CZY MOŻNA WOGÓLE POKOCHAĆ EGOISTĘ?
Chciałabym być dobra, podobać się Bogu, żyć przykazaniem miłości. Tymczasem bliźni mnie denerwują: jedni się przepychają poza kolejką, inni spekulują (bliskie otoczenie), jeszcze inni żądają uprzywilejowania. Drogi Ojcze, proszę o kierunek: jak praktycznie mam dochodzić do doskonałości, skoro takie rzeczy wywołują u mnie bunt i sprzeciw? Jak praktykować cnotę pokory, skoro nie znoszę przytakiwania, uległości i ubezwłasnowolnienia? Czy się komuś podoba, czy nie, powiem głośno o klikach i o pijaństwie. Nie chcę nikim poniewierać, ale też sama buntuję się na tych, co depczą człowieka na różny sposób.
I tu właśnie konflikt sumienia: w niczym nie jestem podobna do cierpiącego Chrystusa. Nie chcę być tak sponiewierana jak On -- pozbawiony czci, zbity, fałszywie oskarżony, odarty ze wszystkiego. A przecież człowiek jest w takim stopniu święty, w jakim jest podobny do Niego.
Chciałam dążyć do doskonałości, więc zaczęłam się przyglądać tym wybranym przez Pana Boga, kapłanom. Doszłam do wniosku, że rządzą się oni tymi samymi prawami zepsutej natury, co zwykli śmiertelnicy (oczywiście, nie mam na myśli wszystkich, ale większość) -- cechuje ich, podobnie jak nas, zmaterializowanie, niecierpliwość, nerwowość, brak otwarcia się dla drugich, zbiurokratyzowanie. Panicznie nie znoszą rozmów na powyższy temat.
Po tych obserwacjach doszłam do wniosku, że Ewangelia jest praktycznie nie do zrealizowania. Jeśli sam Bóg nie powoła człowieka wystarczającą łaską do świętości, to nic nie pomoże. Bóg daje łaskę tylko pokornym. Ale co to właściwie jest pokora?
Wymieniła Pani różne chamskie postaci egoizmu, ale egoizm ma również inne swoje odmiany, chyba nie mniej groźne. Mój angielski współbrat, Gerald Vann pisał kiedyś tak: "Ktoś może być na przykład poczciwy albo wręcz dobry, lecz jego dobroć przestaje funkcjonować dokładnie w tym momencie, gdy cokolwiek zagrozi jego ślicznie zaplanowanemu trybowi życia. Ktoś może być przyjacielski a nawet mieć wielki talent pozyskiwania przyjaciół; lecz prędzej czy później okazuje się, że nie kocha swoich przyjaciół, lecz z nich korzysta. Ktoś może być sympatyczny, usposobiony patriotycznie i religijnie, ale zawsze z tym zastrzeżeniem: wszystko na właściwym miejscu, a miejsce to jest starannie obwarowane przez granice własnego egoistycznego planu życia".
Ten "ktoś" to oczywiście ja sam, a raczej ta cząstka mnie samego, do której nie dotarła jeszcze łaska. Jestem człowiekiem dobrze wychowanym i czuję wstręt do brutalnego rozpychania się łokciami. Ale dobre wychowanie nie usuwa grzechu: potrafi on znakomicie dostosować się do moich dobrych manier, wyciągnie nawet korzyść z tej sytuacji, bo łatwiej mu się ukryć przede mną i trzymać mnie w samozakłamaniu.
Nie chcę, rzecz jasna, gmatwać postawionego przez Panią problemu, chcę go uporządkować. Gmatwałbym zaś go, gdybym próbował twierdzić, że nie ma co się przejmować swoim egoizmem, bo tak czy inaczej jakiś dostęp do nas on sobie znajdzie. Albo gdybym bagatelizował krzykliwe i bezczelne postaci egoizmu, jako że równie groźne mogą być jego odmiany ukryte. Otóż ja nic takiego nie twierdzę.
Twierdzę natomiast, że niedobrze jest spostrzegać i potępiać jakiekolwiek zło z poczuciem własnej wyższości. W obliczu cudzego zła dobrze jest nie zapominać o naszej nieszczęsnej ogólnoludzkiej wspólnocie w grzechu pierworodnym. Wprawdzie wolno i trzeba potępiać zło -- i to z tym większą mocą, im ono groźniejsze. Ale zarazem warto zdać sobie sprawę z tego, że samemu można być śmiertelnie chorym i o tym nie wiedzieć. Z czego zresztą nie wyciągajmy żadnych wniosków oprócz dwóch następujących: Po pierwsze, że trzeba badać siebie, aby usuwać poznane zło; po wtóre, należy z całą ufnością powierzać się Bożemu miłosierdziu. Bardzo trafne wydaje mi się Pani wyczucie, że bez pokory nie sposób ukształtować prawidłowej postawy wobec dziejącego się wokół nas zła.
Idźmy dalej: Skoro przyznajemy się do złej wspólnoty z tymi, których złe postępowanie nas oburza, dobrze jest sobie uświadomić, że ważniejsza i bardziej pierwotna jest nasza powszechna wspólnota w ludzkiej godności. Żaden egoizm, choćby najbardziej przeraźliwy, żaden nawet cynizm czy okrucieństwo nie mogą -- przynajmniej w perspektywie obecnego życia -- zniszczyć w człowieku doszczętnie jego człowieczej godności. Początkiem naszego ludzkiego istnienia jest bowiem miłość Boża, człowiek jest -- jak poucza ostatni Sobór -- jedynym na tej ziemi stworzeniem, którego Bóg chciał dla niego samego. Nawet bezpośredni mordercy Pana Jezusa (bo w jakimś bardzo prawdziwym sensie również my jesteśmy winni Jego śmierci), nie byli ludźmi kompletnie złymi, byli ludźmi do uratowania: gdyby tak nie było, Syn Boży by się za nich nie modlił.
Zatem nie ma ludzi, z którymi nie bylibyśmy związani fundamentalną wspólnotą w ludzkiej godności. Wspólnota ta rozciąga się również na tych, którzy swoimi czynami chcą się poniekąd z niej wyłączyć.
Co z powyższego wynika? Z całą pewnością nie to, jakoby trzeba się było pogodzić z cwaniactwem i szerzącymi się prawami dżungli albo jakoby nie wolno nam było bronić się przed krzywdą. Wynika natomiast z powyższego opisu, że cudze zło powinno w nas budzić smutek. Nie tyle potępienie, przede wszystkim smutek. Wprawdzie wolno, a niekiedy trzeba potępiać zło (byleby nie potępiać przy okazji całego człowieka, ale jedynie tę jego cząstkę, z której zło się rodzi) czymś jednak ważniejszym jest smucić się z powodu tego, że drugi człowiek, na obraz Boży stworzony, mój bliźni, czyni zło.
Jeśli jest to smutek prawdziwy, płynący ze źródeł duchowych, cechować go będzie pragnienie, aby przyczynić się jakoś do nawrócenia bliźniego. Potępić drugiego człowieka, odciąć się od niego jest rzeczą łatwą. Czymś trudniejszym jest przemyśliwać nad tym, czy mógłbym człowiekowi czyniącemu zło dopomóc do opamiętania: trzeba wówczas zastanawiać się nad formą swoich interwencji, czekać na odpowiedni moment, zaryzykować swój spokój, być gotowym do takich lub innych poświęceń, liczyć się z niepowodzeniem.
Miłość bliźniego nie ma nic wspólnego z mazgajstwem w obliczu zła. Przeciwnie, tylko ona może skutecznie położyć kres złu. Przemoc zastosowana wobec zła (w niektórych wypadkach chyba konieczna) jest skuteczna tylko na krótką metę, nie usuwa bowiem jego wewnętrznych źródeł. Wystarczy, że złoczyńca znów poczuje bezkarność, aby wrócił do swoich ciemnych postępów. A nawet kiedy złoczyńca umrze, nie wysusza to przecież społecznych źródeł zła.
W obliczu zła potężna jest dopiero miłość. Ale tylko miłość prawdziwa, szukająca rzetelnie drogi do ludzkiego serca. Raz będzie to droga współczucia i życzliwości dla złoczyńcy -- tą drogą wprowadził Pan Jezus łaskę do serca cudzołożnicy. Kiedy indziej będzie to droga gniewu wobec czyjejś przewrotności i zatwardziałości -- w ten sposób próbował Pan Jezus dotrzeć do faryzeuszów. Z kolei wobec swoich morderców zastosował Zbawiciel drogę wybaczenia i modlitwy. Często wstępował na drogę pouczenia i perswazji. Kiedyś znów wziął nawet bicz do ręki. Różne drogi prowadzą do ludzkiego serca, a prawdziwa miłość umie nieomylnie podpowiedzieć, którą z nich należy podjąć w danym przypadku.
Jednak nie zapominajmy też o tym, że najpotężniejsza nawet miłość w tym jest słaba, iż nie da się jej nikomu wepchnąć na siłę. Żeby osiągnąć swój skutek, musi być wewnętrznie, w sposób wolny przyjęta.
Czy Pan Jezus nie bronił się przed krzywdą? Byłoby uproszczeniem tak powiedzieć. Przecież temu, który Go spoliczkował, odpowiedział z całą godnością: "Jeśli źle powiedziałem, daj świadectwo o złu, a jeśli dobrze, to czemu Mnie bijesz?" (J 18,23) To prawda, wykluczył Zbawiciel jakąkolwiek przemoc w swojej obronie, ale przecież właśnie wówczas miał odkupić świat, zwyciężyć ostatecznie siły zła. Dał im zatem pełną wolność, aby je pokonać w całej ich potędze. Czy sądzisz -- tłumaczy porywczemu Piotrowi -- że nie mógłbym prosić Ojca mego, żeby wystawił mi zaraz więcej niż dwanaście hufców anielskich? Jakby się jednak wypełniły Pisma, że się tak stać musi?" (Mt 26 53n)
Zatem aby dopełnić dzieła odkupienia, rezygnuje Pan Jezus z wszelkiej przemocy we własnej obronie. I na pewno będzie to w Jego duchu, jeśli ograniczać będziemy do minimum uciekanie się do użycia siły. Przesadą wydaje się jednak twierdzić, że jakiekolwiek stosowanie przemocy jest nie do pogodzenia z Ewangelią. Można jeszcze wyobrazić sobie, że ktoś napadnięty przez bandytów nie woła o ratunek (a więc o zastosowanie wobec nich przemocy), nie wyobrażam sobie jednak, żeby można było nie interweniować przeciwko furiatowi, napadającemu bezbronne dzieci.
W każdym razie bierne zgadzanie się na zadawaną sobie krzywdę może być grzechem przeciwko miłości bliźniego. Tu przypomina mi się namiętny artykuł Tadeusza Żychiewicza pt. "Chwała frajerom -- śmierć frajerom", w którym autor próbuje rozróżnić prawdziwe naśladowanie pokory Pana Jezusa od naśladowania pozornego, które jest tylko przedrzeźnianiem. Artykuł opublikowany był już dawno, w bożonarodzeniowym Tygodniku Powszechnym z 1965 roku. Oto próbka tamtych rozważań:
"Chwała frajerom, którzy nie mieszczą się w ramach walki egoizmów i sojuszu egoizmów. Ale śmierć frajerom, którzy programowo stają się karmą czyjegoś cwaniactwa -- sądząc, że świadczy to o ich <formacie>. Formacie <miłosiernego ofiarnika>, który -- mówiąc zwyczajnie -- daje się ustawicznie nabijać w butelkę, nie bacząc na konsekwencje: że siebie haracze, a innym pomaga w złym, co -- jako żywo -- można nazwać miłosierdziem chyba tylko w aurze przedziwnego samookłamania. (...) Chwała frajerom, którzy nie wszystko robią za pieniądze i dla pieniędzy i wiele potrafią zrobić bez pieniędzy. Ale śmierć frajerom, którzy pokornie odstępują należną sobie sprawiedliwie zapłatę tym, którym się ona nie należy: gdyż tym sposobem tuczą cudze złodziejstwo".
Na zakończenie dwa słowa o księżach. Przygadała nam Pani mocno, w jakiejś mierze słusznie. Wydaje mi się jednak, że tę krytykę inaczej powinni odczytać księża, inaczej ktoś z zewnątrz. My, księża, powinniśmy takie krytyki przyjmować w duchu rachunku sumienia, bo faktem jest, że niekiedy ludzie tak nas właśnie widzą i zapewne dajemy do tego powody. W każdym razie lepiej jest teraz poznać swoje wady, niż gdybyśmy mieli je zobaczyć dopiero na sądzie Bożym.
Ale rzecz ma również inne aspekty. Mianowicie dokonując oceny moralnej jakiegoś środowiska, łatwo pozwalamy sobie na "równanie w dół", to znaczy w naszych spostrzeżeniach i ocenach na pierwszy plan wysuwają się osoby najmniej wartościowe i czyny najmniej chwalebne. Tymczasem rzeczywistość lubi być lepsza od naszych ocen i objawi nam to, jeśli tylko spróbujemy uważniej i z większym krytycyzmem wobec swoich odczuć jej się przypatrzeć.
Nie chcę wybielać naszych księżych wad, bo są one zapewne liczne. Ale przypuszczam na przykład, że gdyby zbadać socjologiczne motywy wybierania stanu duchownego, to chyba żaden z zawodów nie mógłby się poszczycić tak wysokim stopniem ducha bezinteresowności i poświęcenia. Wprawdzie pierwotna gorliwość niekiedy mija. Wydaje mi się jednak, że w skali całej zbiorowości coś z tego ducha początków zostaje. Coś bardzo sympatycznego.
Mówię to nie po to, żeby usprawiedliwić wady, ale żeby zwrócić uwagę na drugą stronę prawdy o księżach. Chodzi nie tylko o to, że są księża dobrzy i źli. Sądzę, że również ci księża, którym słusznie zarzucić można wyliczone przez Panią wady, mają swoje zalety. Często liczne. Pani oczywiście i beze mnie o tym wie, ale przecież warto wyraźnie to sobie powiedzieć.