Koja Kathe Skóra



i

Kathe Koja mieszkająca w Detroit jest autorką niezwykle popularnych książek. Jej pierwsza powieść, Zero, zdobyła na­grodę im. Brama Stokera, nagrodę „Locu-sa" za najlepszy debiut literacki, a tak­że nominację do prestiżowej nagrody im. Philipa K. Dicka. Książka Urazy mózgu opowiadająca o miłości, oddaniu, obsesji i talencie przywodzi na myśl zarówno twór­czość Dicka, jak i prace z dziedziny neu-ropsychiatrii 01ivera Sacksa. Dziwne anio­ły to odważna powieść przynosząca nowe spojrzenie na świat ludzi chorych psychicz­nie. Sugestywny i niepowtarzalny sposób obrazowania możemy znaleźć w kolejnej książce, Bzik, zgłębiającej mroczne pokła­dy ludzkiej duszy.

Skóra to najbardziej niezwykła i zadzi­wiająca powieść Kathe Koi — przerażają­ca opowieść o ludzkim ciele obdartym ze skóry przez namiętność, o duszy dręczonej koszmarami.

Skóra to jeden z najlepszych współ­czesnych horrorów.


Kathe Koja SKÓRA

Tłumaczył Robert P. Lipski

ZYSK I S-KA

WYDAWNICTWO

Tytuł oryginału SKIN

Copyright © 1993 by Kathe Koja

Ali rights reserved

Copyright © 2002 for the Polish translation

by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

?v£-^ Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

^ Redaktor serii C (Tadeusz Zysk

Redakcja Teresa Basińska


>)■•$



Wydanie I

I SBN 83-7150-748-8

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10,61-774 Poznań

tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26

Dział handlowy, ul. Zgoda 54, 60-122 Poznań

tel. (0-61) 864 14 03,864 14 04

e-mail: sklep@zysk.coni.pl nasza strona: www.zysk.com.pl

Dla Ricka

i Aarona,

zawsze moich

P ragnę podziękować Jimowi Pallasowi za porady techniczne, a zwłaszcza memu ojcu, Brunonowi Koi, za anielską cierpliwość wobec niezliczonych pytań.

Winna jestem również mą wdzięczność wydawnictwu Re/Search, którego teksty Nowocześni barbarzyńcy i Podręcznik kultury prze­mysłowej stanowiły dla mnie nieocenione źródło informacji.

Jak zawsze pragnę również przekazać specjalne podziękowania i wyrazy miłości Rickowi Liederowi za wszystko, co nieuchwytne, nieokreślone i ogólnie za wszystko.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Zmęczenie metalu

Każda idea stanowi zachętą. 01iver Wendell Holmes Jr.

Kurz. Ponad sklepem wielobranżowym, artykuły monopolowe, lotto, automaty karmione przez najbiedniejszych z biednych mone­tami czarnymi od obracania ich w kieszeniach; maszyna burczy nerwowo, dźwięk przypomina kaszlnięcie. Brud wokół oczu, brud za paznokciami jak pył sproszkowanych kości, świeże oparzenie od cyny lutowniczej na nadgarstku po wewnętrznej stronie, czerwone jak krew i zbyt świeże, aby je bandażować. Brud jak cukier między jej zębami.

Zrobiło się już ciemno, zastanawiała się, czy nie zejść już na dół; za garść drobniaków kupić kanapkę i może butelkę jakiegoś napoju. Pracowała przez cały dzień, spocona i poparzona, grube, przepoco-ne spodnie robocze przylepiały się jej do nóg. Na stole roboczym leżą długie ręce rzeźby, szaleńczo nieruchome, piękne, i gdzie tu różnica?

Ona również miała długie ręce, mocno umięśnione, przerzucanie metalu uczyniło ją silną. Odchodzi od stołu, aby się przeciągnąć,


pochyla się niezdarnie, wyciągając ręce przed siebie, i rzuca ciche — och, boli, kiedy jakiś staw okazuje się bardziej oporny; przeciąga się mocniej.

Całe pomieszczenie miało mniej niż trzy metry szerokości i było absurdalnie długie, licząc od drzwi do przeciwległej ściany, podłoga wokół stołu zdarta niemiłosiernie, miejsce pracy otoczone tajemni­czą ścianą paneli spawalniczych, nieprzejrzystych jak prastary para­wan. Opodal stołu zielony, metalowy regał z szufladami (niektóre na wpółwysunięte, wypełnione są narzędziami i kablami, w innych znajdują się maseczki z filtrami, hełm spawalniczy i gogle) tworzy krzywe L, poobijana kanapa, stół z naczyniami kuchennymi, pusty zlew. W najdalszym rogu pofałdowany zielony plastyk, sięgający do piersi i zasłaniający częściowo toaletę i kabinę prysznicową, wyglą­dającą jak uliczna wygódka, wydzielające tę samą słabą, chemiczną woń. Przechodząc przez pokój, rozbiera się i wchodzi pod prysz­nic, strugi wody żądlą jej ciało, zimna woda łagodzi ból oparzone­go nadgarstka i nieco mniej bolesne ślady drobnych oparzeń na policzku.

Strąki mokrych włosów w oczach, ręcznik jasny jak jej oparze­nia, ktoś go dla niej podwędził, na grubym materiale wydrukowa­na jest wciąż nazwa hotelu. Ręcznik bogacza. Okno z kwaterami było zabezpieczone siatką, ale wpadła na sposób, jak je otworzyć; tego wieczoru nie było wiatru, czyjeś radio rzęzi donośnie. Pijacki śmiech, dziewczęcy, ktoś inny mówi: „No, obejmij mnie, maleńka, chodź tutaj" — jakby ulica była właściwym miejscem na amory; dziewczyna znów zarechotała, odmawiając w ten perlisty sposób żądaniu.

Długie nogi wślizgują się w bawełniane spodnie ucięte na wyso­kości kolana, do tego cienki podkoszulek, a włosy spięte w mokry kok podtrzymuje kawałek skręconego zręcznie drutu. Sięgające kostek buty robocze z metalowymi noskami, na grubym protektorze, kopią lekko obłażące z farby drzwi oddzielające schody od wejścia do sklepu, gdzie właścicielka przeliczała właśnie na wpółzgniecione kartony papierosów.

Hej.Tess — mówi chłodno, nie przerywając liczenia. Pewnie


wciąż wścieka się za dym; jej skargi były ostatnio częstsze, ale z drugiej strony, gdzie znalazłaby drugą tak cierpliwą i nie pamięta­jącą uraz lokatorkę? Tess przeszła obok niej w głąb brudnej sklepo­wej nory, wszystko tu przecieka, sama taniocha albo plastyk, na wpółzgniecione pudla, zakurzone pocztówki, hałaśliwe, jakby roz­myte automaty i dwaj biali w czarnych podkoszulkach nieprzerwanie karmiący je ćwierćdolarówkami.

Półlitrowa butla soku z winogron chłodzi jej dłoń, do tego paczka krakersów, dwie garście drobnych, dziewczyna za ladą skrzywiła się — gęste, długie włosy, wielkie lipne kolczyki lśniące od imitacji złota.

Znów prysznic, szum i bulgot nieprzewidzianie gorącej wody. Spała niecałe cztery godziny i czuła to. Dziś był jej dzień przechadzki na złomowisko, postrzępiony krajobraz i nieodzowne buty ze stalo­wymi czubami, twarda, silna żebraczka z ciężką torbą ze wzmocnio­nego płótna, choć nawet ono czasami się rwało. Okulary przeciw­słoneczne na winylowym sznurku zawieszonym na jej długiej szyi, nakłada je, gdy tylko znajdzie się za progiem, jest ze 40 stopni, a do południa jeszcze trochę czasu.

Nie miała auta, sprzedała je, żeby mieć na opłacenie czynszu za swoją nędzną klitkę, choć brakuje go jej przy każdym wypadzie na złomowisko, łupy są mizerne, bez samochodu nie sposób zabrać zbyt wiele, a i tak nie ma w swoim pokoju dużo miejsca, wkrótce zostanie całkiem bez grosza. Kto wie, czy nie wyląduje na ulicy, a jej dzieła


zostaną wystawione i być może sprzedane na wystawie: SZTUKA STALI. Niezły żart. Pięciu facetów pracujących zarobkowo i dwóch profesorów, metale użyte jako jeszcze jedno narzędzie w celu umie­szczenia nazwiska jednego z nich w pismach traktujących o sztuce — New Art Quartetly, Art NOW.

Zbyteczne kąty, zakrętasy, kołyszące ruchy, ludzie, którzy sądzi­li, że nierówny spaw nada temu miejscu pierwotnej surowości, nazwij coś, a takim się stanie. Najgorsze, że nikt z nich nie wystawiał własnych dzieł, nie spawał samemu, wypytała się kogo trzeba, nie miała najmniejszych wątpliwości. Była tu jedyną kobietą, może otrzymywali dotacje z funduszy państwowych i musieli dopuścić ją do udziału w wystawie. Dziś było wielkie otwarcie. Nie miała ochoty pójść na wernisaż, ale zrobi to z uwagi na poczęstunek, a poza tym chciała sprawdzić, czy znajdzie się ktoś, kto kupi jej pracę. To absurdalne. Pusty worek na ramieniu jak sflaczała skóra, wymija przejeżdżający autobus, omiatają chmura cuchnących spalin. Suche oczy palą żywym ogniem za szkłami okularów, ciemnymi jak gogle spawacza.

Na złomowisko było niedaleko, choć wydawało się jej inaczej. Oparzony nadgarstek bolał, podrażniony zbyt ciasno zawiązanym bandażem, musiała się trochę nagimnastykować, żeby wejść, wła­ściciel był w kiepskim nastroju, powiedział, że zażąda podwójnej stawki. Na blacie leżała rozłożona skrawarka, części pozalewane jak skąpane w zastygłej kawie.

Mogę to panu naprawić — rzekła Tess. — Ma pan pistolet
klejowy?

Masz pół godziny — rzekł właściciel. — To wszystko.
Krajobraz pełen żelaznych, pordzewiałych zębów szczerzących

się do słońca, wspinała się po nim ostrożnie, stawiając niepewnie nogę za nogą; zastrzyki przeciwtężcowe były drogie. Raz zwaliła się ze sterty żelastwa, zduszony krzyk cisnący się na usta, zdziwienie, gdy coś ją pochwyciło, szarpnęło, rozdarło, wciąż miała ślady na prawym ramieniu, długą siateczkę blizn, cienkich jak nitki pajęczy­ny. Czarny korpus, coś, co wygląda jak skrawarka, lecz oplecione gumowanymi przewodami i pełnymi pęcherzy paskami mocnego

plastyku, nie wiedziała, co to takiego, ale i tak wzięła, było przyjem­nie ciężkie. Pod fałszywie lśniącym chromem osłony uszkodzony wentylator, tego nie zabrała, choć z daleka prezentowało się nieźle, z bliska okazało się do niczego. Krok, nachylenie, krok, nachylenie, czerwony, rdzawy pył na postrzępionych, roboczych rękawicach, słońce praży jej głowę, pali w odsłonięty kark. Krok i nachylenie. Spędza tam ponad godzinę, zanim zjawia się szef i przywołuje do swego biura, gdzie targuje się o cenę znaleziska i płaci słono, o wiele więcej, niż ten złom jest wart, ciężkie przedmioty wrzucone do płóciennego worka obijają mocno jej biodro, długie nogi poruszają się żwawo, oczy za szkłami ciemnych okularów są duże i ciemne, lustrują bez przerwy ulicę, nigdy nic nie wiadomo, może nawet tu znajdzie coś interesującego.

Na klatce schodowej żar, wchodzi na górę. Po wejściu do miesz­kania zdejmuje szary, przepocony podkoszulek, rzuca na tapczan, aby może tam wysechł, lecz nie, zmienia zdanie i zabiera go ze so­bą pod prysznic. Prysznic to jej jedyny luksus, darmowa frajda, w chłodnych strugach wody czuje ból oparzonego nadgarstka i kar­ku, jej sutki stają się przyjemnie twarde.

Prawie nie miała już mydła, więc używała rozważnie małej, różowej jak języczek zwierzątka resztki, słaby zapach kwiatów, które nigdy tu nie wyrosną. Już prawie druga, pora więc iść do pracy.

Niemal natychmiast zorientowała się, że miała rację co do przed­miotu przypominającego skrawarkę; jego uszkodzone kable zwisały jak wodorosty wokół pokrytych pęcherzami ramion jej rzeźby, pę­katy korpus stanowił doskonałą szyję pracy. Używa palnika delikat­nie, z rozmysłem, pozostawiając wąziutką nitkę w miejscu spawu.

Wernisaż był o siódmej, pracowała do szóstej, wykąpała się, wybrała rzeczy z zawieszonego na bretnalu pokrowca na garnitur (bez suwaka), czarne szorty, długi czarny podkoszulek, przybrudzo­na już biel bandaża lśni jak brylantowa bransoleta na jej skórze. Sandały zamiast roboczego obuwia. Rozpuściła włosy, długie pasma pół kasztanowych, pół brązowych włosów były piękne i ona o tym wiedziała, obnosiła je tak, jak inna kobieta obnosiłaby ulubioną suknię. Naciąga elastyczną opaskę na klucze na zdrowy nadgarstek,


trzaska drzwiami, wychodząc w upalny wieczór, perełki potu na górnej wardze, na nosie, pod okularami. W autobusie dwóch chłop­ców próbowało ją poderwać, byli sympatyczni, ale o jakieś dziesięć lat dla niej za młodzi. Żartowała z nimi trochę, dopóki nie wysiedli. Obserwowała z krzywym uśmieszkiem ich ekstrawaganckie, szpa-nerskie pozy, gdy zgrywali twardych facetów, na przystanku, kiedy autobus odjeżdżał.

Na wernisażu był tłok, galeria Izis, pokryte hieroglifami wejście w czerwieni i złocie. Wielkie, plastykowe litery udające żelazo, ciężkie żelazo do znakowania: SZTUKA STALI. Musiała minąć to wszystko, by dostać się do szwedzkiego stołu, minęła mężczyzn w lnianych garniturach i kobiety z ciężkimi złotymi wisiorami za­wieszonymi na złotych naszyjnikach, minęła dwóch profesorów i pięciu facetów pracujących zawodowo, z których żaden jej nie dostrzegł i nie zagadnął do niej. Wiedziała już, gdzie wstawili jej pracę, jedno dzieło — stało w słabo oświetlonym kącie, kłóciła się o to przez całe popołudnie i zgoła niespodziewanie spasowała, po co się szarpać, szkoda gadania.

Woda mineralna i pokrojone cytryny, ciastka ryżowe i tartinki. Były wśród nich ciemne i cierpkie, miały smak alkoholu. Wypluła ugryziony kawałek w czerwoną, złożoną na pół serwetkę, zwinęła w dłoni w kulkę i trzymała tak, podczas gdy przystanęła przy niej kierowniczka galerii, tandetna biżuteria, mocna brązowa szminka podkreślająca cienki biały uśmieszek.

Czyż to nie piękny wernisaż?

Nie odpowiedziała. Wypluty kawałek sera zaczął przesiąkać przez serwetkę, dotykając jej skóry niczym ropa z cieknącego wrzo­du. Precz z tym.

To była jedna z jej najlepszych prac, Archanioł, sporo się na­pracowała, by nadać jej złudzenie ruchu, skrzydła jak noże, korpus z postrzępionych kawałków metalu, usta pełne zębów, jak boża machina, która powróciła na ziemie, by siać pożogę. Same zęby

zajęły jej tydzień. Nie kazała sobie słono płacić, zwłaszcza po cięciach w galerii, skończy się zapewne na dolarze za godzinę, ale skoro takie są kalkulacje, po co zawracać sobie głowę. Przecież po to to zrobiła. Cała reszta to sprawy drugorzędne.

.. .i Matty Regal też. — Kierowniczka widać bez przerwy coś
mówiła.

I także z tego powodu jesteśmy bardzo zadowoleni.
W ustach ma kwaśny smak sera.

Przepraszam. — Odchodzi od stołu, kolejna porcja mineral­
nej, pije jakby była do cna odwodniona, trzy plastykowe kubeczki
jeden po drugim. Kiedy już zjadła tyle ryżowych ciasteczek i tarti-
nek, ile była w stanie, wyszła, zostawiając za sobą gwar, wino i błysk
wsiowych błyskotek z imitacji złota, skrzących się jaśniej niż lampy
w jej spartańskim kręgu, rozmowy tak płytkie, że gdyby napełnić je
wodą, nie sposób byłoby w nich utonąć, ciężkie szklane drzwi ze
złotymi, stylizowanymi literami zamknęły się za nią cicho, noc, upał
i praca były po tej samej co ona stronie.

Wciąż miała automatyczną sekretarkę, czasami ludzie mieli dla niej jakieś prace zlecone, przeoczenie którejś z nich mogło oznaczać utratę połowy miesięcznego czynszu. Dziś też ktoś się nagrał, jakiś Crane. Chcę z tobą pogadać, może spotkamy się na wernisażu. Nie wydawał się facetem, który chciał coś od niej kupić, ale nigdy nic nie wiadomo.

Przebiera się w strój roboczy, wilgotny od potu i strasznie w nim gorąco, ale lepsze to niż poparzenie, które zwykle długo się goi. Pamiętała dobrze swoją prawdziwą szkołę, szkołę spawania, cięża­rówki i to, jak pozwalali jej patrzeć, chyba uważali, że była miła, bo jej nie przeganiali. Zawsze było tam gorąco, choć wielkie wentyla­tory chodziły pełną parą, potężne śmigła obracały się bezustannie, a na ziemię sypały się fontanny iskier, na które lepiej było nie patrzeć. Zafascynowana, milcząca, w spodniach z podwiniętymi nogawkami, z upiętymi włosami i baseballówką na głowie, czekała na żar, na ogień, na możliwość topienia metalu, nigdy jej się to nie znudziło, idea topienia metalu. Pamiętała woń nadpalonego materia­łu, grubych, poprzypalanych kombinezonów, obraz oglądany jak

pod wodą przez szkła ochronnych gogli, egzotyczne, niezwykle hełmy i oni, ci okrągłogłowi kosmici z płaskimi, kwadratowymi oczami, najbardziej bezosobowe maski świata. Widziała tych męż­czyzn, to byli sami mężczyźni, poparzonych, rannych, raz jeden z nich upuścił sobie włączoną spawarkę na but, a nosił zwykłe kamasze, jak wtedy tańczył i wył niczym zarzynane prosię, ona również się poderwała, w swoich spodniach z podwiniętymi nogaw­kami, i zaczęła podskakiwać wraz z nim. Płynny, roztopiony metal, tak wiele do nauczenia i nagle zamknęli warsztat, przenieśli się do większego zakładu, gdzie można było wejść tylko przez klimatyzo­wane biuro z tabliczką na ścianie NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Koniec gry. Zakaz wstępu.

Cóż. Trzeba było załatwić własny sprzęt i zacząć topić metal samemu. Nikt jej nie chciał zatrudnić w warsztatach, myślano, że to jakiś żart, wszyscy ją zbywali, zatrudniła się więc w barze szybkiej obsługi, a wieczorami dorabiała w knajpie jako barmanka, była nieletnia, ale przymknięto na to oko, bo nie piła alkoholu.

Po miesiącu rzuciła dzienną pracę i brała tylko te zmiany, których nie chciał nikt inny, oszczędzała, zbierała, gromadziła jak pazerna wiewiórka albo pracowita mrówka. Po kilku miesiącach stać już było ją na zakup sprzętu i wynajem pomieszczenia do pracy. Po trzech kolejnych miała już kiedy pracować.

Pierwsze prace były dość nieudane, ale szybko nabrała wprawy, uczyła się błyskawicznie, świadoma, że to, co robi, można będzie nazwać rzeźbą, prawdziwą sztuką. Mogła poprosić o dotację, ale dla Tess przyjęcie czyichś pieniędzy oznaczało, że musiałaby przyjąć narzucone przez tego kogoś warunki, a tego miała akurat po dziurki w nosie, nikt nie chciał wynajmować lokali, aby urządzono w nich warsztat spawalniczy, nawet w miejscach, na których wynajęcie było ją stać. Cóż. Rok tu, rok tam, tanie lokale, warsztaty i zapuszczone sklepiki, prace zlecone, by moc zarobić na czynsz; wszyscy przesta­wali się śmiać, gdy okazywało się, że miała własny sprzęt, ale ponieważ nie miała papierów, nie mogła zarabiać naprawdę dużych pieniędzy, żadnych zleceń państwowych ani budowy czołgów. To nie wchodziło w rachubę, przynajmniej dla niej. A jednak wciąż

pracowała i choć nie zasypiała gruszek w popiele, przesuwała się coraz niżej w ogniwach łańcucha pokarmowego, aż do tego tu gównianego warsztatu. Grace z dołu była tak pazerna, że wynajęłaby swój lokal każdemu. Nawet spawaczce. Pewnie liczyła, że Tess któregoś dnia spali tę całą budę, a ona skasuje odszkodowanie i wyjedzie z miasta. Nic z tego, zbyt wiele było do zrobienia.

Ta praca na przykład była już na ukończeniu, zostały jeszcze tylko do zamontowania elementy skrawarki. Niewiele roboty, a jed­nak czegoś brakowało, nie była pewna czego, gdy to znajdzie, będzie wiedziała. Na zielonej metalowej półce stał cebrzyk wypełniony kawałkami metalu, zdjęła go ostrożnie i zaczęła przebierać jak sęp. Wielkie, anonimowe mutry, pokryte całunem smaru, fragment pal­nika, kawałek blachy, pokrzywiony metalowy trzpień. Przesłona. Unosi ją jak szkiełko do mikroskopu, umieszcza pod bezgłową szyją rzeźby. Trochę wyżej. Wyżej. Wystarczy. Nie uśmiech, lecz lekki potakujący ruch głową. Jak to przymocować? Gorąco, białe światło, a z dołu dobiega brzęk automatów i krzyk jakiegoś faceta: — Tak, tak! — zwiastujący wygraną człowieka z maszyną. Cichy trzask pustej butelki po soku, rozbijają, umieszcza trzy odłamki w miejscu, gdzie mogłyby znajdować się usta. Oparzenie już prawie nie boli. Jest spocona pod piersiami, w ustach czuje słony smak. Cyna na podłodze, stygnąca kropla rozlewająca się niepostrzeżenie jak srebr­ny deszcz i zasychająca w końcu niczym zapomniana, smutna, samotna i ostateczna łza.

Schodzi na dół, aby kupić coś na śniadanie, telefon, Crane, pod­nosi słuchawkę w połowie jego wiadomości — Halo? Tak. Jestem.

Dzwoniłem wczoraj. —Mówi przez nos, jakby był przezię­
biony. — Chciałbym wpaść i spotkać się z tobą.

Cisza. Nie lubiła gości w swoim miejscu pracy. W końcu:

Fakt. Posłuchaj, ja się nie zajmuję aluminium, tylko żelazem
i stalą. Nie wiem, czy...

Może wieczorem? — Zagnał ją w kozi róg. Aby się z tego
wywikłać, musiałaby zachować się nieparlamentarnie, obiecał, że
nie zabawi długo, choć w jego głosie pobrzmiewała tak smutna nuta,
że nie było to wcale konieczne. Odwiesiła słuchawkę, wściekła na
samą siebie, zeszła na dół i odwiedziła najbliższy sklepik, a raczej
stragan z owocami. Wybrała dwie pomarańcze, brzoskwinię (cóż za
rozrzutność), a gdy nikt nie patrzył, ukradła też garść czereśni i zjadła
łapczywie, wypluwając potem pestki na trawnik. Resztę zabrała ze
sobą, usiadła przy wejściu do salonu gier i ostrożnie, by nie zalać się
sokiem, zaczęła obierać pomarańczę. Dwie kobiety zaczęły się kłó­
cić, która ma pierwsza wsiąść do autobusu. Z mijającego ją auta
dobiegły dźwięki radia, podawano prognozę pogody, dziś miało być
nieco chłodniej, najwyżej 28 stopni. Hurra. Włosy przylepiały się jej
do karku. Żuła kawałki pomarańczy, wysysając sok z miąższu, drugi
owoc trzymała między kolanami, a brzoskwinię położyła na chodni­
ku jak twarde, solidne serce wyzwolonej bestii. Po drugiej stronie
ulicy jakiś nastolatek wrzasnął do drugiego: —Pocałuj mnie w dupę!
— Tess powoli oblizała palce i równie wolno weszła do budynku.

Crane miał sześć stóp wzrostu, ubrany był całkiem na czarno, okulary w stalowych oprawkach z przyciemnianymi, okrągłymi szkłami wyglądały, jakby wprawiono w nie denka od butelek po soku pomarańczowym. Zaczął mówić, gdy tylko otworzyła mu drzwi, i co gorsza, nie przyszedł sam. Była z nim kobieta, stała nieco z tyłu, w korytarzu, lecz na nieśmiałą nie wyglądała. Czekała. Czekała, aż to ona, Tess, a nie Crane, powie jej, że może wejść i wszystko w porządku.

Wejdź — oznajmiła, a kobieta, omijając Crane'a, postąpiła
naprzód.

Nie dorównywała wzrostem jemu ani nawet Tess, była młodsza,

choć bardziej umięśniona, nogi akrobatki lub tancerki, gładka naga skóra jak stal powleczona teflonem. Uścisk dłoni miała bardzo mocny, choć nie podawała ręki jak mężczyzna.

Jestem Bibi Bloss — rzekła.

Wydatne kości, jasne, bardzo jasne włosy i takież oczy, pełne żaru, żarzące się, nie tyle tłuczone szkło, co sam akt jego pękania. Kiedy się uśmiechnęła, Tess ujrzała jej małe, bardzo białe zęby jak dziecięce mleczaki, uśmiech także był bardzo dziecinny.

Bibi idzie tam, gdzie była toaleta, zielona ściana prysznica, porusza się, jakby przenikała osobliwą ciszę, której tylko ona była świadoma.

Chodzi mi o coś szczególnego.

I nagle zmiana tematu, to coś zgoła niewiarygodnego, niemożli­wego, a przecież robił w aluminium, powinien to wiedzieć. Cóż, może nie wiedział. Próbowała wyjaśnić mu, dlaczego to nie może się udać, ale on nie słuchał, mówił o warstwach metalu naśladują­cych warstwy znaczeń, mówił o metalurgii jako o metaforze i o we­wnętrznym barbarzyństwie żelaza w taki sposób, że niemal ujrzała snop iskier wytryskujący z oprawek jego okularów, a odwracając wzrok, dostrzegła Bibi obok innej swojej pracy, Dolores Reginy, palce poruszają się i dotykają na wpół celowo rozbryźniętej kałuży stopionego metalu, płaskiej linii spawu, światło latarni ulicznej wygląda bardziej jak ostrzegawcze niż jak aureola, siatkowe cienie na jej twarzy są jak posępny, wytrawiony bluźnierczo tatuaż. Stoi tam niczym rzeźba, silne, żelazne kości i metalowe mięśnie, głowa lekko pochylona tak subtelnie, że Tess patrzyła na nią przez chwilę

jak na ciekawy okaz złomu znaleziony wśród sterty przeżartego rdzą metalu i nagle, bezgłośnie, głowa Bibi obróciła się, ciemna bryła na trzpieniu poruszanym kołami zębatymi, i ich spojrzenia spotkały się.

Crane jest tylko głosem w tle, spojrzenie Bibi, spokojne i prze­nikliwe, lustruje Tess, pokój i rzeźbę, dla tych oczu wszystko jest jasne, oczywiste i zwyczajne. Tess nieruchoma jak metal, pogrążona w milczeniu, Crane kończy i jakie jest jej zdanie? Ile by to potrwało?

Kręci głową, nic z tego, to się nie uda, na co on z irytacją wybucha:

Dlaczego nie? Mnie to się wydaje całkiem proste.
Więc zrób to, dupku.

Z drugiego końca pokoju cichy głos, nieruchoma sylwetka.

Tess. Dlaczego nie widziałam wcześniej twoich prac?
Spuszcza wzrok, nie chce napotkać tego świdrującego spojrze­
nia. — Nie wystawiam ich za często.

Dlaczego? — Wskazuje na rzeźbę, na stół roboczy. — To
wspaniałe dzieło. Nie masz własnego agenta, czy jak? Reprezentuje
cię galeria?

Mimowolny uśmiech i znowu Crane, rozdrażniony i zniecierpli­wiony wyłączeniem go z rozmowy.

Zanim zdąży odpowiedzieć, Bibi uśmiecha się.

Dzięki —jakby zjawili się tu, aby mogła załatwić wyłącznie
swoją sprawę. — To do zobaczenia. — I wychodzi.

Crane przystaje na chwilę, tak jak Tess, by odprowadzić ją wzrokiem, lustruje sylwetkę Bibi, jeden wielki płynny, naprężony mięsień, po czym rzuca ironicznie: — Cóż, dzięki za nic. — I on także wychodzi, schodząc niezdarnie po schodach. Tess patrzyła jeszcze przez chwilę, jakby spodziewała się, że Bibi wróci. Nie wróciła. Zamknęła drzwi, powoli, bardzo powoli. Dziwne oczy, ale zapomina o nich w jednej chwili, odwraca się na pięcie i podchodzi do stołu roboczego, nakłada maskę, uruchamia palnik i rozpoczyna ostatni etap topienia metalu.

Budzi się ze snu spocona i z obolałymi mięśniami. Praca jest skończona. Skrawki stali i leksanu, szkło i szyja z pofałdowanego plastyku, wyszło lepiej, niż się spodziewała, choć oczekiwała czegoś więcej. Czego? Któż to wiedział? Będzie wiedziała, gdy to zobaczy. Mimo to praca była niezła, bulwersująca tekstura, nadająca dziełu złudzenie ruchu, wyczekiwania na drgnięcie, które nastąpi, kiedy nikt nie patrzy, spokojna, uśpiona cisza, chwila uwagi uchwycona w metalu. Uśmiecha się leciutko na myśl o tym czymś, kręcącym się po pokoju, dotykającym okien, naciskającym klamki drzwi, gapią­cym się, choć bezokim, odchrząkującym przez plastykową gardziel, czysta autoironia, sedno antropomorfizacji, spójrzcie tylko. Znała ludzi, artystów, którzy lubili wywnętrzać się na temat swoich „dzie­ci", swoich „maleństw". Każda z tych prac to moje dziecko. Kto to powiedział? Co za szajs. Dzieci to dzieci, praca to praca, a ludzie są idiotami, gdy zaczynają wierzyć w swój własny artystyczny bełkot. Wszyscy powinni robić w metalu i od czasu do czasu się sparzyć; to przywołałoby ich do rzeczywistości.

Pod prysznicem resztki mydła dostają się jej do oczu, ktoś puka, nie tłucze do drzwi, ale puka całkiem głośno. Tess słyszy to wyraźnie mimo szumu wody. Ktoś zdeterminowany. Kurwa — zmięte pomię­dzy zębami, oczy szczypią. Głośno:

Kto tam?
Niewyraźne słowa.

Mokra narzuca na siebie podkoszulek, owija włosy ręcznikiem, odciąga zasuwę.

Wejdź.

Jest sama, uśmiechnięta, w postrzępionych, podartych leginsach, zsuwa ciemne okulary, wsuwa za wyciągnięty kołnierzyk podko­szulka.

Idzie raźno w stronę stołu roboczego, małe stopy, Bibi, kościste kostki wystają z postrzępionych, starych trampek, przekrzywia gło­wę jak nasłuchujące zwierzę, ale nic nie mówi. Przez kilka minut ogląda nową pracę, gapi się na nią długo, ale jej oczy są ruchliwe jak u ptaka, niczego nie pominą. W końcu: — Jest gotowa do ruchu, prawda. — To nie jest pytanie, Tess kiwa głową, zadowolona i trochę zdziwiona.

Spogląda na metalowy regał, narzędzia są nie poukładane po zeszłonocnej pracy; słońce przechodzące przez siatkę, bezkresne wypalone dziury i kurz.

Chodziło wyraźnie o coś więcej, ale nie zdradza się z tym. Cisza. Brudny palec Bibi dotyk szyi rzeźby.

niu, z dwoma innymi facetami usiłuje skumać, co mu wczoraj powiedziałaś.

Zabrzmiało to dość obcesowo, a jednak to powiedziała.

Znów ten sam dziwny uśmieszek, suchy i zimny jak kość.

Pokaż mi. — Znów ten rekini uśmiech. — A wtedy ci
powiem.

Pokazała jej wszystko, od Matki smutków, najstarszej rzeźby, którą wciąż miała u siebie. Dzieło początkującej artystki, nawet trudno by nazwać topornym, lecz Bibi obejrzała je równie uważnie jak pozostałe, z przejęciem i głębokim skupieniem. Kucają obie, spocone, pod obracającymi się nieustannie skrzydłami wentylatora, przez okno nie wpływa nawet najsłabszy podmuch wiatru, Bibi

i Tess są spocone i brudne od dotykania kolejnych rzeźb i przesta­wiania ich. Niektóre z nich były okropnie ciężkie, ale Bibi okazała się tak silna, na jaką wyglądała, a może nawet bardziej; podnosiła swój koniec rzeźby niemal bez trudu. Popołudnie upłynęło im na pospiesznym katalogowaniu materiału, miejsca, tytułu i metody wykonania pracy, popijały przy tym sok i pojadały pokruszone ciastka wprost z pudełka. Teoria i praktyka spawania, jej własne doświadczenia, te bardziej i mniej przyjemne, rozmowy przy wtórze brzęku automatów i zgrzytów płynących z dołu, Bibi śmiała się, lekko mrużąc powieki, to wszystko było naprawdę zabawne.

Pytania Bibi, najróżniejsze i ciekawe, trafne, od historii starożyt­nej po współczesność, pytania o to miejsce, o małą ilość wystaw, o galerię. Brudna dłoń oparta lekko o nabrzmiały żelazny grzbiet Postaci leżącej, jej odrażające garby są niczym zniekształcone kości, zastygłe w skowycie usta z poczerniałego drutu w kształcie wymow­nego „O". — I to jedna z prac, którą chciałaś tam wystawić?

Tak, to i Deltę srebra — wskazuje na płynną jak rzeka postać z lutu i poczerniałych na węgiel żelaznych kości, melancholijną linią lśnienia łyskającą w świetle jarzeniówek. Nadchodzi noc, przegada­ły prawie cały dzień, kiedy ostatnio przydarzyło się jej coś takiego? Wspomnienia przeszłości, samotnych tygodni i miesięcy, sporo pra­cy, a jednak zrobiła to, jak zawsze. Kiedy ostatni raz rozmawiała z kimś tak długo? Chyba z Peterem. Ze słodkim, paskudnym Pete­rem, jej ostatnim kochankiem, niemal najlepszym przyjacielem, z jego rzeźbą ze znalezisk, plastykowymi pojemnikami na mleko i butelkami po detergentach i chodnikowymi malunkami, które po­mogły mu w końcu znaleźć się gdzieś, gdzie było cieplej, gdzie, jak twierdził, chodniki są suche przez cały rok. Dwa listy, jedna długa, trudna rozmowa telefoniczna, to od dawna było już przeszłością, a jednak uparcie nie dopuszczała tego do świadomości, musiałaby zostać naprawdę mocno zraniona, by o tym zapomnieć.

Biedny Peter, wykorzystała go, nie chciała, by którekolwiek z nich cierpiało przez ten związek, nie był potworem, nie chciał jej zranić. Co pomyślałby teraz o jej dziele? To dziwne, że pomyślała o Peterze, właśnie teraz, od tak dawna tego nie robiła.

Westchnienie i kieruje wzrok na Bibi, odnajduje jej pytające spojrzenie, powinna coś powiedzieć, wyjaśnić. A, tak, racja, galeria Izis, wernisaż, prace, które wystawiono i których nie wzięto.

Przyjęli tylko jedną. — Siada sztywniej, prostuje kręgosłup.
— Tę, którą widziałaś, Archanioła.

Nie sposób przejrzeć tych oczu tak pełnych światła.

Odsłonięte ości Postaci leżącej dotykają nagiej skóry ramienia Bibi, ale ona tego nie dostrzega, nie zwraca uwagi.

I dalej, jak nauczycielka albo policjantka.

Ta wstaje i czeka.

Nie powiedziałaś mi tego. — Pokryta bliznami dłoń zatrzy­
muje się na przełączniku światła, z klatki schodowej płynie brudny
blask, w powietrzu wirują muchy uwięzione w tym fałszywym,
wiecznym dniu. Z dołu dobiegają krzyki dużych dzieci, słychać
trzask ciężkich taczek przetaczających się po wysokim progu.

Czego nie powiedziałam?

Przekręca przełącznik, nagła czerń i Bibi, wyraźnie widoczna, jak cień, gdy podchodzi bliżej, przestępuje próg.

Czego chcesz. Co chcesz dać. Wziąć. Lub czym się podzielić.
Bardzo blisko w ciemnościach, dłoń na framudze i dziwna woń

w nozdrzach Tess, jak cukier, jak pot, wyraźna i dziwnie nienazwana, intymny, sekretny zapach, który odkrywasz w niewypowiedziany sposób u drugiej osoby. Jej oczy są jak szklane albo stalowe kulki, oczy, które czekają i widzą w mroku, oczy rzeźby gotowej poruszyć się, gdy nikt nie patrzy, gotowej pełzać, turlać się i zdzierać farbę z drżących ścian jak skórę z kurczących się cienkich kresek czułych kości.

Rwertown, zabawna nazwa, głównie puste magazyny i posesje tańsze niż gdziekolwiek indziej, to naprawdę marne miejsce, aby się zestarzeć, naznaczone jak przecięta blizną ręka odpadami przemy­słowymi i upiornym smrodem. Ulice nie przywodzą na myśl wąwo­zów, lecz śmietniki, wnętrza śmietników przeżarte rdzą, mroczne, pełne gnijących resztek.

Na wprost nich wielkie czerwone litery układają się w napis GRANT CHEMICAL GMACH NR 2, opatrzony zieloną, jakby nieśmiałą obramówką. Jasne światła, jak w więzieniu, przemieniają noc w biały dzień. Stały tam już dwa samochody i jeden podrdze-wiały czarny skuter, opleciony taką ilością łańcucha, że z daleka wyglądał jak sterta złomu. Ze środka dochodzi szum wielkich wen­tylatorów i włączonego na fuli radia.

Podążając za Bibi w stronę źródła hałasu, Tess rozgląda się, lustruje wielkie kartonowe pudła i grube, płócienne worki.

Pozwalają ci korzystać z tego miejsca za darmo, czy jak?

Radio gra coraz głośniej, pomiędzy stertami pudeł coraz większe przerwy sięgające do pasa piramidy worków, kilka z nich jest roz­dartych, podłogę w tym miejscu zaścielają niebieskawe drobiny przypominające ziarnka piasku. Powietrze przesycone jest wonią chemikaliów.

Jeszcze jeden zakręt, muzyka rozdziera bębenki, pusta prze­strzeń; dwie kobiety w podkoszulkach bez rękawów i elastycznych szortach piją wodę z bidonu, półnagi mężczyzna w niebieskiej bandanie przycupnął na hi-lo.

jej ramion, jego spojrzenie, tak jak dotyk, zdaje się mówić: Precz z łapami. Bibi w ogóle nie zwraca na niego uwagi, odwraca się ku Sandrine, z włosami do ramion farbowanymi na rudo, ubranej w postrzępiony podkoszulek z napisem WALKA GENITALIÓW, rzuca: — Olej to — i do Tess: — Przyglądaj się, dobra?

Jeśli chcesz, możesz usiąść tam. — Raelynne wskazuje na hi-io. — Nie jest za czysty, ale przynajmniej ma miękkie siedzenie.

Plastyk jest jeszcze ciepły po Paulu, Tess siada, by obserwować ich próbę, chwiejny krok Raelynne i pełną powagi grację Paula, był bardzo przystojny, może był kochankiem Bibi. Sandrine zmie­nia taśmę, zaczyna grać muzyka, oszczędny, surowy rytm, proste brzmienie, choć dziwnie niepokojące, już po chwili zastanowienia pojmuje dlaczego, odpowiedź jest oczywista, rytm jest celowo nie­równy, zmienia się, przechodzi z 3/4 na szybsze lub wolniejsze takty, a w zmianach tych nie ma żadnego wzorca, żadnej metody. Bibi z przodu, reszta tworzy trójkąt, z tyłu, za nią, głowy pochylone, ręce rozluźnione, jakby pozbawione kości. Tess zauważyła poruszenie mięśnia w udzie Bibi, czy celowo się hamowała, ale skoro tak, to dlaczego, przecież nie o to tu chodziło. I ten jęk, sądziła przez chwilę, że to dźwięki z taśmy, lecz nie, to były one, trzy kobiety zawodzące unisono tę samą żałosną nutę, milczał jedynie Paul, i nagle Bibi wysforowała się naprzód, wciąż wyjąc przeraźliwie, wciąż pochylo­na, a teraz przykuca, zniża się jeszcze bardziej, połowa jej ciała zamiera, zastyga w trupim bezruchu, ramiona jak potrzaskane wi­churą gałęzie, Paul sunie naprzód niczym krab, usta otwarte jak u aktora z teatru kabuki, gdy podkrada się do niej z boku, a ona nadal się nie rusza i nadal wyje, jakby przeczuwała nadchodzące zagroże­nie, i naraz, w chwili, gdy wyciągnięte ramię Paula dosięga jej skóry, muska ją lekko niczym piórkiem w gładź brzucha, uderza go, nie markuje, lecz wali z pełną siłą, a Tess krzywi się, słysząc głuchy, mięsisty, soczysty odgłos. Trafia w tatuaż raz i drugi i wciąż słychać ten zawodzący dźwięk, tym razem głośniejszy, jak ryk syreny prze­ciwlotniczej, alarmu przeciwpożarowego, dołączajądo niej pozosta­łe kobiety, naśladując ją nieudolnie, atonalnie, te dźwięki ranią uszy, a mimo to wciąż narastają, Bibi uderza raz i drugi, i znowu, i jeszcze

nie hamuje ciosów, uff, uff, aż sapie z wysiłku i nagle wszystko przyspiesza, jęki przeradzają się w prawdziwe wycie, odgłosy ude­rzeń i odrażające kołysanie giętkich, jakby pozbawionych kości kobiecych ramion przyspiesza, dają z siebie wszystko, uff, uff, ciało Paula drga, podryguje, dygocze, niczym przy elektrowstrząsach, twarz Bibi wykrzywia się w grymasie, ma w kącikach ust ślinę, uff, uff, uff, z ust Paula płynie upiorny dźwięk, wrzask tak pierwotny, jak pisk mordowanego niemowlęcia, to zupełnie zbija Tess z tropu, zaskakuje ją, Tess wstaje, odpycha się jedną ręką od brudnego hi-lo, by rzucić się na pomoc, uff, uff, uff, zmienia się w dźwięk instru­mentów perkusyjnych, ręce kobiet są jak kołyszące się na falach wodorosty, Paul krzyczy, płacze, wyje, Bibi wciąż niemiłosiernie go okłada, bije raz po raz, Paul osuwa się na kolana, upada na twarz, Bibi tłucze go po głowie, po plecach, dwie kobiety obok niej, ruchy ich ramion mieszają się z jej zamaszystymi ciosami, przerażająca gracja, drapieżność, znów krzyki Paula, lecz znacznie cichsze, przy­tłumione, jakby konającego dziecka, dziecka ginącego pod kaskadą morderczych ciosów, a Bibi wymierza kolejne uderzenie, zabójczy cios w kark, w nasadę karku, jakby chciała odrąbać mu głowę, jego ciałem targa konwulsyjny skurcz, a potem rozlega się skomlący pisk, leciutki, delikatny jak łza, informujący z przeraźliwą jednoznaczno­ścią, że dziecko dławi się własną krwią i lada moment się udusi. Jęk przeszedł w bulgot, w rzężenie, cichy świst, a potem wszystko ucichło. Ręce kobiet znieruchomiały, zawisając jak puste wylinki węży na torsie Bibi, jej ramiona i piersi poruszają się szybko, złaknione powietrza. Perkusja przyspiesza rytm, osiąga regularne, miarowe tempo i nagle cichnie.

Zapada cisza. Słychać tylko przyspieszony oddech Bibi.

I nagle wszyscy się rozluźniają. Paul podnosi się, chyba nic mu nie jest, choć lekko postękuje. Sandrine pochyla się, pomaga mu wstać. Bibi, zaczerpnąwszy jeszcze jeden głęboki oddech, odwraca się, by spojrzeć z przejęciem na Tess.

I jak?

Raelynne wykonuje piruet.

Moim zdaniem świetne, naszemu dyrektorowi na pewno by

się nie spodobało. — Tess zwraca się do Paula: — Jak, u licha, nauczyłeś się wydawać te dźwięki? — Lecz Paul milczy, odwraca się do niej plecami, na co Bibi, mrużąc powieki, odpowiada:

Paul potrafi wiele rzeczy, był kiedyś aktorem.

Ciało Paula sztywnieje, jak pod wpływem kolejnego ciosu, tym razem zadanego bardziej wstydliwą bronią, na co Bibi z okrutną satysfakcją dodaje: — Taa, Paul występował w teatrach ogródko­wych w Pocałuj mnie, Kasiu i w Musie Marie. Czy nie tak, Paul? — i odwraca się do pozostałych, którzy podają sobie z rąk do rąk bidon z wodą. Ich szybki żargon tancerzy nic nie znaczy dla Tess, która obserwowała tymczasem Paula zajętego przy magnetofonie, przewi­janie, w tył, w przód, bezużyteczna krzątanina, aby tylko nie musiał się odwracać.

Bibi klaszcze.

samo, tak, ona idzie. — Ale dziś muszę trochę odpuścić. — Siada, aby wzuć czerwone niegdyś, wysokie, sznurowane buty. — Jutro mam robotę.

Sandrine urywa się, ma randkę ze swoim chłopakiem, Paul nie mówi nic, zbiera kasety i magnetofon, nakłada czarny, siatkowy podkoszulek, który bardziej podkreśla niż skry wa jego tatuaż. I nagle rusza szybko ku wyjściu, Raelynne woła doń, ale Bibi ucisza ją uniesieniem ręki i kręci przecząco głową.

Zostaw go, niech idzie — powiedziała. — Jak chce być
dupkiem, nie broń mu. I tak pewnie później się tam zjawi. —
Wychodzą, omijając worki i rozsypane granulowane mydło, wycho­
dzą na zewnątrz, w wilgotną, parną, ciepłą, lecz nie gorącą noc, Bibi
otwiera dla niej drzwiczki auta, zdezelowanego niebieskiego sub-
compacta z wgniecionymi drzwiczkami od strony pasażera. Tess
przyglądała się, jak tamta prowadzi, lustrowała ruchy jej dłoni i stóp,
poruszających się jak dobrze naoliwiony mechanizm. Unosi wzrok,
gdy zatrzymują się z impetem, uderza lekko plecami o oparcie fotela,
a Bibi mówi: — Jesteśmy na miejscu.

Zimne niebieskie litery tworzą napis BAR HERNANDEZ, cegła pokryta graffiti, budynek mniejszy niż puste pomieszczenie, gdzie tańczyli, dwadzieścia stolików, suchy dym, pofałdowane linoleum, wolny spłachetek podłogi, gdzie można popląsać przy dźwiękach szafy grającej. Realynne nieustannie wrzucająca do niej drobne, Bibi przy barze, pytająca na migi: — Co chcesz?

Realynne piosenek. Dziewczyna natychmiast zrywa się z krzesła i tańczy sama na brudnym linoleum. Bibi sięga po drinka, zapomi­nając o Paulu i pyta — No i? Co o nas myślisz?

Nie grację, nie, to przyszło później, na początku był ruch, dzia­łanie, czysta brutalność ciała pokonującego przestrzeń, następnie kolejny szok, przemoc, bicie i katująca uszy kakofonia jęków, wrza­sków i mechanicznego łoskotu, nie tyle testament, ile świadectwo, dokument chwili zapisanej ruchem, rygorem i bólem. Zdecydowane skinienie Bibi, o właśnie.

Słyszałaś kiedykolwiek — duże, jasne, żywe oczy, bąbelki
w jej drinku suną ku górze, maleńkie kulki jak krople stopionego
szkła — o teorii kinetycznej? Według niej cząsteczki wszelkiej
materii są w ciągłym ruchu. WSZELKIEJ MATERII. Czy wiesz, że
słowo „kinetyka" wywodzi się od greckiego kiiietikos, co znaczy
„wprawiać w ruch"? Czy wiesz, że kiedy miałam dziesięć lat, chcia­
łam być baletnicą, ale skóra na moich palcach stóp nie chciała się
utwardzić, stale krwawiła i mój ojciec powiedział: „Koniec z lek­
cjami baletu"? Gdy to powiedział, wzięłam wielki nóż z kuchni,
poszłam za dom i odcięłam sobie czubek dużego palucha, a potem
zaniosłam do domu i wrzuciłam ojcu do talerza, bo właśnie jadł
obiad, i powiedziałam, że skoro obciął mi lekcje baletu, to ja poob­
cinam sobie palce u stóp. Wszystkie. Jeden po drugim.

Tess milczała przez chwilę, jasne kłykcie przy ustach, jakby chciała uciszyć wypowiedzianą myśl, Bibi uśmiecha się leciutko, wydaje się wspominać jakieś przyjemne zdarzenie.

I co się wtedy stało? — Nieodparty, dziwnie oschły uśmiech
rozjaśnia nieruchome wargi.

Taniec nowoczesny — czymkolwiek to jest. Dwa lata później przeniosła się do Seattle z przyjaciółmi rodziny. „Było tam naprawdę cudownie, ale znudził mnie ten okropny deszcz". Sporo czasu spę­dziła na południu, Nowy Orlean, Nasłwille, przesuwając się wolno ku górze, jak rtęć w termometrze. Tańczyła, stale tańczyła lub występowała w inny sposób. — Występowałam w teatrach ulicz­nych, recytowałam cudze wiersze na festynach, improwizowałam, naśladowałam znanych ludzi. — Przez pewien czas grywała w te­atrach awangardowych, ale to okazało się nie dla niej. — Ludzie chcieli nas LINCZOWAĆ, wyobrażasz sobie? Poza tym większość tego, co robiliśmy, była psu na budę, sam szajs, bombastyczne tyrady, jak długo można się w to bawić?

I znów na północ, jedni przyjaciele odchodzili, pojawiali się nowi, z niektórymi sypiała, była jak cząsteczka materii, w ciągłym ruchu, a teraz, od dwóch lat, była tutaj. Przez pewien czas mieszkała z Crane'em na poddaszu, ale facet szybko ją znudził. — Wiesz, jak to jest żyć z kimś, kto nie uznaje nikogo prócz siebie? I to stale? A poza tym nie umie gotować. — Tańczyła teraz z nowym zespołem, by mieć za co opłacić czynsz i gaz, a numery przygotowywała podczas spotkań z Paulem, Sandrine i Realynne.

Która właśnie usiadła, prostując spocone nogi.

Uff! Można by pomyśleć, że będę już miała dość tańca,
zwłaszcza że zjawił się tu nasz markiz Queensberry. Kurde, mam
ochotę na jeszcze jednego drinka. — Robi ruch, jakby chciała wstać,
lecz Bibi powstrzymuje ją gestem dłoni. — Jeszcze raz to samo?

Realynne skinęła głową, a gdy Bibi oddaliła się poza zasięg jej głosu, zwróciła się do Tess:

paliła, ale Bibi dostaje spazmów, gdy to robię, twierdzi, że to skraca mi oddech. I to jest fakt. Cwana bestia. — W jej głosie pobrzmiewa nuta sympatii, upija łyk toniku od Bibi.

Realynne kiwa głową z zadowoleniem, potwierdzenie przypusz­czenia.

Pomysł wprawiony w ruch, choć nie pojmowała jeszcze, o co chodziło, miało to jakiś związek z Bibi, z obrazem jej brutalności, pokaz metalu, jak nieskończonego ostrza noża. Uniesiona stal, wra­żenie jej ostatniej rzeźby zatrzymanej w sekretnym tańcu. Tak, coś w tym było. Tylko co?

bezczelnie, że czuje się zawstydzona, że jest tego świadkiem, Bibi tego nie widzi, już jest na zewnątrz. Siąpi kapuśniaczek, jest parno i wilgotno, krople deszczu roszą metal i skórę, światło jest tak rozproszone, że nawet owady nie uganiają się w ich słabym blasku. Tańczące owady, tańcząca Bibi. Poruszająca się rzeźba. Co?

Odzywa się tylko, by pokierować Bibi, wodzi wzrokiem za wycieraczkami, dojeżdżają na miejsce szybciej, niż się spodziewała, wciąż jeszcze się zastanawia, gdy Bibi przydeptuje pedał hamulca i zatrzymuje wóz przy czarnym, pordzewiałym jeepie z obłażącymi kalkomaniami z napisem „Oi!" i włączonym silnikiem. Cuchnący, szary dym, podwójne drzwi sklepu otwierają się, wychodzi z nich para nastolatków. Całują się w deszczu. Silna dłoń Bibi otwiera uszkodzone drzwiczki. Tess rzuca coś przepraszająco przez okno, Bibi kręci głową, zapomnij.

Po prostu pozwól mi to zobaczyć, kiedy skończysz. — Uśmiecha się. I już jej nie ma. Wbiega po schodach na górę, zatrzas­kuje za sobą drzwi i pracuje do rana, do południa, topi stal, pali stal, Grace na dole wrzeszczy, wścieka się, że wszędzie czuć dym, kurwa mać, Tess, ten sztynk czuć nawet w spiżarni! Nowe duże oparzenie na prawym ramieniu, blisko starych blizn, włosy upięte w brudny kok, potworny żar pod maską, oddycha swoim własnym potem jak jakąś rzadką mieszanką. Przed nią leży rozebrany nowy element, plastykowa szyja rozpruta pionowo chirurgicznym ogniem, w topią­cą się spływającą strugę wtyka filigranowe, maleńkie kawałki meta­lu, błyszczące jak chrom. Pozostawiła szyję rozprutą, by zająć się z kolei leksanowymi oczami, oślepiła je kawałkami potłuczonej butelki po piwie, skradzionej z dołu przed paroma tygodniami. Teraz ramiona. Ostra stal pod postrzępionym materiałem jej rękawic, woń palonego plastyku, blade smużki szarego dymu jak tchnienie du­chów, pręt w jej dłoni płonie, pali się, biały u skraju jak bijące serce gwiazdy. Ramiona poruszają się pod wpływem jej działań, metal rozpływa się, topi, jedna kropla spływa na jej but, wypalając skórę i pozostawiając natychmiast okrągłą, czarną bliznę. Tak gorąco. W głowie wiruje, mdłości wywołane głodem, nie przerywaj, rób dalej, rób swoje.

Kiedy skończyła, spojrzała na stojącą przed nią dumnie pracę, szorstkie, twarde bąble pospiesznie wykonywanego spawu, niewi-dzące oczy, ramiona z zardzewiałej stali, bogate w drapieżność, której wcześniej nie posiadały, nie tylko sugestia, lecz jawna groź­ba, widoczne zagrożenie ruchu, czysta, jawna, mroczna brutalność, pewna i nieunikniona w swej potędze. Zdejmuje rękawice, zsuwając je z jednego palca po drugim, osuwa się ciężko na stół roboczy, jest zbyt zmęczona, aby wziąć prysznic, czy choćby pomyśleć o jedze­niu, jest nazbyt skonana by zrobić cokolwiek, prócz położenia się spać, wyciąga się na tapczanie, obolała, poparzona, w ubraniu i bu­tach, piekące oczy zamykają się natychmiast i Tess zaraz zapada w sen, podczas gdy na zewnątrz zaczyna szaleć popołudniowa burza, strugi deszczu chłoszczą drucianą siatkę w oknie, a na podłodze wśród lśniących strużek rozbryźniętego metalu tworzą się inne ka­łuże. Powietrze przesyca woń wilgotnego drewna i unoszą się w nim efemeryczne, widmowe smużki pochwyconej mgły.

Sandrine miała przekłuty sutek i osiem dziur w prawym uchu, które z niekłamaną radością zaprezentowała Tess. Siedzi obok niej po turecku na kanapie, Bibi pokazuje Raelynne prace, oprowadza ją, Sandrine pachnie dymem papierosowym, lakierem do włosów i ta­nimi perfumami. Zjawiły się we trójkę, czarne stroje, piwo, ciastka, Raelynne na klatce schodowej woła donośnie niczym Walkiria:

Hej, Tess! Jesteś w domu?

Tess obudziła się niecałą godzinę temu, głośne pif-paf pif-paf pod jej oknem, jak huk petard, wystrzałów z broni palnej albo z rury wydechowej zdezelowanego auta. Dygocze pod prysznicem, nie potrafi utrzymać w dłoniach mydła, zbyt długo nic nie jadła. Zbiega na dół, wybiega z domu, by nie spotkać się z Grace, najbliższa z budek z hot dogami jest wciąż otwarta, kupuje wielką kanapkę i dwie butelki napojów gazowanych, wraca i na schodach spoty­ka czekającą na nią córkę Grace, jest jak kariatyda, zimna i nie­wzruszona.

Moja matka mówi — długi czerwony paznokieć skubie
drzewce szczotki — że to, co robisz, grozi pożarem. Słyszysz, co

mówię? Zrobisz pożar i spalisz cały ten cholerny budynek i gdzie wtedy...

Zamyka drzwi, czuje pod językiem smak małych papryczek, dociera do nosa jak ludowe lekarstwo.

Teraz obok nogi Sandrine stoi na wpół opróżniona butelka piwa, goła stopa, różowy lakier na paznokciach, rude włosy sczesane ku tyłowi, by widać było jej złote kolczyki kołyszące się, gdy tłuma­czy: — To ankh, egipski symbol życia i siły życiowej. To krzyż i kotwica, symbole wiary i nadziei. Dostałam je od siostry, jest katoliczką czy coś takiego. To serce oznacza miłość, a to serduszko z opalem, kamieniem księżycowym, kamieniem mojego znaku zo­diaku. Rozumiesz, pływy i takie tam. Każdy z kolczyków ma swą małą historię, swoje znaczenie, swoje przeznaczenie, jak amulety z bransoletki.

Kolczyk w sutku jest złoty i bardzo delikatny, przedstawia węża połykającego własny ogon.

Sandrine wypiła piwo, ściągnęła podkoszulek; nad wizerunkiem jaskini widniał napis LIEDERNACHT. Raelynne odgarnia włosy, by pochwalić się swoimi kolczykami. — Moje nic nie oznaczają. To zwykłe kolczyki.

Kiedyś nosiłam też kolczyk w nosie, ale jakiś czas temu
przestałam. — Upija łyk piwa od Sandrine i rozsiada się wygodniej
na tapczanie. — Chodziłam kiedyś z facetem, który miał ampallang,
to znaczy, no wiesz, przekłutego członka, nieduży metalowy pręt
przekłuwający żołądź. Raz robiłam mu laskę, aż tu nagle poczułam
ból. W ustach, kapujesz? Dotykam palcami i okazuje się, że złama­
łam sobie ząb. Na tym jego ampallangu! — Miała fatalne koronki,

wielkie, brzydkie usta, końską szczękę i żałosny uśmiech mający mówić: —Ee, w zasadzie nic się nie stało. —Wiesz co? — Szturcha Tess szyjką od butelki, ma wilgotną rękę. — Podobają mi się twoje prace. Są takie surowe.

Ona chce, aby się poruszały.
Tess zamiera w bezruchu.

Sandrine i Raelynne rozmawiają i nagle tuż przed nią pochyla się Bibi, spogląda jej prosto w twarz. Nic nie mówi, usta ma rozchylone, jakby zaraz miała powiedzieć, lecz ona milczy.

ONA CHCE

Śmiech Sandrine, wysoki, piskliwy, dziewczęcy, niespodziewany.

ABY SIĘ PORUSZAŁY.

Cóż. —Raelynne podnosi się chwiejnie. — Idziemy czy nie?
— Dłonie na kolanach, mętny wzrok, spojrzenie utkwione gdzieś
w pustkę, nagle Tess unosi głowę i stwierdza, że wszystkie patrzą
wprost na nią. Idziemy? Dokąd? Pewnie o tym mówiły. Może nawet
niejeden raz. — Jasne. — Wstaje z tapczanu, porusza energicznie
oparzoną ręką, zerka na stół roboczy, czarne, pierwotne kształty
narzędzi, nożyc do metalu, kombinerek, szczypiec, obcęgów, sa­
motny młotek z obłamaną rękojeścią tworzą rozsypaną układankę
o treści głębszej, niż jest w stanie pojąć. Na razie. Dziś w nocy. —
Jestem gotowa.

Na schodach szybkie kroki Sandrine, jej głos i ryk Raelynne.

Tu są automaty! — Wpada do salonu, podczas gdy Tess
dostrzega Grace i jej córkę. Rozmawiają. Bibi bardzo lekko dotknęła
jej ramienia. Miała gorące, jakby rozpalone palce i nie powiedziała

ani słowa.

*

Klub nosił nazwę Infexion. Niegdyś był to Eldredge Theatre, Tess była tam kilka razy na koncertach kapel garażowych. Fotele usunięto, dzięki czemu powstał olbrzymi parkiet do tańca, ale i tak było ciasno, piwo tanie, światła bardzo jaskrawe i silne, „dawały po oczach", na ścianach tabliczki z napisami „ŚRODKI CHEMICZNE, UŻYWAJ GOGLI", „UWAGA KWAS", „ZABRANIA SIĘ PA­TRZEĆ NA PŁOMIEŃ SPAWARKI BEZ UŻYCIA SZKIEŁ OCHRONNYCH". Uśmiechnęła się, czytając treść ostatniej z tablic. Raelynne i Sandrine tańczyły przy każdej piosence, rozwichrzone włosy i długie, umięśnione nogi; Bibi siedziała przy stoliku, cicha i milcząca, popijając wodę z lodem. Tess mówiła jeszcze mniej, obserwowała tańczących, myślała o rytmie ukrytym w metalu, w ko­rodującym żelazie, w długich, smukłych kończynach ze stali. Czy można go odnaleźć? Czy ona mogła go odnaleźć? Słyszała o wystę­pujących maszynach, wojennych machinach Survival Research La­boratories, ballet mecanigue Denmarka, urządzeniach Duchampa, robotach-terrorystach Huntera-Gravesa. Gałęzie mistrzostwa, aluzje i zmyłki, tłoki pracujących w mozole serc, tryskający olej, ciężkie, tłuste krople, parodia życia uzyskana za pomocą urządzeń mecha­nicznych. Czego chciała, o co jej właściwie chodziło? O maszyny, które nie byłyby robotami, poruszające się rzeźby, które nie będą naśladować organizmów żywych, lecz grać, występować w jakiś sposób, łącząc i oddzielając zarazem tę nieodłączną dychotomię, nierozwiązywalne równanie stalowych śrub i bolącego ciała, dla których ludzie będą nie tylko operatorami, lecz również uczestni­kami. Widzi teraz tych wszystkich tańczących i wyobraża ich sobie zamkniętych w płynnej tanecznej walce z poruszającym się i reagu­jącym metalem, słodki dym topiącego się lutu roznosi się wokoło jak woń kadzidła, omiatając ich ociekające twarze, wyobraża ich sobie oświetlonych setką stroboskopowych świateł, przy wtórze poddźwiękowego warkotu pełnej ciężkich basów muzyki pulsującej niczym grający na pełnych obrotach silnik, rozpalony do żywego, gorejący jak serce martenowskiego pieca.

Płonie. Wszystko płonie.

Muzyka zmienia się w tępą, mechaniczną sieczkę, Bibi mówi

coś, chyba z kimś rozmawia, z kimś, kto dosiadł się do ich stolika. To mężczyzna, ma mocno wygoloną głowę i długie małżowiny uszne, z długimi pierścieniami ze sznura o średnicy 1/8 cala, połys­kującymi złociście w pustce, gdy uśmiecha się niewinnie jak dziec­ko, okazuje się, że facet nie ma przednich zębów. Bibi zauważyła jej spojrzenie, ale nie przedstawiła Tess nowo przybyłemu, uśmiechnęła się tylko pod nosem, kontynuując rozmowę pełną slangowych nazw i zwrotów, których znaczenie było Tess zupełnie obce. Poziom piwa w jej szklance znacznie się obniżył, cienka żółta kreska pomiędzy lekko rozsuniętymi palcami, a przed jej oczami tańczący, poruszają­cy się jak rozpalony do białości, topiący się metal.

Wracają do domu, ona i Bibi, by ujrzeć, że drzwi do jej mieszka­nia sąotwarte, widać to już od podnóża schodów, wchodzi chwiejnie, omal nie przewracając się, na górę, ogarnia ją przerażenie, było włamanie, zostałam okradziona, lecz nie, Bibi wymijają i odnajduje przypiętą do tapczanu kartkę — wyrzucono ją z mieszkania. Dopiero teraz ujrzała, że jej sprzęt został już załadowany do kartonowych pudeł po chipsach Lay's i soku Sunbelt i wystawiony wraz z jej rzeczami przy drzwiach.

Bibi przeczytała jej na głos treść kartki.

Tess wciąż nie może się otrząsnąć z odrętwienia, jest zbita z tropu, nie ma gdzie pracować. Nie ma dokąd pójść. Podeszła do stołu roboczego, próbowała posortować leżące na nim rzeczy, doty­kała narzędzi, jakby liczyła, że ich znajome kształty spowolnią bieg rozszalałego umysłu, zbyt rozpędzonego, by móc przedsiębrać jakie­kolwiek decyzje czy rozważać możliwości, jedno pytanie pojawiało się w jej myślach niczym mantra, gdzie, gdzie, gdzie. Bibi metodycz­nie, szuflada po szufladzie, opróżnia zawartość metalowego Tegału, zwijając wyjęte stamtąd kable.

Jeden z kumpli Crane'amaciężarówkę — powiedziała. Przez
chwilę zupełnie nic to nie znaczyło, jakby Bibi zaczęła mówić

wspak, po czym stopniowo jęło nabierać sensu, lecz to i tak nie wystarczyło.

Wielkie okna, długie i wąskie jak w staroświeckim kościele, otwierają się z trudem, chłód, wyżej niż poprzednio, drugie piętro, na wpół opuszczony, na wpół uprzątnięty magazyn. Pokój, wentyla­cja, wszystko, czego może potrzebować, jest nawet winda towarowa. W drzwiach jeden z psów, beżowej maści w czarne cętki, strzyże uszami i nagle rozlega się głos kobiety:

Kakao! Kakao! Chodź tu zaraz, zejdź na dół, natychmiast!

Pies zignorował ją. Bibi w oknie, milcząca, Tess krąży po pomie­szczeniu, zbita z tropu, zakłopotana; nie zmrużyła oka, przez całą noc pilnowała mieszkania, warując przy wyłamanych drzwiach. Kawa, jedna, druga, trzecia, cisza, świadomość, że nie stać jej na mieszkanie Raelynne, ale to mogło się okazać bez znaczenia, będzie musiała coś wynająć, nowe pomysły zaczekają, niedobrze, lecz nic na to nie po­radzi. Bibi pomaga jej się pakować, pracują niemal do świtu, potem wraca do Crane' a. Tess nie oponuje, pomoc przyda się jej, miała bar­dzo mało czasu. Grace zjawiła się rano, pytając, kiedy w końcu raczy zabrać manatki i wynieść się. Dziś wieczorem — pada niby to zuch­wała odpowiedź, po czym Tess zatrzaskuje jej uszkodzone drzwi przed nosem. Czuje ssanie i palenie w żołądku. Myśli. Kombinuje.

Kobieta przy drzwiach:

Kakao, ty niegrzeczna dziewczynko. Przepraszam.
Smycz w dłoni, pod pachą drugi psiak. Na bluzie dresowej napis

JESTEM WŁASNOŚCIĄ i wizerunek psiego łba, bluza jest stara, sprana, opina jej pulchne kształty. Kobieta zabiera psa i wychodzi. W pokoju wciąż stoi jeszcze prawie tuzin pudel z rzeczami Raelynne, Tess odbija się w pozostawionych lustrach, otwiera szeroko okna, zza których dobiega sonata na szczekające psy.


Pierwsze dni były czasem przemiany, studio tańca zmieniło się w warsztat, to nie było zbyt trudne, wykorzystała część pozostawio­nych tu sprzętów, by zawiesić swoje, wolała nie myśleć, co będzie musiała sprzedać, by utrzymać to miejsce. Bibi zagląda raz i drugi, staje i patrzy na Tess, doprowadzającą kable, zawieszającą lampy, ustawiającą panele, krótkie, zwięzłe rozmowy, najwyraźniej zespół stał się nie do zniesienia.

Znowu. Cisza. Chcę się z tego wyrwać, już czas. Cisza. Noga kołysze się w przód i w tył jak metronom. — I zabieram całą bandę ze sobą.

Pistolet na gwoździe w dłoni, promienie słońca padają na beton. W powietrzu czuć żywicę, jakby niedawno składowano tu drewno.

Zakłopotana spuszcza wzrok jak skarcone dziecko, pistolet na gwoździe zwisa z jej dłoni jak osobliwa proteza. W pewnym sensie nie zdziwiło jej to, sytuacja narastała do kulminacji, propozycja wydawała się całkiem sensowna.

Bibi kierowała się podobnymi ambicjami co ona, były niemal jak siostry. Tess jednak nigdy dotąd nie pracowała z drugą osobą,

nieufnie podchodziła do kwestii współpracy, nie chciała poddawać się niczyim wpływom. Teoretycznie dwa umysły tworzyły symbio­zę, z której powstawał trzeci, niezależny, ale jeśli obie osoby miały równie silną wolę?

Szare jak kamyki oczy lustrują jej oblicze, stopa wybija rytm, mięśnie uda grają rytmicznie. Przez okno słychać jęk syreny karetki i nie kończący się brzęk automatów. Bibi czeka na odpowiedź, Tess wiedziała, że tamta nie zapyta jej już więcej.

Dwie silne wole.

Wrażenie ruchu. Bibi niczym moloch, wielkie, sunące na zderze­nie ciało; i stal, co będzie, gdy się zderzą?

Dobrze. — Bibi uśmiecha się szeroko, jasne, drapieżne ząbki, obejmujeTess jedną ręką. —Wiedziałam, WIEDZIAŁAM! Widzia­łam to w twojej twarzy, wtedy, w barze. Coś przyszło ci do głowy, jakaś idea. — To nie było pytanie, Tess nie odpowiedziała, wzruszy­ła ramionami, uśmiechając się, rozbawiona podobnie jak Bibi, plany, plany. — Zaczynamy jeszcze dziś, wieczorem, zadzwonię.

I już jej nie było, Tess uśmiechnęła się, nie ze smutkiem, lecz jakby z zamyśleniem, uniosła pistolet, cichy stuk stali o drewno, gwoździowy kontrapunkt i stateczny, regularny ruch słońca prze­suwającego się po podłodze, delikatnie jak płynąca woda, powolny jak cieknąca krew.

Partnerstwo. Tess nie wiedziała, że oznaczało to, iż Bibi wpro­wadzi się do niej, a jednak: czynsz opłacony za dwa miesiące z góry, torba podróżna i szeroki uśmiech. Pudła, stare łóżko, czarne worki na śmieci pełne ubrań, sterty czasopism i piramidy z książek. Od czasu Petera Tess z nikim nie mieszkała, ale to było coś innego, byli kochankami. Teraz mieszkanie przedzielone zostało na pół toporny­mi ścianami z kartonów, których granic Bibi raczej nie przestrzegała, rankiem szybko i cicho przemykała obok śpiącej na tapczanie Tess, szum prysznica, statyczny wyznacznik granicy pomiędzy snem a ja­wą, głowa wciąż pełna sennych wizji, treści ich rozmów, planów rozrastających się niczym rusztowanie na budowie. Bibi, smukła, drapieżna pajęczyca z metalu i wilgotnych szmat, przycupnięta na kołyszącym się podeście, skrzynka z narzędziami w dłoni i nie

znosząca sprzeciwu uporczywa wizja wyryta tuż pod powierzchnią wspomnień.

Rozmawiały długo, tworzyły szkice, plany, żadna idea, żadna myśl nie była zbyt skomplikowana czy groteskowa.

To wszystko nasiona. — Bibi kiwa głową. — To tylko nasiona, zobaczymy, co z nich wyrośnie. — MY. Zabawnie było rozmawiać z Bibi, snuć plany, drugiej takiej jak ona nie było, para oczu, wygłodniałe małe usta, mówiące chcę jeszcze, jeszcze, jesz­cze.

Do wielu rzeczy musiała przywyknąć — powroty Bibi o świcie, z jednego z jej niezliczonych nocnych wypadów. Kluby tańca i teatry uliczne, podziemie podziemia, żywe, roziskrzone oczy, opowiada o tym z przejęciem na wpół śpiącej Tess, nie chciała czekać z tym do rana. Godzinne, a nawet dłuższe rozmowy telefoniczne Bibi — z Sandrine, z Raelynne. Z byłym dyrektorem, krzyczała tak głośno, że psy na dole zaczynały ujadać. Z Paulem, który zjawiał się bez zapowiedzi, „był akurat w pobliżu", za każdym razem to samo, skwaszony, milczący, pies, który nie szczeka. Piesek Bibi. Słucha­nie, jak rżną się za kartonowymi pudłami, jak się kłócą, Bibi zawsze była ostra, nie przebierała w słowach, Paul wychodząc, zawsze trzaskał drzwiami. Nie była to sielanka.

A jednak Bibi, milcząca, podczas gdy Tess się męczy, nigdy się nie wtrąca, nie przeszkadza, nie przerywa Tess wjej zajęciach, nie interweniuje, gdy jest sfrustrowana, gdy robota nie poszła jej tak, jak zaplanowała, czyli często, nie zdołała jeszcze przystosować się do nowej sytuacji, do nowych układów, musiała uczyć się wszystkiego od nowa, nawet tego, co zwykle przychodziło jej z łatwością. Mo­dyfikacje polegały na czymś więcej niż drobnych przeróbkach tu i tam, to była sztuka sama w sobie, wymagająca nowego spojrzenia, nowej wizji, tu również pierwszym krokiem były materiały ze zło­mowiska, ale musiała umieć dostrzec także ruch, to było nieodzow­ne, konieczne i możliwe. Czasami krążyła wściekła po pokoju w tę i z powrotem, od stołu do regału, przeglądając poradniki, które w niczym już nie mogły jej pomóc, studiując nowe książki z dzie­dzin, które jej nie interesowały; czasami siedziała, gapiąc się na

rozrzucone przed nią kawałki, jak gdyby czysty, niepohamowany gniew był je w stanie zespoić. 1 muskularny spektakl Bibi, ciche rozciąganie, skłony, asymetrycznie rozłożone długie nogi, pozycje tak złożone, jakby miały na celu wyłamanie kości z opinających je tkanek, Tess przeraziła się, gdy ujrzała to po raz pierwszy, teraz jednak postrzegała to inaczej, jako rzeźbę, pewnego rodzaju model dla jej maszyn lub jak teraz, gdy siedzi przed nią wygięta w kształcie litery C, w pozycji płodowej, zaplecione nogi i ręce połączone w kostkach, jak owad zmumifikowany w jedwabiu, mogła tak sie­dzieć całymi godzinami, Tess nazywała to wysiadywaniem, trzyma­niem na dystans.

Nie. — Tess pracuje.

Wciąż przykulona zerka na Tess. — Kłopoty? — i natychmiast litania Tess, dłonie na blacie stołu, jakby chciała przebić nim podło­gę, nie miała pojęcia, co robi, strzelała w ciemno, nie miała żadnego określonego celu, gdy tam dotrze, będzie wiedziała.

Ponownie spogląda na swoje rzeźby stojące w rzędzie pod okna­mi, złudne wrażenie ruchu, zapoznane z ruchem, ale przynajmniej były, istniały, zrobiła je... Przynajmniej...

Milczy i patrzy, Bibi mówi coś, ale ona to ignoruje, wstaje, by dotknąć rzeźb, poczuć ich szorstką teksturę, dotyka ich od góry do dołu, jak żołnierza lub atlety, macie w sobie krew? Macie? Dłonie podrapane, różowe od kontaktu z szorstką, różnorodną powierzch­nią, oczyma duszy widzi je w białym łuku sypiących się iskier, wystawione na scenie, w ciemnościach, a pomiędzy nimi tancerzy i Bibi, oplecioną klaustrofobicznie kablami i łańcuchami, miotającą się, szamoczącą, walczącą, a z tyłu ona, Tess, i bijąca w górę fontanna iskier. Mała ludzka postać nie umiejąca chodzić, nie umie­jąca nic prócz tego, co właśnie robi, czyli konwulsyjnego miotania całym ciałem. Spontaniczne skurcze. Gwałtowne drgnięcia. Postać

oświetlona od góry, jak ostatni żyjący człowiek dostrzeżony przez wędrujące Boże oko.

Bibi obok niej.

I co? I co? — Obnażone małe ząbki, usta wykrzywione w grymasie ekscytacji. — I co? — Tess odwraca się, ona też się uśmiecha, czuje to, uśmiech ma długi i ostry, promienny jak łuk elektryczny, archanioł w ruchu niosący nowinę wiecznego światła.

Przybranie z metalu, lipne, z puszek po piwie i taśmy klejącej, Raelynne opowiada żarty o Blaszanym Drwalu, owijając stopy ban­dażami, długie wstęgi bawełny o barwie cyny, jej głowę spowija czarny turban; wszyscy noszą turbany, Raelynne, Sandrine, Crane i Bibi. Wstęgi czerwieni i srebra jak skrawki skóry z maszyny do okorowywania, szare rękawice z plastykowymi wzmocnieniami, naszyjniki z metalu, oczy mocno podkreślone, poczernione jak u wę­drowca z krainy umarłych. Tess jest ubrana na czarno od stóp do głów, gorąco jej w obcisłym, bawełnianym kokonie, włosy sczesane do tyłu i upchnięte pod hełmem, włosiennica. Spocone dłonie doty­kają przycisku włączającego mikrofon, jej zadaniem jest rozpocząć widowisko.

Może to naiwne, lecz spodziewała się, że cały proces potrwa znacznie dłużej, będzie z wolna przeradzał się od idei do ekspresji, realizacji. Bibi się jednak spieszyło, naciskała, ponaglała, coraz dziksze idee ruchu, nie tylko szamotanina jak w pajęczynie, lecz akt brutalnej przemocy ze strony samej rzeźby, najeżonej kolcami Mu­ter Intrinsecus, której towarzyszyły groteskowe Postać leżąca i Do­lores Regina wraz ze szczerzącą kły Siostrą Jane, Matką Smut­ków. Ostre szpikulce i grube, czarne kable, przy których tańczący będą się szarpać i ocierać, rozdzierać, gryźć i umierać, najbardziej spektakularnie miała odejść Bibi, wijąca się pod wielkimi, rozłoży­stymi skrzydłami Archanioła (okazało się, że go nie sprzedano — zwrócono właścicielce), przygryzając kapsułkę z krwią swymi drob­nymi, drapieżnymi ząbkami. Główną ideę obmyśliły w ciągu kilku godzin, Bibi opracowywała choreografię, Tess naszkicowała roz­stawienie rzeźb, ona sama ukryta będzie za kaskadą białego ognia.

obie mówiły równocześnie, ich głosy radośnie nakładały się na siebie, spójrz na to, nie, zaczekaj, ty spójrz na to! Śmiech Bibi jak łuk elektryczny, dołeczki w policzkach jak topiący się metal, mała metalowa postać Tess na wpół leżąca na roboczym stole, kończyny rozłożone idealnie, tak jak będą wyglądać w powodzi świętego światła.

Nie chcemy, aby wyszło zbyt idealnie — rzuca przez ramię,
słodki oddech na jej karku. — Chcemy rozstawić tam ten cały szajs
i niech ścierwo płonie.

Problemem Bibi było znalezienie właściwego miejsca, gniewne westchnienie.

Boją się spawania, cipy jebane, myślą, że puścimy z dymem
te ich zasrane galerie albo...

Galerie, nie, nic z tego. Nawet o tym nie myśli, wciąż zerka na rzeźbę.

A może by tak tutaj? I tak jest tu raczej pustawo.
Bibi myśli i milczy, po czym odpowiada:

I tak ich nazwa, czarne litery z taśmy izolacyjnej na szarej, ospowatej ścianie budynku — CHIRURDZY ZAGŁADY, a poniżej kartka z datą i godziną występu, ich numerem telefonu i nagle ludzie zaczynają do nich wydzwaniać, pytają, kim są Chirurdzy Zagłady i co ma oznaczać „Instruktażowa seria tableaux". Robione na ksero ulotki przedstawiające zdjęcie podświetlonego Archanioła i wpa­trzonej weń jak w obraz Bibi pojawiają się na każdym rogu, w klu­bach przekazywane są informacje o ich występie, mówią o nich w Inflexion i w Barze Hernandeza, papier i słowa, słowa i papier, nawet didżej pirackiej radiostacji, z którym kiedyś umawiała się Sandrine, też rzuca na ich temat kilka słów, wszyscy ich przyjaciele zostali zaangażowani do tej kampanii reklamowej.

Tess poci się na złomowisku, kupuje masę pogiętych, popęka­nych kabli.

Ten szmelc nie będzie działał — i dostaje go po niższej cenie.

Z mozołem przewozi windą na dół jedną rzeźbę po drugiej, Paul jej pomaga, jest skupiony, milczący, z obsesyjną pieczołowitością roz­pinają i naprężają bądź luzują metry kabli. Wszędzie nerwy, nerwy, kurz i martwe insekty, robaki, pospieszna praca, Crane sarka głośno na jakiś fragment występu, mówi, że to melodramat, nazywa Bi-bi dyktatorką, wskazuje palcem na Tess, przykucniętą, mokrą jak szczur, z rolką taśmy klejącej w dłoni i rzuca: — A ty, ty jesteś jeszcze gorsza, jesteś jak Himmler, jak...

A ty jesteś dupkiem — Bibi uśmiecha się szeroko. — Skoń­
czonym dupkiem. Lepiej żebyś dowiedział się o tym już teraz, to
zresztą dotyczy was wszystkich — głos jak ryk syreny, przekrzy­
kujący wycie z taśmy, wyłącza magnetofon jedną ręką. — Tu rzą­
dzimy my, ja i Tess. Kapewu? Nie ma demokracji. Czy to rozu­
miecie?

Głowa w dół, Tess kontynuuje pracę, głośny trzask rozrywanej taśmy, wokół niej pełna zadumy cisza, rozmyślają o tym, co przed chwilą usłyszeli.

Tyrania, hę. — Raelynne sznuruje baletki, wykonuje pierw­
sze, próbne ugięcie kolan. — Super. Włącz muzykę, dobra? —
Zjawia się Sandrine, spóźniona, przynosi torbę ze sztuczną krwią,
kupiłam te ampułki w sklepie ze śmiesznymi rzeczami, spójrzcie,
fajne, co? I nagle bryzg, krew puszcza się jej ustami, wszyscy chcą
tego spróbować, na podłodze pojawiają się szkarłatne kałuże, Bibi
krzyczy: zostawcie to tak, niech tak zostanie, całkiem nieźle wyglą­
da. Crane spochmurniały, nie chce przyłączyć się do zabawy, Tess
widzi, jak patrzy na Bibi, nie odwraca wzroku, gdy ten spogląda w jej
stronę, patrzy beznamiętnie, jej oczy są równie chłodne, nieczułe,
zimne jak lód. No dalej, dupku, ona ma rację, naprawdę jesteś
dupkiem, dalej, stary. Powiedz coś.

Obraca się bezgłośnie, podchodzi do magnetofonu, a Tess powo­li, z namaszczeniem sięga po kolejną rolkę taśmy.

Ostatnia próba, sen, budzi się wcześnie rano, jest sama, wstaje, by otworzyć okna i wpuścić do środka powiew końca lata. Czy zimą jest tu chłodno przy tych wąskich, kościelnych oknach i betonowej posadzce? Przekona się. Czy ktokolwiek przyjdzie na ich dzisiejszy

występ? Czy wszystko pójdzie tak, jak zaplanowali, czy to się komukolwiek spodoba? O tym także się przekona.

Spocona, odziana w czerń, zamknięte pomieszczenie, wielkie, nagrzane, gotowe, didżej na zewnątrz próbuje utrzymać porządek. Tess nie patrzy na nikogo, ma sucho w ustach, jest zdenerwowana jak nigdy dotąd, a jednak trzyma się, jest jak samotnik, który w końcu znalazł swoje stado. To ona wypowiada ostatnie słowo przez mikro­fon przymocowany na wysokości ust, wymontowany z dziecięcego zestawu walkie-talkie: — Ruszamy, drzwi otwierają się, wpuszcza­jąc celowo zbyt silne światło mające rozproszyć mrok, kształty ludzi, jest ich cała masa, o Boże, tylu ludzi, wchodzą powoli, przesłaniając oślepione oczy, słychać muzykę, głośny jazgot, laserowy punkcik dosięga półleżącej maszyny-postaci, a z tyłu, za parawanem z żółte­go winylu Tess bierze się do dzieła, ma na oczach gogle i zaczyna spawać, topić metal i w tej samej chwili rozlega się zawodzenie Raelynne, wyje jak banshee, nikt nie potrafi wydobyć z siebie takiego krzyku, kaskada iskier odnajduje ją i spowija jak niewolnicę światłości, a ona krzyczy, wyje, zawodzi, ryczy, inni dołączają do niej, jęcząc i wrzeszcząc na całe gardło jak na próbach, ale głośniej, znacznie głośniej, szaleńczo, drugi laserowy punkt pada na Bibi, oczy rozszerzone, jak na ulotce, oblicze odzwierciedlające ten sam co u Archanioła grymas.

Krzyk kobiety, jęk Bibi szarpiącej się z Archaniołem, a Tess pali, topi, roztapia, odległość i gogle zniekształcają obraz, ktoś wyje, ależ było gorąco, tam za nimi, gorąco jej w czarnym turbanie, gorąco w powodzi głosów i fontannie ognia, gdzieś daleko zaczynają ujadać psy i nagle Paul przesuwa się obok niej, wije się jak wąż, nagi, lśniący, poruszający się tors, za bardzo się zbliżył, iskry posypały się na jego gołe plecy, usta wykrzywił szaleńczy grymas i po chwili odpełzł w dal, wlokąc za sobą pęk kabli jak grube pętle jelit. Ktoś krzyczy:

Kurwa, stary! — Tess widzi Bibi na grzbiecie Archanioła, przywierającą do jego ostrych jak brzytwa skrzydeł, pocięte plasty­kowe rękawice i pierwsze strużki krwi spływające po jej ramionach, dziwnie czarne w przyciemnionych szkłach gogli.

Głośniej. Goręcej. Nierówny spaw, trochę za wysoko, kreska łączenia pokryta bąblami wilgotnego metalu, gęstszy dym, trochę za gęsty, gryzący, wentylacja okazała się gorsza, niż przypuszczali, a może ktoś zapomniał otworzyć okna. Ludzie krzyczeli, ale nie potrafiła powiedzieć dlaczego, co ich tak poruszyło, pewnie Bibi. Wrzaski głośne jak muzyka, Tess zorientowała się, że ona sama też krzyczy, bezgłośnie, w hałasie i upale, Bibi mijają w głodnym tańcu ognia, jest cała we krwi, jej strój plamią szkarłatne smugi, ona była krwią, a Tess ogniem, paleniem.

Bardzo blisko ktoś woła:

Hej! Hej! — To jakaś małolata, kretynka, tuż obok niej, zjawiła się znienacka, wykrzykując raz po raz to swoje idiotyczne: — Hej! — Tess odepchnęła ją na bok stopą, kopniak w tyłek na do widzenia, won, jazda mi stąd, co to za błysk? nie po oczach! To już, to teraz? Crescendo, dźwięki na taśmie przeszły z głębokiego, baso­wego zawodzenia w huk wybuchów, było ich wiele, jeden po dru­gim, coraz głośniejsze, aż do ogłuszającej kulminacji, pali, topi, spawa, wilgotny metal, śliski, mokry jak krew, cała pajęczyna kabli trzęsie się, dygocze, rzeźby kolebią się, dlaczego tak się dzieje, co jest grane? Czyja to robota? Odwraca się, by spojrzeć poprzez kaskadę iskier, ludzie z przodu zostali zepchnięci w tył, napierają na pozostałych, trudno było w tym oświetleniu zorientować się, ilu ich jest, tak, to Bibi, to ona trzęsła pajęczyną, kostium miała podarty, okrwawiony, Bibi wyje w huku eksplozji i upada w tył jak ścięte drzewo, przewraca się na bok i wyrzyguje z siebie długą, galareto­watą strugę czarnej niczym smoła krwi, układającą się w kształt zgiętego palca, tuż przed pierwszym szeregiem publiczności.

I nagle wszystko IDEALNIE ZAMIERA, dokładnie tak jak na próbie, zapada KOMPLETNA CISZA. Bezruch i cisza, jeśli nie liczyć nie słabnącego ujadania wystraszonych psów gdzieś w tle.

A potem brawa. Oklaskom nie było końca.

Nie mogli przestać gratulować sobie nawzajem, krzyczeli jak zwycięska drużyna w szatni po meczu. Widzieliście! Kurde! Ale czad! Tess opiera się ciężko o ścianę, w głowie jej szumi, obok niej

Bibi, wciąż jeszcze brudna, zakrwawiona, na ustach nieco dziki uśmieszek.

Jak ci się podobało? — A Tess wybucha śmiechem, obejmuje
ją jedną ręką, brak jej słów, to najdziwniejsze i najprzyjemniejsze
przeżycie, jakiego doświadczyła. Móc pracować na oczach ludzi, tak
blisko nich, tak blisko innych, znowu. Zróbmy to jeszcze raz.

Mówi zbyt głośno i za późno, usłyszano ją, robi się gwarno, Bibi ucisza ich, machając lepkimi rękami, sztuczna krew zasycha, nabie­rając brzydkiego, brunatnego koloru. Idzie pod prysznic, Tess, znie­cierpliwiona, spocona i śmierdząca ma wrażenie, że trwa to całą wieczność. Wychodzi dziwnie skromna i cicha, opasana ręcznikiem, staje, osaczona spojrzeniem Tess. Wyciąga rękę w jej stronę.

nieuchronna, powolna korozja, która niszczy metal, przeżerając go rdzą na wskroś.

Następny występ nosił nazwę W służbie ruchu, termin był nie­zbyt odległy, Tess borykała się z nową pracą, tępą modyfikacją stalowej konstrukcji, nie budowała od podstaw, ale prawie, z jednej strony chciała wykorzystać obecną formę, z drugiej zaś nadać jej całkiem nowe znaczenie, to trochę tak, jakby uczyć ptaka latać w tył i głową do dołu. Bibi poszła gdzieś z Paulem, a Tess bardzo się z tego ucieszyła, to co się stało po ostatnim występie, było wciąż tematem tabu, wszyscy o tym wiedzieli, lecz omijali jak wór łajna pozosta­wiony na podłodze, którego nikt nie waży się dotknąć, a co dopiero uprzątnąć.

Wór ze złomowiska już pusty, Bibi zostawiła kluczyki od auta. Jakże prościej było tam jeździć, nie musiała przebierać w znalezi­skach ani się ograniczać, mogła zabrać wszystko, co tylko zdołała unieść i na co było ją stać. Ten nowy rodzaj pracy wymagał innego trybu myślenia, swoistej ekspansji, zawężenia pracy pomiędzy sta­tyką a kinetyką, pomiędzy nieruchomą rzeźbą, która nie miała się poruszać, a maszynami stworzonymi w tym właśnie, konkretnym celu. I wszystko to musiała postrzegać przez pryzmat potencjalnej użyteczności, występu, wielkiego, hałaśliwego wiru, w który miało zostać ostatecznie wrzucone, by samoistnie znalazło dla siebie drogę wyjścia lub pogrążyło się w nim na zawsze. Bibi nadała temu nazwę tanzplagen, dosłownie „plaga tańca", choć ona sama tłumaczyła to raczej jako „tortura tańca". Nikt wcześniej tego nie robił, nawet ci najbardziej pretensjonalni, szmatławi przedstawiciele sztuki perfor­mance, w rodzaju Jimmy'ego Castro czy kretynów z Bostonu z ich Projektem Skullpture. Ani Antique Chorines, choć akurat ci bywają niekiedy zabawni.

Tess z rozbawieniem:

Daj spokój, Bibi, my też przecież podkradamy od innych. — Ta jednak kręci z przekonaniem głową, nie, nie, nie, to coś całkiem innego, z gruntu innego. Nie sposób tego wyrazić, gwałtowne gesty, zakrzywione palce zawisłe w powietrzu. — Oto, gdzie się znaj-

dziesz, kiedy skończy się cały ten inny szajs, kiedy wszystko inne odejdzie. Gdy okaże się za słabe.

Ja — wolno — tworzę w metalu, który jest i jaki jest. Nie
domagam się nowego rodzaju metalu dla kolejnych swoich prac.

Wraca na złomowisko, radio wyje na cały regulator, przypomina sobie tę rozmowę i wykrzywione w szpony dłonie Bibi. Myśli o dziurze w jej szyi. Wkrótce nowy występ, większy, lepszy i głoś­niejszy, przynajmniej co do tego się zgadzały. Bibi nazywała to etapową ewolucją, Tess wydłużaniem patyka, zawsze przy kolejnym razie potrzebny ci był większy, dłuższy patyk. A poza tym była to głównie czysta zabawa, połączona z pracą rozrywka, próba spraw­dzająca, jak dobrze umiałaś budować, stawiać sobie nowe wyzwania, pokazywać je. Podwyższyła sobie poprzeczkę, i to znacznie, nabrała nowych perspektyw, nauczyła się nowego sposobu postrzegania.

Wejście służbowe znajdowało się w zachodniej części budynku, najłatwiej było wyładowywać stamtąd wszystko wprost do windy. Podjeżdża i omal nie potrąca dzieciaka manipulującego jakimś na­rzędziem, na jej widok chłopak z miejsca bierze nogi za pas. Tess wyskakuje z auta i dopada go, popycha na ścianę, przyciskając do niej workiem ze złomem, kawałki plastyku i stali z mlaśnięciem uderzają w jego nie otłuszczony brzuch. —Ej, stój! Stój, mówię! — Odbiera mu narzędzia, łom i łapkę.

Nie odpowiedziała.

Widziałem wasz występ — dodaje.
Widział występ.

Doprawdy? — Chłopak uśmiecha się, miał zęby w fatalnym
stanie. — Dlaczego próbowałeś włamać się do mego domu?

Wzrusza ramionami, wyraźnie zakłopotany.

Po prostu chciałem jeszcze raz zobaczyć te wasze rzeczy.
Niczego bym nie ukradł.

Tess uruchamia silnik, cofa wolniutko.

Wróć jutro — mówi. — Dziś mam masę roboty.

Wrócił. Czekał przy wejściu służbowym dokładnie o tej samej porze, w samo południe, Jerome, powiedział, że się nazywa Jerome, nie zdradził, ile ma lat.

Żywy, nerwowy, bez cienia taktu, nieokrzesany metalowy dzi­kus, który zamarł jak wryty na widok stołu roboczego Tess, jej książek i narzędzi.

Nie zabawił długo tego dnia, zostawił Tess, aby mogła poświęcić się pracy, ale wrócił nazajutrz, aby dotykać narzędzi, posiedzieć trochę przy rzeźbach, ich także dotykał. Za trzecim razem spotkał Bibi, uznała, że jest całkiem miły, tak powiedziała, gdy wyszedł.

*

Jesteśmy kapłanami — wzmocniony głos Raelynne, ochryp­ły i mroczny — kapłanami w służbie ruchu.—Huk jakby otwierały się Boże niebiosa, lawina kulek od łożysk sypie się po zakrzywionej pochyłości, kaskada stali spada na cienką, aluminiową blachę, by rozsypać się następnie wśród publiczności. Tym razem było ich dwa razy więcej, wypełnili całe pomieszczenie niemal po same drzwi, gotowi, wyczekujący.

Tym razem było głośniej, łoskot i huk, grube łopaty podrasowa­nego wentylatora grzmią basowo pośród kakofonii muzyki, zawo­dzenia Raelynne i wilgotnych warknięć Paula jęczącego do poży­czonego laryngofonu, naśladują seks wśród pejzażu ze stalowych płyt, pozostali zbliżają się, okrążają ich jak sępy, maski wykonane pospiesznie ze starych kasków spawalniczych, bliźniacze płyty bez­piecznego szkła, przezroczyste i ciemnozielone, wysuwają się, by zastąpiły je opaski grubego, czarnego, doskonałego sukna. Tess znowu w tle, pali, spawa, tym razem pracuje nad kolejną rzeźbą, robi to mimo wrzasków i ogólnego hałasu, stroboskopowe światła pulsują gorączkowo, nowe metalowe ramiona, zamontowane na samym szczycie skradzionego słupka od znaku stopu, chwytają i przyciąga­ją, to wszystko sprytna manipulacja, ale ludzie, którzy to oglądają, nie wiedzą o tym, nie widzą, w jaki sposób jest to zrobione. W po­przek tablicy biegnie ukośna czerwona krecha, zakaz zatrzymywa­nia, a całość przybito gwoździami do górnej części pochylni, po której spuszczono kulki.

Rzeźba pochłania całą uwagę Tess, topiący się metal, dym, ale ona na to nie zważa, robi swoje, pracuje z mozołem, z rzadka tylko unosząc wzrok, by sprawdzić, na którym etapie występu znajduje się obecnie. Teraz kolej na Sandrine, taniec rzeźnika, rąbie ostrzem w plastykowe ręce, teraz walka kochanków, oboje mają na rękach toporne, grube rękawice ochronne, Paul przewraca Raelynne na ziemię, tego nie było w programie, Bibi zeskakuje jak oszalała jaszczurka ze szczytu rampy, lądując z upiornym hukiem na blasza­nej płycie, oczy rozszerzone w wyrazie zdziwienia wywołanego odniesionymi ciężkimi obrażeniami, wielkie bąble krwi buchają czerwienią z jej ust. Raelynne wstaje, by otrzymać cios w plecy od

łączących swe siły Crane'a i Sandrine, tatuaż Sandrine obwiedziony został metalizującą farbą i błyszczy w stroboskopowym świetle, egzotyczna ozdoba elastycznego, prężnego ciała.

Tess patrzy przez ochronne gogle, dym wokół jej głowy, trudno jej cokolwiek dostrzec; Bibi na kolanach, pełznie niezdarnie w stronę Paula, który jednak jej nie widzi, spogląda w drugą stronę. Ludzie krzyczą, jej palce w rękawicach ochronnych są dziwnie naprężone, znów topi metal, staje na lekko ugiętych nogach, nagle ktoś wpada na nią, ogień spawarki dosięga plastyku, czuć gęsty, gryzący dym, trujący opar i natychmiastowa myśl — potrzebujemy powietrza. — Powietrza! Brzęk szkła, ktoś krzyczy, Tess dźwiga się z trudem, by ujrzeć Raelynne, która podnosi się znów, z zakrwawioną twarzą, i wymierza solidne, podstępne uderzenie w nie osłonięty brzuch Paula, mężczyzna zgina się wpół i dostaje raz jeszcze, po czym upada. Jeszcze więcej stłuczonego szkła.

Zapętlone nagranie powraca do punktu wyjściowego, znów te same dźwięki jak odgłosy rodzących się gigantów, skrzeczenie dinozaurów w ich jamach, a plastyk wciąż płonie, opary, Tess kręci się w głowie, spowijają cień jej własnego ognia, naraz ktoś rzuca się do ucieczki, drzwi otwierają się na oścież, ludzie, chwiejąc się na nogach, lecz bez paniki, opuszczają pomieszczenie, kaszlą, po­wietrze wpuszczone do pomieszczenia podsyca ogień, plastyk płonie jeszcze mocniej, i nagle pojawia się Jerome, rozszerzone oczy, dziki wzrok i gaśnica w rękach, gęsta, bulgocząca piana ścieka z jednej z rzeźb, nieco po lewej od chwytających ramion, które omal nie zwaliły go z nóg. Taśma wciąż gra, ogłuszająca fala dźwięków, ogień zostaje ugaszony, w pomieszczeniu nie ma nikogo prócz artystów, z których dwoje wymiotuje, Tess czuje zawroty głowy i podchodzą­ce do gardła mdłości, ale brnie, noga za nogą, ku drzwiom, czyjeś ramiona opasują ją mocno, podtrzymują, wyprowadzają na świeże powietrze, na zewnątrz, gdzie jest bezpiecznie.

.. .to czysta głupota, i tyle. Skoro rzekomo one tu rządzą — posępna pauza — może powinniśmy przesypiać całe to pieprzone przedsięwzięcie.

Tess po raz trzeci myje twarz, wciąż czuje w gardle smród palonego plastyku: powolny obrót, woda przestaje płynąć. Słucha słów Crane'a, na zewnątrz, na schodach, Crane jej nie widzi, zapew­ne są tam też pozostali, po zakończonym występie. Głos Paula:

Nie mam nic przeciwko temu, aby to one rządziły. — Pauza.
— Którakolwiek z nich.

Dotyka dłonią kranu, słucha głosu Sandrine.

...musisz przyznać, że czasami zachowuje się jak świruska,
ma swoje własne idee...

Mogli nas pozwać do sądu. Czy ktokolwiek o tym pomys'lał?
Raelynne oschle:

Tess, zamknięte oczy, wspomina: dziewczyna za panelem, nie, nie oślepła, ale od silnego błysku na pewno nabawiła się bólu głowy, silniejszego niż migrena, oczy bez końca lejące łzy, najlepsze na to lekarstwo to surowy, przekrojony na pół ziemniak, trzeba położyć je na oczach i odczekać pewien czas. Nauczyła się tego przy pracy nad stalą. Ale ta dziewczyna o tym nie wiedziała, zgadza się?

Crane wciąż gada:

Głos Bibi, tak beznamiętny, że nawet Crane zamiera w bezru­chu, głos dobiegający zza zielonego przepierzenia, podchodzi do drzwi, by ujrzeć całą czwórkę i Bibi na podeście poniżej. Wchodzi na górę, brudna, cuchnąca dymem, z włosami zmierzwionymi, po-zlepianymi od potu, czarne rękawice porozrywane aż do nadgarst­ków. Patrzy.

Co z nią? — Bliżej. — Co ze mną, Crane? Zamierzasz mnie
pozwać?—Jej głos brzmi niepokojąco, groźnie.—Pozwałbyś mnie,
gdybym teraz zrzuciła cię z tych schodów?

Chwyta go, jej palce zaciskają się mocno na cienkim materiale jego srebrnej kamizelki, pozostali cofają się, instynktownie rejteru-ją. Crane, dużo potężniejszy, dużo cięższy, przymrużone powieki, a jednak nawet nie drgnie w jej uścisku, nie próbuje się uwolnić, zdjąć z siebie jej rąk, palców wpijających się coraz głębiej, rozdar­ła materiał, i nagle szarpnęła mocno, pociągnęła go ku sobie tak silnie, że stracił równowagę, pozostali momentalnie się odsunęli, przywierając do ściany, podczas gdy Bibi triumfuje, uśmiecha się szeroko.

Tess rzuca się w jego stronę, by go pochwycić, chwyta mocno za ramię i ratuje przed niechybnym stoczeniem się po schodach. Czuje silny ból w palcach, coś jej strzyknęło, ale zdążyła na czas, zatrzy­mała go.

Wszyscy patrzą, wszyscy milczą. Bibi oddycha przez nos, na jej czole pojawiają się dwie głębokie, bliźniacze bruzdy.

Ty dupku. Idź do domu.

Crane wstaje, roztrzęsiony i wściekły odsuwa się od Tess, od jej pomocnego ramienia i nie odwracając się, schodzi po schodach. Trzaska drzwiami tak głośno, że psy natychmiast zaczynają ujadać. Bibi rozluźnia ramiona i oddycha ciężko, z ulgą.

No, dalej — rzuca Tess do pozostałych. — Wchodźcie do
środka. — Czeka, aż to zrobią, i patrzy na Bibi. Ta stoi nieruchomo.
Ona również czeka. Tess zamknęła drzwi, po czym szepnęła do Bibi:
— Widziałam, jak go podcięłaś.

Ujadanie psów. Bibi wzruszyła ramionami.

Chciałaś, żeby zleciał z tych schodów?
Wzruszenie ramion.

Odpowiedz, Bibi. Chciałaś, żeby zleciał ze schodów?

Jeszcze jeden nonszalancki gest, krok bliżej i pytanie. — Widzia­łaś, jak zeskoczyłam z tej rampy? — Jest już przy niej, tuż obok, blisko, bardzo blisko, obejmuje ją ramieniem.

Gruch! Myślałam, że złamałam nogę. Ale to było naprawdę
coś, nie uważasz? Wyglądało naprawdę świetnie.

Jej uśmiech ma w sobie zarazem coś słodkiego i ohydnego, to coś sprawia, że Tess kładzie dłoń na opasującym ją ramieniu i lekko


zaciska palce, i w tej samej chwili, przez jedno uderzenie serca, robi się jej ciemno przed oczami.

Crane odszedł, wrócił do starej grupy. Raełynne stwierdziła:

Wrócił do dawnego szajsu.
Uwaga Bibi była bardziej treściwa:

Pracuje w białym blasku neonówek, krótkie, jakby wymuszone skinienie głowy; obok niej Jerome oblewa się rumieńcem, uczył się, by tego nie robić, sporo się uczył. Jerome znalazł całe wiadra stalowych kulek, pokazał Tess, gdzie może nabyć stare wojskowe urządzenie do wytwarzania dymu i inne temu podobne zabawki, jedno z nich rozebrała na części i manipulowała przy jego tłustych wnętrznościach jak podczas lekcji anatomii. A Jerome był głodny, był wygłodniały przez cały czas, co potrafi ta maszyna? Do czego służy? Jak będzie duża, jak ostra, jak szybka? Jej warsztat nieod­miennie wprawiał go w zadziwienie, niezliczone pudła lutu, pilniki, dłuta, młotki, maski do oddychania, przypominające owadzie pyski, nawet nie mający końca melodyjny poszum wentylatora, grającego na swą dziwną nutę. Żywił się powietrzem, spał, kiedy już sypiał, na połówce na nie użytkowanym piętrze, gdzie wystawiali przedstawie­nia, aby być blisko, żeby nie musiał zanadto oddalać się od swego guru, Tess.

Tess uznała, że pod wieloma względami był bardzo przydatny, nie tylko jako temat zastępczy; ochrona, gdy jej potrzebowała, jak wówczas, gdy Bibi zadawała się z Paulem lub jak w tej chwili, niech sobie pogadają, ona miała robotę do wykonania. Dla Bibi taniec był ucieczką, sposobem na przetrwanie, kto, co, ilu, skrupulatna jak zawsze, informuje Tess o wyborach, których dokonywała, pytała ją

o radę, o opinię i często je przyjmowała: Nie myślisz jak artystka taneczna, powtarzała Bibi. To bezcenne.

Ich rozmowy — Bibi, leżąca wygodnie na swoim podniszczo­nym, starym łóżku, popija tonik przez czerwoną słomkę, Tess z pod­winiętymi nogami i garścią pogiętych zawiasów, przelicza je jak paciorki różańca, jeden po drugim, bezgłośnie. To było naprawdę zabawne, nie było nikogo takiego jak Bibi, nikogo kto miałby tak cięty, niewyparzony język i potrafił tak bacznie słuchać. Partnerka w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Ich więzi były tak silne, że nic i nikt nie mógłby ich rozerwać, a mimo to one obie starały się wystrzegać niebezpieczeństw grożących ich układowi.

I tak Tess z zadowoleniem scedowała kwestię tańca na Bibi, skoro potrzebowała kogoś do zespołu, to niech go znajdzie. Póki co, Jerome poprzenosi rzeźby, będzie pomagał przy kablach, zadawał miliony pytań i z zadowoleniem sypiał na opiłkach metalu, żeby tylko mieć przywilej pracy z Chirurgami, którzy, co tu dużo gadać, zyskali już sobie pewną reputację.

To była prawda, plotki rozsiewane po całym mieście w wiado­mych klubach głosiły, że na spektaklu Chirurgów może wydarzyć się dosłownie WSZYSTKO. Jak szybko się to rozeszło w tak krót­kim czasie, wystarczyło, że zleciał jeden kamyk i pociągnął za sobą istną lawinę, potem było już z górki. Podsyciły to mokre ekscesy Infekcji i Ich Wykorzystania, wilgotna, lepka prawie nagość, kubły sztucznej krwi rozbryzgiwanej w dzikich kontrapunktach do osobli­wie przywodzącej na myśl zapach jedzenia woni topionej kalafonii i lutu, przy wtórze złowieszczej inscenizacji Histeryka pantomimicz-nego baletu o kanibalizmie, rozgrywającego się pod kołyszącymi się, groteskowymi, plastykowymi maskami mającymi naśladować tan­cerzy, rysy stopione tak, że zniekształcenia okazały się nazbyt ewi­dentne i nie sposób było określić ich mianem karykaturalnych, wydawało się raczej, że te ogromne, powykrzywiane oblicza stano­wiły uzewnętrznienie dusz, nazbyt szpetnych i plugawych, by można przyglądać się im dłużej niż przez chwilę; każdy spektakl ściągał coraz większe tłumy, coraz głośniejsze tłumy, informacje przekazy­wane pocztą pantoflową były bardziej lub mniej prawdziwe i zawsze

owiane aurą tajemniczości, plotki robiły swoje aż do widowiska Niewolnica do spalenia, kiedy to po raz pierwszy musieli wyprosić część publiczności i opłacić piwem dwóch osiłków, by przytrzymy­wali drzwi do czasu rozpoczęcia występu. Nawet ambicje Bibi nie przygotowały ich na coś takiego.

Nowy rodzaj zdenerwowania, na zewnątrz chłodno, ale w pomie­szczeniu aż nazbyt gorąco, ciche przekleństwa i złorzeczenia, jakby nie chcieli, by usłyszeli je czekający na zewnątrz ludzie, na zewnątrz, w korytarzu, pod drzwiami, dźwięki, jakie wydawali, przypominały szelest wijącego się po podłodze klatki pytona, szuranie skóry o skó­rę. Bibi po raz dziesiąty przypomina, że dzisiejszy występ to czysty chaos, TAMCI tego chcą i należy im to dać.

Nie hamujcie się. — Jej oblicze wydaje się jakby poparzone, gruba warstwa szminki i różu, barwy gnijącego mięsa. — To tylko ludzie. No nie, Johnie Henry? — i zastygły niczym grymas uśmiech Tess, wszyscy czekają na jej sygnał, aby dała znak osiłkom przy drzwiach, to jej zadanie od samego początku — dać sygnał. To od niej wszystko się zaczynało.

Żar. I para, wilgotny dym ponad mrowiem głów, byli samymi oczami, oczami i wyjącymi już na całe gardło ustami, i dłońmi uniesionymi w górze. Pomieszczenie wypełniło się w kilka minut, a mimo to wciąż nadciągali następni, napierali, pchali się, ściśnięci jak sardynki w pulsującym świetle stroboskopowym, bolesny zgrzyt maltretowanego metalu płynący z głośników, długie, waleczne nogi odziane w czerń i błyszczące chromem podskakują niewiarygodnie w takt muzyki tak głośnej i wszechobecnej, że staje się ona rytmem krwi, zgrozą i osobliwym pocieszeniem, pochłaniającym i pochła­nianym zarazem. Wampiryczny, wygłodniały uśmiech, solo w ryt­mie flamenco przeciągnięte nie po Madejowym łożu, lecz po drucie kolczastym, najnowsza konstrukcja Tess, embrion zaledwie, ale już zmuszona do działania — Pani Łazanowa chłoszcząca bez końca długimi palcami z pilników, zapętlony montaż wrzasków i błyski światła, Bibi prześlizguje się pomiędzy widzami z garścią zardze­wiałych szpilek.

Ci sami widzowie reagują brutalnym wybuchem energii, pętla

ciągnąca się od tych, którzy tworzą, do tych, którzy oglądają występ, zdaje się, że pomiędzy jednymi i drugimi przepływa potężna fala prądu elektrycznego, przepływa coraz to szybciej, aż występ dobiega końca, błyski światła stają się coraz szybsze, coraz krótsze, ryk z magnetofonu coraz głośniejszy, coraz bardziej drapieżny, jak od­głosy końca świata, który nagle staje się ciałem, gorącą, poruszającą się ścianą, są wszędzie, ludzie walczą, popychają się, usiłują wspiąć się na konstrukcje, próbują chwytać Bibi za ręce, odebrać Tess oklejoną czarną taśmą kontrolkę od Pani Łazarzowej. Nie chcą być już tylko widzami, stają się uczestnikami, Tess kopie napastników w golenie, tłucze łokciami na prawo i lewo i wycofuje się na górę, Jerome i Bibi już tam są, nikt nie wie, co z pozostałą trójką. Budynek pustoszeje, krzyki przenoszą się na ulicę:

Chirurdzy!

Słychać brzęk tłuczonego szkła, ludzie wyją na całe gardło i ciskają kamieniami w okna.

Wciąż są na górze, patrzą na siebie nawzajem, Jerome ma roz­kwaszony nos i koszulę podartą aż do pasa, makijaż Bibi podkreśla jej nabiegające fioletem sińce, wygląda jak klown. Dolna warga Tess jest dziwnie napuchnięta, nabrzmiała jak parówka i pulsuje bólem. Ręce i nogi ma ciężkie jak po wielogodzinnym biegu. Drobniutkie odłamki szkła, zaścielające podłogę, wyglądają jak rozrzucone róże.

A na zewnątrz wciąż słychać groźne wołanie jak ryk dzikich, nocnych bestii:

Chirurdzy!

Zimno, poranne mroźne powietrze omiata jej twarz, zmęczone oczy; Jerome rozciągnięty jak szczeniak na połowie śpiwora, blada, pokryta pasmami tłustego brudu twarz we śnie wydaje się młodsza niż w rzeczywistości. Przez większą część nocy pracował przy montażu przewodów i innych pracach, milczący cień znający się na swojej robocie, Tess mozoliła się przy Pani Łazarzowej, chciała, by była ona czymś więcej niż tylko osobliwością, parą poruszających się ramion i stalowych pilników. Wciąż leżała rozbabrana na stole roboczym; Tess opiera głowę o szybę, wzdycha i słyszy głos:

John Henry nigdy się nie męczył.

Całą noc była na nogach, a mimo to jej blade oczy są wciąż bystre i żywe, podaje Tess plastykowy kubek z kawą.

Ociera usta, wciąż ją bolą. Jerome drży, kościste dłonie zaciskają się i rozluźniają przez sen.

Za niecały miesiąc grudzień, zima za pasem, śnieg. Jerome podłączył piecyk elektryczny, ale to i tak nie wystarczy; Bibi i tak opłacała już ze swojej kieszeni ponad połowę czynszu, Tess tak bardzo pochłonęła praca nad Panią Łazarzową, że każda praca zlecona na boku nieodparcie ją mierziła, miała tego dość, niena­widziła tych chałtur, to tylko strata czasu, nic więcej. A ta praca była tak ciężka, wymagała całkiem nowej dyscypliny, rezygnacji z wszystkiego innego, liczyła się tylko rzeźba i przygotowywane występy, w wyniku czego wciąż była jak podminowana. Gdyby nie Jerome, szczęśliwy, że może służyć jej pomocą, nie zrobiłaby zupeł­nie niczego.

Głos Bibi:

Jerome budzi się wolno w swoim postrzępionym kokonie, Tess obejmuje Bibi ramieniem, na jej ustach pojawia się półuśmieszek. — Oczywiście, że powinnyśmy brać opłatę za wstęp. Według wagi.

Bibi wczasopiśmie „AntiTrust", wyraziste, czarno-białe spojrze­nie, jej teoria tanzplagen, cytat pod zdjęciem: „Chaos musi napotkać jeszcze większy chaos".

Kolejna fotografia, ona i Tess jak boginie zagłady pozują przed starą odlewnią. Bibi jak odmieniec, mnóstwo metalowych kolczy­ków, ćwieki w obu skrzydełkach nosa, rozchylone wargi, Tess, przeważnie nieco z tyłu, cała na szaro, policzki pokryte brudnymi smugami, zaczerwienione, smagane chłodnym wiatrem, nie uśmie­cha się, pięść przytknięta do ust, jakby lękała się, że z każdym oddechem może zdradzić posiadaną tajemnicę. Paul kupił tuzin egzemplarzy; Raelynne powiedziała, że wyglądają jak przestępczy­nie. Jerome wyciął zdjęcie i przykleił nad stołem roboczym, aż Tess kazała mu go zdjąć.

Artykuł pojawił się na tydzień przed nowym spektaklem, ostat­nim, jak ustaliły, za który nie będą pobierać opłat, ludzie i tak przyjdą, a pieniądze bardzo by im się przydały, ledwie wiązali koniec z końcem, dzielili czas pomiędzy codzienną pracę, występy i próby, nawet Jerome wynajął sobie pomocnika, Petera, bardziej milczącego niż on, chudszego i wyższego. Obaj mieszkali teraz na parterze, kobieta z psami wyprowadziła się bez słowa, zero jakichkolwiek wyjaśnień czy kłótni; opakowania po fast-foodach i ich własny stół roboczy, rzeczy od Tess i to, co im samym udało się zwędzić; byli w tym naprawę dobrzy. Wypady na złomowisko, przygotowania, rozkładanie rzeczy na części, załatwianie sprawunków, rozwiezienie

ulotek. Tess upierała się, by uczynić z nich pełnoprawnych członków grupy.

Bez nich się nie wyrobię. — Tamci uśmiechają się leciutko, Bibi rzuca głośno żarcik: — nasze pierwsze dzieci.

Niewiele czasu wolnego, prawie zero prywatności, nie ma chwili na żarty czy cokolwiek innego. Bibi, nawiedzona choreografka, osacza Tess przy stole, by dzielić się z nią pomysłami, pytać o radę, w końcu kładzie się spać, niekiedy w towarzystwie Paula, a Tess wciąż stoi na posterunku, wciąż pracuje. Pani Łazarzowa w nowej, zmodyfiko­wanej wersji, daleko odmiennej od pierwotnego szkicu, staje się chodzącym dowodem jej mistrzostwa, Tess udowodniła sama sobie, że jest godna grać w tę nową, surową grę; ewolucja i kulminacja, musiała mieć PEWNOŚĆ, musiała zrobić, co NALEŻAŁO. Mody­fikacje — zniekształcony pejzaż, gdzie funkcja nie jest wytyczona przez formę, lecz sama ją tworzy. To jądro nowego spektaklu Szaleni geniusze, być może P.Ł. była w pewnym sensie jej dzieckiem, nie chciała myśleć o niej w ten sposób, lecz ta świadomość wciąż powracała. I faktycznie tak było, Pani Łazarzowa była dzieckiem jej pokrytych bąblami dłoni, pełnych zadrapań i poparzeń, godzin spę­dzonych z maską spawalniczą na twarzy, za goglami zielonkawy świat, który opuszczała powoli jak nurek wypływający z głębiny. Nawet Bibi mówiła jej, że się przepracowuje, Bibi z jej własnym, szalonym grafikiem, robiąca więcej niż do niej należało, głosząca nowinę, szukająca — ale czego? Inspiracji? Sandrine twierdziła, że opracowywała najlepsze i najbardziej odjazdowe kostiumy po kolej­nej nocy spędzonej w barze piercingowym. Co tam dostrzegała, czego doznawała w tych miejscach, gdy wracała do domu spocona i rozpromieniona jak fałszywy błysk ćwieków w jej nozdrzach? — Chodź ze mną. — Tess kręci głowąpod maską, nie, nie, miała robotę, musiała pracować. Może po występie, może wtedy zrobi sobie trochę wolnego, odpocznie przez pewien czas, ale niedługo, nigdy nie jest dość długo. Pani Łazarzowa musiała być idealna. Doskonała.

Szaleni geniusze, wielkie czarne litery zawieszone na kołysanym wiatrem drucie pomiędzy nieczynną stacją benzynową a bramą

odlewni, jak reklama dziwnej parady. Ludzie zaczęli się schodzić na dwie godziny przed występem, ręce w kieszeniach, ziąb jak piorun, mimo iż kalendarzowa zima jeszcze się nie zaczęła, zacinający wiatr, temperatura wciąż spada.

Za magazynem opuszczony stepvan, gdzie czekali, przestępując z nogi na nogę, zabijając rękami i opowiadając sprośne dowcipy. Sandrine w ostatniej chwili robi makijaż, Paul ma wielkie sińce pod oczami, Raelynne długie pionowe krechy na obu zapadniętych po­liczkach. Tess jest ubrana na czarno, w rozdartą w szwach skórę, raz jeszcze wszystko sprawdza. Bibi tuż za nią jak upiorny Chowaniec, chuda jak tyka mumia w całunie domowej roboty, przypominają sobie raz jeszcze plan całego widowiska.

... i wtedy Pani Łazanowa. — Bibi cieknie z nosa, uszy ma
zaróżowione, obolałe od nowych kolczyków, zrobiła to na szczęście,
tak powiedziała. -— Zaczyna STĄD...

Marszczy brwi, konstrukcja wciąż w fazie testów, czy będzie działać? Próby, wciąż próby, nawet zeszłej nocy, jej palce zaciśnięte na przycisku, wprawia maszynę w ruch. Wreszcie Bibi w końcu po nią wyszła i wprowadziła do środka.

Peter kręci, Jerome czuwa przy maszynie do robienia dymu, już (już?) włączonej i wypuszczającej z siebie szpetne, tłuste, o-brzydliwie gryzące kłęby czarnych oparów, tworzące wielką, złud­ną chmurę, w pomieszczeniu byłoby to nie do wykonania, tłum krzyczy, podczas gdy Paul puszcza muzykę na fuli, głośne, ogłusza­jące, odpustowe brzmienie, zapętlone tak, że będzie powtarzać się raz po raz, coraz szybciej, przy wtórze zgranego z nim skomle­nia Paula naśladującego umierające dziecko. Sandrine i Raelynne ujmują się za ręce i wysiadają, Paul obejmuje Bibi na szczęście,

krótkie skinienie głowy skierowane do Tess i wychodzi w lodowa­tą noc.

Ich bliźniacze spojrzenia, współkonspiratorki pośród dymu i wrzasków i nagle Bibi wybucha śmiechem, chwyta Tess za ramio­na, mięśnie napięte, naprężone jak postronki.

Idziemy — wysiada, Tess zrzuca rękawice, Bibi wspina się jak oszalała małpa na dach stacji benzynowej, gdzie znajdowały się głowy.

Twarze z łańcuchów, owinięte papierem druty połączone drucia­nymi wieszakami z prętami ogrodzenia, wykonanie każdej z nich zajęło Tess dobrych parę godzin. Teraz jest już przy nich Bibi, ciach, ciach, ciach, wycina tej nos, tamtej oko, tnie gładko i pewnie jak chirurg, podczas gdy poniżej Paul i Sandrine kopniakami zaganiają Raelynne w opary tłustego dymu, cała trójka znika, a w ich miejsce pojawia się Tess pod ruchomą, posępną, zgubną postacią Pani Ła-zarzowej. Zaczynają się sypać kamienie, to robota Jerome'a. Ktoś jest blisko niej, Peter, nagrywa.

Urządzenie kontrolne w zziębniętej dłoni, krzyki i zduszone kaszlnięcia, Pani Łazarzowa porusza się dokładnie tak, jak było zaplanowane, idzie chwiejnym, kołyszącym krokiem, pilniki obra­cają się chłodnawo, ramiona rozchylają się, jakby maszyna usiłowała pochwycić nimi widzów, próbuje łapać kawałki betonu sypiące się na plac odgrodzony trzema pasmami lin, gdzie rozgrywa się spek­takl. Tess z tyłu, za nią, jak pokorna akolitka, w szaro-czarnym stroju, dym gryzie w oczy, wyciska łzy. Udało się jej, zmusiła Panią Łazarzowądo działania i maszyna działała na medal.

Kamienie w powietrzu jak martwe ptaki. Bibi powyżej tnie jak oszalała, Raelynne zawodzi rytmicznie, a teraz Paul i Sandrine przymocowują do swoich twarzy odcięte fragmenty drucianych ma­sek, dym ma stalowosiną barwę, jak żyły pod skórą, którymi płynie rozpalona do białości krew. Z magnetofonu dochodzą jęki i nagły krzyk, kiedy PaniŁazarzowa zamachuje się szeroko, omal kogoś nie dosięgając, ktoś się przewraca, nic mu się nie stało, ale co się najadł strachu, to jego. Jeszcze więcej kamieni, więcej krzyków, spada ostatnia twarz-maska, Bibi rzuca ją w górę, szerokim łukiem, dru-

ciana konstrukcja na tle zimnego nieba jak anioł z odciętą głową i jej własny przeciągły krzyk, zeskakuje z dachu stacji, by wylądować ciężko, bez gracji obok prowizorycznego stosu, gdzie szamocze się i bluźni skrępowana Raelynne.

Pani Łazarzowa pochyla się, by sięgnąć po długą na jard wyka­łaczkę z żelaza, to dziwny moment, jakby cała konstrukcja zastana­wiała się przez chwilę, CO MA ZROBIĆ, aż w końcu odwraca się w stronę Raelynne, przetacza się ku niej, unosząc ostre pilnikowe palce i tkwiący w nich długi, żelazny pręt. Śliski uchwyt, Raelynne poniżej, Tess nerwowo przygryza wargi.

...teraz ostrożnie...

I opuszcza z całej siły, drzazgi przegniłego drewna, doskonale, świetnie, tak, właśnie tak, krwawiący uśmiech Tess i głośny krzyk — Tak! Raelynne jest cała i zdrowa, tak jak być powinno, odgrywa całym ciałem pieśń wolności i bólu, przetacza się, by wyjąć spośród rozsypanych wokoło szczątków jedno zniekształcone, druciane ob­licze, unosi je do swojej twarzy i przyoblekłszy ją w tę osobliwą maskę, schodzi ze sceny.

Nie kończący się uśmiech Tess, ogorzała od wiatru twarz, reszta spektaklu to jeden długi ciąg okrzyków i braw, Bibi tuż przy niej, szerokie, spękane wargi formułują słowa:

kich oczach wypatrujących, poszukujących wśród dymu i ciem­ności. .. naraz mała twarda pięść uderzają po ramieniu, aż zabolało.

Słuchaj, co mówię — cienki, biały uśmieszek. — Powiedzia­
łam, że znów dzwonił ten facet, ten z „Undergroundu".

Uch.

Wymija zdezelowaną ciężarówkę dostawczą i ponownie gładko włącza się do ruchu.

Co nie oznacza, że nie możesz MÓWIĆ jak artystka.
Teraz ich cel, mijają zamknięte sklepy i puste budynki, podróbki

stylu wiktoriańskiego i otwarte drzwi, a wewnątrz żar i setka ciał, dwa bardzo jasne światła. Ostre, komputerowo przerobione reggae,

Bibi zna tu chyba wszystkich, przedstawia Tess, ludzie z piórami i metal, tyle metalu, mnóstwo kolczyków, lśniące i najeżone srebrzy­stą stalą. Kolczyki w uszach i w sutkach, w nozdrzach i w ustach, długie czarne tatuaże i tęczowe wzory ciągnące się spiralnie wzdłuż ramion, nóg i pleców, aż miło było popatrzeć, a jednak to metal lubiła najbardziej; tuż obok niej błyski, to kolczyki w ciele Bibi, skrzące się długie, srebrne obręcze, ćwieki w skrzydełkach nosa jak krople roztopionego metalu, ciało z epoki mechanizacji.

To miejsce było jak stworzone z myślą o nich, bez wątpienia coś takiego prędzej czy później musiało się wydarzyć, muzyka zmienia rytm i szczupła, dobrze umięśniona kobieta w białym podkoszulku i workowatych spodniach postępuje naprzód, delikatnie odsuwa do tyłu ludzi, aby stanęli w pewnej odległości od tego, co wygląda jak lekarskie łóżko, przyobleczone w czystą biel. Siada na nim półnagi blondynek, przypominający szczupłego Petera, sama skóra i kości, sutki, małe jak u kociaka, ma poprzekłuwane i ozdobione kolczy­kami.

Będzie ciąć — Bibi szepcze Tess wprost do ucha.
Chłopak w rytm muzyki układa się na łóżku, a Tess widzi, jak

szczupła kobieta nakłada aztecki z wyglądu wzór na plecy chłopaka; zjadliwie uśmiechnięty ptak i nagle ostrze, długie, wyostrzone jak skalpel. Zaczyna ciąć, jej przyobleczone w rękawice palce były bardzo wprawne, oczy chłopaka są wpółprzymknięte, spomiędzy rozchylonych warg wypływa przyspieszony szept oddechu. Światła, ostre, białe, jak na sali operacyjnej, wszyscy milczą, zapatrzone spojrzenie Bibi, Tess patrzy, tylko tyle, nie jest pewna, co właściwie odczuwa; to musiało boleć, oczy wypełniają się łzami, ale chłopak nawet nie drgnie; głos kobiety spokojny, zachęcający, nie cichnący ani na chwilę, pozwalający przejść od jednego cięcia do drugiego, jest dobrze, świetnie ci idzie, tak trzymaj, jeśli chcesz krzyczeć, to krzycz.

Odwzorowywanie zakończone, starannie dociska do rany czysty, papierowy ręcznik, pojawia się na nim odwrócony wizerunek, ide­alny negatyw, delikatny, piękny i wyraźny.

To wcieranie krwi. — Znów Bibi, chłopak porusza się, jego

mięśnie pracują delikatnie i nagle wszyscy zaczynają rozmawiać, uśmiechają się, gratulują chłopakowi, który powoli, z dumą podnosi się z łóżka.

Mężczyzna stojący po lewej stronie Tess nachyla się ku niej, bardzo jasne włosy i głęboki, poważny głos:

Czy to nie było coś? Linda Joy nie jest jakąś tam rzeźniczką,
jej wzory są zawsze piękne. Można je nosić z prawdziwą dumą. —
I nagle, nieśmiało: — Czy ty naprawdę jesteś Tess Bajać?

Bibi nie milknie przez całą drogę do domu, oto prawdziwy przykład ekspresji ciała, w porównaniu z nią zwykły taniec nic nie znaczy, statyczny układ kości i nie kończący się przepływ krwi, oto różnica. Gdyby tylko dało się połączyć tę intensywność z czystym ruchem, czy to było możliwe? Ciało samo w sobie, niespokojne możliwości, jak przerabianie maszyn przy każdym występie, czyż nie tak, Johnie Henry?

Sądzisz, że uda ci się mnie okpić, jeżu? Nic z tego. To to samo, co lekceważenie występów, pełzanie jak krwawy wąż po powierzch­niach, których nigdy nie miała dotykać ludzka ręka — ich pierwszy spektakl. Do diabła, to tylko krew. Ale nie, to nie jest tak; nigdy nie było. Ale co tam, mogę pójść i tą drogą. Przez pewien czas.

Tess milczy, obserwuje subtelną grę świateł i cieni na zmienia­jących się rysach twarzy Bibi, jakby oglądała je z całkiem innej perspektywy.

Andy nie był tancerzem, ale umiał się poruszać, stąpał bardzo miękko i lekko, wszyscy od razu go polubili, nawet Paul go zaakcep­tował, zazdrosny Paul o trudnych i często nieznośnych nastrojach. Po wieczornej próbie Bibi, spocona i wściekła, skarży się do Tess na Paula, ta prawie jej nie słucha, kiwa głową od niechcenia, łącząc jeden z trudnych obwodów, chromowany krab musi umieć wykonać pełny obrót.

za ramiona, dopóki w mroku nie ujrzała otwierających się sowich oczu, Bibi wzdychała głośno i siadała, by ująć swą lodowatą dłonią ciepłą rękę Tess.

Rankiem Tess znów przy stole roboczym, Bibi wychodzi, ma sprawy do załatwienia, spotyka się z ludźmi, czyni niezbędne przy­gotowania, wkrótce nowy spektakl — Kuracja wstrząsowa, znów na dole, lecz tym razem wprowadziły pewną innowację, opłatę za wstęp. Andy nie wierzy, że tak długo z tym zwlekały. Jerome uważał, że to świetny pomysł, on i Peter mieli pewne plany, no i był jeszcze ten facet, Tess go widziała, przychodził na każdy ich spektakl.

Zgadza się — dobiega z głębi kaptura, zniekształcony, spo­
wity zielonym cieniem uśmiech.

Otwarte okna i ziąb, powietrze przesyca swąd dymu i spalenizny, Tess jest szczęśliwa, niosąc jak Prometeusz dar płynnego ognia swoim rzeźbom; tak niewiele potrzebowała, pomijając Bibi, która w swym niezadowoleniu zdawała się jeszcze bardziej rozpalona niż kiedykolwiek.

(Gdzie była teraz Bibi? U Lindy Joy?) — Co chciałaby mi pokazać? Na co Jerome wyjaśnia natychmiast, chodzi o coś nowego, o bardzo potężny laser, który jest w stanie wypalić dziurę nawet w stalowej płycie o grubości 1/8 cala.

Niech tu przyjdzie, chcę się z nim spotkać. — 1 tak Chirurdzy
zyskali nowego członka: Nicky, gęste, rozczochrane, przetłuszczone
włosy i muskularne ciało, wyglądał trochę jak zawodowy tancerz.
Technicy Tess, tak ich nazywała Raelynne, stalowi dziwacy Tess,
stojący w pewnej odległości od oblewających się potem tancerzy,
planujący skomplikowane widowisko zaślubin ognia i stali, uważa­
jący Tess za swoją przywódczynię. Za swą jedyną przywódczynię,
i to ją niepokoiło. Bibi roześmiała się na to w głos. — Co mnie to
obchodzi, kogo oni słuchają? Grunt, żeby nie usmażyli mnie żywcem
w połowie występu. — I wraca do planowania Kuracji-

Ambitnie, w chłodzie, na wietrze, zima zdawała się trwać już bardzo długo, pałce u rąk i nóg drętwiały z zimna, przy tych tempe­raturach z niektórymi narzędziami nie można było pracować, tylko Bibi nie skarżyła się na zimno i potworną, jaskiniowa wręcz wilgoć

podczas prób. A było ich wiele, mieli mnóstwo pracy, cztery miesią­ce planowania idei obróconych w czyn, które wylęgły się jak jasz­czurki z jaj, w mrokach magazynu.

Największe i najbardziej skomplikowane plany dotyczyły rzecz jasna cięcia; Bibi z przodu na stole, oświetlonym jak u Lindy Joy, długa wstęga krwi spływa jej po plecach, cienka, szkarłatna strużka, tak piękna, to będzie naprawdę piękne. Widzisz to? pokazuje wzór upartej Tess, zacięta mina, sarkastycznie wykrzywione wargi. — A gdybym się tak poparzyła? Co wtedy? Gdybym tak strzeliła sobie wielkie, czerwone oparzenie? Bibi gniewna, przestań stroić sobie żarty! Nie żartuję. Owszem, żartujesz. I najdłuższa jak dotąd chwila ciszy, Tess wali wściekle pięścią w stół, Bibi kładzie się, ale widać, że też jest zła; cisza aż do rana, aż nagle Bibi przychodzi i siada na brzegu tapczanu Tess, zimna dłoń szukająca w ciemności.

Posłuchaj. Zrobisz to? Zechcesz wysłuchać mnie przez chwilę?
Tak. Bibi mówi o tym, jak przyglądała się pracy Tess, dzień po

dniu, to prawdziwa harówka, pochłaniająca bez reszty, a obok Tess Bibi, pusta, potrzebująca, taniec ma tak wiele ograniczeń, jest taki niewystarczający, nie da się w nim przekroczyć pewnych granic, a ona odnalazła wreszcie sposób, by rozpalić w sobie ogień, zrobić coś konstruktywnego, zacząć po swojemu topić stal, pójść krok dalej. Pójść naprzód.

Przecież nie dam się zabić ani nic w tym rodzaju. — Silna
dłoń na nadgarstku zaciska palce. — Ale nie chcę tego robić, wie­
dząc, że tego nie aprobujesz.

Oczy zamykają się w ciemnościach, za oknem powoli wstaje świt, Tess wie, że Bibi i tak to zrobi, czy to zaaprobuje, czy nie, wściekła czy nie, czy się poparzy, czy nie, to była jedynie czcza groźba, bez odrobiny wiarygodności, nic z tego nie będzie. Wobec tego, po co to w ogóle mówiła?

Bo JA NIE CHCĘ, aby ona to zrobiła. Bo to nie jest piękne i dlatego, że ona nie poszukuje PIĘKNA.

A czego?

Unosi wzrok i zamyka obie dłonie w mocnym, zimnym uścisku.

W porządku. Ale to nie musi mi się podobać, jasne? Nie

muszę tego aprobować. — Bibi uśmiecha się momentalnie, obejmuje Tess obiema rękami za szyję, po czym zadowolona kładzie się spać. Tess jeszcze długo po tym nie może zasnąć, w końcu wstaje i cichut­ko podchodzi do stołu roboczego, by dotykać swymi odrętwiałymi z zimna palcami śliskiego pancerza metalowego kraba.

Cena, jaką podano, była, zdaniem Tess, absurdalna, zaoponowała gwałtownie, ale Bibi okazała się nieugięta, poczekaj, mówiła, zoba­czysz. I rzeczywiście — wielkie pomieszczenie pękało w szwach, mogliby wypełnić nawet dwa razy większą salę, ale czemu się tu dziwić? Artykuły prasowe, popularność, wiadomości i rozmowy telefoniczne powinny ją były na to przygotować, choć wciąż miała wrażenie, jakby znalazła się w całkiem innym świecie. Prawdopo­dobnie następnym razem zwalą się jeszcze większe tłumy. Gwar rozmów, okrzyki, nastrój wyczekiwania, grupa sceptyków, tych łatwo było wychwycić. Świetnie. Niech czekają. Kurtyna od sufitu po scenę, czarna katarakta pofalowanego, zaplamionego materiału, za nią Bibi i Tess. Wszyscy są już na miejscach, nerwowe oczeki­wanie, żarciki, Peter już zaczyna kręcić, ciche kręgi jak wszechwi­dzące oko. Z tyłu, za nimi Linda Joy, muskularne widmo w bieli i białych rękawicach, Tess po raz chyba dziesiąty pyta Bibi: —Jesteś pewna?

Jestem pewna. — Ściska Tess za ramiona, dłonie ma silne,
suche i drżące. — Nie martw się, to jest mniej więcej równie
bezpieczne jak pieprzony laser tego dzieciaka.

W bladych oczach płonie biały żar podniecenia i zniecierpliwie­nia, zajmuje swoje miejsce, Tess odwraca się do Nicky'ego.

Przygotuj się.

Sufitowe światła gasną, włączają się stroboskopy i muzyka, przeraźliwie przeciągłe jęki, trzy złowieszczo powtarzające się tony, kurtyna idzie w górę, wszyscy są gotowi. Tess, podświetlona z tyłu, jej chromowany krab kroczy obok „Pani Łazarzowej" niczym dia­belski pies, jeszcze dalej za nimi Bibi.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko, „Pani Łazarzowa" ni­czym ruchome zagrożenie i dekoracja dla tancerzy, ścigająca, gonią-


ca ich bez przerwy, pracująca bez zarzutu, jak krab, wielkie, lśniące ciało i ciężkie szczypce o stalowych końcach śmigające w powietrzu tuż przed pierwszym szeregiem widzów, kłapiąca ostrzami w uda­wanym gniewie, ruchy, jakie wykonywała, okazały się nadspodzie­wanie płynne i perfekcyjne, tym łatwiej mi będzie podkraść się i zbliżyć do ciebie, moja droga. Nie patrzy na to, co dzieje się z tyłu sceny, próbuje za to dostrzec, co z Bibi, ale wszystko działo się zbyt szybko, smukłe, nagie plecy i gromki okrzyk gawiedzi na widok długiego, falistego, krwawego węża, szkarłatne krople skapują na scenę, wilgotne napięcie mięśni Bibi, poci się, pot miesza się z krwią. Usta Tess, zaciśnięte, wykrzywione w grymasie współczucia, roz­chyla je, gdy czuje na sobie wzrok jednego z widzów, oczy wywra­cające się w oczodołach, szturchnięcie łokciem, gęsta kaskada ru­dych włosów, i nagle, w przypływie złośliwości krab uszczypnął ją, został w tym celu stworzony i uszczypnięcie naprawdę bolało, kobieta krzyknęła, podskakując w górę z bólu, a Tess przesunęła dźwigienkę urządzenia kontrolnego, kierując kraba w inną stronę. Nóż cofa się, Bibi wstaje, niczym królewska kobra, prężąc się i wyginając z niespotykaną gracją, odwraca się, pokazując się, pre­zentując siebie i to, długą bruzdę, krople krwi spod stołu, cała struga czerwieni, rzeka krwi, gęstej i lepkiej, krab brnie przez ten nurt, pozostawiając krwawe ślady, Linda Joy wycofuje się w mrok, a świ­drujące oko lasera, okrwawione, uśmiechnięta Bibi i krab dopełniają ostatniego aktu przedstawienia, podczas gdy z głośników dobiega echo gasnącego z wolna, drżącego krzyku. Czarna kurtyna opada. Tłum wiwatuje w głos, podczas gdy Bibi spokojnie i starannie przebiera się w czyste ubranie, materiał na jej ramionach przesiąka krwią, tworzącą na płótnie złożone i tajemnicze wzory, potem Bibi odchodzi, a Tess ma w pierwszej chwili chęć pójść za nią, wciąż czuje ból szczęk, które po tak długim i silnym zaciskaniu sprawiają wrażenie, jakby Bóg wie jak długo dźwigała na swoich barkach niewyobrażalny ciężar.

Na jej drodze pojawia się uszczypnięta przez maszynę kobieta, czerwone, skrzywione usta, nogawka skórzanych spodni podwinię­ta, ukazując miejsce zranienia, siniak jest duży i niemal granatowy.

Tess patrzy na nią z niezmąconym spokojem, nie mruga powiekami, jest opanowana, zrzuciła z siebie brzemię.

Silny głos Raelynne.

I już go nie ma, pozostałych zresztą też, wszyscy sobie poszli, nawet Paul, została tylko Bibi, siedząca tuż przy niej z okrwawiony­mi plecami i czułymi dłońmi. Chodź. Poprowadzę cię.

Chodźmy — uśmiecha się lekko, jakby nieśmiało. — Chodź,
Johnie Henry. Wracajmy do domu.

Zachodzące słońce, panele spawalnicze nabiegły dziwnym oran-żem jak pachołki przy robotach drogowych, zbyt jasne, topiący się lód jest ciężki jak ołowiowe szkło, Tess marszczy brwi, patrzy na swoje dzieło, dźwięcząca karuzela twardych czerepów wyrastająca ze sztywnej, stalowej kości.

Andreas. Na jej plecach przy kręgosłupie resztki strupów, jak ząbki suwaka, ranki są drobne i piękne, w chłodnym powietrzu unoszą się kłęby pary.

Tak czy inaczej tym razem.
A jak tam nasze trojaczki?

W porządku. — I faktycznie zaczynali wychodzić na prostą,
nawet ona sama uwierzyła, że będzie dobrze, trzy odarte do żywego
truchła poddawane gruntownym modyfikacjom, wielka trójca, to
było jeszcze trudniejsze, niż przypuszczała, ale miała czas, nie
musiała się spieszyć, mogła bawić się tą pracą, uczynić ją przyjemną.
Nawet nie musiała podejmować dodatkowej pracy; Jerome załapał
się do roboty w warsztacie samochodowym Ricka, harował tam trzy
dni w tygodniu i cały swój zarobek oddawał Chirurgom.

Następny spektakl był wielką niewiadomą, miał jedynie nazwę Prawdziwy Torąues i trzy bezgłowe konstrukcje szkieletowe, które Bibi nazwała Śmiercią Pierwszą, Śmiercią Drugą i Prawie Śmiercią. Bibi miała także pomysł na kolejne cięcia.

Nacięcia były tym razem drobne i symboliczne, wyjaśniała zna­czenie każdego z nich po trzy, a nawet więcej razy milczącej Tess, która wciąż jeszcze nie mogła dojść do siebie po napadzie wściek­łości podczas ostatniego występu; dała się ponieść złości i frustracji i celowo skierowała kraba w stronę tej kobiety, podobnie jak roz­myślnie wyładowała się na jej przyjacielu. Ciało Bibi było jej pry­watną własnością. Należało do Bibi. Nie do niej. Jeśli ta chciała

ozdobić je nacięciami, to tak właśnie będzie. Prosta sprawa. Gdyby zapragnęła amputować sobie nogi i powiesić na haku pod sufitem, również mogła to zrobić. Decyzja należała tylko do niej. Wyłącznie. Myślenie o czymś przeciwnym lub próba przeciwdziałania temu była jawnym przejawem głupoty, a może nawet czymś jeszcze gorszym, sytuacja w grupie i tak był zaogniona, nie potrzeba im było nowych konfliktów.

Bibi, jak zawsze niesamowita w wyrażaniu swoich myśli — nie wiem, co zrobić z Paulem. Odwrócone V zgiętych nóg, dziwnie rozciągnięty kwiat lotosu i równie odwrócone skinienie głową. Paula coraz trudniej było opanować, raz po raz opuszczał próby, Sandrine również stała się ostatnio dziwnie nerwowa i wybuchowa, skarżyła się, że Chirurdzy stopniowo przeradzają się w pokaz zdalnie stero­wanych maszyn, a przecież tu miało chodzić o TANIEC. Metal kontra ciało, mechanika kontra żywe organizmy. Tess miała podob­ne problemy ze swojej strony: głównie z Nickym, ale i z cierpliwym zazwyczaj Jeromem. Tess, my odwalamy najczarniejszą robotę, to dzięki nam wszystko jakoś się kręci, dobrze o tym wiesz. Czy wiedziała?

Czysta, paląca kropla lutu, tłusty bryzg rozlewający się w lśniącą, srebrzystą plamę. Wiedziała.

Powiem im, że nie są niezastąpieni. — Bibi podrywa się
gwałtownie, jej policzki nabiegają krwią. —Pieprzyć ich. Zwłaszcza
Paula. To największa rzecz, jaką kiedykolwiek zrobili bądź zrobią
i doskonale o tym wiedzą. — Posłuchaj, wybieram się dziś wieczo­
rem do klubu na spektakl muzyki fou, który bardzo chcę zobaczyć.
Zapomniałam, kto gra, ale Andy mówi, że są całkiem nieźli. Pój­
dziesz ze mną?

Stuka Prawie Śmierć końcówką palnika, brzęczące czaszki obra­cają się w powietrzu jak amulety. — Nie mogę. Poza tym nie wiem, co to jest muzyka fou.

To jak art brut, tyle że w muzyce. Szaleni ludzie. — Obnaża
by, robi głupią minę i przeciąga się jak wąż, zakłada sukienkę bez
pleców i lśniące, nowe kolczyki ze srebrzystej, chromowanej stali:
wygląda pięknie, ach ta Bibi, jasne włosy, krótsze niż kiedykol-

wiek, blade oczy przesłonięte teraz szkłami przeciwsłonecznych okularów, choć słońce dawno już zaszło. Tess w poświacie własne­go słońca, płonącego w tym szczególnym pomieszczeniu, Andy w drzwiach, wydaje się olbrzymi w grubej, czarnej skórze. — Puk, puk, cześć, sie ma, Tess, jak leci? Jesteś gotowa, Bibi? Tess, nie poszłabyś z nami?

Brudne strąki włosów Nicky'ego falują, gdy kręci głową prze­cząco, Peter obgryza skórkę przy paznokciu. Tylko Jerome spojrzał jej prosto w oczy, tylko on miał dość odwagi i był na tyle szalony, aby odszczeknąć się:

Jerome westchnął, dłonie gniewnie wzięły od niej rzeczy, reszta bez słowa stanęła z drugiej strony.

Pojawia się Bibi, garść ulotek i nowa kurtka z mnóstwem su­waków.

Staje za Tess, opiera dłonie na jej ramionach.

Chodź ze mną dziś wieczorem. — A gdy ta odpowiada
wzruszeniem ramion: — Zawsze jest coś do roboty. Po to właśnie to
robimy. Daj spokój, zrób sobie dziś wolny wieczór. Poza tym musisz
zobaczyć tego faceta, tego od muzyki fou, pamiętasz, mówiłam ci
o niej. No, chodź. — Ciągnie ją za ramię jak małe dziecko, a na
ustach Tess wykwita jakże rzadki uśmiech, kiwa głową leciutko,

ruch ten stanowi kontrapunkt do głośnego, głuchego dudnienia trójki pomocników na dole, niech choć raz ktoś inny popracuje, a ja odpocznę i trochę się zabawię — myśli Tess.

W Asylum cuchnęło jak w sali treningowej, wilgocią, stęchłym potem i sekretną wonią ciężko pracujących ciał. Rzędy tanich, skła­danych krzesełek, niektóre z nich połamane, inne całkiem nowe, nie pasujące do starego linoleum na podłodze oraz scena z mnóstwem instrumentów, na których grano z różnym powodzeniem i brutal­nością.

Obrzynek wiolonczeli. Perkusja, na której grano bez udziału pałeczek. Dwie potwornie rozstrojone gitary basowe, na których rzępoliły niemiłosiernie zmanierowane blondynki, wyglądające jak matka i córka. Długi, lśniący sznur dzwonków, srebrnych, złotych, popękanych, rozbitych, ukazujących wiszące wewnątrz nich serca, grube i nabrzmiałe jak ludzkie organy, napuchnięte języki trupów. Grał na nich jakiś młody chłopak. Miał zamknięte oczy i jak dziecko przygryzał dolną wargę. Brudny sznurek, na którym wisiały dzwon­ki, opleciony był dookoła chomąta i opinał obnażony tors chłopaka, opadając w dół, poniżej jego ud i każdy, nawet najdrobniejszy ruch ciała powodował ich poruszenie.

Ma na imię Michael — szepcze Bibi, wprost do jej ucha, ciepły powiew oddechu, Tess lekko kiwa głową, jest tak zaaferowa­na jego ruchami, ma wrażenie, że on jest jedyną osobą na scenie, na której warto skupić wzrok. Spektakl był równie marny jak oświetle­nie, tanie dyskotekowe żarówki, nic nie warty szajs.

Z wyjątkiem jego, grającego na dzwonkach. Widziała go, jak podrygiwał w kaskadach dźwięków, spocony, bardzo spocony, mięśnie jego nóg naprężyły się z wysiłku, gdy na długą chwilę ukucnął w kręgu sznurków, dzwonki dźwięczały niczym łuski jasz­czurek, tony milkły powoli, podczas gdy dające czadu gitarzystki zwiększyły tempo (jeże — szepcze Tess do ucha Bibi), a grający ciałem na perkusji wykonał łokciami mało efektowne finale.

Nie było braw, jedynie żywe i rzeczowe komentarze, Bibi prze­pycha się do przodu, Tess jest tuż za nią, idą w kierunku sceny. Stają

przy grającym na dzwonkach, Bibi wyciąga doń rękę, uśmiecha się. — Cześć. Jestem Bibi Bloss. — Uścisk dłoni, a Tess przypomina sobie ich pierwsze spotkanie w starym warsztacie, pierwszy silny uścisk dłoni, który nie wydawał się być testem.

Bibi zaprosiła go na kawę albo na drinka, lecz odmówił, musiał się doprowadzić do porządku, miał mnóstwo pracy. Wskazuje na ulotkę Chirurgów z pomiętymi już rogami.

Tam się zobaczymy — mówi do nich obu, rzuca kilka krót­
kich słów na pożegnanie i wychodzi, pobrzękując dzwoneczkami.
Bibi uśmiecha się. — Przystojny, no nie?

Nawet bardzo. Tess raz jeszcze spojrzała w stronę, gdzie odszedł, by ujrzeć go ze sznurem dzwonków zawieszonym niedbale na szyi. Odprowadzał je wzrokiem. Gdy ich spojrzenia się spotkały, momen­talnie odwrócił wzrok i, jakby zawstydzony, zniknął, tym razem już na dobre, a one uśmiechnęły się do niego i do siebie nawzajem.

Po wyjściu omiatają je podmuchy wilgotnego wiatru, Bibi sztur­cha Tess łokciem i mówi:

No i co? Nie cieszysz się, że tu przyszłaś?

On był jedynym wartym obejrzenia; włosy jak słońce latem, gorące palce, ciepła dłoń na jej ręku. Tam się zobaczymy.

Czyżby? Może. Na pewno. Jeśli tylko przyjdzie. Bo ona
będzie na pewno. — Taa — odparła Tess. — Chyba tak.

Wiosenne ocieplenie, znów nietypowa pogoda jak na tę porę roku, pot na ciele i Paul klnący na czym świat stoi, wyskakuje z łóżka nagi, ach ten Paul, jaki miał zgrabny tyłeczek, nowe kol­czyki, złote, lśniące, zrobił sobie nowy piercing, ubiera się po-

spiesznie, wrzeszcząc na Bibi, która również się nań wydziera i rzuca czymś, lecz chybia, Tess schyla się, wciąż stoi przy stole roboczym, krzyczy:

Tess kiwa głową i idzie pod prysznic, Bibi mamrocze coś pod nosem, wśród szumu wody zupełnie jej nie słychać. Przed nimi cały dzień ciężkiej pracy, Prawdziwy Torgues jest prawie przygotowa­ny, ale nie dzięki Paulowi czy nawet trzem pracownikom Tess, którzy bez wyjątku zdawali się mieć masę całkiem innych zajęć. Prawdą jest, że pracowali dorywczo, ale wydawało się, że stracili inspirację, byli, gdy ich potrzebowano, ale tylko wtedy. Może za­mierzali się odłączyć i utworzyć własną grupę.

Czas pomiędzy przedstawieniami wydłużał się w zależności od stopnia ich złożoności, może to właśnie czas sprawił, że zaczęły się między nimi niesnaski. Bibi patrzy, parzy kawę, blady półuśmieszek na widmowym obliczu, zadrapania na szyi i piersiach, jedno długie draśnięcie ciągnące się pionowo od oka w dół. Tess dłonią, w której trzyma kubek, wskazuje na mrugające światełko diody w automa­tycznej sekretarce. Ostatnio mrugało prawie bez przerwy.

I rzeczywiście było. Przede wszystkim Trzy Śmierci; akurat to zadanie było już na ukończeniu; Młot, Świder i Kostka nie mogły chodzić, ale umieli się poruszać; ruch tak je zniekształcał, że wręcz nie sposób było na nie patrzeć bez obrzydzenia, jak taśma sprzed lat, grana podczas tamtego pierwszego tańca, odarty z rytmu rytm, od którego aż bolały zęby, serce gubiło rytm, a oddech stawał się zbyt

szybki lub zbyt wolny. Optymalne zniekształcenie, mawiał o tym Jerome, gdy się tu pojawiał. Czyli raczej rzadko.

Pije kawę, sączy ją jak lekarstwo. Tess zwiesza nisko głowę, a Bibi wyciera ją do sucha.

Masz takie długie włosy. — Trze zawzięcie, bardzo mocno,
do bólu. — I już. Jeśli to cię nie ożywiło, to znaczy, że jesteś martwa.
— I sama wchodzi pod prysznic, a w drzwiach staje Paul, w dłoniach
ciężkie siatki z zakupami, torby jak obrzmiałe, wzdęte wnętrzności,
owoce, artykuły spożywcze, reklamówki omal nie popękały, odsta­
wia je do kuchni i dołącza do Bibi pod prysznicem, a Tess wraca do
stołu roboczego, jest zmęczona i bolą ją plecy, a dym spawarki ma
zapach kadzidła palonego w kościele wiecznego, topiącego stal
ognia.

Miał na imię Andreas, miał długie włosy, długie palce i spóźnił się, ledwie zdążył na przedstawienie, ale w końcu dotarł ze swymi igłami, skalpelami i czarnymi, gumowymi rękawicami. Zachowywał się niepotrzebnie uniżenie wobec Tess, z Bibi natomiast żartował i dowcipkował, ona zaś uważała, że jest całkiem zabawny. Czy coś w tym rodzaju. Tess przycupnęła jak sęp na jednej z ciężkich, pomalowanych czarnym sprayem skrzyń i mimo że bolały ją oczy,

patrzyła, jak jedno trio rozstawia drugie: Nicky, Peter i Jerome, Świder, Młot i Kostka. Nawet ona musiała przyznać, że była zado­wolona z efektu; długie, włókniste przewody jak nekrotyczne żyły, śliski olej, poruszały się tak, jak było to zaplanowane, wokół za­rdzewiałych beczek, w których miała się palić guma, wokół popę­kanego stołu ze sklejki, na którym będzie przecinana Bibi. Kolej­ne kable zwisają z sufitu, długie pętle w kształcie litery V, z któ­rych zwisać będą tancerze niczym muchy na paskach lepu, dopóki z nich nie uciekną. Peter jak zawsze opiekował się kamerą. Nicky i Jerome zajmowali się muzyką, dymem oraz wsparciem technicz­nym dla Tess, gdyby pomoc okazała się konieczna, wiadomo, repe­racja kabli, wymiana sprzętu itepe. Obsługiwali też gaśnice. Mieli wybijać szyby, gdyby to było konieczne. Kontrola tłumu — powie­działa w głos — łomy. Napalm. Opieka lekarska i prawna. Na co się, kurwa, gapisz? — Andreas wzrusza ramionami i odchodzi bez słowa. — Znam idealne miejsce, gdzie możesz sobie wbić te igły, dupku. — Czemu miałaby wściekać się na niego, skoro to jej krew przelewali?

Zamknij się.

Teraz czerń; kompletna, jeśli nie liczyć kilku pozostawionych miejsc, gwar głosów, wszyscy zajmują swoje miejsca. Sandrine jest chmurna, Raelynne uśmiecha się przyjaźnie, przechodząc obok w swym obcisłym, czarnym kostiumie. Gdzie się podziewał Paul? Bibi położyła się już półnaga na stole, piersi lekko przesłonięte taśmą izolacyjną, zrywanie jej będzie cholernie bolało. Septyczna woń betadyny, przynajmniej miał dość rozumu w głowie, aby najpierw odkazić te swoje igły i narzędzia do krojenia. Dość. Przestań. Skup się na spektaklu, na potrójnym tańcu Trzech Śmierci. Na twoich trzech głupcach, a co z nimi? Peter ustawił kamerę na trójnogu.

Trójnóg. Co, u licha... ale już było za późno, muzyka zagrała na pełny regulator, harmonia jak z miejsca wypadku samochodowego, rytmiczny zgrzyt gruchotanego metalu i nagrany głos Bibi, senny, powolny, beznamiętny, jakby dochodził z dna studni — Torque, słowo z języka łacińskiego, pochodzące od torquere, czyli zginać, skręcać...

Trzy Śmierci poruszające się, każda na swój sposób, skręcający się metal i nieprzerwany łoskot, gdy Młot rozpoczyna swoje nisz­czycielskie dzieło, uderzając o arkusz blachy i pozostawiając w nim okrągłe wgniecenia wielkości pięści. Kostka też atakuje raz po raz, zębate ostrze, jak najdłuższa na świecie drzazga, uderza, niczym błyskawica, w ziemię, mierząc w widzów, w tancerzy, w pomalowa­ne sprayem konstrukcje ze sklejki, nad którymi pracuje już Świder, wiercąc w nich kolejne dziury, jedna po drugiej. Bibi krzyczy, igła pracuje, pudełko w dłoni Tess jest śliskie od potu, nie może się odwrócić, nie może spojrzeć za siebie

a stamtąd dobiega

odgłos maszyny,

jakiego wcześniej nie słyszała,

odwraca się, patrzy i widzi gramolącą się konstrukcję z żelaza i drutu, postrzępioną poczwarkę niszczącą wszystko, co napotkała na swojej drodze, rozwijająca się jak owad z kokonu, nadciąga z przeraźliwym hałasem, a z tyłu za nią Jerome, Nicky i Peter. To ich nowa zabawka.

Świeże, nierówne, amatorskie spawy, już na pierwszy rzut oka zorientowała się, że złącza nie wytrzymają, popękają pod wpływem zbyt gwałtownych naprężeń i ruchów, ale nie mogła dłużej przyglą­dać się tej maszynie, miała swoje własne zadanie. Ogarnął ją gniew, silny i nie wyjaśniony, ta mroczna chwila zaślepienia przepełniła ją pragnieniem, by skierować Trzy Śmierci do walki przeciw tej sekret­nej zabawce, aby ją wspólnie roztrzaskały, rozkroiły i podziurawiły jak sito, gniew jednak minął i w jego miejsce pojawił się wstyd. Wściekła się, że zrobili to sami, bez jej pomocy i nadzoru. Dlaczego jej nie zaufali? Bo nie zgodziła się na numer z laserem, bo uznali, że zbyt wiele pracują i nie zostali należycie docenieni.

Bo to było ich dzieło.

Mimo wszystko była na nich zła i w odwecie Trzy Śmierci stały się znacznie szybsze i gwałtowniejsze: pokażę wam, jak się stwarza potwora.

Kolejne głuche uderzenia Młota i zgrzyt piłującej bez wytchnie­nia Kostki, muzyka, ostry hardcore i jękliwe buczenie Świdra roz-

łupującego pudło ze sklejki, dwa razy większe od niego. Czarne, drewniane igły rozprysnęły się dokoła, ktoś krzyknął przeciągle, przeraźliwie, jej własny krzyk został zagłuszony przez hałas, widzo­wie patrzyli na spektakl ze zgrozą i przejęciem. Patrzyli uważnie. Kto wie, co jeszcze się stanie.

Bibi zrywa się ze stołu, powolny, burleskowy obrót i tancerze uwalniają się z podsufitowych pęt. Sandrine mija ją zwinnie jak osobliwa akrobatka, Raelynne, jak zawodząca maska, dorzuca gumy do ognia, zostało już niewiele czasu, dym stawał się coraz gęstszy i coraz bardziej dławiący, już niedługo będzie nie do wytrzymania, mimo iż otwarto wszystkie okna i wentylatory działały pełną parą. Czuła, że mija ją Andreas, wyszczerzone w uśmiechu białe zęby i czarne rękawice, minął ją, lecz nie pobiegł dalej. Dlaczego?

Paul również ją minął.

I zwinnie jak kot przykląkł przed Andreasem, który zatoczył trzymanym w ręku skalpelem szeroki łuk,

mierząc w jego plecy,

ciął z góry na dół,

rozcinając gumę i skórę; krew. Zbyt wiele krwi. Paul oddycha ciężko, mięśnie zaciskają się, nieruchomieją, Andreas rozpłynął się w mroku, a Bibi widzi, dostrzega to wyraźnie, przebiega przez scenę, ona też krwawi, piersi zakryte taśmą, wykrzywione grymasem obli­cze, mija Śmierci, nie nazwanego behemota i ponurą, wewnętrzną niespodziankę, tyle dziś niespodzianek, skacze na jego okrwawione plecy, chwyta go za włosy i odciąga mu głowę do tyłu, obnażając szyję jak do cięcia ofiarnego noża, po czym szepcze mu coś do ucha i zeskakuje z niego; Paul targa głową w bok, jakby obawiał się, że mogłaby skręcić mu kark w przypływie wściekłości i pogardy. Zaraz potem jak szalona małpa Bibi skacze na jedną z machin, dym palonej gumy jest coraz gęstszy, widoczność bardzo słaba, smród dławi w gardle, jedyne, co można dostrzec, to rozmyte, widmowe kształty i jasny koszmar migoczący na czubku Świdra, ale Tess wyraźnie widzi Bibi, dającą drugiego, jeszcze większego susa i przesuwającą się w górę krzywego, łukowatego kręgosłupa Trzech Śmierci, za­chwiała się pod wpływem konwulsyjnych ruchów maszyny, ale nie


spadła, zacisnęła dłonie na metalu i nagle jedna z nich znalazła się na linii cięcia Kostki.

Nie, Bibi, NIE!

NIEEE!

cięcie i krew, rozprute tkanki i Kostka uderza ponownie, porusza się regularnym rytmem, podczas gdy Bibi ześlizguje się z lewiatana i spada ciężko, bezwładnie na zasłaną drzazgami podłogę, spada na twarz, pośród kłębów smrodliwego dymu, czuje w nozdrzach tłusty zapach krwi, spada na głowę, pod fatalnym kątem, by zlec jak pogruchotana lalka, w kompletnym bezruchu.

Widzowie byli tym zachwyceni.

Jerome uprzedza odpowiedź Bibi.

Są całe. Sprawdziliśmy, wszystko z nimi w porządku. —
Unika wzroku Tess, ale i ona, przynajmniej na razie, stara się na
niego nie patrzeć. Są tu wszyscy Chirurdzy zebrani wokół łóżka
Tess, w którym leżała nafaszerowana prochami Bibi, wszyscy, z wy­
jątkiem Paula. Zniknął gdzieś, nikt go nie widział od końca spekta­
klu, to trójka Tess musiała przenieść nieprzytomną Bibi przez zgro­
madzony przed sceną tłum. Tess torowała im drogę i przez chwilę
dostrzegła znajomą linię warg z zajadami w kącikach ust i długie
włosy barwy letniego słońca.

Zanieśli ją na górę, Sandrine zadzwoniła po pogotowie, ale Bibi ocknęła się i powiedziała, że to niepotrzebne, już dobrze, czuje się nieźle, nic jej nie będzie. Musi tylko trochę poleżeć. Zjawił się skądś

Peter z gazą i czarną taśmą, Raelynne opatrzyła krwawiącą ranę i wyszeptała Tess wprost do ucha: — Już dobrze. Będzie dobrze. — A potem głośniej, do Bibi: — Hej, ty kowbojko, chcesz pojeździć na mustangu, to zgłoś się na rodeo. — Odrywa więcej taśmy. — Albo do burdelu.

A potem, dużo później, gdy wszyscy już sobie poszli, a we wszystkich klubach i na ulicach jak wirus zaczęły rozprzestrzeniać się plotki o ich nowym występie, zostały w pokoju tylko we dwie; Bibi siedziała na łóżku, naszpikowana po uszy środkami przeciw­bólowymi i zadowolona, opuchnięte wargi i motyle szwy, obok niej Tess, zimny głód ulgi jak poruszający się tumor w jej żołądku, wężowy taniec wściekłości.

Co ci, kurwa, odpierdoliło?
Wzrusza ramieniem.

Chuj wie. — I posępniej, z powagą dodaje: — Po prostu
byłam dziś cholernie wkurwiona.

Oschle.

Na Paula.

I jeszcze mroczniej.

Odsuwa się lekko w bok, uśmiecha się półgębkiem.

świnie, nie mogłam im tego zrobić i zniszczyć ich dzieła, na ich oczach.

Późny ranek, Bibi cierpi, ból jest bardzo silny, a nie ma już pigułek, usta nabrzmiały jak balony, sińce nabrały kolorów, na wargach zaschnięta krew, na poduszce również, zranione przedramię jest zaognione wokół czarno-białego prostokąta przylepionej pla­strem gazy. Zaczerwienione oczy Tess są suche, brzęka kluczami, wyjmuje pigułki i coś na ząb, choć Bibi wcale nie jest głodna. — Kurwa, cholernie mnie bolą usta. — Na co Tess odparowuje bezna­miętnie:

Przeżyjesz.

Wciąż jest wściekła: na Bibi, że tak się pokiereszowała, na to, że jej nie uwierzono: NA PEWNO NIC O TYM WCZEŚNIEJ NIE WIEDZIAŁAŚ? Tak. Na pewno. Partnerzy to partnerzy. Zero sekre­tów, jakie tajemnice ukrywała przed nią Bibi?

Rozmowa się nie klei, wychodzą do samochodu, pada lekka mżawka, Bibi kuli się na cuchnącym wilgocią fotelu, opiera głowę o szybę i naraz ktoś puka do okna, tak nagle i gwałtownie, że obie mimowolnie podskoczyły na siedzeniach: zielone okulary słonecz­ne, jak oczy owada, uśmiech ust, w kącikach których widać zajady.

Cześć. — Głos Michaela Hisparda z tak bliska brzmi jak
szept. Mężczyzna zdejmuje okulary, ukazując swe piękne oczy,
ciemniejsze niż u Bibi, ale mimo to wciąż bardzo blade, nawet w tym
słabym świetle.

Właśnie odszedłem z mojej grupy.
Patrzą na siebie, po czym Bibi rzuca obojętnie:

Aa, ta-a. — Tess sięga do tyłu, by odblokować mu drzwi. —
Wskakuj.

Najpierw do apteki, lada, garść drobnych, za mało, Michael dorzuca resztę, monety są jeszcze ciepłe od jego dotyku. W drodze powrotnej do auta jakby trwożliwie pyta:

Następny przystanek, Javahouse, ceglany, piętrowy budynek i wytworny balkonik, pusty w tę psią pogodę, powyżej markiza upstrzona ptasimi odchodami i wyblakła od słońca. Elementy z że­laza, efektowne, lecz mało funkcjonalne.

Bibi mija ich i rzuca oschle:

Wobec tego nie usiądziemy tam. — Wchodzi do środka,
ciepło, ciemne drewno, ciemne przepierzenia. Bibi zajęła stolik, lecz
gdy zwolnił się drugi, pod ścianą, zmieniła zdanie i przesiadła się
tam. Stąd można było obserwować ulicę przez okna o barwie akwa-
ryjnej zieleni albo szkieł okularów Michaela. On się waha, zastana­
wia się przez długą chwilę, po czym siada obok Tess, na tyle blisko,
by mogła go dotknąć i poczuć słabą woń potu i wilgotnego materiału,
jego włosy pachniały słodkim szamponem, jakby niedawno je umył.
Usiadł, zaciskając palce jednej dłoni na cukiernicy, staroświeckim
modelu z chromowanym, spiczastym dziobkiem.

Bibi hałasuje, jest zła, że pigułki jeszcze nie zaczęły działać, sączy kawę przez słomkę i klnie, gdy ta wyślizguje się jej, rozprys­kując kropelki kawy na jej bluzkę. Michael hojnie dolewa sobie śmietanki z niedużego, blaszanego dzbanka, na którego ściankach perlą się chłodne krople. Tess przetarła oczy, pod powiekami wciąż wirowały jej świetliste powidoki.

później na Tess, szczerość na twarzy i dziwne usta. — Chcę wam służyć, być z wami, tak po prostu. Potrafię znacznie więcej niż tylko grać na dzwonkach. — Tess poczuła, że jej usta zaczynają drżeć i niespodziewanie wybuchnęła śmiechem, jej radosny nastrój udzie­lił się również Bibi. Po chwili śmiały się już obie, tak głośno, że ludzie przy sąsiednich stolikach oglądali się w ich stronę zbulwerso­wani. Michael nie wydawał się tym poruszony. On także się uśmie­chał, delikatnie i osobliwie, jakby w ogóle go to nie zdziwiło.

Dłonie uniesione w górę jak u cierpiącego świętego.


Rozmawiali do późnej nocy, pierwsza ciepła noc, okna otwarte szeroko, odgłosy radia, aut i radia w samochodach tworzą kontra­punkt do monologu Michaela, a potem do jego pytań o Chirurgów, o ich pierwsze występy. Rozmawiali o teorii, o ruchu, o promiennej pasji Tess i litanii noża Bibi, o mocy ciała, to obszar, w który dopiero wchodzimy; czy Michael dostrzegał bezruch Tess? Trudno powie­dzieć. Tess zmienia temat, znów ruch, rozmowa o tańcu, o samo­bójczej choreografii Bibi, delikatne aluzje do jej szaleńczych sko­ków; Michael uśmiechnął się, ale nie parsknął śmiechem. Bibi się zaśmiała.

Prawie świt; Bibi łyka podwójną porcję pastylek od bólu i przyj­muje pozycję płodową na tapczanie.

znaczek Sisters of Darkness. Znów ten szczery uśmiech, dziwnie kontrastujący z jego zaciętymi ustami.

Naprawdę nie będziecie żałować.

Obserwuje przez okno, jak Michael wyprowadza swój zdezelo­wany, czerwony skuter, odpala go i z rozwianymi włosami odjeżdża w głąb ulicy rozjaśnionej promieniami wschodzącego słońca. Nie była zmęczona, lecz położyła się obok zwiniętej w kłębek Bibi, a gdy tylko zamknęła oczy, przeniosła się do krainy snów, pełnej błagalnie wykrzywionych twarzy pląsających w rytm szalonej, pozbawionej słów muzyki; z ust tych jak krew i plazma wylewały się strugi kwiatów, a w sterczącym sztywno pręciku każdego z kwiatów znaj­dowało się, przepełnione smutkiem i spokojem, ludzkie oko.

O, tak. —Pod pachą pudełko taśm, duży, wzmocniony karton
z wyblakłą nalepką BRZOSKWINIE HEWY'EGO na dłuższym
z boków. — Kiedyś używałem Yamaha DX-100 i korga, ale to już
dziś przeżytek. Odeszliśmy od techniki na rzecz wielkiego, dużej
mocy boom-boxa. — Sprawdza ich sprzęt. — Ale tu, widzę, wszyst­
ko jest w porządku. Powrót do korzeni.

Lekki uśmiech Jerome'a, Nick i Peter nieco z tyłu, oprowadzają nowego. Piętro. W pomieszczeniu jest ciepło, wręcz duszno, a to przecież dopiero pierwsze wiosenne, słoneczne dni, mimo to w po­koju jest jak w nagrzanym samochodzie, gdzie, by wytrzymać za kółkiem, musisz natychmiast opuścić szybę. Z jednej strony Tess zmusza metalowego kraba do wejścia, a potem zejścia po zrobionych przez siebie schodach; chromowane odnóża poruszają się i walczą jak prawdziwe, maszyna przewraca się na grzbiet, przebiera nogami, na próżno, dopiero Tess odwraca go, by mógł ruszyć dalej. Błąd konstrukcyjny, musi to naprawić.

W najdalszym rogu pomieszczenia nie nazwana maszyna trójki; dziś, wczesnym rankiem scementowała rozejm, krytykując ich kon­strukcję.

Naprawcie to, widzicie, o, tutaj? Poprawcie to. Teraz dobrze.
Świetna robota. Ale następnym razem powiedzcie mi, dobra? Nie
róbcie mnie w balona.

Jerome, z wahaniem.

Bibi pojechała do kliniki, w ranę wdała się infekcja, dotąd to ignorowała, lecz jej stan się pogorszył. Tess nie zaproponowała, że ją podwiezie, lecz jak diablik z pudełka wyskoczył z tym Paul — tak tylko przejeżdżałem — oczywiście, że ją podrzuci, czemu nie, Bibi ze spokojem, na luzie:

W sumie dlaczego nie? Bądź co bądź to przez ciebie muszę
iść do lekarza.

Tess marszczy brwi, pochmurnieje. Niech to szlag, ale w jego spojrzeniu brak złości, to wciąż ten sam posępny Paul, który nadal należał do Chirurgów, lecz znalazł się w niełasce u Bibi; wątpliwe, by kiedykolwiek jeszcze zdołał odzyskać utraconą pozycję. Tess chciała znaleźć w sobie współczucie dla niego, lecz nie dziś, gdy tak świecił naśladowczo tkwiącymi w ciele kolczykami i uśmiechał się służalczo. To zabawne, że wytrzymał tyle kłótni i sprzeczek, a zała­mało go milczenie. Zabawne.

Nick i Jerome przerabiają swoją maszynę, Peter kręci, Michael grzebie przy taśmach, sortuje, przebiera, by je zagrać.

Tess z początku nie zdaje sobie z tego sprawy, lecz w końcu to słyszy; subtelne dźwięki, subtelnie przerażające, czyjś śmiech i głu­che — mm-hmm, jak z wnętrza studni, z głębokiej studni, mm-hmm i gitara, trzy akordy, jeden po drugim. Raz po raz. MM-HMM. Drzwicz­ki auta przytrzaskujące coś miękkiego. To trwało niemal bez końca. Nikt inny zdawał się tego nie słuchać. Michael wybrał taśmy, odłożył kilka na bok, zaczął sortować inne. Trzy akordy. Trzask drzwiczek.

Światło wpada przez okno, omiata gładką, chromowaną skórę kraba, pot na jej czole. Unosi wzrok, by ujrzeć, że Michael uśmiecha się do niej, leciutko, tak jak mógłby się uśmiechać anioł, jedna dłoń zaznacza miejsce w pudełku z taśmami.

MM-HMM.

*

Siorb, siorb. — Och, oczywiście. — Energicznie miesza płyn zgiętą, plastykową słomką. — Najprawdopodobniej wszystkie, tylko trzeba to zrobić umiejętnie. Myślę jednak, że prawdziwy numer jest bardziej efektywny, czy nie tak, Johnie Henry?

Palnik w dłoni, nie unosi wzroku.

Nie pytaj mnie. — Jedna skwiercząca kropla, potem druga.
— Ja się tym nie zajmuję.

Bibi wzrusza ramionami, Tess dostrzega to kątem oka. Rozmowa o piercingu, nacinaniu, czy Bibi widziała kiedykolwiek rytuał tańca słońca? Nie? I nagle Bibi zaczyna się skarżyć na ból, boli ją ręka, bolą usta, ma ochotę się położyć i tak też robi, nakrywa się z głową, choć dzień jest bardzo ciepły, jej oddech spłyca się i po chwili staje się nierówny. Zasypia. Tess podejrzewa, że wzięła za dużo pigułek przeciwbólowych, ale nic nie mówi, przecież Bibi jest dużą dziew­czynką, czyż nie? Czyż nie? W przedłużającej się ciszy Michael przystawia sobie drugi stołek i siada obok Tess.

Przez chwilę słychać tylko odgłosy towarzyszące jej pracy, ci­chy syk i zgrzyt narzędzi, kapanie kropel roztopionego metalu. Wreszcie:

Co byś wolała? — Z nabożną czcią dotyka nieruchomych
odnóży kraba. — Robić rzeźby? Czy może spektakle?

Topić metal. — Połączone odnóża kraba poruszyły się ner­
wowo, w odrażający sposób, jak nogi powracającego do życia trupa.
— To lubię najbardziej. Tego właśnie pragnę.

W bladych oczach nie widać zdziwienia, gdy obserwuje jej dłonie przy pracy. Bibi na łóżku jęknęła cicho przez sen, jakby przyśnił się jej koszmar, z którego nie była w stanie się obudzić, ani którego nie potrafiła kontrolować, chora ręka kilkakrotnie uderzyła w poplamioną pościel. Naraz: pukanie do drzwi. Paul.

Jest goręcej, wiosna topnieje w lato, to już rok, odkąd się tu znalazła. Osiem przedstawień, to wydaje się nieprawdopodobne i takie też BYŁO; teraz nie zdołaliby utrzymać takiego tempa, przy­gotowania zajmowały obecnie znacznie więcej czasu, wymagały większej precyzji i troski. Tyle spraw do omówienia. O tyle trzeba się było wykłócać.

Stół roboczy był jej oazą; pochylona nad krabem, ramionami Trzech Śmierci lub nową konstrukcją, którą sama nazywała Sędzią.

Rombowaty kształt, tors z odkurzacza, standardowy worek zastąpio­no grubym plastykiem, będą w nim wirować kapsułki z krwią; małe, plastykowe ręce i nogi. Dziś Michael przyniósł jej całe ich pudło, przez godzinę sortowała bezgłowe kadłuby lalek; dwa tuziny plasty­kowych mieczyków zwędzonych z baru Hernandeza. Symbole cię­cia lub krojenia. Za workiem, który był jedynie elementem triku mającym przykuwać wzrok, do torsu przymocowano długie, smukłe kończyny, wyglądające niczym gałęzie, gładkie i delikatne jak nowe pędy, gdyby nie ich końce, tępe i zdające się pałać z wściekłości. Umieszczono na nich nożyczki, uchwyty krokodylkowe i miniatu­rowe szczęki z prawdziwymi, stalowymi zębami, które otwierały się i zamykały w rytm dyktowany przez kontrolera. Przy pomocy Jero-me'a, a trzeba przyznać, że był on nader cierpliwy i pomocny miał większy dar od niej, jeżeli chodziło o majsterkowanie — Sędzia będzie przerażający, w sposób najbardziej subtelny z możliwych; jeszcze sześć tygodni pracy, może mniej, i będzie gotów do udziału w spektaklu. Kiedykolwiek miał się on odbyć. Dziwiłają jej własna obojętność, coraz mniejsza przyjemność znajdowana w podejmowa­niu decyzji, codzienne zarządzanie tworu zwanego Chirurgami; było to coś więcej niż rozrastająca się idea, był to proces, stały ruch, którego ścieżki, w przeciwieństwie do Bibi, nie widziała dostatecz­nie wyraźnie. Walki wewnętrzne, z jej trójką, z problemami Paula i z ludźmi, przez cały czas z ludźmi. Marketing, tak to określiła w chwili wyjątkowej złośliwości. Nie znam się na marketingu, a Bibi pokiwała głową w chłodnym potaknięciu: — To fakt.

I wyszła na spotkanie z Andreasem, Paul prawdopodobnie po­wlókł się za nią (ciekawe, czy i kiedy mu przebaczy? ta milcząca wendeta stawała się coraz bardziej absurdalna). Tess zostaje sama za parawanem, jej trójka pracuje hałaśliwie poniżej. A pomiędzy nimi Michael przygotowuje taśmy; stare zadanie Paula, wciąż się wście­kał, że odebrano mu tę czynność, choć gdy ją wykonywał, też był wiecznie niezadowolony. Próbował za to wyżywać się na Michaelu, ten jednak prawie tego nie dostrzegał i nigdy się nie skarżył; praw­dziwy ewenement. Andy, Sandrine i Paul (oczywiście, Paul) skarżą się na maszyny, zbyt wiele uwagi poświęca się mechanizmom, to

nieuczciwe. Nawet Raelynne sarka, że to przecież miał być TA­NIEC, a nie mocowanie się i bycie masakrowanym przez zombi ze złomowiska; i tak dzień w dzień, bez końca.

Zombi ze złomowiska również wzięły to do siebie, bo zajmowały coraz mniej przestrzeni wokół stołów roboczych i Tess wcale się im nie dziwiła; właśnie dla nich to wszystko było najtrudniejsze, aran­żowanie efektów i własne zadanie, które miały wykonywać; w eh wili wściekłości Nicky oznajmił, że ich następnym projektem będą trzy machiny o nazwie Zombi ze złomowiska, a ich jedyną funkcjąbędzie podążanie za tancerzami, molestowanie ich, denerwowanie, a przede wszystkim krzywdzenie. Paul krzyknął wówczas:

Czy to coś nowego? — Przepychanka, zaczątek bójki i nagle
Andy, ten wielki, radosny Andy, nie jest w stanie ich rozdzielić,
dopóki Tess nie zbliży się do nich z palnikiem w dłoni, sycząc: —
Co wy na to, gdybym podpaliła wam włosy? A może lepiej głowy?

Paul klnie pod nosem, odpycha przeciwnika i odchodzi, a Tess, nie widząc tego, czuje pod swoją dłonią dłoń Nicky'ego, jest wilgot­na, podobnie jak jej palec na spuście palnika.

Ta sama noc i Bibi, właśnie wróciła od Andreasa, ma nowe pomysły, lecz Tess odprowadza ją na stronę — porozmawiajmy w cztery oczy. Chodźmy gdzieś. Paul wstaje, aby pójść z nimi, lecz Tess powstrzymuje go gniewnym:

Idź, zajmij się czymś. CZYMKOLWIEK.

Ciche warknięcie, Bibi ignoruje ich oboje, by odsłuchać wiado­mości z automatycznej sekretarki, po czym rzuca krótko do Tess:


Stuka palcem w menu, wargi wciąż lekko fioletowe, jak po użyciu jakichś egzotycznych kosmetyków.

Masz na myśli Chirurgów? Oczywiście, że to mnie bawi.
Tess nie odezwała się słowem.

Jakby z daleka:

Gorący napar parzy usta.

My, to znaczy kto? Ale nie powiedziała tego na głos. Żywe oczy, blade jak woda, uszy obciążone złotem i stalą, krzyżyki i łańcuszki cienkie jak włos, w obu nozdrzach okrągłe, czerwone nity niczym świeże, otwarte rany. Mówi o nożach i igłach, o nigeryjskich ofia­rach, o mensur, okaleczeniach twarzy, cały ten monolog brzmiał dla Tess jak potok krwi lejący się z rozłupanej kapsułki wielkości gniaz­da os, opuchnięte wargi Bibi poruszały się w rytmie bijącego serca.

W którymś momencie czuje na swojej ręce ciepłą dłoń Bibi i słyszy, że naprawdę powinny tego spróbować, że mogły to zrobić wspólnie, że to było niezwykłe i pobudzające, dawało kopa itepe itede, Tess natomiast, patrząc jakby na wskroś niej, widziała jedynie

swoją oazę ciszy, stół roboczy i parawan odcinający cały świat od niej i ją od reszty świata; myśl ta głębokoją zasmuciła, jakby zraniła Bibi w jakiś osobliwy i sekretny sposób, surowy i nieodwracalny zarazem, najdłuższa z możliwych igła pozostawiająca blizny u każ­dej z nich. I wtedy pojawiły się strach i determinacja: unosi podbró­dek, widać, że słucha, a w każdym razie sprawia takie wrażenie, kiwa głową raz i drugi. Rozumiem, mówi. Rozumiem, o co ci chodzi. A gdy Bibi mówi o swoim własnym ciele, pokrytym nacięciami i bliznami, przeszywają wewnętrzny dreszcz i myśli w duchu: nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Ja nie krwawię, jeżu. Ja płonę.

Na razie bez tytułu, nie potrafili na żaden się zgodzić. Zresztą nie tylko na tytuł. Tess optowała za spektaklem w zamkniętym po­mieszczeniu, ale trójka jej zombi chciała robić wybuchy; ostatnimi czasy nie potrafiła powiedzieć im „nie", zwłaszcza że i tak przyjęli taktykę partyzantów na terytorium wroga. Do dzieła więc: Jerome i Peter zajmują się skomplikowanymi, wybuchowymi zabawkami, dużo prochu i huku; Nicky szykuje się do zasypania całej sceny szkłem ze swego nowego blastera. A w sąsiednim narożniku Andy, Sandrine i Raelynne chyba poszli wspólnie pod nóż; Paul również, choć jego imię wciąż objęte było anatemą, ale jego przelanej krwi akurat nikt nie żałował.

Bibi też robi nowe sznyty pod czujnym okiem Andreasa, obecne­go ostatnio na wszystkich próbach; jego obecność zaczyna działać Tess na nerwy, ale przynajmniej na razie nie wspomina o tym ani słowem. Po prostu milczy, stara się trzymać na dystans. Nie wchodzi im w paradę. Tak, Bibi musiała nauczyć się robić nacięcia, sznyty, choć idea udziału w próbach do spektaklu i krojenia w jednym miesiącu wydawała się nazbyt optymistyczna. Dlaczego to musiał być akurat rozchichotany Andreas w swoich czarnych rękawicach koronera, a nie ktoś tak spokojny, opanowany, prawdziwy zawodo­wiec, jak Linda Joy? Dlaczego nie Linda Joy? Bibi wzrusza ramio­nami, nie jest zainteresowana, nie ma ochoty robić z tego widowiska.

No i dobrze. Tess nie powiedziała tego jednak na głos, w ogóle nic nie powiedziała, pokiwała tylko głową. Była coraz lepsza w ki-

T

waniu głową, potrafiła to robić krótko, z zadowoleniem, ze smut­kiem, wedle życzenia i wyraziście. Wraca na górę w rekordowym czasie, znów do pracy. Zresztą i tak jej tam na dole nie chcieli. Czy aby na pewno? Tak. Na pewno.

Ciche, nieśmiałe pukanie, drzwi uchylają się, Michael.

Jego dłoń na jej ręku, na butelce.

Znów na nią spojrzał i odwrócił wzrok, spojrzał w dół, na krótkie, tępe paznokcie pobrudzone jakimś nowym paskudztwem, fantas­tyczną, ciemną jak krew farbą lub może pastą, któż wie, co oni tam teraz kombinowali.

Chirurdzy to również twoja idea, nie tylko Bibi. Wiesz o tym.

Tess milczy i powoli, jakby bez przekonania, kiwa głową; obec­nie Chirurdzy wydawali się bardziej ideą każdego innego członka ich zespołu, z wyjątkiem jej samej, ale czy to coś zmieniało? Bądź co bądź miała swoją robotę i wykonywała ją najlepiej, jak umiała, czyż nie? Tak. Jak najbardziej. Na to Michael zwraca uwagę, że ostatnio w ogóle nie pojawiała się na próbach, jakby ich unikała, czy był tego jakiś konkretny powód? Tess na te słowa odwraca się na stołku tak energicznie, że aż się zakołysał i spogląda na niego, piorunuje go wzrokiem. Unosi rękę i pokazuje dokoła.

Czyżby? — ostro.

Cisza. Spuszcza, ale zaraz unosi wzrok.

Tak — odparł krótko i ze spokojem. — Chyba tak.

Znów cisza. Włosy, białe w świetle słońca, brudne okna i blade oczy, wsuwa pod jej dłoń swoją, zaciska pace do góry.

Zatem nie Sędzia, ani nawet Madame, lecz Salome, córka Pani Łazarzowej, prosta, ruchoma konstrukcja, nie umiała wiele więcej prócz szybkiego obrotu, ale jak rzekł Peter — to jeden z jej atutów, spin, jak u kwarków, wiedziałaś o tym? Obrót, barwa i powab. Osobliwy powab.

Nicky:

A co to jest kwark?

A po drugiej stronie, w innych rękach igły. I nóż. I Andreas, kapryśny uśmiech i palce-przewodniczki wokół palców Bibi; Paul, świnka morska, siedzi z obnażonymi plecami, pokrytymi brązową warstewką środka odkażającego.

Noś rękawiczki — rzekł Andreas. — Zawsze. Noś ręka­
wiczki.

Bibi, niepewnie:

Ale w rękawiczkach mam gorsze wyczucie. Trudniej się wtedy pracuje. — Andreas tłumaczy jej z naciskiem, Tess mija ich bez słowa, bezszelestnie, powraca do swego tępego, dzikiego molo­cha — Salome. Łatwo się nad nią pracowało. Przyłożenie i strzał. Szczerze mówiąc, miała z nią niezły ubaw, to była przyjemność, jej własny blitzkrieg — wojna błyskawiczna. Jako że prace nad Sędzią zostały odłożone, a Salome i Trzy Śmierci były gotowe, nie pozosta­ło jej nic innego, jak tylko czekać.

I słuchać odgłosów cięcia, Raelynne i Nicky, Andy i Jerome, Bibi, stale w ruchu, ręce umyte dwa razy i słaby niklowy błysk chirurgicznej stali. Widzi, jak Paul krwawi i uśmiecha się, różowe ciało obrzmiewa wokół miejsc przeszywanych igłą, W tle, jak gęst­niejące powietrze, przeciągły, złowieszczy wizg ścieżki dźwiękowej spreparowanej przez Michaela, kakofonia dźwięków, jęk syren, łoskot rzucanych kamieni i szum płynącej wody, zgrzyt ciętego metalu, uderzenia w stal, tak silne, że krzeszące iskry; gwizd jak zew śmierci przywołującej nas do wzięcia udziału w grze.

Potwornie gorąco. Plastykowe zasłony jak zaschły pot na oknach, kiedyś to był barak brygadzisty, obecnie pusty, jeżeli nie liczyć Tess. Długie, świeże oparzenie na gołej łydce, głowa odchylona do tyłu, w jednej ręce pęknięty bidon z ciepławą kranówką; włosy tak mokre, że aż ociekają słonymi kroplami, skapującymi na jej ramiona regu­larnie jak krew; była sama.

Sporo tu żaru, w tej starej odlewni, miejscu topienia metalu i z początku Tess uznała to za dobry omen. Czyż można sobie wyobrazić większe topienie? Rzeki płynnego metalu. Tess była zadowolona i pod wrażeniem, że Michaelowi udało się względnie łatwo wynająć dla nich to miejsce. Ale Michael był dobry w tego typu sprawach. Bardzo dobry, mogła nawet wejść do samej odlewni i trochę tam pobuszować, nikt się nie zorientuje, nie zaglądał tu nawet pies z kulawą nogą. Hala wielka jak wnętrze katedry, wokół niej wygaszone wielkie piece, dźwigi i czerpaki, ciężkie duchy rozpalonego metalu, czy w tych maszynach wciąż tkwili bogowie?


Pył, rdza i uwielbienie, wychodzi na zewnątrz, w światło, mrugając jak córka Wulkana, zrodzona w kuźni, aby palić i topić. Sporo wysiłku będzie ją kosztowało wrócić do magazynu, by znów przy­słuchiwać się kłótniom.

Pot swędzi, Tess ma wrażenie, jakby w skórę na jej plecach wbijano maleńkie igiełki, poruszyła ramionami, by pozbyć się tego nieprzyjemnego uczucia. Myśli o Bibi, jest gdzieś, ale gdzie? Może już wyszła, razem z Michaelem, wrócili do pracy, wrócili bez niej. To dobrze. Ich ostatnia rozmowa była tak krótka, wczoraj, podczas próby, Bibi dziwnie spięta, jakby nieobecna, to takie trudne, powie­działa, to wszystko takie trudne.

Widzę to wszystko w mojej głowie, wiem, jak powinno wyglądać, ale...

Zerka przez ramię, w głąb wielkiego pomieszczenia: znów do pracy.

Tess rzuca ponaglająco: — Może postaraj się skończyć nieco wcześniej. — Ale ona znów tylko kręci głową: to strata czasu, uwierzyłabyś, że wciąż jeszcze nie ma kostiumów, to przez tę idiotkę Sandrine; niepokój przemieszany z ekscytacją i nerwowym gnie­wem, Tess jeszcze przez sen słyszała, jak Bibi wścieka się i klnie do białego rana.

Budzi się w upalny poranek, wychodzą, by sprawdzić i obejrzeć miejsce, Michael pomiędzy nimi, zero uśmiechu, popija wodę ze styropianowego kubka z topiącym się lodem. Spektakl, jaki spek­takl? zapytuje samą siebie w myślach, nie byli bliżsi przedstawienia niż miesiąc czy dwa temu, miało się rozpocząć parą niedużych eksplozji, od huku petard i rozpryskujących się na wszystkie strony kawałków plastyku i śrutu, a potem jedna po drugiej pojawiać się będą tancerki, wypełzając kolejno z grubego kokona gęstej siatki, i będą czołgać się dalej, na ołtarz, gdzie kapłanka Bibi, w czarnej masce żuka jelonka, będzie wykrawać rozmaite wzory w ich pokry­tej środkiem odkażającym skórze. Paul, rzecz jasna, otrzyma naj­bardziej złożony wzorzec, a Andreas będzie mu sekundował. Oczy­wiście.

I kolejne eksplozje, w miarę upływu czasu coraz silniejsze

i gwałtowniejsze, towarzyszyć im będą strugi pocisków wyrzuca­nych z rozpylacza Nicky'ego, najpierw plastyk, potem szkło, pod­czas gdy tymczasem Trzy Śmierci zbliżą się do tłumu widzów, a Salome rzucać się będzie na podrdzewiały róg obfitości znalezio­nych przedmiotów, koszy na śmieci, złomu i łysych opon od cięża­rówek, jak wielkie, gumowe pierścienie uszczelniające. Ostatni wy­buch będzie połączony z wyreżyserowanym atakiem Salome na Trzy Śmierci, które pochwycą ją i cisną, wciąż miotającą się dziko, do pustego pojemnika na śmieci, tancerki powrócą w krwawej chwale do swego kokonu, Bibi odegra na ołtarzu scenę samobójstwa, a Trzy Śmierci przeprowadzą ostatni szturm na kłębiący się pod sceną tłum widzów. Kto miał czuwać nad nimi zza barierek ochronnych, to jedno z zadań Michaela, czy będą dostatecznie silne, czy był tego pewien? Nie martw się, słaby, ociekający potem uśmiech, wszyscy zawsze mówili jej, żeby się nie martwiła, dlaczego?

Idą w milczeniu niczym intruzi poprzez miasto rdzy, Tess mówi coś, rzuca krótką, fałszywą wymówkę, odwraca się na pięcie i znika w uliczce, krętej jak powyginane kształty, które ją tworzą, stare maszyny pozostawione, by zgniły w powolnym procesie mało spek­takularnego rozkładu, wchodzi do baraku, na krótką chwilę wchodzi w chłodniejszy cień. Potrzebuje choć paru minut samotności. Minuty wydłużają się, ciszy i czasu jest dość, by słońce zdążyło skryć się za chmurami, może będzie padać, przykłada do twarzy spocone dłonie, tworząc z nich maskę, to dziwne, ale jest bliska łez. Dlaczego miałaby się rozpłakać? Przestań, po prostu przestań, pięść mocno rozciera wargi, PRZESTAŃ, i nagły hałas, trzask otwieranych na oścież drzwi. Bibi.

Gdzie byłaś? — pyta ze zniecierpliwieniem. — Szukaliśmy cię.

Obraca się na pięcie, a Tess podnosi się powoli i wychodzi z baraku. Na zewnątrz rozpętuje się burza, strugi ciemnej wody leją się na popękane koryta, belki i metalowe konstrukcje, spływają po jej twarzy, ramionach i nogach, gdy idzie powoli, z rozmysłem o krok za pozostałą dwójką, która gna nieomal biegiem, ramię w ra­mię, do czekającego samochodu.

*


Przedstawienie wciąż niegotowe, upalne lato wlecze się pośród wybuchów złości i milczenia, pierwsza rocznica istnienia zespołu przechodzi zupełnie bez echa, tylko Michael wydaje się odporny na stres i animozje, tylko Michael ma kontakt z oboma obozami.

Tess robi kolejne przerwy pośród żaru topionego metalu i w ci­szy, wypełnionej gryzącym dymem, znów niepokój daje o sobie znać, znów odrywa ją od pracy. Czy była to również jej wina, czy nadużyła swej władzy, aby skierować całą energię Chirurgów na ścieżkę, którą osobiście wytyczyła, czy miała prawo dokonywać wyboru również w imieniu innych? Jerome, Peter i Nicky miewają przebłyski rywalizacji, ale czy nie powinni pracować sami, bez jej nadzoru? Czy Chirurdzy powinni w ogóle jeszcze istnieć, a może wypełnili już swoje zadanie, a tym samym zespół powinien się rozwiązać? Czy złem było myśleć o rozpadzie grupy, a może istniała ścieżka, która na nowo ich zjednoczy? Bibi wierzyła, że istniał sposób na dokonanie jednego i drugiego, gdyby niejedno — chciała, wręcz nalegała, aby i Tess spróbowała go dostrzec. To dziwne myśleć, że wewnętrzne spory ostatecznie zdołają ich zjednoczyć, póki co jednak każde spotkanie kończyło się spięciem, to było jak chodzenie po ostrzu noża albo balansowanie nad przepaścią.

Chciałabym, abyś była ze mną — mówi, leżąc rozciągnięta,
wilgotna i uparta. — Chciałabym zabrać cię ze sobą, Tess. Gdybyś
tylko zdołała to dostrzec! Zobaczyć to i zrozumieć. Gdybyś choć raz
spróbowała. Tylko jeden raz.

Znów kłótnia wisi na włosku, jeszcze raz to samo, tak wiele powodów, by powiedzieć nie, wybrała najprostsze z rozwiązań.

I miałabym skończyć jak Paul?

Bibi kręci głową ze zniecierpliwieniem, ale nie unosi wzroku, blade oczy nie podejmują wyzwania; bowiem w przypadku Paula coś nie wyszło, wdało się zakażenie i teraz skóra na jego ramionach była napięta i obrzmiała, zaczerwieniona, ociekająca ropą. Apliko­wano mu antybiotyki, jak Bibi, i do tego gorące kompresy. Raelynne powiedziała, że torebki z herbatą wyciągną z niego infekcję, spróbo­wał więc i tego sposobu. Bez słowa skargi, co nadało wszystkiemu jeszcze bardziej przygnębiającego i smutnego wymiaru, miast tego

T^

cieszy się, że przez swojąchorobę zwrócił uwagę Bibi, nie dostrzegał najwidoczniej, że opiekowała się nim bez cienia czułości i oddania, lecz raczej traktowała go jako ofiarę błędu, który należało jak naj­szybciej naprawić.

Opuszcza budynek i wraca kilka godzin później, trzaskając drzwiami, na wpół zagniewana, na poły we łzach, na ramieniu nowy wzór, dziwny glif, jak symbol funta rozłupany na dwoje. Ciężko siada na tapczanie, opiera dłonie na brudnych kolanach: obie jesteś­my na to za dobre. Tess siada obok niej, obejmuje ją ramieniem, ostrożnie, by nie pobrudzić się krwią, nie jest w stanie wymyślić nic, co by ją pocieszyło, choćby jednego słowa mogącego przywrócić równowagę, by znów stanęły pewnie na twardym gruncie. Mimo to stara się, próbuje, mówi o Sędzim, jakby totem pracy miał moc uzdrawiania, lecz Bibi może myśleć i mówić wyłącznie o swoich nacięciach i koniec końców znów nie dochodzą do porozumienia. Nie są już w stanie się zrozumieć.

Michael także próbował, stosując, jak podejrzewała Tess, wobec nich obu tę samą taktykę spokoju, łagodności i braku pewności siebie: brązowy duch na próbach, manipulujący przy swoim boom boxie, daleki od dąsów czy smrodu, odgłosy zarówno ludzkie, jak i mechaniczne, lecz w efekcie ani takie, ani takie. Potem wychodzą razem, on luźno obejmuje Bibi ramieniem, na jej twarzy wyraz głębokiego zamyślenia, zmierzwione włosy sterczące na wszystkie strony; rozmawiają, cichy, łagodny głos. Wyjaśnienia? Tak jak teraz, piętro wyżej, gdy obejmuje ramieniem Tess; na szyi jak fetysz ma zawieszoną maseczkę chirurgiczną, zadaje jej pytania, na które zawsze chciała odpowiedzieć. — Czy to jest to? Dlaczego? Pokaż mi. — Staje obok stołu roboczego, by obserwować ją przy pracy, mruży powieki, gdy z metalu sypią się iskry, mówi teraz niewiele, bardzo mało, praktycznie milczy, ale powiedział jej to, co zawsze

pragnęła usłyszeć. — Robisz dobrą robotę. Jest naprawdę świetna i nieważne, czy robisz to dla Chirurgów, czy też nie.

Już? Bibi, jeszcze nie jesteśmy gotowi.
Niedowierzanie Tess, Bibi skulona jak białogłowy gargulec, na

krześle bez oparcia odlicza na palcach: musimy pracować, ONI muszą pracować, trzeba wypróbować nowy projekt. Chodzi też o pieniądze.

Natychmiast przyjmuje postawę obronną i zrywa się z krzesła.

Głowa okutana w biel jak u mumii, brzydkie okulary przeciw­słoneczne na szyi, zwieszające się na rzemyku. Nie uśmiechał się, czekał na jej reakcję.

Chciałabyś pójść na kawę? — Ujrzała jego skuter stojący
przy parkanie. — Może na drinka, czy coś w tym rodzaju?

Ciche:

Wewnątrz przystaje na chwilę, by się zorientować, trwa próba. Słychać nagraną przez Michaela ścieżkę dźwiękową, łup, cup, buch i zgrzyt.

I cięcie. Blizna. Rana.

Nie, dziękuję.

Wraca do stołu roboczego, ale nie ma ochoty pracować, miast tego automatycznie zaczyna sprzątać rozrzucone rzeczy, narzędzia, puszki z rozpuszczalnikami i rozcieńczalnikami. Po drugiej stronie pomieszczenia, na łóżku Bibi sterta kostiumów, jest ich cała masa, czerwone i czarne, łachmany i uprzęże, długie pasma gumy, winy­lowe leginsy i kolorowe zatrzaski, same śmieci, jednak natychmiast tam podeszła i przez długą, cichą chwilę siedziała wśród tego stosu, wśród bałaganu, pomiętego materiału i różnorakich woni, dłonie rozwarte, jakby dotykiem mogła ogarnąć więcej, aniżeli to, co na­prawdę tam było, odnaleźć pełnię wśród pustki, przeszłość w teraźniej­szości, to, czego potrzebowała w tym, co zwyczajne i po prostu było.

Następny dzień, jak wszystkie inne, dwa piętra niżej Jerome hałasuje jak zwykle, od schodów dobiega krzykliwy kontrapunkt Sandrine:


Nie mogę pracować w takich warunkach! — Bibi zrzuca ze
schodów naręcze pustych puszek, rekwizytów, na dodatek cuchną­
cych i zardzewiałych, a Nicky wypisuje na nich imiona Sandi, Ray,
Andy i Paul grubym, czarnym markerem i wysadza je. Jedną po
drugiej. Pod oknami.

Później Tess i Bibi odpoczywają w ciszy, obie są wyczerpane, po raz pierwszy nawet nie pracą ani kłótniami, i nagle zjawia się Raelynne z butelką piwa i nadmiarem biżuterii, te ostatnie pobrzę­kują jak totemy Sandrine; siada ciężko, nie zwracając uwagi na kwaśną minę Tess ani srogie, rzucane spod półprzymkniętych po­wiek, spojrzenie Bibi.

Bibi przekrzywia głowę jak zdziwiony psiak, a Tess z niedowie­rzaniem zmrużyła oczy.

Raelynne pociąga długi łyk i mówi z naciskiem.

Ja nie żartuję. To prawda. — Ale one nie zachowywały się
już poważnie, Tess wychyliła się do przodu, Bibi do tyłu i zaczęły
żartować. — Michael-wywrotowiec, Michael, sługus dawno nie
widzianego Crane'a, Michael, sekretny niewolnik miłości, a Tess
dorzuca z powagą: — Chyba jesteśmy jedynymi, które się z nim nie
rżnęły. — Bibi chichocze coraz bardziej nerwowo, a Raelynne
w przypływie wściekłości obraca się na pięcie i wychodzi. Świetnie,
świetnie. Róbcie sobie, co chcecie, mnie to obojętne.

Uśmiechy gasną powoli, kiwanie głowami, Bibi schyla się, prze­ciąga, spogląda w górę.

O, tak. — Robi skłon w prawo i uśmiechając się poprzez
plątaninę kabli, mówi: —Jestem pewna, że i ty się z nim nie rżnęłaś.

Nowa ulotka była całkiem czarna, za wyjątkiem trzech elemen­tów: palców Tess, oczu Bibi i ukośnych liter o barwie krwistej czerwieni, przypominających cienkie rany od brzytwy albo żyletki, układające się w słowa — SĘDZIA SMUTKÓW. Tym razem nie podawali nawet czasu ani miejsca, poczta pantoflowa zajmie się tym w mig.

Tym razem sam Sędzia, krew i ssawka, bąbel plastykowych elementów i nieco dłuższe, metalowe ramiona i palce, ich końce, przeznaczone do cięcia i krojenia, były nieskończenie bardziej zręcz­ne niż tępe młotki i szczypce Trzech Śmierci. Trening czyni mistrza. Zardzewiały uśmiech krokodylkowych szczypiec, gniew nożyc, głę­bokie uszczypnięcia i ukąszenia metalu. Była taka bajka, chyba niemiecka, o krawcu przychodzącym z nożyczkami do dzieci ssą­cych kciuki. Ten wielki krawiec w czerwonych spodniach budził w niej, gdy była dzieckiem, prawdziwą zgrozę, mimo iż nigdy nie miała nawyku ssania kciuka. To zawierało się tu, w Sędzim, bez­imiennym władcy srebrnych koszmarów, w świście noża rozbrzmie­wającym w ciemności, ani słowa o nożach, pomyślała.

Bibi oczywiście miała swoje sznyty, cięcia, krojenie, próbowała opowiadać Tess o swoich planach, lecz ta nie miała ochoty jej słuchać, podobnie jak nie chciała myśleć o rozgoryczeniu Nicky'ego czy nieobecności Paula na kolejnych próbach. Bibi na pytanie o nie­go odrzekła kiedyś z pogardliwym uśmieszkiem:

Powiedział, że jest chory. Cóż, może i jest. Ja również.

Zapachy. Dźwięki. Tym razem wszystko czarne, kostiumy i ma­kijaż, na górze już wszystko przygotowane, proste, metalowe ruszto­wania, miejsca ledwie dość, by Sędzia mógł się poruszać, dym i krew, jedyne barwy. Tess uważa, że platforma wygląda marnie, skarży się Andy'emu, ten z ramionami splecionymi na piersiach odpowiada, że ma dwie możliwości — albo przerobi ją sama lub też przerobi ją sama. Tak jak niemal wszyscy inni, robił, co w jego mocy, najlepiej jak umiał, a gdyby ktoś o tym zapomniał, był tylko pieprzo­nym tancerzem, a nie cholernym spawaczem. Zgadza się?

Wydęte lekko wargi, szturcha go palcem w pierś, druga ręka oparta luźno na trzonku młotka, Andy, jesteś dużym chłopcem. Szturch. Szturch. Ale i ja nie jestem taka mała. Nie uważasz?

W pokoju jest gorąco, z zewnątrz dochodzi jękliwe zawodzenie syreny. Bardzo ostrożnie. — Nie radzę ci ze mną zadzierać, Tess.

Równie cicho, uśmiechając się, lecz tylko pozornie, wewnątrz czuła się pusta jak wyschnięty na słońcu owad.

Chyba coś ci się pomyliło, Andy. Powinieneś powiedzieć to
na odwrót.

I nagle zjawia się przy niej Nicky, jak dziecko ciągnie ją za rękaw, chodź, Tess. Chodź, Tess. Jerome cię potrzebuje.

I rzeczywiście, potrzebował jej wsparcia i błogosławieństwa na to, co zamierzał, a przynajmniej na to, o czym jej powiedział — o „Salome" i M-80kach, a także o efektach dźwiękowych, miał już wszystko przygotowane. Siedział skulony na stercie pudeł, nieco poniżej Ptaszarni Zombi, warsztatu na parterze, gdzie pracowali. Pokazuje jej jakieś kartki, instrukcje, drobny druk.

Mają je gliniarze w Europie — wskazuje na fragment w tekś­
cie — ultradźwięki, wysyłają dźwięki na dwóch różnych częstot­
liwościach równocześnie i to jest naprawdę nieźle zakręcone...

a także dość niebezpieczne, nie, nie będziemy tego robić. To, cze­go chcemy, to równe 60 sekund wrzasku na wysokiej częstotli­wości, nie słyszysz go, a on jednak tam jest, czujesz to całym swoim ciałem.

Brudna twarz, szeroki uśmiech, upał lejący się przez okna, jasno jak w dzień, a w powietrzu czuć woń psiego moczu.

Brzmi nieźle — mówi Tess. — Albo raczej nie bardzo. Kapujesz? — Nie roześmiała się, Jerome również, wraca powoli do swojego miejsca pracy, a Tess do swojego stołu, wciąż trzyma w dłoni młotek. Później Jerome zjawia się, by pomóc jej przy Sę­dzim, ale rozmawiali tylko o sprawach czysto technicznych.

Zresztą ona nie miała ochoty na jakiekolwiek pogawędki. Z kim­kolwiek.

I wtedy zjawiał się Michael, siadał na tapczanie lub, jeśli akurat nie pracowała, na stołku obok niej i milczał. Lekki uśmieszek, czujne spojrzenie, zero komentarza czy czegokolwiek, pot na ramionach, czasami woda, czasami piwo. Patrzy, przekrzywiając głowę, i Tess czasem się zastanawia, jak by to było? Jasnoblond włosy, jak popiół, jak winorośl pomiędzy jej palcami, o słodkich, czerwonych wargach, jak by to było poczuć językiem tę śliską, słodką czeluść, czarną dziurę, jak otwór po wyrwanym, zepsutym zębie. Żar omiata jej twarz, czy jestem jedyną, która się z nim nie rżnęła? Na razie? Jego dłoń na jej ramieniu, zero słów, uśmiech i odchodzi, pozostawiając po sobie żar jak znak zapytania.

Bibi wpada i wypada, trzy wywiady w tygodniu poprzedzającym spektakl, jest wściekła na Tess, że odmówiła pójścia razem z nią, lecz nie na tyle, by samej też nie przyjść na spotkanie; kolejne wiadomości nagrane na sekretarkę. Tess ignoruje je, ma swoją robotę, aleją także odpuszcza, wychodzi na parking, pracuje tam nad Sędzią, jest cała spocona, nie zwraca na nic uwagi, ukryta za śmiet­nikiem nie dostrzega ludzi, póki ci nie znajdą się niemal tuż przy niej, podchodzą, krzycząc na całe gardło, jednego faceta musiała zdzielić w twarz, potem Bibi karci ją bezlitośnie, do licha, Tess, powinnaś była to przewidzieć!

Przez resztę dnia nie rozmawiają, Tess zasypia wściekła i budzi

się w przesiąkniętej potem pościeli, tak, Bibi miała rację, powinna to była przewidzieć.

Bibi śmiga to tu, to tam, jest prawie nieuchwytna, trzeba się zająć rekwizytami, Tess zostaje sama w upalny poranek, z dołu dochodzą odgłosy kucia i odległy huk odpalanej petardy. Obrzydliwa kawa rozpuszczalna i oczy patrzące spod półprzymkniętych powiek od­najdują inne, na ulotce przylepionej taśmą nad toaletą. Oczy i palce, czerwone litery tworzą napis „Sędzia Smutków", a poniżej — białe jak kreda, drugi — „Najdłużej Jątrząca Się Rana Świata".

Mamy KOMPLET — szepcze chyba po raz dwudziesty
Sandrine, okutana w gęstą sieć wygląda przerażająco i ponętnie
zarazem. Uśmiecha się, jakby była naćpana. Cienki jak pajęcza nić
łańcuszek ciągnie się od jej ucha do nozdrza, obie z Raelynne
dołożyły sobie po kilka ozdóbek, symbole magiczne, czaszki i za­
krzywione sztylety pod identycznie błyszczącymi oczami.

Wydawały się naćpane po uszy. Podobnie jak Andy, jak Andreas stojący w kącie z wydętymi wargami i szmatą. Pomagał Paulowi, tamten właśnie skończył wymiotować, był zbyt chory, aby tu w ogóle być, czarny podkoszulek, poplamiony i o wiele za luźny, wisiał dziwacznie na jego obwisłych, wychudłych ramionach,

I ludzie, mnóstwo ludzi, wewnątrz i na zewnątrz, całe tłumy, grupki siedzą nawet na dachach naprzeciwko jak gargulce, próbując zajrzeć do środka. Nicky powiedział, że na górze też jest parę osób, rzekomo nawet próbowali wyciąć otwory w dachu, żeby móc obej­rzeć spektakl. Nicky trzyma się teraz razem z Peterem i Jerome'em, wszyscy są od stóp do głów odziani w czerń, mają maski zawieszone na szyjach, choć Bibi próbowała protestować, bo maski były białe, białe, na miły Bóg! Tess musiała stanąć w ich obronie, przecież oni muszą oddychać, Bibi, może o tym nie pomyślałaś.

Wymieniają gniewne spojrzenia, Tess, same kości, kanty i iskry, iskry pod skórą, mrówki pod skórą, jak maszerujące owady, jak trwająca w jej ciele walka przeciwieństw — strachu i znużenia,

ciepła i zimna. Tego wieczoru całe pomieszczenie i tłum, każdy człowiek, jaki się w nim znajdował, wydzielał wyraźny i niezdrowy odór, woń zdającą się mówić:

Nie jest dobrze. To nie w porządku. — Jakby w ich grupie
zaczął się powolny proces rozkładu, a to co gnije, cuchnie. Jak
śmieci, bezgłośna zgnilizna gniewu, jak zaschnięta krew.

Bibi jednak nie odczuwała takich sensacji, Tess mogła to stwier­dzić po jej zachowaniu, nigdy nie miewała przeczuć; dłonie na biodrach, kąciki ust skierowane w dół jak u klowna, dzieło Sandrine, na wzór egzotycznych tatuaży, surowe, czarne pręgi ciągnące się w poprzek czoła i oczu. Rzuca chłodno:

Andy zaczyna chichotać i nachylając się w jej stronę, pyta, hej, Tess, czemu z nią nie spróbujesz tej swojej sztuczki z palcem? Co? Szturchnij ją. I to mocno.

Sandrine parska śmiechem, Raelynne również, Andreas skubie rękawice, smutny uśmiech jak u arlekina i nagle wybucha, iskra przeradza się w płomień, podchodzi do Andy'ego i omiatając jego twarz oddechem o zapachu płynu do płukania ust, rzuca zjadliwie:

Andy zatacza się do tyłu, traci równowagę, Andreas pchnął go bardzo mocno, Tess jeszcze nigdy nie była równie wściekła, odwraca się do Bibi, opiera dłonie na jej czarnych łopatkach, by pchnąć ją Z całej mocy, przewraca ją na podłogę, Bibi ciężko siada na tyłku, a Tess staje nad nią rozdygotana.

Nigdy więcej nie łap mnie w ten sposób! — mówi. — Nigdy.
Przenigdy.

Bibi jest teraz otoczona, czarne twarze przepełnione troską, silne ręce pomagają jej wstać, podnosi się i odwraca bez słowa; zaciśnięte dłonie Tess, nieprzyjemny smak pod językiem. Oznaki choroby.

Jerome szepcze jej coś do ucha, lecz ona go ignoruje, odprawia, idź sobie, i sama wędruje w kąt pokoju, gdzie można się ukryć w pokoju pełnym ludzi, Boże, gdyby można to było skończyć. Powiedziałam, żadnych przedstawień, powiedziałam, koniec z...

I nagle zjawia się Michael, dłoń dotyka lekko jej ramienia, podaje jej papierowy kubek z wodą.

Napijesz się? Tess, chce ci się pić?

On również ma makijaż, lecz to nadal Michael, blade oczy i nieśmiały uśmiech, na gołym torsie łańcuchy; miał włączyć pod­kład muzyczny i dołączyć do tancerzy tworzących wokół ołtarza coś w rodzaju plemiennego kręgu. Nie słuchała go. Próbowała słuchać teraz, ma sucho w ustach, bierze od niego kubek, ujmuje go za rękę.

W porządku?

Kiwa głową, kłamie, pot ścieka jej po plecach, czuje ciepło, bliskość jego ciała, tłum słychać teraz wyraźniej, rozmowy, warkot wyczekującej bestii.

Jeszcze parę minut. Zaraz się zacznie. Na pewno wszystko
w porządku?

Automatyczna, bezduszna jak robot odpowiedź. — Jasne — ale jego twarz przybliża się jeszcze bardziej, ich usta się stykają, czuje lekkie muśnięcie jego wilgotnego języka. — Wobec tego złam nogę — i odchodzi, podchodzi do Bibi, która wciąż stoi w środku kręgu jak otoczona kokonem, Tess, zbita z tropu, zmieszana odwraca się, chce stąd wyjść, pójść dokądś, dokądkolwiek, w końcu staje obok Petera załadowującego ostatnią z kamer, widok zza sceny.

Peter szturchają i zmyka do swoich bomb, Jerome przebiega tuż obok, kurtyna idzie w górę, to znak, to sygnał, zajmij się urządzenia­mi kontrolnymi Sędziego, bądź gotowa. Tancerze wspinają się na rusztowanie, Paul pnie się ostatni, ma kłopoty z koordynacją, jest ospały. Z maszyny do wytwarzania dymu dobywa się woń gnijącego mięsa, fetor martwych ciał, trupiej papki, Bibi odwraca się i spogląda na Tess, patrzy na nią, szczerząc się jak pies, ale nie mówi ani słowa.

Podkład brzmi imponująco, odgłosy zwierząt domowych, jęki, przeciągły gwizd syreny parowej i Bibi zajmuje swoje miejsce przy ołtarzu, staje naprzeciw tłumu, teatralnym gestem unosząc w górę ręce w czarnych rękawicach. Wygląda groźnie i pięknie jak nabita broń, jak zwierciadło, w którym niebezpieczeństwo i perfekcja od­bijają się, ukazując Tess jej własną, smętną alienację, samotność outsidera walczącego o powrót do swego dawnego świata.

Wygraża Sędziemu pięściami; w porządku, pomyślała, pociera­jąc kciukami opuszki palców — bierzmy się do roboty. Miejmy to już za sobą.

Pół tuzina niedużych eksplozji, dziwnie głośnych w tej zamknię­tej przestrzeni, ich echom odpowiadają warknięcia płynące z mag­netofonu i błyski świateł stroboskopowych, dwa ciała jak jaszczurki spełzają w dół po rusztowaniu, a ono już się chwieje, Andy odwalił cholerną fuszerkę. Nieważne. Patrz uważnie.

Na Sędziego, to jego pierwszy prawdziwy występ, jakże łatwo nim sterować, manipulować, odkurzacz szumi, plastykowe ręce złożo­ne w wilgotnym błaganiu przy grubej, plastykowej skórze; sięgają, ni­czym dłonie złośliwego dandysa, by uszczypnąć zębami krokodylków długą spódnicę zasłony, chwytająją, skręcają i rozdzierają jak skórę, nożyce do blachy wyglądają niczym dziób drapieżnego ptaka, zabój­cy, sępa, który regularnie powracał, by wyrywać odrastającą wątrobę cierpiącemu przy skale Prometeuszowi. PRZYNIEŚ MI OGIEŃ.

Kolejne ciała schodzą z rusztowania, by utworzyć krąg wokół stołu ofiarnego, to bardziej jatka niż ołtarz, wibrująca stal nad drżącym ciałem, gorące strużki krwi mieszające się ze szkarłatnymi strugami z przełamywanych kapsułek, byli nią cali umazani, cali śliscy, uśmiechnięci i wilgotni. Głośniejszy jęk metalu, skręcanego,

gniecionego, Salome uwiązana w czymś, co przypomina beczkę i usiłuje przebić się na zewnątrz, odgłosy przechodzą w przeraźliwy krzyk i kolejna ofiara idzie pod nóż, a Sędzia dociera niemal do granicy sznurów zabezpieczających, urządzenie kontrolne jest w jej dłoniach ciepłe jak żywa tkanka, palce poruszają się, chwytają, szczypią, nożyce muskają rusztowanie, ramiona przecinają powie­trze, wszyscy są pod wrażeniem, tłum krzyczy, wszyscy krzyczą, Paul kładzie się na stole, jego kolej, niezdrowe, żółte oczy jak u ofiary zarazy i

gorąco, tak tu gorąco, wszystkie okna pootwierane, wentylatory działają na fuli, ale jest nadal GORĄCO jak w śliskiej jaskini biją­cego serca, umierającego serca, gdzie czuć woń zgnilizny, uśmiecha się, aż na twarzy robią się jej zmarszczki, w bruzdach tych jest pot

dlaczego się uśmiecha?

BO TO ZABAWNE

Nieprawdaż?

Chór głosów przechodzący we wrzask, Salome napiera na wią­żącą ją skórę i ta nabrzmiewa coraz bardziej, moloch uderza jak taranem, łoskot zlewa się w jedno z hukiem kolejnej eksplozji, tak głośnym, że aż dźwięczy jej w uszach. Na wpół ogłuszona czuje żar, tłustą lepkość, a na rzeźnickim podwyższeniu bryła krwawiącego mięsa, Bibi krzyczy coś, jej nagie piersi są czerwone od krwi, a tłum ponagla ją okrzykami, nawołuje, zachęca, by kontynuowała.

rytmiczny, płynny ruch połączonych ciał: Andy'ego, Sandrine, Raelynne i Paula; zakończone nożycami do blachy palce Sędziego żują, tną, kroją, szukają ofiary, sięgają daleko poza sznury zabezpie­czające, tłum cofa się przed nimi — czyż to nie zabawne? Czy nie zapłaciliście za wstęp, aby ujrzeć właśnie coś takiego? Salome kołysze się wraz z całym zbiornikiem, beczka dygocze, słychać przeciągły wizg torturowanego metalu

uwolni się

ona się uwolni

i wyrwie się spod kontroli — gdzie jest Jerome?

nie kontrolowana na tak niedużej przestrzeni, w tak małym pomieszczeniu, ale nie, nie całkiem, uderzenie zostaje wyhamowa-

ne, trafia tuż obok ołtarza i podwyższenia, tancerze instynktownie odskakują we wszystkie strony; Tess ma chęć wybuchnąć śmiechem i co wy na to, jak się wam podobają takie efekty specjalne? Smród drażni jej nozdrza, światła stroboskopowe rażą oczy, krew jak ropa, pełzający tancerze mają coś w rękach

broń?

coś jakby noże, o raczej stępionych ostrzach, pełzną na czworaka jak zabójcy, Tess mruży powieki, ma już dość tego smrodu i błys­ków, widzi, jak tancerze okrążają Nicky'ego, najpierw jego, kopią go, biją, popychają na Petera, ktoś wymierza mu cios i Jerome, choć zajęty obsługą Salome, próbuje ich ostrzec.

Bibi w połowie rusztowania zawisa na belce, śmiejąc się jak nietoperz albo pozbawiony skrzydeł anioł chaosu, śmieje się ze wszystkiego i z tej kretyńskiej, na wpół sztucznej krwi.

Tess naciska jeszcze mocniej, żar i chrząstki jak w kości, metal, staje naprzeciw gromadki tancerzy niczym śmierć oznajmiająca: Chcecie się zabawić? To zabawcie się z tym. Szarpie, pękają rozdzie­rane kostiumy, zęby, ostrze nożyc i szczęki krokodylków zabarwiają się sztuczną krwią. Cerber kąsa ich świeże rany, gryzie nie tyle, by zra­nić, ale by przerazić, wystraszyć, zmusić do ucieczki, jak psa stoją­cego na drodze samochodu czy człowieka na torach lub na trasie la­winy; nie lubicie maszyn? Cóż, one również za wami nie przepadają.

Salome pracuje bez przerwy, bez wytchnienia, jak szaleniec nadweręża pętające ją okowy WYPUŚĆCIE MNIE WYPUŚĆCIE MNIE. Andy zjawia się tuż obok Jerome'a, popycha go, tłum nie wie, jak ma zareagować, wycofuje się pod ściany, czy oni też to wyczuli? wzajemne animozje, żal, złość?

Co? Co? Bibi, czarny owoc na drzewie rusztowania, już się nie śmieje, okrwawione ręce i plecy, krzyczy coś, krzyczy do Tess, wielkie, blade oczy w świetle błyskających lamp, Tess patrzy na nią jak na ujawnionego wroga

i wtedy jak na zawołanie, czyż nie tak? odgłos, który nie był w zasadzie dźwiękiem, lecz gorącym, rozpalonym do białości hała­sem przenikającym ciało do szpiku kości i wtedy też ktoś jako pierwszy ruszył w kierunku drzwi

a Salome, teraz już przez nikogo nie sterowana, raz jeszcze szarpnęła okowy

i znowu

Boże OBLUZOWAŁY SIĘ

uderzając w pierwszą rzecz, którą napotkała na swojej drodze, w rusztowanie, lecz nie odbiła się od niego, jak zakładano i do czego ją stworzono, lecz wczepiła się w nie, wprawiając całą konstrukcję, wraz z wiszącą na niej Bibi, w upiorną wibrację, ciało Bibi zadygo­tało jak pod wpływem porażenia prądem, a patrząca na to Tess otrząsnęła się z gniewu pod wpływem ogarniającego ją coraz więk­szego przerażenia. Jerome! ale on jej, rzecz jasna, nie słyszał, nikt nie mógł jej usłyszeć pośród tego dźwięku, upiornego, bezgłośnego, a wyczuwalnego w całym ciele od stóp do głów, widzowie rzucili się do wyjścia brutalną, niepohamowaną falą, poddając się w końcu obłędnemu tańcowi paniki, Tess odwraca się gwałtownie, SZYBKO próbuje skierować Sędziego, by przejął na siebie wibracje zaklesz­czonej przy rusztowaniu Salome. Bibi jest już na ziemi, ODSUŃ SIĘ! Tess słyszy w uszach swój własny krzyk jak ryk rozpędzonego ekspresu albo ciężarówki, w której wysiadły hamulce i która stacza się ze wzgórza ODSUŃ SIĘ, ODSUŃ SIĘ

hałas na szczęście cichnie, gdy Jerome na klęczkach podnosi w końcu upuszczone urządzenie kontrolne Salome, wyłącza maszy­nę, lecz jest już za późno, cała konstrukcja została wprawiona w ruch i kołysze się w bezgłośnym tańcu, falujący szkielet z rur ODSUŃCIE SIĘ krzyczy Tess pośród wrzasków tratowanych w panicznej uciecz­ce widzów, tancerze rozbiegają się we wszystkie strony, Peter i Nicky skuleni szukają schronienia wśród walącej się z łoskotem gigantycz­nej konstrukcji

nagle daje się słyszeć zawodzący jak jęk syreny głos Raelynne, jak zgrzyt przecinanego metalu, bo pierwsza z belek uderza właśnie w cel, w ciało i kruchą kość. Trafia Paula.

Dokładnie w potylicę.

Wszędzie krew.



CZĘŚĆ DRUGA

Hipnotyzowanie kurcząt

Każdy, kto chce oglądać

moje blizny,

musi za to zapłacić.

Sylvia Plath

Paul chciał, aby go skremować; w głosie Bibi pobrzmiewa od­legła, lecz wyczuwalna nuta histerii, twarz blada jak jej oczy, nie spała od blisko trzech dni. Tess nie mogła wytrzymać z nią w jednym pokoju, nie była z nią sam na sam od ich wspólnego pobytu na komendzie policji. Po powrocie Bibi poszła na górę, a Tess do Ptaszarni Zombi i tam pozostała. Z dala od narzędzi i projektów, ale teraz zupełnie nie miała do tego głowy, nie czuła nic prócz niedo­wierzania, była jak pusta, żałosna skorupa wypełniona z wolna nową zawartością; spadający metal, gęsta struga lejącej się krwi.

Pielęgniarz z karetki powiedział, że Paul umarł prawie natych­miast, próbowano go ratować, lecz na próżno, nie udało się go reanimować, nawet gdyby miał stać się tylko warzywem. Nikt nie wiedział, czy Paul miał jakichś krewnych. Zakwalifikowano go jako

ubogiego i urządzono kremację na koszt miasta; prochy otrzymała Bibi, nieduży, blaszany pojemnik wielkości połowy pudełka chuste­czek higienicznych, na białej plakietce, pobrudzonej palcami i łzami, jego imię i nazwisko oraz data śmierci.

Tess zdziwiła się, że nie wniesiono żadnych oskarżeń, nie ponie­śli z tytułu tego, co się stało, żadnych konsekwencji i to nie było w porządku, bo przecież Paul umarł, a nikt nigdy za to nie odpowie. Wina i odpowiedzialność, droga pomiędzy smutkiem a wyrzutami sumienia; najwyraźniej nikt nie zostanie oskarżony o spowodowanie jego śmierci.

Upalny, okropny dzień, popołudnie, nikt nie pracuje. W kącie nakryta brezentem, poobijana Salome; widać przynieśli ją tu, Tess nie dotknęła tej maszyny od czasu przedstawienia i nie zamierzała tego robić teraz, nie chciała jej już nigdy oglądać. Niech ją rozbiorą na kawałki, oddadzą na złom. Peter powoli, jakby niechętnie zabiera się do swoich zajęć, Jerome z pół przymkniętymi oczami przegląda gazetę i nagle zjawia się Sandrine, rozgląda się wokoło tępym wzrokiem i mówi bełkotliwym, spowolnionym od prochów głosem, sączącym się jak woda z cieknącego kranu.

Bibi mówi, że powinniśmy niedługo rozsypać prochy. Chce to zrobić za godzinę. Spotkamy się wszyscy na górze.

Wymieniają spojrzenia.

Tess, Jerome i Peter, Nicky zaś wybucha: — Takiego wała, tam przyjdę! — czym zaskakuje ich wszystkich, zaczerwienione oczy, ochrypły głos jak u zapłakanego dziecka. — Pieprzyć to, wydaje się jej, że może nami rządzić jak podczas przedstawienia, jak podczas pieprzonego spektaklu Chirurgów. — Sandrine wybucha płaczem i odpowiada mu głośno, nie przebierając w słowach, rzucają się na siebie, przepychają w progu, aż w końcu Jerome odciąga Nicky'ego, a drugą ręką zatrzaskuje drzwi.

Nicky szlocha.

•— Ja go nawet nie lubiłem, był skończonym palantem.

Jerome podprowadza go do długiej, nakrytej kocem ławy, lepiej odpocznij przez chwilę, stary, odpręż się, wyluzuj. I Peter, młode, lecz dziwnie stare oczy:

Tess, idziemy czy nie?

Jakby z daleka, z pustyni, mówiła beznamiętnym głosem, przy­wodzącym na myśl wiatr hulający nad Saharą.

Róbcie, co chcecie — odrzekła. — Ja tu już nie rządzę.

Następnego dnia Bibi wyprowadziła się.

Zero kłótni, zero dyskusji. Tess nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, póki nie zaczęły się hałasy, suwania, stukot i odgłosy cięża­rówki na zewnątrz — znów kumpel Crane'a? Niewiele do wyniesie­nia, a zdawało się, że całe mnóstwo, z góry na dół, raz po raz, klekot windy towarowej, Tess sama w późnopopołudniowym upale Pta-szarni, gmera nieustannie w stosie poskręcanego lutu i kabli, udaje, że pracuje, lecz stale nasłuchuje; ostatniego kursu windy, cichego trzasku pustej kabiny, który nakłoni ją do pójścia na górę, jak zwierzę po własnych tropach wracające do nory: co zostało naznaczone, zabrane, co pozostawiono? Czy Bibi wyśle kogoś, Andy'ego, Paula lub Sandrine, by przekazali reszcie krótką a treściwą wiadomość — pieprzcie się wszyscy? A może po prostu odejdzie i już? Nasłuchuje -w ciszy przejrzystej jak rozcieńczalnik, kable długie i cienkie niczym żyły w jej zimnych palcach, a w skroniach dudni tępy ból, gong rozbrzmiewający w świątyni czoła, po prostu słuchaj.

I ostatecznie to przegapiła; Nicky wraca z wyprawy na złomowi­sko, w ręku worek z łupami, metal i kable sterczą na wszystkie strony, wołają po imieniu:

do kawy, burza przeszła, zostawiając po sobie tylko same szczątki i głęboką, przejmującą ciszę. Wszystkie rzeczy Tess pozostały nie­tknięte. Na stole roboczym nieduże, starannie złożone zawiniątko. Wewnątrz opłata za czynsz odliczona co do centa. Jej działka. Żadnej kartki, żadnego pożegnania, nic.

A czego się spodziewałaś, łzawego rozstania? Adresu, pod któ­rym mogłabyś ją odnaleźć? Kurz wiruje w promieniach słońca wpadających przez okno, lampka automatycznej sekretarki mruga monotonnie; kolejne telefony z prośbą o wywiad, o historię i upadek tanzplagen, „AntiTrust" z chęcią zapłaci im za wyłączność. Pieprz­cie się. I wiadomość dla Bibi od Lindy Joy, tak, z przyjemnością się z nią spotka, może przyjść jutro o każdej porze.

Pokój zrobił się jakby mniejszy; Tess usiadła na tapczanie, otwar­te drzwi, twarz ukryta w dłoniach, nie płakała, ale było jej ciężko na sercu, ból narastający dniami i nocami wzbierał w niej coraz bardziej, wypełniał jąjak opar nasycający jej płuca trucizną i wypalający krtań żarem wolno działającego kwasu; tyle nie wypowiedzianych słów, smutek i żal, nie uwolnione łzy trawiące ciałojak kwas, niszcząceją od wewnątrz, dopóki nie będzie całkiem pusta i oczyszczona lub martwa.

Albo jeszcze gorzej.

Dwa dni, uznała, skądinąd słusznie, dadzą jej dwa dni, by mogła się wypłakać lub wykrzyczeć, wyrzucić z siebie cały smutek. I do­kładnie tak jak przewidziała (naprawdę? czy rzeczywiście myślałaś o Salome?), zjawili się wszyscy trzej, Nicky, Peter i Jerome, przy­nieśli czerstwe bagietki i kawę. Wiedzieli, że to lubiła. Plastykowy kubek, zbyt gorący, by utrzymać go w dłoni. Gorzka para omiata jej twarz, gdy siedzi przy stole roboczym, pustym i uporządkowa­nym jak ona sama i wszystko inne, zrobiła generalne sprzątanie, pracując z obsesyjną wręcz skrupulatnością, coś takiego przydarza ci się, gdy harujesz przez wiele godzin bez przerwy, przestawiając, przenosząc, zmywając, odkurzając i czyszcząc, tapczan, rzeźby, konstrukcje, panele, maszyny, tumany kurzu oślepiają suche oczy, przywierają do skóry jak szary rak, dwa dni sprzątania to dość, by

twoje mieszkanie lśniło czystością. Zero snu, zero jedzenia, odgryza dopiero teraz kawałek bagietki, smakuje jak wilgotny karton albo tektura.

Pyszne — mówi. — Naprawdę.

Trójka wymienia między sobą spojrzenia, wreszcie Jerome, jak zwykle, odzywa się pierwszy.

Posłuchaj, Tess. Chcieliśmy się dowiedzieć, czy, no wiesz,
co teraz zamierzasz, czy masz jakieś plany, a jeżeli tak, to jakie.
Rozumiesz.

Nie. Chyba nie rozumiem.

Masz na myśli spektakl? Jak widowisko Chirurgów?
Spodziewa się, że ta nazwa nie przejdzie jej przez usta, ale jakoś

się udało, bez rewelacji, niemniej wykrztusiła to i obróciła się na stołku, by na nich spojrzeć.

Są wyraźnie zbici z tropu, nie wiedzą, co powiedzieć, nerwowo obracają w dłoniach puste kubki, zmiętą torbę po bagietkach, ta nowa sytuacja, po zmianie, nie przypadła im widać do gustu. Peter zerka nieśmiało na Jerome'a, przełamując milczenie.

Cóż, jeżeli o mnie chodzi, zająłem się montażem taśm. —
Przerywa gwałtownie, to temat tabu, lecz Tess uśmiecha się pół­
gębkiem. — Mów. — Tych, które naprawdę powinny się sprzedać.

Nicky znowu ich zaskakuje.

Tess — mówi stanowczo. — W tym, co się stało, nie ma
twojej winy, a jeśli wszyscy mają za dużego pietra, by to powiedzieć,
ja muszę to zrobić. Ty jedna się starałaś — nie — gniewnie do
Jerome'a, uciszając go na wychwycony, im tylko znany, sekretny
sygnał. — Naprawdę tak myślę. To nie jest jej wina, oni spieprzyli

sprawę, to wszystko przez nich, przez tych pojebów z nożami, to przez nich upadła ci kontrolka sterowania i...

Nicky rzuca jej na odchodne jedno jedyne spojrzenie i po chwili on również znika za drzwiami, w pokoju prócz niej nie ma nikogo. Pomieszczenie jest czyste, wręcz sterylne, oświetlone gorącymi promieniami słońca, a ona ma tyle czasu, ile tylko zechce, może pracować, jak długo ma ochotę, nie przejmuje się już niczym, ani wywiadami, ani spektaklami, nie musi z nikim rozmawiać ani się spotykać, nikt jej nie przeszkadza.

Włączona lampka nad stołem, pochyla się nad nim, ale po co? By pracować, nieważne po co, jeśli zaczniesz zadawać sobie takie pytania, możesz już nigdy nie wrócić do swoich zajęć, może nawet stracisz chęć do życia. Zatem głowa w dół i do roboty, na podłodze kawałek woskowanego papieru z jej zapomnianej bagietki, karma dla mrówek, porzucona, by spleśniała, by stoczyła ją powolna erozja gorąca i czasu, nieugięta pamięć entropii i powolne organiczne gnicie.

Nieduży model, obecnie pracowała nad małą rzeczą, ot, takie głupstewko, aby zająć czymś powierzchnię stołu. Bez nazwy, bez

tytułu, po prostu coś na początek, aby mieć zajęcie, aby nie myśleć, lecz już po tygodniu praca zaczęła przynosić efekty, a jej satysfakcję, owadzi wygląd i gracja tancerki, istota o wielu odnóżach poruszają­cych się w zaskakujący sposób.

Z początku dręczy ją poczucie winy jak czarna, burzowa chmura wisząca nad głową, nie jest pewna, czy wolno jej czerpać przyje­mność z pracy, z czegokolwiek, nadal ma wątpliwości, ale teraz przynajmniej może swobodniej oddychać, ma zajęcie, to coś więcej niż praca, jest z niej zadowolona, podobnie jak z samotności i narzę­dzi, których używa. Nikt więcej się nie pojawił, telefonów nie odbierała, więc ten problem miała akurat z głowy. Wstać z łóżka, umyć się, czasami coś zjeść i pracować aż do późna i znów spać. Czasami sypiała w ubraniu, na nie posłanym tapczanie, z odchyloną do tyłu głową, postrzegając w snach pełny obraz swojej nowej, nie­samowitej konstrukcji, było ich wiele, niektóre pamiętała, większość jednak odchodziła w zapomnienie. Nie była godna zapamiętania.

Czasami budziła się nocą, a jakiś głos w podświadomości mówił jej, że to Bibi wyrywała ją ze snu, szept jej oddechu, głosy i krzyki dochodzące z jej strony pokoju, z jej snów, o czym teraz śniła? Czy i ona budziła się ze łzami w oczach, opłakując Paula? Kogokolwiek? Nie myśl — mówi sobie wtedy Tess. — Nie myśl — powtarza czasem na głos, rzucając te słowa w mrok jak zaklęcie mające chronić ją przed koszmarami. Poduszka zbita w twardą grudę i roz­palona jak małe, stygnące ciałko; nie myśl.

I faktycznie czasem nie myślała.

Rano znów do pracy nad nową konstrukcją.

Nieduża maszyna, wielkości kraba, ale inna, wykonana tak, jak kiedyś tworzyła swoje rzeźby, bez wcześniejszego planu czy przy­gotowania, jedynym celem tej istoty było jej istnienie samo w sobie. Oto ona, czarny kanciasty kształt, zmienny, ruchomy, pełen niespo­kojnych kątów i cieni jak brudna woda wyciekająca z popękanego, plastykowego wiadra, jak poczekalnia w klinice, gdzie lekarz ma ci coś do zakomunikowania. Prawie mógłbyś to objąć dwiema dłońmi, to coś, tę istotę, gdyby nie fakt, że coś sprawia, iż wcale nie chcesz tego dotknąć, coś, co powoduje, że nawet po mimowolnym muśnię-

ciu masz ochotę natychmiast wytrzeć rękę o spodnie. I to coś Tess czuła teraz w sobie, gdzieś pod sercem, pławiło się tam jak zdradziec­ka boja, powolne i szare, każdego dnia. Dzień w dzień.

Oglądając się w lustrze, stwierdziła, że nie tyle się postarzała, co jej twarz dziwnie wypełniła się kośćmi, jakby jej własna śmiertel­ność napierała na spaczoną barierę skóry; w ostatnich dniach rzadko zerkała w lustro.

Włosy ułożone w długi koński ogon, postrzępione podkoszulki i bose stopy, mimo rozsypanych na podłodze opiłków metalu, prze­mijanie lata naśladuje jej własne. Przemijała, co będzie teraz? Zim­no. Cisza, choć na dole Zombi hałasowali jej do wtóru, zapewne ucieszyliby się zjej towarzystwa, ale ona wybrała takie rozwiązanie i nie zamierzali z nią polemizować. Teraz na drzwiach wisi tabliczka z napisem Ptaszarnia Zombi, mija je, kursując z góry na dół i z po­wrotem, odwiedza złomowisko, tak, to jedyne miejsce, które nigdy nie sprawiło jej zawodu. Oaza rdzy, bywało, że spędzała tam wiele godzin, wspinając się po stertach metalu ze zwinnością kozicy górskiej albo pawiana, przepełzała niczym pająk po toczonych czer­woną zarazą zezwłokach z blachy i stali, beczkach pustych jak stare bidony pod kołyszącymi się smętnie wysięgnikami dźwigów; jesz­cze niedawno ona również bardzo chciała mieć dźwig, by móc przemieszczać cięższe konstrukcje, zwłaszcza Panią Łazarzową, teraz już go nie potrzebowała. Nie pracowała przy żadnej ze swoich wcześniejszych konstrukcji, Pani Łazarzowej, Trzech Smierciach, Sędzim ani Salome, nie chciała ich więcej widzieć. Tylko nie nazwa­ne odnóża i mały tors, leżące posępnie na stole, słodki smar spływa różową strużką jak wonny tłuszcz. Ta rączka się nada, tutaj, to do niczego, na większą kupkę nieprzydatnych części, kadłub starego, przemysłowego odkurzacza, upstrzony plamami rdzy: rączka może pasować do tych długich, bezimiennych odnóży, trzeba ją tylko przyciąć, o tutaj, tak właśnie.

To jedyna rzecz, którą zwędziła, za resztę zapłaciła według wagi, tym razem niewiele, ale wróciła później niż zwykle, wyszła tuż przed zamknięciem, na ramieniu ciężki worek — teraz już bez samochodu — ciemno, choć oko wykol, i nagle zza ogrodzenia:

Hej! — Nie reaguje i po chwili rozlega się znowu, nieco
głośniejsze: — Hej! — Odwraca się i widzi Michaela.

Przystojny jak zawsze, lecz nie widziała go od paru tygodni i uświadamia sobie, jak bardzo się za nim stęskniła, to boli i daje do myślenia; czarna bandana w wyblakłe czaszki i heavy metalowy podkoszulek bez rękawów, też czarny, na policzku siniak, twarz blada w zielonkawej poświacie sygnalizatora przy przejściu dla pieszych: nietykalny i dziwnie obcy, jak chwila przed początkiem świata ujrzana we śnie, z komentarzem w tle:

Oto jak było przedtem.

Sińce pod oczami, ale ciepłe dłonie, gdy jej dotyka, ujmuje za ręce i nie puszcza, jej własne wydają się dla odmiany zimne jak lód.

Zapach przywodzący na myśl świeży pot i nagle on zaczyna mówić, spuszcza wzrok, mówi cicho, prosi go, by powtórzył.

Powiedziałem, że ona chciałaby się z tobą spotkać. — Sięga,
by wziąć od niej worek.

Gdzieś z głębi niej, z tego zapomnianego miejsca mroku, zgrozy i czego jeszcze dobiega głos.

Ona tęskni. Ja to wiem. Stale o tobie mówi.
Wewnętrznie cała się trzęsie, dreszcze jak drżenie światła nad

wodą, brak jednego konkretnego ośrodka emanacji, zdaje się ona napływać zewsząd, ze szpiku kości, z jej jaźni, z krwi i trzewi. Odbiera worek, ostry i ciężki i zarzuca sobie na ramię, ugina się pod ciężarem, ostre końce wystające z postrzępionego płótna wyglądają jak sztychy mieczy albo czubki igieł raniących ciało.

Na pewno. —Tak trudno było jej spojrzeć na niego, spojrzeć
mu w oczy. — Przez cały czas. Stale.

I nagle mija ich zarządca złomowiska, Michael cofa się o krok, zaskoczony, tamten tymczasem zamyka bramę i spoglądając na Tess, kiwa głową, rzucając ni to pytanie, ni stwierdzenie:

Spłachetek cieni za oazą spokoju, stołem roboczym, magicznym kręgiem, białym światłem, gdzie przynajmniej można mieć nadzieję na rozwiązanie wszystkich problemów, gdzie można liczyć, że zo­staną rozwiązane raz na zawsze, definitywnie, gdzie te same cienie skupiają się wokół udrapowanej podstawy Pani Łazarzowej, Sędzie­go i Trzech Śmierci, porzuconych, na wpół ulotnych jak wspomnie­nia, sny lub wspomnienia wspomnień, niczym sadza na zwęglonym ciele, woń domu spalonego do fundamentów.

Tępy, pulsujący ból poniżej łopatki, w miejscu poobijanym przez worek, palące otarcie na ramieniu, jak oparzenie, jak blizna. Stawia worek pod nogami, robi krok poza krąg światła i wybucha płaczem, szlocha tak silnie, że uginają się pod nią kolana, jakby krążący w jej krwi metal, żelazo, zmienił się w truciznę rozprowadzaną do najdal­szych zakątków organizmu, przytyka do ust dłoń zaciśniętą w pięść, barierę, tarczę, a może ani jedno, ani drugie. Ból jest na miejscu, taki jak powinien być, idealny niczym rebus. Tess płacze, dopóki nie zacznie wymiotować, leje jej się z nosa i z oczu, podnosi się jak paralityk i wstępuje w światło, podchodzi do stołu, wysypuje zawar­tość worka na blat i pracuje, dopóki jest w stanie. Dopóki będzie mogła się utrzymać na nogach albo nie uśnie, albo nie spadnie z krzesła lub nie umrze zjedna ręką przyspawaną do stołu; obojętna i bezwładna jak błoto, jak wydrążone ciało, powłoka na zimnej,

bezmyślnej płycie ołtarza, ocalona przez bezgłośną śmierć od pre­cyzyjnie wbijanych igieł myśli oraz wspomnień.

Późny poranek, babie lato, słońce świeci jasno, zeszłej nocy było tu dość chłodno, podłoga trochę za zimna, w cienkich trampkach zmarzły jej stopy. Wraca do domu z dwoma pomiętymi papierowymi torbami, ukształtowanymi jak rzeźby, w jednej czerstwe bułeczki, śniadanie, w drugiej Bibi.

Nie „AntiTrust", lecz „Scuff', Tess nie znała tego pisma, lecz dostrzegła na okładce czerwone litery tworzące napis ŚMIERĆ CHIRURGA i jej własne oblicze, na które nałożono mniejsze, aktu-alniejsze, przedstawiające Bibi w habicie mniszki! Pismo było dro­gie, ale i tak je kupiła, wróciła do domu i spragniona kawy omal nie poparzyła sobie ust gorącym naparem. Nazwisko autora artykułu nic jej nie mówi, jest długi, mało zdjęć, jedno przedstawia Paula, zrobione znienacka przedstawia uśmiechniętego nastolatka przed czyimś ceglanym domem. Pozostałe to zdjęcia z widowiska Chirur­gów, nieostre, nie doświeflone; pod jednym z nich podpis — Tess Bajack, rozmazana postać, ona sama, w ruchu oraz FATALNA MACHINA, „Sędzia Smutków".

Fatalna.

Mimo to przeczytała cały artykuł. Dwukrotnie zadzwonił telefon, głosy w tle, nie wsłuchała się w nie. Przeczytała artykuł ponownie, w tę i z powrotem, nieco wolniej, pośrodku zdjęcie Paula, mimo woli musiała na nie spojrzeć, uśmiechnięta twarz, bez blizn, bez infekcji, bez świadomości tego, co się wydarzy. Ile lat temu je zrobiono? Sześć? Dziesięć? W tę i z powrotem.

Zaczęła po raz trzeci i znów zadzwonił telefon. Michael.

Tess, to ja. Wiem, że tam jesteś, więc odbierz, dobra? Dobra? Widziałem artykuł. Ja... — Unosi słuchawkę jak jakieś egzotyczne urządzenie, przykłada do ucha, niepewnie, jakby z obawą. — Co? — Na zewnątrz słychać jęk syreny strażackiej, wóz przejeżdża tuż obok jej budynku i przez chwilę całkiem go zagłusza. — Co? — głośniej, z większym naciskiem, odpowiada tym samym tonem, teraz nieco zbyt głośno: — ...z nim nie rozmawiałem. Nikt z nas z nim

nie rozmawiał. Nikt z nas nie wie, co to za facet. Andy uważa, że mógł go spotkać podczas jednego ze spotkań amatorów nacinania, ale nie jest tego pewien. Zresztą gdyby nawet, on również z nim nie gadał. Ani ja. Nikt z nas... Fatalna.

A Bibi? — Na zewnątrz słychać śmiech, jakaś dziewczyna,
druga rzuca piskliwie jakieś imię, pada przekleństwo i znów rozlega
się śmiech. Bździągwo jebana, ty suko, ty CIPO. — Czy Bibi z nim
rozmawiała?

Michale milczy.

Powietrze w jego płucach niczym gaz, opar dzielący atmosferę od suchej, lodowatej próżni kosmosu. Przyciska słuchawkę do ucha, a on odpowiada ze spokojem.

Czemu sama jej o to nie spytasz?

Nie chciała Bibi w tym pokoju, nie chciała unicestwić tak staran­nie stworzonego przez siebie nowego otoczenia.

Spotkam się z wami — powiedziała, na co Michael zapropo­
nował Javahouse. Bibi też wybrałaby to miejsce, czy była z nim
teraz? Jak rysunkowy diablik siedzący na jego ramieniu, szepczący,
podjudzający, drwiący, z małymi, ostrymi różkami i w mnisim
habicie, z egzemplarzem „Scuffa" pod pachą?

Za pół godziny — rzekł Michael. — Zaraz do niej zadzwonię.
Dwadzieścia minut później sączy najtańszą kawę, odwraca się za

każdym razem, gdy ktoś otwiera drzwi, pismo leży przed nią na stoliku, odwrócone tak, by kelner nie zobaczył zdjęcia na okładce. Wreszcie zjawia się Michael, nie ogolony, w fatalnie postrzępionych szortach barwy zaschniętych smarków, nachyla się, by dotknąć jej ramienia, ściska je zdecydowanym ruchem, czy chciał w ten sposób dodać jej otuchy? Bądź dzielna. Trzymaj się.

Jedna dłoń na czasopiśmie, jakby mogła poczuć przez kartki twarz Bibi.

je niknący wolno czerwony ślad zębów. Miał na ustach zimno. — Powiedziała, że nie chce... że nie chce rozmawiać na ten temat.

Ulga. I rozczarowanie, to trochę dziwne, zwłaszcza po tym, jak nerwowo lustrowała wszystkich wchodzących. Czy to ona? Nie. Nie. Inie.

Chcesz powiedzieć, że nie miała ochoty spotkać się ze mną.
Dzięki.

Prosi o dolewkę kawy. Michael odwraca swoją filiżankę, tania, poobtłukiwana porcelana, blade, delikatne usta na bladej krzywiźnie naczynia.

Nie mogę jej za to winić. — Z jednego ucha zwiesza się
kolczyk, srebrny sierpowaty kształt, niknący w gęstwinie jego wło­
sów, ale mimo to widoczny. — Naprawdę sądzisz, że to jej robota,
prawda?

Wzrusza lekko ramionami, ależ miała rozluźnione mięśnie, tak samo się czuła po pracy przy metalu, po długotrwałym spawaniu.

Michael uniósł wzrok.

Naprawdę chciałbym, żeby okazało się, że to nie ona. Mówię
szczerze. — Przeciera oczy, dopiero teraz uświadamia sobie, jak
brudna się czuła, spocona, zmęczona i niewyspana. — To było
świństwo. Zarówno w stosunku do nas, jak i wobec Paula. — Dziwi
się sobie, że to imię tak łatwo przeszło jej przez usta. — I powiem
jej to, gdy się z nią spotkam. Jeżeli kiedykolwiek do tego dojdzie.

Wstaje od stolika.

Ostatnio rzadko wychodzę z domu.

Michael wciąż trzyma w dłoni pismo, sięga, by dotknąć jej dłoni, znów ten sam uścisk, powolny, zdecydowany i prosty, szczery smutek w oczach.

Wiesz, Tess, gdybyś kiedykolwiek potrzebowała towarzy­
stwa, chętnie cię odwiedzę. Nie musimy rozmawiać ani nic...
Spojrzenie, jakby w ogóle nie stało się nic złego, uśmiech mówiący
coś odwrotnego i świadomość, że w pewnym sensie to, co się
wydarzyło, będzie się powtarzać w nieskończoność. — Gdybyś
chciała, mogłabyś mi pokazać swoje nowe dzieła, to nad czym teraz
pracujesz.

Ona również się uśmiecha, słabo, lecz szczerze, nie zabiera czasopisma.

Jej praca należy teraz tylko do niej i tak pozostanie.

Nad tym samym co zawsze — odrzekła z uśmiechem. — Nad
niebezpiecznymi maszynami.

Ogląda popisy długonogiej istoty, prawdziwy występ, prawdzi­we długie odnóża pną się po zimnej gałęzi ołówka lutowniczego, zepsutego ołówka, Jerome obiecał jej pożyczyć swój, ale dziś Jero-me'a nie było w domu, przygotowywał pierwszy występ Zombich, był szczęśliwy i podekscytowany, jak wyznał Tess, przez całą noc miał rozwolnienie.

Leciało ze mnie jak z dziurawego worka. — Przesuwa dłonią
po nowej fryzurze, beznadziejnej jak wąsik, który zaczął zapuszczać,
mały, cienki jak kreska od ołówka. Nicky powiedział, że wygląda
jak alfons. Dodał też, że „Scuff' to pismo dla dupków i pozerów,
wszyscy o tym wiedzą, za wyjątkiem paru jebniętych bździągw
z galerii i typów, którzy wciąż przychodzili do klubów w glanach.
Przydałoby się to zapisać pod podwójnym Z — zajebać i zapomnieć.

Wyglądało na to, że żaden z nich trzech nie przejął się zbytnio artykułem ani nie był nim zainteresowany, fakt, mieli swój występ, to ich pochłaniało, ich własne widowisko z rozpylaczami i bombami, zapytali, ot tak, dla zasady, licząc z założenia, że się nie zgodzi, że odmówi, czy nie chciałaby wziąć udziału w występie jako Gość

^

Honorowy. Podziękowała, ale po odegranym w mistrzowski sposób dłuższym zastanowieniu, dzięki, ale... niech się cieszą, że przynaj­mniej zechciała rozważyć propozycję, życzyła im udanego występu, naturalnie że przyjdzie, aby go zobaczyć. W przyszłą sobotę, tak powiedzieli i pokazali jej ulotkę, jasnozielony, bijący po oczach kolor, chwiejne, czerwone litery. Zombi ze złomowiska, data, adres w okolicy baru Hernandeza, nieopodal starego magazynu, gdzie Bibi dawniej odbywała próby.

Czuła się dziwnie, idąc tam, a jeszcze dziwniej, uczestnicząc w spektaklu jako widz: pusty parking pod kładką, parna noc, wszyst­ko lśni wilgocią, spocone dłonie, śliski metal, lepkie plastykowe śmieci unoszone wiatrem i przyklejające się do skóry. Zastanawia się, czy ktoś ją rozpozna, ma nadzieję, że nie spotka nikogo znajo­mego; czy zjawi się ktoś z Chirurgów? Dość, przestań myśleć o nich w ten sposób, oni tak o sobie nie myślą, przestań, wystarczy. Nie rzuca się w oczy w workowatym, czarnym podkoszulku i szortach jak kurierka rozwożąca przesyłki, a jednak stara się trzymać na uboczu, poza kręgiem światła z mrugających lamp łukowych, stoi na obrzeżach tłumu widzów.

Przyszło ich naprawdę mnóstwo, z początku jest tym zdziwiona, ale to efekt działania poczty pantoflowej, tak to tłumaczył Jerome (znowu on!), ich trójki nie pamiętano co prawda z przedstawień Chirurgów, ale wieści rozeszły się po mieście jak burza, wszyscy wiedzieli, co się stało podczas ostatniego występu, to było coś strasznego i ekscytującego zarazem, kto wie, co może wydarzyć się tutaj? Nieprzewidy walność, jeden z najtrudniejszych do podrobienia towarów.

Zaczęli punktualnie, eksplozjami znacznie silniejszymi niż pod­czas poprzednich występów (dość tych porównań), przygotowane zawczasu ładunki wybuchowe, Nicky rozmieścił je osobiście i oto on, Nicky we własnej osobie w gumowej, halloweenowej masce diabła, poznała go po chodzie i rozpylaczu, z którego sypały się strugi mielonego szkła, gdy wodził nim w tę i z powrotem, farmer i strażak, kim chcesz zostać, gdy dorośniesz? Kolejny wybuch, a ze ścieżki dźwiękowej dobiega krzyk kobiety, nie filmowy okrzyk, lecz

prawdziwy wrzask strachu lub bólu, kobieta wyje na całe gardło i naraz zjawia się Peter, też ma na głowie maskę, w tej jednak wycięto oczy, w ich miejsce umieszczono gałki zawieszone na sprężynkach, zwisające na wysokości policzków, czarownik nie ma również po­łowy twarzy, płat skóry kołysze się smętnie poniżej podbródka. Peter podchodzi do zniekształconej, rzeźbionej palnikiem wieży z grubego plastyku, śliskiej, w barwie chodnikowej szarości, w dłoni trzyma wielkie, pneumatyczne nożyce mogące przeciąć nawet stalowy pręt, jak wyjaśnia z typową dla siebie, lakoniczną dumą; niekiedy wyda­wało się, że podziwia sprzęt ratowniczy i niszczący głównie ze względu na jego wygląd, możliwości techniczne schodziły wówczas na plan dalszy, jak ktoś, komu podoba się raczej wygląd samochodu aniżeli jego osiągi techniczne czy odległości, jakie może dzięki niemu pokonać.

Petere zaczął kroić plastykową wieżę, w tle kobieta wciąż jeszcze krzyczała, lecz znacznie cieniej niż dotychczas, Nicky zasypał ca­ły plac odłamkami szkła, rozpryskując dokoła kurz, grudki ziemi i okruchy betonu. Tłum cofnął się przed tą nawałą szkła, a Tess natychmiast oczyma duszy ujrzała inną, chwytającą za serce scenę, widzów pierzchających w popłochu przed rozszalałą maszyną, Paula w cieniu rusztowania, czemu go nie złapała, nie spróbowała podnieść urządzenia sterującego Salome, dlaczego nic nie zrobiła? Krzyk Raelynne; wrzask kobiety płynący z taśmy, przez jedną upiorną chwilę sądziła, że to jeden i ten sam dźwięk, że Peter nagrał cały spektakl równie dobrze jak wszystkie inne, spokojnie, odpręż się, wyluzuj, wsłuchaj się uważnie, to nie Raelynne, to nie jej ochrypły, gardłowy wrzask, to jakaś kobieta zgrana z telewizji czy czegoś innego, powinni byli poprosić mnie, mogłabym tak krzyczeć bardzo długo.

Teraz kolej na Jerome'a, przegapiła jego wejście, wielka głowa klowna, różowa peruka, sczepiony z czarną, z wyglądu przypomina­jącą ludzką, postacią noszącą maskę Drakuli i zdającą się czwartym członkiem zespołu, najmłodszym zombi w grupie: wielkie, ruchome ramię oplata Jerome'a, ten próbuje się uwolnić, kolejny wielki wybuch, kilka skrzynek w śmietniku zaczyna się palić, czuć silną,

ale dziwnie przyjemną żywiczną woń i wtedy w pomarańczowej, ostrej łunie Tess dostrzega Michaela, jest bez koszuli, w czarnej czapce, jego usta poruszają się — a obok niego Bibi.

Mimowolnie krok naprzód i zaraz świadomie w tył. To Bibi, na pewno, włosy ogolone niemal do skóry, długi biały podkoszulek i coś jakby szorty, dłoń na ramieniu Michaela, mówi mu coś, a raczej krzyczy wprost do ucha. Patrzy, i naraz Tess cofa się o kolejny krok, jakby mogła się ukryć, rozpłynąć się w tłumie; jeszcze jedna eksplo­zja, jaśniejszy płomień, spojrzenie jak u łani gapiącej się na światła reflektorów nadjeżdżającego auta, Bibi też ją dostrzegła. Nazywają to lśnieniem, to wbrew wszelkim znanym prawom. I łania była całkiem bezradna, bezradna i oślepiona, chciała odejść, już, teraz, zniknąć w mroku, anonimowa, ale przecież obiecała Jerome'owi, że nie wyjdzie, obejrzy cały spektakl, zostanie do końca. Nowe wy­buchy, krzyk kobiety rozbrzmiewa nieprzerwanie jak dzwonienie w uszach, wywołuje zachwiania równowagi, Tess walczy z tym uczuciem, na miłość boską, to tylko Bibi, to ona powinna być zdenerwowana moim widokiem. Po tym, co zrobiła, ta myśl sprawi­ła, że poczuła się nieco swobodniej, dodała jej otuchy, przymusiła, by stanęła sztywno, ze splecionymi ramionami, lekko wypchniętym biodrem i dumnie uniesioną głową, obserwując, wypatrując, a gdy po chwili wahania skierowała wzrok w to samo, co wcześniej, miejsce, już ich tam nie było.

To zbiło ją z tropu, czy przedzierali się teraz przez tłum? Wrzask urósł do niewiarygodnego, rozdzierającego crescendo, nieprzyje­mnego jak zgrzyt paznokciami po tablicy, ludzie wokół niej zaczęli mieć tego dość, kilku zwinęło żagle, przykładając obie dłonie do uszu, Jerome najwyraźniej walczył zawzięcie ze swoim tworem, Nicky i Peter pospieszyli mu z pomocą, chcieli go uwolnić, wtem pojawił się oślepiający błysk i różowe włosy Jerome'a stanęły w og­niu, jego podartą maskę otoczyła niby korona z płomienia, groźne ramiona wciąż oplatały go wpół. Tess bez namysłu jęła przedzierać się przez tłum, kopiąc i rozpychając się łokciami, weszła w obręb kręgu i ruszyła po tłuczonym szkle, lecz było już po wszystkim, głowa artysty już nie płonęła, dymiła lekko, Jerome zdarł maskę

jednym konwulsyjnym ruchem, twarz miał bardzo zaczerwienioną, od poparzenia? I w tej samej chwili nastąpiła tak silna eksplozja, że Tess instynktownie się schyliła, skuliła, przyjęła pozycję płodu (jeża?) i, choć huk prawie ją ogłuszył, ujrzała poruszające się usta Petera, a zaraz potem Nicky puścił serię ze swojego rozpylacza, strzelając w górę strugą (szkła?) nie, jakichś małych kulek, ich grad obsypał jej twarz, plastyk, małe kule, miniaturki z cyfrą osiem, symbol pecha. Jerome był tuż przy niej, chyba coś mówił, a teraz po prostu próbował ją odciągnąć, ludzie zaczęli bić brawo, ręce zderza­jące się ze sobą, jak w sprawnej choreografii, czy to koniec występu? Tak. Jerome, blisko niej, nie poparzony, ale twarz ma nadal czerwo­ną, wrzeszczący jej do ucha: — Czy ty mnie w ogóle słyszysz? — I wyjmuje ze swoich uszu duże brązowe zatyczki.

Trochę. — Wie, że i ona krzyczy bardzo głośno, lecz nic na
to nie może poradzić. — Ale słabo.

Był bardzo podniecony, chciał, aby została, odprowadził ją poza miejsce, gdzie występowali, na tyły magazynu, przy rampie załadun­kowej, gdzie czekali wraz z innymi Nicky i Peter, chłopaki i dziew­częta, czy chciała może... może... nie dosłyszała, ale było już lepiej, coraz lepiej, wzruszyła ramionami i dotknęła uszu.

Jutro — mówi powoli — dobrze?

Nicky gestami naśladuje jazdę samochodem, podwieźć cię? Obok niej jeden z chłopaków ujmuje ją za ramię, tędy. Kiwa głową, po czym odwraca się i obejmuje Jerome'a, najpierw jego, potem Petera i Nicky'ego, oba kciuki w górę i odchodzi za chłopakiem z klu­czykami.

Wielka trzykółka mitsubishi, grube opony, podrasowany silnik, na prędkościomierzu wskaźnik tylko do 80, ale wiedziała, że jechali znacznie szybciej, ostro wchodzili w zakręty, było ich sporo i nagle byli u celu, na jej ulicy, gdzie przy ścianie budynku ujrzała znajomy skuter i dwie osoby: Michaela i Bibi.

Dzięki. — Wciąż za głośno, a pod sercem jakieś uczucie,
nie wyczekiwanie ani strach, coś innego; idzie w ich stronę, a Bi­
bi patrzy na nią, brzydkie ciuchy, fatalna fryzura, nowy kolczyk
w górnej wardze, srebrne kółko, którego prawie nie widać pośród

1

warstw opuchlizny dokoła, ciało fioletowe jak siniec: Bibi patrzy na nią.

Michael mówi coś, widzieliśmy cię na występie, ale Tess igno­ruje go i tylko patrzy na Bibi, wymieniają ostre spojrzenia, aż w końcu:

Tojak? Mogę wejść?

Na górę po schodach. Tess cieszy się, że jest ciemno, cieszy się, że nie musi patrzeć na Bibi, jest gorzej, niż sobie wyobrażała, serce omal nie wyrwie się jej z piersi, otwarcie drzwi zajęło jej dłuższą chwilę. Chrząka i staje, opierając stopę o stołek; prócz niego można tu usiąść tylko na tapczanie, to dość daleko, pod samą ścianą, więc Bibi nie usiadła. Stoi, patrząc na nią.

Słyszałam, że jesteś na mnie zła. — Tess ma ochotę wybuch­
nąć obłąkańczym śmiechem. TY PRZYNAJMNIEJ SŁYSZYSZ —
ale nie ma w tym nic zabawnego, prawda? Prawda? Jak najbardziej.

Za ten artykuł.

Głos Bibi dudni w jej głowie, stopa oparta na stołku drga gwał­townie, dość, połóż temu kres, zrób coś.

Chcę się tylko dowiedzieć, czy rozmawiałaś z tym facetem?

Zbyt głośno. — Z autorem tego artykułu?

Nie.

Cisza, szum krwi w uszach. Warga Bibi wygląda okropnie, rana jest chyba zainfekowana.

Zwłaszcza ciebie.
Wciąż zbyt głośno.

To ty do tego doprowadziłaś wraz ze swoimi kretyńskimi zombi,
ich petardami domowej roboty i Salome, nie zapominaj o Salome!
Jeżeli ktoś tu zawinił, to właśnie ty. — Oddycha ciężko, mały
kolczyk na wardze drga, bolesne, maleńkie lśnienie. — Nigdy niko­
mu nic nie zarzucałam, ale to ty wszystko spieprzyłaś, pragnąc
udowodnić swoją cholerną rację, i to jest właśnie niewybaczalne, to
coś, czego nie sposób...

Och, nieszczęsny Paul, nawet gdy już nie mogłaś go znieść,
wykorzystywałaś go w roli nadwornego błazna. Naigrawałaś się
z niego! Dlaczego, twoim zdaniem, nie miałby się tam znaleźć?
Przecież sam tego chciał.

Chciał tego, bo TY sobie tego życzyłaś.

Cisza. Tess stoi tak blisko, że może zajrzeć jej w oczy, wejrzeć

r

w głąb nich, zobaczyć, jak bije jej serce, jak przyspiesza rytm, chorą wargę wykrzywia drwiący grymas. — No cóż. Bądź co bądź należał do mnie, czyż nie?

Znów cisza. Bibi patrzy na nią, Michael robi krok naprzód, a Tess jednym ruchem ciska stołkiem z całej siły, roztrzaskując go o ścianę, trzask pękającego drewna i jej własny krzyk:

Wynoś się stąd! — Do Bibi, macha rękoma, wyganiając ją za
drzwi. — Precz stąd!

Michael próbuje złapać ją za ręce, za nadgarstki, lecz ona od­pycha go, prawie uderza wyciągniętą sztywną ręką i znów zamachu-je się na Bibi, opuchnięte usta, wydęte, drwiące, w oczach duma i triumf, Tess chwyta ją za chude, kościste ramiona i wypycha za drzwi. — Won — pcha w stronę schodów, miałaby ochotę strącić ją w dół, patrzeć, jak ta stacza się po nich, robi sobie coś złego. — Precz z mego domu! — wyrzucają na ulicę i nadal krzyczy, wrzeszczy, choć wokół jest pełno ludzi, dostrzega Jerome'a, jego rozszerzone oczy, Michael chwytają niezdarnie, odciąga, Bibi wsiada na skuter i odjeżdża, przez chwilę ma kłopot z równowagą, ale zaraz ją odzyskuje, ludzie się gapią, jest ich tu całe mnóstwo, setka osób, może nawet więcej. Nicky próbował do niej mówić, ale Tess odwró­ciła się, minęła ich i wbiegła po schodach na górę; Michael zawołał:

Tess, zaczekaj chwilę, zaczekaj! Tess! Nie...

Trzaska drzwiami, mocno, ale i tak wszedł, nie przekręciła zam­ka, stanął przy niej, dłoń wyciągnięta w jej stronę, uspokajający gest.

Zostaje sama, na klęczkach, jak dojakiejś przeraźliwej modlitwy, a w ciszy z jej otwartych ust płynie ślina, słona jak łzy i cienka

niczym pajęcza przędza, opadająca powolnym, wirowym ruchem jak kwas, ku ziemi.

Z ciepła w chłód, czas nie tyle mija, co jest wchłaniany, trzeba było zająć się długonogim, tyle spraw do załatwienia. Popołudniami pracowała dorywczo w zakładzie przetwórstwa złomu, ale ta robota pozwalała jej na błogą bezmyślność, uspokajała jak balsam, a tego jej było potrzeba. Starała się myśleć możliwie jak najmniej, nie czuć prawie lub w ogóle nic. Nie sposób było uciec przed myślami o Bibi, lecz udało jej się osiągnąć pewien dystans wobec nich, oddzielić się ognioodpornym murem od ściany płomieni.

Michael wydzwaniał raz po raz, aż w końcu przestał, nikt inny jej nie odwiedzał, jeżeli nie liczyć nieznajomych, którymi się nie przejmowała, i Jerome'a, wołającego już od schodów: — Hej, Tess! — dziwnym głosem, przy wodzącym jej namyśl przeraźliwy wrzask Raelynne; czasem odpowiadała, czasem nie. W tym pierwszym przypadku kończyło się na piwku, rozmowie lub wspólnym milcze­niu, ot, siedzieli sobie razem, oglądając, co wspólnie zrobili, byli ostatnimi czasy zajęci, byli na topie, ale ona jakoś nie chciała przyznać tego przed sobą samą, czy mogła być o to zazdrosna? O ich chwilę sławy? Siedząc w popołudniowym cieniu, z włosami mokry­mi od wziętego po pracy prysznica, sączy sok jabłkowy i wraz z Nickym ogląda jedno z ich nowych nagrań na ekranie skradzionego niedawno telewizora.

Kwaśny smak w ustach.

Nie. — Lekki ruch głowy. — Chyba nie. To dobry materiał,
nieźle skręcony, masa zabawy i zero ryzyka.

Na ekranie Jerome rozbił właśnie wieżę z pomalowanych na czerwono głów połączonych drutem i zaczął ją topić przy pomocy miotacza ognia. Wypiła kolejny łyk soku.

I uśmiechnął się beznamiętnie, lekko wzruszając ramionami; faktem było, że opłakiwała utratę najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miała. To straszne, lecz brutalna prawda, jaką była śmierć Paula, stanowiła jedynie przyczynek do jej bólu, nie była jego instrumentem, ale tłem, cierpienie skrywało się gdzie indziej, choć nie mogła i nie chciała tłumaczyć tego tak Nicky'emu jak nikomu innemu.

Wiem — stwierdziła z takim spokojem, że Nicky'ego nie­
omal zatkało, aż otworzył usta ze zdziwienia, po czym zostawił ją,
by już sama dokończyła oglądanie feerii wybuchów i orgii zniszcze­
nia, strug farby i topionego metalu, zlewających się w rzekę, którą
kiedyś pragnęła stworzyć ona sama, metal w płynnym ruchu, ten
stan, owa pierwotność kręciła zarówno ją, jak i pozostałych. A na
górze smukła obecność długonogiego, nogi jak u tancerki, czy pró­
bowała stworzyć ducha Bibi? Kroki i ruchy, piękno kształtu i formy,
była zbyt zdezorientowana, by rozpatrywać ciemne strony swego
modelu, głębie, gdzie powstawał ogień, najtrudniej zaś było przy­
znać się jej nawet przed sobą, że tęskniła za Bibi, a równocześnie
opłakiwała ją, jakby tamta umarła, brakowało jej Bibi do tego
stopnia, że uważała jej powrót za rzecz niemożliwą. Bibi okrutna
' nieostrożna, Bibi beznamiętna, która w ogóle o niej nie myślała,
Bibi obwiniająca ją o śmierć Paula, jakby czyniąc to, mogła wyma­
zać bladą bliznę odpowiedzialności kalającąjej czoło niczym piętno.

A jednak to była Bibi, ponadczasowa, najpierw przyjaciółka,

dopiero potem wróg, najpierw kochana, potem nienawidzona, po­strzegana w jednolitych barwach wspomnień: oto jej cień, zwinięta w kłębek jak jeż, jasne oczy, pieprzne dowcipy i drobne kłótnie, opiekuńczość, z jaką traktowała pracującą Tess i chęć wzięcia na swoje barki więcej, niż było to konieczne. Może to nie wystarczy, by zrównoważyć szalę, na której spoczywały wypowiedziane przez nią słowa: — On należał do mnie, ale przecież nie chodziło tu o równowagę, prawda? Równowaga to perfekcja, a doskonałość jest pustką niczym skóra-wylinka, coś, co pozostawiamy za sobą.

No dobrze. Jak zatem podjąć, co przerwane, a przynajmniej spróbować? żałosna nonszalancja, ależ musiała zrobić z siebie idiot­kę. Chyba tak. Nie zadzwoniła do Michaela, obawiając się, nie wiedzieć czemu, że jego troska znacznie osłabła w zetknięciu z jej niezłomnym uporem; jeśli niebyljużjej przyjacielem, mogła czekać w nieskończoność, by się o tym przekonać. Kolejna strata, której nie była w stanie znieść, lecz na razie nie przyjmowała jej do wiadomoś­ci . Poza Chirurgami nie miały z Bibi żadnych innych przyjaciół, a dla połowy z nich jej imię obłożone było obecnie anatemą. Trójka zombi stanowiła teraz więź pomiędzy przeszłością a przyszłością, Jerome, Peter i towarzyski Nicky mieli przyjaciół w każdym podrzędnym barze, we wszystkich knajpach i undergroundowych dziuplach. Jej nieporadne pytania: — Kto przyjdzie na występ? Ktoś, kogo znam? Tja? Nie, Sandrine, nie widziałam jej, Raelynne jest barmanką? Naprawdę? A Bibi, co u niej?

Mówią, że pracuje, tak przynajmniej słyszeli, słyszeli dość sporo. Stara czynszówka, zimna woda, czerwona od rdzy, podobno regu­larnie bywała na imprezach „sznytowców", w salonach tatuażu, sklepach oferujących artykuły S/M i bondage, podobno odwiedzała nawet slumsy. Czy była aż tak szalona? Tak, podobno tak, ale inni temu zaprzeczali, Bibi miała dość oleju w głowie, by się tam nie zapuszczać. Prawdopodobnie. Eksperymenty, wytrzymałość i po­datność ciała oraz skóry, w co wkłuwała sobie kolejne kolczyki i ćwieki, jaką znajdowała pożywkę dla kolejnych nacięć? On należał do mnie, kto teraz należał do niej, jak bardzo i co się z tym wiązało? Czy Tess miałaby szansę ją odzyskać, nawet gdyby miała to okupić



własną krwią? Czy byłaby gotowa sięgnąć po nóż? Nie. Dość już cierpiała, nigdy więcej, dość tego, wystarczy.

Niekiedy podczas swych samotnych wypadów Tess wyobrażała sobie, że widzi Bibi idącą z kimś ramię w ramię, z chłopakiem, z kobietą, innym znów razem samą, po zimnym, wąskim chodniku; ogarniał ją wówczas strach i nie spuszczała tej postaci z oka, dopó­ki nie przekonała się, że po prostu się pomyliła, że to tylko ktoś podobny do Bibi, poruszający się w ten sam, co ona sposób, o bla­dych oczach i ogolony niemal na łyso, ale to całkiem ktoś inny, jakaś obca kobieta.

Nigdy Bibi.

Po południu, późno po pracy, wraca do domu przez labirynt uliczek, spocona i śmierdząca, ale spragniona dalszej pracy, przed wejściem stoi Jerome, rozmawia z jakimś facetem w czerwonej, kraciastej koszuli i czarnej bandanie. Gdy się odwrócił, ujrzała, że to Michael, półuśmiech, półobojętność i jeszcze coś, coś innego, wyciągnął do niej ręce, a jego uścisk, zrazu nieśmiały, szybko nabrał siły, aż zabolały ją palce i kłykcie, tak się ucieszyła na jego widok, tak się cieszyła, że znów go widzi. Samego, ale on to już chyba wiedział, prawda? Tak, wiedział to lepiej niż ktokolwiek inny.

Rozdzielają się, a potem prowadzi go na górę, częstuje zimną wodą z bidonu wyjętego z lodówki, pokazuje długonogiego, ale on błądzi myślami gdzieś daleko, dłonie oparte na metalu drżą wyraź­nie, co u niej, jak ma o to zapytać? On jest delikatny, bardzo delikatny, rozwiązał ten problem za nią, podprowadził, by usiadła na

tapczanie i krótko i zwięźle oświadczył:

—■ Wiesz, ona wciąż nie może dojść do siebie po tej całej kłótni. Bardzo za tobą tęskni, Tess.

Ja też. JA TEŻ. TĘSKNIĘ ZA NIĄ.

Jest bardzo zajęta. — Odwraca wzrok. — Słyszałam, że
spędza sporo czasu w slumsach.

Skrzywił się.

Cholera. Byłaś tam kiedyś? Te szałasy z palet kartonów
i beczek po toksycznych substancjach, których nie przyjmują nawet
na wysypisku śmieci, a oni tam siedzą, wymieniają się igłami, szcza

na siebie i Bóg wie co jeszcze. Połowa z nich to kompletne świry. Niekiedy mam wrażenie, że u niej też nie całkiem w porządku z kiepełą, powinnaś ją czasem usłyszeć, mówi takie rzeczy, że głowa boli. Ale niczego się nie boi. Półuśmiech.

Jak ty.

Na jego dolnej wardze błyszczy pojedyncza, zimna kropla wody. Ona ściska splecione dłonie między kolanami, spogląda w stronę okna, czy tak szybko zabrakło jej bezpiecznych pytań?

Co z nią?

Michael wzrusza lekko ramionami.


Okazja.

*

To tutaj? — Nieduża pudełkowa kamienica o ścianach
z dziobatej cegły, z wytłuczonymi szybami, przy wejściu stoi szóstka
dzieciaków w workowatych dżinsach, zauważyła, że wszyscy byli
zakolczykowani, uszy, nosy, całe rzędy i kręgi błyszczącego, prze­
platającego się metalu. Tatuaże i blizny; Tess czeka, aż Michael
przypnie łańcuchem swój skuter, a jeden z dzieciaków woła: —
Stary, my i tak go nie chcemy.

Ona w zasadzie tu nie mieszka. — Mijają ich, wchodzą po
szerokich, betonowych schodach w półcień, nozdrza wypełnia im
woń śmieci. — Jest tu w odwiedzinach. U faceta imieniem Tony. Nie
spodoba ci się.

I rzeczywiście się jej nie spodobał. Czekają pod drzwiami w nie­skończoność, nawet ona zaczęła się niecierpliwić, wali w drzwi otwartą dłonią, wreszcie on otwiera, w pierwszej chwili żartuje, że w ogóle nie zna Bibi, po czym uśmiecha się, jasne. Wejdźcie.



Półnagi, wielkie, obwisłe piersi, oba sutki przekłute, opowiedział jej o swoim członku, ten organ też miał przekłuty, nazywał go księciem Albertem, słyszałaś o księciu Albercie? — Tja. — Patrzy na niego, z góry, był dobre cztery cale niższy od niej. Łupież jak nity we włosach. — Wiem, na czym to polega.

Michael, chłodno ale i spokojnie, jak nigdy dotąd.

Kiedy się jej spodziewasz?

Wybuch śmiechu. — Lepiej niczego się nie spodziewaj, stary, ona przychodzi, kiedy chce, gdy załatwi już wszystkie swoje pie­przone sprawy w tych cholernych slumsach. Powiedziałem, że jak przyniesie stamtąd ten swój szajs, to tak jej przeoram tyłek, że na zawsze mnie popamięta.

Groźba zawarta w jego słowach zabrzmiała tak zabawnie, że Tess, niemal wbrew sobie, wybuchnęła śmiechem. Michael powie­dział coś, ale bardzo cicho, hałas na klatce schodowej był tak głośny, że całkiem zagłuszył jego słowa, jeden z dzieciaków ryknął na całe

gardło i w tej samej chwili drzwi do mieszkania otworzyły się — Bibi.

Najczystsza biel, dziewica i męczennica, białe włosy, biała chus­ta na głowie, nowe białe trampki błyszczące na czerwonym linoleum podłogi, cała lśni, skrzy się od kolczyków, nitów i ćwieków, gładkiej chirurgicznej stali niczym zewnętrznych odpowiedników tego, co kryło się w jej wnętrzu — patrzy na nią, aby ocalić życie, Tess nie mogła odezwać się pierwsza. Cisza, dzieciak przy drzwiach odcho­dzi powoli, powłócząc nogami, milczy nawet ten wół, Tony — czyżby nie był ciekaw, a może wyczuwał obecność prądów lub płyt przesuwających się głęboko pod ziemią? Obok niej Tess czuła obecność Michaela, napięcie, jej własne kości pulsowały w prze­strzeni pod skórą.

Wreszcie oschłe, surowe:

To jest jak nagły cios, coś, w co nigdy by nie uwierzyła — wielkie, blade, nie mrugające oczy wypełniają się wolno łzami, są tu tak nie na miejscu, jak płynąca krew aniołów wysączona z serafiń-skich żył. Bibi zdawała się w ogóle ich nie czuć, gęstej, przezroczy­stej gliceryny, jej usta poruszały się, wypowiadając jakieś słowo i Tess poczuła, że jej również zbiera się na łzy, zdołała się jednak pohamować. Nie rozpłacze się, za nic w świecie.

Chodź — powiedziała, czując w gardle żelazo, wychodzą.
Michael idzie za nimi w milczeniu, cała trójka wychodzi na słabo
oświetloną ulicę, nagle Bibi wybucha drżącym śmiechem. — To nie
załatwi wszystkiego — mówi, a Tess nie jest w stanie wykrztusić
z siebie słowa, przygryza policzek od wewnątrz, czerwień na ustach,
a Bibi ze zdziwieniem stwierdza: — Ty krwawisz. — A potem na
jej twarzy pojawia się grymas potwornego cierpienia, jakby wszyst­
ko, co nie umarło, było dojmującym bólem. Tess schwyciła ją, tego

małego, chudego jeża, młodszą siostrę śmierci i przytuliła mocno, z całych sił, a potem zapłakała, Bibi zaś szlochała bezgłośnie w ra­mię Tess, wpijając w nie ostry, nieduży podbródek, nawet nie uniosła głowy.

Michael staje pół kroku dalej, Tess dostrzega jego uśmiech, słaby, ale szczery, prawdziwy i roniła łzy także dla niego, za jego upór, cierpliwość oraz owoc jego wysiłków, ich wspólną radość.

Nie mam już zbyt wielu rzeczy. — Zwinne, smukłe nogi
założone jedna na drugą, splecione ramiona wykonują szereg skom­
plikowanych gestów, jak Sziwa w tanecznym układzie ćwiczeń.
Prostokątne spłachcie cieni indygo przesuwają się po płaszczyźnie
podłogi pokrytej warstewką kurzu i poprzecinanej plątaniną czerwo­
nych, czarnych i brudnoniebieskich przewodów. Michael zniknął
prawie zaraz po tym, jak dotarli do domu, uściskał je szybko i mocno
na pożegnanie, rzucił Tess najdłuższy ze swych uśmiechów i zamk­
nął za sobą drzwi. Tess wzięła szybki prysznic, wiedziała, że cuch­
nęła jak skunks, a Bibi bez przerwy mówiła, paplała jak najęta,
trajkotała jak katarynka, opowiadała o tym, co się z nią działo —
zrobiłam to, zrobiłam tamto, potem pracowałam przez kilka tygodni
dla Lindy Joy, było fajnie, ale prawie w ogóle się nie widywałyśmy,
więc odeszłam. Drobne okruchy czasu, tydzień tańca — Skeleton
Fist, wiesz, co to takiego? To klub. Coś w tym rodzaju. I pracowałam
też trochę dla tego faceta, terapeuty, w jednej z prywatnych klinik,
no wiesz...

Spod prysznica. — Co to za terapeuta?

I tak to trwało, tyle rzeczy wydarzyło się w krótkim, bądź co bądź, okresie, krótkim, który wydawał się teraz tak długi, a gdy dobiegł końca, okazało się, jakby go w ogóle nie było. Wyciera się ręczni­kiem, uśmiecha się bez przerwy do Bibi, jej obecność ożywiła cały pokój, wypełniła go.

Sporo się przenosiłam, z miejsca na miejsce. W jednym
z mieszkań zostawiłam łóżko i większość rzeczy — ziewa przeciągle

wszystkie te czasopisma. Pozbyłam się tego szajsu. I prawie
wszystkich ciuchów.

Fioletowa, opuchnięta, jątrząca się rana jest już zaleczona, głos Bibi brzmi nerwowo, to dziwne, ona i zdenerwowanie, ale zanim Tess zdąży cokolwiek powiedzieć, Bibi odzywa się cichym głosem, nieomal szeptem. — To nie uczyniło mnie szczęśliwą, Tess. Żadna z tych rzeczy. Nawet to, przynajmniej na początku — muska skórę wierzchem dwóch palców. — Zrobiłam to tak po prostu, aby zrobić z sobą coś nowego. Aby nie stać w miejscu.

Jeż zna tylko jedną sztuczkę, ale za to dobrą, a Bibi, przenico­wany jeż, obnaża przed nożem i igłami swe najczulsze miejsca; ostatecznie nic nie pozostaje podatne na ból, za wyjątkiem tych najbardziej miękkich miejsc, których nie jest w stanie dosięgnąć żadna igła.

Spuszczona lekko głowa, narzuca bluzkę na ramiona, była taka piękna ze swymi wzorami, sznytami i kolczykami, blada niczym duch okostniony stalą i ostrym metalem; znów się uśmiecha, ten uśmiech też wygląda jak rana. — Mam spać z tobą, na piętrze, czy gdzie?

Wybór należy do ciebie — odparła Tess —jeżeli chcesz...

Głos jej się łamie, a potem z niejakim zdumieniem przyjmuje
pojawienie się łez, gorących i gorzkich jak środek żrący, jak kwas

wypalający całe utracone życie, cały utracony czas, mocno wyciera twarz ręcznikiem i naraz Bibi zjawia się tuż obok, chude ramiona obejmują ją silnie, szepcze: — Ciii, ciii, Johnie Henry, już wszystko będzie dobrze, słyszysz, będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze.

Budzi się, dryfująca granica niebieskawego mroku i żarliwe ciepło Bibi, tam, w łóżku, oplata jej ciało w tak naturalny sposób jak pająk swoją ofiarę.

Należysz do mnie, mówi ten jej dotyk, dokładnie wiem, gdzie jesteś. Chude, skrzyżowane uda, drapieżna, ogolona niemal na łyso czaszka, jak kuksaniec w nerki, ponownie usypia, z uśmiechem, w pokoju było chłodno, lecz nie im, razem było im ciepło.

Sok pomarańczowy z kawałkami owoców i bagietki kupione przez Bibi, sok na wardze i pasemka miąższu jak strzępki skóry, sklepik przy zakręcie, ich kolana niemal się stykają. Miała na sobie jedną z bluz dresowych Tess, gdyż ranek był dość chłodny, materiał wyblakł do barwy brudnej szarości, rękawy podwinięte, na nadgarst­kach gruba bransoleta z ogniw łańcucha, poprzeplatanych jakby pasmami drutu kolczastego; prawdziwy metal i całkiem ładnie się prezentował na kościstej łodydze jej nadgarstka. Blade oczy ukryte za ciemnymi szkłami okularów, jedną ręką machinalnie strzepuje z bluzy okruchy bułki.

To niedaleko.

I ruszają, nie ramię w ramię, ale blisko siebie, idą ulicą, a Tess nagle, ni stąd, ni zowąd, uśmiecha się głupkowato; tak dobrze znowu

być razem, nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo się od wszystkiego odizolowała, jakby po wyjściu na rozświetloną słońcem ulicę pojęła, ile czasu spędziła w ciemnościach, zmiana pór, koniec roku, co prawda nie upłynęło aż tyle czasu, jednak tak się właśnie czuła, a Bibi odezwała się dźwięcznym głosem:

Bibi powiedziała, że jej kumpel mieszka w ruderze i rzeczywi­ście, miała siedem pięter, smród, brud i ubóstwo, w nozdrza bi­je wszechobecna woń moczu. Na każdym z pięter połowa drzwi jest powywalana albo w ogóle ich nie ma, na podłodze walają się śmieci.

Smukła trupia czaszka, chuda jak głowa Bibi, cała masa kolczy­ków w obu skrzydełkach nosa, w wargach, w małżowinach usznych; kolczykowy brzydal, Bibi wymienia z nim skomplikowany uścisk dłoni i odwracając się, rzuca z dumą:

Tak jak twoje rzeźby.

Pamiętam cię z Izis. — I nie tylko, dość pretensjonalny
akademicki smrodek wciąż unosił się wokół niego, z trudem masku­
jąc woń rozmyślnego declasse, typowego dla palantów uwielbiają-

cych pisać manifesty artystyczne. W trzech egzemplarzach. — Nie­źle ci szło, nieprawdaż?

Nie bądź taka drażliwa. Nie obchodzi mnie, z kim sypiasz.
Tess jest oburzona jego niedwuznacznym uśmieszkiem, nie chce

jednak podnieść rzuconej rękawicy z obawy, by nie urazić uczuć Bibi, schodzi po schodach, jest wściekła, w milczeniu wychodzi na zewnątrz, na słońce i tuż obok niej rozlega się nagle głos Bibi:

Kolejna niespodzianka i ciepłe ciarki, lekkie swędzenie u pod­stawy kręgosłupa i wspomnienie, krótkie i silne jak zapach; ostatnia noc Bibi, małe piersi wpijające się w jej plecy. Mam spać z tobą, czy gdzie? I jej własny uśmiech, szeroki, pełen zakłopotania:

Nie, nie wiedziałam o tym. —Pauza, próba obrócenia całego
tego tematu w żart, ale czy udana? — A jesteśmy?

Pauza Bibi, o wiele bardziej subtelna, sześć długich kroków, zero uśmiechu.

Zapytaj mnie znowu dzisiejszej nocy.

Ta myśl, zasiana, wzrasta pośród coraz głębszego zakłopotania, żadna z nich jednak nie wraca do tego tematu ani nocą, kiedy kładą się spać, ani rankiem, kiedy Bibi nago skrada się miękko pod prysznic, jej miękkie ruchy, naprężone mięśnie pooranych bliznami pleców i sterczące, spiczaste piersi. Cały dzień zajęty, może to i lepiej, dzięki temu nie miała wiele czasu na rozmyślania, na zasta­nawianie się nad kwestią poruszoną przez Bibi. Może w ogóle nie powinna była o tym mówić? Któż to wie? W pewnym sensie było z tym jak ze starą plotką o Chirurgach, kto nie rżnął się z Michaelem, to też dało jej do myślenia, jak by to było z nim?

Cóż, praca, mnóstwo zajęć, gładkie, rutynowe, pozbawione uprzedniego planu działania. Bibi znika gdzieś na całe noce, Tess pracuje w zakładzie albo przesiaduje przy swoim stole roboczym; stwierdziła, że obecność (lub nieobecność, zwłaszcza w nocy) Bibi w pewien sposób, zarówno stary Jak i nowy, wyzwoliła ją, pozwoliła powrócić do początkowego stanu, kiedy radość z wykonania jakiejś ciężkiej pracy przewyższała jedynie możliwość pochwalenia się nią przed Bibi. — Spójrz, co zrobiłam! Ogień palnika, topiący się metal i żywiczna woń lutu, kolejny obrót przykręcanej śruby, spójrz, oto złowieszczy twór, chromowany, długonogi insekt, był na ukończe­niu, jeszcze dwa tygodnie i będzie gotowy.

W górę i w dół, małe, okrągłe ciało i nogi o podwójnych stawach, stąpa dumnie w chłodnym blasku słońca jak zło noszące maskę niewysłowionego piękna, gwiaździsty uśmiech, błyski jak łyśnięcia kocich oczu. Bibi otulona wyblakłym materiałem czerwonej bluzy jak młoda żebraczka, siedzi na tapczanie, klaszcząc w dłonie.

To piękne, nie, nie tak. To gorzej niż piękne. — Tess przery­
wa pracę, uśmiecha się, tylko Bibi jest w stanieją do tego skłonić.
— Ale co zamierzasz z tym zrobić?

Wzruszenie ramion.

Najednym z policzków Bibi nowy siniec, czarny jak węgiel. O to

również nie zapytała. Małe, łagodne miny, lądowe, przeciwpiechot­ne, każda z nich miała swoje, nie zepsuj tego, dobra? Znów zadzwo­nił Michael, kontrolnie, jak to określił. Co u was?

Świetnie — odparła. — Po prostu świetnie.

Ani słowa o minach, o zmęczeniu, choćby nawet przepełnionym radością, po co psuć ten efekt? Po co i on ma się przejmować? Był tak szczęśliwy, widząc je znowu razem, tak dumny, że i on się do tego przyczynił, skądinąd rzeczywiście tak było, czy pogodziłyby się bez jego udziału? Chciałaby odpowiedzieć, że tak, ale prawda była silniejsza, szara, pełna mocy — nie. Nie.

Bibi prostuje się na tapczanie.

Więc nie zamierzasz już więcej wystawiać? — Pauza.—Ani
występować na żywo?

Nie.

Tak i nie. Bibi stała się nieomal nudna, nie było chyba zdania, aby nie wtrąciła w nim aluzji do tego wielkiego, w jej mniemaniu, wydarzenia, może to nowa manifestacja jej osobowości od czasu ich rozstania — Bibi zrzęda.

Mogła, lecz nie chciała i chyba było to po niej widać, gdyż Bibi natychmiast uśmiechnęła się niezbyt szeroko i promiennie. — Daj spokój, Tess, tylko ten jeden raz. Będzie fajna zabawa. Spotkasz się z ludźmi, których od dawna nie widziałaś, może będzie tam Sandrine i Andy...

Spokój z wolna przechodzi w gniew, gdy znów się odzywa, jej głos brzmi słabo i fałszywie, stara się tego nie okazywać, nie chce ujawniać swoich uczuć. — Tess, wiesz, że nie proszę cię o wiele, odkąd znów jesteśmy razem, ani razu o nic cię nie prosiłam. Teraz jednak proszę cię, abyś to dla mnie zrobiła.

Gwałtowna cisza i niepokój Tess, po chwili: — Przepraszam, Bibi, nie chciałam, aby tak to zabrzmiało. Ja tylko...

Dłonie oparte płasko na szybie, tej twardej skórze, której nie mogła przebić żadna igła niosąca ból czy rozkosz: odprowadza Bibi wzrokiem. To było ich najgłębsze, jak dotąd, rozdzielenie, widoczne

we wszystkim filigranowe korzenie tkwiły w każdej z ich rozmów, w słowach, które nie zostały wypowiedziane, było głębsze nawet niż trauma po śmierci Paula. Nie tyle rozmawiały, co raczej przemawia­ły do siebie nawzajem, z początku było to niczym przełamywanie lodów, później, w miarę upływu kolejnych tygodni, gdy nie pojawia­ły się kolejne szczeliny, ich słowa nabierały odwagi i mocy; a jednak wciąż zachowywały niezwykłą ostrożność, starały się być wobec siebie łagodne.

Aż do dziś, jej własna niezdarna niecierpliwość zraniła Bibi. Zacięte wargi, zmrużone powieki, wstręt do samej siebie, wspomnie­nie Bibi uważnej, starającej się nie podeptać długonogiego, a prze­cież mogła na nim stanąć, zmiażdżyć jak kruchą kość. A ja ją zraniłam, powiedziałam jedyną rzecz, która mogła dopiec jej do żywego, może nie wprost, ale nazwałam ją dziwadłem, świrem, zboczkiem lubującym się w krwawych przedstawieniach.

Tess wiedziała, że Bibi pomyślała o jej własnym, wciąż trwają­cym zamiłowaniu do maszyn, zwłaszcza teraz, gdy się nie wystawia­ła ani nie występowała, była to cząstka czegoś, co ona, Bibi, odrzu­ciła, zostawiła gdzieś po drodze, uznając ją za niegodną samą w sobie ani nie posiadającą większej wartości niż wytworzony dzięki niej obiekt materialny, będący w istocie jawnym zagrożeniem, apoteozą śmierci. Doprawdy? Tak uważasz? Dla Tess obsesja Bibi polegająca na poddawaniu się kolejnym piercingom i nacięciom stanowiła coś w rodzaju niefortunnej bocznej ścieżki, wiodącej na manowce drogi, u której kresu znaleźć można widowiska zbliżone do dawnych pokazów cyrkowych i objazdowych gabinetów osobliwości, z ich dziwolągami, tak, tak, powtórz to, DZIWOLĄGAMI, czemu to miało służyć, jeśli nie wytyczaniu nowych granic i określaniu moż­liwości ludzkiego ciała.

Było to z pewnością ciekawe i w pewnym sensie wyzwalające, lecz prędzej czy później prowadziło w ślepy zaułek: moja przyjaciół­ka zrobiła sobie piercing łechtaczki. Tak? I co z tego? Czy twoim zamiarem jest usprawnić, umożliwić lub zwyczajnie nasycić chci­wość mrocznej ludzkiej pogardy dla cielesnych ograniczeń łączą­cych ciało i krew, marne tkanki i uwięziony w ich wnętrzu wyniosły

i dumny umysł? Na te pytania — zadawała je, chociaż rzadko, zmuszała się do tego, Bibi odpowiadała wykrętnie, ot, delikatny szept oddechu na jej ramieniu, cichy głos w ciemnościach za jej plecami.

Tess, zrozum, to nie jest coś, co można wyjaśnić słowami, aby to pojąć, musisz to zrobić, musisz to POCZUĆ.

Tess musiałaby poczuć to samo pożądanie co Bibi, dzielić z nią jej potrzeby i pragnienia, wkroczyć z nią w jasną, ociekającą krwią ekstazę bólu, pławić się w służbie najbardziej kapryśnego ze wszyst­kich bogów —Przemiany.

Ale ja nie chcę: litania myśli i znów włącza się wyobraźnia — jak by to było, gdyby to zrobiła, jak to jest, gdy czuje się igłę wchodzącą w ciało albo ostrze noża rozcinające skórę, gdy wilgotne ciało zaczyna się rozstępować i... nie. Stanowcze, zdecydowane, jak decyzja organizmu przeciwstawiającego się śmierci — nie. Wes­tchnienie i zaraz potem drugie, westchnienie Bibi, temat upada, zapomniany, z żalem jak martwe zwierzątko, domowy pupil, pozo­stawiony w kącie, gnijący i cuchnący z zastygłym przedśmiertnym grymasem pyszczka, jak uśmiech umarłego, nienaruszony i oczeku­jący na to, co nieuniknione, powolne, czerwone dobrodziejstwo wskrzeszającego dotknięcia.

Wraca z pracy, została dziś dłużej, niż zamierzała, celowo wyszła ostatnia, bolące plecy, całkiem nowa odmiana bólu, idzie do domu pieszo, to okropny spacer, porywisty, zimny jak w grudniu wiatr przenika do szpiku kości, suszy jej pozlepiane w strąki, spocone włosy. Rozpalona i rozdygotana mija w zapadającym zmierzchu Jerome'a, który wita ją uroczystym salutem: — Cześć, sie ma. — I szczerzy się do niej, po chwili już go nie ma, trzaśniecie drzwiami, w budynku zrobiło się jakby bardziej pusto, może dlatego, iż wie­działa, że Bibi tu nie ma.

Po schodach na górę, szybki prysznic, czuje się coraz bardziej zmęczona i zdezorientowana nagłym obrotem spraw w jej stosun­kach z Bibi — stare rany dają o sobie znać, ale obecna sytuacja w pewnym sensie jej się podoba, kiedy wróci Bibi? Może nie wróci,

może to znowu koniec. Nie. Proszę, tylko nie to, siada przy stole roboczym, umysł jak liść miotany podmuchami wiatru, strugą gorą­cego powietrza, odgłos kroków na schodach, nie usłyszała drzwi na dole, Jerome albo ktoś inny. Odprawi go, kimkolwiek by był, nie miała teraz ochoty na towarzystwo.

Wtem klucz w zamku: Bibi. Wchodzi do środka. Włosy wilgotne i sterczące, blada twarz, dziwny wyraz, jakby była pijana, nie, nie pijana, wściekła. Wkurzona. Albo oszalała, gorejąca ogniem szaleń­stwa, płonącym w jej wnętrzu, podchodzi do stołu, do Tess, ta unosi rękę w na wpół obronnym geście i chwyta jej dłoń, ręce Bibi są potwornie zimne, lodowate jak u marmurowego posągu zimą albo u wykopanego z ziemi trupa, a potem Bibi przytyka jej dłoń do swojego krocza przez cienki, wilgotny, miękki materiał czarnej spódniczki.

To kolczyk — powiedziała. — W mojej szparce.

Tess spojrzała w jej blade oczy: palcami wyczuła coś maleńkiego i twardego, jak ziarnko grochu, połówka medalionu, złamane serce.

To był mój piercing — głos Bibi, cichy jak warkot wściekłego
psa — mój, to mnie przekłuwano i chciałam, abyś przy tym była.
Chciałam, abyś przy tym była! — Głos jej się załamał, ale nie
wybuchnęła płaczem, wciąż przyciskała dłoń Bibi do swego ciała
i nagle drugą, wolną ręką ujęła Tess za podbródek, by unieść go ku
górze, by ją pocałować mocno, bardzo mocno. Zgrzyta zębami, gdy
Tess chwyta ją za tę samą dłoń, ściska z całej siły, mięśnie ramion
naprężają się, sztywnieją jak kość bliska pęknięcia i nagle ich piersi
stykają się, spłaszczają o siebie nawzajem, czuje rytm serca Bibi
bijącego w tym chudym, kościstym ciele i całuje ją, zasypuje poca­
łunkami jej suche usta, czuje ozdoby przebijające jej ciało, przekłutą
wargę, zwisający mały, okrągły kolczyk.

Tess ma teraz wolną rękę, ale nie odsuwa jej, dotyka Bibi, pieści W» JeJ gładkie, wilgotne ciało i to twarde miejsce, metal i żywe tkanki, Bibi przymyka powieki, spod których płyną łzy, szepcze coś, powta­rza coś raz po raz, a gdy Tess przysuwa się do niej jeszcze bliżej, słyszy słowa:

Chciałam cię, pragnęłam, chcę cię, kocham cię!

Boja też cię kocham, jeżu, całą, z kolcami, krwią, ze wszystkim, ja też cię kocham.

Budzi się, już prawie świt, otoczona wilgotnymi kończynami Bibi, zaspany leniwy uśmiech, uwalnia się, aby pójść do toalety, na prześcieradle maleńkie ślady krwi, punkciki jak łebki od szpilek, zaschnięte, brązowawe. Gdy Tess wraca do łóżka, Bibi znów objęła ją rękoma i nogami, piersi, smukły brzuch, krew, metal i druty. W gardle czuje zapach ciała, ostry i pikantny jak dobrze przyprawio­na potrawa; leży, nie zasypiając, by obserwować ruchy gałek ocz­nych pod powiekami śniącej Bibi, odwraca się lekko, by objąć cały obszar piercingu — nos, wargi, uszy i nowy, całkiem nowy, lecz już zagojony, nieduży, jasny, srebrny ćwiek umieszczony jak kropelka rtęci pomiędzy nogami Bibi, usadowiony między jej wargami; wy­golona skóra wydawała się bardziej podrażniona niż miejsce prze­kłucia. Ostrożnie, jednym palcem rozchyliła wargi sromowe Bibi, to było tak piękne, całe, przekłute ciało nie odpychające, lecz podnie­cające, zmysłowe w jakiś nowy, zgoła obcy sposób, czuła się jak hipokrytka, lecz tak właśnie przedstawiała się prawda. A Bibi, jak to Bibi, nie spała, może dopiero się obudziła, a może nie, spojrzała na nią i uśmiechnęła się tym swoim rzadkim, wężowym uśmieszkiem.

Pocałuj mnie — szepnęła. — Pocałuj mnie tam.

Policzki rozpalone, niezdarne ruchy, schyla się powoli, chłodna dłoń Bibi gładzi jej nagie plecy, przesuwa się, by sięgnąć niżej, jeszcze niżej, tam, w dół, gdzie panował żar, było wilgotno i ślisko, sięga, by poczuć metaliczny posmak skonsumowanej miłości.

Teraz wszystko się zmieniło, uwzniośliło, zapłonęło na nowo żarem, który Tess pamiętała z przeszłości, owych odległych dni, kiedy jej kochankiem był artysta uliczny, Peter. Ale zmiana była

r-

spora, wszystko nabrało mocy, stało się ZAKRĘCONE. O rany. I to jak. Nie było drugiej takiej jak Bibi, a sposób, w jaki się na niej zogniskowała, przywodził na myśl owada umieszczonego pod so­czewką w upalny, słoneczny dzień; każda doba, każdy ruch został odmieniony przez miłość. To były ich pierwsze lepsze dni, czas miłości i wzajemnej bliskości, czas przyjaźni i zakochania.

Pauza, nie, nie okłamie jej.

Tak.

Dłuższe milczenie Bibi i w końcu:

Bibi chciała, by widziano, że są parą, pragnęła, by wszyscy o tym wiedzieli; jej przyjaciele na imprezach piercingowych, kole­dzy z klubów. Tess nie obchodziło, kto o tym wie, nie dlatego, że chciała utrzymać to w tajemnicy, po prostu było jej to obojętne: jej życie należało tylko do niej, nie pragnęła rozgłosu — niech ludzie myślą lub mówią o niej, co się im żywnie podoba.

Minęło południe, w pracy zimno jak w psiarni, zjawia się Bi­bi, jest piękna i dziwna niczym jakaś dzika istota, staje w progu i woła:

Tess! — Posyła jej całusa, facet tuż obok uśmiecha się nieco
speszony. — O, chyba przyszedł twój kochaś, zgadza się? —- Tess
spokojnie zdejmuje z głowy kask, ma ochotę wyrżnąć go w twarz,
bardzo mocno, wbić mu odłamek szkła z szybki ochronnej, i wycho-

dzi na ulicę, oddycha ciężko na mrozie. — Co ich to, kurczę, obchodzi? — A poza tym jest jej to przecież obojętne. Bibi wzrusza ramionami.

Nigdzie indziej nie były otwarcie napastowane, przynajmniej na razie. Zresztą rzadko razem wychodziły, Tess wolała siedzieć w do­mu, pracować. Jeśli Bibi miała coś przeciw temu, nie dawała tego po sobie poznać. Wreszcie — mroźna noc, prawdziwa zima, Bibi wy­ciągnęła ją z domu, zaczerwienione policzki, postrzępiona skóra, idziemy zobaczyć kapelę; gra w niej Crane, ten dupek, uwierzyła­byś? Prowadzi swego dogorywającego rzęcha przez labirynt ulic skutych świeżym, lecz brudnawym lodem. Trzymają mocno za rękę, z podartych rękawiczek wystają gołe palce, przechodzą razem przez ciężkie obrotowe drzwi i pierwszą osobą, którą widzą, jest Michael, on też ma na sobie czarną skórę.

cze jej cichutko do ucha, niemal muskając wargami skórę. — Tak się cieszę — a potem, nieco głośniej. — Kiedy to się stało? — Bibi odparła, że nie dość szybko, po czym Michael zapropono­wał, że postawi im drinka, takie wydarzenie należało odpowiednio uczcić.

Dwa toniki — rzekła Bibi. — Z cytryną. — Tess ukrywa zarówno swój uśmiech, jak irytację — nie lubi być traktowana z góry, jak dziecko. A Bibi zachowywała się władczo, jak zawsze. Tak ma być i już.

To obejmowało swoim zasięgiem najbardziej osobiste z dokony­wanych przez nią wyborów, ekstremalnych piercingów i nacięć; wcześniej wymieniała tylko siedem dyscyplin, teraz zaś musiała tłumaczyć drobiazgowo każdą z nich, choć Tess bynajmniej nie miała ochoty wysłuchiwać szczegółów na ich temat. Nie dlatego, iż było to nieciekawe ani nawet nudne, entuzjazm Bibi rzadko bywał nużący, a niektóre z pikantniejszych przykładów, w rodzaju kolczy-kowania się haczykami wędkarskimi czy w pełni funkcjonalnego rozszczepienia penisa — (to wspaniałe, powiedziała, gość mówi, że staje mu z obu stron) brzmiały naprawdę interesująco same w sobie, sęk w tym, że cała idea tych wykładów zawierała się w bojowym haśle Bibi, które brzmiało: — Życie ludzkie jest doznaniem, które należy rozwijać tak dalece, jak to możliwe. Dla Tess jednak nawet te najbardziej skrajne przykłady nie wydawały się posuwać zbyt daleko. Tak, to brutalne i gwałtowne doznania, ale mogę doświad­czyć tego wszystkiego, wkładając rękę do ognia, tylko po co? Co ma to udowadniać, dokąd ma prowadzić, czemu ma służyć? Przemianie, tak, racja. Świetnie. Przemiana, cokolwiek to oznacza. Przemiana. We wszystkich aspektach znaczenia tego słowa. Przemiana to coś, co się osiąga, nie tylko to, czym się stajemy, a poza tym, Bibi, sama przyznasz, że połowa tych ludzi robi to, co robi, z pobudek seksual­nych. Wiesz o tym lepiej ode mnie!

Na to Bibi zamyka się w sobie, odsuwa się, by leżeć w posępnym milczeniu, okutana w pościel jak w kokon, po swojej stronie łóżka, Tess chce to przeczekać, pomiędzy nimi zimna transzeja, w końcu jednak unosi rękę, wyciągając ją ponad przestrzenią niczyją i mówi,

daj spokój, Bibi, daj spokój, aż wreszcie Bibi znów przysuwa się do niej, tuli się, miękka i ciepła, szepcząc:

Półuśmiech Tess, rzucony jakby mimochodem, unosi wzrok; jest zajęta, nowa praca, jeszcze mniejszy model, lecz bardziej złożony niż wszystko, co robiła dotychczas; postać — pół zwierzę, pół maszyna, jej linie i kąty są jeszcze bardziej niepokojące niż smukła złowieszczość długonogiego. Może to ukryte w niej człowieczeń­stwo, złudzenie Everymana; to mógłbyś być ty, spaczony i ukształ­towany rozgoryczeniem, to moglibyście być wy wszyscy: pod nacis­kiem, pod wpływem tortur, po upadku na samo dno.

Bibi powtórzyła pytanie z nieco większym naciskiem; Tess auto­matycznie wzrusza ramionami, ostatnio często powtarzała ten gest.

Nie o to? — I wychodzi. To też ostatnio często robiła.
Pochyla głowę nad światłem, z czubka lutownicy spływa strużka

najjaśniejszej lawy; jedna z kończyn postaci rozpościera się przed nią niczym rozpłatane ludzkie ramię. Rzeczy znów się rozszczepiały, rozdzielały, drobny, kwaśny uśmieszek jak ssanie zakażonego miej-

sca. Bibi zaczynała nudzić się w czterech ścianach, nużyło ją obser­wowanie ukochanej przy pracy, pogoń za maestrią ruchu w metalu, mniejsza skala, większa intensywność, a gdy była wściekła, mówiła, że to cholernie sterylne, to wszystko jest tak sterylne.

Nienawidzisz ludzi — powtarza wtedy, unosząc palec jak nóż, jak igłę. — Dlatego robisz w metalu, to materia nieorganiczna, nie jest żywa. Dlatego tak bardzo lubisz być sama, prawdopodobnie chcesz, abym częściej zostawiała cię samą.

To nie wszystko, były jeszcze inne argumenty — Bibi jest taka, Tess inna, całość jak mroczny klejnot, w którym każda kolejna faseta wydaje się bardziej sucha, surowa i bolesna od poprzedniej; Bibi naciska Tess, by ta spróbowała zrozumieć, współuczestnicząc i ro­biąc to samo, co ona, wędrując w empatycznym marszu po ostrzu noża; musisz tego spróbować, tylko raz, no dalej, zgódź się. Tylko ten jeden raz — szepcze lub mówi stanowczo, jęczy lub krzyczy, Tess odmawiała chyba na każdy z możliwych sposobów, ale Bibi zdawała się jej nie słyszeć lub jeśli ją słyszała, nie rozumiała sensu słów. Czemu nie potrafisz zrozumieć? — mówi Tess, patrząc na twarz śpiącej w mrocznej porze przedświtu, kiedy ją samą męczyła bezsenność, dlaczego nie możesz pojąć, że to, co jest dobre dla ciebie, nie sprawdza się wobec mnie, ja nie chcę tego samego co ty, nie kocham tego samego co ty? I nie powinnam, jeżeli mam kochać ciebie.

O tej szarej porze często się też zastanawia, waha się, daje upust wyobraźni, jeden piercing, tylko jeden, ale po co? Aby coś udowod­nić? Zamknąć usta Bibi? I wówczas rozlega się bardziej stanowcze niż kiedykolwiek — nie. To silniejsze niż wszelkie tabu, niż jakie­kolwiek pragnienie, czy jest również silniejsze niż miłość? Może. Tak. Ciężka głowa podparta zgiętym nadgarstkiem, patrzy zmęczo­nym wzrokiem na ten oddychający wir, nawet we śnie Bibi jest niespokojna: Nie zrobię tego. Nawet dla ciebie.

Jednakże zastanawia się nad tym coraz częściej, wyszukując nowe argumenty, chwile szczęścia stają się coraz rzadsze, w miarę jak ich uczucie pokrywa się patyną, rutyna zastępuje uniesienia młodych kochanek, aż w końcu odchodzą w cień; Tess miała wraże-

nie, jakby znalazła się w mikserze pełnym kamyków wirujących w koło bez końca i uderzających w nią ze wszystkich stron; tak bardzo były pochłonięte ich pracą, że nie dzieląc wspólnego tworze­nia, pozbawione obsesji jak dziecka, które wspólnie mogły spłodzić (lub, co gorsza, obsesji rywalizacji, jak u szalonych, potwornych sióstr, a w swej bujnej wyobraźni Tess prawie je widzi — szmacianą laleczkę Bibi, lalkę wudu, naszpikowaną igłami i pokrytą od stóp do głów czarnymi i czerwonymi szwami, widzi też siebie, swoją lalkę, wykonaną w całości z metalu, metalowe zęby, matowe metalowe oczy, ręce z narzędzi, palce ze śrubokrętów, wiertła i koła zębate, poruszające się bez przerwy), środek pękał, nie był w stanie utrzymać reszty. Tess próbowała, a przynajmniej wydawało się jej, że próbuje jej słuchać, zrozumieć Bibi, lecz ta przyjmowała wojowniczą posta­wę, nie chciała zaakceptować jej opinii, ba, nie przyjmowała do wiadomości, że Tess może mieć na ten temat własne zdanie, bo przecież ona nie wiedziała, o czym mówi, nie doświadczywszy tego, nie była w stanie zrozumieć.

I znów to samo, Bibi wychodzi, trzaskając drzwiami, wraca, wciąż pełna gniewu, ale tęskni za Tess, pragnie jej, chce ją przytulić, objąć i całować, i gryźć, opasać swymi chudymi, kościstymi nogami. W końcu zasypia w milczeniu, budzi się i zaczyna wszystko od nowa. Po tych kłótniach Tess czuła się jak po przejściu huraganu. Może Bibi miała rację, może obie ją miały. Może nie dane było im być razem. Mimo to myśl, że mogłyby znowu się rozstać, była dla Tess nie do wyobrażenia, cóż jej jednak pozostało innego? Poddać się, przezwyciężyć ten wewnętrzny głos? Nie da się pokroić dla Bibi, aby jej zrobić przyjemność. To nie było wyjście. Stała się bardziej milcząca i wyciszona, Bibi zaś głośniejsza, jakby manifestacja ich smutków i gniewu wyrażała ich własną odmienność, jątrząc stare rany.

Bibi znalazła sobie nową pasję, a może tkwiła ona w niej od

samego początku, może to była jej wizja Chirurgów, której nie zre­alizowała, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu zespołu. Wspo­minała o tym pomyśle od czasu do czasu, napomykała, rzucała niejasne aluzje, ubiegłej nocy odbyły nawet na ten temat „rozmowę", choć to głównie Bibi mówiła. Zaczęła od pokazania Tess czasopisma dla zwolenników piercingu: widzisz to? Nachyla się nad nią przy stole roboczym, przesłaniając światło.

Oto, co się wówczas stało, źle pokierowałam Paulem.
Tess ma ochotę wtrącić:

Bibi wzrusza ramionami, to oczywiste, słowa jak swąd rozcho­dzący się w powietrzu, Tess stara się zachować obojętny ton, stłu­mić echo młota zgrozy, starego lęku, zwalczyć jak chorobę, z któ­rej nigdy się do końca nie wyleczyła. Przypomina sobie Bibi, krwa­wiącą w ostrym blasku świateł podczas występu Chirurgów — rę-

ce rozłożone szeroko, oczy błyszczące, przepełnione dziwnym fa­natyzmem.

To mi trąci faszyzmem.

Znów wzruszenie ramion, mniej energiczne; jeszcze jeden przy­kład tego, że Tess nie potrafiła jej zrozumieć.

Dla mnie to raczej semantyka, ale ty możesz nazywać to, jak
chcesz.

Tess kiwa głową i wzdryga się wewnętrznie; coś jest nie tak. COŚ JEST NIE TAK.

I myśli, że Bibi mogłaby z pełnym przekonaniem odpowiedzieć, aleja nie boję się niczego, lecz miast tego tylko wzrusza ramionami i na tym nie tyle kończy, co zamyka temat — nie będą już o tym rozmawiać, może znajdzie sobie kogoś godniejszego w rodzaju starych i zagorzałych miłośników kolczykowania, jak Andy czy Linda Joy. Albo zdyskredytowany Andreas. Lub Matty Regal, któ­rego imię pojawiało się ostatnio coraz częściej; Tess nie była pewna, czy Bibi robiła to, by jej dokuczyć, czy naprawdę uważała Matty'ego za bliskiego przyjaciela, to drugie rozwiązanie wydawało się jej nieskończenie gorsze, ale nie, nie zapyta, bo wiedziała, że nie otrzy­ma odpowiedzi, a w każdym razie tej szczerej i prawdziwej. I to było w tym wszystkim najgorsze.

I najsmutniejsze.

Tak oto siedzi sama, pracuje, chłodne powietrze sączy się z miejsc, których jeszcze w zeszłym roku nie zauważała, ale natural­nie w ubiegłym roku panował tu żar, byli wszak Chirurdzy i forsa zamiast nędznej pensyjki z zakładu; Bibi mogła wrócić lada chwila, to czas zawieszenia pomiędzy jedną a drugą pracą, kolejna kość do obgryzienia lub wyrzucenia, wybór należy do ciebie.

Przynajmniej wciąż miały prąd i telefon, choć dzwoniono wy­łącznie do Bibi.

I nagle wyjątek, Michael.

Widziałem się niedawno z Bibi. Była w...
•— Wiem.

W porządku. Tja. Będę w pobliżu, może zajrzałbym do
ciebie, jeśli nie pogardzisz moim towarzystwem?

Chciała odmówić, miała mnóstwo pracy, Bibi byłaby wściekła, gdyby się dowiedziała, nie chcesz wyjść ze mną, ale możesz zostać w domu i przyjmować gości, choćby nawet Michaela, tak? Itepe itede.

W porządku. — Czy w jej głosie brakowało nuty entuzja­
zmu? — Jasne. Wpadnij.

Przyniósł kawę, dwa duże plastykowe kubki i połowę na wpół czerstwej kanapki submarine, obiad, choć było już po zmierzchu. Ubrany cały na czarno, buty zdarte na czubkach, podarte rękawice, ostra zima, co? — dowcipkuje. Miał spierzchnięte wargi. Poczuła ich szorstkość, gdy ją pocałował, jak potarcie po skórze papierem ściernym.

Nie rozpłakała się, ale coś się w niej obluzowało, poczuła przy­noszący pocieszenie ból, choć nie doznała pełnego ukojenia, a potem powoli opowiedziała mu wszystko, że Bibi i ona znów miały na pieńku, ich drogi zaczęły się rozchodzić, że Bibi niemal przez cały czas była zła. I że może miała jakieś inne plany.

Michael zmarszczył brwi, podobną odrazę mógł wzbudzić w nim tylko widok rozjechanego zwierzaka na autostradzie, dymienica, nie opatrzona rana.

Tak, kręci się wokół niej, ale to skończony kretyn, trudno
sobie wyobrazić, aby Bibi chciała mieć z nim cokolwiek wspólnego.
— Wypił kawę i skrzywił się. — Okropna. Czy wspominała, co
zamierza, jakie ma wobec niego plany? Nowi Chirurdzy, czy jak?

Nie chciała mi powiedzieć. Wie, że go nie cierpię.

Wzdycha, odgarnia włosy z twarzy, prawie nie zdaje sobie spra­wy z tego, jak wygląda, workowata, dresowa bluza, poplamione ręce, przetłuszczone włosy zebrane w koński ogon. Ponownie westchnęła.

Nie wiem, może popadam w paranoję, może to celowa robo­
ta, może ona w ten sposób chce mnie wytrącić z równowagi. Sama
nie wiem.

Włosy znów opadają na twarz Tess, tym razem to Michael je odgarnia i układa delikatnie za jej uszami.

A ty? — Podprowadza ją do nie posłanego tapczanu, zmięta
pościel, rozrzucone poduszki, smętne i zimne. — Nad czym teraz
pracujesz? Nad tym? — Kiwa głową w stronę stołu. — Co to
takiego?

Opowiedziała mu pokrótce o tym, czym się obecnie zajmowała, choć cała historia nie wydawała się bynajmniej krótka, może przy­najmniej w tej kwestii Bibi miała rację.

szybciej mija, tak jak z Bibi, nie, nie myśl o tym teraz. — Jeżeli chcesz, zadzwonię do ciebie jutro. Może zajrzę na chwilę.

Bibi zjawiła się pół godziny potem, mocny uścisk, wargi Bibi na jej ustach, tak niedawno dotykanych przez Michaela, Tess oddaje pocałunek, mocno, żarliwie, zaciska dłonie na chudych ramionach, metal w jej ustach jest zimny i śliski, wszystkie kolczyki wydają się być skute lodem. Jakby zawierały w sobie całą esencję zimna. Dopiero rankiem, a raczej z nadejściem świtu, Tess poczuła prawdzi­we ciepło.

Michael zadzwonił, zgodnie z obietnicą, ale Tess pod prysznicem nie usłyszała telefonu, aż Bibi zajrzała do niej do kabiny.

A teraz, mała przekrzywiona głowa, blade oczy, półprzymknięte

wpatrują się w resztkę mydła, mówiłaś, że pracowałaś, zgadza się? I głośniej:

A może się z nim rżnęłaś, może już ci się znudziłam, co ty
na to?

Co ty na to? Tess cofa się do kabiny, pod strugę wody, zaskoczo­na nie tyle zazdrością Bibi, co raczej jej oskarżeniem — może się z nim rżnęłaś? Z nim, z nią, w seksie z Bibi nie chodziło o seks z kobietą, tylko o seks z BIBI, Bibi z jej nierównym oddechem, zamkniętymi oczami i ostrymi ząbkami, metal i śliskie zapachy. Tak jak w seksie z Michaelem nie chodziłoby o rżnięcie z facetem, tylko WŁAŚNIE Z MICHAELEM.

Wiedziała.

.. .Matty, rzecz jasna, nie miał takich problemów, służył obecnie z żarliwym oddaniem obsesji, tej nieco spaczonej i zdeformowanej siostrze-bliźniaczce sztuki, dokładnie tak powiedziała, takich iiżyła słów, choć zapewne wymyśliła to ona sama. I tak to trwało, aż Tess w końcu weszła jej w słowo i w kilku prostych, żołnierskich słowach wyłożyła Bibi, co myśli o pojebach z ASP w ogóle i o umysłowo ograniczonym nieudaczniku uważającym się za artystę, Mattym Regalu w szczególności.

Cisza, a w tle tykanie zegara, Tess uświadomiła sobie nagle, że jest jej pioruńsko zimno, włosy miała jak lód zmrożone powolnym, jak z westernu, zabójczym spojrzeniem Bibi. Lekki uśmiech, wyraz osobliwego, bliżej nie sprecyzowanego triumfu. — Cóż, Matty przewidział, że powiesz coś takiego, w tej sytuacji nie pozostaje nic innego, jak zachować cierpliwość. Poczekamy, zobaczymy.

Jest potwornie zmęczona, a jednak te słowa nieznacznie ją ożywiają.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Bibi znów się uśmiecha, to grymas czegoś starszego i chłodniej­szego niż gady, zimnego jak najstarszy ze znanych żyjącym istotom mózgów, krótkie, bezgłośne wyładowania, gdzieś w potylicznej części czaszki.

Zobaczymy, kto potrafi zachować więcej tajemnic. I kto się
będzie śmiał ostatni.

Cisza, fundamentalna cisza, pod wielką, tektoniczną zmianą; rozłam jak ruch przesuwających się płyt, gdzie nic nie jest bezpiecz­ne, nawet cichy, milczący grunt w miejscach, które dotąd za takie uchodziły. Tess poczuła, że tego nie udźwignie, nie wytrzyma tego brzemienia jej obecności. Tam, gdzie kiedyś układała do snu swój niepokój, rozciągało się teraz cmentarzysko, a może nawet coś gorszego — znalazłszy się tam, nigdy nie zamykaj oczu.

Drażniący dźwięk telefonu, oczywiście do Bibi. Jej spokojny głos w tle, Tess porusza się ciężko, powoli, wyciera niespiesznie całe ciało, jakby jej wydrążone kości wypełniono chłodnym ołowiem, ściągającym ją bezlitośnie w dół, do ziemi.

r

Zawoalowana wrogość, ale odtąd już zero kłótni, jeśli nie liczyć drobnych utarczek, jak strzały sprytnie ukrytego snajpera; Bibi była w tym naprawdę dobra. Miała talent. Wrodzony. Kompletny kosz­mar, gorszy chyba nawet od śmierci, ona jest przynajmniej konkret­na, dobrze jest wiedzieć, co cię zabija, to przynosi swego rodzaju ulgę, aczkolwiek posępnej natury, wszystko jest lepsze od tej upior­nej, jałowej sterylności, jakby nie dzieląc pracy, nie były w stanie dzielić już niczego, nawet miłość nie mogła ich zespolić, miast tego jeszcze bardziej się od siebie oddalały. Dysponowały teraz szczegól­ną bronią, daną tylko kochankom, wiedzącym, gdzie ta druga osoba ma najczulsze miejsca, gdzie kryją się jej słabe punkty i nie zaleczo­ne rany. Bibi coraz rzadziej bywa w domu, a pod jej nieobecność Tess pracuje z jeszcze większym wysiłkiem, nie tak jak wcześniej, dla zabicia czasu, lecz z oddaniem, którego sens nie do końca jeszcze pojmowała, może chodziło o zrozumienie, o wysiłek, który należy włożyć, aby poznać znaczenie, głębszy sens, a tym samym przejąć kontrolę.

Mały przedmiot na stole roboczym stawał się coraz bardziej złożony, prawie jak rebus, miał nieskończenie wiele znaczeń, przy­najmniej dla Tess. Pracuje od rana do popołudnia, kiedy to idzie na swoją zmianę do zakładu, obcięli jej godziny i zrobią to znowu, zima się przedłuża, przeciąga się, jak wszystko inne, Tess znów pojada krakersy z pudełka, podczas gdy Bibi spożywa posiłki gdzieś indziej. Próbowała odłożyć pieniądze na opłaty za prąd, jeśli go odetną, nie będzie mogła pracować i dlatego gdy nie pracuje, siedzi teraz po ciemku, a wcześnie robi się ciemno, jest już ciemno, gdy wraca do domu — czy to metafora? Może? Ale czy na pewno? Pusto i mrok, Bibi stale nie ma, nawet gdy jest, wydaje się bardzo odległa, nieobec­na, Tess, unosząc wzrok, widzi ją zapatrzoną gdzieś w przestrzeń, do tego stopnia, że sam jej widok zdaje się mówić lepiej niż niż jakiekolwiek słowa — ODCHODZĘ. JUŻ ODESZŁAM. NIE MA MNIE.

Popołudnia nie różnią się od siebie, któregoś razu, gdy szykuje się do pracy, zjawia się Bibi, zaskakuje Tess (to zdumienie pogrąża ją w jeszcze głębszej depresji), surowa, zimna i odległa, piękna

w nowej, czarnej kurtce z wysokim, stójkowym kołnierzem, od kogo ją dostała? Nie pyta, utraciła to prawo dawno temu, teraz traciła wszystko, jedno po drugim. Miała z górki.

Odchodzę — beznamiętnie, jak policzek. Maleńkie, stalowe
czaszki na brzegu małżowiny usznej, uszy zaczerwienione od chło­
du, było potwornie zimno, w domu i na zewnątrz. — Matty zabierze
moje rzeczy.

Potrwało chwilę, zanim Tess nie tyle przyjęła do siebie sens tych słów — usłyszawszy je, nieomal poczuła ulgę — ile podjęła decyzję, jak na nie zareagować. Powoli odkłada na bok kawałki drutów wykrzywionych w kształt litery C i palnik, po czym ostrożnie pod­nosi się ze stołka.

Riposta mijała się z celem, ona i Bibi nie kochały się już od ponad miesiąca; przez ten czas Tess żyła jak pustelnica, prawie z nikim się nie widywała, zero ludzi, co dopiero mówić o seksie, lecz cóż, nie zamierzała podejmować tego tematu. Bibi i tak powie to, co zechce, co sobie zaplanowała, Tess równie dobrze mogła być obrazem na ścianie, fragmentem muru, rzeźbą. Czeka w bezruchu, aż Bibi po­dejmie swój monolog, lecz ta ponownie ją zaskoczyła, odwróciła się na pięcie i wyszła, tak jak stała — czerń i biel, a Tess jeszcze przez chwilę nie ruszyła się z miejsca, nasłuchiwała, jej serce zaczęło bić mocniej

wróciła.

Tess — wyciąga rękę, dłoń przyobleczona w rękawicę, nowa,
śliska skóra, w dłoni coś lśniącego — klucze. — Masz. Nie chcę mieć
niczego, co należy do ciebie. — I wychodzi, tym razem na dobre,
szybko i cicho po schodach, a Tess, choć słyszy trzask drzwi, nie
trzaśniecie, lecz trzask, stoi w bezruchu, wciąż w tej samej pozycji,
w pozie wyczekiwania i nagle odwraca się, z kluczami w dłoni, ma

ochotę nimi rzucić jak oszczepem, zrobić nimi w ścianie wyżłobie­nie, ale w końcu tylko nakłada kurtkę, gogle do kieszeni, kask w dłoni, jest gotowa iść do pracy i palić, palić, palić.

Tym razem nie będzie opłakiwała rozstania, nie będzie tęskniła, nie zamierzała ronić łez, nawet gdyby żar rozłąki wypalił na wylot dziurę w jej ciele, doprowadzając ostatecznie do jej śmierci. Miast tego opracowała sobie nowy grafik dnia, pełen ognia i topionego metalu, długi sen, potem do pracy i tam ostra harówka, pot pod kaskiem, godziny w swądzie i dymie, a potem, w domu, inny już ogień, mniejszy, bardziej zogniskowany i intensywny, pracuje do trzeciej, czwartej nad ranem, potem bladym świtem hop, do łóżka, zasypia jak kamień, jak metal, kompletny bezruch, potem wstaje i znów to samo: powtórka. Skulona nad maszyną-zwierzęciem, mia­ła serdecznie dość pracy bez celu, bez większego znaczenia. Mdliło ją na samą myśl. To było chore jak sama konstrukcja, rozciągnięte geometrycznie ramiona, pełznie, mała, lecz monstrualna, po gładkim blacie stołu.

Zdjęła brezent z innych, starszych konstrukcji, uwolniła je, wy­puściła na chłodne światło dzienne — Panią Łazarzową, Trzy Śmier­ci, Sędziego i wszystkie rzeźby; tylko Salome spoczywała pogrze­bana pod schodami, krwawy, na zawsze utracony.moloch; może zombi ją rozebrały, rozdarły na sztuki, tak jak Tess rozbierze te tutaj.

To przeraziło Nicky'ego. Słyszy metaliczny zgrzyt i chrzęst, odgłosy metalu i rdzy, wspina się po schodach, lecz w progu kamie­nieje na widok Tess z palnikiem w dłoni, wokół niej porozbierane konstrukcje, porozrzucane fragmenty, jak organy pozostawione na podłodze, aby zgniły.

Łazarzowa, rozebrana na kawałki, wypatroszona jak wypalony wrak samochodu, patrzy na jej marną powłokę; po czym znów przenosi wzrok na Tess, obrzuca oskarżycielskim spojrzeniem. — Skoro ich nie chciałaś, trzeba było powiedzieć, zabralibyśmy je, upakowaliby­śmy gdzieś, czy jak, a ty... tak po prostu je zniszczyłaś, głupio zrobiłaś, Tess...

Nie zniszczyłam ich tak, po prostu. Zresztą może i tak.

Nie przejmuj się, Nicky, zamierzam zrobić z nich coś no­
wego.

Bo jestem już zmęczona pracą samą w sobie, bo gorę, płonę wewnętrznie i na zewnątrz, nie chce mi się jeść, nie chce mi się spać i nie chcę myśleć o Bibi Bibi Bibi, nie chcę już tego, już nie; pieprzę Bibi. Wiedziała, że zjawienie się Bibi czyni ją dla Bibi kimś w ro­dzaju nietykalnej, podobnie odejście Bibi, a oni o tym wiedzieli, bądź co bądź to tylko dwa piętra, jak mogliby nie wiedzieć — oznacza­ło ich powrót; to dobrze. Była gotowa znów przemówić w języku ognia, języku metalu, żelaza do piętnowania, żużlu, kabli, szczypiec i chłoszczących dziko ramion, lecz już nie tak potężnych, znacznie mniejszych, tak małych, tak GĘSTYCH, że tworzenie ich przypo­minało cięcie płonącego metalu w płynnym jak roztopiony metal sercu świata, twardego, nieustępliwego żelaza, lśniącego niczym podziemna gwiazda.

Ale nie powiedziała o tym wszystkim Nicky'emu, tamten spusz­cza nos na kwintę, ona próbuje go pocieszyć, lecz bezskutecznie, nie ma humoru ani ochoty na żarty, mimo to się stara.

Daj spokój, Nicky, wyluzuj. Przecież zachowałam wszystkie
najlepsze elementy. — I zakołysała trzymanym w dłoni kawałkiem
kabla, z którego zwieszał się zardzewiały metalowy pierścień, jak
gałka oczna na strzępie nerwu, i faktycznie całość wyglądała jak oko,
groteskowo, nawet trochę upiornie, Nicky roześmiał się, słabo, bo
słabo, ale jednak. Ona również, choć całkiem fałszywie, a po­
tem Nicky zaczął opowiadać o nowym występie, jaki planowali,
w którym chcieli wykorzystać, no wiesz, spuszcza wzrok, waha się,
w końcu mówi nieśmiało — Salome. Obserwuje ją spod oka, jakby
obawiał się, że Tess zaraz wpadnie w szał.

Proszę bardzo — odpowiada. — Chcecie ją, to bierzcie.
Możecie ją wykorzystać, a nawet wysadzić w powietrze, mam to
gdzieś. — Jest zadowolona, może już od jakiegoś czasu chcieli ją
o to zapytać, poprosić o pozwolenie, a przecież nie było to wcale
konieczne. Powiedział, że musi to oznajmić Peterowi i Jerome'owi,
potem spotkają się wszyscy razem, aby pomówić o Salome i o wy­
stępie.

Uśmiecha się, machając do niego, i zakłada gogle, dobrze będzie znów z nimi porozmawiać, ostatnio prawie z nikim nie rozmawiała, chyba że mówiła do siebie albo do pustego pokoju. Naturalnie pustka ma swoje dobre strony, nikt nie każe ci przestać pracować, nikt ci nie wmawia, że go nie rozumiesz i generalnie rzecz biorąc, nikt nic do ciebie nie mówi.

Za wyjątkiem Michaela.

Który zjawił się, spochmurniały, niewyspany, aby sprawdzić, co u niej słychać.

Od Bibi.
Cisza.

Powiedziałem jej, że nie obchodzi mnie, kto ma rację, a kto
nie, niech nie każe mi się opowiadać po żadnej ze stron, bo i tak tego
nie zrobię. Jestem również twoim przyjacielem. Zawsze nim będę.
— Dłonie na kolanach, znikły gdzieś postrzępione, skórzane ręka­
wice, skóra od mrozu zrobiła się żelazistoczerwona; zaczerwienione
oczy, przeciera je pięściami. — Gdybym mógł coś dla ciebie zrobić,
to chętnie...

Oschle. — Użyczysz mi ramienia, na którym będę się mogła wypłakać? Wiesz co, Michael, nie mam ochoty płakać, możesz to

powtórzyć Bibi, jeśli chcesz. Nie chce mi się płakać, bo NIE JEST MI SMUTNO. — Ból głowy jak przy gorączce, tępe ćmienie za gałkami ocznymi, co jeszcze ci powiedziała? Czy wspomniała, że pokłóciłyśmy się o ciebie, że była zazdrosna, że sądziła, iż spaliśmy ze sobą, że się rżnęliśmy, ty i ja? Powiedziała ci to? I nagle: — Tess, co się dzieje? — z niepokojem, zrywa się gwałtownie, a ona czuje, że jej usta wykrzywia szeroki uśmiech, uśmiech jak rana, jak rodzące pęcherze oparzenie, i powiedziała mu, bez ogródek, streściła słowa Bibi. Może się z nim rżnęłaś, nie oszczędzała go, to była ciężka przeprawa, jak operacja przy użyciu tępych narzędzi, stal i rdza, a kiedy skończyła, niemal natychmiast zrobiło się jej wstyd, zaczer­wieniła się i zmieszała, jak po wyjściu z transu hipnotycznego, czy zrobiłam z siebie idiotkę? Czy szczekałam jak pies albo grzebałam dłońmi w ziemi niczym kura? Nie patrząc na niego:

Wybacz, Michael, nie chciałam... przepraszam.

On milczy, w końcu Tess spogląda na niego, Michael wygląda dziwnie, na jego wargach błąka się cień uśmiechu. W końcu: — I co, miała rację?

Białe światło wpływa przez okno, jest gorąco, lodowate powie­trze omiata jej skórę, chłodzi. Tess otwiera i zamyka usta, gdy wtem Michael wybucha śmiechem, obejmuje ją ramieniem, rozluźniony i ciepły jak zawsze.

wynikają z siebie nawzajem. Potem znów ją pocałował, skromniej niż do tej pory i wyszedł.

Zadzwoń — woła od drzwi. — Słyszysz? Zadzwoń.

Tak, powiedziała. Tak właśnie zrobię. Staje przy oknie, lecz tak, by nie można jej było zobaczyć, to głupie, skoro chciała odprowadzić go wzrokiem i pomachać mu, czemu nie miałby jej dostrzec?

A jednak nie.

Tej nocy, leżąc w łóżku, płakała, skotłowana chłodna pościel, obie ręce przy twarzy, zagryzała je do bólu, suche ostre zęby wpijały się w nasadę dłoni; nie zmrużyła oka do świtu, aż w pokoju zapano­wały chłód i zimowa jasność, a groźny śnieżny pył pokrył parapety okien, spękanych i porowatych niczym skóra jej dłoni.

pozostałych, pełnego niuansów, tajemnic i niejasności. Zły to czas na eksmisję, choć Zombi z pewnością przygarnęliby ją do siebie, choćby tylko po to, by ich dawna mentorka nie tułała się po ulicach. Mimo to w warsztacie i tak było już ciasno. Mieszkali tam we trzech, we czwórkę długo by nie wytrzymali. Poza tym wszyscy oni byli bardzo zajęci, przygotowywali występy, każdy z nich miał prywat­ne zajęcia, dorywczą pracę, a w wolnym czasie rżnęli z lubością kolejne dziewczyny, nie kobiety, lecz właśnie dziewczyny, tych im nigdy nie brakowało, były nawzajem bardzo do siebie podobne, nosiły czerwone kapelusze z opuszczonym z jednej strony rondem i skórzane kurtki, miały krótko ostrzyżone, wygolone po bokach głowy włosy i usta pomalowane czarną szminką, czasami robiły dla nich zakupy, znosiły metal lub kręciły się przy windzie towarowej, obserwując, jak Zombi przywożą i wywożą swoje urządzenia i ma­szyny.

I tak to jest. Nie ma sprawy, znajdzie sobie coś innego, ssanie w żołądku, ostatnio strasznie schudła, niemal sama skóra i kości. No cóż. Będzie dobrze, musi być. Nicky mówi coś do niej: — Tess, hej, Tess — szturcha ją, ona odwraca się, a w drzwiach stoi Michael, tupie butami, otrzepując je ze śniegu i uśmiecha się do niej.

Stygnące kawałki kurczaka na patyku.

Zaoszczędziłam parę groszy — kłamie. — Dam sobie radę.
Cisza. Zjadł swoją porcję, wypił kawę. Tess próbuje zrobić to

samo ze swoją, odechciało się jej jeść, potwornie łupało ją w skro­niach. W drodze powrotnej stają na światłach, Michael pstryka palcami kluczyki zwieszające się ze stacyjki, kołyszą się wahadło­wym ruchem, drugie klucze przypięte do kółka to te same, które Bibi zwróciła Tess; za zgodą Zombi dała je Michaelowi, ostatnio spędzał u niej sporo czasu. To były przyjemne chwile, po prostu siedział, czytając lub obserwując ją przy pracy, mówił mało, po prostu był, ogrzewał ją swoim ciepłem. Znów zakołysał kluczami.

Chciałbym się wprowadzić — oznajmił.

Cisza. Serce waliło jej tak mocno, że zrobiło jej się niedobrze, bolały ją głowa i serce, całe ciało i wcale nie chciała, aby się wprowadził, nie chciała nikogo, skoro nie mogę mieć Bibi, to nie chcę...

Hej — rzuca łagodnie, nawet na nią nie patrzy, to niewiary­
godne, ale potrafił ją przejrzeć, tak jak Bibi. Wiedział. —Nie jestem

nią. I nie zamierzam jej naśladować, więc wyluzuj, dobra? Chcę ci tylko trochę pomóc i to wszystko, kapewu? Chciałem coś wcześniej powiedzieć, ale teraz... — Dłonie zaciśnięte na kierownicy, ona oparta o przeciwległe drzwiczki, zwiotczała i nieruchoma, oczy zamknięte, bo za chwilę, już za moment puści pawia albo się rozbe­czy, tak czy inaczej stanie się coś złego, coś, czego wcale nie chciała. Coś w jej wnętrzu, gorące jak łzy, ale mroczne, żywe, sunie pod górę niczym mdłości podchodzące do gardła, albo jak żółć, płynny gniew, a Michael mówi dalej, że i ona wyświadczyłaby mu w ten sposób przysługę, że dużo ludzi, że to, że tamto, na co ona cicho, bardzo cicho odpowiada:

-— Nie chcę współłokatora. Nie chcę z nikim dzielić tego miesz­kania.

Otwiera oczy, by ujrzeć Michaela, który patrzy na nią, a jego twarz jest wyzuta z wszelkich emocji. Beznamiętna jak maska.

W porządku. — I przez resztę drogi milczą oboje.

W świetle sufitowej lampki otwiera drzwiczki, znów widzi jego twarz, jest pusta, pozbawiona jakichkolwiek uczuć, wysiada w głę­boki do kostek, rozmoknięty śnieg, boli ją głowa, nie jest w stanie zinterpretować tego, co przed chwilą ujrzała. Musi wyzbyć się swoich własnych udręk, wówczas zobaczy coś więcej — nie tyle gniew, a może raczej nie tylko gniew, lecz przede wszystkim ból. On cierpiał. I to ona go skrzywdziła. Cierpiał przez nią.

Stoi po kostki w mokrym śniegu, czuje ciepły powiew spalin i szepcze jego imię:

Michael, Michael, tak mi przykro. Przepraszam.
Silnik auta wciąż chodził, lecz samochód nie ruszył.
Michael milczał.

Otwiera drzwi, wchodzi do budynku, na całej klatce schodowej jest ciemno. Ledwie zdołała wejść do mieszkania i dotrzeć do toalety, zanim cala kolacja nie wypłynęła z niej długą, różowo-brunatną strugą, usiadła z twarzą opartą o zimną klapę sedesu, ale nie rozpła­kała się, wlepiła wzrok w ścianę, gdzie Bibi przylepiła zdjęcie Empire State Building, porównujące jego wielkość do szkieletu jakiegoś gigantycznego gada, i nie wybuchnęła płaczem. Tej nocy

znów nie zmrużyła oka, wierciła się tylko i przewracała z boku na bok w śliskiej, zimnej pościeli, a światło padające przez okno na stół roboczy było niczym upominający ją palec zniecierpliwionego boga.

Michael wprowadził się dwa tygodnie później.

Zaparkował pożyczone auto przy budynku obok windy towaro­wej, tam, gdzie zawsze parkowała Bibi, i przywiózł równie mało rzeczy co ona (dość tych porównań), ubrania, ale przede wszystkim książki — Ballarda, Burroughsa, Angeli Carter, kilka monografii, Arbus, Witkin i Weegee, dziwaczny niemiecki almanach technik chirurgicznych z opasłym dodatkiem opisującym ich błędy oraz garść przyborów toaletowych, było ich sporo, tyle, że Tess na ich widok omal nie wybuchnęła śmiechem (francuski krem nawilżający, wielki szampon z odżywką i wiele, wiele innych). W tym facecie gdzieś pod tymi krótko ostrzyżonymi włosami, starymi, znoszonymi butami, ocieplaną kurtką jakby wyjętą ze śmietnika krył się prawdzi­wy dandys. Kto by pomyślał? Chyba nikt. Przywiózł ze sobą odro­binę ciszy i spokoju, garść żartów i pomoc, gdyby jej potrzebowała, a także pieniądze, bez pytania wiedział, ile jej brakowało. Gdy dysponował autem, woził ją po okolicznych zakładach, warsztatach i złomowiskach, czekał cierpliwie, nigdy nie prosił o pieniądze na benzynę ani ich nie przyjmował, gdy mu je proponowała, gdy znalazła kolejną pracę, cieszył się jak dziecko. To była praca na godziny, w warsztacie, miała dzięki temu czas, aby zająć się swoim projektem. Michael nigdy się nie skarżył, kiedy całą noc spędzała przy pracy, nie uskarżał się na blask ani na smród, leżał tylko rozciągnięty wygodnie, spokojny niczym anioł na starej, kraciastej karimacie, rozłożonej pod kątem przy tapczanie. Przyniósł ze sobą fizyczny komfort obecności innej osoby w domu, ciepło i ruch (a także dwuznaczne aluzje tego, co jeszcze mogliby wspólnie robić, choć Tess z jednej strony trawiona pokusą miała ostatnio kochanków po dziurki w nosie, nie, dziękuję, dzięki, ja wysiadam). I, choć zdarzało się to rzadko, przynosił ze sobą, również bez pytania, to, czego pragnęła najbardziej, lecz nie przyznawała się do tego, nawet przed sobą samą — wieści o Bibi.

Ta bynajmniej nie zasypiała gruszek w popiele, Michael powie­dział (to była prawdziwa opowieść, zasłyszana od przyjaciół, kole­gów i znajomych, Bibi znała wszystkich i wszyscy znali ją, a przy­najmniej tak to wyglądało), że Bibi większość czasu spędzała obec­nie, kursując pomiędzy rozmaitymi klinikami chirurgii plastycznej a cuchnącymi zaułkami slumsów, gdzie w miejscach, których nikt nie chciał bądź nie odważył się odwiedzać, prowadzono najbardziej osobliwe eksperymenty, gdzie możliwości ludzkiego ciała osiągały coraz dalsze granice i stale je przesuwano, gdzie dysputy filozoficzne na temat modyfikacji ciał prowadzono przy użyciu wszelkich dostęp­nych argumentów, w tym także pięści i zębów; czy ktoś chce od­mienić swój wygląd z miłości, czy z nienawiści do swego ciała i jego ograniczeń, dla czystych doznań zmysłowych, czy czegoś głębszego i bardziej ulotnego? A Tess roznamiętnionym głosem wtrąca:

Chciałam, aby chodziło o coś więcej, choćby tylko ze wzglę­du na nią. Naprawdę. — Michael kiwa głową, obejmuje ją ramie­niem. I to wszystko. Lekki ruch głową. Zrozumiał.

Bibi poszukiwała odpowiedzi w swoim własnym ciele, dyscypli­na, jaką sobie narzuciła, była mniej spontaniczna, lecz znacznie bardziej wyrafinowana, wręcz ekstremalna. Tam, gdzie kiedyś wraz z Michaelem wymieniali siedem kategorii możliwości ludzkich ciał, siedem głównych ścieżek ekspresji, Bibi odnajdowała przedłużenia i zakręty każdej z nich. Skręt, ściśnięcie, obciążenie, deprywa-cja; obudowanie ciała warstwą gipsu, zamknięcie ciepłych tkanek w zimnym nieustępliwym pancerzu. Ogień. Penetracja. Zawiesze­nie. W jej własnym ciele przekładało się to na krępowanie i piercing, eleganckie tortury, z pomocą których Bibi poszukiwała odpowiedzi, w tym także na pytania, które tylko ona ośmieliłaby się zadać (Tess pręży się z dumą, czuje chłód i coś bliżej nieokreślonego, nie było drugiej takiej jak Bibi, wytyczającej i poszerzającej granice, o któ­rych istnieniu nie wiedział nikt inny, prócz niej), czyniła to za pomocą nowej, srogiej dyscypliny, rygorów, o których mówiła bar­dzo niewiele, nie chciała podzielić się z nikim swoimi nowymi odkryciami i osiągnięciami. Zapadając się coraz głębiej we własne ciało, zdawała się przechodzić powolną, lecz nieuchronną przemia-

nę, tak przynajmniej mówili o niej inni, którzy ją spotykali, stawała się jednocześnie czymś więcej i czymś mniej niż człowiekiem, a raczej istotą kształtowaną i ograniczaną jedynie limitem jej włas­nych pragnień.

Stała się niemal postacią mityczną, jeszcze bardziej niż za cza­sów jej współpracy z Chirurgami, chude ciało przyobleczone w czer­wień i czerń, zawsze nowy bandaż, nowy siniak lub rana i wciąż ta sama, niecierpliwa gwałtowność, brutalność, jak gdyby chcąc po­znać odpowiedzi, musiała wygarbować swą żywą skórę, pogrucho­tać kości, by zrosły się inaczej, tworząc rozmyślnie groteskowe, dziwaczne, niekiedy odrażające konfiguracje, nic nie było przy niej bezpieczne, a już na pewno nie ona sama.

Mówili (Michael tak powiedział), że stawała się kimś w rodzaju fakira, że sypiała skrępowana, w specjalnych uprzężach, z zalepio­nymi gipsem powiekami i ustami. Mówili, że uczyła się przekłuwać ciało w bezkrwawy sposób, tak, by z maleńkich ran wypływały jedynie drobne kropelki plazmy, nowe otwory na ciele, jak setka głodnych ust, odcinająca się różowawo na jej bladej skórze. Mówili, że wzięła udział w rytuale Tańca Słońca, zawisła na hakach przewle­czonych przez skórę na jej piersiach i na klatce piersiowej; że smarowała sobie twarz krwią, że przez wiele dni pościła, robiła sobie długotrwałe głodówki, a piła wyłącznie ciepławą wodę. Mówili — znów ci anonimowi ONI — że jej słowa brzmiały niczym słowa mrocznego geniusza, kryła się w nich mądrość przemieszana z sza­leństwem.

Tess słucha, splecione dłonie, myśli, zastanawia się, martwi się, nie widać tego po niej, ale to zżerają od środka, coś jest nie tak. Nie jest bezpiecznie — przez nią. Nikt, kto się z nią styka, nie jest bezpieczny. A z kim zadawała się teraz Bibi?

O Mattym Regalu Michael mówił bardzo niewiele; być może współpracowali, z naciskiem na „być może", dodaje, widząc jej skrzywione, zniesmaczone usta, wiedział, że za nim nie przepadała.

Tego również nie wiem, ale wydaje mi się, że gdyby chodziło
o jakiś występ, usłyszelibyśmy o tym, ktoś na pewno zechciałby ci
o tym donieść.

Drapie się po szyi, blady, lekki zarost.

Nad czym zamierzasz dziś pracować?

Wolny dzień w pracy, łączenie metalu z metalem było potwornie nudne, ale płacili lepiej niż w poprzednim zakładzie i miała więcej wolnego czasu, tak jak dziś. Mogła spędzić te chwile przy stole roboczym, wypiła ohydną, niesmaczną kawę i podniosła się z tap­czanu.

Nad moim projektem — odparła. — Przez cały dzień, jeśli
tylko zdołam.

Miał swoje sprawy do załatwienia, wyszedł więc, pozostawiając ją w świetle i z małą, pełną już postacią, lecz praca wciąż jeszcze nie była ukończona. Ponieważ robiła coś nowego, budowała otoczenie, domek dla swojej konstrukcji — cienkie stalowe narożniki i poryso­wane kawałki leksanu w barwie brudnobłękitnego nieba; żywioł, element, machina-bestia miała poruszać się wewnątrz tej właśnie zamkniętej przestrzeni. Początkowo ta idea wydawała się jej nazbyt ograniczona, ale teraz wiedziała już, że tak nie jest, uciążliwe próby jasno udowodniły, że wszelkie ruchy wykonywane na tej ciasnej przestrzeni były bardziej wyraziste, gęste, ześrodkowane i wolne. Przeraźliwie wolne, jak całe życie spędzone w jednym pokoju. Widząc, jak konstrukcja napiera na płyty leksanu, doznała odczucia, którego nie doświadczyła podczas prac nad innymi swoimi dziełami — wielką Panią Łazarzową czy dziką trójcą Trzech Śmierci. Jej oryginalne genesis, machiny wypełniające pokój, ogromne, zwaliste rzeźby wykonane tak, by poruszały się jak dinozaury, nie wydawały się niczym więcej, niż były w istocie, przedstawicielami wymarłego gatunku, przejawem przerostu formy nad treścią, a potrzebowała wszak destylacji, pudełkowych konstrukcji (a może nawet jeszcze mniejszych?), zamkniętych w skrzyniach, które jednocześnie wy­ostrzą i zdefiniują ich funkcje oraz znaczenie; to coś więcej niż sztuka, każde pudełko musi być wspomnieniem, lękiem, smutkiem, każda skrzynia mikrokosmosem, ale czego? Poczucia winy nocą,

bólu, który wciąż odczuwała, czy już zawsze tak będzie? Zresztą, czy to ważne, czy musiała to mówić, nawet sobie samej? Po cóż słowa? Nie potrafiła już myśleć o tych rzeczach w kategoriach słów czy koncepcji, podobnie jak nie myślała o oddychaniu wyłącznie jako o nabieraniu i wypuszczaniu powietrza, a o pracy serca jako o zwyczajnym pompowaniu krwi do całego organizmu; wiedziała, lecz bez słów, bez świadomej myśli, zastępował je syk ognia i odgłos kapiących na stół srebrzystych kropel lutu, dotyk smukłej rękojeści młotka i to, jak leżał w jej dłoni.

Nie artykułowała niczego, po prostu pracowała. Michael wrócił, by ją obserwować, a za oknem zima z wolna rejteruje, szron znika z szyb. Michael czyta, niekiedy śpi, zwykle jednak leży i przygląda się jej, podparty na łokciu, wsłuchuje się w zgrzyt metalu, kontem­pluje wężową smużkę bijącego w górę dymu, pot Tess, łagodny uśmiech, oczy pod szkłami gogli i wyraz koncentracji towarzyszącej jej przy pracy.

Wykonała trzy modele, nie nazwała żadnego z nich, dwa znisz­czyła i zaczęła od nowa z użyciem elementów starszych konstrukcji, stare karmi młode, jedno z praw przyrody. Którejś nocy, gdy Michael leży skulony pod czerwonym kocem, z wyciągniętą na bok jedną nogą, Tess pracuje w swoim kręgu i uświadamia sobie, sprawdzając działanie mechanizmu, że podczas konstruowania tego modelu ani razu nie zastanawiała się, co pomyślałaby o nim Bibi; w ogóle o niej nie myślała. Nie wie, czy to dobrze, czy źle, wie tylko, że łączy się z tym wielki smutek, smutek nie wynikły ze śmierci, lecz z jej najbliższego towarzysza — zapomnienia.

Chłód. W pokoju wciąż jest zimno.

Cichy dźwięk, szept oddechu Michaela, ciepłego oddechu ciep­łego ciała pod kocem i nagle Tess zapragnęła podejść, odgarnąć koc i położyć się przy nim, tak po prostu położyć się i objąć go ramie­niem, a potem, zamknąwszy oczy, znieruchomieć, wdychając jego zapach, wsłuchując się w rytm oddechu.

Po prostu przy nim leżeć.

Dalej, zrób to.

Nie.

Gdyby to była Bibi, zrobiłabyś to.

Gdyby to była Bibi, pomyślała, nie musiałabym tego robić; i wraca do przerwanego zajęcia, pracuje tej nocy jak przedsiębiorca pogrzebowy, jak wypychacz, powoli oddzielając kolejne części od większej całości, odziera metal warstwa po warstwie, jakby zdejmo­wała zeń kolejne fragmenty srebrzystej, elastycznej skóry.

Zombi mieli kolejny spektakl — Strategiczne Działania, imię Jerome'a, wybór miejsca dokonał Nicky: pusta, popękana betonowa misa wybudowana w nieznanym celu w latach siedemdziesiątych, używana głównie latem przez deskorolkarzy. Obecnie — spłachcie lodu, dziwny, suchy zapach, wyczuwalny, gdy stoi się pośrodku, w samym centrum. Tess stała tam teraz, z rękoma w kieszeniach, trzęsąc się jak osika i mówiąc do małego, przymocowanego przy ustach mikrofonu.

Chcieli, by z nimi była, nakłonili do udziału w spektaklu. Wiemy, że nad czymś pracujesz — stwierdzenie wprost, lecz pełne ekscyta­cji, wyluzuj, to będzie frajda, wyobraź sobie, my wszyscy, znowu razem. Zmusili ją do pracy jak za starych czasów i jak za starych czasów z niepokojem i uniesieniem obserwowali prezentację jej dwóch ostatnich modeli: pierwszy tkwił w klatce ze stali i niebie­skiego lexanu — pół zwierzę, pół maszyna, drugi w pryzmatycz­nym więzieniu, fałszywym hologramie otaczającym szkielet z od­padów, żelaza, plastyku i drutu, ukoronowany posępnym ptasim czerepem.

Nie. Uśmiech — i nie, nie chciała już tego robić. Z tyłu za nią milczący Michael, ale wiedziała, że się z nią zgadzał, powiedział jej to.

Nie ma sensu zmuszać się do czegokolwiek, ciepłe dłonie na jej ramionach, uciskają delikatnie, rozluźniając zbite mięśnie. Weź­miesz znów udział w przedstawieniu, gdy będziesz na to gotowa. Za miesiąc, za rok, a może nigdy, co za różnica kiedy, skoro to, co robisz, sprawia ci prawdziwą frajdę?

Tylko że: trójka wyraźnie przybita, zwłaszcza Nicky, i jej po­spieszna zgoda, w porządku, przyłoży się do ich spektaklu, wystawi swoje prace, może być? Pewno, że tak. Świetnie.

Doskonale. I oto — skostniałe dłonie, osuszone podmuchami wiatru oczy i pytanie:

A teraz? — Jęk jak zawodzenie świdra przeszywa jej czaszkę,
zdarła z głowy mikrofon ze słuchawką, odsuwając od siebie na
odległość wyciągniętej ręki, jakby urządzenie ją poparzyło, łypnęła
gniewnie na Petera, a ten wzruszył ramionami i rozłożył szeroko
ręce. — Przepraszam.

Zjawia się Michael z kawą, przepędzają z powrotem do furgonu.

Zrób sobie przerwę. — Lekkie cmoknięcie w policzek. —
Zmienię cię.

Trwało to dłużej, niż przypuszczali, kłopoty z okablowaniem, brak czasu, aby zjeść kolację, spektakl miał się rozpocząć za niecałą godzinę. W furgonie Jerome wyciąga butelkę wódki, nalepka jest na w pół odklejona, zwisa jak płat sprażonej na słońcu skóry. — Częstuj się. — Szturcha Tess szyjką butelki. — To cię rozgrzeje.

Raczej zamąci mi w głowie — ale tak właśnie powiedziałaby
Bibi, czyż nie? — Dawaj. — Wzięła od niego flaszkę, alkohol był
dziwnie bez smaku, nie tyle ogrzewał, co raczej sprawiał, że mniej
odczuwała chłód, a może po prostu bardziej odrętwiała. Wszyscy się
napili, siedząc stłoczeni w furgonie. Michael ogrzewał ją, bo siedział
najbliżej, obejmując ją ramieniem.

Słońce zachodzi tak szybko, już niedługo wiosna, ajednak wciąż o szóstej robi się ciemno, jest już po zmroku, gdy Tess i Michael wypełzają z furgonu, ostatni łyczek na drogę i dalej, ku strategicznie rozstawionym ogniskom, z których biła odrażająca woń jakby topio­nego plastyku i palonych ciał, smród był okropny, lecz można się było doń przyzwyczaić, a może to znów to odrętwienie. Rozpoczęły się Strategiczne Działania, przeciągły, pełen sprzężeń gwizd i kre­tyński łoskot pogo Jerome'a, tych sprężynujących kijków wysokości mniej więcej metra, wyskakujących w górę i odbijających się we wszystkie strony przy wtórze chrząknięć lub zdławionych pisków, każdemu uderzeniu w ziemię towarzyszył głośny hałas. Dźwięki przypominające ludzkie.

To było dobre widowisko — sporo hałasu, wybuchów, zagrożeń dla widzów. Tess przyłapała się, że wypatruje Bibi i z rozmysłem odwróciła wzrok. Sprężynujące skoki pogo i upiorne, zapętlone wrzaski Petera, propanowe ołtarze Nicky'ego, a wszystko to, przy­najmniej w oczach Tess, zlewało się z dziwacznymi obrazami prze­szłości, ogniami pośród nocy i ciałami, powinny tu być ciała, pod­skakujące jak te szalone pogo; to mniej niż nostalgia, bardziej brutalne wspomnienie czy raczej przypomnienie, dlaczego nie chcia­ła więcej brać udziału w podobnych występach. Westchnęła, a może wydała jakiś dźwięk, bo Michael znalazł się tuż przy niej, poczuła na karku jego ciepły oddech.

Co jest? — zapytał. — Co się stało?

Nic —■ kłamie. — Świetne widowisko. Lepsze niż Chirurdzy.
Nie odezwał się słowem, zapewne się z nią nie zgadzał, i co

z tego?

Tylko Bibi mogłaby zrozumieć, ujrzeć to, co postrzegała Tess,

poprzez pryzmat wspomnień, nakładających się na teraźniej- szość, a Tess nie chciała teraz o niej myśleć. Ani teraz, ani nigdy. Już nie.

Świetne widowisko — powtórzyła.

Widzowie byli tego samego zdania, głośne okrzyki i radosny, dziki wandalizm, który zwykle następował po przedstawieniu Zombi potwierdzały to w zupełności, jednakże tu prawie nie było co nisz­czyć (za wyjątkiem sprzętu zespołu, co mogłoby przynieść wanda­lom więcej przykrości niż korzyści), atmosfera jak na pikniku albo na wielkim party, Tess i Michael przechodzą do furgonu, gdzie siedzieli już stłoczeni Zombi i ich asystenci, przekazujący sobie z rąk do rąk kolejną butelkę wódki, na nietkniętej nalepce napis SANTA MARISA i rysunek przedstawiający biuściastą senoritę; od kiedy to Meksyk miał cokolwiek wspólnego z wódką? A od kiedy ty miałaś z nią coś wspólnego?

To uroczystość — mruczy pod nosem Tess — specjalna
okazja. — Jeden z asystentów słyszy to i wykrzykuje na całe gardło:
— Mamy dziś specjalną okazję. Święto Zombi! — I wszyscy wybu­
chają śmiechem, Noc Żywych Trupów, Śmierć i Zombi. Zabić Zom­
bi. Zombi V, Ostatnie odliczanie. Zakochani Zombi. Tess opiera gło-

i


węo ramię Michaela, on wciąż jąobejmuje, wciąż jest bardzo ciepły. Jeszcze cieplej jest w Ptaszarni Zombi, musiało tam być ze sto osób; ktoś puszcza Killbilly, a Nicky, półnagi, podpity pyta z uśmiechem: — Zatańczymy? — podaje jej flaszkę wódki; Santa Marisa została zastąpiona przez starą dobrą Brand X. Może to nawet nie wódka, tylko bimber. Produkt przemysłowy. Mocna rzecz. Wy­piła, podała butelkę Michaelowi, aby też się napił. Poczuła jego dłonie, gorętsze niż pokój wokół nich, najsilniejszy żar roztaczały na wysokości jej talii, każdy palec palił jak ogień. Dziś szczególna okazja.

Killbilly zostaje zastąpione czymś innym, czyjąś domową taśmą, śmiech i gromkie wrzaski, glos nagrany na niewłaściwej prędkości powtarza raz po raz: tylko bez nerwów. Tylko bez nerwów, nie bądź nieszczęśliwa. Ma już tego dość, bycia nieszczęśliwą, chorą i zmę­czoną to tym, to owym, Bibi, pracą, pieniędzmi i Bóg wie czym

jeszcze, Michael miał rację, teraz już będzie z górki. Ale czy na pewno? Czy sprawy przybiorą lepszy obrót? Z pewnością. Przecież Michael wiedział. On jeden zdawał sobie sprawę, co próbowała osiągnąć (a nie oszołomiona alkoholem część jej umysłu odezwała się drwiącym tonem — próbujesz zrobić z niego drugą Bibi, czyż nie? Ale to ci się nie uda (zamknij się, zamknij się, zamknij się). Jego dłonie na jej ramionach; zamknij się.

Coraz więcej ludzi tańczy. W pokoju jest teraz niemal całkiem ciemno; Jerome nieregularnie puszcza pod sufit pomarańczowe pło­mienie.

Tylko nie spal tej cholernej budy, Jerome — mówi Tess z podziwem w głosie; a on uśmiecha się przepraszająco i kolejną strugę ognia puszcza za okno.

Jerome zawsze był taki zrównoważony. Był takim dobrym przy­jacielem. Nie tak dobrym jak Michael, ale mimo wszystko był nim. Wargi Michaela muskają jej usta, tak słodkie i delikatne, ich języki dotykają się leciutko, samymi koniuszkami, ciepło wchodzi w ciepło i wszystko wewnątrz wilgotnieje.

Znów ogień. Ktoś inny bawi się pistoletem do gwoździ, Michael odprowadza ją na bok, chodź, usiądziemy na chwilę na schodach, zanim ktoś zrobi tu komuś krzywdę. Dwa duże plastykowe kubki wypełnione wódką z lodem, już ma usiąść na stopniu, gdy wtem do­strzega na podeście powyżej dwie półnagie, chude, spocone dziew­czyny, jęczą i syczą jak kotki — pogrążone w ekstatycznym akcie seksualnym. Nie wychodzi im to najlepiej. Amatorki. Jedna z dziew­cząt ma piersi jak Bibi, a może to tylko wspomnienie, na dodatek błędne; ciemne obwódki, sztywne małe brodawki, druga z dziewcząt całowała jej szyję, całowała i kąsała, Michael minął je obojętnie jak powietrze, po czym wraz z Tess weszli do mieszkania.

Wewnątrz jest ciemno, opierają się o drzwi, tu jest tak chłodno, jego dłonie są zimne od drinków, które trzymał, usta przesiąknięte zapachem wódki i wilgotne, rozchylone, całuje ją w szyję. Całuje i kąsa jak ta dziewczyna na podeście, nie tak jak Bibi, ANI TRO­CHĘ, jej dłonie, rozcapierzone, przesuwają się po jego plecach w górę i w dół, gładzą falujące pod skórą węzły mięśni, jakąś bliznę

i nagle jego palce chwytają za skraj jej podkoszulka i zdzierają go z niej, rozrywają na strzępy, po chwili już go nie ma, a on dotyka jej piersi, miętosi je brutalnie, ściska, wpija się ustami w jej szyję. — Och, Tess—jęczy, wpijając się w nią jeszcze mocniej, przyciskając ją do ściany. Ona ma gołe plecy, wilgotne dotykają odłażącej płatami farby, rozdziera i niszczy srebrzysty prostokąt, który od niego dosta­ła, podczas gdy on drugą ręką rozpiął i spuścił spodnie, zadarł koszulę, a ona wprawnym ruchem otuliła go w kauczuk. Zapach gumy zlał się w jedno z jego zapachem na całym jej ciele, ustach, dłoniach, wszędzie, gdy przesuwając się między jej udami, wszedł w nią cały. Do końca. Zacisnął jak zwierzę zęby na jej szyi, wdzie­rając się między jej spocone nogi, a ona zaczęła tłuc go pięściami po plecach, mocno, coraz mocniej, raz po raz uderzała głową o ścianę i okładała go kułakami w odartej z rytmu ekstazie i wściekłości, mocno, jeszcze mocniej, wplotła palce w jego odrośnięte, blade, kędzierzawe włosy i przyciągnęła zdyszane usta ku swoim, całując go po omacku i nie zważając na zęby, którymi chwytał łapczywie jej wargi, górną, potem dolną i przygryzał aż do bólu, ból podziałał jak afrodyzjak, jęła wyrzucać mocno biodra, mocno, coraz mocniej, gwaltownie i chyba musiała powiedzieć to głośno, bo jęknął: — Och, Tess — a ona przyciągnęła go ku sobie, ręce, uda, napięte, sztywne, palce o krótkich paznokciach wpijające się w gołe plecy i orgazm jak nagły atak, jak choroba, jak fala gorączki, wypalająca ją do cna. Szczytując, krzyknęła głośno, przejmująco, wilgotnym, drżącym jak w konwulsjach głosem i w echu powracającym do niej ze zwielo­krotnioną siłą poczuła, że on również doszedł, przyszpilając ją do ściany tak, że aż zabolało, przytrzymując ją tam jak owada przybi­tego szpilką do tekturki, wzrok miał dziki i pusty jak u trupa, a ona wisiała na nim, jakby wyjęto z jej ciała wszystkie kości, oboje dyszeli jak zwierzęta osaczone po długim pościgu.

Chcę być wszystkim — powiedział wilgotnym, gardłowym głosem w tej mrocznej, posępnej ciemności, dłonie na jej ciele jak podtrzymujące ją betonowe przypory. — Chcę być wszystkim dla

ciebie.

*

Obudziła się i dostała torsji, zgięta w pół, zawstydzona, puściła pawia, Michael pomógł jej wrócić do łóżka. Naga, gęsia skórka na ciele, podciągnięta wysoko narzuta, tak trudno jej było spojrzeć mu w oczy, aż w końcu jego dłoń sięga z rozmysłem i odwraca jej twarz do pocałunku, choć przecież cuchnęło jej z ust. — Hej, maleńka — słodko, delikatnie. — Tak musiało być, nie przejmuj się, Tess.

Nie przejmuję się. —Położył się przy niej, zamknął oczy, jej policzek omiótł jego oddech, przesiąknięty zapachem miętowej pa­sty do zębów.

Tess nie mogła zasnąć, setki myśli przebiegały jej przez głowę, spektakl, przyjęcie, seks i znów seks, tym razem na podłodze, Michael mówiący raz po raz, chcę być dla ciebie wszystkim.

Wszystkim, to znaczy kim?—Kochankiem? Przyjacielem? Asy­stentem? Nie chciała mieć asystenta. Wobec tego może łącznika, doradcy, kogoś, kto służyłby jej pomocą w chwili potrzeby. Kogoś, z kim mogłaby pogadać. Kogoś — znów ten wewnętrzny, zgorzk­niały głos, silniejszy teraz, bo nie przefiltrowany przez opary alko­holu— jakBibi.

Bibi bez cycków, czy tak?

Nie. Głębsza zaduma. To nie tak.

Spodziewa się dalszych zmian, znów te przemieszczające się płyty tektoniczne, lecz to ich przesunięcie, jeśli faktycznie nastąpiło, było znacznie subtelniejsze. Właściwie prawie niedostrzegalne. Nie­zauważalne. Zima zwolna ustępuje pola. Kochanek. Jego obecność staje się wyrazistsza; ciepło w łóżku, w ich łóżku? Ich splecione nogi, spocone włosy pozlepiane w strąki jak u dziecka, u śpiącego dziecka. Kłykcie odarte do żywego od noszenia dla niej złomu, szeroki uśmiech, znalazł te kawałki gdzieś na ulicy. Lubił znajdować dla niej rzeczy, coś, co mogła wykorzystać, zaadaptować dla swoich celów. Lubił przyrządzać śniadania. Lubił się kochać. I to bardzo. Lubił rozmawiać z nią o sztuce. Wciąż pracowała w zakładzie na pół etatu, ale prócz tego na cały etat harowała przy swoich modelach, przy projektach pudełkowych. Michael nazywał je po prostu „pudełka­mi", czy skończyłaś już to pudełko? Będziesz dziś pracować nad nowym? Skończyła trzecie: zajmowała się czwartym, pięknie roz-

szczepione kości kurczaka, gumowana klamra z grubego plastyku, cienkie anemonowe kolce najczystszego aluminium skrzyżowane z surowym trzonem rozszczepionego żarem żelaza, wszystko to wydawało się przerażające i przeraźliwie smutne; wszystkie te pudła były smutne, to ich cecha wspólna, wrażenie straty, pustki. Dlaczego, zapytał Michael, kładąc lekko rękę na jej ramieniu, dlaczego jesteś taka smutna?

Znów zabiera się do pracy. Telefon. Ignoruje jego dźwięk, gdy nagle słyszy imię Bibi, chciała odebrać, lecz spóźniła się, dzwoniący, kimkolwiek był, już odłożył słuchawkę. Wcisnęła guzik automatycz­nej sekretarki tak silnie, że urządzenie przez chwilę zaszwankowało. Wreszcie usłyszała nagraną wiadomość, gruby, męski, nieznany głos, coś na temat wykładu czy odczytu. Bibi prowadzi wykład? Pokaz, owszem, zwłaszcza z użyciem noży, ale wykład? Bibi na podium, wykorzystująca swoje własne ciało w formie grafu: nos, uszy, warga, a to moje wargi sromowe, przekłute, zakolczykowane, jak widać metal przechodzi tędy...

Przestań.

Dłoń na klawiszu odsłuchiwania wiadomości, po chwili palec wciska inny, kasowanie. Powrót do pracy. Bierz tyłek w troki i do roboty.

Pochyłość kości z kurczaka, wydrążonych, bez szpiku, po chwili Tess w przypływie gniewu omiata je ogniem swego palnika, płomień jest duży, plastykowe zwory topią się jak skóra w piecu, w kremato-

rium, spływają strugami, zalewając druty szkieletu i tworzą na podstawie rozległą kałużę, gęstą i ciemną jak plama krwi. Bąble na powierzchni stygnącej kałuży, obrzydliwy smród, a ona, z młotkiem w dłoni podchodzi do truchła Trzech Śmierci i zaczyna je rozbierać, demontować do metalowego szkieletu, do osnowy wspomnień jego kości.

To nie był wykład — powiedział Michael.
Trochę zbita z tropu.

Ale co? — Myje ręce, pod paznokciami ma cienkie skrawki
stopionego plastyku, oparzenia na nadgarstkach, tak poważne, że na
pewno zostaną po nich blizny, dziś jej umysł nie pracował normalnie.

Mówi coś jeszcze, Tess prosi, by powtórzył.

Ta wiadomość na sekretarce. — Wyjmuje przetłuszczoną
torbę, sajgonki i smażony ryż, tanie tajlandzkie piwo. Papierowe
serwetki przylgnęły do pudełek. — To, co przygotowała Bibi, to nie
był wykład, lecz raczej przesłuchanie, coś w rodzaju sprawdzianu.
Gromadzenie zespołu. Zaczyna próby z nową grupą.

Szare mydło omal nie wyśliznęło się jej z rąk, ścisnęła je kurczo­wo i usiłując zachować normalny ton głosu, zapytała:

Tworzy nowych Chirurgów, prawda?

Zmarszczone czoło, pałeczki uniesione w dłoni, wyglądają jak

igły-

Matty Regal: KURWA.

Oparzenia wciąż pieką, jedzenie pałeczkami nie wychodzi jej

najlepiej, od dawna tego nie robiła, odkąd ona i Bibi ostatni raz były... nie, dość, wystarczy. Jedz. Nowi Chirurdzy, ale chodzi tylko o ciało. O ciało Bibi. I Matty'ego Regala. Matty, ten szczur, Chowa­niec, śmierdziel o fałszywym uśmiechu; jesteś zazdrosna? Czy o to chodzi?

I nagle wewnętrzna pauza. Chwila rozluźnienia.

Mięso pomiędzy pałeczkami, drewnianą, rozszczepioną włócznią.

Ależ tak. Ale czy na pewno? Powraca w myślach do tej chwili palącego gniewu i nagle ogarniają niepewność. Odtwarzając nagra­nie, była mocno wzburzona, może faktycznie go nie wykasowała.

A może tak.

unurzanymi po łokcie w posoce i miodzie, Matty z tyłu za nią, jak pielęgniarka przy stole operacyjnym, przy ołtarzu; proszę o skalpel, proszę o nóż, proszę o siekierę. Proszę.

Blada skóra w świetle bijącym od stołu, dobre dwieście watów, Michael nie mruga powiekami, wpatruje się w ich złączone dłonie; poparzenia na nadgarstkach wyglądają jak ślady piętnowania za kłamstwo.

Nie. — Nachyla się do judaszowego pocałunku. — Nie
jestem zazdrosna. Tyle tylko, że... właściwie sama nie wiem. Wy­
daje mi się, że to nie jest dobry pomysł. — Przenosi wzrok gdzieś
w dal, poza niego, na model numer pięć, z tworzonym wokół niego
pudełkiem; tym razem postać przypomina kobietę, drut kolczasty
zardzewiały jak słowa w języku brajla. Jaką informację zawierało to
smutne ostrzeżenie? Czego mogłaby się dowiedzieć, znając ten
alfabet?

Odczytaj swoją przyszłość w zwojach drutu.

Michael powiedział coś jeszcze, rozpromienił się i puściwszy jej dłonie, znów zabrał się do pałaszowania. Tess odstawiła swoje pudełko z szarą jak martwe tkanki zawartością, piwo w jej ustach miało smak wody zmieszanej z popiołem, smak napitku pokutnicy: gorzkiej genezy łez.

Dochodziły ją wyłącznie plotki, lecz były liczne, nawet dla kogoś tak odizolowanego od wszystkich jak Tess i obfite dla kogoś tak

pomysłowego i wieloznacznego jak Bibi. Zombi słyszeli to i owo, podobnie Michael, a ona jeszcze go zachęcała, ich również, aby dowiadywali się jak najwięcej, była niespokojna, a mimo to nie naciskała ich, działała z rozwagą, nie lubiła wykorzystywać ludzi, zwłaszcza do zadań, które powinna wykonać osobiście; w sumie dlaczego nie? Czemu nie miałaby sięgnąć po telefon i zadzwonić z pytaniem: Cześć, co u ciebie, co porabiasz? Bądźmy przyjaciółka­mi, Bibi, puśćmy dawne zatargi w niepamięć, czy mogłabym wcho­dzić za friko na twoje spektakle? A nawiasem mówiąc, co obecnie przygotowujesz? Jakie to będą widowiska? Z rodzaju tych, które odbywają się w piwnicach i pustych budynkach, które ogląda się spod półprzymkniętych powiek i z rozdziawionymi ustami, chłonąc w nozdrza rozchodzącą się w powietrzu woń? Z rodzaju tych, po których trzeba starannie sprzątać, długie posuwiste ruchy mopa zgarniającego stojącą wodę do osłoniętego kratą otworu pośrodku podłogi?

Filtrowanie plotek i przekazywanych poufnie, na w pół spraw­dzonych informacji, z których Tess tka swój własny gobelin, układa swoje puzzle, szuka śladów; wygląda to tak: najwyraźniej Bibi znów przeżywała zastój, dotarła do kolejnej, nieuchronnej granicy, docho­dziła do wniosku, że jej nowy eksperyment prowadzony jest na zbyt małą skalę, więc, voila, nowi Chirurdzy, ale tak naprawdę wcale nie Chirurdzy. To będzie prawdziwe widowisko, może nawet z elemen­tami tańca, lecz jego esencją będzie transformacja ciała, roczne pląsy ciał w niezwykły sposób skrępowanych i powyginanych, pokrytych bliznami i zakolczykowanych, pokrytych igłową kaligrafią bólu i namiętności. Zaczęła gromadzić wokół siebie grupę, tworzyć ją bardziej rygorystycznie i wyjątkowo niż Chirurgów, trenowała ich wedle własnego, ściśle opracowanego programu, choć, jak mówił Michael, ona sama znacznie podwyższyła sobie poprzeczkę i nie zaniechała nowych eksperymentów — jej ciało stanowiło swoistą awangardę dla pozostałych.

Naturalnie uczestniczyli w tym Matty Regal i Andy, pozostałych Tess nie znała, a w każdym razie tak się jej wydawało, może spotkała ich na którejś z wielu imprez, dokąd zabierała ją Bibi, albo na przed-

stawieniach, gdzie zjawiali się tłumnie, przygarbieni i uśmiechnięci, wrzeszczący głośniej od pozostałych o igłę, przepychający się i ciąg­nący do krwi jak muchy do miodu.

Michael mówi, że spotkał kilkoro z nich, nie znał ich imion, ale skoro Bibi uważa, że to jest właśnie to... że o to jej zawsze cho­dziło...

Poczuła, jak jego usta wykrzywia szeroki uśmiech, wargi rozcią­gają się, dotykają jej skóry, ciało muska ciało.

Ja? Jestem kierownikiem.

Koniuszki palców głaszczą sutki, nie sposób było się temu oprzeć, wypuszcza z rąk ciężki śrubokręt, uniesiony w górę ni­czym metalowy fallus, jego zęby kąsają jej szyję, są ostre jak kły rosomaka.

Nie wiesz, że można występować na wiele różnych spo­
sobów?

Silna ulewa. Światło miga, jakby dziecko bawiło się włączni­kiem, dochodzi północ, Tess jest skonana dziś wieczorem bardziej niż dotychczas, długi, pochmurny dzień, skończyła ten model, pozo-

stały tylko drobne poprawki, kosmetyka. Postać kobiety, czaszka nieduża, podłużna, szczurza, znalazła tego szczura zmumifikowane­go w toalecie za przepierzeniem, oddzieliła łebek od wysuszonego ciała jednym gilotynowym cięciem nożyc do metalu i, nie wiedzieć czemu, Michaela strasznie to rozbawiło, śmiał się przez całą drogę do drzwi wyjściowych. Brudne szare futro zlewa się ze smukłą stalą barków kobiety, pokrytych szczątkowym systemem nerwo­wym cienkich, izolowanych przewodów, które wprawiały ją w ruch. I będzie się poruszać, a jakże, przyłóż dłoń do drutu kolczastego, właśnie tak, bolało? Mhm-hm.

Hałas przy drzwiach, wstaje, spodziewając się Michaela, a to Nicky. Dwie puszki chińskiego piwa, włosy mokre od deszczu, wyglądał jak fretka, wilgotna fretka albo szpaner z lat siedemdzie­siątych, używający brylantyny.

Piana na jej dolnej wardze. Z Nickym było coś nie tak, zachowy­wał się dziwnie, był zdenerwowany. Dlaczego?

Podnosi puszkę, zagląda do środka, mrużąc lekko powieki, po czym zgniatają w palcach. — Pokaż mi, jak to się robi.

Tess milczy, jest zbita z tropu. Nicky był dobry, jeżeli chodziło o pracę z metalem, prawie tak dobry jak ona, czego miałby się od niej nauczyć? Techniki? Podejścia?

Nicky kłamał. Nie mówił jej wszystkiego. Był tak zdenerwowa­
ny, że nie potrafił usiedzieć na miejscu, musiał wstać z tapczanu,
podszedł do stołu roboczego i tam przystanął, z trudem powstrzy­
mując się przed dotknięciem drutu kolczastego. Ależ miał wielkie
dłonie.

W porządku, skoro tego chcesz, nie mam nic przeciwko temu, ale Nicky, naprawdę powinieneś...

Uśmiech od ucha do ucha, Nicky podchodzi i chwytają za obie ręce, rozlewa piwo, ale w ogóle tego nie zauważa.

Tess, kurde, to będzie wspaniałe, przekonasz się. — Pełen
radości i entuzjazmu nieomal biegnie do drzwi, rzuca przez ramię.

To do jutra! — Jakby mieli zacząć bladym świtem, zbiega po
schodach niczym mały kucyk, o co w tym wszystkim chodziło,
u licha?

O co chodzi? — Odwraca się gwałtownie, lecz to tylko
Michael, wilgotne policzki, w tle trzask drzwi za wychodzącym
Nickym, podchodzi, by ją pocałować, usta też miał mokre. Zrzuca
kurtkę tam, gdzie stoi, otrzepuje się jak pies. — Kurwa, ale leje. Tess,
czego on chciał?

Powiedziała mu i jego drwiąca, pogardliwa reakcja mocno ją zaskoczyła.

Śliskie dłonie rozczesują mokre od deszczu włosy, ociera ręce o spodnie. Jego wargi wydawały się spuchnięte, dolna obwisła dziw­nie, na policzku dostrzegła truskawkowy ślad, jak po dobrze zama­skowanym sińcu.

Podskórny bezruch, jak cisza nad wielką czarną dziurą i jej własne zdumienie, niepokój, skąd to porównanie? Ta wizja? Co to za dziura? I jego głos:

Co chcesz przez to powiedzieć?

MICHAEL MÓWI. MICHAEL MÓWI, ŻE SĄ KLAWE.

Jest już blisko, tuż przy niej, nie uśmiecha się, ujmuje jej ręce w swoje, bardzo zimne i mokre jak deszcz siekący bez końca o szy­by, czarny wodospad, jego głos, bardzo rzeczowy, stonowany.

Rób, co chcesz, Tess, ale moim zdaniem to zwyczajna strata
czasu. A wiesz, że jeżeli nie będziesz się rozwijać, zaczniesz się
cofać. Regresja oznacza śmierć.

Jej milczenie, długie, rozmyślne. To mój czas i jeśli zechcę, mogę go zmarnować, jeżeli zechcę, mogę umrzeć, ale nie powiedziała tego, nie odezwała się słowem, deszcz na szybie, zimne palce na jej skórze, cofa dłoń, ma dziś jeszcze sporo pracy. W porządku?

W porządku?

Jak sobie chcesz, słonko. — Jego uśmiech, poprawia niedbale
koszulę, jest wilgotna, mokre plamy pod szyją i pod pachami; włosy

wciąż wilgotne, lecz trochę już przeschły, na wpół blade, na wpół ciemne na jego czaszce, jak tupet albo obca, wymienna skóra, jakby był dwiema odrębnymi istotami. — Ja się chyba położę.

Nicky mówił poważnie; naprawdę chciał obserwować ją przy pracy i to właśnie robił dnia następnego, z początku trochę ją to drażniło, ale im dłużej tam siedział, błękit jego dżinsów coraz bardziej zlewał się z szarością ściany, a nieruchome ciało przestawa­ło przykuwać wzrok jak wieszak czy rzeźba. Nawet gdy o coś pytał, robił to tak nieswoim, monotonnym głosem, że odpowiadała mu prawie bez namysłu, odruchowo.

Obecnie było już sześć pudeł, siódme powstawało pod czujnym okiem Nicky'ego: to było jak stalowy, szary tunel o pochyłych ścianach, osmalonych na czarno u okrągłego wylotu, wewnątrz zaś, miast całej postaci, znajdował się tylko tors, ponabijany, jakby zatruty, gałkami ocznymi; było ich całe mnóstwo, pod pachami, na brzuchu i w kroczu, oczy z małych, stalowych kulek ozdobione rozszerzonymi, jak w napadzie histerii, źrenicami, łypiącymi dziko niczym oczy szaleńca. Cała masa oczu, umieszczonych w otworach w najdziwniejszych miejscach, to tu, to tam, również w pochyłości ścian, po bokach tunelu, jedne zdumione, inne przerażone, jeszcze inne ślepe, wydrapane wielkimi kolejowymi bretnalami; nie widzieć zła. I jej kaprys, pokaźna dawka czarnego, matowego sprayu, spła-chcie mroku i wielkie połacie ciemności, tylko kilka oczu pozostało otwartych, niewiele pozostało, by ujrzeć, doświadczyć wizji, ale czego? Nicky patrzy, zamienia się we wzrok? Michael przemyka jak uśmiechnięty duch, cicho i zwiewnie, ubrany od stóp do głów na czarno, długie nogi, nowe-stare buty, bandaż na nadgarstku i długi, powłóczysty czarny płaszcz, ponoć znalazł go w klubie, nie będę wam przeszkadzał. Wam obojgu. Tess uśmiecha się półgębkiem, nic nie mówi, ostatnimi czasy w ogóle rzadko się odzywa. Chyba że w łóżku.

Gdzie jego dłonie były często zimne, stopy lodowate jak u trupa, kiepskie krążenie, mówił albo inaczej: — Zimno tu. Ogrzej mnie. Jego wzwiedziony członek, jak gruby ołowiany pręt albo żelazo

w jej dłoniach, pracowała nad nim i to zawzięcie, ogrzeję cię, będzie ci ciepło, spalę cię, roztopię. Pali, topi, ssie jego posiniaczone wargi, wilgotne uda, muskularne, same mięśnie; znów straciła na wadze, sterczące pod skórą kości jak wypełnione wanadem, zęby szczękają leciutko, gdy go ujeżdża, dosiada, dłonie na jego ramionach, palce wplecione we włosy, coraz dłuższe, odrastające, słodkie kędziorki jak włosy łonowe; a kiedy dochodzi, warczy jak zwierzę, zagryza zęby, zostawia na jego skórze ślady swoich palców. Lubił, gdy zostawiała ślady. Miał ich sporo — otarcia, półksiężycowate ślady ukąszeń...

rzeczy trzeba było potraktować ogniem. Przez cały czas pracuje, robota w zakładzie ją mierzi, głupia taśmówka, automatyczne zaję­cie, ale potrzebowali pieniędzy, żyli ze skromnych i dość tajemni­czych dochodów Michaela, nie wiedziała, czym się właściwie zaj­mował (nie zdradził jej tego, a ona któregoś dnia uznała, że woli nie wiedzieć, tak było dla niej o wiele lepiej). Zajęła się swoją sztuką, Nicky obserwował ją przy pracy, a ostatnio dołączył do niego Bryan, jeden z jego kumpli, o ziemistej cerze i wiecznie zamyślonej, mar­sowej minie, jakby poprzez swoje skupienie próbował wyssać jej umysł, wszystko to, co wiedziała i potrafiła, cóż, powodzenia. Mogła mieć więcej obserwatorów, więcej cichych uczniów, ostatnio stale ktoś do niej wydzwaniał, ludzie, o których nie myślała od roku, a nawet dłużej: nawet ludzie z galerii pytali, czy coś wystawia, a jeżeli tak, to gdzie i kiedy. Nie — odpowiadała uczciwie, choć nie zawsze uprzejmie, bywało, że ją zaskakiwali, popadała wówczas w konsternację, chcieli, by wystawiała, chcieli oglądać, Michael mówił, że chcieli nawet kupować; brać w komis.

Co?

Uspokój się. — Rzuca z rozbawieniem w mrok, opierając
sobie delikatnie jej głowę o ramię, gładzi jej włosy. — Pewna
kobieta, której galeria specjalizuje się w sztuce outsiderów, słyszała
o tobie. To druga strona tanzplagen — powiedziała — i...

Tess, wściekła, podrywa się z łóżka, druga strona szajsu, ot i wszystko, tyle zobaczysz, pozwól, że sama będę odbierać telefony, zajmę się swoimi pieprzonymi sprawami, jasne, to moje sprawy i tylko moje, jasne? JASNE? Chwyta koc z wierzchu i siada rozdy­gotana przy stole roboczym, nie wróci do łóżka, zasypia tam, ze spuszczoną głową, wśród opiłków i pyłu, śni o czerni i krwi, budzi się wyczerpana i pusta, wydrążona; Michaela nie ma, a ona jest spóźniona do pracy.

Rzadka chwila buntu; ma dość pracy, miast tego poświęca cały dzień sztuce: pudło oczu pokryte jest z zewnątrz zamiast farbą cienką warstewką stopionego plastyku, białąjak ludzka skóra i nałożoną tak dokładnie, że widać przez nie zaledwie jeden procent wtopionych wewnątrz stalowych oczu. Tess właśnie kończy, gdy w drzwiach pojawiają się Nicky i Bryan, nie uśmiecha się, jest brudna, spocona, śmierdzi i kiszki grająjej marsza, umiera z głodu, zostawia ich, idzie po kawę i kanapkę z papryką, zjadają na ulicy, pochłania wielkimi, łapczywymi kęsami, wiatr i kurz omiatają jej twarz, wkrótce wraca do pracy, pracuje jeszcze ciężej, z jeszcze większym zapałem. Żyla­ste ręce, kłykciejak łebki śrub, jak kiepskie spawy, suche oczy widzą coś więcej, ale co? Pracę, którą wykonała i którą dopiero wykona, ogień i pocięte druty, kończyny jak rozciągnięty, udręczony metal, ale dlaczego? Czemu tyle w tym smutku? Powinnaś być szczęśliwa, miłość i praca, czy to nie jest podstawa wszystkiego?

Czy nie masz jednego i drugiego? Jak to z tobą jest?

Cztery wiadomości na automatycznej sekretarce.

Trzy z galerii, jedna do Michaela. Ktoś, kogo nie znała, męski głos z owego szerokiego i subtelnego kręgu, w którym znikał, to na pół godziny, to na pół nocy, lecz zawsze wracał, do niej, do domu, z drapieżnym uśmiechem i twardym jak stal penisem: gdzie się podziewałeś, zły chłopcze? I sama do siebie — czy naprawdę cię to obchodzi?

Powiedz prawdę.

W ciszy stołu roboczego, ignorując obserwatorów, zgięta jak wyczerpana kapłanka, nieruchoma jak szary pył poniżej, nie chce wiedzieć, nie chce przyznać, że wie to, co wie.

Czemu po prostu nie weźmiesz się znów do roboty?

Nicky, Bryan, a teraz jeszcze Nita, same mięśnie i ścięgna, stalowe druty i przymrużone, chłonące oczy, niebieskie, lutownica wydaje się maleńka w jej gruzlowatych dłoniach, miała najwięk­sze ręce, jakie Tess widziała kiedykolwiek u kobiety. Koleżanka Nicky'ego z klubu, pomagała od czasu do czasu przy spektaklach Zombi, prawie cały czas milczała, a Tess była dla niej boginią.

Samo posiadanie uczniów wydawało się jej śmieszne, niemal zabawne, chyba że powracała myślami do Bibi; lustrzane odbicie, przeraźliwe yin, jej własne poczynania jak osobliwe naśladownictwo błyskawicznie tworzącej wokół siebie koterię Bibi; rozłam Chirur­gów. Nowa trójka Tess. Ilu miała obecnie Bibi? Pięcioro? A może ponad dwadzieścioro? Będzie pragnęła ich więcej, Bibi zawsze chciała więcej, ale przecież miała tak ogromne ambicje i była praw­dziwą wizjonerką — tak wiele pragnęła osiągnąć.

Tess niemal w ogóle nie zaprzątała sobie głowy nauczaniem, podczas gdy Bibi stała się przywódczynią sekty, stworzyła własny kult. Własną armię. Ale po co?

Cienie, nowa skrzynka rozszczepiona z boku na bok jak rozłupa­ny mózg. Jego najsłodszy uśmiech.

W porządku. — Pocałował ją, miał jeszcze w ustach resztki
jedzenia, na języku sos, dokoła wszędzie cienie. Przyjęła ten poca­
łunek niczym lekarstwo, zlizała z zębów jego smak i uśmiechnęła
się.

Klub, mały jak sypialnia, pot, parno, w górze jasno łyskający kretyński neon, na wyłożonych boazerią ścianach różnobarwne graf­fiti KILLBILLY, MODĘ SAUVAGE, DOKTOR JEST. Michael jak anioł, od stóp do głów w bieli, łagodny uśmiech, rozpycha się łokciami, torując drogę Tess, ta, jak dla odmiany, cała na szaro, szara jak jego oczy, szara jak popiół, podchodzą do baru, Michael chciał postawić jej wódkę.

wódki, gdy ją całuje; błysk w oczach. Ostra muzyka. Facet obok niej śmiał się bez końca, aż zaczęła podskakiwać stojąca przed nim na barze butelka piwa.

...zatańczysz?
Znowu:

Nie. — Czy to tylko wyobraźnia, czy jej wzrok przykuwali
głównie ci zakolczykowani — o, tam, łysa czaszka, goły tors, kol­
czyki w obu sutkach, albo ten tu, ze sterczącymi na wszystkie strony
włosami, kółkiem w nosie, jak byk, i rękawicami bez palców, czy ta
kobieta w skórzanych spodniach i z mnóstwem kolczyków, ona też
nosiła rękawiczki, skórzane rany na ramionach i kłykciach, to jakaś
nowa moda, to coś...

Charakterystyczny śmiech, jak tłuczenie kostek lodu, jak pęka­jące kieliszki.

Bibi.

Żołądek podchodzi do gardła, serce tłucze się w piersi niczym spłoszony ptak, jest tam, w świetle neonu, ciemna sylwetka wycho­dząca do światła: ZMIENIONA. Groteskowa talia osy, całkiem nowa, ściśnięta w pasie, tak że trudno sobie wyobrazić, by mogła jeszcze oddychać, jakiś nowy szokujący eksperyment, gdzie się podziały jej kości? Usunięte? Światło bijące z tyłu, czerń i błysk srebra, haki, jest ich całe mnóstwo, haki w małżowinach usznych, w nosie i na wardze, anemony stali na całym jej ciele, ciągną się w dół gołych pleców płynnymi ogniwami łańcuchów, jest ich dzie­sięć, dwadzieścia, kilkadziesiąt, jak dziwne metalowe włosy otacza­jące uwypuklone blizny, białe wzgórki stwardniałej tkanki podkreś­lone czerwienią — makijaż? a może infekcja? Odwraca się, by z kimś porozmawiać, z mężczyzną obok niej i obracając się — przez cały czas obserwowana przez Tess, również ją dostrzegła.

Michael, dłoń na jej ramieniu, jak dotyk wiodący nas w objęcia snu poprzez śmierć na operacyjnym stole, dłoń mająca ukoić wstrząs wywołany gwałtownym przeżyciem.

Tess, tylko spokojnie, dobra? Nie rób nic...

Tess nie odpowiedziała. Bibi stoi w bezruchu, czeka, spętana

i samotna, ona też nosi rękawice wzmocnione taśmą jak u boksera, chuda, prawie całkiem bez biustu, sterczące kości, wystające oboj­czyki, po obu stronach żuchwy świeże blizny, długie, grube, na­brzmiałe, z ustami też coś zrobiła, coś, czego Tess nie potrafiła nawet nazwać, a co kojarzyło się jej z subtelnym naśladownictwem oznak przebytego wylewu. Tess rusza w jej stronę, Michael podąża za nią, mówi coś, lecz ona go nie słyszy, nie słucha. Jakby spełniło się jej nie wypowiedziane życzenie, czerwone marzenie, jej obecność; a obok, pod tym wszystkim, dziwna, osobliwa przyjemność: znów zobaczyła Bibi. Nerwy jak druty sypiące skrami, łuki elektryczne i nagle Bibi, tuż przed nią, na wprost niej, tak blisko.

Czyjaś twarz za plecami Bibi, szeroki, kretyński uśmiech. — Czemu nie przyjdziesz na występ? — Matty Regal, również nosi rękawice, mnóstwo łańcuchów i haczyków, jak Bibi, usiłuje być nią.

Sama zobacz. — I naśladując ironiczny ton Bibi, dodaje: —
Przekonaj się sama.

Jej dłonie również dygoczą. — Już mówiłam. Jestem zajęta. Sporo pracuję.

Ach, tak, twoja prywatna praktyka, sztuka dla sztuki.

Jawna pogarda, drwiące uśmiechy i nagle: — Nie mam czasu na ten szajs. — Odwraca się tak szybko, że omal nie wpada na Mat-ty'ego, Tess naprzeciwko też robi w tył zwrot, coś ściskają w gardle, mięśnie zaciskają się, czuje żar, jakby jej wnętrze zapłonęło żywym ogniem. Gniew; odnajduje wzrok Michaela, uniesione brwi i: — No cóż. Naprawdę ją wkurzyłaś.

Z jeszcze większym znużeniem. — Rozmawiamy o niej. Powin­naś się była tego domyślić.

I na tym koniec, zero dalszej rozmowy, wracają przez zimową noc, która wydaje się jakby cieplejsza, a może to ona była tak rozpalona, że ogrzewała do czerwoności powietrze wokół siebie, do domu, już na schodach zdejmuje płaszcz i wbiega na górę, każdy stopień jak wbijany gwóźdź, coraz wyżej i wyżej, Michael z tyłu za nią, nie mówi nic, ani słowa, milczy, podążając za ośrodkiem żaru. Płonie.

Gdy drzwi otwierają się na oścież, chwyta go, opiera go plecami o drzwi, był dokładnie jej wzrostu, taki sam, pocałunki jak bolesne ukąszenia, już czuła, że mu staje, a potem zaczęła go brutalnie rozbierać, zdzierać z niego ubranie, by móc go poczuć, jego ciało, jego skórę i wyrzucając gwałtownie biodra, tak go właśnie wzięła, na stojąco, nadziewając się na niego, opierającego się o drzwi, zerżnęła go, bo nie był Bibi, bo nie mógł nią być, no i dobrze, tak dla niego, jak dla nich obojga. To dobrze.

Zdyszany opiera głowę o jej ramię, wilgotny oddech. Czy Bibi rżnęła Matty'ego? BOŻE. Wcześniej mówiła, że nie, ale przecież

łgała jak z nut, była perfidną kłamczucha, czyż nie? To przychodziło jej bez trudu. Czy rżnęła się z Michaelem? On też kłamał, jeśli się nad tym zastanowić, nie myśl więc, nie zastanawiaj się. Przecież by cię nie okłamał, choć, kto to wie? Jesteś pewna? Skąd masz wiedzieć?

Tess...

Zamknięte oczy, łzy pod powiekami, paląca sól.

Co?

Musisz znów się z nią zobaczyć. Musisz zacząć... Jak z daleka, z głębi płuc.

Nie. — Odpycha go, na wpół oszołomiona podciąga spod­
nie. Podchodzi do stołu roboczego, rozrzucone narzędzia, na stole
skrzynka, nowa, dopiero rozpoczęta praca: metal lśniący jak haki,
czerwone izolowane przewody, cienkie i słodkie niczym otwarte
żyły.

Zajmij się czymś. Weź się do pracy.

.. .o tak, widzisz? W ten sposób mamy czysty spaw. Nie tak
szybko.

Nita gorliwie kiwa głową, jakby czujniej nasłuchując, ryzykowa­ła, że eksploduje jej czaszka, jak para uchodząca z uszkodzonego reaktora, uspokój się, chciała powiedzieć Tess, to nie koniec świata, to tylko spawanie, to tylko ja. W porządku? Ale, rzecz jasna, dla Nity i dla pozostałych Tess była guru, Tess przez duże T, Nauczycielką, i tak się wobec niej odnosili. Nigdy nie będzie kimś zwyczajnym i przeciętnym i na tym polegała jej wielkość.

Inni — przyjaciele Nity, jej nowi uczniowie, szóstka, ich oczy bacznie śledzą każdy jej ruch, obserwują powstawanie skrzynki, za­chodzącą przemianę. Teraz to coś więcej niż tylko postać w pudełku, coś więcej niż metal, niekiedy nawet więcej, niż sama sobie uświa­damiała, dopóki nie ukończyła swej pracy, dopóki nie usiadła z boku, by coś przekąsić i choć przez chwilę odpocząć, a potem odkrywała głębię tego, co stworzyła, jak badacz studiujący nowe znalezisko, lekko otwarte usta; och. W jej dłoniach łamigłówka zostaje rozwią­zana, ból, gniew, konieczność ofiary. Ptasie kości, osobliwy skręt

drutu, strzęp spalonego papieru, zasuszony, dziwnie naszpikowany strąk nasienny, jak piercingi Bibi, jak sama Bibi, jak jeż.

Zajęty jeż: Michael przyniósł właśnie do domu nową ulotkę. Nowy produkt, czarny, lśniący, ze srebrnymi dodatkami, nazwała swoją grupę Skinbound. Gotyckie liternictwo, jej twarz na ulotce jak wyrzeźbiona nożem, dziwaczna, niesamowita, wytrawiona bólem. Ta twarz, jak z okładki „AntiTrust" czy „Scuff' i podpis: POZA GRANICE TANZPLAGEN, Bibi poważna, cała w czerni i bieli, otoczona kretyńskimi uśmiechami, było ich chyba ze dwadzieścia, wszyscy nosili rękawice — a raczej CESTUS, tak je nazywała Bibi, od łacińskiego ceste — bić, uderzać, skóra z ołowianymi wkładkami, odpowiednik kastetu bokserów w starożytnym Rzymie. Do tego pierścień Wenery, mający wzmocnić u noszącego go doznania ero­tyczne.

To nie wszystko, było tego więcej, Tess nie przeczytała całej treści ulotki, nie próbowała zapamiętać daty pierwszego występu. Już dość. Wystarczy tego dobrego. Ale czy na pewno?

Teraz:

Płomień nie może być za duży. — Nita znów kiwa głową, gdzieś za szkiełkiem kasku błękitne spojrzenie, jak promień lasera. — Teraz ty spróbuj. — Nauczycielka Tess. Skrzynka stoi na stole, Michael gdzieś wybył, powiedział, że ma pracę na cały ten tydzień. Co robił? Wkrótce ona tu skończy, odeśle ich do domu; i do pracy. Będzie pracować, aż zaśnie, a gdy się obudzi, znów weźmie się do roboty. Koniec z pracą w zakładzie, teraz miała opłaty za czesne. Bibi śmiałaby się z tego do rozpuku, ale Michael nalegał, a pozostali przystali na to bez większych oporów. To Nicky powiedział: — W przeciwnym razie musiałabyś chodzić do pracy. Dzięki temu będziesz mogła zostać w domu i uczyć nas, zgadza się?

Zgadza się. Michael kiwa głową z powagą. Jak oni wszyscy byli bardzo poważni. Tess miała ochotę wybiec z pokoju, ale to byłby przecież egoizm, czyż nie? Poza tym wszyscy wydawali się napraw­dę szczęśliwi, a ona robiła co w jej mocy, by dać im to, czego pragnęli. Czyż nie?

Budzi się w nocy, otwarte usta, łzy na policzkach, płakała przez

sen, obok niej ciepły, mocny Michael śpi smacznie, ręce jak z ołowiu, gołe stopy zakurzone na tle białego prześcieradła i zmiętej narzuty; przez pół nocy próbował nakłonić ją do obejrzenia widowiska Skin-boundu, nigdy. Nigdy, nigdy, nigdy. Powinnaś zobaczyć, co ona robi, ujrzeć to na własne oczy; nie, odparła. Nie chcę wiedzieć, co ona robi.

Wzrusza ramionami, obruszony: świetnie.—Świetnie.—Bierze prysznic, milczący i piękny przechodzi przez pokój i kładzie się do łóżka niczym anioł na wieku sarkofagu; prawdopodobnie to już kres jej kariery. Od tej pory pracowała bez przerwy, wolno, z mozołem, aż nagle się oparzyła, w sumie głupio, zrobił się jej pęcherz na udzie i również położyła się spać. Obudziła się zapłakana, u boku nieru­chomego jak głaz Michaela, jest spokojny, rozsądny, ujmuje jej dłoń w swoje, pyta: Dlaczego?

Boisz się? — Nie. — Jesteś zakłopotana? — Nie. — Ona wcale
nie musi wiedzieć, że przyszłaś na jej występ. Nawet cię nie zobaczy.

Zwycięski uśmiech, ale niczego przecież nie wygrał, nic z tego, po chwili przestał, czyżby spasował? Poddał się? Może. Dłonie na jej szyi, uścisk dusiciela, bawi się z nią, kołysze jej głową w tył i w przód.

Wychodzi, gdy zjawiają się Nicky i Nita, z gorącą kawą i włas­nymi opiniami, tak, widzieli ulotki, kto ich nie widział?

Są, kurwa, wszędzie. — Nicky głośno dmucha w styropiano­
wy kubek. — Widziałem je nawet wczoraj w kiblu w Junk's.

Nita kiwa głową, ona też je widziała, sporo osób o tym mówiło, wiele wybierało się na występ.

Myślę, że to coś w rodzaju Chirurgów — chyba tylko Nita po­
trafi wymówić tę nazwę z taką nabożnością — aleja powiedziałam...

Idźcie, jeśli chcecie — rzekła Tess. — W sumie dlaczego nie?
Cisza.

Nicky z niedowierzaniem.

Tess, musisz tam pójść.
Spokojnie, ze znużeniem.

Nic nie muszę. — Jedynie umrzeć. I pracować. Zimna woda
leje się z prysznica, dlaczego musiał ją nękać akurat teraz? Mokrą,
oślepioną wodą i nagą; cwaniaczek. — Ty idź.

Opanowany, już podjął decyzję, piękny, zwłaszcza dziś wieczo-

rem, miękkie kędziory włosów, surowa czerń od stóp do głów, nie przypadkiem tak się ubrał.

Michael, lodowato.

I to wszystko. Zaciera ręce i nogi, drży na chłodnym powietrzu i nasłuchuje, ale jego już nie ma, wyszedł. Mokre włosy przylepiają się jej do pleców jak u topielicy, wygląda przez okno, ku zachodowi: Battery View, galeria, ciekawe, jak wygląda scena? Toporne ruszto­wania, postrzępione szmaty i gałgany, kir, ołtarz? Bibi zapewne jest gdzieś tam, przykucnięta i uśmiechnięta jak pajęczyca przyczajona w najciemniejszym kącie pokoju. Z pewnością zmieniona, ale jak? Co błyszczało w jej oczach? Nie nadepnij na mnie! Obok niej Matty Regal, pomniejszy demon, uśmiech nieco mniej zepsuty, a za nimi reszta trupy, banda psów Pawłowa, żałosnych sykofantów o ciałach uginających się pod ciężarem haczyków i lśniących łańcuchów, cze­kająca na sygnał, na migoczące światełko i igły, oczekujących na krew.

Dźwięki perkusji, metaliczny brzęk, opadająca stal. Dam wam krew, której tak pragniecie.

Bądź ostrożna, Bibi. Nikt już nie jest wobec ciebie szczery. Nikt nie mówi prawdy.

Bądź ostrożna, Bibi, uważaj na siebie, Boże święty, od teraz bądź szczególnie ostrożna.

Drobny, cyjankowy ruch, drgnienie sztucznych palców, wieko pudła unosi się i opadajak zmienność uśmiechów; występ Bibi nosił tytuł Force Majevre. Nie tyle taniec, ale mimo wszystko sporo ruchu, dużo sztucznej krwi, jak za dawnych czasów, palec z mutrą wyglą­dał, jakby był kiedyś złamany i źle go nastawiono, by zrósł się wykrzywiony niczym szpon, jaka siła gruchocze stalowe kości? Force Majevre? Rozmaite formy ruchu, szaleńcza choreografia, mnóstwo cięć i pętania, Michael powiedział, że Bibi była wręcz wspaniała; i piękna; cała w bieli jak płonąca anielica. Rozpoczęła występ od wyżłobienia we własnym ramieniu długiego, płytkiego nacięcia, rękaw jej kostiumu podczas trwania spektaklu nabiegał coraz bardziej czerwienią.

W galerii były tylko miejsca stojące, przyszło sporo ludzi, by zobaczyć, jak Bibi się wykrwawia.

Zadedykowała ten spektakl Paulowi — rzekł Michael ochryp­
łym głosem. Wczoraj wieczorem wrócił późno, nie spieszył się
z powrotem do domu.

Wewnątrz skrzyni pustka, sucha i biała. Tess poruszyła się na stołku, lekka kalibracja ruchu, metalowe palce znów zadrgały. Czy mogły skruszyć kość? Czy mogły się rozrastać?

Milknie w mgnieniu oka, przymyka drzwi, krzywi się z dezapro­batą i wzdycha głośno, dając do zrozumienia, że jego cierpliwość się wyczerpała.

Palce znów zadrżały spazmatycznie, asynchronicznie, jakby przez widmowe ramię, z którym były połączone, przepuszczono nagle silny ładunek elektryczny; wargi Michaela nieomal dotykają jej

ucha. — Bibi wie, dokąd zmierza. Gdzie chce dotrzeć. Zrozumiałem to wczoraj wieczorem. Zobaczyłem to. I wiem, czego ci potrzeba.

Zadzwonił telefon; żadne z nich się nie poruszyło. Głos Mat-ty'ego Regala, nosowy, gwałtowny.

Ominęło cię coś wielkiego, Bajać. —I coś jeszcze, czego nie
usłyszała, po chwili automatyczna sekretarka zamilkła, sucha i pusta
jak pudło na stole.

Michael wlepił wzrok w telefon, osobliwe, puste, martwe spoj­rzenie, jakby przestrzeń za jego oczami czekała, aż kłębiące się w niej myśli wymieszają się, przetasują i ułożą w należytej kolejnoś­ci niczym karty w talii.

I zwraca się z powagą do Tess:

To dupek. Ale ma rację.

Cisza jak w mrocznych jamach ciała; dłonie na jej ramionach, wygląda jak policjant Sztuki, teraz pójdzie pani ze mną. Tess sięga po mały śrubokręt i śrubki, drobne jak łzy. Zdrętwiały jej koniuszki palców. Nie odezwała się, nie wydała żadnego dźwięku, a w końcu Michael odwrócił się i przy wtórze cichego skrzypienia sprężyn położył się na tapczanie i przykrył kocem po samą brodę.

Na zewnątrz trzask drzwiczek auta; Nita i jej kumple, już prawie południe. Będą chcieli pogadać o występie, będą mówić głośno i z przejęciem, wyrażać swoje opinie, oni również wiedzieli, czego potrzebowała. Skąd w nich wszystkich tak głębokie przekonanie? Tak silna pewność? Światło i żar; metal i krew, czy wszyscy byli mąd­rzejsi od niej? I silniejsi? Nie miała interesu w nauczeniu kogokol­wiek, nie potrzebowała nikogo, wystarczyło, że mogła być sama ze so­bą i z rzeczami, które rozumiała — z żarem i płynnym metalem, narzę­dziami, dymem i kaskiem w jedynym świecie, gdzie wszystko było w pełni pod kontrolą i całkowicie przewidywalne, w świecie trawio­nym korozją, a jednak doskonale czystym, czułym i pełnym możli­wości postrzeganych przez nią tak wyraźnie, jak widziała stojącego przed nią milczącego Michaela, odległym jak góra lodowa, słyszal­nym tak jak teraz kroki na schodach — i dłoń — usłyszała ją — uno­sząca się ku prostokątowi drzwi, by zapukać w nie, głośno, dwa razy.

*

Dłuższe oczekiwanie pomiędzy spektaklami, wiosna wykrwawia się w lato; Michaela prawie cały czas nie ma, Tess schudła 10 funtów, w ogóle nie odczuwała głodu. Nita i Nicky zabrali ją do tajskiej restauracji, Tess składa przed sobą dłonie na blacie jak grzeczna dziewczynka, czeka na niespodziankę. Różowe krewetki, skulone jak małe płody, plastykowy dzbanek z wodą z lodem stoi, zroszony, na szarym laminowanym blacie. Do sufitu poprzybijane są wiszące główkami na dół plastykowe kwiaty. Nicky powiedział jej, że Matty Regal myśli o wykorzystaniu rzeźby podczas kolejnego występu; krótkie, tępe palce zwijają i rozwijają plastykową słomkę, co ona na to?

Nicky, to wolny kraj —jest zmęczona, mówi powoli, łagod­nie, ma już dość wypytywania jej o opinię na ten czy inny temat, czy Michael już nie wystarczy? Ludzie siedzący przy stoliku obok kłócili się o jakiś film. — Niech robi, co zechce.

Michael przestał przypierać ją do muru, lecz jego słowa były pełne perswazji jak zarzewie ognia, oparzona skóra, na której robi się pęcherz, dopiero przebiwszy go, ujrzysz prawdziwe ciało. Starał się do niej dotrzeć, lecz nie w taki sposób, w jaki by sobie tego życzył. Twarz Bibi na okładce pisma muzycznego, jej imię w rubryce WY­DARZENIE TYGODNIA. Wydarzenie TYGODNIA? Bibi w bru­kowcu, SKINBOUND — czerwone, ukośne litery, czerwone jak usta Bibi, obnażone zęby, te dziwne, małe ząbki. To już za dwa tygodnie; pójdziesz, Tess? Jak sądzisz, Michael? Matty Regal wykorzystujący rzeźbę, Bibi używająca noża, czy możemy prosić ochotnika z sali? Czy jest na sali lekarz? Nicky, Nita, Bryan i cała reszta, czasami miała trudności z zapamiętaniem ich imion, byli dla niej tylko twarzami: brązowe oczy, niebieskie oczy, krzywe okulary, zabawny uśmiech, usta żujące gumę, wszyscy wpatrzeni w nią jak w obrazek. Widzicie? To Sztuka. Widzisz tę dłoń, która chwyta, te palce, które ściskają wieko skrzynki, które trzepoce niczym skrzydło przerażo­nego ptaka, czy i TY nie masz ochoty uciec, pofrunąć?

Sęk w tym, że wewnątrz nic nie ma.

W tym cały sens. Ale nie powiedziała tego, chciała, by sami to spostrzegli i zrozumieli, pojęli to każdy z osobna. Czy nie o to

właśnie chodziło? Wysila się na uśmiech, do jutra. Śpi sama, śni

0 Bibi i budzi się z palcami wciśniętymi między nogi, pragnie jej,
czuje się odsunięta, to najwłaściwsze określenie i, nie, Michael, nie
chcę się z tobą rżnąć, nie, Michael, nie pójdę na ten pokaz.

Inni poszli, drugi pokaz zobaczyło ponad trzysta osób, zapłacili za wstęp, za te pieniądze można kupić sporo betadynu, naostrzyć wiele noży. Jerome też poszedł, po powrocie powiedział Tess, że niezależnie od wszystkiego to był naprawdę wdechowy spektakl, a Peter napomknął, że może coś na tym skorzystają i użyją później podczas pokazów Zombi, chodziło o pewne efekty, sposoby mani­pulowania tłumem; Tess wysłuchała tego wszystkiego w milczeniu, suche wargi, cienkie jak uśmiech patykowatej figurki, miała chęć zapytać:

Czy ktokolwiek z was upuścił sobie krwi? A jeżeli tak, to kto?

1 kto go kroił?

To trochę jak plemię — rzekł Jerome, a Peter skinął głową,
to podążanie za przywódcą, spektakl należący w całości do Bibi. —
Ona naprawdę robi wspaniałą robotę, Tess. Może jednak powin­
naś...

Lekki ruch głową, lekki uśmiech. Wraca do środka, zamyka drzwi i znów do pracy, kończy dłoń chwytającą rękę na wierzchu skrzynki z niczym, pudła entropii wypełnionego wszystkim, czym się stajemy, nawet kurz, w jaki obracają się nasze ciała, zosta­je zdmuchnięty obojętnym tchnieniem czasu; koniec końców nie mamy ciał, ostatecznie nie mamy nic, jesteśmy niczym. Niczym. Nicością.

Wraca skądś Michael. Gdzie byłeś, Michaelu? Spocone, krótkie kędziorki na skroniach, koszula pod bezrękawnikiem wilgotna, pół-księżycowate placki potu pod pachami. Czyżby biegł? Albo rżnął się z kimś? To dziwne, ale wcale nie chciała tego wiedzieć, nie chciała zapytać:

Widujesz się z kimś?
Czy już cię to nie obchodzi?

Nie do niego, do siebie samej: czy jest ci to obojętne? Tak.

Dlaczego?

Teraz jego dłonie na jej ramionach, gładzi jej chłodne, nagie ciało, był taki ciepły.

On milczy. Ostatnio działali w dwóch trybach, na przemian, milczenie albo gniew, przedzielały je momenty coraz bardziej psu­jącej się czułości. Opiera głowę o jego ramię; on odnajduje jej miękki sutek, pieści go palcami; zaczyna szeptać o tym, jak bardzo ją podziwia, jak uwielbia jej sztukę, o tak, bardzo, to oczywiste, podzi­wiał jej niezłomną determinację, teraz widział, jak bardzo była skupiona, jak oszczędzała siły na pracę nad swoimi modelami: to świetne, po prostu świetne. Sutek zaczyna sztywnieć pod wpływem jego dotyku. Tess wpatruje się spod półprzymkniętych powiek w su­fit, co mogła tam ujrzeć? Plamy stawały się twarzami, obliczami ze snów Goi, rozkrzyczanym papieżem Byrona, wrzeszczącym w dół, do niej. Głos Michaela w jej uchu, aluzje, wilgotna dłoń na jej piersi. Masz w sobie wielki potencjał, Tess, jesteś geniuszem. Przysięgam na Boga, jesteś geniuszem. Musisz tylko zapragnąć wyzbyć się wszystkiego, odrzucić nawet samą siebie, nawet to, co według ciebie dobre i co złe, tak wiele mogłabyś...

Wciąż w jego objęciach zmienia lekko pozycję, unosi twarz ku jego twarzy, ale jest tak ciemno, że nie może go dostrzec, rzuca więc w mrok:

Michael, nie zaczynaj, dobrze? Dość tych reklam.

Jego dłoń znika z jej ciała jak odjęta. Zasypia w ciszy, a przynaj­mniej udaje, Tess leży i czeka, noc starzeje się z minuty na minutę, a ona przybliża się coraz bardziej do snu i do poranka, ku odkryciu sensu, ukrytego znaczenia i jego brata bliźniaka, zapomnienia, w je­dynej oazie spokoju, wśród pracy, bo tylko tam mogła znaleźć ukojenie. Wśród pracy, nigdzie indziej.

Oddech Michaela, słodki jak u dziecka, śpiące dłonie rozchylone niczym kwitnące nocą kwiaty, u zbiegu dłoni i nadgarstka świeża nieduża rana.

A teraz na suficie twarz Bibi, obrysowana cieniami, topiąca się jak metal, rozlewająca się jak krew. Czyja to krew, Bibi? Czy tęsknisz za mną choć trochę?

Następny spektakl wystawiono niemal zaraz po pierwszym, dla Tess było to trochę za szybko: KOŁO CATHERINE, wielkie, agre­sywne litery, czyjeś obnażone piersi i — ponownie — ikonowe spojrzenie Bibi; te oczy. Ulotka przypięta na kiosku z gazetami, drzwiach klubu, przyklejona na budce telefonicznej, na słupie, nawet na jej stole roboczym, rozłożona jakby mimochodem przez Michae­la; Tess wchodzi do pokoju i od razu ją dostrzega, palce Michaela muskają twarz Bibi. — Dobra produkcja jest w cenie — powiedział. — Coś takiego mogłoby się nam przydać.

Nie wiedziała, co na to powiedzieć, więc nie odezwała się sło­wem, nie powiedziała nic, gdy oznajmił to, co sama powinna była wiedzieć już od dawna. Nadszedł czas, aby przestała się opieprzać, przyjęła odpowiedzialność za swoją sztukę, idź, zobacz ten cholerny występ. Jedna ręka wyciągnięta w geście a la Mussolini, podbródek do przodu, i oznajmia, że oszukiwała samą siebie, co gorsza, oszu­kiwała swoją sztukę, ponieważ...

Nie tyle głośno, co oschle, z nutą desperacji w głosie:

Czemu więc tego nie zrobisz? Hę? Dlaczego nie zaczniesz
tworzyć sztuki, zamiast wyżywać się na mnie?

Michael znów nieruchomieje, nabiera tchu, by odpowiedzieć, lecz nie mówi nic, milczy jak głaz, jak płaskorzeźba, w tej ciszy można coś wyczuć — tylko co? Twarz ma tak spokojną, piękną jak księżyc albo tafla czarnej wody, a pod nią długie, śliskie drzazgi, które mogą rozszarpać twoją skórę na strzępy, rozpłatać ci ręce i wykłuć oczy, jeśli na nie wpadniesz, szkło pod wodą, skąd to skojarzenie? Dlaczego akurat to przyszło jej na myśl? Wspomnienie, upadek na plaży, wpadnięcie pod wodę i nagły ból, niewiarygodnie dojmujący, promieniujący z jej kolana, mocno je poraniła, krew na

w odzie i na jej nodze, wyciągniętej przed siebie i śliskiej jak korzeń. Woła mamę piskliwym, przerażonym głosikiem.

I nagle, jakby w ogóle się nie odezwała, Michael mówi, kręcąc powoli głową:

Jeśli nie chcesz zrobić tego dla siebie, idź, zobacz to dla
swoich uczniów. Przecież ci na nich zależy, prawda?

Zmęczona, potwornie zmęczona, zaciska dłoń w pięść i rozciera nią wargi, trze je z całej siły, jakby mogła zatrzymać cisnące się jej na usta słowa.

Mówi podniesionym głosem, lecz zaraz się uspokaja, powraca do monotonnej, monochromatycznej szarości. Znów pięść przy ustach.

Na pewno, ale nie mówi tego, nie mówi nic, znów stawia para­wany, otacza się nimi, bo dziś jest gotowa palić, ma ochotę coś stopić, to dobry dzień na taką robotę. Rzeka metalu i ona, Charon, przewoźniczka umarłych, zimnego metalu, pustych skrzynek, które stawały się coraz mniejsze, teraz mieściły się w dwóch dłoniach, jak bomba, a jednak nie miały mniejszego potencjału, ba, były jeszcze bardziej ekspresyjne, zogniskowane jak promień lasera, potrzeba niewiarygodnej subtelności, by w tak małej przestrzeni wydobyć całą potęgę bólu, by móc całą tę agonię zmieścić w niedużej skrzyn­ce, może przydałaby ci się wizyta u lekarza, co ty na to, moja droga? Moja kochana.

Dlaczego nigdy nie zrobiła pudełka mówiącego o miłości, wy-

konanego z miłości? Nawet w najszczęśliwszym okresie jej związku z Bibi — czemu tego nie zrobiła?

Może nie umiesz kochać.

Sądziła, że kochała Michaela, ale teraz coraz bardziej odsuwała go od siebie, w jakiś sposób raniła go swoimi słowami, powodowała niezamierzony ból, jak ten najeżony szklany ogród pod wodą. Tylko co powiedzieć, gdy ktoś odwraca się do ciebie plecami? Jak ułago­dzić trzask zamykanych z hukiem drzwi?

Czytał „AntiTrust", wewnątrz reklama widowiska Bibi, obok reklamy sklepów z garderobą skórzaną i nocnych klubów ze strip-tizem; nie uniósł wzroku, gdy odezwała się doń po imieniu, powtó­rzyła je dwa razy, nie uniósł wzroku, gdy zjawili się Nita, Bryan, Edgar-Marc i cała reszta, jak sfora bezpańskich psów, hałaśliwa, nieokiełznana, agresywna, zapomniała, że to już ich pora, cóż, musi odłożyć topienie na później.

Do diabła z tym, i tak będzie pracować z metalem.

Do Nity:

Nadchodził termin kolejnego show Zombi, całkiem o tym za­pomniała. Zbyt wiele widowisk, by mogła o wszystkich pamiętać.

Dobrze więc. Nita, zejdź na dół, pewnie jest tam Jerome, czy
ktoś inny. — Czeka w milczeniu, oni hałasują, również za nią,
Michael nie odzywa się słowem, Tess obserwuje go kątem oka, jak
leży rozciągnięty w pełnej gracji pozie na nie posłanym tapczanie,
czy naprawdę spędzili w nim ostatnią noc, ciepli i milczący, czy
dotknął ją żołędzia penisa, tak lekko, delikatnie, w udo, jak owad
dotyka kwiatu albo lekarz, igłą, skóry pacjenta? To nie będzie bolało.
Ani trochę. Czy przyłożyła jego zdyszaną głowę do swego ramienia?

Czy szczytując, szeptała jego imię, czy może inne, a jeśli tak, to czyje? Czyje oczy miała przed oczami?

Znalazłam to. — Nita wraca z jednym kaskiem, z jej wielkich
dłoni zwisają gogle malarskie, do niczego są nieprzydatne, ozdoba,
nic więcej. Tess otwiera usta, by to powiedzieć, a Michael wstaje wol­
no, bardzo wolno i kiwa ręką na Nitę. — Chodź, pokażę ci. Chodź.

Wychodzą, schodzą na dół, Michael wiedział, gdzie co jest. Wiedział wszystko.

Edgar-Marc coś mówi, jest wyraźnie uradowany z rozstawionych dokoła stołu osłon, radość piromana, lubił palić, czasami przypomi­nał Tess ją samą albo Jerome'a. Jerome'a, który bywał na widowi­skach Bibi, może wszyscy oni chcieli je oglądać, może Michael miał rację, a ona ich powstrzymywała. Powinna coś powiedzieć, wyjaśnić parę spraw, czy nie oznajmiła otwarcie Nicky'emu, że może iść na przedstawienie? I Nicie też. Ale czy na pewno? Gdy wróci Nita, powie jej to prosto w oczy i pozostałym, że mają jej pozwolenie, a nawet więcej. Jej błogosławieństwo.

Przygotowuje się do pracy, rozkłada na stole rzeczy znalezione na złomowisku, przez cały ranek wędrowała po hałdach metalu, pośród niemal niesłyszalnego chrzęstu blach, jakby materia nieoży­wiona znalazła swój własny sposób rozwoju, rozrostu, czyż rdza nie była swego rodzaju przyrostem? naroślą rozkładu? rozwijającą się zgnilizną? Jeśli nie będziesz się rozwijać, umrzesz; jedno z ulubio­nych powiedzeń Michaela, który właśnie powrócił, z tyłu za nim Nita niesie naręcze kasków, rozdaje je kolegom. Na podłodze długi pas światła słonecznego, ciepły i trwały jak most, pomost łączący teraz i nigdy. Patrzyła nań tak długo, aż w końcu ktoś, chyba Bryan, powiedział coś do niej:

Hej, Tess. Tess? — Unosi wzrok, by zaraz przesłonić go cięż­
kim plastykiem i jeszcze cięższym szkłem, skryć się przed światłem
w ciemności i w tymże mroku przywołać najjaśniejszy ze wszystkich
blask.

Deszcz tłucze o szyby, ubiegłego wieczoru odbyło się „Koło Catherine" i Tess prawie nie zmrużyła oka, spała sama, Michael na

odchodne dal jej buziaka. — Robię To Dla Ciebie. Taa. Jasne. Bolała ją głowa, wstała zbyt wcześnie, Michael jeszcze nie wrócił. Świetnie. Niech robi, co chce. Sama pod prysznicem, próbuje się masturbo-wać, ale wychodzi jej to żałośnie, myśli sąciężkiejak woda, smutne, pukanie Nity podziałało jak remedium, czy Tess obiecała jej prywat­ną lekcję? Chyba tak. Prawdopodobnie. Tak czy inaczej nie zaopo­nowała, wzięła się do roboty, wielkie dłonie są stale czymś zajęte, nie ustają ani na chwilę i nagle trzask, metaliczny zgrzyt, błysk, Nita próbuje coś pospiesznie pochwycić i:

Stąd to zmęczenie.

Nita uśmiecha się, wzdycha z ulgą. — Och, Tess, zajebiście, to było tak intensywne, tak ekstremalne, tak ZAKRĘCONE. Na maksa. Myślałam, że... sądziłam, że... on nic ci nie mówił?

Marszczy brwi, szare komórki jej mózgu zaczynają pracować z większą determinacją pod wpływem nagłego impulsu.

Cisza, nerwowa cisza strachu.

NITA. Co on ci powiedział?

Niebieskie oczy mrugają nerwowo, rozszerzone i suche, zanie­pokojone.

Powiedział, że powinnaś wiedzieć o tych widowiskach, że to
ci pomoże, powiedział, że sama tam nie pójdziesz, więc to my
powinniśmy być, no wiesz, twoimi oczami. Powinniśmy zobaczyć
to dla ciebie, tak powiedział i dodał, że ja...

Jak z dna studni:

Kto tam był?
Brzęk narzędzi.

Stoi w ciszy jak w alkowie, w niszy przestrzennej poza cza­sem, stoi tam tak długo, że Nita dwa razy powtarza głośno jej

imię. — Tess? — Trwożliwie. — Tess? Czy będziemy dziś razem pracować?

Ból pod czaszką wyciska z jej oczu łzy, szczęki ma dziwnie rozluźnione, jakby walczyła, jakby ktoś złamał jej żuchwę. Obok niej, przy stole, Nita, dłonie na oślep wyszukują znajome kształty tworzonego modelu, narzędzi, drutów i śrub. — Jasne —jak stara kobieta, trawiona przewlekłą, zabójczą chorobą.

Będziemy pracować, dopóki nie wróci Michael.

Już po piątej, Nita poszła sobie, nieszczere podziękowania i za­dowolenie, że może opuścić to miejsce, łupiąc podeszwami ciężkich roboczych butów, zbiegła po schodach i wybiegła na ulicę. Tess pozostała za stołem, na jego blacie jak narzędzia chirurgiczne rozło­żony był zestaw lśniących srebrzyście dłut i przebijaków, długich, smukłych, niewypowiedzianie zimnych. W dłoni młotek rzeźbiarski, z jednej strony kanciasty, z drugiej strony spiczasty, że można by nim rozłupać kość. Serce uderza w rytm bólu pulsującego w skro­niach; czeka.

Zjawia się Michael, musiał minąć Nitę na ulicy, blade, rozwi­chrzone włosy, lekko rozdarty podkoszulek, postrzępiony na szwie. Zaczerwienienie wokół ust, może to zimno, coś żółtego między zębami, zapewne resztki jedzenia. Spogląda poza jego uśmiech, by przejrzeć myśli, które go wywołały, dotrzeć do jądra fabryki jego mózgu, co tkwi w twojej głowie, Michael?

Co? — Pauza, chyba powiedziała to na głos. — Co powie­
działaś?

Głos zimny jak lód.

Teraz: reakcja, gniew lub zaprzeczenie, chwila na wykoncypo-wanie przekonującego wytłumaczenia, lecz miast tego Tess widzi tylko niezmącony spokój obojętności, neutralności tak absolutnej, jakby oskarżała posąg, jedną z jej własnych rzeźb albo latarnię

uliczną. Zero reakcji, jakiejkolwiek zmiany wyrazu tych poczerwie­niałych ust, milczące spojrzenie i podchodzi doń ze słowami: — Ty skurwielu. Jak śmiesz spiskować za moimi plecami? Jak śmiesz wykorzystywać ich w ten sposób?

Jej dłonie opuszczone wzdłuż boków dygoczą, w jednej z nich wciąż ściskała młotek, odrzuciła go precz, za siebie, uderzył w coś z głuchym stukotem.

Aby bali się dotrzeć do granic własnych możliwości. Bo ty się tego boisz, boisz się dojść do kresu swoich możliwości, boisz się wyty­czania nowych granic, tworzenia własnej sztuki. Bibi sienie boi. Ona wie. I nie lęka się.

Tess ma łzy w oczach, gorące i wielkie, ma ochotę go uderzyć, wyrzucić go za drzwi, wypchnąć go na klatkę schodową, precz z mego domu. Kolejne wspomnienie: Bibi: ON I TAK NALEŻAŁ DO MNIE. I jej własny głos — zabójczy — WYNOŚ SIĘ Z MEGO DOMU. — Co ty w ogóle o tym wiesz? Co możesz mi powiedzieć o tworzeniu sztuki?

Cisza.

Cały żar w jej ciele zebrał się wewnątrz klatki piersiowej, wokół serca, jak zaciskająca się pięść. Łzy, błyszczące jak rozrzucone śruby i gwoździe, w pokoju panuje zaduch, woń czegoś zepsutego, nie­świeżego jak gnijące owoce. Michael patrzy na nią, z głową lekko przekrzywioną w bok.

Znów cisza, ale tym razem inna, cisza szal wagi, rzeczy, które się równoważą. Czy kiedykolwiek byłeś mój, Michaelu? Dłonie miała lodowate, zimne, sztywne palce, jakby była już trupem.

Nie roni łez, jakby wysuszył je wewnętrzny żar, wyprażył ją z zewnątrz i od środka. Na dole Nicky lub ktokolwiek inny włączył głośno muzykę, znów wspomnienie, jak przy Killbilly tańczyła z Michaelem, jak się całowali, jak jego usta wpijały się w jej wargi i jak rżnęli się potem przy drzwiach, była tamtej nocy szczęśliwa. Kolejna Bibi, czy tego właśnie pragnęła? Dlaczego masz tak zaczer­wienione usta?

Ręce opuszczone do boków.

Idź już — powiedziała, a on wzruszył ramionami, bezsilny
wobec popełnionego przez nią niewybaczalnego błędu. Zmienił
buty, przewiązał się w pasie bluzą od dresu, nałożył czarny bezrę-
kawnik — to mój — chciała zaprotestować, lecz nie zrobiła tego, nie
powiedziała ani słowa, nawet nie drgnęła, gdy przystanął, by poca­
łować ją w usta, bardzo lekko, bardzo chłodno, tak jak śmierć
mogłaby pocałować dziewczynę albo jak z ciała mogłoby wypłynąć
życie; słabo, niczym szept dochodzący z prostego rebusu ciemności,
głos, którego nigdy naprawdę nie poznałeś, a jednak znasz go na tyle
dobrze, by się go lękać.

Zamyka drzwi, a Tess stoi sztywno jak posąg, nie jest się w stanie poruszyć, wszystkie rozstania są takie same, tak samo bolesne, ale nie wybuchnęła płaczem, koniec końców wróciła do stołu robocze­go, lecz nie uroniła nawet jednej łzy. Nie wzięła się też do pracy. Siedziała w ciszy, przebierając w małych, lśniących galaktykach stali, poskręcanej blachy, drutu i cyny, chłonąc ich prostą złożoność, wszystkich razem i każdego kawałka z osobna, poznając, czym były i czym nie były. Dzień przechodzi w wieczór, romb światła nad jej głową, w końcu poczuła, że zaczyna zbierać się jej na płacz, mimo to nie wybuchnęła szlochem, siedziała, kręcąc w palach skrzywioną,

szarą rączkę śrubokręta, złamanego jak strzaskana kość, obracała ją w dłoniach jak fragment puzzla, który odwrócony pod odpowiednim kątem zacznie w końcu pasować do reszty układanki i jeśli tylko starczy jej życia, może kiedyś zdołają rozwiązać.

CZĘŚĆ TRZECIA

Ucałuj ich za mnie

Witajcie w Darwinowskiej Małpiarni Żelaznego Wrzasku

Norman Spinrad

Tess, w ruchu, usilnie stara się, by jej nie usłyszeli, ale oni mają dobry słuch, ci jej uczniowie, i świetny refleks i raz, dwa, Nita — opowiadająca tę historię, Nicky pytający, Edgar-Marc, Bryan oraz inni chłopcy, których imion nigdy nie potrafiła zapamiętać, jak robotnicy w fabryce pracujący przy taśmie, przy skrzynkach, unoszą wzrok i wystudiowanym ruchem kiwają głowami, gdy wchodzi do pokoju z gorącego, parnego, wilgotnego korytarza.

Zeszłej nocy Skinbound dał kolejny występ: Ostatnie z Tańczą­cych Kurcząt; ktoś był na tyle zapobiegliwy, że obwiesił ulotkami drzwi wejściowe do budynku, gdzie mieszkała: wielkie usta klowna

obwiedzione kwaśną zielenią, srebrzysty pył piór sypiący się z ciała nagiej kobiety o dziwacznie wydłużonej szyi i ramionach z trzema stawami, których widok nie tyle przerażał, co raczej budził obrzy­dzenie. Ciało nie należało do Bibi, nawet sylwetka była inna, ale ta twarz. To była JEJ twarz.

Kolejny występ, nie pytała swoich uczniów, kto idzie, a kto nie, ona sama też śniła o Bibi, o tym, jak po powrocie do domu zastaje ją zwiniętą w kłębek na łóżku, a gdy delikatnie ściąga z niej narzutę, widzi ciało, lecz nie dostrzega twarzy, w jej miejscu nie ma nic prócz nieprzeniknionej, czystej, absolutnej czerni. I wtedy TO się uśmie­cha, sama krew i zęby, w pełni świadoma, rozumna, zadowolona, że żyje. I porusza się, cielesna kukła, podnosi się z łóżka nieludzkimi ruchami, a wówczas Tess budzi się z oczyma rozszerzonymi przera­żeniem, jak małe dziecko wyrwane z koszmaru, by stwierdzić, że się zmoczyła, ciepły mocz jak sperma zwilża wnętrze jej ud. Drżąca wchodzi do nagrzanej łazienki, w dłoni ściska ręcznik, a potem płacze, opierając głowę o miskę umywalki, płacze, aż wreszcie czuje, że znów jest w stanie zasnąć i zasypia, pogrąża się w płytkim, nerwowym śnie, z którego budzi ją pukanie Nicky'ego: wróci za godzinę, i wraca, z Nitą, Edgarem-Markiem i kawą.

Rozmawiają na temat, którego nie poruszyliby w jej obecności.

Teraz: opiera się o stół roboczy, błądzi gdzieś wzrokiem, nie patrzy na żadnego z nich, pochłoniętego pracą nad swoimi skrzyn­kami.

I jak tam występ?
Cisza.

Dajcie spokój. — Uśmiecha się, ależ to musiało okropnie
wyglądać. — Chciałabym wiedzieć.

Dłuższa chwila ciszy, w końcu Nita, z wahaniem:

Był fajny. Trochę się spóźniłam, na początku odprawiono
chyba jakiś rytuał, kilka osób z widowni zostało zakolczykowanych.

Edgar-Marc, półgłosem:

Wszystko miało coś oznaczać, ale jeśli nie wiedziałaś co, to i tak byś się w tym nie połapała. — Marszczy brwi. — Tak sądzę. Jednego faceta powiesili w specjalnej uprzęży, mocno skrępowanego, a lu­dzie pod nim zaczęli robić sobie sznyty. A potem on sam zaczął się kroić. Wyciął sobie na piersi wielki symbol jak znak stopu, czy coś takiego. Potem ta kobieta zaczęła czytać coś jakby oświadczenie, o tym, że ludzi powinno się oskórować i w ogóle o obdzieraniu ze skóry, o tym, że do tego ludzi należy wieszać głową do dołu. — Nikt nie zapytał, dlaczego; jej błądzące spojrzenie zawierało w sobie prośbę, by mogła mówić dalej. Tak przynajmniej sądziła Tess. Skinęła głową, nienawidząc samej siebie, że dana jej była tak wielka władza. — Należy to robić w ten sposób, aby krew spłynęła do głowy, no, rozumiesz, ciśnienie. Dzięki temu człowiek dłużej zacho­wuje świadomość. Dłuższa cisza.

A, tak. To było wcześniej. Zaczął okładać ten wielki połeć
mięsa jak oskórowane zwierzę, choć oni wcześniej powiedzieli, że
kupili je u rzeźnika, że to nie jest prawdziwe żywe zwierzę. I gdy tak
walił w to mięcho, drugi facet zadeklamował wiersz o mocy tkwiącej
w nożu. To było naprawdę PRZEJMUJĄCE.

Przez chwilę nikt się nie odzywał, aż w końcu:

Walenie miecha — Nicky. Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Tess również się uśmiechnęła, choć bez przekonania, i na moment
się odprężyła. Na tym temat występu został wyczerpany, gładko
przeszli na inny. Przez otwarte okna wpływa chłodne powietrze
przesycone wonią spalin, Nita mocno ściska w dłoni lutownicę,
Edgar-Marc pyta Tess, czemu pneumatyczna dłoń w jego żelaznej
skrzynce nie chce działać. Biedny Edgar-Marc, jego ochrypły głos,
był skończony, na zawsze skazany na kopiowanie, zero własnej
inwencji, za grosz pomysłowości. Była wyjątkowo ostrożna, spędza­
jąc czas w jego towarzystwie, nawet bardziej niż w przypadku
Nicky'ego, ten czas był bez wątpienia stracony, a jednak była to ko-

muś winna, miała dług do spłacenia, pomoże każdemu, komu tylko zdoła, jej uczniowie byli niczym żywe bufory oddzielające ją od ciszy.

Nowa skrzynka, zakryta skromnie niebieskim brezentem, była dziwnie spięta, miała wrażenie, jakby grzebała w trzewiach żyjącego potwora i musiała chronić go wraz z jego tajemnicą, ani jedno, ani drugie nie mogło wyjść na światło dzienne. Mimo to musiała zrobić swoje—same zęby, uśmiechnięte, wyszczerzone, skrzynka jak usta, jak dziura w ziemi, z której wyłania się diabeł, jego sekretny uśmiech wymierzony jak pistolet w twoją twarz, gdy unosisz wieko, to kruche, cienkie wieko, tani czarny lakier, obecnie pracowała ciężej niż kiedykolwiek, Michael nazwałby to obsesją.

Znów cisza, teraz, kiedy Michael odszedł; z perspektywy czasu zastanawia się, czemu tak długo z tym zwlekał. Możliwe, że jego własne dziwne duplikacje były swego rodzaju kotwicą, ale co z nią? Osłabienie, zmęczenie, zwyczajny letarg? Czy to mogło coś zna­czyć? Czy to się liczyło? Obecnie liczyła się tylko praca. Odkąd odszedł, ani razu nie widziała Michaela, choć Jerome widział go, jak zabierał swoje rzeczy; kurtuazyjnie nie powiedział jej o tym wprost, ale zaaranżował rozmowę, którą podsłuchała, chciał, by wiedziała, że zagrożenie konfrontacji już minęło, była bezpieczna, nie musiała się już z nim więcej spotykać. Nigdy więcej. Szare oczy. Pod łóżkiem znalazła jeden z jego podkoszulków z brudnym kołnierzykiem i pla­mą czegoś zaschniętego, jak stare smarki. Na przodzie podkoszulka widniał lekko sprany, ale wyraźny gotycki napis: MOJA JEST ZEMSTA. Wyrzuciła tę koszulkę. Brakowało trzech jej książek. Sądziła, że nie może być gorzej niż w tamtych dniach bez Bibi, tuż po śmierci Paula i śmierci Chirurgów. Teraz to przeświadczenie wywoływało na jej ustach posępny uśmiech, chyba już nie może być gorzej, ha, dobre sobie, to tak, jak po otrzymaniu ciosu nożem przypomnieć sobie o bólu zęba. Straciła ich oboje. Sen jak jazda po wertepach, budził ją byle hałas, byle skrzypnięcie, tak była nałado­wana, pełna adrenaliny. Jadła niewiele, pracowała w każdej wolnej chwili, ze swymi uczniami lub sama, wiedziała, że nie jest z nią najlepiej, miała świadomość, że powodowały nią rozpacz i uczucie straty — ale cóż mogła zrobić innego?

Nita, nieśmiały uśmiech:

Tess, chyba skończyłam — jak dziecko rysujące kredką:
chodź, zobacz, co narysowałam. Nieregularne płaszczyzny pordze­
wiałej stali, pokryte i rozciągnięte przypominającymi kolce rogami
oraz drutem kolczastym: wielkie i ciężkie, co najmniej metr kwadra­
towy. Nita lubiła duże prace, każdy cal jak mila; stare terytorium
Tess, jej stare zasady, ale teraz wszystko ulegało entropii, czarna
dziura wsysała wszystko bez litości, coraz mniej miejsca, coraz
ciaśniej, coraz bliżej implozji w tych głodnych, żarłocznych ustach.

A gdy to nastąpi? Co wtedy? Gdy już minie się próg? Co wówczas? Co tam będzie? Jak tam będzie?

Nicky z przekąsem.

Galerie są do dupy. — Stuka lekko w ciężką stalową skórę.

Ale mimo wszystko przydałoby się to wystawić. Gdzieś. Gdzie
ty byś je wystawiła, Tess?

Bez namysłu.

Podczas jednego z występów Zombi. — Nicky kiwa głową
z uznaniem, jest zadowolony, jasne, czemu nie? — Niedługo znów
robimy występ w takim jednym wielkim magazynie. Jest tam sporo
miejsca, można by wystawić wszystkie nasze prace. — I ostrożnie.

Ty także, Tess. Jeżeli zechcesz. — Ale oboje wiedzą, że ona nie
ma na to ochoty, zaproszenie to jedynie kurtuazyjny gest; Tess
przyjmuje je właśnie w ten sposób, uśmiecha się, nie, dziękuję. Nie
chciała się już więcej wystawiać, nigdy, czuła się niezręcznie, nawet
gdy pokazywała nowe prace swoim uczniom, ale bądź co bądź
musieli je zobaczyć, by móc się kształcić, rozwijać, nie tylko co
robiła, lecz również w jaki sposób, to było nieuniknione, lecz do
zaakceptowania, mogła jakoś to przełknąć, prezentowanie prac szer­
szej publiczności nie wchodziło w rachubę. Liczyła się tylko praca,
destylacja, mimowolne, spontaniczne chwytanie żywej formy, sub-

telne przesuwanie granic bólu, gdy skończysz, spójrz na swoje dzieło, patrz uważnie, jest dobre? To dobrze. Teraz odstaw je na bok i zacznij coś nowego.

Wyszli wcześnie, musieli poczynić przygotowania, opracować plany, tam, na dole, w Ptaszarni Zombi. Nicky na czele, on tu rządził, skojarzenie nasuwało się samo przez się, próbowała jednak o tym nie myśleć, choć było to bardzo trudne. Żar jak druga skóra i feralna, zaraźliwa radość Bibi, która jej również się udzieliła, a potem obie pracowały jak szalone, w tandemie, a mimo to osobno, jakby ich połączone myśli mogły utworzyć łatwopalną mieszankę gazów, paliwo napędzające widowisko, napędzające ich wszystkich, które ostatecznie doprowadziło do śmierci Paula, o Boże, dlaczego znów o tym myślisz? Krzyk Raelynne, walkirii pośród padającego metalu; żarłoczny egoizm Bibi, nawet wtedy, już wtedy — czyż nie? — zdradzający pierwsze oznaki postępującego zepsucia. Rozkładu. On i tak należał do mnie, jakiż umysł myśli o ludziach w ten sposób?

Kochałaś ją.

I nadal KOCHASZ.

Przestań! — Na całe gardło, z desperacją w głosie; kręci głową, jakby mogła w ten sposób wyzbyć się nękających ją myśli. Oddycha głęboko przez nos, omija ostrożnie przykryte brezentem prace swoich uczniów i — do roboty! Zaczynamy.

Pracuje do późnej nocy, przez okno słychać pijackie śpiewy, czuć odór śmieci, powietrze jest ciężkie i parne, jakby uwięzione w tym małym, ciasnym pokoju niczym w pudełku albo w komorze cierpią­cego na arytmię serca: metal pali się jasno, niedużym płomieniem, postronny obserwator z ulicy, spostrzegłszy iskry i błyski oraz żół­tawą poświatę, mógłby pomyśleć, że w pomieszczeniu powyżej trwa wymiana ognia, ulica jest pancerzem w służbie chaosu, nie ma pojęcia o tym, co i jak dzieje się wewnątrz, a w środku perli się pot i ścieka strużkami, zmęczone oczy mrużą się za taflą ochronnego szkła, podczas gdy palce poruszają się, zgięte w szpony, pewne i nieustępliwe, zdesperowane niczym modlitwa przy łożu nieule­czalnej boleści.

*

Obecnie: nowe ulotki obok czarno-czerwonych DOMU SZTU­KI ZOMBI: Bibi też planowała, pracowała nad kolejnym występem, znów ktoś był na tyle rezolutny, by udekorować jej drzwi. Michael? Czemu nie, to było w jego stylu. Siedzi na krawężniku, przykłada do wilgotnej szyi zimną puszkę napoju orzeźwiającego, wpatruje się w ulotki, śliskie czernie i brązy, surowe liternictwo, wszystko bardzo profesjonalne i z jakiegoś powodu wywołuje to u niej atak śmiechu, suchego jak kaszel, rozbrzmiewającego głuchym echem wewnątrz puszki. Kolejne krople potu na czole, Boże, cóż za okropny dzień.

Ulicą przejeżdża samochód, nieduży, czerwony, sunie zbyt bli­sko krawężnika, Tess podrywa się, zanim jeszcze auto zahamowuje z piskiem opon i wysiada zeń Bibi, nie kwapiąc się nawet, by zatrzasnąć drzwiczki.

Ujrzawszy ją, Tess w pierwszej chwili pomyślała: „Ona jest z metalu"; promienie słońca jak żywe prześlizgiwały się po zakolach i gładkich powierzchniach, zwisających linach, naprężonych jak nici stalowej pajęczej sieci. Wciąż ta odrażająca talia osy, czarny strój, tak obcisły, że aż bolało, gdy się na nią patrzyło, cała ona wydawała się wycyzelowana, jak wykuta z kamienia, a jednak proces ten był jeszcze w toku, wciąż trwał, jakby pod ubraniem jej kości dokony­wały procesu przemodelowania, łącząc się i rozłączając w całkiem nowy, sekretny sposób. Odnosiło się wrażenie, że lada chwila Bibi odwróci się i uśmiechnie, machając rękoma na podobieństwo owada, a jej usta przyjmą kształt długich insekcich żuwaczek: pożrę cię. Grube blizny, blade jak wosk, dokoła jej ust, oczy ukryte za szkła­mi okularów przeciwsłonecznych, nieprzejrzystych jak gogle spa­wacza.

Wygląda jak dziecko spętane stalą, podarunek od jakiegoś okrut­nego anioła, złej wróżki nachylającej się nad kołyską: będziesz równa bogom. Blizny nadają jej ustom wyraz wiecznej dezaprobaty, z kółka na wardze zwiesza się amulet, mała trupia główka, cherubin śmierci o nietoperzych, srebrnych skrzydłach.

Nagły niepokój, skrucha i co teraz? Ma ochotę zapytać, powie­dzieć coś, ale Bibi odwraca się i odchodzi, wraca do auta, przynosi zeń garść ulotek złożonych na pół, podaje jedną Tess.

Masz — mówi z powagą, ich palce przy przekazywaniu
nieomal się stykają — powinnaś to przeczytać. — Krzykliwa fluo­
rescencyjna zieleń — MIEJSCY TROGLODYCI, podtytuł tak roz­
mazany, że w tej chwili Tess nie zdołała go odczytać, Bibi siada na
krawężniku, krzyżuje nogi w kostkach, tanie buty rozchodzą się przy
podeszwie. Wysokie buty. W taki upał. Czy gdyby Tess jej dotknęła,
jej dłonie byłyby lodowate? — Znajdziesz tu sporo wyjaśnień, jeżeli

chodzi o to, co robię, jest tu mowa o rytuałach i religii, z której czerpię.

Tess wybiera na chybił trafił jeden z akapitów, czyta: Kultura maszyn powoduje obumieranie duszy, a tę z kolei odzyskać można jedynie za sprawą noża. Wędrówka krwi nigdy się nie kończy.

Och, Bibi, ma w oczach łzy i tak wiele do powiedzenia, ale nie mówi nic, wodzi wzrokiem z góry na dół i z powrotem, lustruje tę wychudłą twarz, dostrzega, że coś jest nie tak z jej barkami, z oboj­czykami, z żebrami, sterczą dziwacznie wykrzywione, zdeformowa­ne, jak kości złamane i celowo złożone tak, by zrosły się pod nienaturalnym kątem i powodowały ciągły ból. Bibi kiwa głową roztropnie.

Przeszłam kilka zabiegów chirurgicznych, to, co teraz wi­
dzisz, to ich efekt. — Dotyka dłońmi ciała na wysokości splotu
słonecznego, nieco powyżej grubego pasa opinającego jej szczupłą
talię. — To coś, czego nie mogłam zrobić sama. Samodzielnie.

Cisza; Tess jest zbita z tropu, a Bibi po chwili pytają, czy słyszała o lodowym człowieku, tej zamarzniętej mumii, ma 4000 lat, powta­rza to jak mantrę, 4000 lat, i wiesz co? On ma na ciele tatuaże. Są jak runy, dają moc, już wtedy ludzie o tym wiedzieli. To wiedza przodków przekazywana w genach, może stanowią one jakiś kod, szyfr zawierający instrukcje, jak tatuaże zdobiące twarze mieszkań­ców Mikronezji, jak sen, który powinniśmy śnić wszyscy.

Wiesz, tak naprawdę to tylko inna forma inżynierii, modelo­
wanie ciała, modyfikacje, o których mówią wszyscy chirurdzy pla­
styczni.. . słyszałaś kiedy o Interplaście? Pracują nad ludźmi zdefor­
mowanymi, obdarzonymi wrodzonymi ułomnościami fizycznymi.
Oni nie robią takich rzeczy... w każdym razie większość z nich —
stwierdza z powagą i wystudiowanym profesjonalizmem, tym dziw­
niejszym w zetknięciu z osobliwą treścią jej wywodu, gdyż jej głos
zdawał się płynąć z wnętrza czarnej dziury. — Obawiają się, by nie
posądzono ich o błędy w sztuce, rozumiesz? Musisz znaleźć takich,
którzy nie mają licencji... a mimo to pracują z tymi zdeformowany­
mi ludźmi. Bo, rozumiesz, Tess, ci ludzie, ci zdeformowani ludzie
mają styczność z prawdziwą mocą. I czerpią z niej, choć często sami
o tym nie wiedzą. To jak wkłucie się w żyłę, rozumiesz, co mam na
myśli?

Rozumiem, nawet całkiem sporo; serce Tess waliło jak młotem, jedną zaciśniętą mocno pięść przyciskała do dolnej wargi. Rozu­miem, że coś jest z tobą nie tak, Bibi, i to bardzo, jest z tobą źle i nikt nie zrobił ci tego za pomocą noża. — Posłuchaj — po czym bez namysłu ujęła dłoń Bibi, tę małą, zimną, upierścienioną dłoń, jej własna otuliła jąjak ciepła, choć nieco szorstka rękawiczka. — Bibi, posłuchaj przez chwilę, chciałam powiedzieć ci...

I odwraca się w słońcu, pot jak pęcherze na jej czole, grudki tuszu na mrugających rzęsach, nie słyszy nic prócz własnych myśli.

Te pokazy to jak upuszczenie krwi, oto co próbuję osiągnąć,
oto czego staram się dokonać. Jak nawrócenie, w ulotkach jest sporo
na ten temat. Tylko te OGRANICZENIA! Jest ich tak wiele! -— na
wpół jęk, na wpół skowyt frustracji, nie uwalniając dłoni, położyła
ją sobie na udzie. — Chciałabym wykorzystać kilka osób z takimi
właśnie deformacjami, ale nie potrafię znaleźć nikogo odpowiednie­
go. Nie chcą się zgodzić. Mówię, że im zapłacę, a oni na to...

Bez namysłu, zbulwersowana, rzuca:

Zawsze to robisz, czemu zawsze to robisz? — I nagle zaczyna krzyczeć, szarpie, lecz nie uwalnia dłoni, szarpie mocno, może tego nie czuje, źrenice rozszerzone, oczy wpatrzone w Tess, wlepione w nią dziko. — Powiedziałam, że to jak upuszczenie krwi! Chodzi o zrozumienie! — Znów powraca jej zjadliwa natura, parawany zostają postawione jak ekrany. — Nie wiem, czemu w ogóle z tobą o tym rozmawiam, co ty o tym wiesz? — I nagły ból, palce Bibi szczypią mocno, do bólu, jak szczypce kraba, jak kąsające pająki, Tess krzyczy i puszcza jej dłoń, przyciskają do ciała, Bibi zaś dostaje szału. — To nie żaden cyrk ani parada odmieńców, to KATHARSIS. DUCH, MOC ZAWARTA W DUCHU — wykrzykuje jej to prosto w twarz, Tess podnosi się, zbyt jednak zaniepokojona i zakłopotana, by odpowiedzieć na atak, to było coś więcej aniżeli gniew, to jawny przykład, że z Bibi jest coś nie tak, że jest z nią źle, bardzo, bardzo źle i mówi z goryczą w głosie: — Próbowałam ci powiedzieć, chciałam, abyś to zrozumiała, on mi odradzał, ale ja naprawdę chciałam. — Nagle wybucha płaczem, łzy śliskie jak gliceryna, podnosi się gwałtownie, mija Tess i wsiada do auta, szlocha jak dziecko, uruchamia silnik tak raptownie, że w pierwszej chwili gaśnie, woń paliwa, Tess chwyta za drzwiczki od strony pasażera. — Bibi, nie... Bibi, ZACZEKAJ, ja...

Wóz rusza z silnym szarpnięciem, Tess traci równowagę, despe­racko próbuje się czegoś złapać jedną ręką, po czym pada na kolana, na metal, na żwir, odłamki szkła, gołe kolano całe pochlastane, krew.

Patrzy na świeże, głębokie zadrapania.

Wstaje sama, choć chcą jej pomóc, i kuśtykając, dociera do drzwi, otwiera je, wchodzi na klatkę i ciężko opiera się o ścianę. Wolno jak kaleka wchodzi po schodach, pokonuje jeden stopień po

drugim, wchodzi powoli jak Chrystus na Golgotę, od jednego ogni­wa wspomnień do drugiego, a każde z nich potworne, przesycone przeświadczeniem, że popełniła jakiś straszny, niewybaczalny błąd.

Na automatycznej sekretarce mruga lampka, wiadomość — od Michaela. Beznamiętny głos jak kogoś obcego, kto może powiedzieć jej wszystko.

Mam nadzieję, że zobaczymy się na występie — i to wszyst­ko, potem tylko pisk sygnału kończącego nagranie; Tess skulona siada na tapczanie, by niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w za­stygającą na jej nodze krew, chiaroscuro, sekretne i surowe jak graffiti, jak nowo zebrane trzewia skrzynki, którą właśnie zaczęła. I myśli o Bibi krzyczącej i płaczącej: coś z nią było nie tak, lecz nie potrafiła określić co, nie umiała tego nazwać, brakowało jej słów, pozostawało tylko to niepokojące odczucie, ulotne wrażenie, prze­czucie jak wiatr z mrocznej otchłani burzący połać światła lub opar trującego gazu przetaczający się przed otwartymi, niewidzącymi oczami.

Biały bandaż z absurdalnie różową plamą pośrodku, jak ostatnia czekoladka w pudełku, ale lekarz ostrzegł ją o możliwości infekcji, cięcie było bardzo głębokie. Nie wolno dopuścić do jej zabrudzenia, rzekł doktor i faktycznie się stara, przechodzi ostrożnie przez trawio­ne rdzą drzwi, nad jej głową tabliczka z czerwonym napisem BEZ KASKU WSTĘP WZBRONIONY. Ukośne litery. Dłonie w kiesze­niach, obserwuje tłum, było tu ponad dwieście osób, i to nie tylko stałych bywalców, informacje o występach Zombi zataczały coraz szersze kręgi.

Nita próbuje się wyluzować obok swojej pracy, Edgar-Marc gasi niedopałek papierosa, Jerome żartuje z Nicky'ego, nazywając go Art. Inni jej uczniowie głośno rozmawiają, spacerują wolno lub nerwowo, zerkając raz po raz w jej stronę, tam gdzie stała Tess, Gwiazda Przewodnia, choć ostatnio troszkę przybladła. Mimo wszyst­ko gwiazda. O tak. Oni patrzyli na nią, a ona na drzwi, zaciśnięte mocno szczęki, nie okazywać uczuć, ale jakich? Lęku? Tęsknoty? Czy Bibi przyjdzie? A jeżeli tak, to co? Znów ta reminiscencja

zdarzenia na ulicy, wspominała je raz po raz — coś jest nie tak, coś jest nie w porządku, i jak echo echa, krzyk Raelynne pośród łoskotu walącego się ściętego drzewa, czy nieżyjący Paul był także motorem napędowym Bibi? Nawrócenie; odkupienie, odkupienie win? Ale jakich? On i tak należał do mnie. Nie wolno ci wykorzystywać ludzi w ten sposób.

Dłoń na jej ramieniu, ochrypły, kobiecy głos. — Cześć. — I jak z otchłani wspomnień pojawia się Raelynne, lecz tak bardzo odmie­niona, że Tess prawie jej nie poznała, tlenione włosy ściągnięte w koński ogon, obfity makijaż, wyglądała teraz jak szop pracz i bar­dzo wyszczuplała, była niemal tak chuda jak Bibi.

Tylko głos pozostał ten sam, przyjazny, ciepły.

Wzrusza ramionami, trochę kłamie, ale nie za bardzo, zawsze dobrze się czuła w towarzystwie Raelynne, tamta pamiętna próba i ciepłe słowa Raelynne:

Ze wzruszeniem ramion.

i tobie też to odradzam, Tess, tym razem ona zadaje się z prawdzi­wymi pojebami, przy nich biedny Paul to wzór normalności, wiesz, o co mi chodzi? Stabilność umysłowa... ci ludzie czczą ją jak boginię, dasz wiarę? Cały ten plemienny szajs, moc zawarta w nożu. Moim zdaniem oni wszyscy, co do jednego, są kompletnie szurnięci.

Rozgniata niedopałek. — Zwłaszcza Matty Regal, ten palant,
podlec, wąż w ludzkiej skórze. I nie tylko on...

Sie ma, Tess. — Jerome macha do niej. — Pozwól na chwilę.

Szybki uścisk z Raelynne, trzymaj się, mała, uważaj na siebie i na
tę nogę, parę sekund i już jej nie ma, odchodzi, kręcąc biodra­
mi i świecąc tlenionymi włosami, Edgar-Marc podchodzi do Tess,
ofiarne ramię, na którym może się wesprzeć. Chodź, idziemy: tędy.

Jakiś czas później zaczyna się występ, lecz ona wychodzi, kuś­tykając, na ulicę, rozgląda się za taksówką, nikt jej nie zauważył, wszyscy byli zajęci paleniem, dymem i tłuczeniem butelek, ogłusze­ni łoskotem toczącego się metalu, trochę za dużo tego jak dla niej na jeden wieczór, za dużo wspomnień, jakby ktoś powyjmował tkwiące w głębi szafy szkielety, nie tyle ból, co raczej dojmujące uczucie straty i świadomość, że najgorsze miała jeszcze przed sobą. Zajmuje miejsce w taksówce, tylne siedzenie jest brudne i wilgotne, wisząca pod lusterkiem wstecznym jodełka zapachowa podryguje przy każ­dym zakręcie i wyboju, Tess wygląda przez okno, niebo jest zachmu­rzone, zanosi się na burzę.

Chyba będzie padać — rzekł kierowca. Tess nie odpowie­
działa.

Taksiarz włączył radio, latynoamerykański pop zlał się w jedno z odgłosem grzmotu. Tess oparła głowę o szybę, myśli w jej głowie kręciły się jak obracające się bez końca koła taksówki.

rzystujemy nasze ciała nie tylko w charakterze powłoki, lecz także narzędzi. Doświadczcie wspólnie z nami tej wizji miejskiego troglo­dyty. A tu, poniżej — pokazuje brudnym palcem — piszą o „mocy noża". Co to ma, kurde, znaczyć?

Zostaje sama, echo oddalających się kroków Nicky'ego, a potem cisza ulicy, tylko od czasu do czasu przejedzie jakieś auto albo ktoś rzuci przekleństwo, wiatr przyniesie je do pokoju jak woń spaleni­zny; Tess zasiada do pracy i ze zdumieniem stwierdza, że wcale nie

ma dziś ochoty tworzyć, nie chciała sprawdzić, dokąd przywiedzie ją ta nowa skrzynka z wnętrzem wypełnionym pogruchotanymi kośćmi i ściankami wylepionymi od wewnątrz złotkiem, dokąd mogła ją doprowadzić? Do Bibi? Do Michaela? Nazywała te skrzyn­ki skórniakami. Czy to była prawda? A jeżeli tak, kogo owe pudła warunkowały? Mnie, pomyślała Tess, odkładając trzymany w dłoni, sztywno jak szósty palec, długi, ostry śrubokręt. To nad sobą pracuję. Kładzie się na tapczanie, pościel jest brudna jak jej buty, okna, jej włosy, wszystko w tym pomieszczeniu schodziło na psy. Wszystko się rozpadało. Ręce za głową, Bibi często tak leżała, półnaga, ze sterczącymi dumnie piersiami, noga założona na nogę podrygiwała leciutko w rytm muzyki. A może nadawała ton myślom; o czym myślała teraz Bibi? O miejskich troglodytach. O mocy tkwiącej w nożu. PRÓBOWAŁAM CI POWIEDZIEĆ —jej krzyk. — ON MI ODRADZAŁ, ALE JA CHCIAŁAM CI POWIEDZIEĆ. — Co za on?

Matty, żałosny pętak, kojarzył się jej z zaschniętą, cuchnącą plamąjakiegoś plugastwa, na wpół zastygłą, galaretowatą substancją gnijącą w pozostawionym w piwnicy słoju albo z czymś, co wpełzło i zdechło w niszy pod gankiem, czymś co było paskudne i wstrętne jak uśmiech Matty'ego.

Sądziła, że czeka ją nie przespana noc, ale samo leżenie w bez­ruchu ją znużyło, zmęczony umysł zataczał powolne kręgi jak ułom­ne ptaki, coraz leniwiej i wolniej, i zasnęła, spała od zmierzchu do świtu, obudziła się obolała i brudna, jakby przeleżała całą noc na ziemi; mimo to odpoczynek dobrze jej zrobił i zaraz po obudzeniu wzięła się do pracy, posprzątała na stole, wycierając i sortując leżące na blacie rzeczy, a zanim zjawili się jej uczniowie, zdążyła jeszcze doprowadzić się do porządku. Była teraz czysta i sroga, półuśmiech i wystające kości policzkowe jak u szkieletu.

Było ich dziś tylko troje, Edgar-Marc, Nita i Nicky, zaczer­wienione oczy i poirytowanie, choć wobec niej zachowywali się uprzejmie. Dogryzali sobie nawzajem, zwłaszcza Nicky i Nita. — Może tak byś się uspokoiła, płaska desko? — Nita odepchnęła go brutalnie swymi wielkimi dłońmi, Nicky odskoczył w tył, by za-

chować równowagę i posłał jej piorunujące spojrzenie. Tess rzuci­ła ostro:


Niczego nie kontrolowała, niczego prócz samej siebie i swojej pracy. Jakby na dowód tego zaczęła pracować z większym zapałem, ich też zapędziła do galopu, tak dała im popalić, że niemal z radością opuszczali jej mieszkanie.

A potem, gdy już poszli, siedziała przez jakiś czas w kompletnej ciszy, pudełko leżało przed nią na stole jak rozszczepiona złota poczwarka o nadpalonych, wybrzuszonych brzegach, wygiętych jak łokcie noworodka brnącego przez uchodzące wody płodowe w kie­runku wyjścia, jak łokcie człowieka, który usiłuje się podnieść i pójść dalej, dopóki nie upadnie ponownie i nie wyzionie ducha.

Następnego dnia Nita przyniosła jej prezent niespodziankę, ga­zetę z reportażem z występu Bibi, wszyscy stłoczyli się wokół Tess, pochylonej nad stołem i wlepiającej wzrok w artykuł. — Przeczytaj na głos — rzekł Nicky, nie umiał czytać tak szybko jak pozostali, więc zrobiła, o co prosił, monotonnym głosem: „...niepokojący

i okrutny dualizm zdający się poprzez użycie technik tatuażu i naci­nania ciał oddawać całą brutalność współczesnego życia, lecz rów­nież wskazujący drogę odkupienia oferowaną nam za sprawą rene­sansu tak zwanych wartości kultur prymitywnych". Cisza, po chwili zaczęła czytać dalej, oschłym, beznamiętnym, nie wymagającym komentarza głosem. „Choć może być ono pojmowane jako wyjątko­wo zjadliwa metafora (lub też, biorąc pod uwagę pewien element spektaklu, bardzo kąśliwa satyra na jej byłą partnerkę i współzało­życielkę tzw. Chirurgów Zagłady, Tess Bajać), widowisko to nie zawiera w sobie żadnych ważkich treści, epatuje jedynie turpizmem i przemocą, a co za tym idzie, można, a wręcz należy je sobie darować. Występ ten jest równie płytki jak nacięcia dokonywane przez jego uczestników i nie zawiera w sobie żadnego istotnego przesłania. Chyba że ktoś lubi oglądać gołe cycki". Nikt się jednak nie zaśmiał ani nawet nie uśmiechnął, musiała zacząć pierwsza. — Na miłość boską. — Ale Nita tylko pokręciła głową ponuro, to nie jest zabawne, Tess.

I wtedy zrozumiała, w pierwszej chwili ją samą to zaskoczyło: oczywiście, byli zażenowani, miażdżąca krytyka Bibi dosięgała po­średnio ich wszystkich. Przeczytała po cichu resztę artykułu i w koń­cowym akapicie natknęła się na zwrot, który sprawił, że zamarła w bezruchu, zacisnęła dłonie na brzegach gazety: raz jeszcze odczy­tała słowa „coś jest tu nie tak", widoczne czarno na białym, przeczy­tała raz jeszcze całe to zdanie. — „Widz odnosi niezatarte wrażenie, że pomijając wrzaski, cytaty, sztuczną i prawdziwą krew, w całym tym występie jest coś nie tak i odnosi się to nie tylko do widowiska i do samej sztuki, nie sposób tego określić, ale to się wyczuwa — coś tu jest nie tak".

Czy jest aż tak źle? Raz po raz — czy jest aż tak źle? Ze smutkiem i niepokojem, by nie przeczytać i tych słów w kolejnym artykule wysmażonym przez jakiegoś nie znanego jej krytyka głównonur-towego, który po trosze z ciekawości, po trosze z obowiązku pójdzie na kolejny występ i zobaczy, co się w nim oferuje. Musiało być bardzo niedobrze i musiało to być wręcz ewidentne, skoro dostrzegł to człowiek z zewnątrz, ktoś komu na tym wszystkim nie zależało.

Wbija wzrok w gazetę, tamci akurat rozmawiali, któreś' z nich wymówiło imię Bibi, Edgar-Marc mruknął: „cipa", a Nicky mrugnął oczami potakująco, czym ponownie zaskoczył coraz bardziej za­gniewaną Tess. Chciała krzyknąć na całe gardło: Nie mówcie o niej w ten sposób. Nie. Nie.

Składa gazetę i:

Na blacie stołu dreszcz, sztuczna blacha falista, krucha jak skóra, nie bez racji myślała o niej jako o poczwarce, zimnym kokonie, wewnątrz którego rosło coś złowieszczego i czarnego: w środku cienkie paski skóry, stare, brudne, poskręcane sznurówki; w środek,

wgięcie, wbita jest drobna moneta, nadtopiona nad ogniem, i drut, cienki jak igła od strzykawki, a także bezokie truchło zmumifikowa­nej myszy. I trzy bretnale o zardzewiałych główkach, lecz wciąż spiczaste i ostre, każdy z nich unieruchamia jedną łapkę, czwarta, złamana, zwisa swobodnie, jakby chciała złapać się sznurówki, uratuj mnie, pomóż mi. Pudełko, kokon, zamknięte szczelnie jak nowiutka damska torebka, dodała nawet zamek zatrzaskowy, kon­strukcja aż się o to prosiła, ciężka, rozszczepiona bryła o kształcie pocisku, nadżarta rdzą i pokryta grynszpanem, zielonym jak rosnące pod wodą rośliny.

Pracując, a raczej ciężko harując, stwierdziła, że brakuje jej Michaela, choć do tej pory prawie nie zauważała jego nieobecności, a tym bardziej za nim nie tęskniła. Skąd ta tęsknota? Bibi, odchodząc, pozostawiła po sobie tak wielką pustkę, że niejako na siłę wypełniła ją Michaelem, dlaczego on nie zostawił po sobie podobnej pustki? Może w ogóle nie zagrzał miejsca w jej wnętrzu. A może to dlatego, że go wykorzystała w taki sam sposób, jak traktowała ludzi Bibi. Czyniąc z człowieka rzecz, narzędzie, instrument; palnik wciąż włączony, lecz jakby zapomniany w jej dłoni, moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Gorące powietrze nieomal omiata jej twarz, dość gorące, by wywołać na skórze bolące pęcherze, a ona zastanawia się, gdzie był teraz Michael, co sądził o okrutnym, szyderczym występie Bibi? Czy uważał, że był zabawny? Że to tylko żarty? A może był zazdrosny? Bądź co bądź starasz się zranić tylko tych, których kochasz. Co sądził o spektaklu, czy wychwycił, że było w nim coś nie tak? Czy zdołał to dostrzec?

Tak? A może nie, może wcale nie uważał, że z występem było coś nie w porządku.

Łup, łup, łup, metaliczne dźwięki z dołu, Nicky coś przestawiał; czy wciąż byli tam wszyscy? Kolejny, cichszy dźwięk z zewnątrz, grzmot nadchodzącej burzy, to lato wydawało się szczególnie burz­liwe i deszczowe, ulewy były tak gwałtowne, że woda zalewała studzienki burzowe i kanały, rynsztoki zmieniały się w rwące stru­mienie, krople deszczu zdawały się tak ciężkie, że mogły rozbić zmęczone szkło jak starą odwapnioną kość, miała wrażenie, że

budziła się i zasypiała, mając w uszach bębnienie deszczu o szyby. Może którejś nocy popękają i rozlecą się jak skóra pod ostrzem skalpela lub noża, ulubionego narzędzia Bibi. To byłoby jak od­powiedź na jej zew. Przypomina sobie jej atak wściekłości, tam, na ulicy, okrutne zaskoczenie palców sprawiających mimowolny ból i znów ciężka dłoń spoczęła na jej sercu — och, Bibi.

Otwarcie i zamknięcie, poczwarka. Mrok na zewnątrz, sztuczna noc pełna burz.

Znów ciemność, znowu pracuje samotnie, tej nocy nie było burzy, lecz dawało się jej we znaki potworne zmęczenie, wywołane po pierwsze kolejnym artykułem Bibi, wywiadem tak odrażającym i dziwacznym, że przeczytawszy go, szybko, na stojąco, tyłem do kiosku, jak złodziejka, miała ochotę się rozpłakać: Bibi wypowiadała się tym razem o deformacjach, mówiła jak nawiedzona albo wariat­ka. — To nieomal błogosławieństwo (Tess wyobraziła ją sobie, jej usta poruszające się w nowy sposób, jakby z wysiłkiem), to coś znacznie lepszego, niż urodzić się normalnym. Bo w ten sposób posiadają już wszystko, do czego ja dopiero dążę, wiedzą podświa­domie, całym swoim jestestwem, całą skórą, to co ja pojęłam tak niedawno — że to swego rodzaju pomost, miejsce, a może raczej stan, do którego powinno się dążyć. Aby WIEDZIEĆ — i w tym tonie utrzymany był cały wywiad, Bibi wyłuszczała w nim swoje teorie, opracowane przy współpracy nie wymienionego z nazwiska „doradcy", lecz prawie na pewno był nim Matty. Chyba że miała nowego ucznia, nową zabawkę i przerażająca myśl — co zrobiłaby z kimś takim jak Paul?

Facet za prostokątną ladą, długości deski do prasowania, wścieka się — hej, płać albo odkładaj, dała mu pieniądze, choć pismo było dla niej za drogie. Nie była ostatnio przy forsie, musiała liczyć się z każdym groszem, w ciągu ostatnich paru tygodni prawie nie miała „zajęć" z uczniami, a gdy już się zjawiali, domagali się od niej teorii, może chcieli wybrać własną drogę. Nic w tym złego. Oczywiście, za wyjątkiem pieniędzy. Wraca do domu, zastanawia się, jak długo jeszcze tam pomieszka, czy będzie musiała się wyprowadzić? No to

co? Może to i lepiej, nowe miejsce, mniejsze opłaty, mniej du­chów. Może.

Głuche trzaski, Nicky i ktoś jeszcze, parę osób, na pewno nie Jerome i Peter, ci byli na miesięcznym tournee. Objazdówka Zombi, cztery miasta, występy uliczne, wynajęta ciężarówka i samochód z przyczepą. Nawet jak na objazdówkę były to wielkie widowiska, od paru miesięcy nie widziała występu Zombi. Była outsiderem, a Nicky najwyraźniej zrezygnował na własną prośbę, miał swoją pracę, jak wyjaśniał Jerome, swój szajs, nad którym się obecnie mozolił.

Co konkretnie? — spytała wówczas Jerome'a, stając przy
aucie z jego strony, słońce prażyło ją w kark; oparła się o opuszczoną
szybę pikapa, tapicerka siedzenia była tak nagrzana, że aż parzyła.
Jerome nosił okulary przeciwsłoneczne sklejone taśmą izolacyjną.
Peter był nadal w środku, znosił ostatnie rzeczy.

Pojawia się Peter z pudłem pełnym części, pod brodą przyciska jakąś szpeję. — Cześć, Tess. — Odstawia pudło na tył wozu. — Jerome, stary, czy mamy już wszystko?

Z wnętrza dobiega rytmiczny odgłos kompresora; puka, lecz nikt nie odpowiada, wchodzi więc i dostrzega go, w wielkich goglach

i masce ochronnej, cały pokój cuchnie wonią farby. U jego stóp na podłodze leżała naturalnej wielkości mumia, manekin, Nicky zaś trzymał w dłoni dziwacznie wyglądającą, srebrzysto-czarną uprząż.

Nagi, białowłosy manekin, ciężkie kolczyki przyklejone do pier­si pozbawionych sutków, nogi poodkręcane na wysokości kolan, śruby wielkie jak kciuki, kolejne kolczyki między udami, na wzgór­ku łonowym i poniżej, a w miejscu gdzie powinno znajdować się oblicze, zieje czerń, pustka, twarz usunięto.

I — Posłuchaj — drżący głos, nerwowe drżenie rąk, mówił coś, lecz go nie słuchała, dochodziły do niej tylko bełkotliwe, rozmyte, niewyraźne dźwięki. Całe pomieszczenie było jedną wielką parodią jej pracowni — oto skrzynka uformowana ze zgiętych, sztywnych ciał, o twarzach klownów, kretyńskich i wyuzdanych, kolejna, krzyk­liwa jak folia, w którą pakuje się żywność, zielone jarzyny przeżarte szarobrązową zgnilizną, naszpikowane haczykami i podziurawione metalowymi pierścieniami, w miejscach, gdzie namalowane były oczy, powbijano haczyki wędkarskie. Jeszcze jedna, aluminiowy sześcian, na każdej ze ścian namalowany symbol, znak zapytania, wykrzyknik, symbol dolara i „pieprzę cię", prostymi literami bez szeryfów; wewnątrz para piersi przekłutych drutami dziewiarskimi i zbryzgana strugą lepkiej, czerwonej krwi. Obok pusta obudowa telewizora, do której przymocowano bezgłowe laleczki w strojach baletnic, wszystko to opasane jest lipnymi łańcuchami, z których zwieszają się jakieś kartki; nie przeczytała, co na nich było napisa­ne, nie chciała wiedzieć, nie teraz. Wolno stojąca rzeźba kobie­ty, fatalnie rozwiązany układ metalowych mięśni mający umożli­wić jej wykonywanie prostych ruchów, obwisłe debilne wargi po-przekłuwane szpilkami, były ich setki, łebek każdej z nich lśnił osobliwie.

Tess, posłuchaj mnie przez chwilę. — Nicky obok niej, wciąż

ma na oczach gogle, a w głębi nich coraz większą panikę. — Czy mogłabyś...

Tess wychodzi, nie mogła nawet na niego spojrzeć, nie chciała zostać ani chwili dłużej w tym pomieszczeniu, gdzie gapiły się na nią te obrzydliwe rzeźby; upiorne, szkaradne, coś potwornego, i po­myśleć, że wykorzystywali swój talent i jej nauki, umiejętności i wiedzę, marnowali to wszystko na coś tak absurdalnego i okrut­nego.

Na górze zamyka za sobą drzwi, wyłącza telefon, siada posępna i nieruchoma za stołem roboczym, jakby tylko ciężką pracą mogła odegnać od siebie te plugastwa. Dłonie dotykające drelichu drżą, a Tess myśli o artykule z czasopisma, nachyla się, by otworzyć je na stronie, gdzie widniało zdjęcie chudej, przeraźliwie uśmiechniętej Bibi; nagle czuje się zmęczona, skonana, wyczerpana, krew w jej strudzonych żyłach zmienia się w ołów, a ona całuje zdjęcie, odkłada pismo na bok, tak jednak, by mogła je stale widzieć i przez wiele następnych godzin pracuje, patrząc na fotografię, wpatrując się Bibi prosto w oczy i tak, oświetlona snopami iskier, pokonuje pusty tunel nocy.

Nigdy więcej.

Przez całą noc nie zmrużyła oka i było to po niej widać, zwłaszcza gdy stanęła w świetle, naprzeciw nich: półokrąg poważnych twarzy, nerwowe przestępowanie z nogi na nogę, ciche westchnienia.

Robiąc taki szajs — wodzi wzrokiem po ich twarzach —
obrażacie mnie. I siebie również. Zadajecie kłam temu, co tu wspól­
nie tworzyliśmy. — Palący ból gdzieś pod żebrami i gazy, za dużo
kawy, zero jedzenia, tępy kac wywołany wściekłością. — Nie chcę
więcej oglądać tego szajsu.

Cisza. I nagle Edgar-Marc, cicho:

Więc co mamy zrobić, powy wozić to?

Tess milczy, a oni czekają w ciszy jak w pustym pokoju, za którym może rozciągać się rozległe pole, otwarty grób, gładka posadzka sali operacyjnej. Przeciągnęła tę chwilę jak wybrzmiewa-jący dźwięk ulubionej piosenki, po czym rzuca beznamiętnie:

Co chcielibyście wywieźć? Złą prasę? Oszczerstwa? Par­
szywe kalumnie? — I dodaje śpiewnym tonem: — Ona publicznie
mnie oczernia, lży mnie, obrzuca obelgami i wyśmiewa. Dorośnijcie
wreszcie! — wrzasnęła, czym zaskoczyła ich wszystkich; zdumione
oczy, przez chwilę chciała, aby Bibi mogła to zobaczyć, byłaby
dumna. Spójrz, ja też potrafię manipulować ludźmi; i ta myśl ukoiła
jej gniew, jej wściekłość, odwróciła się do nich plecami. — Róbcie,
co chcecie. Ale nie tutaj.

I wychodzi, wspina się po schodach na górę, nikt za nią nie poszedł. Za nią tylko cisza, nie rana, lecz wypukła, falista, bliznowa­ta tkanka. Została wymieciona pod stół, gdy nagle — pukanie — Nicky. Nita. Edgar-Marc.

Milczą, aż w końcu Nicky odzywa się nieśmiało.

Pracowałaś już tym nowym świdrem?

Nita wyciąga rękę, przestępuje próg, mogę go zobaczyć, pozwól mi go obejrzeć. Edgar-Marc milczy, staje obok Tess, a wtedy:

Spogląda na Nicky'ego i Nitę trzymającą w dłoni świder.

Pozostali już nie wrócili, zabrali swoje prace i odeszli. Zupełnie jakby nigdy ich tu nie było.

Fatalne porównanie, ale nie okazywał rozdrażnienia, bardzo się starał. Jak oni wszyscy — Edgar-Marc i Nita, jej wielkie dłonie, nieruchome jak u ministranta. Zabrali ją na kolację, do Jimbalaya, lipne cajuńskie dania polane niemarkowym chili, niemniej lepsze to niż krakersy i suchy ser, którymi się ostatnio żywiła. Blady kawałek kurczaka nadziany na widelec, okaz numer jeden.

Nie chcę tam iść, wiecie, że to ostatnia rzecz, którą chciała­
bym zobaczyć. Wystarczy mi to, co przeczytałam w gazetach. —
Smutne i zabawne zarazem, ziarniste zdjęcie zapatrzonej Bibi na
stronie z atrakcjami dnia. Ja wam pokażę atrakcje — Przemysłowy
Kabaret Skinbound. Krok ku niebu lub może w otchłań piekielną.

Nita, z rozwagą.

W porządku — jak przekroczenie granicy, powtórzyła to
nieco głośniej. — W porządku. Pójdę na następne przedstawienie.
Kiedy ma się odbyć?

Nicky, ostrożnie, starając się nie okazywać zadowolenia, ale mimo wszystko nie był w stanie pohamować cisnącego mu się na usta uśmiechu, Nita również się uśmiechnęła, a Edgar-Marc omal nie zaklaskał w dłonie z radości jak małe dziecko u wejścia do cyrku, do czarnego cyrku bólu. „Dominacja i Paradoks" — wysypuje się sól. Nicky uśmiecha się szerzej.—Zapłacę za ciebie. Dobrze? Grunt, że się zgodziłaś.

Dominacja i paradoks.

W porządku — ale już zaczynała tego żałować. — Niech
będzie.

Wielki budynek, magazyn, stalowe pudło pełne niespokojnych ech, ruchliwych ciał. Widzowie; było ich mnóstwo, zajmowali miej­sca na wysuwanych, pnących się stromo ławkach i gdzie się tylko dało, krzykliwi, pełni energii, hałaśliwi, często niezdarni, już teraz był tłok, a przecież chętnych wciąż przybywało. Tess rozgląda się dokoła, jakby spodziewała się, że Bibi wyskoczy zza kosza na śmie­ci i wskakując na jedną z pustych beczek, zawoła: — Mam cię! Idiotyczne. Spocone dłonie w kieszeniach, przebierała się kilka razy, kretynka, czy to twój pierwszy raz? Często tu bywasz? Wciąż się poci. Po jednej stronie ma Nicky'ego, po drugiej Nitę, nieco z tyłu Edgara-Marca, znajdują dla siebie miejsca, siadają wokół niej jak gwardia honorowa, straż przyboczna albo wartownicy więzienni, nie martwcie się, tak właśnie chciałaby im powiedzieć, nie ucieknę.

Serce bije zbyt szybko.

Nie ucieknę.

Scena nie osłonięta, nic specjalnego, prostokątne podwyższenie, udrapowane tu i ówdzie dość niefrasobliwie krótkimi kawałkami pomarańczowego, nylonowego sznura. Metalowy zbiornik po sub­stancjach chemicznych odwrócony do góry dnem, na bokach, z któ­rych odłazi farba, widać fragmenty numeru seryjnego. Lampy wiszą nisko, dość niebezpiecznie, tuż nad beczką inne, czerwone, nieco

wyżej, a ponad nimi zielone, upiorne jarzeniówki, gwiazdozbiór przemysłowy, ciekawe, jaki to znak zodiaku? Na pewno nie strzelec ani ryby, raczej drapieżny smok, skorpion, kat, nóż. Czerwona cesarzowa, ogolona głowa i krwawy uśmiech, blizny, grube niczym sznury pereł ciągnące się po obu stronach jej chudych, gołych ramion, wyglądają jak pozostałość po ciężkiej chorobie, równie rzadkiej jak uśmiech na jej twarzy. Nóż w dłoni, w urękawicznionej dłoni, pójdźcie, by siać chaos, pójdźcie, by wody rzek zabarwiły się czerwienią, by gałęzie przemieniały się w węże o twarzach dzieci, by ciąć i krwawić, by...

Nita, zerkając z ukosa.

Hej, Tess?

I wtedy zgasły światła.

Potworny hałas, jeden potężny, rozdzierający ryk i odgłos setek par stóp dudniących o drewno i metal, jakby były ciałem i kośćmi, Tess podrywa się z miejsca, Nicky próbuje schwycić ją za rękę, uspokoić, lecz ona tego nie chce, nie pragnie nikogo dotykać ani być dotykaną, lecz po prostu stać w ciemności z walącym dziko sercem i czekać: czekać na Bibi.

Ta jednak się nie pojawia. Najpierw trójka chłopców, tancerzy, przynajmniej poruszali się jak tancerze: nagie torsy i postrzępione trykoty, krążą wokół beczki, zataczając się i potykając, a światło zmienia się z czerwonego na niebieskie i z powrotem na czerwone, najpierw powoli, potem coraz szybciej i szybciej, aż w końcu zaczy­na migać, najwyższy z chłopców, pochwycony przez pozostałych, zostaje uniesiony i ułożony na szczycie jak na ołtarzu, w ich dłoniach zaś ni stąd ni zowąd pojawiają się noże

ich ostrza tną powietrze i beznamiętnie, zupełnie bez emocji opadają, tak szybko, że Tess nie ma czasu, by odwrócić wzrok

rozdzierają jego uda, jego miednicę

zrywają trykot, by pokazać tatuaże na jego udach, czerwone i czarne jak narkotyczne róże, róże z ciała, chłopcy wrzeszczą, wszyscy trzej, wykrzykująjakiś fatalnie ułożony wiersz o pragnieniu i chęci dominacji, na co połowa widzów zaczyna pohukiwać i wy­dzierać się na całe gardło, wybijając rytm stopami, ten przeraźliwy

rytm staje się pieśnią, inkantacją, gromkim rykiem, chłopcy upadają, przyjmują dziwne, poskręcane, powyginane pozycje; teraz czas na Bibi?

Nie.

Kolejny taniec, inni tancerze, kobiety ubrane na czarno, porusza­ją tylko dłońmi, wszystkie noszą postrzępione rękawiczki bez pal­ców i odsłaniające wnętrze dłoni, które ozdobione są czerwonymi i czarnymi trójkątami, kobiety zaczynają mówić o Egipcie i wonnym zapachu mumifikowanych ciał, malowane, tłuste, czarne uśmiechy, naraz ktoś uderza w beczkę-ołtarz, głuchy łoskot i głośne, przeciągłe pohukiwanie

czerwony punktowiec

nadchodzi to ona.

Jej serce tłukło się jak oszalałe, jak rozdarte bólem; dłonie spocone i ruchliwe, zaciskają się w pięści i rozluźniają, to wkłada, to wyjmuje je z kieszeni jak skradzione precjoza, które za wszelką ceną pragnęła ukryć, nie wychodziło jej to najlepiej; jak będzie wyglądać? Co zrobi?

Muzyka zmienia się, wraca do poprzedniego, hałaśliwego rytmu, takie dźwięki mogłyby rozbrzmiewać u wylotu wulkanu, na skraju osypującego się górskiego stoku, tam gdzie płynie krew, kobiety podnoszą się, chłopcy prostują, odwracają się, nie widzieć zła, nie słyszeć zła, nie mówić nic złego, otwierają usta w ostrym, oślepiają­cym białym świetle, by pokazać

że nie mieli języków

wkładają palce do ust, w pustkę i wyjmują coś czarnego i wilgot­nego, co to jest, do kurwy nędzy, rzucają przed siebie, a Tess stwierdza, że to były klamry dentystyczne, nic strasznego, tylko klamry dentystyczne

światło znów gaśnie, jej oślepione oczy potrzebują chwili, by do tego przywyknąć, i w tej właśnie chwili zjawia się Bibi.

Czerwona Królowa.

Twarz uniesiona ku górze, wymierzona jak lufa broni ku palące­mu oku reflektora punktowego, podkreślającego każdą wystającą kość, każdą cyzelowaną powierzchnię i płaszczyznę: WYOSTRZO-

NĄ jak nóż, wszędzie, gdzie nie spojrzeć, kolczyki, haczyki, łańcu­chy, metal i srebro, szczypiące palce o końcach ze stali, metal krzyżuje się na jej wygłodniałej, bezkrwawej skórze

piękna, tak piękna

lecz jej widok przyprawiał również o mdłości — uczucie, że coś było nie tak, pojawiło się nagle, wystarczyło jedno spojrzenie, było ciężkie jak kożuch, wszechogarniające jak lepki, gęsty syrop, cukro­wy błysk wewnętrznej zgnilizny i rozkładu wydawał się ewidentny, nie sposób go nie dostrzec, a gdy otworzyła te wielkie oczy, odnosi­ło się wrażenie, że w ułamku sekundy spostrzegła wszystkich i każ­dego z osobna, obecnego w tym wielkim pomieszczeniu, pośród maelstrómu przeróżnych wrzasków; trzej chłopcy położyli się u jej stóp, a chłopak stojący obok Nicky'ego zawołał przeciągle:

Bibi! Bibi! Bibi!

Tess poczuła strużki potu ściekające po jej policzkach, chciała coś zrobić, uciec, zacząć krzyczeć, ale tylko patrzyła, patrzyła i...

Zjawiają się inni, pełzają, podchodzą lub czołgają się obok niej, Tess wydawało się, że dostrzegła Andreasa, pół twarzy miał ukryte pod maską, było ich w sumie sześcioro czy siedmioro, wszyscy nosili maski, rogi lub wielkie ośle uszy. Trzej chłopcy również założyli maski, maski psów, nie gumowe, lecz wyglądające jak prawdziwe psie pyski, z sierścią, ze wszystkim, jak dzieła wprawnego wypycha-cza, to były prawdziwe psie głowy! Rany, ależ one musiały cuchnąć, Tess czuje obrzydzenie, na tę myśl zaczęło zbierać się jej na mdłości, na dodatek te łby wydawały się tak ciasne, przylegały do głów tancerzy jak druga skóra, pomyśleć tylko, coś takiego, w takim upale?

Głos Bibi, wzmocniony przez mikrofon, czysty i spokojny.

u jej stóp, zdają się węszyć, obwąchują jej nogi, uda, ciało pomiędzy nimi...

by być niewolnikiem

chwyta ich, jednego po drugim, odciąga ich głowy do tyłu,

wygina ich całe ciała tak bardzo, że wydaje się, iż lada chwila popękają im kręgosłupy, a z głośników dobiega teraz zwierzęcy wrzask, przeraźliwa, rozdzierająca uszy kakofonia, hałas nie do wytrzymania, zupełnie jakby człowiek nagle znalazł się w rzeźni, w jatce ograniczonej własnymi, tętniącymi opętańczo skrońmi. Tess chciała zakryć uszy dłońmi, lecz nie zrobiła tego, nawet nie drgnęła, patrzyła, jak Bibi wyjmuje staroświecką brzytwę, a potem przykłada jej ostrze do odsłoniętych szyj psiogłowych, do ich ludzkich szyj, na których stal

kreśli linię, różową kreskę, krew nawet jeszcze nie popłynęła, jedynie kropelki różowego płynu, osocza, nagle okazuje się, że oni wszyscy mieli brzytwy, ci z głowami mułów, byków i lwów zaczy­nają ciąć nawzajem jeden drugiego, zadają szybkie, nerwowe cięcia, to tu, to tam, niemal na oślep, jak poprzednie, a Bibi odwraca się

do widzów

i jej spojrzenie, zwisające luźno ramiona, postępuje naprzód i nagle uśmiecha się złowieszczo, jakby spostrzegła Tess, ZOBA­CZYŁA ją, przyszła tu dla niej, tylko dla niej — bo cię kocham, ten odrażający uśmieszek, KOCHAM CIĘ, Tess, chcę cię zerżnąć, chodź do mnie. Teraz. Zaraz. Już

jej usta otwierają się, by przemówić, by POWIEDZIEĆ

kto będzie moim niewolnikiem? — Jeden z tancerzy, z arty­stów pojawia się przy niej, podając maskę, wyszczerzony pysk wieprza, Bibi chwyta ją, unosi w górę, wybiera jedną z dziewcząt z pierwszego rzędu, tam szaleństwo trwa w najlepsze, szlochającą blondwłosą dziewczynę w podartym czarnym staniku i jednym ruchem nakłada jej maskę na głowę, po czym odwracają, by pokazać tłumowi, oto niewolnica, świnia.

Potem popycha dziewczynę przed sobą, opuszczone ręce, nie­pewny krok, wchodzą na podwyższenie, dziewczyna zostaje ułożona na beczce, takjest, świnio, to twoje miejsce, Bibi krzyczy przeciągle, głębszym niż dotąd głosem, jest teraz znów Czerwoną Królową — kapłanką, którą tylko krok dzieli od granicy rozedrganej, krwawiącej rany. — Moc brania jest znacznie potężniejsza od mocy dawania, aby dawać, trzeba najpierw wziąć i musicie tego chcieć, czy tego

chcesz? Grzmiąca odpowiedź widzów; lecz ona zwracała się do dziewczyny.

Czy tego chcesz?

Płacz, bełkoczący głos, wychwycony przez mikrofon Bibi, nie­zrozumiałe dźwięki, dziewczyna próbuje coś z siebie wykrztusić, jęczy, naraz Bibi wrzeszczy na całe gardło: CZY TEGO CHCESZ? głosem tak silnym, że mógłby rozerwać skórę, a dziewczyna, jakby wyzwolona, odkrzykuje: — Tak! Z głośników dobiega dźwięk per­kusji, huk bębnów i talerzy, Bibi tym razem nie unosi w ręku brzytwy ani nawet noża, Tess tego nie widzi, nie wie, co to jest, lecz widzowie rozpoznają natychmiast i reagują głośnym okrzykiem aprobaty. Tess woła do Nicky'ego, pyta głośno: — Co ona tam ma? Co ona wzięła? Na co on odkrzykuje, dwa razy, bo za pierwszym go nie usłyszała — haczyki wędkarskie. Wbija haczyki, by naciągnąć skórę, przygo­tować ją do nacięcia, a potem tnie, głęboko, aby została blizna, aby zostały ślady, wszystkie zwierzogłowy są teraz w ciągłym ruchu, zawodzą w głos, wstępują pomiędzy widzów, pną się jak dzieci zła po schodach pośród nocy, bycza głowa zmierza w ich stronę, w kie­runku Tess, przez jedną krótką, przerażającą chwilę ma wrażenie, że maska zostanie rzucona do jej stóp i ujrzy pod nią Paula, oblicze bardziej jeszcze kościste niż Bibi, jeszcze bardziej wycyzelowane i wyostrzone, uśmiechnięte oczy, oczy byka, z trudem stłumiła w so­bie chęć rzucenia się do ucieczki, a gdy byk ją minął, zauważyła, że wielu spośród widzów faktycznie zaczęło biec co sił — jedni ku wyjściu, inni w stronę sceny, kilka osób zeskoczyło z górnych ławek, na których siedzieli i choć wcześniej robili to wielokrotnie, dla zabawy, teraz, w przypływie paniki, szafowali własnym życiem, jakaś dziewczyna runęła ciężko na wznak na betonową posadzkę, lecz nikt nie pospieszył jej z pomocą, nikt nie podszedł, by spraw­dzić, czy nic się jej nie stało, a przecież mogła zostać stratowana

mogła

umrzeć

Bibi znów krzyknęła coś gromkim głosem, Tess i tym razem nie zrozumiała słów, lecz bardzo wyraźnie, jak dotyk dłoni w ciemności, poczuła potrzebę, owa potrzeba wyczuwalna była w atmosferze

napięcia i estetyce ruchów Bibi, w napięciu mięśni jej pooranej nożem twarzy i zaczęła krzyczeć, naprawdę, na całe gardło, wrzas­nęła, jakby w jednej chwili całe zło, wszystko co było nie tak, wyrwało się na wolność w jednym długim, przeraźliwym, niepoha­mowanym i nieartykułowanym skowycie.

ten dźwięk ożywił Tess, był dla niej bodźcem do działania, na to właśnie czekała. Zaczęła przedzierać się przez rozhisteryzowany, oszalały tłum, pośród histerycznych odgłosów balansujących na pograniczu ekstazy i paniki, słyszała już wcześniej podobne dźwię­ki, o Boże, pozwól mi przejść, pozwól mi się przebić. DAJ MI PRZEJŚĆ, przeciska się łokciami, po którymś ciosie czuje, jak komuś pękają kości, a przynajmniej tak się jej wydawało. Nicky schodzi z ukośnego stoku ławek, które zaczynają się chwiać, Nicky omal nie traci równowagi, ajednak próbuje iść za nią, za późno, tłum zagrodził mu drogę, opóźnił jego marsz, Tess tymczasem straciła równowagę, trwało to w sumie minutę lub dwie, ogarnęło ją uczucie absolutnej bezradności, gdy przez ten krótki bądź co bądź czas zdana była wyłącznie na łaskę i niełaskę wzburzonej tłuszczy, mogła zostać stratowana lub uniesiona w dal, to nie zależało od niej, nie miała kontroli nad własnym ciałem, prawie nie dotykała stopami ziemi, zawieszona na ramionach obcych ludzi, podźwignęła się z trudem, kopiąc i tłukąc łokciami na prawo i lewo, palące krople potu spły­wały jej do oczu.

Przepuśćcie mnie.

Nagle: skowyt Bibi, o dziewczynie w masce świni kompletnie zapomniała, kopnięciem przewraca beczkę, dziewczyna stacza się na scenę i odczołguje na bok, by nie znaleźć się na drodze toczącego się zbiornika, ktoś w masce żaby chwyta Tess za ramię, poczuła wilgotny, słony oddech i bez namysłu kopnęła z całej siły, mierząc w goleń, w nagrodę zarobiła, niezbyt mocno, pięścią w brzuch, ale miast odpowiedzieć ciosem, odepchnęła napastnika, mocno, bardzo mocno, jak Samson, lecz bezskutecznie, pod sceną wciąż było zbyt wielu ludzi, na scenie zresztą też, mieszali się z zamaskowanymi aktorami, fałszywymi zwierzętami, które tymczasem wyprowadziły Bibi z hali.

A potem był już tylko hałas, szaleni, wyjący wściekle ludzie, Tess dała się ponieść tłumowi, dopóki nie znalazła dla siebie dogodnej kryjówki, niszy, gdzie mogła się schronić, przycupnęła tam, czeka­jąc, aż trochę się uspokoi, aż ludzie zaczną się rozchodzić, aż będzie dość powietrza, by można oddychać i dość miejsca, by można czuć się bezpiecznie.

I ruszyć dalej.

W poszukiwaniu Bibi.

Za kulisami: idź dalej, i tak też czyni, mija puste palety i ciężkie plastykowe beczki: BEZ MASEK WSTĘP WZBRONIONY, mi­mowolna ironia, a nieco dalej światło i dźwięk: najwidoczniej tu znajdowała się stołówka albo kawiarenka, tak czy inaczej teraz jest pusta, ogołocona do cna z rzeczy, lecz nie z ludzi, są tu wszyscy, cały tuzin, rozmawiają podniesionymi głosami, rozlewają drinki na żół­tych, długich stołach. Ktoś się śmieje, donośny pijacki rechot, Tess wytęża wzrok, usiłując dojrzeć, co kryło się za zdjętymi szatami i maskami, lśniące kolczyki błyszczą mętnawo w słabym świetle jarzeniówek: gdzie ona się podziała?

Przy drzwiach nie Andreas, lecz chłopak zakolczykowany po­dobnie jak on, to jeden z psiogłowców, kreska na jego szyi zaschła, skrzepła krew wygląda jak drobne koraliki, nowe ślady czerwieni na dolnej wardze, ocierają chusteczką higieniczną.

Chłopak wiotczeje, po czym podnosi się lekko, by potrzeć bolącą głowę, rzuca jej piorunujące spojrzenie, lecz Tess go ignoruje:

i spogląda prosto w oczy Michaelowi, w te jego szare oczy, spokojne, bez oznak zdziwienia; jest ubrany na czarno, jasne włosy opięte jakąś siateczką, mnóstwo sznurków, bardzo są pogmatwane, jeden niesforny kosmyk wymknął się spod nich i zwieszał się na wysokości jego policzka. Widoczne cienkie blizny. Michael zaczyna się śmiać, delikatny suchy dźwięk, gdy coś jest śmieszne, choć niekoniecznie całkiem zabawne — choćby na przykład nieudane samobójstwo czy właściciel psa pogryziony przez swojego pupila. Patrzy w pustkę i śmieje się.

A obok niego Bibi.

Opiera głowę o jego ramię jak znużone dziecko, oczy zamknięte, obwisłe wargi wykrzywione w bladym grymasie dezaprobaty i wy­czerpania, długim jak tragedia. Czerwień i srebro mieszają się z jego pylistą czernią, zażyłość widoczna czarno na srebrnym, Andy mówi coś, wzrusza ramionami. Może jednak już pójdziesz, co, Tess? Lepiej będzie, jak...

Bez jednego skinienia, bez słowa odwraca się i odchodzi, mija beczki, puste zbiorniki i czarne plamy smaru i znaki ostrzegawcze. Przecież je widziała. Były tak wyraźne. Każdy z nich. Przez cały czas. Czy jestem głupia, czy tylko naiwna?

W końcu wychodzi w mrok, gdzie wpada na nią Edgar-Marc, ochrypłe wołanie:

Jest tutaj! Mam ją! Znalazłem ją! — Po chwili zjawia się
pozostała dwójka, Nicky mówi coś, jest zagniewany, ale napędziłaś
nam wszystkim...

i nagle milknie, a potem ucisza ich wszystkich, unosząc dłoń jak gliniarz z drogówki.


Głos Nity, donośny i zniekształcony, przez chwilę Tess wydawa­ło się, że dziewczyna jakimś cudem znalazła się w jej pokoju. — ...telewizor, Tess, włącz go! Szybko! — Podnosi się posłusznie, włącza odbiornik. — ...aktywistów ruchu obrońców zwierząt pod koniec tego tygodnia. Kierowniczka zespołu, Bibi Bloss... — upior­ne zdjęcie, trupie i szalone oblicze, bardziej zakręcone niż w rzeczy­wistości — została poproszona o komentarz. A teraz inne wiado­mości, rada miejska usiłuje...

Nita, wciąż przy telefonie, widziałaś to?Tess, widziałaś? Podno­si słuchawkę, jęk sprzężenia rani jej ucho. — Tak. Widziałam. Ale tylko fragment. — Ból głowy, jakby położyła się spad pijana. — Co jeszcze mówili? Nie bardzo...

Wygląda na to... — w głosie Nity też słychać coś jakby
sprzężenie — że, no wiesz, ci obrońcy praw zwierząt... Złożyli
protest w sprawie tych kretyńskich masek, powiedzieli, że zostały
wypreparowane z prawdziwych zwierząt.

Wewnętrzny śmiech, radość wynikła z bezradności.

Muszę kończyć, Nita. Dzięki. — Siada ciężko na łóżku,
ukrywa twarz w dłoniach, wciąż wspomina wczorajszy wieczór i to,
co się wówczas wydarzyło.

Ale przecież musiała się dowiedzieć, czyż nie? I dowiedziała się, choć nie tego, czego się spodziewała, miast tego Bibi i Michael, razem, ich więź wydawała się bardzo silna. Zażyła. I głęboka. To miało sens, aż dziwne, że nie wydarzyło się wcześniej. A może trwało już od jakiegoś czasu? W sumie czemu nie? Była zaślepiona, nic tylko młotek i stal, a wokół niej płonął prawdziwy ogień, strze­lając w górę i rozlewając się, przywierając jak napalm do jej rozża­rzonych dłoni jak blask Armagedonu, widziany z oddali jak krzak gorejący na pustyni. Potrzeba maski, abyś ujrzała, i nagle, w jed­nej chwili pojęła, że byczą głową z wczorajszego wieczoru był nie kto inny, jak właśnie Michael, poznała go dopiero teraz, przy­pominając sobie, z jaką gracją piął się na chwiejące się ławki, gdzie siedzieli ludzie; przecierała oczy, całą twarz, myślała o Paulu, ale on przecież już od dawna nie żył, czyż nie tak? Umarł, odszedł, tak jak miłość, ich miłość, całej ich trójki, zgadza się? Oczywiście, że tak.

Zmienia pozycję na łóżku, na którym sypiała z Bibi i z Michae-lem, gdzie kochała się z nimi obojgiem, szare oczy otwarte szeroko pośród ciemności, wilgotne usta dotykające jej ciała; musiała wstać, wyjść z pokoju, miała wrażenie, jakby wciąż czuła ich zapach, a raczej zapachy zmieszane ze sobą i śliskie jak rękawice dotykające jej dłoni i zaciskające się wokół jej rozpalonej szyi. Zbiega na dół, jakby ktoś ją gonił, jakiś człowiek w masce, mężczyzna z głową

byka, Minotaur. Naciska klamkę mieszkania Zombi, zamknięte, otwiera kluczem Nicky'ego, w środku nie ma nikogo.

Na stole roboczym jakaś rozbebeszona praca, podchodzi, by ją obejrzeć, zrozumieć, stara się nie myśleć: znajome lekarstwo, czy dziś poskutkuje? Trzęsły się jej ręce. U Nicky'ego było jeszcze chłodniej niż u niej; żar narasta. Ogień płonie. Nie ma dymu bez ognia, mawiała jej matka. Szare oczy za maską, za każdą z masek, było ich całe mnóstwo... Dzwonek do drzwi, przenikliwy, buczący dźwięk, Tess wstaje jak robot, by wyjrzeć przez wizjer: kto tam? Nieznana twarz, długie, podejrzliwe spojrzenie, jakieś słowa i znów dzwonek.

Kto tam? — Choć wie, że nie mogą jej usłyszeć. Nachyla się,
próbuje dojrzeć coś więcej i widzi: Bibi. Nosi wielkie, zielone
okulary przeciwsłoneczne, stare okulary Michaela. Są z nią dwie
osoby, mężczyzna i kobieta, wszyscy przyodziani w uciekinierską
czerń i szarość.

Nagle w ustach zrobiło się jej sucho, dłonie gładko odciągnęły zasuwkę i odblokowały zamek: najpierw wchodzi tamtych dwoje, ochroniarze. Bibi przestępuje próg, zdejmuje okulary, a Tess natych­miast uświadamia sobie, że jej dawna przyjaciółka od występu nie zmrużyła oka, te wielkie sińce pod oczami i jeszcze coś, coś gorsze­go, dziwne wilgotne drżenie, jak owad, który, wpadając do base­nu lub stawu, usiłuje kilkoma szybkimi ruchami odbić się od po­wierzchni wody; na widok Tess przystaje, zatrzymuje się kilka stóp od niej.

Uśmiech, półgrymas, potwornie chudy, wymizerowany jak u wy­suszonej na wiór mumii, przezroczysta skóra jak papier lub łupina starej cebuli, pękająca przy lada dotknięciu. Wodzi wzrokiem doko­ła, robi to zgoła nieświadomie, nie panuje nad tym.

Widziałaś mnie w telewizji? — I wszyscy wybuchają śmie­
chem, Bibi ochryple, jej oddech omiatający twarz Tess ma dziwnie
gorzką woń, jakby żywiła się kośćmi. — Te dupki. Co za kretyni —
rzuca z przejęciem. — Załatwię ich na cacy, następnym razem użyję
ŻYWEGO psa, ciekawe, jak TO im się spodoba. Co wtedy po­
wiedzą. ..

Bibi, zamyślona, jakby nieobecna, budzi się nagle, zdezorien­towana.

Co? Kto, Kim? To Kim, ona należy do zespołu, jest kimś
w rodzaju... wiesz co, powinnaś zobaczyć, co ona ze sobą robi. Dla
zabawy. — I wybucha śmiechem, ochrypły dźwięk przypominający
trochę czkawkę; nagle poważnieje, jak chirurg mający oznajmić
pacjentowi ponurą prawdę. — W porządku, Tess. Jesteśmy tu, aby
porozmawiać, zgadza się? To rozmawiajmy. W porządku? Pogadaj­
my. Ja zaczynam.

Jesteśmy tu, by porozmawiać — kto to mówi? — Wolałabym pogadać w cztery oczy — patrzy na tamtych dwoje, którzy gapią się na nią mętnymi oczami manekinów, są jak kartonowe postacie stojące na witrynach sklepowych. Bibi zignorowała ich podobnie jak słowa Tess.

Siada na starej, poprutej leżance z czerwonej skóry, spomiędzy

popękanych szwów wyłazi wyściółka, leżanka, smród, przekrzywio­na jak u ptaka głowa i podkrążone, zmęczone oczy.

No i dobrze. Próbuję coś ci powiedzieć, lecz ty mnie w ogóle
nie słuchasz. Czy dzięki temu występowi czegoś się dowiedziałaś?
Czy coś dzięki niemu zrozumiałaś?

Sporo, ale nic, co chciałabyś usłyszeć; jeżeli w ogóle jeszcze potrafisz słuchać.

Powoli, jakby rozszyfrowywała mapę do krainy, gdzie nigdy nie będzie mile widziana, opisaną w sekretnym języku. Powoli:

Bibi, nie wiem, o czym mówisz. Jaka brama?

Jej pytanie przeszło bez echa, Bibi miała swój własny, ułomny plan i realizowała go z typową dla siebie skrupulatnością. Modyfi­kacje — mówi wolno jak nauczycielka, gestykulując i kreśląc w po­wietrzu jakieś znaki — MODYFIKACJE są bramą, a raczej wieloma BRAMAMI dla wielu ludzi, tak wiele było jeszcze do zrobienia, tyle jeszcze mogła osiągnąć na niwie własnego ciała, cóż, w przeszłości dokonała kilku rzeczy, które uniemożliwiały przeprowadzenie dal­szych modyfikacji jej własnego ciała, ale zawsze pozostawały (tu widmowy, trupi uśmiech) ciała gorliwych i chętnych wyznawców. Ciała INNYCH. Zgadza się? Tak wielu ludzi teraz o tym wiedziało. Masz pojęcie, Tess? Masz pojęcie? Zdajesz sobie sprawę, ilu ludzi o tym wie?

Tess otwiera usta, cisną się jej setki odpowiedzi, a we wspomnie­niach obraz Paula, jego niewidzących oczu, arogancji, dziecięcej ufności. Kto wypowiadał się za Paula? Nie Paul, nikt.

Kto wypowiadał się za... jak miała na imię? Kim? Nie Kim.

Co się tu stanie, w tej próżni współmilczenia, co już mogło się wydarzyć?

Jednakże prawa innych, jeżeli istniały, nie liczyły się dla Bi­bi, nigdy nie zaprzątała sobie nimi głowy. Ten temat dla niej nie istniał.

Ciało — powiedziała Tess, chuda, wynędzniała, pokryta mnó-

stwem starannie nakreślonych blizn o złożonych konfiguracjach, od których widoku bolały oczy, miała blizny pod oczami i na wierz­chach dłoni, białe, grube, staranne krechy jak uśpione dżdżownice, jak nie nazwane robaki, blizny jak klamry po obu stronach porusza­jących się ust — wychyla się do przodu na krwawiącej, czerwonej leżance, niczym polujący szalony anioł atakujący swą ofiarę, jak gdyby pokonywała swym bezskrzydłym ciałem nieopisane otchłanie — ciało to most — tak właśnie powiedziała.

Wyczerpana, raz po raz przeciera oko, ten okropny tik. TO TY SOBIE POSZŁAŚ. Daj spokój. Odpuść sobie. — Co takiego?

mógł się, rzecz jasna, doczekać, by mi je pokazać, ale i tak w końcu bym je zobaczyła. Pytam więc — dlaczego?

Łzy w oczach Tess, a Bibi zmienia pozycję, jakiś podskórny skręt, jakby obrót kilku warstw tkanek i: — Nie, nie, nie chcę tego widzieć, to ty ze mnie drwisz i nie pozwolę...

kach! O tej kretyńskiej roślinie i odbiorniku telewizyjnym, nie mów mi, że nie zrobiłaś ich, by dać mi do zrozumienia-..

Roślina. Telewizor. Co takiego... i nagle sobie przypomina, to jest jak iluminacja, niemal fizyczne doznanie, uczucie spadania, jakby impet upadku wydusił z jej płuc całe powietrze: te cholerne skrzynki, odrażająca parodia tego, co samo w sobie było niegodne wyszydzenia czy jakiegokolwiek odzewu. Jak to możliwe, że Bibi je zobaczyła? Jakim cudem...?

SKURWIEL, NIE MÓGŁ SIĘ, RZECZ JASNA, DOCZEKAĆ, BY MI JE POKAZAĆ

Kto? I gdzie ostatecznie trafiły te niechciane relikty wywiezione stąd przez jej uczniów, dokąd je przeniesiono? Kto mógł je chcieć? Nagle myśli zaczynają krążyć w jej głowie jak demon paniki tań­czący na czubku lśniącego noża i Tess zaczyna spacerować w kółko po pokoju, jakby mogła udowodnić, że bluźniercze rzeźby mimo wszystko tu były, dlaczego ich nie było, czy to możliwe, że zniknęły? Czy powinniśmy je zniszczyć? Kto to powiedział? Nicky? Edgar--Marc? I ona—nie, nigdy nie niszczcie swoich prac. Nie róbcie tego.

Bibi patrzy na nią z leżanki, znów pyta:

Dlaczego?

A Tess odgarnia długą płachtę szarego, matowego plastyku i pa­trzy — spójrz, to one, są tutaj.

Bibi obok niej —jakim cudem tak szybko przeszła, żywe srebro, dłoń szarpie brezent, by odsłonić to, co znajdowało się pod nim, by wydobyć to na światło dzienne: beznogi kadłub pozbawiony twarzy opięty obsceniczną uprzężą; ruchomy manekin z ustami pełnymi szpilek. Przebite drutami piersi zamknięte w ciasnym sześcianie, symbole — wykrzyknik, znak zapytania i symbol dolara, czemu nie trupia główka, gdzie to było — a, tutaj — i oto patrzy na nią, gniew i ból służek zanoszony do przerażającej, czerwonej cesarzowej po­trzeb; a za tymi draperiami jądro, ludzkie serce-poczwarka, z wnę­trza płynie łamiący się dziecięcy głos mówiący

słuchać ani słyszeć, jakby Tess mówiła językiem stali, a ona posłu­giwała się językiem krwawiącej ziemi; Tess postrzegała Bibi jak pękające i otwierające się pudełko, zorientowała się, że zmiany, jakie zaszły w Bibi diametralnie spaczyły jej psychikę, zmąciły umysł, nie sposób było określić rozmiaru poczynionych szkód, jej gniewna dusza pogrążała się z każdym cięciem noża i z każdym ukłuciem igły w coraz mroczniejszej wściekłości, każda nowa rana powiększała złośliwego guza rosnącego w ślepej jaskini jej mózgu. Czy nikt tego nie dostrzegał? Ochroniarze, przyboczni, zespół śliniących się przy-dupasów, gotowych na jedno skinienie rzucić się dla niej w ogień, dla swojej królowej matki, swojej guru, władczyni życia i śmierci, mistrzyni, ci bezmyślni debile, jak tych dwoje, tam, w kącie, czy nikt tego nie widział? —• Bibi! — krzyczy, jak w głąb studni, w głąb czarnej dziury, w głąb otworu wiodącego ku mrocznemu, bijącemu sercu ziemi, jej własne biło, jakby spadało ze schodów, nerwowo, nierytmicznie. — Zechcesz mnie wreszcie wysłuchać? Mówię ci, że to NIE MOJE PRACE!

Kieruje wzrok na Tess, patrzy jak pies, któremu zadzierzgnięto na szyi przyciasną kolczatkę. Jej dłonie drżą wyraźnie, całe ciało się trzęsie, dygocze, łańcuchy, haki i srebrne, gładkie kolczyki. Dwa razy otworzyła usta, zanim w końcu zdołała przemówić, pracujące mięśnie i naprężone ścięgna bezgłośnie zdające się błagać o poży­wienie; kiedy się wreszcie odezwała, jej słowa zabrzmiały jak ulti­matum.

Wobec tego zniszcz je.

Cisza jak przed burzą, dreszcz przed zawałem, brutalny cios oddzielający teraźniejszość od przeszłości, dobro od zła, prawdę od fałszu, oportunizm od ślepego, bezmyślnego posłuszeństwa miłości znającej tylko jedynie słuszną drogę — Tess na rozdrożach. — Bibi — cicho, z niepokojem, bo przecież miała przed sobą Bibi, dyspo­nującą mocą spalenia wszystkich mostów, jakie mogła zbudować Tess, unicestwiłaby je w jednej chwili, jakby nigdy nie istniały. — Och, Bibi. Przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić.

Znów cisza, pauza jak narastające napięcie, wzbierająca moc, która zużyta zostanie w jednym potężnym wyładowaniu, silnym

i bezlitosnym jak piorun; Bibi nie mruga, patrzy z ostentacją, przy­pomina lekarkę mającą przed sobą pacjenta, którego chwile są już policzone, diagnoza się potwierdziła, pani doktor.

Patrzy w tej chwili, jakby ona również była głucha i ślepa, odpływa gdzieś w dal, zbita z tropu, skonfundowana, i nagle Bibi wydaje z siebie przeciągły wrzask.

ale ona wciąż krzyczała, wyła dziko, machając jedną ręką w górę i w dół, jakby wbijała swoją rację, niczym stalowy kafar, w zamarz­niętą ziemię i jakaś część Tess odłączyła się od niej i zamilkła, przerażona w taki sposób, w jaki lękamy się ognia albo trąby po­wietrznej : Bibi była całkowicie niezrównoważona, nie panowała nad sobą, dała się ponieść wściekłości i histerii, której widok, pomijając fakt, że jej przyczyna była sama w sobie przerażająca, mroził krew w żyłach i wywoływał lodowate ciarki. Aż strach było na nią patrzeć. Tylko dlaczego przyglądała się jej wyłącznie Tess? Czemu ochro­niarze Bibi nie wydawali się zaniepokojeni? PONIEWAŻ, odpowie­dział spokojny głos jej wewnętrznej logiki, głos, który odzywał się nawet pośród najgorszych tornad i nawałnic — BEZ PRZERWY WIDZĄ JĄ W TAKIM STANIE, BO STALE SIĘ TAK ZA­CHOWUJE.

Usta Bibi, twarz jak ze sztuk kabuki, oblicze syreny i to ramię, jak tłok, poruszające się coraz szybciej i szybciej. — Sądziłam, że to skłoni cię do powrotu, dlatego to zrobiłam, dlatego sprowadziłam go do siebie, mogłaś pójść za nim, myślałam, że go kochasz, wydawało mi się, że to dobry pomysł, że dzięki niemu wrócisz, ale tak się nie stało! Wszystko na nic! WSZYSTKO NA NIC! Jeden przeciągły atonalny skrzek, ochroniarze podeszli do niej, próbowali ją uspokoić. To jednak było niemożliwe jak próba ułagodzenia rozszalałej trąby

p owietrznej, nieokiełznanego żywiołu, jej krzyk był czystą energią i nagle wybuchnęła płaczem, upiornym szlochem bez łez i:

To Michael.

Próbuje się do niego dodzwonić, on nie oddzwoni, będzie cię unikać, zwodzić najlepiej, jak tylko potrafi, a potrafi wiele, jest bardzo sprytny, ma głowę na karku, ten Michael, umie znikać, zupełnie jakby zapadł się pod ziemię, staje się niewidzialny, jak

powietrze, a mimo to stale jest w pobliżu, tylko w tym tygodniu Tess widziała go trzykrotnie, raz w lokalnej telewizji i dwa razy na łamach prasy: chudy i piękny, przyodziany w czerń, niemal burleskowy z tym swoim anielskim uśmiechem, obejmuje ramionami Bibi, wy­glądającą jak wściekła wilczyca, jej teorie zajmowały pół strony w gazecie, mętne, zakręcone wywiady o kulturach prymitywnych, o ich bezmyślności i czystości, o ekspresji, primum moveos, o tkwią­cej w ludziach potrzebie przemiany, odtwarzania samych siebie. — Aby zaspokoić tę potrzebę, kobiety rodzą dzieci — podkreślony wytłuszczony cytat — lecz koniec końców musimy się odtwarzać wszyscy, każdy z nas, mężczyzna i kobieta, musi raz na jakiś czas zmienić skórę. Te słowa nie brzmiały jak wypowiedź Bibi, Tess wiedziała, że pochodziły one od Michaela.

Który w jakiś sposób ukazał Bibi to, czego wcześniej nie potrafiła dojrzeć, to czego dojrzeć nie powinna — kłamstwa, jedno wielkie kłamstwo dotyczące Tess, przekłamane występy, załgane widowi­ska. Czy były inne łgarstwa, o których wiedziała, oszukana Nita, mająca być rzekomo oczami Tess, co jeszcze? Ogniwa łańcucha wiodącego z powrotem do jego rąk, do rąk potwornego Michaela, którego — prawie — pokochała.

DLACZEGO?

Ścigała go w posępnym szale, by stanąć z nim twarzą w twarz, a jednak nie mogła doń dotrzeć, nie wiedziała, gdzie mieszkał, a gdy zaczęła odwiedzać miejsca prób, była odprawiana, za każdym razem coraz bardziej obcesowo, ostatnia wizyta skończyła się nie lada rozróbą, wywiązała się bójka i dopiero interwencja Matty'ego Re-gala załagodziła sytuację.

Matty schwycił ją, brudna dłoń na jej ramieniu, usta spierzchnięte jak od trwającej miesiąc gorączki, wszyscy tu byli bardzo brudni, rozmyślna abnegacja, jakby brud, niedomycie i niechlujstwo stano­wiły dla nich powód do dumy. Jak chorzy obnoszący z dumą oznaki swojego cierpienia. Oddech miał dziwnie wonny, ciepły, słodki, przesycony zapachem kawy.

Tess — oschle. — Przestań.

Zadrapania na obu jej dłoniach, dłuea «w»n»a no,

rozdarte dżinsy. Włosy opadające na oczy. Jeden z chłopców, które­mu przyłożyła, płakał. Słyszała go przez drzwi. I do Matty'ego:

Patrzy na niego, jakby i on nie miał piątej klepki, może oni wszyscy byli nienormalni. Kto wie, może również ona nie miała po kolei w głowie. Chłopak za drzwiami przestał płakać i klął teraz w żywy kamień, powtarzając inwektywy jak szczekający pies. — Hau, hau, hau, hau — i przerwa na zaczerpnięcie tchu. Jej własny głos, jak głos nieznajomej osoby.

Ja chcę tylko, żeby ona... — przerywa. Czego naprawdę
chciała? Aby Bibi wróciła? Żeby była bezpieczna? Żeby nie zwario­
wała?

Aby znów ją pokochała? O co tak naprawdę chodziło? ALE ONA CIĘ KOCHA

to była prawda, widziała to wyraźnie, uczucie było jak cała Bibi, spaczone, zniekształcone, zdeformowane i pokryte mnóstwem blizn oraz świeżych, krwawiących ran, lecz wciąż tam było. Może to było właśnie najstraszniejsze, ono wciąż tam było, straszne, lecz prawdzi­we. ONA NADAL CIĘ KOCHA. Ta świadomość przepełniła ją mroczną radością.

Czy i ona wciąż kochała Bibi? Któż to wie.

Chcę, aby wszystko z nią było w porządku — powiedziała, a Matty, zmrużywszy powieki, rzucił z dezaprobatą: — Trochę już na to za późno. Ona jest PONAD CAŁY TEN SZAJS. — Zamykając drzwi, dorzuca jeszcze mimochodem, że gdyby Tess zdecydowała się wrócić, nie zamierza po raz kolejny interweniować w jej obronie. — Pieprzę cię, Matty — powtórzyła, lecz bez wewnętrznego żaru, coś się w niej wypaliło. Wraca do domu w senne, pochmurne popołudnie i po powrocie znajduje na drzwiach rozmazany kał, może to psie odchody, a może nie, Nicky klnie, próbuje zetrzeć je gazetą i złożonym w kształt litery L kawałkiem kartonu. Minęła go bez słowa czy jakiegokolwiek komentarza, poszła na górę i położyła się.

Była zbyt wykończona, aby płakać, jedno pytanie nękało ją jak wirus, oznaki choroby przynoszącej śmierć. Dlaczego. Dlaczego? To jakby kwestionować sam fakt śmierci. Dlaczego zwrócił się przeciwko niej, co go do tego skłoniło? Nienawiść, miłość, zazdrość, co? Brutalna słodycz zdrady? Chęć ukarania jej? Ale przecież ranił także Bibi i siebie, wymierzał karę całej ich trójce, czy miał tego świadomość? Kochała się z nimi obojgiem, w tym łóżku, czuła ich pot na swoich dłoniach, obnażone zęby, palce we włosach, ręce zaciskające się na pościeli; oboje rozmawiali z nią o miłości, mówili, że ją kochają; Jezu, Boże, jak to bardzo bolało, myśli o nich obojgu razem, teraz kiedy jest tutaj sama, odrzucona, wystrychnięta na dudka, oszukana, wszystko wzięło w łeb. Wszystko, o czym mówili, okazało się niewarte funta kłaków. Zbrukali ją i siebie nawzajem. Wszystko zostało zniweczone, obrócone w pył. Tess straciła moty­wację, wolę odtworzenia samej siebie na swój własny, indywidualny sposób i odbudowania całego zmienionego świata wokół niej; utra­ciła cel życia, całkowicie i bezpowrotnie jak amputowaną kończynę.

Leży w łóżku, nie może zasnąć, z nikim nie rozmawia; ani z Nickym, Nitą i Edgarem-Markiem ani z Jerome'em, kiedy ten ostatni wraca wraz z Peterem. Nie odbiera telefonów, gdy aparat dzwoni, choć zdarza się to rzadko, lecz pozostawia włączoną auto­matyczną sekretarkę, może zadzwonić Bibi; albo Michael.

Dwa poranki, trzy, leży niema, ubrana w podkoszulek i figi, jak ciało wyrzucone na plażę albo fragment wraku roztrzaskanego stat­ku, kolejny wywiad Bibi na łamach czasopisma, które podrzucono pod drzwi jej mieszkania, zostawiono je tam w formie ofiary lub może po to, by ją ożywić, zmusić do działania. W końcu podnosi się, aby przeczytać artykuł, siada w kucki na łóżku, przewraca strony, jakby musiała dotknąć każdej z nich, przekonać się, że jest prawdzi­wa. Popkulturowy miszmasz, śliskie Strony zapełnione tekstami o niczym, informacjami, które niczego nie wnosiły, wzmiankami o galeriach, w których nigdy nie była, pokazach prac, którymi gar­dziła, kiedy ostatni raz sama coś stworzyła? Kiedy znów weźmie się do pracy? Zacznie nauczać? Nigdy?

I nagle, na samym środku, długi artykuł napisany drobną czcion­ką, Performance Art Ultima i Bibi, niemal nie do poznania, choć zdjęcie z pewnością o wiele starsze niż to, które widziała ostatnio, zdjęcie stare, lecz słowa nowe i bez wątpienia to ona była ich autorką, żarliwy bełkot bez ładu i składu, stek bzdur przepełnionych jadem i zapamiętaniem, Tess, czytając je, nieomal widziała twarz Bibi, ogień gorejący w jej oczach, a także krzywy uśmieszek w kąciku ust.

Nie tyle myśl, ile czysta wiedza, nie tyle łagodniejszy kontrast, co raczej wspomnienie z przeszłości, jakby ta część, która wciąż jeszcze była Bibi, próbowała po raz ostatni dać o sobie znać na tych łamach; ta jej cząstka, która wciąż umiała żartować i znała się na żartach; która, odłączywszy się od orbity pomniejszych pasji i żądz służących znacznie większym pasjom i żądzom, będącym w gruncie rzeczy nią samą, tworzącym ją jak cegły wysoki mur, zdołała wy­mknąć się trawiącym ją obsesjom i na krótką chwilę zapomnieć o żądaniach narzucanych przez trawiący ją głód, mroczne yin domi­nujące nad jej yang. Czy wciąż można je było rozróżnić? A może były jak kości domina, posępne bliźnięta o czerwonych ustach

i rozłożonych szeroko ramionach, spragnione nie tylko strawy, lecz również ciała, które jest istotą głodu. Czytając ten artykuł, można było stwierdzić, że Bibi jest szalona, lecz dopiero teraz jej obłęd przybrał niepokojące rozmiary. Szaleństwo pogłębiało się. Bibi co­raz bardziej osuwała się w otchłań.

A ja nie mogę jej pomóc.

Już nie.

Płacze, trawiona nieutulonym żalem, dojmującym jak opuszcza­jący jej ciało kamień nerkowy, łez jest niewiele, lecz są bardzo gorące, spływają po jej suchych policzkach wyraźnymi strużkami. Na rozkładówce pisma twarz Bibi, szare oczy barwy metalu, koloru kruchych haczyków przebijających ciało roniące nieśmiało drob­niutkie kropelki krwi; roniła łzy na czasopismo i niezdarnie, jakby nieśmiało wytarła je jedną ręką.

Cisza, pukanie do drzwi, dwa uderzenia i przerwa, dwa uderzenia i koniec.

Wstała, niepewnie, po paru dniach leżenia plackiem na łóżku, naciągnęła podniesione z podłogi, sięgające do kolan szorty. Pode­szła do drzwi.

Kto tam? — Ale już znała odpowiedź.

Półuśmiech, nieomal cień, prawie niewidoczny, przekracza próg z tą samą co zwykle gracją, piękny jak zawsze, nigdy jeszcze nie żywiła do nikogo tak wielkiej nienawiści. Łańcuszki na policzku, płytkie ceremonialne blizny pod szarymi jak u Bibi oczami.

Serce Tess tłucze się dziko, ma wrażenie, jakby lada moment miało wyrwać się jej z piersi. Chciała zedrzeć z łóżka narzutę i udusić go nią, zgarotować jego członka, jego gardło, wypełnić jego plugawe usta spuchniętym od zadzierzgnięcia językiem. Tak wiele kłamstw, stoi tuż obok, cały na czarno, czego jeszcze o nim nie wiedziała?

Mimowolnie rzuca przez zaciśnięte zęby: — Mam ochotę cię zabić.

Odpowiada obojętnym wzruszeniem ramion. Wie, o co jej chodzi.

Ejże, przecież nigdy nikogo do niczego nie zmuszałem, to

oni, ta banda niezadowolonych, wiecznie nie usatysfakcjonowanych kretynów. Poza tym ty także ponosisz za to winę, bo to ty pokazałaś im, co i jak mają robić. To w równym stopniu moja, jak i twoja wina. Ty ich tego nauczyłaś. — Cisza. — Nie okłamywałem jej, Tess. Tak jak nigdy nie okłamałem ciebie.

Było to jedno wielkie kłamstwo samo w sobie, tak wielkie, że aż zabrakło jej słów. Patrzy w milczeniu, jak on siada, sama wciąż stoi, jakby to ona była z wizytą u niego. On zdaje się czekać na jej słowa, lecz ona wciąż milczy. Co miałaby powiedzieć? Nienawidzę cię? Dlaczego to zrobiłeś? Czyjego odpowiedzi mogą znaczyć więcej niż powietrze potrzebne do ich sformułowania, bezmyślny ruch języka i warg? W końcu: — Narobiłeś sporego zamieszania — rzekła. — Założę się, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo narozra­białeś.

Założę się, że i ty również nie masz o tym pojęcia. — Szeroki uśmiech, lecz bez cienia drwiny, jak stary przyjaciel uśmiechający się do ciebie po tym, jak zrobił z ciebie ofiarę złośliwego żartu. Chyba już się nie gniewasz? Bo niby o co? — Starałem się dać ci do zrozumienia, że jest wiele sposobów na udany występ. Z początku go nie miałaś, a potem spotkałaś Bibi. Teraz znów go nie masz. — Ręce w kieszeniach. Nie był brudny, miał przepiękne, czyste włosy związane w koński ogon, z którego wymknęło się kilka miękkich, niesfornych pasemek. Cienkie łańcuszki lśniące jak metalowe nici, utwardzone żyły. — Ale ona ma pomysł i zna sposób. To cholernie dobry sposób, ma głęboki sens i to widać. Powinnaś zobaczyć jej występy. Cholera, połowa z nich dotyczy właśnie ciebie — zaśmiał się krótko, pokręcił głową. — Wiesz, z początku zastanawiałem się, czy nie wysyłasz ich tam celowo, no wiesz, tej twojej dziewczyny i jej przydupasa, tego tępaka...

Patrzy na niego, prawie nie ma ochoty z nim rozmawiać, ma wrażenie, jakby znalazła się w ciasnej dziurze, w otchłani, której istnienia nawet nie podejrzewała i w którą wielokrotnie omal nie wpadła, aż w końcu nadszedł ten dzień i runęła w mroczną, niezmie­rzoną czeluść. Spadła. Na samo jej dno. Jak to się mogło stać? Z wysiłkiem:

Jakby z oddali, spoza opoki wściekłości.

Czemu TY nie znalazłeś własnej drogi? Byłeś w zespole,
zajmowałeś się muzyką fou. Czemu nie...

Ze zniecierpliwieniem.

go? Ale on wciąż mówił, Bibi Bibi Bibi, aż w końcu zadziałało, znów miała ochotę wrzasnąć, musiała przestać myśleć, musiała zacząć słuchać, aby w końcu zamilkł.

Niedowierzanie poszło w kąt, chwila milczenia i:

Chcę, żebyś dał Bibi spokój. Oto czego chcę.
Wzrusza ramionami.

Uderzyła go, podstępnie, w dołek, nawet nie wiedział, co go trafiło, a potem, w chwili czerwonego zaskoczenia przyłożyła mu jeszcze raz, w twarz, w usta i tym razem jej oddał, bardzo mocno, oboje odstąpili o dwa kroki, oboje mieli rozbite wargi, Tess dzwoniło w uszach.

Nie próbuj tego więcej. — Złowieszcze łypnięcie spod oka,

już się nie przymilał, skończyło się wzruszanie ramionami i uśmiesz­ki, był teraz warczącym drapieżcą. Może to dziwne, lecz właśnie to sprawiło, że się rozluźniła, niedużo, troszeczkę, mięśnie nieznacznie zwiotczały, ale wciąż były gotowe do natychmiastowej reakcji. Jeszcze głębszym tonem: — Skręcę ci, kurwa, kark.

Wynoś się z mego domu.

Mijają, nie ocierając nawet ust, znów opanowany, odwraca się przy drzwiach. — Sam nie wiem, co jej teraz powiem — i wychodzi. Tess ma ochotę wrzasnąć: — Żałuję, że cię nie zabiłam, że cię nie udusiłam, gdy się pieprzyliśmy, żałuję...

małe czerwone znaki na całym jego ciele, zadrapania, ślady ukąszeń...

NIE PAMIĘTASZ? ZROBIŁAŚ JE WCZORAJSZEJ NOCY.

jak długo to trwało? Jak długo grał na dwa fronty? Nastawiał jedną przeciw drugiej? Chcę tylko z tobą pracować, ta jego szcze­rość, małe oczka łani, śliczny chłopaczek, oszukał nas obie, Bibi, wyrolował nas, zrobił w balona. Nagle coś zaczyna jej świtać — wydyma nabrzmiałe wargi, myśl nabiera kształtów jak skończona rzeźba, surowa i doskonała; mamy to, czego on chce, Bibi. My to mamy, a on nie i on chce tego, ponieważ nie jest w stanie pracować, oto co jest z nim nie tak. To dlatego nie chce rozmawiać o grupie fou i dlatego nie założył własnego zespołu, bo wewnątrz jest całkiem pusty. Bo sam NIE MA NIC. Nie może nic zrobić. Nie może, jej usta poruszają się, sprawiają ból, powiedziała to na głos. Do pustego pokoju.

Krew wytarta dłonią, subtelnie rozmazana niczym uśmiech; wię­cej krwi w jej żyłach, w pulsujących uszach, obecnie słyszy nowe, wewnętrzne brzęczenie, rytmiczne, regularne, wilgotne brzęczenie, jakby jej serce zostało zastąpione przez tani alarm. Na zewnątrz przejechał motocykl, na dole ktoś włączył muzykę. Taniec z Michae-lem; całowanie się z Bibi. Szare oczy. Krew.

Sama jej powiem.

I próbowała, Boże, i to jak! Dzień w dzień starała się dostać na salę prób, by spotkać się z Bibi. Usiłowała zostawić jej list, wiado-

mość, cokolwiek, nawet chciała ich przekupić, z twarzą wciśniętą w szparę w uchylonych drzwiach, jak parodia groteskowego Łazarza u bram raju.

Proszę — błagalnie, nie wstydziła się jawnego błagania. —
Skoro ona nie chce się ze mną widzieć, to może chociaż jej to
przekażecie? Proszę — mówi do znudzonych, brudnych dzieciaków,
które prawie jej nie dostrzegały, kręciły głowami regularnym, jed­
nostajnym ruchem. — Ona nie chce cię widzieć, nie chce od ciebie
żadnych wiadomości. Idź sobie. Ten sam beznamiętny ton. — Idź
precz.

Matty nie skłamał w jednej kwestii, nie interweniował, nie ode­zwał się słowem, gdy Tess podczas bójki, jaka wywiązała się, gdy spróbowała wtargnąć do pomieszczenia, wołając:

Bibi, Bibi, Bibi, Bibi, WYSŁUCHAJ MNIE! została nie­
omal pobita do nieprzytomności, skopano ją po żebrach, a chłopak,
który to zrobił, rzucił lodowatym tonem: — Czy w końcu się stąd
wyniesiesz, ty kurwo? Nie chcę, żeby coś ci się stało, ale wypierdalaj
stąd, suko. Zjeżdżaj, ale już.

Znowu w domu, głowa łupie, śliski lód za opuchniętymi warga­mi, myśli, myśli, kto może mi pomóc? Kto jest mi coś winien? W końcu zrozpaczona stwierdza, po kilku gorączkowych telefonach, że nikt nie jest chętny dostarczyć wiadomość od niej do Bibi. Nikt nie był jej nic winien, nikt nie chciał jej pomóc. Za wyjątkiem Nicky'ego, któremu odmówiła sama. Zarobiłbyś tylko po głowie albo jeszcze gorzej, ale nie powiedziała mu tego, potraktowałby to jak wyzwanie, miast tego rzekła tylko:

Nie rób tego, nie martw się, znajdę inny sposób.
Włączył się stary silnik, lecz działający z nową, dziką prędkością:

Tess znów pracowała. Zabrała się za tworzenie nowej skrzynki. Dla Bibi.

Włosy jak futro, i pot pod kaskiem, dym i opary powstające przy spalaniu, zjadliwy błysk snopów iskier za pomarańczowymi ekra­nami; wiedziała, że słyszeli ją ci z dołu, choć sami też nieźle hałasowali, słyszeli ją, ale nic nie mówili, a w każdym razie nie rozmawiali Z NIĄ. Czy było widać, jak bardzo była zdesperowa-

oon

na? Tak? Nie ma czasu, by o tym mys'leć ani by się tym przejmować. Nie teraz.

Napędzana, kierowana tą naglącą potrzebą, odnalazła gdzieś wewnątrz siebie, zgoła niespodziewanie, na wpół już zapomnianą radość tworzenia; pracując, była szczęśliwa, jak chora, która wstała w końcu z łoża boleści lub inwalidzkiego wózka lub jak więźniarka opuszczająca mury zakładu karnego.

Tworząc tę nową skrzynkę, powróciła do niej, niczym anioł, stara miłość do topionego metalu, do tych rwących rzek płynnej stali. Z początku sądziła, że jest tak jak dawniej, jednak okazało się inaczej, było znacznie lepiej, coś się poprawiło, stało się to, o dziwo, za sprawą jej bólu i cierpienia. Nowa pewność w obchodzeniu się z metalem, jak u chirurga posługującego się tnącym ciało skalpelem i rozcinającym tkanki pod skórą. Działała z niezwykłą precyzją, zawierając w tej nowej, mrocznej pasji cały swój gniew, żal, miłość i nienawiść, przelewając to wszystko na ogień.

Godziny tonące w otchłani niepamięci; praca. Żadnego konkret­nego rytmu — wytycza go tylko jedno, pojawiające się i zachodzące słońce, wschodzący księżyc, wyczerpana stoi, wpatrując się w jego tarczę, dziś wzeszedł wcześniej, wilgotna ręka lata rozluźniła uścisk, niebawem zastąpią ją chłodne palce zimy. Księżyc był biały jak niewinne oko. Skinbound dali jeszcze jeden występ, dziki, rozszala­ły, niedobry. Czytała o nim zaledwie dziś rano. W gazecie codzien­nej, nieomal na pierwszej stronie: jeszcze bardziej okrutny i zakrę­cony, jakby Bibi nie tyle straciła nad wszystkim kontrolę, lecz raczej przestała interesować się czymkolwiek prócz własnej głównej roli w spektaklu, będąc zarazem katem i ofiarą w jednej osobie. W arty­kule cytowano wypowiedź jednego z widzów, lecz podobno wszys­cy byli równie oszołomieni, zbulwersowani i cokolwiek wystraszeni. To już nie było zabawne. Radość zastąpił strach. Rzecznik policji powiedział, że w sprawie występów prowadzone jest osobne śledz­two. Nie zacytowano wypowiedzi Bibi. Pojawił się natomiast ko­mentarz Michaela, sprytnego Michaela, w którym stwierdził on, że wszystko jest w porządku, zarówno pod względem sztuki, jak i z punktu widzenia cenzury, chodziło tylko o odpowiedzialnie,*

artystki względem jej własnej wizji, nie mogła jej wypaczać, okła­mywać samej siebie; słowom tym zdawało się przeczyć zamieszczo­ne w artykule ziarniste zdjęcie, ukazujące wrzeszczącą Bibi ze skrępowanymi rękami, treści tego zdjęcia nie mógł wyprzeć się nawet Michael, ten sprytny Michael, sprytny, okrutny Michael, który dosiadał Bibi jak dżokej ochwaconej klaczy. Tym istotniejsze, aby Bibi zobaczyła skrzynkę, którą dla niej zrobiła i ujrzała go takim, jakim był naprawdę. Proszę, prywatna, cicha modlitwa Tess, proszę, niech ona to zobaczy, tak bardzo chciałabym wszystko naprawić.

Praca, topienie metalu sprawia jej radość, cieszy się, że wcześniej nie zdołała dotrzeć do Bibi ze swymi niezdarnymi, niewłaściwymi słowami i skleconymi naprędce liścikami. Pojęła teraz, że nawet gdyby któryś z nich trafił w ręce Bibi, tylko pogorszyłoby to sprawę — o ile mogło jeszcze być gorzej. Zawsze może być gorzej. Pamiętaj o tym.

Kłujący ból w plecach, jakby miała złamaną kość, była potwornie zmęczona, ale ta skrzynka nie mogła zostać zrobiona byle jak, musiała być idealna, perfekcyjna, absolutna. To skrzynka Bibi, metal mający wypowiedzieć to, czego ona nie potrafiła wyrazić słowami, klucz do odzyskania Bibi, sprowadzenia jej, jeśli nie z powrotem, to przynajmniej do miejsca, gdzie odzyska dawną świadomość. Zamek, by raz na zawsze odgrodzić ją od Michaela, niech zostanie na zewnątrz, w mrocznej pustce własnej niemocy. Przejrzałam cię, palancie, znam twoje imię. Znam twoją tajemnicę.

Pewność i prostota: kształt sześcianu, coś jakby gałązki i drobne, ptasie kości, z pozoru bezbronne, lecz tu i ówdzie prześwieca srebro drutu kolczastego, małe kawałeczki drutu jak różyczki, formowała je własnoręcznie, zacięła się raz, drugi i trzeci, do krwi, celowo pozostawiła na kolcach ślady szkarłatu, gdy zaschną, będą jak druga, zardzewiała skóra. Wewnątrz skrzynki umieści postać, przez pewien czas, rozmyślając nad nowym projektem, bała się, nie była pewna, czy zręczność i umiejętności zdołają oddać to, co zrodziło się w jej umyśle z miłości i bólu, była zmęczona i lękała się tak wielu rzeczy.

Pracuje, topi metal w kompletnej ciszy, nikomu nic nie mówi, z nikim nie rozmawia; robi się coraz chłodniej, zwłaszcza nocami,

miała mało pieniędzy, wkrótce zostanie bez grosza. Ale nie myśl o tym ani o niczym innym, w ogóle nie myśl, tylko pracuj nad skrzynką i nad tym, co do niej włożysz — nie płacz. Nie myśl o Bibi jako o Bibi, małej, okrwawionej i szalonej, zuchwałej jak dziesięcio­latka z nożem do oskórowy wania i zimnymi, szarymi oczami; pracuj, a jeśli zaczniesz ronić łzy, to niech skapują na metal jak deszcz alchemika, jak mgiełka na szklanej tafli, która ukrywa twoje oczy przed poświatą palącego ognia.

I ta postać, piękno pośród bólu, nabiera ostatecznego kształtu, nie jest kobietą, nie ma nawet ludzkiego kształtu, to zwierzątko —jeż. Mały, stylizowany, leży skulony, z odsłoniętym brzuszkiem, małe łapki ma rozwarte, pazury zamotane i zadzierzgnięte jasnymi wło­sami zrobionymi z doskonałego plastyku, piękne sztuczne włosy, piękne oczy, również sztuczne, szare szkiełka przymocowane igłami pośrodku zranionych łapek. Zwierzątko nie miało oczu, jedynie puste oczodoły, jamy, ostatni szaniec, gdy padną wszystkie inne linie obrony.

Walka w miejscu, gdzie świadomość jej własnego ciała stała się odległa niczym obraz rejestrowany przemęczonymi oczami, gdzie ręka może mieć zasięg mili, gdzie końcówka lutownicy jest małajak łebek od szpilki.

Pracuje, zatraca siebie, nie czuje już fizycznie rąk, które porusza­ją się, rozwierają, chwytają, zapalają ogień, który będzie topić stal, ani ust, które łykają zatęchłe powietrze, pocłiłaniająje jak przez gęstą watę.

Telefon dzwoni, raz, drugi, trzeci, czwarty, ona tego nawet nie słyszy, nie słyszy nic prócz dzikiej, pustej ciszy własnego pracują­cego umysłu, koncentracja, pełne skupienie i nagle pukanie, wchodzi Nicky, od drzwi wykrzykuje jej imię:

pracę, sięga rozpaczliwie po coś, cokolwiek, czym mogłaby ją zakryć, a Nicky odwraca się dyskretnie, jakby zawstydziła go przy­padkiem dostrzeżona nagość.

Nie martw się — mówi jak do śliniącego się, wściekłego psa.

Jest na dole. Czeka na ciebie. Ale musisz się pospieszyć, Tess, to
ja już lecę.

Nawet mu nie podziękowała, mija go pędem, zbiega po scho­dach, to on musiał zamknąć za nią drzwi, na łeb na szyję pognała na dół, by spotkać tę, która na nią czekała — Bibi.

Strach na wróble w niebieskich gałganach, okulary i bandana, niebieskie rękawiczki bez palców, po obu stronach popękanych ust szpetne workowate obrzmienia, wyglądała trochę jak wiewiórka albo chomik. Pod nosem zaschnięte smarki, czarne sznurkowe pier­ścienie w małżowinach usznych, aby wpuścić do środka światło. Apteczna woń, obce dłonie pod materiałem rękawic miała zaban­dażowane. Wyglądała jak pacjentka w ostatnim stadium śmiertelnej choroby.

Tess — szeptem, jakby zdradzała jej jakiś sekret. — Dowie­
działam się, musiałam ci powiedzieć. Już wiem, co mam teraz zrobić.

Ujmuje jej dłonie, same kości, o Jezu. Sińce pod oczami.

Bibi — usiłuje zachować spokój. — Wejdź do środka, dob­
rze? Chcę ci coś pokazać, musisz coś zobaczyć. Dobrze? Wejdź
tylko do środka i...

Nie słucha jej.

Wiesz co? — Wciąż ten dziwny szept, jej gardło zdawało się
pracować w dziwny sposób, gdy przełykała, jakby coś w nim tkwiło,
czy to możliwe? — Wiesz co? Powiedział, że nie będziesz chciała
się ze mną spotkać, idź, mówi, spróbuj. Wydaje mu się, że jest
nieomylny. Jak z Tashą. — Tess pierwszy raz usłyszała to imię, Bibi
powoli pokręciła głową. — A przecież pomylił się co do niej, czyż
nie? — Kiwa głową potakująco. — Aleja chciałam, abyś wiedziała

to już niedługo. Niebawem to się stanie. Już wkrótce. Nie chcemy,
by ktokolwiek o tym wiedział, ale ja mu powiedziałam, powiem
Tess, bo, bo po prostu chcę, żebyś wiedziała. Właśnie tak. Dlatego.
Chcę, abyś zrozumiała — i kontrapunkt, chrzęst i łoskot windy

towarowej, jakby z przeszłości dobiegł ją metaliczny głos Chirur­gów. Tess zobaczyła nagle łzy w oczach Bibi, ona płakała, czy zdawała sobie z tego sprawę? Czyjej skóra wciąż czuła łzy? Deli­katny druciany szkielet zwisa luźno z łańcuszka na jej policzku, łzy mijały go, dotykały, zraszały, a Tess zaczęła ją całować, scałowy wa­ła łzy, proszę, Bibi, posłuchaj, POSŁUCHAJ, to bardzo ważne. Wiem o Michaelu. Próbowałam się z tobą spotkać, ale tamci nie chcieli mnie wpuścić, nie pozwolili mi wejść, a ja musiałam ci powiedzieć, musisz się dowiedzieć. Musisz pójść ze mną na górę, abym mogła pokazać ci...

Tess wzięła ją w ramiona, same kości, metal i igły, przytuliła do piersi, czuje bijące szaleńczo serce, Bibi uwałnia się z uścisku.

Za kierownicą Michael; patrzy tylko na Bibi.

Mimo wszystko musiałaś przyjść, co, nie mogłaś sobie daro­
wać? — Bibi zmienia się w dzikie zwierzę, wsiada do wozu i rzuca
się na niego, próbuje go bić, lecz tylko uderza go słabo, niewprawnie..

w bok głowy, trafia go ponownie i Tess już, już ma dopaść drzwi­czek, gdy samochód rusza z piskiem opon, Tess zostaje odepchnięta w bok, a z tylnego siedzenia podnosi się ktoś, wyskakuje jak diablik z pudełka, ktoś jeszcze jest z nimi w samochodzie, za daleko, by mogła rozpoznać twarz, nawet Bibi zlewa się w niewyraźną plamę błękitu i czerwieni.

Johnie Henry. Przyjdziesz, prawda?

Nawet nie płacze. John Henry pnie się po schodach na górę, sunie krokiem umierającej kobiety ogarniętej przepotwornąfrustracją, ona tu była, była tak blisko. Johnie Henry. Otwiera nie zamknięte na klucz drzwi. Wszystko jest tak jak przed jej wyjściem, narzędzia, ekrany, palniki, leżą tam, gdzie je zostawiła.

Wszystko za wyjątkiem skrzynki.

Pokój wygląda, jakby przeszła przezeń trąba powietrzna, ona czeka, oddycha przez usta, dyszy ciężko. Szukała wszędzie, do­słownie wszędzie, siada, niecierpliwość obrócona w kamień, przed drzwiami Nicky'ego, gdy ten wraca, chwyta go za ramiona, nieomal wprasowuje w ścianę, gdzie ona jest, Nicky, powiedz mi, gdzie jest skrzynka. Ta nowa...

Nie mam pojęcia... Tess, uspokój się, nawet nie wiem,
o czym mówisz.

Ale wciąż go nie puszcza, zaciąga go na górę, do pokoju-pobo-jowiska, stoły powywracane, rozrzucone kawałki złomu, rozwleczo­ne płachty brezentu, walające się wszędzie narzędzia — krajobraz po bitwie.

Warkot windy, czerwone auto. Rozwichrzone włosy.

Zabiję go. — I pobiegła co sił, na schodach potknęła się,
uderzając kolanem w stopień, rozcięła sobie skórę do krwi, gorąca
fala bólu przeszywa poruszające się kości, ale nie zatrzymała się,
pognała dalej. Nicky za nią, krzycząc, wołając japo imieniu: — Tess,
Tess, Tess —jak padlinożerne ptaki przy kolejnej uczcie. — Tess!
przez całą drogę aż na ulicę.

Gdzie uświadamia sobie, że nawet nie wie, gdzie ich szukać, dokąd pojechali, czerwony samochód i ten ktoś na tylnym siedzeniu. Tam gdzie odbywali swoje próby? Obok niej Nicky, zdyszany, Tess, co jest, do kurwy nędzy, a ona chwyta go za ramię.

I oto ona, bose stopy, krwawiąca, spojrzenie Furii, gdy łypie przez brudną szybę, zupełnie jakby wszystko widziała na czerwono; Nicky za kierownicą, wciąż ma zadyszkę, włącza światła i:

Wali pięścią w deskę rozdzielczą, mocno, zaraz potem przykłada dłoń do ust, krzyk albo łzy, nieartykułowany szloch, jej mięśnie płonęły żywym ogniem.

Są już przy miejscu prób, Nicky zatrzymuje wóz przed dwiema dziewczynami, czarne dżinsy, czarne kurtki, piją z papierowych kubków; niższa to krótko ostrzyżona blondyna, wykolczykowana jak Bibi. Tess wysiada natychmiast, drżące dłonie, gdy się odzywa,

jej głos brzmi jak zgrzyt nie naoliwionych trybów, pomiędzy które dostało się obce ciało. Błysk kości jak błysk stali, a jedno i drugie kruche, łamliwe, w zetknięciu z takim gniewem były bez szans.

Gdzie jest Michael Hispard?

Blondynka otworzyła usta, zerkając na koleżankę.

Ciepła fala mdłości i gwałtowny ślinotok. Otwiera drzwiczki i wychyla się, by zwymiotować, kiedy jest już po wszystkim, siada ciężko na fotelu, opiera głowę o zagłówek, przymyka oczy. Śmierdzą jej dłonie. Ocierała nimi usta.

Nicky uruchamia samochód, prowadzi łagodnie, jakby Tess była lalką z chińskiej porcelany, pocz warką otuloną w kruchą błonę, która mogła pęknąć przy lada dotknięciu. Wracają do domu, na miejscu pomógł jej doprowadzić się do porządku i posprzątać; poustawiali wszystko na swoich miejscach, poukładali narzędzia, posortowali

materiały do pracy. Mniej więcej w połowie tych porządków wy-buchnęła płaczem, płakała rzewnymi, gorącymi łzami; tak dyskret­nie, że nawet tego nie zauważył, nie przerwała pracy, nie odezwała się słowem, jednostajne, rytmiczne ruchy, dłonie nie zatrzymujące się ani na chwilę, jakiś czas później Nicky wyszedł, pozostawia­jąc ją samą za stołem roboczym, metodycznie roztapiającą cynę w srebrzyste kałuże, błyszczące jak sztuczna krew robotów, jak fałszywe krokodyle łzy.

Rankiem na drzwiach odnajduje przypiętą pineskami ulotkę, czerwień i czerń, litery jak płynne kości — SKIN UNBOUND — bez skóry. Wstęp tylko za zaproszeniami. Napisana odręcznie data i godzina. Matowy łysk główki pineski. Ulotka jest przypięta na drzwiach od strony klatki schodowej, to znak jak rana na ciele, jak mgnienie oka, zanim w twoje ciało wbije się igła, na której wypisane jest twoje sekretne imię, jedno słowo wypisane gorzko na jałowej glebie twego serca.

Składa kartkę na pół. I jeszcze raz. I jeszcze. Ostra krawędź papieru przecina skórę, pojawia się krew i zabarwia papier. Drobne kropelki skapują na pylistą posadzkę. Powoli zamyka drzwi, nie zadaje sobie trudu, by przekręcić klucz w bezużytecznym zamku.

Nicky jest wściekły, chciałby pójść z nią jako ochroniarz, osoba towarzysząca, cokolwiek, kłócą się w korytarzu. — Na miłość boską, weź przynajmniej Nitę lub kogokolwiek, Tess, do cholery! — Lecz ona kręci głową przecząco, nic z tego, dżinsy z rozdarciem na kolanie, długi czarny podkoszulek, grube skarpety i robocze buty, ubrała się jak na bój. Czy mogła spodziewać się czegoś innego?

Czy się bała? Nicky na pewno, zszedł za nią po schodach, odmówił odwiezienia jej na występ; ramiona splecione na piersiach, w zapadającym zmierzchu lawendowy zachód słońca nabiegający czernią.

Nicky, daj spokój. Muszę tam pojechać. Nie rób mi tego.
Cisza.

Powiedziałam:

NIE RÓB MI TEGO, kapewu?

W porządku — posępnie. — Przyprowadzę samochód.
Siedzi obok niego w aucie, milcząca, nieruchoma, jakby okutana

w membranę narastającej energii, pogrążona w stanie, który był czymś więcej niż pełnym napięcia wyczekiwaniem; tak długo trwała w gniewie, że miała wrażenie, iż ów gniew płynął teraz w jej żyłach, zmieszany z jej krwią, jak posoka goblinów, wywołując drobne, wręcz subtelne zmiany, alchemiczną transformację, aczkolwiek nie­odwracalną, w układzie i ułożeniu jej mięśni oraz kości, a także w procesie oddychania i rzecz jasna rozumowania. Dłonie i neurony, oczy, wspomnienia i gniew; siedziała obok Nicky'ego, pokonujące­go jeden zakręt za drugim, przejeżdżającego przez skrzyżowanie na mrugających światłach ostrzegawczych i obrzucającego stekiem wyzwisk każdy mijany samochód. Siedziała pogrążona w zadumie jak podczas ceremonii pogrzebowej odbywającej się w ogrodzie wielkiej rezydencji, rozmyślała o Michaelu, o Bibi i o skrzynce.

Pokonują całą drogę przez dzielnicę magazynów, mijają składy i slumsy, by dotrzeć do zapomnianej strefy, miejsca, gdzie wszystko, co się w niej znajduje, zdaje się być dziełem przypadku, swoistą omyłką natury, gdyż to, co tu widać, ogarnięte jest nie tyle rozkła­dem, co raczej procesem, który następuje bezpośrednio po nim. Wypalone budynki, szare place, jakiś niemal cudem nietknięty ma­gazyn, coś, co było ongiś kamienicą czynszową, to, co się tam dzieje, też jest na sprzedaż, prochy i seks, na zewnątrz byli ludzie.

Prawie nikt nie rozmawia, idą powoli, noga za nogą, ktoś się śmieje, ale w większości ludzie są poważni, widać, że nie idą do cyrku, raczej do jakiegoś sekretnego kościoła. Tak wynika z ich zachowania. Wewnątrz nie ma świateł, błyskają tylko latarki, żad-

nych znaków, żadnych oznaczeń, ale coś tam jest, w niszy, a raczej tuż poza nią, zawieszone jak trofeum, oświetlone od spodu pojedyn­czą żarówką, do której przewód zwiesza się nisko, czarny jak uszko­dzona żyła.

Skrzynka.

Tess przystaje, patrzy, ludzie mijająją, niewidzialni, niematerial­ni jak cienie, a ona spogląda z przejęciem, jak mogłaby patrzeć na wrak auta pozostawionego na miejscu wypadku, pomalowany na czarno metalowy zezwłok, odarty z tkanek i kości, widzisz, co może się stać, gdy będziesz nieostrożna? Widzisz?

Jej rzeźba, zbrukana, odarta z powłoki, drutu kolczastego i po­wyginanych ptasich kości, blond włosy zniknęły, sztuczne szare oczy usunięto, a w oczodoły jeża wprawiono parę ludzkich oczu, na które nałożono gogle, wilgotne, brązowe i cuchnące, w gładkim metalowym uchwycie. Małe usta najeżone agrafkami, stłoczonymi tak ciasno, że nieomal kneblowały, całość zaś oplatał gruby łańcuch jak dla psa. Wszystko to owinięte było na dodatek tandetnym różo­wym celofanem jak groteskowy cukierek, słodka niespodzianka; żart.

Boże, o Boże, och, Bibi.

Jej serce zmienia się w bryłę ołowiu, twardnieje pod wpływem próżni, ciśnienia, jakby zbyt długo zabawiła w głębinie oceanu i nie miała już szans na zaczerpnięcie kolejnego tchu, wszyscy poszli dalej, została sama. Mężczyzna przy drzwiach, ręce oklejone taśmą, ciężka latarka, zielony podkoszulek z białym napisem na piersiach

WAHANIE RANI, chyba zwracał się do niej: — ...Wchodzisz
albo nie, masz ostatnią okazję. Albo pokażesz mi zaproszenie, albo
wypierdalaj, co jest, paniusiu, słyszysz, co mówię, czy nie?

Wyjęła z kieszeni wielokrotnie złożoną kartkę, lecz mężczyzna nie rozwinął jej, poświecił tylko latarką i przepuścił ją. Wewnątrz było ciemno i klaustrofobicznie ciasno. Słabe czerwone światło jak wilgotne wnętrze bijącego serca. Żadnych krzeseł, ołtarzy ani sceny

tylko ludzie, stojący dokoła i rozmawiający półgłosem. Na gołej
podłodze stał magnetofon i jak pod wpływem impulsu, stojąca
najbliżej niego dziewczyna wcisnęła klawisz z napisem START.

Z początku nic, a przynajmniej ona nic nie usłyszała, mogła jedynie stać, otoczona kokonem gniewu, cały jej frenetyczny po­śpiech nie zdał się na nic. I nagle dźwięk, ciche, gardłowe, oschłe mamrotanie jakby odgłosy choroby powoli zabijającej słabnące cia­ło, prastarej śmierci wżerającej się w miękką tkankę mózgu; barwa kości i patyków połamanych i poczerniałych, przeznaczonych do spalenia jak szeroki uśmiech na obliczu tego, czego najbardziej się lękasz.

To; i czerwone powietrze, ludzie zaczynają zbijać się w grupki, bez ładu i składu, jakby brutalny instynkt nakazał im pod wpływem tego dźwięku podejść bliżej.

A sam dźwięk bynajmniej nie cichnie, narasta, lecz nie jest za głośny, mimo to ucisza wszystkie rozmowy, sprawia, że wszyscy nieruchomieją, powtarza się, lecz nie zapętla, drobne, acz wyraźne różnice są do wychwycenia, jeśli tylko dobrze się wsłuchasz, a nie sposób było słuchać tego inaczej, to było jak nasłuchiwanie zbliża­jącego się drapieżnika, taki dźwięk wydaje powietrze rozcinane ostrzem noża, żywioł, odgłos, który słyszy się tylko raz.

Kobiecy głos, szept

bardzo łagodny

głos Bibi.

I czerwone światło wystrzela z ciemności, odnajdując jej twarz, wystarczy jeden rzut oka, by Tess zorientowała się, iż dla Bibi nie było już ratunku; przekroczyła granicę, jej twarz wyłaniająca się z mroku była niczym palec śmierci: ty, ty i ty. Szept nie był elemen­tem widowiska, z jej ustami było coś nie tak, bardziej niż dotychczas, wyglądały przerażająco, wargi rozciągnięte jakby przez niewidzial­ne druty i okolone tak ciemną czerwienią, że wydawały się prawie czarne, nekrotyczna barwa, kolor rozkładu, poruszały się z wyraź­nym trudem, wolno, leniwie, a Tess, patrząc i nasłuchując, miała wrażenie, że to jej własne wargi i usta zostały rozszczepione, rozdar­te, rozszarpane i zmiażdżone: bardziej niż czegokolwiek w życiu chciała podbiec do Bibi, wywlec ją stamtąd, zabrać jak bezcenne brzemię i umknąć z nią, hen, w nieznane.

Po prostu uciec. Może wrócić z nią do domu, lecz obraz spluga-

wionej rzeźby, jak truchło dziecka, ich dziecka, mówiło jej jasno i wyraźnie, że wizja domu dla nich obu jest nierealna, że to nigdy nie miało się ziścić, nie było i nie będzie dla nich wspólnej przyszłości. Wówczas zapragnęła dostać w swoje ręce Michaela, pragnęła jego twarzy, jego załganych ust, pragnęły tego jej dłonie i tępe paznokcie, a także jej ZĘBY

a Bibi przemówiła, suchym krwawym szeptem:

Istnieją pewne tak zwane prymitywne plemiona, które prak­
tykowały i wciąż praktykują liczne rytuały, określane przez nasze
społeczeństwo mianem anormalnych i niewłaściwych: przekłuwanie
ciał, kolczykowanie, negacje, noszenie ituburi — opasek opina­
jących talię, zaostrzonych kawałków drewna i ciężkich kamieni.
W Australii podczas niektórych ceremonii osiągania wieku męskie­
go członek młodzieńca rozcinany jest za pomocą krzemienia od
czubka żołędzi aż po jądra. Robi się to, aby udowodnić poprzez siłę
bólu, że NIE JESTEŚMY NASZYMI CIAŁAMI. Że ciała są pod­
porządkowane naszej woli. Że przy odpowiedniej dozie bólu i do­
statecznej praktyce można WYKORZYSTAĆ ciało, by pokonać
jego ograniczenia.

Czerwona cisza i uśmiech na poranionych ustach.

tylko dlatego, że MUSIMY, ponieważ istnieje miejsce, do którego pragniemy się dostać, a w żaden inny sposób nie zdołamy tam dotrzeć, ani za sprawą seksu, z pomocą narkotyków, ani nawet poprzez naukę, nie pomogą nam tam dotrzeć nawet ci, których kochamy. Musimy udać się tam samotnie.

Na kobiercu z krwi.

Jak za sprawą czarów światło przybiera na sile, a Tess spostrzeg­ła, że wygląd pomieszczenia nieco się zmienił, wciąż było ono wąskie, lecz wysokie na dwa piętra, w suficie znajdował się otwór jak dla strażaków zjeżdżających po słupie i w tym pustym kręgu widać było twarze. Kilka osób spoglądało w dół. Andreas. Matty Regal. Andy. Dwie nie znane jej kobiety, cała piątka dziwnie mil­cząca i spięta, przysłuchiwali się z takim przejęciem, jakby słuchali głosu ich własnych, wymagających serc, byli jak jedno kolektywne serce przejawiające te same pragnienia; jej głos; jej dłonie; jej wola. Jej nóż, uniesiony teraz w górę, łagodnym gestem pedagoga, cierpli­wości, wykład dobiega już końca.

Jest mnóstwo sposobów, aby się tam dostać, jest ich tyle, ilu
jest ludzi. Ja odnalazłam sposób dla mnie samej i moich przyjaciół.
Każdy z was jednak musi odkryć własną drogę, lecz kto wie, może
obserwując nas, zdołacie pojąć... — I nagle cisza, jakby zasłuchała
się w głos rozbrzmiewający w jej głowie, muzykę pulsującej krwi.
I uśmiecha się, szeroko, nieludzko, upiornie, jakby wszystkie mięś­
nie jej twarzy wydłużyły się i zesztywniały, to drapieżny grymas, po
którym Tess mimowolnie zacisnęła obie dłonie w pięści, wbijając
paznokcie głęboko w skórę, jakby usiłowała utrzymać równowagę:
pomocy.

Unosi lekko głowę i kieruje nóż ostrzem ku górze, a potem:

Głowa i serce, silne dudnienie, zimne dłonie drżą i wtedy pojawia się on, zeskakuje miękko jak anioł, złożone skrzydła, trochę łańcu­chów, srebrzysty połysk chirurgicznej stali. Tess zauważyła, że ją dostrzegł i że ją rozpoznał, widać to było po drobnym napięciu bladego półuśmiechu, spiął się w sobie, jakby przygotowywał mięś­nie do bitwy, na spotkanie bólu. W żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że ją spostrzegł, odwrócił się do Bibi, by ująć jej zabandażowaną dłoń w swoją, gładką.

W drugiej dłoni wciąż trzyma brzytwę, Andy już zdjął koszulę i brudne spodnie od dresu, klęka przed nią w klasycznej pozie. Wokół szyi obwódka brudu, w małżowinach usznych długie, deli­katne druty o dziwnych, złożonych kształtach, veve z religii wudu, każde z nich wysublimowane i tajemnicze, obciążone na końcu odważnikiem o topornym, gruszkowatym kształcie, wydają się za ciężkie, by druty w ogóle mogły je utrzymać. Andy się pocił. Tess czuła jego smród, silny w zatęchłym, czerwonym powietrzu.

Ona też się pociła.

Andy. —Uśmiech Bibi, zniekształcony, gdy delikatnie uwal­nia dłoń z uścisku Michaela i pochyla się z gracją, by nakreślić lśniącym ostrzem brzytwy serię jaskrawych linii na plecach An-dy'ego, owe świeże linie łączą się i przecinają z innymi, ze starymi bliznami, wyciętymi z wprawą i równie złożonymi jak veve w jego uszach. Brzytwa pozostawia po sobie krwawy kilwater, słychać odgłosy zmienianej taśmy i szept oddechu Andy'ego, on się uśmie­chał, krwawił i uśmiechał się, a spod brudnych majtek koloru ziemi zaczął wyłaniać się czubek jego penisa. Kolczyki w jego uszach kołysały się niczym wahadło zegara, odmierzając czas.

Teraz przygotowuje się Andreas, jest już półnagi, pochyla się przed ostrzem, a Bibi, jak uważna pielęgniarka, odgarnia mu włosy i zadaje cięcia wokół ramion i na szyi, tnie bardzo głęboko, tworzy chomąto krwi i płynów, Andreas oddycha ciężko, przez otwarte usta, czuć silną, kwaśną woń moczu, czyżby popuścił? Z bólu? Kobiety, które wisiały u góry jak nietoperze są teraz przy nim, może to akolitki Bibi albo kolejne chętne, aby pójść pod nóż, ujmują go pod ramiona, a on szlocha — och! jakby to jedno słowo zawierało w sobie

wszystkie myśli oraz samą potrzebę myślenia. „Och", raz po raz, podczas gdy brzytwa wyrzyna w jego ciele głębokie bruzdy, wiodące wszystkie w jednym kierunku, wzdłuż jednej jedynej czerwonej drogi, bo to ona wyznaczała szlak.

Ludzie wokół Tess zbijają się w ciasną gromadkę, robią to zgoła bezwiednie, ale przybliżają się, aż w końcu stają jeden przy drugim, ich ciała dotykają się nawzajem, ona również dotyka kogoś i jest dotykana, milcząca histeria jak biały błysk wyładowania elektrycz­nego, jak uśmiech Michaela, odbiera brzytwę od Bibi, by zaprezen­tować inne narzędzie, zakrzywione na jednym końcu jak kij paster­ski, z drugiej strony zwieńczone niedużym, cienkim ostrzem. Podaje jej ten przedmiot z kolejnym uśmiechem, nie obnażając zębów, wygląda to tak sztucznie, tak fałszywie, że Tess mimowolnie prze­chodzi do czynu.

Pośród dźwięku i ciał na ścieżce gniewu ozdoby ze sznurka i czarne kamienie, trójkąty matowego metalu, pokryte rdzą i najeżo­ne kolcami grożącymi tężcem, usypuje wysoką, niebosiężną górę żalu i urazy: ty skurwysynu, ruchy jej własnych mięśni są dziwnie gorące i odrębne, jakby czuła każdy z nich z osobna niczym ciepłe czerwone istoty zamieszkujące terytoria pod jej skórą; czy Bibi też to czuła, wykonując kolejne nacięcia?

Ty skurwielu.

I Matty, rytualny striptiz, kuca u stóp Bibi, całkiem nagi, Michael stoi pół kroku za nim, wciąż patrzy tylko na Bibi, a ta uśmiecha się jak matka do dziecka, bóg do swego stworzenia, jej dłonie przy szyi Matty'ego, pieszczą, gładzą, ściskają, kciuki uciskają rombowate wgłębienia podatnej, elastycznej skóry, gdzie szyja łączy się z tor­sem, napierają

a widzowie podchodzą jeszcze bliżej, niemal bezradnie, usta łapczywie chłoną powietrze, dłonie puste, spocone, ręce rozłożone, wtem Andreas jęknął donośnie i upadł; zemdlał? Dwie kobiety odciągnęły go na bok, rozmazany ślad krwi na brudnej podłodze jak czerwona, rozlana farba, Andy złapał się za członka i zaszlochał, twarz jak jeden wielki grymas, oczy nie widzące niczego dokoła, patrzące wyłącznie w głąb.

Ruch Tess.

I uśmiech Michaela.

Narzędzie w ręku Bibi unosi się i łukowatym, słodkim, ostrym ruchem wbija się w gardło Matty'ego, w złącze kości i chrząstek, tryska krew, a ona zmienia uchwyt na trzonku noża, by dokładnie powtórzyć cięcie jak dobry żart, i tnie, całuje jego zwiotczały po­liczek, opuszczone powieki i tnie

i tnie

spojrzenie Tess napotyka uśmiech Michaela. Tess przeciska się przez tłum widzów, wilgotne ciała, otwarte usta, napiera SILNIE i widzi krew, potężny arteryjny bryzg, który oblewa Bibi od stóp do głów, jest cała czerwona i śliska, Matty ma teraz otwarte oczy, są otwarte szeroko, niemal wybałuszone, jakby obudziwszy się, znalazł się w miejscu, o którym nigdy nawet nie marzył, i z tego właśnie miejsca dobiegł jego krzyk, jakieś słowo, bełkotliwie, niezrozumia­le, podczas gdy czerwona dłoń Bibi drgnęła konwulsyjnie w nagłej, nieprzepartej potrzebie

rozpłatania go

rozkrojenia całego

i wtedy ktoś krzyknął

a w swojej własnej czerwonej chwili Tess jest nadal w ruchu, ramiona wyciągnięte, gdy rzuca siew stronę Bibi, przestań, przestań, Bibi PRZESTAŃ NATYCHMIAST próbuje ją pochwycić, lecz miast tego odnajduje na swojej drodze Michaela, blokuje jej dostęp do Bibi, łapie za ręce

a ona spada na niego niczym żelazo na kamień.

Wrzaski, woń moczu, krew i krew, trzask otwieranych i zamy­kających się drzwi, czerwień pośród mroku i dłonie Tess na gardle Michaela, ich twarze niemal się stykają jak oblicza kochanków, wyładowuje cały swój gniew, wkłada w to, co robi, cała swoją siłę, lecz on jest silniejszy, teraz to on ją dusi, odpycha, wciska w niszę przy drzwiach, dociska mocno do ściany i uderza w nią jej głową raz, drugi, tak mocno, że aż robi się jej ciemno przed oczami, ślepnie, a potem upada i upadając, odnajduje palcami jakiś kształt, podłużny, obły, długi, to latarka odźwiernego, ciężki, nieporęczny przedmiot,

jak wielki fallus, podnosi się, ściskając go w dłoni i powoli odzysku­jąc wzrok

wilgotny warkot Bibi: nieludzki dźwięk: tak przerażający, że Michael odwrócił się i w tej samej chwili Tess zamachnęła się trzymaną w dłoni latarką, włożyła w ten ruch całą siłę swoich mięśni, w to jedno, jedyne uderzenie, w jeden cios.

Teraz w pokoju nie ma już nikogo więcej, taśma wciąż gra, drzwi są nadal zamknięte. Tess osuwa się na podłogę, unosząc obie dłonie do twarzy, by zwymiotować, krótki, gwałtowny paw, któremu towa­rzyszy zdumiewająco silny ból, jej szyja i głowa są jednym wielkim ogniskiem zimnego, czerwonego światła.

Pluje krwią, Michael leży w dziwnej, skręconej pozie, krew płynie mu z ucha, nad skronią ma powiększającą się opuchliznę, miejsce, w które go trafiła, jest nabrzmiałe i gładkie jak kapelusz grzyba. Latarka leży tam, gdzie ją upuściła, a on jęczy cichutko jak dziecko męczone nocnym koszmarem.

Bibi. — Narastający, zdławiony niedawnym wysiłkiem szept
dobywający się z obolałego gardła; nachyla się, by dotknąć szyi
Michaela, miał silny puls. — Musimy wezwać policję... on... zro­
biłam mu coś złego. — Iz głupia frant dodaje: — Bibi, ja go
zraniłam.

Bibi patrzy na Tess, szczerzy mlecznobiałe zęby jak wygłodniałe i żerujące zwierzę, skóra upstrzona czerwienią i metalicznym cie­płem posoki, jak pomalowana, ozdobiona znakami runicznymi, bi­jąca po oczach

JEJ OCZY SĄ PUSTE NIC W NICH NIE MA a Bibi odwraca się, zwraca się w stronę Matty'ego, on nie krwawi, już nie.

Nie udało się — do niego, do Tess i w zasadzie do nikogo.
— Mieliśmy odejść razem. Miał zabrać mnie ze sobą.

Westchnienie Michaela jak ciche potwierdzenie; czerwony po­kój spowija cisza jak wielki bąbel krwi. Krew na jej dłoniach, gdy unosi je do ust i smakuje powoli, wyraz jej twarzy zmienia się nieubłaganie, z mrocznego zakłopotania, poprzez kompletną pustkę,

w narastający gniew, na widok którego Tess ogarnęło przerażenie, lękała się instynktownie tego gniewu, tak jak ognia, śmierci i...

Nagle czuje na swoim ciele ręce Nicky'ego, pomaga się jej podnieść, bierze w ramiona, zanosi do samochodu.

Nicky widział exodus, wezwał policję. Z końca ulicy obserwują ich przyjazd, po czym odjeżdżają, prowadzi z posępną miną, utrzy­mując prędkość nieco niższą od dozwolonej, a obok niego Tess miota się na fotelu, coś jest nie tak z jej gardłem, próbuje krzyczeć, zwymiotować, cokolwiek, dłonie na klamce drzwiczek.

Żółte światło, hamuje ostrożnie, na zewnątrz zaczyna świtać. Tess opiera głowę o zimną taflę szyby, jakby składała ją na podołku samej Miłości, jej gardło opasuje obroża tępego, pulsującego bólu; jedyne czego teraz pragnie, to odzyskać zdolność ronienia łez. Ma wrażenie, że nigdy już nie będzie w stanie zapłakać.

*

Tess mieszka teraz na tyłach magazynu, w niedużym pokoiku, który pełnił kiedyś funkcję spiżarni i składziku, ledwo mieszczą się tam jej wszystkie najniezbędniejsze rzeczy, śpiwór i kartonowe pudło, kask, butle i sprzęt do spawania. Dwa okna o rombowatym kształcie zasłonięte są grubymi płachtami pożółkłego plastyku i przy odrobinie wysiłku da sieje nawet zamknąć. Nie ma tu ogrzewania, ale przynajmniej jest prąd. Skrzynki i rzeźby stoją na zewnątrz, w ciemnościach, deszcz i śnieg jak zimne łzy ofiary mordu, na wpół przykryte brezentem niczym niemi świadkowie, ocaleni z niewypo­wiedzianej tragedii.

Z początku siadywała przed nimi, aż traciła czucie w nogach, drętwiały jej stawy kolanowe, ręce uniesione w błagalnym geście, jakby wciąż zawierały w sobie tajemnice, których mogła potrzebo­wać, lecz to należy już do przeszłości, już ich nie łaknie, kilka tygodni temu zdjęła z nich brezent, właśnie w tym celu, zaledwie parę tygodni i rdza zaczęła już toczyć metal, przeżerając go powoli, acz nieubłaganie postępującą korozją.

Nie widuje się już z nikim, ani z Peterem, ani z Jerome'em, z Nitą czy Edgarem-Markiem; tylko Nicky wciąż się pojawia, puka i na­wołuje ją, choć za każdym razem z coraz mniejszym przekonaniem; jeśli Tess jest w domu — a zwykle jest, ukrywa się, siedzi cichutko jak mysz pod miotłą i czeka, aż on nie odejdzie. Nawet lojalność ma swoje granice, niebawem w ogóle przestanie przychodzić, zmęczony faktem, że jego wysiłki nie przynoszą żadnych efektów, niezadowo­lony, ale w pełni przekonany, że uczynił wszystko, co było w jego mocy.

Tess nie myśli o Michaelu w ogóle, czasami jednak budzi się ze snu, nie tyle z płaczem, co raczej ze świadomością, że płakała. W tych snach on nie jest Paulem, lecz bywa, że widzi go leżącego pod rusztowaniem, niekiedy zaś po uderzeniu latarką jego głowa rozpryskuje się jak szkło. Oczywiście jego czaszka nie została roz­trzaskana, nie doznał nawet pęknięcia, rana na głowie już się zagoiła. Niestety, tkwiący wewnątrz czerepu mózg był bezpowrotnie uszko­dzony, to efekt zadanego przez nią uderzenia oraz będącej jego następstwem zmiany ciśnienia krwi i płynu, w stanie, w jakim

znajdował się obecnie, myślenie było dlań prawie tak samo niemoż­liwe jak latanie i równie nieprawdopodobne.

Ona nie przyjmuje na siebie większej odpowiedzialności za to, co się stało, nie obarcza się dodatkowym brzemieniem winy, wystar­czą jej sny. Czasami zapomina, że to jej dłoń zadała feralny cios latarką, zapomina odgłos, jaki rozległ się w chwili zetknięcia metalu z kością. Może to też dźwięk wyciska z jej oczu łzy i jest powodem krzyków, które ostatecznie ją budzą.

Ma na dłoniach jego krew, nigdy się jej nie pozbędzie, ale o tym wie tylko ona i Nicky. Nikt więcej nigdy się nie dowie.

Może właśnie stąd biorą się te sny.

Odwiedza Bibi tak często, jak pozwala na to regulamin: szary, szpitalny pokój, jeszcze mniejszy niż jej własny, ciepły, przesycony osobliwą wonią, zupełnie jakby Bibi rozkładała się od wewnątrz. Bibi nie poznaje Tess, zapewne nie rozpoznaje nawet samej siebie, własnych ruchliwych dłoni, warg, stóp. Pozbawili ją wszystkich metalowych ozdób, wyjęli wszystkie kolczyki i haki, odarli ją do naga, myśli Tess, rozebrali ze zbroi; teraz widać było wszystkie jej blizny, małe nabrzmienia i otwory w skórze. Nie mówi, odkąd ją tu zamknięto, nie wypowiedziała ani jednego słowa, jakby ona również toczona rdzą pogrążała się coraz bardziej w katatonicznym sennym bezruchu, jakby umierała za życia.

Niedługo stanie przed sądem: sprawa zabójstwa Matty'ego, dla­czego jego śmierć miałaby być ważniejsza od śmierci Paula?

Tak czy owak, obaj nie żyją. Tess prosiła, by informowano ją na bieżąco, ale nie ma telefonu; za skrytkę pocztową zapłaciła do końca roku, ale cóż, trybiki machiny sądowniczej obracały się wolno, bardzo wolno, sprawa mogła się przeciągnąć i „niebawem" okaże się początkiem przyszłego roku. Obrońca z urzędu będzie wnosić o uznanie jej za niepoczytalną, niska, gruba, żwawa kobietka w gra­natowym komplecie miała cuchnący oddech zdradzający, iż cierpia­ła na przewlekłe zaburzenia gastryczne; obiecała Tess, że Bibi nigdy nie trafi za kratki, naturalnie nawet teraz przebywała w zamknięciu, ale na to nikt chyba nie zwracał już uwagi.

Nawet sama Bibi, która wierci się nerwowo, szepce coś lub mam-

r ocze w niemal zupełnej ciszy, z oczyma wywróconymi w oczodo­łach, tak że widać prawie same tylko białka. Jej usta wyglądają teraz znacznie lepiej, zaleczone, poprzecinane kreskami świeżych blizn, różowych jak włóczka, jak pupa niemowlaka, jak pokój dziesięcio­latki, która chciała kiedyś być baletnicą i pragnęła tego tak bardzo, że na dowód swej determinacji odcięła sobie kawałek ciała.

Dopięła swego, pokazała, na co ją stać, lecz teraz prócz Tess nie było już nikogo, kto mógł to zrozumieć.

A ona ją rozumie, przynajmniej tyle, po każdej zaś wizycie, po tych nie kończących się minutach spędzonych w towarzystwie jedy­nej na całym świecie osoby, którą naprawdę kochała, Tess wraca do wilgotnej, szarej monotonii bezruchu, jej własny bezruch w ostatnim okresie pogłębił się do niewyobrażalnych granic, a potem z precyzją chirurga sięga po kask i topi w bezkształtną bryłę kolejną ze swoich prac. Dym i żar, i błysk światła jak zapowiedź Armagedonu, piekiel­na destylacja za taflą przyciemnionego szkła; ostatnio padło na Sędziego, następnym razem być może przyjdzie kolej na Mater Intrinsecus lub może Archanioła, jej pierwszą próbę ruchu; teraz pojmuje już, jak daleko dotarła, widzi to wyraźnie, to jest jak światło gorejące w oddali, białe światło bijące z pustego pokoju. Ogrom bólu, palącego żywym ogniem, wytapiającego miejsce w jej sercu, jak ten pusty pokój, pokój, w którym nie będzie niczego prócz pustki.

Bolące plecy; pot jak krew spływa do oczu.

Co będzie palić, gdy już zniszczy je wszystkie?

Skoro dusza już we mnie umarła, Zachowaj przynajmniej skórą

Poeta starożytny

Nigdy nie wiemy, kiedy należy przestać

William Blake



Wyszukiwarka