮艂 si臋 tym na tyle, 偶e pojecha艂 do Szkocji. Albo dowiedzia艂 si臋 czego艣 wi臋cej, jak ju偶 m贸wi艂am. I 偶e to dziwne, 偶e si臋 do mnie nie odezwa艂.

Inverness. Winter wsta艂 i podszed艂 do mapy Europy. Wisia艂a na 艣cianie oddzielaj膮cej jego biuro od korytarza. Inverness, na p贸艂nocnym kra艅cu szkockich Highlands. By艂 tam dwadzie艣cia lat temu. Jeden jedyny raz. Przesiada艂 si臋 tam podczas podr贸偶y z p贸艂nocy na po艂udnie. Pomy艣la艂 o kobiecie, kt贸ra w艂a艣nie siedzia艂a za jego plecami. To musia艂o by膰 tego samego lata...

Zacz膮艂 si臋 nad tym zastanawia膰. Wci膮偶 studiowa艂 map臋. Tak, to mog艂o by膰 wtedy albo rok p贸藕niej. By艂o babie lato, wrzesie艅, jak teraz. Podr贸偶owa艂 wtedy, 偶eby znale藕膰 cel w 偶yciu. Postanowi艂 w艂a艣nie, 偶e rzuci prawo. Sko艅czy艂 kurs wst臋pny i stwierdzi艂, 偶e na wi臋cej si臋 nie pisze. To by艂o, zanim ostatecznie zdecydowa艂, 偶e zostanie policjantem, a co za tym idzie, b臋dzie chroni艂 ludzi i wpaja艂 im zasady moralne.

Pracowa艂 na poczcie. A potem dosta艂 spadek po babci. Ten spadek sporo w jego 偶yciu zmieni艂. Po偶egna艂 si臋 z listami i postanowi艂 pojecha膰 do Wielkiej Brytanii, bo nigdy wcze艣niej tam nie by艂. To mia艂a by膰 prawdziwa wyprawa. Dop艂yn膮艂 promem do Newcastle, a stamt膮d poci膮giem pojecha艂 do Thurso i Dunnet Head - najdalej wysuni臋tego na p贸艂noc kra艅ca wyspy. Potem autobusami, poci膮gami i stopem dojecha艂 na kraniec po艂udniowy, do Lizard Point. Sam sobie wyznaczy艂 taki cel i ju偶 wtedy zrozumia艂, 偶e od tej pory tak b臋dzie wygl膮da膰 jego 偶ycie: zmierza艂 do celu, nie bardzo wiedz膮c, jak go osi膮gn膮膰. A przy tym ta niepewno艣膰 by艂a metodyczna i zaplanowana.

Dopiero teraz pozwoli艂em sobie zaufa膰 w艂asnej niepewno艣ci, pomy艣la艂 nagle, i kolejny raz spojrza艂 na map臋, na Inverness. Sp臋dzi艂 tam jedn膮 noc w jakim艣 pensjonacie.

Co艣 stamt膮d pami臋ta艂. Zacz膮艂 my艣le膰 o tamtym miejscu. Pami臋ta艂 je, bo musia艂 doj艣膰 ze stacji tam, gdzie sta艂y wszystkie pensjonaty. Droga okaza艂a si臋 d艂uga, tak to przynajmniej wspomina艂. D艂u偶sza, ni偶 mu powiedzieli w informacji turystycznej na stacji. Zadzwonili do pensjonatu, kt贸rego nazwy nie pami臋ta艂, i zarezerwowali mu pok贸j. A potem ruszy艂 w drog臋. Szed艂 przez centrum, potem przez most, potem przez nowe centrum, kt贸re wygl膮da艂o, jakby je wznios艂a inna cywilizacja, a potem przez dzielnic臋 willow膮, w kt贸rej domy z kamienia i granitu ci膮gn臋艂y si臋 na prawo i na lewo, i na wprost, i na prawo, i na lewo, i na lewo, i na prawo. Trudno go nie zauwa偶y膰. C贸偶, wtedy po raz pierwszy zetkn膮艂 si臋 z Brytyjczykami. Nazwy ulicy, przy kt贸rej mia艂 sta膰 jego pensjonat, wypatrywa艂 tak d艂ugo, 偶e wry艂a mu si臋 g艂臋boko w pami臋膰. Pami臋ta艂 j膮 r贸wnie偶 dlatego, 偶e szuka艂 wtedy alei, ale nigdzie jej nie widzia艂, a ju偶 na pewno nie na miejscu: Ross Avenue. Uliczka jak wszystkie inne.

Odwr贸ci艂 si臋 do Johanny. Czu艂, jak ogarnia go zdumienie.

- Nie m贸wi艂a艣 przypadkiem, 偶e ojciec zatrzyma艂 si臋 w pensjonacie przy Ross Avenue?

- Tak.

Zn贸w spojrza艂 na map臋.

- By艂em tam. Spa艂em w pensjonacie przy Ross Avenue. Sp臋dzi艂em tam jedn膮 noc.

- Co za zbieg okoliczno艣ci - us艂ysza艂 za sob膮.

Nie chcia艂 jej m贸wi膰, 偶e to by艂o wtedy, po tamtych wakacjach. Spojrza艂 na ni膮. Nagle przysz艂o mu do g艂owy co艣 nowego.

- Znam kogo艣, kto pochodzi z okolic Inverness. W dodatku to policjant.

Ojciec Anette Lindsten nala艂 kawy i wr臋czy艂 jej kubek. Jego syn stan膮艂 na chwil臋 przy oknie, wyjrza艂 przez nie, a potem wyszed艂 i zabra艂 si臋 do znoszenia paczek.

Aneta przysiad艂a na krze艣le w pustej kuchni. St贸艂 si臋 chwia艂, przechyla艂 si臋 w stron臋 艣ciany.

- Dlaczego przyjecha艂a pani w艂a艣nie teraz? - zapyta艂 Lindsten.

- By艂am tu par臋 dni temu i... c贸偶... nie wygl膮da艂o to najlepiej.

- Co?

Aneta s膮czy艂a kaw臋. By艂a gor膮ca i mocna.

- Sytuacja.

- To s膮siedzi zadzwonili?

- Tak. I to nie by艂o pierwsze zg艂oszenie.

- Ale ostatnie - odpar艂 Lindsten.

- Przynajmniej st膮d - doda艂a Aneta, rozgl膮daj膮c si臋 po kuchni. - Z tego domu.

- Nie - stwierdzi艂 Lindsten z przekonaniem. - Nie b臋dzie wi臋cej zg艂osze艅. - Wypi艂 艂yk kawy, zdecydowanym ruchem. Zauwa偶y艂a, 偶e gor膮ca kawa oparzy艂a go w prze艂yk.

- Gdzie ona teraz jest? - zapyta艂a Aneta.

- W bezpiecznym miejscu - odpowiedzia艂 po chwili.

- Mieszka u pana?

- Chwilowo - powiedzia艂 i spojrza艂 w drug膮 stron臋.

- Wie pan, gdzie jest jej m膮偶?

- Nie.

- Sprawa jest naprawd臋 powa偶na. Tak偶e w szerszym wymiarze. Wiele kobiet boi si臋 swoich m臋偶贸w. Albo by艂ych m臋偶贸w. Staraj膮 si臋 nie zwraca膰 na siebie uwagi. Musz膮 si臋 ukrywa膰. S膮 i takie, kt贸re maj膮 nadziej臋, 偶e co艣 si臋 zmieni. I nie odchodz膮.

- W tym przypadku wszystko ju偶 si臋 sko艅czy艂o.

- A kto wynajmuje to mieszkanie? - zapyta艂a Aneta.

- Umowa zawsze by艂a podpisana na Anette. Do ko艅ca zosta艂y

jeszcze dwa miesi膮ce, ale, 偶e tak powiem, bierzemy to na siebie. Mieszkanie b臋dzie sta艂o puste.

- Rozmawia艂 pan z m臋偶em? Z jej m臋偶em?

- Z tym cholernym draniem? Dzwoni艂 wczoraj. Powiedzia艂em, 偶eby si臋 nam wi臋cej nie pokazywa艂 na oczy.

- My艣li pan, 偶e pos艂ucha?

- Je艣li si臋 u nas zjawi, boj臋 si臋, 偶e nie dam rady powstrzyma膰 Petera. Peter si臋 na niego rzuci. A wtedy na serio b臋dziemy mie膰 do czynienia z policj膮.

- Tak, to kiepskie rozwi膮zanie.

- To jego w艂asne lekarstwo. Jego w艂asne, gorzkie lekarstwo.

Jakie艣 pud艂o spad艂o w przedpokoju na pod艂og臋. Potem us艂yszeli, jak Peter Lindsten klnie. Jego ojciec zrobi艂 g艂ow膮 ruch w kierunku przedpokoju. 

- R贸偶nica b臋dzie polega膰 na tym, 偶e tym razem ten skurczybyk b臋dzie si臋 musia艂 zmierzy膰 z kim艣 swojej postury.

Forsblad. Hans Forsblad. Tak si臋 nazywa艂 jej m膮偶. Aneta sprawdzi艂a to w centrali, kt贸ra przyjmowa艂a zg艂oszenia. Potwierdzi艂a to u koleg贸w z Kortedala. Sprawa zosta艂a ju偶 zg艂oszona do jednostki zajmuj膮cej si臋 prawami kobiet.

Forsblad6 , kolejne prawdziwie szwedzkie nazwisko, pomy艣la艂a Aneta. Nawi膮zuje do przyrody i tak jak nazwisko jego 偶ony 艂膮czy w sobie si艂臋 i co艣 niezmiernie lekkiego. Delikatnego. Kt贸re cechy z w艂asnego nazwiska przejawia艂o ka偶de z nich? Czy powinno si臋 to rozumie膰 dos艂ownie?

- On nie ma kluczy do tego mieszkania? - zapyta艂a.

- Zmienili艣my zamki - odpar艂 Lindsten.

- A gdzie s膮 jego rzeczy?

- On wie, sk膮d mo偶e je odebra膰.

Sk膮d艣, gdzie s艂o艅ce nigdy nie dociera, pomy艣la艂a Aneta.

- Wi臋c wyrzucili艣cie go na bruk.

Lindsten si臋 za艣mia艂, ale w jego 艣miechu nie by艂o rado艣ci.

- Od dawna nie sp臋dzi艂 tu ani jednej nocy. Bywa艂 tu, to prawda. Ale tylko po to, 偶eby... 偶eby... - Nagle smutek wykrzywi艂 mu twarz, oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami. Szybko odwr贸ci艂 si臋 do okna, jakby si臋 wstydzi艂, cho膰 nie by艂o czego.

- Nie mia艂 zakazu odwiedzania pa艅skiej c贸rki - powiedzia艂a Aneta. - Niestety.

- Jakby to mia艂o co艣 zmieni膰 - odpowiedzia艂 st艂umionym g艂osem, ze spuszczon膮 g艂ow膮.

- Mia艂by zakaz, gdyby Anette z艂o偶y艂a na niego doniesienie. Ona albo kto艣 inny. Sama mog艂abym na poczekaniu podj膮膰 tak膮 decyzj臋. By艂am gotowa zrobi膰 to teraz. Po to przyjecha艂am.

Lindsten podni贸s艂 wzrok. Oczy wci膮偶 mia艂 szkliste.

- Teraz to ju偶 nie ma znaczenia - odpar艂. - Nic z tego, co pani m贸wi, nie ma znaczenia.

Zabrzmia艂o to tak, jakby nagle sam przesta艂 wierzy膰 w to, co m贸wi. Znowu co艣 spad艂o w przedpokoju i Aneta us艂ysza艂a kolejne przekle艅stwo. Czas si臋 zbiera膰, pomy艣la艂a. Musz膮 doko艅czy膰 t臋 przeprowadzk臋, przenosiny, kt贸re maj膮 by膰 pocz膮tkiem nowego etapu. Aneta mia艂a szczer膮 nadziej臋, 偶e tak w艂a艣nie si臋 stanie, 偶e 偶ycie kobiety, kt贸rej twarz widzia艂a przez zaledwie trzy sekundy, zacznie si臋 na nowo.

- Znasz kogo艣 stamt膮d? - zapyta艂a Johanna. Wygl膮da艂a, jakby chcia艂a si臋 zbiera膰 do wyj艣cia. Winter wci膮偶 sta艂 przy mapie. - Kogo艣 z Inverness?

- Tak. Tak mi si臋 wydaje.

- Tw贸j kolega po fachu? Policjant?

- Tak. Mieszka w Londynie, ale jest Szkotem.

Winter my艣la艂, szuka艂 czego艣 w pami臋ci. A by艂o w niej mn贸stwo zakamark贸w. W ko艅cu przed oczami stan膮艂 mu Londyn, komisarz w jego wieku, m贸wi膮cy ze szkockim akcentem, zdj臋cie 艂adnej 偶ony z

dw贸jk膮 艂adnych dzieci, bli藕niak贸w, twarz komisarza, kt贸r膮 trudno nazwa膰 艂adn膮, ale kt贸ra mog艂a si臋 wydawa膰 atrakcyjna. Ta twarz sk膮d艣 pochodzi艂a. Z jakiej艣 wioski niedaleko Inverness. Tak mu m贸wi艂 Steve. Winter spojrza艂 na map臋, skala by艂a beznadziejnie du偶a.

- Steve Macdonald - powiedzia艂. - Steve stamt膮d pochodzi.

- My艣lisz, 偶e m贸g艂by艣 go zapyta膰?

- Tak.

Tylko o co? - pomy艣la艂.

- On chyba m贸g艂by sprawdzi膰, czy tata wynaj膮艂 samoch贸d.

- To mo偶emy sprawdzi膰 sami. Nawet ty mog艂aby艣 to zrobi膰.

- No... tak. Ale je艣li tw贸j kolega pochodzi w艂a艣nie stamt膮d, to mo偶e zna kogo艣, kto m贸g艂by to... m贸g艂by to w pewnym sensie zbada膰. No nie wiem. - Stan臋艂a przy mapie, obok niego. Sprawia艂a wra偶enie, jakby wcale nie chcia艂a na ni膮 patrze膰, jakby nie chcia艂a ogl膮da膰 tego kraju, kt贸ry odegra艂 tak du偶膮, ale katastrofaln膮 rol臋 w 偶yciu jej rodziny. I niewykluczone, 偶e b臋dzie j膮 odgrywa艂 nadal.

Czu艂, 偶e stoi blisko, s艂ysza艂 jej oddech. Nagle pomy艣la艂, 偶e lata lec膮. Ca艂kiem banalne, ale prawdziwe.

- Je艣li chcesz si臋 dowiedzie膰 czego艣 wi臋cej, mo偶e Steve b臋dzie wiedzia艂, kogo nale偶y zapyta膰 - powiedzia艂, odwracaj膮c si臋 w jej stron臋.

W co ja si臋 wpl膮tuj臋? Normalnie taka rozmowa musia艂aby si臋 sko艅czy膰, zanim by si臋 zacz臋艂a. A teraz mamy spraw臋, i to na skal臋 mi臋dzynarodow膮.

 


 


 


 


 


5.



Przystan膮艂 na najwy偶szym ze wzniesie艅. Widzia艂 stoj膮cy poni偶ej ko艣ci贸艂. Czasami si臋 w nim modli艂, kiedy艣, przed laty, modli艂 si臋, 偶eby Jezus ocali艂 jego dusz臋. Ko艣ci贸艂 by艂 jedyn膮 pozosta艂o艣ci膮 naprawd臋 dawnych czas贸w. Jedyn膮, kt贸ra uchowa艂a si臋 w Newtown.

Kiedy Lord i Lady przenie艣li miasteczko, ko艣ci贸艂 zosta艂 na swoim miejscu. Powsta艂 w czternastym wieku. W czasach prehistorycznych, poprzedzaj膮cych czasy wielkich wypraw, czasy 偶aglowc贸w. Wielkich odkry膰.

Swoj膮 drog膮, co za brutalne posuni臋cie! Lord i Lady przenie艣li miasteczko. Nie chcieli, 偶eby le偶a艂o tu偶 przy ich zamku.

Nie chcieli, 偶eby przy ich siedzibie przebiega艂a kolej.

Widzia艂 st膮d tak偶e ci膮gn膮ce si臋 w dole wiadukty. Pi臋艂y si臋 w powietrzu, jakby szuka艂y oparcia. Musieli je zbudowa膰 w艂a艣nie tam, daleko od Lorda i Lady. Nadludzki wyczyn, a jednak im si臋 uda艂o.

Nie by艂o ju偶 Lorda ani Lady. Wiele si臋 tu zmieni艂o, znikn臋艂o. Morze si臋 osta艂o, ale i ono z roku na rok zdawa艂o si臋 chowa膰 coraz ni偶ej. Podczas odp艂ywu trawlery cumowa艂y dalej. Ich kad艂uby wygl膮da艂y w 艣wietle zmierzchu niczym po艂yskuj膮ce szcz臋ki albo 艂awica orek, kt贸re zacz臋艂y oblega膰 miasto, ale zatrzyma艂 je odp艂yw.

Sta艂 ponad portem. W powietrzu czu膰 by艂o siark臋. W powietrzu, pomy艣la艂: to, co wydawa艂o si臋 cia艂em sta艂ym, ulecia艂o z wiatrem.

Bola艂o go biodro. Z ka偶dym dniem coraz bardziej. Nie powinien chodzi膰, ale chodzi艂. To w ko艅cu jego cia艂o. To nic takiego. Wiedzia艂, co tak naprawd臋 ma znaczenie. Wiedzia艂 dobrze.

Kiedy przyby艂 tu pierwszy raz, miasto by艂o g艂贸wnym portem dla wszystkich statk贸w rybackich p艂ywaj膮cych wzd艂u偶 tej cz臋艣ci wybrze偶a, na po艂udnie od zatoki Moray Firth.

By艂o wi臋ksze ni偶 Keith, Huntly czy nawet Buckie.

The Buckie boys are back in town, powt贸rzy艂 w my艣lach. 

Wtedy nie zosta艂 tu d艂ugo. Wtedy nie wiedzia艂 jeszcze, kim jest i gdzie jest. Tak by艂o. By艂 jak 艣lepiec. Teraz ju偶 rozumia艂, 偶e kiedy艣 chodzi艂, przystawa艂 i rozmawia艂 z innymi, ale nie by艂 tego 艣wiadom.

Czasami krzycza艂 przez sen. Budzi艂 go w艂asny krzyk. Gdy otwiera艂 oczy, okazywa艂o si臋, 偶e siedzi wyprostowany na 艂贸偶ku w swoim lodowato zimnym pokoju. Jego paruj膮cy oddech wygl膮da艂 jak bia艂y sto偶ek. Krzyk wydawa艂 si臋 zamkni臋ty w tym oddechu. To by艂o przera偶aj膮ce uczucie, przera偶aj膮ce. Gard艂o mia艂 rozerwane, jakby podci臋te no偶em. Co takiego krzycza艂? Kto go s艂ysza艂? Wychodzi艂 na ulic臋, ale w ciemnych oknach po drugiej stronie nic si臋 nie rusza艂o.

Nikt go nie s艂ysza艂.

Widzia艂 st膮d 艣wiat艂a w le偶膮cym powy偶ej mie艣cie. Zaledwie kilka jasnych punkt贸w.

Wtedy przez chwil臋 o niej pomy艣la艂.

Widzia艂 budk臋 telefoniczn膮, 艣wieci艂a po艣rodku mg艂y. Telefon nigdy nie dzwoni艂.

Mia艂 j膮 poprosi膰.

Naprawd臋 mia艂.

Wcze艣niej spe艂nia艂a jego 偶yczenia.

Ale wtedy nie by艂 ju偶 tego taki pewien.

Gdy si臋 widzieli ostatni raz, spojrza艂a na niego tak, jak nigdy wcze艣niej.

Wi臋c nie zapyta艂.

Zostawi艂 za sob膮 port i przeszed艂 przez Seatown. Domy chyli艂y si臋 ku sobie, kuli艂y si臋 pod wiaduktami. Szed艂 do swojego domu, przemierza艂 ulice bez nazw. This is where the streets have no names, pomy艣la艂. Cz臋sto my艣la艂 po angielsku, prawie zawsze. 

Czasami wraca艂y urywki dawnego j臋zyka, ale tylko wtedy, gdy by艂 mocno poruszony. Where the streets have no names. Jeszcze tylko w dw贸ch miejscach jest podobnie - w niebie i w piekle. 

By艂 w obu. A teraz przemieszcza艂 si臋 mi臋dzy nimi.

Domy mia艂y numery, cho膰 wygl膮da艂o na to, 偶e nie w porz膮dku rosn膮cym. Si贸demka przy dwudziestce pi膮tce, sz贸stka przy trzydziestce jedynce. On sam mieszka艂 w czarnym domu na po艂udniu. Pod numerem czternastym. Oznacza艂o to, 偶e by艂 czternastym domem w Seatown. Tak w艂a艣nie numerowano tu domy. 呕aden inny dom nie by艂 czarny.

 


 


 


 


 


 


 


 


6.



Fredrik Halders le偶a艂 na sofie ze stopami na oparciu. Nad sof膮 wisia艂a niesamowita lampa. A mo偶e tylko z jego perspektywy wygl膮da艂a tak dziwnie.

- Czy ja ju偶 widzia艂em t臋 lamp臋? - zapyta艂, wskazuj膮c palcem na sufit.

- Na to pytanie sam musisz sobie odpowiedzie膰 - odpar艂a Aneta. Siedzia艂a na pod艂odze, pochylona nad zdj臋ciami.

Halders prychn膮艂, tak przynajmniej wyda艂o si臋 Anecie.

Pr贸bowa艂 odwr贸ci膰 g艂ow臋, nie podnosz膮c si臋 z sofy. To by艂 b艂膮d. Jego szyja ju偶 nigdy nie b臋dzie taka jak dawniej. Kiedy艣, gdy zachowa艂 si臋 jak wi臋kszy idiota ni偶 zwykle, oberwa艂 w kark. To m贸g艂 by膰 jego ostatni b艂膮d. M贸g艂 ju偶 nie odzyska膰 swojego byczego karku. Niewiele brakowa艂o. Ka偶dy wie, co si臋 dzieje z karkami w ostatniej fazie.

- To z Afryki? - zapyta艂.

- A jak my艣lisz? - odpowiedzia艂a, nie odrywaj膮c wzroku od zdj臋膰.

Halders jeszcze raz badawczo przyjrza艂 si臋 lampie od spodu. Mia艂a spiczasty d贸艂, wy偶ej by艂o co艣 szerszego i zielonego.

- Tak, to z Afryki - stwierdzi艂.

- 艢wietnie, Fredriku.

Sam sobie zacz膮艂 bi膰 brawo.

- Potrafisz zgadn膮膰, z jakiego kraju? - dobieg艂 go g艂os Anety. - I, 偶eby by艂o trudniej, musisz mi te偶 powiedzie膰, jak si臋 nazywa艂 ten kraj, zanim zacz膮艂 si臋 nazywa膰 tak jak teraz.

- To dopiero podchwytliwe pytanie.

- Wiem.

艢wietnie zdawa艂a sobie spraw臋, jakie to trudne. Przecie偶 odk膮d zacz臋li razem pracowa膰, a potem r贸wnie偶 si臋 spotyka膰, o jej ojczy藕nie rozmawiali zaledwie trzy razy na godzin臋. Codziennie. No, powiedzmy, 偶e rozmawiali. To Fredrik bez przerwy gada艂 o jej egzotycznym pochodzeniu i o jej cudownej ojczy藕nie. Sprawia艂 wra偶enie, jakby nie potrafi艂 jej wskaza膰 na mapie, ale mimo to okazywa艂o si臋, 偶e ca艂kiem nie藕le orientuje si臋 w temacie. W艂a艣ciwie, chocia偶 zachowywa艂 si臋 grubosk贸rnie, orientowa艂 si臋 niemal we wszystkim.

- Dawna nazwa zaczyna艂a si臋 na G - podpowiedzia艂a.

- G...G...G...

- Tak, pocz膮tek si臋 zgadza.

- Gujana - rzuci艂 Fredrik.

- Gujana nie le偶y w Afryce.

- Cholera.

- Druga litera to 脫. Mog臋 ci jeszcze podpowiedzie膰, 偶e sk艂ada艂a si臋 z dw贸ch wyraz贸w.

- G贸... G贸rne Soppero! - wykrzykn膮艂 w stron臋 sufitu.

- A gdzie to?

- W Afryce.

- Chyba nie w tej, z kt贸rej pochodz臋. Ale pierwsze s艂owo si臋 zgadza.

- Dolne Soppero.

- Przecie偶 mia艂o si臋 zaczyna膰 na G.

- Kurde, no tak.

- Wi臋cej nie mog臋 ci podpowiedzie膰.

- Porozmawiajmy o czym艣 innym. Mo偶e wtedy sobie przypomn臋 - powiedzia艂 i uni贸s艂 si臋 na 艂okciu. 艁upn臋艂o mu w karku. - Co to za zdj臋cia?

- Z zesz艂ych wakacji.

- Jestem na nich? - zapyta艂.

Aneta podnios艂a jedno. Sama je wywo艂a艂a i zrobi艂a odbitki. Ona i Fredrik stali za jego dzie膰mi, Hannesem i Magd膮. Hannes mia艂 w r臋ku

kabel od samowyzwalacza. Wygl膮da艂 na skupionego, ale i zadowolonego. Wszyscy na tym zdj臋ciu byli zadowoleni.

Wygl膮dali jak... rodzina.

- Gdzie je zrobili艣my? - zapyta艂 Halders z sofy

- Zgadnij.

- No nie, znowu zaczynasz.

- Widzisz te fale za nami?

- Tak, tak. Ale nad kt贸rym to jest morzem?

- Nad P贸艂nocnym oczywi艣cie.

- Stare dobre Morze P贸艂nocne. Najlepsze fale.

- Nie wtedy - zauwa偶y艂a. - Wtedy odwo艂ano promy.

- My艣lisz, 偶e kto艣 z Afryki odwa偶y艂by si臋 wskoczy膰 do Morza P贸艂nocnego bez wzgl臋du na por臋 roku? - zapyta艂.

- Bez komentarza.

- A s艂ysza艂a艣 o tym Afryka艅czyku, kt贸ry sp臋dzi艂 w Szwecji rok na wymianie studenckiej i kiedy wr贸ci艂 do domu, koledzy zapytali go, jaka by艂a pogoda, a on powiedzia艂, 偶e ta zielona zima by艂a w porz膮dku, ale ta bia艂a do dupy?

- Nie, nie s艂ysza艂am. Mo偶esz mi o tym opowiedzie膰.

- G...

- Wci膮偶 pr贸bujesz sobie przypomnie膰 t臋 nazw臋.

Spojrza艂a na zdj臋cie, kt贸re trzyma艂a w r臋ku. To by艂 pi臋kny dzie艅. Wieczorem Fredrik pu艣ci艂 Lou Reeda. Jego muzyka brzmia艂a tak, jak wygl膮da艂 Fredrik.

Rodzina idealna.

Nagle przysz艂a jej na my艣l Anette Lindsten. Ukrywaj膮ca si臋 w domu, w kt贸rym si臋 wychowa艂a, a mo偶e gdzie indziej.

Anette musia艂a mie膰 zdj臋cie ze 艣lubu. Z tego najpi臋kniejszego dnia. Dwie rozpromienione twarze. Anette Lindsten i Hans Forsblad, dzieci natury, jak ich nazwiska.

Bior臋 sobie ciebie... i 艣lubuj臋 ci mi艂o艣膰, wierno艣膰 i uczciwo艣膰 ma艂偶e艅sk膮 oraz 偶e ci臋 nie opuszcz臋...

呕e nie przestan臋 ci臋 katowa膰.P贸ki nie wr贸cisz do natury, kt贸rej jeste艣 dzieckiem.

- Czy kiedykolwiek mia艂e艣 ochot臋 uderzy膰 Margaret臋? - zapyta艂a. 

Haldersowi opad艂a szcz臋ka. Naprawd臋 opad艂a mu szcz臋ka.

- Co to za pytanie, do cholery?

- Spokojnie. Wiesz, co wczoraj robi艂am. Po prostu zastanawiam si臋, jak... jak to mo偶liwe. Jak mog膮 si臋 dzia膰 takie rzeczy.

- Na Boga, Aneta, to zabrzmia艂o jak parodia tego nieszcz臋snego pytania: czy przesta艂e艣 ju偶 bi膰 偶on臋. Nie mo偶na odpowiedzie膰 ani tak, ani nie.

- Ale ja nie o to pyta艂am.

Halders nie odpowiedzia艂. Spojrza艂a na niego. By艂 cz艂owiekiem agresywnym, zawsze uwa偶a艂a go za... ostrego faceta, ale to si臋 odnosi艂o tylko do tego, co m贸wi艂. Rozrabiam s艂owami, jak sam zwyk艂 mawia膰. Robi艂 to niemal bez przerwy. By艂 sfrustrowany, ale nie on jeden. Potrafi艂 kontrolowa膰 z艂o艣膰. Ca艂e 偶ycie by艂 wkurzony, ale mia艂 nad tym kontrol臋.

- Raz. Chodzi艂o o rozw贸d - powiedzia艂 z oci膮ganiem.

- A mo偶e to by艂o wcze艣niej. Raz, a mo偶e dwa. Potrafi艂em si臋... potrafi艂em si臋 tak wkurzy膰, 偶e mia艂em ochot臋 w co艣... w co艣... - Spojrza艂 jej prosto w oczy. - Mia艂em ochot臋 w co艣 przywali膰, ale nigdy, nigdy, przenigdy, nie by艂o nawet najmniejszej szansy, 偶ebym uderzy艂 j膮. Nigdy.

- Wi臋c co? Albo... kogo?

- Cholera, przecie偶 mnie znasz. Nikogo... no mo偶e czasem jakiego艣 przest臋pc臋, ale... wiesz, o co mi chodzi. Nikogo z bliskich. Nikogo w domu. - Zacz膮艂 masowa膰 sobie kark. Nagle, jakby z nerw贸w. - Potrafi艂em waln膮膰 pi臋艣ci膮 w drzwi od szafki. Zdarza艂o si臋. Raz kopn膮艂em krzes艂o w kuchni.

- Bo偶e.

- Ale to by艂o krzes艂o!

- I co z tego.

Przesta艂 si臋 masowa膰. Aneta zauwa偶y艂a, 偶e w jego oczach pojawi艂 si臋 jaki艣 inny b艂ysk, jakby patrzy艂 do 艣rodka.

- Ale wiedzia艂em, 偶e to moja wina. Rozumiesz? 呕e to moja wina, 偶e jestem taki w艣ciek艂y czy sam nie wiem jaki. 呕e to przede wszystkim przeze mnie dosz艂o do tej... sytuacji. 呕e to ja rozbi艂em rodzin臋 albo by艂em tego bliski. I to mnie tak dezorientowa艂o, 偶e wali艂em w to czy w tamto. - Wygl膮da艂o na to, 偶e ju偶 wr贸ci艂 ze swojego wn臋trza. Spojrza艂 na ni膮. - To dopiero paradoks, co? Uwalnia膰 si臋 pi臋艣ciami od w艂asnej odpowiedzialno艣ci.

Nie odpowiedzia艂a.

- Ale te par臋 razy, kiedy si臋 zdarzy艂o... kiedy w co艣 wali艂em... to by艂y martwe przedmioty.

Martwe przedmioty, pomy艣la艂a. Tak si臋 m贸wi.

Widywa艂a ju偶 martwe przedmioty. Halders te偶. To by艂a cz臋艣膰 ich pracy. Cz臋艣膰 policyjnej rutyny. Rutyna: czym jest cia艂o, w kt贸rym nie ma ju偶 偶ycia?

Aneta, spokojnie. Przecie偶 to wiecz贸r bez rutyny. Na twojej sofie le偶y m臋偶czyzna, a ty siedzisz na pod艂odze i ogl膮dasz rado艣膰 lata uwiecznion膮 na zdj臋ciach, a nied艂ugo zasi膮dziecie w kuchni przy stole, zjecie i wypijecie co艣 dobrego. Tu, w 艣rodku, w tym pokoju, jest jasno. Nie musisz tu 艣ci膮ga膰 cieni. Kont么m茅 roz艣wietla pok贸j, roz艣wietla twoj膮 drog臋.

- Uwalnia膰 si臋 pi臋艣ciami od w艂asnej odpowiedzialno艣ci. Po co pr贸bowa膰? - powiedzia艂a. - Przecie偶 przed ni膮 nie da si臋 uciec.

- Ale wielu pr贸buje - odpar艂 Halders.

Wsta艂a. Zdj臋cia wci膮偶 le偶a艂y na pod艂odze, u艂o偶one w wachlarz. Wachlarz - to bardzo dobre okre艣lenie. Oddaje sceny i atmosfer臋 uchwycone na zdj臋ciach.

- I pewnie b臋d膮 pr贸bowa膰 dalej.

Winter odwr贸ci艂 si臋 w progu i spojrza艂 na 艣pi膮c膮 Els臋. Mocno trzyma艂a w obj臋ciach Pellego, swoj膮 maskotk臋, bia艂o-czarn膮 pand臋 z

g艂ow膮 wi臋ksz膮 ni偶 jej w艂asna. Pelle patrzy艂 na niego uwa偶nie. Nigdy nie spuszcza艂 wzroku. Na jego pyszczku malowa艂a si臋 wiara w przysz艂o艣膰.

- Zna ju偶 na pami臋膰 wszystkie ksi膮偶eczki - powiedzia艂. Angela siedzia艂a na sofie. Na kolanach mia艂a jaki艣 magazyn dla kobiet. - To ona czyta je mnie. Jak aktorka. - Przystan膮艂 na 艣rodku pokoju. - Dop贸ki nie za艣nie. - Przeci膮gn膮艂 si臋. Zdr臋twia艂, siedz膮c na 艂贸偶eczku Elsy - My艣l臋, 偶e Pelle te偶 ju偶 zna je wszystkie, chocia偶 si臋 nie odzywa. - Opu艣ci艂 ramiona. - Ale Elsa opowiada je z przej臋ciem, a potem przerywa w po艂owie zdania.

- Ona albo ty.

- Nie dzi艣.

Spojrza艂a na niego.

- Nie m贸g艂by艣 czego艣 zrobi膰?

- Czego?

- No, czego艣. Czego艣 dobrego.

Winter poszed艂 do kuchni.

Mieli jeszcze ciasto filo, jajka, koper, mas艂o i w臋dzonego 艂ososia z niedzieli. Do tego bia艂y pieprz.

Popija艂 bia艂e wino z kieliszka. Przygotowana przez niego mieszanka piek艂a si臋 w piekarniku. 艁adnie pachnia艂o. Na niewielkim panasonicu stoj膮cym w kuchni s艂ucha艂 Wyntona Marsalisa. 艢ci艣lej rzecz bior膮c, muzyka Marsalisa p艂yn臋艂a z odtwarzacza, ale on nie s艂ucha艂. Wpatrywa艂 si臋 w wielowarstwow膮 powierzchni臋 ciasta. Rozrasta艂a si臋, unosi艂a nad nadzieniem.

Zani贸s艂 tac臋 do pokoju. Angela siedzia艂a z podwini臋tymi pod siebie nogami i wpatrywa艂a si臋 w niebo rozci膮gaj膮ce si臋 nad Vasaplatsen. By艂o przejrzyste i ciemne.

- Mmm... - zamrucza艂a.

Winter rozla艂 wino.

- W艂a艣ciwie to dopiero wtorek - powiedzia艂a i podnios艂a kieliszek.

- Wtorek przez ca艂y tydzie艅 - odpowiedzia艂. - Na zdrowie. Angela przekroi艂a zapieczone ciasto i zaci膮gn臋艂a si臋.

- Achhh!

- Stara艂em si臋 jak mog艂em. Pr贸buj臋 jako艣 wykorzysta膰 swoje sk膮din膮d ograniczone mo偶liwo艣ci.

- I tak ci臋 lubi臋 - powiedzia艂a z u艣miechem.

- Jeszcze nie spr贸bowa艂a艣.

Kaw臋 wypili po ciemku. Pok贸j o艣wietla艂a jedynie po艣wiata unosz膮ca si臋 nad miastem. Nigdy nie znika艂a, jakby dzie艅 nigdy si臋 nie ko艅czy艂.

- Domowa wieczornica. Kiedy艣 tak si臋 m贸wi艂o - powiedzia艂a Angela. - Jedna z piel臋gniarek z naszego oddzia艂u czasem u偶ywa tego s艂owa. Wieczornica.

- 艢mieszne okre艣lenie.

- Mhm...

- Po niemiecku te偶 si臋 tak m贸wi? - zapyta艂 Winter. - Jest takie okre艣lenie?

- Nie mam poj臋cia.

Rodzina Angeli pochodzi艂a z Niemiec, czy raczej z dawnych Niemiec Wschodnich, die sogenannte DDR, z Lipska, z dawnego, podupad艂ego teraz regionu o bogatej kulturze. To dlatego jej ojciec zdecydowa艂 si臋 zabra膰 偶on臋 i syna, w贸wczas ich jedyne dziecko, i przeprowadzi膰 si臋 do Berlina. Berlina Wschodniego, gdzie wkr贸tce potem na jego oczach wzniesiono mur, die Mauer, i przes艂oni臋to nim wolne niebo. Doktor G眉nter Hoffmann, chirurg, m贸g艂 ogl膮da膰 mur z jednego z ogromnych okien w szpitalu, kt贸ry nagle znalaz艂 si臋 w jego cieniu. Na ni偶szych kondygnacjach ciemno robi艂o si臋 ju偶 wczesnym popo艂udniem. 

Rok p贸藕niej uciekli, ukryci pod podwoziem dw贸ch volkswagen贸w garbus贸w. G眉nter Hoffmann by艂 pewien, 偶e jego 偶ona i syn jako艣 to przetrwaj膮, tak wszystko zosta艂o dograne. On pojecha艂 kolejnym samochodem. By艂o to niebezpieczne, ale mo偶liwe.

Najpierw pr贸bowa艂 jako艣 偶y膰 w Berlinie Zachodnim, ale odrzuca艂y go jaskrawe 艣wiat艂a neon贸w, typowe dla Zachodu. To ju偶 nie by艂a jego ojczyzna. Ani jego krajanie. Nie by艂 niczyim kuzynem ze wsi. W 艣wietle reklam ponury Lipsk zacz膮艂 b艂yszcze膰 niczym wspomnienie raju utraconego. Cho膰 zakrawa艂o to na ob艂臋d.

Doktor Hoffmann czu艂 si臋 obco w obu swoich ojczyznach, wi臋c zrobi艂 kolejny krok. Jeszcze raz porozmawia艂 z 偶on膮 i synem. I przenie艣li si臋 na p贸艂noc, na drug膮 stron臋 Ba艂tyku.

Doktor usun膮艂 z nazwiska ostatnie N i zosta艂 Hoffmanem. Uzna艂 to za kolejn膮 konsekwencj臋 swojej decyzji. Ot, nowy rozdzia艂 w 偶yciu.

Dosta艂 prac臋 w G枚teborgu, w szpitalu Sahlgrenska, i wreszcie zazna艂 spokoju. Jego c贸rka Angela urodzi艂a si臋 latem 1967 roku.

- Prawdziwe summer of love - powiedzia艂a kiedy艣, nied艂ugo po tym, jak si臋 poznali. Musia艂a wyja艣ni膰 Winterowi, zwariowanemu na punkcie free jazzu, co takiego wydarzy艂o si臋 w Haight-Ashbury, dzielnicy San Francisco, latem 1967 roku: kwiaty, nic nierobienie, kt贸re okaza艂o si臋 wyj膮tkowym prze偶yciem, muzyka: Grateful Dead, Jefferson Airplane, Peanut Butter Conspiracy. Zdoby艂a p艂yty z tamtych czas贸w, w ko艅cu to by艂 jej rocznik. Erika rozbawi艂 Airplane, ale z pewnym zainteresowaniem wys艂ucha艂 bli藕niaczych gitar z Happy Trails, koncertowej p艂yty Quicksilver Messenger Service. Ci kolesie mogliby wyst膮pi膰 na scenie jazzowej, powiedzia艂. Umiej膮 gra膰. Kiedy艣 w艂膮czy艂a Eight Miles High The Byrds i kiedy Erik us艂ysza艂 wst臋p Rogera McGuinna, zerwa艂 si臋 z fotela. Zupe艂nie jak Coltrane, wykrzykn膮艂. P贸藕niej przekona艂a si臋, 偶e mia艂 racj臋. W wywiadzie, kt贸ry czyta艂a w 鈥濵ojo鈥, McGuinn powiedzia艂, 偶e w tej w艂a艣nie gitarowej sol贸wce stara艂 si臋 brzmie膰 jak atonalny saksofon tenorowy. Kole艣 umia艂 gra膰. 

Angela wsta艂a i zapali艂a lamp臋 stoj膮c膮 przy przeciwleg艂ej 艣cianie. Pok贸j zala艂o ciep艂e 艣wiat艂o.

Erik zbiera艂 si臋, 偶eby zadzwoni膰 do Steve'a Macdonalda. Ale najpierw musia艂 to kr贸tko wyja艣ni膰 Angeli.

- Odwiedzi艂 mnie dzi艣 kto艣 z przesz艂o艣ci - powiedzia艂.

- Zabrzmia艂o powa偶nie.

- Dawna znajoma.

- Nie jestem pewna, czy chc臋 tego s艂ucha膰.

- Dawna znajoma z naciskiem na dawna.

- I czego chcia艂a?

W przeciwie艅stwie do 艣wiat艂a jej ton nie by艂 ciep艂y.

Opowiedzia艂 jej.

- Ale nie min臋艂o jeszcze tak du偶o czasu, od kiedy znikn膮艂... - zauwa偶y艂a Angela.

- No nie.

- Chocia偶 ja te偶 bym si臋 denerwowa艂a.

- Hm...

- Ale co w艂a艣ciwie mo偶esz zrobi膰?

- Mo偶emy zg艂osi膰 zagini臋cie, no i oczywi艣cie opublikowa膰 zdj臋cie i rysopis. No i przekaza膰 to za granic臋. Jak zwykle przez Interpol.

- I zrobicie to?

- No, z tym postanowi艂a si臋 jeszcze wstrzyma膰.

- Ona? Ma jakie艣 imi臋?

- Johanna.

Angela si臋 nie odezwa艂a. Widzia艂, 偶e my艣li. Nie by艂 tylko pewien o czym.

- Johanna Osvald - doda艂.

- Aha.

Angela wsta艂a, wzi臋艂a sw贸j kubek i bez s艂owa posz艂a do kuchni.

Poszed艂 za ni膮. Sta艂a nad zlewem, ale chyba sama nie wiedzia艂a po co.

- Nie widzia艂em jej dwadzie艣cia lat.

- A to szkoda.

- Angela, prosz臋.

Cisn臋艂a kubek do zlewu. Zacz膮艂 si臋 chybota膰 na stalowej powierzchni, ale wytrzyma艂. Kiwa艂 si臋 przez chwil臋.

Musz臋 znale藕膰 jakie艣 wyj艣cie z tej sytuacji. Jej te偶 musz臋 pom贸c je znale藕膰.

- My艣lisz, 偶e powinienem zadzwoni膰 do Steve'a?

Angela si臋 odwr贸ci艂a.

- A co on zrobi? Zreszt膮 sam m贸wi艂e艣, 偶e ona chce si臋 jeszcze wstrzyma膰.

Dobra, dam sobie z tym spok贸j, pomy艣la艂. Jej ojciec pewnie jutro si臋 odezwie. List do rodziny Osvald贸w to pewnie jaki艣 偶art z przesz艂o艣ci. Mo偶e by艂o ich wi臋cej. Mo偶e dostawali takie od wojny. Nigdy nie wiadomo.

Spojrza艂 na kubek. Le偶a艂 w zlewie, na boku.

- Dziwne, 偶e si臋 nie pot艂uk艂 w drobny mak.

- To zlewy robi膮 teraz mi臋ksze czy kubki twardsze? - zapyta艂.

Dochodzi艂a si贸dma. Aneta jecha艂a do dawnego mieszkania Anette Lindsten. Mo偶e i ona mia艂aby na imi臋 Anette, gdyby rodzicom lepiej posz艂o. Czy o Anette wam chodzi艂o? - zapyta艂a kiedy艣 mam臋. Mama pos艂a艂a jej ten charakterystyczny afryka艅ski u艣miech, kt贸rego nigdy do ko艅ca nie rozumia艂a.

Jej mama pochodzi艂a z Koudougou, le偶膮cego niezbyt daleko od stolicy Umia艂a ta艅czy膰 hagr臋. Sama, cho膰 w艂a艣ciwie powinna j膮 ta艅czy膰 grupa kobiet. Powinny 艣piewa膰 przy akompaniamencie flet贸w tira. To by艂a muzyka weselna, czy raczej weselny taniec. Mo偶e w艂a艣nie dlatego jej mama to ta艅czy艂a. Aneta! Czekamy na tw贸j 艣lub. 

Mia艂a kilka p艂yt z hagr膮, nogi same rwa艂y si臋 do ta艅ca. Czu艂a to, tak jak kiedy艣 mama. Mia艂a w domu koso, podw贸jnie powlekany b臋ben, niabar臋, wysuszony owoc drzewa kalebasowego wype艂niony piachem, i boyo, pier艣cienie, kt贸re uderzaj膮 o siebie w miarowym rytmie.

Kszta艂ty dom贸w rysowa艂y si臋 w porannym, szarym jeszcze 艣wietle. O 艣wicie pada艂o i na nier贸wnej powierzchni asfaltu porobi艂y si臋 ka艂u偶e. Widzia艂a kobiety z dzie膰mi zmierzaj膮ce do szk贸艂 i przedszkoli. M臋偶czyzn na ulicach nie by艂o. Jaka艣 ci臋偶ar贸wka przemkn臋艂a przez skrzy偶owanie, jecha艂a w kierunku centrum handlowego, kt贸rego nie by艂o st膮d wida膰.

Mia艂a przeczucie.

Zaparkowa艂a na zakazie, w uliczce naprzeciwko wej艣cia. Jej samoch贸d wtopi艂 si臋 w t艂o, kt贸re teraz - kiedy poranek nie zacz膮艂 si臋 jeszcze na dobre - wygl膮da艂o ca艂kiem anonimowo.

Lustro w windzie by艂o rozbite. Mimo to odruchowo poprawi艂a w艂osy. Z kt贸rego艣 z mieszka艅 dolatywa艂 zapach jedzenia.

Na drzwiach wci膮偶 wisia艂a tabliczka z nazwiskiem.

Nacisn臋艂a klamk臋. Drzwi si臋 uchyli艂y.

Czu艂a, jak skacze jej puls.

Pchn臋艂a drzwi. Zobaczy艂a p贸艂mrok. Potem - ciemno艣膰.

 


 


 


 


7.



Zanim zrozumia艂a, co si臋 dzieje, min臋艂o kilka sekund. Nikt jej nie tkn膮艂. Ciemno艣膰 by艂a cz臋艣ci膮 tego pomieszczenia, przedpokoju.

Zamkn膮艂 drzwi do obu pokoi, chocia偶, id膮c tu, nic nie s艂ysza艂a. 艢wiat艂o znikn臋艂o nagle, gdy zamkn臋艂y si臋 za ni膮 drzwi. S艂ysza艂a, jak krz膮ta si臋 po sypialni. Niepokoj膮ce d藕wi臋ki. Przy pasie czu艂a swojego sig sauera. Ci臋偶ko opiera艂 si臋 o biodro, dawa艂 jej poczucie bezpiecze艅stwa.

Przecie偶 ten m臋偶czyzna nie mia艂 tam co robi膰. Takie jest prawo. Stoi po jej stronie, w czarnej todze, w bia艂ej s臋dziowskiej peruce, z kr贸lewskim jab艂kiem w d艂oni.

G臋sty mrok.

Mia艂a ochot臋 odwr贸ci膰 si臋 na pi臋cie i wyj艣膰. I to szybko.

To problem tych ludzi, nie jej. Zreszt膮 problem zosta艂 ju偶 rozwi膮zany. Tych dwoje si臋 rozesz艂o, ka偶de z nich wkroczy艂o na swoj膮 艣cie偶k臋, na now膮 drog臋 do szcz臋艣cia. Szcz臋艣cia, kt贸re jest gdzie艣 tam, a mo偶e jest wsz臋dzie. Niczym skierowana do wszystkich obietnica: to tu trawa jest bardziej zielona, niebo bardziej niebieskie.

W tym momencie us艂ysza艂a skowyt. Dobiega艂 z pokoju. Uderza艂 w drzwi. Raz, drugi, trzeci. Za chwil臋 siekiera przebije si臋 przez cienk膮 sklejk臋. A za ni膮 pewnie poka偶e si臋 twarz szale艅ca, jak twarz Jacka Nicholsona w L艣nieniu. Ale tu nikt nie krzyknie: ci臋cie! 

Je艣li ju偶 kto艣 mia艂by to zrobi膰, to tylko ona.

Otworzy艂 drzwi. B艂ysk w oku. W艣ciek艂e spojrzenie. Rozbiegane, dop贸ki nie pad艂o na ni膮.

- Kim pani jest?

- Policja - odpowiedzia艂a, wyci膮gaj膮c odznak臋.

- Po... policja?! Czego pani tu szuka?

- Czego pan tu szuka? To nie jest pa艅skie mieszkanie.

- 呕e niby nie... moje mieszkanie? Przecie偶 tu mieszka艂em, do cholery. Mieszka艂em tu!

- Ale ju偶 pan nie mieszka - odpar艂a Aneta. - Prosz臋 wyj艣膰.

Tak, pomy艣la艂a. Za艂atwi臋 to tak. W przeciwnym razie mo偶e si臋 zrobi膰 nieciekawie. I nieprzyjemnie.

- Nie wyjd臋 - odpowiedzia艂 Hans Forsblad.

- Woli pan i艣膰 ze mn膮? Mog臋 pana aresztowa膰.

- Pani? - Spr贸bowa艂 si臋 za艣mia膰, ale kiepsko mu posz艂o. - A niby, kurwa, jak? - Zrobi艂 krok do przodu.

- Nie rusza膰 si臋! - krzykn臋艂a Aneta. Pistolet ju偶 mia艂a w r臋ku, wyci膮gn臋艂a j膮 przed siebie. A w艂a艣ciwie mia艂a to zrobi膰.

- Oszala艂a pani?

By艂 blisko. Pada艂 na ni膮 jego cie艅. Cie艅 wi臋kszy od cienia prawa, kt贸ry jak dot膮d si臋 nie pokaza艂. Jedyne, co si臋 pokaza艂o, to ten cholerny pistolet, kt贸ry musia艂a wyci膮gn膮膰. A mo偶e wcale nie musia艂a. Mia艂a nadziej臋, 偶e Forsblad nie zauwa偶y, 偶e bro艅 dr偶y w jej r臋ku.

Czeka艂a na jego kolejny krok. Bo偶e, wyci膮gnij mnie st膮d jako艣. Nie chc臋 zastrzeli膰 tego faceta. Nie mam czasu na sk艂adanie raport贸w i wyja艣nie艅. On te偶 nie ma czasu. S艂u偶ba zdrowia nie ma czasu. Tylko ci z us艂ug pogrzebowych go maj膮. Maj膮 ca艂膮 wieczno艣膰.

Wzi臋艂a go na muszk臋. Przysiad艂 na pod艂odze, jakby si臋 zapad艂 w sobie.

Zacz膮艂 p艂aka膰.

Rozleg艂o si臋 g艂o艣ne zawodzenie, podobne do tego, kt贸re s艂ysza艂a przed chwil膮 zza drzwi. Podni贸s艂 g艂ow臋. P艂aka艂 naprawd臋. Twarz mia艂 ca艂kiem ods艂oni臋t膮, w艂osy wygl膮da艂y jak 藕le dopasowana peruka. Teraz zauwa偶y艂a, 偶e ma na sobie garnitur, kt贸ry wygl膮da艂 na drogi.

Markowy, taki, kt贸ry kiedy si臋 pogniecie, wygl膮da jeszcze lepiej.

Wydmucha艂 nos w chusteczk臋, wystawa艂a mu z g贸rnej kieszonki. Prosz臋, ma nawet dodatki, pomy艣la艂a.

- Nie wie pani, jakie to uczucie - powiedzia艂. - Nie wie pani, jak to jest.

Aneta opu艣ci艂a sig sauera, ale nie w艂o偶y艂a go do kabury.

- Ale co?

- Zosta膰 wyrzuconym z w艂asnego domu - powiedzia艂, poci膮gaj膮c nosem. - Z w艂asnego domu.

- Podobno od dawna pan tu nie mieszka艂.

- Kto pani to powiedzia艂?

Aneta milcza艂a.

- Na pewno oni. - Wbi艂 wzrok w drzwi za jej plecami.

- To oni tak m贸wi膮. Ale oni nic nie wiedz膮.

- Jacy oni? - zapyta艂a.

- Przecie偶 pani wie.

Wsun臋艂a pistolet do kabury. Forsblad 艣ledzi艂 jej ruchy.

- Wi臋c jednak mnie pani nie aresztuje?

- Prosz臋 wsta膰.

- Nie wie pani, jak to jest - powt贸rzy艂. Podni贸s艂 si臋 wreszcie, chwia艂 si臋 na nogach.

- Mog臋 i艣膰?

- Jak pan tu wszed艂?

Pokaza艂 jej klucz.

- Zamki zosta艂y zmienione - zauwa偶y艂a Aneta.

- W艂a艣nie dlatego go mam. - Pomacha艂 kluczem. Na jego twarzy nie by艂o ju偶 wida膰 艂ez.

- Jak pan zdoby艂 ten klucz?

- Chyba sama powinna si臋 pani domy艣li膰. - Nagle jakby ur贸s艂. Wyprostowa艂 si臋.

Wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej.

Co艣 tu jest nie tak, pomy艣la艂a. Facet zmienia si臋 na moich oczach.

- To oczywiste, 偶e to ona mi go po偶yczy艂a. Mog臋 ju偶 i艣膰?

Odwr贸ci艂 si臋 i wszed艂 do pokoju. Wr贸ci艂 po sekundzie. W r臋ku mia艂 neseser, wygl膮da艂 na r贸wnie drogi, jak garnitur.

- Musia艂em to odebra膰.

- Prosz臋 mi odda膰 klucz.

- Ale to mnie go po偶yczy艂a - powiedzia艂 z przekor膮, jak dziecko. Wygl膮da艂 na zawiedzionego.

Facet ma nie po kolei w g艂owie, pomy艣la艂a Aneta. Jest niebezpieczny, bardzo niebezpieczny.

Spojrza艂 na ni膮 spod oka. Nagle si臋 u艣miechn膮艂. Rzuci艂 klucz w jej stron臋. Aneta ani drgn臋艂a. Klucz wyl膮dowa艂 na pod艂odze pod jej nogami.

Forsblad wzi膮艂 neseser pod pach臋.

- Mog臋 ju偶 i艣膰? Musz臋 wraca膰 do pracy. - Wskaza艂 na neseser. - To po niego wr贸ci艂em. Potrzebuj臋 go do pracy.

Id藕 ju偶, pomy艣la艂a. Po prostu id藕. Przesun臋艂a si臋 i stan臋艂a pod 艣cian膮.

- Mi艂o by艂o pozna膰. - Uk艂oni艂 si臋 i wyszed艂. Aneta sta艂a bez ruchu. S艂ysza艂a, jak Forsblad mruczy co艣 pod nosem, czekaj膮c na wind臋. Przyjecha艂a, wsiad艂, ruszy艂a na d贸艂.

Wtedy Aneta poczu艂a, 偶e ma krople potu na plecach, mi臋dzy piersiami, w pachwinach i na d艂oniach. Wiedzia艂a, 偶e niewiele brakowa艂o. Czu艂a, 偶e wola艂aby ju偶 nigdy nie by膰 z tym cz艂owiekiem sam na sam.

Nagle zrozumia艂a jego 偶on臋, Anette Lindsten. A z drugiej strony teraz rozumia艂a j膮 mniej ni偶 kiedykolwiek. Rozumia艂a milczenie. I ucieczk臋. Ca艂a reszta by艂a dla niej zagadk膮.

Zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.

Kiedy wysz艂a przed blok, stwierdzi艂a, 偶e niebo ju偶 si臋 rozja艣ni艂o, zaci膮gn臋艂o si臋 przer贸偶nymi odcieniami br膮zu. Stoj膮ce w szeregach domy wygl膮da艂y, jakby si臋 mia艂y unie艣膰 niczym kamienny statek kosmiczny i poszybowa膰 po br膮zowo-sk贸rzanym niebie ku lepszemu 艣wiatu.

Procedury ruszy艂y swoim torem, jak zwykle w obliczu ludzkich nieszcz臋艣膰. A i teraz nieszcz臋艣liwe zako艅czenie nie jest wykluczone, pomy艣la艂, siedz膮c przy biurku. Blat przygniata艂y papiery i zdj臋cia ci臋偶kie od krwi. Tak, od krwi.

Przyt艂acza艂y go te偶 艂okcie, my艣li, m贸wienie do siebie pod nosem, prze艂omy i chwile za艂amania. I w艂amania. Tak, raz kto艣 si臋 tu w艂ama艂. Z艂odziej spu艣ci艂 si臋 po 艣cianie budynku z aresztu i wszed艂 przez otwarte okno. Zwin膮艂 panasonica, ale oczywi艣cie z艂apali go na korytarzu. Ale c贸偶 to by艂 za wyczyn! Winter by艂 pod wra偶eniem. Kole艣 siedzi w areszcie, oskar偶ony o kradzie偶, ucieka z miejsca, z kt贸rego teoretycznie nie da si臋 uciec, i od razu si臋 w艂amuje i znowu kradnie. I to na komisariacie! Brawo! Facet na d艂ugo sta艂 si臋 wzorem do na艣ladowania w p贸艂艣wiatku po艂udniowo-wschodniej cz臋艣ci miasta. W p贸艂艣wiatku, kt贸ry nawet promienie s艂o艅ca omijaj膮 z daleka.

Po艂udniowy wsch贸d. Winterowi przyszed艂 na my艣l po艂udniowo-wschodni Londyn: ni偶ej Brixton i Croydon. Wy偶ej: Bermondsey, Charlton, podejrzane okolice na po艂udnie od rzeki. Millwall, zapomniana przez Boga dru偶yna pi艂ki no偶nej. We are Millwall, no one like us. 

Pomy艣la艂 te偶 o koledze, kt贸ry prowadzi艂 tam 艣ledztwa w sprawie zab贸jstw. I rozwi膮za艂 je wszystkie z jednym wyj膮tkiem. To niepowodzenie nie dawa艂o mu spokoju. Przeszukali wtedy ka偶d膮 dziur臋 w okolicy. A potem zrobili to samo tutaj, w G枚teborgu. Winter te偶 si臋 z tym nie pogodzi艂 i wiedzia艂, 偶e tak ju偶 zostanie. Mimo wszystko, mimo ca艂ej tej otoczki rutyny, by艂 cz艂owiekiem. Chocia偶 nie, to nie tak: to rutyna pozwala艂a mu zachowa膰 cz艂owiecze艅stwo.

Spojrza艂 na zegarek. Podni贸s艂 s艂uchawk臋 i wykr臋ci艂 numer.

- Tak?

- Steve? Tu Erik.

- Prosz臋, prosz臋.

- Jak leci?

- Ano leci. Odliczam ju偶 dni do emerytury.

- Daj spok贸j. Jeste艣 jeszcze m艂ody.

- To my艣lenie 偶yczeniowe.

Winter si臋 u艣miechn膮艂. Macdonald pi艂 do jego wieku. Winter i jego szkocki kolega byli r贸wie艣nikami.

- A znasz t臋 piosenk臋, Eriku, m臋drcu rock'n'rolla?

- Jak膮 piosenk臋?

- It's been a long, long time. 

- Jasne. To kawa艂ek Steve'a Macdonalda i Z艂ych Wie艣ci.

Winter us艂ysza艂 w s艂uchawce 艣miech Macdonalda. Brzmia艂, jakby kto艣 ci膮艂 ska艂臋 pi艂膮 do metalu.

- To George Harrison. S艂ysza艂e艣 kiedy艣 o nim?

- Wyobra藕 sobie, 偶e tak. Zmar艂 niedawno. Czyta艂em o tym w 鈥濵ojo鈥 Angeli.

- Czytasz 鈥濵ojo鈥?!

- Przecie偶 m贸wi臋, 偶e to by艂o 鈥濵ojo鈥 Angeli.

Macdonald chwil臋 milcza艂.

- Kiedy Beatlesi opuszczaj膮 艣wiat, nic ju偶 nie jest takie jak kiedy艣 - powiedzia艂 w ko艅cu.

- Chyba wiem, o co ci chodzi.

- Te偶 si臋 tak czu艂e艣, kiedy odszed艂 Coltrane? Albo Miles Davis?

- W pewnym sensie tak. Cho膰 nie do ko艅ca. Ale nie wiem, czy dobrze rozumiem twoje odczucia.

- Mo偶e lepiej zmie艅my temat - zaproponowa艂 Macdonald.

- Lepiej tak.

- Czyta艂em o tej zabawie w zwi膮zku ze szczytem UE i wizyt膮 George'a Busha. I bynajmniej nie pisali o tym w 鈥濵ojo鈥, tylko we wszystkich pozosta艂ych gazetach.

Winter nie odpowiedzia艂.

- Musz臋 przyzna膰, 偶e mnie to zaskoczy艂o.

- Co?

- Przemoc.

- Jaka przemoc?

- Czy偶bym s艂ysza艂 wahanie w twoim g艂osie?

- Chodzi mi tylko o to, jak opisali u was t臋 przemoc. By艂o jej cholernie du偶o, nie przecz臋. Zastanawiam si臋 tylko, kt贸r膮 stron臋 opisywali w angielskich gazetach.

- Twoj膮 stron臋.

- To jest te偶 twoja strona - zauwa偶y艂 Winter. Oczyma wyobra藕ni zobaczy艂 szklan膮 gablot臋 w holu na dole i wszystkie te policyjne czapki, u艂o偶one w niej na znak przyja藕ni mi臋dzy policjantami, przyja藕ni przekraczaj膮cej morza i oceany.

- A poca艂uj mnie w dup臋 - odpar艂 Macdonald. - Teraz solidaryzuj臋 si臋 z policj膮 nie bardziej ni偶 dablju Bush z talibami.

- Dzi艣 ma艂o kto si臋 z kim艣 solidaryzuje.

- Nie, dlaczego. Dla ciebie, Eriku, od razu doby艂bym szabli.

- To w艂a艣nie by艂 jeden z problem贸w, na jakie si臋 natkn臋li艣my w czasie tych zamieszek - powiedzia艂 Winter. W czasie naszego g枚teborskiego festiwalu, doda艂 w my艣lach. Tak to ochrzcili policjanci ze Sztokholmu. - Nie mieli艣my tu wtedy szabli.

- Bo chyba w og贸le nie najlepiej to zaplanowali艣cie.

- Zupe艂nie jak wy w 1980, kiedy wybuch艂y zamieszki w Brixton, co? Jak u The Clash.

- Ci臋ta riposta - odpowiedzia艂 Macdonald.

- Ale mo偶e teraz b臋dziesz m贸g艂 doby膰 dla mnie szabli. Tak w przeno艣ni.

- Czyli?

Winter opowiedzia艂 mu o swojej rozmowie z Johann膮 Osvald.

- Mo偶e ju偶 czas, 偶eby da膰 komunikat o zagini臋ciu - zaproponowa艂 Macdonald.

- Porozmawiam o tym z wnuczk膮 Johna Osvalda jeszcze raz.

- Je艣li jej ojciec wkr贸tce si臋 nie odnajdzie, zaczn臋 troch臋 rozpytywa膰.

Winter wiedzia艂, 偶e Steve pochodzi z ma艂ej miejscowo艣ci niedaleko Inverness. Nie m贸g艂 sobie przypomnie膰 jej nazwy Nie pami臋ta艂

te偶, czy kiedykolwiek pracowa艂 w policji w Inverness.

- Steve, pracowa艂e艣 kiedy艣 w Inverness?

- Tak. I to jako posterunkowy w wydziale 艣ledczym. Przenie艣li mnie tam z komendy w Forres, w najbli偶szym wi臋kszym mie艣cie.

- A jak si臋 nazywa艂a ta miejscowo艣膰?

- Moja? Dallas, dziura jakby wyj臋ta z Dzikiego Zachodu.

Winter si臋 za艣mia艂.

- Powa偶nie. To nasze Dallas da艂o nazw臋 temu w Teksasie. A nasze Dallas to jedna ulica. Rz膮d dom贸w z lewej i rz膮d dom贸w z prawej. I tyle. Nie licz膮c dw贸ch zagr贸d u wylotu ulicy. Jedna jest nasza.

No tak. Winter wiedzia艂, 偶e Macdonald jest synem rolnika.

- M贸j brat zosta艂 na gospodarstwie.

- A twoi rodzice 偶yj膮?

- Tak.

Winter zamilk艂.

- Mam te偶 siostr臋. Mieszka w Inverness - doda艂 Macdonald.

- Tego nie wiedzia艂em.

- Ja te偶 nie. Dowiedzia艂em si臋 p贸艂 roku temu. Eilidh mieszka艂a tu, w Londynie, w The Smoke. To taka mniej elegancka cz臋艣膰 Hampstead. Ale posprzecza艂a si臋 z m臋偶em i wr贸ci艂a na p贸艂noc. W dwadzie艣cia cztery godziny urz膮dzi艂a si臋 w nowej kancelarii.

- W kancelarii?

- Jest prawniczk膮. Zajmuje si臋 wszystkim z wyj膮tkiem prawa karnego. Prowadzi niedu偶膮 kancelari臋 z jak膮艣 babk膮 w jej wieku. Macduff & Macdonald, Solicitors. Ca艂e Dallas jest z tego dumne.

- Bardziej ni偶 z ciebie?

- Jezu, Erik, w 偶yciu nikt nie by艂 ze mnie dumny.

- To nawet dobrze.

- Ale Eilidh to godna podziwu szkocka dama.

- Ile ma lat?

- Bo co? - Macdonald odpowiedzia艂 pytaniem.

Winterowi wyda艂o si臋, 偶e s艂yszy 艣miech.

- Pytam z grzeczno艣ci.

- Trzydzie艣ci siedem. Jest o pi臋膰 lat m艂odsza ode mnie i od ciebie.

- Aha.

- I dziesi臋膰 razy 艂adniejsza ni偶 ja czy ty.

- No to faktycznie 艂adna.

- Ale nie wydaje mi si臋, 偶eby w tej sprawie mog艂a jako艣 pom贸c.

- To zale偶y od tego, co si臋 b臋dzie dzia艂o... B臋d臋 m贸g艂 jeszcze zadzwoni膰 i poprosi膰, 偶eby艣 popyta艂 koleg贸w z p贸艂nocy? - zapyta艂 Winter.

- Jasne.

- Dzi臋ki.

- Mo偶e sam si臋 przejad臋 na p贸艂noc i to sprawdz臋.

- S艂ucham?

- Nic, nic, po prostu g艂o艣no my艣l臋. Cho膰 taka odmiana by艂aby mi艂a. Co ty na to? Um贸wimy si臋 w Inverness i razem rozwi膮偶emy kolejn膮 zagadk臋.

Winter si臋 za艣mia艂.

- Niby jak膮?

Cztery dni p贸藕niej ju偶 by si臋 nie za艣mia艂. Okaza艂o si臋, 偶e to nie by艂 偶art. To, co wygl膮da艂o na 偶art, okaza艂o si臋 zagadk膮.

Aneta Djanali przebywa艂a w swoim ma艂ym, lepszym 艣wiecie. W milczeniu popija艂a wino z kieliszka. Czerwone. W Burkina Faso mo偶na by z powodzeniem produkowa膰 wino. Tamtejsze winogrona s膮 du偶e i niesamowicie s艂odkie. Nie maj膮 na czym rosn膮膰, ale rosn膮 i tak. Cz臋艣膰 mieszka艅c贸w Burkina Faso to muzu艂manie, wi臋c wino nie jest

zbyt popularne. Tylko nieliczni widzieli butelk臋 wina. Aneta widzia艂a, w hotelu w Wagadugu. Zam贸wi艂a j膮 rodzina oty艂ych i ha艂a艣liwych Francuz贸w. Jedli baranin臋 z kuskusem. Mieli podwini臋te r臋kawy. Kelner ni贸s艂 butelk臋, jakby by艂a w niej nitrogliceryna.

Ojciec siedzia艂 naprzeciwko niej i patrzy艂 na Francuza. Jak Afryka艅czyk, kt贸ry si臋ga wzrokiem poza granice czasu. Nie by艂 ju偶 Europejczykiem. Ani Szwedem. Ca艂a europejsko艣膰 znikn臋艂a bezpowrotnie, kiedy tutaj przyjecha艂. Zarzuci艂 praktyk臋 lekarsk膮. Nie chcesz otworzy膰 niedu偶ego prywatnego gabinetu? - zapyta艂a. Przecie偶 maj膮 tu tylko trzystu lekarzy Bogowie wiedz膮, 偶e jeste艣 tu potrzebny. Kt贸rzy? - zapyta艂 w odpowiedzi. Zrozumia艂a, 偶e nie 偶artuje. Tak du偶o dowiedzia艂a si臋 o ojcu i o matce, kiedy wr贸ci艂a do Burkina Faso. Ojciec zawsze wierzy艂 w wielu bog贸w, to si臋 nie zmieni艂o. W Burkina Faso 偶yli nie tylko muzu艂manie. Inni bogowie czekali gdzie艣 tam, w 艣wietle i w mroku, w straszliwie gor膮ce dni i okrutnie zimne noce. Ojciec rozmawia艂 z bogami, czasem z duchami, cho膰 r贸偶nic臋 mi臋dzy jednymi a drugimi trudno by艂o uchwyci膰.

Niekt贸re duchy by艂y silne i mia艂y w艂adz臋, niczym lew, kt贸ry mo偶e zabi膰.

Inne by艂y s艂absze, bardziej ulotne, jak cho膰by duchy drzew.

Ale wszystkie mia艂y jak膮艣 moc. Wszystko, na co si臋 natykamy, ma moc, powiedzia艂 kiedy艣 ojciec. Lew, w膮偶, rzeka, piorun. Wszystkie mog膮 zabi膰 cz艂owieka, a to znaczy, 偶e musz膮 w nich zamieszkiwa膰 pot臋偶ne duchy.

Morze te偶 potrafi zabi膰, pomy艣la艂a ni z tego, ni z owego. Sk膮d jej to teraz przysz艂o do g艂owy? Przecie偶 Burkina Faso nie le偶y nad morzem.

Jej ojciec m贸wi艂 te偶 o j臋zyku. Najwa偶niejsz膮 form膮 sztuki w Afryce jest sztuka m贸wienia. W ka偶dym j臋zyku jest ponad tysi膮c powiedze艅, wyja艣ni艂.

Bo偶e, pomy艣la艂a w drodze do domu. Siedzia艂a ju偶 w samolocie Air France. Sk膮d jestem? Sk膮d jestem?! Kim jestem.

Kim b臋d臋?

Wypi艂a kolejny 艂yk wina. Mia艂o ci臋偶ki posmak, pachnia艂o d臋bem i sk贸r膮.

Kim b臋d臋?

Przekroczy艂am trzydziestk臋 i jestem czarna. Jestem czarn膮 owc膮. Takich jak ja jest wi臋cej w tym kraju niewinnej bieli. Tu ludzie s膮 biali, bia艂a jest ziemia. Mama chcia艂a, 偶ebym si臋 zwi膮za艂a z jakim艣 mi艂ym Afryka艅czykiem.

Spr贸bowa艂a 偶ycia w takim zwi膮zku. Pr贸bowa艂a za kr贸tko jak na oczekiwania mamy. A teraz ju偶 jej to nie interesowa艂o.

Wr贸ci艂a my艣lami do obiadu w hotelowej restauracji, ostatniego, jaki zjad艂a z ojcem. I do tego specyficznego, kolonialnego zgie艂ku panuj膮cego na sali. Do piachu, kt贸ry nie chcia艂 jej opu艣ci膰 mimo zdecydowanych nalega艅 pracownik贸w i go艣ci. Do wiatru, kt贸ry si臋 wdziera艂 mi臋dzy listwy 偶aluzji w absurdalnie du偶ych oknach. Absurdalnie, bo nie dawa艂y ochrony.

Bogowie wiedz膮, 偶e jeste艣 potrzebna, w艂a艣nie t y, Aneta - powiedzia艂 jej kiedy艣 ojciec, posy艂aj膮c jej u艣miech, kt贸ry tylko ona, jego c贸rka, mog艂a ogl膮da膰. Inteligentni detektywi s膮 wa偶ni w nowoczesnym pa艅stwie. Nie do艣膰 ju偶 tu by艂o policji? - odpowiedzia艂a. To nie byli prawdziwi policjanci, odpar艂 ojciec. Wiedzia艂 na ten temat wszystko, ona - nic. To nie byli dobrzy policjanci. A prawdziwe spo艂ecze艅stwo potrzebuje dobrych policjant贸w. Dzi臋ki nim staje si臋 spo艂ecze艅stwem, kt贸re jest dobre.

Czy偶by 偶artowa艂? Brzmia艂o to powa偶nie. Ale co oznacza艂o? W ostatnich latach przed powrotem do Afryki zacz膮艂 m贸wi膰 i my艣le膰 tak, jakby wyg艂asza艂 aforyzmy i zagadki. Jakby widzia艂 co艣, czego inni nie dostrzegaj膮, albo pami臋ta艂 rzeczy, kt贸re ulecia艂y ju偶 z pami臋ci innych. Fascynowa艂o j膮 to, ale i przera偶a艂o. Mama uwa偶a艂a, 偶e to oznaka szale艅stwa. Albo przynajmniej dawa艂a do zrozumienia, 偶e to nic godnego uwagi.

Prawdziwe spo艂ecze艅stwo potrzebuje dobrych policjant贸w. Dzi臋ki nim staje si臋 spo艂ecze艅stwem, kt贸re jest dobre. Napawaj si臋 t膮 my艣l膮,

Aneta. Mo偶e powinna przes艂a膰 zapytanie na kongres policji i zaproponowa膰, 偶eby wygrawerowali t臋 sentencj臋 z艂otymi lub srebrnymi literami na czapkach, cho膰by tych wystawionych na komendzie: oto motto jednocz膮ce wszystkich. Dobro膰. Wszyscy do niej d膮偶yli艣my, a tych, kt贸rzy nie d膮偶yli, chwycili艣my w 偶elazny u艣cisk i przenie艣li艣my do lepszego 艣wiata.

W艂a艣nie na tym polega nasza misja tutaj, na tym 艣wiecie. Wypi艂a 艂yk wina. Nie ma z czego 偶artowa膰. Nie ma co si臋 sili膰 na cynizm. A jednocze艣nie taka sentencja na pi艣mie wygl膮da g艂upio. Jeszcze g艂upiej brzmi wypowiedziana na g艂os. Dobro膰 wygl膮da i brzmi gorzej ni偶 z艂o.

Z艂em jestem ja i ty, pomy艣la艂a. To by艂a prawdziwa, a przy tym jej w艂asna sentencja.

Noc膮 艣ni艂y jej si臋 drzwi, kt贸re si臋 zamkn臋艂y i ju偶 nigdy si臋 nie otworzy艂y. Widzia艂a te偶 twarz: po艂owa si臋 艣mia艂a, a druga p艂aka艂a. Twarze stawa艂y si臋 ikonami. Rozmawia艂a z kim艣. Ten kto艣 powiedzia艂, 偶e nie mo偶e nikomu ufa膰. Nawet tobie? - zapyta艂a, bo w艂a艣nie wtedy, we 艣nie, by艂a pewna, 偶e mo偶e.

Lecia艂a samolotem Air France nad Kortedala. Lecia艂a z mi臋dzyl膮dowaniami we wszystkich porach roku, cho膰 nigdzie nie wysiada艂a z samolotu.

Lecia艂a fortec膮, kt贸ra wygl膮da艂a jak dom.

Przy艣ni艂y jej si臋 wszystkie my艣li i prze偶ycia ostatnich dni. A 艣ni膮c, wszystko zrozumia艂a, jakby jednocze艣nie analizowa艂a sw贸j sen.

Potem 艣ni艂o jej si臋 co艣 niezrozumia艂ego. Obudzi艂 j膮 jej w艂asny krzyk.

 


 


8.



Gdy poczu艂 na twarzy wiatr, wr贸ci艂y wspomnienia. Zawsze tak by艂o. Wspomnienia. Mog艂y by膰 jasne albo ciemne. Tam, na zewn膮trz, nie by艂o dnia ani nocy. Morze by艂o odr臋bnym 艣wiatem. Trawlery, wci膮garki, pok艂ady. W g贸r臋 i w d贸艂, co pi臋膰 godzin. Najcz臋艣ciej pracowali w dzie艅, chocia偶 on wola艂 w nocy. Ju偶 samo spanie z siedmioma innymi osobami na przednim pomo艣cie by艂o koszmarem. Wok贸艂 tylko wilgo膰 i kwa艣ne powietrze. Jedna bezsenna noc za drug膮. By艂o tak, jakby ciernie wbija艂y si臋 w cia艂o. Przejmuj膮cy ch艂贸d, ani skrawka suchej sk贸ry. W艂a艣nie o tym marzy艂, sp臋dzaj膮c kolejne tygodnie na morzu. O suchej sk贸rze.

Ta noc, kiedy Frans wyp艂yn膮艂, a trawler p艂yn膮cy za nimi z艂apa艂 wiatr w przeciwn膮 stron臋. Nigdy nie s艂ysza艂 krzyk贸w, nikt nie s艂ysza艂. Frans znikn膮艂 bez krzyku. Kolejny kamie艅 opadaj膮cy na dno, cho膰 nie do ko艅ca. To, co zaton臋艂o w tym rejonie Morza P贸艂nocnego, mi臋dzy Stavanger i Peterhead, by艂o wyrzucane na l膮d wy偶ej, w p贸艂nocnej Norwegii. Samotna podr贸偶 przez ciemn膮 to艅. Frans.

Czy w艂a艣nie tak to si臋 sko艅czy艂o?

P艂yn膮c z powrotem, modlili si臋, a prosto z przystani szli do pubu. Pami臋ta艂, jak do niego wchodzi艂. Wychodzenia ju偶 sobie nie przypomina艂. Wtedy cz臋sto zdarza艂y si臋 takie wieczory. Wszystkie ko艅czy艂y si臋 dziur膮 w pami臋ci.

Na morzu nie da艂o si臋 zmy膰 z siebie zm臋czenia, a kiedy wracali, robi艂 co m贸g艂, 偶eby ten stan nie mija艂.

Ten wiecz贸r, gdy utkn膮艂 na trawlerze, m贸g艂 by膰 tym ostatnim. Zrobi艂 si臋 czujniejszy, ale potem przez jaki艣 czas pi艂.

Siedzia艂 przed domem. Widzia艂 stary ko艣ci贸艂. Widzia艂 te偶 samochody. Niekt贸re jecha艂y w stron臋 ko艣cio艂a, inne wraca艂y. Jeszcze inne zmierza艂y na pole golfowe, na cypel za ko艣cio艂em. Ci idioci trafiali pi艂kami do wody i nie potrafili poj膮膰, jak to mo偶liwe.

Wiadukt, kt贸ry, siedz膮c tu, widzia艂 z lewej, by艂 najbardziej ruchliwy. Wygl膮da艂, jakby si臋 sta艂 cz臋艣ci膮 ko艣cio艂a. A mo偶e to ko艣ci贸艂 sta艂 si臋 cz臋艣ci膮 wiaduktu. Wpatrywa艂 si臋 w ten widok wiele razy. Wszystko 艂膮czy艂o si臋 w ca艂o艣膰. Wiadukty to przecie偶 nowo偶ytne katedry, nic dziwnego, 偶e stapiaj膮 si臋 ze 艣wi膮tyniami.

Splun膮艂, patrz膮c na ko艣ci贸艂. Potem uderzy艂 si臋 w pier艣, otar艂 usta i wsta艂. Przeszed艂 ulic膮, kt贸ra nie doczeka艂a si臋 nazwy. Jakie艣 dziecko min臋艂o go, nie podnosz膮c wzroku. Nawet dla dzieci by艂 niewidzialny.

A je艣li nawet najm艂odsi nie widz膮 niewidzialnego, trzeba si臋 po偶egna膰 z nadziej膮.

Po schodach wchodzi艂a para w 艣rednim wieku. Oni r贸wnie偶 go nie zauwa偶yli. Usun膮艂 si臋 na bok, 偶eby nie przeszli przez niego. S艂ysza艂 ich g艂osy, ale nie potrafi艂 rozpozna膰, co to za j臋zyk. A mo偶e to wiatr zag艂usza艂 s艂owa. Wszed艂 do pubu The Three Kings i zam贸wi艂 piwo. D艂ugo siedzia艂 nad szklank膮, ale nikt go nie widzia艂. Kiwn膮艂 na kobiet臋 stoj膮c膮 za barem. Odwr贸ci艂a wzrok. A by艂y dni, kiedy z ni膮 rozmawia艂. Wiedzia艂 przecie偶.

Ona wiedzia艂a.

Nie potrafi艂 st膮d dostrzec, o czym my艣li.

Pr贸bowa艂a z nim rozmawia膰, ale wtedy nie chcia艂 s艂ucha膰. Powiedzia艂a dwa s艂owa, akurat te dwa, kt贸rych nie chcia艂 s艂ysze膰. K艂amstwo i 偶ycie. Powiedzia艂a: 偶y膰 w k艂amstwie.

Tym samym powiedzia艂a za du偶o.

Para, kt贸r膮 spotka艂 na schodach, wesz艂a do pubu i usiad艂a przy jednym z dw贸ch stolik贸w stoj膮cych pod oknem. Barmanka zesztywnia艂a, jakby si臋 ba艂a, 偶e zaraz z艂o偶膮 zam贸wienie. Chocia偶 nie, nie o to jej chodzi艂o. Para si臋 rozejrza艂a. M臋偶czyzna co艣 powiedzia艂. Tym razem us艂ysza艂 s艂owa i rozpozna艂 j臋zyk. On sam nosi艂 jeszcze w sobie jego resztki. Ju偶 w nim nie my艣la艂, ale rozr贸偶nia艂 s艂owa i, je艣li musia艂, potrafi艂 je z艂o偶y膰 w ca艂o艣膰.

Ale teraz nie musia艂.

U kobiety, kt贸ra go nie widzia艂a, zam贸wi艂 kolejne piwo. Pi艂 zwr贸cony plecami do pary siedz膮cej przy oknie. Wygl膮dali na wiadukty i morze.

Frans nie by艂 pierwszy.

Tam, w ciemnej toni, cia艂a bra艂y si臋 nawzajem w obj臋cia.

Jezu. O Jezu!

Kiedy wyszed艂, min臋艂a go ci臋偶ar贸wka wy艂adowana rybami. Wiedzia艂, sk膮d i dok膮d jedzie. Zjecha艂a na drog臋 na zach贸d. Czu艂 spaliny diesla zmieszane z zapachem ryb, a mo偶e tylko mu si臋 wydawa艂o. No tak, oczywi艣cie, 偶e mu si臋 wydawa艂o.

Ci臋偶ar贸wka znikn臋艂a w tunelu, nara偶aj膮c wszystkich jad膮cych z przeciwka. Czeka艂 na huk zderzenia, ale nie nast膮pi艂. Nie tym razem. Us艂ysza艂 tylko skowyt silnika, gdy ci臋偶ar贸wka pokonywa艂a wzniesienie po drugiej stronie.

On nigdy wi臋cej si臋 tam nie wybierze. Nigdy wi臋cej!

Ruszy艂 w przeciwnym kierunku. By艂 z kim艣 um贸wiony.

 


 


 


 


 


 


9.



Aneta robi艂a 艣niadanie. Sny wci膮偶 kr膮偶y艂y jej po g艂owie niczym oci膮gaj膮ca si臋 mg艂a. Nala艂a wody do ekspresu, ale zapomnia艂a go w艂膮czy膰. Sta艂a przy blacie, czekaj膮c na pr贸偶no. Wreszcie sobie u艣wiadomi艂a, co jest nie tak. Rozejrza艂a si臋, 偶eby sprawdzi膰, czy kto艣 si臋 przypadkiem z niej nie pod艣miewa.

Nie by艂o nikogo.

Czasami brakowa艂o jej kogo艣, kto by zarechota艂 na widok jej omy艂ek. Kogo艣, kto by艂by obok na sta艂e. Zdarza艂o si臋, 偶e zjawia艂 si臋 Fredrik. Jego rechot ca艂kiem jej odpowiada艂, ale Fredrik nie zawsze by艂 obok.

A ona nie zawsze sta艂a w jego kuchni, przy jego blacie.

Czy to w艂a艣nie jest lu藕ny zwi膮zek?

Nie. 呕eby m贸c tak nazwa膰 to, co 艂膮czy ludzi, musi w tym by膰 co艣 ze zwi膮zku. Co艣 musi zosta膰 zaakceptowane, no i... potwierdzone, przyj臋te...

Co艣 musi by膰... oczywiste. Dla obojga. Z nimi tak nie by艂o. Z ni膮 i z Fredrikiem. Dlaczego? A mo偶e do tego zmierzali, ale nie musieli niczego potwierdza膰, nie musieli nawet o tym my艣le膰.

呕ycie jest pogmatwane.

Wrzuci艂a do tostera dwie kromki. Zawsze to bardziej skomplikowane ni偶 zrobienie jednej grzanki, ale w por贸wnaniu z jej 偶yciem - ca艂kiem proste. Posmarowa艂a grzanki mas艂em, pokroi艂a ser, na艂o偶y艂a na niego d偶emu je偶ynowego. Oczywiste, proste czynno艣ci. Jak robienie herbaty: odrobina mleka na dnie szklanki, wla膰 herbat臋,

wrzuci膰 dwie kostki cukru, zamiesza膰, 艂yka膰.

Picie herbaty. Jedzenie chleba.

Nie my艣le膰.

Cho膰by przez kwadrans.

Gdy wychodzi艂a, ksi臋偶yc wisia艂 jeszcze na niebie. Ale by艂 ju偶 blady, jakby wyziera艂 zza jasnych chmur albo zza mg艂y. Jej samoch贸d sta艂 w cieniu, schowany przed s艂o艅cem, kt贸re rado艣nie 艣wieci艂o po drugiej stronie nieba. Kiedy wsiad艂a, zrobi艂o jej si臋 zimno. Sk贸rzane siedzenia wci膮偶 pachnia艂y noc膮. Dzi艣 rano wszystkie oznaki nocy znika艂y z oci膮ganiem. Tak jej si臋 wydawa艂o.

Ruszy艂a na po艂udnie. Przy Linn茅platsen trafi艂a na ma艂y korek. Trzy samochody sta艂y w miejscu. Z prawej jaki艣 idiota bez przerwy wciska艂 gaz. Potem zagapi艂 si臋 na ni膮 ze swojego audi i znowu zarycza艂 silnikiem.

Czy powinna otworzy膰 z rozmachem drzwiczki i pokaza膰 mu odznak臋?

Zapali艂o si臋 zielone i idiota wyrwa艂 do przodu. Pewnie p臋dzi艂 do La Mans, mo偶e do N眉rburgring. Przejecha艂 jakie艣 siedem metr贸w, zawin膮艂 w lewo, w prawo, przygazowa艂, mo偶e si臋 sp贸藕ni艂 na start Monte Carlo, z rykiem min膮艂 kilku robotnik贸w asfaltuj膮cych drog臋, podmuch zerwa艂 im czapki z g艂贸w.

Aneta po艂膮czy艂a si臋 z central膮 i poda艂a im numery znikaj膮cego w dali auta.

C贸偶, dzisiaj audi nie dojedzie do mety.

W jego spojrzeniu dostrzeg艂a co艣 rasistowskiego.

A to potrafi zdenerwowa膰. Na opalenizn臋 rodem z Afryki ludzie zawsze reaguj膮. Bez wzgl臋du na rok, dziesi臋ciolecie, wiek, er臋. Wiesz, 偶e wszyscy ludzie wywodz膮 si臋 z Afryki? - zapyta艂a raz, kiedy Fredrik udawa艂 rasist臋. No w艂a艣nie, udawa艂. Tak by艂o na pocz膮tku, potem przesta艂.

Min臋艂a stoj膮cy na wzg贸rzu szpital Sahlgrenska. Wjecha艂a w Toltorpsdalen. Dalej, przy ko艣ciele, skr臋ci艂a w lewo. Zacz臋艂a omija膰

kolejne garby. Przecina艂y drog臋 co pi臋膰dziesi膮t metr贸w. Ludzie pracy nienawidz膮 garb贸w: kierowcy autobus贸w, taksiarze, kurierzy, policjanci. Ci, kt贸rzy tu mieszkaj膮, te偶 ich nie cierpi膮. Czasami. Co chwil臋 zwalniaj膮ce i przyspieszaj膮ce samochody zanieczyszczaj膮 powietrze jeszcze bardziej. Toltorpsdalen to naprawd臋 urokliwa okolica, ale powietrze ju偶 od dawna jest najbardziej zanieczyszczone w ca艂ym mie艣cie. Wska藕niki nale偶膮 do najgorszych w Europie P贸艂nocnej.

W Kroksl盲tt teren opada艂. Aneta zjecha艂a z Kroksl枚tts Parkgata, nie doda艂a gazu. Zaparkowa艂a przy S枚rg氓rdsskolan. 

Pomy艣la艂a, 偶e atmosfera jest idylliczna. Ta okolica by艂a granic膮 mi臋dzy nieprzyjaznym centrum M枚lndal a przepa艣ci膮 wielkiego miasta, kt贸ra zaczyna艂a si臋 na wysoko艣ci Liseberg. Tutaj panowa艂 spok贸j. Fridkullagatan niczym obronne rami臋 otacza艂a t臋 cz臋艣膰 miasta od p贸艂nocy i zachodu. By艂o cicho jak w oku cyklonu. Je艣li kto艣 si臋 nie wypuszcza poza to miejsce, mo偶e 偶y膰 w spokoju.

Ale Anette Lindsten si臋 wypu艣ci艂a. Dlaczego zostawi艂a t臋 oaz臋 spokoju i przenios艂a si臋 do skazanej na 艣mier膰 Kortedala - na to pytanie odpowiedzie膰 mog艂a jedynie mi艂o艣膰. To dla niej Anette zamieszka艂a w targanej wiatrem kalendarzowej dzielnicy, w kt贸rej teraz miasto zaczyna艂o burzy膰 w艂asne domy. A kiedy i mi艂o艣膰 leg艂a w gruzach, wr贸ci艂a tutaj, do domu.

Aneta sta艂a przed ukryt膮 za 偶ywop艂otem will膮. Nie艂atwo by艂oby si臋 na niego wspi膮膰 albo wyr膮ba膰 przej艣cie mi臋dzy ga艂臋ziami. Dom by艂 drewniany, jak wi臋kszo艣膰 tutaj, zbudowany w okresie mi臋dzywojennym, rozbudowany w okresie dobrobytu, dobrze utrzymywany podczas obecnego kryzysu. Aneta stan臋艂a przed 偶elazn膮, ju偶 odrapan膮 furtk膮. Pewnie nied艂ugo kto艣 j膮 odmaluje. Zawaha艂a si臋. Dlaczego nie zostawi臋 tych ludzi w spokoju? Czego chc臋 si臋 od nich dowiedzie膰? Mam do艣膰 tego cholernego uk艂adu, mam do艣膰 tego, 偶e kobiety musz膮 latami 偶y膰 w strachu, jakby na wygnaniu, cho膰 s膮 we w艂asnym kraju. Nawet gorzej - 偶yj膮 jak uchod藕cy w wydzielonych o艣rodkach, ukryte przed instytucjami pa艅stwowymi i ich wyrokami i przed powo艂uj膮c膮 te instytucje w艂adz膮, kt贸r膮 jestem ja... i my - policja. Oni, pomy艣la艂a.

To nie ja, to inni w naszych szeregach. Ja nie wywleka艂abym dzieci z ko艣cio艂a. Niekt贸rzy si臋 tego dopu艣cili, na rozkaz. Ale uwieczniaj膮cych to obrazk贸w nie znajdzie si臋 w pi臋knych albumach ukazuj膮cych 偶ycie ludzi na ziemi. A teraz to Anette si臋 ukrywa, w domu. Czy tak ma by膰?

Aneta zobaczy艂a, jak jej d艂o艅 naciska dzwonek. Chc臋 si臋 tylko przekona膰 na w艂asne oczy, 偶e Anette miewa si臋 dobrze.

D艂o艅 kolejny raz wcisn臋艂a dzwonek. Zza drzwi dobieg艂o szczekanie psa. A mo偶e to gdzie艣 z dworu. Kto艣 uchyli艂 drzwi. Otworzy艂 szeroko usta, ale bynajmniej nie w u艣miechu. Pies zawarcza艂. Potrafi艂a rozpozna膰 rottweilera. Pomy艣la艂a, 偶e zwykle nale偶y zaatakowa膰, zanim si臋 zostanie zaatakowanym.

- Zack, CICHO!

Zobaczy艂a czubek g艂owy m臋偶czyzny. Pochyli艂 si臋 nad pot臋偶nym psem potworem. Co o nich m贸wi膮 spokojni ludzie z okolicy, kiedy ich widz膮 na spacerze?

M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 do niej.

- Tak?

Drzwi uchyli艂 tylko do po艂owy.

- Chcia艂abym... chcia艂abym chwil臋 porozmawia膰 z Anette - powiedzia艂a. By艂a zak艂opotana. Nie wiedzia艂a dlaczego.

- Nie ma jej.

Pies warkn膮艂 zrezygnowany, odwr贸ci艂 si臋 i znikn膮艂 w g艂臋bi domu.

- Przecie偶 przeprowadzi艂a si臋 z powrotem do domu - odpar艂a Aneta.

- O czym pani m贸wi? I kim pani w艂a艣ciwie jest?

W ko艅cu si臋 przedstawi艂a i wylegitymowa艂a.

- Czego pani od niej chce? - zapyta艂 m臋偶czyzna. Nawet nie spojrza艂 na odznak臋, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ku.

Aneta czu艂a, 偶e co艣 jest nie tak. Zakr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie.

Pr贸bowa艂a zajrze膰 przez rami臋 m臋偶czyzny do przedpokoju. Zobaczy艂a psa, tylko na ni膮 czeka艂. Czy raczej na jak膮艣 jej cz臋艣膰. Ju偶 si臋 oblizywa艂.

I zn贸w to uczucie: traci grunt pod nogami. Stara艂a si臋, 偶eby w jej g艂osie by艂o wi臋cej pewno艣ci ni偶 w niej samej.

- Chcia艂abym porozmawia膰 z jej ojcem.

- Co?

M臋偶czyzna wygl膮da艂 na mocno zaskoczonego.

- Chcia艂abym porozmawia膰 z Siggem Lindstenem.

Zauwa偶y艂a, 偶e m臋偶czyzna si臋 zawaha艂. Wpatrywa艂 si臋 w odznak臋, kt贸r膮 wci膮偶 trzyma艂a w d艂oni. 

- Prawdziwa? - zapyta艂 tonem, w kt贸rym s艂ysza艂a pytanie: na pewno jeste艣 policjantk膮?

- Czy jej ojciec jest w domu? - ci膮gn臋艂a Aneta. - Sigge Lindsten? Zasta艂am go?

- Ja jestem Sigge Lindsten, do cholery - powiedzia艂 m臋偶czyzna. - Ja jestem jej ojcem!

Aneta zobaczy艂a twarz drugiego ojca Anette. Ze spokojem wynosi艂 rzeczy z mieszkania. Dobry, opanowany tatu艣.

- Pe... Peter - powiedzia艂a, czuj膮c, 偶e coraz mocniej kr臋ci jej si臋 w g艂owie.

- Co? O kim pani m贸wi?

- O Peterze Lindstenie, bracie Anette.

- Przecie偶 ona, do cholery, nie ma brata!

Bertil Ringmar sta艂 przyklejony do okna. Patrzy艂 na kana艂 Fattigdomshus氓n. Po drugiej stronie sta艂y nowe budynki. Mieszkania w艂asno艣ciowe dla uprzywilejowanych. A kiedy艣 by艂y tu domy dla ubogich. Znikn臋艂y. Jak wsz臋dzie, pomy艣la艂. Domy znikn臋艂y, ubodzy zostali. 

- Nie do艂uje ci臋 codzienne ogl膮danie kana艂u? - zapyta艂, odwracaj膮c si臋 do siedz膮cego bezczynnie przy biurku Wintera.

- Do艂uje.

- No to zr贸b co艣 z tym.

Winter si臋 za艣mia艂.

- Ale w艂a艣nie o to chodzi.

- O to, 偶eby si臋 zdo艂owa膰?

- Tak.

- Po co?

- Bo kiedy si臋 st膮d wychodzi, wszystko wydaje si臋 o wiele 艂atwiejsze.

- To dlatego tak cz臋sto st膮d wychodzisz?

- Tak.

- Aha.

- Ju偶 o tym my艣la艂em. O tym cholernym biurze.

- I co wymy艣li艂e艣?

- 呕e ju偶 nie chc臋 tu siedzie膰.

- Czy偶by?

- Zrobi臋 sobie biuro w mie艣cie.

- Tak?

- W kawiarni. Albo w barze.

- Twoje biuro w barze?

- Tak.

- Przes艂uchania w barze?

- Tak.

- Robi wra偶enie.

- Prawda?

- Gada艂e艣 ju偶 o tym z Birgerssonem?

- A musz臋?

Ringmar si臋 u艣miechn膮艂. Birgersson by艂 szefem wydzia艂u 艣ledczego. Winter by艂 komisarzem i zast臋pc膮 Birgerssona. Ringmar by艂 tylko komisarzem, ale to go w pe艂ni satysfakcjonowa艂o. I tak wiedzia艂, 偶e bez niego nic tu nie dzia艂a. Wystarczy spojrze膰 na Wintera. Prosz臋! Siedzi sobie na krze艣le i nic nie robi. I gdyby nie on, pewnie by tak siedzia艂 zawsze. Na przyk艂ad gdyby nie zacz膮艂 tej rozmowy.

A ten pok贸j? Umywalka w rogu. Winter mo偶e si臋 goli膰, je艣li musi nocowa膰 w pracy. Na 艣cianie plan G枚teborga. Sporo tajemniczych k贸艂 i kresek naniesionych podczas dawnych 艣ledztw. Winter, on sam

zreszt膮 te偶, narysowa艂 t臋 map臋 od nowa. Ich wersja ukazywa艂a G枚teborg kryminalny. Miasto, kt贸re rozci膮ga艂o si臋 we wszystkie strony 艣wiata, obejmuj膮c miejsca, kt贸rych nie ma na oficjalnej mapie.

Winter siedzia艂 na krze艣le. By艂o a偶 za wygodne, zbyt nowe. Biuro niedawno wytapetowano. Wstawi艂 nowe rega艂y i lampy inne od tych, kt贸re o艣wietla艂y drog臋 jego kolegom w pozosta艂ych pomieszczeniach tego uroczego budynku. 艢ci膮gn膮艂 te偶 w艂asny zestaw wypoczynkowy.

Tak. Czas si臋 st膮d wynie艣膰. Do kawiarni. Do baru.

Na pod艂odze, metr od Ringmara, sta艂 nie艣miertelny panasonic. Niezmiennie rozbrzmiewa艂 saksofonem tenorowym graj膮cym atonalnego bluesa.

- Co to? - zapyta艂 Ringmar, wskazuj膮c na odtwarzacz.

- Michael Brecker - odpowiedzia艂 Winter. - Nie sam. Jest i Path Metheny, Jack Dejohnette, Dave Holland, Joey Calderazzo, McCoy Tyner i Don Alias.

- Alias? Jak si臋 nazywa naprawd臋?

Winter zn贸w si臋 za艣mia艂 i zapali艂 corpsa. W膮ziutkie cygaro zachwia艂o mu si臋 w ustach.

- Wyliczy艂e艣 tylu, ilu liczy nasza grupa 艣ledcza - powiedzia艂 Ringmar.

- Je艣li tak na to spojrze膰.

- Mog臋 po偶yczy膰?

Winter obr贸ci艂 si臋 na krze艣le i si臋gn膮艂 do stojaka na p艂yty. Wyci膮gn膮艂 opakowanie i rzuci艂 je Ringmarowi niczym frisby Ringmar z艂apa艂 je zr臋cznym ruchem. Na ok艂adce m臋偶czyzna w czarnym p艂aszczu, plecami do fotografa, przechadzaj膮cy si臋 brzegiem rzeki. Na dole napis: Tales from Hudson. Ringmarowi przysz艂a na my艣l sm臋tna rzeczka p艂yn膮ca za oknem. Przypomnia艂o mu si臋 te偶 co艣 innego. 

- Rzeka Hudson - powiedzia艂. Winter zrozumia艂.

- A co tam u Martina? - zapyta艂 Ringmara.

- Dobrze.

- Wci膮偶 mieszka w Nowym Jorku?

- Tak.

Syn Ringmara by艂 kucharzem w dobrej restauracji na Manhattanie. Przy Trzeciej Alei. 艁膮czy艂y ich skomplikowane relacje. Winter nie wiedzia艂, kto z kim nie umia艂 si臋 dogada膰, ale mia艂 swoje zdanie na temat tego, co si臋 sta艂o. Nie pyta艂, nie o wszystko. A Bertil zn贸w nawi膮za艂 z synem kontakt. Zacz臋li rozmawia膰, zanim zrobi艂o si臋 za p贸藕no. Winter nie zd膮偶y艂. Ledwo zd膮偶y艂. Zacz膮艂 rozmawia膰 z ojcem na kilka dni przed jego 艣mierci膮. Bengt Winter zmar艂 w szpitalu Costa del Sol na obrze偶ach Marbelli. By艂 przy nim. Spotkali si臋 i porozmawiali pierwszy raz od pi臋ciu czy sze艣ciu lat. Co za tragedia. Godna przep艂akanych nocy.

- Nie my艣la艂e艣 o tym, 偶eby go nied艂ugo odwiedzi膰? - zapyta艂 Winter.

- My艣la艂em.

- To jed藕, do cholery.

Ringmar porusza艂 g艂ow膮 w rytm d藕wi臋k贸w pianina, kt贸re rozchodzi艂y si臋 po pokoju. Potar艂 grzbiet nosa.

- Podobno mieli zam贸wienie na catering dla firmy z World Trade Center - powiedzia艂.

Winter si臋 nie odzywa艂, czeka艂.

- Martin bywa艂 tam czasami. Odpowiada艂 za to, 偶eby jedzenie dotar艂o na miejsce, czy co艣 w tym stylu.

- Kiedy ci o tym opowiada艂? - zapyta艂 Winter.

- A jak my艣lisz? Po jedenastym, oczywi艣cie. Wcze艣niej nie mia艂by powodu o tym m贸wi膰.

Winter przytakn膮艂.

- Ale tego dnia go tam nie by艂o.

Ringmar odszed艂 od okna i przysiad艂 na krze艣le po drugiej stronie biurka. Winter si臋 zaci膮gn膮艂. Muzyka nagle zabrzmia艂a jakby g艂o艣niej albo po prostu tempo si臋 zmieni艂o, sta艂o si臋 jeszcze bardziej nerwowe. Desperackie. Tales from New York. M贸j Bo偶e, mia艂 tam by膰 WTEDY, ale to biuro konsultingowe, czy co to tam by艂o, przesun臋艂o termin  

dostawy na nast臋pny dzie艅. - Ringmar wyda艂 g艂o艣ne westchnienie, jakby urwany 艣miech. Ale dzie艅 p贸藕niej nie by艂o ju偶 偶adnej dostawy.

- Jak... jak Martin to przyj膮艂? - zapyta艂 Winter.

- Pewnie jest wdzi臋czny Bogu.

- No tak.

- Zacz膮艂 chodzi膰 do ko艣cio艂a - doda艂 Ringmar. - M贸wi, 偶e siada i nie modli si臋 ani nic takiego. Ale czuje ukojenie. I wdzi臋czno艣膰. Tak m贸wi.

- Jed藕 do niego - powt贸rzy艂 Winter.

- Wybiera艂em si臋. Ale teraz to on przyje偶d偶a do domu.

- Tak?

- Tylko na urlop. Za par臋 tygodni. Je艣li samoloty b臋d膮 lata膰.

- Teraz lataj膮 jak nigdy wcze艣niej.

- Z t膮 r贸偶nic膮, 偶e bez pasa偶er贸w.

- Wystarczy chyba Martin, no nie?

Winter wyszed艂 wcze艣niej. Po drodze wst膮pi艂 na targowisko w Saluhallen. Kupi艂 czterdzie艣ci deka sera wiejskiego z Bretanii i dwa esto艅skie chleby. Nic wi臋cej.

艢wiat艂a baru przy S枚dra Larmgatan kusi艂y przechodni贸w. Nowy bar, Winter nie widzia艂 nazwy. Wszed艂 i zam贸wi艂 piwo z beczki. Usiad艂 przy stoliku pod oknem. Przy barze siedzia艂 samotnie jaki艣 m臋偶czyzna. Barman uk艂ada艂 oliwki, ustawia艂 szklanki, beczki i butelki. Robi艂 te wszystkie przyjemne rzeczy, kt贸re robi膮 barmani, zanim na dobre zapadnie wiecz贸r i zejd膮 si臋 go艣cie. Winter zapali艂 corpsa. To najlepsza chwila na wizyt臋 w barze. Nie ma t艂um贸w, oczekiwanie na wiecz贸r, spokojne d藕wi臋ki, kt贸re trudno zidentyfikowa膰. Rozejrza艂 si臋. Nowe tysi膮clecie przynios艂o nowe trendy, je艣li chodzi o wystr贸j bar贸w. 呕adnego miniminiminimalizmu, kt贸ry sprawia, 偶e cz艂owiek ma wra偶enie, 偶e siedzi w hangarze.

Wn臋trze urz膮dzono w sk贸rze i w drewnie. Ciep艂e 艣wiat艂o. 呕adnych go艂ych 偶ar贸wek pod sufitem.

Tu m贸g艂by urz膮dzi膰 swoje nowe biuro. O tu, pod oknem. Podczas przes艂uchania mo偶na by stawia膰 艣wieczk臋 bli偶ej przes艂uchiwanego, 偶eby lepiej widzie膰 jego oczy. Kamer臋 mo偶na umie艣ci膰 na ramie okna.

Wyci膮gn膮艂 z kieszeni kom贸rk臋 i zadzwoni艂 do domu.

- Ju偶 wracam - powiedzia艂.

Barman upu艣ci艂 szklank臋 na pod艂og臋. Kamienn膮. M臋偶czyzna siedz膮cy przy barze krzykn膮艂 cheers! i podni贸s艂 swoj膮. 

- S艂ysz臋, 偶e w tramwaju jest niez艂a zabawa - powiedzia艂a Angela.

- Ha, ha.

- Wracaj ju偶 do domu. I b膮d藕 mi艂y.

Winter si臋 rozejrza艂.

- A co powiesz na ma艂ego drinka przed kolacj膮?

- To zale偶y gdzie.

- To nowy bar. I jestem tu sam - powiedzia艂. Widzia艂, jak m臋偶czyzna schodzi ze sto艂ka i na niby oddaje barmanowi honory. Potem wyszed艂 z lokalu, typowym dla podpitych zbyt zdecydowanym krokiem.

- Musz臋 zapyta膰 Els臋.

- Czy na wszystko musisz mie膰 jej pozwolenie?

- Ha, ha, ha.

- Obiecuj臋, 偶e nie b臋d臋 pali膰.

- Elsa m贸wi, 偶e mog臋 i艣膰, ale ona te偶 chce. B臋dzie mie膰 na nas oko.

- S枚dra Larmgatan, naprzeciwko Saluhallen.

Roz艂膮czy艂 si臋 i zacz膮艂 popija膰 piwo. Ludzie za oknem dok膮d艣 zmierzali. S艂o艅ce zmierza艂o na p贸艂kul臋 po艂udniow膮. Niebo mia艂o kolor p艂omieni, a to oznacza艂o, 偶e s艂o艅ce jutro wr贸ci. Na dworze by艂o niebiesko, zapada艂 zmierzch. Zbli偶a艂 si臋 d艂ugi wiecz贸r. Postanowi艂, 偶e nie b臋dzie mu stawa艂 na drodze.

Zadzwoni艂 telefon. Na wy艣wietlaczu pokaza艂 si臋 nieznany numer. Winter przez chwil臋 si臋 zastanawia艂, czy tego nie zignorowa膰. Ale pewnie jeszcze zadzwoni.

Wszystko kiedy艣 dzieje si臋 pierwszy raz.

Nie odebra艂.

Gdzie艣 w g艂臋bi duszy poczu艂 podniecenie, kiedy sygna艂 ucich艂.

Co艣 si臋 sta艂o.

Skin膮艂 na barmana.

Trzeba to uczci膰.

 


 


 


 


 


 


 


10.



Przysz艂a Angela z Els膮. Ma艂a od razu za偶yczy艂a sobie nap贸j z b膮belkami. Angela zam贸wi艂a martini dry. Winter-Longmorna. Angela mia艂a ciemn膮 podkow臋 pod okiem. Zawsze tak by艂o, kiedy by艂a zm臋czona. Zawsze tylko jedna podkowa. Znika艂a po zaledwie kilku godzinach, zanim zd膮偶y艂 nadej艣膰 nowy dzie艅. A wkr贸tce mia艂 nadej艣膰.

- Na zdrowie! - powiedzia艂a Elsa.

Winter podni贸s艂 szklank臋. Spojrza艂 Angeli prosto w oczy. Czego uczymy swoje dziecko? Co b臋dzie, kiedy nas ju偶 nie b臋dzie i nie b臋dziemy mogli jej kontrolowa膰? Jakie napoje z b膮belkami b臋dzie wtedy pi膰?

- I co, smakuje ci? - zapyta艂a Angela Els臋.

- 艁askocze w nosie.

W tym momencie Winter poczu艂, 偶e i jego kr臋ci w nosie. Po paru sekundach kichn膮艂.

- Na zdrowie! - krzykn臋艂a Elsa.

- Dzi臋kuj臋, malutka.

- Ciebie te偶 po艂askota艂o w nosie, tato?

- Tak. Tak jak ciebie.

- Ale ja nie kichn臋艂am!

- Ja zrobi艂em to za nas dwoje.

- Ha, ha!

- Je艣li zaraz nie przestaniecie, ja te偶 kichn臋 - powiedzia艂a Angela.

- A jak to wyja艣ni膰 z czysto medycznego punktu widzenia? - zapyta艂 Winter.

- Ale co?

- Jeste艣 przecie偶 lekark膮. Jak wyja艣ni膰 to, 偶e cz艂owiekowi chce si臋 kicha膰, kiedy inni o tym rozmawiaj膮?

- Wydaje mi si臋, 偶e to zagadnienie nie zosta艂o jeszcze dok艂adnie zbadane. I nie bardzo wiem, do jakiej dziedziny to nale偶y.

- Do medycyny - odpowiedzia艂 Winter. - Laryngologii.

- Nie.

- Do fizjologii.

- Nie.

- Do nosologii

- Dlaczego do nosologii?

- Bo nosologia wyja艣nia, czemu kr臋ci ci臋 w nosie. No bo dlaczego?

- A mo偶e to dlatego, 偶e wszystko ma si臋 w nosie? - zaproponowa艂a Elsa.

Spojrzeli na ni膮.

Jestem ojcem geniusza, pomy艣la艂 Winter.

- A sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy? - zapyta艂a Angela.

- No bo musi chodzi膰 o nos, nie? A pani w przedszkolu m贸wi艂a, 偶e nie mo偶na m贸wi膰, 偶e si臋 co艣 ma w nosie.

- Aha, wi臋c nie us艂ysza艂a艣 tego ani od mamy, ani od taty? Winter odetchn膮艂. Elsa nie do ko艅ca zrozumia艂a pytanie.

- A czy pani m贸wi艂a, co to znaczy? - zapyta艂.

- Tak, ale zapomnia艂am.

- A co to w艂a艣ciwie znaczy? - Angela spojrza艂a na niego pytaj膮cym wzrokiem.

- 呕e kto艣 ignoruje innych i pozwala sobie na zbyt wiele - odpar艂.

- Pozwala sobie pani na zbyt wiele - powiedzia艂 m臋偶czyzna podaj膮cy si臋 za Siggego Lindstena. - Nawet jak na policjantk臋.

Aneta nie odpowiedzia艂a. Wci膮偶 kr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie. Gdyby tylko mia艂a si臋 czego chwyci膰.

- W porz膮dku? - zapyta艂 m臋偶czyzna.

- Czy mog臋 dosta膰 szklank臋 wody? - poprosi艂a.

Chyba si臋 zdecydowa艂. Nie wygl膮da艂 ju偶 tak odpychaj膮co. Mo偶e wcze艣niej te偶 wcale taki nie by艂.

- Prosz臋, niech pani wejdzie.

Aneta wesz艂a do przedpokoju i zdj臋艂a buty. Poczu艂a zapach jakiej艣 ro艣liny. Zna艂a go, ale nie mog艂a sobie przypomnie膰 sk膮d. Wesz艂a za m臋偶czyzn膮 do kuchni i przypomnia艂a sobie. Tak samo pachnia艂o u Anette, gdy tamci dwaj na jej oczach wynosili rzeczy. Mia艂a m臋tlik w g艂owie.

I znowu zawroty.

- Prosz臋 usi膮艣膰 - powiedzia艂 m臋偶czyzna. Nala艂 wody do szklanki. - Prosz臋.

Napi艂a si臋. Za oknem zobaczy艂a drzewo poruszane wiatrem. Chyba klon. Pomy艣la艂a, 偶e ostatnio wieje coraz mocniej. Ponura zapowied藕 jesieni. Wcale za ni膮 nie t臋skni艂a.

Kolejny raz zakr臋ci艂o jej si臋 w g艂owie. Czy偶bym mia艂a si臋 na powa偶nie rozchorowa膰? - pomy艣la艂a.

- No wi臋c co to za historia z Anette? - zapyta艂 Sigge Lindsten.

To chyba ja powinnam o to zapyta膰, pomy艣la艂a.

- Czy Anette jest w domu?

- Nie, nie ma jej.

Aneta si臋 rozejrza艂a.

- A... pa艅ska 偶ona? Jest w domu?

- Nie, jej akurat te偶 nie ma.

- Czy mog艂abym zobaczy膰 pa艅ski dow贸d?

- 呕e co?

- Pa艅ski dow贸d osobisty. Przepraszam, ale to wszystko jest mocno pogmatwane. Za chwil臋 wyja艣ni臋. Ale najpierw musz臋 si臋 upewni膰, 偶e jest pan tym...

- O Bo偶e - przerwa艂 jej. - Ju偶 id臋 po portfel. Ciekaw jestem, co chce mi pani powiedzie膰.

Wyszed艂 do przedpokoju. Po chwili wr贸ci艂 z portfelem. Wyci膮gn膮艂

prawo jazdy w plastikowej oprawce i pokaza艂 jej. Dokument wystawiony na nazwisko Sigge Lindsten. Zrobione ca艂kiem niedawno zdj臋cie przedstawia艂o m臋偶czyzn臋, kt贸ry przed ni膮 sta艂.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂a.

M臋偶czyzna schowa艂 portfel.

- Czy Hans Forsblad odzywa艂 si臋 do pana?

- A czy to nie moja kolej, 偶eby zada膰 kilka pyta艅?

- Prosz臋 tylko odpowiedzie膰 na to jedno.

Wzruszy艂 ramionami.

- Ta 艣winia nie ma odwagi, 偶eby si臋 tu pokazywa膰. Gdyby si臋 zjawi艂, ju偶 by st膮d nie wyszed艂.

- Kiedy Anette przenios艂a si臋 tutaj z Kortedala?

- To kolejne pytanie.

- Zaraz wszystko wyja艣ni臋 - odpar艂a Aneta.

Lindsten nagle jakby straci艂 zainteresowanie rozmow膮.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 blatu, odkr臋ci艂 kran, a potem zakr臋ci艂.

- Kiedy? - powt贸rzy艂a Aneta.

- Kiedy co?

- Kiedy si臋 tutaj przenios艂a?

- Nie przenios艂a si臋 tutaj. To znaczy nie oficjalnie. Wyprowadzi艂a si臋 stamt膮d, ale jeszcze nie zrezygnowa艂a z tamtego mieszkania.

Dobry Bo偶e, pomy艣la艂a Aneta. Najwy偶sza pora wszystko wyja艣ni膰.

Sigge Lindsten zaparzy艂 kaw臋. Aneta podzi臋kowa艂a. Zadzwoni艂a ju偶 do centrali i zg艂osi艂a w艂amanie. Zadzwoni艂a te偶 do komendy dzielnicowej.

Wci膮偶 czu艂a si臋 jak kompletna idiotka.

Czy Fredrik od razu za偶膮da艂by okazania dowodu, gdyby to on zjawi艂 si臋 w mieszkaniu Anette i gdyby si臋 natkn膮艂 na uprzejmego ojca i mrukliwego brata? Nie by艂a pewna. Musi go zapyta膰.

To ciekawa sytuacja. Z psychologicznego punktu widzenia. A ona wpakowa艂a si臋 w sam jej 艣rodek. M臋偶czyzna, kt贸ry podawa艂 si臋 za

Siggego Lindstena, wykaza艂 si臋 nieprzeci臋tnym opanowaniem. Nieprzeci臋tnym. Prowadzi艂 j膮 jak na sznurku. Tego m艂odego m臋偶czyzn臋 te偶. Kiedy teraz wr贸ci艂a w my艣lach do tej nieca艂ej godziny, kt贸r膮 tam wtedy sp臋dzi艂a, zrozumia艂a, jak sprytnie rzekomy Lindsten wszystkim pokierowa艂. Nieca艂a godzina! W艂a艣nie we dw贸ch opr贸偶niaj膮 mieszkanie. Do drzwi puka glina, a oni zapraszaj膮 j膮 na kaw臋, a potem machaj膮 na po偶egnanie!

Rozegra艂a to mniej wi臋cej na poziomie Kaczora Donalda, kt贸ry w ka偶dym odcinku daje si臋 wystrychn膮膰 na dudka.

Komiczne. Ale przecie偶 chodzi艂o o co艣 wi臋cej.

Pokaza艂a karty.

I tamtym dw贸m, i Hansowi Forsbladowi. Je艣li to rzeczywi艣cie by艂 Forsblad.

A mo偶e i on nie by艂 tym, za kogo si臋 podawa艂?

- Ma pan w domu jakie艣 zdj臋cie?

Lindsten przyni贸s艂 zdj臋cie bez ramek. Kobieta i m臋偶czyzna, oboje m艂odzi, prze艣cigali si臋 w szeroko艣ci u艣miechu. Musiano je zrobi膰 艂adnych kilka lat temu, ale Aneta rozpozna艂a Forsblada. Tego, kt贸rego spotka艂a w tym przekl臋tym mieszkaniu.

Uderzy艂o j膮, 偶e po raz pierwszy zobaczy艂a Anette, to znaczy zobaczy艂a, jak wygl膮da. Przychodz膮c tutaj, nie mia艂a w g艂owie jej obrazu. Rzadko jej si臋 to zdarza艂o. W艂a艣ciwie jeszcze nigdy. Ale jednak tu przysz艂a. Co艣 j膮 tu przyci膮gn臋艂o i ta 艣wiadomo艣膰 jako艣 j膮 przera偶a艂a.

Nagle pomy艣la艂a o 艣mierci. W艂asnej 艣mierci. Powoli przestawa艂o jej si臋 kr臋ci膰 w g艂owie, ale wci膮偶 kr臋ci艂o si臋 mocno. Jakby kto艣 j膮 wci膮ga艂 w przepa艣膰, w mrok.

Co艣 jej podpowiada艂o, 偶e powinna ucieka膰 od tych ludzi, od tej historii. Ucieka膰 od wszystkiego, natychmiast, jak najszybciej zostawi膰 t臋 spraw臋, to 艣ledztwo, zanim zd膮偶y si臋 rozrosn膮膰, zanim zrobi si臋 jeszcze gorzej, zanim przestanie cokolwiek rozumie膰. Zanim si臋 zrobi jeszcze gro藕niej.

Anette Lindsten mia艂a regularne rysy, kt贸re jakby si臋 stara艂y doda膰

jej urody. Nie do ko艅ca im wychodzi艂o. Aneta trzyma艂a przed sob膮 zdj臋cie. Pod艂u偶na twarz, ta pod艂u偶no艣膰 jeszcze podkre艣lona przez rozpuszczone w艂osy. Za du偶a sukienka. Anette i Hans siedzieli na 艂awce, wi臋c nie mog艂a okre艣li膰, ile mia艂a wzrostu. On by艂 przeci臋tnej budowy, mia艂 mo偶e z metr osiemdziesi膮t, mo偶e nieco mniej.

Anette trzyma艂a w r臋ku loda na patyku. Zaczyna艂 si臋 topi膰.

Zdj臋cie zrobiono przy ulicy, przy kt贸rej parkowa艂y samochody. Za nimi znajdowa艂 si臋 jaki艣 sklepik, ale nie by艂o wida膰 nazwy. W艂a艣nie wchodzi艂o do niego dziecko. Mo偶e chcia艂o kupi膰 loda. Wyra藕nie zarysowane cienie. S艂o艅ce musia艂o mocno 艣wieci膰.

- To zdj臋cie sprzed paru lat - powiedzia艂 Sigge Lindsten.

Aneta pokiwa艂a g艂ow膮.

- A teraz musimy chyba pojecha膰 do Kortedala i oceni膰 straty - doda艂.

- Zawioz臋 pana.

W samochodzie rozmy艣la艂a o Anette.

Czy ju偶 wtedy j膮 bi艂? M臋偶czyzna, kt贸ry na zdj臋ciu siedzia艂 obok niej i u艣miecha艂 si臋 szeroko.

Czy ona wci膮偶 mia艂a nadziej臋?

Zapytam j膮. Je艣li j膮 kiedy艣 spotkam.

Rodzina Winter-Hoffman wraca艂a do domu. Gdy przechodzili przez most, zadzwoni艂a kom贸rka Wintera.

- Tak?

- Cze艣膰, tu M枚llerstr枚m.

- Tak?

Janne M枚llerstr枚m pracowa艂 w dochodzeni贸wce, prowadzi艂 wydzia艂owe archiwum. Przez jego r臋ce przechodzi艂o wszystko, tak jak przez r臋ce Wintera. R贸偶nica polega艂a na tym, 偶e M枚llerstr枚m mia艂 swoje zaawansowane bazy danych, a Winter - swoje my艣li... teorie,

hipotezy, no i powerbooka. M枚llerstr枚m mia艂 kilka komputer贸w. I telefon贸w.

- Jaka艣 kobieta dopytywa艂a si臋 o ciebie. Kilka razy. Sprawia艂a wra偶enie zdesperowanej.

- Jak si臋 nazywa艂a?

- Osvald. Johanna Osvald.

- Zostawi艂a jaki艣 numer?

M枚llerstr枚m poda艂 mu numer. Rozpozna艂 go. Ju偶 mu go da艂a.

- M贸wi艂a co艣 jeszcze?

- Tylko 偶eby艣 zadzwoni艂, jak tylko b臋dziesz m贸g艂.

- Teraz, wieczorem?

Spojrza艂 na Angel臋 i Els臋. Sz艂y pi臋膰 metr贸w przed nim. R膮czka Elsy wystawa艂a z w贸zka. Angela sz艂a szybko.

Wystuka艂 numer, kt贸ry mu da艂 Janne. Us艂ysza艂, 偶e numer jest zaj臋ty, i odetchn膮艂 z ulg膮. Kiedy tylko si臋 roz艂膮czy艂, telefon zadzwoni艂. Rozpozna艂 numer.

- Znowu dzwoni艂a - powiedzia艂 M枚llerstr枚m. - W tej sekundzie.

- Jest ju偶 po godzinach pracy.

- A... to nowo艣膰 us艂ysze膰 co艣 takiego od ciebie.

- Co to za pilna sprawa?

- M贸wi艂a tylko, 偶e chce z tob膮 rozmawia膰.

- Aha.

- Chyba najpro艣ciej b臋dzie, je艣li zadzwonisz.

- Dzi臋ki za rad臋, Janne. I udanego wieczoru na komendzie.

- Nawzajem - prychn膮艂 M枚llerstr枚m i roz艂膮czy艂 si臋.

Angela przystan臋艂a na czerwonym 艣wietle.

- Przeno艣ne biuro - powiedzia艂a.

- C贸偶...

- Na klawiaturze jest przycisk roz艂膮cz.

Nie odpowiedzia艂. Pomy艣la艂, 偶e akurat teraz jest niesprawiedliwa. Przecie偶 wie, 偶e pr贸bowa艂 odrzuci膰 po艂膮czenie. Zawsze kiedy艣 jest pierwszy raz.

- Dla wszystkich, tylko nie dla ciebie.

- Co?

- Ten przycisk jest dla wszystkich, tylko nie dla ciebie.

- Angela, prosz臋.

艢wiat艂o zmieni艂o si臋 na zielone. Przeszli na drug膮 stron臋. Winter zauwa偶y艂, 偶e Elsa zwiesi艂a g艂ow臋. Jemu samemu trudno by艂oby nie zasn膮膰, gdyby go kto艣 wi贸z艂 w贸zkiem o tej porze, po zmierzchu.

- Mog膮 chyba wys艂a膰 po ciebie samoch贸d, je艣li to naprawd臋 pilne, nie?

- Chyba 偶e wyjad臋 z miasta.

- Ach, wi臋c wolno ci wyje偶d偶a膰 z miasta?!

- Je艣li z艂o偶臋 podanie. Z trzymiesi臋cznym wyprzedzeniem.

- Wtedy pewnie sprawdz膮, czy przypadkiem nie ma ci臋 w domu.

- Teraz mnie nie ma.

- Wiesz, o co mi chodzi.

Spojrza艂 na zegarek.

- Formalnie rzecz bior膮c, wci膮偶 jestem na s艂u偶bie.

- I siedz膮c w tym nowym barze, te偶 by艂e艣?

- To moje nowe biuro.

Kom贸rka znowu si臋 rozdzwoni艂a.

- Musisz odebra膰 - powiedzia艂a Angela. - Wci膮偶 jeste艣 na s艂u偶bie.

Kolejny raz M枚llerstr枚m.

- Janne, do cholery!

- Przepraszam, szefie, ale znowu dzwoni艂a. M贸wi艂a, 偶e chodzi o jej ojca.

- Przecie偶 w i e m, 偶e chodzi o jej ojca.

Roz艂膮czy艂 si臋 i spojrza艂 na Angel臋. Stali pod bram膮 domu.

- Naprawd臋 si臋 stara艂em.

- O co chodzi? - zapyta艂a, otwieraj膮c jedn膮 r臋k膮 drzwi.

Winter wprowadzi艂 w贸zek. Elsa spa艂a, pochrapywa艂a cicho. Mia艂a polipy. Angela m贸wi艂a, 偶e chyba trzeba b臋dzie j膮 zoperowa膰. Naprawd臋? - zapyta艂 wtedy. Niestety. Ja te偶 to mia艂am, odpar艂a Angela.

- O ojca Johanny Osvald. Pr贸bowa艂a si臋 ze mn膮 skontaktowa膰. Kilka razy. Najwyra藕niej jest czym艣 wstrz膮艣ni臋ta.

- No to, kurcz臋, dzwo艅 do niej! - powiedzia艂a Angela. Wygl膮da艂o na to, 偶e szczerze. W jej g艂osie nie by艂o s艂ycha膰 ironii.

Zadzwoni艂, kiedy weszli do przedpokoju. Angela zacz臋艂a robi膰 Elsie kolacj臋. Obudzi艂a si臋 w windzie. Nie da艂o si臋 w niej spa膰. Winda by艂a zabytkowa i, wje偶d偶aj膮c, wydawa艂a g艂o艣ne westchnienia, jakby protestowa艂a.

Us艂ysza艂 sygna艂. Potem drugi, trzeci, czwarty, pi膮ty i sz贸sty. Zadzwoni艂 jeszcze raz. Nikt nie odebra艂. Angela przygotowywa艂a w kuchni ry偶 na mleku. Z resztek z wczorajszego obiadu.

- Nie odbiera.

- To dziwne.

- Baaardzo dziwne - wtr膮ci艂a Elsa, chichocz膮c.

U艣miechn膮艂 si臋.

- Tato, chcesz kleiku?

- Nie teraz, malutka.

- Nied艂ugo si臋 sko艅czy.

- Spr贸buj jeszcze raz - powiedzia艂a Angela, wlewaj膮c kleik do miski Elsy.

Poszed艂 do salonu i zadzwoni艂 stamt膮d. Trzy-cztery-pi臋膰-sze艣膰 sygna艂贸w. Roz艂膮czy艂 si臋 i w艂o偶y艂 p艂yt臋 do odtwarzacza. Ruszy艂a z tego miejsca, w kt贸rym zatrzyma艂a si臋 wczoraj, p贸藕no wieczorem, The Court z tr膮bk膮 Milesa Daviesa i Freddiego Hubbardsa. The Court. Czyli s膮d. Albo dziedziniec, zale偶y, jak to zinterpretowa膰. Sol贸wka Milesa przypominaj膮ca wyra藕ny cie艅 w mocnym s艂o艅cu. Oczywi艣cie. Cie艅 k艂ad膮cy si臋 daleko. Na dziedzi艅cu. 

Wybija艂 rytm stop膮. A to wymaga wprawy. Kiedy艣, dawno temu, pr贸bowa艂 pokaza膰 to Angeli, nauczy膰 j膮, ale podda艂a si臋 ze 艣miechem. Pu艣膰 mi rock'n'rolla! - zawo艂a艂a. Okej, odpowiedzia艂. Co艣 艂atwego i lekkiego dla mademoiselle. Nawet nie wiesz, co to takiego, stwierdzi艂a.  

Oczywi艣cie, 偶e wiem, odpar艂. No to podaj przyk艂ad! - ci膮gn臋艂a. Jaki przyk艂ad? - zapyta艂. Podaj nazw臋 jakiego艣 zespo艂u. Rockowego. Chwil臋 si臋 zastanawia艂.

Elvis Presley. Roze艣mia艂a si臋. No naprawd臋, znasz si臋 na nowo艣ciach, powiedzia艂a, krztusz膮c si臋.

Rozbawi艂o go to wspomnienie. Ale zna艂 si臋 na nowo艣ciach. Dzi艣 wieczorem chcia艂 pos艂ucha膰 Save our Children Pharoah Sanders. M贸j Bo偶e, dopiero co kupi艂 The Complete in a Silent Way Sessions. 

Zawsze orientowa艂 si臋 w nowo艣ciach. W tych, kt贸re czego艣 od s艂uchacza wymaga艂y.

Miles gra艂 w艂a艣nie z Clarkiem Terrym: Stop, Look and Listen. 

W艂a艣nie tym si臋 zajmowa艂. Na tym polega艂a jego praca: przysta艅, popatrz, pos艂uchaj.

No i jeszcze dzwo艅. Spr贸bowa艂 jeszcze raz, ale zn贸w nikt nie odebra艂. Wykr臋ci艂 numer M枚llerstr枚ma, ale i on nie odbiera艂.

No tak. Zrobi艂em to, czego m贸g艂bym wymaga膰 od siebie i swojego poczucia obowi膮zku.

Godzin臋 p贸藕niej zadzwoni艂 kolejny raz. To mia艂a by膰 ostatnia pr贸ba. Angela si臋 k膮pa艂a, ale to nie dlatego. Nie chodzi艂o o to, 偶eby skorzysta膰 z okazji. Tym razem te偶 si臋 nie dodzwoni艂.

Angela wr贸ci艂a do salonu, kiedy gitara Billa Frisella - jak ju偶 wiele razy - gra艂a jak oszala艂a.

- O jeny - wyj臋cza艂a. To by艂o jedno z jej powiedzonek. I jeszcze kurcz臋. Czasami u偶ywa艂a zwrot贸w jakby 偶ywcem wyj臋tych z lat pi臋膰dziesi膮tych. To wtedy, przybywszy do nowego kraju, rodzina Hoffman贸w przyswaja艂a sobie szwedczyzn臋. J臋zyk tamtego okresu przechowa艂 si臋 u nich niczym w kapsule czasu, cz臋艣ciowo r贸wnie偶 u Angeli. Kiedy艣 zwr贸ci艂 jej na to uwag臋. To chyba jasne, ch艂opcze, odpowiedzia艂a.

- I to ma by膰 muzyka? - zapyta艂a, kiwaj膮c w stron臋 odtwarzacza owini臋t膮 w r臋cznik g艂ow膮. Czu艂 bij膮ce od niej ciep艂o.

- No c贸偶, szczerze m贸wi膮c, nie wiem, co jest muzyk膮, a co nie jest.

- To on, to znaczy muzyk, powinien to chyba wiedzie膰.

- Nie wiedzia艂em, 偶e jeste艣 tak bardzo uprzedzona.

- Uprzedzona? Sk膮d, jestem po prostu ciekawa.

Bill Frisell zasuwa艂 dalej. Szybciej ni偶 kiedykolwiek, lepiej ni偶 kiedykolwiek. Viktor Krauss na basie i Jim Keltner na perkusji. Niczym dw贸ch tupi膮cych po pod艂odze sprz膮taczy. A szale艅cze tempo nie zwalnia艂o, rozp臋dzone d藕wi臋ki gitary wbija艂y si臋 w 艣cian臋, brzmienie za brzmieniem. Winter zrobi艂 g艂o艣niej. Lookout for Hope. Uwa偶aj na nadziej臋. 

- Co ty wyprawiasz?! - krzykn臋艂a Angela. - Przecie偶 Elsa ju偶 艣pi.

艢ciszy艂.

Angela wzi臋艂a do r臋ki ok艂adk臋 i przeczyta艂a:

- Gone, just like a train. 

- Fajny tytu艂.

- O ile poci膮g odjecha艂 o czasie.

Winter 艣ciszy艂 jeszcze bardziej. Prawie nic nie by艂o s艂ycha膰.

- Masz na sobie tylko szlafrok? - zapyta艂.

Angela si臋 u艣miechn臋艂a i spojrza艂a na niego.

- Chod藕 do mnie, na kolana 鈥 zaproponowa艂. 

11. 


Aneta zn贸w znalaz艂a si臋 w dzielnicy p贸r roku. Ale tym okolicom daleko by艂o do Vivaldiego. Domy i ulice pasowa艂yby raczej do heavy metalu. Jeden z budynk贸w po prawej stronie w艂a艣nie rozbierano. Jedn膮 po艂ow臋 dopiero co zburzyli. W powietrzu wci膮偶 unosi艂 si臋 k艂膮b betonowego py艂u, buja艂 si臋 niczym wahad艂o. S艂ycha膰 by艂o pog艂os wybuchu.

Przyjazd tu to jak wyprawa na wojn臋. Aneta skr臋ci艂a w lewo, potem zn贸w w lewo. Na wojn臋 przeciwko p贸艂nocnym przedmie艣ciom.

- Dobrze, 偶e burz膮 te rudery.

- Rudery?

- A kto by tu chcia艂 mieszka膰, do cholery?

- Na przyk艂ad pa艅ska c贸rka.

Odwr贸ci艂a si臋 i spojrza艂a na niego. Patrzy艂 w drug膮 stron臋. Musieli si臋 zatrzyma膰 przed ustawionymi na ulicy barierkami. 呕o艂nierz podni贸s艂 r臋k臋 i machn膮艂 swoim uzi. Nie, to robotnik wskaza艂 im 艂opat膮, kt贸r臋dy maj膮 jecha膰. Gdzie艣 w pobli偶u rozleg艂 si臋 kolejny pomruk. Za plecami robotnika sta艂 samoch贸d z wymalowanym logo firmy. Maty t艂umi膮ce by艂y ju偶 przysypane. Kamienie spada艂y z nieba.

- To by艂 b艂膮d - powiedzia艂 Lindsten.

- To, 偶e si臋 tutaj przeprowadzili?

- Tak.

- Dlaczego to zrobili?

- Wr贸cili tu.

- Prosz臋?

- Wr贸cili. Ona i... Forsblad - powiedzia艂. S艂ysza艂a, z jakim trudem przechodzi mu przez gard艂o to nazwisko. Wym贸wi艂 je szybko, jakby spluwa艂. Przetar艂 usta. - Mieszkali艣my tu kiedy艣, zanim si臋 przeprowadzili艣my do Fredriksdal. - Spojrza艂 na ni膮. - To w艂a艣nie rodzinne okolice Lindsten贸w. - Za艣mia艂 si臋. Jego 艣miech mia艂 ci臋偶kie, metaliczne brzmienie. S艂ysza艂a w nim beznadziej臋. Heavy metal, pomy艣la艂a. - Nie zawsze tak to wygl膮da艂o. Mo偶e nigdy nie by艂o tu 艂adnie, ale to miejsce mia艂o swoj膮 atmosfer臋. Kwit艂a tu kultura dzielnic przemys艂owych. Bo i fabryki to swego rodzaju ojczyzna.

Aneta pokiwa艂a g艂ow膮.

- Wszystko kr臋ci艂o si臋 wok贸艂 fabryk. - Zn贸w si臋 za艣mia艂 tym szorstkim, metalicznym 艣miechem. - A one nas otacza艂y.

- To znaczy?

- C贸偶, nikomu nie przychodzi艂o do g艂owy, 偶eby st膮d ucieka膰.

- Pan uciek艂.

- No tak.

- Uwa偶a pan, 偶e to by艂a ucieczka?

- Nie.

- To dlaczego si臋 przenie艣li艣cie?

- No... moja 偶ona odziedziczy艂a troch臋 pieni臋dzy. Chcia艂a zamieszka膰 we w艂asnym domu. A wychowa艂a si臋 w M枚lndal.

Wi臋c to tak, pomy艣la艂a Aneta. Reszt臋 mo偶na sobie dopowiedzie膰 samemu.

- Kiedy Anette mia艂a si臋 od nas wyprowadzi膰... to by艂o par臋 lat temu... w艂a艣nie wtedy zwolni艂o si臋 tu mieszkanie. Wcze艣niej wynajmowa艂 je m贸j kuzyn. No i uda艂o si臋 to za艂atwi膰.

- Do艣膰 daleko od domu - zauwa偶y艂a Aneta.

- Ona s膮dzi艂a, 偶e tak b臋dzie ciekawiej. Tak przynajmniej m贸wi艂a.

- Forsblad te偶 od razu si臋 tu przeni贸s艂.

- Nie.

- Ale byli razem?

- Tak.

- A co pan s膮dzi艂 o tym, 偶e zamieszkaj膮 razem?

Lindsten spojrza艂 na ni膮.

- Czy musimy bez przerwy gada膰 o tym przekl臋tym Forsbladzie?

- A pan nie my艣li o nim bez przerwy?

Lindsten nie odpowiedzia艂.

- Kiedy ostatnio pan z nim rozmawia艂?

- Nie pami臋tam.

- Wypar艂 pan to?

- Co?

- Mo偶e po prostu wypar艂 pan to ze 艣wiadomo艣ci?

- Wypar艂em? Tak, wypar艂em.

Aneta zauwa偶y艂a, 偶e jego twarz przybra艂a inny wyraz. Jakby si臋 wy艂膮czy艂. To pewnie przez to, co m贸wi艂a. Ale co takiego powiedzia艂a? Mo偶e to, 偶e wypar艂 ze 艣wiadomo艣ci m臋偶a swojej c贸rki?

Potem b臋dzie musia艂a sobie przypomnie膰 t臋 rozmow臋. Ale potem mo偶e ju偶 by膰 za p贸藕no.

Zajechali przed budynek sk艂adaj膮cy si臋 z jednej ogromnej bry艂y. Zdawa艂a si臋 odsuwa膰 od unosz膮cego si臋 w powietrzu py艂u.

- Wtedy nie by艂o tu jeszcze takich monstr贸w. - Ni z tego, ni z owego Lindsten wr贸ci艂 do tego tematu. - Zbudowali je potem, kiedy uwierzyli, 偶e mo偶na wt艂oczy膰 milion niewolnik贸w do jednego rezerwatu. - Spojrza艂 w g贸r臋, jakby pr贸bowa艂 dojrze膰 dach. - Najpierw zbudowali te przekl臋te bloczyska, a teraz je burz膮. A niech to!

Aneta przystan臋艂a przed wej艣ciem. Zobaczy艂a radiow贸z. Wysiada艂a z niego policjantka. Druga siedzia艂a w 艣rodku.

- Czysto - powiedzia艂a ta, kt贸ra wysiad艂a.

Aneta jej nie zna艂a.

- Znaczy czysto?

- Tak.

Aneta i Lindsten wjechali wind膮 na g贸r臋. Wygl膮da艂a na nowsz膮 ni偶 ca艂a reszta budynku.

- Musz臋 pana zapyta膰 o co艣 jeszcze. Czy Anette wr贸ci艂a tu po tym, jak si臋 wyprowadzi艂a?

- Nie rozumiem.

- Kiedy przenios艂a si臋 do domu, do pa艅stwa, czy potem cho膰 raz tu by艂a? Na przyk艂ad 偶eby co艣 zabra膰? Albo sprawdzi膰, czy wszystko w porz膮dku?

- Nie.

- Jest pan tego pewien?

- No przecie偶, 偶e jestem pewny, do cholery. Ba艂a si臋, na lito艣膰 bosk膮, tu wraca膰.

- I nikt nie mia艂 si臋 tu wprowadzi膰?

- Nie.

- Nikt z krewnych?

- Nie.

- Nie?

- Przecie偶 to nie jest jej mieszkanie. Zreszt膮 dzi艣 jeszcze trudniej tu kogo艣 zwabi膰 ni偶 kiedy艣.

Kiedy tu jechali, Aneta pr贸bowa艂a opisa膰 dw贸ch m臋偶czyzn, kt贸rych spotka艂a w mieszkaniu. Nic to nie da艂o, ani jemu, ani jej. To m贸g艂 by膰 ka偶dy. Lindsten machn膮艂 r臋k膮, jakby rysowa艂 czyj膮艣 twarz.

Wyszli z windy i stan臋li przed drzwiami. Aneta otworzy艂a je kluczem, kt贸ry dosta艂a od policjantki przed blokiem. W drzwiach by艂y dwa zamki.

Mieszkanie by艂o zupe艂nie puste.

- No prosz臋 - zdziwi艂 si臋 Lindsten.

- Dlaczego nie przenie艣li pa艅stwo wszystkich rzeczy, kiedy Anette si臋 przeprowadza艂a? - zapyta艂a.

- Mieli艣my to zrobi膰 w przysz艂ym tygodniu - odpowiedzia艂. Wszed艂 do przedpokoju. - Ale najwyra藕niej ju偶 nie trzeba.

Inspektor Lars Bergenhem zajmowa艂 si臋 tropieniem w艂amywaczy, czy raczej ich cieni. G枚teborg zala艂a fala w艂ama艅. Tak si臋 wyrazi艂 szef mi臋dzywydzia艂owej grupy koordynacyjnej: fala w艂ama艅.

Z dom贸w wynoszono wszystko. Gdzie znika艂y skradzione przedmioty? Musia艂y by膰 przechowywane gdzie艣 w mie艣cie. Przecie偶 nie w臋drowa艂y na kontynent karawanami, transportowane na grzbietach wielb艂膮d贸w.

Zacz臋艂y si臋 poszukiwania. Okr臋g po okr臋gu.

Bergenhem by艂 przyzwyczajony do tej metody. Czasami zajmowa艂 si臋 tym nawet w czasie wolnym, kt贸ry przez to nie by艂 ju偶 wolny. Wype艂nia艂y go obowi膮zki. Je藕dzi艂 i szuka艂 - w t臋 i z powrotem.

Co jest? - zastanawia艂 si臋 czasem. Co ze mn膮? Co z moim 偶yciem?

Powinienem by膰 szcz臋艣liwy. Znale藕膰 to, co si臋 nazywa szcz臋艣ciem albo spokojem ducha. Tak, znale藕膰 spok贸j ducha.

Pracowa艂 po godzinach. Nie musia艂. Ale nie robi艂o mu to r贸偶nicy: kr膮偶y艂 po ulicach i bra艂 za to pieni膮dze, o ile wlicza艂o si臋 to w czas pracy.

Czy jestem jaki艣 inny, odmieniony? - zdarza艂o mu si臋 my艣le膰. Mo偶e si臋 zmieniam?

Twarz Martiny ciemnia艂a coraz bardziej. Mo偶e si臋 martwi艂a.

Twarz Ady wci膮偶 by艂a jasna. Ona nie rozumia艂a. Jeszcze nie rozumia艂a. I mo偶e to w艂a艣nie by艂o w tym najgorsze: jak mo偶e siedzie膰 tutaj, na ulicach, kiedy jego c贸reczka czeka na niego w domu?

On i Martina nie rozmawiali ze sob膮. Ona pr贸bowa艂a, on nie.

A teraz wci膮偶 tropi艂 z艂odziei. Pojecha艂 nad morze. Tam ich nie by艂o. Czasami wyprawia艂 si臋 na po艂udnie, do Hjuvik, i tam czeka艂. On sam mieszka艂 niedaleko, na drugim brzegu. Zdarza艂o si臋, 偶e wychodzi艂 i pr贸bowa艂 si臋 przejrze膰 w powierzchni wody. Je艣li tylko nie by艂o fal.

Kim jestem?

O co w tym wszystkim chodzi?

Kim jeste艣 t y?

Widzia艂 swoj膮 twarz, odbit膮 pod dziwnym k膮tem. Mo偶e ten wizerunek by艂 bli偶szy rzeczywisto艣ci.

Wracaj膮c do domu, pr贸bowa艂 to przemy艣le膰. Od zawsze, odk膮d tylko si臋ga艂 pami臋ci膮, by艂 w nim jaki艣 niepok贸j. Ale teraz... to by艂o co艣 wi臋cej. To by艂o co艣 powa偶niejszego ni偶 zwyk艂y niepok贸j.

A mo偶e chodzi po prostu o to, 偶e nie potrafi臋 z kim艣 偶y膰.

Chocia偶 nie, jest co艣 jeszcze.

Czy powinienem si臋 leczy膰? Je艣li mia艂oby to by膰 takie leczenie? Musz臋 porozmawia膰 z lekarzem od g艂贸w.

A mo偶e potrzebuj臋 czego艣 innego?

Kiedy parkowa艂 pod wiat膮, sam nie wiedzia艂, czy ma wysi膮艣膰, czy zosta膰 w samochodzie.

Czy w艂a艣nie taki stan nazywa si臋 wypaleniem? - zastanawia艂 si臋.

Us艂ysza艂 jaki艣 d藕wi臋k za szyb膮. Zobaczy艂 ma艂e palce. I Ad臋.

 


12.



Rano Winter kolejny raz wykr臋ci艂 numer Johanny Osvald. Nie odebra艂a. Nikt nie odebra艂. Nie w艂膮czy艂a si臋 nawet automatyczna sekretarka.

By艂a sobota. Mia艂 wolne. W nocy z wtorku na 艣rod臋 dosz艂o do morderstwa, mo偶e nieumy艣lnego zab贸jstwa, ale to nie by艂a sprawa dla niego ani dla nikogo innego z wydzia艂u 艣ledczego. Zar贸wno ofiara, jak i sprawca zostali zidentyfikowani. A偶 nadto wyra藕nie potwierdzono zwi膮zek mi臋dzy nimi, dok艂adniej rzecz bior膮c - zwi膮zek ma艂偶e艅ski. Dop贸ki 艣mier膰 nas nie roz艂膮czy C贸偶, niekt贸rzy za bardzo bior膮 sobie te s艂owa do serca, powiedzia艂 w zesz艂ym tygodniu kto艣 z wydzia艂u i natychmiast ugryz艂 si臋 w j臋zyk. Zorientowa艂 si臋, 偶e w pokoju siedzi Halders, kt贸ry jeszcze nie do ko艅ca si臋 otrz膮sn膮艂. Nie szkodzi, Birkman, odpar艂 Halders. Ja by艂em taki sam.

Dop贸ki 艣mier膰 nas nie roz艂膮czy.

To co艣 wi臋cej ni偶 s艂owa.

Winter o艣wiadczy艂 si臋 Angeli. Przyj臋艂a o艣wiadczyny. Czy wreszcie zrobisz ze mnie przyzwoit膮 kobiet臋? - zapyta艂a.

To by艂o ju偶 jaki艣 czas temu. Ani on, ani ona nie wracali ju偶 do tego tematu.

Teraz musisz si臋 wywi膮za膰, Winter. W takich sprawach nie mo偶e si臋 sko艅czy膰 na gadaniu. To ogromna odpowiedzialno艣膰, musisz si臋 wywi膮za膰.

Jecha艂 na po艂udnie. S艂o艅ce wspina艂o si臋 po niebie. Wci膮偶 by艂 wczesny poranek. W miar臋 przejrzysta mg艂a unosi艂a si臋 w powietrzu.

- Jed藕 - powiedzia艂a Angela. - Je艣li to naprawd臋 dobry pomys艂. A mam nadziej臋, 偶e dobry.

W poniedzia艂ek musz膮 dobi膰 targu. No dobrze. Dobije targu, podejmie decyzj臋, w贸z albo przew贸z. Przecie偶 to tylko dzia艂ka. I tak nie przeprowadz膮 si臋 tam od razu. Obieca艂... tak jakby obieca艂, przedstawi艂 jej swoj膮 decyzj臋, swoj膮 wizj臋 przysz艂o艣ci. Przysz艂o艣ci, kt贸r膮 oczywi艣cie sp臋dz膮 razem. A偶 do ko艅ca.

Ci膮偶y艂o mu to jak w贸r kamieni, kt贸rego nie mo偶na zrzuci膰 ot tak, gdzie si臋 chce.

Promienie s艂o艅ca zaczyna艂y si臋 wstrzeliwa膰 mi臋dzy dachy wybudowanych na polach pod Askim dom贸w. Winter w艂膮czy艂 muzyk臋. Okaza艂o si臋, 偶e to p艂yta Angeli. Bruce Springsteen. Ju偶 kilka razy da艂 mu szans臋. Okaza艂o si臋, 偶e by艂o warto. Springsteen to nie John Coltrane - wcale zreszt膮 na niego nie pozuje - ale jego piosenki s膮 przesycone b贸lem i melancholijnym 艣wiat艂em. I to mu si臋 podoba艂o. Prawie zawsze by艂a w nich mowa o 艣mierci, prawie jak w jego 偶yciu. 艢piewa艂:

Everything dies baby that's a fact.


Fakty. I 艣mier膰. To w艂a艣nie moja praca. Czasami w takiej kolejno艣ci, czasami w odwrotnej.

Everything dies baby that's a fact.


But maybe everything that dies someday comes back.


Mo偶e wszystko, co umiera, kiedy艣 wraca. Tak, wraca.

Nie zawsze w takiej formie, jak by艣my sobie 偶yczyli. Przychodzi w innej postaci. Ale czy mo偶na to wtedy uzna膰 za... 偶ycie?

Wszystko wyp艂ywa na wierzch, cho膰 odmienione. Nic nie da si臋 ukry膰...

Tajemnice nie uchowaj膮 si臋 nawet na dnie morza.

Min膮艂 pla偶臋. Wszystkie miejsca na parkingu by艂y wolne, nie by艂o nawet rower贸w. Widoczne w prze艣witach morze te偶 by艂o puste. Fale nios艂y koniec sezonu. Ale nie na dnie morza. Kolejny raz wybra艂

numer Johanny Osvald. Nic. Nie dawa艂o mu to spokoju. Przynajmniej nie na tyle, 偶eby m贸g艂 zapomnie膰. Mia艂 poczucie, 偶e nie odbieraj膮c wtedy, za pierwszym razem, zawi贸d艂 kogo艣 lub co艣. Najpierw czu艂 si臋 z tym dobrze, teraz ju偶 nie. Co i kogo zawi贸d艂? Poczucie obowi膮zku? Siebie samego.

Na Boga, przecie偶 nie musisz szuka膰 przyg贸d.

Wszystko, co staje si臋 tajemnic膮, i tak samo do ciebie trafia.

Szukasz przest臋pstwa? Dzwonisz, 偶eby si臋 upewni膰?

Jaki b臋dzie tw贸j nast臋pny krok? Dasz og艂oszenie do gazet?

Przest臋pstwo poszukiwane. Nadgorliwy komisarz prosi o kontakt.

Op臋tany komisarz.

Everybody's got a hungry heart.


No dobra, wystarczy.

Wy艂膮czy艂 rozemocjonowanego Springsteena, kt贸ry w艂a艣nie ko艅czy艂 jeden zwi膮zek, by zacz膮膰 drugi. Dojecha艂. Morze falowa艂o to lekko, to zn贸w ci臋偶ko, jak wtedy. Wysiad艂. Zostawi艂 samoch贸d w zagajniku. Trawa wci膮偶 si臋 zieleni艂a, po obu stronach 艣cie偶ki, kt贸r膮 dopiero co wydeptali z Angela i Els膮. Jakby przecierali szlak, kt贸ry mia艂 tam pozosta膰 ju偶 na zawsze.

Przystan膮艂 na brzegu. Zdj膮艂 buty i wszed艂 do wody. By艂a zimna, ale ju偶 zaczyna艂a si臋 robi膰 cieplejsza. Odwr贸ci艂 si臋 i rozejrza艂. Zamkn膮艂 oczy i wyobrazi艂 sobie dom. M贸g艂by stan膮膰 w ci膮gu roku, mo偶e wcze艣niej. Czy b臋dzie w nim... szcz臋艣liwy? Tutaj. Co oznacza 偶ycie tak blisko morza? Czy mo偶e oznacza膰 co艣 niedobrego?

Odwr贸ci艂 si臋 z powrotem w stron臋 wody. Wr贸ci艂 my艣lami do rozmowy z Johann膮 Osvald. W jego gabinecie. Ona mieszka艂a blisko morza, o wiele bli偶ej, ni偶 on kiedykolwiek m贸g艂by 偶y膰. Ona i ca艂a jej rodzina. Nie tylko 偶yli blisko morza: 偶yli z morza. Ono by艂o ich 偶yciem. 呕yciem i 艣mierci膮. Dla rodzin rybak贸w 艣mier膰 jest prawdziwa inaczej, tyle wiedzia艂. Praca pe艂na niebezpiecze艅stw, 偶ycie wype艂nione niepokojem o tych, kt贸rzy zostali w domu.

Kiedy艣 musia艂o to by膰 naprawd臋 niebezpieczne. Wojna. Zapory minowe, U-Booty, niszczyciele, stra偶 wybrze偶a. Sztormy, fale, zderzenia, zagro偶enie na ka偶dym kroku. I to bez w膮tpienia ogromne zagro偶enie. Jak oni sobie z tym radzili?

Kompani ze statku. Jak razem 偶yli?

Teraz zacz膮艂 rozumie膰, o czym m贸wi艂a Johanna. W jej s艂owach by艂 niepok贸j, kt贸rego wtedy nie m贸g艂 poj膮膰. Teraz go zastanowi艂. L臋k, kt贸ry dziedziczy艂o pokolenie za pokoleniem.

Przysiad艂 na piasku, wci膮偶 jeszcze rozgrzanym po lecie. Dwie mewy zaskrzecza艂y, 艣mia艂y si臋 z jakiego艣 偶artu. Zobaczy艂, jak wlatuj膮 nad jego dzia艂k臋. Ju偶 wkr贸tce jego. Czy by艂y wliczone w cen臋? Czy w艂a艣nie to tak strasznie je rozbawi艂o? Zn贸w zaskrzecza艂y, wyl膮dowa艂y mi臋kko na 艣cie偶ce, by po chwili si臋 unie艣膰. Pos艂a艂y mu kolejny 艣wiszcz膮cy chichot, w艂膮czy艂y si臋 w pr膮d wiatru nad zatok膮 i poszybowa艂y w stron臋 morza. Odprowadza艂 je wzrokiem, dop贸ki nie znikn臋艂y w艣r贸d kontur贸w szkierowych wysepek ci膮gn膮cych si臋 na po艂udnie. Wyci膮gn膮艂 kom贸rk臋 i spr贸bowa艂 si臋 po艂膮czy膰 z tymi wyspami, pokona膰 dziel膮c膮 go od nich zatok臋. Ale i tym razem nikt nie odebra艂.

Wtedy Johanna by艂a najpi臋kniejsz膮 istot膮, jak膮 w 偶yciu spotka艂. By艂a ciemna jak nikt, jakby pochodzi艂a z innego ludu. W pewnym sensie by艂o to prawd膮.

Spotka艂 kiedy艣 jej brata, ale on w艂a艣nie wtedy na powa偶nie zdecydowa艂 si臋 偶y膰 na morzu. On te偶 mia艂 na imi臋 Erik.

Johanna nie wspomnia艂a o nim podczas ostatniej wizyty.

Winter i Erik poszli kiedy艣 na piwo, gdzie艣 niedaleko mostu Br枚nn枚, ale nigdy nie wybrali si臋 razem do klubu. Rozmawiali, ale Winter nie pami臋ta艂 ju偶 o czym. Przypomnia艂 sobie za to, 偶e Erik nie przeklina艂. Rozmawia艂 o tym potem z Johann膮. Na wyspach nikt nigdy nie przeklina艂. Przekle艅stwa po prostu tam nie istnia艂y.

呕ycie mo偶e i by艂o ci臋偶kie, ale nikt nie czu艂 potrzeby, 偶eby to jeszcze podkre艣la膰 s艂owami.

Przypomnia艂 sobie, 偶e dla ludzi z wysp wa偶na by艂a wiara. Tym wa偶niejsza, im bli偶ej otwartego morza mieszkali. Najdalej wysuni臋te by艂o Vr氓ng枚. I Dons枚. Dons枚 przede wszystkim, powiedzia艂a kiedy艣 i za艣mia艂a si臋. Jej z臋by b艂ysn臋艂y niczym grzebienie fal obmywaj膮ce ska艂y po艂udniowego Styrs枚, wygl膮daj膮ce na po艂udnie, w kierunku pobo偶niejszej wyspy po drugiej stronie przesmyku. 

P贸藕niej usiad艂a na nim i zacz臋艂a si臋 porusza膰. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mo偶e i ko艣ci贸艂 sterowa艂 jej 偶yciem, ale by艂a tylko cz艂owiekiem, r贸wnie grzesznym jak on.

W drodze powrotnej: zn贸w Springsteen. You better look around you, that equipment you got's so outdated, you can't compete with Murder Incorporated, everywhere you look now, Murder Incorporated. 

Nie, a偶 takim pesymist膮 nie jestem. Jeszcze nie. Morderstwo Sp贸艂ka z o.o. nie przej臋艂o w艂adzy nad rzeczywisto艣ci膮. Jeszcze nie. A ja wci膮偶 z nim konkuruj臋. Konkuruj臋 z Morderstwem Sp贸艂k膮 z o.o.

Rozdzwoni艂 si臋 le偶膮cy na desce rozdzielczej telefon.

- Tak?

Zn贸w M枚llerstr枚m. Jak zwykle.

- Dzwoni艂a kolejny raz. Oczywi艣cie si臋 do niej nie odezwa艂e艣.

- Nic innego nie robi艂em, tylko do niej dzwoni艂em!

- OK, dobra.

- Jeste艣 na komendzie?

- No a gdzie?

- Mo偶na si臋 do niej dodzwoni膰 na ten numer, kt贸ry dosta艂em?

- Tak.

- Dzi臋ki, Janne, i zr贸b ju偶 sobie wolne.

M枚llerstr枚m bez s艂owa od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Winter zadzwoni艂 kolejny raz. Wybra艂 numer, kt贸rego, jak s膮dzi艂, chyba ju偶 nigdy nie zapomni. Odebra艂a po pierwszym sygnale.

 


 


 


 


 


13.



Wr贸ci艂 z trz臋s膮cymi si臋 r臋kami.

Modli艂 si臋.

O Jezu!

Na dworze jakie艣 dziecko przejecha艂o na rowerze. Podszed艂 do okna. Wia艂o znad morza. Wiatr targa艂 czarnymi w艂osami dziecka. Tutaj nie by艂o blondw艂osych dzieci. Zastanawia艂 si臋 kiedy艣 nad tym. Nikt nie mia艂 ani niebieskich oczu, ani jasnych w艂os贸w. Zupe艂nie inaczej ni偶 po drugiej stronie morza. Dlaczego? Przecie偶 to to samo niebo, to samo morze.

A tamto miejsce by艂o oddalone zaledwie o noc i dzie艅 drogi. O ile pogoda by艂a zno艣na. Mo偶e teraz podr贸偶 trwa艂a kr贸cej. Nie by艂o ju偶 przecie偶 p贸l minowych.

Zobaczy艂 statek. Silny wiatr zepchn膮艂 go bli偶ej l膮du. Statki p艂ywa艂y za daleko - na p贸艂noc lub na po艂udnie. Nie wiedzia艂, dok膮d zmierzaj膮, i nie obchodzi艂o go to.

On ju偶 sko艅czy艂 z morzem.

呕y艂 obok niego, nigdy na nim ani nie z niego. Nigdy wi臋cej.

By艂 na pok艂adzie, kiedy trawler zaton膮艂. Zabra艂 ze sob膮 to, co si臋 sta艂o. Co sam zrobi艂. W艂asn膮 win臋. Win臋, kt贸rej nie da si臋 wybaczy膰. By艂 tam. Wiedzia艂 wi臋cej ni偶 ktokolwiek inny.

Nikt inny nie prze偶y艂.

Jezus nie m贸g艂 mu wybaczy膰.

Nieraz si艂y Mroku,


Chc膮c nas usidli膰, ods艂aniaj膮 cz膮stki


Prawdy.


Przechodz膮c przez falochron, czu艂 na twarzy morsk膮 bryz臋. Ale w jego sk贸rze by艂o ju偶 tyle soli... ju偶 nigdy si臋 jej nie pozb臋dzie. To, co teraz smaga艂o mu twarz, nie wnika艂o w g艂膮b. Nie dlatego, 偶e j膮 przemywa艂. Po prostu wszystko zabiera艂 ze sob膮 wiatr.

Ca艂e cia艂o mia艂 pokaleczone.

Egzema, kt贸rej si臋 nabawi艂 od olejaka, zasch艂a, tworz膮c rozleg艂e blizny. Uk艂ada艂y si臋 we wzory.

Uk艂ada艂y si臋 w map臋 jego 偶ycia na morzu.

Czasem g艂adzi艂 d艂oni膮 ramiona i nogi. Robi艂 to w ciemno艣ci, niczym 艣lepiec, kt贸ry wodzi palcem po ciele, odczytuj膮c w ten spos贸b histori臋 swego dotychczasowego 偶ycia. Jego pami臋膰 te偶 by艂a blizn膮. Blizny by艂y mi臋kkie i g艂adkie. Czasami wydawa艂o mu si臋, 偶e to one s膮 jedynymi mi臋kkimi cz臋艣ciami jego cia艂a. Ale takich cz臋艣ci by艂o wiele. O jego ciele mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e jest raczej mi臋kkie ni偶 twarde, ale by艂o takie z niew艂a艣ciwych powod贸w Mia艂 cia艂o m艂odego m臋偶czyzny, a nie powinno tak by膰.

To nie powinien by膰 on. To nie on powinien do偶y膰 staro艣ci.

Jezu. O Jezu!

Wci膮偶 sta艂 i czeka艂, a偶 zajdzie s艂o艅ce. Zasz艂o, kiedy zn贸w pojawi艂o si臋 to dziecko na rowerze. Ch艂opiec. Mieszka艂 w domu przy schodach. Zawsze wisia艂y tam ubrania. Na sznurze. Widywa艂 m艂od膮 kobiet臋, wychodzi艂a rozwiesi膰 albo zdj膮膰 pranie. Mia艂a czarne w艂osy, jak ch艂opiec, i przezroczyst膮, blad膮 twarz. To przez morze. To ono naznacza艂o tutejszych, zmienia艂o ich wygl膮d. Na p贸艂nocy, w wysuni臋tym najdalej Thuso i Wick... tam ludzie byli przygarbieni niczym

rosn膮ce na g贸rskich stokach kar艂owate brzozy - czarni, bladzi, po艂amani, na wylot przeszyci wiatrem.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 pokoju w tej samej chwili, w kt贸rej s艂o艅ce znikn臋艂o, przenosz膮c si臋 nad inne kontynenty. Pok贸j by艂 ciemny. W sam raz, dok艂adnie tak, jak sobie 偶yczy艂. Podszed艂 do fotela, jedynego w pokoju, usiad艂 i wypi艂 kolejny 艂yk whisky. Czeka艂a na niego w szklance. Jeden z ta艅szych gatunk贸w.

Rozejrza艂 si臋, wci膮偶 mia艂 alkohol w ustach. Potem prze艂kn膮艂.

Nie. Nie zostawi臋 tego.

To ju偶 ostatni raz.

Ja i to miejsce to jedno.

Obecna zgroza nie tyle jest tak straszna,


Ile okropne twory wyobra藕ni,


Mordercze widma


Przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po prawym ramieniu. Palec 艣lizga艂 si臋 po g艂adkiej sk贸rze, od wielu lat zmartwia艂ej. Jego sk贸ra w wi臋kszo艣ci by艂a pozbawiona 偶ycia. By艂a tylko mi臋kk膮 powierzchni膮, cho膰 jednocze艣nie - kiedy przycisn膮艂 mocniej - wydawa艂a si臋 twarda. Twarda jak kamie艅.

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po bro艅.

Przycisn膮艂 j膮 do siebie.

To w艂a艣nie ona by艂a dowodem na to, 偶e tkwi膮ca w nim przemoc si臋 nie zmieni艂a, nie os艂ab艂a.

Okna pubu The Three Kings ugina艂y si臋 pod naporem wiatru. Zacz膮艂 wia膰 od p贸艂nocnego zachodu. Siedzia艂 przy barze i czu艂, 偶e jest przeci膮g. Chyba nawet odezwa艂 si臋 do kobiety stoj膮cej bez ruchu za lad膮, ale nie odpowiedzia艂a, nie us艂ysza艂a.

Czasami s艂ysza艂a. Wtedy odwraca艂 si臋 do niej, 偶eby jej co艣 powiedzie膰. Wiedzia艂, 偶e b臋dzie mu jeszcze potrzebna.

Kto艣 wszed艂. Kobieta si臋 poruszy艂a. Us艂ysza艂 g艂os. Kto艣 usiad艂 obok niego.

- Poprosz臋 whisky.

- Mieszana czy s艂odowa?

- Niech pani da co... - Obcy si臋 zaci膮艂. - ...co tam pani uwa偶a.

- Nie wiem, nie przepadam za whisky.

- To poprosz臋... Highland Park - powiedzia艂 m臋偶czyzna, ruchem g艂owy wskazuj膮c na p贸艂ki z butelkami.

Kobieta odwr贸ci艂a si臋, si臋gn臋艂a po brzuchat膮 butelk臋. Nala艂a alkoholu do szklanki i postawi艂a j膮 przed m臋偶czyzn膮. Odezwa艂a si臋 w swoim dialekcie. Dla niekt贸rych brzmia艂 jak niemi艂y dla ucha szwargot.

- To z Orkad贸w. Wiedzia艂 pan? - zapyta艂a.

- Nie.

- My艣la艂am, 偶e pan wie.

M臋偶czyzna si臋 napi艂. Kobieta zn贸w zamar艂a. M臋偶czyzna odsun膮艂 szklank臋 od ust, a potem uni贸s艂 j膮 o kilka centymetr贸w i odwr贸ci艂 si臋 w jego stron臋. Chyba wygl膮da艂 przez okno. Na dworze nic si臋 nie dzia艂o. M臋偶czyzna przeni贸s艂 spojrzenie na niego. Zauwa偶y艂 to k膮tem oka.

Wi臋c kto艣 go widzia艂.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 m臋偶czyzny i skin膮艂 bez s艂owa.

Mia艂 mniej lat ni偶 on, ale nie by艂 ju偶 m艂ody. W jego spojrzeniu wida膰 by艂o dziwny b艂ysk. Na twarzy mia艂 zmarszczki. D艂o艅, w kt贸rej trzyma艂 szklank臋, dr偶a艂a. Odstawi艂 whisky i szybko otar艂 usta.

Kobieta zza baru gdzie艣 posz艂a.

Musz臋 przesta膰 tu przychodzi膰, pomy艣la艂. Dlaczego tu bywam?

Przecie偶 wiem.

- Pan tutejszy? - zapyta艂 m臋偶czyzna.

 


 


 


 


 


 


 


14.



Winter zd膮偶y艂 na prom o dziesi膮tej dwadzie艣cia. Z Saltholmen. Mercedesa zostawi艂 przy wschodniej przystani. Sta艂 tam teraz na widoku, niew艂a艣ciwie zaparkowany, z policyjn膮 plakietk膮 za przedni膮 szyb膮.

Kiedy艣 kto艣 si臋 w艂ama艂 do jego merca i ukrad艂 plakietk臋. D艂ugo prowadzi艂 dochodzenie.

Kiedy ruszyli, kupi艂 sobie herbat臋. S艂o艅ce samotnie kr贸lowa艂o na niebie. Ska艂y po艂yskiwa艂y mieszank膮 szaro艣ci i srebra. Zatoka usiana by艂a skalami. Wsz臋dzie pi臋trzy艂y si臋 kamienie, uk艂ada艂y si臋 w wyspy, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 a偶 do granicy otwartego morza.

Powierzchnia wody by艂a g艂adka. Zawin臋li na Asper枚 脰stra. Wysiad艂a tam kobieta z dzieckiem w w贸zku. Na pok艂ad za艂adowano jakie艣 towary w stalowych skrzyniach. Wygl膮da艂o na to, 偶e s膮 w drodze na drug膮 p贸艂kul臋, do jakiego艣 tropikalnego kraju.

Ska艂y by艂y go艂e, nie dawa艂y 偶adnego schronienia. Przestrze艅 mi臋dzy nimi a wod膮 porasta艂y trzciny. Morska 艂膮ka. I droga prowadz膮ca do domu, kt贸rego z pomostu nie wida膰.

Nie by艂 tutaj, odk膮d znalaz艂 tamto palenisko na szczycie g贸ry, a w nim najbardziej odra偶aj膮cy dow贸d, jaki kiedykolwiek by艂o, a pewnie i b臋dzie mu dane zobaczy膰. To by艂a ta艣ma wideo.

By艂 艣wiadkiem tego wszystkiego od samego pocz膮tku.

To wspomnienie nie chcia艂o znikn膮膰. Zazwyczaj to, co si臋 pami臋ta, 偶贸艂knie i kruszeje, jak gazeta, zdj臋cie, plakat. Blaknie. Ale nie to wspomnienie.

Kamienne wysepki wci膮偶 by艂y rozgrzane po lecie. Statek w po艂owie zape艂niali emeryci. Wyprawili si臋 na klasyczn膮 wycieczk臋 po szkierach. I r贸偶nego rodzaju urz臋dnicy zmierzaj膮cy na konferencj臋 w kt贸rym艣 z hoteli. I m艂odzie偶 na wagarach. Niebo rozci膮ga艂o si臋 ponad wysepkami niczym przybrudzony 偶agiel. Zatrzymali si臋 przy Styrs枚 Sk盲ret. St膮d rozci膮ga艂 si臋 najszerszy widok na morze. Pop艂yn臋li dalej przez Kattegatt, Skagerrak, Morze P贸艂nocne i zbli偶yli si臋 do wybrze偶y Aberdeen. I dalej, na p贸艂noc, wok贸艂 Szkocji, kt贸ra - je艣li spojrze膰 na map臋 - wygl膮da艂a jak okutana szalem g艂owa staruszki.

Na nabrze偶u Styrs枚 sta艂a staruszka w szalu. Podszed艂 do niej jaki艣 m臋偶czyzna i zdj膮艂 szal. Okaza艂o si臋, 偶e to nie staruszka. Chyba 偶e teraz za staruszki uznaje si臋 r贸wnie偶 dwudziestopi臋ciolatki.

Para si臋 obj臋艂a i odesz艂a. Winter zobaczy艂 drog臋, kt贸ra wtedy by艂a 艣cie偶k膮. Wtedy, kiedy tu by艂, kiedy jego rodzina wynajmowa艂a przez jaki艣 czas dom na wyspie. Brakowa艂o mu tego. Potem wszystko potoczy艂o si臋 tak, jak si臋 potoczy艂o. U艣wiadomi艂 to sobie dopiero teraz, niespodziewanie. Poczu艂 si臋 tak, jakby go kto艣 zamurowa艂 na 艣rodku kamiennej pustyni, w centrum miasta. Poczu艂, 偶e musi si臋 wyrwa膰 z tych mur贸w.

Statek przecina艂 zatok臋. Od Dons枚 dzieli艂y ich cztery minuty. W艂a艣nie w tym momencie zrozumia艂, 偶e jego czas w mie艣cie min膮艂. Kiedy tego ranka sta艂 na brzegu, tu偶 przy przeci臋tej 艣cie偶k膮 dzia艂ce, jeszcze nie by艂 pewien. W tej sekundzie wszystko sta艂o si臋 jasne.

Johanna Osvald czeka艂a na pomo艣cie. Rozpozna艂 j膮. Min臋艂o sporo czasu, ale sta艂a tam - prawdopodobnie w tym samym miejscu co wtedy.

Za jej plecami wida膰 by艂o 艣lady cywilizacji. Podpe艂z艂y bli偶ej brzegu. Wygl膮da艂y troch臋 jak wykute w kamieniu. Sporo willi. Niekt贸re by艂y wi臋ksze od innych, niekt贸re zbudowano z drogiego

drewna. Wiedzia艂, 偶e na wyspie by艂o sporo rodzinnych przedsi臋biorstw okr臋towych, kt贸re da艂y pocz膮tek bogactwu. Kiedy艣 by艂o tu wielu rybak贸w. Teraz na przystani nie by艂o wida膰 zbyt wielu trawler贸w. Ale w艂a艣ciwie nie powinno ich tu teraz by膰, powinny by膰 na morzu. Winter zauwa偶y艂 nowoczesny trawler. Na rufie mia艂 dwa zaczepy do ci膮gni臋cia w艂ok贸w. Tak naprawd臋 nie wiedzia艂, czy zaczep to w艂a艣ciwe s艂owo. 艁贸d藕 by艂a du偶a, szeroka, ci臋偶ka i niebieska. Na przodzie wymalowano napis: GG 381 鈥濵AGDALENA鈥. Zauwa偶y艂 jakiego艣 m臋偶czyzn臋, chyba mu si臋 przygl膮da艂. Na g艂owie mia艂 czapk臋 z daszkiem, ale oczy przes艂oni艂 d艂oni膮.

Dostrzeg艂 te偶 budynek z krzy偶em na szczycie. Mieszka艅cy Dons枚 s膮 religijni. Pami臋ta艂 o tym. W parafiach nie brakowa艂o wiernych. To si臋 nie zmieni艂o.

Ludzie sk艂adaj膮 swoje 偶ycie w r臋ce Boga. Niech si臋 dzieje wola nieba.

Johanna Osvald podnios艂a r臋k臋 na powitanie. Winter sta艂 na dziobie, on te偶 podni贸s艂 r臋k臋. Pasa偶erowie zacz臋li schodzi膰. Grupka ch艂opc贸w czeka艂a przy rowerach. Czekali na nic, jak zwykle. Mewy kr膮偶y艂y nad przystani膮 w poszukiwaniu rybich resztek. Czu艂 zapach odpadk贸w, oleju, tranu, benzyny, wodorost贸w i smo艂y. S艂owem, wszystkiego tego, czego 偶adne morze 艣wiata nigdy si臋 nie pozb臋dzie.

Ona nie czu艂a zapachu tranu. Kiedy艣, kiedy le偶eli na ska艂ach, 偶artowa艂 sobie z tego. A czy wiejskie dziewczyny czuj膮 naw贸z? - zapyta艂a, bo j臋zyk czasem mia艂a ci臋ty.

Nie mia艂 zielonego poj臋cia.

- Nie艂atwo by艂o ci臋 z艂apa膰 - powiedzia艂, kiedy stan膮艂 na pomo艣cie.

- I kto to m贸wi.

Wyja艣nili sobie szybko, jak to by艂o z tymi telefonami.

Usiedli na pierwszej lepszej 艂awce.

Jej ojciec jeszcze si臋 nie odnalaz艂.

- Czuj臋, 偶e co艣 mu si臋 sta艂o - powiedzia艂a. - Inaczej by si臋 odezwa艂, zw艂aszcza w takich okoliczno艣ciach. - Spojrza艂a na niego. - To chyba oczywiste, 偶e by si臋 odezwa艂, prawda?

- Ty go znasz, ja nie. Ty wiesz najlepiej.

- Tak, wiem.

- W takim razie zaczynamy - powiedzia艂 Winter. - To znaczy zaczynamy poszukiwania. Roze艣lemy komunikat przez Interpol.

- Aha.

- Rozmawia艂em z koleg膮 z Londynu. Tym Szkotem z okolic Inverness. Mo偶e b臋dzie m贸g艂 pom贸c.

- W jaki spos贸b?

- Zna tam kilka os贸b.

Nie odpowiedzia艂a. Patrzy艂a w dal, na wod臋.

- No tak...

- Co tak?

- Chyba niewiele wi臋cej mog臋...

- Chcia艂am, 偶eby艣 tu przyjecha艂.

- To znaczy?

- Jest co艣, czego nie rozumiem. Czego nigdy nie rozumia艂am. Musz臋 z tob膮 o tym porozmawia膰. Dlatego chcia艂am, 偶eby艣 przyjecha艂.

- O co chodzi? - zapyta艂 Winter.

- Czego nie rozumiem? - Spojrza艂a na niego. - To ma zwi膮zek z ca艂膮 t膮 histori膮. Z zagini臋ciem taty i... przede wszystkim... ale i z tym wszystkim, co si臋 sta艂o.

- Kogo ja widz臋! Cze艣膰!

G艂os dobieg艂 znik膮d. Winter podni贸s艂 wzrok, ale w ostrym 艣wietle niczego nie dostrzeg艂.

Przypomnia艂 sobie ten g艂os. I dialekt. Dialekt mieszka艅c贸w szkier贸w: ostra intonacja, niewyra藕nie wymawiane sp贸艂g艂oski, po艂ykane s艂贸wka. Wszystko to przypomina艂o ko艂ysan膮 falami wod臋. Mi臋dzynarodowy morski j臋zyk, charakterystyczny dla wszystkich

wybrze偶y Morza P贸艂nocnego. Wysepka le偶a艂a kilka kilometr贸w od G枚teborga, ale r贸wnie dobrze mog艂aby le偶e膰 na jakim艣 odleg艂ym kontynencie.

- Dano艣my si臋 niedzieli - powiedzia艂 g艂os. Nadal nie mia艂 twarzy.

Winter wsta艂. S艂o艅ce znikn臋艂o i wreszcie go zobaczy艂.

- Cze艣膰 - odpowiedzia艂.

- Dano艣my si臋 niedzieli - powt贸rzy艂 m臋偶czyzna. By艂 w wieku Wintera. Osvald. Erik Osvald. Byli r贸wni wzrostem. Osvald wyci膮gn膮艂 r臋k臋. Mia艂 na sobie robocze ubranie i czarn膮 czapk臋 z daszkiem. Winter rozpozna艂 w nim m臋偶czyzn臋, kt贸ry mu si臋 przygl膮da艂 z pok艂adu trawlera, kiedy prom dop艂ywa艂 do przystani.

Johanna te偶 wsta艂a.

- Nieciewa historia - powiedzia艂 Osvald.

Winter wyczu艂, 偶e m贸wi tak, 偶eby zaznaczy膰 dystans. J臋zyk jego siostry nie by艂 a偶 tak... wystudiowany. Ani troch臋. Johanna m贸wi艂a jak kto艣, kto 偶yje na l膮dzie. Jej brat 偶y艂 na morzu.

Winter przytakn膮艂, jakby zrozumia艂, o co mu chodzi.

- Nice艣my jeszcze nie s艂yszeli - ci膮gn膮艂 Osvald.

- Wiem - odpar艂 Winter.

- Ja nie on - stwierdzi艂 Osvald.

- Prosz臋?

- Jak nie on - przet艂umaczy艂a jego siostra. - Znaczy tata. To do niego niepodobne. Tak si臋 nie odzywa膰. Ale ju偶 ci o tym m贸wi艂am.

- Ja nie on - powt贸rzy艂 Osvald.

W tym momencie Winter u艣wiadomi艂 sobie, 偶e to poza, i to mocno przerysowana. Nie rozumia艂 tylko, po co to robi. Komu jak komu, ale jemu daleko do wiejskiego prostaka.

Johanna wskaza艂a g艂ow膮 na niebieski trawler stoj膮cy jakie艣 pi臋膰dziesi膮t metr贸w od nich. Winter kolejny raz spojrza艂 na imi臋 wymalowane na dziobie: Magdalena.

- Erik zrobi艂 nam kaw臋 w mesie - powiedzia艂a.

Osvald chyba si臋 za艣mia艂. Obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i ruszy艂 w stron臋 艂odzi.

- Nie zaskoczy艂a艣 go czasem t膮 kaw膮? - zapyta艂 Winter.

- Dziadek by艂 synem rolnika. Z Hisingen - powiedzia艂 Osvald, nalewaj膮c kawy. Siedzieli w mesie, kt贸ra chyba nie mog艂aby by膰 bardziej nowoczesna. Drewniana pod艂oga, drewniane zdobienia na 艣cianach. Buty zostawili na g贸rze, w niewielkim holu, do kt贸rego wchodzi艂o si臋 z pomostu. Osvald zacz膮艂 m贸wi膰 inaczej. Mo偶e wcze艣niej chcia艂 co艣 pokaza膰 albo udowodni膰.

Najpierw okaza艂o si臋, 偶e kawa si臋 sko艅czy艂a. Skoczy艂 do sklepu. Wr贸ci艂 po pi臋ciu minutach. Ju偶 nie wygl膮da艂 na zaskoczonego.

- Byli te偶 rybakami - ci膮gn膮艂. - 艁owili szproty i ostroboki, a potem sprzedawali je mieszka艅com Dons枚 do po艂ow贸w z linami haczykowymi. To by艂a tutejsza tradycja.

- Chodzi ci o longlining? - zapyta艂 Winter.

- W艂a艣nie. - W g艂osie Osvalda s艂ycha膰 by艂o zaskoczenie.

- Znasz si臋 na tym.

- Nie. S艂ysza艂em o tym, kiedy mieli艣my dom na Styrs枚.

Osvald napi艂 si臋 kawy. Winter te偶 wypi艂 艂yk i poczu艂, 偶e to prawdziwa siekiera. Przyda艂by si臋 n贸偶 i widelec, 偶eby sobie z ni膮 poradzi膰. Ale gdyby poprosi艂 o mleko, straci艂by twarz. 

- Dziadek znalaz艂 tutaj kobiet臋... czy raczej dziewczyn臋... no i szybko si臋 pobrali - powiedzia艂a Johanna. - Przeni贸s艂 si臋 tu, 偶eby pracowa膰 na trawlerze. Kto艣 da艂 mu namiary na jakiego艣 szypra.

- Chyba by艂 troch臋 za m艂ody - zauwa偶y艂 Winter.

- Na co? - zapyta艂 Osvald.

- Na 艣lub i dzieci - odpar艂 Winter.

Ani Osvald, ani jego siostra si臋 nie odezwali. Zreszt膮 w艂a艣ciwie to nie by艂o pytanie. Mo偶e nie by艂o w tym nic nadzwyczajnego. Ci, kt贸rzy tu mieszkali, chcieli zaczyna膰 偶ycie od razu.

I na to, 偶eby zagin膮膰, pomy艣la艂 Winter. By艂 za m艂ody na to, 偶eby zagin膮膰. Mia艂 m艂od膮 rodzin臋, syna - i tego drugiego, kt贸ry dopiero mia艂 si臋 urodzi膰.

- Mia艂 dw贸ch braci - powiedzia艂a Johanna.

- Co?

- Przyjecha艂o tu te偶 dw贸ch jego braci - wyja艣ni艂a. - Bertil i Egon. Te偶 byli na tamtej 艂odzi.

- Na tej, kt贸ra zagin臋艂a?

- Jeden z nich wr贸ci艂. Bertil.

- Opowiedzcie mi o tym.

Bracia Osvaldovie nale偶eli do 艣mia艂k贸w, kt贸rzy przeprawiali si臋 przez morze, kiedy wojna dopiero si臋 zaczyna艂a. John by艂 z nich najm艂odszy. Te trawlery, kt贸rym uda艂o si臋 dosta膰 do Anglii lub Szkocji i tam roz艂adowa膰 towar... c贸偶, w艂a艣nie one mog艂y zarobi膰, a o to chodzi艂o. O mo偶liwo艣膰 zarobku, kt贸ra czeka艂a na zach贸d od zap贸r minowych. By艂a wojna.

Wielu zamiast na zach贸d przenios艂o si臋 na tamten 艣wiat, jak si臋 wyrazi艂 Erik Osvald. Ale pieni膮dze kusi艂y nast臋pnych.

Na pocz膮tku wojny ustalono ceny ryb. Jak si臋 okaza艂o, bardzo wysokie.

- Ale ta druga cena by艂a o wiele wy偶sza - powiedzia艂a Johanna.

Winter skin膮艂 g艂ow膮. By艂a ni膮 艣mier膰.

- Ci, kt贸rym si臋 uda艂o, bogacili si臋 - ci膮gn膮艂 Osvald. - Tutejsi mogli sobie pozwoli膰 na domy z najnowocze艣niejszym wyposa偶eniem, jakie mo偶na sobie wyobrazi膰. A kiedy cie艣le ko艅czyli robot臋, p艂aci艂o si臋 im do r臋ki. Wszystko legalnie!

- Ci, kt贸rzy wr贸cili - doda艂a Johanna.

- Ale wasz dziadek nie wr贸ci艂 - powiedzia艂 Winter. - Co si臋 sta艂o?

Poczu艂, 偶e 艂贸d藕 si臋 poruszy艂a. By艂a du偶a. Wi臋ksza ni偶 w jego przekonaniu m贸g艂 by膰 trawler. I nowocze艣niejsza. Musia艂a du偶o kosztowa膰. Na pewno wa偶y艂a kilkaset ton i mia艂a kilka tysi臋cy koni mechanicznych. Na rufie zamocowano sprz臋t przytrzymuj膮cy dwa

w艂oki. Widz膮c jego spojrzenie, Osvald wyja艣ni艂, 偶e to twinrigger. W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o dum臋.

- 鈥濵arino鈥 zatrzyma艂 si臋 na po艂贸w na Morzu P贸艂nocnym. Nie chcieli jeszcze wraca膰 do domu, ale Niemcy nadci膮gali od po艂udnia, wi臋c postanowili si臋 zmywa膰, i to szybko - opowiada艂 Osvald.

- 鈥濵arino鈥?

- Tak si臋 nazywa艂 ich trawler.

鈥濵arino鈥, nie 鈥濵arina鈥. Nie nazwali go kobiecym imieniem, na przyk艂ad Magdalena.

- Ilu ich by艂o na pok艂adzie?

- Zazwyczaj o艣miu - wyja艣ni艂 Osvald. - Taka by艂a norma.

- A ilu was jest na tej 艂odzi?

- Czterech.

- By艂o ich dwa razy wi臋cej? Na o po艂ow臋 mniejszej 艂odzi?

Osvald pokiwa艂 g艂ow膮.

- I jak to wygl膮da艂o?

- C贸偶. Mieszkali wszyscy na kupie, by艂o mokro i nieprzyjemnie. 呕adnych osobistych kajut, jak tutaj. - Osvald wskaza艂 g艂ow膮 na zamkni臋te drzwi prowadz膮ce do cz臋艣ci sypialnej. - Tak... oni nie mogli robi膰 tego tak jak my. Wtedy du偶ym problemem by艂a na przyk艂ad pogoda. Ju偶 nie jest.

- Dlaczego?

- Siedzisz w 艂odzi, kt贸ra poradzi sobie w ka偶dych warunkach.

- Da艂by艣 rad臋 sam? - zapyta艂 Winter. - M贸g艂by艣 pracowa膰 sam?

Osvald przytakn膮艂 bez s艂owa.

- Ale wtedy nie by艂o ich o艣miu - wtr膮ci艂a Johanna. - Za艂oga by艂a niepe艂na.

Jej brat odwr贸ci艂 si臋 w jej stron臋.

- Zapomnia艂e艣, Erik? Wtedy by艂o ich pi臋ciu.

- No tak.

Johanna spojrza艂a na Wintera.

- To byli ci, kt贸rzy chcieli do艂膮czy膰 do ostatniej wyprawy

wyruszaj膮cej z Dons枚. Ci, kt贸rzy si臋 odwa偶yli.

- Trzech braci i jeszcze dw贸ch - powiedzia艂 Winter.

- Tak.

- Gdzie s膮 teraz?

Wiedzia艂, co si臋 sta艂o z bra膰mi. Egon uton膮艂 razem z Johnem. Bertil wr贸ci艂 i zmar艂 na Dons枚 po wojnie.

- Frans Karlsson te偶 zagin膮艂 - wyja艣ni艂a Johanna. - Tak nam powiedzia艂 Arne, Arne Algotsson. Wr贸ci艂 z Bertilem.

- Arne Algotsson?

- Mieszka na wyspie. Te偶 tam by艂.

- Ach tak?

- Ale jest tak zniedo艂臋偶nia艂y, 偶e z nim nie porozmawiasz. Nie ma szans.

- Aha.

- Jest jak warzywo.

- Zapomina, co my艣li, zanim zd膮偶y cokolwiek pomy艣le膰 - powiedzia艂 Osvald z bladym u艣miechem. - Nie wiem, czy w og贸le kiedykolwiek my艣la艂. - Przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po brodzie, da艂 si臋 s艂ysze膰 chrz臋st dwudniowego zarostu. - W takich okoliczno艣ciach cz艂owiek chyba raczej nie my艣li.

鈥濵arino鈥, uciekaj膮c przed niemieckimi niszczycielami przez zapory minowe, trafi艂 na wybrze偶e Szkocji.

- Dop艂yn臋li do Aberdeen. Oczywi艣cie to nie by艂 pierwszy raz, ale tym razem nie mieli ze sob膮 a偶 tylu ryb - ci膮gn膮艂 Osvald.

- No i nie byli stamt膮d - doda艂a Johanna.

- Ale na morzu zrobi艂o si臋 zbyt niebezpiecznie.

- Wi臋c musieli tam zosta膰.

- W Aberdeen?

- Na pocz膮tku tak. Potem przenie艣li si臋 na p贸艂noc, do Peterhead. Tam si臋 zadomowili na tamten rok. Oczywi艣cie czasami wyp艂ywali.

- Ale nigdy tak daleko, 偶eby wr贸ci膰?

- Nie. Op艂ywali cypel przy Fraserburgh, a potem kierowali si臋 na

zach贸d, przez cie艣nin臋, w stron臋 Inverness.

- Inverness? - Winter spojrza艂 na Johann臋.

- No, nie do ko艅ca. O ile mo偶na wierzy膰 w to, co m贸wi艂 Arne, zanim ca艂kiem straci艂 pami臋膰. Ale wp艂ywali w t臋 cie艣nin臋, w stron臋 zatoki Firth-co艣tam.

Winter przytakn膮艂.

- No i par臋 razy wybrali si臋 na Islandi臋 - doda艂 Osvald. - Cholernie 艣mia艂y wyczyn.

- To byli wariaci - zauwa偶y艂a Johanna.

- Na Islandi臋?

- Na 艂owiska u po艂udniowych wybrze偶y Islandii. 艁owili szkar艂acice. W Szkocji du偶o za nie p艂acili - wyja艣ni艂 Osvald.

- Mimo wszystko wariaci.

- To si臋 sta艂o, kiedy wracali do domu z takiej wyprawy.

Winter wyszed艂 na pomost i poczu艂, 偶e w og贸le nie wieje. 鈥濵agdalena鈥 ani drgn臋艂a.

- Chcesz zajrze膰 do sterowni? - zapyta艂 Osvald.

Ca艂e pomieszczenie wype艂nia艂y ekrany, telefony, faksy, technika, lampy, 艣wiat艂a sygnalizacyjne i inne urz膮dzenia.

- Wygl膮da troch臋 jak centrala dowodzenia w du偶ej komendzie - zauwa偶y艂 Winter.

- Wi臋kszo艣膰 urz膮dze艅 jest tu po to, 偶eby艣my mogli mie膰 przewag臋 nad stra偶膮 graniczn膮 - powiedzia艂 Osvald. - Zw艂aszcza norwesk膮.

Winter pokiwa艂 g艂ow膮. Te偶 si臋 u艣miechn膮艂.

- W dzisiejszych czasach rybacy musz膮 si臋 mierzy膰 z prawdziw膮 nienawi艣ci膮 - doda艂 Osvald. - Morze przecina tyle r贸偶nych granic. Tyle r贸偶nych linii. Nie wolno przep艂ywa膰 ze strefy do strefy, ale najcz臋艣ciej ryby p艂ywaj膮 jak chc膮.

A to frustruj膮ce, kiedy wiesz, 偶e ryby s膮 mil臋 od ciebie, ale ju偶 na terenie innego pa艅stwa, i my, Szwedzi, mo偶emy tylko sta膰 i harowa膰 przy granicy.

Osvald co艣 przestawi艂, uderzaj膮c w klawiatur臋. Winter us艂ysza艂 co艣, co brzmia艂o jak ko艂owrotek.

- Cz艂owieka kusi, 偶eby przep艂yn膮膰 na drug膮 stron臋, a wtedy trzeba jako艣 uciszy膰 nadajniki satelitarne. - Osvald spojrza艂 na Wintera. - Rozumiesz?

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

- Chyba im nie powiesz, co?

- Norweskiej stra偶y granicznej? Nikogo tam nie znam.

- Nie s膮 zbyt uprzejmi - powiedzia艂 Osvald. Zn贸w si臋 u艣miechn膮艂. - Ni z tego, ni z owego do sterowni mo偶e wej艣膰 trzech inspektor贸w... ich statek, du偶y okr臋t zwiadowczy, czeka siedem mil dalej. Wiedz膮, 偶e rybacy p艂ywaj膮 z radarami z sze艣ciomilowym zasi臋giem. Podp艂ywaj膮 wi臋c do ciebie od ty艂u wyci膮gaj膮cym do trzydziestu w臋z艂贸w pontonem i ukradkiem wspinaj膮 si臋 po kad艂ubie na pok艂ad, a potem wbiegaj膮 do sterowni. Ju偶 dwa razy nam si臋 to przytrafi艂o!

- To faktycznie nieprzyjemne - stwierdzi艂 Winter.

- A potem, na dob臋, zostawili tu jednego - powiedzia艂 Osvald, wal膮c pi臋艣ci膮 w blat.

- Nieciekawie.

- Za偶yczy艂 sobie nawet dorsza na obiad.

- I co zrobili艣cie?

- Podali艣my mu pol臋dwic臋. Kogo w dzisiejszych czasach sta膰 na serwowanie ryb?

Erik Osvald by艂 dumny ze swojego twinriggera. By艂 jego w艂a艣cicielem do sp贸艂ki z dwoma innymi rybakami z Dons枚. Tona偶 brutto trzysta dwadzie艣cia ton, tysi膮c trzysta koni mechanicznych.

Wyszli. Osvald opowiada艂 o bezprzewodowych czujnikach, kt贸re wy艂apuj膮 wszystko, co si臋 dzieje pod wod膮 - pr膮dy, dno, wszystko. Opisa艂 ca艂膮 automatyk臋, d藕wignie, obs艂ug臋 ko艂owrot贸w. Hydraulik臋.

Stan臋li na rufie, na pok艂adzie roboczym. By艂 suchy, wysuszony wrze艣niowym s艂o艅cem. Osvald powiedzia艂 co艣, co Winter mia艂 zapami臋ta膰 i do czego mia艂 potem wraca膰. Kiedy ju偶 wiedzia艂 wi臋cej.

- Zawsze chodzi o swego rodzaju konkurencj臋. Na morzu i tutaj.

- Co masz na my艣li?

- Kiedy m贸j dziadek tu przyjecha艂 i zacz膮艂 艂owi膰, kiedy on i jego bracia pr贸bowali kupi膰 艂贸d藕, i to w kr贸tkim czasie... innym si臋 to nie podoba艂o. To znaczy mieszka艅com wyspy. Dla nich kupienie 艂odzi by艂o czym艣 nierealnym. Oni musieli by膰 najemnikami. Nasza rodzina te偶 pewnie nadal by tak pracowa艂a. - Osvald popatrzy艂 na Wintera. - Wszystko si臋 zmieni艂o dzi臋ki dziadkowi.

- I nadal konkurujecie z innymi - zawa偶y艂 Winter.

- Bez przerwy. Tam, na morzu, bezustannie toczy si臋 wy艣cig. Mi臋dzy 艂odziami, ponad granicami stref. Na wyspie te偶 od zawsze wszyscy ze sob膮 konkurowali.

- Aha.

Winter widzia艂 wej艣cie na przysta艅 i most na Styrs枚. W艂a艣nie wyp艂ywa艂 jaki艣 prom. Kierowa艂 si臋 na po艂udnie, w stron臋 Vr氓ng枚, najdalszej wyspy. Nie by艂 tam od lat. Za Vr氓ng枚 by艂o ju偶 tylko morze. 

- Je艣li chodzi o mnie, konkuruj臋 z w艂a艣cicielami statk贸w - powiedzia艂 Osvald. - I z przedsi臋biorstwami okr臋towymi. Na Dons枚 jest ich niewiarygodnie du偶o. Ich obroty si臋gaj膮 miliarda koron. Ponad po艂owa szwedzkiej floty handlowej wyp艂ywa z Dons枚. Wiedzia艂e艣 o tym?

- Nie.

- To moi dawni kumple. Moi r贸wie艣nicy. S膮 w艂a艣cicielami statk贸w i sami nimi dowodz膮.

- Rozumiem - powiedzia艂 Winter.

Opowiadaj膮c o konkurencji, Osvald zachowywa艂 si臋 inaczej. Jego rodzina zaczyna艂a od zera, a uda艂o im si臋 dorobi膰. Winter rozumia艂.

Dla Erika Osvalda to du偶o znaczy艂o. Jak du偶o? Winter widzia艂, 偶e Osvald wci膮偶 my艣li o wsp贸艂zawodnictwie. Mo偶e o pieni膮dzach. Mo偶e o sporym ryzyku, kt贸re trzeba podj膮膰, 偶eby odnie艣膰 sukces i zbi膰 maj膮tek.

Jakie ryzyko by艂 w stanie podj膮膰 Erik Osvald, 偶eby osi膮gn膮膰 to, co osi膮gn膮艂 - zar贸wno tutaj, na wyspie, jak i na morzu? Winter si臋 zastanawia艂. Nie chodzi艂o tylko o ryzyko zwi膮zane z p艂ywaniem po rozleg艂ym morzu. Ale te偶 o samotno艣膰... albo o to, co mog艂o tam cz艂owieka spotka膰. Samotne, nienormalne 偶ycie. Przecie偶 zdarza艂o si臋, 偶e na morzu ludzie dostawali ob艂臋du.

- Chodzi o to, 偶eby si臋 nie da膰 tej sitwie i odda膰 rybo艂贸wstwo w lepsze r臋ce - wyja艣ni艂 Osvald.

 


 


 


 


 


 


15.



Aneta otworzy艂a dwie kuchenne szuflady. By艂y puste. Oczyma wyobra藕ni zobaczy艂a siebie sam膮: siedzia艂a przy stole, kt贸rego ju偶 tu nie by艂o. Siedzia艂a na krze艣le, kt贸rego te偶 ju偶 nie by艂o. Pi艂a kaw臋, kt贸r膮 jej zrobi艂 jaki艣 obcy facet. M贸j Bo偶e.

- I co teraz? - zapyta艂 Sigge Lindsten.

- Trzeba zg艂osi膰 kradzie偶.

Za艣mia艂 si臋 chrapliwie.

- A jak znajdziecie sprawc贸w?

- Pami臋tam, jak wygl膮dali.

- I jak si臋 nazywali - powiedzia艂 Lindsten i zn贸w si臋 za艣mia艂.

- Panu chyba wydaje si臋 to bardziej zabawne ni偶 mnie.

- C贸偶, nawet w tej historii mo偶na dostrzec co艣 komicznego.

- Czy Anette te偶 tak uwa偶a?

- Nie dowiemy si臋, dop贸ki nie spytamy, prawda? - Lindsten nadal stal w progu. - Ona nie wie, co tu si臋 sta艂o?

- Domy艣lam si臋, 偶e nie b臋dzie zadowolona, kiedy si臋 dowie.

- Prosz臋 jej nie m贸wi膰, nie m贸wi膰.

Aneta spojrza艂a na niego.

- Niech zacznie od nowa. Dzi臋ki temu nie b臋dzie mia艂a 偶adnych zwi膮zanych z nim wspomnie艅.

- Z Forsbladem?

- A z kim?

- Mo偶e w艂a艣nie u niego to wszystko jest - powiedzia艂a.

- Co jest?

- Te skradzione rzeczy Meble, sprz臋ty

- Pytanie tylko, gdzie ten dra艅 jest - powiedzia艂 Lindsten. - Zna pani jego adres?

Aneta pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Za du偶o tu niewiadomych.

- Czym si臋 pan zajmuje, panie Lindsten?

- Prosz臋?

- Gdzie pan pracuje?

- A to ma znaczenie?

- Nie chce pan odpowiedzie膰 na to pytanie?

- Oczywi艣cie, 偶e mog臋 odpowiedzie膰.

Wszed艂 do ogo艂oconej kuchni. Ich g艂osy zabrzmia艂y dziwnie g艂o艣no, jak zwykle w pomieszczeniach bez mebli, dywan贸w, lamp, obraz贸w, mat, sprz臋t贸w domowych, urz膮dze艅, jedzenia, talerza na owoce, radia, telewizor贸w, maszyn, ubra艅, but贸w, zwierz膮t.

Wszystko by艂o go艂e.

Wyj膮tkowo go艂e, pomy艣la艂a. Widzia艂a ju偶 wiele ogo艂oconych mieszkaniach i dom贸w, ale nigdzie nie by艂o a偶 tak pusto. Nikogo nie okradziono a偶 tak.

- Podr贸偶uj臋 - powiedzia艂 Lindsten.

Po kilku sekundach za艂apa艂a.

- A co to dok艂adniej oznacza?

- Co oznacza podr贸偶owanie? 呕e je偶d偶臋 i sprzedaj臋 r贸偶ne rzeczy. - Jego s艂owa odbi艂y si臋 echem od 艣cian. Wida膰 na nich by艂o wyra藕ne 艣lady po wisz膮cych tam kiedy艣 sprz臋tach.

艢lady jak dziury po kulach. Bywa艂a w domach z takimi dziurami. Wiedzia艂a, co oznaczaj膮. Inni te偶 tam byli - wchodzili albo wychodzili. Niekt贸rzy jeszcze 偶ywi, inni nie. Sprawy rodzinne. Najcz臋艣ciej chodzi艂o o sprawy rodzinne. Przed najbli偶szymi nie mo偶na si臋 schroni膰. Nie mo偶na o tym zapomina膰. Wie to ka偶dy policjant. Zawsze zaczynaj od wewn臋trznego kr臋gu, kr臋gu najbli偶szych. Najcz臋艣ciej to wystarcza. Niestety. Z punktu widzenia prowadz膮cych dochodzenie wst臋pne to dobrze, z ka偶dego innego - 藕le.

Tak nie powinno by膰. Jak mo偶na pracowa膰 w takich warunkach?

Wi臋c Sigge Lindsten je藕dzi i sprzedaje. B臋dzie musia艂a go zapyta膰, co sprzedaje, ale p贸藕niej.

- Forsblad te偶 gdzie艣 pracuje - powiedzia艂a.

- Tak. Nie jest nigdzie zameldowany, ale prac臋 ma. To dziwne, prawda?

Aneta z艂apa艂a Hansa Forsblada w holu. Ni贸s艂 trzy teczki. By艂 z kim艣.

- Ma pan minut臋?

Spojrza艂 na zegarek, jakby ju偶 zacz膮艂 odlicza膰 sekundy. Spojrza艂 na swoj膮 towarzyszk臋.

- W艂a艣nie min臋艂o dziesi臋膰 sekund - powiedzia艂. Towarzysz膮ca mu kobieta u艣miechn臋艂a si臋 niepewnie. Popatrzy艂a na Anet臋. Aneta mia艂a ochot臋 wytr膮ci膰 mu teczki z r臋ki.

- Mo偶emy gdzie艣 porozmawia膰? - zapyta艂a spokojnie.

Chyba si臋 zastanawia艂. Jeszcze raz spojrza艂 na kobiet臋, po czym wskaza艂 r臋k膮 na drzwi w g艂臋bi korytarza, z lewej. Szli po wy艂o偶onej marmurem pod艂odze. 

- Mam dos艂ownie minut臋 - powiedzia艂.

Wprowadzi艂 j膮 do sali konferencyjnej. Bez okien. To pewnie dlatego, 偶eby decyzje zapada艂y szybciej, pomy艣la艂a. Nikt d艂ugo nie wytrzyma w pokoju bez okien. Wskaza艂 jej krzes艂o, ale wola艂a sta膰. 

- Kiedy ostatnio rozmawia艂 pan z 偶on膮? - zapyta艂a.

- Nie mam poj臋cia.

- Co to znaczy?

- 呕e nie pami臋tam.

- Prosz臋 pomy艣le膰.

Wygl膮da艂, jakby si臋 zastanawia艂. Teczki od艂o偶y艂 na st贸艂. Nie by艂y podpisane.

- Jaki艣 miesi膮c temu - powiedzia艂 i zrobi艂 krok w jej stron臋.

Wzdrygn臋艂a si臋 mimowolnie.

- Spokojnie, na Boga - powiedzia艂.

- O czym pa艅stwo wtedy rozmawiali?

- No, o tym co zwykle.

- To znaczy?

- No, 偶e si臋 nam nie uk艂ada.

M贸wi膮c to, chwyci艂 jedn膮 z teczek. Oto co艣, co si臋 uk艂ada, pomy艣la艂a. Papiery w teczkach zawsze da si臋 u艂o偶y膰. To s膮d pierwszej instancji, zawarto艣膰 teczek mo偶e si臋 jeszcze zmieni膰. Ten cz艂owiek jest prawnikiem, ale zaraz st膮d wyjdzie.

- Ona ma kilka moich rzeczy, kt贸rych potrzebuj臋 - powiedzia艂. - Tak to wygl膮da. I nie odwiedzie mnie pani od pr贸b odzyskania ich.

Teraz ja zabieram g艂os. Zobaczymy, co b臋dzie dalej, pomy艣la艂a Aneta.

- Ja nie, ale kto艣 inny owszem.

- Co prosz臋? O co pani chodzi?

Opowiedzia艂a mu o ogo艂oconym mieszkaniu. Cho膰 wcze艣niej, wtedy, gdy si臋 spotkali w pustym mieszkaniu, nic nie wspomina艂a o kradzie偶y. Nie powiedzia艂a nic o tym, 偶e spotka艂a z艂odziei.

- No, no, no - powiedzia艂 Forsblad.

- B臋dziemy wdzi臋czni za pomoc.

- Oczywi艣cie, ale jak ja mog臋 pom贸c?

- Mo偶e zacznie pan od podania mi swojego adresu.

- A co to ma do rzeczy?

Nie odpowiedzia艂a. Od艂o偶y艂 teczki. Mo偶e powinnam do nich zajrze膰. Mo偶e ma w nich list臋 wszystkiego, co wyniesiono z mieszkania Anette.

- Ale偶 prosz臋 da膰 spok贸j! My艣li pani, 偶e ukrad艂bym w艂asne meble? - U艣miechn膮艂 si臋 tym swoim dziwnym u艣miechem, kt贸ry j膮 przera偶a艂. - Dajcie spok贸j!

- Zapyta艂am o pa艅ski adres.

- Nie mam adresu.

- Mieszka pan pod mostem? - Spojrza艂a na jego garnitur. Je艣ligdzie艣 w nim spa艂, to tylko w prasowalnicy. Na materiale nie by艂o ani jednej zmarszczki. Tak g艂adkich kamieni si臋 nie znajdzie.

Nie rozbawi艂o go to.

- Nie musz臋 pani podawa膰 swojego adresu.

- Przecie偶 m贸wi艂 pan, 偶e go pan nie ma.

- I dlatego nie mog臋 go pani poda膰.

- Prowadz臋 dochodzenie - powiedzia艂a Aneta. - Wie pan doskonale, 偶e obywatele maj膮 obowi膮zek wsp贸艂pracowa膰 z policj膮. Kto jak kto, ale pan powinien to wiedzie膰.

- Dochodzenie w jakiej sprawie?

- Je艣li dalej b臋dzie pan udawa艂 g艂upka, b臋dziemy musieli sko艅czy膰 t臋 rozmow臋 gdzie indziej.

- To gro藕ba.

Aneta westchn臋艂a, ledwo s艂yszalnie, i z kieszeni cienkiej marynarki wyj臋艂a telefon.

- No dobra, dobra. Mieszkam u jednej dziewczyny. - Obliza艂 wargi. Aneta zauwa偶y艂a, 偶e dolna warga p臋k艂a mu w k膮ciku. - To znaczy w tej chwili. Ale to...

- Adres.

- Nikogo tam teraz nie ma. - Zn贸w wykrzywi艂 usta w tym przera藕liwym u艣miechu.

Dodaj mi si艂, pomy艣la艂a. Niech kt贸ry艣 z bog贸w mojego kraju doda mi si艂. S艂ysza艂am kiedy艣, jak ojciec ich wzywa, ale nie znam wszystkich formu艂ek. Nie znam s艂贸w, kt贸re trzeba powt贸rzy膰 cztery razy, 偶eby b贸g przyszed艂. On nie s艂ucha po francusku, schlebia mu u偶ywanie w艂a艣ciwego j臋zyka. Jemu albo jej, bo kto powiedzia艂, 偶e to m臋偶czyzna, a nie kobieta? Zadzwoni臋 wieczorem do ojca i zapytam. Albo nie, powiem mu od razu: to jest bogini, kobieta. Pos艂uchaj, Paramanga Djanali, tw贸j ulubiony b贸g, jest kobiet膮 z pustynnego widnokr臋gu.

Hans Forsblad wci膮偶 si臋 u艣miecha艂, a mo偶e tylko jej si臋 tak wydawa艂o- Pytam ostatni raz - powiedzia艂a.

- Nikogo nie by艂o - powiedzia艂a. - Ale klamka by艂a jeszcze ciep艂a.

Fredrik Halders za艣mia艂 si臋 g艂o艣no.

- Najbardziej ceni臋 twoje poczucie humoru - powiedzia艂.

- A poza tym? Co poza tym ci si臋 we mnie podoba?

Rozejrza艂 si臋.

- Jeszcze dzieci us艂ysz膮.

- S膮 u ciebie, Fredrik. Na drugim ko艅cu miasta.

Zdj膮艂 stopy z oparcia kanapy i podni贸s艂 si臋. Popija艂 piwo. Spojrza艂 na ni膮 znad kraw臋dzi szklanki.

- Mogliby艣my teraz siedzie膰 w艂a艣nie tam, u mnie.

- Ale wtedy dzieci by us艂ysza艂y.

- Specjalnie tak powiedzia艂em. Te s艂owa by艂y przemy艣lane.

- No prosz臋.

- No prosz臋? A co to mia艂o znaczy膰?

- Zdziwi艂o mnie po prostu to zestawienie: Fredrik Halders i przemy艣lane s艂owa - powiedzia艂a z u艣miechem.

Fredrik milcza艂. Wypi艂 艂yk piwa, jakby si臋 zastanawia艂, co teraz powiedzie膰.

- Wiesz, o co mi chodzi, Aneta.

- Fredrik.

- Wiesz, czego chc臋. Co o tym s膮dz臋.

- Wiem - powiedzia艂a mi臋kkim g艂osem. Podni贸s艂 stoj膮c膮 obok puszk臋 z piwem. Wsta艂.

- Chcesz jeszcze wina? Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Ja sobie przynios臋 jeszcze jedno piwo.

- Ale tak na serio - powiedzia艂 Halders. - Powinna艣 to zostawi膰.

Nie odpowiedzia艂a. Trudno cokolwiek powiedzie膰, kiedy si臋 le偶y pod ko艂dr膮. Ale s艂ysza艂a jego g艂os po drugiej stronie. G艂os po drugiej stronie. Zachichota艂a. To przez wino. Wypi艂a jeszcze jeden kieliszek.

- To mo偶e by膰 niebezpieczne - powiedzia艂. Poczu艂a, 偶e 艣ci膮ga jej ko艂dr臋 z g艂owy. - S艂yszysz, Aneta? S艂yszysz, co m贸wi臋?

Poczu艂a, 偶e 艣wiat艂o nocnej lampki razi j膮 w oczy. Zamruga艂a. Zobaczy艂a jego twarz, w tym 艣wietle wydawa艂a si臋 czarna. Czarna jak u Afryka艅czyka. Kto艣, kto by go nie zna艂, m贸g艂by pomy艣le膰, 偶e jest niebezpieczny. Niekt贸rzy jego znajomi i tak tak s膮dzili. Czasami nie wychodzi艂o mu to na dobre.

- Nie masz si臋 czego chwyci膰. Taki typ jak ten ca艂y Forsblad mo偶e narobi膰 k艂opot贸w.

- Co masz na my艣li?

Zsun臋艂a troch臋 ko艂dr臋 i owin臋艂a si臋 ni膮. Zabrzmia艂a muzyka, kt贸r膮 w艂a艣nie nastawi艂 Fredrik. James Carr. Przyni贸s艂 t臋 p艂yt臋 ze sob膮. The Dark End of the Street, czterdziestoletnia dusza z po艂udnia, at the dark end of the street, that is where we always meet. 

- Z twojego opisu wynika, 偶e to psychopata. Je艣li sobie ubzdura, 偶e si臋 go uczepi艂a艣, cho膰 w jego przekonaniu nie masz ku temu powodu, mo偶e si臋 zrobi膰 nieciekawie.

- Dla niego - owszem.

- Dla ciebie, Aneta.

- Ale to chyba nie ma znaczenia, co? Je艣li jest psychopat膮, to i tak b臋dzie przekonany, 偶e si臋 go uczepi艂am, bez wzgl臋du na to, czy b臋dzie widzia艂 pow贸d, czy nie.

Halders nie odpowiedzia艂.

- No tak czy nie? - zapyta艂a.

- Czy ty zawsze musisz by膰 tak... beznadziejnie m膮dra - powiedzia艂, g艂adz膮c jej w艂osy - Masz mnie s艂ucha膰, nawet je艣li wyra偶am si臋 bardziej ko艣lawo, ni偶 jeste艣 w stanie znie艣膰.

Wyprostowa艂a si臋 i usiad艂a. Ko艂dra si臋 zsun臋艂a. Zakry艂a r臋koma piersi, jakby jej by艂o zimno.

- Jest w nim co艣 gro藕nego - powiedzia艂a. - Czuj臋 to. Widz臋.

- W艂a艣nie o tym m贸wi臋.

- Ale nie rozumiesz, 偶e on jest niebezpieczny dla niej? Znowu b臋dzie si臋 nad ni膮 zn臋ca艂.

- No przecie偶 wiem.

Halders wsta艂 i podszed艂 do odtwarzacza, kt贸ry w艂a艣nie zamilk艂. S艂ysza艂a, jak przebiera mi臋dzy p艂ytami, niezgrabnie jak zwykle. W ko艅cu us艂ysza艂a rytmiczn膮 melodi臋, rozpozna艂a j膮. Oczywi艣cie. Rozpozna艂a melodi臋 i g艂os. To przecie偶 jej p艂yta. G膮bin Dabir茅. Afriki Djamana - Music from Burkina Faso. Afriki Djamana przypomina艂o jej j膮 sam膮. 

Muzyka porusza艂a si臋 niczym ci膮gn膮ca przez pustyni臋 karawana. Ko艂ysa艂a si臋 w g贸r臋 i w d贸艂. Ten kawa艂ek nosi艂 tytu艂 Senegal. Opowiada艂 o t臋sknocie, mo偶e t臋sknocie za le偶膮cym na zachodzie morzem: 

M贸wisz, 偶e chcesz pojecha膰 do Senegalu.


Zmyj z siebie wstyd, kt贸ry czepia si臋 ka偶dego.


Z wiar膮, 偶e nikt si臋 nie odwr贸ci.


W stron臋 z艂a.


T臋sknota za naszym Senegalem.


Oto jestem... s艂o艅ce wschodz膮ce ze sw膮 opowie艣ci膮.


Wyci膮gnijmy do siebie r臋ce. Zapomnijmy o wrogo艣ci.


Niech nasze ludy w臋druj膮 razem.


- Rozumiesz, o czym on 艣piewa? - zapyta艂 Halders.

- Tak.

- On jej nie da spokoju - powiedzia艂a Aneta.

- Co? O kim m贸wisz?

- O Forsbladzie, a o kim. Nie pogodzi si臋 z tym, 偶e go odrzuci艂a.

- Przecie偶 ju偶 mieszka z inn膮.

- Tak m贸wi.

- To niech sobie m贸wi. Nawet je艣li tak nie jest, mo偶e takie gadanie mu pomaga.

- Jak to?

- Nie jestem psychopat膮. Nie wiem, co on ma w g艂owie, ale potrafi臋 sobie wyobrazi膰, 偶e...

- To po prostu kolejne k艂amstwa - przerwa艂a mu Aneta.

- Psychologiem te偶 nie jestem, ale je艣li on sam wymy艣la sobie 艣wiat, w kt贸rym ma now膮 kobiet臋, to chyba dobrze.

- Now膮 kobiet臋 do bicia?

Halders nie odpowiedzia艂.

- Ten facet jest niebezpieczny - powiedzia艂a Aneta. - Co do tego chyba si臋 zgadzamy.

- Zostaw to. Zostaw jego i j膮, i ca艂膮 t臋 rodzin臋, bez wzgl臋du na to, czy istniej膮, czy nie.

Milcza艂a.

- I meble te偶 zostaw. - Halders si臋 u艣miechn膮艂.

- Jeszcze ani razu si臋 z ni膮 nie spotka艂am - wymamrota艂a pod nosem, ale Halders us艂ysza艂. - Sama ani razu nie zg艂osi艂a pobicia - powiedzia艂a. Us艂ysza艂a jego westchnienie. - Ale s膮siedzi zg艂osili. I to kilka razy. A s膮siadka z pi臋tra widzia艂a na jej twarzy 艣lady pobicia.

- Aneta, ona ju偶 tam nie mieszka. Nie mieszka tam. Jest bezpieczna w domu rodzic贸w. Niewykluczone, 偶e on mieszka z inn膮 kobiet膮. Mo偶e b臋dzie si臋 nad ni膮 zn臋ca艂, ale wtedy od razu go za艂atwimy. A teraz...

- Wiesz, ile takich rozm贸w jak ta nasza toczy si臋, kiedy gdzie indziej dochodzi do akt贸w przemocy? - zapyta艂a. - I do pobi膰? Kiedy my, kt贸rzy mamy zapobiega膰 przest臋pstwom, stwierdzamy, 偶e nie ma 偶adnego niebezpiecze艅stwa i 偶e nie ma powodu, 偶eby si臋 zaj膮膰 w艂a艣nie t膮 gro藕b膮 czy tym przest臋pstwem. W艂a艣nie wtedy do niego dochodzi. I to po raz kolejny.

- Napijesz si臋 jeszcze?

- S艂yszysz, co m贸wi臋?

- Tak.

- To odpowiedz.

- Po prostu nie wiem, co nale偶y zrobi膰 w takiej sytuacji. - Odwr贸ci艂 si臋 do niej, szuka艂 d艂oni膮 jej ramienia. - W艂a艣ciwie nie mo偶emy go z艂apa膰, nie teraz.

- Ale mo偶emy go obserwowa膰.

- A kto si臋 tym zajmie?

- Ja.

- Daj spok贸j. Na pewno nie ty.

- To kto艣 inny. Pewnie nie uwierzysz, ale wcale nie zaanga偶owa艂am si臋 osobi艣cie.

- Nie?

- Nie w tym sensie osobi艣cie.

- Wiesz r贸wnie dobrze jak ja, 偶e Winter nie przydzieli nikogo do czego艣 takiego.

- To prewencja. On popiera prewencj臋.

- Popiera te偶 realizm.

- A co jest bardziej realistyczne od pobitej kobiety?

- Jakiej odpowiedzi ode mnie oczekujesz?

- Nie wiem, Fredrik.

- Zreszt膮 nawet je艣li Winter si臋 zgodzi, Birgersson odm贸wi.

- Birgersson? On jeszcze pracuje? Nie widzia艂am go od lat.

- Bo on tak w艂a艣nie chce pracowa膰. Aneta wsta艂a i ruszy艂a do drzwi.

- Id臋 wzi膮膰 prysznic - powiedzia艂a.

Halders zrobi艂 tosty. Aneta wci膮偶 by艂a rozgrzana po gor膮cym prysznicu. Zrelaksowa艂a si臋, troch臋 zapomnia艂a o my艣lach, kt贸re wcze艣niej j膮 zaprz膮ta艂y.

- Nie znalaz艂em ananasa - powiedzia艂. - Jest ser, szynka i musztarda, ale ananasa nie ma.

- Fredrik, tosty naprawd臋 mo偶na zje艣膰 bez ananasa.

- Ach tak? Przez chwil臋 my艣la艂em, 偶e nawali艂em.

- Wszystko zrobi艂e艣 jak nale偶y.

- Chcesz herbaty? - Wyci膮gn膮艂 dzbanek, niczym pa藕 us艂uguj膮cy hrabinie.

- Zmieni艂e艣 p艂yt臋 - zwr贸ci艂a uwag臋 na muzyk臋.

- Nigdy nie przestanie mi imponowa膰 twoja kolekcja gitarowa.

Zrozumia艂a, co mia艂 na my艣li, kiedy zacz臋艂a si臋 sol贸wka. Comfortably numb. Przyjemne zapomnienie. There is no pain you are receding, a distant ship's smoke on the horizon, you are only coming through in waves. 

Dym ze statku, daleko na horyzoncie. Czy istnieje 艂adniejszy widok?

- My艣l臋, 偶e on zna tych, kt贸rzy okradli ich mieszkanie - powiedzia艂a.

- Aneta, b艂agam.

- Kto inny by to zrobi艂? I jak by weszli?

- Napij si臋 herbaty i wyluzuj na chwil臋.

- Odpowiedz. Przecie偶 jako艣 tam weszli.

- A potem wyszli.

- No w艂a艣nie.

- My艣l臋, 偶e nie pakowa艂by si臋 w co艣 takiego.

- A ja my艣l臋, 偶e wr臋cz przeciwnie - stwierdzi艂a Aneta. - Je艣li nie mo偶e mie膰 jej, to przynajmniej b臋dzie mia艂 wszystko, co do niej nale偶y.

Halders nie odpowiedzia艂.

- Czemu nic nie m贸wisz?

- Nie wiedzia艂em, 偶e to mia艂o by膰 pytanie.

- Fredrik! Daj spok贸j!

- Je艣li mam by膰 szczery, to dla mnie to brzmi troch臋 jak... jak taka troch臋 amatorska analiza. No i jest jeszcze jeden problem.

- Jaki?

- Je艣li ten wariat Forsblad faktycznie jest szale艅cem, nie wiadomo, co z reszt膮. Przecie偶 musia艂 jako艣 przekona膰 tych dw贸ch typ贸w, kt贸rych spotka艂a艣, 偶eby wyczy艣cili mieszkanie.

- 呕artujesz? Jakby potrzebowali zach臋ty! Chcesz mi powiedzie膰,

偶e w dzisiejszych czasach w tym kraju trudno znale藕膰 kogo艣 z p贸艂艣wiatka, kto by chcia艂 obrobi膰 mieszkanie? Za pieni膮dze ludzie zrobi膮, co chcesz.

- Czy偶by ludzie naprawd臋 byli tacy podli?

- Nie ma co 偶artowa膰 z w艂asnej naiwno艣ci, Fredrik.

- Wiesz co? - Halders si臋gn膮艂 po dzbanek z herbat膮. - Jeszcze si臋 taki nie urodzi艂, co by m贸g艂 ci臋 pokona膰 w dyskusji.

- W dyskusji? To to jest dyskusja?

Bergenhem przeszed艂 przez Sveaplan. Czu艂, jak mocno wieje mu w kark. Przed osiedlowym sklepem p艂achta gazety unosi艂a si臋 na wietrze.

W zapadaj膮cym zmroku domy wok贸艂 placu wydawa艂y si臋 czarne. Z prawej przejecha艂 tramwaj, rzucaj膮c zimne 偶贸艂te 艣wiat艂o. Kiedy naciska艂 dzwonek przy tabliczce z nazwiskiem, dwie sroki zatrzepota艂y skrzyd艂ami. Tu偶 przed nim. Us艂ysza艂 niewyra藕n膮 odpowied藕.

Dok艂adnie tak jak ostatnio.

Ale tym razem nie by艂 na s艂u偶bie.

Sam nie wiedzia艂, po co przyszed艂.

- Szukam Kristera Petersa. Nazywam si臋 Lars Bergenhem.

- Jak?

- Lars Bergenhem. By艂em tu w zesz艂ym roku. Jestem z policji okr臋gowej.

Nikt mu nie odpowiedzia艂, ale drzwi zaskrzypia艂y. Wpu艣cili go.

Bergenhem wszed艂 na g贸r臋. Nacisn膮艂 dzwonek. Raz i drugi. Drzwi si臋 otworzy艂y. M臋偶czyzna stoj膮cy w progu by艂 w jego wieku.

Ciemne w艂osy opada艂y na czo艂o. Dok艂adnie tak jak ostatnio. Tak jak wtedy wida膰 by艂o, 偶e Peters doskonale zdaje sobie z tego spraw臋. I tak jak wtedy by艂 nieogolony. Mia艂 na sobie bia艂y podkoszulek, identyczny jak ostatnio. Bia艂y materia艂 kontrastowa艂 z opalonym, muskularnym cia艂em.

- Cze艣膰 - powiedzia艂 Peters. - Wr贸ci艂e艣.

- Mo偶emy si臋 wreszcie napi膰 tej whisky- odpar艂 Bergenhem.

Bergenhem prowadzi艂 kiedy艣 dochodzenie w sprawie serii pobi膰. Jeden z koleg贸w Kristera Petersa zosta艂 pobity niedaleko jego domu. Obra偶enia by艂y powa偶ne.

Bergenhem odwiedzi艂 wtedy Petersa i przes艂ucha艂 go. Peters okaza艂 si臋 niewinny. Zaprosi艂 go wtedy na whisky ale Bergenhem odm贸wi艂.

- Nie tym razem - powiedzia艂. - Jestem samochodem i zaraz wracam do domu.

- Tracisz w艂a艣nie szans臋 napicia si臋 porz膮dnej Springbank - odpar艂 Peters.

- Mo偶e kiedy indziej.

- Mo偶e.

Peters odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie. Bergenhem ruszy艂 za nim. Peters usiad艂 na ciemnoszarej sofie. Na niskim szklanym stoliku le偶a艂y czasopisma. Z prawej sta艂y trzy szklanki i butelka. Bergenhem usiad艂 w fotelu obitym t膮 sam膮 tkanin膮 co sofa.

- Jak leci? - zapyta艂 Peters.

- Nie najlepiej.

- Potrzebujesz kogo艣, z kim m贸g艂by艣 pogada膰?

- Tak.

- To dobrze trafi艂e艣.

- Mam m臋tlik w g艂owie - powiedzia艂 Bergenhem.

 


 


 


 


16.



Nad Dons枚 wci膮偶 by艂o jasno. Winter sta艂 na rufie 鈥濵agdaleny鈥. S艂o艅ce zaczyna艂o p艂on膮膰 nisko nad lini膮 morza, 偶eby za chwil臋 znikn膮膰. Czy s艂o艅ce ga艣nie, kiedy schodzi do wody? - zapyta艂a Elsa latem, kiedy si臋 k膮pali przy Vallda Sand枚 i zostali tam do p贸藕na. Dobre pytanie.

- Pewnie wiele takich zachod贸w s艂o艅ca ogl膮dasz, kiedy jeste艣 na morzu - powiedzia艂 Winter do Osvalda.

- No nie wiem. Raczej nie siadamy i nie bijemy brawa, patrz膮c, jak s艂o艅ce zachodzi.

- Ale chyba dostrzegasz pi臋kno zachod贸w s艂o艅ca?

- Ta... - odpar艂 Osvald. Winter zrozumia艂, 偶e pogoda, s艂o艅ce, deszcz, pory dnia i uroki natury dla Osvalda s膮 czym艣 innym ni偶 dla niego i dla wszystkich tych, kt贸rzy 偶yj膮 na l膮dzie.

Osvald wpatrywa艂 si臋 w schodz膮ce coraz ni偶ej s艂o艅ce.

- Teraz zacznie si臋 ta pora, kiedy brakuje nam 艣wiat艂a - powiedzia艂 w zapadaj膮cy zmrok. - Nied艂ugo b臋dziemy pali膰 lampy od trzeciej po po艂udniu do dziesi膮tej rano. - Popatrzy艂 na Wintera. - A latem si臋 w艣ciekamy, 偶e s艂o艅ce razi nas w oczy ju偶 o czwartej rano.

Winter przytakn膮艂. Tam, na morzu, musz膮 to wszystko odczuwa膰 wyra藕niej.

- Ale tam, na wodzie, w艂a艣ciwie nie ma dnia ani nocy. Winter czeka艂 na dalszy ci膮g. S艂o艅ce ju偶 znikn臋艂o. 

- Nie ma dnia ani nocy - powt贸rzy艂 Osvald. Brzmia艂o to jak poezja. Mo偶e to by艂a poezja. Przecie偶 to praca i 偶ycie codzienne, odarte z tego, co niepotrzebne, s膮 poezj膮.

Osvald spojrza艂 na Wintera. Wr贸ci艂 do swojej pracy:

- Tam nie mamy takich rank贸w i wieczor贸w jak tutaj. Doba toczy si臋 do przodu, co pi臋膰 lub sze艣膰 godzin trzeba wyci膮ga膰 w艂oki.

- Bez wzgl臋du na pogod臋? - zapyta艂 Winter.

Osvald spojrza艂 na niego spod p贸艂przymkni臋tych powiek. Mia艂 bardzo regularne rysy, nic w jego twarzy nie by艂o ani za d艂ugie, ani za szerokie. Do tego opalenizna, kt贸ra nie znika nawet wtedy, gdy od trzeciej do dziesi膮tej jest ciemno. W przymru偶onych oczach wida膰 by艂o b艂臋kit. Winter zastanawia艂 si臋, o czym Osvald my艣li, kiedy p艂ywa po odludnym morzu. O czym my艣li podczas sztorm贸w?

- Teraz pogoda nie stanowi ju偶 dla nas wi臋kszego problemu - powiedzia艂 Osvald, kiwaj膮c g艂ow膮, jakby na potwierdzenie swoich s艂贸w. - Kiedy艣 艂odzie ton臋艂y podczas sztorm贸w. - Zn贸w spojrza艂 w stron臋 morza. - Albo rozrywa艂y je miny... - powiedzia艂 jakby do siebie. Potem rzuci艂 Winterowi szybkie spojrzenie. - Zesz艂ej jesieni pogoda by艂a okropna, ale tylko dwa razy nie 艂owili艣my w nocy z powodu sztormu. Je艣li wieje z pr臋dko艣ci膮 wi臋ksz膮 ni偶 dwadzie艣cia metr贸w na sekund臋, nie wyp艂ywamy. - U艣miechn膮艂 si臋. - Przynajmniej je艣li dno jest kiepskie. Je艣li co艣 nawali przy dwudziestu metrach na sekund臋, robi si臋 nieciekawie.

Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby zobaczy膰, czy jego siostra wci膮偶 za nimi stoi. Ale Johanna przeprosi艂a ich na chwil臋. Zesz艂a po trapie i znikn臋艂a mi臋dzy domami. Dochodzi艂y niemal do samego nabrze偶a.

- Je艣li chodzi o kaprysy pogody, to mamy mieszane uczucia - powiedzia艂 Osvald. - Je艣li pogoda jest z艂a, dostaje si臋 wi臋cej pieni臋dzy. Bo inni nie zawsze odwa偶膮 si臋 wyp艂yn膮膰. A jeszcze 偶aden rybak nie straci艂 na sztormie. Wtedy ceny id膮 w g贸r臋. No i sztorm porz膮dkuje to, co si臋 zbiera na dnie. Morzu to dobrze robi.

Porz膮dkuje to, co si臋 zbiera na dnie, pomy艣la艂 Winter. Prawda. Wszystko si臋 wywraca do g贸ry nogami, wyp艂ywa, obraca, kamienie zamieniaj膮 si臋 miejscami. Stare staje si臋 nowym, nowe starym, w t臋 i z powrotem, w g贸r臋 i w d贸艂.

Jak w jego pracy. Tak to sobie wyobra偶a艂. Przesz艂o艣膰 nie jest przesz艂o艣ci膮 albo jest ni膮 tylko na poziomie abstrakcji. W rzeczywisto艣ci istnieje bez przerwy, jest r贸wnie blisko jak tera藕niejszo艣膰. Tworz膮 r贸wnoleg艂y uk艂ad, od kt贸rego nie da si臋 uciec.

Spojrza艂 na Osvalda. Ten m臋偶czyzna, jego r贸wie艣nik, za dom ma w艂a艣nie to miejsce, t臋 przysta艅. Czy raczej morze, cho膰 i ono jest tu偶 obok.

- A co jest tam najlepsze? Na morzu - zapyta艂 Winter.

Osvald chyba nie us艂ysza艂. Winter powt贸rzy艂. Osvald wci膮偶 patrzy艂 na wod臋, jakby na kogo艣 czeka艂. Jakby na horyzoncie zamiast s艂o艅ca, kt贸re w艂a艣nie zasz艂o, mia艂 si臋 pojawi膰 statek. Kolumna dymu. A distant ship's smoke on the horizon. 

- Jest si臋 kr贸lem - powiedzia艂 ni z tego, ni z owego.

Za艣mia艂 si臋. - Kiedy si臋 stoi na mostku i rozgl膮da, jest si臋 ponad wszystkim. Ponad wszystkim, co wida膰, jak okiem si臋gn膮膰. I to na r贸偶ne sposoby. Duchowo te偶.

Winter zrozumia艂, o co mu chodzi. Osvald by艂 wierz膮cy.

Ale i tak chcia艂 by膰 kr贸lem. Wci膮偶 chcia艂 by膰 kr贸lem na morzu. Winter zastanawia艂 si臋, co Osvald by艂by w stanie zrobi膰, 偶eby zachowa膰 swoje kr贸lestwo i sw贸j wielki trawler. By艂 jego religi膮. Kolejny raz pomy艣la艂 o ryzyku. Jak daleko Osvald by si臋 posun膮艂? Czy co艣 by艂oby w stanie go powstrzyma膰?

- Pomy艣l, jak inaczej jest w lesie - ci膮gn膮艂 Osvald. - M贸j szwagier ma dzia艂k臋 w samym 艣rodku lasu, na 艣rodku l膮du. Kiedy si臋 tam jest, nisko pod drzewami... jest si臋 poni偶ej wszystkiego, jest si臋 najmniejszym.

- Tak... - zgodzi艂 si臋 Winter. - Ale wtedy cz艂owiek w jaki艣 spos贸b pokornieje.

- Pokornieje. Hm... no tak. Pokornieje. Ale zrozum, po dwudziestu pi臋ciu latach na Morzu P贸艂nocnym te偶 si臋 pokornieje. To cz艂owieka naznacza. Przez ca艂y rok, ca艂膮 dob臋. W obliczu niekt贸rych

spraw mo偶na si臋 czu膰 pewnie, ale w obliczu innych - nie. S膮 rzeczy, kt贸re naprawd臋 ucz膮 pokory.

Rozmawia艂 z morzem. Winter wiedzia艂, 偶e Osvald rzadko m贸wi tak du偶o i 偶e czasem, tak jak teraz, mu tego brakuje. Ale Osvald mia艂 sw贸j spos贸b m贸wienia i swoj膮 logik臋.

Je艣li si臋 w to zaanga偶uj臋, b臋d臋 musia艂 przyj膮膰 t臋 logik臋. Winter czu艂, jak wiatr smaga go po twarzy. T臋 logik臋 i te my艣li, kt贸re pochodz膮 ze 艣wiata innego ni偶 ten tutaj, na l膮dzie. Tutaj 偶ycie w tamtym 艣wiecie co艣 znaczy. 呕ycie, ale te偶 to, co jest od niego wi臋ksze. W艂a艣nie o tym m贸wi艂 Osvald.

- Mo偶na si臋 poczu膰 niezale偶nym - powiedzia艂 Osvald, jakby czyta艂 w jego my艣lach. - No, mo偶e nie od stra偶y granicznej - doda艂 i za艣mia艂 si臋, ale po chwili zn贸w spowa偶nia艂.

- Bo bez poczucia niezale偶no艣ci to wszystko nie ma sensu.

Winter odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na wiosk臋: na wi臋ksze i mniejsze domy, w膮skie dr贸偶ki, skutery z platformami do przewozu towar贸w. W艂a艣nie takimi je偶d偶膮 mieszka艅cy po艂udniowych szkier贸w. Zobaczy艂 te偶 krzy偶. Dom modlitwy. Przypomnia艂 sobie, 偶e Osvaldowie nale偶膮 do szwedzkiego ko艣cio艂a misyjnego.

- M贸wi艂e艣, 偶e tam, na morzu, czujesz, 偶e jeste艣 ponad wszystkim - powiedzia艂 Winter. - Czy to znaczy, 偶e 偶yjesz blisko nieba?

- Hm... nie wiem, o jakim niebie m贸wisz.

- O tym, kt贸re jest ponad wszystkim.

- Ponad wszystkim? - Osvald chyba si臋 u艣miechn膮艂 na my艣l o w艂asnych s艂owach, jakby si臋 ich wstydzi艂. Niebo ponad wszystkim. - Nie. Religia nie ma nic wsp贸lnego z 艂owieniem ryb.

- Nie?

Osvald pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Ale czy to si臋 nie musi jako艣 艂膮czy膰? - zapyta艂 Winter.

- Jak to?

- Przecie偶 Ko艣ci贸艂 odgrywa tutaj bardzo wa偶n膮 rol臋. Jest wsz臋dzie.

- Hm...

Winter nie wiedzia艂, czy Osvald powie mu co艣 jeszcze. Ale wiedzia艂, 偶e ta kwestia jest istotna. Tutaj religia jest wa偶na.

- Nikt st膮d nie uwa偶a, 偶eby by艂o co艣 niezwyk艂ego w tym, 偶e je艣li si臋 l膮duje w innej przystani, na przyk艂ad przez sztorm, to si臋 tam idzie do ko艣cio艂a - powiedzia艂 Osvald po chwili. - 呕aden rybak z zachodniego wybrze偶a nie wyobra偶a sobie, 偶eby mog艂o by膰 inaczej.

Winter pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wszyscy rybacy z zachodniego wybrze偶a wierz膮 w Boga - doda艂 Osvald.

- Czy to znaczy, 偶e na pok艂adzie panuje atmosfera bo-ja藕ni bo偶ej?

- Wszyscy si臋 boj膮 Boga.

- I nikt nie dopuszcza si臋 na statku niczego z艂ego?

Osvald nie odpowiedzia艂.

- Na 艂odzi rybackiej nikt nie przeklina - powiedzia艂a Johanna. Byli u niej w domu. Jej brat przytakn膮艂. 艢ciemni艂o si臋 ju偶. Winter mia艂 wraca膰 do Saltholmen promem o dziewi臋tnastej dwie.

- Nawet je艣li przytrza艣nie sobie palec? - zapyta艂 Winter.

- Nawet wtedy - odpar艂 Osvald. - Ka偶dy szczerze si臋 obrusza, je艣li s艂yszy, jak kto艣 przeklina... na przyk艂ad przez radio. To zreszt膮 znaczy, 偶e to kto艣 ze wschodniego wybrze偶a albo z Danii.

- Cz臋sto macie do czynienia z Du艅czykami?

- Wszystkie ryby wy艂adowujemy w Danii - wyja艣ni艂 Osvald. - W Hanstholm, w Jutlandii. Na zachodnim brzegu zatoki Jammer. Po przeciwnej stronie jest Hirtshals.

- Na zach贸d od Blokhus?

- Nno... tak. Blokhus jest dalej, w g艂臋bi zatoki.

Winter by艂 w Blokhus. Kilka lat temu znalaz艂 tam odpowiedzi na pytania zwi膮zane ze spraw膮, nad kt贸r膮 pracowa艂. Nie mogli zidentyfikowa膰 zamordowanej kobiety. Stary trop zaprowadzi艂 ich do Danii, nad zatok臋 Jammer. To stamt膮d przesz艂o艣膰 k艂ad艂a si臋 d艂ugim cieniem na przysz艂o艣ci, a przez to te偶 na tera藕niejszo艣ci.

- 鈥濵agdalena鈥 nigdy nie cumuje tutaj, w przystani na Dons枚 - powiedzia艂 Osvald.

- Nie?

- Nie. Teraz jest tu tylko na przegl膮dzie. Normalnie zawijamy do Hanstholm.

Osvald wyja艣ni艂. Wygl膮da艂o to tak: 鈥濵agdalena鈥 sp臋dza na morzu sze艣膰 d贸b. 艁owi膮 dorsze i 艂upacze. Si贸dmego dnia o pi膮tej rano p艂yn膮 z rybami do Hanstholmen. Ze zrobionymi rybami, jak to okre艣li艂 Osvald: z oczyszczonymi, zwa偶onymi, posortowanymi i popakowanymi wed艂ug wielko艣ci. Sze艣膰 rozmiar贸w dorsza i cztery 艂upacza. Od pi臋tnastu do dwudziestu ton ryb. O sz贸stej rusza aukcja. Zaczyna si臋 o tej samej porze na ca艂ym Morzu P贸艂nocnym i p贸艂nocnym Atlantyku. Do po艂udnia we czterech pracuj膮 na pok艂adzie. Maj膮 zapewniony prowiant. W po艂udnie zjawia si臋 czterech zmiennik贸w. Od razu wyp艂ywaj膮 w morze. Ci, kt贸rzy zeszli z pok艂adu, wsiadaj膮 do samochodu, kt贸rym przyjechali koledzy, i jad膮 przez P贸艂wysep Jutlandzki do Fredrikshavn, na prom.

- Co si臋 dzieje z rybami? - zapyta艂 Winter.

- Trafiaj膮 do fish & chips, w Szkocji. 

- Naprawd臋?

- 艁upacz musi mie膰 tak zwane drobne mi臋so. To znaczy kawa艂ki nie mog膮 by膰 za grube. Na fish & chips nadaj膮 si臋 te偶 niedu偶e dorsze. Tiry zabieraj膮 je do Szkocji. Dziwne, co? W pobli偶u Szkocji 艂owimy ryby, kt贸re na koniec ci臋偶ar贸wka z Danii zabiera z powrotem do Szkocji. Zreszt膮 z Hanstholm p艂ywa bezpo艣redni prom do Thurso. 

- Nie wiedzia艂em.

- Bo te偶 chyba nie ma po co o tym wiedzie膰.

Winter nie by艂 pewien, czy Osvald ma racj臋. Co艣 w jego s艂owach przyku艂o jego uwag臋, ale wtedy jeszcze nie do ko艅ca wiedzia艂 co.

Potem, kiedy siedzieli w mesie i s艂yszeli wiatr, Winter zapyta艂:

- A co jest na morzu najgorsze?

- Hm... - Osvald spojrza艂 na siostr臋.

Przez ostatnie p贸艂 godziny niewiele si臋 odzywa艂a. Ale Winter wiedzia艂, 偶e jeszcze z ni膮 porozmawia.

- Sztormy raczej ci臋 nie z艂ami膮 - zacz膮艂 Osvald. - Ani wypadki, ani rany. Nic z tych rzeczy. Po prostu trzeba zagry藕膰 z臋by i wtedy jako艣 si臋 przez to przechodzi...

- Cisza - wtr膮ci艂a nagle Johanna.

Jej brat si臋 wzdrygn膮艂. Potem pokiwa艂 g艂ow膮.

- Jak to cisza?

- Cisza mi臋dzy cz艂onkami za艂ogi. Prawda, Eriku?

Zn贸w przytakn膮艂, ale si臋 nie odezwa艂. Nagle jakby wpad艂 w t臋 cisz臋, o kt贸rej m贸wi艂a. Jakby si臋 sta艂 jej 偶ywym przyk艂adem. Spojrza艂 w g贸r臋. 

- Tak, to mo偶e cz艂owieka z艂ama膰 - powiedzia艂. - I tak bywa. Niezgoda na pok艂adzie. Z艂a atmosfera. To szybko potrafi z艂ama膰.

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

- Wi臋c 艂atwo by膰 samotnym, kiedy si臋 dowodzi na statku.

- Prosz臋?

- 艁atwo o samotno艣膰 - powt贸rzy艂 Osvald.

- Kiedy si臋 dowodzi?

- Tak. Kiedy si臋 dowodzi.

Winter zacz膮艂 si臋 zastanawia膰. Przecie偶 Osvald te偶 dowodzi na statku.

Jego m艂ody dziadek, John Osvald... czy i on dowodzi艂?

- Wasz dziadek dowodzi艂 na 鈥濵arino鈥? - zapyta艂.

Osvald kolejny raz spojrza艂 na siostr臋, ale ona nie spojrza艂a na niego.

- Na pocz膮tku nie - powiedzia艂.

- Co to znaczy, 偶e na pocz膮tku nie?

- Co艣 si臋 sta艂o... to by艂o tu偶 przed t膮 wypraw膮... Nie wiem. Ale dowodzi艂, kiedy p艂yn臋li do Szkocji.

- Co艣 si臋 sta艂o? Co?

- Nie mam poj臋cia - odpar艂 Osvald.

- A ci, kt贸rzy wr贸cili po wypadku ze Szkocji, nie opowiadali, co si臋 sta艂o?

- Nikt nam nic nie powiedzia艂.

- A kto艣 pyta艂? - ci膮gn膮艂 Winter.

- Tak - odpar艂 Osvald, ale Winter stwierdzi艂, 偶e nie brzmia艂o to zbyt przekonuj膮co.

- Ale odpowied藕 nie pad艂a? Osvald wzruszy艂 lekko ramionami.

- Jak dla mnie pachnie buntem - stwierdzi艂 Winter.

- Tak naprawd臋 nie wiemy - powiedzia艂a Johanna, odprowadzaj膮c go na prom. P艂yn膮艂 ju偶 z Vr氓ng枚. - To mo偶e mie膰 znaczenie? 

- Nie wiem - powiedzia艂 Winter. Znaczenie dla kogo? - pomy艣la艂. 

- Tw贸j tata rzuci艂 t臋 prac臋 - doda艂.

- Ale by艂 ju偶 w wieku emerytalnym, jak sam to okre艣li艂.

Dojrza艂 ju偶 do bycia eksponatem w muzeum rybo艂贸wstwa.

- W kt贸rym dziale?

Johanna si臋 u艣miechn臋艂a.

- Ale nie potrafi rzuci膰 morza tak ca艂kiem.

- Jak to?

- Wci膮偶 si臋 niepokoi. O tych, kt贸rzy s膮 na morzu. O Erika i jego za艂og臋. Ci膮gle s艂ucha du艅skich prognoz pogody - pierwszej za pi臋tna艣cie sz贸sta rano, ostatniej za pi臋tna艣cie jedenasta wieczorem. Ale nigdy nie dzwoni na 艂贸d藕.

Winter zauwa偶y艂, 偶e Johanna m贸wi o swoim ojcu w czasie tera藕niejszym, jakby w艂a艣nie w tym momencie siedzia艂 przy radioodbiorniku i z uwag膮 s艂ucha艂 monotonnego g艂osu podaj膮cego kolejne, jak偶e istotne liczby.

- Gdzie zazwyczaj 艂owi膮? - zapyta艂 Winter.

- Na zach贸d od Stavanger, jakie艣 sze艣膰dziesi膮t, siedemdziesi膮t mil na zach贸d. Czasami podp艂ywaj膮 blisko platform wiertniczych. Stoj膮 pi臋膰dziesi膮t mil na wsch贸d od Szkocji.

Prom z lekkim 艂oskotem dobi艂 do pomostu. Mia艂 odp艂yn膮膰 za cztery minuty.

- Niepokoisz si臋, kiedy Erik jest na morzu? - zapyta艂 Winter.

- Oczywi艣cie.

Winter ruszy艂 w stron臋 promu.

- Ale teraz niepokoj臋 si臋 o tat臋.

- Zrobi臋, co mog臋. To znaczy, zrobimy.

- Co艣 si臋 sta艂o. Co艣 strasznego.

- Spr贸buj sobie przypomnie膰 wszystko, co m贸wi艂 przed wyjazdem. To wa偶ne. Co robi艂. Z kim rozmawia艂. Czy zostawi艂 jakie艣 zapiski. Czy kto艣 do niego dzwoni艂. Czy przyszed艂 kolejny list. Wszystko.

- Modli艂 si臋 - powiedzia艂a, spogl膮daj膮c na niego. - On zawsze si臋 modli艂. - Kiwn臋艂a g艂ow膮 w stron臋 艂odzi. - Musisz ju偶 i艣膰.

U艣cisn臋艂a go szybko.

Sta艂a na brzegu, gdy prom odp艂ywa艂 w stron臋 Styrs枚 Sk盲ret. Winter pomy艣la艂 o wszystkich kobietach, kt贸re sta艂y tam przez wszystkie wieki i wygl膮da艂y na morze, czeka艂y z niepokojem w sercu. Tak jak teraz Johanna. Tak by艂o od zawsze. Przypomnia艂 sobie, 偶e m贸wi艂a mu o tym, kiedy byli m艂odzi. Opowiada艂a o strachu swojej mamy i swoim. I brata. On te偶 przyszed艂 na nabrze偶e. Winter spojrza艂 na 鈥濵agdalen臋鈥. Zobaczy艂 dwa w艂膮czone reflektory na rufie. I postacie w sztormiakach chodz膮ce po pok艂adzie. I twarz przed sterowni膮, twarz, kt贸ra by艂a ponad - ponad wszystkim na przystani. Widzia艂,

偶e Erik Osvald te偶 odprowadza go wzrokiem. Poczu艂 ch艂贸d wiatru i zszed艂 pod pok艂ad.

W oknach schowanych za p艂otami dom贸w w L氓ngedrag pali艂y si臋 艣wiat艂a. Winter skr臋ci艂 na dobrze sobie znanym skrzy偶owaniu Hagenkorsningen i pojecha艂 na p贸艂noc. Mija艂 kolejne kryj膮ce si臋 za ogrodzeniami wille. Zaparkowa艂 przed jedn膮 z nich. Zna艂 ten dom, i to bardzo dobrze. Sp臋dzi艂 w nim wi臋ksz膮 cz臋艣膰 dzieci艅stwa i ca艂膮 m艂odo艣膰. 

Wci膮偶 mieszka艂a tu jego starsza siostra. Najpierw z m臋偶em i dzie膰mi, a potem, i to ju偶 od dawna, sama z c贸rkami, Bim i Kristina.

Ale Bim i Kristina ju偶 doros艂y. Bim si臋 wyprowadzi艂a. Kristina mia艂a to zrobi膰 wkr贸tce. Lotta Winter obserwowa艂a te zmiany i stara艂a si臋 podchodzi膰 do nich racjonalnie, ale nie jest to co艣, do czego mo偶na tak podchodzi膰. Sam zobaczysz, powiedzia艂a mu. Co zobacz臋? - zapyta艂. Jakie to wszystko cholernie proste, odpar艂a. Co, roz艂膮ka? Tak, roz艂膮ka. Pogadamy, jak Elsa si臋 z tob膮 po偶egna. M贸wisz tak, jakby to by艂o po偶egnanie na zawsze. A nie jest? Wiesz, o co mi chodzi, powiedzia艂. Tak, tak. Przepraszam. To przez t臋... cisz臋. Nagle zrobi艂o si臋 tak cicho.

Zadzwoni艂 do drzwi. Dzwonek odezwa艂 si臋 tak samo jak trzydzie艣ci lat temu. Powinna go zmieni膰. Na jaki艣 radosny, energiczny, dynamiczny. Tiu-ta-te-rittan-ti-to.

Otworzy艂a po czwartym.

- Prosz臋, prosz臋.

- Przeje偶d偶a艂em t臋dy.

- W艂a艣nie widz臋.

- Nie zaprosisz mnie?

Cofn臋艂a si臋 w g艂膮b przedpokoju.

Zdj膮艂 kurtk臋 i powiesi艂 j膮. Zawsze wiesza艂 j膮 na swoim wieszaku. 

- No. Widzisz, jak tu cicho i spokojnie - powiedzia艂a.

- Cudownie.

- Wr臋cz przeciwnie, do cholery.

- Na staro艣膰 zacz臋艂a艣 wi臋cej przeklina膰.

- Dzi臋ki wielkie. Cholera. Ju偶 nie b臋d臋.

- Dlaczego?

- Dlaczego? Dlaczego u偶ywam mocnego j臋zyka? To pewnie przez ten silny wiatr od morza, kt贸re jest przecie偶 tylko o pi臋膰 minut jazdy mercedesem st膮d.

- Ci z morza nie przeklinaj膮.

- Co?

- 呕aden rybak z zachodniego wybrze偶a, nawet najmocniejszy, nie przeklina.

- Sk膮d wiesz?

Opowiedzia艂 jej, gdzie by艂.

Siedzieli w salonie. Widok z okna si臋 nie zmieni艂. Winter widzia艂 domek dla dzieci, w kt贸rym czasami si臋 chowa艂.

- Tak naprawd臋 to u偶ywam takiego j臋zyka dlatego, 偶e dzieci ju偶 nie mog膮 mnie us艂ysze膰. W ten spos贸b wracam do siebie sprzed lat.

- Hm...

- Rozumiem, 偶e si臋 ze mn膮 zgadzasz.

- Hm...

- Co Angela na to, 偶e nie ma ci臋 w domu w sobotni wiecz贸r?

Winter spojrza艂 na zegarek.

- Nie wiedzia艂em, 偶e to potrwa tak d艂ugo.

- I w zwi膮zku z tym przyjecha艂e艣 tutaj i zaskoczy艂e艣 mnie w 艣rodku samotnego sobotniego wieczoru. - Wskaza艂a g艂ow膮 na opr贸偶nion膮 do po艂owy butelk臋 wina. - I przy艂apa艂e艣 mnie na gor膮cym uczynku. Na piciu.

- Lotta, daj spok贸j.

- Mo偶e jestem jak mama? Mo偶e mam dusz臋 alkoholiczki? Mo偶e tylko czeka艂am na odpowiedni moment.

- Tak, to prawda.

- No widzisz.

- Ale na serio, Lotta, mo偶e kogo艣 potrzebujesz. Nowego partnera.

- Mam znowu wyj艣膰 za m膮偶? Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha.

- No...

- Sam sobie we藕 艣lub. Jak ju偶 to zrobisz, b臋dziesz m贸g艂 tu przyj艣膰 i wyg艂osi膰 kazanie.

- Ile ty w艂a艣ciwie wypi艂a艣?

- Pi臋膰 butelek wina i butelk臋 rumu.

- Gdzie Kristina?

- Zaj臋艂a si臋 ni膮 opieka spo艂eczna.

- Wybra艂em z艂y moment.

- You picked the wrong time to come. 

Winter za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋. By艂 przyzwyczajony do s艂ownych utarczek z siostr膮, ale ta by艂a gorsza, powa偶niejsza.

- Wiesz, kto to? Kogo zacytowa艂am?

- Co?

- Picked the wrong time... To Dylan. Ten, kt贸rego w艂a艣nie s艂uchasz. Zreszt膮 to w艂a艣nie ta piosenka. Highlands. S艂yszysz? 

Winter us艂ysza艂 cichy g艂os Dylana. Well my hearts in the highlands... bluebells blazing, where the Aberdeen waters flow. 

Tak. To troch臋 dziwne. Aberdeen. Niesamowity znak. Nie by艂 a偶 tak g艂upi, 偶eby to uzna膰 za nic nieznacz膮cy zbieg okoliczno艣ci. Wsz臋dzie pe艂no zbieg贸w okoliczno艣ci, po prostu trzeba si臋 z tym pogodzi膰. Czasem trzeba si臋 odda膰 w r臋ce przypadku.

Wszystko ma jakie艣 znaczenie.

A do tego jest niezale偶no艣膰.

Dylan cicho 艣piewa艂 dalej. O upadku miasta, z kt贸rego zosta艂y tylko pozbawione oznak 偶ycia ruiny.

- Muzyka, kt贸ra napawa rado艣ci膮 - powiedzia艂.

Za艣mia艂a si臋. I to szczerze.

- Kiedy si臋 przerzuci艂e艣 na radosn膮 muzyk臋? - zapyta艂a. 鈥 Feel-good music, co? 

- Masz jeszcze telefon? Czy w艂adze ju偶 ci odci臋艂y?

- A co?

- Je艣li mamy sobie zrobi膰 imprez臋, to Angela i Elsa te偶 mog膮 wpa艣膰.

- Ciesz臋 si臋, 偶e przyszed艂e艣 - powiedzia艂a Lotta.

Pokiwa艂 g艂ow膮. Zadzwoni艂 do domu. Angela i Elsa nie chcia艂y przyje偶d偶a膰. Elsa ju偶 spa艂a. Angela si臋 waha艂a.

- Nie jestem pod艂膮 suk膮 - powiedzia艂a. - Ale sama nie wiem. Czy to dziwne, 偶e si臋 waham?

Mia艂 si臋 zbiera膰 do domu. Za par臋 minut.

- Nie wiem, co mi jest - powiedzia艂a Lotta. - Musz臋 si臋 wzi膮膰 w gar艣膰. Po prostu mam wra偶enie, 偶e wszystko straci艂o sens.

W przedpokoju, w pe艂nym 艣wietle, na jej twarzy dostrzeg艂 zm臋czenie. Zm臋czenie i smutek.

- Przecie偶 wiesz, 偶e nie straci艂o - odpar艂 Winter. - Tyle z tego, co masz, ma sens. - Sam zdawa艂 sobie spraw臋, jak pusto brzmi膮 te s艂owa.

- Ale wcale tego nie czuj臋. Nie teraz.

- Chod藕 do mnie.

- Teraz? No nie wiem...

- Chod藕, teraz. Na noc. Kristin膮 i tak zaj臋艂a si臋 opieka spo艂eczna.

Lotta si臋 u艣miechn臋艂a.

- Tak naprawd臋 jest na wyspach. U znajomych, na Br盲nn枚.

- Aha.

- No.

- Chod藕. Wcale nie musisz pi膰 tutaj. Mam w domu mn贸stwo butelek. Wina i rumu. Wystarczy dla pi臋tnastu ch艂opa.

 


 


17.



Lotta chcia艂a, 偶eby Winter najpierw zadzwoni艂 do domu. C贸偶 za mi艂a niespodzianka, powiedzia艂a Angela. Oczywi艣cie, 偶e Lotta powinna z nim przyjecha膰. Jak najbardziej.

Wysz艂a, kiedy powoli zaczyna艂o 艣wita膰.

- To, czego nie mo偶emy robi膰 w dzie艅, robimy w nocy - stwierdzi艂a Angela, stoj膮c w oknie i odprowadzaj膮c wzrokiem oddalaj膮ce si臋 tylne 艣wiat艂a taks贸wki.

- Nie ma dnia ani nocy - powiedzia艂 Winter.

- E tam.

- To prawda.

- Nie wiem, czy to dobrze, czy 藕le.

- Tak po prostu jest. Na morzu.

- Chyba nie chc臋 ju偶 s艂ucha膰 historii o morzu, Eriku.

- Nied艂ugo zamieszkasz rzut beretem od morza.

Nie odpowiedzia艂a. Wci膮偶 sta艂a w oknie. Na wschodzie pojawi艂o si臋 s艂abe 艣wiat艂o. S艂o艅ce ju偶 wschodzi艂o, ale nie wznios艂o si臋 jeszcze ponad morze.

- No nie wiem - powiedzia艂a.

Czeka艂 na ci膮g dalszy, ale nie odzywa艂a si臋.

- Tak naprawd臋 to nie wiem - doda艂a po chwili.

- Czego nie wiesz?

- Co z tym morzem. Z dzia艂k膮. Z domem. - Odwr贸ci艂a si臋. Gwa艂townie. - Mo偶e zostan臋 sama. Sama z Els膮. Mo偶e b臋d臋 odci臋ta od 艣wiata. Wsz臋dzie b臋dzie daleko.

- Nie chodzi o to, 偶eby艣 tam mieszka艂a sama z Els膮.

Nie odpowiedzia艂a.

- S艂ysza艂a艣, co powiedzia艂em?

Podesz艂a do sofy, na kt贸rej siedzia艂.

- Musimy to jeszcze przemy艣le膰 - powiedzia艂a.

- To tylko dzia艂ka. Dzia艂k臋 chyba kupimy?

W niedzielne przedpo艂udnie poszli na spacer do parku Tr盲dg氓rdsf枚reningen. Elsa zjad艂a loda, a potem zasn臋艂a. Winter by艂 troch臋 zm臋czony. To pewnie przez t臋 ostatni膮 butelk臋 rumu, kt贸r膮 wypili nad ranem. 

Usiedli na trawie. Jaka艣 para p艂yn臋艂a kajakiem przez kana艂. Us艂yszeli nios膮cy si臋 po wodzie 艣miech.

Angela mia艂a cie艅 pod jednym okiem.

Zaczyna艂a o pi膮tej. To b臋dzie d艂uga noc, pomy艣la艂a. Ale przecie偶 nie ma nocy. W s艂u偶bie zdrowia nie ma nocy. Wszystko si臋 kr臋ci wok贸艂 krucho艣ci cia艂a. Toczy si臋 rytmem wyznaczanym przez porcje lek贸w, regularnie wydzielane przez piel臋gniarki. Ni z tego, ni z owego ten rytm mo偶e zak艂贸ci膰 alarm, w艣ciek艂y sygna艂 karetki zaje偶d偶aj膮cej przed wej艣cie na ostry dy偶ur.

Wszyscy do pomp.

- Nagle zacz膮艂e艣 si臋 interesowa膰 艂owieniem ryb - powiedzia艂a.

- Angela...

- Tak, wiem, 偶e nie powinni艣my ju偶 o tym rozmawia膰, ale i tak do tego wracam.

- Czu艂em, 偶e... jestem jej to winny.

- Bez przerwy d藕wigasz poczucie winy. Bez przerwy.

- Nie rozumiem, o co ci chodzi?

- Czy na co dzie艅 rozmawiamy o tym, 偶e ludzie poszukuj膮 bliskich, zg艂aszaj膮 kradzie偶 roweru, spadaj膮 ze schod贸w albo obrywaj膮 w szcz臋k臋?

Winter milcza艂.

- Wszyscy ci ludzie, z kt贸rymi musicie si臋 spotka膰 osobi艣cie, 偶eby ich dok艂adnie wypyta膰 o ich problemy. M贸j Bo偶e, pewnie co

tydzie艅 macie ich setki. I nie wyrabiacie. Jak bardzo musicie si臋 czu膰 winni.

Winter zauwa偶y艂, 偶e Elsa poruszy艂a si臋 na kocu. Angela podnios艂a g艂os, ale tylko troch臋.

- Angela, nie mo偶emy porozmawia膰 o tym p贸藕niej?

- P贸藕niej? Niby kiedy? O wp贸艂 do pi膮tej id臋 do szpitala. Mam dy偶ur.

- D艂ugo pr贸bowa艂a si臋 ze mn膮 skontaktowa膰. Przecie偶 chodzi o zagini臋cie.

- Ach tak? I kiedy to on zagin膮艂? To doros艂y m臋偶czyzna. Rozes艂ali艣cie ju偶 komunikat? Zawiadomili艣cie Interpol?

- Tak.

- Mo偶e i tak, ale nie wtedy, kiedy jecha艂e艣 na Dons枚.

- W艂a艣nie po wizycie tam zrozumia艂em, 偶e to ju偶... pora poczyni膰 kolejne kroki.

- I nie mo偶na by艂o tego za艂atwi膰 przez telefon?

Winter zn贸w us艂ysza艂 plusk wiose艂. 艢miech, szmer wody.

Spojrza艂 na Angel臋.

- Uwa偶am, 偶e dobrze zrobi艂em, 偶e tam pojecha艂em, 偶eby z nimi porozmawia膰. Niestety.

- Niestety? Dlaczego niestety?

- Nie wiem. To chyba przeczucie. I to nieprzyjemne.

Aneta postanowi艂a uwolni膰 Anette Lindsten. Uwolni膰 od m臋偶a i od przemocy. Wiedzia艂a, 偶e cho膰by mia艂a i艣膰 okr臋偶n膮 drog膮, dotrze do domu, w kt贸rym Anette si臋 wychowa艂a. Zaczyna艂a czu膰 sympati臋 do Siggego Lindstena. Cz艂owieka podr贸偶uj膮cego. U艣miecha艂a si臋 do siebie, kiedy wraca艂a na komend臋. Nie powiedzia艂, co w艂a艣ciwie sprzedaje. Mo偶e encyklopedie. O angielskim futbolu. Mo偶e bije rekordy w sprzedawaniu ich staruszkom mieszkaj膮cym w lesie. Znowu si臋 u艣miechn臋艂a. Ona te偶 podr贸偶uje. Ile godzin sp臋dza w samochodzie? Naprawd臋 du偶o.

Fredrik zatr膮bi艂 za ni膮. Zatrzyma艂a si臋, a on wjecha艂 na ostatnie wolne miejsce. Ona musia艂a jeszcze wyjecha膰 na miasto. Kolejne godziny w samochodzie.

Weszli przez oszklone drzwi. Poniedzia艂kowy ranek. W 艣rodku czeka艂a tak samo liczna jak zawsze rzesza nieszcz臋艣nik贸w, kt贸rzy przyszli na rozmow臋. Prawnicy kr臋c膮cy si臋 tu i tam z takimi samymi jak zawsze minami. I z teczkami. Pomy艣la艂a o Forsbladzie. On nie pracuje dla wymiaru sprawiedliwo艣ci. Nie w tym sensie.

Nieszcz臋艣nicy zwieszali g艂owy. Niekt贸rzy poci膮gali nosami, inni krzyczeli, inni p艂akali, 艣miali si臋, przeklinali, jeszcze inni wykonywali gesty, kt贸re mo偶na wykonywa膰 tylko w takim miejscu. Jaki艣 biedak w kurtce z rozdartym ko艂nierzem wpatrywa艂 si臋 w tablic臋 og艂osze艅: Potrzebny 艣ledczy - Uddevalla. A nie, to dzi臋kuj臋. Praca tymczasowa w wydziale patrolowym, zast臋pstwo. Dzi臋kuj臋, panowie. I tak nie zosta艂bym u was na zawsze.

Policjanci wchodzili i wychodzili, szli w stron臋 schod贸w albo wind. Kto艣 do niej pomacha艂. Kto艣 upu艣ci艂 co艣 ci臋偶kiego na pod艂og臋. Kto艣 inny to podni贸s艂.

Oto jej 偶ycie, jej 艣wiat. Czy tak w艂a艣nie mia艂o by膰? Czy by艂a jaka艣 alternatywa? Czy gdzie indziej by艂oby jej lepiej? Jakimi innymi drogami mog艂aby p贸j艣膰?

Nagle pomy艣la艂a o G膮binie Dabir茅. Ostatnio coraz cz臋艣ciej go s艂ucha艂a. Nie tylko Dabir茅go. R贸wnie偶 innych kawa艂k贸w z Burkina Faso. Ludowej muzyki Lobi, Gan, Mossich, Bisa i innych lud贸w, z s膮siednich kraj贸w. Oczywi艣cie z Mali, ale te偶 z Ghany i Nigru. Brzmia艂a jak droga, czy raczej jak ludzie krocz膮cy drog膮 w rytmie, w kt贸ry musi si臋 w艂膮czy膰 ka偶dy, kto s艂ucha.

- Zapraszam na kaw臋 - powiedzia艂 Halders.

- Tutaj kawa jest za darmo.

- Licz膮 si臋 intencje.

Winda si臋 otworzy艂a. Wysiad艂 M枚llerstr枚m.

- Jaki艣 facet o ciebie pyta艂 - powiedzia艂. - Dzwoni艂 przed chwil膮.

- Kto?

- Sigge jaki艣tam - odpar艂 M枚llerstr枚m. - Mam numer.

- Ja te偶 mam - powiedzia艂a i wesz艂a do pokoju. Dzieli艂a go z Haldersem, bo na pi臋trze trwa艂 remont. Je艣li wszystko p贸jdzie dobrze, powinni sko艅czy膰 przed nadej艣ciem kolejnego stulecia. Wykr臋ci艂a numer Lindstena. Zadzwoni艂a do domu, w kt贸rym si臋 wychowa艂a Anette.

- Oczywi艣cie jeszcze si臋 od niego nie uwolnili艣my - powiedzia艂 Lindsten z tym swoim spokojem.

- Co si臋 sta艂o?

- Wydzwania tu i grozi.

- Grozi Anette?

- Tak... jej i mnie, je艣li jej nie oddaj臋 s艂uchawki. Wrzeszcza艂 te偶 na moj膮 偶on臋.

- Mog艂abym porozmawia膰 z Anette?

- Chyba 艣pi.

- B臋d臋 mog艂a do pa艅stwa wpa艣膰?

- No a potem s艂ysza艂em, 偶e dzwoni艂a jej kom贸rka - ci膮gn膮艂 Lindsten, jakby nie us艂ysza艂, co powiedzia艂a.

- Tak?

- My艣l臋, 偶e to by艂 on.

- Powinna wy艂膮czy膰 telefon.

- Tak, m贸wi艂em jej ju偶.

- Forsblad m贸wi艂, 偶e po偶yczy艂 od niej klucz. Do mieszkania.

- Tak, wspomina艂a o tym. Musia艂 co艣 stamt膮d zabra膰.

- Co?

- Nie wiem, ale to jasne, 偶e to on da艂 klucz tym facetom, kt贸rzy opr贸偶nili mieszkanie.

- Odda艂 ten klucz mnie. Czy raczej rzuci艂.

- Klucz mo偶na przecie偶 dorobi膰.

- Czy mo偶e pan poprosi膰 Anette, 偶eby do mnie zadzwoni艂a, kiedy si臋 obudzi?

- Tak.

- Niech zadzwoni.

- I co pani wtedy zrobi?

- Najpierw chcia艂abym porozmawia膰 z ni膮.

- Nikt tu niczego nie zmy艣la.

Us艂ysza艂a szczekni臋cie.

- Wcale tak nie my艣l臋 - odpowiedzia艂a.

Aneta czeka艂a na t臋 rozmow臋, ale si臋 nie doczeka艂a. Zadzwoni艂a do Lindsten贸w, ale nikt nie odebra艂. Podnios艂a wzrok i zobaczy艂a Haldersa. W艂a艣nie wszed艂 do pokoju.

- U Lindsten贸w nikt nie odbiera. Nie podoba mi si臋 to. Co艣 tu nie gra.

Opowiedzia艂a mu o rozmowie z Lindstenem.

- Jak chcesz, mo偶emy tam jecha膰 - powiedzia艂 Halders.

- No nie wiem. Ju偶 raz zapuka艂am do ich drzwi. Bez zaproszenia.

- Przecie偶 facet sam do ciebie dzwoni艂. To tak jakby ci臋 zaprosi艂.

- No dobra.

Nacisn臋li dzwonek. Nikt nie otworzy艂. Pod wiat膮 na samoch贸d by艂o pusto.

- Uciekli - powiedzia艂 Halders. Jaki艣 samoch贸d powoli przejecha艂 za nimi ulic膮. Aneta si臋 odwr贸ci艂a. Szyby by艂y przyciemnione, a 艣wiat艂o pada艂o tak, 偶e wida膰 by艂o tylko sylwetk臋 kierowcy. Halders te偶 spojrza艂 w tamt膮 stron臋.

- Wizyta? - powiedzia艂.

- Mo偶esz podej艣膰 i sprawdzi膰?

- A co, boisz si臋?

- Nie podoba mi si臋 to.

Patrzy艂a, jak Fredrik schodzi w stron臋 ulicy. Stan膮艂 przy bramie. Pewny siebie, jakby si臋 domaga艂, 偶eby kierowca przejecha艂 przed domem jeszcze raz, r贸wnie wolno.

Samoch贸d wr贸ci艂. Anecie wyda艂o si臋, 偶e go rozpozna艂a. Halders wyszed艂 na chodnik. Samoch贸d przyspieszy艂 i pojecha艂 na po艂udnie. Halders nie podni贸s艂 r臋ki. Nie mia艂 na sobie munduru, tylko proste ciuchy, jak si臋 kiedy艣 wyrazi艂. Z naciskiem na proste, powiedzia艂 mu wtedy Winter. Aneta zobaczy艂a, 偶e Halders wyjmuje notes i co艣 zapisuje.

Wr贸ci艂.

- Nie widzia艂em twarzy, ale mam numer. Chcesz, 偶ebym go sprawdzi艂?

- No, czemu nie.

- Teraz?

Nie odpowiedzia艂a.

- Teraz? - powt贸rzy艂 Halders.

- Firanka si臋 poruszy艂a, widzia艂e艣?

- Nie. Gdzie?

- Okno w szczycie. Firanka drgn臋艂a.

- Dzwoni艂a艣 znowu?

- Tak.

- Najwyra藕niej dziewczyna si臋 obudzi艂a.

- Powinna si臋 by艂a obudzi膰 wcze艣niej.

Halders podszed艂 do okna. Musia艂 kluczy膰 mi臋dzy wysokimi chwastami rosn膮cymi pod stoj膮cymi przy 艣cianie 艣wierkami. W pokoju musia艂o by膰 bardzo ciemno, o ka偶dej porze roku i przy ka偶dej pogodzie. Tam, w 艣rodku, pora roku nie mia艂a chyba znaczenia.

- Nic nie wida膰 - powiedzia艂 tak, 偶e Aneta us艂ysza艂a go spod drzwi. Powinno go by膰 s艂ycha膰 r贸wnie偶 na ulicy.

Halders zapuka艂 w okno. I to pewnie by艂o s艂ycha膰 daleko. Zapuka艂 jeszcze raz. Wr贸ci艂.

- Nie mo偶emy si臋 przecie偶 w艂ama膰 - powiedzia艂.

Aneta wyj臋艂a kom贸rk臋 i kolejny raz wykr臋ci艂a numer. Nie us艂yszeli sygna艂u. 

- Mo偶e nie od艂o偶yli s艂uchawki. Pr贸bowa艂a艣 dzwoni膰 na jej kom贸rk臋?

- Tak.

- Pewnie j膮 wy艂膮czy艂a.

- To naprawd臋 podejrzane - stwierdzi艂a Aneta.

- To miejsce jest podejrzane. - Halders si臋 rozejrza艂. - Ani skrawka, na kt贸rym mo偶na by si臋 poopala膰.

- Podejrzana historia - powt贸rzy艂a Aneta.

Halders spojrza艂 na ni膮. Jego twarz przybra艂a nowy, inny wyraz.

- Spotka艂a艣 si臋 z ni膮 kiedy艣?

- Prawie. Na trzy sekundy.

- Masz jakie艣 jej zdj臋cie?

- Nie, ale widzia艂am kilka. Sprzed kilku lat.

Przypomnia艂a sobie t臋 m艂odsz膮 Anette. Loda na patyku, kt贸rego trzyma艂a w r臋ku. Dziecko, kt贸re w tle wchodzi艂o do sklepu. 

- Wi臋c nie wiesz, jak teraz wygl膮da? - zapyta艂 Halders.

- Nie...

- No to jak j膮 poznasz? Kiedy j膮 spotkasz?

- Wygl膮da na to, 偶e do spotkania nie dojdzie.

- Gdyby jaka艣 dziewczyna otworzy艂a teraz drzwi i przedstawi艂a si臋 jako Anette, toby艣 nie wiedzia艂a, czy to ona, czy nie.

- Daj spok贸j. Ju偶 raz mi si臋 to przytrafi艂o. Wystarczy.

- Tak tylko pomy艣la艂em.

Us艂yszeli za sob膮 jaki艣 d藕wi臋k. Na podw贸rko wjecha艂 samoch贸d.

Winter przygotowa艂 komunikat o zagini臋ciu Axela Osvalda. I rysopis, kt贸ry mu poda艂a Johanna. Mia艂 te偶 zdj臋cia przedstawiaj膮ce m臋偶czyzn臋, kt贸rego sam nigdy nie spotka艂.

Tamtego lata, kiedy pozna艂 Johann臋, jej ojciec by艂 na morzu. Mo偶liwe, 偶e w po艂owie drogi do Szkocji albo z powrotem.

Spotka艂 wtedy Erika, ale nie uwa偶a艂 go jeszcze za rybaka. A by艂 nim, ju偶 wtedy. By艂 m艂odym rybakiem.

- Mo偶e spotka艂 kogo艣 na szkockich wy偶ynach i postanowi艂 si臋 zapa艣膰 pod ziemi臋 - powiedzia艂 Ringmar, stoj膮c przy oknie.

- Zapa艣膰 si臋 pod ziemi臋 na wy偶ynach? - zapyta艂 Winter.

- Chyba 艂atwiej si臋 zapada na nizinach.

- Nigdy wi臋cej w tych 艣cianach nie powiem nic ot tak sobie - odpar艂 Ringmar. - 呕adnych powiedzonek.

- Dzi臋ki, Bertil.

- Ale co ty o tym s膮dzisz? O tym, 偶e mo偶e to jego 艣wiadoma decyzja?

- To mi do niego nie pasuje. I nie po to tam pojecha艂.

- To po co w艂a艣ciwie?

- Mia艂 szuka膰 swojego ojca.

- To nie by艂a pierwsza wyprawa.

- Ale pojawi艂 si臋 nowy w膮tek.

- Tajemnicza wiadomo艣膰.

- Tajemnicza? - zapyta艂 Winter.

Ringmar podszed艂 do biurka Wintera. Wzi膮艂 kopi臋 listu i przeczyta艂.

THINGS ARE NOT WHAT THEY LOOK LIKE.

JOHN OSWALD IS NOT WHAT HE SEEMS TO BE.

- C贸偶 - powiedzia艂 Ringmar.

- Brzmi tajemniczo? - powt贸rzy艂 Winter.

- W ka偶dym razie jak zapowied藕 tajemnicy.

- Na tyle interesuj膮ca, 偶eby tam pojecha膰?

- C贸偶...

- M贸wisz jasno i prosto, Bertil. To mi si臋 podoba.

- Mnie rzuca si臋 w oczy ta tautologia. - Ringmar podni贸s艂 wzrok znad kartki. - Ta wiadomo艣膰 to dwa razy mniej wi臋cej to samo.

Winter przytakn膮艂 i czeka艂 na ci膮g dalszy.

- Sprawy maj膮 si臋 inaczej, ni偶 si臋 wydaje. To znaczy: John

Osvald nie jest tym, kim si臋 wydaje. Albo tym, za kogo uwa偶aj膮 go inni. - Ringmar spojrza艂 na Wintera. - A za kogo go uwa偶aj膮? Za martwego, nie? My艣l膮, 偶e uton膮艂.

- Nie wiadomo. Nie wiadomo, czy uton膮艂.

- Czy w艂a艣nie to m贸wi ta wiadomo艣膰? 呕e nie uton膮艂? 呕e nie 偶yje ju偶 od wojny, ale wcale nie uton膮艂?

- To jak zgin膮艂? - zapyta艂 Winter.

Zacz臋艂o si臋. Ruszy艂 wewn臋trzny dialog, podkr臋cony tak, 偶eby go by艂o s艂ycha膰. Czasem to przynosi skutki. Nigdy nie wiadomo.

- Zbrodnia - powiedzia艂 Ringmar.

- Zamordowano go?

- Mo偶e. Albo dosz艂o do karygodnego zaniedbania. Mo偶e to by艂 wypadek.

- Ale kto艣 o tym wie?

- Tak.

- Ten, kto napisa艂 list?

- To nie musi by膰 ten kto艣, kto mia艂 co艣 wsp贸lnego z jego zagini臋ciem. Z jego 艣mierci膮.

- Sprawy maj膮 si臋 inaczej, ni偶 si臋 wydaje - powt贸rzy艂 Winter.

- W takim razie musimy wymy艣li膰, jak to zinterpretowa膰 - powiedzia艂 Ringmar. - Mo偶e nie dostrzegamy wszystkich szczeg贸艂贸w.

- No to potrzebujemy kogo艣, dla kogo angielski jest j臋zykiem ojczystym.

- Przecie偶 jest ten tw贸j znajomy. Macdonald.

- On nie jest Anglikiem. Jest Szkotem.

- To nawet lepiej. List przyszed艂 ze Szkocji.

Winter kolejny raz przeczyta艂 list.

- To nie musi dotyczy膰 tylko Johna Osvalda - powiedzia艂. - Mo偶e pierwsza linijka wcale nie m贸wi o nim.

- M贸w ja艣niej.

- Mo偶e chodzi膰 o co艣, co si臋 z nim wi膮偶e. O jego histori臋. O ludzi, kt贸rymi si臋 otacza艂, wtedy i teraz.

- O krewnych - doda艂 Ringmar. - Jego dzieci i wnuki.

- Jego dzieci i wnuki nie s膮 takie, na jakie wygl膮daj膮?

Ringmar wzruszy艂 ramionami.

Winter przeczyta艂 te dwa zdania po raz siedemnasty. Po raz siedemnasty od rana.

- Pytanie tylko, co to wszystko oznacza - powiedzia艂.

- To znaczy?

- Sam list. Dlaczego go wys艂ano. I dlaczego w艂a艣nie teraz. Dlaczego ponad sze艣膰dziesi膮t lat po tym, jak John Osvald zagin膮艂.

 


 


 


 


 


 


 


18.



Zanim samoch贸d si臋 zatrzyma艂, us艂yszeli g艂os Siggego Lindstena. Potem us艂yszeli jego kroki na 偶wirowej 艣cie偶ce. Anecie wydawa艂o si臋, 偶e firanka zn贸w si臋 poruszy艂a. Fredrik stwierdzi艂, 偶e to wiatr. 呕e okno jest niedomkni臋te.

- No tak, przecie偶 nikogo tu nie ma - powiedzia艂 Lindsten.

Dziwne, 偶e to powiedzia艂, pomy艣la艂a Aneta.

- Kiedy tu jechali艣my, my艣la艂am, 偶e b臋d膮 pa艅stwo w domu.

- Musia艂em za艂atwi膰 jedn膮 spraw臋. - Lindsten wykona艂 nieokre艣lony gest. - Weterynarz musia艂 rzuci膰 okiem na Zacka.

- Co艣 powa偶nego?

- Nie potrafili powiedzie膰. Ale kazali go zostawi膰. Zobaczymy.

- Czy Anette jest w domu?

- Nie.

- Nie?

- Nie. Pojecha艂a z matk膮 nad morze.

- Nad morze?

- Mamy na wybrze偶u letni domek. W Vallda.

- Kiedy pojecha艂y? - zapyta艂 Halders.

- A jakie to ma znaczenie? - Lindsten popatrzy艂 na Anet臋, a potem na Haldersa. - Po prostu musia艂y. Anette nie wytrzymywa艂a ju偶 tych jego telefon贸w.

I uciek艂a jeszcze dalej, pomy艣la艂a Aneta. Na wybrze偶e. Dalej jest ju偶 tylko morze.

- Czy Forsblad wie o tym domku? - zapyta艂 Halders.

- No tak. Wie.

- Czy w takim razie to dobre miejsce?

- Nie ma tam telefonu. A Anette zrozumia艂a, 偶e musi wy艂膮czy膰 kom贸rk臋.

- Przecie偶 on nie musi dzwoni膰. Mo偶e tam pojecha膰 - stwierdzi艂 Halders.

- Nie s膮dz臋 - odpar艂 Lindsten. - My艣l臋, 偶e si臋 nie odwa偶y.

- Jakim samochodem je藕dzi? - zapyta艂 Halders. W tej samej chwili zadzwoni艂 jego telefon. Odebra艂, po chwili si臋 roz艂膮czy艂.

- W艂a艣cicielem samochodu jest Bengt Marke - powiedzia艂 do Anety i spojrza艂 na Lindstena. - Par臋 razy przejecha艂 t臋dy samoch贸d, volvo V40. Kilkuletnie. Czarne, ale one wszystkie s膮 czarne. Bengt Marke. To kto艣 znajomy?

- Nigdy o nim nie s艂ysza艂em.

- Musimy go sprawdzi膰 - powiedzia艂a Aneta do Haldersa.

- Zadzwoni臋 do Anette i do 偶ony i powiem, 偶e tu jeste艣cie.

- A jak pan to zrobi? - zainteresowa艂 si臋 Halders. - Przecie偶 w domku nie ma telefonu.

- Nagram si臋 jej.

- A m贸wi艂 pan, 偶e nigdy nie ods艂uchuje poczty.

- Nic takiego nie powiedzia艂em - powiedzia艂 Lindsten.

- No dobrze.

- Co z tym zrobicie?

- Porozmawiamy z panem Forsbladem - powiedzia艂 Halders.

- A mo偶ecie?

- Mo偶emy wszystko.

Halders mia艂 ten wyraz twarzy, kt贸ry dobrze zna艂a. Gapi艂 si臋 przed siebie. Ona prowadzi艂a.

- Ciebie te偶 wci膮gn臋艂o? - zapyta艂a.

- Zaciekawi艂o mnie to - powiedzia艂. - Zaciekawi艂 mnie ten Hauptsturmf眉hrer Hans Forzblatt. Ale i reszta.

- To dobrze.

- 艁膮cznie z dziewczyn膮, kt贸ra si臋 chowa艂a za firank膮, kiedy stali艣my pod domem.

- To przypuszczenie?

- Odpowied藕 brzmi: nie.

- Naprawd臋 j膮 widzia艂e艣.

- Odpowied藕 brzmi: tak.

- Jak dobrze udokumentowano to zatoni臋cie? - zapyta艂 Ringmar.

- Nie wiem - odpowiedzia艂 Winter. - Ich 艂贸d藕, 鈥濵arino鈥, zaton臋艂a, kiedy wracali do domu z po艂udniowych wybrze偶y Islandii.

- Gdzie?

- Nie wiem.

- Ale dw贸ch si臋 uratowa艂o?

- Na to wygl膮da. Brat Johna Osvalda i inny cz艂onek za艂ogi.

- Byli na pok艂adzie, kiedy 艂贸d藕 zaton臋艂a?

- Nie wiem.

- Czy na przystani?

- Nie wiem.

- Uda艂o si臋 co艣 odzyska膰? Z wraku? Jakie艣 zatopione towary?

- Nie wiem.

- To musia艂a by膰 g艂o艣na sprawa. Chocia偶 troch臋. Musieli o tym pisa膰 w tamtejszych gazetach.

- Nie wiem.

- Kto艣 nurkowa艂 i bada艂 wrak?

- Nie wiem.

- A co ty w艂a艣ciwie wiesz, Erik?

- Sam nie wiem, Bertil.

Hans Forsblad zahaczy艂 si臋 u kogo艣 na Norra 脛lvstranden. Tak w艂a艣nie si臋 wyrazi艂. To oznacza, 偶e 偶eby dojecha膰 do domu Anette, musi przejecha膰 przez most z wyspy Hisingen. Zawsze co艣, pomy艣la艂a Aneta.

- Popatrz - powiedzia艂 Halders. Przygl膮dali si臋 li艣cie lokator贸w wisz膮cej przy wej艣ciu. - Mieszka tu kto艣 o nazwisku Marke.

Aneta przeczyta艂a: Susanne Marke. Czwarte pi臋tro. Spojrza艂a w g贸r臋. Mo偶e to ten balkon. A mo偶e ten drugi. Musz膮 mie膰 艣wietny widok na rzek臋. Pewnie wida膰 kilka ko艣cio艂贸w Morze jest tak blisko, 偶e mo偶na by w nim zanurkowa膰. Oczywi艣cie w ten spos贸b mo偶na by sobie tylko z艂ama膰 kark, ale mo偶e warto rozwa偶y膰 taki skok.

- To u niej mieszka? - zapyta艂 Halders.

- Nie wiem.

Winter by艂 w pokoju sam. Pu艣ci艂 Hadena i Metheny'ego, Beyond the Missouri Sky. Kontrabas Hadena brzmia艂 tak, jakby ko艅 bieg艂 inochodem drog膮. Gitara Metheny'ego gra艂a wy偶ej: du-du-du-du-du-du-du-du-du-du-du-du. Spiritual, kawa艂ek pi臋kny jak wrze艣niowy zmierzch, jak smuga dymu na horyzoncie, jak u艣miech jego c贸rki, jak zagajnik na brzegu, gdzie mia艂 stan膮膰 ich dom... 

Zadzwoni艂 telefon, du-du-du-du-du-du-du-du. Odebra艂, nie 艣ciszaj膮c muzyki. W s艂uchawce us艂ysza艂 cudowny g艂os agenta nieruchomo艣ci. Nadesz艂a pora na podj臋cie decyzji. Wie pan ju偶...

Wiem.

 


 


 


 


 


 


 


19.



Nikt si臋 nie odezwa艂. Aneta odwr贸ci艂a si臋 od domofonu. Widzia艂a ko艣cio艂y po drugiej stronie wody i 呕on臋 呕eglarza stoj膮c膮 na kolumnie przed Muzeum Morza. Sta艂a i czeka艂a, wpatrzona w port. Oczy i cia艂o z kamienia. Ta rze藕ba jest po cz臋艣ci kwintesencj膮 偶ycia w pobli偶u morza w tej cz臋艣ci 艣wiata. Stoi tam od zawsze.

- Zastanawia艂e艣 si臋 kiedy艣, co symbolizuje ta rze藕ba? - zapyta艂a Haldersa.

On te偶 si臋 odwr贸ci艂.

- A to nie jest oczywiste?

- Co nie jest oczywiste?

- 呕e czeka na m臋偶a, kt贸ry ma wr贸ci膰 z morza. Niepokoi si臋. To 呕ona 呕eglarza. Ka偶dy w G枚teborgu to wie.

- 艁膮cznie ze mn膮.

- T臋 kolumn臋 postawili na pocz膮tku lat trzydziestych, najpierw sam s艂up, potem figur臋 - wyja艣ni艂 Halders. - W okresie mi臋dzywojennym. Chyba w trzydziestym trzecim.

- Ale偶 ty du偶o wiesz.

- Bo si臋 tym interesuj臋.

- Czym? Morzem?

- Nie, histori膮 miasta.

Dwa holowniki ci膮gn臋艂y w g艂膮b portu kontenerowiec. Jaki艣 prom przeci膮艂 wod臋, zmierza艂 w stron臋 Danii. Widzia艂a, jak pasa偶erowie si臋 pochylaj膮, gdy przep艂ywa pod mostem. W oddali, nad morzem, wida膰 by艂o jasne 艣wiat艂o. Jak gdyby wszystko tam by艂o niepewne, ryzykowne. Wed艂ug niej w艂a艣nie tam patrzy艂a 呕ona 呕eglarza.

- W艂a艣ciwie to ona patrzy w z艂ym kierunku - powiedzia艂 Halders, wskazuj膮c na rze藕b臋.

- Niby dlaczego?

- Ja wiem, ale mo偶e dlatego, 偶e st膮d to wida膰. Nie patrzy na morze, tylko prosto tutaj. Na Norra 脛lvstranden. - Odwr贸ci艂 si臋 do niej z u艣miechem. - Patrzy prosto na nas.

- My艣lisz, 偶e jest w tym co艣 symbolicznego?

- M贸wisz o Forsbladzie? 呕e on mieszka w tym domu, a ona nas do niego prowadzi?

- Ciekawa teoria.

- Rze藕biarzowi trudno by艂o zlokalizowa膰 morze - powiedzia艂 Halders. - Mo偶e wtedy, kiedy j膮 ustawiali, by艂a mg艂a.

Aneta si臋 za艣mia艂a. Zobaczyli przep艂ywaj膮cy katamaran. Pasa偶er贸w z jego pok艂adu te偶 by艂o wida膰. Wpatrywali si臋 w to samo miejsce co 呕ona 呕eglarza - w po艂udniowy brzeg, na kt贸rym sta艂a Aneta. Chcia艂a im pomacha膰. Robi艂a tak, kiedy by艂a dzieckiem. I to cz臋sto. Wtedy w porcie by艂o wi臋cej statk贸w. Czasami nie by艂o zza nich wida膰 drugiego brzegu.

- W艂a艣ciwie to ma by膰 pomnik upami臋tniaj膮cy wszystkich 偶eglarzy i rybak贸w, kt贸rzy zgin臋li, i wszystkie okr臋ty, kt贸re zaton臋艂y podczas pierwszej wojny 艣wiatowej - powiedzia艂 Halders.

- W takim razie czeka na pr贸偶no - odpar艂a.

W porze lunchu Winter pojecha艂 rowerem do domu. Angela mia艂a trzy dni wolnego. Chcia艂a si臋 pokr臋ci膰 po mie艣cie. Tak powiedzia艂a. Elsa mia艂a si臋 kr臋ci膰 z ni膮.

Ale teraz by艂a w domu. Ryba by艂a przyrz膮dzona prosto i smacznie. Z oliw膮 z oliwek, cytryn膮, odrobin膮 mas艂a, estragonem i jeszcze jakimi艣 艣wie偶ymi zio艂ami, kt贸rych nie umia艂 rozpozna膰. Po przeja偶d偶ce rowerem wci膮偶 czu艂, 偶e ma pot na plecach.

- Z kim si臋 艣ciga艂e艣? - zapyta艂a.

- Ze sob膮 samym, jak zwykle - odpowiedzia艂 i u艣miechn膮艂 si臋 do Elsy, kt贸ra w艂a艣nie z namys艂em pr贸bowa艂a ryb臋.

- I kto wygra艂?

- Ja.

- W takim razie to ca艂kiem nieg艂upi uk艂ad.

- Przejedziemy si臋 rowerami na dzia艂k臋? - zapyta艂. - W weekend?

- Elsa, chcesz? Chcesz jecha膰 nad morze?

- Tak, tak!

Winter do艂o偶y艂 sobie puree.

- W takim razie jeste艣my um贸wieni - powiedzia艂. - Klamka zapad艂a.

- W takim razie warto to uczci膰 przeja偶d偶k膮.

Tak, pomy艣la艂. Obie czeka艂y na jego decyzj臋. On sam zreszt膮 te偶. Ale ju偶 j膮 podj膮艂. Przecie偶 to tylko dzia艂ka.

Nie, to powa偶niejsza decyzja.

Spojrza艂 na swoj膮 rodzin臋. Wpatrywa艂a si臋 w niego. Cholera, wcale nie chcia艂, 偶eby inni musieli czeka膰, a偶 podejmie decyzj臋.

A偶 kt贸re艣 z jego ja j膮 podejmie.

Ca艂y czas oddalam si臋 od decyzji i musz臋 do niej wraca膰, i to nie bez wysi艂ku.

Staram si臋. Ostatnio nie odebra艂em telefonu.

Ale to nie pomog艂o.

Co robi臋 nie tak?

To powinno by膰 艂atwiejsze.

I b臋dzie. Jest lepiej ni偶 kiedykolwiek. Bywam tutaj cz臋艣ciej ni偶 kiedykolwiek, czy偶 nie? Jestem tam, ale i tutaj, i chyba zaczynam 艂apa膰 r贸wnowag臋. Tak, r贸wnowag臋. To dzi臋ki niej. I niej. Dzi臋ki nim obu.

Czy one te偶 tak my艣l膮?

Kt贸ra艣 z nich co艣 powiedzia艂a.

- Co? - zapyta艂 Winter.

- Elsa przygotowa艂a deser - powt贸rzy艂a Angela.

- Mmmm...

- To beza - powiedzia艂a Elsa.

- M贸j ulubiony deser.

- Tak! - krzykn臋艂a ma艂a.

- Pomaga na wyczerpanie - powiedzia艂, spogl膮daj膮c na Angel臋.

- T臋sknisz czasami za... swoimi korzeniami? - zapyta艂, kiedy pili espresso.

- A dlaczego pytasz?

- Nie wiem. A t臋sknisz?

- T臋sknota... nie wiem, czy mo偶na to tak nazwa膰. Czasami si臋 zastanawiam, jak by to by艂o, gdybym 偶y艂a tam. Gdybym tam zosta艂a. Gdybym si臋 tam urodzi艂a.

- No tak, to przecie偶 punkt wyj艣cia.

- Gdybym si臋 urodzi艂a w Lipsku, na pewno 偶y艂abym w cieniu przesz艂o艣ci. Ludzie stamt膮d tyle przeszli.

- Ale Hoffmanowie te偶 w pewnym sensie 偶yj膮 w cieniu przesz艂o艣ci - zauwa偶y艂 Winter.

- Ale nie ja. Nie tak. Przecie偶 urodzi艂am si臋 tutaj.

- Wi臋c na twoje 偶ycie ten cie艅 pada po艣rednio.

- Mo偶e.

Z s膮siedniego pokoju dobiega艂 g艂os bawi膮cej si臋 Elsy. Budowa艂a co艣, a potem burzy艂a, budowa艂a i burzy艂a. I tak w k贸艂ko. A mimo to wci膮偶 si臋 z tego 艣mia艂a. Budowanie i burzenie. W gruncie rzeczy to zwyk艂a kolej rzeczy. Du偶o z tego, co zbudowano, potem zburzono.

- My艣l臋, 偶e gdybym 偶y艂a w Niemczech, te偶 by艂abym lekark膮 - powiedzia艂a Angela.

- Ojciec by si臋 nie zgodzi艂 na nic innego?

- No pewnie. Ale i tak bym zosta艂a lekark膮.

- Dlaczego?

- Jest tylu ludzi, kt贸rzy potrzebuj膮 pomocy i opieki.

- Na przyk艂ad kto?

- Na przyk艂ad ty.

- No tak.

Rysowa艂a palcem k贸艂ka wok贸艂 brzegu fili偶anki. Wydobywa艂a z niej d藕wi臋k brzmi膮cy jak cicha muzyka.

- My艣lisz, 偶e kiedy mogliby ruszy膰 z budow膮?

- Kiedy powiemy, 偶e ju偶 czas.

- No to kiedy ten czas nadejdzie?

- Kiedy powiemy.

- Ale kiedy powiemy?

Pomy艣la艂 o tym samym co przed chwil膮. Kto czeka na kogo, na czyj膮 decyzj臋.

- Kiedy b臋dziesz chcia艂a - odpowiedzia艂.

Angela i Elsa zjecha艂y z nim wind膮 i wysz艂y na Vasaplatsen. Doprowadzi艂 rower do kiosku. Angela i Elsa wybiera艂y si臋 na Kapellplatsen i do ksi臋garni.

- Nie pojechaliby艣my gdzie艣? - zapyta艂. - Nied艂ugo. 呕eby to uczci膰. Uczci膰 podj臋cie decyzji.

- W sobot臋 pojedziemy rowerami nad morze.

- Ale nad inne morze. Jed藕my gdzie indziej.

- Kiedy?

- Nied艂ugo.

- Ja ch臋tnie. Mam mn贸stwo czasu. Ca艂e tygodnie.

- Dobrze.

- Ale ty chyba nie masz?

- Czy偶by艣 uwa偶a艂a, 偶e ostatnio pracowa艂em w wieczory i 艣wi臋ta, rodzin臋 zostawiaj膮c sam膮?

- Ha, ha, ha.

- No to teraz b臋dzie nagroda.

- Marbella?

- Czemu nie.

- Zadzwonisz do matki?

Kiwn膮艂 g艂ow膮. Pomacha艂 r臋k膮 i ruszy艂 przez Vasagatan. Wjecha艂 na sam 艣rodek skrzy偶owania. Jaki艣 wkurzony kierowca zacz膮艂 tr膮bi膰.

Kiedy Halders i Aneta wracali do samochodu, min臋艂o ich czarne volvo V 40. Przejecha艂o szybko i zatrzyma艂o si臋 dwa samochody dalej. Wysiad艂a kobieta. G艂o艣no trzasn臋艂a drzwiami. Aneta j膮 rozpozna艂a.

- Widzia艂am j膮 z Forsbladem - powiedzia艂a. - W s膮dzie.

- W s膮dzie?

- Pracuje w s膮dzie rejonowym. By艂a tam z nim.

- Rejestracja si臋 zgadza.

- Przepraszam - Aneta zwr贸ci艂a si臋 do kobiety. W艂a艣nie chcia艂a ich omin膮膰. Patrzy艂a na nich, ale chyba nie zauwa偶y艂a, 偶e Aneta m贸wi do niej. Blondynka. U nasady w艂osy mia艂a ciemniejsze. Ostre, do艣膰 drobne rysy nie do ko艅ca pasowa艂y do jej wzrostu. By艂a wysoka. Mia艂a na sobie d艂ug膮 sukienk臋. Prost膮 i eleganck膮, mo偶e drog膮. I kurtk臋, lekk膮 i praktyczn膮, ale niedopasowan膮 kolorystycznie do sukienki. Buty nie wygl膮da艂y na wygodne. Spieszy艂a si臋.

- Przepraszam na se... - powt贸rzy艂a Aneta, ale Halders ju偶 stan膮艂 przed kobiet膮 i wyci膮gn膮艂 legitymacj臋.

Zatrzyma艂a si臋. Spojrza艂a na niego i na Anet臋. Chyba jej nie rozpozna艂a.

- Susanne Marke? - zapyta艂 Halders.

- Prosz臋?

- Nie ma o co. Czy Susanne Marke to pani?

- No... tak. - Spojrza艂a na Anet臋, jakby wci膮偶 jej nie rozpoznawa艂a.

Powinna mnie skojarzy膰. Przypomnie膰 sobie czarnosk贸r膮 kobiet臋 z s膮du. Mo偶e jest daltonistk膮. To, jak si臋 ubra艂a, mog艂oby na to wskazywa膰.

- O co chodzi? - zapyta艂a Susanne Marke.

- Szukamy Hansa Forsblada - odpowiedzia艂 jej Halders. - Wie pani, gdzie jest?

- Hans Fors... A sk膮d ja mia艂abym to wiedzie膰?

- Mieszka u pani.

- Hans Fors... Mieszka? U mnie?

- Mieszka tu pani? - zapyta艂 Halders, wskazuj膮c na elegancki dom stoj膮cy za jej plecami. Na wszelki wypadek wymieni艂 adres.

- Tak, mieszkam tu.

- Hans Forsblad twierdzi, 偶e to jego adres - powiedzia艂a Aneta.

Susanne Marke nie odpowiedzia艂a, ale wygl膮da艂a tak, jakby w my艣lach go przeklina艂a.

- To nie jest jego adres - powiedzia艂a w ko艅cu.

- Ale chyba mimo to mo偶e tu mieszka膰? - zapyta艂 Halders.

Milcza艂a. Nagle spojrza艂a w stron臋 wody, jakby tam szuka艂a odpowiedzi. Jakby szuka艂a spojrzenia 呕ony 呕eglarza. Min膮艂 ich kolejny prom. Ten wp艂ywa艂 do portu. Wida膰 by艂o g艂owy ludzi stoj膮cych na rufie. Wystawa艂y znad relingu. Aneta pomy艣la艂a, 偶e Hans Forsblad mieszka pod adresami, kt贸re nie s膮 jego. Dlaczego? Robi to celowo?

- Nie potrafi pani odpowiedzie膰 policji na proste pytanie? - zapyta艂 Halders.

- Prosz臋 mi wyja艣ni膰, o co chodzi - powiedzia艂a. Stara艂a si臋, 偶eby w jej minie by艂o wi臋cej pewno艣ci siebie ni偶 w g艂osie.

Halders westchn膮艂 na tyle g艂o艣no, 偶eby go us艂ysza艂a. Spojrza艂 na Anet臋. Odpowiedzia艂a skinieniem. Gdzie艣 niedaleko zaskrzecza艂y mewy. Potem rozleg艂y si臋 uderzenia m艂ota albo bijaka. Mo偶e Forsblad ma w tym domu jeszcze inn膮 dziewczyn臋, pomy艣la艂a Aneta. Powt贸rka z rozrywki.

- Otrzymali艣my zg艂oszenie dotycz膮ce Hansa Forsblada - wyja艣ni艂 Halders. - Chcemy z nim porozmawia膰 i mam nadziej臋, 偶e zechce nam pani pom贸c. Naprawd臋 mam tak膮 nadziej臋.

Rzek艂em. Aneta nie mog艂a o tym nie pomy艣le膰.

- Zg艂o... zg艂oszenie? Ale czego ono dotyczy?

- To w艂a艣nie chcemy om贸wi膰 z Hansem Forsbladem. No dobra, prosz臋 pos艂ucha膰, odpowie pani na pytanie czy nie?

- Na jakie pytanie?

Halders zn贸w westchn膮艂. Ale zachowa艂 spok贸j. Aneta widzia艂a, 偶e pulsuje mu 偶y艂a na skroni, ale Susanne tego nie zauwa偶y艂a.

Trzeba zachowa膰 spok贸j. To samo dotyczy jej. Chodzi o to, kto si臋 w tym oka偶e lepszy.

- Mieszka艂 u mnie kilka dni - powiedzia艂a Susanne Marke i rozejrza艂a si臋. Wskaza艂a na dom. - Ale teraz nie mieszka.

- Kiedy to by艂o? - zapyta艂 Halders.

- Kiedy co by...

- Kiedy u pani mieszka艂? - powt贸rzy艂 Halders i u艣miechn膮艂 si臋. W po艂owie zdania zacz膮艂 m贸wi膰 ciszej.

- No, w zesz艂ym tygodniu. W weekend.

- A co pani robi艂a w Kroksl盲tt p贸艂torej godziny temu?

- Nie wiem, o czym...

- Co-pani-robi艂a-w-Krokslatt-p贸艂torej-godziny-temu? - Halders powt贸rzy艂, tym razem wyra藕niej.

- Nie by艂am tam.

My wiemy, dobrze wiemy, pomy艣la艂a Aneta. Przecie偶 nas tam widzia艂a艣, nie da si臋 ukry膰. Chyba 偶e jeste艣 prawdziw膮 psychopatk膮 albo masz alzheimera w ko艅cowym stadium.

- By艂 tam pani samoch贸d - ci膮gn膮艂 Halders.

- A sk膮d... sk膮d wiecie? - zapyta艂a. Wygl膮da艂a na zdziwion膮, ale Aneta zauwa偶y艂a, 偶e ukrywa co艣 wi臋cej.

- Stali艣my w jednej z tych spokojnych uliczek otaczaj膮cych Kroksl盲tt. Pani samoch贸d przejecha艂 powoli w t臋 i z powrotem, kilka metr贸w od nas. - Halders wyci膮gn膮艂 notatnik, 偶eby mog艂a zobaczy膰 w艂asny numer rejestracyjny.

Przecie偶 wie, 偶e nie m贸g艂 go spisa膰 teraz, pomy艣la艂a Aneta.

- Wybra艂am si臋 na... przeja偶d偶k臋.

- Radz臋 uwa偶a膰 - wtr膮ci艂 Halders.

- S艂ucham?

- Radz臋 uwa偶a膰 na s艂owa. Prosz臋 po prostu powiedzie膰, jak by艂o. - Spojrza艂 jej w oczy. - I jak jest.

Kobieta zn贸w spojrza艂a na wod臋. Co ona, do cholery, wyprawia? - pomy艣la艂a Aneta. W co my艣my si臋 wpakowali? Czemu chroni tego 艂ajdaka? J膮 te偶 zastraszy艂?

Pr贸bowa艂a dopatrze膰 si臋 na twarzy Susanne jakich艣 obra偶e艅, ale nic nie zauwa偶y艂a. Tylko w jej oczach widzia艂a co艣, co mog艂o oznacza膰 l臋k, ale raczej l臋k przed Fredrikiem czy te偶 przed tym, co m贸wi艂... przed prawd膮. Wie, 偶e policji nie mo偶na ok艂amywa膰. 呕e to nigdy nikomu nie wychodzi na dobre. Trudno podtrzymywa膰 k艂amstwa, trudno przy nich obstawa膰. R贸wnie trudno, jak nie z艂ama膰 obietnicy.

- Po偶yczy艂am komu艣 samoch贸d - powiedzia艂a ze wzrokiem utkwionym w jednym z ko艣cio艂贸w w oddali.

- Komu?

Spojrza艂a na Haldersa, jakby czeka艂a, a偶 krzyknie: Radz臋 uwa偶a膰!, zanim ona zd膮偶y otworzy膰 usta.

- Potrzebowa艂 samochodu, 偶eby co艣 za艂atwi膰. Mog臋 ju偶 i艣膰 do domu? - Zrobi艂a krok do przodu. - W艂a艣ciwie to troch臋 si臋 spiesz臋. - Zacz臋艂a czego艣 szuka膰 w torebce. Chyba klucza.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂 Halders, usuwaj膮c si臋 na bok, jakby to on blokowa艂 wszystkie drogi odwrotu. W艂a艣ciwie tak w艂a艣nie by艂o. - Dzi臋kujemy za pomoc.

Widzieli, jak idzie w stron臋 domu. Wygl膮da艂 jak forteca, ale nowoczesna i przyjemna, z fos膮 wype艂nion膮 艂贸dkami.

- Uwielbiam t臋 robot臋 - powiedzia艂 Halders bez krzty ironii.

Tym razem dla odmiany spotkali si臋 w pokoju Ringmara. W oknie sta艂a uschni臋ta ro艣lina w doniczce. Ringmar nie wiedzia艂, jak si臋 nazywa.

- Chyba czas j膮 pochowa膰 - powiedzia艂 Halders, wskazuj膮c na ro艣lin臋.

- Ju偶 jest pochowana - odpar艂 Ringmar. - Przecie偶 stoi w ziemi, nie?

- Zabawne, Bertil, zabawne.

- To co chcecie zrobi膰? - zapyta艂 Winter.

- Wezwa膰 go na przes艂uchanie - odpowiedzia艂a Aneta.

- Fredrik?

Halders przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po ogolonej g艂owie. Wydawa艂o mu si臋, 偶e teraz wygl膮da m艂odziej. W艂osy zaczyna艂y mu si臋 przerzedza膰 i to by艂o jedyne wyj艣cie. Na pewno wygl膮da艂 gro藕niej. Co do tego zgadza艂 si臋 ca艂y wydzia艂. Dla Haldersa by艂o to idealne rozwi膮zanie: m艂odziej i gro藕niej.

- Nie mia艂em przyjemno艣ci pozna膰 Franza Flattenf眉hrera - odpar艂.

- To znaczy, 偶e jednak chcia艂by艣 si臋 z nim spotka膰? - zapyta艂 Winter.

- Nie wiem. Wygl膮da na to, 偶e nie da si臋 spotka膰 z jego 偶on膮 Agnet膮, 偶eby pos艂ucha膰, co ona ma do powiedzenia.

- Anette - powiedzia艂a Aneta.

- I us艂ysze膰, co Anette ma do powiedzenia - poprawi艂 si臋 Halders. - Nie znam tego Hansa Fritza, ale kojarz臋 ten typ. A je艣li on jest taki, jak mi si臋 wydaje, to po przes艂uchaniu mo偶e si臋 zrobi膰 naprawd臋 gro藕ny.

- Gro藕ny dla kogo?

- Dla niej oczywi艣cie.

- Ona nazywa si臋 Lindsten - wtr膮ci艂a Aneta. - Nigdy nie zmieni艂a nazwiska na 偶adne z tych, kt贸rymi ochrzci艂e艣 Forsblada.

- Dlaczego to robisz, Fredrik? - zapyta艂 Ringmar. - Dlaczego zawsze to robisz?

- Ale co?

- Rzucasz tymi nazwiskami, jakby wyj臋tymi z jakiej艣 powie艣ci o wojnie.

- Bo to wolny zaw贸d. A ja lubi臋 powie艣ci wojenne.

Ringmar spojrza艂 na Anet臋.

- Daj sobie z tym spok贸j - powiedzia艂. - Na jaki艣 czas.

- Nie - odpowiedzia艂a.

- Co tob膮 kieruje, Aneta? - zapyta艂 Winter. Wygl膮da艂 raczej na zaciekawionego ni偶 zaskoczonego.

- Powinni艣my z nim pogada膰. Mam serdecznie do艣膰 tych cholernych spraw, kiedy facetowi pozwala si臋 robi膰, co chce, a偶 w ko艅cu jest prawie za p贸藕no. A czasem jest za p贸藕no.

- Chc臋, 偶eby艣cie porozmawiali z t膮 kobiet膮 - powiedzia艂 Winter. - Z Anette.

- A my艣lisz, 偶e co pr贸bowa艂am zrobi膰 przez ostatnie dni? - zapyta艂a Aneta.

- Ja te偶 pr贸bowa艂em - doda艂 Halders.

- Ona najwyra藕niej nie chce z nami rozmawia膰 - stwierdzi艂 Ringmar.

- A co, ty te偶 pr贸bowa艂e艣? - zapyta艂 Halders.

- Mia艂em na my艣li nas jako policj臋.

- By艂a wtedy w domu, ale nie chcia艂a si臋 spotka膰 z policj膮 - powiedzia艂 Halders.

- Mo偶e to by艂a jej matka - zasugerowa艂 Winter.

- Nie - powiedzia艂 Halders. - To by艂a m艂odsza kobieta.

- No dobra. - Winter si臋 podda艂. - Je艣li chcecie go tu 艣ci膮gn膮膰, to prosz臋 bardzo.

- A nie m贸g艂by艣 wyda膰 zakazu zbli偶ania si臋, skoro ju偶 zosta艂e艣 wci膮gni臋ty w t臋 spraw臋? - zapyta艂a Aneta.

- On i tak si臋 do niej nie zbli偶y - stwierdzi艂 Halders. - Nikt tam nie otwiera drzwi.

- A domek nad morzem?

- Przes艂uchajcie go - powiedzia艂 Winter. - Mo偶e to rozwi膮偶e wszystkie problemy.

Winter poszed艂 do siebie. Zadzwoni艂 do Nueva Andalucia. Oczyma wyobra藕ni ujrza艂 bia艂y kamienny dom. My艣la艂 o nim, czekaj膮c, a偶 matka odstawi shaker i si臋gnie po s艂uchawk臋. Nie, to niesprawiedliwe. Przecie偶 ograniczy艂a picie, kiedy umar艂 tata. Mia艂a do wyboru albo to, albo przepa艣膰, dno ostatniej butelki produkowanego w okolicy ginu Lari贸s. By艂 tam, kiedy tata umiera艂, nie na dnie butelki, tylko w

szpitalu Costa del Sol. Za oknami ci膮gn膮艂 si臋 艂a艅cuch Sierra Bianca. Ojciec wyda艂 ostatnie tchnienie kilka dni po ostatniej rozmowie. Ostatniej w 偶yciu, a pierwszej od wielu lat.

Godziny po 艣mierci ojca by艂y najtrudniejszymi, jakie dotychczas prze偶y艂. Najostrzejszymi, najz艂o艣liwszymi, najci臋偶szymi. Ci膮偶y艂y mu niczym blok kamienia.

Pochowano go na skalistym stoku. Rozci膮ga艂 si臋 stamt膮d widok na morze, a偶 do le偶膮cej na drugim brzegu pustynnej Afryki.

Wspomnienia z lot贸w, zar贸wno na Costa del Sol, jak i z powrotem, nie by艂y mi艂e.

Wreszcie matka podnios艂a s艂uchawk臋.

 


 


 


 


 


 


 


20.



- Topi臋 si臋 - powiedzia艂a. - Mamy tu trzydzie艣ci cztery stopnie. W zesz艂ym tygodniu by艂o ponad czterdzie艣ci.

- Rozumiem, to musi by膰 nie do zniesienia.

- Och, nie o to mi chodzi艂o.

U艣miechn膮艂 si臋 do siebie. Jego matka mia艂a wiele zalet, ale nie umia艂a zrozumie膰 ironii. Mo偶e to przydatna cecha, pomy艣la艂. Zbyt wielu ludzi chodzi po 艣wiecie, rzucaj膮c to tu, to tam ironiczne uwagi, kt贸re inni musz膮 rozszyfrowywa膰. Aha, wi臋c nie to mia艂e艣 na my艣li? No nie. OK, nie zrozumia艂em. Powinienem by艂 wiedzie膰, 偶e chodzi艂o ci o co艣 wr臋cz przeciwnego.

W jego bran偶y ludziom cz臋sto chodzi o co艣 wr臋cz przeciwnego. Ale nie chodzi o ironi臋. Po prostu k艂ami膮.

呕y艂 w 艣wiecie pe艂nym k艂amstw. Taki w艂a艣nie by艂 jego 艣wiat.

Jego praca polega艂a na rozszyfrowywaniu k艂amstw. Co w ko艅cu zostaje z cz艂owieka? Kiedy ju偶 wyjdzie z za艂o偶enia, 偶e wszyscy k艂ami膮? U kogo mo偶na znale藕膰 ukojenie? Komu zaufa膰?

- A jakie s膮 dalsze prognozy? - zapyta艂.

- No, ma tak by膰 przez kilka tygodni. Mo偶e nied艂ugo temperatura minimalnie spadnie.

- Nie zapowiadaj膮 deszczu?

- Nie, niestety.

- To dobrze.

- Jak to?

- My艣leli艣my, 偶eby do ciebie wpa艣膰 na kilka dni.

- Wy? Masz na my艣li was wszystkich?

- Tak.

- By艂oby cudownie. Cudownie!

- My te偶 si臋 cieszymy.

- Co na to Elsa?

- Jeszcze nie wie. Najpierw chcia艂em porozmawia膰 z tob膮.

- Ale偶, Eriku. Wiesz dobrze, 偶e zawsze jeste艣cie tu mile widziani. A ty nie by艂e艣 tutaj od... od...

Nie doko艅czy艂a. Nie musia艂a. Pojecha艂 tam w drugi dzie艅 Bo偶ego Narodzenia i wypi艂 siedem butelek whisky. Tych 艣miesznie ma艂ych, tych, kt贸re daj膮 w samolotach, ale jednak. Do tego piwo. Po艂owa obs艂ugi naziemnej lotniska w Maladze taszczy艂a go do samochodu. By艂a tam i policja, ale jedynie po to, 偶eby pom贸c. Kiedy tylko wsiad艂 do samolotu, Ringmar zadzwoni艂 do szefa miejscowej policji i uprzedzi艂, co si臋 mo偶e wydarzy膰 w Maladze. Ringmar rozumia艂. Policjanci z Hiszpanii te偶.

Muy borracho. Si. Comprendo.


Za to on, wyje偶d偶aj膮c i zostawiaj膮c za sob膮 to, co si臋 sta艂o w G枚teborgu w 艣wi臋ta, nie rozumia艂. Bo jak mo偶na to poj膮膰? Tak naprawd臋 to wszystko poj膮膰? Chcia艂 zrozumie膰, stopniowo. S膮dzi艂, 偶e mo偶na. Bo przecie偶 偶adne z艂o nie dzieje si臋 bez przyczyny. Sk膮d艣 si臋 bierze. Z ludzi. Dzi臋ki temu staje si臋 troch臋 bardziej zrozumia艂e, ale jednocze艣nie jeszcze bardziej przera偶a.

W zesz艂e 艣wi臋ta Ringmar musia艂 doko艅czy膰 tak膮 w艂a艣nie straszn膮 robot臋. Bertil jest silny, silniejszy od niego. Sam prze偶ywa艂 prywatne piek艂o, ale jest silnym cz艂owiekiem. Prawdziwym cz艂owiekiem. Bez Bertila nie ma nic, pomy艣la艂 wtedy. Potem ta my艣l wraca艂a jeszcze kilka razy. Ja jestem s艂aby, ale on jest silny. Ja jestem coraz s艂abszy, on - coraz silniejszy. Mo偶e i ja taki b臋d臋? Czy to si臋 zmieni? Czy tego chc臋? Czy chc臋 by膰 silniejszy?

- Dam zna膰, jak b臋dziemy zna膰 szczeg贸艂y - powiedzia艂 matce.

- Ale przyjedziecie wkr贸tce?

- Mam nadziej臋.

- Pewnie jak zwykle macie tam pod艂膮 pogod臋.

Winter spojrza艂 w okno. Babie lato i jaskrawe s艂o艅ce.

- No tak - sk艂ama艂.

Aneta jecha艂a na po艂udnie. Skr臋ci艂a w stron臋 Kroksl盲tt. Wszystko wygl膮da艂o jak kilkadziesi膮t lat temu - domy, ulice, szyldy. Odpadaj膮ce tynki, kt贸re od razu 艂atano. Kawiarnie z dwoma stolikami i pi臋cioma krzes艂ami.

Nie by艂a sama na ulicy. Jecha艂a za czarnym volvo V 40. By艂o jakie艣 sto metr贸w przed ni膮. Tym razem jecha艂a innym autem, nie zwyk艂ym saabem. Jednym z tych nierzucaj膮cych si臋 w oczy samochod贸w z gara偶u mieszcz膮cego si臋 pod komend膮 przy placu Ernsta Fontela.

Domy艣la艂a si臋, dok膮d jedzie volvo. Ale w g艂臋bi duszy co艣 j膮 niepokoi艂o. Nie by艂y to zawroty g艂owy, takie jak wcze艣niej. Ale co艣 podobnego.

Volvo prowadzi艂a Susanne Marke. Aneta widzia艂a, jak wsiada艂a do samochodu w uliczce w starej cz臋艣ci Nordstan. Czeka艂a tam na ni膮. Wiedzia艂a, gdzie b臋dzie po po艂udniu. Sama j膮 o to wcze艣niej zapyta艂a. Obstawia艂a, 偶e ko艅czy prac臋 o czwartej. Trafi艂a.

Ale nie mog艂a wiedzie膰, dok膮d pojedzie. W艂a艣nie wje偶d偶a艂a do Fredriksdal. Po chwili zatrzyma艂a si臋 na znanym Anecie podje藕dzie. Nie by艂o na nim samochodu Siggego Lindstena. Aneta pojecha艂a dalej i zobaczy艂a, jak Susanne Marke wysiada. W tylnym lusterku widzia艂a jeszcze, jak idzie w stron臋 domu. Nie rozgl膮da艂a si臋. Dalej ulica skr臋ca艂a i widok zas艂oni艂y inne domy. One akurat ma艂o Anet臋 obchodzi艂y.

Zawr贸ci艂a na niewielkim skrzy偶owaniu. Kiedy podjecha艂a pod dom, samochodu Susanne Marke ju偶 tam nie by艂o.

- Forsblad nie wr贸ci艂 po po艂udniu do pracy - powiedzia艂 Halders. - A w ich gniazdku przy 脛lvstranden nikt nie odbiera.

- Widzia艂am j膮 dziesi臋膰 minut temu - odpar艂a Aneta.

- A jest tam?

- Nie, pojecha艂a do Lindsten贸w.

- O cholera.

- To by艂a kr贸tka wizyta.

- Sk膮d wiesz? Opowiedzia艂a.

- Wci膮偶 nie wiesz, jak wygl膮da Anette Lindsten, co?

- Nie, a dla... - przerwa艂a. Zrozumia艂a, co Fredrik ma na my艣li.

- Na pewno si臋 mylisz.

- Przecie偶 tu chodzi w艂a艣nie o najbardziej pogmatwane pomys艂y.

- Naprawd臋 tak s膮dzisz? - zapyta艂a. Raczej sam膮 siebie.

- Nie. Nie mog艂a si臋 a偶 tak zmieni膰.

- Najlepiej b臋dzie to sprawdzi膰. Tak dla pewno艣ci.

Siedzia艂a ze s艂uchawk膮 w d艂oni. Susanne Marke to Anette Lindsten, a Anette Lindsten to...

Nie.

Ale przecie偶 Sigge Lindsten zadzwoni艂. O ile to on jest Siggem Lindstenem. Mo偶e ma fa艂szywy dow贸d. Mo偶e dom we Fredriksdal nie jest prawdziwy, mo偶e to tylko atrapa, jak w filmie. Ca艂a ta sprawa to chyba film. Nagle pomy艣la艂a o tym, 偶e w Wagadugu organizuj膮 festiwal filmowy. By艂a tam kiedy艣 w kinie. Mie艣ci艂o si臋 w bunkrze z dziurawymi 艣cianami. Bia艂e 艣wiat艂o wciska艂o si臋 z zewn膮trz przez setki szpar w kulisach. Film by艂 krajowej produkcji. Opowiada艂, o dziwo, o ludziach 偶yj膮cych w mie艣cie na pustyni. Nie by艂o tam bog贸w czy mo偶e duch贸w. Aktorzy m贸wili w j臋zyku mor茅, do tego wy艣wietlano francuskie napisy. Aneta zna艂a poszczeg贸lne s艂owa, ale nie

rozumia艂a, co m贸wi膮. To nie tylko inna kultura. To inny 艣wiat.

Mo偶e ci dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rych spotka艂a w mieszkaniu, mo偶e nale偶膮cym do Anette Lindsten, mo偶e to rzeczywi艣cie byli jej ojciec i brat. Ale mieszkanie by艂o zapisane na jej nazwisko. A mieszkanie Susanne Marke by艂o zapisane na Susanne Marke. A samoch贸d na Bengta Markego. Kim jest Bengt Marke? Czy i on nazywa si臋 Hans Forsblad? Albo Heintz Frits-fr眉tz? Prawie zachichota艂a. Potem przeszy艂 j膮 dreszcz.

W艂膮czy艂a silnik i pojecha艂a na po艂udnie, daleko na po艂udnie.

Winter z艂apa艂 Steve'a Macdonalda podczas lunchu.

- Zgadnij, co jem - powiedzia艂 Macdonald.

- Wiem, sk膮d si臋 bierze jedzenie - odpar艂 Winter.

- Fish czy chips? - ci膮gn膮艂 Macdonald. 

- Znam rybaka, kt贸ry z艂owi艂 t臋 ryb臋.

- To 艣wietnie. Czy pod panierk膮 jest jaki艣 stempel albo co艣 w tym rodzaju?

Winter opowiedzia艂 mu o wycieczce na Dons枚.

- A teraz jego ojciec wybra艂 si臋 na w臋dr贸wk臋 po wy偶ynach Szkocji.

- Nadal si臋 nie odnalaz艂. W ka偶dym razie nie da艂 znaku 偶ycia.

- Macie ju偶 komunikat o zagini臋ciu?

- Tak.

- Prze艣lij mi szczeg贸艂y, to pogadam z lud藕mi w Inverness.

- Dzi臋ki, Steve.

- Co poza tym?

- Buduj臋 dom. Nad morzem. - Winter zawiesi艂 na chwil臋 g艂os. - Chyba.

Macdonald si臋 za艣mia艂.

- Lubi臋 to twoje zdecydowanie.

- Dzia艂ka jest 艂adna. Czu膰 zapach morza.

- To dobrze.

- A ty je藕dzisz czasem do domu?

- Do domu? Masz na my艣li Szkocj臋?

- Tak.

- Niezbyt cz臋sto. No i nasza wioska i zagroda nie le偶膮 nad morzem.

- No nie, kiedy艣 o tym wspomina艂e艣.

- Dallas le偶y w swoim w艂asnym ma艂ym 艣wiecie.

- Co masz na my艣li?

- Sam zobaczysz, jak przyjedziesz.

- A czemu mia艂bym tam jecha膰?

P贸艂 sekundy po tym, jak to powiedzia艂, zrozumia艂, 偶e pojedzie. I to wkr贸tce. To by艂o to przeczucie, kt贸rego wcale sobie nie 偶yczy艂. Podpowiada艂a mu to intuicja, bez kt贸rej nie umia艂by si臋 obej艣膰.

Poczu艂 ch艂贸d. Co艣 si臋 zbli偶a艂o, ale nie wiedzia艂 co. Nagle strasznie zapragn膮艂 pojecha膰 na po艂udnie. Daleko na po艂udnie.

Aneta zadr偶a艂a. Wiatr wpada艂 przez na wp贸艂 otwarte okno. Dzi臋ki temu mia艂a ja艣niejszy umys艂. S艂o艅ce delikatnie 艣wieci艂o nad polami. Wszystko by艂o jeszcze zielone, ale pewnie za tydzie艅 to si臋 zmieni. P贸藕niej ca艂a ziele艅 z偶贸艂knie jak wszystko, co zbyt d艂ugo le偶y na s艂o艅cu.

To jest prawdziwa wie艣. S膮 krowy. Widzia艂a traktor, jecha艂 samym 艣rodkiem drogi. Traktorzysta mia艂 na g艂owie czapeczk臋 i sprawia艂 wra偶enie op贸藕nionego w rozwoju. 呕u艂 藕d藕b艂o siana. Nie zauwa偶y艂by jej, nawet gdyby jej przejecha艂 po samochodzie.

Aneta min臋艂a jak膮艣 zagrod臋. 艢winie ry艂y w ziemi, tu偶 przy drodze. 艢mierdzia艂o 艣wi艅skimi odchodami, ale nie zamkn臋艂a okna. Przecie偶 to z tej ziemi, ze wsi, wszyscy si臋 wywodzimy. No, mo偶e nie ja, ale wszyscy inni pro艣ci ludzie z tego mro藕nego kraju. Wysuszonego

zimnem, jak powiedzia艂 kiedy艣 Fredrik. Jeste艣my wysuszeni mrozem, wysuszeni na wi贸r, a kiedy si臋 rozgrzejemy i nabierzemy wilgoci, to puchniemy dziesi臋ciokrotnie. Nie by艂a pewna, czy dobrze go zrozumia艂a, ale brzmia艂o to prawdziwie, jak wiele innych g艂oszonych przez niego prawd. By艂y szalone, ale brzmia艂y prawdziwie. A przynajmniej fajnie. Poza 偶artami o pieprzonych imigrantach, ale te ju偶 si臋 sko艅czy艂y.

Przystan臋艂a na rozje藕dzie i zerkn臋艂a do notatek. Kiedy ostatnio widzia艂a Siggego Lindstena, zapyta艂a go, gdzie jest ten ich letni domek. Nagle z przeciwka nadjecha艂 samoch贸d. P臋dzi艂 tak, 偶e oberwa艂a 偶wirem w twarz. Nie zd膮偶y艂a zobaczy膰, co to za auto. Poczu艂a, jak piecze j膮 czo艂o. Spojrza艂a we wsteczne lusterko, ale zobaczy艂a tylko tuman kurzu, a potem w艂asne czo艂o z czerwon膮 kropl膮. Star艂a j膮 palcem wskazuj膮cym lewej r臋ki i wessa艂a. Poczu艂a metaliczny posmak.

Wiedzia艂a, 偶e na wsi ludzie je偶d偶膮 jak wariaci. To ich teren, ale kr膮偶膮 po nim, jakby byli wyj臋ci spod prawa. Jak poszukiwani. 呕ywi lub martwi.

Pojecha艂a za daleko. Pokona艂a jeszcze kilkaset metr贸w, znalaz艂a zjazd i skr臋ci艂a.

Kiedy wr贸ci艂a, nad drog膮 jeszcze unosi艂 si臋 py艂. Min臋艂a stary znak drogowy. By艂 tak wyblak艂y, 偶e nie by艂o ju偶 wida膰 kolor贸w.

Dobrze trafi艂a. Na 艣rodku do艣膰 parszywej drogi ros艂a trawa. Mog艂a zaparkowa膰 w niszy pod wystaj膮c膮 ze stoku ska艂膮. Wysiad艂a. Poczu艂a zapach morza, cho膰 st膮d nie by艂o go wida膰. Z drugiej strony poro艣ni臋tego sosnami wzg贸rza dobiega艂 skrzek mew. Zacz臋艂a si臋 wspina膰 mi臋dzy drzewami. Ziemia by艂a rozgrzana.

21.



Kiedy stan臋艂a na szczycie, poczu艂a wiatr i zobaczy艂a morze. By艂o ogromne i napiera艂o na ni膮. Wiedzia艂a, 偶e fale zbli偶aj膮 si臋 do brzegu, ale st膮d woda wygl膮da艂a, jakby st臋偶a艂a, jakby si臋 zmieni艂a w skalny masyw ci膮gn膮cy si臋 a偶 po horyzont. Morze nie by艂o niebieskie ani zielone, nie przypomina艂o 偶adnego z tych kolor贸w.

Zesz艂a ni偶ej. Tutaj te偶, tak jak po wschodniej stronie, ros艂y sosny. Mi臋dzy drzewami dostrzeg艂a zarys domu. Przed nim sta艂 samoch贸d. Rozpozna艂a go.

Widzia艂a tylko samoch贸d.

Za nim sta艂a kobieta, twarz膮 w stron臋 morza. J膮 te偶 rozpozna艂a.

Kobieta si臋 odwr贸ci艂a. Aneta w艂a艣nie pr贸bowa艂a si臋 ukry膰 mi臋dzy drzewami. Szybko odwr贸ci艂a si臋 z powrotem w stron臋 wody, jakby nie by艂o nic nadzwyczajnego w tym, 偶e komisarz miejskiej policji w to urocze popo艂udnie zbiega ze wzg贸rza. Susanne Marke d艂ugo sta艂a plecami do niej. W ko艅cu musia艂a si臋 odwr贸ci膰.

- Nie jestem zaskoczona - powiedzia艂a.

- Czy jest tu Anette? - zapyta艂a Aneta.

- Czy tu nie jest cudownie spokojnie? - powiedzia艂a Susanne Marke, spogl膮daj膮c na skamienia艂e morze.

- Cz臋sto tu pani przyje偶d偶a?

- Jestem tu pierwszy raz.

- Ale trafi艂a pani bez problemu - odpar艂a Aneta, zdumiona t膮 rozmow膮 i ca艂膮 sytuacj膮.

- Hans opisa艂 mi drog臋, wi臋c nie by艂o trudno - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Hans? Hans Forsblad?

Susanne Marke odwr贸ci艂a si臋 i Aneta dostrzeg艂a na jej twarzy wyraz zdecydowania.

- Niech mnie pani uwa偶nie pos艂ucha. Kto艣 pope艂ni艂 b艂膮d i w艂a艣nie si臋 staramy to naprawi膰.

Aneta czeka艂a w milczeniu. Bardzo niedobrze by艂oby teraz co艣 powiedzie膰. Wydawa艂o jej si臋, 偶e firanka w jedynym widocznym oknie poruszy艂a si臋. To te偶 wyda艂o jej si臋 czym艣 naturalnym. Powt贸rk膮, kt贸ra nie powinna dziwi膰, je艣li si臋 ma do czynienia z takimi lud藕mi.

- S艂yszy pani? Chodzi o b艂膮d. Sytuacji wcale nie poprawia to, 偶e gli... policja biega za nami i si臋 wtr膮ca.

No nie. Wszyscy byliby szcz臋艣liwsi, gdyby policja nie biega艂a i si臋 nie wtr膮ca艂a. Gdyby ogranicza艂a si臋 do m贸wienia ludziom, 偶e maj膮 spada膰, kiedy dzwoni膮, 偶eby zg艂osi膰 kradzie偶, pobicie czy morderstwo. Albo co艣 niedobrego. Prosz臋 zadzwoni膰 do s膮siada. No w艂a艣nie.

- Zacz臋艂o si臋 od tego, 偶e zg艂osili si臋 do nas s膮siedzi Anette - powiedzia艂a Aneta. - I to kilka razy.

- Sta艂o si臋 co艣 niedobrego - powt贸rzy艂a Susanne Marke.

- Anette mia艂a obra偶enia. Na twarzy.

- A by艂a w szpitalu? - To by艂o pytanie retoryczne.

- Z tego co wiemy, nie.

- Nie by艂a.

- Czy mog臋 zobaczy膰 pani dow贸d osobisty?

- Co prosz臋?

- Dow贸d - powt贸rzy艂a Aneta. - Pani dow贸d.

- Dlaczego?

Aneta wyci膮gn臋艂a r臋k臋. Zauwa偶y艂a, 偶e wyraz twarzy Susanne Marke si臋 zmieni艂.

- Chyba pani nie s膮dzi, 偶e...

Aneta nie odpowiedzia艂a. Sta艂a z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮.

Susanne Marke si臋 u艣miechn臋艂a. Nie by艂 to mi艂y u艣miech. Nagle Aneta go rozpozna艂a. Rozpozna艂a t臋 min臋, oczy, t臋 twarz.

Twarze by艂y identyczne. Co艣 musia艂o je 艂膮czy膰.

Susanne Marke si臋gn臋艂a do torebki i wyj臋艂a portfel. Zacz臋艂a go przeszukiwa膰, wyj臋艂a prawo jazdy. Poda艂a je Anecie z tym samym u艣miechem. Jakby jej przywar艂 do twarzy. Zrobi艂a si臋 zimna niczym ulotne kolory morza i nieba.

Aneta zobaczy艂a zdj臋cie: Susanne Marke. Nazwisko te偶 si臋 zgadza艂o.

- Kim jest Bengt Marke?

- To m贸j by艂y m膮偶.

- Czy Hans Forsblad to pani brat?

Susanne Marke wci膮偶 si臋 u艣miecha艂a. Aneta nie potrzebowa艂a innej odpowiedzi. Nagle si臋 wystraszy艂a. Czu艂a, 偶e bro艅 ci膮偶y jej przy boku. Zapewnia艂a jej poczucie bezpiecze艅stwa, nieoczekiwane, ale i... zb臋dne. Przecie偶 nie b臋dzie jej potrzebowa膰. Zrozumia艂a, 偶e nie powinna by艂a przyje偶d偶a膰 tu sama. To by艂 b艂膮d w stylu Fredrika. On ju偶 taki pope艂ni艂. Wtedy omal nie przyp艂aci艂 tego 偶yciem. Mia艂 szcz臋艣cie. G艂upi i odwa偶ni zawsze je maj膮. Nie do ko艅ca wiedz膮, co si臋 dzieje. Ale ona nie by艂a ani odwa偶na, ani g艂upia. I dlatego mog艂o si臋 to 藕le sko艅czy膰.

Z tymi lud藕mi nie ma 偶art贸w.

- On zawsze b臋dzie moim bratem - powiedzia艂a Susanne Marke.

Cokolwiek by si臋 dzia艂o, pomy艣la艂a Aneta. Nie w膮tpi臋. W tej kwestii wierz臋 jej bez zastrze偶e艅.

- To wszystko to jeden wielki b艂膮d.

- A na czym ten b艂膮d polega?

- Hans... on nic nie zrobi艂.

- Ale偶 sk膮d.

- On chce wszystko pouk艂ada膰 na nowo.

- Je艣li nic nie zrobi艂, to chyba nie trzeba nic uk艂ada膰 na nowo?

Mo偶e rzeczywi艣cie tak by艂o. Mo偶e chcia艂 dobrze. Mo偶e to si臋 mia艂o ju偶 nie powt贸rzy膰. A tego, co si臋 sta艂o, wcale nie by艂o. To by艂 tylko b艂膮d. Nie jego wina. To wszystko nieporozumienie. Ciosy by艂y nieporozumieniem. Przez lata s艂u偶by nas艂ucha艂a si臋 o takich nieporozumieniach. S艂ysza艂a, jak przestaje si臋 rozmawia膰, a rozmowy zast臋puje przemoc膮. Ciosy zamiast s艂贸w. Desperackie, milcz膮ce ciosy. M臋偶czy藕ni s膮 twardzi, kobiety mi臋kkie. No tak. S膮 w艂a艣cicielami, wydaje im si臋, 偶e maj膮 drugiego cz艂owieka na w艂asno艣膰. Dominacja. Ca艂kowita kontrola. To kwestia... honoru. W jaki艣 pokr臋tny spos贸b to kwestia honoru. Tak samo jest tutaj, w kraju jasnosk贸rych ludzi. Nie dotyczy to tylko zacofanych drani z odleg艂ych kraj贸w, kt贸rzy morduj膮 swoje c贸rki, 偶eby zachowa膰 honor.

- To nie jego wina. To nie zale偶a艂o od niego - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Prosz臋?

- To inni s膮 winni - powt贸rzy艂a. - Przecie偶 m贸wi艂am pani, 偶e to by艂 b艂膮d. Nie s艂ucha pani?

- A pani ma mu pom贸c naprawi膰 wszystkie te b艂臋dy?

Susanne Marke nie odpowiedzia艂a. Spojrza艂a na dom.

Aneta te偶 dostrzeg艂a jaki艣 ruch w oknie. Cie艅, sylwetk臋.

- Chcia艂am tylko wyja艣ni膰, jaki naprawd臋 jest Hans. Wyja艣ni膰 komu艣, kto tego nie rozumie - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Komu? Tej kobiecie za szyb膮? - zapyta艂a Aneta, wskazuj膮c na dom i okno.

Susanne przytakn臋艂a.

- Czy to Anette?

Susanne Marke zn贸w na ni膮 spojrza艂a.

- Nie mia艂am czasu sprawdzi膰. Nie zd膮偶y艂am przecie偶. Wybieg艂a pani spo艣r贸d drzew, zanim zd膮偶y艂am zapuka膰.

- Gdzie teraz jest pani brat? Pr贸bujemy si臋 z nim skontaktowa膰.

- Prosz臋 sprawdzi膰 w baga偶niku. - Susanne Marke si臋 za艣mia艂a. Jej 艣miech przypomina艂 szczekni臋cie. Odbi艂o si臋 echem nad zatok膮.

Aneta nie bardzo jej wierzy艂a, ale ten 艣miech j膮 przekona艂.

Bertil Ringmar wpatrywa艂 si臋 przez szyby werandy w ogr贸d s膮siada. Za du偶o by艂o go wida膰. 呕ywop艂ot by艂 zbyt niski. Jego s膮siad nie by艂 do ko艅ca normalny. Pe艂ni艂 jak膮艣 funkcj臋 administracyjn膮 w s艂u偶bie zdrowia, chyba w zarz膮dzie szpitali, i kiedy uda艂o mu si臋 obr贸ci膰 w perzyn臋 wszystko, co mia艂o w tej bran偶y jak膮kolwiek warto艣膰, odbi艂o mu ostatecznie. Zniszczy艂 wszystkie dzia艂y, 艂膮cznie z w艂asn膮 posad膮. A teraz robi艂 to samo z r贸偶nymi cz臋艣ciami swojego ogrodu.

Wszystkie te my艣li przelecia艂y Ringmarowi przez g艂ow臋, kiedy tak sta艂 na werandzie. My艣la艂 ju偶 o tym wcze艣niej. Na pewno w 艣wi臋ta Bo偶ego Narodzenia. Wtedy ten szpitalny wariat przerobi艂 swoj膮 dzia艂k臋 na roz艣wietlone ponad granice rozs膮dku pole. I oto pewnej zimowej nocy ca艂y pr膮d trafi艂 na jeden koniec miasta, do jednego domu. Serce Sm氓landii przypomina艂o raczej Picadilly Circus, Times Square lub jakie艣 inne znane miejsce. Ringmar u艣miechn膮艂 si臋 do swoich pokr臋tnych my艣li. W takich miejscach wcale nie jest jasno. U艣miech znik艂 z jego twarzy. Zn贸w zbli偶a艂a si臋 zima, apogeum o艣wietleniowego sza艂u. Wtedy, tamtej zimy, mia艂 ogromn膮 ochot臋 nak艂a艣膰 temu wariatowi. P贸藕niej niemal 偶a艂owa艂, 偶e nie by艂o mu dane do艣wiadczy膰, jak to jest. 

Do艣wiadczy膰 bycia cz艂owiekiem, kt贸ry odkrywa w sobie zwierz臋.

M贸j Bo偶e, co te偶 mi przychodzi do g艂owy.

Wtedy by艂 zupe艂nie inny. Ale ju偶 nigdy taki nie b臋dzie.

Jego syn zn贸w by艂 w domu, nie fizycznie, ale w jaki艣 spos贸b by艂. Jako艣 si臋 wykaraska艂 z tej piekielnie trudnej sytuacji, w jakiej si臋 znalaz艂. Sytuacja by艂a piekielnie trudna, jak fa艂szywa chrze艣cija艅ska wersja piek艂a. My艣li Martina jak na komend臋 b艂膮dzi艂y nisko, po dnie przepa艣ci, jakby to tam spodziewa艂 si臋 znale藕膰 ojca. Jakby kto艣 go tak

zaprogramowa艂, na szukanie ojca potwora. Ale Ringmar nigdy tam nie by艂, nigdy nie zrobi艂 czego艣 takiego. Czasami nie by艂o go w domu, ale takie brzemi臋 d藕wiga艂o ca艂e jego pokolenie. Brzemi臋 nieobecno艣ci czy jak to, cholera, nazwa膰. Ale przecie偶 kocha艂 swoje dzieci, swojego syna. Kocha艂 nadal.

Zn贸w pomy艣la艂 o Times Square.

Te 艣wi臋ta i Nowy Rok b臋d膮 inne.

Mo偶e on, Martin, Moa i Birgitta b臋d膮 sta膰 na Times Square, rami臋 przy ramieniu, i 艣piewa膰 Auld Lang Syne, jak wszyscy mieszkaj膮cy w Nowym Jorku Szkoci i ca艂a reszta. To b臋dzie sporo dni i nie b臋d膮 one tanie, ale sta膰 go na to. Chcia艂 po偶y膰 sobie chwil臋, p贸ki by艂 w pe艂ni si艂. Jeszcze dziesi臋膰 lat i mo偶e nie b臋dzie m贸g艂 tu sta膰, przy drzwiach werandy, i pozwala膰 my艣lom b艂膮dzi膰, gdzie chc膮. Mo偶e go znajd膮 z d艂o艅mi zaci艣ni臋tymi w 偶elaznym u艣cisku na szyi przekl臋tego s膮siada. I nic nie b臋dzie w stanie oderwa膰 r膮k. Jego cia艂o zd膮偶y zesztywnie膰. 

Zadzwoni艂 telefon.

- Mam nadziej臋, 偶e przeszkadzam - powiedzia艂 Halders.

- Jak zawsze - odpar艂 Ringmar.

- Widzia艂e艣 dzi艣 po po艂udniu Anet臋?

- A czemu pytasz?

- Gada艂em z Erikiem. On te偶 jej nie widzia艂. - Halders powiedzia艂 to raczej do siebie. Ringmar us艂ysza艂 w jego g艂osie niepok贸j.

- Zadzwo艅 do niej.

- A my艣lisz, 偶e co zrobi艂em?

- Co to za historia?

- Mamy 艣ci膮gn膮膰 na przes艂uchanie tego faceta zn臋caj膮cego si臋 nad 偶on膮. My艣la艂em, 偶e Aneta chcia艂aby przy tym by膰. Znale藕li艣my das Schweinhundt. 

- A nie der Schweinhundt? 

- Albo die. W ka偶dym razie trafili艣my dzi艣 po po艂udniu na ten ciekawy okaz. 

- Jeste艣 prawdziwym przyjacielem ludzi, Fredrik.

- No tak, bo co? Przecie偶 ich chroni臋.

Ringmar wci膮偶 sta艂 w drzwiach altany. Zobaczy艂, jak s膮siad wychodzi i idzie na d贸艂 ogrodow膮 艣cie偶k膮. U艂o偶y艂 j膮 z mn贸stwa kamiennych kompozycji. Wygl膮da艂y jak kamienie runiczne. Pali艂y si臋 na nich 艣wieczki. Jak znicze na grobach. Kiedy Ringmar pierwszy raz zobaczy艂 to dzie艂o w ca艂ej okaza艂o艣ci, a by艂o to zaledwie par臋 tygodni temu, roze艣mia艂 si臋. I to dok艂adnie tak jak szef inspektora Clouseau w ostatnich cz臋艣ciach R贸偶owej Pantery, tu偶 zanim postrada艂 zmys艂y. Lubi艂 te filmy. Najbardziej podoba艂y mu si臋 nowatorskie metody pracy inspektora. 

- Aneta nigdy nie robi nic g艂upiego - powiedzia艂.

- Wszyscy pope艂niamy b艂臋dy.

- Pracuje z tob膮 tak d艂ugo, 偶e ju偶 si臋 nauczy艂a.

- Pope艂nia膰 b艂臋dy?

- Nie, unika膰 ich. Patrzy艂a, co robisz, i wie, 偶e trzeba robi膰 odwrotnie.

- Nie podoba mi si臋 to - powiedzia艂 Halders. - Wygl膮da to tak, jakby gdzie艣 wyjecha艂a w po艣piechu.

- Odezwie si臋. - Ringmar spojrza艂 na zegarek. - Jest ju偶 po godzinach pracy.

Us艂ysza艂, jak Halders mamrocze co艣 w odpowiedzi. Potem si臋 roz艂膮czy艂.

S膮siad zapali艂 w ogrodzie kolejne 艣wiece. Ringmar 艣ciska艂 s艂uchawk臋. Potem od艂o偶y艂 j膮 na miejsce - przesadnie ostro偶nie. Zapada艂 zmierzch. S膮siad zaczyna艂 swoj膮 bezpardonow膮 walk臋 z ciemno艣ci膮. Spr贸buj na to spojrze膰 w ten spos贸b, Bertil.

- Mo偶e chce pani zapuka膰? - zapyta艂a Susanne Marke. Zrobi艂a ruch, jakby sta艂y w kolejce i jakby oferowa艂a Anecie miejsce przed sob膮.

Wci膮偶 sta艂y jakie艣 dziesi臋膰, pi臋tna艣cie metr贸w od domu. Ze szczytu wzg贸rza wydawa艂 si臋 mniejszy ni偶 w rzeczywisto艣ci. Kilka

okien wychodzi艂o na morze. By艂a te偶 weranda. To dopiero musi by膰 prze偶ycie, siedzie膰 tam i obserwowa膰 zach贸d s艂o艅ca. Ale dzi艣 s艂o艅ce nie zasz艂o, nie tak, 偶eby mo偶na by艂o to zobaczy膰.

Co czeka w 艣rodku? - zastanawia艂a si臋 Aneta. Kto艣 tam jest.

Przed domem nie by艂o 偶adnego innego samochodu. 呕adnego gara偶u.

Susanne Marke poruszy艂a si臋 nagle. Aneta si臋 wzdrygn臋艂a. Wydawa艂o jej si臋, 偶e widzi jaki艣 ruch na wodzie. Dostrzeg艂a go k膮tem oka, ale kiedy odwr贸ci艂a si臋 w tamt膮 stron臋, nic nie zobaczy艂a.

Jakby woda chcia艂a jej o czym艣 powiedzie膰.

A mo偶e to mia艂o jakie艣 znaczenie, i to du偶e. Mo偶e chodzi艂o o co艣, co dotyczy jej, Anety.

Woda by艂a dla niej zagro偶eniem.

Nie podchod藕!

Odejd藕!

Zauwa偶y艂a pomost. Musia艂 nale偶e膰 do w艂a艣cicieli domu. Zobaczy艂a te偶 plastikow膮 艂贸d藕. Sta艂a przycumowana do pomostu. Wios艂a stercza艂y do g贸ry. 艁贸dka spokojnie unosi艂a si臋 na wodzie.

Susanne Marke podesz艂a do drzwi i zapuka艂a. Aneta stan臋艂a obok. Susanne zapuka艂a jeszcze raz.

Drzwi powoli si臋 otworzy艂y. W 艣rodku by艂o ciemno. Aneta dostrzeg艂a zarys twarzy.

- Id藕cie st膮d - powiedzia艂a twarz.

Susanne Marke zacz臋艂a co艣 m贸wi膰, ale Aneta by艂a szybsza. Wyci膮gn臋艂a odznak臋.

- Mog艂aby pani by膰 tak mi艂a i otworzy膰?

Twarz jakby si臋 cofn臋艂a. Drzwi wci膮偶 by艂y uchylone na dziesi臋膰 centymetr贸w. Mo偶e to mia艂o znaczy膰, 偶e mog膮 wej艣膰.

Susanne Marke wesz艂a.

Aneta za ni膮.

W d艂ugim, w膮skim przedpokoju nie by艂o lampy. Na 艣cianie, tam, gdzie zaczyna艂 si臋 pok贸j, wida膰 by艂o kwadrat okna. Za nim zapada艂 zmierzch. Kto艣 si臋 rusza艂. Aneta dostrzeg艂a twarz. Twarz starszej kobiety.

- Signe, musisz pozwoli膰 Hansowi porozmawia膰 z Anette - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Czy wy nie mo偶ecie zostawi膰 jej w spokoju? - odpar艂a Signe Lindsten g艂osem o wiele mocniejszym, ni偶 Aneta spodziewa艂aby si臋 us艂ysze膰 z jej ust.

- Ale on chce tylko porozmawia膰 - upiera艂a si臋 Susanne.

Przecie偶 wcze艣niej te偶 tylko tego chcia艂, pomy艣la艂a Aneta. 

- Czy czuj膮 si臋 pa艅stwo zagro偶eni? Czy ci ludzie wam gro偶膮? - zapyta艂a Aneta. - Mnie mo偶e pani powiedzie膰.

- Na lito艣膰 bosk膮 - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Wie pani, 偶e jestem z policji, prawda?

Anecie wyda艂o si臋, 偶e Signe Lindsten przytakn臋艂a.

- Gdzie jest Anette? - zapyta艂a Aneta.

Signe Lindsten nie odpowiedzia艂a. Aneta zrozumia艂a sw贸j b艂膮d. G艂upot膮 by艂o pyta膰 o to w chwili, kiedy solidarna siostra Forsblada sta艂a obok.

- Musz臋 pani膮 na chwil臋 wyprosi膰 - powiedzia艂a do Susanne Marke.

Susanne si臋 nie ruszy艂a. Aneta wiedzia艂a, 偶e zrozumia艂a, 偶e b臋dzie musia艂a wyj艣膰. Pr贸bowa艂a co艣 powiedzie膰, ale sama nie wiedzia艂a co.

Nagle Susanne Marke si臋 odwr贸ci艂a i powiedzia艂a g艂o艣no: B艂膮d! I wysz艂a. Stuka艂a w przedpokoju obcasami kozak贸w. Zanim Aneta zd膮偶y艂a co艣 powiedzie膰, us艂ysza艂a odg艂os odpalania silnika. Samoch贸d odjecha艂. Kiedy schodzi艂a ze wzg贸rza, klucz膮c mi臋dzy drzewami, nie widzia艂a drogi, ale te偶 nie rozgl膮da艂a si臋 za ni膮.

Winter przeszed艂 przez boiska na Heden. Jacy艣 m臋偶czy藕ni w 艣rednim wieku grali w nog臋. Twarze mieli groteskowo powykrzywiane. Tak

jak trzeba. Us艂ysza艂 krzyk, jakby kto艣 wzywa艂 pomocy. Rozejrza艂 si臋, ale nie zauwa偶y艂 samochod贸w transportuj膮cych krew i sprz臋t medyczny.

Zapali艂 corpsa, pierwszego tego dnia. Ograniczy艂 palenie, ale wiedzia艂, 偶e lepszego wyniku pewnie nie uda mu si臋 osi膮gn膮膰. W pracy si臋 powstrzymywa艂. Gdyby po pracy te偶 mia艂 nie pali膰, musia艂by si臋 zastanowi膰, jaki sens ma dla niego ten czas. Albo czas w og贸le.

Oto pokr臋tna perspektywa palacza.

Ale wszystko jako艣 trzyma艂o si臋 kupy. Po 偶yciu obracaj膮cym si臋 wok贸艂 zbrodni i jej konsekwencji udawa艂o mu si臋 prowadzi膰 inne 偶ycie.

Nie pali膰 w pracy, pali膰 potem. W miar臋 logiczne.

Pr贸bowa艂 to wyja艣ni膰 Angeli.

- Mo偶e i zrozumia艂am - powiedzia艂a. - To dobre w okresie przej艣ciowym. Ale p贸藕niej? Mo偶e Elsa b臋dzie chcia艂a ci臋 mie膰 przy sobie, kiedy b臋dzie mia艂a, dajmy na to, dwadzie艣cia pi臋膰 lat. Ty nie mia艂e艣 dwudziestu pi臋ciu, kiedy urodzi艂o nam si臋 dziecko. Mia艂e艣 czterdzie艣ci.

- Mimo wszystko by艂em najm艂odszym komisarzem w kraju - powiedzia艂 rozpromieniony. Angela si臋 za艣mia艂a.

- A sprawdzi艂e艣 to kiedy艣? Tak dok艂adnie?

- Polegam na mamie.

- S膮 dwa zawody, w kt贸rych bez ko艅ca mo偶na by膰 m艂odym i obiecuj膮cym. Komisarz policji i pisarz.

- Ja nadal czuj臋 si臋 m艂ody.

- Pal tak dalej. Zobaczymy, co powiesz za kilka lat.

- Ale to tylko cienkie cygara.

- Nie wiem, co mam ci powiedzie膰. - Machn臋艂a r臋k膮. Wiedzia艂a, 偶e i tak to do niego nie trafia. - Co jeszcze mam ci powiedzie膰.

- Dobrze, ju偶 dobrze. Nie musisz nic m贸wi膰. B臋d臋 pali艂 coraz mniej.

- Ale nie robisz tego dla mnie. To znaczy ja nie jestem tutaj na pierwszym miejscu. Chodzi o twoje zdrowie... o to, 偶e jeste艣 tat膮 Elsy.

Przesta艂 o tym my艣le膰. Zobaczy艂, 偶e w jego stron臋 leci pi艂ka. Wyj膮艂 cygaro z ust i przyj膮艂 j膮 prosto na nog臋. Zatoczy艂a elegancki 艂uk i polecia艂a z powrotem na 偶wirowe boisko. Tak to si臋 robi. Najpierw wyjmij cygaro, potem odbij pi艂k臋 pod k膮tem prostym. Tak to musia艂o wygl膮da膰, kiedy futbol by艂 gr膮 dla dziewi臋tnastowiecznych angielskich d偶entelmen贸w.

Kom贸rka zadzwoni艂a, kiedy przechodzi艂 przez S枚dra. Wci膮偶 mia艂 zielone, ale facet w czarnym mercedesie zacz膮艂 tr膮bi膰, kiedy by艂 w po艂owie pas贸w. Rzuci艂 do s艂uchawki: tak? i zagapi艂 si臋 na kierowc臋, kt贸ry zacz膮艂 gazowa膰. Miasto nie jest bezpieczne. Wszyscy ci sfrustrowani desperado sun膮cy ulicami w swoich mercach. Powinien usadzi膰 tego idiot臋. By艂 na Vasagatan.

- Niczego si臋 jeszcze nie dowiedzia艂e艣? - zapyta艂a Johanna Osvald.

- Jak tylko si臋 dowiem, od razu dam zna膰.

- Z ka偶dym dniem coraz bardziej si臋 niepokoj臋. Mo偶e powinnam tam pojecha膰?

Kolejne pokolenie Osvald贸w wyrusza w podr贸偶 w poszukiwaniu poprzedniego pokolenia, pomy艣la艂. Trzy generacje na szkockich wy偶ynach.

- A co ty by艣 zrobi艂? - zapyta艂a.

Pojecha艂bym, odpowiedzia艂 w my艣lach.

- Wstrzyma艂bym si臋 jeszcze kilka dni - powiedzia艂. - Przecie偶 rozes艂ali艣my komunikat o zagini臋ciu. No i rozmawia艂em ze znajomym.

- A co on mo偶e zrobi膰?

- Zna ludzi.

- Nie s膮dzisz, 偶e mog艂o si臋 sta膰 co艣 niedobrego? - zapyta艂a. - 呕e kto艣 go napad艂?

- Mo偶e si臋 rozchorowa艂?

- Odezwa艂by si臋 przecie偶. Albo kto艣 by si臋 z nami skontaktowa艂.

- Mo偶emy pa艅stwu pom贸c - powiedzia艂a Aneta.

- Nie potrzebujemy pomocy - odpar艂a Signe Lindsten.

Takiej odpowiedzi Aneta si臋 spodziewa艂a. A mimo to nie mog艂a tego poj膮膰. 

- Chcemy, 偶eby nas zostawiono w spokoju. 呕eby wszyscy zostawili nas w spokoju.

- Czy Anette jest w domu?

Signe Lindsten wyjrza艂a przez okno, jakby jej c贸rka by艂a w艂a艣nie tam, gdzie艣 na zastyg艂ym morzu. Albo w nim, pomy艣la艂a Aneta.

Niebo pociemnia艂o i stopi艂o si臋 kolorem z wod膮. Aneta widzia艂a pomost. I 艂贸dk臋. I trawnik. W膮skie pasmo trawy przechodzi艂o w piach. Jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w od linii wody.

- Czy Anette jest w pa艅stwa domu w G枚teborgu?

Matka Anette wci膮偶 wpatrywa艂a si臋 w pla偶臋 i w morze.

Aneta r贸wnie偶.

- Czy to pa艅stwa 艂贸d藕? - zapyta艂a.

Signe Lindsten wzdrygn臋艂a si臋. Spojrza艂a na Anet臋.

- Anette jest w domu.

- W G枚teborgu? W pa艅stwa domu?

Przytakn臋艂a.

- Nie otworzy艂a nam, kiedy tam byli艣my.

- A to zabronione?

Z technicznego punktu widzenia tak, pomy艣la艂a Aneta.

- Bardzo si臋 boi Hansa Forsblada?

Zn贸w si臋 wzdrygn臋艂a.

- Nawet je艣li, to co wy mo偶ecie z tym zrobi膰?

- Du偶o - odpar艂a Aneta. - Naprawd臋 du偶o mo偶emy zrobi膰.

- Na przyk艂ad?

- Mo偶emy mu zabroni膰 si臋 do niej zbli偶a膰 - powiedzia艂a, 艣wiadoma, jak niepowa偶nie to brzmi. - Mo偶emy wyda膰 zakaz tymczasowy, a potem przekaza膰 spraw臋 prokuraturze. Mo偶emy go wezwa膰 na przes艂uchanie. W艂a艣ciwie ju偶 postanowili艣my to zrobi膰.

- Przes艂uchanie? A co to w艂a艣ciwie znaczy?

- 呕e mo偶emy go do siebie 艣ci膮gn膮膰 i przes艂ucha膰 w zwi膮zku z... tymi pogr贸偶kami.

- A potem co? Co b臋dzie potem?

- Wiem, 偶e...

- Potem go wypu艣cicie, prawda? Porozmawiacie z nim i problem zniknie.

- Mo偶e ju偶 si臋 nie odwa偶y odwie...

- Nie odwa偶y si臋 odwiedza膰 Anette? O ile to mo偶na nazwa膰 odwiedzinami. Tak pani my艣li? Tak my艣li policja? 呕e wystarczy wypisa膰 dokument stwierdzaj膮cy, 偶e nie mo偶e si臋 do niej zbli偶a膰? I 偶e mo偶ecie go w jaki艣 spos贸b postraszy膰, rozmawiaj膮c z nim? To chyba go nie znacie.

Przemawia艂a przez ni膮 najprawdziwsza frustracja. Aneta nie mia艂a co do tego w膮tpliwo艣ci.

Ale by艂o co艣 wi臋cej.

Mi臋dzy wierszami kry艂o si臋 co艣 jeszcze. Nie chodzi艂o tylko o Forsblada. Aneta to czu艂a, widzia艂a.

- W艂a艣nie po to b臋dziemy z nim rozmawia膰 - powiedzia艂a. - Chcemy go pozna膰.

- Mog臋 wam powiedzie膰, jaki on jest. Niebezpieczny Nie daje za wygran膮. Nie popu艣ci. Nie pogodzi si臋 z tym, 偶e Anette nie chce z nim by膰. Nie pogodzi si臋 z tym. On tego nie pojmuje! Rozumie pani? Nie mie艣ci mu si臋 to w g艂owie. - Signe Lindsten zn贸w odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 morza, jakby stamt膮d mia艂a zaczerpn膮膰 si艂. Machn臋艂a r臋k膮. - On jest jak szaleniec.

- Czemu nie skontaktowali si臋 pa艅stwo z policj膮? - zapyta艂a Aneta.

Signe Lindsten zdawa艂a si臋 jej nie s艂ysze膰. Aneta powt贸rzy艂a.

- Nie wiem - odpowiedzia艂a.

Nie wspomnia艂a o tym, 偶e jej m膮偶 do mnie dzwoni艂, pomy艣la艂a Aneta. Mo偶e nie wie. Mo偶e w tym wszystkim chodzi o co艣 innego.

- Bali si臋 pa艅stwo?

- Nie.

- Czy on pa艅stwu grozi艂?

- Tak.

- W jaki spos贸b?

- Nie chc臋... to nie ma znaczenia... to mo偶e...

Aneta s艂ucha艂a jej i pr贸bowa艂a jako艣 posk艂ada膰 elementy tej uk艂adanki. Tak膮 mia艂a prac臋. Tak te偶 ta praca wygl膮da艂a. Te urywane zdania, kt贸re ludzie wypowiadali w strachu, przera偶eniu, czasem naumy艣lnie, z 偶alu, czasem ciesz膮c si臋 z czyjego艣 niepowodzenia lub pr贸buj膮c wymy艣li膰 najbardziej prawdopodobne k艂amstwo.

Kawa艂ki s艂贸w, kt贸re ledwo trzymaj膮 si臋 kupy. A ona musi je oczy艣ci膰, po艂膮czy膰 w ca艂o艣膰 tak, 偶eby m贸c zrozumie膰.

Najcz臋艣ciej jest tak jak teraz: kto艣 przestraszony rzuca urywane s艂owa.

 


 


 


 


 


 


 


22.



- Na pocz膮tku by艂o pi臋knie - powiedzia艂a Signe Lindsten.

Kiedy to m贸wi艂a, jej twarz jakby si臋 zmieni艂a. Jakby ta my艣l unios艂a opadni臋te rysy, jakby dobre wspomnienia mog艂y wyg艂adzi膰 twarz. Najpierw s艂o艅ce, potem deszcz, i tym podobne bzdury. Nawet przez najciemniejsze chmury mo偶e si臋 przebi膰 jasny promyk. I tak dalej, i tak dalej. Aneta nie widzia艂a za oknem chmur. Niebo stopi艂o si臋 w ca艂o艣膰, rozci膮gn臋艂o si臋 nad zatok膮, ska艂ami, piachem i pla偶膮. W tej kamiennej masie nie by艂o wida膰 ani jednego promyka.

- Wydawa艂 si臋 taki mi艂y - ci膮gn臋艂a Signe Lindsten.

Nie cierpi臋 tego s艂owa, pomy艣la艂a Aneta. Nic nie oznacza. Jest jakby podrobione. Prosz臋, jak si臋 sko艅czy艂o w tym przypadku.

- Zazwyczaj tak si臋 zaczyna - powiedzia艂a.

- Mam ich zdj臋cie 艣lubne. Ale nie tutaj.

- Czy Anette ma rodze艅stwo?

- Nie.

Aneta przypomnia艂a sobie m臋偶czyzn臋, kt贸ry podawa艂 si臋 za jej brata. Jednego ze z艂odziei. Kim by艂? On i jego 鈥瀘jciec鈥? Jej jeszcze o to nie zapyta艂a.

Opisa艂a ich.

- O czym pani, na Boga, m贸wi?! - zdziwi艂a si臋 Signe Lindsten.

- M膮偶 pani nie m贸wi艂?

- Nie...

- Nie dziwi to pani?

- No tak, pewnie nie chcia艂 mnie niepokoi膰.

- Czy m贸wi艂 o tym Anette?

- A sk膮d mog臋 wiedzie膰? Gdybym wiedzia艂a, wiedzia艂abym te偶 o tym.

Dobrze. Kontaktuje.

- Widzia艂a pani kiedy艣 jakie艣 obra偶enia na ciele Anette?

Signe Lindsten nie odpowiedzia艂a. To w艂a艣nie to b臋dzie naprawd臋 trudne, pomy艣la艂a Aneta. Nie do sprecyzowania. Matka Anette mo偶e m贸wi膰 o gro藕bach, ale wymijaj膮co. Nie mo偶e poda膰 konkret贸w, jeszcze nie. Prawie zawsze tak jest. W艂a艣ciwie ju偶 mnie to nie dziwi. Strach tych kobiet przechodzi na rodzin臋. Nagle strach wi膮偶e wszystkich. Nie dopuszczaj膮 do siebie nikogo. 

Jedyn膮 osob膮, kt贸ra ma do nich dost臋p, jest ten, kto ten strach wywo艂uje. To swoisty paradoks. Wszyscy zawsze maj膮 nadziej臋, 偶e b臋dzie lepiej, 偶e przestan膮 si臋 ba膰, a jedynym cz艂owiekiem, kt贸ry mo偶e po艂o偶y膰 temu kres, jest on. On, ten, kt贸ry na pocz膮tku by艂 tak cholernie mi艂y. Tylko on kolejny raz dostaje ostatni膮 szans臋. Czasem naprawd臋 j膮 dostaje, a potem szybko jest po wszystkim.

Zostaje tylko 艣mier膰. Mia艂a ju偶 do czynienia z takimi przypadkami. Wiem, dok膮d mo偶e zaprowadzi膰 ta ostatnia szansa. Czasem nawet taka szansa nie jest ju偶 potrzebna. Widzia艂a zmartwion膮 twarz Signe Lindsten. M贸wi艂a, 偶e to si臋 sko艅czy, ale na pewno nie dobrze.

Nie. Nie mo偶e tak my艣le膰. Znajd臋 rozwi膮zanie. Przecie偶 tu jestem.

- Nie musi si臋 pani ba膰, pani Lindsten.

- Prosz臋 mi m贸wi膰 Signe.

- Nie musisz si臋 ba膰, Signe. Mo偶esz powiedzie膰, jak jest.

Albo jak by艂o.

Niech ci臋 Pan b艂ogos艂awi i strze偶e. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tob膮, niech ci臋 obdarzy sw膮 艂ask膮. Czy siedz膮ca przed ni膮 kobieta potrzebuje 艂aski? Jakiej 艂aski? 艁aski Boga? Nagle Aneta pomy艣la艂a o ojcu. O cz艂owieku, kt贸ry zna wielu bog贸w, przynajmniej czasami. Czy pyta艂a go kiedy艣, czym w jego 艣wiecie jest 艂aska? Musi do niego zadzwoni膰 i spr贸bowa膰 porozmawia膰. Niewa偶ne, 偶e jako艣膰 

po艂膮czenia telefonicznego z sercem Afryki jest koszmarna. Jeszcze troch臋, a telefon satelitarny b臋dzie jedynym wynalazkiem dzia艂aj膮cym w Afryce. Zwi艅 jaki艣 z magazynu, powiedzia艂 jej Fredrik.

Signe Lindsten w艂a艣nie mia艂a co艣 powiedzie膰, kiedy us艂ysza艂y samoch贸d. Aneta widzia艂a, 偶e go rozpozna艂a. Wyraz jej twarzy w艂a艣ciwie si臋 nie zmieni艂. Kiedy w przedpokoju rozleg艂 si臋 g艂os m臋偶czyzny, wci膮偶 wygl膮da艂a tak samo.

Nie poja艣nia艂a. Jego twarz jej nie rozja艣nia, je艣li mo偶na tak powiedzie膰, pomy艣la艂a Aneta.

Wszed艂 do kuchni.

- Aha, wi臋c to tu pani jest!

Aneta przytakn臋艂a.

- W艂a艣nie si臋 pozna艂y艣my - powiedzia艂a Signe Lindsten.

- Dzwoni艂 pan, ale nie by艂o pana, kiedy przyjecha艂am - doda艂a Aneta.

- No nie, tak wysz艂o - odpar艂. Brzmia艂o to troch臋 jak usprawiedliwienie.

- Czy Anette jest tutaj?

- Nie.

- A wcze艣niej m贸wi艂 pan, 偶e jest tutaj.

- No... tak m贸wi艂em. Ale w ko艅cu zdecydowa艂a, 偶e woli by膰 w domu.

- W domu? W domu w G枚teborgu?

- Tam jest teraz jej dom.

- Chcia艂abym z ni膮 porozmawia膰.

- Niech jej pani pozwoli samej o tym zdecydowa膰 - wtr膮ci艂a Signe Lindsten.

- W艂a艣nie dlatego chc臋 si臋 z ni膮 zobaczy膰.

- Mo偶e pani spr贸buje zadzwoni膰 - zaproponowa艂 Lindsten.

Aneta widzia艂a, 偶e jego 偶ona chce co艣 powiedzie膰, ale nie odezwa艂a si臋 i ruszy艂a do przedpokoju. Jej m膮偶 kiwn膮艂 g艂ow膮 w jej stron臋.

Nikt si臋 nie odezwa艂, ani s艂owem.

To jaka艣 gra, jak na scenie.

- My艣l臋, 偶e nie b臋dziemy ju偶 mie膰 problem贸w - powiedzia艂 Lindsten.

- Mog膮 pa艅stwo to zg艂osi膰.

- Nie trzeba.

- Mo偶emy przeszuka膰 miejsce pope艂nienia przest臋pstwa.

- Gdzie?

Byle nie w waszej willi, pomy艣la艂a. To by oznacza艂o, 偶e dosz艂o do kolejnego przest臋pstwa.

- W mieszkaniu w Kortedala - odpowiedzia艂a.

- Nie bardzo jest tam czego szuka膰. Ju偶 nie.

- Wcze艣niej odnios艂am wra偶enie, 偶e chc膮 pa艅stwo z nami wsp贸艂pracowa膰 w tej sprawie.

- My艣l臋, 偶e nie b臋dziemy ju偶 mie膰 problem贸w - powt贸rzy艂.

Moa Ringmar 艣ci膮gn臋艂a w przedpokoju kozaki. Jej ojciec po艂o偶y艂 na stole chleb. Z lod贸wki wyj膮艂 mas艂o, ser, kie艂bas臋 i og贸rek.

- Buty stawia si臋 porz膮dnie - powiedzia艂.

- Daj spok贸j, tato.

- Kiedy si臋 s艂yszy, jak jeden uderza o pod艂og臋, nie mo偶na si臋 uspokoi膰, dop贸ki si臋 nie us艂yszy drugiego.

- No ale ty w艂a艣nie us艂ysza艂e艣 i mo偶esz by膰 spokojny.

- Chodzi艂o mi raczej o tak膮 sytuacj臋 w pokoju hotelowym. Kiedy s艂yszysz go艣cia z pokoju pi臋tro wy偶ej.

- A jak cz臋sto ci si臋 to przytrafia?

- Jeszcze nigdy.

Moa si臋 za艣mia艂a i zapyta艂a, kiedy wr贸ci艂 do domu. Ukroi艂a plasterek sera i w艂o偶y艂a do ust.

- Wr贸ci艂em odpowiednio wcze艣nie, 偶eby popodziwia膰 sztuk臋 ogrodow膮 naszego s膮siada.

- Tato, odpu艣膰 sobie.

- Przecie偶 on jeszcze 偶yje.

Moa usiad艂a.

- Mam mieszkanie na oku.

- Alleluja.

- Wiedzia艂am, 偶e ci臋 to zmartwi.

- No tak. Ale mam na wzgl臋dzie twoje dobro.

- Je艣li dzieci ko艅cz膮 dwadzie艣cia pi臋膰 lat i wci膮偶 mieszkaj膮 z rodzicami, sprawa jest powa偶na.

- Przecie偶 bywasz tu tylko od czasu do czasu. No i wymeldowali艣my ci臋 cztery lata temu.

- Dobrze, 偶e mama tego nie s艂yszy.

- Nie masz pods艂uchu?

- U偶ywacie takich metod w pracy?

- Nie - sk艂ama艂 Ringmar. - To nielegalne.

- M贸wisz powa偶nie?

- Tak - k艂ama艂 dalej. Wsypa艂 do dzbanka li艣cie herbaty, zala艂 wod膮 i postawi艂 na stole. - Co to za mieszkanie?

- Dwa pokoje z aneksem. Ca艂kiem 艂adne, cho膰 lokalizacja nie najlepsza.

- A jaka jest najlepsza?

- No, powiedzmy, 偶e Vasastan.

- Vasastan? No nie. Tam w weekendy jest najwi臋cej kradzie偶y i rozboj贸w. W wakacje te偶.

- Erik tam mieszka. Narzeka艂 na kradzie偶e i rozboje na ulicach?

- Codziennie narzeka.

- Nie s膮dz臋.

- Erik Winter mieszka wysoko w chmurach, wi臋c nie bywa ofiar膮 tego, co si臋 dzieje na dole.

- W艂a艣nie o tym m贸wi臋. O mieszkaniu na g贸rze, w chmurach. Si贸dme pi臋tro.

- To gdzie to jest?

- W Kortedala.

- W Kortedala?!

- Nawet lepiej ni偶 Vasastan, co?

- Zamurowa艂o mnie.

- Wystarczy, 偶e powiesz alleluja.

- Kortedala - powt贸rzy艂 Ringmar, kiwaj膮c g艂ow膮.

- Przecie偶 to nie South Bronx.

- Martin chcia艂 si臋 przeprowadzi膰 na Bronx.

- Ale wybra艂 Lower East Side.

Ringmar przytakn膮艂.

- Kiedy艣 to by艂a najgorsza cz臋艣膰 Manhattanu - doda艂a Moa.

- Kiedy艣 tak. Teraz mieszkaj膮 tam tylko projektanci mody.

- S膮 jego s膮siadami.

- Mo偶e zasponsoruj臋 mu t臋 przeprowadzk臋.

- To mo偶e moj膮 te偶 zasponsorujesz.

- Ale powa偶nie chcesz si臋 przenie艣膰 do Kortedala?

- Wiesz, jak trudno znale藕膰 mieszkanie w G枚teborgu? Wiesz, jak d艂ugo szuka艂am?

- Wiem. Wiem, jak trudno i jak d艂ugo.

- No to sam sobie odpowiedzia艂e艣.

- A gdzie to jest dok艂adnie? Kortedala jest spora.

Moa poda艂a mu adres. Nic mu to nie m贸wi艂o.

- Mam nadziej臋, 偶e sprawdzi艂a艣, czy przypadkiem nie maj膮 zamiaru w przysz艂ym tygodniu zburzy膰 tej ruiny. A jak na to w og贸le trafi艂a艣?

- Jaka艣 dziewczyna z zaj臋膰 zna艂a kogo艣... to by艂 jaki艣 go艣cinny wyk艂adowca. Wspomnia艂 co艣 o tym, 偶e mo偶e mie膰 namiar na wolne mieszkanie. Wzi臋艂am od niej numer i zadzwoni艂am. No i zobaczymy, mo偶e je wynajm臋.

- W艂asno艣ciowe?

- Nie wiem. Facet nie odpowiedzia艂 jednoznacznie. Chyba by艂 troch臋 zaskoczony, kiedy zadzwoni艂am. Jeszcze nie dali og艂oszenia ani nic. Jak m贸wi艂am, wszystko to jest troch臋 niejasne.

- Nie brzmi zbyt obiecuj膮co.

- Daj spok贸j. Odebra艂 jaki艣 mi艂y wujaszek. Jego c贸rka si臋 stamt膮d wynios艂a. Przynajmniej na jaki艣 czas.

- Dlaczego?

- Nie pyta艂am.

- A jak si臋 nazywa艂 ten wujaszek? Do tego si臋 przyzna艂 czy to te偶 jest niejasne?

- Tato, czy ty zawsze musisz by膰 taki podejrzliwy? Sprawiasz wra偶enie, jakby艣 nienawidzi艂 ludzi, a do tego ich podejrzewa艂.

Moa wyci膮gn臋艂a ma艂y czerwony notes.

- No niestety. Nie chcia艂bym twierdzi膰, 偶e to przypad艂o艣膰 zawodowa, ale... - powiedzia艂 Ringmar.

- Sigge Lindsten - przeczyta艂a. - Mi艂y wujaszek nazywa si臋 Sigge Lindsten.

To nazwisko te偶 nic mu nie m贸wi艂o.

Aneta dosta艂a kilka wskaz贸wek i ruszy艂a wok贸艂 wzg贸rza do samochodu. Sigge Lindsten zaproponowa艂, 偶e j膮 podwiezie, ale to by艂o zaledwie kilkaset metr贸w. Nie chcia艂a zn贸w wspina膰 si臋 pod g贸r臋. Zapad艂 ju偶 zmierzch. Nie mia艂a ochoty oberwa膰 ga艂臋zi膮 w oko. Ruszy艂a z powrotem w膮sk膮 dr贸偶k膮. Na d艂ugich 艣wiat艂ach okaza艂o si臋 to 艂atwiejsze. Nikogo nie spotka艂a. Min臋艂a znak, r贸wnie偶 w tym 艣wietle pozbawiony kolor贸w. Z prawej s艂ycha膰 by艂o morze.

Signe Lindsten nie pokaza艂a si臋 wi臋cej. Czego艣 tu nie rozumiem. Ale tak膮 w艂a艣nie mam prac臋. Cz艂owiek nic nie rozumie, a kiedy ju偶 wszystko si臋 wyja艣ni, rozumie jeszcze mniej. Chocia偶 w艂a艣ciwie to nie tak. Mo偶na zrozumie膰, tylko wtedy jest jeszcze gorzej.

Mia艂a koleg贸w, kt贸rzy nie zamierzali rozumie膰, 偶eby si臋 nie nabawi膰 choroby nerwowej. To okre艣lenie, choroba nerwowa, wci膮偶 jeszcze funkcjonowa艂o w艣r贸d policjant贸w. W policji czas m贸g艂 si臋 zatrzyma膰. Wci膮偶 trzymano si臋 starych warto艣ci.

Czasem nie by艂o w tym nic z艂ego.

Kiedy dojecha艂a do asfaltowej drogi, pomy艣la艂a, 偶e wraca do cywilizacji. Akurat teraz bardzo j膮 to ucieszy艂o.

Skr臋ci艂a za znakiem stopu i w艂膮czy艂a kom贸rk臋. Wy艂膮czy艂a j膮, 偶eby spokojnie porozmawia膰 z Signe. Co艣 jej podpowiada艂o, 偶e mo偶e dowie si臋 od niej czego艣 wa偶nego. Myli艂a si臋. A mo偶e nie zrozumia艂a.

Sygna艂 poczty g艂osowej pika艂 jak szalony. Ods艂ucha艂a trzy wiadomo艣ci, wszystkie od Fredrika. Napisa艂 te偶 do niej SMS-a.

Dobrze jest da膰 zna膰, je艣li si臋 jedzie nie wiadomo gdzie. Tak w skr贸cie napisa艂.

I mia艂 absolutn膮 racj臋. A gdyby co艣 si臋 sta艂o? On dobrze to rozumia艂. Sam nigdy si臋 nie stosowa艂 do w艂asnych poucze艅. Czasem bywa艂o przez to niebezpiecznie.

Ale tym razem to ona tak zrobi艂a. Zadzwoni艂a.

- No, do jasnej cholery - powita艂 j膮. Zobaczy艂 jej numer na wy艣wietlaczu.

- Dzi臋ki, nawzajem - odpar艂a.

- Nigdy tak nie robi艂a艣.

- Co艣 si臋 sta艂o?

- Chyba ja powinienem zapyta膰.

- Pojecha艂am do letniego domku Lindsten贸w.

- Kurwa, Aneta.

- Nie by艂o jej tam. Anette nie by艂o.

- Przecie偶 nie mog艂a艣 wiedzie膰, kto tam b臋dzie. A m贸g艂 by膰 on.

- On pewnie jest teraz u siostry.

- A ma siostr臋?

- Susanne Marke.

- T臋 lask臋 z volvo?

- To jego najwi臋kszy sprzymierzeniec.

- No to jedziemy tam i zgarniamy go.

- B臋d臋 na komendzie za dwadzie艣cia minut.

- Ja w艂a艣nie jestem.

- A kto jest z dzie膰mi?

- Opiekunka.

- Pojad臋 przez Fredriksdal.

- To ja te偶. Mo偶emy przynajmniej zobaczy膰, czy 艣wieci si臋 w oknach.

W po艂udniowej cz臋艣ci miasta w domach pali艂o si臋 ciep艂e 艣wiat艂o. Kto艣 zapali艂 艣wieczki. Aneta przystan臋艂a, przepu艣ci艂a jak膮艣 grup臋. Chyba szli na imprez臋. Nie by艂 to ani pi膮tek, ani sobota, ale w ko艅cu G枚teborg to du偶e miasto. Sta艂o si臋 takie. Ludzie bawi膮 si臋 codziennie. Dla niekt贸rych sobota trwa ca艂y tydzie艅. Grupa niespiesznie przechodzi艂a przez ulic臋. Z przeciwka nadjecha艂 samoch贸d. Imprezowicze chyba zacz臋li gra膰 w kalambury na 艣rodku ulicy. No tak, to ich teren. Kierowca jad膮cy z przeciwka zacz膮艂 tr膮bi膰. Zobaczy艂a zarys jego twarzy. Fredrik.

- Dyskretny jak zwykle - powiedzia艂a, kiedy zaparkowali przed domem Lindsten贸w i weszli na 偶wirowy podjazd.

- Powinni si臋 cieszy膰, 偶e w nich nie wjecha艂em. Nic nie widzia艂em z samochodu. A ty? Widzia艂a艣 jakie艣 艣wiat艂o?

Aneta nie odpowiedzia艂a.

- Widzisz co艣? - powt贸rzy艂 Halders.

- Musimy obej艣膰 dom.

Weszli mi臋dzy g臋ste zaro艣la a po艂udniow膮 艣cian臋 budynku. Okno, w kt贸rym Halders wtedy kogo艣 widzia艂, teraz odcina艂o si臋 od 艣ciany ciemnym prostok膮tem. Ga艂膮zka musn臋艂a Anet臋 w twarz. Halders te偶 na ni膮 trafi艂, zakl膮艂 cicho. Gdzie艣 blisko kto艣 rozmawia艂. Chyba zabawa w kalambury trwa艂a w najlepsze.

- Jednak si臋 pali - powiedzia艂 Halders.

Werand臋 na ty艂ach domu wype艂nia艂o 艣wiat艂o. Pada艂o ze 艣rodka. K艂ad艂o si臋 ko艂em na trawniku. Kiedy Aneta spojrza艂a w tamt膮 stron臋, zauwa偶y艂a stoj膮c膮 przy oknie lamp臋. Szyba by艂a wybita.

- No prosz臋 - powiedzia艂 Halders i szybko wbieg艂 po niskich schodkach. Trzyma艂 si臋 blisko por臋czy. Aneta omiot艂a spojrzeniem

roz艣wietlon膮 cz臋艣膰 pokoju. Lampa mia艂a ma艂y aba偶ur, ale 艣wieci艂a mocno. Aneta trzyma艂a w d艂oni swojego sig sauera, Fredrik swoj膮 B贸g wie jak膮 bro艅. Pewnego pi臋knego dnia, albo wieczoru, takiego jak ten, pewnie jej u偶yje. Postrzeli kogo艣, a 艣ledztwo wyka偶e, z czego strzela艂, i to b臋dzie koniec ich zawodowej wsp贸艂pracy. Cz臋sto si臋 zastanawia艂a, czy wszyscy o tym wiedz膮. Powinni. Czy Erik wie? A gdyby wiedzia艂, to czyby na to pozwoli艂?

Halders wybi艂 kopniakiem ostre kawa艂ki szk艂a. Stercza艂y niczym sople. Wyci膮gn膮艂 chusteczk臋 i otworzy艂 drzwi od 艣rodka. Na ca艂膮 szeroko艣膰.

W 艣rodku by艂o cicho. Gdzie艣 w g艂臋bi domu te偶 pali艂o si臋 艣wiat艂o.

- Dzwoni臋 po ludzi - powiedzia艂a Aneta.

- Nie ma po co - odpar艂 Halders.

- To mo偶e...

- HALO, POLICJA! - wrzasn膮艂 Halders.

A偶 si臋 wzdrygn臋艂a. Zatka艂o jej si臋 jedno ucho.

- POLICJA! - powt贸rzy艂 Halders i przebieg艂 przez pok贸j do przedpokoju.

Us艂ysza艂a, jak wchodzi po schodach. Sama wesz艂a do kuchni. Ona te偶 wychodzi艂a na ty艂y domu. Lampka nad kuchenk膮 si臋 pali艂a, ale nikt nie siedzia艂 przy stole ani nie sta艂 przy blacie. Us艂ysza艂a, jak Fredrik przechodzi na g贸rze z pokoju do pokoju. Chyba by艂y trzy. I zn贸w us艂ysza艂a jego kroki na schodach.

- Pusto - powiedzia艂.

Aneta za艂o偶y艂a r臋kawiczki i wysz艂a do przedpokoju. Sprawdzi艂a klamk臋 w drzwiach wej艣ciowych. By艂y zamkni臋te.

- Weszli i wyszli przez drzwi na werandzie - powiedzia艂a.

- No w艂a艣nie, przez.

Rzek艂em, nie mog艂a nie doda膰 w my艣lach. Halders wszed艂 do pokoju wychodz膮cego na po艂udnie. Zapali艂 g贸rne 艣wiat艂o. Aneta wesz艂a za nim. Zobaczyli niepos艂ane 艂贸偶ko i puste biurko. Bia艂e. Przy

nim bia艂e krzes艂o. W rogu bia艂y sk贸rzany fotel, a przed nim niewielki bia艂y stolik. W oknie bia艂e zas艂ony. 呕aluzje te偶 by艂y bia艂e. Tapety w odcieniu bieli. Nad 艂贸偶kiem dwa zdj臋cia w bia艂ych ramkach. W艣r贸d ca艂ej tej bieli zdj臋cia wydawa艂y si臋 czarne jak w臋giel. Bia艂a po艣ciel by艂a rozrzucona. Aneta spodziewa艂a si臋, 偶e na prze艣cieradle znajd膮 czerwon膮 plam臋, ale niczego takiego nie by艂o.

Na pod艂odze, chyba z zabejcowanej na bia艂o sosny, le偶a艂 bia艂y dywan.

- Gdyby nie te dwa zdj臋cia, o艣lep艂bym od tej bieli - powiedzia艂 Halders. Odwr贸ci艂 si臋 do Anety. - Podoba ci si臋?

- Nie.

- No c贸偶, przynajmniej biel to kolor niewinno艣ci.

- I c贸偶 by to mia艂o znaczy膰?

- 呕e mo偶e nic takiego si臋 tutaj nie sta艂o.

- Kto艣 wybi艂 szyb臋 i wszed艂.

- Albo si臋 st膮d wydosta艂. Mo偶e inaczej by st膮d nie wysz艂a.

- My艣lisz, 偶e by艂a uwi臋ziona w domu?

- Nie wiem. Mo偶e oszala艂a, siedz膮c w tym pokoju. Kto by nie oszala艂?

- Tak czy inaczej, nie ma jej tu. Wi臋c gdzie jest?

Halders wzruszy艂 ramionami. Co z nim? - pomy艣la艂a

Aneta. Przesta艂 si臋 tym interesowa膰? G艂upio mu, 偶e nie wysz艂o? Ja poradzi艂am sobie z tym ju偶 dawno, po dziesi膮tkach niepowodze艅.

Aneta wr贸ci艂a do salonu. Wszystko wydawa艂o si臋 sta膰 na swoim miejscu. Tutaj prawie nic nie by艂o bia艂e.

Pochyli艂a si臋 nad wybit膮 szyb膮 i wpatrzy艂a w pod艂og臋. Akurat tutaj nie dociera艂o 艣wiat艂o lampy. Nie chcia艂a niczego podnosi膰 ani dotyka膰. Parkiet w z艂otawym kolorze. Za plecami us艂ysza艂a Fredrika.

- Masz latark臋?

- W samochodzie.

- Mo偶esz przynie艣膰?

Wyszed艂 bez s艂owa. Odg艂os jego krok贸w dobiega艂 z drugiej strony ulicy. Potem us艂ysza艂a, jak otwiera i zamyka drzwi, a potem idzie przez zaro艣la, mi臋dzy drzewami, i przeklina. Wszed艂 na werand臋 i poda艂 jej latark臋.

- Co to za plamy? - zapyta艂a.

- Mam ci odpowiedzie膰 od razu?

- To mo偶e by膰 krew.

- To mo偶e by膰 cokolwiek.

Aneta po艣wieci艂a na sam膮 g贸r臋 wybitego okna. Nic nie zobaczy艂a.

- Daj mi - powiedzia艂 Halders.

Po艣wieci艂 na okno z zewn膮trz, nieco wy偶ej. Co艣 zauwa偶yli.

- Kto艣 si臋 skaleczy艂 - stwierdzi艂a Aneta.

No i mamy badanie miejsca pope艂nienia przest臋pstwa, pomy艣la艂a. Ale nie spodziewa艂am si臋, 偶e to b臋dzie tutaj. Halders si臋 wyprostowa艂.

- Dostali艣my wiadomo艣膰 - powiedzia艂, wskazuj膮c na co艣 za jej plecami.

Na p贸艂ce z ksi膮偶kami le偶a艂 telefon. Nie zauwa偶yli go. W艂a艣nie zacz膮艂 miga膰. Nie by艂o s艂ycha膰 sygna艂u.

 


 


 


 


 


23.



Kiedy pierwszy raz znale藕li si臋 w Aberdeen, a偶 przetar艂 oczy i twarz. Czu艂 si臋 jak daltonista. By艂o zupe艂nie inaczej ni偶 na morzu. Kolory morza zna艂 dobrze. Nagle znalaz艂 si臋 w mie艣cie, kt贸re w ca艂o艣ci zbudowano z jednego granitowego bloku.

The Granite City.

Mieszkali na 艂odzi.

Frans pr贸bowa艂 zatrzyma膰 si臋 na jedn膮 noc w Brentwood, ale si臋 nie uda艂o. Siedzieli w The Schooner. Otwierali o si贸dmej. Pami臋ta艂 jeszcze napis na drzwiach: 鈥濼u 偶ycie zaczyna si臋 o si贸dmej rano鈥. 

呕ycie.

Zaczyna艂o si臋 i ko艅czy艂o.

Spotkali tych m臋偶czyzn. Spotka艂 ich Arne - i potem nie by艂 ju偶 taki sam. Szybko si臋 zmieni艂. My na razie b臋dziemy si臋 trzyma膰 z daleka - powiedzia艂.

Nikt si臋 na to nie zgodzi艂.

Frans... Frans...

O Jezu, Jezu.

Wsta艂 i podszed艂 do samochodu. Nauczy艂 si臋 prowadzi膰 szybciej, ni偶 si臋 spodziewa艂. Wci膮偶 porusza艂 si臋 sprawnie. Do takiego wniosku doszed艂, pochylaj膮c si臋 i przekr臋caj膮c kluczyk. Pojecha艂 z powrotem na wsch贸d. Drogi si臋 poprawi艂y. Kiedy tu przyjecha艂, towary przewo偶ono konno. 呕o艂nierze maszerowali. Wszyscy wpatrywali si臋 w niebo.

I w morze.

Tak by艂o wtedy.

Zatrzyma艂 si臋 przy hotelu. Zamkn膮艂 samoch贸d, wszed艂 i zapyta艂, czy mo偶e skorzysta膰 z toalety.

Zmy艂 z siebie to, co najgorsze. Zobaczy艂 si臋 w lustrze, wci膮偶 rozpoznawa艂 swoj膮 twarz. Odwr贸ci艂 wzrok i wytar艂 si臋 szorstkim papierowym r臋cznikiem. Wyszed艂 i pojecha艂 dalej.

P贸艂 godziny p贸藕niej w dole, przed sob膮, zobaczy艂 morze.

Przypomnia艂 sobie pierwsze dni i tygodnie sp臋dzone tutaj.

W艂贸czy艂 si臋 wok贸艂 Albert Quay, bez ko艅ca. Szed艂 Clyde Street, przystawa艂 przy Clyde Fisheries, mija艂 Swaward Marine Engineering Co, Hudson Fish, North Star Shipping, Grampian Fuels. Chodzi艂 tak dzie艅 za dniem. Teraz na wyrywki zna艂 wszystkie nazwy i pami臋ta艂 wszystko, co tu wtedy by艂o.

Zacumowali obok 鈥濩ave Sand鈥, kt贸ry przyp艂yn膮艂 z Grimsby, ale zosta艂 na zim臋. Przewozili 偶u偶el. Dostali robot臋 na po艂udnie od portu. Ci z za艂ogi przez ca艂膮 dob臋 byli czarni jak Murzyni. Takie te偶 mieli 偶ycie. Jak Murzyni.

Widzia艂 wielu 偶o艂nierzy, ale nigdy czarnych. Nawet kiedy przyjechali Amerykanie.

呕urawie w porcie by艂y 偶贸艂to-niebieskie. Tego si臋 nie da zapomnie膰. Wsz臋dzie by艂o 偶贸艂to-niebiesko.

Zastanawia艂 si臋, czy odmaluj膮 je na te same kolory.

Zatrzyma! si臋 na kaw臋. Tego miasta chyba nie mijali w drodze na zach贸d, nie przypomina艂 sobie. To on dawa艂 wskaz贸wki, jak p艂yn膮膰, ale nie pami臋ta艂 ju偶 trasy. To ju偶 nie mia艂o znaczenia.

Czy powinienem wjecha膰 prosto w morze?

Przy odpowiedniej pr臋dko艣ci by艂oby to mo偶liwe. Zanim si臋 wpadnie do morza, trzeba si臋 wzbi膰 w powietrze.

Aberdeen. Poszed艂 Union Street, potem Virginia Street i znalaz艂 si臋 na pla偶y. Tutaj miasto otwiera艂o si臋 na morze. Pla偶a by艂a szeroka, morze - ogromne. Czasami by艂o je dobrze wida膰. Czasami, bo zawsze by艂o mgli艣cie i wietrznie.

By艂em taki m艂ody.

Wtedy jeszcze nosi艂em tamto imi臋.

Na placu, na kt贸rym znajdowa艂 si臋 park rozrywki, porozstawiano przewo藕ne budki z lodami. Wieczorami zawsze by艂o tam ciemno. Czasami obserwowa艂 karuzele wiruj膮ce w ciemno艣ci i wiruj膮cych w nich ludzi. Jedyne 艣wiat艂o pada艂o od strony morza. To wszystko, co tam w dole wirowa艂o w ciemno艣ciach, ca艂y ten pogr膮偶ony w mroku park rozrywki - to nie mia艂o sensu. Przecie偶 park rozrywki powinien ton膮膰 w 艣wietle.

Dop艂yn臋li a偶 do Peterhead.

Teraz tutejszy port by艂 najwi臋kszym rynkiem handlu rybami dorszowatymi w Europie. Mo偶e wtedy by艂 najwi臋kszy na 艣wiecie?

Ko艣ci贸艂 parafialny w Peterhead.

Kr贸lewska Misja Pa艅stwowa dla Rybak贸w Dalekomorskich.

O艣rodek Rybak贸w.

Wszystko kr臋ci艂o si臋 wok贸艂 rybak贸w, portu, rybo艂贸wstwa, trawler贸w, zapachu morza i wszystkiego, co pochodzi艂o z wody.

I wok贸艂 Boga. Wszystko kr臋ci艂o si臋 wok贸艂 niego.

 


 


 


 


 


 


 


 


24.



Aneta zadzwoni艂a do Vallda, do domu na pla偶y Sigge Lindsten odebra艂 po kilku sygna艂ach. G艂os mia艂 spokojny.

- Czy Anette jest z pa艅stwem? - zapyta艂a.

- Ma przyjecha膰 dzi艣 wieczorem.

- Kto艣 si臋 do pa艅stwa w艂ama艂.

- Znowu?

- Do domu.

- Jest tam Anette?

- Nie.

- Zadzwoni臋 do niej na kom贸rk臋.

- Prosz臋 mi poda膰 numer.

- Ju偶 do niej dzwoni臋 - powiedzia艂 Sigge Lindsten i roz艂膮czy艂 si臋.

Jeszcze raz wybra艂a jego numer, ale by艂o zaj臋te.

- Wezw臋 technicznych - powiedzia艂 Halders.

Wr贸ci艂 do przedpokoju z kom贸rk膮. S艂ysza艂a, jak rozmawia. Jeszcze raz spr贸bowa艂a si臋 dodzwoni膰 do domku w Vallda. Odebra艂 Lindsten.

- Nie odbiera.

- Gdzie mo偶e by膰?

- A co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - zapyta艂 Lindsten.

- Nie wiemy.

- Czy... czy co艣 skradziono?

- Tego te偶 nie wiemy - odpar艂a Aneta. - Przeje偶d偶a艂am t臋dy w drodze z Vallda i zobaczy艂am, 偶e szyba na werandzie jest wybita.

- A Anette nie by艂o w domu?

A co to za pytanie? - pomy艣la艂a Aneta. Czy gdyby tu by艂a, dzwoni艂abym do nich i m贸wi艂a to, co m贸wi臋?

- S膮 jakie艣 艣lady? - zapyta艂 Lindsten.

Jest krew. Ale o tym ci nie powiem. Nie tobie. Najpierw si臋 dowiem, co to jest. I co robi艂e艣 po po艂udniu.

- Zostawi艂 pan c贸rce wiadomo艣膰? - zapyta艂a.

- No jasne.

- Co pan powiedzia艂?

- No, 偶eby si臋 odezwa艂a jak najszybciej. 呕e si臋 martwimy.

- My te偶 chcemy z ni膮 porozmawia膰. Jak najszybciej - powiedzia艂a Aneta.

- Zaraz wracamy do domu.

- Dobrze.

Kiedy si臋 roz艂膮czy艂a, wr贸ci艂 Halders.

- Kto艣 od nich tu jedzie. Niech臋tnie.

- Niech jedzie, jak chce.

Halders si臋 za艣mia艂.

- M贸wi艂e艣, 偶e chodzi o zagini臋cie i 偶e nie mo偶na wykluczy膰 u偶ycia si艂y.

- Tak. Ale mo偶e nie brzmia艂em zbyt przekonuj膮co.

- Mam z艂e przeczucia.

- Ja te偶 - powiedzia艂 po chwili.

- Dzwoni艂e艣 do Susanne Marke?

- Tak. Nie odbiera.

- Spr贸buj jeszcze.

Halders wzi膮艂 g艂臋boki wdech.

- I tak musimy zaczeka膰 na to, co powie ten kole艣 od Beiera.

- Powinni艣my tam od razu pojecha膰.

- Jedno z nas mo偶e. Albo nie. Starczy ju偶 tych samotnych wypraw. - Zrobi艂 gest, jakby od strony ulicy nas艂uchiwa艂 warkotu samochodu. - Mo偶emy poprosi膰, 偶eby wys艂ali tam jakie艣 auto. Tak na razie.

- Zadzwoni臋 do centrali.

Przejechali przez most. Rzeka wygl膮da艂a jak roz艣wietlona 艣wiecami, po obu stronach. Na zach贸d, a偶 do morza, i na wsch贸d, w g艂膮b l膮du.

- M贸wi膮, 偶e G枚teborg to martwy port, ale trudno w to uwierzy膰, jak si臋 na niego patrzy st膮d - powiedzia艂 Halders.

- A tu nie chodzi raczej o stocznie? - zapyta艂a Aneta. - Przecie偶 chodzi.

- Ucich艂y ju偶 uderzenia m艂ot贸w.

- I co, 偶al ci?

- Zawsze si臋 znajdzie jaki艣 pow贸d, 偶eby 偶a艂owa膰. Kogo by nie uradowa艂 huk m艂ot贸w?

- Ci st膮d chyba i tak si臋 raduj膮 - stwierdzi艂a Aneta. 艁adne domy ja艣nia艂y, otulone ciep艂ym 艣wiat艂em 艣wiec.

- Na pewno mieszkania nie s膮 tu tanie - powiedzia艂 Halders.

- Oczywi艣cie, 偶e nie.

- Jak j膮 na to sta膰? T臋 Marke? Gdzie ona pracuje?

- W administracji s膮du rejonowego.

- W dziale przest臋pstw gospodarczych?

- Nie.

- No to nie rozumiem.

- Jej by艂y musi mie膰 pieni膮dze. Musimy to sprawdzi膰.

- Je艣li musimy.

Aneta zrobi艂a trzy kroki w prawo.

- Jej samoch贸d stoi pod domem - powiedzia艂a.

Susanne Marke otworzy艂a po pierwszym dzwonku. Jakby czeka艂a przy drzwiach.

Nie wygl膮da艂a ju偶 tak zadziornie. Aneta dostrzeg艂a na jej twarzy niepewno艣膰. A mo偶e to by艂o zak艂opotanie. Gestem zaprosi艂a ich do 艣rodka.

W oknie salonu mie艣ci艂y si臋 wszystkie 艣wiat艂a z drugiego brzegu

rzeki. Halders zobaczy艂 pod艣wietlon膮 figur臋 呕ony 呕eglarza. Patrzy艂a mu prosto w oczy.

Na jednym z dw贸ch obitych bia艂膮 sk贸r膮 foteli siedzia艂a kobieta. Praw膮 d艂o艅 mia艂a owini臋t膮 banda偶em. Aneta rozpozna艂a t臋 twarz.

- Co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o? - zapyta艂a od razu.

- Kiedy? - Anette Lindsten nie zrozumia艂a.

- W domu. W domu pani rodzic贸w.

- O co pani chodzi?

- Szyba na werandzie jest wybita.

- Ach, to... uderzy艂am w ni膮.

Unios艂a r臋k臋. Opatrunek zacz膮艂 si臋 odwija膰. Tania, zamotana kilka razy gaza.

- Chcia艂am domkn膮膰 okno. Zaci臋艂o si臋 i nagle szyba si臋 posypa艂a, i skaleczy艂am si臋.

- W progu? - zapyta艂 Halders.

- Bo w艂a艣nie tam... tam si臋 zaci臋艂o - powiedzia艂a, zerkaj膮c szybko na Susanne Marke.

Czy to wyuczona lekcja, kt贸r膮 膰wiczy z Marke? - pomy艣la艂a Aneta. Czy i teraz jej gro偶ono? Ale czemu w takim razie tu przysz艂a?

- Dlaczego pani tu przyjecha艂a? - zapyta艂 Halders.

- Chyba mo偶e je藕dzi膰, gdzie chce - powiedzia艂a Susanne Marke.

- Zamknij si臋! - powiedzia艂 Halders.

- Ale ja...

- Pani Lindsten, pr贸bowali艣my si臋 z pani膮 skontaktowa膰. - Halders przerwa艂 Susanne. Nie odrywa艂 wzroku od Anette. - Czemu nas pani unika艂a?

- Ale ja nikogo nie unika艂am.

- Wed艂ug licznych zg艂osze艅 pani s膮siad贸w z Kortedala by艂a pani ofiar膮 przemocy - powiedzia艂. - Gro偶ono te偶 pani. Chcemy z pani膮 o tym porozmawia膰. Nie pochwalamy przemocy i gr贸藕b w og贸le, a w szczeg贸lno艣ci wobec kobiet.

- A jak by pan nazwa艂 nachodzenie i n臋kanie mnie? - zapyta艂a Susanne Marke.

Jej niepewno艣膰 znikn臋艂a. Aneta pr贸bowa艂a co艣 wyczyta膰 z jej twarzy. Czy to Anette tu przysz艂a? Tak po prostu si臋 tu zjawi艂a? Czy to Susanne Marke poprosi艂a, 偶eby przysz艂a?

- Pani Lindsten, dlaczego pani tu przyjecha艂a? - zapyta艂a spokojnie.

Anette nie odpowiedzia艂a. Czy偶by pr贸bowa艂a uchwyci膰 spojrzenie 呕ony 呕eglarza? A mo偶e wpatrywa艂a si臋 w o艣wietlone wie偶e ko艣cio艂贸w, si臋gaj膮ce samego nie...

- Nie mam nic wi臋cej do powiedzenia - powiedzia艂a Anette Lindsten. - Prosz臋... Prosz臋 mnie zostawi膰 w spokoju.

- A ja prosz臋, 偶eby pa艅stwo wyszli - doda艂a Susanne Marke.

- Mo偶emy pani膮 podwie藕膰, gdzie pani chce - powiedzia艂a Aneta.

Jak ona si臋 tu dosta艂a? Kto艣 j膮 podwi贸z艂? Taks贸wk膮?

- Zawioz臋 Anette, kiedy b臋dzie chcia艂a jecha膰 - odpar艂a Susanne Marke.

- Chce pani jecha膰 do domu? - zapyta艂a Aneta.

Anette Lindsten potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Mo偶emy pani膮 zawie藕膰 do rodzic贸w, do Vallda - ci膮gn臋艂a Aneta.

- Oni ju偶 jad膮 tut... do domu - powiedzia艂a Anette Lindsten.

- Rozmawia艂a pani z nimi?

Przytakn臋艂a.

Halders spojrza艂 na Anet臋.

- Mo偶emy gdzie艣 pojecha膰 i chwil臋 porozmawia膰 - powiedzia艂.

Anette Lindsten zn贸w potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

Nic nie mog臋 zrobi膰, pomy艣la艂a Aneta. Co艣 tu jest bardzo nie w porz膮dku, ale w tej chwili nic nie mo偶emy zrobi膰. Nie mo偶emy jej st膮d wynie艣膰. Ani zmusi膰, 偶eby opowiedzia艂a, przez co przesz艂a, ani tym bardziej prosi膰, 偶eby z艂o偶y艂a zeznanie na pi艣mie i je podpisa艂a, podczas gdy my b臋dziemy tu sta膰 wbici w ten przekl臋ty parkiet.

- Gdzie jest pani brat? - zapyta艂a Aneta, zwracaj膮c si臋 do Susanne Marke.

- Nie wiem.

Aneta stara艂a si臋 patrze膰 na Anette Lindsten, ale Anette si臋 odwr贸ci艂a.

- Ju偶 tu nie mieszka?

- Nie.

- Musimy z nim porozmawia膰 - powiedzia艂 Halders, spogl膮daj膮c na Anette Lindsten. Ca艂y czas siedzia艂a ty艂em do niego. - W艂a艣ciwie mo偶emy go wezwa膰 na przes艂uchanie - powiedzia艂 do Anette. - Mamy do tego prawo, bez wzgl臋du na to, czy mu si臋 to podoba, czy nie. Pani Lindsten, s艂yszy pani? Prosz臋 pami臋ta膰.

- Tutaj go nie ma - powiedzia艂a Susanne Marke.

- I zrobimy to - doko艅czy艂 Halders.

- Dok膮d si臋 przeprowadzi艂 tym razem? - zapyta艂a Aneta.

- Nie powiedzia艂.

Na dworze by艂o ju偶 ciemno. Aneta wci膮偶 czu艂a zapachy minionego lata. Musia艂o by膰 z pi臋tna艣cie, szesna艣cie stopni. S艂ysza艂a g艂osy dobiegaj膮ce z ogr贸dka restauracyjnego po drugiej stronie domu. Czyj艣 艣miech rozni贸s艂 si臋 po wodzie.

- No to sprawa jest czysta.

- Nie jeste艣 z艂y?

- Ta jego siostra naprawd臋 mnie wkurzy艂a.

- Wszystko posz艂o pi臋knie. Zw艂aszcza to, co jej powiedzia艂e艣.

- C贸偶.

- Mo偶e z艂o偶y膰 skarg臋.

- I dobrze. Kto艣 to wreszcie zrobi.

Wsiedli do samochodu Haldersa. Aneta zostawi艂a sw贸j przed domem Lindsten贸w.

- Teraz ju偶 na pewno dojechali - powiedzia艂a. - Lindstenowie.

- Jest cholernie wystraszona.

- Tak, ale dlaczego nic nie m贸wi? Cho膰by komu艣 innemu?

- A sk膮d wiesz, 偶e nie powiedzia艂a komu艣 innemu?

- No, to jasne.

- Cho膰by tej damie, tam, w 艣rodku.

- Susanne? My艣lisz, 偶e ona mo偶e j膮 chroni膰?

Halders odwr贸ci艂 si臋 do niej z krzywym u艣miechem.

- To nie jest co艣, co by si臋 ch臋tnie przyj臋艂o do wiadomo艣ci, co? Ta kobieta nie jest tego warta, tak?

Aneta nie odpowiedzia艂a. Zn贸w jechali przez most. 艢wiat艂a miasta uk艂ada艂y si臋 w kopu艂臋. Ci膮gn臋艂a si臋 a偶 do nizin na p贸艂nocy i las贸w na wschodzie. To by艂 znak dla wszystkich statk贸w na morzu. Wszystkich, kt贸re mog艂y zobaczy膰 艣wiat艂o. Kt贸re mog艂y zobaczy膰...

- Jest co艣, czego nie widzieli艣my - powiedzia艂a.

- Tak chyba jest zaw...

- Co艣 szczeg贸lnego - przerwa艂a mu. - Co艣 bardzo szczeg贸lnego, czego nie dostrzegli艣my.

- Ale co?

- To, o co chodzi. Co si臋 sta艂o.

- Co si臋 stanie potem, chyba te偶 nie wiemy.

W willi Lindsten贸w by艂o ciemno i cicho. Halders spojrza艂 na zdziwion膮 twarz Anety: jak to, jeszcze ich nie ma?

- Chyba zaczyna mi to zwisa膰 - powiedzia艂 Halders.

Ludzie z wydzia艂u technicznego pojechali chwil臋 po tym, jak Halders i Aneta wr贸cili. By艂o ich dw贸ch. I tak musieli ju偶 lecie膰, jak si臋 wyrazi艂 jeden z nich. Drugi rykn膮艂 艣miechem. A potem znikn臋li. 

Teraz ju偶 nikt si臋 nie 艣mia艂. Na podje藕dzie nie by艂o samochodu. Aneta dzwoni艂a, ale Sigge Lindsten nie odbiera艂. Jego 偶ona te偶 nie.

- Dasz rad臋 zaliczy膰 jeszcze jedn膮 przeja偶d偶k臋? - zapyta艂a.

- Ale chyba jedziemy ju偶 do domu? M贸wi艂a艣, 偶e pojedziesz do mnie.

Halders spojrza艂 na zegarek. Zadzwoni艂 do opiekunki. Hannes i Magda ogl膮dali jaki艣 teleturniej. Zgodzi艂 si臋 na to. Potem mieli i艣膰 prosto do 艂贸偶ek. Na wszelki wypadek powiedzia艂 im ju偶 dobranoc. Chocia偶 pewnie zd膮偶y wr贸ci膰. Z Anet膮.

Aneta spojrza艂a na niego bez s艂owa.

Zrozumia艂.

- Nie, Aneta. Tylko nie to. Nie dzi艣.

- Dlaczego nie?

- Jest p贸藕no. Jeste艣my zm臋czeni. I tak nie przeprowadzimy porz膮dnie tego prz臋s艂u...

- Przes艂uchania? A kto powiedzia艂, 偶e mamy tam jecha膰 po Hansa Forsblada?

Zatrzyma艂a samoch贸d na Kommendants盲ngen. Dzielnica przypomina艂a skalist膮 pustyni臋. S艂yszeli pijackie g艂osy z czeskiej restauracji na rogu. Wszyscy korzystali z powrotu lata. Dwie kawiarnie wystawi艂y z powrotem stoliki. Mieszka艅cy miasta wylegli na ulice. Pachnia艂o grillowanym mi臋sem i ciep艂ym, rozgrzanym nagle wiatrem po艂udnia. Od strony 脰vre Husargatan us艂yszeli karetk臋.

- Someone else is in trouble - zacytowa艂 Halders. - In the night I hear a sirene. Someone else is in trouble. I am not the only one. - Na nowo odpali艂 silnik. - Eric Burdon, The Animals. 

Przejechali bulwarem.

- Ciesz臋 si臋, 偶e by艂e艣 tam ze mn膮, Fredrik.

- Wiadomo, 偶e by艂em ciekawy. Mi臋dzy innymi.

W 艣wiecie nazw z kalendarza by艂o ciemno, zupe艂nie inaczej ni偶 w centrum. Nad wielkimi fabrykami unosi艂 si臋 dym. A mo偶e to by艂a mg艂a. W ko艅cu nagle zn贸w zrobi艂o si臋 ciep艂o.

Domy pi臋trzy艂y si臋 jedne na drugich niczym transatlantyki zacumowane w doku. Z ciemnymi kabinami.

Na ulicach nie by艂o nikogo. By艂y cienie, ludzi nie by艂o. Samochody przeje偶d偶a艂y do艣膰 cz臋sto, ale wygl膮da艂y, jakby nie by艂o w nich kierowc贸w. Tutaj nie by艂o kawiarnianych ogr贸dk贸w.

- Ale mi艂o - powiedzia艂 Halders.

- Nie bardzo da si臋 tu mieszka膰 - odpar艂a Aneta.

- Wiem. Inaczej po co by艣my tu przyje偶d偶ali?

- Jeste艣my na miejscu - odpar艂a, wskazuj膮c na blok.

- Jezu. Czy ten moloch gdzie艣 si臋 ko艅czy?

艢ciany windy by艂y pokryte bazgro艂ami. Jedne przykrywa艂y drugie. Niekt贸rzy nazywali to graffiti. Halders przygl膮da艂 si臋 tej niby-sztuce nienawistnym wzrokiem. Nie tak dawno telewizja pa艅stwowa zg艂osi艂a si臋 do wydzia艂u 艣ledczego. Szukali policjanta, kt贸ry zechcia艂by wzi膮膰 udzia艂 w nadawanej w najlepszym czasie antenowym debacie: Graffiti konta bazgro艂y, sztuka kontra wandalizm. Jaki艣 偶artowni艣 przekaza艂 to pytanie M枚llerstr枚mowi. On te偶 wykaza艂 si臋 poczuciem humoru i prze艂膮czy艂 do Haldersa, a Halders przyj膮艂 propozycj臋.

W ostatniej chwili Birgerssonowi uda艂o si臋 wszystko odkr臋ci膰. To ze wzgl臋du na ciebie - powiedzia艂 Haldersowi. Kto艣 musi powiedzie膰 prawd臋, odpar艂 na to Halders. Ju偶 wkr贸tce, ju偶 wkr贸tce, powiedzia艂 Birgersson. W ko艅cu szef komendy rejonowej wys艂a艂 kogo艣 innego z wydzia艂u, kogo艣 nikomu nieznanego. Halders nie obejrza艂 programu.

- Kiedy ostatni raz w takim budynku widzia艂a艣 lustro w windzie? - zapyta艂, odwracaj膮c si臋 do Ariety. W艂a艣nie przygotowywa艂a si臋 do spotkania.

- Tak by艂o, zanim nasta艂y twoje czasy - doda艂 i za艣mia艂 si臋 dziwnie. - Lustra by艂y wsz臋dzie. O偶e偶, w g艂owie si臋 prawie nie mie艣ci, jak oni mogli by膰 a偶 tak naiwni.

- Wierzyli w przysz艂o艣膰 - powiedzia艂a Aneta. - Nie b膮d藕 takim cynikiem. Wierzyli w obywateli.

- Ja? Cynikiem?

- W niekt贸rych windach wci膮偶 s膮 lustra.

- Tak, w hotelach w centrum. I u Wintera.

- Jeste艣 gotowy?

Halders wpatrywa艂 si臋 w cyfry przeskakuj膮ce na wy艣wietlaczu nad drzwiami. Przytakn膮艂.

Winda si臋 zatrzyma艂a.

Drzwi otworzy艂y si臋 automatycznie.

Wszystkie drzwi na pi臋trze by艂y zamkni臋te.

Kiedy podeszli do tych w艂a艣ciwych, g贸rne 艣wiat艂o zgas艂o.

艢wieci艂o si臋 za to w 艣rodku, w mieszkaniu.

 


 


 


 


 


 


25.



Inspektor Lars Bergenhem za rok mia艂 sko艅czy膰 trzydzie艣ci pi臋膰 lat. Przygl膮da艂 si臋 swojej przysz艂o艣ci przez okno, przez kt贸re nic si臋 nie da艂o zobaczy膰. Ca艂e by艂o zaparowane i zimne. Po prostu nie m贸g艂 wyjrze膰. S艂ysza艂 tylko r贸偶ne d藕wi臋ki. G艂贸wnie samochody. Jecha艂y w stron臋 prom贸w p艂yn膮cych na p贸艂nocne szkiery.

Pr贸bowa艂 przemy艣le膰 to, co przed chwil膮 us艂ysza艂. My艣l, my艣l.

By艂 ju偶 wiecz贸r, ale niezbyt p贸藕ny.

Mia艂 mie膰 dwa dni wolnego. Spokojnie zd膮偶y艂by rozbi膰 si臋 samochodem o skaln膮 艣cian臋. A Allman Brothers Band dotrzymywaliby mu towarzystwa w drodze do wieczno艣ci.

Czy mia艂 na to ochot臋? A mo偶e wola艂by poimprezowa膰? Czy by艂 wolny?

Wolny na tyle, 偶eby robi膰, co chce?

Ada zawsze b臋dzie obok. Ma pi臋膰 lat. Martina te偶 b臋dzie obok.

Wjechanie samochodem w 艣cian臋 by艂o tch贸rzliwym sposobem szukania spokoju i ucieczki od ca艂ego tego syfu.

- To nie ma sensu - powiedzia艂a.

- Co nie ma sensu?

- Jeste艣 艣lepy? I g艂uchy?

Sta艂 w oknie i zastanawia艂 si臋 nad tym, co powiedzia艂a. Akurat teraz by艂 艣lepy, ale nie g艂uchy I pomy艣le膰, 偶e mo偶na by膰 i 艣lepym, i g艂uchym. Czy wtedy cz艂owiek powoli staje si臋 te偶 niemy?

- Nie jestem ani 艣lepy, ani g艂uchy - powiedzia艂.

- I wed艂ug ciebie mi臋dzy nami wszystko jest w porz膮dku? - zapyta艂a.

W porz膮dku. A co to w艂a艣ciwie znaczy w porz膮dku?

- Kiedy ostatnio usiedli艣my wieczorem i porozmawiali艣my?

Rozmowa. A co, nie rozmawiali ze sob膮?

- Tak naprawd臋 porozmawiali艣my - doda艂a.

- O czym?

- No widzisz. Nie wiesz.

- A co mam wiedzie膰?

Robi艂 z siebie idiot臋.

By艂o o wiele gorzej. Tylu rzeczy nie wiedzia艂 i nie rozumia艂. Ada spa艂a. Albo udawa艂a, 偶e 艣pi. Nie, spa艂a naprawd臋.

- Chodzi o kogo艣 innego? - zapyta艂.

- Lars, na Boga!

- Tak czy nie?

- A ty my艣lisz, 偶e ja nie my艣la艂am, 偶e to ty kogo艣 masz? My艣lisz, 偶e nie chcia艂am ci臋 o to zapyta膰?

- Ale Martina...

- A co mam my艣le膰?

No tak, co mo偶na my艣le膰.

Przetar艂 szyb臋 r臋kawem. Zrobi艂a si臋 troch臋 czystsza, ale i tak nic nie widzia艂. Nic poza konturami drzew poruszanych wiatrem. W艂a艣nie zacz臋艂o wia膰 mocniej. S艂ysza艂 podmuchy.

Co mo偶na o nim my艣le膰? Czy mog艂a nie wpa艣膰 na taki pomys艂?

Samotne przeja偶d偶ki samochodem przy d藕wi臋kach rocka z lat siedemdziesi膮tych, w t臋 i z powrotem, po autostradach na obrze偶ach miasta. I po mostach. Nie sko艅czy艂 z tym, kiedy za艂o偶y艂 t臋 ma艂膮 rodzin臋. Co za tym sta艂o? Czy to przez prac臋? Krew, krzyki, SZALE艃STWO, nienawi艣膰, 艣mier膰, ciosy, k艂amstwa. K艂amstwa. Nie m贸g艂 tego znie艣膰, naprawd臋 nie m贸g艂. Czasem chcia艂 krzykn膮膰 JU呕 DO艢膯, JU呕 NIE MOG臉 i wybiec z pokoju przes艂ucha艅, wybiec z komendy przy placu Ernsta Fontella, uciec od tych wszystkich idiot贸w, kt贸rzy to tolerowali. Chcia艂 gna膰 ulicami nago, krzycze膰, 偶eby kto艣 wreszcie zrozumia艂.

A mo偶e to si臋 zacz臋艂o, zanim si臋 nas艂ucha艂 tych wszystkich k艂amstw? Mo偶e tkwi艂o w nim od zawsze?

Mo偶e to jego w艂asne k艂amstwa.

Nie m贸g艂by艣 z kim艣 porozmawia膰? - zapyta艂a kiedy艣 Martina. Porozmawia膰 z kim艣?

Czy wystarczy艂oby, 偶eby porozmawia艂 z ni膮 tak, jak chcia艂a?

Co si臋 robi w takiej sytuacji? Ona mu tego nie pokaza艂a. Bo nie chcia艂. O to chodzi艂o. I o to, 偶e nie m贸g艂.

Gdzie teraz jest Martina? Odwr贸ci艂 si臋, ale nie s艂ysza艂 jej i nie widzia艂.

Mimo woli odszed艂 od okna i ruszy艂 do przedpokoju. Za艂o偶y艂 buty, z艂apa艂 kurtk臋 i zamkn膮艂 za sob膮 drzwi. Cicho, 偶eby Ada si臋 nie obudzi艂a. Zszed艂 do gara偶u i wsiad艂 do samochodu. W r臋ku trzyma艂 kluczyki. Mia艂 problem z w艂o偶eniem ich do stacyjki, r臋ka mu si臋 trz臋s艂a.

Porozmawia膰 z kim艣. Porozmawia膰. Porozmawia膰.

Odpali艂 silnik i ruszy艂. By艂o cicho. Nie by艂o s艂ycha膰 uderze艅 m艂ot贸w, syren, fabrycznych gwizd贸w. Jecha艂 za szybko. Szyby by艂y opuszczone. Przerzuci艂 p艂yty. Le偶a艂y luzem w bez艂adnej stercie na siedzeniu pasa偶era. Wyci膮gn膮艂 jedn膮 na o艣lep, nie spuszczaj膮c wzroku z drogi. W艂o偶y艂 j膮 do odtwarzacza i rozpar艂 si臋 na siedzeniu. Przyspieszy艂 i zrobi艂 g艂o艣niej. Steppenwolf.

Aneta nacisn臋艂a dzwonek. Nie mogli otworzy膰 drzwi kopniakiem. Z mieszkania nie dochodzi艂 偶aden odg艂os. Aneta nie przypomina艂a sobie, 偶eby dzwonek by艂 zepsuty. Us艂ysza艂a kroki, tak to przynajmniej brzmia艂o. Czy to z艂odzieje? Ci faceci podaj膮cy si臋 za ojca i syna? Przest臋pca zawsze wraca na miejsce zbrodni.

- Nie st贸j na wprost drzwi - powiedzia艂 Halders.

Zapuka艂 czy raczej za艂omota艂.

Szuranie po drugiej stronie ucich艂o. Za艂omota艂 jeszcze raz. I zn贸w us艂yszeli kroki.

- Kto tam?

Aneta rozpozna艂a g艂os.

- Policja - odpowiedzia艂 Halders.

G艂os powiedzia艂 co艣 jeszcze, ale nie zrozumieli. Drzwi si臋 otworzy艂y.

- I zn贸w si臋 spotykamy - powiedzia艂a Aneta.

- Co pan tu robi? - zapyta艂 Halders.

- My艣la艂em, 偶e Anette tu jest.

- M贸wi艂a, 偶e ju偶 z panem rozmawia艂a.

- Widzieli艣cie j膮?

- Przed chwil膮 - powiedzia艂a Aneta. - U siostry Forsblada.

- No tak, wiem, ale ja ju偶 i tak by艂em w drodze tutaj.

- A dlaczego my艣la艂 pan, 偶e mog艂a tu przyjecha膰? - zapyta艂 Halders.

- Je艣li nie by艂o jej w domu ani u nas w Vallda, to gdzie mog艂a by膰? Tylko to miejsce przysz艂o mi do g艂owy.

- A o mieszkaniu Susanne Marke pan nie pomy艣la艂?

- Nie.

- A dlaczego nie?

- Nie przysz艂o mi to do g艂owy.

- Nie? Dlaczego?

- Nie po tym, co si臋 sta艂o.

- Gdzie mo偶e by膰 Forsblad? - zapyta艂a Aneta.

- Chyba nie u siostry?

- Nie.

- M贸g艂by by膰 tutaj - stwierdzi艂 Halders.

- Nie ma klucza - odpar艂 Lindsten.

Naprawd臋 jest a偶 tak naiwny? - pomy艣la艂a Aneta. Forsblad mo偶e sobie dorobi膰 tyle komplet贸w kluczy, ile zechce.

- Musz臋 jecha膰 - powiedzia艂 Lindsten.

- Co tu tak czu膰? - zapyta艂 Halders.

- A czu膰 co艣?

Halders przecisn膮艂 si臋 obok Lindstena, zanim ten zd膮偶y艂 cokolwiek powiedzie膰. Aneta widzia艂a, jak skr臋ca w lewo, do kuchni.

Us艂ysza艂a jego g艂os.

- Kawa. 艢wie偶o zaparzona.

Aneta popatrzy艂a na Siggego Lindstena.

- Mia艂em ochot臋 napi膰 si臋 kawy.

- I 呕ARCIE W LOD脫WCE - dobieg艂 ich zn贸w g艂os Haldersa.

- G艂odny te偶 pan by艂? - zapyta艂a Aneta.

Lindsten rzuci艂 okiem w stron臋 przedpokoju i kuchni.

- To dla Anette - powiedzia艂.

- S艂ucham?

- Gdyby przyjecha艂a. Niespodziewanie. Gdyby co艣 si臋 sta艂o... co艣 jeszcze.

- Ato nie jest ostatnie miejsce, gdzie mog艂aby przyjecha膰?

Lindsten nie odpowiedzia艂.

Halders wr贸ci艂 do przedpokoju i wszed艂 do sypialni, po drugiej stronie korytarza. Po chwili wyszed艂.

- Dmuchany materac i 艣piw贸r te偶 s膮 dla niej? - zapyta艂.

- Tak.

- Najwyra藕niej my艣li pan o wszystkim.

- To nadal moje mieszkanie - odpar艂 Lindsten. - Mog臋 w nim robi膰, co chc臋.

- Kiedy Anette wr贸ci do domu? - zapyta艂a Aneta. - Do domu we Fredriksdal?

- Dzi艣 wieczorem, tak s膮dz臋.

- Czy jest tam teraz pa艅ska 偶ona?

- Tak.

- Chcia艂abym, 偶eby pa艅stwo sprawdzili, czy nic nie zgin臋艂o.

- Zgin臋艂o? Przecie偶 Anette m贸wi艂a, 偶e si臋 potkn臋艂a i rozbi艂a szyb臋. Wam tego nie m贸wi艂a?

Nie odpowiedzieli.

- Wam tego nie m贸wi艂a? - powt贸rzy艂.

- Tak, m贸wi艂a - odpowiedzia艂a Aneta.

- Kto艣 m贸g艂 tam wej艣膰 potem - wtr膮ci艂 Halders.

- I mam w to uwierzy膰?

Halders si臋 rozejrza艂.

- I co teraz b臋dzie z tym mieszkaniem?

- Nic - odpar艂 Lindsten.

Bergenhem jecha艂 na p贸艂noc. Min膮艂 Olskroken i Gamlestaden. Jecha艂 bez celu. Zatrzymywa艂 si臋, 偶eby przepu艣ci膰 tramwaje. Wygl膮da艂y na puste. W zesz艂e 艣wi臋ta mieli problem z jednym tramwajarzem. Cho膰 problem to niew艂a艣ciwe s艂owo. Your wall is too high. Po samochodzie rozchodzi艂 si臋 g艂os Johna Kaya. I can't see, can't seem to reach you, can't set you free. 

Gdzie艣 w oddali rozleg艂 si臋 pomruk. To mog艂a by膰 burza albo wystrza艂y, albo fajerwerki. Przejecha艂 obok fabryki 艂o偶ysk kulkowych. Fasada wygl膮da艂a okropnie, jak wspomnienie koszmaru. Ale s膮 tacy, kt贸rzy mi艂o j膮 wspominaj膮, pomy艣la艂. Wszyscy ci W艂osi, kt贸rzy przyje偶d偶ali tu w latach sze艣膰dziesi膮tych, budowa膰 dobrobyt dla Szwed贸w. Powojenne z艂ote lata szwedzkiego przemys艂u. Lata bicia rekord贸w. Teraz nie by艂o ju偶 偶adnych rekord贸w do pobicia. Mo偶e z wyj膮tkiem tego: jak najwi臋cej okr膮偶e艅 ulicami miasta w ci膮gu tygodnia, miesi膮ca, roku. John Kay wci膮偶 艣piewa艂: Born to be wild. Nie min膮艂 go 偶aden motor. A przecie偶 ta okolica to raj dla motocyklist贸w. Tu obowi膮zuj膮 inne prawa, prawa motocyklowe. I rowerowe. To w艂a艣nie to by艂 ten pomruk. Us艂ysza艂 go znowu. Harleye sta艂y na podw贸rkach, mi臋dzy domami, kt贸re ju偶 zburzono albo dopiero zamierzano zburzy膰. Ale ryk motor贸w zostanie. Cylindry, ko艂a, zwykle i z臋bate. To przetrwa, chocia偶 fabryki ju偶 tu nie b臋dzie, nie tutaj. Pewnie przenios膮 j膮 do Europy Po艂udniowej, mo偶e na po艂udnie W艂och. Mieszka艅cy Kortedala b臋d膮 si臋 musieli przeprowadzi膰 do Kalabrii, 偶eby tam budowa膰 dobrobyt dla innych. Bi膰 nowe rekordy. 

Born to be wiiiiiiiiiiild. Bergenhem 艣piewa艂 z wokalist膮, co艣 przecie偶 musia艂 robi膰. Mija艂 kolejne podobne do siebie rz臋dy dom贸w. W kt贸rym艣 z nich Anecie przydarzy艂o si臋 co艣 dziwnego. Trafi艂a na tupeciarskich 偶artownisi贸w, kt贸rzy udawali kogo艣 innego, i to twarz膮 w twarz z przedstawicielk膮 prawa. Obrobili ca艂e mieszkanie na oczach 

policjantki z wydzia艂u 艣ledczego. Rekord G枚teborga. To mog艂o si臋 przytrafi膰 jemu. To on m贸g艂 tu by膰. Zwolni艂, przeczyta艂 nazw臋 ulicy. Zobaczy艂 budynek, kt贸ry wyrasta艂 z ciemno艣ci, zas艂aniaj膮c ca艂e niebo. Widzia艂 te偶 o艣wietlone klatki schodowe i numery. To tutaj. Na pewno tutaj.

Cofn膮艂 i jeszcze raz odczyta艂 nazw臋 ulicy.

Numer pi臋膰. Przypomnia艂 sobie, 偶e to by艂a pi膮tka. To by艂a tak nietypowa historia, 偶e zapami臋ta艂. Podjecha艂 jeszcze kawa艂ek do przodu. Numer pi臋膰. Tam, gdzie nikt nie powinien parkowa膰, sta艂 samoch贸d. Wydawa艂o mu si臋, 偶e go rozpoznaje. Zatrzyma艂 si臋. To mog艂o by膰 s艂u偶bowe auto Haldersa. Od dawna nieodmalowywane.

Stan膮艂 dwadzie艣cia pi臋膰 metr贸w dalej. Steppenwolf przesta艂 艣piewa膰. Bergenhem s艂ysza艂 w oddali tramwaje. Zobaczy艂 nag艂y b艂ysk 艣wiat艂a.

Potem drugi. Kto艣 zapala艂 papierosa na przednim siedzeniu samochodu zaparkowanego dziesi臋膰 metr贸w za wozem Haldersa, o ile to by艂 w贸z Haldersa.

Bergenhem wyci膮gn膮艂 ze schowka lornetk臋. Tak. To samoch贸d Haldersa. Spojrza艂 obok. W aucie z ty艂u siedzia艂 m臋偶czyzna z zapalonym papierosem. W艂a艣nie si臋gn膮艂 po telefon. A potem go od艂o偶y艂. Zaci膮gn膮艂 si臋. Zachowywa艂 si臋 ca艂kiem normalnie. Zn贸w si臋 zaci膮gn膮艂. Patrzy艂 prosto przed siebie, na numer pi臋膰.

Czeka na kogo艣, pomy艣la艂 Bergenhem. Albo nie mo偶e si臋 zdecydowa膰, czy wej艣膰.

Albo czeka, a偶 kto艣 wyjdzie.

呕eby sam m贸g艂 wej艣膰.

Cholera, jestem jeszcze gorszy ni偶... Winter. Nigdy nie odpuszczam. Zastanawiam si臋, jak mo偶e wygl膮da膰 sytuacja, kiedy co艣 jest nie tak. Kiedy nie jest w porz膮dku. Kiedy s膮 powody do podejrze艅.

Za艂贸偶, 偶e wszyscy s膮 podejrzani. Potem dzia艂aj.

Za艂贸偶, 偶e wszyscy k艂ami膮. Potem dzia艂aj.

Lex Winter. I w zasadzie Lex Halders. 

Cz艂owiek z samochodu zn贸w si臋 zaci膮gn膮艂.

Bergenhem wyj膮艂 kom贸rk臋 i wybra艂 numer.

W kieszeni Haldersa rozdzwoni艂 si臋 telefon. W艂a艣nie szli do windy. Lindsten zamkn膮艂 ju偶 za nimi drzwi. Mia艂 tylko dopi膰 kaw臋, tak powiedzia艂. Pora na kawusi臋, powiedzia艂 Halders, kiedy wyszli.

Wyci膮gn膮艂 telefon. Dzwonek g艂o艣no brz臋cza艂 mi臋dzy go艂ymi, pobazgranymi 艣cianami, po艂yskuj膮cymi na z艂oto-srebrno. Halders spojrza艂 na wy艣wietlacz. Numer prywatny.

- Tak?

- Tu Bergenhem. Gdzie jeste艣?

- Co, do cho... jestem w ma艂ej przytulnej willi w Kortedala. Jaka艣 kalendarzowa nazwa ulicy, nie znam dok艂adnego adre...

- Stoj臋 na zewn膮trz.

- Powt贸rz - powiedzia艂 Halders. Spojrza艂 na Anet臋 i przewr贸ci艂 oczami.

- Pos艂uchaj, nie wiem, czy to ma znaczenie, ale by艂em w okolicy i przypomnia艂a mi si臋 historia Anety i twoja. No i si臋 zatrzyma艂em. Rozpozna艂em tw贸j w贸z. Stoi tu偶 przed wej艣ciem. I jest...

- Do czego zmierzasz, Lars? - przerwa艂 mu Halders.

Przyjecha艂a winda. Bergenhem j膮 us艂ysza艂, rozpozna艂 ten d藕wi臋k. 

- Fredrik, kurwa, pos艂uchaj! Poczekaj sekund臋, kiedy wyjdziesz z windy, i pomy艣l. Siedz臋 tutaj, a w aucie przede mn膮 siedzi jaki艣 typ. Obserwuje tw贸j w贸z. Mo偶e czeka na kogo艣 innego. A mo偶e kto艣 go wyrzuci艂 z mieszkania. Nie wiem, ale mam z艂e przeczucie.

- Co to za samoch贸d? - zapyta艂 Halders.

- Volvo. V 40. Mo偶e czarne, ale wszystkie tak wygl膮daj膮 w tym 艣wietle. Czy raczej w ciemno艣ci.

Bergenhem us艂ysza艂, jak Halders gwi偶d偶e, a mo偶e to jad膮ca w d贸艂 winda wydawa艂a taki odg艂os. Najwidoczniej w windzie mo偶na rozmawia膰 przez kom贸rk臋. A mo偶e to telefon satelitarny. Aneta kiedy艣 o tym m贸wi艂a.

- Jest sam? - zapyta艂 Halders.

- Tak. O ile nikt nie le偶y na pod艂odze z ty艂u.

- Siedzi nas. To Hanzi Fanzi.

- Kto?

- Forsblad. Hans Fors... zreszt膮, kurwa, bez r贸偶nicy. Nadal tam jest?

- W艂a艣nie odpala kolejnego fajka. Siedzi za k贸艂kiem.

Bergenhem us艂ysza艂 w s艂uchawce, jak drzwi od windy si臋 otwieraj膮. 

- To robimy tak... - powiedzia艂 Halders.

Kiedy Halders i Aneta wybiegli spod pi膮tki, Bergenhem sta艂 za volvo. Wyskoczy艂 i otworzy艂 drzwi, zanim kierowca zd膮偶y艂 odpali膰.

呕ycie jest pe艂ne niespodzianek, pomy艣la艂 Bergenhem, wracaj膮c wieczorem do domu. Nagle miasto zacz臋艂o wygl膮da膰 inaczej. Nad Gamlestaden ja艣nia艂o jakie艣 inne 艣wiat艂o, i nad Bagareg氓rden, i nad Redbergplatsen. I nad Olskroken. 呕adnej policji. Terytorium przesz艂o w r臋ce wroga. Motocyklist贸w. Odpalaj motor. 

Rozpiera艂o go poczucie wolno艣ci, niemal rado艣ci.

Dostali pok贸j po kwadransie. Przeszli przez korytarze, kt贸re przypomina艂y klatki schodowe molocha w Kortadala, z tym 偶e na 艣cianach nie by艂o bazgro艂贸w. To tylko kwestia czasu, pomy艣la艂 Halders. Nied艂ugo te sukinsyny wedr膮 si臋 i tutaj. Mo偶e ju偶 kryj膮 si臋 w naszych szeregach.

- Jeszcze nigdy nie spotka艂o mnie nic takiego - powiedzia艂 nagle Forsblad. - Zap艂acicie za to.

W drodze si臋 nie odzywa艂. Anecie wydawa艂o si臋, 偶e s艂ysza艂a co艣 jakby chichot. Pewnie p艂aka艂.

Kiedy dobiegli do jego samochodu, siedzia艂 bez ruchu. Oczywi艣cie wygl膮da艂 na zaskoczonego.

Cho膰 z drugiej strony by艂 jakby nieporuszony.

Pos艂usznie poszed艂 za nimi. Fredrik nie musia艂 go zbi膰 do nieprzytomno艣ci.

Forsblad wiedzia艂. Zna艂 prawo, przynajmniej teori臋.

 


 


 


 


 


26.



Forsblad wiedzia艂, 偶e mog膮 go trzyma膰 sze艣膰 godzin, a potem ewentualnie kolejnych sze艣膰. Chcia艂 wyj艣膰 szybciej. Wierci艂 si臋 na krze艣le w pokoju przes艂ucha艅. Nie czu艂 si臋 dobrze. Nie by艂o to szczeg贸lnie mi艂e do艣wiadczenie.

- Gdzie pan pracuje? - zapyta艂 Halders.

- A co to ma do rzeczy?

- Prosz臋 odpowiada膰 na pytania. Forsblad zamilk艂.

- Czy to tajemnica? Pa艅skie miejsce pracy?

- W jakim sensie?

- No, nie chce nam pan powiedzie膰.

- Jestem prawnikiem w s膮dzie rejonowym.

- Jakim prawem si臋 pan zajmuje?

- Prosz臋?

- Prawo cywilne czy...

- My艣la艂em, 偶e policja zna prawnik贸w zatrudnionych w s膮dzie.

- A pan nas zna?

- No... nie.

- Pytali艣my o pana i okazuje si臋, 偶e inni prawnicy wiedz膮 o panu r贸wnie ma艂o, jak my. Rozumie pan?

- Nie, nie do ko艅ca.

- Jest pan archiwist膮. Nie ma w tym nic niew艂a艣ciwego, ale do tej pracy nie trzeba mie膰 wykszta艂cenia prawniczego.

- Ale ja jestem prawnikiem. Mam wykszta艂cenie.

Aneta widzia艂a, 偶e m贸wi prawd臋, ale tak膮, kt贸r膮 on sam uznaje za prawdziw膮. 

- Wi臋c zawodowo zajmuje si臋 pan archiwami, ale zg艂osi艂 pan ch臋膰 uczestniczenia w rozprawach. To do艣膰 nietypowe.

- S膮dzi艂em, 偶e mo偶na usprawni膰 prac臋. To ja si臋 m臋czy艂em, zag艂臋biaj膮c si臋 w sprawy. To j a odwala艂em ca艂膮 robot臋. Czyta艂em wszystkie dokumenty. Kopiowa艂em je w tysi膮cach egzemplarzy.

I co, czyta艂e艣 ka偶d膮 kopi臋? - pomy艣la艂 Halders.

- I co z tego mia艂em? - zapyta艂 Forsblad.

Aneta widzia艂a, 偶e w k膮ciku ust zebra艂a mu si臋 艣lina. Nagle zauwa偶y艂, 偶e to dostrzeg艂a. Spojrza艂 na ni膮, jakby wiedzia艂, 偶e ona widzi. Spojrza艂 z nienawi艣ci膮. Wiedzia艂a, 偶e jej nie wybaczy. Nie wybaczy jej, 偶e patrzy na niego jak na dziada. 呕e gardzi nim dok艂adnie tak jak inni. Nienawidzi艂 jej. By艂a jego wrogiem, by艂a w szeregach armii, kt贸ra maszerowa艂a wprost na niego.

Czy tak w艂a艣nie jest? Czy wszystko to mog臋 wyczyta膰 z jego spojrzenia? Tak czy inaczej, patrzy z nienawi艣ci膮. I zn贸w patrzy. Chce mi co艣 przekaza膰.

Forsblad obliza艂 k膮cik ust.

- Nie lubi pan swojej pracy? - zapyta艂 Halders.

Forsblad prychn膮艂. Dwa razy.

- Czy w pracy inni s膮 wobec pana z艂o艣liwi? - ci膮gn膮艂 Halders. Kolejne prychni臋cie.

- Czy kto艣 jeszcze by艂 dla pana z艂o艣liwy?

Forsblad odwr贸ci艂 wzrok. Patrzy艂 na jaskrawozielon膮 艣cian臋. Nie siedzimy w tym pokoju dla przyjemno艣ci i o to chodzi, pomy艣la艂a Aneta. Fredrik wygl膮da jak komendant obozu.

- Czy Anette by艂a wobec pana z艂o艣liwa?

- Jej prosz臋 w to nie miesza膰.

- Nie?

Forsblad spojrza艂 na magnetofon. By艂 ma艂y i wygl膮da艂 jak cz臋艣膰 sto艂u. Nie by艂o kamer. Mo偶e nast臋pnym razem.

- Jej do tego nie mieszajcie - powt贸rzy艂 Forsblad.

- A wie pan, dlaczego w og贸le rozmawiamy? - zapyta艂 Halders.

- Nie - odpar艂 Forsblad z u艣miechem.

Halders spojrza艂 na Anet臋. Nie, Fredrik, nie mo偶esz go za to uderzy膰. Widz臋, 偶e masz na to ochot臋.

- Rozmawiali艣my z Anette - powiedzia艂 Halders.

- Ja te偶.

Halders postanowi艂 to zlekcewa偶y膰.

- Powiedzieli艣my jej, 偶e chcemy pom贸c.

- Pom贸c w czym?

Halders popatrzy艂 na niego. Forsblad odwzajemni艂 spojrzenie. Wygl膮da, jakby by艂 nieobecny, pomy艣la艂a Aneta. Odlatuje i wraca.

- Chroni膰 j膮 - ci膮gn膮艂 Halders.

- Chroni膰? Przed czym?

- Przed panem.

Forsblad powiedzia艂 co艣, czego nie dos艂yszeli.

- S艂ucham? - zapyta艂 Halders.

- To nie o mnie tu chodzi. To nie ja.

- Czy to kto艣 inny jej grozi?

Forsblad przytakn膮艂, dwa razy. Poruszy艂 g艂ow膮 w g贸r臋 i w d贸艂. Jak dziecko. Zachowuje si臋 jak dziecko, pomy艣la艂a Aneta. To jak przes艂uchiwanie dzieci. Pomy艣la艂a o tych strasznych rzeczach, kt贸re si臋 dzia艂y w zesz艂ym roku, w 艣wi臋ta. Przes艂uchania dzieci. Wtedy tylko tyle mieli, dzieci. Dobry Bo偶e, przes艂uchiwanie dzieci. To jak wyrywanie sobie samemu z臋b贸w. Robili to ona i Erik. Erik sam. Mia艂a jego przes艂uchania na ta艣mie, zapozna艂a si臋 z nimi. S艂ucha艂a, jak si臋 przybli偶a i oddala, a potem zn贸w przybli偶a. To by艂a dobra metoda. Powinni j膮 opisa膰 w podr臋cznikach. Opisa膰, jak powoli dochodzi艂 do czego艣, co powinni wykorzysta膰. Co mogli wykorzysta膰. Ona te偶 umia艂a to uzyska膰. To by艂 sukces. A jednak im si臋 nie uda艂o.

Forsblad zn贸w skin膮艂 g艂ow膮. Wiedzia艂a, 偶e Fredrik widzi to co ona: Hanzi nie powinien siedzie膰 tutaj, tylko w psychiatryku.

Ale psychiatryki to ju偶 przesz艂o艣膰.

Teraz psychole siedz膮 tutaj.

Wilkommen, 脽ienvenue. Welcome.


- Wi臋c kto grozi Anette? - zapyta艂 Halders.

Forsblad nie patrzy艂 na niego. Patrzy艂 na Anet臋. Siedzia艂a za nim, po lewej.

Nagle wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i wskaza艂 na ni膮! Halders odwr贸ci艂 si臋 na sekund臋.

- Ona? Co pan chce przez to powiedzie膰?

- To ona jej grozi tymi wszystkimi pytaniami. Kr臋ci si臋 i w臋szy. Jest wsz臋dzie. Nie rozumie. Ona nie rozumie.

- Czego nie rozumie?

Forsblad si臋 za艣mia艂. Szale艅czy 艣miech.

- Czego ja nie rozumiem? - doda艂 Halders.

- Sporo tego jest - powiedzia艂 Forsblad.

- Anette by艂a ofiar膮 przemocy. Mamy na to 艣wiadk贸w. Kto t臋 przemoc stosowa艂?

- Przemocy fizycznej? - zapyta艂 Forsblad.

Ka偶da odpowied藕 to przygoda, pomy艣la艂a Aneta. Nie wiemy, dok膮d nas zaprowadzi kolejne pytanie. I kolejna odpowied藕. Ale mo偶e dok膮d艣 nas zaprowadz膮. Mo偶e on nie k艂amie. Mo偶e chodzi o co艣 gorszego.

- Nie oddziela si臋 przemocy fizycznej od przemocy w og贸le - powiedzia艂 Halders. - Przemoc to przemoc.

- A to ciekawe - stwierdzi艂 Forsblad. - Ciekawe, 偶e to pan to m贸wi.

Aneta widzia艂a, jak 偶y艂a na szyi Haldersa zaczyna pulsowa膰. Uspok贸j si臋. Spokojnie.

- Jeszcze nie sko艅czyli艣my rozmawia膰 z Anette - powiedzia艂 Halders.

- Ja te偶 nie.

I zn贸w Haldersowi podskoczy艂 puls.

- Teraz ju偶 b臋dziemy wiedzie膰, gdzie pan jest - doda艂 Halders. - I dok膮d pan je藕dzi.

- Czy to gro藕by? - zapyta艂 Forsblad.

Haldersowi chodzi艂a 偶y艂a. R臋ka mu zadr偶a艂a.

- Fredrik! - powiedzia艂a Aneta.

Halders cofn膮艂 r臋k臋 i spojrza艂 na ni膮, jakby j膮 widzia艂 po raz pierwszy. Przez chwil臋 sprawia艂 wra偶enie nieobecnego.

- Mo偶e zrobimy przerw臋 - zaproponowa艂a.

- Pogrywa sobie ze mn膮, sukinsyn - powiedzia艂 Halders. Siedzieli w wydzia艂owej kuchni. Halders pr贸bowa艂 wypi膰 kaw臋, p贸ki jest gor膮ca. Zimna by艂a nie do prze艂kni臋cia.

- Boi si臋 - powiedzia艂a Aneta.

- Mnie?

- Wszystkiego.

- Nie rozumiem. Wyja艣nij.

Wypi艂 kolejny 艂yk i skrzywi艂 si臋.

- Boi si臋 swojej pracy, innych... sama nie wiem czego.

- Kogo艣, kto mu grozi?

- Nie wiem.

- Czy on kogo艣 chroni?

- Mam wra偶enie, 偶e i za tym mo偶e sta膰 kto艣 inny.

- Ojciec? Ten ca艂y Lindsten?

- Mo偶e.

- Facet jest podejrzany, bez dw贸ch zda艅.

- My艣la艂am o tym w艂amaniu, czy jak to nazwa膰. O tej kradzie偶y w mieszkaniu w Kortedala. Czy Forsblad mo偶e co艣 o tym wiedzie膰?

- No, czemu nie.

- On albo ojciec. Sigge Lindsten.

- Mo偶e obaj? - zaproponowa艂 Halders.

- Okrada艂by w艂asne mieszkanie? - zastanawia艂a si臋 Aneta. - M贸wi臋 o Lindstenie.

- Nie okrad艂 w艂asnego mieszkania, tylko mieszkanie c贸rki.

Anet臋 zastanowi艂y jego s艂owa. Patrzy艂a, jak wypija kolejny 艂yk. Wypi膰 kaw臋 i prze偶y膰.

- Co w艂a艣ciwie pr贸bujemy wyja艣ni膰, Fredrik? - zapyta艂a po chwili.

- No, nie kwesti臋 kradzie偶y. Przynajmniej je艣li chodzi o mnie.

- My艣lisz, 偶e to nie ma zwi膮zku z t膮 spraw膮?

- Je艣li przez spraw臋 rozumiesz przemoc wobec Anette, to nie s膮dz臋.

- A co ty rozumiesz przez spraw臋?

Halders z grymasem na twarzy odstawi艂 papierowy kubek.

Podrapa艂 si臋 po pokrytym jednodniowym zarostem policzku.

Pod oczami mia艂 si艅ce. Jaskrawe 艣wiat艂o kuchennej lampy przebija艂o si臋 przez sk贸r臋 ogolonej na kr贸tko, 艂ysiej膮cej g艂owy. Godzin臋 temu kolejny raz zadzwoni艂 do opiekunki, 偶eby si臋 upewni膰, 偶e jest przygotowana na to, 偶eby zosta膰 z dzie膰mi na noc. Zn贸w si臋 podrapa艂.

- Wkr臋ci艂em si臋 w t臋 spraw臋 prawie tak jak ty. - Spojrza艂 na ni膮 zm臋czonymi oczami. - Ale nie jestem pewien, czy Forsblad rzeczywi艣cie zn臋ca艂 si臋 nad 偶on膮. I czy depcz膮c mu po pi臋tach, chronimy jego 偶on臋. - Zamilk艂. Wygl膮da艂, jakby si臋 uwa偶nie ws艂uchiwa艂 w powietrze wpadaj膮ce ze 艣wistem w otw贸r wentylacyjny za ich plecami. Nie by艂 to przyjemny d藕wi臋k. Przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po ogolonej g艂owie. - Oni wszyscy s膮 cholernie podejrzani. Wszyscy zamieszani w t臋 spraw臋.

Aneta przytakn臋艂a.

- Kto艣 wie wi臋cej od nas - powiedzia艂 Halders. - Du偶o wi臋cej.

- Forsblad?

- Nie jestem pewien.

- Lindsten?

- Ojciec? Niewykluczone.

- Anette?

Halders nie odpowiedzia艂. Zn贸w jakby si臋 zas艂ucha艂 w szum wentylacji, w te wszystkie szmery i 艣wisty dobiegaj膮ce z rogu. Spojrza艂 na Anet臋.

- Tak naprawd臋 to nic o tej Anette nie wiemy.

Kiedy stra偶nicy z aresztu wprowadzili Forsblada z powrotem do pokoju, wygl膮da艂, jakby przed chwil膮 spa艂. Wci膮偶 mia艂 na sobie marynark臋, krawat, bia艂膮 koszul臋, te dziwne niegniot膮ce si臋 spodnie i buty, kt贸re ju偶 straci艂y po艂ysk. Jego g臋ste w艂osy wygl膮da艂y na 艣wie偶o uczesane, ale tak, jakby tylko przeci膮gn膮艂 po nich r臋k膮, jakby tyle wystarczy艂o. Facet ma bujn膮 grzyw臋, jak Kennedy. Ale u Kennedy'ego by艂o to skutkiem ci臋偶kiej choroby, w艂osy ros艂y mu od lek贸w. Tyle wiem, pomy艣la艂 Halders. Wiem te偶, 偶e najg臋stsze w艂osy miewaj膮 艣miertelnie chorzy, wariaci, narkomani i alkoholicy. To cholernie niesprawiedliwe. Wystarczy przej艣膰 przez park, w kt贸rym gadaj膮, trz臋s膮 g艂owami, rechocz膮, chwiej膮 si臋 i wymachuj膮 r臋kami 偶ule. Bo偶e, co za 偶a艂osny widok. Ale czy znajdzie si臋 w艣r贸d nich cho膰 jeden 艂ysy? Nie. Wszyscy maj膮 fryzury wysokie jak Kennedy albo z przedzia艂kiem z lewej albo z prawej. Nic to, 偶e pod czupryn膮 nic nie zosta艂o. Tak samo Forsblad. I zn贸w przeczesuje t臋 cholern膮 grzyw臋.

- Dlaczego siedzia艂 pan w samochodzie siostry pod domem w Kortedala? - zapyta艂 Halders.

- To moje obywatelskie prawo.

- A dlaczego w艂a艣nie tam?

- Bo znam to miejsce.

Halders zerkn膮艂 na magnetofon, 偶eby sprawdzi膰, czy ta艣ma si臋 kr臋ci. Wygl膮da艂o to tak, jakby chcia艂 si臋 upewni膰, czy dzia艂a, 偶eby potem m贸c ods艂ucha膰 i przeanalizowa膰 t臋 odpowied藕 jeszcze raz.

- Dlaczego w艂a艣nie tam?

Forsblad wzruszy艂 ramionami.

- Czy to dlatego, 偶e byli艣my tam ja i inspektor Djanali?

- A sk膮d mog艂em wiedzie膰, 偶e tam jeste艣cie?

- Gdzie pan teraz mieszka?

- U siostry.

- Ona m贸wi, 偶e nie.

- Naprawd臋?

- Ma pan sta艂e miejsce zamieszkania?

- W艂a艣nie je sobie za艂atwiam.

- Gdzie?

- Zobaczymy, jak wyjdzie.

- Wie pan, 偶e zakaz zbli偶ania si臋 zacz膮艂 ju偶 obowi膮zywa膰? - zapyta艂 Halders. K艂ama艂, ale nied艂ugo mieli to za艂atwi膰. - Prokurator przed艂u偶y艂 nasze tymczasowe zarz膮dzenie.

Forsblad jakby nie s艂ucha艂. Albo go to nie obchodzi艂o. Jakby to wszystko by艂o ju偶 nieistotne. Ws艂uchiwa艂 si臋, ale chyba w g艂osy rozbrzmiewaj膮ce w jego w艂asnej, bujnie ow艂osionej g艂owie. A mo偶e s艂ucha艂 szumu wentylacji.

Spojrza艂 w g贸r臋. Zatrzyma艂 wzrok na Anecie.

- Mo偶e m贸g艂bym zamieszka膰 u pani? - zapyta艂.

Aneta nie odpowiedzia艂a. Unika艂a jego spojrzenia. Nigdy nie nale偶y szuka膰 kontaktu wzrokowego. W Afryce widzia艂a ob艂膮kane ma艂py chore na w艣cieklizn臋. Pr贸bowa艂y nawi膮zywa膰 kontakt wzrokowy, a je艣li im si臋 udawa艂o, robi艂o si臋 niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie.

- Przecie偶 wci膮偶 pani za mn膮 chodzi. W艂a艣ciwie nie wiadomo, czego pani tak naprawd臋 chce.

Pu艣cili go po p贸艂nocy. Pu艣cili go do domu, cho膰 w tym wypadku by艂o to tylko takie wyra偶enie. Chyba 偶e mia艂 gdzie艣 jaki艣 dom albo 艂贸偶ko, sof臋 albo dmuchany materac.

- Za godzin臋 zapukamy do drzwi w Kortedala i zbudzimy go ze smacznego snu.

Byli w drodze do Anety. Halders jecha艂 szybko. Wyprzedza艂 wlok膮cych si臋 kierowc贸w, kt贸rzy zapu艣cili si臋 na autostrad臋, wracaj膮c z wieczornych imprez.

- Je艣li w kogo艣 wjedziemy, b臋dziemy udawa膰, 偶e to borsuk - powiedzia艂 Halders.

- Je艣li on 艣pi w tym mieszkaniu, to ojciec Anette o tym wie. Nie mo偶emy si臋 tam wtarabani膰 kolejny raz - stwierdzi艂a Aneta.

- Oczywi艣cie, 偶e mo偶emy. Ale nie dzi艣.

Aneta rozejrza艂a si臋, kiedy parkowali. Nikogo nie by艂o wida膰. 呕adnych 偶arz膮cych si臋 papieros贸w zapalanych na siedzeniu kierowcy.

- My艣lisz, 偶e m贸wi艂 powa偶nie? - zapyta艂a.

- 呕e b臋dzie spa艂 u ciebie?

- Wed艂ug ciebie to by艂 偶art?

- Daj spok贸j, to by艂a kolejna prowokacja.

- Nie widzia艂e艣 jego spojrzenia.

- Oczywi艣cie, 偶e widzia艂em.

- Ale on szuka艂 kontaktu wzrokowego ze mn膮. Halders otworzy艂 drzwi.

- Nie b臋dzie mia艂 odwagi tu przyj艣膰 - powiedzia艂.

- Sk膮d wiesz?

- Bo powiedzia艂em mu, 偶e go rozerw臋 na kawa艂ki, je艣li to zrobi. Kiedy zosta艂a艣 w 艣rodku, a ja wyszed艂em mu pomacha膰 na po偶egnanie.

Ranek by艂 jasny i ciep艂y. Ludzie chodzili po Vasagatan u艣miechni臋ci. S艂o艅ce by艂o okr膮g艂e i przyjemne. Niebo b艂臋kitne. 艢piewa艂y ptaki.

Winter wybra艂 si臋 do pracy na piechot臋. Sprawdzi艂 temperatur臋 na termometrze wisz膮cym nad Heden: pi臋tna艣cie stopni. Ju偶 teraz. Teraz nikt nie gra艂 w nog臋. A szkoda, poranek by艂 idealny. 艁atwo si臋 oddycha艂o. Brakowa艂o mu gry.

Trzy lata temu wydzia艂 艣ledczy mia艂 swoj膮 dru偶yn臋. Nieporuszony Birgersson sta艂 na bramce. Oczywi艣cie mecze mia艂y znaczenie symboliczne. Przez kilka dni wymy艣lali nazw臋. Pia E:son Fr枚berg, lekarka s膮dowa, przys艂uchiwa艂a si臋 tym naradom, kiedy wpada艂a na kaw臋. Zaproponowa艂a: Per Rectum. Brzmia艂o do艣膰 tajemniczo. Pasuje raczej do tych z aresztu, stwierdzi艂 M枚llerstr枚m. Pia przyzna艂a, 偶e to tak naprawd臋 nazwa dru偶yny student贸w akademii medycznej.

Nie uda艂o im si臋 doj艣膰 do porozumienia i pierwszy mecz zagrali jako Wagadugu FC. Taka by艂a propozycja Haldersa. Aneta mia艂a przyj艣膰, ale si臋 przezi臋bi艂a. Mo偶e to i lepiej, bo Haldersa wyrzucono z boiska po dw贸ch minutach. W odpowiedzi kopn膮艂 s臋dziego w ty艂ek. Oczywi艣cie decyzja s臋dziego by艂a bezpodstawna. Halders pomyli艂 pi艂k臋 z g艂ow膮 przeciwnika. Grali z dru偶yn膮 szpitala Sahlgrenska. Nazywali si臋 Do Szpiku Ko艣ci. Winter kojarzy艂 wi臋kszo艣膰 z ich graczy, jego koledzy zreszt膮 te偶. Wszyscy sp臋dzali du偶o czasu na ostrym dy偶urze. Tym razem w roli pacjenta trafi艂a tam ofiara Haldersa. Z korzy艣ci膮 dla siebie, jak stwierdzi艂 potem Halders. Doda艂, 偶e cho膰 kolesiowi przyda艂o si臋 ma艂e przemeblowanie w g艂owie, to kopniak nie by艂 zamierzony. Rzecz jasna.

Haldersa wykluczono z policyjnej dru偶yny na cztery lata. Wszyscy si臋 dziwili, 偶e nie zastosowano do偶ywocia albo bezwarunkowej kary pozbawienia wolno艣ci. Prokurator rozwa偶a艂 wniesienie aktu oskar偶enia, ale poszkodowany odm贸wi艂 z艂o偶enia skargi. To by艂 wypadek. Przecie偶 wszyscy widzieli. Wieczorem przed meczem on i Halders rozstali si臋 jak przyjaciele. A Birgersson pogada艂 z s臋dzi膮, starym Molina. By艂em tam, powiedzia艂. Molina si臋 skrzywi艂 i zapyta艂, czy Birgersson mia艂 szk艂a kontaktowe. Birgersson sk艂ama艂, wykrzykuj膮c gromko: No tak! I by艂o po sprawie. A s臋dzia, kt贸ry oberwa艂 w ty艂ek, by艂 policjantem z wydzia艂u patrolowego i siedzia艂 cicho w imi臋 zawodowej solidarno艣ci, no bo jak偶e, ale r贸wnie偶 dlatego, 偶e potrzebowa艂 czasu, 偶eby obmy艣li膰 zemst臋. I dopi膮艂 swego. Winter u艣miechn膮艂 si臋 na to wspomnienie.

Wagadugu FC wyeliminowano z rozgrywek na ca艂y sezon. Sp臋dzili na boisku ca艂e dwie minuty. Nie wygl膮da艂o to najlepiej. Winter by艂 przecie偶 kapitanem. Zarzucono mu, 偶e nie potrafi utrzyma膰 swoich graczy w ryzach. W艂a艣ciwie chodzi艂o o utrzymanie w ryzach Haldersa. Spr贸bujcie sami, to zobaczycie. Nast臋pny sezon rozegramy w Afryce! - powiedzia艂 Halders. Mamy ju偶 jedn膮 czarnosk贸r膮 w

szeregach, a w g艂臋bi duszy wszyscy jeste艣my czarni. Winter widzia艂 to oczyma wyobra藕ni: kontynenty zamykaj膮 si臋 przed Haldersem, jeden za drugim. Nast臋pny sezon rozegramy w Oceanii! Nast臋pny sezon rozegramy na Ziemi Ognistej!

S艂o艅ce zagl膮da艂o do pokoju. Ringmar wetkn膮艂 g艂ow臋 w drzwi w chwili, kiedy Winter si臋 rozsiad艂 i zacz膮艂 si臋 przedziera膰 przez sprawy: kradzie偶, pobicie, zab贸jstwo, rabunek, gro藕by, kolejne kradzie偶e, akty wandalizmu, nast臋pne zab贸jstwo i jeszcze dwa rabunki. Raporty, zeznania 艣wiadk贸w, sprawozdania. Papiery, ta艣my magnetofonowe i wideo. Tyle r贸偶nych spraw naraz. Podejrzenie morderstwa. Morderca rozpoznany. Pijacka awantura na Gamlestan. Niemal wszystkie zab贸jstwa i morderstwa tak wygl膮da艂y. Otwierali i zamykali spraw臋 w ci膮gu jednej doby.

- Masz minut臋? - zapyta艂 Ringmar.

- Nawet dwie - powiedzia艂 Winter, odk艂adaj膮c kartk臋.

Ringmar usiad艂. Twarz mia艂 pooran膮 zmarszczkami. By艂 dwana艣cie lat starszy od Wintera, a to znaczy艂o, 偶e mia艂 ju偶 za sob膮 kilka ci臋偶kich lat, kt贸re Winter dopiero mia艂 prze偶y膰. Mo偶e tych najci臋偶szych. Do tego Ringmar mia艂 jeszcze dwana艣cie lat do przepracowania jako obro艅ca i rzecznik spo艂ecze艅stwa. Jak g艂臋bokie b臋dzie mia艂 zmarszczki wtedy? A Winter mia艂 przed sob膮 dwadzie艣cia cztery lata. DWADZIE艢CIA CZTERY lata w tej roli. Dobry Bo偶e. To jedna trzecia 偶ycia prze偶yta tak jak teraz. Niech mnie kto艣 st膮d zabierze.

Ale to mimo wszystko jego 偶ycie. Zna艂 je. Sprawdza艂 si臋 w nim. Mia艂 umiej臋tno艣ci i troch臋 agresji, nie tyle co Halders, ale za to ze zdolno艣ciami by艂o u niego lepiej. I mia艂 cierpliwo艣膰. Potrafi艂 harowa膰. Potrafi艂 my艣le膰. I o to w艂a艣nie chodzi艂o. Tu mo偶na by艂o my艣le膰, wci膮偶 mo偶na by艂o pomy艣le膰 na spokojnie. A my艣lenie mog艂o przynie艣膰 skutki. Ten, kto nie my艣la艂 dobrze, nie osi膮ga艂 偶adnych rezultat贸w. Prawdziwych rezultat贸w, takich, kt贸re mo偶na osi膮gn膮膰, wykraczaj膮c poza rutyn臋. Wymy艣laj膮c co艣 przy d藕wi臋kach pi臋knych melodii. S艂ucha艂 Coltrane'a, nagra艅 z jego najbardziej dysharmonicznego

okresu. To w艂a艣nie takie atonalne brzmienia by艂y dla niego punktem wyj艣cia. Nigdy nie umia艂 my艣le膰 w linii prostej. M贸g艂 my艣le膰 logicznie, ale inni nie nad膮偶ali za t膮 logik膮. To by艂a jego logika, a przy tym logika Coltrane'a, Pharaoha Sandersa czy Milesa Davisa. Zam贸wi艂 w ksi臋garni wysy艂kowej kolejn膮 ksi膮偶k臋. Dosz艂a wczoraj: Kind of Blue - the Making of the Miles Davis Masterpiece Ashley Kahn. Mia艂 zamiar zacz膮膰 j膮 czyta膰 wieczorem, o ile zd膮偶y wcze艣niej przes艂ucha膰 album, a w艂a艣nie zacz膮艂. Panasonic sta艂 na pod艂odze. Kind of Blue lecia艂o po raz tysi臋czny. 

- So What - powiedzia艂 Ringmar. 

Pierwszy kawa艂ek. Ringmar zna艂 Kind of Blue. Znajomo艣膰 tego albumu by艂a po prostu cz臋艣ci膮 og贸lnego wykszta艂cenia. Winter nie pojmowa艂, jak ludzie mog膮 tego nie rozumie膰. Nie by艂o zreszt膮 czego rozumie膰. Wystarczy艂o pos艂ucha膰. 

- Ta babka z Dons枚 dzwoni艂a p贸艂 godziny temu - poinformowa艂 go Ringmar. - M枚llerstr枚m prze艂膮czy艂 j膮 do mnie.

- To dobrze.

- To by艂a ta Johanna.

- Wiem, Bertil. Czego chcia艂a?

- Zapyta膰, czy czego艣 si臋 dowiedzieli艣my.

- A dowiedzieli艣my si臋?

- Nie.

- Czy M枚llerstr枚m kontaktowa艂 si臋 z komend膮 g艂贸wn膮?

- Tak my艣l臋.

- Jaki mia艂a g艂os?

- Wydaje mi si臋, 偶e spokojny. Ale przecie偶 wiadomo, 偶e co艣 jest nie tak. Jej ojca nie ma ju偶 od paru tygodni.

- Tak. Co艣 si臋 sta艂o.

- Najwidoczniej.

Muzyka lecia艂a dalej. Freddie Freeloader. Winter pomy艣la艂. O Johannie Osvald, o jej bracie, ojcu i dziadku. O Szkocji i Stevie Macdonaldzie. 

Ringmar przeci膮gn膮艂 d艂oni膮 po pomarszczonej twarzy.

- A co u ciebie, Bertil?

- Jako tako. Moa znalaz艂a mieszkanie. Dla niej to chyba dobrze, tak s膮dz臋. Ale je艣li chodzi o mnie, to mog艂aby jeszcze troch臋 pomieszka膰 w domu.

Winter spojrza艂 na niego.

- Zrozumiesz to za dwadzie艣cia lat.

- No dobra, pogadajmy o tym - powiedzia艂 Winter. Szuka艂 w kieszeni paczki corps贸w, ale zrezygnowa艂. Chcia艂 by膰 silny. Przed nim jeszcze tyle lat.

- Gdzie si臋 przeprowadza? - zapyta艂.  

-   Do Kortedala. 

 

 

 

 

 

 

 

27. 


Jeszcze przed po艂udniem przez Interpol dostali wiadomo艣膰. A mo偶e to M枚llerstr枚m dosta艂 j膮 wprost z Inverness. To w艂a艣nie on przyszed艂 do Wintera z wydrukiem i wskaza艂 na komputer z intranetem.

- Po prostu powiedz, o co chodzi - poprosi艂 Winter.

- Nie 偶yje - odpar艂 M枚llerstr枚m.

Winter spr贸bowa艂 si臋 dodzwoni膰, ale mu si臋 nie uda艂o. Spr贸bowa艂 jeszcze raz po pi臋ciu minutach.

Komisarz nazywa艂 si臋 Jamie Craig. Z Northern Constabulary, Inverness Area Command. Nie brzmia艂 jak Szkot, tylko jak Anglik. Sucha, techniczna wymowa.

- Wygl膮da na to, 偶e kr臋ci艂 si臋 po mie艣cie od jakiego艣 czasu - powiedzia艂.

- To znaczy po Inverness?

- Nie. Po Fort Augustus. Na po艂udniowym brzegu jeziora. Taka ma艂a mie艣cina.

- Jeziora? Jakiego jeziora?

- No, Loch Ness, oczywi艣cie.

Oczywi艣cie. S艂ynne jezioro, na po艂udniowy zach贸d od Inverness. Nessie. Potw贸r z jeziora. Winter nigdy nie by艂 nad Loch Ness, nie widzia艂 Nessie.

- Ale znale藕li go kawa艂ek na wsch贸d, w g贸rach. Przy bocznej drodze, nad niewielkim sztucznym jeziorem, Loch Tarff. Przynajmniej mi si臋 wydaje, 偶e jest sztuczne.

- A samoch贸d?

- Samochodu nie by艂o.

- A dokument z wypo偶yczalni?

- Nie wiem. Kiedy go znale藕li艣my, samochodu nie by艂o, a on nic na sobie nie mia艂.

- Prosz臋?

- Sprawa bez w膮tpienia wygl膮da dziwnie. Kiedy chodzi艂 po mie艣cie, wygl膮da艂 na dziwaka, ale by艂 ubrany, zap艂aci艂 za zam贸wienie w pubie. Kupi艂 piwo i lunch, chyba.

Craig powiedzia艂 wszystko, co wiedzia艂. M臋偶czyzna oko艂o sze艣膰dziesi膮tki pojawi艂 si臋 w Fort Augustus i chodzi艂 po miasteczku, jakby mia艂 problem z g艂ow膮. Miejscowi byli przyzwyczajeni do tego, 偶e ekscentrycy z najodleglejszych zak膮tk贸w 艣wiata przyje偶d偶aj膮 w ich strony, 偶eby zn贸w odkry膰 potwora z Loch Ness i zyska膰 艣wiatow膮 s艂aw臋. Ale ten m臋偶czyzna by艂 dziwny jako艣 inaczej. Porusza艂 si臋 bardzo charakterystycznie. Z lud藕mi, z kt贸rymi si臋 spotyka艂, rozmawia艂 niesk艂adnie. Wszed艂 do pubu przy stacji benzynowej, wypi艂 szkockie piwo, ale zostawi艂 lunch: chleb z serem i z piklami.

Kto艣 widzia艂, jak jedzie na zach贸d. A potem nadano komunikat o zagini臋ciu i ten kto艣 zadzwoni艂 do komisarza Craiga na Longman Road.

Reszta by艂a ju偶 kwesti膮 czasu. Pojechali star膮 drog膮 B 862, na zach贸d od jeziora, w kierunku Inverness. Inni przeczesywali bezdro偶a. Nie musieli kr膮偶y膰 mi臋dzy wzniesieniami i pag贸rkami d艂u偶ej ni偶 p贸艂 doby.

- Le偶a艂 na drugim brzegu jeziorka - powiedzia艂 Craig. - Ukryty tak, 偶e nie by艂o go wida膰 z drogi.

- Bez ubrania?

- Nie mia艂 nawet skarpet.

Winter pomy艣la艂, 偶e mo偶e to angielski idiom okre艣laj膮cy kogo艣 ca艂kiem go艂ego.

- Ale my艣licie, 偶e to nasz zaginiony? Axel Osvald? Dlaczego?

- I tu zaczyna si臋 robi膰 jeszcze dziwniej. Nie mog臋 by膰 stuprocentowo pewny, jeszcze nie, co do tego, czy to on. Ale ubrania by艂y rozrzucone po okolicy, od po艂udniowego kra艅ca jeziora a偶 do miejsca, gdzie go znale藕li艣my. To kilka mil. Je艣li chcecie, to oczywi艣cie mo偶emy wam poda膰 dok艂adn膮 odleg艂o艣膰. 

Oczywi艣cie, wypowiedziane tonem bardzo rzeczowym. Winter nie wiedzia艂, czy Steve Macdonald zna tego policjanta. Chyba nie osobi艣cie. Chyba pow臋drowali w przeciwnych kierunkach. Craig m贸g艂 pochodzi膰 z Londynu i pe艂ni膰 funkcj臋 komisarza w Inverness. A Steve pochodzi艂 z Inverness, a by艂 komisarzem w Londynie.

- Tak wi臋c znale藕li艣my go艂ego m臋偶czyzn臋, a w okolicy pe艂en komplet ubra艅, 艂膮cznie z butami i kurtk膮, no i pomy艣leli艣my: aha, to si臋 pewnie ze sob膮 wi膮偶e. Zebrali艣my ubrania. Znale藕li艣my portfel, a w nim prawo jazdy na nazwisko Osvald. Ze zdj臋ciem, kt贸re najprawdopodobniej przedstawia艂o zmar艂ego.

- Jak zmar艂? - zapyta艂 Winter. - To znaczy, jakie s膮 wst臋pne ustalenia? Jak膮 przyczyn臋 zgonu wpisano do komunikatu Interpolu?

- Serce - odpowiedzia艂 Craig. - Ale to co艣 wi臋cej ni偶 wst臋pne ustalenia. Oczywi艣cie nie ma jeszcze wynik贸w sekcji, ale na ciele brak oznak przemocy. Nie ma 偶adnych ran. Lekarz postawi艂 dwa piwa na to, 偶e to zawa艂. Na wzg贸rzach by艂o zimno. Starszy cz艂owiek w g贸rach, w nocy, bez ubrania, nie do ko艅ca kontaktuj膮cy. C贸偶, to musia艂o si臋 tak sko艅czy膰.

- Zawa艂 - powt贸rzy艂 Winter.

- My艣l臋, 偶e sam nie prze偶y艂bym tam nocy bez ubrania. Nie gdybym by艂 sam - doda艂 tym samym bezbarwnym g艂osem.

- Kiedy mo偶emy si臋 spodziewa膰 pe艂nego raportu? - zapyta艂 Winter.

- O czym?

I zn贸w ten beznami臋tny ton 艣ledczego.

- Chodzi mi przede wszystkim o przyczyny 艣mierci - odpar艂 Winter.

- My艣l臋, 偶e po po艂udniu.

- Dzi臋ki.

- Ca艂a reszta znajdzie si臋 w raporcie jutro, mam nadziej臋. To znaczy to, co wiemy. A niewiele tego jest. Ale sprawa, o ile to jest sprawa, jest do艣膰 oczywista.

Winter czeka艂, a偶 Craig powie: sprawa otwarta i zamkni臋ta, ale nie powiedzia艂. To by zreszt膮 nie by艂o w jego stylu.

- Ale ten wypo偶yczony samoch贸d si臋 nie znalaz艂? - zapyta艂 jeszcze Winter.

- Nie. Rozmawiali艣my z lud藕mi z wypo偶yczalni. Wypo偶yczy艂 go na dwa tygodnie. Min臋艂y dopiero przedwczoraj. Z艂o偶yli zawiadomienie o ewentualnej kradzie偶y no i, c贸偶, dzi臋ki temu dok艂adniej przyjrzeli艣my si臋 temu zagini臋ciu i komunikatowi. No i oczywi艣cie mieli艣my zeznanie 艣wiadka z Fort Augustus.

Winter us艂ysza艂 minimaln膮 zmian臋 w jego g艂osie. Jakby Craig czu艂, 偶e powinien si臋 usprawiedliwi膰. Bo troch臋 zwlekali z rozpocz臋ciem poszukiwa艅. Ale Winter wcale nie patrzy艂 na to w ten spos贸b. Zna艂 okoliczno艣ci, wiedzia艂, jaka jest rzeczywisto艣膰. Na pewno nie pierwszy raz cudzoziemiec zab艂膮ka艂 si臋 w okolicach Loch Ness.

- Czy samoch贸d nie powinien sta膰 gdzie艣 w pobli偶u? - zapyta艂. - W miasteczku, w tym... Fort Augustus.

- No tak - odpar艂 Craig. - Te偶 na to wpad艂em. Ale gdyby sta艂 kilka dni w jednym miejscu, to pewnie by go ukradli. Wok贸艂 Loch Ness mamy sporo samochod贸w i sporo z艂odziei.

- Rozumiem.

- Oczywi艣cie nadali艣my komunikat o poszukiwaniach samochodu. Mo偶liwe, 偶e znajdzie si臋 gdzie艣 na drodze, okradziony ze wszystkiego, jak zwykle. - Craig zrobi艂 kr贸tk膮 przerw臋. - Go艂y, jak m贸wimy.

- A zmar艂y... - powiedzia艂 Winter. - Jak d艂ugo tam le偶a艂?

- Lekarz, kiedy ostatnio z nim rozmawia艂em, m贸wi艂, 偶e dwie doby. Plus minus sze艣膰 godzin.

- Czy kto艣 m贸g艂 tam przenie艣膰 zw艂oki? Czy m贸g艂 umrze膰 gdzie indziej?

- Nie. Jeste艣my pewni, 偶e sam si臋 tam dosta艂.

- W takim razie pytanie brzmi: dlaczego?

- A nie zawsze tak brzmi?

- No tak. To najwa偶niejsze pytanie.

- Steve m贸wi艂 mi, 偶e je艣li b臋d臋 z tob膮 rozmawia艂, to pr臋dzej czy p贸藕niej dojdziemy do tego.

- Steve? Steve Macdonald? Znacie si臋?

- Tak. Pracowali艣my troch臋 razem na Croydon. Szepn膮艂 tu o mnie dobre s艂owo, kiedy stara艂em si臋 o posad臋 komisarza. - Craig zrobi艂 przerw臋. Winter us艂ysza艂 co艣, co mog艂o by膰 艣miechem, suchym jak piach. - Nie wiem, czy mu za to dzi臋kowa膰, czy nie.

W g艂osie Craiga da艂o si臋 wyczu膰 ciep艂o. Winter nie m贸g艂 si臋 nie u艣miechn膮膰. W艂a艣nie odebra艂 lekcj臋 po艣wi臋con膮 angielskiej naturze. Craig nie zacz膮艂 od nawi膮zania do wsp贸lnego znajomego. Oczywi艣cie by艂a to te偶 kwestia profesjonalnego podej艣cia.

- A co m贸wi膮 艣wiadkowie? - zapyta艂 Winter.

- C贸偶... wspomina艂em ju偶 o tym, tak pokr贸tce. Sprawia艂 wra偶enie, jakby nie do ko艅ca kontaktowa艂, jakby nie bardzo wiedzia艂, gdzie jest. Co艣 tam m贸wi艂... chyba zadawa艂 pytania. Tak go kto艣 zapami臋ta艂. W艂a艣ciciel pubu. Osvald powt贸rzy艂 kilka razy co艣, co brzmia艂o identycznie, ale czego nie da艂o si臋 zrozumie膰.

- Dlaczego nie?

- Dlaczego nie? Bo to nie by艂o po angielsku ani po szkocku. Zak艂adam, 偶e m贸wi艂 po szwedzku, ale tego j臋zyka nie u偶ywa si臋 w Fort Augustus na co dzie艅. - Zn贸w na chwil臋 przerwa艂. - Te ziemie zamieszkiwali kiedy艣 wikingowie, ale ludzie ju偶 nie pami臋taj膮 nordyckiego.

Staronordyckiego, pomy艣la艂 Winter. W szkockim jest mn贸stwo s艂贸w pochodzenia nordyckiego - mn贸stwo nazw miejscowo艣ci i innych.

- No wi臋c kr臋ci艂 si臋 tu i zagadywa艂 do ludzi po szwedzku - podsumowa艂 Winter. - Bo nie m贸wi艂 tylko do siebie? M贸wi艂e艣, 偶e sprawia艂 wra偶enie zagubionego.

- No, nie pytali艣my ludzi o szczeg贸艂y, ale 艣wiadkowie m贸wili, 偶e zagadywa艂 do nich i o co艣 pyta艂.

- Aha.

- Tu ci nie pomog臋. Mog臋 ich docisn膮膰 o to, jak do nich zagadywa艂 i mo偶e czy zadawa艂 pytania. Ale chyba o niewiele wi臋cej mog臋 pyta膰.

- Rzeczywi艣cie.

- W najgorszym wypadku sam przyjedziesz i sprawdzisz, czy miejscowi rozpoznaj膮 jakie艣 szwedzkie s艂owa. Podobno nie macie ich zbyt wiele.

 


 


28.



- Powiadomisz krewnych? - zapyta艂 Craig. Winter powiedzia艂, 偶e powiadomi. To by艂a cz臋艣膰 jego pracy, a偶 za du偶a. Do tego nie przygotowywali, kszta艂c膮c do s艂u偶by w policji. A potem wpada艂o si臋 w rutyn臋, a偶 za bardzo.

Zadzwoni艂 na kom贸rk臋 Johanny, ale zg艂osi艂a si臋 poczta. A takich wiadomo艣ci si臋 nie nagrywa.

Zerkn膮艂 na zegarek i sprawdzi艂 rozk艂ad po艂膮cze艅 na po艂udniowe szkiery. I zn贸w spojrza艂 na zegarek. Je艣li dojedzie do Oskarsleden, przekraczaj膮c dozwolon膮 pr臋dko艣膰, zd膮偶y na prom o dziesi膮tej dwadzie艣cia.

Winter sta艂 na pok艂adzie. Wiatr rozwiewa艂 mu w艂osy. Na ska艂ach za portem kto艣 艂owi艂 ryby. W臋dkarz wiedzia艂, co i jak. Mewy kr膮偶y艂y, zataczaj膮c ko艂a i skrzecz膮c do niego zach臋caj膮co. Mia艂 na g艂owie czapk臋 ze sporym daszkiem. Mia艂 go chroni膰 przed odchodami mew, kt贸re czasem lecia艂y z nieba jak 艣nieg.

Prom sun膮艂 po wodzie. Na pok艂adzie nie mo偶na by艂o kupi膰 kawy O tej porze dnia i roku na wyspy zmierza艂o niewielu pasa偶er贸w. Dwa miesi膮ce wcze艣niej nie mo偶na by艂o dosta膰 biletu. Promy chybota艂y si臋 na wodzie niczym przeci膮偶one pasa偶erskie d偶onki na Rzece 呕贸艂tej. Wsz臋dzie opalone r臋ce i nogi, dzieci, w贸zki. Latem zesz艂ego roku chcieli z Angela i Els膮 pop艂yn膮膰 na Vr氓ng枚. Uciekli z pok艂adu ju偶 na Br盲nn枚 R枚dsten. Za du偶o ludzi ogarni臋tych s艂oneczno-morsko-s艂ono-piaskowym szale艅stwem, kt贸re dopada mieszczuch贸w, kiedy s艂o艅ce 艣wieci w najlepsze. 

Szale艅stwo. Winter pr贸bowa艂 odgarn膮膰 wpadaj膮ce mu do oczu w艂osy My艣la艂 o czym艣, co mu powiedzia艂 Erik Osvald na Dons枚.

Choroba w艣ciek艂ych kr贸w zawsze si臋 przydaje, stwierdzi艂. Patrzy艂 na to z punktu widzenia rybaka. Cieszymy si臋, je艣li w telewizji w regularnych odst臋pach pojawia si臋 jedna czy druga szalona krowa.

Prom p艂yn膮艂 prosto na K枚pstads枚. Gdy przemierzali cie艣nin臋, wiatr wia艂 mocniej, jakby pogoda si臋 zmienia艂a. Winter widzia艂 ciemne chmury nadci膮gaj膮ce z drugiej p贸艂kuli i zbieraj膮ce si臋 na zachodzie.

Gdzie艣 tam, na morzu, Erik Osvald wraz z trzyosobow膮 za艂og膮 nie ustaj膮 w poszukiwaniu ryb. Pr贸buj膮 wykorzysta膰 limity po艂ow贸w do oporu.

Mo偶na si臋 poczu膰 niezale偶nym, powiedzia艂 wtedy Osvald. No, mo偶e nie od stra偶y granicznej. To by艂 偶art, ale by艂o w nim ziarno prawdy. Niezale偶no艣膰. Bo je艣li nie ma poczucia niezale偶no艣ci, to to wszystko nie ma sensu, doda艂.

Takie 偶ycie na pewno zmienia cz艂owieka. Dwadzie艣cia pi臋膰 lat na Morzu P贸艂nocnym, przez ca艂膮 dob臋, ca艂y rok. To oznacza wolno艣膰. I samotno艣膰.

Niezbyt nowoczesny spos贸b na 偶ycie.

Ale my, szwedzcy rybacy, przez tydzie艅 jeste艣my na morzu, a przez tydzie艅 w domu. Ju偶 chyba tylko Szwedzi trzymaj膮 si臋 tego systemu. A przez to zarabiamy mniej ni偶 Du艅czycy, Szkoci czy Norwegowie.

Erik m贸wi艂 te偶 o przesz艂o艣ci.

M贸j ojciec wyp艂ywa艂 w poniedzia艂ek rano i wraca艂 w sobot臋 rano.

呕y艂 na morzu, dop贸ki si臋 nie zm臋czy艂. Potem siedzia艂 na l膮dzie, s艂uchaj膮c prognoz pogody, kiedy syn by艂 na morzu.

Axel Osvald. Je艣li to w艂a艣nie jego znale藕li ludzie Craiga, to spotka艂a go dziwna i tragiczna 艣mier膰. Dziwnie tragiczna. Sam, nagi, na brzegu jakiego艣 偶a艂osnego jeziorka w pobli偶u du偶ego jeziora. Na g贸rzystym l膮dzie, ca艂e mile od morza.

Co tam robi艂? Jak si臋 tam znalaz艂? Gdzie b艂膮dzi艂y jego my艣li, kiedy on sam zab艂膮ka艂 si臋 w艣r贸d wzg贸rz i niezbyt przyjaznej przyrody? Winter nigdy nie by艂 w Fort Augustus, ale by艂 w stanie sobie wyobrazi膰, jak wygl膮da艂a okolica.

Dlaczego do tego dosz艂o? Dlaczego - i to dlaczego przez wielkie D, jak si臋 wyrazi艂 Craig.

Mi臋dzy Styrs枚 Sk盲ret i Dons枚 morze by艂o spokojne. Winter nie m贸g艂 nigdzie dostrzec nowoczesnego trawlera Osvalda, niebieskiej 鈥濵agdaleny鈥. Wyp艂yn臋艂a na kolejny tydzie艅 na zach贸d od Stavanger i na wsch贸d od Aberdeen. Wyruszy艂a na poszukiwanie dorszy i 艂upaczy Za sze艣膰 dni zawin膮 do Hanstholm, a po po艂udniu pojad膮 do domu z wyp艂at膮 w r臋ku. Ale Erik Osvald b臋dzie musia艂 wr贸ci膰 wcze艣niej i to on, Winter, ma dostarczy膰 wiadomo艣膰, kt贸ra 艣ci膮gnie rybaka na l膮d. Ale w艂a艣ciwie jak on wr贸ci? Czy b臋dzie go musia艂 zgarn膮膰 helikopter? Czy od razu we藕mie kurs na Szkocj臋, na zatok臋 Moray Firth i wej艣cie do portu w Inverness? Przep艂ynie przez kana艂, kt贸ry dochodzi do rzeki Ness, i dalej do Loch Ness, i tak dop艂ynie do Fort Augustus? Nie, nie przeprawi si臋 tym monstrualnym trawlerem. Nie, bo jego ojciec le偶y ju偶 w kostnicy w Inverness. Mo偶e po prostu rzuci膰 kotwic臋 w porcie.

Prom si臋 zatrzyma艂. Winter zszed艂 na l膮d. Wed艂ug rozk艂adu by艂a dziesi膮ta pi臋膰dziesi膮t pi臋膰. Na nabrze偶u nie by艂o nikogo. W pobli偶u cumowa艂o kilka starych trawler贸w. Winter si臋 zastanawia艂, czy kt贸ry艣 z nich nie nale偶a艂 do Axela Osvalda. A mo偶e kt贸ry艣 pami臋ta艂 jeszcze czasy Johna Osvalda?

John Osvald zarazem istnia艂 i nie istnia艂. Jak wszyscy, kt贸rzy zagin臋li i nigdy si臋 nie odnale藕li. Ich dusze, ale i ich bliscy nigdy nie zaznaj膮 spokoju.

A je艣li on nie zgin膮艂? Je艣li John Osvald 偶yje? Ci, kt贸rzy zostali, kt贸rzy zostali tutaj, czy powinni po nim rozpacza膰?

Winter zapyta艂 spotkan膮 przed sklepem kobiet臋 o drog臋 do szko艂y. Wskaza艂a mu j膮, robi膮c r臋k膮 艂uk w powietrzu. Ruszy艂 w膮sk膮 uliczk膮.

Bez chodnika. Czu艂 zapach morza i ws艂uchiwa艂 si臋 w t臋 dziwn膮 cisz臋, jaka powstaje z przestrzeni rozci膮gaj膮cej si臋 we wszystkie strony. Tutaj, mi臋dzy domami, wiatr zanik艂, jakby go w og贸le nie by艂o. Chmury te偶 znikn臋艂y. Niebo by艂o nieskazitelnie b艂臋kitne. Czu艂 na twarzy ciep艂e promienie.

Na szkolnym boisku by艂o pe艂no dzieci, wi臋cej, ni偶by si臋 spodziewa艂. S艂ysza艂 wrzaski, ale nie umia艂 rozr贸偶ni膰 s艂贸w. Pod jego nogi potoczy艂a si臋 pi艂ka, poda艂 j膮 z powrotem. Przelecia艂a ponad bramk膮 i ogrodzeniem i znikn臋艂a w krzakach.

- No nie, no - powiedzia艂 ch艂opak wygl膮daj膮cy jak miniatura rybaka.

Pozosta艂e dzieci spojrza艂y najpierw na Wintera, a potem na ska艂y. Zrozumia艂. Zszed艂 z boiska, okr膮偶y艂 siatk臋 i zanurkowa艂 w zaro艣la. Pi艂ki nie by艂o. Szuka艂 w trawie i innym dziwnym zielsku. Mo偶e to by艂y wysuszone wodorosty. Z prawej zobaczy艂 dziur臋, jakby grot臋. Zajrza艂 do niej, ale pi艂ki nie by艂o wida膰. Ruszy艂 na czworakach. Wreszcie wyczu艂 pi艂k臋, zanim j膮 zobaczy艂, i zacz膮艂 si臋 wyczo艂giwa膰. Garnitur zaprotestowa艂, zatrzeszcza艂 w szwach. Winter wyprostowa艂 si臋 z pi艂k膮 w r臋ku. Prawdziwy gest triumfu. Sta艂y nad nim wszystkie dzieci, bi艂y mu brawo. Rzuci艂 im pi艂k臋. Z艂apa艂 j膮 ma艂y rybak. Dzieci odwr贸ci艂y si臋 nagle, kiedy rozleg艂 si臋 kobiecy g艂os.

- A co wy tam robicie? Nie s艂yszeli艣cie dzwonka?

Winter zobaczy艂, jak podchodzi do skraju ska艂 i zerka w d贸艂. 

- Cze艣膰.

- Cze艣膰 - odpowiedzia艂a Johanna Osvald, chichocz膮c.

Winter nie m贸g艂 si臋 nie u艣miechn膮膰. Ale nie chcia艂 si臋 艣mia膰. Przecie偶 przynosi艂 tak膮 wiadomo艣膰.

- To naprawd臋 on? - zapyta艂a. Siedzieli w jej niewielkim gabinecie. Na biurku sta艂 du偶y szary mac, starsza wersja. Wsz臋dzie wala艂y si臋 papiery. By艂o ich wi臋cej ni偶 w jego pokoju w komendzie. Przez okno

wida膰 by艂o ska艂y, w艣r贸d kt贸rych przed chwil膮 szuka艂 pi艂ki. Ona te偶 musia艂a go widzie膰. Jego albo dzieci, kt贸re ustawi艂y si臋 w rz膮dku, 偶eby si臋 przygl膮da膰 dziwakowi z kontynentu. Ot, chwila przerwy w 偶yciu wyspiarzy

Na 艣cianach po obu stronach okna wisia艂y dzieci臋ce rysunki. Przez chwil臋 si臋 zastanawia艂, jak to jest sp臋dza膰 ca艂e dnie z dzie膰mi, je艣li si臋 nie ma w艂asnych. Mo偶e powr贸t do domu to powr贸t do wolno艣ci i ciszy Mo偶na je celebrowa膰.

Opowiedzia艂 wszystko szybko, ale nie na tyle, 偶eby ta chwila straci艂a swoj膮 wag臋. Ostro偶nie dobiera艂 s艂owa.

- To mo偶e by膰 nieporozumienie - powiedzia艂a Johanna.

Przytakn膮艂 w milczeniu.

- Ty te偶 tak s膮dzisz?

- Ja nic nie wiem. Nic ponad to, co ci powiedzia艂em. Ale policjanci z Inverness znale藕li te偶 zdj臋...

- Wiem, m贸wi艂e艣, ale czy tak 艂atwo kogo艣 rozpozna膰 ze zdj臋cia? Por贸wna膰 je z mar... martwym cz艂owiekiem - powiedzia艂a i ukry艂a twarz w d艂oniach.

Winter spojrza艂 na w艂asne r臋ce. Co powinienem z nimi zrobi膰? Czy mam j膮 przytuli膰?

Pochyli艂 si臋 do przodu i chwyci艂 j膮 za rami臋. Mia艂a na sobie bluzk臋 bez r臋kaw贸w. Zadr偶a艂a. Winter wsta艂 i wzi膮艂 sweter, kt贸ry wisia艂 na oparciu krzes艂a. Zarzuci艂 jej go na plecy.

Zdj臋cie. Zw艂oki. On si臋 ju偶 na nie w 偶yciu napatrzy艂. Johanna mia艂a racj臋. Mi臋dzy 偶yj膮cymi a martwymi trudno si臋 doszuka膰 podobie艅stw. Oczy, kt贸re patrz膮, i takie, kt贸re nic ju偶 nie widz膮. Pozornie s膮 do siebie podobne, ale tak naprawd臋 zupe艂nie inne. Wszystko to widzia艂, 偶ywe twarze m艂odych dziewczyn i ch艂opak贸w u艣miechaj膮ce si臋 z p贸艂ek w domach, kt贸re nagle zrujnowa艂a niedaj膮ca si臋 opisa膰 zbrodnia. Kt贸re wype艂ni艂a maj膮ca trwa膰 wiecznie cisza. Nic niewarta cisza. Cisza, kt贸rej nie da si臋 celebrowa膰. Ta sama twarz, a jednak pozbawiona 偶ycia. Nie dam rady, my艣la艂 za ka偶dym razem, kiedy by艂 w takim domu. To ju偶 ostatni raz.

A potem zawsze nast臋powa艂 kolejny ostatni raz.

I tak b臋dzie do ko艅ca 偶ycia. Wiedzia艂 o tym. Tak b臋dzie ca艂膮 wieczno艣膰. Nie. 呕ycie nie jest wieczno艣ci膮, to 艣mier膰 jest wieczno艣ci膮. 呕ycie to przerwa mi臋dzy wype艂nionymi cisz膮 wieczno艣ciami. Dla wielu ludzi by艂a to tylko kr贸tka przerwa, wiedzia艂 o tym, bo by艂 przy nich, chwil臋 po tym, jak wracali do wieczno艣ci.

I jeszcze zdj臋cia zmar艂ych. Na jego biurku nigdy ich nie brakowa艂o. Co za cholerna robota: zdj臋cia martwych ludzi na biurku. Strzaskana szcz臋ka, puste oczodo艂y, dziura zamiast ust. 艢lady duszenia niczym tatua偶 na szyi.

I ci niezdeformowani. Wygl膮dali, jakby zasn臋li. Czasami takie zdj臋cia by艂y najgorsze.

Wk艂ada艂 je pod inne zdj臋cia, pod te przedstawiaj膮ce domy, ulice, samochody, ska艂y, cokolwiek. Albo pod wype艂nione s艂owami dokumenty. S艂owa a偶 tak nie razi艂y, nie na metr.

Us艂ysza艂 g艂osy dzieci. Wrzeszcza艂y i 艣mia艂y si臋. Niekt贸re by艂o wida膰 przez okno. Kolejna przerwa. Czterdzie艣ci pi臋膰 minut up艂yn臋艂o szybko. Johanna podnios艂a wzrok.

- Musz臋 tam jecha膰 - powiedzia艂a. - Jest tylko jeden spos贸b na to, 偶eby si臋 dowiedzie膰, czy to... tata.

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

- Na pewno na mnie czekaj膮.

- Czy kto艣 mo偶e z tob膮 jecha膰?

Spojrza艂a na niego. Czy偶by chodzi艂o jej o to, 偶e... nie, chyba nie. To by艂a jej sprawa, sprawa jej rodziny. Nie by艂o morderstwa, 艣lad贸w, ob艂ego narz臋dzia, kt贸rym zadano cios.

Ale by艂o pytanie: dlaczego? Towarzyszy艂o mu w drodze tutaj, na promie, a wcze艣niej w samochodzie, podczas rozmowy z Craigiem i teraz, podczas rozmowy z Johann膮. DLACZEGO?

- Gdzie jest Erik? - zapyta艂.

- Nie wiem dok艂adnie. Ale postaram si臋 tam dolecie膰 tak szybko jak si臋 da. Mo偶e jeszcze dzi艣.

- Mog臋 ci pom贸c - powiedzia艂, si臋gaj膮c po stoj膮cy na biurku telefon.

Uda艂o si臋. Nast臋pny prom odp艂ywa艂 o jedenastej czterdzie艣ci, ale p贸藕niej mog艂aby nie zd膮偶y膰 na samolot z Landvetter na Heathrow, a tam mia艂a si臋 przesi膮艣膰.

- W艂a艣nie w takich sytuacjach okazuje si臋, 偶e niedobrze jest mieszka膰 na wyspie - powiedzia艂a, kiedy zatelefonowa艂a dwa razy.

Akurat teraz nikt nie m贸g艂 po ni膮 przyjecha膰 do Saltholmen. Ale na l膮d mo偶na si臋 by艂o dosta膰 inaczej. Winter zadzwoni艂 do centrali. Prze艂膮czono go do oddzia艂u policji wodnej przy Nya Varvet.

- Nasza 艂贸d藕 patrolowa jest w艂a艣nie niedaleko Varg枚 - powiedzia艂 policjant. - I tak nie maj膮 co robi膰.

- Jeste艣 pewna, 偶e chcesz jecha膰 od razu? - zapyta艂 Winter, wci膮偶 ze s艂uchawk膮 w d艂oni.

Pokiwa艂a g艂ow膮 w biegu. Ju偶 si臋 zerwa艂a, 偶eby zd膮偶y膰 wpa艣膰 do domu i wrzuci膰 rzeczy do walizki.

Na 艂odzi Winter zapyta艂 j膮 o Axela Osvalda. P艂yn臋li szybko. Winter nie wiedzia艂, 偶e mo偶na rozwija膰 tak膮 pr臋dko艣膰 tak blisko brzegu. Syreny nie by艂y w艂膮czone, ale szybko艣膰 i pierwsze艅stwo by艂y dla policjant贸w czym艣 oczywistym.

- To nie by艂 pierwszy raz, kiedy pojecha艂 do Szkocji szuka膰 ojca, twojego dziadka - powiedzia艂.

- Nie, m贸wi艂am ci ju偶.

- A co m贸wi艂 o tych poprzednich podr贸偶ach?

- M贸wi艂 niewiele, prawie nic.

- Dlaczego?

- Tata nie by艂 zbyt rozmownym cz艂owiekiem.

Winter zauwa偶y艂, 偶e m贸wi o ojcu w czasie przesz艂ym. Chyba sama  

nie zdawa艂a sobie z tego sprawy. Cz臋sto by艂 艣wiadkiem takich sytuacji. Mo偶e w ten spos贸b psychika przygotowuje si臋 na najgorsze. Na co艣, co jeszcze nie jest stuprocentowo pewne. Mo偶e ju偶 teraz zaczyna艂a sobie radzi膰 z 偶alem.

Sam to prze偶y艂 kilka lat temu, w samolocie do Marbelli. Ojciec by艂 chory, a on, cho膰 jeszcze nie wiedzia艂 nic pewnego, wiedzia艂.

- Ale je艣li ju偶 co艣 m贸wi艂, to co? Chyba pyta艂a艣?

Johanna patrzy艂a na wyspy, wysepki i szkiery Odwr贸ci艂a si臋, jakby chcia艂a sprawdzi膰, czy to na pewno Br盲nn枚 albo Asper枚. To w艂a艣nie by艂 jej 艣wiat. Winter te偶 si臋 rozejrza艂. Wszystko tu zna艂a, ca艂膮 t臋 wod臋. To nie centrum G枚teborga le偶y przy morzu. To te wyspy le偶膮 przy nim, czy raczej na nim. 

- By艂 tam tylko dwa razy - powiedzia艂a. - To znaczy, nie licz膮c tego.

Czeka艂. Wp艂ywali ju偶 do portu. Ju偶 widzia艂 budynki stoczni i szko艂臋 medyczn膮 mieszcz膮c膮 si臋 w dawnych, przerobionych koszarach. Wszystko tutaj przerobiono. Zna艂 wszystko, co znajdowa艂o si臋 przy wej艣ciu do portu, r贸wnie偶 te odmienione fasady. Setki razy je藕dzi艂 t臋dy rowerem - kiedy by艂 nastolatkiem, ale i p贸藕niej. Czasem chodzi艂 tam z Angela i z Els膮. Mieli tam dobr膮 restauracj臋 na 艣wie偶ym powietrzu, o kt贸rej ma艂o kto wiedzia艂, co by艂o dodatkow膮 zalet膮. Dwadzie艣cia metr贸w do wody, piwo, kilka da艅 z ryb. Co roku pojawia艂 si臋 w karcie indyk z ro偶na.

- Kiedy by艂 tam ostatnio? - zapyta艂.

- Dawno. Co najmniej dziesi臋膰 lat temu.

- Dlaczego wtedy pojecha艂?

Johanna spojrza艂a na niego.

- W艂a艣ciwie to nie wiem.

Radiow贸z czeka艂 na nabrze偶u. Wszystko posz艂o o wiele szybciej, ni偶 gdyby pop艂yn臋li do Saltholmen. Stamt膮d Winter musia艂by jecha膰 w膮sk膮 drog膮 przez L氓ngedrag. 

- Zd膮偶臋? - zapyta艂a Johanna, wsiadaj膮c do samochodu.

- Tak - odpowiedzia艂 i da艂 znak kierowcy, inspektorowi Moreliusowi. Znajomemu sprzed lat.

- Czy to w porz膮dku? - zapyta艂a.

- Co?

- Skorzysta膰 z policyjnej 艂odzi i radiowozu, 偶eby zd膮偶y膰 na samolot.

- Tak.

Morelius odpali艂 silnik.

- Zadzwo艅, jak dolecisz - poprosi艂 Winter. - I kiedy ju偶 b臋dzie po... identyfikacji.

Skin臋艂a g艂ow膮.

- Znajomy policjant z Inverness, Craig, wyjdzie po ciebie na lotnisko albo wy艣le samoch贸d.

Zn贸w pokiwa艂a g艂ow膮. Morelius ruszy艂 w stron臋 prowadz膮cej na wsch贸d autostrady. Winter kolejny raz zerkn膮艂 na zegarek. Powinna zd膮偶y膰. To by艂a szybka akcja. W艂a艣ciwie mog艂a zaczeka膰 jeden dzie艅, ale on te偶 chcia艂 mie膰 pewno艣膰. Chcia艂 wiedzie膰, a nie wiedzia艂. Czu艂, 偶e to go wci膮ga. Nie m贸g艂 przesta膰 my艣le膰 o Axelu Osvaldzie. Ani o Johnie. By艂o w tej historii co艣... co艣, czego chcia艂 si臋 dowiedzie膰, czego chcia艂 si臋 doszuka膰.

Jaka艣 zagadka.

- My musimy ju偶 wraca膰 - powiedzia艂 policjant z 艂odzi. - Mo偶emy ci臋 podrzuci膰 do Saltholmen.

Podczas tej kr贸tkiej przeprawy do przystani sta艂 na pok艂adzie.

Kiedy wraca艂 samochodem do miasta, wci膮偶 si臋 zastanawia艂.

Zagadka. Jest w tym jaka艣 zagadka. Kiedy艣 sta艂o si臋 co艣, co wywo艂a艂o to, co dzieje si臋 teraz. Nie ma czego艣 takiego jak przypadek. Musia艂 by膰 jaki艣 pow贸d, dla kt贸rego Axela Osvalda znaleziono w艂a艣nie tam. I pow贸d, dla kt贸rego umar艂. Kto艣 lub co艣 doprowadzi艂o do jego 艣mierci. Nie s膮dz臋, 偶eby to by艂o poczucie niezale偶no艣ci. A mo偶e? Mo偶e w pewnym sensie?

Zjedli kolacj臋. Halders ugotowa艂 kasz臋 mann臋. Najpierw prosi艂a go o to Magda, potem Hannes.

- W 偶yciu nie jad艂am kaszy manny - powiedzia艂a Aneta.

Wszystko na talerzu by艂o bia艂e: kasza, mleko, cukier. Sam talerz te偶. Gdyby nie s艂ysza艂a, jak Magda go prosi艂a, pomy艣la艂aby, 偶e to jego kolejny 偶art. 

- Na pewno jad艂a艣! - Magda by艂a zdziwiona.

- Nie. Naprawd臋 nie jad艂am.

- Ale w艂a艣nie zjad艂a艣! Widzia艂am, jak bra艂a艣 艂y偶k臋 do buzi.

- No tak. Ale nigdy wcze艣niej nie jad艂am.

- To jak膮 kaszk臋 jad艂o si臋 u ciebie w domu, kiedy by艂a艣 dzieckiem? - zapyta艂a Magda.

Jej starszy brat wygl膮da艂 na zak艂opotanego. Przecie偶 to jej sprawa, zdawa艂 si臋 my艣le膰. Robi si臋 coraz bardziej podobny do Fredrika, pomy艣la艂a Aneta. Zamaszyste gesty, bezkompromisowe spojrzenie. Ale Hannes by艂 spokojniejszy. Nie gor膮czkowa艂 si臋 tak. Nie m贸wi艂 wi臋cej, ni偶 musia艂. Zamyka艂 si臋 w swoim pokoju. My艣la艂. O mamie. Fredrik si臋 o niego niepokoi艂.

- P艂atki owsiane - powiedzia艂a Aneta.

- Kasz臋 jaglan膮 - powiedzia艂 w tej samej chwili Halders.

- A co to jest?

- Kasza z prosa, kt贸re jest popularne w Afryce - wyja艣ni艂a Aneta. - W艂a艣ciwie wygl膮da jak trawa.

- Ale ty przecie偶 nie by艂a艣 w Afryce? - dopytywa艂a si臋 Magda.

- Daj spok贸j - wtr膮ci艂 si臋 Hannes.

- By艂am, ale jak wiesz, urodzi艂am si臋 tutaj.

- I jedli艣cie kasz臋 jaglan膮? - zapyta艂 Halders.

- Mama jej nie cierpia艂a.

Halders do艂o偶y艂 jej bia艂ego kleiku.

- To w艂a艣nie dlatego mama i tata wyjechali z Afryki - powiedzia艂a Aneta.

- Naprawd臋? - zapyta艂 Hannes.

- Nie - odpowiedzia艂a Aneta, u艣miechaj膮c si臋 do niego. - To tylko 偶art.

- To dlaczego wyjechali? - zapyta艂a Magda.

- W przeciwnym razie trafiliby do wi臋zienia.

- A dlaczego? Zrobili co艣 z艂ego?

- Nie.

Halders przyni贸s艂 dzbanek z herbat膮. Siedzieli w salonie. Zmieni艂 si臋, odk膮d Halders wprowadzi艂 si臋 tutaj po 艣mierci by艂ej 偶ony. Nie by艂a to du偶a zmiana, ale wygl膮da艂 inaczej.

Dzieci gra艂y w ko艣ci w pokoju Hannesa. S艂yszeli, jak piszcza艂y, kiedy kt贸re艣 trafi艂o podw贸jn膮 liczb臋 punkt贸w.

- No i musia艂a艣 opowiedzie膰 o trudnej przesz艂o艣ci Burkina Faso - powiedzia艂 Halders.

- Uwa偶asz, 偶e to 藕le?

- Przeciwnie.

Everly Brothers zanosili si臋 p艂aczem, kawa艂ek za kawa艂kiem, ale oczywi艣cie tak, 偶eby nie by艂o tego wida膰. Crying in the rain. I never let you see. Zacz臋艂o si臋 od nowa, kolejna porcja zawod贸w. Bye bye love, bye bye happiness, hello loneliness, I think I'm gonna cry. 

- Ten kawa艂ek ma tyle lat co ja - powiedzia艂 Halders. - Jest z 1957 roku.

I'm through with romance, I'm through with love, I'm through with counting stars the stars above.


- Dobry tekst - zauwa偶y艂a Aneta.

- Prawda?

- Mo偶e troch臋 zbyt dos艂owny.

- Mo偶e.

- S膮 chyba s艂absi od Roya Orbisona - powiedzia艂a Aneta. - Je艣li chodzi o poziom smutku.

- Roy Orbison nie jest smutny.

- No to chyba inaczej rozumiemy smutek.

Halders napi艂 si臋 herbaty. Ws艂ucha艂 si臋 w muzyk臋. All I have to do is dream. 

- Je艣li si臋 chce, to wszystko mo偶na sobie prze艂o偶y膰 na teksty piosenek - powiedzia艂.

- Je艣li chodzi o tych kolesi, to nie daj膮 zbyt wielkiego wyboru. Ewidentnie 艣piewaj膮 o mi艂o艣ci, kt贸ra si臋 sko艅czy艂a.

- So sad to watch good love go bad. 

- No, mniej wi臋cej.

- To jeden z ich najlepszych kawa艂k贸w

- No prosz臋. To chyba dobry przyk艂ad.

Wr贸ci艂a do domu p贸藕no. Fredrik prosi艂, 偶eby zosta艂a, ale chcia艂a si臋 obudzi膰 u siebie. Czasami tak chcia艂a.

Fredrikowi by艂o smutno. Naprawd臋 smutno. Nie chcia艂 tego okazywa膰, ale zauwa偶y艂a. Nie m贸g艂 wyj艣膰 i p艂aka膰 w deszczu, jak bracia z piosenki, bo akurat nie pada艂o.

- Chodzi o Hannesa - powiedzia艂. - Cholera wie, jak to si臋 sko艅czy.

Ale oczywi艣cie nie chodzi艂o tylko o Hannesa ani o Magd臋, ani o niego samego. Wszyscy oni po prostu wiedzieli, 偶e ju偶 nic nie b臋dzie takie samo. 呕e nie b臋dzie ju偶 mamy, a potem, kiedy dorosn膮 i za艂o偶膮 rodziny, nie b臋dzie babci. B臋dzie tylko dziadek Fredrik. Mo偶e. Ju偶 nigdy nie b臋dzie jak kiedy艣... ale mo偶e b臋dzie lepiej ni偶 teraz. B臋dzie tak dobrze, jak b臋dzie mog艂o by膰.

Fredrik nic nie powiedzia艂. Nie by艂o powa偶nych, pe艂nych pasji s艂贸w. Ale oboje wiedzieli. Aneta musia艂a pomy艣le膰. Czu艂a si臋, jakby nigdy wcze艣niej nie mia艂a czasu na rozwa偶enie tego. Wszystko inne udawa艂o jej si臋 przemy艣le膰, tego nie.

Musz臋 si臋 zastanowi膰.

Pojecha膰 z Fredrikiem do jego ukochanego Wagadugu. Tak po prostu. Da膰 mu szans臋 zobaczy膰 miasto, kt贸re go tak bardzo fascynowa艂o. Wagadugu FC. Dobry Bo偶e. Tydzie艅 w Burkina Faso i zobaczymy, jakim jeste艣 twardzielem, inspektorze Halders.

Za艣mia艂a si臋 w samochodzie, kr贸tko, impulsywnie.

Zjecha艂a z All茅n i skr臋ci艂a w Spr盲ngkullsgatan. Przed wej艣ciem do kina Capitol stali ci, kt贸rzy wyszli z ostatniego seansu. W艂a艣nie si臋 rozpada艂o, wi臋c chowali si臋 przed deszczem. To znaczy, 偶e nie by艂o jeszcze tak p贸藕no. Wszyscy mieli b艂臋kitne twarze, ciemnob艂臋kitne od nocy i od neon贸w. Wygl膮dali jak mieszka艅cy Wagadugu wychodz膮cy z jednego z wielu kin w mie艣cie. Przynajmniej kina tam mamy. Chwila, co pomy艣la艂am?! My.

Zaparkowa艂a na Sveav盲gen. T臋skni臋 za Wagadugu? Czy to w艂a艣nie t臋sknota mnie dopada? Czy w ko艅cu przyci膮gnie mnie Afryka, w kt贸rej nawet si臋 nie urodzi艂am? Moja Afryka. Moja, bo zawsze musi tak by膰? To tam czeka m贸j rytm.

Czy Fredrik b臋dzie chcia艂 tam ze mn膮 zamieszka膰? Zn贸w si臋 u艣miechn臋艂a. Fredrik Halders, szef okr臋gowego wydzia艂u 艣ledczego w Wagadugu. Kusz膮ca wizja. Kapitan dru偶yny policyjnej, ale tylko na dwie minuty. Burkina Faso ma dobr膮 reprezentacj臋 futbolow膮. Tyle wiedzia艂a, cho膰 o sporcie nie mia艂a poj臋cia.

Kiedy zamyka艂a drzwi, z ty艂u zobaczy艂a co艣, czego nie powinno tam by膰.

Odwr贸ci艂a si臋 szybko i zobaczy艂a b艂ysk 艣wiate艂. Jaki艣 samoch贸d ruszy艂 gwa艂townie i pojecha艂 na p贸艂noc. Nie zd膮偶y艂a zobaczy膰 numer贸w, marki te偶 nie rozpozna艂a.

Widzia艂a, jak posta膰 siedz膮ca w aucie si臋 oddala. Kobieta albo m臋偶czyzna. Szybki odjazd. Bye bye love. 

Ale kiedy zamyka艂a za sob膮 drzwi, u艣miech znikn膮艂 z jej twarzy.

 


 


 


29.



Winter zadzwoni艂 z samochodu. M枚llerstr枚m prze艂膮czy艂 go do Ringmara, kt贸ry w艂a艣nie siedzia艂 nad spraw膮 zab贸jstwa w K盲rra. Otwart膮 i zamkni臋t膮. Ta okropna, nieko艅cz膮ca si臋 papierkowa robota b臋d膮ca nast臋pstwem czego艣, co trwa艂o u艂amek sekundy. W tym nie ma 偶adnych tajemnic i zagadek. Jeden pijak zabi艂 drugiego pijaka. Sprawca po wytrze藕wieniu nie pami臋ta, o co posz艂o. Nie pami臋ta b贸jki ani zab贸jstwa.

- Co powiesz na piwo na mie艣cie? - zapyta艂 Ringmar.

- Widzimy si臋 u Eckerberga za dwadzie艣cia minut.

- B臋d膮 jeszcze mieli kanapki z krewetkami? - zapyta艂 Ringmar. - Uwielbiam ich kanapki z krewetkami.

- Gdyby nie mieli, b臋d膮 musieli dorobi膰 - stwierdzi艂 Winter.

Kiedy Winter znalaz艂 si臋 na miejscu, okaza艂o si臋, 偶e zosta艂a tylko jedna kanapka z krewetkami. Dorobili jedn膮 dla niego.

- Prosz臋 o dwa razy wi臋ksz膮 ni偶 ta tutaj - powiedzia艂, wskazuj膮c na lod贸wk臋 przy kasie. - Dop艂ac臋.

- Twoja jest wi臋ksza - zauwa偶y艂 Ringmar, kiedy usiedli przy stoliku.

- Ja nie jad艂em lunchu.

- Cholernie dziwne - powiedzia艂 Ringmar, dok艂adnie por贸wnuj膮c kanapki. - Bufetowa chyba ma problem z widzeniem w tr贸jwymiarze. - Obr贸ci艂 talerz, jakby sprawdza艂, czy kanapka nie jest wi臋ksza z drugiej strony. - Daj spok贸j. Przecie偶 w twojej jest ze trzydzie艣ci deko

krewetek wi臋cej. No i 艣rednica twojej przekra...

- Ja na twoim miejscu tak bym tego nie zostawi艂. Przecie偶 to ty p艂aci艂e艣. - Winter zjad艂 kolejn膮 krewetk臋. - To niesprawiedliwe.

Rzeczywi艣cie, tym razem p艂aci艂 Ringmar. Wypad艂a jego kolej.

Dyskretnie podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby przywo艂a膰 kelnerk臋. W ko艅cu Winter musia艂 mu powiedzie膰, jak by艂o.

- Kiedy zadzwoni? - zapyta艂 Ringmar, kiedy talerze by艂y puste. Winter opowiedzia艂, co si臋 sta艂o przed po艂udniem.

- Zd膮偶y dolecie膰 dzisiaj czy musi przenocowa膰 w Londynie?

- Powinna tam by膰 o sz贸stej czasu lokalnego, je艣li przesiadka na Heathrow si臋 uda. - Winter zerkn膮艂 na zegarek.

- Czyli o si贸dmej naszego.

- Rozmawia艂e艣 z Macdonaldem?

- Nie, a powinienem?

- C贸偶, zanim zd膮偶y wykorzysta膰 zbyt du偶o swoich starych kontakt...

- Ten Craig pewnie ju偶 go zawiadomi艂. M贸wi艂, 偶e da mu zna膰.

- Hm...

- Prosz臋?

- Hm... - powt贸rzy艂 Ringmar.

- O co chodzi, Bertil?

- To dziwna historia... sam nie wiem... wyczuwam tu jak膮艣 zbrodni臋. - Ringmar przechyli艂 szklank臋. Wypi艂 ostatni 艂yk wody mineralnej i odstawi艂 j膮 na st贸艂. - Przecie偶 by艂a ta wiadomo艣膰 o ojcu, tym Johnie Osvaldzie. Komu艣 ze Szkocji, mo偶e komu艣 z Inverness albo z okolic, zale偶y na tym, 偶eby wstrz膮sn膮膰 rodzin膮 w Szwecji. - Ringmar przejecha艂 palcem po kraw臋dzi szklanki i podni贸s艂 wzrok. - Axel Osvald wyje偶d偶a, jak tylko dostaje wiadomo艣膰. Na nic nie czeka. Wi臋c mo偶e zobaczy艂 w tej wiadomo艣ci co艣, czego my nie widzimy. Co艣 rozpozna艂.

- Albo mo偶e przysz艂o do niego co艣 jeszcze, co艣, o czym nie wiemy. Jakie艣 inne wiadomo艣ci. R贸wnocze艣nie z t膮.

- No tak.

- By艂 tam ju偶 kiedy艣.

- Mo偶e wiedzia艂, kto napisa艂 to zdanie, 偶e nic nie jest takie, jak si臋 wydaje.

- Albo si臋 domy艣la艂.

- Ale te poprzednie podr贸偶e nie przynios艂y 偶adnego skutku.

- Tego nie wiemy.

- W艂a艣ciwie nikt nie wie.

- No, nie do ko艅ca - przyzna艂 Winter.

- On sam. Axel Osvald.

- No tak. Mo偶e.

Ringmar zdecydowa艂 si臋 na jeszcze jedn膮 fili偶ank臋 kawy. Wsta艂 i podszed艂 do 艂adnego drewnianego stolika. Na podgrzewaczu sta艂 dzbanek. Minut臋 wcze艣niej widzia艂, 偶e przynie艣li 艣wie偶o zaparzon膮 kaw臋.

Winter odprowadzi艂 go wzrokiem. Nikt nie pi艂 tyle kawy co Bertil i nikt nie mia艂 na koncie tylu litr贸w przer贸偶nych truj膮cych mikstur. By艂y nieod艂膮czn膮 cz臋艣ci膮 ich pracy. Bez wzgl臋du na okoliczno艣ci ludzie zawsze proponowali im kaw臋. Nawet wiejscy listonosze nie dostawali tylu zaprosze艅. A czasem zawarto艣膰 fili偶anki trzeba by艂o wyjada膰 艂y偶k膮. Bertil nawet wtedy potrafi艂 poprosi膰 o wi臋cej.

Wr贸ci艂 i usiad艂.

- Wygl膮da na to, 偶e Axel Osvald by艂 niez艂ym wariatem - powiedzia艂.

Winter wzruszy艂 ramionami.

- A nie? - zapyta艂 Ringmar.

- Tak, o ile wyjdziemy z za艂o偶enia, 偶e sam 艣ci膮gn膮艂 ciuchy, jeden po drugim, wspinaj膮c si臋 przy tym na wzg贸rza.

- Przecie偶 wed艂ug ludzi, tych z miasteczka czy co to tam jest, zachowywa艂 si臋 dziwnie.

- Ale w艂a艣ciwie od kogo to wiemy?

- A nie ma 艣wiadk贸w?

- A od kiedy to wierzysz w zeznania 艣wiadk贸w, Bertil?

- Mam nadziej臋, 偶e nikt tego nie s艂yszy.

- Mo偶e uznali go za dziwaka, ale przecie偶 powodem m贸g艂 by膰 j臋zyk. Jak si臋 kogo艣 nie rozumie, to ten kto艣 wydaje si臋 dziwny.

- No tak, masz racj臋. Zw艂aszcza z Angolami tak jest. Czy nie jest tak, 偶e oni wszystkich, dla kt贸rych angielski nie jest ojczystym j臋zykiem, traktuj膮 jak dziwak贸w? To chyba w艂a艣nie jest angielskie podej艣cie, nie?

Winter si臋 u艣miechn膮艂.

- Ale tutaj mamy do czynienia ze Szkotami.

- No i?

- Im bli偶ej do nas, Skandynaw贸w.

- Axelowi Osvaldowi jako艣 to nie pomog艂o si臋 z nimi porozumie膰 - stwierdzi艂 Ringmar.

- No nie, racja.

- A na pewno pr贸bowa艂 powiedzie膰 co艣, co nie by艂o dziwne.

- Ale m贸g艂 sprawia膰 dziwne wra偶enie.

- Dlaczego?

- Mo偶e za du偶o wypi艂?

- Pyta艂e艣 jego c贸rk臋, jak u niego by艂o z alkoholem?

- Nie.

- My艣lisz, 偶e by艂 pijany?

- Wed艂ug Craiga i jego 艣wiadk贸w nie. Pyta艂em go o to. - Winter pochyli艂 si臋 do przodu. - Ale sekcja zw艂ok wyka偶e, ile mia艂 alkoholu we krwi.

- Mo偶e by艂 pod wp艂ywem jakich艣 艣rodk贸w?

- Jakich?

- Narkotyk贸w. Jakiej艣 trucizny.

- Ale chodzi ci o to, 偶e kto艣 m贸g艂 mu co艣 poda膰 bez jego wiedzy?

- Tak. Kto艣 m贸g艂 czego艣 dosypa膰 do piwa albo do jedzenia. Nie wiem.

- Mam poprosi膰 ich patologa, 偶eby to sprawdzi艂? Mo偶e zreszt膮 ju偶 to zrobi艂.

- Nie wiem, Erik. Mo偶e za bardzo nas ponios艂o.

- A to nie na tym polega nasza metoda?

- Na tym.

- To na czym stan臋li艣my? Na alkoholu i narkotykach. Co艣 jeszcze?

- Strach - powiedzia艂 Ringmar.

- Strach przed czym?

- Przed czym艣, co zobaczy艂.

- Mo偶e przed czym艣, co us艂ysza艂?

- Nie. Przed czym艣, co zobaczy艂.

- A co zobaczy艂?

- Swojego ojca.

- I ba艂by si臋 w takiej sytuacji?

- To zale偶y.

- Od czego?

- Kim jest jego ojciec.

- Kim jest? A nie od tego, jaki jest?

- Kim jest. Kim si臋 sta艂.

- Aha.

- Albo kim by艂 od zawsze.

- Hm...

- To ma zwi膮zek z przesz艂o艣ci膮 - stwierdzi艂 Ringmar.

- Chyba zawsze tak jest, nie?

- Ale tutaj szczeg贸lnie.

- Jak to?

- To, co si臋 przydarzy艂o jego ojcu, wi膮偶e si臋 z tym, co si臋 sta艂o nad tym jeziorem od potwora.

- Jak to? - powt贸rzy艂 Winter.

- On si臋 dowiedzia艂 - wyja艣ni艂 Ringmar. - W ko艅cu si臋 dowiedzia艂, co si臋 sta艂o.

- I dlatego zgin膮艂?

- W pewnym sensie tak.

- On w og贸le nie pami臋ta艂 ojca - powiedzia艂 Winter. - Mia艂 tylko p贸艂tora roku, kiedy widzia艂 go ostatni raz.

- A to ma znaczenie?

- Nie wiem, Bertil.

- S膮 inni, tacy, kt贸rzy go pami臋taj膮. Johna Osvalda.

- Tak i nie - odpar艂 Winter.

- Co masz na my艣li?

- Jedyny cz艂owiek, kt贸ry prze偶y艂 t臋 wojenn膮 tragedi臋... czy raczej jedyny, o kt贸rym wiadomo, 偶e prze偶y艂, to Arne Algotsson. Ale on ma demencj臋.

- Spotka艂e艣 si臋 z nim? - zapyta艂 Ringmar.

- Nie - odpar艂 Winter.

Ringmar spojrza艂 na niego.

- Nie mia艂em po co. - Winter odwzajemni艂 jego spojrzenie. - Pytanie tylko, czy teraz mam.

- A kto powiedzia艂, 偶e Algotsson ma demencj臋 i 偶e jest zniedo艂臋偶nia艂y?

- Johanna Osvald. I jej brat. - Winter zn贸w popatrzy艂 na Ringmara. - My艣lisz, 偶e by sk艂amali?

- Nic nie my艣l臋. Po prostu zastanawiam si臋, czy postawili w艂a艣ciw膮 diagnoz臋. Czy w og贸le ktokolwiek postawi艂 mu dobr膮 diagnoz臋.

- Chodzi ci o to, 偶e Algotsson udaje?

- O nic mi nie chodzi. Ale mo偶e nie zaszkodzi zamieni膰 par臋 s艂贸w ze starym rybakiem. Albo przynajmniej spr贸bowa膰.

Winter przytakn膮艂.

- O ile w og贸le jest po co, jak sam zaznaczy艂e艣 - doda艂 Ringmar.

- Samo to, 偶e siedzimy tu i stosujemy nasz膮 metod臋 tak, jakby to by艂o 艣ledztwo, sprawia, 偶e to w pewnym sensie jest sprawa wymagaj膮ca 艣ledztwa - odpowiedzia艂 Winter.

- To co robimy?

- Spr贸bujemy zamieni膰 par臋 s艂贸w.

- Z tym s艂onym staruszkiem.

- Aha.

- A potem?

- Zobaczymy, na ile sprawa nadal jest zagadkowa.

- A c贸rka syna zadzwoni dzi艣 wieczorem. Od tego b臋dzie zale偶e膰 ca艂a reszta.

- Chyba wiem, co powie - stwierdzi艂 Winter.

Halders i Aneta szli razem na popo艂udniow膮 zmian臋. Kiedy jechali wind膮, Halders przetar艂 oczy.

- Jeste艣 zm臋czony?

- Siedzia艂em jeszcze po tym, jak wysz艂a艣.

Nie odpowiedzia艂a. Kiwn臋艂a tylko g艂ow膮. Patrzy艂a na jego odbicie w lustrze.

Jechali na d贸艂. W windzie czym艣 艣mierdzia艂o.

- Musieli ni膮 jecha膰 ci z aresztu - stwierdzi艂 Halders, widz膮c jej min臋. - Ich winda strajkuje.

- Nie dziwi臋 si臋 jej - odpar艂a, marszcz膮c nos.

- Czy w Afryce s膮 windy? - zapyta艂 Halders, kiedy przechodzili obok recepcji.

- Tylko w hotelach.

Na placu przed komend膮 mocno wia艂o, jakby w艂a艣nie l膮dowa艂 helikopter. Aneta odruchowo spojrza艂a w g贸r臋. Zobaczy艂a tylko bezbarwne niebo. Babie lato si臋 sko艅czy艂o. Teraz czeka艂o ich siedem miesi臋cy ciemno艣ci, zimnych ciemno艣ci przeplatanych nielicznymi chwilami przyjemnego umiarkowanego ch艂odu. Taka jest cena 偶ycia w Skandynawii. Nie mo偶na mie膰 wszystkiego, wysokiego standardu 偶ycia i dobrego klimatu. A najgorzej jest w G枚teborgu. P贸艂 miliona nieszcz臋艣nik贸w ma jak w banku p贸艂roczne cierpienie: wilgotny mrok, a do tego wiatr - jak obelga rzucana prosto w twarz. Je艣li jest si臋 na to nara偶onym przez ca艂e 偶ycie, przez p贸艂 偶ycia z mozo艂em przemierza si臋 miasto, do pracy i z powrotem. Mo偶e to ju偶 czas, 偶eby powiedzie膰 to, co Fredrik powiedzia艂 pewnego listopadowego wieczoru, jednego z najgorszych w zesz艂ym roku: Wagadugu, nadchodz臋!

- Nie mog艂em spa膰, wi臋c siedzia艂em przed telewizorem - powiedzia艂 Halders.

Szli przez parking. Dw贸ch ludzi w czarnych czapkach wskoczy艂o do samochodu. Odjecha艂, zanim zd膮偶yli zatrzasn膮膰 za sob膮 drzwi.

- Czy to nie by艂y z艂odziejskie kominiarki? - zapyta艂a Aneta.

- To grupa bojowa wydzia艂u patrolowego.

- Aha.

- Nie widzia艂a艣 ich stroj贸w ninja?

- Nie, ale wierz臋 ci na s艂owo.

- No i tak siedzia艂em przed telewizorem i wiesz, co zobaczy艂em? Na Eurosporcie?

- Nie.

- Burkina Faso!

- Prosz臋?

- Widzia艂em dumn膮 reprezentacj臋 Burkina Faso w pi艂ce no偶nej. Zremisowali zero do zera z Po艂udniow膮 Afryk膮. Na mistrzostwach Afryki.

- Zero do zera? To kiepsko.

- Kiepsko? RPA jest najlepsza w Afryce. Razem z Nigeri膮 i mo偶e z Kamerunem.

- Burkina Faso te偶 jest dobre.

- A co ty mo偶esz o tym wiedzie膰? Przecie偶 w og贸le si臋 nie znasz na sporcie. Nadamente naday nada. 

- Ale tyle wiem - odpar艂a Aneta. - Burkina ma 艣wietn膮 reprezentacj臋 w pi艂ce no偶nej.

- To podaj nazwisko jakiego艣 pi艂karza.

Stan臋li przy samochodzie. Aneta schyli艂a si臋, 偶eby otworzy膰 drzwi od strony kierowcy. No i potrzebowa艂a chwili do namys艂u.

- Wystarczy jedno - rzuci艂 Halders. Sta艂 po drugiej stronie.

Aneta si臋 wyprostowa艂a.

- Lambou - powiedzia艂a.

- Co?

- Lambou. Jeden z pi艂karzy nazywa si臋 Lambou. - Wskaza艂a na samoch贸d. - Wsiadasz czy nie?

Min臋li Fattighus氓n. Woda w kanale by艂a czarna. Wygl膮da艂a, jakby stan臋艂a i zastanawia艂a si臋, w kt贸r膮 stron臋 pop艂yn膮膰. 

- Sprawd藕my - powiedzia艂 Halders, wyci膮gaj膮c niedu偶y notatnik. - Hm... nie.

- Co nie? Co to jest? - zapyta艂a Aneta.

- Zapisa艂em sk艂ad dru偶yny. Nie ma tu 偶adnego Lambou.

- Pewnie jest kontuzjowany.

Halders zacz膮艂 czyta膰:

- Kambou. Sanou. Saifou, Barro, Quadrego, Dagano, Tassembeijo, Yameogo. - Odwr贸ci艂 si臋 do Anety. - 艢ciemnia艂a艣, ale nie mia艂a艣 szcz臋艣cia. Na pewno w kraju s膮 jacy艣 Lambou, ale w reprezentacji nie ma 偶adnego.

- Burkina Faso zaj臋艂o trzecie miejsce podczas ostatnich mistrzostw 艣wiata - powiedzia艂a szybko Aneta.

- Czy偶by艣 desperacko pr贸bowa艂a odwr贸ci膰 kota ogonem? - zapyta艂 Halders. - I to w jaki spos贸b. Trzecie miejsce na mistrzostwach 艣wiata?!

- Ale to prawda. Rozmawia艂am wtedy z tat膮 przez telefon. Powiedzia艂 mi. W zesz艂ym roku. To dopiero by艂o co艣 dla Burkina Faso. Ludzie 艣wi臋towali.

- Rozumiem, 偶e chodzi o jak膮艣 wygran膮 w lokalnych rozgrywkach. Ale jak prymitywnym trzeba by膰, 偶eby zmy艣li膰, 偶e si臋 zdoby艂o br膮zowy medal na mistrzostwach 艣wiata, a potem jeszcze to 艣wi臋towa膰?! - Halders si臋 za艣mia艂. - No to ju偶 naprawd臋 przesada. - Odwr贸ci艂 si臋 do Anety. Szwecja zdoby艂a br膮zowy medal w dziewi臋膰dziesi膮tym czwartym. Pewnie ci si臋 pomyli艂o.

- Ale to tata tak powiedzia艂. - Poczu艂a si臋 zdo艂owana, naprawd臋 zdo艂owana. Ucieszy艂a si臋, 偶e wie o sporcie wi臋cej od niego, a on tak j膮

zgasi艂. Cieszy艂 j膮 sukces Burkina Faso. Beznadzieja.

- To pewnie mu si臋 pomyli艂o - powiedzia艂 Halders.

- Tak, tak.

- Aneta?

Nie odpowiedzia艂a.

- Chyba si臋 nie obrazi艂a艣?

- Owszem, obrazi艂am si臋.

- Daj spok贸j.

- Wiem, 偶e tak by艂o. Zapominamy o sprawie.

- Nie, nie zapominamy. - Halders wyci膮gn膮艂 kom贸rk臋. - Trzeba to wyja艣ni膰.

- Fredrik, to nie ma znaczenia.

- Czy偶by?

Milcza艂a. Jechali na p贸艂noc. Min臋li Olskroken, byli na Gamlastaden. W艂a艣ciwie nie mieli czasu, 偶eby jecha膰 tam, gdzie w艂a艣nie jechali, ale Aneta chcia艂a sprawdzi膰 jeszcze raz. Ostatni.

Halders wybra艂 numer. Potem czeka艂, a偶 go prze艂膮cz膮.

- Do kogo dzwonisz? - zapyta艂a.

- Do znajomego z gazety sportowej. Jest wyroczni膮 w temacie pi艂ki no偶nej. - Po艂膮czyli go. - Cze艣膰, Bergsten. Mam do ciebie kr贸tkie pytanie. Tak, z pi艂ki. No, spoko. Wi臋c s艂uchaj, ha ha, czy Burkina Faso by艂o trzecie na mistrzostwach 艣wiata? Ha, ha. Co m贸wisz? Tak, Burkina Faso. G贸rna Wolta, zgadza si臋. Ale... aha... na Jamajce... jeste艣 pewien?... Aha, rozumiem. Dobra, Bergsten, wielkie dzi臋ki. Nie, nie 偶artuj臋, serio. Na razie.

Roz艂膮czy艂 si臋 i spojrza艂 na Anet臋.

- Przez ca艂y tydzie艅 ja stawiam lunch - powiedzia艂. -A co?

- Mia艂a艣 racj臋.

- Przecie偶 m贸wi艂am.

- A niech mnie.

- Chcia艂by艣 si臋 dowiedzie膰 czego艣 wi臋cej?

- Teraz jeste艣 zadowolona, co?

- No pewnie, 偶e jestem. Burkina Faso trzecie na mistrzostwach 艣wiata!

- Racja. Ale gwoli 艣cis艂o艣ci - wiesz, na jakich mistrzostwach? M艂odzie偶owych, do lat siedemnastu. Inaczej mistrzostwa 艣wiata U-17 albo...

- Mistrzostwa 艣wiata w pi艂ce no偶nej.

- Jezu! B艂ogos艂awieni, kt贸rzy nic nie wiedz膮.

- Po prostu nie umiesz si臋 przyzna膰 do b艂臋du. Chocia偶 pr贸bujesz.

- No dobra, dobra. Burkina Faso by艂o trzecie na mistrzostwach 艣wiata U17.

- Wiedzia艂am, wiedzia艂am!

- Teraz ja te偶 wiem.

- Zawsze wiedzia艂am, 偶e ch艂opaki maj膮 potencja艂.

- Pytanie tylko jaki.

- Co masz na my艣li?

- W Afryce dru偶yny maj膮 pseudonimy. Pseudonim Burkina Faso to The Stallions.

- No nie.

- Tak. Ogiery.

- Dosadny, ale fajny.

- Fajnie, 偶e ci si臋 podoba.

- Ogiery - powt贸rzy艂a z u艣miechem.

- Czy to m贸wi cokolwiek o m臋偶czyznach z twojego kraju?

- Chyba ju偶 ci kiedy艣 wspomina艂am, 偶e urodzi艂am si臋 w szpitalu Ostra w G枚teborgu. Niewiele wiem o m臋偶czyznach z Burkina Faso.

- Przecie偶 tam by艂a艣.

- I co z tego?

Halders nie odpowiedzia艂.

- Fredrik, jeste艣 zazdrosny?!

- Tak, w艂a艣nie. Zazdrosny.

Rzek艂em, pomy艣la艂a Aneta.

30.



Min臋li fabryk臋 艂o偶ysk kulkowych. Nad fasadami budynk贸w unosi艂a si臋 delikatna 艂una. Halders wpatrywa艂 si臋 w wielkie okna. M贸g艂by teraz by膰 tam w 艣rodku, kr膮偶y膰 po hali, codziennie wchodzi膰 i wychodzi膰. Mo偶e pisane mu by艂o inne 偶ycie. M贸g艂by by膰 s艂awnym albo nikomu nieznanym przyw贸dc膮 zwi膮zk贸w zawodowych. Albo dyrektorem tego molocha. M贸g艂 by膰 wszystkim, tylko nie komisarzem. Dlaczego?

Dlaczego? - zapyta艂a kiedy艣 Aneta, kiedy narzeka艂. A to dlaczego mia艂o znaczy膰: dlaczego w艂a艣ciwie ci na tym zale偶y? Pensja wcale nie jest du偶o wy偶sza. Roboty te偶 wcale nie jest mniej. Nie ma si臋 wi臋kszej w艂adzy. Ma si臋, odpar艂. A niby jak mo偶na j膮 wykorzystywa膰? - chcia艂a wiedzie膰. Nie wiedzia艂. Nie umia艂 odpowiedzie膰.

S艂aba 艂una unosi艂a si臋 te偶 nad Fastlagsgatan. Aneta przypuszcza艂a, 偶e pewnie s膮 tam zakamarki, w kt贸re s艂o艅ce nigdy nie zagl膮da.

Pod domem numer pi臋膰 sta艂 pikap z logo Statoil. Uda艂o im si臋 zajrze膰 do wn臋trza, ale nikogo nie dostrzegli.

- Wprowadzaj膮 si臋 czy wyprowadzaj膮?

Z domu wyszed艂 dwudziestopi臋cioletni m臋偶czyzna. Wskoczy艂 na ty艂 pikapa. Wyci膮gn膮艂 na kraw臋d藕 baga偶nika wiklinowy fotel. Zeskoczy艂 i zani贸s艂 go do domu.

- Wprowadzaj膮 si臋.

Po chwili ch艂opak wr贸ci艂 i wni贸s艂 do 艣rodka kolejny mebel.

- Jak my艣lisz, kt贸re mieszkanie jest wolne?

- To, o kt贸rym my艣lisz - powiedzia艂 Halders, otwieraj膮c drzwi.

- Spokojnie. Nic nie mo偶emy zrobi膰.

- Jeste艣my tylko obserwatorami z ramienia ONZ.

Kiedy weszli na klatk臋, winda by艂a na g贸rze. Aneta si臋 zawaha艂a.

- I co, wejdziemy tam i powiemy: w mieszkaniu, do kt贸rego si臋 pa艅stwo wprowadzaj膮, pope艂niono niejedno przest臋pstwo? - powiedzia艂a.

- No przecie偶 nikt tu nikogo nie zamordowa艂.

- Ale m贸g艂.

Winda z wyciem zjecha艂a na d贸艂. Czekali. Drzwi si臋 otworzy艂y i wysiad艂a m艂oda ciemnow艂osa dziewczyna. Winda by艂a pusta. Dziewczyna zastawi艂a drzwi krzes艂em. Pomacha艂a do kogo艣, jakby go ponagla艂a, i wysz艂a na dw贸r przez otwarte na o艣cie偶 drzwi. Wspi臋艂a si臋 na pikapa.

Wr贸ci艂a z pud艂em. Wygl膮da艂o na ci臋偶kie. Aneta i Halders wci膮偶 stali przed wind膮.

- Je艣li maj膮 pa艅stwo wolne r臋ce, mo偶e pa艅stwo to wezm膮 - powiedzia艂a.

Halders wybuchn膮艂 艣miechem. By艂 w dobrym humorze. Aneta si臋 nie odezwa艂a. Dziewczyna z u艣miechem wrzuci艂a pud艂o do windy. Gdzie艣 ju偶 j膮 widzia艂a. Kilka razy. Czeka艂a w samochodzie pod komend膮 i zabiera艂a kt贸rego艣 ze zm臋czonych komisarzy. Aneta zna艂a jego, a on j膮.

- Moa, co tu robisz?

Kiedy prom wyruszy艂 w rejs, Ringmar i Winter stali na rufie. Winter zapali艂 corpsa, pierwszego tego dnia. Podzieli艂 si臋 t膮 wiadomo艣ci膮 z Ringmarem. Ringmar mu pogratulowa艂.

Zanim podj臋li decyzj臋, wykonali dwa telefony. I teraz stali tu, gdzie stali, a s艂o艅ce, kt贸re pokaza艂o si臋 niespodziewanie, wznosi艂o si臋 nad wszystkimi ska艂ami wystaj膮cymi ponad powierzchni臋 morza. Ale te widoczne wierzcho艂ki stanowi艂y zaledwie niewielk膮, mo偶e dziesi膮t膮 

ich cz臋艣膰. Cala reszta kry艂a si臋 pod wod膮. To zupe艂nie jak z g贸rami lodowymi. Oczywi艣cie to by艂y ska艂y, nie l贸d, ale wygl膮da艂o to podobnie. Tak samo jest z dobrymi ksi膮偶kami. Ringmar zacz膮艂 si臋 nad tym zastanawia膰. S艂owa s膮 tylko wierzchni膮 warstw膮. Reszta kryje si臋 pod nimi. Takie s膮 ksi膮偶ki, ale te偶 ich praca. Sk艂adaj膮 si臋 na ni膮 s艂owa, s艂owa, s艂owa. Wymawiane albo zapisywane. Wykrzykiwane. Wypowiadane w ca艂o艣ci albo w po艂owie, urywane i przerywane. Wymuszane. Niedoko艅czone zdania. Prawdy i k艂amstwa, cho膰 najcz臋艣ciej nie ma to znaczenia. Bo wi臋kszo艣膰 i tak kryje si臋 pod powierzchni膮. Oni widz膮 jedynie wierzcho艂ek prawdy lub k艂amstwa.

- Mo偶na by tu by艂o mieszka膰 - powiedzia艂 Winter. - Nad miastem zawsze wisz膮 chmury, a tutaj niebo jest czyste. Zawsze.

- Przecie偶 budujesz dom nad morzem.

Winter nie odpowiedzia艂. Pali艂 corpsa.

- A nie? - Ringmar zmierzy艂 go wzrokiem. - Chyba kupi艂e艣 t臋 dzia艂k臋?

- Hm...

- Hm? Nie jeste艣 pewien? Jeszcze nie podj臋li艣cie decyzji?

- Podj臋li艣my.

- Cudownie jest s艂ucha膰 m艂odych optymist贸w opowiadaj膮cych o swojej przysz艂o艣ci.

- Bertil, to naprawd臋 powa偶ny krok.

- W jakim kierunku?

- W kierunku przedmie艣膰. - Winter si臋 u艣miechn膮艂.

- Nie odwracaj kota ogonem. Je艣li nie umiesz si臋 rozsta膰 ze swoim mieszkaniem, to je zachowaj. Niekt贸rzy doro艣li przez ca艂e 偶ycie trzymaj膮 lalki, misie i dzieci臋ce kocyki.

- To nie jest najlepsze por贸wnanie.

- A czy twoje mieszkanie nie jest takim kocykiem? Ja to tak nazywam.

- Dobrze wiedzie膰. Zw艂aszcza teraz, kiedy ju偶 za chwil臋 przechodzisz na emerytur臋.

- Co masz na my艣li?

- Wcze艣niejsz膮 emerytur臋 - odpar艂 Winter i delikatnie kopn膮艂 Ringmara w piszczel.

- Zostaw go, zostaw ten kocyk - powiedzia艂 Ringmar. - Wszystko ma sw贸j czas. Pora i艣膰 dalej. - Wskaza艂 na niebo. Robi艂o si臋 coraz bardziej b艂臋kitne. - Chyba chcia艂by艣 sobie po偶y膰 w s艂o艅cu?

Winter spojrza艂 w g贸r臋, zmru偶y艂 oczy.

- No i masz rodzin臋. A i ja, i ty wiemy, 偶e Angela tego chce. I pomy艣l, jak Elsie spodoba si臋 偶ycie nad morzem.

Prom p艂yn膮艂 coraz szybciej, zmierza艂 ku Asper枚 脰stra. Zobaczyli pla偶臋, zatok臋 i domy, z prawej strony, za cie艣nin膮. Asper盲 Norra, Br盲nn枚 R枚dsten. 呕ycie nad morzem. Ma i jasne, i ciemne strony.

Ale teraz wok贸艂 nich toczy艂o si臋 偶ycie na wyspach, a ono r贸偶ni艂o si臋 od tego na pla偶y na sta艂ym l膮dzie.

- Zacznij kolejny etap. Wybuduj dom. Mog臋 ci pom贸c, jak b臋dziecie 艣wi臋towa膰 zawieszenie wiechy. - Ringmar zadr偶a艂 od podmuchu wiatru. - Masz ochot臋 na kaw臋?

Musieli zapyta膰 o drog臋 do domu Arnego Algotssona. Sta艂 w jakiej艣 ukrytej uliczce. W przeciwie艅stwie do innych budynk贸w, kt贸re mijali, nie wyblak艂 od s艂o艅ca i soli. Pewnie dlatego, 偶e fasada kry艂a si臋 w cieniu.

Ringmar zapuka艂 w ci臋偶kie drzwi. Wygl膮da艂y, jakby si臋 zapada艂y w ziemi臋. Je艣li kto艣 ich wpu艣ci, pewnie b臋d膮 musieli przykucn膮膰, 偶eby wej艣膰. Kobieta, kt贸ra odebra艂a telefon, kiedy Ringmar dzwoni艂, niech臋tnie, ale jednak zgodzi艂a si臋 z nimi spotka膰. Przynajmniej wtedy tak powiedzia艂a. Nazywa艂a si臋 Ella Algotsson i by艂a siostr膮 Arnego Algotssona. Od zawsze mieszka艂a na Dons枚. Nigdy nie wysz艂a za m膮偶. By艂a ju偶 po osiemdziesi膮tce i zajmowa艂a si臋 bratem. Arne siedzia艂 w pokoju. Johanna Osvald m贸wi艂a, 偶e nigdy nie wychodzi.

Ringmar zapuka艂 jeszcze raz. Us艂yszeli jaki艣 odg艂os, jakby za drzwiami kto艣 podnosi艂 偶elazny rygiel.

Drzwi si臋 otworzy艂y. Stoj膮ca w progu kobieta zrobi艂a taki ruch, jakby na nich czeka艂a. By艂a niska i szczup艂a. Sk贸ra na jej r臋kach by艂a jasna. Na twarzy mia艂a wi臋cej zmarszczek, ni偶 Ringmar kiedykolwiek m贸g艂by si臋 dorobi膰. Linie bieg艂y we wszystkie mo偶liwe strony. Kobieta spojrza艂a na niego, by艂 ni偶szy od Wintera. Jej oczy mia艂y przezroczysty, niebieski, jakby sprany do cna odcie艅. Przez chwil臋 Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e jest niewidoma.

- O co chodzi tym razem? - zapyta艂a.

- Prosz臋? - Ringmar nie zrozumia艂.

- O wybaczenie czego chcecie prosi膰?

Ringmar spojrza艂 na Wintera. Winter zagryza艂 wargi. Tutejsi ludzie naprawd臋 s膮 wierz膮cy.

- To ja do pani dzwoni艂em - powiedzia艂 Ringmar.

- Co?

- To ja dzwoni艂em. Rozmawia艂em z kobiet膮, odebra艂a i... no i...

- To moja pomoc - odpowiedzia艂a Ella Algotsson, jakby by艂a dyrektorem du偶ego przedsi臋biorstwa. - Teraz jej nie ma, wi臋c mo偶ecie sobie i艣膰.

- Ale to z pa艅stwem chcemy porozmawia膰, pani Algotsson. Chodzi...

- Panno Algotsson.

- Panno Algotsson - poprawi艂 si臋 Ringmar. - Powiedziano nam, 偶e mo偶emy chwil臋 porozmawia膰 z pani膮 i z pani bratem. - Wyj膮艂 portfel i pokaza艂 odznak臋. - Nazywam si臋 Bertil Ringmar i jestem komisarzem g枚teborskiej policji. A m贸j m艂odszy kolega nazywa si臋 Erik Winter i jest moj膮 pomoc膮.

Winter te偶 si臋 wylegitymowa艂. Ella Algotsson spojrza艂a na odznak臋, a potem, podejrzliwie, na Wintera. I w ko艅cu na Ringmara.

- A potrafi zrobi膰 co艣 do jedzenia? - zapyta艂a.

- Co艣 do jedzenia? - Ringmar wskaza艂 na Wintera. - W艂a艣nie w tym jest najlepszy.

- Arne 艣pi - powiedzia艂a.

- Mo偶emy zaczeka膰?

- Jest zm臋czony.

- Mo偶emy wr贸ci膰 za chwil臋 - zaproponowa艂 Ringmar. Nie odpowiedzia艂a.

- Czy jeszcze kto艣 tu by艂 i pyta艂 o pani brata? - zapyta艂 Ringmar.

- Bo co?

- Kiedy przyszli艣my, zastanawia艂a si臋 pani, o co chodzi tym razem.

- Axel tu by艂.

Ringmar spojrza艂 na Wintera.

- Axel? - zapyta艂. Ju偶 rozpocz膮艂 przes艂uchanie. Jego asystent zna艂 swoje miejsce, wiedzia艂, 偶e lepiej siedzie膰 cicho. Cofn膮艂 si臋 kilka krok贸w. - Axel Osvald? - Pochyli艂 si臋 nieco do przodu. Kobieta zdawa艂a si臋 go nie s艂ysze膰. - Czy to Axel Osvald by艂 tu niedawno i rozmawia艂 z pani bratem?

- Par臋 tygodni temu - powiedzia艂a mocnym g艂osem. -Siedzieli w salonie. Mnie przy tym nie by艂o.

- O czym rozmawiali?

- O przesz艂o艣ci oczywi艣cie. Tylko o tym Arne potrafi co艣 powiedzie膰. O wszystkim innym zapomnia艂. Ale sprzed lat co nieco pami臋ta.

- To my nied艂ugo wr贸cimy - powiedzia艂 Ringmar.

- Jego Erik te偶 tu by艂 - doda艂a.

Ringmar o nic ju偶 nie pyta艂. Wzbudzi艂 jej zaufanie. Nie zapyta艂a, w jakiej sprawie przyszed艂, dlaczego chce rozmawia膰 z jej starszym bratem. Jako艣 jej to nie niepokoi艂o. Czy co艣 wiedzia艂a? Co艣 wi臋cej ni偶 to, 偶e John Osvald zagin膮艂? Winter pr贸bowa艂 sobie wyobrazi膰 jej twarz bez zmarszczek. Teraz pokrywa艂y j膮 w ca艂o艣ci. Po艂yskuj膮cy b艂臋kit jej oczu zdawa艂 si臋 艣wieci膰 na tle ciemnego przedpokoju, w kt贸rym sta艂a. Nie spuszcza艂a wzroku z Ringmara. Czy wiedzia艂a co艣, co kiedy艣 wiedzia艂 jej brat i o czym ju偶 dawno zapomnia艂? Czy mia艂a

jakie艣 tajemnice? M贸wi艂a, 偶e Axel i Erik Osvaldowie chcieli si臋 widzie膰 z jej bratem. Ale mo偶e rozmawiali r贸wnie偶 z ni膮. O to jej nie zapytali.

- Erik? Erik Osvald? - zapyta艂 Ringmar.

- Tak.

- By艂 tu razem z ojcem? Z Axelem?

- Nie. P贸藕niej.

Moa Ringmar odstawi艂a pud艂o i wyprostowa艂a si臋. Spojrza艂a najpierw na Anet臋, potem na Haldersa. W艂a艣nie mnie rozpozna艂a, pomy艣la艂a Aneta. Nie jestem jak膮艣 osiedlow膮 imigrantk膮.

- Moa, co tutaj robisz? - powt贸rzy艂a.

- Tata wam nie m贸wi艂?

- Ich bitte entschuldigung? - wtr膮ci艂 Halders. 

- To nie on was tu przys艂a艂? - zapyta艂a Moa z wyra藕niejszym b艂yskiem w oczach.

- Moa! - wykrzykn膮艂 Halders. - Wreszcie za艂apa艂em. Moa Ringmar.

- Bertil nas tu nie przysy艂a艂 - powiedzia艂a Aneta. - Jeste艣my na s艂u偶bie. A on nie ma poj臋cia, co robimy.

- Pa艅stwa nie sta膰 na to, 偶eby艣my robili za ekip臋 od przeprowadzek.

- Chodzi艂o mi raczej o to, 偶e chcia艂, 偶eby艣cie mieli na mnie oko.

- A niby dlaczego? - zapyta艂a Aneta.

- Bo ta okolica jest niebezpieczna i obca. Dla kogo艣 z idyllicznego Kungsladug氓rd - odpar艂a Moa. 

Nigdy nie wierz w idylle. One s膮 jeszcze gorsze.

- Do kt贸rego mieszkania si臋 wprowadzasz? - zapyta艂 Halders.

Powiedzia艂a mu. Halders zapyta艂, od kogo b臋dzie je wynajmowa膰.

- Od jakiego艣 Lindstena.

- To mieszkanie w艂asno艣ciowe czy sp贸艂dzielcze?

- No, na razie sp贸艂dzielcze. Ale...

Zamilk艂a. Patrzy艂a to na Anet臋, to na Haldersa.

- Zrobi艂am co艣 nielegalnego? - zapyta艂a. - Sp贸艂dzielnia nie ma nic przeciwko.

- Moa, musz臋 ci co艣 powiedzie膰 - zacz膮艂 Halders.

Ringmar oddycha艂 g艂臋boko. Wdech, wydech. Wchodzili na ska艂臋 wznosz膮c膮 si臋 za zabudowaniami. Widzieli otwarte morze i drugi brzeg cie艣niny, a na nim N盲set, Hovas, Billdal, S盲r枚 i V盲llde. Nad wod膮 unosi艂a si臋 mg艂a, ale nie pogarsza艂a widoczno艣ci. Ringmar rozpostar艂 ramiona.

- Erik, wszystko to mo偶e by膰 twoje.

Winter trzyma艂 w ustach niezapalonego corpsa. Pr贸bowa艂 dostrzec niewielk膮 zatoczk臋 w okolicach swojej dzia艂ki, ale nie by艂o jej wida膰.

- Zrozumia艂em, Bertil.

- My艣lisz, 偶e po po艂udniu staruszek si臋 obudzi? - zapyta艂 Ringmar.

- Mo偶emy te偶 porozmawia膰 z jego siostr膮. Mo偶e o wszystkim wie.

- Mo偶e.

- Przez ca艂e popo艂udnie mam udawa膰 twojego asystenta?

- Wyjdzie ci to na dobre.

- Nawdycha艂e艣 si臋 ju偶 do艣膰 powietrza?

- Ty te偶 powiniene艣 - powiedzia艂 Ringmar, patrz膮c, jak Winter zapala cygaretk臋. - Nawdychaj si臋 morza.

- Wola艂bym je zje艣膰.

- Te偶 kiedy艣 pr贸bowa艂em. Ale nie przepadam za ostrygami.

- Twoja strata, Bertil.

Potykaj膮c si臋, ruszyli w d贸艂. Na dole, w w膮skiej uliczce, trafili na gromadk臋 dzieci. Winter w艂a艣nie pokonywa艂 skokiem ostatni膮 cz臋艣膰 zbocza. Jaki艣 ch艂opiec trzyma艂 w r臋kach pi艂k臋 i u艣miecha艂 si臋 do nich. Winter mu pomacha艂.

Co sobie pomy艣l膮? Zn贸w tu jestem, kr臋c臋 si臋 po okolicy. Opowiedz膮 o tym w domach i nied艂ugo rodzice, a mo偶e i policja wodna, rusz膮 w po艣cig za brzydkim panem. Ringmar b臋dzie musia艂 im wyja艣ni膰, 偶e jestem jego pomoc膮. 

Musieli zapuka膰 trzy razy, zanim Ella Algotsson otworzy艂a.

- My艣la艂am, 偶e ju偶 pojechali艣cie.

- Prom odchodzi o wp贸艂 do pi膮tej.

- Czy pani brat si臋 obudzi艂?

- Tak.

- I mo偶emy wej艣膰 na chwil臋?

Arne Algotsson wygl膮da艂 jak powi臋kszona kopia siostry. Nie by艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e to rodze艅stwo, a wiek zdawa艂 si臋 jeszcze podkre艣la膰 podobie艅stwo. Arne Algotsson siedzia艂 w kuchni na czerwonym drewnianym krze艣le. Kiedy weszli, odwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋. Jego twarz roz艣wietla艂a luna unosz膮ca si臋 nad horyzontem. Z tej strony, od ty艂u, dom otacza艂a zupe艂nie inna przestrze艅, o艣wietla艂o zupe艂nie inne 艣wiat艂o. Przez okno wida膰 by艂o brzeg sta艂ego l膮du.

Arne Algotsson pokiwa艂 g艂ow膮. Oczy mia艂 w tym samym kolorze co siostra. Jakby wiatr znad morza wywiewa艂 wszystko, nawet kolor. Wszyscy, kt贸rzy tu d艂ugo mieszkali, ko艅czyli z wyblak艂ymi, niebieskimi oczami. Ale spojrzenie Arnego nie by艂o tak skupione i ostre jak spojrzenie jego siostry. Jego spojrzenie zdawa艂o si臋 przechodzi膰 przez go艣ci, na niczym i nikim si臋 nie zatrzymywa膰.

Winter wysadzi艂 Ringmara na Margretebergsrondellen i pojecha艂 do domu, przez Linn茅platsen, 脰vre Husargatan i Vasagatan.

Na parkingu 艣mierdzia艂o rozlanym olejem.

W windzie - papierosami.

Jeszcze na korytarzu us艂ysza艂 dzieci臋cy 艣miech. W艂a艣nie tego mu w tym domu brakowa艂o. Pozostali lokatorzy byli dwa razy starsi od niego i od Angeli.

Uwielbia艂 to miejsce.

By艂o tu od zawsze. By艂o czym艣 wi臋cej ni偶 偶ycie: istnia艂o, zanim on si臋 pojawi艂, i b臋dzie trwa膰, kiedy on odejdzie.

B臋d膮 mogli wynaj膮膰 mieszkanie, kiedy dom nad morzem b臋dzie gotowy. C贸rka Bertila, Moa, potrzebowa艂a lokum. O ile ju偶 zd膮偶y艂a si臋 namieszka膰 w Kortedala. Ich mieszkanie powinno jej odpowiada膰. Mo偶e by艂o troch臋 za du偶e dla jednej osoby, ale mog艂a sobie znale藕膰 wsp贸艂lokatora.

Otworzy艂 drzwi. Elsa ruszy艂a do niego przez przedpok贸j.

Zrobili tosty i zaparzyli herbat臋. Winter obsma偶y艂 kilka kawa艂k贸w sera haloumi, 偶eby mieli r贸wnie偶 co艣 s艂onego do przegryzienia. Na stole sta艂y oliwki.

- Napijemy si臋 do tego po kieliszku bia艂ego wina - powiedzia艂.

Telefon zadzwoni艂 w chwili, kiedy wyci膮ga艂 korek z butelki.

- Odbior臋 - powiedzia艂a Angela.

- Nie, ja! - krzykn臋艂a Elsa.

Odebra艂a. Z bu艅czucznym: Halo?!

S艂ucha艂a w skupieniu. Nagle zachichota艂a i powiedzia艂a: yes se. 

- To Steve - powiedzia艂 Winter do Angeli.

- Jag pratar svenska - powiedzia艂 Macdonald, kiedy Winter wzi膮艂 od Elsy s艂uchawk臋. 

- Jasne. A Elsa m贸wi po angielsku.

- Yes, sir. - Macdonald przeprosi艂 Wintera na chwil臋 i zacz膮艂 rozmawia膰 z kim艣 innym. Wr贸ci艂 po minucie. - Dopiero wr贸ci艂em do domu. 

Steve Macdonald mieszka艂 z 偶on膮 i czternastoletnimi bli藕niaczkami. W domku. W chatce, jak sam kiedy艣 powiedzia艂. W Kent, godzin臋 drogi na po艂udnie od Croydon, gdzie by艂 艣ledczym w wydziale zab贸jstw. Croydon by艂o dzielnic膮 Londynu, ale i jednym z dziesi臋ciu najwi臋kszych angielskich miast. Trudno by艂o je nazwa膰 sielankowym miejscem.

- Ja te偶 - powiedzia艂 Winter. - W艂a艣nie otworzy艂em wino.

- Kiedy wraca艂em, dzwoni艂 do mnie Jamie.

- Rozmawia艂em z nim. To znaczy, je艣li m贸wisz o Craigu.

- Tak. C贸rka zmar艂ego dolecia艂a.

- I?

- Zidentyfikowa艂a go. To jej ojciec. Nie ma 偶adnych w膮tpliwo艣ci.

- Kiedy to by艂o?

- Niedawno. P贸艂 godziny temu.

- To pewnie zaraz do mnie zadzwoni.

- Czy on mia艂 sk艂onno艣膰 do depresji? Albo jakie艣 problemy psychiczne? - zapyta艂 Macdonald. C贸偶, bezpo艣rednio.

- Nie wiem, Steve. Jego c贸rka twierdzi, 偶e nie. W ka偶dym razie nigdy si臋 nie leczy艂.

- I nie znale藕li samochodu - doda艂 Macdonald.

- Craig s膮dzi, 偶e go skradziono. To si臋 cz臋sto zdarza.

- Do tej pory ju偶 by si臋 wyda艂o.

- A co na to Craig?

- To samo co ja. - Winter us艂ysza艂, jak Macdonald m贸wi co艣 cicho do kogo艣 innego. Po chwili wr贸ci艂. - Przepraszam, w艂a艣nie wychodzimy do s膮siada. Oblewamy wyprowadzk臋 jego bezczelnego synalka. - Za艣mia艂 si臋. - No dobra. To tak dla twojej informacji. Zanim znale藕li艣my tego Osvalda, zd膮偶yli艣my nada膰 komunikat o zagini臋ciu. Dostali艣my kilka zg艂osze艅 i... uwag.

- I czego dotycz膮 te zg艂oszenia?

- 呕e ludzie na pewno widzieli, jak si臋 tu kr臋ci艂 przez ostatnie tygodnie. Cholera, widzieli go w ca艂ym Moray nawet w Aberdeenshire.

- A co to znaczy? Co to za okolica?

- Nie wiem, czy co艣 ci to m贸wi, ale to kawa艂 drogi. Wzd艂u偶 wybrze偶a a偶 do Fraserburgh, a potem do Peterhead. Mamy te偶 zg艂oszenie z Aberdeen, do kt贸rego nie jest tak blisko. No i podobno kto艣 go widzia艂 na wsi.

- A to ma jakie艣 znaczenie, Steve?

- Nie wiem, przyjacielu.

- Co艣 mu si臋 przytrafi艂o.

- Tak.

- Czy to ma jaki艣 zwi膮zek z jego podr贸偶ami? - zapyta艂 Winter.

- W przeciwnym razie chyba by tak nie je藕dzi艂, nie? Po co by si臋 b艂膮ka艂 po odludnych szlakach? Przecie偶 nie przyjecha艂 na wakacje.

No w艂a艣nie, wakacje, pomy艣la艂 Winter.

- Jeszcze jedno - doda艂 Macdonald. - Nie by艂 sam.

- M贸w dalej.

- Je艣li to rzeczywi艣cie jego widzieli 艣wiadkowie, to jeden z nich widzia艂 go w towarzystwie.

- Opisa艂 tego kogo艣?

- To by艂 starszy cz艂owiek.

- Starszy cz艂owiek - powt贸rzy艂 Winter. Poczu艂, jak w艂osy na karku nagle mu si臋 podnosz膮. Widzia艂, 偶e Angela te偶 to zauwa偶y艂a.

- Wiem, co my艣lisz - powiedzia艂 Macdonald.

- Co艣 jeszcze?

- No nie wiem. Wszystko jest u Craiga w Inverness. Mo偶liwe, 偶e jeszcze co艣 dojdzie.

- Craig dzia艂a ca艂kiem sprawnie.

- Tak, mo偶na tak powiedzie膰. Sprawny dupek.

- My艣la艂em, 偶e to tw贸j kolega. I 偶e go poleci艂e艣, kiedy si臋 tam stara艂 o posad臋.

- A my艣lisz, 偶e dlaczego to zrobi艂em?

Winter si臋 za艣mia艂. Elsa mu zawt贸rowa艂a. Bardzo lubi艂a angielski. Angela spojrza艂a na niego ze zmarszczonym czo艂em.

- To najodleglejszy komisariat w ca艂ej Wielkiej Brytanii. My艣lisz, 偶e dlaczego poleci艂em Craiga w艂a艣nie tam?

- Dobra ju偶, dobra.

- Nie podoba mu si臋 to.

- No, chyba go rozumiem.

- Nie chodzi mi o prac臋 ani o miejsce, tylko o t臋 spraw臋 - wyja艣ni艂 Macdonald. - Craig jest zgorzknia艂ym bucem, ale czasami obraca

si臋 to na jego korzy艣膰. To znaczy w pracy. Twierdzi, 偶e w rzeczywisto艣ci jest inaczej, ni偶 si臋 wydaje.

- A co dok艂adnie powiedzia艂?

- 呕e sprawy maj膮 si臋 inaczej, ni偶 si臋 wydaje - powt贸rzy艂 Macdonald. - To jego s艂owa.

Winter zn贸w poczu艂 ciarki na plecach. Angela widzia艂a, 偶e to co艣 powa偶nego.

- Przeprowadzaj膮 kolejn膮 sekcj臋 zw艂ok - powiedzia艂 Macdonald.

- C贸rka, to znaczy Johanna, si臋 zgodzi艂a?

- Tak twierdzi Craig. Ale wed艂ug niego nic wi臋cej nie znajd膮.

- To gdzie znajd膮?

- Mnie nie pytaj.

- I co niby mieliby znale藕膰? - doda艂 Winter.

- Wygl膮da na to, 偶e si臋 mocno zaanga偶owa艂e艣 - zauwa偶y艂 Macdonald.

- Du偶o o tym my艣la艂em - wyja艣ni艂 Winter. - Troch臋 te偶 ju偶 nad tym pracowa艂em.

- Takie sprawiasz wra偶enie.

I nagle Winter zrozumia艂, co zrobi w najbli偶szym czasie. Co chcia艂by zrobi膰. Oto okazja, ca艂kiem oczywista, 偶eby zn贸w zobaczy膰 Steve'a. Cho膰 dla niekt贸rych na pewno nie a偶 tak oczywista.

Angela gra艂a z Els膮 w tryktraka. Wymownie wskaza艂a na butelk臋 wina. Winter skin膮艂 g艂ow膮 i Angela nala艂a sobie p贸艂 kieliszka. Z drugim podesz艂a do niego. Za trzy dni mieli wyjecha膰 na tydzie艅 do Marbelli.

Ale przecie偶 jeszcze nieraz trafi si臋 taka okazja.

- To... ciekawa sprawa - powiedzia艂 Winter.

- Teraz i mnie zainteresowa艂e艣 - odpar艂 Macdonald. - Ty i Craig.

- Gdyby nie to, co przed chwil膮 us艂ysza艂em...

- I tak ju偶 o tym my艣la艂e艣.

- O czym?

- Nie 艣ciemniaj.

Winter nie odpowiedzia艂. Wypi艂 艂yk wina. By艂o zimne i cierpkie. My艣la艂. Intensywnie my艣la艂. Wr贸ci艂o to dawne uczucie, to straszne, przekl臋te uczucie. Pomy艣la艂 o Marbelli, o Angeli, mamie, Lotcie... Mo偶e da si臋 to jeszcze zorganizowa膰 na nowo. Mo偶e Elsie by si臋 spodoba艂o.

- A co ty na to? - zapyta艂 Winter. Nie musieli nazywa膰 rzeczy po imieniu. Wiadomo by艂o, 偶e ta sprawa to wierzcho艂ek g贸ry lodowej. - Da艂by艣 rad臋?

- W zasadzie i tak chcia艂em jecha膰 do domu w najbli偶szym czasie. Ju偶 od dawna odwleka艂em wyjazd.

- Mo偶esz wzi膮膰 kilka dni wolnego? - zapyta艂 Winter.

- Kilka to znaczy ile?

- Trzy.

- Tak, mog臋.

- Pewnie nie b臋d臋 sam.

Winter spojrza艂 na Angel臋. Przys艂uchiwa艂a si臋 ich rozmowie. Zamar艂a.

- Ja te偶 nie. Sara ma ochot臋 wyjecha膰. Byli艣my przygotowani na wynaj臋cie opiekunki do dzieci. O ile tak mo偶na nazwa膰 kogo艣, kto mia艂by si臋 zaj膮膰 dziewczynami. Nied艂ugo ko艅cz膮 pi臋tna艣cie lat.

- Zadzwoni臋 do ciebie wieczorem - powiedzia艂 Winter i roz艂膮czy艂 si臋.

- Co to ma znaczy膰? - zapyta艂a Angela.

- No... - Winter mrugn膮艂 i ruchem g艂owy wskaza艂 na uk艂adaj膮c膮 w skupieniu klocki Els臋. - Steve chcia艂by sobie troch臋 porozmawia膰.

Elsa zasn臋艂a kamiennym snem. Winter wy艣lizgn膮艂 si臋 do przedpokoju i poszed艂 do kuchni. Angela uk艂ada艂a pasjansa. Chyba wychodzi艂.

- No i? - zapyta艂a.

- Co powiesz na kilkudniowy wyjazd do Szkocji?

31.



Gdy Moa Ringmar wr贸ci艂a do domu, by艂o ju偶 p贸藕no. Jej ojciec rozmawia艂 przez telefon. W Nowym Jorku by艂o popo艂udnie. Ringmar przerwa艂 na chwil臋 i zas艂oni艂 r臋k膮 s艂uchawk臋.

- Martin za艂atwi艂 sobie to poddasze przy Trzeciej Alei.

- Prosz臋, co za szcz臋艣ciarz.

- Co艣 si臋 sta艂o?

- Potem pogadamy. Najpierw sko艅cz.

- Chce z tob膮 zamieni膰 kilka s艂贸w.

- Powiedz, 偶e zadzwoni臋 do niego p贸藕niej.

- Dobra. - Ringmar wr贸ci艂 do rozmowy z synem. - Zadzwoni p贸藕niej. No dobra. No to do us艂yszenia.

Od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

- No wi臋c o co chodzi, Moa?

- To mieszkanie jest spalone.

- Prosz臋?

- W ko艅cu to nie twoja wina. Przecie偶 nie mo偶esz wiedzie膰 o wszystkim, co si臋 dzieje w wydziale.

- Wyja艣nij mi to - powiedzia艂 Ringmar. - Nie bardzo rozumiem.

- To mieszkanie, do kt贸rego mia艂am si臋 wprowadzi膰 - okaza艂o si臋, 偶e jaki艣 kole艣 mia艂 zakaz zbli偶ania si臋 do niego. Dochodzi艂o tam do akt贸w przemocy, no i totalnie wyczy艣cili je z艂odzieje. A facet, kt贸ry mia艂 mi je wynaj膮膰, jest podejrzany. Tak m贸wi dwoje najbardziej dociekliwych w tym kraju inspektor贸w.

- Halders i Djanali.

- Wi臋c wiedzia艂e艣!

- Powiedzia艂a艣, 偶e to najbardziej dociekliwa dw贸jka. Dobra, 偶arty na bok. Wiem, 偶e pracuj膮 nad spraw膮, kt贸ra ma co艣 wsp贸lnego z mieszkaniem w Kortedala, ale... o cholera! W Kortedala! - Szybko wsta艂 i zrobi艂 krok w jej stron臋. - Chyba nie chcesz mi powiedzie膰, 偶e to twoje...

- W艂a艣nie to chc臋 powiedzie膰.

- Co za traf.

- 艢wiat jest ma艂y.

- Jak si臋 dowiedzia艂a艣? - zapyta艂 Ringmar.

- Fredrik i Aneta. Zjawili si臋 akurat wtedy, kiedy wnosili艣my z Dickiem rzeczy.

- A co oni tam robili?

- Rutynowa wizyta. Maj膮 na oku by艂ego tej kobiety. Wci膮偶 jest niebezpieczny.

- Nie powinni byli ci tego m贸wi膰.

- To Halders - powiedzia艂a Moa. - Zaproponowa艂, 偶e da mi zdj臋cia, 偶ebym powiesi艂a w klubie studenckim.

- No tak, zawsze by艂 dyskretnym 艣ledczym.

- Rzeczy na razie zostawi艂am w gara偶u Dickiego.

- Wi臋c si臋 wyprowadzili艣cie?

- A jak s膮dzisz, tato? Mia艂abym si臋 tam budzi膰 w nocy i s艂ysze膰, jak jaki艣 szaleniec otwiera kluczem drzwi i wchodzi?

- No nie.

- Po raz pierwszy uda艂o mi si臋 wprowadzi膰 i wyprowadzi膰 jednego dnia.

- Pogadam z tym Lindstenem.

- Jeszcze nie zap艂aci艂am.

- I tak z nim pogadam.

- Zrobi艂 co艣 niezgodnego z prawem?

- Nie wiem. Jeszcze nie.

Johanna Osvald zadzwoni艂a, kiedy Winter robi艂 sobie podw贸jne espresso. Mia艂o mu pom贸c my艣le膰. By艂o lepsze i ta艅sze od amfetaminy.  

W salonie Coltrane gra艂 Compassion w towarzystwie innego saksofonisty tenorowego, Pharoaha Sandersa. Ta muzyka pasowa艂a do nie-ujarzmionych, asymetrycznych my艣li. Tony dla my艣l膮cych nietypowo. D藕wi臋ki instrumentu Coltrane'a brzmia艂y jak pot臋pie艅czy ha艂as w臋druj膮cy z pokoju do pokoju przez czarno-bia艂e sny. 

Tym, co najbardziej go poci膮ga艂o w jazzie, by艂 indywidualny charakter tej muzyki. Najlepsze w niej by艂o to, 偶e muzyk m贸g艂 po prostu by膰 sob膮. By艂a to przede wszystkim muzyka ekspresyjna, muzyka bezpo艣redniego wyrazu. 呕adnych interpretacji. Chodzi艂o o improwizacj臋, ale bynajmniej nie mia艂a by膰 nieodpowiedzialna. Wr臋cz przeciwnie. Improwizuj膮c, muzyk bra艂 na siebie odpowiedzialno艣膰, kt贸rej skutek zale偶a艂 od jego umiej臋tno艣ci, indywidualnych predyspozycji i do艣wiadczenia. Do艣wiadczenia emocjonalnego. To by艂a muzyka dla uczu膰 i z uczu膰.

Angela wysz艂a. Chcia艂a si臋 przej艣膰 w t臋 i z powrotem po Avenyn. Ona te偶 musia艂a si臋 zastanowi膰.

- To on - powiedzia艂a Johanna Osvald. - To m贸j tata.

- Przykro mi - odpar艂 Winter.

- Dobrze si臋 tu mn膮 zaj臋li - doda艂a oficjalnym tonem.

Dziwna uwaga. Mo偶e jest w szoku. W jej g艂osie pobrzmiewa艂 ostrawy ton.

- Ten policjant, Craig, pom贸g艂 mi ze wszystkim.

- Czy czego艣 ci trzeba?

- Nie, niczego, w czym mogliby艣cie mi pom贸c.

Winterowi wyda艂o si臋, 偶e zacz臋艂a p艂aka膰. Tak to brzmia艂o, ale mo偶e to kwestia jako艣ci po艂膮czenia.

Nie jestem taki pewien, pomy艣la艂. Mo偶e mogliby艣my pom贸c. Mo偶e w szukaniu odpowiedzi.

- Rozmawia艂a艣 ju偶 o ojcu z lekarzem?

- Tak.

Czeka艂, a偶 co艣 powie, ale milcza艂a.

- I co powiedzia艂?

- 呕e umar艂 na zawa艂 serca. By艂 mocno wyzi臋biony. - Winter s艂ysza艂 jej oddech. - Tutaj jest zimno. Wysz艂am na sekund臋, 偶eby pomy艣le膰 na powietrzu, i by艂o naprawd臋 ch艂odno i nieprzyjemnie.

- Czy b臋d膮 robi膰 jeszcze jakie艣... badania? - chcia艂 wiedzie膰 Winter. Stara艂 si臋 unika膰 s艂owa sekcja, ale ona i tak wiedzia艂a, o co mu chodzi.

- Je艣li b臋dzie trzeba. Je艣li bez tego nie znajdzie si臋 wyja艣nienie, mog膮 robi膰 tyle bada艅, ile... - Zamilk艂a. - Co to za okropny ha艂as? - zapyta艂a.

- Gdzie? - Winter nie zrozumia艂.

- U ciebie. Co to za kakofonia?

- Chwileczk臋. - Winter przeszed艂 do salonu i wy艂膮czy艂 muzyk臋. Consequences. - To by艂a p艂yta - wyja艣ni艂, kiedy wr贸ci艂. 

Nie odezwa艂a si臋.

- To co teraz zrobisz? - zapyta艂.

- Jutro jeszcze raz p贸jd臋 do tej kliniki. Potem musz臋 popodpisywa膰 r贸偶ne papiery, a potem, mam nadziej臋, b臋d臋 mog艂a z tat膮 wr贸ci膰. Tak szybko jak si臋 da.

- Aha.

- Przecie偶 on musi wr贸ci膰 do domu.

- Oczywi艣cie.

Co艣 za艣wiszcza艂o w s艂uchawce, jakby wiatr hula艂 nad Morzem P贸艂nocnym, nad kt贸rym musia艂o przebiega膰 po艂膮czenie mi臋dzy Inverness, Aberdeen i G枚teborgiem.

Aberdeen i G枚teborg le偶膮 dok艂adnie na tej samej szeroko艣ci geograficznej. A mo偶e nie G枚teborg, tylko Dons枚.

- W艂a艣nie rozmawia艂am z Erikiem - powiedzia艂a.

- Gdzie jest?

- Na morzu. P艂yn膮 ju偶 z po艂owem w stron臋 Hanstholm. - Winter s艂ysza艂, jak Johanna wydmuchuje nos. - Stamt膮d pojedzie prosto do domu. B臋dzie tam, kiedy... przyjedziemy.

- To dobrze.

- My艣l臋, 偶e co艣 si臋 tam sta艂o - powiedzia艂a nagle. - Co艣, co sprawi艂o, 偶e to si臋 tak sko艅czy艂o. Co艣 strasznego.

- Te偶 tak s膮dz臋.

- Co艣, co mia艂o zwi膮zek z dziadkiem.

- Tak, zgadzam si臋.

Nie wspomnia艂 jej o wizycie u Algotsson贸w.

Angela wr贸ci艂a z zar贸偶owionymi policzkami i wilgotnymi w艂osami. Pachnia艂a b艂臋kitnym, niebieskim wieczorem, s艂onym wiatrem, czarn膮 glin膮 i spalinami - wszystkim tym, co si臋 sk艂ada na zapach tego miasta. Wiecz贸r by艂 niebieski, a ca艂y Vasaplatsen wraz z nim. Kind of blue. 

- Przemy艣la艂am to - powiedzia艂a, 艣ci膮gaj膮c d艂ugi szalik.

- I co?

- C贸偶...

- To twoja konkluzja?

- Nie wiem, czy da si臋 to za艂atwi膰 z Els膮. Czy b臋dzie chcia艂a. Czy to si臋 da zorganizowa膰.

Zastanawiali si臋, czy na kilka dni nie zostawi膰 Elsy u Lotty. Lotta sama o to prosi艂a. Bim i Kristina te偶. Mo偶e da艂oby si臋 to zrobi膰. W ci膮gu tych czterech lat on i Angela wybierali si臋 w r贸偶ne miejsca bez Elsy. Zostawa艂a wtedy u Lotty Jako艣 si臋 to udawa艂o. Elsa nie mia艂a w G枚teborgu dziadk贸w, ale mia艂a cioci臋 Lott臋 i kuzynki, Bim i Kristine.

- Nigdy sami nie wyje偶d偶ali艣my za granic臋 - powiedzia艂a Angela. - Bez Elsy.

- Mo偶emy polecie膰 r贸偶nymi samolotami.

- Masz z czego 偶artowa膰.

Mo偶e wcale nie 偶artowa艂em, pomy艣la艂.

- No i Siv na nas czeka - doda艂a.

- Do Nueva Andalucia zawsze mo偶emy pojecha膰, do mamy te偶.

- Nie b膮d藕 tego taki pewien.

- Jakby co, mama zawsze mo偶e si臋 sprowadzi膰 tutaj.

- Nie o to mi chodzi艂o - powiedzia艂a Angela.

Winter mia艂 wra偶enie, 偶e g艂os jej si臋 zmieni艂.

- Wiesz o czym艣, o czym ja nie wiem? - Przysun膮艂 si臋 z krzes艂em kilka centymetr贸w bli偶ej. - M贸wi臋 teraz do ciebie jako do pani doktor Hoffman.

- O niczym powa偶nym.

- Macie przede mn膮 jakie艣 tajemnice?

- Mama jest zm臋czona. I tyle.

- Zm臋czona? Czym?

- Nie jest ju偶 m艂oda.

- Nie s膮dz臋, 偶eby komukolwiek wychodzi艂o na zdrowie sp臋dzanie po艂owy roku w temperaturze czterdziestu stopni.

- To akurat tylko kwestia picia. Chodzi o to, 偶eby du偶o pi膰.

- I tu dochodzimy do kolejnego czynnika ryzyka.

- Chodzi艂o mi o wod臋. - Angela unios艂a brwi i si臋 u艣miechn臋艂a lekko.

- A mnie o gin.

- Gin z tonikiem. Nie zapominaj o tym. Ale tak serio, Erik, wiesz, 偶e ona ma艂o pije, odk膮d... Bengt umar艂.

- A to, co wypi艂a wcze艣niej?

- To nie stanowi zagro偶enia.

- Mo偶e powinni艣my poprosi膰, 偶eby przyjecha艂a na troch臋 do Szwecji.

- Mo偶e zrobimy to teraz.

- Teraz, czyli kiedy my b臋dziemy w Szkocji?

- Tak, ale najpierw trzeba porozmawia膰 z Lotta. No i mo偶e Siv ten pomys艂 si臋 nie spodoba. I musimy porozmawia膰 z Els膮.

Angela wr贸ci艂a z 艂azienki. Winter le偶a艂 na 艂贸偶ku, wpatrzony w sufit. Rozebra艂 si臋 tylko do po艂owy.

- Nie pozna艂a艣 偶ony Steve'a - powiedzia艂.

- A jej ten pomys艂 si臋 podoba?

- Nie wiem. A czemu mia艂by si臋 nie podoba膰?

- Z tych samych powod贸w, o kt贸rych rozmawiali艣my, tylko na odwr贸t.

- Hm...

- Co艣 mi si臋 wydaje, 偶e przez wi臋kszo艣膰 czasu b臋dziemy si臋 zajmowa膰 same sob膮. Je艣li ty i Steve macie bada膰 t臋 dziwn膮 spraw臋.

- Zajmie nam to najwy偶ej kilka dni. Mo偶e nawet mniej.

- A gdzie b臋dziemy mieszka膰? W zagrodzie Steve'a?

- Co艣 ty. W Inverness s膮 dobre hotele. Steve si臋 zarzeka艂, 偶e s膮.

- Chcia艂abym mie膰 kilka do wyboru.

- Jasne. - Winter odwr贸ci艂 si臋 na bok, w jej stron臋. - Siostra Steve'a te偶 pracuje w Inverness. Jest prawniczk膮, chyba adwokatem.

- Na pewno si臋 ucieszy, 偶e b臋dzie si臋 mog艂a nami zaj膮膰. Witajcie w moim domu!

- Ot贸偶 to.

- Erik. Nie mo偶e by膰 tak, 偶e zawsze jest tak, jak ty chcesz.

- Ale tak nie jest. Po prostu staram si臋 dostrzec pozytywne strony. B臋dziemy razem, a ja i Steve mo偶e b臋dziemy troch臋 je藕dzi膰, 偶eby... sam nie wiem co. Ale nagle poczu艂em, 偶e mo偶emy... no wiesz, zn贸w si臋 spotka膰 i zrobi膰 co艣 razem. 呕e to jakby oczywiste.

- Pozna艂e艣 jego 偶on臋? Sar臋?

- Nie.

- Ile ma lat?

- Pi臋膰dziesi膮t siedem.

- Akurat! - Angela zamierzy艂a si臋 na niego poduszk膮.

- R贸wno czterdzie艣ci. Jak ty.

- To ma by膰 wizja przysz艂o艣ci? - zapyta艂a Angela. Do czterdziestki brakowa艂o jej trzech lat. Ju偶 mia艂a cisn膮膰 w niego poduszk膮.

- 呕yjemy w przysz艂o艣ci. W艂a艣nie tam zmierzamy - odpowiedzia艂 i rzuci艂 w ni膮 swoj膮 poduszk膮, uniemo偶liwiaj膮c jej zadanie ciosu.

- A wydawa艂o mi si臋, 偶e ca艂a ta historia dotyczy przesz艂o艣ci. - Angela odrzuci艂a mu poduszk臋.

Winter si臋 odsun膮艂 i poduszka trafi艂a w budzik. Spad艂 i poturla艂 si臋 po lakierowanej pod艂odze.

- No i zniszczy艂a艣 pod艂og臋 - powiedzia艂 Winter i rzuci艂 ostatni膮 ze swoich poduszek.

Angela spojrza艂a w bok i dosta艂a prosto w twarz. Winter te偶 spojrza艂 w bok, 偶eby zobaczy膰, co odwr贸ci艂o jej uwag臋.

- A co wy wyprawiacie? - zapyta艂a Elsa. Sta艂a w progu z budzikiem w r臋ku.

- Najpierw musz臋 z ni膮 porozmawia膰 - powiedzia艂a Angela, kiedy ju偶 le偶eli w 艂贸偶ku. By艂o ciemno i cicho. - Z 偶on膮 Steve'a. To wa偶ne. My艣l臋, 偶e i ona tak s膮dzi.

- Oczywi艣cie.

- A potem trzeba pogada膰 z Lotta i z Siv, i...

- Wiem. Wiem, 偶e to wchodzi w gr臋, tylko je艣li wszyscy si臋 zgodz膮.

- Ale je艣li si臋 zgodz膮, wyjazd b臋dzie nieg艂upim pomys艂em.

- Dzi臋ki.

Angela milcza艂a. W pokoju panowa艂 p贸艂mrok. Z przedpokoju wpada艂o s艂abe 艣wiat艂o. Z lampki pod stolikiem z telefonem. Winter s艂ysza艂, jak cicho brz臋czy lod贸wka.

- Mam jeszcze jedno pytanie - powiedzia艂a Angela. - Tak?

- To, co pr贸bujesz wyja艣ni膰... to, czym macie si臋 zaj膮膰...

- Winter widzia艂, 偶e przysuwa si臋 do niego. - To chyba nie b臋dzie w 偶aden spos贸b niebezpieczne, co?

Bergenhem i Peters spotkali si臋 w kawiarni w centrum. Peters przyszed艂 prosto z treningu.

- Wy pewnie macie w pracy si艂owni臋 za darmo? - zapyta艂.

- Tak - odpar艂 Bergenhem.

- Musz臋 pogada膰 z szefem.

- My艣la艂em, 偶e to ty nim jeste艣.

- Mia艂em tego do艣膰.

Peters by艂 dyrektorem artystycznym. Jego firma okaza艂a si臋 za du偶a. Zrezygnowa艂 wi臋c i znalaz艂 mniejsz膮. Wr贸ci艂 na stanowisko grafika.

- Nigdy nie rozumia艂em reklam - powiedzia艂 Bergenhem.

- Jak to?

- Tego, jak powstaj膮.

Peters si臋 za艣mia艂. Na g贸rnej wardze mia艂 piank臋 z latte.

- Nie ma si臋 nad czym zastanawia膰.

- Dlaczego nie?

- To po prostu jedna wielka 艣ciema i igranie z ludzk膮 inteligencj膮.

- Jak to?

- Chodzi tylko o to, 偶eby sprzeda膰 d偶insy.

- To dlaczego tego nie rzucisz?

- Bo nie jestem van Goghiem.

- Ale chyba jest co艣 mi臋dzy jednym a drugim? Peters nie odpowiedzia艂. Patrzy艂 w drug膮 stron臋.

- Nie ma? - dopytywa艂 si臋 Bergenhem.

- Nie wiem - odpar艂 Peters.

Bergenhem zrozumia艂, 偶e nie chodzi mu o rysowanie.

Ale przecie偶 jest co艣 pomi臋dzy. On w艂a艣nie jest w takiej sytuacji, pomi臋dzy dwoma etapami. Mo偶e powinien wr贸ci膰 do etapu numer jeden. Ale w艂a艣ciwie dlaczego? Zyska艂 nowego przyjaciela. Potrzebowa艂 przyjaci贸艂. Nie mia艂 ich. Mia艂 tylko rodzin臋. Oczywi艣cie Martina by艂a jego przyjaci贸艂k膮, ale teraz mia艂 po prostu o jednego przyjaciela wi臋cej.

32.



Espresso zadzia艂a艂o podw贸jnie: Winter nie m贸g艂 spa膰, m贸g艂 za to my艣le膰. O trzeciej wy艣lizgn膮艂 si臋 z 艂贸偶ka. Przeszed艂 przez przedpok贸j. Zajrza艂 do Elsy. Spa艂a na plecach, z na wp贸艂 otwartymi oczami. Zauwa偶y艂 to, bo pochyli艂 si臋 i zawis艂 dos艂ownie kilka centymetr贸w nad jej buzi膮. Prawie nie s艂ysza艂 jej oddechu, musia艂 si臋 ws艂ucha膰. Nie mia艂a ju偶 polip贸w. Najwidoczniej tym razem by艂 to fa艂szywy alarm. On mia艂 polipy i operowali go. Ju偶 o tym zapomnia艂. To by艂o w latach sze艣膰dziesi膮tych. Od tego czasu medycyna posz艂a o kilka stuleci do przodu. Felczer wyci膮艂 mu chrz膮stk臋 i polipy m艂otkiem i d艂utem. Mama czeka艂a gdzie艣 w pobli偶u. Ojca nie by艂o. Ju偶 wtedy obmy艣la艂, jak p艂aci膰 mniejsze podatki. Ojca zawsze ciekawi艂o, jak si臋 pod艂膮czy膰 pod rozw贸j, jaki w tamtych latach prze偶ywa艂o pa艅stwo dobrobytu. P贸藕niej postanowi艂 da膰 prac臋 biedakom pracuj膮cym za dni贸wki w po艂udniowej Hiszpanii. Mo偶e by艂 to sp贸藕niony wyraz solidarno艣ci, ch臋膰 wsp贸艂pracy w ramach Unii i takich tam. Ale Winter do艣膰 wcze艣nie przesta艂 rozmawia膰 z ojcem o polityce. Cho膰 tak naprawd臋 w艂a艣ciwie nigdy nie zacz臋li. Bengt Winter by艂 konserwatyst膮. Zatwardzia艂ym.

Nagle Elsa chrapn臋艂a. Ale tylko raz. Przewr贸ci艂a si臋 na bok. Winter wyszed艂 po cichu.

Usiad艂 w ciemnym salonie. Mrok mia艂 si臋 rozproszy膰 dopiero za kilka godzin. Przez okno przebija艂o niebieskie 艣wiat艂o. Tramwaje jeszcze nie zacz臋艂y hucze膰 pod oknem. Winter s艂ysza艂 za to w oddali

silnik samochodu. Pr贸bowa艂 trafi膰 do kt贸rego艣 z niebieskich dom贸w. Nagle rozleg艂 si臋 krzyk. Od strony stoj膮cego przy Vasaplatsen kiosku. Wisia艂 na nim neon jakby wyj臋ty z lat sze艣膰dziesi膮tych.

Wszystkich tych d藕wi臋k贸w i 艣wiate艂 nie by艂oby w domku nad morzem. Tam, gdzie panuje dochodz膮ca znad morza cisza, wydawa艂yby si臋 gro藕ne. Czy w艂a艣nie tego si臋 ba艂? Czy w og贸le si臋 ba艂?

Czy Arne Algotsson si臋 ba艂? Albo jego siostra? A mo偶e oboje?

Wsta艂 z fotela i podszed艂 do drzwi balkonowych. Uchyli艂 je i wyszed艂. Wsun膮艂 stopy w klapki, kt贸re zawsze sta艂y przy drzwiach. Nie by艂o wiatru, czu膰 by艂o tylko pachn膮cy jesieni膮 ch艂贸d. W powietrzu unosi艂a si臋 wilgo膰, kwaskowaty zapach, kt贸ry oznacza艂, 偶e wszystko, co by艂o wida膰 w dole, mia艂o kolejny raz umrze膰. Rzadko przychodzi艂o mu to do g艂owy. Pomy艣la艂 o kwa艣nym i s艂onym zapachu, kt贸ry ni贸s艂 p贸艂nocno-wschodni wiatr.

Twarz Arnego Algotssona wygl膮da艂a jak natarta sol膮. Pokrywa艂a j膮 szara pow艂oka, jakby skorupa z zastyg艂ej soli utworzy艂a mask臋, kt贸ra ju偶 dawno zacz臋艂a p臋ka膰. Mia艂 g艂臋boko osadzone oczy. Bi艂 z nich blask, cho膰 Winter nie wiedzia艂, sk膮d si臋 w nich wzi膮艂. W ka偶dym razie nie wiedzia艂 tego wtedy, kiedy siedzia艂 z Bertilem przed staruszkiem i pr贸bowa艂 mu zadawa膰 pytania.

Ju偶 na pocz膮tku pad艂o imi臋 jego siostry. Ella. Siedzia艂a obok brata.

- Tak, no w艂a艣nie, mam siostr臋. Ell臋 - powiedzia艂 i odwr贸ci艂 si臋 do niej. - Znacie j膮? - zapyta艂.

Ella spojrza艂a na Wintera i Ringmara, jakby im dawa艂a do zrozumienia, 偶e jej brat jest ju偶 warzywem. By艂 jak zepsuta sie膰, przez kt贸r膮 wszystko przelatuje. Wystarczy艂o na niego spojrze膰 i pos艂ucha膰.

- Zna艂 pan Johna Osvalda? - zapyta艂 Winter.

- John jest rybakiem - powiedzia艂 Algotsson, wci膮偶 we w艂asnym 艣wiecie. - A potem zosta艂 szyprem.

- Co to znaczy, 偶e zosta艂 szyprem?

- Zjecie co艣? - zapyta艂 Arne Algotsson. Winter spojrza艂 na jego siostr臋.

- Dopiero co jedli艣my - odpowiedzia艂a, pochylaj膮c si臋 i k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu brata.

Algotsson si臋 wzdrygn膮艂. Wiedzia艂a, 偶e i oni zauwa偶yli ten nag艂y ruch.

- To rany sprzed lat - powiedzia艂a.

- Prosz臋? - Winter nie zrozumia艂.

- Stare rybackie rany. Wszyscy, kt贸rzy pracuj膮 na 艂odziach, maj膮 egzem臋. Ca艂y czas pracuj膮 w gumowych ubraniach. Sk贸ra im schodzi. Arne wci膮偶 ma blizny na ramionach. Nigdy si臋 nie goj膮.

- W gumowych ubraniach - powt贸rzy艂 za ni膮 brat.

Oczywi艣cie najpierw przeprowadzili, to znaczy Ringmar przeprowadzi艂, wst臋pn膮 rozmow臋 z Ell膮 Algotsson. Kiedy weszli do domu, jej brat spojrza艂 na nich, ale po chwili o nich zapomnia艂. Patrzy艂 przez okno na ska艂y, kt贸re niczym mi臋kkie fale unosi艂y si臋 na ty艂ach domu. 呕adna nie mia艂a ostrych kraw臋dzi.

- Teraz nie da si臋 z niego wyci膮gn膮膰 nic sensownego o tamtych czasach - powiedzia艂a.

- A wtedy? - zapyta艂 Ringmar.

- To znaczy kiedy?

- Kiedy wr贸ci艂 ze Szkocji. Z tej ostatniej wyprawy. Co m贸wi艂 wtedy?

- Nie za du偶o. - Ella spojrza艂a na brata. Jego twarz rozja艣nia艂o wpadaj膮ce przez okno 艣wiat艂o.

- Oczywi艣cie opowiada艂 o wypadku, ale oni sami niewiele wiedzieli.

- A co wiedzieli?

- Wy te偶 ju偶 chyba wiecie? Wracali z Islandii i 艂贸d藕 zaton臋艂a.

- Z tego co wiem, to by艂o niedaleko od l膮du - upewni艂 si臋 Ringmar.

- No, z l膮du nie da艂o si臋 zauwa偶y膰 ich 艂odzi.

- Gdzie by艂 wtedy pani brat? - pyta艂 dalej Ringmar.

- Na l膮dzie.

- Tak, ale gdzie?

- W jednym z tych miast, w kt贸rych si臋 zatrzymywali. Nie wiem. Nie pami臋tam, jak si臋 nazywa艂o.

- Aberdeen? - spr贸bowa艂 Ringmar.

- Nie. Tam byli najpierw. To nie tam.

Ringmar spojrza艂 na Wintera. Chcia艂, 偶eby mu pom贸g艂.

- Mo偶e Peterhead? - zapyta艂 Winter.

Nie odpowiedzia艂a. Nawet na niego nie spojrza艂a.

- Peterhead? - powt贸rzy艂 Ringmar.

- FISHERMEN'S MISSION TO FISHERMEN'S VISION TO DEEP SEA NATIONAL MISSION - powiedzia艂 nagle Arne Algotsson. Jego starczy, ale dono艣ny g艂os dobieg艂 ich z k膮ta przy oknie. Nie poruszy艂 g艂ow膮, ale najwyra藕niej ich s艂ucha艂.

- Powtarza to od czasu do czasu - wyja艣ni艂a Ella Algotsson.

- Co to znaczy? - zapyta艂 Ringmar.

- Chyba sam pan s艂ysza艂?

- Ale nie zrozumia艂em.

- Ja te偶 nie. - Na jej szczup艂ej, ale wyra偶aj膮cej si艂臋 twarzy pojawi艂 si臋 blady u艣miech. - Ostatnio powtarza艂 to kilka razy.

- Ostatnio?

- Tak, w ci膮gu kilku ostatnich lat.

- Odk膮d zachorowa艂?

- Tak.

Ringmar spojrza艂 na Arnego Algotssona. Wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w ska艂y za oknem.

- Peterhead - powiedzia艂 g艂o艣no Winter.

- FISHERMEN'S MISSION TO FISHERMEN'S VISION TO DEEP SEA NATIONAL MISSION - powiedzia艂 Algotsson.

- Poza tym nigdy nie m贸wi po angielsku - doda艂a Ella Algotsson. - Ju偶 zapomnia艂.

- Powiedzieli艣my Peterhead - zacz膮艂 od nowa Ringmar.

- FISHERMEN'S MISSION... - Algotsson powtarza艂 jak papuga. 

Brzmia艂o to dziwnie, a jednocze艣nie komicznie. Winter czu艂 si臋 troch臋 zawstydzony. Jakby wykorzystywali staruszka i jego siostr臋. Stary cz艂owiek i morze.

- Najwidoczniej ta nazwa co艣 mu m贸wi - stwierdzi艂 Ringmar.

Ella Algotsson wygl膮da艂a, jakby my艣la艂a o czym艣 innym.

- Ale on by艂 gdzie indziej, kiedy to si臋 sta艂o - powiedzia艂a. - Tyle pami臋tam.

- Fraserburgh - rzuci艂 Winter, spogl膮daj膮c na Algotssona. Ale Algotsson nie zareagowa艂, nawet nie drgn膮艂.

Ella Algotsson spojrza艂a na Wintera.

- 呕e jak?

- Fraserburgh - powt贸rzy艂 Winter. - Czy to miasto nazywa艂o si臋 Fraserburgh?

- Fras... Tak mi si臋 zdaje.

- Czy pani brat wr贸ci艂 stamt膮d prosto do domu?

- Nie. Nie zosta艂 tam do ko艅ca wojny, ale jeszcze troch臋 tam siedzia艂.

- Jak d艂ugo?

- Chyba z rok. Wr贸ci艂 na jakiej艣 rybackiej 艂odzi. To bracia z Ocker枚 odwa偶yli si臋 pop艂yn膮膰 do domu. Szale艅cy.

- Z Ocker枚? - zapyta艂 Ringmar.

- Ju偶 nie 偶yj膮 - odpar艂a.

Winter si臋 zastanawia艂. Widzia艂, jak Arne Algotsson lekko kiwa g艂ow膮, jakby przytakiwa艂 siostrze.

- Kto jeszcze p艂ywa艂 z pani bratem? - pyta艂 dalej Ringmar.

- Bertil. Brat Johna. Ale on te偶 nie 偶yje.

Ringmar skin膮艂 g艂ow膮.

- Trzeci brat te偶 zgin膮艂 w wypadku, prawda? - zapyta艂 Ringmar.

- Egon - powiedzia艂a. Nie doda艂a nic wi臋cej.

- Czy kto艣 jeszcze z okolicy by艂 wtedy na 艂odzi?

Nie odpowiedzia艂a. Nie od razu. Szybko spojrza艂a na brata, jakby sprawdza艂a, czy s艂ucha. A mo偶e chodzi艂o o co艣 innego.

Mo偶e chcia艂a dopilnowa膰, 偶eby nie odpowiedzia艂.

- By艂 jeszcze kto艣 - doda艂a po chwili, do艣膰 d艂ugiej.

Jej oczy wygl膮da艂y inaczej, jakby zm臋tnia艂y. Jakby by艂a nieobecna.

- Kto艣 st膮d? - zapyta艂 Ringmar. Pokiwa艂a g艂ow膮.

- Jak si臋 nazywa艂?

- Frans. - Spojrza艂a na niego wyra藕nie zamglonymi oczami. - Frans Karlsson. M贸j Frans.

Siedz膮c w salonie, Winter wci膮偶 mia艂 przed oczami jej twarz.

Kiedy to m贸wi艂a, bi艂 od niej taki smutek. M贸j Frans. W kilku s艂owach wyja艣ni艂a im, 偶e ona i Frans Karlsson byli zar臋czeni i 偶e on nigdy nie wr贸ci艂, a ona czeka艂a. Niczym 呕ona 呕eglarza stoj膮ca przed muzeum w mie艣cie. Ale 呕ona 呕eglarza by艂a z kamienia, a Ella Algotsson nie.

Nie powiedzia艂a nic wi臋cej, ale on wiedzia艂 od Johanny 偶e nigdy nie wysz艂a za m膮偶.

Jej los z艂膮czy艂 si臋 z losem Johna Osvalda i jego rodziny. Splot艂y si臋 w 艂a艅cuch, kt贸ry ci膮gn膮艂 si臋 przez lata, od tamtych czas贸w do obecnych. Wi膮za艂 ze sob膮 l膮dy le偶膮ce po przeciwnych stronach Morza P贸艂nocnego.

- On te偶 le偶y tam na dnie - powiedzia艂a po chwili. - Nigdy nie znale藕li 艂odzi. 鈥濵arino鈥. Nikogo nie znale藕li.

Ringmar wygl膮da艂, jakby chcia艂 wsta膰.

- Panno Algotsson, czy wie pani, 偶e Axel Osvald pojecha艂 kilka tygodni temu do Szkocji? - zapyta艂.

Pokiwa艂a g艂ow膮.

- Wie pani po co?

- Nie.

- A Erik... Erik Osvald nie wspomina艂 o tym, kiedy tu by艂?

Zn贸w zaprzeczy艂a, ale nagle jakby zacz臋艂a mie膰 do艣膰. Jej twarz si臋 zapad艂a. Oczy ju偶 nie by艂y zamglone, zrobi艂y si臋 matowe jako艣 inaczej. Wygl膮da艂a na zm臋czon膮, 艣miertelnie zm臋czon膮. Wintera zn贸w ogarn膮艂 wstyd. Jakby wykorzystywali t臋 par臋 staruszk贸w. I w艂a艣ciwie nie wiadomo po co. Jakby nie mog艂o z tego wynikn膮膰 nic dobrego.

Jakby to mog艂o tylko pogorszy膰 sytuacj臋. Co powiedzia艂 Erik Osvald? Sztorm dobrze robi morzu. Porz膮dkuje te偶 to, co si臋 zbiera na dnie. Jeszcze 偶aden rybak nie straci艂 na sztormie.

A co oni podrywali z dna swoimi pytaniami? Zastanawia艂 si臋 nad tym teraz, w swoim pogr膮偶onym w mroku mieszkaniu, w kt贸rym sp臋dzi艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 doros艂ego 偶ycia.

Czy kto艣 m贸g艂 na tym zyska膰?

Zn贸w stan臋艂a mu przed oczami twarz Elli Algotsson. Zamruga艂, ale wci膮偶 j膮 widzia艂. Przypomnia艂 sobie, jak Arne Algotsson kiwa艂 g艂ow膮, jakby czemu艣 przytakiwa艂.

Kiedy porozmawiali z Ell膮, spr贸bowali popyta膰 Arnego. Przysun臋li si臋 z krzes艂ami do okna.

Zadawali mu pytania, ale rozmowa si臋 nie klei艂a. By艂a tragikomiczna. Nic wi臋cej o szyprze Osvaldzie nie powiedzia艂.

Winter chcia艂 si臋 dowiedzie膰 czego艣 wi臋cej. John Osvald nie by艂 szyprem, kiedy wyp艂ywali. Zosta艂 nim p贸藕niej. Dlaczego?

I dlaczego Arne Algotsson i Bertil Osvald nie wyruszyli w ten ostatni rejs?

Co 艂膮czy艂o tych m艂odych m臋偶czyzn mieszkaj膮cych na malutkiej wyspie?

Jak im si臋 razem pracowa艂o na morzu?

Kolejny raz przypomnia艂o mu si臋 to, co Erik Osvald powiedzia艂 o ciszy i relacjach mi臋dzyludzkich na pok艂adzie.

Czy co艣 si臋 sta艂o na 艂odzi?

Jak sobie radzili na tym przymusowym wygnaniu?

My艣la艂 o tym teraz, siedz膮c w samym sercu miasta, w kt贸rym mieszka艂 od zawsze. Chcia艂 wiedzie膰. Chcia艂 pozna膰 odpowiedzi na te i na inne pytania. Je艣li w og贸le da si臋 na nie odpowiedzie膰, to nie tutaj, tylko tam. W Szkocji.

Fascynuj膮ca historia. Wielow膮tkowa. Rozci膮gni臋ta na ponad p贸艂 wieku, mi臋dzy dwoma brzegami morza.

By艂o w niej tyle smutku.

Ale te偶 czego艣 jeszcze.

Chcia艂 wiedzie膰 czego.

Niekt贸rzy wiedzieli wi臋cej ni偶 on, ale nie chcieli nic powiedzie膰.

No w艂a艣nie.

Axel Osvald znalaz艂 w Szkocji co艣, czego szuka艂 przez wszystkie te lata. To zmieni艂o jego 偶ycie. Czy mo偶e istnie膰 taka prawda? Taka rzeczywisto艣膰?

Mo偶e tak.

To mia艂o zwi膮zek z morzem. Z po艂owami. Trawlerami. Miastami. Wyspami. Miasteczkami. Wiatrami. I innymi takimi.

Podni贸s艂 si臋 i ruszy艂 do sypialni. Musia艂 spr贸bowa膰 si臋 przespa膰, chocia偶 kilka godzin.

Ju偶 mieli wychodzi膰 z domu na Dons枚. 呕egnali si臋 z Arnem Algotssonem. Ringmar wspomnia艂 co艣 o Szkocji, Winter ju偶 nie pami臋ta艂 co. Jako艣 tak og贸lnie. Powiedzia艂 Szkocja - kilka razy.

Winter pami臋ta艂 za to, co ni z tego, ni z owego odpowiedzia艂 Arne Algotsson, czy mo偶e po prostu rzuci艂 w powietrze, tak samo jak wcze艣niej: The buckle boys are back in town - tak to brzmia艂o. 

- Co pan powiedzia艂? - zapyta艂 Ringmar, ale Algotsson nie by艂 na tyle przytomny, 偶eby powt贸rzy膰 cokolwiek na 偶膮danie.

- The buckie boys are back in town - powt贸rzy艂 za nim Ringmar, bo nie by艂o to trudne. Wpada艂o w ucho. 

- The buckle boys are back in town - Algotsson zacz膮艂 to powtarza膰 raz za razem, r贸wnie mechanicznie jak wcze艣niej. 

- Wcze艣niej m贸wi艂e艣 o Szkocji - powiedzia艂 Winter do Ringmara, ale r贸wnie偶 do Algotssona. - Szkocja.

- Cullen sink - doda艂 Algotsson, a potem zamilk艂. 

Winter wci膮偶 s艂ysza艂 te s艂owa. Nie doszed艂 jeszcze do 艂贸偶ka. Zatrzyma艂 si臋 w po艂owie przedpokoju. Cullen sink. Cholernie dziwne s艂owa. Brzmi膮 po szkocku, ale co oznaczaj膮? A mo偶e staruszek powiedzia艂 co艣 innego? Collie skink? Collie sink? Czy powiedzia艂 sink? W chwili kiedy o tym pomy艣la艂, zacz臋艂o kapa膰 z kuchennego kranu. Takie co艣 s艂ycha膰 tylko w nocy. Irytuj膮cy odg艂os, kt贸rego mo偶na si臋 pozby膰 jedynie wymieniaj膮c uszczelk臋. Kolejna kropla spad艂a do zlewu. 

Wr贸ci艂 do salonu. Zegar na 艣cianie wskazywa艂 ju偶 nie trzeci膮, ale wp贸艂 do pi膮tej. Na dole s艂ycha膰 by艂o pierwsze tramwaje. I ci臋偶ar贸wk臋. Przywioz艂a chleb albo m膮k臋 do piekarni na dole. Nagle tu偶 za nim na pod艂og臋 spad艂a gazeta. Kto艣 j膮 wsun膮艂 przez otw贸r na listy. Winter wci膮偶 nie czu艂 si臋 zm臋czony. Podszed艂 do rega艂u i zacz膮艂 szuka膰 w艣r贸d atlas贸w. Wyci膮gn膮艂 ten, kt贸ry wydawa艂 mu si臋 najlepszy.

Szkocja.

The buckle boys.


Sink.


Zapali艂 lamp臋. Nie siada艂.

Kartkowa艂 atlas. Strona sz贸sta. P贸艂nocna Szkocja. Znalaz艂 Inverness. W g艂臋bi l膮du, nad zatok膮 Moray Firth. Na g贸rze Thurso i John O'Groats, ale teraz go to nie interesowa艂o. Przyjrza艂 si臋 nazwom miejscowo艣ci mi臋dzy Inverness i Aberdeen. Du偶a odleg艂o艣膰, ale nie

a偶 tak bardzo. Zacz膮艂 od strony l膮du, przesuwa艂 si臋 z zachodu na wsch贸d. Dallas. To tylko ma艂a kropeczka, ale znalaz艂a si臋 w atlasie. Pierwsze Dallas. Mo偶e ojciec i brat Steve'a w艂a艣nie zaczynali doi膰 krowy. A jego mama gotowa艂a owsiank臋, przepyszne szkockie danie narodowe.

Winter dojecha艂 palcem do Aberdeen i pojecha艂 dalej na p贸艂noc. Peterhead. Fraserburgh na p贸艂nocno-wschodnim kra艅cu l膮du. Dalej na zach贸d, z powrotem do Inverness, wzd艂u偶 brzegu, miasteczko za miasteczkiem: Rosehearty, Pennan, Macduff, Banff, Portsoy, Cullen.

Cullen. Cullen jak Cullen sink. 

A zatem znalaz艂 Cullen. Mi臋dzy Portsoy i Portknockie. Co艣 mu podpowiada艂o, 偶e to miasteczko.

Przesun膮艂 jeszcze palcem na zach贸d, ale doszed艂 tylko do najbli偶szego miasta.

Buckie.

The Buckie boys are back in town.


 


 


 


 


 


 


33.



Wr贸ci艂 do domu. Tylko to miejsce nazywa艂 teraz domem. Zszed艂 na pla偶臋. Przed sob膮 widzia艂 wcinaj膮cy si臋 w morze masyw ska艂. Nazywano je Trzema Kr贸lami. Od zawsze wszyscy tak na nie m贸wili. Chodzi艂o o morze, o to, 偶eby je opanowa膰, by膰 ponad nim.

Kiedy艣 to by艂o miasto 偶ycia. Kr贸lewskie miasto przysz艂o艣ci. Ale te czasy min臋艂y.

Ani jeden trawler nie wyp艂ywa艂 st膮d na po艂贸w 艣ledzi, 偶aden te偶 nie wraca艂. Nie w臋dzono ju偶 艂upaczy Nie by艂o ryb, nie by艂o r贸wnie偶 dra偶ni膮cego dymu. Kiedy艣 by艂y tu trzy w臋dzarnie. Teraz dym 艣mierdzia艂 艣mieciami. Unosi艂 si臋 nad domami pr贸buj膮cych si臋 ogrza膰 biedak贸w. Dym unosi艂 si臋 do nieba. On te偶 kamienia艂.

Rozejrza艂 si臋. Dzie艅 by艂 niebieski. Niebo wygl膮da艂o jak rozbite m艂otkiem - zebra艂o si臋 po bokach, a w 艣rodku by艂o puste. Wida膰 by艂o Seatown, wiadukty, le偶膮ce w g贸rze miasto, wznosz膮ce si臋 jeszcze wy偶ej wzg贸rza i rozci膮gaj膮ce si臋 ponad wszystkim b艂臋kitne niebo. W艂a艣nie to chcia艂 teraz ogl膮da膰. Dlatego tu przyszed艂. Min膮艂 Castle Terrace i wspi膮艂 si臋 na The Burn. Wci膮偶 jeszcze m贸g艂 si臋 wspina膰. Du偶o jeszcze m贸g艂.

O Jezu!

Zmru偶y艂 oczy i zobaczy艂 wod臋 i ruf臋. I sztorm, kt贸ry dopiero nadci膮ga艂. Nie chodzi艂o przecie偶 o sztorm. Widzia艂 te偶 twarze, oczy, ruchy i... oczy Fransa. Ju偶 po wszystkim. Kiedy ju偶 widzia艂. Widzia艂

r臋k臋, kt贸r膮 pr贸bowa艂 do niego wyci膮gn膮膰 Frans. S艂ysza艂 krzyk Egona. Jezu! Jezu, ocal mnie!

Zachwia艂 si臋 i opar艂, 偶eby utrzyma膰 r贸wnowag臋. 艁upn臋艂o go w biodrze.

Czemu nie potrafi艂 zapomnie膰?

Gdzie one? Znik艂y? - Niechaj ten dzie艅 zgubny  

Kl膮tw膮 opatrz膮 wszystkie kalendarze!


Niekt贸rzy, starzej膮c si臋, zapominaj膮 wszystko. Maj膮 szcz臋艣cie, 偶e dopada ich skleroza. Nic im nie zostaje. Wszystko znika, jak zmyte z pok艂adu. Ca艂y brud znika za burt膮. Wymyty pok艂ad l艣ni w s艂o艅cu albo w 艣wietle ksi臋偶yca. 呕adnych wspomnie艅. 呕adnych 艣lad贸w. Mo偶na i艣膰 dalej, uwolni膰 si臋 od pami臋ci, p贸j艣膰 do Boga z oczyszczonym sumieniem.

Gdy wraca艂 po piachu, kula艂. Na pla偶y le偶a艂a martwa ryba. Z w艂asnej woli dotar艂a na l膮d, po to tylko, 偶eby umrze膰. Bo nikt jej tutaj nie znalaz艂. S艂ysza艂, jak za jego plecami fale uderzaj膮 w Trzech Kr贸li. Po chwili przesta艂 s艂ucha膰. Us艂ysza艂 krzyk, ze 艣rodka. Powstrzyma艂 go, zas艂aniaj膮c uszy r臋koma. A potem wypu艣ci艂.

W pubie The Three Kings siedzia艂 jaki艣 m臋偶czyzna. Na pocz膮tku go nie pozna艂. Jeszcze jeden. Przez chwil臋 si臋 zastanawia艂, czy nie zawr贸ci膰, ale m臋偶czyzna nie zwr贸ci艂 na niego uwagi. Obrzuci艂 go tylko ch艂odnym spojrzeniem, jak obcy obcego, a potem wyjrza艂 na North Castle Street. W tym miejscu, pod wiaduktem, pokrywa艂y j膮 wyra藕nie zarysowane cienie. Na domu naprzeciwko uk艂ada艂y si臋 w ostre k膮ty, wygl膮da艂y jak graffiti. Za godzin臋 s艂o艅ce przesunie si臋 na tyle, 偶e graffiti zniknie, a w jego miejscu b臋dzie tylko g艂adki kamie艅. W miasteczku nie by艂o prawdziwego graffiti. M艂odzi, kt贸rzy mogliby

je malowa膰, gdy tylko mogli, wyprowadzili si臋 na zach贸d i na wsch贸d, do Inverness i Aberdeen. Ich miasteczko le偶a艂o dok艂adnie w po艂owie drogi. Pewnie wyje偶d偶ali stamt膮d dalej, do Edynburga, Glasgow, niekt贸rzy by膰 mo偶e nawet do Londynu.

Zam贸wi艂 piwo i whisky. Za barem sta艂a kobieta, kt贸rej nie zna艂. Nie by艂a ani m艂oda, ani stara. Wygl膮da艂a, jakby by艂a w drodze znik膮d donik膮d. Rozla艂a pian臋 na blat. Westchn臋艂a i posz艂a po 艣cierk臋. Kiedy j膮 przynios艂a, poczu艂 jej zapach. Gdy spr贸bowa艂 piwa, poczu艂, 偶e pachnie tak samo. Potem si臋gn膮艂 po whisky. Ci, kt贸rzy umiej膮 pi膰, robi膮 to w takiej kolejno艣ci. Beer on whisky - mighty risky. Whisky on beer - neverfear. 

Potem zn贸w napi艂 si臋 piwa. M臋偶czyzna siedz膮cy przy oknie wsta艂 i ruszy艂 do drzwi. Nagle si臋 odwr贸ci艂 i powiedzia艂: do widzenia. Odpowiedzia艂 mu skinieniem. Kobieta za barem zrobi艂a to samo. Ale on wiedzia艂, 偶e 偶egna艂 si臋 z nim. Nie podoba艂o mu si臋 to. Wypi艂 szybko i wsta艂. Zabra艂 ze sob膮 whisky. Zn贸w zabola艂o go biodro. Zobaczy艂, jak m臋偶czyzna zamyka drzwi zaparkowanego naprzeciwko samochodu. Potem ruszy艂 Bayview Road i znikn膮艂. Nie zna艂 go, nigdy wcze艣niej go nie widzia艂. Dlaczego si臋 z nim po偶egna艂? Dopi艂 whisky i odstawi艂 na stolik, na kt贸rym wci膮偶 sta艂a szklanka po piwie nieznajomego.

Ruszy艂 w stron臋 North Castle. Skr臋ci艂 w prawo, w Grant Street, i doszed艂 do rynku. Sta艂 tam pusty autobus. Pasa偶erowie i kierowca pewnie jedli lunch w Seafield Hotel. Prawdopodobnie jechali do Aberdeen. Tak by艂o napisane na tabliczce na przedniej szybie.

Seafield Hotel nie by艂 dla niego. Ani teraz, ani nigdy.

Nawet w Aberdeen nie bywa艂 w takich miejscach.

Ale byli w Saltoun Arms Hotel we Fraserburgh.

Myli si臋 w 艂azience, kt贸ra l艣ni艂a czysto艣ci膮, niczym s艂o艅ce wznosz膮ce si臋 nad morzem w bezchmurny dzie艅.

To by艂o przedwczoraj wieczorem.

Czy kto艣 wie? Kto艣, kto ich tam wys艂a艂? Zaledwie dwa dni temu...

Zjedli obiad w pokoju pe艂nym ogromnych zielonych ro艣lin. 艁adnie pachnia艂o. Jedzenie by艂o ciep艂e i smaczne. Na deser zjedli pudding, s艂odki i czerwony. Trz膮s艂 si臋 jak brzuch morskiej ryby.

Nie by艂 tam od tamtej pory.

Z hotelu wyszli ludzie. Wsiedli do autobusu. Pojechali w stron臋 Aberdeen.

Zatrzymali si臋 przy Abercromby Jetty, a potem w Tidal Harbour. Tysi臋czny raz przeszed艂 przez Albert Quay

I przez Victoria Bridge. A potem w d贸艂, do Timber Yards.

I zn贸w w g贸r臋 Commercial Quay.

Usiad艂 w pubie i wygl膮da艂 na Guilt Street.

Nie pozwoliliby mu uciec.

Wiedzia艂 o tym. Tak s膮dzi艂.

Czekali na niego. Kto艣 czeka艂.

Wspi膮艂 si臋 stromymi schodami do Crown Street. Czy uda mu si臋 dzi艣 wej艣膰 tak wysoko? Mo偶e. C贸偶, mo偶e nie dzi艣, kiedy boli go biodro. Mo偶e innym razem.

Poszed艂 prosto, a potem skr臋ci艂 w Union Street. Wsz臋dzie wok贸艂 wida膰 by艂o wojn臋. Na wystawach sklep贸w, w ubraniach ludzi, w mundurach 偶o艂nierzy. Wszystko by艂o ciemne. Wieki ciemne. Tak, w艂a艣nie takie by艂y te czasy

Napisa艂 list. Do rodziny.

Przypomnia艂o mu si臋 艣wiat艂o z mesy. Kiedy pisa艂, miga艂o od wiatru.

Pyta艂 o Axela.

Przez wszystkie te samotne lata my艣la艂 o tym li艣cie.

Nie chcia艂 go wi臋cej widzie膰. Pisz膮c go, by艂 kim艣 innym ni偶 teraz.

Ruszy艂 Seafield Street, na po艂udnie. Oddala艂 si臋 od morza. Min膮艂 hotel, Town Hall, i posterunek policji. Pewnie nikt by tam nie zwr贸ci艂

na niego uwagi. Nie s膮dzi艂, 偶eby kto艣 z m艂odszych wiedzia艂, kim jest, 偶e w og贸le istnieje. A starsi ju偶 odeszli. Wszyscy.

Skr臋ci艂 na wsch贸d, przeci膮艂 Victoria Place, Albert Terrace, ruszy艂 z powrotem w stron臋 cmentarza. Nie wiedzia艂, gdzie b臋dzie na nim le偶a艂. Nikt tego nie wiedzia艂.

Kiedy wr贸ci艂 i zszed艂 schodami do Seatown, nad morzem unosi艂 si臋 ju偶 mrok. Min膮艂 kogo艣 na schodach, ale zn贸w sta艂 si臋 niewidzialny. Potrafi艂 si臋 pokazywa膰 i znika膰. Teraz m贸g艂by wyci膮gn膮膰 r臋k臋, a i tak nikt by go nie zauwa偶y艂.

Wieczorna bryza porusza艂a dzieci臋cymi ubrankami wisz膮cymi na sznurze przy domu ko艂o schod贸w. W oknach by艂o ciemno, rolety by艂y opuszczone.

Budka telefoniczna razi艂a jaskraw膮 czerwieni膮. Jakby by艂a pod艣wietlona. Czasem do niej wchodzi艂, musia艂 z niej korzysta膰. Nigdy by nie przypuszcza艂, 偶e do tego dojdzie. Na pocz膮tku nie wiedzia艂, jak si臋 dzwoni, ale umia艂 przecie偶 czyta膰. R臋ce trz臋s艂y mu si臋 tak, 偶e zanim mu si臋 uda艂o, musia艂 pr贸bowa膰 kilka razy. A potem j膮 b艂aga艂.

Kiedy przechodzi艂, telefon si臋 rozdzwoni艂.

Wzdrygn膮艂 si臋. Poczu艂 b贸l w biodrze. Szed艂 dalej przed siebie, nie rozgl膮daj膮c si臋. A telefon dzwoni艂 i dzwoni艂.

Gdy wr贸ci艂 do domu, napali艂 w kominku. Pod jego nieobecno艣膰 zrobi艂o si臋 wilgotno. Nie zdj膮艂 kurtki. Najpierw zap艂on臋艂y gazety, potem zaj臋艂y si臋 u艂o偶one pod nimi patyki. Wyci膮gn膮艂 r臋ce do ognia, 偶eby je rozgrza膰.

Wpatrywa艂 si臋 w p艂omie艅. Zacz膮艂 si臋 robi膰 coraz wi臋kszy. Zasysa艂o go do g贸ry powietrze kr膮偶膮ce spiralnie w wyci膮gu. Wygl膮da艂 jak rozpalone do czerwono艣ci 偶elazo. Tak. Wsz臋dzie wok贸艂 pe艂no by艂o kamieni i rozpalonego 偶elaza, ale ju偶 nie mia艂 kto trzyma膰 m艂ot贸w.

Zawin臋li do dawnej stolicy, w kt贸rej zbierali si臋 rybacy. Wtedy miasto przypomina艂o zat艂oczone targowisko nad otwartym morzem.

Pojecha艂 tam i dosta艂 wiadomo艣膰, kt贸ra teraz pali艂a go w kieszeni kurtki. Jakby od 艣rodka trawi艂 ogie艅. Min膮艂 stoczni臋. Zobaczy艂 dwa zardzewia艂e statki. Tkwi艂y w czerwonym b艂ocie, jakby do niego przymarz艂y. By艂o cicho, 偶adnego stukotu.

Kolejny raz dostrzeg艂 pomnik. Przypomnia艂 sobie, 偶e kiedy艣 tam by艂.

Wys艂a艂 t臋 wiadomo艣膰 za morze. Wiedzia艂, 偶e teraz to Hanstholm jest drug膮 po ojczystej przystani膮 dla 艂odzi z jego starej wyspy. Tam przechowywali i sprzedawali towar.

Tych kilka 艂odzi z wyspy.

Przed wojn膮 by艂o ich tam czterdzie艣ci.

P艂yn臋li dwadzie艣cia godzin na zach贸d, dwie艣cie mil morskich. Wyruszali w poniedzia艂ki.

Zatrzymywali si臋. Porz膮dnie wi膮zali w艂oki. To by艂a prawdziwa sztuka. Dzi艣 nikt tak nie potrafi.

Ci膮gn臋li w艂ok na g艂臋boko艣ci stu s膮偶ni.

Brakowa艂o mu tego. W ka偶dej chwili.

Potem wyci膮gali go r臋cznie. Za tym te偶 t臋skni艂. I za wielkimi falami, kt贸re czasem przelewa艂y si臋 przez burt臋. I za pr臋dko艣ci膮 trzech w臋z艂贸w. Za ostatnim po艂owem, ostatnim wyci膮gni臋ciem w艂oka przed noc膮. Potem zarzucali kotwic臋 i czekali. Zapalali 艣wiat艂a kotwiczne.

W pi膮tki dop艂ywali z towarem do Fiskehamnen. Z dwustoma skrzyniami. Wiedzia艂, jak dosypywa膰 lodu do skrzy艅.

Bertil sta艂 w kabinie. Egon obs艂ugiwa艂 silnik. Arne zajmowa艂 si臋 narz臋dziami.

On i Frans odwalali ca艂膮 reszt臋, ca艂膮 brudn膮 robot臋. Byli najm艂odsi. Biegali po pok艂adzie w t臋 i z powrotem, potykaj膮c si臋 i 艣lizgaj膮c. Podnosili w艂ok, rozsup艂ywali w臋ze艂 i zrzucali ryby do kontenera. Sprz膮tali. R臋ce mieli czerwone i zgrabia艂e z zimna.

Musieli przygotowywa膰 jedzenie. Na 艂odzi zawsze robili to najm艂odsi.

Ostatni szli spa膰 i pierwsi wstawali.

Ci膮gniemy!

I lecieli z robot膮.

Potem sam stan膮艂 za sterami.

艁owili w ciemno艣ciach.

Ca艂膮 noc.

I p艂yn臋li dalej na wsch贸d.

Bo偶e!

艢piewa艂 wtedy w zgromadzeniu ko艣cio艂a misyjnego.

Prawie po艂owa mieszka艅c贸w wyspy do niego nale偶a艂a.

Zawsze mieli na pok艂adzie Bibli臋.

Na morzu dobrze by艂o mie膰 si臋 do kogo zwr贸ci膰.

Ojciec mawia艂, 偶e jakkolwiek by si臋 uk艂ada艂o, zawsze najlepiej uk艂ada si臋 tym, kt贸rzy kochaj膮 Boga.

34.



Angela obudzi艂a si臋 zdecydowana. O ile uda si臋 to za艂atwi膰 z Els膮. I o ile nie b臋d膮 tam za d艂ugo.

- Ale przecie偶 zawsze mog臋 wr贸ci膰 wcze艣niej - powiedzia艂a. - Osobne samoloty i takie tam, ju偶 o tym rozmawiali艣my.

- Dzwoni臋 do Lotty - powiedzia艂 Winter.

- Nie zapomnij o mamie.

Niewiarygodne, ale Siv Winter w p贸艂 minuty zdecydowa艂a, 偶e przyjedzie do G枚teborga i zostanie tak d艂ugo, jak d艂ugo b臋d膮 w Szkocji. Mia艂a mieszka膰 u Lotty. Lotta mia艂a wzi膮膰 kilka dni wolnego.

- Wszyscy si臋 zwalniaj膮, wi臋c czemu ja nie mog臋?

Steve Macdonald te偶 wzi膮艂 wolne. Winter zadzwoni艂 do niego przed po艂udniem. 

- M贸j ojciec nie czuje si臋 najlepiej, wi臋c i tak musz臋 tam pojecha膰.

- Przykro mi to s艂ysze膰.

- Dojdzie do siebie.

- Angela te偶 jedzie. Ale najpierw chcia艂aby porozmawia膰 z Sar膮.

- Sara powiedzia艂a to samo.

- Wczoraj rozmawia艂em z jednym z tych, kt贸rzy si臋 wtedy uratowali. - Winter opowiedzia艂 o rozmowie, czy jak to nazwa膰, z Arnem Algotssonem.

- Powiedzia艂 co艣. Wed艂ug mnie brzmia艂o to jak Cullen sink. Z atlasu wynika, 偶e Cullen to miejscowo艣膰. Cullen sink czy jako艣 tak. 

- Cullen s k i n k - powiedzia艂 Macdonald ze 艣miechem. - W艂asnym uszom nie wierz臋. 

- Co to jest?

- Cullen skink to miejscowy specja艂. Zupa z w臋dzonego 艂upacza, ziemniak贸w, cebuli i chyba mleka. 

- Aha.

- Wi臋c staruszek wspomina艂 zup臋.

- Musia艂a na nim zrobi膰 wra偶enie.

- W臋dzony 艂upacz zazwyczaj robi wra偶enie.

- Zaskakuj膮ce sk艂adniki.

- Co ty wiesz o 偶yciu? - za偶artowa艂 Macdonald.

- Zatem musia艂 kiedy艣 by膰 w Cullen.

- Albo pr贸bowa艂 zupy. Mo偶na j膮 dosta膰 w ca艂ej Szkocji.

- Mo偶liwe.

- Niestety.

Winter us艂ysza艂, jak Macdonald 艣le mu z po艂udniowego Londynu kolejny u艣miech:

- Podobnie jest z zapachem w臋dzonego albo sma偶onego 艂upacza. My艣lisz, 偶e dlaczego przeprowadzi艂em si臋 do Londynu?

- Ale przecie偶 Londyn jest znany z tego, 偶e jest miastem smogu.

- Ale to ju偶 inny zapach - powiedzia艂 Macdonald.

- M贸wi艂 te偶 o innym mie艣cie na wybrze偶u. Chyba o Buckie - doda艂 Winter. - Kojarzysz?

- Przecie偶 m贸wimy o moich rodzinnych okolicach - odpar艂 Macdonald. - Buckie? To typowa przysta艅 rybacka. Podczas wojny i par臋 lat po niej najwi臋ksza w regionie.

- No to wspomina艂 o Buckie. Tak przynajmniej to brzmia艂o.

- A nie nagra艂e艣 tej rozmowy, komisarzu? - zapyta艂 Macdonald.

- Nie by艂o ci臋 tam. A ja nie by艂em wtedy komisarzem.

- Buckie - powt贸rzy艂 Macdonald. - Jest tam 艣wietny hotel. Cluny Hotel. Taki z wiktoria艅skim rozmachem. Zreszt膮 hotel w Cullen te偶 jest niczego sobie. Jest do艣膰 znany w okolicy, ale nie pami臋tam nazwy.

Bergenhem szuka艂 skradzionych przedmiot贸w. To by艂a wi臋ksza akcja, zaanga偶owano ludzi z ca艂ego miasta. Przemierza艂 ziemi臋 niczyj膮 na p贸艂noc od Brantingsmotet. 脜ngpannegatan, Turbingatan. Trop贸w mia艂 niewiele, ale kilka warto by艂o sprawdzi膰. Chodzi艂o w艂a艣nie o okre艣lenie warto艣ci. Nikt nie robi艂 niczego dla ludzko艣ci. Zawsze trzeba by艂o mie膰 jaki艣 pow贸d. Czasem chodzi艂o o zemst臋, czasem o zazdro艣膰, czasem o skalkulowane us艂ugi i przys艂ugi, czasem o zaw贸d, czasem o arogancj臋, a czasem o zwyk艂y b艂膮d. Dok艂adnie tak jak w tak zwanym spo艂ecze艅stwie. 艢wiat podziemia nie r贸偶ni si臋 od 艣wiata na powierzchni. Wszystko tu ma swoj膮 cen臋. 

Jedno z zapomnianych rond roz艣wietla艂a stacja benzynowa. Tu偶 obok paru kolesi kuca艂o nad lunchem: na lunch mieli w贸dk臋. Bergenhem odpali艂 Led Zeppelin i je藕dzi艂, szukaj膮c kolejnego adresu. Robert Plant zawodzi艂: Stairway to heaven. Zrobi艂 g艂o艣niej. Przed oczami mia艂 loki Planta. Widzia艂 Zeppelin贸w w Kopenhadze. Ta fryzura zdawa艂a si臋 przykrywa膰 ca艂膮 scen臋. A Jimmy Page wygl膮da艂, jakby si臋 podpiera艂 gitar膮 jak kul膮. By艂 taki wysoki, 偶e si臋ga艂 nieba. Oni naprawd臋 potrafili gra膰. Bonham, mimo 偶e nied艂ugo mia艂 umrze膰, wali艂 w b臋bny jak oszala艂y. Na scenie by艂 jak nowo narodzony. Jezu. Min膮艂 kolejne rondo i podjecha艂 pod magazyn. Wy艂膮czy艂 silnik. Rozejrza艂 si臋 i wybra艂 numer centrali, kt贸ra nadzorowa艂a t臋 akcj臋. Nie wiedzie膰 czemu umie艣cili j膮 w Kvilleb盲cken. Mo偶e skusi艂 ich znajduj膮cy si臋 obok McDonald. 

- Jestem przed budynkiem - powiedzia艂.

- A gdzie tw贸j partner? - z radia dobieg艂 trzeszcz膮cy g艂os.

- A nie mia艂 tutaj kto艣 czeka膰? Gdzie mia艂 by膰?

- Mia艂 tam czeka膰.

- To chyba mu si臋 znudzi艂o - powiedzia艂 Bergenhem. W tym momencie zobaczy艂 ma艂膮 ci臋偶ar贸wk臋. Wjecha艂a na jedn膮 z platform i stan臋艂a. Kierowca nie wy艂膮czy艂 silnika.

- Jest jaki艣 samoch贸d - powiedzia艂 do radia. - Ci臋偶ar贸wka z plandek膮. Wygl膮da na prywatn膮.

- Co robi膮?

- Nikogo nie wida膰. Czekaj膮 z w艂膮czonym silnikiem. Stoj膮 przy platformie D.

- Widz膮 ci臋?

- Je艣li kierowca obr贸ci g艂ow臋 o sto osiemdziesi膮t stopni, to mnie zobaczy.

- To tam mia艂 czeka膰 ten drugi - zaskrzecza艂 g艂os. - Dok艂adnie tam.

- W takim razie dobrze, 偶e nie czeka艂 - stwierdzi艂 Bergenhem. Zobaczy艂 ob艂ok dymu unosz膮cy si臋 z rury wydechowej. Ci臋偶ar贸wka ruszy艂a. - Odje偶d偶aj膮!

- Kurwa!

- Mam czeka膰 czy jecha膰 za nimi?

Radio zn贸w zaskrzecza艂o, i to g艂o艣no, jakby kto艣 pociera艂 zardzewia艂ym metalem o kamie艅.

- Zaraz znikn膮 - powiedzia艂 Bergenhem.

- Jed藕.

Bergenhem dyskretnie wyjecha艂 z kanciastego p贸艂kola, wok贸艂 kt贸rego sta艂y magazyny, zardzewia艂e kontenery ustawione jeden na drugim jak klocki.

- W magazynie mo偶e kto艣 by膰 - powiedzia艂 do radia.

- Ju偶 jedziemy.

Aneta zamieni艂a par臋 s艂贸w z Ringmarem.

- Naprawd臋?! - krzykn臋艂a.

- Mieszkanie nie zd膮偶y och艂on膮膰 - powiedzia艂 Ringmar. - Ten Lindsten dzia艂a na pe艂nych obrotach.

- Pogadam z nim.

- Wstrzymaj si臋 kilka dni.

Aneta pomy艣la艂a o Lindstenach. Mieszkanie niby nale偶a艂o do c贸rki, a w praktyce do ojca. Hans Forsblad w og贸le si臋 tam nie pokazywa艂. Ani w mieszkaniu, ani w okolicy. Anette niby mieszka艂a u

rodzic贸w, ale tego nie mo偶na by艂o by膰 pewnym. Siostra Forsblada, Susanne, jako jedyna mia艂a sta艂e miejsce zamieszkania, nie licz膮c pana i pani Lindsten. A oni bez przerwy kr膮偶yli mi臋dzy domkiem letniskowym w Vallda a will膮 we Fredriksdal. Gdzie jest teraz Anette?

- No dobrze - powiedzia艂a do Ringmara. - I tak mam co robi膰.

Bergenhem czeka艂 naprzeciwko Frihamnen. Wydawa艂o mu si臋, 偶e kierowca ci臋偶ar贸wki go nie zauwa偶y艂. Przecie偶 sta艂em w ma艂o widocznym miejscu, pomy艣la艂. To nie przeze mnie odjecha艂. Mo偶e z drugiej strony podjecha艂 drugi policjant, a ja go nie widzia艂em.

Podejrzewali, 偶e magazyny s膮 pe艂ne skradzionych towar贸w. Prawdopodobnie wci膮偶 dowo偶ono kolejne.

W tej ci臋偶ar贸wce, scanii, te偶 pewnie by艂y kradzione rzeczy. A mo偶e po prostu przywie藕li towar do magazynu, 偶eby potem przekaza膰 go paserom. Nie brakowa艂o ich w G枚teborgu.

Najpierw wydawa艂o mu si臋, 偶e pojechali w stron臋 Ring枚n, ale potem zwolnili na wiadukcie i skierowali si臋 w stron臋 mostu.

Aneta wybra艂a numer Anette Lindsten. Po dw贸ch sygna艂ach kto艣 odebra艂 i powiedzia艂 co艣, czego nie zrozumia艂a.

- Czy rozmawiam z Anette Lindsten?

Ze s艂uchawki dobieg艂 jaki艣 be艂kot. S艂ycha膰 by艂o przeje偶d偶aj膮ce samochody.

A potem cisza - ten kto艣 si臋 roz艂膮czy艂.

Zadzwoni艂a jeszcze raz.

Zaj臋te. Di-di-di-di-di.

Poczeka艂a chwil臋. Przesz艂a ceglanym korytarzem. By艂o sucho i ch艂odno, niczym nie pachnia艂o. Min膮艂 j膮 M枚llerstr枚m. Ni贸s艂 wydruki w pudle. Nieznacznie kiwn膮艂 do niej g艂ow膮 na powitanie. Produkowa艂 tony papier贸w, a potem je nosi艂 to tu, to tam. Chadza艂 w艂asnymi

艣cie偶kami. Obejrza艂a si臋 za nim.

Czy pozwoliliby jej namierzy膰 telefon Anette? Nie, pewnie nikt si臋 na to nie zgodzi, je艣li nie przedstawi konkret贸w.

Zadzwoni艂 telefon.

Odebra艂a. Zn贸w us艂ysza艂a samochody i niewyra藕ne mruczenie. I w ko艅cu czyj艣 g艂os:

- Halo, Aneta?

Bergenhem. S艂ysza艂a go teraz, ale kiepsko. Szum ulicy go zag艂usza艂, a w tle s艂ycha膰 by艂o co艣, co przypomina艂o tykanie ogromnego zegara.

- To ja.

- Gdzie M枚llerstr枚m?

- Tacha kartony. A czego si臋 spodziewa艂e艣?

- Mo偶esz dla mnie sprawdzi膰 jeden numer rejestracyjny?

Bergenhem jecha艂 za ci臋偶ar贸wk膮 przez Polhemsplatsen. Kierowca kolejny raz si臋 zawaha艂 i w ostatniej chwili skr臋ci艂 w Odinsgatan. Przejecha艂 na 偶贸艂tym. Samoch贸d osobowy jad膮cy s膮siednim pasem musia艂 ostro zahamowa膰 i zjecha膰 na lewo.

呕eby nie traci膰 czasu, Bergenhem wykona艂 niedozwolony manewr i min膮艂 go tak, 偶eby nie straci膰 z oczu ci臋偶ar贸wki. 艁atwo j膮 by艂o rozpozna膰 - plandeka by艂a niebiesko-bia艂a, w kolorach herbu miasta, a z ty艂u niczym ogon zwisa艂a lina.

Ale to ja jestem ich ogonem, pomy艣la艂 Bergenhem.

Przejechali przez Odinslplanen i ruszyli na wsch贸d, ulic膮 Friggagatan. Skr臋cili obok Olskroksmotet. Kierowca ci臋偶ar贸wki zn贸w si臋 zawaha艂, jakby kto艣 odwr贸ci艂 jego uwag臋. Pewnie rozmawia przez telefon, pomy艣la艂 Bergenhem. Mo偶e kto艣 mu m贸wi, jak ma jecha膰.

Jechali dalej Redbergsplatsen, min臋li Bagareg氓rden i znale藕li si臋 na Gamlestadsv盲gen. 

Zadzwoni艂 telefon.

- Tak?

- Samoch贸d nale偶y do Bernera Lindstr枚ma - powiedzia艂a Aneta.

- Z G枚teborga?

- Co ciekawe, numery ma kradzione. Bo m贸wi艂e艣, 偶e to ci臋偶ar贸wka, tak?

- Tak, ale powt贸rz jeszcze nazwisko.

- Berner Lindstr枚m. Opel kadett caravan, model z dziewi臋膰dziesi膮tego pierwszego. Dwa tygodnie temu ukradli mu tablice w Falkenberg. Oczywi艣cie od razu zg艂osi艂 to na policj臋.

- No to znale藕li艣my jego blachy - odpar艂 Bergenhem i skr臋ci艂 w prawo, w Artillerigatan. Musia艂 zwolni膰, 偶eby przepu艣ci膰 inn膮 ci臋偶ar贸wk臋, kt贸ra jak pocisk wyskoczy艂a z Gamlestadstorget. Przygl膮da艂 si臋 autom z przodu, ale nigdzie nie zauwa偶y艂 niebiesko-bia艂ej plandeki. Kurrr...

- Gdzie jeste艣? - zapyta艂a Aneta.

- Zgubi艂em go - odpowiedzia艂 Bergenhem. Zacisn膮艂 pi臋艣ci i waln膮艂 w kierownic臋. Przyspieszy艂 do siedemdziesi臋ciu, tu偶 przed rondem spojrza艂 w lewo i zobaczy艂 niebiesko-bia艂膮 plam臋.

- Lars? - odezwa艂a si臋 Aneta.

- Mam go! - krzykn膮艂, ale raczej do siebie ni偶 do niej.

- Gdzie jest? Gdzie jeste艣cie?

Bergenhem min膮艂 kolejne rondo.

- Na Kortedalav盲gen.

- Co?!

- Jedziemy na p贸艂noc, w stron臋 Kviberg.

- Najwidoczniej wszystkie drogi prowadz膮 do Kortedala.

- Teraz skr臋cam w stron臋 Kortedala Torg.

- O cholera.

- Mijam komisariat. Ci臋偶ar贸wka przed chwil膮 zrobi艂a to samo.

- My艣lisz, 偶e ci臋 widzieli?

- Nie.

- Jeste艣 pewien?

- Nie. Ale... wygl膮da to tak, jakby kierowca by艂 zaj臋ty czym艣 innym. Chyba kto艣 go prowadzi. Jest nietutejszy.

- Gdzie jeste艣cie teraz?

- Zgadnij.

- Skr臋cacie przy Uno X-tappen - powiedzia艂a Aneta.

- Bingo.

- My艣lisz, 偶e dalej te偶 trafi臋?

W jej g艂osie s艂ycha膰 by艂o ekscytacj臋.

- Zobaczymy... jad膮 w prawo... wje偶d偶aj膮 na podw贸rko przed domem... podje偶d偶aj膮 pod klatk臋... tak, pod t臋... mijam ich... patrz臋 w lusterko... pi膮tka, stamt膮d zgarn臋li艣my tego kolesia, tego Fors-co艣tam. Teraz kto艣 wysiada. Musz臋 skr臋ci膰 w lewo.

- Jad臋 - powiedzia艂a Aneta ju偶 w biegu.

 


 


35.



Winter zadzwoni艂 na Dons枚. Odebra艂 Erik Osvald. Wr贸ci艂 do domu w nocy. Katamaran z Frederikshavn mia艂 spore op贸藕nienie z powodu wiatru i fal.

- Czuj臋 si臋 troch臋 bezradny - powiedzia艂 Osvald. Winter nie bardzo wiedzia艂, o co mu chodzi.

Osvald wyja艣ni艂. Chodzi艂o o to, 偶e straci艂 kontrol臋. G艂贸wnie nad sob膮.

Wspomnia艂 te偶 o 偶alu. Ju偶 nikt nie b臋dzie si臋 dla niego ws艂uchiwa艂 w prognozy pogody.

- Ani razu nie zadzwoni艂, kiedy by艂em na morzu - doda艂. - Musz臋 przyzna膰, 偶e by艂em mu za to wdzi臋czny.

Wspomnia艂 o ostatniej wyprawie. Sam z siebie, nie musia艂 go pyta膰. Wiadomo艣膰 od Johanny przysz艂a, gdy mieli na morzu trudny moment.

Osvald m贸wi艂, a Winter s艂ucha艂. Chyba tak b臋dzie mu 艂atwiej poradzi膰 sobie ze smutkiem.

- Najlepiej znale藕膰 艂owisko, na kt贸rym nie obowi膮zuj膮 limity. I dobrze, 偶eby by艂y tam wi臋ksze ryby. I w艂a艣nie wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 nam uda艂o.

- Co znale藕li艣cie? - zapyta艂 Winter.

- 呕abnice i raki - odpar艂 Osvald. - Znale藕li艣my ich kryj贸wk臋. Szukali艣my i trafili艣my na ich rejon. Nie wyp艂ywaj膮 poza to miejsce. Chyba nikt tam wcze艣niej nie by艂, bo dno jest kiepskie. I z艂owili艣my strasznie du偶o 偶abnic.

- To droga ryba.

- Z艂owili艣my miliony sztuk.

- 艢wietnie.

- Ale mocno uszkodzili艣my w艂ok. Te ryby chowaj膮 si臋 blisko dna, cz臋sto tylko przeci膮ga im si臋 sieci膮 po grzbietach. Ale my trafili艣my g艂臋biej.

- Rozumiem.

- 呕abnice, jak inne ryby, przenios艂y si臋 na norweskie wody - doda艂 Osvald.

Winterowi zdawa艂o si臋, 偶e s艂yszy w jego g艂osie zdumienie.

- Mog臋 do was wpa艣膰 za godzin臋?

- Po co?

- Chc臋 wam zada膰 kilka pyta艅.

- A nie mo偶emy tego za艂atwi膰 przez telefon?

- Wola艂bym nie.

- Aha... To kiedy b臋dziesz?

- Mog臋 by膰 na wyspie za jak膮艣 godzin臋.

- Ale chyba wtedy nie ma 偶adnego promu?

- Ju偶 to za艂atwi艂em.

- Rozumiem. Wiedzia艂e艣, 偶e ju偶 b臋d臋? - Nie.

- Akurat.

- Znalaz艂e艣 listy? - zapyta艂 Winter.

Podczas ostatniego spotkania postanowili, 偶e on i Johanna poszukaj膮 list贸w Johna Osvalda do rodziny. Mo偶e im si臋 uda co艣 znale藕膰.

- Mamy kilka. By艂y w rzeczach taty. - Osvald zamilk艂 na chwil臋. - Nigdy ich nie widzia艂em. - Zn贸w zrobi艂 pauz臋. - Jeszcze ich nie czyta艂em.

- B臋d臋 za godzin臋.

- Wi臋c to o nie chodzi?

Erik Osvald czeka艂 na pomo艣cie. By艂 blady. Jego trawlera nie by艂o w przystani. Na jego miejscu zia艂a pusta dziura. Winter wiedzia艂, 偶e byli

ju偶 w drodze powrotnej na zachodnie wody, gotowi na kolejne poszukiwania: 偶abnic, dorszy i 艂upaczy. W臋dzonych 艂upaczy. Nie. Du艅skie, szwedzkie i szkockie trawlery szuka艂y ryb, kt贸re dopiero potem mia艂y trafi膰 do w臋dzarni i sma偶alni. Dorsze wyl膮duj膮 na sto艂ach w Brukseli. Cz艂onk贸w za艂ogi nie by艂o sta膰 na to, 偶eby na pok艂adzie je艣膰 tak drogie ryby Musieli si臋 zadowoli膰 wieprzowymi i wo艂owymi kotletami z promocji. Winterowi przypomnia艂o si臋, co Osvald m贸wi艂 o chorobie w艣ciek艂ych kr贸w.

Tam, na morzu, robili, co chcieli. Byli panami. Umykali Norwegom, kt贸rzy pilnowali przede wszystkim Morza Barentsa. A Holendrzy 艂owili przede wszystkim fladry. Nie byli wi臋c 偶adn膮 konkurencj膮.

Osvald pom贸g艂 Winterowi wysi膮艣膰 z policyjnej 艂odzi na pomost. Kilku ch艂opak贸w na rowerach zmierzy艂o go wzrokiem. Osvald machn膮艂 na nich r臋k膮 i grupa si臋 rozjecha艂a. Osvald si臋 u艣miechn膮艂. Jeden z ch艂opak贸w poderwa艂 rower jak konia.

- M贸j syn - powiedzia艂 Osvald.

- Te偶 b臋dzie rybakiem?

- Dostanie swoj膮 szans臋. Jak sko艅czy dwudziestk臋, b臋dzie musia艂 zdecydowa膰, jak chce 偶y膰. - Osvald 艣ci膮gn膮艂 czapk臋 i przejecha艂 d艂oni膮 po w艂osach. Ju偶 zaczyna艂y si臋 przerzedza膰. Czo艂o mia艂 czerwone, szorstkie od soli, wiatru i wody. - Potem jest ju偶 za p贸藕no.

- Trudno zebra膰 za艂og臋? - zapyta艂 Winter.

- Nie.

- Du偶o 艂odzi st膮d mo偶na spotka膰 na morzu?

- Nie.

- Aha.

- Na wyspie dokona艂a si臋 du偶a pokoleniowa zmiana, ale przebieg艂a nie tak, jak powinna. - Osvald wszed艂 ju偶 mi臋dzy budynki, Winter pod膮偶a艂 za nim. - Starsi, ci w wieku ojca i starsi, byli w艣ciekli. - Osvald m贸wi艂, patrz膮c przed siebie.

Nie patrzy艂 na Wintera. Nad nimi skrzecza艂y mewy Na skale

przysiad艂a rybitwa. - Starsi nigdy si臋 nie przenosili. Mieli sta艂e za艂ogi. I to naprawd臋 by艂o m膮dre. Ale nie dopuszczali m艂odszych. - Osvald spojrza艂 na Wintera. - I wtedy niewykszta艂ceni rybacy dostali szans臋: mogli zosta膰 marynarzami na promach Steny. I sporo ludzi si臋 tam przenios艂o. - M贸wi膮c to, Osvald machn膮艂 r臋k膮, jakby demonstrowa艂 skok. - Ale oczywi艣cie potem ju偶 nie mogli wr贸ci膰 do po艂ow贸w. Ani wtedy, ani teraz.

- Dlaczego?

- Bo dzi艣 potrzeba naprawd臋 du偶ych pieni臋dzy, 偶eby sobie wyrobi膰 pozycj臋. Widzia艂e艣 przecie偶 moj膮 艂贸d藕. Nie jest tania. Trzysta dwadzie艣cia ton brutto, tysi膮c trzysta koni. Obr贸ci艂 si臋, jakby 艂贸d藕 sta艂a na przystani i jakby m贸g艂 mu j膮 pokaza膰. - Gdyby艣my j膮 teraz sprzedawali, dobrze by nam zap艂acili.

- A chcia艂by艣 j膮 sprzeda膰?

- Nigdy. Unia Europejska chce, ja nie.

Erik Osvald mieszka艂 w starym domu. Obaj musieli si臋 pochyli膰, wchodz膮c, ale w 艣rodku sufity by艂y wysokie. Ten w salonie wy艂o偶ono drewnem. By艂o tam te偶 du偶e okno, przez kt贸re wpada艂o du偶o 艣wiat艂a. Wida膰 by艂o przez nie ska艂y, morze i horyzont. Pi臋kny pok贸j.

Winter us艂ysza艂 co艣 za sob膮 i odwr贸ci艂 g艂ow臋.

- To kot - wyja艣ni艂 Osvald. - Nie jeste艣 uczulony?

- W艂a艣ciwie to nie wiem. Nigdy nie mia艂em kota.

- Ale chyba jakiego艣 g艂aska艂e艣?

- Nie.

- Nie?

- Nie - potwierdzi艂 Winter. Pierwszy raz to sobie u艣wiadomi艂 i stwierdzi艂, 偶e to nie jest normalne. Facet po czterdziestce, kt贸ry nigdy w 偶yciu nie g艂aska艂 kota. Naprawd臋 potrzebowa艂 domu za miastem.

- No to masz okazj臋 - powiedzia艂 Osvald. Pochyli艂 si臋 i podni贸s艂 ma艂ego, czarnego jak w臋giel kota. Wyci膮gn膮艂 r臋ce do Wintera. Winter pog艂aska艂 go pod brod膮 i po g艂owie. Mia艂 za sob膮 kolejne do艣wiadczenie. Osvald wypu艣ci艂 kota. Uciek艂 z pokoju mi臋kkim krokiem.

- Mieli艣my tu jego babci臋... Tak, to by艂o tego lata, kiedy ty i Johanna si臋 spotykali艣cie.

- Ale nigdy tu nie by艂em.

Rzeczywi艣cie nie by艂. A m贸g艂 stan膮膰 w tym pokoju ponad dwadzie艣cia lat temu i patrze膰 na to samo morze, kt贸re widzia艂 teraz, i na te same kanciaste ska艂y. Mieszkali tu rodzice Johanny i Erika. Erik wprowadzi艂 si臋, kiedy ojciec przeni贸s艂 si臋 do przybud贸wki. Johanna mia艂a w艂asny niewielki dom bli偶ej szko艂y.

- Rozmawia艂e艣 z Johann膮? - zapyta艂 Osvald.

- Tak. A ty?

- Jasne, 偶e tak. Jak m贸g艂bym nie rozmawia膰?

- Pytam, czy rozmawia艂e艣 z ni膮 po powrocie. Wiesz co艣 wi臋cej o tym, jak wr贸ci艂a?

- Rozmawiali艣my dzi艣 rano. Lekarz, to znaczy patolog, chce co艣 sprawdzi膰. Ale przecie偶 wiesz.

To zale偶y, pomy艣la艂 Winter. Dzi艣 jeszcze nie mia艂em wie艣ci.

- Wiesz, o co w tym chodzi? - zapyta艂 Osvald.

- Dzi艣 jeszcze nie dosta艂em wiadomo艣ci.

- Nie to mia艂em na my艣li. - Osvald spojrza艂 na niego jasnymi oczami. By艂y koloru styczniowego nieba, a wok贸艂 藕renic jakby rozja艣nione. Wszyscy tu mieli takie oczy. Byli wystawieni na s艂o艅ce, a 偶aden szanuj膮cy si臋 rybak nie nosi okular贸w przeciws艂onecznych. Na po艂udniowych szkierach tylko tury艣ci nosz膮 ciemne okulary. - Chodzi艂o mi o to, dlaczego on umar艂.

Dopiero teraz zacz臋li m贸wi膰 o jego ojcu.

- Wiem tylko, co powiedzieli najpierw: 偶e to zawa艂.

- Wierzysz w to?

- Wierzy艂em.

- A teraz? - powiedzia艂 Osvald.

- A mog艂o by膰 inaczej?

- To chyba pytanie do ciebie, co? To ty jeste艣 艣ledczym.

- Ale gdybym ci臋 poprosi艂, 偶eby艣 si臋 jednak nad tym zastanowi艂?

- Jeszcze do tego nie doszed艂em. I nie jestem pewien, czy kiedykolwiek dojd臋. - Ruszy艂 do drzwi. Zatrzyma艂 si臋. - Czy to ma jaki艣 sens?

- Nie wiem - odpar艂 Winter.

- A jednak chyba nie uzna艂e艣 tego wyja艣nienia za ostateczne?

- Czy kiedykolwiek podczas pobytu twojego ojca w Szkocji co艣 si臋 sta艂o? Kiedy szuka艂 trop贸w, wskaz贸wek co do tego, co si臋 sta艂o z jego ojcem?

- On nie szuka艂 trop贸w.

- Nie?

- Nie w tym sensie. Wszyscy si臋 pogodzili艣my z tym, 偶e dziadek uton膮艂 razem z tym statkiem. 鈥濵arino鈥. Tata pr贸bowa艂 raczej znale藕膰 wskaz贸wki dotycz膮ce tego, j a k do tego dosz艂o. Rozumiesz? On nie szuka艂... dziadka. Nic z tych rzeczy.

- Sam ci to wszystko powiedzia艂?

- A to a偶 tak du偶o?

- Sam ci powiedzia艂 o tym, o czym przed chwil膮 m贸wi艂e艣?

- Mniej wi臋cej. A przynajmniej tak my艣la艂.

- W takim razie ta wiadomo艣膰 musia艂a by膰 prawdziwym szokiem.

- Nie wiem.

- Nie by艂o ci臋 wtedy w domu?

- To swoj膮 drog膮. Ale wydaje mi si臋, 偶e tata... On wci膮偶 uwa偶a艂, 偶e w艂a艣ciwie w tej sprawie nie pojawi艂o si臋 nic nowego. 呕e chodzi艂o raczej o okoliczno艣ci.

- Niejasne okoliczno艣ci.

- Mo偶na tak powiedzie膰.

- Ile mu si臋 uda艂o wtedy dowiedzie膰?

- Dowiedzia艂 si臋 tylko tego, co wszyscy ju偶 wiedzieli: 偶e 艂贸d藕 wyp艂yn臋艂a, ale nie wr贸ci艂a.

No tak, tak mo偶na to uj膮膰 w najwi臋kszym skr贸cie, pomy艣la艂 Winter.

- Ale nie ca艂a za艂oga by艂a wtedy na pok艂adzie - powiedzia艂 Winter.

- Nie, mieli szcz臋艣cie.

- Ale dlaczego ich nie by艂o? 

W zale偶no艣ci od tego, kogo si臋 pyta艂o, s艂ysza艂o si臋 r贸偶ne odpowiedzi. A teraz nie ma ju偶 kogo pyta膰. - Osvald zrobi艂 krok w prz贸d. - Zaraz przynios臋 listy. 

 

 

 

 

36. 


Bergenhem przygl膮da艂 si臋 ci臋偶ar贸wce. Dwaj m臋偶czy藕ni, kt贸rzy z niej wysiedli, te偶 stali przy aucie. Czego艣 wypatrywali. Mo偶e na co艣 albo na kogo艣 czekali.

Starszy spogl膮da艂 na zegarek.

Bergenhem zaparkowa艂 w przecznicy po drugiej stronie Fastlagsgatan. Stan膮艂 w rz臋dzie samochod贸w. Lata 艣wietno艣ci wszystkie mia艂y ju偶 za sob膮. Jego s艂u偶bowe auto wyr贸偶nia艂oby si臋, gdyby nie by艂o takie brudne.

Porozumia艂 si臋 przez radio z dowodz膮cym operacj膮, Meijnerem. Przeni贸s艂 si臋 ju偶 do innego lokalu. M贸wi艂 tak, jakby odpowiadaj膮c mu, co艣 偶u艂. Pewnie hamburgera. Do tego ten pog艂os.

- Jeste艣my na miejscu - powiedzia艂. - W magazynie.

- Ja wyl膮dowa艂em w Kortedala.

- Gdzie ci臋偶ar贸wka?

- Stoi pi臋膰dziesi膮t metr贸w ode mnie.

- Dobrze. Najprawdopodobniej s膮 w niej skradzione towary.

- My艣l臋, 偶e jest pusta. Chyba chc膮 co艣 do niej za艂adowa膰. - Bergenhem zobaczy艂, jak m艂odszy m臋偶czyzna zapala papierosa. - Co mam robi膰?

- Miej ich ca艂y czas na oku.

- A jak to wygl膮da u was?

- Znale藕li艣my wyposa偶enie po艂owy dom贸w w G枚teborgu - odpar艂 Meijner. - Mamy tu prawdziw膮 Ike臋.

- Wi臋c i ta dzielnica doczeka艂a si臋 swojej Ikei.

- Na to wygl膮da.

Bergenhem widzia艂, jak m臋偶czy藕ni zaczynaj膮 kr膮偶y膰 wok贸艂 ci臋偶ar贸wki, zupe艂nie jakby by艂a ich. Naradzali si臋, co zrobi膰 dalej.

- Czy to na pewno kradzione przedmioty? - zapyta艂.

- Cz臋艣膰 ju偶 zidentyfikowali艣my - wyja艣ni艂 Meijner.

- No to OK.

Jaki艣 samoch贸d przejecha艂 przed blokiem i zaparkowa艂 za ci臋偶ar贸wk膮. Wysiad艂 starszy m臋偶czyzna. Bergenhem zanotowa艂 numer rejestracyjny.

Ca艂a tr贸jka chyba wda艂a si臋 w dyskusj臋. Ten, kt贸ry przyjecha艂 ostatni, wskaza艂 do g贸ry, a potem w drug膮 stron臋. Jeden z facet贸w z ci臋偶ar贸wki, ten m艂odszy, wzruszy艂 ramionami. Jego starszy kolega zacz膮艂 wsiada膰 do samochodu. Ten nowy zacz膮艂 kr臋ci膰 k贸艂ka w powietrzu.

Bergenhem pomy艣la艂, 偶e wygl膮da na to, 偶e dosz艂o do nieporozumienia.

Facet, kt贸rzy przyjecha艂 na ko艅cu, rozejrza艂 si臋 i wszed艂 do klatki.

Ci z ci臋偶ar贸wki odpalili silnik. Ci臋偶ar贸wka wyplu艂a chmur臋 dymu z diesla, najgorszego gatunku. Bergenhem musia艂 podj膮膰 decyzj臋. Kiedy ci臋偶ar贸wka go min臋艂a, w艂膮czy艂 silnik. Prowadzi艂 ten m艂odszy. Starszy rozmawia艂 przez kom贸rk臋.

Bergenhem wycofa艂 i ruszy艂 za nimi, na po艂udnie. Trzysta metr贸w dalej natkn膮艂 si臋 na Anet臋. Widzia艂, 偶e go zauwa偶y艂a. Zd膮偶y艂 jeszcze zobaczy膰, jak wybiera numer. Zadzwoni艂 jego telefon.

- Chyba co艣 przeoczy艂am.

- Zaczynamy od nowa.

- Co si臋 sta艂o?

- Nic. Nie weszli.

- No prosz臋.

- Przyjecha艂 jeszcze jaki艣 facet.

- Opowiadaj.

Kolejny raz min臋li komisariat. Wygl膮da艂 na opuszczony. Nie sta艂 przed nim ani jeden samoch贸d, nikt nie wchodzi艂 ani nie wychodzi艂.

Nikogo nie wprowadzano ani nie wyprowadzano. Bergenhem zastanawia艂 si臋, czy tego te偶 nie zamkn臋li na dobre, jak ten w Redbergslid.

- No wi臋c przyjecha艂 ten trzeci kole艣. Starszy. I wszed艂 do domu, a ci dwaj odjechali. - Bergenhem skr臋ci艂 w lewo. - Tym samym wej艣ciem co ostatnio.

- Jest tam teraz? - zapyta艂a Aneta.

- Tak s膮dz臋. Wszed艂 pi臋膰 minut temu. Samoch贸d zostawi艂 pod domem. Zapisa艂em numery. Potrzebujesz ich?

- Potem si臋 tym zajmiemy. To na razie.

- Aneta! - krzykn膮艂 Bergenhem, zanim od艂o偶y艂a s艂uchawk臋. - Nie wspominaj mu o ci臋偶ar贸wce.

- Jasne, 偶e nie.

- Zdzwonimy si臋 potem.

Bergenhem jecha艂 tymi samymi ulicami, tym razem na po艂udnie. W t臋 i z powrotem do Kortedala, pomy艣la艂, mijaj膮c Olskroken. Wjechali na Friggagatam, jechali w stron臋 centrum. Przy Odinsplatsen Bergenhem zobaczy艂, 偶e ci臋偶ar贸wka skr臋ca w lewo. Pojecha艂 za ni膮 dalej, przez rzek臋, potem min膮艂 艣wiat艂a i wjecha艂 na Sk氓negatan. Min膮艂 kolejny posterunek. Najwidoczniej facet jad膮cy przed nim lubi艂 mija膰 komisariaty. 

Aneta zaparkowa艂a za samochodem Siggego Lindstena.

Winda by艂a na g贸rze. Wcisn臋艂a guzik i czeka艂a, nas艂uchuj膮c wiatru. Po艣wistywa艂 na schodach, w g贸r臋 i w d贸艂. Rozbrzmiewa艂 g艂o艣no, jak ludzkie g艂osy.

W windzie patrzy艂a wprost przed siebie, na 艣cian臋, na kt贸rej kiedy艣 wisia艂o lustro. Teraz widzia艂a tam tylko czarne k贸艂ka namalowane farb膮, kt贸rej nigdy nie da si臋 zmy膰. Zdawa艂o jej si臋, 偶e od ostatniego razu k贸艂ek przyby艂o.

Drzwi by艂y otwarte. Zapuka艂a, dwa razy.

Sigge Lindsten wyszed艂 z kuchni. Nie wygl膮da艂 na zdziwionego.

- Co tym razem? - zapyta艂 tylko.

- Wci膮偶 tu pusto - zauwa偶y艂a Aneta.

- No tak.

- Nikt si臋 nie wprowadzi艂 po Anette?

- Nie.

- Dlaczego?

- A co to za r贸偶nica? Zreszt膮 nawet gdyby si臋 wprowadzi艂, chyba mog臋 robi膰, co mi si臋 podoba? To moje mieszkanie, nie?

- A co u Anette?

- Chyba dobrze.

- Gdzie teraz jest?

- W domu. Ale niech pani b臋dzie tak mi艂a i zostawi j膮 w spokoju.

- Forsblad si臋 nie odzywa艂?

- Nie.

- A jego siostra?

- Te偶 nie.

- A co pa艅stwo s膮dz膮 o jego siostrze?

- Nic. Czy teraz mog臋 wr贸ci膰 do swoich zaj臋膰?

- Po co pan tu przyjecha艂? - zapyta艂a.

Sigge Lindsten nie odpowiedzia艂. Cofn膮艂 si臋 i znikn膮艂 w kuchni. Aneta wesz艂a do przedpokoju i zobaczy艂a, 偶e Lindsten stoi przed szafk膮. Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie, kiedy j膮 zobaczy艂. W jego oczach dostrzeg艂a co艣, co kaza艂o jej natychmiast si臋 wycofa膰. Wysz艂a na klatk臋 i zbieg艂a trzy pi臋tra w d贸艂, potem pi臋膰, sze艣膰, i dalej, dop贸ki nie znalaz艂a si臋 przy drzwiach. By艂a zaskoczona, kiedy wraca艂a do samochodu. By艂o jej zimno. Co si臋 sta艂o?

Winter przeczyta艂 listy, jeden po drugim. Kr贸tkie wiadomo艣ci od m艂odego Johna Osvalda do m艂odej 偶ony. Niezgrabne pismo. Bez dat. Ale w drugim by艂o odniesienie do czego艣, o czym by艂a mowa w pierwszym. Przeczyta艂 je jeszcze raz. Potem podni贸s艂 wzrok.

- Czy tw贸j ojciec opowiada艂 o tych listach?

- Nie.

- Czyta艂 je?

- Le偶a艂y w jego sypialni. Musia艂 je sk膮d艣 wyci膮gn膮膰. By艂o tam jakie艣 pude艂ko. Sta艂o na regale, zawsze otwarte. My艣l臋, 偶e w艂a艣nie tam je trzyma艂.

- S膮 jeszcze jakie艣 inne?

- Nie znale藕li艣my nic wi臋cej. A, jak m贸wi艂em, ojciec o tym nie wspomina艂.

- Dlaczego?

- A dlaczego mia艂by wspomina膰? To by艂o dla niego trudne. Sam nie wiem. Widzisz, 偶e w tym drugim li艣cie ojciec go pozdrawia i...

Nie doko艅czy艂.

- Wygl膮da na to, 偶e ten drugi list zosta艂 napisany gdzie indziej - powiedzia艂 Winter.

- Mo偶e.

Winter zacytowa艂:

- Mamy nadziej臋, 偶e tutaj b臋dzie nam lepiej.

Popatrzy艂 na Osvalda.

- Wi臋c si臋 przemieszczali.

Osvald przytakn膮艂.

- Pewnie chodzi艂o o Peterhead.

- A by艂o im tam lepiej? Jak pisa艂?

- Nie wiem. Z tego co wiem, nikt nam na to pytanie nie odpowie.

- Pos艂uchaj. - Winter czyta艂 dalej: - To, o czym s艂ysza艂a艣, to nie tak, jak my艣lisz. Musisz mi uwierzy膰. - Winter podni贸s艂 wzrok. - Najwyra藕niej odnosi si臋 to do czego艣, o czym pisa艂 wcze艣niej. Albo do czego艣, o czym ona s艂ysza艂a od kogo艣 innego.

- Mo偶liwe.

- A twoja babcia... nigdy o tym nie m贸wi艂a?

- Nie przypominam sobie. Byli艣my mali, kiedy umar艂a.

Jak twoja mama, pomy艣la艂 Winter. Obie panie Osvald zostawi艂y dzieci, ich m臋偶owie zreszt膮 te偶. Teraz dzieci mia艂y tylko siebie, wszyscy inni odeszli. Dw贸ch braci zgin臋艂o na morzu, u wybrze偶y Szkocji. Ma艂o brakowa艂o, 偶eby mo偶na by艂o to zobaczy膰 z l膮du. A teraz tak偶e ojciec Johanny i Erika tam zgin膮艂. 

Erik mia艂 rodzin臋, 偶on臋 i syna. Johanna mia艂a brata. Zastanawia艂 si臋, jak musia艂a si臋 czu膰 w Inverness. Nie by艂 pewien, czy j膮 tam spotka, kiedy si臋 tam znajdzie.

Osvald siedzia艂 bez ruchu, jakby medytowa艂. Wpatrywa艂 si臋 w ska艂y za oknem. Czy siadywa艂 tak co drugi tydzie艅, kiedy by艂 w domu? Tydzie艅 na morzu, tydzie艅 tutaj.

- Lec臋 tam jutro - powiedzia艂 Winter.

- Co?

- Jutro lec臋 do Inverness.

- Co ty m贸wisz? - Osvald chyba si臋 wzdrygn膮艂. Oderwa艂 wzrok od okna.

- Zdziwi艂e艣 si臋?

Osvald przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po rzadkich w艂osach nad czo艂em. Chyba robi艂 to odruchowo.

Winter czeka艂. Za oknem przejecha艂 skuter. Jego warkot otoczy艂 dom i odbi艂 si臋 od ska艂.

- To przez Johann臋? - Osvald wci膮偶 trzyma艂 r臋k臋 na g艂owie.

- Prosz臋?

- Co艣 was jeszcze 艂膮czy?

- My艣lisz, 偶e to dlatego tam jad臋?

- A niby dlaczego?

Winterowi na chwil臋 odebra艂o mow臋.

- Czemu nic nie m贸wisz? - zapyta艂 Osvald.

Skuter zn贸w przejecha艂 pod oknem, tym razem w przeciwn膮 stron臋. Mewy skrzecza艂y Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e s艂yszy buczenie statku.

- Powody s膮 dwa - powiedzia艂 Winter. - Wi膮偶膮 si臋 ze sob膮.

Bergenhem jecha艂 za ci臋偶ar贸wk膮. Tutaj by艂o to 艂atwiejsze ni偶 gdzie indziej - Sk氓negatan by艂a szeroka i prosta. Radio zn贸w zatrzeszcza艂o. Odpowiedzia艂 i przepu艣ci艂 jaki艣 samoch贸d wje偶d偶aj膮cy z Korsv盲gen. 

Ci臋偶ar贸wka jecha艂a dalej S枚dra v盲gen, w stron臋 M枚lndalsv盲gen.

- Ma kradzione blachy - powiedzia艂 Bergenhem do Meijnera.

- O kurwa.

- Po co jechali do magazynu, skoro tylko tam zawr贸cili?

- Najwidoczniej z kim艣 pogadali i dostali nowe wytyczne.

- Mo偶liwe.

- Wys艂a膰 kogo艣 do ciebie i zgarniamy ich, czy jak?

- A nie chcemy si臋 dowiedzie膰, dok膮d jad膮?

- No, chcemy.

- Dowodzisz ca艂kiem du偶膮 operacj膮.

- Bardzo du偶膮 - odpar艂 Meijner. - Ogromn膮.

- Wi臋c je艣li rzucimy si臋 teraz na tych dw贸ch typ贸w, mo偶emy zawali膰 co艣 wi臋kszego.

- Zrozumia艂e艣 mnie bezb艂臋dnie. Miej ich dalej na oku, jak m贸wi艂em, ale nic nie r贸b. I czekaj na dalsze rozkazy.

Bergenhem pokr臋ci艂 g艂ow膮 i u艣miechn膮艂 si臋 sam do siebie.

- I podaj mi numery blach, Bergi.

- Pogadaj z Anet膮 Djanali z wydzia艂u - powiedzia艂 Bergenhem i roz艂膮czy艂 si臋.

Byli na M枚lndalsv盲gen. Min臋li po艂udniow膮 bram臋 do parku Liseberg. Ulica wci膮偶 by艂a szeroka i prosta. Na wysoko艣ci S枚rg氓rden przechodzi艂a w G枚teborgsv盲gen. Ci臋偶ar贸wka min臋艂a fabryki Kroksl盲tts. Bergenhem stara艂 si臋 jecha膰 tak, 偶eby od ci臋偶ar贸wki dzieli艂y go cztery samochody. 

Wjechali na Kungsbackaleden. Bergenhem sprawdzi艂, ile mu zosta艂o benzyny. Wszystkie samochody, kt贸re si臋 odbiera艂o z policyjnego gara偶u, powinny by膰 zatankowane do pe艂na. Ten nie by艂. Kto艣 musia艂 go u偶ywa膰 tu偶 przed nim. Ale paliwa powinno wystarczy膰 jeszcze na sto, sto dwadzie艣cia kilometr贸w.

Mijali K氓llered. Przy po艂udniowym zje藕dzie ci臋偶ar贸wka odbi艂a w prawo. Bergenhem zd膮偶y艂 zjecha膰 za ni膮. Zobaczy艂, 偶e zn贸w skr臋ca 

w prawo, obje偶d偶a parking i zatrzymuje si臋 przy Ikei.

Bergenhem te偶 si臋 zatrzyma艂. Faceci z ci臋偶ar贸wki weszli do 艣rodka, wtopili si臋 w t艂um.

Bergenhem otworzy艂 drzwi, ale nie wysiad艂. Na parkingu czu膰 by艂o benzyn膮. Pachnia艂o te偶 grillowanymi kie艂baskami.

W weekend zrobili z Kristerem grilla na Stora Amund枚, niedaleko st膮d. Chocia偶 nie, to jednak spory kawa艂ek.

Gadali o wszystkim.

Martina my艣la艂a, 偶e jest w pracy. S膮dzi艂, 偶e nie b臋dzie do niego wydzwania膰 i go sprawdza膰. Czasami wydawa艂o mu si臋, 偶e ju偶 jej nie zale偶y.

Patrzy艂a w dal. Bez przerwy.

Nie ma co tego ci膮gn膮膰, pomy艣la艂, jad膮c na Linn茅platsen, 偶eby odebra膰 Kristera.

Powiedzia艂 to, kiedy siedzieli na wyspie, na ska艂ach. Na morzu by艂o mn贸stwo 偶agli.

Nie ma co tego ci膮gn膮膰.

- Nie chcesz mie膰 przyjaci贸艂? - zapyta艂 Krister.

- Nie chc臋 si臋 z nimi spotyka膰 po kryjomu - odpar艂.

- Nie musisz.

- Ale tak robi臋. Ukrywam to przed Martin膮. K艂ami臋.

- To jej powiedz.

- A co mam jej powiedzie膰?

- Chyba sam wiesz najlepiej - powiedzia艂 Krister.

Wiem, do cholery, pomy艣la艂.

Spotka艂 si臋 z Kristerem cztery razy.

Do niczego nie dosz艂o.

Pogubi艂 si臋 w tym.

Mo偶e chodzi艂o o niego i o Martin臋. Mo偶e to w tym tkwi艂 problem. W ich tak zwanym zwi膮zku. Mo偶e powinni z kim艣 o tym porozmawia膰. Mo偶e by艂o to pogmatwane i proste zarazem.

Kiedy tak grillowa艂, brakowa艂o mu Ady. To by艂 cudowny dzie艅. Niebo by艂o niesamowicie niebieskie. Nagle zat臋skni艂 za Martina.

To nienormalne, pomy艣la艂. Ja jestem tu, one tam.

Kryj臋 si臋.

K艂ami臋.

- Na razie nie b臋dziemy si臋 spotyka膰 - powiedzia艂 do Kristera, kiedy wracali samochodem do miasta.

- Dobra.

Na Sveaplan podali sobie r臋ce na po偶egnanie.

Winter opowiedzia艂 o Macdonaldzie. Ale ten pow贸d by艂 ma艂o istotny. Spr贸bowa艂 wi臋c z tym drugim, powa偶niejszym.

- Zwykle si臋 nie myl臋 - powiedzia艂.

Osvald zn贸w zapatrzy艂 si臋 w okno. Powoli zaczyna艂o zmierzcha膰, cho膰 by艂o na to jeszcze za wcze艣nie. Nad wysp臋 musia艂a nadci膮gn膮膰 chmura.

- Je艣li jest jeszcze co艣, czego mogliby艣my si臋 dowiedzie膰, chcia艂bym, 偶eby kto艣 to zbada艂 - zgodzi艂 si臋 Osvald.

Winter pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wi臋c jest co艣 jeszcze?

- Nie wiem, dlatego jad臋.

- Rozumiem.

- Kto艣 sk艂oni艂 twojego ojca, 偶eby tam pojecha艂.

- Jak to?

- Przecie偶 dosta艂 list, prawda?

- No tak.

Winter spojrza艂 na dwa stare arkusiki le偶膮ce na szklanym stoliku. Widzia艂 niezgrabne litery, cho膰 z tej odleg艂o艣ci nie m贸g艂by ich odczyta膰.

- Chcia艂bym na jaki艣 czas po偶yczy膰 te dwa listy.

- Po co?

- 呕eby艣my mogli si臋 im lepiej przyjrze膰.

- Chodzi o odciski palc贸w?

- Dlaczego tak my艣lisz?

- Sam nie wiem, po prostu przysz艂o mi to do g艂owy.

Winter si臋 nie odezwa艂. Us艂ysza艂, jak przed domem po raz trzeci przeje偶d偶a skuter. Wrrrr - wrrrr - wrrrruuuuuuuum. Nagle przypomnia艂 mu si臋 stary film. Ni z tego, ni z owego, cho膰 do艣膰 regularnie, pojawia艂 si臋 tam motor. Przeje偶d偶a艂 przez 艣rodek t艂umu zebranego gdzie艣 w mie艣cie. A potem znika艂. Amarcord Felliniego. 

Widzia艂 te偶 inny film z podobnym motywem. Jeden z bohater贸w je藕dzi艂 na motorze. By艂o to ewidentne nawi膮zanie do Felliniego. Jak on si臋 nazywa艂? Przypomnia艂 sobie miasteczko i morze... Local Hero. Taki mia艂 tytu艂. Pami臋ta艂, 偶e nakr臋cono go gdzie艣 w Szkocji. W jakiej艣 nadmorskiej mie艣cinie, w kt贸rej wszyscy byli podejrzliwi wobec obcych. 

- Nie chodzi o odciski palc贸w? - zapyta艂 Osvald.

- Mo偶e te偶.

Pomy艣la艂 o li艣cie, kt贸ry doszed艂 tu miesi膮c temu i kt贸ry kaza艂 Axelowi Osvaldowi wyruszy膰 na spotkanie w艂asnej 艣mierci. Spojrza艂 na jego syna i zrozumia艂, 偶e i on o tym my艣li.

- Chcecie je por贸wna膰? - zapyta艂 Osvald.

- Mo偶e.

- Ale chyba nie my艣lisz, 偶e...

Winter nie odpowiedzia艂. Skuter przejecha艂 po raz czwarty. To musia艂y by膰 r贸偶ne skutery, ale brzmia艂y identycznie. Przez chwil臋 przed oczami miga艂y mu sceny ze szkockiego filmu. Domy stoj膮ce jeden przy drugim. I pensjonat. Prowadzi艂 go jaki艣 przebieg艂y typ. Negocjowa艂 z Amerykaninem, kt贸remu chcia艂 sprzeda膰 pla偶臋.

- To przecie偶 idiotyczne - powiedzia艂 Osvald. - To by znaczy艂o, 偶e dziadek 偶yje. - Wsta艂 z krzes艂a. - Naprawd臋 w to wierzysz?

- A ty?

- Niemo偶liwe.

- A tw贸j ojciec w to wierzy艂?

- Nie. Nie w tym sensie.

- Jeste艣 pewien?

- Mo偶e mia艂 nadziej臋. Kiedy艣. Ale to zupe艂nie co innego. Wiara. Albo nadzieja. R贸偶ni艂y si臋 od siebie? W 艣wiecie

Wintera, w 艣wiecie, w kt贸rym do tej pory 偶y艂, w kt贸rym sp臋dzi艂 wi臋kszo艣膰 doros艂ego 偶ycia, wiara i nadzieja czasami si臋 ze sob膮 艂膮czy艂y.

- Chcia艂bym ci臋 o co艣 poprosi膰, Erik - powiedzia艂 Winter.

- O co?

- Masz w domu jakie艣 zdj臋cie dziadka z czas贸w m艂odo艣ci?

Osvald zn贸w podni贸s艂 d艂o艅 do czo艂a. Przeci膮gn膮艂 ni膮 po w艂osach. Sta艂 na 艣rodku pokoju.

- Przecie偶 nie mo偶emy mie膰 zdj臋cia z 偶adnych innych czas贸w - odpowiedzia艂. - Pami臋tamy go tylko m艂odego.

- Ale masz zdj臋cie?

- Tak - powiedzia艂 Osvald i wyszed艂 z pokoju.

Bergenhema dzieli艂y od ci臋偶ar贸wki cztery rz臋dy zaparkowanych samochod贸w. Wiatr unosi艂 plandek臋 i wygl膮da艂a, jakby si臋 kiwa艂a. P艂achta naci膮gni臋ta na vana. Nietypowo. Bergenhem spojrza艂 na zegarek. Siedzia艂 tak ju偶 p贸艂 godziny. Wysiad艂 i podszed艂 bli偶ej. Spojrza艂 w stron臋 wej艣cia. Wchodzi艂y i wychodzi艂y setki ludzi. Potem odje偶d偶ali samochodami wy艂adowanymi p艂askimi paczkami. P艂askie paczki to by艂 pomys艂 na sukces Ikei. W臋drowa艂y w 艣wiat. Ludzie kupowali je wsz臋dzie, 偶eby potem sk艂ada膰 meble we w艂asnych domach, we w艂asnych 艣wiatach. Bergenhem wci膮偶 mia艂 blizny na knykciach po tym, jak pr贸bowa艂 zmontowa膰 stolik pod telewizor. Dziury wywiercone w twardej jak kamie艅 sklejce nijak nie pasowa艂y do metalowych uchwyt贸w. Kl膮艂 i kaleczy艂 si臋 do krwi. Ale by艂o tanio. W ko艅cu wbi艂 艣ruby m艂otkiem.

Jeszcze raz sprawdzi艂, kt贸ra godzina. Potem zn贸w spojrza艂 na ci臋偶ar贸wk臋. Poszed艂 w stron臋 wej艣cia.

Po trzydziestu minutach parking powoli zacz膮艂 si臋 wyludnia膰.

Ale ci臋偶ar贸wka wci膮偶 sta艂a.

Zrozumia艂.

Kwadrans p贸藕niej by艂a jedynym samochodem w swoim rz臋dzie. Wtedy nabra艂 pewno艣ci. Zadzwoni艂 do Meijnera.

 


 


 


 


 


 


 


 


37.



Biuro obs艂uguj膮ce przysta艅 wygl膮da艂o jak zawsze. Sta艂o d艂u偶sz膮 艣cian膮 w stron臋 morza. Zaparkowa艂 przy stoczni i przeszed艂 wzd艂u偶 pomostu. Nie by艂o wiatru.

Taka pogoda pasowa艂a do tego miejsca. By艂o spokojnie, cho膰 nikt sobie nie 偶yczy艂 takiego spokoju. Ca艂y ruch, albo niemal ca艂y, przeni贸s艂 si臋 do Peterhead. Stocznia za jego plecami by艂a pusta i cicha. A przecie偶 powinien s艂ysze膰 uderzenia, takie, 偶eby przechodnie podskakiwali. Ale niczego nie s艂ysza艂.

Kiedy艣 sam sta艂 tam w 艣rodku, w czerwonym b艂ocie, i wali艂 m艂otem.

Nagle si臋 odwr贸ci艂. Sta艂 na samym 艣rodku targu rybnego, cz臋艣ciowo zbudowanego na wznosz膮cych si臋 nad wod膮 palach. Pojawili si臋 jacy艣 ludzie. Zmierzali do autokar贸w stoj膮cych na parkingu. Us艂ysza艂 ameryka艅ski akcent. Ni贸s艂 si臋 w stron臋 autokar贸w. Brae-brae-brae-brae.

W dokach wci膮偶 sta艂y 艂odzie. Jeszcze do czego艣 s艂u偶y艂y Miejscowe trawlery, licz膮c od ko艅ca: 鈥濼hree Sisters鈥, 鈥濸riestman鈥, 鈥濧voca鈥, 鈥濲olair鈥, 鈥濻ustain鈥. I znajoma nazwa: 鈥濵onadhliath鈥.

To niemo偶liwe.

Jaki艣 m臋偶czyzna pojawi艂 si臋 na rufie. Przeszed艂 obok niego tak szybko jak si臋 da艂o, ze wzrokiem wbitym w stoj膮cy po drugiej stronie budynek urz臋du zajmuj膮cego si臋 wypadkami na morzu.

Od niego te偶 odwr贸ci艂 wzrok. Nie trzeba mu przypomina膰 o wypadkach.

Dom stoj膮cy za stoczni膮 nie zmieni艂 si臋 ani troch臋. Kamienne 艣ciany przypomina艂y dno morza. Trzeba by milion贸w lat, 偶eby je zmieni膰, usun膮膰. Przeszed艂 w g贸r臋 i w d贸艂 Richmond - ulica mia艂a nieca艂e sto metr贸w d艂ugo艣ci, wi臋c zaj臋艂o mu to cztery minuty. Kiedy艣 mieszka艂 pod czw贸rk膮. Teraz w oknach by艂o ciemno. Drzwi by艂y nowe, zrobione z drewna, kt贸rego nie zna艂. Mo偶e wzi臋li je z jakiego艣 statku. To by艂by niez艂y pomys艂. Morski wiatr wiej膮cy wzd艂u偶 Richmond Street w艂a艣ciwie b y 艂 morzem - by艂 r贸wnie mokry. Kto艣, kto t臋dy szed艂, musia艂 zmarzn膮膰 i zmokn膮膰. Najcz臋艣ciej tak by艂o, cho膰 akurat nie teraz - teraz wia艂o od po艂udnia.

By艂o tu zaledwie dziesi臋膰 podobnych ulic. Gdyby nie mia艂y nazw, nikt by ich nie znalaz艂. Pracownicy stoczni byli zbyt pijani, 偶eby pami臋ta膰, przy jakiej ulicy mieszkaj膮. Cho膰 wi臋kszo艣膰 z nich umia艂a przeczyta膰 przynajmniej w艂asny akt urodzenia i adres, za艣 ich rodziny umia艂y przeczyta膰 akt zgonu. To nie by艂o 艂atwe 偶ycie. Nie by艂o go tu w tych strasznych latach, a jednak by艂 blisko. Wypar艂, wypali艂 wszystkie wspomnienia. Wracanie do nich sprawia艂o mu b贸l. Wiedzia艂, jak to jest.

W Marine Hotel jednoosobowy pok贸j kosztowa艂 dwadzie艣cia pi臋膰 funt贸w. Wtedy mieszka艂 tu przez miesi膮c.

Obszed艂 budynek. Bar by艂 teraz gdzie indziej. Przy wej艣ciu wisia艂a reklama promu. Wtedy te偶 tu by艂a.

Przystan膮艂 w w膮skim holu prowadz膮cym do recepcji.

Wci膮偶 pachnia艂o tak samo.

Jezu.

- W czym mog臋 pom贸c?

Jej tu wtedy nie by艂o. Mia艂a blond w艂osy. I d艂ug膮 sp贸dnic臋, to dziwne u m艂odej dziewczyny. W艂a艣ciwie nawet na niego nie patrzy艂a. I tak si臋 zdziwi艂, 偶e w og贸le go zauwa偶y艂a.

- Chcia艂em tylko... - powiedzia艂 i przerwa艂. Odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂.

Wspi膮艂 si臋 na g贸r臋. Min膮艂 Forsyth's i Moray Seafoods i doszed艂 do rynku.

Stary hotel wygl膮da艂 na nietkni臋ty. Nie spad艂a na niego ani jedna bomba. Przysiad艂 na jednej z 艂awek stoj膮cych przed urz臋dem miasta. Zorientowa艂 si臋, 偶e urz臋du miasta ju偶 tu nie ma. Przed budynkiem kr臋cili si臋 starsi ludzie. Niekt贸rzy wygl膮dali, jakby mieli pi臋膰dziesi膮t lat wi臋cej ni偶 on. Na 艂awce naprzeciwko siedzia艂 jaki艣 staruszek. Drzema艂 w delikatnym jesiennym s艂o艅cu.

To by艂o tutaj. To tutaj. Wtedy spanikowa艂 i ju偶 tu nie wr贸ci艂. To tutaj wszystko si臋 zacz臋艂o.

Byli tu wszyscy. Tysi膮ce, dziesi膮tki tysi臋cy ludzi.

Wojna si臋 sko艅czy艂a. Co to by艂a za okazja? Dwudziesta rocznica wzniesienia pomnika? Tak. Mo偶liwe. 艢wi臋towali nastanie pokoju i dwudziestolecie pomnika. By艂o tak ciasno, 偶e ledwo m贸g艂 oddycha膰.

Popatrzy艂 na pomnik. Oczywi艣cie wci膮偶 tu by艂. Sta艂 przed dawnym urz臋dem miasta, w starej cz臋艣ci rynku. Mo偶na by艂o odczyta膰 napis.

The War Memorial.


Pami臋ci ofiar pierwszej wojny.

In Proud and Grateful Remembrance.


Their Name Liveth Forever.


Tak by艂o napisane. Ale to nieprawda.

Wsta艂, zabieraj膮c ze sob膮 wspomnienia, i przeszed艂 przez ulic臋. To tutaj sta艂. W艣r贸d innych. Odwr贸ci艂 si臋, us艂ysza艂 jaki艣 d藕wi臋k. Co艣 szcz臋kn臋艂o.

Kilka razy tankowali w Buckie. A mo偶e to by艂y tylko dwa razy. Arne chcia艂 tu zosta膰. Nie teraz, powiedzieli. Wr贸cimy tu. Wr贸cili, ostatni raz. The Buckie boys are back in town, powiedzia艂 Arne, kiedy zacumowali. Powtarza艂 to potem, kiedy pili piwo na 鈥濵arino鈥. 

Wyp艂yn臋li w tym samym momencie co 鈥濵onadhliath鈥. To by艂o dzie艅 p贸藕niej.

A nast臋pnego dnia 鈥濵onadhliath鈥 trafi艂 na dryfuj膮ce miny. Mo偶e nawet s艂ysza艂 wybuch. Widzia艂 艂un臋 na nocnym niebie.

Dwie godziny p贸藕niej 鈥濵arino鈥 zaton膮艂.

Przekona艂 Bertila, 偶eby nie p艂yn膮艂. W艂a艣ciwie to go zmusi艂. To by艂o we Fraserburgh. Dostali wtedy ostatnie instrukcje.

Arne i tak nie m贸g艂 p艂yn膮膰. Mia艂 um贸wione spotkanie w g贸rach. Jecha艂 tam na naczepie, ukryty pod brezentem. Mieli zdoby膰 wi臋cej broni. Chodzi艂o przede wszystkim o bro艅.

Arne nie zna艂 niemieckiego. Inni znali.

Egon wyruszy艂 z nimi. Nie wiedzia艂, jak go zmusi膰, 偶eby zosta艂 na l膮dzie. Pr贸bowa艂. Ale Egon si臋 wepchn膮艂 na ten ostatni rejs.

Nie rozmawia艂 wtedy z Fransem. Ju偶 wtedy si臋 do siebie nie odzywali. Chyba 偶e by艂o to konieczne. Tylko gdyby dosz艂o do najgorszego.

- John, jeste艣 ju偶 stracony - powiedzia艂 mu Frans wcze艣niej.

- Wszyscy jeste艣my - odpar艂.

Frans m贸wi艂 o Elli. Bredzi艂 jak ob艂膮kany. Oskar偶a艂 go. Nie pr贸buj si臋 do niej dobiera膰, powiedzia艂. Ella jest moja. Bzdury, to nie by艂a prawda. Frans pi艂. I wygadywa艂 g艂upoty. Nie umia艂 si臋 ostro偶nie obchodzi膰 z broni膮. Ba艂 si臋.

Egon te偶 wygl膮da艂 na wystraszonego. Zszed艂 pod pok艂ad. By艂 w mesie. Ba艂 si臋.

On sta艂 w kabinie. Pi艂. By艂o mu zimno. Ws艂uchiwa艂 si臋 w wiatr. Te偶 by艂 wystraszony, mia艂 przeczucie. Nie umia艂 tego wyja艣ni膰 Egonowi.

Kiedy wyp艂yn臋li zza ska艂 w Clubbie Craig, trafili na wichur臋. Osiem w skali Beauforta.

Byli um贸wieni przy Troup Head. Z 艂odzi nie by艂o wida膰 schowanego za ska艂ami miasta. Wsz臋dzie by艂o ciemno. Nagle w Cullykhan

Bay zobaczyli sygna艂. Nadp艂ywa艂a druga 艂贸d藕.

Kierowali si臋 na p贸艂noc. Roz艂adowywali i za艂adowywali na nowo. Bez wytchnienia. Za艂adowali i p艂yn臋li dalej. Wiatr si臋 nasili艂. Nie mogli jeszcze wraca膰 do domu. P艂yn臋li w sztorm.

On przesta艂 si臋 ba膰. Egon nie.

Frans te偶 si臋 nie ba艂. Wszed艂 do kabiny. Wymachiwa艂 niemieckim pistoletem.

- Ustrzelimy par臋 艂upaczy?! - krzykn膮艂.

Nie odpowiedzia艂. Uderzy艂 w nich silny podmuch. Pr贸bowa艂 艂apa膰 r贸wnowag臋. Frans si臋 zachwia艂.

- Mamy ich pod dostatkiem! - krzykn膮艂, wymachuj膮c broni膮. - Mamy te偶 wi臋ksze zabawki. - Nie przestawa艂 macha膰. - Mogliby艣my strzela膰 do wieloryb贸w.

Frans ukrad艂 ten pistolet. Co jeszcze zabra艂? Grozi艂a za to kara 艣mierci. Nie ma znaczenia, jak ma艂o si臋 ukradnie. Ani jak du偶o.

Prawie zawsze trzeba za to zap艂aci膰 艣mierci膮.

- Od艂贸偶 to! - krzykn膮艂.

- Spu艣cimy w艂ok?! - odpowiedzia艂 Frans. - Ha, ha, ha!

- Zejd藕 pod pok艂ad! - zawo艂a艂.

Zako艂ysa艂o mocniej i Frans straci艂 r贸wnowag臋. 鈥濵arino鈥 wyrzuci艂o do przodu. Dwadzie艣cia, trzydzie艣ci metr贸w. Morze oszala艂o. Otacza艂y ich 艣ciany wody, twardej jak kamie艅. Woda by艂a jak mur. By艂a 艣mierci膮.

Frans upu艣ci艂 pistolet. I natychmiast go podni贸s艂. I zn贸w si臋 zachwia艂. Chcia艂 wyj艣膰 z kabiny. Od drzwi dzieli艂 go zaledwie metr. Wtedy straci艂 r贸wnowag臋.

W tym momencie w drzwiach stan膮艂 Egon. Podmuch wiatru wepchn膮艂 go do 艣rodka.

Rozleg艂 si臋 wystrza艂. I jeszcze jeden.

Egona rozerwa艂o na kawa艂ki. Jego g艂owa eksplodowa艂a. Upad艂.

Frans wci膮偶 trzyma艂 pistolet w r臋ku. Upu艣ci艂 go. Wybieg艂 z kabiny.

Egon le偶a艂 bez ruchu na mokrej pod艂odze. Woda wlewa艂a si臋 przez otwarte drzwi.

Zakr臋ci艂 sterem. Przeci膮gn膮艂 cia艂o w bezpieczniejsze miejsce i poszed艂 szuka膰 Fransa. Wykrzykiwa艂 jego imi臋, pr贸bowa艂 si臋 przebi膰 przez sztorm. Frans nie odpowiada艂. Wiedzia艂, 偶e musi nadal by膰 na pok艂adzie. Znalaz艂 go. Frans pr贸bowa艂 co艣 powiedzie膰. Nie s艂ucha艂. Frans spojrza艂 na niego i zacisn膮艂 powieki.

Jezu!

 


 


 


38.



Na lotnisku w Inverness wyl膮dowali o wp贸艂 do dwunastej. S艂o艅ce 艣wieci艂o, ale s艂abo. Kiedy jechali taks贸wk膮 do miasta, Winter przygl膮da艂 si臋 krajobrazom, na p贸艂nocy uwie艅czonym pasmem wody, a na po艂udniu sylwetkami pot臋偶nych g贸r. Szkockie wy偶yny.

- S膮 wy偶sze, ni偶 my艣la艂am - powiedzia艂a Angela. - Pi臋knie tu.

W Inverness stare 艂膮czy艂o si臋 z nowym. Okropne betonowe ronda wcina艂y si臋 w 艣redniowieczne centrum miasta. Widzieli te偶 zamek na wzniesieniu. Taks贸wka przejecha艂a wolno przez miasto i zbli偶y艂a si臋 do rzeki Ness. Przejechali przez most i skierowali si臋 na Ness Bank. P贸艂 kilometra wzd艂u偶 rzeki, a potem zatrzymali si臋 przed Glenmoriston Hotel. Winter zarezerwowa艂 tu pok贸j. Macdonald poleci艂 to miejsce. Przyjemny, zadbany i drogi, jak powiedzia艂. Winterowi cena nie wydawa艂a si臋 szczeg贸lnie wysoka, przynajmniej nie w por贸wnaniu z cenami w hotelu, w kt贸rym mieszka艂 wtedy w Londynie. A tam i tak mia艂 zni偶k臋.

Pok贸j by艂 du偶y, na drugim pi臋trze. Z okien wida膰 by艂o rzek臋, rozci膮gaj膮cy si臋 za ni膮 park i trzystuletnie granitowe domy stoj膮ce po obu stronach katedry. Winter otworzy艂 okno. Wiatr wci膮偶 by艂 s艂aby. Widzia艂 ludzi siedz膮cych w parku na 艂awkach. Odleg艂o艣膰 nie by艂a du偶a. Nad 艂awkami kr膮偶y艂y mewy. Wok贸艂 podskakiwa艂y go艂臋bie. Ludzie jedli lunch na 艣wie偶ym powietrzu, odwijali zawini膮tka z frytkami i ryb膮. Z 艂upaczami z艂owionymi przez Erika Osvalda. I z ziemniakami wyhodowanymi przez ojca Steve'a Macdonalda. Do tego ocet z pierwszej lepszej gorzelni.

Widzia艂 te偶 dwa mosty. By艂 dopiero pocz膮tek pa藕dziernika, ale niebo wisia艂o nisko nad rzek膮 i mia艂o kolor kamienia. S艂o艅ce znikn臋艂o. Chmury muska艂y mosty.

Angela stan臋艂a obok niego.

- Maj膮 tu troch臋 niskie sufity - powiedzia艂a, spogl膮daj膮c w niebo.

- Nigdy nie widzia艂em nic podobnego.

- Ale przecie偶 ju偶 tu by艂e艣?

- Wtedy by艂o lato. O ile dobrze pami臋tam, niebo by艂o b艂臋kitne.

- Przecie偶 ty zawsze dobrze pami臋tasz, nie?

U艣miechn膮艂 si臋.

- Ju偶 nie - odpar艂, my艣l膮c o Arnem Algotssonie. Nikt nie wie, co go czeka. Chyba 偶e zbada swoje DNA, ale nie mia艂 zamiaru tego robi膰.

Angela rozwiesi艂a ubrania. On jeszcze nie otworzy艂 swojej walizki. Angela rozsiad艂a si臋 na 艂贸偶ku. By艂o du偶e, ale w por贸wnaniu z pokojem wydawa艂o si臋 ma艂e.

- Podoba mi si臋 - powiedzia艂a.

Winter zajrza艂 do 艂azienki. By艂a wy艂o偶ona kafelkami w ciep艂ym odcieniu. Mia艂y ten sam kolor co niebo za oknem.

- Elegancki hotel - us艂ysza艂 zza plec贸w g艂os Angeli.

To prawda. Hol by艂 ma艂y, ale nie za ma艂y. Z prawej znajdowa艂 si臋 przytulny bar ze sk贸rzanymi fotelami, z kontuarem i p贸艂kami pe艂nymi butelek. Z lewej restauracja.

- Zadzwoni臋 do domu - powiedzia艂a Angela.

Umy艂 r臋ce. Us艂ysza艂, jak rozmawia, i wszed艂 do pokoju. Poda艂a mu s艂uchawk臋.

- Elsa.

Wzi膮艂 telefon. Elsa ju偶 zacz臋艂a opowiada膰 o tym, co robi艂a. Pod ich nieobecno艣膰 mia艂a nie chodzi膰 do przedszkola. Znalaz艂a si臋 w samym centrum uwagi: z babci膮 Siv, cioci膮 Lotta i kuzynkami Bim i Kristina. Rozpieszczanie bez granic. Ale to dla niej nic nowego. Winter uwa偶a艂,

偶e dzieci w tym wieku mo偶na rozpieszcza膰. W ko艅cu i tak dopadn膮 je zasady, nakazy i zakazy. Ma艂o komu udaje si臋 unikn膮膰 doros艂ego 偶ycia, w kt贸rym nikt nikogo nie rozpieszcza. Wtedy cz艂owiek jest ju偶 sam. Out there you're on your own, pomy艣la艂. 

- Robimy mro偶on膮 czekolad臋! - powiedzia艂a Elsa.

Czemu nie, przecie偶 do Bo偶ego Narodzenia zosta艂y zaledwie trzy miesi膮ce.

A mo偶e jego mamie, kt贸ra sp臋dzi艂a pi臋tna艣cie lat w 艣wiec膮cym bez przerwy s艂o艅cu, pomyli艂y si臋 pory roku.

- Tato, a rozmawia艂e艣 ju偶 po angielsku? - zapyta艂a w ten typowy dla dzieci spos贸b, bez tchu.

- Oczywi艣cie. Z kierowc膮 taks贸wki i z pracownikami hotelu.

- A z mam膮 nie?! - Zachichota艂a.

- Jeszcze nie - odpar艂 ze 艣miechem.

- Czy hotel jest 艂adny?

- Bardzo 艂adny.

- Ja te偶 chc臋 mieszka膰 w hotelu - powiedzia艂a, ale w jej g艂osie nie by艂o s艂ycha膰 zawodu. Po prostu stwierdzi艂a fakt.

- B臋dziesz jeszcze mieszka膰 w wielu hotelach, skarbie.

- Obiecaj! - krzykn臋艂a.

Obieca艂. Dop贸ki nie osi膮gn臋艂a pewnego wieku, mo偶e obiecywa膰. P贸藕niej mo偶e te偶 b臋dzie m贸g艂. Ale w pewnym momencie i ona b臋dzie si臋 musia艂a nauczy膰 dotrzymywa膰 s艂owa. Sama.

Wiedzia艂, 偶e ta chwila mo偶e nadej艣膰 bardzo szybko. Dowod贸w nie musia艂 szuka膰 daleko. Wystarczy艂o spojrze膰 na Bertila i jego Mo臋. Zacz膮艂 pracowa膰 z Ringmarem, kiedy jego c贸rka mia艂a tyle lat co teraz Elsa. Mo偶e by艂a troch臋 starsza. Czas szybko zlecia艂. Dzie艅 bieg艂 za dniem w szalonym tempie. Moa mog艂a mieszka膰 w hotelu, gdyby zechcia艂a i gdyby j膮 by艂o sta膰. Mog艂a te偶 mieszka膰 w Kortedala. Przed wyjazdem rozmawia艂 z Ringmarem o ca艂ym tym przedstawieniu. Bergenhem dorzuci艂 do tego historyjk臋 o Ikei. Ci臋偶ar贸wka sta艂a przed

sklepem jeszcze nast臋pnego dnia rano. Sprytne ch艂opaki. Musieli go zauwa偶y膰. Albo kto艣 do nich zadzwoni艂. Aneta mia艂a pewne podejrzenia.

Zadzwoni艂 hotelowy telefon. Winter sko艅czy艂 w艂a艣nie rozmawia膰 z Els膮.

- Telefon do pana Wintera - powiedzia艂a recepcjonistka.

- I jak podr贸偶, udana? - zapyta艂 Macdonald.

- Cudowna.

- A hotel w porz膮dku?

- Te偶 cudowny. Gdzie jeste艣?

- W艂a艣nie przyjechali艣my do miasta. Jedli艣cie ju偶 lunch? - Nie.

- Pozwolicie si臋 zaprosi膰? Teraz? Proponuj臋 Royal Highland Hotel. To tu偶 przy stacji kolejowej. Zejd藕cie do holu, czekamy w barze po prawej. Sara ma w艂osy czarne jak w臋giel, a ja mam na sobie kilt tkany we wz贸r klanu Macdonald贸w.

- A sk膮d mam wiedzie膰, jaki to wz贸r? - zapyta艂 Winter.

Us艂ysza艂 艣miech Macdonalda.

- Jest czerwono-czarny - odpar艂 Macdonald.

- A zd膮偶ymy?

- Spotykamy si臋 z Craigiem za dwie godziny. Teraz ma jak膮艣 robot臋 w terenie.

- Rozmawia艂e艣 z c贸rk膮 Osvalda?

- Dzi艣?

- Tak.

- Tak. Ona te偶 przyjdzie.

- S膮 nowe wyniki sekcji?

- Tak. Nie znale藕li 偶adnej trucizny. A 偶e przygotowania do podr贸偶y trwa艂y ju偶 od jakiego艣 czasu, Johanna mo偶e wr贸ci膰 z ojcem jeszcze dzi艣 wieczorem.

- Tak szybko?

- Nie ma 偶adnego powodu, 偶eby cia艂o tu nadal le偶a艂o. No i dzi艣 p贸藕nym wieczorem z Londynu odlatuje samolot do G枚teborga.

- No dobra. Czy Royal Highland jest przy g艂贸wnej ulicy, to znaczy przy tej na prawo od mostu?

- Tak. Widz臋, 偶e sporo pami臋tasz.

- A czy kiedy艣 nie nazywa艂o si臋 to Station Hotel?

- Racja. Id藕cie kilkaset metr贸w Bridge Street, skr臋膰cie w lewo przy Inglis i zobaczycie stacj臋. A jak si臋 w og贸le czuje Angela?

- Znakomicie. A Sara?

- Cieszy si臋 na spotkanie z Angela. Tyle jej o niej opowiada艂em.

- Naprawd臋?

Macdonald zn贸w si臋 za艣mia艂 i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

Hol hotelu Royal Highland by艂 du偶y, imponuj膮cy. Nic dziwnego, zbudowano go w 1859 roku. Niedawno elegancko go odnowiono, ale wszystko wci膮偶 wygl膮da艂o na ponad stuletnie. Ka偶dy szczeg贸艂 m贸wi艂 o tym, w kt贸rym wieku go zbudowano. Angela cicho zagwizda艂a. Winter by艂 pod wra偶eniem.

Steve Macdonald siedzia艂 w cocktail-barze na prawo. Wsta艂 od stolika. Nie mia艂 na sobie kiltu, ale Winter i tak go pozna艂. Najwidoczniej niewiele si臋 zmieni艂. Ta sama smag艂a twarz, to samo 艂otrzykowskie spojrzenie, to samo wysokie ko艣ciste cia艂o, silne jak d膮b. Macdonald podni贸s艂 r臋k臋 i powiedzia艂 co艣 do 偶ony. Ona te偶 wsta艂a. W tym momencie Winter zauwa偶y艂, 偶e Steve ju偶 nie nosi kucyka.

To by艂 udany lunch. Macdonald ca艂kiem serio zaproponowa艂 ryb臋 z frytkami i sosem tatarskim. Powiedzia艂, 偶e to specjalno艣膰 lokalu.

- Nigdy nie jad艂am ryby z frytkami - powiedzia艂a Angela.

- M贸j Bo偶e, zatem czas najwy偶szy - odpar艂 Macdonald.

- Niekt贸rych rzeczy lepiej nie pr贸bowa膰 - wtr膮ci艂a Sara Macdonald, k艂ad膮c r臋k臋 na ramieniu Angeli. - I to mo偶e by膰 jedna z nich.

Angela si臋 za艣mia艂a. Pomy艣la艂a, 偶e mi艂o sp臋dzi z ni膮 czas. 呕ona Steve'a by艂a 艣redniego wzrostu, szczup艂a, ale ona te偶 wygl膮da艂a na siln膮. Przypomina艂a Steve'a nawet z twarzy, jakby byli rodze艅stwem. Ale Winter wiedzia艂, 偶e nie s膮 spokrewnieni. Sara przed 艣lubem nazywa艂a si臋 Bonetti. Pochodzi艂a z Sycylii. Steve pochodzi艂 z klanu Macdonald贸w i urodzi艂 si臋 w Forres, niedaleko st膮d. Kiedy Sara by艂a ma艂a, rodzina Bonettich przenios艂a si臋 najpierw do Edynburga, a potem do Inverness. Jej losy przypomina艂y troch臋 losy Angeli - obie mia艂y cudzoziemskie korzenie, tak jak Aneta Djanali.

Steve m贸wi艂, 偶e w Szkocji mieszka wielu W艂och贸w. Czasem trudno ich odr贸偶ni膰 od rodowitych Szkot贸w. Wi臋kszo艣膰 ludzi st膮d ma czarne w艂osy i dzikie spojrzenie.

Steve pozna艂 Sar臋, kiedy by艂 konstablem w Inverness. Opowiada艂 o tym. Zatrzyma艂 j膮 za przekroczenie pr臋dko艣ci, a ona z i艣cie w艂oskim temperamentem obrzuci艂a go stekiem wyzwisk. Ju偶 wtedy zrozumia艂em, 偶e musz臋 wr贸ci膰 po wi臋cej, powiedzia艂 Macdonald.

- To chyba odpowiedni moment i miejsce, 偶ebym wreszcie tego spr贸bowa艂a - powiedzia艂a Angela do Sary.

- W 偶yciu trzeba spr贸bowa膰 wszystkiego. Chocia偶 raz. Z wyj膮tkiem kazirodztwa i ta艅c贸w ludowych - powiedzia艂 Macdonald. Rozejrza艂 si臋 i przywo艂a艂 kelnera. Zam贸wi艂 jedzenie i napoje. Winter podzi臋kowa艂 za whisky, od艂o偶y艂 to na p贸藕niej. Poprosi艂 za to o pint臋 szkockiego piwa. Nie pami臋ta艂, jak si臋 nazywa艂o.

Jedzenie by艂o smaczne. Wprawdzie by艂a to tylko ryba z frytkami, ale to w艂a艣nie by艂o miejsce na co艣 takiego.

Dobrze by艂o zn贸w si臋 spotka膰. Winterowi brakowa艂o Macdonalda. Mo偶e i on t臋skni艂 za nim. Angela pozna艂a go, kiedy przyjecha艂 do G枚teborga, 偶eby ostatecznie wyja艣ni膰 t臋 okropn膮 spraw臋, nad kt贸r膮 pracowali z Winterem najpierw w Londynie, a potem w Szwecji. Zaprzyja藕nili si臋. Okazali sobie serdeczno艣膰, 偶eby zachowa膰 zdrowe zmys艂y, kiedy si臋 mierzyli z tymi strasznymi rzeczami, w kt贸rych

musieli bra膰 udzia艂 nie tylko jako 艣wiadkowie, ale te偶 uczestnicy. To by艂a najciemniejsza strona ich pracy, bez wzgl臋du na to, po kt贸rej stronie morza pracowali: musieli nie tylko obserwowa膰, ale r贸wnie偶 dzia艂a膰.

- Co ty na to? - Winter us艂ysza艂 pytanie Sary.

- Jak dla mnie super - odpowiedzia艂a Angela i odwr贸ci艂a si臋 do niego.

- Sara zaproponowa艂a, 偶e poka偶e mi miasto.

- To mo偶e ja zaprosz臋 was na kolacj臋 dzi艣 wieczorem? - powiedzia艂 Winter.

- Czemu nie? - odpar艂 Macdonald.

- Mo偶e p贸jdziemy do tej w艂oskiej restauracji przy Glenmoriston? - zasugerowa艂 Winter.

- Czemu nie? - powt贸rzy艂 Macdonald, a Sara pokiwa艂a g艂ow膮.

Kiedy wyszli z hotelu, zn贸w pokaza艂o si臋 s艂o艅ce, ale chmury wci膮偶 wisia艂y nisko nad miastem. Angela i Sara skr臋ci艂y w lewo. Macdonald poprowadzi艂 Wintera w stron臋 stacji kolejowej.

- Mo偶emy przej艣膰 przez dworzec na drug膮 stron臋. Tam jest wypo偶yczalnia samochod贸w - wyja艣ni艂. Przeci臋li hal臋 dworcow膮. Winter zapami臋ta艂 j膮 jako wi臋ksz膮. Sp臋dzi艂 tu kilka godzin, czekaj膮c na po艂膮czenie do Edynburga przez Perth. Poci膮g nie bez wysi艂ku przecina艂 wy偶yny Utkwi艂 mu w pami臋ci niesamowity widok. Wygl膮da艂y jak dno morza le偶膮ce kilka tysi臋cy metr贸w nad jego poziomem. Pami臋ta艂 te偶, 偶e w poci膮gu nagle zrobi艂o si臋 strasznie zimno. Wci膮偶 mia艂 w g艂owie nazwy kilku le偶膮cych w okolicy miejscowo艣ci: Kingussie, Newtonmore, Aviemore i Dalwhinnie na p贸艂nocnym kra艅cu Loch Ericht, Jeziora Erika. Pami臋ta艂, 偶e w Dalwhinnie dzia艂a gorzelnia produkuj膮ca ca艂kiem przyzwoit膮 whisky, ale nie by艂 pewien, czy Macdonald zgodzi艂by si臋 z t膮 opini膮.

Szli kawa艂ek wzd艂u偶 tor贸w i znale藕li si臋 na Strothers Lane, a potem skr臋cili w Railway Terrace. Winter zauwa偶y艂 szyld 鈥濨udget鈥, a pod nim l艣ni膮ce samochody do wynaj臋cia na parkingu za biurem.

- Nie mam zielonego poj臋cia - powiedzia艂 m臋偶czyzna siedz膮cy za biurkiem. Frank Cameron. Wsta艂 i wyszed艂 z nimi na zewn膮trz. - Cholernie dziwna sprawa, - Wiedzieli ju偶, 偶e to on wypo偶yczy艂 samoch贸d Axelowi Oswaldowi.

- Ale chyba klientom kradn膮 czasem samochody? - zapyta艂 Macdonald.

Winter pomy艣la艂, 偶e jego szkocki akcent sta艂 si臋 wyra藕niejszy, kiedy zacz膮艂 rozmawia膰 z Cameronem. Facet m贸wi艂 jak rodowity Szkot.

- Niby tak, ale samochodu wci膮偶 nie ma. A zawsze w ko艅cu je znajdujemy. Albo gli... to znaczy policja trafia na nie pr臋dzej czy p贸藕niej. Zazwyczaj pr臋dzej. - Rozejrza艂 si臋 i wskaza艂 na trzydrzwiow膮 toyot臋 coroll臋, zielony metallic, kt贸r膮 w艂a艣nie my艂 jaki艣 m艂ody m臋偶czyzna. - To by艂 identyczny samoch贸d: ten sam kolor, ten sam rocznik, ten sam model.

- A pami臋ta pan tego klienta? - zapyta艂 Winter.

- Nie - odpar艂 Cameron. - Nie pami臋ta艂em go w zesz艂ym tygodniu, gdy pyta艂 mnie o to pa艅ski kolega, ani dwa tygodnie temu, kiedy zg艂aszali艣my zagini臋cie samochodu, i teraz te偶 nie pami臋tam tego Szweda.

- A偶 tylu ich tu jest? - zapyta艂 Macdonald.

- Troch臋 jest - odpowiedzia艂 Cameron, spogl膮daj膮c na Macdonalda ostro. Mia艂 wystaj膮cy haczykowaty nos. Chyba go denerwowa艂o to, 偶e nie pami臋ta. - A co w tym takiego dziwnego? Mieli艣my wtedy du偶o roboty. Po prostu go nie pami臋tam, rozumiecie? Pami臋tam tylko, 偶e to by艂 starszy kole艣, to wszystko.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Macdonald.

- A je艣li dobrze pami臋tam, to si臋 w og贸le nie odzywa艂 - doda艂 Cameron. - Je艣li to jego ledwo co pami臋tam, to milcza艂 jak wyspiarz z Orkad贸w, a to robi wra偶enie.

- Mo偶e w艂a艣nie dlatego pan go pami臋ta? - stwierdzi艂 Macdonald.

- Ale przecie偶 nie pami臋tam, ju偶 m贸wi艂em.

Macdonald z rezygnacj膮 pokiwa艂 g艂ow膮 i zapyta艂 o kopi臋 umowy. 

- Przecie偶 ma je pa艅ski kolega z policji.

- Craig?

- Tak, mo偶e on. Ten Anglik.

- Craig. Na pewno m贸wi艂 panu, 偶e powinien pan da膰 nam zna膰, jak tylko samoch贸d si臋 znajdzie.

- A niby jak mia艂by si臋 znale藕膰? - zapyta艂 Cameron. - Przecie偶 kole艣, kt贸ry go wynaj膮艂, nie 偶yje, nie? Chyba nam go nie odstawi. Ten, co go ukrad艂, pewnie te偶 nie.

- Kto艣 mo偶e go znale藕膰 - odpowiedzia艂 Macdonald.

- To pewnie zg艂osi si臋 na policj臋, ale nie s膮dz臋. - Cameron zachichota艂.

- Zatem na razie to wszystko - powiedzia艂 Macdonald. Odwr贸ci艂 si臋 do Wintera. - Czy twoja 偶ona nie chcia艂aby wypo偶yczy膰 samochodu na popo艂udnie?

- No tak, oczywi艣cie - odpar艂 Winter.

Wyraz twarzy Camerona zupe艂nie si臋 zmieni艂. Spojrzenie stopnia艂o i zrobi艂o si臋 radosne.

- To 艣wietnie trafili艣cie, ch艂opaki.

Po偶egnali si臋 i ruszyli Railway Terrace w stron臋 komisariatu. Sta艂 zaledwie kilkaset metr贸w dalej.

- Cameron! - rzuci艂 Macdonald, jakby si臋 艣mia艂.

- Co z nim? - zapyta艂 Winter.

- Cameronowie to specyficzny klan. Pochodz膮 z Lochiel i z p贸艂nocnego Argyll, z odci臋tych od 艣wiata wy偶yn. Tylko tam s膮 na swoim miejscu.

Winter si臋 u艣miechn膮艂. Macdonald przystan膮艂 i spojrza艂 na niego.

- Sam chyba widzia艂e艣 tego typa, co? To 艣wietny egzemplarz Camerona, po prostu ksi膮偶kowy. Widzia艂e艣 jego nos? Wiesz, co znaczy Cameron? Po gaelicku to Cam-shron, haczykowaty nos. 

- Steve, jeste艣 rasist膮?

- Ha, ha.

- Czy inne klany znasz r贸wnie dobrze?

- Najlepiej znam sw贸j - odpar艂 Macdonald.

- To kiedy艣 mi opowiesz, to ciekawe.

- W wi臋kszo艣ci smutne historie.

 


 


 


 


 


 


39.



Na betonowych schodach prowadz膮cych na wiadukt le偶a艂 przewr贸cony do g贸ry nogami dzieci臋cy w贸zek. Niebiesko-偶贸艂ty. Winterowi od razu przypomnia艂a si臋 pewna stara sprawa. Wci膮偶 tkwi艂a w jego g艂owie. Macdonald min膮艂 go bez s艂owa.

Na mo艣cie mocno wia艂o. Zobaczyli miasto, rzek臋 i g贸ry na po艂udniu. W dole po prawej Winter dostrzeg艂 nieczynn膮 piekarni臋. Przeszli sto metr贸w Longman Road i skr臋cili na komisariat. Nowy budynek wyr贸偶nia艂 si臋 na tle pozosta艂ych dom贸w. Weszli drzwiami, nad kt贸rymi wisia艂a tablica z napisami w dw贸ch j臋zykach: Inverness Command Area i Sgire Comannd Inbhirnis. Biuro przypomina艂o Winterowi jego w艂asne miejsce pracy - ten sam staro艣wiecki urok, mi臋dzynarodowa solidarno艣膰 w ponurej s艂u偶bie dobru publicznemu. W 艣rodku siedzia艂o kilku policjant贸w. Miny mieli takie jak ich koledzy z ka偶dego innego kraju: mieszanina bezradno艣ci, strachu, samotno艣ci w tym wrogim 艣wiecie. W recepcji sta艂a kobieta. Rozmawia艂a przez telefon, chyba po gaelicku. Jej g艂os wznosi艂 si臋 i opada艂, jakby si臋 zepsu艂a regulacja g艂o艣no艣ci. S艂owa z trzaskiem przecina艂y powietrze. Na przeciwleg艂ej 艣cianie wisia艂o og艂oszenie: D猫iligeadh leis a h-uile tachartas de ghi眉lan m矛sh貌isealta gu h-茅ifeach-dach. Pod spodem t艂umaczenie: To effectively tackle all incidents of anti-social behaviour. 

By efektywnie przeciwdzia艂a膰 wszystkim przypadkom antyspo艂ecznych zachowa艅.

Dumne wyzwanie dla ka偶dego policjanta na 艣wiecie, dla niego i Steve'a. S艂owo efektywnie nale偶a艂oby wzi膮膰 w cudzys艂贸w, ale si臋

staramy. Z drugiej strony to przekl臋te spo艂ecze艅stwo nie chce ani przez chwil臋 sta膰 spokojnie, 偶eby艣my mogli zrobi膰 porz膮dek z tymi, kt贸rzy s膮 lub byli anty.

Obok wisia艂 inny plakat, czarno-偶贸艂ty: Going to the hills? Let us know BEFORE you go. 

Wybierasz si臋 w g贸ry? Daj nam zna膰, ZANIM to zrobisz.

Axel Osvald najwyra藕niej tego nie zrobi艂. Ale przecie偶 nie wspina艂 si臋 tak wysoko.

Jamie Craig wyszed艂 z pokoju na prawo od przeszklonego biura. Wygl膮da艂 tak samo, jak brzmia艂. Grubia艅sko. Mia艂 szorstkie czerwone policzki, mo偶e od whisky, a mo偶e od g贸rskiego powietrza. A mo偶e i od tego, i od tego. Przywita艂 si臋 z Macdonaldem - profesjonalny u艣cisk d艂oni, 偶adnych serdeczno艣ci. Potem u艣cisn膮艂 te偶 d艂o艅 Winterowi, mocno i szybko.

Przeszli podziemnym korytarzem. S艂abe 艣wiat艂o rzuca艂o cienie, kt贸re zapewne odbija艂y wszystko, co t臋dy przechodzi艂o w ci膮gu minionych stuleci. Winterowi te lampy przypomnia艂y gazowni臋, kt贸r膮 widzia艂 z mostu. Mo偶e policja podpisa艂a umow臋 z gazowni膮? Kiedy wyszli z podziemi, jasne 艣wiat艂o razi艂o ich w oczy. Johanna Osvald czeka艂a w jakim艣 pokoju. Na ich widok wsta艂a z jedynego krzes艂a.

U艣ciska艂a Wintera i przywita艂a si臋 z Macdonaldem. Stali na 艣rodku pokoju.

- Wyje偶d偶amy za kilka godzin - powiedzia艂a.

- Wiem - odpar艂 Winter.

- Na pewno chcecie go zobaczy膰?

- Tak.

- Dlaczego?

- Nie wiem - odpowiedzia艂 Winter, chocia偶 wiedzia艂. Wiedzia艂 o czym艣, czego nie umia艂 nazwa膰, nawet w my艣lach.

- Przecie偶 zmar艂 艣mierci膮 naturaln膮 - powiedzia艂a Johanna. W jej g艂osie s艂ycha膰 by艂o ton zw膮tpienia. S艂ycha膰 by艂o, 偶e dla niej 艣mier膰 nie jest, czym艣 naturalnym. W ka偶dym razie nie ta.

Winter dwie minuty siedzia艂 u szczytu sto艂u. Axel Osvald wygl膮da艂, jakby spa艂. W艂osy mia艂 zaczesane do ty艂u, a na policzkach cie艅 zarostu. Winter nie potrafi艂 powiedzie膰, czy umieraj膮c, by艂 nieogolony, czy 艣wie偶o ogolony. Przecie偶 zmar艂ym rosn膮 w艂osy i paznokcie. To naturalne.

W pustym pokoju czekali na niego Macdonald, Johanna i Craig.

- Idziemy - powiedzia艂 Craig. Wr贸cili tym samym korytarzem. W艂osy Johanny wygl膮da艂y jak z艂oto. Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e czuje zapach gazu. Na dole by艂o zimno. Pomy艣la艂, 偶e od chwili kiedy zobaczy艂 cia艂o, zrobi艂o si臋 jeszcze zimniej. Na ramionach mia艂 g臋si膮 sk贸rk臋. Te podziemia musia艂y tu by膰, kiedy budynek wygl膮da艂 zupe艂nie inaczej. Zachowali je chyba na pami膮tk臋. Wr贸cili na g贸r臋 i zn贸w o艣lepi艂o ich 艣wiat艂o. Craig zaprowadzi艂 ich do swojego gabinetu. Przypomina艂 szklan膮 klatk臋 ustawion膮 na 艣rodku biura. M贸g艂 obserwowa膰 wszystkich podw艂adnych, ale i oni jego. Winter pomy艣la艂, 偶e nie wytrzyma艂by w czym艣 takim dziesi臋ciu minut, ale Craig chodzi艂 po pokoju tak, jakby m贸g艂 widzie膰 tych z zewn膮trz, a oni jego nie. Zupe艂nie jak w pokojach, w kt贸rych kiedy艣 przeprowadzano konfrontacje ze 艣wiadkami, tylko 偶e na odwr贸t.

Craig wskaza艂 im trzy krzes艂a. Przyniesiono je chyba specjalnie dla nich. Usiad艂 za biurkiem. Nie by艂o na nim papier贸w, d艂ugopis贸w, segregator贸w, popielniczki, niczego. Blat b艂yszcza艂, jakby Craig nie robi艂 nic innego, tylko go polerowa艂. Winter podchwyci艂 spojrzenie Macdonalda, jedno z wielu. Telefon sta艂 na ma艂ym stoliku z boku. Za plecami Craiga wrza艂a praca - policjanci przeciwdzia艂ali wszystkim przypadkom zachowa艅 antyspo艂ecznych. Winter widzia艂 ich przez szyb臋. M臋偶czy藕ni i kobiety, umundurowani i nie, kr臋cili si臋 w t臋 i z powrotem, podnosili i odk艂adali s艂uchawki telefon贸w, ekrany komputer贸w pob艂yskiwa艂y. Zjawili si臋 dwaj policjanci w kuloodpornych kamizelkach i he艂mach, z karabinami maszynowymi. Przy biurku stoj膮cym najbli偶ej pokoju Craiga siedzia艂 ponury m臋偶czyzna o

po艂udniowych rysach. Mo偶e W艂och. Wygl膮da艂, jakby si臋 wpatrywa艂 w kark Craiga.

- Chyba zrobili艣my wszystko, co mogli艣my - powiedzia艂 Craig, drapi膮c si臋 po karku.

- Doceniamy to - odpar艂 Winter.

Johanna przytakn臋艂a. Kiedy szli korytarzem, nie odzywa艂a si臋, jakby ju偶 siedzia艂a w samolocie z trumn膮 ojca w luku baga偶owym w艣r贸d walizek Samsonite.

- Pozostaje kwestia samochodu - doda艂 Craig.

- Spotkali艣my si臋 z facetem z wypo偶yczalni. Z Cameronem - powiedzia艂 Winter.

- Sympatyczny typ - stwierdzi艂 Craig z bladym u艣miechem.

- Kradzione samochody zazwyczaj szybko si臋 odnajduj膮 - wtr膮ci艂 Macdonald.

Craig zesztywnia艂, ledwo zauwa偶alnie.

- W艂a艣nie dlatego do tego wracam. - Wsta艂 i podszed艂 do szafki. Otworzy艂 j膮. Wr贸ci艂 z jakim艣 dokumentem, usiad艂 i za艂o偶y艂 okulary do czytania.

- Od kwietnia do lipca tego roku mieli艣my sto dwana艣cie kradzie偶y samochod贸w. Odnale藕li艣my wszystkie z wyj膮tkiem jednego. Czterdziestu sze艣ciu z艂odziei z艂apali艣my na gor膮cym uczynku. - Spojrza艂 na nich. - To by艂 szczyt sezonu.

- Niesamowite - powiedzia艂 Macdonald.

- Niby co?

Craig si臋 u艣miechn膮艂, wykrzywiaj膮c lekko k膮cik ust. Mo偶e ironicznie.

- Wasze statystyki.

- Jeste艣my najlepsi w Szkocji.

- Ale ten samoch贸d - wtr膮ci艂 Winter - to, 偶e si臋 nie odnalaz艂, wskazuje na to, 偶e dokonano przest臋pstwa. Mo偶e morderstwa.

- Tak - zgodzi艂 si臋 Craig. - I dlatego do tego wracam. Ale to nie musi mie膰 nic wsp贸lnego ze 艣mierci膮 pani ojca. - Spojrza艂 na Johann臋.Wpatrywa艂a si臋 w co艣 za szklan膮 艣cian膮. - Mo偶e pozby艂 si臋 samochodu gdzie indziej.

- Czy to prawdopodobne? - zapyta艂 Winter.

- Nie.

- Kto艣 m贸g艂 go podrzuci膰 do Fort Augustus innym samochodem - zauwa偶y艂 Macdonald.

- W takim wypadku naprawd臋 mieliby艣my do czynienia z przest臋pstwem - powiedzia艂 Craig.

- Ale na ciele nie ma 偶adnych 艣lad贸w - doda艂 Winter, spogl膮daj膮c na Johann臋. Wydawa艂a si臋 ca艂kiem nieobecna. Jakby nie chcia艂a tego s艂ucha膰.

- To by艂 atak serca - podsumowa艂 Craig. - Przesta艂o pracowa膰. Pytanie tylko dlaczego.

- Wiecie co艣 nowego o jego dziwnym zachowaniu w miasteczku? - zapyta艂 Macdonald.

- Nie by艂o a偶 tak dziwne - powiedzia艂 Craig. - Po prostu kr臋ci艂 si臋 po ulicach i zadawa艂 pytania, kt贸rych nikt nie rozumia艂. Rozmawia艂 mo偶e z trzema, czterema osobami.

- Wiecie, kto by艂 ostatni? - zapyta艂 Winter.

- Wiemy, kto m贸g艂 by膰 ostatni. Ale oczywi艣cie trudno ustali膰 dok艂adnie, o kt贸rej z kim rozmawia艂. - Craig zn贸w podrapa艂 si臋 po karku. W艂och siedz膮cy za szyb膮 wci膮偶 wpatrywa艂 si臋 w jego potylic臋, niczym antropolog z Po艂udnia.

- Jednym z najbardziej irytuj膮cych aspekt贸w tej pracy jest to, 偶e ludzie wci膮偶 si臋 myl膮, okre艣laj膮c czas. - Nagle Craig pochyli艂 si臋 do przodu. - Co nie? Mo偶emy by膰 na sto procent pewni, 偶e 艣wiadkowie spotkali si臋 z kim艣, powiedzmy, w porze lunchu, ale jeden z nich b臋dzie si臋 zarzeka艂, 偶e to by艂o o p贸艂nocy, a drugi, 偶e o zmierzchu.

- Ile to mog艂o by膰 godzin? - zapyta艂 Winter.

- Kilka - odpar艂 Craig. - To by艂o wczesnym popo艂udniem.

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

Craig spojrza艂 na profil Johanny.

- Umar艂 po kilku godzinach, w nocy.

- By艂 bardzo podekscytowany - wtr膮ci艂a ni z tego, ni z owego Johanna.

- S艂ucham, panno Osvald? - Craig nie zrozumia艂.

- Du偶o o tym my艣la艂am. - Odwr贸ci艂a si臋 w ich stron臋.

- Kiedy dosta艂 ten list, nie by艂 tak... oszo艂omiony, o ile to w艂a艣ciwe s艂owo. Nie ekscytowa艂 si臋 tak bardzo, jak by si臋 mo偶na by艂o spodziewa膰. Ale potem... po kilku dniach, nagle zacz膮艂 to prze偶ywa膰, zarezerwowa艂 bilet do Szkocji i przylecia艂 tu jeszcze tego samego dnia po po艂udniu. Chocia偶 nie, przepraszam, nast臋pnego dnia rano. - Johanna zn贸w wpatrzy艂a si臋 w biuro za szyb膮. - Jakby si臋 sta艂o co艣 jeszcze. Co艣 innego.

- Dosta艂 kolejny list? - zapyta艂 Winter.

- Nic mi o tym nie wiadomo.

- Ale to mo偶liwe?

- Tak... nie by艂o mnie wtedy w domu przez dwa dni. By艂am w szkole. - Spojrza艂a na Wintera. - Wolne popo艂udnie mia艂am wtedy, kiedy dosta艂 ten pierwszy... nie, przepraszam... ostatni list. Widzia艂am go.

- Czy kto艣 jeszcze by艂 wtedy w domu? - zapyta艂 Winter.

- Kto艣 poza twoim tat膮?

- Erik - odpar艂a. - Ten tydzie艅 sp臋dza艂 w domu.

- Ale nic nie wspomina艂 o innym li艣cie?

- Nie.

- Ani o rozmowie telefonicznej?

- Nie.

Winter nie powiedzia艂 ju偶 nic wi臋cej. W przypominaj膮cym klatk臋 gabinecie Craiga zapad艂a cisza. Dobiega艂y ich g艂osy z zewn膮trz, ale nie mogli rozr贸偶ni膰 s艂贸w. Mo偶e to by艂 szkocki angielski, mo偶e gaelicki albo w艂oski, a mo偶e szwedzki.

- A co pani powie o dziwnym zachowaniu ojca? - zapyta艂 wprost Macdonald.

Johanna tylko pokiwa艂a g艂ow膮.

- Brzmi to nieprawdopodobnie? - ci膮gn膮艂 Macdonald.

- Tak - odpar艂a.

- Ale m贸wi艂a pani, 偶e to prze偶ywa艂.

- Ale nie tak - powiedzia艂a Johanna. - To niemo偶liwe, nigdy nie mia艂 problem贸w z g艂ow膮. Jestem tego pewna. M贸j ojciec jest... by艂 najtrze藕wiejszym cz艂owiekiem, jakiego mo偶na sobie wyobrazi膰. Jak to si臋 m贸wi, twardo st膮pa艂 po ziemi.

I po pok艂adzie, pomy艣la艂 Winter. Twardo st膮pa艂 po pok艂adzie. Mo偶e na 艂odzi by艂 jeszcze trze藕wiejszy I pok艂ada艂 wiar臋 w Bogu.

- Co艣 mu si臋 musia艂o przytrafi膰 - powiedzia艂a Johanna.

- Musia艂o si臋 sta膰 co艣 strasznego.

Jechali samochodem, kt贸ry po偶yczy艂 im Craig. Min臋li Ness Bridge i skr臋cili w Kenneth Street, a potem w Ross Avenue - jedn膮 ze stu uliczek obsadzonych szeregami dom贸w z kamienia. Jechali powoli, zatrzymali si臋 przed jednym z nich. 

Na 艣cianie mi臋dzy drzwiami i oknem wisia艂 szyld: Glen Islay Bed & Breakfast.

- Glen Islay - przeczyta艂 Winter. - Brzmi jak nazwa whisky.

- Bed & breakfast, a do tego whisky - odpar艂 Macdonald.

Kiedy wysiedli, Winter si臋 rozejrza艂.

- By艂em tu - powiedzia艂.

- Tu? Na tej ulicy?

- Tak. Mieszka艂em tu w jakim艣 pensjonacie.

- Mo偶e w tym - stwierdzi艂 Macdonald.

Mo偶e, pomy艣la艂 Winter, kiedy weszli do ciasnego holu, kt贸ry pe艂ni艂 te偶 funkcj臋 recepcji. Zobaczy艂 schody na g贸r臋. Pachnia艂o jajkami, bekonem i wilgoci膮, mo偶e grzybem. I przypalonymi grzankami. Co艣 bucza艂o w rurach. Bieg艂y po 艣cianie pokrytej tapet膮 pami臋taj膮c膮 chyba czasy edwardia艅skie. Wszystko wygl膮da艂o tak, jak powinno.

Na chwiejnym stoliku sta艂 telefon. Obok sta艂a starsza pani, z tych ma艂ych staruszek, kt贸re prowadz膮 swoje pensjonaty od setek lat.

- Zatem pan Osvald wyjecha艂 st膮d samochodem, pani McCann? - zapyta艂 Macdonald.

Winter zauwa偶y艂, 偶e tak jak wcze艣niej Craig, Macdonald wymawia nazwisko Osvalda tak, jakby si臋 pisa艂o przez W. Ten, kto napisa艂 list do Osvald贸w, musia艂 by膰 Anglikiem albo Szkotem.

- Jestem absolutnie pewna - powiedzia艂a pani McCann.

Wygl膮da艂a na pewn膮 swego. - Dok艂adnie to samo powiedzia艂am temu drugiemu policjantowi.

- Czy kto艣 odwiedza艂 pana Osvalda, kiedy tu mieszka艂? - Nie.

- By艂 sam, kiedy si臋 wymeldowywa艂?

- No jasne. Nie wiem, co pan ma na my艣li, panie konstablu.

- Nikt na niego nie czeka艂 w samochodzie?

- Tego nie mog艂am widzie膰. Nie wychodzi艂am na dw贸r, kiedy wyje偶d偶a艂. - Wskaza艂a na drzwi z dwiema szybkami zas艂oni臋tymi a偶urow膮 konstrukcj膮.

Winter widzia艂 samoch贸d, kt贸rym przyjechali. Sta艂 na ulicy, ale nie by艂o wida膰, czy kto艣 w nim siedzi, czy nie. Skin膮艂 g艂ow膮 i spojrza艂 na pani膮 McCann.

- Czy mogliby艣my zobaczy膰 jego pok贸j? - zapyta艂 Macdonald. - Je艣li jest wolny.

- Chwilowo tak.

- Kto艣 z policji ju偶 tam by艂?

- Nie.

Winter spojrza艂 na Macdonalda. Macdonald tylko wzruszy艂 ramionami. Przecie偶 Craig nie prowadzi艂 dochodzenia w sprawie morderstwa.

- Wi臋c mo偶emy go obejrze膰?

Pani McCann zrobi艂a krok w prz贸d.

- A czy kto艣 dzwoni艂 do pana Osvalda, kiedy tu by艂? - zapyta艂 Winter.

- Ju偶 odpowiada艂am na to pytanie.

- Zazwyczaj pytamy kilka razy - wyja艣ni艂 Macdonald z u艣miechem.

- To dlaczego po prostu sobie tego raz a dobrze nie zapiszecie?

- Robimy, co mo偶emy - odpar艂 Macdonald.

- M贸wi艂am temu drugiemu konstablowi, 偶e by艂y trzy telefony. Za ka偶dym razem odbiera艂am ja. Dzwoni艂a kobieta.

- Za ka偶dym razem ta sama?

- Tak.

- Przedstawia艂a si臋?

- Tak, panna Osvald.

- No dobrze - powiedzia艂 Macdonald. - Wi臋c pok贸j...

- Czy kto艣 tam mieszka艂 po panu Osvaldzie? - zapyta艂 Winter.

- Nie... Sezon ju偶 si臋 sko艅czy艂. Nie mam go艣ci... niestety. - Pani McCann wygl膮da艂a, jakby si臋 nad czym艣 zastanawia艂a. Spojrza艂a na nich. - Ale sprz膮tn臋艂am ten pok贸j.

- To zrozumia艂e, pani McCann - odpar艂 Macdonald.

- Je艣li panowie czego艣 szukaj膮, to on niczego nie zapomnia艂.

- Po prostu chcemy zobaczy膰 pok贸j.

- Drugie pi臋tro. - Przesz艂a przez przedpok贸j i z szafki wisz膮cej na 艣cianie wyj臋艂a klucz.

Pok贸j przywo艂a艂 wszystkie wspomnienia Wintera z takich ma艂ych pensjonat贸w. Dwa okna, po jednym z ka偶dej strony. Pe艂no bibelot贸w. Mia艂y stworzy膰 mi艂膮 atmosfer臋. W nogach 艂贸偶ka termofor. Na 艣cianie obok tani obrazek. Przedstawia艂 wy艂aniaj膮cego si臋 z jeziora potwora o d艂ugiej szyi. By艂 oprawiony w pomara艅czow膮 ramk臋. I obrazek, i ramka by艂y bardzo charakterystyczne.

Cholera.

Spa艂em w tym pokoju.

Winter spojrza艂 na pani膮 McCann. Ile mog艂a mie膰 lat? Jakie艣 sze艣膰dziesi膮t pi臋膰. Pami臋ta艂 w艂a艣cicielk臋 z tamtych czas贸w. Mia艂a czterdziestk臋, jak on teraz. Nie przypomina艂 sobie, jak wygl膮da艂a. Ale chcia艂 si臋 upewni膰.

- Pani McCann... Od kiedy prowadzi pani ten pensjonat?

- Dok艂adnie od trzydziestu lat - odpar艂a z przekonaniem.

- Rozumiem. A czy przechowuje pani mo偶e ksi臋gi go艣ci?

- Oczywi艣cie - popatrzy艂a na Macdonalda. - Takie s膮 teraz przepisy. Ale ja robi艂am to ju偶 wcze艣niej. To samo robi艂a moja mama.

- Prosz臋?

- Moja mama. Prowadzi艂a pensjonat przede mn膮.

- Wi臋c od jak dawna wynajmujecie pokoje? - zapyta艂 Macdonald.

- Od trzydziestego dziewi膮tego - odpowiedzia艂a. - Zacz臋艂a si臋 wojna i pojawi艂o si臋 mn贸stwo 偶o艂nierzy. Mama powiedzia艂a, 偶e trzeba pom贸c tym biednym ch艂opcom, zapewni膰 im dach nad g艂ow膮 i przytulny pok贸j.

- A mogliby艣my zajrze膰 do ksi膮g? - poprosi艂 Winter.

- A nie chc膮 panowie ogl膮da膰 pokoju?

- Ja si臋 tutaj rozejrz臋 - powiedzia艂 Macdonald. Wymienili z Winterem szybkie spojrzenia.

Oprawione w czerwon膮 sztuczn膮 sk贸r臋 ksi臋gi le偶a艂y w stosach w piwnicy. Pachnia艂o suchym kurzem. Wygl膮da艂o na to, 偶e s膮 ich setki. Nie czu膰 by艂o wilgoci, co mog艂o oznacza膰, 偶e ksi臋gi zachowa艂y si臋 w dobrym stanie.

- Co pan chce sprawdzi膰? - zapyta艂a pani McCann.

Winter powiedzia艂 jej, 偶e by艂 w jej pensjonacie na pocz膮tku lat osiemdziesi膮tych. W marcu.

- W takim razie powinnam pana pami臋ta膰.

- Mia艂em wtedy brod臋.

- By艂o u nas sporo m艂odzie偶y ze Skandynawii.

Winter pokiwa艂 g艂ow膮. Pani McCann kr膮偶y艂a mi臋dzy stosami ksi膮g. Stos贸w by艂o du偶o, ale by艂y do艣膰 niskie. Zauwa偶y艂, 偶e ka偶da ksi臋ga ma na grzbiecie karteczk臋 z dat膮. Pani McCann wyci膮gn臋艂a jedn膮 z nich i poda艂a mu. 

- Ta jest z wiosny - powiedzia艂a i zacz臋艂a kartkowa膰.

Winter sta艂 obok. Widzia艂 szerokie kolumny trudnych do odczytania podpis贸w, nazwisk napisanych wyra藕niej drukowanymi literami i adres贸w. Pani McCann znalaz艂a strony z marca. Mia艂a wtedy zaskakuj膮co wielu go艣ci. Wskaza艂a palcem na wpis z czternastego marca. Winter odczyta艂 adres rodzic贸w w G枚teborgu. Obok widnia艂 jego 贸wczesny podpis, o wiele 艂adniejszy ni偶 obecny. Niepewny, ale wyra藕ny i zamaszysty 

- To pan. Czy to nie zdumiewaj膮ce?

- Oj tak - odpar艂.

- Jest tu tyle pensjonat贸w, nawet w tej cz臋艣ci miasta. W艂a艣nie tu jest ich najwi臋cej.

Winter przytakn膮艂.

- Czy kto艣 panu poleci艂 m贸j pensjonat?

- Zapyta艂em na stacji kolejowej. Pewnie wi臋kszo艣膰 ludzi tak robi.

- Tak. Kiedy ludzie przyje偶d偶aj膮 poci膮giem, dzwoni膮 do mnie ci z dworcowej informacji. Czasem te偶 z lotniska.

- A jak to by艂o z panem Osvaldem?

Pani McCann chwil臋 si臋 zastanawia艂a.

- Zadzwoni艂.

- Zadzwoni艂? Osobi艣cie?

- Tak.

- Zadzwoni艂 i zam贸wi艂 pok贸j?

- No tak, m贸wi臋 przecie偶.

- A mo偶e s艂ysza艂a pani, sk膮d dzwoni艂?

- No, na pewno nie z miasta. S艂ycha膰 by艂o szumy i trzaski i by艂am pewna, 偶e dzwoni z zagranicy. Tak to w艂a艣nie brzmi przy po艂膮czeniach z zagranicy.

Winter si臋 zastanawia艂.

- A czy jest mo偶liwe, 偶e pan Osvald ju偶 kiedy艣 by艂 pani go艣ciem?

- A niby kiedy? - zapyta艂a. - Nie... nie przypominam sobie. Ani

jego nazwiska. Pami臋ta艂abym. - Wskaza艂a na sterty ksi膮g. - Ale mo偶na to sprawdzi膰.

- Mnie pani nie pami臋ta艂a.

- To co innego. Pan by艂 wtedy m艂ody. I mia艂 pan brod臋.

Winter wyja艣ni艂 wszystko Macdonaldowi. Stali w pokoju 鈥瀙od stoma bibelotami鈥. Macdonalda rozbawi艂y s艂owa pani McCann.

- When I was young - powiedzia艂. - Eric Burdon, The Animals. 

Pani McCann zostawi艂a ich na kwadrans samych.

- Przecie偶 Axel Osvald musia艂 si臋 od kogo艣 dowiedzie膰 o tym miejscu - stwierdzi艂 Winter. - Albo by艂 tu wcze艣niej.

- W ci膮gu ostatnich czterdziestu lat. Drobnostka, wystarczy sprawdzi膰.

- Wola艂bym nie.

- Gdyby to by艂o morderstwo, to Craig zjawi艂by si臋 tu ze swoimi lud藕mi. Ale nie w tej sytuacji.

Macdonald te偶 zszed艂 z pani膮 McCann do piwnicy. By艂a naprawd臋 ch臋tna do wsp贸艂pracy. Macdonald wychwala艂 jej zadbany pensjonat, a Winter obieca艂, 偶e poleci to cudowne miejsce po艂owie G枚teborga. Zaopatrzyli si臋 nawet w ulotki i wizyt贸wki. Nie by艂o na nich adresu internetowego, nic w stylu www.glenislay.com. Winter pomy艣la艂, 偶e pewnie jeszcze d艂ugo nic takiego si臋 na nich nie pojawi.

- Po tej zacz臋艂am kolejn膮, now膮 - wyja艣ni艂a, si臋gaj膮c po ksi臋g臋 le偶膮c膮 na wierzchu sterty pi臋trz膮cej si臋 w g艂臋bi, z prawej.

Winter zapyta艂 o wszystkich go艣ci mieszkaj膮cych w pensjonacie w czasie, kiedy mieszka艂 w nim Axel Osvald, a tak偶e tu偶 przed jego wizyt膮 i tu偶 po niej.

Razem z Macdonaldem przegl膮dali kolejne strony. Niezbyt du偶o nazwisk. Znale藕li podpis Osvalda. Pani McCann zanotowa艂a, kiedy si臋 wymeldowa艂. Taki sam zapis widnia艂 przy nazwisku ka偶dego go艣cia. Wszystko by艂o czytelnie zaznaczone.

Dzie艅 przed tym, jak zjawi艂 si臋 Osvald, wymeldowa艂 si臋 niejaki Os Johnson.

Winter odczyta艂 jego nieco chwiejny podpis. Litery by艂y du偶e, ale niezbyt zamaszyste.

Os Johnson.

Tak d艂ugo my艣la艂 o Johnie Osvaldzie, 偶e od razu o tym pomy艣la艂. Os Johnson, nier贸wne pismo. Os Johnson. Osvald Johnson. John Osvald.

Co艣 go przyci膮gn臋艂o do tych ksi膮g. Jaki艣 pomys艂. Nie m贸g艂 przymyka膰 na to oczu. Co艣 go przywiod艂o z powrotem do Glen Islay.

- A pami臋ta pani Osa Johnsona? - zapyta艂, wskazuj膮c palcem na podpis.

Pani McCann pochyli艂a si臋, a potem podnios艂a wzrok.

- Pan konstabl my艣li, 偶e mam demencj臋, czy co? - Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Przecie偶 to by艂o zaledwie miesi膮c temu. - Spojrza艂a na Macdonalda. - Pan Johnson by艂 taki uprzejmy. Prawdziwy cz艂owiek honoru, jak kiedy艣 bywali.

- Kiedy艣?

- By艂 po osiemdziesi膮tce. Ale 艣wietnie sobie radzi艂. By艂 ca艂kiem samodzielny.

Winter i Macdonald spojrzeli po sobie.

- By艂 st膮d? - zapyta艂 Macdonald. - To znaczy ze Szkocji? Albo mo偶e z Anglii?

- Nie m贸wi艂 za du偶o. Ale z tego co zrozumia艂am, to tak. Tak brzmia艂. Cho膰, jak ju偶 wspomnia艂am, du偶o nie m贸wi艂. Ale pomog艂am mu wys艂a膰 list.

- Prosz臋?

- Chcia艂 wys艂a膰 list, a ja... 艣wiadcz臋 r贸wnie偶 takie us艂ugi. Mam papier listowy, koperty i znaczki. Mog臋 te偶 zanie艣膰 list do skrzynki, je艣li moi go艣cie potrzebuj膮 takiej pomocy. Niekt贸rzy si臋 spiesz膮, bo musz膮 ju偶 jecha膰, i wtedy dobrze jest...

- Przepraszam, 偶e przerw臋, pani McCann, ale czy widzia艂a pani, do kogo by艂 zaadresowany ten list?

- Nie, sk膮d偶e. W 偶yciu nie przysz艂oby mi do g艂owy wtr膮ca膰 si臋 do takich spraw.

- A czy pan Johnson sam przyklei艂 znaczki?

- Tak... - odpar艂a.

- Jest pani pewna?

- Tak, chocia偶 by艂o co艣... teraz sobie przypominam. To nie by艂a koperta st膮d. To znaczy to nie by艂a moja koperta. I by艂o na niej wi臋cej znaczk贸w ni偶 zazwyczaj. To akurat pami臋tam, bo zauwa偶y艂am, kiedy wrzuca艂am j膮 do skrzynki z innymi. Mia艂am ich kilka.

Winter otworzy艂 torb臋 i wyci膮gn膮艂 z plastikowej koszulki kopert臋. Na trzech znaczkach widnia艂 stempel poczty w Inverness.

- Czy to ta koperta?

D艂ugo si臋 jej przygl膮da艂a. Naprawd臋 chcia艂a pom贸c. Czasem trzeba by膰 szczeg贸lnie ostro偶nym wobec takich ludzi. Niekt贸rzy staraj膮 si臋 za bardzo, tak bardzo chc膮 do艂o偶y膰 co艣 od siebie do uk艂adanki. To tak jak kiedy si臋 w obcym kraju zapyta o drog臋: ka偶dy wska偶e w innym kierunku. Wszyscy chc膮 by膰 uprzejmi.

Ale pani McCann chyba wiedzia艂a, czym jest 藕le poj臋ta uprzejmo艣膰.

Spojrza艂a na nich.

- Nie umia艂abym odpowiedzie膰 na to pytanie. Chocia偶 wydaje mi si臋, 偶e nie.

Winter wyci膮gn膮艂 z r臋kawa kolejnego, ostatniego ju偶 asa.

Pokaza艂 pani McCann zdj臋cie, kt贸re dosta艂 od Erika Osvalda.

John Osvald mia艂 na nim mniej wi臋cej dwa razy mniej lat ni偶 jego wnuk teraz.

U艣miecha艂 si臋, sta艂 na rufie 艂odzi. Wok贸艂 niego wisia艂a sie膰. Niebo rozci膮gaj膮ce si臋 nad 艂odzi膮 i m艂odym m臋偶czyzn膮 by艂o bezchmurne. W r臋kach trzyma艂 lin臋. Na g艂owie mia艂 czapk臋 z daszkiem. Przes艂ania艂 mu oczy. Wida膰 by艂o g艂贸wnie jego u艣miech.

- A to kto? - zapyta艂a pani McCann.

- Os Johnson - odpar艂 Winter.

- Naprawd臋? No tak, przecie偶 wszyscy byli艣my kiedy艣 m艂odzi.

- To mo偶e by膰 on - wyja艣ni艂 Winter.

- Mo偶e, ale ja go nie rozpoznaj臋. Nie mam jak. Przecie偶 to niemo偶liwe.

Winter przytakn膮艂. Wetkn膮艂 zdj臋cie z powrotem do koszulki i wyj膮艂 nast臋pne. Tym razem profil Johna Osvalda. Zdj臋cie zrobiono tu偶 przed wypraw膮, z kt贸rej ju偶 nie wr贸ci艂.

- Nie - powiedzia艂a pani McCann.

Winter zamkn膮艂 torb臋.

- Czy b臋dziemy mogli wr贸ci膰, gdyby艣my chcieli zapyta膰 o co艣 jeszcze? - zapyta艂 Macdonald.

Pani McCann pokiwa艂a g艂ow膮.

- A mo偶e by艂o w panu Johnsonie co艣, co szczeg贸lnie rzuci艂o si臋 pani w oczy? - doda艂.

- Na przyk艂ad co?

- Cokolwiek. Co m贸wi艂. Co robi艂. Mo偶e jaki艣 gest. Czy gdzie艣 dzwoni艂. Co艣 w jego wygl膮dzie. Czy kto艣 go odwiedza艂. Cokolwiek.

- Du偶o tego.

- Prosz臋 si臋 zastanowi膰 - poprosi艂 Macdonald. - I zadzwoni膰, je艣li co艣 sobie pani przypomni. Cokolwiek, jak m贸wi艂em.

Zauwa偶yli, 偶e pani McCann zaczyna si臋 waha膰.

- Tak? - zapyta艂 Macdonald.

- Chodzi o ten list. Ten, kt贸ry wys艂a艂am. - Pani McCann unika艂a ich wzroku.

- Tak? - powt贸rzy艂 Macdonald.

- Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e adres cz臋艣ciowo wpad艂 mi w oko, gdy wrzuca艂am go do skrzynki.

- Ale偶 to ca艂kiem naturalne.

- Dziwne by by艂o, gdyby pani nic nie zauwa偶y艂a.

- Zauwa偶y艂am tylko kraj. - Pani McCann spojrza艂a na Macdonalda. - Kraj, do kt贸rego mia艂 trafi膰.

- I co to by艂 za kraj?

- Dania.

- Dania? - Winter spojrza艂 na Macdonalda. - A nie Szwecja, pani McCann?

- Nie. Na kopercie by艂o napisane Dania.

Zn贸w objechali r贸g przy Kennet. Macdonald przystan膮艂, 偶eby przepu艣ci膰 pieszego, a potem skr臋cili w prawo, w Tomnahurich Street.

- Mo偶e Axela Osvalda nikt nie odwiedzi艂 - powiedzia艂 Winter. - Pytali艣my o wizyty, ale mo偶e ten kto艣, kogo szuka艂, mieszka艂 w pensjonacie.

- I sprowadzi艂 go do siebie - doda艂 Macdonald.

- Tak.

Macdonald rzuci艂 Winterowi szybkie spojrzenie.

- Zaczyna ci si臋 to podoba膰, co?

- Nie.

- Wiesz, o co mi chodzi.

- No chyba 偶e tak.

Min臋li du偶y bar z frytkami i rybami. Winter czu艂 unosz膮cy si臋 nad zat艂oczon膮 ulic膮 zapach sma偶onego t艂uszczu.

- W 艣rodku powietrze jest tak t艂uste, 偶e cz艂owiek zostawia w nim swoje odbicie. - Macdonald wskaza艂 na wej艣cie. - Mo偶na zobaczy膰 kontur cudzego cia艂a w powietrzu. Zupe艂nie jak na Syberii. Przy minus sze艣膰dziesi臋ciu jest podobnie.

- Wierz臋 ci na s艂owo - odpar艂 Winter.

- Tutaj sma偶y si臋 nawet blood pudding.

- Mo偶e bez tego nie da艂oby si臋 go zje艣膰 - stwierdzi艂 Winter.

Zatrzymali si臋 na czerwonym. Droga A82 ci膮gn臋艂a si臋 st膮d a偶 do Loch Ness. Pojechali ni膮 dalej. Min臋li cmentarz i o艣rodek sportu z aquaparkiem. I wreszcie zobaczyli szyld: All Weather Football Pitch.

- Wi臋c pogoda si臋 tu zmienia? - zapyta艂 Winter, wskazuj膮c na niego.

- Nie, i z tego co wiem, dok艂adnie tak samo jest w G枚teborgu - odpar艂 Macdonald.

- G枚teborg to futbolowa stolica Szwecji.

- A FC Inverness awansowa艂o w szkockiej Premier League, cho膰 nikt si臋 tego nie spodziewa艂. - Macdonald z niedowierzaniem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- No prosz臋.

- Henrik Larsson gra w Celtic. Jest z G枚teborga?

- Nie.

- A ten drugi? Mj盲llby? Ten du偶y.

- Nie.

- A nie m贸wi艂e艣 przypadkiem, 偶e G枚teborg jest futbolow膮 stolic膮 Szwecji?

Winter przesta艂 go s艂ucha膰. Spojrza艂 na zegarek i wyci膮gn膮艂 kom贸rk臋. Wybra艂 numer z listy. Johanna odebra艂a po trzecim sygnale.

- Cze艣膰. I jak? - zapyta艂.

- Dobrze. Pomogli mi, jak tylko mogli. Ja... to znaczy my... jeste艣my na lotnisku. Samolot odlatuje za trzy kwadranse.

- 呕a艂uj臋, 偶e nie mogli艣my ci pom贸c.

- Ju偶 o tym rozmawiali艣my, Erik. Lepiej, 偶eby艣cie z Macd... ze Steve'em robili to, co robicie.

- Mam pytanie - powiedzia艂, przechylaj膮c si臋 ca艂ym cia艂em w jedn膮 stron臋. Macdonald w艂a艣nie gwa艂townie skr臋ci艂 w prawo na w膮skiej drodze. - Ile razy dzwoni艂a艣 do ojca, kiedy by艂 w tym pensjonacie w Inverness? W Glen Islay?

- No... dwa. Wydaje mi si臋, 偶e dwa.

- Zastan贸w si臋.

- A to wa偶ne?

- Tak.

- Dlaczego?

- Najpierw pomy艣l.

- Dwa.

- Jeste艣 pewna?

- Tak. - Sekunda ciszy. - Absolutnie.

- Do twojego ojca dzwoniono trzy razy - wyja艣ni艂 Winter. - Przynajmniej wed艂ug w艂a艣cicielki pensjonatu. Trzy telefony, za ka偶dym razem kobieta.

 


 


40.



Te ulice. I pierwszy raz, kiedy si臋 tu znalaz艂. Autobus znad morza by艂 op贸藕niony. Poszed艂 wi臋c z dworca na piechot臋. By艂a noc. Ciep艂a.

Ogl膮da艂 si臋 za siebie mn贸stwo razy, ale nikt za nim nie szed艂.

By艂 ju偶 kim艣 innym.

Ulica wygl膮da艂a jak zwykle. Pachnia艂a te偶 tak samo. Zapach, kt贸ry jeszcze do niedawna by艂 ci臋偶ki.

Czy to ten sam pok贸j? Widok by艂 identyczny, ale przecie偶 mogli wszystko przemeblowa膰. Ludzie przychodzili i odchodzili, wojna te偶. Na 艣cianie wisia艂 obrazek przedstawiaj膮cy Jezusa. Wtedy, za pierwszym razem, te偶 tu by艂. Pad艂 na kolana i pr贸bowa艂 co艣 Jezusowi powiedzie膰. Ale nie dosta艂 odpowiedzi. Wiedzia艂 dlaczego.

Jezu!

Kobieta spojrza艂a na niego, mierzy艂a go wzrokiem. Poda艂 jej list.

Nadszed艂 czas.

Jezus odpowiedzia艂. Nie. Nie Jezus - kto艣 inny.

W艂贸czy艂 si臋 w t臋 i z powrotem po mostach. Czeka艂. Pr贸bowa艂 nas艂uchiwa膰. I zn贸w czeka艂. Wcze艣niej, w pubie w eleganckim hotelu, przyjrza艂 si臋 swoim d艂oniom, bo spojrza艂 na nie barman.

Spojrza艂 tak, jakby wiedzia艂. Jakby widzia艂, jak zaciskaj膮 lin臋.

Zaciskaj膮 wok贸艂 szyi.

Dosta艂 piwo i patrzy艂, jak si臋 klaruje.

Tamtej nocy morze by艂o szalone. SZALONE. Wszyscy byli szaleni.

Nie chodzi艂o tylko o pieni膮dze. Ani o kobiety.

Ani o Boga.

Ostatniej nocy wsiad艂 do autobusu jad膮cego na po艂udniowy kraniec jeziora.

W艂贸czy艂 si臋 po g贸rach.

Znalaz艂 miejsce, kt贸re mog艂oby by膰 spokojne. Gdyby tylko wiatr wia艂 w dobrym kierunku i gdyby 艣wiat艂o zechcia艂o znikn膮膰.

Wieczorem czeka艂. Kto艣 rozpali艂 ognisko na pla偶y. Widzia艂 twarze po艂yskuj膮ce w jego 艣wietle. Kto艣 zabrzd膮ka艂 na gitarze. Okropny d藕wi臋k poni贸s艂 si臋 po wodzie. Wydawa艂o mu si臋, 偶e tam, na jej powierzchni, widzi jaki艣 ruch.

W nocy p艂aka艂. Pr贸bowa艂 napisa膰 kolejny list, w swoim starym j臋zyku. Stara艂 si臋 uporz膮dkowa膰 wspomnienia, pouk艂adane w osobne, odleg艂e od siebie stosy. Niekt贸rych z tych przekl臋tych stos贸w chcia艂 si臋 pozby膰, zanim nadejdzie dzie艅. Chcia艂 je wrzuci膰 do ognia, spali膰. S艂ysza艂 swoje my艣li. Te wszystkie mocne s艂owa, kt贸rych nie wypowiedzia艂, cho膰 mia艂 je w g艂owie.

S艂owa nie znacz膮 nic wobec czyn贸w. S艂owa mog膮 rani膰, ale nie a偶 tak. Nigdy a偶 tak.

Jedno wspomnienie odpycha艂.

Powiedzia艂, 偶e to nie dla niego. To naprawd臋 nie dla ciebie.

To by艂 艂adny dzie艅.

Zosta艅 na l膮dzie. Zosta艅 tu.

Nie chc臋. Dlaczego mia艂bym zosta膰?

Zosta艅.

Nie.

ZOSTA艃.

Ale...

Nie wejdziesz na pok艂ad. NIE WEJDZIESZ NA POK艁AD. NIE POP艁YNIESZ.

Ale tak si臋 nie sta艂o.

Samoch贸d by艂 zielony jak algi, kt贸re trzy dni wcze艣niej trzyma艂 w r臋ku.

Jezu! Zabierz mnie st膮d!

41.



Winter po raz pierwszy zobaczy艂 jezioro, gdy mijali Lochend. Wygl膮da艂o jak fiord, g贸ry po drugiej stronie by艂y wysokie. Woda by艂a miejscami czarna, miejscami bia艂a.

- I jak si臋 miewa potw贸r? - zapyta艂. Wydawa艂o mu si臋, 偶e dostrzeg艂 jaki艣 ruch na powierzchni, jakby co艣 zabulgota艂o. Wskaza艂 palcem w tamt膮 stron臋.

- Nessie? - upewni艂 si臋 Macdonald. - Ukrywa si臋.

- A istnieje?

- Oczywi艣cie, 偶e tak.

- No tak, musisz tak m贸wi膰. Tutejszy przemys艂 turystyczny w stu procentach zale偶y od potwora. - Widzia艂 znaki wskazuj膮ce drog臋 do po艣wi臋conej potworowi wystawy w Drumnadrochit. P贸艂 mili na po艂udnie. Woda ci膮gn膮ca si臋 po lewej te偶 by艂a czarno-bia艂a.

- To nie jest takie proste - odpar艂 Macdonald.

- Co to znaczy?

Macdonald nie odpowiedzia艂. Wygl膮da艂 powa偶nie.

Winter si臋 za艣mia艂.

- Daj spok贸j, Steve.

Macdonald wpatrywa艂 si臋 w jezioro. W tym miejscu by艂o szersze.

- S膮 takie miejsca - powiedzia艂.

- Jakie miejsca? - Winter nie zrozumia艂. - Miejsca, gdzie mo偶na go zobaczy膰?

Macdonald lekko pokiwa艂 g艂ow膮.

- Wiesz o czym艣, o czym nie wie nikt inny?

- Mo偶e - odpar艂 Macdonald.

- Ale nie chcesz nic zdradzi膰?

- Niekt贸re tajemnice musz膮 pozosta膰 tajemnicami.

- Pierwsza zasada inspektora wydzia艂u kryminalnego.

- Z tego co wiem, Nessie nigdy nie zosta艂 o nic oskar偶ony.

Winter spojrza艂 na Macdonalda i odwr贸ci艂 si臋 na siedzeniu.

- Ty naprawd臋 lubisz tego potwora, Steve. Naprawd臋 w to wierzysz.

- Jest tu od zawsze - powiedzia艂 Macdonald z niewinn膮 min膮. Winter nie potrafi艂 stwierdzi膰, co m贸wi艂 powa偶nie, a co mia艂o by膰 subtelnym 偶artem. - Nessie to cz臋艣膰 mojej m艂odo艣ci.

Odwr贸ci艂 si臋 do Wintera.

- Nast臋pnym razem co艣 ci poka偶臋.

- Dlaczego nie teraz? - zapyta艂 Winter.

- Nie ta pora roku. - Macdonald spojrza艂 na wod臋. - To chyba nie ta pora roku.

Tu偶 przed Drumnadrochit Winter zobaczy艂 muzeum potwora. Pomy艣la艂, 偶e nikt, kto t臋dy przeje偶d偶a, nie mo偶e go przegapi膰. Z prawej nadal by艂o wida膰 wod臋. Dalej na po艂udnie, w miejscu, gdzie jezioro si臋 ko艅czy艂o i przechodzi艂o w River Och, Axel Osvald spotka艂 艣mier膰. Mo偶e zachowywa艂 si臋 wtedy, jakby by艂 niezr贸wnowa偶ony. Prawdopodobnie. O co w tym wszystkim chodzi? Czy tu, gdzie艣 pod powierzchni膮, czyha z艂o? Jest tu co艣 poza wystaw膮, idiotycznym przemys艂em turystycznym, legendami o potworze i 艣redniowiecznymi ruinami, kt贸re ci膮gn膮 si臋 wok贸艂 jeziora niczym zburzony zamek z piasku? Czy jest tu z艂o? Czy Axel Osvald je spotka艂? Czego, a mo偶e kogo spotka艂? Dlaczego tutaj? Dlaczego w艂a艣nie tutaj?

- Napi艂bym si臋 czego艣 - powiedzia艂 Macdonald. Zjecha艂 z drogi i zaparkowa艂 przed Hunter's Bar &. Restaurant, naprzeciwko muzeum.

- Widzia艂e艣 t臋 wystaw臋? - zapyta艂 Winter.

- Nie musz臋.

- Zrobi艂e艣 ju偶 tyle aluzji, 偶e zaraz zaczn臋 si臋 domaga膰, 偶eby艣my podj臋li powa偶n膮 pr贸b臋 rozwi膮zania zagadki potwora. - Winter wysiad艂. - Zyskamy 艣wiatow膮 s艂aw臋.

- Nie chc臋 by膰 s艂awny. Chc臋 by膰 bogaty.

- A ja tylko s艂awny - stwierdzi艂 Winter.

Weszli do baru. Na 艣cianie wisia艂 plakat reklamuj膮cy jak膮艣 hollywoodzk膮 produkcj臋 o potworze sprzed dziesi臋ciu lat. W roli g艂贸wnej Ted Danson. Winter bynajmniej nie 偶a艂owa艂, 偶e nie widzia艂 tego filmu.

Macdonald zam贸wi艂 dwie pinty szkockiego piwa.

Usiedli przy stoliku pod oknem, z widokiem na ruiny Urquhart Castle. Na jeziorze wida膰 by艂o 艂贸dk臋. Wygl膮da艂a, jakby na co艣 polowa艂a. Winter pomy艣la艂, 偶e mo偶e mie膰 na pok艂adzie supernowoczesny sonar. Wiedzia艂, 偶e przez ostatnich dwadzie艣cia lat regularnie przeszukiwano jezioro za pomoc膮 specjalistycznych urz膮dze艅. Przypomina艂o to nie tak dawne dzia艂ania szwedzkiej floty tropi膮cej obce 艂odzie podwodne na H氓rsfj盲dern. W ko艅cu nic nie znaleziono, ale wielu twierdzi艂o, 偶e co艣 widzia艂o. 

Wiele rzeczy opiera si臋 na mitach.

- A m贸wi膮c serio - powiedzia艂 Macdonald z pian膮 z piwa na g贸rnej wardze - nie wszystkie historie o Nessie mo偶na uzna膰 za mity.

- Daj spok贸j.

Macdonald zrobi艂 ledwo zauwa偶alny gest lew膮 r臋k膮.

- Wielu z tych, kt贸rzy mieszkaj膮 nad jeziorem, ma do opowiedzenia niejedn膮 dziwn膮 histori臋. Ale zachowuj膮 je dla siebie. Nie chc膮, 偶eby ich wy艣miewali z艂o艣liwcy przyje偶d偶aj膮cy tu nie wiadomo sk膮d.

- Czy to dlatego nie chcesz mi nic opowiedzie膰? - Winter wypi艂 艂yk piwa.

- Ja tu nie mieszkam.

- A ja si臋 z ciebie nie wy艣miewa艂em. - Winter si臋gn膮艂 po corpsa. - W ka偶dym razie jeszcze nie.

Zapali艂 cygaretk臋.

- Wi臋c jeszcze nie rzuci艂e艣. A my艣la艂em, 偶e z tym sko艅czy艂e艣.

- Nied艂ugo rzuc臋 - odpar艂 Winter, zaci膮gaj膮c si臋 smacznym dymem i wypuszczaj膮c go tak dyskretnie, jak tylko potrafi艂.

Fort Augustus tworzy艂y dwa rz臋dy dom贸w ustawione w podkow臋. Do tego kilka stacji benzynowych i pub贸w. Na parkingu przy Morag's Lodge pachnia艂o sma偶onym olejem, benzyn膮 i zgni艂ymi wodorostami.

Macdonald zerkn膮艂 na kartk臋 z adresem. Ruszyli i weszli do pubu Poachers. Powietrze by艂o g臋ste od dymu. Pi艂a popo艂udniowa zmiana. By艂o cicho.

Mened偶er wprowadzi艂 ich na zaplecze. Twarz mia艂 szar膮. Skutek zbyt wielu lat sp臋dzonych w zatrutym powietrzu. Mo偶e nigdy nie by艂 nad jeziorem.

- Dziwny kole艣 - powiedzia艂. Nazywa艂 si臋 Ball. By艂 Anglikiem. - Wygl膮da艂, jakby nie wiedzia艂, co robi i dlaczego.

- Podobno zadawa艂 pytania - powiedzia艂 Macdonald.

- Podobno, ale nie mog艂em mu odpowiedzie膰, bo nie rozumia艂em, co m贸wi艂.

- Nie pami臋ta pan ani s艂owa?

- Nie.

- By艂 poruszony?

- Nie... Po prostu nie bardzo kontaktowa艂, ale tutaj to nic nadzwyczajnego - powiedzia艂 Ball z u艣miechem. - Ludzie cz臋sto s膮 poruszeni, jak przepij膮 ca艂膮 zawarto艣膰 portfela i nie mog膮 nic dosta膰 na kredyt.

- To jak by go pan opisa艂? - zapyta艂 Winter. Ball spojrza艂 na niego.

- Pan te偶 jest Szwedem? Jak tamten?

Wiedzieli, 偶e Ball wiedzia艂, 偶e Osvald by艂 Szwedem.

- Tak - odpar艂 Winter.

- Troch臋 to s艂ycha膰 - powiedzia艂 Ball.

- To jaki on by艂? - powt贸rzy艂 Macdonald.

- C贸偶... skoro pytacie, to wed艂ug mnie by艂 przera偶ony. Ba艂 si臋. Troch臋 dziwak... i wystraszony. - Ball zrobi艂 ruch g艂ow膮. - To by艂o co艣 takiego. Jakby si臋 ogl膮da艂, czy kto艣 go nie obserwuje. Zachowywa艂 si臋, jakby go kto艣 艣ledzi艂.

- A widzia艂 pan kogo艣?

- Niby kogo艣, kto go 艣ledzi艂?

- Tak.

- Nie.

- A jak wychodzi艂 z pubu?

- No oczywi艣cie odprowadzi艂em go wzrokiem, bo robi艂 dziwne wra偶enie, ale potem wyszed艂, zamkn膮艂 za sob膮 drzwi i tyle.

- Nie powiedzia艂 ani s艂owa po angielsku? - zapyta艂 Winter.

- Nie.

- A rozmawia艂 pan z kim艣 innym, kto te偶 z nim rozmawia艂?

- Tylko ze starym Macdonaldem z The Old Pier - odpar艂 Ball. - Tam przecie偶 mieszka艂 ten Du艅czyk, z tego co zrozumia艂em.

- Prosz臋? - zapyta艂 Macdonald.

- To tam Du艅czyk wynaj膮艂 pok贸j, nie?

- Szwed - poprawi艂 go Winter.

- Dobra, co za r贸偶nica. Tak czy inaczej, mia艂 tam pok贸j.

- Nic o tym nie wiemy. - Macdonald spojrza艂 na Wintera.

- Mo偶e to by艂 jaki艣 inny Szwed w takim razie. - Ball si臋 u艣miechn膮艂, ods艂aniaj膮c bynajmniej nie skandynawskie z臋by. Winter pomy艣la艂, 偶e stan uz臋bienia mieszka艅c贸w Skandynawii wyra藕nie si臋 r贸偶ni od stanu uz臋bienia Brytyjczyk贸w. - Stary Macdonald m贸wi艂 o Szwedzie.

- Ale policji o tym nie m贸wi艂.

- Bo pewnie nikt go nie zapyta艂. Nie m贸wi nic, je艣li si臋 go nie zapyta wprost.

Macdonald zapyta艂 wi臋c o Macdonalda wprost. Tak. Szwed, taki starszy, sp臋dzi艂 jedn膮 noc w The Old Pier. Pensjonat sta艂 przy samym brzegu jeziora, na p贸艂noc od Fort Augustus. Gdy wchodzili po schodach, czuli zapach wody i omsza艂ych kamieni. W艂a艣ciciel te偶 by艂 starszym panem. Podpiera艂 si臋 kijem grubo艣ci ramienia doros艂ego m臋偶czyzny. W salonie pali艂o si臋 w kominku. Drewno nie by艂o do ko艅ca wysuszone. Strzela艂o jak z pistoletu.

- Powinien pan by艂 zawiadomi膰 policj臋 - powiedzia艂 Macdonald.

- A po co? - zapyta艂 Macdonald, potrz膮saj膮c kijem.

- Co to znaczy, 偶e by艂 starszy? - zapyta艂 Steve.

- Na pewno po osiemdziesi膮tce, ale rusza艂 si臋 jak pi臋膰dziesi臋ciolatek - odpar艂 Macdonald. Sam chyba przekroczy艂 osiemdziesi膮tk臋. Na twarzy mia艂 czarne plamy.

- Jak si臋 nazywa艂? - zapyta艂 Winter.

- Musia艂bym sprawdzi膰 w ksi臋dze go艣ci.

Poszli za nim do recepcji. Macdonald przerzuci艂 kilka stron.

- John Johnson.

Kolejny Johnson. Winter widzia艂, 偶e Steve te偶 jest zdziwiony.

- A kiedy tu mieszka艂?

John Johnson wynaj膮艂 pok贸j na noc poprzedzaj膮c膮 dzie艅, kiedy Axel Osvald zjawi艂 si臋 w Fort Augustus, 偶eby ruszy膰 w g贸ry.

- A kiedy wyjecha艂? Wcze艣nie? P贸藕no?

- Rano.

- O kt贸rej?

- No chyba o dziewi膮tej.

- O czym rozmawiali艣cie?

- Kiedy?

- Kiedykolwiek.

- On si臋 s艂owem nie odezwa艂.

- To sk膮d pan wie, 偶e by艂 Szwedem? - zapyta艂 Steve.

- Chyba musia艂 wtedy o tym wspomnie膰.

- Kiedy wtedy?

- Nie pami臋tam.

- Ma pan demencj臋, czy co?

- Chcesz po mordzie, ty wyspiarski natr臋cie? - Stary Macdonald potrz膮sn膮艂 kijem.

- Niech si臋 pan uspokoi - powiedzia艂 Steve.

Staruszek opu艣ci艂 kij. Steve si臋 u艣miechn膮艂. Stary Macdonald odwzajemni艂 u艣miech. 

- Cholerny Macdonald - powiedzia艂.

- No wi臋c dlaczego doszed艂 pan do wniosku, 偶e jest Szwedem?

- Podczas wojny pozna艂em wielu Szwed贸w. Rybak贸w.

- Tak?

- Nie wiem. Mo偶e sobie tylko ubzdura艂em, 偶e jest Szwedem. I 偶e to szwedzkie nazwisko. Johnson.

Pr贸bowali go jeszcze troch臋 wypytywa膰, ale staruszek si臋 zm臋czy艂.

- Prosz臋 nam da膰 zna膰, je艣li pan sobie co艣 przypomni. Dzi臋kujemy. - Steve wr臋czy艂 mu sw贸j numer.

- O ile sobie przypomn臋, 偶e mam sobie co艣 przypomnie膰.

- Kojarzy pan jak m艂odziak.

Wyszli i przystan臋li jeszcze na chwil臋.

- Samoch贸d - powiedzia艂 stary Macdonald.

- Widzia艂 go pan?

- By艂 zielony. - Staruszek zn贸w potrz膮sn膮艂 kijem. - Zielony jak te przybrze偶ne zaro艣la zim膮.

- Metalik - powiedzia艂 Steve.

- Tak, rzeczywi艣cie tak dziwnie po艂yskiwa艂. Ale nie pytajcie mnie o mark臋. - Nagle splun膮艂. - Dzi艣 wszystkie wygl膮daj膮 tak samo, do cholery.

- To by艂 nowy samoch贸d?

- Dzi艣 wszystkie wygl膮daj膮 na nowe, do cholery - odpar艂 staruszek.

Steve si臋 roze艣mia艂.

- Ale kto艣 z nim siedzia艂 z przodu, kiedy odje偶d偶a艂.

W tamt膮 stron臋 - doda艂, wskazuj膮c kijem na wsch贸d.

- To tw贸j krewniak? - zapyta艂 Winter, kiedy ruszyli na wsch贸d. Zaczyna艂o zmierzcha膰. Woda w jeziorze wydawa艂a si臋 teraz ciemniejsza.

- A sk膮d! - odpar艂 Macdonald. - Chyba jest z Macdonald贸w z ClanRanald, tych z p贸艂nocnych wysp.

- A czym oni si臋 r贸偶ni膮 od reszty?

- Nie widzia艂e艣?

- Nie pytam o wiek.

- Moja rodzina wywodzi si臋 ze wschodnich wysp. MacDonaldowie ze Skye. Stary, dumny klan.

- To jak si臋 znale藕li艣cie na sta艂ym l膮dzie?

- M贸j dziadek wsiad艂 na prom, kiedy by艂 bardzo m艂ody

- powiedzia艂 Macdonald sucho. - Potem przejecha艂 jeszcze kawa艂ek i zatrzyma艂 si臋 w Dallas. Nie mia艂 wyboru, musia艂 wyjecha膰. Po jakiej艣 awanturze z McLeodami. - Odwr贸ci艂 g艂ow臋 w drug膮 stron臋. - To by艂 drugi du偶y klan na wyspie.

- To dlatego staruszek nazwa艂 ci臋 wyspiarskim natr臋tem.

- Tak. Musia艂 si臋 zorientowa膰.

- To ciekawe, zwa偶ywszy na to, 偶e jego klan te偶 wywodzi si臋 z wysp.

- Ale dobrze si臋 sta艂o, 偶e wyl膮dowali艣my kawa艂ek od morza. Ale mo偶e nie na zawsze. Motto naszego klanu brzmi: per mare per terras. Wiesz, co to znaczy? 

- Mare to morze, terra to l膮d. 

- Morzem i l膮dem. To nasze motto.

- Brzmi bardzo dostojnie.

- Donald pochodzi od gaelickiego Domhnull, pan wody. 

- Jestem pod wra偶eniem - powiedzia艂 Winter i spojrza艂 na wod臋. W艂a艣nie wje偶d偶ali w w膮sk膮 drog臋 okalaj膮c膮 jezioro od po艂udnia.

- Ale nie chodzi o zwyk艂膮 wod臋 - wyja艣ni艂 Macdonald. - Chodzi

o morze. O Atlantyk!

Na zielonym stoku opadaj膮cym do wody pas艂y si臋 owce. Ziele艅 nie przybra艂a jeszcze metalicznego odcienia. Szara we艂na owiec na tle trawy wygl膮da艂a jak kamienie.

W tym miejscu krajobraz nagle si臋 zmienia艂. Szczyt Murligan Hill wygl膮da艂 jak powierzchnia ksi臋偶yca. Winter opu艣ci艂 szyb臋 do po艂owy i us艂ysza艂 podmuchy wiatru. Od razu zrobi艂o si臋 ch艂odniej. Droga by艂a w膮ska. W zapadaj膮cym zmierzchu nie wygl膮da艂a na szczeg贸lnie bezpieczn膮.

Na g贸rze by艂o ciemno. Mo偶e jezioro pot臋gowa艂o to wra偶enie, a mo偶e surowy krajobraz.

Jezioro jakby si臋 odwr贸ci艂o do tego miejsca plecami. Po drugiej stronie do wody mo偶na si臋 by艂o dosta膰 wygodn膮 drog膮. St膮d trzeba by skoczy膰 ze stromych ska艂, z wysoko艣ci trzydziestu metr贸w.

Zaparkowali nad ma艂ym sztucznym jeziorkiem Loch Tarff. Wygl膮da艂o jak 艣lepe oko wpatrzone w ciemniej膮ce niebo.

Wysiedli. Winter zatrz膮s艂 si臋 z zimna, chocia偶 mia艂 na sobie kurtk臋. Widzia艂, 偶e Macdonaldowi te偶 jest zimno.

Gdyby im przysz艂o tu le偶e膰 bez ubra艅, te偶 by umarli. Gdyby byli nadzy w tym ogo艂oconym ze wszystkiego miejscu.

Macdonald studiowa艂 map臋, kt贸r膮 narysowa艂 Craig. Craig proponowa艂 zreszt膮, 偶e przyjedzie tu z nimi albo wy艣le kogo艣, kto by艂 tu wtedy. Podzi臋kowali.

Macdonald wskaza艂 na prawo od nieruchomej wody. Id膮c przez ostr膮 traw臋, wspi臋li si臋 na niewielkie wzniesienie. Za nim znajdowa艂o si臋 p艂ytkie, ale szerokie zag艂臋bienie.

- Le偶a艂 tutaj - powiedzia艂 Macdonald i przykucn膮艂.

- I to tutaj musia艂 doj艣膰 - doda艂 Winter. Spojrza艂 w stron臋 Loch Tarff. Zobaczy艂 t臋 艣miesznie w膮sk膮 drog臋, a na lewo od niej skrawek Loch Ness. Woda pokry艂a si臋 ju偶 tak膮 czerni膮, jak膮 za chwil臋 mia艂o si臋 pokry膰 tak偶e niebo.

- Nie ma na to dowod贸w - stwierdzi艂 Macdonald, wci膮偶 kucaj膮c.

- Jego ubrania by艂y porozrzucane od Borlum Hill a偶 do tego miejsca. Ale przecie偶 nie wiemy, czy sam je tak porozrzuca艂.

- Nie wiemy.

- Wiemy za to, 偶e w Fort Augustus nie by艂 sam.

- Wiemy?

- To Axel Osvald siedzia艂 w samochodzie Johnsona. Kimkolwiek by nie by艂.

- Przecie偶 w samochodzie m贸g艂 siedzie膰 ktokolwiek.

I Johnson te偶 mo偶e by膰 kimkolwiek.

Macdonald co艣 wymamrota艂 i zmieni艂 pozycj臋, ale nie wsta艂.

- Co m贸wisz, Steve?

- Wierzysz w to?

- W co?

- 呕e to morderstwo.

- Mam nadziej臋, 偶e nie.

Macdonald zn贸w co艣 wymamrota艂. Mo偶e m贸wi艂 po gaelicku. Podni贸s艂 si臋. Mrok zdawa艂 si臋 nadci膮ga膰 z pr臋dko艣ci膮 dwustu kilometr贸w na godzin臋. Winter widzia艂 tylko z臋by i zarys g艂owy Macdonalda. Macdonald powiedzia艂 co艣 niewyra藕nie i odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 l膮du, w stron臋 g贸r Monadhliath. Po drugiej stronie 艂a艅cucha rozci膮ga艂 si臋 raj dla narciarzy. Ale tu nie by艂o raju, by艂o tylko wietrznie i zimno. Winter czu艂, 偶e marznie mu czubek nosa. Nie wzi膮艂 r臋kawiczek. R臋ce te偶 mu grabia艂y.

- Dlaczego w艂a艣nie tu? - powiedzia艂 Macdonald, tym razem wyra藕nie, ale chyba sam do siebie. Potem szybkim krokiem ruszy艂 przed siebie.

- To by艂a zbrodnia - powiedzia艂, gdy stali przy samochodzie. - Pytanie tylko jakiego rodzaju. - Macdonald otworzy艂 drzwi. - To mog艂o by膰 co艣 gorszego, ni偶 si臋 spodziewali艣my.

- Steve, nie musisz my艣le膰 na g艂os - powiedzia艂 Winter i wsiad艂.

Angela wysz艂a z 艂azienki. Winter le偶a艂 w poprzek 艂贸偶ka z niewygodnie  

zgi臋t膮 szyj膮.

- 膯wiczysz akrobatyk臋? - zapyta艂a.

- Krew musi mi dop艂yn膮膰 do m贸zgu - odpar艂. Angela przysiad艂a na skraju 艂贸偶ka.

- Faktycznie, podczas kolacji nie wygl膮da艂e艣 na szczeg贸lnie przytomnego.

- Naprawd臋?

- I ty, i Steve, je艣li mam by膰 szczera.

Winter si臋 podni贸s艂 i usiad艂 wyprostowany.

- M贸wili艣my wam przecie偶. Dziwnie by艂o w tych g贸rach.

- Aha.

- Przykro mi, je艣li zepsu艂em wam kolacj臋.

- No co ty, by艂o mi艂o.

Winter wsta艂 z 艂贸偶ka i podszed艂 do stolika. Nala艂 sobie troch臋 whisky z butelki, kt贸r膮 kupi艂 na lotnisku. Podni贸s艂 j膮 i pokaza艂 Angeli, ale pokr臋ci艂a g艂ow膮.

Napi艂 si臋. Ben Rinnes. Widzia艂 swoje odbicie w lustrzanym blacie stolika. Nadal wygl膮da艂 na zmarzni臋tego. Na Murligan Hill porz膮dnie go przewia艂o. Potar艂 brod臋. Widzia艂, 偶e Angel臋 rozbawi艂o jego odbicie. Zrobi艂 g艂upi膮 min臋. Przypomnia艂 mu si臋 stary Macdonald. Podczas kolacji Steve opowiedzia艂 o nim Angeli i Sarze. O nim i o innych wa偶nych sprawach, kt贸rymi 偶y艂y szkockie klany. Jak m贸wi艂 mu wcze艣niej, w wi臋kszo艣ci smutne historie. Ale niekt贸re by艂y absurdalne albo komiczne.

Winter odwr贸ci艂 si臋 do Angeli.

- Wi臋c zobaczymy Dallas - powiedzia艂. Pokiwa艂a g艂ow膮.

- Ale wy dojedziecie tam pierwsi - odpar艂a.

On i Steve mieli wyjecha膰 wcze艣nie rano. Angela i Sara mia艂y zaczeka膰 na siostr臋 Steve'a Eilidh. Wszystkie trzy mia艂y do nich do艂膮czy膰 w porze lunchu.

- Kusz膮ca wizja - powiedzia艂a Angela. - Kiedy s艂ysz臋 albo widz臋

t臋 nazw臋, od razu przychodzi mi na my艣l nazwisko Kennedy - Podnios艂a palec. - Albo wiesz co, napij臋 si臋 whisky. Odrobin臋. - Winter wzi膮艂 szklank臋 ze stolika. - Ale przecie偶 to inne Dallas. Prawdziwe Dallas, jak powiedzia艂 Steve.

Winter skin膮艂 g艂ow膮 i nala艂 jej. Centymetr.

- Ale Kennedy to te偶 szkocki klan, nie? - zapyta艂a, bior膮c od niego szklank臋.

 


 


 


 


 


 


 


 


 


42.



W po艂owie drogi do Nairn Macdonald wskaza艂 na drogowskaz: Cawdor Castle.

- Pami臋tasz Szekspira? - zapyta艂. Winter spojrza艂 na drogowskaz.

- Daj mi minut臋.

Cawdor, Cawdor, Cawdor. Tan Kawdoru.

- Makbet - powiedzia艂. 

Macdonald zrobi艂 gest, jakby zdejmowa艂 z g艂owy kapelusz.

- W t臋 histori臋 te偶 wierzysz? - zapyta艂 Winter.

- Nie wierz臋, 偶e to by艂o tutaj. Chocia偶 zamek zbudowano na pocz膮tku czternastego wieku. Ale w mit wierz臋.

- To by艂a prawdziwa historia kryminalna.

- Mo偶na powiedzie膰, 偶e wychowa艂em si臋 w pobli偶u dw贸ch potwor贸w - stwierdzi艂 Macdonald. - Nessie i Makbeta.

- I jak to na ciebie wp艂yn臋艂o?

- Jeszcze nie wiem.

Jechali wzd艂u偶 wybrze偶a. Winter spojrza艂 w prawo, na River Nairn.

Potem min臋li Nairn, zbudowane z br膮zowawego granitu. G艂o艣no skrzecza艂y mewy. Niebo by艂o b艂臋kitne i bezchmurne. Miasteczko le偶a艂o nad samym morzem.

- Tu najcz臋艣ciej w ca艂ej Szkocji mo偶na liczy膰 na 艂adn膮 pogod臋 - powiedzia艂 Macdonald. - Kiedy by艂em dzieckiem, przyje偶d偶ali艣my tu czasem si臋 k膮pa膰.

Jechali dalej drog膮 A96, w stron臋 Forres. Winter zauwa偶y艂, 偶e nad l膮dem zebra艂y si臋 chmury.

Czy do Forres


Daleko jeszcze? A c贸偶 to za stwory,


Zwi臋d艂e, w dziwacznych szatach


Macdonald min膮艂 dwa ronda i zaparkowa艂 na High Street przed Chimes Tearoom. Wysiedli.

- To ulica mojego dzieci艅stwa - powiedzia艂 Macdonald.

- To by艂a najlepsza namiastka miasta. - Rozejrza艂 si臋. - Cho膰 nie ma tu w zasadzie nic poza t膮 ulic膮.

Nad sklepem mi臋snym po drugiej stronie ulicy wisia艂 szyld informuj膮cy o tym, 偶e mo偶na tam kupi膰 najlepszej jako艣ci haggis. Award Winning Haggis. Winter wiedzia艂, 偶e haggis to narodowa potrawa Szkot贸w: kie艂basa z baranich flak贸w i owsa. Jeszcze si臋 na to nie skusi艂.

- Great chieftain o' the puddin-race! - powiedzia艂 Macdonald, widz膮c jego spojrzenie.

Winter si臋 u艣miechn膮艂.

- Robert Burns - doda艂 Macdonald. - Ode to a Haggis. 

Fair fa'your honest sonsie face


Great chieftain o' the puddin-race!


Ahoon them aye tak your place


Painch, tripe, or thairm:


Weel are ye wordy of a grace


As lung's my arm.


- Chcia艂bym, 偶eby艣my mieli takie wiersze w Szwecji - powiedzia艂 Winter. - Wiersze opiewaj膮ce kie艂bas臋. 

- Napijmy si臋 kawy - zaproponowa艂 Macdonald. Weszli do Chimesa i usiedli przy stoliku pod oknem. Podesz艂a do nich kobieta w ich wieku. Przyj臋艂a zam贸wienie: dwa latte i dwa kawa艂ki ciasta Dundee. Mia艂a ciemne, kr贸tko podci臋te w艂osy i mi艂膮 twarz. Jeszcze

chwil臋 sta艂a przy ich stoliku.

- Steve, to ty? - zapyta艂a.

- Ja - odpar艂 Macdonald, wstaj膮c. - Lorraine.

Kobieta go u艣ciska艂a.

- Wieki ca艂e - powiedzia艂a.

- To prawda - przyzna艂 Macdonald.

Odwr贸ci艂a si臋 i zobaczy艂a, 偶e przy barze ustawia si臋 kolejka. Kolega przywo艂a艂 j膮 spojrzeniem.

- Musz臋 wraca膰 do pracy - powiedzia艂a, spogl膮daj膮c szybko na Wintera.

- Kolega ze Szwecji - wyja艣ni艂 Macdonald.

Winter wsta艂 i poda艂 jej r臋k臋. Przywitali si臋. Pos艂a艂a Macdonaldowi jeszcze jeden u艣miech.

- B臋dziesz w mie艣cie po po艂udniu?

- Przykro mi, Lorraine, ale jeste艣my w drodze do Aberdeen.

- Aha.

Szybko wr贸ci艂a do baru. Macdonald i Winter usiedli. Winter zauwa偶y艂 og艂oszenie przy kasie: 鈥濸otrzebna osoba do zmywania. 艢rody i pi膮tki 11-12鈥.

Macdonald dyskretnie odchrz膮kn膮艂.

- Dawna mi艂o艣膰 - powiedzia艂.

- Aha.

- Jak ty i Johanna Osvald.

- M贸wi艂em ci o tym?

Macdonald nie odpowiedzia艂. Rozejrza艂 si臋 i wyjrza艂 przez okno. Wida膰 by艂o ludzi wchodz膮cych do sklepu mi臋snego naprzeciwko. Wychodzili z haggis najlepszej jako艣ci.

- Min臋艂o wiele lat, odk膮d tu by艂em ostatnio.

Winter nie odpowiedzia艂. Macdonald na niego spojrza艂.

- Sam nie wiem... Jak si臋 wraca, to cz艂owiek si臋 czuje niemal winny. Jakby co艣 zrobi艂 nie tak. Jakby si臋 wstydzi艂, 偶e kiedy艣 uciek艂. Zawi贸d艂 reszt臋... Nie wiem, czy wiesz, o czym m贸wi臋. Czy to w og贸le da si臋 zrozumie膰.

- Ja od urodzenia mieszkam w tym samym mie艣cie. Nie mam

takich do艣wiadcze艅.

Jednak moje i jego 偶ycie r贸偶ni膮 si臋 od siebie, pomy艣la艂 Winter.  Steve pochodzi z jakiej艣 rolniczej mie艣ciny, pierwsze samodzielne kroki stawia艂 w tym miasteczku. Ja jestem ch艂opakiem z wielkiego miasta. Przynajmniej w por贸wnaniu z Forres. Chocia偶 teraz to Steve mieszka w prawdziwej metropolii. Przy niej G枚teborg to prowincja. 

Lorraine przynios艂a kaw臋 i ciasto. By艂o ci臋偶kie od kawa艂k贸w owoc贸w.

- Co s艂ycha膰, Lorraine? - zapyta艂 Macdonald.

- Jako tako.

- Widz臋, 偶e potrzebujecie kogo艣 na zmywak - powiedzia艂 z u艣miechem.

- Je艣li b臋dziesz w mie艣cie w 艣rody i w pi膮tki, to nie ma sprawy.

Macdonald zn贸w si臋 u艣miechn膮艂, ale nie odpowiedzia艂.

- Poza tym uk艂ada mi si臋 tak jak wi臋kszo艣ci tutaj - doda艂a Lorraine. - Rozwiod艂am si臋 z jednym draniem i mam na wychowaniu dw贸jk臋 prawie doros艂ych dzieci.

- Co to za dra艅?

- Rob Montgomerie.

Macdonald uni贸s艂 brwi.

- Tak, tak - pos艂a艂a mu u艣miech, chyba troch臋 gorzki. - Ale przecie偶 ciebie ju偶 tu nie by艂o.

Winter widzia艂, 偶e Macdonald czuje si臋 winny. Spu艣ci艂 wzrok. Lorraine wr贸ci艂a za bar. Macdonald patrzy艂 za ni膮.

- No to teraz znasz mnie naprawd臋 - powiedzia艂.

- Znasz tego kolesia?

- Naprawd臋 dra艅 z niego. Biedna Lorraine. - Odwr贸ci艂 si臋 do Wintera. - Czasem niewa偶ne, ile si臋 ma lat. S膮 ludzie, kt贸rych si臋 po prostu nie lubi ca艂e 偶ycie. - Spojrza艂 na Lorraine. - Musia艂a by膰 zdesperowana.

- Chyba ju偶 si臋 z tego wywin臋艂a - zauwa偶y艂 Winter.

- Nie by艂bym taki pewien. Rob by艂 brutalem.

Kiedy wychodzili, Macdonald wzi膮艂 Lorraine na stron臋. Winter czeka艂 na zewn膮trz.

- Na razie ten bydlak gdzie艣 znikn膮艂 - powiedzia艂 Macdonald, kiedy wyszed艂.

- Wygl膮dasz, jakby艣 zn贸w by艂 w liceum - stwierdzi艂 Winter.

Bo tak jest, pomy艣la艂. Wracaj膮c tutaj, Steve zamienia si臋 w tego kogo艣, kim by艂, zanim wyjecha艂. Tak dzia艂a czas.

- Tutaj nie brakuje m臋偶贸w zn臋caj膮cych si臋 nad 偶onami - powiedzia艂 Macdonald.

- A gdzie brakuje?

Aneta czeka艂a w pokoju. Poproszono Siggego Lindstena. To istotna r贸偶nica: poproszono go, nie wprowadzono.

Halders odchrz膮kn膮艂. I w艂膮czy艂 dyktafon. Lindsten odpowiada艂 na pytania tak, jakby to wcze艣niej prze膰wiczy艂. Ale i tak nic nie wiedzia艂.

Halders zapyta艂 go o kilka adres贸w w okolicach Brantingsmotet. Lindsten okaza艂 si臋 najmniej rozumn膮 istot膮 na 艣wiecie.

- W takim razie powiem wi臋cej, ni偶 powinienem - stwierdzi艂 Halders. - W magazynach na obrze偶ach miasta, o kt贸rych wspomnia艂em, przechowywane s膮 towary skradzione z dom贸w w ca艂ym G枚teborgu.

- Aha - odpar艂 Lindsten.

- To centrala. Punkt zborny. Stamt膮d towary jad膮 do paser贸w i sprzedawc贸w.

- Chyba coraz cz臋艣ciej tak to dzia艂a - zauwa偶y艂 Lindsten.

- Co? - zapyta艂 Halders.

- Kradzie偶e i ca艂a ta... organizacja, czy jak to nazwa膰.

- Zgadza si臋 - powiedzia艂 Halders. - Du偶a organizacja.

- Ale co ja mam z tym wsp贸lnego? - zapyta艂 Lindsten.

- Powiem jeszcze co艣 - doda艂 Halders. - Ot贸偶 艣ledzili艣my ci臋偶ar贸wk臋, kt贸ra opu艣ci艂a ten magazyn na Hisingen. Przejecha艂a przez ca艂e miasto, a偶 do Fastlagsgatan w Kortedala. A potem zatrzyma艂a si臋 przed klatk膮 numer pi臋膰 i prosz臋 zgadn膮膰, kto po chwili wyszed艂 porozmawia膰 z kierowc膮?

- Nie mam poj臋cia - odpar艂 Lindsten.

- Pan!

- No to mnie pan zaskoczy艂.

- I jeszcze co艣. Ci臋偶ar贸wka mia艂a kradzione tablice.

- Sk膮d wiecie?

- Prosz臋?

- Mo偶e to ci臋偶ar贸wka by艂a kradziona.

- A tablice nie? - wtr膮ci艂a Aneta. - To w艂a艣nie ma pan na my艣li?

- Tak mi tylko przysz艂o do g艂owy. - Lindsten wzruszy艂 ramionami. - Wi臋c kto to by艂?

- Kto? - zapyta艂 Halders.

- Ci faceci w ci臋偶ar贸wce.

- A kto powiedzia艂, 偶e by艂 wi臋cej ni偶 jeden?

- Przecie偶 pono膰 tam by艂em. - Lindsten si臋 u艣miechn膮艂. W艂a艣nie o takim u艣miechu m贸wi si臋 przebieg艂y, pomy艣la艂a Aneta. - No wi臋c owszem, by艂em tam. Pami臋tam, 偶e kiedy podjecha艂em pod klatk臋, sta艂a tam ci臋偶ar贸wka. Powiedzia艂em im, 偶e nie mog膮 tam sta膰, a oni zapytali, jak gdzie艣 dojecha膰. A potem znikn臋li. - Lindsten dwa razy wci膮gn膮艂 nosem powietrze. - Nie wiem, czy wasz 艣wiadek s艂ysza艂, o czym rozmawiali艣my, ale je艣li tak, to mo偶e to potwierdzi膰.

- Czekali na pana - powiedzia艂 Halders.

Lindsten machn膮艂 r臋k膮, jakby z rezygnacj膮. Jakby stwierdzi艂, 偶e temu siedz膮cemu naprzeciwko kretynowi nie ma co t艂umaczy膰.

- To powiem jeszcze co艣 - ci膮gn膮艂 Halders.

- A dlaczego mam tego wys艂uchiwa膰?

- W jednym z magazyn贸w na Hisingen znale藕li艣my ca艂e wyposa偶enie mieszkania pa艅skiej c贸rki - powiedzia艂 Halders. - Dok艂adnie sprawdzili艣my list臋 skradzionych rzeczy. Byli艣my tam i widzieli艣my. Jest nawet kilka zdj臋膰 w ramkach.

- To dobra wiadomo艣膰 - odpar艂 Lindsten. - Czy to dlatego mnie wezwali艣cie? Mam zidentyfikowa膰 te rzeczy? O ile tak to si臋 nazywa?

- Wi臋kszo艣膰 rzeczy jest porozrzucana po magazynie, ale rzeczy pa艅skiej c贸rki s膮 schludnie u艂o偶one w jednym miejscu. Schowane za czym艣 w rodzaju parawanu. Je艣li chodzi o mieszkanie pa艅skiej c贸rki,

jako艣 tak schludnie wszystko si臋 uk艂ada.

- Dzi臋kuj臋.

- Jak pan my艣li, dlaczego?

- Nie mam poj臋cia. Ale ciesz臋 si臋, 偶e te rzeczy si臋 znalaz艂y.

Lindsten pojecha艂 radiowozem na Brantingsmotet. Aneta i Halders pojechali za nim.

Lindsten rozpozna艂 rzeczy c贸rki.

Podpisa艂 kilka dokument贸w.

Po偶egnali si臋 z nim na placu przed magazynem. W 艣rodku wygl膮da艂 jak hangar wype艂niony meblami, sprz臋tami kuchennymi i nie wiadomo czym jeszcze.

- Jest tego wi臋cej, ni偶 my艣la艂am - powiedzia艂a Aneta.

- Takich magazyn贸w jest wi臋cej - odpar艂 Halders.

- M贸j Bo偶e.

- Jednej rzeczy nie rozumiem.

- Ja te偶.

- C贸rce Lindstena grozi m膮偶. Jest ofiar膮 przemocy domowej. S膮siedzi nas o tym informuj膮. Ona nie chce z艂o偶y膰 skargi, co niestety cz臋sto si臋 zdarza. Wyprowadza si臋. Jej mieszkanie okradaj膮 z艂odzieje, pod nadzorem inspektor policji Anety Djana...

- B艂agam - przerwa艂a mu Aneta.

- ...Djanali. I w艂a艣nie to mieszkanie ma potem wynaj膮膰 Moa Ringmar. Ze wszystkich ludzi na 艣wiecie w艂a艣nie ona. Wprowadza si臋 wi臋c, a zaraz potem wyprowadza, kiedy poznaje histori臋 tego mieszkania. Tymczasem najlepsza policja 艣wiata przeprowadza du偶膮 operacj臋 maj膮c膮 na celu rozpracowanie gigantycznej organizacji przest臋pczej. Na Hisingen organizacja ma magazyny, jakich nie powstydzi艂aby si臋 Ikea. To stamt膮d wyrusza ci臋偶ar贸wka, mo偶e na akcj臋, mo偶e nie. Jedzie prosto pod dom Anette, ale zanim ktokolwiek zd膮偶y wej艣膰, wychodzi Sigge Lindsten i wszystko odwo艂uje.

- Ale co odwo艂uje? - zapyta艂a Aneta.

- To w艂a艣nie chcia艂bym wiedzie膰. Domy艣lam si臋, 偶e mo偶e mieli obrobi膰 to mieszkanie, ale kolesie z ci臋偶ar贸wki nie wiedzieli, 偶e ju偶 jest puste. W ko艅cu kto艣 informuje Lindstena, 偶e nadje偶d偶aj膮, a on si臋 zjawia i wyja艣nia, jak si臋 sprawy maj膮. No i z艂odzieje zawracaj膮.

- Przecie偶 m贸g艂 po prostu zadzwoni膰 - powiedzia艂a Aneta.

- Mo偶e si臋 ba艂.

- By艂by a偶 tak podejrzliwy? Wobec nas?

- Nie jest g艂upi. No i nie wiedzia艂 przecie偶, 偶e Bergenhem 艣ledzi ci臋偶ar贸wk臋.

- Wi臋c Lindsten wynajmuje mieszkanie ludziom, kt贸rych si臋 potem okrada ze wszystkiego, co maj膮.

- Tak.

- Czemu nie.

- Chyba w艂a艣nie to podejrzewali艣my, 艣ci膮gaj膮c go tutaj, nie?

- I inni robi膮 tak samo? - zapyta艂a Aneta.

- Tak. Albo si臋 dogaduj膮 z w艂a艣cicielami mieszka艅.

- Aha.

- Tak czy inaczej, nadal nie wiemy, dlaczego ukrad艂 wszystko w艂asnej c贸rce.

Aneta si臋 zastanawia艂a. Pomy艣la艂a o swoim kr贸tkim spotkaniu z Anette Lindsten, o Hansie Forsbladzie, o jego siostrze, dziwaczce nie lepszej ni偶 jej brat, o Siggem Lindstenie i o jego 偶onie. O wszystkich tych ludziach, kt贸rzy wydawali si臋 niebezpieczni. A mo偶e nie tyle niebezpieczni, ile dziwni. Co chwila znikali jak cienie, gmatwali wszystko k艂amstwami. Jakby si臋 rozpadali na kawa艂ki, a potem zmieniali w co艣 innego, w kogo艣 innego. Oczyma wyobra藕ni zobaczy艂a twarz Anette. Uszkodzona ko艣膰 policzkowa. Zros艂a si臋, ale mia艂a ju偶 nigdy nie wygl膮da膰 tak samo. Oczy. D艂o艅 nerwowo si臋gaj膮ca do w艂os贸w. 呕ycie, kt贸re w pewnym sensie dla niej si臋 sko艅czy艂o.

- Przestroga - powiedzia艂a Aneta.

- Chcia艂 ostrzec c贸rk臋?

- Przestroga - powt贸rzy艂a, jakby sama sobie potakuj膮c. Spojrza艂a na Haldersa. - Albo kara.

- Kara? Za co?

- Nie mo偶na by膰 pewnym na sto procent. - Aneta zmru偶y艂a oczy, potem je otworzy艂a. - Ale to ma co艣 wsp贸lnego z Forsbladem. I z jego siostr膮. - Chwyci艂a Haldersa za r臋kaw marynarki. - To ma co艣 wsp贸lnego z nimi, tylko 偶e co艣 innego, ni偶 my艣leli艣my.

Halders wiedzia艂, 偶e powinien siedzie膰 cicho.

- To nie jest tak, jak my艣limy - powt贸rzy艂a. - Graj膮 z nami w jak膮艣 gr臋. Albo milcz膮, 偶eby艣my si臋 o czym艣 nie dowiedzieli. A mo偶e po prostu si臋 boj膮. Kt贸re艣 z nich, mo偶e wi臋cej ni偶 jedno, si臋 boi.

- Powt贸rz臋, co powiedzia艂em przed chwil膮 - wtr膮ci艂 Halders. - Jest w tej historii co艣, czego nie rozumiem.

A mo偶e nie mamy si臋 tego dowiedzie膰, pomy艣la艂a nagle Aneta. Mo偶e nie powinni艣my si臋 dowiedzie膰! Mo偶e powinni艣my to zostawi膰. Mo偶e Fredrik mia艂 racj臋, kiedy to m贸wi艂 jaki艣 czas temu. Mo偶e to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Dla nas. Dla mnie.

Dla mnie.

- Zrobi艂a ojcu co艣, za co musia艂 j膮 ukara膰? - Halders podrapa艂 si臋 po g艂owie. - I ukrad艂 jej meble? - Spojrza艂 na Anet臋. - A mo偶e po prostu magazyny na Hisingen najlepiej nadaj膮 si臋 do przechowywania rzeczy tak d艂ugo. Lindsten mia艂 ludzi do roboty i w贸z. A 偶e Anette chcia艂a si臋 wyprowadzi膰, przys艂a艂 na miejsce swoich z艂odziei, 偶eby zabrali graty, a potem zawie藕li je do magazynu i tam 艂adnie pouk艂adali. Bo przecie偶 le偶a艂y elegancko u艂o偶one, oddzielone od reszty A wszystkie inne rzeczy by艂y porozrzucane.

- My艣lisz, 偶e Anette o tym wie? O magazynie? I o wymianie kradzionych towar贸w? O ca艂ym tym z艂odziejskim obiegu?

- Nie mam poj臋cia. Ale musia艂a si臋 zastanawia膰, co si臋 sta艂o z jej rzeczami.

- A je艣li wie, to mo偶e r贸wnie偶 dlatego milczy. Boi si臋 nam o tym powiedzie膰.

Wieczorem postanowi艂a wzi膮膰 gor膮c膮 k膮piel. Odkr臋ci艂a wod臋. Szum s艂ycha膰 by艂o w ca艂ym mieszkaniu. Ruszy艂a w stron臋 艂azienki, 艣ci膮gaj膮c po drodze ubrania. Zawsze rozrzuca艂a ubrania po ca艂ym domu, a mama je za ni膮 zbiera艂a.

Teraz robi艂 to Fredrik.

No偶 cholera jasna, m贸wi艂 czasami, kiedy ciuchy le偶a艂y przed drzwiami 艂azienki.

Kiedy艣 doszed艂 za ni膮 do samego ko艅ca.

Wci膮gn臋艂a go wtedy do wype艂nionej do po艂owy wanny, zanim zd膮偶y艂 cokolwiek z siebie zdj膮膰.

By艂o mi艂o.

Wrzuci艂a ubrania do stoj膮cego obok pralki kosza na brudy i ostro偶nie wesz艂a do gor膮cej wody. Zakr臋ci艂a kran. Zacz臋艂a si臋 powolutku zanurza膰, milimetr po milimetrze.

Le偶a艂a z brod膮 w wodzie. Wsz臋dzie by艂o pe艂no piany. Woda zaczyna艂a stygn膮膰, ale mia艂a zamiar le偶e膰 tak dalej. W mieszkaniu by艂o cicho. 呕adnych krok贸w u s膮siad贸w na g贸rze. To rzadko艣膰. 呕adnego trzaskania drzwiami od windy. I to niecz臋sto si臋 zdarza艂o. 呕adnych odg艂os贸w ruchu ulicznego, bo w pobli偶u nie by艂o okna. S艂ysza艂a tylko swojskie odg艂osy w艂asnego mieszkania. Lod贸wk臋 i zamra偶ark臋 z kuchni, jeszcze jaki艣 inny szmer, kt贸rego nigdy nie zidentyfikowa艂a, ale pogodzi艂a si臋 z jego istnieniem dawno temu, kran, z kt贸rego powoli kapa艂o za jej plecami, i szelest, kt贸ry m贸g艂 by膰 szelestem elektroniki, kt贸ra, jak w ka偶dym nowoczesnym mieszkaniu, by艂a wsz臋dzie.

Nagle us艂ysza艂a co艣 jeszcze.

Co艣, czego nie zna艂a.

Macdonald prowadzi艂 ich wzd艂u偶 High Street. Min臋li mn贸stwo sklep贸w i kawiarni. Maj膮 tu drobne punkty us艂ugowe, kt贸rych my w Szwecji ju偶 dawno si臋 pozbyli艣my pomy艣la艂 Winter. Mo偶e i jest tu troch臋 biedniej, ale nie pod tym wzgl臋dem.

Macdonald zatrzyma艂 si臋 przed ciemnym kamiennym domem. Nad wej艣ciem wisia艂 szyld: The Forres Gazette - Forres, Elgin, Nairn.

Weszli. Kto艣 ju偶 na nich czeka艂.

- Ale艣my si臋 dawno nie widzieli, Steve - powiedzia艂 m臋偶czyzna, kt贸ry wyszed艂 im na spotkanie. Przywita艂 Macdonalda kuksa艅cem w rami臋.

Macdonald zrobi艂 krok w ty艂 i przedstawi艂 Wintera. Winter od razu, tak na wszelki wypadek, zacisn膮艂 pi臋艣膰.

- Duncan Mackay - powiedzia艂 m臋偶czyzna. By艂 r贸wie艣nikiem Steve'a, ale Winter pomy艣la艂, 偶e wygl膮da starzej. Macdonald powiedzia艂 mu w drodze, 偶e chodzili razem do szko艂y

Mia艂 kruczoczarne w艂osy si臋gaj膮ce ramion i r贸wnie ciemne podkowy pod oczami. Wprowadzi艂 ich za drewniany kontuar. Usiedli na dw贸ch krzes艂ach stoj膮cych przed jego biurkiem. By艂o komicznym wr臋cz przeciwie艅stwem biurka komisarza Craiga. Samego redaktora zza stosu papier贸w prawie nie by艂o wida膰. Na szcz臋艣cie sta艂.

- Kawa, piwo, whisky? - zapyta艂. - Claret? Marihuana?

Macdonald spojrza艂 na Wintera.

- Nie, dzi臋kuj臋. - Winter pokaza艂 paczk臋 corps贸w. W艂a艣nie wyci膮gn膮艂 j膮 z kieszeni. - Mam to.

Mackay te偶 mia艂 w ustach zapalonego papierosa. Macdonald podzi臋kowa艂, pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- W艂a艣nie spotkali艣my Lorraine - powiedzia艂 do Mackaya, kiedy Mackay usiad艂. Zachwia艂 si臋 przy tym odrobin臋.

- Steve-Po偶eracz-Serc-Niewie艣cich-Macdonald - odpar艂 Mackay. - Du偶o czasu musia艂o min膮膰. - Odwr贸ci艂 si臋 do Wintera. - Zanim dosz艂a do siebie.

- M贸wi艂a mi o Robbiem.

- Wiem, beznadzieja.

- Wygl膮da na to, 偶e znikn膮艂.

- Wr贸ci - stwierdzi艂 Mackay. - Niestety.

Przez kilka sekund siedzieli w milczeniu, jakby rozmy艣lali o ludzkim losie. W pokoju panowa艂 p贸艂mrok.

Mackay si臋 podni贸s艂 i zacz膮艂 czego艣 szuka膰 na wierzchu sterty papier贸w. Wyci膮gn膮艂 jak膮艣 kartk臋 i podszed艂 do okna.

- Prosi艂em dziennikarzy z okolicy, 偶eby popytali, ale nikt tego Osvalda nie widzia艂 - powiedzia艂. - Axel Osvald, tak? Publikowali艣my ju偶 przecie偶 komunikat o zagini臋ciu. I oczywi艣cie ju偶 wtedy pr贸bowali艣my to sprawdzi膰. Cudzoziemiec, kt贸ry ginie w Moray. Ale niczego si臋 nie dowiedzieli艣my.

- No nic - powiedzia艂 Macdonald.

- Twoi znajomi z policji te偶 nic nie widzieli i nie s艂yszeli.

- Wiem. Dzwoni艂em do nich par臋 dni temu.

- By艂e艣 u nich?

- Jeszcze nie.

Mackay jeszcze raz spojrza艂 na kartk臋.

- Jest tylko jedna rzecz...

- Tak?

- Billy z Elgin pisa艂 co艣 o kiepskich obrotach na rynku rybnym i przepytywa艂 kilka os贸b z Buckie. Ju偶 po komunikacie o zagini臋ciu. - Mackay spojrza艂 na nich. - Billy troch臋 wolno 艂apie. Dobry ch艂opak, ale powolny. No wi臋c gada艂 z kilkoma kolesiami, kt贸rzy jeszcze si臋 uchowali w stoczni. Samoch贸d zostawi艂 w s膮siedniej uliczce. A kiedy wr贸ci艂 i mia艂 jecha膰 do domu, zauwa偶y艂 coroll臋. Sta艂a w tej samej uliczce. By艂a tam ju偶, kiedy przyjecha艂. Zielony metalik.

- Zapisa艂 numer?

- Sk膮d, do cholery. Po co mia艂by to robi膰? W og贸le wtedy o tym nie my艣la艂. Przypomnia艂 sobie dopiero, kiedy us艂ysza艂 komunikat. Chocia偶 nie, nie wtedy. To by艂o wczoraj, jak si臋 do niego odezwa艂em. Zreszt膮 wtedy te偶 nie do ko艅ca. Zadzwoni艂 dzi艣 rano i powiedzia艂, 偶e widzia艂 samoch贸d.

- Jest pewien? 

Zna si臋 na autach. A ten by艂 najwyra藕niej nowy. Nowy samoch贸d w Buckie... c贸偶, niecodzienny widok. Przynajmniej w tej okolicy. 

 

 

 

 

 

 

 

 

43. 


Zrobi艂 nieplanowan膮 wycieczk臋. Po偶egnaln膮. Gdyby spojrze膰 na map臋, trasa zatacza艂a ko艂o, cho膰 niepe艂ne.

Kiedy ostatnio szed艂 Broad Street? Ile lat, dni, godzin temu? Czerwone niebo. Na dole, przy Onion Street i przy przystani, niebo zawsze by艂o czerwone. Zawsze.

Czterysta 艂odzi rocznie!

Najwi臋kszy punkt handlu dorszowatymi w Europie.

A dooko艂a ludzie robi膮cy to, co on m贸g艂 robi膰. M贸g艂, a mo偶e i nie m贸g艂.

Ten zapach. Morza, jak zwykle, ale te偶 czego艣 jeszcze, czego艣, czego wtedy nie zna艂. Teraz ju偶 wiedzia艂, co to. Ropa.

To miasto si臋 zmieni艂o, kiedy pojawi艂a si臋 ropa. Owszem, by艂y jeszcze trawlery, wida膰 by艂o las maszt贸w, ale ludzie kr膮偶膮cy po ulicach przyje偶d偶ali dla ropy.

Miasto si臋 rozros艂o. Trasy wjazdowe wygl膮da艂y inaczej. A to by艂 najlepszy dow贸d na to, co si臋 dzia艂o.

Przystan膮艂 na kt贸rym艣 z zachodnich falochron贸w. To tutaj cumowa艂y najwi臋ksze trawlery. Od jednego z nich, niebieskiego, dzieli艂o go ze dwadzie艣cia metr贸w. Widzia艂 m臋偶czyzn臋 chodz膮cego po rufie. Przeczyta艂 imi臋 wypisane na stalowej burcie.

Takie stalowe kad艂uby s膮 inne.

Us艂ysza艂, jak m臋偶czyzna co艣 wykrzykuje w stron臋 mesy. Jakie艣 s艂owa.

Zatrzyma艂 si臋 przy misji.

To by艂o tutaj.

Tego przedostatniego wieczoru.

Posi艂ki wydaje si臋 w godzinach si贸dma - czternasta trzydzie艣ci. Tak jak wtedy. Ko艣ci贸艂 kongregacjonalist贸w. Opieka nad chorymi. Pomoc w nag艂ych wypadkach.

Do tego og艂oszenie, kt贸rego wtedy nie by艂o:

Zaphire zaton膮艂 w pa藕dzierniku '97. Cztery ofiary.

Tutaj wszyscy wiedz膮 prawie wszystko. Chocia偶 jest wyj膮tek. Jeden.

Wszed艂 do 艣rodka, ale zatrzyma艂 si臋 tu偶 za drzwiami. Nie spodoba艂y mu si臋 ich miny i co艣 jeszcze: jaki艣 m臋偶czyzna podni贸s艂 wzrok znad blatu, mia艂 dziwny wyraz twarzy.

Wyszed艂, nie rozgl膮daj膮c si臋. Tutaj nie by艂 niewidzialny. By艂 g艂uchy na g艂osy rozlegaj膮ce si臋 za jego plecami. Na wo艂anie.

Caley Fisheries wci膮偶 istnia艂. Targ rybny. Przy wej艣ciu umieszczono nowy znak: zakaz palenia, plucia, jedzenia, picia, niszczenia stoisk, noszenia brudnych ubra艅 i but贸w. Wytyczne przydatne tak偶e w 偶yciu.

M臋偶czy藕ni w niebieskiej gumowej odzie偶y ochronnej i w 偶贸艂tych kaloszach 艂adowali do skrzy艅 fladry i z艂ocice. Ci臋偶ar贸wka mia艂a jecha膰 do Aberdeen, a potem dalej na po艂udnie.

Szed艂 Crooked Lane. Musia艂 si臋 tam pochyla膰, tak jak kiedy艣.

Wszed艂 na g贸r臋. Niebo wysz艂o zza chmur. Wia艂o.

Czu艂 dotyk broni na udzie. By艂a zimna. Mia艂 ochot臋 jej u偶y膰.

P贸艂 godziny p贸藕niej zn贸w by艂 w drodze. Jecha艂 w przeciwn膮 stron臋, na p贸艂noc. D艂ugie po偶egnanie. Przejecha艂 przez Strichen. Spojrza艂 w lusterko. Czy kto艣 za nim jedzie? Niewykluczone, ale nie s膮dzi艂, 偶eby tak by艂o.

Bro艅 mia艂 w kurtce. Rzuci艂 j膮 na siedzenie pasa偶era.

Przemierza艂 w膮skie drogi prowadz膮ce do New Aberdour. Przejecha艂 przez miasteczko i zatrzyma艂 si臋 trzy metry od niebezpiecznej kraw臋dzi, za kt贸r膮 rozci膮ga艂o si臋 morze. Trzy metry. Nie wy艂膮czy艂 silnika. Widzia艂 tylko morze i niebo. Zlewa艂y si臋 w jedno. Wiatr i fale hucza艂y. Otworzy艂 drzwi. Wysiad艂. Pistolet trzyma艂 w r臋ku. Wystrzeli艂 w niebo.

Przy Troup Head bieg艂y dwie drogi: jedna w g贸r臋, druga w d贸艂, do tych ludzi, kt贸rzy chowali si臋 przed 艣wiatem.

Wiedzia艂. Ukrywa艂 si臋 tam, gdzie domy wci膮偶 by艂y czerwone jak ska艂y. Wtedy przemytnicy wci膮偶 decydowali o wszystkim. To dlatego nikt nie zadawa艂 pyta艅.

Kiedy zjawili si臋 ludzie z kamerami, uciek艂.

Jak teraz.

Wsiad艂 do samochodu.

Czu艂 peda艂 pod stop膮. I 偶e t臋skni. T臋skni.

Jezu. Jezu!

Teraz widzia艂 ju偶 tylko niebo.

 


 


 


 


 


 


 


 


44.



Spey bay by艂a spokojna. W stoczni w Buckie by艂o pusto i cicho. Dwa stare trawlery niczym symbol utkn臋艂y na sta艂e na pochylni.

Dla Wintera nie by艂 to ca艂kiem niecodzienny widok. On te偶 pochodzi艂 z miasta, w kt贸rym zamkni臋to stoczni臋.

Zaparkowali na Richmond Street. W艂a艣nie tu redaktor lokalnej gazety Billy widzia艂 zielon膮 coroll臋.

- Ilu mieszka艅c贸w Buckie ma samoch贸d tej marki i tego rocznika? - zapyta艂 wprost Macdonald. Zadzwoni艂 do Craiga. Jechali na p贸艂noc.

Craig szybko to za艂atwi艂. Nie zd膮偶yli jeszcze min膮膰 przystani, gdy dostali odpowied藕.

Nikt.

Przy Richmond Street sta艂o szesna艣cie dom贸w, po osiem z ka偶dej strony. Szeregowce wygl膮da艂y, jakby je zbudowano z jednej bry艂y kamienia. Na ulicy sta艂 tylko jeden samoch贸d. Stary wrak z lat siedemdziesi膮tych.

Macdonald zakl膮艂 i zadzwoni艂 do pierwszych drzwi.

We wszystkich domach z wyj膮tkiem jednego kogo艣 zastali. Same kobiety. Ch臋tnie siedzia艂yby teraz w pracy. 呕adna nie je藕dzi艂a now膮 coroll膮 i 偶adna nie mia艂a w planach zakupu takiego samochodu. 呕adna te偶 nie wiedzia艂a dok艂adnie, jak wygl膮da ten model. 呕adnej nie odwiedza艂 nikt je偶d偶膮cy coroll膮.

- Czasem parkuj膮 tu ci, kt贸rzy id膮 do stoczni - powiedzia艂a jedna z kobiet. Starsza. W sukience w du偶e kwiaty. Prze偶y艂a chyba dwie wojny 艣wiatowe.

- A po co chodz膮 do stoczni? - zapyta艂 Macdonald.

W tym momencie us艂yszeli uderzenie m艂ota. Dobieg艂o gdzie艣 z drugiego ko艅ca stoczni. Niesamowity d藕wi臋k. Nagle wype艂ni艂 ca艂膮 przestrze艅, jak wspomnienie. Doonk 鈥 doonk - doonk.

Po偶egnali si臋, przeci臋li skrzy偶owanie i poszli do stoczni. Znale藕li wielk膮 bram臋, ale by艂a zamkni臋ta. Obok w wysokim ogrodzeniu zia艂a sze艣ciometrowa wyrwa. Weszli.

M艂ot ucich艂, a potem zn贸w go us艂yszeli. Doonk - doonk - doonk odbija艂o si臋 echem. W tym miejscu, kt贸re pod ka偶dym wzgl臋dem przypomina艂o cmentarz, brzmia艂o zupe艂nie inaczej. Uderzenia dobiega艂y z budynku, kt贸ry wygl膮da艂 jak zbombardowana katedra. Brakowa艂o jednej 艣ciany W 艣rodku by艂o ciemno. Weszli. M艂ot przesta艂 uderza膰, ten kto艣 ich zauwa偶y艂.

- Tutaj nie wolno wchodzi膰 - us艂yszeli niezbyt mi艂y m臋ski g艂os.

- Policja - powiedzia艂 Macdonald w mrok. Pachnia艂o rdz膮, brudn膮 wod膮, 偶elazem, spawan膮 stal膮, siark膮, ogniem, ziemi膮, smo艂膮 i morzem. Zapach przesz艂o艣ci, pomy艣la艂 Winter. Pami臋tam go z dzieci艅stwa.

- O co, kurwa, chodzi? - odpowiedzia艂 m臋偶czyzna. Po chwili wychyn膮艂 z mroku. W r臋ku wci膮偶 trzyma艂 m艂ot. Za jego plecami widzieli co艣, co wygl膮da艂o jak rampa dziobowa. Sku艂 ju偶 jeden bok. Nagle Winter poczu艂, 偶e te偶 chcia艂by chwyci膰 za m艂ot i wali膰 w ca艂e to 偶elastwo. By艂o go pod dostatkiem. T艂uc a偶 do utraty tchu. Na pewno dobrze by mu to zrobi艂o.

M臋偶czyzna nie wygl膮da艂, jakby odbywa艂 tak膮 w艂a艣nie terapi臋. Mia艂 na sobie kombinezon, tak stary, 偶e straci艂 ju偶 kolor. Wi臋ksza jego cz臋艣膰 wygl膮da艂a jak sk贸ra na jego twarzy - by艂a szara albo czarna jak w臋giel. Z ust zwisa艂 mu pet. Mia艂 oko艂o sze艣膰dziesi膮tki, m贸g艂 by膰 m艂odszy albo starszy. Kiedy tu jechali, Steve m贸wi艂, 偶e trudno okre艣li膰 wiek tutejszych m臋偶czyzn. Tutaj trzydziestopi臋ciolatek mo偶e wygl膮da膰, jakby mia艂 sze艣膰dziesi膮tk臋. Rzadko na odwr贸t.

- Chcieliby艣my tylko zada膰 panu kilka pyta艅 - powiedzia艂 Macdonald.

- No? - Facet wyplu艂 peta i ruszy艂 w ich stron臋, mocno kulej膮c. Prze艂o偶y艂 m艂ot z prawej r臋ki do lewej, jakby dzi臋ki temu mia艂 wyr贸wna膰 krok.

By艂 zaskakuj膮co wysoki, prawie tak wysoki jak Macdonald, kt贸ry by艂 najwy偶szym Szkotem, jakiego Winter widzia艂. Kiedy艣 mu to powiedzia艂. Unikam haggis, odpar艂 Macdonald. Wciska w ziemi臋. To tak jak z ry偶em i Japo艅czykami.

Bzdura, odpowiedzia艂 Winter.

Zacz臋li rozmawia膰. Winter prawie nic, a mo偶e po prostu nic nie zrozumia艂. M臋偶czyzna m贸wi艂 jakim艣 przera藕liwym narzeczem. Winter podejrzewa艂, 偶e nawet Macdonald po艂owy jego s艂贸w musi si臋 domy艣la膰. Nagle sko艅czyli. 呕adnych grzeczno艣ci na koniec. Winter pomy艣la艂, 偶e to jak ogl膮danie sportu, kt贸rego zasad si臋 nie zna.

Wr贸cili do samochodu, na Richmond Street. Nad ulic膮 prowadz膮c膮 do Portessie wiatr unosi艂 podw贸jn膮 p艂acht臋 gazety. Winter dostrzeg艂 p贸艂 kolumny, p贸艂 wiadomo艣ci.

- Jest bezrobotny, ale chodzi tam przez wzgl膮d na stare czasy - powiedzia艂 Macdonald. - Nie on jeden.

- Ale z tego co zrozumia艂em, nie spotka艂 偶adnego Johnsona. Ani Osvalda.

- Nie.

- Ale ka偶dy z nich m贸g艂 tu by膰.

- Kt贸ry?

- No w艂a艣nie. Kolejne pytanie.

Wolno ruszyli z powrotem, wzd艂u偶 przystani. Harbour Office, Marine Accident Inv. Branch, Carlton House, Fishermen's Fishselling Co. Ltd, JSB Supplies Ltd, Buckie Fishermarket. Winter widzia艂 trawlery cumuj膮ce w doku. Przeczyta艂 kilka nazw: 鈥濼hree Sisters鈥, 鈥濸riestman鈥, 鈥濧voca鈥, 鈥濲olair Buckie鈥, 鈥濵onadhliath鈥.

- Skoro ju偶 tu jeste艣my, mo偶emy chyba zapyta膰 w Marine - powiedzia艂 Macdonald.

Hotel Marine wygl膮da艂 jak wyj臋ty z filmu noir. Gdyby tylko 艣ciany mog艂y m贸wi膰, pomy艣la艂 Winter, kiedy znale藕li si臋 w holu. Kobieta stoj膮ca za kontuarem by艂a blondynk膮, mo偶e pi臋膰dziesi臋cioletni膮. Mia艂a 偶ywe oczy. Za jej plecami wisia艂a reklama nocleg贸w na promie, Cunard Suite. To musia艂a by膰 najbardziej wyszukana oferta hotelu. 

Hol wy艂o偶ono wyk艂adzin膮.

Winter zauwa偶y艂, 偶e jest wsz臋dzie. Pomy艣la艂, 偶e zami艂owanie Brytyjczyk贸w do wyk艂adzin jest czym艣 niesamowitym. Jakby pokrywanie ka偶dego skrawka pod艂ogi wyk艂adzin膮 odzwierciedla艂o mit o ich sk艂onno艣ci do dekorowania wszystkiego.

Kolor tej wyk艂adziny przypomina艂 kombinezon faceta ze stoczni.

- Ju偶 dzwoni臋 po mened偶era, m贸j drogi - powiedzia艂a recepcjonistka i si臋gn臋艂a po s艂uchawk臋.

Stali na rynku, na Cluny Square. Przed nimi sta艂 hotel. Wygl膮da艂 jak twierdza. Cluny Hotel. Pora lunchu. Winter zauwa偶y艂 grupk臋 staruszek drepcz膮cych do hotelu przez szerokie drzwi. Tea-time. 

- No tak - Macdonald podsumowa艂 rozmow臋 z mened偶erem.

- Mo偶e to ten staruszek, kt贸ry przyjecha艂 tu po raz kolejny

- To mo偶e by膰 po prostu kto艣 sentymentalny.

- Ale ten, kt贸rego szukamy, nie jest sentymentalny.

- To jaki jest? - zapyta艂 Macdonald.

- Wed艂ug wszystkich doniesie艅 martwy. Od wojny.

- No tak. To pewnie niewiele w nim zosta艂o sentyment贸w.

- Napijemy si臋 herbaty? - zaproponowa艂 Winter, ruchem g艂owy wskazuj膮c na hotel.

Macdonald spojrza艂 na zegarek.

- Dobra.

- O kt贸rej dziewczyny dojad膮 do Dallas?

- Mniej wi臋cej o tej co my.

Hotel zbudowano w 1880 roku. By艂 wiktoria艅ski od fundament贸w po dach. Sze艣膰 pokoi i jadalnia. Ca艂o艣膰 urz膮dzono we wszystkich odcieniach r贸偶u, jakimi B贸g obdarowa艂 ludzi. M艂oda, sympatycznie wygl膮daj膮ca kobieta wskaza艂a im stolik. By艂 filigranowy. Krzes艂a jak smuk艂e fotele.

Macdonald wygl膮da艂, jakby go posadzono na dzieci臋cym krzese艂ku. Winter spojrza艂 na niego i zrozumia艂, 偶e wygl膮da tak samo.

Ma艂e staruszki siedzia艂y przy wi臋kszym stoliku pod oknem, jakie艣 trzy metry dalej. U艣miecha艂y si臋 do nich. Jedna zachichota艂a, kilka zacz臋艂o szepta膰.

- Dzie艅 dobry paniom - powiedzia艂 Macdonald.

Winter te偶 skin膮艂 g艂ow膮.

Szerokie kr臋cone schody prowadzi艂y w d贸艂, z jadalni do recepcji. Na 艣cianach wisia艂y czarno-bia艂e zdj臋cia w ramkach. Nostalgiczna albo smutna kolekcja, mo偶na by powiedzie膰. Wi臋kszo艣膰 zdj臋膰 przedstawia艂a flot臋 ryback膮 z czas贸w, gdy by艂a jeszcze du偶a i dumna. Wygl膮da艂o to tak, jakby na zdj臋ciach nie wystarcza艂o miejsca dla wszystkich 艂odzi. Maszty ci膮gn臋艂y si臋 tak daleko, jak si臋ga艂 wzrok. Niczym pnie w lesie. Niczym ruchome drzewa. Widz膮c ten las maszt贸w, Winter zn贸w pomy艣la艂 o Makbecie. Mia艂 si臋 czu膰 bezpieczny, dop贸ki las nie zbli偶y si臋 do zamku. Obiecano mu to.

Nie tknie Makbeta 偶aden cios morderczy


P贸ki las Birnam ku dunzyna艅skiemu


Wzg贸rzu nie p贸jdzie walczy膰 przeciw niemu.


I 偶aden m臋偶czyzna zrodzony z kobiety nie m贸g艂 mu zagrozi膰.

Ale Makduf, kt贸ry przyszed艂 na 艣wiat przez cesarskie ci臋cie, 艣ci膮艂 ga艂臋zie i ruszy艂 z nimi naprz贸d.

Winter oderwa艂 wzrok od zdj臋膰.

Szli dalej, mijali kolejne: zdj臋cia dom贸w, innych lodzi, ludzi z tamtych czas贸w.

Wyszli na ulic臋. The Buckie boys are back in town. Winterowi przypomnia艂 si臋 starczy be艂kot Arnego Algottsona. To jednak musia艂o co艣 znaczy膰. Czy John Osvald by艂 Buckie boy? Czy to tylko takie powiedzenie? Pytali, ale nadal nikt nie wiedzia艂. 

Na rynku sta艂 pomnik upami臋tniaj膮cy ofiary pierwszej wojny 艣wiatowej. Winter sta艂 przed nim i mia艂 wra偶enie, cho膰 wiedzia艂, 偶e to niemo偶liwe, 偶e ju偶 kiedy艣 go widzia艂. Przeczyta艂 napis wyryty w kamieniu: Their name liveth for ever. 

Poza nimi przy pomniku nie by艂o nikogo. I to musia艂a by膰 jaka艣 podpowiedz, ale nie wiedzia艂 jaka. To, 偶e byli sami, musia艂o co艣 znaczy膰.

W p贸艂nocnej 艣cianie rynku sta艂 budynek, kt贸ry wygl膮da艂 jak urz膮d miasta. Na 艣cianie wisia艂 szyld: 鈥濻turan House. U nas starsi znajd膮 opiek臋鈥.

Dw贸ch staruszk贸w siedzia艂o na 艂awce po drugiej stronie rynku.

- C贸偶 - powiedzia艂 Macdonald.

Wr贸cili do samochodu. Sta艂 przed Buckie Thistle Social Club.

- To miejscowa dru偶yna pi艂ki no偶nej - wyja艣ni艂 Macdonald. - Buckie Thistle.

- Ja kojarz臋 Patrick Thistle - powiedzia艂 Winter.

- Naprawd臋? Ten klub z Glasgow?

- Tak.

- Powinienem si臋 domy艣li膰. Teraz spadli do drugiej ligi, ale to ulubiony klub wszystkich s艂aw.

Wsiedli do samochodu i objechali hotel. Wr贸cili na A96 i ruszyli na po艂udnie, w stron臋 Dallas. Okolica przypomina艂a ziemi臋 niczyj膮: ani morza, ani g贸r. Patsy Cline 艣piewa艂a o innym 偶yciu: Sweet dreams of you, every night I go through, why can't I forget you, and start my life anew, and still having sweet dreams of you. 

Aneta poczu艂a, 偶e pod wod膮 przeszywa j膮 ch艂贸d. Z艂apa艂a si臋 brzegu wanny.

Us艂ysza艂a jeden krok, potem drugi.

Jaki艣 odg艂os z kuchni albo z przedpokoju.

I jeszcze jeden.

Drzwi 艂azienki by艂y uchylone.

Na 艣cianie w holu wisia艂 telefon, ale dzieli艂y j膮 od niego setki kilometr贸w.

Spokojnie, spokojnie, spokojnie, spokojnie.

Serce zacz臋艂o jej wali膰 jak oszala艂e. Bum-bum-bum-bum.

- Kto to?! - krzykn臋艂a.

Zdo艂a艂a wsta膰 z wanny i za艂o偶y膰 szlafrok. Mocnym kopniakiem otworzy艂a drzwi. Uderzy艂y w 艣cian臋, ale w nikogo nie trafi艂y. Przedpok贸j by艂 pusty, wygl膮da艂 na nietkni臋ty. Teraz nic ju偶 nie s艂ysza艂a.

Stan臋艂a w progu i krzykn臋艂a:

- Jest tu kto?!

Nic.

Us艂ysza艂a co艣 z klatki schodowej. Jaki艣 samoch贸d zatr膮bi艂 na ulicy za oknem. Poza jej mieszkaniem 偶ycie toczy艂o si臋 dalej, a w 艣rodku jakby wstrzyma艂o oddech, jakby si臋 zatrzyma艂o. Czeka艂o. Na co? Zrobi艂a krok naprz贸d. I jeszcze jeden - do kuchni, ale tam nie by艂o nikogo.

Us艂ysza艂a deszcz uderzaj膮cy w szyby La艂o od popo艂udnia. Zobaczy艂a wod臋 na pod艂odze. Kilka ziarenek 偶wiru czy czego艣 podobnego. Kropelki wody na pod艂odze. Niedu偶e, ale by艂y tam. Nagle zrobi艂o jej si臋 zimno w stopy, jakby sta艂a w tej rozlanej lodowatej wodzie. Spojrza艂a w d贸艂 i powiod艂a wzrokiem za 艣ladami. Ci膮gn臋艂y si臋 od kuchni do przedpokoju, a mo偶e na odwr贸t. W przedpokoju na pod艂odze te偶 by艂a woda. Nie mog艂a sp艂yn膮膰 z jej but贸w, bo ustawi艂a je porz膮dnie na stojaku przed drzwiami. Zrobi艂a to, kiedy wr贸ci艂a do domu. Teraz mia艂a wra偶enie, 偶e by艂o to jakie艣 trzy tysi膮ce lat temu.

Spojrza艂a na klamk臋. Odciski palc贸w? Marne szanse. Potem zerkn臋艂a na pod艂og臋. 艢lady but贸w? Nie.

Poczu艂a, 偶e kolana si臋 pod ni膮 uginaj膮. Omal nie upad艂a, ale zdo艂a艂a chwiejnym krokiem doj艣膰 do sypialni i po艂o偶y膰 si臋 na 艂贸偶ku. Uda艂o jej si臋 wybra膰 numer.

- Jeste艣 pewna? - zapyta艂 Halders, gdy opowiedzia艂a mu w po艣piechu, co si臋 sta艂o.

- Jestem pewna. - Teraz by艂a spokojniejsza.

- O kurwa.

- Mo偶e to by艂 on. Kurwa.

S艂ysza艂a oddech Haldersa.

- Trzeba sprawdzi膰 zamek. I klamk臋. I pod艂og臋.

- Ten, kto tu by艂, musia艂 mie膰 klucz albo wytrych.

- Zobaczymy - stwierdzi艂 Halders.

- O Bo偶e. Co to mia艂o by膰?

- Chyba nie wynajmujesz mieszkania od Siggego Lindstena?

- To mia艂 by膰 偶art?

- Przepraszam, Aneta, przepraszam. Poprosz臋 ch艂opak贸w, 偶eby przyjechali od razu.

- Dobra.

- Potem przywioz膮 ci臋 do mnie.

- Dzi臋ki.

- Od dzisiaj b臋dziesz mieszka膰 tutaj.

- Fredrik...

- Nie ma o czym dyskutowa膰.

Nie mog艂a si臋 nie zgodzi膰.

- Przynajmniej do czasu, a偶 sprawdzimy zamek i go wymienimy, za艂o偶ymy rygle i wykopiemy fos臋.

Przez kr贸tk膮 chwil臋 wyobra偶a艂a sobie, 偶e to Fredrik skrada艂 si臋 po mieszkaniu, gdy le偶a艂a w wannie. Robi艂 wszystko, 偶eby j膮 sk艂oni膰 do przeprowadzki do Lunden.

Ale przecie偶 nie zd膮偶y艂by dojecha膰 do domu, zanim zadzwoni艂a.

Bo偶e. Musi si臋 napi膰 czego艣 mocniejszego. Nagle poczu艂a si臋 zm臋czona, 艣miertelnie zm臋czona.

 


 


 


 


 


 


45.



Kolejny raz przejechali przez Forres. Gdy mijali High Street, Winter zauwa偶y艂 plakat, kt贸ry najwidoczniej wcze艣niej przeoczy艂: Mi臋dzynarodowy festiwal jazzu. Jane Monhett, David Berkman Quartet, Jim Galloway, Jake Hanna. I to wszystko za dwa tygodnie.

Posterunek policji sta艂 przy wyje藕dzie na po艂udnie, naprzeciwko Ramnee Hotel, kt贸ry wygl膮da艂 jak rezydencja kolonialisty. Chyba wszystko tu jest wiktoria艅skie, pomy艣la艂 Winter.

Posterunek nie by艂. Zosta艂 zbudowany w tym samym mi臋dzynarodowopolicyjnym stylu co wszystkie inne. Przypomina艂 bunkier. Przed nim na trawniku jaki艣 nastolatek bawi艂 si臋 pi艂k膮. Raz, dwa, trzy, cztery, pi臋膰 i na nog臋. Na 偶wirowanym placyku pe艂ni膮cym funkcj臋 parkingu sta艂 van. Na czarnym tle wypisane mia艂 bia艂e litery: CRIMESTOPPERS. R贸wnie dobrze mogliby napisa膰: Ghostbusters, pogromcy duch贸w. W ka偶dym razie gdyby艣my to my ze Steve'em nim je藕dzili. Przecie偶 szukamy ducha.

Nie m贸g艂 stwierdzi膰, czy szyby zosta艂y przyciemnione fabrycznie, czy po prostu by艂y straszliwie brudne. Nad 艂膮kami wiatr zamiata艂 li艣cie. Nadesz艂a jesie艅.

Winter wiedzia艂, 偶e wujek Steve'a by艂 tu kiedy艣 policjantem. W艂a艣nie przeszed艂 na emerytur臋.

Jako nastolatek mia艂em trudny okres, opowiada艂 mu Macdonald w samochodzie. Wujek Gordon zgarn膮艂 mnie kiedy艣 dyskretnie z ulicy na po艂udnie od High Street. To by艂 punkt zwrotny. A co robi艂e艣?

Okrada艂e艣 samochody? Nie z艂ama艂em 偶adnego paragrafu, odpar艂 Macdonald, nie wdaj膮c si臋 w szczeg贸艂y. Winter nie pyta艂 o nic wi臋cej. Cokolwiek by to by艂o, pomy艣la艂, dzi臋ki temu Steve jest teraz policjantem. I to dobrym.

Jaka艣 kobieta wsta艂a zza sto艂u stoj膮cego przy kontuarze, miejscami stalowym. Czego艣 takiego nigdy nie widzia艂em, pomy艣la艂 Winter. Drewno i stal. Kobieta by艂a ubrana w czarny uniform z bia艂ym paskiem. Musia艂a si臋 zbli偶a膰 do emerytury. Zauwa偶y艂 jej mocne ramiona. Za ni膮 wida膰 by艂o otwarte drzwi.

Nie rozpozna艂a Macdonalda. Przywita艂 si臋 wi臋c i przedstawi艂. Zapyta艂 te偶, jak ma na imi臋.

- Ach, to ty! - powiedzia艂a z przej臋ciem. - Jake m贸wi艂, 偶e przyjedziesz.

- Wpad艂em tylko na chwil臋.

- Nasz ch艂op, a tak daleko zaszed艂 - powiedzia艂a z dum膮. - Jak tam w Londynie?

- Brudno - odpowiedzia艂.

Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

- A jak tutaj? - zapyta艂 Macdonald.

- Odk膮d wyjecha艂e艣, jest do艣膰 spokojnie. - U艣miechn臋艂a si臋 znowu. - Tak s艂ysza艂am.

- Od tamtej pory si臋 pilnuj臋.

- I s艂usznie, tak trzeba - odezwa艂 si臋 dono艣ny g艂os. Dochodzi艂 z otwartych drzwi. Stan膮艂 w nich m臋偶czyzna, cho膰 nie by艂o to 艂atwe, bo by艂 r贸wnie szeroki, jak framuga. A do tego ni偶szy.

- Witaj, Jake - powiedzia艂 Macdonald.

- Witaj, ch艂opcze - odpar艂 komisarz Jake Ross. Przywita艂 si臋 z nim tradycyjnie, wymierzaj膮c mu kuksa艅ca.

Macdonald przedstawi艂 Wintera. Ross zaprosi艂 ich do swojego biura. Przez okno Winter widzia艂 ch艂opaka bawi膮cego si臋 pi艂k膮. Ross to zauwa偶y艂.

- Przychodzi tu codziennie - wyja艣ni艂. - Nie wiem, czy nie chce nam czego艣 powiedzie膰.

- Mo偶e to, 偶e chce wyjecha膰 - zasugerowa艂 Macdonald. - Na Parkhead albo Ibrox.

Winter wiedzia艂, 偶e Macdonald m贸wi o stadionach klub贸w z Glasgow: Celtic i Rangers贸w. W Szkocji dzia艂a艂y dwa du偶e zwi膮zki pi艂ki no偶nej, jeden katolicki, drugi protestancki. Wi臋c niby mo偶na by艂o wybra膰, ale decyzja zapada艂a, zanim zawodnik si臋 urodzi艂. W Celtic gra艂o kilku protestant贸w, ale nie by艂o to 艂atwe w klubie, kt贸rego najzagorzalsi fani byli katolickimi separatystami irlandzkimi. Celtic by艂 klubem Irlandii P贸艂nocnej, najbardziej presti偶owym. Kiedy Celtic i Rangersi spotykali si臋 w Glasgow na derbach Old Firm, promy z Irlandii by艂y wype艂nione po brzegi.

Macdonald by艂 katolikiem, ale tylko na papierze. Jego klubem by艂 Charlton Athletic z zapomnianej po艂udniowo-wschodniej cz臋艣ci Londynu.

- Przecie偶 ten ch艂opak to protestant - stwierdzi艂 Ross i oderwa艂 wzrok od okna. Wskaza艂 im dwa fotele. Dos艂ownie rozpiera艂y si臋 przy ma艂ym drewnianym stoliku.

- Gada艂em z Craigiem z Inverness - powiedzia艂 Ross.

- Pierwszy raz? - zapyta艂 Macdonald.

- Daj spok贸j, Steve. Mo偶e i nie lubi臋 tego Angola, ale przecie偶 wszyscy jeste艣my profesjonalistami, nie? - Ross spojrza艂 na Wintera, Winter przytakn膮艂. Ross wyci膮gn膮艂 butelk臋 whisky i profesjonalnym ruchem nala艂 do trzech szklanek.

- Niez艂a - powiedzia艂 Macdonald po pierwszym 艂yku. Winter podni贸s艂 butelk臋: Dallas Dhu 1971. Spr贸bowa艂. Ross mu si臋 przygl膮da艂.

- No i? - zapyta艂.

- Prawie trzeba j膮 偶u膰 - odpar艂 Winter.

- Pr贸bowa艂e艣 ju偶 kiedy艣? - zapyta艂 Ross.

- Nie. - odpowiedzia艂 Winter. Jeszcze przez chwil臋 trzyma艂

alkohol w ustach, a potem prze艂kn膮艂. - Czy nie czu膰 w niej troch臋 ciemnej czekolady i odrobiny goryczy? - zapyta艂. 

- Z pewno艣ci膮. Z pewno艣ci膮 - odpar艂 Ross z u艣miechem.

- Dlaczego nie zaczniesz pracowa膰 dla mnie, stary? Potrzebujemy tu zawodowc贸w.

- Zawodowc贸w w piciu - wtr膮ci艂 Macdonald.

- A na ko艅cu? Jaki posmak? - Ross nie s艂ysza艂 Macdonalda.

Zn贸w test. Winter nie odpowiedzia艂 od razu.

- G艂adki. Suchy i d艂ugo si臋 utrzymuje. Jakby d臋bowy i soczysty. Ale 艂膮czy si臋 z... kwiecist膮 s艂odycz膮. Nadal czuj臋 j膮 w nosie.

- O, tak! - Ross uni贸s艂 szklank臋. - Masz t臋 robot臋.

- Niestety gorzelni臋 ju偶 zamkni臋to - powiedzia艂 Macdonald.

- W艂a艣nie pijesz histori臋, stary. - Na twarzy Rossa pojawi艂 si臋 jaki艣 pobo偶ny rys. Katolicki albo protestancki. Akurat w przypadku maltwhisky nie mia艂o to znaczenia.

Macdonald opowiedzia艂 Winterowi t臋 smutn膮 histori臋, kiedy jechali drog膮 A940 na po艂udnie. Gorzelni臋 Dallas Dhu, p贸艂 mili przed nimi, zamkni臋to w 1983 roku, dok艂adnie w setn膮 rocznic臋 powstania. Sta艂a za tym kompania gorzelnik贸w Znikn臋艂o wtedy sporo najmniejszych starych gorzelni w Speyside.

Uchowa艂o si臋 niewiele butelek Dallas Dhu. Jak m贸wi艂 Ross, pili histori臋.

- A co znaczy dhu? - zapyta艂 Winter. 

- Czarny - odpar艂 Macdonald. - Albo ciemny, jak w tym przypadku. Tak na marginesie, to to samo gaelickie s艂owo co dubh w MacDubh i MacDuff. - Macdonald skr臋ci艂 w w臋偶sz膮 drog臋. - A Dallas to po gaelicku dolina i woda. 

Mijali doliny. Winter widzia艂 te偶 wod臋. By艂y tak偶e lasy, ale nie za du偶e. Wygl膮da艂y jak grupki drzew, kt贸re w ka偶dej chwili mog膮 si臋 przesun膮膰.

Winter dostrzeg艂 szyld gorzelni.

- Co ciekawe, konserwator przerobi艂 to na ogromne muzeum - powiedzia艂 Macdonald, zwalniaj膮c. - Jedyne w swoim rodzaju w Szkocji. A wyposa偶enie w ca艂o艣ci pochodzi z czas贸w wiktoria艅skich. Nie maj膮 pr膮du.

Zn贸w czasy wiktoria艅skie. Winterowi stan膮艂 przed oczami inny 艣wiat. Konie, je藕d藕cy, inny, silniejszy zapach powietrza.

- Teraz nikomu nie przysz艂oby do g艂owy ich zamyka膰 - powiedzia艂 Macdonald.

Ross powiedzia艂 im, 偶e muzeum w gorzelni nie dzia艂a we wtorki, ale m贸g艂by to za艂atwi膰. Macdonald spojrza艂 na Wintera. Zd膮偶膮? Raczej nie. Jechali przecie偶 do Dallas, do Aberdeen, a mo偶e i dalej.

- Nast臋pnym razem, Jake - odpar艂 Macdonald.

- Ross chce na nowo otworzy膰 gorzelni臋. - Macdonald pokona艂 ostry zakr臋t. - Planuje to ju偶 od dawna.

- Wi臋c to to mia艂 na my艣li, kiedy proponowa艂 mi prac臋?

- Nigdy nie wiadomo. - Macdonald si臋 za艣mia艂. - Jeste艣 zainteresowany?

- Nigdy nie wiadomo.

- Wszystko ju偶 przygotowali. Zajmie im to jeszcze ze cztery, mo偶e pi臋膰 tygodni. A potem rusz膮 na powa偶nie.

- Aha.

- Mam nadziej臋, 偶e Rossowi si臋 uda. Ta whisky jest naprawd臋 bardzo dobra. - Machn膮艂 r臋k膮. - Doliny i woda. I wiatr. Tutejsze zbo偶a s膮 wyj膮tkowe.

- Chcia艂bym kupi膰 kilka butelek z tego muzeum.

- Zajedziemy w drodze powrotnej.

Ale droga powrotna mia艂a wygl膮da膰 inaczej.

Winter zauwa偶y艂 kolejn膮 grupk臋 drzew. Przypomina艂y pluton skradaj膮cy si臋 do zamku.

Wszystko wok贸艂 wygl膮da艂o spokojnie, ale okolica nie by艂a szczeg贸lnie spokojna. By艂a dzika. Wiatr wia艂 jak szalony. Steve opowiada艂 o

tych wszystkich brutalnych ludziach 偶yj膮cych w okolicach Moray i Aberdeenshire. Pod ziemi膮 p艂yn臋艂a krew. 

Du偶ym lukiem zahaczyli o Branchill. Macdonald pu艣ci艂 na ca艂y regulator Little Miltona, kolejnego zapomnianego mistrza czarnej muzyki. Let me down easy: I gave you all my love, don't you abuse it, I gave you tender love and care, oh baby don't you misuse it. Wcze艣niej puszcza艂 Joego Simona i O.V Wrighta. 

Min臋li ciemny ko艣ci贸艂ek stoj膮cy na niskim pag贸rku, otoczony ciemnym cmentarzem. Macdonald 艣ciszy艂. Winter zobaczy艂 tablic臋: Dallas. Po obu stronach drogi ci膮gn臋艂y si臋 niskie domy. Niedu偶e, z pop臋kanymi gdzieniegdzie tynkami. Czwarty z prawej okaza艂 si臋 zamkni臋t膮 stacj膮 benzynow膮. Wisia艂 na nim szyld z wizerunkiem ksi臋cia. Wci膮偶 jeszcze by艂y tam pompy. Wygl膮da艂y jak ze staro艣wieckiego filmu z lat pi臋膰dziesi膮tych. Przy samym budynku, w kt贸rym nie by艂o ju偶 okien, sta艂a zdezelowana przyczepa kempingowa. Wsz臋dzie wala艂y si臋 艣mieci. Winter pomy艣la艂 o stoczni w Buckie.

Kawa艂ek dalej, po przeciwnej stronie drogi, by艂 sklep. I poczta. Macdonald zaparkowa艂. Wysiedli. Macdonald spojrza艂 na zniszczon膮 stacj臋, a potem na Wintera.

- Liczy si臋 pierwsze wra偶enie - powiedzia艂, wskazuj膮c na drug膮 stron臋 ulicy.

- Na pewno kiedy艣 wygl膮da艂o to inaczej - odpar艂 Winter. - Ale ja lubi臋 melancholijny nastr贸j.

- By艂o tu melancholijnie ju偶 wtedy, kiedy pompy dzia艂a艂y.

Winter spojrza艂 przed siebie. Dallas by艂o t膮 jedn膮 prost膮 ulic膮, czy raczej drog膮, z ka偶dej strony obstawion膮 pojedynczym rz臋dem dom贸w. 

- Troch臋 jak na Dzikim Zachodzie - zauwa偶y艂.

- Wiadomo - odpowiedzia艂 Macdonald.

Winter czu艂 dym z ogniska. Najpierw by艂o cicho, potem zaszczeka艂 jaki艣 pies. Na ulicy nie by艂o nikogo. Sto metr贸w dalej sta艂y trzy

samochody. Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e gdzie艣 w pobli偶u kto艣 uruchomi艂 betoniark臋. By艂a druga po po艂udniu. S艂o艅ce wysz艂o zza chmur i nagle zrobi艂o si臋 ciep艂o. Winter widzia艂 zarys g贸r otaczaj膮cych dolin臋.

- No to poka偶臋 ci nasz supermarket - powiedzia艂 Macdonald. - Skoro ju偶 widzia艂e艣 stacj臋.

Sklepik by艂 po艂膮czony z poczt膮. Mie艣ci艂 si臋 w niskim bungalowie z czerwonej ceg艂y. By艂 zamkni臋ty. W oknie wisia艂 szyld z napisem: Dallas - serce Szkocji. I z godzinami otwarcia: dziesi膮ta - trzynasta, szesnasta - osiemnasta.

- Serce jest dla nas zamkni臋te - stwierdzi艂 Macdonald.

Przez okno Winter widzia艂 stosy konserw, gazet, cukierk贸w, niewielk膮 lad臋 i kas臋.

Id膮c w s艂o艅cu, wr贸cili do samochodu. Wsiedli. Dojechali do ko艅ca ulicy. Zaj臋艂o im to dwie minuty. Min臋li gospodarstwa. Na podw贸rku sta艂a betoniarka, kt贸r膮 s艂ysza艂 Winter. Trzech pracuj膮cych przy niej m臋偶czyzn odwr贸ci艂o si臋, s艂ysz膮c samoch贸d. Macdonald wyci膮gn膮艂 r臋k臋 przez otwarte okno. Jeden z m臋偶czyzn podni贸s艂 r臋k臋.

Zatrzymali si臋 przy skrzy偶owaniu.

To by艂 prawdziwy koniec 艣wiata. Winter pomy艣la艂, 偶e ze wszystkich miejsc, w kt贸rych by艂, to nadaje si臋 na koniec 艣wiata najlepiej. I ta ironiczna nazwa. Pasowa艂a do obrazka. Dzika nazwa, zar贸wno tam, jak i tu. Dallas w Teksasie i Dallas w Szkocji. Przypomnia艂 mu si臋 film Pary偶, Teksas. Te偶 smutna ironia, gra skojarze艅 z nazwami, kt贸re oznacza艂y co艣 zupe艂nie innego. A mo偶e wcale nie. 

Pustkowie. Cisza, kt贸r膮 s艂ysza艂, brzmia艂a tak, jak brzmi cisza na pustkowiu. Na skrzy偶owaniu Macdonald skr臋ci艂 w lewo. Winter rzuci艂 mu szybkie spojrzenie. To tutaj si臋 wychowa艂. Kowboj z Dallas. Trzy sekundy wcze艣niej 艣piewa艂 Old Macdonald had a farm. Musia艂o w nim zosta膰 du偶o z tego pustkowia. Zanim si臋 zestarzeje, wr贸ci tutaj. 

I b臋dzie prowadzi膰 gorzelni臋 Dallas Dhu. Z Jake'em Rossem.

Dw贸ch zawodowc贸w.

A mo偶e trzech.

Przecie偶 i jemu, Winterowi, zaproponowano posad臋.

Macdonald przejecha艂 kilkaset metr贸w nieco szersz膮 B9010. Zostawili za sob膮 Dallas i wjechali na wzg贸rze poro艣ni臋te Dallas Forest. Droga prowadzi艂a na Hill of Wangle. Winter widzia艂 w dole ulic臋 i domy. Z prawej zobaczy艂 farm臋. Pi臋膰dziesi膮t metr贸w od drogi. Macdonald wskaza艂 na co艣 palcem. Na polu z lewej sta艂a dziwna konstrukcja z kamieni. Wygl膮da艂a jak skalna kolumna.

Macdonald zauwa偶y艂 jego spojrzenie.

- Ja te偶 my艣l臋, 偶e to dziwne - powiedzia艂.

Skr臋ci艂 w prawo na 偶wirow膮 drog臋, dojecha艂 do zagrody i zatrzyma艂 si臋. Du偶o zabudowa艅. Po podw贸rku biega艂y kury. Winter zauwa偶y艂 trzy psy my艣liwskie w kojcu. 呕aden nie szczekn膮艂, ani razu. Przy szopie sta艂y dwa nowoczesne traktory z tylnymi ko艂ami oblepionymi gliniast膮 ziemi膮.

O jeden z nich kto艣 opar艂 torb臋 golfow膮. R膮czki od kijk贸w dotyka艂y krowich plack贸w na oponach. Mo偶e w zagrodzie na szwedzkiej prowincji by艂by to niecodzienny widok. Ale tu? Dla tutejszych gra w golfa by艂a tym, czym dla Szwed贸w spacer na 艂onie natury. Je偶d偶膮c po Szkocji, Winter widzia艂 przy drogach wielu graczy, m臋偶czyzn i kobiety, ubranych w tweed albo w byle jakie ciuchy, m艂odych i starych, zdrowych, kulej膮cych, na w贸zkach. Przypomina艂o to historie golfowe P. G. Woodhouse'a. A tutaj: kije golfowe i naw贸z. Z szopy wyszed艂 m臋偶czyzna. Na g艂owie mia艂 kowbojski kapelusz.

- To jeste艣my. - Macdonald wy艂膮czy艂 silnik. Little Milton urwa艂 w po艂owie piosenki o problemach w zwi膮zku.

Lucinda Williams urwa艂a w po艂owie piosenki o ukojeniu. Blue is the color of night. Halders wy艂膮czy艂 odtwarzacz. Rozdzwoni艂 si臋 telefon. Zapomnia艂 艣ciszy膰 dzwonek. 

- Ch艂opaki ju偶 s膮 - powiedzia艂a Aneta.

- To dobrze.

- Sta艂o si臋 co艣 jeszcze.

- Co?

- Przed chwil膮 dzwoni艂a siostra Forsblada.

- Mia艂a tw贸j numer?

- Da艂am jej.

- Aha.

- Niewa偶ne. Chodzi o to, co powiedzia艂a. A powiedzia艂a, 偶e chce ze mn膮 porozmawia膰 o czym艣, o czym nie wiem. Tak si臋 wyrazi艂a.

- Najwidoczniej zamierza nadal chroni膰 brata.

- Zapyta艂a te偶, czy widzia艂am ostatnio Anette.

- I?

- Czy widzia艂am, jak wygl膮da.

- A co to ma znaczy膰?

- To znaczy, 偶e jad臋 do niej, 偶eby pos艂ucha膰, co ma do powiedzenia.

- A pr贸bowa艂a艣 si臋 z ni膮 skontaktowa膰?

- Nikt nie odbiera. Pod 偶adnym numerem.

- Popro艣 kt贸rego艣 z ch艂opak贸w, 偶eby ci臋 podrzuci艂 na 脛lvstranden.

- Dobra.

- I zaczekaj tam na mnie. Tymczasem z ni膮 pogadaj.

- Przepytam j膮.

- Kto tam u ciebie jest? - zapyta艂 Halders. - Daj mi kt贸rego艣. Chc臋 zamieni膰 kilka s艂贸w.

- Bellner stoi obok i pods艂uchuje. Popro艣 go grzecznie.

- Oczywi艣cie, 偶e grzecznie, a jak? - Halders zaczeka艂, a偶 Bellner si臋 odezwie.

- S艂uchaj, Balle. Jest pro艣ba. Mam, kurwa, nadziej臋, 偶e nie za du偶a - powiedzia艂, kiedy w s艂uchawce rozleg艂 si臋 uprzejmy g艂os Bellnera.

Susanne Marke-Forsblad wygl膮da艂a na roztrz臋sion膮. A mo偶e to tylko to 艣wiat艂o. Tutaj, przy samej rzece, odbijaj膮cej wszystkie 艣wiat艂a miasta z drugiego brzegu, nigdy nie by艂o naturalne. Plamy 艣wiat艂a

miga艂y na jej twarzy niczym nerwowe drgania. W oknie za jej plecami Aneta zobaczy艂a przep艂ywaj膮cy prom. Wygl膮da艂, jakby by艂 dziesi臋膰 metr贸w od nich.

- Zadzwoni艂a do mnie Anette - powiedzia艂a Susanne.

Aneta nadal sta艂a w przedpokoju. Bellner i Johannisson mieli czeka膰 na klatce, przynajmniej na pocz膮tku. Drzwi by艂y otwarte. 

- Jest pani sama? - zapyta艂a Aneta.

- Sama? Oczywi艣cie, 偶e tak.

- Czego chcia艂a Anette?

- Ojciec j膮 pobi艂. Znowu.

- Ojciec?!

- Tak...

- Znowu?!

- Nie rozumie pani, 偶e w艂a艣nie o to chodzi? - zapyta艂a Susanne.

- Dlaczego nie powiedzia艂a mi pani o tym wcze艣niej? - Aneta nadal sta艂a w przedpokoju.

- Ona nie chcia艂a. Anette.

- Dlaczego?

- Nie wiem.

- Gdzie jest teraz?

- Nad morzem.

- Sama?

- Tak. A jak pani my艣li, do cholery?

- Gdzie w takim razie jest jej ojciec?

- W mie艣cie.

- Gdzie w mie艣cie?

- Nie wiem. Ale nie ma go tam, nad morzem. Dlatego mog艂a tam pojecha膰.

- Pojecha膰? Jak?

- Moim samochodem. Po偶yczy艂am jej.

- A gdzie jest pani brat?

- Nie wiem.

- Nie by艂o go z ni膮 w samochodzie?

- Nie.

- Musi pani powiedzie膰 prawd臋.

- Prawd臋? Prawd臋?! A co pani wie o prawdzie?

- Nie rozumiem.

- Pani my艣li, 偶e to Hans... 呕e to on n臋ka艂 Anette, ale pani nic nie wie.

- To prosz臋 mi powiedzie膰.

- Hans mo偶e i ma swoje dziwactwa, mo偶e i wydaje si臋... specyficzny...

Aneta patrzy艂a, jak plamy 艣wiat艂a przesuwaj膮 si臋 po twarzy Susanne.

Dlaczego Anette nic nie powiedzia艂a?

Chodzi o co艣 innego. To milczenie oznacza co艣 innego.

- Dzwoni艂am do niej. Nie odbiera.

- Jest tam - powt贸rzy艂a Susanne.

 


 


 


 


 


46.



Jedli obiad. Brat Steve'a opowiada艂 o 偶yciu na wsi. Zaci膮ga艂 na tyle niezrozumiale, 偶e Steve musia艂 go t艂umaczy膰. Wreszcie Winter i Angela zrozumieli, 偶e sobie z nich 偶artuj膮.

Stuart Macdonald by艂 trzy lata m艂odszy od brata. Steve by艂 od niego wy偶szy, ale niedu偶o. Stuart sp臋dzi艂 w Dallas ca艂e 偶ycie. Winter zastanawia艂 si臋 dlaczego, ale widzia艂, 偶e dobrze mu si臋 偶yje. No i je艣li farma mia艂a zosta膰 w r臋kach rodziny, nie mia艂 wyj艣cia. Ojciec, Ben, siedzia艂 z nimi przy stole, ale by艂 to dla niego spory wysi艂ek. Mia艂 siedemdziesi膮t lat i n臋ka艂y go jakie艣 problemy z sercem. Za ka偶dym razem, gdy Ruth Macdonald spogl膮da艂a na m臋偶a, na jej twarzy pojawia艂 si臋 cie艅. Angela to zauwa偶y艂a. Nie umkn臋艂o to uwadze Eilidh. By艂a o dwa lata m艂odsza od Stuarta. Ciemnow艂osa pi臋kno艣膰. Zachowywa艂a si臋 z rezerw膮, kt贸ra raczej nie dowodzi艂a braku sympatii. Raczej zdecydowanie. Angela bardzo mi艂o sp臋dzi艂a czas z Sar膮 i Eilidh. Najpierw w Inverness, potem w drodze tutaj. Eilidh Macdonald nie m贸wi艂a za du偶o, ale czu艂o si臋, 偶e jest ciep艂膮 osob膮. Cho膰 w jej oczach wida膰 by艂o smutek. Angela pomy艣la艂a, 偶e to bolesne wspomnienia.

Teraz Eilidh si臋 do niej u艣miechn臋艂a.

Ben Macdonald zakas艂a艂 sucho. Wsta艂 i podzi臋kowa艂 za jedzenie. Wszyscy zacz臋li si臋 podnosi膰, ale powstrzyma艂 ich ruchem r臋ki.

Oficjalnie u艣cisn膮艂 r臋k臋 Angeli i Winterowi.

- Mi艂o by艂o pozna膰 - powiedzia艂.

- Tato, zejd藕 do nas, jak rozpalimy w kominku - zaproponowa艂 Steve.

Ben Macdonald skin膮艂 g艂ow膮, ale wydawa艂 si臋 nieobecny. Zakas艂a艂 jeszcze raz. Ruth Macdonald te偶 wsta艂a. Razem obeszli st贸艂 i ruszyli do drzwi.

Angela widzia艂a, jak rodze艅stwo wymienia w milczeniu spojrzenia, kiedy ojciec wychodzi艂 z jadalni. Winter te偶 to zauwa偶y艂.

Stuart podni贸s艂 kieliszek bordeaux, tradycyjnego trunku Szkot贸w. Od czasu, kiedy jednali si臋 z Francj膮 przeciwko przekl臋tym Anglikom.

- Wr贸ci - powiedzia艂 Stuart.

Ale Ben Macdonald nie przyszed艂, kiedy rozpalili w kominku. P艂omienie roz艣wietla艂y 艣ciany pokoju i okna. Odcina艂y je od zapadaj膮cego na dworze szkockiego wieczoru. Winter widzia艂 dziwn膮 kamienn膮 kolumn臋 na polu. Przypomina艂a twarz zwr贸con膮 w stron臋 艣wiate艂 miasteczka po drugiej stronie.

- Kolorowych sn贸w - powiedzia艂 Steve, wznosz膮c szklank臋 z whisky

Napili si臋. Stuart przygl膮da艂 si臋 Winterowi i Angeli.

- Specjalnie dla was pojecha艂em do Bellehighlash - powiedzia艂.

- Bzdura - odpar艂 Steve.

- A co to jest? - zapyta艂 Winter, spogl膮daj膮c na whisky w szerokiej szklance. Mia艂a bursztynowy kolor i lekko pachnia艂a dymem. Zapach powoli si臋 nasila艂. Czu膰 w niej by艂o tak偶e sherry, sporo sherry. I d膮b. Du偶y i masywny. Wszystkie te smaki nagle przybiera艂y na sile, by trwa膰 d艂u偶sz膮 chwil臋, a potem zn贸w delikatn膮 s艂odycz膮 przebija艂o z nich sherry.

- Niez艂a, co? - zapyta艂 Stuart.

- Jedna z najlepszych, jakich pr贸bowa艂em - odpar艂 Winter.

- Tylko spokojnie - wtr膮ci艂 Stuart. - Nie dajcie si臋 ponie艣膰 chwili.

Winter rozejrza艂 si臋, kontemplowa艂 t臋 chwil臋: ogie艅 w kominku, wiecz贸r, 艣wiat艂o, spok贸j, zapachy. Podr贸偶. Pow贸d podr贸偶y. Kilka powod贸w.

- Tak czy inaczej, jedna z najlepszych - powiedzia艂.

- Angela? - Stuart lekko skin膮艂 g艂ow膮.

- Wspania艂y posmak sherry na ko艅cu - powiedzia艂a.

- Grzeczna dziewczynka - stwierdzi艂 Stuart.

Nie by艂a to pierwsza szklanka maltwhisky w 偶yciu Angeli. Nie by艂a amatork膮 tego trunku, ale ta whisky by艂a wyj膮tkowa.

- Kto艣 zgadnie? - zapyta艂 Stuart.

- Gdzie艣 ze Speyside oczywi艣cie - powiedzia艂 Winter.

- Oczywi艣cie.

Stuart opr贸偶ni艂 butelk臋 do ko艅ca.

Winter si臋 zastanawia艂. Wpatrywa艂 si臋 w kolor whisky, w my艣lach bada艂 okolic臋. Nieopodal p艂yn臋艂a rzeka, River Lossie. By艂a jaka艣 marka nawi膮zuj膮ca do tej w艂a艣nie rzeki.

- Mo偶e Linkwood - powiedzia艂.

- Kt贸ry rocznik? - pyta艂 dalej Stuart.

Jego brat pokr臋ci艂 g艂ow膮: to si臋 robi 艣mieszne.

Winter zn贸w zacz膮艂 si臋 zastanawia膰. Najlepsza jest whisky dwudziestojednoletnia, a Stuart najwyra藕niej kupowa艂 towar pierwszej jako艣ci.

- Dwadzie艣cia dwa lata.

- Dobry rok, ale z mark膮 nie trafi艂e艣 - powiedzia艂 Stuart. - Cho膰 to nie by艂 g艂upi pomys艂.

- Jeszcze po jednym? - zapyta艂 Steve i wyci膮gn膮艂 zza fotela brata kolejn膮 butelk臋. Mia艂a dziwny staro艣wiecki kszta艂t. Steve przytrzyma艂 j膮 tak, 偶eby Winter m贸g艂 zobaczy膰 etykiet臋: Glenfarclas. No tak. Jedna z najlepszych.

- To by艂by m贸j drugi strza艂 - powiedzia艂 Winter z u艣miechem.

Stuart zar偶a艂.

Winter i Angela le偶eli pod trzema pierzynami, a i tak marz艂y im nosy. Ogie艅 po艂yskiwa艂 w kominku. Spali we wschodnim skrzydle ogromnego domu. Ciep艂o z kominka nie dociera艂o do 艂贸偶ka.

Byli ju偶 po. Winter czu艂, 偶e ma mokry kark. Czu艂 te偶 oddech Angeli na ramieniu. Wci膮偶 pachnia艂a whisky. Glenfarclas mia艂o najd艂u偶ej dochodz膮cy posmak 艣wiata.

Wcze艣niej zadzwonili do Elsy. Angela uroni艂a kilka 艂ez podczas kolacji.

- To ju偶 druga noc poza domem - powiedzia艂a, zupe艂nie jakby to by艂a ekspedycja do Arktyki.

- Elsa jest szcz臋艣liwa - odpar艂 Winter. - Musimy jej pozwoli膰 na samodzielno艣膰.

- Nie przez najbli偶sze dwadzie艣cia lat.

- B臋dzie si臋 mog艂a wyprowadzi膰 z domu, dopiero jak napisze prac臋 magistersk膮?

- Czemu nie.

Nagle us艂yszeli wycie.

- S膮 tu wilki? - zapyta艂a Angela.

- Pieski preriowe.

Zauwa偶y艂, 偶e o czym艣 my艣li. To skupione spojrzenie.

- Erik... - powiedzia艂a.

- No?

- Naprawd臋 wierzysz, 偶e co艣 znajdziecie? 呕e jego znajdziecie?

- Nie wiem.

- Je艣li tak...

- No?

- Uwa偶aj.

Wyjechali po wczesnym 艣niadaniu.

- Jeszcze tu wr贸cimy - powiedzia艂 Winter do Stuarta. Stuart opiera艂 si臋 jedn膮 nog膮 o traktor. Przez szyj臋 przewiesi艂 kowbojski kapelusz.

- To poznacie moj膮 偶on臋 - us艂ysza艂.

One of these days he'll get a wife, za艣piewa艂 Stuart, kiedy w膮sk膮 drog膮 wychodz膮c膮 z Knockando Burn ruszali na po艂udniowy wsch贸d. Winter pomy艣la艂, 偶e ci, kt贸rzy si臋 znaj膮 na whisky, wsz臋dzie widz膮 pe艂no odniesie艅 do niej. 

- Nigdy nie zrozumia艂am, dlaczego on nie rozumie - przem贸wi艂a z tylnego siedzenia Sara.

- Nie zrozumie czego? - zapyta艂 jej m膮偶.

- 呕e na d艂u偶sz膮 met臋 samotne 偶ycie nie jest wcale takie fajne.

- My艣l臋, 偶e si臋 zastanawia, czy nie poprosi膰 o r臋k臋 tej babki z Forres.

- Kogo? - zapyta艂a Sara. - Nic o tym nie wiem.

- Nie jestem pewien, czy ja wiem.

- Widz臋 sarn臋 - powiedzia艂a Angela.

Winter dostrzeg艂 jedynie jasny zad zwierz臋cia. Znika艂o w podskokach.

Sarna przypomnia艂a mu o czym艣.

Wydawa艂o mu si臋, 偶e to, co... w艂a艣nie zobaczy艂, czy te偶 czego nie zd膮偶y艂 zobaczy膰, by艂o czym艣 innym. Czym艣, co mog艂o mu pom贸c w 艣ledztwie. I to bardzo. Czym艣, co zobaczy艂. Co przebieg艂o obok? Co tam by艂o i czeka艂o. Co艣, czego niemal m贸g艂 dosi臋gn膮膰, co... co... teraz pr贸bowa艂 jeszcze wypatrzy膰, patrz膮c na rzek臋, kopce i 偶wirowisko. By艂y jak br膮zowa rana w ca艂ej tej zieleni. Ale to, co pr贸bowa艂 sobie przypomnie膰, znajdowa艂o si臋 poza jego zasi臋giem.

Do Aberdeen wjechali przed lunchem. Miasto migota艂o jasnym granitem. Ciemnia艂, kiedy si臋 podesz艂o bli偶ej.

Pojechali od razu na dworzec. Poci膮g Sary i Angeli do Edynburga mia艂 ruszy膰 za dwadzie艣cia pi臋膰 minut. To by艂 pomys艂 Sary.

- Angela musi zobaczy膰 Edynburg, a przecie偶 wy jedziecie w zupe艂nie innym kierunku.

- P贸艂nocne wybrze偶e jest dzikie i pi臋kne - powiedzia艂 Macdonald.

- Mo偶e tam si臋 wszyscy spotkamy? - doda艂a Angela. - Ch臋tnie zabior臋 si臋 z Sar膮 do Edynburga.

- Cywilizacja - podsumowa艂a Sara.

- Powiedzmy, 偶e maksimum dwa dni - powiedzia艂 jej m膮偶. - Mo偶e mogliby艣my si臋 spotka膰 w Kingussie. To 艂adne miejsce, na wy偶ynach - wyja艣ni艂 Winterowi i Angeli. -Doje偶d偶a tam poci膮g z Edynburga, przez Perth. Podr贸偶 nie trwa d艂u偶ej ni偶 dwie godziny.

Winter i Macdonald pojechali prosto do Force Headquarters, po drugiej stronie Union Street, naprzeciwko Aberdeen Arts Centre. Budynek wygl膮da艂, jakby go obejmowa艂y katolicka katedra i ko艣ci贸艂 anglika艅ski.

Inspektor Marion McGoldrick przyj臋艂a ich na si贸dmym pi臋trze. By艂a szczup艂a, bardzo niska, mia艂a wyra藕nie zarysowan膮 brod臋 i ciemne oczy. Mia艂a na sobie dobrze skrojony mundur. By艂a star膮 znajom膮 Macdonalda.

Teraz w艂a艣nie trzeba takie znajomo艣ci wykorzysta膰, powiedzia艂 Steve dzie艅 wcze艣niej.

Marion McGoldrick mia艂a trzydzie艣ci pi臋膰 lat. Na jej biurku le偶a艂 plik dokument贸w. Zrobi艂a, co mog艂a. Steve Macdonald domy艣la艂 si臋, 偶e zrobi艂a to po godzinach. Policja z Aberdeen nie mog艂a sobie pozwoli膰 na wy艣wiadczanie innym przys艂ug w czasie pracy.

- Mam nadziej臋, 偶e nie zabra艂em ci ca艂ego wolnego czasu, Mar - powiedzia艂.

- Owszem. Ale i tak go nie mam.

- Przykro mi to s艂ysze膰.

- Nie ma powodu, Steve. Nie ma powodu. - Zarzuci艂a szybko g臋stymi czarnymi w艂osami, 艣mia艂a si臋 cicho. - S艂ysza艂e艣 ju偶 plotk臋 o parze, kt贸ra si臋 rozesz艂a? - zapyta艂a.

- Ty i Bruce? Naprawd臋?

Mieszka艅cy wy偶yn najwyra藕niej s膮 jedn膮 wielk膮 rodzin膮, pomy艣la艂 Winter.

- Pozna艂 jak膮艣 g贸wniar臋 w Glasgow - powiedzia艂a Marion. - Mia艂 by膰 na szkoleniu. - Zn贸w si臋 cicho za艣mia艂a.

- Chyba 藕le tam wszystko zrozumia艂 - doda艂a i spojrza艂a na Macdonalda. - Podczas szkolenia. - Przenios艂a wzrok na Wintera. - Ona te偶 jest policjantk膮.

- Przykro mi - powiedzia艂 Macdonald.

- Na pocz膮tku chcia艂am ich oboje rozstrzela膰, ale uzna艂am, 偶e lepiej b臋dzie si臋 skupi膰 na pracy. - Szturchn臋艂a Macdonalda w rami臋. - Wi臋c twoja pro艣ba okaza艂a si臋 bardzo na miejscu.

- Co znalaz艂a艣? - zapyta艂 od razu, prosto z mostu.

- Wypadek - odpar艂a. - Ale to 偶adna niespodzianka.

- Nic nowego? - ci膮gn膮艂 Macdonald.

- Nic. Wygl膮da na to, 偶e kuter wzi膮艂 kurs na Kinnaird Head, przep艂yn膮艂 ile艣 mil na p贸艂nocny wsch贸d i poszed艂 na dno. Ze wszystkim. - Marion spojrza艂a na dokument. - 鈥濵arino鈥. 艢mieszna nazwa. Zazwyczaj 艂odzie nosz膮 kobiece imiona, na przyk艂ad 鈥濵arina鈥. To klasyka.

- Za艂oga od jakiego艣 czasu przebywa艂a w Aberdeen - powiedzia艂 Winter.

- Tak. Mieszkali na statku w porcie, w g艂臋bi Albert Basin.

- Wszyscy? - zapyta艂 Macdonald.

- No... najwyra藕niej si臋 nie afiszowali. Ale zostali oczywi艣cie zarejestrowani, kiedy tu przyp艂yn臋li, na drug膮 stron臋 pola minowego. Mam tu nazwiska.

Si臋gn臋艂a po kartk臋 i poda艂a j膮 Winterowi.

Winter zauwa偶y艂, 偶e to kopia. Przeczyta艂 nazwiska. Wypisano je r臋cznie, starannie wykaligrafowanymi literami: Bertil Osvald, Egon Osvald, John Osvald, Arne Algotsson, Frans Karlsson.

By艂o ich pi臋ciu, pomy艣la艂. Wiedzia艂 o tym. Ale dlaczego nie o艣miu? Wtedy za艂ogi kutr贸w liczy艂y osiem os贸b.

- Trzech wyp艂yn臋艂o w ostatni rejs - powiedzia艂a Marion.

Winter skin膮艂 g艂ow膮. Egon Osvald, Frans Karlsson, John Osvald. 

Teraz Bertil Osvald by艂 martwy, a Arne Algotsson 偶y艂 w swoim 艣wiecie.

- Ale chyba nie wyp艂yn臋li tylko we trzech? - zapyta艂 Macdonald.

Marion roz艂o偶y艂a r臋ce:

- Nic nam nie wiadomo o tym, 偶eby jaki艣 inny rybak do nich do艂膮czy艂. Przeprowadzono naturalnie gruntowne dochodzenie po tym, jak 艂贸d藕 znikn臋艂a, ale nie wygl膮da艂o na to, 偶eby by艂 tam kto艣 jeszcze. I nikt si臋 z nami nie kontaktowa艂 w tej sprawie. - Po艂o偶y艂a kartk臋, kt贸r膮 trzyma艂a w r臋ce. - A to ju偶 co艣 m贸wi.

- 艁odzi nigdy nie odnaleziono? - zapyta艂 Macdonald. - Mam na my艣li wrak.

- Nie.

- A mo偶e nie ma 偶adnego wraku? - powiedzia艂 Winter i zrobi艂 krok w prz贸d. 呕adne z nich nie pomy艣la艂o, 偶eby w tym ma艂ym pokoju usi膮艣膰. - Mo偶e w艂a艣nie pope艂ni艂e艣 freudowski b艂膮d, Steve.

- Prosz臋 ja艣niej, inspektorze - powiedzia艂a Marion.

- Mo偶e 鈥濵arino鈥 wcale nie zaton膮艂 - powiedzia艂 Winter. - Mo偶e po prostu... znikn臋li. Z jakiego艣 powodu. Przest臋pstwo? Zemsta? Nie wiem. Mo偶e przenie艣li si臋 gdzie indziej.

- Do Rio de Janeiro - powiedzia艂 Macdonald.

- Nie przesz艂o ci to przez my艣l, Steve? - zapyta艂 Winter.

- To by im si臋 nie uda艂o - wtr膮ci艂a Marion.

- Nie? - zapyta艂 Winter.

- W 偶adnym wypadku. Trzeba pami臋ta膰, 偶e w tamtych czasach nie da艂oby si臋 ukry膰 艂odzi na wybrze偶u. A ju偶 na pewno nie kutra. By艂a wojna. O dzisiejszej stra偶y przybrze偶nej mo偶na m贸wi膰, co si臋 chce, ale wtedy traktowali swoje obowi膮zki serio. Przecie偶 na Morzu P贸艂nocnym by艂o pe艂no niemieckich 艂odzi podwodnych, niszczycieli i B贸g wie czego jeszcze. Podchodzili do tego powa偶nie.

- Ale przemyt istnia艂 - wtr膮ci艂 Macdonald.

- Na pewno nie handlowali z Niemcami - odpar艂a Marion.

- Ale handlowali. - Steve nagle usiad艂, ale szybko wsta艂.

- Porty. Istnia艂y tajne porty Tajne przynajmniej na tyle, 偶eby mogli z nich korzysta膰.

- Wtedy nikt nie przemyca艂 w tajemnicy - powiedzia艂a Marion.

- To dopiero oksymoron - zauwa偶y艂 Macdonald.

- W艂adze wiedzia艂y o wszystkim - m贸wi艂a dalej Marion.

- Wierz mi, Steve. Troch臋 o tym wiem, bo m贸j dziadek by艂 jednym z nich. Jednym z najgorszych. Albo najlepszych, je艣li spojrze膰 na to z innej strony.

- Najgorszym albo najlepszym kim? Stra偶nikiem czy przemytnikiem?

- Przemytnikiem- odpar艂a ze 艣miechem.- W Sandhaven.

- To mi przypomina Ojca chrzestnego - powiedzia艂 Macdonald. 

- Naprawd臋 sprawdzano wszystkie porty? - zapyta艂 Winter.

Marion skin臋艂a g艂ow膮.

- Co tw贸j dziadek s膮dzi艂 o przemycie? - zapyta艂 Macdonald.

- Przecie偶 z tego 偶y艂. Zale偶y, jaki jest cel, nie? Nie przemyca艂 w imi臋 idea艂贸w ani dla zabawy. - Uderzy艂a r臋k膮 w plik papier贸w, jak gdyby chcia艂a podkre艣li膰 to, co powiedzia艂a. - Wszystko zawsze rozbija si臋 o pieni膮dze.

- C贸偶... - powiedzia艂 Macdonald.

- Nie jeste艣 przekonany - stwierdzi艂a.

- Kto potwierdzi艂 wypadek? - zapyta艂. - Nie by艂o tam 偶adnego statku? Kto艣 musia艂 odebra膰 sygna艂, nie?

- Nie - odpar艂a. - To jest odpowied藕 na oba pytania.

- Statek widmo - podsumowa艂 Macdonald.

- Czy kto艣 sprawdzi艂 porty tu偶 po wypadku? Sprawdzili, czy kutra nie ma gdzie indziej? - zapyta艂 Winter.

- Porty sprawdzano ca艂y czas - odpowiedzia艂a.

- Wi臋c samego 鈥濵arino鈥 nie szukano? Mo偶e zmieni艂 nazw臋.

- Z tego co wiem, nie.

- Kt贸re porty na tym wybrze偶u s膮 najbardziej znane z przemytu? - zapyta艂 Winter.

- To tajemnica - odpowiedzia艂a i za艣mia艂a si臋, mo偶e ironicznie. - W przeciwnym wypadku przemytnicy nie mogliby robi膰 interes贸w, nie?

- Dobra, Marit. Wierz臋 tobie, twojemu dziadkowi i w艂adzom. Erik te偶. Ale odpowiedz na to pytanie.

- Najbardziej znane? Hm... Sandhaven, jak ju偶 wspomnia艂am, Bay of Lochielair. Ale Pennan chyba ma najd艂u偶sze tradycje.

- Pennan? - Macdonald wygl膮da艂, jakby sobie co艣 przypomina艂. - Pennan...

- To zawsze by艂a wyj膮tkowa wie艣 - ci膮gn臋艂a Marion. -Ska艂y s膮 tam czerwone. Ludzie malowali na czerwono domy, ulica te偶 by艂a czerwona, wi臋c z morza nie by艂o nic wida膰. Poza tym le偶y za wyst臋pem skalnym, te偶 czerwonym, wi臋c nie wida膰 jej z 偶adnej strony.

- Pennan... - powt贸rzy艂 Macdonald.

- To daleko? - zapyta艂 Winter.

- No... par臋 mil na zach贸d od Fraserburgha - odpowiedzia艂a Marion. - Drog膮 wzd艂u偶 wybrze偶a, w stron臋 Macduff. Ale, jak powiedzia艂am, mo偶na przegapi膰.

- Local Hero! - krzykn膮艂 Macdonald. 

Winter si臋 zerwa艂. Macdonald rozwi膮za艂 sw贸j problem.

- Widzia艂e艣 film Local Hero, Erik? - zapyta艂, odwracaj膮c si臋 do Wintera. 

- Eee... tak. Chyba z lat osiemdziesi膮tych.

- Kr臋cili go w Pennan. Bill Forsyth szuka艂 jakiego艣 podejrzanego miejsca i wyb贸r pad艂 na Pennan.

- Mo偶liwe - powiedzia艂a Marion.

- Pogadamy o tym w drodze powrotnej - powiedzia艂 Macdonald.

Marion zn贸w trzyma艂a kartki w prawej r臋ce.

- Dobrze by by艂o, 偶eby艣cie je wzi臋li. Jest tu troch臋 wi臋cej o tym, co si臋 sta艂o i co robili. P艂yn臋li mianowicie do Peterhead i na chwil臋 tam si臋 zatrzymali. Potem pop艂yn臋li do Fraserburgha, a potem wyprawa si臋 sko艅czy艂a.

- Co si臋 sta艂o z tymi dwoma, kt贸rzy... prze偶yli, czy jak to nazwa膰? - zapyta艂 Winter.

- Byli tu jeszcze jaki艣 czas, ale potem po prostu znikn臋li - odpowiedzia艂a.

- Jak to? - Winter by艂 zdziwiony.

- Tak samo by艂o, kiedy przyp艂yn臋li - powiedzia艂a Marion. - Kozacy ze Skandynawii, kt贸rzy dla pieni臋dzy przeprawiali si臋 przez zapory minowe. Prawdopodobnie przyp艂yn臋艂a kolejna taka grupa. Szybko sprzedali towar i si臋 zawin臋li. Na pok艂adzie byli chyba ci dwaj Szwedzi. Ale nie wiemy na pewno, nikt nie wie. Nagle 艣lad po nich zagin膮艂.

Zaparkowali przy ko艣ciele, na p贸艂noc od biegn膮cej w stron臋 portu Broad Street. Wyrasta艂 z niego las maszt贸w.

- Bez problemu mo偶na tam ukry膰 艂贸d藕 - powiedzia艂 Macdonald, wskazuj膮c na port.

Poszli w d贸艂 ulicy, min臋li Fishermen's Mission. Budynek wygl膮da艂 do艣膰 nowocze艣nie, ale to by艂o tylko z艂udzenie.

W drzwiach poczuli zapach spalenizny i wilgotnych ubra艅.

Wiedzieli, 偶e bracia Osvald i tamci dwaj rybacy z Dons枚 otrzymali od Kr贸lewskiej Misji Pa艅stwowej dla Rybak贸w Dalekomorskich jak膮艣 pomoc. Misja istnia艂a od 1922 roku.

W recepcji wisia艂o du偶e zdj臋cie w ramie. By艂o czarno-bia艂e i przedstawia艂o 艂贸d藕 ryback膮. Wygl膮da艂a na przerobion膮 na okr臋t wojenny. Podpis g艂osi艂: TRAWLERY NA WOJNIE.

M臋偶czyzna wyjrza艂 zza czego艣, co przypomina艂o biurko. Nie zauwa偶yli go wcze艣niej.

- W czym mog臋 pom贸c? - zapyta艂, wstaj膮c powoli. Zorientowali si臋, 偶e to starszy pan. Wygl膮da艂, jakby siedzia艂 tak od wojny. To on musia艂 powiesi膰 to zdj臋cie, pomy艣la艂 Winter. 

- Mog臋 jako艣 pom贸c? - m臋偶czyzna zapyta艂 jeszcze raz.

Podeszli do biurka i przedstawili si臋. M臋偶czyzna te偶 si臋 przedstawi艂: by艂 dawnym szefem tej instytucji, nazywa艂 si臋 Archibald Farquharson. 

- Czasem tu wpadam i tak sobie siedz臋. Przez wzgl膮d na dawne czasy - powiedzia艂.

- Musia艂 pan widzie膰 wielu przyp艂ywaj膮cych i odp艂ywaj膮cych - powiedzia艂 Macdonald.

- W rzeczy samej - powiedzia艂 Farquharson.

- Chcieliby艣my si臋 czego艣 dowiedzie膰 o kilku szwedzkich rybakach, kt贸rzy prawdopodobnie przebywali tutaj podczas wojny - ci膮gn膮艂 Macdonald.

- By艂em tu. Nie dok艂adnie w tym miejscu, ale dzia艂a艂em w Misji.

- Chodzi o Johna Osvalda - powiedzia艂 Winter.

- Pami臋tam go - odpowiedzia艂 staruszek.

- S艂ucham?

- Byli艣my r贸wie艣nikami. Pami臋tam go lepiej ni偶 jego braci. Mia艂 dw贸ch braci, nie? - Farquharson szybko przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po zmarszczonych policzkach. - Straszna sprawa ten wypadek.

Zapytali go o to. Nie wiedzia艂 wi臋cej ni偶 inni. Nie wiedzia艂, dlaczego ani co si臋 sta艂o potem, nie mia艂 poj臋cia o wraku ani o ofiarach.

- Czasami o tym my艣la艂em. O Johnie. - Nagle spojrza艂 w bok na drzwi. - To troch臋 dziwne... ale kilka razy w roku wpatruj臋 si臋 w te drzwi, jakby... John Osvald mia艂 nimi wej艣膰. Niesamowite, co? Pewnie ma to zwi膮zek z t膮 tajemnicz膮 katastrof膮. Z tym, 偶e nikt nie wiedzia艂. Jak statek widmo, co? - Spojrza艂 na nich. - A tu... par臋 tygodni temu... widz臋, jak wchodzi. Tymi drzwiami!

 


 


47.



Winter i Macdonald odwr贸cili si臋, jak gdyby John Osvald sta艂 za nimi i potwierdza艂 to, co us艂yszeli. Ale w drzwiach nikt nie sta艂. By艂y zamkni臋te, pomalowane na niebiesko, na szczeg贸lny morski odcie艅. Na futrynie wida膰 by艂o 偶贸艂te odpryski. Niebieski z 偶贸艂tym to kolory Szkocji. Z bia艂ym zreszt膮 te偶, pomy艣la艂 Winter.

Zn贸w spojrza艂 na Farquharsona. Pr贸bowa艂 co艣 wyczyta膰 z jego twarzy Staruszek nie by艂 zmieszany. Wygl膮da艂 na pewnego siebie, ale bez przesady. Po prostu stwierdzi艂 fakt.

- Wydaje mi si臋, 偶e mnie zauwa偶y艂 - ci膮gn膮艂 Farquharson.

- Zacznijmy mo偶e od pocz膮tku - powiedzia艂 Macdonald.

- Wygl膮da na to, 偶e czas nic nie zmienia - m贸wi艂 dalej Farquharson. - Raczej wyostrza. Tak jak wyostrza na przyk艂ad wygl膮d. Rysy twarzy. - B艂ysn臋艂y mu oczy. - Zostaje to, co najwa偶niejsze.

Winter wzi膮艂 do r臋ki zdj臋cie Osvalda, to z p贸艂profilu. Kiedy na nie patrzy艂, by艂 tak samo... sfrustrowany jak wcze艣niej. Wydawa艂o mu si臋, 偶e trzyma co艣, co... m贸g艂by wykorzysta膰. Co艣, co widzi i jednocze艣nie nie widzi.

- Hm... To przecie偶 on - powiedzia艂 Farquharson, spogl膮daj膮c w g贸r臋. - To ten Szwed.

- Twierdzi pan, 偶e ten cz艂owiek wszed艂 tutaj jaki艣 czas temu? - zapyta艂 Macdonald.

- Kilka tygodni temu - odpowiedzia艂 Farquharson.

- Jest pan pewien, panie Farquharson?

- Tak.

- Mo偶e pan dok艂adnie okre艣li膰, kiedy to by艂o? Poda膰 dat臋?

- No... niech pomy艣l臋.

- Co si臋 sta艂o, kiedy wszed艂? - zapyta艂 Winter.

- Zawr贸ci艂 w drzwiach - odpowiedzia艂 Farquharson. - Pewnie mnie zobaczy艂.

- Co pan ma na my艣li? - zapyta艂 Macdonald. - Rozpozna艂 pana?

- Tak mi si臋 wydaje.

- Tak jak pan rozpozna艂 jego?

- Tak.

- Co by艂o dalej?

- Nic. Po jakim艣 czasie dotar艂o do mnie, 偶e to m贸g艂 by膰 ten Szwed, wi臋c wyszed艂em na ulic臋, ale jego oczywi艣cie ju偶 nie by艂o.

- Dlaczego tu przyszed艂? - zapyta艂 Winter. - Po tylu latach.

- M贸g艂 tu bywa膰 wcze艣niej - odpowiedzia艂 Farquharson.

- Ale pan go nie widzia艂?

- Nie. Ale m贸g艂 tu przyj艣膰 wcze艣niej.

- Przecie偶 uznano go za zmar艂ego - powiedzia艂 Macdonald. ,

- Wiem.

- Wydaje si臋 pan spokojny, panie Farquharson. Nie przemkn臋艂o panu przez my艣l, 偶e widzia艂 pan ducha?

- Nie wierz臋 w duchy.

- Ale statek znikn膮艂, razem z Osvaldem - wtr膮ci艂 Winter.

- Tak m贸wi膮 - odpar艂 Farquharson.

- Nie wierzy pan w to?

- W nic nie wierz臋. Nic nie wiem.

Us艂yszeli, 偶e kto艣 wchodzi, i odwr贸cili si臋. Dw贸ch m艂odych m臋偶czyzn w grubych swetrach i we艂nianych czapkach. Uk艂onili si臋 Farquharsonowi. Zdawali si臋 nie zauwa偶a膰 Macdonalda i Wintera. Przeszli przez ca艂y pok贸j i znikn臋li za drugimi drzwiami.

- Rybacy z Norwegii - powiedzia艂 Farquharson. - Mamy tu grup臋 Norweg贸w i Islandczyk贸w Za to Szwed贸w niewielu.

- A teraz? S膮 jacy艣 Szwedzi? - zapyta艂 Winter.

- Mamy ma艂o pokoj贸w - odpar艂 Farquharson. - To nie jest hotel, raczej miejsce dla tych, kt贸rzy chc膮 na noc zmieni膰 艣rodowisko, je艣li co艣 jest nie tak z 艂odzi膮 albo co艣 w tym rodzaju.

- Ani jednego Szweda? - powt贸rzy艂 Winter.

- Nie w tym tygodniu. W zesz艂ym by艂o paru.

- Ma pan ksi臋g臋 go艣ci? - zapyta艂 Winter. Macdonald spojrza艂 na niego. - Kiedy si臋 rejestruj膮... podaj膮 nazw臋 艂odzi?

- Tak, takie s膮 przepisy.

Farquharson wyci膮gn膮艂 tylko r臋k臋 po gruby czarny segregator. By艂 ju偶 otwarty. Przerzuci艂 trzy kartki wstecz.

- Szwedzi - powiedzia艂 do siebie. - Nie by艂o mnie tu wtedy. - Spojrza艂 w g贸r臋. - Mia艂em ma艂膮 operacj臋 stawu biodrowego. - Spu艣ci艂 wzrok. - Kuter nazywa艂 si臋 鈥濵ariana鈥. Jedyne nazwisko, kt贸re mam obok tej nazwy, brzmi Erikson. - Zn贸w spojrza艂 w g贸r臋. - Przypuszczam, 偶e to kapitan. Wystarczy, jak si臋 zarejestruje sam kapitan.

- Trzeba wpisywa膰 nazw臋 macierzystego portu? - zapyta艂 Winter.

- Tak, ale nie mog臋 tego odczyta膰 - odpowiedzia艂 Farquharson i odwr贸ci艂 segregator do g贸ry nogami.

Winter przeczyta艂: 鈥濵ARIANA鈥. STYRS脰. ERIKSON.

I dat臋. Dwa i p贸艂 tygodnia temu.

Winter wiedzia艂, 偶e na Dons枚 cumuje 鈥濵agdalena鈥, kt贸rej kapitanem jest Erik.

Ale czy na Styrs枚 jest jaka艣 鈥濵ariana鈥?

Dlaczego nie?

Pomy艣la艂, 偶e musi zadzwoni膰 do Ringmara i poprosi膰, 偶eby to sprawdzi艂.

Farquharson zaprosi艂 ich na szybk膮 fili偶ank臋 herbaty. 艢ciany pokoju pokrywa艂y obrazy przedstawiaj膮ce kutry. Winter s艂ysza艂 dochodz膮cy sk膮d艣 艣miech, ale w tym pokoju wszystko by艂o powa偶ne: 艣ciany, obrazy i wspomnienia. Farquharson powiedzia艂:

- Kr贸lewska Misja Pa艅stwowa dla Rybak贸w Dalekomorskich powsta艂a w 1881 roku, po tym jak Ebenezar J. Mather zwizytowa艂 statki rybackie na morzu i zobaczy艂 na w艂asne oczy, w jak ci臋偶kich i zagra偶aj膮cych 偶yciu warunkach pracuj膮 ci ludzie.

Macdonald i Winter skin臋li g艂owami.

- Teraz jest oczywi艣cie lepiej - ci膮gn膮艂 Farquharson. - Mamy nadziej臋, 偶e si臋 do tego przyczynili艣my. Ale to wyj膮tkowy zaw贸d. Rybacy s膮 przecie偶 wyj膮tkowo skutecznie odci臋ci od codziennych wp艂yw贸w innych ludzi. To w pewnym sensie nieludzka robota. - Spojrza艂 na Wintera. - Tam, na morzu, niewiele zostaje z jednostki spo艂ecznej.

- Musia艂 pan widzie膰, jak morze wp艂ywa na ludzi, prawda? - powiedzia艂 Winter.

- Naturalnie.

- Czy mo偶e sprawi膰, 偶e cz艂owiek przestanie by膰... cz艂owiekiem?

- Co pan ma na my艣li?

- Nie wiem - odpar艂 Winter. - Czy mo偶e sprawi膰, 偶e cz艂owiek stanie si臋... kim艣 innym? Kim艣... gorszym.

- Tak mi si臋 wydaje.

- Jak by艂o z Johnem Osvaldem?

- To by艂o tak dawno.

- Ma pan dobr膮 pami臋膰.

Farquharson wypi艂 herbat臋. Jego oczy zrobi艂y si臋 m臋tne. Dos艂ownie. Sam przed wojn膮 by艂 rybakiem. Wr贸ci艂 na l膮d dawno temu.

- Byli niespokojni - powiedzia艂 po d艂u偶szej przerwie. - Niespokojni.

- W jakim sensie? - zapyta艂 Winter.

- Co艣 wcze艣niej zrobili, zdaje si臋... Jacy艣 ludzie pytali o jednego z nich. No, s膮dz臋, 偶e mia艂o to co艣 wsp贸lnego z przemytem. Chodzi艂o o pieni膮dze. Nie wiem.

- Z przemytem? Dlaczego?

- A dlaczego nie? - odpar艂 Farquharson i za艣mia艂 si臋. - Tutaj nie by艂o to przecie偶 偶adn膮 nowo艣ci膮.

- Czy Szwedzi byli zamieszani w przemyt? - zapyta艂 Macdonald.

- Nie wiem, nie pyta艂em - odpowiedzia艂 Farquharson. - Ale co艣 by艂o na rzeczy.

- Przemyt czego?

- Czegokolwiek. By艂a wojna.

- Ale oni ca艂y czas 艂owili ryby. Na swoim trawlerze 鈥濵arino鈥.

- A 艂owili? - odpar艂 Farquharson lekkim tonem, mo偶e nawet z nut膮 szyderstwa.

- Jak膮 funkcj臋 pe艂ni艂 John Osvald? - zapyta艂 Macdonald.

- Gdzie?

- W grupie.

- Dowodzi艂. By艂 m艂ody, ale to on decydowa艂. - Farquharson postawi艂 na stole gliniany kubek, kt贸ry od d艂u偶szego czasu trzyma艂 w r臋ce. - No c贸偶... nie zna艂em bli偶ej wszystkich tych szwedzkich rybak贸w, kt贸rzy tu bywali. To, co m贸wi臋, wynika raczej... z moich obserwacji.

- A potem odp艂yn臋li - powiedzia艂 Winter.

- Tak. Nie wiedzia艂em dok膮d, ale p贸藕niej s艂ysza艂em, 偶e byli jaki艣 czas we Fraserburghu.

Salotum Arms Hotel we Fraserburghu sta艂 przy Salotum Square, w samym 艣rodku miasta. W budynku w stylu wiktoria艅skim mie艣ci艂a si臋 r贸wnie偶 restauracja z palmami w oknach i na pod艂odze, z czystymi dywanami, kwiecistymi tapetami na suficie, wiatrakami z okresu kolonialnego poruszaj膮cymi si臋 w rytm dawnych czas贸w i witryn膮, w kt贸rej sta艂y torty i ciasta. W tle lecia艂a muzyka. M贸g艂 to by膰 Glen

Miller albo jaka艣 stara znana brytyjska grupa. Pracownicy wygl膮dali jak zabytki z innej epoki. Pozostali go艣cie, zajmuj膮cy po艂ow臋 sali, mieli na sobie ubrania z minionych czas贸w. Ma艂e dziecko krzykn臋艂o kilka razy wniebog艂osy. M艂oda para siedz膮ca przy oknie od wschodu robi艂a co mog艂a, 偶eby je uspokoi膰.

Winter i Macdonald siedzieli przy piwie i czekali na jedzenie.

Macdonald rozejrza艂 si臋 dyskretnie. Przesz艂a obok nich kelnerka z paruj膮c膮 waz膮.

- Podejrzewam, 偶e to miejsce jest tym, co nazywaj膮 larger than life - powiedzia艂. 

- Hm...

- To wszystko by艂o takie, zanim przyszli艣my, i takie zostanie, kiedy nas ju偶 nie b臋dzie. To co艣 wi臋kszego ni偶 偶ycie.

Na p贸艂nocnej 艣cianie wisia艂y trzy obrazy z motywami wiejskimi. Mia艂y chyba by膰 wyrazem t臋sknoty za czym艣 innym ni偶 morze i spalone zachodnie ska艂y. Na jednym rolnik szed艂 za koniem, z p艂ugiem. Symbol pracy.

Inna kelnerka poda艂a im lunch: du偶e porcje panierowanego 艂upacza z frytkami i zielonym groszkiem. Winter podmucha艂 na gor膮cy, mocno wysma偶ony filet i wzi膮艂 kawa艂ek do ust.

- Nie najgorsze.

- No my艣l臋 - powiedzia艂 Macdonald.

Klasyczny posi艂ek. Kelnerka o matczynym spojrzeniu wr贸ci艂a i zapyta艂a, czy im smakowa艂o.

- Nigdy nie jad艂em nic lepszego! - powiedzia艂 Winter.

- Mam nadziej臋, 偶e nie jad艂 pan tego po raz pierwszy - powiedzia艂a.

- Nie, nie.

Macdonald si臋gn膮艂 po sos tatarski. Podni贸s艂 kawa艂ek ryby i kiwn膮艂 g艂ow膮. Wygl膮da艂 na dumnego. Winter nie mia艂 serca, 偶eby mu powiedzie膰, 偶e t臋 ryb臋 prawdopodobnie z艂owili skandynawscy rybacy na mi臋dzynarodowych wodach i 偶e przywieziono j膮 tutaj ci臋偶ar贸wk膮 z targu rybnego w Hanstholm.

Po lunchu Winter kupi艂 w kiosku na Broad Street 鈥濸ress & Journal鈥. Ca艂膮 pierwsz膮 stron臋 zajmowa艂 jeden news: rybak z trawlera z Fraserburgha wypad艂 za burt臋 przy wybrze偶u Norwegii.

G艂贸wna siedziba policji mie艣ci艂a si臋 przy Finlayson Street, na p贸艂nocnych obrze偶ach miasta, tam, gdzie we wszystkich mo偶liwych kierunkach wia艂 silny wiatr. Niebo by艂o czyste, ale powietrze zimne. Naprzeciwko szarego komisariatu sta艂 dom z szyldem: Thule Villa. Winter pomy艣la艂 o ksi臋ciu z szyldu zamkni臋tej stacji benzynowej w Dallas.

Przyj膮艂 ich sier偶ant Steve Nicoll - wychudzony pewny siebie m艂odszy inspektor. Nie zna艂 Macdonalda, ale pami臋ta艂, 偶e tydzie艅 wcze艣niej rozmawiali przez telefon. Zrobi艂, co m贸g艂.

- Niewiele o nich mam. Z nikim si臋 nie zadawali.

- Co si臋 dzia艂o po tym, jak kuter znikn膮艂? - zapyta艂 Macdonald. - Chodzi mi o pozosta艂ych dw贸ch Szwed贸w.

- Na pocz膮tku, podczas dochodzenia powypadkowego, byli tutaj, a p贸藕niej s艂uch o nich zagin膮艂.

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

- Pewnie wr贸cili do Szwecji.

Winter zn贸w skin膮艂 g艂ow膮.

- By艂y podejrzenia, 偶e zajmowali si臋 przemytem - powiedzia艂 Macdonald.

- Tak?

- Tak.

- No... to nie jest niemo偶liwe.

- Co to mog艂o by膰? - zapyta艂 Winter.

- Hm... w czasie wojny wszystko warto by艂o przemyca膰.

- Co by艂o... towarem najwi臋kszego kalibru? - docieka艂 Winter. Zastanawia艂 si臋, za co warto by艂o znikn膮膰, dokona膰 powa偶nego przest臋pstwa, a mo偶e nawet... zabi膰. - Czy cokolwiek by艂o naprawd臋 zakazane? - zapyta艂.

- Zapewne bro艅 - odpowiedzia艂 Nicoll. - W zale偶no艣ci od tego, sk膮d pochodzi艂a i do kogo trafia艂a.

- Ruch oporu?

- By艂o ich wiele - odpowiedzia艂 Macdonald.

Nicoll potwierdzi艂 skinieniem.

- Byli tacy, kt贸rzy nienawidzili Anglik贸w bardziej ni偶 Niemc贸w - doda艂 Macdonald.

Stali przed budynkiem, na schodach. Wiatr szarpa艂 li艣膰mi na otwartej przestrzeni mi臋dzy szereg贸wkami. Przed komisariatem sta艂y dwa radiowozy. Za nimi, przy wej艣ciu, widnia艂 napis: ZROBIMY, CO W NASZEJ MOCY.

- Ilu macie ludzi? - zapyta艂 Macdonald.

- Trzydzie艣cioro - odpowiedzia艂 Nicoll. - Wydzia艂 kryminalny znajduje si臋 w Aberdeen.

- Ilu kryminalnych?

- Dwunastu. Komisarz dowodzi z Peterhead. - Nicoll pomacha艂 r臋k膮 dw贸m m艂odym policjantkom wchodz膮cym po schodach. Obie by艂y blondynkami. Spojrza艂y na Macdonalda i Wintera. Nicoll si臋 za艣mia艂. - Obie s膮 singielkami.

- W przeciwie艅stwie do nas - powiedzia艂 Macdonald.

- I?

- Czym si臋 tu przede wszystkim zajmujecie? - zapyta艂 Winter. - To znaczy, z czym macie najwi臋kszy problem?

- Z tym co zawsze, ale w innej formie - odpar艂 Nicoll. - Przemyt. Teraz chodzi g艂贸wnie o heroin臋.

- Naprawd臋?

- Tak. Dziesi臋膰 lat temu by艂a nieznana. Teraz jej pe艂no.

- To tak jak w G枚teborgu - powiedzia艂 Winter.

- Jest wsz臋dzie - podsumowa艂 Nicoll. W jego g艂osie s艂ycha膰 by艂o rezygnacj臋. Tylko przed kolegami nie musia艂 jej ukrywa膰. A i to nie zawsze.

Macdonald podrapa艂 si臋 po g艂owie.

- Gdzie by艣 si臋 ukry艂, gdyby艣 chcia艂 na dobre znikn膮膰? Podczas wojny? - zapyta艂.

Nicoll spojrza艂 zmru偶onymi oczami na s艂o艅ce nad Thule Villa. 艢wieci艂o zaskakuj膮co mocno. Winter si臋gn膮艂 do kieszeni kurtki po okulary przeciws艂oneczne.

- Wzd艂u偶 wybrze偶a jest pe艂no takich miejsc - odpowiedzia艂 Nicoll. - Wioski rybackie, wioski przemytnik贸w, w kt贸rych wszyscy nauczyli si臋 pilnowa膰 swoich spraw i nie zadawa膰 pyta艅, a czasem r贸wnie偶 tolerowa膰 obcych.

- Podaj jak膮艣 nazw臋 - powiedzia艂 Macdonald.

Winter za艂o偶y艂 swoje czarne okulary. Nicoll i Macdonald zrobili si臋 ciemniejsi.

- Pennan - powiedzia艂 Nicoll i kiwn膮艂 g艂ow膮 w lewo. - Wybra艂bym Pennan.

Winter i Macdonald jechali drog膮 B9031. Bieg艂a brzegiem morza, nad Sandhaveri i Rosehearty. Szlak przemytniczy od 艣redniowiecza.

Drog臋 prowadz膮c膮 do wioski oznaczono ledwo widocznym znakiem. P艂aska okolica ko艅czy艂a si臋 przepa艣ci膮. Opada艂a wprost do morza. Droga nachyli艂a si臋 pod k膮tem czterdziestu pi臋ciu stopni. Jakby jechali kolejk膮 g贸rsk膮 w parku rozrywki. Wie艣 tworzy艂 szereg otynkowanych kamiennych domk贸w. Ci膮gn臋艂y si臋 przez dwie艣cie metr贸w, przy samym brzegu. Port by艂 ma艂y, schowany za szerokimi falochronami. Nad Pennan Bay wia艂 porywisty wiatr. Morze wyrzuca艂o wod臋 w stron臋 dom贸w ukrytych w cieniu czerwonych ska艂. Nie wygl膮da艂y na bezpieczne. Pla偶a by艂a pokryta kamieniami. W po艂owie jej szeroko艣ci le偶a艂a czarna drewniana k艂oda.

Zaparkowali przed domem z delfinem na 艣cianie: Dolphin Cottage, numer dziesi臋膰.

- Przypominasz sobie film? - zapyta艂 Macdonald.

- Tak. Nie tak dawno my艣la艂em o nim - odpowiedzia艂 Winter.

- A miasto rozpoznajesz?

- Tak mi si臋 wydaje...

- Cha艂upy jeszcze stoj膮 - powiedzia艂 Macdonald. - Ale film to iluzja albo blef. To dobry przyk艂ad tego, 偶e mo偶na k艂ama膰 obrazami.

- Ach tak, niby jak?

- Tu widzisz ma艂膮 kamienist膮 pla偶臋 - ci膮gn膮艂 Macdonald. - W filmie to naprawd臋 imponuj膮ca, wyludniona pla偶a. Spaceruje sobie po niej Burt Lancaster.

- No.

- Zestawili tutejsze domy z pla偶膮 w Morir. To na zachodnim wybrze偶u, prosto na po艂udnie od Mallaig. P艂ynie stamt膮d prom do Skye, przez Armadale.

- No tak. To przecie偶 ziemie twoich przodk贸w.

- Tak. - Macdonald zamkn膮艂 pilotem samoch贸d i ruszy艂 przed siebie. - Po艂膮czyli Pennan z Morir. Iluzja - powt贸rzy艂 i machn膮艂 r臋k膮.

- Pami臋tam tego samotnika z filmu - zacz膮艂 Winter. - Mieszka艂 w jakiej艣 chacie przy pla偶y.

- Mo偶e go tu znajdziemy?

- Pami臋tam te偶 gospod臋 i gospodarza.

- Nadal tu jest - powiedzia艂 Macdonald.

Stan臋li przed Pennan Inn. Wyj膮tkowo by艂a zamkni臋ta z powodu z艂ej pogody.

- Mogliby艣my tu przenocowa膰 - powiedzia艂 Macdonald, a potem spojrza艂 w niebo. Zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰.

Winter si臋 odwr贸ci艂.

- Rozpoznaj臋 j膮 - powiedzia艂, wskazuj膮c ruchem g艂owy na czerwon膮 budk臋 telefoniczn膮 po drugiej stronie ulicy.

- Ja nigdy tu nie by艂em - powiedzia艂 Macdonald.

Z domu stoj膮cego jakie艣 siedemdziesi膮t metr贸w dalej wysz艂a kobieta. Sz艂a w ich stron臋. Min臋艂a ich, przywita艂a si臋. Mia艂a na g艂owie chustk臋, ale nie by艂a od nich starsza.

- Przepraszam - zagadn膮艂 Macdonald.

- W pogodny dzie艅 mo偶na st膮d zobaczy膰 Orkady - powiedzia艂a.

- A zorz臋 polarn膮? - zapyta艂 Winter.

- A, widzia艂 pan film. - Zabrzmia艂o to raczej jak stwierdzenie. - Przyjechali艣cie, 偶eby to zobaczy膰 na w艂asne oczy?

- Nie, nie dlatego tu jeste艣my - powiedzia艂 Macdonald.

Zaprosi艂a ich do przedostatniego domu. Szli wzd艂u偶 przystani. Wszystko by艂o pozamykane. Kobieta powiedzia艂a, 偶e w 1900 roku we wsi mieszka艂o trzysta os贸b. Obecnie na sta艂e tylko dwadzie艣cia. 

Min臋li jaki艣 budynek. Winter pomy艣la艂 o Dallas.

- Pierwsza nowoczesna budowla od stu lat - powiedzia艂a kobieta.

Stan臋li przed chatk膮. Zapuka艂a trzy razy.

- 殴le s艂yszy.

Po pi膮tym razie co艣 brz臋kn臋艂o za ci臋偶kimi drzwiami. One te偶 by艂y czerwone.

- Pani Watt?! - krzykn臋艂a kobieta.

Drzwi zaskrzypia艂y. Zobaczyli twarz starej kobiety. Oczy mia艂a ma艂e, ale spojrzenie wyraziste.

- No?

- Pani Watt, ci panowie chcieliby pani zada膰 kilka pyta艅.

Wspi臋li si臋 z powrotem na g贸r臋. Dom z delfinem na 艣cianie, przed kt贸rym zaparkowali, w Local Hero by艂 gospod膮. Latem w zatoce Moray Firth p艂ywa艂y delfiny. 

Pami臋膰 pani Watt wraca艂a i ucieka艂a. Do tego m贸wi艂a takim j臋zykiem, 偶e nawet Macdonald nie dawa艂 sobie rady. Raz kiwn臋艂a g艂ow膮 do samej siebie i wybe艂kota艂a co艣 niezrozumia艂ego. Co艣 o rybach.

- Co to znaczy? - zapyta艂 Winter, kiedy wyszli.

- Swoje rybie odpadki oddaj w艂asnym mewom. Ale nie wiem, co to znaczy - odpowiedzia艂 Macdonald i ruszy艂. - Mo偶e chodzi o to, 偶e nale偶y si臋 zajmowa膰 sob膮 i nie wtr膮ca膰 si臋 w nie swoje sprawy?

Nad nimi by艂o tylko niebo. Obok morze. Pani Watt opowiedzia艂a im o jakim艣 obcym. Mieszka艂 sam w chatce przy ska艂ach Cullykhan, w zatoczce niedaleko Pennan Bay.

- Ale teraz nic tam nie ma - doda艂a.

Wspi臋li si臋 tam, ale nic nie znale藕li.

- Mieszka艂 tam jaki艣 czas, a potem znikn膮艂.

- Kiedy to by艂o?

- Za wojny.

- Czym si臋 zajmowa艂?

- Pewnie tym samym co reszta. Przemytem.

- Pozna艂a go pani? - pyta艂 dalej Winter.

- Nie.

- Widzia艂a go pani?

- Nie.

- Sk膮d pochodzi艂?

- Z tego co si臋 orientuj臋, nikt tego nie wiedzia艂. I nikt nie wypytywa艂. - Zmru偶y艂a oczy. Przypomina艂y teraz czarne kamienie. - Mieli na niego... oko... i pewnie dosta艂... pozwolenie, 偶eby tam by膰.

- Oni? Jacy oni? - zapyta艂 Macdonald.

- M臋偶czy藕ni z wioski.

- Czy kt贸ry艣 z nich 偶yje?

- Nie.

- 呕aden?

- Nie z tamtych czas贸w.

- Co si臋 z nim sta艂o? - zapyta艂 Winter.

- Po prostu wyjecha艂.

Jechali na zach贸d, w stron臋 Macduff i Banff.

- Wielu wtedy przyje偶d偶a艂o i wyje偶d偶a艂o - powiedzia艂 Macdonald.

Winter nie odpowiedzia艂. Patrzy艂 w morze za przepa艣ci膮. Wystarczy艂by jeden szybki ruch kierownic膮 i polecieliby w d贸艂.

- O czym my艣lisz, Erik?

- O czym艣, co jednocze艣nie widzia艂em i nie widzia艂em.

- Typowy problem policjanta - powiedzia艂 Macdonald.

- Cholera.

- Kiedy? Gdzie?

 - Przed chwil膮 - odpar艂 Winter. - Podczas tej wycieczki.

- Wr贸膰 my艣lami.

- A uwa偶asz, 偶e co robi臋?

Niebo przeci臋艂o kilka ciemnych pas贸w. S艂o艅ce znikn臋艂o. Macdonald chcia艂 wrzuci膰 p艂yt臋 do odtwarzacza, ale si臋 powstrzyma艂.

- To ma jaki艣 zwi膮zek ze zdj臋ciem Osvalda - powiedzia艂 Winter.

Macdonald spojrza艂 w niebo.

- Warto by znale藕膰 jaki艣 zajazd, 偶eby przenocowa膰.

Winter skin膮艂 g艂ow膮.

- Znam takie miejsce - powiedzia艂 Macdonald. - The Seafield Hotel w Cullen. To klasyka. Zapomnia艂em, ale teraz sobie przypomnia艂em: tam mo偶esz spr贸bowa膰 cullen skink!

 


 


 


 


 


 


48.



S艂ysza艂, jak rozmawiaj膮 za jego plecami. Nie wiedzia艂, kim s膮 i dlaczego si臋 tam znale藕li. Nie rusza艂 si臋. Zobaczy艂, 偶e id膮, i zrozumia艂.

Nie odezwa艂a si臋, kiedy sk艂adali zam贸wienie.

Mo偶e ona te偶 zrozumia艂a.

To by艂a tylko ma艂a przys艂uga. Wiedzia艂, 偶e mo偶e j膮 poprosi膰. Wystarczy艂a jedna rozmowa, jedno proste pytanie.

Ale ju偶 jej nie ufa艂.

Postanowi艂 o wszystkim opowiedzie膰. Najwy偶szy czas. Kiedy podj膮艂 decyzj臋? Nad morzem, w samotno艣ci.

Po tych wszystkich latach. Na pocz膮tku by艂o 艂atwiej.

Kiedy trzeba b臋dzie to wszystko zostawi膰, b臋dzie trudniej. Cho膰 z drugiej strony nie by艂o ci臋偶ko to zostawia膰, bo t臋skni艂. T臉SKNI艁. Nie chcia艂 t臋skni膰 w samotno艣ci, nie teraz.

Kto by pomy艣la艂, 偶e tak b臋dzie? 呕e ch艂opak...

We藕 samoch贸d, powiedzia艂. Nie potrzebuj臋 go.

Mia艂 b艂ysk w oczach.

Ju偶 po wszystkim, powiedzia艂. Modli艂 si臋, ca艂y czas si臋 modli艂. Wygl膮da艂, jakby postrada艂 zmys艂y.

Nad morzem unosi艂 si臋 spok贸j. Wype艂nia! pla偶臋.

JED殴! - wo艂a艂 ch艂opak. Sta艂.

JED殴! Ch艂opak zawo艂a艂 jeszcze raz, a jego bia艂e w艂osy stan臋艂y

d臋ba. Jego cia艂o wygl膮da艂o staro. By艂o stare, ale nie tak jak jego w艂asne.

Twarz ch艂opaka by艂a niebieska. Jego serce. Niebieski kolor znikn膮艂. Ch艂opak poszed艂 na drug膮 stron臋 ma艂ego jeziora. Modli艂 si臋.

JEZU!

Krzyk wzbi艂 si臋 w g贸r臋, ponad szczyty.

Wszyscy jeste艣my przegrani, powiedzia艂. Zmyj臋 z nas grzech, oczyszcz臋.

Ciesz臋 si臋, 偶e mnie wezwa艂e艣. JED殴!

W nocy wraca艂y sny. O z艂ocie, srebrze i pieni膮dzach, kt贸re wszystko niszcz膮.

Ile razy tak siedzia艂 z pistoletem w r臋ku?

Najpierw, tu偶 po tym, jak to si臋 sta艂o, ba艂 si臋. Ukrywa艂 si臋 w艣r贸d ska艂, w r贸偶nych chatach, na niszczej膮cych statkach. Strzeli艂 raz. Potem wpad艂 na pomys艂, 偶e zrobi to na w艂asn膮 r臋k臋. Po swojemu.

Nie wiedzia艂, co b臋dzie.

Mia艂 go przy sobie dzie艅 i noc.

Mia艂 go, kiedy s艂ysza艂 g艂osy w Three Kings, kiedy ich widzia艂. Przybyli z innego 艣wiata.

Teraz wspomnienia wr贸ci艂y, wzbi艂y si臋 w g贸r臋 jak fale. Wsz臋dzie wok贸艂 by艂a woda, morze go zalewa艂o. Spu艣ci艂 艂贸d藕 ratunkow膮 w cienie fal. 鈥濵arino鈥 zacz膮艂 ton膮膰.

Trzeba by艂o tak zrobi膰. Ju偶 by艂o po Egonie, kuter by艂 stracony.

Poczu艂 w d艂oniach twarz Fransa. Jezu! Nikt nie s艂ucha艂. Ani B贸g, ani jego syn. Na pla偶y by艂y tylko kamienie. Dokona艂 wyboru. Ale nie wtedy. Du偶o wcze艣niej.

W workach by艂y jeszcze pieni膮dze. Bro艅 posz艂a na dno albo pop艂yn臋艂a na p贸艂noc, tak samo jak cia艂a.

Syn ch艂opaka nie zadawa艂 pyta艅.

Syn ch艂opaka.

Tutaj!

Bierz to!

Nigdy nie powinni go znale藕膰. Przenigdy! Jego twarz si臋 zmieni艂a, jego cia艂o te偶. Imi臋. 呕ycie. To, co zosta艂o.

Zobaczy艂 ich na ulicy. To by艂 przypadek. Przypadkiem stali przed budk膮 telefoniczn膮. Przeszli obok niego.

呕aden nie m贸g艂 si臋 dowiedzie膰!

 


49.



Aneta siedzia艂a w kuchni Haldersa owini臋ta kocem. By艂o jej zimno, a kuchnia by艂a najcieplejszym miejscem w domu. Hannes i Magda byli na przyj臋ciu urodzinowym, kilka przecznic dalej. Wiecz贸r dopiero zapada艂. Halders zrobi艂 jak膮艣 zapiekank臋. Z piekarnika dolatywa艂 przyjemny zapach. W salonie Lucinda Williams 艣piewa艂a swoim zachrypni臋tym g艂osem o samotnych dziewczynach: lonely girls, geavy blankets cover lonely girls. 

Rozmawia艂a chwil臋 z Anette Lindsten. Powiedzia艂a, 偶e w艂a艣nie jedzie do domku nad morzem. Zn贸w ucieka?

W tej sprawie o to w艂a艣nie chodzi. O uciekanie. Czasem po kryjomu.

To w艂a艣nie jedno z oblicz piek艂a, kt贸re prze偶ywaj膮 kobiety, pomy艣la艂a. Dziwne po艂膮czenie poczucia winy, strachu, ch臋ci posiadania i sprawowania kontroli.

Nie chcia艂a o tym my艣le膰, ale nie mog艂a przesta膰.

Kontrola nad 偶yciem kobiety. Jak to si臋 ko艅czy?

Nie mia艂a w膮tpliwo艣ci co do tego, jak by艂o w przypadku Anette. Hans Forsblad ani na chwil臋 nie przestawa艂 jej kontrolowa膰. Ani na chwil臋. Nic nie mog艂o go powstrzyma膰. Trzyma艂 si臋 z dala, ale by艂 tam. Widzia艂a to w jego oczach. W jego spojrzeniu, kiedy na ni膮 patrzy艂.

Z jej mieszkania znikn臋艂y dwie rzeczy.

Zorientowa艂a si臋, kiedy czeka艂a na koleg贸w. A mo偶e chwil臋 p贸藕niej, kiedy ju偶 przyjechali.

Nie by艂o muszli. Zawsze le偶a艂a w przedpokoju, na p贸艂ce obok telefonu. Du偶a i niebieskawa. I niemal przezroczysta. Znalaz艂a j膮 w

zatoce przy S盲r枚 i trzyma艂a tam od dw贸ch lat. Z tego co pami臋ta艂a, nigdy jej nie odkurza艂a. Zosta艂 wi臋c wyra藕ny 艣lad. Ciemna plama odcina艂a si臋 na tle morza kurzu.

Brakowa艂o te偶 Kont么m茅. Maska znikn臋艂a ze 艣ciany. Kto m贸g艂 j膮 ukra艣膰? Nie mia艂a 偶adnej rynkowej warto艣ci.

Kont么m茅 wisia艂 na 艣cianie, 偶eby jej wskazywa膰 drog臋 w przysz艂o艣膰.

Ten, kto si臋 do niej w艂ama艂, pozbawi艂 j膮 wsparcia Kont么m茅.

Wiedzia艂a, kto to by艂.

G艂os Anette Lindsten brzmia艂 tak, jakby jej brakowa艂o tchu. W tle s艂ycha膰 by艂o odg艂osy ulicy.

- By艂a 艣miertelnie przera偶ona - powiedzia艂a Aneta do Haldersa, mocniej owijaj膮c si臋 kocem.

Lucinda Williams wci膮偶 艣piewa艂a o z艂amanym 偶yciu i z艂amanych s艂owach.

- Fredrik, nie mo偶esz pu艣ci膰 czego艣 innego? Od tego trz臋sie mnie jeszcze bardziej.

Halders wyci膮ga艂 zapiekank臋 z piekarnika. Postawi艂 j膮 na podk艂adce i wyszed艂. Lucinda Williams urwa艂a w po艂owie piosenki o p贸艂s艂贸wkach. Po dziesi臋ciu sekundach ciszy Aneta us艂ysza艂a 艂adn膮 nastrojow膮 piosenk臋. Lekk膮, przyjemn膮 melodi臋.

- A Beach Boys mog膮 by膰? - zapyta艂 Halders, staj膮c w drzwiach. - S膮 wystarczaj膮co ciepli i s艂oneczni?

- Przynajmniej na poz贸r.

- A znasz Beach Boys?

- Nie - odpar艂a i ws艂ucha艂a si臋 w piosenk臋. - Ale od razu s艂ycha膰, 偶e z tymi kolesiami co艣 jest nie tak. Co艣 ukrywaj膮 pod tymi ciemnymi okularami.

- Masz racj臋. Ale mo偶e mog艂aby艣 o tym zapomnie膰 na dwie i p贸艂 minuty? Potem piosenka si臋 sko艅czy.

Aneta postanowi艂a nie s艂ucha膰. Zn贸w widzia艂a twarz Anette Lindsten.

- Ona wci膮偶 si臋 przenosi z miejsca na miejsce. Ucieka to tu, to tam - powiedzia艂a.

Halders przytakn膮艂.

- Chyba zazwyczaj tak jest? - zapyta艂.

- Ale ona ma rodzin臋.

- I co z tego?

- Rodzina nie zapewnia jej ochrony i wsparcia.

- Ale nie tylko ona si臋 ukrywa - zauwa偶y艂 Halders.

- To znaczy?

- Jej ojciec te偶. Przez jego c贸rk臋 wpakowali艣my si臋 w sam 艣rodek jego biznesu. Nie przypuszcza艂, 偶e tak si臋 uczepisz tej sprawy. I 偶e si臋 zjawisz w jego mieszkaniu. To znaczy w mieszkaniu Anette.

- Jego biznes?

- To przecie偶 jasne, 偶e jest zamieszany w te kradzie偶e. A jak by艣my na to wpadli, gdyby nie jego c贸rka?

- My艣lisz, 偶e ona wie? I dlatego si臋 boi?

- Mo偶e w艂a艣nie dlatego - powiedzia艂 Halders. - Mo偶e si臋 boi, 偶e on pomy艣li, 偶e ona go wyda. - Halders postawi艂 zapiekank臋 na stole. Sta艂a ju偶 na nim miska z sa艂at膮 i dressing w buteleczce. - Mo偶e to przed podejrzanymi interesami ojca tak ucieka. - Spojrza艂 na ni膮. - Oczywi艣cie ten bydlak pr贸buje nas trzyma膰 z dala od niej. I od jej problem贸w. I od jej m臋偶a, Fre眉tzblatta. I od jego siostry. I tak dalej.

- No tak. Ale to nie ojca tak si臋 boi. Nie przede wszystkim. Jestem pewna. Tu chodzi o to, 偶e Forsblad jej nienawidzi.

- To dlaczego nie powie tego wprost?

- My艣l臋, 偶e ona nam to m贸wi - stwierdzi艂a Aneta. - Tylko my nie do艣膰 uwa偶nie s艂uchamy.

- A teraz jedzie do tego domku nad morzem, tak?

- Tak powiedzia艂a.

Halders ukroi艂 kawa艂ek zapiekanki z serem i szynk膮 i na艂o偶y艂 Anecie.

- Nie wygl膮dasz na przekonan膮.

- No... Bo ona nikomu nie ufa. Mnie te偶 nie.

- Dlaczego w艂a艣nie do tego domku?

- Mo偶e tylko tam czuje si臋 bezpiecznie.

W nocy 艣ni艂o jej si臋, 偶e jedzie w膮sk膮 drog膮 obsadzon膮 niskimi drzewami. Po艂yskiwa艂y w 艣wietle reflektor贸w. By艂o ciemno. Nad ni膮 rozci膮ga艂o si臋 niebo, kt贸re jednocze艣nie by艂o morzem. Sama nie wiedzia艂a, sk膮d to wie. Sen jej to podpowiedzia艂.

Gdzie艣 w oddali jaka艣 kobieta 艣piewa艂a zachrypni臋tym g艂osem, a mo偶e raczej krzycza艂a. Nad ni膮 rozlega艂 si臋 szum morskich fal. Chocia偶 we 艣nie cz艂owiek potrafi przyj膮膰 wszystko, wiedzia艂a, 偶e co艣 jest nie tak. Dlaczego nad ni膮 jest woda?

W 艣wietle reflektor贸w stan臋艂a jej mama.

Zrobi艂a gest, kt贸rego Aneta nie zrozumia艂a. Nie rozumia艂a, dlaczego chce j膮 zatrzyma膰 na 艣rodku drogi.

Nigdy wcze艣niej nie 艣ni艂a jej si臋 mama.

Wjecha艂a na pla偶臋.

Nagle mama te偶 si臋 tam znalaz艂a. I zn贸w zrobi艂a ten gest. Podnios艂a obie r臋ce, stan臋艂a przed samochodem.

I wtedy zewsz膮d zacz臋艂a p艂yn膮膰 woda. Pr贸bowa艂a krzycze膰. Krzycze膰! Nie mog艂a oddycha膰.

Obudzi艂 j膮 w艂asny krzyk, czy raczej to, 偶e pr贸bowa艂a go wydoby膰. Poczu艂a, 偶e obejmuje j膮 czyje艣 rami臋. By艂o ciep艂e. Us艂ysza艂a g艂os Fredrika.

Macdonald zaparkowa艂 na chodniku przed Seafield Hotel. Miasto chyli艂o si臋 w stron臋 morza. Winter stan膮艂 na rynku, przez rami臋 przewiesi艂 torb臋. W promieniach s艂o艅ca wida膰 by艂o, 偶e nadci膮ga zmrok. Widzia艂 ogromne 偶elazne konstrukcje wznosz膮ce si臋 nad przeciwleg艂膮 cz臋艣ci膮 Cullen. Z daleka wygl膮da艂y jak u艂o偶one poziomo katedry.

- Imponuj膮ce - powiedzia艂.

- Zgadzam si臋 - odpar艂 Macdonald. - Ale poci膮gi ju偶 t臋dy nie je偶d偶膮.

Zadzwonili z samochodu. Mieli dwa wolne pokoje, a nawet wi臋cej. Sezon si臋 sko艅czy艂.

Stary pensjonat zbudowano z bia艂ego kamienia. Recepcj臋 wy艂o偶ono wypolerowanym mahoniem. Z dodatkiem srebra i z艂ota. By艂 tam te偶 tartan. Winter domy艣li艂 si臋, 偶e to wz贸r klanu w艂a艣cicieli, pa艅stwa Campbell. Niebiesko-czarno-zielona krata. Zupe艂nie jak morze na ko艅cu drogi biegn膮cej przez Cullen.

Herbert Campbell dyskretnie zapyta艂 ich o plany na wiecz贸r. Czy ewentualnie m贸g艂by poleci膰 hotelow膮 restauracj臋? Owszem, czemu nie. Zarezerwowali stolik na 贸sm膮.

Zanim poszli do pokoi, zajrzeli do baru i zam贸wili piwo.

- Niesamowite - powiedzia艂 Winter.

- Ten bar jest s艂ynny na ca艂膮 Szkocj臋.

Nie chodzi艂o tylko o po艂yskliwe drewno, z kt贸rego zrobiono kontuar, ani o sk贸rzane meble, ani o otwarty kominek, ani o bogato zdobione 艣ciany. Chodzi艂o r贸wnie偶 o butelki stoj膮ce na barze i na p贸艂kach za nim. Winter musia艂 zapyta膰.

- Dwie艣cie czterna艣cie gatunk贸w whisky - odpowiedzia艂a barmanka.

- Pami臋taj o tym, jak b臋dziesz zamawia艂 drinka do kolacji - powiedzia艂 Macdonald.

Zadzwoni艂 z pokoju do Angeli. Sta艂 przy oknie i wygl膮da艂 na ulic臋, przes艂oni臋te do po艂owy morze i koloni臋 kamiennych domk贸w st艂oczonych przy przystani.

- Znalaz艂y艣cie dobry hotel?

- Sara zaproponowa艂a swoje ulubione miejsce, a ja si臋 zgodzi艂am - powiedzia艂a Angela. - W艂a艣nie patrz臋 przez okno na zamek.

- Ja na po艂ow臋 morza.

- A jak dochodzenie?

 - Nie wiem.

- Znale藕li艣cie jaki艣 艣lad Johna Osvalda?

- Mo偶e. - Winter przysiad艂 na 艂贸偶ku, potem si臋 na nim wyci膮gn膮艂. By艂o twarde, ale nie za twarde. Przez okno widzia艂 skrawek dom贸w po drugiej stronie ulicy. W rogu okna siedzia艂a mewa. - Wygl膮da to tak, jakby on tu by艂. Jakby nadal tu by艂... je艣li wiesz, o co mi chodzi. Rozmawiali艣my z jednym staruszkiem. Zna艂 go wtedy i twierdzi, 偶e widzia艂 go niedawno.

- O kurde.

- Ale nie s膮dz臋, 偶eby艣my go znale藕li.

- Tak czy inaczej, musicie si臋 rozejrze膰.

- Ty te偶.

- Chcia艂y艣my jutro po po艂udniu pojecha膰 poci膮giem do tego miasteczka na wy偶ynach.

- My te偶 wtedy pojedziemy. Pewnie spotkamy si臋 na kolacji. Kolacja zn贸w nas ze sob膮 po艂膮czy.

- To co robicie dzi艣 wieczorem?

- Zjemy co艣. - Winter przekr臋ci艂 si臋 na bok. - Chc臋 spr贸bowa膰 tej zupy, cullen skink. 

- Nie brzmi za fajnie.

- Steve m贸wi, 偶e jest niedobra.

- W takim razie rozumiem, 偶e musisz spr贸bowa膰. - Winter us艂ysza艂 w s艂uchawce jakie艣 g艂osy. M臋偶czyzn臋 i kobiet臋. - Och, przysz艂a obs艂uga. - Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e s艂yszy Sar臋 Macdonald. Angela wr贸ci艂a do s艂uchawki. - Przynie艣li butelk臋 dobrego bia艂ego wina.

- Rozmawia艂a艣 z Els膮?

- Dzi艣 po po艂udniu tylko dwa razy.

- Ja dzwoni艂em, ale u Lotty nikogo nie by艂o. Kom贸rki te偶 nie odebra艂a.

- W艂a艣nie s膮 w kinie.

- OK, to zadzwoni臋 p贸藕niej. Widzimy si臋 jutro. Bu藕ka.

Rzuci艂 kom贸rk臋 na 艂贸偶ko. Zobaczy艂 twarz Arnego Algotssona i min臋, jak膮 mia艂 ten zakr臋cony stary rybak, kiedy m贸wi艂 o zupie z Cullen.

Wyprostowa艂 si臋 i zacz膮艂 masowa膰 rami臋. Zdr臋twia艂o mu, kiedy siedzia艂 w samochodzie. Teraz, kiedy ju偶 przekroczy艂 czterdziestk臋, cz臋艣ciej potrzebowa艂 masa偶u.

Kto艣 zapuka艂 do drzwi.

- Tak?! - krzykn膮艂.

- Masz ochot臋 na spacer przed kolacj膮? - zapyta艂 Macdonald.

Ruszyli na po艂udnie Seafield Street, min臋li Bayview Road i zeszli schodami prowadz膮cymi do 艣miesznych domk贸w, kt贸re, ciasno do siebie przytulone, tworzy艂y ma艂e miasteczko przy przystani. Za nimi wida膰 by艂o pla偶臋.

To w艂a艣nie by艂o Seatown. Przeszli si臋 w膮skimi uliczkami bez nazw. Domy nie by艂y ponumerowane po kolei.

- Chyba s膮 ponumerowane wed艂ug daty wybudowania - powiedzia艂 Macdonald.

Min臋li ko艣ci贸艂 metodyst贸w.

Dalej sta艂a czerwona budka telefoniczna, r贸wnie stara jak ta w Pennan. Przechodz膮c obok niej, Winter nas艂uchiwa艂 dzwonka.

Stuletnie schody wykuto w skale. Prowadzi艂y do przystani. Teraz, podczas odp艂ywu, mniejsze 艂odzie le偶a艂y na piachu. Ich kad艂uby po艂yskiwa艂y bia艂o, jak ryby wyrzucone na l膮d. Niebo zaczyna艂o ciemnie膰. Granat przechodzi艂 w czer艅. Ksi臋偶yc, cho膰 ma艂o widoczny, by艂 na swoim miejscu. Horyzont ci膮gn膮艂 si臋 jak okiem si臋gn膮膰. Domy wygl膮da艂y jak pomalowane farb膮 fluorescencyjn膮. Dzieci臋ce ubranka powiewaj膮ce na sznurze wyci膮ga艂y w ich stron臋 r臋kawy.

- Gdzie s膮 ludzie? - zapyta艂 Winter.

Zawr贸cili. Zn贸w min臋li ko艣ci贸艂 i budk臋 telefoniczn膮. W jakim艣 domu - wygl膮da艂, jakby za chwil臋 mia艂 si臋 zapa艣膰 - podnios艂a si臋 firanka. Dom by艂 czarny. Firanka poruszy艂a si臋 jeszcze raz. No tak, kto by si臋 nie zainteresowa艂 obcymi?

Spotkali jakie艣 dziecko. Sz艂o wzd艂u偶 zachodniej 艣ciany, ze wzrokiem wbitym w ziemi臋. Ch艂opiec, mo偶e dziesi臋cioletni, mia艂 na sobie

kr贸tkie spodenki i czapeczk臋. Widok jak z lat pi臋膰dziesi膮tych. Wszystko by艂o jak z lat pi臋膰dziesi膮tych, miejscami nawet jak z lat pi臋膰dziesi膮tych dziewi臋tnastego wieku.

Winter pomy艣la艂 o zapachu, kt贸ry unosi si臋 chyba we wszystkich brytyjskich domach. O zapachu przesz艂o艣ci.

Wspi臋li si臋 na g贸r臋 i skr臋cili w prawo, w Bayview. Szli w cieniu wiadukt贸w, a potem ruszyli w lewo, w North Castle Street. Zobaczyli pub The Three Kings.

Macdonald zerkn膮艂 na zegarek.

- Mo偶e po jednym przed d艂ugim powrotem do hotelu?

- Jasne - zgodzi艂 si臋 Winter.

W 艣rodku by艂o ciemno. Okna by艂y ma艂e. Nie wpu艣ci艂yby du偶o 艣wiat艂a nawet w s艂oneczny dzie艅. Za barem sta艂a kobieta w 艣rednim wieku. Najwidoczniej w ca艂ym Cullen ten zaw贸d wykonywa艂y kobiety. Przy stoliku pod oknem siedzia艂 m臋偶czyzna. Plecami do nich. Przed nim sta艂a szklanka. Na g艂owie mia艂 we艂nian膮 czapk臋. Rybak, pomy艣la艂 Winter.

Macdonald zam贸wi艂 dwa piwa. Kobieta nala艂a i postawi艂a przez nimi szklanki. Stali chwil臋 przy barze, czekaj膮c, a偶 piwo si臋 wyklaruje. Barmanka chyba wygl膮da艂a przez okno, pod kt贸rym siedzia艂 m臋偶czyzna w czapce. Odk膮d weszli, ani razu si臋 nie poruszy艂.

- Sk氓l - powiedzia艂 Macdonald. 

Napili si臋. Winter nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰: musia艂 spojrze膰 na plecy rybaka. By艂y szczup艂e, pochylone do przodu. Stoj膮ca przed nim szklanka do whisky by艂a pusta. Szklanka do piwa te偶. Wygl膮da艂 jak zamro偶ony. W tych przybrze偶nych miasteczkach niszczonych przez wiatr i s贸l wielu wygl膮da, jakby skamienieli. Steve wypi艂 kolejny 艂yk. Mo偶e powinien si臋 cieszy膰, 偶e jego dziadek, czy mo偶e pradziadek, opu艣ci艂 wybrze偶e. Gdyby tego nie zrobi艂, on te偶 m贸g艂by tak teraz siedzie膰. Przecie偶 ja te偶 jestem z wybrze偶a, pomy艣la艂 Winter. Ale ja jestem z innego 艣wiata.

Tradycj膮 hotelu by艂o zapraszanie go艣ci maj膮cych je艣膰 kolacj臋 ju偶 wtedy, kiedy nakrywano do sto艂贸w, a kelner roznosi艂 menu i list臋 win.

Wintera i Macdonalda nie trzeba by艂o namawia膰. Rozsiedli si臋 w sk贸rzanych fotelach przy kominku. Podesz艂a do nich inna barmanka. Odebra艂a zam贸wienie na drinki przed kolacj膮. Winter poprosi艂 Macdonalda, 偶eby to on wybra艂.

- Co powiesz na Springbank, oczywi艣cie dwudziestojednoletni膮? - zapyta艂 Macdonald.

Winter skin膮艂 g艂ow膮. Zapali艂 corpsa.

W barze cicho gra艂a muzyka. Winter rozpozna艂 Galveston Glena Campbella. Przypadkowa zbie偶no艣膰 nazwisk. Chyba 偶e piosenkarz by艂 dalekim krewnym w艂a艣cicieli pensjonatu. 

Glen jak Glen Deveron, Glen Dronach, Glen Elgin, Glen Garioch, Glen Keith, Glen Mhor, Glen Moray, Glen Ord, Glen Spey, Glen Scotia, Glen Rothes - nieznane cuda dzia艂aj膮cych w ukryciu gorzelni.

Przyszed艂 kierownik sali z menu, wypisanym r臋cznie i oprawionym w czerwon膮 sk贸r臋.

Poza nimi go艣ci by艂o niewielu: m艂oda para siedz膮ca na niewielkiej sofie pod oknem, dwie starsze pary siedz膮ce razem przy stoliku na 艣rodku sali i m艂ody m臋偶czyzna popijaj膮cy samotnie przy barze.

Barmanka wr贸ci艂a z whisky. Przynios艂a r贸wnie偶 karafk臋 z wod膮 i dwie dodatkowe szklanki.

Macdonald dola艂 sobie do whisky kilka kropel wody. Winter na niego zaczeka艂. Napili si臋. By艂a dobra. Na ko艅cu czu膰 by艂o posmak orzech贸w kokosowych. A do tego sherry, toffi, traw臋 morsk膮 i zwyk艂膮 i torf. Wszystko to na j臋zyku. Z艂o偶ony smak.

Na przystawk臋 Winter zam贸wi艂 cullen skink. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ca艂kiem mu odpowiada po艂膮czenie w臋dzonego 艂upacza z ziemniakami, mlekiem i porem. Macdonald u艣miecha艂 si臋 szeroko znad swojej bouillabaisse. Winter kolejny raz pomy艣la艂 o Arnem Algotssonie. 

Jakim cudem ta nazwa mog艂a si臋 uchowa膰 w jego rozregulowanym umy艣le? Dlaczego tak zapad艂o mu to w pami臋膰? Mo偶e chodzi艂o tylko o pierwsz膮 cz臋艣膰, o Cullen? Czy to dlatego? Dlaczego ta mie艣cina na zawsze utkwi艂a mu w g艂owie? Zdarzy艂o mu si臋 tu przyjecha膰? Czy kto艣 by艂 tu z nim? Czy kto艣 ostatnio przypomnia艂 mu t臋 nazw臋?

Jadalni臋 te偶 urz膮dzono w szkockim stylu. Wsz臋dzie polerowane drewno. W jad艂ospisie tradycyjne szkockie dania przyrz膮dzone nietradycyjnie. Macdonalda troch臋 to rozbawi艂o.

Grillowany 艣led藕 ze sma偶onym plackiem owsianym.

艢led藕 z zasma偶an膮 kasz膮.

Black pudding zapiekany w cie艣cie z calvadosem i glazur膮 jab艂kow膮.

Pudding z kwa艣n膮 kapust膮 i jab艂kami.

Black pudding z dziczyzn膮.

Black pudding z sarnin膮.

- Nie umywa si臋 do oferty Brentwood Hotel w Aberdeen - powiedzia艂. - Tamci s膮 najbardziej innowacyjni w ca艂ej Szkocji. Podaj膮 pardw臋 faszerowan膮 haggis i fileta z kurczaka nadziewanego puddingiem z krwi i sosem pomidorowym.

- Dzi臋ki, Steve. Wystarczy.

Winter zam贸wi艂 sol臋 z pesto i czosnkiem, Macdonald stek. Spr贸bowali win.

- Pomy艣la艂em, 偶e Craig powinien do nas zadzwoni膰 - powiedzia艂 Macdonald, odstawiaj膮c kieliszek.

- Hm...

- Trzy rozmowy. Dwie kobiety.

- Ale wiemy, 偶e Johanna dzwoni艂a tylko dwa razy.

- Craig powinien ju偶 by艂 to sprawdzi膰. T臋 trzeci膮 rozmow臋 te偶.

- My艣l臋, 偶e nic nie znajdziemy - powiedzia艂 Winter.

- Dlaczego?

- Na pewno to przewidzieli.

- Kto?

No w艂a艣nie. Kto? Winter wypi艂 艂yk bia艂ego wina. Czu艂 zapach grilla.

Kto?

Rybak, kt贸ry prze偶y艂, i kobieta, kt贸ra zadzwoni艂a w jego imieniu?

Mo偶e dawna znajoma Axela Osvalda? Przecie偶 ju偶 tu by艂. A mo偶e kto艣, kogo dopiero pozna艂.

Przyniesiono im jedzenie. Spr贸bowali. By艂o smaczne.

Winter zobaczy艂, 偶e m艂oda para, kt贸r膮 widzia艂 w barze, wstaje od sto艂u. Kobieta lekko skin臋艂a im g艂ow膮. Winter zrobi艂 to samo. Jej towarzysz odwr贸ci艂 si臋 tak, 偶e Winter widzia艂 jego profil. Przypomina艂 Johna Osvalda na bladym zdj臋ciu w sepii, kt贸re trzyma艂 w swojej cienkiej teczce. Wci膮偶 tam sta艂, z profilem jak z egipskich malowide艂. Winter mia艂 w pami臋ci profil ze zdj臋cia. Zobaczy艂 profil tego m臋偶czyzny, profil Osvalda, 艣cian臋 w hotelu, czerwon膮, i schody prowadz膮ce...

- M脫J BO呕E! - powiedzia艂 g艂o艣no.

Widelec Macdonalda zawis艂 w powietrzu. Go艣cie poodwracali si臋 w ich stron臋.

- Widzia艂em go! - krzykn膮艂 Winter.

Macdonald opu艣ci艂 widelec.

- Nawr贸ci艂e艣 si臋 nagle, czy co? - zapyta艂.

- Osvald! On tam by艂! - powiedzia艂 Winter. Macdonald od艂o偶y艂 widelec.

- Gdzie by艂?

- Jak to si臋 nazywa艂o... Buckie, tak? Tam, gdzie szukali艣my samochodu z wypo偶yczalni.

- Tak, Buckie.

- Poszli艣my na herbat臋 do tego starego hotelu.

- Cluny Hotel.

- I wchodzili艣my po schodach.

- I schodzili艣my - odpar艂 Macdonald z u艣miechem.

Winter machn膮艂 r臋k膮, jakby chcia艂 go zby膰.

- Wydaje mi si臋, 偶e kiedy wchodzi艂em... Tak, w艂a艣nie wtedy, ogl膮dali艣my te zdj臋cia w ramkach, na 艣cianie przy schodach.

- Zdj臋cia trawler贸w.

- Nie tylko. - Winter widzia艂 to teraz. Wszystko sta艂o si臋 jasne, pewne. - Na jednym zdj臋ciu by艂o du偶o ludzi. Stali wok贸艂 tego pomnika na rynku. Tego pami臋ci ofiar. Pami臋tam, 偶e obok by艂 opis. Zdj臋cie zrobiono, kiedy sko艅czy艂a si臋 wojna. S膮 na nim t艂umy, ale na pierwszym planie stoi m臋偶czyzna w czapeczce. Wida膰 go z profilu. To by艂 Osvald! - Pochyli艂 si臋 lekko. - To ta sama twarz, kt贸r膮 mam w papierach w pokoju. Ten sam profil. Cholera, wtedy tego nie zauwa偶y艂em, ale ta my艣l dojrzewa艂a w mojej pod艣wiadomo艣ci. - Spojrza艂 w bok, ale m艂odej pary ju偶 nie by艂o. - U艣wiadomi艂em to sobie, jak ten ch艂opak wsta艂 od sto艂u.

- Koniec wojny. Osvald zagin膮艂 cztery lata wcze艣niej.

- To by艂 on. Jestem pewien.

- Tak... Troch臋 p贸藕no, 偶eby teraz jecha膰 i to sprawdza膰.

- W takim razie zrobimy to jutro. Z samego rana.

Wychodz膮c, zostawi艂 okno uchylone. Teraz w pokoju pachnia艂o morzem. Kiedy ju偶 gasi艂 艣wiat艂o, zadzwoni艂 Ringmar.

- Na Styrs枚 nie ma 偶adnej 鈥濵ariany鈥.

- Tak te偶 my艣la艂em.

- Nie ma te偶 rybaka o nazwisku Erikson.

Nie spa艂 dobrze. 艢ni艂o mu si臋 du偶o rzeczy. Nic przyjemnego. W jego 艣nie wszyscy si臋 bali. On te偶.

Przed po艂udniem zadzwoni艂 do Elsy. Powiedzia艂, 偶e chcia艂by sobie nagra膰 jej g艂os. Przed nast臋pn膮 podr贸偶膮. Cho膰 nie by艂 pewien, czy jeszcze kiedy艣 gdzie艣 si臋 wybierze bez niej.

艢ni艂a mu si臋 te偶 woda, czarna. Widzia艂 twarz pod jej powierzchni膮. Nie m贸g艂 rozpozna膰, kto to by艂. Twarz 艣wieci艂a mocno, nieprzyjemnie. Oczodo艂y by艂y puste.

To by艂 kto艣 znajomy.

Obudzi艂 si臋 o 艣wicie. Chcia艂o mu si臋 pi膰. Podci膮gn膮艂 troch臋 rolet臋 i zobaczy艂 morze. Wydawa艂o mu si臋, 偶e je s艂yszy. S艂ysza艂 te偶 skrzecz膮ce mewy. Po drugiej stronie ulicy, przed poczt膮, sta艂 czarny autobus. Winter przypomnia艂 sobie sw贸j sen. Strach unosi艂 si臋 w pokoju jeszcze teraz, chocia偶 obudzi艂 si臋 ju偶 jaki艣 czas temu. Wypi艂 szklank臋 wody i zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy nie 艂ykn膮膰 odrobiny whisky. Zrezygnowa艂. To b臋dzie wyj膮tkowy dzie艅.

Inny ni偶 wszystkie, kt贸re prze偶y艂.

Kiedy zn贸w si臋 po艂o偶y艂, pomy艣la艂, 偶e ten dzie艅, kt贸ry w艂a艣nie si臋 zacz膮艂, b臋dzie ostatnim. Sk膮d ta my艣l? Pomy艣la艂, 偶e to prawda, kt贸rej si臋 nie chce s艂ucha膰, a kt贸ra dochodzi do g艂osu we 艣nie.

 


 


 


 


 


 


 


50.



Wyjechali wcze艣nie, zaraz po 艣niadaniu. Macdonald nie spa艂 dobrze. Ale 偶aden z nich nie zwala艂 winy na whisky. Chodzi艂o o co艣 innego. O to miasto i o co艣, co w sobie kry艂o.

Mo偶na by to nazwa膰 intuicj膮. To przekonanie, t臋 nag艂膮 my艣l, 偶e si臋 wie, ale nie mo偶na tego udowodni膰. Intuicja mo偶e frustrowa膰. Mo偶e te偶 decydowa膰 o wszystkim. Obu m臋czy艂a ta w艂a艣nie my艣l. A policjant bez intuicji jest spalony.

Do Buckie by艂o bli偶ej, ni偶 Winter przypuszcza艂. Mogli wzi膮膰 taks贸wk臋 wczoraj wieczorem, ale wola艂 przyjecha膰 tu z czystym umys艂em. Zm臋czenie ju偶 odesz艂o.

Jechali wzd艂u偶 brzegu morza, przez Portknockie, Findochty i Portessie. Ranek by艂 spokojny, morze ciche. S艂o艅ce wyziera艂o znad szczytu g贸ry, roz艣wietlaj膮c horyzont. Winter dostrzeg艂 dym ze statku balansuj膮cego na linii horyzontu. Ani 艣ladu mg艂y. Pomy艣la艂, 偶e to jeden z najpi臋kniejszych porank贸w, jakie B贸g stworzy艂.

Cluny Hotel by艂 w po艂owie pod艣wietlony 艣wiat艂em poranka. Macdonald zaparkowa艂 przed Buckie Thistle Social Club. Min臋艂a ich grupka uczni贸w. Jedno z dzieci nios艂o pod pach膮 pi艂k臋 do nogi.

W hotelowym holu sprz膮taczka w szarym uniformie odkurza艂a schody. Od najni偶szego stopnia. Ze zdziwieniem spojrza艂a na dw贸ch m臋偶czyzn - powitali j膮 uk艂onem - i posz艂a na g贸r臋.

Winter trzyma艂 w r臋ku zdj臋cie Johna Osvalda.

Powoli szed艂 po schodach, ogl膮da艂 zdj臋cie za zdj臋ciem. Wszystkie opowiada艂y czarno-bia艂膮 histori臋 miasta. Przemys艂 rybny i ryby by艂y w贸wczas tera藕niejszo艣ci膮 i przysz艂o艣ci膮 tego miejsca. Buckie. Przesz艂o艣膰 nadal 偶y艂a. Cluny Hotel do niej nale偶a艂.

Na 艣cianach po艂yskiwa艂 czerwony aksamit.

Winter widzia艂 maszty, las maszt贸w. Pomyli艂 si臋? Czy偶by dostrzeg艂 wtedy co艣 innego... gdzie indziej?

Spojrza艂 na zdj臋cie m艂odego Osvalda zrobione na szkierach. Widzia艂 morze za nim. Wtedy te偶 by艂 pi臋kny, spokojny dzie艅. Mo偶e Osvald odwr贸ci艂 twarz od s艂o艅ca? Mo偶e go o艣lepia艂o?

- Jest ich tu pewnie kilka tysi臋cy - powiedzia艂 Macdonald. Sta艂 o stopie艅 wy偶ej. Wskazywa艂 na zdj臋cie w ramce.

Do pi臋tra brakowa艂o mu trzech schod贸w.

Winter przygl膮da艂 si臋 zdj臋ciu. Rynek, Cluny Square, by艂 pe艂en ludzi. Stali, tworz膮c setki okr臋g贸w wok贸艂 pomnika Buckie War Memoria艂. Wzniesiono go w 1925 roku ku pami臋ci poleg艂ych podczas pierwszej wojny 艣wiatowej. Zdj臋cie zrobiono w roku 1945. Winter przeczyta艂 opis: mieszka艅cy Buckie gromadz膮 si臋 przy pomniku, 偶eby 艣wi臋towa膰 koniec drugiej wojny 艣wiatowej. Na kartce by艂a te偶 data - pi臋kny wiosenny dzie艅. T艂um rzuca艂 las cieni. Winter widzia艂 twarze ludzi z pierwszego planu. M臋偶czyzna w czapce sta艂 tu偶 przy aparacie. Odwr贸ci艂 twarz od s艂o艅ca. To by艂 John Osvald.

- Tak, to on! - powiedzia艂 Macdonald.

Winter por贸wna艂 twarze. Kilka razy. Nie mog艂o by膰 w膮tpliwo艣ci. Macdonald wzi膮艂 od niego zdj臋cie. On te偶 por贸wna艂 je z tym ze 艣ciany.

- Tak. Bez w膮tpienia - powt贸rzy艂.

- Ale to nam nie m贸wi, czy nadal jest w pobli偶u - powiedzia艂 Winter.

- W pobli偶u czego?

- 呕ycia - odpar艂 Winter.

Stali na rynku. Na cokole wyryto napis: Their Name Liveth Forever. 

Przed jednym z dom贸w siedzia艂o na 艂awce dwoje starszych ludzi. Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e to ta sama para, kt贸r膮 widzia艂, kiedy tu stal poprzednio. Na 艣cianie wisia艂a tablica z napisem: 鈥濻turan House. U nas starsi znajd膮 opiek臋鈥.

To by艂o dw贸ch starszych m臋偶czyzn. Winter podszed艂 do nich i zapyta艂, czy byli tutaj 艣wi臋towa膰 koniec drugiej wojny 艣wiatowej. Patrzyli na niego, a Macdonald t艂umaczy艂 na szkocki. Zapytali, dlaczego chce to wiedzie膰. Macdonald wyja艣ni艂, a Winter wyj膮艂 zdj臋cie. Spojrzeli na nie i podrapali si臋 po g艂owach.

- Nie zechcieliby panowie p贸j艣膰 z nami do hotelu i zobaczy膰 zdj臋cie, kt贸re wisi tam na 艣cianie? - zapyta艂 Macdonald.

Po chwili m臋偶czy藕ni wstali. Szli po schodach bez wi臋kszego wysi艂ku.

- D艂ugo to tu wisi? - zapyta艂 jeden z nich, wskazuj膮c na zdj臋cie.

Przyjrzeli mu si臋.

- Zapl膮ta艂 si臋 z setkami innych - powiedzia艂 drugi i kiwn膮艂 g艂ow膮 w stron臋 zdj臋cia.

- Nie widz臋 ci臋, Mike.

- Nie pami臋tam, gdzie sta艂em - odpowiedzia艂 Mike.

- Poznajecie go? - zapyta艂 Macdonald, wskazuj膮c palcem na czapk臋 Osvalda.

- To ten sam, nie? - zapyta艂 Mike.

- Niech pan sam spojrzy - powiedzia艂 Macdonald i wyj膮艂 zdj臋cie Wintera.

- Tak - odpar艂 Mike, a potem powt贸rzy艂 to jeszcze kilka razy. - Ale nie znam go.

Macdonald i Winter wsiedli do samochodu. W艂a艣ciciel pubu znajduj膮cego si臋 po drugiej stronie ulicy podni贸s艂 w艂a艣nie 偶aluzje. Przez okno wida膰 by艂o krzes艂a ustawione na sto艂ach. S艂o艅ce o艣wietla艂o

cz臋艣膰 baru. Nagle Winterowi bardzo zachcia艂o si臋 pi膰.

- Zabrn臋li艣my tak daleko - powiedzia艂 Macdonald.

- Nie chcesz p贸j艣膰 jeszcze dalej? - powiedzia艂 Winter. - To kwestia czasu.

Macdonald spojrza艂 na zegarek.

- Dziewczyny za jak膮艣 godzin臋 wsi膮d膮 do poci膮gu.

- To lepiej si臋 zbierajmy - powiedzia艂 Winter.

Macdonald patrzy艂 na w艂a艣ciciela pubu. Zacz膮艂 zdejmowa膰 krzes艂a ze sto艂贸w. Mia艂 na nosie okulary przeciws艂oneczne, 偶eby go nie o艣lepia艂o 艣wiat艂o przebijaj膮ce si臋 mi臋dzy dwoma domami stoj膮cymi za nim i za Winterem.

- Czuj臋, 偶e jeste艣my blisko - powiedzia艂 Macdonald i odwr贸ci艂 si臋 do Wintera. - A ty?

Winter skin膮艂 g艂ow膮, ale nie odpowiedzia艂.

- 艢ledzili艣my go. Przynajmniej w jakim艣 sensie tropili艣my, szli艣my po jego starych 艣ladach - powiedzia艂 Macdonald.

- Albo po nowych - doda艂 Winter.

- Po nowych i starych.

- Jed藕my przez Dufftown. Kupisz sobie par臋 butelek Glenfarclas - powiedzia艂 Macdonald i przekr臋ci艂 kluczyk.

Zadzwoni艂a jego kom贸rka. Wyj膮艂 j膮 z kieszeni kurtki po czwartym sygnale.

     - Tak? - Macdonald skin膮艂 g艂ow膮 do Wintera. - Cze艣膰, Craig.

- Przepraszam, 偶e to tak d艂ugo trwa艂o, ale nie mog艂em przekona膰 w艂adz, 偶e to naprawd臋 powa偶na sprawa - powiedzia艂 Craig.

- Rozumiem - odpowiedzia艂 Macdonald.

- To nie by艂o morderstwo - powiedzia艂 Craig.

- Nie z technicznego punktu widzenia - odpar艂 Macdonald.

- W ka偶dym razie mam dane. Dwa razy dzwoni艂 do Glen Islay B&JB przy Ross Avenue abonent ze Szwecji. Numer kierunkowy trzydzie艣ci jeden.

- C贸rka - wtr膮ci艂 Macdonald - Johanna Osvald.

- Tak - powiedzia艂 Craig. Macdonald us艂ysza艂 szelest papieru. Kto艣 co艣 powiedzia艂 w tle. Wreszcie Craig stwierdzi艂 wyra藕nie: - Niewiele by艂o wtedy rozm贸w z Glen Islay. Ale jedna mo偶e by膰 ciekawa. A przynajmniej troch臋 inna ni偶 inne. To by艂o wtedy, kiedy mieszka艂 tam... Axel Osvald.

- Tak?

- Kto艣 zadzwoni艂 z budki.

- 艢wietnie. Budki s膮 艂atwiejsze. Kom贸rki wymagaj膮 du偶o wysi艂ku. Mo偶na okre艣li膰, sk膮d kto艣 dzwoni艂, ale p贸藕niej pojawia si臋 mn贸stwo trudno艣ci. Z budkami jest 艂atwiej.

Najpierw wiadomo, czy to by艂a budka, a potem - kt贸ra. Czasami zabierali do zbadania ca艂膮.

- Wed艂ug w艂a艣cicielki Glen Islay to by艂a kobieta - powiedzia艂 Macdonald.

- Niech b臋dzie - odpar艂 Craig. - Dzwoniono z budki w Cullen. By艂e艣 tam kiedy艣?

- Z Cullen?!

- Tak.

- W艂a艣nie tam jad臋 - powiedzia艂 Macdonald.

51.



Aneta jecha艂a do domu. To by艂 naprawd臋 pi臋kny dzie艅. Niebo by艂o bezchmurne. Na Sveagatan zewsz膮d pada艂y wyra藕ne cienie. Wiatr przynosi艂 艣wie偶e powietrze.

Sprawdzi艂a nowy zamek. Szybko przesz艂a przez hol, prosto do sypialni. Zdj臋艂a bluz臋 i cienki podkoszulek. Odpina艂a pasek i nagle zamar艂a.

Zapi臋艂a go z powrotem, w艂o偶y艂a bluz臋 i z艂apa艂a si臋 za puls. Co zobaczy艂a? Nie. Czego n i e zobaczy艂a?

Powoli wysz艂a z sypialni.

Muszla.

Le偶a艂a na swoim miejscu, na szafce.

Powoli podesz艂a bli偶ej. Nie chcia艂a jej rusza膰.

Zacz臋艂a nas艂uchiwa膰. G艂os贸w z mieszkania i z zewn膮trz. Us艂ysza艂a cz艂apanie bosych st贸p i odwr贸ci艂a si臋 powoli.

- Nie s膮dzi艂am, 偶e wr贸ci pani tak szybko - powiedzia艂a Susanne Marke.

Sta艂a boso w jej holu. W jej holu!

Anecie nadal dudni艂o w g艂owie. Us艂ysza艂a sam膮 siebie:

- Co... pani tu robi?

- Czekam na pani膮 - odpar艂a Susanne Marke. W jej spojrzeniu by艂o co艣 niezwyk艂ego. - Mia艂a pani przecie偶 wr贸ci膰 do domu.

- Dlaczego? - zapyta艂a Aneta. To by艂o najwa偶niejsze pytanie. Nie kiedy, co ani kto.

- Nadal pani nie rozumie?

Aneta nawet nie pomy艣la艂a, 偶eby si臋 ruszy膰. Susanne Marke sta艂a spokojnie. Nie mia艂a nic w r臋kach.

- Co mam rozumie膰?

Susanne nagle zacz臋艂a si臋 艣mia膰 - g艂o艣no i ci臋偶ko.

- 呕e Anette i ja...

- Anette i... pani? - powt贸rzy艂a Aneta.

Susanne zrobi艂a krok w prz贸d. Nadal dzieli艂o je kilka metr贸w.

- A my艣li pani, 偶e dlaczego wszyscy tak milcz膮? - zapyta艂a. - 艁膮cznie z Anette. No dlaczego?

- Nie wiem, czego pani ode mnie chce - powiedzia艂a Aneta i nagle parali偶 ust膮pi艂. - W艂ama艂a si臋 pani do mnie. To jest w艂amanie i...

- MAM TO GDZIE艢! - krzykn臋艂a Susanne Marke i zrobi艂a kolejny krok w prz贸d. - Innych te偶. My艣li pani, 偶e dlaczego m贸j kochany brat nie mo偶e zostawi膰 swojej kochanej 偶ony w spokoju, co? Albo dlaczego ojciec tej kochanej 偶ony nie chce, 偶eby ktokolwiek si臋 czegokolwiek dowiedzia艂? Co? CO?

- Robi艂a pani, co mog艂a, 偶eby chroni膰 Hansa Forsblada - powiedzia艂a Aneta.

- Nic nie zrobi艂am - odpar艂a Susanne Marke. - Ale nie mog艂am powiedzie膰 wszystkiego. Musia艂am my艣le膰 r贸wnie偶 o Anette. O jej potrzebach.

- Gdzie ona teraz jest?

- D艂ugo ju偶 tego nie wytrzyma.

Sama wygl膮da艂a, jakby mia艂a dosy膰.

- Kim jest Bengt Marke? - zapyta艂a Aneta.

- To m贸j by艂y m膮偶. Nie ma z tym nic wsp贸lnego.

- Jest w艂a艣cicielem samochodu, kt贸rym wsz臋dzie pani je藕dzi.

- To prezent. Naprawd臋. Bengt nie ma z tym nic wsp贸lnego. Nie mieszka ju偶 w Szwecji.

- A gdzie jest Hans? Gdzie pani brat?

- Chcia艂 z ni膮 ostatnio porozmawia膰. Pr贸bowa艂am temu zapobiec.

- Gdzie oni s膮?

- Anette chcia艂a, 偶eby zrozumia艂. Ostatni raz.

- Nie wierz臋 - odpar艂a Aneta.

- A w to pani wierzy? - Susanne Marke zatoczy艂a r臋k膮 ko艂o. - W to, 偶e mo偶na wej艣膰 do czyjego艣 domu, kiedy si臋 chce?

- Widz臋, 偶e pani tu jest.

- A wcze艣niej? Kto by艂 u pani wcze艣niej? Nie ja. - Nagle wskaza艂a r臋k膮 na muszl臋. Po艂yskiwa艂a niebieskawo w jasnym 艣wietle przedpokoju. - Przynios艂am j膮 z powrotem. By艂a u mojego brata. Teraz mi pani wierzy?

- Nie bardzo rozumiem, co by to mia艂o wyja艣nia膰. Nie trafia jako艣 do mnie pani rozumowanie.

Susanne wci膮偶 wpatrywa艂a si臋 w muszl臋. Jakby mia艂a co艣 powiedzie膰. Muszla wydawa艂a d藕wi臋ki. Czasami Aneta przyk艂ada艂a j膮 do ucha. S艂ysza艂a szum morza.

Zapyta艂a o Kont么m茅.

- Wisia艂a tu taka maska afryka艅skiego ducha.

Wiedzia艂a, 偶e Susanne nie wie, o czym m贸wi.

- Dosta艂am od niego to narz臋dzie - ci膮gn臋艂a Susanne. - Mo偶na dzi臋ki niemu wej艣膰, gdzie si臋 chce. - Spojrza艂a na Anet臋. - Wie pani, sk膮d je ma?

- Domy艣lam si臋.

- Oni tam teraz s膮. - Spojrza艂a na Anet臋. - To 藕le.

- Dlaczego 藕le?

- Nie powinien by艂 tam jecha膰. Ona te偶 nie. - M贸wi艂a zmienionym, jakby nieswoim g艂osem. - Co艣 si臋 mo偶e sta膰.

Aneta szybko przesz艂a przez przedpok贸j. Min臋艂a Susanne. Z sypialni zadzwoni艂a do Lindsten贸w Nikt nie odebra艂. Zadzwoni艂a wi臋c do domku nad morzem, ale i tam nikt nie odebra艂. Potem na kom贸rk臋 Anette. Zn贸w nic.

Musia艂a podj膮膰 decyzj臋.

W oczach Susanne Marke widzia艂a prawdziwe przera偶enie. To nie by艂y wymys艂y. Jak do tego dosz艂o - dowie si臋 p贸藕niej. Czu艂a, 偶e musi dzia艂a膰. I to szybko.

Wr贸ci艂a do holu.

- Jest pani absolutnie pewna, 偶e s膮 w domku? - zapyta艂a.

- Tak. S膮.

- Kto mianowicie?

- Hans i Anette.

Aneta chwyci艂a kurtk臋 z wieszaka. Susanne Marke wci膮偶 sta艂a bez ruchu.

- Jedzie pani ze mn膮? - zapyta艂a Aneta.

- Czy jad臋? Dok膮d?

- Do domku - odpowiedzia艂a Aneta, zak艂adaj膮c buty.

Susanne Marke spojrza艂a na swoje stopy. Wesz艂a do kuchni i wr贸ci艂a z par膮 szarych sportowych but贸w.

- Jad臋.

Szybko wysz艂y.

Z samochodu Aneta zadzwoni艂a do Haldersa i wszystko mu opowiedzia艂a.

- Czekaj w domu - powiedzia艂.

- Wierz臋 jej.

- To nie ma znaczenia. Wpakujesz si臋 w k艂opoty.

- Ona jedzie ze mn膮.

- I co, b臋dzie ci臋 chroni膰?

- Nie zrobi臋 nic g艂upiego - obieca艂a Aneta. - No i mam bro艅.

S艂ysza艂a, jak Halders co艣 mamrocze.

- Co m贸wi艂e艣?

- Gdzie jeste艣?

- Jad臋 tam. Widz臋 ju偶 Fr枚lunda na horyzoncie.

- A gdzie dok艂adnie jest ta przekl臋ta dziura?

Rzeczywi艣cie przekl臋ta.

Wyja艣ni艂a.

- Ju偶 jad臋.

 


 


 


 


 


 


52.



Winter i Macdonald pojechali z powrotem. Przez Portessie, Findochty i Portknockie. I ten dzie艅 by艂 s艂oneczny. Niesamowity. Cullen Bay by艂a pusta. Dwa miesi膮ce wcze艣niej p艂ywa艂y tam delfiny.

Przejechali pod wiaduktami. Rzuca艂y na miasto d艂ugie cienie. Jak cienie r膮k i n贸g olbrzyma. Albo cienie katedr k艂ad膮ce si臋 na ca艂e Moray i Aberdeenshire. W Seatown by艂o spokojnie. Promienie s艂o艅ca pada艂y pod takim k膮tem, 偶e domki wygl膮da艂y, jakby si臋 dziwnie pochyla艂y.

Macdonald zaparkowa艂 na zach贸d od Seatown, bli偶ej Cullen Sands.

Widzieli pla偶臋 i otwarte morze. Winter zobaczy艂 komunikat informuj膮cy o tym, 偶e woda przesz艂a wszystkie badania zalecane przez Uni臋.

Kto艣 by艂 na pla偶y, ale daleko. Wida膰 by艂o tylko sylwetk臋.

Przeszli ulic膮 bez nazwy przecinaj膮c膮 miasteczko. Min臋li ko艣ci贸艂 metodyst贸w. W ogrodzie przed domem stoj膮cym naprzeciwko ko艣cio艂a suszy艂y si臋 dzieci臋ce ubranka.

Z tego miejsca nie by艂o ju偶 wida膰 przystani.

Budka wci膮偶 sta艂a na swoim miejscu. Nadal by艂a czerwona. S艂o艅ce o艣wietla艂o szczeliny w pomalowanym na czerwono drewnie. Drzwi by艂y do po艂owy otwarte.

Zajrzeli do 艣rodka. Kabel by艂 na swoim miejscu. By艂a te偶 ksi膮偶ka telefoniczna. 呕adnych bazgro艂贸w. 呕adnych numer贸w telefon贸w do dziwek. 呕adnego smrodu moczu. Ani pustych puszek po piwie, ani pot艂uczonych butelek.

- Prawdziwy unikat - powiedzia艂 Macdonald.

- Wszyscy jeste艣my unikatowi - odpar艂 Winter.

- Co chcesz przez to powiedzie膰? Winter nie odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂 si臋.

- On mieszka gdzie艣 w pobli偶u. Tutaj, w Seatown - stwierdzi艂.

- Hm...

- Tutaj mo偶na prze偶y膰 ca艂e 偶ycie, b臋d膮c niewidzialnym. Macdonald przytakn膮艂.

- B臋dziemy chodzi膰 od drzwi do drzwi? - zapyta艂.

Winter spojrza艂 na niego.

- Mo偶e czeka na nas z lugerem, kt贸rego zachowa艂 z przemytu.

Macdonald si臋 nie roze艣mia艂. Nie uzna艂 tego za 偶art.

- A dlaczego mia艂by na nas czeka膰? - zapyta艂 po prostu.

- Ma swoje tajemnice. A my stanowimy zagro偶enie.

- No tak.

Winter jeszcze raz spojrza艂 na budk臋. Sta艂a w p贸艂cieniu. Widzia艂 p贸艂 swojego odbicia w szybie. Odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na po艂udnie, na domy stoj膮ce na wzniesieniu, na Castle Terrace, na wiadukty i ci膮gn膮c膮 si臋 za nimi wy偶yn臋.

Po drugiej stronie drogi wida膰 by艂o uliczk臋. Winter przypomnia艂 sobie pub na skrzy偶owaniu.

- Ten m臋偶czyzna, kt贸ry siedzia艂 bez ruchy w pubie - powiedzia艂 do Macdonalda, wskazuj膮c w stron臋 pubu. - Ten plecami do nas. By艂 stary. Pami臋tam, 偶e nawet nie drgn膮艂, przez ca艂y czas, kiedy tam byli艣my. Ca艂kiem znieruchomia艂.

- Mo偶e spa艂 - stwierdzi艂 Macdonald. - To do艣膰 cz臋ste w szkockich pubach.

- Nie. Widzia艂em, 偶e s艂ucha艂. I to uwa偶nie.

Macdonald zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, co m贸wi艂 Winter. 

- Co艣 by艂o nie tak z t膮 kobiet膮 za barem - powiedzia艂 po chwili.

- Za cz臋sto ukradkiem spogl膮da艂a na jego plecy - doda艂 Winter.

- Te偶 to zauwa偶y艂e艣?

- Kiedy o tym wspominasz... Ale sam nie wiem.

- Mo偶e to by艂a jego c贸rka. Tego od plec贸w.

Winter spojrza艂 na zegarek.

- Mo偶emy p贸j艣膰 i zapyta膰. Puby otwieraj膮 o jedenastej.

Aneta jecha艂a w膮sk膮 drog膮 na po艂udnie. S艂o艅ce 艣wieci艂o mocno. 呕a艂owa艂a, 偶e nie ma ciemnych okular贸w. Niebo nie mog艂oby chyba by膰 bardziej niebieskie.

- Trafi tam pani, prawda? - zapyta艂a Susanne Marke.

- By艂am tam tylko raz.

- Ja te偶 - odpar艂a. Na zakr臋cie opu艣ci艂a klap臋 chroni膮c膮 przed s艂o艅cem. Spojrza艂a z boku na Anet臋. - A co pani zrobi, jak ju偶 dojedziemy?

- Sprawdz臋, czy wszystko jest tak, jak powinno by膰.

Zjecha艂y z S盲r枚leden i ruszy艂y przez pola. Zdawa艂y si臋 falowa膰 w s艂o艅cu. Ju偶 za chwil臋 powinno si臋 pokaza膰 morze. Dzieli艂y je od niego las i wzg贸rze, po kt贸rym ostatnio wspina艂a si臋 Aneta. Tym razem nie mia艂a zamiaru tego robi膰. 

Mia艂a serdecznie do艣膰 Susanne Marke. Cho膰 ju偶 si臋 uspokoi艂a. Siedzia艂a bez ruchu.

Jecha艂y mi臋dzy drzewami.

Nagle zobaczy艂a mam臋, tak jak we 艣nie! Sta艂a na 艣rodku drogi. Z ca艂ej si艂y wcisn臋艂a hamulec.

- Co, u li... - zacz臋艂a Susanne. Wyrzuci艂o j膮 do przodu.

Przytrzyma艂 j膮 pas. Rozleg艂 si臋 pisk opon.

Aneta zamruga艂a oczami i spojrza艂a przed siebie jeszcze raz. Droga by艂a pusta. Nie by艂o kobiety trzymaj膮cej r臋ce w g贸rze, jakby chcia艂a kogo艣 zatrzyma膰. Wida膰 by艂o tylko morze. Prze艣witywa艂o mi臋dzy drzewami.

Halders wyprzedza艂. Ci臋偶ar贸wka, kt贸r膮 ju偶 prawie min膮艂, nagle wpad艂a

w po艣lizg i zjecha艂a w lewo. Musia艂 zjecha膰 z pasa. Samoch贸d wpad艂 na kamienny blok, kt贸rego nie powinno tam by膰. Absolutnie nie powinno go tam by膰. Samoch贸d si臋 obr贸ci艂, ale tylko raz, a potem stan膮艂, jakby by艂 gotowy jecha膰 dalej. Ale Halders nie by艂. Siedzia艂 wbity w siedzenie i my艣la艂 o tym, 偶e to niesamowite: oto siedzi tutaj, g艂ow臋 wci膮偶 ma na karku i my艣li o tym, o czym my艣li.

Potem straci艂 przytomno艣膰.

Aneta zaparkowa艂a przed domem. By艂o cicho. Nie by艂o s艂ycha膰 mew. Ani wiatru. Morze wygl膮da艂o jak lustro, ale nie by艂o na nim 艂odzi, kt贸re by mog艂y si臋 w nim odbi膰. Na niebie nie by艂o chmur.

Susanne Marke jeszcze nie wysiad艂a, kiedy stan臋艂a przed drzwiami. Nie by艂a ca艂kiem spokojna, ale nie by艂a te偶 roztrz臋siona. Jak ostatnio. Zapuka艂a. Raz, dwa, trzy razy. Zawo艂a艂a. Otworzy艂a drzwi. Zawo艂a艂a znowu:

- Halo! Jest tam kto?

Odwr贸ci艂a si臋, ale Susanne wci膮偶 siedzia艂a w samochodzie, w cieniu.

Co艣, jaki艣 inny cie艅, poruszy艂o si臋 za nim.

Winter i Macdonald szli Bayview Road. Drzwi pubu The Three Kings by艂y uchylone. By艂o pi臋tna艣cie po jedenastej.

Kobieta, kt贸ra sta艂a wtedy za barem, sta艂a tam nadal. Wyciera艂a szklanki. A mo偶e polerowa艂a.

Mog艂a mie膰 jakie艣 pi臋膰dziesi膮t lat. To by艂a ona, ta sama co wczoraj. Przeszli po b艂yszcz膮cej pod艂odze. S艂o艅ce wpada艂o do 艣rodka, jego promienie przecina艂y blat baru. Kobieta, nie przestaj膮c wyciera膰 szklanek, spojrza艂a na nich. Wygl膮da艂o na to, 偶e ich nie rozpozna艂a. R贸wnie dobrze mogliby艣my by膰 powietrzem, pomy艣la艂 Winter.

Wreszcie skin臋艂a g艂ow膮.

- Tak?

Macdonald spojrza艂 na Wintera. Spokojnie.

Potem wskaza艂 na jeden z czterech kran贸w z piwem wystaj膮cych z baru.

- Dwie pinty prosz臋.

Kobieta od艂o偶y艂a szklank臋, kt贸r膮 polerowa艂a bez ko艅ca, odwr贸ci艂a si臋 i si臋gn臋艂a po dwie inne. Nala艂a im 艣wie偶ego, spienionego piwa i postawi艂a szklanki na podstawkach na blacie.

Macdonald zap艂aci艂. Kobieta cofn臋艂a si臋 kilka krok贸w.

- Zastanawiali艣my si臋, czy nie mog艂aby pani nam pom贸c - powiedzia艂 Macdonald. 

Kobieta si臋 zatrzyma艂a. Winter widzia艂, 偶e si臋 zdenerwowa艂a. Wiedzia艂a. Zdradzi艂o j膮 to, 偶e ich na pocz膮tku nie rozpozna艂a.

Co艣 wiedzia艂a.

- Szukamy pewnego m臋偶czyzny - ci膮gn膮艂 Macdonald.

Kobieta popatrzy艂a najpierw na Wintera, potem na Macdonalda. P贸藕niej odwr贸ci艂a si臋 do nich bokiem. 

- Tak?

Wci膮偶 sta艂a bokiem do nich. Na karku drgn膮艂 jej mi臋sie艅. Nie zapyta艂a, o co chodzi. Co odpowiemy, je艣li zapyta? - pomy艣la艂 Winter. 

- Wydaje nam si臋, 偶e mieszka w Cullen - powiedzia艂 Macdonald.

- I mo偶liwe, 偶e nazywa si臋 Johnson - doda艂 Winter.

- S膮dzimy, 偶e siedzia艂 tu tego popo艂udnia, kiedy tu byli艣my. - Macdonald wskaza艂 na pusty stolik i krzes艂o pod oknem. W艂a艣nie w t臋 stron臋 patrzy艂a. Jaskrawe s艂o艅ce wpada艂o przez okno, o艣wietlaj膮c p贸艂 stolika i p贸艂 krzes艂a. Na zewn膮trz by艂o niesamowicie jasno. Kobieta wci膮偶 wpatrywa艂a si臋 w okno.

- Nie znam 偶adnego Szweda - powiedzia艂a, stoj膮c nieruchomo.

Boi si臋, pomy艣la艂 Winter. Wystraszy艂a si臋 tego. I nas. Chocia偶 nie. Boi si臋 nam cokolwiek powiedzie膰. Boi si臋 kogo艣 innego.

- D艂ugo mieszka艂 w Szkocji - doda艂 Macdonald. - Mo偶e nie m贸wi ze szwedzkim akcentem.

Nadal nie zapyta艂a, czemu go szukaj膮. Patrzy艂a przed siebie. Winter widzia艂 przez okno naro偶nik domu po przeciwnej stronie ulicy i skrawek pla偶y.

Podszed艂 do stolika pod oknem. Zobaczy艂 wi臋kszy odcinek drogi, domy i pla偶臋. I morze. Dachy Seatown. Pla偶臋 przecina艂a ska艂a, The Three Kings. Zauwa偶y艂 klub golfowy tu偶 przy ska艂ach i parking, na kt贸rym sta艂o kilka samochod贸w.

Podszed艂 do okna, 偶eby lepiej widzie膰. Obejrza艂 si臋 i stwierdzi艂, 偶e kobieta, stoj膮c za barem, te偶 to wszystko widzi.

Spojrza艂 w okno. Kto艣 by艂 na pla偶y, po tej stronie ska艂y. Mo偶e to ta sama osoba, kt贸r膮 widzieli, kiedy parkowali przy Seatown. Wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 nie rusza.

Winter kolejny raz si臋 odwr贸ci艂 i zobaczy艂 jej twarz. Wiedzia艂. Spojrza艂 przez okno na posta膰 na pla偶y, a potem zn贸w na barmank臋. Wszystko by艂o jasne. Wszystko da艂o si臋 wyczyta膰 z jej twarzy. Macdonald chyba zrozumia艂, cho膰 nie do ko艅ca wiedzia艂, o co chodzi. Podszed艂 do okna i zobaczy艂 to co Winter.

- To on - powiedzia艂, odwracaj膮c si臋 do kobiety. - Ten tam na dole to Osvald, prawda?

Nie odezwa艂a si臋. To te偶 by艂a jaka艣 odpowied藕. Ruszyli do drzwi.

- Nie mog艂am ju偶 偶y膰 w tym k艂amstwie - powiedzia艂a.

Odwr贸cili si臋 do niej.

- Prosz臋? - zapyta艂 Winter.

- Nie mog艂am ju偶 偶y膰 z k艂amstwem ojca - powt贸rzy艂a, nie odrywaj膮c wzroku od okna.

- Ojca?

- Ju偶 nie mog艂am. On te偶 nie.

Winter i Macdonald milczeli.

- Wys艂a艂am list.

- Dostali go - powiedzia艂 Winter. Odwr贸ci艂a si臋 gwa艂townie w ich stron臋.

- B膮d藕cie ostro偶ni na pla偶y!

Szli Bayview Road, a potem schodami. Winter widzia艂 przysta艅, falochrony i kilka 艂odzi rybackich, tych ca艂kiem ma艂ych. Le偶a艂y rz臋dem pod murem.

Widzia艂 te偶 stalowy trawler zacumowany tu偶 przy wej艣ciu na przysta艅. By艂 niebieski. Niebieski jak dzisiejsze niebo i morze.

Przeczyta艂 nazw臋.

Aneta sta艂a przodem do samochodu. Widzia艂a sylwetk臋 Susanne za szyb膮.

Wtedy do pomostu przy domku przywi膮zana by艂a plastikowa 艂贸d藕. Teraz jej nie by艂o. To musia艂o co艣 znaczy膰.

Kto艣 si臋 rusza艂 za samochodem.

- Nie chcia艂em, 偶eby pani tu przyje偶d偶a艂a - powiedzia艂 Hans Forsblad, wychodz膮c z cienia.

- Gdzie jest Anette? - zapyta艂a Aneta.

- Gdzie Anette? Gdzie Anette? - przedrze藕nia艂 j膮. - Ma prawo do w艂asnego 偶ycia.

- Nie b臋dzie go mia艂a, dop贸ki pani nie przestanie si臋 wtr膮ca膰. A wtr膮ca si臋 pani bez przerwy.

- Przyjecha艂am tu z pa艅sk膮 siostr膮.

- Przecie偶 wiem.

W oczach mia艂 b艂ysk, widzia艂a go nawet w s艂o艅cu. Zrobi艂a krok w prz贸d.

- Co zrobili艣cie Anette? - zapyta艂a, chocia偶 zna艂a odpowied藕.

Halders stwierdzi艂, 偶e mo偶e porusza膰 g艂ow膮. Odzyska艂 przytomno艣膰 ju偶 po chwili. Niezbyt d艂ugo by艂 nieprzytomny. Wok贸艂 samochodu zebrali si臋 ludzie. Widzia艂 umundurowanych policjant贸w w radiowozach. Nie ma karetki, pomy艣la艂. 呕a艂uj膮 dla mnie karetki.

Kto艣 otworzy艂 drzwi. Nie musieli rozcina膰 karoserii.

M贸g艂 sam wysi膮艣膰!

Cho膰 zrobi艂 to przy czyjej艣 pomocy.

- Karetka ju偶 jedzie - powiedzia艂 Jansson. A mo偶e Jonsson albo Johansson czy cholera wie, jak si臋 nazywa ten inspektor z Fr枚lunda.

- Sam se z niej skorzystaj - odpar艂 Halders. - Ja nie potrzebuj臋 karetki.

Przeszed艂 kilka krok贸w. Potem jeszcze kilka.

- Kt贸ra godzina? - zapyta艂.

Co艣tam-son odpowiedzia艂. Halders wpatrywa艂 si臋 w sw贸j zegarek. Niezbyt wyra藕nie widzia艂 w艂asn膮 r臋k臋. Spojrza艂 na umundurowanego policjanta.

- Mo偶esz mnie gdzie艣 podrzuci膰? - Nagle poczu艂, 偶e musi si臋 spieszy膰. Wzrok mu si臋 wyostrzy艂. - Musimy si臋 spieszy膰, do cholery. - Zacz膮艂 szuka膰 kom贸rki, ale zrezygnowa艂. - Mo偶esz zadzwoni膰?

Winter i Macdonald szli pla偶膮. Zostawili Seatown za sob膮. Winter widzia艂 samochody na parkingu klubu golfowego. Wydawa艂o mu si臋, 偶e jeden z nich po艂yskuje metalicznie na zielono.

Szli w stron臋 postaci stoj膮cej na piasku. To by艂 m臋偶czyzna. Sta艂 pochylony i wpatrywa艂 si臋 w morze. Widzieli jego profil. Wyprostowa艂 si臋, ale wci膮偶 sta艂 bokiem do nich.

Winter wiedzia艂, kim jest. Macdonald te偶. To by艂 ten profil.

Ju偶 wiedzia艂. Oto nadchodz膮. Jeden przy drugim, jeden ciemny, drugi jasny. Jeden w kurtce z zamszu, drugi ze sk贸ry. Jakby ca艂y 艣wiat nale偶a艂 do nich. Ale nie! Nie mieli nic.

Kiedy przed godzin膮 dostrzeg艂 w oddali ich samoch贸d, wiedzia艂, 偶e wr贸cili. 呕e przyjd膮 po niego.

Wi臋c czeka艂.

To pewnie przez ten telefon. Ona pewnie nic im nie powiedzia艂a, nie odwa偶y艂aby si臋. Czy co艣 takiego mo偶na wykry膰? Tak膮 rozmow臋 telefoniczn膮? Namierzy膰, tak si臋 to nazywa. Chyba mo偶na.

Nie mia艂 zamiaru odpowiada膰 na pytania.

To by艂a jego pla偶a, jego miasto, jego dom, jego 偶ycie.

Nie odzywa膰 si臋. Nie m贸wi膰 nic.

M贸g艂 ich nastraszy膰. Nastraszy膰! To nie tak, nie tu mia艂o si臋 to sko艅czy膰. Nie mogli mu nic zrobi膰.

Nie by艂o ju偶 nikogo, kto m贸g艂by co艣 powiedzie膰.

Zatrzymali si臋 trzy metry przed nim. Odwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋.

- John Osvald? - zapyta艂 Winter.

Popatrzy艂 na nich, jakby byli powietrzem. Wygl膮da艂, jakby si臋 wpatrywa艂 w co艣 za nimi. W sw贸j dom albo w wiadukt.

- Chcemy tylko wiedzie膰, czy to pan - powiedzia艂 Winter po szwedzku.

Nie odpowiedzia艂. Patrzy艂 tylko tymi m臋tnymi oczami.

- Czy nazywa si臋 pan John Osvald?

- Kim jeste艣cie? - zapyta艂 po szwedzku.

- Przyjecha艂em ze Szwecji. Mam dla pana wiadomo艣膰 z domu.

Radiow贸z min膮艂 zagajnik. Jecha艂 w stron臋 morza. Halders zobaczy艂 wod臋. Johnssonowi nie uda艂o si臋 skontaktowa膰 z Anet膮. Halders spr贸bowa艂 sam. Nie odebra艂a. Teraz zauwa偶y艂, 偶e nie ma zasi臋gu.

Znale藕li si臋 bli偶ej pla偶y i zobaczyli dom. To musia艂 by膰 dom Lindsten贸w. Halders zauwa偶y艂 te偶 samoch贸d. Wiedzia艂, 偶e to samoch贸d Anety. 呕adnych innych pojazd贸w.

Przy samochodzie kl臋cza艂a kobieta. Rozpozna艂 j膮. Susanne Marke.

Pi臋tna艣cie metr贸w dalej sta艂 m臋偶czyzna. Pochyla艂 si臋 nad wod膮. Jego te偶 rozpozna艂. Hans Forsblad nagle wskoczy艂 do wody i zacz膮艂 p艂yn膮膰 przed siebie. Halders widzia艂, jak jego buty rozchlapuj膮 wod臋.

I wreszcie zobaczy艂 Anet臋. Sta艂a przy brzegu. Bez ruchu.

Starzec nie powiedzia艂 nic wi臋cej, nie rusza艂 si臋. Wszystko zamar艂o. 呕adnych mew, ryb, ludzi. Nic. Byli sami w tym p贸艂nocnym 艣wiecie.

- Co si臋 sta艂o z pa艅skim synem? - zapyta艂 Winter, robi膮c krok do przodu. - Co si臋 sta艂o z pa艅skim synem Axelem?

Spojrzenie starca powoli zacz臋艂o si臋 rozja艣nia膰. Odm艂odnia艂 przez to.

Na g艂owie mia艂 czapk臋 z w膮skim daszkiem. Twarz o ostrych rysach. Pod tweedow膮 marynark膮 sweter z grubej w艂贸czki. Kiedy sta艂 wyprostowany, by艂 wysoki. Winter zauwa偶y艂, 偶e na policzku ma sin膮 plam臋.

Jedna kiesze艅 marynarki by艂a wybrzuszona.

- Co si臋 sta艂o z Axelem? - powt贸rzy艂 Winter.

- Zosta艂 oczyszczony - odpar艂 John Osvald.

- Co to znaczy?

- Oczyszczony z grzech贸w. Chcia艂 tego. Mnie si臋 to nie uda艂o.

- Nie mia艂 nic na sobie.

- Tylko ci, kt贸rzy kochaj膮 Boga, s膮 do tego zdolni - powiedzia艂 Osvald. Winterowi wydawa艂o si臋, 偶e jego spojrzenie zn贸w zasnu艂o si臋 mg艂膮. - Jakkolwiek by si臋 uk艂ada艂o, zawsze najlepiej uk艂ada si臋 tym, kt贸rzy kochaj膮 Boga.

- Grzechy. O jakich grzechach pan m贸wi? - zapyta艂 Winter.

- O moich grzechach.

- A jakie to grzechy?

Osvald nie odpowiedzia艂.

- Czy chodzi o to, co si臋 sta艂o podczas wojny?

Osvald spojrza艂 na niego, a mo偶e na co艣 innego. Spojrzenie zn贸w mia艂 jasne.

- Ju偶 czas - powiedzia艂.

- Prosz臋?

- Nadszed艂 czas. - Teraz Osvald przeszed艂 na szkocki angielski.

- Czas na co? - zapyta艂 Macdonald. Sta艂 obok Wintera.

- Czas, 偶eby powiedzie膰. - Osvald poruszy艂 ramieniem i r臋k膮. Winter zn贸w spojrza艂 na kiesze艅 jego marynarki. To by艂a...

- Powiedzie膰 co? - dopytywa艂 si臋 Macdonald. Zrobi艂 krok w prz贸d.

- Nie zbli偶aj si臋! - krzykn膮艂 nagle Osvald.

- Powiedzie膰 co? - powt贸rzy艂 Macdonald.

- Steve, spokojnie - wtr膮ci艂 Winter.

Popatrzy艂 na kiesze艅 marynarki, potem na Macdonalda. Otworzy艂 usta, 偶eby go ostrz...

- Prosz臋 wyja艣ni膰, co ma nam pan powiedzie膰. - Macdonald by艂 ju偶 tak blisko, 偶e m贸g艂by dotkn膮膰 Osvalda.

- NIEEEEE! - krzykn膮艂 nagle Osvald. Wyci膮gn膮艂 z kieszeni pistolet i wystrzeli艂. Winter zd膮偶y艂 zauwa偶y膰, 偶e to luger. Us艂ysza艂, jak kula przecina powietrze mi臋dzy nim a Steve'em. Usun膮艂 si臋 na bok, to by艂 odruch. Nie mia艂 przy sobie broni. Steve te偶 nie. Us艂ysza艂 kolejny strza艂, i kolejny, ale nie s艂ysza艂 艣wistu pocisku. Zobaczy艂 Steve'a, za sob膮. Dosta艂 w szyj臋. Krew tryska艂a jak z fontanny. Steve zacz膮艂 charcze膰. Do tego otwarta rana w ramieniu. Tamt臋dy musia艂a wyj艣膰 druga kula. Widzia艂, jak Steve powoli upada. Poczu艂 smak piachu w ustach. Przebrzyd艂y piach oblepia艂 mu ca艂膮 twarz. I ziemia, kt贸ra wiruje, b艂臋kitna kula z nieba i z morza. I nag艂y odg艂os krok贸w, ale z drugiej strony. Przez zas艂on臋 z piasku dostrzeg艂 profil Erika Osvalda i us艂ysza艂 krzyk. Gdzie艣 przed sob膮. I drugi, ale nie wiedzia艂 sk膮d.

Pomy艣la艂, 偶e to on wci膮gn膮艂 w to Steve'a, to on jest za to odpowiedzialny, nikt inny. 呕e b臋dzie musia艂 si臋 spotka膰 z Sar膮 i spojrze膰 jej w twarz, a potem z dzie膰mi, z bli藕niaczkami. Otar艂 piach z twarzy, rzuci艂 si臋 w prz贸d i krzycza艂, krzycza艂, krzycza艂 jak oszala艂y. 

 

 

 

 

 

 

 

 

53. 


Ju偶 po wszystkim Winter m贸g艂 cofn膮膰 si臋 w czasie. Kiedy ju偶 wszystko zosta艂o powiedziane, zrozumia艂, 偶e tak naprawd臋 wszystko oznacza艂o co艣 innego. Wszystko si臋 wyja艣ni艂o.

To偶samo艣膰 tylko po偶yczamy, to rola, maska. Przekraczamy granic臋 mi臋dzy prawd膮 i k艂amstwem, a 艣wiat艂o g臋stnieje, zmieniaj膮c si臋 w mrok.

Nie, s艂o艅ce nie ujrzy nigdy takiego


Poranka! Twoja twarz jest jak otwarta


Ksi臋ga: najskrytsz膮 my艣l mo偶na w niej czyta膰.


Aby oszuka膰 艣wiat, na艣laduj 艣wiat


Czyta艂 Makbeta, p贸藕no wieczorem. Wydanie kieszonkowe. Znalaz艂 je w niewielkiej ksi臋garni przy wej艣ciu do szpitala w Elgin, do kt贸rego trafi艂 Macdonald z ranami postrza艂owymi. Za dwa, trzy dni mieli go przetransportowa膰 do Inverness, do Raigmore Hospital. Na razie ryzyko by艂o zbyt du偶e. Ale mia艂 偶y膰. 

Mo偶na by powiedzie膰, 偶e Steve mia艂 szcz臋艣cie, o ile mo偶na tak m贸wi膰 w takich okoliczno艣ciach. Ale to nie by艂o szcz臋艣cie. To by艂o co艣, co si臋 wi膮za艂o ze wszystkim, co si臋 do tej pory sta艂o. A punktem kulminacyjnym by艂a scena na pla偶y w Cullen.

To c贸rka Johna Osvalda zadzwoni艂a na pogotowie, jeszcze zanim pad艂y strza艂y. Jego c贸rka.

Nazywa艂a si臋 Anna Johnson. Widzia艂a, jak szli do niego. Sta艂a w oknie i widzia艂a skrawek pla偶y. Akurat ten, na kt贸rym stal jej ojciec. A potem zobaczy艂a, jak si臋 do niego zbli偶aj膮. I jak Steve podchodzi za blisko. Wpad艂a na pla偶臋 w tej samej chwili co karetka, kt贸ra na sygnale wdar艂a si臋 mi臋dzy ska艂y.

Kiedy zadzwoni艂a, byli akurat w pobli偶u. Jechali na zach贸d, z Macduff.

Zabrali Macdonalda na najbli偶sz膮 izb臋 przyj臋膰, dwie mile na zach贸d drog膮 A96.

Krew Macdonalda rozlana na piachu poczernia艂a. Wielka plama wygl膮da艂a jak kamie艅. Nagle, kiedy morze zacz臋艂o si臋 podnosi膰, przysz艂a niewielka fala i zmy艂a j膮.

John Osvald ani drgn膮艂.

Pozosta艂o im z nim porozmawia膰. Ale by艂 jakby ot臋pia艂y.

Siedzia艂 w areszcie w Inverness. Craig jeszcze go nie przes艂ucha艂.

Tam, na pla偶y, jego wnuka Erika ca艂kiem sparali偶owa艂o. Za艂ama艂 si臋. Winter pr贸bowa艂 z nim rozmawia膰, jeszcze kiedy Macdonald le偶a艂 ranny w piachu. Erik Osvald pochyli艂 si臋 nad nim. Winter nie wiedzia艂, czy Macdonald 偶yje. Czu艂, 偶e serce wali mu jak m艂ot w stoczni w Buckie. W艂a艣ciwie to nie pr贸bowa艂 porozmawia膰 z Erikiem, tylko krzycza艂 na niego. Krzycza艂, a odg艂os strza艂贸w wci膮偶 odbija艂 si臋 echem nad Cullen. Wykrzycza艂 swoje pytanie. Przekl臋te pytanie, to samo co zawsze: DLACZEGO?

Powinni to jako艣 powi膮za膰. Krok po kroku.

Erik Osvald ju偶 wcze艣niej kontaktowa艂 si臋 z dziadkiem.

Teraz by艂 w szoku. Oczywi艣cie nie by艂o jeszcze wiadomo, kiedy si臋 skontaktowali po raz pierwszy.

Ale niebieski trawler 鈥濵agdalena鈥, po艂yskuj膮cy symbol przysz艂o艣ci, sta艂 w porcie w Cullen. Jak dow贸d. Trafia艂y na niego pieni膮dze. Du偶e pieni膮dze.

Chodzi艂o o mandaty. O kary.

Ale to Johnowi Osvaldowi nie wystarczy艂o.

Nad Elgin zapad艂a noc. Steve nie odzyska艂 jeszcze przytomno艣ci. Jego stan by艂 krytyczny, ale stabilny. Winter widzia艂 Sar臋. Czuwa艂a przy 艂贸偶ku. 艢ciana by艂a w po艂owie szklana. Na chwil臋 stan臋艂o mu przed oczami biuro Jamiego Craiga.

艢wiat艂o nad Steve'em i Sar膮 by艂o niebieskie.

Angela trzyma艂a go za ramiona.

- Wyjd藕my na chwil臋 - powiedzia艂.

Powietrze na ulicy by艂o 艣wie偶e i ostre, cho膰 wiatr nie wia艂 zbyt mocno. Wci膮偶 by艂o babie lato. Winter widzia艂 sylwetk臋 katedry wznosz膮c膮 si臋 nad miastem. Nie m贸g艂 nie pomy艣le膰 o wiaduktach w Cullen i le偶膮cym pod nimi Seatown.

On, Steve, Sara i Angela przeje偶d偶ali przez Elgin w drodze do Aberdeen. To by艂o wczoraj. M贸j Bo偶e.

Steve powiedzia艂 wtedy, 偶e katedr臋 w Elgin uwa偶ano kiedy艣 za najpi臋kniejsz膮 w Szkocji. Za jedyn膮, kt贸ra pod wzgl臋dem urody mog艂a konkurowa膰 z ko艣cio艂em St Andrews.

Teraz zosta艂 z niej tylko szkielet, ale fasada wci膮偶 by艂a ta sama. Nie traci艂a na urodzie, kiedy w ciemno艣ciach by艂o wida膰 jedynie jej zarys. Ciemno艣ci robi艂y swoje, pozwala艂y jej zachowa膰 艣wietno艣膰.

Usiedli na 艂awce. Nic nie m贸wili.

Zadzwoni艂a jego kom贸rka. Nie odebra艂.

- Chyba powiniene艣 - powiedzia艂a Angela.

Odebra艂. Dzwoni艂 Ringmar.

- I jak Steve? - zapyta艂.

- Wyjdzie z tego.

Rozmawiali ju偶 po po艂udniu, po strzelaninie. Ringmar te偶 mia艂 dla niego wiadomo艣膰. Wstrz膮saj膮c膮. To by艂o wyj膮tkowe popo艂udnie.

- Uda艂o ci si臋 porozmawia膰 z Anet膮? - zapyta艂 Winter.

- Nie. Wci膮偶 tam jest i szuka.

- I co? Ani 艣ladu?

- Nie, nadal nic nie znale藕li艣my. To znaczy trafili艣my na t臋 plastikow膮 艂贸d藕, ale nie na Anette.

- A Forsblad wci膮偶 milczy?

- Tak. Halders ju偶 mia艂 nadziej臋, 偶e utonie, ale zawr贸ci艂 do brzegu. A potem nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem.

- To wszystko jest tak cholernie bez sensu - powiedzia艂 Winter.

- A kiedy co艣 ma sens? - zapyta艂 Ringmar zm臋czonym g艂osem. - Aneta jest przekonana, 偶e j膮 zabi艂. I 偶e szukamy cia艂a.

- Trzeba szuka膰 dalej. I dalej przes艂uchiwa膰.

- Siostra Forsblada powiedzia艂a, 偶e ona i Anette zosta艂y par膮 i 偶e w艂a艣nie to tak rozw艣cieczy艂o jej brata. Ale wed艂ug ojca Anette to wszystko nieprawda. Twierdzi, 偶e Susanne tylko szuka okoliczno艣ci 艂agodz膮cych.

- No tak, bo akurat on mo偶e przes膮dza膰, co jest prawd膮, a co k艂amstwem.

- W tym przypadku mu wierz臋.

- 艢ciemnia, a mo偶e i gorzej.

- M贸wi, 偶e tylko przechowa艂 jej meble w tym magazynie na Hisingen.

- Bo偶e.

- Oczywi艣cie nie wy艂ga si臋 czym艣 takim. Przecie偶 to zawodowy kryminalista.

- Gdzie by艂, kiedy zagin臋艂a Anette? - zapyta艂 Winter.

- C贸偶, tego jeszcze nie wyja艣nili艣my, ale prawdopodobnie by艂 z kompanami w ich prywatnej Ikei. W ka偶dym razie byli tam, kiedy zapuka艂 tam Meijner ze swoimi lud藕mi.

- Pozdr贸w Anet臋.

Siedzia艂 z milcz膮cym telefonem w d艂oni. Mrok nad Elgin zg臋stnia艂 jeszcze bardziej. Sylwetka katedry rysowa艂a si臋 jeszcze wyra藕niej. Trzy wie偶e. Jak trzy ska艂y. Trzej kr贸lowie. Katedra przypomina艂a ska艂y z pla偶y w Cullen. The Three Kings.

Anna Johnson bieg艂a do nich najpierw schodami, a potem pla偶膮.

To by艂a tajemnica, powiedzia艂a im potem. To by艂a nasza tajemnica. Nie. Moja tajemnica.

- Mo偶emy si臋 kawa艂ek przej艣膰? - Angela wsta艂a z 艂awki.

Winter te偶 si臋 podni贸s艂. Stuart i Eilidh wyszli w艂a艣nie ze szpitala. Widzia艂 ich po drugiej stronie wy艂o偶onej kamieniami ulicy. Zauwa偶yli jego i Angel臋. Kilka godzin wcze艣niej zd膮偶yli si臋 tylko szybko przywita膰. Do Dallas by艂o st膮d nie wi臋cej ni偶 osiem kilometr贸w.

Wtedy nikt nie wiedzia艂, co si臋 dzieje. Wszyscy byli przera偶eni.

- To tw贸j opatrunek uratowa艂 mu 偶ycie - powiedzia艂 Stuart.

Spojrza艂 na koszul臋, kt贸r膮 Winter mia艂 pod zamszow膮 kurtk膮. Po偶yczyli mu j膮 w szpitalu. Jego ubrania wci膮偶 by艂y w samochodzie. W艂o偶y艂 je tam, kiedy wymeldowali si臋 z Seafield Hotel.

- By艂 bardzo prowizoryczny - odpar艂 Winter.

- Ale ciasno zawi膮zany - odpar艂 Stuart. W niebieskawych 艣wiat艂ach szpitala wygl膮da艂 na zm臋czonego, jakby by艂 starszy od Steve'a. - To by艂a blokada, czy jak tam to nazwali. W szpitalu. Dzi臋ki temu zachowa艂 troch臋 krwi. Tyle, 偶eby wystarczy艂o.

- Tak, ale m贸g艂 si臋 udusi膰. By艂o takie ryzyko.

- Zawsze gdzie艣 jest z艂oty 艣rodek - powiedzia艂 Stuart. Z u艣miechem. - Uda艂o ci si臋 go znale藕膰.

- To ja go tam zabra艂em.

- Prosz臋? - Eilidh nie zrozumia艂a.

- To przeze mnie tam pojechali艣my. Gdyby nie ja, nie dosz艂oby do tego.

- Czujesz si臋 winny? - zapyta艂a Eilidh.

- Tak.

- Powiem ci tylko tyle, 偶e Steve jest doros艂ym facetem, ma woln膮 wol臋. Jego si臋 nie da nigdzie zabra膰.

- Zgadzam si臋 - doda艂 jej brat. - No i przecie偶 prze偶y艂.

Winter i Angela doszli kamiennymi uliczkami do Mansion House Hotel. Z daleka wygl膮da艂 jak zamek. Winter si臋 zachwia艂. Angela go podtrzyma艂a.

- Musz臋 si臋 napi膰 whisky - powiedzia艂.

- Musisz si臋 po艂o偶y膰.

W pokoju napi艂 si臋 whisky i po艂o偶y艂. Angela usiad艂a na fotelu. Opar艂a stopy na jego udzie. Otworzyli okno. Lekki wiatr wwiewa艂 do pokoju 艣wie偶e powietrze. Nie zapalili ani jednej lampy

- Co si臋 wtedy sta艂o? Na morzu? - zapyta艂a Angela. Latarnia z ulicy o艣wietla艂a po艂ow臋 jej twarzy. Widzia艂 jej p贸艂profil. - Podczas wojny?

- To wci膮偶 tylko domys艂y.

- A czego si臋 domy艣lasz?

- 呕e by艂 jaki艣 uk艂ad.

- Jaki?

- Wygl膮da na to, 偶e John Osvald i jego za艂oga wdali si臋 w przemyt. Tak m贸wi jego wnuk Erik. Ale i on nie wie, co si臋 sta艂o.

Ostro偶nie przesun膮艂 stopy Angeli na brzeg 艂贸偶ka. Przekr臋ci艂 si臋 na bok, si臋gn膮艂 po szklank臋 i napi艂 si臋 whisky.

- Ale nie by艂o 偶adnego wypadku? - zapyta艂a. - Kiedy 艂贸d藕 zaton臋艂a?

- Nie s膮dz臋.

- Dowiemy si臋 kiedy艣?

- Nie s膮dz臋.

- Ale to, co si臋 sta艂o, by艂o na tyle straszne, 偶e John Osvald musia艂 zmieni膰 to偶samo艣膰. Musia艂 si臋 sta膰 kim艣 innym. Zerwa膰 ze swoim dawnym ja.

Winter przytakn膮艂.

- M贸j Bo偶e - westchn臋艂a.

- Pr贸bowa艂 to zrobi膰 - powiedzia艂 Winter. Wypi艂 kolejny 艂yk. Whisky smakowa艂a jak wiatr wpadaj膮cy przez okno. - Musia艂 naprawd臋 zgrzeszy膰 przed swoim bogiem.

- Zabi艂 w艂asnego syna? - Angela podci膮gn臋艂a stopy do siebie. By艂y bose. Zwin臋艂a si臋 na fotelu, jakby jej by艂o zimno.

- John Osvald? - Winter zmieni艂 pozycj臋. - Tak, to kolejne pytanie.

- Nie chodzi艂o mi o to, 偶e go zabi艂 dos艂ownie - wyja艣ni艂a Angela.

- Wiem, wiem, zrozumia艂em.

- Wi臋c co si臋 sta艂o tam na g贸rze? Pod Fort Augustus.

- W ostatnich dniach du偶o o tym my艣la艂em - powiedzia艂.

- To teraz ja zaczynam - powiedzia艂a Angela. 鈥 Trudno o tym nie my艣le膰. - Wzdrygn臋艂a si臋. - Ale my艣le膰 te偶 trudno. - Spojrza艂a na niego. - Rozumiesz?

- Tak, oczywi艣cie.

- No i trudno nie pomy艣le膰 o Osvaldzie i o jego nieznanej c贸rce.

- Nie by艂a nieznana. To my jej nie znali艣my, ale to nie znaczy, 偶e by艂a nieznana.

- Czy w takim razie kto艣 w mie艣cie o tym wiedzia艂? I kim by艂a jej matka?

- Ona m贸wi, 偶e jej matka nie 偶yje. Podobno pozna艂a Osvalda dopiero kilka lat temu.

- I uwierzy艂a mu? Uwierzy艂a, 偶e jest jej ojcem?

- Najwidoczniej m贸g艂 to udowodni膰. Ale nie znam szczeg贸艂贸w.

Angela zadr偶a艂a.

- Zimno ci? - zapyta艂. - Zamkn膮膰 okno?

- Nie, ten wiatr jest przyjemny.

- Chcesz whisky?

- Nie.

- Mo偶e odrobin臋?

Nie odpowiedzia艂a.

- Angela?

- My艣l臋, 偶e nie powinnam.

- Prosz臋?

- Nie powinnam pi膰 alkoholu - powiedzia艂a i pochyli艂a si臋 ku niemu, tak, 偶e zobaczy艂 jej twarz.

- Nie powinna艣 pi膰...

- Nie powiem nic wi臋cej.

- Nie musisz! - krzykn膮艂 i wyskoczy艂 z 艂贸偶ka, rozlewaj膮c kilka bardzo drogich kropel.

- Kiedy si臋 zorientowa艂a艣? - zapyta艂. Le偶eli ju偶 razem w 艂贸偶ku. Okno nadal by艂o otwarte. W Elgin wci膮偶 by艂o babie lato. O ile mo偶na m贸wi膰 o babim lecie w pa藕dzierniku.

- To musia艂o by膰 niedawno.

- Mniej wi臋cej p贸l godziny temu.

- Aha.

Angela trzyma艂a w d艂oni szklank臋 wody mineralnej. Napi艂a si臋 i odstawi艂a szklank臋 na nocny stolik. Przygryz艂a lekko warg臋. Spojrza艂a w okno.

- O czym my艣lisz? - zapyta艂.

- Nadal o tym, co si臋 sta艂o w Fort Augustus. Mi臋dzy ojcem i synem.

- Hm...

- Masz jak膮艣 hipotez臋?

Winter si臋 wyprostowa艂. Czu艂 zapach rzeki dobiegaj膮cy zza okna. Lato gdzie艣 si臋 schowa艂o na noc.

- My艣l臋, 偶e Axel Osvald marzy艂 o ojcu przez ca艂e 偶ycie. To naturalne. No i okoliczno艣ci jego zagini臋cia by艂y bardzo dramatyczne. Ta t臋sknota za ojcem nim zaw艂adn臋艂a. - Odwr贸ci艂 si臋 do Angeli. - My艣l臋, 偶e jeszcze o nim us艂yszymy. Od Erika i od Johanny. Teraz, kiedy ju偶 wiemy, o co pyta膰. I dlaczego.

- Ale ojciec, John, odezwa艂 si臋 do niego?

- Musia艂 to zrobi膰, przynajmniej wtedy, gdy Axel tu by艂. No i kontaktowa艂 si臋 z nim tak偶e po艣rednio. Przez Erika.

- To on kaza艂 c贸rce zadzwoni膰?

- Tak.

- Wiedzia艂, co si臋 stanie?

- Kiedy si臋 spotkaj膮?

- Tak.

- Nie zna艂 swojego syna.

- Jak to?

- Nie zna艂 go. Nie wiedzia艂, kim jest Axel. Nie m贸g艂 si臋 spodziewa膰, 偶e jest w nim taka pasja... czy wr臋cz obsesja. - Zmieni艂 pozycj臋. Siedzia艂 teraz na brzegu 艂贸偶ka. - Rozumiesz? Co艣 mog艂o w nim p臋kn膮膰. I to z 艂atwo艣ci膮. To, 偶e si臋 rozebra艂, wi膮za艂o si臋 z jego siln膮 wiar膮. Z jego w艂asnym wyznaniem. Chodzi艂o o... oczyszczenie. O co艣 w tym rodzaju. Poszed艂 w g贸ry, rozebra艂 si臋 i wyk膮pa艂. Krok po kroku. To by艂a k膮piel oczyszczaj膮ca. Na pla偶y John Osvald powiedzia艂, 偶e jego syn zosta艂 oczyszczony z jego grzech贸w. Jemu si臋 to nie uda艂o.

- My艣lisz, 偶e ojciec mu powiedzia艂? 呕e opowiedzia艂 Axelowi?

- O czym?

- O tym, co zrobi艂. Co si臋 sta艂o wtedy na morzu. - Angela odgarn臋艂a w艂osy ze skroni. - Na czym polega艂a jego wina. I jak wielkiej zbrodni si臋 dopu艣ci艂.

- Tak. S膮dz臋, 偶e mu opowiedzia艂. I to si臋 sko艅czy艂o tragicznie.

- Wi臋c w艂a艣ciwie Axel pope艂ni艂 samob贸jstwo?

- Nie wiem. Ale tak my艣l臋. Samob贸jstwo. Tak. Po艂o偶enie si臋 tam bez ubrania by艂o samob贸jstwem. - Przeci膮gn膮艂 r臋k膮 po w艂osach. - Ale w pewnym sensie to by艂o r贸wnie偶 zab贸jstwo. - Opu艣ci艂 r臋k臋. - Sam nie wiem.

- Dowiemy si臋 kiedy艣?

- Jak?

- Od Johna Osvalda.

- Mo偶e - odpar艂 Winter, cho膰 nie s膮dzi艂, 偶eby kiedykolwiek mieli si臋 dowiedzie膰. Ale w mo偶e by艂o wi臋cej nadziei ni偶 w nie. W tym momencie nie by艂 pewien, czy chce wiedzie膰.

Potem zn贸w pomy艣la艂 o morzu. O innym morzu, innej pla偶y. O tej po drugiej stronie Morza P贸艂nocnego. Na wysoko艣ci tego miasta i tego prastarego krajobrazu.

Ostro偶nie zsun膮艂 z siebie r臋k臋 Angeli i wy艣lizgn膮艂 si臋 z 艂贸偶ka. Angela chrapn臋艂a, ale bardzo lekko. Pozosta艂o艣膰 po polipach z dzieci艅stwa.

Nala艂 sobie whisky, centymetr, i stan膮艂 przy zamkni臋tym oknie. Uchyli艂 je troch臋. Powietrze na dworze wci膮偶 by艂o 艣wie偶e, ale teraz tak偶e zimne. Czu艂 zapach wody. Oczyma wyobra藕ni widzia艂 morze i szerok膮 pla偶臋. By艂 tam z Angela i Els膮, i z ma艂ym cz艂owieczkiem, kt贸rego jeszcze nie zna艂. Wszyscy kopali w piachu, a potem r贸wnie偶 w mi臋kkiej ziemi odrobin臋 wy偶ej. Mia艂 ziemi臋 na 艂opacie. Pcha艂 wype艂nion膮 piachem taczk臋. Uk艂ada艂 p艂yty chodnikowe. Uderza艂 m艂otkiem w 艣cian臋.

To mia艂 by膰 nowy rozdzia艂 w jego 偶yciu.

 Ten i wszystkie pozosta艂e cytaty z Makbeta w przek艂adzie Stanis艂awa Bara艅czaka, Wydawnictwo Znak, Krak贸w 2000 (wszystkie przypisy t艂umaczy). 

 Brittsommarsgatan - ulica Babiego lata. 

 Allhelgonagatan - ulica Wszystkich 艢wi臋tych.

 脜rstidsgatan - ulica P贸r Roku. 

 Lindsten - szw. lind - brzoza, sten - kamie艅.

 Forsblad - szw. fors - wodospad, blad - li艣膰.



Wyszukiwarka