Schinethleen Ona to ja

Cathleen Schine


Ona to ja


(She is me)


Przekład Ewa Westwalewicz-Mogilska



1.


Pozbawione matek dzieci mają ciężkie życie, a co z nami? myślała Elizabeth. „Osierocone dzieci mają ciężkie życie, gdy zostaną bez matki...” Musiała to zanucić na głos, bo jej matka, Greta, pacnęła ją lekko w rękę, mówiąc:

Przestań śpiewać.

Elizabeth otoczyła matkę ramionami.

Dziękuję, że przyszłaś – wyszeptała Greta. – Dobra z ciebie córka. – Spod przyciemnionych okularów Grety wypłynęły łzy i stoczyły się po jej policzkach.

Ona wyzdrowieje, mamo – powiedziała Elizabeth.

Nie płacz. Ty także jesteś dobrą córką.

Po czym również się rozpłakała. Żałując, że jej oczu nie przesłaniają ciemne okulary.

Strasznie tu gorąco – stwierdziła Greta, niemal nieświadomie poklepując plecy córki rytualnym gestem pociechy. – Dlaczego włączyli ogrzewanie? Wszystkie się pochorujemy. – Po czym dodała, zwracając się do recepcjonistki: – Pierwsza zasada – nie szkodzić!

Recepcjonistka, czarnoskóra kobieta w średnim wieku o długich, równo spiłowanych, wzmocnionych plastikiem paznokciach, podniosła wzrok.

Może cierpisz na uderzenia gorąca – powiedziała Elizabeth. Wierzchem dłoni otarła pot z czoła. – Może wszystkim nam dokuczają uderzenia gorąca.

Postukiwanie wymanikiurowanych palców na klawiaturze komputera rozległo się na nowo.

Elizabeth słuchała rytmicznego klekotu plastiku uderzającego o plastik. Porządek. Spokojne zdecydowanie. Klawisz za klawiszem. Paznokieć za paznokciem.

Wspomniała cerę swojej babki. Z której babka była taka dumna. Miała cerę białą, niczym skóra ramion bohaterki romansu. Delikatną i wonną, dzięki oczyszczaniu twarzy cold kremem firmy Ponds. Ileż to razy babka nadstawiała jej policzek do ucałowania? Ileż to razy Elizabeth patrzyła, jak ów policzek przybliża się do niej w zwolnionym tempie, niczym w scenie z filmu grozy? Kiedyś zdarzyło jej się uciec przed tak podsuwanym policzkiem i babka się rozpłakała. Podrósłszy, polubiła całowanie babki, spodobała jej się ta staromodnie wydelikacona twarz. Ale w dzieciństwie wydawało jej się czasami, że policzek, silne, zachłanne palce i wymagania babki pozbawią ją powietrza. A Elizabeth nie lubiła, by jej stawiano wymagania. Za to sama była wymagająca.

Biedna babcia – załkała. I uroniła parę łez. Opanowała się. Pociągnęła nosem.

Jej matka wstała. Wyjęła kilka chusteczek higienicznych z pudełka na biurku recepcjonistki. – Masz – powiedziała.

Ohydny guz – oświadczyła babka usłyszawszy diagnozę. – Dlaczego, do cholery, nie mógł mi się zrobić na tyłku?

Elizabeth wydmuchała nos. Otarła szyję drugą chusteczką. Tkwiła w poczekalni u lekarza, ściskając w obu dłoniach brudne chusteczki.


***


Zamknij się, Lotte, mówiła sobie Lotte. Miałaś dobre życie, sukincórko. A i stara klacz jeszcze trochę pociągnie.

Poprawiła kapelusz, przygładziła włosy. Piękne włosy, naturalnie pofalowane. Teraz fryzjer przychodził do niej. Piętnaście dolarów, to wszystko, nie doliczano za wizytę domową. Oczywiście dawała mu wysokie napiwki. Był milutki i tak bardzo jej oddany. Cóż, myślała, ktoś taki jak ja zasługuje na to.

Jej córka, Greta, rozmawia z lekarzem. Przystojny? Niczym bożyszcze rodem z telewizyjnego serialu. Ale po co zimnemu draniowi taka uroda? Wybitny specjalista, oczywiście, o światowej sławie, z lampką na czole niczym górnik. Żeby do niego dotrzeć, trzeba się było przebić przez dwóch asystentów, a on okazał się obcesowy i niegrzeczny, powiedzmy sobie szczerze, takie typy są łase na pieniądze. Rzeźnicy. Ale nawet taki olśniewający sztywniak, prosty powyżej swego cennego tyłka, jakby kij połknął, przystanął, by z nią porozmawiać, śmiał się z jej dowcipu, zwracał się do niej po imieniu i oświadczył, że jest ostra niczym pinezka.

Co z chemioterapią? – spytała Greta.

Jak na dorosłą kobietę, Greta dziwnie się ubrała.

Była całkiem niebrzydka i dzięki Bogu się nie roztyła. Ale nie dbała o siebie. Lotte nie mogła zrozumieć, jak ona, Lotte Frankę z domu Levinson, praktycznie wychowana w należącym do rodziny Levinsonów domu towarowym, jak ona, aktorka – a w każdym razie tancerka, i to na Broadwayu, co nie jest bez znaczenia – jak mogła wychować córkę, która pokazywała się publicznie w takich koszmarnych ciuchach.

Ubrałaś się jak na rodeo – Powiedziała Lotte, gdy wracały samochodem do domu.

Siedząca z tyłu Elizabeth roześmiała się. – Skąd wiesz? Widziałaś kiedyś rodeo, babciu?

Na litość boską – zirytowała się Greta. – Mam na sobie dżinsy. Nie jakieś łachy.

Nie chcę mieć dziury w twarzy – rozpłakała się Lotte.

Babciu, oni zatuszują tę dziurę – uspokajała ją Elizabeth. Dotknęła ramienia Grety. – Prawda?

Zrobią ci operację plastyczną – powiedziała Greta. – Chodzę w dżinsach, matko. Teraz wszyscy noszą dżinsy.

Słyszysz? – poparła ją Elizabeth. – Operacja plastyczna. Zupełnie jakbyś była gwiazdą filmową.

Elizabeth to wspaniała dziewczyna. Nazbyt stonowana, ale szykowna. Gdyby jeszcze zechciała rozpuścić włosy, zamiast związywać je z tyłu jak pracownica biblioteki.

Piękne, pofalowane... – zagdakała Lotte z dezaprobatą.

Byliśmy raz na rodeo – przypomniała Greta. – Pamiętasz, mamo? Nad jeziorem George? Panował taki upał, że tatuś prowadził samochód w samych bokserkach.

Mój Morris – powiedziała Lotte z westchnieniem.

Cóż za koszmarna podróż. I ten brud! – Szykowna z ciebie dziewczyna – dodała, zwracając się do Elizabeth. – To dziedziczne.

Przydałaby się również odrobina makijażu, pomyślała. I strojności. Ci młodzi są nazbyt poważni. Tak ciężko pracują. Sprawiają wrażenie zabiedzonych.

Skoro dziedziczne, to co, u licha, stało się ze mną?

spytała Greta.

Ty – powiedziała Lotte. Wzruszyła ramionami. – Nadajesz się w sam raz na rodeo. – Nagle uniosła swe duże, kościste dłonie. Po czym złożyła je jak do modlitwy. Zadźwięczały bransoletki. – Co ja bym bez ciebie poczęła?

powiedziała. – Bez was obydwu? Moja rodzina. Moja rodzina... – Jej głos zamarł. Odchyliła głowę do tyłu. Była taka zmęczona. Potną mi twarz. Równie dobrze mogą mi podłączyć rurkę.

Moja twarz. Moja piękna cera, która budziła powszechny zachwyt. Odkąd pamiętała podziwiano jej gładką, białą cerę. Ani jednego wyprysku. Wyprostowała się, spojrzała w dół na swą obrączkę, nie jakąś tam zwykłą, lecz masywny pierścień ze złota wysadzanego brylantami. Dość tego rozczulania się nad sobą, Lotte.

Life can be delish with a sunny disposish. Zycie może być rozkoszne, gdy się dostrzega jego jasne strony... zdobywając się na uśmiech, zanuciła w myśli starą piosenkę. Wykonywała ją w Roxy. A może w Orpheum? Wciąż jeszcze słyszała stukot swoich pantofelków na deskach sceny, widziała kredowy pył, wznoszący się małymi obłoczkami i osiadający na czarnych lakierkach. Jasne strony życia. A ja jestem taka zmęczona. Nie mogłabym po prostu umrzeć i mieć to z głowy? Przecież już najwyższy czas. Jestem stara. Tak byłoby znacznie łatwiej. Dla Grety. Dla Elizabeth. Dla nich wszystkich.

Ale jeszcze nie jestem gotowa – powiedziała nie tylko do siebie.


405 prowadzi z południa na północ. 10 wiedzie ze wschodu na zachód, podśpiewywała w myśli Elizabeth.

Wobec tego skręcam w dziesiątkę. Nie, nie. W czterystapiątkę. Skręcam w nią przez przełęcz, którą przejeżdżam między wzgórzami i zjeżdżam w Dolinę, na 134, która skręca w 101... W Los Angeles jazda w nieznane miejsca wytrącała ludzi z równowagi. Każdy miał w samochodzie mapę, nawet ci, którzy spędzili w LA całe życie. Elizabeth uczyła się prowadzić samochód na Północnym Wybrzeżu na Long Island, gdzie dorastała. Wciąż miała wrażenie, że w Kalifornii ocean znajduje się w niewłaściwym miejscu. Ktoś mógł ci powiedzieć, jedź na zachód, ale nawet gdyby słońce akurat zachodziło, kierowanie się nim nic by nie dało, bo tak naprawdę nikt nie miał na myśli kierunku zachodniego, lecz Pacyfik, którego linię brzegową komplikowały liczne półwyspy i zatoki, co sprawiało, że jazda na „zachód” nie miała nic wspólnego z lokalizacją długiej białej plaży i łamiących się fal. Gdy Elizabeth zaczęła jeździć po LA, sprawiła sobie kompas, ale w owej dziwacznej okolicy okazał się on bezużyteczny.

I te kobiety! – powiedziała babcia, gdy Elizabeth poskarżyła się jej, jak obco się czuje w Los Angeles. – Z cyckami na wierzchu!

Elizabeth zmrużyła oczy przed słońcem. Wzdłuż autostrady rosły żółte kwiaty, jak z dziecinnego rysunku. Udało jej się trafić na właściwy zjazd. Kierowała się wskazówkami, które znalazła w Internecie.


Przejechawszy 1/8 mili skręć w lewo. Jedź 1/3 mili. Skręć w drugą w prawo.


Instrukcja była nadmiernie szczegółowa, zagmatwana, a jednocześnie mało urozmaicona. Musiała pochodzić od jakiegoś nudziarza. Ale Elizabeth się nie nudziła. Była rozgorączkowana. I ile to będzie jedna trzecia mili plus jedna ósma mili?

Dojechała na miejsce sporo przed czasem. Ale bardzo zmęczona, ze zwilgotniałymi pachami i z obolałą głową. I chciało jej się siusiu. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo wiedziała, po co się tu znalazła. Dlaczego ją wezwano. Przecież nie mogła rywalizować z kobietami o cyckach na wierzchu.

Za trzecim podejściem trafiła do właściwej bramy. Ze szklanej budki wyszedł mężczyzna w mundurze.

Elizabeth Bernard do...

Czeka na panią – powiedział strażnik.

Hostessa w blezerze zapiętym na mosiężne guziki zawiozła ją małą windą o ścianach wyłożonych jakimś egzotycznym drewnem do obszernej poczekalni o takichż ścianach.

Eliz...

Oczekuje pani – powiedziała recepcjonistka zza pierwszego biurka.

Będzie za kilka minut – powiedziała druga recepcjonistka.

Przeprasza za zwłokę – dodała pierwsza.

Może wystarczyłoby spotkanie z nimi dwoma, pomyślała Elizabeth. Spostrzegła, że obydwie są świadomie nieefektowne. Zapomniała, że chciało jej się siusiu. Usiadła na krześle i spojrzała przez okno na kwitnące drzewo. Poczekalnia była stylowa. Zachowana w dokładnie takim stanie, w jakim zostawił ją w latach trzydziestych szef studia. Gigantyczne srebrzyste drzwi z wygrawerowanymi ozdobami w stylu art deco. Kryształowe statuetki. Rzeźbione, pofalowane drewno. Po co tu przyjechałam? zastanawiała się Elizabeth. Nie pasuję do tego otoczenia. Nadaję się do ciasnego gabinetu, w którym poprawia się referaty na temat pacanowskich [Lacan Jaques-Marie Emile (1901-1981). Francuski psychiatra i filozof, przedstawiciel poststrukturalizmu. Zainicjował w filozofii zwrot ku psychoanalizie. Założyciel Francuskiego Towarzystwa Psychoanalitycznego i Paryskiej Szkoły Freudowskiej.] implikacji filmu „Jak poślubić milionera”. Srebrzyste drzwi stanęły otworem.

Proszę wejść! – powiedział mężczyzna w garniturze i w krawacie, pierwszy mężczyzna w garniturze i w krawacie, jakiego Elizabeth ujrzała w czasie tygodniowego już pobytu w LA. Zaprosił ją gestem dłoni, uśmiechnięty, podekscytowany.

Podążyła za Larrym Volfmannem. Zeszła po trzech stopniach do przytulnego gabinetu – wyłożonego dywanami, wyścielonego tapicerką, zarzuconego poduszkami.

Larry Volfmann jest milionerem, pomyślała. Jakie byłyby lacanowskie implikacje złowienia go na męża?

Jak minęła podróż? Podoba się pani LA? Po raz pierwszy w tym mieście? Trzeba trochę czasu, żeby się przyzwyczaić...

Mówił tak szybko, że Elizabeth nie miała okazji wyjaśnić, że jej rodzice mieszkali w Los Angeles przez wiele lat, że przenieśli się tutaj, gdy ona była na studiach.

...początkowo kilka wiosek indiańskich, potem miast, które obecnie zostały połączone, dlatego wydaje się, że nie ma tu śródmieścia, bo właściwie nie ma tu żadnego centrum...

Elizabeth znów zaczęła się zastanawiać, co tu robi, wezwana przed oblicze tego wpływowego mężczyzny. Słyszała, że wszyscy wielcy ludzie w Hollywood są niscy, więc odczuła zawód, widząc, że ten jest średniego wzrostu. I nieopalony. I bez czapeczki baseballowej.

Panie Volfmann...

Larry...

Podał jej butelkę z wodą.

Miło mi pana poznać, Larry. Oczywiście jestem trochę oszołomiona...

Szczęście – przerwał jej Larry. – Namiętność. – Pomachał czasopismem. – Upojenie. – Był to egzemplarz „Tik-kuna”, [dwumiesięcznik wydawany w Berkeley, stan Kalifornia, przez rabina Michaela Lernera, ukazujący problemy polityczne, kulturalne i społeczne z żydowskiej perspektywy. Tikkun po hebrajsku znaczy „przekształcać, uzdrawiać, reperować”. Tytuł magazynu nawiązuje do uzdrawiania świata „tikkun olam”, o czym mówi Księga Zohar Kabały] numer z jej artykułem na temat „Madame Bovary”.

Szczęście, namiętność, upojenie. To mi się podoba!

Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: lubię szczęście i spróbuj mnie o to zaskarżyć! – Podoba mi się – powtórzył, postukując dłonią w otwarte czasopismo.

To są słowa Flauberta – powiedziała Elizabeth ze skromnym, miała nadzieję, uśmiechem. – Nie moje.

I nie wyobrażaj sobie, że mnie nabierzesz, pozyskasz albo mi zaimponujesz tylko dlatego, że jestem przeraźliwie akademicka, że jestem pod wrażeniem, bo udało ci się przeczytać „Tikkuna”. Ja nie czytuję „Tikkuna”. A zresztą, kto ma czas na czytanie czegokolwiek? Ty pewnie masz jeszcze mniej czasu niż ja, chociaż mogę się założyć, że po pracy nie musisz się zajmować domem, gotować obiadu i bawić się z dziećmi klockami duplo oraz brio i ciastoliną. Może przeczytał go za ciebie jakiś asystent. Nie. Jakiż asystent miałby dość odwagi, by zarekomendować akademicki artykuł w nędznym żydowskim dwumiesięczniku? To musiał być kaprys ekscentrycznego szefa.

Nie – oświadczył Larry. – To nie są słowa Flauberta. To słowa Emmy.

Zaskoczona Elizabeth przyjrzała się ekscentrycznemu szefowi. Wyglądał trochę jak bokser – pies, nie sportowiec. Czarne oczy, nieco obwisłe policzki, ale spojrzenie groźne. Napięty. I ma rację. Szczęście. Namiętność. Upojenie. To słowa Madame Bovary, słowa Emmy Bovary, odczytywane ciągle na nowo.

Słowa, których znaczenia nie poznała w małżeństwie. One wyrażają duszę Emmy, jej poszukiwania, jej przeznaczenie, jej tragedię... – Nadal wymachiwał czasopismem.

Elizabeth się uśmiechnęła. Człowiek interesu, a Larry Volfmann niewątpliwie nim był, rozprawia o jej skromnym artykule. Jednocześnie zdała sobie sprawę, że przyjemność spowodowana tym, że ją zauważył, zmienia się w pełne ciepła poczucie wyższości. Dobra. Rozumiem, pomyślała. Jesteś sprytny i poważny. Skończyłeś studia. Jesteś wrażliwy. Studiowałeś literaturę. Ale życie lubi płatać figle i oto ty, facet o literackich zainteresowaniach, utknąłeś w Pole Star Pictures, gdzie robisz filmy akcji. Zostałeś jego dyrektorem i tygodniowo zarabiasz więcej, niż wynoszą moje roczne dochody, ale nie utraciłeś duszy... Nie przestając się uśmiechać, skinęła głową, by mu okazać troskliwe zainteresowanie, z jakim nauczyła się traktować gorliwych studentów. Przechylił głowę jak głaskany pies. Elizabeth zastanawiała się, czy jest równie umięśniony jak Fritz, pies rasy bokser, który mieszka na drugim piętrze w jej nowojorskim domu. Spostrzegła, że Larry ma nieco krzywe nogi. Jak Fritz. I, powiedzmy sobie prawdę, chociaż zarabia kupę forsy i wożą go limuzyną, ma rację. Emma Bovary jest cholernie frapująca. Bez względu na to, czy jej zachowanie było banalne, romantyczne albo pełne niewinności. To właśnie romantyzm i banalna niewinność Madame Bovary tak bardzo przykuwa uwagę.

Oto jak wygląda życie współczesnej Madame Bovary: tragedia, farsa i banał w epoce Ikei – przeczytał. – Oczywiście, trzeba będzie zmienić tytuł.

Wpatrywała się w niego oniemiała, do chwili, gdy się roześmiał. Wtedy pojęła, że to żart.

Ciężka sprawa – powiedział. – Trudno będzie zrobić coś świeżego. Bo, jak pani wie, tak naprawdę każdy film jest w rzeczywistości historią Madame Bovary, no nie? Madame Bovary to my wszystkie! – Roześmiał się. Dobrze się bawił.

Zadzwonił telefon.

Czego? – zapytał, twardy i grubiański, jak na zwierzchnika przystało. – Gdybyś zechciał zabrać ozór z mojej dupy i powiedzieć, o co ci chodzi... Mhm... Tak. Zrób tak! To mi się podoba!

Rzucił słuchawkę, umieścił łokcie na blacie biurka, wsparł brodę na dłoniach i spojrzał na Elizabeth.

A więc coś jakby... skrzyżowanie Clueless American Beautyl – powiedziała Elizabeth. W końcu facet proponuje mi forsę, i to niemałą.

Niech mnie pani nie traktuje protekcjonalnie, pani profesor Mądralińska – powiedział. – Nie wiem, czy potrafi pani napisać scenariusz, choćby w połowie tak dobry jak tamte dwa. Nie wiem nawet, czy umie pani napisać jakikolwiek scenariusz, prawda? Ryzykuję...

Nie, chodziło mi o to...

Dobrze wiem, o co pani chodziło – powiedział, nachylając się ku niej ponad biurkiem, prawie się kładąc na blacie. Pomachał dłonią, jakby się opędzał od dymu. – To już historia. Przeszłość... Nie chcę, żeby pani pożeniła dwa znane filmy. Żadnych małżeństw, skarbie. Życzę sobie... cudzołóstwa!

Ja tylko...

Chcę czegoś nowego! Chcę się błąkać, tułać, sprzeniewierzać się wszelkim konwencjom. I znajdźcie mi...

Zamilkł. Po czym dodał powoli i z powagą: – Znajdźcie mi Emmę Bovary.

Elizabeth dotknęła zimnych kropelek na butelce z wodą mineralną. Gdy pełni zapału studenci atakowali jej teorie, patrzyła na nich przytakując, a jednocześnie usiłowała zrozumieć ich krytycyzm i młodzieńczy sentymentalizm. Ale ten warczący mężczyzna nie był studentem. Jego zapał nie był młodzieńczy. Krytycyzm nie był etapem rozwoju, z którego w końcu wyrośnie. A ona nie była jego nauczycielką.

Zdjęła wilgotną dłoń z butelki wody evian i przytknęła ją do czoła. Naprawdę chcę to zrobić, pomyślała zaskoczona. I nagle zapragnęła przypaść do gustu panu Larry’emu Volfmannowi.

Coś dobrze znanego, a jednocześnie świeżego – powiedział.

Świeżego.

Ale znajomego.

Ale... – zawahała się. Volfmann spojrzał na nią. – Ale col – Ale ja jestem naukowcem.

Poradzi sobie pani. Czuję to – dodał, popychając w jej stronę egzemplarz „Tikkuna”. – Niech mi pani zaufa.

I nawet nie mam stałego etatu, pomyślała.

Zawsze marzyłem, by nakręcić coś takiego, ale jak, do diabła, uwspółcześnić „Madame Bovary”, skoro każdy film z nieszczęśliwą młodą żoną jest kolejną wersją „Madame Bovary”?

Nie wiem – odparła Elizabeth.

Aż tu raptem, jestem w siłowni – ciągnął – i czytam, i... mam! – Klepnął gazetę. – Pomysł. Klarowność. Styl.

Uśmiechnął się, unosząc obwisłe policzki boksera. – Rozumuje pani jak przeciętny człowiek.

Wcale nie, miała ochotę krzyknąć obrażona.

Wbrew sobie – dodał.

Och. Dziękuję – powiedziała.

Larry Volfmann odchylił się do tyłu, podkładając sobie dłonie pod głowę. Okręcił się ze swoim skórzanym fotelem o 360 stopni.

Zainteresowana? – spytał.

Hm, ale ja właściwie nie mam żadnego doświadczenia...

Zamilcz, kretynko, zganiła się w myśli. Nie pogrążaj się w oczach cholernego bogacza.

Ale ma pani... – Zastanawiał się chwilę. – Seychel – znalazł właściwe słowo. – Wie pani, co to znaczy? Skinęła głową. Ale on i tak powiedział swoje.

Zdrowy rozsądek. Chyba tak należy to przetłumaczyć. Tak, zdrowy rozsądek.

No dobra – oświadczyła Elizabeth. – Tak. Z tym się zgadzam.

Seychel – powtórzył.

Dziękuję – powiedziała Elizabeth. Zdała sobie sprawę, że go lubi, chociaż przeczytał w „Tikkunie” jej artykuł o Flaubercie i zapragnął zapłacić jej kupę forsy za napisanie scenariusza uwspółcześnionej wersji „Madame Bovary”, żeby zamienić nieszczęsną Emmę w „przedsięwzięcie”. Polubiła go, chociaż kupował sobie Emmę Bovary jakby to był nowy sweter; wprawdzie z kaszmiru, ale i tak... i kupował ją, Elizabeth, jakby była... czym?

Och, dajże spokój. Przecież lubisz go właśnie dlatego, że cię kupuje. Nie bądź ograniczoną kołtunką.

Dziwne uczucie być towarem na sprzedaż – powiedziała.

Dziwne uczucie być nabywcą takiego towaru – odparował.


Greta wspominała czasy, gdy Elizabeth była maleńka; jej ukochana pierworodna. Budząc się rankiem, od razu zaczynała myśleć o małej Elizabeth. Właściwie nie zaczynała myśleć. Kontynuowała tok myśli z poprzedniego wieczoru, a one stanowiły kontynuację myśli z minionego dnia, które były dalszym ciągiem myśli z dnia wcześniejszego. Elizabeth wypełniała wtedy świadomość Grety. Była ślicznym dzidziusiem o ogromnych, ciemnych oczach i już wtedy z chmurną minką, która w każdej chwili mogła się zmienić w nieoczekiwany uśmiech, tak radosny, że wprawiał w rozbawienie nawet obcych ludzi. Oczy Elizabeth i dziś pozostały wielkie, ciemne i okrągłe. A ona nadal spoglądała groźnie, zbyt często jak na dorosłą kobietę. Ale gdy się uśmiechała, szeroko i wesoło, sprawiała wspaniałą niespodziankę. Jej twarz przybierała wtedy wyraz takiej wszechogarniającej, nieskrywanej radości, że otaczający ją ludzie uznawali ten świat za dobry i sprawiedliwy i zaczynali wierzyć, że nie muszą czekać na przyszłe życie, bo coś dobrego spotka ich już teraz. Świadkowie owej przemiany z chmurnego malucha w radosną istotkę czuli się szczodrze obdarowani. Uśmiech zawsze był wielką i nieświadomą siłą Elizabeth. I taką pozostał do dziś. Wychodząc z domu na to swoje tajemnicze spotkanie, obróciła się w drzwiach i przesłała Grecie uśmiech, który wprawił ją w świetny nastrój.

Greta żyła urodą swojej maleńkiej córeczki, jej nastrojami, jej potrzebami. Teraz zdała sobie sprawę, że tak samo uczestniczy w tym, co dotyczy Lotte. Wygoda matki, jej nastroje i humory, jej żądania i smutne potrzeby chorego człowieka stały się atmosferą, którą Greta oddychała, otaczały ją na podobieństwo mgiełki, podobnej do oparów wydobywających się z nawilżacza Lotte, który Greta co dzień starannie oczyszczała.

Głos Lotte przenikał do głowy Grety. Odczuwała ból matki jak swój własny. Każde rozczarowanie na skutek nieudanej terapii, każde niezadowalające spotkanie z lekarzem ciążyło kamieniem na sercu Grety. Każda radość Lotte, każda cudowna chwila, gdy udało jej się pokonać chorobę i dzielnie cieszyć się z pary nowych butów, zachwycać się wielkim jaskrawym słonecznikiem lub delektować się ciastkiem – stawały się radością Grety.

Zupełnie jakbym pielęgnowała dwulatka – oświadczyła mężowi. Ale skąd Tony mógł wiedzieć, co miała na myśli?

Powinnaś się od niej trochę odseparować – zasugerował Tony.

Greta spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Odseparować?

Niby czemu? Zastanawiam się, dlaczego tak radzą terapeuci. Separować się całe życie. Ale dlaczego?

Chyba żeby chronić siebie.

Chronić. Konserwować? Czy powinnam się owinąć plastikowym woreczkiem i umieścić wśród warzyw w zamrażalniku? Chociaż to nie moja twarz gnije?

Nie wydaje ci się, że chronienie siebie to ładna współczesna nazwa samolubstwa? – spytała.

Nie – odparł Tony. – Ludzie muszą wyznaczyć między sobą granice.

Nie podobał jej się sposób, w jaki Tony wypowiedział słowo „granice”. Zupełnie, jakby trzeba je było pisać z wielkiej litery G. Tony często zaczynał rzeczowniki z wielkiej litery.

Ludzie muszą wyznaczyć między sobą granice – powtórzył.

Może Ludzie tak właśnie robią, pomyślała. Tony wie, co mówi. Cieszył się u Ludzi autorytetem. Teraz, z tą swoją dużą głową, z uprzejmie spoglądającymi niebieskimi oczami i z niewzruszonym, dodającym otuchy, uśmiechem, także sprawiał wrażenie autorytetu.

Mam to gdzieś – powiedziała.


Elizabeth wyszła z gabinetu Larry’ego Volfmanna, ściskając w ręce butelkę, teraz już pustą i ciepłą. Większość ludzi uważała Elizabeth za osobę upartą, ale ona sama często czuła się tak, jakby ów upór nie był całkowicie jej własny. Sprawiała wrażenie aroganckiej i nieustępliwej, nie dlatego że podejmowała decyzje i trzymała się ich kurczowo, lecz dlatego że trudno jej było podjąć jakąkolwiek decyzję. Czekała i czekała, mając nadzieję, że w końcu zdarzy się coś nieokreślonego, co pozwoli jej dokonać właściwego wyboru.

Czasami nie miewała możliwości wyboru i wtedy leciała na łeb na szyję, jakby pod wpływem grawitacji. To sprawiało, że ludzie uznawali ją za ambitną i energiczną. A przecież jestem bierna, nie widzicie? Dlatego tak pilnie uczyłam się w szkole – zbyt leniwa, by się nie uczyć. A teraz to. Zrobię to, bo tak mi powiedział Larry Volfmann.

Elizabeth?

Zdała sobie sprawę, że wciąż tkwi w poczekalni, ściskając w dłoni plastikową butelkę. Naprzeciw niej stanął młody mężczyzna; niski, przesadnie opalony, o jasnych rzednących włosach, uczesanych w niepokojące, pozlepiane żelem spiki. [(czytaj spajki) – fryzura z włosów pozlepianych w sterczące szpice.]

Cieszę się, że cię złapałem – powiedział.

Elizabeth jakoś nie była z tego zadowolona, choć istotnie czuła się schwytana.

Nazywam się Elliot. – Ujął Elizabeth za łokieć i wprowadził do innego gabinetu. – Elliot King. Przykro mi, ale jestem po prostu biznesmenem.

Usiadł za biurkiem i umieścił nogi na blacie, wskazując Elizabeth krzesło.

Elizabeth usiadła i spojrzała poza podeszwy adidasów na owego biznesmena, któremu było przykro. Miał zrośnięte brwi. Wetknął ołówek do ust.

Chcę cię ostrzec przed Larrym – oświadczył.

Tak?

Szczerze go lubię – powiedział. Elizabeth skinęła głową.

Jest tutaj szefem – dodał. Elizabeth skinęła głową po raz wtóry.

Szefem studia.

Aha.

Szczerze go lubię. – Elliot wpatrywał się w nią. – Ale ja jestem po prostu biznesmenem. – Rzucił ołówek na biurko, od którego odbił się jak kamyk. – Elizabeth Bernard – ciągnął – kręci ci się w głowie? Skinęła twierdząco.

Robienie filmów to podniecająca sprawa – powiedział.

Uderza do głowy jak szampan, no nie? Chciałabyś być w tym biznesie, prawda? Bo to jest biznes. Biznes, w którym chciałabyś się znaleźć. A kto by nie chciał? Każdy dzieciak chciałby się wkręcić do przemysłu rozrywkowego. Ale coś ci powiem. – Odchylił się do tyłu tak bardzo, że Elizabeth mogła mu zajrzeć do nosa. – Jako człowiek interesu. Ten, który pilnuje, żeby wszystko trzymało się kupy. – Wysunął głowę do przodu i spojrzał na Elizabeth z nieukrywaną wrogością.

– „Madame Bovary”? – powiedział. – Kogo chcemy nabrać?

Elizabeth nie wiedziała, jak ma na to zareagować. Czy to zostało zaplanowane? Czy to ma być jakiś sprawdzian lojalności? Wzruszyła ramionami, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie odpowiedzi.

Elizabeth, Elizabeth, facet jest uczciwy, nie zrozum mnie źle. Szczerze go lubię.

Zadźwięczał telefon. Elliot podniósł słuchawkę, nakazując gestem dłoni, by Elizabeth zaczekała. Skinął głową, mruknął coś kilkakrotnie. – Mordercy są nudni, już ci mówiłem – oświadczył.

Elizabeth starała się sprawiać wrażenie inteligentnej, zainteresowanej i odprężonej, ale była chora z zakłopotania.

Szczerze cię lubię, pacanie. Po prostu daj mi fajniejsze morderstwo, maestro.

Odłożył słuchawkę.

Interesy – powiedział przepraszająco.

Elizabeth zesztywniała. Z trudem skupiała wzrok na Elliocie. Nic dziś nie jadła, było jej słabo i czuła się tak, jakby była bardzo daleko stąd. Wydawało jej się, że ma wypięty brzuch i żałowała, że nie włożyła innej koszulki. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek trafi do domu.

Znam ten przemysł – powiedział Elliot. – Znam rynek. I znam twego pracodawcę, profesorko. Szczerze go lubię, ale kiedy ten facet wpadnie na jeden z owych „literackich” pomysłów, jest jak pies, któremu dano kość, obgryza ją i świni dookoła, a potem co? Porzucają. Posłuchaj, jestem tylko biznesmenem, ale Larry Volfmann, niezależnie od tego, że miewa swoje zachcianki, także nim jest, a robienie filmów to biznes, a kiepski biznes to kiepski interes. A Madame Bovary... którą, nawiasem mówiąc, szczerze lubię...

Uniósł ręce dłońmi do góry.

Kapujesz, o co mi idzie?

Prawdę powiedziawszy, jestem trochę skołowana – odparła Elizabeth.

Mam ci powiedzieć jeszcze więcej?


Gdy Elizabeth wróciła do domu, Greta klęcząc pieliła w ogródku. Jej córka nie była już taka radosna. Greta wstała. – Jak poszło z panem Wolfmanem?

Volfmannem.

Wolfman czy Volfmann, jeden diabeł. Trafiłaś? Dotknęła dłonią policzka Elizabeth, pozostawiając na nim smugę ciemnej, żyznej ziemi. Trudno jej było uwierzyć, że ta wysoka, dorosła kobieta w czerni, która prowadzi samochód i reguluje sobie brwi, naprawdę jest jej córeczką, jej małą, kapryśną Elizabeth, jej dzidziusiem.

Mamo...

Owszem, uznała Greta, gdy Elizabeth wykrzywiła twarz w niemiłym, pełnym wrogości grymasie. To ona, moja córka.

Mamo, dostałam pracę. A potem ten dupek powiedział mi, żebym jej nie przyjmowała...

Volfmann?

Nie. Ten drugi. Elliot King.

Och! Jego matka jest moją klientką!

Więc stanęło na tym...

Jego matka zapragnęła wodospadu, całkiem nieodpowiedniego w tym otoczeniu, ale muszę przyznać, że pergola wygląda świetnie...

Że potrzebuję agenta – dokończyła Elizabeth. – Mam napisać scenariusz filmu. – I wtedy się uśmiechnęła.

Greta odczuła nagłą radość i nie po raz pierwszy pomyślała, że humory jej dzieci mają na nią wielki wpływ, zmieniając jej własne nastroje, jakby na zawołanie. Była gotowa klaskać w dłonie, aby dać wyraz swemu zachwytowi, tak jak wtedy, gdy Elizabeth była małą dziewczynką, lecz w porę się powstrzymała. Elizabeth nie lubiła, by ją „infantylizowano”, jak to ujmowała.

Rozpiera mnie macierzyńska duma – powiedziała.

Nie sprawiasz wrażenia bardzo przejętej – stwierdziła Elizabeth i nadąsana weszła do kuchni.

Greta ruszyła za nią. Jej syn, Josh, który wyjechał na Alaskę, by prowadzić poszukiwania geologiczne, był mniej rozmowny niż Elizabeth, ale Greta łatwiej odgadywała jego uczucia. Josh był chłopcem pełnym radości życia i hałaśliwym. Większość czasu spędzał na podwórku, biegając i kopiąc doły jak psiak. Czasami przychodził do mamy i skarżył się płaczliwie: „To dziwne”, nic jej nie wyjaśniając. Wiedziała wtedy, że jest nieszczęśliwy. Był to nieskomplikowany, bezpośredni komunikat, dzięki któremu Greta starała się rozwikłać problem Josha. Natomiast Elizabeth nigdy nie była bezpośrednia. Czasami Greta przyrównywała ją w myśli do olimpijskiego stoku narciarskiego, obfitującego w muldy i tyczki, na których powiewają pomarańczowe chorągiewki.

Tak czy siak – oświadczyła Elizabeth siadając przy stole – nagle zostałam scenarzystką. Nie do wiary, prawda? Zostałam namaszczona. Zamiast harować na uczelni, będę pisała dla filmu. Marzenie każdego studenta z niższego roku. Dziwne. Facet jest poważny i coś jakbym go polubiła, chociaż tylko spełniam jego zachciankę...

Greta patrzyła, jak nastrój Elizabeth się pogarsza.

...z czego chyba powinnam sobie zdawać sprawę.

Zmrużyła oczy. Westchnęła. Oparła głowę o blat stołu.

Uniosła ją i spojrzała na sufit.

Elizabeth...

Och, nie rozumiesz.

Greta patrzyła na szyję córki, wygiętą w łuk, podczas gdy nieszczęsna Elizabeth wpatrywała się w sufit. Cała jej postać stanowiła doskonale zachowany relikt przeszłości, pozę, jaką przybierała przed każdym dyktandem, przed każdą klasówką i przed każdym egzaminem. Elizabeth podchodziła do obowiązków ucznia z absurdalną powagą i sumiennością. Moja biedna dziecina, pomyślała Greta, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu.

Elizabeth spostrzegła ów uśmiech kątem oka.

Uważasz, że to nic wielkiego, tak? – spytała tonem pretensji.

Nie bądź niemądra – odparła Greta.

Powiedział, że to jego ulubione przedsięwzięcie. A ludzie pozbywają się swoich ulubieńców. Wywiezie nas swoją limuzyną, mnie i Madame Bovary, i wyrzuci gdzieś na pobocze drogi. Albo ten jego asystent wsadzi nas do worka i utopi. A potem kupi sobie złotą rybkę. – Wstała i zajrzała do lodówki.

Po prostu ciesz się chwilą, kochanie – powiedziała Greta.

Elizabeth przeszyła ją wściekłym spojrzeniem. – Do Hollywood przyjeżdża wielu zdolnych ludzi i wcale nie odnoszą sukcesu. – Wyjęła z lodówki jabłko i zajęła się kartkowaniem leżącej na blacie gazety. Tuż przy jej łokciu zadzwonił telefon, lecz ona zdawała się go nie słyszeć.

Na przykład Bertold Brecht – dodała.

Złota rybka – powiedziała Greta. – To mi przypomina, że mam zdobyć rybki koi [Karpie koi (po japońsku „brokatowe”) – ozdobne barwne karpie, zwane „żywymi klejnotami” lub „pływającymi kwiatami”. Prawdopodobnie znane już w III wieku w Persji. Od XVII wieku hodowane w Japonii.] do sadzawki żony Ripleya.

Sięgnęła za plecami Elizabeth, podniosła słuchawkę i usłyszała głos swojej matki, gniewny, bez powitania.

Nie mogę uruchomić tej zwariowanej maszyny – powiedziała Lotte.

Błyskotliwych ludzi – mówiła Elizabeth, nurkując pod skręconym kablem telefonu, zeskakując z krzesła i gryząc paznokcie. – A ja nie jestem błyskotliwa...

Niech to szlag, wszystko jest takie skomplikowane. Dawniej był przełącznik. Jeden przełącznik. Pstrykałaś w górą lub w dół...

O jaką maszynę chodzi, mamo? – spytała Greta.

W górę i w dół...

Telewizor? Zmywarka do naczyń?

...albo przyjeżdżać do Hollywood – ciągnęła Elizabeth.

Właśnie – powiedziała Greta, zwracając się do Elizabeth. – Nieudacznica z Nowego Jorku! Na co komu taka?... Co za maszyna? – powiedziała do słuchawki.

Nie zwracaj się do mnie takim tonem – obruszyła się Lotte. – Jestem stara, ale nie przestałam być twoją matką...

Dzięki za wsparcie – powiedziała Elizabeth, przemierzając kuchnię w tę i z powrotem.

Znowu regres! – wrzasnęła Greta w stronę córki. – Nie zaczynaj swojej starej śpiewki – dodała do telefonu.

Lotte się rozpłakała. Zabrzmiało to okropnie; piskliwie, niesamowicie i jakoś nieczysto i nienaturalnie, niczym wycie wiatru w bezksiężycową noc, pieśń gwałtownie konającego ptaka, skarga wilka, bezlitośnie ściskanego za spragnioną krwi gardziel. Greta słuchała owego płaczu całe swoje życie i nigdy do niego nie przywykła. Przerażał ją i rozwścieczał. Powodował, że jej żołądek zaciskał się z trwogi i ze straszliwej złości. Bała się tego łkania, tak przesadnego jak płacz Lucy Ricardo, [bohaterka serialu „I love Lucy”, będącego protoplastą dzisiejszych oper mydlanych. Niektóre odcinki zostały wysłane w kosmos, aby jego ewentualni mieszkańcy mogli zobaczyć, jak wygląda życie na Ziemi.] głośnego jak grzmot, przeszywającego jak błyskawica.

Matko, proszę, nie...

Te wszystkie automaty, przyciski – wyła Lotte. – A ty, krew z mojej krwi, kość z mojej kości... To nieludzkie. Hitler powinien za karę przyciskać te wszystkie guziki...

Jaka maszyna? – powtórzyła Greta bardzo spokojnie, bardzo powoli, patrząc jak Elizabeth z powrotem siada przy stole. Moja matka jest bardzo stara, powiedziała sobie w myśli. Bardzo, bardzo stara. Będę udawać, że jest dzieckiem. Takim, jak moje własne dziecko. Jak moje dorosłe, kompetentne, duże dziecko, siedzące przy kuchennym stole, ogryzające paznokcie i wypluwające je na podłogę. – Przestań! – zwróciła się do Elizabeth. Nie, nie. Okaż cierpliwość. Bądź cierpliwa w stosunku do dziecka, jakby wciąż było dzieckiem. Okaż cierpliwość matce, jakby była dzieckiem. – Z jaką maszyną nie możesz sobie poradzić, mamo?

Co? – wrzasnęła Lotte, zupełnie normalnym głosem.

Na miłość boską, skarbie. Poradziłam sobie. Nie jestem całkiem niedołężna.


Tego popołudnia Elizabeth poszła z matką, by odebrać Lotte po wizycie u lekarza. Czy w obliczu śmierci, myślała, pisanie scenariusza ma jakiekolwiek znaczenie? Albo czy warto zabiegać o stały etat? Lub przejmować się tym, że twoje trzyletnie dziecko spało z tobą w łóżku?

Ostatecznie wszystko jest bez znaczenia – powiedziała na głos.

Nie rozklejaj się – odparła jej matka.

Co? – spytała Lotte. – Co ona powiedziała?

Nic – powiedziała Elizabeth.

Nic – powiedziała Greta.

Lotte usiadła na stole do badania. Elizabeth stała oparta o drzwi. Poczuła ich nacisk i odsunęła się, by wpuścić lekarza. Był to trzeci lekarz w LA, którego porady zasięgały.

A więc, pani Frankę! – powitał je lekarz, jeszcze jeden krzepki, opalony, pozbawiony uśmiechu specjalista z lampką na czole i w balansujących na nosie okularach. Ponad niebieską papierową koszulą twarz babki jawiła się biała i koścista. Gdy Lotte uniosła ręce, rozległ się głośny trzask stawów, a potem metaliczne podzwanianie jej bransoletek. – Jak na rzeźnika – powiedziała, grożąc mu palcem – jest pan wcale przystojny!

Lekarz uśmiechnął się z przymusem. Przystąpił do badania czerwonej plamki obok jej lewego nozdrza.

Czy to boli?

Hitler powinien cierpieć tak jak ja. Poszturchał ją jeszcze trochę.

Gangster – powiedziała. – Całe życie bez jednego pryszczyka.

Kto, Hitler?

Ten cholerny sukinsyn – stwierdziła.

Ja – dodała wreszcie, gdy lekarz nie usiłował więcej zgadywać. – Ja. Całe życie bez jednego pryszczyka. Ani jednego. Niech pan spojrzy na moją skórę.

Właśnie to robię, proszę pani.

Mów mi Lotte – oświadczyła Lotte.

Wyluzuj, doktorku – dodała.

Rozchmurz się, coś pan taki, doktorze Karoglian? – powiedziała.

Kevorkian – sprostowała Elizabeth.

Lekarz, który starannie ignorował wszystko poza guzem pacjentki, zwrócił się do Grety, mówiąc: – Ostra sztuka z tej pani matki.

Aha! – ucieszyła się Lotte. Uśmiechnęła się triumfująco. – Święta prawda, doktorze Jak-Mu-Tam.


Gdy wróciły od lekarza, dochodziła szósta. Elizabeth wbiegła po schodkach do domu rodziców, trzypoziomowej, krytej gontem, drewnianej budowli, wtulonej w zbocze Rustic Canyon w Santa Monica. Elizabeth wspinała się po stopniach i podążała porośniętą mchem ścieżką wiodącą ku frontowym drzwiom. Wokół niej pysznił się kunsztownie zaprojektowany ogród Grety. Matka zawodowo trudniła się projektowaniem ogrodów i jej własny ogród, którego styl zmieniała co kilka lat, stanowił obecnie starannie zaplanowaną bezładną mieszaninę róż, wrzosów i lawendy.

Poprzez dzikie wrzosowiska, wzgórza i doliny, wzniesienia i zapadliska, poprzez gaje... – deklamowała Elizabeth.

Ależ słownictwo – powiedziała z dumą babcia Lotte.

Elizabeth zostawiła matkę i babkę i weszła na patio.

Jeszcze kilka stopni, prowadzących prawie pionowo w górę do basenu, gdzie pluskali się Brett i Harry. Powiewy wiatru kołysały żonkilami, setkami żonkili. Elizabeth zaczynała już trochę tęsknić za Nowym Jorkiem. Żonkile w Santa Monica przypominały jej lato w Sands Point na Long Island, gdzie dorastała. Ale zapachy były inne. Woń otoczenia kalifornijskiego domu rodziców wciąż była dla niej obca, chociaż mieszkali tu już ponad dziesięć lat. Pomimo że matka sadziła tu angielskie rośliny, powietrze wciąż pachniało przyprawami rodem z egzotycznej pustyni. Szczególnie jeden kwiat – nie umiała jeszcze zlokalizować winowajcy – rozsiewał przyprawiający o mdłości odór podobny do woni psiego gówna, wilgotnego psiego gówna, atakując ją, gdy się tego najmniej spodziewała.

Usłyszała Bretta schodzącego po schodach i wyśpiewującego „Yankee Doodle”. [piosenka pochodzenia brytyjskiego, popularna w USA w czasie amerykańskiej wojny o niepodległość (1775-1783) uważana za nieoficjalny hymn narodowy.]

Jestem tutaj cudzoziemką – powiedziała. – Chociaż tu dorastałam. – Siedziała plecami do schodów. Nie wstała i nie obejrzała się. Lubiła ową chwilę niepewności, gdy nie wiedziała dokładnie, gdzie się znajdują, choć miała świadomość, że są w pobliżu.

Wcale tu nie dorastałaś – poprawił ją Brett. Stał teraz tuż za nią. – Twoi rodzice przenieśli się tutaj, gdy byłaś na studiach.

Elizabeth poczuła na karku jego dłoń, chłodną i wilgotną po wyjściu z basenu. Sięgnęła za plecy i chwyciła rękę syna. Coś pociągnęło jej włosy i Brett pojawił się w polu widzenia, niosąc Harry’ego, którego włosy przylgnęły do czaszki, mokra twarz lśniła, a wilgotne rzęsy sprawiały wrażenie jeszcze ciemniejszych i dłuższych niż zazwyczaj. Jego piąstka zacisnęła się na pasemku włosów Elizabeth i wysunęła je z klamry.

Puść, Harry – powiedział Brett. – Ja także czuję się czasami jak cudzoziemiec.

Bo nim jesteś.

Brett dorastał w Afryce Południowej. Jego ojciec był tam nie ukrywającym swych poglądów liberałem. Prowadził badania nad rakiem i piastował stanowisko profesora na uniwersytecie w Cape Town, skąd był zmuszony wyjechać, gdy Brett miał osiem lat. Rodzina przeniosła się do Rochester. Ta kulturowa i klimatyczna zmiana znalazła odzwierciedlenie w akcencie Bretta. W zależności od tego, w jakim okresie życia poznał wymawiane słowo, posługiwał się miękkim, łagodnym, leniwym brytyjskim akcentem, charakterystycznym dla anglojęzycznych mieszkańców Afryki Południowej lub wymawiał je bezbarwnie i nosowo, jak to czynili mieszkańcy północnej części stanu Nowy Jork.

Poznali się, gdy był studentem Elizabeth. Brett odstawał od reszty studentów nie tylko wzrostem i wiekiem – a był o kilka lat starszy od Elizabeth. Włosy wiecznie spadały mu na oczy, więc odrzucał je do tyłu gestem zniecierpliwionej nastolatki. Miał wtedy kozią bródkę i wydawał się Elizabeth niesłychanie poetyczny. Na dodatek nie było powodu, by uczęszczał na seminarium poświęcone poezji cudzołóstwa. Ukończył studia na wydziale prawniczym i przepracował rok w nowojorskiej firmie, gdy postanowił wrócić na uczelnię i zrobić doktorat z filozofii. Elizabeth spotkała go poza salą lekcyjną, gdzie z zaniepokojonym wyrazem twarzy siedział na podłodze, słuchając małego, trzeszczącego radia nadającego wiadomości.

Skradziono uran memu ojcu! – powiedział, wskazując radioodbiornik.

Brett nie przypominał żadnego ze znanych jej ludzi. Wracając na studia wywrócił swoje życie do góry nogami. Mówił z dziwacznym akcentem. Jego ojcu skradziono uran. Ubrany był w kraciastą koszulę i bladoniebieski krawat z dzianiny. Miał pociągłą twarz i wąski, wydatny nos. Oczy także miał wąskie i ciemne. Ale tę surowość łagodziły szerokie usta i głębokie dołeczki w policzkach, nadające jego twarzy wyraz roztargnionej uprzejmości. Elizabeth natychmiast się zakochała.

Właściwie dlaczego chodzisz na moje zajęcia? – zapytała go po kilku miesiącach znajomości. – Są nadobowiązkowe. I nie mają nic wspólnego z twoim kierunkiem studiów. Nie są nawet przeznaczone dla doktorantów.

Zadawszy to pytanie, zdała sobie sprawę, że ma nadzieję usłyszeć, że wybrał jej seminarium ze względu na nią, że podziwiał ją na odległość i że zapisał się na ten kurs, by się z nią zapoznać.

Przez rozwagę. Te zajęcia są tak wcześnie rano.

No i co?

Dzięki nim udaje mi się wcześnie wstawać z łóżka.

Ale teraz jesteśmy w łóżku – powiedziała Elizabeth, wskazując zmięte prześcieradła i poduszki.

Tak – odparł Brett. – Tak, wszystko się dobrze skończyło.

Elizabeth doskonale pamiętała ów dzień. Brett zaproponował, by się pobrali. Od tamtej pory sugerował to wiele razy. A ona równie często radziła, by z tym poczekać.

Puść, piścidełko – powiedział Brett do Harry’ego. – Zrobisz mamusi krzywdę.

Harry przecząco pokręcił główką. Skąd ten maluch wie, że to, co w ustach Bretta brzmi jak „piść”, oznacza to samo, co „puść”, gdy jest wypowiadane przez mamę? Skąd on, u diabła, wie, co znaczy „piścidełko”? Dzieci są bardzo inteligentne.

Harry był chudym trzylatkiem, co Elizabeth bardzo się podobało, bo dopóki się nie urodził, podziwiała wyłącznie tłuste, krzepkie brzdące. Wzięła go na ręce i postawiła sobie na kolanach, czując przypływ miłości tak rozpaczliwej, jakby się nie widzieli czterdzieści lat, a nie czterdzieści minut.

Brett – powiedziała, wymawiając imię w taki sposób, że zabrzmiało jak „Brit”.

Brett nie znosił swego imienia. – Zamknij się, dobra? – powiedział.

Elizabeth zapytała Harry’ego, czy nie chce siusiu.

Powinnam nazywać tatusia „Bob”? – spytała.

Harry pokręcił główką. Uśmiechnął się spoza smoczka.

Wyjął smoczek z buzi. Rozległo się cmoknięcie.

Nie – powiedział i z powrotem umieścił smoczek w buzi.

Elizabeth przyłożyła twarz do chłodnego czoła synka. Lubiła imię „Brett”. W sam raz dla kowboja. Włosy Harry’ego przylgnęły do jej warg. Wdychała wilgotny zapach małego ciałka, czuła piąstkę wpijającą się w jej pierś. Słuchała jego oddechu.

Zamknęła oczy. Nasłuchiwała śpiewu ptaków, szczekania psa u sąsiadów. Czuła chłód powietrza. Bóg, pomyślała. Jest jeszcze Bóg.

Nie płacz, mamo – odezwał się słaby głosik. Elizabeth otworzyła oczy.

Smutno? – zapytał, podając jej swój smoczek.

Nie, nie. – Otarła oczy. – Mamusia doznała objawienia.


Gdy Greta wyszła z domu i zobaczyła małego Harry’ego przycupniętego na kolanach Elizabeth i ssącego smoczek, pomyślała, że chłopczyk wygląda milutko z policzkiem przylgniętym do policzka matki i z wilgotnymi włoskami przylepionymi do czoła. Jego pieluszka była nasiąknięta wodą z basenu. Na jej widok Greta przypomniała sobie, jak ciężkie bywały pieluszki Elizabeth, gdy córeczka budziła się z drzemki z groźnym marsem na czole.

Greta ucałowała Elizabeth w czubek głowy i żartobliwie pociągnęła za smoczek Harry’ego, jakby odkorkowywała wannę.

Nie zniekształca mu zgryzu – powiedziała Elizabeth.

A czy ja coś mówię?

I dobrze. Nie mów.

Oj, Elizabeth! Wykrzywiasz wargi, jak wtedy, gdy byłaś mała – powiedziała Greta z uśmiechem. Uśmiechała się do wspomnienia, które z jakiegoś względu było jej miłe. – Jeśli chcesz wiedzieć, uważam, że smoczki są fajne. – Weźmy taką Maggie Simpson. [mała córeczka państwa Simpsonów, bohaterów rysunkowego serialu „Simpsonowie”, która nie rozstaje się ze smoczkiem.]

Nie o to chodzi – powiedziała Elizabeth.

Masz rację, nie o to chodzi. – Greta usiadła naprzeciw Elizabeth i Harry’ego. Harry wyciągnął do niej rączki, a potem, bez słowa, przeczołgał się pod niskim drewnianym stolikiem i usadowił na kolanach Grety. Greta przytuliła go i nawiedziły ją wspomnienia małej Elizabeth, tak wyraźne, że poczuła zakłopotanie. Ujrzała kręcone brązowe włoski Elizabeth, jej okrągłą rozgadaną buzię lub zaciśnięte, nadąsane wargi, jej zabawnie arogancki sposób bycia, jej policzki różowe i delikatne.

Co my teraz zrobimy? – spytała Elizabeth, a do jej oczu napłynęły łzy. – Czuję się taka bezsilna. – Sięgnęła ponad stołem i ujęła dłoń matki.

Cóż za niecodzienna kombinacja, pomyślała Greta. Sentymentalna mizantropka. Sceptyczna w stosunku do świata pojmowanego w całości, Elizabeth potrafiła być głupio, naiwnie i na wskroś żarliwa w stosunku do jakiejś jego części. Nie po raz pierwszy uderzyło Gretę spostrzeżenie, że Elizabeth stanowi jakby odwrotność swego ojca. Tony był niezwykle życzliwym człowiekiem, choć obiekty jego życzliwości koniecznie musiały zostać uogólnione, sklasyfikowane i nazwane jako część jakiegoś zbioru. Na przykład „ludzie starsi”, gdy chodziło o jego rodziców. „Matka opustoszałego gniazda”, gdy chodziło o jego żonę. Czy nawet „dziwaczna młodzież”, gdy chodziło o Elizabeth i Josha. Zbiory ludzi całkowicie nieznajomych były oczywiście idealne. Podczas studiów Tony na krótko uległ czarowi Mao i nadal żywił wielkie współczucie oraz zachował wrażliwość na potrzeby Ludzi. Szkoda, myślała Greta, że był taki obojętny w stosunku do poszczególnych osób. Z kolei Elizabeth była niczym pies, lojalna wobec swoich przyjaciół i rodziny, a nieufna w stosunku do reszty świata.

Jesteś zupełnie jak twój tata – powiedziała, na co Elizabeth zareagowała takim zadowoleniem, że Greta nie miała serca dodać „tylko na odwrót”.


***


Przez następne pół roku Elizabeth jak szalona kursowała pomiędzy Los Angeles a Nowym Jorkiem, co na niewiele się zdało, ale utrzymywało ją w poczuciu, że robi coś istotnego. Raz spotkała się z młodym agentem, który był siostrzeńcem klientki Grety i gotów był reprezentować niemal każdego. Ale większość jej comiesięcznych wizyt wynikała z chęci niesienia pomocy matce.

Teraz, siedząc w swoim living roomie, długim, prostokątnym pomieszczeniu o oknach wychodzących na szyb wentylacyjny, wykręciła numer telefonu babci, pewna, że zastanie również Gretę, która była tam zawsze obecna. Na zewnątrz świeciło jaskrawe słońce, ale w pokoju panował taki mrok, że Elizabeth z trudem dostrzegała zabawki piętrzące się pod ścianami na podobieństwo nasypów rzecznych. Telefon odebrała Greta.

Babcia czuje się dziś zupełnie dobrze – powiedziała. – Właśnie pomogłam jej wziąć prysznic.

Prawdziwe błogosławieństwo – Elizabeth usłyszała dochodzący z dala głos Lotte.

A co u ciebie, mamo? – spytała Elizabeth. – Jesteś wykończona?

Jak tam Harry?

Nie możesz tam biegać co pięć minut, sypiać na kanapie babci, gotować dla niej i dla taty... No i masz przecież pracę...

A co mam zrobić? – spytała Greta. – Babcia musi coś jeść, musi się umyć... – Nagle jej głos przeszedł z pełnego napięcia, obronnego burczenia w piskliwe krzyki kontrolowanej wściekłości. – Matko, już ci mówiłam – dobitnie przemawiała do Lotte. – Tabletki są ułożone na stole w jadalni. W kolejności. Widzisz? Stawiasz znaczek na kartce obok nazwy lekarstwa, kiedy je połknęłaś... Nie, nie skonasz na wątrobę z tego powodu, że dwadzieścia minut temu przyjęłaś tylenol... Tak, przygotuję ci lunch, jak tylko skończę rozmawiać z Elizabeth...

Mamo. A może trzeba kogoś wynająć? – poradziła Elizabeth, jak to ona.

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – odparła Greta, jak to ona.

Chcę galaretkę – powiedziała babcia.

Zupełnie jak z dwulatkiem – rzuciła Greta do słuchawki.

Ja mam trzy – zaprotestował Harry. Słuchał rozmowy z telefonu w sypialni.

Tak. Jesteś dużym, grzecznym chłopczykiem swojej babci.

Elizabeth była zadowolona, że może zaoferować matce pociechę w postaci Harry’ego, bo jej matka nie zaakceptowałaby innej. Latając do Kalifornii, Elizabeth za każdym razem zabierała z sobą synka. Greta cieszyła się na jego widok, tuliła policzek do jego główki w pieszczocie, którą do tej pory czasami obdarzała Elizabeth, więc może te podróże naprawdę w jakiś sposób ją wzmacniały. Greta nie czuła się dobrze, cierpiała na wywołaną zdenerwowaniem biegunkę, ale za każdym razem, gdy Elizabeth zaofiarowała się, że zabierze babcię do lekarza, albo że spędzi z nią noc lub ugotuje dla niej specjalną kolację czy choćby podgrzeje zupę, Greta przyjmowała to z wdzięcznością, a potem upierała się, że zrobi to wszystko sama.

Biedna Elizabeth – mawiała Greta, wykonując wszystkie obowiązki, które Elizabeth usiłowała zdjąć z jej barków. – Musisz się opiekować Harrym.

Jest przecież Brett – powiedziała Elizabeth, gdy Brett przyleciał z nią i z Harrym.

Nim także musisz się zajmować.

Nie o to mi chodziło, mamo.



2.


Był koniec lutego i Elizabeth wpatrywała się w choinkę, która wciąż tkwiła w rogu pokoju; smętne, wysuszone zaprzeczenie świetniej szych przodków i ofiara pożaru.

Z zamyślenia wyrwał ją sygnał telefonu.

Mama musi przejść test – powiedział ojciec Elizabeth. W rozmowach z dziećmi rzadko nazywał Gretę „mamą”, chociaż Elizabeth i Josh zwracali się tak do niej wcale często jak na dorosłych ludzi.

Musisz? – spytała Elizabeth, przekonana, że jej matka słucha rozmowy z drugiego aparatu. Elizabeth starała się do nich telefonować wyłącznie wtedy, gdy sądziła, że drugie z rodziców znajduje się poza domem. Ale gdy to oni dzwonili do niej, musiała się pogodzić z tym, że obydwoje uczestniczą w rozmowie. Chociaż szczerze tego nienawidziła. Czuła się tak, jakby nie rozmawiała z żadnym z nich. Jej słowa nikły w niepewności, rozmywały się w pustce.

Tak. – Dobiegł ją głos Grety.

Elizabeth nie miała pojęcia, o czym oni mówią. Czyżby jej matka miała zamiar zostać agentką nieruchomości lub kimś w tym rodzaju? A może musi uaktualnić prawo jazdy.

Nie martw się – powiedział Tony.

To nic takiego – dodała Greta. – Mówiłam mu, że nie należy do ciebie telefonować. Mówiłam ci, Tony, żebyś nie dzwonił.

Ma prawo wiedzieć.

Na razie nie mamy jej nic do powiedzenia – ostro zaprotestowała Greta. – Właśnie dlatego robią test. Gdybyśmy coś wiedzieli, nie musielibyśmy robić badań. Prawda?

I rozpłakała się.

Tak. Masz rację. Prawda – powiedział Tony. Mówił cicho i łagodnie. – Żeby to wykluczyć – dodał. – Po prostu, żeby wykluczyć.

Stopniowo do Elizabeth dotarło, że jej matka ma guzek. Słuchała dyskusji rodziców na temat guzka (w okrężnicy matki), na temat badania (które miało wykluczyć istnienie guzka) i na temat terminu badania (jak najwcześniejszego). Ich zniekształcone, obco brzmiące, smutne głosy, sprzężone w tradycyjny duet telefoniczny, zdawały się docierać z odległości jeszcze większej niż zazwyczaj.


***


W noc poprzedzającą wylot Elizabeth, która chciała być przy matce, gdy ta podda się biopsji, Brett trzymał ją w ramionach, dopóki nie usnęła ze spoconym policzkiem wciśniętym w jego pierś.

Mówią mi, że matka może mieć raka, a ja w odpowiedzi gderam – powiedziała zawstydzona.

Pocałował ją w czoło. – Nie jesteś gderliwa – mruknął.

Jesteś rozgniewana. I masz powody.

Poczuła, że jego wargi rozciągają się w leciutkim uśmieszku, który dobrze znała – wyrażającym pełne skromności (bo Brett był skromny) i szczerości (bo takim był także) uznanie dla własnego beztroskiego i pogodnego usposobienia. Elizabeth zdawała sobie sprawę, że daje mu zbyt wiele okazji do okazywania cierpliwości. Może, między innymi, właśnie to w niej lubił. Miała nadzieję, że tak jest, że jego pełna rozbawienia wyrozumiałość nie wyczerpie się, zanim ona stanie się bardziej zrównoważona, co zawsze stanowiło jej cel i zamiar.

Dziękuję – powiedziała. Przytuliła się do niego. Miał na sobie piżamę, co należało do jego staromodnych upodobań. Nigdy dotychczas nie znała mężczyzny, który sypiałby w piżamie. Nawet jej ojciec sypiał w bokserkach. Wtuliła twarz w tkaninę pachnącą krochmalem i świeżością.

Kocham ciebie i twoją piżamę – powiedziała.

A ja kocham ciebie i twoją piżamę – odparł, głaszcząc jej nagie ciało.

Elizabeth poczuła przypływ pożądania, potężną falę cielesnej emocji. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie falę przypływu, unoszącą na swym spienionym grzbiecie ciężarówki, przyczepy mieszkalne i chałupy.

Dziękuję – powiedziała, przyciągając go do siebie.

Pocałował ją w szyję. – Cała przyjemność po mojej stronie – odparł łagodnym, chrapliwym i stłumionym głosem.

Później, odsuwając się od niego, powiedziała: – Przez ciebie, aż się spociłam. – Chociaż już spał. Nasłuchiwała jego oddechu. Dobrze znanego gulgotu, brzmiącego niemal jak mowa, z jakim wydychał powietrze. Usiłowała zsynchronizować swój płytki, urywany oddech z jego oddechem.


***


Rankiem odleciała do LA. Na miejscu wzięła taksówkę i pojechała do szpitala. Siedziała tam z ojcem, wyczekując werdyktu, pewna, że guz okaże się dobrotliwy, a jednocześnie pewna, że tak nie będzie. Ojciec miał na sobie biały kitel służbowy z wyszytym na lewej kieszonce nazwiskiem. Jak gracz w kręgle albo pracownik stacji benzynowej lub ochroniarz. Albo jak lekarz. Ojciec miał wpięty w klapę identyfikator. DR ANTHONY BERNARD.

Elizabeth zastanawiała się nielojalnie, dlaczego dr Anthony Bernard nie wykrył guzka w okrężnicy pani doktorowej Bernard, dlaczego nie zaniepokoiły go jej skurcze żołądka i biegunka. Oczywiście, ostatnio ojciec nieczęsto miewał do czynienia z pacjentami. Zarzucił praktykę, by beznamiętnie i skutecznie pozyskiwać sponsorów dla swego szpitala. Zajęcie godne podziwu, pomyślała Elizabeth. Ale guzek pozostaje guzkiem.

Nic jej nie będzie – powiedziała, jakby go oczyszczała z winy, którą przed chwilą mu przypisała. Lub jakby uwalniała siebie od winy za obwinianie ojca. – Nie martw się, tatusiu.

Ujął jej dłoń i ucałował. Miał spierzchnięte wargi. Pogrzebała w torbie, szukając balsamu do ust i podała mu go. W białym kitlu sprawiał na niej wrażenie szczególnie bezsilnego, jakby to ów biały kitel z wyszytym czarnymi ściegami nazwiskiem był prawdziwym doktorem Anthonym Bernardem.

Po powrocie do domu zatelefonowali do Josha na Alaskę, i, ku ich zaskoczeniu, zastali go w bazie. Josh był o cztery lata młodszy od Elizabeth. Kochał skały i czuł się wśród nich bardzo szczęśliwy. Elizabeth podejrzewała, że one także go kochają.

Jest złośliwy – powiedziała. – Stadium C.

Josh milczał.

Ale otorbiony – dodała. – Otorbiony. – To dobrze, że otorbiony.

Ojciec przemierzał dom w tę i z powrotem. Za każdym razem uderzał się goleniem w ostry brzeg stolika do kawy. – Cholera – powtarzał raz po raz. – Cholera.

Elizabeth traciła oddech. Ojciec powiedział „cholera”. Odczuwała coraz silniejsze ściskanie w gardle. Ojciec nigdy nie wypowiadał takich słów. Śmieszne. Jak to możliwe, żeby gardło się kurczyło? Jak to możliwe, by ojciec mówił „cholera”? Zdała sobie sprawę, że z powodu ucisku w gardle nie może przełknąć śliny. W takim razie, w jaki sposób powietrze dociera z nosa do płuc i z płuc do ust?

Jutro będę na miejscu – powiedział Josh. – Jutro rano. Najwcześniej jak się da. – Elizabeth zapomniała, że rozmawia przez telefon. Oddała słuchawkę ojcu.

Ksss... – powiedziała.

Co? – spytał ojciec. – Jezu, jesteś biała jak ściana.

Ksss... – spróbowała jeszcze raz. Wskazała palcem na swoje gardło. Czuła, że jej oczy boleśnie wychodzą z orbit. – Ksss!

Josh? Zadzwonię później. Elizabeth chyba potrzebuje xanaxu. [(nazwa chemiczna Alprazolam) – lek stosowany w przypadkach niepokoju, napięcia i paniki]


***


Josh dotarł do domu dopiero po południu. Elizabeth czekała na niego przysiadłszy na szczycie schodów. Harry usnął w living roomie, pod stolikiem do kawy, więc go tam zostawiła. Nie zamknęła drzwi frontowych, siedziała na najwyższym stopniu, kruszyła w palcach lawendę, wdychała jej mocną, przyprawiającą o mdłości woń i czekała na Josha. I oto jest, wysiada z taksówki, a ona zastanawia się, dlaczego nie wyjechała po niego na lotnisko. Pomachała mu ręką, wstała i patrzyła, jak nadchodzi wyłożoną kamieniami ścieżką, pośród kwitnących krzewów różanych. Miał smagłą od słońca i wiatru cerę, a z tego, co wiedziała, prawdopodobnie i od brudu. Przed wyjazdem w teren ogolił sobie głowę i teraz, po trzech miesiącach, włosy odrosły mu w sterczących, zmierzwionych kępkach. Dostrzegł ją i wbiegł lekko po schodach, objął w talii, przytknął twarz do jej twarzy i zalał się łzami.

Płakali, trzymając się w objęciach bardzo długo... właściwie jak długo? Pół godziny? Trzy minuty? Elizabeth nie miała pojęcia. Garnęła się do Josha. Był krzepki i miał duże dłonie i stopy, niczym szczeniak. Tylko on jeden mógł ją zrozumieć. Nikt poza nim nie był w stanie pojąć, co czuła. Greta była ich matką. Tylko ich. Josh powtarzał jej dziecinne, zdrobniałe imię, Tizzie, i poklepywał ją po plecach, a ona poklepywała jego.

Biedna mamusia – powiedział Josh. – Biedna mama.

Biedna mamusia – powtórzyła Elizabeth. I to mieli na myśli. Ale jednocześnie myśleli obydwoje: Biedni my. Biedny Josh. Biedna Elizabeth.

Wyzdrowieje – powiedziała Elizabeth.

Wiem – powiedział Josh. – Jasne, że wyzdrowieje.

I wierzyli w to. Bo, zdała sobie sprawę Elizabeth, byłoby nie do pomyślenia, żeby w to nie wierzyli.


***


Wczesnym rankiem przy ziemi ścieliła się mgła, przesłaniająca krzewy różane. Tę porę dnia Greta lubiła najbardziej. Miasto tonęło w łagodnym, srebrzystym świetle. Siadywała wtedy na frontowych schodkach i spokojnie popijała kawę. Greta lubiła być sama. Tylko będąc sama zapominała o tym, że jest samotna. Wszystko wokół niej, wilgotne od rosy kwiaty, żwir pod jej stopami, zdawało się być doskonale wyraziste i idealnie zgrane z jej ciałem w jedną harmonijną i wymowną część poranka. Wyłącznie dla siebie miała jedynie tę porę półmroku. I może dlatego ulubiła sobie właśnie ją. Były to godziny dodatkowe, godziny, których nikt nie chciał. Mogła je zaanektować dla siebie bez wyrzutów sumienia, wiedząc, że nikogo ich nie pozbawia.

Tony jeszcze śpi. Josh wprowadził się do swego dawnego pokoju i także śpi. Elizabeth i mały Harry wrócili do Nowego Jorku i oni także, chociaż znajdowali się w strefie czasu, gdzie było o trzy godziny później, mogli jeszcze tkwić w łóżkach. Nie ma wątpliwości, że Lotte także śpi. Zawsze lubiła wysypiać się do późna, twierdząc, że ten zwyczaj to pozostałość z lat, gdy występowała w teatrze. Greta wspomniała czasy, kiedy wysiadywała na progu sypialni rodziców, przyglądając się uśpionej matce. Jej twarz była zniekształcona, rozpłaszczona na materacu, ręka zwisała z łóżka, jak ręka nieboszczyka. Greta wpatrywała się w to nieruchome ciało, dopóki nie wmówiła sobie, że jej matka nie żyje. Wtedy zaczynała płakać, zawodzić, aż Lotte budziła się ze stanu śmierci i zaczynała pocieszać rozhisteryzowaną córkę.

Ale teraz to już by nie podziałało, pomyślała. W żadną stronę.


***


Wróciwszy do Nowego Jorku, Elizabeth podjęła nauczanie i niepokoiła się. Przestała sobie zaprzątać głowę Lanym Volfmannem i filmową wersją „Madame Bovary”. Po części dlatego, że całkowicie zajmowały ją dramaty, które z dala od niej przeżywały jej matka i babka, a także przyjemności dnia codziennego, dzielone z Harrym i Brettem, oraz żądania, zachwyty i niezadowolenie jej studentów. Po części zaś dlatego, że po wizycie u Volfmanna i u Elliota Kinga i po znalezieniu sobie agenta, który był siostrzeńcem jednej z klientek matki, gotowym reprezentować niemal każdego, od kilku miesięcy nie miała od nich żadnej wiadomości.

Aż pewnego kwietniowego dnia, gdy w parku zakwitły żonkile, Elizabeth otrzymała wiadomość od swego młodego, niewybrednego agenta, który z nieukrywanym zdziwieniem oświadczył, że Larry Volfmann rzeczywiście chce z nią podpisać umowę i proponuje rozsądną sumę pieniędzy, którą Elizabeth uznała za całkowicie nierozsądną, jako że wynoszącą trzy razy tyle, co jej wynagrodzenie docenta.

Co powinniśmy zrobić? – spytała Bretta.

Myślę, że powinniśmy to uczcić butelką szampana – odparł Brett.

Położyli Harry’ego, zamówili sushi i odkorkowali butelkę Veuve Clicquot rocznik 95, którą Brett otrzymał w prezencie na swoje trzydzieste urodziny. Stała w lodówce już trzy lata. Usiedli na kanapie i jedli z tacek, jakby oglądali telewizję, ale nie włączyli telewizora. Elizabeth cieszyła się, że Brett jest tuż obok niej, że czuje jego udo przy swoim udzie.

Czy szampan pasuje do sushi? – spytała.

Myślę, że powinniśmy porozmawiać o przeprowadzce do LA, Elizabeth – powiedział Brett. – Przynajmniej tymczasowej.

Myślę, że szampan pasuje do wszystkiego.

Uwielbiasz filmy, a nienawidzisz uczenia – stwierdził.

Co ci to mówi? A dla mnie to bez znaczenia.

Wszyscy uwielbiają filmy.

Więc może wszyscy powinni strzepnąć z siebie kredowy pył i wyruszyć na zachód. – Brett pocałował ją w policzek. – Ja będę tam mógł pracować w domu, tak samo jak pracuję w domu tutaj. A ty przynajmniej nie będziesz co chwila latać w tę i z powrotem.

Jak on może coś takiego sugerować? Ot tak, spakujmy się i zostawmy dom? Nasze przepełnione, przegrzane, zbyt wysoko opłacane mieszkanie? Naszych przyjaciół, tak zaniedbywanych, odkąd pojawił się Harry?

Wiesz, że mam rację – nie dawał za wygraną.

Tak po prostu, spakować manatki i jechać na zachód? – Zastanawiała się, jak czuje się taki spokojny i wielkoduszny człowiek. Wspaniale? Czy może wcale nie jest mu łatwo?

I będziemy mogli wziąć ślub – powiedział Brett.

Elizabeth zbyła to milczeniem. Taką rozmowę odbyli już wcześniej. Spodziewała się, że ten temat wróci. Jej przyjaciółki, które zawsze chciały wydać się za mąż, ale im się nie udało, nie mogły zrozumieć jej powściągliwości. Podobnie jak ona sama.

Wy jeszcze nie macie dziecka – odpowiadała im, jakby to wyjaśniało sprawę.

Wznoszę toast – powiedział Brett. – Za Elizabeth w Hollywood. Powodzenia.

Szybko opróżnili butelkę. Lecz Elizabeth nie miała apetytu.

Mogę zjeść twojego łososia? – zapytał Brett, po czym opróżnił pałeczkami jej talerz.

Byłabym blisko rodziny – rozważała sprawę Elizabeth.

Jestem im potrzebna.

Ale w danej chwili ów pomysł przyprawiał ją o mdłości. Nieomal czuła woń kremu babki, smak szminki matki pozostawionej na szklance z mrożoną herbatą. Stopy ojca z jednym paznokciem dłuższym od pozostałych urastały w jej wyobraźni do gigantycznych rozmiarów. A na domiar złego te wszystkie baseny, flegma, przepocone prześcieradła, sztywne kończyny z obwisłą, wysuszoną skórą. Nie powinnam być stróżem brata mego. Ani mej matki. A już na pewno nie babki mojej. Tak powiada Biblia.

Moja matka – powiedziała. Moja matka może umrzeć. Co Elizabeth pocznie bez jej matki? Co inni poczną bez swoich matek? To niewyobrażalne. Nagle poczuła nieprzepartą tęsknotę za matką, rozpaczliwą, zachłanną potrzebę jej obecności. Usłyszała śmiech Grety, głośne ha, ha, i ujrzała jej inkrustowaną złotem biżuterię, połyskującą w kalifornijskim słońcu, gdy matka odchyliwszy głowę do tyłu otworzyła usta i śmiała się, śmiała.


***


Przenieśli się do Los Angeles w maju, od razu gdy skończył się semestr.

Mam nadzieję, że nie robisz tego ze względu na mnie – powiedziała Greta, gdy Elizabeth zadzwoniła do rodziców, by ich poinformować o swoim przyjeździe. – Nie chcę, żebyś się dla mnie poświęcała.

Niech mnie Bóg strzeże przed poświęcaniem się dla ciebie, mamo. Nie, nie robię tego dla ciebie. Uspokój się. Tego wymaga moja praca.

Jasne, że robię to dla ciebie, ty idiotko.

Tego wymaga jej praca – stanowczo oświadczył ojciec Elizabeth do drugiej słuchawki. Jak zwykle.

Jeszcze nie ogłuchłam, Tony – powiedziała Greta.

Już ci mówiłem, że robi to z powodu pracy – upierał się Tony.

Nie jestem głucha ani niedołężna.

Ze względu na pracę. Już ci mówiłem.

Elizabeth odczekała, by doszli do porozumienia. Czuła, że matka nie jest całkowicie przekonana. Ale czuła też, że matka uznała, iż nie musi być całkowicie przekonana.

Dobrze! – powiedziała Greta. – Szczerze mówiąc, bardzo się cieszę, że przyjedziesz. Bardzo – powtórzyła, a jej głos ścichł, przechodząc niemal w szept, jakiego Elizabeth nie słyszała nigdy przedtem. – Moja mała dziewczynka. Moja słodka Elizabeth...

Czyżby płakała?

Elizabeth może ci pomóc, prawda, kochanie? – spytał ojciec.

Nie ma potrzeby, by się mną zajmowała – powiedziała Greta, znów obruszona.

Przy Lotte. Może ci pomóc w opiekowaniu się Lotte.

Tak – przyznała Greta. – Oczywiście. Babcia będzie uszczęśliwiona. Twoją obecnością. I Harry’ego! Będziemy go miały dla siebie! – Zamilkła. – Tylko nie martw się o mnie, skarbie. – Znów pełne zakłopotania milczenie. – Zresztą nie ma się czym martwić.

Oczywiście, że nie ma powodów do zmartwienia – powiedział Tony. Zbyt skwapliwie, tatusiu, pomyślała Elizabeth. Zbyt skwapliwie przytakujesz.

Potrafię się zająć sobą – powiedziała Greta. – Przyjedź i skup się na swojej pracy.

Ty jesteś moją pracą, pomyślała Elizabeth. Ty. Ty będziesz przedmiotem mojej pracy.


***


Lotte leżała w sypialni, wsparta na poduszkach. Patrzyła na wychodzącą dziewczynę. Miła dziewczyna, chociaż taka maleńka. Nieomal karliczka. I z tym wielkim zadem...

Mario!

Wynosząca tacę z resztkami dziewczyna obejrzała się.

Tak, proszę pani.

Jeśli chcesz sobie znaleźć faceta, musisz trochę schudnąć, Mario.

Maria spłonęła rumieńcem. Głupia młódka.

Naprawdę, Mario. Nie bądźże gąską. Mówię to, co myślę!

Ale, proszę pani...

Mam w tym względzie wielkie doświadczenie, moja droga.

Ale, proszę pani – powiedziała Maria – ja mam męża.

Lotte przyjrzała się Marii. No dobrze, pomyślała.

Jeśli chcesz go przy sobie zatrzymać, pozbądź się tej pupy! – oświadczyła.

Maria zachichotała i wyszła z pokoju. Lotte nie znosiła jej obecności. Z zasady. Co innego mieć gosposię, która robi porządki i odkurza mieszkanie. Ale trzymać pielęgniarkę, gosposię, która w rzeczywistości jest strażnikiem, jakby Lotte była zwierzęciem w zoo?

Mam szczęście, moja droga! – zawołała za Marią. – Że jesteś tu ze mną!

To prawda, szczera prawda, pomyślała Lotte. Jeśli pominąć otłuszczony zadek, Maria była słodka i spokojna i przyrządzała najpyszniejszą i najgładszą kaszkę mannę.

Ale obawiam się, moja droga Mario, że nie stać mnie na pomoc. Miła z ciebie dziewczyna. Będzie mi ciebie brakowało.

Maria zawróciła. Miała zakłopotany wyraz twarzy.

Ale pani Greta już mi zapłaciła. Proszę się o nic nie martwić. Zaopiekuję się panią.

Podeszła do łóżka i wzięła Lotte za rękę. Uśmiechnęła się zachęcająco, uspokajająco. Mała, smutna, oszołomiona karliczka, pomyślała Lotte. Tak bardzo się stara. Szkoda, że ją to spotyka. Greta powinna się była zastanowić, zanim naraziła tę nieszczęsną, zdesperowaną emigrantkę na takie rozczarowanie i zakłopotanie.

Jesteś bardzo milutka – powiedziała Lotte. Cofnęła rękę. – Bądź tak dobra i odejdź natychmiast.


Zanim Elizabeth dotarła do jej mieszkania, Lotte zdążyła wziąć prysznic i się ubrać. Nie przewróciła się pod prysznicem, co napełniło ją dumą, ale i kosztowało wiele wysiłku. Każdy powolny krok, każdy obrót wymagał fizycznego skupienia, jak podczas tańca w zwolnionym tempie. Nakładanie gorsetu okazało się jeszcze gorsze. Greta czasami podkpiwała sobie z tego gorsetu. Lotte nie przywiązywała do tego wagi. Przywdziewanie gorsetu stanowiło codzienny rytuał. Jak szorowanie zębów. Albo pożywianie się. Ale dzisiaj nieomal słyszała głos Grety: Nie zapomnij się zasznurować, matko!

Lotte nie mogła się schylić, by wciągnąć gorset przez nogi, więc ułożyła go na podłodze, obok krzesła, na którym siedziała. Następnie wsunęła weń stopy. Ale gorset nadal spoczywał nieruchomo wokół jej kostek. Nie mogła do niego dosięgnąć. Przez chwilę wpatrywała się w ów przybrudzony, biały, elastyczny przedmiot, przypominający kalmary, których nie cierpiała. A jeśli Elizabeth zaskoczy ją w takim stanie? Wpatrującą się nieruchomo w gorset na futrzaku?

Lotte zamknęła oczy. Knees! Knees! Knees. Knees! Movin’ up and down again... Don’t you dare to from again... Kolana! Kolana! Kolana! Kolana! Zginajcie się... Nie waż się znowu marszczyć brwi...

Otworzyła oczy. Starość to przekleństwo, pomyślała. Rozejrzała się wokół. Pudełko kleenexów. Buteleczki z pastylkami. Pusta szklanka. Pilot do telewizora, niechaj sczeźnie w piekle z tymi wszystkimi przyciskami, kto sobie radzi z takim ustrojstwem? Laska. Sięgnęła po laskę, zahaczyła rączką gorset i przyciągnęła go ku sobie.

Wszystko, poza butami i pończochami – oświadczyła, gdy przyszli Elizabeth i Harry.

Elizabeth pochyliła się i wsunęła skarpetki na stopy Lotte, włożyła buty i zawiązała sznurówki.

Zamówiłam je z katalogu. Firma Kenneth Cole.

Harry ściskał ją za nogę. Szkoda, że Morris nie żył wystarczająco długo, by poznać swego prawnuka.

Babcia ma ładne buciki – powiedział Harry, głaszcząc jeden but, jakby to było zwierzątko.

Zaledwie trzy lata w Ameryce, a miło go posłuchać!

powiedziała Lotte.

Są niekiepskie, babciu. Tres chic.

Masz dobry gust, Elizabeth. Spójrz, jakiego świetnego malucha wyprodukowałaś.

Gdy Elizabeth podniosła Harry’ego, żeby babcia mogła go pocałować, Lotte spostrzegła jej buty, raczej liche, ale w modnym fasonie, i skinęła głową z uznaniem. A ten Harry! Wspaniały. Bystry. Zostanie profesorem, jak jego matka. Obroni doktorat i będzie miał zdanie na każdy temat, ale nie zrobi pieniędzy. Ujęła w dłonie twarzyczkę Harry’ego i raz po raz całowała go w policzek.

Harry miał taką minę, jakby chciał jej powiedzieć:

Przestań, doprowadzasz mnie do szału. Po czym otarł policzek w sposób dobrze znany Elizabeth.

Gdzie jest Maria? – spytała Elizabeth. – Szykuje lunch?

Maria? Nie mam z nią nic wspólnego, moja droga – odparła Lotte. – Nic a nic.


Elizabeth przygotowała kolację dla babki, zatelefonowała do matki, aby jej przekazać nowinę o odejściu Marii, i do Bretta, by go poinformować, że ona i Harry późno wrócą do domu, rozebrała babkę, pomogła jej włożyć nocną koszulę i ułożyła ją do snu. Była wykończona i zastanawiała się, jak matka daje sobie radę. Czuła się tak, jakby spędziła u Lotte wiele miesięcy, miesięcy – nie godzin. Przykro mi, babciu, myślała. Nie chcę być nielojalna. To nie twoja wina, że jesteś stara. Stara, samolubna i uparta. Przypływ miłości do Lotte sprawił, że do oczu Elizabeth napłynęły łzy; łzy spowodowane irytacją i czułością, dobrze znanymi biegunowo różnymi uczuciami, jakich doznawała w stosunku do członków rodziny; łzy bolesne i natarczywe. Dzięki Ci, Boże, że przyleciałam tu, by nieść pomoc, myślała. Dlaczego nie zostałam w Nowym Jorku, pomyślała w następnej chwili.

Ale oto jest w LA i wraca nowym samochodem do nowego domu. Samochód stanowił powód zażenowania dla nich obojga. Śmiali się z tego, że wybierając go byli tacy skrępowani. Ale późno w nocy wyznali sobie wzajemnie, jakby się przyznawali do jakichś nietypowych pragnień seksualnych, że marka samochodu jest dla nich istotna.

Ależ z nas aparaty – powiedział Brett.

Elizabeth pomyślała o swoim eseju na temat „Madame Bovary”. Nazwy firmowe, stawszy się instrumentem banalności, zastąpiły komunał, napisała.

Jesteśmy niewolnikami – skonstatowała.

A następnie, z wielkim podnieceniem, owi niewolnicy zaczęli się głośno zastanawiać, jaki samochód odpowiadałby im najbardziej. Okazało się, że nie chcą używanego volvo combi, jakim zazwyczaj jeździli pracownicy uczelni. Na tę okazję przeczytali po raz wtóry szkic Stanleya Fisha pod tytułem „Nieznośna brzydota samochodów marki Volvo”. Volvo jest bezpiecznym samochodem, więc posiadanie go świadczyłoby o tym, że są odpowiedzialnymi ludźmi i troskliwymi rodzicami. Jest również kosztowne, więc jeżdżąc nim informowaliby ludzi, że nieźle im się powodzi. Decydując się na używane volvo, daliby do zrozumienia, że nie wywindowali się zbyt wysoko. Volvo przywodzi na myśl Wschodnie Wybrzeże, dyskretny gust. Zaś wybór modelu combi wskazywał na potrzebę przewożenia bagaży, a jednocześnie na niechęć do pożerającego paliwo terenowego samochodu klasy suv. Ale Brett chciał mieć suv, a Elizabeth chciała mieć nowy samochód, zaś obydwoje nie lubili wielkich, przypominających okręt volvo combi, więc ostatecznie wypożyczyli subaru forester.

Wybór lokalizacji domu jest w LA łatwiejszy niż wybór samochodu, którym się tu jeździ. Wynajęli niewielki domek w Venice Beach, oddalony o zaledwie kilka minut jazdy od usytuowanego w Santa Monica domu Grety i Tony’ego. Agent nieruchomości mówił o domu bungalow. Elizabeth podobało się brzmienie słowa „bungalow”. Według agenta był to bungalow wzniesiony zgodnie z zasadami Sztuki i Rzemiosła, dzięki czemu miał szyk architektoniczny. Miał także mniejsze okna i niższe sufity, niż by pragnęli. Z drugiej jednak strony, frontowy ogród, sprawiający wrażenie dzikiego, zapewniał chłód i wytchnienie. Bungalow wzniesiony zgodnie z zasadami Sztuki i Rzemiosła, powiedział agent nieruchomości. Więc Elizabeth i Brett wprowadzili się do domu o sobie tylko właściwej nazwie firmowej.

Nazwa firmowa – powiedział Brett. – To znak.

Elizabeth wjechała w alejkę za domem i spytała Harry’ego, czy zechce przycisnąć guzik, otwierający bramę.

Lecz Harry spał. Wniosła go do domu i bez słowa podała go Brettowi, a sama sięgnęła do lodówki po piwo. Zadzwonił telefon.

Czy ja wzięłam pigułki, kochanie?

Tak, babciu.

Nie odnotowałaś tego.

Przepraszam.

Powinnaś była odnotować. To nasz system.


***


Greta przycupnęła na ziemi w ogrodzie. Wszyscy sąsiedzi jeszcze spali. Nikt jej nie zauważy. Wstawała coraz wcześniej. Poprzez korony drzew sączyło się nikłe światło. Sprawdziła w notesie elektronicznym terminy wizyt Lotte u jej lekarzy. Sprawdziła terminy swoich wizyt. Zastanawiała się, jak, do licha, poradzi sobie z tyloma wizytami u onkologów, dermatologów, radiologów, chirurgów, gastrologów i geriatrów... Następnie odczuła palący wstyd i zaczęła się zastanawiać, jak to możliwe, że nie chadzała do lekarzy aż do chwili, gdy zachorowała na złośliwy nowotwór. Nie znosiła chodzić do lekarzy, ot jak. Wystarczało, że jest żoną jednego z nich.

Niebawem Tony sturla się z łóżka, zastanawiając się, co jest na śniadanie. Greta nie mogła zrozumieć, dlaczego Tony każdego ranka zadaje to pytanie, chociaż zawsze sam sobie szykuje śniadanie i zawsze jest to grzanka z chudym twarogiem. No nie, czasami jadali bajgle. Albo chudy serek śmietankowy. Może właśnie to miał na myśli. Następnie przeczyta gazetę, w której odnajdzie swój Temat Dnia. Tony nie zdawał sobie sprawy, że obierał sobie Temat Dnia (chyba że Greta w przykry sposób wytknęła mu to podczas sprzeczki). I umiał, z niemałą inteligencją, rozprawiać na wiele tematów. Ale miał zwyczaj codziennego rzucania się na nową nieszczęsną ofiarę, a następnie paradował – jak terier ze szczurem w zębach – potrząsając nim, pokazując go każdemu, kogo napotka, chociaż już dawno złamał mu kark. Jednego dnia był to Środkowy Wschód, innego dnia Ameryka Łacińska. Czasami bywała to Ekonomia, kiedy indziej Kolegium Elektorskie, testy SAT, [American Standardized Tests – Amerykańskie Testy Standardowe] Oprah, Paliwo lub Bezpieczeństwo Kierowców. Tony interesował się wszystkim i każdemu tematowi przydzielał dzień w swoim osobistym sądzie. Greta nigdy nie czytała gazet zbyt uważnie. Wedle określenia Tony’ego, brakło jej „ciekawości”. Możliwe, że miał rację. Ale, zwłaszcza teraz, jego energia i obsesyjna uwaga, jaką zwracał na sprawy świata, męczyły ją ponad miarę.

Zastanawiała się, kiedy pojawi się Elizabeth. Wpadała niemal codziennie. Stała się niewiarygodnie życzliwa i opiekuńcza, co wzruszało Gretę, a jednocześnie ją przerażało, bo świadczyło o zaniepokojeniu złym stanem jej zdrowia.

Później wróciła do domu, by wypić kawę w towarzystwie Tony’ego, który czytał „Wall Street Journal”. Tematem Dnia miała się okazać Giełda.

Zupełnie jak z pogodą – oświadczył. – Nie ma się na nią żadnego wpływu. Meteorologiczne zapowiedzi nigdy się nie sprawdzają. Jest niezwykle istotna, a jednocześnie bez znaczenia... co więcej i tak w nią nie inwestuję.

W dziedzinie technologii istnieją naprawdę wielkie możliwości – mówił z przyjemnością, ciepłym głosem, w którym pobrzmiewało niemal chłopięce podniecenie. – Tak, to prawda, NASDAQ [(National Association of Securities Dealers Automated Quotation) – elektroniczny rynek papierów wartościowych w USA, utworzony w roku 1971 przez NASD] pokazuje, że w skłonnych do przesady latach dziewięćdziesiątych nadmiernie wysoko były wyceniane akcje przemysłu informatycznego. – Mam teraz pierwszą przerwę po pierwszym sześciotygodniowym okresie chemioterapii, myślała Greta – ...i wiem, to prawda, zgadzam się z tym, że w rozrzedzonej atmosferze technologicznej bańki...

Dzięki Bogu, jeszcze nie wyłysiałam.

Ale i tak wszystko wskazuje na to, że dobrze prowadzone kompanie zajmujące się globalną informacją i komunikacją rozrosną się jak te nowe wielkie rynki otwarte na...

Po każdej cotygodniowej kroplówce ogarniało ją trzydniowe otępienie, ale obecnie zaczęła odczuwać niewielką poprawę.

Idzie mi o to, że Kraje Rozwijające Się cierpią głód informacji – mówił Tony. – Zgodzisz się ze mną?

Muszę pojechać do matki – powiedziała Greta.

Tony opuścił gazetę.

Tylko, proszę, nie mów mi, żebym się nie przejmowała.

Przepraszam.

Greta wzruszyła ramionami. Upiła łyk kawy. Dzięki niej częściowo pozbywała się metalicznego posmaku. Przestała tolerować wodę. A przecież kiedyś tak ją lubiła. Oczywiście butelkowaną wodę mineralną. Bóg jeden wie, jakie zanieczyszczenia zawiera kranówka. Pijąc wodę z kranu można się nabawić raka. Zaczęła się zastanawiać, czy umrze. Wszyscy umierają, przypomniała sobie. Ale czy ja umrę?

Naprawdę musisz do niej jechać? – zapytał Tony.

Greta wciąż usiłowała ukończyć kilka ostatnich zleceń, które przyjęła. Wkrótce będzie mogła zaprzestać pracy, dopóki jej się nie poprawi. Czy mi się poprawi? Mówiono o możliwości przeżycia kolejnych pięcioletnich okresów. Ale nawet co do nich nie można mieć pewności. – Nie możesz tego bez końca ukrywać przed matką – powiedział Tony.

Jeszcze się przekonamy. – Niby dlaczego miałabym zatruć matce ostatnie miesiące życia zamartwianiem się o mnie?

Wydała z siebie coś pomiędzy śmiechem a westchnieniem.

Muszę porozmawiać z nową pielęgniarką – oświadczyła. – Zaraz potem wrócę do domu. – Spostrzegła, że ostatnio wymagają od niej, by się opowiadała z tego, jak spędza czas; by się tłumaczyła z każdego wyjścia, każdego pociągnięcia. Jak dziecko. Wiedziała, że ludzie usiłują jej pomóc. Ale nie potrafią. Na razie. Może się z czasem nauczą.

Matka na pewno myśli tak samo.

Pokładam nadzieję w Bogu, że z tą się uda – powiedziała. – Tak czy siak, jest trochę starsza. Matka będzie z nią mogła porozmawiać. Po angielsku.

Tony złożył gazetę, nabrał powietrza w płuca. Greta czekała na pouczenie: nie przejmuj się, nie bądź wobec siebie taka wymagająca, nic dziwnego, że jesteś przerażona... – Po prostu się nie...

Nie przemęczaj?

Jeszcze raz przepraszam. – Tony zdjął okulary do czytania i przetarł oczy. Sprawiał wrażenie poirytowanego.

Nie będę – zapewniła Greta, żeby go uspokoić.


***


Doktor Karol Bovary... Doktor Charles Bovaine... Doktor Chuck Bovaine...

Chuck? Dobry Boże. Równie dobrze mogę nadać Karolowi Bovary imię „Brett”.

Nieszczęsny Chuck. Zapnij pas bezpieczeństwa, Chuck. Emma nadchodzi, Chuck. Nadchodzi, by cię złapać. Wydać się za ciebie, Chuck. Nadchodzi, by cię zniszczyć. Lepiej daj dyla z miasta, tak myślę, Chuck.

Biedny, głupi, niezdarny Chuck nie wie, co się święci, nie dostrzega tego, co jest tuż obok. Chuck jest pozbawiony wyobraźni. Emma posiada jedynie wyobraźnię. Emma także nie dostrzega tego, co jest tuż obok.

Jeżeli posiadanie wyobraźni oznacza tyle, co wyobrażanie sobie tego wszystkiego, czego się nie ma – wyobrażanie sobie, że szczęście jest niemożliwe – to czy wyobraźnia jest czymś dobrym? Emma Bovary za pomocą wyobraźni sprowadziła na siebie dwa nieszczęścia: rujnujący dług oraz przerażające, ścinające krew w żyłach samobójstwo. Elizabeth pomyślała tęsknie o innej Emmie, władczej, lecz uczciwej, zwodzącej samą siebie, ale egocentrycznej. O Emmie z powieści Jane Austen. Czystej, dowcipnej i ironicznej. Ale Emma Bovary? Ekstrawagancka, zrozpaczona, łzawa Emma Bovary?

Widzisz te chmury, Chuck? Zanosi się na burzę.

Elizabeth zabawiała się, planując komputerowo zarys scenariusza. Było w nim tyle pierwszoplanowych ról. To właśnie ów komputerowy program podsunął jej imię Chuck. Wystarczyło wystukać kilka liter, a komputer oferował rozmaite możliwości. Chip. Chester. Charlemagne.

Wyszła z mieszczącego się na strychu gabinetu i minęła Harry’ego spokojnie śpiącego w swoim łóżku. Brett nie odstępował komputera w ich sypialni. Przez ostatnie dwa lata pracował w domu. Po studiach podyplomowych przez rok nauczał, znienawidził to zajęcie i założył firmę konsultingową, która śledziła i oceniała wpływ każdego przepisu prawnego, wprowadzonego w każdym ze stanów, każdego przepisu w każdym urzędzie, na różne niedochodowe organizacje, które stały się jego klientami. Brett był jedynym pracownikiem swojej firmy. Posiadał imponujący adres w Centrum Rockefellera, chociaż ktoś, kto by dotarł pod ów adres, znalazłby jedynie skrzynkę pocztową.

Praca na akord – powiedziała raz Lotte, gdy wyjaśniano jej, czym się zajmuje Brett. – Matka mego Morrisa pracowała na akord.

Elizabeth podobało się, że Brett jest cały czas w pobliżu; zwłaszcza teraz. Mieli więcej miejsca niż w nowojorskim mieszkaniu. I w razie potrzeby mogła na chwilę zostawić Harry’ego. Ale najbardziej cieszyła ją świadomość, że Brett jest w domu. Razem jadali posiłki, przynosili jedno drugiemu filiżanki z kawą.

Napijesz się kawy? – spytała go.

Nie odwracając się od monitora, pokręcił głową i zamachał ręką, co wyrażało kombinację słów „cześć, dziękuję, nie-mów-do-mnie-bo-pracuję, odejdź”.

Elizabeth weszła do kuchni, odmierzyła sobie łyżeczkę kawy zatracając się w jej woni. Kawa i napój imbirowy to wszystko, co mogła pić Greta. Elizabeth chodziła z nią na sesje chemioterapii. Okazały się mniej przerażające, niż sobie wyobrażały. Po pierwsze odbywały się w gabinecie lekarza, a nie w szpitalu. Elizabeth siadywała w poczekalni, czytając „Travel and Leisure”. [„Podróże i czas wolny”] Greta wychodziła po dwudziestu minutach. To tylko kroplówka, mówiła, i niebolesna. Ale po niej wszystko miało smak aluminiowej folii, Greta miała mdłości i była śmiertelnie zmęczona.

Dają mi truciznę – powiedziała. – Dziwne, prawda?

Na dworze zaszczekał pies. Na niebie bzyczał mały śmigłowiec z lotniska w Santa Monica. Front ich domu wychodził na niewielki pasaż. Za domem biegła alejka dojazdowa dla samochodów. W roku 1900 Venice została zaplanowana jako miejsce wypoczynku dla średnio zamożnych mieszkańców Los Angeles. Wybudowano letnie domki na plaży wokół kanałów. Wspaniały pomysł, dumała Elizabeth. Kanały i pasaże. Ten przed ich domem wiódł pośród ogrodów przed niewielkimi malowniczymi bungalowami. Gdyby nie Harry, który traktował pasaż jak swoją własność, wożąc tam i z powrotem miniaturowe ciężarówki, pewnie wcale by tam nie bywała, ponieważ zawsze parkowała za domem i wchodziła do niego kuchennymi drzwiami. Zastanawiała się, czy którykolwiek z sąsiadów czasami ogląda te ogrody.

Panował spokój, nie burczały nawet udawane przez Harry’ego silniki, więc siedząca w kuchni Elizabeth słyszała jak w sąsiednim domu rozmawiają w kuchni dwaj starzy mężczyźni (szczekał pewnie ich pies rasy beagłe). Byli identycznymi bliźniakami po siedemdziesiątce i często przesiadywali na ganku. Nosili zielone czapeczki z napisem SKIDMORE BASKETBALL.

Piękna dziewczyna – powiedział jeden.

To Cher – rzekł drugi.

Elizabeth usłyszała jak Harry podśpiewuje w łóżku, zbudziwszy się z drzemki, z której wkrótce, wkroczywszy na wyboistą ścieżkę przedszkolaka, będzie musiał zrezygnować. Podśpiewywał ze smoczkiem w buzi. Prawdopodobnie z niego także będzie musiał zrezygnować, pomyślała Elizabeth.

Harry przestał śpiewać. Usłyszała szuranie. Pojawił się w drzwiach kuchni.

Jestem kotem – oświadczył i zaczął wydawać okropne piskliwe wrzaski.

Dlaczego skrzeczysz, kotku?

Nie mogę powiedzieć – odparł.

Dlaczego?

Koty nie mówią.

Podbiegł do telewizora i go włączył. – Tommy! – zawołał, wskazując dzidziusia z filmu rysunkowego.

Trący? Britney? Barbie?

Barbie, pomyślała Elizabeth. Nazwę ją Barbie. Nazwa firmowa. Symbol. Nazwa firmowa z szafą ciuchów. Barbie – pilot, piękność w kąpieli, łyżwiarka olimpijska, woltyżerka, dziewczyna pracująca, Afroamerykanka. Nie można powiedzieć, że Barbie brakuje wyobraźni.

Harry zażądał jabłka. Harry ustawił klocki na podłodze. Harry musi wybudować miasto. Dzięki czemu Elizabeth przypomina sobie, że ona także musi wybudować miasto. Jej dzień pracy minął. Jej dzień pracy właśnie się zaczyna. Usiadła na podłodze obok Harry’ego, który jest niesłychanie przejęty, ma wizję godną Roberta Mosesa.[znany urbanista nowojorski]

To kapitalne, skarbie – powtarzała od czasu do czasu, przytrzymując wieżę. Barbie i Chuck, myślała. Nieszczęsny Flaubert. Chuck, kręgarz, późnym wieczorem pędzi do swego gabinetu. Ma przeprowadzić pilny zabieg na krzepkim ekshippisie, obecnie prowadzącym dobrze prosperujący mikrobrowar! Piękna córka właściciela browaru zawozi ojca do oddanego kręgarza! Tata jest boleśnie zgięty w pół! Córka podpiera jego udręczone cielsko, pomagając mu dotrzeć do gabinetu! Ale, mon Dieu! Ależ ona piękna, ta córka!

Elizabeth sięgnęła po kubek. Na czym polega jej piękność? Zastanawiała się. Po kubku spłynęła kropla i spadła na jej spodnie. Piękna, ale jak? Elizabeth musi zadecydować, a nie przywykła do dysponowania urodą, lecz do jej objaśniania. Czy Barbie Bovaine powinna posiadać pełne tajemniczości ciemne oczy, jakimi Flaubert obdarzył Emmę Bovary? A może powinna reprezentować ulubiony przez Amerykanów typ niebieskookiej blondynki? A może jest ona szykowną kosmopolitką o ciemnej karnacji, choć przyszło jej żyć w mieście dziewczyn jasnowłosych, krzepkich i przaśnych? Tak. Czarne włosy, czarne. Wydatne wargi, jak u modelki. Które przygryza, jak Emma Bovary. I piękne, jasne paznokcie, jak u Emmy. Maleńkie, śliczne stopki. Każda bohaterka, oddalona od Emmy Bovary nie bardziej niż na rzut beretem, musi posiadać maleńkie, śliczne stopki.

Elizabeth otarła stopę o kostkę drugiej nogi. Papier ścierny. Szeroka połać ściernego papieru. Oto, jaka jest stopa Elizabeth.

Nasłuchiwała hałasów, dochodzących z sąsiedniego placu budowy. W domu panował dziwny chłód, jakiego się nie spodziewała. Nawet na strychu. Na przewodzie telefonicznym przysiadły dwie lśniące zielone papugi. Ich stadko gnieździło się na palmie przy sąsiednim domu; potomstwo czyichś zbiegłych ulubieńców.

Oto jak żyje współczesna Madame Bovary: tragedia, farsa i banał w epoce Ikei”. Niezły artykuł. Jej dawna przyjaciółka ze studiów, redaktorka w „Tikkunie”, rozpaczliwie potrzebowała czegoś na ostatnią chwilę.

Wypadł nam kawałek na temat pokoju, nie miałabyś czegoś w szufladzie?

Elizabeth właśnie ukończyła ten artykuł i pomyślała, że „Tikkun” nie jest odpowiednim pismem na akademicki esej i publikacja w nim nie pomoże jej uzyskać stałego etatu. Nie miała też pewności, czy ona sama jest odpowiednim materiałem na naukowca i czy naprawdę zależy jej na stałym etacie.

Czy cudzołóstwo jest tragedią? A może farsą? Czy to ta część jej artykułu zainteresowała Volfmanna? A może spodobał mu się fragment dotyczący banału? Cliche. [(od franc. klisza, negatyw) – komunał, banał, stereotyp myślowy, oklepany frazes, slogan]

Pierwotnie słowo „cliche” oznaczało metalową płytę, która wydając kliknięcie, mechanicznie i po wielokroć powielała ten sam obraz. Szukając inspiracji Elizabeth przekartkowała zbiór cliche Flauberta „Słownik komunałów”. Ale większość haseł nie była dobrze objaśniona, bardziej ze względu na upływ czasu niż na skutek przekładu z francuskiego na angielski. Czytało się go nie jak słownik znanych komunałów, lecz raczej jak dokument historyczny, którym się stał. Świeże i klarowne pozostały nie same cliche, lecz sformułowania użyte, by je objaśnić. Te okazały się ponadczasowe. Znajomość i znaczenie tonu połączone z pustką informacyjną – pompatyczny banał – były natychmiast rozpoznawalne. „Horyzonty – piękne w naturze, ciemne w polityce. Entuzjazm – wzbudzany wyłącznie przez powrót prochów Napoleona. Zawsze nie do opisania: gazety zużywają dwie kolumny, żeby to wam oznajmić”.

Ale sama idea cliche, monotonne funkcjonowanie maszynerii drukującej prasę, okropieństwo powtórzeń, stało się komunałem samo w sobie.

Nie chcę „Człowieka w szarym garniturze” [film z 1956 roku nakręcony przez reżysera, scenarzystę i producenta Nunnally Johnsona, na podstawie powieści Sloan Wilson] – oświadczył Volfmann. – Życzę sobie wyznaczającej kierunki banalności.

A więc... farsa...

Nie wiem – odparł Volfmann. Mówił o konkluzji, o demografii i o grubiaństwie. Był nieokrzesany i wydzierał się na ludzi przez telefon. Ale był od niej sprytniejszy. Z punktu to spostrzegła. I zastanawiało ją, czy przez to lubi go bardziej, czy może mniej. Bo go lubiła.

Nagle przypomniała sobie jak zamknął oczy, tylko na chwilkę, słuchając kogoś przez telefon. Gdy je otworzył, spojrzał prosto na nią, przyłapał ją na wpatrywaniu się weń, a ona się zarumieniła.

Farsa, farsa, tragedia, tragedia, skrzek, skrzek. Jedna papuga chyba gwałci drugą papugę. Kawa ostygła. Moja matka ma raka okrężnicy. Moja babka ma raka skóry. Cudzołóstwo nie jest tragedią ani farsą. Jest po prostu pobłażaniem sobie. Madame Bovary była głupia.

Elizabeth weszła do łazienki, odkręciła kran i oparła czoło o chłodne kafelki.

Madame Bovary była głupia – zakomunikowała Brettowi przy kolacji.

Jeszcze jak – odparł.

Dlaczego ludzie nie mogą być zadowoleni... – ciągnęła.

Głupia to znaczy niemądra – wtrącił się Harry. – Tak mówi babcia.

...i doceniać to, co mają?

Brett westchnął. Elizabeth spostrzegła, że zaczął podrygiwać stopą.

Nudzę cię? – spytała. Poczuła napływającą do twarzy krew, jak zawsze, gdy była choćby odrobinę poruszona.

Staram się zdecydować, czy ma mi się to podobać i czy mam być zadowolony z tego twojego romantycznego, a może nieromantycznego nastawienia do życia – odpowiedział z uśmiechem.


***


Następnego dnia zatelefonował do niej Lany Volfmann. Chciał, aby się spotkała z reżyserką, która zainteresowała się projektem. Projektem? Myślała. Masz na myśli scenariusz?

Zwariowana komedyjka – mówił o pierwszym i jedynym filmie tej reżyserki. – „Lalka”. Widziałaś to?

Elizabeth nie widziała. Ale chyba czytała recenzję. A może słyszała jak jej studenci rozmawiają o filmie. – O dziewczynce, która ma obsesję na punkcie swojej lalki? Czy coś w tym stylu?

Tak. Bardzo seksowna. Szalona. Nagroda publiczności na festiwalu Sundance. [Festiwal Filmowy Sundance – najważniejsza impreza kina niezależnego w USA, odbywająca się od roku 1981 z inicjatywy Roberta Redforda; spotkanie miłośników filmów produkowanych poza wielkimi studiami filmowymi] Nie zarobiła złamanego grosza. A więc w niedzielę. W domu w Malibu. Zabierz rodzinę.

Elizabeth odłożyła słuchawkę bardzo podekscytowana. Oto mieszka w Los Angeles i wybiera się na spotkanie z reżyserką w domu na plaży w Malibu. Przycisnęła guzik wyciszający głos i telewizor znowu przemówił. Oglądała film „Magiczne Pudełko”, [„Magie Box” – film z 1951 roku, w reżyserii Johna Boultinga, nakręcony według książki Raya Allistera (pseudonim Muriel Forth). Historia angielskiego wynalazcy, Williama Friese-Greena, który skonstruował pierwszą kamerę filmową. Rolę tę gra Robert Donat] stary angielski film, o którym nigdy nie słyszała, opowiadający historię Anglika będącego prawdziwym wynalazcą filmu. Udało mu się wyświetlić pierwszy ruchomy obraz na świecie, scenę pokazującą jak jego kuzyn z synem idą ulicą. Wyświetlił ów film na prześcieradle. Jest druga nad ranem, ale wynalazca wybiega na opustoszałe ulice Londynu i chwyta policjanta. Musi to komuś pokazać!

Elizabeth uwielbiała stare filmy i stale je oglądała. Rzadko kiedy natrafiała w telewizji na coś jej nieznanego. Patrzyła, jak Robert Donat ciągnie policjanta po wąskich uliczkach, sadza go i uruchamia swój prymitywny projektor.

Robię film, pomyślała. Zupełnie jak Robert Donat.

Zdała sobie sprawę, że wąsatego londyńskiego policjanta gra bardzo młody Laurence Olivier.

Laurence Olivier – powiedziała, zwracając się do Bretta, który wszedł do pokoju i usiadł obok niej. Przyniósł dudy, które właśnie kupił za pośrednictwem eBay. [największa na świecie firma organizująca internetowe aukcje. Powstała w 1995 roku]

Nie robię filmu, pomyślała ze smutkiem. Oglądam film. A to wielka różnica. Jestem bardzo dobra w oglądaniu filmów.

Nie jestem pewna, czy wprawa w oglądaniu filmów przekłada się na umiejętność pisania scenariuszy – zastanawiała się na głos.

Nie martw się – odparł łagodnie. – Potrafisz go napisać. – Dmuchnął w długi czarny ustnik. – I nic – powiedział.

A jeśli zawiedzie mnie szczęście nowicjuszki? – spytała. – Nigdy nie okazywałam zdolności w tym kierunku.

Masz na to szansę teraz.

Nie rozumiesz, że ja nie chcę szansy. Nie lubię szans. Szansa jest zbyt niepewna. Ja chcę pisać ciągle ten sam artykuł i w kółko nauczać tego samego coraz to nowe pokolenia, żeby obok mego łoża śmierci defilowały czarnobiałe obrazy nakładające się na moje posiwiałe, zużyte ja. Jak Mister Chips. [bohater książki Jamesa Hiltona pt. „Goodbye, Mister Chips”, opowiadającej o skromnym angielskim nauczycielu bez reszty oddanym swojej pracy. Także tytuł filmu z roku 1939, w reż. Sama Wooda, z Robertem Donatem w roli tytułowej. Oraz musicalu z roku 1969 z Peterem O’Toole i z muzyką Johna Williama]

Mister Chips nigdy nie napisał scenariusza – powiedziała.

Ani ty. Na razie. Więc się odpręż.

Bardzo mi pochlebia zainteresowanie osoby bogatej i wpływowej. – Co jednocześnie mnie obraża.

Brett milczał. Kartkował książkę „Dudy dla początkujących”.

I na tym właśnie polega kłopot – oświadczył. – Zbyt dobrze znasz siebie.

Brett zazwyczaj drażnił się z nią, gdy czyniła podobne wyznania. Czekała, że powie: – Słyszałem wielokrotnie, jak mówiono o LA, że to jest miasto autentyczności. – Ale on tylko spojrzał na nią wzrokiem, który mogła określić jako badawczy.

Dlaczego tak na mnie patrzysz?

Nie zapomnij o mnie.

Co?

Wsunął obydwie dłonie w swoje włosy, starając się je odgarnąć do tyłu, przez co dziwacznie się zjeżyły. – Sam nie wiem. Nieważne.

Czasami Elizabeth dostrzegała, jak bardzo przystojny jest Brett. Jego oczy miały łagodną, jasnoszarą barwę. Jego włosy były miękkie o odcieniu jasnoblond. Nieświadomie, a przynajmniej ona sądziła, że nieświadomie, ubierał się w jasnoszare swetry i pastelowe koszule. Był najbardziej harmonijnym z ludzi, melodyjnym i srebrzystym, niczym wierzba w lekkim powiewie.

Elizabeth przygładziła jego włosy. – Zapomnieć ciebie? Zwariowałeś.

Pocałowała go. – Pani Normanowa Maine [bohater klasycznego filmu muzycznego z roku 1937 w reż. Williama A. Wellmana z Janet Gaynor i Fredericem Marchem, a także z roku 1954 w reżyserii George’a Cukora „Narodziny gwiazdy” z Jamesem Masonem i Judy Garland oraz z roku 1976 w reż. Franka Piersona, z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem] – powiedziała. Otoczył ją ramionami. Przylgnęli do siebie. Zapomnieć ciebie? Zapomnieć o takich odczuciach? Nigdy, pomyślała. Przenigdy. Jego dłonie wpełzły pod jej koszulkę. Dotknęły jej piersi, a następnie ściągnęły ową podkoszulkę przez jej głowę. Zesztywniała na chwilę. A jeśli Harry...

Jest u twego ojca, pamiętasz? – powiedział Brett, bezbłędnie odczytawszy przyczynę jej wahania. A następnie pchnął ją na kanapę.

Kocham cię, dziecinko – wyszeptała, gdy już było po wszystkim. – Jakżebym mogła cię zapomnieć?


***


Jeszcze zanim ruszyłam w trasę, matką w charakterze przyzwoitki – powiedziała Lotte – trafiłam do Utalentowanych Dzieci Ameryki...

Greta siedziała naprzeciw matki przy stole w jej małej jadalni. Josh przycupnął obok niej. Od czasu do czasu niespokojnie dotykał ręki Grety, jakby chciał się przekonać, czy pod rękawem swetra wciąż znajdują się ciało i kość. Namawiał ją, żeby została w domu, by odpoczywać lub wymiotować, lub cokolwiek nakaże jej chemioterapia. Lecz ona opłukała twarz lodowato zimną wodą, ubrała się najpiękniej jak potrafiła, i nakazała mu, by ją zawiózł w odwiedziny do Lotte, która jak zwykle została bez opiekunki. Zwalniała wszystkie pomoce, jakie dla niej wynajęto. Powody, które podawała, skrzyły się brakiem prawdopodobieństwa oraz nieuchronnością greckich mitów: „Obserwuje mnie w dzień i w nocy, wciąż mnie pilnuje... jak mogę ufać komuś, kto mnie bezustannie obserwuje?”; „Śpi jak zabita. Za co jej płacę?”; „Wciąż się modli. Przeraża mnie obecność religijnej fanatyczki w moim living roomie”.

Przed nią stał talerz ze specjalnością Lotte, małymi, starannie ułożonymi kanapkami; na każdej z nich pysznił się plaster oślizgłej indyczej piersi. Grecie zrobiło się niedobrze. Modliła się, by Lotte nie zaczęła opowiadać, jak została Utalentowanym Dzieckiem Ameryki.

Wiecie jak to było w tamtych czasach? – mówiła Lotte. – Nawet mnie nie pytajcie. Do lekarza! Czteroletnią dziewczynkę! Lekarz miał czerwoną twarz. A ten jego nos... – Zamilkła. – Bulwiasty. – Następnie wyszeptała, nachylając się ku nim konfidencjonalnie: – Lubił sobie popić. – A potem podjęła opowieść. – Lekarz powiada: „Zaparcie?” – Znowu zamilkła. – „Lekcje tańca!” – Doktor zapisał mi lekcje tańca.

I tak narodziła się gwiazda – powiedziała Greta z wymuszonym uśmiechem.

Lotte nie bardzo już pamiętała, jeśli w ogóle kiedykolwiek miała o tym pojęcie, jakiego typu organizacją były Utalentowane Dzieci Ameryki. Pamiętała jedynie, że w każdą niedzielę trzydziestka lub czterdziestka dzieci przystrojonych w najlepsze niedzielne ubrania prezentowała swoje talenty.

Zresztą, kogo to obchodzi? – powiedziała, zapadłszy się w sobie, nagle wyczerpana.

Greta zmusiła się, by wstać. Podała matce szklankę wody.

Mnie obchodzi. – Usłyszała głos Josha.

A mnie nie, pomyślała, zaskoczona własną goryczą. Ale opowieści matki stały się zbyt znane i utraciły wszelką tajemniczość, nie budziły najmniejszej ciekawości. A teatralne pretensje Lotte nadal wprawiały Gretę w zakłopotanie, choć sama stała się matką i od dawna była dorosłą kobietą.

Odniosła szklankę, by ją z powrotem postawić na stole, i w roztargnieniu upiła łyk wody, po czym zakrztusiła się, aż do jej oczu napłynęły łzy.

Ten pijak – mówiła Lotte, podając Grecie chusteczkę – ze swoim paskudnym, zmurszałym czerwonym nochalem...


***


Los Angeles, zgodnie z tym, co powiedział Larry Volfmann, było pozbawione centrum. Ale co miało swoje centrum? Na pewno nie życie. Zycie było niewyraźną krętą ścieżką, zataczającą kręgi, ale kręgi to jedno, a centra to coś całkiem innego. Dla Elizabeth krąg oznaczał, że się zgubiła, a w Los Angeles często zdarzało jej się pobłądzić. Jednak tym razem to Brett prowadził samochód. A ona mogła oddać się marzeniom i mrużyć oczy w jaskrawym słońcu, nie martwiąc się, że przegapi jakiś zakręt. Siedząc w samochodzie czuła się taka odprężona, taka u siebie. Gdy prowadziła, najbardziej lubiła utknąć w korku. Miała wtedy mnóstwo czasu, by spojrzeć na mapę i skorzystać z kompasu. Mogła posłuchać radia. Albo CD. Niebo było błękitne. Klimatyzacja działała. Samochody posuwały się w żółwim tempie. Nikt nie trąbił.

Ale za to zdarza się, że ktoś strzela – powiedział Brett, gdy przedstawiła mu swój pogląd na sprawę. – Może powinniśmy się pobrać jesienią – dodał.

Ciii – odparła Elizabeth. Wskazała na Harry’ego, który spał na tylnym siedzeniu. – A gdy widzisz, że się spóźnisz – ciągnęła – po prostu bierzesz komórkę i mówisz: „Och, utknąłem w straszliwym korku”. Oczywiście nie przyjedziesz na czas, ale formalnościom stało się zadość.

Twoi rodzice byliby zadowoleni. Twoja babcia na pewno byłaby zadowolona. Ja byłbym...

Elizabeth włożyła okulary przeciwsłoneczne, następnie zdjęła je i wyczyściła szkła o koszulkę.

Niby czemu nie? – mówił Brett. – I tak żyjemy jak mąż z żoną.

Widzisz? Więc po co się wysilać?

Brett podrapał się po brodzie. Elizabeth spostrzegła, że zapomniał się ogolić. A może nie ogolił się celowo? Żeby wyglądać jak gwiazda filmowa, skoro już jest w Hollywood?

Tutaj wódkę można kupić w spożywczym sklepie – powiedziała automatycznie, aby przerwać milczenie.

Podoba mi się to. A tobie? Lubię nawet bulwar Lincolna.

Jechali do Malibu, wzdłuż Pacifique Coast Highway. Po prawej ręce mieli klify, po lewej plaże, lecz Elizabeth z czułością myślała o bulwarze Lincolna, ulicy niczym się niewyróżniającej, jakich wiele prowadziło przez centra handlowe w każdym mieście, miasteczku lub przedmieściu tego kraju. Ale w ponurej monotonii bulwaru Lincolna było coś niezwykłego. Jakieś zagęszczenie czy intensywność, które sprawiały, że Elizabeth czuła, że to tutaj, w owym oślepiająco posępnym tunelu billboardów i upiornych neonów zrodziła się amerykańska kultura.

Samochody przed nimi stały jak wmurowane. Brett gwałtownie zahamował.

Jezu – jęknęła Elizabeth.

Na szczęście Harry się nie obudził.

Jezu, Brett.

Po prostu nie mogę pojąć, co masz przeciwko pieprzonemu małżeństwu – powiedział.

Elizabeth zastanowiła się nad tym, jak to czyniła już wiele razy przedtem.

Ja też nie wiem – powiedziała ze smutkiem, po czym skupiła uwagę na drodze.


Dom stał bezpośrednio na plaży. Duży, przestronny, nowoczesny dom ze szkła i połyskującego drewna. Szare cementowe podłogi miały imitować morze. Nie była to rezydencja, co jednocześnie sprawiło ulgę i rozczarowało Elizabeth. Po prostu dom – dom bogatego człowieka, ale tylko dom.

Reżyserka filmu „Lalka”, owej zwariowanej komedyjki, która zrobiła taką furorę na festiwalu Sundance, siedziała na wielkim fotelu skonstruowanym z kawałków gładkiego drewna, wyścielonym skórami owiec. W pierwszej chwili Elizabeth pomyślała, że chmurna, przygryzająca wargę kobieta jest żoną Larry’ego Volfmanna. Następnie przedstawiono je sobie.

Nie mam pojęcia, jak się tutaj znalazłam – powiedziała Daisy Piperno, podając jej rękę. – A ty?

Elizabeth uścisnęła jej dłoń.

Też nie – odparła.

Daisy się uśmiechnęła. Miała czarne włosy. Jej lekko zaokrąglona twarz o ciemnych, wygiętych w łuk brwiach i brązowych sennych oczach, miała nadąsany wyraz. Oczy spoczęły na Elizabeth. Tak właśnie to odczuła – spoczęły na niej. Lecz reszta twarzy Daisy Piperno charakteryzowała się niemal śmieszną ruchliwością. Daisy przygryzała wargę, spoglądała to tu, to tam, wyginając szyję, obracając głowę.

Emma Bovary przygryza wargę – powiedziała Elizabeth. – Tak jak ty.

Pełne ożywienia ruchy ustały. Daisy zwróciła głowę ku Elizabeth i znów na nią spojrzała. Oceniała ją bez pośpiechu, świdrowała ją wzrokiem z powolną ciekawością. Elizabeth spąsowiała.

Wiem – powiedziała Daisy.

Czemu, u diabła, to powiedziałam? zastanawiała się Elizabeth. Czy ją tym obraziłam? Pochwyciła spojrzenie Volfmanna. Gestykulował jak rodzic zachęcający dziecko, by się przyłączyło do uczestników urodzinowego przyjęcia: „Ruszaj, naprzód, baw się”. Obok niej pojawił się Brett, pomiędzy jego nogami przepchnął się Harry. – Mamusiu, to fotel Flinstonów – oświadczył, wskazując fotel, na którym siedziała Daisy. – A tam są straszydła.

Daisy się roześmiała. Elizabeth spostrzegła kilka afrykańskich masek na półce. Jedna z nich przypominała Larry’ego Volfmanna.

Hej, Harry – powiedział Volfmann. – To nie są żywi ludzie.

Harry wzruszył ramionami. – Udają straszydła.

Tak jak ja? – spytał Volfmann.

Ty nie udajesz człowieka – odparł Harry. Był zdegustowany. Wyruszył na poszukiwanie telewizora. Po drodze potrącił łokciem wazon z kwiatami, który spadł na cementową podłogę, tłukąc się i rozchlapując wodę. Harry zaczął płakać. Wrzeszczeć. Elizabeth wzięła go na ręce. Jego twarz była śliska od łez i smarków. Skruszony Volfmann sterczał nad nimi. Zakłopotany Brett przestępował z nogi na nogę. Potwornie zażenowana i rozgniewana zachowaniem synka Elizabeth uspokajała Harry’ego. Zerknęła na Daisy, która nadal przyglądała się jej z tym dziwnym wyrazem pełnej zadowolenia analizy.

Będziesz to mogła wykorzystać... – powiedziała Elizabeth.

Harry, chcesz popatrzeć przez teleskop na wieloryby? – zapytał Volfmann. Elizabeth patrzyła z wdzięcznością, jak Volfmann prowadzi uszczęśliwionego Harry’ego w stronę ustawionego przy oknie teleskopu. Zastanawiała się, czy Larry ma dzieci. W jakim wieku? Ciekawe, ile ma lat? Starszy od Bretta, młodszy od jej ojca. W wieku poza jej zasięgiem.

Elizabeth posprzątała po Harrym, używając papierowych ręczników, które znalazła w kuchni.

Pominęłaś kawałek – powiedziała Daisy. Wskazała na okruch. Nie ruszyła się z wielkiego fotela. Jak na osobę tak nerwową, wydawała się dziwnie ospała.

Brett przykląkł obok Elizabeth, zbierając najmniejsze odpryski. Robili to nie raz, mieli już niezłą wprawę. Obydwoje trzymali w dłoniach nawilgłe, szare ręczniki. Brett pochylił się i pocałował Elizabeth. Jej twarz płonęła z zakłopotania; była zrozpaczona, czuła się osobiście odpowiedzialna za stłuczony wazon, rozlaną wodę, porozrzucane po podłodze kwiaty.

Myślę, że powinni mieszkać w Milwaukee – powiedziała Daisy.

Elizabeth spojrzała na nią sponad podłogi. – Kto?

Państwo Bovary – powiedziała Daisy, zapalając papierosa.

O rany! – powiedział Harry. Wrócił i zafascynowany podziwiał Daisy, leniwie wydmuchującą kółka dymu.



3.


Było wpół do piątej rano. Tak wcześnie nie lubiła wstawać nawet Greta. Ale tego ranka siedziała już w ogrodzie, otoczona przez zroszone mgłą róże. Przycupnęła na mokrej ziemi; przez szlafrok przenikała wilgoć. Obudziła się, czując duszności. Była pewna, że się zadławiła. Cichutko, starając się nie obudzić Tony’ego, z którym w danej chwili nie byłaby w stanie zamienić ani słowa, wypełzła z ciepłego, miękkiego łóżka i wyszła do chłodnego, mokrego ogrodu. Chłód, świeżość poranka i zapach wilgoci dobrze jej zrobiły.

Mam raka, myślała.

Cała ta gadanina o raku przyprawiała ją o tęsknotę za papierosem.

Daj że spokój – powiedziała Elizabeth, gdy Greta zwierzyła jej się z owego pragnienia. W jej tonie pobrzmiewały strach, napięcie i znużenie. Greta dobrze znała ten ton. Elizabeth mówiła do niej tak samo, jak Greta do swojej matki. Niecierpliwie, z rozpaczą i z niesmakiem. – Jesteś okropnie przewrotna. Nie palisz od dwudziestu pięciu lat.

Od dwudziestu dziewięciu.

Ale dobrze, że wyspowiadałaś się z tego – powiedziała Elizabeth już łagodniejszym głosem. – Teraz możesz się odprężyć i zapomnieć o tym.

Greta chciała jej wyjaśnić, że to nie była spowiedź. Nie czuła się winna i nie miała potrzeby wywnętrzania się na temat papierosów. Po prostu usiłowała zakomunikować córce to, o czym sama wiedziała, choćby tylko przez ową chwilkę, kiedy zachciało jej się papierosa: że wciąż jeszcze żyje. Ze ciągle jeszcze ma siłę, że stać ją na to, by robić to, na co ma ochotę, choćby powrócić do palenia.

Ale tak naprawdę wcale nie mam siły, pomyślała. Jestem niewolnicą własnej choroby. Ona dyktuje mi, co i kiedy mam jadać. Ona mi mówi, że mogę spać, że muszę spać albo że spać nie powinnam. Ostrzega mnie, że zwymiotuję, jeśli wypalę choć jednego papierosa.

Przynajmniej nie wyłysiałam, myślała. Założyła włosy za ucho. Może chemioterapia przywróci im dawny kolor, zmieniając je z jasnobrązowych na blond, jakie miałam w dzieciństwie. Czeka mnie tak wiele kuracji. Potrwają mnóstwo czasu.

Mnóstwo czasu. Powtórzyła to sobie. Dobiegł ją śpiew drozda. Słyszała własny oddech.

Co powiedziałaby Lotte, gdybym wyłysiała? Czy matka pokręciłaby głową z pełnym zakłopotania rozczarowaniem, jak wtedy, gdy Greta pojawiała się w stroju ogrodniczki? Lotte była wysoka jak na kobietę z jej pokolenia. Matka olbrzymka zdominowała życie Grety. Nagle przypomniało jej się, jak szła chodnikiem na przedmieściach St. Louis, gdzie dorastała. Wyciągnęła rączkę do matki, a Lotte uśmiechnęła się do niej, jakby z niebotycznej góry. Zabawne wspomnienie. Takie pospolite. Dziewczynka chwytająca matkę za rękę. Greta niemalże słyszała szelest liści pod nogami. Jesienne liście, sięgające aż po kostki. Matka wznosiła się gdzieś poza zasięgiem, wysoka jak drzewa. Jej piękne jasne włosy tak świetnie komponowały się ze złotymi liśćmi. Lotte nie była złą matką, tylko nieco ekscentryczną. Czasami zabierała Gretę z lekcji, gdy chciała mieć towarzystwo na poranku w kinie. Nie pozwalała Grecie jeździć na rowerze. Robiło jej się słabo, gdy córka starła sobie kolano lub została użądlona przez pszczołę. Greta nauczyła się nie mówić matce, że się przewróciła, przemywać skaleczenia i usuwać żądła, wykradać na jedno popołudnie rowery z garaży sąsiadów i odstawiać je na miejsce, nim się zorientowali. I oglądała mnóstwo filmów. Ojciec Grety był czuły i serdeczny. Będąc dzieckiem kochała go bardziej niż matkę. Lecz z upływem lat nauczyła się doceniać Lotte. Ekscentryczność ma swoje zalety. Lotte kochała ją i przynajmniej była zabawna. A Greta coraz bardziej ceniła sobie wesołość.

Zaczęła się zastanawiać, czy Elizabeth rozmyśla o niej tak samo, jak ona myśli o matce. Z irytacją, z przyjemnością, z pogardą. Z respektem. Z dobrotliwą protekcjonalnością. I z tęsknotą. Z przerażającą nostalgią. Ze strachem. Okropny pomysł. Lecz czy nie oznaczało to, że Greta kocha matkę?

Lotte miała najjaśniejszą karnację ze wszystkich znanych Grecie osób. Na chwilę stanęły jej przed oczyma blade stopy matki. Czy to prawda, że w kostnicy zawieszają kartonik z nazwiskiem na palcu stopy? Czy każdy trafia do kostnicy? Greta nie chciała, by jej matka umarła. Nie chciała sama umierać. Zagrzebała bose stopy w czarnej glebie. Włączyły się zraszacze i Greta pozwoliła, by spryskała ją woda.


***


Larry Volfmann był zbulwersowany wstępnymi próbami scenopisarstwa Elizabeth.

Co ja najlepszego zrobiłem? – powiedział, wymachując przed nią kartką z nędznym dialogiem, podobnie jak kiedyś wymachiwał egzemplarzem „Tikkuna”. – Co to jest? Zaledwie jedna strona, a już jestem znudzony? Pierwsza żona? Jest nikim, przeszłością. To nie ona jest Panią Bovary, która nas interesuje. Masz sto stron, żeby opowiedzieć całą historię. Rozumiesz? Góra sto piętnaście...

Dobrze, ale to nie jest film akcji, to jest...

Wiem, co to jest. I wiem, że to nie to. – Spojrzał ze smutkiem na kartkę. – Byłem pewien, że mogę na ciebie liczyć, chociaż nie jesteś pisarką...

Nie jestem nawet scenarzystką...

Napisałaś to. Pracujesz na umowę. Więc jesteś scenarzystką. Złą scenarzystką.

Była tak rozgniewana, że przez chwilę nie miała mu nic do powiedzenia. Dziwiła się, że po prostu nie wyszła. Ach tak, przypomniała sobie. Tak to jest, gdy się jest kurwą.

Przerażasz mnie – powiedział Volfmann. – Jak można tak spieprzyć pierwszą stronę? Zupełnie jakby ją napisał program komputerowy.

Elizabeth pomyślała o programie, z którego korzystała. Takim uprzejmym, takim usłużnym, takim cichutkim. Żałowała, że ów program nie siedzi teraz obok niej na kanapie. Albo jeszcze lepiej, zamiast niej. On miałby na to właściwą odpowiedź.

Nie masz o niczym pojęcia... jak mogłaś tak szybko przyswoić sobie tyle banału? – Volfmann zaczął się przechadzać po grubym dywanie. – Wynająłem dziewicę, a mam... – zamilkł gwałtownie.

Kurwę? – podsunęła Elizabeth.

Ja tego nie powiedziałem.

Elizabeth wstała, wyjęła z jego ręki kartkę, zmięła ją i wrzuciła do kosza na śmieci. – Nie znamy się tak dobrze, by mógł mnie pan obrażać – powiedziała. Ruszyła ku srebrzystym drzwiom.

Och, dajże spokój – powiedział Volfmann, wracając na swój fotel. – Na miłość boską, nie zgrywaj takiej delikatnej. Wyobrażasz sobie, że pisanie scenariusza to coś poniżej ciebie, więc piszesz poniżej swoich możliwości. Wyobrażasz sobie, że można to odwalić za pomocą komputera, więc się wyręczasz programem komputerowym. Myślisz, że to łatwizna, więc produkujesz gówno. Wielkie rzeczy. Zdarza się.

Nagle zerwał się na nogi, jego twarz spurpurowiała.

Ale ja nie chcę gówna! – wrzasnął.

Elizabeth wpatrywała się w Larry’ego Volfmanna, który stał tuż obok niej, waląc w biurko pięścią i tupiąc nogami.

Widzę, że jesteś bardzo zdenerwowany – powiedziała Elizabeth cicho, lecz stanowczo, stosując metodę zalecaną przez czasopismo kobiece w stosunku do trzylatka, który dostał napadu złości. Co za dupek z tego Volfmanna, pomyślała, ale dupek i ze mnie. – Jesteś na mnie bardzo zły. Czujesz, że cię zawiodłam. – Uszanuj uczucia dziecka. Dobrze. Zrobione. Teraz powinnam mu zaproponować, by coś przekąsił. – Napiłbyś się wody, Larry? Bo ja chętnie.

Volfmann skinął głową, nie patrząc na Elizabeth, zupełnie jak Harry, chociaż nie miał nadąsanej miny i nie pociągał nosem. Wyjął dwie butelki wody z małej zabudowanej lodówki.

Wiesz – powiedział – niektórzy pisarze mają taki dar.

Elizabeth uśmiechnęła się, oczekując, że usłyszy łagodzący komplement. – Dar – ciągnął Volfmann – umieszczania w każdej scenie tego, co nie powinno się w niej znaleźć i pomijania wszystkich potrzebnych scen. Nie rób mi tego, Elizabeth. Nie rób ze mnie pieprzonego głupka. Dobrze?

Elizabeth napiła się wody i pomyślała, że to koniec. Spostrzegła prujący się szew w jego kosztownej marynarce.

Dobra – powiedziała z ociąganiem. – W porządku.


WNĘTRZ SYPIALNI W DOMU NA PRZEDMIEŚCIU – NOC

CHUCK BOVAINEL młody, sprawiający wrażenie łagodnego facet siedzi na brzegu łóżka swojej żony GAIL. Ta jest trochę od niego starszą, wymizerowana, wegetarianką o twarzy nazna czonej nieustającym gniewem. Otoczyła ramionami szyję męża, lecz włożyła w to mniej uczucia, niż uczyniłyby to pędy jadowitego bluszczu.

GAIL

Nie mogę przełykać i nie mogę oddychać! Kliniczny przypadek depresji, Chuck.

Kapujesz? Dlaczego nie potrafisz mi pomóc, ty biernie agresywny gnojku żadnego słowa, żadnej pastylki... A wszyscy mnie przestrzegali, że nie zaznam przy tobie szczęścia...


CHUCK

Skarbie

GAIL

Mieli rację, mieli święta, rację... przyprawiasz mnie o mdłości

Zdruzgotany Chuck zaczyna się wyswobadzac z jadowitego uścisku.


GAIL (kontynuuje)


Nie wychodź! Jak śmiesz zostawiać mnie sama,?


Chuck posłusznie otacza ja, ramionami.


CHUCK

Jestem przy tobie... Jestem obok. Widzisz? Uspokój się...


GAIL

Jesteś przy mnie? Jasne, że jesteś... Cóż to, nie możesz się doczekać, aż wykituję?

CHUCK

Daj spokój, skarbie, uspokój się, ko chanie...


GAIL Co to za jedna?

CHUCK Co?

GAIL

Chcę wiedzieć, co to za jedna?

WNĘTRZE SYPIALNI W DOMU NA PRZEDMIEŚCIU – NOC

CHUCK BOVAINE, młody, sprawiający wrażenie łagodnego facet siedzi na brzegu łóżka swojej żony GAIL. Ta jest trochę od niego starsza” wymizerowaną wegetarianką, o twarzy naznaczonej nieustającym gniewem. Otoczyła ramionami szyję męża, lecz włożyła w to mniej uczucia, niż uczyniłyby to pędy jadowitego bluszczu.


GAIL Ks-s-s...


CHUCK

Xanax?

Elizabeth spędziła cały ranek pracując w domu rodziców. Zazdrościła Harry’emu i Joshowi pluskającym się w basenie. Gdy nadeszła pora lunchu, Harry był taki zmęczony, że usnął pod kuchennym stołem obok kota. Zazwyczaj wolał stolik do kawy w living roomie, ale Elizabeth zostawiła go w kuchni. Sama przeszła do living roomu i usiadła na kanapie obok Josha. Josh zaczepił zgięty palec o naddartą podkoszulkę. Owłosione nogi i wielkie stopy oparł na stoliku. Wpatrywał się w przestrzeń.

Jak się czujesz?

To dziwne – odparł.

Jego głos miał smutne brzmienie, tak samo jak wtedy, gdy Josh był mały. Obecny Josh był mężczyzną o owłosionych nogach, które wciąż zadziwiały Elizabeth. Usiłowała sobie wyobrazić, jak czuje się jej matka patrząc na Josha, jak poczuje się ona sama, gdy Harry stanie się mężczyzną.

Kto ma ochotę na pomarańczę? – spytała Greta, wychodząc z kuchni.

Na nas nie licz – powiedziała Elizabeth.

Ja – odparł Josh.

Greta podała mu talerz z pomarańczami podzielonymi na ćwiartki.

Ich zapach dobrze mi robi na żołądek – powiedziała. – W każdym razie w tym tygodniu.

Ja jestem wystarczająco wielkoduszny. Możesz na mnie liczyć. Na twego jedynego syna – powiedział Josh.

Przez chwilę wszyscy troje siedzieli rządkiem na kanapie. Milczeli. Elizabeth wsłuchiwała się w odgłosy wydawane przez jedzącego brata. Woń pomarańczy była świeża i energetyzująca. Przymknęła oczy. Była zła na matkę. Była zła na brata. Czy oni nie widzą, co się dzieje? Elizabeth doznawała mieszanych uczuć wyższości i wykluczenia. Ktoś dotknął jej dłoni. Otworzyła oczy. Josh kurczowo chwycił ją za rękę. Matka miała zamknięte oczy i zdawała się spać. Twarz Josha była czerwona i wykrzywiona. Płakał bezgłośnie.

Gdy odezwał się dzwonek u drzwi, Greta otworzyła oczy, ale nawet nie usiłowała się podnieść. Josh, z talerzem pełnym skórek pomarańczy na brzuchu, otarł oczy pięściami i bezradnie spojrzał na Elizabeth.

Elizabeth otworzyła drzwi. Na progu stał młody mężczyzna o falistych ciemnych włosach, raczej długich, jakie w minionej epoce uznano by za romantyczne, a w dzisiejszej za modne. Elizabeth poznała go dopiero wtedy, gdy się uśmiechnął i mrugnął. Wtedy zrozumiała, że ma przed sobą Tima, najlepszego przyjaciela jej brata. W czasach szkoły średniej, gdy mieszkał z matką w sąsiednim domu, Tim był zwyczajnym, niczym się niewyróżniającym chłopcem. Teraz wyglądał tak, jakby się przeniósł z odpowiedniej dla poety klitki na dziewiętnastowieczną angielską plebanię. I z powrotem.

Elizabeth zazdrościła Joshowi, że ma tutaj przyjaciół. Spośród grona nowojorskich przyjaciółek ona pierwsza, i dotąd jedyna, doczekała się dziecka, co sprawiło, że się od nich oddaliła. Ale nawet gdy je zaniedbywała, gdy rzadko je widywała i zapominała do nich telefonować, wiedziała, że przyjaciółki są w pobliżu, że chadzają do barów, zrywają ze swymi chłopakami, porzucają pracę, przenoszą się do Brooklynu. Dopiero tutaj, znalazłszy się o trzy tysiące mil od nich, poczuła, że odległość dzieląca ją od przyjaciółek stała się realna. Może uda się jej zaprzyjaźnić z Timem.

Przyniosłem książkę dla twojej matki – powiedział. – Od mojej mamy. Mówi, że działa kojąco.

Wszedł do living roomu i padł na kanapę obok Grety, która ocknęła się z drzemki. Tim przytulił ją i pocałował w rękę, co ją rozśmieszyło. Elizabeth przypomniała sobie, w jakich zażyłych stosunkach był ze swoją matką. Podał Grecie książkę „An Unsuitable Attachment” Barbary Pym [(1913-1980) – powieściopisarka angielska, autorka odznaczających się celną obserwacją psychologiczną i ironicznym humorem powieści obyczajowych z życia warstw średnich] i odbył z nią krótką pogawędkę, podczas gdy Josh tkwił z posępną miną obok matki, a zafascynowana Elizabeth przyglądała mu się od drzwi. Sposób bycia Tima był pełen ufności, otwarty jak dziecka i ugrzeczniony jak bawidamka. Oparł głowę na ramieniu Grety. Wyjął maleńki batonik snickers z kieszeni podkoszulki i podał go Joshowi. Następnie przyglądał się mu przez chwilę, wstał, obszedł pokój, trzymając ręce w kieszeniach i pochylając ramiona; bawidamek zniknął.

Co jest? – spytała Elizabeth. – Co się dziś z wami dzieje?

Cóż, skoro pytasz. Jeśli chodzi o mnie – odparła Greta – mam raka.

Elizabeth była wstrząśnięta tonem matki. Zimnym. Gniewnym. Nie przyszło jej do głowy, że matka może się złościć. To należy do mnie, pomyślała.

Tak, to prawda – powiedział Josh. Odwinął baton z papierka i nadgryzł go.

Dziękuję wam obydwojgu – powiedziała Elizabeth.

Oto, co nam wszystkim dolega – powiedziała Greta.

Tim się roześmiał. – Cholera – mruknął. I znów usiadł.

Greta z czułością pogłaskała go po głowie i wyszła z pokoju, zabierając książkę.

Tim zsunął się z kanapy na podłogę. Elizabeth zajęła jego miejsce na kanapie. Trąciła Tima stopą. – Dlaczego siedzisz na podłodze? – spytała. – Na dole nie jest bezpieczniej.

Tim przytrzymał jej stopę. Elizabeth spojrzała na niego i ogarnęło ją intensywne, obezwładniające, przyprawiające o zawrót głowy uczucie ulgi, spowodowane tym, że dotknął jej ktoś, komu nie jest potrzebna. Masował jej stopę, swobodnie i niezobowiązująco, przynosząc spokój, jakby był księdzem udzielającym jej rozgrzeszenia lub treserem poklepującym konia. Miała ochotę mu podziękować. Jesteś księdzem, chciała powiedzieć. A ja jestem w rozsypce. Lecz bała się, że wybuchnie płaczem. Postukał w jej wy lakierowany paznokieć.

Ładny kolor – pochwalił.


***


Pewnego szarego i posępnego lipcowego poranka, brnąc w męce przez jeszcze jedną poczekalnię ku kolejnej recepcjonistce następnego lekarza, niczym ciągnik wspinający się po stromym wzgórzu, Greta milczała zaciskając zęby.

Hmf! Spójrz na zadek tej tam – wyszeptała Lotte. Szept zabrzmiał jak syk. – Że też ma się czym pysznić!

Greta nie spojrzała. Prawdopodobnie osoba obdarzona wydatnymi pośladkami była obfitą kobietą w elastycznych spodniach, stanowiącą ulubiony obiekt takich komentarzy matki.

Może w inne się nie mieści – powiedziała kiedyś. – Może tylko w takich jest jej wygodnie.

To niezdrowe – oświadczyła Lotte, przeciągając słowo „niezdrowe”, tak samo jak słowo „zadek”, jakby obydwa były jednako odrażające, jakby były synonimami. Jakby sama tylko litera „z” zasługiwała na potępienie. Równie dobrze mogłaby splunąć. – Niezdrowe.

To niezdrowe – usłyszała teraz matkę.

Greta usadowiła Lotte, oparła jej laskę o krzesło. Laska sprawiała wrażenie lekko odrapanej, nadwerężonej przez używanie. Zupełnie jakby nie należała do Lotte. Na jej widok Greta poczuła przygnębienie.

Pora chyba kupić nową laskę – powiedziała.

A niby dokąd się wybieram? Do Carnegie Hall?

Greta zwróciła się w stronę biurka recepcjonistki.

Moja torebka! – wykrzyknęła Lotte. Niepokój brzmiący w jej głosie sprawił, że recepcjonistka uniosła głowę. Greta uśmiechnęła się do niej, wywracając oczami, a natychmiast potem poczuła się nielojalna wobec matki.

Patrz, matko. Mam ją tutaj. – Podała Lotte jej torebkę i zbliżyła się do biurka. Słyszała jak Lotte mamrocze za jej plecami. – Głupi kołek. Jeszcze jeden? – Następnie dobiegło ją pobrzękiwanie bransoletek Lotte. Wyciągała przed siebie ręce, jakby czekając, że wskoczy na nie jakieś dziecko, a potem potrząsała bransoletkami, których nosiła wiele, doprowadzając je do porządku z donośnym dzwonieniem. Lotte potrząsała w ten sposób bransoletkami za każdym razem, gdy usadowiła się w nowym pomieszczeniu, jakby się komunikowała z wszystkimi innymi przedstawicielami swego gatunku, którzy mogą kryć się w buszu.

Przy szły śmy do radiologa...

Nazwisko?

Doktor Liman.

Recepcjonistka, piękna czarnoskóra kobieta, podniosła wzrok. Wreszcie ktoś, kogo Lotte może zaaprobować. – Nie, nazwisko pani – powiedziała łagodnie, uśmiechając się do Grety zachęcająco. Boże, z jakimi ludźmi musi mieć do czynienia, że jest aż tak uprzejma, i to z własnej woli. Z umierającymi, z żywymi trupami...

Moje nazwisko? – spytała Greta. – Ale to moja matka...

Recepcjonistka poklepała Gretę po ręce. – Jakie jest nazwisko pani matki, kochanie?

Gdy Greta wreszcie usiadła, zdała sobie sprawę, że dygoce. Moja matka, myślała. Moja Lotte. Jak pomogę Lotte, skoro sama jestem chora? Jak pomogę Lotte, gdy wyłysieję?

Przeczesała palcami włosy, które faktycznie się przerzedziły.

Chcę do mamusi, pomyślała.

Wzięła Lotte za rękę, nie wiedząc, czy pociesza matkę, czy siebie.

Chirurg już raz usiłował uwolnić ją od guza, stosując tak zwany zabieg Mohsa. [Mikrograficzna chirurgia Mohsa stosowana jest do leczenia nieczerniakowych raków skóry. Pozwala na dokonanie histologicznej oceny tkanek, z jakich wycięto guza]. Ale mściwy guz powrócił, rozsiewając się po twarzy Lotte, i teraz lekarz chciał usunąć kawałek jej nosa. Czyżby piękna Lotte miała przeżyć swe ostatnie dni pozbawiona części nosa? Przed podjęciem tak drastycznego kroku Greta uznała, że należy spróbować naświetlania. Greta usiłowała sobie przypomnieć, czy od naświetlania traci się włosy. Będzie musiała spytać o to lekarza. Prywatnie, gdy Lotte wyjdzie z gabinetu.

Dropsa? – Lotte podsunęła Grecie tubkę w wystrzępionym papierze.

Greta przecząco pokręciła głową.

Ja także nie lubię zielonych – oświadczyła Lotte.


***


Łóżko było zbyt wielkie do tak małej sypialni. Z wszystkich stron napierały na nią ściany. Od bliźniaków z sąsiedniego domu docierało jaskrawe światło. Gdzieś z oddali dolatywały strzępy latynoskiej muzyki. Elizabeth wpatrywała się w sufit, usiłując ustalić, która ściana znajduje się od wschodu, która od zachodu, która od północy, a która od południa. Była całkowicie pozbawiona wyczucia kierunków. Niepokoiło ją to nawet w Nowym Jorku, z jego kratką pięknie ponumerowanych ulic i alei i z zabawnymi powiedzonkami w rodzaju: Bronx is up, the Battery’s down. [(Bronx jest w górze, a Battery na dole) – dzielnica Bronx znajduje się na północy Nowego Jorku, a więc na górze mapy, Battery to park położony nad rzeką Hudson na południowym cyplu w dzielnicy Manhattan, a więc na dole mapy.] Elizabeth często zdarzało się błądzić, zataczając koła w nadziei, że przypadkowo trafi na miejsce. W LA sprawa przedstawiała się znacznie gorzej. Wstała z łóżka i podeszła do okna, by spojrzeć na Gwiazdę Północną. Lecz nie miała pojęcia, jak wygląda Gwiazda Północna. Naprawdę. Jest chyba w Wielkiej Niedźwiedzicy. Ale gdzie jest Wielka Niedźwiedzica? Wieczorami, wyglądając przez okno w stronę oceanu, spodziewała się ujrzeć zachodzące słońce. Lecz ono zachodziło przesunięte w prawo, czyli w stronę, gdzie miała się znajdować północ.

Wróciła do łóżka i starała się nie myśleć o kierunkach. Lecz rozmyślanie na temat swego geograficznego usytuowania zaczęła po to, by zapomnieć o matce i o babce. Już sobie przepowiedziała wszystkie kwestie dialogu z Harrym, częściowo dlatego, że zapamiętywała słowa Harry’ego, jakby zostały wypowiedziane przez Buddę (wiedziała, że to śmieszne i starała się zachować to swoje uwielbienie w tajemnicy), a częściowo dlatego, że lubiła relacjonować powiedzonka Harry’ego Lotte i Grecie, aby je rozweselić. Harry powiedział to, Harry powiedział owo. Północ na północnym zachodzie. Babka wybiera się na południe.

Matki dwóch jej przyjaciółek zachorowały na raka piersi i obydwie czuły się dobrze. Profesor Elizabeth umarł na guza mózgu. Na studiach znała chłopaka, który miał wtedy raka okrężnicy, a teraz był zdrowy. Przebiegała w myślach wszystkie znajome osoby, które miały raka lub znały kogoś, kto go miał, przyjaciół, którzy stracili kogoś z rodziców lub z dziadków. Usiłowała się powstrzymać, ale zaraz potem zaczęła zestawiać listę ludzi, do których powinna zatelefonować, nowojorskich przyjaciół, z którymi utraciła kontakt. Zdawała sobie sprawę z tego, że ich zaniedbuje. Ale gdy urodził się Harry, towarzystwo innych stało się dla niej zbyteczne. Czasami nawet Brett wydawał się jej zbędny. Liczył się tylko Harry, jego stała obecność; niczym wspaniałe słońce obdarzające swym światłem krążące wokół niego posępne satelity. Wcześniej widywała inne matki, którym zdarzyło się coś takiego i poprzysięgła sobie, że z nią tak nie będzie, że pełne samozadowolenia, łzawe rodzicielskie uwielbienie nie stanie się jej udziałem.

Kto teraz był słońcem? Na pustym niebie dostrzegała wyłącznie Lotte, skrzącą się konstelację, oraz Gretę, jasną i czystą niczym Droga Mleczna. Brakowało centralnej gwiazdy. Nie było środka. Nie było północy ani południa, ani wschodu, ni zachodu.

Przełożyła wszystkie poduszki chłodną stroną na wierzch i jeszcze raz spróbowała przestawić myśli na inne tory. Usiłowała uporządkować pomysły, dotyczące Pani B., lecz zamiast o niej zaczęła rozmyślać o Volfmannie, o jego krótkich, siwiejących włosach i psiej twarzy, o jego gorejących oczach. Oczy sypialniane, przyszła jej do głowy zupełnie niestosowna myśl, gdyż wcale takie nie były. O prującym się szwie w jego marynarce. Powinna była wyrwać tę nitkę.

Zrzuciła z siebie prześcieradło. Matka wygląda niezgorzej, powiedziała sobie. Naprawdę zupełnie dobrze. Straciła na wadze, i to dobrze, i nie wyłysiała, co jest błogosławieństwem. Zmieniła strój z dżinsów i podkoszulki na elastyczne spodnie do uprawiania jogi oraz podkoszulkę, ponieważ musiała często polegiwać i chciała, by jej było wygodnie, więc niewiele straciła na elegancji.

Elizabeth zawsze lubiła sposób, w jaki ubierała się jej matka. Nigdy nie robiła z tym wielkiego zamieszania. Miała swój styl. Zawsze można było przewidzieć, co na siebie włoży. Lotte przeciwnie, miała do ubrań stosunek twórczy, władczy i wymagający. Ubiory stanowiły jej hobby, myślała Elizabeth. A potem zdała sobie sprawę, że to było coś więcej. Gdyby ubrania były farbami, grafitem lub marmurem, Lotte mogłaby zostać artystką. Gdyby ubrania były końmi, mogłaby zostać hodowcą rasowych koni. A dla Grety ubrania były jedynie ubraniami. Elizabeth zawsze polegała na tym przymiocie matki, na jej pragmatyzmie. Elizabeth zawsze mogła polegać na matce, kropka.

Zaczęła płakać. Następnie wstała, umyła twarz i zastała Bretta siedzącego przy biurku. Usiadła mu na kolanach i otoczyła go ramionami. On będzie wiedział, co jej powiedzieć, by poczuła się lepiej. Zawsze wiedział. Brett pocałował ją i pocieszył. Przemawiał łagodnie i śpiewnie, jakby jej opowiadał cudowną bajkę na dobranoc. – Statystyka obejmuje przypadki chorób wszystkich rozsypujących się staroci – powiedział. – Greta jest młoda. Jest w dobrej formie. Pięćdziesiąt procent oznacza, że połowa chorych wyzdrowieje. Do tej połowy należy Greta.

Elizabeth słuchała, opierając brodę na jego głowie, czekając. Spokój Bretta zawsze ją zachwycał swym pięknem, dostrzegała w nim cud fizycznej gracji. Jego pogoda ducha jawiła jej się w postaci znakomitego tancerza i Elizabeth czekała na tę chwilę, gdy baletmistrz uniesie ją w ramionach i pozwoli, by ona także wzbiła się w górę.

I masz mnie – mówił Brett. – Zaopiekuję się tobą. Będę cię pilnował. Będę cię karmił, kąpał i utulał w łóżku i pocieszał martini. Zrobię wszystko, co trzeba.

Elizabeth słuchała, myśląc o tym, jak bardzo go kocha. I nadal czekała na uczucie spokoju.

Brett zaniósł ją do łóżka. Przytulił i kochał się z nią, a ona czekała.

Zasnął obok niej, leżąc na wznak, a ona wciąż czekała. Patrzyła na profil jego pociągłej twarzy i zastanawiała się, gdzie jest spokój?

Czekała przez długie godziny. Patrzyła na uśpionego Bretta. Spojrzała na zegar. Trzecia nad ranem. I nie ma spokoju. Zaczęła się niepokoić. Nie ma spokoju? Nie ma spokoju. Wpadła w panikę. Czwarta godzina. A spokoju jak nie ma, tak nie ma. Piąta rano, a moja matka jest umierająca. Szósta godzina, a ja leżę bezsilna. Nie ma spokoju. I nigdy nie będzie. No bo jakże? Babka umiera, Elizabeth nie potrafi jej pomóc. Matka umiera, a Elizabeth nie potrafi jej uleczyć. I nikt nie może pomóc Elizabeth. Nikt. Nawet Brett.

Dobrze spałaś? – zapytał rano.

Nie wiem – odparła. I unikała go przez cały dzień.


***


Elliot King wezwał Elizabeth i Daisy na spotkanie. Kazał im czekać pół godziny.

Fiut – powiedziała Daisy. Skuliła się w skórzanym fotelu, zamknęła oczy i wyglądała jak kot albo jak wąż. Elizabeth nie potrafiła się zdecydować. Zastanawiała się, czy w spotkaniu weźmie udział Vołfmann.

Zdarza ci się zabłądzić, chociaż tu mieszkasz?

spytała.

Nie. – Daisy otworzyła oczy. Obrzuciła Elizabeth leniwym spojrzeniem. – Zajmę się tym Elliotem – powiedziała. – Nie martw się, Cookie.

Elizabeth uśmiechnęła się i odchyliła na oparcie, ukołysana sennymi oczyma Daisy i tym, że nazwano ją „Cookie”. Poczuła się jak dziecko trzymające w rękach ciasteczko i pyszne chłodne mleczko do popicia.

Gdy wreszcie zjawił się Elliot, Elizabeth odczuła zawód, że nie przyszedł z nim Volfmann. Daisy powiedziała:

Człowiek zza kurtyny! – Tak serdecznie, że Elizabeth poczuła zazdrość. To ja jestem twoją Cookie. Nie Elliot.

Elliot, ubrany w obcisłą, lśniącą podkoszulkę, która uwydatniała jego idealnie uformowane, proporcjonalne, lecz niewielkie mięśnie, zastanawiał się przez ułamek sekundy nad powitaniem Daisy. Uznał je za odpowiednie, bo się uśmiechnął.

Prawdę mówiąc, tak naprawdę tylko ty kapujesz, o co tu chodzi – rzekła Daisy, poufale zniżając głos.

Elliot wykrzywił wargi w nieświadomym uśmieszku, jakby nie mógł powstrzymać radości, że sobie z czymś radzi.

No więc jak, Elliot? – spytała Daisy. – Na czym stoimy, do cholery?

Elliot zaczął nawijać o demografii. Mówił o radosnej twórczości. Tym właśnie zajmowały się Elizabeth i Daisy. Radosna twórczość. Mówił, że ma dwoje asystentów, młodych i gorliwych, chłopaka i dziewczynę. Lepiej niż na uczelni, pomyślała Elizabeth. Usłyszała słowo „komedio-dramat”. Jej myśl podryfowała ku fragmentowi „Madame Bovary”, w którym wypowiedź Karola jest porównana do płaskiego chodnika, po którym wloką się cudze pomysły *.

Jesteś czarodziejem – mówiła Daisy.

Elliot skromnie wzruszył ramionami. A potem, gdy odprowadzał do wyjścia Daisy i Elizabeth, jego twarz nabrała wyrazu powagi i sposępniała.

– „Madame Bovary” – powiedział. Zawrócił z westchnieniem i odszedł do swego gabinetu. – Nie ma franszyzy. [pozwolenie na autoryzowaną dystrybucję]


***


W SYPIALNI INTERNATU DLA DZIEWCZĄT – NOCĄ

Widzimy dwa pomieszczenia sypialne, każde z dwoma pojedynczymi łóżkami oraz wspólna, bawialnię. Panuje dziewczęcy nieład. Dwie szesnastolatki, CARRIE i MOLLY, siedzą na podłodze w bawialni, paląc jointa. Trzecia dziewczyna, LAUREN, słucha walkmana, podśpiewując piosenkę zespołu Backstreet Boys, głośno i fałszywie, jednocześnie piłujao sobie paznokcie. ZMIANA UJĘCIA. Czwarta dziewczyna, która, widzimy przez drzwi sypialni. Ciemnowłosa piękność, siedząca na łóżku w krótkiej, prostej, niewiele skrywającej nocnej koszuli. Nie zwraca uwagi na pozostałe dziewczyny. Wydaje się niewinna, a jednocześnie nadzwyczaj zmysłowa. Czyta coś z przejęciem... „Wichrowe wzgórza. To BARBIE.

Za nią szeroko otwarte okna, chociaż panuje lodowaty ziąb i wieje wiatr. WIDZIMY i SŁYSZYMY wiatr wyjący pośród drzew.

ZBLIŻENIE Barbie odwraca się w stronę okien. Spogląda sponad książki rozmarzonym wzrokiem. Podniecona romantycznym podmuchem.

ZMIANA UJĘCIA Bawialnią. Wzlatują papiery, trzy dziewczyny z piskiem ganiają porozrzucane rzeczy.


CARRIE

Boże, Barbie, dziwaczko, zamknijże te swoje okna!


ZMIANA UJĘCIA Barbie, wychylająca się przez okno, piękna, wiatr rozwiewa jej długie włosy. Odwraca się, blada prerafaelicka piękność, i patrzy z politowaniem na swoje współlokatorki.


BARBIE (szorstko, gniewnie)


Zamknijcie się, kretynki.


Majestatycznym gestem na powrót odwraca się w stronę wyjącego wiatru.


BARBIE (CD.) (szepcze do siebie)


Cipy...


***


Nie jesteśmy spłukani – powiedział Brett.

Właśnie wyszedł spod prysznica. Pomiędzy jego łopatkami zebrały się kropelki wody. Elizabeth położyła na nich dłoń. Jeszcze nie wstała z łóżka.

Jeżeli myślisz, że ten scenariusz to taki głupi pomysł – powiedział – nie musisz tego robić. Naprawdę nie musisz.

Nie myślę, że to głupi pomysł.

Brett zapiął koszulę. Elizabeth zastanowiło, dlaczego Brett zawsze ubiera się w koszulę, chociaż nigdzie nie wychodzi.

Ale ty najwyraźniej tak myślisz – powiedziała.

Nie. Ja myślę, że ty to uważasz za głupie – odparł Brett.

Tak właśnie zachowują się tutejsi ludzie. Udają, że nienawidzą tego, co robią. Bo może się okazać, że to głupie.

Tak postępują wszyscy głupi ludzie, nie tylko tutejsi – stwierdził Brett.

Już ubrany wychodził z pokoju na korytarz. Elizabeth usiadła na brzegu łóżka. Oczyma wyobraźni ujrzała swoją matkę leżącą w gabinecie lekarza, przerażoną i napełnianą chemikaliami. Ujrzała babkę; z rozkładającą się twarzą przymierzała nowe kapelusze.

Nie wolno ci do mnie mówić w taki sposób, Brett! pomyślała.

Nie jesteś specjalnie pomocny – powiedziała, pragnąc, by jej pomógł.

Dziecinko – rozczulił się, otaczając ją ramionami. – Moja dziecinko.

Elizabeth poczuła napływające do oczu łzy.

Cholera – była zła na siebie. – Stać mnie tylko na cholerne mazgajstwo.

Brett ją pocieszał. Jakby był w stanie ją pocieszyć. Ale przecież nie potrafił. I Elizabeth zdała sobie sprawę, że właśnie dlatego płacze.

Wolałaby nie złościć się tak na Bretta. Bo co jej zrobił? Nic. Nic a nic. Zasługiwał na lepsze traktowanie. Będę dla niego milsza. Nawet Emma Bovary starała się być dobrą żoną. Na swój sposób. Czytała Karolowi poezje przy świetle księżyca, oczekując odzewu.

Brett wyszedł z sypialni, a potem wrócił. – Nie należy mylić entuzjazmu ze słabością.

O czym mówisz?

Sam nie wiem. – Wyszedł. Jego koszula o barwie oksfordzkiego błękitu zwilgotniała na plecach. – Chyba o tobie.


Elizabeth pojechała do domu rodziców. Harry siedział za nią, przypięty pasami, ssąc smoczek. Ich dom stał się moim biurem, myślała. Będę tam pracować. Madame Bovary przeistoczy się w Panią B. Piękny motyl przepoczwarzy się w niezdarną, wijącą się gąsienicę. Spojrzała w lusterko wsteczne na Harry’ego. Takie same jak jej, brązowe, falujące włosy. Brązowe oczy, ciemniejsze od jej oczu, lśniące podnieceniem i ciekawością. Gdy się dąsa lub uśmiecha, wygląda kropka w kropkę jak ona. Ale teraz, patrząc przez okno ze spokojnym i rozsądnym wyrazem twarzy, przypomina Bretta.

Spójrz! – powiedział Harry, nie wyjmując z buzi smoczka, i wskazał bosych nastolatków w mokrych kostiumach, niosących deski w stronę plaży.

Surferzy – wyjaśniła Elizabeth.

Pomyślała, że może Brett ma rację. Tak bywało często. Mam ochotę napisać scenariusz o Pani B. I powinnam przestać udawać, że jej nie mam. Zostałam na uczelni, bo lubię czytać powieści i nie bardzo wiedziałam, co z sobą zrobić. Małe dzieci nie marzą o tym, by stać się naukowcami. Chcą być strażakami. Albo komikami. I oto stał się cud. Niebiosa podały jej dłoń, która sprowadzi ją z ciernistej ścieżki teorii krytyki i wewnętrznych rozgrywek akademickich. Nie odtrącaj dłoni, którą wyciągają do ciebie niebiosa. Elizabeth chętniej pracowała z Daisy niż z którymkolwiek uniwersyteckim kolegą. Na uczelni nikt nie nazywał jej Cookie. I nikt jej nie powiedział, że to, co napisała, jest równie kiepskie jak dialogi z odcinka serialu telewizyjnego „CHiPs”.

Brett miał rację. Dłoń skinęła kusząco, a potem łaskawie uwolniła Elizabeth od niewdzięcznej pracy i umieściła ją w raju. Elizabeth polubiła nie tylko Daisy, która była taka skomplikowana i tajemnicza, i Volfmanna, który był taki skomplikowany i brutalny, ale również panią B. Tę łzawą romantyczkę. Tak, pani B. lubiła sobie dogadzać i marzyła jej się, jak to określał ojciec Elizabeth, wyższa pozycja społeczna. Czego właściwie łaknęła? Szczęścia. To wszystko. Jak wszyscy.

Zycie, wolność i pogoń za szczęściem. Emma Bovary, prekursorka. Nie. Szczęście, namiętność, upojenie. Jak wszyscy w Ameryce. Śmieszne, że ktoś tak typowo francuski, tak bardzo w dziewiętnastowiecznym stylu, może tak łatwo przedzierzgnąć się w typową Amerykankę, na dodatek tak bardzo współczesną. Poszukującą szczęścia jak wszyscy inni.

Czy ja także poszukuję szczęścia? zastanawiała się Elizabeth.

Soku? – zapytał Harry.

Elizabeth spojrzała na odbicie synka w lusterku wstecznym i pomyślała jak bardzo ją uszczęśliwia. Nie takiego szczęścia pragnęła Madame Bovary. A może powinna.

Jesteśmy prawie na miejscu – powiedziała.

A co do namiętności i upojenia – czy zazwyczaj nie są one okropnie uciążliwe? Wystarczy spojrzeć, co stało się z nieszczęsną starą Madame Bovary.

Soku!

Martwa. Mówiąc obrazowo, uśmierciła się własnoręcznie. Oto skutek powszedniej, romantycznej wyobraźni.

Soku, soku, soku – cicho podśpiewywał Harry.

Chcę prawdziwie współczesnej, prawdziwie amerykańskiej pani Bovary, pomyślała. Oto skutki powszedniej, terapeutycznej wyobraźni. Emma i Karol, a także Leon i Rudolf, wszyscy u doradcy rodzinnego, podczas gdy dziecko uczęszcza do Gymboree! [istniejąca od 1976 roku korporacja organizująca zajęcia rozwojowe, muzyczne i plastyczne dla dzieci w wieku od 0 do 5 lat. Prowadzi również sieć sklepów z ubraniami dla dzieci. Organizuje przyjęcia urodzinowe.]

Soku, soku, soku...

Skręciwszy w Ocean Avenue, zdała sobie sprawę, że od czasu przyjazdu do Kalifornii ani razu nie była na plaży. Nie przyszło jej to do głowy. Harry nigdy nie był na żadnej plaży. Powinna siedzieć na leżaku, pracować i patrzeć jak Harry kopie dołki w piasku i ugania się za mewami.

Chcesz pójść na plażę, kochanie? – spytała.

Soku – odparł Harry.


Elizabeth starała się jak najczęściej pracować u rodziców. Czuła potrzebę przebywania w pobliżu matki, częściowo po to, by jej pomagać, częściowo po to, by oddychać tym samym powietrzem co ona, widzieć to, co widzi ona, słyszeć tę samą dmuchawę do uprzątania liści oraz śpiew tego samego drozda co Greta. Czasami Harry bawił się ze swoją babcią. Kiedy indziej owijał się wokół stóp Elizabeth niczym onuca. Gdy bawił się z babcią, Elizabeth niepokoiła się, że chłopczyk zamęczy Gretę. Zamęczał przecież ją, a ona nie stosowała chemioterapii. Greta nigdy się nie uskarżała. Nie należała do ludzi, którzy się uskarżają. Była to ważna cecha jej osobowości, jej charakteru.

Twoja matka nigdy się nie skarży – mawiał ojciec Elizabeth.

Moja Greta nigdy się nie uskarża – mawiała babcia Lotte.

Niby skąd ludzie mają wiedzieć, co się, u diabła, dzieje, skoro się nigdy nie skarżysz? – pytała Elizabeth.


Greta spojrzała na parasol. W jego centrum znajdował się rysunek pajęczyny. Zupełnie, jakby to ona sprawiała, że parasol jest otwarty. Słońce przewędrowało i noga Grety znalazła się w jego promieniach. Greta była zbyt zmęczona, by przesunąć nogę, równie dobrze mogłaby przesunąć słońce lub leżak. Usłyszała dochodzące od strony domu klapanie sandałów Elizabeth. Pojawiła się Elizabeth i przechyliła parasol tak, by znowu ocieniał całą Gretę. Greta poczuła na czole wargi córki. Spostrzegła ciemne kręgi pod oczami Elizabeth. Usiłowała utrzymać rozwarte powieki, poczuła, że trzepoczą jej rzęsy. Usłyszała wołanie Harry’ego.

Mamusiu! Gdzie jest moja mamusia?

Zobaczyła, że Elizabeth mruga, a potem odwraca głowę.

Wszystko w porządku. Jestem tutaj, z babcią. – Usłyszała głos córki, która mówiła cicho, zbyt cicho, bo wycie Harry’ego dochodziło z głębi domu.

Greta zamknęła oczy. Gdy zamknę oczy, Elizabeth pomyśli, że zasnęłam i bez poczucia winy odejdzie do Harry’ego. Chciała podziękować Elizabeth za przestawienie parasola. Ale miała dość siły tylko na to, by zamknąć oczy i pozwolić jej odejść.


***


OTOCZENIE IDEALNEGO DOMU NA FARMIE – WIECZÓR

Zabawa. Muzyka, tańce, szampan... małe dzieci ganiające pośród elegancko ubranych gości...

ZBLIŻENIE wspaniałego trzypiętrowego tortu ślubnego... kamera powoli panoramuje, jakby pokazując niebotyczną górę... na szczycie WIDZIMY figurki panny młodej i pana młodego...

Nagle, OGROMNY NÓŻ kroi tort...


***


Lotte sięgnęła po kubek z gorącą wodą. Z trudem chwyta uszko. – Co ten plugawy artretyzm wyprawia z moimi palcami... powinno się go uśmiercić...

Więc gdzie jest Norma? – spytała Elizabeth.

Lotte odwraca wzrok. W dzisiejszych czasach ludzie zupełnie nie szanują czyjejś prywatności. – Och, musiała odejść. Wiesz, jakie one są.

Zwolniłaś ją, babciu?

Kochanie. Herbata jest za gorąca.

To nie jest herbata.

To woda, babciu! – powiedział Harry.

Elizabeth usiadła na kanapie i spuściła głowę.

Dlaczego, dlaczego, och, dlaczego zwolniłaś Normę? – spytała.

To, co gotowała, śmierdziało. Na Boga! Jak one mogą jeść te wszystkie paskudne przyprawy? Nie rozumiem tych ludzi. Chodź, Harry, usiądź koło babci. A te ilości! Gdybym jadła to, co ona, rozchorowałabym się. Góry jedzenia. Można by wykarmić całą armię. Przerażające! Byłam przerażona, Elizabeth!

Lotte zaczyna płakać. Harry zsunął się z fotela i chwycił swoją ciężarówkę. Tak naprawdę, wcale nie byłam przerażona, przypomina sobie Lotte, ocierając łzy, ale z całą pewnością czułam odrazę.

Zmuszała cię do jedzenia gór tego cuchnącego jedzenia? – spytała Elizabeth.

Och, broń Boże! Dla mnie przygotowywała pyszną zupę z kurczaka. Mały filecik z soli. Tłuczone ziemniaczki, takie jak lubię, a także...

Elizabeth poszła do kuchni i wróciła, jedząc banana.

Jest niedojrzały, kochanie – powiedziała Lotte. – Zielony. Rozboli cię brzuch. Boże uchowaj.

To jaką chciałabyś mieć gosposię? Musisz kogoś mieć, babciu. Nie możesz być sama. To by było nie w porządku. Zasługujesz na jakąś pomoc po tych wszystkich latach, nie uważasz?

Elizabeth to rozsądna dziewczyna. Ale te jej włosy...

Kochanie, dlaczego sczesujesz te piękne włosy do tyłu? Takie piękne włosy...

Elizabeth włączyła klimatyzację.

Może tak być? Nie rozumiem, jak to wytrzymujesz. Jest tak duszno.

Wprowadziła Harry’ego do sypialni. Lotte usłyszała telewizor. Wciąż jeszcze słyszę, pomyślała. Wciąż mam moje cholerne uszy.

Elizabeth, dlaczego nie poślubisz tego swojego miłego męża? – zawołała z living roomu.

Elizabeth wróciła. – Nie wiem. I nie jest moim mężem. Niby czemu miałabym go poślubić? Co to za różnica? Dlaczego wszyscy tak się tym przejmują?

Taki miły mężczyzna.

Może trzeba ci męża, babciu. Zamiast gosposi.

Mój mąż, Morris, był moim mężem. Nikt nie może zająć jego miejsca. Mężczyźni to świnie.

Stara śpiewka.

Moja nieszczęsna matka mawiała, że każdy potrzebuje żony. I pamiętaj, Elizabeth, jeśli twój mąż kiedykolwiek będzie dla ciebie niedobry, a tym bardziej gdyby podniósł na ciebie rękę, za co powinien na miejscu paść trupem, odwróć się na pięcie i wyjdź. Zapamiętaj sobie słowa babci Lotte.

Po wyjściu Elizabeth i Harry’ego Lotte stanęła przy oknie i wyglądała na ulicę, aż rozbolały ją nogi. Sztywno usiadła w fotelu i włączyła telewizor. Kreskówki. Walczyła z pilotem, atakując go palcem wskazującym, który ostatnio stał się taki gruby i zakrzywiony, jakby na jej dłoni znalazł się przez pomyłkę. Wreszcie zmieniła kanał. Łajdacki telewizor. Wiadomości. I wyłącznie złe. Nie powinieneś był mnie zostawiać samej na tym świecie, Morris. W jej piersi narastał gniew. Morris! Nie mogę żyć bez ciebie! Spójrz, co narobiłeś!

Przycisnęła pilota jeszcze kilka razy, aż wreszcie znalazła ulubiony kanał. Następnie wybrała numer telefonu Grety.

Jeżdżą na łyżwach! – powiedziała do mechanicznej sekretarki. – Jak baletnice!


***


Czasami Elizabeth i Harry zostawali na kolacji z Gretą, Tonym i Joshem, zwłaszcza wtedy, gdy Brett był poza miastem. Co kilka tygodni latał do Waszyngtonu i początkowo Elizabeth nie mogła się doczekać kolacji u rodziców. Kojące potrawki i pieczenie u matki stanowiły wtedy istną ucztę, odmianę w nudnej, umiarkowanie smacznej, niskotłuszczowej, nadmiernie pikantnej diecie. Obecnie zostawała na kolację przez lojalność, bo matka upierała się, by gotować, chociaż nie miała apetytu. Zapachy potraw stały się dla Grety drażniące i przyprawiały ją o mdłości. Znosiła gotowane ziemniaki i biały ryż. Czasami gotowaną pierś kurczęcia. Elizabeth przygotowywała mleczne koktajle i musy, które Greta usiłowała pić, aby nie sprawiać jej przykrości. Nigdy nie kończyła porcji, lecz Elizabeth z histerycznym zachwytem witała każdy łyk.

Świetnie – mawiała entuzjastycznie. – Doskonale! Dziękuję.

A Greta uśmiechała się słabo. – Pyszne – odpowiadała, odstawiając szklankę z oczywistą ulgą, odpychając ją, niemal pełną, jak najdalej od siebie. – Dziękuję.


Łapać złodzieja”. „Król i ja”. „Filadelfia”. „Zabójcy”. Cokolwiek szło, Elizabeth znała na pamięć większość dialogów. Siadywała po kolacji w pokoju rodziców i niecierpliwie czekała na niektóre sceny, przewidując każdy gest. Ale często zdarzało się, że zauważała coś, czego nigdy przedtem nie spostrzegła. Edmund O’Brien, inspektor ubezpieczeniowy, wypytuje o zabójstwo Burta Lancastera, [Chodzi o czarny kryminał, film „Killers” („Zabójcy”) „z roku 1946, reż. Robert Siodmak, wg prozy Ernesta Hemingwaya. W głównych rolach Burt Lancaster, Edmund O’Brien, Ava Gardner.] stojąc przy oknie. Za oknem kilku mężczyzn myje wóz strażacki. Elizabeth zapatrzyła się na samochód, na mężczyzn i na szmaty, którymi go myli. Nigdy przedtem nie zauważyła wozu strażackiego. Jak to możliwe? Jak to możliwe, że w filmach tkwi taka nieskończoność?

Ojciec przebywał poza domem jeszcze częściej niż zwykle, wymawiając się pracą, ale gdy zostawał w domu, siadywał z Elizabeth i oglądał filmy. Miał posępną minę i był spięty, uśmiechał się w niewłaściwych momentach, składał dłonie na podołku, wpatrując się w intymne sceny. Elizabeth przypomniała sobie, jak będąc małą dziewczynką wyobrażała sobie, że Chory to jakaś egzotyczna postać o wielkim znaczeniu i słusznej posturze, niczym car. Ale teraz, gdy Chorą była Greta, gdzie się podziała pełna czci serdeczność Tony’ego oraz jego energiczna lojalność towarzysza broni? Zaciskał własne dłonie, jakby był swoim pacjentem.

On nie wie, mówiła sobie. Niepokój wynika z niewiedzy.


***


Gdzie jest Greta? – spytała Lotte.

Wskazała Elizabeth lodówkę, w której stał owinięty plastikową folią talerz z kromką białego pieczywa bez skórki, przykrytą cienkim plasterkiem indyka bladego niczym porcelana. Lotte przygotowała to zawczasu, dla Elizabeth.

Tęsknię za moją Gretą – powiedziała Lotte. Jej głos stawał się coraz bardziej nadąsany, dziecinny. – Gdzie się podziewa moja Greta?

Greta jest w domu, rzyga, chciała powiedzieć Elizabeth. Jeździ na chemioterapię, bo także ma raka, ale nie chce cię niepokoić, bo jest wielkoduszna i dzielna, więc odczep się od niej, babciu.

Mama zachorowała na grypę – powiedziała. – Pamiętasz? Nie chce, żebyś się od niej zaraziła.

Grypę? Znowu? O, mój Boże, mój Boże...

Raczej przeziębienie. Mama się przeziębiła. Ma się nieźle. Po prostu musi odpocząć, to wszystko. Ale ja przyszłam.

Tak, wspaniała z ciebie dziewczyna, wspaniała. Dlaczego nie zostałaś w domu z rodziną?

Jestem z rodziną. Z tobą.

Twoja matka powinna bardziej o siebie dbać.

Elizabeth skinęła głową. Usiłowała zjeść kanapkę z indykiem. Babka była bardzo dumna ze swoich kanapek z indykiem.

Bez skórki – powiedziała Lotte. – Naprawdę smakowita. – Gestem dłoni zachęciła Elizabeth, by się napiła herbaty. – Grypa... – zatroskana pokręciła głową, marszcząc czoło. – Smutna sprawa – powiedziała. – Przerażająca...

Ma się nieźle, babciu. Naprawdę.

...smutna sprawa, tak się uzależnić, Elizabeth – ciągnęła babcia Lotte. Jej głos przeszedł w zawodzenie. – Zdać się na swoją córkę, tak bardzo jak ja...

Oniemiała Elizabeth przyglądała się Lotte.

Nie można polegać na nikim – powiedziała Lotte, kręcąc głową ze smutkiem.

Podczas gdy Lotte mamrotała i cmokała, powtarzając, że może zaufać wyłącznie Grecie, Elizabeth wzięła się w garść i przestała słuchać, potakując z rzadka. Zastanawiała się, czy wymysł z grypą jest kłamstwem, czy niewinnym kłamstwem. To właśnie Lotte zaznajomiła ją z pojęciem niewinnego kłamstwa. Pewnego popołudnia, gdy Elizabeth była małą dziewczynką, spędzała czas z Lotte w domu dziadków w St. Louis. Zadzwonił telefon.

Odbierz – powiedziała Lotte. – Dobra Tizzie. Jeżeli to Renie Blum, powiedz jej, że babcia leży w łóżku z migreną...

Ale...

...i nie może grać wieczorem w karty.

Ale nie boli cię głowa – powiedziała Elizabeth, podczas gdy telefon wciąż wydzwaniał. Elizabeth miała wrażenie, że brzęczy coraz głośniej, zagrażając jej moralności.

Mogłaby mnie boleć – powiedziała Lotte i popchnęła Elizabeth do kuchni, gdzie się znajdował telefon.

To była Renie Blum. Elizabeth trzymała słuchawkę, wahając się i spoglądając na babkę, która zachęcała ją gestami.

Ona leży. W łóżku – powiedziała Elizabeth. Nie przepadała za Renie Blum, która pachniała dymem papierosów. – Babcię boli głowa. – Na dodatek Elizabeth uważała grę w karty za stratę czasu, ponieważ tak mówiła jej matka.

Oj, migrena?

Tak. Babcia ma migrenę i leży w łóżku, i nie może przyjść dziś wieczorem.

Renie wydawała odgłosy zaniepokojenia.

Kazała powiedzieć, że jest jej przykro – dodała Elizabeth.

Babcia Lotte westchnęła z ulgą, odwieszając słuchawkę wysoko na ścianie, dokąd Elizabeth nie mogła dosięgnąć.

Ale to było kłamstwo – powiedziała Elizabeth. – Kazałaś mi skłamać. – I rozpłakała się. Kłamała już przedtem. Wszystkie dzieci kłamią. Ale ponieważ nie był to jej pomysł i kłamstwo nie przyniosło jej żadnej korzyści, wydawało się marnotrawstwem, trwonieniem grzechu, niepotrzebną rozrzutnością.

Skłamałam! – zawodziła i łkała, a babcia Lotte zakłopotana i zirytowana, tuliła ją w ramionach i wyjaśniała, że to było niewinne kłamstwo.

Dziadek i ja jesteśmy zaproszeni do klubu. Dlatego nie mogę pójść dzisiaj do Renie, rozumiesz? Czy miałam sprawić jej przykrość i wyjaśniać jej wszystko? Renie mogłaby się poczuć urażona. Chyba nie chciałabyś, żebym raniła jej uczucia, prawda?

Elizabeth usiadła na kolanach Lotte; miała zapuchnięte oczy i zatkany nos. – Skłamałam – powiedziała. Ale płacz ją zmęczył, zmęczył ją zapach pudru Lotte i stalowy uścisk jej ramion powleczonych delikatną, papierowo białą skórą.

To było niewinne kłamstwo – powiedziała Lotte.

Kłamstwo w dobrej wierze, żeby nie ranić czyichś uczuć.

Lotte poczęstowała ją upragnionym czerwonym dropsem. – Dobre kłamstwo – powtórzyła, poklepując wnuczkę.

Paskudne cholerstwo, ta grypa – powiedziała Lotte.

Twoja matka powinna sobie zdawać z tego sprawę. Stanęła z założonymi rękami.

Hitler powinien czuć się tak jak ja... zagrypioną córką, ten gangster.

Posłała Elizabeth wściekłe spojrzenie.

Adolf Hitler – powiedziała.


***


Teraz na naświetlania najczęściej woziła babkę Elizabeth. Gdy Greta zatelefonowała do niej po raz pierwszy i powiedziała, że nie jest w stanie tego zrobić, Elizabeth uradowała się, że matka potrafi się zwrócić o pomoc. Ale jednocześnie była wstrząśnięta. Odkąd sięgała pamięcią, matka nigdy o nic nie prosiła.

W poczekalni kliniki radiologicznej siedzieli pacjenci z czerwonymi naskorupieniami na twarzach, szyjach, rękach i nogach. Babcia Lotte, nie do wiary, zdawała się tego nie zauważać.

Jest tak gorąco, że można ducha wyzionąć – stwierdziła.

Możesz zdjąć sweter, babciu – poradziła Elizabeth.

Lotte spojrzała na nią urażona.

Choć jest taki piękny – szybko dodała Elizabeth – że szkoda go zdejmować.

Popełniłabym przestępstwo – przyznała Lotte.

Elizabeth starała się, by babci było jak najwygodniej na twardym stole, na którym wykonywano wstępne pomiary laserowe. Pakistański radiolog polecił łagodnie, by Lotte leżała bez ruchu. Wyjaśnił, że poznaczy jej twarz małymi niebieskimi plamkami – tatuażami. Lotte zaczęła płakać. Elizabeth poczuła, że pokój wokół niej wiruje, a ciemny, piekący strach ściska ją za gardło. Jedną dłonią chwyciła się stołu, drugą głaskała rękę babci, aż radiolog kazał jej przyjąć xanax i popić go wodą.

W końcu umieścili twarz Lotte w specjalnej formie.

Proszę leżeć zupełnie nieruchomo, madame – polecił radiolog.

A psik!

Forma zsunęła się na lewo. Babcia drgnęła. Forma zsunęła się na prawo. Babcia jęknęła. Znów kichnęła. I tak w kółko i w kółko, forma się zsuwała, a radiolog ją poprawiał. Po kilku wizytach wszystko było gotowe i kuracja zaczęła się na dobre. Elizabeth pomogła babci wejść na stół. Spojrzała na jej twarz. Maleńkie niebieskie plamki nikły pośród rozrastającej się purpurowej opuchlizny.

Tatuaże – powiedziała Elizabeth – są bardzo modne.

Lotte leżała z twarzą zwróconą ku sufitowi. Jej zrakowaciała skóra lśniła od łez.

Za następnym razem przekłujemy ci uszy.

Pfe! – żachnęła się Lotte.

Elizabeth pragnęła chwycić babcię w ramiona i ukołysać jak niemowlaka. Chciała położyć poduszkę na zniekształconej twarzy Lotte i udusić ją. Nie wytrzymam tego, myślała. Zbyt wiele chorób. Zbyt wiele odpowiedzialności. I nie mogę znieść myśli, że nie potrafię tego wytrzymać. To żałosne. Ja jestem żałosna. To nie ja jestem chora. Marudzę i uskarżam się na to, że muszę zadbać o tych, których kocham. To nie ty masz raka, Elizabeth, powiedziała sobie. Więc się zamknij, do cholery. Jesteś zdrowa. I ciesz się, że masz kogoś, kogo kochasz na tyle, by chcieć się nim zajmować. Nie ma powodu, by się mazgaić.

A PSIK!

Maska Lotte spadła.

A Elizabeth dygotała z miłości i z gniewu.

W porządku, babciu – powiedziała, pozwalając, by Lotte miażdżyła jej dłoń w żelaznym uścisku.

Nie jestem pielęgniarką! Myślała. Nie jestem jakąś cholerną pielęgniarką!

I w odpowiedzi uścisnęła dłoń babci.


Greta otworzyła oczy. Usnęła na kanapie. Wzór na obiciu widniał tuż przed jej nosem, wielki i niedorzeczny. Czuła obecność kota.

Mój ty kochany – wymamrotała, wpychając stopy pod ciepłe ciałko.

Jak się masz? – zapytał czyjś głos. – Greta, jak przypuszczam?

Greta usiadła; powoli, jak to czyniła ostatnio. Zobaczyła kobietę siedzącą w nogach kanapy. Kobietę z papierosem. Jedwabista wstęga dymu snuła się leniwie nad jej głową. Kobieta spojrzała na Gretę spod ciężkich powiek. Wyciągnęła do niej rękę.

Na kanapie nie było kota. Stopy Grety znajdowały się pod pośladkami nieznajomej. Greta czuła ich kształt i ciepło.

Z uprzejmym uśmiechem pochyliła się do przodu, by uścisnąć dłoń kobiety. W końcu jest gościem w moim domu. Zastanawiała się, czy powinna wysunąć stopy spod swego gościa. To mogłoby zwrócić uwagę nieznajomej na stopy Grety i ich usytuowanie. Czy byłoby to uchybieniem? Greta zawsze uważała siebie za osobę gościnną.

Idąc na kompromis przesunęła nogi w sposób, jak miała nadzieję, nie przeczący gościnności.

Wzięłam panią za mego kota – powiedziała.

Kobieta wciąż na nią spoglądała, na swój dziwny i porozumiewawczy sposób. – Czytałam, że koty powodują schizofrenię – powiedziała.

To wiele wyjaśnia – odparła Greta i czując, że jest nielojalna wobec swego kota, zakrztusiła się własnymi słowami. Biedny Moochie, który ogrzewał nocą jej stopy, a za dnia nie odstępował jej, jak mały, miauczący pies. Usiłowała stłumić kaszel, ale jej wysiłki jeszcze go wzmogły. Kaszlała nieopanowanie, tak jak się to zdarza w teatrze lub bibliotece.

Kobieta spostrzegła wtedy swój papieros.

O, cholera – powiedziała – rozglądając się za popielniczką. – Cholera.

Wstała i wyszła z pokoju. Greta usłyszała, że odkręciła wodę nad kuchennym zlewem. – Zostań, gdzie jesteś! – zawołała.

Zostań, gdzie jesteś. Interesujące wyrażenie. Jakbyśmy tu zostały „umieszczone” w jakimś celu. Jakbyśmy mogły dokonać wyboru i pozostać tu. Albo nie.

Kobieta wróciła bez papierosa i ze szklanką wody. Greta oceniła jej wiek na jakieś trzydzieści pięć lat. A może kilka lat mniej. Podała Grecie szklankę i usiadła na stoliku do kawy naprzeciw niej. Greta z wdzięcznością sączyła wodę, chociaż ostatnio nie pijała wody, a szczególnie z kranu; pomyślała, że nieznajoma musiała stracić rozum, by jej zaoferować taką wodę.

Ależ ze mnie cholerna idiotka – powiedziała ta kobieta. – Schizofrenię? Raczej raka płuc!

Naprawdę nie powinno się pijać czegoś takiego – powiedziała Greta, wskazując na szklankę.

Wody?

Nie płuc, a okrężnicy – sprostowała Greta.

Spoglądały na siebie, obydwie zakłopotane, a potem wybuchnęły śmiechem. Greta czuła się tak, jakby nie śmiała się od miesięcy. Była tego pewna. Ich nieopanowana wesołość z niewiadomych przyczyn ciągle się wzmagała. Śmiały się bez powodu.

Kim... kim, u diabła, jesteś? – spytała wreszcie, gdy była w stanie przemówić.

Kobieta otarła oczy brzeżkiem koszuli, odsłaniając nagi brzuch.

Daisy – powiedziała. – Daisy Piperno.


Elizabeth siedziała w samochodzie, wyglądając przez okno i starając się odgadnąć, którędy przejeżdża. Josh prowadził. Harry spał na tylnym siedzeniu.

Kto jest większym śpiochem? – zapytał Josh. – On czy mama?

Zaniepokojona Elizabeth obejrzała się na Harry’ego.

To jeszcze dzidziuś – powiedziała piskliwie. – Powinien się wysypiać.

Co z tobą! – zapytał Josh, spoglądając na nią z niesmakiem.

Elizabeth się przygarbiła. – Gdzie jesteśmy? – Nie miała pojęcia, chociaż wielokrotnie jeździła tędy do babci Lotte.

Gdzieś w Century City, jak sądzę – odparł Josh. – Babcia już zwolniła tę nową?

Elizabeth przecząco pokręciła głową.

Resztę drogi przebyli w milczeniu.

Zastali Lotte, czekającą na nich w westybulu.

Po co mielibyście się fatygować aż do mieszkania? – powiedziała. – Możemy posiedzieć tutaj. Niech oni zapłacą za klimatyzację. Tu odbędziecie wizytę.

Harry usadowił się na kolanach Lotte, ze smoczkiem w buzi, niezadowolony z tego, że wyrwano go ze snu. Elizabeth usiadła na kanapie i masowała wielką dłoń babci, mając nadzieję, że w ten sposób uniknie rozmowy. Josh zajął miejsce u drugiego boku Lotte. Był lepszy w prowadzeniu pogaduszek, mniej krytyczny niż Elizabeth.

Meble w westybulu nie były zbyt wygodne. Elizabeth chciała już wyjść i czuła się z tego powodu winna. Babcia miała na sobie turkusową letnią sukienkę na ramiączkach. I domowe papucie. Zły znak.

Miałam kiedyś wszy – mówiła babcia Lotte, kontynuując wypowiedź, której wątek Elizabeth już dawno straciła. – Mama umyła mi włosy w ługu.

Harry wyjął smoczek z buzi.

Jacob miał wszy – powiedział. – Przyniósł je ze szkoły. Jest już duży.

Zjadłabym go żywcem! – zawołała Lotte. Klasnęła w dłonie, a Harry patrzył szeroko otwartymi oczami na dźwięczące przed jego nosem bransoletki.

Elizabeth zazdrościła babci miękkich kapci. Miała ochotę zdjąć buty. Czy są tutaj wystarczająco długo? Nigdy nie jestem wystarczająco długo – usiłowała się pozbyć tej okropnej, samolubnej myśli. Zastanawiała się, czy babcia zatrzymała ich w westybulu, bo zwolniła kolejną gosposię. Wiedziała, że powinna wyświetlić tę sprawę. Ale wolała tego nie robić.


Greta zauważyła, że jej niespodziewany gość, Daisy Piperno, nieświadomie sięga do torebki po papierosa, a potem odsuwa dłoń od opakowania.

Daisy Piperno – powiedziała Greta. Podobało jej się brzmienie tego nazwiska. – Młoda, pikantna reżyserka, tak?

W każdym bądź razie reżyserka.

I młoda – obstawała przy swoim Greta. – I z całą pewnością bardzo... – Nagle poczuła się jakaś zagubiona, zakłopotana i zakręciło jej się w głowie.

Daisy odchyliła się na oparcie kanapy, założyła nogę na nogę, tak że kostka jednej spoczęła na kolanie drugiej, i kołysząc sandałem powiedziała bardzo cicho: – Dzięki. Tobie także nie brak pikanterii.

Zanim Elizabeth, Josh i Harry wrócili od Lotte, Greta przygotowała mrożoną herbatę i zabrała Daisy do ogrodu za domem, gdzie prowadziły miłą rozmowę na temat miejscowych gatunków trawy, o czym Daisy miała niezłe pojęcie.

Usiadłam na twojej matce i wyrwałam ją ze snu – powiedziała Daisy. – A potem owionęłam ją dymem z papierosa. Jest dość odporna.

Matka nigdy się nie skarży – odparła Elizabeth.

Greta patrzyła, jak odchodzą, by pracować w gabinecie Tony’ego.

Robi booską mrożoną herbatę – mówiła Daisy.

To fakt, pomyślała Greta. Najpierw trzeba zaparzyć mocną herbatę. Pozwolić, by ostygła, bo w przeciwnym razie stanie się mętna. Wrzucić do niej dużo lodu. A na końcu dodać cytrynę. Mnóstwo cytryny... Greta zdała sobie sprawę, że myśli o jedzeniu, a w każdym razie o piciu, i że sprawia jej to przyjemność.

Ku domowi biegł Josh, niosąc na plecach Harry’ego.

Moje dzieci są w domu, pomyślała Greta. I mój wnuk. Mam oddanego męża. Czuję się dzisiaj lepiej. Mogę pić mrożoną herbatę. Mam wystarczająco wiele energii, by przygotować mrożoną herbatę. Szczęściara ze mnie.

Przygarnęła Josha i Harry’ego, by ich ucałować.


Elizabeth obejrzała się na matkę. Ma się chyba lepiej. Przywdziała swój dawny uniform. W dżinsach, w białej podkoszulce i boso, wychudzona po chemioterapii, wygląda jak dziecko. I jest dziś taka szczęśliwa. Szczęście matki wypełnia dom niczym woń jakichś egzotycznych perfum. Elizabeth usiłowała podzielać ów nastrój, wdychać go, odepchnąć myśl o tym, że tak łatwo może ulecieć.

Kot Moochie wskoczył na kanapę i zwinął się pomiędzy Elizabeth i Daisy. Zaczął mruczeć. Elizabeth spoglądała na jego sierść, unoszącą się w powietrzu, na tle ekranu laptopa, na tle Daisy, rozświetlonej promieniami popołudniowego słońca. POMOST PRZED LUKSUSOWYM DOMEM NA PLAŻY W MALIBU – WIECZÓR

Barbie na krześle, zwinięta niczym kot lub wąż. Wydmuchuje leniwe kółka dymu. Papieros zwisa w jej palcach, żarząc się w granatowej ciemności wieczoru.

Poniżej, na plaży, bajecznie przystojny facet biegnie w stronę Barbie. To LEO, aktor mieszkający kilka domów dalej. Spogląda w górę.

Ich spojrzenia się krzyżują..

Barbie wydmuchuje następne kółko dymu, które zawisa pomiędzy nimi, podczas gdy Leo mija pomost, biegnąc powoli wzdłuż plaży.


Greta zajrzała przez otwarte drzwi gabinetu Tony’ego, gdzie siedzą dwie dziewczyny, pracowicie pochylone nad laptopem.

Dlaczego wszystko, co napiszę, brzmi jak parodia?

spytała Elizabeth.

Cóż chcesz, ta scena jest parodią w powieści – odpowiedziała Daisy. Przekartkowała książkę w miękkiej oprawie i odczytała na głos: – „Oboje takimi właśnie pragnęli być i dopasowywali teraz swoją przeszłość, każde do swego ideału”. – To parodia, dlatego to, co napisałaś, także jest parodią.

Greta podeszła bliżej i stanęła w drzwiach. Daisy uniosła wzrok i spostrzegła ją. Wytrzymała jej wzrok przez chwilę, która Grecie wydała się długa, a potem powróciła do lektury.

– „Zresztą – czytała Daisy, przeciągając słowa, albo tak się w danej chwili wydawało Grecie – słowo, jak maszyna do walcowania... – Znów podniosła wzrok na Gretę... – wydłuża zawsze uczucia”.

Co, mamo? – spytała Elizabeth, zauważywszy Gretę.

Napijecie się mrożonej herbaty?


***


Poszukała Daisy w książce telefonicznej. Nie miała pojęcia, dlaczego. Nie miała zamiaru do niej dzwonić.

Jest: Daisy Piperno. Tylko jedno takie nazwisko, no pewnie. Spojrzała na numer, mając dziwaczne poczucie winy, jakby szpiegowała tę dziewczynę.

Kiedy przyjechała Elizabeth, Greta spytała: – Jak postępuje praca?

Elizabeth wzruszyła ramionami.

Daisy na coś się przydaje?

Przynajmniej ma pojęcie o tym, co robi.

A ty nie masz?? – spytała Greta. Elizabeth spojrzała na nią ostrzegawczo.

Greta zaproponowała jej filiżankę kawy, co chyba ją trochę udobruchało. – Gdzie jest Harry?

Wysłałam go z Brettem na plażę.

To miło.

Elizabeth spojrzała sponad gazety, upewniając się, czy w słowach Grety nie ma jakiegoś podtekstu.

To miło – powtórzyła Greta.

Ja nie mogę.

Greta wyczuła, że należy zmienić temat. – Spotykasz się dzisiaj z Daisy?

Chciałabym. Myślisz, że nie mam ochoty pójść na plażę? Nie mogę robić wszystkiego – powiedziała Elizabeth. Wstała i bliska łez wyszła z kuchni.

Czego się wścieka? – zapytał Josh, gdy Elizabeth omal się z nim nie zderzyła.

Zamknij się! – wrzasnęła Elizabeth z sąsiedniego pomieszczenia.

Greta patrzyła, jak Josh nalewa kawę, patrzyła, jak rozchlapuje mleko na blacie. Czego ona się wścieka! myślała. Dlaczego Josh tak się z nią drażni? Czy Daisy dziś przyjdzie? Josh odstawił na płytkę puste naczynie po kawie.

Do zlewu – powiedziała Greta.

Poszła do gabinetu i usiadła na oparciu fotela, w którym skuliła się Elizabeth.

Jestem stuknięta – powiedziała Elizabeth, ocierając łzy z twarzy.

Żyjesz w wielkim napięciu – sprostowała Greta.

Elizabeth spojrzała na nią z wdzięcznością.

Nie musisz mnie pocieszać – powiedziała. – Jestem samolubna i pobłażam sobie i wcale ci nie pomagam.

Dziś mam się lepiej – powiedziała Greta. – Czuję, że mam się lepiej.

Pogłaskała po włosach schyloną nad laptopem Elizabeth.

Daisy nie przyjdzie? – spytała Greta. – Polubiłam ją.

Nie.

Elizabeth nie przerywała pisania. Greta pomasowała ją po głowie, wyczuwając dobrze znany kształt czaszki córki.


***


Lotte wiedziała swoje. Nie musiała być tą małą karlicą, doktor Ruth, żeby dostrzec, co się święci. Każdy, kto ma oczy w głowie, poznałby, że w ich małżeństwie coś się nie klei. A nawet nie są małżeństwem. I tu jest pies pogrzebany.

Elizabeth tuliła Harry’ego, który poślizgnął się i upadł. Łkał na jej piersi, a ona klęczała przy nim, obejmując małe ciałko synka.

Idę po samochód – powiedział Brett.

Aha, właśnie – odparła Elizabeth gorzkim i sarkastycznym tonem.

Lotte spostrzegła, że Brett jest wstrząśnięty. Co ja takiego zrobiłem? zdawał się myśleć. Zaproponowałem, że podstawię samochód, żeby nie musieli iść piechotą. Co w tym złego? Głupiec. Nic w tym złego. Ale kto został z płaczącym dzieckiem? Czy on tego nie widzi?

Harry, pójdziesz z tatusiem po samochód? – zapytał Brett.

No! Lotte zawsze lubiła Bretta. Chłopak ma głowę na karku.

Nie bądź śmieszny – powiedziała Elizabeth.

Coś się psuje w państwie duńskim, pomyślała Lotte. Jest tak, jak podejrzewałam. Co wiem, to wiem. Brett pokręcił głową, zacisnął wargi i odszedł.

Tatusiu! – zawołał Harry. Pobiegł za Brettem. Pociągnął go za rękaw. – Powiedziałeś.

Brett wziął go na ręce.

Miałam rację, pomyślała Lotte. – Masz przecież język, moja panno – powiedziała.

Elizabeth się zawstydziła. – Czasami tracę cierpliwość – stwierdziła.

Żebyś nie straciła męża.

Babciu! A zresztą on nie jest moim mężem.

Taki miły, przystojny mężczyzna. Nieźle zarabia. Nie pije. Nie uprawia hazardu...

Elizabeth czołgała się po podłodze, zbierając samochody Harry’ego. Nie zwracała uwagi na słowa babki. Nikt nie słucha starych ludzi. Lotte postukała laską w podłogę. Ale przez ten piękny, gruby dywan i dodatkową wyściółkę, która kosztowała majątek, nie rozległ się żaden dźwięk. Elizabeth włożyła zabawki do torby, a potem usiadła na kanapie obok Lotte. Odchyliła głowę do tyłu i westchnęła. Biedactwo. Jest wykończona. Same tego chciały. Dzieci, praca... Lotte ujęła dłoń Elizabeth w swoje ręce. Ścisnęła ją, ucałowała, leciutko ukąsiła, a potem zatrzymała na własnym podołku i spojrzała na wnuczkę.

Zobaczysz – powiedziała z uśmiechem, poklepując dłoń Elizabeth. – Wspomnisz moje słowa.


***


Tony położył się i otworzył książkę. Obszerną historię miasta Nowy Jork. Czytał ją już od roku i jeszcze nie przebrnął przez siedemnasty wiek.

Tęsknisz za Nowym Jorkiem? – spytała Greta.

Nie tęsknię za Brooklynem.

Brooklyn się zmienił. Jest ładny. Tak słyszałam.

Tony poprawił okulary. Greta czuła jego ciepło ogrzewające łóżko. Spojrzała na własne dłonie, trzymające książkę, którą przyniósł jej Tim, usiłując zapomnieć o tym, co ostatnio nie dawało jej spokoju, niczym jakaś natrętna zjawa: zbyt długo zwlekałam z pójściem do lekarza.

Ale byłam zajęta matką, powiedziała tej zjawie. Tony musnął stopą nogę Grety, wprawiając ją w zdumienie.

Zresztą pochodzisz z Queens – powiedziała.

Ale urodziłem się w Brooklynie.

Oszust.

Nie tęsknię za Queens. Z całą pewnością.

Greta zgasiła swoją lampkę nocną.

Ale Queens stało się nowym Brooklynem – powiedziała. – Tak słyszałam.

Zaczęła się zastanawiać, czy tęskni za St. Louis. Przytłaczające letnie dni, wilgotne i parne, kipiące zielenią drzewa. Drzewa. Nigdzie nie ma takich drzew jak w St. Louis. Tak, brak jej tamtych drzew.

Zabawne – powiedziała. – Mówisz bez akcentu.

Tony spał z książką na brzuchu.

Daisy Piperno ma akcent, ale Greta nie potrafiła go umiejscowić. Zazwyczaj bywała w tym dobra. Napracowała się, by pozbyć się swego akcentu, ale lubiła poszukiwać go w mowie innych, uznając, że jest wzruszający i sympatyczny. A Daisy miała taki wyraźny akcent – śpiewny, melodyjny. Greta usiłowała go zlokalizować, aby nazwać ten bezsensowny, miły zaśpiew.

Zaznaczyła miejsce w książce Tony’ego, zaginając róg strony, choć tego nie znosił. Sięgnęła poprzez niego i zgasiła lampkę męża. Ucałowała go w usta i ułożyła się po swojej stronie łóżka.

Tobie także nie brak pikanterii, powiedziała Daisy tym swoim zabawnym falującym przytłumionym głosem. Greta zasypiała coraz bliższa jego umiejscowienia. Tobie także nie brak pikanterii... Słowa łagodnie szybowały ku górze, łagodnie opadały, szmer jambów, niemal skandynawski. Greta zamknęła oczy. Dobrze będzie usnąć. Nie dusznym, przytłaczającym snem po chemioterapii, lecz beztroskim i wonnym, przynoszącym ulgę. Tobie także nie brak pikanterii... Greta otworzyła oczy i uśmiechnęła się. Mary Richards, Bob Dylan, bracia Cohen oraz pierwsze centrum handlowe w Ameryce. Tobie także nie brak pikanterii... Daisy Piperno pochodzi z Minnesoty.



4.


Rak Lotte okazał się być niesłychanie złośliwym nowotworem skóry. Naświetlania na nic się nie zdały. Nie powstrzymały rozwoju guza. A może nawet pobudziły jego wzrost, do tego stopnia, że paskudnik wybrzuszył się niczym jakaś ogromna bulwa, czerwona bezkształtna jarzyna? Jasne, że tak. Lotte usadowiła się w wygodnym fotelu i przeglądając katalogi wysyłkowe usiłowała skierować myśli na inne tory. Oto moja ulubiona Victoria’s Secret. Jednakże to już nie dla mnie. Jestem za stara na taką bieliznę, to dobre dla prostytutek. Ale Victoria proponuje również zachwycające swetry. Lotte spodobał się blezer z rękawami wykończonymi złotym warkoczem. Klasyczny, a jednak nie nudny. Westchnęła. Przede wszystkim powinnam się uporać z chirurgiem. Teraz kolej na niego.

Cześć, babciu.

Lotte uniosła głowę i zobaczyła Elizabeth.

Moja kochana – pomrukiwała Lotte, gdy Elizabeth pochyliła się, by ją pocałować. Pogłaskała głowę wnuczki i te jej śliczne włosy, nadal nie wyeksponowane, wielka szkoda.

Boisz się? – spytała Elizabeth.

Nie ma ateistów w okopach – odparła Lotte uroczystym tonem.

Elizabeth skinieniem głowy wyraziła aprobatę dla blezera.

Granatowy – powiedziała Lotte.

Tak przypuszczałam.

Czerwony kolor jest wulgarny. Choć nie zawsze.

Pewnie, że nie zawsze – posłusznie zgodziła się Elizabeth. – Czasami bywa niezły.

Lotte chwyciła dłoń Elizabeth, poczuła młodą skórę. Ucałowała koniuszki palców wnuczki, tak jak wtedy, gdy Elizabeth była młodsza. Gdy Lotte także była młodsza.

Nie bój się, babciu – powiedziała Elizabeth. – To dobry chirurg.

Jeden z najlepszych – potwierdziła Lotte.

Lotte telefonicznie złożyła zamówienie na blezer, podczas gdy Elizabeth zaparzała dla siebie herbatę.

Mam wyszukany gust – oświadczyła kobiecie przyjmującej zamówienie.

Elizabeth pomogła jej się ubrać. Lotte patrzyła, jak jej ramiona wsuwają się w rękawy swetra z golfem. Zamknęła oczy i poczuła, jak trykot lgnie do jej twarzy, podczas gdy Elizabeth wciąga sweter przez głowę. Bawełna, bardzo delikatna bawełna musnęła jej wargi. Gotowe. Teraz Elizabeth wygładza go. Zaraz pojadą do szpitala i Lotte położy się na twardym stole, a ten przystojny fiut potnie jej twarz nożem. Na dole portier życzył jej szczęścia. – Wygląda pani jak milion dolców – powiedział. Tak mawiał Morris. Lotte powstrzymała płacz.

Coś takiego – zwróciła się do Elizabeth. – Żeby taka stara suka jak ja, rozchorowała się jak pies. – Zaczęła się zastanawiać, czy słusznie zamówiła ten blezer. Przecież może umrzeć na stole operacyjnym.

Zostawię ci ten blezer w spadku, kochanie – powiedziała.

Och, babciu.

Man tracht, Gott lacht – powiedziała Lotte. – Człowiek planuje, Bóg się śmieje.

Po operacji zabiorę cię na kolację, a ty włożysz ten nowy ciuch.

Lotte się uśmiechnęła. Lubiła wychodzić z domu. Potrzebowała pretekstu, by ubrać się w nowe rzeczy. Na chwilę zapomniała, że idzie do szpitala, gdzie odetną jej kawałek twarzy; gdzie może umrze.

Ale w co ty się ubierzesz, kochanie? – spytała, spoglądając na wnuczkę, taką dorosłą, kierującą wielkim samochodem, nieomalże ciężarówką, a słyszała, jak mówiono przez radio, że te łajdackie suvy są niebezpieczne.

Dlaczego wzięłaś samochód mamusi? – spytała.

Bo Brett pojechał naszym.

A swoją drogą, gdzie się podziewa mamusia? Kto ją przywiezie?

Przyjedzie tylko Josh – odparła Elizabeth. – Mama nie może, babciu. Przecież grypa jest zaraźliwa.

Tak powiadają – odparła Lotte.

Elizabeth, taka duża dziewczyna, myślała, patrząc, jak wnuczka wyjmuje z torebki pieniądze, by opłacić miejsce na parkingu. – Moja torebka! Gdzie jest moja torebka?

Elizabeth pokazała babci, że ją ma.

Dzięki Bogu, że ją znalazłaś – powiedziała Lotte. Chwyciła torebkę. Otworzyła ją. Wyjęła z niej zmiętoszoną jednorazową chusteczkę.

Odkąd sięgnę pamięcią – roześmiała się Elizabeth – zawsze te jednorazowe chusteczki i dropsy.

Lotte nie powiedziała ani słowa więcej na temat Grety. Podejrzewała, że Greta jest poważnie chora, a reszta rodziny nie mówi o chorobie córki, by jej nie martwić. Boże. Pozwolę, by mnie chronili. To mi się należy. Zaczęła się zastanawiać, czy Bóg naśmiewał się ze swoich wyznawców, gdy walczyli w okopach. Nic dziwnego, że nigdy nie aprobowałam religii, tych paskudnych hipokrytów w synagogach i w kościołach. Ale moja nieszczęsna Greta. Może nie jest śmiertelnie chora. Może oni wcale nie ochraniają Lotte. Pod koniec życia nikt już człowieka nie chroni, pomyślała.

Już wiem, w co! – powiedziała nagle. – W jedwabny kardigan z suwakiem. O barwie przydymionego brązu. Do czarnych spodni? – skinęła głową, aprobując swój pomysł. Lotte w granatowym blezerze, a jej wnuczka w jedwabiu o barwie przydymionego brązu. – Bardzo twarzowo.


Josh i Elizabeth usiedli w szpitalnej poczekalni, na tej samej kanapie, na której Elizabeth poprzednio tkwiła wraz z ojcem, czekając na wiadomości na temat stanu zdrowia Grety. Elizabeth zadrżała od chłodu klimatyzacji. Josh otoczył ją ramieniem.

Co jej powiedziałaś o mamie? – zapytał.

Że ma grypę. Wciąż tę cholerną grypę. Ale specjalnie się nie dopytywała. Gdy jechałyśmy samochodem, zatelefonowała do niej z mojej komórki i powiedziała, że nie ma się czym niepokoić i że ma nadzieję, że mama wkrótce poczuje się lepiej. Rozmawiały zupełnie jak dwie normalne osoby.

Ona coś podejrzewa – powiedział Josh.

I woli nie znać prawdy.

Nie dziwię się jej.


Elizabeth czekała z Joshem przed salą pooperacyjną. Mieli na sobie żółte, sprane i wygniecione szpitalne komplety, które sprawiały wrażenie brudniej szych od ich własnych ubrań. Elizabeth zastanawiała się, jak teraz wygląda twarz Lotte.

Pojedynczo – powiedziała pielęgniarka i poprowadziła Elizabeth przez pomieszczenie pełne kaszlących, śpiących, wymiotujących i jęczących pacjentów.

Lotte leżała na wózku. Była naga. Jej skóra miała niebieskawo biały odcień. Elizabeth starała się nie patrzeć na okolicę wzgórka łonowego, na rzadkie i siwe włosy. Naciągnęła na babcię prześcieradło. Zerknęła na pielęgniarkę, jakby pytając: można? Pielęgniarka skinęła głową. Lotte pochrapywała bulgotliwie.

Babciu?

Lotte otworzyła oczy.

To ja, Elizabeth.

Większą część twarzy Lotte przesłaniał bandaż. Elizabeth ujęła jej dłoń w swoje ręce.

Mama? – spytała Lotte.

Nic jej nie jest – zapewniła ją Elizabeth, a następnie zdała sobie sprawę, że Lotte nie pyta o matkę Elizabeth.


Elizabeth siedziała obok babci w szpitalnej sali, w której miała teraz przebywać Lotte. Kobieta na sąsiednim łóżku jęknęła cicho i odkaszlnęła flegmę. Krzesło obite było niebieskawą imitacją skóry i miało wysokie oparcie. Łóżko przykrywała tania pościel. Zza ponurego okna dochodził sygnał karetki pogotowia. Mimo wszystko pomieszczenie wydawało się raczej czyste. Elizabeth siedziała tam, aż na zewnątrz zaczęło się ściemniać. Po operacji babka sprawiała wrażenie tak bardzo kruchej i wychudzonej. Z wielką siłą ściskała dłoń Elizabeth.

Do sali weszła pielęgniarka z ogromnym bukietem kwiatów. Zapaliła ostre światło u sufitu.

Ktoś ma swój szczęśliwy dzień! – powiedziała.

Ładne mi szczęście! Obcięto jej nos!

Elizabeth spojrzała na bilecik. Laurence Volfmann? Jak to miło, pomyślała. Oczywiście bukiet wysłały te bliźniacze sekretarki, ale on musiał im to zlecić. A przecież zaledwie napomknęłam mu o operacji. Jednak pamiętał. Lotta będzie uszczęśliwiona. DLA AKTORKI, CO SIĘ ZOWIE! głosił napis. Niewiarygodnie wielkoduszny i troskliwy gest. Kompozycja była ozdobna i niemal tak ogromna jak jeden z ogrodów Grety. A Volfmann nawet nie zna babci. Ale zna mnie, myślała Elizabeth. I na wspomnienie Larry’ego w ciemnym garniturze i w liliowym krawacie, w których ostatnio go widziała, nie potrafiła powstrzymać uśmiechu podniecenia.

Zgasiła światło i siedziała po ciemku, zastanawiając się, dlaczego Volfmann nie jest żonaty. Wiedziała, że przed kilkoma laty przeżył niezwykle kosztowny rozwód. Może właśnie z tego powodu. Oto, co powiem ludziom, gdy mnie będą namawiać, abym poślubiła Bretta. Zbyt słone alimenty!

Dlaczego właściwie nie chcę wyjść za Bretta? Gdy Elizabeth chodziła w ciąży z Harrym, żadna z jej przyjaciółek nie miała jeszcze dziecka. Uznały, że teraz podda się aborcji albo wyjdzie za mąż. Ale ona uznała, że obydwa te rozwiązania są nie do pomyślenia. Pragnęła mieć to dziecko, Brett także pragnął dziecka i chciała je wychowywać wspólnie z Brettem. Po prostu nie kwapiła się do zamążpójścia. I im bardziej Brett na to naciskał, tym mniejszą miała ochotę. Gdybyż miała jakieś łatwe wytłumaczenie. Lub choćby skomplikowane. Ale jedyne, czym dysponowała, to obraz: oto idzie wzdłuż nawy kościoła i u jej końca czeka... koniec.

Elizabeth już od dziecka miała przed oczyma ów obraz za każdym razem, gdy poruszano temat małżeństwa. Dlaczego? zastanawiała się. Matka zawsze sprawiała wrażenie szczęśliwej u boku ojca. Greta nigdy się nie skarżyła, zajmowała się pracą, którą kochała, i chociaż Tony nie był szczególnie troskliwym mężem, był ciepłym człowiekiem i z całą pewnością uwielbiał Gretę. Więc skąd u Elizabeth wziął się taki pomysł? Być może obejrzała w dzieciństwie filmową wersję „Madame Bovary”.

Kwiaty od Volfmanna wypełniły pokój niemal narkotyczną wonią. Elizabeth opuściła głowę i usiłowała wyobrazić sobie, jak podchodzi wraz z Brettem do rabina albo do sędziego pokoju, albo do kapitana statku. Nie, to na nic. Nie potrafiła sobie wyobrazić życia bez Bretta, tak jak i nie potrafiła sobie wyobrazić, że bierze go sobie za męża. Jednakże, co będzie, jeśli ona i Brett się rozstaną? Jak się rozwieść z kimś, za kogo nie wyszłam? Oto jest pytanie. Taka ewentualność nie jest możliwa. A więc musimy być razem.

Spojrzała na kontur kompozycji kwiatowej od Volfmanna, wydobyty przez światło docierające z parkingu. Dziewczyna może stracić głowę dla faceta, który przesyła kwiaty jej babci, pomyślała. A skoro nie jest zamężna, nie może popełnić cudzołóstwa.

Oto na czym polegał błąd Emmy Bovary. Została Panią Bovary.


***


Wpadnę do szpitala później – oświadczył Tony następnego dnia po operacji Lotte. – Zaniosę twojej matce trochę brzoskwiń.

Gretę często zaskakiwało zachowanie Tony’ego. Jej matka bywała niemożliwa, przeklinała niczym marynarz (czego nawet po latach Tony nie znosił) i opowiadała mu wciąż te same historie. A, co najważniejsze, jej matka była jej matką, nie zaś jego. A jednak, nawet gdy nie leżała w szpitalu, Tony jeździł po całym Los Angeles, szukając najdojrzalszych brzoskwiń. Potrafił pojechać do Malibu, by kupić jej wędzone małże, za którymi przepadała.

Nie musisz tego robić – powiedziała Greta.

Osoby Starsze doceniają drobne gesty.

Starsza Osoba będzie zachwycona. To bardzo miło z twojej strony.

Greta słuchała, jak Tony pakując rzeczy podśpiewuje „Joe Hill”.

Och – powiedział. – Ale jej jeszcze nie wolno jeść stałych pokarmów. – Może najwyżej ciasto bezowo-cytrynowe. Jej ulubione.

Pomachał ręką na do widzenia. Greta usłyszała hałas otwieranych drzwi do garażu. Samochód Tony’ego zawarczał. Greta włączyła zmywarkę do naczyń. To dobry mąż. Wiedziała o tym. I jeszcze lepszy zięć, rycerski i czarujący, zdający się wyczuwać, jak wiele znaczy dla Lotte troskliwość ze strony mężczyzny.

Wyobraziła sobie matkę przypasaną do metalowego łóżka, chudą, w zbyt obszernej szpitalnej koszuli nocnej zsuwającej się z jej ramion; zapętlone rurki kroplówek, zwisające bezwstydnie i beznadziejnie, niczym suszące się w łazience nylonowe pończochy. Nagle Greta rozpaczliwie zapragnęła odwiedzić Lotte w szpitalu. Lotte to moja matka. Powinnam pójść do szpitala i zobaczyć się z matką. To takie proste.

Odszukała kluczyki i wsiadła do samochodu. Włączyła silnik i podskoczyła, gdy radio ryknęło na cały regulator, nadając po hiszpańsku reklamę Burger Kinga. Wyłączyła radio. Poczuła wdzięczność w stosunku do Tony’ego. Bolał ją brzuch. Była rozgniewana, zawstydzona i litowała się nad sobą. Matka mnie potrzebuje, a ja nie mam siły, by wyjechać samochodem z podjazdu. Potrzebuję matki, a ona leży w szpitalnym łóżku, nie będąc w stanie zjeść brzoskwiń. Oparła głowę na kierownicy, nabierając siły na zgaszenie motoru. Powoli wróciła do domu, potykając się o kota, który wygrzewał się rozciągnięty w plamce słońca, i położyła się.

Tracąc świadomość, nieomal czuła woń dojrzałych brzoskwiń, których jej matce nie wolno było zjeść, bezowo-cytrynowego ciasta, które wepchnęła do wysokiej szklanki z mrożoną herbatą, a potem cytrusowy zapach oddechu Daisy Piperno, ciepły i intymny, gdy pochyliła się i na pożegnanie ucałowała Gretę w policzek.

Pa – powiedziała Daisy. A Greta zaciągnęła się balsamem jej głosu.


Tego popołudnia zatelefonowała pielęgniarka.

Pani babka jest pobudzona – oświadczyła. – Nadmiernie pobudzona.

Elizabeth wyczuła w jej głosie gniewną panikę i, ku rozpaczy Harry’ego, postanowiła pojechać do szpitala.

Nie jedź – zawodził Harry. Położył się na podłodze i chwycił ją obydwoma rękami za kostkę u prawej nogi. Idąc, wlokła go za sobą, niczym kędzierzawą kulę na łańcuchu. – Nie jedź, mamusiu. Mamusiu, nie jedź.

Podniosła go i przywarli do siebie. Zatrzymaj mnie tutaj, przy sobie, myślała. Nie wypuszczaj mnie. Obiecała, że zadzwoni do niego z komórki w samochodzie i Harry w końcu się uspokoił. Ucałowała jego zaczerwienioną twarzyczkę i wyrwała mu się, zostawiając go łkającego w ramionach Bretta. Smarki zatykające jego nos i smoczek w buzi sprawiały, że z trudem i nierytmicznie chwytał powietrze. Jego ciężki oddech Elizabeth słyszała jeszcze na podjeździe.

Cześć, Harry – powiedziała przez telefon, pięć minut później.

Cześć, mamusiu.

Jestem w drodze do babci. Do szpitala.

Wiem – powiedział cierpliwie, jakby rozczarowany jej przyziemnością. – Pa, mamusiu!

Rozłączywszy się pomyślała o rączkach synka wokół jej nogi. Żałowała, że już ich tam nie ma i że jej nie zatrzymują.

W szpitalu siostra przełożona ubrana w różową nylonową bluzkę, która przygnębiła Elizabeth, przepraszała za to, że musiała skrępować Lotte.

Elizabeth wpatrywała się w bladą, kościstą postać przymocowaną do łóżka przez kaftan z pomarańczowej siatki opasujący ją w talii. Na twarzy miała duży, biały opatrunek. Jej bladą skórę marszczyła przezroczysta taśma. Co zostało z nosa babci? Lotte wygląda teraz zupełnie jak niewidzialny człowiek, pomyślała Elizabeth i natychmiast doznała poczucia winy.

Niech pani ją rozwiąże – powiedziała.

Lotte miała skrępowane ręce. Szarpała się i jęczała.

Jest nadmiernie pobudzona... – odparła pielęgniarka.

Elizabeth pochyliła się i zaczęła własnoręcznie odpinać paski.

Zostanę przy niej – powiedziała.

Tkwiła przy babci przez wiele godzin. Mocowała się z nią, ilekroć Lotte usiłowała wstać z łóżka, by uciekać przed wyimaginowanym zagrożeniem. Przypatrywała się, jak babcia wbija igłę w nieistniejącą tkaninę. Jak przegryza niewidoczną nitkę.

Elizabeth! – szeptała. – Oni zabrali Harry’ego! Mają go. Słyszę jak płacze – dodała, spoglądając na pojękującą pacjentkę z sąsiedniego łóżka. – Nasz dzidziuś! Zabrali dzidziusia!

Elizabeth pogłaskała ją, zapewniając, że nie słyszy płaczu dziecka. To jęki chorej kobiety.

Tak! – przyznała jej rację babcia Lotte.

Tak – zawtórowała jej Elizabeth łagodnym tonem.

Tak! – powtórzyła Lotte. – Kobieta. Kobieta porwała dziecko! Przetrzymuje Harry’ego!

Lotte zaczęła miętosić pościel, usiłując podnieść się z łóżka.

Miałaś operację – powiedziała Elizabeth, przytrzymując babcię. – Jesteś w szpitalu. Wszystko w porządku. Harry’emu nic nie zagraża.

Babcia Lotte przestawała się niepokoić o Harry’ego i powracała do szycia. Przez chwilę pokrzykiwała przerażona burzą. A raz zwymyślała grupę złowrogich chasydów, którzy najwyraźniej otoczyli ją kręgiem.

Hipokryci, łajdaki, zostawcie mnie, wy brudne, plugawe, nabożne sukinsyny...

Raptem namacała opatrunek i powiedziała – Moja twarz – tonem pełnym bólu i rozpaczy.

Pojawił się chirurg i oświadczył, że operacja się udała.

Ale dlaczego wciąż szyje? Ma przywidzenia. Jest taka wystraszona...

Otępienie spowodowane narkozą. Jutro wróci do siebie. Prawda? – zwrócił się do Lotte.

Lotte przegryzła wyimaginowaną nitkę i głośno splunęła. Przyszedł Tony i dał jej cytrynowo-bezowe ciasto, ale Lotte zakryła twarz dłońmi.

Łajdaki! – wrzasnęła. Elizabeth zaczęła ją usprawiedliwiać.

Babcia nie wie, co mówi...

Ale jej ojciec tylko machnął ręką, odrzucając możliwość, że ktoś mógłby go tak nazwać. Był nietykalny w swoim poczuciu przyzwoitości. Elizabeth nie raz widywała, jak ojciec pławi się w samozadowoleniu.

Otępienie – mruknął, spoglądając na kartę Lotte.

Elizabeth zazdrościła mu specjalistycznej wiedzy. Tony był kimś, był autorytetem w swojej dziedzinie. I wykonując swój zawód mógł zrobić coś dobrego dla świata. Jak zakonnica.

Wystarczy, że wejdziesz do szpitalnej sali, rzucisz okiem na kartę i już wiesz, co dolega pacjentowi. Zazdroszczę ci – powiedziała.

Uczyłem się tego – odparł, nie odrywając wzroku od karty. Spojrzał na córkę. – A ty potrafisz otworzyć książkę „Madame Bovary” i już wiesz, o co w niej chodzi.

To nie jest zawód. To... rozrywka.

Lotte zaczęła nucić „That’s entertainment!”. [To rozrywka.]

Na miłość boską – odezwał się Tony.

Elizabeth znowu zaczęła przepraszać za babcię, ale spostrzegła, że Tony wpatruje się w kartę.

Łajdaki – powiedział.

Lotte z zadowoleniem skinęła głową.

Elizabeth patrzyła na ojca z niedowierzaniem. Ojciec tak rzadko przeklinał. Tony wypadł na korytarz z kartą w dłoni.

Lotte, nie przestając nucić, przerwała szycie i zajęła się szydełkowaniem. Elizabeth rozpoznała jej gesty.

Sweter? – zapytała.

Podoba ci się ten kolor? – spytała Lotte. Po jakimś kwadransie wrócił Tony.

Dali jej środek nasenny, po którym ludzie świrują – powiedział. Pokręcił głową z niesmakiem. – Lotte – dodał, pochylając się nad staruszką. – Wkrótce poczujesz się lepiej.

Plugawe łajdaki, hipokryci! – krzyknęła Lotte. – Sio! Sio! Wynoście się! – Machała rękami, jakby się opędzała od much.

Masz rację – orzekł Tony.

Elizabeth aż się skuliła w oczekiwaniu na któreś z owych obciachowych powiedzonek z zamierzchłych lat sześćdziesiątych, którymi od czasu do czasu posługiwali się jej rodzice. Tylko nie kurka wodna, pomyślała.

Kurka wodna – powiedział Tony. – Ale teraz ci łajdaccy hipokryci już się stąd wynoszą. Uszy do góry, Lotte. Zająłem się tym.

Dobrze mieć zięcia, który jest lekarzem, prawda? – ni to stwierdziła, ni zapytała Elizabeth.

Lotte uśmiechnęła się, przewlekając szydełko przez wyimaginowaną pętelkę. Elizabeth oparła głowę na ramieniu ojca. Stanowił ostoję rodziny. On i Josh. On, Josh i Greta.

Otoczył ją ramionami.

Dziękuję, tatusiu.

Wróci do zdrowia. Zapanowało milczenie.

Elizabeth czekała, że ojciec doda: Wszyscy wyzdrowieją. Może ja powinnam to powiedzieć, pomyślała.

Obie wyzdrowieją – powiedziała. Ojciec przytulił ją mocniej.

Biedna Elizabeth.


Lotte wsłuchiwała się w deszcz. Padał nieustannie. Gdy umrę, zobaczę w niebie ojca. Będzie się na mnie gniewał. Będzie tupał i wpatrywał się we mnie, przygryzając cygaro. Lotte ujrzała samą siebie. Wystraszoną. Zawsze była ulubienicą ojca. Albo tak sobie wmawiała. Ale skoro jestem jego ulubienicą, to dlaczego tak się na mnie złości? Nie chcę umierać. Nie chcę, żeby ojciec był na mnie zły. Widziała jego płomiennie rude włosy i wściekłe spojrzenie. Wsłuchała się w deszcz. Zupełnie jak stepowanie. Poruszyła rytmicznie stopami. Byłam utalentowanym dzieckiem. Ameryki.


Po wyjściu ojca Elizabeth usiadła na jedynym fotelu. Zaciągnięto żółte zasłony wokół łóżka, szafki nocnej oraz fotela. Elizabeth miała nadzieję, że Brett dał Harry’emu kolację. Czy babcia dostanie coś do zjedzenia? Elizabeth poruszyła się niespokojnie i niechcący kopnęła łóżko. Rozległo się stukanie do drzwi, a potem przyjaciel Josha, Tim, rozchylił zasłony. Elizabeth zastanawiała się, czy ma wstać na jego powitanie, tak jak wita się gościa. Czy mam tutaj czynić honory domu? Nie drgnęła.

Tim przykucnął obok niej. Miał na sobie niebieskie dżinsy z czarną atramentową plamą na tylnej kieszeni oraz białą koszulkę, także z atramentową plamą na kieszonce. Elizabeth ucieszyła się na jego widok. Przyjaciel rodziny, pomyślała i doznała pociechy.

Jak się czuje? – wyszeptał Tim.

Wciąż szyje. To bardzo denerwujące. Spojrzeli na pogrążoną we śnie Lotte.

Nie musisz szeptać – powiedziała Elizabeth.

Och – szepnął. Wstał, powąchał wielki bukiet od Volfmanna i zerknął na wizytówkę. – Twój szef? – zapytał, unosząc brwi.

Tak – odparła, czując, że się rumieni.

Gdzie jest twoja mama? – zapytał.

Elizabeth uciszyła go, przytykając sobie palec do ust. Nie chciała, by ktoś wspominał o Grecie w obecności babci Lotte.

Ja jestem na straży – powiedziała. – Jak Alexander Haig. [(ur. 1924) – amerykański wojskowy i polityk, doradca gen. D. MacArthura w Japonii, uczestnik wojny koreańskiej, służył w Wietnamie, w latach 1969-1970 doradca wojskowy H. Kissingera, potem doradca prezydenta Nixona. W roku 1972 uczestniczył w negocjacjach pokojowych z Demokratyczną Republiką Wietnamu w Paryżu, 1974-1979 dowódca sił NATO, 1981-1982 sekretarz stanu]

Oj – odezwała się Lotte, nie otwierając oczu. – Ten podły sukinsyn.

Wezwano mnie, bo babcia była nadmiernie pobudzona.

Nie podnosząc powiek, Lotte pośliniła postrzępiony koniuszek wyimaginowanej nitki i uważnie przewlekła ją przez ucho wyimaginowanej igły.

Tim uniósł brwi.

Co pani robi, pani Frankę?

Lotte w milczeniu zawiązała supełek.

Nadmiernie pobudzona znaczy tyle, co doznająca halucynacji z powodu halcionu. [(triazolam) – lek nasenny i uspokajający] Wyobraża sobie, że chora z sąsiedniego łóżka porwała Harry’ego. Rano oświadczyła pielęgniarce, że ma tłustą dupę.

To także było przywidzenie? Lotte zaczęła podśpiewywać.

Toot-toot-tootsie good-bye...

Musiałam ją rozwiązać – powiedziała Elizabeth. Podobało jej się, że postąpiła szlachetnie uwalniając babcię.

Tim przyglądał się Lotte, która podśpiewywała, poruszając stopami pod kocem, dopóki nie wniesiono tacy z kolacją. Tim i Elizabeth spojrzeli na kotlet mielony.

Obrzydliwość – powiedziała Elizabeth.

Naprawdę? Lubię mielone.

Dlatego zostałeś na uczelni? – Nie pamiętała nawet, jaką dziedziną się zajmował.

Mogę to zjeść?

Elizabeth zmarszczyła nos.

Ty zjedz fasolkę szparagową – powiedział wspaniałomyślnie. Przysiadł na oparciu fotela i plastikowym widelczykiem zagarnął brązową breję. – Stołuję się tam, ale także prowadzę badania naukowe. Ciskam cząstkami elementarnymi jednymi w drugie. I obserwuję, co się stanie. To fantastyczne.

Elizabeth nie miała wątpliwości, że to jest fantastyczne, ale wolała, żeby Tim sobie poszedł i nie zmuszał jej do prowadzenia rozmowy towarzyskiej. Wołała w samotności patrzeć, jak jej babcia stopniowo pogrąża się w demencji.

Tim otarł usta małą serwetką i otworzył kartonowe pudełko z mlekiem dla Lotte. – Uczenie także jest fantastyczne – oświadczył.

Całe twoje życie jest fantastyczne – powiedziała Elizabeth.

Tim przestał się uśmiechać i wzruszył ramionami. – No – powiedział. – Właśnie.

Przepraszam – powiedziała Elizabeth. Poczuła, że jej twarz staje się gorąca i prawdopodobnie czerwona. Spuściła wzrok.

Wiem, że mnie uważasz za infantylnego – powiedział Tim.

Młodzieńczego.

Och. – Westchnął. – Masz rację. Zadzwonił telefon.

Jak ona się czuje? – spytała Greta.

Szyje i śpiewa – odparła Elizabeth. – Przyszedł tatuś i kazał jej podawać inne pigułki. Tim jest tu ze mną.

Od dawna się w tobie podkochuję – powiedział Tim. Elizabeth zakryła słuchawkę dłonią. – Co?

I’ve got a cruuuush on youuu [Podkochuję się w tobie] – zaśpiewała Lotte.

Jesteś tam, kochanie? – spytała Greta. Tim wstał.

Sweeeeetie pie! – śpiewała Lotte. Kobieta z sąsiedniego łóżka jęknęła.

Moje biedactwo – mówiła Greta. – Powinnam tam być zamiast ciebie. Ty musisz się zajmować rodziną.

Babcia także jest moją rodziną – odparła Elizabeth. – I ja się nią zajmuję. Odpręż się, mamo. Proszę. Radzę sobie.

To ja już chyba pójdę – powiedział Tim. Elizabeth odłożyła słuchawkę.

Chyba? – spytała. Ale Tim już wyszedł.


Gdy Elizabeth wróciła do domu, Harry spał. Brett leżał w łóżku, czytając „New York Timesa” na swoim laptopie.

Zaraz do ciebie przyjdę – powiedziała Elizabeth i przysiadła na brzegu łóżka synka. Tim od dawna się we mnie podkochuję? A ja wciąż mam go za chłopca z dziewiątej klasy. Bo takim był, gdy go poznałam. Wróciła wtedy do domu z uczelni i zastała brata na podjeździe sąsiedniego domu, rzucającego piłkę do kosza z chudym chłopcem w okularach. Ale teraz Tim nie chodził do dziewiątej klasy, nie był chudy i nie nosił okularów. Wyparła z myśli jego wyznanie. Babcia Lotte szyła coś, co nie istniało. Dosyć wytworów imaginacji jak na jeden wieczór.

Spisz, Harry? – zapytała.

Dotknęła dłonią jego ramienia. Potrząsnęła nim delikatnie. Tęskniła za brzmieniem jego głosu.

Dlaczego nie mogę? – wymamrotał przez sen. – Dlaczego?

Ależ możesz – odparła cichutko. – Możesz.

Zrzuciwszy buty ułożyła się obok synka i usnęła, zatraciwszy się w jego spokojnym oddechu, w jego zapachu i w kontakcie z jego gładką skórą.


Greta leżała w łóżku, tęskniąc za matką. Mam pięćdziesiąt trzy lata, myślała. Jestem matką. I babką. Moja matka miała długie i urozmaicone życie. Powinnam z tego czerpać pociechę. Ale nie czerpię. Chcę do mamy. Jej usta wygięły się w podkówkę, jak u dziecka, które za chwilę się rozpłacze. Jestem dzieckiem, pomyślała. Wciąż jestem dzieckiem mojej matki.

Tony był poza domem. Pomagał organizować kolację na cele charytatywne i wyszedł, bardzo przystojny i elegancki w swoim smokingu.

Żałuję, że nie możesz pójść ze mną – powiedział.

Ale Greta zdawała sobie sprawę, że Tony z przyjemnością wyrywa się z domu. Nigdy nie potrafił zajmować się chorymi. Połamane kości, owszem. Chorzy przez wielkie C, czemu nie. Ale zatrwożeni pacjenci, rozpaczliwie czepiający się lekarza – ci zawsze go przerażali.

Doszedł do niej warkot nadjeżdżającego samochodu, odgłos otwieranych i zamykanych drzwi garażu. Usłyszała kroki Tony’ego, który wszedł do sypialni. Udając, że śpi, wsłuchiwała się w szelest zdejmowanego ubrania i podzwanianie wieszaków w szafie. Tony poszedł do łazienki. Słyszała jak siusia, spuszcza wodę, myje ręce i szoruje zęby. Położył się w łóżku i natychmiast usnął, a ona odwróciła się na drugi bok i rozmyślała o Daisy. Wpadła na pomysł, by wypożyczyć sobie film Daisy „Lalka”. Nie spodziewała się po nim zbyt wiele. Dziewczynka zakochana w swojej lalce, ale kto wie. Gdy była mała, lubiła sobie wyobrażać, że jest królewną i wszyscy królewicze z sąsiednich królestw starają się o jej rękę, a ona ich odtrąca, dopóki nie pojawi się ten, który przejdzie tajemną próbę: będzie pachniał tak jak jej ulubiony kocyk. Później zdała sobie sprawę, że ów zachwycający ją aromat był mieszaniną jej własnego zapachu oraz woni kota, a nade wszystko kurzu. Jednak istotne było to, że nie kochała żadnej ze swoich lalek. Nigdy nie przepadała za lalkami. Ale podkochiwała się w pluszowej małpce ubranej w czerwony welwetowy kombinezon. Jej stopy zrobione były z białej gumy, która wyglądała jak szpanerskie tenisówki. Twarz i dłonie również były gumowe. Każdy ma to, na co zasługuje, pomyślała. Nachyliła się i powąchała Tony’ego. Pachniał żelem neutrogena.


Lotte wpatrywała się w sufit. Deszcz nie ustawał, ale teraz wiedziała, że to tylko przywidzenie. W szparze pomiędzy drzwiami a ich framugą pojawiło się fluoryzujące światło. Uwijały się w nim setki mężczyzn w czarnych paltotach uwalanych jedzeniem. Niektórzy nosili futrzane kapelusze. Widok ich brodatych twarzy działał na nią przygnębiająco.

Wynoście się stąd – powiedziała. – Przecież nawet nie istniejecie.

Wsłuchiwała się w deszcz i wyobrażała sobie, że już umarła.

Ale nie jestem gotowa – powiedziała. – Jeszcze nie jestem gotowa.

Ci mężczyźni porwali Harry’ego, ale byli tylko wytworem snu. Tak samo jak deszcz. Ale nie szpital. Rak także nie jest wytworem snu. Ani ja, myślała Lotte. Przyjrzała się kocykowi, który udziergała szydełkiem dla Harry’ego, na okazję jego powrotu od porywaczy. Kocyk był granatowy z czerwonymi i białymi ukośnymi paskami. Usiłowała podnieść rękę, by dotknąć twarzy, ale nie mogła nią poruszyć. Zaczęła płakać, ale mężczyźni w kapeluszach i brudnych czarnych paltotach nie zwracali na nią uwagi.



5.


Elizabeth wysłała Barbie Bovaine nie do Milwaukee, jak to pierwotnie sugerowała Daisy, lecz do Los Angeles. Czyż istnieje lepsze miejsce dla romantyczki? Flaubert napisał, że Emma Bovary „Myślała, że szczęście jest owocem pewnych krain i jak roślina w niewłaściwej glebie nie może rozkwitać gdzie indziej”. LA z jego bujną roślinnością, z różami większymi od wszelkich innych róż, z nabrzmiałymi pomarańczami, pod którymi uginają się przysadziste drzewka – oto szczególne miejsce, na którego glebie rozkwita wszelka roślinność. Tutaj zdesperowany narcyz może wydać swoje fatalne narcystyczne kwiecie.

No dobra – powiedziała Daisy. – Emma pragnęła romansu i namiętności, które upatrywała w życiu ludzi bogatych, arystokratów i wyrafinowanych mieszczuchów. A Barbie pragnie romansu i namiętności, które według niej są udziałem ludzi sławnych.

Elizabeth lekko skinęła głową. Teraz, gdy ktoś inny wyłożył jej pomysł tak dosłownie, nie była pewna, czy nadal chce przy nim obstawać. Siedzieli w sali konferencyjnej, wokół ogromnego politurowanego stołu: Volfmann, Elliot, dwoje asystentów Elliota, którzy przydreptali za nim gęsiego, Daisy i ja, pomyślała Elizabeth. Spoglądała na zebranych, oczekując jakiejś reakcji, ale wszyscy mieli spuszczone oczy. Wszyscy, z wyjątkiem Volfmanna, który je zamknął. Wsparł brodę na dłoni. Palcem wskazującym postukiwał się w grzbiet nosa. Elizabeth uznała ów gest za interesujący, ponieważ sprawiał wrażenie całkowicie nieświadomego.

Oczywista paralela – oświadczył. Uniósł powieki. – To, co oczywiste, bywa czasami dobre.

A w tym przypadku? – spytała Daisy.

Dobre. Oczywiste jest w tym przypadku dobre. Sława jest kusząca.

Elliot ściągnął wargi i zmarszczył czoło.

Co? – spytał Volfmann.

Elitarna? – powiedział Elliot, przekrzywiając głowę na bok i ściągając wargi jeszcze bardziej. – Niedostępna dla zwykłych ludzi?

Obsesja na punkcie sławnych ludzi? – odezwała się Elizabeth. – Ekskluzywna? Chyba żartujesz.

Plotka jest dobra – stwierdził Elliot. – Fikcyjna plotka? Nie jest.

A „Narodziny gwiazdy”? – powiedziała Elizabeth.

– „Bulwar Zachodzącego Słońca”? „The Player”? [(„Gracz”) – film z roku 1992, w reż. Roberta Altmana, wg scenariusza M. Tolkina. Film opowiada o mechanizmach produkcji w Hollywood. Bohaterem jest intrygancki, opanowany żądzą władzy menedżer, który dla kariery nie wzdraga się nawet przed popełnieniem morderstwa.] „The Jazz Singer”? [(„Śpiewak jazzbandu”) – film z roku 1927, w reż. Alana Croslanda. Pojawiła się w nim pierwsza kwestia mówiona, co uznano za koniec kina niemego. Historia kantora z synagogi, który porzucając tradycje rodzinne odchodzi z domu, by zostać śpiewakiem jazzowym. Film miał jeszcze dwie wersje – w roku 1953 oraz 1980.] na miłość boską...

Daisy położyła dłoń na ręce Elizabeth. – Już dobrze – powiedziała. – „The Big Picture” [film z roku 1989, w reż. Christophera Gusta. Komedia o absolwencie szkoły filmowej, którego film zdobywa nagrodę. Chłopak udaje się na podbój Hollywood, gdzie robi film, ale zostaje zmuszony do ustępstw i z pierwotnego zamysłu nic nie zostaje. Zaniedbuje również swoją dziewczynę i najlepszego kumpla] – mruknęła Elizabeth.

Tak czy siak nasz film nie opowiada o sławnych ludziach – stwierdziła Daisy. – Mówi o kulcie sławy.

Co o tym myślisz, Elliot? – zapytał Volfmann. – Kult sławy? Trochę lepiej?

Zanim spotkanie dobiegło końca, Barbie i Chuck szczęśliwie przenieśli się z Milwaukee do Beverly Hills, Daisy dwukrotnie nazwała Elizabeth „Cookie” i raz „Pussycat”, kopnęła ją pod stołem, ścisnęła jej dłoń, by ją uciszyć, a potem podziękowała Elliotowi za wyjaśnienie pojęcia „kult sławy”. Volfmann się roześmiał, ale Elliot zdawał się tego nie zauważać. Następnie Volfmann uścisnął dłoń Daisy i rzekł: – Spocznij, pani DeMille. [żart, polegający na porównaniu Daisy do Cecile’a B. DeMille’a (1881-1959), słynnego amerykańskiego aktora, reżysera wystawnych widowisk filmowych i producenta]

Gdy wychodzili z sali konferencyjnej, Elizabeth zwróciła się do Volfmanna: – Bardzo miło z pana strony, że posłał pan kwiaty mojej babci. – Choćby się nie wiadomo jak starała, nie potrafiła zwracać się do niego po imieniu.

Elliot, który był już w drzwiach, obejrzał się i posłał jej znaczące, mrożące krew w żyłach spojrzenie.

Jak się ma nasza artystka rewiowa? – zapytał Volfmann.

Pojawiła się jedna z sekretarek rodem z lat trzydziestych.

Pański lunch został odwołany. Pożar zarośli. Nie sposób przejechać samochodem...

Miałem jeść lunch z asystentem dyrektora „The Fog”

powiedział. – Cholera. Bardzo mi na tym zależało.

Po co jeść lunch z asystentem reżysera gównianego filmu Johna Carpentera z roku 1980? – Naprawdę?

Dorastałem w Bostonie.

Tak? – Co to ma do rzeczy?

Facet jest znawcą cartes de visite. A ja je kolekcjonuję. Jak często rozmawia pani z dyrektorem muzeum na temat swego pischedike hobby?

The Fogg – powiedziała Elizabeth. – Muzeum. W Bostonie. [„The Fogg Art Museum” – Bostońskie Muzeum Sztuki, czynne od roku 1895 i „The Fog” – „Mgła” film Johna Carpentera, reżysera, twórcy niesamowitych horrorów, jak np. „Halloween” (1978), „Niewidoczne oko” (1978), „Coś” (1982), Christine” (1983), „W paszczy szaleństwa” (1995), „Wampiry” (1998). Nieporozumienie wynikło z podobieństwa nazw oraz z tego, że po angielsku „the director” oznacza dyrektora oraz reżysera]

Wiesz, co to są cartes de visite?

Elizabeth pokręciła głową. Nie. Chociaż widziała ten film Johna Carpentera z 1980 roku.

To coś w rodzaju dziewiętnastowiecznej wersji kart z graczami baseballowymi. Albo powiedzmy fotosów z autografami gwiazd filmowych. Ale nieważne. Chodźmy – powiedział. – Zjem z tobą lunch.

Poprowadził ją do windy, która zawiozła ich na górę, do pomieszczenia, w którym jadali bossowie wytwórni. Wyglądało jak jadalnia w prywatnym domu. W domu gwiazdy filmowej, pomyślała Elizabeth. Zasiedli przy wielkim stole, nakrytym na dwie osoby. Pojawił się kelner i Volfmann zamówił margaritę.

To tutejsza specjalność – powiedział.

Elizabeth także zamówiła margaritę. Nigdy nie piła alkoholu w biały dzień, ale nadal nie mogła się pozbierać po nieporozumieniu na temat The Fogg. Ha, ha. Może alkohol zrobi swoje.

A więc, co się tyczy demografii... – powiedziała, chcąc by to zabrzmiało poważnie, żeby ich lunch nie okazał się dla Volfmanna zmarnowanym czasem.

Czytałaś, co na temat „Madame Bovary” napisał Henry James? – zapytał Volfmann. – Nie znosił Flauberta. Uważał jego prozę za zbyt drastyczną. Zbyt wulgarną. Wyobraź sobie, co by pomyślał o filmach.

Nadszedł kelner z dwiema ogromnymi margaritami i czekał na dalsze zamówienia. Elizabeth tęsknie spoglądała na homara. Wiedziała, że zazwyczaj było to najdroższe spośród dań, chociaż na tutejszej karcie nie wypisano cen. Powinnam ulec pokusie? Matka zawsze napominała ją, że, gdy się jest zaproszonym, niegrzecznie jest zamawiać najdroższą pozycję jadłospisu. Od dawna nie jadła homara. Homar z Maine. Zachęcająca nazwa. Po krótkim wahaniu zamówiła kurczaka.

Dla mnie homar – powiedział Volfmann.

Elizabeth spojrzała na góry za oknem.

Tyle na temat ocierania się o sławnych ludzi – powiedział. – Otarłaś się kiedy o kogoś sławnego, Elizabeth?

Na przykład o pana? – zaryzykowała.

Roześmiał się. – Uczysz się. Od innych. Nie jesteś jeszcze tak dobra jak nasza Daisy. Ale lada moment ludzie orzekną: „Tak, ona potrafi się znaleźć. Niech przyjdzie”. Elizabeth nie potrafiła powstrzymać uśmiechu, gdy ją tak wychwalał. Skupiła się na drinku. Wkrótce pojawiła się następna margarita. Elizabeth zaniepokoiła się, jak dojedzie do domu.

No, więc – ciągnął Volfmann – zanim spieprzysz ten pomysł i dasz mi jakieś zdawkowe gówno...

Ale to właśnie ja wpadłam na pomysł, żeby...

Żeby napisać protekcjonalne gówno, demaskujące znakomitości, prawda? Boże, kobieto. Idź i napisz wstępniak. Tu chodzi o film. Emma Bovary cierpi. Przyprawia o cierpienie innych ludzi. Twoi pieprzeni bohaterowie mają, kurwa, cierpieć. A ty, moja panno, musisz rozgryźć problem, zanim zrobisz to dobrze.

Elizabeth napiła się z ogromnego kieliszka. Ten facet psuje mi dobre samopoczucie, pomyślała.

Musisz wykombinować, jak stać się...

Jaką? myślała. Nowatorską? Oryginalną? Gniewną? Świeżą? Ironiczną? Komercyjną?

Osobą poważną – powiedział.

Elizabeth wpatrywała się w niego. Poważną? – Dlaczego mnie pan wynajął, skoro uważa mnie pan za głupią? Wciąż nie mogę tego pojąć.

Nie jesteś głupia, w tym cały problem.

Jej szklanka była pusta, zostały w niej tylko kostki topniejącego lodu.

Trudno być poważną, nie będąc głupią – powiedział Volfmann. – Nie jesteś głupia, więc trudno ci być poważną, no nie?

Elizabeth słabo skinęła głową, jakby Volfmann był jej psychiatrą, jakby powiedział: „Lubiłaś, gdy karmiono cię piersią, prawda?”. Tak, skinęła głową. W porządku, tak, przyznaję.

Nie wolno ci się obawiać, że wyjdziesz na głupią – powiedział Volfmann.

Elizabeth patrzyła na niego, na jego psią twarz, gdy uniósł swój kieliszek i delikatnie stuknął nim o jej kieliszek. Może ma ochotę przespać się ze mną.

Boże, mam nadzieję, że tak, pomyślała.

Wzięła do ust kostkę lodu. Za wiele szpitala, za wiele raka, za wiele teąuili.

Emma Bovary była głupia – mówił Volfmann. – Jej mąż był głupi.

Nakrył dłonią jej dłonie. Wymanikiurowane paznokcie, pomyślała. Uśmiechnął się do niej. A ona do niego.

Wszyscy są głupcami, Elizabeth – powiedział.

W przeciwnym razie byłoby po sprawie.


Lotte spędziła w szpitalu dwa tygodnie. Greta odwiedzała ją wtedy, gdy miała na to dość siły. Widok matki, obandażowanej i zdezorientowanej niczym ranny żołnierz, był dla niej wstrząsem.

Mamo, mamo – powiedziała, całując Lotte w czoło.

Deszcz – odparła Lotte tonem pełnym smutku. – Deszcz, deszcz, deszcz.

W tym czasie Greta rzadziej widywała Elizabeth i Josha, którzy wciąż przesiadywali w szpitalu, broniąc Lotte przed wyimaginowanymi chasydami oraz przed rzeczywistymi pielęgniarkami w prawdziwych pomarańczowych żakietach z siatkowej tkaniny. Nie mają dla mnie ani chwili, myślała Greta. Nieszczęsna, mała ja. Ludzie, ja także mam raka! Na myśl o tym śmiała się z siebie, ale było jej przykro. Po latach miłej niezależności nagle poczuła potrzebę bliskości dzieci, wojujących z nią, domagających się jedzenia, pozostawiających w salonie brudne filiżanki.

Rozmawiając z Elizabeth przez telefon, Greta starała się być dzielna. Nie staraj się być dzielna, napominała samą siebie. Bądź normalna. Przecież nie chcesz martwić Elizabeth. Bardziej niż już ją zmartwiłaś. Czasami wychodziła z domu i usiłowała uprawiać ogród, spulchniając ziemię, usuwając opadłe liście, doglądając spryskiwaczy. Brakowało jej energii. Metaliczny posmak w ustach był tak silny, że dziwiła się, dlaczego nie dostrzega owego metalu. Noce spędzała na kanapie. Próbowała sypiać w łóżku, ale Tony wydawał jej się większy niż zwykle. Jego nogi trafiały na jej część łóżka, władcze i niepożądane. Miała ochotę wrzeszczeć na niego, przepędzić go z łóżka miotłą, niczym jędza wyganiająca bezpańskiego kota. Zamiast tego przeniosła się do living roomu. Kładła się na kanapie i przykrywała zielonym pledem, który jej matka wyszydełkowała przed laty.

Zastanawiała się, czy nie zatelefonować do Daisy Piperno. Jestem taka znudzona, myślała. Może Daisy mnie rozweseli. Wpadł do niej Tim, po wizycie u swojej matki, która mieszkała w sąsiednim domu. Bardzo miło z jego strony. Greta zawsze lubiła go najbardziej spośród wszystkich przyjaciół Josha. A następnego dnia odwiedziła ją Laurie, jego matka, trudniąca się sprzedażą antyków, które najczęściej wynajdywała porzucone na ulicy. Przyniosła fotel na biegunach, znaleziony w Beverly Glen oraz podnóżek ze Studio City. A potem, w piątkowe popołudnie, Tony jak zwykle wziął sobie wolne, ale zamiast grać w golfa zawiózł Gretę do szpitala, gdzie przesiedziała godzinę przy łóżku pogrążonej we śnie Lotte.

Tej nocy zamówiła przez Internet kilka książek. Wybrała książkę o kalifornijskich kwiatach polnych, którą już miała. Wysłała ją Daisy Piperno. Daisy mieszkała w Silver Lakę. Greta znalazła jej adres w książce telefonicznej. „Przyszło mi do głowy, że może ci się spodobać” wystukała na klawiaturze komputera w rubryce „prywatna wiadomość”. Nie bardzo prywatna ta moja „prywatna wiadomość”, pomyślała. A potem położyła się na kanapie, wsunęła stopy pod pled oraz pod mruczącego kota, i poczuła, że pokój wiruje wokół niej, jakby tańczyła walca, obracając się wkoło i wkoło na sali balowej.


Harry ukląkł na ziemi. Przywarł twarzą do ogrodzenia. Zacisnął rączki na drewnianych sztachetach i poważnie spoglądał na podjazd.

Kiedy pojawiło się słowo „styl życia”? zastanawiała się Elizabeth. Była pewna, że całkiem niedawno. Emma Bovary zapragnęła stylu życia, zanim styl życia zaistniał.

Harry tkwił nieruchomo. Jego pełne nadziei skupienie było wzruszające. Czekał. Elizabeth zastanawiała się, jak długo wytrwa, czekając. Ciekawe, na co tak czeka.

Co tam jest? – zapytała, nie schodząc ze schodów, na wypadek gdyby Harry nie życzył sobie towarzystwa. Czasami spoglądał sponad zabawek i zbywał Elizabeth i Bretta, mówiąc uprzejmie: „Jestem teraz zajęty”.

Śmieciarki – odparł.

Chcesz wyjść i popatrzeć? Śmieciarki jeżdżą alejką za domem. Ta droga jest wyłącznie dla ludzi.

I dla psów?

Tak. I dla psów.

I dla kotów – powiedział Harry nieco głośniej. Jego twarz poczerwieniała. – I dla śmieciarek! – wrzasnął.

Usiadł i zaczął łyżką kopać dołek.

W wieku industrializacji ludzie mieli cliche. Flaubert miał obsesję na punkcie komunału. Ale w wieku stylu życia, co się ma do stylu życia, tak jak cliche miało się do wieku industrializacji i rosnącej klasy średniej? Nazwy firmowe. Właśnie o tym był jej artykuł w „Tikkunie”. Twórcy nazw firmowych na podobieństwo Boga nadali nazwy wszechświatowi, oddzielili ziarno od plewy, nawet nie odpoczywając w niedzielę. Co więcej, nazwy firmowe, tak samo jak komunały, które Emma Bovary pochłaniała czytając romansidła, są dla wszystkich. Nazwy firmowe zapanowały nad wszystkim, nad tym, co niezwykłe, egzotyczne, romantyczne, nad światem dostępnym dla uprzywilejowanej garstki, i w geście demokratycznej hojności ofiarowały te skarby nam wszystkim.

Ale co teraz? zastanawiała się Elizabeth. Jak mam przyoblec ten fantazyjny pomysł w ciało oraz w dialogi?

Pomóc ci? – zapytała.

Harry dał jej do potrzymania pustą doniczkę, a sam nałożył do niej ziemi. Opowiedział jej o kocie, który nosi na szyi dzwoneczek. Widział go wczoraj na podwórku.

Po to, żeby ptaszki wiedziały, że się zbliża – powiedział.

Elizabeth przyglądała się, jak Harry kopie dołek. Dzieci są takie cierpliwe. Nic dziwnego, że kazano im pracować w fabrykach. W domu Brett ćwiczył pompki. Słyszała jak je głośno liczy. Co jest nudniejszym zajęciem? Robienie pompek czy napełnianie ziemią doniczki? Papugi, które mieszkały na drzewie w sąsiednim ogrodzie, przysiadły skrzecząc na drutach telefonicznych. Bardzo przejęty Harry wskazał na nie rączką. A potem, niespodziewanie, upadł na jej kolana. Podniósł z ziemi brudny smoczek i włożył go sobie do buzi. Elizabeth otoczyła synka ramionami i trwali tak przez dłuższą chwilę, w cieniu rzuconym przez wysokie zarośla, wsłuchując się w stłumione odgłosy dochodzące z sąsiednich domów. Nad ich głowami krążył mały, czerwony śmigłowiec.

Na co tam we dwójkę czekacie? – zawołał Brett, przystając na schodkach.

Na ciężarówki – odparł Harry.

Brett wziął Harry’ego na ręce i wniósł go do domu; Elizabeth poszła za nimi. Dochodziła dziewiąta wieczorem, ale na dworze wciąż było jasno. Elizabeth wykąpała Harry’ego i dała mu ręcznik, żeby sobie przesłonił oczy, gdy myła mu głowę. Pluł i płakał, a potem zaczął się bawić w wodzie, jakby nic się nie stało.

Nie mogę spać – oświadczył, gdy znalazł się w pościeli. Elizabeth przysiadła na skraju łóżka. Harry włożył sobie do buzi smoczek i spoglądał na nią niespokojnie, jak przeciwnik w partii szachów, wyczekujący jej następnego ruchu. Elizabeth miała ochotę położyć się obok synka. Ale musiała na dziesiątą jechać do szpitala, bo później by jej nie wpuszczono. Nieświadomie poruszyła się nieznacznie, jakby szykując się do wstania. Zanim w pełni zdała sobie sprawę z własnego ruchu, w oczach Harry’ego pojawił się błysk zrozumienia, jego wargi rozchyliły się, buzia wygięła w podkówkę. Elizabeth szybko wykalkulowała, że bardziej opłaca jej się opowiedzenie krótkiej historyjki lub zaśpiewanie kołysanki, niż uciszanie wrzasków i łkań oraz uspokajanie synka po ataku czkawki. Zrezygnowana opadła na łóżko.

Buzia Harry’ego natychmiast się rozpogodziła. Ja także poczułam ulgę, pomyślała. Spokój. Odprężenie. Harry mnie potrzebuje, i to mnie ochrania. Nikt nie może mieć pretensji do matki opiekującej się dzieckiem. Nikt jej nie może winić. Ani Brett, ani Volfmann, ani Daisy. Nawet matka i babka. Wymagania dziecka wobec matki – naturalne, nieomal uświęcone – są ważniejsze od wymagań innych osób, a już z całą pewnością od wymagań babki. Czyż nie? Czy może matka i babka stały się jej dziećmi?

Mamusiu – powiedział Harry, wyciągając do niej rączki. I wszelkie inne oczekiwania natychmiast przestały dla niej istnieć. Elizabeth była bezpieczna. Przez tę krótką chwilę, na maleńkim łóżeczku, czuła się bezpieczna.

Dziękuję ci – powiedziała, układając się przy nim.

Harry zmarszczył czoło w zamyśleniu, a potem skinął głową.

Proszę bardzo.


Zdezorientowana Lotte już niemal trzy tygodnie przebywała w szpitalu. Pewnego ranka, gdy odwiedzili ją Greta i Josh, powróciła do rzeczywistości.

Jak się czujesz, mamo? – spytała Greta.

Status quo – oparła Lotte. – Status quo w bandażach. Ale ci mężczyźni w czarnych paltotach i w ohydnych futrzanych kapeluszach w taki upał! Musieli postradać zmysły! Okropność, ta wyobraźnia. Istne szkaradzieństwo.

A potem zapytała, jak czuje się Greta. – Ciągle masz tę paskudną grypę?

Greta zastanawiała się, co jej odpowiedzieć. Następnego dnia znów miała chemioterapię. A po niej, przez kilka dni nie będzie dość silna, by odwiedzić matkę.

Nie – odparła. – Już wyzdrowiałam.

Następnego dnia udało jej się zadzwonić do szpitala, ale telefon odebrała Elizabeth, która powiedziała, że Lotte bierze kąpiel, a potem wystąpiła w roli operatorki przekazującej wiadomości.

Powiedz babci, żeby dziś wieczór obejrzała w telewizji pokazy łyżwiarstwa – powiedziała Greta.

Babciu? Mama mówi, żebyś obejrzała łyżwiarstwo.

Podziękuj mamusi, kochanie. Ale nie mam dość siły na tę łajdacką telewizję. Zbyt wiele w niej okrucieństwa.

Mamo? Babcia mówi...

Słyszałam. Na miłość boską, to łyżwiarstwo. Powiedz jej. Łyżwiarstwo. Nie okrucieństwo. Jakie okrucieństwo?

Nie wiem, mamo. Powtarzam ci tylko, co...

Powiedz mamie o tej małej dziewczynce, no wiesz, porwanie. W wiadomościach...

Porwanie? Elizabeth! Ona ogląda lokalne wiadomości, a nie łyżwiarstwo? Nic dziwnego, że potem ma przywidzenia.

Powiedz jej, Elizabeth! Do czego ten świat zmierza...

Po chwili Greta przekazała ucałowania dla matki i córki, a potem odłożyła słuchawkę, czując się jeszcze dalej od nich, niż zanim do nich zatelefonowała.


Karol jest chirurgiem plastycznym – powiedziała Elizabeth. Przeznaczyła na ten lunch godzinę. Potem miała pójść do szpitala. – To znaczy Chuck. Więc nie jest kręgarzem, tylko chirurgiem plastycznym. Okay? Ale woli leczyć w szpitalu ofiary poparzeń, niż prowadzić własną prywatną praktykę. Rozumiesz, o co chodzi?

Z warg Daisy zwisał niezapalony papieros. Elizabeth zastanawiała się, czy reżyserka zaczęła palić Camele będąc nastolatką, zwabiona obecnie zabronioną przez prawo kreskówką o wielbłądzie.

Czy to ma sens? – spytała Elizabeth.

Szyte grubymi nićmi – odparła Daisy, skinąwszy głową z namysłem. – Ale jasne.

Elizabeth pozwoliła jej uregulować należność.

Jest dobry w swojej dziedzinie? – spytała Daisy.

Elizabeth nie pomyślała o tym. W powieści Karol Bovary jest kiepsko wykształconym, miernym lekarzem, popychanym przez ambitną żonę do pracy przekraczającej jego ograniczone możliwości. Na skutek przeprowadzonego przez niego zabiegu lekko utykający pacjent nabawił się gangreny i amputowano mu nogę.

Elizabeth przyglądała się, jak Daisy podpisuje czek. Spostrzegła, że reżyserka jest leworęczna. – Pracuje w publicznym szpitalu – powiedziała.

Daisy przejrzała się w ostrzu noża i nałożyła na wargi szminkę. – W Compton? – spytała i skinęła głową, odpowiadając twierdząco na własne pytanie.


Co dzień po południu Greta odbywała wyprawę do skrzynki na listy. Schodziła po krętych schodach, prowadzących przez spryskiwany wodą ogród. Podniecona otwierała drzwiczki skrzynki. Często natrafiała na ogromną pajęczynę, zwisającą od szczytu furtki. Kilka razy przeszła przez nią, czując na twarzy lepkie niteczki. Teraz, zbliżając się do furtki, przekrzywiała głowę, by wypatrzyć delikatne, mieniące się w świetle, srebrne włókienka. Po czym rozrywała ręką koronkową robótkę. Nie mam czasu na sentymenty, myślała. Spieszy mi się.

W dniu, w którym Greta zdała sobie sprawę, na co czeka, dlaczego jej spieszno i dlaczego codziennie, punktualnie o czwartej po południu rozrywa pajęczyny, w skrzynce na listy buszowały pająki.

W skrzynce było ciemno. Włożyła rękę do środka. Dyndające na pajęczynie pająki wpełzły w górę po jedwabistych nitkach i ukryły się. Katalogi reklamowe i „The New Yorker”, który jak zawsze włożono do skrzynki pod koniec tygodnia, rozsypały się po ziemi. Greta pozbierała papiery i wygarnęła ze skrzynki resztę poczty, skrobiąc paznokciami po aluminiowym spodzie, co przypomniało jej o metalicznym posmaku, który czuła w ustach po chemioterapii. Ułożyła listy na katalogach. Uwielbiała katalogi wysyłkowe, chociaż nigdy nic nie zamawiała, więc ucieszyła się, że jest ich tak wiele. Zaczęła przeglądać koperty.

Doszedłszy do trzeciego listu, nagle pojęła.

Nie, pomyślała. Nie ja.

Nie, nie, nie, pomyślała.

Czy nie dosyć, że mam raka? Pomyślała. Czy to jakiś żart?

Koperta była zaadresowana do niej. Drukowanym pismem. Wielkimi, koślawymi literami. Nadawca: „Daisy Piperno”. Greta trzymała kopertę, wpatrując się w nią. Miała wrażenie, że czas się zatrzymał, że wokół nastąpił całkowity bezruch. Zaniepokojona, wstrzymała oddech. Jej dłonie drżały. Szybko, z trudnością, wspięła się po stopniach.

Greto, nie rób tego, do cholery.

Zamknęła za sobą drzwi do sypialni, chociaż była sama w domu. Usiadła na podłodze pod oknem, opierając się plecami o ścianę. Światło było jaskrawożółte. Na jej wyprostowanych nogach i na kopercie, którą trzymała w dłoniach, tańczyły cienie liści.

Nie otwieraj tego listu, Greto.

Ale na niego przecież czekałam. Teraz to wiem.

Nie dosyć ci kłopotów? Jesteś bardzo chora.

Na litość boską, to tylko list. Krótkie podziękowanie.

Tak, tak, ale właśnie na to czekałaś. Sama to przyznałaś.

To nic złego.

Nic, ale ty, Greto, sama dopilnujesz, żeby do czegoś doszło, prawda?

Tak – powiedziała na głos, otwierając kopertę. – Dopilnuję.


Niebo nad Los Angeles pokrywały niskie, sinoszare chmury. Padał rzęsisty deszcz.

Idę pograć w golfa – powiedział Tony.

W takim deszczu? – zdziwiła się Elizabeth.

Muszę pograć w golfa.

Greta siedziała na fotelu w living roomie, wpatrując się w nicość. Tony przemierzał pokój, tak samo jak wtedy, gdy dowiedzieli się, że Greta ma raka. Tak samo jak wtedy, uderzył goleniem w stolik do kawy. Elizabeth spojrzała na chmury i pomyślała: „Ciekawe, dlaczego czasami komuś na kimś zależy”. Na przykład Volfmann. Mógł sobie wynająć prawdziwego scenarzystę. Mógł zjeść lunch z kimś z Hollywood. Z Barbrą Streisand albo z Robertem Altmanem. Z Lassie. Z Flipperem. Z Ripem Tornem. [właściwie Elmore Rual Torn – amerykański aktor filmów akcji, reżyser filmu „Telefon” z Whoopi Goldberg]

Może cię lubi”, powiedział Brett.

A Elizabeth pomyślała, ale tego nie powiedziała, „Może ja lubię jego”.

Oszaleję – powiedział Tony. – Muszę stąd wyjść.

Greta milczała. Jakby go w ogóle nie słyszała. Elizabeth otrząsnęła się z marzeń o Volfmannie. Wydawało jej się, że słyszy jego szorstki głos: „To cudowne, Elizabeth. Wspaniałe!”. Wróciła do rzeczywistości, spojrzała na rodziców i zaczęła się zastanawiać, o co, do diabła, chodzi. Zupełnie, jakby dzieliły ich całe oceany i kontynenty.

Hej? Mamo?

Greta zwróciła się w stronę Elizabeth. Jej twarz była napięta i poważna.

Tata idzie grać w golfa podczas deszczu – powiedziała Elizabeth. – To bardzo dziwaczne.

Duszę się w zamknięciu – powiedział Tony. Greta westchnęła. Jej oczy zaszły łzami.

Mamo?

Idź – powiedziała, wypraszając Tony’ego gestem dłoni. Drugą ręką zakryła oczy. – W porządku. Nic mi nie jest.

Muszę się stąd wydostać – powiedział Tony, spiesząc ku drzwiom. – Tracę rozum.

Deszcz przybrał na sile.

Nic na to nie poradzę – powiedział Tony.

Elizabeth usłyszała trzask zamykanych drzwi. Warkot silnika. Bębnienie deszczu o dach.

Co go gryzie? – spytała.

Nie może nic poradzić – odparła Greta cicho. Ale Elizabeth słyszała w jej tonie łzy. Chociaż Greta powiedziała tak niewiele.

Usiłowała rozweselić matkę. Przygotowała mrożoną herbatę, ale Greta prawie jej nie tknęła. Zrobiła koktajl, ale Greta nawet na niego nie spojrzała.

Wkrótce poczujesz się lepiej – powiedziała Elizabeth.

Nie o to chodzi.

A o co? – Chodzi o tatusia? – spytała.

Greta spojrzała na nią, a potem odwróciła twarz. Powiedziała, że jest zmęczona i poszła do swego pokoju.

Elizabeth usiadła, trzymając koktajl, który zrobiła dla matki. Upiła łyk. Doświadczyła posępnie bezbarwnego i beznamiętnego poczucia beznadziei i pomyślała ze znużeniem: „Mój ojciec ma romans”.


Lotte usiadła na ulubionym fotelu w swoim własnym mieszkaniu. Brett miał duże i silne dłonie. Posadził ją ostrożnie. Lotte przyglądała się, jak przesuwa telewizor, by go dobrze widziała.

Dżentelmen – powiedziała. – I naukowiec.

Taaa – odparł. – Coś dobrego i coś złego...

Lotte lubiła Bretta. Bywał wyniosły i zimny, to prawda. I nigdy nie wypowiadał się na temat jej wyglądu, chyba że się tego domagała. Ale odpowiednio zachęcony, spisywał się dobrze. Czegóż więcej mogła wymagać? Nie pił i nie oddawał się hazardowi, jak ten drań Stanley. Nigdy nie mogła zrozumieć, jak jej siostra z nim wytrzymuje. Co innego mój Morris, mężczyzna idealny, że też Bóg zabrał go na tamten świat, a zostawił przy życiu takich gangsterów...

Herbaty? – zapytał Brett.

Troszkę gorącej wody.

Brett wpatrywał się w nią, jakby nie usłyszał.

Gorącej wodyl – powtórzył w końcu.

Lotte zaczęła się zastanawiać, czy Brett nie jest naćpany.

Gorącej wody – powiedziała. – W kubku.

Brett poszedł do kuchni. Lotte słyszała, jak zapala gaz. Zamknęła oczy.

Co? – zapytał Brett.

Lotte uniosła powieki. Brett stał przed nią z kubkiem.

Co? – spytała.

Powiedziałaś „od Jerycho do Kokomo”.

Naprawdę? – Skoro mnie słyszał, to po co pyta?

Brett podał jej kubek z gorącą wodą. Upiła trochę, wdzięczna za ciepło. A gdybym została w St. Louis, ależ byłoby zimno. To znaczy, w sierpniu w St. Louis panuje potworny upał. I wilgoć!

Usiądź – powiedziała. – Denerwujesz mnie.

Brett się uśmiechnął. – Przepraszam. – Usiadł na kanapie. Sprawiał wrażenie znudzonego. No cóż, szkoda. Ja nudzę się bez przerwy. Poczekaj, aż się zestarzejesz, profesorku.

Podać ci coś jeszcze? – zapytał. – Czy może włączyć telewizję?

Ile masz lat, Brett?

Trzydzieści trzy. Nie do wiary.

Dlaczego nie ożenisz się z moją wnuczką? Nie rozumiem waszego pokolenia. W ogóle nic już nie rozumiem. – Opuściła pusty kubek i przymknęła oczy. Czuła, jak Brett wyjął go z jej dłoni.

Elizabeth nie chce. Słyszałaś, co mówi na temat małżeństwa.

Lotte mruknęła coś pod nosem.

Można się bez tego obejść. Rozumiesz, co mam na myśli? – mówił Brett. Jego głos nieco przycichł, gdy oddalił się do kuchni.

Nie – odparła Lotte. – Nie rozumiem. Ale skoro jesteście szczęśliwi.

Jesteśmy szczęśliwi – zapewnił ją Brett.

Żyjcie i bądźcie zdrowi. – Lotte otworzyła oczy. Brett wrócił z kuchni. Wskazała mu pilota. Brett podał jej go.

To moja wnuczka.

Mhm – powiedział Brett.

Uparta – powiedziała Lotte.

Tak.

Dlaczego nie nosi rozpuszczonych włosów?

Brett się roześmiał. – Walczę o to dzień w dzień.

Lotte wymierzyła w niego palec. Możesz się śmiać do woli. Ale mnie nie zwiedziesz. – A ja wiem swoje – powiedziała.

Brett chwycił wymierzoną w niego dłoń Lotte.

Nie martw się nami, proszę – powiedział. – Technicznie rzecz ujmując, małżeństwo przychodzi na końcu, no nie?

Tak mówią wszyscy chłopcy – odparła Lotte. Zaniosła się kaszlem i przykryła usta dłonią.

Dopiero co wyszłaś ze szpitala – powiedział Brett. Miał miły uśmiech. Lotte nieco się wyprostowała. – Tylko patrzeć, a zaczniesz tańczyć! – dodał. – Istny z ciebie...

Pistolet! – skończyła Lotte.

Taaa – zgodził się Brett. – Pistolet.

Lotte zerknęła na gazetę. Nie mogła na niej skupić wzroku. Ostatnio w ogóle miała trudności z koncentracją. Nagle przypomniało jej się, że ma raka. Obcięli mi nos, pomyślała.

Pistolet – powiedziała, grożąc Brettowi palcem.

Cholernie dobrze wyglądasz, Lotte. Słyszałem, że stażyści pobili się o ciebie.

Lotte się uśmiechnęła. Brett potrzebował rozgrzewki. To wszystko.

Dziękuję, że mnie przywiozłeś do domu – powiedziała po chwili. – Zrób z niej porządną kobietę, a zostaniesz ideałem. Gdzie ona jest, do diabła?

Zaraz się zjawi – odparł.

Lotte poznała po jego tonie, że coś przed nią ukrywa. Kłopoty w raju. Czuła to. Co ta Elizabeth wyprawia? Ach, te rozpieszczone dzieciaki. Wiecznie niezadowolone. Stale w ruchu. Ja wyszłam za Morrisa w wieku osiemnastu lat. A teraz, gdziekolwiek się obrócisz, wszędzie rozwody.

Jest na zebraniu – powiedział Brett.

Zebranie – parsknęła. – I ta moja nieszczęsna Greta z paskudną grypą. – Chwyciła go za rękę. – Powiedz mi prawdę.

Nic jej nie jest – odparł Brett. – Ot i cała prawda.

Lotte pokręciła głową, z niesmakiem i z ulgą. Nikt mi nie powie prawdy. Nikt.

Greta jest niezniszczalna. Dobrze o tym wiesz, Lotte.

Od benzedryny do ovaltiny, Lotte usłyszała, że podśpiewuje. – To fragment piosenki. – Od Jerycho do Kokomo... Od benzedryny do ovaltiny... Zamknęła oczy. To był długi dzień. Zdrzemnę się troszkę.

Nie pamiętam, jak idzie dalej – powiedział. – A ty?


Minęły trzy dni, zanim Greta poczuła się wystarczająco silna, by odwiedzić Lotte. Wstąpiła po Elizabeth, chociaż było jej nie po drodze. Prowadziła samochód i szło jej nieźle.

Jestem z ciebie naprawdę dumna, Elizabeth – powiedziała, gdy Elizabeth wsiadła do auta. – Masz mnóstwo powodów do zadowolenia.

A ty nie masz?

Gdybyś tylko wiedziała, pomyślała Greta. Powody do zadowolenia? Raczej, by czuć się winną. A może raczej powody do radości?

Mówię o tobie. Jesteś wspaniała.

Wcale nie – odparła Elizabeth dziwnie poważnym tonem.

Dojechały pod dom Lotte. Greta wysłała Elizabeth na pierwszy ogień, a sama zaparkowała samochód. Przez chwilę siedziała w nim, wyłączywszy klimatyzację, grzejąc się przy zamkniętych oknach.

Zanim zadzwoniła do drzwi i usłyszała głos matki, dochodzący z mieszkania, myślała o Tonym, o Joshu i o Elizabeth, oraz o tym, jak bardzo będą rozczarowani i rozgniewani. Nie przebaczą mi. Walczyła z łzami, rozmyślając o tym, że rodzina nie będzie w stanie jej wybaczyć.

Co to? – usłyszała głos matki. – Dzwonek u drzwi? Gdzie jest moja Greta? A jeśli coś jej się stało? Może to ona...

Greta doznała wstrząsu, uświadomiwszy sobie, że jej matce amputowano nos. Zaraz zobaczę ją po raz pierwszy bez opatrunku na twarzy.

Drzwi stanęły otworem. Nos był spłaszczony jak u boksera i zawadiacko przekrzywiony na jedną stronę.

Podoba ci się? – spytała Lotte, przybierając pozę modelki z dłonią wspartą na biodrze.

Greta się zawahała. Cóż mogę odpowiedzieć?

Zamówiłam z katalogu domu wysyłkowego Victoria – mówiła Lotte, obracając się niepewnie, aby zademonstrować lnianą tunikę w odcieniu szałwii.

Babciu! – zawołała Elizabeth, chwytając ją, by się nie przewróciła.

Dostawa z dnia na dzień – oświadczyła Lotte, postukując laską w gruby dywan, by dodać swym słowom mocy.


Greta zwykła była pływać każdego ranka. Po co? zastanawiała się teraz. W tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Bez celu. Samo pływanie także jest bezcelowe. A topienie się najbardziej bezcelowe.

Czy coś może być najbardziej bezcelowe? – zwróciła się do kogoś, kto nadchodził. Leżała na szezlongu, tym z poduszką, nakryta ręcznikiem. Woda w basenie nie ochłodziła jej. Słońce jej nie rozgrzało. Dygotała. – Czy coś może być najbardziej bezcelowe? – powtórzyła.

Nie bądź taką pesymistką – powiedział Josh.

Ach, to ty.

Rozczarowana?

Tak, była rozczarowana, ale uniosła ramię i czekała, że ją weźmie za rękę. – Pamiętasz, jak chciałeś się ze mną ożenić, Josh?

Nie.

Może to lepiej.

Pamiętasz, jak chciałaś poślubić Tony’ego, Greto? Pamiętasz, jak mieszkałaś na Manhattanie, a on wywiózł cię z miasta na weekend w Montauk? Podczas śnieżycy? Pamiętasz oblodzoną szosę, samochód ślizgający się z jednego pasa Long Island Expressway na drugi? Pamiętasz, jak się wtedy czułaś? Jakbyście obydwoje z Tonym latali? Lecieliście po lodzie przez całą drogę do Montauk i spacerowali w lodowatym wietrze po plaży, a ja myślałam: „Chcę zostać jego żoną. Chcę mu rodzić dzieci i patrzeć, jak rosną, a potem zestarzeć się przy nim i spacerować z nim pod rękę, powłócząc nogami; obydwoje ubrani w takie same dresy”.

Josh przysiadł w nogach szezlonga. – Mamusiu?

To nie pesymizm – powiedziała Greta. – To pedanteria.

Pomyślała o liście od Daisy, o zwykłym, zwięzłym podziękowaniu. A jednak wiedziała. I wiedziała, że Daisy także wie. Odkąd nadszedł ten list myślała niemal wyłącznie o nim. Zdała sobie sprawę, że Daisy wyparła z niej nawet myśli o Lotte. Ale cała ta bzdura z Daisy była właśnie tym – bzdurą. Miłostka. Bezsensowne zauroczenie. Co nie znaczy, że Greta nie podkochiwała się nigdy wcześniej. Owszem, durzyła się także w dziewczynach. Zdarza się.

Zdarza się?

Może jednak się nie zdarza. Chyba, że jest się... kim? Kobietą od wielu lat zamężną, mającą dorosłe dzieci? Co ty na to? Żoną mężczyzny, którego kocha? Tamte miłostki przydarzyły mi się tak dawno, myślała. Podczas studiów. Milion lat temu. Poczuła nieznośny przypływ miłości do Tony’ego. Nigdy nawet nie spojrzała na innego mężczyznę. A kiedy przestałam patrzeć na niego?

Dziś ja cię zawiozę – powiedział Josh.

Greta nie otworzyła oczu. Znów minął tydzień. Znów.

Mam nadzieję, że chemioterapia nie jest najbardziej bezcelowa – powiedziała.


Elizabeth wyjrzała przez przeszklone drzwi prowadzące z pracowni na basen. Jej brat chyba się drapie w ramię, ukąszony przez komara. Matka nieruchomo spoczywa na szezlongu. Przez chwilę Elizabeth doznała wrażenia, że matka nie żyje.

Greta odwróciła głowę. Otworzyła oczy. – Nie drap się, Josh! – powiedziała. – Nabawisz się zakażenia.

Roztrzęsiona Elizabeth usiadła, starając się uspokoić. Matka żyje. Wpiła wzrok w Gretę. Teraz nie spuści jej z oka. Matka żyje! Ale uczucie ulgi zmąciła inna, niemiła myśl: Ojciec, zamiast cieszyć się, że matka żyje, wyszedł z domu. Ojciec powinien być w domu. Czy on tego nie rozumie? To okrucieństwo mieć romans na boku, gdy żona choruje. Nic dziwnego, że stąpa tak ciężko. Nic dziwnego, że jego głos ma takie posępne brzmienie. Nic dziwnego, że unika kontaktu wzrokowego.


Greta pozwoliła, by Josh pomógł jej się podnieść. Czuła siłę jego krępego ciała i była dumna, jakby owa siła i twarde, ogorzałe mięśnie były jej własnymi.


Elizabeth patrzyła, jak Josh pomaga matce. Usłyszała dzwonek u drzwi. To pewnie Daisy. Daisy nie umykała z domu, jak to czynił doktor Anthony Bernard. Nie wybiegała za drzwi, żeby zbierać fundusze na Chorych albo by grać w golfa w deszczową pogodę. Wyglądało na to, że lubi pracować w domu Bernardów. Był to przyjemny dom, na dodatek z basenem i nikt im tu nie przeszkadzał. Ale Elizabeth i tak była wdzięczna Daisy, że ta rozumie jej sytuację. Zastanawiała się, jak sprawić, żeby ojciec także ją rozumiał. Jest nastawiony na działanie na zewnątrz, jakby to ujął terapeuta. Muszę wymyślić jakiś sposób, by go przestawić na działanie do wewnątrz.

Elizabeth wpuściła Daisy do środka i zaproponowała kawę. Daisy usiadła na stołku w kuchni i patrzyła, jak Josh i Greta trzymając się za ręce spacerują wokół basenu.

Są tacy mili – powiedziała.

Oni? – Elizabeth przestała odmierzać kawę i spojrzała na matkę i brata. Josh wciąż nosił koszulkę z Alaski. Greta schudła. Wyglądała lepiej niż zwykle. Na czym to polega? Ach, włosy.

Mamo, co zrobiłaś z włosami? – zawołała przez okno. Greta zwróciła głowę w jej stronę. – Och – powiedziała.

Chodźmy – niecierpliwił się Josh. – Bo się spóźnimy.

Greta przystanęła na chwilę. Na ramionach miała ręcznik, ale nie była mokra.

Ostrzygłam się – stwierdziła krótko. – Działanie wyprzedzające.

Zadrżała, a potem wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się i pozwoliła Joshowi, by ją poprowadził.

Chemio – powiedziała Elizabeth, zwracając się do Daisy, która milczała.

Daisy ujęła dłoń Elizabeth i ucałowała ją w pełnym taktu geście współczucia. – Często zdarza się coś, czego nie oczekujemy – powiedziała jakby do siebie.

Ależ ona dziwna, pomyślała Elizabeth, taka bliska, a jednocześnie daleka, nazywa mnie „Pysiem”, całuje w rękę, nieomal wprowadza się do domu rodziców. A ja nic o niej nie wiem.

Myślisz, że to lesbijka? – spytała Bretta, gdy poznali Daisy w Malibu.

Tak myślę.

Ale dlaczego? Ja też mam takie wrażenie. Ale czemu? Maluje się i w ogóle.

Brett wzruszył ramionami. – Nie wiem. Może nie jest. Kiedy byłem w Berlinie, wydawało mi się, że wszystkie kobiety są homo. Kulturowe sygnały zupełnie się tam wymieszały.

Daisy jest Amerykanką.

Widujesz się z kimś? – spytała ją kiedyś, od niechcenia, gdy rozmawiały o umizgach Barbie.

Widuję – odparła Daisy, posyłając Elizabeth swoje przeciągłe i tajemnicze spojrzenie. – To odpowiednie słowo.


Podczas jazdy Josh wziął Gretę za rękę. Oświadczył, że poznał dziewczynę, która mu się podoba.

Ja także poznałam dziewczynę, która mi się podoba, miała ochotę odpowiedzieć.

Wyjaśnił, że dziewczyna, która mu się podoba, pochodzi z miejscowości Tom’s River w New Jersey. Zwyciężyła w międzyszkolnej lidze baseballowej.

Jezu, Josh, ile ona ma lat?

Miejscowość, nie Samantha – odparł. Dziewczyna, która mi się podoba, pochodzi z Minnesoty, miała ochotę powiedzieć. Ma śpiewny akcent, brzmiący jak muzyka. – To świetnie, Josh – powiedziała.

Josh się uśmiechnął. – Dopiero co się poznaliśmy, mamo – dodał nagle, jakby to ona poruszyła ten temat, jakby im nagrała randkę w ciemno.

Jasne – powiedziała.

Josh skinął głową, ułagodzony i nie wypuszczając dłoni matki mówił dalej, tupiąc od czasu do czasu nogą. Greta rozumiała, że spotyka ją zaszczyt. Zwierzał się jej. Przez chwilę opowiadał o swojej pracy na Alasce. Chociaż to tylko dorywcza robota. Żeby odłożyć trochę pieniędzy. Cieszył się, że ją porzucił i mógł wrócić. Teraz, u siebie, będzie się mógł postarać o stypendium, o którym myślał...

Mam nadzieję, że cię nie nudzę – powiedział.

Greta znów sobie pogratulowała. Dorosły syn chce rozmawiać z matką! Ale zamiast niezmąconej radości, którą odczuwała przedtem, żałowała, że nie może mu opowiedzieć o swojej dziewczynie. Zwierzyć się, zrzucić ciężar, wyspowiadać się; wyprzeć się tego, okazać skruchę i prosić o przebaczenie; świętować, wznosić toasty i tańczyć z Joshem na stole.

Och, Josh – powiedziała. Co zabrzmiało jak pełne goryczy westchnienie.

Nie martw się, mamo! – powiedział. – Wyzdrowiejesz. To po prostu te okropne miesiące chemioterapii. A potem jest lepiej. Znów będziesz sobą.

Sobą? Na tym właśnie polega problem, pomyślała Greta.



6.


Elizabeth myślała z zazdrością o scenie z filmowej wersji „Madame Bovary” Vincente Minellego. Emma i Karol Bovary zostali zaproszeni na bal u wicehrabiego. Odtwarzająca postać Emmy Jennifer Jones w sukni odsłaniającej jej piękne ramiona tańczyła walca z przystojnym wicehrabią. Wkoło i wkoło, biała suknia wirowała, sala obracała się wokół nich jak we śnie, wprawiając Emmę w stan oszołomienia. Oczywiście w powieści Emma także tańczyła walca z wicehrabią, lecz na Elizabeth znacznie większe wrażenie wywarła scena filmowa: przyprawiający o zawrót głowy, pełen seksualności rytm, zapierająca dech w piersi spirala, wysiłek fizyczny, rozkosz i pożądanie, piękno wirujących spódnic i zarumienionych twarzy...

Elizabeth pojęła nagle, że zazdrość, którą odczuwa, nie wynika z chęci napisania sceny równie dobrej jak w owym filmie, lecz z chęci znalezienia się w niej. Zdała sobie sprawę, że pragnie tańczyć walca, wirować pośród jedwabiów i zmysłowości, zatracić się w oceanie pożądania.

Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy tańczyła po raz ostatni. Wiele lat temu, z Brettem w barze. Od miesięcy nie wychodzili we dwójkę, nie bywali w barach i nie zdarzało im się tańczyć. Takie wydarzenia należały do przeszłości. Ale skoro ja nie mogę wirować w tańcu, niechaj przynajmniej zatańczy Barbie. Tańcz, Barbie, tańcz. Pif, paf. Mierz z rewolweru sześciostrzałowego prosto w jej piękne stopki, niech pociski odbijają się rykoszetem o ziemię, podczas gdy Barbie wdzięcznie pląsa i podskakuje.

Umieściła Barbie i Chucka na przyjęciu z okazji wręczenia Oskarów, wydanym przez szefa wytwórni o nazwisku Wolf. Doktor Bovaine pozszywał kiedyś ranną w wypadku skutera wodnego córkę Wolfa. Później Wolf przyprowadził ją na kontrolę i wtedy poznał Barbie, która oczarowała szefa wytwórni swą urodą i miłym sposobem bycia. I w ten oto sposób doktor i jego żona zostali zaproszeni na przyjęcie z okazji wręczenia Oskarów. Nie, nie z okazji wręczenia Oskarów. Na ekstrawagancką uroczystość bat micwy [(hebr. – „córka przykazania”) – w judaizmie dziewczynka osiągająca religijną pełnoletność po ukończeniu 12 lat, z czym związany jest uroczysty obrzęd] córki Wolfa. Będą tam tańczyli horę. [korowodowy taniec ludowy w Rumunii i Izraelu, w którym tańczący tworzą kolo, trzymając się za ręce]


PRZED REZYDENCJĄ W BEVERLY HILLS – WIECZÓR

Barbie i Chuck dzwonią, do wielkich drzwi frontowych. Ciasny pasek spodni niemodnego smokinga Chucka pije go w brzuch. Barbie, przeciwnie – nigdy nie prezentowała się piękniej. Chuck obejmuje ją w talii, pochyla się, by ucałować jej nagie ramię.


BARBIE

Puść mnie! Pognieciesz mi sukienkę!


Wyobrażenie doktora Chucka Bovaine zostaje wyparte przez obraz doktora Anthony’ego Bernarda. Ojciec Elizabeth ma nieproporcjonalnie dużą głowę oraz wielką kwadratową twarz. Elizabeth widzi, jak jej ojciec pochyla tę wielką kwadratową głowę, by ucałować ramię jej matki.

Tony – mówi jej matka, uskakując przed pieszczotą.

Doktor Anthony Bernard zwraca się w stronę kobiety u jego drugiego boku, która uważa, że jego ogromna głowa przypomina łeb lwa, a kwadratowa twarz świadczy o mocnym charakterze. Kobieta o imieniu Barbie. Tony pochyla swą dużą kwadratową twarz i całuje piękne ramię Barbie.

Tony – mówi Barbie, wzdychając rozkosznie. – Och, mój drogi Tony.

Pieprzyć pocałunki w ramię – mówi Elizabeth na głos. – Kto teraz, u diabła, całuje pieprzone ramię?


PRZED REZYDENCJĄ W BEVERLY HILLS – WIECZÓR

Barbie i Chuck dzwoniądo wielkich drzwi frontowych. Zbyt ciasny pasek spodni niemodnego smokingu Chucka pije go w brzuch. Ona, przeciwnie, nigdy nie prezentowała się piękniej. Chuck pochyla się, by ją pocałować.

Barbie odwraca twarz, by nie rozmazał jej szminki. Zbliżenie twarzy Barbie ponad jego ramieniem – wyraz znudzenia i niesmaku. Barbie sięga poza jego plecami i wyjmuje z ust odświeżającą oddech gumę do żucia.


***


Greta wykonała zwykłą serię telefonów, odbyła w towarzystwie Elizabeth rozmowy z nowym zastępem kandydatek i w końcu wybrała następną gosposię dla Lotte. Nowa gosposia była mała, lecz energiczna. Niezależnie od tego, jak wulgarnie zachowywała się Lotte, gosposia uznawała, że jej ekscentryczny sposób bycia stanowi przejaw powrotu sił życiowych. Nowa gosposia, wzruszona bezradnością Lotte, zachwycona jej siłą, była niezmordowana i wniosła do mieszkania pogodny nastrój. Co najważniejsze, owa gosposia była mężczyzną. O imieniu Kougi.

Kougi i Lotte spędzili pierwsze popołudnie rozprawiając o polityce pod czujnym okiem Grety, Tony’ego, Josha, Elizabeth i Bretta. Lotte posłała do diabła tych brudnych, pełnych hipokryzji gangsterów od polityki. Kougi przytakiwał jej, dodając trzeźwo: „Porzućcie wiedzę, zrezygnujcie ze sprytu, a ludzie skorzystają na tym po stokroć...”.


***


Teraz, gdy Lotte została zadbana, Elizabeth wróciła na swoje stanowisko u boku matki. Greta musiała jej wyjaśnić, że mrożona herbata ustąpiła miejsca herbatce miętowej, która stała się jedynym strawnym pożywieniem.

Musisz coś jeść, mamo – powiedziała Elizabeth.

Greta była uszczęśliwiona, że odzyskała córkę. Uwielbiała patrzeć na Harry’ego mozolnie wspinającego się po schodach. Przepadała za dźwiękiem jego głosu i ciepłem jego ciałka, wciśniętego w fotel obok niej. Uwielbiała także widok Elizabeth. Elizabeth przychodziła do jej domu i krytykowała ją oraz broniła jej z wielkim, wypływającym z miłości oddaniem, takim samym, jakie okazywała w stosunku do Harry’ego.

Jesteś niemożliwa – powiedziała Elizabeth.

Elizabeth, nie spędziłaś na plaży ani jednego dnia – odparła Greta.

Elizabeth spoglądała na nią, jakby rozpatrywała zalety dnia spędzonego na plaży.

Naprawdę? – spytała, szczerze zaskoczona.

Harry zsunął się z fotela i ułożył w plamce słońca obok kota.

Elizabeth zaparzyła dla Grety czajnik miętowej herbatki, a potem drugi i trzeci.

Wiem, że chcesz mi pomóc, kochanie – powiedziała Greta. – Ale mięta mnie nie uratuje.

Owszem, uratuje – odparła Elizabeth.

Greta uśmiechnęła się do córki. Wyciągnęła do niej ręce. Elizabeth odstawiła czajnik i uklękła przed fotelem, na którym siedziała Greta. Greta otoczyła ją ramionami. Tak się skończył jej dzień na plaży.

Nie martw się – wyszeptała Greta, kołysząc córkę w ramionach. – Nie martw się.


Elizabeth wtuliła twarz w szyję matki, jednocześnie pocieszona i zrozpaczona. Matka jest przy mnie, myślała. Krew, ciało i pełen łagodności głos. Bez niej świat będzie pozbawiony krwi, ciała i pełnego łagodności głosu. I wyobraziła sobie jałową egzystencję w pozbawionej matki przyszłości. Wtuliła twarz w zagłębienie pod brodą Grety.

Cześć! – zawołała Greta do kogoś za plecami Elizabeth.

Żywy obraz – powiedział głos od drzwi.

Po prostu wielkie zmartwienie – odpowiedziała Greta. – Zbyt wielkie.

Elizabeth uniosła twarz sponad matczynego ciepła.

Gdzie miałyśmy się spotkać? – zwróciła się do Daisy, która stała w drzwiach, oświetlona od tyłu promieniami jaskrawego porannego słońca.

Przyniosłam kwiaty twojej matce – odparła Daisy. Trzymała w rękach doniczkę z orchideami. One także odcinały się ciemnymi sylwetkami na tle jasności poranka.

Elizabeth wstała. To bardzo miłe ze strony Daisy. Chociaż trochę dziwne.

Ale też spodziewałam się, że cię tu zastanę – powiedziała Daisy.

Cóż, w takim razie nie takie znów dziwne.

Są piękne – powiedziała Greta. – Wzięła doniczkę od Daisy i lekko ucałowała jej policzek. Kwiaty miały odcień bladej zieleni, a w środku były ciemnoróżowe.

Jak ty – odparła Daisy.

Nie muszę nic robić – powiedziała sobie Greta. Nie muszę się posuwać dalej. To flirt. Osoba w mojej sytuacji zasługuje na flirt. Jak wiele kobiet w moim wieku pozwala sobie na flirtowanie? I jak dobrze się składa. Chemioterapia jest taka męcząca, taka przygnębiająca. Daisy ma działanie lecznicze. To wszystko. Rozrywka. Terapia zajęciowa.

Nie musisz się podlizywać mojej matce – powiedziała Elizabeth. – To babcia wymaga stałej uwagi. Doprowadza mnie do szaleństwa...

Są naprawdę piękne – mówiła Greta, nie zwracając uwagi na Elizabeth. – Jesteś zadziwiająca. Pamiętałaś.

Naprawdę ci się podobają? Tak się cieszę. Bałam się, że są całkiem zwyczajne.

Niewinna odmiana, myślała Greta. Napotkała wzrok Daisy i poczuła tak niepokojący przypływ żądzy, że chwyciła się stołu.


Co mam pamiętać? – spytała Elizabeth.

Twoja matka powiedziała, że nigdy nie kupiłaby sobie kwiatów, a już na pewno nie kupiłaby orchidei.

Tak – odparła Elizabeth. – Ja także nigdy za nimi nie przepadałam. Są zbyt mięsiste. – Chociaż gładkie zielonkawe listki ani trochę nie sprawiały wrażenia mięsistych.

Nie bądź taka konwencjonalna – powiedziała Greta. Promieniała. – Jesteś bardzo troskliwa, Daisy.

Tak – potwierdziła Elizabeth. A ja nie jestem ani trochę konwencjonalna, pomyślała. Żeby matka coś takiego mówiła własnej córce? – A te orchidee są bardzo piękne, jak na orchidee.

Matka pochyliła się nad kwiatami, a Elizabeth żałowała, że to nie ona je przyniosła. Jedyne, na co ją było stać, to przygotowywanie dla matki dzbanków z gorącym naparem o zapachu miętowej gumy do żucia. A te kwiaty na wysokich łodyżkach naprawdę rozweseliły Gretę. Uśmiechała się jak nigdy. Elizabeth potrafiła poznać, kiedy jej matka kłamie. A teraz, chociaż Greta właściwie niewiele powiedziała, Elizabeth wyczuwała ten sam rodzaj napięcia, jaki towarzyszył jej kłamstwom.

Nie miałam pojęcia, że tak bardzo lubisz orchidee – powiedziała.

Daisy usadowiła się na krześle w pobliżu basenu i paliła papierosa, wydmuchując duże puszyste kółka dymu. Elizabeth i Greta zostały w living roomie z rośliną w doniczce i przyglądały się srebrzystym pętlom ulatującym w niebo.

Nigdy mnie o to nie zapytałaś – odparła Greta.


***


O szóstej wieczorem Elizabeth odwiozła Bretta na lotnisko, które oddalone było o piętnaście minut jazdy od ich domu. Brett udawał się do Waszyngtonu na rozprawę. Harry spał w swoim foteliku na tylnym siedzeniu.

Nie lubię cię zostawiać, dziecinko – powiedział Brett.

Próbowałem się od tego wymigać. Za kilka dni wrócę.

Wiem.

Podjechała do krawężnika i wysiadła, by ucałować Bretta na pożegnanie. Chciała się znaleźć w domu rodziców. Ojciec chyba jeszcze tam będzie. Może uda jej się z nim porozmawiać. Opowiedzieć mu treść „Madame Bovary”. Przypomnieć, że cudzołóstwo nie popłaca. Przypomnieć mu, że te dni mogą być ostatnimi spędzonymi u boku towarzyszki, z którą spędził trzydzieści lat życia. Dokładnie trzydzieści dwa. Czyż nie może poczekać aż... Przerwała tok myśli. Przeciągnęła dłonią po włosach Bretta, strosząc je. Lubiła, gdy tak sterczały. Przeczyły jego wymuskanej urodzie, sprawiając, że stawała się łatwiejsza do zaakceptowania.

Co? – zapytał Brett.

Będę za tobą tęskniła – odparła. Czy rzeczywiście? Poprzedniej nocy, gdy Harry spał przy niej, zakrywając brzuszek ręką, Elizabeth powtarzała sobie, że czas odnieść go do łóżeczka, że czas człapać korytarzem, niosąc w ramionach bezwładnie zwisającego synka. Ale nawet nie drgnęła. Z living roomu na dole docierały do niej stłumione dźwięki kobzy, na której grał Brett. Spojrzała na Harry’ego. Te hałasy w ogóle mu nie przeszkadzały. Objęła go. A gdy usłyszała kroki Bretta, wchodzącego po schodach, udawała, że śpi z Harrym w ramionach. Spodziewała się, że Brett zabierze synka i wyniesie go do jego pokoju. Na myśl o tym poczuła złość. Gdy Brett wszedł do sypialni ów gniew napełnił ją bez reszty. Przycisnęła Harry’ego do siebie. Znieruchomiała w zaciekłej złości.

Brett nie zabrał Harry’ego. Nie dźwignął go i nie odniósł do dziecinnego pokoju. Przystanął na chwilę obok łóżka. Możliwe, że spoglądał na nich czułym wzrokiem. Albo był niezadowolony. A może patrzył w przestrzeń. Elizabeth nie wiedziała, bo z całej siły zacisnęła powieki. Następnie Brett po prostu wcisnął się do łóżka obok Harry’ego i zasnął. Elizabeth słyszała jego oddech, ciężki i rytmiczny. Słyszała oddech Harry’ego, lekki i płytki. Starała się posłyszeć swój własny oddech, ale zdała sobie sprawę, że go wstrzymuje, więc zmusiła się do wydychania powietrza. Przylgnęła do Harry’ego i do jego brzuszka. Ciasno, pomyślała. Za mało miejsca.

W końcu usnęła i śniła o małej sypialni skąpanej w bladym słonecznym świetle. Lekki wietrzyk wydymał przejrzyste białe firanki. Ściany były białe. Podłoga biała. Gdzie jest taka sypialnia? Elizabeth leżała na mosiężnym łóżku. W białej pościeli. Była sama. Leżała sama w chłodnym, białym pokoju.

Nie chcę wyjeżdżać – powiedział Brett, otaczając ją ramionami.

Dlaczego zgodziłeś się przyjechać tu ze mną? – zapytała. – Widujesz tu tylko moją zwariowaną rodzinkę.

I moją zwariowaną rodzinkę.

Elizabeth wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc. Rodzice Bretta mieszkali w północnej części stanu Nowy Jork. A siostra mieszkała w Londynie.

Ciebie i Harry’ego – wyjaśnił.

Och – powiedziała. – Prawda! Harry’ego i mnie.


***


Kiedyś świat miał sens, panował w nim porządek, czekający na nią od chwili, gdy rankiem otwierała oczy, porządek tak realny i nieunikniony jak samo egzystowanie. Ale egzystowanie nie jest nieuniknione, przypomniała sobie Greta. Porządek może zostać zaburzony przez nieoczekiwane walenie serca. Daisy Piperno usadowiła się w nogach leżącej na kanapie Grety, podczas gdy Greta spała. I Greta się obudziła.

Greta śniła o tym, że potrzebne jej są jednodolarówki do parkomatu. Ale miała wyłącznie ćwierćdolarówki oraz dziesięcio – i pięciocentówki. Spoglądała na drobniaki trzymane w rękach i powtarzała w kółko: „Nie chcę zamieniać, nie chcę zamieniać...”.

Zbudziwszy się pomyślała: głupi sen. Ale była zadowolona ze swej nocnej gry słów. Odbierając telefon i przyjmując korespondencję czuła, że drżą jej dłonie. Przez pół godziny wpatrywała się w orchidee, popijając napar z rumianku. Daisy przysłała jej tę herbatkę poprzedniego dnia. Gdy Greta rozdarła dużą brązową kopertę i znalazła w niej plastikową torebkę, pełną maleńkich kwiatków, pomyślała, że to marihuana. Ale gdy otworzyła plastikowe opakowanie, rozeszła się woń rumianku.

Greta szybko i z poczuciem winy zamknęła torebkę, jakby wewnątrz naprawdę znajdowała się marihuana albo jakby suszone kwiatki mogły ją zdradzić. Cóż za bzdury, pomyślała. Równie dobrze mogę całymi dniami oglądać opery mydlane.

Włożyła torebkę z rumiankiem do szafki kuchennej, umieszczając ją obok herbaty twinings, lipton i suszonej róży.

Co to jest? zapytał Tony tamtego wieczoru po kolacji, grzebiąc w szafce. Otworzył opakowanie i powąchał jego zawartość.

Myślałam, że może...

Właśnie. Na mdłości. Dobry pomysł.

Greta odebrała mu torebkę i wdychała apteczną woń. Co powinnam zrobić? dumała. Czy powinnam z nim na ten temat porozmawiać? I właściwie, o czym? O śnie? O grze słów. O torebce ziółek?

Czy to ci pomaga? – zapytał.

Otworzył porcję czekolady w proszku i wsypał ją do kubka.

Greta nie chciała go niepokoić. Już i tak bardzo się o nią martwił, nadmiernie. Widziała, jak bardzo jest nieswój i zasmucony i jak chętnie wymyka się z domu. Zawsze spędzał dużo czasu poza domem. Możliwe, że właśnie dlatego ich małżeństwo przetrwało. Ale teraz wychodził, żeby nie widziała, jak bardzo jest zdenerwowany. Jakże mogłaby dokładać mu zmartwień? Byłoby to nie fair.

Jestem pewna, że czekolada powoduje raka – powiedziała.

Zawiera wyłącznie naturalne składniki i jest odżywcza. W niczym nie ustępuje naparowi z rumianku. Szkodliwy jest tylko cukier. I sproszkowane kakao. I Bóg wie co jeszcze. Wszystko zależy od Wody. Nie tylko w Kalifornii. W całych Stanach Zjednoczonych. Oczywiście, częściowo dlatego, że Kalifornia odprowadza Wodę z wszystkich innych...

Odezwał się gwizdek czajnika.

Do Skażenia Wód przyczyniło się Wymieranie populacji bobrów...

Ja nie kupiłam tych ziółek, Tony.

Ani ich nie ukradłaś, prawda? Nie stałaś się jedną z tych Dotkniętych Kleptomanią Gospodyń Domowych, prawda?

Gospodyni domowa? Odkąd to jestem gospodynią domową?

Kiedyż to stałam się gospodynią domową? – spytała.

Tony przechylił czajnik nad kubkiem z kakao. Trochę wrzątku pociekło po zewnętrznej ściance kubka. Greta dostrzegła w nim kłębiącą się gęstą pianę.

O czym ty mówisz? – zapytał Tony.

Idź do diabła – odparła Greta. – Idź do diabła! Pobiegła do sypialni i usiadła na łóżku. Poczuła woń rumianku i spojrzała na trzymaną w dłoni torebkę z ziołami. Wstała i zawróciła do drzwi. Zapomniała zamknąć je za sobą.


***


Kłopot z cudzołóstwem polega na tym, że człowiek nie wie, czyją trzyma stronę. Madame Bovary jest ofiarą, Madame Bovary jest samolubnym potworem. „Madame Bovary” jest tragedią, „Madame Bovary” jest farsą. Kochanek jest rzeczownikiem aktywnym, kimś, kto działa. Kochanek jest przedmiotem, kimś, kogo się sobie bierze. Kocham cię: jestem twoim kochankiem. Kocham cię: biorę cię sobie na kochanka.

Po czyjej jesteś stronie?

Po stronie kochanka.

Po stronie wiernego męża.

Po niewłaściwej stronie łóżka.

Elizabeth wyjęła z lodówki matki dietetyczną pepsi. Otworzyła butelkę. Eksplodowała karmelowa piana, która chlusnęła na kuchenną podłogę.

Po czyjej jesteś stronie? – spytała Elizabeth, ścierając kałużę. – Po stronie infantylnej, łaknącej awansu społecznego Emmy? Ale ona jest kimś znacznie więcej. I kimś znacznie mniej. Jest ambitną kobietą w świecie, w którym nie ma miejsca dla ambitnych kobiet. Jest dziewczyną, którą nauczono poszukiwać w banale tego, co wzniosłe. Zmieniać tradycję w konwencję, a następnie zmieniać konwencję w pozory...

Daisy usiadła na kuchennym stole, czytając najnowsze strony scenariusza. Spojrzała spokojnie sponad kartek, odginając palec pod dziwnym kątem, by zaznaczyć miejsce, do którego doczytała. – Emma Bovary nie widzi różnicy między namiętnością a romansem – powiedziała. – Ot i wszystko.

Miłość i romans – powiedziała Elizabeth. – Pomiędzy miłością i romansem.

Miłość – powtórzyła Daisy, jakby wypowiadała słowo w obcym języku, powoli, uważnie. – Tak, to właściwe słowo, Cookie – dodała na swój łagodnie protekcjonalny sposób.

Daisy stała się niewiarygodnie pomocna. Uważająca. To najlepsze określenie. Często po prostu stawała w drzwiach, jak dziecko z sąsiedztwa, pojawiające się w domu, w którym mają najsmakowitsze przekąski. Jeśli Elizabeth nie było, czekała; cierpliwe, ozdobne, niewymagające, miłe urozmaicenie życia Grety. Jeśli Elizabeth wyszła tuż przed jej przybyciem, i tak spędzała trochę czasu z jej rodzicami. Ci, oczywiście, przepadali za nią. Elizabeth musiała przyznać, że Daisy jest urocza. Daisy dysponowała garstką pieszczotliwych zdrobnień dla każdego: Cookie, Pussycat i Babę. Przyniosła ze sklepu ze starzyzną kapelusz dla Harry’ego, w którym wyglądał jak Humphrey Bogart.

Elizabeth ścierała rozlany napój, pomrukując śpiewnie: – Miłość i romans, miłość i namiętność, miłość i tęsknota, miłość i mnóstwo szczęścia...

Daisy przyglądała się jej, podobnie jak wtedy, gdy poznały się u Volfmanna w domu na plaży, kiedy Harry rozlał wodę z wazonu z kwiatami. Nie zaoferowała pomocy. Elizabeth czuła na sobie jej wzrok, wytężony, lecz daleki, jakby Daisy oglądała okaz w akwarium.

Czemu tak patrzysz? – spytała.

Daisy się uśmiechnęła.

Elizabeth także. – Na co tak patrzysz?

Boże, masz wspaniały uśmiech.

Elizabeth, teraz już zakłopotana, usiłowała się nachmurzyć, lecz bez powodzenia.


***


Gdy Greta znów miała przerwę w chemioterapii, podczas której jej organizm starał się odzyskać nieco sił, utraconych po kroplówkach z trucizną, urlop, coś w rodzaju wakacji, postanowiła wykorzystać ten czas na doglądanie matki oraz na poddanie się swemu fatum. Ponieważ cudzołóstwo to z pewnością fatum. Elizabeth nie była jedną osobą, która przeczytała „Madame Bovary”. A cudzołóstwo popełnione z kobietą – to szczególne, jakby zdwojone, fatum.

Jak do tego doszło? Greta nie chciała być lesbijką, to słowo przywodziło jej na myśl niemodne kobiety w źle skrojonych spodniumach albo nowoczesne studentki, które pewnego dnia pożałują, że się wytatuowały. Nie interesowała jej walka o polityczne prawa gejów. Była zbyt uprzywilejowana, nazbyt chroniona, by stać się feministką. Jej matka zawsze postępowała tak, jak miała ochotę, i od Grety oczekiwano mniej więcej tego samego. Greta usiłowała sobie wyobrazić matkę, wystrzałowo przystrojoną, z krzywym nosem, jak maszeruje, wymachując FLAGĄ.

A zresztą, kto powiedział, że jestem lesbijką? myślała. Chyba ja sama. Ale ludzie miewają fantazje. Więc co z tego, że moje fantazje dotyczą Daisy Piperno? I co z tego, że Daisy mnie pociąga? Dziko, chorobliwie, seksualnie. To nie znaczy, że chcę z nią zamieszkać. Nie mam zamiaru zaadoptować z nią małej Chineczki. Nie chcę się przeprowadzać do Northampton ani wysiadywać na nudnych koncertach. Po prostu chcę z nią sypiać. I słuchać jej głosu. I być blisko niej. I dotykać jej dłoni. I sypiać z nią. Ciągle i ciągle.

Co w pewnym sensie czyni ze mnie lesbijkę.

Cóż, pomyślała. Northampton jest piękne. Szczególnie wiosną. Bądźmy szczerzy.


***


Cztery kobiety i trzech mężczyzn w basenie. Wszyscy bardzo pijani. Popijają obrzydliwą miksturę o nazwie „negroni”, [napój ze zmieszanych w równych częściach dżinu, wermutu i campari, podawany z kostkami lodu, a czasami z wodą gazowaną.] przygotowaną przez jednego z mężczyzn. A właściwie chłopca. Niemalże. Spójrzcie na niego, na jego workowate kąpielówki surfera. Pierś ma całkowicie bezwłosą. Gładką i o karbowanych mięśniach. Wpatruje się we mnie, myślała Elizabeth.

To urodziny tego chłopca. Najlepszy przyjaciel Josha, Tim, kończy dwadzieścia sześć lat.

Wszystkiego najlepszego! – wznieśli za niego toast.

Elizabeth przymknęła oczy. To tylko Tim, powiedziała sobie. Chłopiec z sąsiedniego domu. Pogrążyła się w wodzie, z głową. Uniosła się w pozycji siedzącej. Jest młody i pijany.

Wypłynęła na powierzchnię. Nie dostrzegła Tima. Za to jej matka opryskuje wodą jego matkę, Laurie. To dobrze. Potem matka pryska na ojca. Jeszcze lepiej. Pryskaj, Greto. Elizabeth usiłuje odprężyć się w wodzie, wmawiając sobie, że pryskanie jest oznaką zdrowia. A potem zaczyna się zastanawiać, czy basen nie jest pełen zarazków, które mogą wniknąć w osłabiony organizm jej matki. Czy nie byłoby lepiej, gdyby matka spała na kanapie, okryta szydełkową kapą. Czy aby owo pryskanie nie jest oznaką fanfaronady. I właśnie wtedy Greta odwraca się i opryskuje Elizabeth.

Ma-amo – mówi Elizabeth.

Nie mazgaj się, Elizabeth. To tylko woda! – mówi Greta i wyciąga rękę, by zmierzwić wilgotne włosy Elizabeth. Elizabeth siada na stopniach i krzyżuje ramiona. Matka jest dziwna.

Brett znów wyjechał, do Waszyngtonu. On by zrozumiał, że jej matka może mieć raka, może być dzielna, a jednocześnie denerwująca. Greta jest taka odurzona. Według Elizabeth to niestosowne.

Elizabeth wsparła łokcie na kolanach. Brodę ma pod wodą. Czy Brett by zrozumiał, że Tim się we mnie podkochuje? Spojrzała na Daisy Piperno opryskującą Tima, który wskoczył do basenu i teraz płynie na wznak. Otworzył jedno oko. Na poziomie staniczka kostiumu Daisy. Wyciągnął rękę, jakby chciał zsunąć ramiączko. Daisy zanurkowała. Tim się roześmiał. A potem, pochwyciwszy spojrzenie Elizabeth, spoważniał.

Elizabeth... – powiedział.

Elizabeth oberwała w głowę plażową piłką. Usłyszała śmiech brata. Usłyszała swój własny śmiech.

Mam włosy! – wykrzyknęła jej matka.

Za włosy Grety! – powiedział Tony. Stał na brzegu basenu, nalewając do kieliszków następną kolejkę obrzydliwego i mocnego „negroni”. Elizabeth spojrzała na ojca podejrzliwie. Mieć romans w chwili, gdy żona przechodzi chemioterapię, to bardzo niskie. A przecież ojciec jest szlachetnym mężczyzną. Nie może mieć romansu. Oto wznosi toast za włosy żony. Czy byłby w stanie wznosić toast za włosy żony, mając romans i cudzołożąc?

Emma Bovary byłaby w stanie. Znalazłaby sposób, by myśleć, że to czyni z niej ofiarę i heroinę. Czy mój ojciec widzi siebie w podwójnej roli ofiary i herosa? Czasem Elizabeth widziała siebie w roli ofiary i bohaterki, więc czemu nie miałby tak siebie widzieć Tony? Był bliższy niż ona stania się prawdziwą ofiarą i prawdziwym bohaterem. Żył bliżej Grety.

Wszyscy wznieśli toast za włosy Grety.

Elizabeth patrzyła na jedwabiste, czarne włosy pod pachą Tima, gdy uniósł swój kieliszek. Patrzyła na jego pachę. Jestem kapryśna nawet w moich cudzołożnych fantazjach, pomyślała. Zdradziłam Volfmanna. Zdała sobie sprawę, że jest pijana. W Nowym Jorku rzadko zdarzało jej się upić. Cóż za szkoda. W Nowym Jorku tak łatwo jest trafić do domu. Tutaj wciąż prowadzi samochód i wciąż się upija. Tim durzy się we mnie, pomyślała. Zawsze się durzył. Zazdrościła Timowi jego beztroskiego życia. Życia wolnego od cienia matczynej śmierci. Ależ ze mnie przejęta sobą nudziara, pomyślała.

Fve got a crush on you, zanuciła cicho.

Sugar pie, zanuciła Daisy tuż za nią.

Daisy, Daisy, Daisy. Daisy jest wszędzie. Elizabeth zsunęła się ze stopni i wpadła do wody. Otworzyła oczy. Spostrzegła dwie zetknięte dłonie, dwa muskające się palce. Jak w Kaplicy Sykstyńskiej, pomyślała. Jak Bóg i Adam. Ale kto tutaj jest Bogiem, a kto Adamem? W basenie Bernardów? W srebrzystej poświacie księżyca?

Wypłynęła na powierzchnię i patrzyła, jak Tim popycha jej brata do wody. Josh był krępy i przysadzisty. Tim smukły i szczupły. Tim mógłby być moim bratem, tylko że nie jest krępy ani przysadzisty. Migocze na nim tysiąc kropelek wody, które przylgnęły do jego ciała, do jego długich nóg. Tim rzucił się dziko do wody, zanurkował, wciągnął Elizabeth pod powierzchnię. Ileż to razy długie nogi doprowadziły do cudzołóstwa? zastanawiała się, wypływając spod wody i łapiąc oddech. Zbyt wiele razy. Długie nogi nigdy nie są wystarczającym powodem, by zdradzić mężczyznę, którego się kocha.

Zastanowiła się, czy kocha Bretta. Kiedyś go kochała. A potem przyzwyczaiła się do niego, co także było czymś w rodzaju miłości. Ale teraz jakby już od niego odwykła. Stał się jej obcy, jakby się dopiero poznali, jakby obcy człowiek sypiał w jej łóżku i sikał do jej klozetu. Brett się nie zmienił. Nie oddalili się od siebie. Po prostu Elizabeth odzwyczaiła się od niego.

Zaczęła sobie wyobrażać, jakie nogi ma Volfmann. Prawdopodobnie krzywe. Raptem zapragnęła, by był tu Volfmann na swoich krzywych nogach. On by jej powiedział, co ma robić. Powiedziałby: „Życzę sobie cudzołóstwa!”. A ona by odparła: „A co z dzieckiem? Mam dziecko! Niech pan pomyśli o dziecku!”. A on by powiedział: „Szczęście! Namiętność! Upojenie!”. A ona na to: „Cudzołóstwo jest w porządku w kinie. Ale to jest prawdziwe życie. Ludzie odczuwają ból”. A on by się zrobił purpurowy i walnąłby pięścią w blat biurka i powiedziałby: „Skąd możesz wiedzieć? Skąd będziesz wiedziała o szczęściu, namiętności i upojeniu? Cudzołóstwo może być tragedią, ale twoje życie jest farsą”.

Szczęście, namiętność, upojenie – cicho powiedziała Elizabeth, siadając na brzegu basenu i popijając „negroni”.

Nie znam się na szczęściu czy namiętności – powiedział jej ojciec, siadając obok niej na szezlongu. – Ale ty z całą pewnością jesteś upojona. – Okrył jej ramiona ręcznikiem.

Spójrz na mamę – powiedziała. – Sprawia wrażenie szczęśliwej.

Greta płynęła na wznak. Daisy trzymała ją za ręce i ostrożnie holowała wokół basenu.

Ty jesteś upojona. Ona jest szczęśliwa. Czy to czyni mnie namiętnym?

Mam nadzieję, że nie, pomyślała Elizabeth.

Tony zaczął chodzić wzdłuż krawędzi basenu, to w jedną stronę, to w drugą, pozostawiając ślady mokrych stóp na śladach mokrych stóp.

Coś nie w porządku, tatusiu?

Tony tylko się zaśmiał.


Greta przyglądała się im. Stała w basenie, świadoma bliskości Daisy, świadoma bliskości jej ciała. O czym oni rozmawiają? Sprawiają wrażenie takich nieszczęśliwych. Wciąż czuła dłonie Daisy, trzymającej ją w wodzie za ręce. Tony roześmiał się krótko i gorzko. Elizabeth ma ściągniętą twarz. Z wyrazem panicznego strachu. Chłodne powietrze sprawiło, że Greta zadrżała. Usłyszała, że ktoś wychodzi z wody. Wiedziała, że to Daisy. Odwróciła głowę i patrzyła, jak Daisy zbliża się do sterty ręczników. A potem spojrzała na swego męża, który teraz przestał spacerować wzdłuż basenu i patrzył na nią. Czy on wie? Czasami wydawało jej się, że wie. Zapragnęła podbiec do niego i błagać o przebaczenie. Nie chciałam tego, powiedziałaby mu. A w każdym razie nie miałam zamiaru chcieć.

Tony przygotował dla niej ręcznik. Elizabeth także trzymała ręcznik w pogotowiu. Greta spojrzała na Daisy, która patrzyła na nich, jak się szykują, by podać ręczniki Grecie. Greta zanurkowała. Pod wodą panował spokój. Było bezpiecznie.


***


Zgodnie z tym, co powiedział jej ojciec, Elizabeth była upojona.

Powiedz matce – powiedział Tony, odwracając się, by wejść do domu.

Co mam jej powiedzieć? zastanawiała się Elizabeth. Że uciekasz? Sama to zauważy. Łyknęła drinka, w nadziei, że upoi ją jeszcze bardziej.

Chcę obejrzeć mecz – mówił Tony. – Zajrzę do Harry’ego. Powiedz matce.

Nie chce, by Greta się niepokoiła. To dobry znak. Może się myliłam. Tata wcale nie ma romansu. Jest mężem, który liczy się z żoną i nie chce, by się denerwowała oraz kochającym ojcem, który chce pomóc upojonej alkoholem córce, będąc oddanym dziadkiem, który zagląda do śpiącego pod jego dachem wnuka. To o wiele bardziej prawdopodobne, niż podejrzenia o romans.

Gdy Greta wyszła z basenu, Elizabeth wstała niepewnie i owinęła matkę ręcznikiem, żałując, że nie może nim owinąć obojga rodziców i zatrzymać ich bezpiecznych, zdrowych i nierozłącznych.

Tatuś poszedł obejrzeć mecz baseballowy. Greta skinęła głową.

Prosił, żebym ci to powiedziała. Matka włożyła bluzę.

Tatuś bardzo prosił, żebym ci tego nie zapomniała przekazać – powtórzyła Elizabeth. – Żebyś się nie niepokoiła.

Niepokoiła? – spytała Greta. Spojrzała spod kaptura bluzy, jej wargi były sinawe, ale twarz rozpromieniona.

Nagle przy boku Elizabeth wyrósł Tim. Położył dłoń na jej ramieniu. Była ciepła. A może jej ramię było zimne.

Wszystkiego dobrego w dniu urodzin – powiedziała.

Jestem teraz dużym chłopcem.

Elizabeth spojrzała na dłoń Tima, spoczywającą na jej ramieniu.

Zmarzłaś – stwierdził.

Masz – powiedziała Daisy. Podniosła z krzesła swoją bluzę i rzuciła nią w Elizabeth.

Elizabeth owionął znany zapach, perfum lub mydła Daisy, czegoś lekkiego i kobiecego. Elizabeth nie zdawała sobie sprawy, że jest jej zimno, ale teraz z ulgą odczuła ciepło. Patrzyła na ludzi wokół niej i widziała, że poruszają wargami.

Tizzie zalała się w trupa – powiedział Josh.

Wszyscy byli jacyś zamazani, jakby tkwili pod wodą albo wirowali w walcu na sali balowej, dokoła, dokoła.

I Won’t Dance. Nie będę tańczyła – zaśpiewała cicho.

Nie proś mnie...

Tim i Josh ułożyli ją obok Harry’ego na łóżku w gościnnym pokoju. Spod półprzymkniętych powiek patrzyła, jak wychodzą.

Nie będę z panem tańczyła – nuciła szeptem. – Monsieur...


Greta żyła w tunelu, w transie, w obłoku, w jaskini. Przychodziły jej do głowy różne metafory. Skupiała uwagę na tym, jak życie zaciera kontury wspomnień. Śledziła ów proces. Każdego dnia usiłowała złagodzić pamięć o dłoniach Daisy, które były małe i delikatne oraz odrobinę zbyt pulchne i o jej ustach, które były duże i delikatne oraz bardziej niż odrobinę zbyt wydatne. Usiłowała stłumić wspomnienie głosu Daisy. Ale to, co starała się zagłuszyć, jak na przekór wypełniało przestrzeń, a to, co usiłowała zagubić w cieniu niepamięci, stawało się coraz czystsze i wyraźniejsze.

Jestem zmęczona sobą, myślała.

Wypełniała ją litość tak czuła i niezafałszowana, że aż bolesna, bo było to rozczulanie się nad sobą.

Nigdy się nie uskarżasz – powiedział Tony z podziwem.

Jestem przygnębiona – odparła. – Co ty na to? – Tony skrzywił się, niemal jakby go uderzyła. – Jestem przygnębiona i gburowata – powiedziała Greta. – Przepraszam.

Zadzwonił telefon. Odebrała Elizabeth. – Cześć, babciu – powiedziała, zerkając na Gretę.

Biedna Elizabeth, pomyślała Greta.

Mamusia śpi – oświadczyła Elizabeth.

Na miłość boską – żachnęła się Greta, chwytając słuchawkę.

To było niewinne kłamstwo – broniła się Elizabeth.

Mama? – powiedziała Greta. – Już wstałam. Jak się czujesz? Tęsknię za widokiem twojej pięknej twarzy.

Niewinne kłamstwa są w porządku – ciągnęła Elizabeth.

W każdym razie twoja babcia je aprobuje – zgodził się Tony.

Dostałaś szlafrok? – spytała Greta.

Czy to oznacza, że ty ich nie aprobujesz? Co miałam powiedzieć? Nie wiem, kiedy mama chce rozmawiać z babcią.

Uspokój się – powiedział Tony.

Możesz go włożyć do pralki – poradziła Greta. – To jedwab! Nie do wiary.

To wszystko, na co cię stać – szydziła Elizabeth.

Uspokój się, odpręż, zrelaksuj.

Nie martw się – mówiła Greta do telefonu.

Nie chcę się uspokoić – powiedziała Elizabeth. – Nie mogę się odprężyć. Jak mam się zrelaksować?

Czuję się naprawdę dobrze, mamo – mówiła Greta.

Po prostu nie chcę cię zarazić. Teraz nie wolno cię narażać na kontakt z zarazkami, prawda? I bez tego masz się z czym borykać.

Nie tylko ty żyjesz pod napięciem, Elizabeth – powiedział Tony. – Zgoda?

Greta ich uciszyła.

Jak się dziś czujesz – spytała matkę. – Status quo?

Niezmiennie to status quo – mruknęła Elizabeth. Greta odłożyła słuchawkę i weszła do kuchni.

Nic ci nie jest? – spytała Elizabeth, podążając za matką.

Greta skinęła głową i zabrała do swego pokoju szklankę z mrożoną herbatą. Zamknęła za sobą drzwi. Odczekała, aż odezwał się silnik samochodu Tony’ego. Zaczekała, aż Elizabeth i Josh wskoczyli do basenu.

Chcę cię zobaczyć – powiedziała Greta.

Chcę się z tobą zobaczyć – powtórzyła powoli, uważnie, jakby odczytywała te słowa.

Podniosła słuchawkę i wybrała numer.

Chcę cię zobaczyć – powiedziała do telefonu.

To ja – powiedziała.

Greta – powiedziała.

Och, status quo – powiedziała.

Chcę się z tobą zobaczyć – powtórzyła. Jej serce waliło. – Naprawdę.


Greta pojechała do restauracji. Nastawiła klimatyzację na cały regulator. Włożyła ciemne okulary. Droga wydawała jej się nieznana. Niebo sprawiało wrażenie obcego. Usłyszała nagłe stuknięcie w okno obok kierowcy.

Wysiadła z samochodu i zobaczyła mewę, ogłuszoną, lecz żywą. Patrzyła, jak ptak zatacza się, a potem odlatuje.

Jadę na spotkanie z fatum, pomyślała. Mogę je odczytać z wnętrzności mewy. Jadę na spotkanie z fatum.

Wsiadła do samochodu.

Jadę na spotkanie z moim fatum. Uśmiechnęła się, słysząc własne słowa – lekkie, rytmiczne i głupie, jak piosenka. Jadę na spotkanie z moim fatum! Fatum, fatum! Przejechała na czerwonym świetle.


HOTELOWE LOBBY – DZIEŃ

Bardzo eleganckie i stylowe. Plastikowa karta Leo nie pasuje. Barbie udaje, że tego nie zauważyła. Leo wyjmuje inna” która zadziałała.

Barbie rozgląda się wkoło, obracając się.

BARBIE Idealnie... cudownie, wspaniale!

W POKOJU HOTELOWYM – KILKA MINUT PÓŹNIEJ

Barbie i Leo zwróceni twarzami ku sobie. W tle sączy się melodia „I’ve Got a crush on you”.


LEO

Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu jesteś! Jesteś naprawdę?


RETROSPEKCJA Barbie uczennica wychylająca głowę przez okno, aby poczuć wiatr we włosach.


POWRÓT Barbie teraz. Jest przestraszona. Ta chwila ma dla niej doniosłe znaczenie. Żyła dla niej, nie tracąc nadziei, wątpiąc, czy się jej doczeka. Sięga do torebki i coś w niej wyjmuje, zaciska w dłoni.

BARBIE (KONTYNUACJA)

Jestem tu, i ty tu jesteś...

Otwiera dłoń, powoli, nabożnie...

ZBLIŻENIE PIGUŁKI...

CIĘCIE Pełna podniecenia twarz Barbie.


BARBIE

Ekstaza.

Powrócił ból i Lotte odmówiła wstania z łóżka. W porze lunchu Kougi usiłował ją zwabić smakowitymi kąskami, ale nie skusił jej nawet pudding ryżowy. Spojrzawszy do lusterka, które trzymała obok łóżka, stwierdziła, że jej szczęka jest czerwona i napuchnięta. Uczesała się i usiłowała uszminkować usta, ale wargi miała wykrzywione przez operację i przez guz.

Zbakierowany pirat – powiedziała na głos.

Jej twarz była zniekształcona i pozbawiona koloru. Szczęka pulsowała boleśnie, zatruwając organizm paskudnymi, pokrętnymi komórkami. Rak się rozprzestrzeniał. Zdegustowana upuściła lusterko na dywan.

Paskudne dranie – powiedziała w poduszkę.

Zatelefonowała do Grety, ale odebrał Josh, który powiedział, że Greta wyszła. Wyszła? Może wychodzić? Nie może przyjść z wizytą do chorej matki, a może wyjść z domu?

Kougi delikatnie przemył jej policzek sterylnym tamponem. Coś się sączyło z czerwonej rany na jej twarzy i Kougi osuszył to i zmienił powłoczkę poduszki. Oparła głowę na czystej poduszce i pomyślała, że nawet wysoki łajdak z lampką na czole, słynny specjalista o światowej renomie, wcale jej nie pomógł, plugawy hipokryta, ale chciał ją zobaczyć znowu, zatelefonował do niej wczoraj, znalazł dość czasu, chociaż jest taki zajęty, żeby zadzwonić do niej osobiście, ale ona nie oczekuje zbyt wiele, i poprosił, żeby mu się pokazała. Pójdę, oczywiście. Taki przystojny drań. A poza tym nie mam nic lepszego do roboty. Parsknęła. Ha! Co za pomysł! Dokąd, do diabła, mogłabym pójść!

Zaskomlała z bólu, w nadziei, że zjawi się Kougi, obmyje jej głowę chłodnym ręcznikiem, co wcale nie pomaga, ale odciąga myśli od kłopotów. Jednakże Kougi jej nie usłyszał, więc skomlenie przeszło w pojękiwanie. Zapomniała o Kougim. Przeszywający ból. Czy tak czuje się ktoś dźgany nożem? Ciągle i ciągle?

Lotte modliła się o pomoc Boga. Prosiła Boga, by pozwolił jej umrzeć. Prosiła Boga, by ją pozostawił przy życiu. Obiecała Bogu, że pójdzie do tego słynnego lekarza.

Oto moje obecne życie towarzyskie – powiedziała, gdy Kougi przyniósł jej zupę. – Nawet nie warto udawać.

Ociężałość to korzeń lekkości – powiedział Kougi. Włączył telewizor. Często oglądali razem CNBC. – Spokój – dodał, odliczając pigułki – jest panem niepokoju.

Lotte się uśmiechnęła. Kougi zawsze wie, co powiedzieć.

Jednakże Mędrzec, podróżujący przez cały dzień, nie odjechał wagonem towarowym – powiedział Kougi.

Oj – powiedziała Lotte. – Znowu ten wagon towarowy.


Bar był tuż przy plaży. Uroczysty nastrój mrocznego pomieszczenia wyprowadził z równowagi Gretę, która nawykła podczas jazdy do jaskrawego światła słonecznego. Czy wszystkie bary są mroczne? Usiadła w zagłębieniu naprzeciwko drzwi. Zepchnęła ciemne okulary na czubek głowy, ale pomieszczenie pozostało ciemne. Bębniła palcami w blat stołu, żałując, że nie ma papierosa.

Coś do picia? – zapytał kelner.

Greta ledwie go zauważyła. – Martini – odpowiedziała. Nienawykła do zamawiania drinka, zapomniała powiedzieć „Wódka”.

Upiła łyk martini.

To dżin – powiedziała.

Nikt jej nie usłyszał. Po dżinie bywam pijana, pomyślała. Może to i lepiej. Zaczęła dygotać. Zrzuciła sandały i teraz nie mogła natrafić stopą na lewy sandał. Schyliła się. Jest. Patrzyła, jak jej stopa wsuwa się weń. Wyprostowała się, na wpół oczekując, że Daisy będzie już nad nią stała, przyglądając się jej z rozbawieniem, z owym śmiesznym wyrazem bezstronnej ciekawości. Ale Daisy nie było.

Weszła do baru kilka minut później. Greta zobaczyła, że Daisy kieruje się do innej części baru. Wstała i podeszła do Daisy, zauważając jej plecy, ramiona, nagie i gładkie, obcisłą tkaninę spodni, zarys jej biodra, odsłoniętą kostkę u nogi. Gapię się na jej tyłek, pomyślała. Delikatnie położyła dłoń na jej karku. Poczuła pod palcami skórę, gdy Daisy obróciła się ku niej.

Cześć – powiedziała Daisy.

Greta pocałowała Daisy w usta.

Poczuła pod wargami jej wargi. Dojrzała w jej oczach wyraz zaskoczenia. Całym ciałem poczuła przyciskające się do niej ciało Daisy.

Daisy zaśmiała się cicho i odstąpiła o krok do tyłu.

Czy Daisy śmieje się ze mnie? Daisy nie śmiała się z Grety. Daisy spiekła raka. Dzięki Ci, Boże, pomyślała Greta. Ty słodki, niewinny, mały wampie. Greta przestraszyła Daisy. I to ją wprawiło w zachwyt.

Chciałam z tobą porozmawiać – powiedziała, gdy zasiadły przy stole.

Daisy skinęła głową, przygryzając wargę w sposób wyjątkowo delikatny i pociągający. Pochyliła się do przodu, wspierając na łokciach. Jej drobne, wytworne dłonie spoczęły na blacie stołu.

Wiem, że to głupota, moja złota...

Greta zamilkła, ponieważ to, co powiedziała, rymowało się. Daisy zdawała się tego nie zauważać. – Posłuchaj, ja... – Greta znowu zamilkła. – Napijesz się czegoś? – spytała. Skinęła na kelnera i wskazała na swoje martini. – Martini, dobrze? To jest dżin. Dżinem się upijam.

Dobrze – powiedziała Daisy. Przestała się rumienić.

To znaczy, że zgadza się na martini, czy że to dobrze, że upijam się dżinem?

Spoglądały na siebie poprzez stół. Daisy milczała. Grecie kręciło się w głowie. – Jestem zamężna – powiedziała.

A ja nie – odparła Daisy.

Mogłabym być twoją matką – powiedziała Greta.

Nie, nie mogłabyś – powiedziała Daisy. – I nie jesteś.

Nigdy przedtem tego nie robiłam – powiedziała Greta.

A ja owszem – powiedziała Daisy.

Greta ujęła nóżkę kieliszka. Spojrzała na stół, na dłonie Daisy. Patrzyła, jak jej własna dłoń się porusza, ześlizguje z nóżki kieliszka na blat stołu, jak sunie poprzez stół. Jak koniuszki jej palców dotykają koniuszków palców Daisy. Ich ręce się poruszają. Jej dłoń przesuwa się na nadgarstek Daisy. Palce Daisy dotykają wewnętrznej strony jej nadgarstka. Kelner przyniósł drinka dla Daisy i Greta zaczęła się zastanawiać, co ona, Greta Bernard, od trzydziestu dwóch lat żona doktora Anthony’ego Bernarda, robi o trzeciej po południu, pijana w barze, pochylając się ku ustom młodej kobiety, siedzącej naprzeciw, podczas gdy kelner stawia przed nią schłodzone martini ze zbyt wieloma oliwkami.

Realizuję swoje fantazje, bo mam raka. Co chcę udowodnić? Że żyję? Czy w tym celu nie mogłabym się zająć malarstwem olejnym?

Odkąd cię zobaczyłam po raz pierwszy, śpiącą – powiedziała Daisy – nie mogę przestać myśleć o tobie.

A Greta pomyślała, zawsze chciałam pocałować tę kobietę. Przez całe życie. A teraz to wiem. I zrobię to. I znów przycisnęła wargi do ust Daisy, smakując pocałunek, który sprawił, że poczuła się pijana.


***


Całując Daisy na pożegnanie po wyjściu z baru Greta miała otwarte oczy, nie chcąc rezygnować z żadnego spośród pięciu zmysłów. Wdychała Daisy, czuła smak dżinu, oliwek i Daisy, czuła ciepło pełnych kobiecych piersi przyciśniętych do jej własnych piersi. Słyszała oddech Daisy i patrzyła na Daisy, która tak jak ona, miała oczy otwarte i czujne.

Teraz Greta zmierzała do domu Lotte. Obok niej siedziała Elizabeth. Zdała sobie sprawę, że wspominając tamtą chwilę musiała wydać jakiś odgłos, uwodzicielski i drapieżny, bo Elizabeth spytała, co jej dolega.

Dolega? – zdziwiła się Greta.

Nie wiem. Nieważne. Byłaś w jakimś innym świecie. Elizabeth włączyła radio i niemal natychmiast je wyłączyła.

Nieważne, pomyślała Greta. Gdybym tylko umiała przestać o tym myśleć. Dodała gazu, żeby się wyrobić na żółtym świetle i poczuła, że siedząca obok Elizabeth zesztywniała.

I nie zachowujesz bezpiecznego odstępu – dodała Elizabeth.

Prowadziłam samochód, zanim się urodziłaś.

Greta poklepała córkę po kolanie, by dodać jej otuchy.

Elizabeth ujęła dłoń matki i ostrożnie umieściła ją z powrotem na kierownicy.


Kougi, Kougi pożycz mi swój grzebień – śpiewała Elizabeth, gdy wjechały do garażu i parkowały na miejscu dla gości. Pomyślała: robię się taka jak babcia?

Matka wpatrywała się w betonową ścianę przed nimi.

Mamo?

Tylko mnie nie znienawidź – powiedziała Greta.

Co?

Proszę – uprzejmie dodała Greta.

Dobrze – odparła Elizabeth. – Skoro powiedziałaś „proszę”. – I roześmiała się. Ale dało jej to do myślenia. Matka wciąż wpatrywała się gdzieś przed siebie, jakby wciąż prowadziła samochód.

Mamo? Jesteśmy na miejscu.

Greta zwróciła się w jej stronę. – Ciebie i Josha kocham ponad wszystko na świecie – powiedziała. A potem uśmiechnęła się szeroko. – W porządku! – powiedziała i wysiadła z samochodu. Odetchnęła głęboko. – Chodźmy!

Drzwi otworzył Kougi w żółtym płaszczu nieprzemakalnym. Właśnie skończył polewać Lotte prysznicem.

Jak ona się czuje? – spytała Elizabeth.

Twoja babcia posiada wielką siłę wewnętrzną – odparł Kougi. – I miała dziś wypróżnienie!

Wprowadził Elizabeth i Gretę do living roomu, gdzie w ulubionym fotelu siedziała Lotte w płaszczu kąpielowym, oparłszy laskę o poręcz.

Elizabeth! – zawołała Lotte. Pozwoliła, by wnuczka ją uściskała. – Przywiozłaś Gretę. – Obrzuciła Gretę uważnym wzrokiem. – Jesteś blada.

Za to ty wyglądasz świetnie, matko – powiedziała Greta ze śmiechem, całując nienaruszoną stronę jej twarzy.

Lotte skinęła głową, jakby mówiąc: A czego się spodziewałaś? Chwyciła Gretę za ręce i ucałowała je. – Twoje zdrowie, zdrowie – wymamrotała.

Dobrze, już dobrze – powiedziała Elizabeth. – Jesteśmy tu wszystkie razem, no nie?

Słyszałaś nowinę? – spytała Lotte.

Miałaś wypróżnienie? – zgadywała Greta.

Nie!

Nie miałaś wypróżnienia?

Oczywiście, że miałam.

W takim razie, jaką nowinę? – dopytywała się Elizabeth.

Taką, że Kougi jedzie do Japonii.

Elizabeth poczuła, że zaraz zwymiotuje. – Nie – powiedziała. – Nie, nie, nie.

Usiadła na kanapie i odchyliła głowę do tyłu, grzmotnąwszy nią w ścianę. Roztarta tył głowy. Już wyczuwało się śliwę.

Matka poszła do kuchni.

O mój Boże, o mój Boże! – zawołała Lotte, rozciągając słowo „Bóg”, jakby było z gumy.

Już dobrze, babciu.

Wszedł Kougi, niosąc tacę z zieloną herbatą w maleńkich japońskich filiżankach.

Walnęła się w głowę, Kougi!

Może ma wielką siłę wewnętrzną, tak jak ty – odparł Kougi.

Lotte rozważyła ten pomysł i spodobał jej się.

Dzięki Bogu, dzięki Bogu. Tylko tyle mogę powiedzieć – rzekła Lotte. – W takim świecie jak ten, pełnym zepsutych drani, którzy powinni smażyć się w piekle.

Weszła Greta z plastikową torebką pełną lodu. – Jedziesz do Japonii? – spytała Kougiego znużonym tonem. Położyła woreczek na głowie Elizabeth.

Skinął głową.

I zabiera mnie ze sobą! – powiedziała Lotte. – Jeśli chcesz wiedzieć, kim jesteśmy – zaśpiewała niespodziewanie. – Jesteśmy dżentelmenami z Japonii...

Na wielu wazach i dzbanach – śpiewał Kougi. – Na wielu parawanach i wachlarzach...

Matka Elizabeth zdjęła z jej głowy torebkę z lodem i umieściła ją sobie na oczach.

Już dobrze, mamusiu – powiedziała Elizabeth.

Pojawiamy się w żywych obrazach... – śpiewała Lotte.

Nasza postawa jest dziwaczna i oryginalna – zaśpiewały babcia i wnuczka. – Źle, jeśli tego nie widzisz...

Elizabeth spędziła popołudnie pomagając Lotte uporać się z zaległymi płatnościami, podczas gdy Greta drzemała w łóżku matki.

Zbyt ciężko pracuje – orzekła Lotte. – Wszystkie zbyt ciężko pracujecie.

Kougi nie wybierał się do Japonii przez najbliższy rok, a jeśli Lotte pozostanie przy życiu, będzie z nim mogła pojechać. Niby czemu nie miałaby pojechać do Japonii? I niby czemu nie miałaby pozostać przy życiu do następnego roku? Wyglądało na to, że bardzo jej się polepszyło. Okazało się, że Kougi nie tylko potrafił śpiewać piosenki Gilberta i Sullivana, ale również przyrządzał dla Lotte najpyszniejszą kaszkę mannę. Masował stopy Lotte. Poradził sobie nawet z jej przygnębiającymi roślinami doniczkowymi. Owe rośliny zaczęły przybywać do jej domu, gdy Lotte źle się poczuła; radosne podarunki od osób dobrze jej życzących, czekające na Lotte po każdej wizycie w szpitalu. Nowy guz – nowa begonia. Lotte nigdy przedtem nie miała cierpliwości do hodowania roślin. Rośliny rosły w ziemi, więc siłą rzeczy były brudne. Ale podarowane rośliny gromadziły się, zbierając kurz i śmieciuszki, rozrastając się w splątane chaszcze. Dopóki nie nastał Kougi, który sprawił, że na powrót stały się piękne. Jeśli potrafił dokonać czegoś takiego, dlaczegóż by Lotte nie miała dożyć przyszłego roku i odbyć podróży do Japonii?

Elizabeth patrzyła, jak jej babcia porządkuje rachunki.

Jestem metodyczna – oświadczyła Lotte.

Odnalazła książeczkę czekową opasaną gumką. W środku tkwiły skrawki papieru z zapiskami i z numerami telefonicznymi. Lotte pracowicie wypisywała czek za czekiem.

Dawniej miałam kunsztowny podpis – powiedziała.

Zrobię to za ciebie, babciu – proponowała Elizabeth wielokrotnie. – Przecież po to przyszłam, prawda?

Jeszcze nie umarłam – odpowiadała Lotte. Skupiła się na podpisie. Jej pióro powoli zakreślało dobrze znane pętle. Elizabeth przyglądała się, jak się rozwijają, chwiejne, ale nadal rozpoznawalne, podobne do zawijasów na tak wielu czekach, które otrzymywała z okazji urodzin. Babcia miała ogromne dłonie. Teraz stały się blade i kościste na skutek artretyzmu. Pracowicie wykonywały swoje zadanie, pozostawiając na papierze litery skreślone staromodnym charakterem pisma. Lotte Frankę. Elizabeth patrzyła na ów podpis, podziwiając staranność, zapał i pilność babci.

Przeklęte ręce – powiedziała Lotte, odrzucając pióro i potrząsając zgrabiałymi palcami.

Przeklęty artretyzm – powiedział Kougi. – Dzielne ręce.

Dzielne ręce – powtórzyła Elizabeth.

Lotte rozczapierzyła palce przed sobą i spojrzała na nie czułym wzrokiem.

Dranie – powiedziała.


***


Z brzegu basenu położonego wysoko na opadającym tarasami wzgórzu Greta miała widok na swoje sąsiadki, dwie kobiety i ich dwa psy rasy husky. Zastanawiała się, czy owe dwa psy, żyjące w domu przypominającym francuski pałacyk, śnią nocami o bieganiu w zaprzęgu. Ale jeśli w Santa Monica były jakieś sanie, to ich mające bzika na punkcie ulubieńców właścicielki z pewnością używały ich do wożenia psów. Z sąsiedniego podjazdu docierały do niej strzępki pieszczotliwej przemowy. – Chodź do pani, maleńki słodki psiaczku, chodź do mamusi, która kocha swoją najśliczniejszą suczkę...

Grecie po raz pierwszy przyszło do głowy, że jej sąsiadki to lesbijki. Przyglądała się, jak kobiety trzęsą się nad swoimi wielkimi psiskami.

Chcę mieć psa – powiedziała, zadziwiając samą siebie.

Naprawdę? – spytał Tony.

Naprawdę? – rzekła niepewnie Greta, zwracając się do zebranych.

Tony wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem chwycił swój ręcznik. Pacnął nim jakiegoś owada. – Idę na golfa – oświadczył i wyszedł.

Te kobiety obchodzą się z psami jak z dziećmi – powiedział Brett.

A mają je traktować jak dorosłych? – spytała Greta.

Nagle zapragnęła bronić swoich sąsiadek, chociaż wcześniej, gdy usłyszała jak gruchają do psów, uznała, że są przesadne i przesłodzone.

Naprawdę chcesz mieć psa, mamo? – spytała Elizabeth. Greta uznała, że jej córka rozważa terapeutyczne działanie psa.

Masz wnuka – powiedział Brett.

Nie jestem psem – oświadczył Harry.

Oczywiście, że nie – zapewniła go Elizabeth.

Jestem przekonany, że odprowadzają swoje psy do psiego przedszkola – powiedział Brett. – Po co ludzie trzymają psy, skoro nie mają dla nich czasu?

Nie chcesz, żeby Harry poszedł do przedszkola? – spytała Elizabeth, zaniepokojona.

Nie chcę, żeby moje dzieci mnie znienawidziły, myślała Greta. To bardzo proste. Ale one mnie znienawidzą. Będą miały prawo mnie znienawidzić. Ja także się znienawidzę. Zasłużę sobie na nienawiść. Stanę się nierządnicą. Pobłażającym sobie samolubem, przeżywającym kryzys wieku średniego, żoną, która zdradziła ojca swoich dzieci.

Harry nie jest psem, Elizabeth! Oto, co myślę na ten temat – powiedział Brett.

Wszyscy spojrzeli na Harry’ego, który kopał dołki w trawniku i zagrzebywał w nich płatki śniadaniowe cheerios.

A co z ich ojcem, Tonym? zastanawiała się Greta. Przyglądała się sąsiadkom, które załadowały swoje psy na tylne siedzenie mercedesa suv i przypięły je specjalnymi pasami. Nie mogę tego zrobić. Tak nie można. To okrucieństwo. To niemożliwe.

Psa i suva – powiedziała. To jej wystarczy.

Suva już masz – przypomniała Elizabeth.

Jestem psem! – wołał Harry, tarzając się na trawie. Szczeknął kilka razy, a potem usiadł na krawędzi basenu i pluskał nogami w wodzie.

Greta przyglądała się, jak dwie kobiety wsiadają do samochodu i odjeżdżają. Brett z irytacją odwrócił od nich głowę. Greta zmartwiła się nagle, że żadna z dwóch kobiet nie prezentuje się atrakcyjnie.

Elizabeth wstała i weszła z Harrym do basenu.

Greta spojrzała na Bretta. Miał szkła ciemnych okularów wymazane kremem do opalania.

Musi im być ciężko, że nie mają dzieci – powiedział Brett.

Ciekawe, co powiesz o mnie, Brett? pomyślała Greta. Nic. Bo się nigdy nie dowiesz.

Według mnie dzieci to cel życia – oświadczył Brett.

Nie bądź taki zadowolony z siebie – ostudziła go Elizabeth.

Pies, myślała Greta. Lesbijski pies. Dla potajemnej lesbijki.

Wciąż nie była pewna, co to znaczy. Że zakochała się w Daisy? Że od kilku dni, po tym jak pocałowały się w barze i planowały, że będą razem, Greta nie mogła przestać o niej myśleć? Że gdziekolwiek poszła, zauważała kobiety? Że nawet u pielęgniarek wypatrywała fałd bielizny, odznaczających się pod śliskim nylonowym kitlem? Tyle czasu była żoną Tony’ego oraz matką Elizabeth i Josha. Czy przez cały ten czas była lesbijką? Przez cały czas, gdy była kochającą żoną Tony’ego? Bo przecież kochała Tony’ego. Patrzyła mu w oczy i jej serce waliło, kolana miękły.

Jak oni to robią! – niezmiennie zapytywała Lotte, ilekroć poruszano temat homoseksualizmu. – Pytam się. Chcę się dowiedzieć. Co oni robią!

Co robią? pomyślała Greta. Uśmiechnęła się. Przymknęła oczy.

Nie uważasz, że to przejaw samozadowolenia, mamo? – powiedziała Elizabeth.

Nie bądź taki zadowolony z siebie – posłusznie mruknęła Greta. Ale nie uniosła powiek, a na jej rozchylonych wargach zaigrał uśmieszek, leniwy i nieśmiały.

Elizabeth wyskoczyła nad wodę, trzymając Harry’ego, który obejmował ją za szyję. Nie bądź przesadnie zadowolona z siebie, pomyślała. Stale zauważała, że im szczęśliwszy stawał się Brett, tym bardziej był z siebie zadowolony. Czy to normalne następstwo rzeczy? Naturalny proces fizyczny, jak topnienie lodu zamieniającego się w wodę czy parowanie wrzącej wody? Może w tej właśnie chwili wylegujący się nad basenem Brett wyobraża sobie, że przypina pasami swego syna, siedzącego w mercedesie suv. Mały chłopczyk jest w owej fantazji na temat pomyślnej dorosłości równie ważnym elementem jak suv.

Harry nie jest symbolem – powiedziała. – Nie jest trofeum dobrze funkcjonującej dorosłości.

Brett jej nie usłyszał.

Mówiłem ci, jestem psem – przypomniał Harry.

Elizabeth zaczęła się zastanawiać, czy zamiast córką nie powinna obdarzyć Barbie Bovaine psem. Obojętność wobec dzieci, a nawet okrucieństwo wobec nich, trąciła w kinie myszką. Natomiast nikt nie pozostawał nieczuły wobec zaniedbywanego zwierzęcia. Nikt oprócz Bretta.

Przez chwilę zastanawiała się nad etymologią zwrotu „trącić myszką”, pozwalając, by te rozważania pozwoliły jej zapomnieć o niemiłym uczuciu znudzenia Brettem. Rymuje się z „kiszką”, uznała z pozbawionym logiki triumfem.

Trąci myszką – powiedziała, smakując słowa.

Widziałem myszkę – oznajmił Harry.

Zycie jest pełne niespodzianek – nagle odezwała się Greta. – Dlaczego zawsze jest takie zaskakujące?


***


We śnie Lotte jej matka przyniosła do domu piękną brązową suknię do tańca. Ojciec żuł cygaro na werandzie. Pojawił się przystojny młody człowiek o pełnych życia, niebieskich oczach. To Morris. Zabrał Lotte na potańcówkę na uczelni. Tańczyli i tańczyli. Przetańczyli jeden, dwa, tysiąc tańców. Nikt im nie przeszkadzał. Byli tylko Lotte i Morris. On tańczył równie dobrze jak ona. Wkoło i wkoło. Kręciło jej się w głowie. I była zakochana.

To nie sen. To wspomnienie. Realne. Tak się zdarzyło sześćdziesiąt lat temu. Tak się zdarzyło, gdy spała ubiegłej nocy. Po ślubie nigdy się nie rozstawali. Morris umarł w czasie wspólnej podróży do Arizony, na tej ohydnej szarej pustyni. A teraz ona ma jechać do Japonii? Ostatnia podróż z Morrisem była jej ostatnią podróżą. Kropka. Lubi poczucie humoru Kougiego. Kougi jest taki kulturalny, taki rycerski, ale dlaczego miałaby chcieć podróżować bez Morrisa? I płacić za hotel? Już i tak płaci za mieszkanie! Nie, Lotte nie będzie więcej podróżowała, cudzoziemcy pozostaną cudzoziemcami, wszyscy są tacy obcy, a ich jedzenie słone i wstrętne.



7.


BAJKOWO PIĘKNE RANCZO – NOCĄ

Wolf trzyma Barbie za rękę. Prowadzi ja, w stronę pięknie zaprojektowanego basenu, oprowadza po posiadłości. Rozwiera ramiona, jakby obejmował swoje bajeczne ranczo.

WOLF Podoba ci się?

BARBIE O, tak.

Nagle przyciąga ja, do siebie...


EKSTREMALNE ZBLIŻENIE dłoni Wolfa, silnych i wymanikiurowanych, na talii Barbie, palce wpijające się w jej ciało...


Zrzucają, ubrania... wślizgują, się do basenu...


BARBIE (CD.) (zadyszana)


Podoba mi się...


CIĘCIE Wolf posuwa ja, w basenie... rżnie ja, w swoim porsche... przelatuje jąw stodole...

Elizabeth wpatruje się w monitor i zastanawia się, czy Volfmannowi spodoba się ta scena. Widzi jego twarz. Twarz zbliża się ku niej, usta rozwarte, wrzeszczące. Oczy zmrużone, gniewne i pełne niesmaku. Przybliża się jeszcze bardziej. I bardziej. Oczy zamknięte. Wargi przyciśnięte do jej ust.

O Boże, pomyślała. Znowu. Tylko nie to. Zbyt często myślę o Volfmannie.

Wstała nieco chwiejnie. Zeszła po schodach, przypominając sobie, jaki krzykliwy był Volfmann, jaki bywał grubiański. Ale jego dłonie, silne i wymanikiurowane, wpijały się w jej kibić. Podoba ci się? spytał. Podoba mi się, odparła. Jego słowa brzmiały miło i zniewalająco. Jego usta były smutne i zmysłowe.

Usiłowała oglądać w telewizji stare filmy. Ale zgodnie z tym, co powiedział Volfmann, każdy z nich był wersją „Madame Bovary”. „Dodsworth”, [film z roku 1936, reż. William Wyler, wg opowiadania Sinclaira Lewisa z roku 1929. Opowiada o amerykańskim producencie samochodów, który sprzedawszy przedsiębiorstwo udaje się z żoną na długie wakacje w Europie, podczas których odkrywa, że jego starzejąca się, frywolna żona ma romans] „Niagara”, „Thelma i Louise”, „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy” – wszystko to była „Madame Bovary”. „Morę Over”, „Darling” były „Madame Bovary”. Madame Bovary to ja, powiedział Flaubert. I ja także, pomyślała Elizabeth.

Usiłowała wrócić do pracy, a potem znowu oglądać telewizję, wreszcie przypomniało jej się, jak Volfmann rzucał na nią gromy i tupał nogami. Ale to nie pomogło. Filmy, które zawsze lekceważyła jako trywialne i mierne, w porównaniu z jej wypocinami, jawiły się jako niedoścignione wzorce doskonałości. Cokolwiek oglądała zdawało się ją napominać: to nie ty napisałaś tę scenę, nie możesz napisać takiej sceny, nie jesteś w stanie napisać czegoś, co byłoby w połowie tak dobre jak ta scena, w ogóle nie potrafisz napisać żadnej sceny.

Wyszła z domu. Na dworze było szaro i chłodno. Usiadła na stopniach, wpatrywała się w ogród i zastanawiała się, co mogłaby poczuć, wysiadując na schodkach i patrząc na ogród, gdyby, tak jak Greta, była ogrodniczką. Czy myślałaby: powinnam wykopać dół, powinnam zaplanować rabatkę z ziołami. Przypomniała sobie, że Volfmann kopał dół razem z Harrym, gdy odwiedzili go w jego domu w Malibu. Pozbyła się tego wspomnienia. Zaczęła się zastanawiać, jak czuje się matka. Greta powiedziała, że tego wieczoru jedzie się spotkać z dawną przyjaciółką ze studenckich czasów i chce przedtem odpocząć, więc Elizabeth nie pojechała do domu rodziców.

W takim razie powinnam odwiedzić babcię, pomyślała.

To, co robię, jest bez sensu. Czuję się winna i wynajduję sobie nowe powody, by nadal mieć poczucie winy. Starała się zmienić tok myśli. A potem zaczęła się zastanawiać, czy mając romans, czułaby się winna. W głębi biura Volfmanna znajdowały się schody, którymi dawniej gwiazdki filmowe zakradały się, by usługiwać szefowi wytwórni. Mogłabym wykorzystać te schody, pomyślała. Volfmann rzuciłby mnie na biurko, tak jak rzucił egzemplarzem „Tik-kuna”. Roześmiała się. A potem zrobiło jej się niedobrze.

Oczywiście czułabym się winna wobec Bretta, myślała. Już i tak czuję się wobec niego winna, tylko rozmyślając o cudzołóstwie.

Podniosła się i zerwała kilka lilii.

Czy cudzołożąc czułabym się winna, że nie dokończyłam scenariusza na temat cudzołóstwa? Wyjrzało słońce i Elizabeth zmrużyła oczy. Patrzyła jak osiemdziesięcioletni bliźniacy z sąsiedztwa, w swoich czapkach z napisem SKIDMORE BASEBALL, podlewają róże. Czy oni także cudzołożyli? Dwie doktorantki z wydziału architektury, które wynajęły dom po przeciwnej stronie jej domu, wyszły na frontowe schodki i usiadły na stopniach. Elizabeth pomachała im na powitanie. Czy im także ciąży poczucie winy z powodu marzeń o sypianiu z kimś nieodpowiednim albo czy martwią się, powiedzmy, rakiem matki? To chyba niemożliwe. Wyglądały na takie pogodne i wolne, młode i niczym nieobarczone. Ofiarowała im lilie.

Edie, niższa blondynka, zaniosła kwiaty do maleńkiego domku. Druga dziewczyna, o imieniu Sophie, oparła się o płot. – Wybieramy się do Freda Segala – powiedziała – prowadzić badania naukowe. – W ramach pracy doktorskiej projektowały centrum handlowe i pracowały w weekendy, robiąc zakupy. – Ty także masz do zrobienia jakieś badania?

Elizabeth zastanawiała się, czemu nie wpadła na to wcześniej. Fred Segal był rajem, w którym kupowało się po wygórowanych cenach. Któżby się oparł porannej wyprawie do Freda Segala? Nie Elizabeth. I z całą pewnością nie Barbie Bovaine. Jeśli ja daję się skusić, cóż innego może robić Barbie Bovaine, jeśli nie udać się na zakupy?


Elizabeth usadowiła się z tyłu w samochodzie Edie, szczęśliwa, że to nie ona ma podejmować decyzję, czy jechać ulicami, czy też autostradą. Jakim luksusem jest pozwolić, by ktoś inny decydował. Niech to robią te radosne dziewczyny, niewiele młodsze od niej. Przez te kilka minut Elizabeth będzie wolna. I anonimowa. Nie matka, córka, siostra czy niezamężna żona. Nie wnuczka. Nie wykładowczyni ani scenarzystka. Po prostu sąsiadka. Nie ma do odgrywania żadnej roli, żadnych obowiązków do wypełniania. Nikt od niej nie żąda żadnych usług.

Dziewczyny planowały podzielenie ich centrum handlowego na części określone raczej stylem życia niż markami towarów. Gdzie będzie sklep Barbie Bovaine? W Sekcji Awansujących Społecznie? W Butiku Cudzołóstwa? W Dziale Naiwnych Romantyczek? W Sklepie dla Zdzir?

Elizabeth rozglądała się, przymierzając rzeczy, które Barbie mogłaby uznać za najważniejsze. Okulary przeciwsłoneczne w stylu neoawiatorskim, których różowe szkła stopniowo zmieniały odcienie. W końcu kupiła je dla siebie. Parę jedwabnych spodni, jaskrawoczerwonych, z wyhaftowanymi złotymi lampasami. O długości nogawek nie całkiem jak w spodenkach kolarskich i nie całkiem jak w rybaczkach, ale w sam raz, przy których tamte spodnie prezentowały się niezgrabnie. Elizabeth uznała, że Barbie nabędzie je, wyczekawszy, aż będą na wyprzedaży. Kapelusz plażowy wyglądał głupawo, a torba była zbyt wielka. Ale kilka koszulek było w sam raz odpowiednich dla Barbie i Elizabeth kupiła je razem z przebojowym kostiumem bikini. Barbie założy go idąc na basen. Z Wolfem.

Przy jednym ze stoisk z biżuterią, Elizabeth poprosiła, by pokazano jej pierścionki z turmalinem. Pozakładała po dwa na każdą rękę i uniosła dłonie, by się im przyjrzeć. Złocistoróżowe. Elizabeth uwielbiała złocistoróżowe turmaliny. Barbie nie spodobałyby się, uznała. Ona wolałaby bardziej krzykliwe i kosztowniejsze klejnoty. Ale te są w sam raz dla mnie. Podziwiała pierścionki migoczące na jej palcach, aż nagle, w przerwie pomiędzy rozstawionymi palcami, dostrzegła twarz Daisy Piperao.

Spodziewała się, że ją zastanie w domu rodziców – Daisy zawsze się tam pojawiała. I dobrze. Sprawiała tym przyjemność Grecie i ułatwiała życie Elizabeth. Ale obecność Daisy w miejscu, gdzie Elizabeth odgrywała rolę anonimowej sąsiadki, była jej nie w smak. Poczuła się tak, jakby ją śledzono. Wkrótce zacznie spotykać Daisy wszędzie, za każdym rogiem, jak jakąś zjawę, upiór z horroru.

Daisy także ją spostrzegła i oblała się rumieńcem, jaskrawoczerwonym na zazwyczaj bladej cerze.

Dlaczego rumieni się na mój widok? zastanawiała się Elizabeth.

Daisy wzięła od sprzedawczyni małą paczuszkę i wepchnęła ją do torebki. Przygryzła wargę i rumieniec zniknął z jej twarzy. Znowu spojrzała na Elizabeth.

Jaki ten świat mały – powiedziała Elizabeth. Nie, wcale nie. Znajdujemy się w gigantycznym, rozległym mieście. Dlaczego ja i Daisy wciąż na siebie wpadamy? Czy Daisy nie ma nic innego do roboty? Daisy pływająca w basenie, popijająca mrożoną herbatę, przynosząca kwiaty. Jakby sobie wyszukiwała preteksty do bywania w domu rodziców.

Miałaś chyba pracować – powiedziała już opanowana Daisy w ten swój dziwaczny, daleki sposób.

Prowadzę badania – odparła Elizabeth.

Podeszły do nich Edie i Sophie, obładowane pakunkami. Daisy sama się im przedstawiła, podczas gdy Elizabeth stała jak głupia, obracając na palcach pierścionki z turmalinowymi oczkami.

Daisy ma skłonność do kobiet, pomyślała Elizabeth.

Niezła rzecz takie badania – mówiła Daisy. Uśmiechnęła się do Elizabeth. Elizabeth przypomniało się, jak Daisy zachwycała się jej uśmiechem, gdy wycierała rozlaną pepsi. Usłyszała głos Daisy, nazywającej ją „Cookie”. Wspomniała jej powłóczyste, taksujące spojrzenie.

Czyżby interesowała się mną? zastanawiała się. To śmieszne. Ale dlaczego? Jestem kobietą, pomyślała.

Pa, pa – powiedziała Daisy. Pochyliła się i szybko ucałowała ją w policzek. Następnie przyłożyła palce do swoich warg, a potem dotknęła ust Elizabeth.

Och – powiedziała Elizabeth. Była podenerwowana. – Zobaczymy się później? – Chciała, żeby to zabrzmiało jak pożegnanie: Zobaczymy się później. Ale wypowiedziała te słowa tak, jakby prosiła o spotkanie. Była zmieszana i zakłopotana. Patrzyła na Daisy, nie dostrzegają jej.

Daisy potargała jej włosy. – Nie dzisiaj – odparła. – Dziś wieczorem mam randkę.

Elizabeth tylko coś wymamrotała. Obróciła się i szybko odeszła.

Usłyszała płacz niemowlęcia. Usłyszała wołanie ekspedientki: – Proszę pani! – Usłyszała męski głos: – A skąd, u diabła, miałem wiedzieć? – Jakaś szczupła dziewczyna spryskała ją perfumami. U boku Elizabeth pojawił się umundurowany mężczyzna i chwycił ją za ramię.

Przepraszam pana – powiedziała Elizabeth. – Miażdży mi pan ramię.

Ale mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko odprowadził ją z powrotem do stoiska z biżuterią.

To ona! – powiedziała sprzedawczyni.

Obstąpili ją gapie. Ekspedientka wskazała na dłoń Elizabeth. Cztery pierścionki ze złocistoróżowym turmalinem.

Ach, pomyślała Elizabeth.

Z trudem zdjęła pierścionki. Musiała possać jeden palec i polizać inny. Delikatnie upuściła pierścionki na ladę. – Ależ ze mnie niewiarygodny głuptas. Zapomniałam...

Podczas gdy sprzedawczyni odsyłała ochroniarza gestem dłoni i przestrzegała Elizabeth, by w przyszłości bardziej uważała, Daisy, która obserwowała całe zdarzenie z zagadkowym uśmiechem, wzięła jeden z pierścionków i przyjrzała mu się pod światło.

Ładny – powiedziała.

Elizabeth, zawstydzona, wbiła wzrok w podłogę.

To nieporozumienie – powiedziała.

Tak, z całą pewnością – powiedziała Daisy. – Zupełnie do ciebie nie pasują, Elizabeth.

Nie pasują do mnie? Zirytowana Elizabeth siedziała w samochodzie, zarzucona pakunkami, i przez całą drogę do domu zastanawiała się, niby czemu.


Wróciwszy do domu otworzyła puszkę dietetycznej pepsi i przyglądając się Harry’emu, który sporządzał mikstury, stojąc na taborecie przy kuchennym zlewie, rozmyślała o Daisy, mierzwiącej jej włosy i nazywającej ją Cookie.

I co miał oznaczać ten palec na wargach?

Zadzwonił telefon.

Do ciebie! – zawołał Brett z piętra. – Volfmann.

Elizabeth wyobraziła sobie Volfmanna przy telefonie, z odchyloną do tyłu głową, z przymkniętymi oczami. A potem sięgającego poprzez blat biurka, by chwycić ją za rękę. Przyłożyła chłodną puszkę pepsi do policzka i podniosła słuchawkę.

Widziałam Daisy u Freda Segala – powiedziała.

Teraz wiem, jak spędzacie czas.

Prowadziłam badania – powiedziała Elizabeth. – I po prostu wpadłam na nią. Albo ona wpadła na mnie.

Patrzyła, jak Harry nalewa i miesza, dolewa i miesza. Wydał odgłos naśladujący mielenie i powiedział: – Kawa.

Czy ona także prowadziła badania? – zapytał Volfmann.

Elizabeth obawiała się, że zatelefonował, by na nią nawrzeszczeć. Albo, jak to kiedyś powiedział, nawiązując do kogoś, kto sprawił mu zawód, by natrzeć jej uszu. Albo, co gorsza, zwolnić ją. Usiłowała odsunąć nieuniknione.

A więc Daisy nie ma partnera, czy jak tam? Kochanka?

No, no. Intrygujesz mnie, Elizabeth – odparł.

A ty intrygujesz mnie, pomyślała, ale nie powiedziała ani słowa.

Daisy jest raczej znana w mieście – powiedział Volfmann.

A ty? myślała Elizabeth. Co o tobie gadają w mieście?

Posłuchaj, Elizabeth. Musimy porozmawiać.

Musimy? Tak, musimy, pomyślała. Widziała go oczyma wyobraźni. Ze słuchawką wciśniętą między ucho i ramię, z łokciami opartymi na biurku, pochylonego do przodu, z twarzą niczym pysk poważnego, inteligentnego psa.

Jak to się stało, że nigdy przedtem nie zwróciła uwagi na ochrypłe, głębokie brzmienia jego głosu?

Wypijmy razem drinka, dobrze? – powiedział.

Poczytała Harry’emu na dobranoc. Opuszczała strony, a on to zauważył. Powiedział jej, że chce zostać ogrodnikiem, kiedy dorośnie.

Jak babcia – powiedziała Elizabeth.

Nie – odparł. – Ogrodnikiem z dmuchawą do liści. – Po czym zasnął, trzymając ją za rękę.

A potem pojechała spotkać się z Volfmannem. W Shutters, gdzie nigdy przedtem nie była. Na plaży, niedaleko jej domu, dla Volfmanna po drodze do Malibu. Miejsce raczej nieodpowiednie, by oświadczyć komuś, że się go wylewa z roboty. I nieodpowiednie, by na kogoś nawrzeszczeć. Bardziej nadawało się na to, by korzystając z władzy i pozycji nakłonić kogoś do pójścia do łóżka, pomyślała. Uśmiechnęła się.

Uzmysłowiła sobie, że nigdy nie była niewierna wobec Bretta. Był taki spokojny, a nawet łagodny oraz zadowolony z siebie, że stawało się to niemożliwe. Naprawdę. Nawet teraz, gdy zdawało się to możliwym. Jednak nigdy nie wiadomo. Cudzołóstwo stanowi dziko podniecającą, trudną do zwalczenia pokusę. Gdzieś to na pewno czytałam.

Ale tylko wtedy, gdy jest się po ślubie, pocieszała siebie.

I pamiętaj, cudzołóstwo to tarapaty, kłamstwa i złamane serce.

Jeśli się jest po ślubie.

Cudzołóstwo jest także śmieszne. To seria komicznych kłopotliwych sytuacji, zamkniętych drzwi, nagich mężczyzn na balkonie, dziewczyn w szafie.

Jeśli jest się po ślubie, jeśli jest się po ślubie, jest się po ślubie.

W takim razie, myślała Elizabeth, to małżeństwo prowadzi do cudzołóstwa. Należy o nie winić stan małżeński.

Przez okno samochodu dojrzała matkę prowadzącą stanowczo zbyt szybko. Z pewnością na to swoje spotkanie. Elizabeth pomachała jej. Ale Greta jej nie zauważyła, a Elizabeth uznała, że może, biorąc pod uwagę okoliczności, tak jest lepiej.


Greta miała się spotkać z Daisy w hotelu. Nie mogły przecież pojechać do domu Grety, a do domu w Silver Lakę przyjechała z wizytą do Daisy jej siostra, więc wybór padł na hotel Ritz-Carlton w Marina Del Rey, ponieważ obydwie uznały, że jest on najmniej modny ze znanych im miejsc. Nieprawdopodobne, by natknęły się tam na kogoś ze znajomych, ale nawet gdyby się tak zdarzyło, Greta mogła powiedzieć, że zjawiła się tu, by spotkać przyjaciółkę ze studiów i wpadła na Daisy przypadkowo. Więc, by skrócić sobie czas oczekiwania, postanowiła wypić z Daisy drinka. Drinka. Wypić drinka, bardzo jej się podobało to określenie. Weszła do hotelu. Może naprawdę wypić drinka, szybko, zanim pojawi się Daisy, i wrócić do domu.

Podeszła do recepcji. Na ladzie stał ogromny i ohydny bukiet kwiatów.

Pokój na jedną noc – powiedziała.

Recepcjonista miał starannie uczesane i wypomadowane włosy. Znać na nich było ślady wielkich zębów grzebienia. Urzędnik miał jasnobrązowe włosy i różowy kark. Zażądał karty kredytowej.

Zgubiłam portfel – powiedziała Greta. – Zapłacę gotówką.

Recepcjonista nic nie odpowiedział i wpisał coś na komputerze. Greta przedstawiła się jako Gretchen Bernhardt, starannie literując nazwisko.

Nie mam przy sobie – powiedziała, gdy urzędnik zapytał ją o dowód tożsamości. – Zgubiłam portfel. Więc nie mam.

Głupie uniki, pomyślała. Jesteś dorosłą kobietą. Daj facetowi kartę kredytową. Podaj mu swoje nazwisko.

Recepcjonista przyjrzał jej się znudzonymi niebieskimi oczyma, a potem wzruszył ramionami.

Greta ubrała się starannie, wybierając najmniej dostojną bieliznę, jedwabną bluzę, którą dostała na urodziny od Elizabeth, obcisłe spodnie i sandały od Barneya, do których kupienia namówiła ją matka. Zrobiła sobie pedikiur i wydepilowała nogi.

Od lat nie depilowałam nóg – powiedziała kobiecie, która zrywała płaty wosku z jej piekących łydek. – Teraz rozumiem dlaczego.

Kobieta uśmiechnęła się do niej z wyższością, co można było rozmaicie interpretować. Możliwe, że kosmetyczka uznała, że jej klientka pakuje się w romans.

Jedwabna bluza była zbyt ciepła. Grecie było gorąco. Spostrzegła jakąś myszowatą osobę zmierzającą do sali konferencyjnej. Mam takie same sandały jak ta zaniedbana kobiecina, pomyślała ze smutkiem. Czekała, pocąc się, martwiąc wyglądem swoich butów i zastanawiając się, co powie, gdy pojawi się ktoś znajomy. Zawsze mogę wyjść, powiedziała sobie. Mogę wyjść, nie tracąc cnoty i godności. Ale nie wyszła. Obeszła hol, patrząc na uciekającą spod jej stóp podłogę, coraz szybciej i szybciej, ale jak dla niej niewystarczająco szybko. Nie zatrzymałoby jej nawet zjawienie się Tony’ego. A swoją drogą, co on by tutaj porabiał? powiedziała sobie, oburzona myślą, że jej mąż mógłby się pojawić w hotelowym holu w jakimś podejrzanym, plugawym celu.

Recepcjonista podał jej klucz.

Bagaż? – zapytał.

Greta, nadal zżymająca się na Tony’ego, znów pomyślała, że po prostu może stąd wyjść. Wprawdzie dała recepcjoniście 250 dolarów gotówką, ale i tak może wyjść, choćby zaraz. Jej wzrok zaszedł lekką mgłą. Wymamrotała coś i skierowała się ku windzie.

W pokoju zaciągnęła kotary i usiadła na jednym z szerokich łóżek. To będzie moje, pomyślała. Daisy może zająć to drugie. Jak Ozzie i Harriet. [Ozzie i Harriet – tytułowe postacie serialu telewizyjnego zatytułowanego „The Adventures of Ozzie and Harriet” – „Przygody Ozziego i Harriet”, nadawanego w USA w latach 1952-1966. Ukazywał on zdarzenia z życia rzeczywistej rodziny państwa Nelsonów] O ile Daisy w ogóle się pokaże. Wyobraziła sobie, że gałka u drzwi się obraca. Pod apetyczną, pulchną dłonią Daisy. Ponad nadgarstkiem Daisy ujrzała własny nadgarstek na jej gładkim przedramieniu. Zobaczyła nagie ramię Daisy i poczuła pod palcami jego ciepło.

Wysunęła szufladę szafki nocnej, zastanawiając się, czy będzie tam Biblia. A jakże... Otworzyła ją i poszukała Salomonowej Pieśni nad Pieśniami. Jestem banalna, pomyślała. Kobieta w hotelowym pokoju, na progu romansu. Czy czułabym się lepiej, gdybym była jeszcze bardziej banalna, gdybym czekała, by rozpocząć romans z mężczyzną, a nie z kobietą?

O, jakóżeś przyjaciółko moja! o jakóżeś piękna! Oczy twoje gołębie, oprócz tego, co się wewnątrz tai. Włosy twoje jako stada kóz...” Greta się uśmiechnęła, wyobrażając sobie stado kóz na głowie Daisy. „Zęby twoje jako trzody owiec postrzyżonych, które wyszły z kąpieli...” Wełniste zęby. Nie ma tam gdzieś mowy o tym, że ukochana pachnie jak Liban? Greta położyła się na łóżku, nie zdejmując swoich wątpliwie eleganckich sandałów. Sięgnęła do torebki po okulary do czytania, żeby nie musieć mrużyć oczu.

Usłyszała głos matki. „Przestań mrużyć oczy. Nabawisz się zmarszczek”. Włożyła okulary. „Brzuch twój jako bróg pszenice osadzony liliami”. Na myśl o brzuchu zdała sobie sprawę, że już nie jest dwudziestolatką. Urodziła dwójkę dzieci. Wyobraziła sobie, że Daisy zastaje ją w okularach, ze zmarszczkami na czole, z rozstępami na brogu pszenice i w sandałach, jakie ma zaniedbana kobieta, którą minęła w holu. I zaczęła się zastanawiać, dlaczego się tym nie przejmuje, dlaczego wie, że to nie ma znaczenia. „Dwie piersi twoje, jako dwoje bliźniąt u sarny, które się pasą między liliami”. Greta poczuła, że czarna, wypukła oprawa książki jakby żyje w jej dłoniach, niczym ludzka skóra. „Zraniłaś serce moje, siostro moja, oblubienico! Zraniłaś serce moje jednym okiem twojem, i jednym włosem szyi twojej. Jako piękne są piersi twoje, siostro moja, oblubienico! Piękniejsze są piersi twe niż wino, a wonność olejków twoich niż wszystkie wonności. Plaster miodu płynący wargi twoje, oblubienico! Miód i mleko pod językiem twoim...”

Zadzwonił telefon przy łóżku.

Idzie do pani Daisy – powiedział recepcjonista.

Greta zamknęła oczy. Miód i mleko pod językiem twoim, pomyślała.

W wielkiej ciszy rozległo się stukanie do drzwi i Greta wpuściła Daisy do środka. Stały, spoglądając na siebie. Greta, tak śmiała wtedy w barze, nie była w stanie się poruszyć. Czy mam jej odczytać fragmenty Biblii? Ogród zamkniony siostra moja, oblubienica. Mogłabym jej przeczytać. Ogród zamkniony, zdrój zapieczętowany. Czuła zawroty głowy. Jej żądza z pewnością była słyszalna.

Witaj – powiedziała.

Witaj – odpowiedziała Daisy.

Daisy wyglądała przepięknie. Jaskrawożółta góra sukni odsłaniała jej ramiona. Jak można dobrze wyglądać w takim kolorze? Pępek twój jako czasza tłoczona, która nigdy nie jest bez napoju, pomyślała wbrew sobie.

Daisy przytknęła dłoń do policzka Grety i przysunęła się bliżej.

Wyglądasz tak pięknie, miała ochotę powiedzieć Greta. Jesteś taka ładna. Jak dwie młode róże obsadzone liliami, jako czara z winem, jako miękka biała owca i ciemnoczerwone jabłka granatu, jako wszystko co słodkie, pełne, wonne i obfite.

Jesteś... ja... – wybąkała.

Daisy skinęła głową ze zrozumieniem.

Greta zdała sobie sprawę, że wysuwa ręce do przodu, że zamyka dłonie wokół nadgarstków Daisy, że przyciąga ją do siebie. Pojęła, że ona i Daisy leżą w łóżku, że ona przybiera śmieszną pozycję, rozpinając biustonosz Daisy, jak nastoletni chłopak. Ale nie ma w tym nic śmiesznego. Jestem nastoletnim chłopcem. Mój brzuch nie jest brogiem pszenice. Piersi Daisy są piersiami, nie zaś różami i niepotrzebne są żadne metafory. Żadna metafora nie odda istoty rzeczy.

Nareszcie, pomyślała, i było tak, jakby całe dotychczasowe życie wiodło ją do owej chwili.

Nareszcie – wyszeptała.


No – powiedział Volfmann, wstając od stolika, by ją powitać. – Spóźniłaś się.

Zamówił ostrygi i szampana.

Był pan żonaty, prawda? – zapytała, gdy zadziałał szampan.

Wielokrotnie.

Uważam, że małżeństwo prowadzi do cudzołóstwa – oświadczyła.

Tak. Wystarczy spojrzeć na nieszczęsną małą Emmę.

Tak. Wystarczy na nią spojrzeć. Zamilkli na chwilę.

Omal mnie nie aresztowano za kradzież w sklepie – wyznała Elizabeth. Na pewno mnie nie zwolni, pomyślała. Nie przy ostrygach.

Co zwinęłaś, Winono? [Nawiązanie do aktorki Winony Rider, którą zatrzymano za kradzież w sklepie].

Elizabeth spojrzała na niego skonsternowana.

Nic! – oburzyła się. – To było nieporozumienie! Volfmann wziął ją za rękę i usiłował uspokoić.

OK. W porządku. Nieporozumienie...

Elizabeth zauważyła jego zegarek. Widziała taki w reklamie i zachwyciła się nim. Kosztował wiele tysięcy dolarów.

Niech pan go nie zgubi – powiedziała, postukując w tarczę zegarka.

Postaram się – odparł.

Elizabeth z zadowoleniem słuchała dzwonienia w uszach. Jadła ostrygi. Jakby wślizgiwały się do cudzego gardła. Volfmann spoglądał na nią w milczeniu, co sprawiło jej ulgę. Wolała, gdy milczał, zamiast wrzeszczeć na nią za to, że jej pisanina jest nic niewarta. Był dziwnie atrakcyjny, z tymi swoimi wymanikiurowanymi paznokciami i bardzo męską twarzą o mocno zarysowanej szczęce. I to ją przerażało. Jestem jego podwładną, napominała siebie. Ale czy to sprawia, że jestem bardziej, czy może mniej bezpieczna? I czy chcę być bezpieczna? Czy może przyszłam tutaj, by poczuć się zagrożoną? Nie pamiętała.

O czym chciał pan ze mną rozmawiać? – spytała.

Pochylił się naprzód, nagle i żarliwie. – Ty jedna – powiedział – tylko ty jedna możesz to zrozumieć... – Nieomal parskał z przejęcia.

Elizabeth dygotała. Poczuła, że pod stołem jego kolano muska jej kolana. Sparaliżowała ją fala gorąca, wznosząca się w jej ciele. Patrzyła na jego poruszające się wargi. Powoli, w zwolnionym tempie. Zsuwające się na zęby, układające się w kształt litery O. Unoszące się i znów powracające w formie wydłużonego O. Poczuła, że się pochyla do przodu, by go pocałować, równocześnie odczytując słowa.

Joseph Roth! [(1894-1939) – w realistycznej twórczości pisarskiej o akcentach ironicznych przedstawiał obraz schyłku i upadku monarchii austro-węgierskiej i małomiasteczkowe środowisko polsko-żydowsko-ukraińskie w Galicji Wschodniej, z którego się wywodził.] – powiedział.

Znieruchomiała z wargami o cal od jego ust. Joe Roth? Ten producent?

Czytałem tylko „Marsz Radetzky’ego” – mówił Volfmann. – Ale ten nowy przekład jego opowiadań... – Volfmann aż podskakiwał z podniecenia. – Joseph Roth, rany, jest świetny...

Rotę, omal go nie poprawiła, gdy wreszcie pojęła, że chodzi mu o austriackiego pisarza. Joseph Rotę.

Jej twarz znajdowała się tak blisko jego twarzy, że gdy mówił, czuła jego oddech. Zamknęła oczy.

– „Naczelnik stacji Fallmerayer”... – mówił.

Tak – mruknęła. – „Naczelnik stacji Fallmerayer”. Znakomite...


Gretę obudził telefon. Spanikowana (kto wie, że tu jestem?), podniosła słuchawkę hotelowego telefonu i w pełnym poczucia winy zmieszaniu słuchała sygnału, aż zdała sobie sprawę, że dzwoni telefon komórkowy.

Halo? – powiedziała. Starała się, by jej głos nie brzmiał jak głos osoby, która właśnie się obudziła z twarzą wciśniętą w kobiecy brzuch.

Nareszcie, kochanie. Josh w końcu dał mi twój numer. Wciąż jesteś poza domem? Niepokoiłam się. Cały dzień staram się ciebie złapać. Nie masz pojęcia...

Greta słuchała matki, zachwycając się leżącą obok młodą kobietą. Pogłaskała Daisy po włosach i ucałowała plecy tuż poniżej nikotynowego plastra.

Przykro mi, mamo, że miałaś taki zły dzień...

A potem, ponieważ wiedziała, że plaster jest ofiarą poniesioną dla niej, ucałowała i plaster.

To już nie ma znaczenia. Jest za późno. Sama znajdę lekarza. Zajmę się tym. Nie lubię brać zbyt wiele leków, ale jest tutaj Kougi, więc je wypróbuję, ale gdybym była sama...

Zostanę z tobą na noc – obiecała Greta. – Zostanę z tobą przez wszystkie noce, jeśli będziesz mnie potrzebowała, matko.

Patrzyła, jak naga Daisy idzie do łazienki.

Ty? Z twoją grypą? – zdumiała się Lotte.

Ja, z moją grypą? – spytała Greta, zauważając dołeczek nad pośladkiem Daisy. Zamilkła, słuchając matki.

A któż by inny? – powiedziała Lotte. – Ja nie mam grypy-

Nie masz?

Wystarczy mi rak. Kiedy przyjdziesz?

Greta patrzyła, jak Daisy wychodzi z łazienki, na jej ciało takie nieznane, takie znajome. Daisy wyciągnęła do niej ręce.

O której godzinie? – zapytała Lotte.

Greta – sennie wyszeptała Daisy. Pocałowała Gretę w szyję.

To nie Hiszpania – mówiła Lotte. – Chodzimy spać o dziewiątej.

Daisy wślizgnęła się do łóżka obok Grety, obejmując ją, powtarzając jej imię szeptem, ciągle i ciągle.

A jedzenie? – Usłyszała Greta, zanim się rozłączyła. – W Hiszpanii bardzo słone.


Lotte usłyszała dzwonek. Nawet nie próbowała się podnieść. Przyjmowała pastylki, i to jakich rozmiarów! Wielkie jak dla konia. Po nich była senna. Ból nie ustępował, wciąż tam był, w szczęce, w szyi, w głowie, chociaż brała te końskie tabletki. Po prostu mniej się po nich przejmowała.

Kochanie – powiedziała na widok Grety. – Te komórkowe telefony stale się wyłączają. Taka telefonia powinna zbankrutować. – Greta ucałowała matkę i wziąwszy ją za rękę przemawiała do niej łagodnie. Nie ma to jak pokrewieństwo. Kougi jest cudowny. Ale rodzina to rodzina.

Nie płacz, mamo – powiedziała Greta.

Tęskniłam za tobą – powiedziała Lotte.

A ja za tobą.

Chcę umrzeć – zawodziła Lotte. Nie miała zamiaru zawodzić. I wcale nie chciała umierać. Ale dotyk dłoni córki, łagodność jej głosu, jej widok... – Ładnie wyglądasz. Byłaś na randce?

Greta zdumiała się, a potem roześmiała.

Nie chcę umrzeć – powiedziała Lotte. – W tym cały cholerny problem. Chyba zwariowałam, mimo tego okropnego bólu, który znoszę. Powinni wezwać doktora Karogliana.

Kevorkiana. Pan Karoglian to nauczyciel hiszpańskiego, który twierdził, że ściągałam.

Łajdak.

Dobra z ciebie matka, mamo. Żeby chodzić do szkoły i tak o mnie walczyć.

Masz szczęście – powiedziała Lotte. Znowu się rozpłakała. – Ty masz matkę.

Greta wstała, by podać jej jednorazowe chusteczki.

Ja nie mam matki – powiedziała Lotte przez łzy.

Brakuje mi matki.

Mam szczęście – powiedziała Greta. Delikatnie osuszyła łzy Lotte.

Lotte chwyciła dłoń Grety. Całowała ją i całowała. Ściskała tę dłoń z całych sił. – Bardzo, bardzo szczęśliwa.

Greta roześmiała się cicho, a Lotte zastanawiała się, czy Greta myśli, że ona wciąż mówi o szczęściu Grety. Ale Lotte była zbyt zmęczona i zbyt słaba, by ją wyprowadzać z błędu.


Słońce zachodziło nad oceanem, powoli i dostojnie, a Elizabeth patrzyła na pozostawione na niebie barwy. Głowa Volfmanna stanowiła jedynie ciemną sylwetkę obramowaną czerwienią. Piękną. On cały był piękny. Namiętny. Czerwień zmieniła się w kolor lawendy. Powietrze stało się chłodne. „Naczelnik stacji Fallmerayer” jest opowieścią o zakochiwaniu się, powiedział. O małżeństwie, o cudzołóstwie, tak, ale naprawdę o miłości. Elizabeth skinęła głową. – Tak! Tak! – powiedziała. Chwycił jej dłoń, uścisnął ją, gdy tymczasem drugą ręką walił w stół, aby nadać wagę swojej wypowiedzi na temat Czechowa. Tłumacz Rotha porównał jego opowiadanie do „Damy z pieskiem”. – Tak! – powiedziała Elizabeth. – Zakochiwanie się! Oni się w sobie zakochali. Jak rażeni piorunem.

Nie – odparł Volfmann, podnosząc głos. „Dama z pieskiem” jest opowiadaniem pełnym nadziei. Rozpaczliwej nadziei. A „Naczelnik Fallmerayer” ma tanie zakończenie. Zakończenie dziennikarskie. – Następna butelka szampana. Kłótnia na temat tanich zakończeń. Różnica zdań na temat Henry Jamesa. Tanie zakończenie, skwitował „The Spoils of Poynton”. Elizabeth się z tym nie zgodziła. Zapomniała, że Volfmann jest piękny i namiętny. Myślała: nie, nie masz racji, to argument godny studencika. I upierała się przy swoim. Dał za wygraną. Nie posiadała się z radości. Pacyfik rozsrebrzył się księżycową poświatą. Wrócili do „Damy z pieskiem”. Miłość. Rozpaczliwa nadzieja. Byli co do tego zgodni. Volfmann zapłacił. Elizabeth była wykończona. Druga w nocy.

Obiecała, że wróci do domu wiele godzin temu. Zapragnęła znaleźć się w łóżku. Była za stara na to, by całą noc dyskutować o literaturze.

Muszę wracać do domu – oświadczyła.

Coup de foudre [(fr. dosł. „uderzenie piorunem”) – miłość od pierwszego wejrzenia] – powiedział. – Uwielbiam to sformułowanie.


***


Następnego ranka Elizabeth obudziła się późno. Miała kaca. Opadła na frontowe schodki z filiżanką kawy i odczytała wiadomość pozostawioną przez Bretta. Maleńkie białe płatki opadały z niewielkiego drzewa, którego nazwy nie znała. Przeleciał koliber. Powietrze stawało się coraz cieplejsze, światło nabierało delikatnej żółtawej barwy. Elizabeth patrzyła na czarnobiałego kota czyhającego na niewidoczną zdobycz. Brett napisał, że poszli z Harrym na plażę. Wyobraziła ich sobie na piasku, niedaleko rozbijających się fal. Harry to wbiegał do spienionej wody, to z niej wybiegał, łowił wodorosty, śmiał się. Trzymając Bretta za rękę.

Kilka dni temu zabrała Harry’ego do dentysty. Dentysta przemawiał do niego z pełną powagi szczerością.

Masz trzy lata – powiedział. – Jesteś dużym chłopcem. Powinieneś przestać sypiać ze smoczkiem w buzi. Od tego robią się dziury w zębach. I zarażają się nimi nowe zęby.

Harry łypnął na niego wielkimi oczami.

Zrozumiałeś, Harry?

Harry skinął głową.

To bardzo ważne, Harry.

Tak – powiedział Harry.

Gdy Elizabeth wyprowadziła go z gabinetu, spojrzał na nią.

Nie oddam mego smoczka – oświadczył. – Będę go ssał do śmierci.

Elizabeth wyobraziła sobie Harry’ego staruszka, zgrzybiałego i przygarbionego, ze smoczkiem w ustach. Myśl o Harrym staruszku, który w końcu umrze, a nawet absurdalny pomysł, że wiekowy Harry będzie ssał smoczek, przyprawiły ją o mdłości. Zaczęła się zastanawiać, czy Brett posmarował Harry’ego balsamem z filtrem do opalania. Skóra Bretta nabierała pod wpływem słońca pięknej brązowej barwy. Elizabeth nigdy się nie opalała, a tylko się przypiekała. Spieczona skóra schodziła płatami, pozostawiając blade, piegowate placki, gotowe spiec się na nowo. Harry miał karnację taką jak Brett, ale i tak wymagał ochrony. Promienie słoneczne powodują raka. Powodują raka, który rozprzestrzenia się i rozkwita. Chirurg z lampką na czole uratował wystarczająco wiele nosa Lotte, by zatuszować ubytek, podobnie, jak to czynią łysiejący mężczyźni, którzy zaczesują na bok „pożyczkę”, utworzoną z kilku długich pasm włosów. Ale zaczerwienienie powróciło. Guz rozwijał się z dnia na dzień, pojawiały się nieuniknione grudki, wybrzuszające szczękę babci Lotte.

Elizabeth wyszła kuchennymi drzwiami i wsiadła na rower. Pomimo uciążliwości przedsięwzięcia przywiozła go z Nowego Jorku, ponieważ myślała, że będzie na nim jeździć po Venice, gdzie znajdowały się ścieżki rowerowe. W ten sposób zapewniłaby sobie dobre ćwiczenie i ruch na świeżym powietrzu. Mogłaby wozić Harry’ego, posadziwszy go z tyłu na specjalnym, zapewniającym bezpieczeństwo, siodełku. Ale dopiero teraz dosiadła roweru po raz pierwszy i niepewnie skierowała się na plażę.

Brett zawsze zapomina posmarować Harry’ego balsamem zawierającym filtr przeciwsłoneczny, myślała. Że też to ja muszę się wszystkim zajmować. Czy to taka wielka zbrodnia wypić kilka drinków i zaspać? Czy Brett nie może zabrać dziecka na plażę, nie robiąc z tego wielkiego halo? Sapiąc i dysząc z wysiłku, popadała w coraz większą złość. Miała nadzieję, że Harry i Brett są tam, gdzie zawsze, to znaczy na południe od ostatniego taniego sklepiku na promenadzie, tuż przy stoisku z hot dogami, za kortami tenisowymi. Odczuwała teraz wielkie zaniepokojenie, jakby ją gnał rak skóry. Pedałowała co sił w nogach.

Mamusiu! – zawołał Harry, który spostrzegł ją pierwszy.

Cześć! – powiedział Brett zaskoczony, posyłając jej uszczęśliwiony uśmiech, ale zaraz podejrzliwie zmrużył oczy. – U nas wszystko w porządku – powiedział defensywnym tonem.

Elizabeth pogładziła niepokalanie gładki policzek Harry’ego.

Czas na nową porcję kremu do opalania, kochanie – powiedziała, unikając wzroku Bretta.

Tatuś właśnie mnie posmarował – oświadczył Harry i zaczął płakać. – Zostaw mnie. Tatuś mnie nasmarował. Trzy razy. – Wyrwał się Elizabeth, ocierając łzy zapiaszczonymi piąstkami.

Trzy razy? – powiedziała radosnym tonem osoby umiejącej sobie radzić z napadami złości. Otarła zaskorupiały piach z jego buzi. – Tak, to z całą pewnością wystarczy. – Przytuliła synka. Spojrzała na Bretta. Uśmiechnęła się z wdzięcznością i poczuciem winy. Miała nadzieję, że Brett nie przeoczy wdzięczności.

Zabieram go na plażę dzień w dzień – powiedział Brett chłodno i z naciskiem. – Czy choć raz wrócił do domu spieczony?



8.


PRZED OSTENTACYJNIE ZBYTKOWNYM DOMEM – DZIEŃ

Barbie, Chuck i PRACOWNIK AGENCJI NIERUCHOMOŚCI stoją przed ogromna, rezydencja, w stylu pseudohiszpańskim. Barbie promienieje, Chuck, rozsmarowujac filtr przeciwsłoneczny na niezdrowo białych rękach i na łysej głowie, spogląda na domiszcze z widocznym niepokojem.

CHUCK Nie jest trochę spoza naszej sfery?

BARBIE Ależ to nasza sfera... Beverly Hills...

AGENT NIERUCHOMOŚCI Tuż obok Beverly Hills...


Gdy Greta wsiadła do samochodu córki, aby się udać z wizytą do Lotte, Elizabeth poklepała dłoń matki, mówiąc: – Hej! Kupiłaś ten pierścionek w centrum handlowym Freda Segala?

Hmm? Och. – Greta spojrzała na pierścionek, który podarowała jej Daisy. Nie do wiary. Ot tak, bez powodu. Pierścionek z turmalinem. Prezent. Hojny prezent. Podarunek, który przypadł Grecie do gustu. Sprawa z lesbijstwem miała swoje dobre strony.

Widziałam taki u Freda Segala. Przymierzałam go i w ogóle.

Naprawdę? Kupiłam go, bo chciałam sobie zrobić jakąś przyjemność.

Elizabeth to pochwalała. Było to oznaką zdrowia. Optymizmu. Ale i dziwnym zbiegiem okoliczności.

Spotkałam tam Daisy – powiedziała Elizabeth.

W stoisku z biżuterią. Wybierała się na randkę. Wiesz, że jest lesbijką?

Naprawdę? – powiedziała Greta. Przynajmniej taką miała nadzieję. Równie dobrze mogła coś mruknąć, zdradzając się tonem winowajcy.

Naprawdę – odparła Elizabeth. Wpatrywała się w dłoń matki. Żałowała, że to nie ojciec ofiarował jej pierścionek z turmalinem. Możliwe, że zdobyłby się na taki gest tylko po to, by pozbyć się poczucia winy. Może Brett da mi pierścionek? A może Volfmann? Usiłowała nie zarumienić się na myśl o Volfmannie. Ujrzała jego twarz. Tak blisko. Wyraz ożywienia i płonące oczy zdawały się takie rzeczywiste, jakby je miała przed sobą.

Myślisz, że każdy ma jakieś potajemne sprawy?

spytała.

Greta milczała, obracając pierścionek na palcu. Elizabeth zatrzymała się na światłach i oparła głowę na kierownicy, przyciskając klakson.

Gdzie się kończy prywatność, a zaczyna potajemne życie? – spytała Greta.


Elizabeth usiadła pomiędzy nimi. Wszystkie trzy na jednej kanapie. Wielkie stopy babci sterczały sztywno ku górze. Greta zdjęła buty i usiadła ze skrzyżowanymi nogami. Siedzimy nie po kolei, myślała Elizabeth. Pośrodku powinna być mama.

Ci plugawi łajdacy politycy... – mówiła Lotte. – Podli terroryści... – po czym wyraziła opinię na temat zarobków graczy w baseball (zbyt wysokich) oraz na temat ich wysiłków (niewspółmiernie małych). – Podoba mi się twój pierścionek – dodała, sięgając ponad kolanami Elizabeth, by chwycić dłoń Grety.

Elizabeth spostrzegła, że matkę przestraszył dotyk Lotte. Ostatnio Greta łatwo się denerwowała. Czasami jej strach bywał fizyczny, niemal zwierzęcy, co zasmucało Elizabeth.

Szykowny – powiedziała Lotte.

Greta się roześmiała. – Naprawdę?

Ja także grałam w baseball, byłam niezrównana – powiedziała Lotte. – Dopóki nie znokautowała mnie ta lisa Hochstedter.

Kiedy to było, babciu? – spytała Elizabeth.

Siedemdziesiąt lat temu. Łajdaczka.


Lotte z ulgą zamknęła drzwi. Sztywnym krokiem wróciła na swój fotel i usiłowała znaleźć pilota do telewizora. Bezskutecznie. Wygładziła swoją nową, zachwycającą tunikę z lnu i zaczęła się zastanawiać, czy warto włączać telewizor. Nędza, wciąż tylko przemoc...

Wydała dźwięk podobny do gdakania i pokręciła głową. Zupełnie jak kura, pomyślała z niesmakiem. Przyjrzała się swoim palcom. Były grube i zakrzywione. Jak u starej kobiety. Sięgnęła po stojący na stole srebrny lakier do paznokci. Szybko i wprawnie, ale niedokładnie, polakierowała zgrubiałe paznokcie. Spojrzała z zachwytem na wilgotne lśnienie i umieściła dłonie na oparciach fotela, by lakier wysechł.

Greta jest chuda i blada. Ale jednocześnie jakaś absurdalnie promienna. Nie daj Boże, by miała suchoty, myślała.

Ke-nein-e-chora – powiedziała, udając, że spluwa, aby odegnać złe siły. – Nie wypowiedziałam słowa „suchoty”. Boże, zapomnij, że je kiedykolwiek wspomniałam.

To tylko grypa – dodała głośno.

Biedna Greta. Ujrzała ją jako małą dziewczynkę o jasnych, kręconych włoskach i o maleńkich jak pączek róży usteczkach. Dzień odwiedzin na letnim obozie. Greta biegnie ku nim. Z wyciągniętymi rączkami. Uśmiecha się radośnie i z miłością. Lotte otwiera ramiona, by objąć swoją śliczną córeczkę ubraną w zielone szorciki i w żółtą koszulkę polo, nie najlepszy zestaw kolorów, ale, tak czy siak, odpowiedni na obóz w lesie, i mała Greta biegnie i biegnie, spostrzega rozwarte ramiona matki i waha się, tylko chwilkę, lecz wystarczająco długą, by Lotte to spostrzegła, po czym zmienia kierunek o kilka stopni i rzuca się w ramiona matki, ale Lotte już wie, że rozpromieniona dziewczynka biegła na spotkanie z ojcem.

Ale dostrzegła, jak bardzo ją kocham, myślała Lotte z zadowoleniem. Poznała to po wyrazie mojej twarzy. Zrozumiała, że sprawiłaby mi zawód. Wiedziała, do kogo ma podbiec! Mała spryciara. Nie chciała, by mamusia poczuła się rozczarowana.

Lotte cieszyła się, że zobaczyła córkę, chociaż wolałaby, żeby Greta była trochę tęższa. Bądź co bądź osoba w moim wieku kiepsko znosi towarzystwo innych, poza najbliższymi, myślała.

Zdała sobie sprawę, że chce się wysiusiać. Przeklęty pęcherz. Odepchnęła się rękami od oparć fotela. Pochyliła do przodu, tak jak ją uczył rehabilitant. Uniosła się, ale zaraz opadła z powrotem, nie mogąc się podnieść. Spróbowała jeszcze dwukrotnie, zanim odniosła sukces. Prawdziwa bitwa. Każdy dzień był zmaganiem. Gdzie się podziała laska? Upadła na podłogę? Przeklęta kanalia z tej laski. Teraz będę musiała usiąść z powrotem, aby ją dosięgnąć. Ale jest, dzięki Bogu, oparta o fotel, w zasięgu ręki. Zahaczyła laskę zgiętym palcem wskazującym. Dlaczego wszystko sypie się naraz? Nogi, ręce, twarz, nieszczęsna, śliczna twarz? Przynajmniej powymieniali jej organy wewnętrzne. Te nowe zastawki w sercu mają jej wystarczyć na zawsze. Przynajmniej tak powiedzieli. Brnąc z trudem do łazienki, usiłowała sobie przypomnieć swego kardiochirurga. Ból w twarzy zupełnie ją ogłupiał. Przystanęła, by złapać oddech, i zaskomlała z cicha, litując się nad sobą. Dzięki Bogu, czy może dzięki Buddzie, czy komukolwiek innemu, dziś wieczorem wróci Kougi. Nie pozwoliła, by Greta czy Elizabeth zostały z nią do wieczora. Na Buddę, tak nisko jeszcze nie upadłam! Elizabeth to dobra dziewczyna, ale dlaczego tak krótko się ostrzygła? „Nie mogłam na siebie patrzeć”, wyjaśniła Elizabeth, jakby to cokolwiek wyjaśniało. Lotte przystanęła przed lustrem w sypialni i wolną dłonią wzburzyła sobie włosy, białe i jedwabiste. Ludzie nie doceniają tego, co mają, gdy to mają, pomyślała. Dopóki jest się zdrowym i niezależnym finansowo...

I Lotte zasiadła na sedesie z niekłamaną przyjemnością i dumą.


***


Elizabeth usiadła na frontowych schodkach swego domu, w cieniu brzozy rosnącej przy furtce. Na ciemnej ziemi, na liliach i na pajęczynach tańczyły słoneczne plamki. Z domu wyszedł Brett i przysiadł obok Elizabeth. Pogładził ją po krótko obciętych włosach. „Odrosną”, powiedział, gdy wróciła od fryzjera. Wzięła go za rękę. Taki mały ogród, a tak wiele się w nim dzieje. Jest całym światem, pełnym stworzeń. Dłoń Bretta wydała jej się jakaś obca. Drozd grzebał dziobem w ziemi. W powietrzu zawisł koliber.

Telefonował twój ojciec – powiedział Brett.

Elizabeth z trudem przełknęła ślinę. Wrażenie, że świat cofa się sprzed jej oczu, by zaraz powrócić, niczym fala, było denerwujące. Chwyciła się schodka, na którym siedziała.

Cholera – powiedziała.

Nie, kochanie, nic jej nie jest – szybko zapewnił ją Brett.

Nic jej nie jest, powtórzyła w myśli. Nic jej nie jest.

O której z nich mówisz?

Ona”. Ten zaimek stał się jej wrogiem. Oznaczał niepewność, strach, chorobę, śmierć.

O obydwóch. Wszystko w porządku. Ojciec szukał matki. Wyszła z domu. Ostatnio nasza stara Greta rzadko bywa w domu.

Rzadko bywa w domu – powtórzyła Elizabeth. Nasza stara Greta rzadko bywa w domu. Brett wstał. Jego kolana znalazły się na poziomie oczu Elizabeth. Spodnie koloru khaki miał poplamione trawą. Dokąd ona chodzi? Gdzie się podziewa? Matka bywa poza domem znacznie częściej niż powinna.

Dokąd ona ciągle chodzi? – spytała. – Zupełnie jakby wiodła potajemne życie. A jeśli moja matka przystała do jakiejś sekty lub czegoś w tym rodzaju?

To by było upiorne.

Słowo „upiorne” nadawało pomysłowi o przynależności Grety do sekty jakiegoś miłego komizmu, jakby matka była bohaterką angielskiej powieści, jakby była zaledwie nieco ekscentryczna.

Mama jest taka ekscentryczna – powiedziała Elizabeth, chociaż Greta wcale taka nie była, prawda? Brett znalazł się już poza zasięgiem jej głosu, ale Elizabeth wcale się tym nie przejęła. Ekscentryczna to znacznie lepiej niż chora. Lepiej być ekscentryczką niż ofiarą raka. Niż osobą walczącą z rakiem. Niż kimś, kto przeżył pomimo raka. Rak wiąże się z wieloma wytartymi frazesami. Powinnam jeszcze raz przeczytać książkę Susan Sontag. Elizabeth zaczęła się zastanawiać, które słowo występuje w większej ilości oklepanych zwrotów – rak czy odyseja? Ciekawe, jaką odyseję odbywa moja matka, pacjentka chora na raka?

Taka ekscentryczna – powtórzyła.


***


Greta wychodziła z domu nieomal codziennie. Czasami, w złe dni, docierała jedynie do swego samochodu. Dzwoniła wtedy do Daisy z telefonu komórkowego. Daisy zjawiała się w przeciągu pół godziny. Mniej więcej tyle samo czasu zajmował Grecie powrót do domu.

Wybacz – wyszeptała do telefonu jednego z owych poranków. Była zbyt zmęczona, by mówić normalnie.

Wracaj do domu i kładź się – odparła Daisy. – Czy mogę przyjechać i patrzeć, jak śpisz?

Greta dowlokła się do domu i opadła na kanapę w living roomie. Spanie w obecności Daisy stanowiło jedną z największych przyjemności. Greta czuła, że nie traci czasu, lecz wykorzystuje go w pełni. Tony był w szpitalu, Josh na UCLA, gdzie powrócił, by dokończyć studia magisterskie. A Elizabeth pojechała na jakieś spotkanie w interesach. Gdy Daisy otworzyła drzwi frontowe, Greta podniosła się z kanapy. Daisy podeszła do niej, otoczyła ją ramionami i ucałowała. Greta, jak za każdym razem, odczuła miłą odmianę, jakby ktoś otworzył okno.

A teraz odpoczywaj – powiedziała Daisy. – Jestem przy tobie. – Jej głos brzmiał łagodnie i pieszczotliwie. Greta położyła się znowu, zastanawiając się, jak to możliwe, by jednocześnie odczuwać taki spokój i takie podniecenie.

To bardzo zagmatwane – powiedziała Greta.

Zagadkowe – dodała Daisy. Usiadła na kanapie i położyła nogi Grety na swoich kolanach. – Tak się poznałyśmy – dodała.

Romantyczne, prawda? – powiedziała Greta z przekąsem.

Daisy zapaliła papierosa. – O cholera – powiedziała. Pochyliła się do przodu, odsłaniając dwa plastry nikotynowe przylepione na plecach tuż powyżej talii, po czym zgniotła papierosa o podeszwę buta. – Przepraszam. – Przygryzła wargę. – Jesteś taka cierpliwa, Greto.

Greta się roześmiała. – Bo cierpię.

Bo masz do mnie cierpliwość.

Tak, cierpliwie cierpię.

Greta przyglądała się, jak Daisy wstaje, a potem klęka obok kanapy i przytyka twarz do jej twarzy. Daisy pocałowała ją i Greta zamknęła oczy. Poczuła, że Daisy gładzi ją po włosach, mamrocząc jakieś czułe słówka. Dlaczego? zastanawiała się Greta. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Daisy w ogóle się nią interesuje. Może to coś jak z Freuda? Daisy potrzebuje kogoś, kto by jej matkował. Ale to przecież właśnie Daisy zachowuje się jak matka. A poza tym Greta nie jest od niej wystarczająco starsza, aby być jej matką. Daisy oczywiście skłamała, podając swój wiek, tak jak wszyscy ludzie związani z filmem. Twierdziła, że ma trzydzieści pięć lat. Ale potem, wydusiwszy z Grety solenną przysięgę dochowania tajemnicy, wyznała wstydliwą prawdę – ma czterdziestkę. A Greta miała lat pięćdziesiąt trzy. Być może nadawałaby się na młodszą siostrę matki Daisy, ale na pewno nie na matkę. Może Daisy miała skłonność do ciotek.

Jaki jest żeński odpowiednik bycia „ojcowskim”? – spytała Greta. Ale nie doczekawszy się odpowiedzi, usnęła z twarzą przy twarzy Daisy.


Utrudniona przez korki jazda do studia wlokła się nieznośnie i chociaż szare niebo nie było wystarczająco ciemne, by nazwać je posępnym, działało przygnębiająco. Elizabeth zastanawiała się, co ją czeka na miejscu. Od nocy w Shutters nie widywała się z Volfmannem. Ale dużo o nim myślała. Jego twarz jawiła się tuż przy jej twarzy, jego gorące wargi szeptały żarliwie tuż przy jej ustach. A teraz tkwiła w korku, odczuwając mdłości.

Wreszcie dotarła do studia. Uśmiechnęła się, on odpowiedział uśmiechem. Usiadła, on także.

Myślałam, że Daisy także przyjedzie – powiedziała. Nie stać jej było na lepszą odzywkę.

Spóźni się. Jej przyjaciółka choruje.

Moja matka choruje, pomyślała Elizabeth. Mam chorą matkę i chorą babkę.

Volfmann wziął ją pod brodę i rzekł: – Rozchmurz się, dziecino.

Elizabeth przyjęła od niego butelkę lodowato zimnej wody. Zdała sobie sprawę, że jest straszliwie spragniona, i wypiła niemal całą zawartość, pozwalając, by z ust wyciekła cienka smużka wody.

Volfmann sięgnął po jednorazową chusteczkę i osuszył jej twarz.

No – powiedział.

Piszę, ślinię się... Co tylko pan zechce – mówiła zakłopotana, nie mogąc oderwać wzroku od dłoni trzymającej chusteczkę. Po raz kolejny spostrzegła, jak pięknie utrzymane są paznokcie Volfmanna. Jego dłonie ładnie pachniały, czystością i mydłem.

Elizabeth? – powiedział.

Spojrzała mu w oczy. Jego twarz boksera wyrażała powagę.

Tak?

Elizabeth...

Odsunął się od niej, wsunął ręce do kieszeni, a potem wyjął dłoń trzymającą chusteczkę, rzucił okiem na zmiętą ligninę, jakby nigdy w życiu czegoś takiego nie oglądał, wrzucił ją do kosza na śmieci i obrócił się, by spojrzeć na Elizabeth.

Ile masz lat?

Dwadzieścia dziewięć – odparła.

Jego twarz podobała jej się bardziej niż kiedykolwiek. Była gładko wygolona i zaróżowiona, co nadawało jej niemal młodzieńczy wygląd i łagodziło charakterystyczny dla niej wyraz psiego pyska. Volfmann sprawiał wrażenie bardzo czymś przejętego, jakby za chwilę miał coś zrobić. Elizabeth patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma.

Czy to ma jakieś znaczenie? – spytała. I odwróciła wzrok, zawstydzona i zakłopotana. Jej wiek nie ma znaczenia. Jasne, że nie. Nie jest siedemnastolatką. Jest osobą dorosłą. Pełnoletnią.

Nie – odparł Volfmann, uspokajającym tonem, którego brzmienie kolidowało z tokiem jej myśli. – Rzecz jasna skrócisz tę scenę podczas zjazdu rolników – dodał.

Co? Spoglądała na niego, zarumieniona z zakłopotania i oburzenia. Podczas zjazdu rolników? Scena była idealnie nakreślona. Co więcej, prawie w całości opierała się na pierwowzorze.

O połowę. Co ty na to? – mówił Volfmann. Podszedł do biurka. – Albo o trzy czwarte?

Nie ma mowy...

Zdajesz sobie sprawę z tego, jaką jesteś szczęściarą? – wrzasnął. – Daję ci lekcję pisania scenariuszy i jeszcze ci za to płacę. Zazwyczaj nawet nie patrzę na scenariusz, zanim nie jest gotowy do filmowania.

Jego twarz złagodniała. Volfmann ciągnął już normalnym, pełnym namysłu tonem. – Dlaczego to robię? Sam się zastanawiam. Pewnie myślisz, że to kryzys wieku średniego? Cóż, lepiej, żeby to była „Madame Bovary”, a nie nowe porsche. – Obszedł gabinet, poklepując meble, zatrzymując się, by w roztargnieniu wysunąć i zasunąć szufladę, przebiegając palcami po oparciu długiej kanapy, niczym pies znaczący swoje terytorium. – Do rzeczy. Liczy się oszczędność, no nie? W twojej scenie. W każdej scenie. A tutaj brakuje, jakby to ująć? Uczucia. Kompletny brak pieprzonego uczucia.

Volfmann przystanął naprzeciw Elizabeth i spoglądał na nią w milczeniu. Była wykończona. Nienawidziła go. Spostrzegła nieomal łagodny wyraz jego twarzy i pomyślała: Odejdź! Już cię nie lubią! A zaraz potem: Nie, jednak wciąż lubią. I wreszcie: Ale ta scena jest dobra. – Mówiąc dosadnie, jest do dupy?

Do dupy czy nie do dupy, co za różnica? – wrzasnął. – Mamy opowiedzieć historię!


***


Gdy Greta zaproponowała, by poszli na nabożeństwo Jom Kippur, [Sądny Dzień, u koczowniczych plemion izraelskich jesienne święto oczyszczenia; od V w. p.n.e. najbardziej uroczyste święto żydowskie, dzień postu, skruchy i modłów pokutnych o wybaczenie grzechów i przyszłą pomyślność, obchodzone 10 tiszri (września), według rytuałów opisanych w Biblii.] Tony jęknął i oświadczył, że nie zniesie wysiadywania godzinami i wysłuchiwania rabina, apelującego o datki na Izrael oraz na nową siedzibę dla szkoły języka hebrajskiego. Następnie, niemal w połowie zdania, zdał sobie sprawę, że Greta ma raka, więc, co naturalne, tak jak inne Ofiary Poważnych Schorzeń, poszukuje Pociechy płynącej z Religii.

Kto wie – dodał szybko. – Może teraz nabożeństwa są inne. A odrobina pokuty nikomu nie zaszkodzi.

Elizabeth i Josh spojrzeli na Gretę z minami winowajców, mówiąc, że jeśli naprawdę tego sobie życzy, oczywiście pójdą, ale ponieważ Jom Kippur jest dniem raczej smutnym, może lepiej byłoby udać się do kina i trochę się rozerwać.

Lotte tylko prychnęła: – Łajdaki. – Po czym dodała: – Plugawi hipokryci.

Greta zapragnęła nimi wstrząsnąć. Wpić palce w ich ramiona i potrząsnąć nimi. Nie rozumiecie? miała ochotę wrzasnąć. Ja muszę pójść. Dźwigam przytłaczający ciężar. Mam na sumieniu straszliwe przewinienie. Jestem cudzołożnicą, kłamczynią, oszustką. Rozwiązłą ladacznicą. Zdradziłam wszystko, co jest mi drogie. Muszę obnażyć moją duszę.

Czasami czuję się tak bardzo winna – zwierzyła się Daisy. – Myślę, że pójdę w tym roku do synagogi. Tylko na Kol nidre. [(aram.) – dosłownie „wszystkie zobowiązania”, pierwsze słowa i nazwa modlitwy śpiewanej w synagogach na początku liturgii w wigilię Sądnego Dnia, jako wyraz skruchy z powodu niespełnionych przysiąg i przyrzeczeń złożonych Bogu w minionym roku; spowiedź tę kończy generalna formuła rozgrzeszenia] Słuchając będę rozdzierać szaty.

Daisy stała się kimś więcej, niż spodziewała się Greta. Greta tęskniła za nią, łaknęła jej dotyku, jej obecności. Ale nie wyobrażała sobie, że się zaprzyjaźnią. A teraz miała kochankę, która stała się jej najbliższą przyjaciółką, z którą plotkowała na temat swojej kochanki.

Daisy otoczyła ją ramionami. Leżały w łóżku w sypialni Daisy, maleńkim pomieszczeniu o wysokim suficie. Część pokoju opasywała półka, na której przysiadły dziesiątki wykonanych z papier-mache meksykańskich lalek puta. [(hiszp.) – „dziwka”.] Wszystkie one miały rozkraczone nogi, wypisane na biuście imię oraz prawdziwe kolczyki w uszach. Elena była blondynką. Tak jak Estella. Gloria miała czarne włosy i zielone kolczyki. Anna, drobniutka blondynka, miała czerwoną sukienkę. Florę ubrano w turkusowy połyskujący strój w różowe kwiaty. Wszystkie miały domalowane buciki i białe krótkie skarpetki. Greta uważała, że jaskrawe kolory oraz ich znudzone twarze Kewpie [seria porcelanowych, ręcznie malowanych lalek, inspirowanych rysunkami Rosę O’Neill, nazwanych tak ze względu na podobieństwo do Kupidyna.] są przerażające. Odwróciła twarz ku Daisy, ciesząc się jej ciepłem.

Nie podoba mi się, że czujesz się winna – powiedziała Daisy.

Ale ja jestem winna.

To także mi się nie podoba.

Dlaczego ci się to nie podoba? Taka jestem, tylko taką mnie znasz.

Jeśli ci się to nie podoba, nie podobam ci się i ja – powiedziała rozwścieczona. I kłóciły się dalej.

Poczucie winy jest bezcelowe – stwierdziła Daisy.

Cóż to ma znaczyć? Że czujesz się z tym niezręcznie? Ja także. Więc co?

I wyobrażasz sobie, że znajdziesz pociechę w modlitwie? Jesteś równie zła jak Madame Bovary...

To nie kino, Daisy.

Ona poszła do księdza. I wiesz, o czym rozmawiali? Mówiłam ci? O niedomaganiach tej krowy!

Cholera. Kto ci powiedział, że chcę się modlić? Mówiłam coś takiego?

I ksiądz powiedział, że to bez wątpienia niestrawność... Musi pani wrócić do domu, Madame Bovary, napić się herbaty. To panią wzmocni. Albo wypić szklankę wody z odrobiną cukru...

Daisy powiedziała to z przesadnym francuskim akcentem, rozśmieszając Gretę, co następnie tak ją rozwścieczyło, że usiłowała dłużej ciągnąć tę kłótnię.

Ilekroć Greta sprzeczała się z Tonym, gorszył się lub oburzał i wychodził, zostawiając ją samą i zapłakaną. A później ją pocieszał. Kiedy kłóciła się z Daisy, płakała ta ostatnia. A potem także Greta. Wreszcie pocieszały jedna drugą.

To bardzo wyczerpujące – powiedziała Greta, scałowując łzy z rzęs Daisy. Zaś Daisy osuszała chusteczką nos Grety.

Kobiety to utrapienie...

Greta mocno przytuliła Daisy, z całych sił przyciskając twarz do jej twarzy. Nagle zapragnęła rozpaczliwie przekroczyć granicę skóry.

Nie wiem, jak długo to wytrzymam – powiedziała stłumionym głosem.

Nie odchodź – wyszeptała Daisy. Greta przytuliła ją jeszcze mocniej.

Nie mam zamiaru odchodzić.

Usnęły zmęczone jak po zbliżeniu. Gdy Greta się obudziła, Daisy pochrapywała cichutko jak kotka. Greta musnęła czarne włosy rozsypane po poduszce.

Jak do tego doszło? myślała. Wolałabym, żeby to się nigdy nie zdarzyło. Dzięki Bogu, że tak się stało. Właściwie, co się stało?

Daisy otworzyła oczy. – Dlaczego nie pójdziesz ze mną do mojej synagogi? – spytała. – Tylko czy to będzie pokuta? Czy może raczej grzech?

Jesteś Żydówką?

Przez chwilę Greta czuła się absurdalnie rozradowana. Jakby dzięki temu wszystko stawało się lepsze, jakby wszystko było w porządku, jakby jej matka miała zaaprobować ich związek, jakby dzieci miały jej udzielić błogosławieństwa, a Tony miał powiedzieć: – Jestem taki dumny! To taka miła żydowska dziewczyna!


***


Nadszedł czas, że Elizabeth jadając kolacje ze swoją babcią patrzyła, jak przeżute przez Lotte jedzenie wypływa przez niezabliźniony otwór w pobliżu nosa. Elizabeth pochylała się wtedy w jej stronę i szybko ocierała chusteczką, mając nadzieję, że babcia nie spostrzeże galaretki wyciekającej przez ową nieszczelność.


***


Greta leżała na kanapie. Czuła łzy ściekające po policzkach, ale nie rozumiała, skąd się biorą. Męczyły ją nudności.

Może naprawdę powinnaś zapalić trawkę – powiedział Tony. Stał nad nią. – Mam trochę. Dobrej jakości. – Odesłała go ruchem dłoni.

Mogę ci dać trochę kytrilu. [środek stosowany przeciw mdłościom i wymiotom, będącym wynikiem chemioterapii i naświetlań]

Daj mi spokój – powiedziała. Ostrym tonem, ostrzejszym niż zamierzała. Zamknęła oczy. Usiłowała je otworzyć. Czekała ją randka.

Mam spotkanie... – powiedziała prawie szeptem.

Zanadto się przeciążasz.

Gdyby tak wszyscy zamilkli, pomyślała. Otworzyła oczy. – Przynieś mi telefon, dobrze?

Pozwól, że zadzwonię w twoim imieniu.

Tony dotknął jej czoła. Najpierw wewnętrzną, a potem zewnętrzną stroną dłoni, jakby mierzył temperaturę dziecku. Wiem, że lubisz wierzch mojej dłoni, pomyślała Greta. Usiłowała sobie przypomnieć, jaki jest wierzch jej dłoni. Albo jego.

Nie – powiedziała.

Poczuła, że zapada w głęboki, ciężki sen. Nie, Tony.

Nie możesz zadzwonić w moim imieniu. Czuła, że Tony się odwraca, wychodzi z pokoju, ale nie była w stanie otworzyć oczu. Nawet najstraszliwsze wyczerpanie, nawet najgorsze samopoczucie, nawet obydwie te przypadłości razem wzięte, myślała, nie mogą się równać z okropieństwem poczucia winy.


***


Chyba sama widzisz, że to do bani – powiedział Volfmann.

Elizabeth cieszyła się, że rozmawiają przez telefon, a nie oko w oko. Wydzierał się. – Toż to pieprzone romansidło!

Żywcem wzięte z pieprzonego Flauberta – odparła.

A ja ci, kurwa, powtarzałem tysiąc pieprzonych razy, że nie zatrudniam pieprzonego Flauberta. Bo Flaubert nie żyje! Flaubert to powieściopisarz. Martwy powieściopisarz. Nie chcę martwego powieściopisarza. A gdybym go chciał, nie zatrudniałbym ciebie. Zatrudniłbym cholernego pieprzonego Flauberta. Kurwa, Jezus. Nic dziwnego, że to taka chała. „Żywcem wzięte z Flauberta, żywcem z Flauberta”... – powiedział, naśladując głos Elizabeth.

Przykro mi – wykrztusiła.

Gdzież jest ta cholerna lesba? Gdzie się podziewa, kiedy jej potrzebuję, co? Za co wam płacę, ludziska? Za gówno? Robię własne gówno. Nie potrzebuję waszego.

Elizabeth milczała.

Cholera – powiedział wykończony. – Po prostu popraw to, profesorku. Rozumiesz?

Elizabeth nie rozumiała go ani trochę. Jednego dnia był nieprawdopodobnie cierpliwy, troskliwy i czuły, a następnego zimny i obelżywy.

Poprawię – powiedziała.

Czy to możliwe, że pociąga mnie ten parskający tyran? Dobrze, że nie doprowadził mnie do łez. Oto powód do dumy. Odłożyła słuchawkę, bardziej rozgniewana niż zdenerwowana, dopóki nie przeczytała tekstu. Wtedy złość ustąpiła wstydowi i Elizabeth położyła się i schowała głowę pod poduszką.

Dlaczego leżysz w łóżku? – zapytał Harry. – Ubrana?

Bo jestem idiotką.

Och.

Ułożył się obok niej.

Jesteś słodziutki – powiedziała. – Jak cukierek. – Objęła go, myśląc, że tylko miłość do dziecka zasługuje na tę nazwę.

Nie jesteś idiotką – orzekł Harry, poklepując ją po plecach tak samo jak Greta.


***


Rak Lotte nadal się rozprzestrzeniał, a ona codziennie wysiadywała w fotelu, nieobecnym wzrokiem spoglądając w okno. Przestała telefonować do Grety. Słuchawka przyciśnięta do twarzy powodowała nieznośny ból. Kougi przekonał ją, by spróbowała korzystać z głośnika, ale trzeszczący głos rozmówcy i jej własne wrzaski męczyły ją i przygnębiały. Czytanie gazet nużyło ją. Telewizja była hałaśliwa, wulgarna i pozbawiona sensu. Zamówiła sobie parę kapci od Saksa i przez jakąś godzinę czuła się lepiej. Ale zaraz stłamsił ją ciężar codzienności. Na śniadanie zjadła płatki ryżowe z plasterkami banana. Na lunch kaszkę mannę. Na kolację usiłowała przełknąć maleńkie kawałeczki gotowanego kurczęcia, ale omal się nie zadławiła, więc zadowoliła się gorącą wodą z kropelką soku żurawinowego. Czasami sok żurawinowy wywoływał u niej biegunkę, ale Kougi powiedział, że musi spróbować. Co noc jadała herbatniki. To sprawiało jej największą przyjemność. A potem leżała, modląc się za najbliższych, po kolei, według listy. Boże, ty okrutny sukinsynu, miej w opiece moją córkę, Gretę, cholera, co się z nią, do diabła, dzieje? Nie waż się zezwolić, by stało jej się coś złego, podczas gdy plugawi gangsterzy w rodzaju tego Ali Baby, który wysadził w powietrze World Trade Center, albo ten wszawy Woody Ellen, co skrzywdził swoją milutką żonkę, taką piękną kobietę, powinien się za to smażyć w piekle...

I tak postępowała zgodnie z listą, aż dotarła do siebie.

A teraz, posłuchaj mnie, Boże. Jestem stara. Zakosztowałam wszystkiego. Wszystko widziałam. Przeżyłam życie. Ale, cholera, nie jestem jeszcze gotowa, ot co. Amen. Nie zamierzałam Cię obrazić, wybacz niecenzuralne wyrażenia.


***


To się musiało w końcu stać, Elizabeth dobrze o tym wiedziała. A jednak tęskniła za Harrym, gdy zaczął chodzić do przedszkola.

Cztery domy dalej, w bungalowie w śródziemnomorskim stylu, mieszkała miła rodzina z córeczką o imieniu Alexandra. Harry i Alexandra byli w tym samym wieku i zaprzyjaźnili się, pluskając w nadmuchiwanym baseniku, który rodzice Alexandry ustawili na podwórku od frontu. Alexandra uczęszczała do Little Palms Play School, gdzie przebywała codziennie od dziewiątej do pierwszej, i Harry zaczął błagać, by też go tam prowadzano.

Elizabeth także chciała, żeby Harry poszedł do przedszkola. To znacznie lepiej, niż przebywać wśród chorych krewnych oraz z rodzicami, którzy wciąż starają się wymknąć na godzinkę lub dwie, by popracować lub skraść pierścionek z turmalinem albo by jeść ostrygi w towarzystwie producentów filmowych, cierpiących na maniakalno-depresyjne nastroje.

Elizabeth spoglądała na sójkę, czarno-szarą, z pięknymi niebieskimi piórkami, siedzącą na gałęzi mizernego drzewka. Sójka siadywała tam codziennie, na tej samej gałęzi, najpierw około południa, a potem o godzinie czwartej po południu. I codziennie pojawiała się wiewiórka, która przeganiała sójkę z gałęzi. Następnie sójka powracała i napadała na wiewiórkę, która uciekała do sąsiedniego ogrodu. I tak tańcowały przez jakieś pół godziny, a potem obydwie znikały. Elizabeth przyglądała się, jak sójka z trzaskiem rozłupuje nasionko, które trzyma w pazurkach. Myśli Elizabeth poszybowały ku Danielowi Day-Lewisowi, który malował, trzymając pędzel lewą stopą. Ach, jaki to był dobry film. „Pani Bovary” nigdy mu nie dorówna. Nie dość, że mój scenariusz nigdy nie dorówna „Madame Bovary”, to nie będzie się umywał do filmu „Moja lewa stopa”. Nie dorówna wielu innym dobrym filmom.

Wiewiórka i sójka bawiły się hałaśliwie. Czas iść po Harry’ego. Tak czy siak, w „Madame Bovary” też była mowa o stopach. Muszę o nich pamiętać. Na przykład, co stało się z Hipolitem i jego zdeformowaną szpotawa stopą? Nie mogę go obdarzyć szpotawa stopą. Nie w dwudziestym pierwszym wieku. Nie w Hollywood. To by nie miało sensu. Ale znajdzie się jakiś ambitny zabieg medyczny, do którego Barbie namówi swego męża. Ambitny zabieg medyczny. Może Karol Bovary mógłby wyleczyć babcię Lotte.


SALA SZPITALNA – DZIEŃ Pacjentka z twarzą, obandażowana, ni czym mumia, siedzi w fotelu, trzymając lusterko. Za nia, stoi doktor Chuck Bovaine i odwija bandaże. Powoli, bardzo powoli. ELIZABETH, siedzi na łóżku i patrzy. GRETA leży w łóżku.

Doktor odwija ostatni bandaż. WIDZIMY... (czarno-biała.) twarz Humphreya Bogarta... [Ujęcie nawiązujące do filmu „Dark Passage” (..Mroczne przejście”), 1947, scenariusz i reżyseria Delmer Davis]

A może będzie mógł pomóc Grecie. Ostatnio jest taka humorzasta. Milcząca i ospała w jednej chwili, a zaraz potem promienna i pełna życia. Najwyraźniej odbiera jakieś bodźce afirmujące życie i odgradza się od śmierci. Zapaliło się zielone światło i Elizabeth ruszyła zbyt gwałtownie. Zapiszczały opony. A nie wypowiedziałam słowa „śmierć”, żeby nie zapeszyć, pomyślała.

Nie dalej jak wczoraj matka uparła się, by pojechać z Elizabeth na zakupy i zabrać Lotte. Greta, która nasłuchała się opowieści o nieudanych zakupach młodocianej Lotte, która na swoją bat micwę wystroiła się w obcięte dżinsy i sukienkę oraz babcia Lotte, która z trudem wyszła na klatkę schodową, zakutana w zieloną opalizującą chustę, zakrywającą guz. Na zakupach. Razem. Ale w końcu wszystko poszło gładko. Lotte opadła na krzesło ochroniarza zaraz przy wejściu do Barneya i wysłała Elizabeth po rzeczy do obejrzenia, podczas gdy Greta, jak nigdy, nakupowała furę ubrań. Jednakże wyprawa mogła skończyć się fiaskiem, na co Elizabeth zwróciła uwagę w drodze do domu.

Być może katastrofa zdarzy się następnym razem – powiedziała Greta kojącym tonem.

Elizabeth zaparkowała samochód przed Little Palms School, które mieściło się obok zespołu knajpek. Przedszkole pospołu z restauracjami. Czemu nie?

Stanęła oparta o drzwi samochodu i zamknąwszy oczy, chłonęła słońce. Które spowoduje u mnie raka skóry, pomyślała. Ale promienie były łagodne i ciepłe, a ich blask nie przenikał poprzez ciemne szkła okularów ani przez powieki Elizabeth. Powietrze było suche i raczej chłodne. Nie wyczuwało się jesieni czy w ogóle żadnej pory roku. Elizabeth owionął leciutki wietrzyk. Musnął jej wargi i Elizabeth pomyślała: to pocałunek. Nie pocałował mnie Volfmann, ten stary, grubiański gargulec o psim pysku. Lecz przystojny nieznajomy. Albo jeszcze lepiej: Tim. Tim, który się we mnie kochał. Ależ mam wyobraźnię. Czy rzeczywiście jestem taka zmienna? A potem zaczęła się zastanawiać, czy pocałunek Tima byłby lekki, młodzieńczy i romantyczny, czy też młodzieńczy i wygłodniały.

Elizabeth! Ależ jesteś banalna!

Ale czy istnieją na to lepsze określenia? Wszystkie sformułowania dotyczące odczuć zalatują banałem, bo bazują na doświadczeniach innych ludzi. Mają etykietki, jak towary na sprzedaż. Nie można nawet spokojnie pofantazjować.

Zirytowana powróciła do wspomnień o Volfmannie. Miał lekko wysuniętą dolną wargę. Jego usta znajdowały się tuż obok jej ust. Smakowała jego słowa. Zapomniała, że się na niego złości. Zapomniała o banałach. Zapomniała o tym, że jej fantazje są prozaiczne. Pocałowała Volfmanna i poczuła, że na nią napiera.

Mamusiu! Mamusiu!

Elizabeth otworzyła oczy i zobaczyła Harry’ego, spazmatycznie obejmującego jej nogi. W jednej rączce trzymał pognieciony kawałek kolorowego papieru pomazanego farbą. Za Harrym dreptała Alexandra, powiewając swoim malunkiem.

Elizabeth podniosła Harry’ego, wtuliła twarz w jego włosy. Odstawiwszy go na ziemię, spojrzała na dwójkę dzieci. Miały rączki ubrudzone czerwoną, fioletową i obrzydliwie zieloną farbą. Volfmann zniknął. Elizabeth uśmiechnęła się, pochwaliła ich prace, ucałowała dzieci, zadowolona, że przedszkola zawsze są takie same, bez względu na to, czy mieszczą się obok zespołu restauracji, czy gdzie indziej.

Wsiadajcie do samochodu! – powiedziała. Poczuła się szczęśliwa i beztroska. Całą jej uwagę przykuwał Harry i jego przyjaciółka Alexandra. Patrzyła jak dzieci gramolą się do auta i zajmują miejsca w fotelikach na tylnym siedzeniu. Schyliła się, by pozapinać pasy. Przy okazji znów pocałowała Harry’ego. Poczuwszy dotyk jego policzka, zamknęła oczy i wdychała jego zapach. Poczuła wilgotny język na swoim policzku i doleciała do niej nieznana woń.

Pomiędzy buzią Harry’ego i jej twarzą pojawił się mały brązowy piesek o zaniepokojonym wyrazie pyska, uwijający się i merdający ogonem. Skakał pomiędzy nimi, liżąc po kolei trzy twarze.

Elizabeth wywlokła psa z samochodu. Dzieci piszczały z uciechy.

Tu jest pani piesek – powiedziała do jakiejś matki, która zaparkowała obok.

To nie mój pies.

Elizabeth spróbowała oddać znajdę innym rodzicom. W końcu odpięła pasy, zabrała psa, Alexandrę i Harry’ego, zamknęła samochód i zajrzała do restauracji tajskiej, do lokalu specjalizującego się w daniach z drobiu oraz knajpki serwującej taco, ale w żadnym z tych miejsc nie przyznano się do małego brązowego znajdy.

Pies nie miał obróżki. Pod krótką sierścią rysowały się żebra. Spoglądał na Elizabeth okrągłymi smutnymi oczami spod pomarszczonego czoła. Miał zbyt długi tułów w stosunku do krzywych łap. Pysk jak u psa chihuahua, ubarwienie jak u owczarka niemieckiego. Ogon za długi w stosunku do tułowia. Jedno ucho miał postawione, drugie oklapnięte.

Nikt się o niego nie dopominał. Zrozumiałe, że nikt się o niego nie dopominał. Wystarczyło jedno spojrzenie na psiaka, by zrozumieć, że nikt się do niego nie przyzna. Nie od dziś był pożałowania godnym, małym bezpańskim przybłędą.

Chcesz z nami pojechać do domu? – spytała go Elizabeth.

Harry i Alexandra nie posiadali się z radości. Przez całą drogę powrotną wymyślali dla niego imiona rodem z programów telewizyjnych, z filmów i z książek.

Kropka! – zaproponował Harry.

Jest brązowy – zaprotestowała Alexandra.

Clifford?

Ten piesek jest brązowy.

Elizabeth spojrzała na pieska zwiniętego na miejscu obok kierowcy. Nie przejmuj się, mały przybłędo. Nie będziesz się wabił nazwą firmową. Nie jesteś rasowy. Niby czemu mielibyśmy ci przyczepić etykietkę? Nazwiemy cię jakoś oryginalnie i nadzwyczajnie, imieniem w sam raz dla ciebie, być może pochodzącym z literatury. Co powiesz na Wotana? [zachodniogermański bóg wojny, zwycięstwa i śmierci, odpowiednik anglosaskiego Wodena i skandynawskiego Odyna. Jest postacią z oper „Złoto Renu”, „Walkiria” i „Zygfryd” Ryszarda Wagnera] Wędrowca.

Wotan? Ale czy Wotan jest mniej wtórny niż Scooby-Doo? Nie jestem lepsza od tych dzieciaków. Nie potrafię wymyślić czegoś samodzielnie? Może by go nazwać jakoś zwyczajnie, na przykład Jim? I kupić kajak, myślała. Jim. Równie dobrze mogę go nazwać L. L. Bean.

Jak się dobrze zastanowić, to które imię nie jest nazwą firmową? Elizabeth doszła do wniosku, że źle się stało, bo język przestał być środkiem wyrazu i zaczął pełnić rolę sztandaru. Wyrażanie siebie, stanowiące kiedyś naiwne zajęcie pokolenia jej rodziców, zmieniło się w powiewanie owym sztandarem, określającym czyjeś miejsce w świecie lub miejsce, które ów ktoś chciałby zajmować. Szkoda. Gdy wszystko, co w życiu istotne, jest osądzane jako ozdoba, a nie ze względu na użyteczność, gdy nawet pies jest postrzegany jako akcesorium, gdy nawet wybór jego imienia odzwierciedla aspiracje właściciela. Które imię jest wolne, osobiste, które imię pozostaje tylko imieniem? Fido? Na pewno nie. Fido jest retro. Pies? Nie. Brzmi co najwyżej ironicznie.

Elizabeth zdała sobie sprawę, że męczy się bardziej, niż wybierając imię dla synka, którego nie nazwała na cześć księcia, bez względu na to, co sobie wyobrażał Brett i jakie nadzieje żywiła Lotte. W końcu dała za wygraną. – Będzie nosił takie imię, jakie odczytamy na najbliższym drogowskazie.

I w ten oto sposób pies otrzymał imię Tempie Ben Ami.

Każdego wieczoru, gdy pogrążony we śnie Harry zostawał odniesiony do swego łóżeczka, Tempie układał się obok Elizabeth. Brett kładąc się spać co noc zrzucał psa na podłogę, a pies wskakiwał z powrotem na łóżko.

Nie życzę sobie, by pies sypiał w moim łóżku.

Stopień rozwoju cywilizacyjnego określa się po sposobie, w jaki ludzie traktują swoje psy.

Tempie ukrył się pod kocem, pomiędzy nimi.

Tak powiedział Gandhi – dodała Elizabeth.

Gandhi pił własny mocz.


***


Elizabeth kursowała codziennie pomiędzy matką i babką. Spędzała z nimi dnie, a czasami zostawała u którejś z nich na noc. Czuła jednak, że Greta i Lotte, dotychczas stałe i niezachwiane, teraz dryfują poza jej zasięg – babka ku śmierci, matka ku nieznanemu. Elizabeth lgnęła do nich jak dziecko.

Pogoda stała się nieprzyjemna. Było gorąco, a opary morskie, jak delikatnie zwali mgłę mieszkańcy Venice, nie ustępowały. Zostawiwszy Harry’ego w przedszkolu, pogrążona w leniwych marzeniach Elizabeth automatycznie pojechała do rodziców. Przybywszy na miejsce przez chwilę czuła się zagubiona.

Nie radzę sobie z tym wszystkim – oświadczyła Joshowi, który rozciągnięty na kanapie czytał gazetę.

A ja jestem głodny – odparł Josh.

Zrobię ci kanapkę z jajkiem – powiedziała Greta, wychodząc z kuchni. – Tylko ten zapach. Zapomniałam. Nie znoszę zapachu jajka. – Jej twarz miała zielonkawy odcień. – Może z indykiem? Tylko że nie ma indyka.

I tak jesz dzisiaj lunch poza domem – stwierdziła Elizabeth. – Nie szykuj jedzenia dla Josha. Zrób sobie wolne i baw się dobrze. – Elizabeth spojrzała na brata.

Tak, odpręż się – powiedział.

Josh nie jest dzieckiem – powiedziała Elizabeth.

Właśnie, nie jestem dzieckiem.

Sam sobie może zrobić lunch – powiedziała Elizabeth.

Josh skwapliwie skinął głową. Uśmiechnął się. I nie ruszył się z miejsca. Greta spojrzała na niego, a potem na Elizabeth, wreszcie rzuciła okiem w stronę kuchni i znów zerknęła na Elizabeth. Elizabeth rozmyślała o pustej lodówce. Dwa jajka, być może trochę pozbawionego laktozy mleka, kilka cytryn. Na widok pełnej lodówki matce robiło się niedobrze.

Już wiem – wymyśliła. – Wyjdę i kupię kanapkę dla Josha.


Usiadła na stołku w kawiarni przy plaży i czekała na zamówione jedzenie. Cieszyła się, że jest sama. Matka dobrze dzisiaj wygląda, myślała. Ma zarumienione policzki. Elizabeth pochyliła się nad stołem wsparłszy brodę na dłoniach. Zastanawiała się, czy nie zamówić mrożonej kawy, gdy usłyszała znajomy głos.

Cześć – powiedział Tim. Usiadł obok niej i zamówił koktajl mleczno-czekoladowy.

Elizabeth przyjrzała się jego profilowi. W połowie grzbietu nosa miał garbek, co, jak uznała, dodawało nosowi i Timowi charakteru, choć, gdyby ktoś ją zapytał dlaczego, nie potrafiłaby wyjaśnić. Tim był facetem rozglądającym się wkoło, jakby coś zgubił. Założył nogę na nogę, opierając kostkę na kolanie, omal nie przewracając stolika. Poruszył nogami.

Dostałem stypendium – oświadczył.

Elizabeth pomyślała o Volfmannie, o jego mrocznym, gniewnym głosie. Przypomniała sobie, jak przelotnie fantazjowała, że Tim ją całuje. Tim uśmiechnął się wstydliwie. Spiekł raka.

Gratuluję – powiedziała.

Tim miał bardzo ciemne, długie rzęsy, jak u dziecka w wieku Harry’ego.

Wysokie, wypasione stypendium naukowe – oświadczył. Ostrożny, nieśmiały uśmieszek zmienił się w szeroki uśmiech. – Teraz mogę dokonać jakiegoś wielkiego, wypasionego odkrycia. – Wciąż się uśmiechając, zerknął na swoje dłonie, jakby stanowiły jego przyszłość. Podniósł wzrok na Elizabeth. – Nie wiesz, co to oznacza. To znaczy, że teraz mogę pracować. Ja nie pracuję jak ty, na kawałku papieru. Potrzebuję aparatury... miejsca...

Elizabeth nigdy nie widziała go tak rozgorączkowanego. Pokręcił głową z niedowierzaniem. Wyjął z kieszeni złożony list. Rozłożył go i zapatrzył się w kartkę.

Właśnie go dostałeś, Tim? Dopiero co się dowiedziałeś?

Skinął głową. – Przyszedłem tu, żeby to uczcić. Mają tu naprawdę dobre mleczne koktajle. – Dał jej spróbować. – Masz ochotę? Ja stawiam.

Znalazłam psa – zwierzyła się. – Małego, chudego psiaka. Małego, chudego, brązowego kundla bez dwóch tylnych zębów. Wskoczył mi do samochodu, kiedy odbierałam Harry’ego z przedszkola. Wabi się Tempie. Brett go nie znosi.

Gratulacje z powodu psa.

Elizabeth spojrzała na torebkę z kanapką dla Josha. Przyjemnie było siedzieć w kawiarni, nic nie robiąc, rozmawiając o niczym.

Może powinienem pogratulować psu – powiedział.

No wiesz, że znalazł sobie dom.

Elizabeth zamówiła w końcu tę mrożoną kawę. – Mam nadzieję, że Josh wytrzyma chwilę bez jedzenia.

Mogę zjeść jego kanapkę? – zapytał Tim. – Proszę. Nie dowie się. Kupimy mu nową.

Elizabeth zerknęła na niego, a potem odwróciła wzrok.

Nie ma sprawy – stwierdził.

Zjedz ją, zjedz. Kanapka, żeby uczcić stypendium – zgodziła się. Podała mu torebkę.

Dobra z ciebie dziewczyna – powiedział.

Coś takiego powiedziałby Brett, pomyślała. I zaczęła się zastanawiać, dlaczego ją to nagle zasmuciło.


***


Gdy Elizabeth wspomniała o swoim psie Volfmannowi, zareagował niespodziewanym podnieceniem. Chciał się dowiedzieć, jak pies się wabi, jakiej jest wielkości i jakiego koloru. Jego głos stracił ochrypłe brzmienie, które uważała za tak pociągające i nabrał niskich, melodyjnych tonów, które uznała za jeszcze bardziej pociągające.

Jesteś teraz damą z pieskiem, prawda? Czy może jest zbyt duży? Włoski charcik Emmy Bovary to także piesek, no nie?

Nie przepuści okazji, by zrobić jakąś aluzję do literatury. I ma coś w zanadrzu na okoliczność znajdy, pomyślała Elizabeth.

Cieszę się, Elizabeth. Piesek wychynął znikąd, by znaleźć ciebie. Piękne. Czytałaś „My Dog Tulip”? Może tak jak J. R. Ackerley zakochasz się w owczarku alzackim...

To kundel – powiedziała.

Jak my wszyscy – stwierdził Volfmann.


***


Pewnego dnia powróciwszy do domu z wizyty u babci znalazła na schodkach małą, ozdobną paczuszkę. W pierwszej chwili pomyślała, że to prezent dla Harry’ego, ale na nalepce widniał napis ELIZABETH. Natychmiast ją rozpakowała. Wewnątrz był maleńki piesek z mosiądzu, najwyraźniej stary, bardzo ciężki jak na rzecz tych rozmiarów. Wagi papierowej. Rasy szpic. Tak samo jak piesek z noweli Czechowa.

Elizabeth przytknęła pieska do twarzy i poczuła chłód metalu. Volfmann przysłał jej podarunek. Nie było bileciku. Ale Elizabeth nie miała najmniejszej wątpliwości co do nadawcy. Ani co do jego motywów.

Ładna – powiedział Brett na widok małej figurki, gdy Elizabeth weszła do domu.

Kupiłam sobie prezent – powiedziała. – Żeby mi nie było smutno.

Piesek, który się mieści na dłoni. Mój mały sekret, pomyślała. Ale poczuła się niezręcznie. Wypowiedziane słowa wciąż rozbrzmiewały w jej uszach. A więc nie powiedziałaś mu, że dostałaś pieska w prezencie. To niewinne kłamstwo, usprawiedliwiała się przed sobą. Jednak zdawała sobie sprawę, że to nie kłamstwo ją niepokoi, lecz własne słowa. To samo powiedziała Greta: „Kupiłam go, bo chciałam sobie zrobić jakąś przyjemność”. I dotknęła pierścionka z turmalinem. Identycznego jak te, które Elizabeth przymierzała u Freda Segala w stoisku z biżuterią. Kiedy spotkała Daisy Piperno.

Elizabeth przypomniała sobie, jak Daisy chwyciła małą paczuszkę i wsunęła ją do torebki. Rumieniąc się. Daisy, rumieniąc się, ukryła prezent, który kupiła. Dla kogoś.

Elizabeth trzymała w dłoni mosiężną figurkę szpica. Gdzie się kończy prywatność, a zaczyna potajemne życie? spytała jej matka. Ty jesteś moim małym prywatnym prezentem, powiedziała Elizabeth w myśli do pieska. Moim sekretnym prezencikiem. Pierścionek był sekretnym prezentem otrzymanym przez Gretę. Elizabeth nie miała co do tego wątpliwości. Wpatrywała się w szpica. Volfmann przysłał jej pieska. Był precyzyjnie odrobiony. Miał na szyi maleńką obróżkę. Jego oczka spoglądały na Elizabeth.

Ten piesek nie gryzie – stwierdził Brett, ale Elizabeth obawiała się, że może się mylić.

Zatelefonowała do Volfmanna.

Jest pan niesamowity – powiedziała.

Sukinsyn ze mnie. Nie zapominaj.

Powiedziałabym raczej, że ma pan coś wspólnego z małymi pieskami – powiedziała Elizabeth.

Zapanowało krótkotrwałe milczenie.

Osobliwe stwierdzenie, Elizabeth!

Czyżby?

Dzwonisz w jakiejś konkretnej sprawie? – zapytał.

Tylko żeby panu podziękować. I powiedzieć... – zamilkła. Co chciała mu powiedzieć? – Sama nie wiem. Pójdziemy na drinka?

Znowu spotkali się w Shutters. Tym razem nie jedli ostryg. I nie pili szampana. Volfmann pił szkocką whisky.

Uwielbiam tego małego pieska – oświadczyła Elizabeth.

Tak, tak. Małe pieski są milutkie.

Myślałam o tej noweli. „Dama z pieskiem”. Wydaje mi się, że pan także o niej myślał.

Volfmann patrzył na nią w milczeniu.

Ten mały piesek wiele dla mnie znaczy – powiedziała.

Bardzo ładnie z twojej strony, że przygarnęłaś bezpańskiego przybłędę – odparł.

Nie sądzę, by był pan przybłędą.

Volfmann zmarszczył brwi. – Ja? Boże, mam nadzieję. Jak się miewa twoja babcia? A matka?

Nie chcę o nich rozmawiać. Chcę się od nich uwolnić chociaż na chwilę.

Dobrze. W takim razie chyba zajmiemy się scenariuszem.

Nie – powiedziała Elizabeth, zaskoczona, że tak śmiało sobie poczyna z mężczyzną, który wrzeszczał i tupał i utrzymywał w ryzach nowych dupków, którzy dla niego pracowali. Ale w stosunku do mnie jest inny, pomyślała. Przysyła mi małe pieski. – Jeszcze nie.

Zabrała z sobą mosiężnego szpica. Wyjęła go z torebki i postawiła na stole.

Ach – powiedział. – Rzeczywiście jesteś moją damą z pieskiem.

Nerwowo pogłaskała pieska. – Chyba tak... – podniosła pieska i przyjrzała się mu, a potem popatrzyła na Volfmanna. – Dziękuję panu?

Volfmann spojrzał na nią, potem na pieska, a wreszcie znowu na nią.

Dostałaś go w prezencie?

No tak...

Jego oczy były szeroko otwarte, o opuszczonych zewnętrznych kącikach, smutne i może odrobinę rozbawione. Elizabeth poczuła nagłe mdłości.

To nie pan mi go przysłał? – spytała. Pokręcił głową.

Na pewno? Skinął głową.

Uniosła pieska. Jego wyłupiaste oczka spoglądały na nią z uwielbieniem.

Żałuję, że nie przysłałem ci takiego słodkiego małego pieska – powiedział. – Ale nie. Masz go nie ode mnie.

Och.

Ktoś ci go przysłał.

Chyba tak.

Powiedziałem ci, że sukinsyn ze mnie. – Delikatnie poklepał dłoń Elizabeth.

Tak. Powiedział mi pan.


***


Gdy Lotte przyszła do siebie po operacji, rodzina usiłowała zapewnić jej jakieś rozrywki. Zakupy u Barneya udały się, ale zmęczyły ją i Lotte z ulgą powróciła do katalogów wysyłkowych. Nie potrafiła wysiedzieć w kinie do końca filmu, nie mówiąc o tym, że wyświetlany film wcale jej się nie podobał. Nie znosiła starych czarno-białych filmów pokazywanych w telewizji. Przygnębiały ją. Przestała grywać w karty. Nie chciała wykonywać żadnych ćwiczeń. Nie mogła siedzieć na dworze z powodu słońca. Jadła tyle, co ptaszek.

Może nauczysz mnie gotować – powiedziała Elizabeth. – Powiesz mi, co i jak robić i będziesz mnie nadzorowała.

Gotowanie wymaga wielkiego wyczucia czasu. To prawdziwa sztuka. A ja jestem stara i chora. A zresztą nauczyłam już Kougiego.

Elizabeth i Greta zaczęły przynosić Lotte wykwintne kąski: malinowe ciasteczka, wiśnie, galaretki w czekoladzie. Sukces odniosły tylko galaretki w czekoladzie, których zjadła całe pudełko za jednym podejściem.

Kougi może mnie nauczyć, jak się robi kulki matzo, [kulki o średnicy około 2,5 cm zrobione z takiego ciasta jak na macę z dodatkiem jajek i tłuszczu, gotowane w zupie lub w wodzie] a ty będziesz nadzorować – powiedziała Elizabeth.

Widzę, że ci naprawdę zależy, żeby nauczyć się robić te kulki matzo. Znasz dowcip o kelnerze i kulkach matzo?

Kelner, nie mogę się już doczekać tych pańskich kulek – powiedziała Elizabeth, domyślając się, do czego zmierza Lotte, uszczęśliwiona, że choć na chwilę udało jej się rozbawić babcię.

Lotte wstała i zrobiła dwa chwiejne kroki na rozstawionych nogach. – Nie pani pierwsza, moja droga – powiedziała z silnym żydowskim akcentem. – Ale sama pani widzi, że już ledwo chodzę. – Przystanęła w rozkroku, z przekrzywionym nosem, z zaczerwienionym i opuchniętym podbródkiem. Powitała brawa Elizabeth szerokim uśmiechem, po czym odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się skrzekliwie.


***


Elizabeth zabrała babcię do chirurga. Powiedział im, że będzie musiał wykonać następną operację. Elizabeth dogoniła go, gdy wyszedł z gabinetu.

Co się stanie, jeśli nie zrobi pan operacji? – zapytała.

Guz będzie się powiększał.

W porządku – powiedziała. W porządku? Wcale nie. Bardzo nie w porządku. – Ale co potem?

Lekarz lekko się zdenerwował i odpowiedział bardzo szybko: – Cóż, zacznijmy od tego, że stanie się bardzo szpetny. Na dodatek obrzydliwie cuchnący.

Elizabeth czekała na dalszy ciąg.

Babcia nie będzie mogła jeść – powiedział.

Elizabeth skinęła głową.

Ani pić – dodał lekarz. – W ogóle nie będzie mogła przełykać. Ani mówić...

I szykował się do odejścia, jakby to załatwiało sprawę. Elizabeth, oszołomiona informacją oraz faktem, że to ona ma podjąć ostateczną decyzję, a przynajmniej zadecydować, co i jak wiele powtórzyć Lotte, nie wspominając o Grecie, zatrzymała go: – Niech pan zaczeka. A co się stanie, jeśli jej pan amputuje szczękę? Jeśli pan wykona operację? Jak to wpłynie na te sprawy? No, bo jak jeść nie mając szczęki? Albo jak mówić czy...

Lekarz odwrócił się, aby na nią spojrzeć. Położył dłoń na jej ramieniu. – Chcę pomóc pani babce – powiedział.

A kiedy jej pan pomoże, czy będzie mogła jeść, pić i przełykać? – spytała Elizabeth. Dlaczego jej głos brzmi tak gniewnie?

Owszem, przy pomocy rurki.

A mówić?

Operacja będzie miała negatywny wpływ na zdolność mówienia.

Elizabeth oparła się o ścianę. Usłyszała dochodzące z gabinetu wołanie babci.

Elizabeth! Masz moją torebkę?

Więc ile czasu będzie żyła, jeśli jej nie zoperujemy?

cicho spytała Elizabeth.

Kilka miesięcy – odparł lekarz.

Kochanie! Gdzie jest moja torebka?

Kilka miesięcy? Spodziewała się, że odpowie: „Naprawdę nie wiemy” albo „Jeszcze kilka lat”, albo w najgorszym razie: „Pół roku, a może rok”.

Miesiąc, może dwa – powiedział.

A ile czasu zyskałaby dzięki operacji?

Miesiąc albo dwa miesiące.

Jak długo potrwa rekonwalescencja?

Około sześciu tygodni. Panno Bernard, ta operacja jest jedyną szansą dla pani babci. To jedyne wyjście z sytuacji.

Elizabeth wróciła do gabinetu i podała babci Lotte jej torebkę. Na zewnątrz przystanęły pod kwitnącym drzewem i zobaczyły kolibra.

Taki przystojny mężczyzna z tego wszawego fiuta – powiedziała Lotte. Uśmiechała się, wsparta na ramieniu Elizabeth. – Dzisiejsze powietrze jest słodkie jak cukier – stwierdziła, nakładając okulary przeciwsłoneczne. – Zupełnie jak cukier.

Jak postąpić? kalkulowała Elizabeth. Wzięła babcię za rękę. Jeżeli Lotte podda się operacji, będzie cierpiała przez sześć tygodni po to, żeby dodać sobie dwa tygodnie cierpień. Elizabeth wciągnęła ciepłe, pachnące kwieciem powietrze. A może owe dwa tygodnie będą jak ta chwila spędzona pod kwitnącym drzewem na wdychaniu słodkiego jak cukier powietrza?


***


Tempie obszczekał listonosza. Ujadał na sójkę i na wiewiórkę. Szczekał na Bretta.

Nie rozumiesz – wrzasnął Brett, aby go przekrzyczeć – że jesteśmy rodziną? Przyjechałem tu z tobą, żeby być przy twojej matce. Jestem częścią rodziny. Ty jesteś moją rodziną. Ty i ja tworzymy rodzinę.

Elizabeth skinęła głową. Rodzina była wszechobecna. Zdominowała jej sny i marzenia. Dlaczegóż miałaby pominąć jej dom? Niby czemu miałby jej umknąć Brett?

Jesteśmy z sobą związani. Powinniśmy się pobrać – powiedział Brett. Pies ujadał. – Jesteś perwersyjna. Elizabeth powiedziała psu, żeby się zamknął. Obszczekał ją, merdając ogonem. Szczekał, szczekał i szczekał. Brett wydzierał się, żeby go przekrzyczeć. Elizabeth skinęła głową, wcale go nie usłyszawszy. Słońce zawisło w zenicie. Brzózki były zbyt młode i mizerne, aby osłonić dom przed jego blaskiem. Elizabeth bolała głowa. Przeznaczeniem jest śmierć, pomyślała. Czy moim przeznaczeniem jest małżeństwo? Wiedziała, co mówi Brett. Wiedziała, że powinna go poślubić. Jest ojcem jej dziecka. Jest mężczyzną, którego kocha. Mieszka z nim. On jest jej rodziną, jak powiedział.

Jestem córką – powiedziała ogólnikowo, nie mając nawet pewności, czy wypowiedziała to na głos.

Jesteś także matką – przypomniał Brett.

Psi język jest bardzo różowy, zwisa wygodnie nad ostrymi, białymi zębami. Jestem córką. Jestem matką. Ile jeszcze tytułów musi nosić osoba? Ilu potrzebuje nazw? Brett mówi, że ludzie, którzy są razem, muszą sobie pomagać. Gdy sprawy się komplikują. I ja jestem przy tobie, mówi. A równie dobrze mogłem zostać w Nowym Jorku, bo wcale ci na mnie nie zależy. Bardziej się troszczysz o tego parszywego kundla niż o mnie. Pies przestał ujadać i ułożył się w plamce słońca. Brett także przestał nadawać. Podwinął lewy rękaw swojej wykrochmalonej białej koszuli, a potem go opuścił i znowu podwinął.

Nie ma mnie tutaj – w końcu zaczęła mówić Elizabeth.

Nie wiem, gdzie jestem. Budzę się rano i, psia mać, nie wiem, gdzie jestem. Uwijam się jak w ukropie. Nawet przez sen zamartwiam się o matkę i o babcię Lotte. Zajmując się Harrym, prawie go nie dostrzegam. A ty domagasz się ode mnie czegoś więcej? Nie jesteś moim dzieckiem. Jesteś dorosłym mężczyzną. Jesteś tu ze względu na mnie? W takim razie przestań mnie zadręczać.

Już dawno nie powiedziała Brettowi tak wiele. Czuła, że jest niesprawiedliwa, że on zwraca się do niej, bo stara się być pomocny, a ona dostrzega tylko to, że czegoś od niej chce, czegoś żąda, czegoś potrzebuje.

Czasami więzi miłości są takie krępujące – poskarżyła się cicho.

A ty czasami pieprzysz straszne głupoty.

Nie mam czasu na pieprzone małżeństwo. Rozumiesz?

Elizabeth zalała się łzami. – Jestem zbyt zmęczona, żeby wychodzić za mąż. Nie jesteś w stanie tego pojąć?

Boże wszechmogący – powiedział Brett. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Pies stukał ogonem o drewnianą podłogę.



9.


Nadszedł dzień Święta Dziękczynienia i lało jak z cebra. W Los Angeles każdy deszcz określano jako ulewny, co według Lotte oddawało istotę rzeczy. Ulewa już nie raz zniszczyła jej strój. Z drugiej jednak strony, kiedy będzie miała okazję włożyć ten oszałamiający nowy płaszcz przeciwdeszczowy, który zamówiła u Saksa? Kevin Klein. Prosty. Elegancki. O klasycznym kroju. Klasyczne linie nigdy nie wychodzą z mody. Lotte podziwiała własne odbicie w lustrze. Wskazała na dolną szufladę w kuchennej szafce.

Nie trzeba – stwierdził Josh. – Mamy półmiski w domu. – Słodki Josh. Wysłano go po starą damę. Lotte wspomniała jak Morris, wiele lat temu, pomagał wsiąść jej matce do samochodu. Do pięknego, cukierkowo błękitnego buicka. Morris zawsze miał buicka. Błękitnego. Jak jego oczy. Matka była wtedy starą damą, a Morris młodym mężczyzną. Jednakże starszym niż Josh, pomyślała.

A moja matka nigdy nie była taka stara jak ja, zdała sobie sprawę, wstrząśnięta.

Mój kapelusz – powiedziała, znowu wskazując Joshowi szufladę.

Jestem taka stara, myślała. To niemożliwe. Trzeba to jakoś wyjaśnić. Ale z kim? I co by to dało? To nie w porządku, że jestem taka stara. I wcale nie czuję się mądrzejsza. Nie jestem specjalnie zadowolona ze swego życia ani też specjalnie zgorzkniała. Po prostu jeszcze z nim nie skończyłam. Co czuła moja matka, gdy przystojny młody Morris pomagał jej wsiąść do błękitnego buicka? Ale moja matka była taką słodką, potulną starą damą. Lotte pamiętała, jakie rękawiczki miała owego dnia jej matka. Ściskała je w jednej ręce, pozwalając, by Morris trzymał ją za drugą, pomagając jej usiąść na tylnym siedzeniu. Była ubrana w ciemnogranatową suknię w białe kropki. Matka Lotte nigdy się nie roztyła, zawsze była szczupła, ale miała nieco opuchnięte kostki. Lotte pamiętała jej buty na szerokich obcasach o średniej wysokości. Sznurowane. Czy jej siwowłosa matka w białych rękawiczkach i w sznurowanych bucikach, owa miła i łagodna osoba, czuła się wtedy tak jak Lotte czuje się teraz? Niespokojna? Niecierpliwa? Pełna ledwo co zarysowujących się planów i pomysłów, których nie była w stanie domyśleć do końca, bo nie starczało jej sił?

Przechowujesz kapelusze w kuchni? – zapytał Josh. Wysunął szufladę szafki, w której powinny się znajdować garnki i patelnie, lecz, jak stwierdził naocznie, wypełnioną kapeluszami.

Voila! – powiedziała.

Josh podał jej kapelusz o szerokim rondzie, dokładnie w kolorze płaszcza przeciwdeszczowego o pięknym czekoladowym odcieniu.

No – powiedziała Lotte, wkładając go na bakier. – Co teraz powiesz o swojej starej babci?

Wyglądasz wystrzałowo – odparł Josh z szerokim uśmiechem. – Jak modelka.

Fotomodelka – powiedziała Lotte, żałując, że jej matka nie żyje i nie może jej zobaczyć. – Te nieszczęsne wychudzone dziewczyny, wciąż wymiotują i faszerują się narkotykami. Powinny używać życia.


Greta słuchała bębnienia deszczu o dach. Biedna Lotte. Deszcz popsuje jej szyki. Matka nie zrobi należytego wrażenia, strzepując mokry płaszcz. Raptem Greta poczuła się szczęśliwa. Jest Święto Dziękczynienia i jej matka może mieć popsute szyki. Lotte żyje i przyjdzie na świąteczną kolację.

I ja żyję, pomyślała Greta. Żyję i przyjdę na świąteczną kolację. Na widok indyka robiło jej się niedobrze i była zmęczona, okropnie zmęczona, ale żyła. Wzniosła oczy ku sufitowi i podziękowała w myśli. Na suficie nie było nikogo, komu można by podziękować, ale i tak podziękowała, z całego serca.

Rozejrzała się po pokoju. Oto Tony. Zdążył poplamić sobie krawat, ale jest obecny. Kroi indyka w jadalni. A oto moja wspaniała córka, trzęsie się nade mną, przynosi mi poduszkę, której wcale nie chcę. Oto mój wnuczek, krzepki chłopaczek, słodki i uczuciowy. Czołga się po podłodze za paskudnym kundlem, którego Elizabeth przywiozła do domu spod przedszkola. Kundel wygląda na psa, który należał do bezdomnego. Brak mu tylko wózka na zakupy i sterty szmat. Stojący za nimi Brett pije whisky i odsuwa się, ale Tempie biegnie za nim i podskakując domaga się pieszczot.

Otworzyły się drzwi wejściowe i Josh wciągnął do środka wózek inwalidzki Lotte. Następnie wyszedł wraz z Brettem, by wprowadzić Lotte. Lotte przystanęła w drzwiach z rozwartymi teatralnym gestem ramionami, z jej kapelusza i płaszcza kapała woda. Zebrani w pokoju patrzyli na nią, zastanawiając się, czemu nie wejdzie do środka, żeby się wysuszyć. Ale Greta szybko się połapała.

Mamo! Cóż za bajeczny płaszcz! I kapelusz! Wspaniałe! I doskonałe na tę pogodę. Dzięki Bogu, że je masz.

Lotte się uśmiechnęła. Zupełnie jakby miała wykonać dworski ukłon. Josh troskliwie pomógł jej rozpiąć guziki.

Och – zdumiała się Lotte na widok psa. – Czy to nasz indyk? Raczej kościsty, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Harry przyglądał się jej, niepewny, czy powiedziała to poważnie. Lotte zadzwoniła bransoletkami. Pies zaszczekał. Zachęcony przez Bretta Harry wstał i nieśmiało podszedł, by dać się pocałować.

Mogłabym cię zjeść – powiedziała Lotte, chwytając go za ramiona swymi silnymi rękami i całując w policzki.

Mogłabym cię gryźć i przeżuwać...

Greta znowu spojrzała na sufit. Dziękuję ci, suficie, dziękuję ci jeszcze raz.

Twarz Lotte była blada z jednej strony, a z drugiej rudobrunatna. Usta miała skrzywione, a ze szczęki wyrastał guz wielkości małego grejpfruta. Ale to była ona, matka, ze swymi gładkimi, modnie ostrzyżonymi siwymi włosami, w nowym żakiecie, który zamówiła w Victoria’s Secret, w szykownych spodniach, które teraz lekko obwisały, bo bardzo schudła.

To wspaniały indyk, jeszcześmy takiego nie mieli – zapewnił Tony, wchodząc do living roomu. – Sama zobaczysz!

Tak mawiał mój Morris – powiedziała Lotte. – Rok w rok. A przecież jeszcze go nawet nie spróbowałeś! – Odchyliła się na oparcie fotela inwalidzkiego, pozwalając, by powiózł ją ten miły, długowłosy chłopiec z sąsiedztwa, zadowolona, że stało się zadość rytualnej przesadzie, związanej ze Świętem Dziękczynienia.

Cholera! – powiedziała Greta, usiłując zapalić żałosne kikuty świec sterczących z lichtarzy. – Głupie, pieprzone świeczki.

Uważaj, co mówisz – napomniała ją Elizabeth, wskazując na Harry’ego.

Och, wybacz nam, panno Nieskazitelna – powiedział Josh.

Mam racją – powiedziała Elizabeth.

Masz rację – potwierdziła Greta, usiłując zapalić świece i parząc sobie palce. Elizabeth przesłała bratu uśmieszek pełen wyższości.

Powinnam była powiedzieć: „Głupie dupki, pieprzone świece” – uzupełniła Greta.

Pozwól – wtrącił się Brett. Powyjmował świece z lichtarzy. – Zostały włożone do góry nogami.

Elizabeth przyglądała się, jak je zapalał. Czasami bywał bardzo zręczny.

Dlaczego nie mamy normalnych, całych świec? – zapytała.

Tim grzecznie obwoził babcię, podczas gdy Laurie, jego matka, upierała się, by poprzekładać jarzyny do antycznych nocników, które nabyła w zeszłym tygodniu „praktycznie za darmo” na wyprzedaży rzeczy używanych w Pico.

Czy przyjdzie Kougi? – zapytała Elizabeth, zwracając się do babci Lotte.

Ma własne życie – odparła Lotte.

W takim razie, dla kogo jest wolne nakrycie?

Dla Daisy – odpowiedziała Greta. – Nie wspomniała ci, że przyjdzie, kochanie?

Nie, Daisy nie wspomniała jej o tym. Ani Greta. Elizabeth pochwyciła błysk jej pierścionka z turmalinem w blasku świecy. W pokoju było tak gorąco. Elizabeth otworzyła okno na oścież. Oparła łokcie o parapet i przycisnęła twarz do siatki, wystawiając ją na deszcz i wiatr.

W czym problem? – zapytał Josh i odsunąwszy ją na bok, zamknął okno. Elizabeth odciągnęła psa od Bretta i wzięła go na ręce. Tempie zawarczał.

On warczy? – spytała Lotte.

I gryzie – z dumą oświadczył Harry.

Miał ciężkie życie – wyjaśniła Elizabeth.

Powinien wyciągnąć wnioski z ciężkich przeżyć.

Elizabeth uważa, że ten pies to istota ludzka – wyjaśnił Brett poirytowanym tonem. – Co nie oznacza, że pozwoliłaby się tak zachowywać człowiekowi.

To ja chciałam mieć psa – stwierdziła Greta, także trochę poirytowana.

Ale nie tego psa – odparł Brett.

W końcu zjawiła się Daisy i wszyscy zasiedli do stołu.

Ładny pierścionek – powiedziała Elizabeth, zwracając się do Daisy i wskazując na dłoń Grety, która podsunęła im miskę ze słodkimi ziemniakami. – Prawda?

Po czym nastąpiła głucha cisza.


Elizabeth usiłowała zrekonstruować przebieg wypadków, które doprowadziły do tego, że po trwającej długo kolacji pomagała zaprowadzić Lotte do samochodu Tima. Czy sama zaproponowałam, że pójdę z Timem? Czy zostałam w to wmanewrowana? Czy zażądała tego babcia? A może zaproponowałam, że pomogę babci, a ona zażądała, by towarzyszył nam Tim? Elizabeth zbyt dużo zjadła. I zbyt wiele wypiła. Była zmęczona i zagubiona.

Nie pozwólcie, by ten łajdacki pies mnie pogryzł – ostrzegła Lotte.

Deszcz ustał, ale ulice nadal lśniły wilgocią. Elizabeth trzymała Lotte za łokieć. Wielka, silna dłoń Lotte zacisnęła się na jej ramieniu. Pies ciągnął smycz owiniętą dookoła nadgarstka Elizabeth.

Moja torebka! – wrzasnęła Lotte.

Tim, który podtrzymywał Lotte z drugiej strony i delikatnie opuszczał ją na siedzenie samochodu, powiedział:

Mam ją. Jest tutaj. – Lekko poruszył łokciem, aby pokazać jej torebkę, zwisającą z jego ramienia.

O, łajdaki! Te przeklęte samochody!

Usadowili Lotte w aucie i Elizabeth pochyliła się, żeby przypiąć ją pasem. Tim także się pochylił i jego policzek musnął policzek Elizabeth.

Z tych pasów nie ma żadnego pożytku, prędzej cię uśmiercą, niż uratują ci życie – gderała Lotte.

Elizabeth usiadła z tyłu i Tempie wskoczył jej na kolana. Siedział bardzo czujny, wyglądając przez okno.

Szczeka na rowerzystów – powiedziała Elizabeth. – Uprzedzam, żebyście nie byli zaskoczeni.

W moim wieku? – zdziwiła się Lotte.

Dotarli do jej domu bez incydentów. Pies nie szczekał. Nie było korków. Elizabeth czuła, jak małe łapki Tempie’a wpijają się w jej nogi. Babcia oświadczyła, że kolacja była zbyt suta.

Góry jedzenia – powiedziała.

Cóż, na tym polega Święto Dziękczynienia – skwitowała Elizabeth.

Jem tyle, co ptaszek – oświadczyła Lotte.

Elizabeth zaprowadziła ją na górę, choć było jasne, że Lotte wolałaby Tima.

To dżentelmen – powiedziała Lotte.

Ja jestem dżentelmenem – odparła Elizabeth nieco urażona.

Boże uchowaj! Kougi już na nią czekał.

Stęskniłeś się za mną? – spytała Lotte.

W jesienny wieczór – odrzekł Kougi – nawet samotność jest radosna.

Haiku – wyszeptała Lotte do Elizabeth.

Elizabeth wróciła do samochodu, myśląc, że zamiast siedzieć podczas kolacji obok Lotte, lepiej by było usiąść naprzeciw niej, aby oszczędzić innym widoku jedzenia wypływającego z nieoczekiwanych miejsc w twarzy babci. Powstrzymywała płacz. Mamy Święto Dziękczynienia. Powinnam czuć wdzięczność. Usłyszała dochodzące z samochodu wycie Tempie’a.

A jeśli pies pogryzł Tima?

Ale dotarłszy na miejsce stwierdziła, że Tim pogwizduje, a Tempie akompaniuje mu wyjąc.

Wypogodziło się. Chmury się rozstąpiły, ukazując księżyc nieomal w pełni.

Jedźmy na plażę – powiedział Tim.

Elizabeth usiadła obok niego. Milczeli. Pies usadowił się na jej kolanach i powarkiwał cicho przez całą drogę do Venice Beach.


Kougi nastawił na stereo jakąś japońską muzykę. Lotte słuchała plumpkania strun i zadyszanego, piskliwego fletu. Czy to rzeczywiście muzyka? Z całą pewnością nie znalazłaby uznania za moich czasów, myślała.

Przy tym nie można tańczyć – powiedziała, gdy Kougi pomagał jej włożyć nocną koszulę. Lotte zastanawiała się, czy nie powinna okazywać więcej skromności w jego towarzystwie. W końcu jest mężczyzną. To właśnie lubiła w nim najbardziej. Od tak dawna brakowało jej Morrisa. Mężczyźni zajmują dużo miejsca. Ale też zostawiają człowiekowi wolną przestrzeń. Moja córka jest cudowna, proszę mnie źle nie rozumieć, myślała. I moja Elizabeth. Nie widzą świata poza mną.

Świata poza mną nie widzą – oświadczyła Kougiemu.

Powkładał jej w dłoń pigułki, jedną po drugiej.

Jakie ładne – stwierdziła. Zielona, różowa jak Lily Pulitzer. Biała, bladoniebieska jak niebo.

Mój mąż także nie widział świata poza mną – powiedziała.

Połknęła pastylki jedną po drugiej. Nie majak mężczyzna, pomyślała.

Dzięki niemu czułam się niezwykła – powiedziała.

Jesteś niezwykła – zapewnił Kougi.

Widzisz? Nie majak mężczyzna!

Opadła ciężko na łóżko. Chociaż, na Boga, jestem chuda jak tyczka, pomyślała. Kougi umieścił jej zmęczone nogi na łóżku. Wiedziała, że rak się rozprzestrzenia. Nieomal czuła, jak się rozpełza, zakrada, maszeruje po jej twarzy. Ten sukinsyn chirurg chciał jej wyciąć szczękę. Połowę szczęki. Leżała na łóżku, wpatrując się w sufit, zbyt zmęczona, by przebiec myślami listę członków rodziny, których według niej Bóg powinien pobłogosławić, chociaż Boga nic a nic nie obchodziło, co ona myśli, więc gra nie była warta świeczki. Co powinnam zrobić? Poddać się następnej operacji? I co wtedy? A potem jeszcze jednej i jeszcze, aż nic z niej nie zostanie? Chciało jej się siusiać. Ale była zbyt zmęczona. A jeżeli zasnę, czy zsikam się do łóżka? Przypomniała sobie wierszyk, którego nauczył ją Kougi:


Poplamiona moczem kołdra Schnąca na sznurze -

Wioska Suma.


Powinnam się przenieść do Sumy, pomyślała.


Twoja matka dobrze wygląda – powiedział Tony.

Greta siedziała na kanapie, przyglądając się jak Tony, Josh, Daisy i Laurie sprzątają. Czasami podchwytywała spojrzenie Daisy i zastanawiała się, czy wszyscy obecni, wszyscy w promieniu kilku mil wiedzą, co je łączy. Ale Tony sprawiał wrażenie zadowolonego. Josh z wielkim przejęciem opowiadał o swojej nowej dziewczynie albo do niej telefonował do New Jersey, więc był zbyt zajęty, by cokolwiek zauważyć. Laurie mogłaby się zorientować, gdyby Greta związała się z mężczyzną. Ale z Daisy? Nie przyszłoby jej do głowy. Nagle Greta poczuła irytację, że nikt nie wie, że nikt się nie domyślił.

Lotte jest taka zabawna – powiedziała Daisy.

Greta spojrzała na nią ze zdumieniem. Zupełnie jakby spadła z księżyca.

Co? – spytała Daisy.

Nie, nie. Nic.

Nic. Zupełnie nic, moja kochana. Daisy miała na sobie dziwaczną, małą czerwoną sukienkę. Pewnie ją kupiła w sklepie z tanią odzieżą. Albo się z kimś zamieniła. Albo znalazła ją w butiku z modnymi ciuchami. Tkanina oblepiała jej biust, ściskała talię, a niżej była luźno udrapowana. Sukienka rodem z wczesnych filmów Sophii Loren. A może Grecie tak się wydawało, bo Daisy miała lekki szal narzucony na nagie ramiona?

O co ci chodzi, Greto? – jeszcze raz zapytała Daisy.

Lotte jest już pewnie w domu – szybko powiedziała Greta. Czy oni tego nie słyszą? Nie słyszą w głosie Daisy tego, co słyszy Greta?

Święto Dziękczynienia mamy za sobą – stwierdził Tony, wkładając do lodówki ostatnie resztki jedzenia. – Czas na odpoczynek.

Jest umierająca – powiedziała Greta.

Pozostałe osoby znieruchomiały, rzucając jej szybkie spojrzenia, następnie powróciły do swoich zajęć. Ale nie było już nic do zrobienia. Dom został wysprzątany. W kuchni panował porządek. Sytuacja stała się niezręczna.

Kto ci to powiedział? – w końcu zapytał Josh. – Doktor medycyny Elizabeth?

Myślę, że twoja siostra byłaby niezłą lekarką – stwierdził Tony.

Daisy przeprosiła zebranych i poszła do łazienki.

Greta odczuwała nieobecność Daisy. Mogłaby opłakiwać nieobecność Daisy. Mogłaby opłakiwać nieobecność matki. Mogłaby opłakiwać swoją nieobecność.

Chirurg chce usunąć część jej szczęki – powiedziała Greta. Dokładnie mówiąc, chirurg chce usunąć połowę szczęki jej matki. Stwierdził, że nowotwór jest bardzo agresywny. Nowotwór-tyran, postępujący i wojowniczy, zawładnął lewą stroną twarzy Lotte. Greta zastanawiała się, ile napięcia, które zapanowało w pomieszczeniu, ma związek z Lotte, a ile z nią.

W takim razie sami widzicie. Jest nadzieja – uznał Josh. – Prawda, tato?

Plugawe łajdaki – powiedziała Greta.


Elizabeth zdjęła buty. Piasek był chłodny i wilgotny. Pies pobiegł na skraj plaży i uganiał za każdą załamującą się falą. Elizabeth patrzyła, jak kąsa pianę. Wciąż i wciąż. Tim stanął obok niej.

Nie wiem, co myśleć o tym twoim psie.

Elizabeth popuściła rozwijającą się smycz Tempie’a i pies biegł przed siebie, aż nagle stanął zatrzymany w miejscu. Elizabeth zastanawiała się, co pies czuje, kiedy goniąc za słoną pianą, zostaje zatrzymany w pół kroku. Taki pełen nadziei! Niespełnionych nadziei! Raz, dwa razy... setki razy.

Jest taki namiętny – powiedziała. – A to do niczego nie prowadzi.

Myślisz, że namiętność musi mieć jakiś cel?

Elizabeth przyciągnęła psa do siebie i pogłaskała go po mokrym łebku. Rzucił się na nią z wyszczerzonymi zębami, musnął nimi jej dłoń, potem zaskomlał i polizał ją, wreszcie podskoczył, usiłując pocałować ją w twarz.

Nie wiem, jak mam się odnosić do matki – powiedziała Elizabeth. Pozwoliła psu szarżować na fale i pobiegła za nim. Poczuła pod stopami lodowatą wodę. Tak zimną, że kręciło w kościach. Dlaczego to nie przeszkadza psu? Tempie zamerdał ogonem i otrząsnął się, a potem znów zanurzył się w falach. – Co ja mam robić?

Tim szedł za nią. Wiał wiatr.

Co? – zapytał.

Obejrzała się. – Nic.

Tim otoczył ją ramionami. Przysunął się bliżej i oparł brodę na jej ramieniu.

Elizabeth – wymruczał prosto do jej ucha, nie zagłuszony powiewami wiatru i szumem fal. Jego głos zabrzmiał intymnie i tajemniczo. Jego wargi musnęły kark Elizabeth. To Tim dał mi mosiężnego szpica, pomyślała Elizabeth.

Jeszcze jeden przybłęda do twojej kolekcji – rzekł Tim.

Poczuła na sobie jego ręce. – Do mojej kolekcji...

Masz tyle przybłęd, którymi musisz się opiekować – powiedział. – Ale sam nie wiem, zobaczyłem go i pomyślałem o tobie... – Tulił się do jej pleców. – Pomyślałem, że może poprawi ci nastrój.

Tim chce mi poprawić nastrój, pomyślała. Dał mi mosiężnego szpica, żebym się rozchmurzyła. Taki piesek nie wymaga opieki. Poczuła ciało Tima przy swoim ciele. A teraz, pomyślała, upadnę, porzucając dotychczasowe życie i przeznaczenie. Albo po prostu upadnę na piasek?

Tempie kopał w wilgotnym piasku. Księżyc odbijał się w wodzie, malując na niej długi rozchybotany sznur. Fale biły o piaszczysty brzeg. Nierozchmurzona, lecz pełna pożądania Elizabeth odwróciła się i pocałowała Tima w usta, a jego dłonie znalazły się pod jej ubraniem, pod spódnicą, pod swetrem.

Elizabeth – wyszeptał Tim do jej ucha, ciszej od szumu fal, wystarczająco głośno, by go usłyszała. Wziął ją za rękę i poprowadził do samochodu. Tempie na przednim siedzeniu warczał gniewnie, jak wyrzut sumienia, a Elizabeth wiedziała, że to, co robi, prowadzi do nikąd. Jest bezcelowe jak namiętność. Przyciągnęła Tima do siebie, zdziwiona, że to nie Brett, że jego ciężar nie jest ciężarem Bretta, że jego ruchy nie są ruchami Bretta. Usiłowała oddychać, ale ten obcy, ten nowy kochanek, ten nieznany mężczyzna, którego znała od lat, zabrał całe powietrze. Nie jestem żoną Bretta. Nie jestem niczyją żoną. Z trudem łapała powietrze. Usłyszała, że wypowiada imię nieznajomego. Miał zamknięte oczy i długie rzęsy. Trzymał ją, wpijając palce w jej ramiona. Namiętność prowadziła do nikąd, a księżyc oświetlał jego twarz.


***


Po Święcie Dziękczynienia Greta nie miała wątpliwości. Wtedy, w jadalni, patrzyła na swoją rodzinę i podziwiała ich wszystkich, odurzona miłością, zdecydowana zadać im ból.

Dla mnie to koniec – powiedziała do Daisy.

Siedziały na ławce na molo w Santa Monica. Wiatr romantycznie rozwiewał włosy Daisy. Greta spostrzegła, że jej własne włosy sterczą dziwacznie i dziwiła się przez chwilę, jak to możliwe, by osoba rozważająca rozpad całego dotychczasowego życia przejmowała się nieładną fryzurą.

To koniec – powtórzyła. – Patrzyłam na nich, kiedy ruszali się i mówili. I ja także ruszałam się i mówiłam. I jedliśmy. Zupełnie, jakbyśmy wszyscy tkwili pod wodą.

Daisy milczała. Może nie to chciała usłyszeć. Może wolała flirt niż związek. Może się tylko zabawiała. Wiatr niósł dźwięki gier wideo z pasażu handlowego. Odgłosy strzałów. Pisk hamulców. Diaboliczny śmiech. Wybuchy bomb.

Zimno mi – powiedziała Daisy po chwili.

Greta otoczyła ją ramieniem i przyciągnęła ku sobie.

Naprawdę muszę im powiedzieć.

Powiedziawszy to poczuła mdłości, gwałtowną pustkę, śmiertelny strach przed długotrwałym spadaniem. Wstała, wdychając świeżą morską bryzę. Oparła się o barierkę promenady. Trzymała się jej, schyliwszy głowę, spoglądając w dół, na wodę, do której w razie czego zwymiotuje. Chemioterapia nie miała nic wspólnego z rozpadem jej życia. Rozpadem życia jeszcze kilku osób. Jeśli zwymiotuję, pomyślała, wymiociny będą musiały przebyć długą drogę. Jak ja.

Wspomniała podróż na Karaiby, którą dawno temu odbyła z Tonym i z dziećmi. Do St. Kitts. Zrobili wycieczkę do Nevis i widzieli tęczę nad promem i bose dzieciaki w łachmanach na zrytych koleinami ulicach. Taksówkarz i przewodnik w jednej osobie zaprosił ich do restauracji swojej siostry na lunch, ale oni, przytłoczeni poczuciem winy z powodu obdartych dzieciaków, pomnażając swoją winę, uparli się, by zjeść go w ich nadmorskim hotelu, który kiedyś był domem plantatora. Co jedli na lunch? Nie mogła sobie przypomnieć, ale potem Josh i Elizabeth, którzy byli jeszcze bardzo mali, więc dzielili w hotelu jedno łóżko, wymiotowali przez calutką noc.

Pamiętała, jak spali następnego ranka, wycieńczeni, z wymytymi buziami, nos w nos na świeżych powłoczkach. Elizabeth tuliła misia, Josh zniszczonego pieska z długimi uszami.

Uśmiechnęła się. Na wodzie unosiła się mewa. Greta i Tony spędzili noc na klęczkach, uprzątając rzygowiny.

Jesteś pewna? – spytała Daisy. Stanęła obok Grety. Sprawiała wrażenie przerażonej.

Czy jestem pewna? Greta ucałowała czubek głowy Daisy, czarne, rozwiane wiatrem włosy, opadające na policzki i na oczy. Za nimi piszczał jakiś maluch. Ruszyły z powrotem do samochodów.

Do następnego razu – rzekła Greta. – Wkrótce.

Zrujnowałam ci życie – powiedziała Daisy. Greta potrząsnęła głową.

Nie zrujnowałaś – zapewniła.


***


Miała nadzieję, że zobaczy bar micwę Harry’ego, ale może to zbytnia zachłanność. Dożyję wiosny? Spróbuję dotrwać do wiosny. Ale jak w tym mieście poznać, kiedy zaczyna się wiosna? W St. Louis na drzewach wzbierały pąki, a z wilgotnej ziemi wyzierały kwiaty, śpiewały ptaki, a ludzie ubierali się na granatowo. Ale tutaj? Miesiąc w miesiąc dość kwiatów, żeby utuczyć konia. Drzewa jak w dżungli. A ptaki? Kto je tam wie? Jak usłyszeć śpiew ptaków przez zamknięte okna? Przy włączonej klimatyzacji?

Zaczęła mieć trudności z przełykaniem. Nawet wody. Że też musiałam żyć tak długo! Żeby oglądać przekłute kolczykami języki i zamachy terrorystów! I ci prezenterzy telewizyjni, podłe sukinsyny, powinni paść trupem. Dlaczego są tacy niemili dla Hilary? Wszystko to antysemici.

Wszystko pokręciłaś, babciu. Powinnaś była powiedzieć, że media są w rękach żydostwa.

Lotte zdała sobie sprawę, że głośno myśli. A przy jej łóżku siedzi Elizabeth.

Och, kochanie! Nie wiedziałam, że tu jesteś! – Wyciągnęła ramiona. Były ciężkie, ale rozwarła je dla ukochanej wnuczki. Czasami ból był tak dotkliwy, że nie czuła nic poza nim.

Boli... boli... – poskarżyła się.

Elizabeth roztarta stopy babci. Były zimne. Zawsze były zimne. Wymagały pedikiuru. Tego jednego Kougi zrobić nie potrafił. A Lotte była zbyt słaba, by pójść do salonu piękności.

Ta Christina Ammammabad – powiedziała. – Zawsze wygląda dobrze.

Odwróciła kołnierzyk piżamy.

Widzisz? – spytała. – To jest szyk.

Może ci zrobić pedikiur? – zaproponowała Elizabeth, jakby znów usłyszała myśli Lotte.

Do Lotte doleciał odgłos pilnika do paznokci.

Zrobiłaś kiedyś coś, czego potem żałowałaś? Ale nadal to robiłaś? – zapytała Elizabeth.

Kto wie? Cokolwiek robisz, dobrego czy złego, czy tego żałujesz, czy nie, zostaniesz za to ukarana, kochanie – powiedziała Lotte. – Zycie nie pieści, Elizabeth. Zawsze o tym pamiętaj!

Pięknie.

Słuchaj słów babci Lotte.

Dzięki.

Więc ty nie pozostawaj dłużna.

Elizabeth zabrała się do drugiej stopy. Paznokcie na pierwszej opiłowała nieco zbyt krótko. Lotte to czuła, ale nie powiedziała ani słowa. Nie chciała zranić uczuć Elizabeth. Dziewczyna robiła, co mogła, biedactwo.

Babci Lotte na łożu śmierci.

Skąd mi się to wzięło, u diabła? Wymówiwszy te słowa aż się zatchnęła i zaczęła popłakiwać. Była przerażona. Ej że, Lotte, zamknij dziób, stara głupia wrono!

Nie chcę jeszcze jednej operacji! – zawodziła.

Wiem. – Elizabeth podeszła do wezgłowia i wzięła babcię za rękę.

Ale chcę wyzdrowieć – powiedziała Lotte. Słyszała własne żałosne pochlipywanie. Mam do tego prawo. Jeśli nie chcą słuchać mego skomlenia, niech ich szlag. Jestem bardzo chora.

Operacja mnie nie uzdrowi, prawda? – spytała.

Odesłała Elizabeth z powrotem do malowania paznokci.

Taki piękny kolor. Srebrzysty. Ale nie jaskrawy. Subtelny.

Nie całkiem – cicho powiedziała Elizabeth, wyraźnie zakłopotana. – Tylko spowolni rozwój guza.

Lotte była wdzięczna, że wszyscy nazywają raka guzem. Rak, ten łajdak, można się nim udławić.

Nie jestem gotowa – odparła Lotte. I znowu zaczęła płakać. – Ten plugawy sukinsyn lekarz chce mnie operować, chociaż to nic nie da. Nie pozwolę sobie mydlić oczu. Wyobraża sobie, że jestem jakąś ciemną babą z prowincji? Jeszcze się przekona! Jedyne, co się dla nich liczy, to pieniądze! Niech ich wszystkich szlag w tych wielkich mercedesach.

Elizabeth tuliła ją i pocieszała, ocierała łzy z oczu i wyciek z twarzy.

Niezły pistolet z tej twojej babci! – stwierdziła Lotte.

Popatrzyła na uśmiech Elizabeth i sama parsknęła śmiechem.


***


Nie było żadnej operacji. Lotte nie wróciła do szpitala. Skończyło się na morfinie i wolontariuszach z hospicjum, którzy usiłowali szczerze i z troską porozmawiać z nią o śmierci.

Śmierć? Niech ją szlag – zareplikowała ta niewdzięcznica, Lotte.

Elizabeth spędzała z nią coraz więcej czasu. Często przynosiła ze sobą laptop i pracowała w dusznym mieszkaniu. Bardzo rzadko widywała się z matką. Muszę być przy babci, mówiła sobie. I to była prawda. Ale Elizabeth nie mogła matce spojrzeć w oczy. I to także była prawda.

Greta także odwiedzała Lotte. W te weekendy, kiedy Kougi miał wolne i nie można było znaleźć zastępstwa, sypiała u matki. Lotte spędzała w łóżku większość dni i całe noce. Czasami Greta zmuszała ją do wyjścia na klatkę schodową. Zmuszała ją do włożenia czystej koszuli nocnej. Oczyszczała guz, ocierając gęstą żółtą pianę. Wdychała odór choroby i dziwiła się, że jest do tego zdolna. Kochała matkę i nie mogła się nadziwić, że ta cicha dama, rozkładająca się za życia, oraz dawna energiczna, przeklinająca i egzaltowana Lotte to ta sama osoba. Następnie masowała wielkie dłonie Lotte, nacierając je balsamem. Wreszcie telefonowała do Daisy i umawiała się z nią na spotkanie w drodze powrotnej od łoża boleści.

Czy to prawda, że nigdy się nie uskarżam? – zapytała.

Prawie nigdy – odrzekła Daisy.

Przepraszam – powiedziała Greta. Jakże trudno jest odgadywać cudze życzenia, przewidywać potrzeby. Jak ładnie ze strony Lotte, że bezustannie narzeka.

W styczniu Elizabeth kupiła dwa nowe swetry i pokazała je babci. Lotte, która nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, uniosła ociężałą rękę i wskazała na niebieski. Po czym złączyła kciuk z palcem wskazującym, aby wyrazić aprobatę.

Następnie wskazała na brązowy sweter i ochryple wyszeptała coś niezrozumiałego. Machnęła ręką pogardliwie, dając wyraz niesmakowi.

Tej samej nocy umarła. Guz, cieknący i cuchnący, zgodnie z przewidywaniami lekarza, został właśnie oczyszczony i namaszczony. Poduszki ułożone i wygładzone. Lotte wskazała na lampę. Chciała, by ją zgaszono. Kougi wziął ją za rękę. Elizabeth ujęła drugą. Wsłuchiwała się w ciężki oddech babci. Gdy Lotte przestała oddychać, Elizabeth pomyślała: przestała oddychać. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to oznacza śmierć babci. Wcześniej zastanawiała się, czy po śmierci dłoń Lotte stanie się zimna. Ale teraz nie zwróciła na to uwagi. Wychwyciła jedynie ciszę.

Przyjechała karetka. Elizabeth patrzyła, jak wynoszą Lotte i myślała: Będzie pogrzeb. Trzeba wszystko przygotować. Ja muszę się tym zająć. Jak babcia chciałaby być ubrana? Przykryta całunem? Czy może wystrojona w granatowy żakiet z Victoria’s Secret?


Gdy przyjechali Greta, Tony i Josh, Greta objęła Elizabeth i obie płakały. Daisy, myślała Greta niestosownie do sytuacji, obejmując Elizabeth i wdychając zapach nawilżającego kremu córki oraz woń śmierci matki.

Greta wiedziała, w czym Lotte chciała zostać pochowana. W zwykłym białym całunie.

Chcę, żebyście sobie wzięły moje ubrania, dziewczyny – oświadczyła kiedyś, zanim stało się jasne, że naprawdę wkrótce umrze, zanim te słowa nabrały znaczenia. – W ten sposób zamortyzujecie moje inwestycje.

I nie będzie żadnego pogrzebu. Lotte nienawidziła pogrzebów. A zresztą wszyscy jej przyjaciele już nie żyli.

Musimy coś zorganizować, mamusiu – powiedziała Elizabeth.

Greta usłyszała jedynie słowo „mamusiu”.

Nie martw się. Ja się wszystkim zajmę. Zaprosimy do domu tylko parę osób, dobrze?

Greta spojrzała na nią niewidzącym wzrokiem.

Elizabeth zwróciła się po pomoc do ojca, ale on wpatrywał się w Gretę z wyrazem tak oczywistej rozpaczy, że przerażona Elizabeth wyszła z domu, zabierając psa do ogrodu Grety. Tempie uganiał się wśród krzaków lawendy i wrócił, pachnąc jak kwiatowa saszetka. Elizabeth miała ochotę wtulić twarz w wonną sierść. Ale pies na nią warknął, więc się nie odważyła.


***


Greta weszła do sypialni i usiadła na podłodze, opierając się plecami o ścianę, tak samo jak owego dnia, gdy zdała sobie sprawę, że jest zakochana w Daisy, owego dnia, gdy dostała od niej list.

W liście było tylko tyle: „Dziękuję Ci bardzo za niewiarygodną książkę! Twoja Daisy”.

Spojrzawszy na słowo „Twoja” Greta już wiedziała. Niewinny liścik. Ale Greta wiedziała.

Dziękuję Bogu, że matka nie musiała być świadkiem tego wszystkiego, pomyślała, spoglądając na stolik nocny, jakby znajdowały się na nim dowody, że zdradziła Tony’ego, doprowadziła do rozpadu małżeństwa i namiętnie zakochała się w kobiecie.

Do drzwi zastukał Harry.

Wszedł do sypialni, usiadł na kolanach Grety i odchyliwszy głowę do tyłu wpatrzył się w sufit.

Na co patrzysz? – zapytała Greta.

Na nic – odparł. – Tam nic nie ma, babciu.


***


Spryskiwacze nawilżyły cementową ścieżkę, która pociemniała od wody. Korzenie powybrzuszały jej nawierzchnię. Z ogrodzenia zwisały kwitnące pnącza. Na pozamykanych furtkach pięły się róże. Tempie pędził przodem. Z powodu braku dwóch palców u tylnej łapy przechylał się dziwacznie na bok. Jego ogon, długi jak reszta ciała, merdał histerycznie. Miotał się od płotu do płotu, od furtki do furtki, węsząc ziemię. Poszczekiwał i warczał. Zjeżona sierść upodobniała go do stegozaura. Spod ogrodzenia wystawały psie pyski. Psy ujadały i wyły na swoich podwórkach.

Elizabeth i Tempie przeszli na drugą stronę jezdni. Tempie wypróżnił się w swoim stałym miejscu. Uniósł łapę, dotykając gładkiej kory drzewa malaluka. Obszczekał i obwarczał szczeniaka prowadzonego na smyczy po drugiej stronie ulicy. Elizabeth przesłała blady, przepraszający uśmiech jego właścicielce, dziarskiej, ubranej w dres kobiecie w średnim wieku. Wyminęło ich dziecko na rowerze; Tempie rzucił się w pościg, zanim Elizabeth zdążyła skrócić smycz. Dziewczynka na rowerze zatoczyła się, ale nie upadła. Elizabeth uprzątnęła psie gówienko za pomocą niebieskiej plastikowej torebki, w której przyniesiono rankiem „The New York Timesa”, i zawróciła do domu.



10.


Zgromadzenie ku czci babci Lotte było bardzo eleganckie. A to za sprawą Daisy. Jej przyjaciółka trudniła się kateringiem i dostarczyła smakowite maleńkie kanapeczki oraz maleńkie ciasteczka. Na dużym stole w jadalni pojawiała się taca za tacą. Kantor z synagogi Daisy odśpiewał modlitwę.

Ma pan piękny głos – powiedziała mu Greta po uroczystości. – Jestem pewna, że matka nie miałaby panu nic do zarzucenia.

Elizabeth patrzyła jak Brett podaje gościom drinki. Odkorkowuje butelki z winem. Przyrządza martini. Czyżby sobie wyobrażał, że to jest zwykłe przyjęcie? Zdała sobie sprawę, jak bardzo szorstka i niemiła stała się w stosunku do Bretta. Harry usiadł na podłodze i bawił się śmieciarką. Elizabeth zastanawiała się, czy gdy dorośnie będzie pamiętał prababcię Lotte. Daisy powiedziała coś cicho do dziewczyn serwujących kanapki, a one uprzątnęły puste kieliszki. Daisy obrzuciła wzrokiem talerze, widelce i serwetki. Sprawdziła, czy nie brakuje lodu. Podchwyciła wzrok młodego mężczyzny z tacą pełną kieliszków wina, lekko uniosła brodę i kelner szybko przeszedł do innej części jadalni, gdzie, bez kieliszków w dłoni, zgromadzili się starsi przyjaciele rodziców Elizabeth.

Zadziwiające, pomyślała Elizabeth. Daisy reżyseruje shivah. [po hebrajsku „siedem”. Siedmiodniowy okres żałoby po zmarłym, zaczynający się natychmiast po pogrzebie] Być może Kougi będzie recytował haiku. Josh i Greta przedyskutują terenowe i geologiczne zalety umiejscowienia grobu. Tony będzie pocieszać Pogrążonych w Żałobie Krewnych. Tim będzie mógł opowiedzieć o podróży, jaką odbył atom od chwili Wielkiego Wybuchu, by stać się cząstką stóp stepujących na scenie wodewilu oraz fragmentem zimnego ciała, opuszczanego do ciemnej jamy grobu. Lada chwila może pojawić się Laurie z francuską trumną, którą zdobyła w La Brea.

Każdy wystąpi zgodnie ze swoją rolą. A ja? Elizabeth usiłowała sobie wyobrazić, jaką ma pełnić rolę. Ale widziała siebie tylko w jednej roli – osoby zdezorientowanej i nieszczęśliwej.

Jedz – odezwał się jakiś głos obok niej. Volfmann. – Masz. – Podał jej małą kanapkę.

Elizabeth zjadła ją, zaskoczona, że jest taka głodna, zdziwiona obecnością Volfmanna.

Pan tutaj – powiedziała. – Jest pan niesłychanie miły. Czasem.

Zdarza mi się to słyszeć. Czasem. – Wsunął ręce do kieszeni. – Dożyła sędziwego wieku – powiedział. – Ale to marna pociecha.

Elizabeth skinęła głową, wdzięczna, że zrozumiał. Wypiła kieliszek wina, który jej podał. A potem drugi.

Zawsze mnie pan upija – powiedziała.

Ktoś musi.


Greta stanęła w chłodzie, wydobywającym się przez otwarte drzwi lodówki. Jestem sierotą, pomyślała. Pięćdziesięciotrzyletnią sierotą. Roześmiała się. Ale czuła się jak sierota. Mała, bezbronna sierota.

Zdała sobie sprawę, że teraz, gdy została sierotą, sytuacja Tony’ego stała się łatwiejsza. Przed śmiercią Lotte złościł się na nią. Jesteś taka daleka, powiedział. Greta się roześmiała. Ja? spytała. To twoja rola. Aie Tony miał rację. Była daleka. Była bardzo, bardzo daleko. Była zagubiona. I on to wyczuwał. Niemożliwe, by żyć z kimś ponad trzydzieści lat i nie zauważyć, że ten ktoś zniknął. Choćby się nie wiem jak starał.

A teraz Tony stał się nadzwyczajnie troskliwy. Pomocny. Pełen uczucia. Greta spostrzegła, że ją kocha, i była mu za to wdzięczna. Zdała sobie sprawę, że odwzajemnia jego uczucie. Ale nikt nie kocha tak jak mama, Tony. A może to my nie kochamy nikogo tak, jak kochamy mamę?

W trakcie wieczoru Greta wielokrotnie przechodziła obok Daisy, muskając wierzchem dłoni jej biodro, przesuwając łokciem po nagiej ręce Daisy, przyciskając na chwilę ramię do jej ramienia, odczuwając dreszcz rozpoznania, wspomnienia, obietnicy. Patrzyła na siebie z dystansu swej żałoby, zgorszona.

Miałem ją zabrać do Japonii – powiedział Kougi, biorąc Gretę za rękę i odciągając ją od lodówki. – Panna Lotte w Japonii.

Brzmi jak tytuł taniej książki o dziewczynie do towarzystwa, pomyślała Greta. Przyjemnie było czuć na dłoni dotyk jego chłodnych rąk.

Miała szczęście, że się nią opiekowałeś – powiedziała Greta. – Ja także miałam szczęście, że się nią opiekowałeś.

I szybko wyszła z kuchni, bojąc się, że rzuci się na Kougiego i zacznie szlochać na jego ramieniu, głośno uskarżając się na swój los.


Greta zobaczyła córkę w najdalszej części pomieszczenia, bladą i z zapuchniętymi od płaczu oczyma. Podeszła do Elizabeth i położyła dłoń na jej plecach. Stały tak przez kilka minut. Greta patrzyła, jak Brett miesza drinka i zastanawiała się, czy między nim a jej córką dobrze się układa. Sprawiali wrażenie takich dalekich. Ale dzieląca ich odległość pokoju nie stanowiła wielkiego dystansu. Prawdziwym dystansem jest śmierć. Greta powinna być przy matce, gdy Lotte umierała. Powinna była trzymać ją za rękę, przykładać chłodny ręcznik do czoła, podawać do ssania maleńkie, podobne do klejnotów kawałeczki lodu. Zadrżała.

Dobrze się czujesz? – zapytała Elizabeth.

Greta wzruszyła ramionami. – A ty?


A ja? Zastanawiała się Elizabeth. Zwróciła twarz ku matce, aby przekonać Gretę, że naprawdę czuje się dobrze, chociaż bez względu na to, czy czuje się dobrze, czy źle, matka ma raka i powinna wierzyć, że Elizabeth czuje się dobrze.

Otworzyła usta, by powiedzieć: „Status quo”. Lecz zamknęła je nie powiedziawszy ani słowa. Matka już jej nie słuchała. Elizabeth spojrzała na zarumienioną twarz Grety, na jej szeroko rozwarte oczy i dziwny uśmiech. Usłyszała jej płytki i nierówny oddech.

Dlaczego się tak uśmiechasz, zapytała ją w myśli. Do czego, u diabła, się tak uśmiechasz?

Elizabeth spostrzegła, że Greta uśmiecha się w stronę kilku siwiejących lekarzy i ich jasnowłosych żon. Że kieruje swój uśmiech gdzieś poza lekarzy i ich żony. Uśmiecha się do migoczącego płomienia, do niewątpliwej czułości. Do twarzy. Do twarzy Daisy. Greta dziwnie się uśmiechała, oddychając nierówno, oblewając się rumieńcem i spoglądając szklistymi oczyma w kierunku Daisy.


Odległość pokoju, to żaden dystans, pomyślała Greta.


Elizabeth zerknęła na dłoń matki, która teraz splotła się z jej dłonią. Spojrzała na pierścionek z turmalinem.

Gdzie jest twoja obrączka ślubna? – spytała.

Greta spojrzała na nią z takim wyrazem twarzy, jakiego Elizabeth nigdy przedtem nie widziała, z mieszaniną przerażenia i buntu. – Już na mnie nie pasuje – odparła.

Elizabeth usiadła na łóżku w sypialni rodziców. Sypiali na tym łóżku. Razem. Byli jej rodzicami, jej matką i ojcem. Bez względu na to, jakie mieli tajemnice, nadal pozostawali jej rodzicami. I nadal byli małżeństwem. Nadal sypiali na tym szerokim łożu małżeńskim.

Co tutaj robisz, mój biedny mały pisklaczku? – zapytał Brett. – Sama jedna, po ciemku? – Podszedł i usiadł obok niej.

Dzięki, że nazwałeś mnie biednym pisklaczkiem, pomyślała Elizabeth. Dzięki temu poczuła się bezpieczna, przypomniała sobie, jak się czuła, gdy była blisko Bretta. Jego biedny mały pisklaczek. Poczuła przy swoim ramieniu miękki, wyprasowany rękaw jego bawełnianej koszuli.

Moja... – powiedziała. – Coś się dzieje z moją matką.

Nie teraz. – Brett wskazał głową drzwi do living roomu, w którym wciąż byli zebrani żałobnicy.

Elizabeth pomyślała o krzywym, pełnym żądzy uśmieszku. O pierścionku z turmalinem. O rumieńcu na policzkach. O dwóch palcach zetkniętych pod wodą w basenie, niczym palce Boga i Adama w Kaplicy Sykstyńskiej.

Mój biedny ojciec – westchnęła Elizabeth.

Mamusiu?

To Harry. Z jakiegoś powodu raczkował. Pojawił się w drzwiach na czworakach.

Elizabeth podeszła do niego, usiadła na podłodze i przytuliła synka.

Wszystko w porządku – wyszeptała. – Wszystko jest w porządku.

Weszła Greta. Przystanęła, górując nad nimi.

Harry, pieszczoszku. Chodź. Poczytam ci – powiedziała.

Elizabeth nie spojrzała na nią. Pieszczoszku. Przygarnęła Harry’ego mocniej.

Mamusiu! – zaprotestował Harry, wywijając się z jej uścisku i drepcząc za babcią.

Elizabeth zaniemówiła. Patrzyła na plecy matki i myślała – to się nie dzieje naprawdę, jakby oglądała w kinie kiepski horror. Mamo, myślała. Zastanawiałaś się nad tym? Hej, ty, mamo, czy w ogóle się nad czymś zastanawiałaś? Pomyślałaś o swoim mężu? O swoim wnuku? O swoim synu i swojej córce? Czy pomyślałaś, by pomyśleć o Anglii?

Brett usiadł na podłodze i wyciągnął rękę do Elizabeth. Elizabeth przylgnęła do jego dłoni. Brett był jedynym człowiekiem na świecie, z którym mogła o tym porozmawiać, a ona nie potrafiła z nim rozmawiać. Wszystko zdawało się takie nieprawdopodobne. Matka, która z trudem znajdowała dość energii czy apetytu, by wypić filiżankę herbaty. Teraz wiemy, czym była taka zmęczona, pomyślała Elizabeth, zaskoczona własną wulgarnością. W końcu to moja matka. Matka, z którą byłam tak blisko. Jak ona może mieć romans bez mojej wiedzy? I to z kobietą? Matka, z którą połączyłam siły, aby stworzyć jednolity front okłamując babcię Lotte, okłamywała mnie.

Elizabeth garnęła się do Bretta, łaknęła jego uścisku, szorstkiej pieszczoty jego kołnierzyka, ulotnej woni krochmalu.

Ponad trzydzieści lat małżeństwa, farsa.

Wszystko rozumiałam opacznie – powiedziała. – To nie cudzołóstwo jest tragedią czy farsą. Jest nią małżeństwo.

Przestań wygadywać te bzdury, Elizabeth – zaprotestował Brett. Wypuścił ją z objęć i wstał. Stojący w drzwiach, oświetlony od tyłu, jawił się jej niczym ogromna, daleka i nieunikniona, spowita mgłą góra. Podał jej rękę i pomógł wstać. Byłam dla niego taka niesprawiedliwa, a on przy mnie wytrwał. I takim Greta powinna postrzegać Tony’ego. Jak matka może nie wiedzieć, że ojciec jest z nią związany na zawsze? Jak może walczyć o oswobodzenie się z więzów małżeńskich? Jak ja mogę walczyć o wyzwolenie się z więzów miłości?

Przepraszam, Brett – powiedziała, tuląc się do jego piersi. – Tak bardzo cię kocham.

Ucałował ją, lekko zaskoczony jej wyznaniem. Wyszli z sypialni przytuleni. Znaleźli się w holu. Elizabeth usłyszała pogwizdywanie ojca, któremu pies wtórował wyciem. Kantor się roześmiał. – Mógłby mnie zastąpić! – powiedział. Usłyszała płacz brata dochodzący zza drzwi jego sypialni. Szła wzdłuż holu, trzymając Bretta za rękę.

Zobaczyła Tima, który zbliżał się do nich z szerokim, radosnym uśmiechem na twarzy. Zobaczyła, że spostrzegł jej dłoń w ręce Bretta.

Hej, Tim – powiedziała szybko i obserwowała, jak Tim zbliża się w zwolnionym tempie, niczym nadjeżdżający z przeciwka samochód, zmierzający ku nieuniknionej katastrofie, nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, pędzący naprzód w zwolnionym tempie.

Hej – odpowiedział Tim ze wzrokiem wbitym w podłogę.

Brett nie zauważył wraka samochodu. Poklepał Tima po plecach i wrócił do porzuconej roli barmana. Elizabeth wyprowadziła Tima z domu, w stronę basenu, zabierając ze sobą psa na smyczy. Tim przystanął ze zwieszonymi ramionami. Chyba zaczął zapuszczać kozią bródkę. Poprzez trawę przemknął tłusty, biały kot Grety. Tempie warczał i szczekał na kota, napinając smycz. Kot obrócił się w jego stronę. Mrugnął ślepiami i odszedł.

Nie mogę tego robić – powiedziała Elizabeth.

Zostawiaj psa w domu, kiedy tu przyjeżdżasz.

Nie o to mi chodziło.

Tim położył sobie ręce na czubku głowy. Dziwny gest, jakby się poddawał Japończykom na Bataanie. – Co? – zapytał powoli. – Co?

Poczuła się jak złapana na haczyk ryba. Zwisająca bezsilnie. Muszę się uwolnić. Zerwać z haczyka, pomyślała. Oto, co oznacza „zerwać się”. Nie zdawałam sobie z tego sprawy...

Tim oparł się o mur. – Wiem, że ci smutno z powodu babci... Bardzo ci współczuję.

Elizabeth skinęła głową.

W porządku – powiedział.

W porządku – odparła. Ruszyła w stronę domu. Tim chwycił ją za ramiona. – Wiem, że to był seks bez znaczenia, ale... – Miał zakłopotany i gniewny wyraz twarzy. – To nie ty miałaś mnie rzucić – powiedział. – Planowałem sobie, że to ja porzucę ciebie. Cóż, tak czy siak, nie będę cię zatrzymywał...

Elizabeth spoglądała poza niego, w otwarte okno, w twarz Bretta.

Ale trudno było nie skorzystać z takiej pieprzonej okazji... – mówił Tim.

Brett wsypywał lód do wiaderka. Patrzył na Elizabeth, trzymając w ręce torebkę z kostkami lodu, które wpadały do srebrnego wiaderka, przepełniły je i rozsypywały się po blacie.

Na miłość boską, nie chciałem być totalnym draniem...

ciągnął Tim.

Elizabeth słyszała wyłącznie grzechotanie kostek lodu. Zobaczyła, że twarz Bretta z bladej robi się kredowo biała. Z bladej kredowo biała i połyskująca, co było wynikiem łez, zasnuwających jej oczy. Czas się zatrzymał, stała absolutnie nieruchoma.

Elizabeth – usłyszała wyimaginowany głos Bretta.

Ty mała, podła suko.


***


Elizabeth obudziła się w niewłaściwym łóżku. Niewłaściwym na wiele sposobów. To nie było jej łóżko, które dzieliła z Brettem. I nie była to rozkładana kanapa w gościnnym pokoju rodziców, który nosił nazwę „pokoju Elizabeth”. Po prawdzie jedynym znajomym elementem w tym łóżku był Tempie zwinięty w kłębek przy jej brzuchu.

To jest niewłaściwe łóżko, pomyślała Elizabeth. Wszystko jest nie tak. Nie mam łóżka. Jak sobie pościeliłam, tak się wyśpię. Kto sypia z psami, ten się budzi z pchłami. Podłożyłam się Timowi, obudziłam się bez Bretta.

Stojąc na dworze z Timem i z Tempie, patrząc na spoglądającego na nią, obramowanego oknem Bretta, słuchając grzechoczących kostek lodu, które hałasowały drażniąco, jak muzyka w kiepskim horrorze, Elizabeth ujrzała jak jej życie na podobieństwo owych kostek błyska, grzechocze, topnieje, odwraca się i odchodzi.

Obce, niewłaściwe łóżko było łóżkiem babci Lotte. Łożem śmierci.

Łoże śmierci będzie odpowiednie – powiedziała, gdy Brett zabrał Harry’ego i wyszedł bez słowa i bez niej. Josh zawiózł ją do dziwnie opustoszałego mieszkania Lotte. Zastanawiała się, czy brat uważają za osobę niespełna rozumu, bo się uparła, by spać w łóżku babci, niczym wdowa z haiku, która skazuje siebie na śmierć w płomieniach na pogrzebowym stosie. Chyba nie. Josh położył się na kanapie babci.

Będzie mi wygodnie – powiedział.

Tęsknię za babcią Lotte – wyznał Josh, wchodząc w środku nocy do sypialni. Miał zmięte ubranie i pobrużdżoną twarz. Zaczerwienione od płaczu oczy i czerwony nos. Elizabeth miała nadzieję, że wziął sobie prześcieradło i powłoczkę, by spać na kanapie babci. Lotte była taka dumna z tkaniny pokrywającej kanapę.

Jedwab – powiedziała na głos, tak jak powiedziałaby babcia. – Ręcznie malowany.

Josh się uśmiechnął i dodał: – Luksusowy, luksusowy, luksusowy.


***


Greta wiedziała, że tego wieczoru, kiedy przyszedł kantor, by tak pięknie śpiewać na cześć Lotte, Elizabeth przytrafiło się coś złego. Spytała o to córkę, ale, zgodnie z jej przewidywaniami, Elizabeth zbyła ją, wzruszywszy ramionami.

Nic. Absolutnie nic. Po prostu byłam zdenerwowana śmiercią babci.

Nie chciałabyś o czymś porozmawiać?

Nie – odparła Elizabeth. – Dlaczego? A ty chciałabyś o czymś porozmawiać?

Nie – powiedziała Greta.

Siedziały w mieszkaniu Lotte, przeglądając jej papiery. Siedziały tak obok siebie i każda z nich miała coś do powiedzenia, ale żadna z nich tego nie mówiła. Śmieszne. Ona i Elizabeth. Mówiły o wszystkim. Tylko nie o tym, o czym nie mówiły.

Greta spojrzała na rozedrgane pismo swojej matki. Miała ochotę ucałować odcinki rachunków, przytulić je do twarzy i powiedzieć im, że je kocha, że kocha skreślony długopisem rozchwiany podpis Lotte Levinson Frankę.

Nie mogę tego robić – powiedziała. Gwałtownie wstała. – Przepraszam. – Wyszła, wsiadła do samochodu i pojechała do domu.

Greta pozostawiła opróżnianie apartamentu dzieciom. Dla niej było to zbyt bolesne. Unikała dzieci. Rozmyślała o matce spoczywającej w trumnie. Myślała o matce leżącej w łóżku. Myślała o Lotte, jaką ją widziała po raz ostatni, już nieżywą i o takiej, jaką zapamiętała z dzieciństwa, gdy jej się wydawało, że matka umarła. Myślała o Lotte strojącej się i krytykującej ją. Wyobrażała sobie wielkie stopy Lotte. Wielkie stopy Lotte, które w pył się obrócą. Prawie się nie odzywała do Tony’ego. Nie odbierała telefonów. Unikała wszystkich. Nawet Daisy. Zwłaszcza Daisy.


***


Mijały miesiące. Tony zawiózł Gretę na ostatnią chemioterapię. Czytał w poczekalni stary „National Geografie”, podczas gdy Greta brała kroplówkę.

Uważam, że wszystkie numery „National Geografie” są stare – powiedział w drodze do domu. – Po prostu są właśnie takie.

Po kolacji Greta poprosiła, by wyszedł z nią do ogrodu. Chciała odetchnąć świeżym powietrzem. Oparła się o niego.

Kiedy będziesz miała dość siły, uczcimy koniec terapii – powiedział, sadzając ją w fotelu na tarasie. Ale unikał jej wzroku, a jego głos brzmiał nieufnie.

I wtedy mu powiedziała. Po prostu mu powiedziała. Nie widziała jego twarzy. Ale czuła jak wciągnął i wytchnął powietrze. Poczuła, że oklapł. – Wiedziałem – powiedział.

Jasne, że o tym wiedziałem. – Wiedział, ale nie wierzył. Wyjaśnił jej, że była zła, bo ma raka. Wyjaśnił, że to naturalne. Rozumiał, że się odgrywała. Rozumiał, że to faza przejściowa. To jego wina. Potrzebowała jego uwagi. Zasługiwała na uwagę. Wyjaśniał. Rozumiał.

Ale nie możesz tego wyjaśnić do końca – powiedziała.

I nie rozumiesz.

Gdybym umiała mu to dać, myślała. Gdybym potrafiła zostawić go z iluzją, że zrozumiał. Ale jak mógł to zrozumieć? Ja sama nie rozumiem. To, co robię, co czuję jest absurdalne, gdy spojrzeć na to z zewnątrz. A jak inaczej mogą na to patrzeć inni?

Wrócili do domu. Mówili podniesionymi głosami. Usiedli w milczeniu na kanapie w living roomie. Powtarzali w kółko to samo, od nowa i od nowa. Wrzeszczeli na siebie i wypowiadali zdania beznadziejnym szeptem. I tak przez całą noc.

Przepraszam – powtarzała Greta. – Przykro mi – powiedziała raz jeszcze. Powtarzała to raz po raz. Zbyt wiele razy. – Przepraszam, Tony. Przepraszam. – Słowa straciły wszelkie znaczenie. – Przykro mi. – Przestały cokolwiek znaczyć.

Jesteś głupia – powiedział Tony. – Pieprzona idiotka.

Wstał tak gwałtownie, że jego krzesło szurnęło do tyłu i wpadło na ścianę. Przez chwilę Greta myślała, że Tony ją uderzy, ale on tylko się odwrócił i wyszedł. Usłyszała silnik jego samochodu. Wrócił dopiero po trzech dniach.


***


Elizabeth siedziała, mocząc nogi w basenie. Josh siedział obok niej, unosząc raz jedną nogę, raz drugą, patrząc na kręgi wokół opadających kropelek.

Miałam rację – stwierdziła ponuro.

Gratuluję.

Rodzice wzięli ich „na rozmowę”, taką, o jakiej słyszeli wiele lat temu od wielu przyjaciół. Elizabeth i Josh siedzieli na kanapie, jak dwoje małych dzieci. Płakali jak dzieci.

Robi mi się niedobrze, kiedy pomyślę, że jest szczęśliwa, a on nie – powiedziała Elizabeth. – Biedny tatuś.

To, co mówisz, jest śmieszne.

Elizabeth włożyła rękę do wody, a potem przyłożyła ją do rozpalonej twarzy.

Ale ja nie chcę, żeby była weszczęśliwa – oświadczył Josh.

Nie – zgodziła się Elizabeth. Wdychała czystą, antyseptyczną woń chloru. – No, może troszkę.


***


Ciotka Rosę i wuj Leonard byli pierwsi. Jak się należało spodziewać. Specjalizowali się w uroczystościach. Pogrzeby, śluby, miłe bris, [po hebrajsku „przymierze”. Ceremonia odbywająca się ósmego dnia po narodzinach, składająca się z dwóch części: obrzezania i nadania dziecku imienia] bar micwy, bat micwy... Znali się na rzeczy.

Bardzo się cieszę, że mogliście przyjechać – zapewniła Elizabeth.

Pamiętasz siostrę wuja Leonarda? Lilian? Jej kuzynka odeszła wczoraj. Nie będziemy na pogrzebie – powiedziała Rosę. Leonard ze smutkiem pokręcił głową. Rosę spojrzała Elizabeth prosto w oczy, jakby to była jej wina. Ze nie będą obecni na pogrzebie. Rozminą się ze śmiercią.

Ileż to lat masz, młody człowieku? – zapytała następna z kolei, wysoka, koścista kobieta o czerwonej twarzy. Zezowała, jej kolana dziwacznie wypychały spódnicę, a i tak górowała nad Harrym. – Cztery, co? – Klasnęła językiem. – Duży chłopiec, hę – dodała ze śmiesznym akcentem. Wyprostowała się i podała Elizabeth wielką dłoń. – Nowe czasy, nowe czasy – powiedziała i odeszła.

Tak – grzecznie odpowiedziała Elizabeth.

Bo to były nowe czasy.

Pobraliśmy się – powiedziała szeptem do Bretta, który stał obok niej, przyjmując życzenia gości, przystojny w niebieskim garniturze i w białej koszuli oraz w srebrzystym krawacie, który dostał od Tony’ego specjalnie na tę okazję.

To wyjaśnia, dlaczego zjawili się tu ci wszyscy osobliwi ludzie.

Ale czym wyjaśnić nasze małżeństwo? pomyślała Elizabeth.

Nie wiem, co mam myśleć o tobie – powiedział Brett, gdy Elizabeth wróciła do domu rankiem po pogrzebie babci Lotte. – Już nie wiem, co o tobie myśleć.

Elizabeth także nie wiedziała.

W ogóle nie wiem, co myśleć – westchnęła. – Poza tym, że ty i ja należymy do siebie.

Powiedz to, Elizabeth – naciskał Brett.

Przez kilka miesięcy sypiali w oddzielnych pokojach, prawie ze sobą nie rozmawiając. Elizabeth słyszała nocami niesamowite dźwięki kobzy i jednej z owych nocy, gdy usiłowała otworzyć drzwi do pokoju Bretta, stwierdziła, że są zamknięte na klucz.

Zdajesz sobie sprawę z tego, że Karol Bovary jest bohaterem? – zapytała Elizabeth, pracując z Daisy nad scenariuszem.

Nie rozumiem, jak mogłaś coś takiego pomyśleć – odparła Daisy.

Nie rozumiem, jak mogłaś tego nie zauważyć.

Elizabeth całymi miesiącami wyjaśniała to Brettowi.

Nie są małżeństwem, a więc ona nie mogła popełnić cudzołóstwa, w przeciwieństwie do nieszczęsnej Madame Bovary, która była zamężna, a więc mogła je popełnić.

Masz źle w głowie, ale posługujesz się tą niedorzecznością w sposób wyrachowany, co sugeruje, że wcale nie jesteś umysłowo chora – odparł Brett. – Jesteś podła. – Mówił poważnie i srogo, bo był jednocześnie zraniony i głęboko urażony. – Nie możesz być taka władcza w stosunku do osób, które kochasz – powiedział. – Nie rozumiesz?

Cudzołóstwo... – zaczęła, ale on walnął pięścią w stół.

Cudzołóstwo to temat twoich zajęć akademickich – uniósł się. – A tu idzie o moje życie. I o twoje. I o życie Harry’ego. Potrzebujesz właściwego słowa? Niewierna. Przymiotnik. Opisujący osobę, w której inni ludzie pokładają wiarę. A ta osoba depcze ową wiarę, pluje na nią...

Elizabeth się rozpłakała, ale Brett nie przejmował się już jej łzami.

Kiedyś cisnął krzesłem poprzez pokój i z twarzą pociemniałą od gniewu wrzasnął: „To nie do przyjęcia!”.

Elizabeth, przestraszona, a jednocześnie zdziwiona, że użył w gniewie takiego belferskiego sformułowania, popatrzyła na przewrócone krzesło.

Ależ właśnie to usiłuję ci wytłumaczyć – powiedziała.

Gdybyśmy byli małżeństwem, to, co zrobiłam, byłoby cudzołóstwem.

Wlepił w nią wzrok. – Któreś z nas powinno się wyprowadzić. Dłużej tego nie zniosę. Nie znoszę ciebie.

Gdybyśmy byli małżeństwem, to, co zrobiłam, byłoby złe – ciągnęła.

To było złe, do cholery!

I dlatego ludzie się pobierają.

Brett wyszedł z pokoju.

Pobierają się, żeby być takimi jak Madame Bovary! – krzyknęła za nim Elizabeth. – Podczas gdy i tak są jak Madame Bovary.

Bez odpowiedzi.

Myślałam, że dlatego ludzie się pobierają! – zawołała.

Nadal bez odpowiedzi.

Ale nie miałam racji! – wrzasnęła w pustym domu.

Nie miałam racji, powiedziała sobie tego wieczoru. Położyła Harry’ego, weszła do łazienki, odkręciła prysznic, płakała i powiedziała to na głos: – Nie miałam racji. – Ale dopiero wszedłszy pod prysznic, naga i drżąca, gdy poprzez szum wody usłyszała ciche zawodzenie kobzy, zdała sobie sprawę, że postąpiła niewłaściwie. Że zrobiła coś złego. Że zraniła ludzi, których kocha. Pojęła, że co się stało, to się nie odstanie. Że była głupia.


Pierwszy taniec Elizabeth odtańczyła z ojcem.

Czy mamusia ma zamiar tańczyć z Daisy? – zapytała Elizabeth.

Boisz się, że zgorszy gości?

Tak.

To bardzo kłopotliwe mieć na weselu matkę i jej dziewczynę. Nikt mnie nie przekona, że nie jest to krępujące. I nikt nie usiłował. Ale nawet gdyby usiłowali...


Brett tańczył z Gretą. Greta pomyślała, że dobry z niego tancerz.

Mojej matce podobałoby się to wesele – powiedziała. – W większości.


Elizabeth nie miała racji, była głupia, wiedziała o tym i przekonała Bretta, że o tym wie. Na początku zaledwie się z nią zgodził.

Tak – stwierdził zimnym głosem. – Nie miałaś racji. Zraniłaś ludzi, których kochasz. Odrzuciłaś swoje dotychczasowe życie. Jesteś głupia.

W dniu jego urodzin namówiła Bretta, by dał się jej zaprosić na kolację. Poszli do Chawick’s w Beverly Hills i pili wino oraz jedli sałatki w przyjaznym milczeniu. Elizabeth nieomal zapomniała, że są w separacji, i zastanawiała się, czy może Brett również o tym zapomniał. A potem zauważyła elegancką, mocno wymalowaną kobietę przy stoliku w rogu.

O mój Boże – powiedziała. – Toż to Madame Bovary.

Brett spojrzał sponad talerza i jego twarz, dotychczas tak odprężona, stała się zacięta i gniewna. Spojrzał na Jennifer Jones, spojrzał na Elizabeth, pokręcił głową z niesmakiem, wstał i wyszedł.

Ale może Brett także był głupi. A może postąpił tak dlatego, że naprawdę ją kocha, a ona naprawdę kocha jego, a reszta to tylko złe wspomnienie, które należy egzorcyzmować w każdej chwili, którą mieli wspólnie przeżyć? Ponieważ ani Elizabeth, ani Brett nie wyprowadzili się z bungalowu w Venice i stopniowo, prawie nie zdając sobie sprawy, zaprzestali swych oziębłych, nieharmonijnych dyskusji na temat cudzołóstwa i zaczęli znowu rozmawiać o małżeństwie.

Nie chcę, by cokolwiek się kończyło – powiedziała Elizabeth pewnego wieczoru, gdy Harry już spał, a ona i Brett siedzieli na kanapie, dopijając wino. – Myślę, że mi się wydawało, że gdy się pobierzemy, coś się skończy. Nawet nie wiem co.

Brett się roześmiał i postukał ją w czoło. – A teraz? – zapytał. – Co myślisz o tym teraz?

Kocham cię. Chcę wyjść za ciebie za mąż. I nie widzę, by to był koniec czegokolwiek.

A Brett uśmiechnął się i pocałował ją, i powiedział jej to, co ona jemu.


Tony wirował z Gretą w walcu. Pokój wirował wokół nich. Oparła policzek na jego ramieniu. Owionęła ją znana od trzech dekad woń małżeństwa. Wspomniała ich ślub. Uśmiechali się wtedy, aż rozbolały ich twarze. Ich rodzice tańczyli, tak jak teraz ona i Tony. Tak długo byliśmy przyjaciółmi, myślała, ale nie odważyła się tego powiedzieć. Mógłby to zrozumieć opacznie.

Znam cię od tak dawna – powiedział Tony.

Roześmiała się. – Myślałam o tym samym.

Znam cię tak długo, że wiem, co myślisz – powiedział i obydwoje zamilkli.


Harry stanął naprzeciw zespołu muzycznego i udawał, że stepuje. Elizabeth patrzyła na matkę i na ojca. Planowała, że gdy rodzice się rozwiodą, zajmie się Tonym, ale on wolał być samodzielny. Spędzał czas pracując lub trenując, przez jakiś czas umawiał się ze swoją masażystką, a potem zaczął się spotykać z kardiolożką, która chyba mu się podobała i której Elizabeth nigdy nie poznała.

Moja promienna panna młoda – powiedział podchodząc, by ją pocałować w czoło.

Elizabeth spostrzegła, że matka patrzy na niego, gdy się od niej oddalał. Jej twarz miała wyraz łagodnej czułości, jakiej Elizabeth nie widywała u Grety, gdy rodzice byli razem.


***


Mam nadzieję, że twoje małżeństwo będzie równie udane jak moje – powiedziała Greta. – I będzie trwało dwa razy dłużej niż moje.

Sześćdziesiąt lat? pomyślała Elizabeth, patrząc, jak Brett tańczy z Daisy. Dobry Boże.

To kawał czasu – uśmiechnęła się. Objęła matkę.

Byliście szczęśliwi? – spytała. Nagle poczuła, że musi to wiedzieć, usłyszeć. – Naprawdę?

Bardzo.

Więc dlaczego...

Daj spokój, Elizabeth – odparła Greta ze śmiechem.

Nie dzisiaj, kochanie.

Pocałowała Elizabeth, a potem starła kciukiem szminkę z jej policzka.

A teraz jesteś szczęśliwa? – zapytała Elizabeth.

Tak – odparła Greta.

Musisz być – powiedziała Elizabeth. – Po tych wszystkich kłopotach, jakie sprawiłaś.

Dzisiaj jestem szczególnie szczęśliwa.

Elizabeth uśmiechnęła się wbrew sobie.


Wygląda tak pięknie, kiedy się uśmiecha, pomyślała Greta. Moje serce wciąż się raduje, gdy Elizabeth się uśmiecha, tak samo jak wtedy, gdy była maleńka. Spojrzała na córkę, dorosłą kobietę w ślubnej sukni – prostej, ale eleganckiej, powiedziałaby Lotte. Ponad ramieniem Elizabeth widziała Josha tańczącego z Daisy. W portfelu miała przepowiednię, którą rok temu znalazła w ciasteczku. „Twoja rodzina jest arcydziełem natury”. A potem następowały jej szczęśliwe liczby: 17, 28, 32, 34, 38, 43.

Tęsknię za babcią Lotte – powiedziała Elizabeth.

Tak – odrzekła Greta. – Żałuję, że nie dożyła tego dnia. No, może nie wszystko by jej się podobało – dodała, skinąwszy głową w stronę Daisy.

Elizabeth patrzyła na swego brata tańczącego z dziewczyną swojej matki. Patrzyła, jak jej ojciec rozbija parę. Westchnęła – Nigdy się nie uskarżałaś – powiedziała.

Czekałam na odpowiednią chwilę.

Nigdy ci nie wybaczę, że rozbiłaś naszą rodzinę – powiedziała Elizabeth. Patrzyła jak Tony swobodnie tańczy z Daisy. – Nigdy ci nie wybaczę.

A potem – spoglądając na twarz matki, czując jej dłoń w swojej dłoni, patrząc na swego męża, który do nich podchodził, zdając sobie sprawę, że miłość i namiętność, a także małżeństwo i rodzina są niedorzeczne tylko wtedy, gdy się je ogląda z zewnątrz, a tragiczne tylko wtedy, gdy się kończą – wybaczyła Grecie.


***


Volfmann stał na plaży naprzeciw swego domu. Fala wygięła się w łuk i rozbiła na piasku, pieniąc się wokół jego stóp. A potem zniknęła. Za nią następna. I jeszcze jedna.

Ocean Spokojny, pomyślał. Wielka sprawa.

O brzeg uderzyła nowa fala. Ogromna i hałaśliwa.

Tyle zamieszania, pomyślał Volfmann, a potem nic.

Pies chwytał pianę, kłapiąc zębami. Pognał naprzeciw następnej kłębiącej się fali, a potem umknął w popłochu, gdy się rozbiła. I znów niezmordowanie kąsał białą pianę.

Volfmann zawrócił w stronę domu. Opłukał stopy wodą ze szlaucha. Po diabła mi pies? Nie wystarczą mi dwa domy? Na miłość boską, nawet nie bywam w domu. Jutro lecę do Nowego Jorku, a potem do Londynu. Za tydzień będę w Chinach. Uganiając się za forsą, nie za falami.

Ale jak mogłem dopuścić, by uśpili małego drania? To prawda, pies jest lekko zwariowany. Tak, tak, ma temperamencik. Bywał agresywny. Nie można zaprzeczyć. Ale co z tego? Co z tego, do cholery? Czym się różni ten mały kundel ode mnie? myślał.

Tempie jest bardzo nieszczęśliwy – pewnego popołudnia powiedziała Elizabeth. – Całymi dniami wyje. Nie można go zostawić samego. Kiedy to robię, ogryza sobie tylne łapy. – Przywlokła psa na spotkanie. – Spójrzcie.

Volfmann, Daisy, Elliot i dwójka jego młodych asystentów skwapliwie obejrzeli tylne łapy psa. Były pogryzione do żywego mięsa i okrwawione.

Na dodatek gryzie dzieci – powiedziała Elizabeth. – I umundurowanych mężczyzn. Prawdę powiedziawszy, wszystkich mężczyzn. I oczywiście kobiety.

Tempie był na tych samych lekach uspokajających, jakie brał Volfmann.

Jeśli nie zaczną działać, będę go musiała uśpić – powiedziała Elizabeth.

Na mnie nie podziałały – stwierdził Yolfmann.

A potem scenariusz Pani B. okazał się nie całkiem taki, jak się spodziewał Volfmann. – W takim razie zamiast niego wezmę psa – powiedział. – A co?

Nowy pieszczoszek – burknął Elliot.

Scenariusz nie jest zły – ciągnął Volfmann. – Nie zrozum mnie źle. Ale teraz chcę czegoś, sam nie wiem, mięsistego. Więc... pomyślałem sobie...

Siedzący na kolanach Volfmanna Tempie odsłonił zęby i warknął na Elizabeth. Volfmann delikatnie pogłaskał psa.

Anna Karenina” – powiedział cicho. – „Pieprzona Anna Karenina”.


Volfmann stał na swoim pomoście ponad plażą, z telefonem komórkowym przy uchu.

Co ja jestem? – wrzasnął. – Telewizja publiczna?

Patrzył jak jego bajeczny nowy asystent, wynajęty specjalnie w tym celu, podąża za jego nowym psem do i ze spienionej wody. Na widok Tempie’a gorączkowo uganiającego się za falami i Kougiego, spokojnego i niewzruszonego z długą wilgotną smyczą w dłoni, westchnął z zadowoleniem.

A za nimi wznoszący się i opadający, wiecznie rozfalowany, widniał Ocean Spokojny, który – co Volfmann odnotował z satysfakcją – przy całej swej hałaśliwości i całym braku sensu nigdy nie tracił entuzjazmu.


Wyszukiwarka