BORIS VIAN
KLECHA W KĄPIELI
TYTUŁ ORYGINAŁU: LE RATICHON BAIGNEUR
PRZEKŁAD: MAREK PUSZCZEWICZ
PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993
PRZEDMOWA
Przy okazji niniejszej książki można uznać, że wszystkie teksty Borisa Viana, należące do szczególnie trudnego gatunku literackiego, jakim jest nowela, zostały już zaprezentowane czytelnikom, oczywiście gdyby wykluczyć ewentualność odkrycia któregoś z nich pośród sta-rych gazet lub rękopisów. Wiemy już, że jedna nowelka: „On nie robi nic złego” jest nieobe-cna w tym tomie; mieliśmy ją w ręce w czasie opracowywania bibliografii „Żywotów równo-ległych Borisa Viana”, niestety, w chwili przygotowywania niniejszego zbiorku gdzieś zniknęła. Jest mało prawdopodobne, by to zniknięcie było definitywne; to raczej chwilowa nieobecność. Pewnego dnia powróci do nas i wówczas pośpiesznie umieścimy ją w kolejnym wydaniu książki. *
Niniejsza książka zawiera piętnaście nowel stanowiących nieomal całość lub większą część pism tej natury, nie wydanych aż po dziś dzień w formie książkowej. Wraz z „Mrówka-mi” wydrukowanymi za życia Borisa Viana (Editions du Scorpion, 1949) i wydanym pośmie-rtnie „Wilkołakiem” (Christian Bourgois Editeur, 1970), „Klecha w kąpieli” daje, jak sądzi-my, dość obszerny zestaw tekstów, by czytelnik mógł wyrobić sobie pojęcie o tej formie twórczości w dziele Borisa Viana.
Każdy zauważy natychmiast, że nowelki umieszczone w tej książce są, z wyjątkiem je-dnej, bardzo krótkie. Boris Vian posiadał wspaniały dar naginania się, i to bez najmniejszego wysiłku, do wymogów nośnika jego twórczości, jakim były na ogół czasopisma. Co więcej, wymiary owego nośnika, kaliber sprowadzony do wielkości „artykułu” gazetowego, służyły jego wyobraźni jako trampolina, zacieśniały - chciałoby się powiedzieć: sprężały - jego pisar-stwo, tak by wydobyć zeń cały sok, a mówiąc mniej gastronomicznie - samo sedno. Wystar-czy popatrzeć na efekty jego zadziwiających ćwiczeń stylistycznych, zamieszczanych na okładkach płytowych, gdzie musiał się zmieścić na znormalizowanej, niewielkiej przestrzeni. W końcu postanowienie napisania noweli jest już poddaniem się silnej presji, choć nigdy - może i szkoda - nie określono granic i wymiarów tego utworu literackiego. Wiadomo, że mo-że mieć jedną stronę albo sto, byle nie więcej, i tej granicy nie należy przekraczać. Wykrocze-nie poza nią zmusza pisarza do napisania powieści, czyli do respektowania odmiennych reguł, jakkolwiek wielu współczesnych twórców, zwłaszcza specjalistów od kryminałów i SF, a na-wet innych, którym wydaje się, że są na nieco wyższym niż tamci poziomie, ma zakaz zaba-wiania się w Prousta czy Balzaka i musi zawrzeć swą narrację w określonej ilości stron (na przykład 220), od którego to wymogu wydawca komercyjny, a wszyscy są nimi po trosze (prawda?), nie odstąpi. Tak oto przedmiot wytworzony staje się współczesną Figurą retory-czną.
Nowela powinna opowiadać jakąś historię; „nouveau roman”, nowa powieść francuska, czy w końcu współczesna twórczość, jak sama nazwa wskazuje, niezbyt obfituje w nowele. Zmierza od początku wyrwanego żywcem z samego jądra czasu ku konkluzji, epilogowi (jedna linijka, najwyżej ustęp), ku „rozwiązaniu”. Wszystko dzieje się w ciągu godziny, dnia, dwóch, w każdym razie - w ciągu krótkiego okresu. To migawka, powiedzmy dwie, trzy. Naj-bliższym krewniakiem noweli nie jest bynajmniej powieść, lecz gag filmowy. Podobnie jak gag, rozwlekła nowela jest zła. Nowela nie tylko musi być krótka, musi być szybka (można być zwięzłym a treściwym; ci, którzy śledzą aktualności literackie, nie wątpią w to). Krótka, szybka, nigdy rozlazła, biorąca zakręty z piskiem opon, zatrzymująca się natychmiast we właściwym miejscu - tak być może widział ją, a z pewnością praktykował, Boris Vian. Warto
* Czytelnik polski nie zna również noweli, a właściwie dłuższego opowiadania „Statysta” z tomu „Mrówki”. Pozostałe teksty z tego zbioru ukazały się w „Opowiastkach do pociągu” i w „Pociągu do opowiastek” (przyp. tłum.).
zauważyć również, że Vian potrafi opisać psychologię bohatera jednym gestem, repliką, tikiem i może pozbawić go wszelkiego „portretu”. Jego technika pisania noweli jest wielce uczona i zupełnie specyficzna; różni się całkowicie od jego techniki powieściowej. On, który nigdy nie wahał się splatać różnych rodzajów kreacji (konstrukcja i rozwój akcji w jego powieściach czerpią wiele z jazzu, komiksów, science fiction, kina; jego opery opierają się na najnowocześniejszych środkach audiowizualnych i chełpią się iście kinową ciągłością, bez kurtyny i antraktów), starał się również znać i chronić właściwości każdej ze sztuk; jego obrona prawdziwego jazzu przed wszelkimi deformacjami jest w tym względzie znacząca.
Na palcach jednej ręki można dzisiaj policzyć francuskich autorów nowel wartych czy-tania. Należy również pamiętać, że Akademia Goncourtów uznała za konieczne ufundowanie stypendium dla autora noweli, by zrehabilitować ten gatunek literacki, zaś najlepsze czasopi-sma, w tym samym celu, regularnie proponują swym czytelnikom nowele z zachowaniem proporcji, co godne uwagi, jeśli idzie o dzieła obce. Nie należy czynić sobie iluzji: za życia Borisa Viana stan noweli francuskiej nie znajdował się w większym rozkwicie niż obecnie, bynajmniej nie brakowało wówczas czytelników (nowele Borisa Viana były chętnie czytywa-ne i publikowało je wiele periodyków, zarówno te z „Mrówek”, „Wilkołaka”, jak również większość z poniższych), lecz dlatego, że nie było autorów zdolnych je napisać. Vian był jednym z nielicznych ze swego pokolenia, szczęśliwie uprawiającym nowelę.
Na początku 1946 roku Boris Vian zachęcał swą pierwszą żonę, Michelle Léglise, która w poprzednim roku współpracowała z czasopismem „Amis des Arts”, recenzując filmy, by zerwała z obowiązkami krytyka i zajęła się fikcją literacką. Trzy nowele z niniejszego zbioru istnieją w formie kopii maszynopisu podpisanego Michelle Vian: chodzi o „Pieski zawód”, zatytułowany początkowo „Kino i amatorzy”; „Rozrywki kulturalne” pod pierwotnym tytu-łem „Kluby filmowe i fanatyzm” i „Wielką gwiazdę” pod tytułem „Pierwsza rola”. Zgodnie ze świadectwem Michelle - z którą dawno temu podzieliliśmy się naszym zaskoczeniem wobec takiego odkrycia - z tych tekstów, przypisanych jej przez maszynę do pisania, nawet jedna linijka nic wyszła spod jej ręki. Niewątpliwie Michelle starała się być zbyt skromną: dwie z tych kopii, „Kluby filmowe i fanatyzm” oraz „Pierwsza rola” zawierają kilka dopi-sków skreślonych jej dłonią. Są one nieliczne, to prawda, lecz świadczą, że czytała i popra-wiała te teksty. Niemniej jednak współpraca małżeńska wydaje się bardzo ograniczona: jeste-śmy w posiadaniu rękopisów tych trzech nowelek, które całkowicie wyszły spod pióra Borisa Viana; wreszcie, teksty ukazały się pod jego nazwiskiem. Zaletą kopii maszynopisowych sporządzonych przez Michelle Vian jest podanie daty, co Boris najczęściej zaniedbywał; Michelle naniosła je ołówkiem w nagłówku każdej pierwszej strony, dzięki czemu wiemy, że te trzy nowelki pochodzą z początków pisarskiej aktywności Borisa Viana, kiedy to „Verco-quin et le Plancton” nie był jeszcze wydany, a „Piana złudzeń” napisana. Gdyby wyłączyć „Awanturę w stogach”, wydaną pośmiertnie, można by uznać nowelę za pierwszą formę pro-zy literackiej, jaką zajął się Boris Vian.
Można zauważyć, iż w tych trzech nowelach pojawia się Admirał, bohater, któremu Vian przypisywał pewną „typowość” na modłę Majora z „Vercoquina” i z większości tekstów z „Mrówek” oraz „Wilkołaka”. Admirał i Major nie są zresztą, jeśli chodzi o ich zachowanie, pozbawieni analogii, poza tym są sobie współcześni. Faktem jest jednak, że Vian szybko zakończył przygody Admirała, podczas gdy postać Majora będzie go prześladowała przez długi czas.
Poza przyjaciółmi Borisa Viana, którzy często pojawiają się w niniejszych nowelach ledwie przebrani, czasem nawet pod własnymi nazwiskami (Gréco, Anne-Marie (Cazalis), Zozo (d'Halluin), brat wydawcy Jeana d'Halluin i muzyk z orkiestry Claude'a Abadie, Jef (Jean-François Devay, z którym Vian rzeczywiście odbył podróż do Niemiec) czy Claude Luter lub perkusista Wąsik), z przyjemnością spotykamy niektóre znane nam istoty z jego powieści lub nowel, jak gadające psy czy Folubert Szpak z „Prywatki u Léobille'a” („Wilko-łak”) i odnajdujemy wraz z Louisem (Barucq), barmanem z Klubu Saint-Germain, receptę „spermambuli truskawkowej” (czyli „Spermy różowego Flaminga”), którą można wyczytać w „Manuel de Saint-Germain-des-Prés”. Więzy pomiędzy wielkimi tekstami Borisa Viana a tymi krótkimi historiami, skleconymi sprawnie i szybko, są liczne, my zaś nie wspominamy o wielu powracających tematach, przy których psychokrytyka upiekłaby własną pieczeń.
Pozwalamy sobie mieć nadzieję, że czytelnicy Borisa Viana wyczują w niniejszej książce naszą troskę i staranie o upublicznienie tekstów, których istnienie było potwierdzone przez bibliografów, a których liczni miłośnicy zostali niesłusznie pozbawieni w wyniku czyichś arbitralnych i osobistych wyborów. Co zaś się tyczy osób studiujących dzieło Borisa Viana i usiłujących dogłębnie je zanalizować, to zapewne ucieszą się, widząc, jak ich „pole działania” powiększa się o kilkadziesiąt stron. Gdy autor uzyskuje taką poczytność jak Boris Vian obecnie, bardziej karygodnym byłoby ukrywanie tekstów, uznanych nawet za mniej istotne, niż pozostawienie ich bez upiększeń ocenie czytelnika i osądowi krytyki. A ponieważ, w końcu, to czytelnik rozstrzyga, więc obecnie najwłaściwszym zachowaniem będzie zamilk-nięcie.
Noël Arnaud
NOTA NA TEMAT TEKSTÓW
Przedstawiamy poniższe teksty w chronologicznym porządku, w jakim, wedle naszej wiedzy, powstawały, nawet jeśli były opublikowane kilka lat później; w gruncie rzeczy zna-my jedynie kolejność trzech nowelek wprowadzających na scenę Admirała; toteż pojawiają się one w zbiorze jako pierwsze. Następnie przedstawione zostały w kolejności ich ukazywa-nia się w druku teksty odnalezione w periodykach. Wreszcie na końcu znajdują się teksty, które możemy uznać za nie publikowane - nawet w czasopismach.
„Pieski zawód”. Rękopis, trzy kartki papieru w kratkę, 21 x 27cm, z których dwie zapi-sane dwustronnie. Czarny atrament. Kilka poprawek: Zozo (d'Halluin) był pominięty, nim stał się Pancho. Istnieje również kopia maszynopisu z czterema poprawkami naniesionymi ręką Borisa Viana. Napisane 2 stycznia 1946 pod tytułem „Kino i amatorzy”; opublikowane w „Dans le train” nr 14, październik 1949.
„Rozrywki kulturalne”. Rękopis, sześć kartek 21 x 27 zapisanych jednostronnie. Dość liczne poprawki i zmiany: Ops nazywała się najpierw Nique, „twardo zwinięte gazety” były początkowo parasolkami. Istnieje również kopia maszynopisu (tytuł napisany ręką Viana), cztery strony bez poprawek. Napisane 10 stycznia 1946 pod tytułem „Kluby filmowe i fana-tyzm”; opublikowane w „Dans le train” nr 10, czerwiec 1949.
„Wielka gwiazda”. Rękopis, trzy kartki papieru w kratkę 21 x 27, dwie zapisane dwu-stronnie. Czarny atrament. Liczne poprawki i dodatki, niektóre ołówkiem, inne niebieskim atramentem. Napisane 5 marca 1946 pod tytułem „Pierwsza rola”; opublikowane w „Dans le train” nr 12, sierpień 1949.
„Klecha w kipieli”. Trzy strony maszynopisu, pelur 21 x 27, poprawki i dopiski zro-bione ręką Viana. Opublikowane w „La Rue” nr 8, 26 lipca 1946.
„Nie ufaj orkiestrze”. Opublikowane z ilustracjami Jeana Boulleta w „Jazz 47” numer specjalny „America” (dyrektor: Pierre Seghers; redaktor naczelny: Robert Goffin i Charles Delaunay); numer ten zawiera między innymi teksty Jean-Paula Sartre'a, Jeana Cocteau, Franka Ténot, a także ilustracje Felixa Labisse'a, Fernanda Legera, Jeana Dubuffeta.
„Frankfurt pod Renią”. Rękopis, pięć kartek papieru w kratkę 21 x 27, cztery zapisa-ne dwustronnie. Niebieski atrament. Nieistotne poprawki tym samym atramentem; rękopis zachował się w aktówce z papieru w kratkę, noszącej tytuł noweli zapisany ręką Borisa Viana. Opublikowane w „Dans le train” nr 8, kwiecień 1949.
„Test”. Rękopis, osiem stron 21 x 27. Niebieski atrament. Poprawki tym samym atra-mentem. Czytelnie wykreślony fragment pod koniec pierwszego akapitu: „Zapomniałem o panach z rowerami... wszyscy byli zgodni, jeśli chodzi o włażenie na nich i deptanie im po paluchach, oczywiście niechcący” - stara wrogość Viana wobec roweru! Poza tym kopia ma-szynopisu z odręcznymi poprawkami. Reprodukujemy tekst z tej kopii, taki jak opublikowany w „Dans le train” nr 11, lipiec 1949.
„Kwietniowe dziewczyny”. Rękopis (kopia przez czarną kalkę), sześć stron 21 x 27. Drobne, nieistotne poprawki. Opublikowane w „Dans le train” nr 13, wrzesień 1949.
„Morderca”. Rękopis, siedem stron, pelur 21 x 27. Niebieski atrament, za wyjątkiem pierwszego akapitu napisanego niebieskim długopisem. Drobne, nieistotne poprawki. Opubli-kowane w „Dans le train” nr 17, grudzień 1949.
„Dziwny sport”. Rękopis (kopia przez czarną kalkę), siedem stron 21 x 27. Drobne, nieistotne poprawki. Warto jednak zauważyć, że Frères Jacques śpiewali „Barbara” zamiast „Nombrils”. Opublikowane w „Dans le train” nr 18, styczeń 1950.
„Motyw”. Rękopis (kopia przez czarną kalkę), trzy kartki 21 x 27 zapisane dwustron-nie. Jedna, nieistotna poprawka. Opublikowane w „Dans le train” nr 19, luty 1950.
„Marta i Jan”. Rękopis (bez tytułu, obecny pochodzi od imion dwójki bohaterów), dwanaście stron papieru w kratkę 21 x 27 (koniec noweli został zapisany na grzbiecie strony pierwszej). Niebieski atrament. To moralizujące opowiadanie zostało wykorzystane w skon-densowanej formie pod tytułem „Miłości wystarczy jedno prawo jazdy”, podpisane Joëlle Beausset w „Constellation” nr 47, marzec 1952. Przedstawiamy je w wersji z rękopisu.
„Walc”. Rękopis, siedem stron 21 x 27. Niebieski atrament. Podtytuł „Nie publikowana nowela Joëlle du Beausset” wyszedł spod ręki Borisa Viana. Niewiele skreśleń i poprawek, na ogół nieistotnych, nie licząc tej, że pierwotnie była mowa o Duke'u Ellingtonie, a nie o „pra-wdziwej, amerykańskiej orkiestrze”. Nowela ta, niewątpliwie przeznaczona dla „Constella-tion”, może wydawać się nie dokończona.
„Macierzyństwo”. Rękopis, czternaście stron 21 x 27. Niebieski atrament. Kilka nie-istotnych poprawek fioletowym atramentem.
„Impotent”. Rękopis, siedemnaście stron 21 x 27. Fioletowy atrament. Poprawki nieistotne z wyjątkiem jednej: ostrokół jego zębów zastąpił zaporę jego zębów; można również zauważyć, że Hervé Bazin został dorzucony pomiędzy Claudela a Gide'a.
N.A.
PIESKI ZAWÓD
- A to do czego służy? - zapytał Charlie.
- Do regulowania prędkości - powiedział Admirał. - Jak tu naciśniesz, będziesz kręcił z prędkością siedemdziesiąt dwie klatki na sekundę. Otrzymasz zwolnienie.
- Dziwne - rzekł Charlie. - Wydaje mi się, że prędkość normalna to dwadzieścia cztery klatki na sekundę. Siedemdziesiąt dwa zaś to trzy razy tyle.
- No, właśnie mówię - odrzekł Admirał. - Jeśli puścisz te siedemdziesiąt dwie klatki z szybkością dwadzieścia cztery na sekundę, otrzymasz zwolnienie.
- Tak?... - powiedział Charlie. - Dobra!...
Kompletnie nic nie rozumiał.
- W każdym razie - ciągnął Charlie - to całkiem ładna kamera. Kiedy kręcimy?
- Wkrótce - odrzekł Admirał. - Nique przyniosła mi ekstra scenariusz, zatytułowany „Serce spalone przez meksykańskie słońce”. Jako kostiumy można będzie wykorzystać wszystkie stare obrusy jej ciotki.
- Jaka będzie obsada? - zapytał Charlie.
Zrobił skromną minę, pewien, że otrzyma główną rolę.
- Hmm... myślałem o Nique w roli Conchity, Alfred będzie Alvarezem, Zozo - Pan-chem, Artur - hotelarzem...
- Jaki Artur? - przerwał Charlie.
- Mój służący... Ja zagram księdza... A Lou i Denise dwie służące.
- A ja? - zapytał Charlie.
- Jesteś jedynym - powiedział Admirał - któremu bez obawy mogę powierzyć kamerę za sto czterdzieści trzy tysiące siedemset franków.
- Zbytek łaski!... - odparł Charlie. Był obrażony.
- Mam nadzieję, że nie ubierzecie mnie w baranie skóry, bym odgrywał białe niedźwie-dzie - rzekł pies, uprzedzając propozycję, której się już spodziewał.
- Aleś ty nudny - powiedział Admirał. - Wszystko, co potrafisz, to łapać muchy i obgry-zać dekoracje. Zrobisz, co ci każemy. W scenariuszu występuje papuga, więc pomyślałem o tobie w tej roli...
- Dobra - odrzekł pies. - Moja taksa to dwa befsztyki...
- Zgoda - powiedział Admirał. - Uparciuch z ciebie. A wy, reszta - ciągnął, zwracając się do przyjaciół - idźcie zrobić makijaż. Charlie, chodź ze mną, wyjaśnię ci tę scenę. Alfreda jeszcze nie ma. To denerwujące...
Na pocieszenie Charlie włożył uniform w stylu operatora na wakacjach: golfowe spode-nki, koszulkę Lacoste'a i zielony, celuloidowy daszek, który nadawał mu wygląd pingwina.
- Alfred wkrótce się zjawi. Ma przyprowadzić przyjaciółkę, która się pewnie spóźnia.
- A niech to! - rzekł Admirał. - Na pewno jest straszna... Jak zwykle... A poza tym nie mamy dla niej żadnej roli. O rany! - szepnął blednąc.
Właśnie wszedł Alfred, prowadząc pod rękę nadzwyczajną brunetkę, której oczy i cera wystarczyłyby do rozpalenia nie tylko serc, ale całej równiny i okolicznych drzew.
- Już zaczęliście? - zapytał Alfred. - Ja jeszcze nie wytłumaczyłem Carmen waszego scenariusza. Oczywiście jest w nim jakaś rola dla niej?...
- Naturalnie - rzekł Charlie. - Zagra...
- Oczywiście - wpadł mu w słowo Admirał. - Zagra Conchitę, ja Alvareza, a tobie, Alfred, damy rolę księdza, bo to cały ty.
- Ależ... to Alfred miał być Alvarezem... - zaprotestował Charlie.
Skąd ci to przyszło do głowy? - odparł Admirał, piorunując go spojrzeniem. - Wszystko wam wyjaśnię - ciągnął. - Na początku pokazujemy miłość Alvareza i Conchity, ze zbliżenia-mi upojnych pocałunków...
Alfred otarł czoło rękawem sutanny.
- To nie do wytrzymania - powiedział. - Jest mi za gorąco...
Wymawiał „r” trzy razy dźwięczniej niż zwykle.
W tym samym momencie pies pośliznął się na żerdce i runął w dół. Pióra z jego ogona pozostały przylepione na patyku, zwierzę usiłowało protestować ostatkiem sił.
- W Meksyku... - powiedziała Carmen.
- A była tam pani? - przerwała jej Nique tonem słodko-kwaśnym.
Została sprowadzona do roli trzeciorzędnej służącej i już nie przeszkadzała.
Admirał, ubrany w karmazynowe ponczo i ogrodniczy kapelusz przepasany zieloną wstążką, uspokoił bohaterów dramatu.
- No wreszcie - rzekł Artur. - Czy zechce pan mi wyjaśnić, jak rozumie rolę tego hotela-rza? W końcu to tak odległe od mego codziennego zajęcia...
- Posłuchajcie - wyjaśnia Admirał - jeszcze raz powtórzymy cztery początkowe zbliże-nia, żeby mieć pewność, że wszystko jest w porządku, a potem zaczniemy kręcić... Przynaj-mniej to będziemy mieli gotowe.
- O, do licha!... - zawołał Charlie.
- Już jedenasty raz powtarzasz te swoje ujęcia - zauważyła Denise.
- Rozumiemy, że dla ciebie to jest miłe - rzekła Lou cierpko - lecz pozostali się nudzą...
- Zgoda - powiedział Admirał. - W takim razie scena ślubu...
- O... K... a - rzekł Charlie. -Już ją robiliśmy siedem razy. Teraz scena śmierci. Nie chcesz leżeć spokojnie zasztyletowany; nic z tego nie wyjdzie, kiedy będziemy kręcić napra-wdę.
- No dobra! - zawołał Admirał zrezygnowany.
Oddalił się, wrócił, rozłożył ręce, skrzyżował je na piersiach z marsową miną i ryknął:
- Gdzie jest señor Pancho, mój znienawidzony rywal?...
Zozo rzucił się na niego z długim, kuchennym nożem.
- Dobra - rzekł Charlie. - Zostało nam pięć minut na kręcenie, bo potem nie będzie światła...
Naprzód! - zawołali aktorzy jednym głosem, lecz jakże płaczliwym.
Byli śmiertelnie zmęczeni. Makijaż spływał z ich twarzy. Spalony korek mieszał się na policzkach Admirała z brązowym podkładem, tworząc paskudną maź, na którą Carmen patrzyła z obrzydzeniem. Zajęli miejsca i Charlie rzucił owo sławne hasło: „Cisza na planie! Kamera!”... Zresztą całkiem bez powodu, bo film był niemy, co też sprawiło, że pies prychnął ze śmiechu i odpadły mu trzy ostatnie pióra. Został tylko klej.
- Koniec!... - zawołał Charlie.
Padli zwartą masą, zaś Admirał podszedł do kamery. Otworzył ją, zajrzał do środka, popatrzył na Charlie'ego, zamachał rękami i upadł, tym razem na dobre. Charlie również zajrzał do środka i zzieleniał ze strachu.
- Co jest? - Glos Alfreda dochodzi! spod sterty nieruchomych ciał.
- Ja… zapomniałem wsadzić taśmę... - powiedział Charlie.
ROZRYWKI KULTURALNE
I
Admirał wpadł na Charlie'ego, gdy ten wychodził z kawiarni Polboubal, gdzie można go spotkać prawie codziennie między piątą po południu a drugą nad ranem. Admirał zdziwił się, gdyż było dopiero wpół do szóstej.
- Nie widziałeś moich kumpli? Nie ma ich tam?
- Są - odpowiedział Charlie.
- Ops jest? Greco jest? Anne-Marie też?
- Tak!... - rzekł Charlie.
- Nic nie rozumiem - stwierdził Admirał.
- Nie jesteś zbyt inteligentny - odparł Charlie. - Dziś poniedziałek.
- A! - powiedział Admirał. - Idziesz do filmoteki...
- Chodź ze mną - zaproponował Charlie. - Zawsze odmawiasz, a to przecież jest bardzo pouczające. Rozrywka w najlepszym gatunku intelektualnym dobrze by ci zrobiła.
- Jestem zbyt młody, by umrzeć uduszony - odparł Admirał. - To nie jest najlepszy przykład.
- Gdybyś był też trochę mniej tłusty - zauważył Charlie. - No, liczę na ciebie. To do wieczora, siódma czterdzieści pięć przed wejściem. Trzeba być wcześniej.
- A teraz gdzie lecisz? - zapytał Admirał, ściskając mu machinalnie rękę i sposobiąc się do wejścia do kawiarni.
- Kupić amerykański czołg z demobilu! - odpowiedział Charlie. - Dzięki temu złapiemy na pewno jakieś miejsca!...
II
- Powinnaś pójść z nami - przekonywał Admirał. - Jest to rozrywka o wysokiej intele-ktualności i pouczającym gatunku...
Nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów Charlie'ego, więc zakończył nieartykuło-wanym i przekonującym chrząknięciem.
- Tak, to może być interesujące - powiedziała Ops, ale Astruc obiecał, że mnie zabierze na „Przeminęło z Dziadkiem Mrozem” z Edwardem G. Robinsonem w roli Dziadka Mroza i nie chciałabym tego opuścić...
- Właśnie zaniedbując w ten sposób swą kulturę umysłową - dowodził Admirał - docho-dzi się, wedle znanego powiedzenia...
- Jakiego? - zapytała niecierpliwie Ops, potrząsając blond lokami. Fryzjer poświęcał cztery godziny tygodniowo na rozprostowywanie jej włosów, a ona odżywiała się korzeniami lukrecji, by drogą mimikry uzyskać odpowiednią sztywność włoskowatą.
- Nie pamiętam!... - odpowiedział Admirał.
- Ale kto to powiedział? - napierała Ops z silnym włoskim akcentem i wyraźnym bra-kiem taktu.
- To bez znaczenia - zapewnił ją Admirał.
- Przekonałeś mnie - powiedziała Ops. - Przyjdę z Dżiną.
- Z kim? - zapytał przestraszony Admirał.
- Z Jeanette. Wiesz, to moja kuzynka.
- Charlie uważa, że wystarczy przyjść trochę wcześniej, żeby złapać jakieś miejsca - powiedział Admirał. - Niech Dżina przyjdzie. We czwórkę będziemy się lepiej bawić.
III
- Pchaj silniej!... – czknął Charlie.
- Nie mogę! - sapnął Admirał. - Muszę podnieść Ops. Właśnie gryzą ją po nogach.
- Nie było czołgów na wyprzedaży. Dostałem tylko salicylową gumę do żucia Beemana.
- Spróbuj pożuć i chuchnąć trochę wokół siebie!... - poradził Admirał.
Znajdowali się pięć metrów od zamkniętych drzwi sali. Przed nimi masa kłębiących się ciał walczyła prawie po cichu. Głuchy ryk rozlegał się tylko od czasu do czasu, zagłuszony szybko trzaskiem twardo zwiniętych gazet, którymi wywijano, żeby dobić mdlejącego nie-szczęśnika. Potem z rąk do rąk podawano ciało do tyłu, by zrobić przejście.
- Co grają? - zapytała Dżina, której usta zaczepiły się szczęśliwym trafem o ucho Charlie'ego.
- „Niebiesko-Czarnego Anioła” Watermana Apystona z Marlichą Dihêtrenne, ale lepiej tego nie powtarzać. I tak jest wystarczająco dużo ludzi.
Byli to zresztą bardzo dziwni ludzie: przeważnie młodzieńcy o skupionych twarzach, nad którymi wznosiły się fryzury na jeża; dziewczęta pod zewnętrznymi pozorami safizmu ukrywające całkowity brak zainteresowania sprawami seksu. Większość ściskała pod pachą jakiś przegląd literacki lub, lepiej, magazyn egzystencjalistyczny. Ci, którzy tego nie mieli, zmieszani powoli ustępowali pola.
- Słuchaj, Charlie - powiedział Admirał - może byśmy sobie poszli?
Jego najbliższa sąsiadka, blondynka z włosami splecionymi w kok na czubku głowy i wpiętymi weń dwiema czarnymi kokardami ze sznurowadeł, nie umalowana i nosząca od nie-chcenia zielone bolerko na parze zupełnie nieobecnych piersi bez biustonosza, spiorunowała go wzrokiem. Na szczęście metalowy łańcuszek Admirałowego zegarka sprowadził wyłado-wanie do ziemi.
Nastąpiło gwałtowne pchnięcie, któremu towarzyszył głośny huk, i nagle drzwi sali ustąpiły, gdyż z drugiej strony Fryderyk, wódz janczarów, wyzionął ducha. Przez powstały w ten sposób wyłom wpadły do środka pierwsze szeregi. Admirał podtrzymywał Ops za rękę, a ona desperacko uczepiła się jego krawata. Wyrzuceni do przodu przez Charlie'ego i Dżinę, którzy również odczuli skutki wstrząsu, zakreślili skomplikowaną trajektorię i wylądowali w fotelach. Nie mogąc wykonać ruchu, usadowili się wygodnie w piątkę. Film miał się zaraz zacząć. Ludzie byli wszędzie: uczepieni kurtyny na scenie, przyklejeni do ściany wysoko jak muchy, zawieszeni niczym kiście owoców na jedynej kolumnie. Tuż nad głowami Admirała, Dżiny i Ops pięć osób uchwyciło się lampy podsufitowej i próbowało dosiąść klosza. Admirał podniósł głowę, ale nic więcej nie zobaczył, gdyż w tym właśnie momencie lampa się urwała.
IV
- Przyniosłem wam kwiaty - powiedział Charlie.
Ops, Dżina i Admirał z trudem pokiwali głowami obwiązanymi sterylnym bandażem. Wedle mody Saint-Germain-des-Pres ułożono ich wszystkich w jednym łóżku szpitalnym.
- Film był dobry? - zapytała Dżina.
Nie wiem - odpowiedział Charlie. - W ostatniej chwili puścili„Burzę nad Małmazją” Knikowina-Brikustowa.
- O cholera!... - wykrzyknął Admirał. - Nawet nie będziesz mógł nam opowiedzieć „Niebiesko-Czarnego Anioła”.
Człowiek zajmujący sąsiednie łóżko podniósł rękę dla zwrócenia na siebie uwagi. Wy-glądało na to, że ma kłopoty z wymową.
- Byłem... obejrzeć... to... wczoraj... w moim... dekaefie - wymamrotał.
- I co? - zapytała zaniepokojona czwórka.
- Światło... światło wysiadło - odpowiedział i skonał bezgłośnie.
Nadeszła pielęgniarka i przykryła mu twarz prześcieradłem.
- Pani oczywiście nie widziała tego nigdy - rzekł do niej gniewnie Charlie.
- Czego znowu?
- „Niebiesko-Czarnego Anioła”.
- Ależ tak! Kiedyś byłam bileterką, zanim zostałam pielęgniarką. „Niebiesko-Czarnego Anioła” widziałam chyba ze dwieście pięćdziesiąt razy.
- I co? - wysapał podniecony Charlie.
- Eee!... - powiedziała eks-bileterka. - Nic już z tego pamiętam, ale wiem, że była to kompletna bzdura.
WIELKA GWIAZDA
- Jak tam pogoda? - zapytał Admirał przeciągając się.
Pies wyjrzał przez okno.
- Pod człowiekiem - odpowiedział. - Jest ładniej niż wczoraj. Nie powinno być zimno.
- Dobra - rzekł Admirał. - Wychodziłeś już?
- Oczywiście - oburzył się pies. - Chyba nie wyobraża pan sobie, że wstaję o tej porze co pan.
- Byłeś na spacerze? - zapytał Admirał. - Kogo spotkałeś? Jakieś psy, które znam?
- One są wstrętne! - odparł pies znużonym głosem. - Ta ich mania perfumowania się... Rano znowu spotkałem taką jedną... Powiedziałem „dzień dobry” i przy wszystkich musiałem obwąchiwać jej nos, bo tak śmierdziało goździkami z drugiej strony.
Kichnął na samo wspomnienie.
Admirał wyraził mu swoje współczucie i zawołał Artura ze śniadaniem.
* * *
Artur, z karcącą miną, wniósł tacę przybraną różnymi porannymi smakołykami: rostbef w maderze, majonez z langusty, ciasto cebulowe, a wszystko zakropione kawą z koniakiem. Admirał był na diecie.
Za Arturem przemknął się wysoki, niezdarny chłopak, którego wystające jabłko Adama i nieduży, miękki węzeł krawata świadczyły o bibopowych ciągotkach.
- Coś takiego! - wykrzyknął Admirał. - Toż to Charlie!
- Wszedł, choć nie chciałem go wpuścić - wyjaśnił Artur.
- Cześć Admirał! - zawołał Charlie. - Jeszcze w wyrku? Wiesz, która to godzina?
Pies wymamrotał coś o natrętach i powlókł się w stronę mniej uczęszczanych miejsc.
- Jedenasta czterdzieści pięć - odpowiedział Admirał. - Jak zwykle. Potrzebuję dużo snu, gdyż często budzę się po południu.
- Przyszedłem wyciągnąć cię do kina.
- To jakiś nowy kaprys - sarknął Artur.
- Na co? - zapytał Admirał. - I dlaczego tak wcześnie?
Charlie zaczerwienił się. Miał białą koszulę i niebieskie oczy, więc Admirał zaraz stanął na baczność.
- Poznałem wspaniałą dziewczynę - zaczął Charlie prosto z mostu. - Nazywa się Louella Bing i gra w filmach. Prawdziwa artystka. Gwiazda.
- Nie znam - powiedział Artur.
- Ja też nie - dorzucił Admirał. - Co prawda nie chodzę zbyt często do kina, już raczej czytam książki kucharskie.
- Zaraz ci powiem... - uzupełnił Charlie. - Ma sporą rolę w wielkim filmie „Piekło Calambaru”.
- To coś nowego? - zapytał Admirał.
- Tak - odpowiedział Artur. - Z Pepe Muguetem i José Lamouillettem.
- Dziś to zaczynają grać, wyłącznie w trzech kinach: Abbaye, Club des Stars i Cygne-Ecran. Trzeba by tam być, gdzieś tak wpół do pierwszej, pierwsza - dodał Charlie.
- Och... - westchnął nieufnie Admirał. – Strasznie wcześnie.
- Czeka na mnie w samochodzie - powiedział Charlie. - Pośpiesz się.
- To co, mam to wszystko zabrać? - zapytał Artur. - Warto było się męczyć!
Radosna twarz Admirała wykrzywiła się w bolesnym grymasie na widok Artura znika-jącego z tacą. Zachował się jednak grzecznie, odrzucił kołdrę i wdział czerwone skarpetki.
* * *
- A kogo pani gra w tym filmie? - zapytał Admirał.
Siedzieli w czwórkę w samochodzie Charlie'ego. Pies z przodu, obok Charlie'ego, a z tyłu Admirał i Louella. Admirał dyskretnym i starannie przyciętym paznokciem gładził swój cienki, czarny wąs.
- To dość interesujący utwór... - rzekła Louella. - Chodzi o osadnika, gdzieś w tropi-kach, który mimo różnego rodzaju przeszkód znajduje diamentową żyłę. Niestety zakochuje się nieszczęśliwie w pewnej niebezpiecznej kobiecie, którą zabiera do szałasu i która go zdra-dza. Wzruszające.
Louella była brunetką, a makijaż podkreślał blask jej oczu. Poza tym raczej niczego sobie.
- Piękna rola! - zawołał Admirał. - I do tego wypróbowana. Leży pani jak ulał.
- Tak - przyznała Louella. - Ale to Michelle Meringue ją dostała. Wie pan... wystarczy się ze wszystkimi przespać.
- A pani?
O - powiedziała Louella - ja przynoszę różne rzeczy na śniadanie. Jestem służącą. Metyską.
- To dzieje się w tropikach? - zainteresował się Admirał i zamyślił się.
- Ale nie było mi zbyt gorąco w czasie kręcenia...
Zaśmiała się nieco wstydliwie. W obawie przed miejscowym przekrwieniem Admirał zmusił się do myślenia o czymś innym.
Wysiedli z samochodu. Charlie właśnie stanął przed Abbaye.
* * *
- Myślicie, że wejdziemy? - zapytał Charlie.
- Nie wiem - odpowiedział Admirał.
- Wyglądacie na niezłych głupków, cała trójka - powiedział pies, biegnąc w podsko-kach.
Podniósł łapę na nieruchomego starszego pana, który wyciągnął rękę i otworzył parasol. Czekali już od pięćdziesięciu minut. Kolejka przed nimi drgnęła po raz ostatni, a kasjer zatrzasnął im okienko przed nosem z odgłosem rozgniatanej truskawki.
- Brak miejsc! - oznajmił.
- Och! - powiedział Admirał. - Może byśmy poszli na obiad?
- Szybko!... - rzucił Charlie. - Lećmy do Club des Stars. Może tam jeszcze będą...
Samochód Charlie'ego, strzelając, mszył dalej. Charlie nosił śliczne, żółte rękawiczki, a płaski kapelusz otaczał go owalną aureolą. Louella wyglądała na zniecierpliwioną. Admirał słuchał, jak mu kiszki marsza grają, i próbował zanucić coś do rytmu. Pies schował łeb mię-dzy łapy i zasnął na siedzeniu.
Przed Club des Stars stali w kolejce od drugiej dwadzieścia do czwartej i też nie udało im się wejść. Z kolei w Cygne-Ecran zasuwane okienko opadło ostatecznie o szóstej czte-rdzieści, przycinając tyłek jakiejś śpieszącej się damie.
Wrócili do Abbaye. O ósmej trzydzieści obiecano im trzy dostawki na seans nocny, pod warunkiem, że będą czekać. O dziesiątej obaj wyczerpani mężczyźni udali się chwiejnym krokiem na wyznaczone im miejsce. Coraz bardziej nerwowa Louella wyprzedzała ich o dziesięć metrów. Pies spał nadal w samochodzie i obudził się dopiero koło jedenastej, żeby spojrzeć na zegarek i obśmiać się serdecznie.
Pod koniec pierwszej szpuli Admirał przysnął, gładząc sierść płaszcza swojej sąsiadki, który zaczął mruczeć. Bohater wsiadł dopiero na statek do Ritatitari, Piekła Calambaru.
Z tyłu za nim dyskretne chrapanie Charlie'ego mieszało się z hałasem maszyn czarnego statku żeglującego w kierunku Wysp...
Trzy rzędy przed nimi Louella nie straciła z tego nawet centymetra.
* * *
- Tak!... - powiedział Admirał do słuchawki. - Tak... Chyba zasnąłem zaraz na począ-tku. Dlaczego? Obudził mnie pod koniec wybuch w lesie.
- Mnie też - powiedział Charlie. - Więc nie widziałeś jej sceny?...
- Powiedziałem jej, że była bardzo dobra... - zapewnił Admirał. - Nie wiem, co mi odpowiedziała. Byłem bardzo zmęczony.
- Ja także - odrzekł Charlie - zasypałem ją tyloma komplementami...
Mówił z trudem, jakby miał w ustach gorący kartofel.
- Co ci jest? - zapytał Admirał.
- Mam złamane dwa zęby - odpowiedział Charlie. - Jej scena została wycięta przy montażu miesiąc temu. Wiesz, to była jakaś nędzna statystka.
KLECHA W KĄPIELI
Wszystko to przez Pauwelsa. Gdyby nie jego artykuł, nigdy nie poszedłbym do Deligny i nic by się nie zdarzyło. Chciałem sobie popatrzeć na kobiety i, prawdę mówiąc, miałem szansę pozostać nie zauważonym: nie jestem urodziwy, lecz nawet jako brzydal posiadam brunatną skórę (to z powodu wątroby) i wszystkie członki. Na deskach było przyjemnie, nie śmiałem iść się wykąpać, bo ten Pauwels nastraszył mnie chlorowaną wodą, a poza tym można było popatrzeć na kobiety. Lecz musiałem kiepsko trafić: same paskudy. Położyłem się na plecach, zamknąłem oczy i czekałem, aż stanę się całkiem czarny. I nagle, w chwili gdy byłem zmuszony przewrócić się na brzuch, by nie być podobnym do namiotu plażowego, jakiś facet wali się na mnie. Czytał idąc. Czytał brewiarz. No cóż, był księdzem. „To oni się myją?” - mówię do siebie i przypominam sobie, że Kodeks Seminarzysty tylko kobietom zabrania szorowania fałdek.
Lody zostały przełamane, miałem zamiar go zamordować, lecz zmieniam zdanie.
- Proszę księdza, mały wywiadzik dla „La Rue” - mówię.
- Dobrze, synu - odpowiada ksiądz. - Nie mogę tego odmówić zagubionej owieczce.
Usiłuję dać mu do zrozumienia, że jestem mężczyzną i w związku z tym raczej trykiem niż owieczką, ale już po wyścigach; nie ma mowy o żadnym namiocie plażowym. Żadnego mężczyzny. Nic. „Dobra - myślę sobie - to przez księdza; jak sobie pójdzie, wszystko wróci do normy. Trudno, zaczynam wywiad.”
- Proszę księdza, czy jest ksiądz marksistą?
- Nie, synu - odpowiada ksiądz. - Kim jest Marks?
- Biednym grzesznikiem, proszę księdza.
- Więc módlmy się za niego, moje dziecko.
Zaczyna się modlić. Ja, jak ten osioł, już miałem ulec jego wpływowi, nawet zacząłem składać ręce, lecz tuż przed moim nosem pęka jakiś stanik i czuję, że tamto wraca; to mnie sprowadza na właściwą drogę.
- Proszę księdza - ciągnę - czy chadza ksiądz do b...u?
- Nie, synu - mówi. - A co to takiego?
- I ksiądz się nie... tego?
- Nie, synu - odpowiada. - Ja czytam brewiarz.
- Ale co z ciałem?
- Och! - woła ksiądz. - To się nie liczy.
- Czy jest ksiądz egzystencjalistą? - kontynuuję. — Czy zdobył ksiądz nagrodę Plejady? Czy jest ksiądz anarcho-masochistą, socjaldemokratą, adwokatem, członkiem Konstytuanty, Izraelitą, wielkim właścicielem ziemskim, handlarzem przedmiotów kultu?
- Nie, synu - mówi - ja się modlę i czytuję „Pielgrzyma”; czasami „Chrześcijańskie świadectwo”, lecz to organ bardzo nieprzyzwoity.
Nie poddaję się.
- Czy jest ksiądz doktorem filozofii? Mistrzem sprintu lub baskijskiej pelotki? Czy lubi ksiądz Picassa? Czy prowadzi ksiądz wykłady na temat uczuć religijnych Rimbauda? Czy jest ksiądz jednym z tych, którzy jak Kierkegaard uważają, że wszystko zależy od przyjętego punktu widzenia? Czy opublikował ksiądz wydanie krytyczne „Stu dwudziestu dni Sodomy”?
- Nie, synu - odpowiada ksiądz. - Chodzę do Deligny i żyję w pokoju Pańskim. Co dwa lata odmalowuję kościół i spowiadam moich parafian.
- Przecież ksiądz do niczego nie dojdzie, to idiotyzm! - mówię mu (uniosłem się nieco). - I co? Długo tak ksiądz będzie ciągnął? Ksiądz wiedzie bezsensowny żywot! Żadnych kontaktów z wielkim światem, żadnych skrzypiec z Cremony lub trąbki Géricaulta? Żadnych ukrytych zboczeń? Czarnych mszy? Satanizmu?
- Właśnie.
- Och! Proszę księdza, to już lekka przesada.
- Przysięgam przed Bogiem - odpowiada ksiądz.
- Ależ proszę księdza, skoro ksiądz tego wszystkiego nie robi, to czy zdaje sobie ksiądz sprawę, że nie istnieje jako ksiądz?
- Niestety, mój synu - mówi ksiądz.
- Czy wierzy ksiądz w Boga?
- To nie podlega dyskusji.
- Nawet to? - (wyciągnąłem ku niemu pomocną dłoń).
- Wierzę w Niego.
- Ksiądz nie istnieje, nie istnieje. To niemożliwe.
- To prawda, mój synu. Z pewnością masz rację.
Wyglądał na strapionego. Widziałem, jak zbladł, a jego skóra stała się przezroczysta.
- Co się z księdzem dzieje? Nie należy się tak przejmować! Ma ksiądz dość czasu, by napisać cały tom wierszy!
- Za późno - szepnął. Jego głos dobiegał do mnie z oddali. - Co chcesz, synu, ja wierzę w Boga i tyle.
- Lecz coś takiego nie istnieje, taki ksiądz jak ksiądz - (również szeptałem).
Stawał się coraz bardziej przezroczysty, aż wreszcie wyparował. Do licha, byłem zakło-potany. Ksiądz zniknął.
Zabrałem brewiarz na pamiątkę. Czytuję go po kawałku co wieczór. Znalazłem w śro-dku adres księdza. Od czasu do czasu idę do niego, do małego pokoiku, gdzie mieszkał. Przy-zwyczajam się. Jego gosposia pocieszyła się szybko, teraz lubi mnie bardzo, a poza tym spo-wiadam dziewczęta, młode... piję wino mszalne... W gruncie rzeczy, to niegłupia sprawa być księdzem.
Wielebny Boris Vian
Członek N.Z.T.J. *
NIE UFAJ ORKIESTRZE
Publiko kabaretowa, nie ufaj orkiestrze!
Przychodzisz tu bardzo grzeczna, dobrze ubrana, wy- perfumowana, zadowolona, bo zjadłaś porządną kolację, siadasz przy wygodnym stoliku przed smakowitym koktajlem, zdjęłaś swe ciepłe, eleganckie okrycie wierzchnie, niedbale obnosisz się ze swymi futrami, klejnotami, strojami, uśmiechasz się odprężona... Patrzysz na stanik swej sąsiadki i myślisz, że w tańcu mogłabyś się do niego przybliżyć... zapraszasz ją... i zaczynają się twoje nieszczę-ścia.
Oczywiście zauważyłaś na estradzie tych sześciu facetów w białych marynarkach, któ-rzy wydają rytmiczne dźwięki; początkowo byłaś na to nieczuła, lecz potem, pomału, muzyka dostaje się do twego wnętrza przez pory, dociera do osiemnastego centrum nerwowego czwa-rtego zwoju mózgowego, na górze po lewej stronie, gdzie, jak wiadomo od czasu prac Broki i kapitana Pamphile'a, umiejscawia się doznanie przyjemności powstałej w trakcie słuchania harmonijnych dźwięków.
Sześciu facetów w białych marynarkach. Sześciu fagasów. Kelner, a priori, nie posiada oczu, chyba że pragnie uniknąć przewrócenia twojej szklanki przy podawaniu karty, ani uszu, jeśli nie liczyć tego selektywnie działającego organu, którym rejestruje twoje zamówienie lub dyskretne stuknięcie paznokciem w kryształ. Pozwalasz sobie na wyciąganie wniosków na temat tych facetów z powodu ich marynarek. Och! Publiko!... Grubo się mylisz!...
(Nie obrażaj się, że czasem cię traktuję jak kumpla, jak mężczyznę, a czasem śmiałym piórem podkreślam olśniewającą wypukłość twojego dekoltu - wiesz dobrze, publiko, że jesteś hermafrodytą.)
Lecz w chwili, gdy zapraszasz swoją sąsiadkę... Ach! Nieszczęście, publiko!
Gdyż jeden z tych facetów w białej marynarce, jeden z tych, którzy dmuchają w rurki, walą w skóry lub w klawisze bądź skubią struny, jeden z nich dostrzegł cię. Co chcesz, choć ma białą marynarkę, jest przecież mężczyzną! ... A twoja sąsiadka, którą właśnie zaprosiłeś, jest kobietą!... Pomyłka wykluczona!... Nie zabrała tu ze sobą zgrzebnych powłok kostiumu, portek i grubych butów, które, przypadkiem na ulicy du Bois, wspomagane szarówką, mogły-by sprawić, że wziąłbyś ją za nieletnią, jaką nie jest, o, po dwakroć nie!...
(Po dwakroć dlatego, że właśnie to najbardziej frapuje faceta w białej marynarce, które-mu wyniesiona pozycja pozwala na użycie spojrzenia przenikliwego, rozpowszechnionego przez niektórych wielkich tego świata. Zacytujmy mimochodem: Charles de Gaulle zwany Dwumetrowcem i Yvon Pétra zwana Dwumistrzowcem.)
I w tym momencie, publiko, już nie jesteś hermafrodytą.
Rozdzielasz się na strasznego mężczyznę - nażartego obrzydliwca, króla obżarstwa, handlarza kokosów, parszywego politykiera - i zachwycającą kobietę, której wymuszony uśmiech świadczy o okrucieństwie czasów, zmuszającym ją do tańca z takim gburem.
* Narodowy Związek Towarzystwa Jezusowego (przyp. aut.).
Nie jest ważne, straszny mężczyzno, że masz w rzeczywistości dwadzieścia pięć lat i kształty Apolla, że w czarującym uśmiechu ukazujesz doskonałe zęby, że twoje ubranie o śmiałym kroju podkreśla istotną szerokość twoich pleców.
Nadal odgrywasz kiepską rolę. Jesteś sknerą, prostakiem, osłem. Twój ojciec jest han-dlarzem broni, a matka ma brata narkomana i siostrę histeryczkę.
Ona krzyczy... jest zachwycająca, mówię ci.
Jej sukienka!... Ten kwadratowy dekolt lub okrągły, lub w szpic, lub na plecach, lub żadnego dekoltu, jeśli sukienka zaczyna się nieco niżej... Ta sylwetka!... Wiesz, wyraźnie widać, czy ona ma coś pod sukienką, czy całkiem nic... Robią się takie małe wypukłości w górnej części ud...
(Robią się, jeśli ona ma coś na sobie. Jeśli nie robią się wypukłości, na ogół facet na trąbce myli się, czego ty nie zauważasz, gdyż składasz to wspaniałomyślnie na konto muzyki w stylu jazz hot.)
A ten jej uśmiech!... Jej czerwone i pięknie zarysowane wargi na pewno pachną mali-nami... A ty!... Tańczysz jak słoń i z pewnością miażdżysz jej delikatne stopki.
A potem wracacie na miejsce. Ona wreszcie może odetchnąć. Siada obok ciebie.
Ale co to?
Ręka... Jej długie paznokcie, polakierowane na srebrno... na twoim prostackim ramie-niu?... A ona uśmiecha się do ciebie?...
Ach!... A to łajdaczka!... Wszystkie są takie same!...
A potem faceci w białych marynarkach atakują kolejny kawałek...
FRANKFURT POD RENIĄ
Byliśmy we trójkę, jeśli nie liczyć Józefiny, która odwalała całą robotę - żrąc przy tym, nie da się ukryć, spore ilości oleju. Osobiście czułem się nieco jak szczęśliwy Jazon wraz z Jefem i Pralinem w charakterze Argonautów. Ruszaliśmy na podbój Ameryki, na donaty i coca-colę do Frankfurtu.
Jef spał pełen entuzjazmu. To on zajął się przygotowaniem podróży, dewizami - dla każdego osiemdziesiąt dolarów okupacyjnych - i morale ekipy.
On i Pralin dołączyli do mnie w Knokke. Tam, słuchając belgijskiego jazzu, zastana-wiałem się, dlaczego jeden frank belgijski kosztuje siedem franków francuskich - nie zapomi-najcie, że to stara historia z sierpnia 48 - skoro, pamiętając o cenie czarnorynkowej, życie by-ło trzykrotnie droższe w Belgii niż we Francji. Miałem takie wrażenie, jakbym robił Belgom prezenty. Tymczasem oni wcale tego niE potrzebują. Wszyscy mają wspaniałe cadillaki.
Lecz odłóżmy na bok te rozważania właściwe resortowi Brettona Woodsa i powróćmy na drogę. Właśnie poczuliśmy zapach wędzonych kiełbasek, które oddały swą nazwę wielkie-mu miastu, do jakiego mieliśmy nadzieję dotrzeć.
Jef wyrwał się z ciężkiego snu i pociągnął nosem. Był nastroszony jak szarżujący jeżo-zwierz.
- Gdzie jesteśmy? - zapytał.
- Dojeżdżamy do Frankfurtu - odrzekł Pralin, a w jego oczach mignął obraz Niemek dotkniętych steatopygią.
- Szybko to poszło - zauważył Jef.
Taki już jest Jef. Śpi przez osiem godzin, stukając głową o twoje ramię i wtykając różne członki pod drążek zmiany biegów, przez co może nas narazić na piękny wypadek. Znosisz to, znosisz jego błędne spojrzenie, gdy wrzask Pralina próbuje zwrócić waszą uwagę na jakiś szczególnie interesujący zadek, znosisz jego dyskretne chrapanie, przyjmujesz wszystko... a po ośmiu godzinach, wyczerpany, wyżęty, potrząsasz Jefem, który budzi się świeży jak róży-czka i mówi:
- Szybko to poszło.
Nie ukryłem przed Jefem mego stanowiska, więc zaproponował, że weźmie kierownicę, podczas gdy ja sobie odpocznę, lecz moja żona ma tę słabość, iż zależy jej na mnie, toteż odrzuciłem tę ofertę.
Pralin wydał stłumiony gulgot:
- Dzieciaki!... Co za pośladki!... Popatrzcie na te pośladki!... ujmujące... pięknie zaryso-wane... szczere...
Była to, jadąca na rowerze, osoba o rzeczywiście rozwiniętej pupci.
- Inteligentne... - westchnął raz jeszcze Pralin na krawędzi ekstazy.
Wyprzedziłem to coś, a Jef parsknął śmiechem prosto w nos Pralina. Był to mężczyzna w szortach, zaś Pralin, potwornie zawiedziony, zamknął się w swym pełnym obrzydzenia milczeniu. Rozpoczęły się przedmieścia Frankfurtu. Jef znów zapanował nad sytuacją.
- Jedź tędy - rzekł do mnie - a dojedziesz prosto na miejsce.
Nie był to szczyt cwaniactwa, bo stał tam trzymetrowy drogowskaz. Pojechałem za strzałkami i dwadzieścia minut później byliśmy w Press Club. Orgia rzymska miała się wła-śnie zacząć.
Mnie osobiście takie życie bardzo odpowiadało. Spotkałem Gilberta, który na rachunek firmy „Podchmielony Dzik” kręcił film krótkometrażowy o Niemczech w czasie wojny. Pili-śmy oldfashioned (on) i whisky z coca-colą (my, ku jego wielkiemu obrzydzeniu). Mieliśmy duże pokoje, gorącą wodę i różne inne temu podobne amerykańskie świństwa.
Jef chciał zrobić jakiś interes. Gdy był tu rok temu, widział, jak ludzie dorabiali się fortun na papierosach i, według niego, wystarczało tylko spróbować.
Nie chciałem go sprowadzać na ziemię, lecz już po drodze w strefie angielskiej mieli-śmy kłopoty z uzyskaniem dziesięciu marek za dolara i to nasuwało mi pewne podejrzenia. Stały się one jeszcze większe, gdy stwierdziłem, że po oficjalnej wymianie benzyna koszto-wała Fryców na czarnym rynku mniej więcej połowę naszej legalnej ceny. Przyjąłem więc następującą linię postępowania: nie przejmować się, wydawać dolary, wrócić do domu, gdy się skończą, a tymczasem zrobić poważny reportaż.
Drugiego wieczoru Jef wyruszył na nocną wycieczkę, Pralin również, lecz z powodów czysto zwierzęcych, pozafinansowych. Zabrał ze sobą mydełko, które miało być prezenci-kiem.
O trzeciej nad ranem zostałem brutalnie obudzony przez rozgorączkowanego Jefa, który przypominał Woody Woodpeckera.
- Cudownie - powiedział. - Znalazłem faceta, który da nam piętnaście marek za dolara. Być może szesnaście.
- Świetnie - odparłem nieco ospale.
Jutro wieczorem - rzekł Jef z prostotą – będziemy milionerami
- Dobra - powiedziałem. - Jutro po południu idę do Amerykanów.
- Nie wydaj wszystkiego - rzekł Jef. - Trzeba trochę zachować na wymianę. To dużo ciekawszy pomysł.
- No - odrzekłem. I zasnąłem ponownie.
Następnego dnia po południu wymieniłem trochę dewiz na tabliczki czekolady. Jef dał mi pieniądze, które miał zamiar wydać na nasz sześciodniowy pobyt, żebym je schował w pewnym miejscu: było tego czterdzieści dolarów. Z reszty, czyli około czterdziestu pięciu dolarów, wziął jednego na kupno automatycznej, posrebrzanej, metalowej zapalniczki produ-kcji austriackiej lub mołdowołoskiej, która się popsuła jeszcze tego samego wieczoru, ale nie wyprzedzajmy faktów.
Położyłem się wcześnie, a Jef wypuścił się na poszukiwanie marek. Towarzyszył mu Pralin, nieco podniecony myślą, że będzie mógł dać upust swym niskim instynktom.
O pierwszej nad ranem obudziłem się zły i wysłuchiwałem złorzeczeń Jefa, bardziej wściekłego niż kiedykolwiek:
- To łajdak - mówił. - A miałem do niego tyle zaufania. Powiedział: proszę mi dać dola-ry, zaraz wracam. Daję mu, on wchodzi do kawiarni, a ja czekam godzinę i nic.
- Starczy - powiedziałem. - Zrozumiałem. Zresztą, mówiąc między nami, wyglądał na straszną szuję.
Miałem okazję widzieć go po południu. Taki nibyprzewodnik.
- To się nie może tak skończyć - rzekł Jef. - Powiadomimy o tym M.P.
- Oni mają to gdzieś - stwierdziłem. - A jeśli to zrobisz, będziemy spaleni. Wymiana dolarów na marki nie jest całkiem legalna.
Jak przez mgłę słyszałem, że przeklinał jeszcze przez godzinę, po czym Morfeusz objął mnie swymi włochatymi ramionami.
Następne trzy dni upłynęły na próbach odzyskania czterdziestu dolarów Jefa. Nastąpiła zmiana w programie: początkowo mieliśmy jechać do Stuttgartu, więc byłem zachwycony, że z tego zrezygnowaliśmy. Nie widziałem Żadnych przeszkód, by za cenę benzyny Jef prowa-dził przez cały dzień, co przy okazji dawało Pralinowi o wiele szersze spojrzenie na zadki metropolii.
Przygoda ta, nie ośmielę się zauważyć, była dobrą nauczką dla Jefa. U Amerykanów, gdzie kupiłem sobie musztardowe skarpetki, dekatyzowaną marynarkę w kolorze soku poma-rańczowego i pantofelki z mokrej satyny, widziałem, jak rzuca zazdrosne spojrzenia na wszy-stkie te dobra, które mógł sobie zafundować, chcąc olśnić maszynistki w redakcji.
Pralin-filozof ocierał się ostrożnie o frankfurterki w krzakach nad rzeką. Stracił na to całe mydło, ale cena za rozpustę nie była wysoka.
Wieczorem piątego dnia Jef zrobił rachunki. Nie mogliśmy zostać dłużej, nie będąc zmuszeni utrzymywać go - a o tym nie było mowy, to byłoby niemoralne.
- W sumie - powiedział - za osiemdziesiąt dolarów, czyli mniej więcej dziewiętnaście tysięcy franków, kupiłem jednodolarową zapalniczkę.
- Święte słowa - przyznałem. - To podsumowuje całą sytuację. A poza tym przeżyłeś sześć dni i napiszesz jeden z tych reportaży, który ustawi twój budżet przynajmniej na mie-siąc.
- A więc - ciągnął Jef - zapalniczka kosztowała mnie osiemnaście tysięcy franków.
- Możesz swobodnie liczyć dwadzieścia osiem - zauważył Pralin. - Bo gdybyś miał marki i stosowne towary, z łatwością zarobiłbyś dziesięć tysięcy.
- Czyli trzydzieści tysięcy - westchnął Jef. - Oto zapalniczka za trzydzieści kawałków.
- A nie wygląda - powiedziałem mimochodem.
- Bo jest uszkodzona - stwierdził Jef. - Ale to drobiazg... wystarczy tylko dokupić śrub-kę. Najwyżej parę franków.
- Co najmniej sześćdziesiąt - podsumował Pralin, nadal trzeźwo myślący. - Za takie pieniądze miałbym mydełko.
- I wszelkie uciechy, jakie ono implikuje - powiedziałem, by ukrócić wszelkie nowe wywody Pralina na temat fenomenologii germańskich zadków.
- Pralin - rzekł Jef - ta zapalniczka warta jest trzydzieści tysięcy.
- Minus sto franków - powiedziałem. - Zaokrąglijmy.
- Dwadzieścia dziewięć tysięcy dziewięćset franków - i rzekł Jef. - Jeśli ci ją sprzedam za dwadzieścia tysięcy franków, Pralin, zarobisz dziewięć tysięcy dziewięćset, prawie dzie-sięć tysięcy franków bez kiwnięcia palcem.
- Dziesięć tysięcy franków - powiedziałem - to prawie sto siedemdziesiąt mydełek.
- Do licha!... - sapnął Pralin oszołomiony cyframi. - Sześć miesięcy w ekstazie...
Spojrzałem na Jefa. Jego twarz, która na ogół przypomina Wezuwiusza w dzień wielkiej erupcji, również wykrzywiła się w ekstazie.
- No więc, Pralin? - rzekł Jef słodziutko.
Spojrzałem na zegarek. Być może istniała szansa na wyjazd jeszcze tego samego dnia, gdyby interes został ubity.
- Zgoda - powiedział Pralin.
- Dobra, dzieciaki - zawołałem. - Obaj zrobiliście świetny interes. A może byśmy tak wrócili do Paryża, żeby to uczcić?
- Och! - rzekł Jef. - Nie ma pośpiechu.
- Owszem - odparł Pralin. - Skończyły mi się mydełka...
I głosem stłumionym przez emocję wyznał nam cicho:
- Chłopaki, chyba mi spuszczą z ceny, jeśli je kupię za dziesięć tysięcy franków... Sprzedadzą mi je po pięćdziesiąt franków...
- Przecież ci mówiłem... - tłumaczył Jef.
Wziąłem walizkę i otworzyłem ją, by się spakować.
- Przecież ci mówiłem, że wystarczy się schylić...
TEST
Przychodząc ciągle na basen Deligny, poznaliśmy się w końcu dobrze, oczywiście tylko po imieniu, ale nie przejmowaliśmy się zwrotami grzecznościowymi: faceci wpychali się na-wzajem do wody, między mężczyzną a kobietą klepnięcie w tyłek zastępowało wszelkie cere-giele, a między kobietami obgadywało się kostium kąpielowy, nogi lub rozstępy (serdecznej przyjaciółki), tej, która jeszcze nie przyszła. Ogólnie było sympatycznie.
Był tam Christian Morświn, Georges, który przynosił ze sobą na pomost parę wsuwek luzem, na widok których babcia kojfnęłaby mu ze wzruszenia (nie tylko jego babcia zresztą), Ops (im bardziej była rozebrana, tym wyraźniejszy stawał się jej akcent), Michel Architekt, Michel Prążkowane Slipy, duża Yvette ze szczęką jak zderzak (tak twierdził Architekt, który miał dar homeryckich porównań); był też Claude Luter, który przestaje grać na klarnecie tylko wtedy, gdy trenuje judo lub rozbiera się do opalania. Nicole, Maxime, Roland, Wąsik pokryty piękną warstwą czarnej sierści oraz grubą warstwą tłuszczu... jednym słowem, pra-wdziwa mafia.
Jedynym, którego nie widywaliśmy prawie nigdy, był Christian Castapioche, łamacz serc. Gdyby przychodził częściej, niechybnie zabralibyśmy mu olejek do opalania. Używano go w wielkich ilościach, doszło nawet do tego, że przyprawialiśmy nim pomidory podwędzo-ne Ops i pięknemu Gillesowi, tutejszemu podrywaczowi (którego nie wymieniłem wyżej, bo byłem zazdrosny).
Najlepszym momentem był poranek, gdzieś tak dziewiąta, wpół do dziesiątej, w tygo-dniu. Niezbyt dużo ludzi, łatwo o miejsce do smażenia się, czysta woda.
Tego właśnie dnia udało mi się wstać wcześnie. Przychodzę i co widzę na pomoście?... Mój prześliczny Castapioche w fioletowo-żółtych kąpielówkach!
- Cześć!... - mówię. - Namyśliłeś się wreszcie?
Był białawy. Pogardliwie patrzyliśmy na niego z Michelem.
- Tak - odpowiada Castapioche tajemniczym głosem. - Przyszedłem zbadać teren.
- Nigdy tu nie byłeś? - dziwi się Michel.
- Nigdy - mówi Castapioche. - Ja w dzień pracuję.
Nikt nie miał pojęcia, na czym polega robota Castapioche'a. Wedle jednych był nocnym portierem w hotelu Macropolis; wedle innych pozostawał w bardzo dobrych stosunkach z niejaką Mademoiselle Laurent; wedle najlepiej poinformowanych - obijał gruchy. Ja tam nic o tym nie wiem.
- Słuchaj no - powiada w tym momencie Michel - popatrz na to zawieszenie.
Patrzę na zawieszenie. Jest to świetna rozrywka tu, w Deligny. Zdarzają się niezłe zawieszenia. Kiedy trafi się naprawdę dobre, Michel zmienia pozycję i zaczyna opalać sobie plecy, gdyż jest dyskretny. Tym razem jednak pozostał do góry brzuchem. Było to ładne zawieszenie, ale nic rewelacyjnego.
- Niezła sztuka - mówi Mały Bizon.
- Poczekajcie, dzieci - mówi Castapioche. - Nie odwracajcie się z byle powodu. Jutro, to dopiero coś zobaczycie.
Odpuszczamy sobie, ale on nie ustępuje i odciąga mnie na stronę.
- Słuchaj - mówi mi - wiesz, że nie mam przed tobą tajemnic.
- Mowa - odpowiadam. - Ja też nie.
- Może się ożenię - mówi. - Ale najpierw przyjdę z nią na basen.
- Jesteś zaręczony? - pytam.
- Nim dogłębnie się zaangażujesz, powinieneś przedtem zabrać swoją narzeczoną na basen - wyjaśnia Christian. - Tylko tu możesz dokładnie zobaczyć, jak jest zbudowana.
- Więc jesteś zaręczony? - pytam.
- He! He! - mówi. - Być może.
To rzekłszy, wstaje i odchodzi.
- Idę popracować, kochani - mówi. - Do jutra.
Odchodzi. Facet jest naprawdę zupełnie biały. Ale to nic, jutro się ubawimy. Łapię Mi-chela i Małego Bizona.
- Kochani - mówię - Castapioche przyjdzie jutro ze swoją panienką. Trzeba coś wymy-ślić.
- Gilles!... - wykrzykują jednogłośnie.
Ops otwiera oko. Trzeba wam wiedzieć, że zadaje się trochę z Gillesem i śmierdzi olejkiem arachidowym, a to już zbrodnia. Łapiemy Gillesa za ucho, a Ops wsadzamy na łeb wywróconą na lewą stronę plastikową torbę, żeby siedziała cicho.
- Czego? - pyta Gilles.
- Potrzebna nam jest twoja pomoc - mówię.
Ten cholerny Gilles jest faktycznie zbudowany jak posąg. Zdarzają się w Deligny faceci porządnie napakowani, z mnóstwem potężnych muskułów, którzy zabawiają się chodzeniem na rękach i podnoszeniem czternastu piszczących papużek na małym palcu, ale w gruncie rzeczy lepiej być takim jak Gilles. Szeroki w barach, wąski w biodrach i w ogóle wycięty jak z obrazka. A taki opalony, że chowa się przy nim Don Byas, saksofonista z podkręconym wąsem.
- W porządku - mówi Gilles.
- Trzeba poderwać towar Castapioche'owi - informuje go Mały Bizon.
- A jaka ona jest? - zaciekawia się Gilles.
- Zobaczy się - mówi Michel. - No jak, Gilles, zgoda?
- Dobra - potakuje Gilles.
A ponieważ Ops zaczyna protestować, obala ją na plecy i zalewa jej dziurki od nosa księżycowym bursztynem, po czym lecimy się pomoczyć.
Nazajutrz przychodzimy wszyscy na czas i zajmujemy pozycje wyjściowe. Wszystko dopięte na ostatni guzik.
Oto i mój Castapioche, w czarnych okularach, które mu kuzyn przywiózł z Ameryki. A u jego ramienia ciemnowłosa osóbka, zupełnie niczego sobie.
Rozdzielają się przed kabinami. Christian zauważył nas i pozdrawia protekcjonalnym gestem. Michel oddala się i idzie go zagadać, podczas gdy towar znika za drzwiami.
Michel jest nie do pobicia. Dziewczyna przebrała się, nim Christianowi udało się go pozbyć. Z naszego miejsca widzimy, jak Christian go przedstawia i za chwilę Michel holuje ją w naszym kierunku, zaś Christian idzie się wreszcie przebrać.
Oto i ona.
- Inez - mówi Michel - to kumple. Chłopaki, to jest Inez Barracuda y Alvarez.
Jesteśmy wszyscy cholernie grzeczni i sadzamy ją między Gillesem i Georgesem. Georges ma ją rozśmieszać, a Gilles bajerować.
Idzie jak z płatka. Zanim jeszcze Christian wrócił, Gilles złapał Inez za rękę i pociągnął w kierunku baru.
Nadchodzi Christian.
- Gdzie Inez? - pyta.
- Ach! Poszła z powrotem do kabiny po szpilkę - mówi jedna z dziewczyn. - Kostium jej spadał.
- Gratuluję - mówi Georges do Christiana. - Wspaniała dziewczyna.
Christian puszy się jak paw.
- Powtarzam wam - mówi. - Trzeba zawsze przyprowadzić panienkę na basen, zanim się człowiek zaangażuje. W ten sposób wiadomo, co się robi.
Opowiadamy mu różne dowcipy i tak jakoś czas upływa. Castapioche jest troszkę zaniepokojony.
- Co ona robi? - pyta. - Pójdę jej poszukać.
- Nie trzeba - mówi Michel. - Oto i ona.
Gilles obejmuje ją w pasie. Oboje ociekają wodą, a ona nie może utrzymać się w prostej linii. Zbliżają się, lecz zamiast podejść do nas, przechodzą obok basenu. Ona wchodzi do swojej kabiny.
- Idę do niej - mówił Castapioche.
- Poczekaj - mówi Michel - nie wygłupiaj się. Poszła pewnie po grzebień.
Gilles też poszedł się przebrać, ale Castapioche, całkowicie pochłonięty Inez, nie zau-ważył go. Za chwilę Gilles wychodzi ubrany, Inez także. Spotykają się przed jej kabiną.
Chryste! Ale mu przytarł nosa!...
Oddalają się.
- No!... - bełkoce Christian. - No! Coś takiego!...
- Nie złość się - mówię.
- Przecież to bez sensu! - woła Christian. - Dziewczyna z dobrego domu!... Miałem się z nią ożenić!...
- Zaraz ci wyjaśnię - uspokajam go. - Numer z basenem jest bardzo dobry. Ale najpierw powinieneś strzaskać się na heban i trochę poćwiczyć.
- Dlaczego? - pyta Christian.
- Wiesz, co mi powiedziała? — mówi Michel.
- Nie.
- Powiedziała, że zanim się wyjdzie za mąż, trzeba najpierw zaprowadzić narzeczonego na basen. Tylko tam możesz się przekonać, jak jest zbudowany.
KWIETNIOWE DZIEWCZYNY
I
Pierwszego kwietnia w piątek Gouzin poczuł, że wkracza w szczęśliwy okres. Tego właśnie dnia założył piękny garnitur w owalną, brązową kratę, krawat ze szkockiej wełny i spiczaste buty, ładnie prezentujące się na chodniku. Pięćdziesiąt metrów od domu pomógł podnieść się zachwycającej dziewczynie, która pośliznęła się na skórce z ptaszka, podrzuco-nej przez złośliwego Araba.
- Dziękuję - powiedziała dziewczyna z czarującym uśmiechem.
- Chwileczkę - rzucił bystro Gouzin - założę ciemne okulary.
- Po co? - zapytała niewinnie.
- Słońce mi nie przeszkadza - odpowiedział Gouzin - ale pani uśmiech mnie olśnił.
- Nazywam się Lisette - poinformowała go mile połechtana.
- Czy mogę zaprosić panią na coś mocniejszego? - zaproponował.
- Och! - odpowiedziała i zaczerwieniła się, co rozpaliło serce Gouzina od koniuszka aż po łuki.
Zabrał ją od razu do siebie i swawolili dni kilka. We wtorek piątego powiedziała mu:
- Jutro są moje urodziny.
- Najdroższa! - wykrzyknął Gouzin.
A nazajutrz ofiarował jej uroczy flakonik perfum za osiemnaście franków.
II
W piątek ósmego, wychodząc z metra, Gouzin został boleśnie potrącony przez śpieszą-cego się osobnika. Złapał go za kołnierz. Osobnik próbował się wyrwać, ale Gouzin zauważył w jego ręku damską torebkę. Powziął pewne podejrzenia. Na to pojawiła się piękna i młoda dama i zażądała wyjaśnień. Policjant zabrał złodzieja, pogratulował Gouzinowi, oddał damie torebkę, a ta - nieprzytomna z wdzięczności - rzekła do Gouzina:
- Uratował mi pan coś więcej niż życie i pragnęłabym wiedzieć, w jaki sposób mogła-bym się panu odwdzięczyć!
- Niech pani pozwoli popatrzeć na siebie przez chwilę - odpowiedział po prostu Gouzin - a będę w pełni usatysfakcjonowany...
W tym samym momencie dostał po plecach walizką taszczoną przez gburowatego tragarza na polecenie jakiegoś podróżnego z Dworca Lyońskiego, toteż głośno wyraził swoje pragnienie znalezienia się w jakimś spokojniejszym miejscu. Dama zgodziła się iść tamże i wypić kieliszek za przyjaźń. Po jednym kieliszku nastąpił drugi oraz jeszcze parę kolejek, po czym dama wyzbyła się wszelkich zahamowań. Gouzin przeto zaprowadził ją do siebie i na-dziewał przy różnych okazjach, gdyż Lisette opuściła go polubownie poprzedniego dnia i jego serce oraz członki były wolne.. Nowa namiętność nazywała się Josiane i była niezła w te klo-cki.
We wtorek jedenastego powiedziała do Gouzina:
- Jutro są moje urodziny.
- Moja laleczko! - wykrzyknął Gouzin.
Nazajutrz ofiarował jej uroczy drobiażdżek, świnkę z macicy perłowej, która kosztowa-ła go dwadzieścia dziewięć franków.
III
W piątek piętnastego Gouzin, z żalem rozstając się z Josiane wzywaną na prowincję przez zgryźliwą ciotkę, która jednak nie żałowała forsy, zatrzymał taksówkę i wsiadał już do niej, gdy czarująca, ruda dziewczyna, zdyszana po zbyt długim biegu, złapała go za ramię.
- Proszę pana... proszę pana... - wykrztusiła - dokąd pan jedzie?
- W stronę Ternes - odpowiedział Gouzin, przyjrzawszy się jej dokładnie.
- Och! Mógłby mnie pan podwieźć? Jestem taka spóźniona!
- Ależ proszę, niech pani wsiada! - powiedział jak zawsze szarmancki Gouzin.
Wsiadła. Już w taksówce zaniepokojony Gouzin zdecydował się zapytać:
- Pani urodziny nie są przypadkiem 19 kwietnia?
- Skąd pan wie? - zapytała zdziwiona.
Gouzin zrobił skromną minę i wsadził jej rękę pod sukienkę.
- Pani pozwoli - powiedział. - Pończocha się pani przesunęła.
Kilka sekund później taksówka zmieniła kierunek jazdy i skończyło się to zajęciem dozwolonym od lat szesnastu, chociaż młodsi również by się nim chętnie zajęli, byle im tylko pokazać, jak się to robi.
IV
Dwudziestego drugiego kwietnia, który okazał się piątkiem, Gouzin schodził po scho-dach. Na pierwszym piętrze minął szczupłą sylfidę o ognistych oczach, wyglądającą na zgra-bną.
- Przepraszam pana - rzekła owa syrena - czy pan nie jest doktorem Klupiczkiem?
- Nie - odpowiedział Gouzin. - On mieszka na drugim piętrze.
- Właśnie stamtąd idę. Dzwoniłam, ale nikogo nie ma.
- Pozwoli pani - zaproponował Gouzin. - Proszę przyznać, że pani urodziny przypadają dwudziestego szóstego bieżącego miesiąca.
- Jest pan chyba jasnowidzem! - wykrzyknęła będąca pod silnym wrażeniem dziewczy-na.
- Mam nosa - odrzekł Gouzin, czując, że szczęśliwy okres jeszcze się dla niego nie skończył. - Mam także - dodał - rozległą wiedzę anatomiczną. Czy mogę ofiarować pani swoje usługi?
- Ale - zawahała się ślicznotka - nie mogę przecież rozebrać się na schodach...
- Mieszkam na trzecim piętrze - poinformował Gouzin.
Poprzedniego dnia ruda udała się do swego męża, więc znowu był wolny. Toteż przez trzy kolejne godziny prezentował swoją wiedzę w zakresie sztuki leczenia dotykiem, która blond piękności spodobała się na tyle, że uznała za stosowne pozostać u Gouzina parę dni. Niestety, musiała go opuścić w następny czwartek i w piątek dwudziestego dziewiątego zna-lazł się o ósmej rano w swoim łóżku. Nagle zadzwoniono do drzwi. Poszedł otworzyć. W pro-gu stało urocze stworzenie mogące liczyć dwadzieścia kilka wiosen.
- Przyniosłam panu pocztę - powiedziała.
Gouzin przypomniał sobie, że siostrzenica dozorczyni miała zastąpić przez tydzień swo-ją krewną.
- To pani jest Annette? - zapytał. - Proszę wejść i wypić ze mną kieliszeczek na powi-tanie.
- Chętnie! - powiedziała. - Ach, jest pan o wiele milszy niż doktor Klupiczek.
- Jak można nie być miłym wobec tak zachwycającej osoby? - wykrzyknął rozgorączko-wany Gouzin.
Wziął ją za rękę.
Dziesięć minut później rozebrała się sama, gdyż zbyt mocny alkohol trochę ją rozgrzał. Gouzin, nieprzytomny z namiętności, przyglądał się lubieżnie różnym aksamitnym zakątkom, w których mogłyby spocząć jego usta. Czuł się silny jak Herkules.
- I oczywiście - wyszeptał, gdy siadała mu na kolanach - urodziła się pani w kwietniu?
- Dlaczego? - spytała zdziwiona. - Nie... ja jestem z października... z 17 października.
Gouzin zbladł.
- Z października! - zawołał.
I wówczas czyste złoto zamieniło się w nędzny ołów, a Gouzin niezdolny do odniesie-nia ostatecznego zwycięstwa bronią, która umykała mu z dłoni, żałosny, pozostał sam na polu walki. Zrozpaczony obrzucił swego niewiernego sługę pełnym wyrzutu spojrzeniem, podczas gdy ze schodów dobiegał oddalający się nerwowy stukot obcasików.
MORDERCA
Było to więzienie jak każde inne; mały barak z gliny, pomalowany na cytrynowożółto, z bezwstydnym kominem i dachem w kształcie liści asparagusa. A działo się to w dawnych czasach; było pełno kamyków i pancerzyków amonitów, trylobitów, stalagpytów i nieżytów, pozostałych po okresie lodowcowym. W więzieniu ktoś chrapał po jawajsku i nieregularnie. Wszedłem.
Jakiś mężczyzna leżał na pryczy i spał... Był ubrany w niebieskie kalesony i wełniane nakolanniki. Na lewym ramieniu miał wytatuowany monogram K.I.
- Ojojojojo! - wrzasnąłem mu prosto do ucha.
Powiecie mi, że mogłem krzyknąć coś innego, lecz przecież on spał i nic nie słyszał. Niemniej to go obudziło.
- Hrrou! - odchrząknął. - Co za cymbał otworzył drzwi?
- Ja - odrzekłem.
Oczywiście nic mu to nie mówiło, lecz wy też nie miejcie nadziei, że się o mnie czegoś więcej dowiecie.
- W chwili gdy się pan przyznał - stwierdził poczciwiec - jest pan winny.
- Pan również - odparłem. - W przeciwnym razie nie siedziałby pan w więzieniu.
Ciężko jest walczyć z moją diaboliczną logiką dialektyczną. W tym momencie, by za-skoczenie było kompletne, przez mały lufcik wleciała biało-czerwona wrona i siedmiokrotnie obleciała pomieszczenie. Wyleciała prawie natychmiast, a ja, po dziesięciu latach, nadal za-stanawiam się, czy jej wkroczenie miało jakiś sens.
Poskromiony mężczyzna spojrzał na mnie i pokiwał głową.
- Nazywam się Kain - powiedział.
- Umiem czytać - odrzekłem. - Czy ta historia z okiem jest prawdziwa?
- Akurat! - zawołał. - To wymysł Yvana Audouarda.
- Audouarda? - zdziwiłem się. - To pewnie jego ta historia kłuła w oczy.
Parsknął śmiechem.
- Ha, ha! Dobry dowcip!
Zaczerwieniłem się skromnie.
- Sądzę, że chce pan wiedzieć, dlaczego załatwiłem Abla? - ciągnął Kain.
- O rany...! - zawołałem. - Między nami, wersja prasy wydaje mi się podejrzana.
- Wszyscy tacy sami - rzekł Kain. - Kłamczuchy i spółka. Człowiek im coś opowiada, oni nie kapują ni w ząb, a potem nie mogą odczytać swoich notatek, bo bazgrzą jak kura pazurem. Dorzuć pan do tego redaktora naczelnego i zecerów, a zobaczysz pan, co z tego wyjdzie.
- Do rzeczy - powiedziałem. - Jak wygląda prawda?
- Abel? - zapytał Kain. - To była parszywa ciota.
- Ciota? - zdziwiłem się.
- Oczywiście - powiedział Kain. - Oburza to pana? Pan też będzie udawał Paula Clau-dela i wmawiał mi, że nie ma pojęcia o skłonnościach pana Gide'a pomimo czterdziestoletniej z nim korespondencji?
- Czyżby właśnie za to Gide otrzymał nagrodę Bubla? - zapytałem.
- Jasne! - zawołał Kain. - Ale opowiem panu moją historię.
- Czy nie ma ryzyka, że przeszkodzi nam strażnik? - zapytałem.
- E tam - odrzekł Kain. - On dobrze wie, że ja nie mam ochoty stąd wyjść. Cóż bym miał robić na zewnątrz? Wszędzie same pedryle.
- Ano tak - powiedziałem. - To prawda.
- A więc - ciągnął Kain, usadawiając się wygodnie na swej twardej leżance - działo się to, pan dobrze wie kiedy, a Abel i ja byliśmy raczej kumplami. Ja, jak pan widzi, jestem raczej z gatunku włochatych...
Rzeczywiście, Kain był pokryty czarną i gęstą sierścią, umięśniony jak niedźwiedź i zbudowany jak zapaśnik wagi ciężkiej.
- ...z gatunku włochatych... - kontynuował Kain - miałem powodzenie u dziewczyn i nie nudziłem się w niedzielę. Z braciakiem było całkiem inaczej...
- Z Ablem? - zapytałem.
- Z Ablem. Moim zdaniem był takim pół bratem - powiedział Kain. - Widziałem zdjęcia węża... kolejny pedzio... w każdym razie podobny. Zdziwiłbym się, gdyby matula nie skoczy-ła w bok z tym łajdackim kurduplem... choćby dla samej odmiany, co? Toteż, być może, to nie wina Abla, że był jaki był, w każdym razie mało byliśmy do siebie podobni. On miał krótkie blond włoski, że aż się płakać chciało, był bladziutki, milusi, sympatyczny i cuchnął, świnia, perfumami, tak że mógłby wykończyć skunksa. Kiedy byliśmy młodzi, jakoś to szło, bawiliśmy się w policjantów i złodziei, i koniec kropka. Żadnych pomysłów, pan rozumie; to dobre w późniejszym wieku. Sypialiśmy w jednym wyrku, mieszkaliśmy w jednej chałupie, żarliśmy z jednej miski, zawsze trzymaliśmy się razem. Był dla mnie małą córeczką, pan rozumie? Zawsze go rozpieszczałem, czesałem mu te złote włoski, byliśmy dla siebie bardzo mili. Muszę panu wyznać - ciągnął Kain, który przerwał, by ciężko westchnąć z obrzydzenia - muszę panu wyznać, że ten łajdak obraził się, kiedy zacząłem uganiać się za spódniczkami. Lecz nie śmiał nic powiedzieć. Ja myślałem sobie, że ma jeszcze czas, a później dwa lub trzy razy zaproponowałem mu znalezienie jakichś przyjaciółek, ale dałem sobie spokój, gdy zauważyłem, że go to nie interesuje... Był słabiej rozwinięty ode mnie...
- Oczywiście - potwierdziłem. - Zresztą wszyscy to wyraźnie podkreślają i szczególnie mają panu za złe. Był pan od niego trzykrotnie silniejszy.
- Mają mi za złe! - wybuchnął Kain. - Ale ten mały gówniarz był podłym bydlakiem!
- Proszę się uspokoić - powiedziałem.
- Dobra - rzekł Kain. - No to patrz pan, co on zrobił. Od czasu do czasu mówiłem mu: „Abel, mam taką lalunię, spłyń z chaty, będzie mi potrzebne wyrko”. Naturalnie wynosił się i wracał po dwóch godzinach. Wie pan, robiłem to wieczorem, nie chciałem, żeby gadano po okolicy. Więc znikał w mroku, a gdy panienka widziała, że wychodzi z chałupy, przychodziła na jego miejsce. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał...
- Było to dla niego trochę nieprzyjemne - zauważyłem.
- Ale - zaprotestował Kain - byłem gotów zrobić dla niego to samo!...
Zaczął kląć.
- Co za gówno z tego bydlaka!... - podsumował. - Więc pewnego wieczoru mówię do niego: „Abel, spłyń, czekam tu na jedną”. On się wynosi, a ja czekam. Wchodzi panienka. Ja ani drgnę. Podchodzi i zabiera się do mnie... może pan sobie wyobrazić. Jestem mocno zadzi-wiony, bo robiła raczej wrażenie nierozgarniętej. Więc zapalam światło... i widzę, że to mój pieprzony braciszek... Och!... Ależ byłem zły!...
- Trzeba mu było nakłaść po pysku - powiedziałem.
- Tak też zrobiłem - odrzekł Kain. - I sam pan widzi, co z tego wynikło. Być może nieco przesadziłem... ale co pan chce... ja nie cierpię pedałów.
DZIWNY SPORT
Trounaille oparty o bar Klubu Singer-Main pił swoją ostatnią kompozycję, autentyczne-go Slow-Burna, utworzonego, jak każdy wie, z sześciu części wódki, jednej cointreau i jednej kremu kakaowego; była to mieszanka tonizująca, istne małżeńskie mleko, które świadczyło o jego pogardzie anglosaksońskiego ginu, żałosnej i pospolitej podstawy tylu niecnych mikstur, będących wstydem demokracji zachodnich. W rzeczywistości, od ginu robiło mu się niedo-brze i dlatego zastępował go wódką, bliską krewną spirytusu lekarskiego, będącą produktem zdrowym, którego zalety medyczne zostały właściwie ocenione przez instytucje Opieki Spo-łecznej.
Wszedł Folubert Szpak, jego dobry przyjaciel, powracający z tournée. Folubert, wielce utalentowany saksofonista, spędził kilka tygodni na oczarowywaniu melodyjnymi tonami swego instrumentu populacji teutońskiej pozbawionej przez lata denazyfikującego działania bibopu.
- Dobry wieczór, Trounaille - rzekł Folubert.
- Dobry wieczór, Folubert - odpowiedział Trounaille.
Po czym uśmiechnęli się do siebie szeroko, zadowoleni z ponownego spotkania.
- Co pijesz? - zapytał Folubert.
- To taka moja mieszanka - odrzekł dość z tego dumny Trounaille.
- A dobra? - zapytał Folubert.
- Spróbuj!
Więc Folubert spróbował, a Louis, barman, któremu rosły wąsy, musiał przygotować dwie kolejne.
Tymczasem Folubert obrzucał towarzystwo badawczym spojrzeniem.
- Nie ma kobiet! - zawołał oburzony.
Rzeczywiście, poza kilkoma osobami najwyraźniej pracującymi, nie było wcale przed-stawicielek płci pięknej.
- A jak myślisz, dlaczego ja piję? - zapytał sarkastycznie Trounaille.
- Och! Tak nie może być - rzekł Folubert. - Przez tyle czasu zaciskałem pasa i to musi się zmienić.
- Napijmy się - powiedział Trounaille - i idźmy czegoś poszukać.
Napili się i ruszyli na poszukiwania.
* * *
Na ulicy Saint-Benoit powietrze było czyste i orzeźwiające.
- Miałeś świetny pomysł, że przyjechałeś - rzekł Trounaille. - Strasznie się nudziłem!
- Dopiero zobaczysz - zapewniał Folubert. - Dzisiejszy wieczór jest fartowny. Chodźmy do Vieux-Co.
Ruszyli ulicą de Rennes i skręcili w prawo w stronę Vieux-Co. Mężczyzna przy drzwiach uśmiechnął się do nich, bo byli mu znani, podobnie brunetka z szatni.
W pieczarze Lutera było mnóstwo ludzi, ale ani jednej przedstawicielki płci żeńskiej.
- Oj niedobrze - powiedział Folubert po chwili.
- Wiesz - poinformował go Trounaille - one czekają, aż orkiestra skończy grać, żeby się podzielić muzykami. Z chłopakami Lutera zawsze tak jest.
- Och! - zawołał Folubert. - To oburzające.
- Napijmy się - powiedział Trounaille - i idźmy poszukać gdzie indziej.
Co też uczynili.
* * *
Od Vieux-Colombier do La Rose Rouge są tylko dwa kroki. Mieli dość siły, by je zro-bić, i zeszli na dół.
W sali było całkiem ciemno, a Frères Jacques śpiewali „Nombrils”. Folubert natych-miast wyłowił w mroku osóbkę o krótkich blond włosach siedzącą przy barze i zaczął wytę-żać wzrok, żałując, że nie jest kotem, którego oczy świecą w ciemnościach.
Jednak po „Nombrils” Frères Jacques zaatakowali „Barbarę”, dzieło wielce wzruszają-ce, przy słuchaniu którego jasnowłosa osóbka zdawała się wibrować. Folubert i Trounaille również zaczęli wibrować i przy fragmencie „Barbaro, jakąż bzdurą jest wojna” hałaśliwie zamanifestowali swoją aprobatę.
Po czym dyskretnie ich usunięto, gdyż widzowie woleli słuchać Frères Jacques.
* * *
Zmieniwszy sektor, udali się do Caroll's pieszo, gdyż taksówki są drogie, a także dlate-go, że zaczął ich dręczyć wewnętrzny niepokój, iż nie jest to, być może, ostatni kurs.
Weszli do środka. Trounaille, któremu panienka z szatni zwróciła uwagę na pożałowa-nia godny brak krawata, odrzekł, iż noszenie węzła pod szyją wydaje mu się niestosowne i ta niewinna uwaga ponownie wprowadziła ich w dobry humor.
Pierwszą osobą, którą zauważyli, była dziewczyna z La Rose Rouge.
Folubert rozpoznał ją, zbladł i powiedział do Trounaille'a:
- A to dziwka.
Gdyż dziewczyna tańczyła z jakąś inną panienką i dostrzegłszy Foluberta, zaczęła się celowo ocierać o partnerkę.
- Idźmy stąd - rzekł Trounaille.
* * *
Udali się do Lido, do Night Clubu, do Boeuf sur de toit, do Club de Paris, wrócili do Saint-Yves, przeszli przez Tabou, wdrapali się na Montmartre, weszli do Tabarin, do Florence i do tylu innych miejsc, że oczy zaczęły odmawiać im posłuszeństwa. Wreszcie, o szóstej nad ranem, dwie czarujące osóbki zaakceptowały ich hołdy.
* * *
Była jedenasta. Folubert wyszedł ze swego pokoju i zapukał do drzwi Trounaille'a. Ten spał jeszcze.
- I jak? - rzekł Folubert.
- Hmm - mruknął Trounaille, który demonstrował soczystą śliwkę pod okiem.
Folubert miał taką samą.
- Hep - czknął - chyba usnąłem.
- Ja też - rzekł Trounaille. - Nie spodobało jej się to.
- Mojej też nie - powiedział Folubert.
- Kobiety nie mają o mężczyznach zielonego pojęcia - podsumował Trounaille.
I poszli kupić sobie dwa surowe befsztyki. Z koniny.
MOTYW
Odon du Mouillet, dyplomowany sędzia pokoju, delikatnie dłubał sobie w uchu końcó-wką odrzutowego długopisu, starym, barbarzyńskim zwyczajem, nabytym przed laty, gdy wy-cierał sobie portki na ławkach w czasie wykładów.
- Ile mamy dzisiaj rozwodów? - zapytał swego gryzipiórka, Leoncia Tiercelina, wyso-kiego, pięćdziesięcioczteroletniego młodzieńca.
- Z dziewiętnaście - odrzekł Leoncio.
- Świetnie, świetnie, świetnie, świetnie, świetnie, świetnie, świetnie - powiedział sędzia zadowolony.
Tym sposobem będzie miał więcej czasu, by dokończyć, wygładzić, okroić i wypieścić ujmujące zdania, na siłę perswazji których liczył, by sprowadzić na małżeńską ścieżkę zagu-bione owieczki, mające stanąć przed nim w celu ewentualnego pogodzenia.
Toteż dumał przez chwilę, trzymając nogi na biurku, a twarz w dłoniach, zaś Leoncio Tiercelin przygotowywał odpowiednią scenografię, by zrobić wrażenie na przybyszach. Uruchomił małe podnośniki hydrauliczne umieszczone w nogach stołu i fotela sędziowskiego, unosząc całość w górę na trzydzieści centymetrów. Dla dopełnienia intymnego nastroju uło-żył w wazonie sztuczne kwiaty, a na suficie, w miejscu lampy, zawiesił wagę rzymską, symbolizującą sprawiedliwość, po czym sam owinął się szczelnie czerwoną, aksamitną zasłoną, jak rzymską togą. Na ogół ludzie okazywali się wrażliwi na to wszystko i wychodzili pogodzeni bądź wynoszono ich nieprzytomnych. Sędzia Odon du Mouillet miał na swym koncie więcej pogodzeń niż pięciu jego kolegów razem wziętych. Przypisywał to swym balsamicznym słowom, lecz Leoncio był pewien, że jego własne zabiegi też nie były pozba-wione znaczenia.
Kiedy sędzia już się dostatecznie nagłówkował, wirtuozyjnie podrapał się w pośladek i rzekł do Leoncia:
- Woźny, proszę wprowadzić petentów.
Leoncio majestatycznym krokiem poszedł otworzyć. Weszli Jean Biquet i pani Zizine z domu Poivre.
- Proszę usiąść! - nakazał Leoncio garażowym głosem (to jest głębokim, dźwięcznym i oleistym).
Jean Biquet usiadł po prawej, a Zizine Poivre po lewej. Jean Biquet był jasnowłosy, miękki, neutralny, blady i godny. Zizine Poivre, ciemnowłosa, krewka, cycata, reprezentowa-ła wszelkie oznaki natury porywczej.
Odon du Mouillet najpierw popatrzył bez zdziwienia na tę tak źle dobraną parę, po czym, przypomniawszy sobie szczegóły pozwu, uniósł brwi. To Zizine Poivre domagała się rozwodu, dlatego że, zgodnie z dossier, mąż ją zdradza.
- Drogi panie - rzekł Odon - wyznam panu szczerze, iż jestem zdziwiony, stwierdzi-wszy, że mógł pan zaniedbać tę panią, by mieć zamiary względem osoby, której nazwisko figuruje w dokumentach, a którą moi agenci opisali jako bardzo pospolitą.
- To pańska sprawa - odrzekł Jean Biquet.
- Ten świntuch przyprawiał mi rogi z jakąś wywłoką - stwierdziła Zizine niezwykle wzburzona.
Odon du Mouillet ciągnął:
- Droga pani, oznajmiam pani szczerze, iż jestem gotów znaleźć wytłumaczenie dla pani aktywności rozwodowej. Lecz, być może, nie jest jeszcze za późno. Pewien wysiłek w kieru-nku wyrozumiałości niewątpliwie przybliżyłby was ku sobie...
Zizine spojrzała na Jeana z nadzieją i oblizała wargi.
- Mój Jasieńku - szepnęła schrypniętym głosem.
Jean Biquet zadrżał, sędzia również.
- Droga pani — rzekł - pytanie, które muszę teraz zadać, jest niezwykle osobiste... Czy mąż panią zdradzał, gdyż pani... hmm... unikała z nim kontaktów?
- Ależ skąd! - zaprotestował Jean Biquet. - Wprost przeciwnie...
Urwał.
- Proszę kontynuować, drogi panie - nalegał Odon. - Bardzo przepraszam, ale pański przypadek wydaje mi się tak szczególny, iż muszę go uznać za niezwykle pouczający.
- Mówiąc krótko, drogi sędzio - włączyła się Zizine - wolę trzy razy niż raz.
- Trzy razy! Daj Panie Boże! - westchnął Jean Biquet. Zdumiony Leoncio Tiercelin wy-dmuchał nos, a wszyscy aż podskoczyli.
- Czyli, o ile dobrze pana zrozumiałem - powiedział Odon du Mouillet - zdradzał pan tę panią, ponieważ ona... hmm... domagała się większej ilości uczuć, niż był pan w stanie jej zapewnić.
- Dokładnie! - odpowiedzieli jednym głosem małżonkowie.
- I pan nie... hmm... robił nic z tą drugą?... - dopytywał się sędzia, mając w pogardzie wszelką dyskrecję.
- Dość tego! - wrzasnęła Zizine rozwścieczona. Załamany sędzia spojrzał na Leoncia pytająco.
- Co robić? - rzekł. - Nic nie rozumiem... po cóż więc pan ją zdradza?
- To proste, panie sędzio - wyjaśnił Jean Biquet głosem spokojnym i poważnym. - Jeśli muszę się rozwieść, to tylko dlatego, że nie mogę żyć bez kobiety...
MARTA I JAN
Marta i Jan wysiedli z małego samochodu i w czasie gdy Marta szukała w torebce stu-frankowego banknotu, by go wręczyć instruktorowi przy pożegnaniu, Jan wypytywał tego ostatniego o szanse powodzenia. Marta nie słyszała, o czym mówili, bo uliczne hałasy zagłu-szały rozmowę, lecz dotarł do niej pełen optymizmu śmiech mężczyzny oraz nuta ufności w jego głosie. Poczuła, że jej serce bije nieco szybciej; była to ostatnia z dziesięciu lekcji, jakie brali wspólnie. Za trzy dni mieli się zgłosić w wyznaczonym miejscu, na małej uliczce koło Ogrodu Botanicznego, na egzamin na prawo jazdy.
Jan odszedł od mężczyzny, krzepkiego czterdziestolatka o kwitnącej cerze, który uniósł rękę do kapelusza, drugą wyciągając ku Marcie.
- Dziękuję pani - powiedział, czując banknot w dłoni. - Proszę się niczego nie obawiać. Ma to pani jak w banku.
Marta i Jan popatrzyli na siebie.
- Lepiej odstukać w nie malowane - rzekł Jan ostrożnie.
- No, no - powiedziała Marta - dajmy sobie spokój z tymi zabobonami, mój drogi panie.
Idąc pod rękę, udali się w stronę najbliższej stacji metra.
- Serce mi pęka – rzekł Jan – gdy muszę schodzić do tych paskudnych, cuchnących podziemi. Szybko samochód!
- Najpierw prawo jazdy - uściśliła Marta.
- Jest tak, jakbyśmy już je mieli - powiedział Jan z nieszczerym optymizmem w głosie. - Najważniejsze nie denerwować się.
- To się okaże - stwierdziła Marta.
- Posłuchaj - rzekł Jan - to byłoby naprawdę głupie, zaoszczędzić pieniądze na samo-chód i nie móc nim jeździć! Zresztą, któremuś z nas na pewno się uda!
- Dlaczego „któremuś”? - zapytała Marta złośliwie. - Czemu nie „którejś”?
* * *
Jednak trzy dni później Marta czuła się niepewnie, gdy egzaminator, niewzruszony, ka-zał jej zawrócić w wąskiej uliczce. Ruch był niewielki, lecz ulica biegła po pochyłości i trzeba było uważać, by nie zgasł silnik: chytre połączenie ruszenia pod górę i samego manewru. Zastanowiła się, przypomniała sobie rady instruktora i prawidłowo wykonała wszystkie nie-zbędne czynności. Być może nic było to błyskotliwe, ale mężczyzna wyglądał na zadowolo-nego. Kazał jej się zatrzymać, zadał kilka pytań, na które odpowiedziała bez trudu, i przerwał jej, nim skończyła wypowiedź.
- W porządku - powiedział. - Dziękuję. Oto pani prawo jazdy.
- Już po wszystkim? - zapytała zaskoczona Marta, biorąc różowy kartonik.
- Oczywiście - odpowiedział.
- Dziękuję panu - wybełkotała Marta.
Wysiadła nieco oszołomiona. To było takie łatwe! Następny kandydat zajął jej miejsce i jak przez mgłę usłyszała, że rusza z warkotem silnika. Wzrokiem szukała Jana. Instruktor po-wiedział, że zdaje egzaminu w drugim samochodzie, u innego egzaminatora. Teraz czuła stra-szny niepokój. Oby mu się również udało. To byłoby straszne, gdyby on nie zdał; jak by się miała wtedy zachować? Zaczęła żałować, że jej się udało; bała się, że jej szczęście zaszkodzi szczęściu Jana, że los nie będzie sprzyjał obojgu.
- Hej! Ale masz minę!
Jan obejmował ją i całował.
- No, no! Nie podchodź do tego tak tragicznie, Martusiu, serce moje! Popatrz!
Machał prawem jazdy pewny siebie, rozradowany.
- Mówiłem ci, że któremuś z nas na pewno się uda. Będziesz zdawać jeszcze raz! To drobiazg! Prosta sprawa!
Marta odetchnęła z ulgą. Miał je, to było najważniejsze.
- Ależ... ja mam je również - powiedziała nieśmiało.
- To dlaczego robisz taką minę? - zapytał nieco zirytowany. - Nieźle mnie nastraszyłaś.
Czy mogła mu powiedzieć, że drżała o niego? Wymyśliła coś innego.
- To z wrażenia - wybełkotała. - Tak bardzo się bałam. Wiesz, zawaliłam prawie wszy-stko. Egzaminator dał mi je prawie z łaski.
- Jestem pewien, że go oczarowałaś - powiedział weselej. - Chodź, oblejemy to. I nie martw się. Powoli się wyrobisz.
* * *
Samochód zmieniał Jana. Skromny, nieśmiały, nieomal bojaźliwy chłopak, którego Ma-rta praktycznie siłą wyrwała spod skrzydeł mamusi, ciągle o niego niespokojnej, ustępował powoli wytrawnemu kierowcy, pewnemu siebie, zawsze gotowemu do ostrej riposty na doci-nki taksówkarzy, szybko wślizgującemu się na najlepsze miejsca w długim szeregu pojazdów unieruchomionych pod czerwonym światłem, nie zawsze przestrzegającemu przepisów ruchu i praw sąsiadów, którym zajeżdżał drogę, zatrzymując ich wściekłych w pełnym pędzie. Marta czasami wtrącała jakąś uwagę i domagała się dopuszczenia do kierownicy, lecz komedia, jaką w takich chwilach odgrywał Jan, zniechęcała ją; kurczył się na fotelu, głośno wzdychał, marszczył brwi przy najmniejszym zgrzytnięciu skrzyni biegów, przy pierwszym stuknięciu silnika, nad którym sam pastwił się nieraz częściej niż okazjonalnie, i zdawał się odczuwać tak wielką ulgę, znalazłszy się ponownie na miejscu kierowcy, że powoli straciła nawyk prowadzenia, gdy jechali razem. Nadrabiała zaległości, kiedy on udawał się do biura i, zawsze ostrożna, wyrobiła sobie pozazdroszczenia godną pewność ręki, pozwalając Janowi prowadzić w przypadku jakiejś wycieczki lub podróży, pozostawiając mu satysfakcję z rzą-dzenia, gdy byli we dwoje. To właśnie mogło dać Janowi ową pewność i wiarę w siebie, której tak mu brakowało w przeszłości. Mimo to kiedy Jan prowadził, wcale nie czuła się pewniej niż przy zamianie miejscami, lecz za cenę wysiłku, nieraz olbrzymiego, powstrzymy-wała się od zamanifestowania najmniejszej obawy u jego boku. Zresztą, gdy wysiadł z samo-chodu, stawał się innym mężczyzną, całkiem odmiennym od tego, jakim był dawniej, spokoj-niejszym, silniejszym, bardziej uczuciowym. Jego nerwowość znikała, jak gdyby poczucie możliwości opanowania brutalnej mechaniki i podporządkowania jej swym pragnieniom wy-starczało do wymazania z pamięci minionej słabości. Szczęśliwa w głębi ducha z tego rezu-ltatu, Marta starannie powstrzymywała się od wszelkich działań, które mogłyby nasunąć Janowi myśl, że wątpi w jego perfekcję. W biurze zachowywał się inaczej aniżeli w przeszłości, mniej się przejmował drobiazgami, nie lękał się odpowiedzialności i luźniej tra-ktował innych urzędników. A ponieważ zbliżały się Święta Wielkanocne, ośmielił się nawet poprosić o cztery dni urlopu: tak zgrabnie się do tego zabrał, że otrzymał go bez kłopotów. Marta, uszczęśliwiona, zaczęła przygotowywać się do wyjazdu.
* * *
- Widziałaś, jak go wyprzedziłem? - zawołał Jan.
Marta, wyrwana z kontemplacji łagodnego pejzażu kwitnących jabłoni i gęstych, zielo-nych żywopłotów defilujących po prawej stronic, drgnęła i przytaknęła.
- Ten nie był ostatni - przechwalał się jej mąż. - I co z tego, że mają lepsze silniki, skoro wloką się jak ślimaki. Najważniejsze to umieć się posługiwać tym, co się ma.
Marta też była tego zdania, lecz powstrzymywała się przed uwagą. Jej zdaniem, wy-przedzanie na zakręcie dość wąskiej drogi przy ograniczonej widoczności wcale nie świadczy o mistrzostwie.
- Zresztą, gdy się umie prowadzić, nie ma znaczenia wielkość samochodu.
Silnik mruczał z zadowoleniem, niebo nakrapiane lekkimi chmurkami lśniło wszystkimi blaskami wesołego, kwietniowego słońca, powietrze pachniało świeżą trawą i wiosennymi kwiatami, zaś piękna, czarna ziemia, poryta głębokimi bruzdami zaczęła się stroić w lekki, zielony puch, obiecujący obfite zbiory. Marta chętnie by się powłóczyła po tych wąskich, pozapadanych dróżkach, ukazujących się nagle po lewej i prawej, znaczących żywopłoty ciemniejszym otworem, za którym można się było domyślać świeżej rosy na młodych listkach i tysiąca czarów rozbudzonej natury. Wiedziała jednak, że nie warto było prosić Jana, by się zatrzymał na chwilę.
- Samochód - powiadał - jest do jeżdżenia, a nie do stania.
„Samochód - myślała Marta - jest również do jeżdżenia tam, dokąd się chce.”
- Zresztą, gdybyśmy się zatrzymali - stwierdzał Jan - diabli wzięliby średnią.
Średnia! Lecz jak można było mieć to za złe Janowi. Wszak bardzo się zmienił na ko-rzyść. Przecież jeszcze do niedawna nieco ostrzejsza uwaga któregoś z szefów wyprowadzała go z równowagi na całe tygodnie. Był tak nieśmiały, że ledwie odważał się zaprotestować, gdy maszynistka, ignorując jego uwagi, robiła wciąż po swojemu, powtarzając te same błędy. Przypominała sobie, jak wahał się sprzeciwić, gdy jakiś komiwojażer usiłował sforsować ich drzwi, chcąc sprzedać pastę do podłogi czy miotłę, jak wplątywał się w tysiące wymówek, by usprawiedliwić jakieś niepewne zachowanie... Nie. Była szczęśliwa, że samochód uczynił z Jana nowego mężczyznę, bardziej stałego, silniejszego. Polubiła też owo poczucie pewności, co do przyszłości swego męża, które teraz miała, i ten spokój, pozwalający jej zasypiać wieczorem bez lęku o dzień jutrzejszy. Wszystkie te drobne, denerwujące słabostki neofity z pewnością mu przejdą; czas uczyni z niego Jana, jakiego tylko ona zna.
Wyprzedził ich jakiś wielki samochód z rykiem swoich ośmiu cylindrów.
- Bydlak! - wrzasnął wściekle Jan. - Cwaniak! Ma co najmniej z dwieście koni!
Nacisnął na gaz. Tył tamtego samochodu zniknął już w oddali na prostej drodze.
- Poczekaj, aż się pojawią zakręty, a zobaczysz, jak go dopadnę.
W małym samochodzie zgrzytały wszystkie części; wskazówka licznika powoli prze-chylała się w prawo.
- Dopadnę go - wycedził Jan przez zaciśnięte zęby.
Zaczynał się zakręt. Jan ściął go lewą stroną z piskiem opon. I nagle, sto metrów dalej, z małej, niewidocznej ścieżki wyjechał na szosę rowerzysta, czternastoletni dzieciak, chcąc ją przeciąć. Jan zmiażdżył przycisk klaksonu i w desperackim wysiłku pociągnął za ręczny hamulec, podczas gdy pedał hamulca nożnego nieomal wbił się w podłogę, lecz było zbyt późno. Po ostatnim szarpnięciu kierownicą samochód wpadł na pobocze, zahaczywszy o tylne koło roweru. Rozległ się głośny trzask pękającego żelastwa. Samochód zakończył jazdę, wbi-jając się przodem w jakąś opatrznościową kupę kamieni.
- Zabiłem go - powiedział Jan bezbarwnym głosem.
Ledwie to usłyszała. Już wypadła na zewnątrz, pędziła w stronę dziecka leżącego o ki-lka metrów od roweru. Był blady i miał zamknięte oczy. Podniosła go i delikatnie przeniosła na trawę.
- Janie - zawołała - chodź mi pomóc.
Wyszedł z samochodu chwiejnym krokiem, jeszcze bledszy niż rowerzysta.
- Pomóż mi - powiedziała.
Uklękła przy dziecku i zbadała mu puls.
- Żyje - powiedziała. - Tylko zemdlał.
- Zabiłem go! - powtórzył Jan.
- Nie sądzę - odparła Marta bardzo spokojnie. - Nie jechałeś już szybko, gdy go zaha-czyłeś. Uderzenie go ogłuszyło.
Jakby chcąc przyznać jej rację, mały otworzył oczy. Jego policzki zaczęły nabierać rumieńców.
- Ojej! - westchnął. - Ależ się wystraszyłem.
- Nie ruszaj się - powiedziała Marta. - Leż spokojnie.
- Mój rower! - zaniepokoił się dzieciak.
Chciał wstać, krzyknął i upadł ponownie.
- Moja noga!
W oddali dał się słyszeć podwójny, regularny warkot. Dwa motory policji drogowej pędziły jak burza.
- Zajmij się nim - powiedziała Marta. - Zostań obok niego. Ma złamaną nogę. Podłóż mu poduszkę pod głowę. Niech się nie rusza. I nic nie mów. Ani słowa.
Motory stanęły z piskiem hamulców i po chwili podeszli dwaj mężczyźni ubrani w kaski i skóry.
Marta przelotnie spojrzała na Jana. Biedaczysko. Był blady, załamany. Jeśli zabiorą mu prawo jazdy, straci chłopaka pewnego siebie, koło którego budziła się szczęśliwa w wielkim, białym łóżku. Wstała i ruszyła prosto ku policjantom.
- Sądzę, że to nic poważnego - powiedziała. - To wyłącznie moja wina. Jechałam zbyt szybko i nie mogłam się zatrzymać w porę.
- Poproszę o pani prawo jazdy - powiedział pierwszy motocyklista.
Podała mu różowy kartonik.
- Jestem zmuszony je zatrzymać, proszę pani - powiedział mężczyzna. - Od dawna je pani ma?
- Od sześciu miesięcy - odrzekła Marta.
Pokiwał głową.
- Nie wiem, czy je pani oddadzą.
Jego kolega zajmował się dzieckiem, które podniósł ostrożnie i umieścił w samocho-dzie.
- Trzeba go zabrać do szpitala - powiedział. - Ma złamaną nogę. Ty tu zostaniesz, a ja go zawiozę.
- Nie - sprzeciwiła się Marta. - To niepotrzebne. Proszę wsiąść na motor. Mój mąż go zawiezie. Ma prawo jazdy.
WALC
(Nie publikowana nowela Joëlle du Beausset)
Olivier nudził się na tym balu. Była tu Claude, Lise i Gisele, lecz bal wydawał mu się zbyt nowoczesny i nie miał ochoty tańczyć w rytm muzyki granej przez orkiestrę. Salony o lśniących parkietach wychodziły na podłużny taras, gdzie poustawiano odziane w korę i świe-żą słomę skrzynie z pnącymi różami, z niebieskimi i białymi hortensjami, z karłowatymi bam-busami o chropowatych listkach. Olivier miał na sobie strój romantyczny. Granatowe spodnie obszyte jedwabnym sutaszem, nieco jaśniejszą kamizelką, spod której wystawał śnieżnobiały plastron z piki z małym, koronkowym, nakrochmalonym żabotem. Dziewczyny były piękne ze swymi letnimi, opalonymi ciałami, jasnymi oczami, krótkimi i bujnymi włosami, wąskimi taliami i werwą. Olivier marzył o walcu, długim, nie kończącym się walcu, wypełnionym mu-zyką lekkich i czułych skrzypiec. Pragnął go usłyszeć - musiałoby się to zdarzyć w ogrom-nym zamku pod lasem - (na kominku powinien palić się wielki ogień, na ścianach gobeliny, obrazy, draperie, a na podłodze ciągnąca się w nieskończoność mozaika z na przemian ułożo-nych kawałków drewna różanego i hebanu).
Claude podeszła i wzięła go za rękę. Ubrana była w obcisłą suknię z czarnej mory, wykończoną fałdami tiulu na wzór wielkiego, odwróconego goździka. Jej piwne oczy płonęły rozkoszą tańca.
- Olivierze, zaniedbujesz nas. Nudzisz się?
- Tak - odrzekł Olivier z uroczą prostotą.
- O co chodzi?
- Chyba jestem za stary na bale.
- Chodź zatańczyć ze mną.
- Chętnie.
Wziął ją w ramiona. Orkiestra grała jakąś modną melodię pseudojazzową, ale nieumie-jętnie, z fałszywymi improwizacjami, przez co wszystko było rozlazłe, brzydkie, potłuczone i bez życia.
- Nie podoba mi się to - rzekł Olivier.
- Jesteś przewrażliwiony. Oni nie mają środków, by sprowadzić prawdziwą amerykań-ską orkiestrę.
- Nie o to chodzi - powiedział Olivier. - Po prostu do tańczenia o wiele lepszy jest walc.
- I ty to mówisz? - zapytała Claude.
Zatrzymała się bez tchu.
- Ty chcesz zatańczyć walca? Ty? Olivier?
- Och, daj mi spokój - powiedział.
- Nie - odrzekła Claude. - Wyniesiemy się stąd. To ci się nie uda. Chodź, wyniesiemy się razem z Gisele, Lise i Markiem. Ty chcesz zatańczyć walca! To bez sensu.
- Tak - rzekł Olivier.
Samochód stanął przed jednym z tych klubów, które w ciągu kilku lat zrobiły większą krzywdę młodzieży niż dwie wojny światowe i dwadzieścia dewaluacji. Sekretarz, dość wy-soki chłopak o twarzy poznaczonej ospą, wpuścił ich po zwyczajowym szantażu, zmusiwszy do wykupienia kart, których nigdy nie użyją, a które przy kolejnej wizycie okażą się nieaktu-alne. Orkiestra grała wściekłego fokstrota. Zniechęcony Olivier przystanął na pierwszym stopniu. Dym i śmiechy szczelnie wypełniały wąską piwnicę.
- Nie wchodzę - powiedział.
Claude popatrzyła na niego naprawdę zaniepokojona.
- O co chodzi, Olivierze? - powtórzyła. - Wyjaśnij wreszcie.
- Nie mam ochoty tego słuchać.
- Przecież to lubiłeś - upierała się Claude.
Pozostali niecierpliwili się.
- No więc, wchodzimy czy nie? - zapytał Marek. - Mnie jest wszystko jedno, ale wy się zdecydujcie.
- Ja nie wchodzę - powiedział Olivier. - A wy róbcie, co chcecie.
Widział wielką salę o bezkresnym parkiecie, lustra odbijające łagodne światła, skrzydla-ty ruch lekkich materii, słyszał walca, czuł na sobie sprężysty i żywy ciężar samotnego ciała... i miał otwarte oczy; natomiast wokół niego panował zgiełk i dym, śmiechy i brutalny, bezlito-sny jazz. Marek, Gisele i Lise stali koło niego.
- Wszystko wam psuję - rzekł Olivier. - Wejdźcie beze mnie. Poza tym czuję się śmie-sznie w tym miejscu w tej kamizelce.
- Posłuchaj - powiedziała Gisele - zostajemy z tobą. Olivierze, jeśli nie masz ochoty wejść, idźmy gdzieś indziej. Myślałam, że tu się rozerwiesz.
Wrócili po schodach. Na ulicy było przyjemnie. Światła sąsiedniej kawiarni nadawały drzewom na bulwarze ciekawy, żółtozielony odcień. W regularnych odstępach czasu słychać było strzały karabinowe. To król Saint-Germain, Flor Polboubal, polował ze swego balkonu na młodych ludzi, którzy przyszli na ulicę Saint-Benoit zaciekawieni amerykańskimi samo-chodami. Nie życzył sobie młodych ludzi w swojej okolicy.
- Chcesz posłuchać Lutera? - zapytała Lise.
Lise miała słabość do Lutera. Wiele jest takich dziewcząt. Lecz inne mają do niego mnóstwo cierpliwości i właśnie one podbijają jego serce.
- Nie Lutera - odrzekł Olivier. - Ja chcę walców.
- Ale nigdzie nie grają walców - rzekł Marek. - Chcesz iść do knajpki cygańskiej?
- Nie - powiedział Olivier. - Mam ochotę na wytworne, przepiękne walce, takie jak w Anglii, na walce bostońskie z mnóstwem skrzypiec i pięknych, wywołujących drżenie serc melodii.
Zanucił taką melodię i zaczął płakać.
- Nie ma takich w Paryżu - powiedział.
- Więc co możemy dla ciebie zrobić? - zapytała Claude.
Również miała ochotę zapłakać. Olivier był dziwny tego wieczoru; nawet nie zauważył jej pięknej sukni.
- Pójdziemy się czegoś napić - rzekł wreszcie Olivier uspokojony. - Chodźcie.
Claude poczuła się lepiej. Olivier pił mało i na ogół jedna szklaneczka wystarczała, by mu przywrócić równowagę. Wsiedli do samochodu i pojechali do innej dzielnicy.
Weszli do baru i napili się. Po wyjściu Olivier usiadł za kierownicą.
- Dosyć się już włóczyliśmy - powiedział. - Zawiozę was gdzie indziej.
- Daleko? - zapytała Lise.
- Dość daleko - odparł Olivier tajemniczo.
- To zaczekaj minutkę - rzekł Marek. - Jeszcze nie odjeżdżaj.
Wysiadł ponownie, wszedł do baru, po czym wrócił z butelką wódki i dużą paczką.
- W porządku - powiedział. - Z wódką i sandwiczami będzie można jakoś wytrzymać.
- To daj trochę... - poprosiła Gisele.
- Nie - odparł Marek. - Nie od razu. To na drogę.
- Świetnie - zawołała Claude. - Podróż z niespodziankami, jak na filmie.
Wcale nie widziała tego filmu.
- Nie jak na filmie - odrzekł Olivier.
MACIERZYŃSTWO
I
Kiedy René Lantulé zakochał się w Claudzie Bedalu, z którym korespondował od kilku tygodni za pośrednictwem kącika pocztowego w „Przeglądzie Kinowym”, nie wiedział jeszcze, że Claude jest chłopcem. Obaj pisywali do siebie bardzo czułe listy, kochali tych samych aktorów, uprawiali te same sporty, uwielbiali taniec... prawdziwa idylla bez cienia chmurki. Claude mieszkał na prowincji i do Paryża przyjeżdżał niezwykle rzadko; oczywiście wysłał do René swoją fotografię, lecz ponieważ nosił długie włosy, René omamiony przez modę zrozumiał, że chodzi o nieco wyemancypowaną dziewczynę (jak na prowincję), która dała sobie obciąć loki w tajemnicy przed rodzicami. Ortografia listów, powiecie, mogła oświecić René... lecz on sam w tym względzie był dostatecznie chwiejny, by mieć dość śmia-łości na zauważenie czegokolwiek. Ich epistolarne uczucie trwało długo, po czym niespodzie-wany niewielki spadek zmusił Claude'a do nie pozbawionego wagi pobytu w stolicy. Oszalały z radości René udał się na dworzec z bukietem kwiatów, ponieważ spodziewał się spotkać dziewczynę. Naturalnie nie rozpoznał Claude'a, lecz Claude wiedział, czego chce, i tym spo-sobem, całkiem oczywistym, obaj przyjaciele założyli stadło, co jest rzeczą często spotykaną w naszej epoce o szerokich horyzontach umysłowych. Początkowo René odczuwał niejakie skrupuły, lecz Claude zwrócił mu uwagę, zgodnie ze swoją świadomością, że wedle „Samedi-Soir” na Saint-Germain-des-Prés widać jedynie homoseksualistów, podobnie we „Florette”, „U Ciotki Blanki” i „U Pedzia”, oraz, że moda, za którą podążała w tak szerokim zakresie spora część młodzieży intelektualnej i artystycznej, nie mogła przecież istnieć bez solidnych podstaw. Pomalutku René oswoił się z zagadnieniem i wkrótce wraz z Claude'em stworzyli jedno z tych małych, homoseksualnych małżeństw, które są solą ziemi francuskich tradycji wierności i konformizmu.
II
Ich życie toczyło się bez niespodzianek. René Lantulé, otoczony troską Claude'a, spędzał dni na rozkoszach i prowadził dom z niebywałym staraniem. Posiadał wrodzone zdo-lności kucharskie i każde obowiązki domowe wypełniał z pietyzmem. Claude, jak na inteli-gentnego chłopca przystało, ulokował swój spadek w godnym zaufania interesie; rano udawał się do biura i pchał zgrabnie naprzód ten wózek żywota, choć, prawdę mówiąc, posługiwał się renówką 4. Koło szóstej wieczorem sortował papiery, zamykał szuflady i radośnie wracał do „home sweet home'u”, gdzie czekał na niego René, dziergając jakieś szmatki. Tam przy świe-tle lampy snuli plany na przyszłość i Claude czuł nieraz, jak serce mu się kraje na wspomnie-nie „Przeglądu Kinowego”, którego cotygodniowy numer czytali z uczuciem zbliżonym do wdzięczności.
III
Jednak w miarę trwania ich związku, humor René ulegał różnym kaprysom. Kilkakro-tnie po powrocie Claude zauważył smutek swego przyjaciela; z nadąsaną miną ledwo odpo-wiadał na życzliwe zainteresowanie Claude'a, który z humorem opowiadał mu historie z tysiąca i jednej codziennych przygód. Czasem nawet, odwracając głowę, René podnosił się i opuszczał living room, by odciąć się od wszystkiego w swoim pokoju. Początkowo Claude milczał, lecz pewnego wieczoru, kiedy René wydał mu się bardziej stroskany niż zazwyczaj, odczekał, aż przyjaciel uda się do swojego pokoju, i po kilku minutach poszedł tam do niego. Znalazł go rozciągniętego na łóżku z twarzą wtuloną w jasiek. Gdy położył rękę na ramieniu celem pocieszenia, dostrzegł, że René płacze.
- Co ci jest, mój skarbie? - zapytał Claude.
- Nic - odparł René między dwoma szlochnięciami.
- No powiedz, moja radości, moje słoneczko, moje zdróweńko?
- Nie powiem ci... - wyszeptał René.
- Ależ powiedz, koteczku - naciskał Claude.
- Nie mam śmiałości - odparł René.
- Śmiało, mój błękitny aniele, powiedz...
- Ale ja się wstydzę - powiedział René cichutko.
- No, no, mój robaczku, naprzód.
- Chciałbym mieć dziecko - rzekł René.
Po czym znów zaczął łkać w poduszkę. Twarz Claude'a wyrażała wielkie osłupienie. Nawet można było sądzić, iż się trochę obraził. Nic nie odrzekł, tylko opuścił pomieszczenie, by skryć swój żal przed spojrzeniem René.
IV
Nie da się ukryć, że od tej chwili życie stało się ciężkie. Claude chodził ponury i zawalił kilka spraw. Stosunki pomiędzy nimi były nadal anormalne, jak się należy, lecz ani René, ani on sam, nie radowali się już, jak niegdyś. Claude wahał się, po czym pewnego wieczora pod-jął decyzję.
- Posłuchaj, duszko, ponieważ nie możesz mieć dzieci, zaadoptujemy jedno.
- Och! - zawołał René, którego twarz zaczęła promieniować radością. - Zrobisz to?
Wzruszony szczęściem przyjaciela Claude przytaknął.
- Co byś chciał? - zapytał. - Chłopca czy dziewczynkę?
- Maluśką dziewczynkę... - odparł zachwycony René. - To takie miłe stworzonka! A poza tym bardziej kochają mamusię.
- Dobrze - rzekł Claude. - Będziesz miał maluśką dziewczynkę.
René rzucił mu się na szyję i spędzili bardzo miły wieczór, pierwszy od dość dawna. Claude był szczęśliwy i nazajutrz udało mu się dokonać niezłej operacji. Po południu, przy-znawszy sobie pół dnia wolnego, wyruszył na poszukiwania.
Wkrótce zauważył, że bardzo trudno jest znaleźć dziewczynkę nadającą się do adopcji. Wszystkie, jakie mu proponowano, były zbyt małe; lękał się, że René nie mógłby ich wykar-mić, a dziecko nie karmione przez matkę jest wątłe, wszyscy to wiedzą. Poza tym dzieci uchodźców były już porozdzielane, sporą ich ilość wymordowali sadyści, krótko mówiąc, pa-nowała kompletna posucha. Tego wieczoru powrócił przegrany i nic nie powiedział René na temat swych bezowocnych poszukiwań. Trwało to dobry tydzień, w czasie którego szlifował bruki w nadziei na jakieś odkrycie. Jego ogłoszenia przeszły bez echa. Wreszcie w komisa-riacie XIV dzielnicy mieli coś dla niego. Była to młoda dziewczyna, nieco chudawa, o pię-knych, niebieskich oczach i czarnych, potarganych włosach.
- To wszystko, co mam - powiedział komisarz.
- Ile ma lat? - zapytał Claude.
- Siedemnaście, ale wygląda na czternaście.
- Nie o to dokładnie mi chodziło - stwierdził Claude - ale trudno. Biorę ją.
Wiodąc ją do domu, poznał jej imię: nazywała się Andrea. Polecił jej, by powiedziała René, że ma czternaście lat. Odczuwał wielką odrazę, znajdując się tak blisko osoby tej płci, jednak na myśl o radości René szybko rozchmurzył się. Zresztą szczupła i żylasta Andrea wyglądała na chłopca; lecz mimo wszystko, pod staniczkiem widać było dwie małe piersi.
- Schowasz to - rzekł Claude, wskazując na nie.
- Jak? - zapytała Andrea.
- Załóż sobie bandaż elastyczny - zasugerował Claude.
- Nie mam tego aż tyle... - zaprotestowała Andrea.
- To fakt - przyznał Claude. - To fakt, że nie masz tego aż tyle. Ale i tak jest to trochę obrzydliwe.
- To po co mnie pan zaadoptował? - zapytała rozzłoszczona Andrea. - Jeśli jest panu niedobrze, to nikt pana nie zmusza!
- No, no, nie złość się. Nie chciałem powiedzieć nic niemiłego. Zobaczysz, René będzie cię rozpieszczał.
- To moja mamusia? - zapytała Andrea.
- Tak - odparł Claude. - Jest bardzo słodka.
Przechodząc przed wielkim salonem fryzjerskim o rozświetlonych witrynach, Claude zastanawiał się, czy powinien zaprowadzić tam Andreę, żeby bardziej nadawała się do poka-zania w domu. lecz uznał, że byłoby to odebraniem René przyjemności uformowania dzie-wczyny na własny sposób.
Ponieważ już dochodzili do domu, ponownie polecił Andrei, by ukryła swój rzeczywi-sty wiek.
- René chciał malutką dziewczynkę - wyjaśnił. - Tobie nie sprawi różnicy, jeśli powiesz, że masz czternaście lat, zaś René będzie miał dużą przyjemność.
- Bardzo pan kocha moją mamusię - rzekła Andrea z podziwem. - Myśli pan wyłącznie o niej.
Claude otarł słodką łzę radości na wspomnienie tych, które przelał René. Samochodzik zatrzymał się przed budynkiem, gdzie mieszkali.
- To tu... - powiedział.
- Jaki piękny dom! - zawołała Andrea pełna podziwu.
Biedne dziecko do tej pory mieszkało jedynie w ubogich dzielnicach miasta.
- Zobaczysz - rzekł Claude wzruszony wbrew sobie emocją małej. - Będzie ci dobrze z nami, jest nawet winda.
- Och! Fajnie! - zawołała Andrea. - Nareszcie działająca! I będę miała sukienki.
- Owszem - rzekł Claude - lecz nie zapomnij, masz czternaście lat i będziesz się bawiła lalkami.
- Dobra - odparł Andrea - będę idiotycznie wyglądała... ale trudno, czasem trzeba się poświęcić.
Miała wrodzony zdrowy rozsądek paryskiego dziecka.
V
Radość René, kiedy Claude i Andrea przekroczyli próg mieszkania, trudna była do opisania. Ucałował Andreę z uczuciem, po czym rzuciwszy się na szyję Claude'a całował go w usta z uniesieniem. Andrea przyglądała się scenie nieco zdziwiona.
„Ani chybi pedały” - pomyślała.
I tym razem na głos dodała:
- Gdzie jest moja mamusia?
- To ja, kochanie - rzekł René, który puściwszy Claude'a, schwycił z kolei ją i obsypał pieszczotami.
- Aha - powiedziała Andrea niezbyt zaskoczona. - A czy będzie kurczak pieczony w glinie?
- Wszystko, czego zechcesz, mój skarbie, moja radości, moje zdróweńko - odparł René.
Claude, nieco dotknięty pocałunkami, których René nie szczędził swej nowej córce, próbował zakpić, by skryć swój żal.
- Glina? - zapytał. - Czyżbyś nie miała jej dosyć?
Była to wesoła aluzja do komisariatu. Andrea uśmiała się i wytłumaczyła René, który również się uśmiał. Claude, choć z ciężkim sercem, odczuwał jednak melancholijną radość, widząc promienną twarz René.
VI
Ich życie we troje łatwo się ułożyło. Zostało postanowione, że Andrea będzie spała w pokoju René, oddzielonym od sypialni Claude'a - tak bardziej wypadało. Claude, wracając z biura, znajdował teraz René i jego córkę zawsze zajętych jakimś nowym pomysłem. Andrea uwielbiała swoją adoptowaną matkę, którą przez nieśmiałość wybaczalną u dziewczyny w jej wieku, nazywała „Ciocią René”. Co do René, to nie mógł on wyczerpać pochwał pod adresem Andrei. Zważywszy na dobre traktowanie, jakim otaczali ją Claude i René, wypada dodać, że dziewczynka stała się zachwycającą osobą, przy kości, o bystrym oku i ładnej buzi. Claude nie mógł skrywać zbyt długo prawdziwego wieku ich pupilki, lecz zdało się, że owa rewelacja zamiast źle usposobić René, raczej wprawiła go w dobry humor. Codziennie były jakieś nowe prezenty: lakiery do paznokci, kapelusz, para miękkich bucików, nylonowe pończochy; życie Andrei stało się świętem bez końca. Kiedy objęta przez René szła na zakupy do eleganckich sklepów na ulicę Royale w dzielnicy Saint-Honoré, większość mijających ją osób odwracała się za nią, oczarowana wdziękiem i ogniem jej spojrzeń. Długo zaniedbywane wykształcenie dziewczyny zostało dopełnione w najstosowniejszy sposób, a jej nieco chropowaty język wy-gładził się w kontaktach z obu przyjaciółmi. Co więcej, dziewczyna uwielbiała kino, a to stanowiło dodatkowy punkt łączący całą trójkę serdecznych istot.
Teraz, znając już prawdziwy wiek swojej córki, René nie wahał się już zabierać jej do wielkich krawców, szczególnie do takich, jak Pierre Valkoń, którego poznał w Klubie Saint-Germain-des-Pieds. Asystując przy przymiarkach, René odkrył u siebie skłonności ku elegan-ckiemu krawiectwu. Wielokrotnie, pod kierunkiem Valkonia, osobiście drapował cenne tkani-ny wokół okrągłych bioder swej adoptowanej córki, stojącej pośród pracownic w małym, koronkowym kostiumiku i odczuwającej najwyższą przyjemność, gdy widziała siebie samą wystrojoną jak jakieś bóstwo. Valkoń zachęcał René do krawiectwa ze wszystkich sił, ten zaś czuł, jak bardzo pociąga go ów czarujący zawód, do którego predestynowany był przez wła-sną naturę. Wieczorem w domu dostarczali Claude'owi rozrywki, opowiadając mu o seansach u Valkonia. René sprowadził sobie nieco narzędzi do kroju oraz kilka dobrych podręczników i często, zamiast gdzieś wyjść, rozbierał Andreę w swoim pokoju i próbował na niej nowe modele według własnego pomysłu. Początkowo Andrea podeszła do tego bardzo entuzjasty-cznie, lecz z czasem stała się prawie nieśmiała. Teraz, kiedy René delikatnie zdejmował jej sukienkę i spodnie odzienie i układał na niej ciężką, aksamitną lub morową materię, opu-szczała głowę, trzymała piersi ukryte w dłoniach i zaciskała wstydliwie uda. René (to fakt) sam z wielką przyjemnością wypróbowywał suknie, a jego dłonie zatrzymywały się, by wy-gładzić fałdy tkaniny na krągłych kształtach adoptowanej córki. Pewnego pięknego dnia, nie mogąc dłużej wytrzymać, pocałował ją w usta w sposób tak znaczący, że dziewczyna zmie-szała się i czując, jak powracają do pamięci nie wiedzieć jakie wspomnienia z minionego, smutnego żywota, oddała mu pocałunek z taką mocą i uczuciem, że René omal nie zemdlał. Nie mogąc się powstrzymać, oboje upajali się coraz śmielszymi pieszczotami do tego stopnia, że w pół godziny później wynurzyli się z rozkoszy osiągniętej wspólnie w swych ramionach (i udach), zaś podkrążone oczy Andrei dowodziły przyjemności, jaką znalazła w owych czyn-nościach. René, ze swej strony, pragnął tylko jednego - zacząć wszystko od nowa, czego też jej nieźle dowiódł w ciągu następnych dwóch godzin.
Zdawało się, iż trudno będzie wieść obecnie taki żywot jak niegdyś; wieczorem René coraz rzadziej szedł do Claude'a, zachowując swój cały zapał dla Andrei. Założenia przyjęte dla wspólnego życia oraz fakt, że dziewczyna sypiała w tym samym pokoju, ułatwiały owe tak karygodne kontakty. Tymczasem René pracował nadal z Valkoniem, który odkrywał przed nim tajniki zawodu oraz systematycznie go wynagradzał. Z kolei Andrea zatrudniła się jako modelka u Diargenty, słynnej krawcowej, a René korzystał z informacji, które codzien-nie gromadziła.
René nie mógł zbyt długo ukrywać przed Claude'em swej całkowitej ewolucji i głębokiej przemiany, jaka się w nim dokonała. Claude'owi ta niezrozumiała sytuacja sprawia-ła ogromne cierpienie, lecz ani jego prośby, ani groźby nie mogły skłonić René do zmiany decyzji życia z własnej pracy, z Andreą, oczywiście. Rozstali się na wiosnę następnego roku. Rzecz oburzająca, proces wytoczony René przez Claude'a, dotyczący porzucenia wspólnoty małżeńskiej, został rozstrzygnięty na korzyść René, któremu oprócz tego została powierzona opieka na dzieckiem. Tylko we Francji, w kraju, gdzie wszelka moralność obraca się w ruinę, podobne okropności mogą się dokonywać na oczach wszystkich.
IMPOTENT
I
Do wydawnictwa Klubu Saint-Germain-des-Pres przychodził każdego dnia elegancki młody człowiek, który naszywał się Aureliusz Wierchojański i określał się mianem egzysten-cjalisty. Należy przez to rozumieć, iż cierpiał na lekki kompleks niższości, lecz skrywał go w najlepsze pod swym wyszywanym szkaplerzem i gdy tylko pojawiała się ładna dziewczyna, nigdy nie omieszkał klepnąć ją w tyłek oraz śmiać się z nią śmiechem o akcencie ostrym i no-sowym, cechującym autentycznego zboczeńca. Aureliusz otrzymał od swych rodziców treści-wą pensję miesięczną, dzięki której mógł w nieskończoność kontynuować studia, nie zanie-dbując jednak czynienia dobrego wrażenia w Saint-Germain, gdzie ci, co nie piją, są źle widziani (w trosce o prawdę należy dodać, że wystarczy tam pić wodę mineralną lub jakieś niegroźne soczki, by mieć reputację porządnego człowieka: alkoholizm nie jest już cnotą; liczy się samo picie, choćby nawet mleka). Aureliusz pijał więc często i zadzierzgnął więzy przyjaźni z barmanem, Ludwikiem Barucq, jednostką niezwykle ujmującą, której niedzielne absencje były jednogłośnie potępiane przez bywalców wydawnictwa; w końcu jednak Ludwik też kiedyś przecież musiał odpoczywać. Dodajmy jeszcze, że siostra Ludwika, artystka kapi-larna, sławna pod imieniem Lizette, zachodziła nieraz do baru i że Aureliusz zakochał się był w niej; być może tu bierze początek historia, którą przeczytacie; jednakowoż ściśle dochowy-wana przez Aureliusza dyskrecja co do motywów jego niewiarygodnego zachowania nie pozwala nam na wyciągnięcie wniosków idących w tę właśnie stronę i dających nam ową pożądaną pewność.
Tak więc Aureliusz, siedząc przy barze wydawnictwa na jednym z wysokich, zielonych stołków, które zawsze są połamane, gawędził z Ludwikiem. Była jedenasta i oporządziwszy wszystko, Ludwik degustował z Aureliuszem „spermambulę truskawkową”, którą sporządza się podobnie jak Aleksandrę, zastępując krem kakaowy podobną ilością „Truskaweczki Najprzedniejszej” firmy Heritier-Guyot, czyli: jedna trzecia świeżej śmietany, jedna trzecia koniaku, jedna trzecia kremu truskawkowego, wytrząść z lodem w shakerze, nalać, popie-przyć, jeśli tak wam serce podpowiada. Jako że świeża śmietana była zjawiskiem rzadkim, Ludwik zastępował ją zagęszczonym słodzonym mlekiem, co wcale nic przeszkadzało i dawało taki sam smakowity efekt. Aureliusz właśnie skończył swoją szóstą spermambulę i począł spoglądać z uczuciem na sąsiadkę, zachwycającą brunetkę o sarnich oczach, która z pełną świadomością pochłaniała jedenastą czystą, i zadawał sobie pytanie, jak się to skończy, gdyż dwaj towarzyszący jej przyjaciele byli już pijani w pożałowania godny sposób. Widząc, jak uczucie mąci spojrzenie Aureliusza, Ludwik wkroczył do akcji.
- Panno Mirando...
- Tak? - zapytała piękna, która nazywała się Miranda Chenillet.
- Czy mogę pozwolić sobie na przedstawienie pani jednego z mych najlepszych klien-tów...
Hola - przerwał Aureliusz - jestem wynalazcą spermambuli truskawkowej, a ty nie uważasz mnie nawet za przyjaciela?
- Och! Błagam o przebaczenie - rzekł Ludwik - lecz panna Miranda z pewnością zrozumiała, że nie przedstawiałbym jej byle kogo.
Aureliusz z rosnącym trudem kontemplował dekolt swojej sąsiadki, która wypięła pierś i naprężyła stanik bez wyraźnego wysiłku.
- Dobry wieczór - powiedziała Miranda, zwracając się ku Aureliuszowi. - Czy jest pan pijany?
Zaszokowało to nieco Aureliusza. Sądził, iż znosi alkohol, jak na arystokratę przystało.
- Czy to widać? - zapytał urażony do żywego.
- Ależ skąd - odparła Miranda. - Nie to chciałam powiedzieć, lecz tamci mają dosyć, więc dlatego o to pytam.
Wskazała na swych przyjaciół.
- W gruncie rzeczy - wkroczył jak zwykle sprytny Ludwik - panna Miranda pyta, czy mógłbyś odprowadzić ją do domu.
- Czy ma pani duże łóżko? - zapytał Aureliusz Mirandę.
W Saint-Germain-des-Pres wszyscy chętnie posługują się swobodnym językiem, więc nikogo to nie szokuje.
- Pewnie - odparła Miranda, wchodząc do gry - tylko, wie pan, kiepska sprawa, jestem kompletnie oziębła.
- A to się świetnie składa - odparł Aureliusz, którego twarz czyniła wysiłki, by wyrazić zachwyt z dobranej kompanii. - Ja jestem impotentem. I to impotentem totalnym.
Ludwik, który przysłuchiwał się im z szerokim uśmiechem, stwierdził, że wszystko idzie jak najlepiej i można się zająć obsługą pozostałych klientów.
Aureliusz szczegółowo analizował twarz Mirandy. Miała piękną, matową cerę, lekko zadarty nos, średnio długie włosy, niezgodne z modą, niezbyt foremne usta, lecz pociągające być może z tego właśnie powodu. Oprócz tego, ujrzawszy ją w ruchu, stwierdził, że jest szczupła i wysoka, zaś w danej chwili mógł zauważyć, że jej toczone paluszki nie ujmowały nic z nieregularnego uroku całości. Ośmielony przez spermambulę odważył się ująć prawą dłoń Mirandy i uniósł ją do warg. Nie cofnęła ręki.
- A wie pani - powiedział - że to przyjemne, tak leżeć razem i nic nie robić?
- Oczywiście, że wiem - odparła Miranda.
- Jedno obok drugiego... - rzekł Aureliusz.
- Całkiem nadzy... - dodała Miranda.
- Nie dotykając się... - rzekł Aureliusz.
- Owszem... dotykając się ledwo, ledwo... muskając się.
- Nie całując się... - rzekł Aureliusz.
- Och! Wprost przeciwnie - zaprotestowała Miranda. - Całując się przez cały czas. Bez tego, po co by było to wszystko? Przecież nie jest powiedziane, że nie można się całować z powodu oziębłości...
- Ale to wszystko, co się robi?... - upewnił się Aureliusz.
- To wszystko - potwierdziła Miranda.
Aureliusz wyciągnął ze szklanki mały kawałek lodu, który pozostał na dnie, i przytrzy-mał go między palcami. Gdy już się dobrze oziębiły, wytarł je w chusteczkę i popatrzył na Mirandę. Było widać kawałek ciała pomiędzy kołnierzykiem jej kostiumu a płatkiem ucha. Przyłożył tam kciuk. Miranda zadrżała gwałtownie i skłoniła głowę ku ramieniu, by uwięzić dłoń Aureliusza, która wyglądała tak, jakby chciała już się wycofać.
- Właśnie tego rodzaju rzeczy lubi robić impotent - rzekł Aureliusz. - I niech pani sobie wyobrazi, że mógłby to jej robić absolutnie wszędzie...
Miranda, napięta, popatrzyła na niego. Po czym przyciągnęła go do siebie i złożyła mu na wargach pocałunek z gatunku niezapomnianych, w technikolorze, trójwymiarowy, pachną-cy, aksamitny, doskonały.
Aureliusz musiał wyznać w głębi ducha, że jego intymne reakcje nie były bynajmniej odruchami impotenta, lecz pragnąc grać uczciwie z tak godną szacunku dziewczyną, począł na własne życzenie rozmyślać o Paulu Claudelu i uspokoił się prawie natychmiast. W odwo-dzie trzymał Gide'a na jeszcze cięższe próby.
- No cóż - rzekł - w gruncie rzeczy uważam, że my - pani z oziębłością, a ja z impo-tencją - wybraliśmy prawdziwą drogę rozkoszy.
Był całkiem zadowolony ze swej wypowiedzi, a zadowolenie jeszcze wzrosło, gdy zobaczył, że Miranda wstaje.
- Niech mnie pan odprowadzi do domu... - rzekła.
Podniósł się, pomógł jej wdziać czerwony płaszcz i podążył za nią aż do drzwi, które przytrzymał szeroko otwarte.
- Do widzenia, Ludwiku! - zawołał Aureliusz.
Po czym oszklone drzwi klubu wróciły na swoje miejsce, a ostatnie spojrzenie Aureliu-sza padło na Tony'ego, starego klienta, który siedząc jak zwykle samotnie przy małym stoli-ku, uśmiechał się szeroko, opowiadając samemu sobie ściśle poufne historie, kiwając przy tym głową z pełnym przekonaniem.
II
- To tu - powiedziała Miranda.
Taksówka zatrzymała się. Aureliusz zapłacił, dał spory napiwek i dołączył do brunetki w chwili, gdy wchodziła na schody.
- Mieszkam na trzecim - rzekła.
- To wspaniale - odparł Aureliusz.
- A pan jest chociaż naprawdę impotentem?
- Daję słowo - odparł Aureliusz.
I naprawdę chciał był szczery. Zresztą Paul Claudel jeszcze nigdy nie zawiódł go w swej misji.
Podążył za Mirandą do sypialni. Było tam miłe ciepełko. Dziewczyna pozbyła się pła-szcza i bucików.
- Chce się pan czegoś napić? Może kawy?
- Nie mógłbym zasnąć - odparł Aureliusz - a poza tym mógłbym jeszcze stać się po niej nerwowy.
Niech się pan rozbiera i kładzie do łóżka - powiedziała Miranda. - Zaraz do pana przyjdę.
Aureliusz rozsznurował buty i ustawił je pod łóżkiem, potem ściągnął marynarkę, kra-wat, spodnie, które złożył na oparciu krzesła, na nich zaś położył marynarkę, krawat, koszulę, skarpetki i superwytrzymałe slipy, po czym poczuł się bardzo rozebrany. Unikając myśli o Mirandzie, udało mu się pozostać przyzwoitym, aczkolwiek w stosownych proporcjach.
Miranda zawołała do niego z łazienki:
- Leży pan już?
- Owszem - odparł Aureliusz, wślizgując się pod przykrycie, a dokładniej mówiąc - między prześcieradła.
Miranda powróciła. Ubrana była w małą wstążeczkę podtrzymującą na karku jej lśniące włosy. Aureliusz zanotował również twardy i płaski brzuch, niesforne piersi i uda elegancko przyozdobione na złączeniu trójkątem z bardzo dobrze utrzymanych karakułów.
Aureliusz, zmartwiony, czując, że jego kompanion gotów jest do zabawy z wierzchnim prześcieradłem w namiot plażowy, przywołał „Atłasowy trzewiczek”.
Urok zadziałał natychmiast i maluszek się rozluźnił.
Miranda wśliznęła się obok Aureliusza.
Niestety, było to dla niego jak porażenie prądem. Nigdy nie przypuszczał, że dziewczy-na może mieć tak gładką skórę. Zaburczał.
- Niech mnie pan pocałuje - powiedziała Miranda. - Całusy niczym nie grożą, a ja nie chcę iść spać od razu.
Odsuwając się od niej, jak mógł najdalej, Aureliusz pocałował ją nieśmiało w policzek. Ona zaś ujęła jego głowę w obie dłonie i przywarła wargami do ust chłopca. Aureliusz poczuł, jak zwinny demon forsuje ostrokół jego zębów, i zaczął recytować w duchu początek „Zwiastowania”.
Była to lodowata, dobroczynna kąpiel dla jego rozpalonych lędźwi. Ośmielił się odpo-wiedzieć na pocałunki Mirandy i wówczas spostrzegł, że po przeanalizowaniu było to jeszcze lepsze. Tyle że teraz korzystał z nich jedynie głową, a całe ciało pozostawało spokojne.
Lecz Miranda próbowała przybliżyć się bardziej i Aureliusz czuł już, jak twarde czubki jej piersi muskają jego tors.
Odczuwszy przy tym kontakcie gwałtowną przyjemność, Aureliusz uczynił sobie kilka gwałtownych wymówek i by się skarcić, odszukał w pamięci pierwsze linie „Wąskich wrót”.
Tym razem efekt wydał mu się prawie nazbyt brutalny. W końcu chyba jednak należało przestrzegać pewnego stopniowania. Powrócił do Claudela, przywołał Hervé Bazina, pozosta-wiając Gide'a w rezerwie.
W tej chwili Miranda wśliznęła jedno ze swych długich ud między uda Aureliusza, któremu zdało się, iż umiera. Jego pomocnik, nieubłagany, wynurzył się ze snu.
Dawkowanie Gide'o-Claudela stanowiło zdecydowanie najtrudniejszą operację, jaką Aureliusz kiedykolwiek przedsięwziął. Z wielkim trudem przewołał „Nathanaëla” oraz „Pokarmy ziemskie” i udało mu się osiągnąć jedynie przelotne odprężenie.
Miranda szeptała mu czułe słówka.
- To szaleństwo, jak ja lubię spać z impotentem - szeptała z uczuciem nieszczęśliwcowi prosto do ucha, które gryzła i całowała delikatnie.
Aureliusz, oszołomiony przez tyle miłości, bardzo pragnął stanąć na wysokości zadania, stosownie do sytuacji, i pozostać równie aseksualnym jak kłoda, lecz nagły kontakt czarujące-go brzucha Mirandy z jego własnym obrócił w nicość szkody wyrządzone przez wspaniały cytat zapożyczony z „Fałszerzy”. W tej chwili jego posłaniec zerwał się z uwięzi i próbował samodzielnie zająć miejsce, do którego, jak sądził, miał pełne prawo.
Miranda dostrzegła to i zaprotestowała.
- Niech pan posłucha, Aureliuszu, brałam pana za poważnego chłopca.
- Ależ - bełkotał Aureliusz - Mirando, droga przyjaciółko, przysięgam pani, że robię, co mogę.
- Cóż, mój drogi!... Niech pan zażyje bromu.
Po czym wyrwała się i odwróciła plecami do biednego przeniewiercy. Ostatnia nadzie-ja... Aureliusz przypomniał sobie „Pragnienie” pana Bernsteina i gwałtownie zmrożony mógł bronić swej sprawy w sposób mniej więcej uczciwy. Przybliżył się do Mirandy; niestety, w tej samej minucie, gdy jego uda musnęły dwie czarujące kule, przeznaczone do łagodzenia bar-barzyństwa pozycji siedzącej, która nie jest naturalną dla człowieka skonstruowanego wzdłu-żnie, nadającego się bardziej do życia w pozycji leżącej, buntownik powstał ponownie.
Czując się śmiesznym, Aureliusz wydobył się spod przykrycia i wstał. Miranda dąsała się.
- Mirando, moja droga - rzekł Aureliusz z najwyższą szczerością - wiem, co w mym zachowaniu może być najbardziej bulwersujące. Przysięgam pani, że nie ma w tym premedy-tacji. Po niedawnych smutkach byłem w prawie sądzić, iż moje ciało, tak jak i mój umysł, bę-dzie mogło bez wysiłku stawić czoła zezwierzęceniu zwykłej miłości fizycznej: tego wieczo-ru, po naszym spotkaniu wierzyłem - i nadal wierzę - że najwyższą formą uczucia jest to, które może połączyć impotenta z kobietą oziębłą. Pani jest oziębła, jak się wydaje, kobiece zasługi na tym polu są mniejsze niż męskie, gdyż mężczyzna musi walczyć z pewnymi nerwowymi kaprysami swego organizmu, które jest mu trudno dostatecznie skryć. Lecz od tej chwili wszystkie moje wysiłki pójdą w kierunku owej inercji, która uczyni mnie godnym pani czułości. Opuszczam panią; nie chcę, by ten wieczór rozpoczęty w czystości zakończył się w hańbie i oburzającym pomieszaniu płci. Żegnaj, Mirando, będę działał w interesie naszej miłości.
Ubrał się z godnością. Miranda ani drgnęła, jednakże kiedy już był gotów do odejścia, usiadła na łóżku. Światło nocnej lampki igrało ciepłymi cieniami pośród jej gęstych włosów, a piersi, których, jako osoba czysta, nic miała nawet najmniejszego zamiaru zasłaniać, przy-ciągały nieubłaganie pieszczoty ku koniuszkom ich różowych czubków, tak jak to czynią piorunochrony z piorunami. Dwie łzy potoczyły się po jej matowych policzkach i dziewczyna spróbowała się uśmiechnąć.
- Aureliuszu, mój drogi - rzekła - wierzę w ciebie.
Rozogniony słowami ukochanej Aureliusz wyskoczył z pokoju i rozbił sobie pysk na mrocznych schodach, jako że była czwarta nad ranem i wyłącznik czasowy już dawno odciął dopływ prądu.
III
Chirurg drapał się w nos z powątpiewaniem. Według niego operacja wychodziła nieco poza ramy normalności.
- Mój drogi panie - rzekł do Aureliusza - wyznam panu, że to, o co pan prosi, wcale nie jest popularne. Jest pan bardzo dobrze zbudowany - dorzucił, ważąc w dłoni podwójny obiekt sporu. - Z takim sprzętem mógłby mieć pan całą kupę dzieci.
- Doktorze - rzekł Aureliusz ze szlochem w głosie - tu idzie o moje szczęście.
- Czy pozwoli mi pan zapytać dlaczego? - powiedział chirurg, puszczając z żalem to, co odmawiał zoperować.
Aureliusz wciągnął slipy i spodenki.
- Ta, którą kocham, pragnie być kochaną przez impotenta.
Doktor poskrobał się w głowę.
- Ha! - rzekł. - No cóż, jeśli utnę to panu, będzie pan oczywiście niezdolny do reprodu-kcji, lecz nie przeszkodzi to panu w przejawianiu wszelkich zewnętrznych cech męskości... jak by to powiedzieć... w tym także powodów do dumy.
- Och! - zawołał Aureliusz zmartwiony.
- Niech pan posłucha - powiedział doktor - jakiś porządny narkotyk...
- Nic mnie nie uspokaja, doktorze - odparł Aureliusz. - Nawet Bernstein.
- Och - rzekł doktor - a może gdyby dobrze podwiązać, wie pan...
- Hmm... - powiedział Aureliusz.
- Proszę – rzekł doktor. – Znalazłem wyjście. Przed wizytą u pańskiej miłości niech pan poderwie jakąś normalną dziewczynę i poćwiczy z nią godzinkę...
Aureliusz zastanowił się.
- To genialne! - zawołał. - Dla Mirandy... zrobię to.
IV
Miranda przyjęła go w stroju Wenus Botticellego. Brakowało tylko muszli, no i włosy miała trochę krótsze, poza tym złudzenie było całkowite.
Aureliusz świeżo przeszedł trzykrotnie przez ciało pewnej słodkiej przyjaciółki, której zwierzęcy temperament wymagał miłości całkowicie zwyczajnych. Czuł się, jakby przeszedł przez wyżymaczkę.
- Najdroższy! - zawołała Miranda na jego widok. - Nareszcie!
Aureliusz szybko wskoczył do łóżka i wtulił się w ramiona Mirandy, która jednym umiejętnym całusem omal nie pozbawiła go zmysłów.
V
Obudził się koło jedenastej rano znużony tak, że żaden opis by tego nie oddał. Leżał w łóżku sam.
Prawie natychmiast ujrzał ją wychodzącą z łazienki. Cała była w siniakach. Rzuciła się na niego.
- Mój kochany - powiedziała... - Odkryłeś przede mną szczęście. Chodź, pójdziemy wziąć ślub.
- Ja... tego... - odparł Aureliusz.
- Kocham cię - powiedziała Miranda. - Wiesz...
Spąsowiała.
- Wiesz, ile razy kochałeś mnie dzisiejszej nocy? - dokończyła.
Aureliusz pokręcił przecząco głową, a Miranda wyciągnęła obie dłonie z zagiętymi kciukami.
- Raz, dwa, trzy... cztery... - policzył Aureliusz.
Przy ośmiu zemdlał. Tuż przed utratą świadomości miał jeszcze czas usłyszeć, jak Miranda woła:
- Nareszcie! - spełnia się moje marzenie... poślubić impotenta.
Co w sumie wcale nie jest takie trudne. Aż roi się od tego na Saint-Germain-des-Pres, czego dowodzi niniejsza, prawdziwa historia.
SPIS TREŚCI
Przedmowa 02
Nota na temat tekstów 04
Pieski zawód 06
Rozrywki kulturalne 08
Wielka gwiazda 10
Klecha w kąpieli 12
Nie ufaj orkiestrze 14
Frankfurt pod Renią 15
Test 18
Kwietniowe dziewczyny 20
Morderca 23
Dziwny sport 25
Motyw 27
Marta i Jan 28
Walc 32
Macierzyństwo 34
Impotent 38