2 Ostatni Straznik

David Gemmell


Ostatni Strażnik


(Last guardian)


Opowieści Sipstrassi tom 2


Rozdział pierwszy


NA POŁUDNIE OD ZIEM ZARAZY – ANNO DOMINI 2341


A jednak nie umarł. Ciało wokół rany po pocisku na jego biodrze zamarzło, gdy temperatura spadła do trzydziestu stopni poniżej zera. Na brodzie uformował się lód, a szron na ciężkim czarnym płaszczu połyskiwał bielą w poświacie księżyca. Odległe iglice Jeruzalem rozmyły się, przeistoczyły w sosnę okrytą całunem śniegu. Shannow kołysał się w siodle, próbując skupić wzrok na mieście, którego szukał tak długo, ale miasto przepadło. Musiał przytrzymać się łęku, gdy końskie kopyto omsknęło się na kamieniu, a wówczas ból w boku rozgorzał z nową siłą.

Ściągnął wodze karego ogiera, kierując go w dolinę.

W głowie wirowały mu obrazy: Karitas, Ruth, Donna; niebezpieczna podróż przez Ziemie Zarazy i walki z Piekielnikami; wrak olbrzymiego statku-widma na górskim zboczu. Pistolety i strzelanina, wojna i śmierć.

Śnieżyca znów uderzyła z furią, niesione wiatrem drobiny zamarzniętego śniegu smagały bezlitośnie twarz Shannowa. Śnieg zalepiał mu oczy, umysł trawiła gorączka. Wiedział, że życie opuszcza jego ciało z każdą mijającą sekundą, lecz nie miał ani siły, ani chęci, by z tym walczyć.

Wspominał farmę i Donnę, tak jak ujrzał japo raz pierwszy, stojącą w drzwiach ze starodawną kuszą w dłoniach. Wzięła go za zbójcę i lękała się o życie swoje i syna, Erica. Shannow nigdy nie winił jej za tę pomyłkę. Wiedział, jak jawi się ludziom Człowiek Jeruzalem – wysoki, posępny, w skórzanym kapeluszu o szerokim rondzie, spod którego wyzierają zimne, bardzo zimne oczy, które widziały zbyt wiele śmierci i rozpaczy. Zawsze było tak samo. Ludzie stali i gapili się na jego twarz pozbawioną wyrazu, a potem ich spojrzenia ześlizgiwały się w dół, na pistolety, przerażającą broń Gromowładcy.

Donna Taybard była jednak inna. Przygarnęła Shannowa do swego domu i do swego serca, i po raz pierwszy od dwóch znojnych, jałowych dziesięcioleci Człowiek Jeruzalem zaznał szczęścia.

Ale później nadeszli zbójcy i ludzie niosący wojnę, a w końcu Piekielnicy. Shannow ruszył przeciw nim wszystkim dla kobiety, którą pokochał – tylko po to, by zobaczyć, jak ona wychodzi za innego.

I znowu był sam, i umierał w skutych lodem górach, w dziczy nie naniesionej na żadną mapę. Co najdziwniejsze, wcale się tym nie przejmował. Wokół hulał wiatr. Zagubiony w syrenim śpiewie zawieruchy osunął się bezwładnie na kark ogiera. Wierzchowiec wychował się w górach; nie znosił wyjącego wichru i kąsającego śniegu. Skręcił między drzewa do skalnej rozpadliny i podążył jelenim szlakiem do gardzieli tunelu, wydrążonego w lawie starego grzbietu wulkanicznego. Tutaj było nieco cieplej. Ogier wchodził coraz głębiej, czując na grzbiecie bezwładny ciężar. To go niepokoiło, bo jeździec zawsze pewnie trzymał się w siodle i kierował nim lekkimi ruchami kolan i cugli.

Szerokie chrapy ogiera rozdęły się, gdy z głębi tunelu napłynął zapach dymu. Zwierzę zatrzymało się u wejścia do jaskini i zatańczyło nerwowo, dzwoniąc podkowami o skaliste podłoże. Ku niemu ruszył mroczny cień... Przestraszony koń stanął dęba i Shannow bezwładnie osunął się z siodła. Zakończona szponami wielka dłoń chwyciła uzdę, tunel wypełnił się zapachem lwa. Ogier spróbował wyrwać się, uderzyć intruza podkutymi żelazem kopytami, lecz ręce mocno trzymały. Usłyszał cichy, niski szept, poczuł delikatne głaskanie po karku. Uspokojony, pozwolił poprowadzić się w głąb jaskini, gdzie płonęło ognisko otoczone płaskimi kamieniami. Stał cierpliwie, gdy obcy zarzucił wodze na wystający występ i odszedł.

Przed jaskinią Shannow jęknął i spróbował przekręcić się na brzuch, ale poddał się bólowi i przenikliwemu zimnu. Gdy z trudem uchylił powieki, zobaczył przerażające oblicze. Ciemne włosy okalały zdeformowaną twarz o bursztynowych oczach, z szerokim, płaskim nosem i ustami najeżonymi rzędem ostrych kłów. Shannow, niezdolny do wykonania ruchu, mógł tylko przyglądać się stworowi.

Ręce uzbrojone w szpony wsunęły się pod jego ciało i uniosły je bez trudu. Shannow niczym dziecko został zaniesiony do jaskini i delikatnie ułożony blisko ognia. Stworzenie sięgnęło do zapięcia jego płaszcza, ale dłonie podobne zwierzęcym łapom nie poradziły sobie z zamarzniętymi węzłami. Szpony z sykiem rozcięły rzemienie i Shannow poczuł, jak zsuwa się z niego płaszcz. Powoli i ostrożnie stworzenie zdjęło zamarznięte ubranie i okryło go ciepłym kocem. Człowiek Jeruzalem zasnął – a jego sny pełne były bólu.

Znowu walczył z przywódcą Strażników, Sarento, podczas gdy „Titanic” żeglował po widmowym morzu, a diabeł kroczył ulicami Babilonu. Tym razem Shannow nie mógł wygrać; walczył o życie, gdy morze wdzierało się do rozbitego statku. Słyszał krzyki tonących; mężczyzn, kobiet i dzieci, jednak nie był w stanie ich uratować. Przebudził się zlany potem i spróbował usiąść, ale ból wybuchnął w zranionym boku. Jęknął dojmująco i na powrót pogrążył się w gorączkowych majakach.

Zmierzał w kierunku gór, kiedy usłyszał strzał; wjechał na szczyt wzgórza i spojrzał ku zagrodzie. Trzech mężczyzn wywlekało z domostwa dwie kobiety. Wyciągnął pistolet i wbił obcasy w boki ogiera, który niczym grom pocwałował w ich kierunku. Na jego widok mężczyźni odepchnęli kobiety. Dwaj wyciągnęli muszkiety, trzeci rzucił się na niego z nożem. Shannow ściągnął wodze, ogier stanął dęba. Pierwszy strzał był celny i zbójca runął na ziemię. Przyskoczył ten z nożem, ale Shannow przekręcił się w siodle i strzelił z bliska: kula trafiła mężczyznę w czoło i wyszła tyłem głowy w fontannie krwi. Trzeci poderwał broń, pocisk odbił się rykoszetem od łęku siodła i przeszył biodro Shannowa. Człowiek Jeruzalem, nie zwracając uwagi na falę nagłego bólu, wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła zbójcę w bark, aż obrócił się dokoła, druga strzaskała mu czaszkę.

W raptownie zapadłej ciszy Shannow osadził ogiera, wpatrując się w kobiety. Starsza zbliżyła się do niego na tyle, że mógł dostrzec strach w jej oczach. Krew sączyła mu się z rany i skąpy wała na siodło, jednak siedział wyprostowany.

Czego od nas chcesz? – zapytała.

Nic, pani, przybyłem wam na ratunek.

To dobrze. – Jej oczy nadal były wrogie. – Uratowałeś nas, i dzięki ci za to.

Cofnęła się, nie spuszczając z niego oczu. Był pewien, że widziała krew, ale nie mógł – nie chciał – prosić o pomoc.

Życzę dobrego dnia – rzucił na odjezdnym.

Młodsza pobiegła za nim. Była ładną blondynką, z twarzą ogorzałą od słońca i znojnej pracy na tej odludnej farmie. Wzniosła ku niemu duże błękitne oczy.

Wybacz, matka nie ufa mężczyznom Tak mi przykro.

Odsuń się od niego, dziewczyno! – krzyknęła starsza i dziewczyna cofnęła się posłusznie.

Shannow pokiwał głową.

Zapewne nie bez powodu. Żałuję, że nie mogę zostać i pomóc wam pogrzebać tych drani.

Jesteś ranny. Pozwól, że ci pomogę.

Nie. Niedaleko jest miasto, jestem pewien. Ma białe wieżyce i bramy płonące od złota. Tam się mną zajmą.

Tutaj nie ma żadnego miasta.

Znajdę je. – Trącił piętami boki ogiera i odjechał.


Przebudziło go dotknięcie czyjejś ręki. Zobaczył pochyloną nad sobą zwierzęcą twarz.

Jak się czujesz? – Głos był niewyraźny, słowa zlewały się z sobą. Shannow zrozumiał pytanie dopiero po dwukrotnym powtórzeniu.

Żyję, dzięki tobie. Kim jesteś?

Stworzenie przekrzywiło wielką głowę.

Nieźle. Zwykle pytają, czym jestem. Nazywam się Shir-ran. Silny z ciebie człowiek, skoro jeszcze żyjesz z taką raną.

Kula przeszła na wylot. Pomożesz mi usiąść?

Nie. Leż tutaj. Zaszyłem ranę z przodu i z tyłu, ale moje palce nie są już takie jak kiedyś. Nie ruszaj się i wypoczywaj. Porozmawiamy rano.

Co z moim koniem?

Jest bezpieczny. Trochę się mnie przestraszył, ale szybko doszliśmy do porozumienia. Nakarmiłem go ziarnem, które miałeś w jukach. Śpij, człowieku.

Shannow rozluźnił się. Wsunął rękę pod koc i sięgnął do rany na biodrze. Wyczuł gęste szwy i niezdarne węzły. Rana nie krwawiła, ale bał się, że mogły ją zabrudzić włókna z płaszcza. One zabijały częściej niż kula, zatruwając krew i powodując gangrenę.

To dobra rana – rzekł cicho Shir-ran, jak gdyby czytając w jego myślach. – Wypływająca krew oczyściła ją, jak myślę. Tutaj w górach rany dobrze się goją. Powietrze jest czyste. Bakterie są zbyt delikatne, by przeżyć przy trzydziestu stopniach poniżej zera.

Bakterie? – wyszeptał Shannow, powoli opuszczając powieki.

Zarazki... brud, który sprawia, że rany się jątrzą.

Rozumiem. Dziękuję ci, Shir-ranie. I Shannow zapadł w sen bez snów.


Człowiek Jeruzalem przebudził się głodny i podniósł się do pozycji siedzącej. W blasku płonącego ognia dostrzegł wielki stos drzewa leżący pod ścianą. Rozejrzał się po jaskini. Miała około pięćdziesięciu stóp w najszerszym miejscu i wysoki strop poznaczony szczelinami, przez które leniwie ulatywał dym z ogniska. Obok jego koców leżał bukłak, oprawiona w skórę Biblia i pistolety, schowane w natłuszczonych, skórzanych olstrach. Shannow sięgnął po manierkę, wyciągnął oprawiony w mosiądz korek i napił się łapczywie. Później w świetle ogniska obejrzał ranę na biodrze. Skóra była posiniaczona i zaogniona, ale rana wyglądała na czystą i nie krwawiła. Wstał powoli i ostrożnie, szukając wzrokiem ubrania. Leżało suche i niedbale złożone na kamieniu po przeciwnej stronie ogniska. Zaschnięta krew wciąż plamiła białą wełnianą koszulę, ale odział się w nią i włożył czarne wełniane spodnie. Nie mógł zapiąć pasa, ponieważ skóra zbyt mocno wpijała się w ranę na biodrze. Mimo wszystko w ubraniu poczuł się bardziej człowiekiem. Wciągnął skarpety, wzuł wysokie jeździeckie buty i ruszył do miejsca, gdzie stał ogier. Poklepał go po karku, a on pochylił łeb i przytulił chrapy do jego piersi.

Ostrożnie, przyjacielu, wciąż jestem bardzo słaby. – Zawiesił na szyi konia worek z obrokiem. Shir-rana nie było.

W pobliżu stosu drewna stał rząd półek skleconych z nieheblowanych desek. Na niektórych leżały książki, na innych woreczki z solą, cukrem, suszonym mięsem i owocami. Shannow zjadł parę owoców i wrócił do ognia. W jaskini było gorąco. Położył się na kocach, wziął pistolety i wyczyścił je dokładnie. Oba były bronią Piekielników, odtylcową i wielolufową. Otworzył sakwę i sprawdził naboje. Miał ich jeszcze czterdzieści siedem, ale kiedy się skończą, ta cudownie wyważona broń stanie się bezużyteczna. Sięgnął głębiej do sakwy, znalazł własne pistolety kapiszonowe, które służyły mu tak dobrze przez dwadzieścia lat. Do tej pary mógł sam wyrabiać proch i odlewać kule. Po wyczyszczeniu owinął je w nasączoną oliwą skórę i ponownie schował głęboko w jukach. Dopiero wtedy sięgnął po Biblię.

Była to księga o cienkich kartkach, złoconych na brzegach, ale sfatygowanych od częstego wertowania, w skórzanej oprawie, gładkiej jak jedwab. Shannow przysiadł przy ogniu i otworzył Biblię na Księdze Habakuka. Czytał głośno, a głos miał głęboki i dźwięczny.

Dokąd że, Panie, wzywać Cię będę – A Ty nie wysłuchujesz? Wołać będę ku Tobie: Krzywda! – a Ty nie pomagasz? Czemu każesz mi patrzyć na nieprawość i na zło spoglądasz bezczynnie? Oto ucisk i przemoc przede mną, powstają spory, wybuchają waśnie. Tak więc straciła Tora moc swoją, sprawiedliwego sądu już nie ma; bezbożny bowiem gnębi uczciwego, dlatego wyrok sądów ulega wypaczeniu.

I jak odpowie ci twój bóg, Jonie Shannow? – zapytał Shir-ran.

W sposób sobie właściwy – odrzekł Shannow. – Skąd wiesz, jak się nazywam?

Olbrzymie stworzenie zbliżyło się ociężale, gnąc szerokie ramiona pod ciężarem ogromnej głowy. Przysiadło na kamieniach przy ogniu. Shannow zwrócił uwagę, że oddycha urywanie, a z ucha sączy mu się strumyczek krwi, zlepiający włosy czarnej grzywy.

Jesteś ranny? – zapytał Shannow.

Nie. To tylko Przemiana. Znalazłeś jedzenie?

Tak. Trochę suszonych owoców w scukrzonym miodzie. Są bardzo dobre.

Weź je wszystkie. Mnie już nie smakują. Jak twoja rana?

Goi się dobrze, jak obiecałeś. Wydaje się, że cierpisz, Shir-ranie. Czy mógłbym jakoś ci pomóc?

Nie, Shannow. Możesz tylko przez jakiś czas dotrzymać mi towarzystwa.

To będzie przyjemność. Minęło wiele czasu, od kiedy po raz ostatni siedziałem przy ogniu, bezpieczny i w pokoju. Powiedz, skąd mnie znasz?

Słyszałem o tobie, Shannow. Czarna Pani mówiła o tobie... i o twojej walce z Piekielnikami. Jesteś silnym człowiekiem. I prawym, wiernym przyjacielem, jak sądzę.

Kim jest Czarna Pani? – zapytał szybko Shannow, zmieszany komplementami.

Jest tym, kim jest: czarną jak heban pięknością. Pracuje wśród Dianae... mojego ludu... i wśród Wilczaków. Niedźwiedzie nie uznają jej, bowiem ich człowieczeństwo już przeminęło. Są zwierzętami... teraz i na zawsze. Jestem zmęczony, Shannow. Chcę odpocząć... spać. – Legł na brzuchu, wspierając głowę na szponiastych dłoniach. Bursztynowe oczy przymknęły się i ponownie otworzyły. – Jeśli... kiedy przestaniesz mnie rozumieć, osiodłaj ogiera i odjedź stąd. Pojmujesz?

Nie – odrzekł Shannow.

Zrozumiesz – odpowiedział Shir-ran.

Shannow posilił się owocami i wrócił do czytania Biblii. Księga Habakuka od dawna była jego ulubioną. Jej słowa były krótkie i słodko-gorzkie, ale odbijały wątpliwości i lęki jego serca, a czyniąc to, pomniejszały je.

Trzy dni Shannow spędził z Shir-ranem, lecz choć często rozmawiali, Człowiek Jeruzalem niewiele dowiedział się o Dianae. Ze skąpych informacji wynikało, że istnieje kraj, w którym ludzie powoli przeistaczają się w zwierzęta. Żyły tam ludy Lwa, Wilka i Niedźwiedzia. Przemiana Niedźwiedzi została ukończona, ludzka spuścizna przepadła na zawsze. Wilczaki wymierały. Pozostali jedynie ludzie Lwa. Shir-ran mówił o pięknie życia, o jego udrękach i chwale, i Shannow zaczął rozumieć, że wielki stwór umiera. Nie rozmawiali o tym, ale z dnia na dzień ciało Shir-rana przemieniało się coraz bardziej, nabrzmiewało i wykręcało okropnie, aż w końcu nie mógł już stać wyprostowany. Krew lała mu się z uszu, a mowa była ledwo zrozumiała. Nocą powarkiwał przez sen.

Czwartego dnia rano Shannow przebudził się, słysząc kwik przerażonego ogiera. Stoczył się z posłania i błyskawicznie sięgnął po pistolet. Shir-ran kucał przed koniem, kołysząc wielką głową.

Co się stało? – zawołał Shannow.

Shir-ran poruszył się i Shannow stwierdził, że patrzy w bursztynowe ślepia olbrzymiego lwa. Zwierzę skoczyło ku niemu, więc rzucił się w bok i ciężko upadł na ziemię. Ból przeszył jego ciało, ale zdołał się przeturlać, gdy lew przypuścił atak. Jego ryk wypełnił jaskinię.

Shir-ran! – krzyknął Shannow.

Lew przekręcił głowę i przez chwilę Shannow widział w jego oczach błysk zrozumienia... który zgasł bezpowrotnie. Zwierzę ponownie skoczyło. Strzał pistoletu przetoczył się po jaskini.

Zwierzę, które kiedyś było Shir-ranem, padło na skaliste podłoże i przewaliło się na bok, wbijając ślepia w oczy Shannowa. Człowiek Jeruzalem przykląkł przy jego ciele, położył dłonie na czarnej grzywie.

Wybacz mi – wyszeptał.

Oczy zwierzęcia zamknęły się, a oddech ustał. Shannow odłożył pistolet i wyciągnął Biblię.

Ocaliłeś moje życie, Shir-ranie, a ja zabrałem twoje. To nie jest sprawiedliwe, a jednak nie miałem wyboru. Nie wiem, jak modlić się za ciebie, bo nie wiem, kim byłeś – człowiekiem czy zwierzęciem. Ale okazałeś mi dobroć i dlatego polecę twoją duszę Najwyższemu. – Otworzył Biblię.

Trzymając lewą dłoń na ciele Shir-rana, czytał:

Do Pana należy ziemia i to, co ją napełnia, świat i jego mieszkańcy... Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie w Jego świętym miejscu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu, który nie skłonił swej duszy ku marnościom i nie przy sięgał fałszywie.

Podszedł do drżącego ogiera i osiodłał go. Zabrał resztę żywności, skoczył na siodło i wyjechał z jaskini.

Za nim ogień zamigotał... i zgasł.



Rozdział drugi


MIASTO – 9364 rok p.n.e.


Świątynia z białymi wieżycami i złotymi kopułami nadal była piękna, ale na niegdyś cichych dziedzińcach kłębiły się tłumy, wrzaskiem żądające krwawej ofiary. Biały namiot przy wejściu do Świętego Kręgu został usunięty, a jego miejsce zajął marmurowy posąg króla, władczy i potężny, z wyciągniętymi ramionami.

Nu-Khasisatra stał w tłumie. Był roztrzęsiony. Trzy razy nachodziła go wizja i trzy razy odsuwał ją od siebie.

Nie mogę tego zrobić, Panie – szeptał – nie mam siły.

Odwrócił się od krwawego widowiska, gdy wyniesiono ofiarę, i przepchnął się przez tłum. Usłyszał, jak nowy najwyższy kapłan rozpoczyna obrzęd, lecz nie obejrzał się za siebie. Łzy piekły go w oczy, gdy przemierzał ciągi marmurowych korytarzy. Wreszcie dotarł do Sadzawki Ciszy. Przysiadł na skraju; tutaj ryk tłumu był stłumiony, a jednak nadal słyszał bestialską radość, obwieszczającą śmierć kolejnej niewinnej ofiary.

Wybacz mi – wyszeptał.

Wpatrując się w wodę widział pływające rybki, a ponad nimi własne odbicie. Twarz była silna, kanciasta, okolona brodą, oczy głęboko osadzone. Nigdy nie uważał jej za oblicze słabego człowieka. Wysunął rękę, zmącił taflę wody. Lśniące srebrem i czernią rybki rozpierzchły się, zabierając z sobą jego wizerunek.

Cóż może zrobić jeden człowiek, Panie? Widzisz ich? Król dał im dał bogactwo i pokój, powodzenie i długie życie. Rozszarpaliby mnie na kawałki. – Przytłoczyło go poczucie klęski. Od trzech miesięcy organizował tajne spotkania, wygłaszał kazania przeciwko królowi. Pomógł wyjętym spod prawa kapłanom Chronosa uciec przed Nożownikami, przeszmuglował ich poza miasto. Teraz jednak wzbraniał się przed ostatnim zobowiązaniem; był zawstydzony, że miłość do życia okazała się silniejsza od miłości do Boga.

Jego spojrzenie straciło ostrość, niebo pociemniało i Nu-Khasisatra poczuł, że opuszcza ciało – wzniósł się w niebo i popłynął nad błyszczącym w dole miastem. W oddali gromadził się mrok, rozdarty przez jaskrawe światło. Uderzył silny wiatr i Nu zadygotał, gdy morze poderwało się na spotkanie nieba. Potężne miasto stało się zabawką na drodze oszalałego żywiołu, który z rykiem pochłaniał połacie lądu. Olbrzymie drzewa znikały pod falami niczym trawa w nurcie wylewającej rzeki. Nawet góry zniknęły pod wodą. Gwiazdy zawirowały na niebie, a słońce majestatycznie wzeszło na zachodzie.

Patrząc w dół, ku miastu swoich narodzin, Nu-Khasisatra dostrzegł jedynie głębokie, niebiesko-szare, gniewne morze. Jego duch opadł w toń, spływał coraz głębiej w mrok. Sadzawka Ciszy była teraz zupełnie cicha, czarne ryby zniknęły. Wokół niego unosiły się ciała... mężczyzn, kobiet, maleńkich dzieci. Nu wrócił na plac w centrum miasta. Woda nie stawiała oporu. Wielki czarny rekin otarł się o posąg króla, wyciągnięte ramiona zadrżały. Statua powoli przewróciła się, uderzając w kolumnę. Głowa odpadła, tors podskoczył na mozaikowych płytach.

Nie! – wykrzyknął Nu. – Nie!

Poczuł wstrząs i z powrotem znalazł się na brzegu sadzawki. Jasne słoneczne światło spływało na świątynię, a gołębie okrążały drewniane balustrady Wieży Lamentów. Nu wstał, zarzucił na ramiona płaszcz błękitny jak niebo i ruszył na dziedziniec Świętego Kręgu. Tłum rozchodził się, kapłani podnosili ciało ofiary z płaskiego, szarego kamienia. Krew brukająca jego powierzchnię spływała wyżłobieniami i znikała w złotych otworach.

Nu-Khasisatra pokonał schody i ruszył do ofiarnego kamienia. Z początku nie próbowano mu przeszkodzić, ale kiedy zbliżył się zanadto, drogę zagrodził mu kapłan w czerwonej szacie.

Nie możesz zbliżać się do Świętego Miejsca.

Jakiego świętego miejsca? – zadrwił Nu – Splugawiłeś je.

Odepchnął kapłana i podszedł do kamienia. Ci w tłumie, którzy zauważyli ten incydent, zaczęli szeptać.

Co on robi?

Widziałeś, jak odepchnął kapłana?

To jakiś szaleniec!

Oczy obecnych skierowały się na brodatego mężczyznę przy na kamieniu. Gdy zdjął błękitny płaszcz, ukazały się białe szaty kapłana Chronosa. Świątynni strażnicy zgromadzili się u stóp schodów. Nie wiedzieli, co począć, wstrzymywani zakazem wnoszenia broni na teren Świętego Miejsca.

Trzej kapłani zbliżyli się do człowieka stojącego przy świętym kamieniu.

Cóż to za szaleństwo? – zapytał jeden. – Dlaczego bezcześcisz świątynię?

Jak śmiesz mówić o bezczeszczeniu? – zdumiał się Nu-Khasisatra. – Ta świątynia poświęcona została Chronosowi, Panu Światła, Panu Życia. Nigdy nie składano tu krwawych ofiar.

Król jest żyjącym wizerunkiem Chronosa – dowodził kapłan. – Zdobywcą światów, panem niebios. Wszyscy, którzy w to wątpią, są zdrajcami i heretykami.

Zatem zalicz mnie do nich – ryknął Nu. Zacisnął olbrzymie dłonie na kamieniu ofiarnym i wyrwał go z podpór, wzniósł wysoko nad głowę i cisnął na schody. Kamień roztrzaskał się na kawałki. Nad tłumem przetoczył się gniewny pomruk.

Nu-Khasisatra wskoczył na podstawę ołtarza.

Ludzie małej wiary! – krzyknął. – Nadchodzi koniec waszych dni. Szydziliście ze Stwórcy, czeka was przerażające przeznaczenie. Morza uniosą się przeciwko wam i nie zostanie kamień na kamieniu. Ciała wasze ciśnięte zostaną w głębiny, a marzenia wasze, tak jak wy sami, popadną w niepamięć. Słyszeliście, że król jest żyjącym bogiem. To bluźnierstwo! Kto przyniósł Kamienie Rolynda ze sklepienia niebios? Kto doprowadził lud wybrany do tego pięknego kraju? Kto zniweczył plany nikczemnych w Roku Smoków? Chronos! Chronos, poprzez swych proroków. A gdzie był król? Nie było go! On jest człowiekiem, a jego zło jest niewymierne. On zniszczy świat. Macie żony i synów, macie bliskich. Wszyscy pomrzecie. Nikt ze słyszących te słowa nie dożyje końca roku!

Na dół go! – zawołał ktoś z tłumu.

Zabić go! – ryknął inny, a tłuszcza podjęła okrzyk.

Świątynni strażnicy wyciągnęli miecze i ruszyli schodami. Między nimi błysnął piorun, przeskakując z miecza na miecz, i strażnicy, z ciałami poczerniałymi od żaru, upadli na kamienie. W tłumie zapadła cisza.

Dym wzniósł się ze zwęglonych ciał, gdy Nu-Khasisatra wyciągnął ręce ku niebu.

Już nie ma odwrotu – oznajmił. – Stanie się tak, jak rzekłem. Słońce wzejdzie na zachodzie, a oceany niczym grom przetoczą się przez ziemię. Zobaczycie Miecz Boga w niebiosach... lękajcie się!

Zszedł z ołtarza i powoli minął martwych strażników. Tłum rozstąpił się przed nim, gdy opuszczał świątynię.

Poznałem go – wykrzyknął jakiś mężczyzna. – To Nu-Khasisatra, budowniczy okrętów. Mieszka w południowej dzielnicy.

Imię wędrowało z ust do ust na placu i poza bramami świątyni, aż dotarło do kobiety zwanej Sharazad. I rozpoczęło się polowanie.



Rozdział trzeci


Shannow od trzech dni zmierzał na południe. Szlak wił się dnem długiej doliny wśród na wpół zamarzniętych strumieni i kęp wysokich sosen, rozległych łąk i niskich pagórków. Widywał niewiele zwierzyny, ale tu i ówdzie spotykał tropy jeleni i łosi. Codziennie przed południem zatrzymywał się w miejscu osłoniętym od wiatru i odgarniał śnieg z trawy, aby ogier mógł się nasycić. Sam siadał przy małym ognisku i czytał swoją Biblię albo rozmyślał o drodze, którą miał jeszcze przed sobą.

Rany goiły się szybko; Shir-ran wykonał świetną robotę. Często myślał o tym dziwnym człowieku-zwierzęciu i wreszcie doszedł do wniosku, że Shir-ran pragnął jego towarzystwa żeby stało się to, co się stało. Człekozwierz opatrzył mu rany, potem zostawił mu broń pod ręką. A przecież w zaciszu jaskini broń nie była potrzebna. Skazane przez los stworzenie z własnej woli opowiedziało mu o Przemianie, wymazującej szybko wszelkie ślady człowieczeństwa. Oglądanie jej na własne oczy budziło grozę. Shannow nie miał pojęcia, co mogło spowodować taką transformację, ale w tym dziwnym świecie, który nastał po Armageddonie, istniało wiele tajemnic.

Dwa lata wcześniej, kiedy ruszył na ratunek Samuelowi Archerowi i zbuntowanemu Piekielnikowi, Batikowi, miał okazję po raz pierwszy zetknąć się z nową rasą zwaną Wilczakami, którzy po części byli ludźmi, po części zwierzętami. Archer mówił też o innych takich stworzeniach, lecz Shannow jeszcze ich nie widział.

Tutaj w dolinie było ciepło; w miarę, jak jechał coraz dalej na południe, pokrywa śnieżna stawała się coraz cieńsza, a wielkie łaty zielonej trawy lśniły na zboczach wzgórz. Każdego dnia uważnie przypatrywał się niebu, szukając znaków cudu. Ale niebiosa pozostawały błękitne i czyste.

Czwartego dnia, gdy zapadał zmierzch, Shannow wprowadził ogiera do lasu, szukając miejsca na obóz. Między wysokimi drzewami migotało ognisko.

Hej tam, w obozie! – krzyknął.

Za pierwszym razem nikt nie odpowiedział, później burkliwy głos zaprosił go do ognia. Shannow zwlekał przez chwilę. Wyjął z juków kapiszonowy pistolet o krótkiej lufie i wsunął go za pas, ukrywając pod połą długiego płaszcza. Dopiero wtedy ruszył do obozowiska.

Wokół ognia siedziało czterech mężczyzn, a przy rozciągniętej między drzewami lince stało pięć koni. Shannow zsunął się z siodła i przywiązał wodze ogiera do wystającego korzenia. Na trójnogu nad ogniem wisiał wielki czarny kocioł, z którego wznosił się aromat rosołu. Shannow niedbałym krokiem zbliżył się do ogniska i przykucnął, omiatając wzrokiem gospodarzy. Przez całe życie spotykał takich jak oni. Byli twardzi, chudzi i podobni wilkom. Jego spojrzenie zatrzymało się na jedynym krępym, przygarbionym mężczyźnie z krótko przyciętą szpakowatą brodą i oczyma ledwie widocznymi spod ciężkich powiek.

Napięcie zawisło w powietrzu. Człowiek Jeruzalem, choć doskonale je wyczuwał, nie dał nic po sobie poznać. Wbił oczy w tego krzepkiego i czekał.

Jedz – odezwał się w końcu mężczyzna niskim głosem.

Po was – odparł Shannow. – Nie chciałbym być niegrzeczny. Mężczyzna pokazał w uśmiechu popsute zęby.

W dziczy nie ma miejsca na uprzejmości. – Nalał rosołu do metalowej miski. Pozostali poszli za jego przykładem.

Gdy napięcie wzrosło, Shannow wziął miskę w lewą rękę i postawił ją przed ogniem. Potem, wciąż lewą dłonią, podniósł chochlę, napełnił miskę i przyciągnął ją do siebie. Najadł się i odsunął puste naczynie.

Dzięki – rzucił w ciszę. – To było miłe z waszej strony.

Weź dolewkę – zaproponował przywódca.

Nie, dziękuję. Zabrakłoby dla waszego zwiadowcy. Herszt odwrócił się.

Chodź tu, Zak, wieczerza czeka!

Z krzaków po drugiej stronie ogniska wyłonił się młody mężczyzna z długą strzelbą. Powoli podszedł do ognia, unikając wzroku Shannowa. Nie odkładając broni, usadowił się obok przywódcy.

Shannow podszedł do swojego ogiera, odpiął zwinięty koc i rozpostarł go, szykując sobie posłanie obok konia. Rozpiął popręg, zdjął siodło i położył je na ziemi; z juków wyciągnął szczotkę i wyczyścił zwierzęciu sierść gładkimi, równymi pociągnięciami. Nie patrzył na mężczyzn siedzących w milczeniu wokół ognia. Kusiło go, by odjechać zaraz po skończonym posiłku, aby uniknąć oczywistego niebezpieczeństwa, lecz wiedział, że takie posunięcie byłoby głupotą. Ci ludzie to zbójcy i mordercy – odjazd, jednoznaczny z okazaniem słabości, podziałałby na nich niczym zapach krwi na watahę wilków. Człowiek Jeruzalem poklepał ogiera po karku i wrócił do posłania. Nie odzywając się do siedzących przy ogniu, zdjął kapelusz, położył się, naciągnął koc i zamknął oczy.

Przy ogniu młody mężczyzna sięgnął po strzelbę, ale przywódca złapał go za ramię i potrząsnął głową.

Młodzieniec wyszarpnął rękę.

Co z tobą, do diabła? – wyszeptał. – Załatwmy go teraz. Ma wspaniałego konia, a jego pistolety... widziałeś jego pistolety?

Przyjrzałem im się – odrzekł przywódca – a także człowiekowi, który je nosi. Widziałeś, jak się zbliżał? Ostrożnie. Od razu cię zauważył i usiadł w miejscu, w którym nie mogłeś do niego strzelić. I przez cały czas jadł lewą ręką. Gdzie trzymał prawą? Powiem ci, gdzie. Pod tym długim płaszczem, i nie po to, by podrapać się po brzuchu. Daj spokój, chłopcze. Pomyślę nad tym.

O północy, gdy wszyscy spali owinięci w koce, młodzieniec wstał po cichu. Z nożem w garści zaczął się skradać do miejsca, gdzie spał Shannow. Nagle za nim wyrosła ciemna postać, pistolet zatoczył łuk i opadł na jego kark. Chłopak bezgłośnie osunął się na ziemię. Przywódca schował broń i zawlókł go z powrotem na posłanie.

Dwadzieścia stóp dalej Shannow z uśmiechem wsunął broń do pochwy.

Przywódca podszedł do niego.

Wiedziałem, że nie śpisz – powiedział. – Kim, do diabła, jesteś?

Shannow usiadł.

Chłopaka będzie bolała głowa. Mam nadzieję, że starczy mu rozumu, by ci podziękować.

Nazywam się Lee Patterson. – Herszt wyciągnął prawą rękę. Shannow uśmiechnął się, ale zignorował wyciągniętą dłoń.

Jon Shannow.

Przenajświętszy Boże! Polujesz na nas?

Nie, jadę na południe. Lee wyszczerzył zęby.

Chcesz zobaczyć posągi na niebie, co? Miecz Boga, Shannow?

Widziałeś je?

Coś ty, człowieku. To Dzikie Ziemie. Tam nie ma ludzkich osiedli, nie można tam wyżyć. Ale widziałem kogoś, kto twierdził, że stał pod nimi; mówił, że przyniosły mu wiarę. Ja tam nie potrzebuję żadnej religii. Jesteś pewien, że nie polujesz na nas?

Masz moje słowo. Czemu ocaliłeś tego chłopaka?

Człowiek nie ma zbyt wielu synów, Shannow. Miałem trzech. Jeden zginął, kiedy straciłem swoją farmę. Drugi został postrzelony po tym jak... zabraliśmy się za trakty. Rana się zapaskudziła i musiałem odjąć mu nogę. Wyobrażasz sobie, Shannow, odcinanie nogi własnemu synowi? Mimo to umarł, zbyt długo się wahałem. To ciężkie życie, nie ma w nim miejsca na pomyłki.

A co się stało z twoją żoną?

Nie żyje. To nie jest kraj dla kobiet; wypala je. Ty masz kobietę, Shannow?

Nie, żadnej.

Pewnie dlatego jesteś taki niebezpieczny.

Chyba tak – zgodził się Shannow.

Lee wstał i przeciągnął się. Popatrzył w dół.

Znalazłeś już Jeruzalem, Shannow?

Jeszcze nie.

Kiedy znajdziesz, zadaj Mu jedno pytanie, dobrze? Zapytaj Go, jaki jest, do cholery, sens tego wszystkiego.



Rozdział czwarty


Nu-Khasisatra wybiegł ze świątyni po szerokich schodach i wpadł w tłum rojący się na ulicach miasta. Odwaga opuściła go i teraz dygotał, próbując zgubić się wśród tysięcy, które oblegały uliczne kramy.

Jesteś kapłanem? – Jakiś przechodzień złapał go za rękaw.

Nie – warknął Nu. – Daj mi spokój!

Przecież nosisz szaty – naciskał mężczyzna.

Odczep się! – ryknął Nu, odtrącając rękę natręta.

Znowu został wchłonięty przez tłum. Skręcił w węższą uliczkę i szybkim krokiem przemierzył Ulicę Kupców. Tam nabył ciężki płaszcz z głębokim kapturem, który naciągnął na ciemne włosy.

Wstąpił do karczmy przy skrzyżowaniu i usiadł przy wschodnim oknie. Gapił się na ulicę, przytłoczony własnym postępkiem. Został zdrajcą i heretykiem. W cesarstwie nie było miejsca, w którym mógłby ukryć się przed królewskim gniewem. Przypuszczalnie Nożownicy już na niego polowali.

Dlaczego ty? – zapytała zeszłej nocy Pashad. – Dlaczego twój bóg nie może posłużyć się kimś innym? Dlaczego ty musisz poświęcić swoje życie?

Nie wiem, Pashad, Cóż mam powiedzieć?

Możesz porzucić ten głupi pomysł. Możemy ruszyć do Balacris, uciec przed tymi bzdurami.

To nie bzdury. Bez Boga jestem niczym. A złu czynionemu przez króla należy się przeciwstawić.

Skoro twój Chronos jest taki potężny, dlaczego nie unicestwi króla piorunem? Po co mu budowniczy statków?

Nu wzruszył ramionami.

Nie mnie kwestionować Jego decyzje. Wszystko, co mam, należy do Niego. Cały świat jest Jego. Przez całe życie byłem uczniem w świątyni, nigdy dość dobrym, by zostać kapłanem. Złamałem wiele Jego praw. Ale nie mogę odmówić, gdy On mnie wzywa. Jakimż człowiekiem byłbym? Odpowiedz.

Żywym.

Po odejściu od Boga życie traci sens. – Dostrzegł świadomość klęski w jej ciemnych oczach, dostrzegł też wzbierające łzy, które zaczęły spływać po policzkach.

A co ze mną i z dziećmi? Żona zdrajcy cierpi za występek swego męża... pomyślałeś o tym? Chciałbyś zobaczyć swoje dzieci płonące na stosie?

Nie! – wykrzyknął w udręce. – Musisz stąd uciekać, umiłowana. Musisz! Rozmawiałem z Balim dziś po południu. Powiedział, że możesz przyjść do niego jutro w nocy, obiecał, że coś wymyśli.

Snuli plany przez ponad dwie godziny, a później Nu udał się do małej sali modłów, gdzie klęczał do samego rana. Błagał swego boga, by go uwolnił, ale kiedy świt rozjarzył niebo, wiedział, co musi uczynić...

Udać się do świątyni i przemówić przeciwko królowi Zrobił to... i teraz czeka go śmierć.

Podać jadło czy napitek, wielmożny panie? – zapytał karczmarz.

Co? Aha, wino. Najlepsze, jakie masz.

Ma się rozumieć, wielmożny panie. – Mężczyzna skłonił się i odszedł.

Nu nie zauważył ani jego powrotu, ani dzbana i kubka postawionego na stole. Karczmarz chrząknął i Nu wzdrygnął się, potem sięgnął do sakiewki i rzucił wielką srebrną monetę w dłoń mężczyzny. Karczmarz odliczył resztę i położył ją na stole. Nu, nie bacząc na pieniądze, z roztargnieniem nalał sobie wina; pochodziło z południowego wschodu, miało bogaty bukiet i uderzało do głowy. Osuszył kubek i napełnił go ponownie.

W polu widzenia za oknem pojawili się dwaj Nożownicy. Tłum rozstępował się, by ich przepuścić – ludzie popychali się i potrącali łokciami, byle tylko uniknąć kontaktu z gadami.

Nu odwrócił wzrok i dolał sobie wina.

Ktoś usiadł po drugiej stronie stołu.

Wiedza o przyszłości jest gwarancją fortuny – zagadnął przybysz, rozrzucając po stole kamyki.

Nie musisz czytać mi przyszłości – odparł Nu.

Nie speszony wróżbita zgarnął dwie drobne srebrne monety z reszty, która nadal leżała na stole, i znów rozrzucił kamienie.

Wybierz trzy.

Nu już miał mu kazać się wynieść, kiedy do karczmy weszli dwaj Nożownicy. Nu z trudem przełknął ślinę.

Co mówiłeś? – zapytał, odwracając się do intruza.

Wybierz trzy kamienie – powtórzył wróżbita.

Nu posłuchał, przy okazji pochylając się tak nisko, że kaptur opadł mu na oczy.

Teraz podaj mi rękę – polecił mężczyzna.

Palce nieznajomego były długie, smukłe i zimne niczym ostrza noży.

Jesteś silnym mężczyzną, lecz niepotrzebne są wyjątkowe umiejętności, aby to odgadnąć – uśmiechnął się. Był młodym człowiekiem o ostrych, jastrzębich rysach, z głęboko osadzonymi, brązowymi oczami. – Coś ci doskwiera.

Wcale nie – wyszeptał Nu.

A to ciekawe! Widzę podróż, ani wodą, ani też lądem. Widzę człowieka z błyskawicą w dłoniach i śmiercią w ciemnych palcach. Widzę wodę... wzbiera...

Nu wyrwał rękę.

Weź pieniądze – syknął. Spojrzał w oczy wróżbity i wyczytał w nich strach. – Jak można podróżować, nie poruszając się ani po lądzie, ani po wodzie? – zapytał, zmuszając się do uśmiechu. – Jaki z ciebie wróżbita?

Dobry – rzekł cicho mężczyzna. -I odpręż się, już odeszli.

Kto? – zapytał Nu, nie podnosząc wzroku.

Gady. Jesteś w wielkim niebezpieczeństwie, przyjacielu. Śmierć podąża twoim śladem.

Śmierć kroczy za nami wszystkimi – odwzajemnił się Nu. – Nie ma człowieka, który by jej uniknął.

Jest w tym prawda. Nie wiem, dokąd się udasz... i nie chcę wiedzieć. Ale widzę obcy ląd i szarego jeźdźca. Jego ręce dzierżą wielką moc. On jest gromowładcą, on jest przeznaczeniem światów. Nie wiem, czy to przyjaciel, czy wróg, ale ty jesteś z nim związany. Bądź ostrożny.

Na to już za późno – odpowiedział Nu. – Napijesz się ze mną?

Twoje towarzystwo jest... zbyt niebezpieczne. Zostań z Bogiem.



Rozdział piąty


Beth McAdam zeskoczyła z wozu, kopnęła złamane koło i rzuciła długie, soczyste przekleństwo. Dwójka jej dzieci siedziała z tyłu wozu w pełnym rozbawienia milczeniu. – Nie jesteście ciekawi? – zapytała Beth. Drewniane koło pękło i wysunęło się z metalowej obręczy; kopnęła je jeszcze raz. Samuel przycisnął pięść do ust, próbując stłumić wzbierający śmiech. Gdy się nie udało, Beth jak burza rzuciła się ku niemu. Chłopak zwinnie niczym wiewiórka wspiął się na stos mebli, gdzie nie mogła go dosięgnąć.

Ty nieznośny pędraku!

Mary też wybuchnęła śmiechem i Beth obróciła się w jej stronę.

Myślicie, że to zabawne? Zostaliśmy unieruchomieni pośród wilków... i ogromnych lwów!

Twarzyczka Mary wydłużyła się i Beth nagle poczuła skruchę.

Przepraszam, słoneczko. Tu nie ma żadnych lwów. Tylko żartowałam.

Dajesz słowo? – zapytała dziewczynka, niespokojnie rozglądając się po równinie.

Tak. A nawet gdyby tu się znalazł jakiś lew, będzie na tyle mądry, żeby nie zbliżać się do twojej rozzłoszczonej mamy. A ty złaź stamtąd, Samuelu, bo pourywam ci łapska i rzucę je wilkom na pożarcie!

Jasnowłosa głowa wysunęła się zza komody.

A nie przylejesz mi, mamo?

Nie przyleję ci, pędraku. Pomóż Mary wyładować naczynia. Rozbijemy obóz i zastanowimy się, jak naprawić wóz.

Gdy dzieci krzątały się przy ognisku, Beth usiadła na kamieniu, ciężkim wzrokiem wpatrując się w puste koło. Będą musieli wszystko wyładować, potem podźwignąć pusty wóz, a wtedy ona założy zapasowe koło. Była pewna, że da sobie radę, ale czy dzieci zdołają podnieść wóz? Samuel był wyrośnięty, jak na siedem lat, jednak brakowało mu koncentracji koniecznej do takiej pracy, zaś ośmioletnia Mary, chuda jak patyk, nie miała wystarczającej siły. Musiał jednak być jakiś sposób... zawsze jest jakiś sposób.

Dziesięć lat wcześniej, gdy pijany ojciec zatłukł na śmierć jej matkę, dwunastoletnia Beth Newson wzięła kuchenny nóż i poderżnęła mu gardło. Zabrała siedem srebrnych monet Barty i wyruszyła do odległej o siedemnaście mil osady Seeka, gdzie opowiedziała wstrząsającą historię o zbójcach i mordercach, którzy napadli na farmę rodziców. Komitet kazał jej zamieszkać z Sethem Reidem i jego żoną, którzy przez trzy lata traktowali ją jak niewolnicę. Kiedy skończyła piętnaście lat, zagięła parol na potężnego drwala, Seana Mc Adama. Biedny facet nie miał szans w starciu z jej dużymi, błękitnymi oczami, długim blond włosami i ponętnym kołysaniem biodrami. Beth Newson nie była piękna, miała krzaczaste brwi i wielki nos, ale, na niebiosa, wiedziała, jak wykorzystać ofiarowane jej przez Boga wdzięki. Sean McAdam ugiął się przed nimi niczym byk pod rzeźniczym toporem i trzy miesiące później byli już małżeństwem. Po siedmiu miesiącach urodziła się Mary, a rok później Samuel. Zeszłej jesieni Sean postanowił jechać z rodziną na południe. Kupili więc wóz od meneem Grimma i wyruszyli, kierowani wielkimi nadziejami. Niestety, w pierwszym napotkanym mieście szalała Czerwona Śmierć. Opuścili je pospiesznie, ale w ciągu paru dni wielkie ciało Seana pokryło się czerwonymi, cieknącymi wrzodami; gruczoły pod pachami nabrzmiały, a każdy ruch przyprawiał go o katusze. Rozbili obóz na górskiej łące. Beth opiekowała się nim dzień i noc, lecz mimo niewiarygodnej siły Sean Mc Adam przegrał walkę o życie i żona pochowała go na zboczu. Nim ruszyli dalej, choroba złożyła Samuela. Wyczerpana Beth bez chwili snu czuwała przy jego posłaniu, przykładając do wrzodów kompresy ze zmoczonych szmatek. Dziecko przetrzymało i po dwóch tygodniach wrzody zniknęły bez śladu.

Pozbawieni dobrodziejstwa siły Seana Mc Adama, niestrudzenie przedzierali się przez śnieg i lód, przez wezbrane wiosną potoki, a raz w górę stromego urwiska z groźbą lawiny nad głowami. Beth dwukrotnie przepędzała wilki od sześciu wołów, kładąc jednym strzałem z dubeltówki Seana wielkiego basiora. Samuel dosłownie pękał z dumy, patrząc na jej wyczyny.

Pięć dni wcześniej przytrafiła się jeszcze inna okazja podziwiania matki. Drogę zatarasowali im dwaj zbójcy, bystroocy mężczyźni o zarośniętych, posępnych obliczach. Beth odłożyła lejce i podniosła skałkowy pistolet.

Słuchajcie, szumowiny, nie wyglądacie zbyt bystro, więc będę mówiła powoli. Albo mnie przepuścicie, albo, na Boga, poślę wasze nędzne dusze prościutko do piekła!

I posłuchali. Jeden nawet zerwał kapelusz w wymyślnym ukłonie, gdy ich mijała.

Beth uśmiechnęła się na wspomnienie tamtej sceny, lecz po chwili jej spojrzenie sposępniało, ponownie padając na koło. Miała podwójny problem: musiała znaleźć długi kawał drewna, który posłużyłby za lewar, i wymyślić, jak samodzielnie wykonać obie czynności – podnieść wóz i zmienić koło.

Mary przyniosła zupę; była rzadka, ale pożywna. Samuel przygotował kubek ziołowej herbaty; wsypał za dużo cukru, ale podziękowała promiennym uśmiechem i zmierzwiła mu włosy.

Niezłe z was dzieciaki – powiedziała – jak na parę łobuziaków.

Mamo! Ktoś jedzie! – zawołała Mary.

Beth wyciągnęła skałkowy pistolet zza szerokiego pasa. Odwiodła kurki i schowała broń w fałdach długiej wełnianej spódnicy.

Zmrużyła oczy na widok sześciu mężczyzn i westchnęła ciężko, postanawiając nie okazywać lęku.

Do wozu – przykazała dzieciom. – Ale już!

Dzieci wskoczyły na wóz i ukryły się za skrzynią.

Beth ruszyła na spotkanie jeźdźców, przenosząc spojrzenie z jednego na drugiego, szukając przywódcy. Jechał pośrodku; wysoki chudzielec z krótko ostrzyżonymi szpakowatymi włosami i czerwoną blizną biegnącą od brwi po brodę. Beth uśmiechnęła się do niego.

Wstąpisz na chwilę, panie?

Mężczyźni roześmieli się, ale ona zignorowała ich, wbijając oczy w człowieka z blizną.

Bardzo chętnie – powiedział. – Wstąpiłbym do samego piekła dla kobiety o takiej figurze.

Przerzucił nogę nad łękiem, zsunął się z konia i podszedł do niej. Ona zrobiła szybki krok do przodu, objęła go lewą rękę i przyciągnęła jego głowę do namiętnego pocałunku. W tym samym czasie wsunęła prawą dłoń między ich ciała i przycisnęła zimne lufy skałkówki do jego pachwiny. Przesunęła głowę tak, że jej usta znalazły się przy jego uchu.

To, co czujesz, świński ryju, to pistolet – wyszeptała. – Każ swoim ludziom zmienić koło u wozu. I niech niczego nie dotykają.

Nie podzielisz się nią z nami, Harry? – krzyknął jeden z jeźdźców.

Mężczyzna chciał sięgnąć po pistolet, ale spojrzał w zimne jak stal oczy Beth i szybko zmienił zdanie.

Pogadamy o tym później, Quint – powiedział. – Najpierw, chłopcy, zmieńcie koło.

Co takiego? Nie przyjechaliśmy tutaj, cholera, żeby zmieniać koło! – ryknął Quint.

Zrób to – syknął człowiek z blizną – albo wypruję ci flaki.

Mężczyźni zeskoczyli z wierzchowców i zabrali się do roboty.

Czterech podniosło wóz, a piąty, Quint, wybił klin i zdjął zepsute koło. Beth poprowadziła swojego jeńca na skraj obozowiska, gdzie rozkazała mu usiąść na okrągłym kamieniu. Sama usadowiła się w taki sposób, żeby jego osoba odgradzała ją od pracujących kamratów; broń, niewidoczna dla nich, pozostała przyciśnięta do jego żeber.

Sprytna z ciebie suka – odezwał się mężczyzna – i, pomijając ten wielki nochal, niczego sobie. Naprawdę byś mnie zastrzeliła?

Szybciej niż splunąć. Słuchaj, kiedy twoi ludzie skończą pracę, odeślesz ich do waszego obozu. Wyrażam się wystarczająco jasno, palancie?

Zrobione, Harry. Teraz możemy się za nią zabrać? – zawołał Quint – Wracajcie do obozu. Zobaczymy się za parę godzin.

Zaraz, chwila! Nie zatrzymasz tej dziwki tylko dla siebie. Nie ma mowy!

Quint rozejrzał się w poszukiwaniu wsparcia, ale pozostali nerwowo przestępowali z nogi na nogę. W końcu dwóch dosiadło koni, a reszta podążyła za nimi.

Cholera, Harry, to nie w porządku! – zaprotestował Quint, jednak też skoczył na wierzchowca.

Po ich odjeździe Beth wyciągnęła ciężki pistolet z pochwy na biodrze człowieka z blizną i odsunęła się od niego. Dzieciaki wyskoczyły z wozu.

Co teraz zrobisz, mamo? – zapytał Samuel. – Zabijesz go? Beth podała Mary broń zbójcy; był to pistolet kapiszonowy.

Weź szczypce i wyjmij z niego kapiszony.

Mary zabrała pistolet, poszła do wozu i otworzyła skrzynię z narzędziami. Kolejno wyciągnęła mosiężne kapiszony i oddała broń matce. Beth rzuciła pistolet mężczyźnie, a ten złapał go zręcznie i schował do pochwy.

Co dalej? – zapytał.

Teraz trochę odczekamy, a potem wrócisz do swoich ludzi.

Myślisz, że dam ci spokój?

Będzie ci to chodziło po głowie – przyznała. – Ale potem wyobrazisz sobie, jakim śmiechem rykną twoi kamraci, gdy opowiem im, że przycisnęłam broń do twoich klejnotów i zmusiłam cię do naprawy wozu. Nie, nie. Powiesz im, że marna ze mnie baba i kazałeś mi ruszać w swoją drogę.

Wpadną w szał – powiedział i uśmiechnął się szeroko. – Słodki Jezu, dla ciebie warto oberwać po pysku! Dokąd jedziecie?

Do Doliny Pielgrzymiej. – Nie było sensu kłamać, bo wóz zostawiał wyraźne ślady.

Widzisz tamte szczyty? Skręć na prawo od nich. Jest tam trakt, stromy i wąski, ale skróci ci drogę o cztery dni. Nie możesz go ominąć. Dawno temu ktoś umieścił tam kamienną strzałę i wyciął znaki na drzewach. Kieruj się nimi, a dwa dni później znajdziesz się w Dolinie Pielgrzymiej.

Może posłucham twojej rady, Harry. Mary, zrób ziołowej herbaty dla naszego gościa. Ale nie podchodź zbyt blisko. W razie czego chcę mieć wolne pole do strzału.

Mary dorzuciła do ognia i zagotowała garnek wody. Zapytała Harry’ego, czy chce cukru, wsypała trzy miarki i stanęła z parującym kubkiem sześć stóp od niego.

Postaw go na ziemi – przykazała Beth.

Dziewczynka posłuchała. Harry ostrożnie przybliżył się do kubka i napił się powoli.

Gdybym kiedyś zawitał do Doliny Pielgrzymiej, miałabyś coś przeciwko, gdybym cię odwiedził?

Zapytaj mnie, kiedy już będę na miejscu.

O kogo mam pytać?

Beth McAdam.

To spotkanie było dla mnie wielką przyjemnością, szanowna pani. Nazywam się Harry Cooper. Ostatnio z Allionu i placówek na północy.

Dosiadł konia. Beth patrzyła, jak odjeżdża na wschód. Po chwili opuściła kurki skałkówki.

Harry pokonał cztery mile dzielące go od obozowiska, z głową nabitą myślami o tej fantastycznej kobiecie. Dostrzegł ognisko i przyspieszył, przygotowując barwną opowieść o zaspokojeniu pożądania. Przywiązał konia do rozpiętej liny i podszedł do ognia...

Coś uderzyło go w plecy i usłyszał grzmot strzału. Odwrócił się, odciągając kurek pistoletu. Quint wychylił się zza krzaka i strzelił mu dwukrotnie w pierś. Harry podniósł broń, ale młoteczek kurka uderzył w rozbrojony kapiszon. Następne dwa strzały zwaliły go z nóg; upadł w ogień, który szybko ogarnął jego włosy.

Teraz – odezwał się Quint – teraz my się zabawimy.



Rozdział szósty


Nu-Khasisatra wcisnął się w mroczną bramę, otulił się czarnym płaszczem i wstrzymał oddech. Narastał w nim strach, czuł wyraźnie serce tłukące się w piersiach. Chmura przysłoniła księżyc i krzepki budowniczy z ulgą powitał ciemność. Nożownicy patrolowali ulice i gdyby wpadł w ich łapy, zaciągnęliby go do więzienia w centrum miasta i tam poddali torturom Nie dożyłby świtu, a jego głowa tkwiłaby na drzewcu nad bramą. Nu zadrżał. Dudnienie odległego grzmotu przetoczyło się nad miastem Ad, a rozszczepiona błyskawica rzuciła migotliwe cienie na brukowaną ulicę.

Nu odczekał kilka sekund, uspokajając się powoli. Dotychczas kierowała nim wiara, ale jego odwaga była na wyczerpaniu.

Nie opuszczaj mnie, Chronosie – modlił się. – Wzmocnij moje omdlałe członki.

Wyszedł na ulicę, z natężeniem wsłuchując się w dźwięki, które mogłyby ostrzec go przed zbliżającymi się Nożownikami. Noc była cicha, w mieście obowiązywał zakaz wychodzenia na ulice po zmierzchu. Starając sienie czynić hałasu, dotarł do wysokiego domu Baliego. Brama była zamknięta, czekał więc w cieniu, obserwując księżyc wędrujący po niebie. O umówionej godzinie usłyszał zgrzyt przesuwanej zasuwy. Wszedł na podwórze i bez sił opadł na ławę, podczas gdy przyjaciel starannie zamykał bramę.

Bali przyłożył palec do ust i poprowadził Nu do domu. Okiennice były zamknięte, a na dodatek okna przysłaniały szczelne kotary. Bali zapalił lampę i postawił ją na owalnym stole.

Pokój temu domowi – powiedział Nu.

Niższy od niego Bali z uśmiechem pokiwał łysą głową.

A Pan niech pobłogosławi mojego gościa i przyjaciela.

Usiedli przy stole i napili się wina, potem Bali wyprostował się i spojrzał na człowieka, z którym przyjaźnił się od dwudziestu lat. Nu-Khasisatra nie zmienił się w tym czasie. Brodę wciąż miał gęstą i czarną, w jasnoniebieskich oczach pod krzaczastymi brwiami nadal płonął młodzieńczy ogień. Obu udało się kupić kawałki Sipstrassi wystarczające co najmniej do dwukrotnego przywrócenia zdrowia i młodości. Ale dla Baliego nastały ciężkie czasy, podupadł na zdrowiu, kiedy sztorm zabrał mu trzy statki z towarami, i wiek upomniał się o swoje prawa. Wyglądał na sześćdziesiąt parę lat, chociaż w rzeczywistości był o osiemdziesiąt lat starszy od Nu, który miał sto dziesięć. Nu próbował zdobyć więcej Sipstrassi, ale król zagarnął prawie wszystkie kamienie dla siebie i nawet drobny kawałek kosztowałby cały jego majątek.

Musisz opuścić miasto – Bali przerwał milczenie. – Król podpisał nakaz natychmiastowego aresztowania.

Wiem. Jawne występowanie przeciwko niemu w świątyni było głupotą, ale modliłem się żarliwie i wiem, że sam Najwyższy przemówił przeze mnie.

Prawo Najwyższego nie jest już przestrzegane, przyjacielu. Synowie Beliala mają posłuchanie u króla. Co z Pashad?

Poleciłem jej zadenuncjować mnie tego ranka i wziąć rozwód. W ten sposób będzie bezpieczna, tak samo jak moi synowie.

Nikt nie jest bezpieczny, Nu. Nikt. Król jest obłąkany, zaczęła się rzeź... jak przepowiedziałeś. Na ulicach panuje szaleństwo, a ci Nożownicy napawają mnie przerażeniem.

Nadchodzi jeszcze gorsze – w głosie Nu brzmiał smutek. – W wizjach widziałem straszliwe znaki: trzy słońca na niebie, rozdarte niebiosa i morza podnoszące się ku chmurom. Wiem, że to nadchodzi, Bali, i jestem bezsilny. Nie mogę temu zapobiec.

Wielu ludzie miewa koszmary, które wcale nie zapowiadają złych dni.

Nu potrząsnął głową.

Wiem. Ale moje sny jak na razie spełniają się. Pan Wszechrzeczy zsyła te wizje. Wiem, że to On rozkazał mi ostrzec ludzi, i wiem również, że oni zignorują ostrzeżenie. Ale nie do mnie należy kwestionowanie Jego zamierzeń.

Bali nalał wina do kubków i popadł w milczenie. Nu-Khasisatra zawsze był człowiekiem żelaznych zasad i wiary, szczerym i prawym. Bali lubił go i szanował. Nie podzielał jego poglądów, ale poznał jego boga i już za sam ten dar oddałby życie za budowniczego statków.

Otworzył ukrytą szufladę pod blatem stołu i wyjął małą sakiewkę z haftowanej jeleniej skóry. Trzymał ją przez chwilę, niechętny, by rozstać się z jej zawartością; potem uśmiechnął siei pchnął ją po stole.

Dla ciebie, przyjacielu.

Nu podniósł sakiewkę i poczuł promieniujące z niej ciepło. Drżącymi palcami poluzował rzemyk i wyjął z wnętrza kamień. Nie był to fragment, ale cały kamień, okrągły, jak wypolerowany, złoty, z cienkimi czarnymi żyłkami. Zacisnął go w dłoni, czując przepływającą moc. Delikatnie położył go na blacie stołu i spojrzał na łysego, starszego mężczyznę.

Mógłbyś znów się odmłodzić, Bali. Mógłbyś żyć tysiące lat. Dlaczego? Dlaczego chcesz mi go dać?

Ponieważ ty go potrzebujesz, Nu. I dlatego, że nigdy wcześniej nie miałem przyjaciela.

Ale on jest wart dziesięciokroć tyle pieniędzy, ile jest w całym mieście. Nie mogę go przyjąć.

Musisz. To życie. Nożownicy szukają cię, a wiesz co to oznacza: tortury i śmierć. Zamknęli miasto, nie można uciec inaczej, jak wyprawiając się w podróż. Wewnątrz kamiennego kręgu jest brama, z której zwykli byli korzystać książęta, na północ od siódmej dzielnicy. Znasz to miejsce? Przy kryształowym jeziorze? To dobrze. Idź tam. Wypowiedz te słowa i unieś wysoko kamień. – Podsunął Nu mały prostokąt pergaminu. – Czar zabierze cię do Balacris. Tam już sam sobie poradzisz.

Mam dobra w Balacris – powiedział Nu – ale Pan chce, żebym został i ostrzegał ludzi.

Przekazałeś mi tajemnicę Najwyższego, i pogodziłem się, że Jego wola przewyższa nasze pragnienia. Ty wykonałeś Jego polecenia. Ostrzegłeś ludzi, ale ich uszy były zamknięte na twoje słowa. Na dodatek, Nu, mój przyjacielu, modliłem się o sposób udzielenia ci pomocy i ten kamień wszedł w moje posiadanie. Tak, chciałem go zatrzymać, jednak Najwyższy natchnął mnie i przekazał wiadomość, że kamień jest dla ciebie.

Jak go zdobyłeś?

Pewien acheański kupiec przyniósł go do mojego sklepu. Myślał, że to złoty samorodek, i chciał wymienić go na gotówkę potrzebną na zakupienie nowego żagla.

Żagla? Za niego mógłby kupić tysiąc statków, albo i więcej.

Powiedziałem mu, że jest wart połowę ceny żagla, i sprzedał mi go za sześćdziesiąt sztuk srebra. – Bali wzruszył ramionami. – To dzięki takim sztuczkom zostałem bogaty. Musisz już iść. Nożownicy z pewnością wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi.

Choć ze mną, Bali – nalegał Nu. – Zabierzemy kamień na mój nowy statek. Pożeglujemy daleko, poza zasięg króla i jego Nożowników.

Nie. Moje miejsce jest tutaj. Moje życie jest tutaj. Moj a śmierć spotka mnie tutaj. – Bali wstał i powiódł gościa do bramy.

Jeszcze jedno – powiedział przyjacielowi, gdy przystanęli w świetle księżyca. – Ubiegłej nocy, gdy trzymałem kamień, miałem dziwną wizję. Ujrzałem człowieka w złotej zbroi. Przyszedł do mnie i usiadł obok. Przekazał mi wiadomość dla ciebie; powiedział, że musisz odszukać Miecz Boga. Czy to ci coś mówi?

Nic. Rozpoznałeś go?

Nie. Jego twarz błyszczała niczym słońce, nie mogłem na niego patrzeć.

Najwyższy oświeci mnie. – Nu otworzył ramiona, by objąć niższego mężczyznę. – I niechaj ma cię w opiece, Bali.

I ciebie, przyjacielu.

Bali po cichu otworzył bramę i rozejrzał się bacznie.

Czysto – wyszeptał. – Idź szybko.

Nu uściskał go raz jeszcze, potem wsunął się w cienie i zniknął. Bali zamknął bramę i wrócił do komnaty, gdzie usiadł w fotelu, próbując powstrzymać narastający żal. Z tym kamieniem mógłby odbudować swoje imperium i cieszyć się wieczną młodością. A bez niego? Czekała go nędza i śmierć.

Poszedł do głównego budynku, przekraczając ciało acheańskiego żeglarza, który przyniósł mu kamień. Bali nie miał sześćdziesięciu sztuk srebra, ale miał nóż o wąskim ostrzu.

Trzask drewna sprawił, że zawrócił w stronę ogrodu. Na miejscu zobaczył rozwaloną bramę i trzech Nożowników w ciemnych pancerzach, idących w jego kierunku. Ich gadzie oczy i łuskowata skóra lśniły w świetle księżyca.

Czego... czego chcecie? – wybąkał drżącym głosem.

Gdzie on jessst?

Kto?

Dwóch Nożowników krążyło po ogrodzie, wciągając powietrze przez wąskie szczeliny nozdrzy.

Był tu – syknął jeden. Bali cofnął się.

Dowódca Nożowników wyjął z pochwy u boku pałkę o dziwacznym kształcie i wskazał nią na małego kupca.

Ossstatnia szszansssa. Gdzie on jessst?

Tam, gdzie nigdy go nie znajdziecie – rzekł Bali, wyciągając nóż i skacząc na Nożownika.

Z małej pałki w gadziej dłoni wydobył się huk podobny do grzmotu i Bali poczuł się jak uderzony młotem. Upadł na plecy i znieruchomiał. Gwiazdy odbiły się w jego niewidzących oczach.

Nagle huknął drugi strzał i Nożownik padł na ziemię z czarną dziuraw klinowatej głowie. Pozostali odwrócili się. Na ścieżce stała złotowłosa kobieta, Sharazad.

Chciałam go mieć żywego – przemówiła miękko. – A moje rozkazy powinny być wykonywane.

Za jej plecami do ogrodu weszło tuzin dalszych Nożowników.

Przeszukajcie dom – rozkazała. – Przekopcie go od piwnic po strych. Jeśli Nu-Khasisatra ucieknie, każę was żywcem obedrzeć ze skóry.



Rozdział siódmy


Ze wszystkich pór roku danych przez Boga Shannow najbardziej miłował wiosnę, z jej uderzającą do głowy muzyką odradzającego się życia, chórami ptaków i bogactwem barw kwiatów przebijających się spod śniegu. Powietrze, tak czyste, że rozkoszował się nim jak winem, wypełniało jego płuca esencją samego życia.

Zsiadł z konia przed szczytem wzgórza i pieszo ruszył ku wierzchołkowi, patrząc ponad falującymi trawami równiny. Przykucnął i omiótł wzrokiem pagórkowaty teren. W oddali dostrzegł pasące się stada bydła, a na zachodnich zboczach wzgórz owce szczypiące trawę. Cofnął się i prześledził wzrokiem drogę przez górską dolinę, zapisując w pamięci urwiste wierzchołki i wąskie dróżki, którymi tu przybył. Nie spodziewał się, że będzie powracał tym szlakiem, ale gdyby okazało się to konieczne, musiał dokładnie orientować się w terenie. Rozpiął gruby pas, do którego przymocowane były pochwy pistoletów, i zdjął ciężki płaszcz. Przypasał broń, zrolował płaszcz i przytroczył go za siodłem. Ogier z zadowoleniem skubał trawę i Shannow poluzował mu popręg.

Wyjął Biblię, usiadł opierając się plecami o kamień i powoli czytał historię o królu Saulu. Zawsze współczuł pierwszemu władcy Izraela; starał się ze wszystkich sił umocnić swój naród, a w zamian za to uzurpator przygotowywał się do przejęcia korony. Nawet kiedy Bóg go opuścił, Saul wciąż dzielnie walczył z wrogiem i poległ wraz z synami w wielkiej bitwie.

Shannow zamknął księgę i pociągnął z manierki długi, orzeźwiający łyk. Jego rany były niemal zagojone, a poprzedniej nocy przeciął szwy myśliwskim nożem. Chociaż nie mógł jeszcze poruszać prawą ręką ze zwykłą prędkością, siła powracała.

Podciągnął popręg i zjechał na równinę. Gdzieniegdzie widniały tropy koni, bydła i jeleni. Jechał ostrożnie, obserwując horyzont, stale odwracając się w siodle, by spojrzeć na przebytą drogę.

Równina ciągnęła się bez końca; dalekie błękitne góry na południu wydawały się maleńkie, niematerialne. Ptak wzbił się w górę po lewej stronie. Shannow śledził go wzrokiem. W pewnej chwili zorientował się, że również lufa jego pistoletu podąża za ptakiem. Broń była gotowa do strzału. Powoli opuścił kurek i schował pistolet.

Przed laty cieszyła go szybkość, z jaką reagował na możliwe niebezpieczeństwa, ale gorzkie doświadczenie już dawno przeżarło jego dumę. Pod Allionem został zaatakowany przez kilkunastu mężczyzn i zabił ich wszystkich; nagle szmer za plecami spowodował, że odwrócił się błyskawicznie i strzelił... i zabił dziecko, które przypadkiem znalazło się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze.

To dziecko teraz byłoby dorosłe, miałoby własne dzieci. Kim by zostało? Farmerem, budowniczym, kaznodzieją? Nikt nigdy się nie dowie. Shannow próbował wymazać to wspomnienie, ale wczepiło mu się w pamięć płonącymi szponami.

Kto chciałby być tobą, Shannow? – zadawał sobie pytanie. – Kto chciałby być Człowiekiem Jeruzalem?”

Dzieci z Allionu plątały się za nim podczas wieczornych obchodów, naśladując jego płynne, pewne ruchy. Nosiły drewniane pistolety zatknięte za paski i otaczały go bezkrytycznym uwielbieniem; myślały, że to cudowne być tak poważanym i budzić strach, i cieszyć się sławą na cały kraj.

Czy to nie cudowne, Shannow?”

Mieszkańcy Allionu byli wdzięczni, kiedy Jon Shannow zmusił zbójców do ucieczki – albo ich pogrzebał. Jednak kiedy miasto zostało oczyszczone, zapłacili mu i kazali odjechać. A zbójcy wrócili, jak zawsze. I być może dzieci towarzyszyły teraz im, naśladowały ich chód i znów prowadziły udawane bitwy na drewniane pistolety.

Jak daleko do Jeruzalem, Shannow?”

Za następną górą – odpowiedział na głos. Ogier zastrzygł uszami i parsknął. Shannow zaśmiał się, poklepał konia po karku i przymusił go do galopu. Nie było to rozsądne, wiedział; koń mógł się potknąć na króliczej norze albo kamieniu, złamać nogę lub zgubić podkowę. Ale wiatr przyjemnie chłodził twarz, a życie bez ryzyka było nic nie warte.

Pozwolił, by koń sam wybierał drogę przez jakieś pół mili, a potem ściągnął wodze, gdyż dostrzegł ślady wozu. Były świeże, może sprzed dwóch dni; zsiadł i obejrzał je dokładnie. Koła zostawiły w suchej ziemi głębokie bruzdy – rodzina z całym swoim dobytkiem jechała na południe. Cicho życzył im powodzenia i znów dosiadł konia.

Po południu natknął się na połamane koło. W tym czasie wiedział już co nieco o rodzinie: była tam dwójka dzieci i kobieta. Dzieci zbierały patyki i wyschnięty nawóz na opał, zapewne do siatki wiszącej pod wozem. Kobieta szła obok wołu na czele zaprzęgu; odciski jej stóp były drobne, ale krok długi. Nigdzie nie widział śladów mężczyzny, jednak, pomyślał Shannow, może był leniwy i podróżował na wozie. Pęknięte koło stanowiło zagadkę.

Shannow zbadał ślady jeźdźców. Przybyli od obozu i zmienili koło, potem wrócili tą samą drogą. Kobieta stała blisko jednego z nich, razem podeszli do kamienia. Przy śladach wozu Shannow znalazł sześć mosiężnych kapiszonów z nietkniętym piorunianem. W pewnej chwili podczas tego spotkania ktoś rozładował pistolet. Dlaczego?

Rozpalił ognisko w popiołach starego i usiadł, zastanawiając się nad tym problemem. Być może kapiszony były stare i kobieta – ponieważ teraz wiedział, że nie było z nimi mężczyzny – zwątpiła w ich skuteczność. Ale gdyby kapiszony były stare, to samo dotyczyłoby przybitek i ładunków, a one nie zostały wyłuskane. Odczytał ślady raz jeszcze, próbując odtworzyć przebieg wydarzeń, lecz nie zdołał dowiedzieć się nic więcej poza tym, że jeden z jeźdźców odłączył się od głównej grupy. Shannow ruszył wzdłuż tropów i jakieś sto kroków od obozu zauważył, że odciski podków samotnego jeźdźca nakładają się na poprzednie ślady. Wobec tego samotny jeździec odjechał po głównej grupie. Najwyraźniej siedział i rozmawiał z kobietą. Dlaczego nie zostali wszyscy?

Przygotował herbatę i zjadł resztę owoców z zapasów Shir-rana. Gdy sięgnął dna worka, jego palce musnęły coś zimnego i metalicznego. Znalezisko wyglądało jak moneta, ale było zrobione ze złota, a jego powierzchnię zdobił wzór, którego nie mógł rozpoznać w gęstniejącym mroku. Schował je do kieszeni i usiadł przy ognisku. Ślady nie dawały mu spokoju, sen nie chciał nadejść; księżyc świecił jasno, więc wstał, osiodłał ogiera i ruszył tropami jeźdźców.

Kiedy dotarł do ich obozu, jeźdźców już nie było, ale jakiś mężczyzna leżał z głową w popiele wygasłego ogniska. Twarz miał spaloną, został trafiony kilkoma pociskami. Jego buty i pistolety zniknęły, chociaż pas i olstra pozostały. Shannow już miał wsiąść na konia, kiedy usłyszał jęk. Ledwo mógł uwierzyć, że życie kołacze się jeszcze w tym zmasakrowanym ciele. Odczepił manierkę od siodła, przykląkł obok i uniósł spaloną głowę.

Mężczyzna otworzył oczy.

Pojechali po kobietę – wycharczał.

Shannow przyłożył manierkę do jego ust, ale mężczyzna zakrztusił się i nie mógł przełknąć Nie powiedział nic więcej i Shannow czekał na nieuniknione. Ranny zmarł parę minut później.

Uwagę Shannowa przyciągnął jakiś błysk w trawie. Pod krzakiem leżał upuszczony pistolet. Kapiszony były usunięte; mężczyzna nie miał szans obronić się przed atakiem. Człowiek Jeruzalem zastanowił się nad faktami. Ci ludzie niewątpliwie byli zbójcami i zastrzelili jednego ze swoich. Dlaczego? Przez kobietę? Przecież wszyscy byli w obozie. Dlaczego odjechali?

Grupa ludzi natknęła się na kobietę z dwójką dzieci przy wozie z pękniętym kołem. Zmienili koło i odjechali – z wyjątkiem jednego, który odjechał później. Jego pistolet został rozbrojony. Kiedy przybył do obozu, jego... towarzysze? – zastrzelili go, a potem zawrócili do kobiety. To nie miało sensu, chyba że wcześniej mężczyzna powstrzymał ich przed zaatakowaniem kobiety. Ale jeśli tak, to dlaczego rozładował pistolet przed powrotem do obozu?

Był tylko jeden sposób, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie.

Shannow skoczył na konia i ruszył po śladach.


Dlaczego Bóg zabił mojego tatę? – zapytał Samuel, maczając podpłomyk w resztce rosołu.

Beth odstawiła talerz i przez płomienie ogniska spojrzała na chłopca. Jego twarz bielała w poświacie księżyca, jasne włosy lśniły niczym pęk srebrnych nici.

To nie Bóg go zabił, Sam, tylko Czerwona Zaraza.

Ale kaznodzieja mówił, że nikt nie umiera, póki Bóg go nie wezwie. Wtedy człowiek idzie do nieba albo do piekła.

To, w co wierzy kaznodzieja – odpowiedziała powoli – niekoniecznie musi być prawdą. Kaznodzieja mówił, że Święty Jezus zmarł niecałe czterysta lat temu, a potem świat stanął na głowie. Ale twój tata w to nie wierzył, prawda? Mówił, że od śmierci Jezusa minęły tysiące lat. Pamiętasz?

Może dlatego Bóg go zabił – stwierdził Samuel. – Za to, że nie wierzył kaznodziei.

To nie takie proste. Wielu parszywych ludzi cieszy się zdrowiem, a dobrzy, jak twój tata, umierają przed czasem. Takie jest życie, Samuelu; nie obiecuje niczego pewnego.

Mary w milczeniu pozbierała naczynia i wyczyściła je trawą. Beth wstała i przeciągnęła się.

Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Samuelu. Jeśli czegoś pragniesz, walcz o to. Nie ustępuj, nie skarż się i nie jęcz. Przyjmuj kopniaki i radź sobie z życiem. Teraz pomóż siostrze i wygaście ogień.

Jest zimno, mamo – zaprotestował chłopiec. – Nie moglibyśmy spać koło ognia?

Ogień widać na mile. Chcesz, żeby ci jeźdźcy wrócili?

Przecież pomogli nam przy kole.

Gaś ogień, pędraku! – krzyknęła. Chłopiec zerwał się i zaczął zasypywać ogień ziemią. Beth odeszła do wozu i stanęła, patrząc na równinę. Nie miała pojęcia, czy bóg istnieje, i wcale jej to nie obchodziło. Bóg nie pomógł jej matce obronić się przed brutalnością człowieka, którego poślubiła, i, pewne jak sam grzech, nigdy nie pomógł jej. Co za świństwo, pomyślała. Przyjemnie byłoby żyć ze świadomością, że dzieci są bezpieczne pod opieką dobrotliwego bóstwa, i wierzyć, że wszystkie kłopoty można scedować na jakąś nadnaturalną istotę.

Przypomniała sobie straszliwe bicie, jakie spotkało jej matkę w dniu śmierci; wciąż słyszała głuche dudnienie pięści. Patrzyła, jak ojciec wywleka ciało za dom, na pole leżące odłogiem, i słuchała, jak kopie bezimienny grób. Wtoczył się z powrotem do izby, wymachując brudnymi od ziemi rękami, i wlepił w nią czerwone oczy. Potem upił się do nieprzytomności i zasnął na topornym stołku.

Teraz jesteśmy sami, tylko ty i ja – wymamrotał przez sen.

Kuchennym nożem podcięła mu gardło. Nawet nie wiedział, że umiera.

Beth potrząsnęła głową i spojrzała w gwiazdy, a jej oczy zamgliły się od niezwyczajnych dla niej łez. Obejrzała się na dzieci, rozkładające koce na ciepłej jeszcze ziemi tuż przy zgaszonym ognisku. Sean McAdam nie był złym człowiekiem, ale nie tęskniła za nim tak mocno jak one. Wcześnie odgadł, że żona go nie kocha, ale uwielbiał dzieci, bawił się z nimi, uczył je, pomagał im. Był im tak oddany, że nie zauważył coraz gorętszego uczucia, jakim darzyła go Beth – nie był go świadom do samego końca, do chwili, gdy leżał już prawie całkiem sparaliżowany.

Przepraszam, Beth – wyszeptał.

Nie masz za co. Odpoczywaj i wracaj do zdrowia.

Spał może przez godzinę, potem otworzył oczy i podniósł z koca rozedrganą dłoń. Ujęła ją i mocno ścisnęła.

Kocham cię – powiedział. – Przysięgam na Boga. Spojrzała na niego poważnie.

Wiem. Śpij. Zaśnij już.

Nie byłem... niedobry... dla ciebie i dzieci, prawda?

Przestań mówić takie rzeczy – rozkazała. – Rano poczujesz się lepiej.

Pokręcił głową.

To koniec, Beth. Moje życie wisi na włosku. Powiedz mi. Proszę.

Co ci powiedzieć?

Po prostu powiedz mi... – Zamknął oczy, a jego oddech stał się płytki.

Przytuliła jego dłoń do piersi i pochyliła się.

Kocham cię, Sean. Kocham cię. Bóg mi świadkiem. Proszę, wyzdrowiej.

Odszedł w nocy, gdy dzieci spały. Beth przez jakiś czas siedziała przy nim, ale gdy pomyślała, jakie wrażenie na dzieciach wywrze widok zwłok ojca, otrząsnęła się z bezwładu. Wyciągnęła ciało z wozu i pochowała w grobie na zboczu.

Pogrążona we wspomnieniach, nie usłyszała, jak podeszła do niej Mary. Dziecko położyło rękę na ramieniu matki. Beth odwróciła się i instynktownie wzięła ją w ramiona.

Nie bój się, kochanie. Nic się nie stanie.

Tęsknię za tatą. Chciałabym, żebyśmy znów wszyscy razem byli w domu.

Wiem. – Beth pogładziła długie kasztanowe włosy córki. – Gdyby życzenia były końmi, wtedy żebracy nie musieliby chodzić piechotą. Po prostu musimy jechać dalej. – Odsunęła dziewczynkę od siebie. – Słuchaj, to ważne, żebyś zapamiętała, co ci dzisiaj pokazałam, i robiła dokładnie tak samo. Nie wiadomo, ilu złych ludzi kręci się w okolicy i po Dolinie Pielgrzymiej. Potrzebuję cię, Mary. Mogę ci zaufać?

Oczywiście, mamo.

Dobra dziewczynka. No, zmykaj do łóżka.

Beth czuwała przez kilka godzin, wsłuchując się w wiatr świszczący nad trawiastą równiną, patrząc na mrugające gwiazdy. Dwie godziny przed świtem obudziła Mary.

Tylko nie zaśnij, mała. Wypatruj jeźdźców i obudź mnie, jeśli ich zobaczysz.

Położyła się i zapadła w kamienny sen. Zdawało jej się, że minęło ledwie parę minut, gdy Mary potrząsnęła ją za ramię. Beth zamrugała w słońcu, które widniało już nad horyzontem, i przeczesała ręką jasne włosy.

Jeźdźcy, mamo. Myślę, że to ci sami.

Idź do wozu. I pamiętaj, co mówiłam.

Beth podniosła skałkowy pistolet i odciągnęła oba kurki. Ukryła broń w fałdach spódnicy i przyjrzała się jeźdźcom, szukając wśród nich Harry’ego. Nie było go. Odetchnęła głęboko, próbując odzyskać zimną krew, gdy konni galopem wpadli do obozu. Mężczyzna o imieniu Quint zsunął się z siodła.

Teraz, paniusiu, my zakosztujemy tego, czym cieszył się stary Harry.

Beth podniosła skałkówkę. Quint zamarł. Nacisnęła spust i kula trafiła go tuż nad nosem, przeorując mu czaszkę. Upadł w fontannie krwi, gdy Beth postąpiła do przodu.

Huk spłoszył konie i czterech pozostałych jeźdźców próbowało nad nimi zapanować. Wierzchowiec Quinta pocwałował na równinę. Mężczyźni w milczeniu popatrywali jeden na drugiego. Ciszę przerwał głos Beth.

Sucze syny, macie wybór: odjechać albo zginąć. I decydujcie się szybko. Zacznę strzelać, kiedy skończę mówić. – Podniosła broń i wymierzyła w najbliższego zbójcę.

Zaraz, zaraz, pani! – krzyknął jeździec. – Już mnie nie ma.

Nie załatwisz nas wszystkich, suko – ryknął inny, spinając konia. Od strony wozu dobiegł huk i zbójca został zmieciony z siodła. Stracił połowę twarzy.

Jakieś wątpliwości? – zapytała Beth. – Wynocha!

Trzech pozostałych ściągnęło wodze i odjechało galopem. Beth podbiegła do wozu, wzięła róg z prochem i załadowała skałkówkę. Mary zeskoczyła z obrzynkiem w ramionach.

Dobrześ się spisała, Mary – pochwaliła Beth, upychając przybitkę nad kulą i prochem. – Jestem z ciebie dumna.

Wzięła broń i oparła ją o wóz, potem przytuliła do piersi drżące dziecko.

Cicho, cicho, już po wszystkim. Usiądź z przodu i nie patrz na nich.

Pomogła dziewczynce wdrapać się na kozioł i wróciła do ciał. Zdjęła Quintowi pas z pistoletem i założyła go sobie. Przetrząsnęła kieszenie w poszukiwaniu prochu i amunicji. Znalazła skórzany woreczek z kapiszonami i wrzuciła go do wozu; zabrała też pistolet drugiego mężczyzny i schowała za kozłem. Seana McAdama nigdy nie było stać na wielostrzałowy pistolet; teraz mieli dwa. Beth przyprowadziła woły, zaprzęgła je do wozu i poszła po konia zbójcy. Wspięła się na grzbiet gniadej kobyły i niezgrabnie podjechała do Mary.

Bierz lejce, dziecko. Ruszamy.

Samuel usiadł obok Mary i uśmiechnął się do matki.

Wyglądasz jak zbójca, mamo.

Beth odpowiedziała mu uśmiechem, po czym przeniosła spojrzenie na Mary, która, blada jak kreda, wpatrywała się przed siebie.

Cholera, Mary, łap te lejce!

Dziewczynka wzdrygnęła się i posłusznie zdjęła cugle z hamulca.

Ruszamy.

Mary strzeliła lejcami, a Beth podjechała do prowadzącego wołu i walnęła go pięścią w zad.

Wysoko zaczęły krążyć padlinożerne ptaki.


Rozdział ósmy


Nu-Khasisatra dotarł do kamiennego kręgu na godzinę przed świtem. Czekał, ukryty między drzewami, wypatrując strażników, którzy mogli patrolować okolicę. Nikogo nie dostrzegł. W świetle księżyca czytał słowa na pergaminie, aż nauczył się ich na pamięć. Potem, z kamieniem w dłoni, wybiegł na otwarty plac przed kręgiem. Nagle zabrzmiał przeraźliwy gwizd. Cienie skoczyły ku niemu, kobiecy głos rozkazał:

Żywcem! Brać go żywcem!

Nu rzucił się w stronę kręgu. Wysokie, szare kamienne płyty zwiastowały schronienie. Gadzia postać w czarnej zbroi przecięła mu drogę, ale Nu zdzielił ją wielką pięścią w pysk i odrzucił na trawę. Przeskoczył upadające ciało i schował się w cieniu kamieni. Odwrócił się, zobaczył zbliżających się następnych Nożowników.

Uniósł rękę.

Barak naizi tor lemmesl – zawołał.

Przed oczyma rozbłysła mu oślepiająca błyskawica, umysł wypełniły wirujące kolorowe plamy. Stracił poczucie ciężaru i siły, rzucało nim niczym piórkiem miotanym podmuchami burzy. Nagły wstrząs przyprawił go o mdłości; poczuł ziemię pod stopami, potknął się i upadł. Otworzył oczy, ale z początku nie mógł dostrzec niczego prócz migocących świateł. Kiedy odzyskał wzrok, stwierdził, że znajduje się na niewielkiej polanie. W pobliżu leżał martwy człowiek, o straszliwie spalonej twarzy. Nu wstał i podszedł do ciała. Mężczyzna był ubrany w dziwny strój i Nu przyjrzał mu się uważnie; ubranie było niepodobne do jakiegokolwiek znanego mu stroju. Wyszedł z lasu na otwartą przestrzeń i rozejrzał się po otoczeniu. Nie było miasta Balacris, nie było też widać oceanu. Trawiasta równina rozciągała się po rozmyty horyzont, gdzie na spotkanie z niebem pięły się szczyty gór.

Powrócił na polanę, usiadł i przyjrzał się kamieniowi. Czarne żyły w złocie nabrzmiały. Nie miał pojęcia, ile mocy ta podróż wyssała z Sipstrassi.

Nu-Khasisatra upadł na kolana i pogrążył się w modlitwie. Podziękował za uratowanie od śmierci z rąk Sharazad i jej Nożowników, poprosił o ochronę rodziny. Na końcu wsłuchał się w ciszę, którą mógłby wypełnić głos Boga.

Wokół niego szeptał wiatr, ale słowa nie zabrzmiały. Promienie słońca skąpały jego twarz, jednak nie nadeszła żadna wizja. Podniósł się po dłuższej chwili. Wiedział, że będzie bezpieczniejszy, jeśli ubierze się na modłę tutejszych mieszkańców. Kamień rozgrzał się w jego dłoni, szaty i płaszcz zamigotały i przemieniły się. Teraz miał na sobie spodnie i wysokie buty, koszulę i długą kurtkę – takie same, jak te na martwym mężczyźnie.

Bądź ostrożny, Nu – upomniał się na głos. – Nie szafuj mocą.

Przypomniał sobie słowa Baliego: „Szukaj Miecza Boga”. Nie miał pojęcia, w którą stronę się udać, ale gdy spojrzał na ziemię, zobaczył odciski końskich kopyt wiodące ku górom. Nie mając innego znaku, który mógłby go poprowadzić, Nu-Khasisatra podążył po śladach.


Sharazad siedziała przy bogato rzeźbionym stole. Jej błękitne jak lód oczy wwiercały się w twarz Pashad, żony zdrajcy Nu-Khasisatry.

Wczoraj zadenuncjonowałaś swojego męża. Dlaczego?

Odkryłam, że spiskuje przeciwko królowi. – Zapytana wbiła oczy w blat stołu, na którym leżał osobliwy srebrny przedmiot z białym uchwytem.

Z kim spiskował?

Z kupcem Balim, wasza wysokość. Tylko jego znałam.

Wiesz, że rodzina zdrajcy dzieli jego wyrok? – wyszeptała złotowłosa inkwizytor.

Pashad pokiwała głową.

Jeszcze nie był zdrajcą, kiedy na niego doniosłam, wasza wysokość. Poza tym, nie należę już do jego rodziny, bowiem rozwiodłam się z nim zaraz po tym, jak go wydałam.

Prawda. Gdzie się ukrywa?

Nie wiem, wasza wysokość. Lista naszych posiadłości została dostarczona dziś rano. Mamy tylko pięć domów i trzy magazyny w dokach. Inaczej nie mogę pomóc.

Sharazad uśmiechnęła się. Sięgnęła do kieszeni wyszywanej perłami tuniki, wyciągnęła czerwonozłoty kamień i położyła go na stole. Wypowiedziała trzy słowa mocy.

Połóż rękę na kamieniu – rozkazała szczupłej, ciemnowłosej kobiecie. Pashad posłuchała. – Odpowiesz jeszcze na kilka pytań, ale wiedz, że jeśli skłamiesz, kamień natychmiast cię zabije. Rozumiesz?

Pashad przytaknęła spokojnie, ale jej oczy zdradzały lęk.

Wiesz, gdzie przebywa mężczyzna zwany Nu-Khasisatra?

Nie wiem.

Znasz imiona jego przyjaciół, którzy mogą być zamieszani w spisek?

Trudno mi na to odpowiedzieć – krople potu zalśniły na czole przesłuchiwanej. – Znam kilku jego... przyjaciół, nie wiem jednak, czy uczestniczyli w jego zdradzieckich planach.

A ty?

Nie. Nie rozumiem ich. Czyja mam prawo wypowiadać się na temat boskości króla? Moje życie polegało na uszczęśliwianiu męża i wychowywaniu dzieci. Jakie znaczenie miałoby dla nas to, czy król jest, czy też nie jest bogiem?

Czy powiesz mi, gdzie przebywa Nu-Khasisatra, jeśli się tego dowiesz?

Tak – odpowiedziała Pashad. – Natychmiast. Zdumienie Sharazad było szczere. Zdjęła dłoń Pashad z kamienia i schowała go do kieszeni.

Jesteś wolna – oznajmiła. – Jeśli dotrą do ciebie jakieś wieści o zdrajcy, dopilnuj, żebym ja też je usłyszała.

Sharazad po odejściu kobiety wygodnie rozparła się w fotelu. Kotara na ścianie rozchyliła się i do komnaty wszedł młody mężczyzna, wysoki, o szerokich ramionach i wąskich biodrach. Uśmiechnął się, usiadł w sąsiednim fotelu i oparł nogi na stole.

Jesteś mi coś winna. Mówiłem, że ona nic nie wie.

Jak zwykle jesteś zadowolony z siebie, Rhodaeulu – warknęła. – Ale ja jestem nieco zaskoczona. Z tego, co słyszałam o budowniczym statków, uwielbiał swoją żonę. Mogłam spodziewać się, że wtajemniczy ją w swoje plany.

Jest ostrożnym człowiekiem. Domyślasz się może, dokąd się udał?

Tak – uśmiechnęła się – właściwie jestem pewna. Wiesz, krąg połączony jest ze światem, który odkryliśmy dwa miesiące temu. Nu-Khasisatra myślał, że ucieka, ale zamiast tego przeniósł się do ziem, które były celem naszych ostatnich podbojów. To z tamtego świata pochodzi ta dziwna broń.

Podniosła pistolet ze stołu i rzuciła go Rhodaeulowi; był posrebrzany, z rękojeścią rzeźbioną w białej kości.

Król życzy sobie, byś został ekspertem od tych... tych pistoletów.

Chce wyposażyć w nie armię?

Nie. Król uważa je za plebejskie. Ale moi Nożownicy sprawdzą ich przydatność na wojnie.

Rhodaeul pokiwał głową.

A co z Nu-Khasisatrą?

Jest obcy w tym obcym świecie. Nie zna języka, nie wie, jak wrócić. Znajdę go.

Jesteś pewna, Sharazad? Uważaj!

Nie drwij ze mnie, Rhodaeulu. Jeśli jestem arogancka, to nie bez powodu. Król zna moje talenty.

Wszyscy je znamy, droga Sharazad. Niektórzy nawet mieli okazję się nimi cieszyć. Ale król ma rację. Ta broń jest plebejska ponad wszelką miarę; zabijanie nią wrogów nie przynosi honoru.

Ty durniu! Myślisz, że strzały czy lance są bardziej honorowe? To tylko narzędzia śmierci.

Zwinny człowiek może uskoczyć przed strzałą, Sharazad, albo uchylić się przed lancą. Z tą śmiercionośną bronią nie ma szans.

Podszedł do okna i wyskoczył na dziedziniec. Dwaj więźniowie stali przywiązani do pali. Wokół ich nóg piętrzyły się stosy drewna.

Czego tu się uczyć? – zapytał Rhodaeul, płynnie odciągając kurki. Padły dwa strzały, ciała skazańców zwisły bezwładnie z krępujących je sznurów. – Wystarczy dobre oko i szybka ręka. Miecz to co innego: istnieje ponad czterdzieści różnych odmian klasycznych zasłon i cięć, a sześćdziesiąt w przypadku szabli. Lecz jeśli taka jest wola króla, nauczę się władać tą nową bronią.

Tego właśnie król pragnie, Rhodaeulu. Być może będziesz mógł doskonalić umiejętności w moim nowym świecie. Są tam ludzie, którzy stali się żywymi legendami dzięki zręczności w posługiwaniu się tą bronią. Pojmę ich dla ciebie i sprowadzę tutaj dla twojej... edukacji.

Jesteś słodka, Sharazad. Będę czekał z niecierpliwością. Może podasz mi jakieś imię, aby pobudzić moją wyobraźnię?

Jest ich kilka. Jeden nazywa się Johnson, inny Crowe. Jest też Daniel Cade. Ale przewyższa ich niejaki Jon Shannow. Mówią, że szuka mitycznego miasta, dlatego zwą go Człowiekiem Jeruzalem.

Sprowadź ich wszystkich, Sharazad. Od czasu ostatnich podbojów na północy okropnie brakuje nam rozrywki.



Rozdział dziewiąty


Shannow od chwili wyruszenia w pościg wiedział, że nie zdąży na pomoc rodzinie, i z tego powodu płonęła w nim wściekłość. Mimo pośpiechu jechał uważnie, bo w świetle księżyca nie widział dokładnie drogi. Brzask rozjaśniał niebo, gdy dotarł do miejsca, gdzie leżały ciała. Były już napoczęte przez ścierwojady – twarze i ręce zostały ogryzione do kości. Shannow przyjrzał im się z końskiego grzbietu.

Jego podziw dla nieznanej kobiety wzrósł niepomiernie. Zsiadł z konia i sprawdził ślady, odnajdując miejsce, z którego strzeliła Beth Mc Adam. Pozycja drugiego trupa wskazywała, że drugi strzał musiał paść z wozu. Po dokonaniu oględzin Shannow ruszył w stronę gór.

Teren wznosił się stromo, droga wiodła przez gęsty sosnowy las. Zmęczony ogier potknął się dwukrotnie. Shannow zeskoczył na ziemię i poprowadził go na szczyt wzgórza. Spojrzał z góry na rozległy obóz, z sześcioma ogniskami i tuzinem namiotów. Mężczyźni w świetle pochodni pracowali w olbrzymim wykopie, z którego wystawała metalowa konstrukcja w kształcie trójbocznej wieży, lekko zaokrąglona z jednej strony. Na południe od obozu płynął szeroki strumień, a obok niego stał wóz. Człowiek Jeruzalem zszedł do obozu, przywiązał wierzchowca do konowiązu i rozkulbaczył go. Zbliżył się jakiś mężczyzna.

Masz wieści od Scaysego? Shannow odwrócił się.

Nie. Właśnie przyjechałem z północy. Mężczyzna zaklął i odszedł.

Shannow skierował się do największego namiotu i wszedł do oświetlonego latarnią wnętrza. Siedziało tam z tuzin mężczyzn, zajętych jedzeniem i piciem. Wielka, gruba kobieta w skórzanym fartuchu nakładała strawę do drewnianych misek. Shannow stanął w kolejce, dostał miskę gulaszu i pajdę czarnego chleba. Zaniósł jedzenie do ławy w pobliżu wejścia, gdzie dwaj mężczyźni zrobili mu miejsce. Usiadł, posilając się w milczeniu.

Szukasz pracy? – zapytał ten siedzący naprzeciwko. Shannow oderwał wzrok od miski. Mężczyzna miał około trzydziestki, był szczupły i jasnowłosy.

Nie... dzięki. Jadę na południe. Można tu kupić zapasy?

Musisz pogadać z Deikerem; może ma jakiś zbędny prowiant. Powinien zaraz się zjawić.

Nad czym pracujecie?

Przy metalowej budowli sprzed Potopu. Znaleźliśmy parę interesujących drobiazgów. Niewiele są warte, ale nie tracimy nadziei. Mówią nam wiele o Mrocznych Czasach; ówcześni musieli żyć w wielkim strachu, skoro budowali takie wielkie żelazne fortece.

Dlaczego w strachu?

Och, widziałeś tylko fragment budowli. Ciągnie się i ciągnie. Nie ma ani okien, ani drzwi na przestrzeni ponad stu stóp nad podstawą, a jak już, to są zbyt małe, by ktokolwiek mógł się przecisnąć. W owych dniach musieli toczyć przerażające wojny. Aha, słuchaj, nazywam się Klaus Monet. – Młody mężczyzna wyciągnął rękę.

Shannow podał mu swoją i przedstawił się, oczekując reakcji na nazwisko. Nie było żadnej.

I jeszcze jedno – podjął Monet. – Ta budowla jest cała z żelaza, a przecież w tych górach nie ma ani pokładów rudy, ani śladów po kopalniach, wyjąwszy kopalnię srebra w Dolinie Pielgrzymiej. Tak więc mieszkańcy musieli przywozić rudę zza Wielkiej Równiny. Niewiarygodne, prawda?

Niewiarygodne – zgodził się Shannow. Dokończył posiłek i wyszedł z namiotu.

Skierował się w stronę wykopu i rzucił okiem na robotników: skończyli właśnie pracę i pakowali narzędzia. Poczekał, aż wejdą na wyższy poziom.

Meneer Deiker! – zawołał.

Kto go szuka? – zapytał krępy mężczyzną o czarnosrebrzystej brodzie.

Ja. Chciałbym kupić trochę żywności: ziarno, suszone owoce i mięso. I nieco owsa, jeśli masz.

Ile?

Dla jednego konia.

Mężczyzna skinął głową.

Myślę, że mogę cię zaopatrzyć, ale Dolina Pielgrzymia leży ledwie dwa dni stąd. Tam wszystko jest tańsze.

Należy brać żywność, skąd tylko można – odpowiedział Shannow.

Jest w tym prawda – przyznał Deiker. Poprowadził Shannowa do magazynu i przygotował kilka niewielka worków.

Chcesz sól i cukier?

Jeśli masz w nadmiarze. Jak długo tu pracujecie?

Jakiś miesiąc; to jedno z najlepszych wykopalisk. Uzyskamy tu odpowiedzi na wiele pytań, możesz być pewien.

I myślicie, że to budynek?

A cóżby innego? – Deiker uśmiechnął się szeroko.

To statek – powiedział Shannow.

Lubię ludzi z poczuciem humoru, meneer. Szacuję, że ma ponad trzysta stóp długości, z czego większość jeszcze kryje się w ziemi. I jest zrobiony z żelaza. Widziałeś kiedy pływające żelazo?

Nie, ale widziałem już żelazny statek... znacznie większy od tego.

Deiker potrząsnął głową.

Należę do wtajemniczonych, meneer. Znam się na swoim fachu. I wiem, że nie znajduje się statków w głębi lądu. Należy się trzy sztuki srebra.

Shannow bez słowa zapłacił za żywność monetą Barty i zapakował zapasy do przepastnych juków. Potem przeszedł przez obóz do wozu nad strumieniem. Dostrzegł kobietę siedzącą przy płonącym ognisku. U jej stóp na posłaniu z koców spała dwójka dzieci.

Podniosła głowę, gdy się przybliżył, a jej ręka powędrowała do pochwy z pistoletem.


Beth Mc Adam długo przyglądała się wysokiemu przybyszowi. Miał włosy do ramion, ciemne, na skroniach przetykane srebrzystymi pasemkami; czarną, krótko przyciętą brodę rozdzielało białe, rozwidlone pasemko. W kanciastej, wyrazistej twarzy jaśniały zimne, błękitne oczy. U pasa miał dwa pistolety w natartych olejem skórzanych pochwach.

Usiadł naprzeciw niej.

Dobrze poradziłaś sobie z niebezpieczną podróżą. Gratuluję. Niewielu ludzi ośmiela się przebyć Wielką Równinę bez konwoju.

Przechodzisz prosto do rzeczy, co?

Nie rozumiem.

Cóż, nie potrzebuję przewodnika ani pomocnika, ani faceta w ogóle. Dziękuję za propozycję. I dobranoc.

Czyżbym cię obraził? – zapytał cicho Shannow. Jego błękitne oczy zwarły się z jej oczami.

Nie obrażam się łatwo. Ani ty, jak się wydaje.

Z uśmiechem podrapał się po brodzie; na chwilę jego twarz straciła bezwzględny wyraz.

Nie, nie obrażam się. Jeśli chcesz, żebym odszedł, odejdę.

Poczęstuj się herbatą – powiedziała. – Później chciałabym zostać sama.

Jak sobie życzysz. – Pochylił się po kociołek i zamarł. Wyprostował się, obracając twarz w stronę ciemności. Dwaj mężczyźni podeszli do ogniska; Beth położyła rękę na kolbie pistoletu.

Meneer Shannow, masz wolną chwilę? – zapytał Klaus Monet. – Ktoś chciałby się z tobą spotkać. – Wskazał na swojego towarzysza, drobnego łysiejącego człowieczka z rzadką brodą. – To Boris Haimut; jest przywódcą wtajemniczonych.

Mężczyzna skłonił głowę w oszczędnym ukłonie i wyciągnął rękę. Shannow przywitał się z nim.

Meneer Deiker powtórzył mi waszą rozmowę – zaczął Haimut. – To fascynujące. Przez pewien czas sam myślałem, że badamy swego rodzaju statek, ale wydawało się to takie nieprawdopodobne. Dotychczas odkopaliśmy jedynie jedną piątą... statku. Masz jakieś wyjaśnienie, jak się tutaj znalazł?

Tak – odarł Shannow. – Ale obawiam się, że przeszkadzamy tej pani.

Ach, tak, proszę o wybaczenie, yrey...

Mc Adam. Meneer Shannow ma rację. Nie życzę sobie, by zakłócano sen moich dzieci.

Trzej mężczyźni ukłonili się i po cichu opuścili obóz. Beth obserwowała, jak znikają w cieniach, a potem znów pojawiają w świetle pochodni przy wykopalisku.

Nalała sobie herbaty i popijała ją, nie mogąc zapomnieć twarzy Shannowa. Był zbójcą czy podróżnikiem? Potrząsnęła głową, by uwolnić się od tych myśli. Co za różnica? Już więcej go nie zobaczy. Wylała resztkę herbaty i wsunęła się pod koce.

Jednak sen nie chciał nadejść.


Musisz wiedzieć, meneer Shannow – rzekł Boris Haimut z przepraszającym uśmiechem – że meneer Deiker jest Staro wiercą. Studiuje Biblię i wierzy, że świat obecnie przeżywa swoje Ostatnie Dni. Dla niego Armaggedon jest rzeczywistością, która zaczęła się trzysta siedemnaście lat temu. Ja sam jestem Dalekowzrocznym. Wierzę, że po śmierci Jezusa nastała co najmniej tysiącletnia cywilizacja, że znała ona cuda, które są dla nas stracone. Nasze znalezisko rzuca poważne wątpliwości na poglądy Starowierców. Jeśli to rzeczywiście statek... wątpliwości przerodzą się w pewność.

Shannow siedział w milczeniu; źle się czuł w małym namiocie. Latarnia rzucała jego cień na płótno. Wiedział, że tutaj nic mu nie zagraża, ale lata bycia zarazem łowcą i zwierzyną nauczyły go przezorności.

Niewiele mam do powiedzenia, meneer – zaczął. – Ponad tysiąc mil stąd wznosi się strzelista góra. Wysoko na jej zboczu spoczywa zniszczony statek z żelaza, długi na jakieś tysiąc stóp. Ludzie mieszkający w pobliżu opowiedzieli mi jego historię. Wydaje się, że ten kontynent leżał kiedyś na dnie oceanu i wiele statków zatonęło podczas sztormów.

W takim razie skąd się wzięły odnajdywane przez nas starożytne miasta? – zapytał Haimut. – Ruiny leżą nawet tutaj, niecałe dwie mile stąd. Czyżby zostały zbudowane na dnie oceanu?

Mnie też to zastanawiało. Później spotkałem pewnego człowieka, uczonego, jak ty. Nazywał się Samuel Archer. Wykazał mi, że świat uległ potopowi nie raz, a dwukrotnie. Te miasta rzeczywiście są starożytne, pochodzą z imperium zwanego Atlantydą, które ocean pochłonął długo przed narodzinami Chrystusa.

Rewolucyjne twierdzenie, meneer. W niektórych miejscach mógłbyś zostać ukamienowany za te słowa.

Jestem tego świadom. Jednak, gdy wasze prace posuną się do przodu, znajdziecie wielki silnik, który napędzał statek, i sterówkę, z której nim kierowano. Teraz, jeśli wybaczysz, chciałbym odpocząć.

Jeszcze chwilę, meneer – wtrącił Klaus Monet, który dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie starszych. – Czy nie zechciałbyś zostać z nami... przyłączyć się do zespołu?

Chyba nie. – Shannow zebrał się do odejścia.

Tylko kilka... – Monet spojrzał na Haimuta, szukając poparcia, ale uczony potrząsnął głową. Monet zamilkł, wprawiony w zakłopotanie.

Shannow poszedł do konia. Sypnął mu obroku, rozpostarł koce. Mógłby opowiedzieć im więcej: o lampach świecących bez płomieni, o urządzeniach nawigacyjnych – mógłby przekazać im całą wiedzę uzyskaną od Strażników podczas wojny z Piekielnikami. Ale jaki byłby w tym sens? Wdałby się w długą dyskusję nie prowadzącą do żadnych konkluzji.

Instynktownie pragnął, by Starowiercy mieli rację, lecz ostatnie wydarzenia zmusiły go do zmiany poglądów. Stary świat odszedł, a Shannow nie miał zamiaru patrzeć, jak powstaje z popiołów.

Zasypiał, gdy dobiegły go ciche kroki. Wyciągnął pistolet i czekał.

Obok posłania przykucnął szczupły Klaus Monet.

Przepraszam, że przeszkadzam, meneer Shannow. Ale... wydajesz się człowiekiem czynu. Bardzo potrzebujemy kogoś takiego.

Shannow usiadł.

Mów jaśniej.

Monet przysunął się do niego.

Tą ekspedycją kierował Boris; otrzymaliśmy wsparcie finansowe od grupy Dalekowzrocznych ze wschodu. Ale na miejscu w projekt wplątał się niejaki Scayse. Wprowadził swoich ludzi... pod wodzą Deikera... na stanowiska, i teraz niektóre znaleziska są wysyłane do niego, do Doliny Pielgrzymiej.

Jakie znaleziska?

Złote sztaby, klejnoty ze stalowych skrzyń znalezionych w pomieszczeniu głęboko pod ziemią. To kradzież, meneer Shannow.

A zatem połóż kres złodziejstwu – poradził Shannow.

Jestem uczonym.

Więc zajmij się badaniami... i nie wtrącaj się do spraw, które cię przerastają.

Puściłbyś płazem takie kradzieże?

Shannow zachichotał.

Kradzieże? Kto jest właścicielem statku? Nikt. Tym samym nie może być mowy o kradzieży. Dwie grupy ludzi pożądają tego, co się tutaj znajduje. Silniejszy weźmie, co zechce. Takie jest życie, meneer Monet; o wszystkim decyduje siła.

Ale z tobą bylibyśmy silniejsi.

Być może... ale tego nigdy się nie dowiesz. Rano odjeżdżam – Boisz się, meneer Shannow, czy po prostu chcesz więcej pieniędzy? Możemy zapłacić.

Nie stać was na mnie. Odejdź i daj mi spać.

Poranne niebo było szare; Shannowa obudziły krople deszczu. Odrzucił koce i zwinął je w ciasny rulon, obwiązując paskami z natłuszczonej skóry, włożył swój ciężki płaszcz i osiodłał ogiera. W jego kierunku, w strugach deszczu, zmierzało dwóch mężczyzn. Shannow odwrócił się i czekał.

Wygląda na to, że sam się o to prosisz – powiedział pierwszy, barczysty typ z wybitymi zębami. Drugi był niższy i szczuplejszy; obaj mieli pistolety. – Nie będziemy cię zatrzymywać – kontynuował wyższy. – Ruszaj w swoją drogę.

Shannow nie odzywał się.

Głuchyś? – warknął drugi. – Nie masz tu czego szukać.

Za nimi zebrał się tłumek. Shannow uchwycił spojrzenia Haimuta i Klausa Moneta. Deikera nie było.

Dosyć tego, pomóżmy mu ruszyć w drogę. – Barczysty postąpił do przodu, ale wyprostowana dłoń Shannowa trafiła go w szyję. Mężczyzna zatoczył się z charkotem i upadł na kolana. Spojrzenie Shannowa przeskoczyło na drugiego.

Bądź uprzejmy przytroczyć mój koc do siodła – powiedział miękko.

Mężczyzna oddychał ciężko i oblizywał usta, jego ręka prawie dotykała kolby pistoletu.

Dzisiaj nie jest dobry dzień na umieranie – stwierdził Shannow. – W dniu swojej śmierci człowiek powinien przynajmniej zobaczyć słońce na niebie.

Przez kilka sekund mężczyzna stał niezdecydowany, potem rzucił nerwowe spojrzenie na swego kamrata, który na klęczkach trzymał się za gardło, oddychając chrapliwie. Wiedział, że mógłby wyjąć pistolet, ale ręka nie chciała go słuchać. Spojrzał w oczy Shannowa.

Niech cię diabli! – wyszeptał.

Opuścił rękę, podniósł koc, rzucił go za siodło i przywiązał.

Dziękuję – skwitował Shannow. – Teraz zajmij się swoim przyjacielem. – Wskoczył na siodło i skierował ogiera na północ. Tłum rozstąpił się. Człowiek Jeruzalem zwalczył pokusę obejrzenia się za siebie. Był to najbardziej niebezpieczny moment. Strzał jednak nie padł. Skręcił do obozu frey McAdam; wozu już nie było.

Shannow był zły na siebie. Niepotrzebnie zawstydził tych ludzi, których przysłał Deiker, aby dopilnowali jego odjazdu. Mógł wsiąść na konia i odjechać, gdy tylko go zaczepili. Duma go powstrzymała, a duma była grzechem w oczach Wszechmogącego.

To dlatego nie możesz znaleźć Jeruzalem, Shannow, pomyślał. Uginasz się pod brzemieniem grzechów.

Nie ma żadnego Jeruzalem!”

Zadrżał, gdy nieproszona myśl zawitała w jego umyśle. Tak wiele widział w ostatnich latach, a jego wątpliwości rosły. Ale jaki miał wybór? – dumał. Jeśli Jeruzalem nie istnieje, wtedy nic nie ma sensu. Dlatego musiał szukać dalej. W jakim celu? Dla siebie! Dopóki szukam, dopóty Jeruzalem istnieje – nawet jeśli tylko w mojej głowie. A to wystarczy. Nie potrzebuję więcej. „Kłamiesz, Shannow!” Tak, tak, kłamię. Ale czy to o czymś świadczy? Muszę szukać. Muszę wiedzieć. „Gdzie będziesz szukać?” Za Wielkim Murem. „A jeśli tam nic nie znajdziesz?” Wtedy na końcu świata i choćby w samym piekle!

Wjechał na szczyt wzniesienia i skręcił na zachód, szukając przejścia przez góry. Ponad dwie godziny jechał tropami jeleni, potem wrócił na główny szlak, pocięty koleinami i poznaczony podkowami wielu koni. Deszcz przestał padać i słońce wychyliło się zza chmur. Shannow jechał bardziej ostrożnie, często wstrzymując konia i rozglądając się po okolicy. Gdy słońce osiągnęło najwyższy punkt na nieboskłonie, zatrzymał się i schronił w cieniu naturalnej kamiennej kolumny, gdzie panował przyjemny chłód. Przez godzinę czytał Biblię, rozkoszując się wersami Pieśni Salomona. Po południu przebył góry i ruszył wąskim traktem w dolinę.

Na zachodzie widział wóz Mc Adamów podążający szerszą drogą do miasteczka. Na północy, za skupiskiem budynków, dolina ciągnęła się przez kilka mil do olbrzymiego muru, którego krańce gubiły się w dali. Shannow wyciągnął lunetę z juków i zaczął przyglądać się murowi. Był masywny, wzniesiony z wielkich bloków – nawet z tej odległości widział kwiaty i porosty w szczelinach. Spojrzał w górę, szukając cudów, jakie miały znajdować się za murem, ale dostrzegł tylko płynące powoli obłoki. Przekręcił się w siodle i skupił wzrok na wozie Mc Adamów. Kobieta powoziła; widział jej miodowe włosy i wysuniętą spod sukni nogę wspartą na hamulcu. Dzieci maszerowały za wozem, prowadząc konia. Mieli przybyć do miasta na długo przed nim. Przyjrzał się zabudowaniom. Większość wzniesiono z drewna, ale były też domy kilkupiętrowe, zbudowane z kamienia, głównie we wschodniej części. Wmieście była jedna główna ulica, ciągnąca się jakieś czterysta kroków, rozwidlająca się przy końcu na kształt litery T. Miasteczko najwyraźniej kwitło; wiele domostw było w trakcie budowy. Za nim rozciągała się łąka zabudowana namiotami, wielkimi i małymi. Shannow naliczył więcej niż tuzin ognisk, przy których warzono strawę. Całe rodziny przybywały do Doliny Pielgrzymiej, aby zasiedlić te tereny, i wkrótce osada miała rozrosnąć się w duże miasto.

Shannow zastanawiał się, czy nie ominąć miasta i nie udać się prosto do muru. Ale ogier potrzebował odpoczynku i świeżej paszy, a on sam nie spał w łóżku od czasu, który wydawał się wiekiem. Gładząc się po brodzie, wyobraził sobie długą, gorącą kąpiel, poczuł ostrze brzytwy na zarośniętych policzkach. Jego ubrania też prosiły się o wyczyszczenie, a podeszwy butów zrobiły się cienkie jak liście. Rzucił okiem na wóz, lecz nie dostrzegł już ani powożącej, ani nogi wspartej na hamulcu.



Rozdział dziesiąty


Oshere wszedł do komnaty i ostrożnie usadowił swoje obrzmiałe, zniekształcone ciało na szerokim fotelu. Czuł się naprawdę okropnie; mięśnie pleców odmówiły mu posłuszeństwa. Wstał i przykucnął na piętach, obserwując Czarną Panią, która, nieruchoma niczym posąg, siedziała przy wielkim biurku. Oczy miała zamknięte, jej duch przebywał poza ciałem. Oshere wiedział, gdzie. Wewnątrz zasychającej kropli jego krwi, plamiącej kryształ na blacie biurka. Oshere trwał w milczeniu, dopóki Chreena nie przeciągnęła się i nie otworzyła oczu. Zaklęła cicho.

Nie musisz się spieszyć – powiedział. Czarnoskóra kobieta odwróciła się z uśmiechem.

Czas ucieka. Jak się czujesz?

Źle, Chreena. Teraz wiem, co czuł Shir-ran... i dlaczego odszedł. Być może również powinienem odejść.

Nie! Nie chcę tego słuchać. Jestem blisko, Oshere, wiem to na pewno. Muszę tylko dowiedzieć się, dlaczego powielony kod tak bardzo różni się od oryginału. Nie powinien, to wbrew naturze.

Oshere zachichotał.

A czyż i my nie jesteśmy sprzeczni z naturą, moja droga? Czy Bóg kiedykolwiek chciał, by lew chodził jak człowiek?

Nie jestem godna, by dyskutować o boskich zamierzeniach, Oshere. Twoja struktura genetyczna została zmieniona setki lat temu i teraz podlega ponownej przemianie, wraca do punktu wyjścia. Musi istnieć jakiś sposób na zatrzymanie procesu.

Właśnie o tym mówię, Chreena. Być może Bóg chce, żebyśmy z powrotem stali się tacy, jakimi nas stworzył.

Nie powinnam była mówić ci prawdy – wyszeptała Chreena.

Bursztynowe oczy Oshera spoczęły na jej czarnej twarzy.

Zostawmy innym pociechę, jaką niosą mity. Co do mnie, lepiej, że znam prawdę. Dobry Boże, Chreena, jestem lwem. Powinienem skradać się po lasach i górach. I będę to robił.

Urodziłeś się człowiekiem i wyrosłeś na człowieka. Wspaniałego człowieka, Oshere. Nie zostałeś przeznaczony do życia w dziczy... Wiem, że nie.

A Shir-ran był? Nie, Chreena. Jesteś wybitną uczoną i opiekunką ludu Dianae, ale uważam, że twoje uczucia biorą górę nad rozumem. Zawsze myśleliśmy, że jesteśmy narodem wybranym. Patrzyliśmy na posągi w miastach i wierzyliśmy, że niegdyś człowiek był naszym poddanym. Prawda może nie być tak przyjemna, ale potrafię z nią żyć. I fakt, że Oshere staje się lwem, nie zmieni Prawa Jedynego.

Nie, jeśli się nim nie stanie – powiedziała Chreena – Bardzo dawno temu ktoś zaczął eksperymentować z inżynierią genetyczną.

Powodów mogę się tylko domyślać. Ważne, że w przypadku kilku gatunków łańcuch życia został zmieniony, i wszystko było dobrze... do teraz. To, co można było zrobić kiedyś, jest osiągalne i dzisiaj. Znajdę sposób na odwrócenie procesu.

Wszystkie Niedźwiedzie zostały przemienione – zauważył. – Wilczaki wymierają. I czy nie obiecywałaś Shir-ranowi tego samego co mnie?

Tak, do licha, masz rację. I powtórzę to każdemu następnemu nieszczęśnikowi. Będę to robiła, dopóki moje słowa nie staną się prawdą.

Oshere odwrócił wzrok.

Wybacz mi, Chreena. Nie złość się na mnie.

Dobry Boże, nie jestem zła na ciebie, ukochany, tylko na siebie. Mam w głowie wiedzę z wielu ksiąg, ale rozwiązanie stale się wymyka.

Przestań na chwilę o tym myśleć. Chodź ze mną.

Nie mogę. Nie mam czasu.

Oshere podniósł się z widocznym bólem, jego wielka głowa przechyliła się na bok.

Oboje wiemy, że zmęczony umysł nie znajdzie odpowiedzi. Chodź. Pójdziemy na stok.

Wyciągnął rękę, chowając pazury, które niechcący wysunęły się znad opuszków opuchniętych palców. Dziewczyna zanurzyła dłonie w czarnej grzywie okalającej jego policzki i pocałowała go delikatnie.

Dobrze, ale tylko na chwilkę.

Razem ruszyli przez szpaler posągów stojących po obu stronach długiej sali. Na zewnątrz słońce płonęło nad tarasami ogrodów. Chreena usiadła na marmurowej ławie, on wyciągnął się obok niej, kładąc ciężką głowę na jej kolanach.

Opowiedz mi o Potopie – poprosił.

O którym?

O katastrofie, która zniszczyła Atlantydę... o tym Potopie z arką.

Którą arką? W Czasach Pomiędzy istniało ponad pięćset legend dotyczących wielkiej powodzi. Indianie Hopi, Arabowie, Asyryjczycy, Turcy, Skandynawowie, Irlandczycy – wszyscy przechowali wspomnienia o dniu, kiedy ziemia się przekręciła. I w każdej legendzie występowała arka. Jedni utrzymywali, że wykonana była z drewna, drudzy zaś, że z trzciny. Niektóre były olbrzymimi statkami, inne wielkimi tratwami.

Ale w Czasach Pomiędzy ludzie nie wierzyli w te legendy, prawda?

Nie – przyznała. – Po części z arogancji. Wiedzieli, że ziemia zmieniła się, że jej oś kiedyś przebiegała w innym miejscu, ale byli przekonani, że zmiany te następowały stopniowo. A przecież były dowody: ślady wysokiej wody na zboczach gór, morskie muszle znajdowane na pustyni, olbrzymie cmentarzyska kości w górskich jaskiniach, gdzie zwierzęta szukały ratunku przed potopem.

A dlaczego, Chreena, ziemia się przekrzywiła za pierwszym razem?

Uśmiechnęła się do niego.

Twój głód wiedzy jest nienasycony. Przecież wiesz, że nie zdradzę ci sekretów Drugiego Potopu. Jesteś zbyt prostoduszny, by próbować podstępu, Oshere.

Powiedz mi o Pierwszym Potopie. Proszę.

Nie znam wszystkich odpowiedzi. Nastąpiły ogromne wstrząsy sejsmiczne. Fale przypływów, wysokie na tysiące stóp, przetoczyły się przez lądy. W legendach, które czytałam, istnieją wskazówki mówiące, że Słońce i Księżyc odwróciły swój bieg – słońce wstawało na zachodzie. Taki fenomen mógł być jedynie wynikiem nagłego obrócenia się Ziemi. Jeden z moich nauczycieli sądził, że spowodowało to uderzenie meteorytu; inny twierdził, że przyczyną był wzrastający ciężar czap lodowych na biegunach. Być może obaj mieli rację. Wiele legend mówi o tym, że mieszkańcy Atlantydy odnaleźli źródło wielkiej mocy i zakłócili równowagę świata. Rzeczywiście, odkryli takie źródło. Ale kto zna prawdę? Jakakolwiek była tego przyczyna, ryczące morze zniszczyło dużą część świata. A większa część kontynentu, który zwał się Atlantydą, stała się dnem nowego oceanu.

Nikt nie przeżył?

Nieliczni z tych, którzy mieszkali daleko na północy. Inna grupa przetrwała na wielkiej wyspie powstałej z górskiego łańcucha; to miejsce nazwano Wyspami Kanaryjskimi. Żyli tam spokojnie do połowy czternastego wieku. Wówczas to trafili do nich żeglarze z morskiego narodu zwanego Hiszpanami. Wycięli tubylców w pień; język i kultura zostały zniszczone na zawsze.

Ludzie z Czasów Pomiędzy byli niezwykle brutalni – podsumował Oshere. – Większość twoich historii opowiada, jak siali śmierć i zniszczenie.

Byli gorsi, niż możesz sobie wyobrazić.

A czy Drugi Potop był gorszy niż pierwszy?

Tysiąc razy. Do jego czasów liczba ludności świata wzrosła wielokrotnie, przy czym prawie osiemdziesiąt procent mieszkało na lądzie, którego wysokość nie przekraczała tysiąca stóp nad poziomem morza. Zaludnione były też tereny leżące poniżej, odgrodzone od morza tamami i zaporami. Kiedy oś obrotu Ziemi uległa zmianie, ich mieszkańcy zginęli co do jednego.

A jednak rasa ludzka przetrwała, podobnie jak Dianae.

Jesteśmy twardzi, Oshere... i niewiarygodnie zaradni. Poza tym Bóg nie chciał, żebyśmy wszyscy zginęli.

Ale czy prawdziwy człowiek w dalszym ciągu jest zły i brutalny? Czy nadal morduje swoich towarzyszy za murem?

Tak. Ale nie wszyscy ludzie są źli. Są tacy, którzy oparli się klątwie tej ziemi.

A kiedy przedrą się za mur, to czy nadejdą w pokoju?

Nie wiem, Oshere. Muszę już wracać do pracy.


Oshere patrzył, jak Chreena odchodzi do swego laboratorium. Jej skóra, czarna jak heban, błyszczała niczym natarta oliwą, a widok rozkołysanych bioder był rozkoszą dla oczu. Uświadomił sobie, że teraz ocenia jej piękno raczej pod kątem estetycznym – był to następny znak trwającej Przemiany. Podniósł się z ławy i dobrnął z trudem na główną ulicę. Wokół krzątali się ludzie zajęci swoimi sprawami. Kłaniali się nisko, oddając należną cześć człowiekowi, który wkrótce miał stać się bogiem. Bogiem?

Rozbawiła go ta myśl. Niedługo jego umysł straci inteligencję, a głos zmieni się w ryk; do końca życia będzie nim kierować nie głód wiedzy, a pragnienie napchania zwisającego brzucha.

Przypomniał sobie dzień, kiedy kobieta o imieniu Chreena przybyła do miasta. Zebrały się tłumy, gapiące się na jej czarną skórę. Kapłani oddali jej pokłon, a starszy brat Oshere, książę Shir-ran, został porażony jej nieziemską urodą. Miała ze sobą dziecko, chorowitego chłopca o pełnych smutku oczach, który zmarł po dwóch miesiącach. Lekarze byli bezsilni; jego krew, oznajmili, jest słaba i chora. Chreena opłakiwała go przez długi czas. Shir-ran, wysoki i przystojny, najlepszy atleta wśród Dianae, spacerował z nią całymi dniami, opowiadając legendy swego ludu, pokazując posągi i święte budowle. Wreszcie – kiedy zostali kochankami – zabrał ją na długi spacer w Góry Miecza. Powróciła oszołomiona tym, co zobaczyła.

A potem u Shir-rana zaczęła się Przemiana. Kapłani składali dziękczynienia i błogosławili go, urządzono wielkie święto dla mieszkańców miasta. Ale Oshere zauważył, że Chreena nie podzielała powszechnej radości.

Pewnej nocy znalazł ją w starożytnej komnacie medycznej, gdzie mozoliła się nad zwojami Zaginionych. I zapamiętał jej słowa: „Niech was cholera, łajdaki! Czy wasza arogancja nie ma końca?”

Oshere podszedł do niej. W owych czasach on też był wysoki i dobrze zbudowany, oczy miał duże, bursztynowe, a włosy ciemne i lśniące, podtrzymywane złotym diademem.

Co cię tak martwi, Chreena?

Cała wasza głupia cywilizacja! – wybuchła. – Wyobraź sobie, że kiedyś ludzie zwani Inkami wierzyli, że wycinając serce człowiekowi można uczynić go bogiem.

Głupota – zgodził się Oshere.

Jesteście tacy sami. Shir-ran zamienia się w jakieś zwierzę, a wy wszyscy temu przyklaskujecie. Nigdy nie szydziłam z waszych legend ani nie próbowałam wtajemniczyć w arkana wiedzy, którą posiadam. Ale coś takiego?

O czym ty mówisz, Chreena?

Jakby ci to wyjaśnić? Widziałeś, jak pył i woda połączone razem tworzą błoto. Zgadza się? Cóż, wszystkie żyjące organizmy są takie same. Wszyscy składamy się z cząstek.

Wiem, Chreena. Serce, płuca, wątroba. Każde dziecko to wie.

Czekaj – przerwała mu. – Mam na myśli nie tylko narządy, kości czy krew. Och, to niemożliwe...

Oshere usiadł przed jej biurkiem.

Nie jestem tępy. Wyjaśnij mi.

Zaczęła powoli mówić o materiale genetycznym, który jest konieczny do życia wszystkim organizmom. Nie użyła nazwy z Czasów Pomiędzy – kwas dezoksyrybonukleinowy – ani bardziej powszechnego skrótu, ale próbowała wyjaśniać jego znaczenie związane z kontrolowaniem cech dziedzicznych. Mówiła godzinę, wspomagając słowa szkicami.

Mówisz więc – powiedział Oshere – że te magiczne łańcuchy dzielą się na identyczne duplikaty? Po co?

Z nieskończoną cierpliwością opowiedziała mu o genach i chromosomach. W końcu światło zrozumienia spłynęło na Oshera.

Zaczynam pojmować. To fascynujące! Ale jak to się ma do twoich zarzutów? Dopóki nie poznamy czy nie odkryjemy nowej wiedzy, nie możemy być posądzani o głupotę. Mam rację?

Chyba tak, ale nie to jest najważniejsze. Mówię, że struktura genetyczna Shir-rana zmienia się, mutuje. Łańcuchy potomne nie są już identyczne z macierzystymi, i teraz wiem, dlaczego.

Powiedz.

Ponieważ nie jesteście ludźmi. Jesteście... – urwała i odwróciła wzrok.

Bursztynowe oczy Oshere zwęziły się.

Dokończ.

Ktoś... jakaś grupa... w Czasach Pomiędzy wprowadziła odmienne geny do łańcucha twoich przodków... do waszego podstawowego kodu genetycznego, jeśli wolisz. Być może raz na pięć pokoleń struktura pęka i ulega regresji. Shir-ran nie staje się bogiem... staje się tym, czym byli jego przodkowie: lwem.

Oshere wstał.

W starych miastach stoją posągi przedstawiające bogów o lwich głowach. Oddawano im cześć. Wpojono mi wiarę w religię przodków i nie chcę jej odrzucać. Ale jeszcze porozmawiamy; dowiem się, co jest prawdą.

Chreena położyła rękę na jego ramieniu.

Przepraszam, Oshere. Nie powinnam była ci tego mówić. Nie powtarzaj tego nikomu, a zwłaszcza Shir-ranowi.

Za późno – odezwał się Shir-ran. Wszedł niezdarnie do pokoju, kołysząc wielką lwią głową. – Tak mi przykro, Chreena. Podsłuchiwanie jest niegrzeczne, lecz nie mogłem się powstrzymać. Nie wiem jak ty, Oshere, ale ja jeszcze nigdy nie czułem się tak daleki od boskości jak teraz.

Oshere zobaczył łzy w wielkich bursztynowych oczach i w milczeniu opuścił byłych kochanków.

Shir-ran uciekł z miasta trzy miesiące później, odszedł bez słowa komentarza. Oshere dużo czasu spędzał z Chreena, poznając w sekrecie mroczną wiedzę o Czasach Pomiędzy – z wyjątkiem tego, jak doszło do katastrofy. Potem, przed miesiącem, przebudził się z naciągniętymi, bolącymi mięśniami i mocno wydłużoną twarzą.

Chreena pracowała bez wytchnienia, by mu pomóc. Bez rezultatu.

Teraz pragnął tylko dowiedzieć się jak najwięcej o ziemi i gwiazdach, o Panu Wszechrzeczy. I, niczym najcenniejszy klejnot, hołubił w sercu jedno marzenie.

Chciał zobaczyć ocean. Choćby raz.

Nękały ją koszmary. Brała udział w uczcie, jako jedyna kobieta. Mężczyźni wokół niej byli przystojni i wysocy, uśmiechali się w sposób niewymuszony, pełen ciepła, po przyjacielsku. Wyciągnęła rękę, by dotknąć swojego towarzysza, i poczuła pod palcami futro. Cofnęła się i spojrzała w bursztynowe oczy, które przejęły ją chłodem; zobaczyła długie kły, które mogłyby rozorać jej ciało. Siedziała jak sparaliżowana, gdy mężczyźni jeden po drugim stawali się lwami, a ich oczy traciły przyjazny wyraz.

Przebudziła się zlana zimnym potem. Noc była chłodna. Podmuchy wpadające przez okno pieściły jej nagą skórę, gdy wstała z łóżka. Wyszła na balkon i spojrzała na miasto skąpane w księżycowym blasku.

Ludzie Dianae spali w błogiej niewiedzy, nieświadomi czekającego ich przeznaczenia. Zadrżała i wróciła do sypialni. Sen nie chciał nadejść, ale była zbyt zmęczona, by pracować. Owinięta ciepłym wełnianym kocem wyniosła fotel na balkon i usiadła w świetle gwiazd.

Brakuje mi ciebie, Samuelu – powiedziała, wspominając dobrotliwą twarz utraconego męża, ojca syna, którego również straciła. – Gdyby wszyscy byli podobni do ciebie, świat nadal byłby rajem.

Ale ludzie nie przypominali Samuela Archera. Kierowała nimi chciwość lub żądza, nienawiść lub strach. Potrząsnęła głową. Ludzie Dianae nigdy nie zaznali wojny. Byli łagodni i pojednawczy, uprzejmi i wyrozumiali. A teraz, niczym w przewrotnym kosmicznym żarcie, przemieniali się w drapieżne zwierzęta.

Ludzie-Niedźwiedzie już dawno utracili swoje człowieczeństwo. Chreena kiedyś wyprawiła się z Shir-ranem do jednego z ich siedlisk w pobliżu Sadzawki Miecza. To, co zobaczyła, przejęło ją przerażeniem. Pozostał wśród nich tylko jeden człowiek, ale i u niego zaczęła się regresja.

Zostawcie nas – powiedział. – Jesteśmy przeklęci.

Teraz ich osiedle było opustoszałe, plemię przeniosło się w wysoko położone lasy, z dala od ciekawskich oczu, z dala od kpin czy litości.

Na równinie przed miastem zabrzmiał dumny ryk zwycięskiego myśliwego. Chreena zadrżała. W okolicy żyło, polując na jelenie i antylopy, około trzydziestu lwów. Jeszcze niedawno byli mężczyznami i kobietami, którzy rozmawiali, śmiali się i śpiewali.

Jej spojrzenie przesunęło się po starożytnych budowlach. Pozostało jedynie około czterystu ludzi Dianae – zbyt mało, by przeżyć i rozwijać się.

Dlaczego uważacie lwy za bogów? – zapytała kiedyś starego kapłana Menchora. – Przecież straciły dar mowy i są bezmyślne – Opowieści Starszych – rzekł z uśmiechem. Zamknął oczy i przytoczył z pamięci początek księgi: – Na początku była bogini Mariksen, która kroczyła pod słońcem i nie znała ani słów, ani starożytnych podań, ani imienia swego ojca – nie wiedziała nawet, że ojciec miał imię. Prawo Jedynego dotknęło ją i wówczas narodziło się jej imię. I wiedziała. I wiedząc zrozumiała, że utraciła wielki dar... coś cudownego... i to ją zasmuciło. Narodził się jej syn, ale on nie był bogiem. Był człowiekiem. Znał swoje imię i imię swojej matki i wiele innych imion. Ale jemu również doskwierało poczucie straty: puste miejsce gdzieś w głębinach duszy. I on był ojcem Dianae i ludzie wzrastali. I żyli w Wielkim Ogrodzie o kryształowych ścianach. Atoli pewnego dnia wielu wrogów wystąpiło przeciwko Prawu Jedynego. Na ziemi zapanował zamęt, mury popękały i wielka woda zniszczyła ogród. Lud Dianae nieomal uległ zagładzie. Później wody opadły, a zdumieni ludzie ujrzeli inny świat. Prawo Jedynego nawiedziło Penrana i ten stał się prorokiem. On rzekł nam, co zostało utracone i co odzyskane. Straciliśmy drogę do nieba; zdobyliśmy ścieżkę do wiedzy. On był pierwszym, który przyprowadził nas tutaj i pierwszym, który porzucił ścieżkę i odnalazł drogę.

Starzec otworzył oczy.

Jest tego dużo więcej, Chreena, ale jedynie Dianae mogą to zrozumieć.

Wierzysz, że wiedza przeszkadza wam w ujrzeniu nieba?

Jest wielką przeszkodą. Dusza może istnieć wyłącznie w czystości. Wiedza psuje, wypełnia nas marzeniami i pragnieniami. Takie ambicje odwracają nasze oczy od Prawa Jedynego.

A jednak dziki lew zna tylko głód i żądzę.

Być może, ale nie zabija dla kaprysu, a gdy ma pełny brzuch, młoda antylopa może podejść do sadzawki obok niego i napić się bezpiecznie.

Wybaczysz mi, że nie podzielam twoich przekonań?

Jeśli ty wybaczysz mi, że nie podzielam twoich. Być może oboje mamy rację – odrzekł Menchor. – Czyż nasze pochodzenie nie jest podobne? Czyż wasze początki nie sięgają Ogrodu i czyż nie zostaliście z niego wygnani? Czyż przez grzech Adama i zbrodnię Kaina także nie utraciliście drogę do nieba?

Chreena roześmiała się i grzecznie przyznała kapłanowi rację. Lubiła tego staruszka. Miała jeszcze jedno pytanie.

Co się stanie, kiedy, podobnie jak Niedźwiedzie, wszyscy Dianae staną się lwami?

Wszyscy będziemy bliżej Boga – odpowiedział z prostotą.

Ale nikt już nie będzie śpiewał.

Kto wie, jakie pieśni rozbrzmiewają w sercu lwa? Czy mogą być brzydsze od tych pieśni śmierci, jakie dobiegają zza muru?



Rozdział jedenasty


Shannow zostawił ogiera na wybiegu przy stajniach, zapłacił stajennemu za nakarmienie i oporządzenie zwierzęcia, potem zarzucił sakwy na ramię i ruszył do „Wytchnienia Podróżnych”, dwupiętrowego zajazdu w zachodniej części miasta. Jeden pokój był wolny, ale właściciel – chudy osobnik o ziemistej twarzy, nazwiskiem Mason – zapytał, czy Shannow nie mógłby zaczekać godzinę, potrzebną na posprzątanie.

Shannow zgodził się i zapłacił za trzy dni z góry. Zostawił sakwy w kantorku i przeszedł do sąsiedniej izby, gdzie znajdował się szynkwas, długi niemal na pięćdziesiąt stóp. Szynkarz uśmiechnął się na powitanie.

Co podać?

Piwo – zamówił Shannow. Zapłacił i zabrał dzban pienistego napitku do stołu w kącie, gdzie usiadł tyłem do ściany. Był zmęczony i osobliwie nieswój, a jego myśli uparcie wędrowały do kobiety z wozu. Powoli szynk zaczął zapełniać się robotnikami. Niektórzy przybywali prosto z kopalni; ubrania mieli czarne, twarze poznaczone smugami brudu i potu. Shannow dyskretnie przyglądał się każdemu przybyłemu. Nieliczni mieli pistolety, ale większość nosiła noże i topory. Miał już zamiar udać się do swego pokoju, gdy wszedł młody człowiek. Ubrany był w białą bawełnianą koszulę, ciemne spodnie i obcisłą bluzę z garbowanej skóry. Stroju dopełniał pistolet z gładką białą rękojeścią. Obserwując jak się porusza, Shannow poczuł narastający gniew. Oderwał wzrok od przybysza i dopił piwo. Oni zawsze wyglądali tak samo, bystroocy, zwinni jak koty: znak łowcy, zabójcy, wojownika.

Shannow opuścił bar, zabrał bagaże i wspiął się po schodach do pokoju. Był większy, niż się spodziewał, z podwójnym łóżkiem z mosiężnymi słupkami, dwoma krzesłami i stołem, na którym stała oliwna lampka. Rzucił sakwy za drzwiami i sprawdził okno. Do ziemi było około czterdziestu stóp. Rozebrał się, położył i zasnął na dwanaście godzin. Obudził się zgłodniały, więc szybko włożył ubranie, przypiął pas z bronią i zszedł na dół. Właściciel, Mason, powitał go skinieniem.

Chciałbym zażyć gorącej kąpieli – powiedział Shannow.

Na zewnątrz i w lewo, jakieś trzydzieści kroków. Nie sposób nie trafić.

Łaźnia była obskurną szopą, mieszczącą pięć metalowych wanien oddzielonych zasłonami na mosiężnych pierścieniach. Shannow poszedł na koniec i czekał, podczas gdy dwaj posługacze napełniali wannę parującą wodą. Przy wannie leżała kostka używanego mydła; wyszorował się porządnie i wyszedł z kąpieli. Ręcznik był szorstki i sztywny, ale spełnił swoją rolę. Ubrał się, zapłacił za obsługę i ruszył główną ulicą, wiedziony aromatem smażonego boczku.

Karczma pod szyldem Wesołego Pielgrzyma mieściła się w długiej chacie. Shannow zajął stół pod ścianą i usiadł przodem do drzwi.

Czego sobie życzysz? – zapytała Beth McAdam. Shannow podniósł wzrok i poczerwieniał. Wstał, zrywając kapelusz z głowy.

Dzień dobry, frey McAdam.

Mam na imię Beth. I pytałam, co podać.

Jajka, boczek... cokolwiek tu mają.

Gorący napój z orzechów i kory; z cukrem jest niezły.

Świetnie, spróbuję. Szybko znalazłaś pracę.

Musiałam – rzuciła na odchodnym.

Głód jakoś przeszedł, ale Shannow zaczekał na posiłek i wtłoczył go do żołądka. Polewka była gorzka, nawet z cukrem, i czarna jak smoła, ale nie zostawiła wrażenia niesmaku. Uregulował należność z malejącego zapasu monet Barty i wyszedł na słońce. W pobliżu zgromadził się tłumek. Shannow dostrzegł na środku ulicy młodego człowieka, widzianego wieczorem w zajeździe.

Do diabła, człowieku, to łatwe – mówił. – Po prostu stań i rzuć dzbanek, gdy będziesz gotów.

Nie chcę, Ciem – protestował tęgi górnik. – Możesz mnie zabić, cholera!

Jeszcze nikogo nie zabiłem przy tej sztuczce – przekonywał rewolwerowiec. – Choć zawsze bywa ten pierwszy raz.

Tłum ryknął śmiechem. Shannow stanął pod ścianą karczmy i patrzył, jak ludzie rozstępują się, tworząc szpaler po obu stronach rozmawiających. Gruby górnik stał około dziesięciu stóp od rewolwerowca, z glinianym garnkiem odsuniętym na długość ramienia.

Śmiało, Gary. Rzucaj! – zachęcił ktoś z tłumu.

Kiedy górnik posłuchał, spojrzenie Shannowa pomknęło do rewolwerowca. Jego dłoń zanurkowała w dół, poderwała się i ulicą przetoczył się huk strzału. Garnek rozleciał się na kawałki, tłum zaczął dziko wiwatować. Shannow oderwał się od ściany i ruszył w kierunku zajazdu.

Zdaje się, że nie jesteś pod wrażeniem – zagadnął młody człowiek, gdy Shannow go mijał.

Och, wręcz przeciwnie – zapewnił go, nie zwalniając, ale mężczyzna ruszył za nim.

Nazywam się Ciem Steiner – przedstawił się.

To wymagało wyjątkowej zręczności – skomentował Shannow. – Masz szybką rękę i dobre oko.

Zrobiłbyś coś takiego?

Nawet za milion lat. – Shannow wszedł do zajazdu. W pokoju wyjął Biblię z sakwy i przewracał stronice, aż natrafił na słowa, które wzbudziły oddźwięk w jego sercu.

I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga. Źródło jego światła podobne do kamienia drogocennego, jakby do jaspisu o przejrzystości kryształu. Miało ono mur wielki a wysoki, miało dwanaście bram, a na bramach – dwunastu aniołów... I miastu nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetla, a lampą jego – baranek... A nic nieczystego do niego nie wejdzie ani ten, co popełnia ohydę i kłamstwo.

Shannow zamknął księgę. Mur wielki a wysoki. Dokładnie jak ten na końcu doliny.

Taką miał nadzieję. Na Boga, miał nadzieję...


Przebudzony hukiem wystrzałów, sturlał się z łóżka i doskoczył do okna, wyglądając na ulicę zalaną blaskiem księżyca. W kurzu leżało dwóch ludzi; stał tylko Ciem Stainer z pistoletem w dłoni. Ludzie wybiegali z zajazdów i z sąsiednich uliczek. Shannow potrząsnął głową i wrócił do łóżka.

Rano zamówił śniadanie przy długim szynkwasie – miskę gorącej owsianki i wielki kubek czarnego napoju zwanego bakerem od nazwiska człowieka, który wprowadził go na tym terenie jakieś osiem lat temu.

Przy jego stole pojawił się Boris Haimut.

Mogę się przy siąść? – zapytał nieśmiało.

Shannow wzruszył ramionami. Mały, łysiejący uczony przysunął sobie krzesło i usiadł. Barman przyniósł mu bakera i Haimut przez chwilę w milczeniu sączył napitek.

Interesujący mikstura, meneer Shannow. Wiesz, że kuruje bóle głowy i reumatyzm? Jest też lekko uzależniająca.

Shannow odstawił swój kubek.

Nie, nie – sprostował Haimut z uśmiechem. – Chciałem tylko powiedzieć, że człowiek przy wyka do jego smaku. Nie ma żadnych szkodliwych efektów. Długo zostaniesz w Dolinie Pielgrzymiej?

Dwa dni, może trzy.

To mogłoby być piękne miejsce, ale obawiam się, że zagoszczą tu kłopoty.

Skończyliście pracę przy statku? – zapytał Shannow.

My... Klaus i ja... zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia wykopów. Przejął je meneer Scayse.

Wyrazy współczucia.

Haimut rozpostarł ręce.

Zostało niewiele do zobaczenia. Stwierdziliśmy, że to tylko część statku – musiał się przełamać, gdy tonął. Upadły teorie, że była to budowla.

Co teraz będziesz robił?

Zaczekam na konwój i wrócę na wschód. Zawsze jest jakaś ekspedycja. To moje życie. Słyszałeś strzelaninę zeszłej nocy?

Owszem.

W ostatnim miesiącu zmarło tutaj gwałtowną śmiercią czternaście osób. Tu jest gorzej niż na Wielkiej Równinie.

Tutaj jest bogactwo – odrzekł Shannow. – Przyciąga ludzi gwałtu, ludzi słabych duchem i złych. Widziałem to w innych miejscach. Kiedy bogactwo się kończy, wrzód nabrzmiewa coraz bardziej.

Są jednak ludzie, meneer Shannow, którzy mają talent do przecinania takich wrzodów, prawda?

Shannow spojrzał w blade oczy rozmówcy.

W rzeczy samej, meneer Haimut. Ale wydaje się, że w Dolinie Pielgrzymiej nie ma nikogo takiego.

Och, myślę, że jest jeden, ale jego to nie obchodzi. Nadal szukasz Jeruzalem, Jonie Shannow?

Tak. I już nie przecinam wrzodów.

Haimut odwrócił wzrok i zmienił temat.

Dwa lata temu spotkałem podróżnego, który powiedział mi, że był na południe od Wielkiego Muru. Opowiadał o zadziwiających cudach – o wielkim mieczu, który wisi pod chmurami, z wieńcem krzyży wokół rękojeści. Niecałe sto mil dalej leżą ruiny niewiarygodnie wielkiego miasta. Sprzedałbym duszę, aby je zobaczyć.

Oczy Shannowa zwęziły się.

Nigdy nie mów takich rzeczy, nawet żartem, bo możesz pożałować.

Haimut uśmiechnął się.

Wybacz, zapomniałem, że jesteś głęboko wierzący. Zamierzasz wyprawić się za mur?

Tak.

To niebezpieczna kraina, zamieszkana przez dziwaczne bestie.

Niebezpieczeństwo czai się wszędzie. Zeszłej nocy dwóch ludzi zginęło na ulicy. Nie ma bezpiecznego miejsca na całym świecie.

Niestety, to coraz większa prawda. Od czasu ostatniej pełni księżyca mieliśmy w samej Dolinie Pielgrzymiej sześć gwałtów, osiem morderstw, sześć pojedynków zakończonych śmiercią, i nie wiadomo nawet ile ran zadanych nożem podczas bójek i burd.

Po co rachujesz takie rzeczy? – zapytał Shannow, dopijając bakera.

Z przyzwyczajenia. – Wyjął z przepastnej kieszeni zwitek papieru i ołówek. – Czy zechciałbyś wyświadczyć mi uprzejmość, meneer, i opowiedzieć o tym wielkim statku, który widziałeś podczas swoich podróży?

Przez prawie pół godziny wypytywał o statek-widmo i zrujnowane miasta Atlantydy. W końcu Shannow wstał, zapłacił za śniadanie i wyszedł na ulicę. Większą część poranka spędził na błąkaniu się po mieście. Na zachodnim krańcu budynki zdradzały zamożność mieszkańców i tam panował względny spokój, ale dalej na wschód, gdzie skupiały się podniszczone i bardziej prowizoryczne domostwa, przed karczmami i oberżami co rusz dochodziło do bijatyk. Za miasteczkiem rozpościerała się łąka zabudowana namiotami. Nawet tutaj sprzedawano trunki; widział licznych pijaków, siedzących lub leżących na trawie w rozmaitych fazach upojenia.

Miasto wyrosło wokół kopalni. Włóczędzy ciągnęli do niego niczym mrówki do miodu, a za nimi zbójcy i złodzieje, gracze w kości i szulerzy. Shannow opuścił miasteczko namiotów i wrócił na główną ulicę. Z budynku wzniesionego z bali dobiegał dziecięcy śpiew. Zatrzymał się na chwilę i przysłuchiwał się melodii, próbując dopasować do niej słowa. Był to przyjemny dźwięk, pełen młodości, nadziei i niewinnej radości; początkowo podniósł go na duchu, ale po chwili opadła go melancholia i wrażenie, że coś utracił.

Przed „Wytchnieniem Podróżnych” zebrał się wielki tłum, nad którym przetaczał się głęboki, poruszający do głębi głos. Shannow przyłączył się do zgromadzonych i spojrzał na mówcę stojącego na beczce. Był to wysoki, barczysty mężczyzna o rudych, kędzierzawych włosach. Nosił czarną szatę przepasaną szarym sznurem, a na jego piersiach spoczywał drewniany krzyż.

I mówię wam, bracia, że Pan czeka na was. Pragnie jedynie otrzymać od was znak. Chce, abyście oderwali oczy od błota, w jakim nurzają się wasze stopy, i wznieśli je ku chwale niebios. Chce usłyszeć wasze głosy mówiące: „Panie, wierzę”. A wtenczas, przyjaciele, radość przepełni wasze dusze.

Jakiś mężczyzna wystąpił z tłumu.

A później każe nam przywdziać takie śliczne, czarne kiecki? Powiedz mi, Pastorze, czy musisz kucać, żeby się odlać?

To głos ciemnoty, bracia – zaczął kaznodzieja, ale mężczyzna przekrzyczał go.

Ciemnoty? Ty obrzygany synu dziwki! Możesz zabrać swojego Jezusa i kazać mu...

Wysoki but Pastora trafił mężczyznę w podbródek i zwalił go z nóg.

Jak mówiłem, drodzy przyjaciele – podjął – Pan czeka z miłością w sercu na każdego grzesznika, który okaże skruchę. Ci zaś, którzy nadal kroczyć będą ścieżką zła, ugną karki pod Mieczem Boga i spłoną w jeziorze ognia piekielnego. Zaprzyjcie się zła, żądzy i chciwości. Miłujcie bliźniego jak siebie samego. Tylko wtedy Pan uśmiechnie się do was, a jego nagroda będzie tym większa.

Kochasz go, Pastorze? – krzyknął ktoś z tłumu, wskazując na nieprzytomnego pyskacza.

Jak własnego syna! – Pastor wyszczerzył zęby. – Ale dzieci muszą nauczyć się dyscypliny. Ścierpię wulgarność, bowiem jest to sposób życia grzeszników, nie zdzierżę jednakże bluźnierstw i znieważania Pana. Mając z czymś takim do czynienia, uderzać grzeszników będę od bioder aż do goleni, jak Samson Filistynów.

A może by tak po kielichu, pastorze? – zawołał jakiś człowiek.

Miło, że pytasz, synu. Mam ochotę na mocne piwo.

Gdy rozległ się śmiech, pastor wzniósł ręce, prosząc o ciszę.

Jutro, w dzień sabatu, odprawię nabożeństwo za miasteczkiem namiotów. Będą śpiewy i modlitwy, a potem strawa i napoje. Weźcie żony, kochanki i dzieci. Urządzimy festyn na łące. No, gdzie to obiecane piwo? – Zeskoczył z beczki i podszedł do leżącego mężczyzny. Podniósł go, zarzucił sobie na ramię i wmaszerował po stopniach do „Wytchnienia Podróżnych”. Shannow został na słońcu.

Imponujące, prawda? – zagadnął Ciem Steiner.

Shannow odwrócił się. Oczy młodego mężczyzny były jasne i wyzywające.

Owszem – zgodził się Shannow.

Mam nadzieję, że nie przeszkodziła ci ta nocna awantura.

Nie. Wybacz, muszę iść. Dobiegł go głos Steinera:

Irytujesz mnie, przyjacielu. Mam nadzieję, że nie dojdzie między nami do zwady.

Shannow zignorował go. Wrócił do pokoju i przeliczył resztę Bartów: siedem sztuk srebra, trzy połówki i pięć ćwiartek. Wyjął z kieszeni złotą monetę, którą znalazł w worku zjedzeniem Shir-rana. Miała ponad cal średnicy i widniał na niej miecz otoczony gwiazdami; rewers był pusty. Shannow podszedł do okna, by lepiej się jej przyjrzeć. Miecz miał niezwykły kształt, był długi i zwężał się ku końcowi, a gwiazdy przypominały krzyże.

Nagle rozbrzmiał grzmot kopyt i spora grupa jeźdźców wjechała na ulicę. Shannow otworzył okno i wyjrzał. Zobaczył, że dwaj jeźdźcy wloką ciało jakiegoś zwierzęcia. Zebrał się spory tłum. Jeźdźcy ściągnęli wodze i Shannow ze zdziwieniem ujrzał, jak zakrwawione zwierzę podnosi się z trudem i staje na zadnich łapach.

Rzuciło się do ucieczki, ale sznur zatrzymał je w miejscu. Rozległy się dwa strzały i na plecach zwierzęcia pojawiły się krwawe dziury. Kilku gapiów dobyło broni i kule zbiły zwierzę z nóg. Shannow szybko zbiegł po schodach. W sąsiedztwie „Wytchnienia Podróżnych” mieścił się magazyn, przed którym stało kilka beczek i leżała sterta długich drewnianych uchwytów do siekier lub kilofów. Złapał stylisko, wszedł w grupę konnych i zatrzymał się przed brodaczem na karym rumaku. Stylisko zaświszczało w powietrzu i wylądowało na twarzy jeźdźca, który przekoziołkował nad zadem konia i legł na ulicy w tumanie kurzu. Shannow rzucił pałkę na jego ciało, złapał za łęk i skoczył na siodło.

W całkowitej ciszy minął oszołomionych jeźdźców. Szarpnął wodze, odwracając ogiera w ich stronę.

Jak się ocknie, powiedzcie mu, że przywłaszczanie sobie cudzych koni to ryzykowny proceder – przykazał. – Może to go czegoś nauczy. Zostawię jego siodło w stajni.

On cię za to zabije, przyjacielu – zauważył młody mężczyzna.

Nie jestem twoim przyjacielem, dzieciaku. I nigdy nie będę.

Ruszył dalej, przystając jedynie po to, by rzucić okiem na martwe zwierzę. Wyglądało prawie tak samo, jak Shir-ran w swoich ostatnich dniach – bujna lwia grzywa, silnie umięśniony kark. Shannow trącił piętami boki ogiera i skierował się do stajni.

Stajenny wyszedł mu na spotkanie.

Wybacz, meneer, nie mogłem ich powstrzymać. Było ich ośmiu... nie dziesięciu. Zabrali jeszcze trzy inne konie.

Kim oni są? Złodziejami?

Pracują dla Scaysego – odpowiedział mężczyzna takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.

Shannow wprowadził ogiera do stajni. Zdjął siodło i rzucił je w kąt; wytarł konia z piany i wyszczotkował błyszczący grzbiet.

Wspaniałe zwierzę. – Stajenny, utykając, zbliżył się do ogiera. – Musi mieć pięć i pół stopy w kłębie. I założę się, że pędzi z wiatrem w zawody.

Zgadza się. Co ci się stało w nogę?

Drewniany stempel pękł w kopalni parę lat temu. Strzaskało mi kolano. Może był to, cholera, znak, że lepiej żyć na powierzchni niż pod nią. Mniej pieniędzy, ale oddycha się o wiele swobodniej. Co to była za strzelanina?

Zabili pojmanego lwa.

Cholera, chciałbym to zobaczyć. Czy był to jeden z tych ludzi-demonów?

Nie wiem, próbował uciekać na zadnich nogach.

Panie, że też mnie to ominęło! Wiesz, teraz nie ma ich tyle co dawniej. Ubyło ich, od kiedy zniknęły bramy w murze. Zwykle widywaliśmy je na wiosnę. Raz zabiły rodzinę nad Srebrnym Strumieniem. Pożarły wszystkich, dasz wiarę? To był samiec czy samica?

Samiec – powiedział Shannow.

Aha. Nigdy nie widziałem samicy. Pewnie są za murem.

Czy ktoś tam bywa?

Za murem? – stajenny musiał się upewnić. – Nie, nigdy. Wierz mi, tamte istoty smażą ludzkie dusze.

Skąd wiesz, skoro nikt tam nie chodzi?

Stajenny wyszczerzył zęby.

Nikt nie chodzi tam teraz. Pięć lat temu wyruszyła ekspedycja. Wrócił tylko jeden człowiek, z czterdziestu dwóch. To on opowiedział o mieczu na niebie. Przeżył ledwie miesiąc – zmarł od ran i zadrapań na ciele. Potem, dwa lata temu, wrota zniknęły. Było ich troje, wysokich na dwadzieścia stóp i równie szerokich. Wieczorem je widziałeś, rano już ich nie było.

To znaczy, że zostały zamurowane?

Zniknęły, mówię! Bez śladu. Ani szczelin, ani wyłomów. Mech i rośliny rozrastają się na starych głazach, jakby nigdy nie było żadnych bram.


Znała problem i mogła przewidzieć rezultaty. A jednak była bezradna, nie potrafiła odwrócić procesu... tak samo, jak nie umiała ocalić syna. Kobieta imieniem Chreena miotała się po komnacie medycznej z furią w oczach, z zaciśniętymi pięściami.

Jeden mały Kamień Sipstrassi mógłby wszystko odmienić; kawałek z nietkniętymi złotymi żyłami mógłby uratować Oshere i jemu podobnych. Mały Luke nadal cieszyłby się życiem, a Shir-ran stałby u jej boku, wysoki i przystojny.

Przeszukała góry i doliny, wypytała lud Dianae. Nikt nigdy nie widział takiego kamienia, czarnego jak węgiel i prążkowanego złotem, ciepłego w dotyku i niosącego ukojenie duszy.

Obarczała się winą, bowiem przyniosła własny kamień do tej odległej krainy i zużyła go, aby zapieczętować mur – jedna wielka fala mocy Sipstrassi wymazała bramy, przez które mógłby przybyć człowiek i splugawić ziemie Dianae. A potem dokonała wielkiego odkrycia: człowiek już ich zniszczył... przed Drugim Potopem.

Ludzie Dianae. Ludzie DNA. Ludzie-koty. Mutanty, wybryki natury od setek lat. Została wychowana w przekonaniu, że byli ofiarami trucizn i toksycznych odpadów, które zanieczyściły ziemię, ale teraz zaczęła rozumieć prawdziwą tragedię, która stanowiła spuściznę Czasów Pomiędzy. Inżynieria genetyczna wyrodziła się we wrogim środowisku. Powstały nowe rasy; inne, takie jak Dianae, powoli wymierały.

Tutejsi kapłani wierzyli, że Przemiany były darem niebios. Tylko że zdarzały się coraz częściej, i całe rodziny nosiły znaki regresji.

Gniew Chreeny wzrastał. W bazie widziała książki i nagrania. Wiele chorób w Czasach Pomiędzy leczono wdrażanymi do produkcji masowej środkami, wytworzonymi przez bakterie o zmienionym DNA. Przykładem była insulina dla diabetyków. Produkcję żywności zwiększano przez wprowadzanie genów wzrostu do trzody i bydła – uszlachetnianie genami, jak mówili. Ale władcy świata w Czasach Pomiędzy poszli dużo dalej.

Obyście zgnili w piekle! – pomyślała. Nagle uśmiechnęła się. Bo przecież faktycznie gnili w piekle. Ich odrażający świat został unicestwiony przez siły natury, które oczyściły ziemię, jak krew wypłukuje ropę z czyraka.

A jednak natura nie poradziła sobie ze źródłem choroby – z samym człowiekiem: skończonym drapieżcą, bezmyślnym mordercą. Nawet teraz ludzie walczyli między sobą, zabijając i plądrując.

Klątwa tej ziemi działała. Ogromny poziom promieniowania, toksyczne odpady w powietrzu, którym oddychali – wszystko to razem zaowocowało nieopisaną agresją i przemocą.

Koło historii obróciło się. Człowiek ponownie odkrył pistolety i wzniósł się na poziom, jaki niegdyś osiągnął w połowie dziewiętnastego wieku. Niedługo wzięci ku niebu, utworzy państwa i rozpocznie wojny.

Powoli wspięła się na platformę obserwacyjną. Mogła stamtąd popatrzeć na ulice miasta i obserwować ludzi zajętych swoimi sprawami. Dalej widziała pola i stada bydła. A jeszcze dalej – podobny nitce mur między światami. Niemal słyszała walącego w ten mur człowieka, wyładowującego wściekłość na potężnych, starożytnych głazach.

Chreena przeniosła spojrzenie na południe, gdzie ciężkie chmury sunęły nad młodymi górami i gdzie krył się Miecz Boga. Przebiegł ją dreszcz.

Gwałtowna burza rozszalała się na wschodzie. Chreena odwróciła się, by popatrzeć na błyskawice rozwidlające się przy ziemi, na kotłujące się czarne burzowe chmury. Zimny wiatr z wyciem przeleciał nad równiną. Znowu zadrżała i schroniła się w budynku.

Miasto miało przetrwać burzę, tak jak przetrwało pierwszy potop i straszliwą furię podnoszącego się oceanu.

Chreena straciła okazję zobaczenia błysku błękitu w jądrze burzy; wyglądało to tak, jakby kotary rozsunęły się na wietrze, odsłaniając jasne niebo wśród ciężkich, czarnych chmur. W środku błękitu zajaśniał złoty dysk drugiego słońca, które na chwilę krótszą od uderzenia serca rzuciło podwójne cienie na ulice miasta.


Rozdział dwunasty


Jeźdźcy zsiedli z koni i zgromadzili się wokół leżącego mężczyzny. Nos miał zmiażdżony, oczy zapuchnięte; krew lała się obficie z rozciętej górnej wargi. Dwaj z nich podnieśli go i znieśli z ulicy na chodnik przed „Wesołym Pielgrzymem”.

Właściciel, Josiah Broome, wziął miskę czystej wody i ręcznik i ukląkł przy rannym mężczyźnie. Zanurzył ręcznik w zimnej wodzie i delikatnie przyłożył go do czoła rannego.

To niesłychane! – zawołał. – Wszystko widziałem. Napadać na człowieka bez ostrzeżenia! Nikczemność!

Masz cholerną rację – przyznał jeden z towarzyszy poszkodowanego.

Tacy jak on zrujnują tę dolinę, zanim będziemy mieli szansę zbudować coś, co zdoła przetrwać – powiedział Broome.

On ukradł mu konia, do cholery! – krzyknęła Beth Mc Adam. Nie mogła się powstrzymać.

Broome poderwał głowę.

Ci ludzie polowali na bestię, która mogła pożreć twoje dzieci, i wzięli pierwsze napotkane wierzchowce. Wystarczyło, by poprosił tego człowieka o zwrot swego konia. Ale nie. Oni zawsze są tacy sami. Gwałt. Śmierć. Zniszczenie. Wszystko to ciągnie za nimi jak plaga.

Beth powstrzymała słowa cisnące się na usta i wróciła do karczmy. Potrzebowała tej pracy, aby powiększyć fundusze ukryte w wozie i zapłacić za naukę dzieci w miejscowej szkole. Ale ludzie tacy jak Broome zawsze wyprowadzali ją z równowagi. Ślepe świętoszki, widzieli tylko to, co chcieli zobaczyć. Beth przebywała w Dolinie Pielgrzymiej zaledwie od dwóch dni, ale zdążyła poznać polityczne układy miasteczka. Ci jeźdźcy pracowali dla Edrica Scayse, a on zaliczał się do trzech najpotężniejszych ludzi w Dolinie. Był właścicielem największej kopalni, dwóch magazynów i, do spółki z Masonem, „Wytchnienia Podróżnych” oraz kilku szulerni we wschodniej dzielnicy. Jego ludzie patrolowali miasteczko namiotów, wymuszając haracze za ochronę. Dobytek czy wozy tego, kto nie zapłacił, padały łupem złodziei lub ognia. Ludzie Scaysego w większości rekrutowali się ze zbójców.

Beth widziała, jak przywleczono i zastrzelono zwierzę, i widziała, jak Shannow odzyskał swego konia. Człowiek, który go ukradł, był poturbowany, ale żywy. Shannow mógł poprosić o zwrot, Beth jednak wiedziała, że złodziej by odmówił, a wówczas z pewnością doszłoby do strzelaniny. Broome był beznadziejnym durniem. Ale był również jej szefem i na swój sposób przyzwoitym facetem. Wierzył w szlachetność człowieka, uważał, że wszelkie nieporozumienia można rozwiązać bez walki. Beth stała w wejściu i patrzyła, jak zajmuje się rannym. Był wysoki i chudy, miał długie włosy koloru piasku i szczupłą twarz, w której wyróżniały się duże, lekko wytrzeszczone niebieskie oczy. W sumie był niebrzydkim mężczyzną, a ją traktował z kurtuazją. Był bezdzietnym wdowcem i Beth poddała go wnikliwej analizie; wiedziała, że dobrze byłoby znaleźć sobie porządnego, zamożnego człowieka, który zapewniłby bezpieczeństwo jej dzieciom. Jednak Broome nie spełniał wymagań.

Ranny odzyskał przytomność i posadzono go na ławie. Beth przyniosła mu kufel bakera.

Zabiję tego syna dziwki – wymamrotał. – Tak mi dopomóż Bóg. Zabiję go!

Nawet o tym nie myśl, menner Thomas – poprosił Broome. – Jego postępek był haniebny, ale dalsza przemoc niczego nie odmieni.

Mężczyzna wstał.

Kto jest ze mną?

Dwaj jeźdźcy przyłączyli się do niego. Thomas wyciągnął pistolet z pochwy i sprawdził ładunki.

Gdzie on jest?

Zabrał ogiera z powrotem do stajni – pospieszył z odpowiedzią niski chudzielec.

Dzięki, Jack. Dobra, poszukajmy go.

Proszę, meneer... – zaczął Broome. Thomas odepchnął go na bok.

Beth wyśliznęła się przez kuchnię na podwórze, zebrała w garście długą spódnicę i pobiegła opłotkami, wyprzedzając trzech mężczyzn. Na końcu ulicy dostrzegła Shannowa, który rozmawiał ze stajennym w drzwiach stajni. Szybko podbiegła do niego.

Idą po ciebie, Shannow, jest ich trzech. Odwrócił się do niej i uśmiechnął łagodnie.

Miło, że o mnie pomyślałaś.

Daj sobie spokój z uprzejmościami. Kulbacz konia i spływaj.

Mam bagaże w pokoju. Czy nie mogłabyś tu na mnie zaczekać?

Mówiłam, że jest ich trzech.

W tym człowiek, którego uderzyłem?

Tak – odpowiedziała.

Shannow skinął głową, zdjął płaszcz i rzucił go na belkę dzielącą boksy. Później wyszedł na słońce. Beth stanęła w wejściu i obserwowała, jak kieruje się ku środkowi ulicy. Tam stanął i czekał z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków. Słońce stało wysoko, świecąc w twarze trzech rewolwerowców. Zbliżali się, odsuwając od maszerującego pośrodku Thomasa. Beth czuła narastające napięcie.

I co teraz powiesz, synu dziwki? – krzyknął Thomas. Shannow nie odezwał się.

Kot odgryzł ci język?

Zatrzymali się w odległości dziesięciu kroków od niego. Dopiero wtedy usłyszeli ciche, wyraźne słowa:

Przyszliście tutaj, by umrzeć?

Beth zobaczyła, jak ten z prawej otarł pot z twarzy i zerknął nerwowo na kolegę. Thomas chwycił pistolet, ale pojedynczy strzał zwalił go z nóg. Stopy wierzgnęły w kurzu ulicy, z przodu spodni pojawiła się rosnąca plama.

Pozostali dwaj zastygli niczym posągi.

Jeśli wolno coś zasugerować – przemówił spokojnie Shannow – to zabierzcie go z ulicy.

Skoczyli posłusznie do zwłok, a on wrócił do Beth i stajennego.

Raz jeszcze dziękuję, frey Mc Adam. Przykro mi, że byłaś świadkiem tego wydarzenia.

Widok trupów nie jest mi obcy, meneer Shannow. Ale on ma wielu przyjaciół, i nie sądzę, żebyś był tutaj bezpieczny. Powiedz mi, skąd wiedziałeś, że tamci nie będą walczyć?

Nie wiedziałem, lecz gniew kierował tylko tym jednym. Wybierasz się na jutrzejsze zebranie do Pastora?

Możliwe.

Byłbym zaszczycony, mogąc towarzyszyć tobie i dzieciom.

Wybacz, meneer – powiedziała Beth. – Moim zdaniem jesteś teraz w niejakim niebezpieczeństwie i nie chciałabym, żeby moim dzieciom coś zagroziło.

Rozumiem. Oczywiście, masz rację.

Gdybym nie miała dzieci... odpowiedź mogłaby być inna.

Skłonił się i odszedł w blask słońca.

Cholera, ależ on ma nerwy – powiedział stajenny. – No cóż, za Thomasem nikt nie będzie tęsknił, a przynajmniej nie nazbyt długo.

Beth nie skomentowała.

Człowiek Jeruzalem przystanął na ulicy, gdzie jedynie plama krwi wskazywała miejsce, w którym została przerwana nić życia. Nie odczuwał żalu. Ten człowiek sam podjął decyzję i Shannow wspomniał słowa Salomona: Nie dążcie do śmierci przez swe błędne życie, nie gotujcie sobie zguby własnymi rękami!

Droga powrotna do pokoju była długa i Shannow krocząc pylistą ulicą czuł na sobie spojrzenia wielu oczu. Jeźdźcy zebrali się przy karczmie, ale żaden nie odezwał się słowem, gdy przechodził obok. W „Wytchnieniu Podróżnych” czekał Ciem Steiner; zerwał się na jego widok.

Wiedziałem. Gdy tylko ujrzałem cię w szynku, coś mi szepnęło, że jesteś człowiekiem czynu. Jak się nazywasz, przyjacielu?

Shannow.

Powinienem był odgadnąć: Człowiek Jeruzalem. Jesteś daleko od domu. Kto po ciebie posłał? Brisley? Fenner?

Nikt, Steiner. Jeżdżę tam, gdzie mam ochotę.

Zdajesz sobie sprawę, że pewnego dnia możemy się zmierzyć? Shannow patrzył na niego przez kilka sekund.

To nie byłoby roztropne – rzekł miękko.

Cholerna racja. Lepiej o tym pamiętaj. Meneer Scayse chciałby zamienić z tobą parę słów, Shannow. Jest w szynku.

Shannow odwrócił się ku schodom.

Nie słyszałeś, co powiedziałem? – zawołał Steiner.

Nie zwracając na niego uwagi, Shannow poszedł do swego pokoju. Nalał sobie kubek wody z dzbanka i usiadł na krześle przy oknie. Czekał.


Edric Scayse wyłonił się z szynku.

Poszedł sobie, panie Scayse – zameldował Steiner. – Mam go sprowadzić?

Nie. Czekaj tu na mnie.

Był wysokim mężczyzną, barczystym, o krótkich, kruczych włosach. Dokładnie ogolona twarz była silna i kanciasta, ciemne oczy głęboko osadzone. Poruszał się płynnie, z dużą pewnością siebie. Podszedł do drzwi pokoju Shannowa i zapukał.

Wejść, otwarte – usłyszał.

Wszedł. Wbił oczy w mężczyznę siedzącego przy oknie i zrewidował plany. Miał zamiar zaoferować Shannowowi pracę, ale taka propozycja mogłaby tylko przysporzyć mu wroga.

Mogę usiąść, panie Shannow?

Myślałem, że w tej części kraju używa się słowa „meneer”.

Nie pochodzę stąd. – Scayse usiadł na krześle na przeciw Człowieka Jeruzalem.

Co pana sprowadza, Scayse?

Chciałbym przeprosić. Młody człowiek, który ukradł pańskiego konia, pracował dla mnie. Był w gorącej wodzie kąpany. Pragnę zapewnić, że nie będzie żadnego rewanżu. Jasno dałem to do zrozumienia swoim jeźdźcom.

Shannow wzruszył ramionami. Nie zmienił wyrazu twarzy.

I?

Scayse poczuł narastający gniew, ale zdusił go i zmusił się do uśmiechu.

Nie ma żadnego „i”. To tylko akt uprzejmości. Długo zabawi pan w Dolinie?

Nie. Zamierzam udać się na południe.

Bez wątpienia szukać cudów na niebie. Zazdroszczę. Minie co najmniej trzy miesiące, nim zbiorę siły na przebycie muru.

Siły? W jakim celu? – zapytał Shannow.

Az ust jego wychodzi ostry miecz, by nim uderzyć narody – zacytował Scayse. – On paść je będzie rózgą żelazną.

Patrzył, jak wyraz twarzy Shannowa zmienia się z otwartej wrogości w czujność.

Czytuje pan Pismo, jak słyszę. Ale co to dla pana oznacza?

Scayse pochylił się, wykorzystując przewagę.

Zebrałem informacje o ziemi za murem i o tamtejszych cudach. Są tam wielkie znaki na niebie. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Jest tam błyszczący miecz otoczony przez gwiazdy i krzyże, a na mieczu nazwa, której nikt nie potrafi odczytać. Dokładnie tak, jak mówi Pismo. Co więcej, ziemia jest zamieszkana przez stwory, które chodzą jak ludzie i oddają cześć czarnej bogini – wiedźmie, która szerzy zbereźne rytuały. Albo, jak ujmuje to Pismo, panie Shannow:

I ujrzałem niewiastę, siedzącą na bestii szkarłatnej pełnej imion bluźnierczych... czy też: Bestia, którą widziałem, podobna była do pantery, łapy jej – jakby u niedźwiedzia, paszcza, jakby paszcza lwa.

Wszystkie te rzeczy są za murem, panie Shannow. Chcę tam pójść i odnaleźć Miecz Boga.

I dlatego zbierasz pan zbójców i rewolwerowców?

Miałbym zbierać chłopów i nauczycieli? Shannow wstał i podszedł do okna.

Kiepski ze mnie dyskutant. I nie jestem sędzią.

Za jego plecami Scayse powstrzymał uśmiech triumfu i zachował milczenie. Shannow odwrócił się, jego blade oczy spoczęły na gościu.

Ale też nie jestem głupcem, panie Scayse. Ty pragniesz władzy... dominacji nad swoimi towarzyszami. Nie jesteś poszukiwaczem prawdy. Twoi ludzie się boją. Ale to nie moja sprawa.

Ma pan rację, panie Shannow, mówiąc o pogoni za władzą. Ale władza sama w sobie nie jest złem. Czyż Dawid, syn rolnika, nie został wyniesiony na króla Izraela? Czyż sam wielki Mojżesz nie był dzieckiem niewolnika? Bóg obdarzył ludzi różnymi talentami i należy je wykorzystywać. Nie jestem ani mordercą, ani zbójcą. Moi ludzie może są porywczy i nieokrzesani, ale płacą za swoje zakupy i z szacunkiem traktują ludność tej osady. Żaden nie został oskarżony o mord czy gwałt, a ci, których przyłapano na kradzieży, ze mną mieli do czynienia. Zawsze będą władcy, panie Shannow. I nie jest grzechem zostać jednym z nich.

Shannow usiadł, nalał wody do kubka, zaproponował gościowi. Scayse wymówił się z uśmiechem.

Jak wspomniałem, nie jestem sędzią – zaczął Shannow – i nie zostanę tu zbyt długo. Ale już widziałem podobne osady. Przemoc stale rośnie i wkrótce, jeśli nie zostanie zaprowadzony porządek, zginie wiele osób. Dlaczego, dążąc do władzy, nie zaprowadzi pan tutaj porządku?

Ponieważ nie jestem tyranem, panie Shannow. Szulernie we wschodniej części miasta nie podlegają mojej jurysdykcji. Mam wielką farmę, kilka stad mlecznego i rzeźnego bydła oraz jestem właścicielem największej kopalni. Moje ziemie są patrolowane przez moich ludzi, ale samo miasto, choć prowadzę tu interesy, mało mnie interesuje.

Shannow pokiwał głową.

Znaleźliście coś interesującego we wraku statku?

Scayse wyszczerzył zęby.

Słyszałem o waszej... sprzeczce. Tak, znalazłem, panie Shannow. Parę sztab złota i kilkanaście interesujących kawałków srebrnej płyty. Ale nic nie może równać się z tym, co pan widział na „Titaniku”.

Shannow nie okazał zdziwienia – po prostu pokiwał głową. Scayse kontynuował:

Tak, widziałem „Titanika”. Wiem, że wskrzesił go Demon Kamienia Sipstrassi, i słyszałem też o pańskiej walce z Sarento. Ja również nie jestem głupcem. Wiem, że świat, który odszedł, znał cuda wykraczające nad nasze najśmielsze wyobrażenia, i że są one dla nas stracone, być może na zawsze. Ale ten nowy świat również dysponuje mocą. I ja znajdę ją za murem.

Demon Kamienia został zniszczony – rzekł Shannow. – Jeśli znałeś pan Sarento, musisz wiedzieć też o wywołanej przez niego Wojnie Piekielników. Taka moc nie jest przeznaczona dla ludzi.

Scayse wstał.

Jestem z panem uczciwy, Shannow, ponieważ darzę pana szacunkiem. Nie pragnę konfrontacji. Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie mówię tak ze strachu. Po prostu nie szukam niepotrzebnych wrogów. Sipstrassi jest zaledwie źródłem mocy, podobnie jak pańska broń, która w złych rękach stanie się narzędziem zła. Ja nie jestem złym człowiekiem. Życzę dobrego dnia.

Scayse opuścił pokój i zszedł na dół, gdzie czekał Steiner.

Mam go załatwić, panie Scayse?

Trzymaj się od niego z daleka, Ciem, bo ten człowiek cię zabije.

Pan chyba żartuje. Nie mam sobie równych w walce na pistolety.

Nie powiedziałem, że mógłby ci dorównać, Ciem. Powiedziałem, że cię zabije.



Rozdział trzynasty


Przez dwa długie, upalne dni Nu-Khasisatra wędrował przez Wielką Równinę. Góry wcale nie wydawały się bliższe, a sił mu ubywało. Jako szkutnik był dumny ze swojej nadzwyczajnej krzepy i bez wysiłku dźwigał wielkie ciężary, drewno czy też kamienie. Ale ta nie kończąca się wędrówka wymagała nie tężyzny fizycznej, lecz wytrwałości, a tej, jak Nu stwierdził, bardzo mu brakowało. Usiadł w cieniu płytkiego zagłębienia i wyjął z kieszeni Kamień Sipstrassi. Był niechętny zużywaniu jego mocy, gdyż nie wiedział, ile jej zostało, ani ile będzie potrzebował na powrót do domu, do Pashad i dzieci. W przeciwieństwie do wielu mieszkańców Ad, Nu miał tylko jedną żonę, córkę Axina żaglomistrza. Pokochał ją w chwili, gdy zetknęły się ich dłonie, i nadal darzył głęboką miłością. Pashad była słaba i delikatna jak wiosenny kwiatek, ale stanowiła niewyczerpaną krynicę dobroci, bez której czuł się zagubiony.

Kiedy ostatni raz wszedł w posiadanie Sipstrassi, był to ledwie kawałek, płytka nie większa i nie grubsza od paznokcia. Moc kamienia zużyta została w jeden dzień, wymazując straszliwe znaki czasu, przywracając Nu czarne włosy i napełniając jego mięśnie siłą młodości. Posiadany obecnie okruch był dwadzieścia razy większy, a złote żyły – grube i pulsujące mocą.

Nu uciekł przed Nożownikami, ale nie trafił do Balacris. Zjawił się w jakimś obcym kraju daleko za morzem, gdzie ludzie nosili dziwaczne stroje. Zastanów się, głupcze! – przykazał sobie w myślach. Jak zdołasz wrócić do domu, nie wiedząc, skąd wyruszasz? Według legendy, kapłani Starszych używali Sipstrassi, aby uwolnić dusze i wędrować po całym świecie. Skoro oni mogli to robić, mógł tego dokonać i on. Nu-Khasisatra ukląkł i wzniósł modły do Najwyższego, wymawiając dziesięć tysięcy imion znanych człowiekowi, potem mocno zacisnął kamień w dłoni i wyobraził sobie, jak wznosi się w napływające na niebo chmury. Zakręciło mu się w głowie i nagle poczuł się wolny, jak statek, który zerwał się z kotwicy. Otworzył oczy. Patrzył z góry na białe pustkowie gór i dolin, bez śladu życia. Czyste niebo ponad nim oślepiało błękitem, ziemia leżąca w dole była upiorna, milcząca. Ogarnął go strach. Dokąd trafił? Opadł ku zasypanemu śniegiem światu... i znalazł się w chmurach.

Przez pewien czas nic nie widział, a gdy wreszcie przedarł się przez szarobiałą mgłę, zobaczył ziemię, porośniętą bujną zielenią, pociętą pasmami ośnieżonych gór i wstęgami rzek, zobaczył rozległe równiny, lasy, głębokie doliny. Rozejrzał się w poszukiwaniu życia, miast czy wiosek, ale na dole niepodzielnie władała natura. Nu spłynął niżej nad równinę. Dostrzegł własne ciało w płytkim zagłębieniu i, parę mil na zachód, wozy z białymi płóciennymi budami, a przy nich woły pasące się na zboczu.

Wyprawił się dalej, za góry, i ujrzał brzydkie miasteczko złożone z przysadzistych, drewnianych budynków, i wielkie zgromadzenie ludzi na łące. Przemknął nad nimi, dążąc dalej na południe. Zobaczył wielki mur, podobny do falochronu w Ad, i opadł w jego kierunku. Kamienie były wyciosane w taki sam sposób, ale dużo starsze niż Mur Pendarrica. Ruszył dalej, zastanawiając się, jak to się stało, że naród, który wzniósł taką imponującą budowlę, obecnie klecił prymitywne chałupy dostrzeżone w mijanej osadzie. Potem zobaczył miasto – i serce zamarło mu w piersiach.

Poznał skazany na zagładę pałac, marmurowe tarasy, długą Drogę Królów w szpalerze posągów – a na południu, zakrzywioną linię nabrzeża. Ale za nianie było połyskującego oceanu, tylko pola i łąki. Nu krążył, przypatrując się ludziom spacerującym ulicami. Wszystko było takie, jak pamiętał, a jednak inne. Pomknął do świątyni i zatrzymał się przy posągu Derarcha Proroka. Jego twarz zniknęła, wygryziona zębem czasu, święte zwoje w dłoniach ścieniały i wyglądały jak białe laseczki.

Wstrząśnięty ponad granice wytrzymałości, wzbił się z powrotem w niebo.

To, co zobaczył, wyglądało niczym wizja z ogni Beliala.

I poznał prawdę. Nie był to żaden obcy, daleki kraj; to był jego dom, miasto Ad. Wspomniał wizję ryczącego morza i trzy słońca na niebie. Znalazł się w świecie przyszłości.

Wrócił do swojego ciała i zapłakał nad wszystkim, co utracił: nad Pashad i synami, nad Balim i swoimi przyjaciółmi, i nad wszystkimi ludźmi świata skazanego na rychłą zagładę... świata, który już umarł.

Nu-Khasisatra płakał nad Atlantydą.


Gdy łzy przestały płynąć, Nu oparł się plecami o kamień. Ciało go bolało, czuł ciężar w sercu. Jaki sens miało ostrzeganie ludzi? Dlaczego Chronos posłużył się nim, skoro nie było nadziei?

Nie ma nadziei? Ty pierwszy ze wszystkich ludzi winieneś poznać głupotę tej myśli”.

Jego pierwszy statek wpadł w szpony straszliwego sztormu. Nu zainwestował w to przedsięwzięcie wszystkie swoje pieniądze, mało tego – zapożyczył się, wpędzając siebie i rodzinę w ogromne długi. Gdy podróż dobiegała końca, gdy statek z pełnymi ładowniami zbliżał się do portu, Nu radował się, gdyż miał zapewnioną bezpieczną przyszłość. Nagle wiatr zmienił się i przybrał na sile, a morze wzburzyło się z rykiem; wielkie fale miotały statkiem, spychając go na czarne urwisko, które, groźne jak kolosalny młot, wisiało coraz bliżej.

Załoga spanikowała. Ludzie, jeden przez drugiego, skakali za burtę, skazując się na niemal pewną śmierć w toni rozszalałego morza. Nu-Khasisatra nie stracił głowy. Trzymając rumpel, natężał wszystkie siły i wpatrywał się usilnie w zawieszone nad głową skały. Z początku statek nie słuchał go, ale w pewnej chwili smukły dziób jął się obracać. Muskuły Nu naprężone były do granicy zerwania, ale statek minął urwisko i skoczył... ku podwodnej rafie.

Na pokładzie, z trzydziestoosobowej załogi pozostało tylko trzech majtków, a i oni w strachu przed zmyciem za burtę przywierali do masztu, niezdolni pomóc swemu kapitanowi – Kotwica! – ryknął Nu w pysk sztormu. Słone krople uderzyły go w twarz, wtłoczyły słowa z powrotem w jego usta. Trzymając rudel jedną ręką, wskazał na hamulec żelaznej kotwicy. Jeden z majtków zaczął się czołgać na rufę. Uderzyła w niego ogromna fala; jego ciało zaczęło ślizgać się po pokładzie. Nu puścił rudel i skoczył mu na pomoc – złapał go za bluzę w chwili, gdy majtek zsuwał się za burtę. Przytrzymał się sztagu i wciągnął żeglarza na pokład. Statek pędził ku rafom, ukrytym jak kły morskiego potwora tuż pod spienionymi falami. Nu z trudem zawrócił do rudla, a uratowany majtek począł się zmagać z hamulcem kotwicy. Nagle hamulec puścił i kawał żelaza z sykiem zniknął za burtą.

Statek zadygotał i Nu krzyknął z rozpaczy, pomyślał bowiem, że uderzyli w rafę. Ale była to tylko kotwica, która wgryzła się pewnie w korale. Statek podskoczył na fali; urwisko, które jeszcze niedawno stanowiło groźbę, teraz osłaniało go przed wściekłością sztormu. W zatoczce wiatr był nieco słabszy.

Nadal bierzemy wodę – zameldował majtek uratowany przez Nu.

Zacznijcie pompować i sprawdźcie, gdzie leży przyczyna – rozkazał Nu i marynarz skoczył pod pokład. Pozostali pospieszyli za nim, a Nu osunął się na mokre deski. Księżyc wyjrzał zza burzowych chmur. Nu zerknął ponad burtą. Z fal wyzierały rzędy poszarpanych skał, czarnych i błyszczących. Gdyby statek w nie uderzył, rozdarłyby go od dziobu po rufę. Nu dźwignął się na nogi i przeszedł na sterburtę. Tam też zobaczył rafy. Jakoś – chyba cudem – przeprowadził statek przez wąski kanał między rafami.

Powrócił majtek.

Poziom wody opada. Statek jest szczelny, kapitanie.

Zasłużyłeś na sutą nagrodę, Acryllo. Dopilnuję, abyś ją otrzymał.

Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, pokazując szczerbę między zębami.

Myślałem, że to już koniec. Zdawało się, że nie ma wyjścia.

Dzięki tej pierwszej wyprawie Nu-Khasisatra zbił fortunę, a odpowiedź, jak wówczas udzielił Acrylli, kazał wyryć na rumplach wszystkich swoich statków:

Nie ma sytuacji bez wyjścia – dopóki staje odwagi”.

Podniesiony na duchu wspomnieniem tamtej nocy, podniósł się na nogi. Rozpacz, uświadomił sobie, była wrogiem równie wielkim, jak Sharazad czy królewscy Nożownicy. Jego świat był skazany, ale to wcale nie znaczyło, że Pashad musi umrzeć. On miał Kamień Sipstrassi i żył.

Wrócę do ciebie, umiłowana – obiecał. – Przez rozpadliny czasu czy doliny przeklętych. – Zerknął w niebo. – Dzięki ci, Panie, za przypomnienie.

Beth siedziała na stoku pod rozłożystą sosną i patrzyła na dzieci, które bawiły się na prowizorycznych huśtawkach przy strumieniu. Na łące zgromadzili się mieszkańcy miasteczka, rolnicy i górnicy, ciesząc się jasnym słońcem i żywnością rozłożoną na straganach. Brali udział w grach wymagających zręczności lub siły, rzucali nożem i lassem, strzelali do celu, siłowali się w zapasach i toczyli bokserskie pojedynki. Górnicy parami potykali się w turnieju. Jeden siadał na ramionach drugiego, uzbrojony w lancę z drewnianymi kulami na obu końcach, i ruszali przeciwko podobnemu zespołowi. W salwach śmiechu i okrzyków zachęty jeźdźcy próbowali strącić przeciwnika na ziemię. Rozpalono ogniska i aromat pieczonej wołowiny – daru Edrica Scayse – rozchodził się w powietrzu. Beth oparła się plecami o pień i po raz pierwszy od wielu dni opadło z niej napięcie. Mieszek z monetami pęczniał; niedługo miała ruszyć do bogatych ziem na południu, niedaleko muru, i zbudować dom na ziemi wydzierżawionej od Scaysego. Czekało ją twarde życie, ale była przyzwyczajona do trudów.

Cień padł na jej twarz. Podniosła głowę i zobaczyła Jona Shannowa z kapeluszem z dłoni – Dzień dobry... Beth. Dzieci są z dala od nas i nic im nie grozi. Mogę się przysiąść?

Proszę bardzo.

Usiadł plecami do drzewa. Ona przesunęła się, żeby mieć go przed sobą.

Wiem, kim jesteś. Całe miasto wie.

Tak – przyznał zrezygnowany. – Spodziewałem się tego. Przyjemne zgromadzenie, ludzie dobrze się bawią. Miło to widzieć.

Po co tu przybyłeś?

Wstąpiłem tylko po drodze, Beth. Nie powinienem był tego robić. Nie zostałem wezwany; nie przyszedłem rozdawać śmierci wszystkim razem i każdemu z osobna.

Ani przez chwilę tak nie myślałam. To prawda, że szukasz Jeruzalem?

Na pewno nie tak gorączkowo jak dawniej, ale owszem. Szukam Świętego Miasta.

Dlaczego?

A dlaczegóż by nie? Są gorsze sposoby życia. Kiedy byłem dzieckiem, mieszkałem z bratem i rodzicami. Najechali nas zbójcy, zabili rodziców. My uciekliśmy i zostaliśmy przygarnięci przez pewną rodzinę, i na nią też napadli. Byłem wówczas starszy i zabiłem ich wszystkich Przez długi czas żyłem w gniewie i nienawiści do wszystkich bandytów. Potem znalazłem swego Boga i zapragnąłem Go zobaczyć, zapytać o wiele rzeczy. Jestem prostym człowiekiem, a więc Go szukam. Czy ta odpowiedź ci wystarcza?

Wystarczyłaby, gdybyś był młodszy. Ile masz lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?

Czterdzieści cztery. Tak, szukam od czasu, zanim się urodziłaś. Czy to ma jakieś znaczenie?

Oczywiście. Młodzi ludzie, jak Ciem Steiner, uważają się za łowców przygód. Ale z pewnością dojrzały mężczyzna uważa takie życie za zmarnowane.

Zmarnowane? Tak, chyba tak. Nie mam żony, dzieci, domu. Ale dla wszystkich, Beth McAdam, życie jest jak rzeka. Jeden wchodzi i stwierdza, że woda jest chłodna, słodka i przyjemna. Dla drugiego jest płytka, zimna i nieprzyjazna. Jeszcze inny dostrzeże w niej rwący nurt, który będzie go nieść ku niebezpieczeństwom, i taki człowiek niełatwo zmienia zdanie.

To tylko słowa, Shannow, i doskonale o tym wiesz. Silny człowiek może zrobić wszystko, na co ma ochotę, i żyć tak, jak sam zadecyduje.

W takim razie może ja nie jestem silny – ustąpił. – Kiedyś miałem żonę. Odłożyłem na bok marzenia o Świętym Mieście i pojechałem z nią na poszukiwanie nowego życia. Miała syna, Erica, nieśmiałego chłopca, którego napawałem przerażeniem. Niczego nieświadomi, trafiliśmy w sam środek Wojny Piekielników... i utraciłem ją.

Szukałeś jej? Czy może umarła?

Pojmali ją Piekielnicy. Pospieszyłem jej na ratunek. I udało się, z pomocą przyjaciela. Poślubiła innego, przyzwoitego człowieka. Jestem, jaki jestem, Beth. Nie mogę się zmienić. Świat, w jakim żyjemy, nie pozwala mi na zmianę.

Mógłbyś się ożenić. Założyć farmę. Wychować dzieci.

A ile czasu by minęło, nim ktoś by mnie rozpoznał? Ile, nim nadeszliby bandyci? Ile, czasu, nim dawni wrogowie ruszyliby na mnie albo na moje dzieci? Ile? Nie, wolę szukać Jeruzalem.

Myślę, że jesteś smutnym człowiekiem, Jonie Shannow. – Otworzyła koszyk i wyjęła dwa jabłka. Podsunęła jedno Człowiekowi Jeruzalem. Wziął je z uśmiechem.

Mniej smutnym w twoim towarzystwie. Za które jestem wdzięczny.

Złe słowa cisnęły się jej na usta, ale zobaczyła jego minę i pohamowała się. Nie była to niezdarna próba zwabienia jej do łóżka ani otwarty strzał w kampanii uwodzenia. Była to tylko chwila szczerości ze strony samotnego wędrowca.

Dlaczego ja? – wyszeptała. – Odnoszę wrażenie, że z trudem dobierasz sobie przyjaciół.

Wzruszył ramionami.

Poznałem cię, jadąc twoim śladem. Jesteś silna i troskliwa, nie wpadasz w panikę. W pewien sposób jesteśmy bardzo podobni. Kiedy znalazłem umierającego bandytę, wiedziałem, że nie zdążę ci z pomocą. Spodziewałem się, że znajdę was pomordowanych, i moja radość była wielka, kiedy zastałem was przy życiu. Uratowała was twoja odwaga.

A więc zamordowali Harry’ego. Co za szkoda. Pytał, czy nie mógłby odwiedzić mnie w Dolinie Pielgrzymiej. – Beth wsparła się na łokciu i opowiedziała Shannowowi o spotkaniu ze zbójcami. Słuchał w milczeniu, póki nie skończyła.

Niektóre kobiety właśnie tak działają na mężczyzn – powiedział. – Harry uszanował twoją odwagę i trzymał się życia na tyle długo, by wysłać mnie na ratunek. Z tego powodu uważam, że Wszechmogący zerknie na niego łaskawym okiem.

Co do tego, jestem odmiennego zdania. – Zobaczyła, że Samuel i Mary zmierzają w ich stronę. – Dzieci wracają – rzuciła cicho.

A ja odchodzę.

Weźmiesz udział w zawodach strzeleckich? – zapytała. – Odbędą się po kazaniu Pastora. Nagroda wynosi sto monet Barty.

Wzruszył ramionami.

Chyba nie. – Skłonił się.

Patrzyła za nim.

Cholera, Beth – wyszeptała. – Nie pozwól, by zawrócił ci w głowie.


Pogrążony w głębokiej modlitwie Pastor klęczał na zboczu wzgórza, a u jego stóp gromadził się tłum. Otworzył oczy, spojrzał na zebranych i przepełniło go głębokie ciepło. Przez dwa miesiące wędrował do Doliny Pielgrzymiej, pokonując pustynie i równiny, doliny i góry. Głosił kazania na farmach i w osadach, udzielał chrztów i ślubów, odprawiał pogrzeby w stojących na pustkowiu domach. Modlił się za chorych i był witany z otwartymi ramionami, gdziekolwiek się zjawił. Kiedyś wygłosił kazanie w obozie zbójców, a oni nakarmili go i zaopatrzyli w żywność i wodę na dalszą drogę. Teraz był tutaj, patrząc w dwa tysiące gorliwych twarzy. Przeganiał ręką gęste rude włosy i podniósł się z klęczek.

Był w domu.

Podniósł pożyczone pistolety, odciągnął kurki i wypalił dwa razy w powietrze. W ciszy zabrzmiał jego dźwięczny głos.

Bracia i siostry, witajcie w święty dzień boży! Popatrzcie w słońce jaśniejące na czystym niebie. Poczujcie zbawienne ciepło na wzniesionych twarzach. Jest ono ledwie namiastką miłości bożej, która przeniknie wasze serca i umysły. Spędzamy nasze dni, bracia, grzebiąc w pyle w poszukiwaniu bogactwa. Prawdziwe bogactwo jest tutaj. Tutaj! Chcę, aby każdy z was odwrócił się do stojącej obok osoby i na znak przyjaźni ujął jej dłonie. Zróbcie to! Poczujcie! Powitajcie! Bowiem osoba stojąca obok was jest dzisiaj waszym bratem lub siostrą. Albo synem. Albo córką. Zróbcie to! Zróbcie to teraz w miłości.

Drżenie przebiegło przez tłum, gdy ludzie odwracali się, w większości zakłopotani, by złapać i szybko puścić ręce nieznajomych.

Niezbyt dobrze, bracia – krzyknął Pastor. – To tak witacie dawno utraconych braci i siostry? Pokażę wam. – Zszedł między nich i przytulił do piersi starszą kobietę, ucałował ją w oba policzki. – Miłość boska spłynęła na was, matko. – Złapał za ramiona stojącego obok mężczyznę i odwrócił go ku kobiecie. – Obejmij ją – polecił. – I powtórz moje słowa. Z wiarą. Z miłością.

Powoli wędrował przez tłum, nakłaniając ludzi do wzajemnych uścisków. Jego śladem ruszyło kilku górników, którzy brali w ramiona kobiety i głośno cmokali je w policzki.

Tak jest, bracia! – krzyknął Pastor. – Dzisiaj jest dzień Boga. Dzisiaj jest dzień miłości! – Wrócił na zbocze.

Nie takiej miłości! – krzyknął na górnika, który przytulił krzepko jakąś kobietę i mimo jej protestów poderwał ją w górę. Tłum wybuchnął śmiechem i napięcie opadło.

Patrz na nas, Panie! – Pastor wzniósł ręce i twarz ku niebu. – Spójrz na swój lud. Dziś nie ma zabijania. Nie ma przemocy. Nie ma chciwości. Dzisiaj jesteśmy jedną wielką rodziną!

Potem wygłosił porywające kazanie o licznych grzechach i nielicznych radościach. Jego donośny głos przetaczał się nad głowami. Mówił o chciwości i okrucieństwie, o bezmyślnym pościgu za bogactwem i o utracie radości, jaką ów pościg powoduje.

Jakiż zysk ma człowiek, który zdobywa świat cały, a traci własną duszę? Czym jest bogactwo bez miłości? Trzysta lat temu Pan zesłał Armageddon na grzeszny świat, przekręcił ziemię, niszcząc Wielki Babilon. Bowiem w owych dniach zło rozpleniło się na ziemi niczym śmiercionośna zaraza. I Pan zmył grzechy ówczesnych, jak przepowiedział Izajasz. Słońce wzeszło na zachodzie, morza wystąpiły z brzegów i nie ostał się kamień na kamieniu. Ale czegośmy się nauczyli, bracia? Czy zaczęliśmy szanować się wzajemnie? Czy zwróciliśmy się ku Wszechmogącemu? Nie. Wcisnęliśmy nosy w błoto i grzebaliśmy w nim, szukając srebra i złota. Ulegaliśmy żądzy i walczyliśmy, nienawidziliśmy i zabijaliśmy.

I dlaczego? Dlaczego? – ryczał. – Albowiem jesteśmy ludźmi. Grzesznymi, lubieżnymi ludźmi. Atoli nie dzisiaj, bracia. Stoimy tutaj w boskiej chwale słońca, i wiemy, co to pokój. A jutro zbuduję kościół na łące, gdzie zostanie uświęcona dzisiejsza miłość i pokój, gdzie posiana zostanie niby ziarno. I ci z was, którzy pragną, aby miłość boska pozostała w tej wspólnocie, przyjdą do mnie, przyniosą drewno i młotki, i gwoździe, i piły, i wzniesiemy kościół miłości. A teraz pomódlmy się.

Tłum ukląkł, a on ich błogosławił. Pozwolił, by przez minutę trwała cisza, po czym oznajmił:

Powstańcie, bracia. Czeka tłuściutkie cielę, zabawa i radość dla wszystkich. Powstańcie i radujcie się. Powstańcie i bądźcie szczęśliwi!

Ludzie hurmem ruszyli ku namiotom i kramom, dzieci popędziły na huśtawki i w błoto nad strumieniem. Pastor przechadzał się w tłumie. Przyjął dzbanek z wodą od kobiety sprzedającej ciastka. Napił się łapczywie.

To było nieźle powiedziane – usłyszał. Odwrócił się i ujrzał wysokiego mężczyznę o siwiejącej brodzie i szpakowatych, długich do ramion włosach. Nosił kapelusz o płaskim rondzie, czarny płaszcz, i dwa pistolety na biodrach.

Dziękuję, bracie. Czy już odczuwasz skruchę?

Skłoniłeś mnie do głębokiej zadumy. To, mam nadzieję, początek.

Istotnie. Masz tu gdzie farmę?

Nie. Jestem wędrowcem. Powodzenia przy budowie kościoła – powiedział i odszedł w tłum.

To był Człowiek Jeruzalem – poinformowała przekupka. – Wczoraj zabił człowieka. Mówią, że przybył, aby wyplenić niegodziwych.

Zemsta należy do mnie, mówi Pan. Ale nie mówmy o gwałcie i śmierci, siostro. Ukrój mi kawałek ciasta.



Rozdział czternasty


Shannow z zainteresowaniem przypatrywał się zawodom strzeleckim. Zawodnicy, w liczbie dwudziestu dwóch, ustawili się w szeregu i oddawali strzały do tarcz odległych o trzydzieści kroków. Stopniowo ich liczba malała, w końcu zostało trzech, w tym Ciem Steiner. Ci strzelali do talerzy rzucanych w powietrze przez stojące z boku dzieci. Steiner wygrał konkurs i przyjął z rąk Edrica Scayse nagrodę w wysokości stu monet Barty. Gdy tłum jął się rozchodzić, rozległ się głos Scaysego.

Jest wśród nas legendarna postać, przypuszczalnie jeden z największych strzelców na tym kontynencie. Panie i panowie – Jon Shannow, Człowiek Jeruzalem!

Widzowie zaczęli bić brawo. Shannow stał w milczeniu, walcząc ze wzbierającym gniewem.

Prosimy, meneer Shannow – wykrzyknął Scayse i przywołany wysunął się z tłumu. – Zwycięzca naszych zawodów, Clement Steiner, jest zdania, że na nagrodę zasłuży dopiero wtedy, gdy pokona najlepszego z najlepszych. Dlatego zwrócił pieniądze i pragnie zmierzyć się z Człowiekiem Jeruzalem.

Tłum ryknął na znak aprobaty.

Czy przyjmujesz wyzwanie, Jonie Shannow?

Shannow skinął głową. Zdjął płaszcz i kapelusz, zawiesił je na drewnianej poręczy, która odgraniczała strzelnicę. Wyciągnął pistolety i sprawdził ładunki. Steinter ustawił się obok niego.

Teraz zobaczą prawdziwy pojedynek – powiedział z uśmiechem. Wyjął pistolet. – Chcesz strzelać pierwszy? – Shannow pokręcił głową. – W porządku. Rzucaj, chłopcze!

Duży gliniany talerz poszybował w powietrze. Po huku wystrzału rozległ się cichy trzask – talerz rozleciał się w locie, trafiony w sam środek.

Shannow odwiódł kurek i skinął na chłopca. Drugi talerz wzbił się i rozsypał na kawałki. Rywale tłukli je jeden po drugim, wreszcie Człowiek Jeruzalem kazał przerwać zawody.

To mogłoby trwać cały dzień, chłopcze – powiedział. – Spróbuj z dwoma.

Oczy Steinera zwęziły się.

Przy pierwszym pomocniku ustawił się drugi i para talerzy poleciała w górę. Steiner trafił pierwszy, ale drugi roztrzaskał się dopiero o ziemię. Shannow zajął pozycję i rozbił oba.

Cztery! – zawołał.

Tłum zamarł w oczekiwaniu, gdy do rzucających dołączyli dwaj następni. Shannow odciągnął kurki obu pistoletów i odetchnął głęboko. Dał znak chłopcom i gdy talerze poszybowały w górę, poderwał broń. Strzały zlały się w jeden grzmot. Trzy talerze rozpadły się przed osiągnięciem najwyższego punktu, czwarty spadł jak kamień, kiedy przebiła go kula. Rozległy się ogłuszające brawa. Shannow ukłonił się, przeładował pistolety i schował je do pochew. Włożył płaszcz i kapelusz, odebrał nagrodę.

Scayse uśmiechnął się.

Nie bawiło to pana, Shannow. Przykro mi. Ale ludzie tego nie zapomną.

Pieniądze się przydadzą. – Shannow odwrócił się do Steinera. – Choć myślę, że słusznie byłoby podzielić się nagrodą – zasugerował. – Bowiem ty musiałeś ciężej się napracować – Zatrzymaj ją sobie! – warknął Steiner. – Wygrałeś, ale to wcale nie czyni cię lepszym. Musimy to rozstrzygnąć.

Nie ma nic do rozstrzygania, meneer Steiner. Strzelamy równie celnie. Ja potrafię strącić więcej talerzy, a ty umiesz szybciej dobywać broń.

Wiesz, o co mi chodzi, Shannow. Mówię o pojedynku.

Nawet o tym nie myśl – poradził Człowiek Jeruzalem.


Dochodziła północ, nim wreszcie Broome pozwolił Beth opuścić „Wesołego Pielgrzyma”. Przedpołudniowe zabawy przeciągnęły się do wieczora i Broome nie chciał zamykać, nim nie ugościł spóźnionych hulaków. Beth nie martwiła się o dzieci, gdyż Mary zabrała Samuela do wozu i przygotowała mu kolację, ale było jej przykro, że nie mogła spędzić z nimi wieczoru. Rosły tak szybko. Zeszła z podwyższonego chodnika na ulicę. Z cieni pod budynkiem wyłonił się jakiś mężczyzna; do niego dołączyli dwaj inni.

Popatrz tylko – powiedział. Rondo kapelusza kryło jego twarz w cieniu. – Czy to nie ta dziwka, co to zabiła biednego Thomasa?

Zabiła go jego głupota – poprawiła Beth.

Taa? Ale to ty ostrzegłaś Człowieka Jeruzalem, no nie? Poleciałaś do niego. Jesteś jego dupą, suko?

Pięść Beth wylądowała na jego brodzie, aż się zatoczył; lewą ręką wymierzyła drugi cios, który zbił go z nóg. Gdy próbował wstać, kopnęła go w szczękę.

Jeszcze jakieś pytania? – warknęła. Ruszyła, ale doskoczył do niej drugi. Złapał ją za ręce; chciała się wyrwać i kopnąć, a wtedy trzeci unieruchomił jej nogi.

Zanieśli ją w wąską uliczkę.

Zobaczymy, czemu jesteś taka wyjątkowa – stęknął jeden.

Nie sądzę – rozległ się męski głos. Napastnicy rzucili Beth na ziemię. Ona poderwała się i popatrzyła na stojącego na ulicy Pastora.

Zabieraj stąd swój ciekawski nochal – warknął opryszek. Drugi wyciągnął pistolet.

Nie lubię, by którykolwiek z braci odnosił się w ten sposób do damy – powiedział Pastor. – I nie lubię wymierzonych we mnie pistoletów. To nie jest grzeczne. Idźcie w swoją stronę.

Myślisz, że cię nie zabiję? – zapytał ten uzbrojony. – Tylko dlatego, że nosisz czarną kieckę i wydzierasz się o Bogu? Jesteś niczym, stary. Niczym!

Jestem człowiekiem. A ty wcale nie postępujesz jak człowiek. Tylko najpodlejsze bydlęta zachowują się w ten sposób. Jesteś śmieciem! Zakałą! Szkodnikiem! Nie zaliczasz się do cywilizowanych ludzi.

Właśnie! – wrzasnął opryszek. Poderwał pistolet i odwiódł kurek.

Ręka Pastora wyskoczyła spod sutanny, huknął strzał. Mężczyzna zatoczył się, pchnięty przez pocisk, który ugrzązł w jego piersi. Druga kula roztrzaskała mu czaszkę.

Jezu Chryste! – wyszeptał jego towarzysz.

Trochę za późno na modlitwy – zauważył Pastor. – Podejdź no, niech ci się przypatrzę.

Mężczyzna zrobił parę kroków. Pastor zdjął mu kapelusz, żeby blask księżyca oświetlił jego rysy.

Jutro rano stawisz się na łące, gdzie pomożesz mi budować kościół. Prawda, bracie? – Pistolet wbił się pod brodę mężczyzny.

Cokolwiek każesz, Pastorze.

Dobrze. Teraz zajmij się ciałem. Nie przystoi, żeby tu leżało, bo jeszcze rankiem zobaczą je dzieci.

Pastor podszedł do Beth.

Jak się czujesz, siostro?

Miewałam lepsze dni.

Odprowadzę cię do domu.

To nie będzie konieczne.

Masz rację. Ale przyjemne. – Ujął ją pod rękę i razem ruszyli w stronę miasteczka namiotów.

Myślałam, że twój Bóg nie patrzy przychylnie na rozlew krwi – powiedziała Beth.

Zgadza się, siostro. Ale wyróżnia coś takiego, jak morderstwo. Biblia pełna jest zabójstw i rzezi, i Pan rozumie, że przemoc zawsze będzie gościć wśród grzesznych. Jest trafny fragment w Eklezjastesie:

Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia... Jest ich więcej, i wszystkie są bardzo piękne.

Dobrze mówisz, Pastorze. I cieszę się, że równie dobrze strzelasz.

Mam dużą praktykę, siostro.

Mów mi Beth. Nigdy nie miałam braci. Czy masz jakieś nazwisko?

Pastor wystarczy. Podoba mi się brzmienie twojego imienia. To dobre imię. Jesteś mężatką?

Byłam. Sean zmarł w drodze. Ale są ze mną moje dzieci. Spodziewam się, że już śpią. Lepiej dla nich, cholera, żeby tak było.

Kluczyli między namiotami i wozami, póki nie dotarli do obozowiska McAdamów. Ogień ledwo się żarzył, a dzieci spały w kocach obok kół wozu. Woły, wyprowadzone na łąkę, pasły się z innym bydłem. Beth podsyciła ogień.

Napijesz się ze mną herbaty, Pastorze? Zawsze wypijam kubek przed snem.

Dziękuję. – Pastor usiadł w kucki przy ogniu.

Beth zagotowała wodę, dodała ziół i cukru, rozlała wywar do dwóch glinianych kubków.

Przybywasz z daleka? – zapytała.

Z bardzo daleka. Usłyszałem, jak Bóg mnie przyzywa, i odpowiedziałem na wezwanie. A ty? Dokąd zmierzasz?

Zostanę w dolinie. Mam zamiar wydzierżawić kawałek ziemi od meneerdi Scayse, założyć farmę. Mam trochę kukurydzy i innych nasion.

Ciężka praca jak na samotną kobietę.

Nie będę długo sama, Pastorze. To nie w moim stylu.

Owszem, daje się to zauważyć – powiedział bez cienia zakłopotania. – Przy okazji, gdzie taka czarująca młoda matka nauczyła się uderzania lewym hakiem? To był wyśmienity cios, poparty masą ciała.

Mój mąż, Sean, był pięściarzem. On mnie tego nauczył. I wielu innych rzeczy.

Był szczęśliwym człowiekiem, Beth.

On nie żyje, Pastorze.

Wielu ludzi przeżywa życie nie spotykając kobiety podobnej do ciebie. Oni, jak sądzę, są tymi nieszczęśliwymi. No, na mnie pora. Życzę ci dobrej nocy. – Wstał i ukłonił się.

Zajdź jeszcze kiedy, Pastorze. Zawsze będziesz mile widziany.

Miło to słyszeć. Mam nadzieję, że zobaczymy cię w nowym kościele.

Pod warunkiem, że będą pieśni. Lubię śpiewać.

Będziemy mieli pieśni specjalnie dla ciebie – powiedział i odszedł w mrok.

Przed pewien czas Beth siedziała przy wygasającym ogniu. Pastor był silnym człowiekiem, no i nadzwyczaj przystojnym, z tymi kręconymi rudymi włosami i swobodnym uśmiechem. Jednak miał w sobie coś, co ją niepokoiło, i zastanawiała się nad przyczyną, próbując zdusić niepokój. Fizycznie był atrakcyjny, lecz stale towarzyszące mu napięcie budziło jej czujność. Jej myśli powędrowały do Jona Shannowa. Podobni ludzie, a jednak zdecydowanie różni. Jak grzmot i błyskawica. Obydwoma targały wewnętrzne burze, ale Shannow był świadom mrocznej strony swojej natury. Nie była pewna, czy Pastor też.

Beth zdjęła długą wełnianą spódnicę i białą bluzkę, umyła się w zimnej wodzie. Założyła długą do kostek koszulę nocną i wsunęła się pod koce. Sięgnęła pod poduszkę, położyła dłoń na orzechowej rękojeści pistoletu.

I zasnęła.


Tej nocy miały miejsce dwa zabójstwa i gwałt na kobiecie za szulernią we wschodniej części miasta. Shannow siedział w kącie długiego szynku, popijając bakera i przysłuchując się pogawędkom. Wyglądało na to, że Pastor zabił człowieka, który zaatakował kobietę, ale druga strzelanina pozostawała tajemnicą – wyjąwszy fakt, że zabity wygrał dużą sumę w szulerni prowadzonej przez niejakiego Webbera.

Shannow widywał to wszystko już wcześniej: szulerzy, złodzieje i bandyci zbierali się w każdej osadzie, w której nie obowiązywało prawo. Zastanawiał się, czy praworządni obywatele kiedykolwiek się nauczą z nimi postępować. W Dolinie Pielgrzymiej mieszkało około dwóch tysięcy ludzi, w tym nie więcej, jak stu opryszków. A jednak oni dumnie paradowali ulicami miasteczka, a przyzwoici ludzie schodzili im z drogi. Wbił pełne rozgoryczenia spojrzenie w resztę czarnego napoju. Wiedział, że kusi go, by przeciąć wrzód na ciele tej społeczności, obalić ten bastion bezbożnych i wykorzenić zło. A jednak nie chciał tego robić.

Już nie przecinam wrzodów”. Tak powiedział Borisowi Haimutowi. I było to prawdą. Nagrodą nieodmiennie było odrzucenie i pogarda. Zawsze zaczynało się od wielkich słów i obietnic. „Proszę nam pomóc, panie Shannow”, „Potrzebujemy pana, panie Shannow”, „Dobra robota, panie Shannow”, „To da im nauczkę, proszę pana”. A potem... „Ale czy musiał pan być taki gwałtowny, Shannow?” „Czy rozlew krwi jest konieczny?” „Kiedy ruszasz pan w drogę?”

Dość tego. Jeśli miasto toczy choroba, to jest ona problemem tych, którzy tu mieszkają, którzy chcą tu pracować, wychować dzieci. To do nich należy zaprowadzenie porządku we własnym domu.

Tyle powiedział kupcom, Brisleyowi i Fennerowi, którzy czekali na niego tego dnia rano. Brisley, tłusty i towarzyski, wychwalał cnoty mieszkańców, wadami obciążając ludzi pokroju Scaysego i Webbera.

Sanie lepsi od zbójców, proszę pana. Słowo daję, ludzie Scaysego są bezczelni i źle wychowani. A co do Webbera, ten człowiek jest złodziejem i zabójcą. Cztery razy w zeszłym miesiącu ludzie, którzy wygrali większe sumy, zginęli niedaleko jego przybytku. I zabił dwóch innych w bitwie na pistolety z powodu oskarżenia o szulerkę. To nie do zniesienia, proszę pana.

W takim razie zróbcie coś z tym – poradził Shannow.

Właśnie robimy – wtrącił Fenner, ciemnooki młody człowiek o szczupłej budowie ciała. – Przyszliśmy do pana.

Ja nie jestem wam potrzebny. Zbierzcie dwudziestu ludzi. Idźcie do Webbera. Zamknijcie szulernię. Każcie mu wynieść się z miasta.

Jego ludzie to bandyci i łotry – powiedział Brisley, wycierając pot z twarzy. – Żyją z przemocy. My jesteśmy kupcami.

Macie broń – zauważył Shannow. – Nawet kupiec umie pociągnąć za spust.

Z całym szacunkiem, proszę pana – zaczął Fenner – zabicie człowieka z zimną krwią wymaga pewnych... predyspozycji. Poza tym, nie wiem, czy zabijanie będzie konieczne. Mam nadzieję, że nie. Ale z pewnością człowiekowi o pańskiej reputacji nie sprawi trudności rozprawienie się z bandziorami, prawda?

Z zimną krwią, meneer? – zapytał Shannow. – Ja nie podchodzę do tego w ten sposób. Nie jestem ani zawodowym zabójcą, ani szlachetnym rozbójnikiem. Zabici przeze mnie ludzie przeważnie ginęli przy próbie zadania mi śmierci. Reszta z własnej woli atakowała innych. Jednak takie argumenty w obecnych okolicznościach są pozbawione znaczenia. Nie mam życzenia zapraszać tu siedmiu diabłów.

Nie bardzo rozumiem, proszę pana – powiedział Fenner.

Radzę poczytać Biblię, meneer. A teraz zostawcie mnie w spokoju.

Shannow dopił bakera i wrócił do pokoju. Przez chwilę rozmyślał o problemie, jaki stanowił mur, ale niebawem twarz Beth McAdam przysłoniła wszystko inne.

Jesteś głupcem, Shannow – zganił się głośno. Pokochanie Donny Taybard było błędem, który już odżałował. Ale głupotą najgorszego rodzaju byłoby dopuszczenie, by następna kobieta znalazła miejsce w jego sercu.

Przepędził ją z myśli i otworzył Biblię na Ewangelii św. Mateusza.

Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku, ale nie znajduje. Wtedy mówi: „Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem „; a przyszedłszy zastaje go niezajętym, wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze z sobą siedmiu innych duchów, złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I staje się późniejszy stan owego człowieka gorszy, niż był poprzedni.

Jak często Człowiek Jeruzalem dostrzegał prawdę tych słów? W Allionie, Cantastay, Berkalinie i dziesiątkach innych osad. Bandyci uciekali przed nim albo zostali pochowani z jego powodu. A potem on jechał dalej, a zło powracało. Daniel Cade zawitał do Allionu dwa tygodnie po jego odjeździe i zrównał miasto z ziemią.

Tutaj będzie inaczej, zadecydował.

W Dolinie Pielgrzymiej Człowiek Jeruzalem był tylko obserwatorem.


Rozdział piętnasty


Zawody strzeleckie znacznie uszczupliły zapas nabojów do pistoletów Piekielników. Zostało ich dwadzieścia trzy, łącznie z dziesięcioma w bębenkach broni. Dolina Pielgrzymia chełpiła się jedynym rusznikarzem i Shannow wybrał się do jego małego warsztatu we wschodniej części miasta. Był to wąski budyneczek oświetlony latarniami. Ściana naprzeciwko wejścia obwieszona była bronią wszelakiego rodzaju, od pistoletów skałkowych po wielostrzałowe strzelby kapiszonowe, garłacze o lejkowatych lufach i smukłą, grawitacyjnie ładowaną broń z kolbami z orzechowego drewna. Ale pistoletów takich, jak miał Shannow, nie było.

Właściciel, niski, łysy staruszek powiedział, że nazywa się Groves. Shannow wyjął pistolet i położył go na długim kontuarze z podwójnych desek, który odgradzał rusznikarza od klientów. Groves pociągnął nosem i podniósł broń, otworzył zamek i wyłuskał nabój.

Piekielnikowa – powiedział. – Na północy jest ich teraz mnóstwo. Mamy nadzieję na parę sztuk, ale są okropnie drogie.

Potrzebne mi kule – powiedział Shannow. – Możesz je zrobić?

Nie mam kłopotu z formami ani z fulminianem, ale te mosiężne łuski? To nie będzie łatwe, panie Shannow. Ani tanie.

Ale zrobić je możesz?

Zostaw mi pięć sztuk, na których popróbuję. Zrobię, co w mojej mocy. Kiedy wyjeżdżasz?

Miałem zamiar wyjechać dzisiaj. Groves zaśmiał się.

Muszę mieć co najmniej tydzień. Ile potrzebujesz?

Setka powinna wystarczyć.

To będzie kosztowało pięćdziesiąt Bartów. Teraz wziąłbym połowę.

Wysoko sobie liczysz.

Taki też jest poziom mojego rzemiosła.

Shannow dał mu zaliczkę i wrócił do hotelu, gdzie znalazł Masona w wygodnym fotelu przy otwartym oknie, drzemiącego w słońcu.

Potrzebny mi pokój jeszcze na tydzień. Mason zamrugał i wstał.

Myślałem, że ruszasz w drogę, meneer Shannow.

Tak, ale nie w tym tygodniu.

Rozumiem. Doskonale. Tydzień, załatwione.

Shannow poszedł do stajni i osiodłał ogiera. Stajenny uśmiechnął się do niego, a on pomachał mu ręką. Ruszył na południe, w stronę muru. Jechał dwie godziny przez soczyste pastwiska, a potem lasy na wzgórzach. Widział pasące się bydło i stado antylop podążające wzdłuż strumienia. Mur był coraz bliżej. Ze szczytu wzgórza mógł zajrzeć za potężną konstrukcję. Wśród falistych pagórków nie dostrzegł śladu życia: ani bydła, ani owiec, kóz czy jeleni. A jednak ziemia, porośnięta bujną zielenią, wyglądała na żyzną. Ruszył w dół i przystanął na stoku. Wyjął z sakwy długą lunetę. Od wschodu mur rozpływał się w błękitnej mgiełce gór. Popatrzył na zachód. Jak daleko sięgnął wzrokiem, mur ciągnął się na mile, jednolity, nie do zdobycia. Skierował szkła lunety na partię oddaloną o pół mili i zobaczył rozbite w pobliżu obozowisko. Podjechał do budowli. Mur piętrzył się wysoko nad jego głową; ocenił, że ma ponad sześćdziesiąt stóp. Zbudowany był z wielkich prostokątnych bloków o szerokości mniej więcej dziesięciu stóp i ponad sześciu wysokości.

Shannow zsiadł z konia i zbliżył się do konstrukcji. Wyciągnął nóż myśliwski i spróbował wsunąć ostrze między dwa bloki, ale były dokładnie dopasowane, bez śladu zaprawy. Będąc jeszcze na wzgórzu oszacował, że mur ma co najmniej dziesięć stóp grubości. Schował nóż i przesunął palcami po głazach, szukając szczelin, które umożliwiłyby wspinaczkę. Gładką powierzchnię urozmaicały jedynie porosty i, co ciekawe, muszle.

Skoczył na siodło i ruszył na zachód, do obozowiska.

Boris Haimut cierpliwie łupał kamień dłutem i młotem. Na widok przybysza odłożył narzędzia.

Fascynujące, prawda? – powiedział, uśmiechając się radośnie.

Shannow omiótł wzrokiem grupę ludzi, którzy nie przerywali pracy. Z boku ujrzał tych dwóch, którzy próbowali przepędzić go z wykopalisk przy wraku statku; unikając jego spojrzenia, z zapałem tłukli kamienie.

Poszedł z Haimutem do obozu, gdzie warzono wielki gar bakera. Uczony owinął szmatą ucho garnka i napełnił dwa kubki; jeden podał Shannowowi.

Widziałeś kiedy coś takiego? – zapytał. Shannow pokręcił głową. – Ja też nie. Nie ma okien, wież i bram. Nie został wzniesiony dla obrony; gdyby jakaś armia chciała go pokonać, wystarczyłoby zarzucić liny z hakami i wspiąć się na szczyt. Nie ma blanków. Niczego. Po prostu ogromna ściana. Spójrz na to. – Wyłowił z kieszeni lśniącą muszlę, nieco większą od monety Barty.

Shannow obrócił ją w palcach i podniósł do światła. W rowkach mieniły się kolory: purpurowy, żółty, błękitny i biały.

Jest bardzo ładna.

Zgadza się. Ale to morska muszla, panie Shannow. Ta kamienna konstrukcja kiedyś znajdowała się w morzu.

Ta cała kraina kiedyś leżała pod wodą – powiedział Shannow. – Istniała tu cywilizacja, wielka cywilizacja. Ale morze podniosło się i pochłonęło ją.

Myślisz, że mur jest pamiątką Starego Świata?

Nie. Tereny Starego Świata w większej części nadal leżą pod wodą. Kilka lat temu dowiedziałem się, że ziemia przekręciła się nie raz, a dwukrotnie. Ludzie, którzy mieszkali za tym murem, zostali unicestwieni tysiące lat temu. Przypuszczam, że stało się to w czasie potopu opisanego w Księdze.

Skąd wiesz to wszystko?

Shannow przez chwilę chciał wyznać mu prawdę, ale zmienił zdanie. Jego wiarygodność zostałby wystawiona na szwank, gdyby opowiedział, jak zmarły przed wiekami król Atlantydy przybył mu na ratunek w bitwie ze Strażnikami podczas Wojny Piekielników.

Przed dwoma laty natknąłem się z przyjacielem na ruiny wielkiego miasta. Wszędzie stały posągi, pięknie wyrzeźbione. Spotkałem tam uczonego, Samuela Archera. Był wspaniałym człowiekiem, silnym, a zarazem delikatnym. Badał te ruiny i inne im podobne od wielu lat, i nawet udało mu się odcyfrować język starożytnych. Miasto zwało się Balacris; ląd znany był jako Atlantyda. Nauczyłem się dużo od niego, zanim umarł.

Szkoda, że nie żyje. Chciałbym go poznać – powiedział Haimut. – Ja też widziałem napisy na złotej folii. Ale gdyby spotkać człowieka, który potrafi je odczytać... Jak umarł?

Został zatłuczony na śmieć, bo nie chciał pracować jak niewolnik w kopalni srebra.

Haimut odwrócił wzrok i napił się bakera.

To nie jest przyjazny świat, meneer Shannow. Żyjemy w dziwnych czasach, walcząc o strzępy wiedzy. Wszędzie istnieją odizolowane społeczności, nie ma centralnej władzy. Na dzikich ziemiach rządzą bandyci, a osiedleńcy prowadzą wojny z rywalami. Nie ma pokoju. To najbardziej irytujące. Daleko na wschodzie leży kraj, gdzie kobietom nie wolno pokazywać twarzy w miejscach publicznych, a mężczyźni, którzy przeczą Księdze, są paleni żywcem. Na północy są ludy, wśród których na porządku dziennym jest składanie dzieci w ofierze. Zeszłego roku odwiedziłem tereny, gdzie kobietom nie wolno wychodzić za mąż; są one własnością mężczyzn i służą za rozpłodowe jałówki całej społeczności. Dokąd by się nie udać, wszędzie jest przemoc, śmierć i rządy najsilniejszych. Byłeś w Rivervale?

Tak, kiedyś tam mieszkałem.

Teraz to oaza spokoju. Rządzi tam niejaki Daniel Cade. Zaprowadził prawo, dobre prawo, i rodziny mogą wychowywać dzieci w pokoju i dobrobycie. Gdybyśmy wszyscy mogli znaleźć takie rozwiązanie! Mówisz, że tam mieszkałeś? Znasz Daniela Cade’a?

Znam – powiedział Shannow. – To mój brat.

Dobry Boże! Nie wiedziałem. Słyszałem o tobie, oczywiście, ale nikt nigdy nie wspomniał, że jesteście braćmi.

Nasze drogi rozeszły się w dzieciństwie. Powiedz mi, co masz zamiar tu osiągnąć?

Meneer Scayse pragnie przedostać się na drugą stronę muru. Prosił mnie, abym zbadał możliwości. A ja potrzebuję pieniędzy, żeby wrócić do domu.

Myślałem, że nie jesteś z niego zadowolony.

Racja. Jak wszyscy ludzie pragnący władzy, jest wyjątkowo samolubny. Ale nie stać mnie na skrupuły. I nie krzywdzę nikogo, badając tę konstrukcję.

Shannow dopił napój i podniósł się.

Zostaniesz na noc, meneer? – zapytał Haimut. – Przyjemnie byłoby pogawędzić na dobrym poziomie.

Dziękuję, nie. Może innym razem. Powiedz mi, co wiesz o Scaysem?

Uczony wzruszył ramionami.

Niewiele. Przybył tutaj przed rokiem z mnóstwem monet i wielkim stadem bydła. Powiedział, że pochodzi z dalekiej północy. Jest bystrym człowiekiem.

Nie wątpię – zgodził się Shannow.


Shannow wrócił do miasteczka przed zmrokiem. Zostawił ogiera w stajni, zapłacił stajennemu za wyczyszczenie i nakarmienie zwierzęcia, a potem ruszył do „Wesołego Pielgrzyma”. Beth McAdam uśmiechnęła się i wyszła mu na spotkanie.

Nieczęsto cię widuję, Shannow. Czyżby jedzenie było marne?

Jest doskonałe. Jak ci się wiedzie?

Nie mogę narzekać. A tobie?

W miarę – odparł Shannow, świadom wzrostu napięcia. – Dasz mi coś do zjedzenia? Coś gorącego, jeśli można.

Pewnie.

Usiadł twarzą do drzwi i rozejrzał się po sali. Było w niej ośmiu klientów; wszyscy z rozmysłem unikali jego wzroku. Beth przyniosła miskę gęstej polewki, kawał ciemnego pieczywa i ser. Shannow jadł powoli, myśląc o zamówieniu bakera, ale w pewnej chwili przypomniał sobie ostrzeżenie Haimuta. Wolał nie ryzykować uzależnienia. Poprosił o szklankę wody.

Nic ci nie jest, Shannow? – zapytała Beth, przystając przy jego stole. – Wydajesz się trochę... roztargniony.

Oglądałem mur, szukałem przejścia na drugą stronę. Wygląda na to, że będę musiał się wspiąć i dalej zmierzać pieszo. Nie lubię podróżować w ten sposób.

No to go objedź. Na miłość boską, przecież nie może opasywać całego świata.

To mogłoby zabrać tygodnie.

A ty, jak wiadomo, nie jesteś człowiekiem z nadmiarem czasu. Uśmiechnął się do niej.

Przysiądziesz się?

Nie mogę, pracuję. Ale jutro rano mam wolną godzinę w południe. Wtedy możesz przyjść.

Może tak zrobię.

Może w takim razie powinieneś pomyśleć o wyczyszczeniu płaszcza i wypraniu ubrania. Cuchniesz kurzem i końmi. A z tą brodą wyglądasz jak Matuzalem.

Shannow z uśmiechem podrapał się po szczęce.

Zobaczymy.

Wtedy wszedł Alain Fenner. Zauważył Shannowa.

Mogę się przysiąść, meneer? – Myślałem, że zakończyliśmy rozmowę – burknął Shannow, zirytowany przerwaniem pogawędki z Beth.

Szukam jedynie porady.

Shannow wskazał krzesło po drugiej stronie stołu.

W czym mogę pomóc?

Fenner pochylił się i zniżył głos do szeptu.

Zamierzamy dziś w nocy zamknąć szulernię Webbera. Jak zasugerowałeś, będzie nas cała grupa – Brisley, Broome i paru innych. Ale żaden z nas nie umie stosować przemocy. Byłbym wdzięczny za parę wskazówek.

Shannow spojrzał w jego otwartą, szczerą twarz i zrozumiał, że polubił tego człowieka. Fenner nie był tchórzem.

Kto wystąpi w waszym imieniu? – zapytał.

Ja.

Zatem po tobie ten bezbożnik będzie spodziewał się akcji. Nie pozwól, by Webber czy ktokolwiek inny przejął inicjatywę. Nie wdawaj się w dyskusje. Powiedz, co masz do powiedzenia, i zrealizuj to. Rozumiesz?

Chyba tak.

Ogranicz przemowę do minimum. Wejdź, wyprowadź Webbera i zamknij szulernię. Jeśli pojawi się choć ślad oporu, zastrzel kogoś. Wytrać zebranych z równowagi. Musisz mieć pełną kontrolę nad Webberem. On jest głową węża; jeśli ją odrąbiesz, inni będą stali i zastanawiali się, co począć, i w tym czasie odniesiesz zwycięstwo. Możesz zaufać swoim ludziom?

Zaufać im? Jak to rozumiesz?

Potrafią dochować tajemnicy? Czy Webber będzie wiedział o twoich planach przed rozpoczęciem akcji?

Nie sądzę.

Mam nadzieję, że się nie mylisz. Od tego zależy twoje życie. Jesteś żonaty?

Mam żonę i czterech synów.

Pomyśl o nich, Fenner, kiedy będziesz wchodził do szulerni. Jeśli popełnisz błąd, oni za to zapłacą.

Nie może obejść się bez strzelaniny?

Może. Nie powiedziałem, że macie wpaść tam w huku strzałów. Próbuję ci powiedzieć, jak utrzymać się przy życiu. Jeśli Webber zacznie gadać, a ty odpowiesz, jego ludzie zaczną dochodzić do siebie, a twoich ogarnie wahanie. Bądź silny, szybki i zdecydowany. Żadnych odcieni szarości, meneer Fenner. Tylko czerń i biel. Zwycięstwo albo klęska. Życie lub śmierć.

Fenner odetchnął głęboko.

Spróbuję trzymać się twoich rad. Dziękuję za poświęcony mi czas.

To nic mnie nie kosztuje. Jeśli zaczną się kłopoty, jeśli choćby będzie się na to zanosiło, zabij Webbera. – Ale Shannow wiedział, że Fenner tego nie zrobi, bowiem w chwili, gdy to powiedział, oczy młodego człowieka umknęły w bok. – Powodzenia, meneer.

Po jego odejściu Beth wróciła do stołu.

Jest dobrym człowiekiem – powiedziała.

Ale być może nie pożyje zbyt długo.

Ośmiu uzbrojonych ludzi wkroczyło do szulerni Webbera. Gracze oblegali ponad dwadzieścia stołów, w barze panował tłok. Webber siedział przy stoliku do gry w carnat, na tyłach. Fenner poprowadził swoją grupę prosto do niego.

Pójdziesz z nami, meneer Webber – oznajmił, wyciągając pistolet i mierząc w pierś właściciela.

Gdy zebrani zdali sobie sprawę, co się dzieje, w sali zapadła cisza. Webber wstał i skrzyżował ręce na piersiach. Był wysokim człowiekiem, lekko otyłym, ale potężnie zbudowanym; oczy miał czarne, głęboko osadzone. Uśmiechnął się do Fennera. Błysnęło złoto. Zęby po obu stronach siekaczy miał wytopione z tego cennego metalu.

A niby czemu, do diabła, miałbym to zrobić? – zapytał. Fenner odciągnął kurki pistoletu.

Bo inaczej będziesz martwy.

Czy to uczciwe? – zagrzmiał Webber. – Co takiego zrobiłem? Prowadzę dom gry. Nikogo nie zabiłem, chyba, że w uczciwej walce.

Jesteś złodziejem i łajdakiem – wtrącił Josiah Broome, wysuwając się do przodu – dlatego zamykamy twoją szulernię.

Kto śmie mówić, że jestem złodziejem? Niech wystąpi – krzyknął Webber.

Fenner machnął, by Broome się cofnął, ale ten parł do przodu.

Ludzie, którzy u ciebie wygrali, nie żyją. Wypierasz się odpowiedzialności?

Czy to moja wina, meneer? Ten, kto wygrywa dużo monet, przyciąga uwagę wielu innych, pechowych, graczy.

Fenner rozejrzał się. Tłum cofnął się, wokół nich stali ludzie Webbera. Brisley pocił się obficie, a dwaj inni z jego grupy niespokojnie przestępowali z nogi na nogę. Pistolet Fennera znieruchomiał na wysokości piersi Webbera.

Albo pójdziesz z nami, meneer, albo narazisz się na konsekwencje.

Zastrzelisz mnie? Zamordujesz mnie, meneer? A jakim to prawem?

On... on ma rację, Alain – szepnął Broome. – Nie przyszliśmy tutaj, by zabijać. Ale niech to będzie dla ciebie nauczką, Webber! Nie ścierpimy dalszej przemocy.

Trzęsę się od stóp do głów, kuchciku. Teraz wszyscy odłóżcie broń, bo moi ludzie rozwalą was na kawałeczki. – Pistolet Bristleya zagrzechotał na podłodze, inne podążyły jego śladem... z wyjątkiem broni Alaina Fennera. Młody człowiek spojrzał w oczy Webbera i obaj zrozumieli.

Ale Fenner nie był zabójcą. Odbezpieczył pistolet i wrzucił go głęboko do pochwy na biodrze, a w tej samej chwili Webber strzelił mu dwa razy w pierś. Młody człowiek sięgnął po broń i opadł na kolana. Trzeci strzał w mostek rzucił go na podłogę.

Emily... – wyszeptał. Krew rzuciła mu się z ust, ciało zadrgało konwulsyjnie.

Zabierzcie stąd tego durnia – rozkazał Webber. – Gramy dalej.

Bristley z pomocą innych wyciągnął Fennera na ulicę. Gdy przechodzili obok „Wytchnienia Podróżnych”, Shannow siedział na werandzie. Przytłoczony wielkim smutkiem, wstał i podszedł do grupy.

Po prostu go zastrzelił – powiedział Broome. – Alain chował pistolet, a Webber po prostu go zastrzelił.

Shannow pochylił się i dotknął szyi Fennera.

Nie żyje. Połóżcie go.

Nie na ulicy – zaprotestował Broome.

Połóżcie go! – wybuchnął Shannow. – I czekajcie. – Okrył zwłoki płaszczem, potem pomaszerował szybko do szulerni. Wszedł prosto do pokoju, w którym Webber pił i żartował ze swymi ludźmi. Wyciągnął pistolet, odciągnął kurki i przycisnął go do ust Webera.

Otwieraj gębę! – zawołał.

Webber zamrugał i zobaczył wściekłość płonącą w oczach Shannowa. Otworzył usta i lufa wsunęła się między zęby.

Wstawaj!

Webber poderwał się na nogi. Shannow wyprowadził go na ulicę. Nie musiał się oglądać, aby wiedzieć, że wszyscy obecni idą za nimi. Wieści rozeszły się po innych przybytkach i zebrał się tłum. Webber cofał się, niemal dławiony lufą pistoletu. Nadal był uzbrojony, lecz trzymał ręce z daleka od broni. Shannow zatrzymał się przy zwłokach Alaina Fennera i obrócił się lekko, aby popatrzeć na tłum.

Ten młody człowiek zaryzykował życiem dla wielu z was. I teraz leży martwy, jego żona została wdową, a synowie stracili ojca. Dlaczego? Ponieważ brakuje wam odwagi. Ponieważ pozwalacie, by taki pasożyt żerował wśród was bezkarnie. Ten człowiek zginął z powodu grzechu, jaki się tutaj rozplenił. – Omiótł wzrokiem zebranych. – A jak mówi Księga, grzech karany jest śmiercią!

Pociągnął za spust. Mózg Webbera wyrwał się z czaszki, ciało osunęło się na ziemię, z poczerniałych ust buchnął ciemny obłoczek dymu. Zapadło grobowe milczenie.

A teraz słuchajcie! – ryknął Shannow. – Znam wielu z was, łajdaki. Jeśli o świcie będziecie jeszcze w Dolinie Pielgrzymiej, zacznę na was polować i tępić was jak robactwo. Możecie siedzieć przy śniadaniu albo wylegiwać się w łóżku, albo grać spokojnie w carnat z przyjaciółmi. Ale ja dosięgnę was niczym gniew Boga. Ci, którzy słyszą, niech to przemyślą. Jutro czeka was śmierć.

Z tłumu wysunął się krępy mężczyzna, z dwoma pistoletami za pasem.

Myślisz, że poradzisz sobie z nami wszystkimi? – zawołał butnie.

Pistolet Shannowa wypalił i śmiałek padł z roztrzaskaną głową.

Nie ma co do tego wątpliwości – oświadczył Człowiek Jeruzalem. – Jutro zaczynam polowanie.



Rozdział szesnasty


Zapadła długa noc. Shannow siedział w swoim pokoju, z pistoletami Piekielników na stole, z godną zaufania bronią kapiszonową w kaburach u boku. Wyczyścił i przeładował stare pistolety; do rewolwerów Piekielników miał tylko szesnaście sztuk amunicji, i gdyby noc okazała się niespokojna, mogłoby jej zabraknąć. Odsunął krzesło od okna i siedział w głębi pokoju. Zwinięte poduszki pod kocem imitowały jego ciało. Człowiek Jeruzalem nie miał nic więcej do roboty, jak tylko czekać na nieuniknione.

Gdy mijała pierwsza godzina czuwania, usłyszał tętent koni wyjeżdżających z miasta. Nie wyjrzał przez okno, aby je przeliczyć. Przynajmniej dwie trzecie bandziorów miało odjechać przed świtem, ale to nie oni go niepokoili.

Siedział w ciemności, już opanowany, obwiniając się za śmierć Fennera; w głębi duszy wiedział, że młody człowiek nie przeżyje, a jednak pozwolił mu wstąpić w dolinę cienia.

Czy jestem stróżem brata swego?” Odpowiedź powinna brzmieć: tak. Wspomniał wstrząśnięte twarze, które otaczały go, gdy posłał Webbera do piekła. Wiedział, co zobaczyli świadkowie: szalony fanatyk znany światu jako Człowiek Jeruzalem rozprawił się z kolejną bezradną ofiarą. Zapomną, że Webber bezlitośnie zamordował biednego Alaina Fennera, ale będą pamiętać, jak udręczona ofiara stała w blasku księżyca z lufą pistoletu w ustach.

I to samo miał zapamiętać Shannow. To nie był dobry uczynek. Może konieczny, ale na pewno nie szlachetny. Był czas, kiedy Jon Shannow stanąłby naprzeciwko Webbera, wyprostowany i nieustraszony, i stoczył z nim pojedynek. Ale nie teraz. Powoli tracił siły, stawał się coraz wolniejszy. Zrozumiał to doskonale, kiedy przyglądał się, jak Ciem Steiner błyskawicznie wyciąga pistolety i strzela do rzuconego garnka. Kiedyś, być może, Człowiek Jeruzalem mógł powtórzyć taki wyczyn. Teraz już nie. Nawet w przybliżeniu.

Deska skrzypnęła na korytarzu. Shannow podniósł pistolet. Usłyszał szmer otwieranych i zamykanych drzwi, cichutki jęk sprężyn pod ciężarem siadającej na łóżku osoby. Odprężył się, ale nie spuścił kurków.

Rivervale. Tam odmieniło się jego życie. Przebył dzikie krainy i znalazł się w niepospolicie spokojnej osadzie. Tam poznał Donnę Taybard. Jej mąż, Tomas cieśla, został zamordowany, a jej samej groziło niebezpieczeństwo. Shannow pomógł jej i zapałał do niej miłością. Razem z Conem Griffinem wyruszyli, aby rozpocząć na nowo życie w świecie bez bandytów i zabójców. Griffin nazywał ten świat Avalonem.

I co znaleźli? Shannow został raniony przez Żerców, dziwaczną rasę kanibali, i uratowany przez świętego Karitasa, który ocalał z Drugiego Potopu. Donna, przekonana, że Shannow nie żyje, poślubiła Griffina.

Wówczas coś w Jonie Shannowie pękło i umarło. Pamiętał, jak jego ojciec kiedyś powiedział: „Lepiej kochać i utracić, niż nigdy nie kochać”. Ale to nie było prawdą.

Był dużo bardziej zadowolony z siebie przed spotkaniem Donny. Może nie szczęśliwy, ale chociaż wiedział, kim i czym jest...

Ciche kroki rozległy się nad jego głową, na dachu.

Chodźcie, niedoszli zabójcy. Jestem tutaj. Czekam”. Usłyszał jęk napinającej się liny i zobaczył obutą stopę, zsuwającą się w pętli za oknem coraz niżej i niżej. Ukazał się tułów. Mężczyzna trzymał się liny lewą ręką; w prawej miał pistolet o długiej lufie. Gdy zawisł na wysokości okna, wycelował w łóżko i oddał dwa strzały. Jednocześnie do pokoju wpadło dwóch innych.

Człowiek Jeruzalem zastrzelił obu z jednego pistoletu, następnie skierował drugi ku oknu i wypalił w brzuch człowiekowi na linie, który z wrzaskiem zniknął z pola widzenia. Shannow uniósł wysoko pistolet i strzelił trzy razy w sufit. Usłyszał krzyk; lina spadła na ziemię, potem rozległ się trzask, gdy ciało zarwało deski chodnika.

Zapadła cisza. W pokoju cuchnął dym, w powietrzu wisiała mgiełka spalonego prochu.

Z korytarza dobiegły szeptane komendy, ale nic sienie poruszyło. Shannow szybko załadował broń ostatnimi nabojami. Na korytarzu padły dwa strzały. Ktoś wrzasnął, ciało zadudniło na drewnianym podeście.

Hej, Shannow – zawołał Steiner. – Tutaj czysto. Mogę wejść?

Lepiej z pustymi rękami – poradził Shannow. Steiner przestąpił zwłoki i wszedł do pokoju.

Tam było tylko dwóch – zameldował z uśmiechem. – Cholera, z tobą życie jest ciekawsze. Wiesz, co najmniej trzydziestu ludzi już opuściło osadę. Czego bym nie dał za taką reputację!

Czemu mi pomogłeś?

Do licha, Shannow, nie mogłem ryzykować, że zabije cię ktoś inny. Gdzie miałbym znaleźć takiego przeciwnika?

Steiner stanął przy oknie i zaciągnął grubą kotarę. Zaskwierczała zapałka; lampa na stole rozbłysła.

Nie będziesz miał nic przeciwko, gdy wywlokę ich na korytarz? Zaczynają zasmradzać pokój. – Nie czekając na odpowiedź, pochylił się nad zwłokami. – Obaj dostali w głowę. Nieźle. Cholera, całkiem nieźle! – Złapał za kołnierz pierwszego mężczyznę i wyciągnął go za drzwi.

Shannow siedział i patrzył, jak chłopak pozbywa się drugiego trupa.

Hej, Mason! – zawołał Steiner. – Przyślesz tu parę osób, żeby zabrali tę padlinę?

Wrócił do pokoju i wpasował wyłamane drzwi.

I co, Shannow, nie zamierzasz mi podziękować?

A niby za co?

Za sprzątnięcie tych dwóch na schodach. Co byś beze mnie zrobił? Mieli cię tu jak zwierzynę w potrzasku.

Dziękuję – powiedział Shannow. – A teraz mógłbyś odejść. Chciałbym się przespać.

Przyjść do ciebie jutro, kiedy zacznie się polowanie?

To nie będzie konieczne.

Człowieku, jesteś szalony. Zostało dwudziestu, może trzydziestu ludzi. Nie dasz rady im wszystkim.

Dobrej nocy, meneer Steiner.


Następnego dnia rano, po trzygodzinnej drzemce, Jon Shannow zszedł na dół i przywołał Masona.

Każ komuś znaleźć szóstkę dzieciaków, które umieją czytać. Niech je tu przyprowadzi.

Usiadł przy stole z sześcioma dużymi arkuszami papieru i laseczką węgla. Powoli i uważnie wypisał na każdej kartce wiadomość.

Kazał dzieciom odczytać ją na głos, po czym rozesłał je po szulerniach i knajpach we wschodniej części miasteczka, z poleceniem wręczenia pism właścicielom. Wiadomość była prosta:


UWAGA WSZYSCY NOSZĄCY BROŃ NA TERENIE MIASTA W DOLINIE PIELGRZYMIEJ UZNANI ZOSTANĄ ZA ZBÓJCÓW I WICHRZYCIELI, I JAKO TACY ZOSTANĄ POTRAKTOWANI.

SHANNOW

Po odejściu dzieci Shannow czekał cierpliwie, uwalniając się od strachu i napięcia. Mason przyniósł mu kubek bakera i przysiadł naprzeciw niego.

Póki co, Shannow, pokój masz za darmo, tak samo jedzenie i picie.

Miło z twojej strony, meneer.

Mason wzruszył ramionami.

Jesteś przyzwoitym człowiekiem. Ale raczej nie zyskujesz przyjaciół.

Jestem tego świadom. – Shannow spojrzał w chudą twarz mężczyzny. – Chyba nie zawsze byłeś hotelarzem.

Mason uśmiechnął się lekko.

Przepędziłeś mnie z Allionu, pakując mi kulę w ramię. Kiedy pada, boli jak wszyscy diabli.

Shannow pokiwał głową.

Pamiętam cię; jeździłeś z Cade’em. Cieszę się, że znalazłeś bardziej lukratywne zajęcie.

Człowiek się starzeje. Większość z nas wzięła się za gościńce, bo zbójcy, nieurodzaje albo bogacze pozbawili nas naszych gospodarstw. Ale to nie jest życie. Tutaj mam żonę, dwie córki i dach nad głową Jadam regularne posiłki, a zimą ogień w kominku odpędza mróz. O co więcej można prosić?

Święte słowa – przyznał Shannow.

Co teraz zrobisz?

Zaczekam do południa, a potem wykorzenię pozostałości zła.

To nie Allion, Shannow. Tam miałeś poparcie mieszkańców. Był komitet, a ochotnicy, wszyscy z dobrymi strzelbami, chronili twoje tyły. Tutaj taka akcja równa się samobójstwu. Będą czekali na ciebie w zaułkach albo strzelą, gdy tylko pokażesz się na ulicy.

Dałem słowo, meneer, a moje słowo jest z żelaza.

Tak myślałem. – Mason zebrał się do odejścia. – Oby szczęście ci dopisało.

Zwykle tak bywa – powiedział Człowiek Jeruzalem.

Ze swojego miejsca widział słońce, które powoli wspinało się po niebie. Zanosiło się na piękny dzień; nie można wybrać lepszego na śmierć. Dzieci wracały jedno po drugim. Shannow dawał każdemu monetę, pytając, gdzie zostawiły ogłoszenia i jaka była reakcja. W większości przypadków odbiorcy odczytali je na głos zebranym, ale jeden po przeczytaniu podarł pismo na kawałki. Ludzie ryknęli śmiechem, zameldował mały goniec.

Opisz to miejsce – poprosił Shannow. Chłopak wykonał polecenie. – Widziałeś tam ludzi z pistoletami?

Tak. Jeden siedział przy oknie z długą strzelbą wycelowaną na ulicę. Dwaj stali na galeryjce, na prawo od drzwi. Myślę, że jeszcze jeden chował się za beczkami przy szynkwasie.

Spostrzegawczy jesteś, mały. Jak się nazywasz?

Matthew Fenner, proszę pana.

Shannow spojrzał w ciemne oczy chłopca i zastanowił się, dlaczego wcześniej nie dostrzegł podobieństwa.

Jak twoja matka?

Dużo płakała.

Shannow rozwiązał sakiewkę, w której trzymał monety, i odliczył dwadzieścia sztuk.

Daj to matce. Powiedz, że jest mi przykro.

Nie jesteśmy biedni, proszę pana. Ale dziękuję za pamięć. – Chłopiec odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Dochodziło południe. Shannow wrzucił monety z powrotem do sakiewki.

Opuścił „Wytchnienie Podróżnych” drzwiami na tyłach i skręcił w uliczkę, z bronią w pogotowiu. Uliczka była wyludniona. Przekradł się za budynkami do szulerni opisanej przez chłopca. Prowadził ją Zeb Maddox, a według Masona był on szybkim strzelcem: „Cholera, niemal tak dobrym jak Steiner. Nie dawałbym mu drugiej szansy, Shannow”.

Człowiek Jeruzalem zatrzymał się przed wąskim służbowym wejściem na tyłach, zaczerpnął powietrza i nacisnął klamkę. Usuwając się na bok, zobaczył plecy człowieka klęczącego za stosem baryłek. Inni wlepiali oczy we frontowe drzwi. Shannow przesunął się bezgłośnie i trzasnął pistoletem w kark klęczącego. Mężczyzna zachwiał się z jękiem. Shannow złapał go za kołnierz i położył na podłodze. W tej samej chwili ktoś zawołał:

Zeb, zbiera się tłum.

Wysoki chudzielec w czarnej koszuli i skórzanych spodniach wyłonił się zza baru i podszedł do drzwi. Z pochwy z wypolerowanej skóry wystawała kościana rękojeść pistoletu o krótkiej lufie.

Z zewnątrz dobiegł głos.

Wy tam, w środku, słuchajcie. Mówi Pastor. Wiemy, że jesteście uzbrojeni, a my jesteśmy gotowi wydać wam bitwę. Zastanówcie się dobrze. Jest nas czterdziestu, i kiedy przypuścimy atak, dojdzie do rzezi. Ci, których nie zabijemy, zostaną powieszeni. Proponuję odłożyć broń i wyjść spokojnie do koni. Zaczekamy parę minut, ale gdy będziemy zmuszeni wpaść do środka, zginiecie co do jednego.

Mamy się wynosić, Zeb – krzyknął człowiek, którego Shannow nie mógł zobaczyć.

Nie zwiewam z takich wszawych miasteczek – syknął Zeb Maddox.

W takim razie zwiewaj przede mną – powiedział Shannow, wychodząc z pistoletem w dłoni.

Maddox odwrócił się powoli.

Wepchniesz mi ten pistolet w usta, Shannow, czy też postąpisz jak mężczyzna i zmierzysz się ze mną uczciwie?

Och, jak najbardziej. – Shannow przybliżył się i wbił pistolet w brzuch Maddoxa. – Wyciągaj broń i przygotuj ją do strzału.

Do diabła, o co chodzi?

Szybko. Teraz przyciśnij lufę do mojego brzucha. – Maddox wypełnił polecenie. – Doskonale. Masz swoją okazję. Policzę do trzech i obaj pociągniemy za spust – wyszeptał zimno Shannow.

Oszalałeś. Obaj zginiemy.

Jeden – Shannow zaczął odliczać.

To wariactwo, Shannow! – Oczy Maddoxa rozszerzył strach.

Dwa.

Nie! – wrzasnął Maddox. Rzucił pistolet i cofnął się chwiejnie, chowając twarz w dłoniach.

Człowiek Jeruzalem popatrzył na strzelców trwających w pogotowiu.

Życie albo śmierć – powiedział. – Wybierajcie.

Pistolety zagrzechotały na podłodze. Shannow podszedł do drzwi i pokiwał Pastorowi i jego ludziom. Był tam Broome. I Brisley.. i Mason... i Steiner. Obok nich stała Beth Mc Adam z pistoletem w dłoni.

Nikogo nie zabiłem – oznajmił. – Są gotowi do odjazdu. Puśćcie ich. – Odszedł z pistoletem schowanym do kabury.

Shannow! – krzyknęła Beth. Człowiek Jeruzalem zawirował, gdy Zeb Maddox oddał strzał. Pocisk zbił go z nóg, w oczach mu się zamgliło, ale odpowiedział ogniem. Maddox zgiął się we dwoje. Wyprostował się chwiejnie, grad kul oderwał go od ziemi i cisnął do środka szulerni.

Shannow podniósł się z trudem. Ledwo trzymał się na nogach. Krew spływała mu po policzku. Pochylił się po kapelusz... I pochłonęła go ciemność.


Jaskrawe wszechobecne kolory, raziły go w oczy. Krew zalewała mu twarz. Płomienie zamigotały na krańcach pola widzenia, i ujrzał idącą ku niemu straszliwą bestię, ze sznurem, który miał go zadusić. Strzelił, stworzenie zachwiało się, lecz brnęło dalej, brocząc krwią z zadanych ran. Strzelił drugi raz. I znowu. Bestia zbliżała się, wreszcie opadła przed nim na kolana, rozwarła szponiaste łapy.

Dlaczego? – wyszeptała.

Shannow zobaczył teraz, że stwór niósł nie linę, a bandaż.

Dlaczego mnie zabiłeś? Chciałem ci pomóc.

Wybacz – wyszeptał Shannow. Stwór zniknął, a on wstał i wyszedł z jaskini. Na niebie, przerażający swoim ogromem, wisiał Miecz Boga, otoczony krzyżami w różnych kolorach – zielonym, białym, błękitnym. Poniżej leżało miasto tętniące życiem: wielkie, koliste miasto otoczone murami z białego kamienia i głęboką fosą, z portem pełnym drewnianych statków z rzędami wioseł.

Do Shannowa zbliżyła się piękna kobieta o włosach barwy płomienia.

Pomogę ci – powiedziała... ale w jej dłoni błysnął nóż. Shannow cofnął się.

Daj mi spokój.

Zbliżyła się, a nóż powędrował w górę, aby zatonąć w jego piersiach. Spowiła go ciemność. Potem zabrzmiał ogłuszający ryk... i Shannow przebudził się.

Siedział w małym fotelu, otoczony kryształem oprawionym w stal. Na głowie miał dopasowany hełm ze skóry. Głosy szeptały do jego ucha.

Wieża, sytuacja awaryjna. Zeszliśmy z kursu. Nie widzimy ziemi... Powtarzam... Nie widzimy ziemi.

Shannow przechylił się i wyjrzał przez kryształowe okno. Daleko w dole rozpościerał się ocean. Obejrzał się. Siedział w metalowym krzyżu, zawieszony w powietrzu pod chmurami, które przemykały z oszałamiającą prędkością.

Jaka jest wasza pozycja, dowódco eskadry? – zapytał inny glos.

Wieża, nie jesteśmy pewni. Nie wiemy, gdzie jesteśmy... Zgubiliśmy się...

Weź kurs na zachód.

Nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszystko idzie źle... dziwnie... nie jesteśmy pewni kierunku, nawet ocean nie jest taki, jak powinien...

Krzyż zaczął gwałtownie dygotać. Shannow wlepił oczy w okno. Wydawało się, że niebo i morze stapiają się w jedność. Potem niebo za oknem zniknęło, ciemność połknęła krzyż. Shannow wrzasnął...


Wszystko w porządku, Shannow. Uspokój się. Już dobrze. Otworzył oczy i zobaczył twarz Beth Mc Adam. Spróbował poruszyć głową, ale okropny ból przeszył mu skroń. Jęknął.

Beth położyła wilgotny ręcznik na jego czole.

Nic ci nie jest, Shannow. Odwracałeś się, gdy trafiła cię kula. Nie przebiła czaszki, ale nieźle ci przywaliła. Odpoczywaj.

Maddox? – wyszeptał.

Nie żyje. Zastrzeliliśmy drania, a innych powiesiliśmy. Teraz mamy komitet, który patroluje miasto. Bandyci odeszli.

Wrócą. Zawsze wracają.

Wystarczy zła na jeden dzień – odezwał się ktoś inny.

To ty, Pastorze?

Tak. – Przybyły pochylił się nad rannym. – Nie musisz się przejmować, Shannow. W mieście panuje spokój.

Shannow zasnął. Tym razem nic mu się nie śniło.



Rozdział siedemnasty


Widzę, że masz dwie Biblie. – Pastor usiadł przy łóżku Shannowa z księgami w dłoniach. – Jedna ci nie wystarcza?

Shannow, z obandażowaną głową i podpuchniętym okiem, sięgnął po pierwszą Biblię.

Ta towarzyszy mi od wielu lat. Zeszłego roku pewna kobieta dała mi drugą; tu język jest dużo prostszy. Brakuje mu dostojeństwa, ale wiele ustępów łatwiej mi zrozumieć.

Ja nie mam kłopotów ze zrozumieniem – stwierdził Pastor. – Od początku do końca obowiązuje jedno: prawo boskie jest absolutne. Przestrzegaj go, a dostąpisz łaski na tym i na tamtym świecie. Zaprzyj się go, a umrzesz marnie.

Shannow opadł na poduszki. Zawsze podchodził z rezerwą do ludzi, którzy twierdzili, że zrozumieli Wszechmogącego, a jednak Pastor był dobrym towarzyszem, na przemian dowcipnym i filozoficznym; miał aktywny umysł i dobrze się z nim dyskutowało.

Dzięki jego obecności przymusowy odpoczynek stał się mniej uciążliwy.

Jak postępuje budowa kościoła? – zapytał Shannow.

Mój synu – Pastor uśmiechnął się szeroko – to zakrawa na cud. Co dnia dziesiątki braci ochoczo przystępują do pracy. Nigdy nie widziałeś takiego zapału.

Czyżby miało to coś wspólnego z Komitetem? Beth wspomniała mi, że wszyscy niegodziwcy mają teraz wybór: albo praca na rzecz kościoła, albo szubienica.

Pastor roześmiał się.

Wiara bez pracy jest martwa. Ci szczęśliwi... niegodziwcy... znajdują Boga poprzez swoje trudy. I tylko trzem zaproponowano wybór. Jeden okazał się zręcznym cieślą, inni rozwijają podobne umiejętności. Jednak w większości przy budowie pracują mieszkańcy miasteczka. Kiedy wy dobrzejesz, musisz przyjść i wysłuchać mojego kazania. Chociaż sam je wygłaszam, za każdym razem porywa mnie ich duch.

Shannow uśmiechnął się.

Gdzież pokora, Pastorze?

Jestem niepomiernie dumny ze swojej pokory, Shannow.

Shannow zaniósł się śmiechem.

Nie wiem, co o tobie sądzić, ale cieszę się z twojego towarzystwa.

Nie pojmuję twojej rozterki – rzekł poważnie Pastor. – Jestem taki, jakim mnie widzisz, sługą Wszechmogącego. Pragnę doczekać ziszczenia Jego planu.

Jego planu? Jakiego?

Nowe Jeruzalem, Shannow, zstępuje w chwale z niebios. A sekret leży tutaj, w krainach południa. Rozejrzyj się po świecie. Nadal jest piękny, ale brakuje w nim spójności. Szukamy Boga na setki sposobów w tysiącach różnych miejsc. Musimy zebrać się, pracować razem, razem budować. Musimy ustanowić prawa, które niczym żelazo spoją ziemię od oceanu po ocean. Ale najpierw musimy zobaczyć wypełnienie objawienia.

Niepokój Shannowa zwiększył się.

Myślałem, że to już się stało. Czyż nie mówi ono o straszliwych katastrofach, o kataklizmach, które unicestwią większą część ludzkości?

Ja mówię o Mieczu Boga, Shannow. Pan zesłał go, aby omiótł ziemię niczym kosa, jednak do tego nie doszło. A dlaczego? Bo znajduje się nad nieczystym miejscem, zaludnionym przez bestie Szatana i Nierządnicy Babilonu.

Chyba zaczynam rozumieć, Pastorze – rzekł Shannow ze zmęczeniem. – Pragniesz zniszczyć bestię, powodując upadek Nierządnicy? Tak?

Cóż innego miałby zrobić bogobojny człowiek, Shannow? Czy ty nie chcesz zobaczyć, jak dopełnia się dzieło Pana?

Nie wierzę w jego wypełnienie po przez rzeź.

Pastor potrząsnął głową, a oczy rozszerzyły mu się z niedowierzania.

Jak ty możesz to mówić? Twoje pistolety owiane są legendą, a trupy znaczą drogę twego życia. Myślałem, że jesteś dobrze oczytany, Shannow. Nie pamiętasz miasta Aj i klątwy rzuconej przez Boga na pogan? Ani jeden mężczyzna, ani kobieta, ani dziecko nie ostało się przy życiu, nie uchował się nikt spośród wyznawców Molocha.

Słyszałem już wcześniej ten argument... z ust króla Piekielników, który czcił Szatana. Gdzie słowa o miłości, Pastorze?

Miłość jest dla wybranych, stworzonych na podobieństwo Boga Wszechmogącego. On uczynił człowieka, i on uczynił bestie na ziemi. Tylko Lucyfer miał czelność przemienić bestie w ludzi.

Szybko dokonujesz sądów, choć nie muszą one być trafne.

Pastor wstał.

Może masz rację, bowiem wygląda na to, że ciebie źle osądziłem. Uznałem cię za wojownika w sprawie Boga, ale jest w tobie słabość, Shannow, zwątpienie.

Otworzyły się drzwi. Weszła Beth z dzbankiem i tacą pełną kromek ciemnego chleba z serem. Pastor z przyjaznym uśmiechem ustąpił jej z drogi i wyszedł bez pożegnania. Beth postawiła tacę i usiadła przy łóżku.

Czyżbym czuła złość wiszącą w powietrzu? – zagadnęła.

Shannow wzruszył ramionami.

To człowiek opętany marzeniem, którego ja nie podzielam. – Ujął jej rękę. – Byłaś dla mnie miła, Beth McAdam, i jestem ci wdzięczny. Rozumiem, że to ty poszłaś do Pastora i nakłoniłaś go do utworzenia komitetu, który przybył mi z pomocą.

To nic wielkiego, Shannow. Miastu potrzebne były generalne porządki, a ludzie pokroju Brooma przez cały rok nic tylko dyskutowaliby na temat etyki bezpośredniego działania.

A jednak, o ile mnie pamięć nie myli, on też tam był.

Nie brakuje mu odwagi, tylko zdrowego rozsądku. Jak twoja głowa?

Lepiej. Jest jeden mały problem. Zrobisz coś dla mnie? Mogłabyś przynieść mi brzytwę i mydło?

Zrobię coś lepszego, Człowieku Jeruzalem. Sama cię ogolę. Od dawna chcę zobaczyć twarz, jaka kryje się pod tą brodą.

Wróciła ze sztywnym pędzlem z borsuczej sierści i brzytwą pożyczoną od Masona, kostką mydła i miską gorącej wody. Shannow leżał z zamkniętymi oczyma, gdy Beth namydlała mu brodę. Czuł chłód brzytwy na policzku, gdy wprawnie goliła zarost. Wreszcie wytarła mu twarz z piany i podała ręcznik. Uśmiechnął się do niej.

I co widzisz?

Jesteś niebrzydki, Shannow, ale w konkursie piękności byś nie zwyciężył. A teraz zjedz obiad. Zajrzę do ciebie wieczorem.

Nie odchodź, Beth. Zostań jeszcze chwilę. – Wyciągnął rękę i złapał ją za ramię.

Mam pracę, Shannow.

Tak, tak. Oczywiście. Wybacz.

Zmusiła się do uśmiechu i wyszła z pokoju. Na korytarzu przystanęła i przypomniała sobie jego oczy w chwili, gdy prosił ją o pozostanie.

Nie bądź głupia, Beth – przykazała sobie głośno. – Dlaczego nie? Masz jeszcze godzinę wolnego.

Okręciła się na pięcie, otworzyła drzwi i wróciła do pokoju. Jej ręka podniosła się do guzików bluzki.

Nie dopatruj się w tym zbyt wiele, Shannow – wyszeptała, zrzucając spódnicę i wsuwając się do jego łóżka.

Dla Beth Mc Adam to było objawienie. Długo leżała u boku śpiącego Shannowa, rozgrzana i cudownie odprężona. Była zdumiona jego brakiem doświadczenia i pełną wdzięku biernością, z jaką poddawał się jej pieszczotom. Mężczyźni nie byli jej obcy i cieszyła się nimi na długo przed tym, zanim poznała i uwiodła Seana Mc Adama. Nauczyła się, że wszyscy podnieceni faceci zachowują się podobnie: macają, obłapiają, a potem wpadają w rytmiczne szaleństwo. Shanno w był inny...

Wziął ją w ramiona i gładził jej ramiona i plecy. To do niej należała inicjatywa. Człowiek Jeruzalem przebojowo radził sobie w niebezpiecznych sytuacjach, ale w ramionach kobiety był zupełnie niedoświadczony i zaskakująco delikatny.

Beth wysunęła się z łóżka. Shannow przebudził się w jednej chwili.

Idziesz? – zapytał.

Tak. Dobrze spałeś?

Cudownie. Wrócisz wieczorem?

Nie – powiedziała zdecydowanie. – Muszę zająć się dziećmi.

Dziękuję, Beth.

Nie dziękuj – warknęła. Ubrała się spiesznie i przegarnęła palcami jasne włosy. Zatrzymała się przy drzwiach. – Z iloma kobietami sypiałeś, Shannow?

Z dwiema – odparł bez śladu zażenowania.

Przeszła przez ulicę do „Wesołego Pielgrzyma”, gdzie czekał Broome. Był czerwony ze złości.

Powiedziałaś godzina, frey McAdam, a minęły dwie. Ja tracę klientów, ty stracisz zarobki.

Cokolwiek postanowisz, meneer. – Minęła go i zajęła się naczyniami czekającymi na umycie. W jadalni siedziało dwóch klientów, obaj kończyli posiłki. Beth zaniosła talerze na podwórko i umyła je wodą z głębokiej studni. Kiedy wróciła, „Pielgrzym” był pusty.

Broome przybliżył się do niej.

Przepraszam, poniosło mnie. Wiem, że on jest ranny i potrzebuje opieki. Dostaniesz swoje pieniądze. Zastanawiałem się... czy nie zechciałabyś odwiedzić mnie dziś wieczorem.

W jakim celu, meneer!

Aby porozmawiać... przekąsić coś... poznać się wzajemnie. Ważne, by ludzie pracujący razem dobrze się rozumieli.

Spojrzała w jego szczupłą twarz i wyczytała w oczach podniecenie.

Niestety, meneer. Spotykam się dziś z meneerem Scayse, aby porozmawiać o interesach.

Dzierżawa ziemi, wiem – powiedział, a jego oczy pociemniały. – Proszę mnie źle nie zrozumieć, frey Mc Adam. Meneer Scayse rozmawiał ze mną, ponieważ wie, że cię znam. Powiedziałem mu, że moim zdaniem jesteś uczciwa i pracowita. Ale czy naprawdę chcesz wieść samotne życie na farmie?

Chcę mieć dom, meneer.

Tak, tak.

Odgadła, że zamierza złożyć jej propozycję, i uprzedziła go.

Muszę wracać do pracy. – Minęła go i zniknęła na tyłach budynku.

Tego wieczora służący przeprowadził ją przez amfiladę pokojów, jakie Scayse wynajął na stałe w „Wytchnieniu Podróżnych”. Wreszcie znalazła się w obszernym pomieszczeniu z wielkim kominkiem, w którym wesoło trzaskał ogień. Scayse dźwignął się z przepastnego, wygodnego fotela, ujął jej rękę i podniósł do ust.

Witam, szanowna pani. Czy da się pani skusić na odrobinę wina?

Był przystojny, a blask ognia jeszcze podkreślał jego urodę, odgarnięte z czoła włosy lśniły, ostre, wyraziste rysy zdawały się niemal dzikie.

Nie, dziękuję.

Podprowadził ją do fotela, poczekał, aż usiadła, a potem wrócił na swoje miejsce.

Niewiele mam pożytku z ziemi, którą chce pani wydzierżawić. Ale proszę mi powiedzieć, yrey Mc Adam, dlaczego przyszła pani do mnie? Nikt nie ma tytułu własności do ziem w okolicy. Każdy bierze tyle, ile mu potrzeba. Mogła pani po prostu pojechać w wybrane miejsce i zbudować tam dom.

Gdybym była bogata, meneer, i miała pięćdziesięciu jeźdźców, tak właśnie bym zrobiła. Ale nie jestem bogata i nie mam ludzi. Wydzierżawiona ziemia nadal będzie należała do pana i gdy znajdę się w kłopotach, przyjdę do pana po pomoc. Pańscy ludzie objeżdżają wysokie pastwiska i powszechnie wiadomo, że bandyci rzadko przysparzają panu zmartwień. Mam nadzieję, że podobnie będzie w moim przypadku.

Nauczyła się pani dużo w trakcie krótkiego pobytu w tym mieście. Najwyraźniej jest pani inteligentną kobietą. Uroda i rozum rzadko chodzą w parze.

A to ciekawe. Ja podobnie myślę o mężczyznach. Roześmiał się.

Zje pani ze mną kolację?

Nie sądzę. Czy cena jest uzgodniona?

Zrzeknę się zapłaty w zamian za kolację.

Wyjaśnijmy sobie coś, proszę pana. Łączą nas interesy. – Otworzyła sakiewkę i odliczyła trzydzieści srebrnych monet. – To za pierwszy rok. A teraz muszę odejść.

Jestem rozczarowany – powiedział, podnosząc się z fotela. – Miałem nadzieję.

I niech pan jej nie traci, meneer. To wszystko, co mamy.

Po odejściu Beth Mc Adam Shannow usiadł na łóżku. Czuł jeszcze zapach jej ciała w pościeli, czuł ciepło jej obecności. Nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś takiego. Donna Taybard była ciepła, delikatna i bierna, kochająca i niosąca ukojenie. Ale Beth... była w niej siła, niemal pierwotny głód, który wyczerpał go fizycznie i pokrzepił na duchu.

Podniósł się z łóżka. Chwiał się przez chwilę, a pokój zawirował, lecz zdołał utrzymać się na nogach. Oddychał głęboko, wreszcie osłabienie minęło. Miał ochotę ubrać się i wyjść na powietrze, wiedział jednak, że jest na to za słaby. W tym stanie dziecko mogłoby patykiem zbić go z nóg. Niechętnie wrócił do łóżka. Chleb i ser nadal leżały na tacy. Posilił się, odkrywając ze zdziwieniem, że zgłodniał jak wilk. Przespał parę godzin i obudził się odświeżony.

Usłyszał ciche pukanie do drzwi. Miał nadzieję, że to Beth.

Wejść!

Pojawił się Ciem Steiner.

Ale widok – powiedział z uśmiechem. – Człowiek Jeruzalem w łóżku, na dodatek ogolony. Bez tej brody ze srebrnymi widełkami nie wyglądasz nawet w połowie tak okropnie, Shannow. – Młody człowiek odwrócił krzesło i usiadł na nim okrakiem.

Shannow spojrzał mu w oczy.

Czego chcesz, Steiner?

Czegoś, czego nie możesz mi dać. Czegoś, co ci odbiorę, a szkoda, bo cię polubiłem.

Robisz więcej hałasu niż pierdząca świnia. I jesteś, cholera, o wiele za młody, żeby to zrozumieć. To, czego pragniesz, jest poza twoim zasięgiem, chłopcze. Zawsze tak będzie. Zdobędziesz to tylko wtedy, kiedy nie będziesz chciał. Nigdy, kiedy będzie ci zależało.

Łatwo ci mówić, Shannow. Popatrz na siebie. Jesteś najsławniejszym człowiekiem, jakiego w życiu widziałem. A kto słyszał o mnie?

Chcesz poznać cenę sławy, Steiner? Zajrzyj do moich juków. Dwie znoszone koszule, dwie Biblie, i cztery pistolety. Widzisz gdzieś żonę, Steiner? Rodzinę? Dom? Sława! Nie szukałem sławy. I nie dbałbym ani trochę, gdyby mnie opuściła – a opuści, Steiner. Bo będę jechać dalej i znajdę miejsce, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Człowieku Jeruzalem.

Mógłbyś być bogaty. Mógłbyś żyć jak jakiś król z dawnych czasów. Ale ty odrzucasz to, Shannow. Zmarnowałeś sławę. Ja wiem, co z nią zrobić.

Nic nie wiesz, chłopcze.

Od dawna nikt nie nazywał mnie chłopcem. I nie podoba mi się, gdy ty to robisz.

Ja nie lubię deszczu, chłopcze, ale niewiele mogę nań poradzić.

Steiner zerwał się gwałtownie.

Naprawdę wiesz, jak dopiec do żywego, prawda, Shannow? Naprawdę wiesz, gdzie wbić żądło.

Palisz się, żeby mnie zabić, Steiner? Twoja sława sięgnie nieba. Ach, cóż to za człowiek! Zastrzelił Shannowa... w łóżku.

Steiner rozluźnił się i wrócił na miejsce.

Uczę się. Nie zastrzelę cię w ciemności, Shannow, ani nie strzelę ci w plecy. Zrobię to twarzą w twarz. Na ulicy.

Gdzie wszyscy będą widzieć?

Właśnie.

A co zrobisz później?

Zadbam, żebyś miał wspaniały pogrzeb, karawan z wielkimi karoszami i śliczny nagrobek. Potem ruszę w drogę i może zostanę królem. Słuchaj, co to był za kawał z Maddoxem? Mogliście się pozabijać.

Ale tak się nie stało, prawda?

Nie. Choć mało brakowało, by cię załatwił. Paskudny przypadek złej oceny, Shannow. Nie to o tobie słyszałem. Straciłeś szybkość? Starzejesz się?

Odpowiedź brzmi: tak, na oba pytania. – Shannow oparł się na poduszce i spojrzał w okno, ignorując młodego człowieka.

Steiner ze śmiechem poklepał go po ramieniu.

Czas się wycofać, Shannow... o ile ci pozwolą.

Chodzi mi to po głowie.

Niedługo ci przejdzie, idę o zakład. Co byś robił? Wałęsał się po kraju, czekając na kogoś, kto cię rozpozna? Czekając na kulę czy nóż? Wlepiał oczy w dalekie wzgórza, zastanawiając się, czy Jeruzalem jest tuż za horyzontem? Nie. Wyjdziesz z dymiącymi pistoletami na jakąś ulicę, na równinę czy wzgórze.

Jak oni wszyscy? – zapytał łagodnie Shannow.

Jak my wszyscy – przyznał Steiner. – Ale nazwiska żyją dalej. Historia pamięta.

Czasami. Słyszałeś kiedy o Pendarriku?

Nie. Był strzelcem?

Był jednym z największych królów w dziejach. Odmienił świat, Steiner; podbił go i zniszczył. Spowodował Pierwszy Potop.

I co z tego?

Nigdy o nim nie słyszałeś. Oto, jak pamięta historia. Podaj mi nazwisko, jakie ty pamiętasz.

CoryTyler.

Bandyta, który zbudował niewielkie imperium na północy; zarobił kulkę w łeb od wzgardzonej kobiety. Opisz go, Steiner. Powiedz, o czym marzył. Powiedz mi, skąd pochodził.

Nigdy go nie widziałem.

Wobec tego czy to nie wszystko jedno, jak się nazywał? Nazwisko jest tylko szmerem w powietrzu. Za parę lat jakiś inny głupi chłopak zapragnie być taki, jak Clement Steiner. Nie będzie wiedział, czy byłeś wysoki czy niski, gruby czy chudy, młody czy stary, ale z nabożeństwem będzie wymawiał twoje nazwisko.

Stainer uśmiechnął się i podszedł do drzwi.

Możliwe. Ale i tak cię zabiję, Shannow.



Rozdział osiemnasty


Nu-Khasisatra widział, że coś jest nie w porządku z karawaną na długo przedtem, zanim do niej dotarł. Słońce stało wysoko, a jednak wśród dwudziestu sześciu wozów panował niewielki ruch. W pobliżu natknął się na ciało, a trzydzieści kroków dalej dostrzegł szereg innych, jedno obok drugiego.

Postanowił je minąć, gdy z wysokiej trawy przy szlaku dobiegł głos. Odwrócił się i zobaczył młodą kobietę z dzieckiem w ramionach. Słowa brzmiały niezrozumiale, mowa była chrapliwa i nieznana. Twarz kobiety była szara jak popiół, jej policzki i szyję szpeciły czerwone, jątrzące się wrzody. Nu cofnął się, zdjęty grozą, ale po chwili spojrzał jej w oczy i wyczytał w nich strach i ból. Wyjął kamień i przysunął się do niej. Była straszliwie wychudzona, a gdy położył rękę na jej ramieniu, poczuł wyraźnie kości przez szarą wełnianą suknią. Kiedy jej dotknął, znaczenie słów natychmiast stało się dla niego jasne.

Pomóż mi. Na miłość boską, pomocy! – Przyłożył kamień do jej czoła i wrzody zniknęły niczym ręką odjął, podobnie jak ciemne kręgi pod jej dużymi, błękitnymi oczami.

Moje dziecko – szepnęła, podając Nu zawiniątko.

Nie mogę nic zrobić – powiedział ze smutkiem, patrząc na martwe niemowlę. Kobieta wybuchła rozdzierającym płaczem, tuląc dziecko do piersi. Nu pomógł jej wstać i zaprowadził do wozów. Dwadzieścia kroków dalej na drodze leżał człowiek, zwracając martwe oczy ku niebu. Minęli go. Gdy weszli do obozu, wybiegła ku nim starsza kobieta o włosach szarych jak żelazo.

Zawracać! – wołała. – Tutaj panuje zaraza.

Wiem – powiedział. – Jestem... jestem uzdrowicielem.

Już nic nie można zrobić – powiedziała. Zauważyła dziewczynę. – Ella? Dobry Boże, Ella. Ozdrowiałaś?

Nie mógł uratować mojego dziecka – wyszeptała Ella. – Przybył za późno, by pomóc mojej małej Mary.

Jak masz na imię, przyjacielu? – zapytała kobieta, ujmując go pod ramię.

Nu-Khasisatra.

Cóż, meneer Niu, mamy tu ponad siedemdziesięciu ciężko chorych, a tylko czworo do opieki. Modlę się do Boga, żebyś naprawdę był uzdrowicielem.

Nu rozejrzał się. Wszędzie była śmierć. Niektóre ciała leżały nie okryte, ze stadami much na sączących się wrzodach, inne zaś byle jak przywalone kocami. Zobaczył rączkę dziecka wystającą spod wielkiej sterty worków. Z wozów dobiegały jęki i krzyki, a tu i tam pomocnicy – sami zarażeni – przechodzili od jednej ofiary do drugiej, służąc pomocą, podając chorym wodę. Nu z trudem przełknął ślinę. Starsza kobieta pociągnęła go za rękaw.

Chodź – powiedziała. Popatrzył na jej rękę; pokrywały ją brzydkie czerwone plamy. Wziął kamień i pogładził nim jej włosy.

W imię boże – powiedział. Wrzody zniknęły.

Gdy popatrzyła na ręce, poczuła przypływ siły. Miała wrażenie, że przebudziła się z długiego, niosącego wypoczynek snu.

Dziękuję – wyszeptała. – Niech cię Bóg błogosławi. Ale pospiesz się, bowiem niektórzy są w nagłej potrzebie.

Zaprowadziła go do wozu, w którym pod przesiąkniętymi potem kocami leżała kobieta z czwórką dzieci. Nu przyłożył kamień do każdego z nich i gorączka minęła. Przechodził od wozu do wozu, uzdrawiając chorych i patrząc, jak nabrzmiewają czarne żyły w kamieniu. Przed zapadnięciem zmroku uzdrowił ponad trzydzieści osób. Starsza kobieta imieniem Martha, zajęła się przyrządzaniem jedzenia dla ocalonych i Nu został sam. W księżycowej poświacie obejrzał kamień: było więcej czerni niż złota. Pod osłoną ciemności opuścił obozowisko.

Przecież nie miał wyboru, powiedział sobie. Jeśli miał kiedykolwiek ujrzeć Pashad i dzieci, w kamieniu musiała pozostać moc. Ale z każdym krokiem czuł coraz większy ciężar w sercu.

W końcu usiadł w blasku księżyca i odmówił modlitwę.

Co mam uczynić? – zapytał. – Czym są dla mnie ci ludzie? Ty jesteś dawcą życia i śmierci. To Ty zesłałeś na nich tę plagę. Dlaczego jej nie zabierzesz? – Nie usłyszał odpowiedzi, ale przypomniał sobie dzieciństwo spędzone w świątyni pod opieką wielkiego nauczyciela, Rizzhaka.

Zobaczył oczy starca, skryte pod ciężkimi powiekami, i jastrzębi nos, i białą rozłożystą brodę. I wspomniał jego przypowieść o niebie i piekle.

Modliłem się do Pana Wszechrzeczy, ażeby pozwolił mi zobaczyć raj i cierpienia Beliala. I w widzeniu ujrzałem drzwi. Otworzyłem je, i tam, w wielkiej komnacie, stał stół suto zastawiony do uczty. Ale wszyscy biesiadnicy zawodzili, bowiem łyżki w ich dłoniach miały długie, bardzo długie trzonki, i choć mogli sięgnąć do jedzenia, nie mogli wsunąć go do ust. I przeklinali Boga, i głodowali. Zamknąłem drzwi i poprosiłem o widok raju. A wówczas pojawiły się przede mną drzwi, te same drzwi. Otworzyłem je, a za nimi stał podobnie zastawiony stół, i wszyscy mieli te same długie łyżki. Ale karmili się wzajemnie i błogosławili Boga tysiącem imion znanych tylko aniołom.

Nu spojrzał na księżyc i pomyślał o Pashad. Podniósł się z westchnieniem.

Ruszył między chorych, uzdrawiając ich wszystkich. Trudził się do późnej nocy, a o świcie spojrzał na kamień. Był teraz całkiem czarny, bez śladu złota.

Martha usiadła przy nim i podała mu kubek ciemnego, gorzkiego napoju.

Słyszałam o nich – powiedziała – ale nigdy żadnego nie widziałam. To był Kamień Daniela. Jest zużyty?

Tak. – Nu rzucił go na ziemię przed ogniskiem.

Ocalił wiele żywotów, meneer Nu. I chwała ci za to.

Nu nie odpowiedział. Myślał o Pashad...


Beth McAdam, pogrążona w głębokiej zadumie, kierowała woły na południe falistej równiny, w kierunku muru. Dzieci siedziały z tyłu wozu i przekomarzały się hałaśliwie, ale nie zwracała na nie uwagi. Shannow szybko wracał do zdrowia, lecz nadal nie mógł opuszczać swojego pokoju w „Wytchnieniu Podróżnych”. Pastor stał się częstym gościem w jej obozie w miasteczku namiotów. A teraz pojawił się Edric Scayse, wysoki i pewny siebie, dworny i uprzejmy. Dwa razy zabrał ją na kolację i bawił opowiastkami o dzieciństwie spędzonym na dalekiej północy.

Mają tam teraz miasta, i wybierają przywódców – prawił. – Niektóre obszary podpisały traktaty z sąsiednimi grupami, a w zeszłym roku była mowa o konfederacji.

Nie dogadają się – powiedziała Beth. – Ludzie tego nie potrafią. Użerają się o wszystko i walczą o byle co.

Nie bądź taka pewna, Beth. Ludzkość nie może rozwijać się bez organizacji. Weź na przykład monety Barty: są teraz w powszechnym użytku, wszędzie. Stary Jacob Barta, który pierwszy je wybił, marzył o jednym narodzie. Wygląda na to, że szansa istnieje. Wyobraź sobie, co się stanie, gdy na wzór pieniądza również ogólne prawo zostanie zaakceptowane.

Wojny będą większe, to wszystko – oświadczyła z przekonaniem. – Taka jest kolej rzeczy.

Potrzebujemy przywódców, Beth, silnych ludzi, którzy potrafią nas zjednoczyć. Wielka szkoda, że tak mało wiemy o przeszłości. Wiedza o minionych czasach pomogłaby nam budować przyszłość.

Wół-przewodnik potknął się i to przywołało Beth do rzeczywistości. Ściągnęła lejce, dając zwierzęciu czas na odzyskanie równowagi. Ciągnęło ją do Scaysego, przyciągała ją jego siła, ale było w nim coś, co budziło zaniepokojenie. Jak Pastor, miał jakąś niebezpieczną, choć bliżej nieokreśloną cechę. U Shannowa wady były widoczne jak na dłoni – człowiek dostawał to, co widział. O ile łatwiejsze byłoby życie, gdyby uznała Josiaha Broome’a za atrakcyjnego mężczyznę. Ale on był tylko zaślepionym durniem.

Boję się myśleć o takich, którzy patrzą na ludzi jak Jon Shannow – powiedział jej pewnego ranka, gdy czekali na pierwszego klienta. – Obmierzły typ! Zabójca i wichrzyciel najgorszego rodzaju. Tacy jak on niszczą społeczności, przeczą cywilizowanemu zachowaniu. Toczy nasze miasto niczym rak i ktoś powinien kazać mu się wynieść.

Kiedy coś ukradł? – wypaliła, z trudem hamując złość. – Kiedy okazał brak szacunku? Kiedy? Kiedy zabił człowieka, nie ryzykując własnym życiem?

Jak możesz pytać o takie rzeczy? Nie widziałaś go w noc, kiedy zginął biedny Fenner? Kiedy stał przed tłumem i ten człowiek zapytał go, czy myśli, że poradzi sobie z nimi wszystkimi? Shannow zastrzelił go bez ostrzeżenia; biedak nawet nie miał broni w ręku.

Nigdy nie zrozumiesz, meneer Broome. Dziwię się, że jeszcze żyjesz. Gdyby Shannow przeoczył tę chwilę, wszyscy zwróciliby się przeciwko niemu i zostałby rozstrzelany. Zabijając tego głupca powstrzymał ich, przejął inicjatywę... w przeciwieństwie do biednego Fennera. Rozmawiałam o nim z Shannowem. Czy wiesz, że Fenner poszedł do niego po radę? Człowiek Jeruzalem kazał mu wydać Webberowi rozkaz i nie wdawać się w rozmowy; powiedział, że gdy tylko Webberowi pozwoli się na dyskusje, to właściwa chwila przepadnie. Fenner to zrozumiał, meneer Broome, ale został zdradzony przez ciebie i resztę. Teraz nie żyje.

Jak śmiesz oskarżać mnie o zdradę? Byłem z Fennerem, spełniłem swoje zadanie.

Swoje zadanie? – syknęła. – To ty go zabiłeś, i zwiałeś niczym tchórzliwy kundel, z podkulonym ogonem.

Nie mogliśmy nic zrobić, nikt nie mógłby nic zrobić!

Shannow zrobił... sam. Więc nie krytykuj go w mojej obecności. Ten człowiek wart jest dziesięciu takich jak ty.

Wynoś się! Już tu nie pracujesz. Precz, mówię!

Straciwszy pracę, Beth spotkała się ze Scaysem, który zgodził się, by od razu przeniosła się na wydzierżawioną ziemię. Nawet zaproponował, że jego ludzie zbudują jej dom, ale odmówiła stanowczo.

Teraz była prawie na miejscu. Woły zmęczyły się, pokonując ostatnie wzniesienie, i miała zamiar dać im chwilę wytchnienia na szczycie wzgórza. Z góry spojrzała w dolinę i zobaczyła pięciu ludzi zajętych korowaniem pni. W pobliżu sznury rozpięte na palikach znaczyły miejsce pod chatę. W Beth zawrzała wściekłość. Wyciągnęła pistolet, zeskoczyła z kozła. Odwiązała konia. Zakazała dzieciom ruszać się z miejsca i pojechała ku pracującym ludziom. Gdy się zbliżyła, jeden z nich odłożył siekierę i wyszedł ku niej, wymachując skórzanym kapeluszem.

Dzień dobry, frey. Przyjemny dzień do pracy, ładne słońce i chłodny wiatr – zawołał z uśmiechem.

Pistolet poderwał się w górę, gasząc uśmiech mężczyzny.

Do diabła, czego szukacie na mojej ziemi? – zapytała Beth, odciągając kurki.

Tylko spokojnie – powiedział, podnosząc ręce. – Meneer Scayse kazał nam pomóc przy budowie... zwalić drzewa i tak dalej. Pomierzyliśmy też spadki i zrównaliśmy teren.

Nie prosiłam o pomoc – powiedziała, nie opuszczając broni.

Ja tam nic nie wiem. Pracujemy dla meneem Scayse. Każe skakać, to nie pytamy po co, tylko skaczemy.

Beth spuściła kurki i schowała pistolet.

Dlaczego wybrałeś to miejsce na chatę?

Cóż – znów się uśmiechnął – z przodu i z tyłu jest szmat otwartej przestrzeni, niedaleko jest woda, a we frontowe okna zaglądać będzie zachodzące słońce.

Dobrześ wybrał. Jak się nazywasz?

Mówią mi Buli, chociaż naprawdę nazywam się Ishmael Kovac.

Niech będzie Buli – powiedziała. – Wracaj do pracy, a ja przyprowadzę wóz.



Rozdział dziewiętnasty


Pierwszy wstrząs nastąpił tuż po wschodzie słońca. Był nie więcej niż wibracją, która zagrzechotała talerzami na półkach, i wielu mieszkańców miasta go przespało. Inni przebudzili się i wstali, przecierając zaspane oczy i zastanawiając się, czy nadciąga burza. Drugie drżenie, silniejsze, miało miejsce w południe. Chreena w tym czasie pracowała w laboratorium – gdy książki pospadały z półek, wybiegła na balkon, skąd zobaczyła ludzi miotających się po ulicach. Wysoki na dwanaście stóp posąg obalił się blisko głównego placu, na szczęście nikt nie został ranny. Wstrząsy ucichły. Oshere wkuśtykał do laboratorium.

Drobne urozmaicenie – powiedział, bardziej niewyraźnie niż zwykle.

Tak – przyznała Chreena. – Zdarzały się tu wcześniej trzęsienia ziemi?

Raz, dwanaście lat temu. Nie było poważne, chociaż paru wieśniaków straciło bydło, a wiele cieląt urodziło się martwych. Jak postępuje praca?

Osiągnę cel – obiecała, odwracając wzrok.

Przycupnął na mozaikowej posadzce i popatrzył na nią.

Zastanawiam się, czy zmagamy się z problemem we właściwy sposób.

A czy istnieje inny? Jeśli dowiem się, co powoduje regresję struktury genetycznej, być może zdołam ją powstrzymać.

Właśnie o to mi chodzi, Chreena. Wpatrujesz się w jądro problemu i nie możesz ogarnąć całości. Przejrzałem akta tych, którzy ulegli Przemianie przede mną. Wszyscy byli mężczyznami, poniżej dwudziestego szóstego roku życia.

Wiem. Niewielka z tego pociecha – warknęła.

Nie denerwuj się. Prawie wszyscy odmieńcy mieli zamiar się ożenić. O tym nie wiedziałaś, prawda?

Nie – przyznała. – Ale czy to ważne?

Uśmiechnął się, lecz ona nie rozpoznała wyrazu jego obrzmiałej, lwiej twarzy.

Nasz obyczaj wymaga, by narzeczony zabrał swoją wybrankę w południowe góry, i wyznał miłość pod Mieczem Jedynego. Wszyscy tak robią.

Ale kobiety też tam chodzą i nic się z nimi nie dzieje.

Tak, długo się nad tym zastanawiałem. Nie wyznaję się na twojej nauce, Chreena, ale chyba wiem, jak należy rozwiązać problem. Najpierw poszukać odstępstwa od normy, a następnie zająć się nie nim, lecz tym, gdzie i dlaczego nie występuje. Wszyscy odmieńcy odbyli podróż do Miecza w towarzystwie kobiet. Z kobietami nic sienie dzieje. Pytanie: czy mężczyźni robią pod mieczem coś, czego nie robią kobiety? Co robił Shir-ran, gdy tam byliście?

To samo, co ja – odparła. – Jedliśmy, piliśmy, spaliśmy, kochaliśmy się. Wróciliśmy do domu.

Czy Shir-ran wspiął się na Szczyt Chaosu, by skoczyć do leżącej dwieście stóp niżej wody?

Tak. Jak zrozumiałam, obyczaj wymaga, by mężczyzna oczyścił się w wodzie Złotego Stawu przed zaręczynami. Wszyscy tak robią, jednak nie każdy choruje.

To prawda, ale niektórzy tylko kąpią się w łatwo dostępnej części stawu. Inni skaczą z niskich skał. Tylko najwięksi ryzykanci wspinają się na Szczyt Chaosu.

Nadal nie rozumiem, do czego zmierzasz.

Pięciu z sześciu ostatnich odmieńców wspięło się na ten szczyt. Jedenastu innych, u których nie nastąpiła Przemiana, tylko wykąpało się w stawie. Oto dewiacja: największy procent odmieńców występuje wśród tych, którzy wspięli się na szczyt.

Ale co z tego? Ty nie jesteś zakochany. Nie zabrałeś nikogo do Miecza.

Nie, Chreena. Poszedłem sam. Wspiąłem się na szczyt i skoczyłem. Oshere zanurkował i dał słowo.

Komu?

Miłości. Miałem zamiar poprosić... pewną kobietę, aby mi towarzyszyła, lecz nie wiedziałem, czy będę miał odwagę skoczyć. Dlatego poszedłem sam. Dwa tygodnie później rozpoczęła się Przemiana Chreena usiadła i spojrzała na człowieka-zwierzę.

Byłam głupia – wyszeptała. – Pójdziesz tam ze mną, do Miecza?

Mogę nie przeżyć podróży jako człowiek – zaznaczył. – Czy nadal masz swój miotacz grzmotów?

Tak. – Otworzyła szufladę i wyjęła pistolet Piekielników.

Weź go ze sobą, Chreena.

Nie mogłabym cię zabić, Oshere. Nigdy.

A ja wierzę, że nigdy nie mógłbym cię skrzywdzić. Ale czy możemy być tego pewni?


Shannow włożył buty i pas z bronią. Nadal był słabszy niż zwykle, ale stopniowo wracały mu siły. Beth Mc Adam stale gościła w jego myślach od pamiętnego popołudnia; później już się nie pokazała. Usiadł przy oknie i wspominał radość owego dnia. Nie winił jej, że go unika. Co miał do zaoferowania? Ile kobiet chciałoby wiązać się z człowiekiem o jego reputacji? W czasie rekonwalescencji miał mnóstwo czasu na rozmyślania. Czy zmarnował swoje życie? Czy zrobił coś dla potomności? Tak, zabił kilku złych ludzi, i można by dowieść, że czyniąc to uratował życie niewinnych. A jednak nie miał synów ni córek, które nie pozwoliłyby wygasnąć jego krwi, i nigdzie w tym nieokiełznanym świecie nie był zbyt długo potrzebny Człowiek Jeruzalem. Zabójca. Niszczyciel.

Gdzie jest miłość, Shannow? – zadał sobie głośno pytanie.

Zszedł na dół, odkłonił się Masonowi i wyszedł na światło dzienne. Słońce płonęło na czystym niebie. Wiatr podrywał tumany kurzu z wysuszonego błota na drodze.

Shannow udał się do sklepu rusznikarza. Grovesa nie było, poszedł więc na tyły i zastał go pochylonego nad warsztatem. Rusznikarz powitał go uśmiechem.

Poruczyłeś mi niełatwe zadanie, meneer. To nie są zespolone naboje.

Nie.

Mają potężne ładunki. Taką amunicją trzeba strzelać prosto do celu. Zbłąkana kula może przebić ścianę domu i zabić przypadkowego mieszkańca siedzącego spokojnie w fotelu.

Mam słabość do celnych strzałów. Wykonałeś zamówienie?

A nie zapytasz, czy niebo jest niebieskie? Oczywiście. Sporządziłem też pięćset sztuk dla meneera Scayse, tego samego rodzaju. Widocznie dostał pistolety Piekielników – bez amunicji.

Shannow zapłacił mu i wyszedł. Ostry kamyczek pod stopą przypomniał mu, jak bardzo ścieniały podeszwy jego butów. Sklep był po drugiej stronie ulicy; kupił parę butów z miękkiej skóry, dwie białe wełniane koszule i woreczek czarnego prochu.

Gdy sprzedawca pakował zakupy, trzęsienie ziemi zakołysało miastem, a z ulicy dobiegły krzyki. Shannow przytrzymał regał, który odchylił się od ściany. Wokół niego z półek spadały towary – garnki, noże, worki z mąką.

Gdy tylko wstrząsy minęły, Shannow wyskoczył na ulicę.

Patrzcie! – wrzasnął jakiś przechodzień, wskazując na niebo. Słońce świeciło prosto nad głową, a na południe od niego rozbłysło drugie. Płonęło przez kilka sekund, po czym zniknęło.

Widziałeś kiedy coś takiego, Shannow? – zapytał Ciem Steiner, podchodząc do niego.

Nigdy.

Co to takiego, jak myślisz? Zapytany wzruszył ramionami.

Może miraż. Słyszałem o takich zjawiskach.

Ciarki biegają człowiekowi po plecach. Nigdy nie słyszałem o mirażu, który mógłby rzucać cień.

Pojawił się sklepikarz z zapakowanymi zakupami. Człowiek Jeruzalem podziękował mu i wetknął pakunek pod ramię, razem z paczką nabojów od Grovesa.

Gotujesz się do odjazdu? – zapytał Steiner.

Tak. Jutro.

Może zatem zakończymy naszą sprawę – powiedział młody rewolwerowiec.

Steiner, jesteś głupim wyrostkiem. A jednak lubię cię, i nie chcę kopać twojego grobu. Rozumiesz, co mówię? Trzymaj się ode mnie z daleka, chłopcze. Buduj swoją reputację inaczej.

Shannow odszedł, nim młody człowiek zdążył odpowiedzieć. Wspiął się po stopniach do „Wytchnienia Podróżnych”. W drzwiach stała kobieta, wbijając oczy w coś po drugiej stronie ulicy. Mijając ją Shannow obejrzał się i stwierdził, że kobieta patrzy na brodatego mężczyznę siedzącego na chodniku przed „Wesołym Pielgrzymem”. Brodacz podniósł głowę i zobaczył ją; zbladł jak płótno, podniósł się i pobiegł w stronę miasteczka namiotów. Zaintrygowany Shannow przyjrzał się kobiecie. Była wysoka i piękna, ubrana w połyskliwą spódnicę o barwie żółtego złota i zieloną bluzkę. Nosiła szeroki skórzany pas i jeździeckie buty z mięciutkiej jeleniej skóry. Miała jasne, złociste włosy i oczy zielone jak morze.

Zauważyła, że jej się przygląda i spiorunowała go wzrokiem. Shannow przez chwilę miał ochotę umknąć przed tym lodowatym, gniewnym spojrzeniem. Zamiast tego uśmiechnął się i ukłonił. Nie poświęcając mu dalszej uwagi, kobieta wyminęła go i podeszła do Masona.

Jest Scayse? – Głos miała niski, niemal chrapliwy.

Mason odchrząknął.

Jeszcze nie, frey Sharazad. Chcesz może zaczekać w jego pokoju?

Nie. Powiedz mu, że spotkamy się w zwykłym miejscu. Wieczorem. – Zawróciła na pięcie i wyszła z budynku.

Piękna kobieta – zauważył Shannow.

Sprawia, że włos mi się jeży – powiedział Mason z uśmiechem. – Zastanawiam się, skąd pochodzi. Przyjechała wczoraj na ogierze, który musiał mierzyć jakieś sześć stóp w kłębie. A ten strój... ta spódnica jest cudowna. Jak uzyskują taki połysk?

Ciekawe – mruknął Shannow. – Jutro wyjeżdżam. Ile jestem winien?

Już ci mówiłem, Shannow, ani grosza. I będzie tak samo, jeśli wrócisz.

Wątpię, czy wrócę, ale dzięki za propozycję.

Słyszałeś o uzdrowicielu? O tym, który przyjechał z wozami dziś po południu?

Nie.

Wygląda na to, że Czerwona Zaraza zaatakowała karawanę, a ten człowiek pojawił się znikąd z Kamieniem Daniela. Wszystkich uzdrowił. Chciałbym to widzieć. Słyszałem o Danielach, ale nigdy nie miałem żadnego w ręku. A ty?

Widziałem je. Jak on wygląda, ten uzdrowiciel?

Wielki facet z najczarniejszą brodą, jaką w życiu widziałeś. Ręce też ma wielkie, jak pięściarz.

Shannow wrócił do pokoju i zasiadł na krześle przy oknie. Złotowłosa kobieta patrzyła z czystą nienawiścią właśnie na takiego człowieka. Potrząsnął głową.

Nic ci do tego, Shannow.

Jutro opuścisz Dolinę Pielgrzymią.



Rozdział dwudziesty


Sharazad siedziała, na pozór sama, na płaskim kamieniu w blasku księżyca. Ten dzień przyniósł jej niespodziewaną radość: pewność, że Nu-Khasisatra przebywa w tej przeklętej krainie barbarzyńców. Jego ucieczka z Ad stała się źródłem stałej wściekłości, a król był niepomiernie rozczarowany. Siedmiu Nożowników przypłaciło życiem niedbalstwo: odarto ich ze skóry i wbito na pal, a ona sama traciła królewskie względy. Ale teraz – chwała Belialowi – znów miała budowniczego statków w zasięgu ręki. Wróciła myślami do człowieka, który przyglądał się jej w norze uchodzącej tutaj za zajazd. Coś ją zaniepokoiło. Nie był przystojny, nie był też brzydki, ale miał uderzające oczy. Dawno temu miała kochanka o takich właśnie oczach. Tamten był gladiatorem, wyszkolonym i zręcznym zabójcą. O co chodzi? Czyżby ten barbarzyńca stanowił zagrożenie?

Usłyszała turkot jadącego lasem wozu i wspięła się na szczyt wzgórza. Spojrzała z góry na dwóch mężczyzn na koźle. Jeden był młody i przystojny, drugi starszy, łysiejący. Zaczekała, aż podjadą bliżej, a wówczas zastąpiła im drogę.

Starszy ściągnął lejce i zaciągnął prymitywny hamulec.

Dobry wieczór, frey. – Zsunął się z kozła i wyprostował plecy. – Jesteś pewna, że tutaj mamy rozładować?

Tak – powiedziała. – Dokładnie tutaj. Gdzie Scayse?

Nie mógł przyjechać – wyjaśnił młodszy. – Ja go reprezentuję. Nazywam się Steiner.

Co mnie to obchodzi? – pomyślała Sharazad.

Rozładujcie wóz i otwórzcie pierwszą skrzynię – poleciła.

Steiner przeszedł na tył wozu, odwiązał osiodłanego konia i odprowadził go parę kroków dalej. Potem obaj mężczyźni zabrali się za wyładowywanie ciężkich skrzyń. Starszy wyciągnął nóż myśliwski i podważył wieko. Sharazad przysunęła się i pochyliła, odsunęła natłuszczony papier i wyjęła ze skrzyni strzelbę o krótkiej lufie.

Pokaż mi, jak to działa.

Starszy otworzył pudełko z nabojami i wsunął dwa do magazynka.

Wkłada się je tutaj, do dziesięciu sztuk; tam jest sprężyna, która je przesuwa. Łapiesz w ten sposób – tłumaczył, chwytając czółenko pod lufą – i przesuwasz. Teraz nabój jest w komorze, a strzelba jest odbezpieczona. Pociągnij za spust i przesuń mechanizm; łuska wypadnie, a jej miejsce zajmie nowy nabój.

Genialne – pochwaliła Sharazad. – Ale smutne, bo po tym transporcie już nie będziemy potrzebowali ich więcej. Zbudujemy własne.

Mnie to wcale nie smuci – mruknął mężczyzna. – Nie czyni mi różnicy.

Ach, przeciwnie – uśmiechnęła się i podniosła rękę. Z krzaków wyskoczyło dwudziestu uzbrojonych Nożowników.

Słodki Jezu, co to takiego? – wyszeptał mężczyzna, gdy gady przesunęły się do przodu.

Przy wozie Ciem Steiner zamarł jak rażony gromem na widok nieziemskich stworów, potem szybko cofnął się do konia.

Zabić ich – rozkazała Sharazad.

Ciem rzucił się na ziemię, przeturlał i poderwał na nogi, strzelając z obu pistoletów. Dwa gady padły trupem. Strzały zakłóciły ciszę nocy, fontanny piasku wzbijały się wokół przytulonego do ziemi Cierna. Spłoszony koń rzucił się do ucieczki; Ciem skoczył i zdążył złapać za łęk. Na wpół wleczony, wśród świstu kul, dostał się między drzewa.

Szukajcie go – warknęła Sharazad i sześć gadów rozpłynęło się w ciemności. Odwróciła się do starszego mężczyzny, który stał nieruchomo jak głaz podczas całej strzelaniny. Wsunęła rękę do kieszeni złocistej spódnicy i wyjęła kamyk, ciemnoczerwony, pożyłkowany czernią.

Wiesz, co to jest?

Mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.

To Kamień Krwi. Może robić zdumiewające rzeczy, ale trzeba go karmić. Nakarmisz mój Kamień Krwi?

Och, mój Boże – wyszeptał i zaczął się cofać, gdy Sharazad wyjęła srebrzysty pistolet i spojrzała wzdłuż lufy.

Dziwię się, że najtęższe umysły Atlantydy nigdy nie wynalazły takiej cudownej zabawki. Jest taka czysta, taka groźna, taka skuteczna.

Proszę, frey. Mam żonę... dzieci. Nie zrobiłem ci nic złego.

Obrażasz mnie, barbarzyńco, samym istnieniem.

Pistolet wypalił i pocisk przeszył serce; mężczyzna upadł na kolana i runął na twarz. Ona czubkiem buta przewróciła ciało na plecy i położyła Kamień Krwi na jego piersi. Czarne żyły skurczyły się i zniknęły.

Usiadła przy zwłokach i zamknęła oczy, koncentrując się na odniesionym zwycięstwie. W jej umyśle skrystalizował się obraz. Zobaczyła Nu-Khasisatrę, bezbronnego, gotowego do pojmania, ale mroczny cień odgrodził ją od zemsty, jakiej pożądała. Twarz była niewyraźna; Sharazad skupiła się i wreszcie rozpoznała rysy. Był to człowiek z „Wytchnienia Podróżnych”, tylko że teraz jego oczy ciskały płomienie, a w rękach wiły się węże, jadowite, z ostrymi kłami. Zachowując w myśli jego wizerunek, wezwała swojego mentora i oczami wyobraźni ujrzała jego oblicze.

Co cię trapi, Sharazad?

Spójrz, panie, na ten obraz. Co on oznacza?

Ogniste oczy świadczą, że jest bezlitosnym wrogiem; węże w dłoniach mówią, że posiada moc. Czy za nim stoi ten zdrajca?

Tak, panie. Jest tutaj, w tym dziwnym świecie.

Złap go. Chcę, żeby stanął przed moim majestatem. Rozumiesz, Sharazad?

Tak, panie. Ale powiedz mi, dlaczego już nie będziemy prowadzić interesów ze Scaysem? Myślałam, że przyda nam się ich broń.

Otworzyłem inne bramy do światów dysponujących nieskończenie większą mocą. Twoje barbarzyńskie królestwo niewiele ma do zaoferowania. Jeśli chcesz, możesz wziąć dziesięć kompanii Nożowników i sprawić barbarzyńcom krwawą łaźnię. Tak, zrób to, Sharazad, jeśli sprawi ci to przyjemność.

Twarz zniknęła. Dziesięć kompanii Nożowników! Nigdy nie dowodziła taką siłą. Jak przyjemnie będzie zaplanować bitwę, usłyszeć huk strzałów, wrzaski umierających. Może, jeśli dobrze się spisze, pod jej komendą znajdą się ludzie, nie te odrażające łusko watę stworzenia zza bramy. Zatopiona w marzeniach, nie zwracała uwagi na dalekie strzały.

Ciem Steiner dostał dwa razy. Krew sączyła się z rany na piersiach, a lewa noga płonęła ogniem, gdy pot mieszał się z krwią na skrajach poszarpanej rany. Koń padł trafiony, ale jemu udało się powalić co najmniej jednego ze ścigających go stworów.

Do diabła, kim oni są?

Ciem wczołgał się za skałę i dobrnął głębiej w las. Z początku myślał, że to ludzie w maskach, ale teraz już nie był tego pewien. I byli tacy szybcy... przemykali z prędkością, jakiej nie mógłby osiągnąć żaden człowiek. Oblizał usta i wstrzymał oddech, nasłuchując. Słyszał szum wiatru w listowiu i szmer pobliskiego strumyka. Cień przesunął się z prawej strony. Ciem padł na brzuch i strzelił. Kula trafiła gada pod szczęką i wyszła czubkiem czaszki. Stworzenie, wierzgając nogami, przyturlało się do jego boku. Ciem wlepił przerażone oczy w szarą, pokrytą łuskami skórę i czarny skórzany pancerz. Ręka stworzenia miała kciuk z trzema stawami i trzy grube palce.

Jezusie, to demony! Polują na mnie demony!”

Zmusił się do zachowania spokoju i przeładował pistolet; były to jego ostatnie naboje. Zabrał broń gada i przypadł do skały. Rana na piersiach znajdowała się wysoko i miał nadzieję, że kula minęła płuca. „To chyba jasne, durniu! Nie kaszlesz krwią, prawda?”

Był jednak osłabiony. Powieki mu opadały, z trudem zwalczał omdlenie. „Ruszaj się! Znajdź bezpieczne miejsce!” Zaczął się czołgać, jednak upływ krwi pozbawił go sił i zdołał pokonać ledwie parę jardów. Za nim rozległ się szelest. Próbował zmienić pozycję, gdy obuta stopa trafiła go w bok. Poderwał pistolet, lecz kopniak wytrącił mu go z ręki. Poczuł, że ktoś wlecze go na dół, a potem przestał odczuwać cokolwiek... Ciem stracił przytomność.

Przebudził go ból. Siedział nagi, przywiązany do drzewa. Cztery gady kucały blisko siebie wokół ciała stworzenia, które zabił na zboczu. Jeden z nich wziął ząbkowany nóż i wbił go w piersi trupa, rozdarł martwe ciało i wyjął serce. Ciem poczuł falę mdłości, ale nie mógł oderwać oczu od upiornej sceny. Gady zaczęły śpiewać, syczące słowa tłukły się echem w drzewach, gdy skończyły, ten pierwszy pokroił serce na cztery części. Każdy wziął po ćwiartce i zjadł ją.

Uklękły wokół trupa i kolejno dotknęły go czołem. Wreszcie wstały i odwróciły się w stronę jeńca. Ciem spojrzał w ich złociste ślepia, potem na ząbkowane noże.

Ani sławy, ani pełnych podziwu spojrzeń. Nie czekał go skarb ani uwielbienie kobiet. Ciem Steiner zawrzał z gniewu i szarpnął się w więzach, które wpijały się w jego skórę. Gady były coraz bliżej.

Stać.

Ciem przekręcił głowę i zobaczył Jona Shannowa ze słońcem za plecami, z twarzą skrytą w cieniu. Głos był niski, zmuszający do posłuchu. Gady stanęły i wlepiły ślepia w przybysza.

I oto uderzy Pan w wielkim gniewie, a Jego gniew spadnie na głowy niegodziwych.

Zapadła cisza. Shannow stał nieruchomo, tylko poranny wiatr trzepotał połami jego długiego płaszcza.

Jeden z gadów zniżył nóż. Wystąpił przed innych i wysyczał:

Jesssteśśś duchem czy człowiekiem?

Shannow nie odpowiedział i gady skupiły się, poszeptując. Po chwili przywódca ruszył ku Człowiekowi Jeruzalem.

Czuję woń twojej krwi – syknął. – Jesssteśśś człowiekiem.

Jestem śmiercią – powiedział Shannow.

Prawdę rzeczeszsz. My nie znamy ssstrachu, za to rozumiemy rzeczy, których nie pojmują ludzie. Jesssteśśś tym, czym mówiszsz, że jesteś, czujemy twoją moc. Ten dzień należy do ciebie. Ale przyjdą inne dni. Ssstrzeż się, człowieku, śśśmierci.

Przywódca skinął na Nożowników, okręcił się na pięcie i przepadł. Czas stanął w miejscu dla Cierna Steinera, i wydawało mu się, że Shannow przemienił się w posąg.

Pomóż mi – zawołał ranny. Człowiek Jeruzalem podszedł powoli i przykucnął. Ciem spojrzał mu w oczy. – Zawdzięczam ci życie.

Nic mi nie jesteś winien. – Shannow przeciął więzy i opatrzył rany na piersiach i nodze. Pomógł Clemowi włożyć ubranie i poprowadził go do karego ogiera.

Jest ich więcej, Shannow. Nie wiem, gdzie.

Starczy zła na jeden dzień – powiedział Człowiek Jeruzalem, podsadzając Steinera na siodło. Usiadł za nim i ruszyli.


Sharazad zobaczyła, jak Szshark i jego trzej towarzysze wpadają na polanę. Podniosła rękę i przywołała do siebie wysokiego gada; zbliżył się i ukłonił dumnie.

Znaleźliście człowieka?

Tak.

I zabiliście go?

Nie. Inny upomniał się o niego.

Sharazad zdusiła gniew. Szshark był dowódcą tych stworzeń; pierwszym gadem, który złożył przysięgę wierności królowi.

Wytłumacz się – poleciła.

Pojmaliśśśmy go, żywcem, jak kazałaśśś. Potem pojawił się cień. Wysssoki wojownik. Ze sssłońcem za plecami. Wymówił sssło-wa mocy.

Ale to był człowiek, prawda?

Człowiek – przyznał Szshark. – Mogę iśśść?

Walczył? Co się stało?

Nie walczył. Był śśśmiercią, Złotowłosssa. Był mocą. Czu-liśśśmy to.

I tak po prostu daliście mu spokój? To tchórzostwo, Szshark!

Przekrzywił płaską, klinowatą głowę i wbił wielkie, złociste oczy w jej twarz.

To sssłowo dla ludzi. My nie znamy ssstrachu, Złotowłosssa. Ale śśśmierć na darmo jest zła.

Skąd możesz wiedzieć, co by się stało? Nie próbowałeś z nim walczyć. Miałeś pistolety, prawda?

Pissstolety! – splunął Szshark. – Mnóstwo hałasssu. Śśśmierć z daleka. Bez honoru! My jesssteśśśmy Nożownicy. Ten człowiek. Ta moc. Miał pissstolety. Nie wyjął ich. Rozumieszsz?

Szshark potrząsnął głową i odszedł. Nie rozumiała; nigdy nie zrozumie. Człowiek-śmierć w każdej chwili mógł otworzyć do nich ogień, ale zamiast tego wymówił słowa mocy. Dał im wybór: życie albo śmierć. To takie proste! Jakie inteligentne stworzenie nie wybrałoby życia? Szshark rozejrzał się po obozie. Wojownicy czekali na jego rozkazy.

Wybrał dwudziestu i patrzył, jak wybiegają z obozu.

Sharazad znów go wezwała.

Dlaczego nie idziesz z nimi?

Oddałem mu ten dzień – powiedział i oddalił się. Czuł jej złość, która popłynęła w ślad za nim, czuł, że pragnie wpakować mu kulę w plecy. Przykucnął nad strumieniem, zanurzył głowę i rozkoszował się panującą pod powierzchnią chłodną ciszą.

Kiedy król Atlantydy przywiódł swoje legiony do dżungli, Ruazsh walczyli z nimi z bezprzykładnym poświęceniem. Szshark jednak widział nieuchronny koniec. Ruazsh byli zbyt nieliczni, żeby stawić czoło potędze Atlantydy. Wyruszył samotnie na poszukiwanie króla.

Po coś przyszedł? – zapytał go król, siedzący przed polowym namiotem.

Zabić cię albo ci sssłużyć – odparł Szshark.

Kiedy wybierzesz?

To już się ssstało.

Król pokiwał głową, rozciągnął usta w uśmiechu.

Zatem pokaż mi.

Szshark ukląkł i podał królowi zakrzywiony sztylet. Monarcha ujął broń i przyłożył czubek do jego gardła.

Teraz ja mam dwa wyjścia.

Nie – powiedział Szshark – tylko jedno.

Król otworzył usta i gad drgnął, zaskoczony serią szczekliwych dźwięków. W późniejszych miesiącach nauczył się, że ten odgłos to śmiech, i że śmiech był wśród ludzi oznaką dobrego humoru. Rzadko słyszał go u Sharazad, chyba że coś umierało.

Teraz, gdy wyjął głowę z wody, w jego umyśle odbił się echem szmer cichej melodii. Odpowiedział w myślach na wezwanie.

Mów, mój bracie, mój synu.

Nożownik wyłonił się z krzaków i przypadł do ziemi, odwracając oczy od twarzy dowódcy.

Muzyka w głowie Szsharka przybrała na sile, język Ruazsh wypełnił korytarze jego umysłu.

Złotowłosa pragnie zaatakować domy i ziemię ludzi. Łatwo wniknąć w jej myśli. Ale tam jest niewielu wojowników, Szshark. Dlaczego zostaliśmy tu wysłani? Czyżbyśmy obrazili króla?

Król jest wielką mocą, mój synu. Ale jego ludzie boją się nas. Staliśmy się... zabawkami jego nałożnicy. Ona pragnie krwi. Złożyliśmy przysięgę królowi i musimy być mu posłuszni. Kraina ludzi umrze.

To nie jest dobre, Szshark. – Muzyka uległa zmianie. – Dlaczego prawdomówny nas nie zabił? Czyżbyśmy nie byli go godni?

Odczytałeś jego myśli. Nie musiał nas zabijać.

Nie lubię tego świata, Szshark. Chciałbym, żebyśmy wszyscy wrócili do domu.

Nigdy nie wrócimy do domu, mój synu. Ale król obiecał, że nie otworzy powtórnie bramy. Nasienie jest bezpieczne, my jednak jesteśmy poręczeniem danego słowa.

Złotowłosa nienawidzi nas. Pośle nas wszystkich na śmierć. Nikt nie zje naszych serc i nie zapewni nam życia. I nie wyczuwam już dusz moich braci za bramą.

Ani ja. Ale są tam, i uniosą nasze dusze. Nie umrzemy.

Idzie Złotowłosa! – Gad skoczył na równe nogi i zniknął w poszyciu.

Szshark wstał, przypatrując się kobiecie. Jej brzydota przyprawiała go o mdłości, ale opanował się i skupił na ordynarnym języku ludzi.

Czego sobie życzysz? – zapytał.

W pobliżu jest osada. Chcę, żeby została zniszczona.

Wedle rozkazu.



Rozdział dwudziesty pierwszy


Shannow jechał ostrożnie, podtrzymując rannego, a zatrzymywał się tylko po to, by prześledzić wzrokiem pokonaną drogę. Jeszcze nie było oznak pościgu. Skierował się wyżej w góry, przez skalne osypiska, na których nie zostawał ślad końskich kopyt. Rana w piersiach Steinera zasklepiła się, ale nogawka była przesiąknięta krwią. Chłopak zapadł w gorączkowy sen, wspierając głowę na jego ramieniu.

Nie chciałem, tato – szeptał. – Naprawdę nie chciałem! Nie bij mnie, tato! – Steiner zaniósł się szlochem, rytmicznym, głośnym i długim.

Shannow zatrzymał ogiera w kręgu głazów wysoko na zboczu zwróconym w stronę muru. Przytrzymując Steinera, zsunął się z siodła i zdjął nieprzytomnego na ziemię. Ogier odszedł o parę kroków i zaczął skubać trawę. Shannow uszykował posłanie i okrył Steinera kocem. Wziął igłę i nitkę, pozszywał rany na jego nodze. Zatroskała go wielka, poszarpana dziura z tyłu uda; najwyraźniej kula odbiła się od kości i złamała ją, a wychodząc wyrwała kawał ciała. Shannow jak umiał najlepiej opatrzył ranę, po czym dał Steinerowi odpocząć. Sam ruszył na grzbiet wzniesienia i popatrzył w dolinę. Dostrzegł poruszające się w dali cienie, szukające tropu. Miał cztery godziny przewagi, lecz obecność rannego redukowała je do zera.

Zastanowił się, czy nie zawrócić do Doliny Pielgrzymiej, ale zrezygnował z pomysłu. To oznaczałoby przecięcie tyraliery gadów, a czuł, że drugim razem szczęście mu nie dopisze.

Opuścił osadę tego dnia o świcie. Jechał na południe, gdy huk strzałów skierował go na wschód. Obserwował odziane na czarno gady, wlokące Steinera do drzewa i zdzierające z niego ubranie, i przyglądał się, jak pożerają serce poległego towarzysza. Nigdy nie widział takich stworzeń, nawet o nich nie słyszał. Wydawało się dziwne, że żadne pogłoski nie poprzedziły ich pojawienia się w Dolinie Pielgrzymiej.

Według miejscowej legendy za murem żyły bestie, które chodziły jak ludzie, ale nigdy nie słyszał, by miały łuski. Nie słyszał też o zwierzoludach, które władałyby jakąkolwiek bronią, a co dopiero mówić o pistoletach Piekielników.

Przestał się zastanawiać. Nie miało znaczenia, skąd pochodziły gady; teraz były tutaj i należało je powstrzymać.

Steiner znów zaczął szlochać przez sen. Shannow wziął go za rękę.

W porządku, chłopcze, śpij spokojnie. – Słowa nie pomogły; ranny chlipał bez chwili przerwy.

Och, proszę, tato. Proszę. Błagam cię! – Pot spływał po jego ziemistej twarzy. Shannow nakrył go drugim kocem i zmierzył puls. Był nierówny i ledwo wyczuwalny.

Masz wybór, chłopcze – powiedział. – Żyj albo umieraj. Wszystko zależy od ciebie.

Wrócił na szczyt wzgórza, pilnując, by jego sylwetka nie zarysowała się na tle nieba. Cienie na wschodzie przybliżyły się. Naliczył ponad dwadzieścia postaci wędrujących powoli równiną. Daleko na zachodzie wiła się cienka spirala dymu, być może z obozowiska.

Steiner nie mógł jechać konno, a on nie miał dostatecznej siły ognia, by skutecznie powstrzymać pogoń. Podrapał szczecinę porastającą podbródek i spróbował znaleźć wyjście z sytuacji. Zapadła podejrzana cisza, Steiner przestał bredzić. Zszedł do niego. Chłopak spał spokojnie, jego puls był nieco silniejszy. Shannow wrócił na grzbiet.

Ile razy tak czekał, zastanawiał się, podczas gdy wróg podkradał się coraz bliżej? Zbójcy, wichrzyciele, myśliwi, Zeloci – wszyscy pragnęli zabić Człowieka Jeruzalem.

Wspomniał Zelotów, szalonych zabójców Piekielników, którym Kamienie Krwi nadały niesamowitą moc. Ich dusze mogły unosić się w powietrze i wnikać w ciała zwierząt. Raz został zaatakowany przez lwa opętanego przez Zelotę; spadł z wysokiego urwiska i o mało nie utonął.

Następnie byli Strażnicy z ich straszliwą bronią odtworzoną z Czasów Pomiędzy, z pistoletami, które wyrzucały setki wyjących pocisków w ciągu minuty. Takie pociski mogły rozedrzeć człowieka na strzępy.

Ale nikt nie pokonał Człowieka Jeruzalem.

Pendarric, upiorny król Atlantydy, powiedział mu, że jest Rolyndem, szczególnym wojownikiem obdarzonym przez Boga szóstym zmysłem, który ostrzega przed niebezpieczeństwem. Ale, mimo pomocy Pendarrica, mało brakowało, a Shannow poniósłby śmierć, walcząc z przywódcą Strażników, Sarento.

Jak długo będzie sprzyjać mu szczęście?

Szczęście, Shannow? Spojrzał w niebo w niemych przeprosinach. Dawno temu, kiedy był dzieckiem, święty mąż opowiedział mu historię o człowieku, który doszedł do końca swoich dni i, oglądając się wstecz, zobaczył ślady stóp odciśnięte w piasku swojego żywota. Obok nich biegł drugi szlak, który, jak wiedział, należał do Boga. Ale kiedy człowiek ów przyjrzał się dokładniej, zobaczył, że w czasach największych kłopotów szlak stóp był pojedynczy. Popatrzył wtedy na Boga i zapytał: „Czemuś opuszczał mnie, kiedy byłem w największej potrzebie?” A Bóg odparł: „Nigdy cienie opuściłem, synu”. Wtedy człowiek zapytał: „Czemuż tedy na piasku widnieją ślady tylko jednej pary stóp?” A Bóg z uśmiechem powiedział: „Bo wówczas cię niosłem”.

Shannow wyszczerzył zęby, wspominając dni spędzone z bratem Danielem w starej szkole. Czcigodny Hillel opowiadał im wiele historii, a wszystkie były krzepiące.

Postacie na równinie były teraz dużo bliżej. Shannow rozróżniał już czarne pancerze na ich piersiach i szarą, łusko watą skórę na trójkątnych pyskach. Zszedł ze szczytu, przywiązał ogiera do skały, wyjął z sakwy dodatkową parę pistoletów i wsunął je za pas. Wrócił na górę i przyjrzał się stokowi, oceniając potencjalne kryjówki i wybierając najlepsze pola ostrzału.

Żałował, że nie ma tu Batika. Potężny Piekielnik był urodzonym wojownikiem, nieustraszonym i śmiertelnie groźnym. Razem przeszli jak burza przez wielką kamienną fortecę, aby uwolnić przyjaciela. Później Batik wyruszył do Nowego Babilonu, spiesząc na ratunek Donnie Taybard, i tam zmierzył się z samym diabłem. Shannowowi bardzo go brakowało.

Jeden z Nożowników wyczuł trop i przywołał pozostałych. Zbili się w gromadę i hurmem ruszyli w górę zbocza. Shannow wyciągnął pistolety, odwiódł kurki.

W tej samej chwili z zachodu nadciągnęła grupa konnych. Zobaczyli gady i zatrzymali się, raczej zaciekawieni niż przestraszeni. Od strony gadów padł strzał i jeden z jeźdźców zachwiał się w siodle. Gdy pozostali trzej odpowiedzieli ogniem, Shannow skorzystał z okazji, by przeturlać się nad krawędzią i pobiec do wielkiego głazu w połowie zbocza. Wymiana strzałów trwała kilka sekund. Inny jeździec legł płasko na ziemi, osłonięty ciałem padłego wierzchowca; miał strzelbę i spokojnie słał w gady pocisk za pociskiem. Pięć zginęło, reszta rozbiegła się w poszukiwaniu kryjówek. Shannow zaszedł im drogę z pistoletami plującymi ogniem; dwa padły, trzeci złapał się na gardło. Pozostałe przy życiu, zaskoczone huraganowym atakiem, z niewiarygodną szybkością wycofały się na równinę.

Shannow przystanął, żeby obejrzeć ciała zastrzelonych. Jeden z gadów nagle obrócił się, podnosząc pistolet... Shannow palnął mu w łeb i odszedł do stanowiska jeźdźców. Dwaj byli martwi, trzeci raniony; czwarty stał ze strzelbą w rękach. Miał włosy koloru piasku, szeroką, przyjazną twarz i wąskie oczy. Shannow poznał go – był to jeden z jeźdźców, jacy towarzyszyli człowiekowi, który w miasteczku ukradł mu konia.

Wielkie dzięki za pomoc, Shannow. – Mężczyzna wyciągnął rękę. – Przyjaciele mówią mi Buli.

Miło cię spotkać, Buli – powiedział Shannow, ignorując powitalny gest. – Przybyliście w samą porę.

Względny punkt widzenia. – Jeździec popatrzył na poległych towarzyszy. Ranny usiadł, zaciskając dziurę w ramieniu i miotając przekleństwa.

Na górze jest jeszcze jeden poszkodowany – powiedział Shannow. – Proponuję, żebyś pojechał do Doliny Pielgrzymiej i przysłał wóz.

Dobrze. Ale chyba zanosi się na burzę. Ja tam bym go zabrał do chaty frey Mc Adam. Ukończyliśmy ją wczoraj, przynajmniej będzie miał ciepło i dach nad głową.

Buli podał Shannowowi wskazówki, po czym wraz z rannym kolegą odjechał na północ. Shannow zabrał zabitym ludziom pistolety i amunicję i wrócił obejrzeć ciała gadów. Oczy miały wielkie, wyłupiaste i złociste, z pionowymi jak u kotów źrenicami, głowy wydłużone, pyski pozbawione warg i najeżone ostrymi zębami. Najbardziej wzburzył go fakt, że nosili jednakowe zbroje, co przypomniało mu Piekielników. Te stworzenia nie były indywidualnymi zabójcami; wchodziły w skład jakiejś armii... a to nie wróżyło zbyt dobrze. Pozbierał ich pistolety i ukrył je za skałą. Zawrócił na górę, przewiesił przez koński grzbiet nieprzytomnego Steinera. Zwinął koce, dosiadł konia i ruszył do chaty Beth McAdam.


Kiedy Samuel McAdam wyszedł z nowej chaty i zobaczył nieznajomego w cieniu pod ścianą, wezbrał w nim strach. Cofnął się o krok, wlepiając oczy w przybysza. Mężczyzna był ogromny, z najczarniejszą brodą, jaką w życiu widział, i wpatrywał się usilnie w daleki mur.

Gorąco dziś – zauważył, nie odwracając głowy.

Samuel zachował milczenie.

Nie trzeba się mnie obawiać, dziecko. Nie noszę broni i przysiadłem tu tylko na chwilę, by ochłodzić się przez dalszą wędrówką. – Głos miał niski, głęboki i budzący zaufanie, ale syn Beth McAdam niejeden raz słyszał, że nie wolno ufać obcym.

Niektórzy – uświadamiała go Beth – wyglądają uczciwie, ale są wredni. Inni wyglądają wrednie i są wredni. Traktuj ich wszystkich jednakowo. Trzymaj się z daleka. – Było to trudne, zważywszy, że przybysz siedział dosłownie w drzwiach domu. Ale nie wszedł, pocieszył się Samuel, co świadczyło o jego dobrych manierach. Beth zabrała Mary i poszła na łąkę, gdzie zaprzęgła woły i orała ziemię pod drogę. Samuel zastanowił się, czy nie popędzić do matki.

Byłbym wdzięczny za kubek wody – powiedział mężczyzna, wskazując studnię wykopaną przez Bulla i jego ludzi. – Mogę?

Jasne – odparł Samuel, rad, że może wyświadczyć przysługę dorosłemu.

Mężczyzna podniósł się i podszedł do studni. Samuel zobaczył, że ma potężne dłonie i długie ręce. Kołysał się, jak człowiek nienawykły do stąpania po solidnej ziemi – jakby się bał, że grunt zapadnie mu się pod stopami. Spuścił cebrzyk do studni, wyciągnął go bez wysiłku i napił się chciwie. Wrócił powoli pod ścianę i usiadł, patrząc na chłopca.

Mam syna w twoim wieku – powiedział. – Na imię mu Jafet. Ma złote włosy i jemu też nie wolno rozmawiać z nieznajomymi. Twój ojciec jest w domu?

Umarł i poszedł do nieba. Bóg go wezwał.

A zatem musi być szczęśliwy. Ja nazywam się Nu. Gdzie twoja matka?

Pracuje i nie lubi, jak jej się przeszkadza, zwłaszcza gdy robią to mężczyźni. A potrafi się wściekać, meneer Niu.

Rozumiem. Krótko tu jestem, zdążyłem jednak zauważyć, że to porywczy świat. Przyjemnie wiedzieć, że jest w nim tylu ludzi, którzy znają Boga i jego dzieło.

Jesteś kaznodzieją? – Samuel przykucnął, opierając się plecami o ścianę.

W pewnym stopniu. Jestem budowniczym statków, a także Starszym Prawa Jedynego, i wygłaszam kazania w świątyni. A raczej, wygłaszałem.

Co wiesz o niebie? – Samuel szeroko otworzył błękitne oczy.

Trochę wiem, choć na szczęście jeszcze nie zostałem tam wezwany.

Skąd wiesz, że mój tata jest szczęśliwy? Może nie podoba mu się w niebie? Może tęskni za nami?

Może na ciebie patrzeć – rzekł Nu. – I wie, że Najwyższy... że Bóg troszczy się o ciebie.

Zawsze chciał mieć ładny dom. Czy tam mają ładne domy?

Nu odwrócił się ku niemu i nie zauważył jasnowłosej kobiety, która szła powoli przez dom z wielkim pistoletem w dłoni. Przystanęła w cienistym wejściu i słuchała.

Kiedy byłem dzieckiem, też się nad tym zastanawiałem, i poszedłem do nauczyciela w świątyni. On powiedział mi, że domy niebieskie są wyjątkowe. Powiedział, że kiedyś żyła bogata kobieta, bogobojna, choć niezbyt przyjazna sąsiadom; modliła się dużo, ale nigdy nawet nie pomyślała, by być uprzejmą dla innych. Umarła i poszła do raju; przyjął ją anioł, który rzekł, że zaprowadzi ją do nowego domu. Ruszyli razem do wielkiego pałacu z marmuru i złota. „Tu będę mieszkać?” – zapytała. „Nie” – odparł anioł. Poszli na ulicę, przy której stały piękne domy z kamienia i cedrowego drewna. Ale te także minęli. Znaleźli się na ulicy obstawionej małymi domkami. „Tu będę mieszkać? – zapytała. „Nie” – odparł anioł. Szli dalej, aż dotarli do brzydkiego skrawka ziemi nad rzeką. Kilka zbitych gwoździami przegniłych desek tworzyło dwie ściany i dach, a pogryziona przez mole derka służyła za posłanie. „To jest twój dom” – oznajmił anioł. „Okropny – powiedziała bogaczka. – Nie mogę tu mieszkać”. Anioł z uśmiechem dodał: „Przykro mi. Tylko tyle mogliśmy zbudować z materiałów, jakie nam przysłałaś”. – Nu uśmiechnął się do zdumionego chłopca. – Jeśli twój ojciec był dobrym człowiekiem, to ma cudowny dom.

Samuel też się uśmiechnął.

Był dobry. Naprawdę.

Teraz powinieneś uprzedzić matkę, że tu jestem, żeby nie przestraszyła się na mój widok.

Już cię widziała – powiedziała Bath Mc Adam. – I jeszcze nie narodził się ten, który by mnie przestraszył. Co cię sprowadza?

Nu podniósł się i ukłonił.

Szukam drogi za mur i wstąpiłem napić się wody. Nie zostanę długo.

Gdzie twój pistolet?

Nie noszę broni.

To trochę głupie – zauważyła Beth – ale cóż twoja sprawa. Zapraszam na posiłek. Lubię opowiastki o niebie; może to bzdury, ale podoba mi się ich brzmienie.

Drżenie wstrząsnęło doliną. Beth uderzyła ramieniem w futrynę, upuszczając pistolet. Samuel wrzasnął, Nu zachwiał się. Potem powrócił spokój. Nu pochylił się i podniósł broń. Spojrzenie Beth stwardniało, ale on podał jej pistolet.

Popatrz na to, mamo! – zawołał Samuel.

Dwa słońca rozbłysły na niebie, a drzewa wokół chaty rzuciły bliźniacze cienie. Jasność trwała przez kilka sekund, potem drugie słońce zbladło i zniknęło – Czyż nie było cudowne? – zachwycił się Samuel. – Takie gorące i jasne.

Nie było cudowne – rzekł cicho Nu. – W żadnym wypadku. Mary wybiegła zza chaty.

Widzieliście? – Stanęła jak wryta, gdy zobaczyła obcego.

Widzieliśmy – powiedziała Beth. – Idźcie do domu i przygotujcie jedzenie. Nie zapomnijcie o dodatkowej porcji dla gościa.

Nazywa się meneer Nu – rzucił przez ramię Samuel, znikając we wnętrzu domu.

Beth skinęła na Nu i razem wyszli na słońce.

Co się dzieje? – zapytała. – Czuję, że wiesz więcej ode mnie o tych dziwacznych znakach.

Są rzeczy, których być nie powinno. Są moce, których człowiek nie powinien używać, bramy, które nie powinny być otwierane. Są czasy wielkiego niebezpieczeństwa i jeszcze większej głupoty.

To ty jesteś człowiekiem z Kamieniem Daniela, prawda? Tym, który uleczył zarażonych?

Tak.

Mówią, że kamień został zużyty.

Prawda. Ale posłużył szczytnemu celowi – boskiemu celowi.

Słyszałam o nich, ale nie wierzyłam, że istnieją. Jakim sposobem kamień może czynić magię?

Nie wiem. Sipstrassi był darem z nieba; spadł stamtąd setki lat temu. Raz rozmawiałem z uczonym, który powiedział, że kamień jest tylko wzmacniaczem, że urzeczywistnia marzenia ludzi. Twierdził, że wszyscy ludzie mają moc magii, ale jest ona ukryta w głębinach naszych umysłów. Sipstrassi uwalnia tę moc. Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale wiem, że magia jest prawdziwa. Dopiero co widzieliśmy ją na niebie.

To silna magia, skoro może stworzyć drugie słońce.

To nie było słońce – powiedział Nu – i właśnie dlatego jest niebezpieczne.


Rozdział dwudziesty drugi


Wasza broń faktycznie jest straszna – rzekł Nu, patrząc na ranę w piersiach Cierna Steinera. – Miecz też może zabić, ale wymaga walki z bliska i narażania własnego życia w starciu z przeciwnikiem. Te miotacze grzmotów są barbarzyńskie.

Jesteśmy barbarzyńcami – odparł Shannow, kładąc rękę na czole Steinera. Ranny spał, puls nadal miał słaby.

Wspomniałeś coś o gadach, Shannow – zauważyła Beth, gdy we trójkę wrócili do dużej izby. – O co ci chodziło?

Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Noszą ciemne pancerze i pistolety Piekielników. Wnosząc z tego, co mówi Steiner, dowodzi nimi kobieta. – Rzucił okiem na Nu. – Myślę, że ją znasz, uzdrowicielu.

Nie jestem uzdrowicielem. Posiadałem pewną... magię, ale ona przepadła. Tak, znam ją. To Sharazad, była jedną z nałożnic króla. Pożąda krwi i on zaspokaja jej pragnienia. Te gady zwane są Nożownikami. Przybyli do królestwa cztery lata temu, przez bramę wiodącą do świata parnych dżungli. Są szybcy i śmiertelnie niebezpieczni, a król posłużył się nimi w kilku wojnach. Nie mają równych sobie w walce nożem i mieczem. Ale ta wasza broń...

Po co to gadanie o królach? – warknęła Beth. – Tutaj, o ile mi wiadomo, nie ma żadnych królów. Masz na myśli ziemie za murem?

Nu z uśmiechem pokręcił głową.

W pewien sposób, tak. Ale i nie. Za murem leży miasto. Wychowałem się w nim, jednakże nie jest to moje miasto. Trudno mi to wyjaśnić, droga pani, bo sam wszystkiego nie rozumiem. Miasto zwie się... nazywało się... Ad. Jest jednym z siedmiu wielkich miast Atlantydy. Polowali na mnie Nożownicy, więc użyłem swojego... Kamienia Daniela?... żeby przed nimi uciec. Miałem zostać przeniesiony do Balacris, innego miasta na wybrzeżu. Zamiast tego znalazłem się tutaj, w przyszłości.

Jak to rozumieć? – dociekała Beth. – To nie ma sensu.

Zdaję sobie z tego sprawę – przyznał Nu. – Ale kiedy opuściłem Ad, miasto leżało nad morzem i wielkie triremy żeglowały po zatoce. Tutejsze miasto leży w głębi lądu, a jego posągi są nadgryzione zębem czasu.

Stało się to – wtrącił cicho Shannow – kiedy morze pochłonęło Atlantydę, dwanaście tysięcy lat temu.

Nu pokiwał głową.

Tego się domyślałem. Pan zaszczycił mnie wizją właśnie takiego kataklizmu. Mimo wszystko jestem zadowolony, że przetrwało trochę zrozumienia naszego świata. Jak się o nim dowiedziałeś?

Widziałem Balacris. Leży w ruinie, ale budowle przetrwały. I kiedyś spotkałem człowieka, niejakiego Samuela Archera, który opowiedział mi o Pierwszym Potopie, jaki nawiedził ziemię. Teraz ty mi powiedz, ilu jest tych Nożowników?

Dokładnie nie wiem, z pewnością kilka legionów. Może pięć tysięcy, może mniej.

Shannow podszedł do okna, wyjrzał w noc.

Nie mam pojęcia, ilu jest tutaj, ale mam złe przeczucia. Wyjdę na zewnątrz i stanę na warcie. Przykro mi, że sprowadziłem kłopoty na twój dom, Beth, ale myślę, że tutaj, ze mną, będziesz bezpieczniejsza.

Jesteś mile widziany... Jonie. Zrób, co trzeba, a ja zaopiekuję się Steinerem. Jeśli przetrzyma noc, będzie miał szansę.

Shannow zabrał trochę suszonego mięsa i owoców, i wyszedł na zbocze za chatą. Usiadł pod rozłożystą sosną i omiótł wzrokiem ciemną linię horyzontu. Gdzieś tam gromadziły się te demony, a złotowłosa kobieta śniła o krwi. Zadrżał i szczelniej otulił się płaszczem.

Nu dołączył do niego o północy. Razem siedzieli w migotliwym świetle gwiazd – Dlaczego na ciebie polowali? – Shannow przerwał długie, ale nie krępujące milczenie.

Głosiłem kazania przeciwko królowi. Ostrzegałem lud... przynajmniej próbowałem... przed zbliżającym się wielkim nieszczęściem. Nie słuchali. Podboje króla przysporzyły im pieniędzy. Ludzie są bogatsi niż kiedykolwiek.

Dlatego chcieli cię zabić? Tak zawsze postępuje się z prorokami, przyjacielu. Opowiedz mi o swoim bogu.

Nie moim, Shannow. Po prostu Bogu. Chronosie, stwórcy nieba i ziemi. Jedynym Bogu. A ty w co wierzysz?

Przez ponad godzinę dyskutowali o wierze i z zadowoleniem doszukali się podobieństw między dwiema religiami. Shannow polubił potężnego budowniczego statków i słuchał z uwagą, gdy ten prawił o swojej delikatnej żonie, Pashad, i o synach, i o statkach, które zbudował, i o podróżach, w jakie wypływał. Ale kiedy Nu zapytał o jego żonę, Człowiek Jeruzalem zbył go uśmiechem i wrócił do wypytywania o Atlantydę i zamierzchłą przeszłość.

Chciałbym przeczytać twoją Biblię – powiedział Nu. – Czy to możliwe?

Oczywiście. Dziwię się tylko, że starożytni Atlantowie mówią naszym językiem.

Nie byłbym tego pewien, Shannow. Kiedy przybyłem do waszego świata, nie mogłem zrozumieć ani słowa. Dopiero gdy dotknąłem kamieniem czoła chorej kobiety, wszystkie słowa stały się dla mnie jasne. – Zaśmiał się. – Może kiedy wrócę, nie będę umiał mówić językiem swoich ojców.

Masz zamiar wrócić? Mówisz, że twój świat niedługo zginie. Czemu chcesz wracać?

Tam jest Pashad. Nie mogę jej zostawić.

Ale być może wrócisz tylko po to, by z nią umrzeć.

A jak ty byś postąpił, Shannow?

Wróciłbym – odparł bez wahania zapytany. – Ale ja zawsze byłem uważany za szaleńca.

Nu poklepał go po ramieniu.

To nie obłęd, Shannow. To miłość – największy z darów, jakimi Bóg może nas obdarzyć. Dokąd pójdziesz?

Na południe, za Mur. Są tam znaki na niebie. Chciałbym je zobaczyć.

Jakie znaki?

Miecz Boga unosi się w chmurach. Może gdzieś w pobliżu leży Jeruzalem.

Nu milczał przez chwilę, po czym rzekł:

Pojadę z tobą. Ja też muszę zobaczyć te znaki.

Mówią, że to niebezpieczna kraina. Czy to w jakiś sposób pomoże ci wrócić do domu?

Nie mam pojęcia, przyjacielu. Ale Pan przykazał mi znaleźć miecz, a ja nie kwestionuję Jego woli.

Mogę pożyczyć ci ze dwa pistolety.

Nie potrzebuję żadnego. Jeśli Pan przeznaczył mnie na śmierć, umrę. Twoje miotacze grzmotów nie odmienia sytuacji.

Jak dla mnie, to zbyt fatalistyczne, Nu. Miej ufność w Bogu, ale trzymaj palce na spustach. Stwierdziłem, że On lubi ludzi, którzy są przygotowani na każdą ewentualność.

Czy On do ciebie przemawia, Shannow? Słyszałeś Jego głos?

Nie, ale widziałem Go często na preriach i w górach. Wyczuwałem Jego obecność w nocnym wietrze. Widziałem jego glorię o świcie.

Jesteśmy szczęściarzami, obaj. Przez pięćdziesiąt lat uczyłem się tysiąca imion Boga znanych człowiekowi, a przez kolejnych trzydzieści przyswoiłem sobie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć znanych prorokom. Pewnego dnia poznam tysięczne, które wyśpiewują tylko aniołowie. Ale cała ta wiedza jest niczym w porównaniu z tym, co opisałeś. Doświadczyło tego niewielu ludzi; żal mi tych, których to ominęło.

Cień poruszył się w dolinie. Shannow podniósł rękę, nakazując milczenie. Rozglądał się przez parę minut, lecz nie zobaczył nic więcej.

Myślę, że powinieneś wrócić do chaty, Nu. Muszę pobyć sam.

Uraziłem cię?

Nie, nie. Muszę się skupić, aby wyczuć obecność moich wrogów. Potrzebuję całych swoich sił, Nu. Osiągam cel tylko wtedy, gdy jestem sam. Gdybyś nie mógł zasnąć, weź jedną z Biblii z sakwy przy drzwiach. Zobaczymy się o świcie.

Po odejściu Nu Shannow wstał i wszedł bezgłośnie między drzewa. Cień mógł być wilkiem albo psem, lisem albo borsukiem. Ale równie dobrze mógł być Nożownikiem... Shannow poluzował pistolety w pochwach i czekał.


Godzinę przed wschodem słońca opuściło go poczucie niepokoju; odprężył się, oparł plecami o gruby pień sosny i zapadł w sen.

Beth Mc Adam wyszła w blask wczesnego poranka i popatrzyła w niebo. Świt zawsze był dla niej czymś szczególnym – tych parę minut, kiedy niebo jest błękitne, a jeszcze świecą gwiazdy. Zerknęła w górę porośniętego lasem wzgórza i podeszła do Shannowa. Nie usłyszał jej, więc przez parę minut siedziała obok niego, wpatrując się z natężeniem w ogorzałą twarz. Rosła mu broda, siwa na podbródku, a jednak pogrążony we śnie wyglądał dziwnie młodo.

Przebudził się i zobaczył ją. Nie poderwał się, nawet nie drgnął, tylko uśmiechnął się leniwie.

Byli tam – powiedział – ale przeszli bokiem. Pokiwała głową.

Wyglądasz na wypoczętego. Jak długo spałeś? Popatrzył w niebo.

Niecałą godzinę. Nie potrzebuję wiele snu. Miałem osobliwy sen. Widziałem siebie w kryształowej kopule w ogromnym krzyżu, który wisi na niebie; na głowie miałem skórzany hełm, a w moim uchu rozbrzmiewał czyjś głos. Ktoś wołał: „Wieża, podaj mi współrzędne”. Nie mogłem uciec ani się poruszyć. – Odetchnął głęboko, przeciągnął się. – Dzieci jeszcze śpią?

Tak, przytulone jak ptaszki.

A Steiner?

Puls ma silniejszy, ale jeszcze się nie ocknął. Wierzysz Nu? Że przybył z przeszłości?

Wierzę mu, Beth. Kamień Daniela jest niewiarygodnie potężny. Kiedyś stałem na wraku statku, spoczywającego na górze, a dzięki mocy kamienia statek znów wypłynął na morze. Te kamienie mogą zapewnić człowiekowi nieśmiertelność, uleczyć każdą chorobę. Kiedyś zjadłem ciastko miodowe, które było kamieniem przekształconym przez Kamień Daniela. Myślę, że to był drobiazg w porównaniu z tym, co można osiągnąć z taką mocą.

Opowiedz mi o tym coś więcej.

Shannow opowiedział jej o Piekielnikach i ich szalonym przywódcy, Abaddonie, potem o Strażnikach Przeszłości i ponownych narodzinach „Titanika”. Na koniec wspomniał o Kamieniu Matce, olbrzymim meteorycie Sipstrassi, który został zepsuty przez krew i ofiarę.

Są więc dwa rodzaje kamieni? – zapytała.

Nie, tylko jeden. Sipstrassi jest czystą mocą, ale im częściej się go używa, tym szybciej moc maleje. Nakarmiony krwią, odzyskuje moc, ale już nie może leczyć ani wytwarzać żywności. Poza tym wpływa na umysł użytkownika, sprowadzając nań pragnienie zadawania bólu i gwałtu. Wszyscy Piekielnicy mieli Kamienie Krwi, i wyczerpywali je podczas wojny.

Jak wobec tego udało ci się przeżyć, Jonie Shannow?

Uśmiechnął się i wskazał ręką niebo.

Kto wie? Sam często zadaję sobie to pytanie... nie tylko w związku z piekielnymi Zelotami, ale i wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie mi groziły. Dużo zależy od szybkości, dużo od szczęścia albo woli Boga. Widziałem silnych ludzi powalonych przez wroga, chorobę, wypadek. Kiedy byłem młody, nosiłem inne imię; nazywałem się Jon Cade. Spotkałem poskramiacza tłumów, Vareya Shannowa, który nauczył mnie, jak odgadywać zamiary ludzi i jak z nimi postępować. Potrafił stanąć w pojedynkę przeciwko tłumowi, a ludzie odwracali się przed jego wzrokiem. Ale pewnego dnia pewien młodzieniec, ledwie podrostek, podszedł do niego przy śniadaniu. „Miło cię poznać” – zagadnął, wyciągając rękę. Varey podał mu swoją. W tej samej chwili chłopak poderwał pistolet w lewej dłoni i strzelił mu w głowę. Kiedy pytali go później, czemu to zrobił, powiedział, że chciał zostać zapamiętany. Varey był dobrym człowiekiem, pomagał ludziom zasiedlać nasz dziki kraj. Chłopak? No cóż, został zapamiętany. Powiesili go i postawili na jego grobie tablicę z napisem „Tutaj leży zabójca Vareya Shannowa”.

A więc przybrałeś jego nazwisko. Dlaczego?

Shannow wzruszył ramionami.

Nie chciałem, żeby umarło. Poza tym mój brat, Daniel, został zbójcą i mordercą. Okrył moje nazwisko hańbą.

Czyż Daniel nie został prorokiem? Czyż nie walczył z Piekielnikami?

Tak. To sprawiło mi dużą przyjemność.

A zatem człowiek może się zmienić, Jonie Shannow? Może rozpocząć nowe życie?

Chyba tak, o ile nie brak mu siły. Mnie jej brakuje.

Beth po chwili milczenia dotknęła jego ramienia. Nie odsunął się.

Wiesz, czemu do ciebie nie wróciłam?

Chyba tak.

Ale gdybyś postanowił odmienić swoje życie, moje serce otworzy się przed tobą.

Popatrzył na daleki mur i leżące przed nim faliste pagórki.

Wiem – oznajmił ze smutkiem. – Zawsze byłem samotny, Beth. W moim życiu jest pustka, która powstała w chwili, gdy zostali zamordowani moi rodzice. Ale popatrz na Steinera. Do wczoraj chłopak marzył tylko o tym, aby mnie zabić. Chciał zostać człowiekiem, który zabił Jona Shannowa. Ile czasu upłynie, nim jakiś chłopak podejdzie do mnie przy śniadaniu i powie: „Miło cię poznać?” Ile? Jak mógłbym siedzieć wieczorami przy twoim stole i zastanawiać się, czy przypadkiem twoich dzieci nie trafi kula przeznaczona dla mnie? Brakuje mi takiej siły, Beth.

Zmień nazwisko – poradziła. – Ostrzyż włosy. Zrób, co tylko trzeba. Pojechałabym z tobą. Moglibyśmy zbudować dom gdzieś, gdzie nikt o tobie nie słyszał. – Milczał, ale ona zajrzała mu w oczy i wyczytała w nich odpowiedź – Żal mi ciebie, Shannow – szepnęła. – Nie wiesz, co tracisz. Ale mam nadzieję, że nie oszukujesz sam siebie. Mam nadzieję, że nie jesteś zakochany w tym, czym jesteś: w Człowieku Jeruzalem, dumnym i samotnym, biczem na występnych. Mam trochę racji? Boisz się rozstać ze swoją reputacją i swoim nazwiskiem? Boisz się anonimowości?

Jesteś niezwykle przenikliwą kobietą, Beth Mc Adam. Tak, boję się tego.

Zatem jesteś słabszy, niż przypuszczasz. Większość ludzi boi się śmierci. Ty boisz się żyć. – Podniosła się i wróciła do chaty.



Rozdział dwudziesty trzeci


Josiah Broome zamknął drzwi swojego niewielkiego domu i ruszył w stronę „Wesołego Pielgrzyma”. Dzień był słoneczny, ale on tego nie zauważał. Od wielu dni wrzał gniewem z powodu odjazdu Beth McAdam i raniących, kłamliwych słów, jakimi cisnęła weń niczym nożem.

Jak mogła tego nie dostrzegać? Ludzie pokroju Jona Shannowa nijak nie mogli pomóc cywilizacji. Jego tropem podążała przemoc i rozpacz, ziemia jałowiała po jego przejściu. Tylko rozsądni ludzie mogli zmienić świat na lepsze. Jakże piekły go jej słowa! Nazwała go głupcem i tchórzem; obwiniła go o śmierć Fennera.

Czy można winić człowieka za letnią burzę czy zimową powódź? To nieuczciwe. Tak, Fenner żyłby nadal, gdyby weszli do szulerni i zastrzelili Webbera. Ale co by to dało? Czego nauczyłoby młodych ludzi z miasteczka? Że w pewnych okolicznościach mordowanie jest uzasadnione?

Wspomniał człowieka, zastrzelonego przez Shannowa zaraz po egzekucji Webbera. Nazywał się Lomax. Był nieokrzesany i bezczelny, ale pomógł Pastorowi zbudować kościół i pracował ciężko dla meneerdi Scayse, aby utrzymać żonę i dwoje dzieci. Dzieci zostały sierotami, które będą dorastać ze świadomością, że życie ich ojca stało się argumentem popierającym czyjeś racje. Czyją będzie winą, jeśli wyrosną na złych ludzi? Ale Beth Mc Adam tego nie rozumiała.

Broome przeszedł na drugą stronę ulicy i usłyszał dobiegający od zachodu huk strzałów. Znów ktoś wszczyna awanturę, pomyślał i skręcił, aby poznać przyczynę zamieszania. Szczęka mu opadła, gdy ujrzał setki wojowników w czarnych pancerzach, z dymiącymi pistoletami w dłoniach. Mężczyźni i kobiety uciekali przed nimi z wrzaskiem. Kula gwizdnęła w pobliżu. Broome schował głowę w ramiona i skręcił ku wąskiej uliczce między budynkami. Jakiś człowiek minął go pędem; nagle jego piersi eksplodowały i nieszczęśnik runął na ziemię.

Broome skoczył w zaułek, szaleńczo wymachując rękami. Pokonał ogrodzenie i pobiegł polami w kierunku kościoła, od niedawna stojącego na łące.

W „Wytchnieniu Podróżnych” Mason wyjrzał przez okno i zobaczył na głównej ulicy falangę gadów, zabijających każdego, kto znalazł się w zasięgu wzroku. Zaklął i zerwał z kołka strzelbę Piekielników. Szybko wsunął naboje do magazynka, potem wprowadził jeden do komory. Usłyszał tupot na schodach i gdy drzwi otworzyły się z hukiem, odwrócił się i strzelił. Pierwszy gad wytoczył się na korytarz, ale kilka innych wbiegło do izby. Broń podskakiwała Masonowi w rękach, gdy pakował w nich pocisk za pociskiem. W pewnej chwili kula trafiła go w piersi; uderzenie pchnęło go w stronę okna. Gdy dwie dalsze ugrzęzły w jego brzuchu, wypadł przez okno na ulicę.

Rusznikarz Groves w swoim warsztacie złapał dwa pistolety, lecz zginął, zanim zdążył ich użyć.

Setki gadów sunęły ulicami miasta. Tu i ówdzie mieszkańcy odpowiadali ogniem, jednakże atak był tak niespodziewany, że nigdzie nie było zorganizowanej obrony.

W kościele Pastor wygłaszał właśnie płomienne kazanie o Nierządnicy Babilonu i bestiach za murem. Kiedy dotarły odgłosy strzelaniny, wierni strumieniem wylegli z budynku. Pastor utorował sobie drogę przez tłum i z przerażeniem patrzył, jak miasto staje w płomieniach. Ku zgromadzonym biegł Josiah Broome.

Bestie piekielne! – krzyczał. – Są ich tysiące!

Ludzie wpadli w panikę, ale głos Pastora przywrócił spokój.

Bracia! Bezładna ucieczka równa się śmierci. – Popatrzył na zgromadzonych. Było ich około dwustu, w tym dwie trzecie stanowiły kobiety i dzieci. Mężczyźni zostawili swoją broń na werandzie kościoła. – Zabierzcie broń – rozkazał. – Broome, poprowadź z Hendricksem kobiety i dzieci na południe. Tam są lasy. Znajdźcie kryjówkę, my dołączymy do was później. Ruszajcie! – Odwrócił się ku mężczyznom uzbrojonym w strzelby i pistolety. – Za mną – powiedział i ruszył w stronę miasta. Z początku pełni wahania, po chwili jeden po drugim ruszyli za nim. Zatrzymał ich na skraju łąki, gdzie wykopano płytki rów mający odprowadzać nadmiar wody. – Ułóżcie się w nim i nie strzelajcie, póki nie powiem.

Pięćdziesięciu siedmiu mężczyzn usiadło na ziemi z bronią w pogotowiu. Pastor stał, słuchając wrzasków dobiegających z miasta; z przyjemnością przypuściłby szarżę, aby wywrzeć boską zemstę na bandytach, ale zdusił impuls i czekał.

W polu widzenia pojawiła się liczna grupa Nożowników. Na jego widok podnieśli strzelby, ale zanim dali ognia, Pastor skoczył do rowu.

Kule, nie wyrządzając nikomu szkody, przeleciały górą. Dwadzieścia gadów wyskoczyło na otwartą przestrzeń.

Ognia! – ryknął Pastor.

Palba była nierówna, acz skuteczna: tylko jeden gad utrzymał się na nogach. Pastor podniósł pistolet i strzelił mu w łeb. Dziesiątki dalszych wylały się z uliczek miasta. Pastor obejrzał się. Broome i Hendricks prowadzili kobiety i dzieci w bezpieczne miejsce, jednak byli jeszcze zbyt blisko, aby można było wycofać obrońców. Gady przypuściły atak. Nie wydawały okrzyków bojowych; przemieszczały się w milczeniu, z niewiarygodną prędkością, strzelając w biegu. Trzy salwy wyszczerbiły ich szeregi i atak się załamał.

Skończyła mi się amunicja – krzyknął jeden z ukrytych w rowie strzelców. Sąsiad podał mu garść nabojów. Pastor zerknął w bok i zobaczył, że ponad setka gadów próbuje zajść ich z flanki.

W tej samej chwili ze wschodu nadjechał Edric Scayse na czele trzydziestu jeźdźców. Gady otworzyły ogień, konie i ludzie zakłębili się w kurzu. Scayse, z dwoma pistoletami w rękach, wpadł w szeregi wroga, strzelając z zimną krwią. Ci, którzy przeżyli, poszli za jego przykładem. Rzeź była straszliwa, ale Scayse wraz z siedemnastoma ludźmi zdołał się przedrzeć. Zeskoczyli z koni i zsunęli się do rowu.

Miło cię widzieć, człowieku – zawołał Pastor, klepiąc przybysza po ramieniu.

Do diabła, skąd oni się wzięli? – zapytał Scayse.

Zza muru... przysłani przez Wielką Nierządnicę.

Chyba będzie lepiej, jak się stąd wyniesiemy – zaproponował Scayse.

Nie, musimy chronić kobiety i dzieci. Wysłałem ich ponad setkę na południe. Trzeba przez jakiś czas zatrzymać te bestie.

Nie damy rady, Pastorze, nie tutaj. W każdej chwili mogą nas okrążyć. Proponuję zawrócić do kościoła i stamtąd się ostrzeliwać.

Gady znów ruszyły do ataku. Kule przetrzebiły ich szeregi, lecz czterech zdołało skoczyć między obrońców. Scayse rąbnął pistoletem w szary, łuskowaty łeb, potem przyłożył lufę do brzucha stwora i nacisnął spust. Inne zostały zadźgane nożami, ale zdążyły zabić trzech obrońców.

Wycofujemy się w dwóch szeregach – krzyknął Pastor. – Każdy przebiega trzydzieści kroków, po czym kryje drugą grupę.

Ziemia zaczęła dygotać. Ludzi zbiło z nóg, gdy na łące przed rowem rozdziawiła się, niczym paszcza potwora, wielka, poszarpana szczelina. Budynki w mieście zakołysały się, gdy druga fala wstrząsnęła ziemią. Nożownicy wybiegali na otwartą przestrzeń, zapominając o bitwie.

Nadeszła właściwa chwila, Pastorze – powiedział Scayse. Obrońcy podnieśli się i pobiegli przez łąkę. Spowijały ich tumany kurzu. Ziemia znów się rozstąpiła i dwaj ludzie wpadli w głąb rozpadliny. Reszta bez szwanku dotarła do kościoła, który zapadł się pośrodku. Pastor stanął i patrzył, jak budowla powoli rozpada się na części.

Do lasu – rozkazał. – Ściga nas gniew Boga.


Josiah Broome siedział i patrzył, jak Pastor kieruje kopaniem rowu od północnej strony lasu. Wykopana ziemia tworzyła wał. Praca przebiegała w ponurym milczeniu. Kopacze nie mieli narzędzi – ryli miękką glinę gołymi rękami, zerkając nerwowo na północ, skąd spodziewali się ataku. Broome był w szoku; siedział, szary na twarzy, wśród uwijających się ludzi.

Wszystko przepadło. Miasto leżało w ruinie, mieszkańcy zostali zdziesiątkowani, uciekinierzy kryli się w lesie bez żywności, bez dachu nad głową. Mieli tylko skąpe zapasy amunicji do nielicznych pistoletów. Pozostało im jedynie czekać na śmierć z rąk tych potworów. Broome mruganiem odpędził łzy.

Edric Scayse zabrał trzy konie i pojechał do swoich włości, gdzie miał zapasy broni. Dwóch mężczyzn wysłano do okolicznych farm, aby ostrzegli mieszkańców przez najazdem. Odrętwiały Broome nie zważał na nic.

Mała dziewczynka zbliżyła się do niego i przekrzywiła głowę, przypatrując mu się z zaciekawieniem. Spojrzał na nią ciężkim wzrokiem.

Czego chcesz?

Płaczesz?

Tak – przyznał.

Dlaczego?

Pytanie było tak absurdalne, że Broome zaczął chichotać. Dziewczynka śmiała się razem z nim, ale kiedy jego oczy znów wypełniły się łzami, a szloch wstrząsnął szczupłym ciałem, uciekła do Pastora. Rudowłosy kaznodzieja, z twarzą wysmarowaną błotem, stanął u boku Brooma.

Nie wyglądasz dobrze, meneer – zagadnął. – Straszysz dzieci. Wstań i znajdź sobie jakieś zajęcie; tak postępują przyzwoici ludzie.

Wszyscy umrzemy – wyszeptał Broome przez łzy. – Nie chcę umierać.

Śmierć spotyka wszystkich ludzi, a wówczas stają oni przed obliczem Wszechmogącego. Nie lękaj się, meneer Broome. Mało prawdopodobne, by człowiek zajmujący się warzeniem strawy uczynił coś, co by Go obraziło. – Pastor otoczył ramieniem jego plecy. – Jeszcze nie jesteśmy martwi, Josiahu. Chodź, pomożesz kopać rów.

Broome pozwolił zaprowadzić się do wału; popatrzył na dolinę.

Kiedy przyjdą, jak myślisz?

Kiedy będą gotowi – odparł posępnie Pastor.

Praca ustała, gdy z lasu dobiegł tętent końskich kopyt, a potem porykiwanie bydła. Trzy mleczne krowy wyszły powoli na polanę, z cielętami u boku. Jon Shannow zatrzymał ogiera na skraju rowu.

Pomyślałem, że się przydadzą. Jeśli zarżniecie cielęta na mięso, będziecie mieć mleko dla dzieci.

Gdzie je znalazłeś? – zapytał Pastor.

Rankiem usłyszałem strzelaninę i patrzyłem na waszą walkę. Pojechałem na pobliską farmę i odciąłem te trzy sztuki od stada. Właściciel nie żył, podobnie jak cała jego rodzina.

Jesteśmy wdzięczni, Shannow. A gdybyś tak mógł pojawić się z tysiącem naboi i paroma setkami strzelb, ucałowałbym ci nogi.

Shannow wyszczerzył zęby i sięgnął do sakwy.

To wszystkie moje naboje; pasują i do strzelb, i do pistoletów Piekielników. Ale załatwię wam parę sztuk broni. Ukryłem ją wczoraj jakieś cztery mile stąd.

Chodź ze mną na stronę – poprosił Pastor, prowadząc go przez obozowisko. Usiedli nad strumieniem. – Ilu ich jest?

Ponad tysiąc. Dowodzi nimi kobieta.

Czarna Nierządnica – syknął Pastor.

Nie jest czarna. Ma złote włosy i wygląda jak anioł – poprawił Shannow. – A oni nie są zza muru.

Skąd wiesz?

Po prostu wiem. A skoro mowa o murze, ostatnie trzęsienie ziemi zrobiło w nim wyrwę. Myślę, że po drugiej stronie będziemy mieli większe szansę na przeżycie. Wystarczy paru ludzi, aby utrzymać wyłom. W tym czasie reszta znajdzie bezpieczne miejsce na obóz.

Jest tutaj jakieś trzysta osób, Shannow. Stracili wszystko, co mieli. Nie mamy jedzenia, zapasowych ubrań, płótna na namioty, łopat, siekier ani młotków. Czy jakieś miejsce może być bezpieczne?

A zatem co zamierzasz?

Czekać tutaj, uderzyć i modlić się o zwycięstwo.

Zgadzam się co do modłów. Słuchaj, Pastorze, nie znam się na wojaczce na taką skalę, ale wiem, że nie pokonamy gadów siedząc i czekając, aż przyjdą. Mówisz, że potrzebujemy narzędzi – siekier, młotków i tak dalej. W takim razie weźmy je sobie. I przy okazji parę pistoletów.

Skąd?

Z miasta. Tam nadal są wozy, a woły i konie włóczą się po łąkach. Nie wszystkie domy zostały zniszczone, Pastorze. Przyjrzałem się miastu przez lunetę. Nadal stoi sklep Grovesa, a miał tam proch i ołów na kule. Ocalała kuźnia, miasteczko namiotów też jest nienaruszone.

A co z gadami?

Rozbiły obóz na południe od miasta. Myślę, że boją się następnego trzęsienia ziemi.

Ilu ludzi będziesz potrzebował?

Powiedzmy, że tuzin. Odjedziemy daleko na zachód i nocą zakradniemy się do miasta.

I spodziewasz się załadować wozy i przeprowadzić je pod nosem wroga?

Nie wiem, Pastorze. Ale z pewnością lepiej zaryzykować, niż biernie czekać na śmierć głodową Pastor po chwili milczenia zaśmiał się i pokręcił głową.

Czy ty myślisz kiedy o klęsce, Shannow?

Nigdy, póki oddycham – odparł Człowiek Jeruzalem. – Zabierz wszystkich do wyrwy w murze. Ja przywiozę wam potrzebne narzędzia i zapasy. Czy mogę sam wybrać sobie ludzi?

Jeśli tylko zechcą pójść z tobą.

Shannow wrócił z Pastorem do obozowiska. Kaznodzieja zgromadził ludzi i przedstawił im w zarysie plan. Kiedy poprosił ochotników o wystąpienie, zgłosiło się dwudziestu.

Shannow zaprowadził ich na pobliską polankę i tam zagaił:

Potrzeba mi tylko dwunastu. Ilu z was ma żony? – Piętnastu podniosło ręce. – Ilu ma dzieci? – zapytał piętnastkę. Dziewięć rąk powędrowało w górę. – Wy wracajcie; pozostali niech się zbliżą, a powiem wam, co musimy zrobić. – Przez ponad godzinę Shannow wymieniał rzeczy, jakie powinni zdobyć, i sposoby, w jakie mieli to uczynić. Jedni służyli dobrą radą; inni słuchali w milczeniu, zapamiętując instrukcje. Na koniec Shannow ostrzegł:

Tylko bez bohaterskich wyczynów. Najważniejsze jest przywiezienie zapasów i narzędzi. Jeśli zobaczycie przyjaciół w tarapatach, pod żadnym warunkiem nie spieszcie im na pomoc. Nie będziecie mnie widzieć, ale będę w pobliżu. Kiedy usłyszycie zamieszanie w obozie nieprzyjaciela, wtedy zacznijcie odwrót.

Co zamierzasz zrobić, Shannow? – zapytał Buli.

Poczytać im Księgę – odparł Człowiek Jeruzalem.



Rozdział dwudziesty czwarty


Przez dwa dni Chreena badała Staw Zaręczyn, analizując kryształowo czystą wodę, która uchodziła pod urwiskami do podziemnych strumieni i rzek. Teraz siedziała w cieniu Szczytu Chaosu, wysokiej, prostej jak włócznia iglicy z poszarpanych skał, tworzących naturalne platformy, z których nadal mieli skakać lekkomyślni młodzieńcy Dianae.

Shir-ran wspiął się wtedy prawie na sam wierzchołek. Wdrapałby się wyżej, gdyby nie skalna kryza, której nie mógł pokonać żaden człowiek. Jego skok był nieskazitelny. Chreena pamiętała, jak wynurzył się z wody, z ciemnymi lśniącymi włosami, ze światłem triumfu w złocistych oczach.

Odsunęła od siebie to wspomnienie. W tym stawie musiało być coś, co wywarło wpływ na strukturę genetyczną Shir-rana. Z im większej wysokości skakano, tym głębiej nurkowano w wodzie... być może tam krył się problem. Chreena zamknęła oczy i pozwoliła, by jej duch popłynął nad brzegiem sadzawki w dół, w coraz ciemniejszą głębię. Wiedziała, czego szuka – jakiejś toksycznej spuścizny z Czasów Pomiędzy: beczek z odpadami chemicznymi, gazów bojowych, zjadliwych wirusów. Ludzie z tego okresu rzadko myśleli o przyszłości i bezmyślnie wyrzucali swoje okropne, doskonalone w czasie wojen trucizny w głębie oceaniczne. Jedna z teorii mówiła, że musieli zdawać sobie sprawę z krótkotrwałości swojego istnienia. No bo dlaczego zatruwali swoje rzeki i strumienie, dlaczego wycinali lasy, które dawały im powietrze, i zanieczyszczali własne ciała toksynami i substancjami rakotwórczymi? Ale teoria ta bardziej nadawała się na temat dyskusji dla dzieci, niż na poważny przedmiot badań.

Chreena odsunęła na bok te rozważania i przypomniała sobie wszystko, czego nauczyła się na temat wody, esencji życia. W Czasach Pomiędzy woda pokrywała siedemdziesiąt i osiem dziesiątych procent powierzchni ziemi, a obecnie – siedemdziesiąt jeden i trzy dziesiąte procent. Woda stanowi dwie trzecie całkowitego ciężaru ciała. Człowiek może przeżyć całe miesiące bez jedzenia, ale tylko kilka dni bez wody. „Myśl! Myśl!” Dwie części wodoru na jedną część tlenu. Skoncentrowała się, coraz głębiej pogrążając się w transie, analizując pierwiastki śladowe na dnie stawu. Odrzucała je jeden po drugim: obojętna krzemionka, magnez, sód, potas, żelazo, miedź, cynk. W wodzie były znikome ślady ołowiu, ale nie mogły wyrządzić szkody, chyba że ktoś wypijałby około sześćdziesięciu galonów dziennie przez nie wiadomo ile lat.

Wróciła do ciała i położyła się, wyczerpana. Słońce minęło Szczyt Chaosu i paliło jej nagą skórę. Przesunęła się kawałek i rozejrzała w poszukiwaniu Oshere. Spał w cieniu; pozostało w nim niewiele człowieczeństwa, już prawie nie umiał mówić.

Nie woda. Zatem co? Zerknęła na niebo i godzący w nie straszliwy Miecz Boga. Zadrżała. Tylko nie to!

Jej oczy przeniosły się na iglicę. Czy tam coś było? Chreena wstała i przeciągnęła rozleniwione ciało. Ubrała się szybko i ruszyła do podstawy wieżycy. Porośnięta muszlami skała oferowała wiele chwytów dla rąk. Rozpoczęła powolną wspinaczkę. Wróciła myślami do wypadków sprzed trzech lat, kiedy też przywierała do stromej skalnej ściany. „Titanik” osuwał się w toń, a ona ratowała swojego syna Luke’a. Wyniosła go z przeklętego statku-widmo i schodziła ze stromego urwiska nad ruinami Balacris.

Była wówczas Amazigą Archer, wdową po Samuelu i nauczycielką dzieci Strażników. Strażników? Przechowywali dla przyszłych pokoleń całą wiedzę ludzi z Czasów Pomiędzy, jednakże ich wysiłki zostały zmarnowane przez jednego człowieka: Sarento. On pragnął zobaczyć powtórne narodziny świata, ujrzeć go takim, jakim był w przeszłości. Stracił cierpliwość i zaczął z pomocą Kamienia-Matki manipulować biegiem wydarzeń. On dał Kamienie Krwi rozwijającemu się narodowi, który później wyrodził się w Piekielników; on podburzył ich wojenne skłonności, zdradzając im tajemnice automatycznej broni. „Wojna – mówił – sprzyja inwencji. Wszystkie największe wynalazki w historii narodziły się na polu bitwy”.

Z mocą Kamienia-Matki złożył wrak „Titanika”, który spoczywał pęknięty na zboczu ponad Atlantydą, i uczynił go bazą Strażników. Ale jego los został przypieczętowany, kiedy Piekielnicy porwali Donnę Taybard, bowiem ich postępek przywiódł Człowieka Jeruzalem do Balacris i „Titanika”.

Amaziga pamiętała tę straszną noc, kiedy Sarento użył Kamienia-Matki do odtworzenia dziewiczego rejsu. Choć statek nadal trwał na górze, obecni na pokładzie – w przepysznych salonach, w blasku rozmigotanych świateł – widzieli usiane gwiazdami niebo nad czarnym, połyskliwym oceanem.

Ale Shannow pokonał Sarenta w podziemnej jaskini Kamienia-Matki, zabił go i zneutralizował moc kamienia. „Titanik” po raz kolejny uderzył w górę lodową i widmowe morze zalało statek, unicestwiając Strażników i wiedzę całych eonów.

Amaziga opuściła wrak i odeszła, nie oglądając się za siebie.

Człowiek Jeruzalem odnalazł ją.

Przykro mi – powiedział. – Nie wiem, czy postąpiłem słusznie, ale na pewno sprawiedliwie. Zaprowadzę cię w bezpieczne miejsce.

Rozstali się w małym miasteczku setki mil na północ, i stamtąd Amaziga ruszyła z synem do kraju za murem.

Wspięła się wyżej i zerknęła na migocący w dole staw. Palce drętwiały jej z wysiłku; wciągnęła się na występ, żeby odpocząć. Nie wyczuwała tutaj niczego szkodliwego. Starzejesz się, pomyślała. Przeżyła już ponad sto lat. Młodość, zapewniana przez Sipstrassi noszony przez Strażników, powoli przemijała i srebrzyste nitki rozjaśniały jej ciasno splecione włosy. Na ile lat czuje się twoje ciało, Amazigo? Trzydzieści pięć? Czterdzieści?

Odetchnęła głęboko, podniosła się i podjęła wspinaczkę. Po godzinie zbliżyła się do wierzchołka. Kiedy wdrapywała się na najwyższy występ, ostry kamień rozciął jej rękę. Wymruczała przekleństwo i usadowiła się plecami do skały, z walącym sercem. Nie wykrywała niczego groźnego w iglicy. Wspinaczka okazała się stratą czasu – przywiodła tylko gorzkie wspomnienia i bolesne rany. Uspokoiła się, przygotowując do zejścia. Zastanowiła się, czy by nie skoczyć do stawu, ale zrezygnowała z pomysłu; nigdy nie czuła się dobrze w wodzie. Słońce przyjemnie grzało jej ciało, czuła się niezwykle odświeżona. Puls zwolnił. Kiedy sięgnęła do rany, aby zatamować krwawienie, ze zdumieniem stwierdziła, że rozcięcie zniknęło. Potarła palcami skórę, ale nie było ani śladu skaleczenia. Podniosła kamień, o który się zraniła. Plamiła go krew. Ostrożnie podciągnęła się na kolana na wąskiej półce i obróciła przodem do skały. Nad głową miała kryzę przewieszki, a wyżej wisiał Miecz Boga i otaczające go maleńkie krzyże. Zamknęła oczy, jej duch wniknął w obrośnięty muszlami kamień. Parła coraz głębiej. Dotarła do rzeźbionego marmuru, do siatki ze złotego drutu i kryształów. Sieć zaprowadziła ją do srebrnej czary o średnicy sześciu stóp. W środku leżał ogromny Kamień Sipstrassi z szerokimi na cale złotymi żyłami. Szeroko otworzyła oczy.

O Boże! – wyszeptała. – O Boże!

Szczyt Chaosu nie był tworem natury. Pokryła go skalna skorupa, gdy leżał na dnie oceanu. To była wieża, a Kamień Sipstrassi po dwunastu tysiącach lat nadal pulsował mocą. Amaziga popatrzyła na śpiącego Oshere – i zrozumiała.

Uzdrawiające moce Sipstrassi!

Nie mogło być mowy o celowym krzywdzeniu Dianae. Shir-ran i inni znaleźli się w zasięgu magii kamienia, która w niemal mechaniczny sposób „leczyła” ich, eliminując geny-aktywatory i starannie obmyślone efekty inżynierii genetycznej. Magia przywracała ich do stanu doskonałości.

Dobry Boże!

Amaziga wstała i przycisnęła plecy do skały, potem znów spojrzała na Oshere. Normalnie posiadacz kamienia musiał go dotknąć, aby ukierunkować moc... ale taki kolos? Jej koncentracja pogłębiła się. Daleko w dole Oshere poruszył się przez sen. Przeszył go ból. Poderwał wielką głowę i ryknął, grożąc niewidzialnym wrogom. Jego ciało skręciło się i opadł na skałę; niedawno wyrosłe futro znikało, kończyny prostowały się. Amaziga wyobraziła go sobie takim, jakiego pamiętała, podtrzymując tę wizję przed oczami. Wreszcie odprężyła się i popatrzyła na nagiego młodego mężczyznę, który spał w promieniach słońca.

Bez chwili wahania zrobiła krok i skoczyła. Jej gibkie hebanowe ciało pomknęło niczym włócznia na spotkanie wody. Przebiła powierzchnię i popłynęła do brzegu, wciągnęła się na skałę obok Oshere. Zdjęła mokre ubranie i pozwoliła, by słońce osuszyło skórę.

Oshere poruszył się i otworzył oczy.

Czy to sen? – zapytał.

Nie. To marzenie, które kształtuje rzeczywistość.

Jesteś taka... młoda i piękna.

Ty też – powiedziała z uśmiechem.

Usiadł i ze zdumieniem obejrzał swoje brązowe ciało.

To naprawdę nie jest sen? Wróciłem?

Tak.

Powiedz mi. Powiedz mi wszystko.

Jeszcze nie – wyszeptała, gładząc go po twarzy. – Nie teraz, Oshere. Nie. Dopiero co skoczyłam dla ciebie.

Tuląc do piersi Kamień Krwi, Sharazad weszła w bramę. Ogarnął ją zawrót głowy; przed oczami zawirowały smugi niespotykanie żywych kolorów. Przetrzymała to barwne szaleństwo i potrząsnęła głową. Przez chwilę czuła się zdezorientowana, bo środek gwiaździstej nocy przemienił się w jasny poranek.

Król siedział przy oknie, spoglądając na wojsko ćwiczące manewry na dalekich polach.

Witaj – powiedział cicho, nie odwracając głowy.

Opadła na kolana i skłoniła się tak nisko, że złote włosy przysłoniły jej twarz.

Nie jestem w stanie wyrazić, jak cudownie jest znów przebywać w twojej obecności, panie.

Król obrócił się ku niej z szerokim uśmiechem.

Umiesz wybrać porę na prawienie pochlebstw. Nie jestem z ciebie zbytnio zadowolony.

Spojrzała w jego przystojną twarz. Promienie słońca igrały na bujnych lokach złocistej brody i w ciepłych, pełnych humoru – niemal łagodnych – oczach. Wezbrał w niej strach. Nie dała się zwieść jego uprzejmości ani pozornej lekkości nastroju.

Czym spowodowałam twoje niezadowolenie, Najwyższy? – wyszeptała, spuszczając oczy na bogaty dywan pod nogami.

Atakiem na wioskę barbarzyńców. Był źle obliczony i katastrofalnie dowodzony. Uważałem cię za inteligentną kobietę, Sharazad. Ty jednak przypuściłaś atak z jednej strony, zostawiając nieprzyjacielowi drogę ucieczki. Zamiast przeprowadzić miażdżące uderzenie, pognałaś ich w lasy na południu, gdzie mogli zaplanować i przygotować obronę.

Nie mogą obronić się przed nami, Najwyższy. To barbarzyńcy; nie potrafią się zorganizować, mają nieliczną broń i nieznaczne umiejętności.

Możliwe – przyznał. – Ale skoro tobie brakuje wyobraźni i talentu, skoro nie potrafisz opracować strategii, czemuż miałbym powierzać ci dowodzenie?

Nie brak mi pomysłów, panie, ale to była moja pierwsza walka. Wszyscy generałowie muszą się uczyć. Nauczę się; zrobię wszystko, aby cię zadowolić.

Podniósł się ze śmiechem. Wysoki i dobrze zbudowany, poruszał się z płynną gracją drapieżnika. Bez wysiłku podniósł ją z klęczek.

Wiem, zawsze to robisz. Dlatego pozwalam ci na... drobne przyjemności. Zanim się pokochamy, Sharazad, coś ci chcę pokazać. Może dzięki temu zrozumiesz.

Wyjął Kamień Sipstrassi z haftowanej złotem sakiewki i podniósł go w powietrze. Ściana komnaty zniknęła i Sharazad zobaczyła obozowisko Nożowników: niskie, płaskie skórzane namioty przy strumieniu na skalistym zboczu. Wokół obozu stały posterunki, a dwaj wartownicy czuwali na skarpie powyżej.

Niczego nie brakuje – powiedziała.

Wiem. Patrz... i słuchaj. – Wiatr westchnął nad wzgórzem, zaszeptały skrzydła nietoperza. Usłyszała porykiwanie bydła i nic więcej. – Nadal nie wyczuwasz, prawda? – powiedział król, kładąc rękę na jej ramieniu i rozpinając rzemienie złotego napierśnika.

Nie. To naturalne odgłosy nocy, prawda?

Nie – powiedział, zdejmując napierśnik i pas ze sztyletem. – Jeden dźwięk nie pasuje.

Bydło?

Tak. Rzadko przemieszcza się w nocy, Sharazad, a więc ktoś je przepędza. I kieruje w stronę Nożowników. Jak myślisz, to danina? Ofiara w imię pokoju?

Widziała już stado, ciemną ruchliwą masę zmierzającą szybko przez równinę w stronę obozu. Wartownicy przystanęli, żeby popatrzeć. Nagle za stadem huknął strzał, a po nim nastąpiły wrzaski jeżące włos na głowie. Bydło puściło się galopem, aż ziemia drżała pod setkami kopyt. Sharazad z rosnącym przerażeniem patrzyła, jak strażnicy otwierają ogień do zwierząt na czele; zobaczyła padające byki, ale stado pędziło dalej. Nożownicy wyskakiwali z namiotów i skakali do strumienia albo pędzili w górę zbocza. Stado przemknęło przez obóz i zniknęło. Gdy kurz osiadł, ujrzała powalone namioty, wśród których leżało około trzydziestu stratowanych ciał.

Dłonie króla wędrowały po jedwabiu, rozwiązując sznurówki i zsuwając kaftan z jej ramion, ale ona nie mogła oderwać oczu od rzezi.

Patrz i ucz się, Sharazad – wyszeptał król, gładząc palcami jej uda. Obraz zmienił się – zobaczyła wąwóz oddalony o jakieś trzysta kroków od obozu i mężczyznę na rosłym karym wierzchowcu. Jeździec wyprostował się w siodle i zdjął kapelusz. W poświacie księżyca ujrzała wyraźnie jego rysy i przypomniała sobie człowieka, który ukłonił się jej w „Wytchnieniu Podróżnych”.

Jeden człowiek, Sharazad, jeden szczególny człowiek. Nazywa się Shannow. Budzi szacunek i lęk wśród tych barbarzyńców; nazywają go Człowiekiem Jeruzalem, bowiem szuka mitycznego miasta. Jeden człowiek.

Obóz to nic wielkiego – zauważyła. – A trzydziestu Nożowników można zastąpić nowymi.

Nadal nie rozumiesz. Dlaczego spłoszył to bydło? Dla mało znaczącej zemsty? Ten człowiek jest ponad to.

Jaki mógłby być inny powód?

Rozesłałaś patrole?

Oczywiście.

Gdzie są teraz?

Zlustrowała równinę. Trzy patrole, każdy złożony z dwudziestu wojowników, pędziły w stronę zniszczonego obozu. Raz jeszcze scena zamigotała i Sharazad ujrzała miasteczko.

Oczywiście, przeszukałaś je i zniszczyłaś wszystko, co mogłoby zostać wykorzystane przez wroga?

Nie. Nie...

Nie myślisz, Sharazad, a bezmyślność jest zbrodnią.

Patrzyła na ludzi przy pracy, ładujących na wozy żywność, narzędzia, strzelby ze sklepu rusznikarza i inną broń, zabieraną martwym Nożownikom. Król odsunął się od niej, ale ona nie zwróciła na to uwagi, bowiem dostrzegła jadącego niespiesznie Shannowa. Zsiadł z konia przed sklepem rusznikarza. Nienawiść niczym gorączka wzburzyła jej krew.

Czy przydzielisz mi łowców? – zapytała. – Chcę dopaść tego człowieka.

Możesz mieć wszystko, czego zapragniesz – powiedział król – bo cię kocham.

Bicz rozwinął się niczym wąż i ukąsił jej nagie pośladki. Krzyknęła, ale nawet nie drgnęła.

I tak zaczął się długi dzień bólu.


Król patrzył na śpiącą Sharazad, skuloną na białych jedwabnych prześcieradłach. Wygląda jak dziecko, niewinna i czysta, pomyślał. Chłostał ją, póki nie zemdlała, póki krew nie splamiła kobierca pod jej stopami. Potem ją uzdrowił.

Głupia, głupia kobieto – mruknął.

Drżenie wstrząsnęło miastem, ale moc Kamienia-Matki Sipstrassi działała, likwidując szczeliny w tynku i chroniąc mieszkańców przed skutkami trzęsienia ziemi, które targało okolicą.

Król podszedł do okna. Za wysokimi marmurowymi murami pałacu mieszkańcy Ad zajmowali się swoimi sprawami. Sześćset tysięcy dusz, największy naród, jaki widziała i jaki kiedykolwiek zobaczy ziemia, pomyślał. Dzięki mocy kamienia z nieba król podbił cały cywilizowany świat i otworzył bramy, za którymi kryły się niewyobrażalne cuda.

Ostatnie podboje miały dla niego niewielkie znaczenie. Teraz liczyło się tylko to, czy jego imię niczym dźwięk uderzanych tarcz, będzie się niosło przez wieki historii. Uśmiechnął się. Czemu nie? Z Sipstrassi był nieśmiertelny i tym samym zawsze będzie obecny, kiedy bardowie wysławiać będą jego wieczne dzieje.

Drugi wstrząs zakołysał pałacem. Zaczynały go martwić te drgania – ostatnio tak bardzo przybrały na sile. Zacisnął kamień w dłoni, zamknął oczy.

I zniknął.

Znajdował się w tej samej komnacie, za oknem roztaczał się identyczny widok. Marmurowe mury, za nimi miasto i port, milczący i pełen oczekiwania. Być może było to jego największe artystyczne dokonanie: stworzył dokładną replikę Ad w świecie nie zamieszkałym przez ludzi. Tutaj nie było trzęsień ziemi, tylko obfitość jeleni, łosi i wszystkich innych cudownych tworów natury.

Wkrótce przeniesie tam mieszkańców i zbuduje nową Atlantydę, nie narażoną na podboje, bowiem nie będzie innych narodów.

Wrócił do swojego pokoju. Chciał obudzić Sharazad i znów nacieszyć się jej ciałem, jednak zmienił zdanie, nadal zły na nią za jej głupotę. Nie miał nic przeciwko śmierci Nożowników; gady były tylko narzędziami i, jak słusznie zauważyła Sharazad, z łatwością można było ich zastąpić. Ale nienawidził braku dyscypliny umysłu i gardził tymi, którzy nie pojmowali najprostszych strategii. Był rozczarowany wieloma generałami. Nie potrafili zrozumieć, że celem wojny jest zwycięstwo, a nie angażowanie się w wielkie i kosztowne bitwy z pokazami heroizmu po obu stronach. Że ważne jest pokonanie wroga od środka – przekonanie go o beznadziejności położenia, a potem, gdy w szeregach zapanuje rozprzężenie, zadanie miażdżącego ciosu. I, po zwycięstwie, okazanie wspaniałomyślności, bowiem pokonany i poniżony wróg żyje tylko dla zemsty. Zrzucenie winy na pokonanych dowódców i zabieganie o względy ludu. Ale czy generałowie to rozumieli?

Nowy świt wstawał dla Atlantydy. Król widział już świat machin latających i wielkich cudów. Na razie więzi były kruche, ale wkrótce szerzej otworzy bramę i wyśle zwiadowców, aby zebrali informacje o nowym wrogu.

Wrócił myślami do Sharazad. Odkryty przez nią świat nie był wart ich uwagi, z wyjątkiem broni zwanej pistoletami. Ale po obejrzeniu mogli je powielić i udoskonalić. To nie było interesujące. Mimo wszystko pozwoli Sharazad prowadzić grę do końca; istniała nadzieja – co prawda znikoma – że nauczy się czegoś wartościowego. A jeśli nie, zawsze był bicz i jej rozkosznie satysfakcjonujące krzyki.

Dobrze, że choć ten Shannow był dość interesujący. Łowcy zabiją go, to jasne, ale przed śmiercią dostarczy mu rozrywki. Ilu wysłać? Pięciu grawarantowało powodzenie. Jeden dałby szansę Shannowowi. Zatem niech będzie trzech, pomyślał król. Ale kto?

Na pewno Magelles; wyniosły i dumny, potrzebował trudnego zadania. Lindian? Zimny i bezwzględny – nie był człowiekiem, którego można dopuszczać do siebie z bronią jakiegokolwiek rodzaju. Tak, Lindian. I, dla kompletu, Rhodaeul. On i Magellas nienawidzą się, stale idą o lepsze. To będzie dla nich fascynująca misja. Posługują się nową bronią z niedościgłą maestrią.

Pora sprawdzić, czy potrafią użyć jej w dobrym celu, przeciwko równie zręcznemu wrogowi.

Król podniósł kamień i skoncentrował się na widoku twarzy Shannowa. Powietrze zafalowało przed jego oczami i ujrzał Człowieka Jeruzalem, zarzucającego worek za siodło.

Znalazłeś się w wielkim niebezpieczeństwie, Jonie Shannow – wyszeptał król. – Lepiej się pilnuj!

Shannow okręcił się wokół własnej osi, gdy niesamowity głos wypełnił jego umysł. Poderwał broń, ale nie znalazł celu w polu widzenia.

Usłyszał tylko cichnący, szyderczy śmiech.



Rozdział dwudziesty piąty


Wycofali się tuż po wschodzie słońca. Pastor i dwudziestu ludzi W formowali dwuszereg, aby oflankować rozciągniętą kolumnę, która ruszyła w kierunku ogromnej rozpadliny, wyrwanej w starożytnym murze przez trzęsienie ziemi. Pastor niósł strzelbę o krótkiej lufie, pistolety sterczały z kabur przy pasie jego czarnej sutanny. Dzieci jechały na wozach, a większa część trzech setek ocalałych z napadu – wzmocniona przez wieśniaków i osadników z okolicy – szła w milczeniu, rzucając wokół nerwowe spojrzenia. Wszyscy spodziewali się ataku gadów i Pastor musiał użyć całej siły przekonywania, aby nakłonić uciekinierów do opuszczenia pozornego leśnego azylu.

Edric Scayse wrócił w nocy z dwoma wozami załadowanymi żywnością i dodatkowymi strzelbami. Zgłosił się na ochotnika, z trzydziestoma innymi, do obsadzenia rowu obronnego w lesie.

Po części to moja wina – wyznał Pastorowi przed wyruszeniem karawany. – Te demony noszą broń, w którą sam ich zaopatrzyłem, niech Bóg mi wybaczy.

On zwykle wybacza ludziom – zapewnił go Pastor.

W trakcie marszu modlił się żarliwie.

Panie, jak wybawiłeś swój lud wybrany z egipskiej niewoli, tak bądź z nami, gdy wędrujemy doliną cienia. I bądź z nami, kiedy wejdziemy do królestwa Wielkiej Nierządnicy, którą, z twoim błogosławieństwem, zetnę i zniszczę wraz ze wszystkimi piekielnymi bestiami, nad którymi panuje.

Wozy wzbijały tumany kurzu. Pastor cofnął się wzdłuż kolumny, zwołując dzieci do spryskiwania wodą ziemi przed kołami. Do muru było jeszcze daleko i gdyby ich teraz odkryto, nie mogliby liczyć na żadną obronę. Odwrócił się ku ludziom z eskorty.

Widziałeś coś? – zapytał Bulla.

Ani drgnienia, Pastorze. Ale czuję się tak, jakbym siedział na kowadle, a nade mną wisiał młot – rozumiesz, co mam na myśli? Może i umkniemy tym gadom, ale wkroczymy do kraju ludzi-lwów.

Bóg nas nie opuści – Pastor postarał się, żeby słowa te zabrzmiały szczerze.

Mam nadzieję – mruknął mężczyzna. – Popatrz! Ci też ocaleli.

Pastor spojrzał we wskazaną stronę i zobaczył przybliżający się wóz. Rozpoznał powożącą Beth McAdam. Obok niej siedział czarnobrody mężczyzna. Pastor kazał im dołączyć do kolumny i ruszył ku nim.

Cieszę się, że widzę cię w dobrym zdrowiu, Beth.

Niezbyt dobrym, Pastorze. Ledwo, cholera, zdążyłam zbudować dom, gdy przyszło mi uciekać przed stadem jaszczurek. Co gorsza, mam chorego na wozie, a jazda po wybojach wcale nie poprawia jego stanu.

Za parę godzin, jak Bóg da, znajdziemy się za murem. Tam będziemy bezpieczni.

Tak, przed gadami. A co z innymi bestiami? Pastor wzruszył ramionami.

Wola boska. Przedstawisz mnie swojemu przyjacielowi?

To Nu, Pastorze. Uzdrowił ludzi z karawany; to następny człek boży. Jak tak dalej pójdzie, będę się o nich potykać.

Nu zsiadł z kozła i rozprostował plecy. Pastor wyciągnął rękę, Nu ją uścisnął i dalej ruszyli razem.

Jesteś nowy w tym kraju, meneer? – zapytał Pastor.

Tak i nie – odparł Nu. – Byłem tu... dawno temu. Wiele się zmieniło.

Znasz ziemie za murem?

Niestety, nie bardzo. Jest tam miasto, bardzo stare. Zwano je Ad. Są w nim świątynie i pałace.

Teraz zamieszkuje je diabelski pomiot. Zło tych bestii więzi w niebie Miecz Boga. Marzę, aby zniszczyć zło i uwolnić miecz.

Nu nie skomentował. Widział to miasto w trakcie duchowej wędrówki, ale nie było tam śladu bestii czy demonów. Dwaj mężczyźni szli razem z uzbrojonymi ludźmi eskorty. Wkrótce Pastor, zmęczony milczeniem, odsunął się od towarzysza i Nu maszerował dalej, pogrążony w myślach. Czy człowiek – dumał – głęboko przekonany o najwyższej mocy Boga może zarazem sądzić, iż On potrzebuje jego pomocy? Miecz Boga uwięziony w niebie? Czyżby Pastor uważał Go za kogoś gorszego od siebie?

Konwój wozów ciągnął powoli przez dolinę.

Jakiś człowiek podjechał galopem. Pastor i ludzie eskorty wybiegli mu na spotkanie; był to jeden z jeźdźców Scaysego.

Lepiej się pospieszcie, Pastorze – poradził z grzbietu spienionego wierzchowca. – Widziałem dwie grupy stworzeń. Jedna idzie na meneerdi Scayse w lesie; druga, większa, zmierza w waszą stronę. Są blisko.

Pastor spróbował oszacować odległość dzielącą ich od muru – było ponad milę.

Jedź dalej i powiedz woźnicom, żeby ruszyli z kopyta. Niech wszyscy uciekają.

Jeździec wbił pięty w boki zmęczonego konia i pogalopował ku wozom. Świsnęły bicze, woły natężyły się w zaprzęgach. Pastor zebrał ludzi.

Nie zdołamy ich powstrzymać, ale będziemy trzymać się razem na tyłach kolumny. Może uda się nam spowolnić pościg. Ruszamy.

Wpadli w tuman kurzu wzbity przez uciekający konwój.


Gdy ucichł szyderczy śmiech, Shannow skoczył na siodło. Omiótł wzrokiem milczącą ulicę. W pyle przy „Wytchnieniu Podróżnych” leżał Mason, podziurawiony jak rzeszoto. Parę jardów dalej poległ Boris Haimut, który już nigdy nie usłyszy odpowiedzi na swoje pytania. Kulawy stajenny zginął na ulicy przy stajni; umarł ze starą dubeltówką w rękach. Wszędzie spoczywały ciała – mężczyzn, kobiet i dzieci. Shannow nie znał ich, lecz wiedział, że wszyscy mieli swoje marzenia i ambicje. Szarpnął wodze i wjechał w dolinę.

W warsztacie rusznikarza dopisało mu szczęście. Jak miał nadzieję, Groves sporządził więcej pocisków Piekielników, najwyraźniej licząc na dalsze zamówienia Scaysego. Shannow miał teraz ponad sto sztuk amunicji, krótką strzelbę, trzy worki czarnego prochu i różne inne drobiazgi, wyciągnięte z ruin sklepu ogólnego.

W drodze wrócił myślami do głosu, który w jego umyśle wyszeptał: „Uważaj”. A kiedyż to w ciągu minionych dwóch dziesięcioleci nie miał się na baczności albo nie był w niebezpieczeństwie? Ani głos, ani sugerowane zagrożenie nie martwiły go zbytnio. Człowiek żyje, człowiek umiera. Co mogło przestraszyć kogoś, kto rozumiał tę prawdę?

Przez pewien czas jechał równolegle z wozami, ale pościgu nie było, więc odbił od szlaku pod kątem prostym, ku wzgórzom na wschodzie. Jeśli Pastor posłuchał jego rady i ruszył swoich ludzi, dolina stanie się miejscem większego niebezpieczeństwa Shannow jechał czujnie, często zmieniając kierunek, aby potencjalny obserwator nie odgadł celu podróży. Teren wznosił się. Skręcił na zasłane głazami wzgórze, zsiadł i spętał konia. Zdjął worek i wysypał zawartość na ziemię. Było tam siedem glinianych garnków z wąskimi szyjkami, sześć paczek niewielkich gwoździ i zwój lontu. Wypełnił naczynia czarnym prochem zmieszanym z gwoździami i zatkał je szczelnie. Długim gwoździem przebił korki i wepchnął do środka lont. Zadowolony z tego rękodzieła, zapakował garnki do juków. Przez długą lunetę obserwował dolinę. W oddali zobaczył wozy docierające do lasu; potem patrzył, jak konwój powoli zmierza ku murowi.

Po godzinie w polu widzenia pojawili się pierwsi Nożownicy, pędzący w stronę lasu. Shannow poprawił ostrość i patrzył, jak wróg zbliża się do prowizorycznych fortyfikacji. Kolejny ruch przyciągnął jego uwagę; kilka setek gadów gnało biegiem na południe. Jakiś konny przeciął im drogę i odjechał w huku kopyt. Shannow wstał i zarzucił worek na siodło. Dosiadł konia i skierował się przez las w kierunku wschodnich zboczy. Osłonięty przez wzgórza, ruszył galopem, nie bacząc na niebezpieczeństwa wybojów czy skał. Ogier stąpał pewnie; był silny i uwielbiał galopować. Dwa razy Shannow musiał chylić głowę pod zwisającymi konarami, które próbowały strącić go z siodła, a raz ogier potknął się o wywrócone drzewo. Gdy wzgórza przemieniły się w pagórki, Shannow zwrócił wierzchowca na zachód, w płytki wąwóz, który wychodził na równinę. Kule zaświszczały wokół niego; zobaczył nadciągające szybko gady. Zeskoczył na ziemię, ściągnął worek i wyjął jeden z dzbanów. Zapalił zapałkę i przytknął ją do lontu, który strzelił iskrami. Wyrzucił dzban za krawędź wąwozu i przygotował następny. Wybuch był ogłuszający, rozgrzane do czerwoności gwoździe z wizgiem poleciały na wszystkie strony. Trzy dalsze dzbany poszybowały w szeregi Nożowników, nim Shannow złapał łęk siodła i skoczył na grzbiet ogiera.

Pocwałował na zachód. Rzucił okiem przez ramię na przegrupowujących się Nożowników. Wiele ciał leżało w wysokiej trawie, ale większość gadów nie poniosła uszczerbku.

Kule świszczały coraz bliżej, ale pędzący jak wiatr ogier szybko wyniósł Człowieka Jeruzalem spoza ich zasięgu.


Edric Scayse przeładował strzelbę. Gady jeszcze raz przypuściły szarżę, ale miażdżąca kanonada obrońców przerzedziła ich szeregi. Teraz były ostrożniejsze, przypadły do ziemi i czekały, aż sylwetki obrońców zarysują się na tle nieba. Zginęło jedenastu ludzi i Scayse wiedział, że sytuacja jest beznadziejna.

Był zły na siebie. Wszystkie jego marzenia obróciły się w niwecz, i stało się tak z powodu złota dostarczonego przez tę Sharazad. Przyszła do niego przed trzema miesiącami, twierdząc, że pochodzi ze wspólnoty mieszkającej daleko na wschodzie. Czy mógłby sprzedać jej broń? Oczywiście, jeśli cena będzie właściwa. A złoto miało wyjątkową wartość. Teraz siedział w lesie, kopalnia srebra została wyludniona, miasto zniszczone, a ludzie, którzy uczynili go swoim przywódcą, zdziesiątkowani i rozproszeni. Posłał trzy strzały w dół wzgórza, nim opadł za szańcem.

Człowiek po lewej stronie wrzasnął i upadł z okropną raną w skroni.

Warto pomyśleć o odwrocie – powiedział inny.

Pora jest odpowiednia – przyznał Scayse.

Wieść przekazano wzdłuż szeregu i osiemnastu pozostałych przy życiu obrońców wycofało się z okopów w las. Sypnął się na nich grad kul. Scayse stracił kapelusz, zerwany pociskiem, i rzucił się na ziemię. Wtoczył się w krzaki i pognał, co sił w nogach. Kule rykoszetowały od pni; jedna trafiła w kolbę strzelby i wybiła ją ze zdrętwiałej dłoni. Scayse wyciągnął pistolet i biegł dalej. Drogę zagrodził mu gad z ząbkowanym sztyletem, ale on strzelił mu w brzuch. Przeskoczył nad ciałem i pędził dalej. Ścigały go krzyki umierających. Obejrzał się i zobaczył, że ciemne, łuskowate postacie ruszają w pogoń. Strzelił dwa razy w ich stronę – spudłował. Przycupnął za drzewem, załadował pociski do bębenka pistoletu i czekał.

Na ziemię, Scayse – polecił czyjś głos – i zakryj uszy. – Gliniany dzban zakreślił łuk w powietrzu i eksplodował w szeregach pościgu. Za nim poszybował drugi. Scayse przypadł do ziemi, gdy wybuch tłukł się echem po lesie, potem zerwał się do ucieczki.

Shannow przeciął mu drogę, wyciągnął rękę, Scayse skoczył na siodło, a ogier pogalopował w las.

Ujechali dwie mile, nim Shannow pozwolił odpocząć wierzchowcowi, który ciężko robił spienionymi bokami. Scayse zsunął się na ziemię i poklepał kark ogiera.

Niczego sobie koń, Shannow. Gdybyś kiedy chciał go sprzedać, ja go kupię.

Za co? – zapytał Shannow, zeskakując z siodła. – Masz tylko tyle, co na grzbiecie.

Odzyskam majątek. Znajdę sposób, by pokonać te stworzenia i tę przeklętą babę.

Powinieneś być jej wdzięczny. Daleko jej do generała. Z setką dobrze uzbrojonych ludzi na dobrych wierzchowcach załatwilibyśmy ich w jeden dzień.

Może i tak, ale na razie jest górą. Nieprawdaż?

Shannow nie odpowiedział. Przez pewien czas szli w milczeniu.

Wreszcie Shannow skręcił na wąski boczny szlak, wiodący do jaskini. Otwór miał mniej niż cztery stopy szerokości, ale sama grota była wielka i okrągła. Shannow rozkulbaczył konia i wytarł go do sucha.

Zatrzymamy się tu na godzinę czy dwie, potem znajdziemy drogę na drugą stronę muru.

Łatwo powiedzieć, Shannow. Do tej pory gady obsiadły mur jak pszczoły plaster miodu. Przy okazji, dzięki za ratunek. Odpłacę się pewnego dnia.

Brzmi interesująco – Shannow wziął koce i ułożył z nich posłanie. – Obudź mnie za godzinkę.

Możemy znaleźć się w pułapce. Nie lepiej jechać dalej?

Mało prawdopodobne, że będą polować tak długo. Po rozbiciu twojego oddziału zgromadzą się przy murze.

A jeśli się mylisz?

Wtedy obaj zginiemy. Obudź mnie za godzinę.

Trzęsienie ziemi rozdarło wielki mur – ogromna wyrwa miała więcej niż dwadzieścia stóp szerokości. Po obu stronach wisiały masywne kamienne bloki; wyglądały tak, jakby lada moment tchnienie wiatru mogło strącić je na turkoczące wozy.

Pastor przyglądał się, jak kolumna pokonuje niebezpieczny zasypany kamieniami odcinek. Wybuchy na równinie ucichły, pościgu nie było widać.

Shannow? – zapytał Buli. Pastor pokiwał głową. – Nie poddaje się, co?

Kiedy ostatni wóz przejechał przez szczelinę, Pastor posłał grupę ludzi na mur, by zrzucili nadwątlone bloki. Upadły na ziemię, wzbijając chmury pyłu.

Damy radę utrzymać się tu przez jakiś czas – powiedział Buli. – Choć moim zdaniem te bestie potrafią wspinać się jak jaszczurki.

Ruszymy na południe. Chciałbym, żebyś z tuzinem innych pilnował wyłomu przez jeden dzień... jeśli się da.

Buli zaśmiał się i przegarnął palcami długie włosy o barwie piasku.

Gdybyś mi dał wybór między tym a przecinaniem czyraków, z pewnością wybrałbym nóż, Pastorze. Ale przypuszczam, że trzeba tak zrobić. W każdym razie byłoby uprzejmie zaczekać na meneem Scayse i innych.

Jesteś dobrym człowiekiem, Buli.

Wiem, Pastorze. Nie zapomnij powtórzyć tego Wszechmogącemu!

Buli odszedł do ludzi, żeby wybrać tych, którym mógłby zaufać w krytycznej chwili. Rozładowali zapas amunicji, napełnili manierki z beczek przy wozach i zajęli pozycje na murze i za wyrwanymi blokami, żeby czekać na wroga.

Z północy dobiegł huk strzałów i dwa stłumione wybuchy.

Z pewnością sobie poradzi – rzucił Buli do młodego jeźdźca imieniem Faird.

Kto?

Człowiek Jeruzalem. W Bogu nadzieja, że mu się uda.

W Bogu nadzieja, że nam się uda – poprawił z naciskiem Faird. – Cholera, znowu to drugie słońce.

Jasność była oślepiająca. Buli osłonił oczy. Poczuł drżenie pod stopami.

Z muru! – ryknął.

Ludzie zaczęli uciekać, gdy wstrząs powtórzył się z siłą zbijającą ich z nóg. Zygzakowata rysa przecięła lico muru, bloki wybrzuszyły się i runęły na ziemię. W poprzek doliny otworzyła się szczelina, a z niej z ogłuszającym rykiem rzygnęły płomienie.

Jasny gwint! – wyszeptał Buli, gdy buchnął w niego smród siarki. Podniósł się na kolana.

Osunął się kolejny fragment muru. Z kurzawy wyłonił się wysoki gad, wyciągnął prawą rękę. Faird zniżył strzelbę.

Zaczekaj – przykazał Buli. Stanął na nogi i wyszedł na spotkanie bestii. Zatrzymał się trzy kroki przed nią.

Stworzenie parsknęło kurzem z wąskich nozdrzy, potem wbiło w niego złociste ślepia.

Gadaj – rzekł Buli, wspierając dłoń na kolbie pistoletu.

Tak. Gadaj. Ta wojna to nic dobrego, człowieku. Śśśmierć. Bez sssensssu.

Wy zaczęliście.

Tak. Wielka głupota. My tylko żołnierze. Ty rozumieszsz? Nie ma wyboru. Teraz Złotowłosssa każe mówić. Mówimy.

Kto to jest Złotowłosa?

Sharasssad. Dowódca. Mówi, wy dać nam człowiek Nu, a my zossstawimy wasss w ssspokoju.

Czemu mielibyśmy jej wierzyć?

Ja jej nie wierzę – powiedział gad. – Zdradliwa kobieta. Ale każe mówić, to mówię.

Mówisz mi, żebym nie ufał twojemu własnemu dowódcy? – zdumiał się Buli. – Do diabła, czemuś w takim razie tu przyszedł?

My jesteśmy Ruazsh-Pa. Wojownicy. Walczymy dobrze. Kłamiemy źle. Ona mówi idź, mów, powiedz sssłowa. Mówię sssłowa. Jaka odpowiedź?

A jaką chciałbyś usłyszeć? Gad machnął ręką.

Nie moja sssprawa. – Prychnął i zaniósł się kaszlem.

Chcesz wody? – zapytał Buli. Zawołał Fairda.

Tak.

Faird przyniósł manierkę i ostrożnie podał ją stworzeniu. Gad podniósł ją wysoko i wylał zimny płyn na pysk. W jednej chwili sucha, łukowata skóra nabrała zdrowego połysku. Gad oddał manierkę, nie zwracając uwagi na Fairda.

Bardzo wielce zła, ta wojna – powiedział do Bulla. – I to – dodał, wskazując pistolet u jego biodra – niedobry. Bitwa powinna być z blissska, na szsztylety i miecze. Z daleka nie ma wygranych duszsz. Ja, Szshark, zabiłem szsztyletem dwudziessstu szsześciu wrogów, twarzą w twarz, dotykając językiem ich oczu. Teraz... pif-paf... wróg pada. Bardzo wielce źle.

Sprawiasz przyzwoite wrażenie – powiedział Buli, świadom, że inni otaczają ich kręgiem. – Ja... my... nigdy nie widzieliśmy takich jak wy. Szkoda, że musimy się zabijać.

Zabijanie nic złego – wysyczało stworzenie – ale musssi być zgodnie ze zwyczajem. Jaką odpowiedź dasz zdradliwej kobiecie?

Powiedz, że potrzebujemy czasu do namysłu.

Po co?

Aby omówić to między sobą.

Nie macie dowódcy? Ten rudowłosssy w czerni? Albo jeździec śśśmierci?

To trudno wyjaśnić. Nasi przywódcy potrzebują czasu na omówienie sprawy. Wtedy może powiedzą tak, może nie.

Powinno być nie – powiedział Szshark. – Inaczej, brak honoru. Lepiej umrzeć niż zdradzić przyjaciela. Zaniosssę twoje sssłowa Złotowłosssej. Woda była dobra. Za ten dar zabiję cię we właśśściwy sssposssób, szsztyletem.

Dzięki – Buli wyszczerzył zęby. – Miło wiedzieć.

Szshark skłonił się sztywno i skoczył do muru. Jednym susem pokonał dziesięciostopowy blok i zniknął.

Do diabła, rozumiesz coś z tego? – zapytał Faird.

Ni cholery – odparł Buli. – Wyglądał na rozsądnego... stwora, no nie?

Niemal można by go polubić – zgodził się Faird. – Ruszajmy do Pastora, powiadomić go o propozycji.

Nie podoba mi się ona. Pod żadnym względem.

Mnie też nie. Ale moja żona i dzieci są w konwoju, i jeśli będę miał wybór między obcym a nimi, wiem, na co postawię.

On uratował ciebie i twoją żonę na szlaku, Faird. Zdaje się, że wdzięczność w twojej rodzinie nie trwa zbyt długo – Było, minęło – warknął Faird i odszedł.



Rozdział dwudziesty szósty


Zdjęto z ołtarzy ciała ludzi złożonych w ofierze. Najwyższy kapłan podniósł trzy błyszczące Kamienie Krwi i ułożył je w złotej czarze.


Na ducha Beliala, na krew niewinnych, na prawo króla – zaintonował. – Niechaj te znaki powiodą was do zwycięstwa.

Trzej mężczyźni trwali na klęczkach, gdy najwyższy kapłan przyniósł im czarę. Król z umiarkowanym zainteresowaniem przypatrywał się ceremonii, siedząc na wysadzanym klejnotami tronie. Wyczuł zirytowanie olbrzymiego Megallasa, gdy wojownik opadł na kolana. Król uśmiechnął się. Szczupły Lindian nie okazywał żadnych uczuć; jego szare oczy były na wpół przysłonięte powiekami, twarz skamieniała w napiętą maskę. Po prawej stronie czekał Rhodaeul, z zamkniętymi oczami, skupiony na modlitwie. Wszyscy trzej wyglądali jak bracia, z białymi jak śnieg włosami i pobladłymi twarzami. Najwyższy kapłan rozdał im kamienie, a następnie pobłogosławił ich rogami Beliala. Podnieśli się płynnie i pokłonili nisko królowi.

On przyjął ich pokłon i ruchem dłoni przykazał im podążyć za sobą. W swojej komnacie stanął przy oknie i czekał na trzech wojowników. Magellas był z nich najpotężniejszy, jego czarno-srebrny kaftan napinał się na rozbudowanych mięśniach ramion i barków. Lindian w porównaniu z nim wyglądał niemal jak chłopiec. Rhodaeul odsunął się od nich parę kroków.

Wejdźcie – zaprosił król. – Poznajcie swojego wroga. – Podniósł Sipstrassi, ściana zamigotała i zniknęła, i zobaczyli mężczyznę stojącego obok wysokiego karego rumaka. W pobliżu siedział drugi mężczyzna. – Oto ofiara, jakiej szukacie. Nazywa się Shannow.

Jest stary, panie – zauważył Magellas. – Do czego potrzebni są łowcy?

Przekonacie się, gdy go znajdziecie. Nie chcę jednak, by został zabity w zasadzce lub z oddali. Musicie stanąć z nim twarzą w twarz.

Zatem to ma być próba, ojcze? – zapytał Rhodaeul.

Owszem – przyznał król. – Ten człowiek jest wojownikiem, i podejrzewam, że jak wy, Rolyndem. Wasza przewaga wynika z tego, że on nie był w łonie karmiony siłą Sipstrassi ani nie został wyszkolony przez najświetniejszych zabójców w cesarstwie. Niemniej jest wojownikiem.

Dlaczego jest nas trzech, panie? – zapytał Lindian. – Czy jeden nie wystarczy?

Przypuszczalnie by wystarczył. Ale wasz wróg jest mistrzem nowej broni; może nauczycie się czegoś od niego. Dlatego wyznaczyłem wielką nagrodę. Łowca, który go zabije, zostanie satrapą północnej prowincji, Akkadii; jego towarzysze otrzymają po sześć talentów srebra.

Wojownicy nie skomentowali, ale król niemal widział, jak myślą. Wspólny cel wcale ich nie jednoczył, nie mieli jednego planu. Każdy knuł, jak pokonać nie tylko Shannowa, ale i pozostałych dwóch.

Macie jeszcze jakieś pytania, dzieci?

Żadnych, ojcze – wyrwał się Magellas. – Stanie się, jak każesz.

Z zainteresowaniem będę śledził wasze poczynania.

Wojownicy skłonili się i opuścili komnatę, a wówczas król zapieczętował ją kamieniem i usadowił się na krytej jedwabiem sofie. Ścina znowu rozbłysła i król ujrzał kraj za murem. Wreszcie Sharazad zaczęła myśleć; posiała wśród wrogów ziarno niezgody i przygotowywała swoje wojsko do manewru oskrzydlającego. Spojrzał dalej, na porośnięte gęstym lasem wzgórza na zachód od uciekinierów. I zaniósł się drwiącym śmiechem.

Och, Sharazad, gdyby tylko znudziło mi się twoje piękno... Znów knujesz, jak wyrwać klęskę ze szczęk zwycięstwa. – Dotknął kamień i przywołał widok ziem leżących na południu. Jego ciało wygięło się w łuk, gdy zobaczył odległe miasto. Wstał, wytrzeszczając blade oczy, z suchością w ustach. Po raz pierwszy od wielu dziesiątków lat zdjął go strach.

A cóż to za diabelska sztuczka? – wyszeptał.

Pozostawiając migocący obraz, wezwał astrologów. Było ich czterech i wszyscy wyglądali na dwudziestoparoletnich młodzieńców.

Popatrzcie i powiedzcie, co widzicie – rozkazał.

To miasto Ad – odparł przywódca, Araksis. – Przybliż je, Wasza Wysokość. Tak, to Ad. Ale widzę zniszczone posągi i drogi pełne wybojów. Trochę bardziej na południe, panie. Znajdź wieżę. – Ale nie było żadnej wieży, tylko skamieniała iglica. Przez pewien czas Atlanto wie wlepiali oczy w Miecz Boga. – To niewytłumaczalne, panie – podjął Araksis. – Chyba że ktoś skopiował miasto albo...

Mów! – warknął król.

Może patrzymy na miasto takie, jakim się stanie pewnego dnia.

Gdzie jest morze? Gdzie są okręty?

Astrologowie popatrzyli jeden na drugiego.

Pokaż nam nocne niebo, panie, w tamtym świecie. – Król dotknął kamienia i astrologowie zbili się w gromadkę, aby przestudiować usiany gwiazdami nieboskłon.

Wrócimy do wieży, panie – powiedział Araksis. – Zbadamy dokładnie ten obraz, po czym zdamy ci raport.

Do południa, Araksisie. Tymczasem przyślij mi Serpiata.

Król pogrążył się w zadumie, patrząc na roztaczający się przed nim widok. Nie zauważył przybycia generała Serpiata. Przybysz był przysadzisty, potężnie zbudowany, nosił złoconą zbroję i płaszcz czarny jak noc.

To nierozsądne, panie – głos miał twardy i zgrzytliwy. – Uzbrojony człowiek ma zbyt łatwy dostęp do twoich komnat.

Co? Aha, tak, masz rację, przyjacielu. Nie zabezpieczyłem komnaty. Miałem myśli zbyt zajęte tym – król wskazał odległe miasto.

Serpiat zdjął hełm zdobny czarnym pióropuszem i powiększył obraz. Z zadumą potarł brodę.

Jest prawdziwe?

Aż zanadto. Araksis wróci tu w południe, ale kiedy wychodził, twarz miał białą i przerażenie w oczach. Mnie też to zatrwożyło. Z pomocą Kamienia Wieży otworzyliśmy bramy do innych światów i podbiliśmy je. Ale to... to nie jest inny świat, Serpiacie. Cośmy uczynili?

Nie rozumiem, panie. Czego się lękasz?

Tego! – wrzasnął król. – Mojego miasta. Ja je zbudowałem. Ale gdzie jest ocean – i gdzie ja jestem?

Ty? Tutaj. Jesteś królem.

Tak, tak. Wybacz mi, Serpiacie. Zbierz dziesięć legionów. Musisz zdobyć to miasto, i wszystkie dokumenty. Wszystkie. Masz pojmać mieszkańców. Przesłuchać.

Czyż nie było to zadaniem Sharazad? Czyż nie była moim zwierzchnikiem?

Rządy Sharazad dobiegły końca. Gra skończona. Zrób, co mówię, i przygotuj ludzi. Za trzy dni otworzę szeroką bramę.


Pastor słuchał meldunków zwiadowców. Tereny na południu nie były zalesione, nosiły ślady dawnej uprawy, a na równinie przed miastem widniały niezliczone tropy lwów. W oddali dostrzeżono kilka przemieszczających się stad. Na wschodzie były też inne ślady, większe, z odciskami ogromnych pazurów.

Widziałeś jakieś bestie? – zapytał jeźdźca.

Nie, panie. Nic nienaturalnego. Ale wysoko w lasach zauważyłem parę wielkich niedźwiedzi. Nigdy w życiu nie widziałem takich kolosów. Nie zbliżałem się.

Obozowali nad jeziorem. Pastor kazał zwalić drzewa i zaciągnąć je na brzeg, a następnie wznieść z pni trzy ściany. W obrębie tej prymitywnej palisady pozwolił rozbić namioty i rozpalić ogniska. Ludzie wykonywali swoje powinności jak przez sen. Wiele kobiet straciło mężów w czasie ataku na miasto. Mężczyźni, którzy postanowili w ten tragiczny poranek pójść do kościoła, wiedzieli, że ich żony i dzieci zostały zabite. Wszyscy ponieśli straty. Dla niektórych były to tylko domy, namioty czy wozy. Inni utracili swoich bliskich. Wszyscy byli w szoku.

Pastor zgromadził ich w jednym miejscu i pomodlił się o dusze zmarłych. Potem przydzielił żywym zadania: zbieranie drewna na ogień, pomaganie przy rozbijaniu namiotów, przygotowywanie jedzenia, poszukiwanie w lesie jadalnych korzeni, bulw i dzikiej cebuli.

W oddali widział lśniące wieże miasta Nierządnicy i zastanawiał się, ile czasu minie, nim runą na nich jej szatańskie legiony.

Przybycie Bulla z Fairdem stanowiło niespodziankę, ale jeszcze większym zaskoczeniem były wieści o spotkaniu z Szsharkiem.

Rozmawiałeś z pachołkiem szatana? – wykrztusił Pastor, zdjęty trwogą. – Mam nadzieję, że twoja dusza nie została spalona.

Sprawiał wrażenie... – Buli wzruszył ramionami – uczciwego, Pastorze. Ostrzegł nas przed tą kobietą.

Nie daj się zwieść, Buli. To stworzenie ciemności, nie mające pojęcia o prawdzie. Zawsze kroczy ścieżkami oszustwa. Skoro ta kobieta wysunęła nam propozycję, ją musimy uważać za uczciwą – choćby dlatego, że ten demon mówił co innego.

Posłuchaj, Pastorze. Nie rozmawiałeś z nim. Ja tak. I wierzę mu.

Zatem diabeł cię opętał, Buli, i nie wolno ci ufać.

Twarde słowa, Pastorze. Czy to znaczy, że chcesz wydać uzdrowiciela tym stworzeniom?

A co my wiemy o nim albo o jego powiązaniach z nimi? Może jest zabójcą. Może to on ściągnął na nas wszystkie nieszczęścia. Pomodlę się, a potem mężczyźni zagłosują. Ty wrócisz do wyrwy i będziesz miał oko na wroga.

Nie wezmę udziału w głosowaniu, Pastorze?

Ja zrobię to za ciebie, Buli. Zakładam, że jesteś przeciwko... wymianie?

Cholera, nie mógłbyś mieć większej racji!

Nie musisz krzyczeć. Idź już.

Pastor wezwał Nu i razem zeszli na brzeg jeziora.

Dlaczego polują na ciebie te stworzenia, meneer? – zapytał.

Wystąpiłem przeciwko królowi w świątyni. Ostrzegłem lud przez nadciągającymi nieszczęściami.

W takim razie uważają cię za zdrajcę? Nic dziwnego, meneer Nu. Czyż nie jest powiedziane w Biblii, że mamy szanować władzę królów, tak jak oni winni są posłuszeństwo samemu Bogu?

Nie jestem biegły w naukach twojej Biblii, Pastorze. Jestem posłuszny Prawu Jedynego. Bóg przemówił do mnie i nakazał mi prorokować.

Jeśli był z tobą szczery, meneer, nie pozwoliłby cię skrzywdzić. A ty uciekłeś przed prawem swojego króla. Żaden prawdziwy prorok nie boi się królów. Eliasz wystąpił przeciwko Achabowi, Mojżesz przeciwko faraonowi, Jezus przeciwko Rzymianom – Nie znam Jezusa, ale czytałem w Biblii Shannowa o Mojżeszu. Czy nie uciekł on na pustynię, a dopiero potem wrócił na ratunek swojemu ludowi?

Nie będę wdawał się w słowne potyczki, meneer. Dziś wieczorem ludzie zadecydują o twoim losie.

Mój los spoczywa w rękach Boga, Pastorze. Nie w waszych.

Naprawdę? Ale którego Boga? Nie wiesz nic o Jezusie, synu Boga. Nie znasz Biblii. Jak możesz być człowiekiem Boga? Twoje oszustwo nie zna miary, ale mnie nie okpisz, bowiem Pan dał mi dar poznawania prawdy. Nie opuścisz terenu obozu. Wydam rozkazy; jeśli spróbujesz, zostaniesz zakuty w łańcuchy. Rozumiesz?

Aż nazbyt dobrze.

Po zachodzie słońca Pastor zawezwał mężczyzn i zaczął do nich przemawiać. Przerwała mu Beth Mc Adam, która weszła do kręgu.

Czego tu szukasz, Beth? – zapytał Pastor.

Chcę posłuchać, Pastorze. Podobnie jak pozostałe kobiety. A może zamyślasz wykluczyć nas z tego zebrania?

Napisane jest, że kobiety winny milczeć na spotkaniach religijnych, a nie przystoi podważać świętego prawa.

Nie podważam świętego prawa, czymkolwiek, u licha, ono jest. Ale dwie trzecie tu obecnych to kobiety, i nie damy sobą pomiatać. Nikt nie będzie żył moim życiem ani podejmował za mnie decyzji, i wiedz, że posłałam do diabła dusze mężczyzn, którzy próbowali to robić. Chcesz zadecydować o losie mojego przyjaciela, ale, na Boga, ja mam tu coś do powiedzenia. My mamy coś do powiedzenia.

Wokół tłoczyły się kobiety. Do przodu wysunęła się Martha, jej włosy zasrebrzyły się w gęstniejącym mroku.

Nie było cię na szlaku, Pastorze – powiedziała – kiedy meneer Nu uzdrowił złożonych chorobą. Miał Kamień Daniela, a wszyscy wiemy, ile on jest wart. Mógł dzięki niemu zyskać bogactwo, zapewnić sobie beztroskie życie. Ale nie, on użył go dla ludzi, których nie znał. Moim zdaniem, wydawanie go zgrai zabójców nie jest po chrześcijańsku.

Dość! – ryknął Pastor, zrywając się na nogi. – Wezwałem mężczyzn, żeby przeprowadzili głosowanie. To jasne, że ten diabeł, Szatan, raz jeszcze wniknął w serca kobiet, jak owego straszliwego dnia, kiedy człowiek został wygnany z rozkoszy Edenu. Głosować, mówię!

Nie, Pastorze – Josiah Broome chrząknął i dźwignął się z ziemi. – Nie powinniśmy głosować. To by nas poniżyło. Nie jestem człowiekiem przemocy i boję się o nas wszystkich, ale fakty są proste. Meneerze, mówisz, nie jest prawdziwym człowiekiem Boga. A przecież w Biblii czytamy: „Osądzajcie ich po pracy”. Cóż, osądzam go po pracy. On wyleczył naszych ludzi, nie nosi broni, nie mówi nic złego. Ta kobieta, Sharazad, której według ciebie mamy wierzyć, kupiła pistolety od meneera Scayse, a potem poszczuła te demony na naszą wspólnotę. Osądzam japo jej czynach. Głosowanie nad taką wymianą będzie hańbą, której nie zniosę.

Mówisz jak tchórz! – krzyknął Pastor. – I nie głosuj, Broome. Odejdź. Umyj ręce jak Piłat. Rozejrzyj się! Widzisz dzieci i kobiety skazane na śmierć. Dlaczego? Żeby jeden człowiek – którego nie znamy – uniknął kary za zdradę?

Jak śmiesz nazywać go tchórzem? – wybuchła Beth. – Nawet jeśli masz rację, ten człowiek po prostu woli śmierć od wstydu. Mam dwójkę dzieciaków i oddam życie, żeby zapewnić im szczęście i zdrowie. Ale niech mnie diabli, jeśli narażę życie kogoś innego.

Dobrze – powiedział Pastor, walcząc o zachowanie zimnej krwi. – Zatem niech głosują wszyscy obecni. I oby Pan Bóg was natchnął. Niech wszyscy, którzy są za tym, by ten człowiek wrócił do swojego ludu, podejdą tutaj i staną za mną.

Parę osób zaczęło przesuwać się powoli. Faird też wstał.

Idź z nimi, Ezro Faird, i nigdy do mnie nie wracaj – zawołała jakaś kobieta. Faird zachwiał się niezdecydowanie, i usiadł. W sumie za Pastorem stanęło dwudziestu siedmiu mężczyzn i trzy kobiety.

No i postanowione – oznajmiła Beth. – A teraz zajmijmy się wieczerzą. – Zawróciła na pięcie i podeszła do Josiaha Broome’a.

Nie zawsze się zgadzamy, meneer, ale, wierz mi lub nie, przepraszam za to, co ci nagadałam. I jestem dumna, że słyszałam dziś twoją mowę.

On skłonił się i uśmiechnął z zakłopotaniem.

Nie jestem człowiekiem zdecydowanych akcji, Beth. Ale też jestem dumny z tego, jak postąpili dziś ludzie. Prawdopodobnie na dłuższy dystans nie ma to większego znaczenia, ale świadczy, że ludzkość zdolna jest do szlachetności.

Zjesz kolację ze mną i moimi dziećmi?

Z przyjemnością.



Rozdział dwudziesty siódmy


Shannow i Scayse wspięli się na grzbiet ostatniego wzgórza i ze szczytu spojrzeli na jezioro. Było piękne i mroczne. Księżyc wisiał na niebie między dwoma dalekimi szczytami, a tafla wody połyskiwała niczym srebro. Obozowisko na brzegu rozświetlone było blaskiem ognisk, wozy jak naszyjnik z pereł otaczały palisadę. Z góry wszystko wyglądało sielankowo.

To piękny kraj – powiedział Scayse. – Przeklęty przez Boga, ale piękny.

Shannow zachował milczenie. Omiatał wzrokiem horyzont, szukając śladu gadów. Razem ze Scaysem przebyli wyrwę w murze i natknęli się na liczne tropy, ale wroga nie napotkali. Shannow był zaniepokojony. Dopóki wiedział, gdzie jest wróg, mógł zaplanować walkę albo ucieczkę. Ale Nożownicy zniknęli, a ich tropy wskazywały, że ruszyli do lasów na zachód od obozowiska.

Nie jesteś gadułą, co, Shannow?

Odzywam się, kiedy mam coś do powiedzenia, Scayse. Wydaje mi się, że odbywa się jakieś zebranie. – Shannow wskazał na środek obozu.

Zejdźmy na dół. Nie chcę, żeby decydowano beze mnie.

Shannow ruszył pierwszy, prowadząc ogiera. Czujka zauważyła ich, poznała Scaysego i dwaj mężczyźni zostali wprowadzeni przez przerwę w palisadzie. Pastor wyszedł im na spotkanie. Shannow zauważył, że jest zaczerwieniony i ma gniew w oczach.

Kłopoty, Pastorze?

Trudno być prorokiem we własnym kraju – warknął Pastor. – Gdzie pozostali?

Nie żyją – poinformował Scayse. – Co się dzieje?

Pastor szybko opowiedział im o zebraniu i o jego, jak powiedział, szatańskim wyniku.

Być może byłoby inaczej, gdybyś tu był – rzekł do Shannowa, ale Człowiek Jeruzalem tego nie skomentował; zaprowadził wierzchowca do konowiązu nad jeziorem, rozkulbaczył go i szczotkował przez parę minut. Dał mu obroku, pozwolił napić się z jeziora i przywiązał do rozpiętej linki.

Pokręcił się po obozie, szukając Beth Mc Adam. Znalazł ją przy jej wozie, siedzącą przy ogniu w towarzystwie Josiaha Broome’a i Nu. W pobliżu spały otulone kocami dzieci.

Mogę się przysiąść?

Beth zrobiła mu miejsce obok siebie, ale Broome wstał.

Dziękuję, Beth, za towarzystwo. Pójdę już.

Jeszcze wcześnie, Josiah. Dokąd ci spieszno?

Chyba położę się spać. – Skinął głową Shannowowi i odszedł.

Ten człowiek mnie nie lubi – stwierdził Shannow. Beth podała mu kubek bakera.

Nie, nie lubi. Słyszałeś, co się stało?

Tak. Jak leci, Nu?

Budowniczy statków wzruszył ramionami.

Nieźle, Shannow. Ale wasz Pastor jest nieszczęśliwy; uważa, że jestem uczniem diabła. Żal mi go. Żyje w wielkim napięciu, a jednak dokonał cudów, żeby zorganizować ludzi. Dobry z niego przywódca, ale jak wszyscy przywódcy jest przekonany, że tylko on ma rację.

Rozległ się huk strzałów w lesie na zachodzie, ponad milę od obozu. Shannow wstał i wyjrzał na otwartą przestrzeń. Nie mógł niczego dojrzeć, więc wrócił na miejsce i opróżnił kubek.

Chyba wiem, jak mógłbym wrócić do domu – powiedział Nu. – W świątyni w Ad była wewnętrzna kaplica, gdzie raz w roku Starsi leczyli potrzebujących. Mieli Sipstrassi. Jeśli koniec nastąpił nagle, być może kamienie nadal są tam ukryte.

Dobry pomysł – pochwalił Shannow. – Sam tam jadę. Chodź ze mną.

Co chcecie tam robić? – zaciekawiła się Beth.

Pastor i inni mówią o mieście bestii władanym przez czarną królową. Powinienem pójść do niej, opowiedzieć o gadach i ataku.

Ale ona jest zła – zaoponowała Beth. – Zginiesz.

Kto mówi, że jest zła? – zapytał Shannow. – Pastor nigdy jej nie widział. Nikt od lat nie przechodził na drugą stronę muru. Ufam tylko własnym oczom, Beth McAdam.

Ale chyba pamiętasz tę bestię, tego lwa w miasteczku. Widziałeś go. Był przerażający.

Spotkałem podobne stworzenie, kiedy byłem w potrzebie, Beth. Ten lew uleczył moje rany i otoczył mnie opieką. Opowiedział mi o Czarnej Pani; powiedział, że była ona nauczycielem i pracowała wśród ludzi, Lwów, Niedźwiedzi i Wilków. Nie będę ufał plotkom. Nie będę nikogo osądzał.

Ale jeśli się mylisz...

Będzie, jak ma być.

Pojadę z tobą, Shannow – oznajmił Nu. – Potrzebny mi kamień. Muszę wrócić do domu. Mój świat umiera, muszę tam być.

Shannow pokiwał głową.

Przejdźmy się. Musimy omówić pewne sprawy.

Zeszli nad jezioro i usiedli nad wodą.

Kiedy rozmawialiśmy na wzgórzu, nie wyjawiłeś jego imienia. Powiedz mi, czy to Pendarric?

Tak. Król królów Czy to ważne?

Zawdzięczam mu życie. Dwa razy mnie uratował. Trzy lata temu przyszedł do mnie we śnie i pokazał mi miecz. Powiedział, że jeśli kiedykolwiek go zobaczę i będę go potrzebował, to mam po niego sięgnąć. Kiedy znalazłem Sarenta w jaskini Kamienia-Matki, zobaczyłem miecz wyryty na powierzchni ołtarza. Wyciągnąłem rękę i moje palce zacisnęły się na rękojeści. Później, kiedy jaskinia została zalana, a ja byłem bliski śmierci, obok mnie pojawiła się twarz Pendarrica, i on wskazał mi drogę ucieczki.

Nie rozumiem tego wszystkiego, Shannow. Co próbujesz mi powiedzieć?

Jestem jego dłużnikiem. Nie mogę wystąpić przeciwko niemu.

Nu podniósł płaski kamyk i rzucił go na wodę.

Był czas, kiedy Pendarric był dobrym królem, wielkim i wspaniałomyślnym. Ale synowie Beliala przyszli do niego i pokazali mu moc Sipstrassi po nakarmieniu krwią. On się zmienił, Shannow. Pochłonęło go zło. Widziałem dzieci wleczone za nóżki na ołtarze Molocha-Beliala. Widziałem, jak podrzynano im gardła. Widziałem zabijane setkami kobiety.

Ale ja wiem, że mówisz prawdę, ponieważ Pendarric powiedział mi, że był królem, który zniszczył świat. On upadnie, niezależnie od tego, co zrobię albo czego nie zrobię.

Nu cisnął drugi kamyk.

Buduję statki, Shannow. Kształtuję stępki, obrabiam wręgi. Wszystko we właściwym miejscu i w odpowiednim porządku. Nie można zaczynać od pokładu i przechodzić do burt. Tak samo jest z Pendarrikiem. Ty i ja jesteśmy sługami Stwórcy, a On także wierzy w porządek. Stworzył wszechświat, słońca, księżyce i gwiazdy. Potem ziemię. Potem stworzenia morskie. Na koniec człowieka. Wszystko w kolejności.

Co to ma wspólnego z Pendarrikiem?

Wszystko. On zmienił porządek wszechświata. Atlantyda jest martwa, Shannow; umarła dwanaście tysięcy lat temu. A jednak jest tutaj, jej słońce świeci razem z naszym. Uratował cię duch Pendarrica, nie sam król. Rozumiesz? Zły władca, który próbuje podbić niewyobrażalne światy, jeszcze cienie spotkał. Wkroczy w twoje życie dopiero po zagładzie Atlantydy. Tym samym nie jesteś mu nic winien. I jeszcze jedno, Shannow. Już wystąpiłeś przeciwko niemu, i być może on już wie o tobie. Może dlatego przybył do ciebie przed trzema laty. Znał cię, chociaż ty nie wiedziałeś o jego istnieniu.

Moje myśli przypominają kotka, który ugania się za własnym ogonem – uśmiechnął się Shannow – ale myślę, że rozumiem. Mimo to nie wystąpię otwarcie przeciwko niemu.

Możesz zostać do tego zmuszony. Wyobraź sobie sztorm i dwa związane razem statki. Jak myślisz, co stanie się z drugim, jeśli pierwszy ma dziurawe dno?

Nie wiem. Zatonie?

Istotnie. Dlatego zastanów się nad tym, przyjacielu. Pendarric połączył nasze dwa światy. Istnieje przejście do przeszłości. Co się stanie, kiedy podniosą się fale oceanu?

Shannow zadrżał i spojrzał w gwiazdy.

W Balacris – zaczął – miałem wizję. Zobaczyłem falę przypływu pędzącą ku miastu, wyższą niż góry i czarną jak smoła. Słyszałem, jak ryczy. Był to okropny widok. Myślisz, że przeleje się przez bramę?

A co mogłoby ją powstrzymać?

Obaj mężczyźni milczeli przez chwilę, potem Shannow wyjął z kieszeni złotą monetę, którą znalazł w jaskini Shir-rana. Popatrzył na wyryte napisy.

Co to jest? – zapytał Nu.

Miecz Boga – wyszeptał Shannow.


Buli ściągnął wodze i wsłuchał się w nagłą kanonadę. Podążał za Nożownikami w dyskretnej odległości, obserwując, jak zbliżają się do granicy lasu. Przypuszczał, że ich celem jest krąg obozowiska i atak pod osłoną ciemności. Miał zamiar zawrócić i ostrzec Pastora, kiedy ciszę zakłócił huk strzałów. Obejrzał się na daleki obóz, w którym mrugały światła ognisk. Gdyby teraz wrócił, miałby niewiele do zameldowania. Wyciągnął pistolet i sprawdził ładunki, potem z bronią w ręku wprowadził konia między drzewa. Jechał powoli, ścieżką wydeptaną przez jelenie. Zatrzymywał się często i wytężał słuch. Zerwał się wiatr; gałęzie nad jego głową szumiały i po skrzypy wały. Od czasu do czasu podmuchy przycichały, i wówczas Buli miał wrażenie, że słyszy porykiwanie. Pot zrosił mu czoło. Zdjął kapelusz i przetarł twarz rękawem koszuli.

Chybaś zwariował, chłopie – powiedział głośno i trącił piętami boki kobyłki. Była to dobra klaczka, górskiego chowu, drobna, ale wytrzymała i szybka na krótkich dystansach. Teraz kuliła uszy i poruszała się strachliwie, jakby płoszył ją zapach niesiony przez nocne podmuchy. Wiatr ucichł i Buli usłyszał przerażające warczenie. Ściągnął wodze i zastanowił się, czyby nie zawrócić. Zamiast tego zsiadł, przywiązał kuca do gałęzi i poczołgał się do przodu.

Rozsunął gałęzie gęstego krzaka i ujrzał scenę rzezi. Na polanie leżały ciała gadów, darte zębami i pazurami przez ogromne stwory. Na środku polany zobaczył kobietę o złotych włosach, wleczoną w ciemność. Porachował pospiesznie wielkie stworzenia. Na polanie grasowało ich około czterdziestu, zewsząd dobiegało warczenie. Cofnął się, odwodząc kurki pistoletów.

Nagle zawisły nad nim pazury kolosalnej bestii. Buli przetoczył się i strzelił w chylące się ku niemu rozdziawione szczęki, ale potężna, zbrojna pazurami łapa zdążyła go dosięgnąć i rzucić w powietrze. Wylądował ciężko, lecz udało mu się strzelić raz jeszcze. Zwierzę zbliżało się, bryzgając krwią z pyska.

Z krzaków wypełzł Szshark z ząbkowatym sztyletem w dłoni. Skoczył na grzbiet zwierza i wraził nóż w jego prawe ślepie. Stwór upadł z wielkim hukiem. Buli poderwał się na nogi i popędził do kuca z gadem u boku. Skoczył na siodło, odwiązał wodze. Ze wszystkich stron dochodził trzask, gdy wielkie cielska przedzierały się przez gęste poszycie. Szshark syknął i znieruchomiał, wznosząc skrwawiony sztylet. Buli odruchowo wyciągnął ku niemu rękę.

Lepiej bierzmy nogi za pas – zawołał.

Szshark złapał rękę i skoczył na siodło za Bullem. Kuc ruszył z kopyta i pogalopował jelenią ścieżką w takim tempie, jakby mu się ogon palił. Wkrótce znaleźli się na otwartym terenie.

Mnóssstwo dobra walka – powiedział Szshark. – Dużo duszsz.

Buli wstrzymał konia i obejrzał się. Niedźwiedzie zatrzymały się na granicy lasu i patrzyły w ich stronę. Gdy kuc odsapnął, ruszyli truchtem w kierunku obozu.

Nie jestem pewien, czy zostaniesz mile przyjęty, Szshark. Pastor z rozkoszą usmażyłby cię w oleju. – Gad milczał. Jego klinowata głowa spoczywała bez ruchu na ramieniu Bulla. – Słyszysz, co mówię?

Gad nie poruszył się. Buli zaklął i jechał dalej. Straże przepuściły go, poniewczasie dostrzegając pasażera. Wieści rozeszły się po obozie szybciej, niż pożar po suchym stepie. Buli zsiadł, przekręcając się, aby złapać spadającego Szsharka. Położył go na trawie, zobaczył straszliwe, zadane przez pazury rany na jego ramionach i plecach. Szshark otworzył złote oczy.

Wiele duszsz – wysyczał. Zamrugał i popatrzył na otaczające go twarze. Jego oczy zamgliły się, a pokryta łuską ręka zacisnęła się na ramieniu Bulla. – Wytnij mi serce – poprosił. – Ty... – Złote oczy zniknęły za zamkniętymi powiekami.

Czemuś przywiózł tu tego demona? – zapytał Pastor.

Buli podniósł się.

Wszyscy zginęli, Pastorze, Bogu niech będą dzięki. Ten to Szshark. Uratował mnie w lesie. Są tam stworzenia cholernie wielkie, wysokie na dziesięć, dwanaście stóp. Wyglądają jak niedźwiedzie. W jednej chwili rozprawiły się z gadami. Ta kobieta też nie żyje.

Możemy zatem wracać do Doliny Pielgrzymiej – powiedziała Beth McAdam. – Zdarzył się cud.

Nie – sprzeciwił się Pastor. – Nie rozumiesz? Zostaliśmy tu przyprowadzeni niczym dzieci Izraela. Ale nasza praca jest zaledwie początkiem. Należy zgubić Wielką Nierządnicę i spuścić na tę ziemię Miecz Boga. Wtedy, zaprawdę, Bóg nas pobłogosławi, wilk spocznie obok jagnięcia, a lwy jeść będą trawę niczym woły. Nie pojmujesz?

Nie chcę już walczyć – oznajmiła Beth. – Jutro wracam do domu. – Pozostali poparli ją pomrukiem. – Słuchaj, Pastorze, dobrze się spisałeś, wszyscy jesteśmy z ciebie dumni. Gdyby nie ty, niechybnie byśmy zginęli. Jestem ci wdzięczna, naprawdę. Zawsze będziesz mile widziany w moim domu. Ale właśnie tam mam zamiar jechać – do domu. Nie wiem nic o tej twojej nierządnicy, i nie obchodzi mnie żaden miecz. Ni cholery.

A zatem pójdę sam. Podążę ścieżką Boga.

Odszedł i osiodłał konia. Shannow podszedł do niego.

Upewnij się, czy to na pewno ścieżka Boga, Pastorze, zanim na nią wkroczysz – poradził.

Mam dar, Shannow. Nie może spotkać mnie żadna krzywda. Nie pojedziesz ze mną? Jesteś człowiekiem Bożym.

Mam inne plany, Pastorze. Uważaj na siebie.

Moje przeznaczenie związane jest z mieczem, Shannow. Wiem to. Ono wypełnia mój umysł, nabrzmiewa w moim sercu.

Niech Bóg będzie z tobą, Pastorze.

Taka Jego wola – odparł Pastor, dosiadając konia.



Rozdział dwudziesty ósmy


Araksis odsunął obliczenia i spojrzał na słońce. Dochodziło południe. Był strachliwym człowiekiem. Miał czterysta dwadzieścia siedem lat, był chory i umierający, kiedy Pendarric po raz pierwszy wezwał go do zimowego pałacu w Balacris. Ale Sipstrassi odmienił jego życie. Król uzdrowił go, zwrócił mu utraconą młodość. Jednakże od tego czasu przez dwór przewinęło się wielu astrologów, a siedemnastu z nich zostało skazanych na śmierć za sprawienie królowi przykrości. Nie znaczy to, że Pendarric karał ich za niepomyślne wróżby – po prostu nie tolerował błędów. Oczekiwał od astrologów dokładnego przewidywania przyszłości, choć, o czym wiedzieli wszyscy wtajemniczeni, zgłębianie przeznaczenia było sztuką, nie nauką. Araksis znalazł się w tym samym kłopotliwym położeniu, jakie zadecydowało o smutnym losie jego byłych kolegów. Podniósł się z westchnieniem, zbierając pergaminy.

Drzwi ukazały się na ścianie i astrolog otworzył je, wysoko podnosząc głowę i prostując szczupłe ramiona.

I co? – zapytał król.

Araksis rozłożył pergaminy na stole przed Pendarrikiem.

Gwiazdy przesunęły się, panie... a raczej świat się obrócił. Ogromnie trudno jest stwierdzić, jak to się stało. Niektórzy z moich kolegów są przekonani, że świat – który, jak wiemy, obraca się wokół Słońca – stopniowo zmienił swoje położenie. Sam skłaniam się ku teorii kataklizmu, który zmienił oś Ziemi. Wyczerpaliśmy dwa kamienie w próbie odkrycia prawdy. Jesteśmy pewni tylko tego, że ziemie, jakie nam pokazałeś, niegdyś leżały na dnie oceanu.

Znasz proroctwa tego Nu-Khasisatry?

Tak, panie. I długo się namyślałem przed zaprezentowaniem ci tej teorii.

On twierdzi, że Ziemia przekręci się z powodu mojego zła. Czy chcesz mi powiedzieć, że zgadzasz się z jego bluźnierstwem?

Wasza wysokość, nie jestem przywódcą ani filozofem; jestem badaczem magii gwiezdnej. W odpowiedzi na twoje pytanie mogę tylko rzec, że wszelkie dowody wskazują, iż Atlantyda przez tysiące lat będzie spoczywała na dnie oceanu. Nie potrafię określić, jak ani kiedy dojdzie do katastrofy. Ale jeśli Nu-Khasisatra ma rację, nastąpi ona wkrótce. Powiedział, że koniec roku ujrzy zagładę Atlantydy, a koniec roku mamy za sześć dni.

Czy kiedykolwiek żył król potężniejszy ode mnie, Araksisie?

Nie, panie. Pisana historia nie wspomina o władcy choćby równemu tobie.

A jednak ten kataklizm wykracza poza moją kontrolę?

Na to wygląda, panie. Widzieliśmy przyszłe miasto Ad i naszą gwiezdną wieżę obrośniętą muszlami, oblepioną błotem oceanu.

Za trzy dni Serpiat poprowadzi legiony do tamtego świata. Wtedy zobaczymy. Czy można, znając przyszłość, odmienić bieg teraźniejszości?

W tym jednym kryje się wiele pytań, panie. Przyszłość mówi nam, co już się stało. Czy możemy cokolwiek odmienić? W przyszłości kataklizm już miał miejsce. Unikając go odmienilibyśmy przyszłość, i tym samym nie mielibyśmy prawa ujrzeć tego, co widzieliśmy. A jednak to widzieliśmy.

Co radzisz?

Zamknąć wszystkie bramy i przygotować miasto Kamienia-Matki na zmiany, jakim podlegnie Ziemia. Skupić całą moc Sipstrassi na zachowaniu równowagi świata.

Całego świata? Nie mamy tak wielkiej mocy. Poza tym, czym staniemy się bez Sipstrassi? Zwykłymi ludźmi... ludźmi, którzy starzeją się, chorują i umierają. Musi być inny sposób. Zaczekam na raport Serpiata.

A Sharazad, panie?

Nie żyje... zabita przez własną głupotę. Miejmy nadzieję, że to nie omen. Co mówią moje gwiazdy?

Araksis chrząknął.

Nie mam do powiedzenia nic, co już nie byłoby oczywiste, panie. Nastał czas wielkiego napięcia i wielkiego ryzyka. Wskazana jest podróż, z której nie ma powrotu.

Mówisz o mojej śmierci? – wybuchnął król. Wyciągnął zdobiony złotem sztylet i przyłożył go do gardła astrologa.

Przysiągłem mówić prawdę. Jestem wierny danemu słowu – wyszeptał Araksis, patrząc w błyszczące oczy monarchy. – Nie wiem.

Pendarric odepchnął astrologa.

Nie umrę – syknął. – Przeżyję, mój naród także. Nie ma na świecie innego prawa niż moje. Nie ma innego Boga poza Pendarrikiem!


Ciem Steiner zwlókł się z posłania na wozie i naciągnął koszulę. Szwy naciągały skórę na piersiach, a lewa noga była zdrętwiała, ale szybko wracał do zdrowia. Ubrał się powoli i wgramolił się na kozioł. Beth zakładała jarzma wołom. Zamarła na jego widok.

Niech mnie diabli, jeśli nie jesteś głupcem, na jakiego wyglądasz – wrzasnęła. – Wracaj na wóz i połóż się. Pozrywasz szwy, a ja ich nie poprawię.

Samuel wybuchnął śmiechem. Steiner uśmiechnął się do chłopca.

Czy ona nie wścieka się zbyt łatwo?

Samuel pokiwał głową i strzelił oczami ku matce.

Zresztą, rób jak uważasz – powiedziała Beth. – Skoro tak ci się spieszy do chodzenia, pomóż Mary przy śniadaniu. Za godzinę ruszamy.

Shannow przybył, gdy ranny rozpoczął bolesną operację zsiadania z wozu. Brakło mu tchu, zrobił się biały jak kreda. Stanął niepewnie na ziemi, kurczowo przytrzymując się hamulca. Shannow złapał go pod ramię i podprowadził do ogniska.

Zawsze mnie ratujesz, Shannow. Zaczynam patrzeć na ciebie jak na matkę.

Dziwię się, że jeszcze żyjesz, Steiner. Musisz być twardszy niż sądziłem.

Ciem zdobył się na nikły uśmiech. Położył się, a Shannow przysiadł obok niego.

Mam nadzieję, że minęło ci pragnienie pozbawienia mnie życia.

Dokładnie – odparł Steiner. – Zabijanie cię przeczyłoby dobremu wychowaniu. Co to było za zamieszanie w nocy?

Gady zostały wybite. Twój przyjaciel Buli poda ci szczegóły.

Wartownik krzyknął ostrzegawczo. Shannow zostawił Steinera i podbiegł do palisady. Ponad sto niedźwiedzi ciągnęło powoli po otwartym terenie. Jakiś mężczyzna podniósł strzelbę.

Nie strzelaj! – zawołał Shannow. Mężczyzna niechętnie wykonał polecenie.

Zwierzęta były ogromne, miały masywne barki i nie owłosione pyski. Łapy, nieproporcjonalnie długie, zwisały niemal do ziemi.

Większość wędrowała wyprostowana, ale od czasu do czasu opadały na cztery łapy. Shannow wyszedł im na spotkanie.

Oszalałeś? – zawołał za nim Scayse.

Shannow ruchem ręki nakazał mu milczenie. Zbliżył się do stada i przystanął, wsuwając dłonie za pas.

Z bliska stworzenia przypominały Shir-rana. Choć ich cielska były zwierzęce i powykręcane, oczy miały okrągłe i ludzkie, a wyraz pysków przekazywał ślady minionego człowieczeństwa.

Jestem Shannow – przedstawił się.

Zwierzęta zatrzymały się i przysiadły na zadach, wlepiając w niego oczy. Jeden, większy od pozostałych, opadł na cztery łapy i ruszył w jego stronę. Shannowa swędziały ręce – pragnął zacisnąć je na kolbach pistoletów. Zwierzę przybliżyło się i wyprostowało; pazurzaste łapy śmignęły obok twarzy Shannowa i spoczęły na jego ramionach. Pysk stworzenia niemal dotykał jego twarzy.

Shannow? – powtórzyło.

Tak. Tak się nazywam. Zabiliście naszych wrogów, jesteśmy wdzięczni.

Pazur dotknął policzka Shannowa; wielka głowa zakołysała się z boku na bok.

Nie wrogów, Shannow. Jeździec zabrał jednego do waszego obozu.

On nie żyje.

Czego szukacie w kraju Dianae?

Uciekliśmy tutaj przed gadami. Teraz wozy zawrócą do doliny za murem. Nie mamy zamiaru cię skrzywdzić – ani twoich ludzi.

Ludzi, Shannow? Nie ludzi. Stworów. Bestii. – Warknął, zdjął łapy z ramion Shannowa i przycupnął na trawie. Shannow usiadł obok niego.

Nazywam się Kerril. Wyczuwam ich strach – powiedziało stworzenie, wykręcając głowę w stronę obozu.

Tak, boją się. Ja też. Strach jest darem, Kerril. Utrzymuje człowieka przy życiu.

Ja też kiedyś znałem strach. Znałem strach, jaki towarzyszył przemianie w zwierzę; to mnie przerażało. Teraz jestem silny i nie boję się niczego... z wyjątkiem luster albo nieruchomych powierzchni stawów i jezior. Ale mogę pić z zamkniętymi oczami. Nadal śnię jak człowiek, Shannow.

Po co tu przyszliście, Kerril?

Żeby was zabić.

I zrobicie to?

Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Macie potężną broń. Wielu z moich ludzi poniosłoby śmierć – może wszyscy. Czyż to nie byłoby cudowne? Czyż nie byłoby odpowiedzią na nasze modlitwy?

Jeśli chcesz umrzeć, Kerril, rzeknij tylko słowo. Wyświadczę ci przysługę.

Zwierzę przewaliło się na grzbiet i wyczochrało futro o trawę. Wstało i jeszcze raz musnęło pazurem policzek Shannowa, ale tym razem poczuło pod szczęką chłód metalu jego pistoletu.

Z zębatego pyska dobył się dźwięk, który przypominał śmiech.

Podobasz mi się, Shannow. Zabierajcie wasze wozy i opuście naszą ziemię. Nie lubimy, gdy ktoś nas ogląda. I nie lubimy grzebać w ziemi w poszukiwaniu owadów. Chcemy być sami.

Kerril odwrócił się i majestatycznie pokłusował w stronę dalekich drzew. Za nim podążyli jego towarzysze.


Magellas leżał na brzuchu, obserwując tę scenę. Wyostrzył wzrok i słuch, korzystając z mocy Kamienia Krwi. Obok niego siedział Lindian, wbijając zimne oczy w Człowieka Jeruzalem.

Nieźle sobie poradził – rzekł Magellas. – Zauważyłeś, jak szybko wyciągnął pistolet?

Tak – odparł Lindian. – Ciekawe, skąd wiedział, że ta bestia go nie zabije? Potrafi czytać w myślach? Jest jasnowidzem?

Magellas odwrócił się i wstał.

Nie jestem pewien, ale wątpię. Pan, nasz ojciec, uprzedziłby nas o takim talencie.

Poważnie? Przecież powiedział, że to próba.

Magellas wzruszył ramionami.

Dowiemy się w ciągu trzech dni. Dlaczego ze mną zostałeś, Lindianie? Dlaczego nie odjechałeś jak Rhodaeul?

Szczupły wojownik uśmiechnął się.

Może lubię twoje towarzystwo, bracie. – Ruszył do swojego konia. Magellas bez słowa wpatrywał się w jego plecy.

Lindian uświadomił sobie, że powiedział prawdę: lubił Magellasa. Olbrzym pomógł mu wiele razy, kiedy wychowywali się w bojowych zagrodach, kiedy on sam był mały i słaby. I Magellas był dobrym towarzyszem, w przeciwieństwie do aroganckiego, zadufanego w sobie Rhodaeula.

Skoczył na siodło i uśmiechnął się do Magellasa.

Zabicie go nie sprawi mi przyjemności, pomyślał.

Ale właśnie to było prawdziwym sekretem próby. Mniejszy i słabszy od pozostałych łowców, Lindian musiał stać się od nich sprytniejszy. Obserwował i uczył się, poznając tajemnice ludzi. Pendarric nienawidził Rhodaeula i nie lubił Magellasa. A jednak każdy z nich miał pewne zalety i ambicję zastąpienia króla Atlantydy. I to było ich przekleństwem, bowiem mając Sipstrassi, król nie potrzebował następcy. W obecności Pendarrica można było pozwolić sobie na wiele, ale kłucie go w oczy własnymi talentami przywódczymi niosło duże ryzyko.

Nie, lepiej być takim jak ja, myślał Lindian; skutecznym, ostrożnym, i niezaprzeczalnie lojalnym. Będę dobrym satrapą Akkadii, pomyślał.

Dwaj łowcy jechali razem przez niemal całe przedpołudnie. W oddali zobaczyli lwy i minęli małą opuszczoną osadę, złożoną z maleńkich chat, które wzbudziły zainteresowanie Magellasa. Olbrzym zsiadł z konia i padł na kolana, żeby zmieścić się w wejściu. Po chwili wyszedł na zewnątrz.

Widocznie dostrzegli nas i czmychnęli w las. Fascynujące.

Ruszyli dalej. Pokonali strome zbocze i przystanęli na szczycie.

Przed nimi leżało miasto.

Lindian był wstrząśnięty, ale nie dał tego po sobie poznać. Z gardła Magellasa dobył się syk, zakończony ohydnym przekleństwem. Wojownik wodził zdumionym wzrokiem po murach, portowych dokach i wieżyczkach świątyni.

Gdzie jest morze? – zapytał szeptem.

Lindian obrócił się w siodle, omiatając wzrokiem góry i doliny.

Wszystko wygląda inaczej. Wszystko!

W takim razie to nie Atlantyda... ta... ta potworność... jest tylko repliką Ad. Ale dlaczego ktoś ją zbudował? Popatrz na doki. Po co?

Nie mam pojęcia, bracie – odparł Lindian. – Proponuję, żebyśmy zakończyli naszą misję i wrócili do domu. Minęliśmy zapewne dziesiątki miejsc, w których można by zasadzić się na Shannowa.

Magellas nie mógł oderwać oczu od miasta.

Dlaczego? – powtórzył.

Nie jestem jasnowidzem – warknął Lindian. – Może król je stworzył, aby zasiać w nas niepokój. Może to wszystko jest jakąś ciemną grą. Nie dbam o to, Magellasie. Chcę zabić Shannowa i wrócić do domu – oczywiście, o ile Rhodaeful nas nie ubiegł.

Na dźwięk imienia rywala Magellas oderwał spojrzenie od miasta z białego marmuru.

Tak, tak, masz rację, bracie. Myślę, że tym razem pewność siebie Rhodaeula jest nieuzasadniona. Pamiętasz nauki Locratisa? Najpierw poznaj swojego wroga, poznaj jego siłę, a wówczas doszukasz się słabości. Rhodaeul przyzwyczaił się do łatwych zwycięstw.

Tylko dzięki temu, że jest niezrównanym wojownikiem – podkreślił Lindian.

Ale mało ostrożnym. To wada tej nowej broni. Strzałę można zobaczyć w locie, albo przynajmniej usłyszeć jej świst. Z tym jest inaczej. – Wyciągnął pistolet. – Nie lubię ich.

Rhodaeul lubi.

W rzeczy samej. Jednak co się stanie, jeśli napotka wroga tak biegłego w ich używaniu jak Shannow?

Podjąłeś wielkie ryzyko, pozwalając Rhoadeulowi na wykonanie pierwszego ruchu. Jak będziesz się czuł, jeśli uda mu się zabić Człowieka Jeruzalem?

Magellas zachichotał.

Zgotuję mu czułe pożegnanie, gdy ruszy do Akkadii. Jednakże, kiedy człowiek wyprawia się na lwa, mądrzej jest myśleć o polowaniu, nie o miejscu na trofea. Patrz, niedaleko płynie strumień. Czas zlokalizować naszego brata i sprawdzić jego postępy.



Rozdział dwudziesty dziewiąty


Nu-Khasisatra czuł się głupio na koniu pożyczonym od Scaysego. Jazda konna nigdy nie sprawiała mu przyjemności; na każdym zboczu zamykał oczy i modlił się, z trudem zachowując równowagę i próbując zapanować nad mdłościami.

Wolałbym sztorm na morzu odjazdy na tym... tym stworzeniu.

Widziałem worki kartofli podróżujące z większym wdziękiem – zażartował Shannow. – Nie zaciskaj łydek, tylko uda; dolna cześć nogi ma zwisać swobodnie. I kiedy zjeżdżamy na dół, podnoś wysoko głowę.

Pęka mi kręgosłup – stęknął Nu.

Rozluźnij się i usiądź w siodle. Na niebiosa, w życiu nie widziałem gorszego jeźdźca. Denerwujesz kobyłę.

I wzajemnie.

Jechali szeroką doliną, zostawiając wozy daleko w tyle. Chmury przysłoniły słońce i w powietrzu czuć było deszcz.

Przed południem Shannow zauważył zbliżającego się jeźdźca; ściągnął wodze i wyjął długą lunetę. Najpierw pomyślał, że to staruszek, bo nieznajomy miał włosy białe jak kość, ale gdy poprawił ostrość, stwierdził, że został wprowadzony w błąd. Jeździec był młody, ubrany w czarno-srebrną bluzę, ciemne spodnie i wysokie buty do konnej jazdy. Podał lunetę Nu. Szkutnik zaklął.

To jeden z zabójców Pendarrica. Są łowcami. Szuka mnie, Shannow. Lepiej odjedź.

To tylko jeden człowiek, Nu.

Możliwe, ale nie chciałbyś go spotkać. Tacy jak on są wychowywani w zagrodach bojowych; walczą i zabijają się od dzieciństwa. Chowa ich się dla siły, szybkości i wytrzymałości, żadni wojownicy nie mogą się z nimi równać. Wierz mi, Shannow, odjedź, póki jest jeszcze czas! Proszę! Nie chcę, by stała ci się krzywda.

Podzielam twoje życzenie, przyjacielu – przyznał Shannow, nie spuszczając oka z jeźdźca.

Rhodaeul uśmiechnął się na widok czekających na niego ludzi. Zaprawdę, jego nagroda będzie wielka, bowiem drugim człowiekiem był zdrajca Nu-Khasisatra, prorok Jedynego Boga i człowiek przeciwny przemocy. Nie mógł się zdecydować, czy zabić go na miejscu, czy też zabrać do Pendarrica, aby on wymierzył mu sprawiedliwość.

Zatrzymał się jakieś dwadzieścia kroków od nich.

Jonie Shannow, król królów wydał na ciebie wyrok śmierci. Jestem Rhodaeul-łowca. Czy chcesz coś powiedzieć, zanim umrzesz?

Nie. – Shannow wyrwał pistolet z olstra i zdmuchnął Rhodaeula z siodła. Atlant runął na ziemię, czując w piersiach tętniący ból; próbował wyjąć pistolet, ale Shannow przybliżył się i dobił go strzałem w głowę.

Słodki Chronosie! – zawołał Nu. – Nie mogę w to uwierzyć.

On też. Ruszajmy dalej.

Ale... co z ciałem?

Właśnie po to Bóg stworzył ścierwojady. – Shannow musnął obcasami boki ogiera.


Dwie mile dalej Magellas otworzył oczy i zaśmiał się gardłowo.

Orany!

Lindian schował kamień do sakiewki i potrząsnął głową. Magellas wybuchnął śmiechem, w którym dźwięczało głębokie zadowolenie.

Czegóż bym nie oddał za ten widok! Satrapię Akkadii? To i dziesięć razy tyle. Widziałeś minę Rhoadeula, gdy Shannow strzelił? Czy to nie było cudowne? Shannow, jestem twoim dłużnikiem. Przez tysiąc lat będę palił świeczki za twoją duszę. Och, Belialu, jak bardzo chciałbym zobaczyć to powtórnie!

Twój a rozpacz po bracie jest niepomiernie wzruszająca – wtrącił Lindian – ale nadal nie rozumiem, co się stało.

Bo patrzyłeś na Rhodaeula. Ja nie cierpię... nie cierpiałem tego człowieka. Dlatego obserwowałem Shannowa. Wyciągnął pistolet w chwili, gdy mówił, płynnie, bez szarpaniny, i broń była prawie gotowa do strzału, nim Rhodaeul zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Ale przecież Rhodaeul musiał wiedzieć, że Shannow nie podda się bez walki?

Jasne, ale w pojedynku na pistolety najważniejsze jest wyczucie czasu. Zadał Shannowowi pytanie i czekał na odpowiedź. Ile razy sami tak robiliśmy? Nigdy nie miało to znaczenia, bo zawsze mieliśmy do czynienia z mieczem i nożem. Te pistolety są takie... raptowne. Rhodaeul spodziewał się rozmowy, strachu, nerwowości... nawet błagań czy ucieczki. A Shannow po prostu go zabił.

Lindian pokiwał głową.

Domyśliłeś się, prawda? Spodziewałeś się tego?

Tak, ale wynik przekroczył moje najśmielsze oczekiwania. To pistolety, Lindianie. Możemy nabyć biegłości w posługiwaniu się nimi, ale w starciu jeden na jednego mamy niewielkie szansę Właśnie to próbowałem powiedzieć wcześniej. Walka mieczem, włócznią czy maczugą stała się rytuałem. Przeciwnicy krążą wokół siebie, czekają, aż przeciwnik się odsłoni, ryzykują życiem. To wszystko wymaga czasu. A pistolet? Ułamek uderzenia serca dzieli życie od śmierci. Shannow to rozumie; przez całe życie miał do czynienia z taką bronią. W walce na pistolety nie ma miejsca na rytuał czy honor. Wroga należy zabić i zapomnieć. Nie zapalimy świec dla Rhodaeula.

Zatem jak sobie poradzimy z Shannowem? Nie możemy zabić go z zasadzki; musimy stanąć z nim twarzą w twarz.

Pokaże nam swoje słabe strony, Lindianie. Dzisiejszej nocy wnikniemy w jego sny, a one dadzą nam klucz.


Shannow i Nu rozbili obóz po zawietrznej stronie wzgórza. Człowiek Jeruzalem odzywał się niewiele i usiadł samotnie na uboczu, patrząc na miasto, które mieli odwiedzić o poranku. Był w ponurym nastroju. Dawno temu powiedział Donnie Taybard: „Każda śmierć coś mi odbiera”. Ale czy nadal było to prawdą? Najpierw egzekucja Webbera: nieuzbrojony człowiek, upokorzony, zastrzelony na oczach tłumu. Drugiego śmierć spotkała tylko dlatego, że się odezwał.

Co różni cię teraz od bandyty, Shannow?”

Nie dostał odpowiedzi. Był starszy, wolniejszy, bardziej polegał na wprawie niż na szybkości. I, co gorsza, otulił się kokonem reputacji, pozwolił, by legenda naginała strachliwych do jego woli.

I po co? – wyszeptał. – Czy świat jest lepszy? Czy Jeruzalem jest bliżej?

Wrócił myślami do białowłosego człowieka, który zaczepił ich na szlaku. Czy to był pojedynek? Nie, morderstwo. Młody wojownik nie miał szans. Shannow mógłby zaczekać i zmierzyć się z nim na równych warunkach. Dlaczego? W imię honoru? Uczciwej gry?

Czemu nie? Kiedyś wierzyłeś w takie cnoty”. Przetarł zmęczone oczy, gdy podszedł Nu.

Chcesz być sam?

Będę sam, niezależnie od tego, czy się do mnie przyłączysz, czy odejdziesz. Ale siadaj.

Pogadajmy o tym, Shannow. Niech nagromadzona wewnątrz żółć wypłynie wraz ze słowami.

Nie ma żółci. Myślałem o tym łowcy.

Tak. To był Rhodaeul. Zabił wielu ludzi. Zdumiałem się, z jaką łatwością posłałeś go do grobu.

Tak, to jest łatwe. Za każdym razem.

To cię nęka?

Czasami, w mroku nocy. Kiedyś zabiłem dziecko, przez pomyłkę. Ono mnie dręczy, nawiedza moje sny. Zabiłem tylu ludzi, i to było takie proste.

Bóg nie stworzył człowieka na samotnika, Shannow. Zastanów się nad tym.

Myślisz, że tego nie robiłem? Kiedyś próbowałem się ustatkować, osiąść gdzieś z żoną, ale jeszcze zanim ją utraciłem, wiedziałem, że to nie dla mnie. Nie jestem człowiekiem stworzonym do szczęścia. Przytłacza mnie ogrom winy z powodu tego dziecka, Nu.

Nie winy, przyjacielu. Żalu. To różnica. Masz talent, jakiego ja nie pragnę, a jednak jest on konieczny. W moich czasach dzikie plemiona graniczyły z naszymi ziemiami; najeżdżały nas i niosły śmierć. Pendarric wybił je do nogi i wszyscy spaliśmy spokojniej. Dopóki człowiek będzie myśliwym-zabójcą, dopóty istnieć będą podobni tobie wojownicy. Ja mogę przywdziać białe szaty i modlić się o pokój. Zło może chadzać w czerni. Ale zawsze będą potrzebni szarzy jeźdźcy do patrolowania granicy między dobrem a złem.

Bawisz się słowami, Nu. Szarość jest ledwie odrobinę jaśniejsza od czerni.

A może to ciemniejszy odcień bieli? Nie jesteś zły, Shannow; nęka cię plaga wątpliwości. Z tego względu Pastor stanowi zagrożenie. On nie ma wątpliwości i tym samym jest zdolny do ogromnego zła. Taki był upadek Pendarrica. Nie, ty jesteś bezpieczny, szary jeźdźcze.

Bezpieczny? – powtórzył Shannow. – Kto jest bezpieczny?

Ten, który kroczy z Bogiem. Ile czasu minęło, od kiedy szukałeś Jego słowa w swojej księdze?

Zbyt dużo.

Nu wyciągnął rękę, trzymając oprawioną w skórę Biblię Shannowa.

Żaden człowiek Boży nie powinien być samotny. Shannow wziął księgę.

Może powinienem poświęcić się życiu w modlitwie.

Wstąpiłeś na ścieżkę przeznaczoną dla ciebie. Bogu potrzebni są i wojownicy, i kapłani, i nie nam osądzać jego zamierzenia. Poczytaj trochę, a potem połóż się spać. Pomodlę się w twojej intencji, Shannow.

Pomódl się za zmarłych, przyjacielu.


Gdy koń potknął się i padł, Shannow zsunął się z siodła. Twardo uderzył o ziemię, przetoczył się i podniósł na kolana, z pistoletami w dłoni. Huk strzałów i wrzaski napastników ucichły. Szmer za plecami! Obrócił się i strzelił. Chłopiec osunął się w trawę. Zaczął ujadać mały psiak; podbiegł do chłopca, polizał martwą twarz.

Jesteś nikczemnym człowiekiem – rozległ się głos. Shannow zamrugał i odwrócił się. Obok stali dwaj młodzi ludzie, białowłosi, o zimnych oczach.

To był wypadek – powiedział Shannow. – Zostałem zaatakowany... Nie zdawałem sobie sprawy.

Zabójca dzieci, Lindian. Co z nim zrobimy?

Zasługuje na śmierć – zadecydował drugi, mniejszy mężczyzna. – Bezwzględnie.

Nie chciałem zabić tego dziecka.

Wysoki mężczyzna w czarno-srebrnej tunice wysunął się do przodu, z dłonią przy kolbie pistoletu.

Król królów wydał na ciebie wyrok śmierci, Jonie Shannow. Czy chcesz coś powiedzieć, zanim umrzesz?

Nie – odparł Shannow, płynnym ruchem sięgając po broń. Kula ugrzęzła w jego piersiach, ciało omyła fala niewiarygodnego bólu, broń wysunęła się ze zmartwiałych palców. Shannow osunął się na kolana.

Nie powinieneś próbować dwa razy tej samej sztuczki, stary – wyszeptał jego zabójca.

Shannow umarł...


I przebudził się przy ognisku na zboczu. Obok niego pochrapywał Nu. Dmuchał zimny nocny wiatr. Shannow dorzucił do ognia i z powrotem otulił się kocem.


Stał na środku areny. Trybuny zajmowali ludzie, których zabił: Sarento, Webber, Thomas, Lomax i wielu innych, których imion nie pamiętał. Dziecko zasiadało na złotym tronie; krople krwi czerwieniły się na przodzie białej tuniki.

To twoi sędziowie, Jonie Shannow – oznajmił głos, należący do wysokiego, białowłosego wojownika. – Dusze pomordowanych.

To byli źli ludzie – stwierdził Shannow. – Jakie mają prawo, aby mnie osądzać?

A co tobie dało prawo, aby dokonać sądu nad nimi?

Ich uczynki – odpowiedział Człowiek Jeruzalem.

A jakie było jego przestępstwo? – zaatakował oskarżyciel, wskazując na zlane krwią dziecko.

To była pomyłka. Pomyłka!

I jaką cenę zapłacisz za tę pomyłkę, Jonie Shannow?

Codziennie płacę ogniem, który trawi moją duszę!

A jaka jest cena za to? – wykrzyknął wojownik, gdy ku arenie ruszyło dwadzieścioro dzieci – czarne, białe, brzdące i niemowlęta, młodzi chłopcy i dziewczęta.

Nie znam ich. To jakaś sztuczka! – oburzył się Shannow.

To dzieci Strażników – utonęły, kiedy zniszczyłeś „Titanika”. Jaka jest za to cena, Shannow?

Nie jestem złym człowiekiem! – krzyknął Człowiek Jeruzalem.

Osądzimy cię po twoich czynach.

Shannow zobaczył, jak wojownik sięga po pistolet. Sam też wystrzelił, ale w tej samej chwili mężczyzna zniknął i kula ugodziła w pierś chłopca na tronie.

Dobry Boże, tylko nie to! – zawył Człowiek Jeruzalem.


Przebudziło go gwałtowne drgnięcie własnego ciała. Po drugiej stronie ognia siedziała lwica z młodymi. Gdy się podniósł, lwica warknęła i cofnęła się, a lwiątka pogalopowały za nią. Shannow podsycił płomienie. Nu zbudził się i przeciągnął.

Dobrze spałeś?

Spakujmy się i ruszajmy – powiedział Shannow.


Jak zawsze, kiedy chciał pomodlić się w samotności, Pastor ruszył w góry graniczące z chmurami. Szlak wiódł przez las ludu niedźwiedzi, ale nie dbał o niebezpieczeństwo; spieszył na rozmowę ze swoim Stwórcą i wiedział, że nic nie może przeszkodzić temu spotkaniu.

Czuł ciężar w duszy, bowiem ludzie odrzucili go. Wiedział, że powinien się tego spodziewać – zawsze tak się działo z prorokami. Czyż nie odtrącili Eliasza, Elishy, Samuela? Czyż nie odtrącili syna samego Boga?

Ludzie byli słabi, myśleli tylko o pełnych brzuchach lub innych drobnych potrzebach. W klasztorze, z nieustannymi modłami i niewiele wartą pracą, było podobnie.

Świat jest zły – powiedział mu opat. – Musimy odwrócić się od niego i poprzez oddawanie czci Bogu szukać wspanialszej chwały.

Ale Bóg stworzył świat, opacie, i sam Jezus prosił nas, byśmy szli i nauczali wszystkie narody.

Nie, było inaczej – poprawił opat. – Poprosił o to Swoich uczniów. Ale nastał Armageddon; nastały dni końca świata. Ludzie nie zostaną oszczędzeni; muszą dokonać wyboru.

Opuścił klasztor i wiódł skromny żywot, głosząc kazania w wielkim namiocie. I tam przyszedł do niego Zły we własnej osobie i znalazł go chętnym. Lucyfer przywiódł dziewczynę na jego kazanie, Lucyfer posiał w jego myślach ziarno pożądania. Och, zwalczył pragnienia ciała. Ale jakże słabą istotą jest człowiek!

Wierni – nie rozumiejąc jego pokus ani wewnętrznych bitew, jakie z nimi toczył – wypędzili go z miasta. To nie była jego wina! To był sąd Boży, kiedy dziewczyna powiesiła się!

Pastor potrząsnął głową i rozejrzał się bacznie. Zdał sobie sprawę, że wjechał głęboko w las. Zobaczył rozczłonkowane zwłoki gada, potem następne. Zatrzymał konia, rozejrzał się. Ziemię zaścielały trupy. Przy krzaku, wciśnięta pod sterczące korzenie starego dębu, leżała Sharazad. Jej ciało było poorane pazurami, ale twarz pozostała nietknięta.

Shannow miał rację – powiedział. – Wyglądasz jak anioł.

Obok jej ręki leżał pożyłkowany na czerwono kamień. Podniósł go; był ciepły i gładki w dotyku. Wrzucił go do kieszeni czarnej sutanny i dosiadł konia. Zdawało się, że jego dłoń tęskni za ciepłem kamienia, dlatego wyjął go z powrotem. Ruszył dalej, cały czas w górę, aż znalazł się na polanie na wierzchołku grzbietu. Panował tu ziąb, ale powietrze było rześkie i czyste, a niebo błękitne aż do bólu. Zsiadł z konia i przykląkł do modlitwy.

Dobry Ojcze, prowadź mnie ścieżkami cnoty. Weź moje ciało i duszę. Wskaż mi drogę, którą muszę stąpać, aby wypełnić Twoje słowo. – Kamień w jego dłoni zrobił się gorący. W głowie Pastora powstał zamęt.

Ukazała mu się złocista twarz, surowa, pełna majestatu. Serce zatrzepotało mu w piersiach.

Kto mnie wzywa? – rozbrzmiał głos w jego umyśle.

Ja, Panie, najpokorniejszy z twoich sług – wyszeptał, padając na płask i przyciskając twarz do ziemi. Cudownym sposobem wizerunek nie zniknął, jakby nadal miał otwarte oczy.

Otwórz przede mną swój umysł – nakazał głos.

Nie wiem, jak.

Przy ciśnij kamień do piersi.

Pastor wykonał polecenie. Przeniknęło go ciepło, spłynął nań niezmącony spokój. Po chwili wyjątkowe wrażenie przeminęło, i znów poczuł się samotny.

Zgrzeszyłeś ciężko, mój synu – powiedział Pendarric. – Jak się oczyścisz?

Zrobię, cokolwiek zapragniesz, Panie.

Wsiadaj na konia i jedź na wschód. Znajdziesz tam niedobitki... gadów. Podnieś kamień i powiedz im: Peendarric. Wówczas podążą za tobą i będą ci posłuszni.

Ale to diabelskie stworzenia, Panie.

Tak, ale dam im okazję odkupienia dusz. Jedź do miasta, wejdź do świątyni, zawołaj mnie, a ja będę ci przewodnikiem.

Ale co z Wielką Nierządnicą? Musi zostać unicestwiona.

Nie próbuj mi się sprzeciwiać! – zagrzmiał Pendarric. – Ukarzę ją w swoim czasie. Idź do świątyni, Nicodemusie. Znajdź złote zwoje ukryte pod ołtarzem.

A jeśli ta ladacznica spróbuje mi przeszkodzić?

Wtedy zabij ją i każdego, kto stanie po jej stronie.

Tak, Panie. Zrobię, co każesz. A miecz?

Porozmawiamy, gdy wypełnisz swoją misję. – Oblicze spłowiało... Pastor podniósł się z klęczek.

Udręka opuściła go. Nareszcie znalazł swego Boga.



Rozdział trzydziesty


Po powrocie do swojej chaty Beth z zadowoleniem stwierdziła, że trzęsienie ziemi nie wyrządziło większych szkód. Na polach widniały doły i rozpadliny, i zwaliło się kilka drzew, ale na płaskim występie zbocza, wybranym przez Bulla na miejsce pod dom McAdamów, nie było śladu kataklizmu.

Jeździec o włosach barwy piasku uśmiechnął się do niej szeroko.

Buli, jeśli powiesz „A nie mówiłem”, rozwalę ci czaszkę – obiecała mu Beth.

Ja? Taka myśl nawet nie postała mi w głowie. – Buli spętał konia i pomógł Beth wnieść rannego Steinera do domu.

Sam mogę chodzić, cholera – warknął Steiner.

Żeby znowu ci szwy popękały? – powiedziała Beth. – Zamknij się.

Buli i dzieci zdejmowali meble z wozu, a w tym czasie Beth napaliła w żelaznym piecyku i nastawiła garnek bakera. Gdy zmierzch przyciemnił niebo, Buli zebrał się do odejścia.

Lepiej wrócę do meneera Scayse. Sądzę, że czeka tam huk roboty. Przynieść ci coś jutro?

Jeśli w mieście coś zostało, nie miałabym nic przeciwko odrobinie soli.

Przyniosę. I trochę suszonej wołowiny. Zapasy masz skąpe.

Groszem też nie śmierdzę, Buli. Będę ci dłużna.

W porządku.

Patrzyła, jak odjeżdżał. Kręcąc głową, pozwoliła sobie na uśmiech. Nie byłby złym mężem, pomyślała. Troskliwy i silny, lubi dzieciaki. Ale na wizerunek uśmiechniętego Bulla nałożyła się twarz Jona Shannowa.

Niech cię diabli za głupotę, Shannow! – wyszeptała.

Samuel i Mary siedzieli przy piecu. Samuel drzemał z głową opartą o ścianę. Beth wzięła go na ręce. Uchylił zaspane powieki i złożył czoło na jej ramieniu.

Do łóżka, pędraku.

Zaniosła go do izby na tyłach domu i położyła do łóżka. Nie zawracała sobie głowy rozbieraniem małego, ale zdjęła mu buty i okryła go kocem.

W drzwiach stanęła Mary.

Ja nie jestem zmęczona, mamo. Mogę posiedzieć jeszcze trochę?

Beth spojrzała w podpuchnięte oczy dziecka.

Przytul się do brata, a jak nie zaśniesz w godzinę, to będziesz mogła ze mną posiedzieć.

Mary uśmiechnęła się i potulnie skuliła pod kocem; zasnęła w parę minut.

Beth wróciła do dużej izby i rozpaliła ogień, a potem wyszła na werandę, gdzie Buli ustawił ławę sporządzoną z wygładzonej, rozszczepionej kłody. Usiadła i popatrzyła na dolinę zalaną księżycowym blaskiem. Mur runął, zachowane fragmenty szczerzyły się jak połamane zęby. Zadrżała.

Miła noc – zauważył Steiner. Wykuśtykał z domu i przysiadł obok Beth. Ciemne kręgi pod oczami rysowały się wyraźnie na tle jego bladej twarzy.

Jesteś cholernym głupcem – powiedziała.

A ty w blasku księżyca jesteś śliczna jak obrazek.

Pomijając mój nochal. I nie dostawiaj się do mnie, Ciernie Steiner. To na nic. Nawet gdybym ci pozwoliła, z pewnością by cię to zabiło.

Masz rację.

Beth wpatrywała się w linię horyzontu.

O czym myślisz? – zapytał.

O Shannowie... nic ci do tego.

Kochasz się w nim?

Wścibski z ciebie facet, Steiner.

A zatem tak. Mogłaś trafić gorzej, jak sądzę, chociaż nie wyobrażam sobie, jak włóczysz się z nim po świecie i szukasz miasta, które nie istnieje.

Racja. Może powinnam wyjść za ciebie.

To niezła myśl, frey McAdam – oświadczył z uśmiechem. – Potrafię być dobrym kompanem.

Chowałeś ten skarb pod korcem – rzuciła ostro.

Roześmiał się.

Jak się nad tym zastanowić, ten wielki nos też jest śliczny.

Zawtórowała mu i jej napięcie opadło. Clam wyciągnął przed siebie zranioną nogę i pomasował ją.

Shannow wie, co czujesz? – zapytał cicho i poważnie.

Beth zdusiła ciętą odpowiedź.

Dałam mu to do zrozumienia... w pewien sposób. Ale on się nie zmieni. Jak ty.

Ja się zmieniłem. Nie chcę być rewolwerowcem; nie dbam o reputację. Miałem ojca, który lał mnie bez opamiętania. Mówił, że nigdy do niczego nie dojdę. Przypuszczam, że próbowałem udowodnić, iż nie miał racji. Teraz już o to nie dbam.

Co zrobisz?

Znajdę sobie kobietę. Będę chował dzieci i uprawiał ziemię.

Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Ciernie Steiner.

Miał odpowiedzieć, kiedy dostrzegł dwóch jeźdźców zmierzających w stronę domu.

Dziwna para – zauważyła Beth. – Popatrz, w poświacie księżyca ich włosy wydają się białe.


Shannow był rozdrażniony. Sny wytrąciły go z równowagi i, co gorsza, nie opuszczało go wrażenie, że są obserwowani. Od czasu do czasu odwracał się w siodle i lustrował linię horyzontu albo zmieniał kierunek jazdy, zsiadając z konia przed szczytem każdego wzgórza.

Miasto leżało wprost przed nimi, ale uczucie niepokoju nie chciało go opuścić.

Co cię trapi? – zapytał Nu. – Mogliśmy stanąć w mieście parę godzin temu.

Nie wiem – przyznał się Shannow. – Czuję się nieswojo.

Nie bardziej ode mnie... na grzbiecie tego konia.

Królik śmignął przed końmi i Shannow wyrwał pistolety z pochew. Zaklął cicho, potem trzepnął boki wierzchowca piętami.

Miasto chronił wielki mur, ale niedawne trzęsienie ziemi porysowało go szczelinami. Brama zniknęła, ale gdy wjeżdżali do miasta, Shannow zobaczył w kamieniach głębokie dziury, w których niegdyś tkwiły zawiasy.

Wrota – powiedział mu Nu – były z drewna i brązu, ozdobione herbem z lwią głową. Przez tą bramę wjeżdżało się na ulicę złotników i do Dzielnicy Rzeźbiarzy. Niedaleko był mój dom.

Ludzie na ulicach zatrzymywali się i wlepiali oczy w przyjezdnych. Nie były to spojrzenia wrogie, tylko zaciekawione. W tłumie przeważały kobiety, wysokie, foremnie zbudowane, ubrane w stroje z kunsztownie haftowanej skóry.

Shannow zatrzymał konia.

Szukam Czarnej Pani. – Zdjął kapelusz i skłonił się przechodzącej obok kobiecie.

Ona z uśmiechem wskazała na wschód.

Jest w wysokiej wieży, z Oshere.

Niech Bóg obdarzy cię pokojem – powiedział Shannow.

Niechaj będzie z tobą Prawo Jedynego. Końskie kopyta zaklekotały na brukowanej ulicy.

W moich czasach do tej dzielnicy nie wolno było wprowadzać zwierząt – powiedział Nu. – Mieszkańcy nie przepadali za wonią łajna.

Przed nimi pojawiła się przygarbiona, niezdarna postać. Shannowowi przyszedł na myśl Shir-ran. Ogier stanął dęba i Człowiek Jeruzalem musiał go uspokoić łagodnymi słowami. Człekozwierz minął ich, nie będąc w stanie podnieść wielkiej, bezkształtnej głowy.

Biedne stworzenie – powiedział Nu, gdy ruszyli dalej.

Ulica rozszerzyła się w obrzeżoną posągami aleję, biegnącą w kierunku wysokiego pałacu z białego marmuru.

Letni dom Pendarrica – wyjaśnił Nu. – I zabudowania świątyni.

Droga skończyła się przy ogromnych schodach, szerokich na ponad sto kroków, wznoszących się łagodnie ku potężnemu, sklepionemu wejściu.

Królewskie schody – powiedział Nu.

Podobnie jak droga, stopnie były obstawione marmurowymi posągami, każda z postaci miała miecz i tarczę. Shannow zmusił ogiera do wstąpienia na schody; Nu zsiadł i poprowadził kobyłę za sobą. Gdy Człowiek Jeruzalem dotarł do wejścia, z cieni wyłoniła się szczupła, czarnoskóra kobieta. Shannow przypomniał sobie chwilę, gdy widział japo raz pierwszy – gdy znosiła syna z wraku wskrzeszonego „Titanika”.

Amaziga? Ty jesteś Czarną Panią? – powiedział, zsuwając się z siodła.

Ta sama, Shannow. Co tutaj robisz?

Zwrócił uwagę na napięcie w jej glosie, brak ciepła w oczach.

Jestem niepożądanym gościem?

Tutaj nie ma złych, których musiałbyś zabić. Masz moje słowo.

Zatem powiedz mi, co tutaj robisz.

Uwagę Shannowa przykuł jakiś ruch za jej plecami, głęboko w cieniach wejścia. Pojawił się młody mężczyzna; niegdyś musiał być uderzająco przystojny, ale teraz jego twarz była jakby rozdęta, a ramiona przygarbione. Shannow, zakłopotany, odwrócił wzrok od kaleki.

Zadałam ci pytanie, Shannow – przypomniała Amaziga Archer.

Przybyłem, aby ostrzec cię przed nadciągającym niebezpieczeństwem oraz żeby zobaczyć Miecz Boga. Byłoby przyjemniej porozmawiać gdzieś w środku. – Nu pokonał ostatni stopień i głęboko skłonił się przed Amaziga. – To mój towarzysz, Nu-Khasisatra. Pochodzi z Atlantydy, Amazigo. Powinnaś wysłuchać, co ma do powiedzenia.

Chodźcie za mną – powiedziała, odwracając się na pięcie i ruszając w głąb wejścia.

Kaleka podążył za nią w milczeniu, podobnie jak Nu i Shannow. Znaleźli się na rozległym, kwadratowym dziedzińcu. Amaziga minęła okrągłą fontannę i ruszyła szerokim korytarzem. Shannow i Nu przywiązali wierzchowce na dziedzińcu i weszli do budynku. Wewnątrz panowała upiorna cisza i ich kroki budziły niesamowite echa.

Wspięli się po długich, kręconych schodach do komnaty, w której Amaziga już siedziała za mahoniowym biurkiem. Na blacie piętrzyły się papiery, zwoje i księgi. Kobieta wyglądała młodziej niż ją Shannow pamiętał, ale jej oczy pełne były smutku.

Mów, co masz do powiedzenia, Człowieku Jeruzalem. Potem daj nam się cieszyć resztkami spokoju, jaki nam jeszcze pozostał.

Shannow odetchnął głęboko, tłumiąc wzbierający gniew. Powoli opowiedział jej o ataku na miasteczko w Dolinie Pielgrzymiej i o ucieczce za wyszczerbiony mur. Opowiedział o kobiecie Sharazad i o Pastorze, i jego przekonaniu, że ona, Amaziga, jest boginią zła. I o Pendarricu. Słuchała bez słowa komentarza, ale jej zainteresowanie wzrosło, kiedy Nu rozpoczął swoją opowieść; przerywała mu pytaniami i była chyba zadowolona z jego cichych odpowiedzi. Wreszcie, kiedy obaj mężczyźni skończyli, poprosiła kalekę o przyniesienie czegoś do picia. Ani Shannow, ani Nu nie patrzyli na niego. Po jego odejściu Amaziga wbiła oczy w Człowieka Jeruzalem.

Wiesz, co się z nim dzieje? – zapytała.

Przemienia się w lwa – odparł Shannow, wytrzymując jej spojrzenie.

Skąd wiedziałeś?

Spotkałem człowieka o imieniu Shir-ran, który przechodził ten sam koszmar. Uratował mi życie, udzielił mi pomocy, uleczył moje rany.

Co się z nim stało?

Umarł.

Pytam, co się z nim stało?

Zabiłem go – wyznał Shannow.

Lód zalśnił w jej oczach. Nu poczuł się zmrożony jej uśmiechem.

To ma znajomy wydźwięk, Shannow. Ostatecznie, ile jest historii o Człowieku Jeruzalem, w których on kogoś – albo czegoś – nie zabija? Zniszczyłeś ostatnio jakąś społeczność, Shannow?

Nie ja zniszczyłem twoją bazę; Sarento to uczynił, przywracając dawną świetność wrakowi „Titanika”. Ja tylko zablokowałem moc Kamienia-Matki. Ale nie będę się z tobą sprzeczać, pani, ani dyskutować o moich uczynkach. Odejdę, by poszukać Miecza.

Nie wolno ci, Shannow! Nie wolno ci się do niego zbliżać – wysyczała. – Ty nic nie rozumiesz.

Rozumiem, że brama między przeszłością a teraźniejszością musi zostać zamknięta. Może zamknie ją Miecz Boga. Jeśli nie, katastrofa, która dotknie Atlantydę, może unicestwić również nasz świat.

Miecz Boga nie jest rozwiązaniem, jakiego szukasz. Uwierz mi.

Nie będę wiedział, póki sam nie zobaczę – odparł Shannow. Amaziga wyjęła rękę spod blatu biurka. Lśnił w niej pistolet Piekielników. Odciągnęła kurki i wycelowała w Shannowa.

Albo obiecasz, że będziesz trzymał się z dala od Miecza, albo umrzesz.

Chreena! – usłyszeli od strony wejścia. – Przestań! Odłóż pistolet.

Nie rozumiesz, Oshere. Nie wtrącaj się!

Dość rozumiem – powiedział człowiek-zwierzę. Przybliżył się, kulejąc, do biurka i niezdarnie postawił srebrną tacę. Jego zdeformowana ręka zacisnęła się na pistolecie, delikatnie wyjęła go z dłoni kobiety. – Nic, co powiedziałaś mi o tym człowieku, nie sugeruje, że jest zły. Dlaczego chcesz zrobić mu krzywdę?

Śmierć podąża jego tropem. Zniszczenie! Czuję to, Oshere.

Wstała i wybiegła z komnaty. Oshere położył pistolet na biurku.

Shannow pochylił się i opuścił kurki. Oshere opadł na fotel zwolniony przez Amazigę, wbił ciemne oczy w Człowieka Jeruzalem.

Żyje w ogromnym napięciu, Shannow – powiedział. – Myślała, że odkryła, jak mnie wyleczyć, ale to było tylko chwilowe odroczenie wyroku. Teraz znów cierpi. Kochała mojego brata, Shir-rana, a on przemienił się w zwierzę. Teraz... – Wzruszył ramionami. – Teraz moja kolej. Twoje przybycie ją rozproszyło, ale pozbiera się i przemyśli wasze słowa. Tymczasem napijcie się wina i wypocznijcie. Ja sprawdzę, czy wyprowadzono wasze konie na pobliskie pole, gdzie rośnie soczysta trawa. Za tymi drzwiami znajdziecie łóżka i koce.

Nie ma czasu na odpoczynek – powiedział Nu. – Koniec jest bliski. Czuję to.

Shannow podniósł się ze zmęczeniem.

Liczyłem na pomoc. Myślałem, że Czarna Pani będzie kobietą władzy.

Tak jest, Shannow – zapewnił go Oshere. – I ma ogromną wiedzę. Daj jej czas.

Słyszałeś, co mówił Nu. Nie ma czasu. Pojedziemy do Miecza, ale najpierw Nu musi przeszukać sanktuarium w świątyni.

Po co?

Powinno tam być coś, co pomoże mi wrócić do domu – odpowiedział Nu.

Gdzieś w pobliżu huknęły strzały, a zaraz potem rozległy się krzyki przerażenia.

A widzisz! – Amaziga Archer stanęła w drzwiach, wskazując na Shannowa. – Za nim zawsze podąża śmierć.



Rozdział trzydziesty pierwszy


Pastor wjechał śmiało na polanę, na której zgromadziło się dwudziestu trzech niedobitków z armii Nożowników. Kilku było rannych, z łuskowatymi kończynami w bandażach. Inni, uzbrojeni w strzelby, pełnili straż, w obawie przed atakiem niedźwiedzi. Wycelowali w niego, gdy wzniósł wysoko Kamień Krwi i wykrzyknął słowo, jakie kazał mu wypowiedzieć Bóg:

Pendarric!

W jednej chwili lufy strzelb zniżyły się ku ziemi.

Za mną – rozkazał, zawracając między drzewa. Gady zebrały broń, ustawiły się w dwuszeregu i karnie pomaszerowały za koniem. Pastor był wniebowzięty – Nieodgadnione są ścieżki Pana – rzucił w poranne powietrze. – I jakże wielkie są Jego cuda.

Na równinie przed miastem lwy w wielkiej liczbie zatarasowały im drogę. Pastor podniósł kamień.

Z drogi! – ryknął.

Czarnogrzywy zwierz skulił się z bólu i pospiesznie uskoczył na bok. Inne podążyły w jego ślady, ustępując przed wierzchowcem Pastora. Pastor podprowadził gady do północnej bramy i obrócił się w siodle.

Każdy, kto sprzeciwi się woli Boga, musi umrzeć – oznajmił. Pewien, że chroni go potęga Stwórcy, śmiało wjechał do miasta, w tłumy ludzi. Nikt nie próbował go zatrzymać: patrzyli z czystą, otwartą ciekawością na maszerujące gady.

Przy koniu przystanęła młoda kobieta, trzymająca za rączkę małego chłopca.

Świątynia – zagadnął ostro Pastor. – Jak do niej dotrzeć? – Kobieta pokazała mu wysoką budowlę, zwieńczoną masywną kopułą. Pastor ruszył na czele swojego oddziału. Kolumny świątyni były grube, ustawione jedna przy drugiej. Pastor ruszył piechotą po długich schodach. Za nim ciągnęły gady.

Jakiś starzec zastąpił mu drogę.

Kto szuka mądrości Prawa Jedynego? – zapytał.

Zrób przejście dla wojowników Boga – warknął Pastor.

Nie wolno wam wejść – powiedział proszącym głosem staruszek. – Kapłani się modlą. Kiedy słońce dotknie zachodniego muru, wtedy może twoja prośba zostanie wysłuchana.

Z drogi, starcze – rozkazał Pastor i wyciągnął pistolet.

Nie rozumiesz? Nie wolno.

Strzał odbił się echem w świątynnych korytarzach. Najwyższy kapłan upadł nie wydawszy dźwięku, a krew trysnęła z rany na jego czole. Pastor wbiegł do świątyni na czele gadów. Biorąc przykład z nowego pana, gady otworzyły ogień do kapłanów, którzy rozbiegli się w poszukiwaniu schronienia. Nie zwracając uwagi na rzeź, Pastor rozejrzał się po budynku, szukając wewnętrznego sanktuarium. Przy końcu długiej nawy było wąskie przejście. Podbiegł do niego, kopniakiem otworzył drzwi. W środku był ołtarz, przy którym inny starzec spiesznie zbierał zwoje z cieniutkich arkuszy złota. Poderwał głowę i chciał wstać, ale powalił go strzał z pistoletu. Pastor ukląkł przy zwojach i podniósł kamień.

Wysłuchaj mnie, Panie. Zrobiłem, co przykazałeś. Zamigotała przed nim twarz Pendarrica.

Zwoje. Przeczytaj.

Pastor rozwinął kawałek złotej folii.

Nie pojmuję tych znaków.

Ale ja tak. Wyrzuć to. Weź następny.

Jeden po drugim Pastor rozwijał zwoje, wodząc wzrokiem po dziwacznych, złożonych z pałeczek symbolach. Kiedy skończył, spojrzał w oczy Boga i ujrzał w nich zmartwienie.

Co mam zrobić, Panie? – zapytał szeptem.

Sprowadź na ziemię Miecz Boga – rozkazał Pandarric. – Dzisiaj. Na południu wznosi się szczyt. Musisz wspiąć się na niego... ale najpierw połóż kamień na ciele martwego kapłana. Połóż go na jego krwi. Nabierze w ten sposób siły. Kiedy znajdziesz się na wierzchołku, podnieś kamień i przywołaj Miecz. Zabierz go ze sobą. Zrozumiałeś?

Tak. Tak, Panie. Spełniły się moje marzenia. Dzięki ci, Panie. Co potem mam zrobić?

Porozmawiamy, kiedy wypełnisz zadanie. – Oblicze zniknęło. Pastor położył kamień na zakrwawionych piersiach kapłana i patrzył, jak krew spływa do niego i wypełnia żyłki.

Z zewnątrz dobiegł huk dalszych strzałów. Pastor wybiegł ze świątyni, wskoczył na konia. Nie zwracając uwagi na gady, pogalopował z powrotem do głównej bramy, aby wypełnić życzenie Boga.


Kiedy rozbrzmiały pierwsze strzały, Shannow odepchnął Amazigę i wypadł z komnaty. Na wyludnionym dziedzińcu czekały konie. Od strony świątyni dobiegły dalsze strzały. Shannow wyciągnął pistolety i popędził ku fontannie. W polu widzenia pojawił się gad ze strzelbą; gdy zauważył Shannowa, poderwał broń. Shannow nacisnął spust. Stworzenie uderzyło w ścianę i osunęło się na bruk.

Człowiek Jeruzalem odczekał kilka sekund, obserwując wejścia, ale nie pojawiły się następne gady. Przemknął obok fontanny i pobiegł przez otwartą przestrzeń na tyły świątyni, gdzie zatrzymały go drewniane drzwi. Podniósł nogę i kopnął w zamek. Kula odszczepiła kawał futryny, gdy nurkował do środka. Pociski świszczały i pojękiwały wokół niego, odbijając się od mozaikowej posadzki. Gdy podniósł się na kolana za kolumną, usłyszał tupot stóp. Odwrócił się, zniżył pistolety... zginęły trzy gady. Zobaczył Pastora, który wybiegł z jakiegoś pomieszczenia; dwaj Nożownicy odsunęli się na boki, aby go przepuścić, i Shannow zabił ich obu. Kula przebiła kołnierz jego płaszcza – odpowiedział strzałem, ale chybił. Poderwał się i przebiegł za drugą kolumnę, nie bacząc na gwiżdżące kule. Strzelił dwa razy w gada, który ze wzniesionym nożem zabiegł mu drogę. Inne rzuciły się ku głównym drzwiom.

W świątyni zapadła cisza. Shannow przeładował pistolety i zastygł w bezruchu. W drzwiach stanęła Amaziga, Nu i Oshere. Kobieta pobiegła do pokoju, z którego wcześniej wyszedł Pastor. Człowiek Jeruzalem schował pistolety do kabur i poszedł za nimi. W małej komnacie Nu i Amaziga klęczeli przy umierającym kapłanie. Był stary i białobrody, jego piersi plamiła krew.

Jestem liściem – wyszeptał kapłan, gdy Nu ujął jego rękę.

Bóg jest drzewem – odpowiedział cicho Nu.

Krąg został dopełniony. Teraz poznam Prawo Jedynego, krąg Boga.

Poznasz. Strumienie wpadają do rzek, rzeki do morza, morze wznosi się w chmury, chmury tworzą strumienie. Żyzna ziemia rodzi drzewo, drzewo liść, a liść spada do ziemi. Całe życie tworzy krąg Boga.

Umierający uśmiechnął się.

Jesteś wierzący. Cieszę się. Twój krąg jeszcze sienie zamknął.

Czego oni chcieli? Co zabrali? – zapytała Amaziga.

Nic – odparł kapłan. – On czytał święte zwoje i wezwał demona. Demon kazał mu przynieść Miecz Boga na ziemię.

Nie! – wyszeptała Amaziga.

To nie ma znaczenia, Chreena – głos kapłana był coraz słabszy. Jego głowa opadła w ramiona Nu; budowniczy statków delikatnie ułożył ciało na posadzce.

To były piękne słowa – powiedział Shannow.

Pochodzą z pism Jedynego. Doskonałość istnieje tylko w kręgu, Shannow; zrozumienie tego oznacza zrozumienie Boga. – Nu uśmiechnął się i zaczął krążyć po komnacie, macając rzeźbione ściany, badając każdy występ. Shannow przyłączył się do niego.

Czego szukasz?

Nie jestem pewien. Kamienie były przechowywane w tym pomieszczeniu, ale nie mam pojęcia, gdzie. To wiedział tylko najwyższy kapłan, który przekazywał sekret swojemu następcy.

Pokój był mały, kwadratowy, natomiast ołtarz – okrągły. Przepiękne płaskorzeźby na ścianach z wapienia przedstawiały pełne wdzięku postacie o podmalowanych oczach i długich, wąskich rękach, które sięgały ku niebu. Shannow podszedł do ołtarza i spojrzał na płaską, wypolerowaną powierzchnię. Na środku widniało wyryte cudowne drzewo, strojne w złote listowie. Przebiegł palcami po jego konarach. Wzór był piękny, niósł oczom ukojenie. Obwód ołtarza zdobiły wyrzeźbione ptaki: niektóre w locie, inne w spoczynku, jeszcze inne karmiły młode. Znów zasadą był krąg – od jaja do nieba. Prześledził dłońmi reliefy, zatrzymując je na gnieździe z jednym jajem. Jajo poruszyło się pod jego palcami. Chwycił je i wyjął. Było małe i nieskazitelnie białe, ale gdy tylko znalazło się w jego dłoni, zrobiło się ciepłe i kremowe. Kremowy kolor zmienił się w żółty i na koniec w złoty.

Mam to, czego szukałeś – powiedział. Nu podszedł i wyjął złote jajo z jego dłoni.

Tak – przyznał cicho. – Rzeczywiście.

Kamień z nieba – powiedział Oshere. – Cudowny. Co teraz zrobisz?

Nie mogę go zabrać, nie jest mój – odparł Nu. – Ale gdyby był, wróciłbym do swojego kraju i spróbował uratować żonę i dzieci przed nadciągającym kataklizmem.

No to go weź.

Nie! – sprzeciwiła się Amaziga. – Ja go potrzebuję. Ty go potrzebujesz. Nie mogę patrzeć, jak znów się przemieniasz.

Oshere odwrócił się od niej.

Ja... chcę, żebyś wziął ten kamień, Nu-Khasisatro. Jestem księciem Dianae. Najwyższy kapłan nie żyje i mam prawo rozporządzać kamieniem. Weź go. I wykorzystaj dobrze.

Daj mi go tylko na chwilę – poprosiła Amaziga. – Niech przywróci Oshere dawny wygląd.

Nie! – krzyknął książę. – Sipstrassi nie zadziała przeciwko sobie; już się przekonałaś. To on uczynił mnie tym, kim jestem. Moc jest zbyt wielka, aby marnować ją na kogoś takiego jak ja. Nie rozumiesz tego, Chreena? Jestem lwem, który chodzi jak człowiek. Nawet magia nie odmieni tego, czym jestem... czym się stanę. Ale to nieważne, Chreeno. Ty i ja, razem zobaczymy ocean, i tylko tego pragnę.

A co z moimi pragnieniami? Kocham cię, Oshere.

A ja kocham ciebie, Czarna Pani... nad życie. Zawsze będę cię kochał. Ale nic nie trwa wiecznie, nawet miłość. – Odwrócił się do Nu. – Jak znajdziesz drogę do domu?

Za tym, co niegdyś było królewskimi ogrodami, jest krąg kamieni. Pójdę tam.

Pójdę z tobą – powiedział Oshere i mężczyźni opuścili komnatę. Amaziga została przy martwym kapłanie, patrząc na złote zwoje.

Upływające stulecia łagodnie obeszły się z kamiennym kręgiem, choć jeden głaz popękał i rozpadł się. Nu stanął na środku kręgu i wyciągnął rękę do Shannowa.

Wiele się nauczyłem, przyjacielu – powiedział – A jednak nie znalazłem Miecza Boga, jak mi przykazano.

Ja go znajdę, Nu... i zrobię, co będzie trzeba. Ty odszukaj swoją rodzinę.

Żegnaj, Shannow. Niech Bóg będzie z tobą.

Shannow i Oshere wyszli z kręgu, a Nu podniósł kamień i wykrzyknął coś w nie znanym Shannowowi języku. Nie było ani błyskawic, ani innych dramatycznych zjawisk. W jednej chwili Nu był – w następnej zniknął.

Shannowa ogarnęło poczucie utraty, gdy odwrócił się do Oshere.

Jesteś odważnym człowiekiem.

Nie, Shannow, żałuję, ale tak nie jest. Sipstrassi uczynił mnie tym, czym jestem. Chreena użyła magii kamieni, aby przywrócić mi dawną postać, jednak prawie od razu zacząłem znów się przemieniać. Jest upartą kobietą i użyłaby wszystkich kamieni świata, aby mnie zatrzymać. Taki dar Boga nie powinien być marnowany w ten sposób.

Ruszyli powoli do świątyni, przed którą zgromadziły się tłumy. Z budynku wynoszono ciała zabitych kapłanów.

Dlaczego nie walczyli? – zapytał Shannow. – Wróg był nieliczny.

Nie jesteśmy wojownikami, Shannow. Nie wierzymy w przemoc.

W świątyni dołączyła do nich Amaziga z zaciętą i ponurą miną.

Musimy porozmawiać, Shannow. Wybacz, Oshere. – Zabrała Człowieka Jeruzalem do wewnętrznego sanktuarium; ciało kapłana zniknęło, ale krew nadal brukała posadzkę. Amaziga odwróciła się gwałtownie. – Musisz podążyć za zabójcą i powstrzymać go. To ważne.

Dlaczego? Co może wam zrobić?

Miecz musi pozostać na swoim miejscu.

Nie rozumiem, dlaczego. Jeśli służy celom Boga...

Boga, Shannow? Bóg nie ma nic wspólnego z Mieczem. Z Mieczem? Co ja mówię? To nie miecz, Shannow; to pocisk – nuklearny pocisk. Latająca bomba.

Zatem Pastor sam pośle się do piekła. Czemu się martwisz?

Pośle nas wszystkich do piekła. Nie masz pojęcia o mocy takiego pocisku, Shannow. Zniszczy wszystko, co widać z wieży. W promieniu dwustu mil wszystko zostanie spalone, do gołej ziemi. Potrafisz to zrozumieć?

Wyjaśnij mi.

Amaziga zaczerpnęła powietrza, próbując uporządkować posiadaną wiedzę. Była Strażnikiem i nauczycielem, z pamięcią wzmocnioną przez Sipstrassi, i mogła przypomnieć sobie wszystkie fakty dotyczące pocisku. Był to PE (Pocisk Eksperymentalny). Długość: trzydzieści cztery metry i trzydzieści centymetrów. Średnica: dwieście dwadzieścia pięć centymetrów na pierwszym stopniu. Szybkość: osiemnaście tysięcy mil na godzinę w chwili odpalenia. Zasięg: czternaście tysięcy kilometrów. Masa bojowa: dziesięć razy trzysta pięćdziesiąt kiloton. Dziesięć głowic bojowych, przy czym każda mogła unicestwić duże miasto. Jak wyjaśnić taki Armageddon temu dzikusowi?

W Czasach Pomiędzy, Shannow, panował wielki strach i nienawiść. Ludzie zbudowali straszliwą broń, która w czasie okropnej wojny zrzucona została na miasto. Zniszczyła je do cna; setki tysięcy ludzi zginęły w jednym wybuchu. Ale wkrótce bomby stały się jeszcze potężniejsze, i zbudowano wielkie rakiety, które mogły przenosić je z kontynentu na kontynent.

Jak zatem przeżyły te narody?

Nie przeżyły, Shannow.

I te bomby przekrzywiły Ziemię?

Nie dokładnie. Ale nie to jest ważne. Tego... Pastora? nie wolno dopuścić do pocisku.

Dlaczego pocisk wisi na niebie? Dlaczego otaczają go krzyże, jeśli nie pochodzi od Boga? – wypytywał.

Chodźmy do moich komnat, spróbuję wytłumaczyć ci pewne rzeczy. Nie znam wszystkich odpowiedzi. Ale obiecaj mi, Shannow, że kiedy skończę, spróbujesz go powstrzymać.

Podejmę decyzję, kiedy usłyszę, co masz do powiedzenia.

Przeszli do komnaty Amazigi. Shannow usadowił się naprzeciwko jej biurka.

Wiesz – zaczęła – że ten ląd leżał kiedyś na dnie oceanu? Znajdujemy się w miejscu dawno temu zwanym Diabelskim Trójkątem. Nazwa wzięła się stąd, że w niewyjaśnionych okolicznościach ginęły tu statki i samoloty. Wiesz, co to są samoloty?

Nie.

Ludzie ich używali... Odkryli, że maszyny mogą wzbijać się w przestworza. Nazywali je samolotami; miały one wielkie skrzydła i silniki, które nadawały im ogromną szybkość w powietrzu. To, co widać na niebie wokół... miecza, to nie krzyże, tylko samoloty. Zostały pochwycone przez swego rodzaju pole statyczne... Dobry Boże, Shannow, to niemożliwe! – Nalała wina z dzbanka do kielicha, napiła się łapczywie i pochyliła w stronę słuchacza. – Atlanto wie skierowali w niebo moc wielkiego Kamienia Sipstrassi. Nie wiem, po co, ale tak zrobili. Kiedy Atlantyda zniknęła pod falami morza, moc kamienia przetrwała. Pochwyciła ponad sto samolotów i statków. Byłoby ich więcej, ale pole jest bardzo wąskie; moc osłabła z biegiem lat i statki pospadały na ziemię. Ich zniszczone kadłuby nadal można znaleźć na pustyni za Szczytem Chaosu. Jak pole złapało pocisk, mogę się tylko domyślać. Kiedy oś obrotu ziemi zmieniła się po raz drugi, nastąpiły katastrofalne trzęsienia Ziemi. W owym czasie ośrodkami wojskowymi sterowały komputery, które prawdopodobnie zinterpretowały wstrząsy jako atak jądrowy i zareagowały. Oto dlaczego w dużej części świata nadal utrzymuje się taki wysoki poziom promieniowania. Ziemia przekrzywiła się, pociski zostały wystrzelone, szansa na uratowanie resztek cywilizacji przepadła. Ten pocisk został prawdopodobnie wystrzelony z kraju zwanego Ameryką. Wpadł w pole statyczne i pozostawał w nim uwięziony przez trzysta lat.

Ale przecież ludzie z Czasów Pomiędzy musieli widzieć, tak jak my, samoloty wiszące w powietrzu. Skoro dysponowali taką potężną bronią, dlaczego nie zniszczyli kamienia?

Nie sądzę, żeby widzieli samoloty. Myślę, że Sipstrassi został zaprogramowany na przetrzymywanie uwięzionych obiektów w innym wymiarze, dla nas niewidzialnym. Stały się one widoczne dopiero wtedy, gdy moc zaczęła maleć.

Shannow potrząsnął głową.

Nie wyznaję się na tym, Amaziga, to mnie przerasta. Samoloty? Pola statyczne? Komputery? Ale ostatnio miewam dziwne sny. Siedzę w kryształowym bąblu wewnątrz unoszącego się wysoko na niebie olbrzymiego krzyża. Jakiś głos szepcze mi do ucha; ten ktoś nazywa się Wieża i każe mi wziąć kurs na zachód. Mój głos – zarazem nie mój – odpowiada, że nie wiemy, gdzie jest zachód. Wszystko idzie nie tak, jak powinno... dziwnie. Nawet ocean wygląda inaczej.

Kryształowy bąbel, Shannow, to kabina samolotu. A głos, jaki słyszysz, nie należy do kogoś o imieniu Wieża, ale pochodzi z wieży kontrolnej w miejscu zwanym Fort Lauderdale. Głos, który jest twój i zarazem nie twój, to głos porucznika Charlesa Taylora, który dowodzi pięcioma bombowcami torpedowymi Avenger marynarki wojennej w czasie lotu ćwiczebnego. Nadal widać je w szyku, blisko pocisku. Zaufaj mi, Shannow. Powstrzymaj Pastora.

Wstał.

Nie wiem, czy mi się uda. Ale postaram się – obiecał.


Rozdział trzydziesty drugi


Beth Mc Adam ocknęła się cała obolała. W głowie jej huczało, ręce i nogi ciążyły jak z ołowiu. Usiadła i zobaczyła dwóch mężczyzn, którzy wywlekli ją z chaty. Złapała kamień i poderwała się na nogi.

Wy wredne sucze syny! – syknęła.

Wyższy podniósł się płynnie i ruszył w jej stronę. Zamachnęła się, mierząc kamieniem w jego skroń, ale on zablokował cios i pchnął ją na ziemię.

Nie drażnij mnie – warknął. Włosy miał białe jak kreda, twarz młodą, gładką. Ukląkł obok niej. – Nie stanie ci się krzywda, masz na to słowo Magellasa. Potrzebujemy cię, żeby zakończyć naszą misję, to wszystko.

A moje dzieci?

Nic im nie jest. A ten powalony przez Lindiasa tylko stracił przytomność. Nic mu nie będzie.

Co to za misja? – zaciekawiła się, przygotowując się do ponownego ataku.

Nie bądź głupia – poradził. – Jeśli będziesz sprawiać kłopoty, połamię ci ręce. – Beth wypuściła kamień z palców. – Zostaliśmy wysłani, aby zabić Jona Shannowa. On cię poważa i dlatego odda się w nasze ręce w zamian za gwarancję twojego bezpieczeństwa.

Akurat! Zabije was obu.

Nie sadzę. Zdążyłem go poznać. Szanuję go, nawet lubię. Sam się podda.

Skoro go lubisz, to czemu chcesz go zabić?

A co ma uczucie do obowiązku? Król, mój ojciec, mówi, że Shannow musi umrzeć. W takim razie musi umrzeć.

Dlaczego nie zmierzysz się z nim jak na mężczyznę przystało?

Magellas zaśmiał się.

Jesteśmy egzekutorami, nie bawimy się w pojedynki. Gdybym miał rozkaz zmierzyć się z nim na równych warunkach, wtedy bym tak zrobił, podobnie jak mój brat, Lindian. Ale to nie jest konieczne i tym samym stanowi niepotrzebne ryzyko. Rozprawimy się z nim z twoją pomocą... albo bez niej. Ale chyba nie chcesz, żebym połamał ci ręce. Pomożesz nam? Twoje dzieci cię potrzebują, Beth Mc Adam.

Co mam ci powiedzieć?

Że zostaniesz z nami i nie będziesz próbować żadnych sztuczek z kamieniami.

Nie mam wielkiego wyboru, prawda?

Obiecaj. To mnie nieco rozluźni.

Zrobię, co każesz. Wystarcza?

Musi. Przyrządziliśmy trochę jedzenia. Sprawisz nam przyjemność, przyłączając się do posiłku.

Gdzie jesteśmy?

W jednym z waszych świętych miejsc, jak mi się wydaje – odparł Magellas, wskazując na rozgwieżdżone niebo. Kilkaset stóp nad nimi, połyskując srebrzyście w poświacie księżyca, wisiał Miecz Boga.


Amaziga Archer siedziała w samotności po odejściu Shannowa. Na biurku piętrzyły się święte zwoje strzeżone przez Dianae. Jej mąż, Samuel, przez cztery lata uczył ją znaczenia symboli, które przypominały pismo klinowe starożytnej Mezopotamii. Większa część złotej folii pokryta była astrologicznymi notatkami i mapami systemów gwiezdnych. Ostatnie trzy, łącznie z tym przegapionym przez Pastora, zawierały przemyślenia astrologa Araksisa.

Amaziga przeczytała pierwsze dwa. Wstrząsnął nią dreszcz.

Wiedza w znacznej mierze przerastała jej możliwości, ale zrozumienie ułatwiały starożytne legendy dotyczące losu Atlantydy. Jej mieszkańcy znaleźli potężne źródło mocy, jednakże wykorzystali je w niewłaściwy sposób: spowodowali katastrofalny potop i kontynent został zalany przez fale oceanu. Teraz Amaziga zrozumiała. Otworzenie bram czasu zachwiało delikatną równowagą sił grawitacji. Ziemia, krążąca jednostajnie wokół Słońca, została narażona na przyciąganie drugiego, a może i większej liczby słońc. Trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów, wspomniane w zwojach Araksisa, były tylko symptomami tortur, jakim podlegała ciągnięta w przeciwnych kierunkach planeta. Obecne trzęsienia ziemi miały ten sam charakter: planeta drżała, przyciągana przez dwa ogromne słońca.

Shannow miał rację – rychła zagłada Atlantydy stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo dla nowego świata. Strażnicy znali relacje naocznych świadków Drugiego Potopu, który starł z powierzchni planety cywilizację kwitnącą od dziesiątków tysięcy lat. Jeden fakt był dla nich nieodgadniona tajemnicą: świadkowie wspominali o dwóch słońcach na niebie. Amaziga bezkrytycznie przyjęła teorię Strażników, że w rzeczywistości drugie „słońce” było eksplozją nuklearną. Teraz nie była taka pewna. Złote zwoje mówiły o bramie do świata latających maszyn i potężnej broni. Koło historii? Czyżby zagłada Atlantydy spowodowała unicestwienie cywilizacji dwudziestego pierwszego wieku? A co z dwudziestym czwartym... Co z teraźniejszością? Dobry Boże, czy życie na ziemi znów zginie?

Wieczorny wiatr chłodził jej skórę. Amaziga zaciągnęła ciężkie kotary i zapaliła lampy. Co takiego jest w naszej rasie, dumała, co zawsze wiedzie nas drogą zniszczenia?

Wróciła do biurka, podniosła ostatni zwój i prześledziła słowa w łagodnym, złotym świetle lamp. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.

Słodki Jezu! – szepnęła. Zabrała pistolet i wybiegła po schodach na dziedziniec. Nadal stała tam klacz Nu; Amaziga wdrapała się na siodło i popędziła przez miasto. Za główną bramą lwy ucztowały na ciałach gadów; nie poświęciły jej uwagi, gdy biczem zmusiła kobyłkę do galopu.


Shannow ścigał Pastora z umiarkowaną prędkością. Ogier był zmęczony i potrzebował odpoczynku, a poza tym zapadał zmierzch. Wiedział, że jeśli wierzchowca spotka jakieś nieszczęście, wówczas straci ostatnią szansę. Człowiek Jeruzalem kołysał się w siodle; też był zmęczony. W jego umyśle wirowała wiedza, jaką przekazała mu Amaziga. Dawno temu świat był prostym miejscem, w którym istnieli dobrzy ludzie, źli ludzie i nadzieja na odnalezienie Jeruzalem. Teraz wszystko uległo zmianie.

Miecz Boga był po prostu bronią stworzoną przez ludzi w celu zniszczenia innych ludzi. Otaczał go nie wieniec krzyży, lecz samoloty z przeszłości. Gdzie zatem był Bóg? Shannow podniósł manierkę i napił się wody. Widział już kontury Szczytu Chaosu. Gdy chmury rozstąpiły się, zobaczył miecz lśniący jak srebro na nocnym niebie.

Gdzie jesteś, Panie? – zapytał na głos. – Dokąd idziesz?

Nie było odpowiedzi. Shannow pomyślał o Nu – miał nadzieję, że budowniczy okrętów wrócił bezpiecznie do domu.

Ogier stąpał ociężale, ale niestrudzenie. Świtało, gdy Shannow skierował go w górę skalistego podnóża, do Szczytu Chaosu i Zaręczynowego Stawu. Obejrzawszy się dostrzegł w dali jeźdźca zmierzającego ku iglicy. Podniósł lunetę do oczu, wyregulował ostrość. Poznał Amazigę. Jej klacz była zajeżdżona prawie na śmierć, pokryta pianą – ledwo powłóczyła kopytami. Shannow schował lunetę do sakwy i pokonał ostatnie wzniesienie. Oczy piekły go ze zmęczenia, gdy skierował ogiera w dół, ku sadzawce. Tam zsiadł i rozejrzał się uważnie. Szczyt wznosił się jak poszarpany palec. Blisko ostatniego występu dostrzegł Pastora. Był zbyt daleko, aby liczyć na celny strzał.

Witaj, Shannow.

Człowiek Jeruzalem obrócił się na pięcie, mierząc z pistoletów w nieznajomego. Potem zobaczył Beth McAdam. Szczupły białowłosy mężczyzna opasywał ramieniem szyję kobiety i przyciskał lufę pistoletu do jej głowy. Ten, który mówił – człowiek z jego snów – stał kilka kroków z boku.

Muszę przyznać, Shannow, że jestem ci wdzięczny – podjął Magellas. – Zabiłeś tego bezczelnego wieprza Rhodaeula, a to dla mnie wielka przysługa. Jednak król królów wydał na ciebie wyrok śmierci.

A co ona ma z tym wspólnego? – zapytał Shannow.

Zostanie uwolniona w chwili, gdy odłożysz broń.

To znaczy w chwili mojej śmierci?

Dokładnie. Ale śmierć będzie szybka. – Magellas wyciągnął pistolet. – Obiecuję.

Shannow nadal celował w młodego mężczyznę. Broń była gotowa do strzału, palec spoczywał na spustach.

Nie słuchaj go, Shannow. Rozwal go! – krzyknęła Beth McAdam.

Puścicie ją?– zapytał.

Jestem człowiekiem honoru – powiedział Magellas. Shannow pokiwał głową.

Zatem załatwione.

W tej samej chwili Beth McAdam podniosła nogę i z całej siły wbiła obcas wysokiego buta w śródstopie Lindiana. Tyłem głowy trzasnęła go w twarz i wyrwała się. Gdy Lindian zaklął i poderwał pistolet, zza skały wyłonił się Ciem Steiner. Lindian zobaczył go i odwrócił się, lecz było za późno. Huknął strzał i smukły wojownik runął na ziemię z kulą w sercu.

Gdy Beth przystąpiła do działania, Magellas wystrzelił i kula zerwała Shannowowi kapelusz z głowy. Człowiek Jeruzalem nacisnął spusty. Magellas zachwiał się, jednak nie upadł. Shannow strzelił jeszcze raz. Ranny osunął się na kolana, jeszcze próbując złożyć się do strzału. Pistolet wypadł z jego dłoni. Wojownik podniósł głowę.

Lubię cię, Shannow – powiedział z nikłym uśmiechem. Potem zamknął oczy i znieruchomiał.

Shannow podbiegł do Steinera. Rana w piersiach znów mu się otworzyła i twarz miał upiornie bladą, gdy przysiadł ciężko na kamieniu.

Zrewanżowałem się, Shannow – wyszeptał.

Zbliżyła się Beth.

Chyba ci odbiło, Ciem... ale dzięki. Do diabła, skądeś się tu wziął?

Szybko się ocknąłem. Buli przyszedł w odwiedziny, więc zostawiłem z nim dzieciaki, a sam ruszyłem po śladach. Wygląda na to, że teraz nic nam nie grozi.

Wręcz przeciwnie – powiedział Shannow.

Pastor dotarł już do występu i znalazł się poza zasięgiem. Patrzyli, jak wyciąga rękę.

Miecz Boga zadrżał na niebie.


Shannow rzucił się biegiem do podstawy iglicy, zrzucił czarny płaszcz, cisnął go na ziemię. Złapał najbliższy występ skalny i podciągnął się w górę. Ponad nim piętrzył się szczyt. Sięgnął do następnego chwytu i rozpoczął powolną wspinaczkę.

Beth i Steiner z dołu obserwowali jego wysiłki. Wysoko, na występie, Pastor zaczął śpiewać urywki ze Starego Testamentu.

Miecz na mieszkańców Babilonu, na jego przywódców oraz na jego mędrców... Miecz na całą mieszaninę narodów... Miecz na jego wody, by wyschły... I nikt w nim nie będzie mieszkał, ani się nie osiedli w nim żaden człowiek...

Wiatr niósł daleko jego słowa.

Amaziga dobrnęła na szczyt wzniesienia; kobyła padła na stoku. Zbiegła do sadzawki i zobaczyła Shannowa wspinającego się po licu skały.

Nie! – krzyknęła. – Zostaw go, Shannow. Daj mu spokój!

Ale Człowiek Jeruzalem nie odpowiedział. Gdy Amaziga wyciągnęła pistolet i wycelowała w niego, Beth rzuciła się na nią. Pistolet wypalił, odłupując kamień przy lewej ręce Shannowa; on skulił się instynktownie, niemal odpadając od skały. Beth wyrwała broń i odepchnęła kobietę.

Musimy go powstrzymać! – zawołała Amaziga. – Musimy!

Z nieba dobiegło niskie dudnienie. Z rękojeści miecza buchnęły płomienie i kłęby dymu. Shannow był wykończony – ręce dygotały mu z wysiłku, jaki podejmował, aby piąć się w górę. Ale był już blisko. Pot spływał mu po twarzy, gdy zmuszał obolałe kończyny do ruchu.

Słyszał już głos Pastora:

Dzień ów będzie dniem gniewu... dniem ciemności i mroku, dniem chmury i burzy... Moim mieczem pobici będziecie...

Gdy pocisk zadrżał, kilka samolotów na skraju pola statycznego uwolniło się i ryk silników zagrzmiał ponad pustynią za szczytem. Shannow dotarł do występu. Leżał przez kilka sekund, zbyt wycieńczony, żeby cokolwiek zrobić.

Pastor zobaczył go.

Witaj, bracie. Witaj! Dzisiaj usłyszysz kazanie niepodobne do innych, bowiem Miecz Boga wraca do domu.

Nie – wychrypiał Shannow. – To nie miecz, Pastorze. – Ale ten człowiek go nie słyszał.

To błogosławiony dzień. To moje przeznaczenie.

Z ogłuszającym rykiem pocisk wyrwał się z pola i zaczął piąć się w niebo.

Nie! – wrzasnął Pastor. – Nie! Wracaj! – Wyciągnął rękę.

Pocisk zwolnił i zaczął obracać się w powietrzu. Wieża zadygotała. Potężna błyskawica przecięła niebo na południu, powietrze rozstąpiło się niczym kurtyna i na niebie rozbłysło drugie słońce. Shannow poderwał się na kolana. Z występu widział ogromną bramę otwartą przez Pendarrica, a za nią – jego legiony. Blask był oślepiający. Na niebie pocisk już prawie zawrócił. Shannow wyciągnął pistolet. W chwili, gdy miał strzelić do Pastora, iglicą zakołysał spazm trzęsienia ziemi. Ogromna szczelina otworzyła się na pustyni... sadzawka zniknęła... wieża przekrzywiła się, wielkie płaty kamieni oderwały się od ścian. Shannow rzucił broń i przywarł do występu. Pastor, koncentrujący uwagę na pocisku, stracił oparcie pod nogami i stoczył się z półki. Spadł w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była sadzawka. Zderzenie z ziemią było tak silne, że ciało rozpadło się na kawałki.

Ciem Steiner, Beth i Amaziga odsunęli się spiesznie od krawędzi nowej rozpadliny, szukając schronienia wyżej na zboczu. Shannow podniósł się. Pocisk zawrócił i kierował się prosto ku niemu.

Patrzył posępnie na broń swojej zagłady, żałując, że nie może wysłać tego potwora za otwartą bramę. W odpowiedzi na jego myśli pocisk zakołysał się i skręcił w powietrzu. Shannow nie pojmował cudu, bowiem nie wiedział o Kamieniu Sipstrassi, którego moc tętniła pod skałą, ale serce zatrzepotało mu na myśl, że Miecz Boga jest posłuszny jego życzeniom. Skoncentrował się ze wszystkich sił. Srebrzysty pocisk niczym włócznia pomknął przez bramę czasu. Legiony Pendarrica patrzyły, jak sunie... w locie oderwał się jeden człon. Shannowa ogarnęło gorzkie rozczarowanie, bo nic sienie stało. Potem rozbłysło światło tysiąca słońc i rozległ się huk jakby końca światów.

Brama zniknęła.


Rozdział trzydziesty trzeci


Nu-Khasisatra otworzył oczy i stwierdził, że stoi w kręgu kamieni za królewskimi ogrodami, dwieście kroków od świątyni Ad. Na niebie mrugały gwiazdy, miasto pogrążone było we śnie. Popędził wysadzaną drzewami Aleją Królów, pokonał bramy z pereł i srebra. Jego kroki przebudziły starego żebraka, który prosząco wyciągnął rękę.

Wesprzyj mnie, wielmożny panie – rzucił sennie, ale Nu minął go bez słowa. Żebrak posłał w jego ślady stłumione przekleństwo i skulił się pod wytartymi kocami.

Zadyszany Nu dotarł na Ulicę Kupców. Zwolnił, potem znów podbiegł, i wreszcie znalazł się przy zaryglowanej bramie własnych ogrodów. Zerkając na prawo i lewo wspiął się na żelazne ogrodzenie, zeskoczył z drugiej strony i pomknął do domu. Wielki pies zbił go z nóg, ale gdy Nu podniósł się na kolana i wyciągnął rękę, zwierzę stanęło jak wryte i zaczęło go obwąchiwać.

Co jest, Nimrod? Przecież widzieliśmy się nie tak dawno – powiedział Nu. Czarny pies zaczął merdać ogonem. Nu podrapał go za uszami. – Chodź, poszukamy twojej pani.

Drzwi domu też były zaryglowane. Nu zabębnił w nie pięściami. W oknie na górze rozbłysło światło, na balkon wyszedł służący.

Kto tam?

Otwieraj. Pan wrócił do domu – odkrzyknął Nu.

Słodki Chronosie! – zawołał sługa, Purat. Chwilę później rygle zostały odsunięte i Nu wszedł do domu. Purat, od lat wiernie służący swemu panu, zamrugał na widok jego dziwnego przyodziewku, ale Nu nie miał czasu na pogawędki.

Zbudź służbę – rozkazał – i spakuj swoje rzeczy i żywność na podróż.

Dokąd się udajemy, panie?

Tam, gdzie będzie bezpiecznie, jak Bóg da. – Nu wspiął się po kręconych schodach na górę i otworzył drzwi sypialni, gdzie spała Pahsad. Usiadł na szerokim, okrytym jedwabiem łożu i pogładził jej ciemne włosy. Pashad otworzyła oczy.

Czy to kolejny sen? – wyszeptała.

To nie sen, umiłowana. Jestem tutaj. Usiadła i zarzuciła ramiona na szyję męża.

Wiedziałam, że wrócisz. Tak żarliwie się o to modliłam.

Nie mamy czasu, Pashad. Świat, jaki znamy, dobiega końca, dokładnie tak, jak powiedział mi pan nasz, Chronos. Musimy dostać się do portu. Który z moich okrętów stoi w zatoce?

– „Arcanau” czeka gotowy do drogi, z żywym inwentarzem dla wschodnich kolonii.

Zatem niech będzie „Arcanau”. Zbudź dzieci i spakuj ciepłe ubrania. Pójdziemy do doków i odszukamy kapitana Conalisa; musimy być gotowi do wyruszenia jutro o zmierzchu.

Statek nie został odprawiony, kochanie. Nie pozwolą nam wypłynąć; zamkną ujście zatoki.

Nie sądzę, nie jutro. Ubierz się szybko i zrób, co ci kazałem.

Pashed odrzuciła jedwabne okrycie i wstała z łóżka.

Wiele się wydarzyło od czasu twojego odejścia – mówiła, zdejmując nocną koszulę i zakładając ciepłą wełnianą suknię ze skrzyni przy oknie. – Zniknęła połowa kupców i rzemieślników ze wschodniej dzielnicy; mówią, że król zabrał ich do innego świata. W mieście panuje wielkie poruszenie. Znasz moją daleką kuzynkę, Karię? Jest żoną nadwornego astrologa, Araksisa. Mówi, że wielki Kamień Sipstrassi został przeniesiony do gwiezdnej wieży, aby przechwycić potężną broń, jaką mają wysłać przeciwko nam wrogowie.

Co? Do gwiezdnej wieży?

Tak. Karia mówi, że Araksis jest ogromnie zaniepokojony. Król powiedział mu, że wrogowie z innego świata będą próbowali zniszczyć cesarstwo.

I ustawili kamień, aby to powstrzymać? Słuchaj uważnie, Pashad. Zabierz dzieci i znajdź Conalisa; każ mu przygotować statek do wypłynięcia o zmroku. Dołączę do was na pokładzie. Gdzie cumuje „Arcanau”?

Przy dwunastym nabrzeżu. Dlaczego nie pójdziesz z nami?

Podszedł do niej i zamknął ją w mocarnym uścisku.

Nie mogę. Mam jeszcze coś do załatwienia. Ale zaufaj mi, Pashad. Kocham cię.

Pocałował ją delikatnie i wybiegł z pokoju. Na dziedzińcu czekali dwaj służący; obok nich piętrzyły się zapakowane w pośpiechu kufry. Purat nadjeżdżał wozem od strony bramy. Brzask rozjaśniał niebo.

Purat! Zaprzęgaj rydwan. Chyżo!

Tak, panie. Ale siwki zostały pożyczone panu Bonantae. Jest tylko gniada kobyła i wałach, a one nigdy nie chodziły w parze.

Zaprzęgaj.

Tak jest, panie.

Parę minut później Nu-Khasisatra gnał niedobranym zaprzęgiem w kierunku dalekiej gwiezdnej wieży. Wałach był silniejszy od klaczy, co utrudniało powożenie drewnianym rydwanem, ale Nu nie zwalniał tempa – liczył, że siła pozwoli mu zapanować nad zwierzętami. Rydwan podskoczył na kamieniu; Nu zachwiał się, ale szybko odzyskał równowagę i pędził dalej przez skazane na zagładę miasto.

Pan rozkazał mu znaleźć Miecz Boga... a on zawiódł. Ale Shannow obiecał zastąpić go i zrobić, co będzie konieczne. Wreszcie Nu zrozumiał, co to oznacza. Shannow miał wysłać miecz przez bramę, i taki miał być koniec świata. Miecz Boga był jasnym światłem z jego wizji, a Araksis używał mocy Sipstrassi, aby powstrzymać zagładę.

Niebo było już jasne, gdy Nu zajechał na dziedziniec przy gwiezdnej wieży. Podbiegli do niego dwaj wartownicy, złapali cugle spienionych koni.

Nu zeskoczył na ziemię.

Jest tu Araksis?

Mężczyźni omietli wzrokiem jego dziwaczny strój i popatrzyli na siebie.

Muszę zobaczyć się z nim w sprawie nie cierpiącej zwłoki – nalegał Nu.

Pójdziesz z nami, panie – zadecydował wartownik. – Kapitan straży zada wam parę pytań.

Nie ma czasu – warknął Nu, waląc go w szczękę potężną pięścią. Wartownik runął jak ścięte drzewo. Drugi wyciągał miecz, kiedy Nu do niego doskoczył; pięść wzniosła się i opadła, i wartownik legł obok swego towarzysza.

Drzwi gwiezdnej wieży zaryglowane były od środka. Kiedy naparł na nie ramieniem, deski wybrzuszyły się, ale nie chciały ustąpić. Nu cofnął się i kopnął w zamek; drzwi otworzyły się z hukiem.

Pokonując po dwa stopnie na raz, popędził na szczyt wieży. Drugie drzwi nie były zamknięte. Za biurkiem, pochylony nad wielką mapą, siedział ciemnolicy, przystojny mężczyzna w złotym diademie na czole. Podniósł głowę, gdy Nu wszedł do komnaty.

Kim jesteś?– zapytał ostro.

Nu-Khasisatra.

Mężczyzna szeroko otworzył oczy.

Nosisz imię zdrajcy i heretyka. Co cię sprowadza?

Muszę cię powstrzymać, Araksisie... w imię największej świętości.

Nie wiesz, co mówisz. Światu grozi niebezpieczeństwo.

Świat już jest martwy. Wiesz, że mówię prawdę; widziałeś przyszłość, astrologu. Niegodziwość króla zaburzyła harmonię świata. Chronos, nasz pan, postanowił położyć kres złu.

Ale są tu tysiące... setki tysięcy niewinnych. Musimy chronić tysiącletnią cywilizację. Na pewno się mylisz.

Mylę się? Widziałem zagładę światów. Chodziłem wśród ruin Ad. Widziałem posąg Pendarrica, obalony przez rekina w głębinach oceanu. Nie mylę się.

Mogę to powstrzymać. Mogę, Nu. Ten Miecz Boga jest tylko potężną maszyną. Mogę powstrzymać go z pomocą Sipstrassi... posłać tam, gdzie nikogo nie zabije.

Nie mogę pozwolić ci na tę próbę – oznajmił Nu cicho, patrząc na czyste, błękitne niebo.

Nie możesz niczemu przeszkodzić, zdrajco. Moc rozpina się w bramie jak tarcza. Osłania również miasto. Każdy metalowy obiekt na niebie wokół Ad zostanie przechwycony – nic nie zdoła się przebić. Możesz mnie zabić, Nu-Khasisatro, ale to nie zmieni magii. I nie możesz bez szkody zbliżyć się do kamienia, gdyż chroni go potężne zaklęcie.

Nu popatrzył na olbrzymi Kamień Sipstrassi. Do jego powierzchni przyspawano złote druty, które odchodziły do sześciu kryształowych kul umieszczonych w srebrnej kratownicy.

Wyjdź stąd, póki jeszcze możesz – poradził Araksis. – Jesteśmy spowinowaceni, zatem dam ci godzinę, zanim powiadomię króla o twoim powrocie.

Nu zignorował go. Podszedł do biurka, zmiótł z blatu pergaminy i wsunął ręce pod dębowy blat. Naprężył muskuły, podźwignął ciężki mebel.

Nie! – Araksis z wrzaskiem rzucił się na większego od siebie mężczyznę.

Nu puścił biurko i zdążył się odwrócić. Pchnięty potężnie, pociągnął astrologa za sobą. Trzasnął go grzbietem dłoni w twarz; Araksis był oszołomiony, lecz nadal kurczowo wczepiał się w jego ubranie. Budowniczy statków wyprostował się i cisnął Araksisa na ścianę; odwrócił się do biurka, stęknął z wysiłku, podniósł je nad głowę i rzucił na srebrne rusztowanie. Błyskawica skoczyła po pokoju, strzaskała wysokie okno i zapaliła aksamitne zasłony. Srebrna kratownica stopiła się, jeden z kryształów pękł pod ciężarem biurka, trzy spadły na podłogę. Nu złapał stołek i rozbił je na kawałki.

Nie masz pojęcia, co narobiłeś – wyszeptał Araksis. Krew sączyła się z rozcięcia na jego skroni.

Z dziedzińca dobiegł krzyk. Nu zaklął i podbiegł do okna. Przy ciałach wartowników klęczeli trzej inni.

Wypadł na schody. Dwaj strażnicy pojawili się w drzwiach na dole, ale runął na nich niczym taran i usunął ich z drogi. Wybiegł na światło dzienne, uchylił się przed zamaszystym cięciem miecza i zbił strażnika z nóg. Skoczył na rydwan, strzelił z bicza nad głowami koni. Rumaki naprężyły postronki uprzęży i galopem ruszyły za bramę.

W wysokiej wieży gwiezdnej Araksis z trudem się pozbierał. Cztery kryształy zostały zniszczone, a nie miał już czasu na naprawę. Dwa nadal wisiały na swoich miejscach – powinno wystarczyć, by rozpostrzeć parasol mocy nad miastem. Jeśli miecz będzie nakierowany na Ad, wiązka przechwyci go na niebie i zneutralizuje jego straszliwą moc. Jeśli nie, minie miasto i eksploduje gdzieś na oceanie, nie wyrządzając szkód. Araksis podszedł do wielkiego kamienia i zaczął szeptać słowa mocy.

Rydwan mknął w stronę miasta. Nu miał nadzieję, że zrobił dość, by udaremnić plany Araksisa. Jeśli nie, świat Shannowa poniesie konsekwencje niegodziwości Pendarrica.

Konie były zmęczone i upłynęły dwie godziny, nim Nu zajechał do portu. „Arcanau” stał przy dwunastym nabrzeżu, jak powiedziała Pashad. Zostawił rydwan i wbiegł po trapie. Na jego widok Conalis, krzepki kapitan statku, odszedł od rumpla.

To szaleństwo, wasza miłość – powiedział. – Przypływ jest przeciw nam, nie mamy zezwolenia i jeszcze nie zakończyliśmy załadunku zwierząt.

To dzień szaleństwa. Jest tu moja żona?

Tak, i wasi synowie i słudzy; sana dole. Kapitanat zarządził inspekcję. Co mam powiedzieć zarządcy portu?

Co tylko sobie życzysz, Conalisie. Masz rodzinę?

Żonę i dwie córki – Przyprowadź je na statek.

Po co?

Chciałbym im dać wspaniały prezent... tobie też. Niech to wystarczy za odpowiedź. Teraz zamierzam pospać parę godzin. Zbudź mnie o zmierzchu. I powiedz załodze, że kto ma żonę albo ukochaną, niech przyprowadzi ją na pokład. Mam prezenty dla wszystkich.

Jak sobie życzysz, wasza miłość. Ale będzie lepiej, gdy powiem, że to pani Pashad rozdaje podarki. Ty nadal zwany jesteś zdrajcą.

Obudź mnie wieczorem i odłóż inspekcję do jutra.

Tak, wasza miłość Nu wyciągnął się na wąskiej koi, zbyt zmęczony, by odszukać Pashad. Sen nadszedł w parę sekund po zamknięciu oczu...

Przebudził się nagle i ujrzał Pashad. Powieki ciążyły mu z rozespania; miał wrażenie, że położył się przed chwilą.

Zapada zmierzch, panie – powiedziała Pashad.

Dzieci mają się dobrze?

Tak, są bezpieczne. Ale na pokładzie tłoczą się żony i dzieci załogi.

Sprowadź ich wszystkich na dół. Ja porozmawiam z Conalisem. Przyślij go na rufę.

Co się dzieje, Nu? Nic nie rozumiem.

Niedługo się dowiesz, ukochana. Wierz mi.

Conalis czekał przy rumplu.

Nie pojmuję, wasza miłość. Powiedziałeś, że chcesz wypłynąć o zmroku, ale przecież musimy wysadzić kobiety i dzieci.

Nikt nie zejdzie na ląd – oświadczył Nu, przypatrując się niebu. Conalis zaklął cicho. W stronę statku maszerował oddział żołnierzy.

Musiało się rozejść, panie, że tu jesteś. Teraz wszyscy jesteśmy zgubieni.

Nu pokręcił głową. – Patrz tam! – krzyknął, wskazując w niebo, na którym rozpinał się długi, srebrny łuk. – Tnij cumy! – ryknął. – Zrób to, jeśli cenisz swoje życie!

Conalis zerwał topór z haka i przeciął cumy na rufie i dziobie. „Arcanau” odsunął się od nabrzeża i Nu pchnął rudel ostro w lewo. Czując ruch statku, zaciekawione kobiety i dzieci wypadły na pokład. Żołnierze zatrzymali się na skraju nabrzeża; burta statku odsunęła się na tyle, że nie śmieli zaryzykować skoku. Przy wyjściu z portu czekała długa trirema, jej brązowy taran połyskiwał w blasku zachodzącego słońca.

Zatopi nas! – krzyknął Conalis.

Nie, nie zatopi – odparł z przekonaniem Nu.

Ujrzeli potężny rozbłysk białego światła, usłyszeli huk, który zakołysał ziemią. Straszliwe drżenie wstrząsnęło miastem, „Arcanau” zadygotał – Opuścić żagiel? – zapytał Conalis.

Nie, to by nas zgubiło. Zabierz wszystkich pod pokład.

Niebo pociemniało, lecz po chwili rozjaśniło je słońce, które majestatycznie wynurzyło się zza horyzontu. Huraganowy wiatr z rykiem uderzył w Ad. Nu wyjął z kieszeni Kamień Sipstrassi i wyszeptał modlitwę. Fala przypływu, wysoka na ponad tysiąc stóp, przetoczyła się przez miasto. Nu widział potężne drzewa kotłujące się w prądzie. Gdyby któreś uderzyło w burtę, „Arcanau” rozpadłby się na kawałki. Statek obrócił się powoli, mierząc prosto w gigantyczną ścianę wody. Zaciskając w ręku Sipstrassi, Nu poczuł uderzenie fali. Powoli, jak gdyby unoszony gigantyczną dłonią, statek wspinał się na ryczący, spieniony mur wody. Ani jedna kropla nie zamoczyła pokładu, gdy wznosił się na sam grzbiet fali. Daleko w dole trirema podskoczyła jak korek i uderzyła w urwisko; rozsypała się i zniknęła pod wodą. Na wschodzie pióropusz fali niepohamowanie pędził w głąb lądu.

Zapadła cisza. Conalis przysunął się do Nu. Jego twarz była szara jak popiół.

Wszystko zniknęło – wyszeptał. – Świat został zniszczony.

Nie – powiedział Nu. – Nie świat. Tylko Atlantyda. Podnieś żagiel. Kiedy woda opadnie, znajdziemy nowy dom.

Uśmiechnął się krzywo, słysząc zwierzęta hałasujące pod pokładem.

Przynajmniej mamy bydło i owce.

Pashad wyszła na pokład, prowadząc synów: Szema, Chama i Jafeta. Nu ruszył jej na spotkanie.

Co z nami będzie? – zapytała. – Dokąd popłyniemy?

Nieważne, ale już zawsze będziemy razem – obiecał Nu.



Rozdział trzydziesty czwarty


Shannow usiadł na półce. Czuł się wybornie – lepiej, niż kiedykolwiek w ciągu minionych lat. Było to osobliwe wrażenie. Od dawna nie odpoczywał, a mimo to rozpierała go siła. Raptem pęknięcie zarysowało powierzchnię występu, wieża zadrżała. Szybko przesunął się nad krawędzią i rozpoczął mozolną wędrówkę ku ziemi. Wieża zadygotała, czubek odłamał się i roztrzaskał u podstawy. Shannow przywarł do ściany, gdy wokół przelatywały kamienie. Odczekał chwilę i ostrożnie zszedł na dół. Podbiegła do niego Beth.

Mój Boże, Shannow. Popatrz na siebie! Do diabła, co tam się stało?

O co ci chodzi?

Jesteś młody. Włosy masz czarne, twoja skóra... To niewiarygodne.

W pobliżu rozległ się słaby jęk. Razem podeszli do Pastora. Miał połamane ręce i nogi, krew sączyła się z jego ucha. Shannow ukląkł przy nim.

Miecz...? – wyszeptał Pastor. Shannow ujął w dłonie jego głowę.

Poleciał do świata przeznaczonego mu przez Boga.

Umieram, Shannow. I nie stanę przed Jego obliczem. Zawiodłem Go...

Spokojnie, Pastorze. Człowiek ma prawo do popełniania błędów.

Zawiodłem Go.

Wszyscy sprawiamy Mu zawód – rzekł cicho Shannow. – Ale On nie ma nam tego za złe. Zrobiłeś, co w twojej mocy, i starałeś się ze wszystkich sił. Uratowałeś miasteczko. Zrobiłeś dużo dobrego. On to widział, Pastorze. On wie.

Chciałem... by mnie... pokochał. Chciałem... zasłużyć... – jego głos wyciszał się stopniowo.

Wiem. Spoczywaj w pokoju. Wracasz do domu, Pastorze. Ujrzysz chwałę Pana.

Nie. Byłem... zły, Shannow. Zrobiłem tyle złych rzeczy. – Łzy wezbrały w oczach Pastora. – Pójdę do piekła.

Nie sądzę – zapewnił go Shannow. – Gdybyś nie wszedł na ten szczyt, być może świat znów by się przekrzywił. Nikt nie jest doskonały, Pastorze. Ty przynajmniej próbowałeś wstąpić na Jego drogę.

Pomódl się... za mnie... Shannow.

Uczynię to.

To nie był Bóg... prawda?

Nie. Spoczywaj w pokoju. – Oczy Pastora zamknęły się, ostatnie chrapliwe tchnienie ucichło w jego piersi.

Shannow podniósł się.

Naprawdę tak myślisz? – zapytała Beth. – Że nie będzie smażył się w piekle?

Człowiek Jeruzalem wzruszył ramionami.

Taką mam nadzieję. Był udręczonym człowiekiem, a chciałbym wierzyć, że Bóg patrzy na takich łaskawym okiem.

Zbliżyła się Amaziga Archer.

Czemu do mnie strzelałaś? – zapytał Shannow.

Aby spróbować odmienić przeszłość, Shannow. Przeczytałam złote zwoje. – Roześmiała się niespodziewanie. – Koło historii, Człowieku Jeruzalem. Pendarric przejął władzę nad umysłem Pastora... czy też Głosiciela, jak jest zwany z zwojach Araksisa. Dzięki niemu Pendarric dowiedział się, że potężna broń zostanie wymierzona w Atlantydę, że ona spowoduje przekrzywienie świata. Wiesz, co zrobił? Kazał przenieść Sipstrassi do tej wieży i rozkazał Araksisowi nastawić moc na przechwycenie miecza nad Ad. Rozumiesz, co mówię? Dwanaście tysięcy lat temu Pendarric stworzył pole statyczne, żeby złapało pocisk. I złapało go – dwanaście tysięcy lat później. Rozumiesz?

Nie.

To takie beznadziejnie proste. Gdyby Pendarric nie dowiedział się o pocisku i nie przedsięwziął środków, aby go przechwycić, wtedy by go tu nie było. Nie można zmienić przeszłości, Shannow. Nie można.

Ale dlaczego chciałaś mnie zabić?

Bo właśnie zniszczyłeś dwa światy. Gdybyś nie wysłał tej bomby w przeszłość, stary świat nie mógłby zostać zniszczony. Widzisz, Pendarric był również odpowiedzialny za Drugi Potop. Myślałam, że zdołam odmienić historię... ale nie. – Popatrzyła na Shannowa, a on zobaczył ból i nienawiść w jej oczach. – Już nie jesteś Człowiekiem Jeruzalem, Shannow. O, nie. Teraz jesteś Człowiekiem Armageddonu: niszczycielem światów.

Shannow nie odpowiedział. Amaziga odwróciła się i podeszła do ruin wieży. Pod pokruszoną skalną skorupą połyskiwał biały marmur. U podstawy widniało wejście. Amaziga wspięła się po schodach. Okryty kurzem szkielet leżał w pobliżu Sipstrassi, który wypadł z czary; na palcach kościotrupa połyskiwały pierścienie, a złoty diadem nadal opasywał czaszkę. Shannow, Beth i Steiner wsunęli się za nią do komnaty. Shannow zaprowadził Steinera do Sipstrassi i przyłożył jego rękę do kamienia. Żyły złota stały się cieńszy, ale moc wezbrała w nim i uleczyła jego rany.

Z zewnątrz dobiegał ryk silników, gdy uwolnione samoloty zataczały kręgi, szukając miejsca do lądowania.

Amaziga uklękła i podniosła zwój złotej folii.

Miecz – czytała – nie przeleciał w pobliżu Ad. Ale potem rozległ się hałas i wzniósł się słup dymu. I wystąpiło zdumiewające zjawisko. Słońce, które zachodziło, ponownie ukazało się na niebie. Widzę pędzące ku nam chmury. Ciemne, ciemniejsze od każdej burzy, jak tylko sięgnąć pamięcią. Nie, to nie burza. Ten zdrajca miał rację. To morze! – Amaziga upuściła zwój. – Pocisk był ostatecznym czynnikiem, który zmienił oś obrotu Ziemi. – Odwróciła się do szkieletu. – Domyślam się, że to Araksis. Nawet Sipstrassi nie mógł go uratować przed falą, którą zobaczył. Boże, Shannow, jak ja cię nienawidzę!

Przestań zawodzić! – warknęła Beth McAdam. – To nie Shannow zniszczył światy, tylko Pendarric. On otworzył bramy, on zastawił pułapkę na Miecz Boga. I to go zniszczyło. Jakie masz prawo, by potępiać człowieka, który tylko starał się uratować swoich przyjaciół?

Daj jej spokój – upomniał cicho Shannow.

Nie. – Beth wbiła w Amazigę zimne, niebieskie oczy. – Ona zna prawdę. Kiedy człowiek ginie od kuli, to nie broń go zabija, lecz ten, kto trzyma palec na spuście. Ona to wie!

On niesie śmierć – syknęła Amaziga. – On zniszczył moją wspólnotę. Mój mąż umarł z jego powodu; mój syn nie żyje. A teraz spowodował zagładę dwóch światów.

Powiedz mi, Shannow – poprosiła Beth – czemu przyszedłeś do miecza.

To nie ma znaczenia – odparł Człowiek Jeruzalem. – Dajmy temu spokój, Beth.

Nie – powtórzyła. – Kiedy byłam jeńcem Magellasa i Lindiana, oni używali Kamieni Mocy, aby cię obserwować, i dali mi popatrzeć. To ty – odwróciła się do Amazigi – ty nakłoniłaś Shannowa... błagałaś go, żeby tu przyszedł i powstrzymał Pastora. To ty kazałaś mu wspiąć się na szczyt i ryzykować życiem. A więc czyj palec spoczywał na spuście, suko?

To nie moja wina – zawołała Amaziga. – Nie wiedziałam!

A on wiedział? Czy Jon Shannow wiedział, że jeśli miecz przedostanie się za bramę, to zniszczy dwa światy? Przyprawiasz mnie o mdłości. Dźwigaj swoją winę jak my wszyscy. Nie próbuj zrzucać jej na człowieka, który właśnie ocalił nam życie.

Amaziga cofnęła się przed jej gniewem i wyszła z wieży. Shannow pospieszył za nią.

Przykro mi z powodu twoich bliskich. Samuel Archer był wspaniałym człowiekiem. Nie wiem, co jeszcze ci powiedzieć.

Amaziga westchnęła.

Ta kobieta ma rację, a ty jesteś tylko częścią koła historii. Wybacz mi, Shannow. Nu-Khasisatra powiedział, że został wysłany na poszukiwanie Miecza Boga. Znalazł go.

Nie – rzekł Shannow ze smutkiem. – To nie był miecz, tylko ohydne narzędzie masowej zagłady.

Położyła rękę na jego ramieniu.

Znalazł miecz, Shannow, bo znalazł ciebie. Ty byłeś Mieczem Boga.

Mam nadzieję, że Nu przeżył – Shannow zmienił temat. – Polubiłem go.

Amaziga roześmiała się.

Och, przeżył, Jonie Shannow. Bądź tego pewien.

Czy w zwojach jest coś jeszcze?

Nie. – Pokręciła głową. – Nu jest formą arabską, a Khasisatra asyryjskim odpowiednikiem imienia Noe. Pamiętasz, co powiedział o boskim kręgu? Nu-Khasisatra zjawił się w przyszłości i przeczytał o Noem w twojej Biblii, Shannow. Tak więc wrócił do domu, uratował swoją rodzinę i, jak sobie wyobrażam, z pomocą Sipstrassi uodpornił statek na sztormy. I jak ci się podoba krąg Boga? – Jej śmiech zabrzmiał histerycznie, a potem przerodził się w szloch.

Idziemy – powiedziała Beth McAdam. Wzięła Shannowa pod ramię i poprowadziła go w stronę koni.

Pierwsze samoloty już zaczęły lądować na twardym, spieczonym piasku pustyni.

Co to takiego? – zapytała Beth.

Nic, co chciałbym zobaczyć – powiedział Shanow, gdy Lot 19 dotknął kołami ziemi cztery stulecia po starcie.

Shannow i Beth odjechali od pustej sadzawki.

Co teraz zrobisz, Shannow? To znaczy teraz, kiedy znów jesteś młody? Nadal będziesz szukać Jeruzalem?

Przez połowę życia uganiałem się za tą mrzonką, Beth. To był błąd. Nie znajdzie się Boga za następnym wzgórzem. A kamienie nie udzielą odpowiedzi. – Odwrócił się w siodle, popatrzył na złamaną wieżę i samotną sylwetkę Amazigi Archer. Ujął rękę Beth, podniósł ją do ust. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym wrócić do domu.


Epilog


Dolina Pielgrzymia kwitła pod przewodnictwem Edrica Scayse i Komitetu, na którego czele stanął Josiah Broome. Kościół został odbudowany, a na kaznodzieję zgłosił się młody brodaty farmer, niejaki Jon Cade. Jeśli nawet ktoś dostrzegł podobieństwo między nim a legendarnym zabójcą zwanym Shannowem, to nigdy o tym nie wspomniał.

Daleko na południu piękna czarnoskóra kobieta ze złotym, czarnogrzywym lwem u boku wspięła się na ostatnie wzgórze dzielące ją od oceanu. Stanęła na szczycie, patrząc na rozmigotany w słońcu bezkres wód, wdychając chłodną bryzę.

Lew przekręcił łeb i wlepił ślepia w stado jeleni pasące się na dalszym pagórku. Nie wiedział, dlaczego kobieta się zatrzymała, lecz był głodny, więc ruszył na poszukiwanie jedzenia.

Amaziga Archer patrzyła za nim, a łzy spływały po jej policzkach.

Żegnaj, Oshere.

Lew już jej nie usłyszał...


Wyszukiwarka