i
Kathe Koja mieszkająca w Detroit jest autorką niezwykle popularnych książek. Jej pierwsza powieść, Zero, zdobyła nagrodę im. Brama Stokera, nagrodę „Locu-sa" za najlepszy debiut literacki, a także nominację do prestiżowej nagrody im. Philipa K. Dicka. Książka Urazy mózgu opowiadająca o miłości, oddaniu, obsesji i talencie przywodzi na myśl zarówno twórczość Dicka, jak i prace z dziedziny neu-ropsychiatrii 01ivera Sacksa. Dziwne anioły to odważna powieść przynosząca nowe spojrzenie na świat ludzi chorych psychicznie. Sugestywny i niepowtarzalny sposób obrazowania możemy znaleźć w kolejnej książce, Bzik, zgłębiającej mroczne pokłady ludzkiej duszy.
Skóra to najbardziej niezwykła i zadziwiająca powieść Kathe Koi — przerażająca opowieść o ludzkim ciele obdartym ze skóry przez namiętność, o duszy dręczonej koszmarami.
Skóra to jeden z najlepszych współczesnych horrorów.
Kathe Koja SKÓRA
Tłumaczył Robert P. Lipski
ZYSK I S-KA
WYDAWNICTWO
Tytuł oryginału SKIN
Copyright © 1993 by Kathe Koja
Ali rights reserved
Copyright © 2002 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
?v£-^ Fotografia na okładce Piotr Chojnacki
^
Redaktor
serii C
(Tadeusz Zysk
Redakcja Teresa Basińska
>)■•$
Wydanie I
I
SBN
83-7150-748-8
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10,61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań
tel. (0-61) 864 14 03,864 14 04
e-mail: sklep@zysk.coni.pl nasza strona: www.zysk.com.pl
Dla Ricka
i Aarona,
zawsze moich
P
ragnę
podziękować Jimowi Pallasowi za porady techniczne, a
zwłaszcza memu ojcu, Brunonowi Koi, za anielską cierpliwość wobec
niezliczonych pytań.
Winna jestem również mą wdzięczność wydawnictwu Re/Search, którego teksty Nowocześni barbarzyńcy i Podręcznik kultury przemysłowej stanowiły dla mnie nieocenione źródło informacji.
Jak zawsze pragnę również przekazać specjalne podziękowania i wyrazy miłości Rickowi Liederowi za wszystko, co nieuchwytne, nieokreślone i ogólnie za wszystko.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Zmęczenie metalu
Każda idea stanowi zachętą. 01iver Wendell Holmes Jr.
Kurz. Ponad sklepem wielobranżowym, artykuły monopolowe, lotto, automaty karmione przez najbiedniejszych z biednych monetami czarnymi od obracania ich w kieszeniach; maszyna burczy nerwowo, dźwięk przypomina kaszlnięcie. Brud wokół oczu, brud za paznokciami jak pył sproszkowanych kości, świeże oparzenie od cyny lutowniczej na nadgarstku po wewnętrznej stronie, czerwone jak krew i zbyt świeże, aby je bandażować. Brud jak cukier między jej zębami.
Zrobiło się już ciemno, zastanawiała się, czy nie zejść już na dół; za garść drobniaków kupić kanapkę i może butelkę jakiegoś napoju. Pracowała przez cały dzień, spocona i poparzona, grube, przepoco-ne spodnie robocze przylepiały się jej do nóg. Na stole roboczym leżą długie ręce rzeźby, szaleńczo nieruchome, piękne, i gdzie tu różnica?
Ona również miała długie ręce, mocno umięśnione, przerzucanie metalu uczyniło ją silną. Odchodzi od stołu, aby się przeciągnąć,
pochyla się niezdarnie, wyciągając ręce przed siebie, i rzuca ciche — och, boli, kiedy jakiś staw okazuje się bardziej oporny; przeciąga się mocniej.
Całe pomieszczenie miało mniej niż trzy metry szerokości i było absurdalnie długie, licząc od drzwi do przeciwległej ściany, podłoga wokół stołu zdarta niemiłosiernie, miejsce pracy otoczone tajemniczą ścianą paneli spawalniczych, nieprzejrzystych jak prastary parawan. Opodal stołu zielony, metalowy regał z szufladami (niektóre na wpółwysunięte, wypełnione są narzędziami i kablami, w innych znajdują się maseczki z filtrami, hełm spawalniczy i gogle) tworzy krzywe L, poobijana kanapa, stół z naczyniami kuchennymi, pusty zlew. W najdalszym rogu pofałdowany zielony plastyk, sięgający do piersi i zasłaniający częściowo toaletę i kabinę prysznicową, wyglądającą jak uliczna wygódka, wydzielające tę samą słabą, chemiczną woń. Przechodząc przez pokój, rozbiera się i wchodzi pod prysznic, strugi wody żądlą jej ciało, zimna woda łagodzi ból oparzonego nadgarstka i nieco mniej bolesne ślady drobnych oparzeń na policzku.
Strąki mokrych włosów w oczach, ręcznik jasny jak jej oparzenia, ktoś go dla niej podwędził, na grubym materiale wydrukowana jest wciąż nazwa hotelu. Ręcznik bogacza. Okno z kwaterami było zabezpieczone siatką, ale wpadła na sposób, jak je otworzyć; tego wieczoru nie było wiatru, czyjeś radio rzęzi donośnie. Pijacki śmiech, dziewczęcy, ktoś inny mówi: „No, obejmij mnie, maleńka, chodź tutaj" — jakby ulica była właściwym miejscem na amory; dziewczyna znów zarechotała, odmawiając w ten perlisty sposób żądaniu.
Długie nogi wślizgują się w bawełniane spodnie ucięte na wysokości kolana, do tego cienki podkoszulek, a włosy spięte w mokry kok podtrzymuje kawałek skręconego zręcznie drutu. Sięgające kostek buty robocze z metalowymi noskami, na grubym protektorze, kopią lekko obłażące z farby drzwi oddzielające schody od wejścia do sklepu, gdzie właścicielka przeliczała właśnie na wpółzgniecione kartony papierosów.
— Hej.Tess — mówi chłodno, nie przerywając liczenia. Pewnie
wciąż wścieka się za dym; jej skargi były ostatnio częstsze, ale z drugiej strony, gdzie znalazłaby drugą tak cierpliwą i nie pamiętającą uraz lokatorkę? Tess przeszła obok niej w głąb brudnej sklepowej nory, wszystko tu przecieka, sama taniocha albo plastyk, na wpółzgniecione pudla, zakurzone pocztówki, hałaśliwe, jakby rozmyte automaty i dwaj biali w czarnych podkoszulkach nieprzerwanie karmiący je ćwierćdolarówkami.
Półlitrowa butla soku z winogron chłodzi jej dłoń, do tego paczka krakersów, dwie garście drobnych, dziewczyna za ladą skrzywiła się — gęste, długie włosy, wielkie lipne kolczyki lśniące od imitacji złota.
Nie ma pani grubszych?
Mam dla pani przeliczyć? — Dąsa się jeszcze bardziej, przesuwa drobne po ladzie i wysypuje na dłoń. — Suka — mamrocze pod nosem, ale na tyle głośno, by można ją było usłyszeć, Tess jednak już się odwróciła, nie zwracając uwagi na jej komentarz, i ponownie weszła po schodach, by usiąść w samym środku białego kręgu, z sokiem, krakersami i świeżymi strużkami potu ściekającymi jej po czole, na wprost nieruchomej rzeźby spoczywającej w swoim własnym małym światku blasków, cieni i rozpryśniętego, stopionego metalu.
Znów prysznic, szum i bulgot nieprzewidzianie gorącej wody. Spała niecałe cztery godziny i czuła to. Dziś był jej dzień przechadzki na złomowisko, postrzępiony krajobraz i nieodzowne buty ze stalowymi czubami, twarda, silna żebraczka z ciężką torbą ze wzmocnionego płótna, choć nawet ono czasami się rwało. Okulary przeciwsłoneczne na winylowym sznurku zawieszonym na jej długiej szyi, nakłada je, gdy tylko znajdzie się za progiem, jest ze 40 stopni, a do południa jeszcze trochę czasu.
Nie miała auta, sprzedała je, żeby mieć na opłacenie czynszu za swoją nędzną klitkę, choć brakuje go jej przy każdym wypadzie na złomowisko, łupy są mizerne, bez samochodu nie sposób zabrać zbyt wiele, a i tak nie ma w swoim pokoju dużo miejsca, wkrótce zostanie całkiem bez grosza. Kto wie, czy nie wyląduje na ulicy, a jej dzieła
zostaną wystawione i być może sprzedane na wystawie: SZTUKA STALI. Niezły żart. Pięciu facetów pracujących zarobkowo i dwóch profesorów, metale użyte jako jeszcze jedno narzędzie w celu umieszczenia nazwiska jednego z nich w pismach traktujących o sztuce — New Art Quartetly, Art NOW.
Zbyteczne kąty, zakrętasy, kołyszące ruchy, ludzie, którzy sądzili, że nierówny spaw nada temu miejscu pierwotnej surowości, nazwij coś, a takim się stanie. Najgorsze, że nikt z nich nie wystawiał własnych dzieł, nie spawał samemu, wypytała się kogo trzeba, nie miała najmniejszych wątpliwości. Była tu jedyną kobietą, może otrzymywali dotacje z funduszy państwowych i musieli dopuścić ją do udziału w wystawie. Dziś było wielkie otwarcie. Nie miała ochoty pójść na wernisaż, ale zrobi to z uwagi na poczęstunek, a poza tym chciała sprawdzić, czy znajdzie się ktoś, kto kupi jej pracę. To absurdalne. Pusty worek na ramieniu jak sflaczała skóra, wymija przejeżdżający autobus, omiatają chmura cuchnących spalin. Suche oczy palą żywym ogniem za szkłami okularów, ciemnymi jak gogle spawacza.
Na złomowisko było niedaleko, choć wydawało się jej inaczej. Oparzony nadgarstek bolał, podrażniony zbyt ciasno zawiązanym bandażem, musiała się trochę nagimnastykować, żeby wejść, właściciel był w kiepskim nastroju, powiedział, że zażąda podwójnej stawki. Na blacie leżała rozłożona skrawarka, części pozalewane jak skąpane w zastygłej kawie.
— Mogę
to panu naprawić — rzekła Tess. — Ma pan pistolet
klejowy?
— Masz
pół godziny — rzekł właściciel. — To wszystko.
Krajobraz
pełen żelaznych, pordzewiałych zębów szczerzących
się do słońca, wspinała się po nim ostrożnie, stawiając niepewnie nogę za nogą; zastrzyki przeciwtężcowe były drogie. Raz zwaliła się ze sterty żelastwa, zduszony krzyk cisnący się na usta, zdziwienie, gdy coś ją pochwyciło, szarpnęło, rozdarło, wciąż miała ślady na prawym ramieniu, długą siateczkę blizn, cienkich jak nitki pajęczyny. Czarny korpus, coś, co wygląda jak skrawarka, lecz oplecione gumowanymi przewodami i pełnymi pęcherzy paskami mocnego
plastyku, nie wiedziała, co to takiego, ale i tak wzięła, było przyjemnie ciężkie. Pod fałszywie lśniącym chromem osłony uszkodzony wentylator, tego nie zabrała, choć z daleka prezentowało się nieźle, z bliska okazało się do niczego. Krok, nachylenie, krok, nachylenie, czerwony, rdzawy pył na postrzępionych, roboczych rękawicach, słońce praży jej głowę, pali w odsłonięty kark. Krok i nachylenie. Spędza tam ponad godzinę, zanim zjawia się szef i przywołuje do swego biura, gdzie targuje się o cenę znaleziska i płaci słono, o wiele więcej, niż ten złom jest wart, ciężkie przedmioty wrzucone do płóciennego worka obijają mocno jej biodro, długie nogi poruszają się żwawo, oczy za szkłami ciemnych okularów są duże i ciemne, lustrują bez przerwy ulicę, nigdy nic nie wiadomo, może nawet tu znajdzie coś interesującego.
Na klatce schodowej żar, wchodzi na górę. Po wejściu do mieszkania zdejmuje szary, przepocony podkoszulek, rzuca na tapczan, aby może tam wysechł, lecz nie, zmienia zdanie i zabiera go ze sobą pod prysznic. Prysznic to jej jedyny luksus, darmowa frajda, w chłodnych strugach wody czuje ból oparzonego nadgarstka i karku, jej sutki stają się przyjemnie twarde.
Prawie nie miała już mydła, więc używała rozważnie małej, różowej jak języczek zwierzątka resztki, słaby zapach kwiatów, które nigdy tu nie wyrosną. Już prawie druga, pora więc iść do pracy.
Niemal natychmiast zorientowała się, że miała rację co do przedmiotu przypominającego skrawarkę; jego uszkodzone kable zwisały jak wodorosty wokół pokrytych pęcherzami ramion jej rzeźby, pękaty korpus stanowił doskonałą szyję pracy. Używa palnika delikatnie, z rozmysłem, pozostawiając wąziutką nitkę w miejscu spawu.
Wernisaż był o siódmej, pracowała do szóstej, wykąpała się, wybrała rzeczy z zawieszonego na bretnalu pokrowca na garnitur (bez suwaka), czarne szorty, długi czarny podkoszulek, przybrudzona już biel bandaża lśni jak brylantowa bransoleta na jej skórze. Sandały zamiast roboczego obuwia. Rozpuściła włosy, długie pasma pół kasztanowych, pół brązowych włosów były piękne i ona o tym wiedziała, obnosiła je tak, jak inna kobieta obnosiłaby ulubioną suknię. Naciąga elastyczną opaskę na klucze na zdrowy nadgarstek,
trzaska drzwiami, wychodząc w upalny wieczór, perełki potu na górnej wardze, na nosie, pod okularami. W autobusie dwóch chłopców próbowało ją poderwać, byli sympatyczni, ale o jakieś dziesięć lat dla niej za młodzi. Żartowała z nimi trochę, dopóki nie wysiedli. Obserwowała z krzywym uśmieszkiem ich ekstrawaganckie, szpa-nerskie pozy, gdy zgrywali twardych facetów, na przystanku, kiedy autobus odjeżdżał.
Na wernisażu był tłok, galeria Izis, pokryte hieroglifami wejście w czerwieni i złocie. Wielkie, plastykowe litery udające żelazo, ciężkie żelazo do znakowania: SZTUKA STALI. Musiała minąć to wszystko, by dostać się do szwedzkiego stołu, minęła mężczyzn w lnianych garniturach i kobiety z ciężkimi złotymi wisiorami zawieszonymi na złotych naszyjnikach, minęła dwóch profesorów i pięciu facetów pracujących zawodowo, z których żaden jej nie dostrzegł i nie zagadnął do niej. Wiedziała już, gdzie wstawili jej pracę, jedno dzieło — stało w słabo oświetlonym kącie, kłóciła się o to przez całe popołudnie i zgoła niespodziewanie spasowała, po co się szarpać, szkoda gadania.
Woda mineralna i pokrojone cytryny, ciastka ryżowe i tartinki. Były wśród nich ciemne i cierpkie, miały smak alkoholu. Wypluła ugryziony kawałek w czerwoną, złożoną na pół serwetkę, zwinęła w dłoni w kulkę i trzymała tak, podczas gdy przystanęła przy niej kierowniczka galerii, tandetna biżuteria, mocna brązowa szminka podkreślająca cienki biały uśmieszek.
— Czyż to nie piękny wernisaż?
Nie odpowiedziała. Wypluty kawałek sera zaczął przesiąkać przez serwetkę, dotykając jej skóry niczym ropa z cieknącego wrzodu. Precz z tym.
Uważam, że twoje prace są cudowne.
Mam tu tylko jedną. — Wskazuje dłonią, w której ściska serwetkę. — Tam, w rogu.
To była jedna z jej najlepszych prac, Archanioł, sporo się napracowała, by nadać jej złudzenie ruchu, skrzydła jak noże, korpus z postrzępionych kawałków metalu, usta pełne zębów, jak boża machina, która powróciła na ziemie, by siać pożogę. Same zęby
zajęły jej tydzień. Nie kazała sobie słono płacić, zwłaszcza po cięciach w galerii, skończy się zapewne na dolarze za godzinę, ale skoro takie są kalkulacje, po co zawracać sobie głowę. Przecież po to to zrobiła. Cała reszta to sprawy drugorzędne.
— ..
.i Matty Regal też. — Kierowniczka widać bez przerwy coś
mówiła.
— I
także z tego powodu jesteśmy bardzo zadowoleni.
W
ustach ma kwaśny smak sera.
— Przepraszam.
— Odchodzi od stołu, kolejna porcja mineral
nej,
pije jakby była do cna odwodniona, trzy plastykowe kubeczki
jeden
po drugim. Kiedy już zjadła tyle ryżowych ciasteczek i tarti-
nek,
ile była w stanie, wyszła, zostawiając za sobą gwar, wino i
błysk
wsiowych
błyskotek z imitacji złota, skrzących się jaśniej niż lampy
w
jej spartańskim kręgu, rozmowy tak płytkie, że gdyby napełnić
je
wodą,
nie sposób byłoby w nich utonąć, ciężkie szklane drzwi
ze
złotymi,
stylizowanymi literami zamknęły się za nią cicho, noc, upał
i
praca były po tej samej co ona stronie.
Wciąż miała automatyczną sekretarkę, czasami ludzie mieli dla niej jakieś prace zlecone, przeoczenie którejś z nich mogło oznaczać utratę połowy miesięcznego czynszu. Dziś też ktoś się nagrał, jakiś Crane. Chcę z tobą pogadać, może spotkamy się na wernisażu. Nie wydawał się facetem, który chciał coś od niej kupić, ale nigdy nic nie wiadomo.
Przebiera się w strój roboczy, wilgotny od potu i strasznie w nim gorąco, ale lepsze to niż poparzenie, które zwykle długo się goi. Pamiętała dobrze swoją prawdziwą szkołę, szkołę spawania, ciężarówki i to, jak pozwalali jej patrzeć, chyba uważali, że była miła, bo jej nie przeganiali. Zawsze było tam gorąco, choć wielkie wentylatory chodziły pełną parą, potężne śmigła obracały się bezustannie, a na ziemię sypały się fontanny iskier, na które lepiej było nie patrzeć. Zafascynowana, milcząca, w spodniach z podwiniętymi nogawkami, z upiętymi włosami i baseballówką na głowie, czekała na żar, na ogień, na możliwość topienia metalu, nigdy jej się to nie znudziło, idea topienia metalu. Pamiętała woń nadpalonego materiału, grubych, poprzypalanych kombinezonów, obraz oglądany jak
pod wodą przez szkła ochronnych gogli, egzotyczne, niezwykle hełmy i oni, ci okrągłogłowi kosmici z płaskimi, kwadratowymi oczami, najbardziej bezosobowe maski świata. Widziała tych mężczyzn, to byli sami mężczyźni, poparzonych, rannych, raz jeden z nich upuścił sobie włączoną spawarkę na but, a nosił zwykłe kamasze, jak wtedy tańczył i wył niczym zarzynane prosię, ona również się poderwała, w swoich spodniach z podwiniętymi nogawkami, i zaczęła podskakiwać wraz z nim. Płynny, roztopiony metal, tak wiele do nauczenia i nagle zamknęli warsztat, przenieśli się do większego zakładu, gdzie można było wejść tylko przez klimatyzowane biuro z tabliczką na ścianie NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Koniec gry. Zakaz wstępu.
Cóż. Trzeba było załatwić własny sprzęt i zacząć topić metal samemu. Nikt jej nie chciał zatrudnić w warsztatach, myślano, że to jakiś żart, wszyscy ją zbywali, zatrudniła się więc w barze szybkiej obsługi, a wieczorami dorabiała w knajpie jako barmanka, była nieletnia, ale przymknięto na to oko, bo nie piła alkoholu.
Po miesiącu rzuciła dzienną pracę i brała tylko te zmiany, których nie chciał nikt inny, oszczędzała, zbierała, gromadziła jak pazerna wiewiórka albo pracowita mrówka. Po kilku miesiącach stać już było ją na zakup sprzętu i wynajem pomieszczenia do pracy. Po trzech kolejnych miała już kiedy pracować.
Pierwsze prace były dość nieudane, ale szybko nabrała wprawy, uczyła się błyskawicznie, świadoma, że to, co robi, można będzie nazwać rzeźbą, prawdziwą sztuką. Mogła poprosić o dotację, ale dla Tess przyjęcie czyichś pieniędzy oznaczało, że musiałaby przyjąć narzucone przez tego kogoś warunki, a tego miała akurat po dziurki w nosie, nikt nie chciał wynajmować lokali, aby urządzono w nich warsztat spawalniczy, nawet w miejscach, na których wynajęcie było ją stać. Cóż. Rok tu, rok tam, tanie lokale, warsztaty i zapuszczone sklepiki, prace zlecone, by moc zarobić na czynsz; wszyscy przestawali się śmiać, gdy okazywało się, że miała własny sprzęt, ale ponieważ nie miała papierów, nie mogła zarabiać naprawdę dużych pieniędzy, żadnych zleceń państwowych ani budowy czołgów. To nie wchodziło w rachubę, przynajmniej dla niej. A jednak wciąż
pracowała i choć nie zasypiała gruszek w popiele, przesuwała się coraz niżej w ogniwach łańcucha pokarmowego, aż do tego tu gównianego warsztatu. Grace z dołu była tak pazerna, że wynajęłaby swój lokal każdemu. Nawet spawaczce. Pewnie liczyła, że Tess któregoś dnia spali tę całą budę, a ona skasuje odszkodowanie i wyjedzie z miasta. Nic z tego, zbyt wiele było do zrobienia.
Ta praca na przykład była już na ukończeniu, zostały jeszcze tylko do zamontowania elementy skrawarki. Niewiele roboty, a jednak czegoś brakowało, nie była pewna czego, gdy to znajdzie, będzie wiedziała. Na zielonej metalowej półce stał cebrzyk wypełniony kawałkami metalu, zdjęła go ostrożnie i zaczęła przebierać jak sęp. Wielkie, anonimowe mutry, pokryte całunem smaru, fragment palnika, kawałek blachy, pokrzywiony metalowy trzpień. Przesłona. Unosi ją jak szkiełko do mikroskopu, umieszcza pod bezgłową szyją rzeźby. Trochę wyżej. Wyżej. Wystarczy. Nie uśmiech, lecz lekki potakujący ruch głową. Jak to przymocować? Gorąco, białe światło, a z dołu dobiega brzęk automatów i krzyk jakiegoś faceta: — Tak, tak! — zwiastujący wygraną człowieka z maszyną. Cichy trzask pustej butelki po soku, rozbijają, umieszcza trzy odłamki w miejscu, gdzie mogłyby znajdować się usta. Oparzenie już prawie nie boli. Jest spocona pod piersiami, w ustach czuje słony smak. Cyna na podłodze, stygnąca kropla rozlewająca się niepostrzeżenie jak srebrny deszcz i zasychająca w końcu niczym zapomniana, smutna, samotna i ostateczna łza.
Schodzi na dół, aby kupić coś na śniadanie, telefon, Crane, podnosi słuchawkę w połowie jego wiadomości — Halo? Tak. Jestem.
— Dzwoniłem
wczoraj. —Mówi przez nos, jakby był przezię
biony.
— Chciałbym wpaść i spotkać się z tobą.
Cisza. Nie lubiła gości w swoim miejscu pracy. W końcu:
Może lepiej ja gdzieś podjadę?
Nie. Chciałbym zobaczyć twój warsztat. — Warsztat, głosem przepitego elfa. — Ja też jestem rzeźbiarzem, być może widziałaś niektóre z moich prac. Crane Kenning. Robię w aluminium, miałem niedawno wystawę u Gerry'ego Hilbina.
— Fakt.
Posłuchaj, ja się nie zajmuję aluminium, tylko żelazem
i
stalą. Nie wiem, czy...
Na pewno będziesz mogła mi pomóc, różnice są niewielkie. Dupek.
Posłuchaj, jestem dziś trochę zajęta.
— Może
wieczorem? — Zagnał ją w kozi róg. Aby się z tego
wywikłać,
musiałaby zachować się nieparlamentarnie, obiecał, że
nie
zabawi długo, choć w jego głosie pobrzmiewała tak smutna nuta,
że
nie było to wcale konieczne. Odwiesiła słuchawkę, wściekła
na
samą
siebie, zeszła na dół i odwiedziła najbliższy sklepik, a
raczej
stragan
z owocami. Wybrała dwie pomarańcze, brzoskwinię (cóż
za
rozrzutność),
a gdy nikt nie patrzył, ukradła też garść czereśni i
zjadła
łapczywie,
wypluwając potem pestki na trawnik. Resztę zabrała ze
sobą,
usiadła przy wejściu do salonu gier i ostrożnie, by nie zalać
się
sokiem,
zaczęła obierać pomarańczę. Dwie kobiety zaczęły się
kłó
cić,
która ma pierwsza wsiąść do autobusu. Z mijającego ją
auta
dobiegły
dźwięki radia, podawano prognozę pogody, dziś miało być
nieco
chłodniej, najwyżej 28 stopni. Hurra. Włosy przylepiały się
jej
do
karku. Żuła kawałki pomarańczy, wysysając sok z miąższu,
drugi
owoc
trzymała między kolanami, a brzoskwinię położyła na chodni
ku
jak twarde, solidne serce wyzwolonej bestii. Po drugiej stronie
ulicy
jakiś nastolatek wrzasnął do drugiego: —Pocałuj mnie w dupę!
—
Tess powoli oblizała palce i równie wolno weszła do budynku.
Crane miał sześć stóp wzrostu, ubrany był całkiem na czarno, okulary w stalowych oprawkach z przyciemnianymi, okrągłymi szkłami wyglądały, jakby wprawiono w nie denka od butelek po soku pomarańczowym. Zaczął mówić, gdy tylko otworzyła mu drzwi, i co gorsza, nie przyszedł sam. Była z nim kobieta, stała nieco z tyłu, w korytarzu, lecz na nieśmiałą nie wyglądała. Czekała. Czekała, aż to ona, Tess, a nie Crane, powie jej, że może wejść i wszystko w porządku.
— Wejdź
— oznajmiła, a kobieta, omijając Crane'a, postąpiła
naprzód.
Nie dorównywała wzrostem jemu ani nawet Tess, była młodsza,
choć bardziej umięśniona, nogi akrobatki lub tancerki, gładka naga skóra jak stal powleczona teflonem. Uścisk dłoni miała bardzo mocny, choć nie podawała ręki jak mężczyzna.
— Jestem Bibi Bloss — rzekła.
Wydatne kości, jasne, bardzo jasne włosy i takież oczy, pełne żaru, żarzące się, nie tyle tłuczone szkło, co sam akt jego pękania. Kiedy się uśmiechnęła, Tess ujrzała jej małe, bardzo białe zęby jak dziecięce mleczaki, uśmiech także był bardzo dziecinny.
Sama spawasz, co? — Crane rozglądał się po pokoju, podszedł do jednej z prac, którą upchnęła w kąt, kolczasta sterta metalu sięgała mu powyżej ud. — To ciekawe — rzeki, wodząc dłonią nad najeżonymi ostrym metalem żebrami Mater Intrinsecus, lustrując koronę z połupanych łożysk; Tess brutalnie odsunęła jego rękę.
Są naprawdę ostre — powiedziała. — A teraz może powiesz mi, o co ci chodzi.
Dobrze — mruknął. — Szczerze mówiąc, nie wiem, czy możesz mi pomóc. Przede wszystkim chodzi mi o informację.
Bibi idzie tam, gdzie była toaleta, zielona ściana prysznica, porusza się, jakby przenikała osobliwą ciszę, której tylko ona była świadoma.
— Chodzi mi o coś szczególnego.
I nagle zmiana tematu, to coś zgoła niewiarygodnego, niemożliwego, a przecież robił w aluminium, powinien to wiedzieć. Cóż, może nie wiedział. Próbowała wyjaśnić mu, dlaczego to nie może się udać, ale on nie słuchał, mówił o warstwach metalu naśladujących warstwy znaczeń, mówił o metalurgii jako o metaforze i o wewnętrznym barbarzyństwie żelaza w taki sposób, że niemal ujrzała snop iskier wytryskujący z oprawek jego okularów, a odwracając wzrok, dostrzegła Bibi obok innej swojej pracy, Dolores Reginy, palce poruszają się i dotykają na wpół celowo rozbryźniętej kałuży stopionego metalu, płaskiej linii spawu, światło latarni ulicznej wygląda bardziej jak ostrzegawcze niż jak aureola, siatkowe cienie na jej twarzy są jak posępny, wytrawiony bluźnierczo tatuaż. Stoi tam niczym rzeźba, silne, żelazne kości i metalowe mięśnie, głowa lekko pochylona tak subtelnie, że Tess patrzyła na nią przez chwilę
jak na ciekawy okaz złomu znaleziony wśród sterty przeżartego rdzą metalu i nagle, bezgłośnie, głowa Bibi obróciła się, ciemna bryła na trzpieniu poruszanym kołami zębatymi, i ich spojrzenia spotkały się.
Crane jest tylko głosem w tle, spojrzenie Bibi, spokojne i przenikliwe, lustruje Tess, pokój i rzeźbę, dla tych oczu wszystko jest jasne, oczywiste i zwyczajne. Tess nieruchoma jak metal, pogrążona w milczeniu, Crane kończy i jakie jest jej zdanie? Ile by to potrwało?
Kręci głową, nic z tego, to się nie uda, na co on z irytacją wybucha:
— Dlaczego
nie? Mnie to się wydaje całkiem proste.
Więc
zrób to, dupku.
Posłuchaj, powiem to krótko i zwięźle, ja tego nie zrobię. Czy to zrozumiałe?
No, dobrze. — Zajęty człowiek pragnący tworzyć swoją sztukę. —Wobec tego może mi kogoś polecisz? Chciałbym...
Z drugiego końca pokoju cichy głos, nieruchoma sylwetka.
— Tess.
Dlaczego nie widziałam wcześniej twoich prac?
Spuszcza
wzrok, nie chce napotkać tego świdrującego spojrze
nia.
— Nie wystawiam ich za często.
— Dlaczego?
— Wskazuje na rzeźbę, na stół roboczy. — To
wspaniałe
dzieło. Nie masz własnego agenta, czy jak? Reprezentuje
cię
galeria?
Mimowolny uśmiech i znowu Crane, rozdrażniony i zniecierpliwiony wyłączeniem go z rozmowy.
Obecnie wystawia się u Izis. — Bibi znów go zignorowała, a raczej przyjęła tę informację, jakby chwytała rzuconą jej niedbale perłę.
Izis? To nie miejsce dla ciebie.
Nigdzie nie mam swojego miejsca. — Zastanawia się, dlaczego to powiedziała, to zabrzmiało tak buntowniczo, tak młodzieńczo i tak kretyńsko pysznie. —Po prostu rzadko się wystawiam.
Posłuchaj. — Znów Crane, głośniej, domaga się uwagi, niecierpliwy, w ręku trzyma pęk kluczy — Pomożesz mi, czy nie?
Nie. Nie mogę.
Zanim zdąży odpowiedzieć, Bibi uśmiecha się.
— Dzięki
—jakby zjawili się tu, aby mogła załatwić wyłącznie
swoją
sprawę. — To do zobaczenia. — I wychodzi.
Crane przystaje na chwilę, tak jak Tess, by odprowadzić ją wzrokiem, lustruje sylwetkę Bibi, jeden wielki płynny, naprężony mięsień, po czym rzuca ironicznie: — Cóż, dzięki za nic. — I on także wychodzi, schodząc niezdarnie po schodach. Tess patrzyła jeszcze przez chwilę, jakby spodziewała się, że Bibi wróci. Nie wróciła. Zamknęła drzwi, powoli, bardzo powoli. Dziwne oczy, ale zapomina o nich w jednej chwili, odwraca się na pięcie i podchodzi do stołu roboczego, nakłada maskę, uruchamia palnik i rozpoczyna ostatni etap topienia metalu.
Budzi się ze snu spocona i z obolałymi mięśniami. Praca jest skończona. Skrawki stali i leksanu, szkło i szyja z pofałdowanego plastyku, wyszło lepiej, niż się spodziewała, choć oczekiwała czegoś więcej. Czego? Któż to wiedział? Będzie wiedziała, gdy to zobaczy. Mimo to praca była niezła, bulwersująca tekstura, nadająca dziełu złudzenie ruchu, wyczekiwania na drgnięcie, które nastąpi, kiedy nikt nie patrzy, spokojna, uśpiona cisza, chwila uwagi uchwycona w metalu. Uśmiecha się leciutko na myśl o tym czymś, kręcącym się po pokoju, dotykającym okien, naciskającym klamki drzwi, gapiącym się, choć bezokim, odchrząkującym przez plastykową gardziel, czysta autoironia, sedno antropomorfizacji, spójrzcie tylko. Znała ludzi, artystów, którzy lubili wywnętrzać się na temat swoich „dzieci", swoich „maleństw". Każda z tych prac to moje dziecko. Kto to powiedział? Co za szajs. Dzieci to dzieci, praca to praca, a ludzie są idiotami, gdy zaczynają wierzyć w swój własny artystyczny bełkot. Wszyscy powinni robić w metalu i od czasu do czasu się sparzyć; to przywołałoby ich do rzeczywistości.
Pod prysznicem resztki mydła dostają się jej do oczu, ktoś puka, nie tłucze do drzwi, ale puka całkiem głośno. Tess słyszy to wyraźnie mimo szumu wody. Ktoś zdeterminowany. Kurwa — zmięte pomiędzy zębami, oczy szczypią. Głośno:
— Kto
tam?
Niewyraźne
słowa.
Kto tam?
Bibi Bloss.
Mokra narzuca na siebie podkoszulek, owija włosy ręcznikiem, odciąga zasuwę.
— Wejdź.
Jest sama, uśmiechnięta, w postrzępionych, podartych leginsach, zsuwa ciemne okulary, wsuwa za wyciągnięty kołnierzyk podkoszulka.
Cześć. — Zamyka drzwi. — Jeśli przychodzę nie w porę, to mi powiedz.
Nie, w porządku. — Mokre, pozlepiane kosmyki włosów opadają jej na kości policzkowe. Przychodzi w sprawie Crane'a, czy swojej własnej?
Idzie raźno w stronę stołu roboczego, małe stopy, Bibi, kościste kostki wystają z postrzępionych, starych trampek, przekrzywia głowę jak nasłuchujące zwierzę, ale nic nie mówi. Przez kilka minut ogląda nową pracę, gapi się na nią długo, ale jej oczy są ruchliwe jak u ptaka, niczego nie pominą. W końcu: — Jest gotowa do ruchu, prawda. — To nie jest pytanie, Tess kiwa głową, zadowolona i trochę zdziwiona.
Spogląda na metalowy regał, narzędzia są nie poukładane po zeszłonocnej pracy; słońce przechodzące przez siatkę, bezkresne wypalone dziury i kurz.
Tess, dlaczego tu mieszkasz? Zdziwienie.
Bo tu jest tanio. A co?
Tak się tylko zastanawiałam.
Chodziło wyraźnie o coś więcej, ale nie zdradza się z tym. Cisza. Brudny palec Bibi dotyk szyi rzeźby.
Co? — Wyciera mokrą szyję, krople wody wpadają jej do oczu. Czuje się niepewnie, nie wie, co powiedzieć, czeka na słowa tamtej. Bibi dostrzegła to, a przynajmniej tak się zdawało, chyba to zrozumiała, bo skinęła energicznie głową.
Wiem, czego chcę. Posłuchaj, wybrałam się dziś do tej okropnej galerii Izis. Bez Crane'a, który siedzi teraz w swoim mieszka-
niu, z dwoma innymi facetami usiłuje skumać, co mu wczoraj powiedziałaś.
Nie spawa osobiście?
Crane nie ma o tym zielonego pojęcia. Jak sądzisz, po co do ciebie przyszedł? — Przerwa. — Cieszę się, że przyszłam tu razem z nim.
Zabrzmiało to dość obcesowo, a jednak to powiedziała.
Dlaczego?
Z powodu twojej pracy. — Przenikliwe spojrzenie, jej oczy, jasne jak dwie blade kulki, palce odruchowo dotykają stojącej przed nią rzeźby.
Chciałam porozmawiać z tobą wczorajszej nocy, ale sam na sam, bez Crane'a. Chyba zorientowałaś się, że to skończony kretyn i jak już zacznie gadać, nie sposób go uciszyć. Poza tym ta sprawa absolutnie go nie dotyczy.
Czy on, czy ty i on...
Mieszkałam z nim, jeśli o to pytasz. Należy do tej samej grupy tanecznej co ja. Prawdę mówiąc, lepszy z niego tancerz niż rzeźbiarz, choć i tak o jego umiejętnościach można by powiedzieć niewiele dobrego.
Znów ten sam dziwny uśmieszek, suchy i zimny jak kość.
Z Crane'em jest ten kłopot, że nie ma nic, czego mi potrzeba. Tess uśmiechnęła się, tyleż ze zdziwieniem, co konsternacją.
A ja to mam?
Tak. Chcę zobaczyć wszystkie twoje prace.
Po co?
— Pokaż
mi. — Znów ten rekini uśmiech. — A wtedy ci
powiem.
Pokazała jej wszystko, od Matki smutków, najstarszej rzeźby, którą wciąż miała u siebie. Dzieło początkującej artystki, nawet trudno by nazwać topornym, lecz Bibi obejrzała je równie uważnie jak pozostałe, z przejęciem i głębokim skupieniem. Kucają obie, spocone, pod obracającymi się nieustannie skrzydłami wentylatora, przez okno nie wpływa nawet najsłabszy podmuch wiatru, Bibi
i Tess są spocone i brudne od dotykania kolejnych rzeźb i przestawiania ich. Niektóre z nich były okropnie ciężkie, ale Bibi okazała się tak silna, na jaką wyglądała, a może nawet bardziej; podnosiła swój koniec rzeźby niemal bez trudu. Popołudnie upłynęło im na pospiesznym katalogowaniu materiału, miejsca, tytułu i metody wykonania pracy, popijały przy tym sok i pojadały pokruszone ciastka wprost z pudełka. Teoria i praktyka spawania, jej własne doświadczenia, te bardziej i mniej przyjemne, rozmowy przy wtórze brzęku automatów i zgrzytów płynących z dołu, Bibi śmiała się, lekko mrużąc powieki, to wszystko było naprawdę zabawne.
Pytania Bibi, najróżniejsze i ciekawe, trafne, od historii starożytnej po współczesność, pytania o to miejsce, o małą ilość wystaw, o galerię. Brudna dłoń oparta lekko o nabrzmiały żelazny grzbiet Postaci leżącej, jej odrażające garby są niczym zniekształcone kości, zastygłe w skowycie usta z poczerniałego drutu w kształcie wymownego „O". — I to jedna z prac, którą chciałaś tam wystawić?
— Tak, to i Deltę srebra — wskazuje na płynną jak rzeka postać z lutu i poczerniałych na węgiel żelaznych kości, melancholijną linią lśnienia łyskającą w świetle jarzeniówek. Nadchodzi noc, przegadały prawie cały dzień, kiedy ostatnio przydarzyło się jej coś takiego? Wspomnienia przeszłości, samotnych tygodni i miesięcy, sporo pracy, a jednak zrobiła to, jak zawsze. Kiedy ostatni raz rozmawiała z kimś tak długo? Chyba z Peterem. Ze słodkim, paskudnym Peterem, jej ostatnim kochankiem, niemal najlepszym przyjacielem, z jego rzeźbą ze znalezisk, plastykowymi pojemnikami na mleko i butelkami po detergentach i chodnikowymi malunkami, które pomogły mu w końcu znaleźć się gdzieś, gdzie było cieplej, gdzie, jak twierdził, chodniki są suche przez cały rok. Dwa listy, jedna długa, trudna rozmowa telefoniczna, to od dawna było już przeszłością, a jednak uparcie nie dopuszczała tego do świadomości, musiałaby zostać naprawdę mocno zraniona, by o tym zapomnieć.
Biedny Peter, wykorzystała go, nie chciała, by którekolwiek z nich cierpiało przez ten związek, nie był potworem, nie chciał jej zranić. Co pomyślałby teraz o jej dziele? To dziwne, że pomyślała o Peterze, właśnie teraz, od tak dawna tego nie robiła.
Westchnienie i kieruje wzrok na Bibi, odnajduje jej pytające spojrzenie, powinna coś powiedzieć, wyjaśnić. A, tak, racja, galeria Izis, wernisaż, prace, które wystawiono i których nie wzięto.
— Przyjęli
tylko jedną. — Siada sztywniej, prostuje kręgosłup.
—
Tę, którą widziałaś, Archanioła.
Nie sposób przejrzeć tych oczu tak pełnych światła.
Dlaczego nie wystawiłaś reszty prac?
Nie chcieli ich wziąć. — Z ciężki sercem przyznaje się do odrzucenia, to trochę spóźnione wyjaśnienie, spóźnione o jakieś pół miesiąca, ale nie chciała marnotrawić czasu na gniew, już to przechodziła. Opiera się o ścianę toalety, zielony plastyk dotyka jej spoconych pleców. — Byłaś tam, widziałaś, co wystawiają. Nie chcą takich prac jak moje, interesuje ich coś innego.
Odsłonięte ości Postaci leżącej dotykają nagiej skóry ramienia Bibi, ale ona tego nie dostrzega, nie zwraca uwagi.
A co interesuje ciebie?
Metal.
I dalej, jak nauczycielka albo policjantka.
Co jeszcze?
Sprawianie, aby... działał. —Jej dłoń zakreśliła w powietrzu półokrąg, symbol frustracji, niepełnej odpowiedzi. — Żeby robił to, co chcę.
A czego chcesz?
Nie wiem. — Krótko i szczerze, zanim zdąży ugryźć się w język. — Chyba będę wiedziała, gdy to zobaczę. Jeżeli to zobaczę.
Nic z tego. Chyba że sama to zbudujesz. — Pułapka, lekki zabójczy uśmieszek. — Hej, chodź ze mną. Zobaczysz to, co ja. Co teraz robię. — Bez patrzenia sięga po klucze, otwiera drzwi i wychodzi, by przystanąć na podeście. Czeka na Tess.
Ta wstaje i czeka.
— Nie
powiedziałaś mi tego. — Pokryta bliznami dłoń zatrzy
muje
się na przełączniku światła, z klatki schodowej płynie
brudny
blask,
w powietrzu wirują muchy uwięzione w tym fałszywym,
wiecznym
dniu. Z dołu dobiegają krzyki dużych dzieci, słychać
trzask
ciężkich taczek przetaczających się po wysokim progu.
— Czego nie powiedziałam?
Przekręca przełącznik, nagła czerń i Bibi, wyraźnie widoczna, jak cień, gdy podchodzi bliżej, przestępuje próg.
— Czego
chcesz. Co chcesz dać. Wziąć. Lub czym się podzielić.
Bardzo
blisko w ciemnościach, dłoń na framudze i dziwna woń
w nozdrzach Tess, jak cukier, jak pot, wyraźna i dziwnie nienazwana, intymny, sekretny zapach, który odkrywasz w niewypowiedziany sposób u drugiej osoby. Jej oczy są jak szklane albo stalowe kulki, oczy, które czekają i widzą w mroku, oczy rzeźby gotowej poruszyć się, gdy nikt nie patrzy, gotowej pełzać, turlać się i zdzierać farbę z drżących ścian jak skórę z kurczących się cienkich kresek czułych kości.
Chyba nie muszę ci tego mówić — rzekła Bibi. Głosy z klatki schodowej, brzęk pustych butelekjak metaliczny grzechot toczących się monet, ktoś klnie pod nosem, i jej bliskość, jest tak blisko, że można by jej dotknąć, jej spojrzenie na Tess jest równie wyraziste jak smak w jej ustach.
Szczerze mówiąc, sądzę, że już to wiesz.
Rwertown, zabawna nazwa, głównie puste magazyny i posesje tańsze niż gdziekolwiek indziej, to naprawdę marne miejsce, aby się zestarzeć, naznaczone jak przecięta blizną ręka odpadami przemysłowymi i upiornym smrodem. Ulice nie przywodzą na myśl wąwozów, lecz śmietniki, wnętrza śmietników przeżarte rdzą, mroczne, pełne gnijących resztek.
Na wprost nich wielkie czerwone litery układają się w napis GRANT CHEMICAL GMACH NR 2, opatrzony zieloną, jakby nieśmiałą obramówką. Jasne światła, jak w więzieniu, przemieniają noc w biały dzień. Stały tam już dwa samochody i jeden podrdze-wiały czarny skuter, opleciony taką ilością łańcucha, że z daleka wyglądał jak sterta złomu. Ze środka dochodzi szum wielkich wentylatorów i włączonego na fuli radia.
Podążając za Bibi w stronę źródła hałasu, Tess rozgląda się, lustruje wielkie kartonowe pudła i grube, płócienne worki.
— Pozwalają ci korzystać z tego miejsca za darmo, czy jak?
Taa, chcą, żeby ktoś był tu w nocy. — Mija przeszkloną budkę strażniczą z napisem WSTĘP WZBRONIONY i skręca w lewo. W kącie stoją mopy, kubły i szczotki.
Sądzą, że jeśli tu będziemy, nikt się nie włamie i niczego nie zwinie. Poza tym i tak już niczego tu nie przechowują.
Radio gra coraz głośniej, pomiędzy stertami pudeł coraz większe przerwy sięgające do pasa piramidy worków, kilka z nich jest rozdartych, podłogę w tym miejscu zaścielają niebieskawe drobiny przypominające ziarnka piasku. Powietrze przesycone jest wonią chemikaliów.
Co to takiego?
Mydło. Przemysłowe detergenty i środki czystości i takie tam. Sprawdziłam to, możesz mi wierzyć. Mają jeszcze jeden budynek, jest znacznie większy, ale od samego patrzenia na to, co tam przechowują, możesz nabawić się raka.
Jeszcze jeden zakręt, muzyka rozdziera bębenki, pusta przestrzeń; dwie kobiety w podkoszulkach bez rękawów i elastycznych szortach piją wodę z bidonu, półnagi mężczyzna w niebieskiej bandanie przycupnął na hi-lo.
Cześć, mała — mówi mężczyzna i podchodzi do Bibi, na piersi ma czarny tatuaż stylizowany na aztecki glif. Jedna z kobiet też ma tatuaż, na lewym bicepsie, o kształcie tarczy strzelniczej. Mężczyzna podszedł do Bibi i pocałował w policzek. — Sądziłem, że to zamknięta próba.
To Tess Bajać — powiedziała Bibi, a jej powaga uciszyła wszystkich. — Przedstawiam wam królową. — Tess zdziwiła się. — Tess, to Sandrine, Raelynne i Paul. Jedyni porządni tancerze w zespole.
Zespół, kurwa — mruknęła niższa z kobiet, Raelynne. Żółte włosy, koński ogon, akcent z Tennessee. W uszach małe kolczyki, cienkie i lśniące jak igły w świetle jarzeniówek. Druga kobieta nosiła kolczyk tylko w jednym uchu. — To bardziej jak klub taneczny dla ludzi, którzy nie umieją tańczyć.
Raczej towarzystwo wzajemnej masturbacji — odezwał się Paul. — Dla onanistów. — Masuje kark Bibi, zesztywniałe mięśnie
jej ramion, jego spojrzenie, tak jak dotyk, zdaje się mówić: Precz z łapami. Bibi w ogóle nie zwraca na niego uwagi, odwraca się ku Sandrine, z włosami do ramion farbowanymi na rudo, ubranej w postrzępiony podkoszulek z napisem WALKA GENITALIÓW, rzuca: — Olej to — i do Tess: — Przyglądaj się, dobra?
— Jeśli chcesz, możesz usiąść tam. — Raelynne wskazuje na hi-io. — Nie jest za czysty, ale przynajmniej ma miękkie siedzenie.
Plastyk jest jeszcze ciepły po Paulu, Tess siada, by obserwować ich próbę, chwiejny krok Raelynne i pełną powagi grację Paula, był bardzo przystojny, może był kochankiem Bibi. Sandrine zmienia taśmę, zaczyna grać muzyka, oszczędny, surowy rytm, proste brzmienie, choć dziwnie niepokojące, już po chwili zastanowienia pojmuje dlaczego, odpowiedź jest oczywista, rytm jest celowo nierówny, zmienia się, przechodzi z 3/4 na szybsze lub wolniejsze takty, a w zmianach tych nie ma żadnego wzorca, żadnej metody. Bibi z przodu, reszta tworzy trójkąt, z tyłu, za nią, głowy pochylone, ręce rozluźnione, jakby pozbawione kości. Tess zauważyła poruszenie mięśnia w udzie Bibi, czy celowo się hamowała, ale skoro tak, to dlaczego, przecież nie o to tu chodziło. I ten jęk, sądziła przez chwilę, że to dźwięki z taśmy, lecz nie, to były one, trzy kobiety zawodzące unisono tę samą żałosną nutę, milczał jedynie Paul, i nagle Bibi wysforowała się naprzód, wciąż wyjąc przeraźliwie, wciąż pochylona, a teraz przykuca, zniża się jeszcze bardziej, połowa jej ciała zamiera, zastyga w trupim bezruchu, ramiona jak potrzaskane wichurą gałęzie, Paul sunie naprzód niczym krab, usta otwarte jak u aktora z teatru kabuki, gdy podkrada się do niej z boku, a ona nadal się nie rusza i nadal wyje, jakby przeczuwała nadchodzące zagrożenie, i naraz, w chwili, gdy wyciągnięte ramię Paula dosięga jej skóry, muska ją lekko niczym piórkiem w gładź brzucha, uderza go, nie markuje, lecz wali z pełną siłą, a Tess krzywi się, słysząc głuchy, mięsisty, soczysty odgłos. Trafia w tatuaż raz i drugi i wciąż słychać ten zawodzący dźwięk, tym razem głośniejszy, jak ryk syreny przeciwlotniczej, alarmu przeciwpożarowego, dołączajądo niej pozostałe kobiety, naśladując ją nieudolnie, atonalnie, te dźwięki ranią uszy, a mimo to wciąż narastają, Bibi uderza raz i drugi, i znowu, i jeszcze
nie hamuje ciosów, uff, uff, aż sapie z wysiłku i nagle wszystko przyspiesza, jęki przeradzają się w prawdziwe wycie, odgłosy uderzeń i odrażające kołysanie giętkich, jakby pozbawionych kości kobiecych ramion przyspiesza, dają z siebie wszystko, uff, uff, ciało Paula drga, podryguje, dygocze, niczym przy elektrowstrząsach, twarz Bibi wykrzywia się w grymasie, ma w kącikach ust ślinę, uff, uff, uff, z ust Paula płynie upiorny dźwięk, wrzask tak pierwotny, jak pisk mordowanego niemowlęcia, to zupełnie zbija Tess z tropu, zaskakuje ją, Tess wstaje, odpycha się jedną ręką od brudnego hi-lo, by rzucić się na pomoc, uff, uff, uff, zmienia się w dźwięk instrumentów perkusyjnych, ręce kobiet są jak kołyszące się na falach wodorosty, Paul krzyczy, płacze, wyje, Bibi wciąż niemiłosiernie go okłada, bije raz po raz, Paul osuwa się na kolana, upada na twarz, Bibi tłucze go po głowie, po plecach, dwie kobiety obok niej, ruchy ich ramion mieszają się z jej zamaszystymi ciosami, przerażająca gracja, drapieżność, znów krzyki Paula, lecz znacznie cichsze, przytłumione, jakby konającego dziecka, dziecka ginącego pod kaskadą morderczych ciosów, a Bibi wymierza kolejne uderzenie, zabójczy cios w kark, w nasadę karku, jakby chciała odrąbać mu głowę, jego ciałem targa konwulsyjny skurcz, a potem rozlega się skomlący pisk, leciutki, delikatny jak łza, informujący z przeraźliwą jednoznacznością, że dziecko dławi się własną krwią i lada moment się udusi. Jęk przeszedł w bulgot, w rzężenie, cichy świst, a potem wszystko ucichło. Ręce kobiet znieruchomiały, zawisając jak puste wylinki węży na torsie Bibi, jej ramiona i piersi poruszają się szybko, złaknione powietrza. Perkusja przyspiesza rytm, osiąga regularne, miarowe tempo i nagle cichnie.
Zapada cisza. Słychać tylko przyspieszony oddech Bibi.
I nagle wszyscy się rozluźniają. Paul podnosi się, chyba nic mu nie jest, choć lekko postękuje. Sandrine pochyla się, pomaga mu wstać. Bibi, zaczerpnąwszy jeszcze jeden głęboki oddech, odwraca się, by spojrzeć z przejęciem na Tess.
— I jak?
Raelynne wykonuje piruet.
— Moim zdaniem świetne, naszemu dyrektorowi na pewno by
się nie spodobało. — Tess zwraca się do Paula: — Jak, u licha, nauczyłeś się wydawać te dźwięki? — Lecz Paul milczy, odwraca się do niej plecami, na co Bibi, mrużąc powieki, odpowiada:
— Paul potrafi wiele rzeczy, był kiedyś aktorem.
Ciało Paula sztywnieje, jak pod wpływem kolejnego ciosu, tym razem zadanego bardziej wstydliwą bronią, na co Bibi z okrutną satysfakcją dodaje: — Taa, Paul występował w teatrach ogródkowych w Pocałuj mnie, Kasiu i w Musie Marie. Czy nie tak, Paul? — i odwraca się do pozostałych, którzy podają sobie z rąk do rąk bidon z wodą. Ich szybki żargon tancerzy nic nie znaczy dla Tess, która obserwowała tymczasem Paula zajętego przy magnetofonie, przewijanie, w tył, w przód, bezużyteczna krzątanina, aby tylko nie musiał się odwracać.
Bibi klaszcze.
Dobra, dobra, ludziska, jeszcze raz. — I, co niewiarygodne, sytuacja się powtarza, ten sam jęk, odgłosy uderzeń, przeraźliwy pisk dziecka, lecz tym razem Tess trzymała się jakby na uboczu tego dramatu, obserwując wszystkich naraz i każdego z osobna, lustrując każdy szczegół — napięte jak postronki mięśnie Raelynne, wąskie wargi Sandrine, wykrzywione w mimowolnym grymasie, rozmyślnie zmrużone w wyrazie skupienia powieki zwiotczałego i bitego Paula. I Bibi, bardziej szalona niż poprzednio, oczy rozszerzone, niemal same białka, niesamowita żywiołowość i energia każdego ruchu, idealna ekonomiczność i precyzja wykonania, jej ciało poruszało się dokładnie tak jak poprzednio, niczym doskonale zsynchronizowana z resztą konstrukcji maszyna. Gdy spektakl dobiegł końca, Tess głośno i długo biła brawo, Bibi podeszła do niej, kłaniając się nisko, i zapytała:
Masz ochotę pójść z nami na drinka?
Czy wy... czy to już koniec?
Taa, na dziś wieczór tak. — Wyciera spoconą twarz podkoszulkiem, sztywne włosy tworzą sterczącą koronę nad jej mokrym czołem, jakby nawet odpoczywając, wciąż była w ruchu. — Hej — głośniej — idziecie, ludziska?
Do baru H.? — A gdy Bibi kiwa głową, Raelynne robi to
samo, tak, ona idzie. — Ale dziś muszę trochę odpuścić. — Siada, aby wzuć czerwone niegdyś, wysokie, sznurowane buty. — Jutro mam robotę.
Sandrine urywa się, ma randkę ze swoim chłopakiem, Paul nie mówi nic, zbiera kasety i magnetofon, nakłada czarny, siatkowy podkoszulek, który bardziej podkreśla niż skry wa jego tatuaż. I nagle rusza szybko ku wyjściu, Raelynne woła doń, ale Bibi ucisza ją uniesieniem ręki i kręci przecząco głową.
— Zostaw
go, niech idzie — powiedziała. — Jak chce być
dupkiem,
nie broń mu. I tak pewnie później się tam zjawi. —
Wychodzą,
omijając worki i rozsypane granulowane mydło, wycho
dzą
na zewnątrz, w wilgotną, parną, ciepłą, lecz nie gorącą noc,
Bibi
otwiera
dla niej drzwiczki auta, zdezelowanego niebieskiego sub-
compacta
z wgniecionymi drzwiczkami od strony pasażera. Tess
przyglądała
się, jak tamta prowadzi, lustrowała ruchy jej dłoni i
stóp,
poruszających
się jak dobrze naoliwiony mechanizm. Unosi wzrok,
gdy
zatrzymują się z impetem, uderza lekko plecami o oparcie fotela,
a
Bibi mówi: — Jesteśmy na miejscu.
Zimne niebieskie litery tworzą napis BAR HERNANDEZ, cegła pokryta graffiti, budynek mniejszy niż puste pomieszczenie, gdzie tańczyli, dwadzieścia stolików, suchy dym, pofałdowane linoleum, wolny spłachetek podłogi, gdzie można popląsać przy dźwiękach szafy grającej. Realynne nieustannie wrzucająca do niej drobne, Bibi przy barze, pytająca na migi: — Co chcesz?
Jakieś piwo. — Cudem znajdują wolny stolik, mężczyzna i kobieta kłócąc się, idą ku drzwiom, rozlany drink i ćwierć plasterka limony nabite na plastykowy piracki rapier. Wraca Bibi, jedno piwo, jedna whisky i szklaneczka z plasterkiem limony. Wódka — domyśla się Tess, Bibi kręci głową.
Tonie. — Realynne przeciągłym tonem wyjaśnia: — W samej rzeczy. Ona nie potrzebuje żadnych używek na zmianę nastroju, bo sama nią jest.
Pieprzyć te bzdury. I bez tego dobrze się bawię. — Wskazuje na drzwi. — Widzisz? A nie mówiłam? — Paul zamawia coś przy barze i w tej samej chwili włącza się jedna z wybranych przez
Realynne piosenek. Dziewczyna natychmiast zrywa się z krzesła i tańczy sama na brudnym linoleum. Bibi sięga po drinka, zapominając o Paulu i pyta — No i? Co o nas myślisz?
Podoba mi się. — Piwo ma dziwnie słodki smak. — Szczerze mówiąc, nie znam się zbytnio na tańcu... jaki to taniec ?—B ibi kręci energicznie głową, wywraca oczami — nie, nie, nie.
Daj spokój. Bez takich. Przecież masz oczy. Powiedz mi, co widziałaś.
Ja... no, dobrze. W porządku. — Co takiego właściwie widziała?
Nie grację, nie, to przyszło później, na początku był ruch, działanie, czysta brutalność ciała pokonującego przestrzeń, następnie kolejny szok, przemoc, bicie i katująca uszy kakofonia jęków, wrzasków i mechanicznego łoskotu, nie tyle testament, ile świadectwo, dokument chwili zapisanej ruchem, rygorem i bólem. Zdecydowane skinienie Bibi, o właśnie.
— Słyszałaś
kiedykolwiek — duże, jasne, żywe oczy, bąbelki
w
jej drinku suną ku górze, maleńkie kulki jak krople
stopionego
szkła
— o teorii kinetycznej? Według niej cząsteczki wszelkiej
materii
są w ciągłym ruchu. WSZELKIEJ MATERII. Czy wiesz, że
słowo
„kinetyka" wywodzi się od greckiego kiiietikos,
co
znaczy
„wprawiać
w ruch"? Czy wiesz, że kiedy miałam dziesięć lat, chcia
łam
być baletnicą, ale skóra na moich palcach stóp nie chciała
się
utwardzić,
stale krwawiła i mój ojciec powiedział: „Koniec z lek
cjami
baletu"? Gdy to powiedział, wzięłam wielki nóż z
kuchni,
poszłam
za dom i odcięłam sobie czubek dużego palucha, a potem
zaniosłam
do domu i wrzuciłam ojcu do talerza, bo właśnie jadł
obiad,
i powiedziałam, że skoro obciął mi lekcje baletu, to ja
poob
cinam
sobie palce u stóp. Wszystkie. Jeden po drugim.
Tess milczała przez chwilę, jasne kłykcie przy ustach, jakby chciała uciszyć wypowiedzianą myśl, Bibi uśmiecha się leciutko, wydaje się wspominać jakieś przyjemne zdarzenie.
— I
co się wtedy stało? — Nieodparty, dziwnie oschły
uśmiech
rozjaśnia
nieruchome wargi.
Nic. Nadal płacił za moje lekcje. Okazało się jednak, że nie mam do tego talentu. Rok później rzuciłam balet. Co cię tak śmieszy?
Nic. — Kręci głową. Wyobraziła sobie Bibi z okrwawionym nożem w jednym i użytym do szantażu odciętym kawałkiem palucha w drugim ręku. I rok późnij rzuciła balet. — A co później?
Taniec nowoczesny — czymkolwiek to jest. Dwa lata później przeniosła się do Seattle z przyjaciółmi rodziny. „Było tam naprawdę cudownie, ale znudził mnie ten okropny deszcz". Sporo czasu spędziła na południu, Nowy Orlean, Nasłwille, przesuwając się wolno ku górze, jak rtęć w termometrze. Tańczyła, stale tańczyła lub występowała w inny sposób. — Występowałam w teatrach ulicznych, recytowałam cudze wiersze na festynach, improwizowałam, naśladowałam znanych ludzi. — Przez pewien czas grywała w teatrach awangardowych, ale to okazało się nie dla niej. — Ludzie chcieli nas LINCZOWAĆ, wyobrażasz sobie? Poza tym większość tego, co robiliśmy, była psu na budę, sam szajs, bombastyczne tyrady, jak długo można się w to bawić?
I znów na północ, jedni przyjaciele odchodzili, pojawiali się nowi, z niektórymi sypiała, była jak cząsteczka materii, w ciągłym ruchu, a teraz, od dwóch lat, była tutaj. Przez pewien czas mieszkała z Crane'em na poddaszu, ale facet szybko ją znudził. — Wiesz, jak to jest żyć z kimś, kto nie uznaje nikogo prócz siebie? I to stale? A poza tym nie umie gotować. — Tańczyła teraz z nowym zespołem, by mieć za co opłacić czynsz i gaz, a numery przygotowywała podczas spotkań z Paulem, Sandrine i Realynne.
Która właśnie usiadła, prostując spocone nogi.
— Uff!
Można by pomyśleć, że będę już miała dość tańca,
zwłaszcza
że zjawił się tu nasz markiz Queensberry. Kurde, mam
ochotę
na jeszcze jednego drinka. — Robi ruch, jakby chciała wstać,
lecz
Bibi powstrzymuje ją gestem dłoni. — Jeszcze raz to samo?
Realynne skinęła głową, a gdy Bibi oddaliła się poza zasięg jej głosu, zwróciła się do Tess:
Palisz?
Nie. — Realynne westchnęła. — Cholera. Chętnie bym za-
paliła, ale Bibi dostaje spazmów, gdy to robię, twierdzi, że to skraca mi oddech. I to jest fakt. Cwana bestia. — W jej głosie pobrzmiewa nuta sympatii, upija łyk toniku od Bibi.
Ona jest wielka, no nie? Od dawna ją znasz?
Poznałyśmy się wczoraj.
Realynne kiwa głową z zadowoleniem, potwierdzenie przypuszczenia.
Tak myślałam, czułam, że się dziś coś za bardzo popisuje. To pewnie dla ciebie — kiwa palcem, nie, nie, gdy Tess próbuje protestować, nie z nią takie numery — zwłaszcza w taką noc jak dziś. — Cholera, jestem z Tennessee i nawet ja nie mogę tego zdzierżyć. — Wraca Bibi, Jack Daniel's z wodą i kolejny browar dla Tess, która zaczyna już czuć efekt pierwszego, Bibi mówi Realynne o rzeźbie Tess, o tym, że powinni zrobić wokół niej cały spektakl, w głowie Tess kłębią się myśli, niesforne, swobodnie próbują przedrzeć się przez meandry labiryntu piwa, upału i głodu, z jej ust padają jakieś słowa i słyszy głos Bibi: — .. .mają niesamowitą teksturę. Powinnaś pójść do Izis zobaczyć tę pracę, którą tam wystawili. Choć lepiej, żebyś zajrzała do niej do domu, mieszka w prawdziwej norze — pokazuje swoje małe, mleczne zęby — wszystkie prace ma upchnięte w klitce o połowę mniejszej od twojej, Rae.
Może zamieszkać u mnie. — Rae dopija drinka. — W przyszłym tygodniu się wyprowadzam. Nie mogę znieść tego ciągłego psiego jazgotu. Stale to hauhauhau.
Pomysł wprawiony w ruch, choć nie pojmowała jeszcze, o co chodziło, miało to jakiś związek z Bibi, z obrazem jej brutalności, pokaz metalu, jak nieskończonego ostrza noża. Uniesiona stal, wrażenie jej ostatniej rzeźby zatrzymanej w sekretnym tańcu. Tak, coś w tym było. Tylko co?
Przepraszam. — Wstaje od stołu. — Ale muszę już iść. Nie, nie — gdy Bibi też się podnosi — ty zostań, złapię autobus czy coś takiego.
O tej porze autobusy już nie kursują. — Wyjmuje kluczyki, przechodzi przez labirynt stolików, mija kontuar, Tess widzi, jak Paul odwraca głowę i odprowadza Bibi wzrokiem, lustruje ją tak
bezczelnie, że czuje się zawstydzona, że jest tego świadkiem, Bibi tego nie widzi, już jest na zewnątrz. Siąpi kapuśniaczek, jest parno i wilgotno, krople deszczu roszą metal i skórę, światło jest tak rozproszone, że nawet owady nie uganiają się w ich słabym blasku. Tańczące owady, tańcząca Bibi. Poruszająca się rzeźba. Co?
Odzywa się tylko, by pokierować Bibi, wodzi wzrokiem za wycieraczkami, dojeżdżają na miejsce szybciej, niż się spodziewała, wciąż jeszcze się zastanawia, gdy Bibi przydeptuje pedał hamulca i zatrzymuje wóz przy czarnym, pordzewiałym jeepie z obłażącymi kalkomaniami z napisem „Oi!" i włączonym silnikiem. Cuchnący, szary dym, podwójne drzwi sklepu otwierają się, wychodzi z nich para nastolatków. Całują się w deszczu. Silna dłoń Bibi otwiera uszkodzone drzwiczki. Tess rzuca coś przepraszająco przez okno, Bibi kręci głową, zapomnij.
— Po prostu pozwól mi to zobaczyć, kiedy skończysz. — Uśmiecha się. I już jej nie ma. Wbiega po schodach na górę, zatrzaskuje za sobą drzwi i pracuje do rana, do południa, topi stal, pali stal, Grace na dole wrzeszczy, wścieka się, że wszędzie czuć dym, kurwa mać, Tess, ten sztynk czuć nawet w spiżarni! Nowe duże oparzenie na prawym ramieniu, blisko starych blizn, włosy upięte w brudny kok, potworny żar pod maską, oddycha swoim własnym potem jak jakąś rzadką mieszanką. Przed nią leży rozebrany nowy element, plastykowa szyja rozpruta pionowo chirurgicznym ogniem, w topiącą się spływającą strugę wtyka filigranowe, maleńkie kawałki metalu, błyszczące jak chrom. Pozostawiła szyję rozprutą, by zająć się z kolei leksanowymi oczami, oślepiła je kawałkami potłuczonej butelki po piwie, skradzionej z dołu przed paroma tygodniami. Teraz ramiona. Ostra stal pod postrzępionym materiałem jej rękawic, woń palonego plastyku, blade smużki szarego dymu jak tchnienie duchów, pręt w jej dłoni płonie, pali się, biały u skraju jak bijące serce gwiazdy. Ramiona poruszają się pod wpływem jej działań, metal rozpływa się, topi, jedna kropla spływa na jej but, wypalając skórę i pozostawiając natychmiast okrągłą, czarną bliznę. Tak gorąco. W głowie wiruje, mdłości wywołane głodem, nie przerywaj, rób dalej, rób swoje.
Kiedy skończyła, spojrzała na stojącą przed nią dumnie pracę, szorstkie, twarde bąble pospiesznie wykonywanego spawu, niewi-dzące oczy, ramiona z zardzewiałej stali, bogate w drapieżność, której wcześniej nie posiadały, nie tylko sugestia, lecz jawna groźba, widoczne zagrożenie ruchu, czysta, jawna, mroczna brutalność, pewna i nieunikniona w swej potędze. Zdejmuje rękawice, zsuwając je z jednego palca po drugim, osuwa się ciężko na stół roboczy, jest zbyt zmęczona, aby wziąć prysznic, czy choćby pomyśleć o jedzeniu, jest nazbyt skonana by zrobić cokolwiek, prócz położenia się spać, wyciąga się na tapczanie, obolała, poparzona, w ubraniu i butach, piekące oczy zamykają się natychmiast i Tess zaraz zapada w sen, podczas gdy na zewnątrz zaczyna szaleć popołudniowa burza, strugi deszczu chłoszczą drucianą siatkę w oknie, a na podłodze wśród lśniących strużek rozbryźniętego metalu tworzą się inne kałuże. Powietrze przesyca woń wilgotnego drewna i unoszą się w nim efemeryczne, widmowe smużki pochwyconej mgły.
Sandrine miała przekłuty sutek i osiem dziur w prawym uchu, które z niekłamaną radością zaprezentowała Tess. Siedzi obok niej po turecku na kanapie, Bibi pokazuje Raelynne prace, oprowadza ją, Sandrine pachnie dymem papierosowym, lakierem do włosów i tanimi perfumami. Zjawiły się we trójkę, czarne stroje, piwo, ciastka, Raelynne na klatce schodowej woła donośnie niczym Walkiria:
— Hej, Tess! Jesteś w domu?
Tess obudziła się niecałą godzinę temu, głośne pif-paf pif-paf pod jej oknem, jak huk petard, wystrzałów z broni palnej albo z rury wydechowej zdezelowanego auta. Dygocze pod prysznicem, nie potrafi utrzymać w dłoniach mydła, zbyt długo nic nie jadła. Zbiega na dół, wybiega z domu, by nie spotkać się z Grace, najbliższa z budek z hot dogami jest wciąż otwarta, kupuje wielką kanapkę i dwie butelki napojów gazowanych, wraca i na schodach spotyka czekającą na nią córkę Grace, jest jak kariatyda, zimna i niewzruszona.
— Moja
matka mówi — długi czerwony paznokieć skubie
drzewce
szczotki — że to, co robisz, grozi pożarem. Słyszysz, co
mówię? Zrobisz pożar i spalisz cały ten cholerny budynek i gdzie wtedy...
Zamyka drzwi, czuje pod językiem smak małych papryczek, dociera do nosa jak ludowe lekarstwo.
Teraz obok nogi Sandrine stoi na wpół opróżniona butelka piwa, goła stopa, różowy lakier na paznokciach, rude włosy sczesane ku tyłowi, by widać było jej złote kolczyki kołyszące się, gdy tłumaczy: — To ankh, egipski symbol życia i siły życiowej. To krzyż i kotwica, symbole wiary i nadziei. Dostałam je od siostry, jest katoliczką czy coś takiego. To serce oznacza miłość, a to serduszko z opalem, kamieniem księżycowym, kamieniem mojego znaku zodiaku. Rozumiesz, pływy i takie tam. Każdy z kolczyków ma swą małą historię, swoje znaczenie, swoje przeznaczenie, jak amulety z bransoletki.
Kolczyk w sutku jest złoty i bardzo delikatny, przedstawia węża połykającego własny ogon.
Symbolizuje wieczność. —Raelynne siada obok nich i oponuje: — Symbolem wieczności jest ósemka, ty kretynko, to tylko zwyczajny wąż. — Sandrine szturcha kolczyk wkłuty w miejscu, gdzie zaczyna się obwódka sutka, ciało natychmiast sztywnieje, sutek wydłuża się. — Widzisz? — mówi Sandrine. — Ładne, nie?
Ouroboros. — Bibi wciąż stoi obok nowej rzeźby, ogląda się przez ramię, palcami dotyka ostrożnie i pewnie zarazem rozpłatanej szyi. — Tak się nazywa ten wąż.
Sandrine wypiła piwo, ściągnęła podkoszulek; nad wizerunkiem jaskini widniał napis LIEDERNACHT. Raelynne odgarnia włosy, by pochwalić się swoimi kolczykami. — Moje nic nie oznaczają. To zwykłe kolczyki.
— Kiedyś
nosiłam też kolczyk w nosie, ale jakiś czas temu
przestałam.
— Upija łyk piwa od Sandrine i rozsiada się wygodniej
na
tapczanie. — Chodziłam kiedyś z facetem, który miał
ampallang,
to
znaczy, no wiesz, przekłutego członka, nieduży metalowy
pręt
przekłuwający
żołądź. Raz robiłam mu laskę, aż tu nagle poczułam
ból.
W ustach, kapujesz? Dotykam palcami i okazuje się, że złama
łam
sobie ząb. Na tym jego ampallangu! — Miała fatalne koronki,
wielkie, brzydkie usta, końską szczękę i żałosny uśmiech mający mówić: —Ee, w zasadzie nic się nie stało. —Wiesz co? — Szturcha Tess szyjką od butelki, ma wilgotną rękę. — Podobają mi się twoje prace. Są takie surowe.
Dzięki. — Sandrine wzrusza ramionami, bez urazy, ale nie zna się na rzeźbach, nie zna się na niczym statycznym, na niczym, co się nie rusza.
Ale Tess właśnie o to chodzi. — Bibi i nowa rzeźba, nowa usprawniona jej wersja w agonii imitacji nieruchomego ruchu. Światło wpada przez siatkę. Wyrocznia tłumacząca sny przemawia właśnie teraz, do ciebie.
— Ona
chce, aby się poruszały.
Tess
zamiera w bezruchu.
Sandrine i Raelynne rozmawiają i nagle tuż przed nią pochyla się Bibi, spogląda jej prosto w twarz. Nic nie mówi, usta ma rozchylone, jakby zaraz miała powiedzieć, lecz ona milczy.
ONA CHCE
Śmiech Sandrine, wysoki, piskliwy, dziewczęcy, niespodziewany.
ABY SIĘ PORUSZAŁY.
— Cóż.
—Raelynne podnosi się chwiejnie. — Idziemy czy nie?
—
Dłonie na kolanach, mętny wzrok, spojrzenie utkwione gdzieś
w
pustkę, nagle Tess unosi głowę i stwierdza, że wszystkie
patrzą
wprost
na nią. Idziemy? Dokąd? Pewnie o tym mówiły. Może nawet
niejeden
raz. — Jasne. — Wstaje z tapczanu, porusza energicznie
oparzoną
ręką, zerka na stół roboczy, czarne, pierwotne kształty
narzędzi,
nożyc do metalu, kombinerek, szczypiec, obcęgów, sa
motny
młotek z obłamaną rękojeścią tworzą rozsypaną układankę
o
treści głębszej, niż jest w stanie pojąć. Na razie. Dziś w
nocy. —
Jestem
gotowa.
Na schodach szybkie kroki Sandrine, jej głos i ryk Raelynne.
— Tu
są automaty! — Wpada do salonu, podczas gdy Tess
dostrzega
Grace i jej córkę. Rozmawiają. Bibi bardzo lekko dotknęła
jej
ramienia. Miała gorące, jakby rozpalone palce i nie powiedziała
ani słowa.
*
Klub nosił nazwę Infexion. Niegdyś był to Eldredge Theatre, Tess była tam kilka razy na koncertach kapel garażowych. Fotele usunięto, dzięki czemu powstał olbrzymi parkiet do tańca, ale i tak było ciasno, piwo tanie, światła bardzo jaskrawe i silne, „dawały po oczach", na ścianach tabliczki z napisami „ŚRODKI CHEMICZNE, UŻYWAJ GOGLI", „UWAGA KWAS", „ZABRANIA SIĘ PATRZEĆ NA PŁOMIEŃ SPAWARKI BEZ UŻYCIA SZKIEŁ OCHRONNYCH". Uśmiechnęła się, czytając treść ostatniej z tablic. Raelynne i Sandrine tańczyły przy każdej piosence, rozwichrzone włosy i długie, umięśnione nogi; Bibi siedziała przy stoliku, cicha i milcząca, popijając wodę z lodem. Tess mówiła jeszcze mniej, obserwowała tańczących, myślała o rytmie ukrytym w metalu, w korodującym żelazie, w długich, smukłych kończynach ze stali. Czy można go odnaleźć? Czy ona mogła go odnaleźć? Słyszała o występujących maszynach, wojennych machinach Survival Research Laboratories, ballet mecanigue Denmarka, urządzeniach Duchampa, robotach-terrorystach Huntera-Gravesa. Gałęzie mistrzostwa, aluzje i zmyłki, tłoki pracujących w mozole serc, tryskający olej, ciężkie, tłuste krople, parodia życia uzyskana za pomocą urządzeń mechanicznych. Czego chciała, o co jej właściwie chodziło? O maszyny, które nie byłyby robotami, poruszające się rzeźby, które nie będą naśladować organizmów żywych, lecz grać, występować w jakiś sposób, łącząc i oddzielając zarazem tę nieodłączną dychotomię, nierozwiązywalne równanie stalowych śrub i bolącego ciała, dla których ludzie będą nie tylko operatorami, lecz również uczestnikami. Widzi teraz tych wszystkich tańczących i wyobraża ich sobie zamkniętych w płynnej tanecznej walce z poruszającym się i reagującym metalem, słodki dym topiącego się lutu roznosi się wokoło jak woń kadzidła, omiatając ich ociekające twarze, wyobraża ich sobie oświetlonych setką stroboskopowych świateł, przy wtórze poddźwiękowego warkotu pełnej ciężkich basów muzyki pulsującej niczym grający na pełnych obrotach silnik, rozpalony do żywego, gorejący jak serce martenowskiego pieca.
Płonie. Wszystko płonie.
Muzyka zmienia się w tępą, mechaniczną sieczkę, Bibi mówi
coś, chyba z kimś rozmawia, z kimś, kto dosiadł się do ich stolika. To mężczyzna, ma mocno wygoloną głowę i długie małżowiny uszne, z długimi pierścieniami ze sznura o średnicy 1/8 cala, połyskującymi złociście w pustce, gdy uśmiecha się niewinnie jak dziecko, okazuje się, że facet nie ma przednich zębów. Bibi zauważyła jej spojrzenie, ale nie przedstawiła Tess nowo przybyłemu, uśmiechnęła się tylko pod nosem, kontynuując rozmowę pełną slangowych nazw i zwrotów, których znaczenie było Tess zupełnie obce. Poziom piwa w jej szklance znacznie się obniżył, cienka żółta kreska pomiędzy lekko rozsuniętymi palcami, a przed jej oczami tańczący, poruszający się jak rozpalony do białości, topiący się metal.
Wracają do domu, ona i Bibi, by ujrzeć, że drzwi do jej mieszkania sąotwarte, widać to już od podnóża schodów, wchodzi chwiejnie, omal nie przewracając się, na górę, ogarnia ją przerażenie, było włamanie, zostałam okradziona, lecz nie, Bibi wymijają i odnajduje przypiętą do tapczanu kartkę — wyrzucono ją z mieszkania. Dopiero teraz ujrzała, że jej sprzęt został już załadowany do kartonowych pudeł po chipsach Lay's i soku Sunbelt i wystawiony wraz z jej rzeczami przy drzwiach.
Bibi przeczytała jej na głos treść kartki.
Tess, to nie fabryka, lecz magazyn. Zapłacisz za wszystkie wypalone w tym pomieszczeniu dziury, za wszystkie uszkodzenia.
Co za cipa. Powinna zapłacić za swoje kurewstwo.
Tess wciąż nie może się otrząsnąć z odrętwienia, jest zbita z tropu, nie ma gdzie pracować. Nie ma dokąd pójść. Podeszła do stołu roboczego, próbowała posortować leżące na nim rzeczy, dotykała narzędzi, jakby liczyła, że ich znajome kształty spowolnią bieg rozszalałego umysłu, zbyt rozpędzonego, by móc przedsiębrać jakiekolwiek decyzje czy rozważać możliwości, jedno pytanie pojawiało się w jej myślach niczym mantra, gdzie, gdzie, gdzie. Bibi metodycznie, szuflada po szufladzie, opróżnia zawartość metalowego Tegału, zwijając wyjęte stamtąd kable.
— Jeden
z kumpli Crane'amaciężarówkę — powiedziała. Przez
chwilę
zupełnie nic to nie znaczyło, jakby Bibi zaczęła mówić
wspak, po czym stopniowo jęło nabierać sensu, lecz to i tak nie wystarczyło.
Bibi — głośniej niż zamierzała. — Nie mam dokąd zabrać całego tego szmelcu, nie mam...
Raelynne już się zaczęła wyprowadzać. — Wyjmuje dwa zwoje łutu, topnik i gruby jak książka telefoniczna katalog Grainge-ra. — Po prostu będzie to musiała zrobić nieco szybciej.
Wielkie okna, długie i wąskie jak w staroświeckim kościele, otwierają się z trudem, chłód, wyżej niż poprzednio, drugie piętro, na wpół opuszczony, na wpół uprzątnięty magazyn. Pokój, wentylacja, wszystko, czego może potrzebować, jest nawet winda towarowa. W drzwiach jeden z psów, beżowej maści w czarne cętki, strzyże uszami i nagle rozlega się głos kobiety:
— Kakao! Kakao! Chodź tu zaraz, zejdź na dół, natychmiast!
Pies zignorował ją. Bibi w oknie, milcząca, Tess krąży po pomieszczeniu, zbita z tropu, zakłopotana; nie zmrużyła oka, przez całą noc pilnowała mieszkania, warując przy wyłamanych drzwiach. Kawa, jedna, druga, trzecia, cisza, świadomość, że nie stać jej na mieszkanie Raelynne, ale to mogło się okazać bez znaczenia, będzie musiała coś wynająć, nowe pomysły zaczekają, niedobrze, lecz nic na to nie poradzi. Bibi pomaga jej się pakować, pracują niemal do świtu, potem wraca do Crane' a. Tess nie oponuje, pomoc przyda się jej, miała bardzo mało czasu. Grace zjawiła się rano, pytając, kiedy w końcu raczy zabrać manatki i wynieść się. Dziś wieczorem — pada niby to zuchwała odpowiedź, po czym Tess zatrzaskuje jej uszkodzone drzwi przed nosem. Czuje ssanie i palenie w żołądku. Myśli. Kombinuje.
Kobieta przy drzwiach:
— Kakao,
ty niegrzeczna dziewczynko. Przepraszam.
Smycz
w dłoni, pod pachą drugi psiak. Na bluzie dresowej napis
JESTEM WŁASNOŚCIĄ i wizerunek psiego łba, bluza jest stara, sprana, opina jej pulchne kształty. Kobieta zabiera psa i wychodzi. W pokoju wciąż stoi jeszcze prawie tuzin pudel z rzeczami Raelynne, Tess odbija się w pozostawionych lustrach, otwiera szeroko okna, zza których dobiega sonata na szczekające psy.
Pierwsze dni były czasem przemiany, studio tańca zmieniło się w warsztat, to nie było zbyt trudne, wykorzystała część pozostawionych tu sprzętów, by zawiesić swoje, wolała nie myśleć, co będzie musiała sprzedać, by utrzymać to miejsce. Bibi zagląda raz i drugi, staje i patrzy na Tess, doprowadzającą kable, zawieszającą lampy, ustawiającą panele, krótkie, zwięzłe rozmowy, najwyraźniej zespół stał się nie do zniesienia.
To ci dopiero dyrektor. — Przygryza wargę drobnymi, ostrymi ząbkami. Głowa otulona w czerń jak u zbolałej, pogrążonej w żałobie matki.
To ćpun, zjawia się od wielkiego dzwonu, a jeżeli już, jest zwykle tak naćpany, że ledwie dostrzega, co robimy. Mocno się na ten temat posprzeczaliśmy.
Znowu. Cisza. Chcę się z tego wyrwać, już czas. Cisza. Noga kołysze się w przód i w tył jak metronom. — I zabieram całą bandę ze sobą.
Pistolet na gwoździe w dłoni, promienie słońca padają na beton. W powietrzu czuć żywicę, jakby niedawno składowano tu drewno.
Kogo?
Rae, Sandrine, Paula. I ciebie.
Co? — Zbyt głośno, odwraca się z pistoletem w dłoni, powtarza: — Co?
Chcę, żebyś poszł a z nami. — Podchodzi do stołu roboczego, unosi prawą dłoń. — Zaczekaj, wiem, wiem dobrze, co teraz powiesz. Ale widzisz, to nie ma znaczenia, że nie jesteś tancerką. Nie chcę już tańczyć. To ślepa uliczka. Prowadzi donikąd. Jest pusta. — Rozkłada ręce, ukazując, że nic w nich nie ma. — Mam już dość pustki, Tess. Chcę robić swoją robotę i chcę, żebyśmy współpracowały. Jako partnerki.
Zakłopotana spuszcza wzrok jak skarcone dziecko, pistolet na gwoździe zwisa z jej dłoni jak osobliwa proteza. W pewnym sensie nie zdziwiło jej to, sytuacja narastała do kulminacji, propozycja wydawała się całkiem sensowna.
Bibi kierowała się podobnymi ambicjami co ona, były niemal jak siostry. Tess jednak nigdy dotąd nie pracowała z drugą osobą,
nieufnie podchodziła do kwestii współpracy, nie chciała poddawać się niczyim wpływom. Teoretycznie dwa umysły tworzyły symbiozę, z której powstawał trzeci, niezależny, ale jeśli obie osoby miały równie silną wolę?
Szare jak kamyki oczy lustrują jej oblicze, stopa wybija rytm, mięśnie uda grają rytmicznie. Przez okno słychać jęk syreny karetki i nie kończący się brzęk automatów. Bibi czeka na odpowiedź, Tess wiedziała, że tamta nie zapyta jej już więcej.
Dwie silne wole.
Wrażenie ruchu. Bibi niczym moloch, wielkie, sunące na zderzenie ciało; i stal, co będzie, gdy się zderzą?
— Dobrze. — Bibi uśmiecha się szeroko, jasne, drapieżne ząbki, obejmujeTess jedną ręką. —Wiedziałam, WIEDZIAŁAM! Widziałam to w twojej twarzy, wtedy, w barze. Coś przyszło ci do głowy, jakaś idea. — To nie było pytanie, Tess nie odpowiedziała, wzruszyła ramionami, uśmiechając się, rozbawiona podobnie jak Bibi, plany, plany. — Zaczynamy jeszcze dziś, wieczorem, zadzwonię.
I już jej nie było, Tess uśmiechnęła się, nie ze smutkiem, lecz jakby z zamyśleniem, uniosła pistolet, cichy stuk stali o drewno, gwoździowy kontrapunkt i stateczny, regularny ruch słońca przesuwającego się po podłodze, delikatnie jak płynąca woda, powolny jak cieknąca krew.
Partnerstwo. Tess nie wiedziała, że oznaczało to, iż Bibi wprowadzi się do niej, a jednak: czynsz opłacony za dwa miesiące z góry, torba podróżna i szeroki uśmiech. Pudła, stare łóżko, czarne worki na śmieci pełne ubrań, sterty czasopism i piramidy z książek. Od czasu Petera Tess z nikim nie mieszkała, ale to było coś innego, byli kochankami. Teraz mieszkanie przedzielone zostało na pół topornymi ścianami z kartonów, których granic Bibi raczej nie przestrzegała, rankiem szybko i cicho przemykała obok śpiącej na tapczanie Tess, szum prysznica, statyczny wyznacznik granicy pomiędzy snem a jawą, głowa wciąż pełna sennych wizji, treści ich rozmów, planów rozrastających się niczym rusztowanie na budowie. Bibi, smukła, drapieżna pajęczyca z metalu i wilgotnych szmat, przycupnięta na kołyszącym się podeście, skrzynka z narzędziami w dłoni i nie
znosząca sprzeciwu uporczywa wizja wyryta tuż pod powierzchnią wspomnień.
Rozmawiały długo, tworzyły szkice, plany, żadna idea, żadna myśl nie była zbyt skomplikowana czy groteskowa.
— To wszystko nasiona. — Bibi kiwa głową. — To tylko nasiona, zobaczymy, co z nich wyrośnie. — MY. Zabawnie było rozmawiać z Bibi, snuć plany, drugiej takiej jak ona nie było, para oczu, wygłodniałe małe usta, mówiące chcę jeszcze, jeszcze, jeszcze.
Do wielu rzeczy musiała przywyknąć — powroty Bibi o świcie, z jednego z jej niezliczonych nocnych wypadów. Kluby tańca i teatry uliczne, podziemie podziemia, żywe, roziskrzone oczy, opowiada o tym z przejęciem na wpół śpiącej Tess, nie chciała czekać z tym do rana. Godzinne, a nawet dłuższe rozmowy telefoniczne Bibi — z Sandrine, z Raelynne. Z byłym dyrektorem, krzyczała tak głośno, że psy na dole zaczynały ujadać. Z Paulem, który zjawiał się bez zapowiedzi, „był akurat w pobliżu", za każdym razem to samo, skwaszony, milczący, pies, który nie szczeka. Piesek Bibi. Słuchanie, jak rżną się za kartonowymi pudłami, jak się kłócą, Bibi zawsze była ostra, nie przebierała w słowach, Paul wychodząc, zawsze trzaskał drzwiami. Nie była to sielanka.
A jednak Bibi, milcząca, podczas gdy Tess się męczy, nigdy się nie wtrąca, nie przeszkadza, nie przerywa Tess wjej zajęciach, nie interweniuje, gdy jest sfrustrowana, gdy robota nie poszła jej tak, jak zaplanowała, czyli często, nie zdołała jeszcze przystosować się do nowej sytuacji, do nowych układów, musiała uczyć się wszystkiego od nowa, nawet tego, co zwykle przychodziło jej z łatwością. Modyfikacje polegały na czymś więcej niż drobnych przeróbkach tu i tam, to była sztuka sama w sobie, wymagająca nowego spojrzenia, nowej wizji, tu również pierwszym krokiem były materiały ze złomowiska, ale musiała umieć dostrzec także ruch, to było nieodzowne, konieczne i możliwe. Czasami krążyła wściekła po pokoju w tę i z powrotem, od stołu do regału, przeglądając poradniki, które w niczym już nie mogły jej pomóc, studiując nowe książki z dziedzin, które jej nie interesowały; czasami siedziała, gapiąc się na
rozrzucone przed nią kawałki, jak gdyby czysty, niepohamowany gniew był je w stanie zespoić. 1 muskularny spektakl Bibi, ciche rozciąganie, skłony, asymetrycznie rozłożone długie nogi, pozycje tak złożone, jakby miały na celu wyłamanie kości z opinających je tkanek, Tess przeraziła się, gdy ujrzała to po raz pierwszy, teraz jednak postrzegała to inaczej, jako rzeźbę, pewnego rodzaju model dla jej maszyn lub jak teraz, gdy siedzi przed nią wygięta w kształcie litery C, w pozycji płodowej, zaplecione nogi i ręce połączone w kostkach, jak owad zmumifikowany w jedwabiu, mogła tak siedzieć całymi godzinami, Tess nazywała to wysiadywaniem, trzymaniem na dystans.
— Nie. — Tess pracuje.
Wciąż przykulona zerka na Tess. — Kłopoty? — i natychmiast litania Tess, dłonie na blacie stołu, jakby chciała przebić nim podłogę, nie miała pojęcia, co robi, strzelała w ciemno, nie miała żadnego określonego celu, gdy tam dotrze, będzie wiedziała.
Wydawało ci się, że to będzie proste?
Nie. Po prostu chcę, aby DZIAŁAŁO. — Patrzy na małą, elementarną istotę, cienką ligaturę i krople oleistej krwi. — To nawet nie chodziłoby jak człowiek. Gdyby chodziło. Albo kiedy by chodziło. To znaczy nigdy.
Ponownie spogląda na swoje rzeźby stojące w rzędzie pod oknami, złudne wrażenie ruchu, zapoznane z ruchem, ale przynajmniej były, istniały, zrobiła je... Przynajmniej...
Milczy i patrzy, Bibi mówi coś, ale ona to ignoruje, wstaje, by dotknąć rzeźb, poczuć ich szorstką teksturę, dotyka ich od góry do dołu, jak żołnierza lub atlety, macie w sobie krew? Macie? Dłonie podrapane, różowe od kontaktu z szorstką, różnorodną powierzchnią, oczyma duszy widzi je w białym łuku sypiących się iskier, wystawione na scenie, w ciemnościach, a pomiędzy nimi tancerzy i Bibi, oplecioną klaustrofobicznie kablami i łańcuchami, miotającą się, szamoczącą, walczącą, a z tyłu ona, Tess, i bijąca w górę fontanna iskier. Mała ludzka postać nie umiejąca chodzić, nie umiejąca nic prócz tego, co właśnie robi, czyli konwulsyjnego miotania całym ciałem. Spontaniczne skurcze. Gwałtowne drgnięcia. Postać
oświetlona od góry, jak ostatni żyjący człowiek dostrzeżony przez wędrujące Boże oko.
Bibi obok niej.
— I co? I co? — Obnażone małe ząbki, usta wykrzywione w grymasie ekscytacji. — I co? — Tess odwraca się, ona też się uśmiecha, czuje to, uśmiech ma długi i ostry, promienny jak łuk elektryczny, archanioł w ruchu niosący nowinę wiecznego światła.
Przybranie z metalu, lipne, z puszek po piwie i taśmy klejącej, Raelynne opowiada żarty o Blaszanym Drwalu, owijając stopy bandażami, długie wstęgi bawełny o barwie cyny, jej głowę spowija czarny turban; wszyscy noszą turbany, Raelynne, Sandrine, Crane i Bibi. Wstęgi czerwieni i srebra jak skrawki skóry z maszyny do okorowywania, szare rękawice z plastykowymi wzmocnieniami, naszyjniki z metalu, oczy mocno podkreślone, poczernione jak u wędrowca z krainy umarłych. Tess jest ubrana na czarno od stóp do głów, gorąco jej w obcisłym, bawełnianym kokonie, włosy sczesane do tyłu i upchnięte pod hełmem, włosiennica. Spocone dłonie dotykają przycisku włączającego mikrofon, jej zadaniem jest rozpocząć widowisko.
Może to naiwne, lecz spodziewała się, że cały proces potrwa znacznie dłużej, będzie z wolna przeradzał się od idei do ekspresji, realizacji. Bibi się jednak spieszyło, naciskała, ponaglała, coraz dziksze idee ruchu, nie tylko szamotanina jak w pajęczynie, lecz akt brutalnej przemocy ze strony samej rzeźby, najeżonej kolcami Muter Intrinsecus, której towarzyszyły groteskowe Postać leżąca i Dolores Regina wraz ze szczerzącą kły Siostrą Jane, Matką Smutków. Ostre szpikulce i grube, czarne kable, przy których tańczący będą się szarpać i ocierać, rozdzierać, gryźć i umierać, najbardziej spektakularnie miała odejść Bibi, wijąca się pod wielkimi, rozłożystymi skrzydłami Archanioła (okazało się, że go nie sprzedano — zwrócono właścicielce), przygryzając kapsułkę z krwią swymi drobnymi, drapieżnymi ząbkami. Główną ideę obmyśliły w ciągu kilku godzin, Bibi opracowywała choreografię, Tess naszkicowała rozstawienie rzeźb, ona sama ukryta będzie za kaskadą białego ognia.
obie mówiły równocześnie, ich głosy radośnie nakładały się na siebie, spójrz na to, nie, zaczekaj, ty spójrz na to! Śmiech Bibi jak łuk elektryczny, dołeczki w policzkach jak topiący się metal, mała metalowa postać Tess na wpół leżąca na roboczym stole, kończyny rozłożone idealnie, tak jak będą wyglądać w powodzi świętego światła.
— Nie
chcemy, aby wyszło zbyt idealnie — rzuca przez ramię,
słodki
oddech na jej karku. — Chcemy rozstawić tam ten cały szajs
i
niech ścierwo płonie.
Problemem Bibi było znalezienie właściwego miejsca, gniewne westchnienie.
— Boją
się spawania, cipy jebane, myślą, że puścimy z dymem
te
ich zasrane galerie albo...
Galerie, nie, nic z tego. Nawet o tym nie myśli, wciąż zerka na rzeźbę.
— A
może by tak tutaj? I tak jest tu raczej pustawo.
Bibi
myśli i milczy, po czym odpowiada:
Taa, miejsca jest dość. I nie trzeba by było przewozić rzeźb. — Szturchają lekko w ramię. — Spryciula z ciebie, nie ma co.
Już się taka urodziłam.
I tak ich nazwa, czarne litery z taśmy izolacyjnej na szarej, ospowatej ścianie budynku — CHIRURDZY ZAGŁADY, a poniżej kartka z datą i godziną występu, ich numerem telefonu i nagle ludzie zaczynają do nich wydzwaniać, pytają, kim są Chirurdzy Zagłady i co ma oznaczać „Instruktażowa seria tableaux". Robione na ksero ulotki przedstawiające zdjęcie podświetlonego Archanioła i wpatrzonej weń jak w obraz Bibi pojawiają się na każdym rogu, w klubach przekazywane są informacje o ich występie, mówią o nich w Inflexion i w Barze Hernandeza, papier i słowa, słowa i papier, nawet didżej pirackiej radiostacji, z którym kiedyś umawiała się Sandrine, też rzuca na ich temat kilka słów, wszyscy ich przyjaciele zostali zaangażowani do tej kampanii reklamowej.
Tess poci się na złomowisku, kupuje masę pogiętych, popękanych kabli.
— Ten szmelc nie będzie działał — i dostaje go po niższej cenie.
Z mozołem przewozi windą na dół jedną rzeźbę po drugiej, Paul jej pomaga, jest skupiony, milczący, z obsesyjną pieczołowitością rozpinają i naprężają bądź luzują metry kabli. Wszędzie nerwy, nerwy, kurz i martwe insekty, robaki, pospieszna praca, Crane sarka głośno na jakiś fragment występu, mówi, że to melodramat, nazywa Bi-bi dyktatorką, wskazuje palcem na Tess, przykucniętą, mokrą jak szczur, z rolką taśmy klejącej w dłoni i rzuca: — A ty, ty jesteś jeszcze gorsza, jesteś jak Himmler, jak...
— A
ty jesteś dupkiem — Bibi uśmiecha się szeroko. — Skoń
czonym
dupkiem. Lepiej żebyś dowiedział się o tym już teraz, to
zresztą
dotyczy was wszystkich — głos jak ryk syreny, przekrzy
kujący
wycie z taśmy, wyłącza magnetofon jedną ręką. — Tu rzą
dzimy
my, ja i Tess. Kapewu? Nie ma demokracji. Czy to rozu
miecie?
Głowa w dół, Tess kontynuuje pracę, głośny trzask rozrywanej taśmy, wokół niej pełna zadumy cisza, rozmyślają o tym, co przed chwilą usłyszeli.
— Tyrania,
hę. — Raelynne sznuruje baletki, wykonuje pierw
sze,
próbne ugięcie kolan. — Super. Włącz muzykę, dobra? —
Zjawia
się Sandrine, spóźniona, przynosi torbę ze sztuczną
krwią,
kupiłam
te ampułki w sklepie ze śmiesznymi rzeczami, spójrzcie,
fajne,
co? I nagle bryzg, krew puszcza się jej ustami, wszyscy chcą
tego
spróbować, na podłodze pojawiają się szkarłatne kałuże,
Bibi
krzyczy:
zostawcie to tak, niech tak zostanie, całkiem nieźle wyglą
da.
Crane spochmurniały, nie chce przyłączyć się do zabawy,
Tess
widzi,
jak patrzy na Bibi, nie odwraca wzroku, gdy ten spogląda w
jej
stronę,
patrzy beznamiętnie, jej oczy są równie chłodne, nieczułe,
zimne
jak lód. No dalej, dupku, ona ma rację, naprawdę jesteś
dupkiem,
dalej, stary. Powiedz coś.
Obraca się bezgłośnie, podchodzi do magnetofonu, a Tess powoli, z namaszczeniem sięga po kolejną rolkę taśmy.
Ostatnia próba, sen, budzi się wcześnie rano, jest sama, wstaje, by otworzyć okna i wpuścić do środka powiew końca lata. Czy zimą jest tu chłodno przy tych wąskich, kościelnych oknach i betonowej posadzce? Przekona się. Czy ktokolwiek przyjdzie na ich dzisiejszy
występ? Czy wszystko pójdzie tak, jak zaplanowali, czy to się komukolwiek spodoba? O tym także się przekona.
Spocona, odziana w czerń, zamknięte pomieszczenie, wielkie, nagrzane, gotowe, didżej na zewnątrz próbuje utrzymać porządek. Tess nie patrzy na nikogo, ma sucho w ustach, jest zdenerwowana jak nigdy dotąd, a jednak trzyma się, jest jak samotnik, który w końcu znalazł swoje stado. To ona wypowiada ostatnie słowo przez mikrofon przymocowany na wysokości ust, wymontowany z dziecięcego zestawu walkie-talkie: — Ruszamy, drzwi otwierają się, wpuszczając celowo zbyt silne światło mające rozproszyć mrok, kształty ludzi, jest ich cała masa, o Boże, tylu ludzi, wchodzą powoli, przesłaniając oślepione oczy, słychać muzykę, głośny jazgot, laserowy punkcik dosięga półleżącej maszyny-postaci, a z tyłu, za parawanem z żółtego winylu Tess bierze się do dzieła, ma na oczach gogle i zaczyna spawać, topić metal i w tej samej chwili rozlega się zawodzenie Raelynne, wyje jak banshee, nikt nie potrafi wydobyć z siebie takiego krzyku, kaskada iskier odnajduje ją i spowija jak niewolnicę światłości, a ona krzyczy, wyje, zawodzi, ryczy, inni dołączają do niej, jęcząc i wrzeszcząc na całe gardło jak na próbach, ale głośniej, znacznie głośniej, szaleńczo, drugi laserowy punkt pada na Bibi, oczy rozszerzone, jak na ulotce, oblicze odzwierciedlające ten sam co u Archanioła grymas.
Krzyk kobiety, jęk Bibi szarpiącej się z Archaniołem, a Tess pali, topi, roztapia, odległość i gogle zniekształcają obraz, ktoś wyje, ależ było gorąco, tam za nimi, gorąco jej w czarnym turbanie, gorąco w powodzi głosów i fontannie ognia, gdzieś daleko zaczynają ujadać psy i nagle Paul przesuwa się obok niej, wije się jak wąż, nagi, lśniący, poruszający się tors, za bardzo się zbliżył, iskry posypały się na jego gołe plecy, usta wykrzywił szaleńczy grymas i po chwili odpełzł w dal, wlokąc za sobą pęk kabli jak grube pętle jelit. Ktoś krzyczy:
— Kurwa, stary! — Tess widzi Bibi na grzbiecie Archanioła, przywierającą do jego ostrych jak brzytwa skrzydeł, pocięte plastykowe rękawice i pierwsze strużki krwi spływające po jej ramionach, dziwnie czarne w przyciemnionych szkłach gogli.
Głośniej. Goręcej. Nierówny spaw, trochę za wysoko, kreska łączenia pokryta bąblami wilgotnego metalu, gęstszy dym, trochę za gęsty, gryzący, wentylacja okazała się gorsza, niż przypuszczali, a może ktoś zapomniał otworzyć okna. Ludzie krzyczeli, ale nie potrafiła powiedzieć dlaczego, co ich tak poruszyło, pewnie Bibi. Wrzaski głośne jak muzyka, Tess zorientowała się, że ona sama też krzyczy, bezgłośnie, w hałasie i upale, Bibi mijają w głodnym tańcu ognia, jest cała we krwi, jej strój plamią szkarłatne smugi, ona była krwią, a Tess ogniem, paleniem.
Bardzo blisko ktoś woła:
— Hej! Hej! — To jakaś małolata, kretynka, tuż obok niej, zjawiła się znienacka, wykrzykując raz po raz to swoje idiotyczne: — Hej! — Tess odepchnęła ją na bok stopą, kopniak w tyłek na do widzenia, won, jazda mi stąd, co to za błysk? nie po oczach! To już, to teraz? Crescendo, dźwięki na taśmie przeszły z głębokiego, basowego zawodzenia w huk wybuchów, było ich wiele, jeden po drugim, coraz głośniejsze, aż do ogłuszającej kulminacji, pali, topi, spawa, wilgotny metal, śliski, mokry jak krew, cała pajęczyna kabli trzęsie się, dygocze, rzeźby kolebią się, dlaczego tak się dzieje, co jest grane? Czyja to robota? Odwraca się, by spojrzeć poprzez kaskadę iskier, ludzie z przodu zostali zepchnięci w tył, napierają na pozostałych, trudno było w tym oświetleniu zorientować się, ilu ich jest, tak, to Bibi, to ona trzęsła pajęczyną, kostium miała podarty, okrwawiony, Bibi wyje w huku eksplozji i upada w tył jak ścięte drzewo, przewraca się na bok i wyrzyguje z siebie długą, galaretowatą strugę czarnej niczym smoła krwi, układającą się w kształt zgiętego palca, tuż przed pierwszym szeregiem publiczności.
I nagle wszystko IDEALNIE ZAMIERA, dokładnie tak jak na próbie, zapada KOMPLETNA CISZA. Bezruch i cisza, jeśli nie liczyć nie słabnącego ujadania wystraszonych psów gdzieś w tle.
A potem brawa. Oklaskom nie było końca.
Nie mogli przestać gratulować sobie nawzajem, krzyczeli jak zwycięska drużyna w szatni po meczu. Widzieliście! Kurde! Ale czad! Tess opiera się ciężko o ścianę, w głowie jej szumi, obok niej
Bibi, wciąż jeszcze brudna, zakrwawiona, na ustach nieco dziki uśmieszek.
— Jak
ci się podobało? — A Tess wybucha śmiechem, obejmuje
ją
jedną ręką, brak jej słów, to najdziwniejsze i
najprzyjemniejsze
przeżycie,
jakiego doświadczyła. Móc pracować na oczach ludzi, tak
blisko
nich, tak blisko innych, znowu. Zróbmy to jeszcze raz.
Mówi zbyt głośno i za późno, usłyszano ją, robi się gwarno, Bibi ucisza ich, machając lepkimi rękami, sztuczna krew zasycha, nabierając brzydkiego, brunatnego koloru. Idzie pod prysznic, Tess, zniecierpliwiona, spocona i śmierdząca ma wrażenie, że trwa to całą wieczność. Wychodzi dziwnie skromna i cicha, opasana ręcznikiem, staje, osaczona spojrzeniem Tess. Wyciąga rękę w jej stronę.
Nic się nie stało. To taki styl gry. Taka metoda. — Obnaża zęby, ale Tess szarpie ręcznik, obracają w lewo i w prawo jak matka dziecko, na ramionach postrzępione ślady, czerwone jak od poparzenia, na szyi niczym piętno znak w kształcie litery V. Plecy są jedną wielką raną o barwie surowego bekonu.
Jesteś cała poraniona. Bibi, ty...
Wiem, wiem, nie krzycz. — Odrzuca ręcznik, by nałożyć obszerny podkoszulek, robi to ostrożnie, aby nie urazić bolących pleców. — Kurde, to nic wielkiego. To tylko krew. — Znów się uśmiecha, choć nieco wymuszenie, uśmiech równie czerwony jak szramy na jej ciele. Tess czekała, chciała coś powiedzieć, zapytać, jak to się stało, ale przecież znała odpowiedź na te pytania, oczyma duszy widzi Bibi wspinającą się na rzeźbę, ostre jak brzytwy krawędzie, postrzępione spawy, nierówne powierzchnie, niecała krew była sztuczna, ciemna i słodka. Bibi wciąż uśmiechała się do niej, jej blade oczy nie mrugały, przepełnione bezbrzeżną, niepojętą wewnętrzną radością, której Tess, nie wiedzieć czemu, nie chciała dostrzec, odwraca się w ciszy, idzie pod prysznic i staje pod strumieniem lodowatej wody, stoi tak długo, bardzo długo. Gdy wychodzi, Bibi leży nieruchomo, zbyt nieruchomo, aby naprawdę spała, zadrapania i rany zakryte, krwawa bruzda przesłonięta nieskazitelną bielą czystego bandaża. Na plecach zastygająca szachownica krwawych plam, krew przesiąka przez materiał, czerwień przechodzi w brąz jak
nieuchronna, powolna korozja, która niszczy metal, przeżerając go rdzą na wskroś.
Następny występ nosił nazwę W służbie ruchu, termin był niezbyt odległy, Tess borykała się z nową pracą, tępą modyfikacją stalowej konstrukcji, nie budowała od podstaw, ale prawie, z jednej strony chciała wykorzystać obecną formę, z drugiej zaś nadać jej całkiem nowe znaczenie, to trochę tak, jakby uczyć ptaka latać w tył i głową do dołu. Bibi poszła gdzieś z Paulem, a Tess bardzo się z tego ucieszyła, to co się stało po ostatnim występie, było wciąż tematem tabu, wszyscy o tym wiedzieli, lecz omijali jak wór łajna pozostawiony na podłodze, którego nikt nie waży się dotknąć, a co dopiero uprzątnąć.
Wór ze złomowiska już pusty, Bibi zostawiła kluczyki od auta. Jakże prościej było tam jeździć, nie musiała przebierać w znaleziskach ani się ograniczać, mogła zabrać wszystko, co tylko zdołała unieść i na co było ją stać. Ten nowy rodzaj pracy wymagał innego trybu myślenia, swoistej ekspansji, zawężenia pracy pomiędzy statyką a kinetyką, pomiędzy nieruchomą rzeźbą, która nie miała się poruszać, a maszynami stworzonymi w tym właśnie, konkretnym celu. I wszystko to musiała postrzegać przez pryzmat potencjalnej użyteczności, występu, wielkiego, hałaśliwego wiru, w który miało zostać ostatecznie wrzucone, by samoistnie znalazło dla siebie drogę wyjścia lub pogrążyło się w nim na zawsze. Bibi nadała temu nazwę tanzplagen, dosłownie „plaga tańca", choć ona sama tłumaczyła to raczej jako „tortura tańca". Nikt wcześniej tego nie robił, nawet ci najbardziej pretensjonalni, szmatławi przedstawiciele sztuki performance, w rodzaju Jimmy'ego Castro czy kretynów z Bostonu z ich Projektem Skullpture. Ani Antique Chorines, choć akurat ci bywają niekiedy zabawni.
Tess z rozbawieniem:
— Daj spokój, Bibi, my też przecież podkradamy od innych. — Ta jednak kręci z przekonaniem głową, nie, nie, nie, to coś całkiem innego, z gruntu innego. Nie sposób tego wyrazić, gwałtowne gesty, zakrzywione palce zawisłe w powietrzu. — Oto, gdzie się znaj-
dziesz, kiedy skończy się cały ten inny szajs, kiedy wszystko inne odejdzie. Gdy okaże się za słabe.
— Ja
— wolno — tworzę w metalu, który jest i jaki jest. Nie
domagam
się nowego rodzaju metalu dla kolejnych swoich prac.
Wraca na złomowisko, radio wyje na cały regulator, przypomina sobie tę rozmowę i wykrzywione w szpony dłonie Bibi. Myśli o dziurze w jej szyi. Wkrótce nowy występ, większy, lepszy i głośniejszy, przynajmniej co do tego się zgadzały. Bibi nazywała to etapową ewolucją, Tess wydłużaniem patyka, zawsze przy kolejnym razie potrzebny ci był większy, dłuższy patyk. A poza tym była to głównie czysta zabawa, połączona z pracą rozrywka, próba sprawdzająca, jak dobrze umiałaś budować, stawiać sobie nowe wyzwania, pokazywać je. Podwyższyła sobie poprzeczkę, i to znacznie, nabrała nowych perspektyw, nauczyła się nowego sposobu postrzegania.
Wejście służbowe znajdowało się w zachodniej części budynku, najłatwiej było wyładowywać stamtąd wszystko wprost do windy. Podjeżdża i omal nie potrąca dzieciaka manipulującego jakimś narzędziem, na jej widok chłopak z miejsca bierze nogi za pas. Tess wyskakuje z auta i dopada go, popycha na ścianę, przyciskając do niej workiem ze złomem, kawałki plastyku i stali z mlaśnięciem uderzają w jego nie otłuszczony brzuch. —Ej, stój! Stój, mówię! — Odbiera mu narzędzia, łom i łapkę.
Chciałeś się do mnie włamać? — Unosi łom na wysokość jego oczu. To był gnojek, szesnaście lat, może nawet mniej. — Powinnam zmusić cię, żebyś to zeżarł, pieprzony szczylu. — Robota partacka, porysował tylko metal wokół zamka. Wrzuciła narzędzia do swego worka i brutalnie odepchnęła małolata, nie stawiał oporu, brudne dżinsy, gołe paluchy wystające z podartych trampek, skóra, kości i przetłuszczone włosy.
Won! — Wskazuje ręką ulicę, odwraca się do niego plecami, spodziewała się, że zaatakuje, ale on nic nie zrobił, stał tylko w miejscu, gdzie się zatrzymał, po tym jak go odepchnęła i patrzył. Otwiera drzwi, aby mogła wjechać, wraca do auta i słyszy głos chłopaka: — Jeśli chcesz, pomogę ci rozładować.
Nie odpowiedziała.
— Widziałem
wasz występ — dodaje.
Widział
występ.
— Doprawdy?
— Chłopak uśmiecha się, miał zęby w fatalnym
stanie.
— Dlaczego próbowałeś włamać się do mego domu?
Wzrusza ramionami, wyraźnie zakłopotany.
— Po
prostu chciałem jeszcze raz zobaczyć te wasze rzeczy.
Niczego
bym nie ukradł.
Tess uruchamia silnik, cofa wolniutko.
— Wróć jutro — mówi. — Dziś mam masę roboty.
Wrócił. Czekał przy wejściu służbowym dokładnie o tej samej porze, w samo południe, Jerome, powiedział, że się nazywa Jerome, nie zdradził, ile ma lat.
Żywy, nerwowy, bez cienia taktu, nieokrzesany metalowy dzikus, który zamarł jak wryty na widok stołu roboczego Tess, jej książek i narzędzi.
To wszystko TWOJE?
Mieszkam z przyjaciółką, ale narzędzia i te rzeczy należą do mnie. — Wciąż stał przy drzwiach, przebierając nogami, brudne paluchy wystające z poprzecieranych nosków trampek. — Wejdź, rozejrzyj się tu trochę, jeśli chcesz. Tylko niczego nie zniszcz.
Nie zabawił długo tego dnia, zostawił Tess, aby mogła poświęcić się pracy, ale wrócił nazajutrz, aby dotykać narzędzi, posiedzieć trochę przy rzeźbach, ich także dotykał. Za trzecim razem spotkał Bibi, uznała, że jest całkiem miły, tak powiedziała, gdy wyszedł.
Może wykorzystasz go przy przedstawieniu? Mógłby nam pomóc ustawiać prace i rozkładać przewody.
Altruista, co? — Ale Tess też już o tym myślała. Byłoby miło mieć innego asystenta prócz Crane'a i Paula. Bibi marszczy brwi. — Paul przynajmniej umie tańczyć. A Crane za dużo gada, nie cierpię tego. Opowiedzieć ci, jak było dzisiaj? — I zaczyna mówić, monolog zmienia się w dialog, dwie kobiety dyskutują o swoich zadaniach, o tym, jak sprawić, by metalowe ramiona zaciskały się i obracały, nie łamiąc się, ciała z kości i krwi rozprawiają o ciałach ze stali, zgięte, pochylone, zamyślone, tak że niemal zapominające o całym świecie.
*
— Jesteśmy kapłanami — wzmocniony głos Raelynne, ochrypły i mroczny — kapłanami w służbie ruchu.—Huk jakby otwierały się Boże niebiosa, lawina kulek od łożysk sypie się po zakrzywionej pochyłości, kaskada stali spada na cienką, aluminiową blachę, by rozsypać się następnie wśród publiczności. Tym razem było ich dwa razy więcej, wypełnili całe pomieszczenie niemal po same drzwi, gotowi, wyczekujący.
Tym razem było głośniej, łoskot i huk, grube łopaty podrasowanego wentylatora grzmią basowo pośród kakofonii muzyki, zawodzenia Raelynne i wilgotnych warknięć Paula jęczącego do pożyczonego laryngofonu, naśladują seks wśród pejzażu ze stalowych płyt, pozostali zbliżają się, okrążają ich jak sępy, maski wykonane pospiesznie ze starych kasków spawalniczych, bliźniacze płyty bezpiecznego szkła, przezroczyste i ciemnozielone, wysuwają się, by zastąpiły je opaski grubego, czarnego, doskonałego sukna. Tess znowu w tle, pali, spawa, tym razem pracuje nad kolejną rzeźbą, robi to mimo wrzasków i ogólnego hałasu, stroboskopowe światła pulsują gorączkowo, nowe metalowe ramiona, zamontowane na samym szczycie skradzionego słupka od znaku stopu, chwytają i przyciągają, to wszystko sprytna manipulacja, ale ludzie, którzy to oglądają, nie wiedzą o tym, nie widzą, w jaki sposób jest to zrobione. W poprzek tablicy biegnie ukośna czerwona krecha, zakaz zatrzymywania, a całość przybito gwoździami do górnej części pochylni, po której spuszczono kulki.
Rzeźba pochłania całą uwagę Tess, topiący się metal, dym, ale ona na to nie zważa, robi swoje, pracuje z mozołem, z rzadka tylko unosząc wzrok, by sprawdzić, na którym etapie występu znajduje się obecnie. Teraz kolej na Sandrine, taniec rzeźnika, rąbie ostrzem w plastykowe ręce, teraz walka kochanków, oboje mają na rękach toporne, grube rękawice ochronne, Paul przewraca Raelynne na ziemię, tego nie było w programie, Bibi zeskakuje jak oszalała jaszczurka ze szczytu rampy, lądując z upiornym hukiem na blaszanej płycie, oczy rozszerzone w wyrazie zdziwienia wywołanego odniesionymi ciężkimi obrażeniami, wielkie bąble krwi buchają czerwienią z jej ust. Raelynne wstaje, by otrzymać cios w plecy od
łączących swe siły Crane'a i Sandrine, tatuaż Sandrine obwiedziony został metalizującą farbą i błyszczy w stroboskopowym świetle, egzotyczna ozdoba elastycznego, prężnego ciała.
Tess patrzy przez ochronne gogle, dym wokół jej głowy, trudno jej cokolwiek dostrzec; Bibi na kolanach, pełznie niezdarnie w stronę Paula, który jednak jej nie widzi, spogląda w drugą stronę. Ludzie krzyczą, jej palce w rękawicach ochronnych są dziwnie naprężone, znów topi metal, staje na lekko ugiętych nogach, nagle ktoś wpada na nią, ogień spawarki dosięga plastyku, czuć gęsty, gryzący dym, trujący opar i natychmiastowa myśl — potrzebujemy powietrza. — Powietrza! Brzęk szkła, ktoś krzyczy, Tess dźwiga się z trudem, by ujrzeć Raelynne, która podnosi się znów, z zakrwawioną twarzą, i wymierza solidne, podstępne uderzenie w nie osłonięty brzuch Paula, mężczyzna zgina się wpół i dostaje raz jeszcze, po czym upada. Jeszcze więcej stłuczonego szkła.
Zapętlone nagranie powraca do punktu wyjściowego, znów te same dźwięki jak odgłosy rodzących się gigantów, skrzeczenie dinozaurów w ich jamach, a plastyk wciąż płonie, opary, Tess kręci się w głowie, spowijają cień jej własnego ognia, naraz ktoś rzuca się do ucieczki, drzwi otwierają się na oścież, ludzie, chwiejąc się na nogach, lecz bez paniki, opuszczają pomieszczenie, kaszlą, powietrze wpuszczone do pomieszczenia podsyca ogień, plastyk płonie jeszcze mocniej, i nagle pojawia się Jerome, rozszerzone oczy, dziki wzrok i gaśnica w rękach, gęsta, bulgocząca piana ścieka z jednej z rzeźb, nieco po lewej od chwytających ramion, które omal nie zwaliły go z nóg. Taśma wciąż gra, ogłuszająca fala dźwięków, ogień zostaje ugaszony, w pomieszczeniu nie ma nikogo prócz artystów, z których dwoje wymiotuje, Tess czuje zawroty głowy i podchodzące do gardła mdłości, ale brnie, noga za nogą, ku drzwiom, czyjeś ramiona opasują ją mocno, podtrzymują, wyprowadzają na świeże powietrze, na zewnątrz, gdzie jest bezpiecznie.
— .. .to czysta głupota, i tyle. Skoro rzekomo one tu rządzą — posępna pauza — może powinniśmy przesypiać całe to pieprzone przedsięwzięcie.
Tess po raz trzeci myje twarz, wciąż czuje w gardle smród palonego plastyku: powolny obrót, woda przestaje płynąć. Słucha słów Crane'a, na zewnątrz, na schodach, Crane jej nie widzi, zapewne są tam też pozostali, po zakończonym występie. Głos Paula:
— Nie
mam nic przeciwko temu, aby to one rządziły. — Pauza.
—
Którakolwiek z nich.
Dotyka dłonią kranu, słucha głosu Sandrine.
— ...musisz
przyznać, że czasami zachowuje się jak świruska,
ma
swoje własne idee...
— Mogli
nas pozwać do sądu. Czy ktokolwiek o tym pomys'lał?
Raelynne
oschle:
Nie, Crane, tylko tobie mogło to przyjść na myśl. Kto, u licha, miałby nas pozywać?
Kto? — Z przejęciem, jak ostatni rozsądny człowiek na ziemi. — A choćby ten dzieciak, który jest cały pokiereszowany. — Jaki znowu dzieciak? — Trzeba mu będzie założyć szwy. A ta kobieta, ostatnim razem, krzycząca, że oślepła, ona...
Tess, zamknięte oczy, wspomina: dziewczyna za panelem, nie, nie oślepła, ale od silnego błysku na pewno nabawiła się bólu głowy, silniejszego niż migrena, oczy bez końca lejące łzy, najlepsze na to lekarstwo to surowy, przekrojony na pół ziemniak, trzeba położyć je na oczach i odczekać pewien czas. Nauczyła się tego przy pracy nad stalą. Ale ta dziewczyna o tym nie wiedziała, zgadza się?
Crane wciąż gada:
.. .Tess z tym swoim kretyńskim palnikiem, co z nią? Co...
Co z nią, Crane?
Głos Bibi, tak beznamiętny, że nawet Crane zamiera w bezruchu, głos dobiegający zza zielonego przepierzenia, podchodzi do drzwi, by ujrzeć całą czwórkę i Bibi na podeście poniżej. Wchodzi na górę, brudna, cuchnąca dymem, z włosami zmierzwionymi, po-zlepianymi od potu, czarne rękawice porozrywane aż do nadgarstków. Patrzy.
— Co
z nią? — Bliżej. — Co ze mną, Crane? Zamierzasz
mnie
pozwać?—Jej
głos brzmi niepokojąco, groźnie.—Pozwałbyś mnie,
gdybym
teraz zrzuciła cię z tych schodów?
Chwyta go, jej palce zaciskają się mocno na cienkim materiale jego srebrnej kamizelki, pozostali cofają się, instynktownie rejteru-ją. Crane, dużo potężniejszy, dużo cięższy, przymrużone powieki, a jednak nawet nie drgnie w jej uścisku, nie próbuje się uwolnić, zdjąć z siebie jej rąk, palców wpijających się coraz głębiej, rozdarła materiał, i nagle szarpnęła mocno, pociągnęła go ku sobie tak silnie, że stracił równowagę, pozostali momentalnie się odsunęli, przywierając do ściany, podczas gdy Bibi triumfuje, uśmiecha się szeroko.
Tess rzuca się w jego stronę, by go pochwycić, chwyta mocno za ramię i ratuje przed niechybnym stoczeniem się po schodach. Czuje silny ból w palcach, coś jej strzyknęło, ale zdążyła na czas, zatrzymała go.
Wszyscy patrzą, wszyscy milczą. Bibi oddycha przez nos, na jej czole pojawiają się dwie głębokie, bliźniacze bruzdy.
— Ty dupku. Idź do domu.
Crane wstaje, roztrzęsiony i wściekły odsuwa się od Tess, od jej pomocnego ramienia i nie odwracając się, schodzi po schodach. Trzaska drzwiami tak głośno, że psy natychmiast zaczynają ujadać. Bibi rozluźnia ramiona i oddycha ciężko, z ulgą.
— No,
dalej — rzuca Tess do pozostałych. — Wchodźcie do
środka.
— Czeka, aż to zrobią, i patrzy na Bibi. Ta stoi nieruchomo.
Ona
również czeka. Tess zamknęła drzwi, po czym szepnęła do Bibi:
—
Widziałam, jak go podcięłaś.
Ujadanie psów. Bibi wzruszyła ramionami.
— Chciałaś,
żeby zleciał z tych schodów?
Wzruszenie
ramion.
— Odpowiedz, Bibi. Chciałaś, żeby zleciał ze schodów?
Jeszcze jeden nonszalancki gest, krok bliżej i pytanie. — Widziałaś, jak zeskoczyłam z tej rampy? — Jest już przy niej, tuż obok, blisko, bardzo blisko, obejmuje ją ramieniem.
— Gruch!
Myślałam, że złamałam nogę. Ale to było naprawdę
coś,
nie uważasz? Wyglądało naprawdę świetnie.
Jej uśmiech ma w sobie zarazem coś słodkiego i ohydnego, to coś sprawia, że Tess kładzie dłoń na opasującym ją ramieniu i lekko
zaciska palce, i w tej samej chwili, przez jedno uderzenie serca, robi się jej ciemno przed oczami.
Crane odszedł, wrócił do starej grupy. Raełynne stwierdziła:
— Wrócił
do dawnego szajsu.
Uwaga
Bibi była bardziej treściwa:
Nigdy nie uważałam go za fajnego gościa. — I na tym koniec, jakby ze swym odejściem Crane przestał dla nich wszystkich istnieć. Była mowa o zastąpieniu go, temat ten podjęły Sandrine i Raełynne, uważające, że w ich grupie potrzebny jest jeszcze jeden mężczyzna.
Dla równowagi — powiedziała Sandrine. — Dla równowagi i żeby ktoś mnie dymał — to Raełynne — no i ktoś musi nosić te ciężkie cholerstwa, czy nie tak, Tess?
Pracuje w białym blasku neonówek, krótkie, jakby wymuszone skinienie głowy; obok niej Jerome oblewa się rumieńcem, uczył się, by tego nie robić, sporo się uczył. Jerome znalazł całe wiadra stalowych kulek, pokazał Tess, gdzie może nabyć stare wojskowe urządzenie do wytwarzania dymu i inne temu podobne zabawki, jedno z nich rozebrała na części i manipulowała przy jego tłustych wnętrznościach jak podczas lekcji anatomii. A Jerome był głodny, był wygłodniały przez cały czas, co potrafi ta maszyna? Do czego służy? Jak będzie duża, jak ostra, jak szybka? Jej warsztat nieodmiennie wprawiał go w zadziwienie, niezliczone pudła lutu, pilniki, dłuta, młotki, maski do oddychania, przypominające owadzie pyski, nawet nie mający końca melodyjny poszum wentylatora, grającego na swą dziwną nutę. Żywił się powietrzem, spał, kiedy już sypiał, na połówce na nie użytkowanym piętrze, gdzie wystawiali przedstawienia, aby być blisko, żeby nie musiał zanadto oddalać się od swego guru, Tess.
Tess uznała, że pod wieloma względami był bardzo przydatny, nie tylko jako temat zastępczy; ochrona, gdy jej potrzebowała, jak wówczas, gdy Bibi zadawała się z Paulem lub jak w tej chwili, niech sobie pogadają, ona miała robotę do wykonania. Dla Bibi taniec był ucieczką, sposobem na przetrwanie, kto, co, ilu, skrupulatna jak zawsze, informuje Tess o wyborach, których dokonywała, pytała ją
o radę, o opinię i często je przyjmowała: Nie myślisz jak artystka taneczna, powtarzała Bibi. To bezcenne.
Ich rozmowy — Bibi, leżąca wygodnie na swoim podniszczonym, starym łóżku, popija tonik przez czerwoną słomkę, Tess z podwiniętymi nogami i garścią pogiętych zawiasów, przelicza je jak paciorki różańca, jeden po drugim, bezgłośnie. To było naprawdę zabawne, nie było nikogo takiego jak Bibi, nikogo kto miałby tak cięty, niewyparzony język i potrafił tak bacznie słuchać. Partnerka w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Ich więzi były tak silne, że nic i nikt nie mógłby ich rozerwać, a mimo to one obie starały się wystrzegać niebezpieczeństw grożących ich układowi.
I tak Tess z zadowoleniem scedowała kwestię tańca na Bibi, skoro potrzebowała kogoś do zespołu, to niech go znajdzie. Póki co, Jerome poprzenosi rzeźby, będzie pomagał przy kablach, zadawał miliony pytań i z zadowoleniem sypiał na opiłkach metalu, żeby tylko mieć przywilej pracy z Chirurgami, którzy, co tu dużo gadać, zyskali już sobie pewną reputację.
To była prawda, plotki rozsiewane po całym mieście w wiadomych klubach głosiły, że na spektaklu Chirurgów może wydarzyć się dosłownie WSZYSTKO. Jak szybko się to rozeszło w tak krótkim czasie, wystarczyło, że zleciał jeden kamyk i pociągnął za sobą istną lawinę, potem było już z górki. Podsyciły to mokre ekscesy Infekcji i Ich Wykorzystania, wilgotna, lepka prawie nagość, kubły sztucznej krwi rozbryzgiwanej w dzikich kontrapunktach do osobliwie przywodzącej na myśl zapach jedzenia woni topionej kalafonii i lutu, przy wtórze złowieszczej inscenizacji Histeryka pantomimicz-nego baletu o kanibalizmie, rozgrywającego się pod kołyszącymi się, groteskowymi, plastykowymi maskami mającymi naśladować tancerzy, rysy stopione tak, że zniekształcenia okazały się nazbyt ewidentne i nie sposób było określić ich mianem karykaturalnych, wydawało się raczej, że te ogromne, powykrzywiane oblicza stanowiły uzewnętrznienie dusz, nazbyt szpetnych i plugawych, by można przyglądać się im dłużej niż przez chwilę; każdy spektakl ściągał coraz większe tłumy, coraz głośniejsze tłumy, informacje przekazywane pocztą pantoflową były bardziej lub mniej prawdziwe i zawsze
owiane aurą tajemniczości, plotki robiły swoje aż do widowiska Niewolnica do spalenia, kiedy to po raz pierwszy musieli wyprosić część publiczności i opłacić piwem dwóch osiłków, by przytrzymywali drzwi do czasu rozpoczęcia występu. Nawet ambicje Bibi nie przygotowały ich na coś takiego.
Nowy rodzaj zdenerwowania, na zewnątrz chłodno, ale w pomieszczeniu aż nazbyt gorąco, ciche przekleństwa i złorzeczenia, jakby nie chcieli, by usłyszeli je czekający na zewnątrz ludzie, na zewnątrz, w korytarzu, pod drzwiami, dźwięki, jakie wydawali, przypominały szelest wijącego się po podłodze klatki pytona, szuranie skóry o skórę. Bibi po raz dziesiąty przypomina, że dzisiejszy występ to czysty chaos, TAMCI tego chcą i należy im to dać.
— Nie hamujcie się. — Jej oblicze wydaje się jakby poparzone, gruba warstwa szminki i różu, barwy gnijącego mięsa. — To tylko ludzie. No nie, Johnie Henry? — i zastygły niczym grymas uśmiech Tess, wszyscy czekają na jej sygnał, aby dała znak osiłkom przy drzwiach, to jej zadanie od samego początku — dać sygnał. To od niej wszystko się zaczynało.
Żar. I para, wilgotny dym ponad mrowiem głów, byli samymi oczami, oczami i wyjącymi już na całe gardło ustami, i dłońmi uniesionymi w górze. Pomieszczenie wypełniło się w kilka minut, a mimo to wciąż nadciągali następni, napierali, pchali się, ściśnięci jak sardynki w pulsującym świetle stroboskopowym, bolesny zgrzyt maltretowanego metalu płynący z głośników, długie, waleczne nogi odziane w czerń i błyszczące chromem podskakują niewiarygodnie w takt muzyki tak głośnej i wszechobecnej, że staje się ona rytmem krwi, zgrozą i osobliwym pocieszeniem, pochłaniającym i pochłanianym zarazem. Wampiryczny, wygłodniały uśmiech, solo w rytmie flamenco przeciągnięte nie po Madejowym łożu, lecz po drucie kolczastym, najnowsza konstrukcja Tess, embrion zaledwie, ale już zmuszona do działania — Pani Łazanowa chłoszcząca bez końca długimi palcami z pilników, zapętlony montaż wrzasków i błyski światła, Bibi prześlizguje się pomiędzy widzami z garścią zardzewiałych szpilek.
Ci sami widzowie reagują brutalnym wybuchem energii, pętla
ciągnąca się od tych, którzy tworzą, do tych, którzy oglądają występ, zdaje się, że pomiędzy jednymi i drugimi przepływa potężna fala prądu elektrycznego, przepływa coraz to szybciej, aż występ dobiega końca, błyski światła stają się coraz szybsze, coraz krótsze, ryk z magnetofonu coraz głośniejszy, coraz bardziej drapieżny, jak odgłosy końca świata, który nagle staje się ciałem, gorącą, poruszającą się ścianą, są wszędzie, ludzie walczą, popychają się, usiłują wspiąć się na konstrukcje, próbują chwytać Bibi za ręce, odebrać Tess oklejoną czarną taśmą kontrolkę od Pani Łazarzowej. Nie chcą być już tylko widzami, stają się uczestnikami, Tess kopie napastników w golenie, tłucze łokciami na prawo i lewo i wycofuje się na górę, Jerome i Bibi już tam są, nikt nie wie, co z pozostałą trójką. Budynek pustoszeje, krzyki przenoszą się na ulicę:
— Chirurdzy!
Słychać brzęk tłuczonego szkła, ludzie wyją na całe gardło i ciskają kamieniami w okna.
Wciąż są na górze, patrzą na siebie nawzajem, Jerome ma rozkwaszony nos i koszulę podartą aż do pasa, makijaż Bibi podkreśla jej nabiegające fioletem sińce, wygląda jak klown. Dolna warga Tess jest dziwnie napuchnięta, nabrzmiała jak parówka i pulsuje bólem. Ręce i nogi ma ciężkie jak po wielogodzinnym biegu. Drobniutkie odłamki szkła, zaścielające podłogę, wyglądają jak rozrzucone róże.
A na zewnątrz wciąż słychać groźne wołanie jak ryk dzikich, nocnych bestii:
— Chirurdzy!
Zimno, poranne mroźne powietrze omiata jej twarz, zmęczone oczy; Jerome rozciągnięty jak szczeniak na połowie śpiwora, blada, pokryta pasmami tłustego brudu twarz we śnie wydaje się młodsza niż w rzeczywistości. Przez większą część nocy pracował przy montażu przewodów i innych pracach, milczący cień znający się na swojej robocie, Tess mozoliła się przy Pani Łazarzowej, chciała, by była ona czymś więcej niż tylko osobliwością, parą poruszających się ramion i stalowych pilników. Wciąż leżała rozbabrana na stole roboczym; Tess opiera głowę o szybę, wzdycha i słyszy głos:
— John Henry nigdy się nie męczył.
Całą noc była na nogach, a mimo to jej blade oczy są wciąż bystre i żywe, podaje Tess plastykowy kubek z kawą.
Znalazłam dla nas miejsce — powiedziała, przestępując nad Jeromem, by usiąść na nie posłanym tapczanie i przywołuje gestem Tess, by usiadła obok niej; pachnie dymem papierosowym i potem, woń ta wydaje się jeszcze silniejsza w chłodnym wnętrzu pokoju.
Zgadnij, gdzie — i dorzuca nagle — na stacji benzynowej. Pamiętasz ją? To ta naprzeciwko starej odlewni, o której myślałyśmy już wcześniej! — Wyjmuje z kieszeni bagietkę, dziwne, że się nie pogniotła, przełamuje na pół i podaje większy kawałek Tess. — Próbowałam załatwić dla nas odlewnię, ale facet, który jest jej właścicielem, gdzieś wsiąkł, nikt nie wie, gdzie się podziewa, a kompania holdingowa żąda forsy, zanim w ogóle zechce z nami gadać. Chcą szmal na wypadek potencjalnych zniszczeń, jakich moglibyśmy narobić. Takie zabezpieczenie. — Różowawy uśmiech, sińce pod oczami jak egzotyczny makijaż, rozbita warga jak u boksera. — Aż tu nagle widzę na stacji tabliczkę — do wynajęcia, zadzwoniłam, a facet mówi: jasne, nie ma sprawy, może być od zaraz.
Ociera usta, wciąż ją bolą. Jerome drży, kościste dłonie zaciskają się i rozluźniają przez sen.
Nadal chcesz to zrobić w przyszłym miesiącu?
Taa, zanim się zrobi za zimno.
Za niecały miesiąc grudzień, zima za pasem, śnieg. Jerome podłączył piecyk elektryczny, ale to i tak nie wystarczy; Bibi i tak opłacała już ze swojej kieszeni ponad połowę czynszu, Tess tak bardzo pochłonęła praca nad Panią Łazarzową, że każda praca zlecona na boku nieodparcie ją mierziła, miała tego dość, nienawidziła tych chałtur, to tylko strata czasu, nic więcej. A ta praca była tak ciężka, wymagała całkiem nowej dyscypliny, rezygnacji z wszystkiego innego, liczyła się tylko rzeźba i przygotowywane występy, w wyniku czego wciąż była jak podminowana. Gdyby nie Jerome, szczęśliwy, że może służyć jej pomocą, nie zrobiłaby zupełnie niczego.
Głos Bibi:
Wiesz co, powinnyśmy zacząć myśleć o pobieraniu opłat. Za wstęp, ma się rozumieć. — Kiedy Tess nie odpowiedziała od razu, zapytała z dziwną jak dla niej mieszanką nieśmiałości i agresywności: — Masz lepszy pomysł?
Nie. — Ziewa przeciągle, jakby wszystkie jej mięśnie obudziły się w jednej chwili, oślepiające promienie słońca wpadają przez okno, widmowe wspomnienie lata.
Jerome budzi się wolno w swoim postrzępionym kokonie, Tess obejmuje Bibi ramieniem, na jej ustach pojawia się półuśmieszek. — Oczywiście, że powinnyśmy brać opłatę za wstęp. Według wagi.
Bibi wczasopiśmie „AntiTrust", wyraziste, czarno-białe spojrzenie, jej teoria tanzplagen, cytat pod zdjęciem: „Chaos musi napotkać jeszcze większy chaos".
Kolejna fotografia, ona i Tess jak boginie zagłady pozują przed starą odlewnią. Bibi jak odmieniec, mnóstwo metalowych kolczyków, ćwieki w obu skrzydełkach nosa, rozchylone wargi, Tess, przeważnie nieco z tyłu, cała na szaro, policzki pokryte brudnymi smugami, zaczerwienione, smagane chłodnym wiatrem, nie uśmiecha się, pięść przytknięta do ust, jakby lękała się, że z każdym oddechem może zdradzić posiadaną tajemnicę. Paul kupił tuzin egzemplarzy; Raelynne powiedziała, że wyglądają jak przestępczynie. Jerome wyciął zdjęcie i przykleił nad stołem roboczym, aż Tess kazała mu go zdjąć.
Artykuł pojawił się na tydzień przed nowym spektaklem, ostatnim, jak ustaliły, za który nie będą pobierać opłat, ludzie i tak przyjdą, a pieniądze bardzo by im się przydały, ledwie wiązali koniec z końcem, dzielili czas pomiędzy codzienną pracę, występy i próby, nawet Jerome wynajął sobie pomocnika, Petera, bardziej milczącego niż on, chudszego i wyższego. Obaj mieszkali teraz na parterze, kobieta z psami wyprowadziła się bez słowa, zero jakichkolwiek wyjaśnień czy kłótni; opakowania po fast-foodach i ich własny stół roboczy, rzeczy od Tess i to, co im samym udało się zwędzić; byli w tym naprawę dobrzy. Wypady na złomowisko, przygotowania, rozkładanie rzeczy na części, załatwianie sprawunków, rozwiezienie
ulotek. Tess upierała się, by uczynić z nich pełnoprawnych członków grupy.
— Bez nich się nie wyrobię. — Tamci uśmiechają się leciutko, Bibi rzuca głośno żarcik: — nasze pierwsze dzieci.
Niewiele czasu wolnego, prawie zero prywatności, nie ma chwili na żarty czy cokolwiek innego. Bibi, nawiedzona choreografka, osacza Tess przy stole, by dzielić się z nią pomysłami, pytać o radę, w końcu kładzie się spać, niekiedy w towarzystwie Paula, a Tess wciąż stoi na posterunku, wciąż pracuje. Pani Łazarzowa w nowej, zmodyfikowanej wersji, daleko odmiennej od pierwotnego szkicu, staje się chodzącym dowodem jej mistrzostwa, Tess udowodniła sama sobie, że jest godna grać w tę nową, surową grę; ewolucja i kulminacja, musiała mieć PEWNOŚĆ, musiała zrobić, co NALEŻAŁO. Modyfikacje — zniekształcony pejzaż, gdzie funkcja nie jest wytyczona przez formę, lecz sama ją tworzy. To jądro nowego spektaklu Szaleni geniusze, być może P.Ł. była w pewnym sensie jej dzieckiem, nie chciała myśleć o niej w ten sposób, lecz ta świadomość wciąż powracała. I faktycznie tak było, Pani Łazarzowa była dzieckiem jej pokrytych bąblami dłoni, pełnych zadrapań i poparzeń, godzin spędzonych z maską spawalniczą na twarzy, za goglami zielonkawy świat, który opuszczała powoli jak nurek wypływający z głębiny. Nawet Bibi mówiła jej, że się przepracowuje, Bibi z jej własnym, szalonym grafikiem, robiąca więcej niż do niej należało, głosząca nowinę, szukająca — ale czego? Inspiracji? Sandrine twierdziła, że opracowywała najlepsze i najbardziej odjazdowe kostiumy po kolejnej nocy spędzonej w barze piercingowym. Co tam dostrzegała, czego doznawała w tych miejscach, gdy wracała do domu spocona i rozpromieniona jak fałszywy błysk ćwieków w jej nozdrzach? — Chodź ze mną. — Tess kręci głowąpod maską, nie, nie, miała robotę, musiała pracować. Może po występie, może wtedy zrobi sobie trochę wolnego, odpocznie przez pewien czas, ale niedługo, nigdy nie jest dość długo. Pani Łazarzowa musiała być idealna. Doskonała.
Szaleni geniusze, wielkie czarne litery zawieszone na kołysanym wiatrem drucie pomiędzy nieczynną stacją benzynową a bramą
odlewni, jak reklama dziwnej parady. Ludzie zaczęli się schodzić na dwie godziny przed występem, ręce w kieszeniach, ziąb jak piorun, mimo iż kalendarzowa zima jeszcze się nie zaczęła, zacinający wiatr, temperatura wciąż spada.
Za magazynem opuszczony stepvan, gdzie czekali, przestępując z nogi na nogę, zabijając rękami i opowiadając sprośne dowcipy. Sandrine w ostatniej chwili robi makijaż, Paul ma wielkie sińce pod oczami, Raelynne długie pionowe krechy na obu zapadniętych policzkach. Tess jest ubrana na czarno, w rozdartą w szwach skórę, raz jeszcze wszystko sprawdza. Bibi tuż za nią jak upiorny Chowaniec, chuda jak tyka mumia w całunie domowej roboty, przypominają sobie raz jeszcze plan całego widowiska.
— ... i
wtedy Pani
Łazanowa. —
Bibi cieknie z nosa, uszy ma
zaróżowione,
obolałe od nowych kolczyków, zrobiła to na szczęście,
tak
powiedziała. -— Zaczyna STĄD...
Marszczy brwi, konstrukcja wciąż w fazie testów, czy będzie działać? Próby, wciąż próby, nawet zeszłej nocy, jej palce zaciśnięte na przycisku, wprawia maszynę w ruch. Wreszcie Bibi w końcu po nią wyszła i wprowadziła do środka.
Tutaj — zgadzają się — i kamienie...
A Peter tutaj, tu, Peter! — Baseballowa czapeczka, czerwony nos, wygląda zza drzwi stepvana. — Gotowy? — Kiwa głową i stuka w kamerę wetkniętą za połę zbyt obszernej puchowej kurtki. Bibi przyniosła ją do domu, wzruszeniem ramion kwitując pytania o jej pochodzenie, zapewne kradziona, ale Tess nie dociekała skąd, dowie się tego później. Może. Po spektaklu.
Peter kręci, Jerome czuwa przy maszynie do robienia dymu, już (już?) włączonej i wypuszczającej z siebie szpetne, tłuste, o-brzydliwie gryzące kłęby czarnych oparów, tworzące wielką, złudną chmurę, w pomieszczeniu byłoby to nie do wykonania, tłum krzyczy, podczas gdy Paul puszcza muzykę na fuli, głośne, ogłuszające, odpustowe brzmienie, zapętlone tak, że będzie powtarzać się raz po raz, coraz szybciej, przy wtórze zgranego z nim skomlenia Paula naśladującego umierające dziecko. Sandrine i Raelynne ujmują się za ręce i wysiadają, Paul obejmuje Bibi na szczęście,
krótkie skinienie głowy skierowane do Tess i wychodzi w lodowatą noc.
Ich bliźniacze spojrzenia, współkonspiratorki pośród dymu i wrzasków i nagle Bibi wybucha śmiechem, chwyta Tess za ramiona, mięśnie napięte, naprężone jak postronki.
— Idziemy — wysiada, Tess zrzuca rękawice, Bibi wspina się jak oszalała małpa na dach stacji benzynowej, gdzie znajdowały się głowy.
Twarze z łańcuchów, owinięte papierem druty połączone drucianymi wieszakami z prętami ogrodzenia, wykonanie każdej z nich zajęło Tess dobrych parę godzin. Teraz jest już przy nich Bibi, ciach, ciach, ciach, wycina tej nos, tamtej oko, tnie gładko i pewnie jak chirurg, podczas gdy poniżej Paul i Sandrine kopniakami zaganiają Raelynne w opary tłustego dymu, cała trójka znika, a w ich miejsce pojawia się Tess pod ruchomą, posępną, zgubną postacią Pani Ła-zarzowej. Zaczynają się sypać kamienie, to robota Jerome'a. Ktoś jest blisko niej, Peter, nagrywa.
Urządzenie kontrolne w zziębniętej dłoni, krzyki i zduszone kaszlnięcia, Pani Łazarzowa porusza się dokładnie tak, jak było zaplanowane, idzie chwiejnym, kołyszącym krokiem, pilniki obracają się chłodnawo, ramiona rozchylają się, jakby maszyna usiłowała pochwycić nimi widzów, próbuje łapać kawałki betonu sypiące się na plac odgrodzony trzema pasmami lin, gdzie rozgrywa się spektakl. Tess z tyłu, za nią, jak pokorna akolitka, w szaro-czarnym stroju, dym gryzie w oczy, wyciska łzy. Udało się jej, zmusiła Panią Łazarzowądo działania i maszyna działała na medal.
Kamienie w powietrzu jak martwe ptaki. Bibi powyżej tnie jak oszalała, Raelynne zawodzi rytmicznie, a teraz Paul i Sandrine przymocowują do swoich twarzy odcięte fragmenty drucianych masek, dym ma stalowosiną barwę, jak żyły pod skórą, którymi płynie rozpalona do białości krew. Z magnetofonu dochodzą jęki i nagły krzyk, kiedy PaniŁazarzowa zamachuje się szeroko, omal kogoś nie dosięgając, ktoś się przewraca, nic mu się nie stało, ale co się najadł strachu, to jego. Jeszcze więcej kamieni, więcej krzyków, spada ostatnia twarz-maska, Bibi rzuca ją w górę, szerokim łukiem, dru-
ciana konstrukcja na tle zimnego nieba jak anioł z odciętą głową i jej własny przeciągły krzyk, zeskakuje z dachu stacji, by wylądować ciężko, bez gracji obok prowizorycznego stosu, gdzie szamocze się i bluźni skrępowana Raelynne.
Pani Łazarzowa pochyla się, by sięgnąć po długą na jard wykałaczkę z żelaza, to dziwny moment, jakby cała konstrukcja zastanawiała się przez chwilę, CO MA ZROBIĆ, aż w końcu odwraca się w stronę Raelynne, przetacza się ku niej, unosząc ostre pilnikowe palce i tkwiący w nich długi, żelazny pręt. Śliski uchwyt, Raelynne poniżej, Tess nerwowo przygryza wargi.
— ...teraz ostrożnie...
I opuszcza z całej siły, drzazgi przegniłego drewna, doskonale, świetnie, tak, właśnie tak, krwawiący uśmiech Tess i głośny krzyk — Tak! Raelynne jest cała i zdrowa, tak jak być powinno, odgrywa całym ciałem pieśń wolności i bólu, przetacza się, by wyjąć spośród rozsypanych wokoło szczątków jedno zniekształcone, druciane oblicze, unosi je do swojej twarzy i przyoblekłszy ją w tę osobliwą maskę, schodzi ze sceny.
Nie kończący się uśmiech Tess, ogorzała od wiatru twarz, reszta spektaklu to jeden długi ciąg okrzyków i braw, Bibi tuż przy niej, szerokie, spękane wargi formułują słowa:
Pomachaj tym miłym ludzikom. — Chwyta jej nieruchome ramię i porusza nim raz i drugi, w górę i w dół. Wciąż ściska w dłoni rozpalone urządzenie kontrolne od Pani Łazarzowej niczym klucz do królestwa wiecznego światła.
Obiecałaś — ciągnie ją za ramię, odkłada na chwilę przeklęte narzędzia, wzdycha, no dobrze. W porządku, Bibi ubrana elegancko, lśniące, nowe kolczyki w kształcie dzwoneczków i igieł, wyprowadzają.
To wspaniałe — włączają się w ruch uliczny — skóra od ściany do ściany. Oni wszyscy też słyszeli o Chirurgach — i mówi tak bez końca, głowa Tess oparta o chłodną szybę, na wpół słucha, na wpół rozmyśla o nowym projekcie, mniejszej, szybszej konstrukcji, samych chwytnych palcach, ruchliwych jak szczypce kraba i szyb-
kich oczach wypatrujących, poszukujących wśród dymu i ciemności. .. naraz mała twarda pięść uderzają po ramieniu, aż zabolało.
— Słuchaj,
co mówię — cienki, biały uśmieszek. — Powiedzia
łam,
że znów dzwonił ten facet, ten z „Undergroundu".
Uch.
Co mu powiedziałaś? — Strumienie świateł, gołe billboardy, postrzępione, podarte plakaty reklamowe jak połowiczne wiadomości nadające wrażeniu ruchu osobliwego, surrealistycznego wyrazu.
Powiedziałam, że oddzwonię.
Wymija zdezelowaną ciężarówkę dostawczą i ponownie gładko włącza się do ruchu.
Wiesz, że nie da się uniknąć tego szajsu.
Wiem, wiem. — A w myślach wciąż jest przy pracy, łączy druty, spawa, czuje w nozdrzach woń topionego metalu. Znaleźli ich dziennikarze, prasa alternatywna. Chirurdzy byli obecnie awangardą, przedstawicielami sztuki performance, niezależnie od tego, jak długo i z przejęciem Bibi rozprawiała o tanzplagen, nikt nie potrafił nawet przeliterować tego słowa, a poza tym i tak pisano o nich w kontekście odpowiadającym charakterowi pisma: mówiono o nich jako o „wojujących feministkach", „reakcjonistach narastającej epoki mechanizacji" lub „komiksowych terrorystach" i choć to wszystko było nic nie wartym bełkotem, ich nazwiska nie znikały z łamów. Zdjęcia również, karzeł i gargulec, telefony się urywały, zostawiano im wiadomości pełne obscenicznych treści i oddania, ktoś przywiązał im do klamki przy drzwiach wejściowych na wpół pełny kondom. Popularność nie była piekłem, raczej puddingiem przylepiającym się do skóry i wchodzącym w tryby, by tam zastygnąć i nie dopuścić do ich dalszego, gładkiego obracania się. Bibi umiała jakoś sobie z tym radzić, Tess grzęzła w owych treściach jak w bagnie, skądinąd nic dziwnego, pamiętaj, sama mówiłaś, że nie myślę jak prawdziwa artystka. Odpowiedź Bibi:
— Co
nie oznacza, że nie możesz MÓWIĆ jak artystka.
Teraz
ich cel, mijają zamknięte sklepy i puste budynki, podróbki
stylu wiktoriańskiego i otwarte drzwi, a wewnątrz żar i setka ciał, dwa bardzo jasne światła. Ostre, komputerowo przerobione reggae,
Bibi zna tu chyba wszystkich, przedstawia Tess, ludzie z piórami i metal, tyle metalu, mnóstwo kolczyków, lśniące i najeżone srebrzystą stalą. Kolczyki w uszach i w sutkach, w nozdrzach i w ustach, długie czarne tatuaże i tęczowe wzory ciągnące się spiralnie wzdłuż ramion, nóg i pleców, aż miło było popatrzeć, a jednak to metal lubiła najbardziej; tuż obok niej błyski, to kolczyki w ciele Bibi, skrzące się długie, srebrne obręcze, ćwieki w skrzydełkach nosa jak krople roztopionego metalu, ciało z epoki mechanizacji.
To miejsce było jak stworzone z myślą o nich, bez wątpienia coś takiego prędzej czy później musiało się wydarzyć, muzyka zmienia rytm i szczupła, dobrze umięśniona kobieta w białym podkoszulku i workowatych spodniach postępuje naprzód, delikatnie odsuwa do tyłu ludzi, aby stanęli w pewnej odległości od tego, co wygląda jak lekarskie łóżko, przyobleczone w czystą biel. Siada na nim półnagi blondynek, przypominający szczupłego Petera, sama skóra i kości, sutki, małe jak u kociaka, ma poprzekłuwane i ozdobione kolczykami.
— Będzie
ciąć — Bibi szepcze Tess wprost do ucha.
Chłopak
w rytm muzyki układa się na łóżku, a Tess widzi, jak
szczupła kobieta nakłada aztecki z wyglądu wzór na plecy chłopaka; zjadliwie uśmiechnięty ptak i nagle ostrze, długie, wyostrzone jak skalpel. Zaczyna ciąć, jej przyobleczone w rękawice palce były bardzo wprawne, oczy chłopaka są wpółprzymknięte, spomiędzy rozchylonych warg wypływa przyspieszony szept oddechu. Światła, ostre, białe, jak na sali operacyjnej, wszyscy milczą, zapatrzone spojrzenie Bibi, Tess patrzy, tylko tyle, nie jest pewna, co właściwie odczuwa; to musiało boleć, oczy wypełniają się łzami, ale chłopak nawet nie drgnie; głos kobiety spokojny, zachęcający, nie cichnący ani na chwilę, pozwalający przejść od jednego cięcia do drugiego, jest dobrze, świetnie ci idzie, tak trzymaj, jeśli chcesz krzyczeć, to krzycz.
Odwzorowywanie zakończone, starannie dociska do rany czysty, papierowy ręcznik, pojawia się na nim odwrócony wizerunek, idealny negatyw, delikatny, piękny i wyraźny.
— To wcieranie krwi. — Znów Bibi, chłopak porusza się, jego
mięśnie pracują delikatnie i nagle wszyscy zaczynają rozmawiać, uśmiechają się, gratulują chłopakowi, który powoli, z dumą podnosi się z łóżka.
Mężczyzna stojący po lewej stronie Tess nachyla się ku niej, bardzo jasne włosy i głęboki, poważny głos:
— Czy
to nie było coś? Linda Joy nie jest jakąś tam rzeźniczką,
jej
wzory są zawsze piękne. Można je nosić z prawdziwą dumą. —
I
nagle, nieśmiało: — Czy ty naprawdę jesteś Tess Bajać?
Bibi nie milknie przez całą drogę do domu, oto prawdziwy przykład ekspresji ciała, w porównaniu z nią zwykły taniec nic nie znaczy, statyczny układ kości i nie kończący się przepływ krwi, oto różnica. Gdyby tylko dało się połączyć tę intensywność z czystym ruchem, czy to było możliwe? Ciało samo w sobie, niespokojne możliwości, jak przerabianie maszyn przy każdym występie, czyż nie tak, Johnie Henry?
Wiedziała, co robi — zimne, krytyczne westchnienie na myśl o nieumiejętnych dłoniach i brzytwie. — Ta kobieta doskonale wiedziała, co robi.
Oczywiście, to przecież jej powołanie. — Pociera palcem górną wargę. — Może poproszę, by i na mnie coś wykroiła. Podczas występu. — I nagle jej głos podnosi się o oktawę, jakby chciała odwrócić uwagę Tess od tego, co przez chwilą powiedziała. — Pamiętasz tego wielkiego blondyna? Chce się przyłączyć do Chirurgów.
Sądzisz, że uda ci się mnie okpić, jeżu? Nic z tego. To to samo, co lekceważenie występów, pełzanie jak krwawy wąż po powierzchniach, których nigdy nie miała dotykać ludzka ręka — ich pierwszy spektakl. Do diabła, to tylko krew. Ale nie, to nie jest tak; nigdy nie było. Ale co tam, mogę pójść i tą drogą. Przez pewien czas.
Wiesz coś o nim?
Jasne, widziałam go wielokrotnie. Przychodzi na wszystkie nasze występy i jest stałym bywalcem u Lindy Joy. Nazywa się Andy, gdybyś zapomniała. — Zaczyna mówić o potencjalnych nowych członkach zespołu, o tym, jak wielcy powinni być Chirurdzy, nowa krew, jeden z jej długich uśmiechów.
Tess milczy, obserwuje subtelną grę świateł i cieni na zmieniających się rysach twarzy Bibi, jakby oglądała je z całkiem innej perspektywy.
Andy nie był tancerzem, ale umiał się poruszać, stąpał bardzo miękko i lekko, wszyscy od razu go polubili, nawet Paul go zaakceptował, zazdrosny Paul o trudnych i często nieznośnych nastrojach. Po wieczornej próbie Bibi, spocona i wściekła, skarży się do Tess na Paula, ta prawie jej nie słucha, kiwa głową od niechcenia, łącząc jeden z trudnych obwodów, chromowany krab musi umieć wykonać pełny obrót.
Mówię serio — wrzuca lód do filiżanki z gorącą kawą, jedna kostka dla niej, druga dla Tess. Na zewnątrz znów robi się chłodniej, mróz maluje na szybach fantazyjne wzory, wiatr nanosi na nie płatki śniegu.
Paul staje się coraz bardziej nieznośny. To prawdziwy dupek. — Domaga się, by poświęciła jej nieco więcej czasu, potrzebuje pomocy przy podejmowaniu decyzji i choreografii.
Iw ogóle nie zależy mu na tym, co robimy, twierdzi, że mu zależy, ale ja wiem, że kłamie. Chce być ze mną, tylko o to mu chodzi. Żeby być moim chłopakiem. — Nadaje ostatniemu słowu drwiącego akcentu. Pije, długie łyki, jej smukła szyja faluje. — A ja nie chcę żadnego chłopaka.
W takim razie czego chcesz? — Pytanie z podtekstem.
Po prostu CHCĘ — uśmiech — i kropka. — Ale Tess dostrzega w jej nonszalancji głód zniecierpliwienia, palący jak wrzód, beznamiętne odrzucenie tego, co dostępne, możliwe do zrealizowania na rzecz tego wszystkiego, co może się zdarzyć, a czego jeszcze nie widać, gdyż kryje się w nieodgadnionych mrokach przyszłości. Od czasu ich wizyty u Lindy Joy Bibi była tam jeszcze dwa razy — o tylu przynajmniej Tess wiedziała, wracała zawsze rozpalona, podekscytowana, ożywiona, tak wiele jeszcze do zrobienia. Nawet we śnie ścigała swoje ideały, otulona starym, niebieskim kocem, usta poruszają się, formułując we śnie wyrazy z pogranicza, niekiedy tak głośno, że aż Tess się budziła, podchodziła wtedy do niej i potrząsała
za ramiona, dopóki w mroku nie ujrzała otwierających się sowich oczu, Bibi wzdychała głośno i siadała, by ująć swą lodowatą dłonią ciepłą rękę Tess.
Rankiem Tess znów przy stole roboczym, Bibi wychodzi, ma sprawy do załatwienia, spotyka się z ludźmi, czyni niezbędne przygotowania, wkrótce nowy spektakl — Kuracja wstrząsowa, znów na dole, lecz tym razem wprowadziły pewną innowację, opłatę za wstęp. Andy nie wierzy, że tak długo z tym zwlekały. Jerome uważał, że to świetny pomysł, on i Peter mieli pewne plany, no i był jeszcze ten facet, Tess go widziała, przychodził na każdy ich spektakl.
— Zgadza
się — dobiega z głębi kaptura, zniekształcony, spo
wity
zielonym cieniem uśmiech.
Otwarte okna i ziąb, powietrze przesyca swąd dymu i spalenizny, Tess jest szczęśliwa, niosąc jak Prometeusz dar płynnego ognia swoim rzeźbom; tak niewiele potrzebowała, pomijając Bibi, która w swym niezadowoleniu zdawała się jeszcze bardziej rozpalona niż kiedykolwiek.
(Gdzie była teraz Bibi? U Lindy Joy?) — Co chciałaby mi pokazać? Na co Jerome wyjaśnia natychmiast, chodzi o coś nowego, o bardzo potężny laser, który jest w stanie wypalić dziurę nawet w stalowej płycie o grubości 1/8 cala.
— Niech
tu przyjdzie, chcę się z nim spotkać. — 1 tak Chirurdzy
zyskali
nowego członka: Nicky, gęste, rozczochrane, przetłuszczone
włosy
i muskularne ciało, wyglądał trochę jak zawodowy
tancerz.
Technicy
Tess, tak ich nazywała Raelynne, stalowi dziwacy Tess,
stojący
w pewnej odległości od oblewających się potem tancerzy,
planujący
skomplikowane widowisko zaślubin ognia i stali, uważa
jący
Tess za swoją przywódczynię. Za swą jedyną przywódczynię,
i
to ją niepokoiło. Bibi roześmiała się na to w głos. — Co mnie
to
obchodzi,
kogo oni słuchają? Grunt, żeby nie usmażyli mnie żywcem
w
połowie występu. — I wraca do planowania Kuracji-
Ambitnie, w chłodzie, na wietrze, zima zdawała się trwać już bardzo długo, pałce u rąk i nóg drętwiały z zimna, przy tych temperaturach z niektórymi narzędziami nie można było pracować, tylko Bibi nie skarżyła się na zimno i potworną, jaskiniowa wręcz wilgoć
podczas prób. A było ich wiele, mieli mnóstwo pracy, cztery miesiące planowania idei obróconych w czyn, które wylęgły się jak jaszczurki z jaj, w mrokach magazynu.
Największe i najbardziej skomplikowane plany dotyczyły rzecz jasna cięcia; Bibi z przodu na stole, oświetlonym jak u Lindy Joy, długa wstęga krwi spływa jej po plecach, cienka, szkarłatna strużka, tak piękna, to będzie naprawdę piękne. Widzisz to? pokazuje wzór upartej Tess, zacięta mina, sarkastycznie wykrzywione wargi. — A gdybym się tak poparzyła? Co wtedy? Gdybym tak strzeliła sobie wielkie, czerwone oparzenie? Bibi gniewna, przestań stroić sobie żarty! Nie żartuję. Owszem, żartujesz. I najdłuższa jak dotąd chwila ciszy, Tess wali wściekle pięścią w stół, Bibi kładzie się, ale widać, że też jest zła; cisza aż do rana, aż nagle Bibi przychodzi i siada na brzegu tapczanu Tess, zimna dłoń szukająca w ciemności.
— Posłuchaj.
Zrobisz to? Zechcesz wysłuchać mnie przez chwilę?
Tak.
Bibi mówi o tym, jak przyglądała się pracy Tess, dzień po
dniu, to prawdziwa harówka, pochłaniająca bez reszty, a obok Tess Bibi, pusta, potrzebująca, taniec ma tak wiele ograniczeń, jest taki niewystarczający, nie da się w nim przekroczyć pewnych granic, a ona odnalazła wreszcie sposób, by rozpalić w sobie ogień, zrobić coś konstruktywnego, zacząć po swojemu topić stal, pójść krok dalej. Pójść naprzód.
— Przecież
nie dam się zabić ani nic w tym rodzaju. — Silna
dłoń
na nadgarstku zaciska palce. — Ale nie chcę tego robić,
wie
dząc,
że tego nie aprobujesz.
Oczy zamykają się w ciemnościach, za oknem powoli wstaje świt, Tess wie, że Bibi i tak to zrobi, czy to zaaprobuje, czy nie, wściekła czy nie, czy się poparzy, czy nie, to była jedynie czcza groźba, bez odrobiny wiarygodności, nic z tego nie będzie. Wobec tego, po co to w ogóle mówiła?
Bo JA NIE CHCĘ, aby ona to zrobiła. Bo to nie jest piękne i dlatego, że ona nie poszukuje PIĘKNA.
A czego?
Unosi wzrok i zamyka obie dłonie w mocnym, zimnym uścisku.
— W porządku. Ale to nie musi mi się podobać, jasne? Nie
muszę tego aprobować. — Bibi uśmiecha się momentalnie, obejmuje Tess obiema rękami za szyję, po czym zadowolona kładzie się spać. Tess jeszcze długo po tym nie może zasnąć, w końcu wstaje i cichutko podchodzi do stołu roboczego, by dotykać swymi odrętwiałymi z zimna palcami śliskiego pancerza metalowego kraba.
Cena, jaką podano, była, zdaniem Tess, absurdalna, zaoponowała gwałtownie, ale Bibi okazała się nieugięta, poczekaj, mówiła, zobaczysz. I rzeczywiście — wielkie pomieszczenie pękało w szwach, mogliby wypełnić nawet dwa razy większą salę, ale czemu się tu dziwić? Artykuły prasowe, popularność, wiadomości i rozmowy telefoniczne powinny ją były na to przygotować, choć wciąż miała wrażenie, jakby znalazła się w całkiem innym świecie. Prawdopodobnie następnym razem zwalą się jeszcze większe tłumy. Gwar rozmów, okrzyki, nastrój wyczekiwania, grupa sceptyków, tych łatwo było wychwycić. Świetnie. Niech czekają. Kurtyna od sufitu po scenę, czarna katarakta pofalowanego, zaplamionego materiału, za nią Bibi i Tess. Wszyscy są już na miejscach, nerwowe oczekiwanie, żarciki, Peter już zaczyna kręcić, ciche kręgi jak wszechwidzące oko. Z tyłu, za nimi Linda Joy, muskularne widmo w bieli i białych rękawicach, Tess po raz chyba dziesiąty pyta Bibi: —Jesteś pewna?
— Jestem
pewna. — Ściska Tess za ramiona, dłonie ma silne,
suche
i drżące. — Nie martw się, to jest mniej więcej
równie
bezpieczne
jak pieprzony laser tego dzieciaka.
W bladych oczach płonie biały żar podniecenia i zniecierpliwienia, zajmuje swoje miejsce, Tess odwraca się do Nicky'ego.
— Przygotuj się.
Sufitowe światła gasną, włączają się stroboskopy i muzyka, przeraźliwie przeciągłe jęki, trzy złowieszczo powtarzające się tony, kurtyna idzie w górę, wszyscy są gotowi. Tess, podświetlona z tyłu, jej chromowany krab kroczy obok „Pani Łazarzowej" niczym diabelski pies, jeszcze dalej za nimi Bibi.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko, „Pani Łazarzowa" niczym ruchome zagrożenie i dekoracja dla tancerzy, ścigająca, gonią-
ca ich bez przerwy, pracująca bez zarzutu, jak krab, wielkie, lśniące ciało i ciężkie szczypce o stalowych końcach śmigające w powietrzu tuż przed pierwszym szeregiem widzów, kłapiąca ostrzami w udawanym gniewie, ruchy, jakie wykonywała, okazały się nadspodziewanie płynne i perfekcyjne, tym łatwiej mi będzie podkraść się i zbliżyć do ciebie, moja droga. Nie patrzy na to, co dzieje się z tyłu sceny, próbuje za to dostrzec, co z Bibi, ale wszystko działo się zbyt szybko, smukłe, nagie plecy i gromki okrzyk gawiedzi na widok długiego, falistego, krwawego węża, szkarłatne krople skapują na scenę, wilgotne napięcie mięśni Bibi, poci się, pot miesza się z krwią. Usta Tess, zaciśnięte, wykrzywione w grymasie współczucia, rozchyla je, gdy czuje na sobie wzrok jednego z widzów, oczy wywracające się w oczodołach, szturchnięcie łokciem, gęsta kaskada rudych włosów, i nagle, w przypływie złośliwości krab uszczypnął ją, został w tym celu stworzony i uszczypnięcie naprawdę bolało, kobieta krzyknęła, podskakując w górę z bólu, a Tess przesunęła dźwigienkę urządzenia kontrolnego, kierując kraba w inną stronę. Nóż cofa się, Bibi wstaje, niczym królewska kobra, prężąc się i wyginając z niespotykaną gracją, odwraca się, pokazując się, prezentując siebie i to, długą bruzdę, krople krwi spod stołu, cała struga czerwieni, rzeka krwi, gęstej i lepkiej, krab brnie przez ten nurt, pozostawiając krwawe ślady, Linda Joy wycofuje się w mrok, a świdrujące oko lasera, okrwawione, uśmiechnięta Bibi i krab dopełniają ostatniego aktu przedstawienia, podczas gdy z głośników dobiega echo gasnącego z wolna, drżącego krzyku. Czarna kurtyna opada. Tłum wiwatuje w głos, podczas gdy Bibi spokojnie i starannie przebiera się w czyste ubranie, materiał na jej ramionach przesiąka krwią, tworzącą na płótnie złożone i tajemnicze wzory, potem Bibi odchodzi, a Tess ma w pierwszej chwili chęć pójść za nią, wciąż czuje ból szczęk, które po tak długim i silnym zaciskaniu sprawiają wrażenie, jakby Bóg wie jak długo dźwigała na swoich barkach niewyobrażalny ciężar.
Na jej drodze pojawia się uszczypnięta przez maszynę kobieta, czerwone, skrzywione usta, nogawka skórzanych spodni podwinięta, ukazując miejsce zranienia, siniak jest duży i niemal granatowy.
Tess patrzy na nią z niezmąconym spokojem, nie mruga powiekami, jest opanowana, zrzuciła z siebie brzemię.
O co chodzi? — pyta.
Chodzi o to, że ta twoja maszyna zrobiła mi krzywdę — pada głośna odpowiedź, kobieta mówi głośno, wie, że słuchająjej inni. — Nie ulega wątpliwości, że stała mi się tu krzywda i zamierzam...
Na bilecie jest umieszczone stosowne ostrzeżenie. Drobnym drukiem. Trzeba było przeczytać. — Odwraca się, ale facet, który był z tą kobietą, idzie za nią. — Ej, ty dziwko. — Dłoń na ramieniu Tess, reakcja szybsza od myśli, uderza trzymaną w dłoni konsolą kontrolną kraba w kość policzkową mężczyzny, słychać charakterystyczny odgłos plastyku uderzającego w ciało i po chwili chwyta go jedną ręką za szyję, przyciągając ku sobie — typek był mniej więcej jej wzrostu. — Nigdy więcej nie waż się mnie dotknąć, skurwysynu — syczy mu prosto w oczy. Obserwujący to zdarzenie milkną i jakby znikąd pojawiają się Andy i Paul, wciąż jeszcze są umazani sztuczną krwią i prawdziwym potem. Rozdzielają ich, co się dzieje? O co chodzi, Tess? Masz jakieś kłopoty? Andy jest spokojny, zrównoważony, Paul pała z wściekłości, Tess opuszcza głowę i odwraca się. Drży.
Silny głos Raelynne.
Koniec przedstawienia, ludziska! — Ktoś wybucha śmiechem, rozlega się gwar rozmów, ruch i trzask zamykanych drzwi, i Bibi, znów tu jest, dłoń na jej ramieniu, patrzy na nią, choć wzrok wciąż jeszcze ma trochę nieobecny. — Co się stało? Ten dupek cię napadł, czy jak?
To nic takiego. — Dłonie dygoczą, Jerome odbiera od niej urządzenie kontrolne, na obudowie widać drobne pęknięcie. Czy jest uszkodzone? Zniszczone? Wkrótce się okaże, połóż na moim stole, ale Jerome kręci głową.
Zapomnij, Tess, daj spokój, odpuść sobie, my się tym zajmiemy.
I już go nie ma, pozostałych zresztą też, wszyscy sobie poszli, nawet Paul, została tylko Bibi, siedząca tuż przy niej z okrwawionymi plecami i czułymi dłońmi. Chodź. Poprowadzę cię.
— Chodźmy
— uśmiecha się lekko, jakby nieśmiało. — Chodź,
Johnie
Henry. Wracajmy do domu.
Zachodzące słońce, panele spawalnicze nabiegły dziwnym oran-żem jak pachołki przy robotach drogowych, zbyt jasne, topiący się lód jest ciężki jak ołowiowe szkło, Tess marszczy brwi, patrzy na swoje dzieło, dźwięcząca karuzela twardych czerepów wyrastająca ze sztywnej, stalowej kości.
Na pewno?
Linda Joy mówi, że on jest w porządku, już kiedyś z nim pracowała.
Andreas. Na jej plecach przy kręgosłupie resztki strupów, jak ząbki suwaka, ranki są drobne i piękne, w chłodnym powietrzu unoszą się kłęby pary.
— Tak
czy inaczej tym razem.
A
jak tam nasze trojaczki?
— W
porządku. — I faktycznie zaczynali wychodzić na prostą,
nawet
ona sama uwierzyła, że będzie dobrze, trzy odarte do
żywego
truchła
poddawane gruntownym modyfikacjom, wielka trójca, to
było
jeszcze trudniejsze, niż przypuszczała, ale miała czas,
nie
musiała
się spieszyć, mogła bawić się tą pracą, uczynić ją
przyjemną.
Nawet
nie musiała podejmować dodatkowej pracy; Jerome załapał
się
do roboty w warsztacie samochodowym Ricka, harował tam trzy
dni
w tygodniu i cały swój zarobek oddawał Chirurgom.
Następny spektakl był wielką niewiadomą, miał jedynie nazwę Prawdziwy Torąues i trzy bezgłowe konstrukcje szkieletowe, które Bibi nazwała Śmiercią Pierwszą, Śmiercią Drugą i Prawie Śmiercią. Bibi miała także pomysł na kolejne cięcia.
Nacięcia były tym razem drobne i symboliczne, wyjaśniała znaczenie każdego z nich po trzy, a nawet więcej razy milczącej Tess, która wciąż jeszcze nie mogła dojść do siebie po napadzie wściekłości podczas ostatniego występu; dała się ponieść złości i frustracji i celowo skierowała kraba w stronę tej kobiety, podobnie jak rozmyślnie wyładowała się na jej przyjacielu. Ciało Bibi było jej prywatną własnością. Należało do Bibi. Nie do niej. Jeśli ta chciała
ozdobić je nacięciami, to tak właśnie będzie. Prosta sprawa. Gdyby zapragnęła amputować sobie nogi i powiesić na haku pod sufitem, również mogła to zrobić. Decyzja należała tylko do niej. Wyłącznie. Myślenie o czymś przeciwnym lub próba przeciwdziałania temu była jawnym przejawem głupoty, a może nawet czymś jeszcze gorszym, sytuacja w grupie i tak był zaogniona, nie potrzeba im było nowych konfliktów.
Bibi, jak zawsze niesamowita w wyrażaniu swoich myśli — nie wiem, co zrobić z Paulem. Odwrócone V zgiętych nóg, dziwnie rozciągnięty kwiat lotosu i równie odwrócone skinienie głową. Paula coraz trudniej było opanować, raz po raz opuszczał próby, Sandrine również stała się ostatnio dziwnie nerwowa i wybuchowa, skarżyła się, że Chirurdzy stopniowo przeradzają się w pokaz zdalnie sterowanych maszyn, a przecież tu miało chodzić o TANIEC. Metal kontra ciało, mechanika kontra żywe organizmy. Tess miała podobne problemy ze swojej strony: głównie z Nickym, ale i z cierpliwym zazwyczaj Jeromem. Tess, my odwalamy najczarniejszą robotę, to dzięki nam wszystko jakoś się kręci, dobrze o tym wiesz. Czy wiedziała?
Czysta, paląca kropla lutu, tłusty bryzg rozlewający się w lśniącą, srebrzystą plamę. Wiedziała.
— Powiem
im, że nie są niezastąpieni. — Bibi podrywa się
gwałtownie,
jej policzki nabiegają krwią. —Pieprzyć ich. Zwłaszcza
Paula.
To największa rzecz, jaką kiedykolwiek zrobili bądź zrobią
i
doskonale o tym wiedzą. — Posłuchaj, wybieram się dziś
wieczo
rem
do klubu na spektakl muzyki fou, który bardzo chcę
zobaczyć.
Zapomniałam,
kto gra, ale Andy mówi, że są całkiem nieźli. Pój
dziesz
ze mną?
Stuka Prawie Śmierć końcówką palnika, brzęczące czaszki obracają się w powietrzu jak amulety. — Nie mogę. Poza tym nie wiem, co to jest muzyka fou.
— To
jak art brut, tyle że w muzyce. Szaleni ludzie. — Obnaża
zęby,
robi głupią minę i przeciąga się jak wąż, zakłada sukienkę
bez
pleców
i lśniące, nowe kolczyki ze srebrzystej, chromowanej stali:
wygląda
pięknie, ach ta Bibi, jasne włosy, krótsze niż kiedykol-
wiek, blade oczy przesłonięte teraz szkłami przeciwsłonecznych okularów, choć słońce dawno już zaszło. Tess w poświacie własnego słońca, płonącego w tym szczególnym pomieszczeniu, Andy w drzwiach, wydaje się olbrzymi w grubej, czarnej skórze. — Puk, puk, cześć, sie ma, Tess, jak leci? Jesteś gotowa, Bibi? Tess, nie poszłabyś z nami?
Raczej nie — odpowiada Bibi, gładząc ją pieszczotliwie po plecach. —Przecież znasz Tess. Jest niewolnicą metalu. — A widząc uśmiech Tess, natychmiast się poprawia. — A raczej niewolnicą OGNIA. Tego, który topi metal. — Drzwi zamykają się za nimi, mężczyzna i kobieta odchodzą w mrok, pomieszczenie znów wypełnia się wonią lutu i palonego plastyku, w ciszy, wśród syku ognia słychać odgłos kropel metalu, kapiących jak krew na blat roboczego stołu.
Nie zadziała, bo nie możecie tego zrobić. — Sierpowate oczy za maską w późnopopołudniowym cieniu; rozmyślała, kiedy się pojawili, weszli bez pukania, przynosząc jej kolejny błyskotliwy pomysł. Trio przywodziło jej na myśl Trzy Śmierci, to sprawiło, że prawie się uśmiechnęła. — Czy muszę wykorzystać swoją pozycję? Czy tego właśnie chcecie?
Brudne strąki włosów Nicky'ego falują, gdy kręci głową przecząco, Peter obgryza skórkę przy paznokciu. Tylko Jerome spojrzał jej prosto w oczy, tylko on miał dość odwagi i był na tyle szalony, aby odszczeknąć się:
To nieuczciwe.
Oczywiście, że to nieuczciwe. — Unosi maskę, by po kolei spiorunować wzrokiem każdego z nich. — Ale to nie musi być uczciwe. Pamiętacie? I nikt was tu nie trzyma. W każdej chwili możecie odejść. — Granice tej domeny wyznaczała ona sama, grunt, by na jej terenie przestrzegano ustalonych praw. Miała tak wielki autorytet, na jaki jej pozwolą, z tego również zdawała sobie sprawę.
A teraz albo mi przy tym pomożecie, albo zostawcie mnie samą. — I odwróciła się, odliczając w myślach sekundy, po chwili
Jerome westchnął, dłonie gniewnie wzięły od niej rzeczy, reszta bez słowa stanęła z drugiej strony.
Pojawia się Bibi, garść ulotek i nowa kurtka z mnóstwem suwaków.
Hej! — Cała trójka jak jeden mąż chwyta śliską plątaninę kabli, kruchą i wątłą jak intubowane ciało, zdejmuje ją ze stołu, po czym wynosi z pomieszczenia.
Co ich ugryzło? — pyta Bibi, ale Tess odpowiada dopiero, gdy z korytarza dobiega charakterystyczny dźwięk zjeżdżającej na dół windy towarowej.
Wkurzyli się na mnie, bo nie pozwalam im wypróbować nowego numeru z laserem.
Dlaczego nie?
To zbyt niebezpieczne. — Oczyma duszy widzi pierwszy spektakl, kobietę cofającą się chwiejnie za panele ochronne. Głos Crane'a: — A co z tym dzieciakiem, który się cały pociął? Nigdy więcej takich numerów, jeśli łaska, z góry dziękuję. —Gdzie byłaś?
Z powrotem w Asylum. Spójrz. — Nowa ulotka w ręku — Prawdziwy Torąues, grubymi, wytłuszczonymi literami bez szeryfów, na tle łuku elektrycznego i nagie plecy, zapewne plecy Bibi, sądząc po śladach bicza, a za nimi z tyłu wysoka postać w masce trzymająca w dłoni stylizowany joystick, podłączony sypiącymi iskry przewodami do czegoś kanciastego i metalicznego. Tess nie była zbyt zadowolona, ulotka była przesadnie krzykliwa i duża, ZA DUŻA, prawie plakat.
To ty. — Bibi dotyka obgryzionym paznokciem widocznej w tle postaci. — Wy wiesiłam już parę w Greco, w barze H i Asylum, w tym ostatnim pytają już, od kiedy będzie można nabywać bilety.
Staje za Tess, opiera dłonie na jej ramionach.
— Chodź
ze mną dziś wieczorem. — A gdy ta odpowiada
wzruszeniem
ramion: — Zawsze jest coś do roboty. Po to właśnie to
robimy.
Daj spokój, zrób sobie dziś wolny wieczór. Poza tym
musisz
zobaczyć
tego faceta, tego od muzyki fou, pamiętasz, mówiłam ci
o
niej. No, chodź. — Ciągnie ją za ramię jak małe dziecko, a
na
ustach
Tess wykwita jakże rzadki uśmiech, kiwa głową leciutko,
ruch ten stanowi kontrapunkt do głośnego, głuchego dudnienia trójki pomocników na dole, niech choć raz ktoś inny popracuje, a ja odpocznę i trochę się zabawię — myśli Tess.
W Asylum cuchnęło jak w sali treningowej, wilgocią, stęchłym potem i sekretną wonią ciężko pracujących ciał. Rzędy tanich, składanych krzesełek, niektóre z nich połamane, inne całkiem nowe, nie pasujące do starego linoleum na podłodze oraz scena z mnóstwem instrumentów, na których grano z różnym powodzeniem i brutalnością.
Obrzynek wiolonczeli. Perkusja, na której grano bez udziału pałeczek. Dwie potwornie rozstrojone gitary basowe, na których rzępoliły niemiłosiernie zmanierowane blondynki, wyglądające jak matka i córka. Długi, lśniący sznur dzwonków, srebrnych, złotych, popękanych, rozbitych, ukazujących wiszące wewnątrz nich serca, grube i nabrzmiałe jak ludzkie organy, napuchnięte języki trupów. Grał na nich jakiś młody chłopak. Miał zamknięte oczy i jak dziecko przygryzał dolną wargę. Brudny sznurek, na którym wisiały dzwonki, opleciony był dookoła chomąta i opinał obnażony tors chłopaka, opadając w dół, poniżej jego ud i każdy, nawet najdrobniejszy ruch ciała powodował ich poruszenie.
— Ma na imię Michael — szepcze Bibi, wprost do jej ucha, ciepły powiew oddechu, Tess lekko kiwa głową, jest tak zaaferowana jego ruchami, ma wrażenie, że on jest jedyną osobą na scenie, na której warto skupić wzrok. Spektakl był równie marny jak oświetlenie, tanie dyskotekowe żarówki, nic nie warty szajs.
Z wyjątkiem jego, grającego na dzwonkach. Widziała go, jak podrygiwał w kaskadach dźwięków, spocony, bardzo spocony, mięśnie jego nóg naprężyły się z wysiłku, gdy na długą chwilę ukucnął w kręgu sznurków, dzwonki dźwięczały niczym łuski jaszczurek, tony milkły powoli, podczas gdy dające czadu gitarzystki zwiększyły tempo (jeże — szepcze Tess do ucha Bibi), a grający ciałem na perkusji wykonał łokciami mało efektowne finale.
Nie było braw, jedynie żywe i rzeczowe komentarze, Bibi przepycha się do przodu, Tess jest tuż za nią, idą w kierunku sceny. Stają
przy grającym na dzwonkach, Bibi wyciąga doń rękę, uśmiecha się. — Cześć. Jestem Bibi Bloss. — Uścisk dłoni, a Tess przypomina sobie ich pierwsze spotkanie w starym warsztacie, pierwszy silny uścisk dłoni, który nie wydawał się być testem.
A to Tess Bajać. My wspólnie...
Wiem, kim jesteście. — Z bliska był całkiem przystojny, zajady w kącikach ust wykrzywionych w szerokim, choć nieco nieśmiałym uśmiechu, długie włosy związane w niechlujny kucyk, lśniący, złocisty kolor milczących już dzwonków. — Jesteście Chirurgami. Widziałem jedno z waszych przedstawień... było niesamowite. — Gorąca dłoń na ręce Tess, silne, krótkie, tępe palce.
Jestem Michael Hispard.
Bibi zaprosiła go na kawę albo na drinka, lecz odmówił, musiał się doprowadzić do porządku, miał mnóstwo pracy. Wskazuje na ulotkę Chirurgów z pomiętymi już rogami.
— Tam
się zobaczymy — mówi do nich obu, rzuca kilka krót
kich
słów na pożegnanie i wychodzi, pobrzękując dzwoneczkami.
Bibi
uśmiecha się. — Przystojny, no nie?
Nawet bardzo. Tess raz jeszcze spojrzała w stronę, gdzie odszedł, by ujrzeć go ze sznurem dzwonków zawieszonym niedbale na szyi. Odprowadzał je wzrokiem. Gdy ich spojrzenia się spotkały, momentalnie odwrócił wzrok i, jakby zawstydzony, zniknął, tym razem już na dobre, a one uśmiechnęły się do niego i do siebie nawzajem.
Po wyjściu omiatają je podmuchy wilgotnego wiatru, Bibi szturcha Tess łokciem i mówi:
— No i co? Nie cieszysz się, że tu przyszłaś?
On był jedynym wartym obejrzenia; włosy jak słońce latem, gorące palce, ciepła dłoń na jej ręku. Tam się zobaczymy.
— Czyżby?
Może. Na pewno. Jeśli tylko przyjdzie. Bo ona
będzie
na pewno. — Taa — odparła Tess. — Chyba tak.
Wiosenne ocieplenie, znów nietypowa pogoda jak na tę porę roku, pot na ciele i Paul klnący na czym świat stoi, wyskakuje z łóżka nagi, ach ten Paul, jaki miał zgrabny tyłeczek, nowe kolczyki, złote, lśniące, zrobił sobie nowy piercing, ubiera się po-
spiesznie, wrzeszcząc na Bibi, która również się nań wydziera i rzuca czymś, lecz chybia, Tess schyla się, wciąż stoi przy stole roboczym, krzyczy:
Zamknijcie się, do kurwy nędzy. — Na co rozlega się trzask drzwi, krzyki Paula dobiegają jeszcze z ulicy, a Bibi z hukiem zamyka okno. Następnie wzrusza ramionami przepraszająco i ponownie otwiera je na oścież dla Tess, która, odwiesiwszy palnik, przeciera piekące oczy wnętrzami dłoni.
Chcesz kawy?
Tess kiwa głową i idzie pod prysznic, Bibi mamrocze coś pod nosem, wśród szumu wody zupełnie jej nie słychać. Przed nimi cały dzień ciężkiej pracy, Prawdziwy Torgues jest prawie przygotowany, ale nie dzięki Paulowi czy nawet trzem pracownikom Tess, którzy bez wyjątku zdawali się mieć masę całkiem innych zajęć. Prawdą jest, że pracowali dorywczo, ale wydawało się, że stracili inspirację, byli, gdy ich potrzebowano, ale tylko wtedy. Może zamierzali się odłączyć i utworzyć własną grupę.
Czas pomiędzy przedstawieniami wydłużał się w zależności od stopnia ich złożoności, może to właśnie czas sprawił, że zaczęły się między nimi niesnaski. Bibi patrzy, parzy kawę, blady półuśmieszek na widmowym obliczu, zadrapania na szyi i piersiach, jedno długie draśnięcie ciągnące się pionowo od oka w dół. Tess dłonią, w której trzyma kubek, wskazuje na mrugające światełko diody w automatycznej sekretarce. Ostatnio mrugało prawie bez przerwy.
Znów dzwonił ten facet z „AntiTrust". Powiedział, że chce z tobą przeprowadzić wywiad, zanim...
Wiem, wiem. —Marszczy brwi, palce mimowolnie dotykają najbardziej zaognionych zadrapań. — Nie mam czasu, nie teraz. Cholera. Tyle jest do zrobienia.
I rzeczywiście było. Przede wszystkim Trzy Śmierci; akurat to zadanie było już na ukończeniu; Młot, Świder i Kostka nie mogły chodzić, ale umieli się poruszać; ruch tak je zniekształcał, że wręcz nie sposób było na nie patrzeć bez obrzydzenia, jak taśma sprzed lat, grana podczas tamtego pierwszego tańca, odarty z rytmu rytm, od którego aż bolały zęby, serce gubiło rytm, a oddech stawał się zbyt
szybki lub zbyt wolny. Optymalne zniekształcenie, mawiał o tym Jerome, gdy się tu pojawiał. Czyli raczej rzadko.
Wydaje mi się, że Jerome zamierza ode mnie odejść — powiedziała Tess.
Co? Nie. — Blada głowa kręci się z boku na bok w geście zaprzeczenia. — Nie Jerome. Dla niego jesteś Bogiem.
A jednak coś się dzieje. — Zbyt zmęczona, by pracować, a tak wiele jeszcze do zrobienia. Nie ma czasu do stracenia. Jeszcze półtora tygodnia, bilety wyprzedane, zapasy kupione, światła stroboskopowe, urządzenia do wytwarzania dymu i Trzy Śmierci działają bez zarzutu, czerń i guma, guma do palenia, powstaje przy tym wyjątkowo smrodliwy i dławiący dym, ale o to również chodziło, tym razem dajemy im popalić, oto słowa mantry Bibi, a Tess zgadzała się z nimi w zupełności. Spektakl Chirurgów to coś więcej niż zwyczajne widowisko. Tak przynajmniej powinno być. I tak właśnie będzie.
Pije kawę, sączy ją jak lekarstwo. Tess zwiesza nisko głowę, a Bibi wyciera ją do sucha.
— Masz
takie długie włosy. — Trze zawzięcie, bardzo mocno,
do
bólu. — I już. Jeśli to cię nie ożywiło, to znaczy, że
jesteś martwa.
—
I sama wchodzi pod prysznic, a w drzwiach staje Paul, w
dłoniach
ciężkie
siatki z zakupami, torby jak obrzmiałe, wzdęte wnętrzności,
owoce,
artykuły spożywcze, reklamówki omal nie popękały, odsta
wia
je do kuchni i dołącza do Bibi pod prysznicem, a Tess wraca
do
stołu
roboczego, jest zmęczona i bolą ją plecy, a dym spawarki ma
zapach
kadzidła palonego w kościele wiecznego, topiącego stal
ognia.
Miał na imię Andreas, miał długie włosy, długie palce i spóźnił się, ledwie zdążył na przedstawienie, ale w końcu dotarł ze swymi igłami, skalpelami i czarnymi, gumowymi rękawicami. Zachowywał się niepotrzebnie uniżenie wobec Tess, z Bibi natomiast żartował i dowcipkował, ona zaś uważała, że jest całkiem zabawny. Czy coś w tym rodzaju. Tess przycupnęła jak sęp na jednej z ciężkich, pomalowanych czarnym sprayem skrzyń i mimo że bolały ją oczy,
patrzyła, jak jedno trio rozstawia drugie: Nicky, Peter i Jerome, Świder, Młot i Kostka. Nawet ona musiała przyznać, że była zadowolona z efektu; długie, włókniste przewody jak nekrotyczne żyły, śliski olej, poruszały się tak, jak było to zaplanowane, wokół zardzewiałych beczek, w których miała się palić guma, wokół popękanego stołu ze sklejki, na którym będzie przecinana Bibi. Kolejne kable zwisają z sufitu, długie pętle w kształcie litery V, z których zwisać będą tancerze niczym muchy na paskach lepu, dopóki z nich nie uciekną. Peter jak zawsze opiekował się kamerą. Nicky i Jerome zajmowali się muzyką, dymem oraz wsparciem technicznym dla Tess, gdyby pomoc okazała się konieczna, wiadomo, reperacja kabli, wymiana sprzętu itepe. Obsługiwali też gaśnice. Mieli wybijać szyby, gdyby to było konieczne. Kontrola tłumu — powiedziała w głos — łomy. Napalm. Opieka lekarska i prawna. Na co się, kurwa, gapisz? — Andreas wzrusza ramionami i odchodzi bez słowa. — Znam idealne miejsce, gdzie możesz sobie wbić te igły, dupku. — Czemu miałaby wściekać się na niego, skoro to jej krew przelewali?
Zamknij się.
Teraz czerń; kompletna, jeśli nie liczyć kilku pozostawionych miejsc, gwar głosów, wszyscy zajmują swoje miejsca. Sandrine jest chmurna, Raelynne uśmiecha się przyjaźnie, przechodząc obok w swym obcisłym, czarnym kostiumie. Gdzie się podziewał Paul? Bibi położyła się już półnaga na stole, piersi lekko przesłonięte taśmą izolacyjną, zrywanie jej będzie cholernie bolało. Septyczna woń betadyny, przynajmniej miał dość rozumu w głowie, aby najpierw odkazić te swoje igły i narzędzia do krojenia. Dość. Przestań. Skup się na spektaklu, na potrójnym tańcu Trzech Śmierci. Na twoich trzech głupcach, a co z nimi? Peter ustawił kamerę na trójnogu.
Trójnóg. Co, u licha... ale już było za późno, muzyka zagrała na pełny regulator, harmonia jak z miejsca wypadku samochodowego, rytmiczny zgrzyt gruchotanego metalu i nagrany głos Bibi, senny, powolny, beznamiętny, jakby dochodził z dna studni — Torque, słowo z języka łacińskiego, pochodzące od torquere, czyli zginać, skręcać...
Trzy Śmierci poruszające się, każda na swój sposób, skręcający się metal i nieprzerwany łoskot, gdy Młot rozpoczyna swoje niszczycielskie dzieło, uderzając o arkusz blachy i pozostawiając w nim okrągłe wgniecenia wielkości pięści. Kostka też atakuje raz po raz, zębate ostrze, jak najdłuższa na świecie drzazga, uderza, niczym błyskawica, w ziemię, mierząc w widzów, w tancerzy, w pomalowane sprayem konstrukcje ze sklejki, nad którymi pracuje już Świder, wiercąc w nich kolejne dziury, jedna po drugiej. Bibi krzyczy, igła pracuje, pudełko w dłoni Tess jest śliskie od potu, nie może się odwrócić, nie może spojrzeć za siebie
a stamtąd dobiega
odgłos maszyny,
jakiego wcześniej nie słyszała,
odwraca się, patrzy i widzi gramolącą się konstrukcję z żelaza i drutu, postrzępioną poczwarkę niszczącą wszystko, co napotkała na swojej drodze, rozwijająca się jak owad z kokonu, nadciąga z przeraźliwym hałasem, a z tyłu za nią Jerome, Nicky i Peter. To ich nowa zabawka.
Świeże, nierówne, amatorskie spawy, już na pierwszy rzut oka zorientowała się, że złącza nie wytrzymają, popękają pod wpływem zbyt gwałtownych naprężeń i ruchów, ale nie mogła dłużej przyglądać się tej maszynie, miała swoje własne zadanie. Ogarnął ją gniew, silny i nie wyjaśniony, ta mroczna chwila zaślepienia przepełniła ją pragnieniem, by skierować Trzy Śmierci do walki przeciw tej sekretnej zabawce, aby ją wspólnie roztrzaskały, rozkroiły i podziurawiły jak sito, gniew jednak minął i w jego miejsce pojawił się wstyd. Wściekła się, że zrobili to sami, bez jej pomocy i nadzoru. Dlaczego jej nie zaufali? Bo nie zgodziła się na numer z laserem, bo uznali, że zbyt wiele pracują i nie zostali należycie docenieni.
Bo to było ich dzieło.
Mimo wszystko była na nich zła i w odwecie Trzy Śmierci stały się znacznie szybsze i gwałtowniejsze: pokażę wam, jak się stwarza potwora.
Kolejne głuche uderzenia Młota i zgrzyt piłującej bez wytchnienia Kostki, muzyka, ostry hardcore i jękliwe buczenie Świdra roz-
łupującego pudło ze sklejki, dwa razy większe od niego. Czarne, drewniane igły rozprysnęły się dokoła, ktoś krzyknął przeciągle, przeraźliwie, jej własny krzyk został zagłuszony przez hałas, widzowie patrzyli na spektakl ze zgrozą i przejęciem. Patrzyli uważnie. Kto wie, co jeszcze się stanie.
Bibi zrywa się ze stołu, powolny, burleskowy obrót i tancerze uwalniają się z podsufitowych pęt. Sandrine mija ją zwinnie jak osobliwa akrobatka, Raelynne, jak zawodząca maska, dorzuca gumy do ognia, zostało już niewiele czasu, dym stawał się coraz gęstszy i coraz bardziej dławiący, już niedługo będzie nie do wytrzymania, mimo iż otwarto wszystkie okna i wentylatory działały pełną parą. Czuła, że mija ją Andreas, wyszczerzone w uśmiechu białe zęby i czarne rękawice, minął ją, lecz nie pobiegł dalej. Dlaczego?
Paul również ją minął.
I zwinnie jak kot przykląkł przed Andreasem, który zatoczył trzymanym w ręku skalpelem szeroki łuk,
mierząc w jego plecy,
ciął z góry na dół,
rozcinając gumę i skórę; krew. Zbyt wiele krwi. Paul oddycha ciężko, mięśnie zaciskają się, nieruchomieją, Andreas rozpłynął się w mroku, a Bibi widzi, dostrzega to wyraźnie, przebiega przez scenę, ona też krwawi, piersi zakryte taśmą, wykrzywione grymasem oblicze, mija Śmierci, nie nazwanego behemota i ponurą, wewnętrzną niespodziankę, tyle dziś niespodzianek, skacze na jego okrwawione plecy, chwyta go za włosy i odciąga mu głowę do tyłu, obnażając szyję jak do cięcia ofiarnego noża, po czym szepcze mu coś do ucha i zeskakuje z niego; Paul targa głową w bok, jakby obawiał się, że mogłaby skręcić mu kark w przypływie wściekłości i pogardy. Zaraz potem jak szalona małpa Bibi skacze na jedną z machin, dym palonej gumy jest coraz gęstszy, widoczność bardzo słaba, smród dławi w gardle, jedyne, co można dostrzec, to rozmyte, widmowe kształty i jasny koszmar migoczący na czubku Świdra, ale Tess wyraźnie widzi Bibi, dającą drugiego, jeszcze większego susa i przesuwającą się w górę krzywego, łukowatego kręgosłupa Trzech Śmierci, zachwiała się pod wpływem konwulsyjnych ruchów maszyny, ale nie
spadła, zacisnęła dłonie na metalu i nagle jedna z nich znalazła się na linii cięcia Kostki.
Nie, Bibi, NIE!
NIEEE!
cięcie i krew, rozprute tkanki i Kostka uderza ponownie, porusza się regularnym rytmem, podczas gdy Bibi ześlizguje się z lewiatana i spada ciężko, bezwładnie na zasłaną drzazgami podłogę, spada na twarz, pośród kłębów smrodliwego dymu, czuje w nozdrzach tłusty zapach krwi, spada na głowę, pod fatalnym kątem, by zlec jak pogruchotana lalka, w kompletnym bezruchu.
Widzowie byli tym zachwyceni.
To tylko ząb — próbuje się uśmiechnąć, usta ma groteskowo opuchnięte — złamany trzonowiec, czy jakoś tak. No i ręka. To wszystko. — Nacięcia na ramionach były mniejsze, niż przypuszczała Tess, małe, czerwone, biegnące ukośnie ślady były niczym w porównaniu z rozpłataną ręką, miała szczęście, że jej nie straciła. Tess miała wrażenie, jakby przepuszczono ją przez wyżymaczkę. Otarcia na policzku i na szyi, ale chyba nic sobie nie złamała.
Czy Trzy Śmierci są całe? — pyta przez obolałe wargi, marszczy brwi, próbuje rozejrzeć się dokoła. — Nie sądziłam, że...
Jerome uprzedza odpowiedź Bibi.
— Są
całe. Sprawdziliśmy, wszystko z nimi w porządku. —
Unika
wzroku Tess, ale i ona, przynajmniej na razie, stara się na
niego
nie patrzeć. Są tu wszyscy Chirurdzy zebrani wokół łóżka
Tess,
w którym leżała nafaszerowana prochami Bibi, wszyscy, z
wy
jątkiem
Paula. Zniknął gdzieś, nikt go nie widział od końca spekta
klu,
to trójka Tess musiała przenieść nieprzytomną Bibi przez
zgro
madzony
przed sceną tłum. Tess torowała im drogę i przez
chwilę
dostrzegła
znajomą linię warg z zajadami w kącikach ust i długie
włosy
barwy letniego słońca.
Zanieśli ją na górę, Sandrine zadzwoniła po pogotowie, ale Bibi ocknęła się i powiedziała, że to niepotrzebne, już dobrze, czuje się nieźle, nic jej nie będzie. Musi tylko trochę poleżeć. Zjawił się skądś
Peter z gazą i czarną taśmą, Raelynne opatrzyła krwawiącą ranę i wyszeptała Tess wprost do ucha: — Już dobrze. Będzie dobrze. — A potem głośniej, do Bibi: — Hej, ty kowbojko, chcesz pojeździć na mustangu, to zgłoś się na rodeo. — Odrywa więcej taśmy. — Albo do burdelu.
A potem, dużo później, gdy wszyscy już sobie poszli, a we wszystkich klubach i na ulicach jak wirus zaczęły rozprzestrzeniać się plotki o ich nowym występie, zostały w pokoju tylko we dwie; Bibi siedziała na łóżku, naszpikowana po uszy środkami przeciwbólowymi i zadowolona, opuchnięte wargi i motyle szwy, obok niej Tess, zimny głód ulgi jak poruszający się tumor w jej żołądku, wężowy taniec wściekłości.
— Co
ci, kurwa, odpierdoliło?
Wzrusza
ramieniem.
— Chuj
wie. — I posępniej, z powagą dodaje: — Po prostu
byłam
dziś cholernie wkurwiona.
Oschle.
— Na Paula.
I jeszcze mroczniej.
Taa. Widziałaś, co zrobił.
Widziałaś, co odpieprzyli Jerome i reszta, ta ich kretyńska maszyna, nic nie mogłam zrobić...
Odsuwa się lekko w bok, uśmiecha się półgębkiem.
Na pewno nic ci wcześniej nie powiedzieli?
Że co? — Na moment zapomina o gniewie, kolejne zaskoczenie tej nocy, pełnej niespodzianek. — Nie. Nic o tym nie wiedziałam. Dowiedziałam się dopiero, gdy to zobaczyłam, a kiedy to się stało, miałam ochotę napuścić na tego kolosa moje Trzy Śmierci.
Czemu tego nie zrobiłaś?
Ponieważ... — I cisza, nie przywykła do tłumaczenia się komukolwiek, a zwłaszcza Bibi, siedzącej przed nią teraz cierpliwie i rozważającej każde słowo. Po chwili, nieco wolniej. — Ponieważ uznałam, że to nie byłoby w porządku. Bądź co bądź to ich maszyna, pracowali nad nią, sami ją zbudowali. Mimo że zachowali się jak
świnie, nie mogłam im tego zrobić i zniszczyć ich dzieła, na ich oczach.
Naprawdę? — Odwraca się lekko i rozchyla w uśmiechu spuchnięte wargi. Matowe otarcie wygląda jak nowy tatuaż, a oczy są jasne i bezwzględne niczym zbliżający się do ciała czubek igły albo uderzające bez litości ramię Kostki.
Ja nie miałabym oporu. Rozpieprzyłabym to cholerstwo w drobny mak.
Późny ranek, Bibi cierpi, ból jest bardzo silny, a nie ma już pigułek, usta nabrzmiały jak balony, sińce nabrały kolorów, na wargach zaschnięta krew, na poduszce również, zranione przedramię jest zaognione wokół czarno-białego prostokąta przylepionej plastrem gazy. Zaczerwienione oczy Tess są suche, brzęka kluczami, wyjmuje pigułki i coś na ząb, choć Bibi wcale nie jest głodna. — Kurwa, cholernie mnie bolą usta. — Na co Tess odparowuje beznamiętnie:
— Przeżyjesz.
Wciąż jest wściekła: na Bibi, że tak się pokiereszowała, na to, że jej nie uwierzono: NA PEWNO NIC O TYM WCZEŚNIEJ NIE WIEDZIAŁAŚ? Tak. Na pewno. Partnerzy to partnerzy. Zero sekretów, jakie tajemnice ukrywała przed nią Bibi?
Rozmowa się nie klei, wychodzą do samochodu, pada lekka mżawka, Bibi kuli się na cuchnącym wilgocią fotelu, opiera głowę o szybę i naraz ktoś puka do okna, tak nagle i gwałtownie, że obie mimowolnie podskoczyły na siedzeniach: zielone okulary słoneczne, jak oczy owada, uśmiech ust, w kącikach których widać zajady.
— Cześć.
— Głos Michaela Hisparda z tak bliska brzmi jak
szept.
Mężczyzna zdejmuje okulary, ukazując swe piękne oczy,
ciemniejsze
niż u Bibi, ale mimo to wciąż bardzo blade, nawet w tym
słabym
świetle.
— Właśnie
odszedłem z mojej grupy.
Patrzą
na siebie, po czym Bibi rzuca obojętnie:
— Aa,
ta-a. — Tess sięga do tyłu, by odblokować mu drzwi. —
Wskakuj.
Najpierw do apteki, lada, garść drobnych, za mało, Michael dorzuca resztę, monety są jeszcze ciepłe od jego dotyku. W drodze powrotnej do auta jakby trwożliwie pyta:
Czy... czy z nią wszystko w porządku?
Ona nigdy nie była i nie będzie w porządku.
Następny przystanek, Javahouse, ceglany, piętrowy budynek i wytworny balkonik, pusty w tę psią pogodę, powyżej markiza upstrzona ptasimi odchodami i wyblakła od słońca. Elementy z żelaza, efektowne, lecz mało funkcjonalne.
Któregoś dnia to wszystko popęka — powiedziała Tess, a Michael natychmiast przystanął; Tess omal na niego nie wpadła. Zatrzymał się, by unieść wzrok.
Tak uważasz?
Ja to wiem.
Bibi mija ich i rzuca oschle:
— Wobec
tego nie usiądziemy tam. — Wchodzi do środka,
ciepło,
ciemne drewno, ciemne przepierzenia. Bibi zajęła stolik, lecz
gdy
zwolnił się drugi, pod ścianą, zmieniła zdanie i przesiadła
się
tam.
Stąd można było obserwować ulicę przez okna o barwie
akwa-
ryjnej
zieleni albo szkieł okularów Michaela. On się waha, zastana
wia
się przez długą chwilę, po czym siada obok Tess, na tyle
blisko,
by
mogła go dotknąć i poczuć słabą woń potu i wilgotnego
materiału,
jego
włosy pachniały słodkim szamponem, jakby niedawno je umył.
Usiadł,
zaciskając palce jednej dłoni na cukiernicy, staroświeckim
modelu
z chromowanym, spiczastym dziobkiem.
Bibi hałasuje, jest zła, że pigułki jeszcze nie zaczęły działać, sączy kawę przez słomkę i klnie, gdy ta wyślizguje się jej, rozpryskując kropelki kawy na jej bluzkę. Michael hojnie dolewa sobie śmietanki z niedużego, blaszanego dzbanka, na którego ściankach perlą się chłodne krople. Tess przetarła oczy, pod powiekami wciąż wirowały jej świetliste powidoki.
A więc... — Kawa parzy jej usta, ktoś wybucha głośnym śmiechem, dźwięk ten słychać w całej sali. — Dlaczego odszedłeś ze swojego zespołu?
Bo chcę pracować z Chirurgami. — Patrzy najpierw na Bibi,
później na Tess, szczerość na twarzy i dziwne usta. — Chcę wam służyć, być z wami, tak po prostu. Potrafię znacznie więcej niż tylko grać na dzwonkach. — Tess poczuła, że jej usta zaczynają drżeć i niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, jej radosny nastrój udzielił się również Bibi. Po chwili śmiały się już obie, tak głośno, że ludzie przy sąsiednich stolikach oglądali się w ich stronę zbulwersowani. Michael nie wydawał się tym poruszony. On także się uśmiechał, delikatnie i osobliwie, jakby w ogóle go to nie zdziwiło.
Muybridge — rzekła Bibi. — Znasz go?
Jego studia nad ruchem, owszem, tak. — Wciąż skulona siedzi na tapczanie Tess, pomiędzy obutymi w trampki stopami nietknięta butelka piwa. Wokół nich prawie noc, cyzelowane cienie rzucane przez Archanioła, Panią Łazarzową i Trzy Śmierci, oczyszczone i na nowo naoliwione pod nieobecność Tess, jej trójka usiłowała w ten sposób na powrót wkupić się w łaski. To nie było konieczne, lecz, przynajmniej na razie, nie kwapiła się, by im o tym powiedzieć. Teraz po prostu siedziała, kręcąc się na obrotowym stołku, obserwując ozdobioną wszystkimi barwami tęczy twarz Bibi, Michaela, kiwającego głową i uśmiechającego się półgębkiem, wyjaśniającego, czemu odszedł ze swojej starej grupy, tak ją nazwał, swoją starą grupą.
Mieli parę dobrych pomysłów — ciągnął, dopijając piwo, musiało być już ciepłe i mdłe. — Jak cała podstawa fou, to niesamowita idea. Mieli całą taśmotekę, nagrania dzieciaków z porażeniem mózgowym, z autyzmem, wodogłowiem, socjopatów, ludzi po wszelkiego rodzaju udarach i uszkodzeniach mózgu niszczących najróżniejsze części ich świadomości, jak ten facet, który słyszy tylko niektóre z instrumentów, np. gitarę czy inne instrumenty strunowe, a trąbki, puzonu czy organów elektronicznych nie potrafi wychwycić. Ten gość...
Jak to się stało... — pyta niewyraźnym głosem Bibi, palcami przebiera po słomce wetkniętej w butelkę soku — że odszedłeś z zespołu?
Dłonie uniesione w górę jak u cierpiącego świętego.
Z pomysłami, z wszelkimi ideami trzeba coś robić, inaczej przepadną. Wy to robicie — omiata Tess ciepłym spojrzeniem. — Takie jest moje zdanie.
Tja, robimy różne rzeczy. — Bibi wybucha śmiechem, usta ma nieruchome jak u pacjentki po udarze. — Nie zawsze postępujemy zgodnie z ustalonym harmonogramem, ale mimo to robimy swoje. No nie, Johnie Henry?
No jasne. — Jej własny, niezbyt szeroki, nieco skwaśniały uśmieszek.
A co właściwie chciałbyś robić z Chirurgami?
Cokolwiek tylko wy...
Nie. Co TY chciałbyś robić. Natychmiastowa odpowiedź. I uśmiech.
Muzykę. Na razie.
Rozmawiali do późnej nocy, pierwsza ciepła noc, okna otwarte szeroko, odgłosy radia, aut i radia w samochodach tworzą kontrapunkt do monologu Michaela, a potem do jego pytań o Chirurgów, o ich pierwsze występy. Rozmawiali o teorii, o ruchu, o promiennej pasji Tess i litanii noża Bibi, o mocy ciała, to obszar, w który dopiero wchodzimy; czy Michael dostrzegał bezruch Tess? Trudno powiedzieć. Tess zmienia temat, znów ruch, rozmowa o tańcu, o samobójczej choreografii Bibi, delikatne aluzje do jej szaleńczych skoków; Michael uśmiechnął się, ale nie parsknął śmiechem. Bibi się zaśmiała.
Prawie świt; Bibi łyka podwójną porcję pastylek od bólu i przyjmuje pozycję płodową na tapczanie.
Tak naprawdę nie jestem wcale śpiąca. — I odpływa, obolałe, spuchnięte wargi rozchylają się, jakby pod ciężarem opuchlizny, zranione ramię prostuje się na tyle, na ile pozwala mu ból. Michael ostrożnie odstawia na bok butelkę piwa i wstaje, by wziąć dłoń Tess w dwie swoje.
Dziękuję. — Opuszcza powieki, ma długie rzęsy, palce są szorstkie na koniuszkach, dłonie ciepłe, silne, twarde. — Podziękuj ode mnie Bibi, gdy się obudzi. — Sięga po kurtkę, stary dżins jest poprzecierany i zbielały na szwach, w klapie ma nadrdzewiały
znaczek Sisters of Darkness. Znów ten szczery uśmiech, dziwnie kontrastujący z jego zaciętymi ustami.
— Naprawdę nie będziecie żałować.
Obserwuje przez okno, jak Michael wyprowadza swój zdezelowany, czerwony skuter, odpala go i z rozwianymi włosami odjeżdża w głąb ulicy rozjaśnionej promieniami wschodzącego słońca. Nie była zmęczona, lecz położyła się obok zwiniętej w kłębek Bibi, a gdy tylko zamknęła oczy, przeniosła się do krainy snów, pełnej błagalnie wykrzywionych twarzy pląsających w rytm szalonej, pozbawionej słów muzyki; z ust tych jak krew i plazma wylewały się strugi kwiatów, a w sterczącym sztywno pręciku każdego z kwiatów znajdowało się, przepełnione smutkiem i spokojem, ludzkie oko.
— O,
tak. —Pod pachą pudełko taśm, duży, wzmocniony karton
z
wyblakłą nalepką BRZOSKWINIE HEWY'EGO na dłuższym
z
boków. — Kiedyś używałem Yamaha DX-100 i korga, ale to już
dziś
przeżytek. Odeszliśmy od techniki na rzecz wielkiego, dużej
mocy
boom-boxa. — Sprawdza ich sprzęt. — Ale tu, widzę, wszyst
ko
jest w porządku. Powrót do korzeni.
Lekki uśmiech Jerome'a, Nick i Peter nieco z tyłu, oprowadzają nowego. Piętro. W pomieszczeniu jest ciepło, wręcz duszno, a to przecież dopiero pierwsze wiosenne, słoneczne dni, mimo to w pokoju jest jak w nagrzanym samochodzie, gdzie, by wytrzymać za kółkiem, musisz natychmiast opuścić szybę. Z jednej strony Tess zmusza metalowego kraba do wejścia, a potem zejścia po zrobionych przez siebie schodach; chromowane odnóża poruszają się i walczą jak prawdziwe, maszyna przewraca się na grzbiet, przebiera nogami, na próżno, dopiero Tess odwraca go, by mógł ruszyć dalej. Błąd konstrukcyjny, musi to naprawić.
W najdalszym rogu pomieszczenia nie nazwana maszyna trójki; dziś, wczesnym rankiem scementowała rozejm, krytykując ich konstrukcję.
— Naprawcie
to, widzicie, o, tutaj? Poprawcie to. Teraz dobrze.
Świetna
robota. Ale następnym razem powiedzcie mi, dobra? Nie
róbcie
mnie w balona.
Jerome, z wahaniem.
Ale my nigdy...
Dobrze, już dobrze. — Macha ręką, zapomnijmy o tym. Dziś nie ma nic nowego do roboty, tylko krab i może jeden wypad na złomowisko i wtedy zjawia się Michael ze swoim wielkim pudłem.
Bibi pojechała do kliniki, w ranę wdała się infekcja, dotąd to ignorowała, lecz jej stan się pogorszył. Tess nie zaproponowała, że ją podwiezie, lecz jak diablik z pudełka wyskoczył z tym Paul — tak tylko przejeżdżałem — oczywiście, że ją podrzuci, czemu nie, Bibi ze spokojem, na luzie:
— W
sumie dlaczego nie? Bądź co bądź to przez ciebie muszę
iść
do lekarza.
Tess marszczy brwi, pochmurnieje. Niech to szlag, ale w jego spojrzeniu brak złości, to wciąż ten sam posępny Paul, który nadal należał do Chirurgów, lecz znalazł się w niełasce u Bibi; wątpliwe, by kiedykolwiek jeszcze zdołał odzyskać utraconą pozycję. Tess chciała znaleźć w sobie współczucie dla niego, lecz nie dziś, gdy tak świecił naśladowczo tkwiącymi w ciele kolczykami i uśmiechał się służalczo. To zabawne, że wytrzymał tyle kłótni i sprzeczek, a załamało go milczenie. Zabawne.
Nick i Jerome przerabiają swoją maszynę, Peter kręci, Michael grzebie przy taśmach, sortuje, przebiera, by je zagrać.
Tess z początku nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz w końcu to słyszy; subtelne dźwięki, subtelnie przerażające, czyjś śmiech i głuche — mm-hmm, jak z wnętrza studni, z głębokiej studni, mm-hmm i gitara, trzy akordy, jeden po drugim. Raz po raz. MM-HMM. Drzwiczki auta przytrzaskujące coś miękkiego. To trwało niemal bez końca. Nikt inny zdawał się tego nie słuchać. Michael wybrał taśmy, odłożył kilka na bok, zaczął sortować inne. Trzy akordy. Trzask drzwiczek.
Światło wpada przez okno, omiata gładką, chromowaną skórę kraba, pot na jej czole. Unosi wzrok, by ujrzeć, że Michael uśmiecha się do niej, leciutko, tak jak mógłby się uśmiechać anioł, jedna dłoń zaznacza miejsce w pudełku z taśmami.
MM-HMM.
*
...siedem kategorii modyfikacji ciała ludzkiego. — Bibi i Michael popijają wodnisty bulion, siedzą niemal tuż obok siebie na tapczanie, Tess przysłuchuje się ich rozmowie od stołu, na którym leży ponownie rozbebeszony krab. Skrzywienie, ściśnięcie, depry-wacja, znów łyk zupy przez słomkę. Michael obejmuje kubek obiema rękami, jak dziecko, dziecko ze zziębniętymi dłońmi. — Obciążenia, penetracja, ogień...
Ogień, to znaczy?
Wstrząs elektryczny. Albo napiętnowanie. Lub wykorzystanie skrajnie rozgrzanej pary, w tym przypadku łaźni i pomieszczeń parowych. Ostatnim jest zawieszenie.
Jak przy powieszeniu.
Dokładnie.
Część z nich można zasymulować, prawda?
Siorb, siorb. — Och, oczywiście. — Energicznie miesza płyn zgiętą, plastykową słomką. — Najprawdopodobniej wszystkie, tylko trzeba to zrobić umiejętnie. Myślę jednak, że prawdziwy numer jest bardziej efektywny, czy nie tak, Johnie Henry?
Palnik w dłoni, nie unosi wzroku.
— Nie
pytaj mnie. — Jedna skwiercząca kropla, potem druga.
—
Ja się tym nie zajmuję.
Bibi wzrusza ramionami, Tess dostrzega to kątem oka. Rozmowa o piercingu, nacinaniu, czy Bibi widziała kiedykolwiek rytuał tańca słońca? Nie? I nagle Bibi zaczyna się skarżyć na ból, boli ją ręka, bolą usta, ma ochotę się położyć i tak też robi, nakrywa się z głową, choć dzień jest bardzo ciepły, jej oddech spłyca się i po chwili staje się nierówny. Zasypia. Tess podejrzewa, że wzięła za dużo pigułek przeciwbólowych, ale nic nie mówi, przecież Bibi jest dużą dziewczynką, czyż nie? Czyż nie? W przedłużającej się ciszy Michael przystawia sobie drugi stołek i siada obok Tess.
Przez chwilę słychać tylko odgłosy towarzyszące jej pracy, cichy syk i zgrzyt narzędzi, kapanie kropel roztopionego metalu. Wreszcie:
— Co
byś wolała? — Z nabożną czcią dotyka nieruchomych
odnóży
kraba. — Robić rzeźby? Czy może spektakle?
— Topić
metal. — Połączone odnóża kraba poruszyły się ner
wowo,
w odrażający sposób, jak nogi powracającego do życia trupa.
—
To lubię najbardziej. Tego właśnie pragnę.
W bladych oczach nie widać zdziwienia, gdy obserwuje jej dłonie przy pracy. Bibi na łóżku jęknęła cicho przez sen, jakby przyśnił się jej koszmar, z którego nie była w stanie się obudzić, ani którego nie potrafiła kontrolować, chora ręka kilkakrotnie uderzyła w poplamioną pościel. Naraz: pukanie do drzwi. Paul.
Ona śpi — rzuca Tess z rozdrażnieniem, obecność Paula, sprawcy choroby Bibi, działa jej na nerwy. — A odkąd to masz klucz od drzwi frontowych?
Nicky mnie wpuścił. — Siada przy tapczanie obok swojej śpiącej królewny. Rękawem ocierajej pot z twarzy, a unosząc wzrok, odnajduje pałające z wściekłości spojrzenie Tess. — O co ci, kurwa, chodzi?
Ona wciąż jest na ciebie zła, wiesz o tym. — A gdy się zawstydził, zapytała samą siebie: — Dlaczego to robisz? Czemu go ranisz? I nieco łagodniej dodała: — Posłuchaj. Dlaczego nie dasz... Dlaczego sobie stąd nie pójdziesz? Idźże w cholerę.
I zabierz go ze sobą. — Wskazuje na Michaela, który najwyraźniej nie przyjął tego do siebie i wciąż siedział w milczeniu na stołku. Tess powróciła do chromowanego metalu i ruchu, niech sobie robią, co chcą, oni wszyscy, grunt, żeby jej w to wszystko nie mieszali. Chcą się kroić albo wieszać, pies ich trącał, niech robią swoje. Tak czy inaczej, żar wciąż będzie narastał, a metal nadal będzie się topił. To, co miało być zrobione, zostanie wykonane.
Jest goręcej, wiosna topnieje w lato, to już rok, odkąd się tu znalazła. Osiem przedstawień, to wydaje się nieprawdopodobne i takie też BYŁO; teraz nie zdołaliby utrzymać takiego tempa, przygotowania zajmowały obecnie znacznie więcej czasu, wymagały większej precyzji i troski. Tyle spraw do omówienia. O tyle trzeba się było wykłócać.
Stół roboczy był jej oazą; pochylona nad krabem, ramionami Trzech Śmierci lub nową konstrukcją, którą sama nazywała Sędzią.
Rombowaty kształt, tors z odkurzacza, standardowy worek zastąpiono grubym plastykiem, będą w nim wirować kapsułki z krwią; małe, plastykowe ręce i nogi. Dziś Michael przyniósł jej całe ich pudło, przez godzinę sortowała bezgłowe kadłuby lalek; dwa tuziny plastykowych mieczyków zwędzonych z baru Hernandeza. Symbole cięcia lub krojenia. Za workiem, który był jedynie elementem triku mającym przykuwać wzrok, do torsu przymocowano długie, smukłe kończyny, wyglądające niczym gałęzie, gładkie i delikatne jak nowe pędy, gdyby nie ich końce, tępe i zdające się pałać z wściekłości. Umieszczono na nich nożyczki, uchwyty krokodylkowe i miniaturowe szczęki z prawdziwymi, stalowymi zębami, które otwierały się i zamykały w rytm dyktowany przez kontrolera. Przy pomocy Jero-me'a, a trzeba przyznać, że był on nader cierpliwy i pomocny miał większy dar od niej, jeżeli chodziło o majsterkowanie — Sędzia będzie przerażający, w sposób najbardziej subtelny z możliwych; jeszcze sześć tygodni pracy, może mniej, i będzie gotów do udziału w spektaklu. Kiedykolwiek miał się on odbyć. Dziwiłają jej własna obojętność, coraz mniejsza przyjemność znajdowana w podejmowaniu decyzji, codzienne zarządzanie tworu zwanego Chirurgami; było to coś więcej niż rozrastająca się idea, był to proces, stały ruch, którego ścieżki, w przeciwieństwie do Bibi, nie widziała dostatecznie wyraźnie. Walki wewnętrzne, z jej trójką, z problemami Paula i z ludźmi, przez cały czas z ludźmi. Marketing, tak to określiła w chwili wyjątkowej złośliwości. Nie znam się na marketingu, a Bibi pokiwała głową w chłodnym potaknięciu: — To fakt.
I wyszła na spotkanie z Andreasem, Paul prawdopodobnie powlókł się za nią (ciekawe, czy i kiedy mu przebaczy? ta milcząca wendeta stawała się coraz bardziej absurdalna). Tess zostaje sama za parawanem, jej trójka pracuje hałaśliwie poniżej. A pomiędzy nimi Michael przygotowuje taśmy; stare zadanie Paula, wciąż się wściekał, że odebrano mu tę czynność, choć gdy ją wykonywał, też był wiecznie niezadowolony. Próbował za to wyżywać się na Michaelu, ten jednak prawie tego nie dostrzegał i nigdy się nie skarżył; prawdziwy ewenement. Andy, Sandrine i Paul (oczywiście, Paul) skarżą się na maszyny, zbyt wiele uwagi poświęca się mechanizmom, to
nieuczciwe. Nawet Raelynne sarka, że to przecież miał być TANIEC, a nie mocowanie się i bycie masakrowanym przez zombi ze złomowiska; i tak dzień w dzień, bez końca.
Zombi ze złomowiska również wzięły to do siebie, bo zajmowały coraz mniej przestrzeni wokół stołów roboczych i Tess wcale się im nie dziwiła; właśnie dla nich to wszystko było najtrudniejsze, aranżowanie efektów i własne zadanie, które miały wykonywać; w eh wili wściekłości Nicky oznajmił, że ich następnym projektem będą trzy machiny o nazwie Zombi ze złomowiska, a ich jedyną funkcjąbędzie podążanie za tancerzami, molestowanie ich, denerwowanie, a przede wszystkim krzywdzenie. Paul krzyknął wówczas:
— Czy
to coś nowego? — Przepychanka, zaczątek bójki i nagle
Andy,
ten wielki, radosny Andy, nie jest w stanie ich rozdzielić,
dopóki
Tess nie zbliży się do nich z palnikiem w dłoni, sycząc: —
Co
wy na to, gdybym podpaliła wam włosy? A może lepiej głowy?
Paul klnie pod nosem, odpycha przeciwnika i odchodzi, a Tess, nie widząc tego, czuje pod swoją dłonią dłoń Nicky'ego, jest wilgotna, podobnie jak jej palec na spuście palnika.
Ta sama noc i Bibi, właśnie wróciła od Andreasa, ma nowe pomysły, lecz Tess odprowadza ją na stronę — porozmawiajmy w cztery oczy. Chodźmy gdzieś. Paul wstaje, aby pójść z nimi, lecz Tess powstrzymuje go gniewnym:
— Idź, zajmij się czymś. CZYMKOLWIEK.
Ciche warknięcie, Bibi ignoruje ich oboje, by odsłuchać wiadomości z automatycznej sekretarki, po czym rzuca krótko do Tess:
W porządku. Możemy iść. Powolny start, woń benzyny, Bibi:
Do Javahouse?
Dokądkolwiek. Gdzie tylko zechcesz. — Tess opiera głowę o szybę, przymyka oczy, nie potrafi cieszyć się samotnością, obecnością Bibi, czy to kiedyś nie było dla niej wielką frajdą? Jej pierwsze słowa, gdy usiadły przy stoliku, brzmiały: — Bibi, czy to cię bawi?
Nasze wyjście?
Mówię poważnie. Czy to cię jeszcze bawi?
Stuka palcem w menu, wargi wciąż lekko fioletowe, jak po użyciu jakichś egzotycznych kosmetyków.
— Masz
na myśli Chirurgów? Oczywiście, że to mnie bawi.
Tess
nie odezwała się słowem.
Traktujesz to wszystko nazbyt poważnie. — Tess wciąż milczy, Bibi westchnęła, sięgając ponad stolikiem, by uścisnąć jej dłoń, po czym przysiada się obok niej i obejmuje ją ramieniem.
Przestań się przejmować, słyszysz? Oni się po prostu niecierpliwią, zbyt dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego show. Poza tym — lekko przeczesuje palcami jej włosy — to MY liczymy się tu najbardziej. Nie zapominaj o tym. A my przecież radzimy sobie wyśmienicie.
Jakby z daleka:
Oni też się liczą, Bibi. Wszyscy się liczą.
Może dla ciebie. — Uśmiecha się i otrzymuje kawę, bardzo gorącą i słodką. Śmietanka jak aksamit, leje się chłodną strugą ze zroszonego, srebrnego dzbanka. Filiżanka była ciężka i biała, nad jej brzegami unosiły się mleczne smużki pary.
Posłuchaj, ja też chciałam z tobą pomówić. Byłam dziś znów u Andreasa...
Gorący napar parzy usta.
Wiem.
.. .powiedział, że nie powinniśmy mieć żadnych problemów z tym, co zamierzamy zrobić.
My, to znaczy kto? Ale nie powiedziała tego na głos. Żywe oczy, blade jak woda, uszy obciążone złotem i stalą, krzyżyki i łańcuszki cienkie jak włos, w obu nozdrzach okrągłe, czerwone nity niczym świeże, otwarte rany. Mówi o nożach i igłach, o nigeryjskich ofiarach, o mensur, okaleczeniach twarzy, cały ten monolog brzmiał dla Tess jak potok krwi lejący się z rozłupanej kapsułki wielkości gniazda os, opuchnięte wargi Bibi poruszały się w rytmie bijącego serca.
W którymś momencie czuje na swojej ręce ciepłą dłoń Bibi i słyszy, że naprawdę powinny tego spróbować, że mogły to zrobić wspólnie, że to było niezwykłe i pobudzające, dawało kopa itepe itede, Tess natomiast, patrząc jakby na wskroś niej, widziała jedynie
swoją oazę ciszy, stół roboczy i parawan odcinający cały świat od niej i ją od reszty świata; myśl ta głębokoją zasmuciła, jakby zraniła Bibi w jakiś osobliwy i sekretny sposób, surowy i nieodwracalny zarazem, najdłuższa z możliwych igła pozostawiająca blizny u każdej z nich. I wtedy pojawiły się strach i determinacja: unosi podbródek, widać, że słucha, a w każdym razie sprawia takie wrażenie, kiwa głową raz i drugi. Rozumiem, mówi. Rozumiem, o co ci chodzi. A gdy Bibi mówi o swoim własnym ciele, pokrytym nacięciami i bliznami, przeszywają wewnętrzny dreszcz i myśli w duchu: nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Ja nie krwawię, jeżu. Ja płonę.
Na razie bez tytułu, nie potrafili na żaden się zgodzić. Zresztą nie tylko na tytuł. Tess optowała za spektaklem w zamkniętym pomieszczeniu, ale trójka jej zombi chciała robić wybuchy; ostatnimi czasy nie potrafiła powiedzieć im „nie", zwłaszcza że i tak przyjęli taktykę partyzantów na terytorium wroga. Do dzieła więc: Jerome i Peter zajmują się skomplikowanymi, wybuchowymi zabawkami, dużo prochu i huku; Nicky szykuje się do zasypania całej sceny szkłem ze swego nowego blastera. A w sąsiednim narożniku Andy, Sandrine i Raelynne chyba poszli wspólnie pod nóż; Paul również, choć jego imię wciąż objęte było anatemą, ale jego przelanej krwi akurat nikt nie żałował.
Bibi też robi nowe sznyty pod czujnym okiem Andreasa, obecnego ostatnio na wszystkich próbach; jego obecność zaczyna działać Tess na nerwy, ale przynajmniej na razie nie wspomina o tym ani słowem. Po prostu milczy, stara się trzymać na dystans. Nie wchodzi im w paradę. Tak, Bibi musiała nauczyć się robić nacięcia, sznyty, choć idea udziału w próbach do spektaklu i krojenia w jednym miesiącu wydawała się nazbyt optymistyczna. Dlaczego to musiał być akurat rozchichotany Andreas w swoich czarnych rękawicach koronera, a nie ktoś tak spokojny, opanowany, prawdziwy zawodowiec, jak Linda Joy? Dlaczego nie Linda Joy? Bibi wzrusza ramionami, nie jest zainteresowana, nie ma ochoty robić z tego widowiska.
No i dobrze. Tess nie powiedziała tego jednak na głos, w ogóle nic nie powiedziała, pokiwała tylko głową. Była coraz lepsza w ki-
T
waniu głową, potrafiła to robić krótko, z zadowoleniem, ze smutkiem, wedle życzenia i wyraziście. Wraca na górę w rekordowym czasie, znów do pracy. Zresztą i tak jej tam na dole nie chcieli. Czy aby na pewno? Tak. Na pewno.
Ciche, nieśmiałe pukanie, drzwi uchylają się, Michael.
Mogę wejść na chwilę? Na minutkę. — Ma ze sobą butelkę piwa, siada przy niej na drugim, pękniętym stołku. Częstuje ją piwem, butelka jest chłodna, ale piwo jeszcze zimniejsze, zmraża jej usta i przełyk. Przed nimi leży rozbebeszone jedno z ramion Sędziego.
Wykorzystasz to podczas następnego występu?
Nie. Jeszcze nie będzie gotowe. — To kłamstwo, przy pomocy Jerome'a mogłaby zdążyć przygotować maszynę na kolejny spektakl, ale Jerome był zajęty robieniem petard, niech robi, co chce, jak oni wszyscy.
Po prostu wykorzystam ponownie Trzy Śmierci, to i owo pozmieniam, coś wywalę i już.
Jego dłoń na jej ręku, na butelce.
Nie wydajesz się tym zbytnio podekscytowana.
Jestem podekscytowana, i to bardzo.
Znów na nią spojrzał i odwrócił wzrok, spojrzał w dół, na krótkie, tępe paznokcie pobrudzone jakimś nowym paskudztwem, fantastyczną, ciemną jak krew farbą lub może pastą, któż wie, co oni tam teraz kombinowali.
— Chirurdzy to również twoja idea, nie tylko Bibi. Wiesz o tym.
Tess milczy i powoli, jakby bez przekonania, kiwa głową; obecnie Chirurdzy wydawali się bardziej ideą każdego innego członka ich zespołu, z wyjątkiem jej samej, ale czy to coś zmieniało? Bądź co bądź miała swoją robotę i wykonywała ją najlepiej, jak umiała, czyż nie? Tak. Jak najbardziej. Na to Michael zwraca uwagę, że ostatnio w ogóle nie pojawiała się na próbach, jakby ich unikała, czy był tego jakiś konkretny powód? Tess na te słowa odwraca się na stołku tak energicznie, że aż się zakołysał i spogląda na niego, piorunuje go wzrokiem. Unosi rękę i pokazuje dokoła.
Oto moja próba.
Rozumiem.
— Czyżby? — ostro.
Cisza. Spuszcza, ale zaraz unosi wzrok.
— Tak — odparł krótko i ze spokojem. — Chyba tak.
Znów cisza. Włosy, białe w świetle słońca, brudne okna i blade oczy, wsuwa pod jej dłoń swoją, zaciska pace do góry.
Nie myślę o stronach rzeczy. — Ściska jej dłoń raz i drugi. — A przynajmniej staram się nie myśleć. Moim zdaniem to nie jest dobre. A jak ty uważasz?
Wszystko ma strony. — Odwzajemnia uścisk bardzo mocno i puszcza jego dłoń; wciąż czuje jego dotyk. — Górę i dół, przód i tył. Boki.
Dobro i zło.
Nicky i Paul. — Wybuchnęła śmiechem. To było przecież zabawne, czyż nie? Wiele rzeczy bywa zabawnych, sęk w tym, by umieć to dostrzec. I umieć się śmiać. Ostatnio rzadko miała po temu okazję.
Nie będę ci dłużej przeszkadzał. Masz swoją pracę. — Tess sięga po palnik, a on wychodzi, ciemny kształt niczym gibki, elastyczny, bezszelestnie poruszający się cień, rzucany przez jakieś niewidzialne ciało. Zanim zniknął za drzwiami, powróciła do swojego zajęcia, jej ruchy były pewne i płynne jak figury w tańcu.
Zatem nie Sędzia, ani nawet Madame, lecz Salome, córka Pani Łazarzowej, prosta, ruchoma konstrukcja, nie umiała wiele więcej prócz szybkiego obrotu, ale jak rzekł Peter — to jeden z jej atutów, spin, jak u kwarków, wiedziałaś o tym? Obrót, barwa i powab. Osobliwy powab.
Nicky:
— A co to jest kwark?
A po drugiej stronie, w innych rękach igły. I nóż. I Andreas, kapryśny uśmiech i palce-przewodniczki wokół palców Bibi; Paul, świnka morska, siedzi z obnażonymi plecami, pokrytymi brązową warstewką środka odkażającego.
— Noś
rękawiczki — rzekł Andreas. — Zawsze. Noś ręka
wiczki.
Bibi, niepewnie:
— Ale w rękawiczkach mam gorsze wyczucie. Trudniej się wtedy pracuje. — Andreas tłumaczy jej z naciskiem, Tess mija ich bez słowa, bezszelestnie, powraca do swego tępego, dzikiego molocha — Salome. Łatwo się nad nią pracowało. Przyłożenie i strzał. Szczerze mówiąc, miała z nią niezły ubaw, to była przyjemność, jej własny blitzkrieg — wojna błyskawiczna. Jako że prace nad Sędzią zostały odłożone, a Salome i Trzy Śmierci były gotowe, nie pozostało jej nic innego, jak tylko czekać.
I słuchać odgłosów cięcia, Raelynne i Nicky, Andy i Jerome, Bibi, stale w ruchu, ręce umyte dwa razy i słaby niklowy błysk chirurgicznej stali. Widzi, jak Paul krwawi i uśmiecha się, różowe ciało obrzmiewa wokół miejsc przeszywanych igłą, W tle, jak gęstniejące powietrze, przeciągły, złowieszczy wizg ścieżki dźwiękowej spreparowanej przez Michaela, kakofonia dźwięków, jęk syren, łoskot rzucanych kamieni i szum płynącej wody, zgrzyt ciętego metalu, uderzenia w stal, tak silne, że krzeszące iskry; gwizd jak zew śmierci przywołującej nas do wzięcia udziału w grze.
Potwornie gorąco. Plastykowe zasłony jak zaschły pot na oknach, kiedyś to był barak brygadzisty, obecnie pusty, jeżeli nie liczyć Tess. Długie, świeże oparzenie na gołej łydce, głowa odchylona do tyłu, w jednej ręce pęknięty bidon z ciepławą kranówką; włosy tak mokre, że aż ociekają słonymi kroplami, skapującymi na jej ramiona regularnie jak krew; była sama.
Sporo tu żaru, w tej starej odlewni, miejscu topienia metalu i z początku Tess uznała to za dobry omen. Czyż można sobie wyobrazić większe topienie? Rzeki płynnego metalu. Tess była zadowolona i pod wrażeniem, że Michaelowi udało się względnie łatwo wynająć dla nich to miejsce. Ale Michael był dobry w tego typu sprawach. Bardzo dobry, mogła nawet wejść do samej odlewni i trochę tam pobuszować, nikt się nie zorientuje, nie zaglądał tu nawet pies z kulawą nogą. Hala wielka jak wnętrze katedry, wokół niej wygaszone wielkie piece, dźwigi i czerpaki, ciężkie duchy rozpalonego metalu, czy w tych maszynach wciąż tkwili bogowie?
Pył, rdza i uwielbienie, wychodzi na zewnątrz, w światło, mrugając jak córka Wulkana, zrodzona w kuźni, aby palić i topić. Sporo wysiłku będzie ją kosztowało wrócić do magazynu, by znów przysłuchiwać się kłótniom.
Pot swędzi, Tess ma wrażenie, jakby w skórę na jej plecach wbijano maleńkie igiełki, poruszyła ramionami, by pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. Myśli o Bibi, jest gdzieś, ale gdzie? Może już wyszła, razem z Michaelem, wrócili do pracy, wrócili bez niej. To dobrze. Ich ostatnia rozmowa była tak krótka, wczoraj, podczas próby, Bibi dziwnie spięta, jakby nieobecna, to takie trudne, powiedziała, to wszystko takie trudne.
— Widzę to wszystko w mojej głowie, wiem, jak powinno wyglądać, ale...
Zerka przez ramię, w głąb wielkiego pomieszczenia: znów do pracy.
Tess rzuca ponaglająco: — Może postaraj się skończyć nieco wcześniej. — Ale ona znów tylko kręci głową: to strata czasu, uwierzyłabyś, że wciąż jeszcze nie ma kostiumów, to przez tę idiotkę Sandrine; niepokój przemieszany z ekscytacją i nerwowym gniewem, Tess jeszcze przez sen słyszała, jak Bibi wścieka się i klnie do białego rana.
Budzi się w upalny poranek, wychodzą, by sprawdzić i obejrzeć miejsce, Michael pomiędzy nimi, zero uśmiechu, popija wodę ze styropianowego kubka z topiącym się lodem. Spektakl, jaki spektakl? zapytuje samą siebie w myślach, nie byli bliżsi przedstawienia niż miesiąc czy dwa temu, miało się rozpocząć parą niedużych eksplozji, od huku petard i rozpryskujących się na wszystkie strony kawałków plastyku i śrutu, a potem jedna po drugiej pojawiać się będą tancerki, wypełzając kolejno z grubego kokona gęstej siatki, i będą czołgać się dalej, na ołtarz, gdzie kapłanka Bibi, w czarnej masce żuka jelonka, będzie wykrawać rozmaite wzory w ich pokrytej środkiem odkażającym skórze. Paul, rzecz jasna, otrzyma najbardziej złożony wzorzec, a Andreas będzie mu sekundował. Oczywiście.
I kolejne eksplozje, w miarę upływu czasu coraz silniejsze
i gwałtowniejsze, towarzyszyć im będą strugi pocisków wyrzucanych z rozpylacza Nicky'ego, najpierw plastyk, potem szkło, podczas gdy tymczasem Trzy Śmierci zbliżą się do tłumu widzów, a Salome rzucać się będzie na podrdzewiały róg obfitości znalezionych przedmiotów, koszy na śmieci, złomu i łysych opon od ciężarówek, jak wielkie, gumowe pierścienie uszczelniające. Ostatni wybuch będzie połączony z wyreżyserowanym atakiem Salome na Trzy Śmierci, które pochwycą ją i cisną, wciąż miotającą się dziko, do pustego pojemnika na śmieci, tancerki powrócą w krwawej chwale do swego kokonu, Bibi odegra na ołtarzu scenę samobójstwa, a Trzy Śmierci przeprowadzą ostatni szturm na kłębiący się pod sceną tłum widzów. Kto miał czuwać nad nimi zza barierek ochronnych, to jedno z zadań Michaela, czy będą dostatecznie silne, czy był tego pewien? Nie martw się, słaby, ociekający potem uśmiech, wszyscy zawsze mówili jej, żeby się nie martwiła, dlaczego?
Idą w milczeniu niczym intruzi poprzez miasto rdzy, Tess mówi coś, rzuca krótką, fałszywą wymówkę, odwraca się na pięcie i znika w uliczce, krętej jak powyginane kształty, które ją tworzą, stare maszyny pozostawione, by zgniły w powolnym procesie mało spektakularnego rozkładu, wchodzi do baraku, na krótką chwilę wchodzi w chłodniejszy cień. Potrzebuje choć paru minut samotności. Minuty wydłużają się, ciszy i czasu jest dość, by słońce zdążyło skryć się za chmurami, może będzie padać, przykłada do twarzy spocone dłonie, tworząc z nich maskę, to dziwne, ale jest bliska łez. Dlaczego miałaby się rozpłakać? Przestań, po prostu przestań, pięść mocno rozciera wargi, PRZESTAŃ, i nagły hałas, trzask otwieranych na oścież drzwi. Bibi.
— Gdzie byłaś? — pyta ze zniecierpliwieniem. — Szukaliśmy cię.
Obraca się na pięcie, a Tess podnosi się powoli i wychodzi z baraku. Na zewnątrz rozpętuje się burza, strugi ciemnej wody leją się na popękane koryta, belki i metalowe konstrukcje, spływają po jej twarzy, ramionach i nogach, gdy idzie powoli, z rozmysłem o krok za pozostałą dwójką, która gna nieomal biegiem, ramię w ramię, do czekającego samochodu.
*
Przedstawienie wciąż niegotowe, upalne lato wlecze się pośród wybuchów złości i milczenia, pierwsza rocznica istnienia zespołu przechodzi zupełnie bez echa, tylko Michael wydaje się odporny na stres i animozje, tylko Michael ma kontakt z oboma obozami.
Tess robi kolejne przerwy pośród żaru topionego metalu i w ciszy, wypełnionej gryzącym dymem, znów niepokój daje o sobie znać, znów odrywa ją od pracy. Czy była to również jej wina, czy nadużyła swej władzy, aby skierować całą energię Chirurgów na ścieżkę, którą osobiście wytyczyła, czy miała prawo dokonywać wyboru również w imieniu innych? Jerome, Peter i Nicky miewają przebłyski rywalizacji, ale czy nie powinni pracować sami, bez jej nadzoru? Czy Chirurdzy powinni w ogóle jeszcze istnieć, a może wypełnili już swoje zadanie, a tym samym zespół powinien się rozwiązać? Czy złem było myśleć o rozpadzie grupy, a może istniała ścieżka, która na nowo ich zjednoczy? Bibi wierzyła, że istniał sposób na dokonanie jednego i drugiego, gdyby niejedno — chciała, wręcz nalegała, aby i Tess spróbowała go dostrzec. To dziwne myśleć, że wewnętrzne spory ostatecznie zdołają ich zjednoczyć, póki co jednak każde spotkanie kończyło się spięciem, to było jak chodzenie po ostrzu noża albo balansowanie nad przepaścią.
— Chciałabym,
abyś była ze mną — mówi, leżąc rozciągnięta,
wilgotna
i uparta. — Chciałabym zabrać cię ze sobą, Tess. Gdybyś
tylko
zdołała to dostrzec! Zobaczyć to i zrozumieć. Gdybyś choć
raz
spróbowała.
Tylko jeden raz.
Znów kłótnia wisi na włosku, jeszcze raz to samo, tak wiele powodów, by powiedzieć nie, wybrała najprostsze z rozwiązań.
— I miałabym skończyć jak Paul?
Bibi kręci głową ze zniecierpliwieniem, ale nie unosi wzroku, blade oczy nie podejmują wyzwania; bowiem w przypadku Paula coś nie wyszło, wdało się zakażenie i teraz skóra na jego ramionach była napięta i obrzmiała, zaczerwieniona, ociekająca ropą. Aplikowano mu antybiotyki, jak Bibi, i do tego gorące kompresy. Raelynne powiedziała, że torebki z herbatą wyciągną z niego infekcję, spróbował więc i tego sposobu. Bez słowa skargi, co nadało wszystkiemu jeszcze bardziej przygnębiającego i smutnego wymiaru, miast tego
T^
cieszy się, że przez swojąchorobę zwrócił uwagę Bibi, nie dostrzegał najwidoczniej, że opiekowała się nim bez cienia czułości i oddania, lecz raczej traktowała go jako ofiarę błędu, który należało jak najszybciej naprawić.
Nie — rzuca krótko. — Nie jak Paul. Cholera, Johnie Henry. — Lekki, bardzo lekki uśmieszek. — Tak wiele mogłybyśmy dokonać. Wiesz o tym?
Nic już nie wiem. — Innymi słowy mea culpa, lecz Bibi wzięła to do siebie, wstała z kamienną twarzą, aby wyjść z pokoju.
Opuszcza budynek i wraca kilka godzin później, trzaskając drzwiami, na wpół zagniewana, na poły we łzach, na ramieniu nowy wzór, dziwny glif, jak symbol funta rozłupany na dwoje. Ciężko siada na tapczanie, opiera dłonie na brudnych kolanach: obie jesteśmy na to za dobre. Tess siada obok niej, obejmuje ją ramieniem, ostrożnie, by nie pobrudzić się krwią, nie jest w stanie wymyślić nic, co by ją pocieszyło, choćby jednego słowa mogącego przywrócić równowagę, by znów stanęły pewnie na twardym gruncie. Mimo to stara się, próbuje, mówi o Sędzim, jakby totem pracy miał moc uzdrawiania, lecz Bibi może myśleć i mówić wyłącznie o swoich nacięciach i koniec końców znów nie dochodzą do porozumienia. Nie są już w stanie się zrozumieć.
Michael także próbował, stosując, jak podejrzewała Tess, wobec nich obu tę samą taktykę spokoju, łagodności i braku pewności siebie: brązowy duch na próbach, manipulujący przy swoim boom boxie, daleki od dąsów czy smrodu, odgłosy zarówno ludzkie, jak i mechaniczne, lecz w efekcie ani takie, ani takie. Potem wychodzą razem, on luźno obejmuje Bibi ramieniem, na jej twarzy wyraz głębokiego zamyślenia, zmierzwione włosy sterczące na wszystkie strony; rozmawiają, cichy, łagodny głos. Wyjaśnienia? Tak jak teraz, piętro wyżej, gdy obejmuje ramieniem Tess; na szyi jak fetysz ma zawieszoną maseczkę chirurgiczną, zadaje jej pytania, na które zawsze chciała odpowiedzieć. — Czy to jest to? Dlaczego? Pokaż mi. — Staje obok stołu roboczego, by obserwować ją przy pracy, mruży powieki, gdy z metalu sypią się iskry, mówi teraz niewiele, bardzo mało, praktycznie milczy, ale powiedział jej to, co zawsze
pragnęła usłyszeć. — Robisz dobrą robotę. Jest naprawdę świetna i nieważne, czy robisz to dla Chirurgów, czy też nie.
— Już?
Bibi, jeszcze nie jesteśmy gotowi.
Niedowierzanie
Tess, Bibi skulona jak białogłowy gargulec, na
krześle bez oparcia odlicza na palcach: musimy pracować, ONI muszą pracować, trzeba wypróbować nowy projekt. Chodzi też o pieniądze.
Tak czy inaczej nie możemy im pozwolić, aby siedzieli bezczynnie. — Wodzi wzrokiem w górę i w dół jak szperacz prze-patrujący podwórze. — Są jak podminowani.
Przetłumaczę to. — Odkłada pęk kabli, usta zwężają się w cienką, zaciętą kreskę, nad górną wargą wąsik z potu i brudu, ależ tu było gorąco, nie zdawała sobie nawet z tego sprawy. Ociera twarz szarą bandaną, mocno, brutalnie, bezlitośnie. — Chcesz przez to powiedzieć, że TY chcesz jeszcze popracować. Nad krojeniem. Nad sznytami. Zgadza się? Mam rację? Bądź wobec mnie szczera.
Natychmiast przyjmuje postawę obronną i zrywa się z krzesła.
A co w tym złego? Ty stale pracujesz, właściwie bez przerwy. Robisz, co chcesz, a przedstawienie masz gdzieś!
Nieprawda! To nieprawda i dobrze o tym wiesz!
Wiem, że jesteś pieprzoną egoistką, ot i... — Nagle obie uświadamiają sobie, że są obserwowane, w progu stoją Paul i Mi-chael; Paul jest aż żółty, to skutki choroby, ale mimo to uśmiecha się. Michael wydaje się przybity. Tess w przypływie wściekłości ciska pęk kabli na stół, zrzucając kilka rzeczy. — Pora, byś wyprowadziła swojego pieska na spacer — syczy zjadliwie do Bibi. I wychodzi, mija ich szybkim krokiem, schodzi na dół, nie wie, dokąd się właściwie wybiera, wsiada do auta i jedzie na złomowisko; to jej miejsce, tam przynależy, samotna wśród ostrych krawędzi, rdza wolno toczy metal jak krew wysączająca się z dinozaura na dnie głębokiej jamy. Została tu do zmierzchu, pośród kanciastych kształtów i gór złomowanego żelaza, pełzając jak owad po ścianie ogrodowej altany, aż facet z latarką w końcu ją przegonił, wybiegła za bramę i tam, w świetle latarni ujrzała czekającego Michaela.
Głowa okutana w biel jak u mumii, brzydkie okulary przeciwsłoneczne na szyi, zwieszające się na rzemyku. Nie uśmiechał się, czekał na jej reakcję.
— Chciałabyś
pójść na kawę? — Ujrzała jego skuter stojący
przy
parkanie. — Może na drinka, czy coś w tym rodzaju?
Ciche:
Nie. — I po chwili: — To czego byś chciała? — Nie wiem. Nie chcę już robić przedstawień, sprawy nie wyglądają najlepiej. Jest źle. Chciałabym zostać sama, chcę pracować, chcę, żeby było jak dawniej.
Nie, dziękuję. — Sztuczny uśmiech, ale mimo wszystko się wysiliła i to już było coś. A każdym razie powinno być. Michael jedzie za nią potulnie na skuterze niemal przez całą drogę aż do ostatniej ulicy, gdzie ostro skręcił w lewo, i kaszlące pyrkotanie silnika jego skutera wkrótce rozpłynęło się wśród innych odgłosów nocy.
Wewnątrz przystaje na chwilę, by się zorientować, trwa próba. Słychać nagraną przez Michaela ścieżkę dźwiękową, łup, cup, buch i zgrzyt.
I cięcie. Blizna. Rana.
Nie, dziękuję.
Wraca do stołu roboczego, ale nie ma ochoty pracować, miast tego automatycznie zaczyna sprzątać rozrzucone rzeczy, narzędzia, puszki z rozpuszczalnikami i rozcieńczalnikami. Po drugiej stronie pomieszczenia, na łóżku Bibi sterta kostiumów, jest ich cała masa, czerwone i czarne, łachmany i uprzęże, długie pasma gumy, winylowe leginsy i kolorowe zatrzaski, same śmieci, jednak natychmiast tam podeszła i przez długą, cichą chwilę siedziała wśród tego stosu, wśród bałaganu, pomiętego materiału i różnorakich woni, dłonie rozwarte, jakby dotykiem mogła ogarnąć więcej, aniżeli to, co naprawdę tam było, odnaleźć pełnię wśród pustki, przeszłość w teraźniejszości, to, czego potrzebowała w tym, co zwyczajne i po prostu było.
Następny dzień, jak wszystkie inne, dwa piętra niżej Jerome hałasuje jak zwykle, od schodów dobiega krzykliwy kontrapunkt Sandrine:
— Nie
mogę pracować w takich warunkach! — Bibi zrzuca ze
schodów
naręcze pustych puszek, rekwizytów, na dodatek cuchną
cych
i zardzewiałych, a Nicky wypisuje na nich imiona Sandi, Ray,
Andy
i Paul grubym, czarnym markerem i wysadza je. Jedną po
drugiej.
Pod oknami.
Później Tess i Bibi odpoczywają w ciszy, obie są wyczerpane, po raz pierwszy nawet nie pracą ani kłótniami, i nagle zjawia się Raelynne z butelką piwa i nadmiarem biżuterii, te ostatnie pobrzękują jak totemy Sandrine; siada ciężko, nie zwracając uwagi na kwaśną minę Tess ani srogie, rzucane spod półprzymkniętych powiek, spojrzenie Bibi.
Ten zespół schodzi na psy — mówi bez wstępów Raelynne — i jeśli chcecie wiedzieć, co jest tego przyczyną, powiem wam. POZA TYM pozwalacie bandzie tępych dzieciaków bawić się pieprzonym dynamitem, to jak proszenie się o kłopoty. — Była podpita, ale nie pijana. W takim stanie ludzi często ogarnia odwaga, do której ujawnienia w innej sytuacji nie byliby zdolni.
Jeśli chcecie wiedzieć, wszystko rozchodzi się o tego blond piździelca.
Bibi przekrzywia głowę jak zdziwiony psiak, a Tess z niedowierzaniem zmrużyła oczy.
Masz na myśli Michaela?
Tja — potwierdza, a Bibi wybucha śmiechem, nawet Tess się uśmiechnęła. Jeżeli ktokolwiek w ich grupie nie był zarzewiem problemów, to właśnie Michael, rozjemca, pomost między frakcjami, cierpliwy cyborg, pół metal, pół ciało. — Michael jest jedynym, który nie sprawia nam kłopotów. — Bibi potakuje milcząco, tak, Michael był w porządku.
To jedyny porządny gość w tej grupie. — I rzuca Tess sekretny uśmiech, znaczący, wyrazisty, Tess odpowiada tym samym, jakże dziwna bywała niekiedy ta Bibi, czasami miałaś chęć ją zamordować, aż tu nagle robiła do ciebie taką minę: mały jeż z blizną, ćwiekami i nitami w nosie i z długimi, błyszczącymi kolczykami, wyglądającymi jak drut kolczasty. Czy Bibi też się tak czuła, gdy patrzyła na nią? Tak? Może; a może nie?
Raelynne pociąga długi łyk i mówi z naciskiem.
— Ja
nie żartuję. To prawda. — Ale one nie zachowywały się
już
poważnie, Tess wychyliła się do przodu, Bibi do tyłu i
zaczęły
żartować.
— Michael-wywrotowiec, Michael, sługus dawno nie
widzianego
Crane'a, Michael, sekretny niewolnik miłości, a Tess
dorzuca
z powagą: — Chyba jesteśmy jedynymi, które się z nim
nie
rżnęły.
— Bibi chichocze coraz bardziej nerwowo, a Raelynne
w
przypływie wściekłości obraca się na pięcie i wychodzi.
Świetnie,
świetnie.
Róbcie sobie, co chcecie, mnie to obojętne.
Uśmiechy gasną powoli, kiwanie głowami, Bibi schyla się, przeciąga, spogląda w górę.
Hej. Na pewno się z nim nie rżnęłaś? Wstaje i ziewając, podchodzi, by zamknąć drzwi.
Na pewno. — Pauza. — A ty?
— O,
tak. — Robi skłon w prawo i uśmiechając się poprzez
plątaninę
kabli, mówi: —Jestem pewna, że i ty się z nim nie rżnęłaś.
Nowa ulotka była całkiem czarna, za wyjątkiem trzech elementów: palców Tess, oczu Bibi i ukośnych liter o barwie krwistej czerwieni, przypominających cienkie rany od brzytwy albo żyletki, układające się w słowa — SĘDZIA SMUTKÓW. Tym razem nie podawali nawet czasu ani miejsca, poczta pantoflowa zajmie się tym w mig.
Tym razem sam Sędzia, krew i ssawka, bąbel plastykowych elementów i nieco dłuższe, metalowe ramiona i palce, ich końce, przeznaczone do cięcia i krojenia, były nieskończenie bardziej zręczne niż tępe młotki i szczypce Trzech Śmierci. Trening czyni mistrza. Zardzewiały uśmiech krokodylkowych szczypiec, gniew nożyc, głębokie uszczypnięcia i ukąszenia metalu. Była taka bajka, chyba niemiecka, o krawcu przychodzącym z nożyczkami do dzieci ssących kciuki. Ten wielki krawiec w czerwonych spodniach budził w niej, gdy była dzieckiem, prawdziwą zgrozę, mimo iż nigdy nie miała nawyku ssania kciuka. To zawierało się tu, w Sędzim, bezimiennym władcy srebrnych koszmarów, w świście noża rozbrzmiewającym w ciemności, ani słowa o nożach, pomyślała.
Bibi oczywiście miała swoje sznyty, cięcia, krojenie, próbowała opowiadać Tess o swoich planach, lecz ta nie miała ochoty jej słuchać, podobnie jak nie chciała myśleć o rozgoryczeniu Nicky'ego czy nieobecności Paula na kolejnych próbach. Bibi na pytanie o niego odrzekła kiedyś z pogardliwym uśmieszkiem:
— Powiedział, że jest chory. Cóż, może i jest. Ja również.
Zapachy. Dźwięki. Tym razem wszystko czarne, kostiumy i makijaż, na górze już wszystko przygotowane, proste, metalowe rusztowania, miejsca ledwie dość, by Sędzia mógł się poruszać, dym i krew, jedyne barwy. Tess uważa, że platforma wygląda marnie, skarży się Andy'emu, ten z ramionami splecionymi na piersiach odpowiada, że ma dwie możliwości — albo przerobi ją sama lub też przerobi ją sama. Tak jak niemal wszyscy inni, robił, co w jego mocy, najlepiej jak umiał, a gdyby ktoś o tym zapomniał, był tylko pieprzonym tancerzem, a nie cholernym spawaczem. Zgadza się?
Wydęte lekko wargi, szturcha go palcem w pierś, druga ręka oparta luźno na trzonku młotka, Andy, jesteś dużym chłopcem. Szturch. Szturch. Ale i ja nie jestem taka mała. Nie uważasz?
W pokoju jest gorąco, z zewnątrz dochodzi jękliwe zawodzenie syreny. Bardzo ostrożnie. — Nie radzę ci ze mną zadzierać, Tess.
Równie cicho, uśmiechając się, lecz tylko pozornie, wewnątrz czuła się pusta jak wyschnięty na słońcu owad.
— Chyba
coś ci się pomyliło, Andy. Powinieneś powiedzieć to
na
odwrót.
I nagle zjawia się przy niej Nicky, jak dziecko ciągnie ją za rękaw, chodź, Tess. Chodź, Tess. Jerome cię potrzebuje.
I rzeczywiście, potrzebował jej wsparcia i błogosławieństwa na to, co zamierzał, a przynajmniej na to, o czym jej powiedział — o „Salome" i M-80kach, a także o efektach dźwiękowych, miał już wszystko przygotowane. Siedział skulony na stercie pudeł, nieco poniżej Ptaszarni Zombi, warsztatu na parterze, gdzie pracowali. Pokazuje jej jakieś kartki, instrukcje, drobny druk.
— Mają
je gliniarze w Europie — wskazuje na fragment w tekś
cie
— ultradźwięki, wysyłają dźwięki na dwóch różnych
częstot
liwościach
równocześnie i to jest naprawdę nieźle zakręcone...
a także dość niebezpieczne, nie, nie będziemy tego robić. To, czego chcemy, to równe 60 sekund wrzasku na wysokiej częstotliwości, nie słyszysz go, a on jednak tam jest, czujesz to całym swoim ciałem.
Brudna twarz, szeroki uśmiech, upał lejący się przez okna, jasno jak w dzień, a w powietrzu czuć woń psiego moczu.
— Brzmi nieźle — mówi Tess. — Albo raczej nie bardzo. Kapujesz? — Nie roześmiała się, Jerome również, wraca powoli do swojego miejsca pracy, a Tess do swojego stołu, wciąż trzyma w dłoni młotek. Później Jerome zjawia się, by pomóc jej przy Sędzim, ale rozmawiali tylko o sprawach czysto technicznych.
Zresztą ona nie miała ochoty na jakiekolwiek pogawędki. Z kimkolwiek.
I wtedy zjawiał się Michael, siadał na tapczanie lub, jeśli akurat nie pracowała, na stołku obok niej i milczał. Lekki uśmieszek, czujne spojrzenie, zero komentarza czy czegokolwiek, pot na ramionach, czasami woda, czasami piwo. Patrzy, przekrzywiając głowę, i Tess czasem się zastanawia, jak by to było? Jasnoblond włosy, jak popiół, jak winorośl pomiędzy jej palcami, o słodkich, czerwonych wargach, jak by to było poczuć językiem tę śliską, słodką czeluść, czarną dziurę, jak otwór po wyrwanym, zepsutym zębie. Żar omiata jej twarz, czy jestem jedyną, która się z nim nie rżnęła? Na razie? Jego dłoń na jej ramieniu, zero słów, uśmiech i odchodzi, pozostawiając po sobie żar jak znak zapytania.
Bibi wpada i wypada, trzy wywiady w tygodniu poprzedzającym spektakl, jest wściekła na Tess, że odmówiła pójścia razem z nią, lecz nie na tyle, by samej też nie przyjść na spotkanie; kolejne wiadomości nagrane na sekretarkę. Tess ignoruje je, ma swoją robotę, aleją także odpuszcza, wychodzi na parking, pracuje tam nad Sędzią, jest cała spocona, nie zwraca na nic uwagi, ukryta za śmietnikiem nie dostrzega ludzi, póki ci nie znajdą się niemal tuż przy niej, podchodzą, krzycząc na całe gardło, jednego faceta musiała zdzielić w twarz, potem Bibi karci ją bezlitośnie, do licha, Tess, powinnaś była to przewidzieć!
Przez resztę dnia nie rozmawiają, Tess zasypia wściekła i budzi
się w przesiąkniętej potem pościeli, tak, Bibi miała rację, powinna to była przewidzieć.
Bibi śmiga to tu, to tam, jest prawie nieuchwytna, trzeba się zająć rekwizytami, Tess zostaje sama w upalny poranek, z dołu dochodzą odgłosy kucia i odległy huk odpalanej petardy. Obrzydliwa kawa rozpuszczalna i oczy patrzące spod półprzymkniętych powiek odnajdują inne, na ulotce przylepionej taśmą nad toaletą. Oczy i palce, czerwone litery tworzą napis „Sędzia Smutków", a poniżej — białe jak kreda, drugi — „Najdłużej Jątrząca Się Rana Świata".
— Mamy
KOMPLET — szepcze chyba po raz dwudziesty
Sandrine,
okutana w gęstą sieć wygląda przerażająco i ponętnie
zarazem.
Uśmiecha się, jakby była naćpana. Cienki jak pajęcza
nić
łańcuszek
ciągnie się od jej ucha do nozdrza, obie z Raelynne
dołożyły
sobie po kilka ozdóbek, symbole magiczne, czaszki i za
krzywione
sztylety pod identycznie błyszczącymi oczami.
Wydawały się naćpane po uszy. Podobnie jak Andy, jak Andreas stojący w kącie z wydętymi wargami i szmatą. Pomagał Paulowi, tamten właśnie skończył wymiotować, był zbyt chory, aby tu w ogóle być, czarny podkoszulek, poplamiony i o wiele za luźny, wisiał dziwacznie na jego obwisłych, wychudłych ramionach,
I ludzie, mnóstwo ludzi, wewnątrz i na zewnątrz, całe tłumy, grupki siedzą nawet na dachach naprzeciwko jak gargulce, próbując zajrzeć do środka. Nicky powiedział, że na górze też jest parę osób, rzekomo nawet próbowali wyciąć otwory w dachu, żeby móc obejrzeć spektakl. Nicky trzyma się teraz razem z Peterem i Jerome'em, wszyscy są od stóp do głów odziani w czerń, mają maski zawieszone na szyjach, choć Bibi próbowała protestować, bo maski były białe, białe, na miły Bóg! Tess musiała stanąć w ich obronie, przecież oni muszą oddychać, Bibi, może o tym nie pomyślałaś.
Tancerze też muszą oddychać.
Więc daj im maski.
Wymieniają gniewne spojrzenia, Tess, same kości, kanty i iskry, iskry pod skórą, mrówki pod skórą, jak maszerujące owady, jak trwająca w jej ciele walka przeciwieństw — strachu i znużenia,
ciepła i zimna. Tego wieczoru całe pomieszczenie i tłum, każdy człowiek, jaki się w nim znajdował, wydzielał wyraźny i niezdrowy odór, woń zdającą się mówić:
— Nie
jest dobrze. To nie w porządku. — Jakby w ich grupie
zaczął
się powolny proces rozkładu, a to co gnije, cuchnie. Jak
śmieci,
bezgłośna zgnilizna gniewu, jak zaschnięta krew.
Bibi jednak nie odczuwała takich sensacji, Tess mogła to stwierdzić po jej zachowaniu, nigdy nie miewała przeczuć; dłonie na biodrach, kąciki ust skierowane w dół jak u klowna, dzieło Sandrine, na wzór egzotycznych tatuaży, surowe, czarne pręgi ciągnące się w poprzek czoła i oczu. Rzuca chłodno:
Biel niweczy symetryczność wyglądu.
Gówno prawda.
Andy zaczyna chichotać i nachylając się w jej stronę, pyta, hej, Tess, czemu z nią nie spróbujesz tej swojej sztuczki z palcem? Co? Szturchnij ją. I to mocno.
Sandrine parska śmiechem, Raelynne również, Andreas skubie rękawice, smutny uśmiech jak u arlekina i nagle wybucha, iskra przeradza się w płomień, podchodzi do Andy'ego i omiatając jego twarz oddechem o zapachu płynu do płukania ust, rzuca zjadliwie:
Może lepiej ja spróbuję tego numeru na tobie, co, pojebańcu? — I popycha go silnie, silne, sztywne ręce rozmazują makijaż najego zapadniętej piersi, nagle pomiędzy nich wpadają Andreas i Michael, a Bibi, chwytając Tess za przedramię, syczy jej do ucha:
Powstrzymaj to! Natychmiast!
Andy zatacza się do tyłu, traci równowagę, Andreas pchnął go bardzo mocno, Tess jeszcze nigdy nie była równie wściekła, odwraca się do Bibi, opiera dłonie na jej czarnych łopatkach, by pchnąć ją Z całej mocy, przewraca ją na podłogę, Bibi ciężko siada na tyłku, a Tess staje nad nią rozdygotana.
— Nigdy
więcej nie łap mnie w ten sposób! — mówi. — Nigdy.
Przenigdy.
Bibi jest teraz otoczona, czarne twarze przepełnione troską, silne ręce pomagają jej wstać, podnosi się i odwraca bez słowa; zaciśnięte dłonie Tess, nieprzyjemny smak pod językiem. Oznaki choroby.
Jerome szepcze jej coś do ucha, lecz ona go ignoruje, odprawia, idź sobie, i sama wędruje w kąt pokoju, gdzie można się ukryć w pokoju pełnym ludzi, Boże, gdyby można to było skończyć. Powiedziałam, żadnych przedstawień, powiedziałam, koniec z...
I nagle zjawia się Michael, dłoń dotyka lekko jej ramienia, podaje jej papierowy kubek z wodą.
— Napijesz się? Tess, chce ci się pić?
On również ma makijaż, lecz to nadal Michael, blade oczy i nieśmiały uśmiech, na gołym torsie łańcuchy; miał włączyć podkład muzyczny i dołączyć do tancerzy tworzących wokół ołtarza coś w rodzaju plemiennego kręgu. Nie słuchała go. Próbowała słuchać teraz, ma sucho w ustach, bierze od niego kubek, ujmuje go za rękę.
— W porządku?
Kiwa głową, kłamie, pot ścieka jej po plecach, czuje ciepło, bliskość jego ciała, tłum słychać teraz wyraźniej, rozmowy, warkot wyczekującej bestii.
Obsługujesz Sędziego, zgadza się? Ale Salome nie? Ciepława woda z butelki, mimo to wypija do dna.
Nie. — Miażdży kubek w dłoni. — Oddałam ją Jerome'owi. I jeszcze łagodniej.
— Jeszcze
parę minut. Zaraz się zacznie. Na pewno wszystko
w
porządku?
Automatyczna, bezduszna jak robot odpowiedź. — Jasne — ale jego twarz przybliża się jeszcze bardziej, ich usta się stykają, czuje lekkie muśnięcie jego wilgotnego języka. — Wobec tego złam nogę — i odchodzi, podchodzi do Bibi, która wciąż stoi w środku kręgu jak otoczona kokonem, Tess, zbita z tropu, zmieszana odwraca się, chce stąd wyjść, pójść dokądś, dokądkolwiek, w końcu staje obok Petera załadowującego ostatnią z kamer, widok zza sceny.
I jak — zagaja. — Bardzo jesteś spięta?
Jak cholera. — Wciąż trzęsą się jej ręce. Nie chce patrzeć na Michaela. Ani na Bibi. Ani na tłum.
Gotowy? — I po chwili rozlega się długi, falujący gwizd podkładu muzycznego, gasną światła i daje się słyszeć okrzyk: — Chirurdzy!
Peter szturchają i zmyka do swoich bomb, Jerome przebiega tuż obok, kurtyna idzie w górę, to znak, to sygnał, zajmij się urządzeniami kontrolnymi Sędziego, bądź gotowa. Tancerze wspinają się na rusztowanie, Paul pnie się ostatni, ma kłopoty z koordynacją, jest ospały. Z maszyny do wytwarzania dymu dobywa się woń gnijącego mięsa, fetor martwych ciał, trupiej papki, Bibi odwraca się i spogląda na Tess, patrzy na nią, szczerząc się jak pies, ale nie mówi ani słowa.
Podkład brzmi imponująco, odgłosy zwierząt domowych, jęki, przeciągły gwizd syreny parowej i Bibi zajmuje swoje miejsce przy ołtarzu, staje naprzeciw tłumu, teatralnym gestem unosząc w górę ręce w czarnych rękawicach. Wygląda groźnie i pięknie jak nabita broń, jak zwierciadło, w którym niebezpieczeństwo i perfekcja odbijają się, ukazując Tess jej własną, smętną alienację, samotność outsidera walczącego o powrót do swego dawnego świata.
Wygraża Sędziemu pięściami; w porządku, pomyślała, pocierając kciukami opuszki palców — bierzmy się do roboty. Miejmy to już za sobą.
Pół tuzina niedużych eksplozji, dziwnie głośnych w tej zamkniętej przestrzeni, ich echom odpowiadają warknięcia płynące z magnetofonu i błyski świateł stroboskopowych, dwa ciała jak jaszczurki spełzają w dół po rusztowaniu, a ono już się chwieje, Andy odwalił cholerną fuszerkę. Nieważne. Patrz uważnie.
Na Sędziego, to jego pierwszy prawdziwy występ, jakże łatwo nim sterować, manipulować, odkurzacz szumi, plastykowe ręce złożone w wilgotnym błaganiu przy grubej, plastykowej skórze; sięgają, niczym dłonie złośliwego dandysa, by uszczypnąć zębami krokodylków długą spódnicę zasłony, chwytająją, skręcają i rozdzierają jak skórę, nożyce do blachy wyglądają niczym dziób drapieżnego ptaka, zabójcy, sępa, który regularnie powracał, by wyrywać odrastającą wątrobę cierpiącemu przy skale Prometeuszowi. PRZYNIEŚ MI OGIEŃ.
Kolejne ciała schodzą z rusztowania, by utworzyć krąg wokół stołu ofiarnego, to bardziej jatka niż ołtarz, wibrująca stal nad drżącym ciałem, gorące strużki krwi mieszające się ze szkarłatnymi strugami z przełamywanych kapsułek, byli nią cali umazani, cali śliscy, uśmiechnięci i wilgotni. Głośniejszy jęk metalu, skręcanego,
gniecionego, Salome uwiązana w czymś, co przypomina beczkę i usiłuje przebić się na zewnątrz, odgłosy przechodzą w przeraźliwy krzyk i kolejna ofiara idzie pod nóż, a Sędzia dociera niemal do granicy sznurów zabezpieczających, urządzenie kontrolne jest w jej dłoniach ciepłe jak żywa tkanka, palce poruszają się, chwytają, szczypią, nożyce muskają rusztowanie, ramiona przecinają powietrze, wszyscy są pod wrażeniem, tłum krzyczy, wszyscy krzyczą, Paul kładzie się na stole, jego kolej, niezdrowe, żółte oczy jak u ofiary zarazy i
gorąco, tak tu gorąco, wszystkie okna pootwierane, wentylatory działają na fuli, ale jest nadal GORĄCO jak w śliskiej jaskini bijącego serca, umierającego serca, gdzie czuć woń zgnilizny, uśmiecha się, aż na twarzy robią się jej zmarszczki, w bruzdach tych jest pot
dlaczego się uśmiecha?
BO TO ZABAWNE
Nieprawdaż?
Chór głosów przechodzący we wrzask, Salome napiera na wiążącą ją skórę i ta nabrzmiewa coraz bardziej, moloch uderza jak taranem, łoskot zlewa się w jedno z hukiem kolejnej eksplozji, tak głośnym, że aż dźwięczy jej w uszach. Na wpół ogłuszona czuje żar, tłustą lepkość, a na rzeźnickim podwyższeniu bryła krwawiącego mięsa, Bibi krzyczy coś, jej nagie piersi są czerwone od krwi, a tłum ponagla ją okrzykami, nawołuje, zachęca, by kontynuowała.
rytmiczny, płynny ruch połączonych ciał: Andy'ego, Sandrine, Raelynne i Paula; zakończone nożycami do blachy palce Sędziego żują, tną, kroją, szukają ofiary, sięgają daleko poza sznury zabezpieczające, tłum cofa się przed nimi — czyż to nie zabawne? Czy nie zapłaciliście za wstęp, aby ujrzeć właśnie coś takiego? Salome kołysze się wraz z całym zbiornikiem, beczka dygocze, słychać przeciągły wizg torturowanego metalu
uwolni się
ona się uwolni
i wyrwie się spod kontroli — gdzie jest Jerome?
nie kontrolowana na tak niedużej przestrzeni, w tak małym pomieszczeniu, ale nie, nie całkiem, uderzenie zostaje wyhamowa-
ne, trafia tuż obok ołtarza i podwyższenia, tancerze instynktownie odskakują we wszystkie strony; Tess ma chęć wybuchnąć śmiechem i co wy na to, jak się wam podobają takie efekty specjalne? Smród drażni jej nozdrza, światła stroboskopowe rażą oczy, krew jak ropa, pełzający tancerze mają coś w rękach
broń?
coś jakby noże, o raczej stępionych ostrzach, pełzną na czworaka jak zabójcy, Tess mruży powieki, ma już dość tego smrodu i błysków, widzi, jak tancerze okrążają Nicky'ego, najpierw jego, kopią go, biją, popychają na Petera, ktoś wymierza mu cios i Jerome, choć zajęty obsługą Salome, próbuje ich ostrzec.
Bibi w połowie rusztowania zawisa na belce, śmiejąc się jak nietoperz albo pozbawiony skrzydeł anioł chaosu, śmieje się ze wszystkiego i z tej kretyńskiej, na wpół sztucznej krwi.
Tess naciska jeszcze mocniej, żar i chrząstki jak w kości, metal, staje naprzeciw gromadki tancerzy niczym śmierć oznajmiająca: Chcecie się zabawić? To zabawcie się z tym. Szarpie, pękają rozdzierane kostiumy, zęby, ostrze nożyc i szczęki krokodylków zabarwiają się sztuczną krwią. Cerber kąsa ich świeże rany, gryzie nie tyle, by zranić, ale by przerazić, wystraszyć, zmusić do ucieczki, jak psa stojącego na drodze samochodu czy człowieka na torach lub na trasie lawiny; nie lubicie maszyn? Cóż, one również za wami nie przepadają.
Salome pracuje bez przerwy, bez wytchnienia, jak szaleniec nadweręża pętające ją okowy WYPUŚĆCIE MNIE WYPUŚĆCIE MNIE. Andy zjawia się tuż obok Jerome'a, popycha go, tłum nie wie, jak ma zareagować, wycofuje się pod ściany, czy oni też to wyczuli? wzajemne animozje, żal, złość?
Co? Co? Bibi, czarny owoc na drzewie rusztowania, już się nie śmieje, okrwawione ręce i plecy, krzyczy coś, krzyczy do Tess, wielkie, blade oczy w świetle błyskających lamp, Tess patrzy na nią jak na ujawnionego wroga
i wtedy jak na zawołanie, czyż nie tak? odgłos, który nie był w zasadzie dźwiękiem, lecz gorącym, rozpalonym do białości hałasem przenikającym ciało do szpiku kości i wtedy też ktoś jako pierwszy ruszył w kierunku drzwi
a Salome, teraz już przez nikogo nie sterowana, raz jeszcze szarpnęła okowy
i znowu
Boże OBLUZOWAŁY SIĘ
uderzając w pierwszą rzecz, którą napotkała na swojej drodze, w rusztowanie, lecz nie odbiła się od niego, jak zakładano i do czego ją stworzono, lecz wczepiła się w nie, wprawiając całą konstrukcję, wraz z wiszącą na niej Bibi, w upiorną wibrację, ciało Bibi zadygotało jak pod wpływem porażenia prądem, a patrząca na to Tess otrząsnęła się z gniewu pod wpływem ogarniającego ją coraz większego przerażenia. Jerome! ale on jej, rzecz jasna, nie słyszał, nikt nie mógł jej usłyszeć pośród tego dźwięku, upiornego, bezgłośnego, a wyczuwalnego w całym ciele od stóp do głów, widzowie rzucili się do wyjścia brutalną, niepohamowaną falą, poddając się w końcu obłędnemu tańcowi paniki, Tess odwraca się gwałtownie, SZYBKO próbuje skierować Sędziego, by przejął na siebie wibracje zakleszczonej przy rusztowaniu Salome. Bibi jest już na ziemi, ODSUŃ SIĘ! Tess słyszy w uszach swój własny krzyk jak ryk rozpędzonego ekspresu albo ciężarówki, w której wysiadły hamulce i która stacza się ze wzgórza ODSUŃ SIĘ, ODSUŃ SIĘ
hałas na szczęście cichnie, gdy Jerome na klęczkach podnosi w końcu upuszczone urządzenie kontrolne Salome, wyłącza maszynę, lecz jest już za późno, cała konstrukcja została wprawiona w ruch i kołysze się w bezgłośnym tańcu, falujący szkielet z rur ODSUŃCIE SIĘ krzyczy Tess pośród wrzasków tratowanych w panicznej ucieczce widzów, tancerze rozbiegają się we wszystkie strony, Peter i Nicky skuleni szukają schronienia wśród walącej się z łoskotem gigantycznej konstrukcji
nagle daje się słyszeć zawodzący jak jęk syreny głos Raelynne, jak zgrzyt przecinanego metalu, bo pierwsza z belek uderza właśnie w cel, w ciało i kruchą kość. Trafia Paula.
Dokładnie w potylicę.
Wszędzie krew.
CZĘŚĆ DRUGA
Hipnotyzowanie kurcząt
Każdy, kto chce oglądać
moje blizny,
musi za to zapłacić.
Sylvia Plath
Paul chciał, aby go skremować; w głosie Bibi pobrzmiewa odległa, lecz wyczuwalna nuta histerii, twarz blada jak jej oczy, nie spała od blisko trzech dni. Tess nie mogła wytrzymać z nią w jednym pokoju, nie była z nią sam na sam od ich wspólnego pobytu na komendzie policji. Po powrocie Bibi poszła na górę, a Tess do Ptaszarni Zombi i tam pozostała. Z dala od narzędzi i projektów, ale teraz zupełnie nie miała do tego głowy, nie czuła nic prócz niedowierzania, była jak pusta, żałosna skorupa wypełniona z wolna nową zawartością; spadający metal, gęsta struga lejącej się krwi.
Pielęgniarz z karetki powiedział, że Paul umarł prawie natychmiast, próbowano go ratować, lecz na próżno, nie udało się go reanimować, nawet gdyby miał stać się tylko warzywem. Nikt nie wiedział, czy Paul miał jakichś krewnych. Zakwalifikowano go jako
ubogiego i urządzono kremację na koszt miasta; prochy otrzymała Bibi, nieduży, blaszany pojemnik wielkości połowy pudełka chusteczek higienicznych, na białej plakietce, pobrudzonej palcami i łzami, jego imię i nazwisko oraz data śmierci.
Tess zdziwiła się, że nie wniesiono żadnych oskarżeń, nie ponieśli z tytułu tego, co się stało, żadnych konsekwencji i to nie było w porządku, bo przecież Paul umarł, a nikt nigdy za to nie odpowie. Wina i odpowiedzialność, droga pomiędzy smutkiem a wyrzutami sumienia; najwyraźniej nikt nie zostanie oskarżony o spowodowanie jego śmierci.
Upalny, okropny dzień, popołudnie, nikt nie pracuje. W kącie nakryta brezentem, poobijana Salome; widać przynieśli ją tu, Tess nie dotknęła tej maszyny od czasu przedstawienia i nie zamierzała tego robić teraz, nie chciała jej już nigdy oglądać. Niech ją rozbiorą na kawałki, oddadzą na złom. Peter powoli, jakby niechętnie zabiera się do swoich zajęć, Jerome z pół przymkniętymi oczami przegląda gazetę i nagle zjawia się Sandrine, rozgląda się wokoło tępym wzrokiem i mówi bełkotliwym, spowolnionym od prochów głosem, sączącym się jak woda z cieknącego kranu.
— Bibi mówi, że powinniśmy niedługo rozsypać prochy. Chce to zrobić za godzinę. Spotkamy się wszyscy na górze.
Wymieniają spojrzenia.
Tess, Jerome i Peter, Nicky zaś wybucha: — Takiego wała, tam przyjdę! — czym zaskakuje ich wszystkich, zaczerwienione oczy, ochrypły głos jak u zapłakanego dziecka. — Pieprzyć to, wydaje się jej, że może nami rządzić jak podczas przedstawienia, jak podczas pieprzonego spektaklu Chirurgów. — Sandrine wybucha płaczem i odpowiada mu głośno, nie przebierając w słowach, rzucają się na siebie, przepychają w progu, aż w końcu Jerome odciąga Nicky'ego, a drugą ręką zatrzaskuje drzwi.
Nicky szlocha.
•— Ja go nawet nie lubiłem, był skończonym palantem.
Jerome podprowadza go do długiej, nakrytej kocem ławy, lepiej odpocznij przez chwilę, stary, odpręż się, wyluzuj. I Peter, młode, lecz dziwnie stare oczy:
— Tess, idziemy czy nie?
Jakby z daleka, z pustyni, mówiła beznamiętnym głosem, przywodzącym na myśl wiatr hulający nad Saharą.
— Róbcie, co chcecie — odrzekła. — Ja tu już nie rządzę.
Następnego dnia Bibi wyprowadziła się.
Zero kłótni, zero dyskusji. Tess nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, póki nie zaczęły się hałasy, suwania, stukot i odgłosy ciężarówki na zewnątrz — znów kumpel Crane'a? Niewiele do wyniesienia, a zdawało się, że całe mnóstwo, z góry na dół, raz po raz, klekot windy towarowej, Tess sama w późnopopołudniowym upale Pta-szarni, gmera nieustannie w stosie poskręcanego lutu i kabli, udaje, że pracuje, lecz stale nasłuchuje; ostatniego kursu windy, cichego trzasku pustej kabiny, który nakłoni ją do pójścia na górę, jak zwierzę po własnych tropach wracające do nory: co zostało naznaczone, zabrane, co pozostawiono? Czy Bibi wyśle kogoś, Andy'ego, Paula lub Sandrine, by przekazali reszcie krótką a treściwą wiadomość — pieprzcie się wszyscy? A może po prostu odejdzie i już? Nasłuchuje -w ciszy przejrzystej jak rozcieńczalnik, kable długie i cienkie niczym żyły w jej zimnych palcach, a w skroniach dudni tępy ból, gong rozbrzmiewający w świątyni czoła, po prostu słuchaj.
I ostatecznie to przegapiła; Nicky wraca z wyprawy na złomowisko, w ręku worek z łupami, metal i kable sterczą na wszystkie strony, wołają po imieniu:
Tess, hej, Tess? — Wchodzi ostrożnie do Ptaszarni, jakby była nie jego, lecz jej domem. — Tess? Już dobrze. Już wszystko w porządku. Poszła sobie.
Jesteś pewien? — To pytanie ją zawstydza, jest jak dziecko, które boi się zajrzeć do szafy, duże, pieprzone dziecko, idź, sama zobacz. Wstaje, mija Nicky'ego, powoli, z wahaniem, on wydaje się jej starszy jak cała reszta. Nie windą, lecz schodami na górę, pnie się w coraz większy upał i patrzy: drzwi zamknięte, lecz nie na klucz, ścieżka dla wychodzącej. Droga wolna. Można wynosić. Wzięła, co miała wziąć. Jej łóżko. Jej kostiumy i ubrania, stosy książek o modzie i undergroundowych pism, taśmy, mały, popękany, czarny ekspres
do kawy, burza przeszła, zostawiając po sobie tylko same szczątki i głęboką, przejmującą ciszę. Wszystkie rzeczy Tess pozostały nietknięte. Na stole roboczym nieduże, starannie złożone zawiniątko. Wewnątrz opłata za czynsz odliczona co do centa. Jej działka. Żadnej kartki, żadnego pożegnania, nic.
A czego się spodziewałaś, łzawego rozstania? Adresu, pod którym mogłabyś ją odnaleźć? Kurz wiruje w promieniach słońca wpadających przez okno, lampka automatycznej sekretarki mruga monotonnie; kolejne telefony z prośbą o wywiad, o historię i upadek tanzplagen, „AntiTrust" z chęcią zapłaci im za wyłączność. Pieprzcie się. I wiadomość dla Bibi od Lindy Joy, tak, z przyjemnością się z nią spotka, może przyjść jutro o każdej porze.
Pokój zrobił się jakby mniejszy; Tess usiadła na tapczanie, otwarte drzwi, twarz ukryta w dłoniach, nie płakała, ale było jej ciężko na sercu, ból narastający dniami i nocami wzbierał w niej coraz bardziej, wypełniał jąjak opar nasycający jej płuca trucizną i wypalający krtań żarem wolno działającego kwasu; tyle nie wypowiedzianych słów, smutek i żal, nie uwolnione łzy trawiące ciałojak kwas, niszcząceją od wewnątrz, dopóki nie będzie całkiem pusta i oczyszczona lub martwa.
Albo jeszcze gorzej.
Dwa dni, uznała, skądinąd słusznie, dadzą jej dwa dni, by mogła się wypłakać lub wykrzyczeć, wyrzucić z siebie cały smutek. I dokładnie tak jak przewidziała (naprawdę? czy rzeczywiście myślałaś o Salome?), zjawili się wszyscy trzej, Nicky, Peter i Jerome, przynieśli czerstwe bagietki i kawę. Wiedzieli, że to lubiła. Plastykowy kubek, zbyt gorący, by utrzymać go w dłoni. Gorzka para omiata jej twarz, gdy siedzi przy stole roboczym, pustym i uporządkowanym jak ona sama i wszystko inne, zrobiła generalne sprzątanie, pracując z obsesyjną wręcz skrupulatnością, coś takiego przydarza ci się, gdy harujesz przez wiele godzin bez przerwy, przestawiając, przenosząc, zmywając, odkurzając i czyszcząc, tapczan, rzeźby, konstrukcje, panele, maszyny, tumany kurzu oślepiają suche oczy, przywierają do skóry jak szary rak, dwa dni sprzątania to dość, by
twoje mieszkanie lśniło czystością. Zero snu, zero jedzenia, odgryza dopiero teraz kawałek bagietki, smakuje jak wilgotny karton albo tektura.
— Pyszne — mówi. — Naprawdę.
Trójka wymienia między sobą spojrzenia, wreszcie Jerome, jak zwykle, odzywa się pierwszy.
— Posłuchaj,
Tess. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy, no wiesz,
co
teraz zamierzasz, czy masz jakieś plany, a jeżeli tak, to
jakie.
Rozumiesz.
Nie. Chyba nie rozumiem.
Jakie plany? — Żuje kawałek bagietki, obraca go językiem w ustach, przełyka z trudem. — Plany czego?
No, wiesz. — Lekkie wzruszenie chudych ramion.
Pracy.
— Masz
na myśli spektakl? Jak widowisko Chirurgów?
Spodziewa
się, że ta nazwa nie przejdzie jej przez usta, ale jakoś
się udało, bez rewelacji, niemniej wykrztusiła to i obróciła się na stołku, by na nich spojrzeć.
Koniec z Chirurgami. Możecie, chłopaki, robić, co zechcecie, przygotowywać spektakle, mnie to obojętne. Ja tu już nie rządzę.
Już to mówiłaś.
I naprawdę tak uważam.
Są wyraźnie zbici z tropu, nie wiedzą, co powiedzieć, nerwowo obracają w dłoniach puste kubki, zmiętą torbę po bagietkach, ta nowa sytuacja, po zmianie, nie przypadła im widać do gustu. Peter zerka nieśmiało na Jerome'a, przełamując milczenie.
— Cóż,
jeżeli o mnie chodzi, zająłem się montażem taśm. —
Przerywa
gwałtownie, to temat tabu, lecz Tess uśmiecha się pół
gębkiem.
— Mów. — Tych, które naprawdę powinny się sprzedać.
Nicky znowu ich zaskakuje.
— Tess
— mówi stanowczo. — W tym, co się stało, nie ma
twojej
winy, a jeśli wszyscy mają za dużego pietra, by to powiedzieć,
ja
muszę to zrobić. Ty jedna się starałaś — nie — gniewnie
do
Jerome'a,
uciszając go na wychwycony, im tylko znany, sekretny
sygnał.
— Naprawdę tak myślę. To nie jest jej wina, oni spieprzyli
sprawę, to wszystko przez nich, przez tych pojebów z nożami, to przez nich upadła ci kontrolka sterowania i...
Nicky, stul...
.. .kurwa. Paula w ogóle nie powinno tam być, w jego stanie, przecież był chory, ledwo się trzymał na nogach, ale ona musiała zrobić swoje i pozwoliła mu...
Przestań. — Jej głos jest dziwnie opanowany, wstaje ze stołka, choć w ogóle nie zdaje sobie z tego sprawy, nawet tego nie czuje, nie czuje nic, za wyjątkiem jednego, chce, aby on zamilkł, aby już o tym nie mówił. Ani teraz, ani nigdy. — Przestań. Wystarczy, dobrze? Stało się i nie chcę więcej o tym rozmawiać, a teraz zamierzam popracować. — Podchodzi do nich, odsuwa na bok jednym zdecydowanym ruchem (jak Sędzia, wspomnienie maszyny zama-chującej się na tłum widzów i tancerzy, ja wam pokażę efekty specjalne, i pokazała, nie ma co, jeden, ale za to jaki!). — Będę zajęta cały dzień, więc chciałabym, abyście już sobie poszli, dobra? Dzięki za kawę.
Nicky rzuca jej na odchodne jedno jedyne spojrzenie i po chwili on również znika za drzwiami, w pokoju prócz niej nie ma nikogo. Pomieszczenie jest czyste, wręcz sterylne, oświetlone gorącymi promieniami słońca, a ona ma tyle czasu, ile tylko zechce, może pracować, jak długo ma ochotę, nie przejmuje się już niczym, ani wywiadami, ani spektaklami, nie musi z nikim rozmawiać ani się spotykać, nikt jej nie przeszkadza.
Włączona lampka nad stołem, pochyla się nad nim, ale po co? By pracować, nieważne po co, jeśli zaczniesz zadawać sobie takie pytania, możesz już nigdy nie wrócić do swoich zajęć, może nawet stracisz chęć do życia. Zatem głowa w dół i do roboty, na podłodze kawałek woskowanego papieru z jej zapomnianej bagietki, karma dla mrówek, porzucona, by spleśniała, by stoczyła ją powolna erozja gorąca i czasu, nieugięta pamięć entropii i powolne organiczne gnicie.
Nieduży model, obecnie pracowała nad małą rzeczą, ot, takie głupstewko, aby zająć czymś powierzchnię stołu. Bez nazwy, bez
tytułu, po prostu coś na początek, aby mieć zajęcie, aby nie myśleć, lecz już po tygodniu praca zaczęła przynosić efekty, a jej satysfakcję, owadzi wygląd i gracja tancerki, istota o wielu odnóżach poruszających się w zaskakujący sposób.
Z początku dręczy ją poczucie winy jak czarna, burzowa chmura wisząca nad głową, nie jest pewna, czy wolno jej czerpać przyjemność z pracy, z czegokolwiek, nadal ma wątpliwości, ale teraz przynajmniej może swobodniej oddychać, ma zajęcie, to coś więcej niż praca, jest z niej zadowolona, podobnie jak z samotności i narzędzi, których używa. Nikt więcej się nie pojawił, telefonów nie odbierała, więc ten problem miała akurat z głowy. Wstać z łóżka, umyć się, czasami coś zjeść i pracować aż do późna i znów spać. Czasami sypiała w ubraniu, na nie posłanym tapczanie, z odchyloną do tyłu głową, postrzegając w snach pełny obraz swojej nowej, niesamowitej konstrukcji, było ich wiele, niektóre pamiętała, większość jednak odchodziła w zapomnienie. Nie była godna zapamiętania.
Czasami budziła się nocą, a jakiś głos w podświadomości mówił jej, że to Bibi wyrywała ją ze snu, szept jej oddechu, głosy i krzyki dochodzące z jej strony pokoju, z jej snów, o czym teraz śniła? Czy i ona budziła się ze łzami w oczach, opłakując Paula? Kogokolwiek? Nie myśl — mówi sobie wtedy Tess. — Nie myśl — powtarza czasem na głos, rzucając te słowa w mrok jak zaklęcie mające chronić ją przed koszmarami. Poduszka zbita w twardą grudę i rozpalona jak małe, stygnące ciałko; nie myśl.
I faktycznie czasem nie myślała.
Rano znów do pracy nad nową konstrukcją.
Nieduża maszyna, wielkości kraba, ale inna, wykonana tak, jak kiedyś tworzyła swoje rzeźby, bez wcześniejszego planu czy przygotowania, jedynym celem tej istoty było jej istnienie samo w sobie. Oto ona, czarny kanciasty kształt, zmienny, ruchomy, pełen niespokojnych kątów i cieni jak brudna woda wyciekająca z popękanego, plastykowego wiadra, jak poczekalnia w klinice, gdzie lekarz ma ci coś do zakomunikowania. Prawie mógłbyś to objąć dwiema dłońmi, to coś, tę istotę, gdyby nie fakt, że coś sprawia, iż wcale nie chcesz tego dotknąć, coś, co powoduje, że nawet po mimowolnym muśnię-
ciu masz ochotę natychmiast wytrzeć rękę o spodnie. I to coś Tess czuła teraz w sobie, gdzieś pod sercem, pławiło się tam jak zdradziecka boja, powolne i szare, każdego dnia. Dzień w dzień.
Oglądając się w lustrze, stwierdziła, że nie tyle się postarzała, co jej twarz dziwnie wypełniła się kośćmi, jakby jej własna śmiertelność napierała na spaczoną barierę skóry; w ostatnich dniach rzadko zerkała w lustro.
Włosy ułożone w długi koński ogon, postrzępione podkoszulki i bose stopy, mimo rozsypanych na podłodze opiłków metalu, przemijanie lata naśladuje jej własne. Przemijała, co będzie teraz? Zimno. Cisza, choć na dole Zombi hałasowali jej do wtóru, zapewne ucieszyliby się zjej towarzystwa, ale ona wybrała takie rozwiązanie i nie zamierzali z nią polemizować. Teraz na drzwiach wisi tabliczka z napisem Ptaszarnia Zombi, mija je, kursując z góry na dół i z powrotem, odwiedza złomowisko, tak, to jedyne miejsce, które nigdy nie sprawiło jej zawodu. Oaza rdzy, bywało, że spędzała tam wiele godzin, wspinając się po stertach metalu ze zwinnością kozicy górskiej albo pawiana, przepełzała niczym pająk po toczonych czerwoną zarazą zezwłokach z blachy i stali, beczkach pustych jak stare bidony pod kołyszącymi się smętnie wysięgnikami dźwigów; jeszcze niedawno ona również bardzo chciała mieć dźwig, by móc przemieszczać cięższe konstrukcje, zwłaszcza Panią Łazarzową, teraz już go nie potrzebowała. Nie pracowała przy żadnej ze swoich wcześniejszych konstrukcji, Pani Łazarzowej, Trzech Smierciach, Sędzim ani Salome, nie chciała ich więcej widzieć. Tylko nie nazwane odnóża i mały tors, leżące posępnie na stole, słodki smar spływa różową strużką jak wonny tłuszcz. Ta rączka się nada, tutaj, to do niczego, na większą kupkę nieprzydatnych części, kadłub starego, przemysłowego odkurzacza, upstrzony plamami rdzy: rączka może pasować do tych długich, bezimiennych odnóży, trzeba ją tylko przyciąć, o tutaj, tak właśnie.
To jedyna rzecz, którą zwędziła, za resztę zapłaciła według wagi, tym razem niewiele, ale wróciła później niż zwykle, wyszła tuż przed zamknięciem, na ramieniu ciężki worek — teraz już bez samochodu — ciemno, choć oko wykol, i nagle zza ogrodzenia:
— Hej!
— Nie reaguje i po chwili rozlega się znowu, nieco
głośniejsze:
— Hej! — Odwraca się i widzi Michaela.
Przystojny jak zawsze, lecz nie widziała go od paru tygodni i uświadamia sobie, jak bardzo się za nim stęskniła, to boli i daje do myślenia; czarna bandana w wyblakłe czaszki i heavy metalowy podkoszulek bez rękawów, też czarny, na policzku siniak, twarz blada w zielonkawej poświacie sygnalizatora przy przejściu dla pieszych: nietykalny i dziwnie obcy, jak chwila przed początkiem świata ujrzana we śnie, z komentarzem w tle:
— Oto jak było przedtem.
Sińce pod oczami, ale ciepłe dłonie, gdy jej dotyka, ujmuje za ręce i nie puszcza, jej własne wydają się dla odmiany zimne jak lód.
Zapach przywodzący na myśl świeży pot i nagle on zaczyna mówić, spuszcza wzrok, mówi cicho, prosi go, by powtórzył.
— Powiedziałem,
że ona chciałaby się z tobą spotkać. — Sięga,
by
wziąć od niej worek.
Gdzieś z głębi niej, z tego zapomnianego miejsca mroku, zgrozy i czego jeszcze dobiega głos.
Ale ja nie chcę jej widzieć.
Tęskni za tobą.
Pieprzysz.
Tess. — Wyciąga ręce, unosi dłonie w górę, szczerość frustracji, ale kto cię prosił, abyś tu przyszedł? Kto cię o to prosił?
— Ona
tęskni. Ja to wiem. Stale o tobie mówi.
Wewnętrznie
cała się trzęsie, dreszcze jak drżenie światła nad
wodą, brak jednego konkretnego ośrodka emanacji, zdaje się ona napływać zewsząd, ze szpiku kości, z jej jaźni, z krwi i trzewi. Odbiera worek, ostry i ciężki i zarzuca sobie na ramię, ugina się pod ciężarem, ostre końce wystające z postrzępionego płótna wyglądają jak sztychy mieczy albo czubki igieł raniących ciało.
— Na
pewno. —Tak trudno było jej spojrzeć na niego, spojrzeć
mu
w oczy. — Przez cały czas. Stale.
I nagle mija ich zarządca złomowiska, Michael cofa się o krok, zaskoczony, tamten tymczasem zamyka bramę i spoglądając na Tess, kiwa głową, rzucając ni to pytanie, ni stwierdzenie:
Masz wszystko, co ci trzeba?
Jasne — odpowiada skinieniem, w głosie brzmi fałszywa nuta. — To na razie byłoby wszystko. — I ogrania ją nagła chęć wrzaśnięcia na całe gardło, wybuchnięcia płaczem, pobiegnięcia przed siebie, jak najdalej stąd, rusza żwawym krokiem, Michael natychmiast podąża za nią, przyspiesza, chcąc się z nią zrównać i nagle przystaje, Tess czuje, jak odpływa zeń cała energia, chęć dogonienia jej, tryb pościgu zostaje wyłączony, a ona jeszcze przyspiesza, worek z regularnością metronomu uderza w jej ciało, obija jejak pięść tłukąca w puste drzwi. Dociera do domu, pasmajasnosci i mroku, znów mrok, wchodzi do środka, mija pustą Ptaszarnię, po schodach na górę, serce Tess bije gwałtowniejszym rytmem, obija się o kurczącą się ścianę jej klatki piersiowej.
Spłachetek cieni za oazą spokoju, stołem roboczym, magicznym kręgiem, białym światłem, gdzie przynajmniej można mieć nadzieję na rozwiązanie wszystkich problemów, gdzie można liczyć, że zostaną rozwiązane raz na zawsze, definitywnie, gdzie te same cienie skupiają się wokół udrapowanej podstawy Pani Łazarzowej, Sędziego i Trzech Śmierci, porzuconych, na wpół ulotnych jak wspomnienia, sny lub wspomnienia wspomnień, niczym sadza na zwęglonym ciele, woń domu spalonego do fundamentów.
Tępy, pulsujący ból poniżej łopatki, w miejscu poobijanym przez worek, palące otarcie na ramieniu, jak oparzenie, jak blizna. Stawia worek pod nogami, robi krok poza krąg światła i wybucha płaczem, szlocha tak silnie, że uginają się pod nią kolana, jakby krążący w jej krwi metal, żelazo, zmienił się w truciznę rozprowadzaną do najdalszych zakątków organizmu, przytyka do ust dłoń zaciśniętą w pięść, barierę, tarczę, a może ani jedno, ani drugie. Ból jest na miejscu, taki jak powinien być, idealny niczym rebus. Tess płacze, dopóki nie zacznie wymiotować, leje jej się z nosa i z oczu, podnosi się jak paralityk i wstępuje w światło, podchodzi do stołu, wysypuje zawartość worka na blat i pracuje, dopóki jest w stanie. Dopóki będzie mogła się utrzymać na nogach albo nie uśnie, albo nie spadnie z krzesła lub nie umrze zjedna ręką przyspawaną do stołu; obojętna i bezwładna jak błoto, jak wydrążone ciało, powłoka na zimnej,
bezmyślnej płycie ołtarza, ocalona przez bezgłośną śmierć od precyzyjnie wbijanych igieł myśli oraz wspomnień.
Późny poranek, babie lato, słońce świeci jasno, zeszłej nocy było tu dość chłodno, podłoga trochę za zimna, w cienkich trampkach zmarzły jej stopy. Wraca do domu z dwoma pomiętymi papierowymi torbami, ukształtowanymi jak rzeźby, w jednej czerstwe bułeczki, śniadanie, w drugiej Bibi.
Nie „AntiTrust", lecz „Scuff', Tess nie znała tego pisma, lecz dostrzegła na okładce czerwone litery tworzące napis ŚMIERĆ CHIRURGA i jej własne oblicze, na które nałożono mniejsze, aktu-alniejsze, przedstawiające Bibi w habicie mniszki! Pismo było drogie, ale i tak je kupiła, wróciła do domu i spragniona kawy omal nie poparzyła sobie ust gorącym naparem. Nazwisko autora artykułu nic jej nie mówi, jest długi, mało zdjęć, jedno przedstawia Paula, zrobione znienacka przedstawia uśmiechniętego nastolatka przed czyimś ceglanym domem. Pozostałe to zdjęcia z widowiska Chirurgów, nieostre, nie doświeflone; pod jednym z nich podpis — Tess Bajack, rozmazana postać, ona sama, w ruchu oraz FATALNA MACHINA, „Sędzia Smutków".
Fatalna.
Mimo to przeczytała cały artykuł. Dwukrotnie zadzwonił telefon, głosy w tle, nie wsłuchała się w nie. Przeczytała artykuł ponownie, w tę i z powrotem, nieco wolniej, pośrodku zdjęcie Paula, mimo woli musiała na nie spojrzeć, uśmiechnięta twarz, bez blizn, bez infekcji, bez świadomości tego, co się wydarzy. Ile lat temu je zrobiono? Sześć? Dziesięć? W tę i z powrotem.
Zaczęła po raz trzeci i znów zadzwonił telefon. Michael.
— Tess, to ja. Wiem, że tam jesteś, więc odbierz, dobra? Dobra? Widziałem artykuł. Ja... — Unosi słuchawkę jak jakieś egzotyczne urządzenie, przykłada do ucha, niepewnie, jakby z obawą. — Co? — Na zewnątrz słychać jęk syreny strażackiej, wóz przejeżdża tuż obok jej budynku i przez chwilę całkiem go zagłusza. — Co? — głośniej, z większym naciskiem, odpowiada tym samym tonem, teraz nieco zbyt głośno: — ...z nim nie rozmawiałem. Nikt z nas z nim
nie rozmawiał. Nikt z nas nie wie, co to za facet. Andy uważa, że mógł go spotkać podczas jednego ze spotkań amatorów nacinania, ale nie jest tego pewien. Zresztą gdyby nawet, on również z nim nie gadał. Ani ja. Nikt z nas... Fatalna.
— A
Bibi? — Na zewnątrz słychać śmiech, jakaś dziewczyna,
druga
rzuca piskliwie jakieś imię, pada przekleństwo i znów rozlega
się
śmiech. Bździągwo jebana, ty suko, ty CIPO. — Czy Bibi z
nim
rozmawiała?
Michale milczy.
Uwierzysz w to, co powiem?
Rozmawiała z nim?
Powietrze w jego płucach niczym gaz, opar dzielący atmosferę od suchej, lodowatej próżni kosmosu. Przyciska słuchawkę do ucha, a on odpowiada ze spokojem.
— Czemu sama jej o to nie spytasz?
Nie chciała Bibi w tym pokoju, nie chciała unicestwić tak starannie stworzonego przez siebie nowego otoczenia.
— Spotkam
się z wami — powiedziała, na co Michael zapropo
nował
Javahouse. Bibi też wybrałaby to miejsce, czy była z nim
teraz?
Jak rysunkowy diablik siedzący na jego ramieniu,
szepczący,
podjudzający,
drwiący, z małymi, ostrymi różkami i w mnisim
habicie,
z egzemplarzem „Scuffa" pod pachą?
— Za
pół godziny — rzekł Michael. — Zaraz do niej
zadzwonię.
Dwadzieścia
minut później sączy najtańszą kawę, odwraca się za
każdym razem, gdy ktoś otwiera drzwi, pismo leży przed nią na stoliku, odwrócone tak, by kelner nie zobaczył zdjęcia na okładce. Wreszcie zjawia się Michael, nie ogolony, w fatalnie postrzępionych szortach barwy zaschniętych smarków, nachyla się, by dotknąć jej ramienia, ściska je zdecydowanym ruchem, czy chciał w ten sposób dodać jej otuchy? Bądź dzielna. Trzymaj się.
Jedna dłoń na czasopiśmie, jakby mogła poczuć przez kartki twarz Bibi.
I gdzie ona jest?
Nie przyjdzie. — Przygryza wargę, na bladej skórze pozosta-
je niknący wolno czerwony ślad zębów. Miał na ustach zimno. — Powiedziała, że nie chce... że nie chce rozmawiać na ten temat.
Ulga. I rozczarowanie, to trochę dziwne, zwłaszcza po tym, jak nerwowo lustrowała wszystkich wchodzących. Czy to ona? Nie. Nie. Inie.
— Chcesz
powiedzieć, że nie miała ochoty spotkać się ze mną.
Dzięki.
Prosi o dolewkę kawy. Michael odwraca swoją filiżankę, tania, poobtłukiwana porcelana, blade, delikatne usta na bladej krzywiźnie naczynia.
— Nie
mogę jej za to winić. — Z jednego ucha zwiesza się
kolczyk,
srebrny sierpowaty kształt, niknący w gęstwinie jego wło
sów,
ale mimo to widoczny. — Naprawdę sądzisz, że to jej
robota,
prawda?
Wzrusza lekko ramionami, ależ miała rozluźnione mięśnie, tak samo się czuła po pracy przy metalu, po długotrwałym spawaniu.
A któżby inny?
Nie wiem. — Pismo w dłoni, spuszcza wzrok, a Tess zamyka oczy i myśli — FATALNA. Niebezpieczna maszyna, nieodpowiedzialne użycie tejże w bezpośredniej bliskości tłumu widzów, tancerze zmuszeni do występu w warunkach, jak to powiedziano, podwyższonego ryzyka, z udziałem efektów pirotechnicznych, które przeprowadzono „bez zachowania niezbędnych środków ostrożności" — dajże spokój, kto inny mógłby to powiedzieć, kto posługiwał się podobnymi zwrotami i uwielbiał patos? Bezbronni tancerze kontra faszystka Tess i jej trójka brunatnych koszul. Na tę myśl uśmiechnęła się pod nosem, ze smutkiem, z przekąsem.
Michael uniósł wzrok.
— Naprawdę
chciałbym, żeby okazało się, że to nie ona. Mówię
szczerze.
— Przeciera oczy, dopiero teraz uświadamia sobie, jak
brudna
się czuła, spocona, zmęczona i niewyspana. — To było
świństwo.
Zarówno w stosunku do nas, jak i wobec Paula. — Dziwi
się
sobie, że to imię tak łatwo przeszło jej przez usta. — I
powiem
jej
to, gdy się z nią spotkam. Jeżeli kiedykolwiek do tego dojdzie.
Wstaje od stolika.
— Ostatnio rzadko wychodzę z domu.
Michael wciąż trzyma w dłoni pismo, sięga, by dotknąć jej dłoni, znów ten sam uścisk, powolny, zdecydowany i prosty, szczery smutek w oczach.
— Wiesz,
Tess, gdybyś kiedykolwiek potrzebowała towarzy
stwa,
chętnie cię odwiedzę. Nie musimy rozmawiać ani nic...
—
Spojrzenie,
jakby w ogóle nie stało się nic złego, uśmiech mówiący
coś
odwrotnego i świadomość, że w pewnym sensie to, co
się
wydarzyło,
będzie się powtarzać w nieskończoność. — Gdybyś
chciała,
mogłabyś mi pokazać swoje nowe dzieła, to nad czym
teraz
pracujesz.
Ona również się uśmiecha, słabo, lecz szczerze, nie zabiera czasopisma.
Jej praca należy teraz tylko do niej i tak pozostanie.
— Nad
tym samym co zawsze — odrzekła z uśmiechem. —
Nad
niebezpiecznymi
maszynami.
Ogląda popisy długonogiej istoty, prawdziwy występ, prawdziwe długie odnóża pną się po zimnej gałęzi ołówka lutowniczego, zepsutego ołówka, Jerome obiecał jej pożyczyć swój, ale dziś Jero-me'a nie było w domu, przygotowywał pierwszy występ Zombich, był szczęśliwy i podekscytowany, jak wyznał Tess, przez całą noc miał rozwolnienie.
— Leciało
ze mnie jak z dziurawego worka. — Przesuwa dłonią
po
nowej fryzurze, beznadziejnej jak wąsik, który zaczął
zapuszczać,
mały,
cienki jak kreska od ołówka. Nicky powiedział, że wygląda
jak
alfons. Dodał też, że „Scuff' to pismo dla dupków i
pozerów,
wszyscy
o tym wiedzą, za wyjątkiem paru jebniętych bździągw
z
galerii i typów, którzy wciąż przychodzili do klubów w
glanach.
Przydałoby
się to zapisać pod podwójnym Z — zajebać i zapomnieć.
Wyglądało na to, że żaden z nich trzech nie przejął się zbytnio artykułem ani nie był nim zainteresowany, fakt, mieli swój występ, to ich pochłaniało, ich własne widowisko z rozpylaczami i bombami, zapytali, ot tak, dla zasady, licząc z założenia, że się nie zgodzi, że odmówi, czy nie chciałaby wziąć udziału w występie jako Gość
^
Honorowy. Podziękowała, ale po odegranym w mistrzowski sposób dłuższym zastanowieniu, dzięki, ale... niech się cieszą, że przynajmniej zechciała rozważyć propozycję, życzyła im udanego występu, naturalnie że przyjdzie, aby go zobaczyć. W przyszłą sobotę, tak powiedzieli i pokazali jej ulotkę, jasnozielony, bijący po oczach kolor, chwiejne, czerwone litery. Zombi ze złomowiska, data, adres w okolicy baru Hernandeza, nieopodal starego magazynu, gdzie Bibi dawniej odbywała próby.
Czuła się dziwnie, idąc tam, a jeszcze dziwniej, uczestnicząc w spektaklu jako widz: pusty parking pod kładką, parna noc, wszystko lśni wilgocią, spocone dłonie, śliski metal, lepkie plastykowe śmieci unoszone wiatrem i przyklejające się do skóry. Zastanawia się, czy ktoś ją rozpozna, ma nadzieję, że nie spotka nikogo znajomego; czy zjawi się ktoś z Chirurgów? Dość, przestań myśleć o nich w ten sposób, oni tak o sobie nie myślą, przestań, wystarczy. Nie rzuca się w oczy w workowatym, czarnym podkoszulku i szortach jak kurierka rozwożąca przesyłki, a jednak stara się trzymać na uboczu, poza kręgiem światła z mrugających lamp łukowych, stoi na obrzeżach tłumu widzów.
Przyszło ich naprawdę mnóstwo, z początku jest tym zdziwiona, ale to efekt działania poczty pantoflowej, tak to tłumaczył Jerome (znowu on!), ich trójki nie pamiętano co prawda z przedstawień Chirurgów, ale wieści rozeszły się po mieście jak burza, wszyscy wiedzieli, co się stało podczas ostatniego występu, to było coś strasznego i ekscytującego zarazem, kto wie, co może wydarzyć się tutaj? Nieprzewidy walność, jeden z najtrudniejszych do podrobienia towarów.
Zaczęli punktualnie, eksplozjami znacznie silniejszymi niż podczas poprzednich występów (dość tych porównań), przygotowane zawczasu ładunki wybuchowe, Nicky rozmieścił je osobiście i oto on, Nicky we własnej osobie w gumowej, halloweenowej masce diabła, poznała go po chodzie i rozpylaczu, z którego sypały się strugi mielonego szkła, gdy wodził nim w tę i z powrotem, farmer i strażak, kim chcesz zostać, gdy dorośniesz? Kolejny wybuch, a ze ścieżki dźwiękowej dobiega krzyk kobiety, nie filmowy okrzyk, lecz
prawdziwy wrzask strachu lub bólu, kobieta wyje na całe gardło i naraz zjawia się Peter, też ma na głowie maskę, w tej jednak wycięto oczy, w ich miejsce umieszczono gałki zawieszone na sprężynkach, zwisające na wysokości policzków, czarownik nie ma również połowy twarzy, płat skóry kołysze się smętnie poniżej podbródka. Peter podchodzi do zniekształconej, rzeźbionej palnikiem wieży z grubego plastyku, śliskiej, w barwie chodnikowej szarości, w dłoni trzyma wielkie, pneumatyczne nożyce mogące przeciąć nawet stalowy pręt, jak wyjaśnia z typową dla siebie, lakoniczną dumą; niekiedy wydawało się, że podziwia sprzęt ratowniczy i niszczący głównie ze względu na jego wygląd, możliwości techniczne schodziły wówczas na plan dalszy, jak ktoś, komu podoba się raczej wygląd samochodu aniżeli jego osiągi techniczne czy odległości, jakie może dzięki niemu pokonać.
Petere zaczął kroić plastykową wieżę, w tle kobieta wciąż jeszcze krzyczała, lecz znacznie cieniej niż dotychczas, Nicky zasypał cały plac odłamkami szkła, rozpryskując dokoła kurz, grudki ziemi i okruchy betonu. Tłum cofnął się przed tą nawałą szkła, a Tess natychmiast oczyma duszy ujrzała inną, chwytającą za serce scenę, widzów pierzchających w popłochu przed rozszalałą maszyną, Paula w cieniu rusztowania, czemu go nie złapała, nie spróbowała podnieść urządzenia sterującego Salome, dlaczego nic nie zrobiła? Krzyk Raelynne; wrzask kobiety płynący z taśmy, przez jedną upiorną chwilę sądziła, że to jeden i ten sam dźwięk, że Peter nagrał cały spektakl równie dobrze jak wszystkie inne, spokojnie, odpręż się, wyluzuj, wsłuchaj się uważnie, to nie Raelynne, to nie jej ochrypły, gardłowy wrzask, to jakaś kobieta zgrana z telewizji czy czegoś innego, powinni byli poprosić mnie, mogłabym tak krzyczeć bardzo długo.
Teraz kolej na Jerome'a, przegapiła jego wejście, wielka głowa klowna, różowa peruka, sczepiony z czarną, z wyglądu przypominającą ludzką, postacią noszącą maskę Drakuli i zdającą się czwartym członkiem zespołu, najmłodszym zombi w grupie: wielkie, ruchome ramię oplata Jerome'a, ten próbuje się uwolnić, kolejny wielki wybuch, kilka skrzynek w śmietniku zaczyna się palić, czuć silną,
ale dziwnie przyjemną żywiczną woń i wtedy w pomarańczowej, ostrej łunie Tess dostrzega Michaela, jest bez koszuli, w czarnej czapce, jego usta poruszają się — a obok niego Bibi.
Mimowolnie krok naprzód i zaraz świadomie w tył. To Bibi, na pewno, włosy ogolone niemal do skóry, długi biały podkoszulek i coś jakby szorty, dłoń na ramieniu Michaela, mówi mu coś, a raczej krzyczy wprost do ucha. Patrzy, i naraz Tess cofa się o kolejny krok, jakby mogła się ukryć, rozpłynąć się w tłumie; jeszcze jedna eksplozja, jaśniejszy płomień, spojrzenie jak u łani gapiącej się na światła reflektorów nadjeżdżającego auta, Bibi też ją dostrzegła. Nazywają to lśnieniem, to wbrew wszelkim znanym prawom. I łania była całkiem bezradna, bezradna i oślepiona, chciała odejść, już, teraz, zniknąć w mroku, anonimowa, ale przecież obiecała Jerome'owi, że nie wyjdzie, obejrzy cały spektakl, zostanie do końca. Nowe wybuchy, krzyk kobiety rozbrzmiewa nieprzerwanie jak dzwonienie w uszach, wywołuje zachwiania równowagi, Tess walczy z tym uczuciem, na miłość boską, to tylko Bibi, to ona powinna być zdenerwowana moim widokiem. Po tym, co zrobiła, ta myśl sprawiła, że poczuła się nieco swobodniej, dodała jej otuchy, przymusiła, by stanęła sztywno, ze splecionymi ramionami, lekko wypchniętym biodrem i dumnie uniesioną głową, obserwując, wypatrując, a gdy po chwili wahania skierowała wzrok w to samo, co wcześniej, miejsce, już ich tam nie było.
To zbiło ją z tropu, czy przedzierali się teraz przez tłum? Wrzask urósł do niewiarygodnego, rozdzierającego crescendo, nieprzyjemnego jak zgrzyt paznokciami po tablicy, ludzie wokół niej zaczęli mieć tego dość, kilku zwinęło żagle, przykładając obie dłonie do uszu, Jerome najwyraźniej walczył zawzięcie ze swoim tworem, Nicky i Peter pospieszyli mu z pomocą, chcieli go uwolnić, wtem pojawił się oślepiający błysk i różowe włosy Jerome'a stanęły w ogniu, jego podartą maskę otoczyła niby korona z płomienia, groźne ramiona wciąż oplatały go wpół. Tess bez namysłu jęła przedzierać się przez tłum, kopiąc i rozpychając się łokciami, weszła w obręb kręgu i ruszyła po tłuczonym szkle, lecz było już po wszystkim, głowa artysty już nie płonęła, dymiła lekko, Jerome zdarł maskę
jednym konwulsyjnym ruchem, twarz miał bardzo zaczerwienioną, od poparzenia? I w tej samej chwili nastąpiła tak silna eksplozja, że Tess instynktownie się schyliła, skuliła, przyjęła pozycję płodu (jeża?) i, choć huk prawie ją ogłuszył, ujrzała poruszające się usta Petera, a zaraz potem Nicky puścił serię ze swojego rozpylacza, strzelając w górę strugą (szkła?) nie, jakichś małych kulek, ich grad obsypał jej twarz, plastyk, małe kule, miniaturki z cyfrą osiem, symbol pecha. Jerome był tuż przy niej, chyba coś mówił, a teraz po prostu próbował ją odciągnąć, ludzie zaczęli bić brawo, ręce zderzające się ze sobą, jak w sprawnej choreografii, czy to koniec występu? Tak. Jerome, blisko niej, nie poparzony, ale twarz ma nadal czerwoną, wrzeszczący jej do ucha: — Czy ty mnie w ogóle słyszysz? — I wyjmuje ze swoich uszu duże brązowe zatyczki.
— Trochę.
— Wie, że i ona krzyczy bardzo głośno, lecz nic na
to
nie może poradzić. — Ale słabo.
Był bardzo podniecony, chciał, aby została, odprowadził ją poza miejsce, gdzie występowali, na tyły magazynu, przy rampie załadunkowej, gdzie czekali wraz z innymi Nicky i Peter, chłopaki i dziewczęta, czy chciała może... może... nie dosłyszała, ale było już lepiej, coraz lepiej, wzruszyła ramionami i dotknęła uszu.
— Jutro — mówi powoli — dobrze?
Nicky gestami naśladuje jazdę samochodem, podwieźć cię? Obok niej jeden z chłopaków ujmuje ją za ramię, tędy. Kiwa głową, po czym odwraca się i obejmuje Jerome'a, najpierw jego, potem Petera i Nicky'ego, oba kciuki w górę i odchodzi za chłopakiem z kluczykami.
Wielka trzykółka mitsubishi, grube opony, podrasowany silnik, na prędkościomierzu wskaźnik tylko do 80, ale wiedziała, że jechali znacznie szybciej, ostro wchodzili w zakręty, było ich sporo i nagle byli u celu, na jej ulicy, gdzie przy ścianie budynku ujrzała znajomy skuter i dwie osoby: Michaela i Bibi.
— Dzięki.
— Wciąż za głośno, a pod sercem jakieś uczucie,
nie
wyczekiwanie ani strach, coś innego; idzie w ich stronę, a Bi
bi
patrzy na nią, brzydkie ciuchy, fatalna fryzura, nowy kolczyk
w
górnej wardze, srebrne kółko, którego prawie nie widać pośród
1
warstw opuchlizny dokoła, ciało fioletowe jak siniec: Bibi patrzy na nią.
Michael mówi coś, widzieliśmy cię na występie, ale Tess ignoruje go i tylko patrzy na Bibi, wymieniają ostre spojrzenia, aż w końcu:
— Tojak? Mogę wejść?
Na górę po schodach. Tess cieszy się, że jest ciemno, cieszy się, że nie musi patrzeć na Bibi, jest gorzej, niż sobie wyobrażała, serce omal nie wyrwie się jej z piersi, otwarcie drzwi zajęło jej dłuższą chwilę. Chrząka i staje, opierając stopę o stołek; prócz niego można tu usiąść tylko na tapczanie, to dość daleko, pod samą ścianą, więc Bibi nie usiadła. Stoi, patrząc na nią.
— Słyszałam,
że jesteś na mnie zła. — Tess ma ochotę wybuch
nąć
obłąkańczym śmiechem. TY PRZYNAJMNIEJ SŁYSZYSZ —
ale
nie ma w tym nic zabawnego, prawda? Prawda? Jak najbardziej.
— Za ten artykuł.
Głos Bibi dudni w jej głowie, stopa oparta na stołku drga gwałtownie, dość, połóż temu kres, zrób coś.
— Chcę się tylko dowiedzieć, czy rozmawiałaś z tym facetem?
— Zbyt głośno. — Z autorem tego artykułu?
— Nie.
Cisza, szum krwi w uszach. Warga Bibi wygląda okropnie, rana jest chyba zainfekowana.
Na pewno?
Czemu miałabym cię okłamywać? — pyta z irytacją. Pauza.
— Zwłaszcza
ciebie.
Wciąż
zbyt głośno.
Tak, zwłaszcza mnie. — Ona również milknie i naraz dodaje z niedowierzaniem. — To było cholerne świństwo, Bibi, coś tak okropnego, że...
Nie słyszałaś, co powiedziałam? Mówiłam ci, że...
...wprost nie do wyobrażenia, czerpanie korzyści z czyjejś śmierci, choć przecież nawet ty powinnaś się zorientować, że to nie...
Pieprzę cię! —Michael unosi dłoń jakby w błagalnym geście.
— To
ty do tego doprowadziłaś wraz ze swoimi kretyńskimi zombi,
ich
petardami domowej roboty i Salome, nie zapominaj o Salome!
Jeżeli
ktoś tu zawinił, to właśnie ty. — Oddycha ciężko,
mały
kolczyk
na wardze drga, bolesne, maleńkie lśnienie. — Nigdy niko
mu
nic nie zarzucałam, ale to ty wszystko spieprzyłaś,
pragnąc
udowodnić
swoją cholerną rację, i to jest właśnie niewybaczalne, to
coś,
czego nie sposób...
Ja? — krzyczy, zdejmuje nogę ze stołka i unosi go, podchodząc do tej uniesionej w górę twarzy, rzucając wyzwanie tym nieruchomym, bladym oczom.
Kto dał noże tym kretynom? Kto kazał im dźgać na prawo i lewo, Bibi? Kto polecił im atakować...
Atakować, gówno prawda! To ty jesteś za to...
Paul w ogóle nie powinien brać w tym udziału, był CHORY, i to przez ciebie, przez te twoje kurewskie sznyty, a ty nawet nie wiedziałaś, o co...
Nie wspominaj przy mnie o Paulu. — Bardzo blisko, bardzo ostro. Rozszerzone źrenice. — Nie pierdol mi tu głupot, o co w tym wszystkim chodzi, przecież nawet go nie lubiłaś, nie znosiłaś Paula, uważałaś, że...
Co za różnica, czy go lubiłam, czy nie? On nie żyje, a ty go wykorzystałaś, tak jak wszystkich innych. Jak wszystkich, mnie, swoje własne ciało, Bibi, na Boga, nawet twoje własne ciało, twoje ciało i krew, a ty przecież w ogóle nie masz pojęcia, o co...
No jasne. — Patrzy jej prosto w twarz, pogardliwie. — Mówisz to, tak jakbyś wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi, i jakby ci na tym zależało. Jakbyś przejmowała się losem Paula. — Nadgarstek przyłożony do czoła, teatralna poza, przesadna udręka.
— Och,
nieszczęsny Paul, nawet gdy już nie mogłaś go
znieść,
wykorzystywałaś
go w roli nadwornego błazna. Naigrawałaś się
z
niego! Dlaczego, twoim zdaniem, nie miałby się tam
znaleźć?
Przecież
sam tego chciał.
— Chciał tego, bo TY sobie tego życzyłaś.
Cisza. Tess stoi tak blisko, że może zajrzeć jej w oczy, wejrzeć
r
w głąb nich, zobaczyć, jak bije jej serce, jak przyspiesza rytm, chorą wargę wykrzywia drwiący grymas. — No cóż. Bądź co bądź należał do mnie, czyż nie?
Znów cisza. Bibi patrzy na nią, Michael robi krok naprzód, a Tess jednym ruchem ciska stołkiem z całej siły, roztrzaskując go o ścianę, trzask pękającego drewna i jej własny krzyk:
— Wynoś
się stąd! — Do Bibi, macha rękoma, wyganiając ją za
drzwi.
— Precz stąd!
Michael próbuje złapać ją za ręce, za nadgarstki, lecz ona odpycha go, prawie uderza wyciągniętą sztywną ręką i znów zamachu-je się na Bibi, opuchnięte usta, wydęte, drwiące, w oczach duma i triumf, Tess chwyta ją za chude, kościste ramiona i wypycha za drzwi. — Won — pcha w stronę schodów, miałaby ochotę strącić ją w dół, patrzeć, jak ta stacza się po nich, robi sobie coś złego. — Precz z mego domu! — wyrzucają na ulicę i nadal krzyczy, wrzeszczy, choć wokół jest pełno ludzi, dostrzega Jerome'a, jego rozszerzone oczy, Michael chwytają niezdarnie, odciąga, Bibi wsiada na skuter i odjeżdża, przez chwilę ma kłopot z równowagą, ale zaraz ją odzyskuje, ludzie się gapią, jest ich tu całe mnóstwo, setka osób, może nawet więcej. Nicky próbował do niej mówić, ale Tess odwróciła się, minęła ich i wbiegła po schodach na górę; Michael zawołał:
— Tess, zaczekaj chwilę, zaczekaj! Tess! Nie...
Trzaska drzwiami, mocno, ale i tak wszedł, nie przekręciła zamka, stanął przy niej, dłoń wyciągnięta w jej stronę, uspokajający gest.
Tess, posłuchaj...
Nie. — Płacze, ochrypły głos, strużki łez lejące się po policzkach, odpycha go. — Nie. — Szlocha w pięści przyłożone do twarzy, jeszcze nigdy nie była równie wściekła, do bólu, do mdłości, za kilka chwil będzie klęczeć nad sedesem i rzygać, wymiotować krwią. Michael z tyłu za nią, próbuje coś wyjaśniać, tłumaczyć, lecz bez skutku, jest już za późno, w końcu Tess słyszy jego kroki i trzask zamykanych drzwi.
Zostaje sama, na klęczkach, jak dojakiejś przeraźliwej modlitwy, a w ciszy z jej otwartych ust płynie ślina, słona jak łzy i cienka
niczym pajęcza przędza, opadająca powolnym, wirowym ruchem jak kwas, ku ziemi.
Z ciepła w chłód, czas nie tyle mija, co jest wchłaniany, trzeba było zająć się długonogim, tyle spraw do załatwienia. Popołudniami pracowała dorywczo w zakładzie przetwórstwa złomu, ale ta robota pozwalała jej na błogą bezmyślność, uspokajała jak balsam, a tego jej było potrzeba. Starała się myśleć możliwie jak najmniej, nie czuć prawie lub w ogóle nic. Nie sposób było uciec przed myślami o Bibi, lecz udało jej się osiągnąć pewien dystans wobec nich, oddzielić się ognioodpornym murem od ściany płomieni.
Michael wydzwaniał raz po raz, aż w końcu przestał, nikt inny jej nie odwiedzał, jeżeli nie liczyć nieznajomych, którymi się nie przejmowała, i Jerome'a, wołającego już od schodów: — Hej, Tess! — dziwnym głosem, przy wodzącym jej namyśl przeraźliwy wrzask Raelynne; czasem odpowiadała, czasem nie. W tym pierwszym przypadku kończyło się na piwku, rozmowie lub wspólnym milczeniu, ot, siedzieli sobie razem, oglądając, co wspólnie zrobili, byli ostatnimi czasy zajęci, byli na topie, ale ona jakoś nie chciała przyznać tego przed sobą samą, czy mogła być o to zazdrosna? O ich chwilę sławy? Siedząc w popołudniowym cieniu, z włosami mokrymi od wziętego po pracy prysznica, sączy sok jabłkowy i wraz z Nickym ogląda jedno z ich nowych nagrań na ekranie skradzionego niedawno telewizora.
Peter jest coraz lepszy, no nie? — A ona kiwa głową, tak, tak, chłodne oko urodzonego dokumentalisty, powinieneś robić zdjęcia, stary.
Zaczęliśmy je sprzedawać. Taśmy, znaczy się. Zdziwiłabyś się, jak dobrze idą.
Kwaśny smak w ustach.
— Nie.
— Lekki ruch głowy. — Chyba nie. To dobry materiał,
nieźle
skręcony, masa zabawy i zero ryzyka.
Na ekranie Jerome rozbił właśnie wieżę z pomalowanych na czerwono głów połączonych drutem i zaczął ją topić przy pomocy miotacza ognia. Wypiła kolejny łyk soku.
Wiesz co, niedługo dajemy kolejny występ i...
Wiem. Mówiłeś.
Fakt. — Pauza. Wiedziała, co zaraz usłyszy. — Posłuchaj, gdybyś chciała... no wiesz, byłabyś zawsze u nas miłe widziana. Może trochę poprawiłoby ci to humor? — Przysuwa się do niej tak blisko, że czuje zmieszaną woń soku, piwa i Bóg wie czego jeszcze, o czym w ogóle woli nie myśleć. — Tess, nie wkurzaj się, posłuchaj: musisz trochę zapomnieć, kapujesz? Wiem, że pracujesz nad czymś nowym, masz robotę i w ogóle, ale wydajesz się jakby nieobecna Zrozum, to było, minęło, co się stało, to się nie odstanie, a on przecież nie był nawet twoim kumplem. Zgadza się?
I uśmiechnął się beznamiętnie, lekko wzruszając ramionami; faktem było, że opłakiwała utratę najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miała. To straszne, lecz brutalna prawda, jaką była śmierć Paula, stanowiła jedynie przyczynek do jej bólu, nie była jego instrumentem, ale tłem, cierpienie skrywało się gdzie indziej, choć nie mogła i nie chciała tłumaczyć tego tak Nicky'emu jak nikomu innemu.
— Wiem —
stwierdziła z takim spokojem, że Nicky'ego nie
omal
zatkało, aż otworzył usta ze zdziwienia, po czym zostawił ją,
by
już sama dokończyła oglądanie feerii wybuchów i orgii
zniszcze
nia,
strug farby i topionego metalu, zlewających się w rzekę,
którą
kiedyś
pragnęła stworzyć ona sama, metal w płynnym ruchu, ten
stan,
owa pierwotność kręciła zarówno ją, jak i pozostałych. A
na
górze
smukła obecność długonogiego, nogi jak u tancerki, czy
pró
bowała
stworzyć ducha Bibi? Kroki i ruchy, piękno kształtu i formy,
była
zbyt zdezorientowana, by rozpatrywać ciemne strony swego
modelu,
głębie, gdzie powstawał ogień, najtrudniej zaś było przy
znać
się jej nawet przed sobą, że tęskniła za Bibi, a
równocześnie
opłakiwała
ją, jakby tamta umarła, brakowało jej
Bibi
do tego
stopnia,
że uważała jej powrót za rzecz niemożliwą. Bibi okrutna
'
nieostrożna, Bibi beznamiętna, która w ogóle o niej nie
myślała,
Bibi
obwiniająca ją o śmierć Paula, jakby czyniąc to, mogła
wyma
zać
bladą bliznę odpowiedzialności kalającąjej czoło niczym piętno.
A jednak to była Bibi, ponadczasowa, najpierw przyjaciółka,
dopiero potem wróg, najpierw kochana, potem nienawidzona, postrzegana w jednolitych barwach wspomnień: oto jej cień, zwinięta w kłębek jak jeż, jasne oczy, pieprzne dowcipy i drobne kłótnie, opiekuńczość, z jaką traktowała pracującą Tess i chęć wzięcia na swoje barki więcej, niż było to konieczne. Może to nie wystarczy, by zrównoważyć szalę, na której spoczywały wypowiedziane przez nią słowa: — On należał do mnie, ale przecież nie chodziło tu o równowagę, prawda? Równowaga to perfekcja, a doskonałość jest pustką niczym skóra-wylinka, coś, co pozostawiamy za sobą.
No dobrze. Jak zatem podjąć, co przerwane, a przynajmniej spróbować? żałosna nonszalancja, ależ musiała zrobić z siebie idiotkę. Chyba tak. Nie zadzwoniła do Michaela, obawiając się, nie wiedzieć czemu, że jego troska znacznie osłabła w zetknięciu z jej niezłomnym uporem; jeśli niebyljużjej przyjacielem, mogła czekać w nieskończoność, by się o tym przekonać. Kolejna strata, której nie była w stanie znieść, lecz na razie nie przyjmowała jej do wiadomości . Poza Chirurgami nie miały z Bibi żadnych innych przyjaciół, a dla połowy z nich jej imię obłożone było obecnie anatemą. Trójka zombi stanowiła teraz więź pomiędzy przeszłością a przyszłością, Jerome, Peter i towarzyski Nicky mieli przyjaciół w każdym podrzędnym barze, we wszystkich knajpach i undergroundowych dziuplach. Jej nieporadne pytania: — Kto przyjdzie na występ? Ktoś, kogo znam? Tja? Nie, Sandrine, nie widziałam jej, Raelynne jest barmanką? Naprawdę? A Bibi, co u niej?
Mówią, że pracuje, tak przynajmniej słyszeli, słyszeli dość sporo. Stara czynszówka, zimna woda, czerwona od rdzy, podobno regularnie bywała na imprezach „sznytowców", w salonach tatuażu, sklepach oferujących artykuły S/M i bondage, podobno odwiedzała nawet slumsy. Czy była aż tak szalona? Tak, podobno tak, ale inni temu zaprzeczali, Bibi miała dość oleju w głowie, by się tam nie zapuszczać. Prawdopodobnie. Eksperymenty, wytrzymałość i podatność ciała oraz skóry, w co wkłuwała sobie kolejne kolczyki i ćwieki, jaką znajdowała pożywkę dla kolejnych nacięć? On należał do mnie, kto teraz należał do niej, jak bardzo i co się z tym wiązało? Czy Tess miałaby szansę ją odzyskać, nawet gdyby miała to okupić
własną krwią? Czy byłaby gotowa sięgnąć po nóż? Nie. Dość już cierpiała, nigdy więcej, dość tego, wystarczy.
Niekiedy podczas swych samotnych wypadów Tess wyobrażała sobie, że widzi Bibi idącą z kimś ramię w ramię, z chłopakiem, z kobietą, innym znów razem samą, po zimnym, wąskim chodniku; ogarniał ją wówczas strach i nie spuszczała tej postaci z oka, dopóki nie przekonała się, że po prostu się pomyliła, że to tylko ktoś podobny do Bibi, poruszający się w ten sam, co ona sposób, o bladych oczach i ogolony niemal na łyso, ale to całkiem ktoś inny, jakaś obca kobieta.
Nigdy Bibi.
Po południu, późno po pracy, wraca do domu przez labirynt uliczek, spocona i śmierdząca, ale spragniona dalszej pracy, przed wejściem stoi Jerome, rozmawia z jakimś facetem w czerwonej, kraciastej koszuli i czarnej bandanie. Gdy się odwrócił, ujrzała, że to Michael, półuśmiech, półobojętność i jeszcze coś, coś innego, wyciągnął do niej ręce, a jego uścisk, zrazu nieśmiały, szybko nabrał siły, aż zabolały ją palce i kłykcie, tak się ucieszyła na jego widok, tak się cieszyła, że znów go widzi. Samego, ale on to już chyba wiedział, prawda? Tak, wiedział to lepiej niż ktokolwiek inny.
Rozdzielają się, a potem prowadzi go na górę, częstuje zimną wodą z bidonu wyjętego z lodówki, pokazuje długonogiego, ale on błądzi myślami gdzieś daleko, dłonie oparte na metalu drżą wyraźnie, co u niej, jak ma o to zapytać? On jest delikatny, bardzo delikatny, rozwiązał ten problem za nią, podprowadził, by usiadła na
tapczanie i krótko i zwięźle oświadczył:
—■ Wiesz, ona wciąż nie może dojść do siebie po tej całej kłótni. Bardzo za tobą tęskni, Tess.
Ja też. JA TEŻ. TĘSKNIĘ ZA NIĄ.
— Jest
bardzo zajęta. — Odwraca wzrok. — Słyszałam, że
spędza
sporo czasu w slumsach.
Skrzywił się.
— Cholera.
Byłaś tam kiedyś? Te szałasy z palet kartonów
i
beczek po toksycznych substancjach, których nie przyjmują nawet
na
wysypisku śmieci, a oni tam siedzą, wymieniają się igłami,
szcza
na siebie i Bóg wie co jeszcze. Połowa z nich to kompletne świry. Niekiedy mam wrażenie, że u niej też nie całkiem w porządku z kiepełą, powinnaś ją czasem usłyszeć, mówi takie rzeczy, że głowa boli. Ale niczego się nie boi. Półuśmiech.
— Jak ty.
Na jego dolnej wardze błyszczy pojedyncza, zimna kropla wody. Ona ściska splecione dłonie między kolanami, spogląda w stronę okna, czy tak szybko zabrakło jej bezpiecznych pytań?
— Co z nią?
Michael wzrusza lekko ramionami.
Schudła. I to bardzo.
Mniej znaczy więcej. Potrząsa głową przecząco.
Ja się kiedyś przez was zabiję, wiesz? Obie mówicie dokładnie to samo, tyle że do mnie. Czemu nie zawrzecie rozejmu i nie porozmawiacie dla odmiany ze sobą? Mogłabyś sięgnąć po telefon i...
Dlaczego ona tego nie zrobi?
Nie wiem, może ty mi powiesz. I tak tylko ty jedna ją rozumiesz. — Dłonie na oczach, powoli spłyca oddech, traci cierpliwość, spokojnie, jeszcze raz. — Posłuchaj, może poszłabyś ze mną dziś wieczorem. Spotkasz się z nią. Co ty na to? Tylko cześć i już. Zaraz sobie pójdziesz. Albo będziecie się mogły pozabijać, jeśli o to właśnie wam chodzi. Co ty na to?
Okazja.
Skorzystasz? Pokusa jest silna, serce bije mocno, coś dławi w gardle, śmiech, strach, może niepewność, na ustach lekki u-śmieszek.
A co ty będziesz z tego miał? — Na co on obejmuje ją mocno ramieniem. Tuli do siebie.
Nie twoja sprawa. — Opiera lekko swoją głowę o jej, delikatny nacisk. — Jej zresztą także nie. — Szeroki uśmiech, słodki, promienny. — Jezu, te baby!
*
— To
tutaj? — Nieduża pudełkowa kamienica o ścianach
z
dziobatej cegły, z wytłuczonymi szybami, przy wejściu stoi
szóstka
dzieciaków
w workowatych dżinsach, zauważyła, że wszyscy
byli
zakolczykowani,
uszy, nosy, całe rzędy i kręgi błyszczącego, prze
platającego
się metalu. Tatuaże i blizny; Tess czeka, aż Michael
przypnie
łańcuchem swój skuter, a jeden z dzieciaków woła: —
Stary,
my i tak go nie chcemy.
— Ona
w zasadzie tu nie mieszka. — Mijają ich, wchodzą po
szerokich,
betonowych schodach w półcień, nozdrza wypełnia im
woń
śmieci. — Jest tu w odwiedzinach. U faceta imieniem Tony.
Nie
spodoba
ci się.
I rzeczywiście się jej nie spodobał. Czekają pod drzwiami w nieskończoność, nawet ona zaczęła się niecierpliwić, wali w drzwi otwartą dłonią, wreszcie on otwiera, w pierwszej chwili żartuje, że w ogóle nie zna Bibi, po czym uśmiecha się, jasne. Wejdźcie.
Półnagi,
wielkie, obwisłe piersi, oba sutki przekłute, opowiedział jej o
swoim członku, ten organ też miał przekłuty, nazywał go księciem
Albertem,
słyszałaś o księciu Albercie? — Tja. — Patrzy na niego, z
góry, był dobre cztery cale niższy od
niej. Łupież jak nity we włosach. — Wiem, na czym to polega.
Chcesz zobaczyć?
Nie.
Laski to uwielbiają.
Na pewno.
Michael, chłodno ale i spokojnie, jak nigdy dotąd.
— Kiedy się jej spodziewasz?
Wybuch śmiechu. — Lepiej niczego się nie spodziewaj, stary, ona przychodzi, kiedy chce, gdy załatwi już wszystkie swoje pieprzone sprawy w tych cholernych slumsach. Powiedziałem, że jak przyniesie stamtąd ten swój szajs, to tak jej przeoram tyłek, że na zawsze mnie popamięta.
Groźba zawarta w jego słowach zabrzmiała tak zabawnie, że Tess, niemal wbrew sobie, wybuchnęła śmiechem. Michael powiedział coś, ale bardzo cicho, hałas na klatce schodowej był tak głośny, że całkiem zagłuszył jego słowa, jeden z dzieciaków ryknął na całe
gardło i w tej samej chwili drzwi do mieszkania otworzyły się — Bibi.
Najczystsza biel, dziewica i męczennica, białe włosy, biała chusta na głowie, nowe białe trampki błyszczące na czerwonym linoleum podłogi, cała lśni, skrzy się od kolczyków, nitów i ćwieków, gładkiej chirurgicznej stali niczym zewnętrznych odpowiedników tego, co kryło się w jej wnętrzu — patrzy na nią, aby ocalić życie, Tess nie mogła odezwać się pierwsza. Cisza, dzieciak przy drzwiach odchodzi powoli, powłócząc nogami, milczy nawet ten wół, Tony — czyżby nie był ciekaw, a może wyczuwał obecność prądów lub płyt przesuwających się głęboko pod ziemią? Obok niej Tess czuła obecność Michaela, napięcie, jej własne kości pulsowały w przestrzeni pod skórą.
Wreszcie oschłe, surowe:
Cześć, Tess. — I niepewne spojrzenie tych bladych oczu, wodzi nimi w górę i w dół, kieruje ku swoim dłoniom, paznokcie połamane, pierścienie na każdym palcu, krzyże koptyjskie, maleńkie czaszki. Znów spogląda na Tess. — Wpadłaś z wizytą?
Nie. — I nagle, zgoła niespodziewanie, lecz spokojnym i pewnym głosem mówi: — Przyszłam, żeby cię zabrać do domu.
To jest jak nagły cios, coś, w co nigdy by nie uwierzyła — wielkie, blade, nie mrugające oczy wypełniają się wolno łzami, są tu tak nie na miejscu, jak płynąca krew aniołów wysączona z serafiń-skich żył. Bibi zdawała się w ogóle ich nie czuć, gęstej, przezroczystej gliceryny, jej usta poruszały się, wypowiadając jakieś słowo i Tess poczuła, że jej również zbiera się na łzy, zdołała się jednak pohamować. Nie rozpłacze się, za nic w świecie.
— Chodź
— powiedziała, czując w gardle żelazo, wychodzą.
Michael
idzie za nimi w milczeniu, cała trójka wychodzi na słabo
oświetloną
ulicę, nagle Bibi wybucha drżącym śmiechem. — To nie
załatwi
wszystkiego — mówi, a Tess nie jest w stanie wykrztusić
z
siebie słowa, przygryza policzek od wewnątrz, czerwień na
ustach,
a
Bibi ze zdziwieniem stwierdza: — Ty krwawisz. — A potem na
jej
twarzy pojawia się grymas potwornego cierpienia, jakby wszyst
ko,
co nie umarło, było dojmującym bólem. Tess schwyciła ją, tego
małego, chudego jeża, młodszą siostrę śmierci i przytuliła mocno, z całych sił, a potem zapłakała, Bibi zaś szlochała bezgłośnie w ramię Tess, wpijając w nie ostry, nieduży podbródek, nawet nie uniosła głowy.
Michael staje pół kroku dalej, Tess dostrzega jego uśmiech, słaby, ale szczery, prawdziwy i roniła łzy także dla niego, za jego upór, cierpliwość oraz owoc jego wysiłków, ich wspólną radość.
— Nie
mam już zbyt wielu rzeczy. — Zwinne, smukłe nogi
założone
jedna na drugą, splecione ramiona wykonują szereg skom
plikowanych
gestów, jak Sziwa w tanecznym układzie ćwiczeń.
Prostokątne
spłachcie cieni indygo przesuwają się po płaszczyźnie
podłogi
pokrytej warstewką kurzu i poprzecinanej plątaniną czerwo
nych,
czarnych i brudnoniebieskich przewodów. Michael zniknął
prawie
zaraz po tym, jak dotarli do domu, uściskał je szybko i mocno
na
pożegnanie, rzucił Tess najdłuższy ze swych uśmiechów i
zamk
nął
za sobą drzwi. Tess wzięła szybki prysznic, wiedziała, że
cuch
nęła
jak skunks, a Bibi bez przerwy mówiła, paplała jak
najęta,
trajkotała
jak katarynka, opowiadała o tym, co się z nią działo —
zrobiłam
to, zrobiłam tamto, potem pracowałam przez kilka tygodni
dla
Lindy Joy, było fajnie, ale prawie w ogóle się nie
widywałyśmy,
więc
odeszłam. Drobne okruchy czasu, tydzień tańca — Skeleton
Fist,
wiesz, co to takiego? To klub. Coś w tym rodzaju. I pracowałam
też
trochę dla tego faceta, terapeuty, w jednej z prywatnych klinik,
no
wiesz...
Spod prysznica. — Co to za terapeuta?
Mhm — kościste wzruszenie ramion — seksualny. Od zboczeń. Chyba tak można to nazwać.
Czym się zajmowałaś?
Arbitrażem.
I tak to trwało, tyle rzeczy wydarzyło się w krótkim, bądź co bądź, okresie, krótkim, który wydawał się teraz tak długi, a gdy dobiegł końca, okazało się, jakby go w ogóle nie było. Wyciera się ręcznikiem, uśmiecha się bez przerwy do Bibi, jej obecność ożywiła cały pokój, wypełniła go.
— Sporo
się przenosiłam, z miejsca na miejsce. W jednym
z
mieszkań zostawiłam łóżko i większość rzeczy — ziewa
przeciągle
— wszystkie
te czasopisma. Pozbyłam się tego szajsu. I prawie
wszystkich
ciuchów.
A co z tą niebieską sukienką ala królowa Mab? — Bibi uśmiecha się, pieprz się i mijając ją, szturcha Tess gołą stopą.
Tak, tę również, ale nie wnikaj. Widzisz, to co mam teraz, jest lepsze od wszystkich ubrań. — I zrzuca z siebie białą bluzkę, odwraca się, by ukazać długie, cienkie linie precyzyjnych blizn, biały runiczny tatuaż, blady jak jej oczy, obramowany słabą, niknącą, różowawą obwódką: to robiło wrażenie, zdumiewało, było piękne i dziwne.
Zrobiłam to już po — rzuca przez ramię — no wiesz, już po tym i do tego dorzuciłam parę nowych kolczyków, choćby ten na wardze, widziałaś.
Fioletowa, opuchnięta, jątrząca się rana jest już zaleczona, głos Bibi brzmi nerwowo, to dziwne, ona i zdenerwowanie, ale zanim Tess zdąży cokolwiek powiedzieć, Bibi odzywa się cichym głosem, nieomal szeptem. — To nie uczyniło mnie szczęśliwą, Tess. Żadna z tych rzeczy. Nawet to, przynajmniej na początku — muska skórę wierzchem dwóch palców. — Zrobiłam to tak po prostu, aby zrobić z sobą coś nowego. Aby nie stać w miejscu.
Jeż zna tylko jedną sztuczkę, ale za to dobrą, a Bibi, przenicowany jeż, obnaża przed nożem i igłami swe najczulsze miejsca; ostatecznie nic nie pozostaje podatne na ból, za wyjątkiem tych najbardziej miękkich miejsc, których nie jest w stanie dosięgnąć żadna igła.
Spuszczona lekko głowa, narzuca bluzkę na ramiona, była taka piękna ze swymi wzorami, sznytami i kolczykami, blada niczym duch okostniony stalą i ostrym metalem; znów się uśmiecha, ten uśmiech też wygląda jak rana. — Mam spać z tobą, na piętrze, czy gdzie?
— Wybór należy do ciebie — odparła Tess —jeżeli chcesz...
— Głos
jej się łamie, a potem z niejakim zdumieniem przyjmuje
pojawienie
się łez, gorących i gorzkich jak środek żrący, jak kwas
wypalający całe utracone życie, cały utracony czas, mocno wyciera twarz ręcznikiem i naraz Bibi zjawia się tuż obok, chude ramiona obejmują ją silnie, szepcze: — Ciii, ciii, Johnie Henry, już wszystko będzie dobrze, słyszysz, będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.
Budzi się, dryfująca granica niebieskawego mroku i żarliwe ciepło Bibi, tam, w łóżku, oplata jej ciało w tak naturalny sposób jak pająk swoją ofiarę.
Należysz do mnie, mówi ten jej dotyk, dokładnie wiem, gdzie jesteś. Chude, skrzyżowane uda, drapieżna, ogolona niemal na łyso czaszka, jak kuksaniec w nerki, ponownie usypia, z uśmiechem, w pokoju było chłodno, lecz nie im, razem było im ciepło.
Sok pomarańczowy z kawałkami owoców i bagietki kupione przez Bibi, sok na wardze i pasemka miąższu jak strzępki skóry, sklepik przy zakręcie, ich kolana niemal się stykają. Miała na sobie jedną z bluz dresowych Tess, gdyż ranek był dość chłodny, materiał wyblakł do barwy brudnej szarości, rękawy podwinięte, na nadgarstkach gruba bransoleta z ogniw łańcucha, poprzeplatanych jakby pasmami drutu kolczastego; prawdziwy metal i całkiem ładnie się prezentował na kościstej łodydze jej nadgarstka. Blade oczy ukryte za ciemnymi szkłami okularów, jedną ręką machinalnie strzepuje z bluzy okruchy bułki.
Nie masz żadnych porządnych ubrań?
A ty?
Nie. To znaczy tak. Zostawiłam torbę w domu mojego kumpla, powinnyśmy pojechać tam i ją odebrać. Ruszajmy. — Niecierpliwie wpycha do ust ostatni kawałek bułki, je zachłannie jak dziecko.
—To niedaleko.
Co to za kumpel? — Nie ma serwetki, wyciera jedną dłoń o drugą, mięśnie rozluźnione, tak dobrze się czuła, wyśmienicie. Mruży oczy od słońca.
To chyba nie ten, jak mu tam, Tony?
Nie, nie ten dupek. Tego na pewno polubisz.
I ruszają, nie ramię w ramię, ale blisko siebie, idą ulicą, a Tess nagle, ni stąd, ni zowąd, uśmiecha się głupkowato; tak dobrze znowu
być razem, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się od wszystkiego odizolowała, jakby po wyjściu na rozświetloną słońcem ulicę pojęła, ile czasu spędziła w ciemnościach, zmiana pór, koniec roku, co prawda nie upłynęło aż tyle czasu, jednak tak się właśnie czuła, a Bibi odezwała się dźwięcznym głosem:
Tęskniłam za tobą, Johnie Henry. Sporo o tobie myślałam. — Szeroki uśmiech i spojrzenie z ukosa. — Głównie wtedy, gdy miałam zrobić coś naprawdę złego.
Nie wątpię.
Bibi powiedziała, że jej kumpel mieszka w ruderze i rzeczywiście, miała siedem pięter, smród, brud i ubóstwo, w nozdrza bije wszechobecna woń moczu. Na każdym z pięter połowa drzwi jest powywalana albo w ogóle ich nie ma, na podłodze walają się śmieci.
Co za chlew.
A ty kto, księżniczka? Wychowałaś się na dworze? Arysto-kratka się, kurczę, znalazła. — Odrapuje podeszwę buta z na wpół zaschniętych odchodów i grobowym głosem dodaje: — Nie sądź człowieka po obejściu, w którym mieszka.
Smukła trupia czaszka, chuda jak głowa Bibi, cała masa kolczyków w obu skrzydełkach nosa, w wargach, w małżowinach usznych; kolczykowy brzydal, Bibi wymienia z nim skomplikowany uścisk dłoni i odwracając się, rzuca z dumą:
Matty, to moja przyjaciółka, Tess Bajać. Tess, to...
Matty Regal — rzekła Tess, wyłuskując we wspomnieniach nazwisko małpiego czerepu. — Znam cię — mówi bez cienia sympatii. — Widziałam twoje prace.
Ja twoje też. Nie wystawiasz się zbyt często, prawda?
Ostatnio nie. A ty?
Rzuciłem rzeźbienie — odpowiada władczym tonem. — Cała scena artystyczna jest nic niewarta.
Tak jak twoje rzeźby.
— Pamiętam
cię z Izis. — I nie tylko, dość pretensjonalny
akademicki
smrodek wciąż unosił się wokół niego, z trudem masku
jąc
woń rozmyślnego declasse,
typowego
dla palantów uwielbiają-
cych pisać manifesty artystyczne. W trzech egzemplarzach. — Nieźle ci szło, nieprawdaż?
Tobie również.
Mylisz się. Mnie nigdy nic nie udało się tam sprzedać.
Jezu! —jęknęła Bibi. — Daj mi tylko moją torbę, dobra? Matty, nie mamy teraz czasu, by się z tobą kłócić. — Wchodzi do środka i zaraz wychodzi, podczas gdy one wymieniają znaczące spojrzenia — to ma być kumpel Bibi? O Jezu. Bez komentarza. Bibi odbiera swoją torbę, brudny, czarny nylon, Matty daje jej kuksańca, wpadniesz dziś do Fist?
Nie. — Kręci głową, obejmuje Tess ramieniem. —Mówiłam już, jesteśmy zajęte. Nie mamy czasu.
Śniadanko do łóżka. — A Tess przez chwilę nie zdaje sobie sprawy, że to pytanie, nie rozumie, o co chodzi, dopóki Bibi nie spiorunuje jej wzrokiem. — A jak tam twój mały, pieprzony interes?
— Nie
bądź taka drażliwa. Nie obchodzi mnie, z kim sypiasz.
Tess
jest oburzona jego niedwuznacznym uśmieszkiem, nie chce
jednak podnieść rzuconej rękawicy z obawy, by nie urazić uczuć Bibi, schodzi po schodach, jest wściekła, w milczeniu wychodzi na zewnątrz, na słońce i tuż obok niej rozlega się nagle głos Bibi:
Nie wkurzaj się, to tylko Matty. — Jej zachowanie wydaje się dziwne, niespotykane, Bibi nieśmiała? — Mam nadzieję, że to cię nie uraziło.
To znaczy co?
Że niektórzy będą sądzić, iż jesteśmy kochankami. Wcześniej też tak myśleli, choć nie wiem, czy zdawałaś sobie z tego sprawę.
Kolejna niespodzianka i ciepłe ciarki, lekkie swędzenie u podstawy kręgosłupa i wspomnienie, krótkie i silne jak zapach; ostatnia noc Bibi, małe piersi wpijające się w jej plecy. Mam spać z tobą, czy gdzie? I jej własny uśmiech, szeroki, pełen zakłopotania:
— Nie,
nie wiedziałam o tym. —Pauza, próba obrócenia całego
tego
tematu w żart, ale czy udana? — A jesteśmy?
Pauza Bibi, o wiele bardziej subtelna, sześć długich kroków, zero uśmiechu.
— Zapytaj mnie znowu dzisiejszej nocy.
Ta myśl, zasiana, wzrasta pośród coraz głębszego zakłopotania, żadna z nich jednak nie wraca do tego tematu ani nocą, kiedy kładą się spać, ani rankiem, kiedy Bibi nago skrada się miękko pod prysznic, jej miękkie ruchy, naprężone mięśnie pooranych bliznami pleców i sterczące, spiczaste piersi. Cały dzień zajęty, może to i lepiej, dzięki temu nie miała wiele czasu na rozmyślania, na zastanawianie się nad kwestią poruszoną przez Bibi. Może w ogóle nie powinna była o tym mówić? Któż to wie? W pewnym sensie było z tym jak ze starą plotką o Chirurgach, kto nie rżnął się z Michaelem, to też dało jej do myślenia, jak by to było z nim?
Cóż, praca, mnóstwo zajęć, gładkie, rutynowe, pozbawione uprzedniego planu działania. Bibi znika gdzieś na całe noce, Tess pracuje w zakładzie albo przesiaduje przy swoim stole roboczym; stwierdziła, że obecność (lub nieobecność, zwłaszcza w nocy) Bibi w pewien sposób, zarówno stary Jak i nowy, wyzwoliła ją, pozwoliła powrócić do początkowego stanu, kiedy radość z wykonania jakiejś ciężkiej pracy przewyższała jedynie możliwość pochwalenia się nią przed Bibi. — Spójrz, co zrobiłam! Ogień palnika, topiący się metal i żywiczna woń lutu, kolejny obrót przykręcanej śruby, spójrz, oto złowieszczy twór, chromowany, długonogi insekt, był na ukończeniu, jeszcze dwa tygodnie i będzie gotowy.
W górę i w dół, małe, okrągłe ciało i nogi o podwójnych stawach, stąpa dumnie w chłodnym blasku słońca jak zło noszące maskę niewysłowionego piękna, gwiaździsty uśmiech, błyski jak łyśnięcia kocich oczu. Bibi otulona wyblakłym materiałem czerwonej bluzy jak młoda żebraczka, siedzi na tapczanie, klaszcząc w dłonie.
— To
piękne, nie, nie tak. To gorzej niż piękne. — Tess przery
wa
pracę, uśmiecha się, tylko Bibi jest w stanieją do tego
skłonić.
—
Ale co zamierzasz z tym zrobić?
Wzruszenie ramion.
Nie wiem. Czy nie wystarczy samo to, że go zrobiłam?
Ach, tak, rozumiem — sztuka. — Lekkie ziewnięcie, zasłania usta wierzchem dłoni, wczoraj znów wróciła nad ranem, czyżby ponownie odwiedzała slumsy? Po co pytać?
Najednym z policzków Bibi nowy siniec, czarny jak węgiel. O to
również nie zapytała. Małe, łagodne miny, lądowe, przeciwpiechotne, każda z nich miała swoje, nie zepsuj tego, dobra? Znów zadzwonił Michael, kontrolnie, jak to określił. Co u was?
— Świetnie — odparła. — Po prostu świetnie.
Ani słowa o minach, o zmęczeniu, choćby nawet przepełnionym radością, po co psuć ten efekt? Po co i on ma się przejmować? Był tak szczęśliwy, widząc je znowu razem, tak dumny, że i on się do tego przyczynił, skądinąd rzeczywiście tak było, czy pogodziłyby się bez jego udziału? Chciałaby odpowiedzieć, że tak, ale prawda była silniejsza, szara, pełna mocy — nie. Nie.
Bibi prostuje się na tapczanie.
— Więc
nie zamierzasz już więcej wystawiać? — Pauza.—Ani
występować
na żywo?
Nie.
Nie wiem. — Tuptuptup, długonogi jak diablik z pudełka okrąża tapczan, przebierając odnóżami. — Nie mam żadnych planów.
To bardzo egzystencjalne. — Kolejne ziewnięcie, słodki różowy przełyk i drżące srebro pierścienia, labrette, tak nazywał się ten rodzaj przekłuwania wargi. Jeśli człowiek ma przez pewien czas kontakt z tym środowiskiem, pozna je wszystkie. — No cóż, ja mam plany na dzisiejszy wieczór. Linda Joy robi krwawy tatuaż, a jej — czy raczej moja przyjaciółka ma mieć piercing łechtaczki. Pamiętasz, mówiłam ci o tym. Pytałam, czy pójdziesz ze mną, a ty odparłaś, że się zastanowisz. Pamiętasz?
Tak i nie. Bibi stała się nieomal nudna, nie było chyba zdania, aby nie wtrąciła w nim aluzji do tego wielkiego, w jej mniemaniu, wydarzenia, może to nowa manifestacja jej osobowości od czasu ich rozstania — Bibi zrzęda.
Mam dziś po południu sporo pracy. — Długonogi obchodzi tapczan i rusza dumnie w jej stronę, Tess odwraca głowę. — Nie wiem, jak długo mi zejdzie, a poza tym muszę jeszcze zrobić tu parę rzeczy. — Bibi podchodzi do niej i obejmuje jedną ręką za szyję, Przyciągając ją mocno do siebie.
Daj spokój. Jeśli tylko chcesz, zawsze możesz sobie zrobić Wolny wieczór.
Mogła, lecz nie chciała i chyba było to po niej widać, gdyż Bibi natychmiast uśmiechnęła się niezbyt szeroko i promiennie. — Daj spokój, Tess, tylko ten jeden raz. Będzie fajna zabawa. Spotkasz się z ludźmi, których od dawna nie widziałaś, może będzie tam Sandrine i Andy...
Andreas?
Nie. — Dyskretnie marszczy brwi. — On praktycznie już nie bywa na żadnych imprezach. Ale spotkasz się z innymi i zobaczysz piercing, to naprawdę coś cudownego. Kobieta kładzie się pośrodku, a jej przyjaciele na zmianę trzymają ją za...
Bibi, nie, naprawdę nie.
Spokój z wolna przechodzi w gniew, gdy znów się odzywa, jej głos brzmi słabo i fałszywie, stara się tego nie okazywać, nie chce ujawniać swoich uczuć. — Tess, wiesz, że nie proszę cię o wiele, odkąd znów jesteśmy razem, ani razu o nic cię nie prosiłam. Teraz jednak proszę cię, abyś to dla mnie zrobiła.
Tak wiele to dla ciebie znaczy? — sceptycznie.
Owszem. Tak.
...chcesz zmusić mnie, żebym siedziała w parnym pokoju z gromadą nieznanych mi osób i patrzyła, jak jakaś kobieta wkłuwa sobie kolczyk w cipę?
Gwałtowna cisza i niepokój Tess, po chwili: — Przepraszam, Bibi, nie chciałam, aby tak to zabrzmiało. Ja tylko...
Ty tylko. — Z naciskiem, ostro jak cięcie noża, jak ostry ułomek kości wystający z krwawiącej rany.—Ty tylko nienawidzisz wszystkiego, co ja kocham- Nienawidzisz wszystkiego. — I podrywa się gwałtownie, nawet w gniewie stara się nie potrącić długonogiego, stojącego u ich stóp jak posłuszny psiak.
Tobie po prostu niezbyt na mnie zależy, Tess, ot co, czemu więc nie zostawisz mnie w spokoju? — Przebiera się w postrzępioną czerwień i czerń, na to czerń, po czym wychodzi. Tess podeszła do okna, lecz tamta nie obejrzała się, Tess zresztą wcale na to nie liczyła.
Dłonie oparte płasko na szybie, tej twardej skórze, której nie mogła przebić żadna igła niosąca ból czy rozkosz: odprowadza Bibi wzrokiem. To było ich najgłębsze, jak dotąd, rozdzielenie, widoczne
we wszystkim filigranowe korzenie tkwiły w każdej z ich rozmów, w słowach, które nie zostały wypowiedziane, było głębsze nawet niż trauma po śmierci Paula. Nie tyle rozmawiały, co raczej przemawiały do siebie nawzajem, z początku było to niczym przełamywanie lodów, później, w miarę upływu kolejnych tygodni, gdy nie pojawiały się kolejne szczeliny, ich słowa nabierały odwagi i mocy; a jednak wciąż zachowywały niezwykłą ostrożność, starały się być wobec siebie łagodne.
Aż do dziś, jej własna niezdarna niecierpliwość zraniła Bibi. Zacięte wargi, zmrużone powieki, wstręt do samej siebie, wspomnienie Bibi uważnej, starającej się nie podeptać długonogiego, a przecież mogła na nim stanąć, zmiażdżyć jak kruchą kość. A ja ją zraniłam, powiedziałam jedyną rzecz, która mogła dopiec jej do żywego, może nie wprost, ale nazwałam ją dziwadłem, świrem, zboczkiem lubującym się w krwawych przedstawieniach.
Tess wiedziała, że Bibi pomyślała o jej własnym, wciąż trwającym zamiłowaniu do maszyn, zwłaszcza teraz, gdy się nie wystawiała ani nie występowała, była to cząstka czegoś, co ona, Bibi, odrzuciła, zostawiła gdzieś po drodze, uznając ją za niegodną samą w sobie ani nie posiadającą większej wartości niż wytworzony dzięki niej obiekt materialny, będący w istocie jawnym zagrożeniem, apoteozą śmierci. Doprawdy? Tak uważasz? Dla Tess obsesja Bibi polegająca na poddawaniu się kolejnym piercingom i nacięciom stanowiła coś w rodzaju niefortunnej bocznej ścieżki, wiodącej na manowce drogi, u której kresu znaleźć można widowiska zbliżone do dawnych pokazów cyrkowych i objazdowych gabinetów osobliwości, z ich dziwolągami, tak, tak, powtórz to, DZIWOLĄGAMI, czemu to miało służyć, jeśli nie wytyczaniu nowych granic i określaniu możliwości ludzkiego ciała.
Było to z pewnością ciekawe i w pewnym sensie wyzwalające, lecz prędzej czy później prowadziło w ślepy zaułek: moja przyjaciółka zrobiła sobie piercing łechtaczki. Tak? I co z tego? Czy twoim zamiarem jest usprawnić, umożliwić lub zwyczajnie nasycić chciwość mrocznej ludzkiej pogardy dla cielesnych ograniczeń łączących ciało i krew, marne tkanki i uwięziony w ich wnętrzu wyniosły
i dumny umysł? Na te pytania — zadawała je, chociaż rzadko, zmuszała się do tego, Bibi odpowiadała wykrętnie, ot, delikatny szept oddechu na jej ramieniu, cichy głos w ciemnościach za jej plecami.
— Tess, zrozum, to nie jest coś, co można wyjaśnić słowami, aby to pojąć, musisz to zrobić, musisz to POCZUĆ.
Tess musiałaby poczuć to samo pożądanie co Bibi, dzielić z nią jej potrzeby i pragnienia, wkroczyć z nią w jasną, ociekającą krwią ekstazę bólu, pławić się w służbie najbardziej kapryśnego ze wszystkich bogów —Przemiany.
Ale ja nie chcę: litania myśli i znów włącza się wyobraźnia — jak by to było, gdyby to zrobiła, jak to jest, gdy czuje się igłę wchodzącą w ciało albo ostrze noża rozcinające skórę, gdy wilgotne ciało zaczyna się rozstępować i... nie. Stanowcze, zdecydowane, jak decyzja organizmu przeciwstawiającego się śmierci — nie. Westchnienie i zaraz potem drugie, westchnienie Bibi, temat upada, zapomniany, z żalem jak martwe zwierzątko, domowy pupil, pozostawiony w kącie, gnijący i cuchnący z zastygłym przedśmiertnym grymasem pyszczka, jak uśmiech umarłego, nienaruszony i oczekujący na to, co nieuniknione, powolne, czerwone dobrodziejstwo wskrzeszającego dotknięcia.
Wraca z pracy, została dziś dłużej, niż zamierzała, celowo wyszła ostatnia, bolące plecy, całkiem nowa odmiana bólu, idzie do domu pieszo, to okropny spacer, porywisty, zimny jak w grudniu wiatr przenika do szpiku kości, suszy jej pozlepiane w strąki, spocone włosy. Rozpalona i rozdygotana mija w zapadającym zmierzchu Jerome'a, który wita ją uroczystym salutem: — Cześć, sie ma. — I szczerzy się do niej, po chwili już go nie ma, trzaśniecie drzwiami, w budynku zrobiło się jakby bardziej pusto, może dlatego, iż wiedziała, że Bibi tu nie ma.
Po schodach na górę, szybki prysznic, czuje się coraz bardziej zmęczona i zdezorientowana nagłym obrotem spraw w jej stosunkach z Bibi — stare rany dają o sobie znać, ale obecna sytuacja w pewnym sensie jej się podoba, kiedy wróci Bibi? Może nie wróci,
może to znowu koniec. Nie. Proszę, tylko nie to, siada przy stole roboczym, umysł jak liść miotany podmuchami wiatru, strugą gorącego powietrza, odgłos kroków na schodach, nie usłyszała drzwi na dole, Jerome albo ktoś inny. Odprawi go, kimkolwiek by był, nie miała teraz ochoty na towarzystwo.
Wtem klucz w zamku: Bibi. Wchodzi do środka. Włosy wilgotne i sterczące, blada twarz, dziwny wyraz, jakby była pijana, nie, nie pijana, wściekła. Wkurzona. Albo oszalała, gorejąca ogniem szaleństwa, płonącym w jej wnętrzu, podchodzi do stołu, do Tess, ta unosi rękę w na wpół obronnym geście i chwyta jej dłoń, ręce Bibi są potwornie zimne, lodowate jak u marmurowego posągu zimą albo u wykopanego z ziemi trupa, a potem Bibi przytyka jej dłoń do swojego krocza przez cienki, wilgotny, miękki materiał czarnej spódniczki.
— To kolczyk — powiedziała. — W mojej szparce.
Tess spojrzała w jej blade oczy: palcami wyczuła coś maleńkiego i twardego, jak ziarnko grochu, połówka medalionu, złamane serce.
— To
był mój piercing — głos Bibi, cichy jak warkot wściekłego
psa
— mój, to mnie przekłuwano i chciałam, abyś przy tym
była.
Chciałam,
abyś przy tym była! — Głos jej się załamał, ale
nie
wybuchnęła
płaczem, wciąż przyciskała dłoń Bibi do swego ciała
i
nagle drugą, wolną ręką ujęła Tess za podbródek, by unieść
go ku
górze,
by ją pocałować mocno, bardzo mocno. Zgrzyta zębami, gdy
Tess
chwyta ją za tę samą dłoń, ściska z całej siły, mięśnie
ramion
naprężają
się, sztywnieją jak kość bliska pęknięcia i nagle ich
piersi
stykają
się, spłaszczają o siebie nawzajem, czuje rytm serca Bibi
bijącego
w tym chudym, kościstym ciele i całuje ją, zasypuje poca
łunkami
jej suche usta, czuje ozdoby przebijające jej ciało,
przekłutą
wargę,
zwisający mały, okrągły kolczyk.
Tess ma teraz wolną rękę, ale nie odsuwa jej, dotyka Bibi, pieści W» JeJ gładkie, wilgotne ciało i to twarde miejsce, metal i żywe tkanki, Bibi przymyka powieki, spod których płyną łzy, szepcze coś, powtarza coś raz po raz, a gdy Tess przysuwa się do niej jeszcze bliżej, słyszy słowa:
— Chciałam cię, pragnęłam, chcę cię, kocham cię!
Chodź tu. — Przyciągają do siebie, Bibi omal się nie potyka, a ona ciągnie ją w stronę tapczanu, mijają upuszczoną torbę, zrzucone na podłogę buty i kurtkę Tess, pościel jest skotłowana i ciepła.
Chodź tu do mnie. — I wciąga ją do łóżka. Ciepło, metal, skóra i pożądanie, zimne dłonie, wilgotna twarz i rozchylone wargi.
Boja też cię kocham, jeżu, całą, z kolcami, krwią, ze wszystkim, ja też cię kocham.
Budzi się, już prawie świt, otoczona wilgotnymi kończynami Bibi, zaspany leniwy uśmiech, uwalnia się, aby pójść do toalety, na prześcieradle maleńkie ślady krwi, punkciki jak łebki od szpilek, zaschnięte, brązowawe. Gdy Tess wraca do łóżka, Bibi znów objęła ją rękoma i nogami, piersi, smukły brzuch, krew, metal i druty. W gardle czuje zapach ciała, ostry i pikantny jak dobrze przyprawiona potrawa; leży, nie zasypiając, by obserwować ruchy gałek ocznych pod powiekami śniącej Bibi, odwraca się lekko, by objąć cały obszar piercingu — nos, wargi, uszy i nowy, całkiem nowy, lecz już zagojony, nieduży, jasny, srebrny ćwiek umieszczony jak kropelka rtęci pomiędzy nogami Bibi, usadowiony między jej wargami; wygolona skóra wydawała się bardziej podrażniona niż miejsce przekłucia. Ostrożnie, jednym palcem rozchyliła wargi sromowe Bibi, to było tak piękne, całe, przekłute ciało nie odpychające, lecz podniecające, zmysłowe w jakiś nowy, zgoła obcy sposób, czuła się jak hipokrytka, lecz tak właśnie przedstawiała się prawda. A Bibi, jak to Bibi, nie spała, może dopiero się obudziła, a może nie, spojrzała na nią i uśmiechnęła się tym swoim rzadkim, wężowym uśmieszkiem.
— Pocałuj mnie — szepnęła. — Pocałuj mnie tam.
Policzki rozpalone, niezdarne ruchy, schyla się powoli, chłodna dłoń Bibi gładzi jej nagie plecy, przesuwa się, by sięgnąć niżej, jeszcze niżej, tam, w dół, gdzie panował żar, było wilgotno i ślisko, sięga, by poczuć metaliczny posmak skonsumowanej miłości.
Teraz wszystko się zmieniło, uwzniośliło, zapłonęło na nowo żarem, który Tess pamiętała z przeszłości, owych odległych dni, kiedy jej kochankiem był artysta uliczny, Peter. Ale zmiana była
r-
spora, wszystko nabrało mocy, stało się ZAKRĘCONE. O rany. I to jak. Nie było drugiej takiej jak Bibi, a sposób, w jaki się na niej zogniskowała, przywodził na myśl owada umieszczonego pod soczewką w upalny, słoneczny dzień; każda doba, każdy ruch został odmieniony przez miłość. To były ich pierwsze lepsze dni, czas miłości i wzajemnej bliskości, czas przyjaźni i zakochania.
Kocham cię — powiedziała Bibi, powtarzała to często, jak wyzwanie. Rankiem, jeszcze mokra po prysznicu i popołudniami, gdy Tess wracała z pracy, coraz wcześniej robiło się ciemno, dni stały się krótsze i wciąż jeszcze ich ubywało.
Nigdy dotąd nikogo nie kochałam — rzuca, leżąc w zmiętej pościeli, ciepły oddech na szyi Tess, usta poruszają się tak blisko, że niemal muskają skórę. — A ty?
Pauza, nie, nie okłamie jej.
— Tak.
Dłuższe milczenie Bibi i w końcu:
Byłaś kiedyś z kobietą?
Nie.
To dobrze — mówi ostro, zdumiewając Tess, która uniosła się na łokciu, aż Bibi ponownie przyciągnęła ją ku sobie.
To dobrze — powtarza. — Cieszę się, że jestem tą pierwszą. — Cisza. — Twoją pierwszą, ostatnią i jedyną.
Bibi chciała, by widziano, że są parą, pragnęła, by wszyscy o tym wiedzieli; jej przyjaciele na imprezach piercingowych, koledzy z klubów. Tess nie obchodziło, kto o tym wie, nie dlatego, że chciała utrzymać to w tajemnicy, po prostu było jej to obojętne: jej życie należało tylko do niej, nie pragnęła rozgłosu — niech ludzie myślą lub mówią o niej, co się im żywnie podoba.
Minęło południe, w pracy zimno jak w psiarni, zjawia się Bibi, jest piękna i dziwna niczym jakaś dzika istota, staje w progu i woła:
— Tess!
— Posyła jej całusa, facet tuż obok uśmiecha się
nieco
speszony.
— O, chyba przyszedł twój kochaś, zgadza się? —-
Tess
spokojnie
zdejmuje z głowy kask, ma ochotę wyrżnąć go w twarz,
bardzo
mocno, wbić mu odłamek szkła z szybki ochronnej, i wycho-
dzi na ulicę, oddycha ciężko na mrozie. — Co ich to, kurczę, obchodzi? — A poza tym jest jej to przecież obojętne. Bibi wzrusza ramionami.
Czym ty się, kurwa, przejmujesz?
Pocałuj mnie. — Zrobiła to, pocałowała ją silnie, po czym wraca do środka, by powiedzieć brygadziście, że jest gotowa rzucić tę robotę. Pracowała na czarno, nie należała do związku i harowała za psie pieniądze, zapomnij, powiedział, wracaj do roboty. Tylko pamiętaj, jeśli po tym wszystkim ktoś będzie się na tobie wyżywać, to twój ból. Masz pecha i tyle.
Nigdzie indziej nie były otwarcie napastowane, przynajmniej na razie. Zresztą rzadko razem wychodziły, Tess wolała siedzieć w domu, pracować. Jeśli Bibi miała coś przeciw temu, nie dawała tego po sobie poznać. Wreszcie — mroźna noc, prawdziwa zima, Bibi wyciągnęła ją z domu, zaczerwienione policzki, postrzępiona skóra, idziemy zobaczyć kapelę; gra w niej Crane, ten dupek, uwierzyłabyś? Prowadzi swego dogorywającego rzęcha przez labirynt ulic skutych świeżym, lecz brudnawym lodem. Trzymają mocno za rękę, z podartych rękawiczek wystają gołe palce, przechodzą razem przez ciężkie obrotowe drzwi i pierwszą osobą, którą widzą, jest Michael, on też ma na sobie czarną skórę.
Cześć! — rzuca radośnie, widać, że jest szczerze zadowolony, przeprowadza je obok wykidajły do cuchnącego potem kącika między parkietem a barem. Brudne trampki, włosy wygolone wysoko nad uszami, matowy łysk kolczyka w kształcie ostrza topora, trochę schudł, ale chyba to jeszcze dodało mu uroku.
Dziewczęta wyszły się zabawić, co? — Krótki, szybki całus dla Bibi, nieco dłuższy dla Tess, wargi miał bardzo ciepłe, jakby rozpalone gorączką, całując, lekko oparł dłoń na jej biodrze i jeśli Tess to zdziwiło, przyjęła ów gest jako coś zgoła normalnego — palce Bibi na podbródku Tess, ustawia ją do głośnego, nieomal teatralnego pocałunku.
To MOJA dziewczyna — oznajmiła.
Naprawdę? To wspaniale. — Obejmuje je obie ramionami, widać, że traktuje je teraz jak parę, uśmiecha się do Tess i szep-
cze jej cichutko do ucha, niemal muskając wargami skórę. — Tak się cieszę — a potem, nieco głośniej. — Kiedy to się stało? — Bibi odparła, że nie dość szybko, po czym Michael zaproponował, że postawi im drinka, takie wydarzenie należało odpowiednio uczcić.
— Dwa toniki — rzekła Bibi. — Z cytryną. — Tess ukrywa zarówno swój uśmiech, jak irytację — nie lubi być traktowana z góry, jak dziecko. A Bibi zachowywała się władczo, jak zawsze. Tak ma być i już.
To obejmowało swoim zasięgiem najbardziej osobiste z dokonywanych przez nią wyborów, ekstremalnych piercingów i nacięć; wcześniej wymieniała tylko siedem dyscyplin, teraz zaś musiała tłumaczyć drobiazgowo każdą z nich, choć Tess bynajmniej nie miała ochoty wysłuchiwać szczegółów na ich temat. Nie dlatego, iż było to nieciekawe ani nawet nudne, entuzjazm Bibi rzadko bywał nużący, a niektóre z pikantniejszych przykładów, w rodzaju kolczy-kowania się haczykami wędkarskimi czy w pełni funkcjonalnego rozszczepienia penisa — (to wspaniałe, powiedziała, gość mówi, że staje mu z obu stron) brzmiały naprawdę interesująco same w sobie, sęk w tym, że cała idea tych wykładów zawierała się w bojowym haśle Bibi, które brzmiało: — Życie ludzkie jest doznaniem, które należy rozwijać tak dalece, jak to możliwe. Dla Tess jednak nawet te najbardziej skrajne przykłady nie wydawały się posuwać zbyt daleko. Tak, to brutalne i gwałtowne doznania, ale mogę doświadczyć tego wszystkiego, wkładając rękę do ognia, tylko po co? Co ma to udowadniać, dokąd ma prowadzić, czemu ma służyć? Przemianie, tak, racja. Świetnie. Przemiana, cokolwiek to oznacza. Przemiana. We wszystkich aspektach znaczenia tego słowa. Przemiana to coś, co się osiąga, nie tylko to, czym się stajemy, a poza tym, Bibi, sama przyznasz, że połowa tych ludzi robi to, co robi, z pobudek seksualnych. Wiesz o tym lepiej ode mnie!
Na to Bibi zamyka się w sobie, odsuwa się, by leżeć w posępnym milczeniu, okutana w pościel jak w kokon, po swojej stronie łóżka, Tess chce to przeczekać, pomiędzy nimi zimna transzeja, w końcu jednak unosi rękę, wyciągając ją ponad przestrzenią niczyją i mówi,
daj spokój, Bibi, daj spokój, aż wreszcie Bibi znów przysuwa się do niej, tuli się, miękka i ciepła, szepcząc:
Chciałabym, abyś kiedyś przynajmniej SPRÓBOWAŁA to zrozumieć.
Ale ja cię rozumiem — odpowiada Tess, jedna dłoń muska metal, zawsze jest gdzieś metal: rankiem przy swoim stole roboczym, potem w pracy, w zakładzie, wszędzie czuje jego gładkość, widzi błysk. Nigdy jednak nie ma nad nim takiej kontroli jak wówczas, gdy leży ogrzewana krzywiznami ciała Bibi; była w stanie przepalić na wylot grubą żelazną płytę, lecz w obliczu żaru gorejącego w Bibi była całkiem bezradna, jej własny ogień był najzimniejszy ze wszystkich.
Znów będziesz pracować dziś wieczorem?
Półuśmiech Tess, rzucony jakby mimochodem, unosi wzrok; jest zajęta, nowa praca, jeszcze mniejszy model, lecz bardziej złożony niż wszystko, co robiła dotychczas; postać — pół zwierzę, pół maszyna, jej linie i kąty są jeszcze bardziej niepokojące niż smukła złowieszczość długonogiego. Może to ukryte w niej człowieczeństwo, złudzenie Everymana; to mógłbyś być ty, spaczony i ukształtowany rozgoryczeniem, to moglibyście być wy wszyscy: pod naciskiem, pod wpływem tortur, po upadku na samo dno.
Bibi powtórzyła pytanie z nieco większym naciskiem; Tess automatycznie wzrusza ramionami, ostatnio często powtarzała ten gest.
Jest impreza u Lindy Joy, impreza dla Matty'ego — ona też wzrusza ramionami, patrzy na Tess — choć to zapewne cię nie zainteresuje, ot, cała masa ludzi z kółkami w nosach i tyle, zgadza się? Tak ich postrzegasz, prawda? Jako bandę kolczykowanych czubków i dziwolągów?
Bibi — za znużeniem — to nie o to...
— Nie
o to? — I wychodzi. To też ostatnio często robiła.
Pochyla
głowę nad światłem, z czubka lutownicy spływa strużka
najjaśniejszej lawy; jedna z kończyn postaci rozpościera się przed nią niczym rozpłatane ludzkie ramię. Rzeczy znów się rozszczepiały, rozdzielały, drobny, kwaśny uśmieszek jak ssanie zakażonego miej-
sca. Bibi zaczynała nudzić się w czterech ścianach, nużyło ją obserwowanie ukochanej przy pracy, pogoń za maestrią ruchu w metalu, mniejsza skala, większa intensywność, a gdy była wściekła, mówiła, że to cholernie sterylne, to wszystko jest tak sterylne.
— Nienawidzisz ludzi — powtarza wtedy, unosząc palec jak nóż, jak igłę. — Dlatego robisz w metalu, to materia nieorganiczna, nie jest żywa. Dlatego tak bardzo lubisz być sama, prawdopodobnie chcesz, abym częściej zostawiała cię samą.
To nie wszystko, były jeszcze inne argumenty — Bibi jest taka, Tess inna, całość jak mroczny klejnot, w którym każda kolejna faseta wydaje się bardziej sucha, surowa i bolesna od poprzedniej; Bibi naciska Tess, by ta spróbowała zrozumieć, współuczestnicząc i robiąc to samo, co ona, wędrując w empatycznym marszu po ostrzu noża; musisz tego spróbować, tylko raz, no dalej, zgódź się. Tylko ten jeden raz — szepcze lub mówi stanowczo, jęczy lub krzyczy, Tess odmawiała chyba na każdy z możliwych sposobów, ale Bibi zdawała się jej nie słyszeć lub jeśli ją słyszała, nie rozumiała sensu słów. Czemu nie potrafisz zrozumieć? — mówi Tess, patrząc na twarz śpiącej w mrocznej porze przedświtu, kiedy ją samą męczyła bezsenność, dlaczego nie możesz pojąć, że to, co jest dobre dla ciebie, nie sprawdza się wobec mnie, ja nie chcę tego samego co ty, nie kocham tego samego co ty? I nie powinnam, jeżeli mam kochać ciebie.
O tej szarej porze często się też zastanawia, waha się, daje upust wyobraźni, jeden piercing, tylko jeden, ale po co? Aby coś udowodnić? Zamknąć usta Bibi? I wówczas rozlega się bardziej stanowcze niż kiedykolwiek — nie. To silniejsze niż wszelkie tabu, niż jakiekolwiek pragnienie, czy jest również silniejsze niż miłość? Może. Tak. Ciężka głowa podparta zgiętym nadgarstkiem, patrzy zmęczonym wzrokiem na ten oddychający wir, nawet we śnie Bibi jest niespokojna: Nie zrobię tego. Nawet dla ciebie.
Jednakże zastanawia się nad tym coraz częściej, wyszukując nowe argumenty, chwile szczęścia stają się coraz rzadsze, w miarę jak ich uczucie pokrywa się patyną, rutyna zastępuje uniesienia młodych kochanek, aż w końcu odchodzą w cień; Tess miała wraże-
nie, jakby znalazła się w mikserze pełnym kamyków wirujących w koło bez końca i uderzających w nią ze wszystkich stron; tak bardzo były pochłonięte ich pracą, że nie dzieląc wspólnego tworzenia, pozbawione obsesji jak dziecka, które wspólnie mogły spłodzić (lub, co gorsza, obsesji rywalizacji, jak u szalonych, potwornych sióstr, a w swej bujnej wyobraźni Tess prawie je widzi — szmacianą laleczkę Bibi, lalkę wudu, naszpikowaną igłami i pokrytą od stóp do głów czarnymi i czerwonymi szwami, widzi też siebie, swoją lalkę, wykonaną w całości z metalu, metalowe zęby, matowe metalowe oczy, ręce z narzędzi, palce ze śrubokrętów, wiertła i koła zębate, poruszające się bez przerwy), środek pękał, nie był w stanie utrzymać reszty. Tess próbowała, a przynajmniej wydawało się jej, że próbuje jej słuchać, zrozumieć Bibi, lecz ta przyjmowała wojowniczą postawę, nie chciała zaakceptować jej opinii, ba, nie przyjmowała do wiadomości, że Tess może mieć na ten temat własne zdanie, bo przecież ona nie wiedziała, o czym mówi, nie doświadczywszy tego, nie była w stanie zrozumieć.
Ludzie mogą to pojąć — mówiła ze smutnym uśmiechem na twarzy — dopiero wówczas, gdy sami tego spróbują. Gdybyś choć raz...
Bibi, nie mówmy już o tym. PROSZĘ.
I znów to samo, Bibi wychodzi, trzaskając drzwiami, wraca, wciąż pełna gniewu, ale tęskni za Tess, pragnie jej, chce ją przytulić, objąć i całować, i gryźć, opasać swymi chudymi, kościstymi nogami. W końcu zasypia w milczeniu, budzi się i zaczyna wszystko od nowa. Po tych kłótniach Tess czuła się jak po przejściu huraganu. Może Bibi miała rację, może obie ją miały. Może nie dane było im być razem. Mimo to myśl, że mogłyby znowu się rozstać, była dla Tess nie do wyobrażenia, cóż jej jednak pozostało innego? Poddać się, przezwyciężyć ten wewnętrzny głos? Nie da się pokroić dla Bibi, aby jej zrobić przyjemność. To nie było wyjście. Stała się bardziej milcząca i wyciszona, Bibi zaś głośniejsza, jakby manifestacja ich smutków i gniewu wyrażała ich własną odmienność, jątrząc stare rany.
Bibi znalazła sobie nową pasję, a może tkwiła ona w niej od
samego początku, może to była jej wizja Chirurgów, której nie zrealizowała, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu zespołu. Wspominała o tym pomyśle od czasu do czasu, napomykała, rzucała niejasne aluzje, ubiegłej nocy odbyły nawet na ten temat „rozmowę", choć to głównie Bibi mówiła. Zaczęła od pokazania Tess czasopisma dla zwolenników piercingu: widzisz to? Nachyla się nad nią przy stole roboczym, przesłaniając światło.
Spójrz, o tym właśnie mówiłam. Zobacz tutaj. — I wskazuje palcem na jakiegoś faceta o jasnych, jak Michael, włosach i klatce piersiowej poprzecinanej łańcuchami, każdy z nich prowadzi lub odchodzi od wpiętego w ciało kolczyka, metal obciążony jest ołowianymi ciężarkami w kształcie gruszek, niektóre z nich są całkiem spore, cała kolekcja musi ważyć z tonę. Tess próbowała przyjrzeć się zdjęciu uważniej, ale Bibi odebrała jej pismo.
To ma w sobie tak wiele mocy — powiedziała, wzdychając z rozrzewnieniem. — Spójrz tylko na tego faceta, gość jest bankierem, a jednak coś każe mu to robić, zmienić się, właśnie w taki, a nie inny sposób. Bo to ma w sobie moc, ona była wokół nas od zawsze, stanowi podstawę ludzkich potrzeb i dążeń, co oznacza, że oni tak czy inaczej będą to robić, a skoro tak, równie dobrze mogą to robić pod nadzorem, czyż nie? Powinni mieć kogoś, kto im powie, co mają czynić, aby niczego nie spieprzyli. — Kolejne westchnienie.
— Oto,
co się wówczas stało, źle pokierowałam Paulem.
Tess
ma ochotę wtrącić:
Masz rację. Dokładnie tak było. — Ale w końcu nie mówi nic. Kapiący metal, gorące krople w świetle, Tess czeka.
Ktoś musi mieć to wszystko pod kontrolą. Ten, kto jest obdarzony najsilniejszą wizją, powinien...
To znaczy TY? — Odkłada lutownicę. — Masz na myśli siebie, prawda?
Bibi wzrusza ramionami, to oczywiste, słowa jak swąd rozchodzący się w powietrzu, Tess stara się zachować obojętny ton, stłumić echo młota zgrozy, starego lęku, zwalczyć jak chorobę, z której nigdy się do końca nie wyleczyła. Przypomina sobie Bibi, krwawiącą w ostrym blasku świateł podczas występu Chirurgów — rę-
ce rozłożone szeroko, oczy błyszczące, przepełnione dziwnym fanatyzmem.
— To mi trąci faszyzmem.
Znów wzruszenie ramion, mniej energiczne; jeszcze jeden przykład tego, że Tess nie potrafiła jej zrozumieć.
— Dla
mnie to raczej semantyka, ale ty możesz nazywać to, jak
chcesz.
Tess kiwa głową i wzdryga się wewnętrznie; coś jest nie tak. COŚ JEST NIE TAK.
Nikt nie powinien podejmować takich decyzji i nikt nie powinien podejmować takich decyzji za innych. Nie chciałabym...
Brać na siebie odpowiedzialności, tak? Nie chcesz mieć ich krwi na swoich rękach? Bo się boisz? — pyta drwiąco.
Masz rację. Boję się. I ty też powinnaś.
I myśli, że Bibi mogłaby z pełnym przekonaniem odpowiedzieć, aleja nie boję się niczego, lecz miast tego tylko wzrusza ramionami i na tym nie tyle kończy, co zamyka temat — nie będą już o tym rozmawiać, może znajdzie sobie kogoś godniejszego w rodzaju starych i zagorzałych miłośników kolczykowania, jak Andy czy Linda Joy. Albo zdyskredytowany Andreas. Lub Matty Regal, którego imię pojawiało się ostatnio coraz częściej; Tess nie była pewna, czy Bibi robiła to, by jej dokuczyć, czy naprawdę uważała Matty'ego za bliskiego przyjaciela, to drugie rozwiązanie wydawało się jej nieskończenie gorsze, ale nie, nie zapyta, bo wiedziała, że nie otrzyma odpowiedzi, a w każdym razie tej szczerej i prawdziwej. I to było w tym wszystkim najgorsze.
I najsmutniejsze.
Tak oto siedzi sama, pracuje, chłodne powietrze sączy się z miejsc, których jeszcze w zeszłym roku nie zauważała, ale naturalnie w ubiegłym roku panował tu żar, byli wszak Chirurdzy i forsa zamiast nędznej pensyjki z zakładu; Bibi mogła wrócić lada chwila, to czas zawieszenia pomiędzy jedną a drugą pracą, kolejna kość do obgryzienia lub wyrzucenia, wybór należy do ciebie.
Przynajmniej wciąż miały prąd i telefon, choć dzwoniono wyłącznie do Bibi.
I nagle wyjątek, Michael.
Cześć. — Taki ciepły głos. Jakiś brzęk w tle. — Co tam u was?
W porządku. — Kłamczucha. — Mniej więcej.
— Widziałem
się niedawno z Bibi. Była w...
•—
Wiem.
— W
porządku. Tja. Będę w pobliżu, może zajrzałbym do
ciebie,
jeśli nie pogardzisz moim towarzystwem?
Chciała odmówić, miała mnóstwo pracy, Bibi byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała, nie chcesz wyjść ze mną, ale możesz zostać w domu i przyjmować gości, choćby nawet Michaela, tak? Itepe itede.
— W
porządku. — Czy w jej głosie brakowało nuty entuzja
zmu?
— Jasne. Wpadnij.
Przyniósł kawę, dwa duże plastykowe kubki i połowę na wpół czerstwej kanapki submarine, obiad, choć było już po zmierzchu. Ubrany cały na czarno, buty zdarte na czubkach, podarte rękawice, ostra zima, co? — dowcipkuje. Miał spierzchnięte wargi. Poczuła ich szorstkość, gdy ją pocałował, jak potarcie po skórze papierem ściernym.
Pracujesz? — Staje obok niej przy stole, zauważyła, że nie zdjął płaszcza. — Zimno tu, prawda? Powinieneś zobaczyć, jak to jest, kiedy się kłócimy. — Mogę zobaczyć? — I pochyla się nad nią, patrzy powoli, z rozmysłem, wygląda trochę jak Bibi, gdy pierwszy raz oglądała jej rzeźby, ta sama skrupulatność i głębokie skupienie, Tess przez chwilę omal się nie rozpłakała, zakasłała tylko, jakby coś uwięzło jej w gardle, aż Michael obejrzał się przez ramię. — Hej, co jest? Co się stało? — zapytał delikatnie.
Nic. — Próbuje to jakoś zatuszować uśmiechem, wzruszeniem ramion, czymkolwiek. — Chyba jestem trochę przepracowana.
Też tak uważam — w jego słowach czai się troska — może powinnyście znów zacząć robić coś wspólnie. Bibi mówi...
Co? — Zbyt gwałtownie, zaskakuje tym jego i siebie, ale Michael zaraz łagodzi sytuację, rzucając jakby od niechcenia: — Sądzę, że ma wiele planów.
Tak, to prawda. — Dotyka małego urządzenia, niemal muska jego dłoń. — Ale nie sądzę, aby było w nich miejsce dla mnie. — Te słowa brzmią tak melodramatycznie, że Tess mimowolnie się uśmiecha, a raczej próbuje się uśmiechnąć, nie wychodzi jej to najlepiej. Michael odwraca wzrok od modelu i obejmuje ją mocno.
Czy to aż takie złe? — Słowa padają, zanim zdąży je powstrzymać. Ona stała się zupełnie inną osobą, Michael, jest odmieniona, czasami mówi jak obłąkana, nie jest już tym, kim była, a może jest kimś więcej, niż była, sama nie wiem, nie wiem, czy to ona, czy może ja... nieprzekonywający uśmiech, próbuje się roześmiać, to zawsze tobie przypadały w udziale najsmutniejsze z moich historii, prawda? Prawda? Jakby zmuszała go, by przyznał, że ma ich dość, że jest nimi zmęczony tak samo jak Bibi nią, jak Bibi, która chciała ją przekabacić i nagle słyszy: — Nie. — Łagodne, lecz pełne wyrazu —jestem twoim przyjacielem, chcę wszystkich twoich historii, tych dobrych i złych, i smutnych, każdej, którą mi opowiesz, którą zechcesz się ze mną podzielić. Jestem twoim przyjacielem.
Nie rozpłakała się, ale coś się w niej obluzowało, poczuła przynoszący pocieszenie ból, choć nie doznała pełnego ukojenia, a potem powoli opowiedziała mu wszystko, że Bibi i ona znów miały na pieńku, ich drogi zaczęły się rozchodzić, że Bibi niemal przez cały czas była zła. I że może miała jakieś inne plany.
Na przykład?
Na przykład — wskrzeszenie Chirurgów. Lub coś w tym rodzaju. — Coś gorszego. — Nie wiem, to tylko domysły. — Kawa już wystygła, na powierzchni cienka warstewka śmietanki. — Wydaje mi się, że to może mieć coś wspólnego z tym palantem, Mattym Regalem.
Michael zmarszczył brwi, podobną odrazę mógł wzbudzić w nim tylko widok rozjechanego zwierzaka na autostradzie, dymienica, nie opatrzona rana.
— Tak,
kręci się wokół niej, ale to skończony kretyn, trudno
sobie
wyobrazić, aby Bibi chciała mieć z nim cokolwiek wspólnego.
—
Wypił kawę i skrzywił się. — Okropna. Czy wspominała,
co
zamierza,
jakie ma wobec niego plany? Nowi Chirurdzy, czy jak?
— Nie chciała mi powiedzieć. Wie, że go nie cierpię.
Wzdycha, odgarnia włosy z twarzy, prawie nie zdaje sobie sprawy z tego, jak wygląda, workowata, dresowa bluza, poplamione ręce, przetłuszczone włosy zebrane w koński ogon. Ponownie westchnęła.
— Nie
wiem, może popadam w paranoję, może to celowa robo
ta,
może ona w ten sposób chce mnie wytrącić z równowagi. Sama
nie
wiem.
Włosy znów opadają na twarz Tess, tym razem to Michael je odgarnia i układa delikatnie za jej uszami.
— A
ty? — Podprowadza ją do nie posłanego tapczanu, zmięta
pościel,
rozrzucone poduszki, smętne i zimne. — Nad czym teraz
pracujesz?
Nad tym? — Kiwa głową w stronę stołu. — Co to
takiego?
Opowiedziała mu pokrótce o tym, czym się obecnie zajmowała, choć cała historia nie wydawała się bynajmniej krótka, może przynajmniej w tej kwestii Bibi miała rację.
Chyba spędziłam przy tym wiele czasu, zbyt wiele, ale sporo też pracowałam w zakładzie, gdzie zawsze muszę uważać na narzędzia, by nikt ich nie gwizdnął ani nie uszkodził, gdzie otwarcie i za plecami wyzywają mnie od lesbijek i cipolizek. Jak na razie to nasze jedyne dochody.
Myślałaś o tym, by ponownie zacząć występować? Miałem na myśli twoje rzeźby. — Spogląda na skryte pod płachtami materiału kanciaste kształty, ruchome i nieruchome, dla Tess mogły być równie dobrze pogrzebane, martwe relikty przeszłości, o której nie chciała pamiętać, której nigdy nie chciała wspominać. Wzruszyła ramionami, jak Bibi.
Nie. Nie wiem. — Zakręciło się jej w głowie, dopiero teraz uświadomiła sobie, że jest głodna, przez cały dzień nic nie jadła. Czy powinna poprosić Michaela, by wyszedł i coś jej kupił? Ale on już wstawał, pożegnalny uścisk dłoni, muszę już lecieć, mam się spotkać z paroma przyjaciółmi, znasz Skeleton Fist?
To klub — odparła.
Tak. Mniej więcej. Obiecałem im, że spotkamy się o północy. — Tess zdziwiona, już jest tak późno? Tak, przy rozmowie czas
szybciej mija, tak jak z Bibi, nie, nie myśl o tym teraz. — Jeżeli chcesz, zadzwonię do ciebie jutro. Może zajrzę na chwilę.
Zobaczymy — odpowiada z uśmiechem, zawsze był dla niej taki miły, czy Bibi tolerowałaby jego zachowanie wobec Tess? Czy nie byłaby choć trochę zazdrosna? Któż to wie? Ogrania ją nieśmiałość i lekko tylko ujmuje dłoń Michaela. — Dzięki, że wpadłeś. — A on nagle bierze ją w ramiona, tuli mocno do siebie, obejmuje z całych sił, długo, bardzo długo, aż ogarnęła ją nieśmiałość zgoła innego rodzaju — trzymał ją w ramionach tak jak mężczyzna kobietę, czyż nie?
Dzięki — powtarza z ustami przy jego ramieniu, a on całuje ją w policzek, niby nic zdrożnego, a jednak. — Zadzwonię jutro. — Jego usta znów przy jej skórze, lekko muska jej wargi, odprowadzała go wzrokiem przez okno, to oczywiste, że nie mógł jej widzieć, czarna postać na skuterze, ryk silnika, prosta, zakręt i już go nie było.
Bibi zjawiła się pół godziny potem, mocny uścisk, wargi Bibi na jej ustach, tak niedawno dotykanych przez Michaela, Tess oddaje pocałunek, mocno, żarliwie, zaciska dłonie na chudych ramionach, metal w jej ustach jest zimny i śliski, wszystkie kolczyki wydają się być skute lodem. Jakby zawierały w sobie całą esencję zimna. Dopiero rankiem, a raczej z nadejściem świtu, Tess poczuła prawdziwe ciepło.
Michael zadzwonił, zgodnie z obietnicą, ale Tess pod prysznicem nie usłyszała telefonu, aż Bibi zajrzała do niej do kabiny.
To był Michael — powiedziała.
Aha. — Maleńki okrawek mydła, ciężko było się nim namydlić.
Powiedział, że zadzwoni.
Mówił, kiedy?
Wczoraj wieczorem. — Te słowa, jak upadek ze szczytu skały; wczoraj wieczorem. Wczoraj wieczorem nie wspomniała Bibi, że miała gościa.
A teraz, mała przekrzywiona głowa, blade oczy, półprzymknięte
wpatrują się w resztkę mydła, mówiłaś, że pracowałaś, zgadza się? I głośniej:
— A
może się z nim rżnęłaś, może już ci się znudziłam, co ty
na
to?
Co ty na to? Tess cofa się do kabiny, pod strugę wody, zaskoczona nie tyle zazdrością Bibi, co raczej jej oskarżeniem — może się z nim rżnęłaś? Z nim, z nią, w seksie z Bibi nie chodziło o seks z kobietą, tylko o seks z BIBI, Bibi z jej nierównym oddechem, zamkniętymi oczami i ostrymi ząbkami, metal i śliskie zapachy. Tak jak w seksie z Michaelem nie chodziłoby o rżnięcie z facetem, tylko WŁAŚNIE Z MICHAELEM.
Bibi. —Zakręca wodę, z oczu podrażnionych mydłem ciekną jej łzy, dostaje gęsiej skórki. — Skończ z tymi kretyńskimi tekstami. Nie próbuj mi nic...
Kretyńskie teksty, i ty masz czelność nazywać mnie kretynką, śmiesz w ogóle...
Bibi, przestań! —Mokra i naga, jej serce tłucze się w piersi, próbowała coś powiedzieć, wytłumaczyć Bibi, ale to nie było możliwe, to jak rozmowa na złomowisku samochodów, gdy prasa hydrauliczna miażdży metal i tłucze szkło. Krzyki, wyzwiska, protesty Tess, Bibi, na miłość boską, rozmawialiśmy o TOBIE, to jednak tylko pogorszyło sprawę, lont podpalony, wkrótce nastąpi eksplozja i nagle Bibi uśmiecha się, szeroko, drapieżnie. — Cóż, to chyba uczciwe rozwiązanie. Skoro i ja rozmawiałam o tobie za twoimi plecami!
Wiedziała.
Z kim?
Z Mattym. To powinno ci schlebiać, wie wszystko o twojej karierze.
Coś takiego. — To było gorsze niż wrzaski czy wyzwiska, prawdziwą udręką było wysłuchiwanie Bibi powtarzającej tyrady Matty'ego, jego opinie na temat prac Tess, jej stylu tworzenia, takiego właśnie użyła zwrotu — styl tworzenia — oraz jej własnych, osobistych interpretacji, tego, co Tess mogłaby nauczyć się od Matty'ego, jak najefektywniej powinna wykorzystać jego przykład, skoro ewidentnie wyczerpały się jej moce twórcze...
Kto to powiedział?
Ja — odpowiada Bibi ze spokojem.
.. .Matty, rzecz jasna, nie miał takich problemów, służył obecnie z żarliwym oddaniem obsesji, tej nieco spaczonej i zdeformowanej siostrze-bliźniaczce sztuki, dokładnie tak powiedziała, takich iiżyła słów, choć zapewne wymyśliła to ona sama. I tak to trwało, aż Tess w końcu weszła jej w słowo i w kilku prostych, żołnierskich słowach wyłożyła Bibi, co myśli o pojebach z ASP w ogóle i o umysłowo ograniczonym nieudaczniku uważającym się za artystę, Mattym Regalu w szczególności.
Cisza, a w tle tykanie zegara, Tess uświadomiła sobie nagle, że jest jej pioruńsko zimno, włosy miała jak lód zmrożone powolnym, jak z westernu, zabójczym spojrzeniem Bibi. Lekki uśmiech, wyraz osobliwego, bliżej nie sprecyzowanego triumfu. — Cóż, Matty przewidział, że powiesz coś takiego, w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zachować cierpliwość. Poczekamy, zobaczymy.
Jest potwornie zmęczona, a jednak te słowa nieznacznie ją ożywiają.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Bibi znów się uśmiecha, to grymas czegoś starszego i chłodniejszego niż gady, zimnego jak najstarszy ze znanych żyjącym istotom mózgów, krótkie, bezgłośne wyładowania, gdzieś w potylicznej części czaszki.
— Zobaczymy,
kto potrafi zachować więcej tajemnic. I kto się
będzie
śmiał ostatni.
Cisza, fundamentalna cisza, pod wielką, tektoniczną zmianą; rozłam jak ruch przesuwających się płyt, gdzie nic nie jest bezpieczne, nawet cichy, milczący grunt w miejscach, które dotąd za takie uchodziły. Tess poczuła, że tego nie udźwignie, nie wytrzyma tego brzemienia jej obecności. Tam, gdzie kiedyś układała do snu swój niepokój, rozciągało się teraz cmentarzysko, a może nawet coś gorszego — znalazłszy się tam, nigdy nie zamykaj oczu.
Drażniący dźwięk telefonu, oczywiście do Bibi. Jej spokojny głos w tle, Tess porusza się ciężko, powoli, wyciera niespiesznie całe ciało, jakby jej wydrążone kości wypełniono chłodnym ołowiem, ściągającym ją bezlitośnie w dół, do ziemi.
r
Zawoalowana wrogość, ale odtąd już zero kłótni, jeśli nie liczyć drobnych utarczek, jak strzały sprytnie ukrytego snajpera; Bibi była w tym naprawdę dobra. Miała talent. Wrodzony. Kompletny koszmar, gorszy chyba nawet od śmierci, ona jest przynajmniej konkretna, dobrze jest wiedzieć, co cię zabija, to przynosi swego rodzaju ulgę, aczkolwiek posępnej natury, wszystko jest lepsze od tej upiornej, jałowej sterylności, jakby nie dzieląc pracy, nie były w stanie dzielić już niczego, nawet miłość nie mogła ich zespolić, miast tego jeszcze bardziej się od siebie oddalały. Dysponowały teraz szczególną bronią, daną tylko kochankom, wiedzącym, gdzie ta druga osoba ma najczulsze miejsca, gdzie kryją się jej słabe punkty i nie zaleczone rany. Bibi coraz rzadziej bywa w domu, a pod jej nieobecność Tess pracuje z jeszcze większym wysiłkiem, nie tak jak wcześniej, dla zabicia czasu, lecz z oddaniem, którego sens nie do końca jeszcze pojmowała, może chodziło o zrozumienie, o wysiłek, który należy włożyć, aby poznać znaczenie, głębszy sens, a tym samym przejąć kontrolę.
Mały przedmiot na stole roboczym stawał się coraz bardziej złożony, prawie jak rebus, miał nieskończenie wiele znaczeń, przynajmniej dla Tess. Pracuje od rana do popołudnia, kiedy to idzie na swoją zmianę do zakładu, obcięli jej godziny i zrobią to znowu, zima się przedłuża, przeciąga się, jak wszystko inne, Tess znów pojada krakersy z pudełka, podczas gdy Bibi spożywa posiłki gdzieś indziej. Próbowała odłożyć pieniądze na opłaty za prąd, jeśli go odetną, nie będzie mogła pracować i dlatego gdy nie pracuje, siedzi teraz po ciemku, a wcześnie robi się ciemno, jest już ciemno, gdy wraca do domu — czy to metafora? Może? Ale czy na pewno? Pusto i mrok, Bibi stale nie ma, nawet gdy jest, wydaje się bardzo odległa, nieobecna, Tess, unosząc wzrok, widzi ją zapatrzoną gdzieś w przestrzeń, do tego stopnia, że sam jej widok zdaje się mówić lepiej niż niż jakiekolwiek słowa — ODCHODZĘ. JUŻ ODESZŁAM. NIE MA MNIE.
Popołudnia nie różnią się od siebie, któregoś razu, gdy szykuje się do pracy, zjawia się Bibi, zaskakuje Tess (to zdumienie pogrąża ją w jeszcze głębszej depresji), surowa, zimna i odległa, piękna
w nowej, czarnej kurtce z wysokim, stójkowym kołnierzem, od kogo ją dostała? Nie pyta, utraciła to prawo dawno temu, teraz traciła wszystko, jedno po drugim. Miała z górki.
— Odchodzę
— beznamiętnie, jak policzek. Maleńkie, stalowe
czaszki
na brzegu małżowiny usznej, uszy zaczerwienione od chło
du,
było potwornie zimno, w domu i na zewnątrz. — Matty zabierze
moje
rzeczy.
Potrwało chwilę, zanim Tess nie tyle przyjęła do siebie sens tych słów — usłyszawszy je, nieomal poczuła ulgę — ile podjęła decyzję, jak na nie zareagować. Powoli odkłada na bok kawałki drutów wykrzywionych w kształt litery C i palnik, po czym ostrożnie podnosi się ze stołka.
Cóż. — Dłonie miała tak pokiereszowane, że aż krwawiły, lecz nie odczuwała bólu. To dziwne, ale w ogóle nie czuła bólu. Żadnego. — Teraz mieszkasz z nim?
Nie sypiam z nim, jeśli o to ci chodzi. Faceci nie rajcują mnie już tak jak kiedyś. — Iz przekąsem dorzuca: — Choć wiem, że ty masz na ten temat inne zdanie.
Riposta mijała się z celem, ona i Bibi nie kochały się już od ponad miesiąca; przez ten czas Tess żyła jak pustelnica, prawie z nikim się nie widywała, zero ludzi, co dopiero mówić o seksie, lecz cóż, nie zamierzała podejmować tego tematu. Bibi i tak powie to, co zechce, co sobie zaplanowała, Tess równie dobrze mogła być obrazem na ścianie, fragmentem muru, rzeźbą. Czeka w bezruchu, aż Bibi podejmie swój monolog, lecz ta ponownie ją zaskoczyła, odwróciła się na pięcie i wyszła, tak jak stała — czerń i biel, a Tess jeszcze przez chwilę nie ruszyła się z miejsca, nasłuchiwała, jej serce zaczęło bić mocniej
wróciła.
— Tess
— wyciąga rękę, dłoń przyobleczona w rękawicę, nowa,
śliska
skóra, w dłoni coś lśniącego — klucze. — Masz. Nie chcę
mieć
niczego,
co należy do ciebie. — I wychodzi, tym razem na dobre,
szybko
i cicho po schodach, a Tess, choć słyszy trzask drzwi,
nie
trzaśniecie,
lecz trzask, stoi w bezruchu, wciąż w tej samej pozycji,
w
pozie wyczekiwania i nagle odwraca się, z kluczami w dłoni, ma
ochotę nimi rzucić jak oszczepem, zrobić nimi w ścianie wyżłobienie, ale w końcu tylko nakłada kurtkę, gogle do kieszeni, kask w dłoni, jest gotowa iść do pracy i palić, palić, palić.
Tym razem nie będzie opłakiwała rozstania, nie będzie tęskniła, nie zamierzała ronić łez, nawet gdyby żar rozłąki wypalił na wylot dziurę w jej ciele, doprowadzając ostatecznie do jej śmierci. Miast tego opracowała sobie nowy grafik dnia, pełen ognia i topionego metalu, długi sen, potem do pracy i tam ostra harówka, pot pod kaskiem, godziny w swądzie i dymie, a potem, w domu, inny już ogień, mniejszy, bardziej zogniskowany i intensywny, pracuje do trzeciej, czwartej nad ranem, potem bladym świtem hop, do łóżka, zasypia jak kamień, jak metal, kompletny bezruch, potem wstaje i znów to samo: powtórka. Skulona nad maszyną-zwierzęciem, miała serdecznie dość pracy bez celu, bez większego znaczenia. Mdliło ją na samą myśl. To było chore jak sama konstrukcja, rozciągnięte geometrycznie ramiona, pełznie, mała, lecz monstrualna, po gładkim blacie stołu.
Zdjęła brezent z innych, starszych konstrukcji, uwolniła je, wypuściła na chłodne światło dzienne — Panią Łazarzową, Trzy Śmierci, Sędziego i wszystkie rzeźby; tylko Salome spoczywała pogrzebana pod schodami, krwawy, na zawsze utracony.moloch; może zombi ją rozebrały, rozdarły na sztuki, tak jak Tess rozbierze te tutaj.
To przeraziło Nicky'ego. Słyszy metaliczny zgrzyt i chrzęst, odgłosy metalu i rdzy, wspina się po schodach, lecz w progu kamienieje na widok Tess z palnikiem w dłoni, wokół niej porozbierane konstrukcje, porozrzucane fragmenty, jak organy pozostawione na podłodze, aby zgniły.
Co ty ROBISZ? — Jak do obłąkanej, która chce się targnąć na życie, a raczej na to, co zeń zostało, bez głupich żartów.
Tess, co ty wyprawiasz? — Jest już przy niej, patrzy z takim zatroskaniem, że Tess odkłada palnik, podnosi się przy wtórze trzasku obu kolan i mówi: — Znowu pracuję. Ot, i wszystko. Wróciłam do pracy.
Ale przecież to twoje dzieła, a ty je niszczysz. — Pani
Łazarzowa, rozebrana na kawałki, wypatroszona jak wypalony wrak samochodu, patrzy na jej marną powłokę; po czym znów przenosi wzrok na Tess, obrzuca oskarżycielskim spojrzeniem. — Skoro ich nie chciałaś, trzeba było powiedzieć, zabralibyśmy je, upakowalibyśmy gdzieś, czy jak, a ty... tak po prostu je zniszczyłaś, głupio zrobiłaś, Tess...
Nie zniszczyłam ich tak, po prostu. Zresztą może i tak.
— Nie
przejmuj się, Nicky, zamierzam zrobić z nich coś no
wego.
Bo jestem już zmęczona pracą samą w sobie, bo gorę, płonę wewnętrznie i na zewnątrz, nie chce mi się jeść, nie chce mi się spać i nie chcę myśleć o Bibi Bibi Bibi, nie chcę już tego, już nie; pieprzę Bibi. Wiedziała, że zjawienie się Bibi czyni ją dla Bibi kimś w rodzaju nietykalnej, podobnie odejście Bibi, a oni o tym wiedzieli, bądź co bądź to tylko dwa piętra, jak mogliby nie wiedzieć — oznaczało ich powrót; to dobrze. Była gotowa znów przemówić w języku ognia, języku metalu, żelaza do piętnowania, żużlu, kabli, szczypiec i chłoszczących dziko ramion, lecz już nie tak potężnych, znacznie mniejszych, tak małych, tak GĘSTYCH, że tworzenie ich przypominało cięcie płonącego metalu w płynnym jak roztopiony metal sercu świata, twardego, nieustępliwego żelaza, lśniącego niczym podziemna gwiazda.
Ale nie powiedziała o tym wszystkim Nicky'emu, tamten spuszcza nos na kwintę, ona próbuje go pocieszyć, lecz bezskutecznie, nie ma humoru ani ochoty na żarty, mimo to się stara.
— Daj
spokój, Nicky, wyluzuj. Przecież zachowałam wszystkie
najlepsze
elementy. — I zakołysała trzymanym w dłoni kawałkiem
kabla,
z którego zwieszał się zardzewiały metalowy pierścień,
jak
gałka
oczna na strzępie nerwu, i faktycznie całość wyglądała jak
oko,
groteskowo,
nawet trochę upiornie, Nicky roześmiał się, słabo, bo
słabo,
ale jednak. Ona również, choć całkiem fałszywie, a po
tem
Nicky zaczął opowiadać o nowym występie, jaki planowali,
w
którym chcieli wykorzystać, no wiesz, spuszcza wzrok, waha się,
w
końcu mówi nieśmiało — Salome. Obserwuje ją spod oka,
jakby
obawiał
się, że Tess zaraz wpadnie w szał.
— Proszę
bardzo — odpowiada. — Chcecie ją, to bierzcie.
Możecie
ją wykorzystać, a nawet wysadzić w powietrze, mam to
gdzieś.
— Jest zadowolona, może już od jakiegoś czasu chcieli ją
o
to zapytać, poprosić o pozwolenie, a przecież nie było to
wcale
konieczne.
Powiedział, że musi to oznajmić Peterowi i Jerome'owi,
potem
spotkają się wszyscy razem, aby pomówić o Salome i o wy
stępie.
Uśmiecha się, machając do niego, i zakłada gogle, dobrze będzie znów z nimi porozmawiać, ostatnio prawie z nikim nie rozmawiała, chyba że mówiła do siebie albo do pustego pokoju. Naturalnie pustka ma swoje dobre strony, nikt nie każe ci przestać pracować, nikt ci nie wmawia, że go nie rozumiesz i generalnie rzecz biorąc, nikt nic do ciebie nie mówi.
Za wyjątkiem Michaela.
Który zjawił się, spochmurniały, niewyspany, aby sprawdzić, co u niej słychać.
Właśnie się dowiedziałem — mówi, przycupnąwszy na skraju tapczanu jak gość odwiedzający chorego. — Nie było mnie przez parę dni. Co powiesz nowego?
Wszystko znakomicie. — Pot, rdza tworzą dziwne ślady, jak po ospie, na jej twarzy i szyi — na zewnątrz był okropny mróz, otworzyła okna, aby wywietrzyć dym i swąd, z okna znikły wszystkie sople, stopiły się. Ona sama krucha i topliwa jak lód. — Od kogo się dowiedziałeś?
— Od
Bibi.
Cisza.
— Powiedziałem
jej, że nie obchodzi mnie, kto ma rację, a kto
nie,
niech nie każe mi się opowiadać po żadnej ze stron, bo i tak
tego
nie
zrobię. Jestem również twoim przyjacielem. Zawsze nim będę.
—
Dłonie na kolanach, znikły gdzieś postrzępione, skórzane
ręka
wice,
skóra od mrozu zrobiła się żelazistoczerwona;
zaczerwienione
oczy,
przeciera je pięściami. — Gdybym mógł coś dla ciebie
zrobić,
to
chętnie...
Oschle. — Użyczysz mi ramienia, na którym będę się mogła wypłakać? Wiesz co, Michael, nie mam ochoty płakać, możesz to
powtórzyć Bibi, jeśli chcesz. Nie chce mi się płakać, bo NIE JEST MI SMUTNO. — Ból głowy jak przy gorączce, tępe ćmienie za gałkami ocznymi, co jeszcze ci powiedziała? Czy wspomniała, że pokłóciłyśmy się o ciebie, że była zazdrosna, że sądziła, iż spaliśmy ze sobą, że się rżnęliśmy, ty i ja? Powiedziała ci to? I nagle: — Tess, co się dzieje? — z niepokojem, zrywa się gwałtownie, a ona czuje, że jej usta wykrzywia szeroki uśmiech, uśmiech jak rana, jak rodzące pęcherze oparzenie, i powiedziała mu, bez ogródek, streściła słowa Bibi. Może się z nim rżnęłaś, nie oszczędzała go, to była ciężka przeprawa, jak operacja przy użyciu tępych narzędzi, stal i rdza, a kiedy skończyła, niemal natychmiast zrobiło się jej wstyd, zaczerwieniła się i zmieszała, jak po wyjściu z transu hipnotycznego, czy zrobiłam z siebie idiotkę? Czy szczekałam jak pies albo grzebałam dłońmi w ziemi niczym kura? Nie patrząc na niego:
—■ Wybacz, Michael, nie chciałam... przepraszam.
On milczy, w końcu Tess spogląda na niego, Michael wygląda dziwnie, na jego wargach błąka się cień uśmiechu. W końcu: — I co, miała rację?
Białe światło wpływa przez okno, jest gorąco, lodowate powietrze omiata jej skórę, chłodzi. Tess otwiera i zamyka usta, gdy wtem Michael wybucha śmiechem, obejmuje ją ramieniem, rozluźniony i ciepły jak zawsze.
Wyglądasz na potwornie zdenerwowaną. Nie martw się, nie przytulę cię zbyt mocno. — Nie wiadomo dlaczego, ale to również zabrzmiało obraźliwie. Tess próbowała tłumaczyć, pokłóciłyśmy się, była ostra wymiana zdań, rozumiesz... a on roześmiał się łagodnie i pocałował ją w policzek, usta miał chłodniejsze niż ręce.
Uspokój się, dobrze? — Wzmacnia uścisk i nagle ból, jej skóra pęka, krew na jego dłoniach jak rodzący się pomiędzy nimi most, ostra, tropikalna barwa, niczym jakiegoś egzotycznego drinka. Patrzą na krew w milczeniu i nagle Tess, jakby przełamując zaklęcie, uwalnia ręce, biegnie po ręcznik i po ścierkę dla niego; Michael wyciera dłonie, robi to wolno, z namaszczeniem, jakby odprawiał rytuał, w którym ważny jest każdy gest, a poszczególne czynności
wynikają z siebie nawzajem. Potem znów ją pocałował, skromniej niż do tej pory i wyszedł.
— Zadzwoń — woła od drzwi. — Słyszysz? Zadzwoń.
Tak, powiedziała. Tak właśnie zrobię. Staje przy oknie, lecz tak, by nie można jej było zobaczyć, to głupie, skoro chciała odprowadzić go wzrokiem i pomachać mu, czemu nie miałby jej dostrzec?
A jednak nie.
Tej nocy, leżąc w łóżku, płakała, skotłowana chłodna pościel, obie ręce przy twarzy, zagryzała je do bólu, suche ostre zęby wpijały się w nasadę dłoni; nie zmrużyła oka do świtu, aż w pokoju zapanowały chłód i zimowa jasność, a groźny śnieżny pył pokrył parapety okien, spękanych i porowatych niczym skóra jej dłoni.
To jak Le Cirąue Archaos, słyszałaś o nich kiedykolwiek? — Nicky to ekspert, jeżeli chodzi o taśmę izolacyjną, długie srebrzyste pasma zwieszają się z przodu jego podkoszulka, wyglądają jak pasma niklowanej skóry, zerwał jeden z nich i przykleił niąłuszczącą się wyściółkę plastykowego napierśnika przymocowanego do pustego zbiornika na ropę. — To rodzaj antycyrku, coś jak Chirurdzy, tylko brak w tym sztuki, kapujesz? Widziałem wideo, było dość mocno zakręcone... Gdzie ja położyłem...
Tutaj. — Tess podała mu ciężką rolkę. Oderwał kolejny kawałek i przylepił sobie do podkoszulka. W warsztacie zombi było zimno, niemal tak zimno jak u niej. Potwornie bolała ją głowa, miała wrażenie, jakby jakiś wredny suseł próbował wydostać się z wnętrza jej czaszki. Właśnie wylano ją z roboty, pracy było mało, a za to mnóstwo złej krwi, wychodząc, drwiła z nich wszystkich, a w drzwiach przystanęła na chwilę, miała ochotę obrócić się na pięcie i zalać całą tę parszywą bandę strugą płynnego ognia, ale to byłoby rozwiązanie ala Bibi, nieprawdaż? Ona tak by właśnie postąpiła. Poza tym równie dobrze oni mogli spalić i ją, więc po co w ogóle zaczynać? Oszczędzaj energię, poszukaj nowej pracy. Albo i nie — zamarznij i zdechnij z głodu. Ale ona nie chciała zamarznąć ani zdechnąć z głodu, nie chciała, by wyłączyli jej prąd, chciała pracować, była tak blisko ukończenia nowego projektu, tak różnego od
pozostałych, pełnego niuansów, tajemnic i niejasności. Zły to czas na eksmisję, choć Zombi z pewnością przygarnęliby ją do siebie, choćby tylko po to, by ich dawna mentorka nie tułała się po ulicach. Mimo to w warsztacie i tak było już ciasno. Mieszkali tam we trzech, we czwórkę długo by nie wytrzymali. Poza tym wszyscy oni byli bardzo zajęci, przygotowywali występy, każdy z nich miał prywatne zajęcia, dorywczą pracę, a w wolnym czasie rżnęli z lubością kolejne dziewczyny, nie kobiety, lecz właśnie dziewczyny, tych im nigdy nie brakowało, były nawzajem bardzo do siebie podobne, nosiły czerwone kapelusze z opuszczonym z jednej strony rondem i skórzane kurtki, miały krótko ostrzyżone, wygolone po bokach głowy włosy i usta pomalowane czarną szminką, czasami robiły dla nich zakupy, znosiły metal lub kręciły się przy windzie towarowej, obserwując, jak Zombi przywożą i wywożą swoje urządzenia i maszyny.
I tak to jest. Nie ma sprawy, znajdzie sobie coś innego, ssanie w żołądku, ostatnio strasznie schudła, niemal sama skóra i kości. No cóż. Będzie dobrze, musi być. Nicky mówi coś do niej: — Tess, hej, Tess — szturcha ją, ona odwraca się, a w drzwiach stoi Michael, tupie butami, otrzepując je ze śniegu i uśmiecha się do niej.
Jesteś głodna? — pyta. — Cześć, Nicky. — Pięknie się prezentuje, dumna, lodowata wyniosłość, brudnobiała parka, włosy ostrzyżone prawie na glacę, w uchu cienki, półokrągły kolczyk, srebrny, w kształcie sierpa. Całuje ją w policzek, chłodny kolczyk dotyka jej skóry.
Jestem dziś samochodem, wybierzesz się ze mną? — I uprzejmie dodaje: — Nicky, ty też chciałbyś się zabrać?
Mam masę roboty — odpowiada, przed występem jest jeszcze wiele do zrobienia. — To w przyszły piątek, Tess, nie zapomnij. — I wraca do swoich zajęć, odrywa kolejny kawałek taśmy. Michael pytają o nowe widowisko Zombich, rozmawiają aż do chwili, gdy zasiadają oboje przy stoliku w barze restauracyjnym CHICKEN HUT, zaparowane szyby, naklejane litery odwrócone na zewnątrz, do ulicy. Kebab z kurczaka w różowym, ostrym sosie, małe, pękate kubki z kawą, jego udo tuż przy jej nodze.
A co z tobą? — Ma sos na dolnej wardze. — Co tobie się dziś przytrafiło?
Zostałam wylana z roboty. — Próbuje się uśmiechnąć, a on, pospiesznie, zanim jeszcze zdążył się pohamować, poklepał ją protekcjonalnie po plecach, nie przejmuj się, nos do góry, głupie, to było głupie. — Michael, to naprawdę nic wielkiego. Znajdę sobie jakąś nową pracę. Zawsze mogę przecież...
A na razie...?
Stygnące kawałki kurczaka na patyku.
— Zaoszczędziłam
parę groszy — kłamie. — Dam sobie radę.
Cisza.
Zjadł swoją porcję, wypił kawę. Tess próbuje zrobić to
samo ze swoją, odechciało się jej jeść, potwornie łupało ją w skroniach. W drodze powrotnej stają na światłach, Michael pstryka palcami kluczyki zwieszające się ze stacyjki, kołyszą się wahadłowym ruchem, drugie klucze przypięte do kółka to te same, które Bibi zwróciła Tess; za zgodą Zombi dała je Michaelowi, ostatnio spędzał u niej sporo czasu. To były przyjemne chwile, po prostu siedział, czytając lub obserwując ją przy pracy, mówił mało, po prostu był, ogrzewał ją swoim ciepłem. Znów zakołysał kluczami.
— Chciałbym się wprowadzić — oznajmił.
Co? — Zdziwienie, szeroko otwarte usta. — Co? — powtórzyła.
Powiedziałem — zielone światło — że chciałbym się wprowadzić. Trochę dorabiam, mógłbym ci pomóc. Daj spokój, Tess, przecież nie masz odłożonego grosza, parę tygodni temu mówiłaś mi, że zalegasz z opłatami za światło, odetną ci prąd i jak wtedy będziesz pracować? Zwłaszcza że twój nowy projekt jest już praktycznie na ukończeniu.
Cisza. Serce waliło jej tak mocno, że zrobiło jej się niedobrze, bolały ją głowa i serce, całe ciało i wcale nie chciała, aby się wprowadził, nie chciała nikogo, skoro nie mogę mieć Bibi, to nie chcę...
— Hej
— rzuca łagodnie, nawet na nią nie patrzy, to niewiary
godne,
ale potrafił ją przejrzeć, tak jak Bibi. Wiedział. —Nie jestem
nią. I nie zamierzam jej naśladować, więc wyluzuj, dobra? Chcę ci tylko trochę pomóc i to wszystko, kapewu? Chciałem coś wcześniej powiedzieć, ale teraz... — Dłonie zaciśnięte na kierownicy, ona oparta o przeciwległe drzwiczki, zwiotczała i nieruchoma, oczy zamknięte, bo za chwilę, już za moment puści pawia albo się rozbeczy, tak czy inaczej stanie się coś złego, coś, czego wcale nie chciała. Coś w jej wnętrzu, gorące jak łzy, ale mroczne, żywe, sunie pod górę niczym mdłości podchodzące do gardła, albo jak żółć, płynny gniew, a Michael mówi dalej, że i ona wyświadczyłaby mu w ten sposób przysługę, że dużo ludzi, że to, że tamto, na co ona cicho, bardzo cicho odpowiada:
-— Nie chcę współłokatora. Nie chcę z nikim dzielić tego mieszkania.
Otwiera oczy, by ujrzeć Michaela, który patrzy na nią, a jego twarz jest wyzuta z wszelkich emocji. Beznamiętna jak maska.
— W porządku. — I przez resztę drogi milczą oboje.
W świetle sufitowej lampki otwiera drzwiczki, znów widzi jego twarz, jest pusta, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, wysiada w głęboki do kostek, rozmoknięty śnieg, boli ją głowa, nie jest w stanie zinterpretować tego, co przed chwilą ujrzała. Musi wyzbyć się swoich własnych udręk, wówczas zobaczy coś więcej — nie tyle gniew, a może raczej nie tylko gniew, lecz przede wszystkim ból. On cierpiał. I to ona go skrzywdziła. Cierpiał przez nią.
Stoi po kostki w mokrym śniegu, czuje ciepły powiew spalin i szepcze jego imię:
— Michael,
Michael, tak mi przykro. Przepraszam.
Silnik
auta wciąż chodził, lecz samochód nie ruszył.
Michael
milczał.
Otwiera drzwi, wchodzi do budynku, na całej klatce schodowej jest ciemno. Ledwie zdołała wejść do mieszkania i dotrzeć do toalety, zanim cala kolacja nie wypłynęła z niej długą, różowo-brunatną strugą, usiadła z twarzą opartą o zimną klapę sedesu, ale nie rozpłakała się, wlepiła wzrok w ścianę, gdzie Bibi przylepiła zdjęcie Empire State Building, porównujące jego wielkość do szkieletu jakiegoś gigantycznego gada, i nie wybuchnęła płaczem. Tej nocy
znów nie zmrużyła oka, wierciła się tylko i przewracała z boku na bok w śliskiej, zimnej pościeli, a światło padające przez okno na stół roboczy było niczym upominający ją palec zniecierpliwionego boga.
Michael wprowadził się dwa tygodnie później.
Zaparkował pożyczone auto przy budynku obok windy towarowej, tam, gdzie zawsze parkowała Bibi, i przywiózł równie mało rzeczy co ona (dość tych porównań), ubrania, ale przede wszystkim książki — Ballarda, Burroughsa, Angeli Carter, kilka monografii, Arbus, Witkin i Weegee, dziwaczny niemiecki almanach technik chirurgicznych z opasłym dodatkiem opisującym ich błędy oraz garść przyborów toaletowych, było ich sporo, tyle, że Tess na ich widok omal nie wybuchnęła śmiechem (francuski krem nawilżający, wielki szampon z odżywką i wiele, wiele innych). W tym facecie gdzieś pod tymi krótko ostrzyżonymi włosami, starymi, znoszonymi butami, ocieplaną kurtką jakby wyjętą ze śmietnika krył się prawdziwy dandys. Kto by pomyślał? Chyba nikt. Przywiózł ze sobą odrobinę ciszy i spokoju, garść żartów i pomoc, gdyby jej potrzebowała, a także pieniądze, bez pytania wiedział, ile jej brakowało. Gdy dysponował autem, woził ją po okolicznych zakładach, warsztatach i złomowiskach, czekał cierpliwie, nigdy nie prosił o pieniądze na benzynę ani ich nie przyjmował, gdy mu je proponowała, gdy znalazła kolejną pracę, cieszył się jak dziecko. To była praca na godziny, w warsztacie, miała dzięki temu czas, aby zająć się swoim projektem. Michael nigdy się nie skarżył, kiedy całą noc spędzała przy pracy, nie uskarżał się na blask ani na smród, leżał tylko rozciągnięty wygodnie, spokojny niczym anioł na starej, kraciastej karimacie, rozłożonej pod kątem przy tapczanie. Przyniósł ze sobą fizyczny komfort obecności innej osoby w domu, ciepło i ruch (a także dwuznaczne aluzje tego, co jeszcze mogliby wspólnie robić, choć Tess z jednej strony trawiona pokusą miała ostatnio kochanków po dziurki w nosie, nie, dziękuję, dzięki, ja wysiadam). I, choć zdarzało się to rzadko, przynosił ze sobą, również bez pytania, to, czego pragnęła najbardziej, lecz nie przyznawała się do tego, nawet przed sobą samą — wieści o Bibi.
Ta bynajmniej nie zasypiała gruszek w popiele, Michael powiedział (to była prawdziwa opowieść, zasłyszana od przyjaciół, kolegów i znajomych, Bibi znała wszystkich i wszyscy znali ją, a przynajmniej tak to wyglądało), że Bibi większość czasu spędzała obecnie, kursując pomiędzy rozmaitymi klinikami chirurgii plastycznej a cuchnącymi zaułkami slumsów, gdzie w miejscach, których nikt nie chciał bądź nie odważył się odwiedzać, prowadzono najbardziej osobliwe eksperymenty, gdzie możliwości ludzkiego ciała osiągały coraz dalsze granice i stale je przesuwano, gdzie dysputy filozoficzne na temat modyfikacji ciał prowadzono przy użyciu wszelkich dostępnych argumentów, w tym także pięści i zębów; czy ktoś chce odmienić swój wygląd z miłości, czy z nienawiści do swego ciała i jego ograniczeń, dla czystych doznań zmysłowych, czy czegoś głębszego i bardziej ulotnego? A Tess roznamiętnionym głosem wtrąca:
— Chciałam, aby chodziło o coś więcej, choćby tylko ze względu na nią. Naprawdę. — Michael kiwa głową, obejmuje ją ramieniem. I to wszystko. Lekki ruch głową. Zrozumiał.
Bibi poszukiwała odpowiedzi w swoim własnym ciele, dyscyplina, jaką sobie narzuciła, była mniej spontaniczna, lecz znacznie bardziej wyrafinowana, wręcz ekstremalna. Tam, gdzie kiedyś wraz z Michaelem wymieniali siedem kategorii możliwości ludzkich ciał, siedem głównych ścieżek ekspresji, Bibi odnajdowała przedłużenia i zakręty każdej z nich. Skręt, ściśnięcie, obciążenie, deprywa-cja; obudowanie ciała warstwą gipsu, zamknięcie ciepłych tkanek w zimnym nieustępliwym pancerzu. Ogień. Penetracja. Zawieszenie. W jej własnym ciele przekładało się to na krępowanie i piercing, eleganckie tortury, z pomocą których Bibi poszukiwała odpowiedzi, w tym także na pytania, które tylko ona ośmieliłaby się zadać (Tess pręży się z dumą, czuje chłód i coś bliżej nieokreślonego, nie było drugiej takiej jak Bibi, wytyczającej i poszerzającej granice, o których istnieniu nie wiedział nikt inny, prócz niej), czyniła to za pomocą nowej, srogiej dyscypliny, rygorów, o których mówiła bardzo niewiele, nie chciała podzielić się z nikim swoimi nowymi odkryciami i osiągnięciami. Zapadając się coraz głębiej we własne ciało, zdawała się przechodzić powolną, lecz nieuchronną przemia-
nę, tak przynajmniej mówili o niej inni, którzy ją spotykali, stawała się jednocześnie czymś więcej i czymś mniej niż człowiekiem, a raczej istotą kształtowaną i ograniczaną jedynie limitem jej własnych pragnień.
Stała się niemal postacią mityczną, jeszcze bardziej niż za czasów jej współpracy z Chirurgami, chude ciało przyobleczone w czerwień i czerń, zawsze nowy bandaż, nowy siniak lub rana i wciąż ta sama, niecierpliwa gwałtowność, brutalność, jak gdyby chcąc poznać odpowiedzi, musiała wygarbować swą żywą skórę, pogruchotać kości, by zrosły się inaczej, tworząc rozmyślnie groteskowe, dziwaczne, niekiedy odrażające konfiguracje, nic nie było przy niej bezpieczne, a już na pewno nie ona sama.
Mówili (Michael tak powiedział), że stawała się kimś w rodzaju fakira, że sypiała skrępowana, w specjalnych uprzężach, z zalepionymi gipsem powiekami i ustami. Mówili, że uczyła się przekłuwać ciało w bezkrwawy sposób, tak, by z maleńkich ran wypływały jedynie drobne kropelki plazmy, nowe otwory na ciele, jak setka głodnych ust, odcinająca się różowawo na jej bladej skórze. Mówili, że wzięła udział w rytuale Tańca Słońca, zawisła na hakach przewleczonych przez skórę na jej piersiach i na klatce piersiowej; że smarowała sobie twarz krwią, że przez wiele dni pościła, robiła sobie długotrwałe głodówki, a piła wyłącznie ciepławą wodę. Mówili — znów ci anonimowi ONI — że jej słowa brzmiały niczym słowa mrocznego geniusza, kryła się w nich mądrość przemieszana z szaleństwem.
Tess słucha, splecione dłonie, myśli, zastanawia się, martwi się, nie widać tego po niej, ale to zżerają od środka, coś jest nie tak. Nie jest bezpiecznie — przez nią. Nikt, kto się z nią styka, nie jest bezpieczny. A z kim zadawała się teraz Bibi?
O Mattym Regalu Michael mówił bardzo niewiele; być może współpracowali, z naciskiem na „być może", dodaje, widząc jej skrzywione, zniesmaczone usta, wiedział, że za nim nie przepadała.
Szczerze mówiąc, nie wiem.
Nad czym? Nad wskrzeszeniem Chirurgów? Nad czymś gorszym? Nad czym?
— Tego
również nie wiem, ale wydaje mi się, że gdyby chodziło
o
jakiś występ, usłyszelibyśmy o tym, ktoś na pewno zechciałby
ci
o
tym donieść.
Drapie się po szyi, blady, lekki zarost.
— Nad czym zamierzasz dziś pracować?
Wolny dzień w pracy, łączenie metalu z metalem było potwornie nudne, ale płacili lepiej niż w poprzednim zakładzie i miała więcej wolnego czasu, tak jak dziś. Mogła spędzić te chwile przy stole roboczym, wypiła ohydną, niesmaczną kawę i podniosła się z tapczanu.
— Nad
moim projektem — odparła. — Przez cały dzień, jeśli
tylko
zdołam.
Miał swoje sprawy do załatwienia, wyszedł więc, pozostawiając ją w świetle i z małą, pełną już postacią, lecz praca wciąż jeszcze nie była ukończona. Ponieważ robiła coś nowego, budowała otoczenie, domek dla swojej konstrukcji — cienkie stalowe narożniki i porysowane kawałki leksanu w barwie brudnobłękitnego nieba; żywioł, element, machina-bestia miała poruszać się wewnątrz tej właśnie zamkniętej przestrzeni. Początkowo ta idea wydawała się jej nazbyt ograniczona, ale teraz wiedziała już, że tak nie jest, uciążliwe próby jasno udowodniły, że wszelkie ruchy wykonywane na tej ciasnej przestrzeni były bardziej wyraziste, gęste, ześrodkowane i wolne. Przeraźliwie wolne, jak całe życie spędzone w jednym pokoju. Widząc, jak konstrukcja napiera na płyty leksanu, doznała odczucia, którego nie doświadczyła podczas prac nad innymi swoimi dziełami — wielką Panią Łazarzową czy dziką trójcą Trzech Śmierci. Jej oryginalne genesis, machiny wypełniające pokój, ogromne, zwaliste rzeźby wykonane tak, by poruszały się jak dinozaury, nie wydawały się niczym więcej, niż były w istocie, przedstawicielami wymarłego gatunku, przejawem przerostu formy nad treścią, a potrzebowała wszak destylacji, pudełkowych konstrukcji (a może nawet jeszcze mniejszych?), zamkniętych w skrzyniach, które jednocześnie wyostrzą i zdefiniują ich funkcje oraz znaczenie; to coś więcej niż sztuka, każde pudełko musi być wspomnieniem, lękiem, smutkiem, każda skrzynia mikrokosmosem, ale czego? Poczucia winy nocą,
bólu, który wciąż odczuwała, czy już zawsze tak będzie? Zresztą, czy to ważne, czy musiała to mówić, nawet sobie samej? Po cóż słowa? Nie potrafiła już myśleć o tych rzeczach w kategoriach słów czy koncepcji, podobnie jak nie myślała o oddychaniu wyłącznie jako o nabieraniu i wypuszczaniu powietrza, a o pracy serca jako o zwyczajnym pompowaniu krwi do całego organizmu; wiedziała, lecz bez słów, bez świadomej myśli, zastępował je syk ognia i odgłos kapiących na stół srebrzystych kropel lutu, dotyk smukłej rękojeści młotka i to, jak leżał w jej dłoni.
Nie artykułowała niczego, po prostu pracowała. Michael wrócił, by ją obserwować, a za oknem zima z wolna rejteruje, szron znika z szyb. Michael czyta, niekiedy śpi, zwykle jednak leży i przygląda się jej, podparty na łokciu, wsłuchuje się w zgrzyt metalu, kontempluje wężową smużkę bijącego w górę dymu, pot Tess, łagodny uśmiech, oczy pod szkłami gogli i wyraz koncentracji towarzyszącej jej przy pracy.
Wykonała trzy modele, nie nazwała żadnego z nich, dwa zniszczyła i zaczęła od nowa z użyciem elementów starszych konstrukcji, stare karmi młode, jedno z praw przyrody. Którejś nocy, gdy Michael leży skulony pod czerwonym kocem, z wyciągniętą na bok jedną nogą, Tess pracuje w swoim kręgu i uświadamia sobie, sprawdzając działanie mechanizmu, że podczas konstruowania tego modelu ani razu nie zastanawiała się, co pomyślałaby o nim Bibi; w ogóle o niej nie myślała. Nie wie, czy to dobrze, czy źle, wie tylko, że łączy się z tym wielki smutek, smutek nie wynikły ze śmierci, lecz z jej najbliższego towarzysza — zapomnienia.
Chłód. W pokoju wciąż jest zimno.
Cichy dźwięk, szept oddechu Michaela, ciepłego oddechu ciepłego ciała pod kocem i nagle Tess zapragnęła podejść, odgarnąć koc i położyć się przy nim, tak po prostu położyć się i objąć go ramieniem, a potem, zamknąwszy oczy, znieruchomieć, wdychając jego zapach, wsłuchując się w rytm oddechu.
Po prostu przy nim leżeć.
Dalej, zrób to.
Nie.
Gdyby to była Bibi, zrobiłabyś to.
Gdyby to była Bibi, pomyślała, nie musiałabym tego robić; i wraca do przerwanego zajęcia, pracuje tej nocy jak przedsiębiorca pogrzebowy, jak wypychacz, powoli oddzielając kolejne części od większej całości, odziera metal warstwa po warstwie, jakby zdejmowała zeń kolejne fragmenty srebrzystej, elastycznej skóry.
Zombi mieli kolejny spektakl — Strategiczne Działania, imię Jerome'a, wybór miejsca dokonał Nicky: pusta, popękana betonowa misa wybudowana w nieznanym celu w latach siedemdziesiątych, używana głównie latem przez deskorolkarzy. Obecnie — spłachcie lodu, dziwny, suchy zapach, wyczuwalny, gdy stoi się pośrodku, w samym centrum. Tess stała tam teraz, z rękoma w kieszeniach, trzęsąc się jak osika i mówiąc do małego, przymocowanego przy ustach mikrofonu.
A teraz? — Zwielokrotniony głos Petera, zarówno potężny, jak i cichy, głośniki w trzech rogach i maleńki odbiornik przy jej uchu, zupełnie jakby równocześnie przemawiał do niej Bóg i sumienie. — W porządku?
Brzmi nieźle.
Świetnie. A teraz?
Za dużo sprzężeń. — Stuka się w ucho, uświadamia sobie, że on nie może dostrzec tak drobnego gestu, macha ręką. — Sprzężenia w słuchawce. — Dźwięk zostaje ściszony, jej oddech wypływa z ust niczym wąska smużka dymu.
Chcieli, by z nimi była, nakłonili do udziału w spektaklu. Wiemy, że nad czymś pracujesz — stwierdzenie wprost, lecz pełne ekscytacji, wyluzuj, to będzie frajda, wyobraź sobie, my wszyscy, znowu razem. Zmusili ją do pracy jak za starych czasów i jak za starych czasów z niepokojem i uniesieniem obserwowali prezentację jej dwóch ostatnich modeli: pierwszy tkwił w klatce ze stali i niebieskiego lexanu — pół zwierzę, pół maszyna, drugi w pryzmatycznym więzieniu, fałszywym hologramie otaczającym szkielet z odpadów, żelaza, plastyku i drutu, ukoronowany posępnym ptasim czerepem.
Boże, Tess, one są... — Dłonie Nicka nabożnie dotykają pudeł, oczy lustrują zawartość niczym eksponaty z epoki Ming. Patrzą na ptasią czaszkę, jej drobną, martwą geometrię, usiłującą zrównoważyć nieważką zawartość skrzyni. — Masz tego więcej?
Zrobiłam tylko te dwa. — I wtedy się zaczęło. Tess, kurczę, to naprawdę świetne! To prawdziwa bomba! Najlepsza rzecz, jaką wykonałaś, koniecznie musisz wziąć udział w przedstawieniu, nawet nie musisz nic robić, wystarczy, że wystawisz swoje prace, tak by widzowie mogli je ujrzeć i to wszystko. Daj spokój, to będzie...
Nie. Uśmiech — i nie, nie chciała już tego robić. Z tyłu za nią milczący Michael, ale wiedziała, że się z nią zgadzał, powiedział jej to.
Nie ma sensu zmuszać się do czegokolwiek, ciepłe dłonie na jej ramionach, uciskają delikatnie, rozluźniając zbite mięśnie. Weźmiesz znów udział w przedstawieniu, gdy będziesz na to gotowa. Za miesiąc, za rok, a może nigdy, co za różnica kiedy, skoro to, co robisz, sprawia ci prawdziwą frajdę?
Tylko że: trójka wyraźnie przybita, zwłaszcza Nicky, i jej pospieszna zgoda, w porządku, przyłoży się do ich spektaklu, wystawi swoje prace, może być? Pewno, że tak. Świetnie.
Doskonale. I oto — skostniałe dłonie, osuszone podmuchami wiatru oczy i pytanie:
— A
teraz? — Jęk jak zawodzenie świdra przeszywa jej czaszkę,
zdarła
z głowy mikrofon ze słuchawką, odsuwając od siebie na
odległość
wyciągniętej ręki, jakby urządzenie ją poparzyło,
łypnęła
gniewnie
na Petera, a ten wzruszył ramionami i rozłożył szeroko
ręce.
— Przepraszam.
Zjawia się Michael z kawą, przepędzają z powrotem do furgonu.
— Zrób
sobie przerwę. — Lekkie cmoknięcie w policzek. —
Zmienię
cię.
Trwało to dłużej, niż przypuszczali, kłopoty z okablowaniem, brak czasu, aby zjeść kolację, spektakl miał się rozpocząć za niecałą godzinę. W furgonie Jerome wyciąga butelkę wódki, nalepka jest na w pół odklejona, zwisa jak płat sprażonej na słońcu skóry. — Częstuj się. — Szturcha Tess szyjką butelki. — To cię rozgrzeje.
— Raczej
zamąci mi w głowie — ale tak właśnie powiedziałaby
Bibi,
czyż nie? — Dawaj. — Wzięła od niego flaszkę, alkohol
był
dziwnie
bez smaku, nie tyle ogrzewał, co raczej sprawiał, że
mniej
odczuwała
chłód, a może po prostu bardziej odrętwiała. Wszyscy się
napili,
siedząc stłoczeni w furgonie. Michael ogrzewał ją, bo
siedział
najbliżej,
obejmując ją ramieniem.
Słońce zachodzi tak szybko, już niedługo wiosna, ajednak wciąż o szóstej robi się ciemno, jest już po zmroku, gdy Tess i Michael wypełzają z furgonu, ostatni łyczek na drogę i dalej, ku strategicznie rozstawionym ogniskom, z których biła odrażająca woń jakby topionego plastyku i palonych ciał, smród był okropny, lecz można się było doń przyzwyczaić, a może to znów to odrętwienie. Rozpoczęły się Strategiczne Działania, przeciągły, pełen sprzężeń gwizd i kretyński łoskot pogo Jerome'a, tych sprężynujących kijków wysokości mniej więcej metra, wyskakujących w górę i odbijających się we wszystkie strony przy wtórze chrząknięć lub zdławionych pisków, każdemu uderzeniu w ziemię towarzyszył głośny hałas. Dźwięki przypominające ludzkie.
To było dobre widowisko — sporo hałasu, wybuchów, zagrożeń dla widzów. Tess przyłapała się, że wypatruje Bibi i z rozmysłem odwróciła wzrok. Sprężynujące skoki pogo i upiorne, zapętlone wrzaski Petera, propanowe ołtarze Nicky'ego, a wszystko to, przynajmniej w oczach Tess, zlewało się z dziwacznymi obrazami przeszłości, ogniami pośród nocy i ciałami, powinny tu być ciała, podskakujące jak te szalone pogo; to mniej niż nostalgia, bardziej brutalne wspomnienie czy raczej przypomnienie, dlaczego nie chciała więcej brać udziału w podobnych występach. Westchnęła, a może wydała jakiś dźwięk, bo Michael znalazł się tuż przy niej, poczuła na karku jego ciepły oddech.
— Co jest? — zapytał. — Co się stało?
— Nic
—■ kłamie. — Świetne widowisko. Lepsze niż Chirurdzy.
Nie
odezwał się słowem, zapewne się z nią nie zgadzał, i co
z tego?
Tylko Bibi mogłaby zrozumieć, ujrzeć to, co postrzegała Tess,
poprzez pryzmat wspomnień, nakładających się na teraźniej- szość, a Tess nie chciała teraz o niej myśleć. Ani teraz, ani nigdy. Już nie.
— Świetne widowisko — powtórzyła.
Widzowie byli tego samego zdania, głośne okrzyki i radosny, dziki wandalizm, który zwykle następował po przedstawieniu Zombi potwierdzały to w zupełności, jednakże tu prawie nie było co niszczyć (za wyjątkiem sprzętu zespołu, co mogłoby przynieść wandalom więcej przykrości niż korzyści), atmosfera jak na pikniku albo na wielkim party, Tess i Michael przechodzą do furgonu, gdzie siedzieli już stłoczeni Zombi i ich asystenci, przekazujący sobie z rąk do rąk kolejną butelkę wódki, na nietkniętej nalepce napis SANTA MARISA i rysunek przedstawiający biuściastą senoritę; od kiedy to Meksyk miał cokolwiek wspólnego z wódką? A od kiedy ty miałaś z nią coś wspólnego?
— To
uroczystość — mruczy pod nosem Tess — specjalna
okazja.
— Jeden z asystentów słyszy to i wykrzykuje na całe gardło:
—
Mamy dziś specjalną okazję. Święto Zombi! — I wszyscy
wybu
chają
śmiechem, Noc Żywych Trupów, Śmierć i Zombi. Zabić Zom
bi.
Zombi V, Ostatnie odliczanie. Zakochani Zombi. Tess opiera gło-
i
węo
ramię Michaela, on wciąż jąobejmuje, wciąż jest bardzo ciepły.
Jeszcze
cieplej jest w Ptaszarni Zombi, musiało tam być ze sto osób; ktoś
puszcza Killbilly, a Nicky, półnagi, podpity pyta z
uśmiechem: — Zatańczymy? — podaje jej flaszkę wódki; Santa
Marisa
została zastąpiona przez starą dobrą Brand X. Może to nawet nie
wódka, tylko bimber. Produkt przemysłowy. Mocna rzecz. Wypiła,
podała butelkę Michaelowi, aby też się napił. Poczuła jego
dłonie,
gorętsze niż pokój wokół nich, najsilniejszy żar roztaczały na
wysokości
jej talii, każdy palec palił jak ogień. Dziś szczególna okazja.
Killbilly zostaje zastąpione czymś innym, czyjąś domową taśmą, śmiech i gromkie wrzaski, glos nagrany na niewłaściwej prędkości powtarza raz po raz: tylko bez nerwów. Tylko bez nerwów, nie bądź nieszczęśliwa. Ma już tego dość, bycia nieszczęśliwą, chorą i zmęczoną to tym, to owym, Bibi, pracą, pieniędzmi i Bóg wie czym
jeszcze, Michael miał rację, teraz już będzie z górki. Ale czy na pewno? Czy sprawy przybiorą lepszy obrót? Z pewnością. Przecież Michael wiedział. On jeden zdawał sobie sprawę, co próbowała osiągnąć (a nie oszołomiona alkoholem część jej umysłu odezwała się drwiącym tonem — próbujesz zrobić z niego drugą Bibi, czyż nie? Ale to ci się nie uda (zamknij się, zamknij się, zamknij się). Jego dłonie na jej ramionach; zamknij się.
Coraz więcej ludzi tańczy. W pokoju jest teraz niemal całkiem ciemno; Jerome nieregularnie puszcza pod sufit pomarańczowe płomienie.
— Tylko nie spal tej cholernej budy, Jerome — mówi Tess z podziwem w głosie; a on uśmiecha się przepraszająco i kolejną strugę ognia puszcza za okno.
Jerome zawsze był taki zrównoważony. Był takim dobrym przyjacielem. Nie tak dobrym jak Michael, ale mimo wszystko był nim. Wargi Michaela muskają jej usta, tak słodkie i delikatne, ich języki dotykają się leciutko, samymi koniuszkami, ciepło wchodzi w ciepło i wszystko wewnątrz wilgotnieje.
Znów ogień. Ktoś inny bawi się pistoletem do gwoździ, Michael odprowadza ją na bok, chodź, usiądziemy na chwilę na schodach, zanim ktoś zrobi tu komuś krzywdę. Dwa duże plastykowe kubki wypełnione wódką z lodem, już ma usiąść na stopniu, gdy wtem dostrzega na podeście powyżej dwie półnagie, chude, spocone dziewczyny, jęczą i syczą jak kotki — pogrążone w ekstatycznym akcie seksualnym. Nie wychodzi im to najlepiej. Amatorki. Jedna z dziewcząt ma piersi jak Bibi, a może to tylko wspomnienie, na dodatek błędne; ciemne obwódki, sztywne małe brodawki, druga z dziewcząt całowała jej szyję, całowała i kąsała, Michael minął je obojętnie jak powietrze, po czym wraz z Tess weszli do mieszkania.
Wewnątrz jest ciemno, opierają się o drzwi, tu jest tak chłodno, jego dłonie są zimne od drinków, które trzymał, usta przesiąknięte zapachem wódki i wilgotne, rozchylone, całuje ją w szyję. Całuje i kąsa jak ta dziewczyna na podeście, nie tak jak Bibi, ANI TROCHĘ, jej dłonie, rozcapierzone, przesuwają się po jego plecach w górę i w dół, gładzą falujące pod skórą węzły mięśni, jakąś bliznę
i nagle jego palce chwytają za skraj jej podkoszulka i zdzierają go z niej, rozrywają na strzępy, po chwili już go nie ma, a on dotyka jej piersi, miętosi je brutalnie, ściska, wpija się ustami w jej szyję. — Och, Tess—jęczy, wpijając się w nią jeszcze mocniej, przyciskając ją do ściany. Ona ma gołe plecy, wilgotne dotykają odłażącej płatami farby, rozdziera i niszczy srebrzysty prostokąt, który od niego dostała, podczas gdy on drugą ręką rozpiął i spuścił spodnie, zadarł koszulę, a ona wprawnym ruchem otuliła go w kauczuk. Zapach gumy zlał się w jedno z jego zapachem na całym jej ciele, ustach, dłoniach, wszędzie, gdy przesuwając się między jej udami, wszedł w nią cały. Do końca. Zacisnął jak zwierzę zęby na jej szyi, wdzierając się między jej spocone nogi, a ona zaczęła tłuc go pięściami po plecach, mocno, coraz mocniej, raz po raz uderzała głową o ścianę i okładała go kułakami w odartej z rytmu ekstazie i wściekłości, mocno, jeszcze mocniej, wplotła palce w jego odrośnięte, blade, kędzierzawe włosy i przyciągnęła zdyszane usta ku swoim, całując go po omacku i nie zważając na zęby, którymi chwytał łapczywie jej wargi, górną, potem dolną i przygryzał aż do bólu, ból podziałał jak afrodyzjak, jęła wyrzucać mocno biodra, mocno, coraz mocniej, gwaltownie i chyba musiała powiedzieć to głośno, bo jęknął: — Och, Tess — a ona przyciągnęła go ku sobie, ręce, uda, napięte, sztywne, palce o krótkich paznokciach wpijające się w gołe plecy i orgazm jak nagły atak, jak choroba, jak fala gorączki, wypalająca ją do cna. Szczytując, krzyknęła głośno, przejmująco, wilgotnym, drżącym jak w konwulsjach głosem i w echu powracającym do niej ze zwielokrotnioną siłą poczuła, że on również doszedł, przyszpilając ją do ściany tak, że aż zabolało, przytrzymując ją tam jak owada przybitego szpilką do tekturki, wzrok miał dziki i pusty jak u trupa, a ona wisiała na nim, jakby wyjęto z jej ciała wszystkie kości, oboje dyszeli jak zwierzęta osaczone po długim pościgu.
— Chcę być wszystkim — powiedział wilgotnym, gardłowym głosem w tej mrocznej, posępnej ciemności, dłonie na jej ciele jak podtrzymujące ją betonowe przypory. — Chcę być wszystkim dla
ciebie.
*
Obudziła się i dostała torsji, zgięta w pół, zawstydzona, puściła pawia, Michael pomógł jej wrócić do łóżka. Naga, gęsia skórka na ciele, podciągnięta wysoko narzuta, tak trudno jej było spojrzeć mu w oczy, aż w końcu jego dłoń sięga z rozmysłem i odwraca jej twarz do pocałunku, choć przecież cuchnęło jej z ust. — Hej, maleńka — słodko, delikatnie. — Tak musiało być, nie przejmuj się, Tess.
— Nie przejmuję się. —Położył się przy niej, zamknął oczy, jej policzek omiótł jego oddech, przesiąknięty zapachem miętowej pasty do zębów.
Tess nie mogła zasnąć, setki myśli przebiegały jej przez głowę, spektakl, przyjęcie, seks i znów seks, tym razem na podłodze, Michael mówiący raz po raz, chcę być dla ciebie wszystkim.
Wszystkim, to znaczy kim?—Kochankiem? Przyjacielem? Asystentem? Nie chciała mieć asystenta. Wobec tego może łącznika, doradcy, kogoś, kto służyłby jej pomocą w chwili potrzeby. Kogoś, z kim mogłaby pogadać. Kogoś — znów ten wewnętrzny, zgorzkniały głos, silniejszy teraz, bo nie przefiltrowany przez opary alkoholu— jakBibi.
Bibi bez cycków, czy tak?
Nie. Głębsza zaduma. To nie tak.
Spodziewa się dalszych zmian, znów te przemieszczające się płyty tektoniczne, lecz to ich przesunięcie, jeśli faktycznie nastąpiło, było znacznie subtelniejsze. Właściwie prawie niedostrzegalne. Niezauważalne. Zima zwolna ustępuje pola. Kochanek. Jego obecność staje się wyrazistsza; ciepło w łóżku, w ich łóżku? Ich splecione nogi, spocone włosy pozlepiane w strąki jak u dziecka, u śpiącego dziecka. Kłykcie odarte do żywego od noszenia dla niej złomu, szeroki uśmiech, znalazł te kawałki gdzieś na ulicy. Lubił znajdować dla niej rzeczy, coś, co mogła wykorzystać, zaadaptować dla swoich celów. Lubił przyrządzać śniadania. Lubił się kochać. I to bardzo. Lubił rozmawiać z nią o sztuce. Wciąż pracowała w zakładzie na pół etatu, ale prócz tego na cały etat harowała przy swoich modelach, przy projektach pudełkowych. Michael nazywał je po prostu „pudełkami", czy skończyłaś już to pudełko? Będziesz dziś pracować nad nowym? Skończyła trzecie: zajmowała się czwartym, pięknie roz-
szczepione kości kurczaka, gumowana klamra z grubego plastyku, cienkie anemonowe kolce najczystszego aluminium skrzyżowane z surowym trzonem rozszczepionego żarem żelaza, wszystko to wydawało się przerażające i przeraźliwie smutne; wszystkie te pudła były smutne, to ich cecha wspólna, wrażenie straty, pustki. Dlaczego, zapytał Michael, kładąc lekko rękę na jej ramieniu, dlaczego jesteś taka smutna?
Nie jestem. — Głos zniekształcony przez maskę, wszędzie pył i kurz. Cienkie, delikatne druty, powyginane szczypczykami jak metalowa winorośl, sięgająca aż do pnia nerwowego.
To świat jest smutny, nie ja.
Świat nie jest smutny. Świat to zamek. — Zapina kurtkę, gruby, plastykowy kaptur, dłoń na klamce, otwiera drzwi, wychodzi. Dokąd? Po prostu wychodzi. — Świat to zamek, a my jesteśmy do niego kluczem. — Ostatnie słowa na odchodnym. Lubił takie kwestie. To było dla niego typowe. Ale czy na pewno? A może to dzięki pogłębieniu ich związku zaczęła dostrzegać rzeczy, których wcześniej nie zauważała?
Znów zabiera się do pracy. Telefon. Ignoruje jego dźwięk, gdy nagle słyszy imię Bibi, chciała odebrać, lecz spóźniła się, dzwoniący, kimkolwiek był, już odłożył słuchawkę. Wcisnęła guzik automatycznej sekretarki tak silnie, że urządzenie przez chwilę zaszwankowało. Wreszcie usłyszała nagraną wiadomość, gruby, męski, nieznany głos, coś na temat wykładu czy odczytu. Bibi prowadzi wykład? Pokaz, owszem, zwłaszcza z użyciem noży, ale wykład? Bibi na podium, wykorzystująca swoje własne ciało w formie grafu: nos, uszy, warga, a to moje wargi sromowe, przekłute, zakolczykowane, jak widać metal przechodzi tędy...
Przestań.
Dłoń na klawiszu odsłuchiwania wiadomości, po chwili palec wciska inny, kasowanie. Powrót do pracy. Bierz tyłek w troki i do roboty.
Pochyłość kości z kurczaka, wydrążonych, bez szpiku, po chwili Tess w przypływie gniewu omiata je ogniem swego palnika, płomień jest duży, plastykowe zwory topią się jak skóra w piecu, w kremato-
rium, spływają strugami, zalewając druty szkieletu i tworzą na podstawie rozległą kałużę, gęstą i ciemną jak plama krwi. Bąble na powierzchni stygnącej kałuży, obrzydliwy smród, a ona, z młotkiem w dłoni podchodzi do truchła Trzech Śmierci i zaczyna je rozbierać, demontować do metalowego szkieletu, do osnowy wspomnień jego kości.
— To
nie był wykład — powiedział Michael.
Trochę
zbita z tropu.
— Ale
co? — Myje ręce, pod paznokciami ma cienkie skrawki
stopionego
plastyku, oparzenia na nadgarstkach, tak poważne, że na
pewno
zostaną po nich blizny, dziś jej umysł nie pracował normalnie.
Mówi coś jeszcze, Tess prosi, by powtórzył.
— Ta
wiadomość na sekretarce. — Wyjmuje przetłuszczoną
torbę,
sajgonki i smażony ryż, tanie tajlandzkie piwo. Papierowe
serwetki
przylgnęły do pudełek. — To, co przygotowała Bibi, to nie
był
wykład, lecz raczej przesłuchanie, coś w rodzaju
sprawdzianu.
Gromadzenie
zespołu. Zaczyna próby z nową grupą.
Szare mydło omal nie wyśliznęło się jej z rąk, ścisnęła je kurczowo i usiłując zachować normalny ton głosu, zapytała:
— Tworzy nowych Chirurgów, prawda?
Zmarszczone czoło, pałeczki uniesione w dłoni, wyglądają jak
igły-
Szczerze mówiąc, nie wiem. Podobno mają to być widowiska z elementami tańca, ale nie chodzi już o taniec. W każdym razie oni nie szukają tancerzy.
Oni, to znaczy kto?
Przypuszczam, że Bibi i Matty Regal. A także paru innych, pamiętasz Andy'ego i...
Matty Regal: KURWA.
Sandrine i reszta?
Nie. Nic mi o tym nie wiadomo. Chyba chodzi o ciała. — Skinięcie ręką od strony na wpół zamkniętego tapczanu. — Chodź, bo wystygnie.
Oparzenia wciąż pieką, jedzenie pałeczkami nie wychodzi jej
najlepiej, od dawna tego nie robiła, odkąd ona i Bibi ostatni raz były... nie, dość, wystarczy. Jedz. Nowi Chirurdzy, ale chodzi tylko o ciało. O ciało Bibi. I Matty'ego Regala. Matty, ten szczur, Chowaniec, śmierdziel o fałszywym uśmiechu; jesteś zazdrosna? Czy o to chodzi?
I nagle wewnętrzna pauza. Chwila rozluźnienia.
Mięso pomiędzy pałeczkami, drewnianą, rozszczepioną włócznią.
Michael, skąd ty to wszystko wiesz?
Z wiadomości. — Wskazuje głową na automatyczną sekretarkę. — Była nagrana...
Wykasowałam ją.
Nieprawda. Wcale nie.
Ależ tak. Ale czy na pewno? Powraca w myślach do tej chwili palącego gniewu i nagle ogarniają niepewność. Odtwarzając nagranie, była mocno wzburzona, może faktycznie go nie wykasowała.
A może tak.
...iw informacji znalazła się również wzmianka na ten temat. — Imię, którego nie znała, kobiece imię, Michael miał sporo przyjaciółek. — Ona również chciała spróbować szczęścia, tak mi się przynajmniej wydaje, ale spotkała Crane'a, pamiętasz go? Stary kumpel Bibi...
Pamiętam.
Więc ten Crane opowiedział jej o Chirurgach i nadmienił, że Bibi stała się jeszcze bardziej nieobliczalna niż dotychczas, że sięgała granic, których nikt przed nią nie wytyczył, tak czy inaczej to sprawiło, że ona... co się stało?
Nic, nic. — Jeszcze bardziej nieobliczalna. Sięgała granic, których nikt przed nią nie wytyczył. Ile masz teraz kolczyków, Bibi? Ile blizn? Ile krwi przelałaś? Czy tylko swoją? Przypomina sobie wykłady udzielane przez Bibi pojedynczemu słuchaczowi, ona, pracująca przy stole roboczym, w milczeniu, podczas gdy obok trwała burza doktryn, i tak to zrobią, to ma w sobie moc. Mnóstwo mocy. Jest potęga. Jak seks. Jak religia. Uwalnianie prymitywnych instynktów, UKIERUNKOWYWANIE; ktoś musiał nimi pokierować. Poprowadzić ich. Przelać ich krew? Krew ofiarną; Bibi z rękoma
unurzanymi po łokcie w posoce i miodzie, Matty z tyłu za nią, jak pielęgniarka przy stole operacyjnym, przy ołtarzu; proszę o skalpel, proszę o nóż, proszę o siekierę. Proszę.
Tess, o co chodzi? Co się stało? — Jego marsowa mina, oddech przesiąknięty wonią imbiru, zapachem piwa. Ujął ją za ręce. — Ten syf z Bibi... wiem, że nie cierpisz Matty'ego, ja też go nie znoszę, to dupek, ale Bibi jest dorosłą, dojrzałą kobietą i może robić, co zechce i z kim zechce. Może nawet zreaktywować Chirurgów, chyba że podasz ją do sądu o...
Och, PROSZĘ...
Wiem, to absurd. Ona może robić, co zechce. — Lekko ściska jej dłonie. —Tak jak ty. — I łagodniejszym tonem, spuszczając wzrok, by moc spojrzeć jej w oczy — Nadal jesteś zazdrosna? Jeszcze ci nie przeszło?
Blada skóra w świetle bijącym od stołu, dobre dwieście watów, Michael nie mruga powiekami, wpatruje się w ich złączone dłonie; poparzenia na nadgarstkach wyglądają jak ślady piętnowania za kłamstwo.
— Nie. —
Nachyla się do judaszowego pocałunku. — Nie
jestem
zazdrosna. Tyle tylko, że... właściwie sama nie wiem. Wy
daje
mi się, że to nie jest dobry pomysł. — Przenosi wzrok gdzieś
w
dal, poza niego, na model numer pięć, z tworzonym wokół
niego
pudełkiem;
tym razem postać przypomina kobietę, drut kolczasty
zardzewiały
jak słowa w języku brajla. Jaką informację zawierało to
smutne
ostrzeżenie? Czego mogłaby się dowiedzieć, znając ten
alfabet?
Odczytaj swoją przyszłość w zwojach drutu.
Michael powiedział coś jeszcze, rozpromienił się i puściwszy jej dłonie, znów zabrał się do pałaszowania. Tess odstawiła swoje pudełko z szarą jak martwe tkanki zawartością, piwo w jej ustach miało smak wody zmieszanej z popiołem, smak napitku pokutnicy: gorzkiej genezy łez.
Dochodziły ją wyłącznie plotki, lecz były liczne, nawet dla kogoś tak odizolowanego od wszystkich jak Tess i obfite dla kogoś tak
pomysłowego i wieloznacznego jak Bibi. Zombi słyszeli to i owo, podobnie Michael, a ona jeszcze go zachęcała, ich również, aby dowiadywali się jak najwięcej, była niespokojna, a mimo to nie naciskała ich, działała z rozwagą, nie lubiła wykorzystywać ludzi, zwłaszcza do zadań, które powinna wykonać osobiście; w sumie dlaczego nie? Czemu nie miałaby sięgnąć po telefon i zadzwonić z pytaniem: Cześć, co u ciebie, co porabiasz? Bądźmy przyjaciółkami, Bibi, puśćmy dawne zatargi w niepamięć, czy mogłabym wchodzić za friko na twoje spektakle? A nawiasem mówiąc, co obecnie przygotowujesz? Jakie to będą widowiska? Z rodzaju tych, które odbywają się w piwnicach i pustych budynkach, które ogląda się spod półprzymkniętych powiek i z rozdziawionymi ustami, chłonąc w nozdrza rozchodzącą się w powietrzu woń? Z rodzaju tych, po których trzeba starannie sprzątać, długie posuwiste ruchy mopa zgarniającego stojącą wodę do osłoniętego kratą otworu pośrodku podłogi?
Filtrowanie plotek i przekazywanych poufnie, na w pół sprawdzonych informacji, z których Tess tka swój własny gobelin, układa swoje puzzle, szuka śladów; wygląda to tak: najwyraźniej Bibi znów przeżywała zastój, dotarła do kolejnej, nieuchronnej granicy, dochodziła do wniosku, że jej nowy eksperyment prowadzony jest na zbyt małą skalę, więc, voila, nowi Chirurdzy, ale tak naprawdę wcale nie Chirurdzy. To będzie prawdziwe widowisko, może nawet z elementami tańca, lecz jego esencją będzie transformacja ciała, roczne pląsy ciał w niezwykły sposób skrępowanych i powyginanych, pokrytych bliznami i zakolczykowanych, pokrytych igłową kaligrafią bólu i namiętności. Zaczęła gromadzić wokół siebie grupę, tworzyć ją bardziej rygorystycznie i wyjątkowo niż Chirurgów, trenowała ich wedle własnego, ściśle opracowanego programu, choć, jak mówił Michael, ona sama znacznie podwyższyła sobie poprzeczkę i nie zaniechała nowych eksperymentów — jej ciało stanowiło swoistą awangardę dla pozostałych.
Naturalnie uczestniczyli w tym Matty Regal i Andy, pozostałych Tess nie znała, a w każdym razie tak się jej wydawało, może spotkała ich na którejś z wielu imprez, dokąd zabierała ją Bibi, albo na przed-
stawieniach, gdzie zjawiali się tłumnie, przygarbieni i uśmiechnięci, wrzeszczący głośniej od pozostałych o igłę, przepychający się i ciągnący do krwi jak muchy do miodu.
Michael mówi, że spotkał kilkoro z nich, nie znał ich imion, ale skoro Bibi uważa, że to jest właśnie to... że o to jej zawsze chodziło...
Jacy oni są? — Nie zdążyła ugryźć się w język i nienawidzi siebie za to, za ten sztuczny ton i lekko uniesioną brew — ty KŁAMCZUCHO.
Ujmijmy to tak. — Nachyla się w jej stronę nad stołem, opiera podbródek na jej barku, nieruchomieje, sztywny jak deska. — To dobrze, że zerwała z Chirurgami. Takjest lepiej. Wystarczyłoby, aby POMYŚLAŁA: skaczcie, a każdy z nich rzuciłby się z dachu wieżowca. Niestety tylko w przenośni. A ona nie myśli o skokach, już nie... Oni są ostatnią rzeczą, której teraz jej potrzeba, Tess, takie są fakty. — Mówi z zadumą, dotykając wargami jej szyi. — Chcę, abyście wy dwie znów zaczęły pracować razem. — Dłonie na jej piersiach. — Tylko wy dwie, zero bagażu, nikogo, kto wchodziłby wam w drogę. A WÓWCZAS na pewno znów między wami zaiskrzy. I to jak. — Pieści kciukami jej sutki. Tess na w pół podniecona, na w pół poirytowana, chce pracować, uśmiecha się leciutko. — Ja i Bibi, tja. A co ty byś robił?
Poczuła, jak jego usta wykrzywia szeroki uśmiech, wargi rozciągają się, dotykają jej skóry, ciało muska ciało.
— Ja? Jestem kierownikiem.
Koniuszki palców głaszczą sutki, nie sposób było się temu oprzeć, wypuszcza z rąk ciężki śrubokręt, uniesiony w górę niczym metalowy fallus, jego zęby kąsają jej szyję, są ostre jak kły rosomaka.
— Nie
wiesz, że można występować na wiele różnych spo
sobów?
Silna ulewa. Światło miga, jakby dziecko bawiło się włącznikiem, dochodzi północ, Tess jest skonana dziś wieczorem bardziej niż dotychczas, długi, pochmurny dzień, skończyła ten model, pozo-
stały tylko drobne poprawki, kosmetyka. Postać kobiety, czaszka nieduża, podłużna, szczurza, znalazła tego szczura zmumifikowanego w toalecie za przepierzeniem, oddzieliła łebek od wysuszonego ciała jednym gilotynowym cięciem nożyc do metalu i, nie wiedzieć czemu, Michaela strasznie to rozbawiło, śmiał się przez całą drogę do drzwi wyjściowych. Brudne szare futro zlewa się ze smukłą stalą barków kobiety, pokrytych szczątkowym systemem nerwowym cienkich, izolowanych przewodów, które wprawiały ją w ruch. I będzie się poruszać, a jakże, przyłóż dłoń do drutu kolczastego, właśnie tak, bolało? Mhm-hm.
Hałas przy drzwiach, wstaje, spodziewając się Michaela, a to Nicky. Dwie puszki chińskiego piwa, włosy mokre od deszczu, wyglądał jak fretka, wilgotna fretka albo szpaner z lat siedemdziesiątych, używający brylantyny.
Hej — unosi w dłoni piwo. — Masz chwilkę?
Jasne. Właśnie skończyłam — odkłada lutownicę, zgarnia do kosza skrawki plastyku i kawałki drutu. Nie gasi lampy. Siada tuż obok Nicky'ego na tapczanie, stykają się kolanami, stukają puszkami.
Za twoją pracę. — Uśmiech i skinienie głową, gdy wypiła toast.
Piana na jej dolnej wardze. Z Nickym było coś nie tak, zachowywał się dziwnie, był zdenerwowany. Dlaczego?
Tess, posłuchaj. Chciałem cię o coś prosić. — Cisza. Pije piwo długimi nerwowymi haustami, dopija, choć jest ciepłe, odstawia puszkę na podłogę. — Wiesz, te twoje prace... są naprawdę ekstra.
Jasne.
Mówię serio. — Faktycznie był zdenerwowany i coraz bardziej wściekły. — Są naprawdę zajebiste i doskonale o tym wiesz. Chciałbym... — Nerwowa pauza, niepewność i nagle: — Chciałbym, abyś mi pokazała.
Ale co?
Podnosi puszkę, zagląda do środka, mrużąc lekko powieki, po czym zgniatają w palcach. — Pokaż mi, jak to się robi.
Tess milczy, jest zbita z tropu. Nicky był dobry, jeżeli chodziło o pracę z metalem, prawie tak dobry jak ona, czego miałby się od niej nauczyć? Techniki? Podejścia?
Nicky? — Powoli dobiera słowa. — Nie wiem, czego mógłbyś...
Na przykład to — pokazuje, trzymając w dłoni zapomnianą puszkę — to tutaj, jest po prostu genialne. Tess, to prawdziwe dzieło sztuki, coś genialnego, zakręcone na maksa! Chcę to robić. Chcę robić takie rzeczy. I chciałbym, abyś mi pokazała, JAK to robić. — Pauza. — Michael mówi...
Co takiego?
W zasadzie tylko tyle... że twoje prace są klawe. Że są ekstra.
— Nicky
kłamał. Nie mówił jej wszystkiego. Był tak zdenerwowa
ny,
że nie potrafił usiedzieć na miejscu, musiał wstać z
tapczanu,
podszedł
do stołu roboczego i tam przystanął, z trudem powstrzy
mując
się przed dotknięciem drutu kolczastego. Ależ miał
wielkie
dłonie.
To jak, pokażesz mi, czy nie?
Nicky, czy jest coś, czego mogłabym cię jeszcze nauczyć?
Wobec tego pozwól mi patrzeć, dobrze? Pozwól mi tylko... Niechętnie, ale nie wie, co mogłaby powiedzieć innego. —
W porządku, skoro tego chcesz, nie mam nic przeciwko temu, ale Nicky, naprawdę powinieneś...
Uśmiech od ucha do ucha, Nicky podchodzi i chwytają za obie ręce, rozlewa piwo, ale w ogóle tego nie zauważa.
— Tess,
kurde, to będzie wspaniałe, przekonasz się. — Pełen
radości
i entuzjazmu nieomal biegnie do drzwi, rzuca przez ramię.
— To
do jutra! — Jakby mieli zacząć bladym świtem, zbiega po
schodach
niczym mały kucyk, o co w tym wszystkim chodziło,
u
licha?
— O
co chodzi? — Odwraca się gwałtownie, lecz to tylko
Michael,
wilgotne policzki, w tle trzask drzwi za wychodzącym
Nickym,
podchodzi, by ją pocałować, usta też miał mokre. Zrzuca
kurtkę
tam, gdzie stoi, otrzepuje się jak pies. — Kurwa, ale leje.
Tess,
czego
on chciał?
Powiedziała mu i jego drwiąca, pogardliwa reakcja mocno ją zaskoczyła.
NICKY? — Zdejmuje buty. — Przecież to półmózg. Czego ten palant mógłby się od ciebie nauczyć?
Co cię ugryzło? — Staje przed nim, przekrzywia głowę, ręce luźno wzdłuż boków. — Czemu to cię w ogóle obchodzi?
Śliskie dłonie rozczesują mokre od deszczu włosy, ociera ręce o spodnie. Jego wargi wydawały się spuchnięte, dolna obwisła dziwnie, na policzku dostrzegła truskawkowy ślad, jak po dobrze zamaskowanym sińcu.
Nie obchodzi mnie, nie w tym rzecz. Sądzę tylko, że to nie pomoże ci się rozwinąć, ot i wszystko. To strata czasu.
To ty go do mnie przysłałeś.
Podskórny bezruch, jak cisza nad wielką czarną dziurą i jej własne zdumienie, niepokój, skąd to porównanie? Ta wizja? Co to za dziura? I jego głos:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
MICHAEL MÓWI. MICHAEL MÓWI, ŻE SĄ KLAWE.
Powiedziałeś mu coś. O moich pracach. Nie pamiętasz?
O ile sobie przypominam — podchodzi do niej, powoli, krok po kroku — ostatnie, o co mnie pytał, to gdzie leży otwieracz do puszek. Ni choroby nie wiem, o czym mówisz.
Jest już blisko, tuż przy niej, nie uśmiecha się, ujmuje jej ręce w swoje, bardzo zimne i mokre jak deszcz siekący bez końca o szyby, czarny wodospad, jego głos, bardzo rzeczowy, stonowany.
— Rób,
co chcesz, Tess, ale moim zdaniem to zwyczajna strata
czasu.
A wiesz, że jeżeli nie będziesz się rozwijać, zaczniesz
się
cofać.
Regresja oznacza śmierć.
Jej milczenie, długie, rozmyślne. To mój czas i jeśli zechcę, mogę go zmarnować, jeżeli zechcę, mogę umrzeć, ale nie powiedziała tego, nie odezwała się słowem, deszcz na szybie, zimne palce na jej skórze, cofa dłoń, ma dziś jeszcze sporo pracy. W porządku?
W porządku?
— Jak
sobie chcesz, słonko. — Jego uśmiech, poprawia niedbale
koszulę,
jest wilgotna, mokre plamy pod szyją i pod pachami; włosy
wciąż wilgotne, lecz trochę już przeschły, na wpół blade, na wpół ciemne na jego czaszce, jak tupet albo obca, wymienna skóra, jakby był dwiema odrębnymi istotami. — Ja się chyba położę.
Nicky mówił poważnie; naprawdę chciał obserwować ją przy pracy i to właśnie robił dnia następnego, z początku trochę ją to drażniło, ale im dłużej tam siedział, błękit jego dżinsów coraz bardziej zlewał się z szarością ściany, a nieruchome ciało przestawało przykuwać wzrok jak wieszak czy rzeźba. Nawet gdy o coś pytał, robił to tak nieswoim, monotonnym głosem, że odpowiadała mu prawie bez namysłu, odruchowo.
Obecnie było już sześć pudeł, siódme powstawało pod czujnym okiem Nicky'ego: to było jak stalowy, szary tunel o pochyłych ścianach, osmalonych na czarno u okrągłego wylotu, wewnątrz zaś, miast całej postaci, znajdował się tylko tors, ponabijany, jakby zatruty, gałkami ocznymi; było ich całe mnóstwo, pod pachami, na brzuchu i w kroczu, oczy z małych, stalowych kulek ozdobione rozszerzonymi, jak w napadzie histerii, źrenicami, łypiącymi dziko niczym oczy szaleńca. Cała masa oczu, umieszczonych w otworach w najdziwniejszych miejscach, to tu, to tam, również w pochyłości ścian, po bokach tunelu, jedne zdumione, inne przerażone, jeszcze inne ślepe, wydrapane wielkimi kolejowymi bretnalami; nie widzieć zła. I jej kaprys, pokaźna dawka czarnego, matowego sprayu, spła-chcie mroku i wielkie połacie ciemności, tylko kilka oczu pozostało otwartych, niewiele pozostało, by ujrzeć, doświadczyć wizji, ale czego? Nicky patrzy, zamienia się we wzrok? Michael przemyka jak uśmiechnięty duch, cicho i zwiewnie, ubrany od stóp do głów na czarno, długie nogi, nowe-stare buty, bandaż na nadgarstku i długi, powłóczysty czarny płaszcz, ponoć znalazł go w klubie, nie będę wam przeszkadzał. Wam obojgu. Tess uśmiecha się półgębkiem, nic nie mówi, ostatnimi czasy w ogóle rzadko się odzywa. Chyba że w łóżku.
Gdzie jego dłonie były często zimne, stopy lodowate jak u trupa, kiepskie krążenie, mówił albo inaczej: — Zimno tu. Ogrzej mnie. Jego wzwiedziony członek, jak gruby ołowiany pręt albo żelazo
w jej dłoniach, pracowała nad nim i to zawzięcie, ogrzeję cię, będzie ci ciepło, spalę cię, roztopię. Pali, topi, ssie jego posiniaczone wargi, wilgotne uda, muskularne, same mięśnie; znów straciła na wadze, sterczące pod skórą kości jak wypełnione wanadem, zęby szczękają leciutko, gdy go ujeżdża, dosiada, dłonie na jego ramionach, palce wplecione we włosy, coraz dłuższe, odrastające, słodkie kędziorki jak włosy łonowe; a kiedy dochodzi, warczy jak zwierzę, zagryza zęby, zostawia na jego skórze ślady swoich palców. Lubił, gdy zostawiała ślady. Miał ich sporo — otarcia, półksiężycowate ślady ukąszeń...
Kiedy ci to zrobiłam?
W zeszłym tygodniu. Na podłodze, pamiętasz? ...chciała zostawić ich więcej, kąsać mocniej, palić, niektóre
rzeczy trzeba było potraktować ogniem. Przez cały czas pracuje, robota w zakładzie ją mierzi, głupia taśmówka, automatyczne zajęcie, ale potrzebowali pieniędzy, żyli ze skromnych i dość tajemniczych dochodów Michaela, nie wiedziała, czym się właściwie zajmował (nie zdradził jej tego, a ona któregoś dnia uznała, że woli nie wiedzieć, tak było dla niej o wiele lepiej). Zajęła się swoją sztuką, Nicky obserwował ją przy pracy, a ostatnio dołączył do niego Bryan, jeden z jego kumpli, o ziemistej cerze i wiecznie zamyślonej, marsowej minie, jakby poprzez swoje skupienie próbował wyssać jej umysł, wszystko to, co wiedziała i potrafiła, cóż, powodzenia. Mogła mieć więcej obserwatorów, więcej cichych uczniów, ostatnio stale ktoś do niej wydzwaniał, ludzie, o których nie myślała od roku, a nawet dłużej: nawet ludzie z galerii pytali, czy coś wystawia, a jeżeli tak, to gdzie i kiedy. Nie — odpowiadała uczciwie, choć nie zawsze uprzejmie, bywało, że ją zaskakiwali, popadała wówczas w konsternację, chcieli, by wystawiała, chcieli oglądać, Michael mówił, że chcieli nawet kupować; brać w komis.
— Co?
— Uspokój
się. — Rzuca z rozbawieniem w mrok, opierając
sobie
delikatnie jej głowę o ramię, gładzi jej włosy. —
Pewna
kobieta,
której galeria specjalizuje się w sztuce outsiderów, słyszała
o
tobie. To druga strona tanzplagen
—
powiedziała — i...
Tess, wściekła, podrywa się z łóżka, druga strona szajsu, ot i wszystko, tyle zobaczysz, pozwól, że sama będę odbierać telefony, zajmę się swoimi pieprzonymi sprawami, jasne, to moje sprawy i tylko moje, jasne? JASNE? Chwyta koc z wierzchu i siada rozdygotana przy stole roboczym, nie wróci do łóżka, zasypia tam, ze spuszczoną głową, wśród opiłków i pyłu, śni o czerni i krwi, budzi się wyczerpana i pusta, wydrążona; Michaela nie ma, a ona jest spóźniona do pracy.
Rzadka chwila buntu; ma dość pracy, miast tego poświęca cały dzień sztuce: pudło oczu pokryte jest z zewnątrz zamiast farbą cienką warstewką stopionego plastyku, białąjak ludzka skóra i nałożoną tak dokładnie, że widać przez nie zaledwie jeden procent wtopionych wewnątrz stalowych oczu. Tess właśnie kończy, gdy w drzwiach pojawiają się Nicky i Bryan, nie uśmiecha się, jest brudna, spocona, śmierdzi i kiszki grająjej marsza, umiera z głodu, zostawia ich, idzie po kawę i kanapkę z papryką, zjadają na ulicy, pochłania wielkimi, łapczywymi kęsami, wiatr i kurz omiatają jej twarz, wkrótce wraca do pracy, pracuje jeszcze ciężej, z jeszcze większym zapałem. Żylaste ręce, kłykciejak łebki śrub, jak kiepskie spawy, suche oczy widzą coś więcej, ale co? Pracę, którą wykonała i którą dopiero wykona, ogień i pocięte druty, kończyny jak rozciągnięty, udręczony metal, ale dlaczego? Czemu tyle w tym smutku? Powinnaś być szczęśliwa, miłość i praca, czy to nie jest podstawa wszystkiego?
Czy nie masz jednego i drugiego? Jak to z tobą jest?
Cztery wiadomości na automatycznej sekretarce.
Trzy z galerii, jedna do Michaela. Ktoś, kogo nie znała, męski głos z owego szerokiego i subtelnego kręgu, w którym znikał, to na pół godziny, to na pół nocy, lecz zawsze wracał, do niej, do domu, z drapieżnym uśmiechem i twardym jak stal penisem: gdzie się podziewałeś, zły chłopcze? I sama do siebie — czy naprawdę cię to obchodzi?
Powiedz prawdę.
W ciszy stołu roboczego, ignorując obserwatorów, zgięta jak wyczerpana kapłanka, nieruchoma jak szary pył poniżej, nie chce wiedzieć, nie chce przyznać, że wie to, co wie.
Czemu po prostu nie weźmiesz się znów do roboty?
Nicky, Bryan, a teraz jeszcze Nita, same mięśnie i ścięgna, stalowe druty i przymrużone, chłonące oczy, niebieskie, lutownica wydaje się maleńka w jej gruzlowatych dłoniach, miała największe ręce, jakie Tess widziała kiedykolwiek u kobiety. Koleżanka Nicky'ego z klubu, pomagała od czasu do czasu przy spektaklach Zombi, prawie cały czas milczała, a Tess była dla niej boginią.
Samo posiadanie uczniów wydawało się jej śmieszne, niemal zabawne, chyba że powracała myślami do Bibi; lustrzane odbicie, przeraźliwe yin, jej własne poczynania jak osobliwe naśladownictwo błyskawicznie tworzącej wokół siebie koterię Bibi; rozłam Chirurgów. Nowa trójka Tess. Ilu miała obecnie Bibi? Pięcioro? A może ponad dwadzieścioro? Będzie pragnęła ich więcej, Bibi zawsze chciała więcej, ale przecież miała tak ogromne ambicje i była prawdziwą wizjonerką — tak wiele pragnęła osiągnąć.
Tess niemal w ogóle nie zaprzątała sobie głowy nauczaniem, podczas gdy Bibi stała się przywódczynią sekty, stworzyła własny kult. Własną armię. Ale po co?
Występy. — Znów Michael, częstuje się przyniesionym przez Nitę jedzeniem od Chińczyka, dobra rzecz, ryż po seczuańsku. Jego ciepłe udo dotyka jej ramienia, Tess kuca na podłodze jak zmęczone dziecko, nie tknęła swojej porcji, nie była głodna. Pracowała przez całąnoc, do rana skończyła skrzynkę oczu i zaczęła znów kolejną. Była tak skonana, że przez cały czas myślała tylko o jednym. Na okrągło. O papierowych serwetkach w symbole chińskiego zodiaku. W jakim roku się urodziłeś? Świni, szczura, konia. Smoka.
Tess? —Wysoki, ochrypły głos Nity, jej szczery uśmiech. Dłonie schowane w rękawach płaszcza. — Potrzeba ci czegoś jeszcze?
Nie, nie, dzięki, Nita. Na pewno się nie poczęstujesz?
Nie, DZIĘKUJĘ — jakby z lekkim zdziwieniem i już jej nie ma, nie widzi szerokiego, pełnego zdumienia uśmiechu Michaela. — Nie, to JA CI DZIĘKUJĘ, Tess! — Dłonie po obu stronach rozchylonych w uśmiechu ust, Tess szturcha go w udo pałeczką, mocno, boleśnie.
Przestań. Zachowujesz się jak błazen.
Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. — Błyszczący ślad sosu na dolnej wardze, w blasku lampy jego dłuższe już włosy wydawały się prawie białe; piękny, szarooki albinos. Miał oczy Bibi. Jej demoniczny kochanek. —Widziałem się z Mattym. —Nadziewa na pałeczkę kawałek jakiegoś warzywa o kształcie połówki serca. — Mówi, że są gotowi i mogą zaczynać.
Hura!
Tess. — Odstawia pudełko, pochyla się jak anioł zstępujący z niebios, ujmuje jej twarz w obie dłonie. — Posłuchaj. Chciałbym, abyś poszła tam ze mną dziś wieczorem.
Nie.
Tak. — Stanowczo. — Musisz zrobić sobie przerwę. Nie wystawiasz nosa poza ten pokój. I nie widzisz świata poza swoją pracą. Za towarzystwo masz paru kretynów w kaskach. — Mocne dłonie oparte na jej ramionach, ciało porusza się w przód i w tył, w przód i w tył, jak fale, pod którymi rozciąga się rafa koralowa. — Zabawisz się trochę, maleńka. Pokażę ci, co to znaczy dobra zabawa.
Cienie, nowa skrzynka rozszczepiona z boku na bok jak rozłupany mózg. Jego najsłodszy uśmiech.
— W
porządku. — Pocałował ją, miał jeszcze w ustach
resztki
jedzenia,
na języku sos, dokoła wszędzie cienie. Przyjęła ten poca
łunek
niczym lekarstwo, zlizała z zębów jego smak i uśmiechnęła
się.
Klub, mały jak sypialnia, pot, parno, w górze jasno łyskający kretyński neon, na wyłożonych boazerią ścianach różnobarwne graffiti KILLBILLY, MODĘ SAUVAGE, DOKTOR JEST. Michael jak anioł, od stóp do głów w bieli, łagodny uśmiech, rozpycha się łokciami, torując drogę Tess, ta, jak dla odmiany, cała na szaro, szara jak jego oczy, szara jak popiół, podchodzą do baru, Michael chciał postawić jej wódkę.
Za pamięć starych czasów. — Uśmiecha się.
Nie — odpowiada z uśmiechem; zamówiła ouzo. Gęsta jak syrop, ciężki smak lukrecji na wargach, na ustach Michaela smak
wódki, gdy ją całuje; błysk w oczach. Ostra muzyka. Facet obok niej śmiał się bez końca, aż zaczęła podskakiwać stojąca przed nim na barze butelka piwa.
— ...zatańczysz?
Znowu:
— Nie.
— Czy to tylko wyobraźnia, czy jej wzrok przykuwali
głównie
ci zakolczykowani — o, tam, łysa czaszka, goły tors, kol
czyki
w obu sutkach, albo ten tu, ze sterczącymi na wszystkie
strony
włosami,
kółkiem w nosie, jak byk, i rękawicami bez palców, czy ta
kobieta
w skórzanych spodniach i z mnóstwem kolczyków, ona też
nosiła
rękawiczki, skórzane rany na ramionach i kłykciach, to jakaś
nowa
moda, to coś...
Charakterystyczny śmiech, jak tłuczenie kostek lodu, jak pękające kieliszki.
Bibi.
Żołądek podchodzi do gardła, serce tłucze się w piersi niczym spłoszony ptak, jest tam, w świetle neonu, ciemna sylwetka wychodząca do światła: ZMIENIONA. Groteskowa talia osy, całkiem nowa, ściśnięta w pasie, tak że trudno sobie wyobrazić, by mogła jeszcze oddychać, jakiś nowy szokujący eksperyment, gdzie się podziały jej kości? Usunięte? Światło bijące z tyłu, czerń i błysk srebra, haki, jest ich całe mnóstwo, haki w małżowinach usznych, w nosie i na wardze, anemony stali na całym jej ciele, ciągną się w dół gołych pleców płynnymi ogniwami łańcuchów, jest ich dziesięć, dwadzieścia, kilkadziesiąt, jak dziwne metalowe włosy otaczające uwypuklone blizny, białe wzgórki stwardniałej tkanki podkreślone czerwienią — makijaż? a może infekcja? Odwraca się, by z kimś porozmawiać, z mężczyzną obok niej i obracając się — przez cały czas obserwowana przez Tess, również ją dostrzegła.
Michael, dłoń na jej ramieniu, jak dotyk wiodący nas w objęcia snu poprzez śmierć na operacyjnym stole, dłoń mająca ukoić wstrząs wywołany gwałtownym przeżyciem.
— Tess, tylko spokojnie, dobra? Nie rób nic...
Tess nie odpowiedziała. Bibi stoi w bezruchu, czeka, spętana
i samotna, ona też nosi rękawice wzmocnione taśmą jak u boksera, chuda, prawie całkiem bez biustu, sterczące kości, wystające obojczyki, po obu stronach żuchwy świeże blizny, długie, grube, nabrzmiałe, z ustami też coś zrobiła, coś, czego Tess nie potrafiła nawet nazwać, a co kojarzyło się jej z subtelnym naśladownictwem oznak przebytego wylewu. Tess rusza w jej stronę, Michael podąża za nią, mówi coś, lecz ona go nie słyszy, nie słucha. Jakby spełniło się jej nie wypowiedziane życzenie, czerwone marzenie, jej obecność; a obok, pod tym wszystkim, dziwna, osobliwa przyjemność: znów zobaczyła Bibi. Nerwy jak druty sypiące skrami, łuki elektryczne i nagle Bibi, tuż przed nią, na wprost niej, tak blisko.
Tess. — Nie wyciągnęła ręki. Ciężkie nowe obrączki, srebro, pierścień z tanim, niebieskim kamieniem. — Co u ciebie?
Sporo pracuję.
Ja też.
Słyszałam. — Instynktownie wyczuwa za plecami obecność Michaela, jego oddech na szyi jak krążąca natrętnie mucha. Przestań. Nie myśl o nim.
Reaktywujesz Chirurgów?
Nie. — I natychmiastowy gniew; pamiętasz? — Mylisz się! To ani trochę nie przypomina Chirurgów. — Unosi dłoń do twarzy, obciążone pierścieniami palce przywodzą na myśl rozszczepioną końcówkę młotka do wyjmowania gwoździ. Dłonie drżą. Bibi trzęsą się ręce. — To coś więcej niż Chirurdzy, to rytuał, to...
TANZPLAGEN — mówi lodowato. Czuje na swojej dłoni zaciskające się palce Michaela, milcz. — Krwawy taniec, tak? Cała ta frajda, której dotąd nie mogłaś zrealizować?
Czyjaś twarz za plecami Bibi, szeroki, kretyński uśmiech. — Czemu nie przyjdziesz na występ? — Matty Regal, również nosi rękawice, mnóstwo łańcuchów i haczyków, jak Bibi, usiłuje być nią.
— Sama
zobacz. — I naśladując ironiczny ton Bibi, dodaje: —
Przekonaj
się sama.
Jej dłonie również dygoczą. — Już mówiłam. Jestem zajęta. Sporo pracuję.
— Ach, tak, twoja prywatna praktyka, sztuka dla sztuki.
Jawna pogarda, drwiące uśmiechy i nagle: — Nie mam czasu na ten szajs. — Odwraca się tak szybko, że omal nie wpada na Mat-ty'ego, Tess naprzeciwko też robi w tył zwrot, coś ściskają w gardle, mięśnie zaciskają się, czuje żar, jakby jej wnętrze zapłonęło żywym ogniem. Gniew; odnajduje wzrok Michaela, uniesione brwi i: — No cóż. Naprawdę ją wkurzyłaś.
To ona mnie wkurzyła. -— Odtrąca jego rękę, puszczaj. — Chcę iść do domu. — Rusza ku drzwiom, nie oglądając się na nikogo, wychodzi na ulicę, Michael doganiają, mówi coś, TO BYŁ TWÓJ POMYSŁ, DUPKU, ale nie mówi tego głośno, kamienna twarz, maska.
Nie powiedziała do ciebie ani słowa. Wydawało mi się, że czasami się widujecie.
Prawie wcale — ze znużeniem.
Czy ona... — Gryzie się w język. — O czym rozmawiacie? Jeżeli już rozmawiacie. I kiedy właściwie rozmawiacie?
Z jeszcze większym znużeniem. — Rozmawiamy o niej. Powinnaś się była tego domyślić.
I na tym koniec, zero dalszej rozmowy, wracają przez zimową noc, która wydaje się jakby cieplejsza, a może to ona była tak rozpalona, że ogrzewała do czerwoności powietrze wokół siebie, do domu, już na schodach zdejmuje płaszcz i wbiega na górę, każdy stopień jak wbijany gwóźdź, coraz wyżej i wyżej, Michael z tyłu za nią, nie mówi nic, ani słowa, milczy, podążając za ośrodkiem żaru. Płonie.
Gdy drzwi otwierają się na oścież, chwyta go, opiera go plecami o drzwi, był dokładnie jej wzrostu, taki sam, pocałunki jak bolesne ukąszenia, już czuła, że mu staje, a potem zaczęła go brutalnie rozbierać, zdzierać z niego ubranie, by móc go poczuć, jego ciało, jego skórę i wyrzucając gwałtownie biodra, tak go właśnie wzięła, na stojąco, nadziewając się na niego, opierającego się o drzwi, zerżnęła go, bo nie był Bibi, bo nie mógł nią być, no i dobrze, tak dla niego, jak dla nich obojga. To dobrze.
Zdyszany opiera głowę o jej ramię, wilgotny oddech. Czy Bibi rżnęła Matty'ego? BOŻE. Wcześniej mówiła, że nie, ale przecież
łgała jak z nut, była perfidną kłamczucha, czyż nie? To przychodziło jej bez trudu. Czy rżnęła się z Michaelem? On też kłamał, jeśli się nad tym zastanowić, nie myśl więc, nie zastanawiaj się. Przecież by cię nie okłamał, choć, kto to wie? Jesteś pewna? Skąd masz wiedzieć?
— Tess...
Zamknięte oczy, łzy pod powiekami, paląca sól.
— Co?
Musisz znów się z nią zobaczyć. Musisz zacząć... Jak z daleka, z głębi płuc.
— Nie.
— Odpycha go, na wpół oszołomiona podciąga spod
nie.
Podchodzi do stołu roboczego, rozrzucone narzędzia, na
stole
skrzynka,
nowa, dopiero rozpoczęta praca: metal lśniący jak haki,
czerwone
izolowane przewody, cienkie i słodkie niczym otwarte
żyły.
Zajmij się czymś. Weź się do pracy.
— ..
.o tak, widzisz? W ten sposób mamy czysty spaw. Nie tak
szybko.
Nita gorliwie kiwa głową, jakby czujniej nasłuchując, ryzykowała, że eksploduje jej czaszka, jak para uchodząca z uszkodzonego reaktora, uspokój się, chciała powiedzieć Tess, to nie koniec świata, to tylko spawanie, to tylko ja. W porządku? Ale, rzecz jasna, dla Nity i dla pozostałych Tess była guru, Tess przez duże T, Nauczycielką, i tak się wobec niej odnosili. Nigdy nie będzie kimś zwyczajnym i przeciętnym i na tym polegała jej wielkość.
Inni — przyjaciele Nity, jej nowi uczniowie, szóstka, ich oczy bacznie śledzą każdy jej ruch, obserwują powstawanie skrzynki, zachodzącą przemianę. Teraz to coś więcej niż tylko postać w pudełku, coś więcej niż metal, niekiedy nawet więcej, niż sama sobie uświadamiała, dopóki nie ukończyła swej pracy, dopóki nie usiadła z boku, by coś przekąsić i choć przez chwilę odpocząć, a potem odkrywała głębię tego, co stworzyła, jak badacz studiujący nowe znalezisko, lekko otwarte usta; och. W jej dłoniach łamigłówka zostaje rozwiązana, ból, gniew, konieczność ofiary. Ptasie kości, osobliwy skręt
drutu, strzęp spalonego papieru, zasuszony, dziwnie naszpikowany strąk nasienny, jak piercingi Bibi, jak sama Bibi, jak jeż.
Zajęty jeż: Michael przyniósł właśnie do domu nową ulotkę. Nowy produkt, czarny, lśniący, ze srebrnymi dodatkami, nazwała swoją grupę Skinbound. Gotyckie liternictwo, jej twarz na ulotce jak wyrzeźbiona nożem, dziwaczna, niesamowita, wytrawiona bólem. Ta twarz, jak z okładki „AntiTrust" czy „Scuff' i podpis: POZA GRANICE TANZPLAGEN, Bibi poważna, cała w czerni i bieli, otoczona kretyńskimi uśmiechami, było ich chyba ze dwadzieścia, wszyscy nosili rękawice — a raczej CESTUS, tak je nazywała Bibi, od łacińskiego ceste — bić, uderzać, skóra z ołowianymi wkładkami, odpowiednik kastetu bokserów w starożytnym Rzymie. Do tego pierścień Wenery, mający wzmocnić u noszącego go doznania erotyczne.
To nie wszystko, było tego więcej, Tess nie przeczytała całej treści ulotki, nie próbowała zapamiętać daty pierwszego występu. Już dość. Wystarczy tego dobrego. Ale czy na pewno?
Teraz:
— Płomień nie może być za duży. — Nita znów kiwa głową, gdzieś za szkiełkiem kasku błękitne spojrzenie, jak promień lasera. — Teraz ty spróbuj. — Nauczycielka Tess. Skrzynka stoi na stole, Michael gdzieś wybył, powiedział, że ma pracę na cały ten tydzień. Co robił? Wkrótce ona tu skończy, odeśle ich do domu; i do pracy. Będzie pracować, aż zaśnie, a gdy się obudzi, znów weźmie się do roboty. Koniec z pracą w zakładzie, teraz miała opłaty za czesne. Bibi śmiałaby się z tego do rozpuku, ale Michael nalegał, a pozostali przystali na to bez większych oporów. To Nicky powiedział: — W przeciwnym razie musiałabyś chodzić do pracy. Dzięki temu będziesz mogła zostać w domu i uczyć nas, zgadza się?
Zgadza się. Michael kiwa głową z powagą. Jak oni wszyscy byli bardzo poważni. Tess miała ochotę wybiec z pokoju, ale to byłby przecież egoizm, czyż nie? Poza tym wszyscy wydawali się naprawdę szczęśliwi, a ona robiła co w jej mocy, by dać im to, czego pragnęli. Czyż nie?
Budzi się w nocy, otwarte usta, łzy na policzkach, płakała przez
sen, obok niej ciepły, mocny Michael śpi smacznie, ręce jak z ołowiu, gołe stopy zakurzone na tle białego prześcieradła i zmiętej narzuty; przez pół nocy próbował nakłonić ją do obejrzenia widowiska Skin-boundu, nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Powinnaś zobaczyć, co ona robi, ujrzeć to na własne oczy; nie, odparła. Nie chcę wiedzieć, co ona robi.
To mogłoby ci pomóc. — Jest rozdrażniona, lecz tego nie okazuje, zdradza się dopiero, rzucając pytanie: — W jaki sposób? — tym beznamiętnym, jakby trupim głosem, on patrzy na nią jak na wariatkę, jakby ktoś wywiercił jej w czaszce otwór i wyjął przezeń mózg.
W twojej sztuce, w taki właśnie sposób! — Ona milczy, a on powtarza to jeszcze głośniej pośród grobowej ciszy, aż w końcu cisnęła w niego pierwszą rzeczą, która wpadła jej w ręce, młotkiem rzeźbiarskim z czarną rączką, który trafiając w ścianę poza nim, wybił w niej dziurę wielkości ćwierćdolarówki.
Wzrusza ramionami, obruszony: świetnie.—Świetnie.—Bierze prysznic, milczący i piękny przechodzi przez pokój i kładzie się do łóżka niczym anioł na wieku sarkofagu; prawdopodobnie to już kres jej kariery. Od tej pory pracowała bez przerwy, wolno, z mozołem, aż nagle się oparzyła, w sumie głupio, zrobił się jej pęcherz na udzie i również położyła się spać. Obudziła się zapłakana, u boku nieruchomego jak głaz Michaela, jest spokojny, rozsądny, ujmuje jej dłoń w swoje, pyta: Dlaczego?
— Boisz
się? — Nie. — Jesteś zakłopotana? — Nie. — Ona wcale
nie
musi wiedzieć, że przyszłaś na jej występ. Nawet cię nie
zobaczy.
Zwycięski uśmiech, ale niczego przecież nie wygrał, nic z tego, po chwili przestał, czyżby spasował? Poddał się? Może. Dłonie na jej szyi, uścisk dusiciela, bawi się z nią, kołysze jej głową w tył i w przód.
Jesteś rozdrażniona — wzmacnia lekko chwyt, całuje ją z boku twarzy. — Wiesz co? Jeśli nie będziesz się rozwijać, umrzesz. Ale ja do tego nie dopuszczę. Wiesz, że pragnę dla ciebie jak najlepiej. Wiesz o tym, prawda?
Wiem. — Na pewno? Znów ją pocałował.
Wychodzi, gdy zjawiają się Nicky i Nita, z gorącą kawą i własnymi opiniami, tak, widzieli ulotki, kto ich nie widział?
— Są,
kurwa, wszędzie. — Nicky głośno dmucha w styropiano
wy
kubek. — Widziałem je nawet wczoraj w kiblu w Junk's.
Nita kiwa głową, ona też je widziała, sporo osób o tym mówiło, wiele wybierało się na występ.
— Myślę,
że to coś w rodzaju Chirurgów — chyba tylko Nita po
trafi
wymówić tę nazwę z taką nabożnością — aleja powiedziałam...
— Idźcie,
jeśli chcecie — rzekła Tess. — W sumie dlaczego nie?
Cisza.
Nicky z niedowierzaniem.
A TY idziesz? — Nie, przeczący ruch głową, skupia się na nieruchomej metalowej ręce i zaczyna pracę nad wiekiem tej nowej skrzynki, to kolejny model: jeden metalowy palec ucięty na wysokości kłykcia, na drugim mutra pomalowana na niebiesko. Wnętrze skrzynki jest, na razie, puste. Rozmawiali tak głośno, że nie była w stanie pracować, musiała się odwrócić.
Nie idę — Nita, zdecydowanie i zaraz potem, jak echo, Nicky, to była dla nich kwestia lojalności; niech sobie robią, co chcą. Ona tu nie rządziła, nie miała władzy nad nikim ani nad niczym, nie była przywódczynią żadnego dziwnego plemienia, nikt nie będzie dla niej tańczył, walczył ani umierał, ani teraz, ani nigdy.
W porządku. — Sięga po lutownicę, z jej rozgrzanej końcówki ścieka kropla cyny, krew maszyny, oblicza pełne zakłopotania nieruchomieją, już nigdy nie powtórzą tego pytania.
Bierzmy się do roboty.
Tess.
Nie.
— Tess,
musisz tam pójść.
Spokojnie,
ze znużeniem.
— Nic
nie muszę. — Jedynie umrzeć. I pracować. Zimna woda
leje
się z prysznica, dlaczego musiał ją nękać akurat teraz?
Mokrą,
oślepioną
wodą i nagą; cwaniaczek. — Ty idź.
Opanowany, już podjął decyzję, piękny, zwłaszcza dziś wieczo-
rem, miękkie kędziory włosów, surowa czerń od stóp do głów, nie przypadkiem tak się ubrał.
Pójdę. Skoro jesteś tak uparta, że nie potrafisz dla wyższej sprawy, dla sztuki zapomnieć o osobistych animozjach...
Daruj sobie... — Ale on jej nie słyszał, mówił zbyt głośno, a na dodatek z prysznica lała się woda, skoro nie chciała patrzeć ani słuchać, on będzie jej oczami i uszami, zrobi to dla niej. Jak miała zebrać się w sobie, by powiedzieć, wyjaśnić mu, że udział w groteskowym występie nowego cyrku Bibi byłby dla niej nie tylko jak rozdrapywanie starych ran, lecz również jak posypywanie ich solą albo polewanie roztopionym metalem? Miała dość, była zmęczona bólem i cierpieniem, chciała, by zostawiono ją samą, by dano jej spokój, by mogła pracować.
Michael, lodowato.
To z twojej strony potworny egoizm.
Trudno.
I to wszystko. Zaciera ręce i nogi, drży na chłodnym powietrzu i nasłuchuje, ale jego już nie ma, wyszedł. Mokre włosy przylepiają się jej do pleców jak u topielicy, wygląda przez okno, ku zachodowi: Battery View, galeria, ciekawe, jak wygląda scena? Toporne rusztowania, postrzępione szmaty i gałgany, kir, ołtarz? Bibi zapewne jest gdzieś tam, przykucnięta i uśmiechnięta jak pajęczyca przyczajona w najciemniejszym kącie pokoju. Z pewnością zmieniona, ale jak? Co błyszczało w jej oczach? Nie nadepnij na mnie! Obok niej Matty Regal, pomniejszy demon, uśmiech nieco mniej zepsuty, a za nimi reszta trupy, banda psów Pawłowa, żałosnych sykofantów o ciałach uginających się pod ciężarem haczyków i lśniących łańcuchów, czekająca na sygnał, na migoczące światełko i igły, oczekujących na krew.
Dźwięki perkusji, metaliczny brzęk, opadająca stal. Dam wam krew, której tak pragniecie.
Bądź ostrożna, Bibi. Nikt już nie jest wobec ciebie szczery. Nikt nie mówi prawdy.
Bądź ostrożna, Bibi, uważaj na siebie, Boże święty, od teraz bądź szczególnie ostrożna.
Drobny, cyjankowy ruch, drgnienie sztucznych palców, wieko pudła unosi się i opadajak zmienność uśmiechów; występ Bibi nosił tytuł Force Majevre. Nie tyle taniec, ale mimo wszystko sporo ruchu, dużo sztucznej krwi, jak za dawnych czasów, palec z mutrą wyglądał, jakby był kiedyś złamany i źle go nastawiono, by zrósł się wykrzywiony niczym szpon, jaka siła gruchocze stalowe kości? Force Majevre? Rozmaite formy ruchu, szaleńcza choreografia, mnóstwo cięć i pętania, Michael powiedział, że Bibi była wręcz wspaniała; i piękna; cała w bieli jak płonąca anielica. Rozpoczęła występ od wyżłobienia we własnym ramieniu długiego, płytkiego nacięcia, rękaw jej kostiumu podczas trwania spektaklu nabiegał coraz bardziej czerwienią.
W galerii były tylko miejsca stojące, przyszło sporo ludzi, by zobaczyć, jak Bibi się wykrwawia.
— Zadedykowała
ten spektakl Paulowi — rzekł Michael ochryp
łym
głosem. Wczoraj wieczorem wrócił późno, nie spieszył się
z
powrotem do domu.
Wewnątrz skrzyni pustka, sucha i biała. Tess poruszyła się na stołku, lekka kalibracja ruchu, metalowe palce znów zadrgały. Czy mogły skruszyć kość? Czy mogły się rozrastać?
Wiesz, Tess, nie jest dobre dla ciebie, że nie chcesz...
Ty ciągle swoje?
Milknie w mgnieniu oka, przymyka drzwi, krzywi się z dezaprobatą i wzdycha głośno, dając do zrozumienia, że jego cierpliwość się wyczerpała.
Wiesz co, czasami potrafisz być wredną suką.
Pogadaj sobie — mruczy od niechcenia.
Czemu to robisz? — Dłonie na jej ramionach, nie gładzi jej, nie uciska, po prostu jej dotyka. Jego włosy wciąż cuchnęły dymem papierosowym. — Zupełnie jakbyś mnie nienawidziła. Nienawidzisz mnie? A ja przecież chcę tylko, żebyś się rozwijała, abyś osiągnęła to, co możesz osiągnąć.
Palce znów zadrżały spazmatycznie, asynchronicznie, jakby przez widmowe ramię, z którym były połączone, przepuszczono nagle silny ładunek elektryczny; wargi Michaela nieomal dotykają jej
ucha. — Bibi wie, dokąd zmierza. Gdzie chce dotrzeć. Zrozumiałem to wczoraj wieczorem. Zobaczyłem to. I wiem, czego ci potrzeba.
Zadzwonił telefon; żadne z nich się nie poruszyło. Głos Mat-ty'ego Regala, nosowy, gwałtowny.
— Ominęło
cię coś wielkiego, Bajać. —I coś jeszcze, czego nie
usłyszała,
po chwili automatyczna sekretarka zamilkła, sucha i pusta
jak
pudło na stole.
Michael wlepił wzrok w telefon, osobliwe, puste, martwe spojrzenie, jakby przestrzeń za jego oczami czekała, aż kłębiące się w niej myśli wymieszają się, przetasują i ułożą w należytej kolejności niczym karty w talii.
I zwraca się z powagą do Tess:
— To dupek. Ale ma rację.
Cisza jak w mrocznych jamach ciała; dłonie na jej ramionach, wygląda jak policjant Sztuki, teraz pójdzie pani ze mną. Tess sięga po mały śrubokręt i śrubki, drobne jak łzy. Zdrętwiały jej koniuszki palców. Nie odezwała się, nie wydała żadnego dźwięku, a w końcu Michael odwrócił się i przy wtórze cichego skrzypienia sprężyn położył się na tapczanie i przykrył kocem po samą brodę.
Na zewnątrz trzask drzwiczek auta; Nita i jej kumple, już prawie południe. Będą chcieli pogadać o występie, będą mówić głośno i z przejęciem, wyrażać swoje opinie, oni również wiedzieli, czego potrzebowała. Skąd w nich wszystkich tak głębokie przekonanie? Tak silna pewność? Światło i żar; metal i krew, czy wszyscy byli mądrzejsi od niej? I silniejsi? Nie miała interesu w nauczeniu kogokolwiek, nie potrzebowała nikogo, wystarczyło, że mogła być sama ze sobą i z rzeczami, które rozumiała — z żarem i płynnym metalem, narzędziami, dymem i kaskiem w jedynym świecie, gdzie wszystko było w pełni pod kontrolą i całkowicie przewidywalne, w świecie trawionym korozją, a jednak doskonale czystym, czułym i pełnym możliwości postrzeganych przez nią tak wyraźnie, jak widziała stojącego przed nią milczącego Michaela, odległym jak góra lodowa, słyszalnym tak jak teraz kroki na schodach — i dłoń — usłyszała ją — unosząca się ku prostokątowi drzwi, by zapukać w nie, głośno, dwa razy.
*
Dłuższe oczekiwanie pomiędzy spektaklami, wiosna wykrwawia się w lato; Michaela prawie cały czas nie ma, Tess schudła 10 funtów, w ogóle nie odczuwała głodu. Nita i Nicky zabrali ją do tajskiej restauracji, Tess składa przed sobą dłonie na blacie jak grzeczna dziewczynka, czeka na niespodziankę. Różowe krewetki, skulone jak małe płody, plastykowy dzbanek z wodą z lodem stoi, zroszony, na szarym laminowanym blacie. Do sufitu poprzybijane są wiszące główkami na dół plastykowe kwiaty. Nicky powiedział jej, że Matty Regal myśli o wykorzystaniu rzeźby podczas kolejnego występu; krótkie, tępe palce zwijają i rozwijają plastykową słomkę, co ona na to?
— Nicky, to wolny kraj —jest zmęczona, mówi powoli, łagodnie, ma już dość wypytywania jej o opinię na ten czy inny temat, czy Michael już nie wystarczy? Ludzie siedzący przy stoliku obok kłócili się o jakiś film. — Niech robi, co zechce.
Michael przestał przypierać ją do muru, lecz jego słowa były pełne perswazji jak zarzewie ognia, oparzona skóra, na której robi się pęcherz, dopiero przebiwszy go, ujrzysz prawdziwe ciało. Starał się do niej dotrzeć, lecz nie w taki sposób, w jaki by sobie tego życzył. Twarz Bibi na okładce pisma muzycznego, jej imię w rubryce WYDARZENIE TYGODNIA. Wydarzenie TYGODNIA? Bibi w brukowcu, SKINBOUND — czerwone, ukośne litery, czerwone jak usta Bibi, obnażone zęby, te dziwne, małe ząbki. To już za dwa tygodnie; pójdziesz, Tess? Jak sądzisz, Michael? Matty Regal wykorzystujący rzeźbę, Bibi używająca noża, czy możemy prosić ochotnika z sali? Czy jest na sali lekarz? Nicky, Nita, Bryan i cała reszta, czasami miała trudności z zapamiętaniem ich imion, byli dla niej tylko twarzami: brązowe oczy, niebieskie oczy, krzywe okulary, zabawny uśmiech, usta żujące gumę, wszyscy wpatrzeni w nią jak w obrazek. Widzicie? To Sztuka. Widzisz tę dłoń, która chwyta, te palce, które ściskają wieko skrzynki, które trzepoce niczym skrzydło przerażonego ptaka, czy i TY nie masz ochoty uciec, pofrunąć?
Sęk w tym, że wewnątrz nic nie ma.
W tym cały sens. Ale nie powiedziała tego, chciała, by sami to spostrzegli i zrozumieli, pojęli to każdy z osobna. Czy nie o to
właśnie chodziło? Wysila się na uśmiech, do jutra. Śpi sama, śni
0 Bibi
i budzi się z palcami wciśniętymi między nogi, pragnie jej,
czuje
się odsunięta, to najwłaściwsze określenie i, nie, Michael,
nie
chcę
się z tobą rżnąć, nie, Michael, nie pójdę na ten pokaz.
Inni poszli, drugi pokaz zobaczyło ponad trzysta osób, zapłacili za wstęp, za te pieniądze można kupić sporo betadynu, naostrzyć wiele noży. Jerome też poszedł, po powrocie powiedział Tess, że niezależnie od wszystkiego to był naprawdę wdechowy spektakl, a Peter napomknął, że może coś na tym skorzystają i użyją później podczas pokazów Zombi, chodziło o pewne efekty, sposoby manipulowania tłumem; Tess wysłuchała tego wszystkiego w milczeniu, suche wargi, cienkie jak uśmiech patykowatej figurki, miała chęć zapytać:
— Czy ktokolwiek z was upuścił sobie krwi? A jeżeli tak, to kto?
1 kto go kroił?
— To
trochę jak plemię — rzekł Jerome, a Peter skinął głową,
to
podążanie za przywódcą, spektakl należący w całości do Bibi.
—
Ona
naprawdę robi wspaniałą robotę, Tess. Może jednak powin
naś...
Lekki ruch głową, lekki uśmiech. Wraca do środka, zamyka drzwi i znów do pracy, kończy dłoń chwytającą rękę na wierzchu skrzynki z niczym, pudła entropii wypełnionego wszystkim, czym się stajemy, nawet kurz, w jaki obracają się nasze ciała, zostaje zdmuchnięty obojętnym tchnieniem czasu; koniec końców nie mamy ciał, ostatecznie nie mamy nic, jesteśmy niczym. Niczym. Nicością.
Wraca skądś Michael. Gdzie byłeś, Michaelu? Spocone, krótkie kędziorki na skroniach, koszula pod bezrękawnikiem wilgotna, pół-księżycowate placki potu pod pachami. Czyżby biegł? Albo rżnął się z kimś? To dziwne, ale wcale nie chciała tego wiedzieć, nie chciała zapytać:
— Widujesz
się z kimś?
Czy
już cię to nie obchodzi?
Nie do niego, do siebie samej: czy jest ci to obojętne? Tak.
Dlaczego?
Teraz jego dłonie na jej ramionach, gładzi jej chłodne, nagie ciało, był taki ciepły.
Tess, wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej. Obraca się na stołku, uśmiech płaski jak wąż na rozgrzanej skale.
Może przydałby mi się tatuaż. Albo blizna.
On milczy. Ostatnio działali w dwóch trybach, na przemian, milczenie albo gniew, przedzielały je momenty coraz bardziej psującej się czułości. Opiera głowę o jego ramię; on odnajduje jej miękki sutek, pieści go palcami; zaczyna szeptać o tym, jak bardzo ją podziwia, jak uwielbia jej sztukę, o tak, bardzo, to oczywiste, podziwiał jej niezłomną determinację, teraz widział, jak bardzo była skupiona, jak oszczędzała siły na pracę nad swoimi modelami: to świetne, po prostu świetne. Sutek zaczyna sztywnieć pod wpływem jego dotyku. Tess wpatruje się spod półprzymkniętych powiek w sufit, co mogła tam ujrzeć? Plamy stawały się twarzami, obliczami ze snów Goi, rozkrzyczanym papieżem Byrona, wrzeszczącym w dół, do niej. Głos Michaela w jej uchu, aluzje, wilgotna dłoń na jej piersi. Masz w sobie wielki potencjał, Tess, jesteś geniuszem. Przysięgam na Boga, jesteś geniuszem. Musisz tylko zapragnąć wyzbyć się wszystkiego, odrzucić nawet samą siebie, nawet to, co według ciebie dobre i co złe, tak wiele mogłabyś...
Wciąż w jego objęciach zmienia lekko pozycję, unosi twarz ku jego twarzy, ale jest tak ciemno, że nie może go dostrzec, rzuca więc w mrok:
— Michael, nie zaczynaj, dobrze? Dość tych reklam.
Jego dłoń znika z jej ciała jak odjęta. Zasypia w ciszy, a przynajmniej udaje, Tess leży i czeka, noc starzeje się z minuty na minutę, a ona przybliża się coraz bardziej do snu i do poranka, ku odkryciu sensu, ukrytego znaczenia i jego brata bliźniaka, zapomnienia, w jedynej oazie spokoju, wśród pracy, bo tylko tam mogła znaleźć ukojenie. Wśród pracy, nigdzie indziej.
Oddech Michaela, słodki jak u dziecka, śpiące dłonie rozchylone niczym kwitnące nocą kwiaty, u zbiegu dłoni i nadgarstka świeża nieduża rana.
A teraz na suficie twarz Bibi, obrysowana cieniami, topiąca się jak metal, rozlewająca się jak krew. Czyja to krew, Bibi? Czy tęsknisz za mną choć trochę?
Następny spektakl wystawiono niemal zaraz po pierwszym, dla Tess było to trochę za szybko: KOŁO CATHERINE, wielkie, agresywne litery, czyjeś obnażone piersi i — ponownie — ikonowe spojrzenie Bibi; te oczy. Ulotka przypięta na kiosku z gazetami, drzwiach klubu, przyklejona na budce telefonicznej, na słupie, nawet na jej stole roboczym, rozłożona jakby mimochodem przez Michaela; Tess wchodzi do pokoju i od razu ją dostrzega, palce Michaela muskają twarz Bibi. — Dobra produkcja jest w cenie — powiedział. — Coś takiego mogłoby się nam przydać.
Do czego?
Może kiedyś przestaniesz się w końcu umartwiać i znów zaczniesz występować w spektaklach.
Nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc nie odezwała się słowem, nie powiedziała nic, gdy oznajmił to, co sama powinna była wiedzieć już od dawna. Nadszedł czas, aby przestała się opieprzać, przyjęła odpowiedzialność za swoją sztukę, idź, zobacz ten cholerny występ. Jedna ręka wyciągnięta w geście a la Mussolini, podbródek do przodu, i oznajmia, że oszukiwała samą siebie, co gorsza, oszukiwała swoją sztukę, ponieważ...
Nie tyle głośno, co oschle, z nutą desperacji w głosie:
— Czemu
więc tego nie zrobisz? Hę? Dlaczego nie zaczniesz
tworzyć
sztuki, zamiast wyżywać się na mnie?
Michael znów nieruchomieje, nabiera tchu, by odpowiedzieć, lecz nie mówi nic, milczy jak głaz, jak płaskorzeźba, w tej ciszy można coś wyczuć — tylko co? Twarz ma tak spokojną, piękną jak księżyc albo tafla czarnej wody, a pod nią długie, śliskie drzazgi, które mogą rozszarpać twoją skórę na strzępy, rozpłatać ci ręce i wykłuć oczy, jeśli na nie wpadniesz, szkło pod wodą, skąd to skojarzenie? Dlaczego akurat to przyszło jej na myśl? Wspomnienie, upadek na plaży, wpadnięcie pod wodę i nagły ból, niewiarygodnie dojmujący, promieniujący z jej kolana, mocno je poraniła, krew na
w
odzie
i na jej nodze, wyciągniętej przed siebie i śliskiej jak korzeń.
Woła
mamę piskliwym, przerażonym głosikiem.
I nagle, jakby w ogóle się nie odezwała, Michael mówi, kręcąc powoli głową:
— Jeśli
nie chcesz zrobić tego dla siebie, idź, zobacz to dla
swoich
uczniów. Przecież ci na nich zależy, prawda?
Zmęczona, potwornie zmęczona, zaciska dłoń w pięść i rozciera nią wargi, trze je z całej siły, jakby mogła zatrzymać cisnące się jej na usta słowa.
Oni mogą iść, jeśli chcą, nie zamierzam ich zatrzymywać.
Ale robisz to. Poprzez swoje zachowanie.
Mogą robić, co zechcą...
Oni nie pójdą, ponieważ TY tam nie idziesz. Uważają, że w ten sposób poczułabyś się przez nich zdradzona, czy coś w tym rodzaju...
Wobec tego niech sami mi to powiedzą. Po co ty mi o tym mówisz?
Mówi podniesionym głosem, lecz zaraz się uspokaja, powraca do monotonnej, monochromatycznej szarości. Znów pięść przy ustach.
A tak w ogóle, skąd wiesz, co oni myślą? Równie cicho jak ona, lecz z większą emfazą:
Słyszę rzeczy, o których ludzie nie mówią głośno.
Na pewno, ale nie mówi tego, nie mówi nic, znów stawia parawany, otacza się nimi, bo dziś jest gotowa palić, ma ochotę coś stopić, to dobry dzień na taką robotę. Rzeka metalu i ona, Charon, przewoźniczka umarłych, zimnego metalu, pustych skrzynek, które stawały się coraz mniejsze, teraz mieściły się w dwóch dłoniach, jak bomba, a jednak nie miały mniejszego potencjału, ba, były jeszcze bardziej ekspresyjne, zogniskowane jak promień lasera, potrzeba niewiarygodnej subtelności, by w tak małej przestrzeni wydobyć całą potęgę bólu, by móc całą tę agonię zmieścić w niedużej skrzynce, może przydałaby ci się wizyta u lekarza, co ty na to, moja droga? Moja kochana.
Dlaczego nigdy nie zrobiła pudełka mówiącego o miłości, wy-
konanego z miłości? Nawet w najszczęśliwszym okresie jej związku z Bibi — czemu tego nie zrobiła?
Może nie umiesz kochać.
Sądziła, że kochała Michaela, ale teraz coraz bardziej odsuwała go od siebie, w jakiś sposób raniła go swoimi słowami, powodowała niezamierzony ból, jak ten najeżony szklany ogród pod wodą. Tylko co powiedzieć, gdy ktoś odwraca się do ciebie plecami? Jak ułagodzić trzask zamykanych z hukiem drzwi?
Czytał „AntiTrust", wewnątrz reklama widowiska Bibi, obok reklamy sklepów z garderobą skórzaną i nocnych klubów ze strip-tizem; nie uniósł wzroku, gdy odezwała się doń po imieniu, powtórzyła je dwa razy, nie uniósł wzroku, gdy zjawili się Nita, Bryan, Edgar-Marc i cała reszta, jak sfora bezpańskich psów, hałaśliwa, nieokiełznana, agresywna, zapomniała, że to już ich pora, cóż, musi odłożyć topienie na później.
Do diabła z tym, i tak będzie pracować z metalem.
Do Nity:
Idź na dół — sięga po swój kask — powiedz Nicky'emu, aby przyniósł tu wszystko, co ma, kaski, gogle, a tak w ogóle, gdzie on się podział?
Na miejscu kolejnego występu — odpowiada cicho i nieśmiało Edgar-Marc, ma piskliwy głos, jakby nigdy nie przechodził mutacji.
Miałem ci właśnie o tym powiedzieć.
Nadchodził termin kolejnego show Zombi, całkiem o tym zapomniała. Zbyt wiele widowisk, by mogła o wszystkich pamiętać.
— Dobrze
więc. Nita, zejdź na dół, pewnie jest tam Jerome, czy
ktoś
inny. — Czeka w milczeniu, oni hałasują, również za
nią,
Michael
nie odzywa się słowem, Tess obserwuje go kątem oka, jak
leży
rozciągnięty w pełnej gracji pozie na nie posłanym tapczanie,
czy
naprawdę spędzili w nim ostatnią noc, ciepli i milczący,
czy
dotknął
ją żołędzia penisa, tak lekko, delikatnie, w udo, jak owad
dotyka
kwiatu albo lekarz, igłą, skóry pacjenta? To nie będzie
bolało.
Ani
trochę. Czy przyłożyła jego zdyszaną głowę do swego ramienia?
Czy szczytując, szeptała jego imię, czy może inne, a jeśli tak, to czyje? Czyje oczy miała przed oczami?
— Znalazłam
to. — Nita wraca z jednym kaskiem, z jej wielkich
dłoni
zwisają gogle malarskie, do niczego są nieprzydatne, ozdoba,
nic
więcej. Tess otwiera usta, by to powiedzieć, a Michael wstaje
wol
no,
bardzo wolno i kiwa ręką na Nitę. — Chodź, pokażę ci. Chodź.
Wychodzą, schodzą na dół, Michael wiedział, gdzie co jest. Wiedział wszystko.
Edgar-Marc coś mówi, jest wyraźnie uradowany z rozstawionych dokoła stołu osłon, radość piromana, lubił palić, czasami przypominał Tess ją samą albo Jerome'a. Jerome'a, który bywał na widowiskach Bibi, może wszyscy oni chcieli je oglądać, może Michael miał rację, a ona ich powstrzymywała. Powinna coś powiedzieć, wyjaśnić parę spraw, czy nie oznajmiła otwarcie Nicky'emu, że może iść na przedstawienie? I Nicie też. Ale czy na pewno? Gdy wróci Nita, powie jej to prosto w oczy i pozostałym, że mają jej pozwolenie, a nawet więcej. Jej błogosławieństwo.
Przygotowuje się do pracy, rozkłada na stole rzeczy znalezione na złomowisku, przez cały ranek wędrowała po hałdach metalu, pośród niemal niesłyszalnego chrzęstu blach, jakby materia nieożywiona znalazła swój własny sposób rozwoju, rozrostu, czyż rdza nie była swego rodzaju przyrostem? naroślą rozkładu? rozwijającą się zgnilizną? Jeśli nie będziesz się rozwijać, umrzesz; jedno z ulubionych powiedzeń Michaela, który właśnie powrócił, z tyłu za nim Nita niesie naręcze kasków, rozdaje je kolegom. Na podłodze długi pas światła słonecznego, ciepły i trwały jak most, pomost łączący teraz i nigdy. Patrzyła nań tak długo, aż w końcu ktoś, chyba Bryan, powiedział coś do niej:
— Hej,
Tess. Tess? — Unosi wzrok, by zaraz przesłonić go cięż
kim
plastykiem i jeszcze cięższym szkłem, skryć się przed światłem
w
ciemności i w tymże mroku przywołać najjaśniejszy ze
wszystkich
blask.
Deszcz tłucze o szyby, ubiegłego wieczoru odbyło się „Koło Catherine" i Tess prawie nie zmrużyła oka, spała sama, Michael na
odchodne dal jej buziaka. — Robię To Dla Ciebie. Taa. Jasne. Bolała ją głowa, wstała zbyt wcześnie, Michael jeszcze nie wrócił. Świetnie. Niech robi, co chce. Sama pod prysznicem, próbuje się masturbo-wać, ale wychodzi jej to żałośnie, myśli sąciężkiejak woda, smutne, pukanie Nity podziałało jak remedium, czy Tess obiecała jej prywatną lekcję? Chyba tak. Prawdopodobnie. Tak czy inaczej nie zaoponowała, wzięła się do roboty, wielkie dłonie są stale czymś zajęte, nie ustają ani na chwilę i nagle trzask, metaliczny zgrzyt, błysk, Nita próbuje coś pospiesznie pochwycić i:
Cholera, Tess, tak mi przykro. — Zbiera narzędzia z podłogi, oświetlone oczy okolone szarością, przemęczone, niewyspane.
Przepraszam, taka ze mnie niezdara. — Odkłada narzędzia na stół. — Ja... —Ziewa potężnie, długo, różowy język w otwartych szeroko ustach. — Późno się wczoraj położyłam.
Stąd to zmęczenie.
Co robiłaś?
Ja... — Pauza i Tess już wiedziała, występ. Była na pokazie Bibi. Ogarnia ją absurdalna chęć, by się uśmiechnąć, było coś dziwnie poruszającego w tym zażenowanym spojrzeniu i ruchach rąk, wciąż układających narzędzia; może Michael miał rację, wywierała na nich zbyt surową presję, nie powinna zabraniać im czegoś tylko dlatego, że sama nie miała na to ochoty. Tak więc ostrożnie, jakby mimochodem: — I jak było?
Nita uśmiecha się, wzdycha z ulgą. — Och, Tess, zajebiście, to było tak intensywne, tak ekstremalne, tak ZAKRĘCONE. Na maksa. Myślałam, że... sądziłam, że... on nic ci nie mówił?
Marszczy brwi, szare komórki jej mózgu zaczynają pracować z większą determinacją pod wpływem nagłego impulsu.
Kto miał mi powiedzieć? O czym?
Michael — bardzo niepewnie, czerwieni się, grube paluchy wciąż ściskają narzędzia, nieświadomy odruch, lśniące brzegi, ruch obrotowy. — Czy on...
Nie widziałam Michaela od wczoraj rano — i nagła myśl, jak strumień zimnej wody, wyrzuca z siebie słowa jak karabin maszynowy kule, opiera obie dłonie o blat stołu. — Co on ci powiedział?
Cisza, nerwowa cisza strachu.
— NITA. Co on ci powiedział?
Niebieskie oczy mrugają nerwowo, rozszerzone i suche, zaniepokojone.
— Powiedział,
że powinnaś wiedzieć o tych widowiskach, że to
ci
pomoże, powiedział, że sama tam nie pójdziesz, więc to
my
powinniśmy
być, no wiesz, twoimi oczami. Powinniśmy zobaczyć
to
dla ciebie, tak powiedział i dodał, że ja...
Jak z dna studni:
— Kto
tam był?
Brzęk
narzędzi.
Ja i Edgar-Marc. Jerome także, ale nie z nami, chyba nas nawet nie widział.
Nie. — Nawet nie do niej, to oczywiste, że padło na Nitę i na Edgara-Marca, najmniej bystrą i pojętną dwójkę, tak łatwo ich było zmanipulować, mali pomocnicy Tess, wszystko dla Tess. Wszystko może być narzędziem, Michael dobrze o tym wiedział, on wiedział prawie wszystko, prawda? Wyprzedza mnie o wiele kroków. Jej dłonie naciskały na blat stołu z taką siłą, że zaczęły jej drętwieć palce, tętniący ból w skroniach narastał wzmożony gniewem, przed oczami zaczęły jej wirować czerwone i czarne plamy, a biedna Nita wciąż tylko patrzyła i czekała, aż Tess... właśnie, co Tess?
Hej — powoli. — Podchodzi jak do wystraszonego psiaka z wyciągniętą ręką. — Już dobrze. Widzisz? Już dobrze, Nita. Nie gniewam się na ciebie. W porządku? Tylko powiedz mi to, co ci mówił Michael.
Już mówiłam, że powinniśmy pójść tam za ciebie. Bo sama tego nie zrobisz. Powiedział — wciąż mruga, powieki trzepoczą w górę i w dół jak oszalałe — że powinnaś to wiedzieć. Dla twojej sztuki.
Czy powiedział wam, dlaczego nie chcę tam iść? — pyta ze spokojem.
Mówił, że nie jest pewien.
Stoi w ciszy jak w alkowie, w niszy przestrzennej poza czasem, stoi tam tak długo, że Nita dwa razy powtarza głośno jej
imię. — Tess? — Trwożliwie. — Tess? Czy będziemy dziś razem pracować?
Ból pod czaszką wyciska z jej oczu łzy, szczęki ma dziwnie rozluźnione, jakby walczyła, jakby ktoś złamał jej żuchwę. Obok niej, przy stole, Nita, dłonie na oślep wyszukują znajome kształty tworzonego modelu, narzędzi, drutów i śrub. — Jasne —jak stara kobieta, trawiona przewlekłą, zabójczą chorobą.
— Będziemy pracować, dopóki nie wróci Michael.
Już po piątej, Nita poszła sobie, nieszczere podziękowania i zadowolenie, że może opuścić to miejsce, łupiąc podeszwami ciężkich roboczych butów, zbiegła po schodach i wybiegła na ulicę. Tess pozostała za stołem, na jego blacie jak narzędzia chirurgiczne rozłożony był zestaw lśniących srebrzyście dłut i przebijaków, długich, smukłych, niewypowiedzianie zimnych. W dłoni młotek rzeźbiarski, z jednej strony kanciasty, z drugiej strony spiczasty, że można by nim rozłupać kość. Serce uderza w rytm bólu pulsującego w skroniach; czeka.
Zjawia się Michael, musiał minąć Nitę na ulicy, blade, rozwichrzone włosy, lekko rozdarty podkoszulek, postrzępiony na szwie. Zaczerwienienie wokół ust, może to zimno, coś żółtego między zębami, zapewne resztki jedzenia. Spogląda poza jego uśmiech, by przejrzeć myśli, które go wywołały, dotrzeć do jądra fabryki jego mózgu, co tkwi w twojej głowie, Michael?
— Co?
— Pauza, chyba powiedziała to na głos. — Co powie
działaś?
Głos zimny jak lód.
Pytałam, jak tam występ. Chłodno.
Bardzo pouczający. Bardzo intensywny.
To samo powiedziała Nita.
Teraz: reakcja, gniew lub zaprzeczenie, chwila na wykoncypo-wanie przekonującego wytłumaczenia, lecz miast tego Tess widzi tylko niezmącony spokój obojętności, neutralności tak absolutnej, jakby oskarżała posąg, jedną z jej własnych rzeźb albo latarnię
uliczną. Zero reakcji, jakiejkolwiek zmiany wyrazu tych poczerwieniałych ust, milczące spojrzenie i podchodzi doń ze słowami: — Ty skurwielu. Jak śmiesz spiskować za moimi plecami? Jak śmiesz wykorzystywać ich w ten sposób?
Jak śmiem? Posłuchaj siebie — ale mówi to bez przekonania, bez wewnętrznego ŻARU, jej gniew zdaje się atakować go falami jak podmuch powietrza z pieca hutniczego, przesycony wonią surówki. — Oni nie są twoją własnością, Tess, mają prawo robić to, co...
Nie wolno ich okłamywać. Do tego też mają prawo! I nie wolno ich wykorzystywać, skoro już o tym mowa...
A o czym teraz mówimy? O tym, że boisz się pójść na występ Bibi, bo jesteś o nią zazdrosna?
Jej dłonie opuszczone wzdłuż boków dygoczą, w jednej z nich wciąż ściskała młotek, odrzuciła go precz, za siebie, uderzył w coś z głuchym stukotem.
Ja? Zazdrosna? Przecież to bez sensu.
Bynajmniej. Widzę to wyraźnie. Czuję to. — Przybliża się do niej, usta ma zaczerwienione jak od oparzenia, jak otwarta, świeża rana.
Jesteś wściekła, że Skinbound ma znacznie większe powodzenie niż Chirurdzy w swoim szczytowym okresie, nie możesz znieść tego, że odniosła sukces bez twojego udziału. I dlatego opluwasz wszystko, co ona robi, zabraniasz Nicie, Nicky'emu i pozostałym bywać...
To kłamstwo! — krzyczy, ochrypłe echo zlewa się w jedno z bólem i gniewem, ból i gniew, bliźniacze siostry, dwie skrzeczące harpie obijające się o wnętrze jej czaszki i tylną część gałek ocznych. — To pieprzone...
Ty ich wykorzystujesz — rzuca gniewnie, blade policzki, podłużne oczy pełne dziwnej goryczy, głos jak uderzenia młotka odkuwającego żelazo i kość. — Mówisz o Bibi, o tym, jak manipuluje ludźmi, a robisz dokładnie to samo, tyle że jeszcze gorzej, bo chcesz kontrolować to, co oglądają twoi uczniowie, uczniowie, ha, ha, czego możesz ich nauczyć? Aby byli tacy jak ty? Zalęknieni?
Aby bali się dotrzeć do granic własnych możliwości. Bo ty się tego boisz, boisz się dojść do kresu swoich możliwości, boisz się wytyczania nowych granic, tworzenia własnej sztuki. Bibi sienie boi. Ona wie. I nie lęka się.
Tess ma łzy w oczach, gorące i wielkie, ma ochotę go uderzyć, wyrzucić go za drzwi, wypchnąć go na klatkę schodową, precz z mego domu. Kolejne wspomnienie: Bibi: ON I TAK NALEŻAŁ DO MNIE. I jej własny głos — zabójczy — WYNOŚ SIĘ Z MEGO DOMU. — Co ty w ogóle o tym wiesz? Co możesz mi powiedzieć o tworzeniu sztuki?
Cisza.
Cały żar w jej ciele zebrał się wewnątrz klatki piersiowej, wokół serca, jak zaciskająca się pięść. Łzy, błyszczące jak rozrzucone śruby i gwoździe, w pokoju panuje zaduch, woń czegoś zepsutego, nieświeżego jak gnijące owoce. Michael patrzy na nią, z głową lekko przekrzywioną w bok.
Nie zamierzam dłużej się z tobą spierać — odnajduje jej wzrok. — Nie mogę cię zmusić do słuchania, jeśli tego nie chcesz. Nie mogę cię zmusić, byś patrzyła na to, czego nie chcesz oglądać. — Zaczerwienione usta drżą, spokój blednie, jak bóg, który nagle utracił swe moce. — Nie zamierzam pozostać tu ani chwili dłużej, nie chcę patrzeć, jak oszukujesz siebie i wszystkich innych i jak próbujesz okłamywać mnie, mówiąc, że podchodzisz do swojej pracy całkiem serio. Że traktujesz ją poważnie.
Jak mogłabym skłamać?—pyta półgłosem, nie naciska i wie, że Michael nie odpowie. Z zewnątrz dochodzi odgłos silnika, kaszlący jak walczące o życie płuca palacza. Dreszcz reakcji, lekki ruch mięśni, drgnienie maszyny wykorzystywanej na maksa, poza wszelkie granice, poza jej fabryczne możliwości. Rób z nią, co się da, dopóki się nie rozleci.
Jeśli nie będziesz się rozwijać, umrzesz. Tak to już jest. Tak właśnie jest. A ja nie zamierzam patrzeć, jak robisz swoje małe skórzane skrzynki, jak z każdą kolejną stają się coraz mniejsze i tak jak one są coraz mniejsze, tak ty, Tess, coraz bardziej ograniczasz samą siebie.
Znów cisza, ale tym razem inna, cisza szal wagi, rzeczy, które się równoważą. Czy kiedykolwiek byłeś mój, Michaelu? Dłonie miała lodowate, zimne, sztywne palce, jakby była już trupem.
Wobec tego idź sobie. Co tu jeszcze robisz? Czemu po prostu sobie nie pójdziesz?
Jeżeli pójdę — taki spokojny, spokojny i piękny —już nigdy nie wrócę.
Nie roni łez, jakby wysuszył je wewnętrzny żar, wyprażył ją z zewnątrz i od środka. Na dole Nicky lub ktokolwiek inny włączył głośno muzykę, znów wspomnienie, jak przy Killbilly tańczyła z Michaelem, jak się całowali, jak jego usta wpijały się w jej wargi i jak rżnęli się potem przy drzwiach, była tamtej nocy szczęśliwa. Kolejna Bibi, czy tego właśnie pragnęła? Dlaczego masz tak zaczerwienione usta?
Ręce opuszczone do boków.
— Idź
już — powiedziała, a on wzruszył ramionami, bezsilny
wobec
popełnionego przez nią niewybaczalnego błędu. Zmienił
buty,
przewiązał się w pasie bluzą od dresu, nałożył czarny
bezrę-
kawnik
— to mój — chciała zaprotestować, lecz nie zrobiła tego,
nie
powiedziała
ani słowa, nawet nie drgnęła, gdy przystanął, by poca
łować
ją w usta, bardzo lekko, bardzo chłodno, tak jak śmierć
mogłaby
pocałować dziewczynę albo jak z ciała mogłoby wypłynąć
życie;
słabo, niczym szept dochodzący z prostego rebusu ciemności,
głos,
którego nigdy naprawdę nie poznałeś, a jednak znasz go na
tyle
dobrze,
by się go lękać.
Zamyka drzwi, a Tess stoi sztywno jak posąg, nie jest się w stanie poruszyć, wszystkie rozstania są takie same, tak samo bolesne, ale nie wybuchnęła płaczem, koniec końców wróciła do stołu roboczego, lecz nie uroniła nawet jednej łzy. Nie wzięła się też do pracy. Siedziała w ciszy, przebierając w małych, lśniących galaktykach stali, poskręcanej blachy, drutu i cyny, chłonąc ich prostą złożoność, wszystkich razem i każdego kawałka z osobna, poznając, czym były i czym nie były. Dzień przechodzi w wieczór, romb światła nad jej głową, w końcu poczuła, że zaczyna zbierać się jej na płacz, mimo to nie wybuchnęła szlochem, siedziała, kręcąc w palach skrzywioną,
szarą rączkę śrubokręta, złamanego jak strzaskana kość, obracała ją w dłoniach jak fragment puzzla, który odwrócony pod odpowiednim kątem zacznie w końcu pasować do reszty układanki i jeśli tylko starczy jej życia, może kiedyś zdołają rozwiązać.
CZĘŚĆ TRZECIA
Ucałuj ich za mnie
Witajcie w Darwinowskiej Małpiarni Żelaznego Wrzasku
Norman Spinrad
...i wielka postać w czarnym kapturze, coś jak kat, zgadza się? A potem on odnosi ten ogromny tłuczek do mięsa i...
Co to jest tłuczek do mięsa?
No wiesz, taki rozbijacz do mięsa. Wygląda jak młotek, tylko że ma karby. Ostrą kratkę z głębokimi wcięciami do ubijania mięsa. No i wiesz, on unosi ten tłuczek i zaczyna walić na prawo i...
Tess, w ruchu, usilnie stara się, by jej nie usłyszeli, ale oni mają dobry słuch, ci jej uczniowie, i świetny refleks i raz, dwa, Nita — opowiadająca tę historię, Nicky pytający, Edgar-Marc, Bryan oraz inni chłopcy, których imion nigdy nie potrafiła zapamiętać, jak robotnicy w fabryce pracujący przy taśmie, przy skrzynkach, unoszą wzrok i wystudiowanym ruchem kiwają głowami, gdy wchodzi do pokoju z gorącego, parnego, wilgotnego korytarza.
Zeszłej nocy Skinbound dał kolejny występ: Ostatnie z Tańczących Kurcząt; ktoś był na tyle zapobiegliwy, że obwiesił ulotkami drzwi wejściowe do budynku, gdzie mieszkała: wielkie usta klowna
obwiedzione kwaśną zielenią, srebrzysty pył piór sypiący się z ciała nagiej kobiety o dziwacznie wydłużonej szyi i ramionach z trzema stawami, których widok nie tyle przerażał, co raczej budził obrzydzenie. Ciało nie należało do Bibi, nawet sylwetka była inna, ale ta twarz. To była JEJ twarz.
Kolejny występ, nie pytała swoich uczniów, kto idzie, a kto nie, ona sama też śniła o Bibi, o tym, jak po powrocie do domu zastaje ją zwiniętą w kłębek na łóżku, a gdy delikatnie ściąga z niej narzutę, widzi ciało, lecz nie dostrzega twarzy, w jej miejscu nie ma nic prócz nieprzeniknionej, czystej, absolutnej czerni. I wtedy TO się uśmiecha, sama krew i zęby, w pełni świadoma, rozumna, zadowolona, że żyje. I porusza się, cielesna kukła, podnosi się z łóżka nieludzkimi ruchami, a wówczas Tess budzi się z oczyma rozszerzonymi przerażeniem, jak małe dziecko wyrwane z koszmaru, by stwierdzić, że się zmoczyła, ciepły mocz jak sperma zwilża wnętrze jej ud. Drżąca wchodzi do nagrzanej łazienki, w dłoni ściska ręcznik, a potem płacze, opierając głowę o miskę umywalki, płacze, aż wreszcie czuje, że znów jest w stanie zasnąć i zasypia, pogrąża się w płytkim, nerwowym śnie, z którego budzi ją pukanie Nicky'ego: wróci za godzinę, i wraca, z Nitą, Edgarem-Markiem i kawą.
Rozmawiają na temat, którego nie poruszyliby w jej obecności.
Teraz: opiera się o stół roboczy, błądzi gdzieś wzrokiem, nie patrzy na żadnego z nich, pochłoniętego pracą nad swoimi skrzynkami.
— I
jak tam występ?
Cisza.
— Dajcie
spokój. — Uśmiecha się, ależ to musiało okropnie
wyglądać.
— Chciałabym wiedzieć.
Dłuższa chwila ciszy, w końcu Nita, z wahaniem:
— Był
fajny. Trochę się spóźniłam, na początku odprawiono
chyba
jakiś rytuał, kilka osób z widowni zostało zakolczykowanych.
Edgar-Marc, półgłosem:
Ja słyszałem, że robiono im sznyty.
Możliwe. Nie wiem. Podobno było to w jakiś sposób związane z tańcem. Z tańcem plemiennym. Tak mówiła Bi... tak mówili.
Wszystko miało coś oznaczać, ale jeśli nie wiedziałaś co, to i tak byś się w tym nie połapała. — Marszczy brwi. — Tak sądzę. Jednego faceta powiesili w specjalnej uprzęży, mocno skrępowanego, a ludzie pod nim zaczęli robić sobie sznyty. A potem on sam zaczął się kroić. Wyciął sobie na piersi wielki symbol jak znak stopu, czy coś takiego. Potem ta kobieta zaczęła czytać coś jakby oświadczenie, o tym, że ludzi powinno się oskórować i w ogóle o obdzieraniu ze skóry, o tym, że do tego ludzi należy wieszać głową do dołu. — Nikt nie zapytał, dlaczego; jej błądzące spojrzenie zawierało w sobie prośbę, by mogła mówić dalej. Tak przynajmniej sądziła Tess. Skinęła głową, nienawidząc samej siebie, że dana jej była tak wielka władza. — Należy to robić w ten sposób, aby krew spłynęła do głowy, no, rozumiesz, ciśnienie. Dzięki temu człowiek dłużej zachowuje świadomość. Dłuższa cisza.
Sądzę, że tak powinno być lepiej. W końcu Nicky.
I co z tym gościem z młotkiem?
— A,
tak. To było wcześniej. Zaczął okładać ten wielki połeć
mięsa
jak oskórowane zwierzę, choć oni wcześniej powiedzieli, że
kupili
je u rzeźnika, że to nie jest prawdziwe żywe zwierzę. I gdy
tak
walił
w to mięcho, drugi facet zadeklamował wiersz o mocy tkwiącej
w
nożu. To było naprawdę PRZEJMUJĄCE.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, aż w końcu:
— Walenie
miecha — Nicky. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Tess
również się uśmiechnęła, choć bez przekonania, i na moment
się
odprężyła. Na tym temat występu został wyczerpany,
gładko
przeszli
na inny. Przez otwarte okna wpływa chłodne powietrze
przesycone
wonią spalin, Nita mocno ściska w dłoni lutownicę,
Edgar-Marc
pyta Tess, czemu pneumatyczna dłoń w jego żelaznej
skrzynce
nie chce działać. Biedny Edgar-Marc, jego ochrypły głos,
był
skończony, na zawsze skazany na kopiowanie, zero własnej
inwencji,
za grosz pomysłowości. Była wyjątkowo ostrożna, spędza
jąc
czas w jego towarzystwie, nawet bardziej niż w przypadku
Nicky'ego,
ten czas był bez wątpienia stracony, a jednak była to ko-
muś winna, miała dług do spłacenia, pomoże każdemu, komu tylko zdoła, jej uczniowie byli niczym żywe bufory oddzielające ją od ciszy.
Nowa skrzynka, zakryta skromnie niebieskim brezentem, była dziwnie spięta, miała wrażenie, jakby grzebała w trzewiach żyjącego potwora i musiała chronić go wraz z jego tajemnicą, ani jedno, ani drugie nie mogło wyjść na światło dzienne. Mimo to musiała zrobić swoje—same zęby, uśmiechnięte, wyszczerzone, skrzynka jak usta, jak dziura w ziemi, z której wyłania się diabeł, jego sekretny uśmiech wymierzony jak pistolet w twoją twarz, gdy unosisz wieko, to kruche, cienkie wieko, tani czarny lakier, obecnie pracowała ciężej niż kiedykolwiek, Michael nazwałby to obsesją.
Znów cisza, teraz, kiedy Michael odszedł; z perspektywy czasu zastanawia się, czemu tak długo z tym zwlekał. Możliwe, że jego własne dziwne duplikacje były swego rodzaju kotwicą, ale co z nią? Osłabienie, zmęczenie, zwyczajny letarg? Czy to mogło coś znaczyć? Czy to się liczyło? Obecnie liczyła się tylko praca. Odkąd odszedł, ani razu nie widziała Michaela, choć Jerome widział go, jak zabierał swoje rzeczy; kurtuazyjnie nie powiedział jej o tym wprost, ale zaaranżował rozmowę, którą podsłuchała, chciał, by wiedziała, że zagrożenie konfrontacji już minęło, była bezpieczna, nie musiała się już z nim więcej spotykać. Nigdy więcej. Szare oczy. Pod łóżkiem znalazła jeden z jego podkoszulków z brudnym kołnierzykiem i plamą czegoś zaschniętego, jak stare smarki. Na przodzie podkoszulka widniał lekko sprany, ale wyraźny gotycki napis: MOJA JEST ZEMSTA. Wyrzuciła tę koszulkę. Brakowało trzech jej książek. Sądziła, że nie może być gorzej niż w tamtych dniach bez Bibi, tuż po śmierci Paula i śmierci Chirurgów. Teraz to przeświadczenie wywoływało na jej ustach posępny uśmiech, chyba już nie może być gorzej, ha, dobre sobie, to tak, jak po otrzymaniu ciosu nożem przypomnieć sobie o bólu zęba. Straciła ich oboje. Sen jak jazda po wertepach, budził ją byle hałas, byle skrzypnięcie, tak była naładowana, pełna adrenaliny. Jadła niewiele, pracowała w każdej wolnej chwili, ze swymi uczniami lub sama, wiedziała, że nie jest z nią najlepiej, miała świadomość, że powodowały nią rozpacz i uczucie straty — ale cóż mogła zrobić innego?
Nita, nieśmiały uśmiech:
— Tess,
chyba skończyłam — jak dziecko rysujące kredką:
chodź,
zobacz, co narysowałam. Nieregularne płaszczyzny pordze
wiałej
stali, pokryte i rozciągnięte przypominającymi kolce rogami
oraz
drutem kolczastym: wielkie i ciężkie, co najmniej metr
kwadra
towy.
Nita lubiła duże prace, każdy cal jak mila; stare terytorium
Tess,
jej stare zasady, ale teraz wszystko ulegało entropii, czarna
dziura
wsysała wszystko bez litości, coraz mniej miejsca, coraz
ciaśniej,
coraz bliżej implozji w tych głodnych, żarłocznych ustach.
A gdy to nastąpi? Co wtedy? Gdy już minie się próg? Co wówczas? Co tam będzie? Jak tam będzie?
...myślisz, Tess?
Co? — Zbyt zdziwiona, wreszcie półszeptem: — Przepraszam, nie dosłyszałam. Co powiedziałaś?
Pytałam, czy według ciebie to dostatecznie dobre, byśmy je mogli wystawić? No wiesz, na przykład w galerii?
Nicky z przekąsem.
— Galerie są do dupy. — Stuka lekko w ciężką stalową skórę.
— Ale
mimo wszystko przydałoby się to wystawić. Gdzieś. Gdzie
ty
byś je wystawiła, Tess?
Bez namysłu.
— Podczas
jednego z występów Zombi. — Nicky kiwa głową
z
uznaniem, jest zadowolony, jasne, czemu nie? — Niedługo
znów
robimy
występ w takim jednym wielkim magazynie. Jest tam sporo
miejsca,
można by wystawić wszystkie nasze prace. — I ostrożnie.
— Ty
także, Tess. Jeżeli zechcesz. — Ale oboje wiedzą, że ona nie
ma
na to ochoty, zaproszenie to jedynie kurtuazyjny gest; Tess
przyjmuje
je właśnie w ten sposób, uśmiecha się, nie, dziękuję.
Nie
chciała
się już więcej wystawiać, nigdy, czuła się niezręcznie,
nawet
gdy
pokazywała nowe prace swoim uczniom, ale bądź co bądź
musieli
je zobaczyć, by móc się kształcić, rozwijać, nie tylko
co
robiła,
lecz również w jaki sposób, to było nieuniknione, lecz
do
zaakceptowania,
mogła jakoś to przełknąć, prezentowanie prac szer
szej
publiczności nie wchodziło w rachubę. Liczyła się tylko
praca,
destylacja,
mimowolne, spontaniczne chwytanie żywej formy, sub-
telne przesuwanie granic bólu, gdy skończysz, spójrz na swoje dzieło, patrz uważnie, jest dobre? To dobrze. Teraz odstaw je na bok i zacznij coś nowego.
Wyszli wcześnie, musieli poczynić przygotowania, opracować plany, tam, na dole, w Ptaszarni Zombi. Nicky na czele, on tu rządził, skojarzenie nasuwało się samo przez się, próbowała jednak o tym nie myśleć, choć było to bardzo trudne. Żar jak druga skóra i feralna, zaraźliwa radość Bibi, która jej również się udzieliła, a potem obie pracowały jak szalone, w tandemie, a mimo to osobno, jakby ich połączone myśli mogły utworzyć łatwopalną mieszankę gazów, paliwo napędzające widowisko, napędzające ich wszystkich, które ostatecznie doprowadziło do śmierci Paula, o Boże, dlaczego znów o tym myślisz? Krzyk Raelynne, walkirii pośród padającego metalu; żarłoczny egoizm Bibi, nawet wtedy, już wtedy — czyż nie? — zdradzający pierwsze oznaki postępującego zepsucia. Rozkładu. On i tak należał do mnie, jakiż umysł myśli o ludziach w ten sposób?
Kochałaś ją.
I nadal KOCHASZ.
— Przestań! — Na całe gardło, z desperacją w głosie; kręci głową, jakby mogła w ten sposób wyzbyć się nękających ją myśli. Oddycha głęboko przez nos, omija ostrożnie przykryte brezentem prace swoich uczniów i — do roboty! Zaczynamy.
Pracuje do późnej nocy, przez okno słychać pijackie śpiewy, czuć odór śmieci, powietrze jest ciężkie i parne, jakby uwięzione w tym małym, ciasnym pokoju niczym w pudełku albo w komorze cierpiącego na arytmię serca: metal pali się jasno, niedużym płomieniem, postronny obserwator z ulicy, spostrzegłszy iskry i błyski oraz żółtawą poświatę, mógłby pomyśleć, że w pomieszczeniu powyżej trwa wymiana ognia, ulica jest pancerzem w służbie chaosu, nie ma pojęcia o tym, co i jak dzieje się wewnątrz, a w środku perli się pot i ścieka strużkami, zmęczone oczy mrużą się za taflą ochronnego szkła, podczas gdy palce poruszają się, zgięte w szpony, pewne i nieustępliwe, zdesperowane niczym modlitwa przy łożu nieuleczalnej boleści.
*
Obecnie: nowe ulotki obok czarno-czerwonych DOMU SZTUKI ZOMBI: Bibi też planowała, pracowała nad kolejnym występem, znów ktoś był na tyle rezolutny, by udekorować jej drzwi. Michael? Czemu nie, to było w jego stylu. Siedzi na krawężniku, przykłada do wilgotnej szyi zimną puszkę napoju orzeźwiającego, wpatruje się w ulotki, śliskie czernie i brązy, surowe liternictwo, wszystko bardzo profesjonalne i z jakiegoś powodu wywołuje to u niej atak śmiechu, suchego jak kaszel, rozbrzmiewającego głuchym echem wewnątrz puszki. Kolejne krople potu na czole, Boże, cóż za okropny dzień.
Ulicą przejeżdża samochód, nieduży, czerwony, sunie zbyt blisko krawężnika, Tess podrywa się, zanim jeszcze auto zahamowuje z piskiem opon i wysiada zeń Bibi, nie kwapiąc się nawet, by zatrzasnąć drzwiczki.
Ujrzawszy ją, Tess w pierwszej chwili pomyślała: „Ona jest z metalu"; promienie słońca jak żywe prześlizgiwały się po zakolach i gładkich powierzchniach, zwisających linach, naprężonych jak nici stalowej pajęczej sieci. Wciąż ta odrażająca talia osy, czarny strój, tak obcisły, że aż bolało, gdy się na nią patrzyło, cała ona wydawała się wycyzelowana, jak wykuta z kamienia, a jednak proces ten był jeszcze w toku, wciąż trwał, jakby pod ubraniem jej kości dokonywały procesu przemodelowania, łącząc się i rozłączając w całkiem nowy, sekretny sposób. Odnosiło się wrażenie, że lada chwila Bibi odwróci się i uśmiechnie, machając rękoma na podobieństwo owada, a jej usta przyjmą kształt długich insekcich żuwaczek: pożrę cię. Grube blizny, blade jak wosk, dokoła jej ust, oczy ukryte za szkłami okularów przeciwsłonecznych, nieprzejrzystych jak gogle spawacza.
Tess. — Wyciąga jedną rękę, nie, by uścisnąć jej dłoń, by jej dotknąć. — Cześć.
Cześć. — I dziki, przejmujący dreszcz, miała ochotę wyć, rzucić się do ucieczki, postąpić naprzód i uściskać ją, powiedzieć Bibi, och Bibi, o Boże. Dotyka tej kruchej skóry, wyglądającej jakby mogła pęknąć przy byle nacisku, mała głowa obciążona haczykami i łańcuszkami ciągnącymi się od ucha do nosa i od nosa do ust.
Wygląda jak dziecko spętane stalą, podarunek od jakiegoś okrutnego anioła, złej wróżki nachylającej się nad kołyską: będziesz równa bogom. Blizny nadają jej ustom wyraz wiecznej dezaprobaty, z kółka na wardze zwiesza się amulet, mała trupia główka, cherubin śmierci o nietoperzych, srebrnych skrzydłach.
Co... co... ty tu... — rzuca Tess przez spierzchnięte wargi, macha ręką, w której trzyma puszkę, lecz Bibi w ogóle jej nie słucha, a raczej wydaje się, jakby słuchała jej poprzez dźwięki muzyki, upojny szum płynącej w żyłach krwi.
Widziałam ulotki — rzekła Bibi, wskazując na jedną z nich, wiszącą nad drzwiami Zombi. — Twojego występu.
To nie jest mój występ. Moi uczniowie...
Uczniowie — powoli, bez cienia pogardy, a jednak w jej głosie brzmi jakaś nuta, nieuchwytna jak nóż pod wodą. —Rzeczywiście... tja... ktoś mi wspominał. Tja. — I chwila milczenia, zamiera cała, jak na stop-klatce, wychwycić błędy, sprawdzić, co jest nie tak. Zaczyna obgryzać skórki, paznokcie ma już poobgryzane do żywego. Robi to z jakąś dziwną powolnością, jakby nie oddychała powietrzem, lecz trującą dla ludzi mieszanką metanu i tlenku węgla. Oddycha czymś mniej niż tylko płucami, a może czymś więcej. Nawet jej głos brzmiał inaczej, jak gdyby niezbędne w tym procesie mięśnie były naprężone jak postronki i wysuszone niczym pemmi-kan pod jej ściągającą się skórą.
Chciałam ci tylko powiedzieć, że to nie była moja wina. Chciałam, abyś to wiedziała.
Nagły niepokój, skrucha i co teraz? Ma ochotę zapytać, powiedzieć coś, ale Bibi odwraca się i odchodzi, wraca do auta, przynosi zeń garść ulotek złożonych na pół, podaje jedną Tess.
— Masz
— mówi z powagą, ich palce przy przekazywaniu
nieomal
się stykają — powinnaś to przeczytać. — Krzykliwa
fluo
rescencyjna
zieleń — MIEJSCY TROGLODYCI, podtytuł tak roz
mazany,
że w tej chwili Tess nie zdołała go odczytać, Bibi siada
na
krawężniku,
krzyżuje nogi w kostkach, tanie buty rozchodzą się przy
podeszwie.
Wysokie buty. W taki upał. Czy gdyby Tess jej dotknęła,
jej
dłonie byłyby lodowate? — Znajdziesz tu sporo wyjaśnień, jeżeli
chodzi o to, co robię, jest tu mowa o rytuałach i religii, z której czerpię.
Tess wybiera na chybił trafił jeden z akapitów, czyta: Kultura maszyn powoduje obumieranie duszy, a tę z kolei odzyskać można jedynie za sprawą noża. Wędrówka krwi nigdy się nie kończy.
Kto napisał te...
Tu chodzi o religię. — Pociera gwałtownie skórę na twarzy, Tess wzdryga się mimowolnie, czy zahaczy o któryś ze zwisających drutów i łańcuchów, wyszarpie je z ciała? Nie. Zdejmuje okulary, mruga jak kret, jak jeż.
Chciałam... wiesz, w sumie wcześniej nie miałyśmy okazji porozmawiać.
Och, Bibi, ma w oczach łzy i tak wiele do powiedzenia, ale nie mówi nic, wodzi wzrokiem z góry na dół i z powrotem, lustruje tę wychudłą twarz, dostrzega, że coś jest nie tak z jej barkami, z obojczykami, z żebrami, sterczą dziwacznie wykrzywione, zdeformowane, jak kości złamane i celowo złożone tak, by zrosły się pod nienaturalnym kątem i powodowały ciągły ból. Bibi kiwa głową roztropnie.
— Przeszłam
kilka zabiegów chirurgicznych, to, co teraz wi
dzisz,
to ich efekt. — Dotyka dłońmi ciała na wysokości
splotu
słonecznego,
nieco powyżej grubego pasa opinającego jej szczupłą
talię.
— To coś, czego nie mogłam zrobić sama. Samodzielnie.
Cisza; Tess jest zbita z tropu, a Bibi po chwili pytają, czy słyszała o lodowym człowieku, tej zamarzniętej mumii, ma 4000 lat, powtarza to jak mantrę, 4000 lat, i wiesz co? On ma na ciele tatuaże. Są jak runy, dają moc, już wtedy ludzie o tym wiedzieli. To wiedza przodków przekazywana w genach, może stanowią one jakiś kod, szyfr zawierający instrukcje, jak tatuaże zdobiące twarze mieszkańców Mikronezji, jak sen, który powinniśmy śnić wszyscy.
Ja śnię o tobie — mówi z nagłym ożywieniem, po raz pierwszy naprawdę się uśmiecha, ale uśmiech ten jest jakiś dziwny, nie na miejscu, niewypowiedziany. —Zawsze w nim krzyczysz.
Z pewnością. — Tess nie uśmiecha się. — I założę się, że wiem dlaczego.
— Wiesz,
tak naprawdę to tylko inna forma inżynierii, modelo
wanie
ciała, modyfikacje, o których mówią wszyscy chirurdzy
pla
styczni..
. słyszałaś kiedy o Interplaście? Pracują nad ludźmi
zdefor
mowanymi,
obdarzonymi wrodzonymi ułomnościami fizycznymi.
Oni
nie robią takich rzeczy... w każdym razie większość z nich
—
stwierdza
z powagą i wystudiowanym profesjonalizmem, tym dziw
niejszym
w zetknięciu z osobliwą treścią jej wywodu, gdyż jej głos
zdawał
się płynąć z wnętrza czarnej dziury. — Obawiają się, by
nie
posądzono
ich o błędy w sztuce, rozumiesz? Musisz znaleźć takich,
którzy
nie mają licencji... a mimo to pracują z tymi zdeformowany
mi
ludźmi. Bo, rozumiesz, Tess, ci ludzie, ci zdeformowani ludzie
mają
styczność z prawdziwą mocą. I czerpią z niej, choć często
sami
o
tym nie wiedzą. To jak wkłucie się w żyłę, rozumiesz, co mam
na
myśli?
Rozumiem, nawet całkiem sporo; serce Tess waliło jak młotem, jedną zaciśniętą mocno pięść przyciskała do dolnej wargi. Rozumiem, że coś jest z tobą nie tak, Bibi, i to bardzo, jest z tobą źle i nikt nie zrobił ci tego za pomocą noża. — Posłuchaj — po czym bez namysłu ujęła dłoń Bibi, tę małą, zimną, upierścienioną dłoń, jej własna otuliła jąjak ciepła, choć nieco szorstka rękawiczka. — Bibi, posłuchaj przez chwilę, chciałam powiedzieć ci...
I odwraca się w słońcu, pot jak pęcherze na jej czole, grudki tuszu na mrugających rzęsach, nie słyszy nic prócz własnych myśli.
— Te
pokazy to jak upuszczenie krwi, oto co próbuję osiągnąć,
oto
czego staram się dokonać. Jak nawrócenie, w ulotkach jest sporo
na
ten temat. Tylko te OGRANICZENIA! Jest ich tak wiele! -— na
wpół
jęk, na wpół skowyt frustracji, nie uwalniając dłoni,
położyła
ją
sobie na udzie. — Chciałabym wykorzystać kilka osób z
takimi
właśnie
deformacjami, ale nie potrafię znaleźć nikogo odpowiednie
go.
Nie chcą się zgodzić. Mówię, że im zapłacę, a oni na to...
Bez namysłu, zbulwersowana, rzuca:
Bibi, na Boga! (Tym samym tonem co kiedyś, wspomnienie jak zatoczenie pełnego kręgu, ale nie jest w stanie temu zaradzić, już nie). — Nie wolno ci wykorzystywać ludzi w ten sposób.
Nie chodzi mi o robienie z nich pośmiewiska, absolutnie.
Zawsze to robisz, czemu zawsze to robisz? — I nagle zaczyna krzyczeć, szarpie, lecz nie uwalnia dłoni, szarpie mocno, może tego nie czuje, źrenice rozszerzone, oczy wpatrzone w Tess, wlepione w nią dziko. — Powiedziałam, że to jak upuszczenie krwi! Chodzi o zrozumienie! — Znów powraca jej zjadliwa natura, parawany zostają postawione jak ekrany. — Nie wiem, czemu w ogóle z tobą o tym rozmawiam, co ty o tym wiesz? — I nagły ból, palce Bibi szczypią mocno, do bólu, jak szczypce kraba, jak kąsające pająki, Tess krzyczy i puszcza jej dłoń, przyciskają do ciała, Bibi zaś dostaje szału. — To nie żaden cyrk ani parada odmieńców, to KATHARSIS. DUCH, MOC ZAWARTA W DUCHU — wykrzykuje jej to prosto w twarz, Tess podnosi się, zbyt jednak zaniepokojona i zakłopotana, by odpowiedzieć na atak, to było coś więcej aniżeli gniew, to jawny przykład, że z Bibi jest coś nie tak, że jest z nią źle, bardzo, bardzo źle i mówi z goryczą w głosie: — Próbowałam ci powiedzieć, chciałam, abyś to zrozumiała, on mi odradzał, ale ja naprawdę chciałam. — Nagle wybucha płaczem, łzy śliskie jak gliceryna, podnosi się gwałtownie, mija Tess i wsiada do auta, szlocha jak dziecko, uruchamia silnik tak raptownie, że w pierwszej chwili gaśnie, woń paliwa, Tess chwyta za drzwiczki od strony pasażera. — Bibi, nie... Bibi, ZACZEKAJ, ja...
Wóz rusza z silnym szarpnięciem, Tess traci równowagę, desperacko próbuje się czegoś złapać jedną ręką, po czym pada na kolana, na metal, na żwir, odłamki szkła, gołe kolano całe pochlastane, krew.
Patrzy na świeże, głębokie zadrapania.
...nic ci nie jest? — Trójka dzieciaków, dwie dziewczyny i chłopak, podchodzą i ostrożnie pomagają jej wstać, po chwili znów przysiada na krawężniku, wyciągając przed siebie nogi jak kretyńska, pozbawiona sznurków marionetka.
Fatalnie rozharatalaś to kolano. — I faktycznie, gęsta krew, cieplejsza niż jej pot, gorąca jak łzy gniewu, spływa po skórze. — Nic nie szkodzi. Nic mi nie jest. Wszystko w porządku.
Wstaje sama, choć chcą jej pomóc, i kuśtykając, dociera do drzwi, otwiera je, wchodzi na klatkę i ciężko opiera się o ścianę. Wolno jak kaleka wchodzi po schodach, pokonuje jeden stopień po
drugim, wchodzi powoli jak Chrystus na Golgotę, od jednego ogniwa wspomnień do drugiego, a każde z nich potworne, przesycone przeświadczeniem, że popełniła jakiś straszny, niewybaczalny błąd.
Na automatycznej sekretarce mruga lampka, wiadomość — od Michaela. Beznamiętny głos jak kogoś obcego, kto może powiedzieć jej wszystko.
— Mam nadzieję, że zobaczymy się na występie — i to wszystko, potem tylko pisk sygnału kończącego nagranie; Tess skulona siada na tapczanie, by niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w zastygającą na jej nodze krew, chiaroscuro, sekretne i surowe jak graffiti, jak nowo zebrane trzewia skrzynki, którą właśnie zaczęła. I myśli o Bibi krzyczącej i płaczącej: coś z nią było nie tak, lecz nie potrafiła określić co, nie umiała tego nazwać, brakowało jej słów, pozostawało tylko to niepokojące odczucie, ulotne wrażenie, przeczucie jak wiatr z mrocznej otchłani burzący połać światła lub opar trującego gazu przetaczający się przed otwartymi, niewidzącymi oczami.
Biały bandaż z absurdalnie różową plamą pośrodku, jak ostatnia czekoladka w pudełku, ale lekarz ostrzegł ją o możliwości infekcji, cięcie było bardzo głębokie. Nie wolno dopuścić do jej zabrudzenia, rzekł doktor i faktycznie się stara, przechodzi ostrożnie przez trawione rdzą drzwi, nad jej głową tabliczka z czerwonym napisem BEZ KASKU WSTĘP WZBRONIONY. Ukośne litery. Dłonie w kieszeniach, obserwuje tłum, było tu ponad dwieście osób, i to nie tylko stałych bywalców, informacje o występach Zombi zataczały coraz szersze kręgi.
Nita próbuje się wyluzować obok swojej pracy, Edgar-Marc gasi niedopałek papierosa, Jerome żartuje z Nicky'ego, nazywając go Art. Inni jej uczniowie głośno rozmawiają, spacerują wolno lub nerwowo, zerkając raz po raz w jej stronę, tam gdzie stała Tess, Gwiazda Przewodnia, choć ostatnio troszkę przybladła. Mimo wszystko gwiazda. O tak. Oni patrzyli na nią, a ona na drzwi, zaciśnięte mocno szczęki, nie okazywać uczuć, ale jakich? Lęku? Tęsknoty? Czy Bibi przyjdzie? A jeżeli tak, to co? Znów ta reminiscencja
zdarzenia na ulicy, wspominała je raz po raz — coś jest nie tak, coś jest nie w porządku, i jak echo echa, krzyk Raelynne pośród łoskotu walącego się ściętego drzewa, czy nieżyjący Paul był także motorem napędowym Bibi? Nawrócenie; odkupienie, odkupienie win? Ale jakich? On i tak należał do mnie. Nie wolno ci wykorzystywać ludzi w ten sposób.
Dłoń na jej ramieniu, ochrypły, kobiecy głos. — Cześć. — I jak z otchłani wspomnień pojawia się Raelynne, lecz tak bardzo odmieniona, że Tess prawie jej nie poznała, tlenione włosy ściągnięte w koński ogon, obfity makijaż, wyglądała teraz jak szop pracz i bardzo wyszczuplała, była niemal tak chuda jak Bibi.
Tylko głos pozostał ten sam, przyjazny, ciepły.
Co u ciebie? I co ci się stało? Skaleczyłaś się?
Tja. Upadłam. Na szkło. — Łamiący się głos. — Co o tym sądzisz?
O występie? Jest niezły, tak mi się przynajmniej wydaje, wiesz, że nie przepadam zbytnio za rzeźbami. Mimo to zawsze lubiłam to, co robiłaś. — Czerwoną plastykową zapalniczką z napisem Classy na ściance przypala ciemnobrązowego papierosa. — A czemu nie ma tu nic twojego?
Wzrusza ramionami, trochę kłamie, ale nie za bardzo, zawsze dobrze się czuła w towarzystwie Raelynne, tamta pamiętna próba i ciepłe słowa Raelynne:
Możesz usiąść tutaj. I Paul. Pamiętasz Paula?
A co z tobą? — Krzywi się bezgłośnie, zginając nogę i opierając na niej większy ciężar. — Co teraz robisz?
Ze wzruszeniem ramion.
Trochę tańczę. No wiesz, macham cyckami. — I nagle wybucha śmiechem, ale gdy się w końcu odzywa, w jej głosie pobrzmiewa oschła, surowa nuta. — Powinnaś się teraz zobaczyć. Daj spokój, Tess. Przecież machałam nimi dla ciebie i Bibi, już nie pamiętasz? A za to o wiele lepiej płacą. — Pauza. — Widujesz się z nią czasem?
Nie. — To nie było kłamstwo. — A ty?
Nie. Już z tym skończyłam. — Długi wydech, gorzka woń. — Zrealizowałam swoje fantazje, nie zamierzam do tego wracać
i tobie też to odradzam, Tess, tym razem ona zadaje się z prawdziwymi pojebami, przy nich biedny Paul to wzór normalności, wiesz, o co mi chodzi? Stabilność umysłowa... ci ludzie czczą ją jak boginię, dasz wiarę? Cały ten plemienny szajs, moc zawarta w nożu. Moim zdaniem oni wszyscy, co do jednego, są kompletnie szurnięci.
— Rozgniata
niedopałek. — Zwłaszcza Matty Regal, ten palant,
podlec,
wąż w ludzkiej skórze. I nie tylko on...
— Sie ma, Tess. — Jerome macha do niej. — Pozwól na chwilę.
— Szybki
uścisk z Raelynne, trzymaj się, mała, uważaj na siebie i na
tę
nogę, parę sekund i już jej nie ma, odchodzi, kręcąc biodra
mi
i świecąc tlenionymi włosami, Edgar-Marc podchodzi do
Tess,
ofiarne
ramię, na którym może się wesprzeć. Chodź, idziemy: tędy.
Jakiś czas później zaczyna się występ, lecz ona wychodzi, kuśtykając, na ulicę, rozgląda się za taksówką, nikt jej nie zauważył, wszyscy byli zajęci paleniem, dymem i tłuczeniem butelek, ogłuszeni łoskotem toczącego się metalu, trochę za dużo tego jak dla niej na jeden wieczór, za dużo wspomnień, jakby ktoś powyjmował tkwiące w głębi szafy szkielety, nie tyle ból, co raczej dojmujące uczucie straty i świadomość, że najgorsze miała jeszcze przed sobą. Zajmuje miejsce w taksówce, tylne siedzenie jest brudne i wilgotne, wisząca pod lusterkiem wstecznym jodełka zapachowa podryguje przy każdym zakręcie i wyboju, Tess wygląda przez okno, niebo jest zachmurzone, zanosi się na burzę.
— Chyba
będzie padać — rzekł kierowca. Tess nie odpowie
działa.
Taksiarz włączył radio, latynoamerykański pop zlał się w jedno z odgłosem grzmotu. Tess oparła głowę o szybę, myśli w jej głowie kręciły się jak obracające się bez końca koła taksówki.
Tytuł brzmi: Odskocznia umysłu — Nicky czyta powoli. — Ciało uważane jest za odskocznię dla umysłu. Według Junga... — przeczytał to nazwisko fonetycznie. — Junga?
Czytaj dalej.
W porządku. Według Junga sen jest teatrem: śniąca podświadomość cofa nas do prymitywniejszej rzeczywistości, gdzie wyko-
rzystujemy nasze ciała nie tylko w charakterze powłoki, lecz także narzędzi. Doświadczcie wspólnie z nami tej wizji miejskiego troglodyty. A tu, poniżej — pokazuje brudnym palcem — piszą o „mocy noża". Co to ma, kurde, znaczyć?
Nie wiem. — Posmak aspiryny na języku, zmęczone, bolące nogi dotykają nóg stołka. — Zostało jeszcze trochę kawy?
Nie. Ale mogę kupić po drodze, jeśli tylko...
Nie, nie, w porządku. I tak wybieram się na złomowisko.
Dziś już zamknięte. Minęła szósta.
Już? — Miała wrażenie, że dopiero co usiadła, tak niewiele zrobiła, a tyle jeszcze pozostało. Połowę przedpołudnia spędziła z tą dwójką dzieciaków, dziewczyną i chłopakiem, czerwone czapki i szczere zainteresowanie, byli na pokazie DOMU SZTUKI. Chcieli z nią pracować. Przesłania oko dłonią, jakby rozbolała ją głowa. — Jaką sztukę uprawiacie?
Sztukę partyzancką — odpowiada dziewczyna dumnie, nosowym głosem. Tess zapisała ich numery telefonów, powiedziała, że zadzwoni. —Zadzwonię do was — kiwając głową i uśmiechając się, przy drzwiach, jak odrażająca marionetka. Chciała pójść na złomowisko, pot i smród, ciężkie robocze buty i metal niczym płetwy prehistorycznych rekinów; i chciała pracować. Teraz już było za późno, po szóstej, do zatrutego zmierzchu wciąż dobrych parę godzin, ciężka, żółta poświata, całą noc padało, dziś wieczorem też lunie. Chmury już zaczęły się zbierać, przedstawienie Bibi nie odbywało się na szczęście „pod chmurką", — Wybierasz się? — do Nicky'ego, tak cicho, że musiała spytać raz jeszcze, wyrzucając z siebie to słowo jak kaszlnięcie. — Wybierasz się?
A ty? — Spogląda na niego z ukosa. On wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć: — Cóż, wszystko jest możliwe. — Nigdy nie wiadomo.
Ja wiem. Miłej zabawy.
Zostaje sama, echo oddalających się kroków Nicky'ego, a potem cisza ulicy, tylko od czasu do czasu przejedzie jakieś auto albo ktoś rzuci przekleństwo, wiatr przyniesie je do pokoju jak woń spalenizny; Tess zasiada do pracy i ze zdumieniem stwierdza, że wcale nie
ma dziś ochoty tworzyć, nie chciała sprawdzić, dokąd przywiedzie ją ta nowa skrzynka z wnętrzem wypełnionym pogruchotanymi kośćmi i ściankami wylepionymi od wewnątrz złotkiem, dokąd mogła ją doprowadzić? Do Bibi? Do Michaela? Nazywała te skrzynki skórniakami. Czy to była prawda? A jeżeli tak, kogo owe pudła warunkowały? Mnie, pomyślała Tess, odkładając trzymany w dłoni, sztywno jak szósty palec, długi, ostry śrubokręt. To nad sobą pracuję. Kładzie się na tapczanie, pościel jest brudna jak jej buty, okna, jej włosy, wszystko w tym pomieszczeniu schodziło na psy. Wszystko się rozpadało. Ręce za głową, Bibi często tak leżała, półnaga, ze sterczącymi dumnie piersiami, noga założona na nogę podrygiwała leciutko w rytm muzyki. A może nadawała ton myślom; o czym myślała teraz Bibi? O miejskich troglodytach. O mocy tkwiącej w nożu. PRÓBOWAŁAM CI POWIEDZIEĆ —jej krzyk. — ON MI ODRADZAŁ, ALE JA CHCIAŁAM CI POWIEDZIEĆ. — Co za on?
Matty, żałosny pętak, kojarzył się jej z zaschniętą, cuchnącą plamąjakiegoś plugastwa, na wpół zastygłą, galaretowatą substancją gnijącą w pozostawionym w piwnicy słoju albo z czymś, co wpełzło i zdechło w niszy pod gankiem, czymś co było paskudne i wstrętne jak uśmiech Matty'ego.
Sądziła, że czeka ją nie przespana noc, ale samo leżenie w bezruchu ją znużyło, zmęczony umysł zataczał powolne kręgi jak ułomne ptaki, coraz leniwiej i wolniej, i zasnęła, spała od zmierzchu do świtu, obudziła się obolała i brudna, jakby przeleżała całą noc na ziemi; mimo to odpoczynek dobrze jej zrobił i zaraz po obudzeniu wzięła się do pracy, posprzątała na stole, wycierając i sortując leżące na blacie rzeczy, a zanim zjawili się jej uczniowie, zdążyła jeszcze doprowadzić się do porządku. Była teraz czysta i sroga, półuśmiech i wystające kości policzkowe jak u szkieletu.
Było ich dziś tylko troje, Edgar-Marc, Nita i Nicky, zaczerwienione oczy i poirytowanie, choć wobec niej zachowywali się uprzejmie. Dogryzali sobie nawzajem, zwłaszcza Nicky i Nita. — Może tak byś się uspokoiła, płaska desko? — Nita odepchnęła go brutalnie swymi wielkimi dłońmi, Nicky odskoczył w tył, by za-
chować równowagę i posłał jej piorunujące spojrzenie. Tess rzuciła ostro:
Przestańcie! — Cisza.
Co się z wami dzieje?
To dlatego, że... Nita, wściekle:
Może się w końcu zamkniesz, co?
To ty stul dziób! To wszystko przez ten występ, Tess — odpowiada niepokorny Nicky i zaczyna pospiesznie referować. — Występ to była jedna wielka parodia Tess, jej pracy, sztuki, jej pudeł zredukowanych do okrutnych kartonowych grepsów z miotającymi się dziko plastykowymi marionetkami, postać Tess odtwarzał jakiś typ siedzący na stołku, w kasku na głowie; w tym momencie włączyli się inni, uzupełniając relację Nicky'ego o całą masę szczegółów, a pamiętacie to albo to i tamto, o tak, to było naprawdę okropne. Było tam mnóstwo znajomych i wszyscy się śmiali. Nie zostawili na niej suchej nitki.
No cóż. — Wzrusza ramionami: Mam to gdzieś. — I powiedziała to na głos. — Mam to gdzieś — w upiornej ciszy, i co z tego? Czy to coś zmienia?
Niczego nie kontrolowała, niczego prócz samej siebie i swojej pracy. Jakby na dowód tego zaczęła pracować z większym zapałem, ich też zapędziła do galopu, tak dała im popalić, że niemal z radością opuszczali jej mieszkanie.
A potem, gdy już poszli, siedziała przez jakiś czas w kompletnej ciszy, pudełko leżało przed nią na stole jak rozszczepiona złota poczwarka o nadpalonych, wybrzuszonych brzegach, wygiętych jak łokcie noworodka brnącego przez uchodzące wody płodowe w kierunku wyjścia, jak łokcie człowieka, który usiłuje się podnieść i pójść dalej, dopóki nie upadnie ponownie i nie wyzionie ducha.
Następnego dnia Nita przyniosła jej prezent niespodziankę, gazetę z reportażem z występu Bibi, wszyscy stłoczyli się wokół Tess, pochylonej nad stołem i wlepiającej wzrok w artykuł. — Przeczytaj na głos — rzekł Nicky, nie umiał czytać tak szybko jak pozostali, więc zrobiła, o co prosił, monotonnym głosem: „...niepokojący
i okrutny dualizm zdający się poprzez użycie technik tatuażu i nacinania ciał oddawać całą brutalność współczesnego życia, lecz również wskazujący drogę odkupienia oferowaną nam za sprawą renesansu tak zwanych wartości kultur prymitywnych". Cisza, po chwili zaczęła czytać dalej, oschłym, beznamiętnym, nie wymagającym komentarza głosem. „Choć może być ono pojmowane jako wyjątkowo zjadliwa metafora (lub też, biorąc pod uwagę pewien element spektaklu, bardzo kąśliwa satyra na jej byłą partnerkę i współzałożycielkę tzw. Chirurgów Zagłady, Tess Bajać), widowisko to nie zawiera w sobie żadnych ważkich treści, epatuje jedynie turpizmem i przemocą, a co za tym idzie, można, a wręcz należy je sobie darować. Występ ten jest równie płytki jak nacięcia dokonywane przez jego uczestników i nie zawiera w sobie żadnego istotnego przesłania. Chyba że ktoś lubi oglądać gołe cycki". Nikt się jednak nie zaśmiał ani nawet nie uśmiechnął, musiała zacząć pierwsza. — Na miłość boską. — Ale Nita tylko pokręciła głową ponuro, to nie jest zabawne, Tess.
I wtedy zrozumiała, w pierwszej chwili ją samą to zaskoczyło: oczywiście, byli zażenowani, miażdżąca krytyka Bibi dosięgała pośrednio ich wszystkich. Przeczytała po cichu resztę artykułu i w końcowym akapicie natknęła się na zwrot, który sprawił, że zamarła w bezruchu, zacisnęła dłonie na brzegach gazety: raz jeszcze odczytała słowa „coś jest tu nie tak", widoczne czarno na białym, przeczytała raz jeszcze całe to zdanie. — „Widz odnosi niezatarte wrażenie, że pomijając wrzaski, cytaty, sztuczną i prawdziwą krew, w całym tym występie jest coś nie tak i odnosi się to nie tylko do widowiska i do samej sztuki, nie sposób tego określić, ale to się wyczuwa — coś tu jest nie tak".
Czy jest aż tak źle? Raz po raz — czy jest aż tak źle? Ze smutkiem i niepokojem, by nie przeczytać i tych słów w kolejnym artykule wysmażonym przez jakiegoś nie znanego jej krytyka głównonur-towego, który po trosze z ciekawości, po trosze z obowiązku pójdzie na kolejny występ i zobaczy, co się w nim oferuje. Musiało być bardzo niedobrze i musiało to być wręcz ewidentne, skoro dostrzegł to człowiek z zewnątrz, ktoś komu na tym wszystkim nie zależało.
Wbija wzrok w gazetę, tamci akurat rozmawiali, któreś' z nich wymówiło imię Bibi, Edgar-Marc mruknął: „cipa", a Nicky mrugnął oczami potakująco, czym ponownie zaskoczył coraz bardziej zagniewaną Tess. Chciała krzyknąć na całe gardło: Nie mówcie o niej w ten sposób. Nie. Nie.
Składa gazetę i:
Cóż. — Wstaje, by rozstawić parawany, normalny dzień pracy, zachowuj się zwyczajnie. — Zapomnijmy o tym, dobra? Weźmy się do pracy. — Ale najwyraźniej nie mieli dziś do tego serca, byli powolni, ślamazarni, bez cienia inspiracji, pochłonięci czymś innym. Ona miała to gdzieś, także nie miała do tego serca, odprawiła ich, do jutra, jutro będzie lepiej, ale nie wyszli z budynku, zebrali się na dole, u Nicky'ego i po chwili sam Nicky pofatygował się na górę. Staje w drzwiach i pyta bez ogródek — czy nie będzie miała nic przeciw temu, jeśli oni wszyscy zrobią sobie kilka dni wolnego? No wiesz, tak dla odprężenia?
Jasne. — W głębi serca cieszy się z tego. — Jeśli chcą przerwy, nie ma sprawy. I jeszcze jedno, Nicky. — Dłoń na jego ramieniu, lekko zaciska palce, miała zimną skórę, czy on to poczuł? Nie. — Nie bierz sobie tego za bardzo do serca, dobra?
W porządku. — Choć w gruncie rzeczy wcale jej nie słuchał, w przeciwieństwie do niej, zraniony długo chował w sobie urazę. Muzyka przez cały dzień, do późnej nocy, słucha jednym uchem, jest zajęta, pracuje nad nową skrzynką, to jej najnowszy projekt, inny niż wszystkie, pod warstwą złota czaiło się coś bardzo mrocznego. Bała się o Bibi, to fakt, ale czyż nie została choć trochę zraniona? Urażona? Nie, szczerze mówiąc, nie, Bibi potrafiła zranić ją znacznie dotkliwiej, te widowiskowe paszkwile niczego nie wnosiły, były puste. Wydrążone. Niczego nie dawały, nie miały głębszego znaczenia. Bibi mogła ją boleśnie zranić, ale nie w ten sposób.
Na blacie stołu dreszcz, sztuczna blacha falista, krucha jak skóra, nie bez racji myślała o niej jako o poczwarce, zimnym kokonie, wewnątrz którego rosło coś złowieszczego i czarnego: w środku cienkie paski skóry, stare, brudne, poskręcane sznurówki; w środek,
wgięcie, wbita jest drobna moneta, nadtopiona nad ogniem, i drut, cienki jak igła od strzykawki, a także bezokie truchło zmumifikowanej myszy. I trzy bretnale o zardzewiałych główkach, lecz wciąż spiczaste i ostre, każdy z nich unieruchamia jedną łapkę, czwarta, złamana, zwisa swobodnie, jakby chciała złapać się sznurówki, uratuj mnie, pomóż mi. Pudełko, kokon, zamknięte szczelnie jak nowiutka damska torebka, dodała nawet zamek zatrzaskowy, konstrukcja aż się o to prosiła, ciężka, rozszczepiona bryła o kształcie pocisku, nadżarta rdzą i pokryta grynszpanem, zielonym jak rosnące pod wodą rośliny.
Pracując, a raczej ciężko harując, stwierdziła, że brakuje jej Michaela, choć do tej pory prawie nie zauważała jego nieobecności, a tym bardziej za nim nie tęskniła. Skąd ta tęsknota? Bibi, odchodząc, pozostawiła po sobie tak wielką pustkę, że niejako na siłę wypełniła ją Michaelem, dlaczego on nie zostawił po sobie podobnej pustki? Może w ogóle nie zagrzał miejsca w jej wnętrzu. A może to dlatego, że go wykorzystała w taki sam sposób, jak traktowała ludzi Bibi. Czyniąc z człowieka rzecz, narzędzie, instrument; palnik wciąż włączony, lecz jakby zapomniany w jej dłoni, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Gorące powietrze nieomal omiata jej twarz, dość gorące, by wywołać na skórze bolące pęcherze, a ona zastanawia się, gdzie był teraz Michael, co sądził o okrutnym, szyderczym występie Bibi? Czy uważał, że był zabawny? Że to tylko żarty? A może był zazdrosny? Bądź co bądź starasz się zranić tylko tych, których kochasz. Co sądził o spektaklu, czy wychwycił, że było w nim coś nie tak? Czy zdołał to dostrzec?
Tak? A może nie, może wcale nie uważał, że z występem było coś nie w porządku.
Łup, łup, łup, metaliczne dźwięki z dołu, Nicky coś przestawiał; czy wciąż byli tam wszyscy? Kolejny, cichszy dźwięk z zewnątrz, grzmot nadchodzącej burzy, to lato wydawało się szczególnie burzliwe i deszczowe, ulewy były tak gwałtowne, że woda zalewała studzienki burzowe i kanały, rynsztoki zmieniały się w rwące strumienie, krople deszczu zdawały się tak ciężkie, że mogły rozbić zmęczone szkło jak starą odwapnioną kość, miała wrażenie, że
budziła się i zasypiała, mając w uszach bębnienie deszczu o szyby. Może którejś nocy popękają i rozlecą się jak skóra pod ostrzem skalpela lub noża, ulubionego narzędzia Bibi. To byłoby jak odpowiedź na jej zew. Przypomina sobie jej atak wściekłości, tam, na ulicy, okrutne zaskoczenie palców sprawiających mimowolny ból i znów ciężka dłoń spoczęła na jej sercu — och, Bibi.
Otwarcie i zamknięcie, poczwarka. Mrok na zewnątrz, sztuczna noc pełna burz.
Znów ciemność, znowu pracuje samotnie, tej nocy nie było burzy, lecz dawało się jej we znaki potworne zmęczenie, wywołane po pierwsze kolejnym artykułem Bibi, wywiadem tak odrażającym i dziwacznym, że przeczytawszy go, szybko, na stojąco, tyłem do kiosku, jak złodziejka, miała ochotę się rozpłakać: Bibi wypowiadała się tym razem o deformacjach, mówiła jak nawiedzona albo wariatka. — To nieomal błogosławieństwo (Tess wyobraziła ją sobie, jej usta poruszające się w nowy sposób, jakby z wysiłkiem), to coś znacznie lepszego, niż urodzić się normalnym. Bo w ten sposób posiadają już wszystko, do czego ja dopiero dążę, wiedzą podświadomie, całym swoim jestestwem, całą skórą, to co ja pojęłam tak niedawno — że to swego rodzaju pomost, miejsce, a może raczej stan, do którego powinno się dążyć. Aby WIEDZIEĆ — i w tym tonie utrzymany był cały wywiad, Bibi wyłuszczała w nim swoje teorie, opracowane przy współpracy nie wymienionego z nazwiska „doradcy", lecz prawie na pewno był nim Matty. Chyba że miała nowego ucznia, nową zabawkę i przerażająca myśl — co zrobiłaby z kimś takim jak Paul?
Facet za prostokątną ladą, długości deski do prasowania, wścieka się — hej, płać albo odkładaj, dała mu pieniądze, choć pismo było dla niej za drogie. Nie była ostatnio przy forsie, musiała liczyć się z każdym groszem, w ciągu ostatnich paru tygodni prawie nie miała „zajęć" z uczniami, a gdy już się zjawiali, domagali się od niej teorii, może chcieli wybrać własną drogę. Nic w tym złego. Oczywiście, za wyjątkiem pieniędzy. Wraca do domu, zastanawia się, jak długo jeszcze tam pomieszka, czy będzie musiała się wyprowadzić? No to
co? Może to i lepiej, nowe miejsce, mniejsze opłaty, mniej duchów. Może.
Głuche trzaski, Nicky i ktoś jeszcze, parę osób, na pewno nie Jerome i Peter, ci byli na miesięcznym tournee. Objazdówka Zombi, cztery miasta, występy uliczne, wynajęta ciężarówka i samochód z przyczepą. Nawet jak na objazdówkę były to wielkie widowiska, od paru miesięcy nie widziała występu Zombi. Była outsiderem, a Nicky najwyraźniej zrezygnował na własną prośbę, miał swoją pracę, jak wyjaśniał Jerome, swój szajs, nad którym się obecnie mozolił.
— Co
konkretnie? — spytała wówczas Jerome'a, stając przy
aucie
z jego strony, słońce prażyło ją w kark; oparła się o
opuszczoną
szybę
pikapa, tapicerka siedzenia była tak nagrzana, że aż
parzyła.
Jerome
nosił okulary przeciwsłoneczne sklejone taśmą izolacyjną.
Peter
był nadal w środku, znosił ostatnie rzeczy.
Czy powiedział wam, nad czym obecnie pracuje? Jerome wzruszył ramionami i pokręcił głową.
Nie mam pojęcia. Sądziłem, że może ty wiesz.
Pojawia się Peter z pudłem pełnym części, pod brodą przyciska jakąś szpeję. — Cześć, Tess. — Odstawia pudło na tył wozu. — Jerome, stary, czy mamy już wszystko?
Mamy wszystko. Możemy ruszać. — Obejmuje ją jedną ręką za szyję, spocony półuścisk i uśmiech, wydaje się unikać jej wzroku, jakby znów był tym bardzo młodym i bardzo zalęknionym złodziejaszkiem. Chciałem tylko popatrzeć. — Życz nam powodzenia, co nie?
Powodzenia. — I ku swemu zdziwieniu pocałowała go w policzek. — Bawcie się dobrze. Wróćcie z tarczą. Jak bohaterowie. — Wszyscy się uśmiechnęli, gdy to powiedziała, złam kark, mruknął Peter, a Jerome uruchomił ciężarówkę; głębokie, gruźlicze rzężenie, jeszcze jeden, już ostatni uścisk dłoni i odjechali, z ciężarówką, z przyczepą, ze wszystkim. O ich wyjeździe dowiedziała się zaledwie dzisiaj. Dlaczego Nicky nie pojechał z nimi? Co kombinował?
Z wnętrza dobiega rytmiczny odgłos kompresora; puka, lecz nikt nie odpowiada, wchodzi więc i dostrzega go, w wielkich goglach
i masce ochronnej, cały pokój cuchnie wonią farby. U jego stóp na podłodze leżała naturalnej wielkości mumia, manekin, Nicky zaś trzymał w dłoni dziwacznie wyglądającą, srebrzysto-czarną uprząż.
Nicky? — pyta z zakłopotaniem.
Sie ma — odpowiada, lecz jej widok wyraźnie go zaskoczył i nawzajem. Chłopak wydawał się też zażenowany. Tess podchodzi naprzód, a on jak dziecko, na czworakach pełznie w jej stronę, by zasłonić swoim ciałem... co? Co to było?
Nagi, białowłosy manekin, ciężkie kolczyki przyklejone do piersi pozbawionych sutków, nogi poodkręcane na wysokości kolan, śruby wielkie jak kciuki, kolejne kolczyki między udami, na wzgórku łonowym i poniżej, a w miejscu gdzie powinno znajdować się oblicze, zieje czerń, pustka, twarz usunięto.
I — Posłuchaj — drżący głos, nerwowe drżenie rąk, mówił coś, lecz go nie słuchała, dochodziły do niej tylko bełkotliwe, rozmyte, niewyraźne dźwięki. Całe pomieszczenie było jedną wielką parodią jej pracowni — oto skrzynka uformowana ze zgiętych, sztywnych ciał, o twarzach klownów, kretyńskich i wyuzdanych, kolejna, krzykliwa jak folia, w którą pakuje się żywność, zielone jarzyny przeżarte szarobrązową zgnilizną, naszpikowane haczykami i podziurawione metalowymi pierścieniami, w miejscach, gdzie namalowane były oczy, powbijano haczyki wędkarskie. Jeszcze jedna, aluminiowy sześcian, na każdej ze ścian namalowany symbol, znak zapytania, wykrzyknik, symbol dolara i „pieprzę cię", prostymi literami bez szeryfów; wewnątrz para piersi przekłutych drutami dziewiarskimi i zbryzgana strugą lepkiej, czerwonej krwi. Obok pusta obudowa telewizora, do której przymocowano bezgłowe laleczki w strojach baletnic, wszystko to opasane jest lipnymi łańcuchami, z których zwieszają się jakieś kartki; nie przeczytała, co na nich było napisane, nie chciała wiedzieć, nie teraz. Wolno stojąca rzeźba kobiety, fatalnie rozwiązany układ metalowych mięśni mający umożliwić jej wykonywanie prostych ruchów, obwisłe debilne wargi po-przekłuwane szpilkami, były ich setki, łebek każdej z nich lśnił osobliwie.
— Tess, posłuchaj mnie przez chwilę. — Nicky obok niej, wciąż
ma na oczach gogle, a w głębi nich coraz większą panikę. — Czy mogłabyś...
Tess wychodzi, nie mogła nawet na niego spojrzeć, nie chciała zostać ani chwili dłużej w tym pomieszczeniu, gdzie gapiły się na nią te obrzydliwe rzeźby; upiorne, szkaradne, coś potwornego, i pomyśleć, że wykorzystywali swój talent i jej nauki, umiejętności i wiedzę, marnowali to wszystko na coś tak absurdalnego i okrutnego.
Na górze zamyka za sobą drzwi, wyłącza telefon, siada posępna i nieruchoma za stołem roboczym, jakby tylko ciężką pracą mogła odegnać od siebie te plugastwa. Dłonie dotykające drelichu drżą, a Tess myśli o artykule z czasopisma, nachyla się, by otworzyć je na stronie, gdzie widniało zdjęcie chudej, przeraźliwie uśmiechniętej Bibi; nagle czuje się zmęczona, skonana, wyczerpana, krew w jej strudzonych żyłach zmienia się w ołów, a ona całuje zdjęcie, odkłada pismo na bok, tak jednak, by mogła je stale widzieć i przez wiele następnych godzin pracuje, patrząc na fotografię, wpatrując się Bibi prosto w oczy i tak, oświetlona snopami iskier, pokonuje pusty tunel nocy.
— Nigdy więcej.
Przez całą noc nie zmrużyła oka i było to po niej widać, zwłaszcza gdy stanęła w świetle, naprzeciw nich: półokrąg poważnych twarzy, nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, ciche westchnienia.
— Robiąc
taki szajs — wodzi wzrokiem po ich twarzach —
obrażacie
mnie. I siebie również. Zadajecie kłam temu, co tu wspól
nie
tworzyliśmy. — Palący ból gdzieś pod żebrami i gazy, za
dużo
kawy,
zero jedzenia, tępy kac wywołany wściekłością. — Nie
chcę
więcej
oglądać tego szajsu.
Cisza. I nagle Edgar-Marc, cicho:
— Więc co mamy zrobić, powy wozić to?
Tess milczy, a oni czekają w ciszy jak w pustym pokoju, za którym może rozciągać się rozległe pole, otwarty grób, gładka posadzka sali operacyjnej. Przeciągnęła tę chwilę jak wybrzmiewa-jący dźwięk ulubionej piosenki, po czym rzuca beznamiętnie:
— Co
chcielibyście wywieźć? Złą prasę? Oszczerstwa? Par
szywe
kalumnie? — I dodaje śpiewnym tonem: — Ona publicznie
mnie
oczernia, lży mnie, obrzuca obelgami i wyśmiewa.
Dorośnijcie
wreszcie!
— wrzasnęła, czym zaskoczyła ich wszystkich; zdumione
oczy,
przez chwilę chciała, aby Bibi mogła to zobaczyć, byłaby
dumna.
Spójrz, ja też potrafię manipulować ludźmi; i ta myśl
ukoiła
jej
gniew, jej wściekłość, odwróciła się do nich plecami. —
Róbcie,
co
chcecie. Ale nie tutaj.
I wychodzi, wspina się po schodach na górę, nikt za nią nie poszedł. Za nią tylko cisza, nie rana, lecz wypukła, falista, bliznowata tkanka. Została wymieciona pod stół, gdy nagle — pukanie — Nicky. Nita. Edgar-Marc.
Milczą, aż w końcu Nicky odzywa się nieśmiało.
— Pracowałaś już tym nowym świdrem?
Nita wyciąga rękę, przestępuje próg, mogę go zobaczyć, pozwól mi go obejrzeć. Edgar-Marc milczy, staje obok Tess, a wtedy:
Chcesz, żebyśmy je wyrzucili, czy jak?
Co mielibyście wyrzucić?
Spogląda na Nicky'ego i Nitę trzymającą w dłoni świder.
No wiesz. Nasze prace.
Nie — zdecydowanie, czym ponownie ich zaskakuje. — Nigdy nie wyrzucajcie swoich prac. — Myśli, inni o tym nie wiedzieli, ale Nicky chyba tak — o molochu Salome, posępnych Trzech Śmierciach i Sędzim Smutków. — Zatrzymajcie je. — Włącza światła, biało-zielona fluorescencja w pogłębiającym się mroku, zanosiło się na kolejną burzę. — Tylko przykryjcie je brezentem.
Pozostali już nie wrócili, zabrali swoje prace i odeszli. Zupełnie jakby nigdy ich tu nie było.
Tylko raz.
Nie. — Stara się ukryć znużenie, Nicky nerwowo przebiera palcami, stuka w solniczkę, która przejeżdża obok niej na blacie, i: — Dlaczego nie? — po raz dwudziesty. Tego dnia. — Tylko raz, ona nawet nie musi cię zobaczyć, nie będzie wiedziała, że tam jesteś.
Mówisz jak Michael.
Fatalne porównanie, ale nie okazywał rozdrażnienia, bardzo się starał. Jak oni wszyscy — Edgar-Marc i Nita, jej wielkie dłonie, nieruchome jak u ministranta. Zabrali ją na kolację, do Jimbalaya, lipne cajuńskie dania polane niemarkowym chili, niemniej lepsze to niż krakersy i suchy ser, którymi się ostatnio żywiła. Blady kawałek kurczaka nadziany na widelec, okaz numer jeden.
— Nie
chcę tam iść, wiecie, że to ostatnia rzecz, którą chciała
bym
zobaczyć. Wystarczy mi to, co przeczytałam w gazetach. —
Smutne
i zabawne zarazem, ziarniste zdjęcie zapatrzonej Bibi na
stronie
z atrakcjami dnia. Ja wam pokażę atrakcje — Przemysłowy
Kabaret
Skinbound. Krok ku niebu lub może w otchłań piekielną.
Nita, z rozwagą.
Jak możesz nam mówić, co powinniśmy myśleć na temat jej pokazów, skoro sama nigdy na żadnym nie byłaś? — I automatyczna odpowiedź. — Wcale wam nie mówię, co powinniście myśleć, mówię tylko, co powinniście z tym zrobić. A raczej czego NIE ROBIĆ. — Może mieli rację, ale jeżeli nawet, i tak potrzebowała czegoś więcej, silniejszego impulsu, prawdziwego kopa. Przypomina sobie Bibi na łamach pisma, kabaret przemysłowy, wypadki przy pracy i naraz Nicky mówi coś — należy znać swoich wrogów, czy nie tak?
Ona nie jest moim wrogiem. — Czy mogła spodziewać się, że to zrozumieją? Przeciwieństwem miłości nie jest nienawiść, lecz obojętność, ale skąd mieliby to wiedzieć? Nicky bawi się pakieci-kiem cukru, Nita wpatruje się posępnie w szklankę z wodą, Edgar--Marc ogląda swoje paznokcie, bardzo długie i brudne, czarne jak tusz na rzęsach Bibi, gdy patrzyła na nią tamtego strasznego dnia, na chodniku, jak źle było z niąjuż wtedy? I jak bardzo ten stan jeszcze się pogorszył? Na tyle, że wystarczyło jedno spojrzenie, jeden rzut oka, by się zorientować, że COŚ JEST Z NIĄ NIE TAK. A może wystarczyłoby jedno pociągnięcie nosem? Jeden dźwięk, cichy szept, czego potrzeba, by zmierzyć głębię tego stanu, oszacować jego rozmiary i co by zrobiła, gdyby nabrała pewności? Pomogłaby jej, powstrzymała, jak, w jaki sposób? Należy znać swoich wrogów: zrozumieć, co jest z Bibi nie tak i do jakiego stopnia.
— W
porządku — jak przekroczenie granicy, powtórzyła to
nieco
głośniej. — W porządku. Pójdę na następne
przedstawienie.
Kiedy
ma się odbyć?
Nicky, ostrożnie, starając się nie okazywać zadowolenia, ale mimo wszystko nie był w stanie pohamować cisnącego mu się na usta uśmiechu, Nita również się uśmiechnęła, a Edgar-Marc omal nie zaklaskał w dłonie z radości jak małe dziecko u wejścia do cyrku, do czarnego cyrku bólu. „Dominacja i Paradoks" — wysypuje się sól. Nicky uśmiecha się szerzej.—Zapłacę za ciebie. Dobrze? Grunt, że się zgodziłaś.
Dominacja i paradoks.
— W
porządku — ale już zaczynała tego żałować. — Niech
będzie.
Wielki budynek, magazyn, stalowe pudło pełne niespokojnych ech, ruchliwych ciał. Widzowie; było ich mnóstwo, zajmowali miejsca na wysuwanych, pnących się stromo ławkach i gdzie się tylko dało, krzykliwi, pełni energii, hałaśliwi, często niezdarni, już teraz był tłok, a przecież chętnych wciąż przybywało. Tess rozgląda się dokoła, jakby spodziewała się, że Bibi wyskoczy zza kosza na śmieci i wskakując na jedną z pustych beczek, zawoła: — Mam cię! Idiotyczne. Spocone dłonie w kieszeniach, przebierała się kilka razy, kretynka, czy to twój pierwszy raz? Często tu bywasz? Wciąż się poci. Po jednej stronie ma Nicky'ego, po drugiej Nitę, nieco z tyłu Edgara-Marca, znajdują dla siebie miejsca, siadają wokół niej jak gwardia honorowa, straż przyboczna albo wartownicy więzienni, nie martwcie się, tak właśnie chciałaby im powiedzieć, nie ucieknę.
Serce bije zbyt szybko.
Nie ucieknę.
Scena nie osłonięta, nic specjalnego, prostokątne podwyższenie, udrapowane tu i ówdzie dość niefrasobliwie krótkimi kawałkami pomarańczowego, nylonowego sznura. Metalowy zbiornik po substancjach chemicznych odwrócony do góry dnem, na bokach, z których odłazi farba, widać fragmenty numeru seryjnego. Lampy wiszą nisko, dość niebezpiecznie, tuż nad beczką inne, czerwone, nieco
wyżej, a ponad nimi zielone, upiorne jarzeniówki, gwiazdozbiór przemysłowy, ciekawe, jaki to znak zodiaku? Na pewno nie strzelec ani ryby, raczej drapieżny smok, skorpion, kat, nóż. Czerwona cesarzowa, ogolona głowa i krwawy uśmiech, blizny, grube niczym sznury pereł ciągnące się po obu stronach jej chudych, gołych ramion, wyglądają jak pozostałość po ciężkiej chorobie, równie rzadkiej jak uśmiech na jej twarzy. Nóż w dłoni, w urękawicznionej dłoni, pójdźcie, by siać chaos, pójdźcie, by wody rzek zabarwiły się czerwienią, by gałęzie przemieniały się w węże o twarzach dzieci, by ciąć i krwawić, by...
Nita, zerkając z ukosa.
— Hej, Tess?
I wtedy zgasły światła.
Potworny hałas, jeden potężny, rozdzierający ryk i odgłos setek par stóp dudniących o drewno i metal, jakby były ciałem i kośćmi, Tess podrywa się z miejsca, Nicky próbuje schwycić ją za rękę, uspokoić, lecz ona tego nie chce, nie pragnie nikogo dotykać ani być dotykaną, lecz po prostu stać w ciemności z walącym dziko sercem i czekać: czekać na Bibi.
Ta jednak się nie pojawia. Najpierw trójka chłopców, tancerzy, przynajmniej poruszali się jak tancerze: nagie torsy i postrzępione trykoty, krążą wokół beczki, zataczając się i potykając, a światło zmienia się z czerwonego na niebieskie i z powrotem na czerwone, najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zaczyna migać, najwyższy z chłopców, pochwycony przez pozostałych, zostaje uniesiony i ułożony na szczycie jak na ołtarzu, w ich dłoniach zaś ni stąd ni zowąd pojawiają się noże
ich ostrza tną powietrze i beznamiętnie, zupełnie bez emocji opadają, tak szybko, że Tess nie ma czasu, by odwrócić wzrok
rozdzierają jego uda, jego miednicę
zrywają trykot, by pokazać tatuaże na jego udach, czerwone i czarne jak narkotyczne róże, róże z ciała, chłopcy wrzeszczą, wszyscy trzej, wykrzykująjakiś fatalnie ułożony wiersz o pragnieniu i chęci dominacji, na co połowa widzów zaczyna pohukiwać i wydzierać się na całe gardło, wybijając rytm stopami, ten przeraźliwy
rytm staje się pieśnią, inkantacją, gromkim rykiem, chłopcy upadają, przyjmują dziwne, poskręcane, powyginane pozycje; teraz czas na Bibi?
Nie.
Kolejny taniec, inni tancerze, kobiety ubrane na czarno, poruszają tylko dłońmi, wszystkie noszą postrzępione rękawiczki bez palców i odsłaniające wnętrze dłoni, które ozdobione są czerwonymi i czarnymi trójkątami, kobiety zaczynają mówić o Egipcie i wonnym zapachu mumifikowanych ciał, malowane, tłuste, czarne uśmiechy, naraz ktoś uderza w beczkę-ołtarz, głuchy łoskot i głośne, przeciągłe pohukiwanie
czerwony punktowiec
nadchodzi to ona.
Jej serce tłukło się jak oszalałe, jak rozdarte bólem; dłonie spocone i ruchliwe, zaciskają się w pięści i rozluźniają, to wkłada, to wyjmuje je z kieszeni jak skradzione precjoza, które za wszelką ceną pragnęła ukryć, nie wychodziło jej to najlepiej; jak będzie wyglądać? Co zrobi?
Muzyka zmienia się, wraca do poprzedniego, hałaśliwego rytmu, takie dźwięki mogłyby rozbrzmiewać u wylotu wulkanu, na skraju osypującego się górskiego stoku, tam gdzie płynie krew, kobiety podnoszą się, chłopcy prostują, odwracają się, nie widzieć zła, nie słyszeć zła, nie mówić nic złego, otwierają usta w ostrym, oślepiającym białym świetle, by pokazać
że nie mieli języków
wkładają palce do ust, w pustkę i wyjmują coś czarnego i wilgotnego, co to jest, do kurwy nędzy, rzucają przed siebie, a Tess stwierdza, że to były klamry dentystyczne, nic strasznego, tylko klamry dentystyczne
światło znów gaśnie, jej oślepione oczy potrzebują chwili, by do tego przywyknąć, i w tej właśnie chwili zjawia się Bibi.
Czerwona Królowa.
Twarz uniesiona ku górze, wymierzona jak lufa broni ku palącemu oku reflektora punktowego, podkreślającego każdą wystającą kość, każdą cyzelowaną powierzchnię i płaszczyznę: WYOSTRZO-
NĄ jak nóż, wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kolczyki, haczyki, łańcuchy, metal i srebro, szczypiące palce o końcach ze stali, metal krzyżuje się na jej wygłodniałej, bezkrwawej skórze
piękna, tak piękna
lecz jej widok przyprawiał również o mdłości — uczucie, że coś było nie tak, pojawiło się nagle, wystarczyło jedno spojrzenie, było ciężkie jak kożuch, wszechogarniające jak lepki, gęsty syrop, cukrowy błysk wewnętrznej zgnilizny i rozkładu wydawał się ewidentny, nie sposób go nie dostrzec, a gdy otworzyła te wielkie oczy, odnosiło się wrażenie, że w ułamku sekundy spostrzegła wszystkich i każdego z osobna, obecnego w tym wielkim pomieszczeniu, pośród maelstrómu przeróżnych wrzasków; trzej chłopcy położyli się u jej stóp, a chłopak stojący obok Nicky'ego zawołał przeciągle:
— Bibi! Bibi! Bibi!
Tess poczuła strużki potu ściekające po jej policzkach, chciała coś zrobić, uciec, zacząć krzyczeć, ale tylko patrzyła, patrzyła i...
Zjawiają się inni, pełzają, podchodzą lub czołgają się obok niej, Tess wydawało się, że dostrzegła Andreasa, pół twarzy miał ukryte pod maską, było ich w sumie sześcioro czy siedmioro, wszyscy nosili maski, rogi lub wielkie ośle uszy. Trzej chłopcy również założyli maski, maski psów, nie gumowe, lecz wyglądające jak prawdziwe psie pyski, z sierścią, ze wszystkim, jak dzieła wprawnego wypycha-cza, to były prawdziwe psie głowy! Rany, ależ one musiały cuchnąć, Tess czuje obrzydzenie, na tę myśl zaczęło zbierać się jej na mdłości, na dodatek te łby wydawały się tak ciasne, przylegały do głów tancerzy jak druga skóra, pomyśleć tylko, coś takiego, w takim upale?
Głos Bibi, wzmocniony przez mikrofon, czysty i spokojny.
Paradoks dominacji jest paradoksem wolności... psy, przed nią
wolności
u jej stóp, zdają się węszyć, obwąchują jej nogi, uda, ciało pomiędzy nimi...
— by być niewolnikiem
chwyta ich, jednego po drugim, odciąga ich głowy do tyłu,
wygina ich całe ciała tak bardzo, że wydaje się, iż lada chwila popękają im kręgosłupy, a z głośników dobiega teraz zwierzęcy wrzask, przeraźliwa, rozdzierająca uszy kakofonia, hałas nie do wytrzymania, zupełnie jakby człowiek nagle znalazł się w rzeźni, w jatce ograniczonej własnymi, tętniącymi opętańczo skrońmi. Tess chciała zakryć uszy dłońmi, lecz nie zrobiła tego, nawet nie drgnęła, patrzyła, jak Bibi wyjmuje staroświecką brzytwę, a potem przykłada jej ostrze do odsłoniętych szyj psiogłowych, do ich ludzkich szyj, na których stal
kreśli linię, różową kreskę, krew nawet jeszcze nie popłynęła, jedynie kropelki różowego płynu, osocza, nagle okazuje się, że oni wszyscy mieli brzytwy, ci z głowami mułów, byków i lwów zaczynają ciąć nawzajem jeden drugiego, zadają szybkie, nerwowe cięcia, to tu, to tam, niemal na oślep, jak poprzednie, a Bibi odwraca się
do widzów
i jej spojrzenie, zwisające luźno ramiona, postępuje naprzód i nagle uśmiecha się złowieszczo, jakby spostrzegła Tess, ZOBACZYŁA ją, przyszła tu dla niej, tylko dla niej — bo cię kocham, ten odrażający uśmieszek, KOCHAM CIĘ, Tess, chcę cię zerżnąć, chodź do mnie. Teraz. Zaraz. Już
jej usta otwierają się, by przemówić, by POWIEDZIEĆ
— kto będzie moim niewolnikiem? — Jeden z tancerzy, z artystów pojawia się przy niej, podając maskę, wyszczerzony pysk wieprza, Bibi chwyta ją, unosi w górę, wybiera jedną z dziewcząt z pierwszego rzędu, tam szaleństwo trwa w najlepsze, szlochającą blondwłosą dziewczynę w podartym czarnym staniku i jednym ruchem nakłada jej maskę na głowę, po czym odwracają, by pokazać tłumowi, oto niewolnica, świnia.
Potem popycha dziewczynę przed sobą, opuszczone ręce, niepewny krok, wchodzą na podwyższenie, dziewczyna zostaje ułożona na beczce, takjest, świnio, to twoje miejsce, Bibi krzyczy przeciągle, głębszym niż dotąd głosem, jest teraz znów Czerwoną Królową — kapłanką, którą tylko krok dzieli od granicy rozedrganej, krwawiącej rany. — Moc brania jest znacznie potężniejsza od mocy dawania, aby dawać, trzeba najpierw wziąć i musicie tego chcieć, czy tego
chcesz? Grzmiąca odpowiedź widzów; lecz ona zwracała się do dziewczyny.
— Czy tego chcesz?
Płacz, bełkoczący głos, wychwycony przez mikrofon Bibi, niezrozumiałe dźwięki, dziewczyna próbuje coś z siebie wykrztusić, jęczy, naraz Bibi wrzeszczy na całe gardło: CZY TEGO CHCESZ? głosem tak silnym, że mógłby rozerwać skórę, a dziewczyna, jakby wyzwolona, odkrzykuje: — Tak! Z głośników dobiega dźwięk perkusji, huk bębnów i talerzy, Bibi tym razem nie unosi w ręku brzytwy ani nawet noża, Tess tego nie widzi, nie wie, co to jest, lecz widzowie rozpoznają natychmiast i reagują głośnym okrzykiem aprobaty. Tess woła do Nicky'ego, pyta głośno: — Co ona tam ma? Co ona wzięła? Na co on odkrzykuje, dwa razy, bo za pierwszym go nie usłyszała — haczyki wędkarskie. Wbija haczyki, by naciągnąć skórę, przygotować ją do nacięcia, a potem tnie, głęboko, aby została blizna, aby zostały ślady, wszystkie zwierzogłowy są teraz w ciągłym ruchu, zawodzą w głos, wstępują pomiędzy widzów, pną się jak dzieci zła po schodach pośród nocy, bycza głowa zmierza w ich stronę, w kierunku Tess, przez jedną krótką, przerażającą chwilę ma wrażenie, że maska zostanie rzucona do jej stóp i ujrzy pod nią Paula, oblicze bardziej jeszcze kościste niż Bibi, jeszcze bardziej wycyzelowane i wyostrzone, uśmiechnięte oczy, oczy byka, z trudem stłumiła w sobie chęć rzucenia się do ucieczki, a gdy byk ją minął, zauważyła, że wielu spośród widzów faktycznie zaczęło biec co sił — jedni ku wyjściu, inni w stronę sceny, kilka osób zeskoczyło z górnych ławek, na których siedzieli i choć wcześniej robili to wielokrotnie, dla zabawy, teraz, w przypływie paniki, szafowali własnym życiem, jakaś dziewczyna runęła ciężko na wznak na betonową posadzkę, lecz nikt nie pospieszył jej z pomocą, nikt nie podszedł, by sprawdzić, czy nic się jej nie stało, a przecież mogła zostać stratowana
mogła
umrzeć
Bibi znów krzyknęła coś gromkim głosem, Tess i tym razem nie zrozumiała słów, lecz bardzo wyraźnie, jak dotyk dłoni w ciemności, poczuła potrzebę, owa potrzeba wyczuwalna była w atmosferze
napięcia i estetyce ruchów Bibi, w napięciu mięśni jej pooranej nożem twarzy i zaczęła krzyczeć, naprawdę, na całe gardło, wrzasnęła, jakby w jednej chwili całe zło, wszystko co było nie tak, wyrwało się na wolność w jednym długim, przeraźliwym, niepohamowanym i nieartykułowanym skowycie.
ten dźwięk ożywił Tess, był dla niej bodźcem do działania, na to właśnie czekała. Zaczęła przedzierać się przez rozhisteryzowany, oszalały tłum, pośród histerycznych odgłosów balansujących na pograniczu ekstazy i paniki, słyszała już wcześniej podobne dźwięki, o Boże, pozwól mi przejść, pozwól mi się przebić. DAJ MI PRZEJŚĆ, przeciska się łokciami, po którymś ciosie czuje, jak komuś pękają kości, a przynajmniej tak się jej wydawało. Nicky schodzi z ukośnego stoku ławek, które zaczynają się chwiać, Nicky omal nie traci równowagi, ajednak próbuje iść za nią, za późno, tłum zagrodził mu drogę, opóźnił jego marsz, Tess tymczasem straciła równowagę, trwało to w sumie minutę lub dwie, ogarnęło ją uczucie absolutnej bezradności, gdy przez ten krótki bądź co bądź czas zdana była wyłącznie na łaskę i niełaskę wzburzonej tłuszczy, mogła zostać stratowana lub uniesiona w dal, to nie zależało od niej, nie miała kontroli nad własnym ciałem, prawie nie dotykała stopami ziemi, zawieszona na ramionach obcych ludzi, podźwignęła się z trudem, kopiąc i tłukąc łokciami na prawo i lewo, palące krople potu spływały jej do oczu.
— Przepuśćcie mnie.
Nagle: skowyt Bibi, o dziewczynie w masce świni kompletnie zapomniała, kopnięciem przewraca beczkę, dziewczyna stacza się na scenę i odczołguje na bok, by nie znaleźć się na drodze toczącego się zbiornika, ktoś w masce żaby chwyta Tess za ramię, poczuła wilgotny, słony oddech i bez namysłu kopnęła z całej siły, mierząc w goleń, w nagrodę zarobiła, niezbyt mocno, pięścią w brzuch, ale miast odpowiedzieć ciosem, odepchnęła napastnika, mocno, bardzo mocno, jak Samson, lecz bezskutecznie, pod sceną wciąż było zbyt wielu ludzi, na scenie zresztą też, mieszali się z zamaskowanymi aktorami, fałszywymi zwierzętami, które tymczasem wyprowadziły Bibi z hali.
A potem był już tylko hałas, szaleni, wyjący wściekle ludzie, Tess dała się ponieść tłumowi, dopóki nie znalazła dla siebie dogodnej kryjówki, niszy, gdzie mogła się schronić, przycupnęła tam, czekając, aż trochę się uspokoi, aż ludzie zaczną się rozchodzić, aż będzie dość powietrza, by można oddychać i dość miejsca, by można czuć się bezpiecznie.
I ruszyć dalej.
W poszukiwaniu Bibi.
Za kulisami: idź dalej, i tak też czyni, mija puste palety i ciężkie plastykowe beczki: BEZ MASEK WSTĘP WZBRONIONY, mimowolna ironia, a nieco dalej światło i dźwięk: najwidoczniej tu znajdowała się stołówka albo kawiarenka, tak czy inaczej teraz jest pusta, ogołocona do cna z rzeczy, lecz nie z ludzi, są tu wszyscy, cały tuzin, rozmawiają podniesionymi głosami, rozlewają drinki na żółtych, długich stołach. Ktoś się śmieje, donośny pijacki rechot, Tess wytęża wzrok, usiłując dojrzeć, co kryło się za zdjętymi szatami i maskami, lśniące kolczyki błyszczą mętnawo w słabym świetle jarzeniówek: gdzie ona się podziała?
Przy drzwiach nie Andreas, lecz chłopak zakolczykowany podobnie jak on, to jeden z psiogłowców, kreska na jego szyi zaschła, skrzepła krew wygląda jak drobne koraliki, nowe ślady czerwieni na dolnej wardze, ocierają chusteczką higieniczną.
Czego? — nosowo. — Zamknięte.
Bibi. Chcę się zobaczyć z Bibi. Natychmiast.
A taa, jasne. — Wywraca oczami i zamyka jej drzwi przed nosem, nie kryje się z pogardą, Tess chwyta go, łapie za ramiona i popycha na drzwi najsilniej jak potrafi, aż tamten uderza w nie potylicą, cichy trzask i: — Taa, jasne, NATYCHMIAST, ty mały chujku, chcę się zobaczyć z Bibi, ale już!
Tess. — To Andy, poznała go tylko po głosie, bardzo zmężniał, napakowany, długie włosy, bardzo brudne, podbródek i policzki ozdobione ciemnosinym tatuażem. Nagi tors pocięty i pokryty śladami zaschniętej krwi, wyglądał, jakby zapuszczał sobie piersi. — Tess, ona nie chce cię widzieć. Idź sobie, dobra? Idź już.
Chłopak wiotczeje, po czym podnosi się lekko, by potrzeć bolącą głowę, rzuca jej piorunujące spojrzenie, lecz Tess go ignoruje:
Andy. — Próbuje go wyminąć, jest taki wielki, prawie nie mieści się w drzwiach. — Ja muszę z nią pomówić. Tylko przez chwilę, dobra. Minutkę i już mnie nie ma. Powiedz jej — chyba niezbyt przekonująco — powiedz jej, że przeczytałam ulotkę, w porządku? Powiedz jej to. Tylko to.
Tess... — Głośne westchnienie, opiera się o framugę. — Przecież wiesz, że nic nie jestem ci winien.
Proszę. — Patrzy mu prosto w oczy, nie przywykła prosić kogokolwiek, by wyświadczył jej przysługę, to było widać. — Jeżeli odmówi, pójdę sobie. W porządku? — Wspina się na palce, usiłując zajrzeć do środka ponad ramieniem Andy'ego...
i spogląda prosto w oczy Michaelowi, w te jego szare oczy, spokojne, bez oznak zdziwienia; jest ubrany na czarno, jasne włosy opięte jakąś siateczką, mnóstwo sznurków, bardzo są pogmatwane, jeden niesforny kosmyk wymknął się spod nich i zwieszał się na wysokości jego policzka. Widoczne cienkie blizny. Michael zaczyna się śmiać, delikatny suchy dźwięk, gdy coś jest śmieszne, choć niekoniecznie całkiem zabawne — choćby na przykład nieudane samobójstwo czy właściciel psa pogryziony przez swojego pupila. Patrzy w pustkę i śmieje się.
A obok niego Bibi.
Opiera głowę o jego ramię jak znużone dziecko, oczy zamknięte, obwisłe wargi wykrzywione w bladym grymasie dezaprobaty i wyczerpania, długim jak tragedia. Czerwień i srebro mieszają się z jego pylistą czernią, zażyłość widoczna czarno na srebrnym, Andy mówi coś, wzrusza ramionami. Może jednak już pójdziesz, co, Tess? Lepiej będzie, jak...
Bez jednego skinienia, bez słowa odwraca się i odchodzi, mija beczki, puste zbiorniki i czarne plamy smaru i znaki ostrzegawcze. Przecież je widziała. Były tak wyraźne. Każdy z nich. Przez cały czas. Czy jestem głupia, czy tylko naiwna?
W końcu wychodzi w mrok, gdzie wpada na nią Edgar-Marc, ochrypłe wołanie:
— Jest
tutaj! Mam ją! Znalazłem ją! — Po chwili zjawia się
pozostała
dwójka, Nicky mówi coś, jest zagniewany, ale napędziłaś
nam
wszystkim...
i nagle milknie, a potem ucisza ich wszystkich, unosząc dłoń jak gliniarz z drogówki.
Hej — ostro, wciąż jest nieco zdyszany. — Tess. Nic ci nie jest? — Cisza. — Co tam się stało?
Nic. — Nie patrzy. Brzuch, w miejscu gdzie ją uderzono, pulsuje tępym bólem, poczuła to dopiero teraz, jakby po namyśle, pot występuje jej na czoło, jest cała spocona, a przecież wieczór jest chłodny, wieje lekki wiatr, a oni stoją dokoła niej, są jeszcze bardziej spoceni niż ona, musieli się sporo nabiegać, szukali jej, martwili się. Próbowała się do nich uśmiechnąć, zamrugała powiekami, lecz gałki oczne miała tak suche, jakby miały lada chwila popękać niczym dojrzałe wiśnie, pozostawiając ją ślepą do końca życia, to, czego nie widzisz, nie może cię zranić; och, ty IDIOTKO.
Do kogo ta mowa? — Nita marszczy brwi, czy powiedziała to na głos? Dlaczego nie? Mogłaby wykrzyczeć to z dachu któregoś z okolicznych budynków. Czerwona Królowa i Walet Szpic, as z rękawa, te same blade oczy, blade i szare, barwy igieł i sztyletów. Dreszcz przechodzi jej po plecach, jest cała spocona i zziębnięta, koszula, którą ma na sobie, wygląda jak wyjęta psu z pyska albo jak pęknięty pęcherz — tamtych troje wciąż na nią patrzy.
Tess, kogo nazwałaś idiotką? Samą siebie.
Wracajmy do domu.
Głos Nity, donośny i zniekształcony, przez chwilę Tess wydawało się, że dziewczyna jakimś cudem znalazła się w jej pokoju. — ...telewizor, Tess, włącz go! Szybko! — Podnosi się posłusznie, włącza odbiornik. — ...aktywistów ruchu obrońców zwierząt pod koniec tego tygodnia. Kierowniczka zespołu, Bibi Bloss... — upiorne zdjęcie, trupie i szalone oblicze, bardziej zakręcone niż w rzeczywistości — została poproszona o komentarz. A teraz inne wiadomości, rada miejska usiłuje...
Nita, wciąż przy telefonie, widziałaś to?Tess, widziałaś? Podnosi słuchawkę, jęk sprzężenia rani jej ucho. — Tak. Widziałam. Ale tylko fragment. — Ból głowy, jakby położyła się spad pijana. — Co jeszcze mówili? Nie bardzo...
— Wygląda
na to... — w głosie Nity też słychać coś jakby
sprzężenie
— że, no wiesz, ci obrońcy praw zwierząt... Złożyli
protest
w sprawie tych kretyńskich masek, powiedzieli, że
zostały
wypreparowane
z prawdziwych zwierząt.
Wewnętrzny śmiech, radość wynikła z bezradności.
— Muszę
kończyć, Nita. Dzięki. — Siada ciężko na łóżku,
ukrywa
twarz w dłoniach, wciąż wspomina wczorajszy wieczór i to,
co
się wówczas wydarzyło.
Ale przecież musiała się dowiedzieć, czyż nie? I dowiedziała się, choć nie tego, czego się spodziewała, miast tego Bibi i Michael, razem, ich więź wydawała się bardzo silna. Zażyła. I głęboka. To miało sens, aż dziwne, że nie wydarzyło się wcześniej. A może trwało już od jakiegoś czasu? W sumie czemu nie? Była zaślepiona, nic tylko młotek i stal, a wokół niej płonął prawdziwy ogień, strzelając w górę i rozlewając się, przywierając jak napalm do jej rozżarzonych dłoni jak blask Armagedonu, widziany z oddali jak krzak gorejący na pustyni. Potrzeba maski, abyś ujrzała, i nagle, w jednej chwili pojęła, że byczą głową z wczorajszego wieczoru był nie kto inny, jak właśnie Michael, poznała go dopiero teraz, przypominając sobie, z jaką gracją piął się na chwiejące się ławki, gdzie siedzieli ludzie; przecierała oczy, całą twarz, myślała o Paulu, ale on przecież już od dawna nie żył, czyż nie tak? Umarł, odszedł, tak jak miłość, ich miłość, całej ich trójki, zgadza się? Oczywiście, że tak.
Zmienia pozycję na łóżku, na którym sypiała z Bibi i z Michae-lem, gdzie kochała się z nimi obojgiem, szare oczy otwarte szeroko pośród ciemności, wilgotne usta dotykające jej ciała; musiała wstać, wyjść z pokoju, miała wrażenie, jakby wciąż czuła ich zapach, a raczej zapachy zmieszane ze sobą i śliskie jak rękawice dotykające jej dłoni i zaciskające się wokół jej rozpalonej szyi. Zbiega na dół, jakby ktoś ją gonił, jakiś człowiek w masce, mężczyzna z głową
byka, Minotaur. Naciska klamkę mieszkania Zombi, zamknięte, otwiera kluczem Nicky'ego, w środku nie ma nikogo.
Na stole roboczym jakaś rozbebeszona praca, podchodzi, by ją obejrzeć, zrozumieć, stara się nie myśleć: znajome lekarstwo, czy dziś poskutkuje? Trzęsły się jej ręce. U Nicky'ego było jeszcze chłodniej niż u niej; żar narasta. Ogień płonie. Nie ma dymu bez ognia, mawiała jej matka. Szare oczy za maską, za każdą z masek, było ich całe mnóstwo... Dzwonek do drzwi, przenikliwy, buczący dźwięk, Tess wstaje jak robot, by wyjrzeć przez wizjer: kto tam? Nieznana twarz, długie, podejrzliwe spojrzenie, jakieś słowa i znów dzwonek.
— Kto
tam? — Choć wie, że nie mogą jej usłyszeć. Nachyla
się,
próbuje
dojrzeć coś więcej i widzi: Bibi. Nosi wielkie, zielone
okulary
przeciwsłoneczne, stare okulary Michaela. Są z nią dwie
osoby,
mężczyzna i kobieta, wszyscy przyodziani w uciekinierską
czerń
i szarość.
Nagle w ustach zrobiło się jej sucho, dłonie gładko odciągnęły zasuwkę i odblokowały zamek: najpierw wchodzi tamtych dwoje, ochroniarze. Bibi przestępuje próg, zdejmuje okulary, a Tess natychmiast uświadamia sobie, że jej dawna przyjaciółka od występu nie zmrużyła oka, te wielkie sińce pod oczami i jeszcze coś, coś gorszego, dziwne wilgotne drżenie, jak owad, który, wpadając do basenu lub stawu, usiłuje kilkoma szybkimi ruchami odbić się od powierzchni wody; na widok Tess przystaje, zatrzymuje się kilka stóp od niej.
Uśmiech, półgrymas, potwornie chudy, wymizerowany jak u wysuszonej na wiór mumii, przezroczysta skóra jak papier lub łupina starej cebuli, pękająca przy lada dotknięciu. Wodzi wzrokiem dokoła, robi to zgoła nieświadomie, nie panuje nad tym.
— Widziałaś
mnie w telewizji? — I wszyscy wybuchają śmie
chem,
Bibi ochryple, jej oddech omiatający twarz Tess ma dziwnie
gorzką
woń, jakby żywiła się kośćmi. — Te dupki. Co za kretyni
—
rzuca
z przejęciem. — Załatwię ich na cacy, następnym razem
użyję
ŻYWEGO
psa, ciekawe, jak TO im się spodoba. Co wtedy po
wiedzą.
..
Nie. Nie zrobisz tego — półgłosem, patrząc na Bibi, jakby poza nią nikogo więcej nie było na świecie. — Nie zrobisz tego. Przecież kochasz zwierzęta, Bibi.
Oczywiście, że kocham zwierzęta — z jeszcze większym rozdrażnieniem. — Nigdy nie skrzywdziłabym zwierzęcia. Zamiast tego po prostu je oskóruję. — I szturcha lekko Tess koniuszkiem palca, brudnego małego palca, brudnej małej dziewczynki, to co z nią było nie tak, rysowało się nader wyraźnie, biło z niej falami, co to było? Obłęd? A może coś innego? Tak silnymi, że wydawały się wręcz namacalne jak gnijąca rana, jak otwarte złamanie, jak skręcony kark. — Podobał ci się występ?
Nie. — Ma świadomość bliskości i ciągłej obecności tamtych dwojga, gapią się; czuje bicie serca, ciężki rytm pełen bólu i cierpienia. Dlaczego Bibi była taka brudna? Czemu ci kretyni nie każą lub przynajmniej nie pozwolą się jej wykąpać? Dlaczego nie dadzą jej umyć włosów ani się uczesać? Brudna i nawiedzona, mały patyk ciśnięty w wir jej własnych pragnień, Tess poczuła, że coś ściskają w gardle, zbierało się jej na płacz, więc szybko wzięła się w garść i zapytała: — Co się stało z tą dziewczyną? Tą, którą cięłaś? Co z nią?
Bibi, zamyślona, jakby nieobecna, budzi się nagle, zdezorientowana.
— Co?
Kto, Kim? To Kim, ona należy do zespołu, jest kimś
w
rodzaju... wiesz co, powinnaś zobaczyć, co ona ze sobą robi.
Dla
zabawy.
— I wybucha śmiechem, ochrypły dźwięk przypominający
trochę
czkawkę; nagle poważnieje, jak chirurg mający oznajmić
pacjentowi
ponurą prawdę. — W porządku, Tess. Jesteśmy tu,
aby
porozmawiać,
zgadza się? To rozmawiajmy. W porządku? Pogadaj
my.
Ja zaczynam.
Jesteśmy tu, by porozmawiać — kto to mówi? — Wolałabym pogadać w cztery oczy — patrzy na tamtych dwoje, którzy gapią się na nią mętnymi oczami manekinów, są jak kartonowe postacie stojące na witrynach sklepowych. Bibi zignorowała ich podobnie jak słowa Tess.
Siada na starej, poprutej leżance z czerwonej skóry, spomiędzy
popękanych szwów wyłazi wyściółka, leżanka, smród, przekrzywiona jak u ptaka głowa i podkrążone, zmęczone oczy.
— No
i dobrze. Próbuję coś ci powiedzieć, lecz ty mnie w ogóle
nie
słuchasz. Czy dzięki temu występowi czegoś się dowiedziałaś?
Czy
coś dzięki niemu zrozumiałaś?
Sporo, ale nic, co chciałabyś usłyszeć; jeżeli w ogóle jeszcze potrafisz słuchać.
O czym miałam się dowiedzieć?
O bramie. Wiedziałam, że jesteś gdzieś tam, na widowni. Nie jestem głupia. Wiedziałam, że przyjdziesz.
Powoli, jakby rozszyfrowywała mapę do krainy, gdzie nigdy nie będzie mile widziana, opisaną w sekretnym języku. Powoli:
— Bibi, nie wiem, o czym mówisz. Jaka brama?
Jej pytanie przeszło bez echa, Bibi miała swój własny, ułomny plan i realizowała go z typową dla siebie skrupulatnością. Modyfikacje — mówi wolno jak nauczycielka, gestykulując i kreśląc w powietrzu jakieś znaki — MODYFIKACJE są bramą, a raczej wieloma BRAMAMI dla wielu ludzi, tak wiele było jeszcze do zrobienia, tyle jeszcze mogła osiągnąć na niwie własnego ciała, cóż, w przeszłości dokonała kilku rzeczy, które uniemożliwiały przeprowadzenie dalszych modyfikacji jej własnego ciała, ale zawsze pozostawały (tu widmowy, trupi uśmiech) ciała gorliwych i chętnych wyznawców. Ciała INNYCH. Zgadza się? Tak wielu ludzi teraz o tym wiedziało. Masz pojęcie, Tess? Masz pojęcie? Zdajesz sobie sprawę, ilu ludzi o tym wie?
Tess otwiera usta, cisną się jej setki odpowiedzi, a we wspomnieniach obraz Paula, jego niewidzących oczu, arogancji, dziecięcej ufności. Kto wypowiadał się za Paula? Nie Paul, nikt.
Kto wypowiadał się za... jak miała na imię? Kim? Nie Kim.
Co się tu stanie, w tej próżni współmilczenia, co już mogło się wydarzyć?
Jednakże prawa innych, jeżeli istniały, nie liczyły się dla Bibi, nigdy nie zaprzątała sobie nimi głowy. Ten temat dla niej nie istniał.
Ciało — powiedziała Tess, chuda, wynędzniała, pokryta mnó-
stwem starannie nakreślonych blizn o złożonych konfiguracjach, od których widoku bolały oczy, miała blizny pod oczami i na wierzchach dłoni, białe, grube, staranne krechy jak uśpione dżdżownice, jak nie nazwane robaki, blizny jak klamry po obu stronach poruszających się ust — wychyla się do przodu na krwawiącej, czerwonej leżance, niczym polujący szalony anioł atakujący swą ofiarę, jak gdyby pokonywała swym bezskrzydłym ciałem nieopisane otchłanie — ciało to most — tak właśnie powiedziała.
Nie rozumiesz tego? — Tak bardzo się wychyliła, że mogła lada chwila upaść, rozsypać się jak rozpruty worek patyków. — Nie widzisz tego? Jeśli nie mogę użyć własnego ciała, muszę wykorzystać czyjeś inne. Po prostu MUSZĘ. — I kiwa głową z tak szczerą, posępną niewinnością, że Tess miała ochotę zawyć w głos. Miast tego jej szaleńcza logika usiłuje zgłębić tok rozumowania Bibi, odkryć, na czym polegał jej nowy obłęd, jak metal rozgrzewany, by wypełnić nieprzebytą czeluść otchłani, jak próba dojścia do porozumienia z zatwardziałym egoistą, Bibi wlepia wzrok w szarą ścianę, jej spojrzenie jest nieprzeniknione, oczy błyszczą szaleństwem. Mimo to Tess stara się do niej dotrzeć, próbuje powiedzieć: świat nie jest twoim placem zabaw, twojąjatką, koszykiem, z którego możesz wybierać wedle własnego życzenia, by kroić, co ci się spodoba. POSŁUCHAJ MNIE, BIBI! — i nagle te szare oczy stają się nieprzejrzyste, spowija je mrok, głębszy niż dotąd, nie do przeniknięcia, to miejsce, gdzie zadaje się ból.
Tja — odchyla się do tyłu, równie nagle jak wcześniej się wychyliła, jak wańka-wstańka, wbija wzrok w Tess. — Jest jeszcze coś, o czym musimy pomówić. Chciałam powiedzieć ci na przedstawieniu, ale poszłaś sobie.
Wyczerpana, raz po raz przeciera oko, ten okropny tik. TO TY SOBIE POSZŁAŚ. Daj spokój. Odpuść sobie. — Co takiego?
Te rzeczy, które robisz. — Gniew zaczyna narastać jak burzowa chmura albo trucizna rozpuszczająca się w wodzie. — Dlaczego musisz to robić? Dlaczego nie powiesz mi tego prosto w twarz?
Co znowu? — Udawane zdziwienie.
Jak to co? Widziałam je, Tess, pokazał mi je, skurwiel, nie
mógł się, rzecz jasna, doczekać, by mi je pokazać, ale i tak w końcu bym je zobaczyła. Pytam więc — dlaczego?
Co dlaczego? — powiedziała to głośno, zakłopotana, Bibi znów jej nie słyszy, ogarnięta gwałtownym rozgoryczeniem. — To nawet nie jest dobra sztuka, są spieprzone, cała robota do kitu, są nic niewarte, a ja powiedziałam, powiedziałam, że martwię się o ciebie, bo skoro robisz coś takiego, takie...
Bibi, poczekaj. — Nachyla się do niej, kuca jak obok dziecka, zmęczonego, nerwowego dziecka, miała nową ranę na dolnej wardze, ciemny strup, a Tess poczuła nagle uderzenie wielkiego, niewidzialnego młota współczucia i miłości, tak silne, że omal nie zwaliło jej z nóg; żałosna twarz, udręczona skóra i ciało zdeformowane, poskręcane, powykrzywiane w sposób, który, wbrew temu co mówiła Bibi, nie był, NIE MÓGŁ BYĆ żadną ścieżką, żadną drogą ku oświeceniu, a jedynie oznaką mrocznego, nieuchronnie postępującego upadku, niczego nie odnalazła ani nie odkryła, w przeciwnym razie nie byłoby w niej tej kalekiej, zwierzęcej potrzeby, pragnienie biło z jej skóry jak żar z wnętrza otwartego pieca, musiała ciąć i deformować i czyniła to nie dla jakiejś istotnej sprawy czy z ważkiej przyczyny, lecz dla bólu, dla bólu samego w sobie, który w ostatecznym rozrachunku nie dawał jej niczego, KOMPLETNIE NICZEGO; było to widać wyraźnie na jej twarzy, nie musiała nic mówić, miała to wypisane na skórze, a raczej wyżłobione w niej precyzyjnymi cięciami noża. Jeśli ścieżka noża kryła w sobie jakieś piękno, odkryła je w sobie tylko znany sposób i tylko ona potrafiła je dostrzec, leczjesli gdzieś tam było światło, z pewnością nie było jej przeznaczone.
Łzy w oczach Tess, a Bibi zmienia pozycję, jakiś podskórny skręt, jakby obrót kilku warstw tkanek i: — Nie, nie, nie chcę tego widzieć, to ty ze mnie drwisz i nie pozwolę...
O czym ty mówisz? — krzyczy, podnosi się, by odejść, odwraca się, unosi dłonie do głowy, jakby za moment miała jej pęknąć czaszka, łzy spływają jej po policzkach. — Nawet nie wiem, o czym...
Doskonale wiesz, o czym mówię! O tych pieprzonych skrzyń-
kach! O tej kretyńskiej roślinie i odbiorniku telewizyjnym, nie mów mi, że nie zrobiłaś ich, by dać mi do zrozumienia-..
Roślina. Telewizor. Co takiego... i nagle sobie przypomina, to jest jak iluminacja, niemal fizyczne doznanie, uczucie spadania, jakby impet upadku wydusił z jej płuc całe powietrze: te cholerne skrzynki, odrażająca parodia tego, co samo w sobie było niegodne wyszydzenia czy jakiegokolwiek odzewu. Jak to możliwe, że Bibi je zobaczyła? Jakim cudem...?
SKURWIEL, NIE MÓGŁ SIĘ, RZECZ JASNA, DOCZEKAĆ, BY MI JE POKAZAĆ
Kto? I gdzie ostatecznie trafiły te niechciane relikty wywiezione stąd przez jej uczniów, dokąd je przeniesiono? Kto mógł je chcieć? Nagle myśli zaczynają krążyć w jej głowie jak demon paniki tańczący na czubku lśniącego noża i Tess zaczyna spacerować w kółko po pokoju, jakby mogła udowodnić, że bluźniercze rzeźby mimo wszystko tu były, dlaczego ich nie było, czy to możliwe, że zniknęły? Czy powinniśmy je zniszczyć? Kto to powiedział? Nicky? Edgar--Marc? I ona—nie, nigdy nie niszczcie swoich prac. Nie róbcie tego.
Bibi patrzy na nią z leżanki, znów pyta:
— Dlaczego?
A Tess odgarnia długą płachtę szarego, matowego plastyku i patrzy — spójrz, to one, są tutaj.
Bibi obok niej —jakim cudem tak szybko przeszła, żywe srebro, dłoń szarpie brezent, by odsłonić to, co znajdowało się pod nim, by wydobyć to na światło dzienne: beznogi kadłub pozbawiony twarzy opięty obsceniczną uprzężą; ruchomy manekin z ustami pełnymi szpilek. Przebite drutami piersi zamknięte w ciasnym sześcianie, symbole — wykrzyknik, znak zapytania i symbol dolara, czemu nie trupia główka, gdzie to było — a, tutaj — i oto patrzy na nią, gniew i ból służek zanoszony do przerażającej, czerwonej cesarzowej potrzeb; a za tymi draperiami jądro, ludzkie serce-poczwarka, z wnętrza płynie łamiący się dziecięcy głos mówiący
Zrobiłaś tego więcej?
Bibi, na miłość boską, one nie są moje! Ja nigdy... Bibi, posłuchaj! — Ale ona nie słuchała, jakby nie była już w stanie
słuchać ani słyszeć, jakby Tess mówiła językiem stali, a ona posługiwała się językiem krwawiącej ziemi; Tess postrzegała Bibi jak pękające i otwierające się pudełko, zorientowała się, że zmiany, jakie zaszły w Bibi diametralnie spaczyły jej psychikę, zmąciły umysł, nie sposób było określić rozmiaru poczynionych szkód, jej gniewna dusza pogrążała się z każdym cięciem noża i z każdym ukłuciem igły w coraz mroczniejszej wściekłości, każda nowa rana powiększała złośliwego guza rosnącego w ślepej jaskini jej mózgu. Czy nikt tego nie dostrzegał? Ochroniarze, przyboczni, zespół śliniących się przy-dupasów, gotowych na jedno skinienie rzucić się dla niej w ogień, dla swojej królowej matki, swojej guru, władczyni życia i śmierci, mistrzyni, ci bezmyślni debile, jak tych dwoje, tam, w kącie, czy nikt tego nie widział? —• Bibi! — krzyczy, jak w głąb studni, w głąb czarnej dziury, w głąb otworu wiodącego ku mrocznemu, bijącemu sercu ziemi, jej własne biło, jakby spadało ze schodów, nerwowo, nierytmicznie. — Zechcesz mnie wreszcie wysłuchać? Mówię ci, że to NIE MOJE PRACE!
Kieruje wzrok na Tess, patrzy jak pies, któremu zadzierzgnięto na szyi przyciasną kolczatkę. Jej dłonie drżą wyraźnie, całe ciało się trzęsie, dygocze, łańcuchy, haki i srebrne, gładkie kolczyki. Dwa razy otworzyła usta, zanim w końcu zdołała przemówić, pracujące mięśnie i naprężone ścięgna bezgłośnie zdające się błagać o pożywienie; kiedy się wreszcie odezwała, jej słowa zabrzmiały jak ultimatum.
— Wobec tego zniszcz je.
Cisza jak przed burzą, dreszcz przed zawałem, brutalny cios oddzielający teraźniejszość od przeszłości, dobro od zła, prawdę od fałszu, oportunizm od ślepego, bezmyślnego posłuszeństwa miłości znającej tylko jedynie słuszną drogę — Tess na rozdrożach. — Bibi — cicho, z niepokojem, bo przecież miała przed sobą Bibi, dysponującą mocą spalenia wszystkich mostów, jakie mogła zbudować Tess, unicestwiłaby je w jednej chwili, jakby nigdy nie istniały. — Och, Bibi. Przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić.
Znów cisza, pauza jak narastające napięcie, wzbierająca moc, która zużyta zostanie w jednym potężnym wyładowaniu, silnym
i bezlitosnym jak piorun; Bibi nie mruga, patrzy z ostentacją, przypomina lekarkę mającą przed sobą pacjenta, którego chwile są już policzone, diagnoza się potwierdziła, pani doktor.
Powiedział, że tego nie zrobisz.
Kto taki?
Michael.
Patrzy w tej chwili, jakby ona również była głucha i ślepa, odpływa gdzieś w dal, zbita z tropu, skonfundowana, i nagle Bibi wydaje z siebie przeciągły wrzask.
MICHAEL! Pieprzony Michael HISPARD, tak, właśnie on, Tess, pytasz mnie, jakbyś nie wiedziała, jakbyś...
Przecież Michael w ogóle nie widział tych prac, odszedł, zanim jeszcze... Bibi, przestań! Przestań, mówię!
ale ona wciąż krzyczała, wyła dziko, machając jedną ręką w górę i w dół, jakby wbijała swoją rację, niczym stalowy kafar, w zamarzniętą ziemię i jakaś część Tess odłączyła się od niej i zamilkła, przerażona w taki sposób, w jaki lękamy się ognia albo trąby powietrznej : Bibi była całkowicie niezrównoważona, nie panowała nad sobą, dała się ponieść wściekłości i histerii, której widok, pomijając fakt, że jej przyczyna była sama w sobie przerażająca, mroził krew w żyłach i wywoływał lodowate ciarki. Aż strach było na nią patrzeć. Tylko dlaczego przyglądała się jej wyłącznie Tess? Czemu ochroniarze Bibi nie wydawali się zaniepokojeni? PONIEWAŻ, odpowiedział spokojny głos jej wewnętrznej logiki, głos, który odzywał się nawet pośród najgorszych tornad i nawałnic — BEZ PRZERWY WIDZĄ JĄ W TAKIM STANIE, BO STALE SIĘ TAK ZACHOWUJE.
Usta Bibi, twarz jak ze sztuk kabuki, oblicze syreny i to ramię, jak tłok, poruszające się coraz szybciej i szybciej. — Sądziłam, że to skłoni cię do powrotu, dlatego to zrobiłam, dlatego sprowadziłam go do siebie, mogłaś pójść za nim, myślałam, że go kochasz, wydawało mi się, że to dobry pomysł, że dzięki niemu wrócisz, ale tak się nie stało! Wszystko na nic! WSZYSTKO NA NIC! Jeden przeciągły atonalny skrzek, ochroniarze podeszli do niej, próbowali ją uspokoić. To jednak było niemożliwe jak próba ułagodzenia rozszalałej trąby
p
owietrznej,
nieokiełznanego żywiołu, jej krzyk był czystą energią i
nagle wybuchnęła płaczem, upiornym szlochem bez łez i:
Rozbij to! — krzyczy, podchodząc do torsu — dzieła Nicky'e-go, jego podłej wizji. — Zniszcz to, Tess, rozbij to cholerstwo w drobny mak! ROZPIERDOL TO!
Nie mogę! — To czyjaś praca, ktoś inny ma do niej prawo, o Boże, Jezu, czy ona zawsze musi walczyć o innych, o ich prawa, ścierać się o nie z niepohamowanym gniewem Bibi, O BOŻE, z trudem, walcząc z wewnętrznymi oporami, unosi leżące najbliżej narzędzie, młotek o długim trzonku, unosi go do ciosu, nieomal płacze, uderza bez przekonania w zniekształcony, beznogi kadłub, bezbronny, tak nagi, wszystko na nic, to nie jest w stanie ukoić ani ułagodzić gniewu Bibi, nie przenika w głąb jej domeny bólu, gigantycznego pancerza cierpień, którym się otoczyła. Jest zła, nie ukrywa swojej dezaprobaty, Tess upuszcza młotek, usiłuje schwycić Bibi za rękę, zatrzymać ją, lecz Bibi ją odpycha, robi to z pełną odrazy brutalnością, tak silnie, że Tess upada ciężko na tyłek, jej wykręcona ręka, woła coś, rzuca przez ramię jeszcze jedno gorzkie przekleństwo: i już jej nie ma. Ochroniarze również wychodzą, ciągną za nią jak za panią matką, chcą, żeby wzięła się w garść, Tess podnosi się z podłogi, płacze, ochrypłe, zwierzęce łkanie, czy wszystko zniszczone? Czy wszystko zawsze musi być ZNISZCZONE? Odwraca się do rzeźby i jej własny gniew, frustracja jak bolące wrzody, zaczyna tłuc w obnażony tors jak w żywe ciało, rozbija go jeszcze bardziej, roztrzaskuje na kawałki, dopiero gdy jest już po wszystkim, odkłada młotek i klęka obok, już nawet nie płacze, oddycha szybko, z wyraźnym trudem, czuje ból, jakby niewidzialne ręce ściskały jej gardło albo jakby stalowe palce zgniatały bezlitośnie pękający mięsień jej serca.
To Michael.
Próbuje się do niego dodzwonić, on nie oddzwoni, będzie cię unikać, zwodzić najlepiej, jak tylko potrafi, a potrafi wiele, jest bardzo sprytny, ma głowę na karku, ten Michael, umie znikać, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię, staje się niewidzialny, jak
powietrze, a mimo to stale jest w pobliżu, tylko w tym tygodniu Tess widziała go trzykrotnie, raz w lokalnej telewizji i dwa razy na łamach prasy: chudy i piękny, przyodziany w czerń, niemal burleskowy z tym swoim anielskim uśmiechem, obejmuje ramionami Bibi, wyglądającą jak wściekła wilczyca, jej teorie zajmowały pół strony w gazecie, mętne, zakręcone wywiady o kulturach prymitywnych, o ich bezmyślności i czystości, o ekspresji, primum moveos, o tkwiącej w ludziach potrzebie przemiany, odtwarzania samych siebie. — Aby zaspokoić tę potrzebę, kobiety rodzą dzieci — podkreślony wytłuszczony cytat — lecz koniec końców musimy się odtwarzać wszyscy, każdy z nas, mężczyzna i kobieta, musi raz na jakiś czas zmienić skórę. Te słowa nie brzmiały jak wypowiedź Bibi, Tess wiedziała, że pochodziły one od Michaela.
Który w jakiś sposób ukazał Bibi to, czego wcześniej nie potrafiła dojrzeć, to czego dojrzeć nie powinna — kłamstwa, jedno wielkie kłamstwo dotyczące Tess, przekłamane występy, załgane widowiska. Czy były inne łgarstwa, o których wiedziała, oszukana Nita, mająca być rzekomo oczami Tess, co jeszcze? Ogniwa łańcucha wiodącego z powrotem do jego rąk, do rąk potwornego Michaela, którego — prawie — pokochała.
DLACZEGO?
Ścigała go w posępnym szale, by stanąć z nim twarzą w twarz, a jednak nie mogła doń dotrzeć, nie wiedziała, gdzie mieszkał, a gdy zaczęła odwiedzać miejsca prób, była odprawiana, za każdym razem coraz bardziej obcesowo, ostatnia wizyta skończyła się nie lada rozróbą, wywiązała się bójka i dopiero interwencja Matty'ego Re-gala załagodziła sytuację.
Matty schwycił ją, brudna dłoń na jej ramieniu, usta spierzchnięte jak od trwającej miesiąc gorączki, wszyscy tu byli bardzo brudni, rozmyślna abnegacja, jakby brud, niedomycie i niechlujstwo stanowiły dla nich powód do dumy. Jak chorzy obnoszący z dumą oznaki swojego cierpienia. Oddech miał dziwnie wonny, ciepły, słodki, przesycony zapachem kawy.
— Tess — oschle. — Przestań.
Zadrapania na obu jej dłoniach, dłuea «w»n»a no,
rozdarte dżinsy. Włosy opadające na oczy. Jeden z chłopców, któremu przyłożyła, płakał. Słyszała go przez drzwi. I do Matty'ego:
Pieprzę cię.
Mówię poważnie — łagodny ton, przypiera ją lekko do ściany. — Wiem, że mnie nie lubisz i szczerze mówiąc, gówno mnie to obchodzi. Ja też cię nie lubię. Wiedz jednak, że tylko pogarszasz wszystko, stawiasz ją w trudnej sytuacji, czy zdajesz sobie z tego sprawę? Hę? Za każdym razem, gdy się zjawiasz, ona dostaje coraz większego świra, później Michael musi ją całymi godzinami uspokajać.
Uspokajać ją? — Z wściekłością, resztki energii wypływają z niej jak beznogi owad wijący się po podłodze, usiłujący użądlić stopę, która go zmiażdżyła. — To on doprowadzają do obłędu! To on jest...
Ona JEST szalona. — Usta Matty'ego niemal dotykają jej ucha, wonny oddech omiata jej twarz. — Jest obłąkaną świętą. Nie pozwala sobie na choćby chwilę odpoczynku, robi sobie sznyty w miejscach, które nawet się jeszcze nie zagoiły, wciąż mówi o tym, że skóra jest bramą, że musi robić kolejne nacięcia, aby dokądś dotrzeć, jest już TAK BLISKO. Tess, ona naprawdę coś wie i do czegoś dąży, wiem, że MOŻE to osiągnąć, a ostatnią rzeczą, jakiej jej potrzeba, jest twoja obecność i nerwowy nastrój, jaki wprowadzasz. Daj jej spokój, dobra? Jeśli naprawdę ci na niej zależy, zostaw ją w spokoju.
Patrzy na niego, jakby i on nie miał piątej klepki, może oni wszyscy byli nienormalni. Kto wie, może również ona nie miała po kolei w głowie. Chłopak za drzwiami przestał płakać i klął teraz w żywy kamień, powtarzając inwektywy jak szczekający pies. — Hau, hau, hau, hau — i przerwa na zaczerpnięcie tchu. Jej własny głos, jak głos nieznajomej osoby.
— Ja
chcę tylko, żeby ona... — przerywa. Czego naprawdę
chciała?
Aby Bibi wróciła? Żeby była bezpieczna? Żeby nie zwario
wała?
Aby znów ją pokochała? O co tak naprawdę chodziło? ALE ONA CIĘ KOCHA
to była prawda, widziała to wyraźnie, uczucie było jak cała Bibi, spaczone, zniekształcone, zdeformowane i pokryte mnóstwem blizn oraz świeżych, krwawiących ran, lecz wciąż tam było. Może to było właśnie najstraszniejsze, ono wciąż tam było, straszne, lecz prawdziwe. ONA NADAL CIĘ KOCHA. Ta świadomość przepełniła ją mroczną radością.
Czy i ona wciąż kochała Bibi? Któż to wie.
— Chcę, aby wszystko z nią było w porządku — powiedziała, a Matty, zmrużywszy powieki, rzucił z dezaprobatą: — Trochę już na to za późno. Ona jest PONAD CAŁY TEN SZAJS. — Zamykając drzwi, dorzuca jeszcze mimochodem, że gdyby Tess zdecydowała się wrócić, nie zamierza po raz kolejny interweniować w jej obronie. — Pieprzę cię, Matty — powtórzyła, lecz bez wewnętrznego żaru, coś się w niej wypaliło. Wraca do domu w senne, pochmurne popołudnie i po powrocie znajduje na drzwiach rozmazany kał, może to psie odchody, a może nie, Nicky klnie, próbuje zetrzeć je gazetą i złożonym w kształt litery L kawałkiem kartonu. Minęła go bez słowa czy jakiegokolwiek komentarza, poszła na górę i położyła się.
Była zbyt wykończona, aby płakać, jedno pytanie nękało ją jak wirus, oznaki choroby przynoszącej śmierć. Dlaczego. Dlaczego? To jakby kwestionować sam fakt śmierci. Dlaczego zwrócił się przeciwko niej, co go do tego skłoniło? Nienawiść, miłość, zazdrość, co? Brutalna słodycz zdrady? Chęć ukarania jej? Ale przecież ranił także Bibi i siebie, wymierzał karę całej ich trójce, czy miał tego świadomość? Kochała się z nimi obojgiem, w tym łóżku, czuła ich pot na swoich dłoniach, obnażone zęby, palce we włosach, ręce zaciskające się na pościeli; oboje rozmawiali z nią o miłości, mówili, że ją kochają; Jezu, Boże, jak to bardzo bolało, myśli o nich obojgu razem, teraz kiedy jest tutaj sama, odrzucona, wystrychnięta na dudka, oszukana, wszystko wzięło w łeb. Wszystko, o czym mówili, okazało się niewarte funta kłaków. Zbrukali ją i siebie nawzajem. Wszystko zostało zniweczone, obrócone w pył. Tess straciła motywację, wolę odtworzenia samej siebie na swój własny, indywidualny sposób i odbudowania całego zmienionego świata wokół niej; utraciła cel życia, całkowicie i bezpowrotnie jak amputowaną kończynę.
Leży w łóżku, nie może zasnąć, z nikim nie rozmawia; ani z Nickym, Nitą i Edgarem-Markiem ani z Jerome'em, kiedy ten ostatni wraca wraz z Peterem. Nie odbiera telefonów, gdy aparat dzwoni, choć zdarza się to rzadko, lecz pozostawia włączoną automatyczną sekretarkę, może zadzwonić Bibi; albo Michael.
Dwa poranki, trzy, leży niema, ubrana w podkoszulek i figi, jak ciało wyrzucone na plażę albo fragment wraku roztrzaskanego statku, kolejny wywiad Bibi na łamach czasopisma, które podrzucono pod drzwi jej mieszkania, zostawiono je tam w formie ofiary lub może po to, by ją ożywić, zmusić do działania. W końcu podnosi się, aby przeczytać artykuł, siada w kucki na łóżku, przewraca strony, jakby musiała dotknąć każdej z nich, przekonać się, że jest prawdziwa. Popkulturowy miszmasz, śliskie Strony zapełnione tekstami o niczym, informacjami, które niczego nie wnosiły, wzmiankami o galeriach, w których nigdy nie była, pokazach prac, którymi gardziła, kiedy ostatni raz sama coś stworzyła? Kiedy znów weźmie się do pracy? Zacznie nauczać? Nigdy?
I nagle, na samym środku, długi artykuł napisany drobną czcionką, Performance Art Ultima i Bibi, niemal nie do poznania, choć zdjęcie z pewnością o wiele starsze niż to, które widziała ostatnio, zdjęcie stare, lecz słowa nowe i bez wątpienia to ona była ich autorką, żarliwy bełkot bez ładu i składu, stek bzdur przepełnionych jadem i zapamiętaniem, Tess, czytając je, nieomal widziała twarz Bibi, ogień gorejący w jej oczach, a także krzywy uśmieszek w kąciku ust.
Nie tyle myśl, ile czysta wiedza, nie tyle łagodniejszy kontrast, co raczej wspomnienie z przeszłości, jakby ta część, która wciąż jeszcze była Bibi, próbowała po raz ostatni dać o sobie znać na tych łamach; ta jej cząstka, która wciąż umiała żartować i znała się na żartach; która, odłączywszy się od orbity pomniejszych pasji i żądz służących znacznie większym pasjom i żądzom, będącym w gruncie rzeczy nią samą, tworzącym ją jak cegły wysoki mur, zdołała wymknąć się trawiącym ją obsesjom i na krótką chwilę zapomnieć o żądaniach narzucanych przez trawiący ją głód, mroczne yin dominujące nad jej yang. Czy wciąż można je było rozróżnić? A może były jak kości domina, posępne bliźnięta o czerwonych ustach
i rozłożonych szeroko ramionach, spragnione nie tylko strawy, lecz również ciała, które jest istotą głodu. Czytając ten artykuł, można było stwierdzić, że Bibi jest szalona, lecz dopiero teraz jej obłęd przybrał niepokojące rozmiary. Szaleństwo pogłębiało się. Bibi coraz bardziej osuwała się w otchłań.
A ja nie mogę jej pomóc.
Już nie.
Płacze, trawiona nieutulonym żalem, dojmującym jak opuszczający jej ciało kamień nerkowy, łez jest niewiele, lecz są bardzo gorące, spływają po jej suchych policzkach wyraźnymi strużkami. Na rozkładówce pisma twarz Bibi, szare oczy barwy metalu, koloru kruchych haczyków przebijających ciało roniące nieśmiało drobniutkie kropelki krwi; roniła łzy na czasopismo i niezdarnie, jakby nieśmiało wytarła je jedną ręką.
Cisza, pukanie do drzwi, dwa uderzenia i przerwa, dwa uderzenia i koniec.
Wstała, niepewnie, po paru dniach leżenia plackiem na łóżku, naciągnęła podniesione z podłogi, sięgające do kolan szorty. Podeszła do drzwi.
— Kto tam? — Ale już znała odpowiedź.
Półuśmiech, nieomal cień, prawie niewidoczny, przekracza próg z tą samą co zwykle gracją, piękny jak zawsze, nigdy jeszcze nie żywiła do nikogo tak wielkiej nienawiści. Łańcuszki na policzku, płytkie ceremonialne blizny pod szarymi jak u Bibi oczami.
Słyszałem, że mnie szukasz — powiedział i wyminął ją.
Wejdź, proszę.
Serce Tess tłucze się dziko, ma wrażenie, jakby lada moment miało wyrwać się jej z piersi. Chciała zedrzeć z łóżka narzutę i udusić go nią, zgarotować jego członka, jego gardło, wypełnić jego plugawe usta spuchniętym od zadzierzgnięcia językiem. Tak wiele kłamstw, stoi tuż obok, cały na czarno, czego jeszcze o nim nie wiedziała?
Mimowolnie rzuca przez zaciśnięte zęby: — Mam ochotę cię zabić.
Odpowiada obojętnym wzruszeniem ramion. Wie, o co jej chodzi.
— Ejże, przecież nigdy nikogo do niczego nie zmuszałem, to
oni, ta banda niezadowolonych, wiecznie nie usatysfakcjonowanych kretynów. Poza tym ty także ponosisz za to winę, bo to ty pokazałaś im, co i jak mają robić. To w równym stopniu moja, jak i twoja wina. Ty ich tego nauczyłaś. — Cisza. — Nie okłamywałem jej, Tess. Tak jak nigdy nie okłamałem ciebie.
Było to jedno wielkie kłamstwo samo w sobie, tak wielkie, że aż zabrakło jej słów. Patrzy w milczeniu, jak on siada, sama wciąż stoi, jakby to ona była z wizytą u niego. On zdaje się czekać na jej słowa, lecz ona wciąż milczy. Co miałaby powiedzieć? Nienawidzę cię? Dlaczego to zrobiłeś? Czyjego odpowiedzi mogą znaczyć więcej niż powietrze potrzebne do ich sformułowania, bezmyślny ruch języka i warg? W końcu: — Narobiłeś sporego zamieszania — rzekła. — Założę się, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo narozrabiałeś.
— Założę się, że i ty również nie masz o tym pojęcia. — Szeroki uśmiech, lecz bez cienia drwiny, jak stary przyjaciel uśmiechający się do ciebie po tym, jak zrobił z ciebie ofiarę złośliwego żartu. Chyba już się nie gniewasz? Bo niby o co? — Starałem się dać ci do zrozumienia, że jest wiele sposobów na udany występ. Z początku go nie miałaś, a potem spotkałaś Bibi. Teraz znów go nie masz. — Ręce w kieszeniach. Nie był brudny, miał przepiękne, czyste włosy związane w koński ogon, z którego wymknęło się kilka miękkich, niesfornych pasemek. Cienkie łańcuszki lśniące jak metalowe nici, utwardzone żyły. — Ale ona ma pomysł i zna sposób. To cholernie dobry sposób, ma głęboki sens i to widać. Powinnaś zobaczyć jej występy. Cholera, połowa z nich dotyczy właśnie ciebie — zaśmiał się krótko, pokręcił głową. — Wiesz, z początku zastanawiałem się, czy nie wysyłasz ich tam celowo, no wiesz, tej twojej dziewczyny i jej przydupasa, tego tępaka...
Patrzy na niego, prawie nie ma ochoty z nim rozmawiać, ma wrażenie, jakby znalazła się w ciasnej dziurze, w otchłani, której istnienia nawet nie podejrzewała i w którą wielokrotnie omal nie wpadła, aż w końcu nadszedł ten dzień i runęła w mroczną, niezmierzoną czeluść. Spadła. Na samo jej dno. Jak to się mogło stać? Z wysiłkiem:
O czym ty...
...wiesz, o kim mówię, o tym głupku, który jakby mógł, zapomniałby nawet własnej głowy. — Znowu się roześmiał. — Gdybyś tak się na mnie nie wściekała, zrozumiałabyś, że to prawda. Zrozumiałabyś wiele rzeczy. Prawdę mówiąc, próbowałem później, niejako pośrednio, wskazać ci drogę, za sprawą tych dzieciaków, jak sądzisz, kto ich na ciebie nasłał, co? Miałaś być ich nauczycielką. Chyba nie myślisz, że mogli wpaść na ten pomysł sami? Bibi już wtedy znalazła własną drogę, a ja postanowiłem doprowadzić do tego, abyś i ty odnalazła swoją.
Jakby z oddali, spoza opoki wściekłości.
— Czemu
TY nie znalazłeś własnej drogi? Byłeś w zespole,
zajmowałeś
się muzyką fou. Czemu nie...
Ze zniecierpliwieniem.
Bo to byli idioci. — O niej również miał chyba podobne zdanie. — Przecież to wiesz, widziałaś ich. Po co miałem marnować swój czas?
Po co marnować czas. — Gniew narasta, jakby czerwony opar przesłaniał jej oczy, jest tak wściekła, że mogłaby wydrapać mu oczy, jakże chciałaby znaleźć się teraz tuż przy nim. — Czemu nie zachowasz swojego CENNEGO CZASU na własną edukację i rozwój...
Pieprzyć to. — Nawet na nią nie patrzy, wlepia wzrok w jakiś punkt nad jej głową. — Przyszedłem tu, aby porozmawiać. Czy chcesz ze mną pogadać, Tess? Mam nawet hasło — przysyła mnie Bibi.
Czemu nie zajmiesz się sobą? — Ignoruje go i rozmyślnie użyte przez niego imię Bibi, choć ma ochotę mu przyłożyć, wykrzyczeć mu prosto w twarz: — NIE WAŻ SIĘ WYPOWIADAĆ JEJ IMIENIA, NIE WAŻ SIĘ WYMAWIAĆ PRZY MNIE JEJ IMIENIA. — Czemu nie założysz własnej grupy, nie poprowadzisz jej tak, jak...
Ona potrzebuje twojej pomocy. — Za głośno, zbyt głośno nawet jak na to, co próbował osiągnąć, to coś więcej niż wejście jej w słowo, chciał odwrócić jej uwagę, sprawić, by zamilkła. Dlacze-
go? Ale on wciąż mówił, Bibi Bibi Bibi, aż w końcu zadziałało, znów miała ochotę wrzasnąć, musiała przestać myśleć, musiała zacząć słuchać, aby w końcu zamilkł.
Co? — Z odrazą, nawet jej nie kryła. — Cóż takiego masz mi przekazać, czego nie mogłaby mi powiedzieć sama?
Już mówiłem. Ona potrzebuje twojej pomocy. — I gładko, niewiarygodnie łatwo zaczyna jej wyjaśniać, wyluszczać swoją prośbę, były pewne cele, które pragnęli osiągnąć, rzeczy, które chcieli zrobić, gdyby tylko Tess zechciała im w tym dopomóc, miała wszak niezbędne doświadczenie, mogła im poradzić; może, zakłada nogę na nogę, znów beztroski, wesoły, może mogliby się wymienić doświadczeniami? Albo jeśli tego chciała, zapłacąjej za pomoc, jeśli chodzi jej o pieniądze, nie ma sprawy, byli dość elastyczni.
Niedowierzanie poszło w kąt, chwila milczenia i:
— Chcę,
żebyś dał Bibi spokój. Oto czego chcę.
Wzrusza
ramionami.
Ale ona tego nie chce. — I ten długi, słodki uśmiech, wiązał się z nim cały wianuszek wspomnień, połączonych jak korzenie z pniem drzewa. — Daj spokój, Tess. Nie mogę tego zrobić. Jestem jej prawą ręką, jak mógłbym ją opuścić?
Mnie opuściłeś.
To co innego. Nie chciałaś dojrzeć. A Bibi... — uśmiecha się — ona nie przestaje dojrzewać. Wciąż się zmienia. ROZWIJA SIĘ i...
Czy wychowywałeś się na ulicy? — Wystudiowany głos, przenikliwe spojrzenie. — Na nikim ci nie zależy? Nikogo nie kochasz, niczego nie pragniesz?
Zależy mi na Bibi. I na jej sztuce. Kiedyś zależało mi także na twojej, ale ty...
Uderzyła go, podstępnie, w dołek, nawet nie wiedział, co go trafiło, a potem, w chwili czerwonego zaskoczenia przyłożyła mu jeszcze raz, w twarz, w usta i tym razem jej oddał, bardzo mocno, oboje odstąpili o dwa kroki, oboje mieli rozbite wargi, Tess dzwoniło w uszach.
— Nie próbuj tego więcej. — Złowieszcze łypnięcie spod oka,
już się nie przymilał, skończyło się wzruszanie ramionami i uśmieszki, był teraz warczącym drapieżcą. Może to dziwne, lecz właśnie to sprawiło, że się rozluźniła, niedużo, troszeczkę, mięśnie nieznacznie zwiotczały, ale wciąż były gotowe do natychmiastowej reakcji. Jeszcze głębszym tonem: — Skręcę ci, kurwa, kark.
— Wynoś się z mego domu.
Mijają, nie ocierając nawet ust, znów opanowany, odwraca się przy drzwiach. — Sam nie wiem, co jej teraz powiem — i wychodzi. Tess ma ochotę wrzasnąć: — Żałuję, że cię nie zabiłam, że cię nie udusiłam, gdy się pieprzyliśmy, żałuję...
małe czerwone znaki na całym jego ciele, zadrapania, ślady ukąszeń...
NIE PAMIĘTASZ? ZROBIŁAŚ JE WCZORAJSZEJ NOCY.
jak długo to trwało? Jak długo grał na dwa fronty? Nastawiał jedną przeciw drugiej? Chcę tylko z tobą pracować, ta jego szczerość, małe oczka łani, śliczny chłopaczek, oszukał nas obie, Bibi, wyrolował nas, zrobił w balona. Nagle coś zaczyna jej świtać — wydyma nabrzmiałe wargi, myśl nabiera kształtów jak skończona rzeźba, surowa i doskonała; mamy to, czego on chce, Bibi. My to mamy, a on nie i on chce tego, ponieważ nie jest w stanie pracować, oto co jest z nim nie tak. To dlatego nie chce rozmawiać o grupie fou i dlatego nie założył własnego zespołu, bo wewnątrz jest całkiem pusty. Bo sam NIE MA NIC. Nie może nic zrobić. Nie może, jej usta poruszają się, sprawiają ból, powiedziała to na głos. Do pustego pokoju.
Krew wytarta dłonią, subtelnie rozmazana niczym uśmiech; więcej krwi w jej żyłach, w pulsujących uszach, obecnie słyszy nowe, wewnętrzne brzęczenie, rytmiczne, regularne, wilgotne brzęczenie, jakby jej serce zostało zastąpione przez tani alarm. Na zewnątrz przejechał motocykl, na dole ktoś włączył muzykę. Taniec z Michae-lem; całowanie się z Bibi. Szare oczy. Krew.
Sama jej powiem.
I próbowała, Boże, i to jak! Dzień w dzień starała się dostać na salę prób, by spotkać się z Bibi. Usiłowała zostawić jej list, wiado-
mość, cokolwiek, nawet chciała ich przekupić, z twarzą wciśniętą w szparę w uchylonych drzwiach, jak parodia groteskowego Łazarza u bram raju.
— Proszę
— błagalnie, nie wstydziła się jawnego błagania. —
Skoro
ona nie chce się ze mną widzieć, to może chociaż jej
to
przekażecie?
Proszę — mówi do znudzonych, brudnych dzieciaków,
które
prawie jej nie dostrzegały, kręciły głowami regularnym,
jed
nostajnym
ruchem. — Ona nie chce cię widzieć, nie chce od ciebie
żadnych
wiadomości. Idź sobie. Ten sam beznamiętny ton. — Idź
precz.
Matty nie skłamał w jednej kwestii, nie interweniował, nie odezwał się słowem, gdy Tess podczas bójki, jaka wywiązała się, gdy spróbowała wtargnąć do pomieszczenia, wołając:
— Bibi,
Bibi, Bibi, Bibi, WYSŁUCHAJ MNIE! została nie
omal
pobita do nieprzytomności, skopano ją po żebrach, a chłopak,
który
to zrobił, rzucił lodowatym tonem: — Czy w końcu się
stąd
wyniesiesz,
ty kurwo? Nie chcę, żeby coś ci się stało, ale wypierdalaj
stąd,
suko. Zjeżdżaj, ale już.
Znowu w domu, głowa łupie, śliski lód za opuchniętymi wargami, myśli, myśli, kto może mi pomóc? Kto jest mi coś winien? W końcu zrozpaczona stwierdza, po kilku gorączkowych telefonach, że nikt nie jest chętny dostarczyć wiadomość od niej do Bibi. Nikt nie był jej nic winien, nikt nie chciał jej pomóc. Za wyjątkiem Nicky'ego, któremu odmówiła sama. Zarobiłbyś tylko po głowie albo jeszcze gorzej, ale nie powiedziała mu tego, potraktowałby to jak wyzwanie, miast tego rzekła tylko:
— Nie
rób tego, nie martw się, znajdę inny sposób.
Włączył
się stary silnik, lecz działający z nową, dziką prędkością:
Tess znów pracowała. Zabrała się za tworzenie nowej skrzynki. Dla Bibi.
Włosy jak futro, i pot pod kaskiem, dym i opary powstające przy spalaniu, zjadliwy błysk snopów iskier za pomarańczowymi ekranami; wiedziała, że słyszeli ją ci z dołu, choć sami też nieźle hałasowali, słyszeli ją, ale nic nie mówili, a w każdym razie nie rozmawiali Z NIĄ. Czy było widać, jak bardzo była zdesperowa-
oon
na? Tak? Nie ma czasu, by o tym mys'leć ani by się tym przejmować. Nie teraz.
Napędzana, kierowana tą naglącą potrzebą, odnalazła gdzieś wewnątrz siebie, zgoła niespodziewanie, na wpół już zapomnianą radość tworzenia; pracując, była szczęśliwa, jak chora, która wstała w końcu z łoża boleści lub inwalidzkiego wózka lub jak więźniarka opuszczająca mury zakładu karnego.
Tworząc tę nową skrzynkę, powróciła do niej, niczym anioł, stara miłość do topionego metalu, do tych rwących rzek płynnej stali. Z początku sądziła, że jest tak jak dawniej, jednak okazało się inaczej, było znacznie lepiej, coś się poprawiło, stało się to, o dziwo, za sprawą jej bólu i cierpienia. Nowa pewność w obchodzeniu się z metalem, jak u chirurga posługującego się tnącym ciało skalpelem i rozcinającym tkanki pod skórą. Działała z niezwykłą precyzją, zawierając w tej nowej, mrocznej pasji cały swój gniew, żal, miłość i nienawiść, przelewając to wszystko na ogień.
Godziny tonące w otchłani niepamięci; praca. Żadnego konkretnego rytmu — wytycza go tylko jedno, pojawiające się i zachodzące słońce, wschodzący księżyc, wyczerpana stoi, wpatrując się w jego tarczę, dziś wzeszedł wcześniej, wilgotna ręka lata rozluźniła uścisk, niebawem zastąpią ją chłodne palce zimy. Księżyc był biały jak niewinne oko. Skinbound dali jeszcze jeden występ, dziki, rozszalały, niedobry. Czytała o nim zaledwie dziś rano. W gazecie codziennej, nieomal na pierwszej stronie: jeszcze bardziej okrutny i zakręcony, jakby Bibi nie tyle straciła nad wszystkim kontrolę, lecz raczej przestała interesować się czymkolwiek prócz własnej głównej roli w spektaklu, będąc zarazem katem i ofiarą w jednej osobie. W artykule cytowano wypowiedź jednego z widzów, lecz podobno wszyscy byli równie oszołomieni, zbulwersowani i cokolwiek wystraszeni. To już nie było zabawne. Radość zastąpił strach. Rzecznik policji powiedział, że w sprawie występów prowadzone jest osobne śledztwo. Nie zacytowano wypowiedzi Bibi. Pojawił się natomiast komentarz Michaela, sprytnego Michaela, w którym stwierdził on, że wszystko jest w porządku, zarówno pod względem sztuki, jak i z punktu widzenia cenzury, chodziło tylko o odpowiedzialnie,*
artystki względem jej własnej wizji, nie mogła jej wypaczać, okłamywać samej siebie; słowom tym zdawało się przeczyć zamieszczone w artykule ziarniste zdjęcie, ukazujące wrzeszczącą Bibi ze skrępowanymi rękami, treści tego zdjęcia nie mógł wyprzeć się nawet Michael, ten sprytny Michael, sprytny, okrutny Michael, który dosiadał Bibi jak dżokej ochwaconej klaczy. Tym istotniejsze, aby Bibi zobaczyła skrzynkę, którą dla niej zrobiła i ujrzała go takim, jakim był naprawdę. Proszę, prywatna, cicha modlitwa Tess, proszę, niech ona to zobaczy, tak bardzo chciałabym wszystko naprawić.
Praca, topienie metalu sprawia jej radość, cieszy się, że wcześniej nie zdołała dotrzeć do Bibi ze swymi niezdarnymi, niewłaściwymi słowami i skleconymi naprędce liścikami. Pojęła teraz, że nawet gdyby któryś z nich trafił w ręce Bibi, tylko pogorszyłoby to sprawę — o ile mogło jeszcze być gorzej. Zawsze może być gorzej. Pamiętaj o tym.
Kłujący ból w plecach, jakby miała złamaną kość, była potwornie zmęczona, ale ta skrzynka nie mogła zostać zrobiona byle jak, musiała być idealna, perfekcyjna, absolutna. To skrzynka Bibi, metal mający wypowiedzieć to, czego ona nie potrafiła wyrazić słowami, klucz do odzyskania Bibi, sprowadzenia jej, jeśli nie z powrotem, to przynajmniej do miejsca, gdzie odzyska dawną świadomość. Zamek, by raz na zawsze odgrodzić ją od Michaela, niech zostanie na zewnątrz, w mrocznej pustce własnej niemocy. Przejrzałam cię, palancie, znam twoje imię. Znam twoją tajemnicę.
Pewność i prostota: kształt sześcianu, coś jakby gałązki i drobne, ptasie kości, z pozoru bezbronne, lecz tu i ówdzie prześwieca srebro drutu kolczastego, małe kawałeczki drutu jak różyczki, formowała je własnoręcznie, zacięła się raz, drugi i trzeci, do krwi, celowo pozostawiła na kolcach ślady szkarłatu, gdy zaschną, będą jak druga, zardzewiała skóra. Wewnątrz skrzynki umieści postać, przez pewien czas, rozmyślając nad nowym projektem, bała się, nie była pewna, czy zręczność i umiejętności zdołają oddać to, co zrodziło się w jej umyśle z miłości i bólu, była zmęczona i lękała się tak wielu rzeczy.
Pracuje, topi metal w kompletnej ciszy, nikomu nic nie mówi, z nikim nie rozmawia; robi się coraz chłodniej, zwłaszcza nocami,
miała mało pieniędzy, wkrótce zostanie bez grosza. Ale nie myśl o tym ani o niczym innym, w ogóle nie myśl, tylko pracuj nad skrzynką i nad tym, co do niej włożysz — nie płacz. Nie myśl o Bibi jako o Bibi, małej, okrwawionej i szalonej, zuchwałej jak dziesięciolatka z nożem do oskórowy wania i zimnymi, szarymi oczami; pracuj, a jeśli zaczniesz ronić łzy, to niech skapują na metal jak deszcz alchemika, jak mgiełka na szklanej tafli, która ukrywa twoje oczy przed poświatą palącego ognia.
I ta postać, piękno pośród bólu, nabiera ostatecznego kształtu, nie jest kobietą, nie ma nawet ludzkiego kształtu, to zwierzątko —jeż. Mały, stylizowany, leży skulony, z odsłoniętym brzuszkiem, małe łapki ma rozwarte, pazury zamotane i zadzierzgnięte jasnymi włosami zrobionymi z doskonałego plastyku, piękne sztuczne włosy, piękne oczy, również sztuczne, szare szkiełka przymocowane igłami pośrodku zranionych łapek. Zwierzątko nie miało oczu, jedynie puste oczodoły, jamy, ostatni szaniec, gdy padną wszystkie inne linie obrony.
Walka w miejscu, gdzie świadomość jej własnego ciała stała się odległa niczym obraz rejestrowany przemęczonymi oczami, gdzie ręka może mieć zasięg mili, gdzie końcówka lutownicy jest małajak łebek od szpilki.
Pracuje, zatraca siebie, nie czuje już fizycznie rąk, które poruszają się, rozwierają, chwytają, zapalają ogień, który będzie topić stal, ani ust, które łykają zatęchłe powietrze, pocłiłaniająje jak przez gęstą watę.
Telefon dzwoni, raz, drugi, trzeci, czwarty, ona tego nawet nie słyszy, nie słyszy nic prócz dzikiej, pustej ciszy własnego pracującego umysłu, koncentracja, pełne skupienie i nagle pukanie, wchodzi Nicky, od drzwi wykrzykuje jej imię:
Tess. — Powtarza je: — Tess — raz po raz, aż w końcu odpowiada, odwraca się ku niemu tak gwałtownie, że aż się cofnął, lecz mimo to powiedział, co miał powiedzieć. Stanowczo. — Tess, to Bibi. Jest tutaj. Puka od dziesięciu minut. Chce się z tobą zobaczyć.
Nie... zaczekaj, nie wpuszczaj jej tu. — Stara się zasłonić
pracę, sięga rozpaczliwie po coś, cokolwiek, czym mogłaby ją zakryć, a Nicky odwraca się dyskretnie, jakby zawstydziła go przypadkiem dostrzeżona nagość.
— Nie martw się — mówi jak do śliniącego się, wściekłego psa.
— Jest
na dole. Czeka na ciebie. Ale musisz się pospieszyć, Tess, to
ja
już lecę.
Nawet mu nie podziękowała, mija go pędem, zbiega po schodach, to on musiał zamknąć za nią drzwi, na łeb na szyję pognała na dół, by spotkać tę, która na nią czekała — Bibi.
Strach na wróble w niebieskich gałganach, okulary i bandana, niebieskie rękawiczki bez palców, po obu stronach popękanych ust szpetne workowate obrzmienia, wyglądała trochę jak wiewiórka albo chomik. Pod nosem zaschnięte smarki, czarne sznurkowe pierścienie w małżowinach usznych, aby wpuścić do środka światło. Apteczna woń, obce dłonie pod materiałem rękawic miała zabandażowane. Wyglądała jak pacjentka w ostatnim stadium śmiertelnej choroby.
— Tess
— szeptem, jakby zdradzała jej jakiś sekret. — Dowie
działam
się, musiałam ci powiedzieć. Już wiem, co mam teraz zrobić.
Ujmuje jej dłonie, same kości, o Jezu. Sińce pod oczami.
— Bibi
— usiłuje zachować spokój. — Wejdź do środka, dob
rze?
Chcę ci coś pokazać, musisz coś zobaczyć. Dobrze? Wejdź
tylko
do środka i...
Nie słucha jej.
— Wiesz
co? — Wciąż ten dziwny szept, jej gardło zdawało się
pracować
w dziwny sposób, gdy przełykała, jakby coś w nim tkwiło,
czy
to możliwe? — Wiesz co? Powiedział, że nie będziesz chciała
się
ze mną spotkać, idź, mówi, spróbuj. Wydaje mu się, że
jest
nieomylny.
Jak z Tashą. — Tess pierwszy raz usłyszała to imię, Bibi
powoli
pokręciła głową. — A przecież pomylił się co do niej,
czyż
nie?
— Kiwa głową potakująco. — Aleja chciałam, abyś wiedziała
— to
już niedługo. Niebawem to się stanie. Już wkrótce. Nie
chcemy,
by
ktokolwiek o tym wiedział, ale ja mu powiedziałam, powiem
Tess,
bo, bo po prostu chcę, żebyś wiedziała. Właśnie tak.
Dlatego.
Chcę,
abyś zrozumiała — i kontrapunkt, chrzęst i łoskot windy
towarowej, jakby z przeszłości dobiegł ją metaliczny głos Chirurgów. Tess zobaczyła nagle łzy w oczach Bibi, ona płakała, czy zdawała sobie z tego sprawę? Czyjej skóra wciąż czuła łzy? Delikatny druciany szkielet zwisa luźno z łańcuszka na jej policzku, łzy mijały go, dotykały, zraszały, a Tess zaczęła ją całować, scałowy wała łzy, proszę, Bibi, posłuchaj, POSŁUCHAJ, to bardzo ważne. Wiem o Michaelu. Próbowałam się z tobą spotkać, ale tamci nie chcieli mnie wpuścić, nie pozwolili mi wejść, a ja musiałam ci powiedzieć, musisz się dowiedzieć. Musisz pójść ze mną na górę, abym mogła pokazać ci...
A, tak, ja też o nim wiem. — I to niewiarygodne, uśmiecha się, same zęby, wciąż płacze, wciąż szepcze. — Powiedział, że się pokłóciliście. My też się pokłóciliśmy. — Uśmiecha się jeszcze szerzej, jak awatar głodu, ostry, szczupły, kruchy i nagle uśmiech znika, zostają gorące, poważne dłonie na dłoniach Tess i pulsowanie, jakby w jej uścisku miotały się bijące dziko bliźniacze serca.
Wiesz, naprawdę wydaje mi się, że tym razem to odnalazłam, to już ostatnia brama. To KLUCZ. Chciałabym tylko... — dorzuciła z obojętnością, która omal nie złamała serca Tess — abyś i ty tam była, byśmy mogły odkryć to razem. Ale tak się na ciebie wściekłam, byłam taka zła... — Odwraca wzrok, lekki półuśmieszek. — Chciałam cię zabić. Nienawidziłam cię. Czasami wciąż...
Tess wzięła ją w ramiona, same kości, metal i igły, przytuliła do piersi, czuje bijące szaleńczo serce, Bibi uwałnia się z uścisku.
Muszę już iść. Chciałam mu tylko pokazać. Skurwiel myśli, że jest taki cwany. Ale przyjdziesz, dobra?Powiem ci kiedy... Johnie Henry. —Całuje ją, jej wargi, krew i woń gnijących tkanek, widmowy opar antybiotyków, za dużo proszków.
Przyjdź, zobacz moją ostatnią odsłonę. — I wychodzi. Tess rzuca jeszcze: —Zaczekaj, Bibi, ZACZEKAJ. —Przy chodniku stoi auto, czerwony samochód, który widzi po raz pierwszy.
Za kierownicą Michael; patrzy tylko na Bibi.
— Mimo
wszystko musiałaś przyjść, co, nie mogłaś sobie daro
wać?
— Bibi zmienia się w dzikie zwierzę, wsiada do wozu i rzuca
się
na niego, próbuje go bić, lecz tylko uderza go słabo,
niewprawnie..
w bok głowy, trafia go ponownie i Tess już, już ma dopaść drzwiczek, gdy samochód rusza z piskiem opon, Tess zostaje odepchnięta w bok, a z tylnego siedzenia podnosi się ktoś, wyskakuje jak diablik z pudełka, ktoś jeszcze jest z nimi w samochodzie, za daleko, by mogła rozpoznać twarz, nawet Bibi zlewa się w niewyraźną plamę błękitu i czerwieni.
Johnie Henry. Przyjdziesz, prawda?
Nawet nie płacze. John Henry pnie się po schodach na górę, sunie krokiem umierającej kobiety ogarniętej przepotwornąfrustracją, ona tu była, była tak blisko. Johnie Henry. Otwiera nie zamknięte na klucz drzwi. Wszystko jest tak jak przed jej wyjściem, narzędzia, ekrany, palniki, leżą tam, gdzie je zostawiła.
Wszystko za wyjątkiem skrzynki.
Pokój wygląda, jakby przeszła przezeń trąba powietrzna, ona czeka, oddycha przez usta, dyszy ciężko. Szukała wszędzie, dosłownie wszędzie, siada, niecierpliwość obrócona w kamień, przed drzwiami Nicky'ego, gdy ten wraca, chwyta go za ramiona, nieomal wprasowuje w ścianę, gdzie ona jest, Nicky, powiedz mi, gdzie jest skrzynka. Ta nowa...
— Nie mam
pojęcia... Tess, uspokój się, nawet nie wiem,
o
czym mówisz.
Ale wciąż go nie puszcza, zaciąga go na górę, do pokoju-pobo-jowiska, stoły powywracane, rozrzucone kawałki złomu, rozwleczone płachty brezentu, walające się wszędzie narzędzia — krajobraz po bitwie.
Nie mogę jej znaleźć — z paniką w głosie. — Nicky, NIGDZIE JEJ NIE MA. Na pewno nic...
Tess, przysięgam na Boga, niczego tu nie dotykałem. —Poci się. — Zamknąłem drzwi i zaraz wyszedłem. Zeszłaś na dół, a ja tuż za tobą.
Nie, wcale nie, trochę to trwało. — W jej umyśle rozpala się ogień, kłębowisko myśli, każda z nich podsyca płomień.
Pakowałeś coś, czy jak, jestem pewna...
Nie, wyszedłem zaraz po tym, jak...
Nicky, SŁYSZAŁAM cię. Słyszałam windę towarową. Kiedy Bibi...
Nie korzystałem z windy.
Ale ja słyszałam.
Warkot windy, czerwone auto. Rozwichrzone włosy.
— Zabiję
go. — I pobiegła co sił, na schodach potknęła się,
uderzając
kolanem w stopień, rozcięła sobie skórę do krwi, gorąca
fala
bólu przeszywa poruszające się kości, ale nie zatrzymała
się,
pognała
dalej. Nicky za nią, krzycząc, wołając japo imieniu: —
Tess,
Tess,
Tess —jak padlinożerne ptaki przy kolejnej uczcie. — Tess!
przez
całą drogę aż na ulicę.
Gdzie uświadamia sobie, że nawet nie wie, gdzie ich szukać, dokąd pojechali, czerwony samochód i ten ktoś na tylnym siedzeniu. Tam gdzie odbywali swoje próby? Obok niej Nicky, zdyszany, Tess, co jest, do kurwy nędzy, a ona chwyta go za ramię.
Sprowadź tu swój samochód. Natychmiast.
Może najpierw powiesz mi...
Sprowadź tu swój samochód.
I oto ona, bose stopy, krwawiąca, spojrzenie Furii, gdy łypie przez brudną szybę, zupełnie jakby wszystko widziała na czerwono; Nicky za kierownicą, wciąż ma zadyszkę, włącza światła i:
Co się, u licha, stało? Powiedz mi, o co...
Skrzynka, ta którą zrobiłam dla Bibi. Była prawie gotowa. — Zimny wir w głębi klatki piersiowej, wir krwi i tego, co składa się na wściekłość. — On ją zabrał. Po prostu wszedł tam na górę i ukradł ją.
Wali pięścią w deskę rozdzielczą, mocno, zaraz potem przykłada dłoń do ust, krzyk albo łzy, nieartykułowany szloch, jej mięśnie płonęły żywym ogniem.
Są już przy miejscu prób, Nicky zatrzymuje wóz przed dwiema dziewczynami, czarne dżinsy, czarne kurtki, piją z papierowych kubków; niższa to krótko ostrzyżona blondyna, wykolczykowana jak Bibi. Tess wysiada natychmiast, drżące dłonie, gdy się odzywa,
jej głos brzmi jak zgrzyt nie naoliwionych trybów, pomiędzy które dostało się obce ciało. Błysk kości jak błysk stali, a jedno i drugie kruche, łamliwe, w zetknięciu z takim gniewem były bez szans.
— Gdzie jest Michael Hispard?
Blondynka otworzyła usta, zerkając na koleżankę.
Teraz go tu nie ma. — Zapominają o napojach, w oczach pojawia się dziwny błysk. Ostrożność. — Może wróci tu później. — Przyjaciółka wtrąca po chwili milczenia. — Chcesz zostawić wiadomość, czy coś takiego?
Nie. — I zaraz o nich zapomina, wraca do samochodu, Nicky wciąż siedzi w środku, widać, że jest mocno zdezorientowany. Tess trzaska drzwiczkami i siedzi w czerwonej ciszy, obserwując, jak ta nabiega wewnętrznie czernią czarniejszą niż wszystko inne, aż staje się mniej niż barwą, mniej nawet niż myślą. Teraz mogą być gdziekolwiek, Bibi i skrzynka, Michael, ten wąż; a wraz z nimi wyjaśnienia. Wytłumaczenie wszystkiego. Było już za późno, kiedy zeszła na dół. Biedna, głupiutka Tess. Biedna przynęta, Bibi. Szkoda ich. Szkoda ich wszystkich.
Zapomnijmy o tym. — Beznamiętnie. — Odwieź mnie do domu.
Na pewno tego chcesz?
Ciepła fala mdłości i gwałtowny ślinotok. Otwiera drzwiczki i wychyla się, by zwymiotować, kiedy jest już po wszystkim, siada ciężko na fotelu, opiera głowę o zagłówek, przymyka oczy. Śmierdzą jej dłonie. Ocierała nimi usta.
Nie znajdę go — powiedziała. Nicky wydaje się zrezygnowany. — Ale co ze skrzynką. Co zamierzasz...?
Nie wiem. Może zrobię nową. — Ale już gdy to mówi, uświadamia sobie, że było to niemożliwe, nie będzie drugiej, zastępczej skrzynki, była tylko ta jedna. Już za późno. O wiele za późno.
Nicky uruchamia samochód, prowadzi łagodnie, jakby Tess była lalką z chińskiej porcelany, pocz warką otuloną w kruchą błonę, która mogła pęknąć przy lada dotknięciu. Wracają do domu, na miejscu pomógł jej doprowadzić się do porządku i posprzątać; poustawiali wszystko na swoich miejscach, poukładali narzędzia, posortowali
materiały do pracy. Mniej więcej w połowie tych porządków wy-buchnęła płaczem, płakała rzewnymi, gorącymi łzami; tak dyskretnie, że nawet tego nie zauważył, nie przerwała pracy, nie odezwała się słowem, jednostajne, rytmiczne ruchy, dłonie nie zatrzymujące się ani na chwilę, jakiś czas później Nicky wyszedł, pozostawiając ją samą za stołem roboczym, metodycznie roztapiającą cynę w srebrzyste kałuże, błyszczące jak sztuczna krew robotów, jak fałszywe krokodyle łzy.
Rankiem na drzwiach odnajduje przypiętą pineskami ulotkę, czerwień i czerń, litery jak płynne kości — SKIN UNBOUND — bez skóry. Wstęp tylko za zaproszeniami. Napisana odręcznie data i godzina. Matowy łysk główki pineski. Ulotka jest przypięta na drzwiach od strony klatki schodowej, to znak jak rana na ciele, jak mgnienie oka, zanim w twoje ciało wbije się igła, na której wypisane jest twoje sekretne imię, jedno słowo wypisane gorzko na jałowej glebie twego serca.
Składa kartkę na pół. I jeszcze raz. I jeszcze. Ostra krawędź papieru przecina skórę, pojawia się krew i zabarwia papier. Drobne kropelki skapują na pylistą posadzkę. Powoli zamyka drzwi, nie zadaje sobie trudu, by przekręcić klucz w bezużytecznym zamku.
Nicky jest wściekły, chciałby pójść z nią jako ochroniarz, osoba towarzysząca, cokolwiek, kłócą się w korytarzu. — Na miłość boską, weź przynajmniej Nitę lub kogokolwiek, Tess, do cholery! — Lecz ona kręci głową przecząco, nic z tego, dżinsy z rozdarciem na kolanie, długi czarny podkoszulek, grube skarpety i robocze buty, ubrała się jak na bój. Czy mogła spodziewać się czegoś innego?
Czy się bała? Nicky na pewno, zszedł za nią po schodach, odmówił odwiezienia jej na występ; ramiona splecione na piersiach, w zapadającym zmierzchu lawendowy zachód słońca nabiegający czernią.
— Nicky,
daj spokój. Muszę tam pojechać. Nie rób mi tego.
Cisza.
Powiedziałam:
— NIE RÓB MI TEGO, kapewu?
— W
porządku — posępnie. — Przyprowadzę samochód.
Siedzi
obok niego w aucie, milcząca, nieruchoma, jakby okutana
w membranę narastającej energii, pogrążona w stanie, który był czymś więcej niż pełnym napięcia wyczekiwaniem; tak długo trwała w gniewie, że miała wrażenie, iż ów gniew płynął teraz w jej żyłach, zmieszany z jej krwią, jak posoka goblinów, wywołując drobne, wręcz subtelne zmiany, alchemiczną transformację, aczkolwiek nieodwracalną, w układzie i ułożeniu jej mięśni oraz kości, a także w procesie oddychania i rzecz jasna rozumowania. Dłonie i neurony, oczy, wspomnienia i gniew; siedziała obok Nicky'ego, pokonującego jeden zakręt za drugim, przejeżdżającego przez skrzyżowanie na mrugających światłach ostrzegawczych i obrzucającego stekiem wyzwisk każdy mijany samochód. Siedziała pogrążona w zadumie jak podczas ceremonii pogrzebowej odbywającej się w ogrodzie wielkiej rezydencji, rozmyślała o Michaelu, o Bibi i o skrzynce.
Pokonują całą drogę przez dzielnicę magazynów, mijają składy i slumsy, by dotrzeć do zapomnianej strefy, miejsca, gdzie wszystko, co się w niej znajduje, zdaje się być dziełem przypadku, swoistą omyłką natury, gdyż to, co tu widać, ogarnięte jest nie tyle rozkładem, co raczej procesem, który następuje bezpośrednio po nim. Wypalone budynki, szare place, jakiś niemal cudem nietknięty magazyn, coś, co było ongiś kamienicą czynszową, to, co się tam dzieje, też jest na sprzedaż, prochy i seks, na zewnątrz byli ludzie.
Zatrzymaj tutaj — zażądała Tess.
To nie jest...
Zatrzymaj, mówię. — I wykonuje polecenie, zatrzymuje powoli, a ona wysiada, krótkie, rzucone spode łba spojrzenie, było tu ze 30 osób, nikogo z nich nie znała. Zamyka drzwiczki auta, na budynku nie ma numeru, zebrani powoli ruszają w stronę bramy. Są tam drzwi. Wstęp tylko za zaproszeniami. Jej dłonie, które czuła jakby z odległości, były wilgotne i bardzo zimne.
Prawie nikt nie rozmawia, idą powoli, noga za nogą, ktoś się śmieje, ale w większości ludzie są poważni, widać, że nie idą do cyrku, raczej do jakiegoś sekretnego kościoła. Tak wynika z ich zachowania. Wewnątrz nie ma świateł, błyskają tylko latarki, żad-
nych znaków, żadnych oznaczeń, ale coś tam jest, w niszy, a raczej tuż poza nią, zawieszone jak trofeum, oświetlone od spodu pojedynczą żarówką, do której przewód zwiesza się nisko, czarny jak uszkodzona żyła.
Skrzynka.
Tess przystaje, patrzy, ludzie mijająją, niewidzialni, niematerialni jak cienie, a ona spogląda z przejęciem, jak mogłaby patrzeć na wrak auta pozostawionego na miejscu wypadku, pomalowany na czarno metalowy zezwłok, odarty z tkanek i kości, widzisz, co może się stać, gdy będziesz nieostrożna? Widzisz?
Jej rzeźba, zbrukana, odarta z powłoki, drutu kolczastego i powyginanych ptasich kości, blond włosy zniknęły, sztuczne szare oczy usunięto, a w oczodoły jeża wprawiono parę ludzkich oczu, na które nałożono gogle, wilgotne, brązowe i cuchnące, w gładkim metalowym uchwycie. Małe usta najeżone agrafkami, stłoczonymi tak ciasno, że nieomal kneblowały, całość zaś oplatał gruby łańcuch jak dla psa. Wszystko to owinięte było na dodatek tandetnym różowym celofanem jak groteskowy cukierek, słodka niespodzianka; żart.
Boże, o Boże, och, Bibi.
Jej serce zmienia się w bryłę ołowiu, twardnieje pod wpływem próżni, ciśnienia, jakby zbyt długo zabawiła w głębinie oceanu i nie miała już szans na zaczerpnięcie kolejnego tchu, wszyscy poszli dalej, została sama. Mężczyzna przy drzwiach, ręce oklejone taśmą, ciężka latarka, zielony podkoszulek z białym napisem na piersiach
— WAHANIE
RANI, chyba zwracał się do niej: — ...Wchodzisz
albo
nie, masz ostatnią okazję. Albo pokażesz mi zaproszenie,
albo
wypierdalaj,
co jest, paniusiu, słyszysz, co mówię, czy nie?
Wyjęła z kieszeni wielokrotnie złożoną kartkę, lecz mężczyzna nie rozwinął jej, poświecił tylko latarką i przepuścił ją. Wewnątrz było ciemno i klaustrofobicznie ciasno. Słabe czerwone światło jak wilgotne wnętrze bijącego serca. Żadnych krzeseł, ołtarzy ani sceny
— tylko
ludzie, stojący dokoła i rozmawiający półgłosem. Na
gołej
podłodze
stał magnetofon i jak pod wpływem impulsu, stojąca
najbliżej
niego dziewczyna wcisnęła klawisz z napisem START.
Z początku nic, a przynajmniej ona nic nie usłyszała, mogła jedynie stać, otoczona kokonem gniewu, cały jej frenetyczny pośpiech nie zdał się na nic. I nagle dźwięk, ciche, gardłowe, oschłe mamrotanie jakby odgłosy choroby powoli zabijającej słabnące ciało, prastarej śmierci wżerającej się w miękką tkankę mózgu; barwa kości i patyków połamanych i poczerniałych, przeznaczonych do spalenia jak szeroki uśmiech na obliczu tego, czego najbardziej się lękasz.
To; i czerwone powietrze, ludzie zaczynają zbijać się w grupki, bez ładu i składu, jakby brutalny instynkt nakazał im pod wpływem tego dźwięku podejść bliżej.
A sam dźwięk bynajmniej nie cichnie, narasta, lecz nie jest za głośny, mimo to ucisza wszystkie rozmowy, sprawia, że wszyscy nieruchomieją, powtarza się, lecz nie zapętla, drobne, acz wyraźne różnice są do wychwycenia, jeśli tylko dobrze się wsłuchasz, a nie sposób było słuchać tego inaczej, to było jak nasłuchiwanie zbliżającego się drapieżnika, taki dźwięk wydaje powietrze rozcinane ostrzem noża, żywioł, odgłos, który słyszy się tylko raz.
Kobiecy głos, szept
bardzo łagodny
głos Bibi.
I czerwone światło wystrzela z ciemności, odnajdując jej twarz, wystarczy jeden rzut oka, by Tess zorientowała się, iż dla Bibi nie było już ratunku; przekroczyła granicę, jej twarz wyłaniająca się z mroku była niczym palec śmierci: ty, ty i ty. Szept nie był elementem widowiska, z jej ustami było coś nie tak, bardziej niż dotychczas, wyglądały przerażająco, wargi rozciągnięte jakby przez niewidzialne druty i okolone tak ciemną czerwienią, że wydawały się prawie czarne, nekrotyczna barwa, kolor rozkładu, poruszały się z wyraźnym trudem, wolno, leniwie, a Tess, patrząc i nasłuchując, miała wrażenie, że to jej własne wargi i usta zostały rozszczepione, rozdarte, rozszarpane i zmiażdżone: bardziej niż czegokolwiek w życiu chciała podbiec do Bibi, wywlec ją stamtąd, zabrać jak bezcenne brzemię i umknąć z nią, hen, w nieznane.
Po prostu uciec. Może wrócić z nią do domu, lecz obraz spluga-
wionej rzeźby, jak truchło dziecka, ich dziecka, mówiło jej jasno i wyraźnie, że wizja domu dla nich obu jest nierealna, że to nigdy nie miało się ziścić, nie było i nie będzie dla nich wspólnej przyszłości. Wówczas zapragnęła dostać w swoje ręce Michaela, pragnęła jego twarzy, jego załganych ust, pragnęły tego jej dłonie i tępe paznokcie, a także jej ZĘBY
a Bibi przemówiła, suchym krwawym szeptem:
— Istnieją
pewne tak zwane prymitywne plemiona, które prak
tykowały
i wciąż praktykują liczne rytuały, określane przez
nasze
społeczeństwo
mianem anormalnych i niewłaściwych: przekłuwanie
ciał,
kolczykowanie, negacje, noszenie ituburi — opasek opina
jących
talię, zaostrzonych kawałków drewna i ciężkich kamieni.
W
Australii podczas niektórych ceremonii osiągania wieku męskie
go
członek młodzieńca rozcinany jest za pomocą krzemienia od
czubka
żołędzi aż po jądra. Robi się to, aby udowodnić poprzez
siłę
bólu,
że NIE JESTEŚMY NASZYMI CIAŁAMI. Że ciała są pod
porządkowane
naszej woli. Że przy odpowiedniej dozie bólu i do
statecznej
praktyce można WYKORZYSTAĆ ciało, by pokonać
jego
ograniczenia.
Czerwona cisza i uśmiech na poranionych ustach.
Oto lekcja, której zapomnieliśmy. Oto jest nauka noża. —Jak we śnie, znów ten oschły szept i krok naprzód, wchodzi głębiej w połać czerwonego, palącego światła i staje w kręgu, niemal całkiem naga, skąpana w metalu, całe mnóstwo kolczyków i ostrzy, srebrne kolczyki w obu małżowinach usznych, na wardze i w nozdrzach, wszystko to opięte łańcuszkami, z których zwieszają się specjalne symbole — glify — skorpion, baran, trupia czaszka, biała jak prawdziwa kość, łańcuszki zwisają nisko jak żyły, nieomal dotykają jej zapadniętego, wychudłego brzucha, by połączyć się z kolczykami na jej wargach sromowych. Skórę na żebrach pokrywają widoczne siniaki — sińce na twarzy, włosy ma tak brudne i przetłuszczone, że wygląda, jakby miała na głowie czapkę. Trzyma oburącz przed sobą staroświecką brzytwę długości jej obandażowanych palców, małą jak jej zaciśnięta dłoń.
Możemy znów przyswoić sobie tę lekcję, ale nie dla zabawy,
tylko dlatego, że MUSIMY, ponieważ istnieje miejsce, do którego pragniemy się dostać, a w żaden inny sposób nie zdołamy tam dotrzeć, ani za sprawą seksu, z pomocą narkotyków, ani nawet poprzez naukę, nie pomogą nam tam dotrzeć nawet ci, których kochamy. Musimy udać się tam samotnie.
Na kobiercu z krwi.
Jak za sprawą czarów światło przybiera na sile, a Tess spostrzegła, że wygląd pomieszczenia nieco się zmienił, wciąż było ono wąskie, lecz wysokie na dwa piętra, w suficie znajdował się otwór jak dla strażaków zjeżdżających po słupie i w tym pustym kręgu widać było twarze. Kilka osób spoglądało w dół. Andreas. Matty Regal. Andy. Dwie nie znane jej kobiety, cała piątka dziwnie milcząca i spięta, przysłuchiwali się z takim przejęciem, jakby słuchali głosu ich własnych, wymagających serc, byli jak jedno kolektywne serce przejawiające te same pragnienia; jej głos; jej dłonie; jej wola. Jej nóż, uniesiony teraz w górę, łagodnym gestem pedagoga, cierpliwości, wykład dobiega już końca.
— Jest
mnóstwo sposobów, aby się tam dostać, jest ich tyle, ilu
jest
ludzi. Ja odnalazłam sposób dla mnie samej i moich
przyjaciół.
Każdy
z was jednak musi odkryć własną drogę, lecz kto wie,
może
obserwując
nas, zdołacie pojąć... — I nagle cisza, jakby zasłuchała
się
w głos rozbrzmiewający w jej głowie, muzykę pulsującej krwi.
I
uśmiecha się, szeroko, nieludzko, upiornie, jakby wszystkie
mięś
nie
jej twarzy wydłużyły się i zesztywniały, to drapieżny grymas,
po
którym
Tess mimowolnie zacisnęła obie dłonie w pięści,
wbijając
paznokcie
głęboko w skórę, jakby usiłowała utrzymać równowagę:
pomocy.
Unosi lekko głowę i kieruje nóż ostrzem ku górze, a potem:
Andy? — I Andy skacze, spada ciężko jak kamień, lecz ląduje z pozoru łagodnie, na lekko ugiętych nogach, prawie nie stracił równowagi, zachwiał się tylko odrobinę na palcach stóp.
Andreas? — Kolejny skok. — Matty? — Bardziej odarty z lekkości upadek niż skok, ląduje ciężko, omal się nie przewraca, lecz Andy podtrzymuje go i uśmiecha się.
Michael?
Głowa i serce, silne dudnienie, zimne dłonie drżą i wtedy pojawia się on, zeskakuje miękko jak anioł, złożone skrzydła, trochę łańcuchów, srebrzysty połysk chirurgicznej stali. Tess zauważyła, że ją dostrzegł i że ją rozpoznał, widać to było po drobnym napięciu bladego półuśmiechu, spiął się w sobie, jakby przygotowywał mięśnie do bitwy, na spotkanie bólu. W żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że ją spostrzegł, odwrócił się do Bibi, by ująć jej zabandażowaną dłoń w swoją, gładką.
W drugiej dłoni wciąż trzyma brzytwę, Andy już zdjął koszulę i brudne spodnie od dresu, klęka przed nią w klasycznej pozie. Wokół szyi obwódka brudu, w małżowinach usznych długie, delikatne druty o dziwnych, złożonych kształtach, veve z religii wudu, każde z nich wysublimowane i tajemnicze, obciążone na końcu odważnikiem o topornym, gruszkowatym kształcie, wydają się za ciężkie, by druty w ogóle mogły je utrzymać. Andy się pocił. Tess czuła jego smród, silny w zatęchłym, czerwonym powietrzu.
Ona też się pociła.
— Andy. —Uśmiech Bibi, zniekształcony, gdy delikatnie uwalnia dłoń z uścisku Michaela i pochyla się z gracją, by nakreślić lśniącym ostrzem brzytwy serię jaskrawych linii na plecach An-dy'ego, owe świeże linie łączą się i przecinają z innymi, ze starymi bliznami, wyciętymi z wprawą i równie złożonymi jak veve w jego uszach. Brzytwa pozostawia po sobie krwawy kilwater, słychać odgłosy zmienianej taśmy i szept oddechu Andy'ego, on się uśmiechał, krwawił i uśmiechał się, a spod brudnych majtek koloru ziemi zaczął wyłaniać się czubek jego penisa. Kolczyki w jego uszach kołysały się niczym wahadło zegara, odmierzając czas.
Teraz przygotowuje się Andreas, jest już półnagi, pochyla się przed ostrzem, a Bibi, jak uważna pielęgniarka, odgarnia mu włosy i zadaje cięcia wokół ramion i na szyi, tnie bardzo głęboko, tworzy chomąto krwi i płynów, Andreas oddycha ciężko, przez otwarte usta, czuć silną, kwaśną woń moczu, czyżby popuścił? Z bólu? Kobiety, które wisiały u góry jak nietoperze są teraz przy nim, może to akolitki Bibi albo kolejne chętne, aby pójść pod nóż, ujmują go pod ramiona, a on szlocha — och! jakby to jedno słowo zawierało w sobie
wszystkie myśli oraz samą potrzebę myślenia. „Och", raz po raz, podczas gdy brzytwa wyrzyna w jego ciele głębokie bruzdy, wiodące wszystkie w jednym kierunku, wzdłuż jednej jedynej czerwonej drogi, bo to ona wyznaczała szlak.
Ludzie wokół Tess zbijają się w ciasną gromadkę, robią to zgoła bezwiednie, ale przybliżają się, aż w końcu stają jeden przy drugim, ich ciała dotykają się nawzajem, ona również dotyka kogoś i jest dotykana, milcząca histeria jak biały błysk wyładowania elektrycznego, jak uśmiech Michaela, odbiera brzytwę od Bibi, by zaprezentować inne narzędzie, zakrzywione na jednym końcu jak kij pasterski, z drugiej strony zwieńczone niedużym, cienkim ostrzem. Podaje jej ten przedmiot z kolejnym uśmiechem, nie obnażając zębów, wygląda to tak sztucznie, tak fałszywie, że Tess mimowolnie przechodzi do czynu.
Pośród dźwięku i ciał na ścieżce gniewu ozdoby ze sznurka i czarne kamienie, trójkąty matowego metalu, pokryte rdzą i najeżone kolcami grożącymi tężcem, usypuje wysoką, niebosiężną górę żalu i urazy: ty skurwysynu, ruchy jej własnych mięśni są dziwnie gorące i odrębne, jakby czuła każdy z nich z osobna niczym ciepłe czerwone istoty zamieszkujące terytoria pod jej skórą; czy Bibi też to czuła, wykonując kolejne nacięcia?
Ty skurwielu.
I Matty, rytualny striptiz, kuca u stóp Bibi, całkiem nagi, Michael stoi pół kroku za nim, wciąż patrzy tylko na Bibi, a ta uśmiecha się jak matka do dziecka, bóg do swego stworzenia, jej dłonie przy szyi Matty'ego, pieszczą, gładzą, ściskają, kciuki uciskają rombowate wgłębienia podatnej, elastycznej skóry, gdzie szyja łączy się z torsem, napierają
a widzowie podchodzą jeszcze bliżej, niemal bezradnie, usta łapczywie chłoną powietrze, dłonie puste, spocone, ręce rozłożone, wtem Andreas jęknął donośnie i upadł; zemdlał? Dwie kobiety odciągnęły go na bok, rozmazany ślad krwi na brudnej podłodze jak czerwona, rozlana farba, Andy złapał się za członka i zaszlochał, twarz jak jeden wielki grymas, oczy nie widzące niczego dokoła, patrzące wyłącznie w głąb.
Ruch Tess.
I uśmiech Michaela.
Narzędzie w ręku Bibi unosi się i łukowatym, słodkim, ostrym ruchem wbija się w gardło Matty'ego, w złącze kości i chrząstek, tryska krew, a ona zmienia uchwyt na trzonku noża, by dokładnie powtórzyć cięcie jak dobry żart, i tnie, całuje jego zwiotczały policzek, opuszczone powieki i tnie
i tnie
spojrzenie Tess napotyka uśmiech Michaela. Tess przeciska się przez tłum widzów, wilgotne ciała, otwarte usta, napiera SILNIE i widzi krew, potężny arteryjny bryzg, który oblewa Bibi od stóp do głów, jest cała czerwona i śliska, Matty ma teraz otwarte oczy, są otwarte szeroko, niemal wybałuszone, jakby obudziwszy się, znalazł się w miejscu, o którym nigdy nawet nie marzył, i z tego właśnie miejsca dobiegł jego krzyk, jakieś słowo, bełkotliwie, niezrozumiale, podczas gdy czerwona dłoń Bibi drgnęła konwulsyjnie w nagłej, nieprzepartej potrzebie
rozpłatania go
rozkrojenia całego
i wtedy ktoś krzyknął
a w swojej własnej czerwonej chwili Tess jest nadal w ruchu, ramiona wyciągnięte, gdy rzuca siew stronę Bibi, przestań, przestań, Bibi PRZESTAŃ NATYCHMIAST próbuje ją pochwycić, lecz miast tego odnajduje na swojej drodze Michaela, blokuje jej dostęp do Bibi, łapie za ręce
a ona spada na niego niczym żelazo na kamień.
Wrzaski, woń moczu, krew i krew, trzask otwieranych i zamykających się drzwi, czerwień pośród mroku i dłonie Tess na gardle Michaela, ich twarze niemal się stykają jak oblicza kochanków, wyładowuje cały swój gniew, wkłada w to, co robi, cała swoją siłę, lecz on jest silniejszy, teraz to on ją dusi, odpycha, wciska w niszę przy drzwiach, dociska mocno do ściany i uderza w nią jej głową raz, drugi, tak mocno, że aż robi się jej ciemno przed oczami, ślepnie, a potem upada i upadając, odnajduje palcami jakiś kształt, podłużny, obły, długi, to latarka odźwiernego, ciężki, nieporęczny przedmiot,
jak wielki fallus, podnosi się, ściskając go w dłoni i powoli odzyskując wzrok
wilgotny warkot Bibi: nieludzki dźwięk: tak przerażający, że Michael odwrócił się i w tej samej chwili Tess zamachnęła się trzymaną w dłoni latarką, włożyła w ten ruch całą siłę swoich mięśni, w to jedno, jedyne uderzenie, w jeden cios.
Teraz w pokoju nie ma już nikogo więcej, taśma wciąż gra, drzwi są nadal zamknięte. Tess osuwa się na podłogę, unosząc obie dłonie do twarzy, by zwymiotować, krótki, gwałtowny paw, któremu towarzyszy zdumiewająco silny ból, jej szyja i głowa są jednym wielkim ogniskiem zimnego, czerwonego światła.
Pluje krwią, Michael leży w dziwnej, skręconej pozie, krew płynie mu z ucha, nad skronią ma powiększającą się opuchliznę, miejsce, w które go trafiła, jest nabrzmiałe i gładkie jak kapelusz grzyba. Latarka leży tam, gdzie ją upuściła, a on jęczy cichutko jak dziecko męczone nocnym koszmarem.
— Bibi.
— Narastający, zdławiony niedawnym wysiłkiem szept
dobywający
się z obolałego gardła; nachyla się, by dotknąć szyi
Michaela,
miał silny puls. — Musimy wezwać policję... on... zro
biłam
mu coś złego. — Iz głupia frant dodaje: — Bibi, ja
go
zraniłam.
Bibi patrzy na Tess, szczerzy mlecznobiałe zęby jak wygłodniałe i żerujące zwierzę, skóra upstrzona czerwienią i metalicznym ciepłem posoki, jak pomalowana, ozdobiona znakami runicznymi, bijąca po oczach
JEJ OCZY SĄ PUSTE NIC W NICH NIE MA a Bibi odwraca się, zwraca się w stronę Matty'ego, on nie krwawi, już nie.
— Nie
udało się — do niego, do Tess i w zasadzie do nikogo.
—
Mieliśmy odejść razem. Miał zabrać mnie ze sobą.
Westchnienie Michaela jak ciche potwierdzenie; czerwony pokój spowija cisza jak wielki bąbel krwi. Krew na jej dłoniach, gdy unosi je do ust i smakuje powoli, wyraz jej twarzy zmienia się nieubłaganie, z mrocznego zakłopotania, poprzez kompletną pustkę,
w narastający gniew, na widok którego Tess ogarnęło przerażenie, lękała się instynktownie tego gniewu, tak jak ognia, śmierci i...
On miał mnie zabrać ze sobą.
Bibi. — Wstaje, próbuje do niej podejść, usiłuje ją powstrzymać, gdy ta, nachyliwszy się nad ciałem Matty'ego, zaczyna znów ciąć, tnie jego martwe oblicze i ręce, zadaje gorączkowe, głębokie cięcia, tak jak ktoś inny mógłby uderzać pięściami lub otwartymi dłońmi, a ona tnie, tnie bez opamiętania, kroi i krzyczy, wyje na całe gardło, Tess cofa się do ściany, mija Michaela i pełznie na czworakach w kierunku drzwi, wciąż mając w uszach ochrypły lament Bibi powtarzającej raz po raz:
On miał mnie zabrać...
Nagle czuje na swoim ciele ręce Nicky'ego, pomaga się jej podnieść, bierze w ramiona, zanosi do samochodu.
Nicky widział exodus, wezwał policję. Z końca ulicy obserwują ich przyjazd, po czym odjeżdżają, prowadzi z posępną miną, utrzymując prędkość nieco niższą od dozwolonej, a obok niego Tess miota się na fotelu, coś jest nie tak z jej gardłem, próbuje krzyczeć, zwymiotować, cokolwiek, dłonie na klamce drzwiczek.
Bibi, och, Nicky, Bibi... zrobiłam mu krzywdę... zraniłam go... a ona... musimy tam wrócić, Nicky, musimy zawieźć ją do szpi...
Zajmą się nią pielęgniarze z karetki. A ty nikomu nie zrobiłaś nic złego. — Patrzy przed siebie. Jego dłonie na kierownicy są niewzruszone jak czas. — Cokolwiek zrobiłaś, dokonałaś tego w samoobronie i gdyby ktoś mnie o to zapytał, tak mu właśnie odpowiem. I dodam jeszcze, że wszystko widziałem.
Żółte światło, hamuje ostrożnie, na zewnątrz zaczyna świtać. Tess opiera głowę o zimną taflę szyby, jakby składała ją na podołku samej Miłości, jej gardło opasuje obroża tępego, pulsującego bólu; jedyne czego teraz pragnie, to odzyskać zdolność ronienia łez. Ma wrażenie, że nigdy już nie będzie w stanie zapłakać.
*
Tess mieszka teraz na tyłach magazynu, w niedużym pokoiku, który pełnił kiedyś funkcję spiżarni i składziku, ledwo mieszczą się tam jej wszystkie najniezbędniejsze rzeczy, śpiwór i kartonowe pudło, kask, butle i sprzęt do spawania. Dwa okna o rombowatym kształcie zasłonięte są grubymi płachtami pożółkłego plastyku i przy odrobinie wysiłku da sieje nawet zamknąć. Nie ma tu ogrzewania, ale przynajmniej jest prąd. Skrzynki i rzeźby stoją na zewnątrz, w ciemnościach, deszcz i śnieg jak zimne łzy ofiary mordu, na wpół przykryte brezentem niczym niemi świadkowie, ocaleni z niewypowiedzianej tragedii.
Z początku siadywała przed nimi, aż traciła czucie w nogach, drętwiały jej stawy kolanowe, ręce uniesione w błagalnym geście, jakby wciąż zawierały w sobie tajemnice, których mogła potrzebować, lecz to należy już do przeszłości, już ich nie łaknie, kilka tygodni temu zdjęła z nich brezent, właśnie w tym celu, zaledwie parę tygodni i rdza zaczęła już toczyć metal, przeżerając go powoli, acz nieubłaganie postępującą korozją.
Nie widuje się już z nikim, ani z Peterem, ani z Jerome'em, z Nitą czy Edgarem-Markiem; tylko Nicky wciąż się pojawia, puka i nawołuje ją, choć za każdym razem z coraz mniejszym przekonaniem; jeśli Tess jest w domu — a zwykle jest, ukrywa się, siedzi cichutko jak mysz pod miotłą i czeka, aż on nie odejdzie. Nawet lojalność ma swoje granice, niebawem w ogóle przestanie przychodzić, zmęczony faktem, że jego wysiłki nie przynoszą żadnych efektów, niezadowolony, ale w pełni przekonany, że uczynił wszystko, co było w jego mocy.
Tess nie myśli o Michaelu w ogóle, czasami jednak budzi się ze snu, nie tyle z płaczem, co raczej ze świadomością, że płakała. W tych snach on nie jest Paulem, lecz bywa, że widzi go leżącego pod rusztowaniem, niekiedy zaś po uderzeniu latarką jego głowa rozpryskuje się jak szkło. Oczywiście jego czaszka nie została roztrzaskana, nie doznał nawet pęknięcia, rana na głowie już się zagoiła. Niestety, tkwiący wewnątrz czerepu mózg był bezpowrotnie uszkodzony, to efekt zadanego przez nią uderzenia oraz będącej jego następstwem zmiany ciśnienia krwi i płynu, w stanie, w jakim
znajdował się obecnie, myślenie było dlań prawie tak samo niemożliwe jak latanie i równie nieprawdopodobne.
Ona nie przyjmuje na siebie większej odpowiedzialności za to, co się stało, nie obarcza się dodatkowym brzemieniem winy, wystarczą jej sny. Czasami zapomina, że to jej dłoń zadała feralny cios latarką, zapomina odgłos, jaki rozległ się w chwili zetknięcia metalu z kością. Może to też dźwięk wyciska z jej oczu łzy i jest powodem krzyków, które ostatecznie ją budzą.
Ma na dłoniach jego krew, nigdy się jej nie pozbędzie, ale o tym wie tylko ona i Nicky. Nikt więcej nigdy się nie dowie.
Może właśnie stąd biorą się te sny.
Odwiedza Bibi tak często, jak pozwala na to regulamin: szary, szpitalny pokój, jeszcze mniejszy niż jej własny, ciepły, przesycony osobliwą wonią, zupełnie jakby Bibi rozkładała się od wewnątrz. Bibi nie poznaje Tess, zapewne nie rozpoznaje nawet samej siebie, własnych ruchliwych dłoni, warg, stóp. Pozbawili ją wszystkich metalowych ozdób, wyjęli wszystkie kolczyki i haki, odarli ją do naga, myśli Tess, rozebrali ze zbroi; teraz widać było wszystkie jej blizny, małe nabrzmienia i otwory w skórze. Nie mówi, odkąd ją tu zamknięto, nie wypowiedziała ani jednego słowa, jakby ona również toczona rdzą pogrążała się coraz bardziej w katatonicznym sennym bezruchu, jakby umierała za życia.
Niedługo stanie przed sądem: sprawa zabójstwa Matty'ego, dlaczego jego śmierć miałaby być ważniejsza od śmierci Paula?
Tak czy owak, obaj nie żyją. Tess prosiła, by informowano ją na bieżąco, ale nie ma telefonu; za skrytkę pocztową zapłaciła do końca roku, ale cóż, trybiki machiny sądowniczej obracały się wolno, bardzo wolno, sprawa mogła się przeciągnąć i „niebawem" okaże się początkiem przyszłego roku. Obrońca z urzędu będzie wnosić o uznanie jej za niepoczytalną, niska, gruba, żwawa kobietka w granatowym komplecie miała cuchnący oddech zdradzający, iż cierpiała na przewlekłe zaburzenia gastryczne; obiecała Tess, że Bibi nigdy nie trafi za kratki, naturalnie nawet teraz przebywała w zamknięciu, ale na to nikt chyba nie zwracał już uwagi.
Nawet sama Bibi, która wierci się nerwowo, szepce coś lub mam-
r
ocze
w niemal zupełnej ciszy, z oczyma wywróconymi w oczodołach,
tak że widać prawie same tylko białka. Jej usta wyglądają teraz
znacznie
lepiej, zaleczone, poprzecinane kreskami świeżych blizn, różowych
jak włóczka, jak pupa niemowlaka, jak pokój dziesięciolatki,
która chciała kiedyś być baletnicą i pragnęła tego tak bardzo,
że
na dowód swej determinacji odcięła sobie kawałek ciała.
Dopięła swego, pokazała, na co ją stać, lecz teraz prócz Tess nie było już nikogo, kto mógł to zrozumieć.
A ona ją rozumie, przynajmniej tyle, po każdej zaś wizycie, po tych nie kończących się minutach spędzonych w towarzystwie jedynej na całym świecie osoby, którą naprawdę kochała, Tess wraca do wilgotnej, szarej monotonii bezruchu, jej własny bezruch w ostatnim okresie pogłębił się do niewyobrażalnych granic, a potem z precyzją chirurga sięga po kask i topi w bezkształtną bryłę kolejną ze swoich prac. Dym i żar, i błysk światła jak zapowiedź Armagedonu, piekielna destylacja za taflą przyciemnionego szkła; ostatnio padło na Sędziego, następnym razem być może przyjdzie kolej na Mater Intrinsecus lub może Archanioła, jej pierwszą próbę ruchu; teraz pojmuje już, jak daleko dotarła, widzi to wyraźnie, to jest jak światło gorejące w oddali, białe światło bijące z pustego pokoju. Ogrom bólu, palącego żywym ogniem, wytapiającego miejsce w jej sercu, jak ten pusty pokój, pokój, w którym nie będzie niczego prócz pustki.
Bolące plecy; pot jak krew spływa do oczu.
Co będzie palić, gdy już zniszczy je wszystkie?
Skoro dusza już we mnie umarła, Zachowaj przynajmniej skórą
Poeta starożytny
Nigdy nie wiemy, kiedy należy przestać
William Blake