Projekt Chimera II Z Diamentu, Popiołu i Kruczego Pióra do

Autor: Leonette lub leonette20


Do oryginału: http://forum.mirriel.net/viewtopic.php?f=2&t=16372




Projekt: Chimera



Chimerę niepokonaną,

która swój ród wywodziła od bogów, a nie od ludzi.

Z przodu lwem była, od tyłu wężem, a kozą pośrodku,

strasznie zionącą potężnym, płomiennym ogniem zagłady.

(Iliada 6,180—182)



Część II: Z Diamentu, Popiołu i Kruczego Pióra




1.

Był pierwszy września tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. Dziwny czas. Ciekawy czas. Jedna ze stron czarodziejskiego konfliktu już zbierała siły, gdy druga jeszcze nie bardzo zdawała sobie sprawę z zagrożenia. Grupa ludzi, która miała odegrać główną rolę w nadchodzących wydarzeniach myślała głównie o nadchodzących OWUTEMach. Ci starsi byli zajęci zakładaniem rodzin. Tylko nieliczni coś przeczuwali.

Albus Dumbledore już rok temu zaczął wysyłać listy do starych przyjaciół. Odpowiadali mu, lekko zdziwieni. Niektórzy zgodzili się z nim spotkać. Ci którzy pamiętali Grindelwalda pragnęli tylko jednego — spokoju.

Zaś James Potter, wyglądając przez zalaną deszczem szybę hogwarckiego pociągu, powoli utwierdzał się w przekonaniu, że jeśli ma się wziąć do pokonywania wrogów, to najlepiej zacząć tak szybko, jak to możliwe. Zanim staną się upiornie trudni do pokonania — jak Lucjusz Malfoy. Miał już kilku nadętych bubków na celowniku. I nową broń w zanadrzu…

Nobilitację w postaci błyszczącej jak słońce odznaki Prefekta Naczelnego odebrał jako wyzwanie. Rok temu po prostu potraktowałby ją jako kolejny z przywilejów, którym obłaskawiał go dyrektor. Teraz wiedział, że Dumbledore po prostu go zbywał. Umywał ręce, stary leniwy piernik. Ale skoro równocześnie dał mu wolną rękę, to niech się przygotuje na to, że nic już nie powstrzyma Jamesa Pottera...

Niech zginą wrogowie. Ha!

Piękna Lily Evans też dostała taką odznakę. Czy dobrze się stało? Syriusz miał wątpliwości, mówił, że teraz to będzie zadzierać nos aż pod nieboskłon i robić z siebie królową świata. Co tam Syriusz! James po raz kolejny pogrążył się w cudownych wyobrażeniach pocałunków po zmroku na pustych hogwarckich korytarzach… Jej piersi pod cienką bluzką będą falować, gdy dysząc, oderwie swoje usta od jego i spojrzy na niego tymi zielonymi oczami, w których będzie czaić się…

Dezaprobata?

James uśmiechnął się szeroko, by potwierdzić, że wciąż jest obecny tu i teraz, zarówno ciałem jak i duchem. Dezaprobata zelżała nieznacznie.

Lily kontynuowała przemówienie do młodszych prefektów, którzy zdawali się spijać słowa z jej ust. James też by mógł, rzecz jasna dosłownie. Stop! Złe myśli! Zaczął powtarzać w myślach listę składników eliksirów, które musiał zamówić sowią pocztą. To trochę pomogło. Za drzwiami przedziału zaturkotał wózek ze słodyczami. Miał nadzieję, że Syriusz nie zapomni o jego czekoladowych żabach.

... Każdy z nas musi zachować szczególną czujność... To dotyczy i ciebie, Potter! Potter! Tak, do ciebie mówię!

James zamrugał.

Oczywiście, skarbie — odrzekł nonszalancko. — Mleko i bułeczki?


**


Czuł na karku palące spojrzenie Evansówny, gdy wyruszali patrolować pociąg. Jeśli nie przestanie, jej cudne oczęta niedługo wypłyną. Przedział po przedziale, kiedy on zaglądał do środka w poszukiwaniu łamaczy reguł, ona zaglądała mu od tyłu do mózgu. Za którymś razem obejrzał się za siebie i natknął się na podejrzliwe i zarazem nieufne spojrzenie. Tak, chciała go przyłapać na czymś nielegalnym. Czy naprawdę uważała się za sprytniejszą od Jamesa Pottera?

Uśmiechnął się anielsko i jej oczy zwęziły się w szparki.

Zajrzał do kolejnego przedziału, co przerwało szeptaną dyskusję. Przywitała go ściana ponurego ślizgońskiego milczenia. Tak, byli wszędzie. Chłopcy Voldemorta. W większych lub mniejszych grupkach, niekiedy pojedynczo. Przyszli rekruci, którzy tylko czekali, by wskoczyć w czarne szatki i szpiczaste buty. (James nigdy żadnego Śmierciożercy na oczy nie widział, ale czarne charaktery powinny mieć szpiczaste buty, prawda?). Pałał do nich bezwarunkową nienawiścią.

Dwa przedziały dalej... i jego serce zabiło mocniej. Tu siedziała cała ich szajka, najgorsze męty z hogwarckich lochów. Mulciber, Lestrange i któryś z młodszych grali w karty. Zaś obok nich, rozwalony na siedzeniu... Czy to nie ten mazgaj? Spod płachty Proroka (który ryczał czarnymi wołami: "Burza w kociołku!! Feedle łapie za rogi Wizengamot!!") wystawała para chudych kulasów. Dziwadło dorobiło się spodni? I interesuje się polityką? Jamesowi jak żywa stanęła przed oczami scena z Nokturnu. Ze Smarkiem działo się coś niepokojącego i nie spocznie, dopóki nie dowie się, co.

Na razie jednak, bieżące sprawy. Oczy brudnych koleżków Snape'a były, jak jeden mąż, skierowane na intruza. Mulciber chciał udusić swoje karty, już piszczały w jego uścisku. James napuszył się, stosownie do funkcji i wypiął pierś z odznaką. Uśmiechnął się czarująco, mimo że ich nienawiść uderzała w niego jak obuchem. Nigdy nie wahaj się w obliczu Ślizgona.

Witajcie na siódmym roku, ślizgoństwo. Od września to ja ukręcam łby. Życzę panom miłego dnia.

Prorok Codzienny obniżył się do wysokości wielkiego nochala.

Merlinie, ta szkoła upada — rzekł zdegustowanym głosem Snape.

James bardziej poczuł niż usłyszał poruszenie za swym ramieniem i wiedział już, że Lily się przygląda. Choć niekoniecznie jemu. Snape zmarszczył brwi i zniknął za gazetą.

A kto jest twoim żeńskim odpowiednikiem? — zaciekawił się Lestrange. — Ta szlama, która chowa się za tobą? Oho! Zgadłem! A to ci ubaw! No, chłopcy, nie ma się czego obawiać! Człowiek w końcu niewiele widzi, gdy tkwi z nosem w majtkach szlamy!

Mulciber poparł go, wykonując bardzo obraźliwy gest. Za plecami Gryfona, Evansówna zatchnęła się z oburzenia. James poczuł, że zalewa go krew.

Maniery, to wy macie gorsze niż gnojowiertek! — Lily całkiem niespodziewanie wkroczyła do akcji. — Jesteście smrodem z tyłka hipogryfa, nie żadną arystokracją!

Oo, uważaj, Potter, bo szlam spływa ci po plecach — zadrwił Mulciber. — Nie ruszaj się, to zaraz go zmyjemy...

James poczuł, że jego ręka sama wędruje do różdżki. Uciszy tego kretyna... Uciszy, choćby...

Stul pysk, Mulciber — odezwał się Snape. Mulciber rzeczywiście zamilkł. Prawdopodobnie z zaskoczenia.

Lily niemal siłą wyciągnęła Jamesa z przedziału. Już na zewnątrz, wyrwał łokieć z jej nadspodziewanie silnego uścisku.

Wypierdki, niedorobione jaja! — rzucił jeszcze na odchodnym. — Miotajcie się, i tak oberżnę wam te wężowe łby!

Najpierw to sobie przyszyj mózg, Potter! — zrugała go niespodziewanie Lily. Nie rozumiał dlaczego jest wściekła właśnie na niego. Przecież to nie on ją obraził, prawda? Jednak jakoś zawsze to on odbierał cięgi za wszystkich Ślizgonów świata.

Że co? Czego znowu ode mnie jej łaskawość sobie życzy?

Zabrzmiało to nieco ostrzej niż przewidywał. Nic, tylko zaczynał naśladować Syriusza.

Żebyś trochę zszedł z tonu, bufonie! — sarknęła. — Bo jak do tej pory to tylko ja obrywam za twoje szczeniackie zachowanie! Tego właśnie chciałeś?

Jak ona śmie go tak traktować? Przecież on by jej nieba przychylił!

Idę się przejść. Nie idź za mną — warknął i wyminął ją bez dalszego komentarza.

Przeszedł do kolejnego wagonu. Toaleta była pusta. Zamknął się w niej i wyciągnął z kieszeni pomiętą pelerynę-niewidkę.

Zamierzał spróbować solidnie kogoś nastraszyć. Ciekawe, czy wciąż się uda. Bo jeśli nie, to już czas wyciągać ciężkie działa…


**


Co to miało znaczyć, Snape? Już niby nie wierzysz w jedność domu Węża?

Odłożył na bok gazetę, znużony lekturą. Prawdę mówiąc, kupił ją jedynie po to, by oderwać wzrok od niewymownie nudnego krajobrazu, jaki stanowili deszcz za oknem i koledzy grający w uproszczoną wersję Czarodziejskiego Gambita.

Słowa Lestrange'a były wypowiedziane z udana obojętnością, ale ich sensu i wagi nie dało się przeoczyć. Jesteś z nami, czy przeciwko nam? Z wami, chłopcy... Do czasu. W końcu nie chciał robić sobie więcej wrogów w miejscu, gdzie cierpiał na tak poważny niedostatek przyjaciół. Nawet, jeśli ci kretyni właśnie obrazili Lily. Nawet, jeśli w głębi serca ich nie cierpiał.

Wierzę bardziej niż zwykle. I wierzę w punkty, które ten śmierdzący Prefekt Naczelny może nam odebrać przy byle prowokacji. Więc może uważajcie na to, co mówicie, dobra? — odwarknął Severus. — A teraz wybaczcie, idę się przewietrzyć.

Nadal smalisz cholewki do tej szlamy, co? Gdybym był na twoim miejscu, to chwyciłbym ją za rude kłaki...

Dzięki Merlinowi, drzwi przedziału zatrzasnęły się w tej chwili, tłumiąc resztę tyrady.

Severus zamierzał dojść do ogona pociągu. Kilka ostatnich przedziałów było zwykle wypchanych towarami dla Hogsmeade, więc nikt tam nie powinien był mu przeszkadzać. Niestety, w przejściu między wagonami czekał go nieplanowany postój. Gdy tylko zasunęły się za nim drzwi, poczuł na karku oddech Jamesa Pottera. Nie było najmniejszej wątpliwości do kogo owo sapanie należało — nikt inny w szkole nie stawał się niewidzialny na zawołanie. Nacisk różdżki na tętnicę szyjną Snape'a zelżał i krew uderzyła mu do głowy, paląc policzki falą gorąca. W ciasnym przejściu śmierdziało iskrzącą się stalą.

Będę śledził każdy twój krok, mały Smarkożerco — zapowiedział mu Prefekt Naczelny. — Szczególnie twój. Stąpaj więc bardzo ostrożnie.

"Żebym czasem nie wszedł w takie gówno jak ty?"

Grad kolorowych iskier posypał się na kark Severusa, parząc go lekko. Strach przechodził po nim falami, jakby smok lizał go gorącym jęzorem. Był starym znajomym, lecz nie obezwładniał go tak, jak kiedyś. Dało się z nim walczyć, dało się go przytrzymać na odległość... Severus zacisnął dłonie w pięści tak mocno, że poczuł wbijające się mu w skórę paznokcie. Potter nie dostanie tego, po co tu przyszedł.

Co roku szczujecie mnie jak psa. Czego tu się obawiać?

Mówisz o naszych małych rozrywkach dnia codziennego? Nie bój się, to cię nie ominie. Ale... Tak całkiem prywatnie, przysięgam ci, Snape, że znajdę powód, by cię zakuli w kajdanki i odesłali rannym transportem do Azkabanu.

Była w tym jakaś nuta, która nie pasowała do fircykowatego Gryfona. Severus, niewiele myśląc, odwrócił się, chwytając w garść różdżkę Gryfona. Ten był tak zaskoczony, że odgiął gwałtownie głowę i kaptur peleryny zsunął się z jego twarzy. Ciemne oczy błyszczały dziwnie zza okularów. To ciekawe, ale Severus nigdy dotąd nie spoglądał prosto w oczy Pottera. Ale teraz... Spojrzał. I zobaczył coś, co bardzo mu się nie podobało. Potter nie był już tylko napuszonym idiotą. Z jakiegoś powodu stał się niebezpiecznym idiotą.

Potter... Tobie odbiło?

Severus mógł się znienawidzić za wahanie w swoim głosie. Ale dotąd nie miał doświadczenia z Gryfonami, którzy grozili mu śmiercią.

Puść to, Snape!

Gryfon wyrwał różdżkę z uścisku przeciwnika. Ale Severus zdążył już wyciągnąć z rękawa swoją i trzymał ją wymierzoną prosto w znienawidzoną gębę.

Pamiętaj — rzucił jeszcze Potter, wycofując się tyłem. Drzwi zamknęły się za nim z sykiem. Severus został sam między wagonami, ogłuszony hukiem pędzącego pociągu. Czuł się ogłupiały, wybity z rytmu. Pół metra pod jego stopami tory przesuwały się z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Byli coraz bliżej Hogwartu.


**


James, o czym ty znowu bredzisz?

Las. Nie zauważyliście? Coś dziwnego się tam dzieje.

Granica między Zakazanym a błoniami zdawała się falować w mgle. Drzewa przeciągały się leniwie, ich gałęzie chwytały coś z zagęszczonego powietrza. Ich kora zdawała się... oddychać. Im bardziej James wpatrywał się w drzewa, tym bardziej one skupiały na nim swoją uwagę... Dyskretnie uczynił gest mający odżegnać zły urok.

Syriusz prychnął pogardliwie, rozwiewając atmosferę.

Ta sama kupa drewna co zwykle.

Kupa drewna! Gdzie ty pochowałeś oczy, Łapa?

Spotkanie z żywiołakami padło ci na mózg — zdecydował Syriusz. — Słuchaj, Rogacz. Mnie też już obrzydło siedzenie w domu. Odbijemy to sobie, dobra? Skoczymy w lasek w czwórkę i zobaczysz, że nie ma tam żadnego ziazi. Tymczasem, wyluzuj trochę, bo wyglądasz, jakby cię Smarkerus czymś zaraził.

Czy ty mi ubliżasz? — James ryknął jak rozjuszony lew. — Pomijając to, że przypadkowo jestem najwspanialszym ścigającym, jakiego kiedykolwiek Hogwart widział i wzrok mam sokoli, to trzeba być ślepym, by tak kompletnie nic nie dostrzec! Syriusz, jesteś wstrętnym ignorantem!

A może ci ktoś te bryle zaczarował? — ciągnął niewzruszony jak skała Łapa.

Pax, chłopcy, pax! — Remus potrząsnął głową. — I o co wy się w ogóle kłócicie? Uważam, że Dumbledore rzeczywiście mógł rzucić jakiś czar na Zakazany. W końcu żywiołaki nie znikają w jedną noc. Przekonamy się na miejscu, dobrze? A teraz wsiadajcie, bo nam ostatni dyliżans odjedzie!

Po czym jako pierwszy zajął miejsce. Syriusz wzruszył ramionami i wszedł za nim. Tylko James na odchodnym rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na las. Jemu to nie wyglądało na niebezpieczeństwo opanowane. Las się najwyraźniej stroszył. Ale czy Syriusza da się wyleczyć ze ślepoty wybiórczej? Albo czy Remus w końcu dojdzie do wniosku, że dyrektor Hogwartu wcale nie jest omnipotentny?

A może należałoby po prostu poszukać kogoś, kto podziela punkt widzenia Jamesa?

Pytanie tylko: Gdzie?


**


Gryfońska szajka wpadła do sali eliksirów przed innymi, by móc zająć strategiczne miejsca. Pierwszy dzień zajęć był także doskonałą okazją do małych zmian, mogących w przyszłości przynieść wielkie efekty.

Na uczcie powitalnej, jak było do przewidzenia, Dumbledore nawet słówkiem nie bąknął na temat Zakazanego Lasu, oprócz standardowej przestrogi, by do niego nie wchodzić. Co nie przeniosło się na zmiany w rozumowaniu u Remusa, który nadal ślepo wierzył w dyrektorską siłę. Syriusza zaś jedynie utwierdziło w przekonaniu, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Mimo tego James był w szampańskim humorze. Dojrzał światełko w mroku — sposób, by zdobyć serce nieugiętej Prefekt Naczelnej. Była to metoda tak banalna, że sam się sobie dziwił, że wcześniej na nią nie wpadł.

Olśni ją swym geniuszem.

To jest zdrada, czysta zdrada! — rzekł Syriusz z mina cierpiętnika. — Ja rozumiem, że w pewnym wieku romans jest ważniejszy od przyjaciół. I dlatego wspaniałomyślnie ci wybaczę. Ale wiedz, że jestem do głębi urażony.

Jasne, jasne. Co nie powstrzyma cię od zjadliwych komentarzy za moimi plecami.

Z całej czwórki tylko Remus zarzucił eliksiry. Nigdy nie czuł się zbyt pewnie z wybuchowymi mieszankami ("przemawia przez niego wrażliwa dusza płochliwego zajączka", komentował Syriusz). Nawet Petera dało się przepchnąć do klasy zaawansowanej.

Lily już zajęła swe zwyczajowe miejsce w pierwszej ławce. Mary McDonald stanęła jak wryta, gdy Syriusz szepnął jej coś do ucha. Zapewne coś zbereźnego. Korzystając z tego że McDonald była zajęta ruganiem Łapy, James wśliznął się na jej miejsce obok Lily.

Mary protestowała przez chwilę, ale że robiła to dość słabo, więc nikt się nie przejął. Rumieniec na jej twarzy utrzymywał się jeszcze dobre pięć minut.

Czuję się osaczona — wyznała Lily, mając na myśli także rozpartych za jej plecami Syriusza i Petera.

Nie masz potrzeby, o słodka panno Prefekt. — James wyszczerzył się do niej. — Otaczają cię wszak sami przystojniacy.

Zastanawiam się, czy zacząć wołać o pomoc, czy po prostu posłać was do wszystkich diabłów.

Wyciągnęła różdżkę z rękawa i spoglądała, zamyślona, ponad jej czubkiem. Jej zielone oczy błyszczały dziwnie.

Ja się stąd wykurzyć nie dam! — zaoponował James, splatając ręce na piersi i spoglądając wyzywająco na Lily. — Jakiekolwiek straszliwe czary zechcesz na mnie rzucić, przyrosłem tyłkiem do stołka i będę tu tkwił na wieki wieków!

Może więc po prostu zmienię ławkę...

Przeniosę się razem ze stołkiem.

Czy zapomniałeś, co ci mówiłam przedwczoraj o twoim mózgu, Potter?

Dama mojego serca może mnie obrażać ile dusza zapragnie — odparł mężnie James. Choć między Bogiem a prawdą, wciąż był trochę zły na Lily za jej zachowanie w pociągu. Ale przyjdzie jeszcze czas na wyjaśnienia.

Naprawdę? — spytała panna Evans i szelmowski błysk w jej oku zmroził Jamesowi krew w żyłach. — Wszyscy słyszeli? — Rozległo się radosne "Tak!" Syriusza. — Jesteś zakałą człowieczeństwa, Potter.

Dzięki, moja pani — rzekł James, gnąc się w dwornym ukłonie.

Delikatny rumieniec który zabarwił jej policzki, był wart poświęcenia.

Dobrze, Potter. Ale mówię to przy świadkach, jeśli tylko spróbujesz zepsuć mój eliksir, to udzielam pozwolenia Ślizgonom, by ci dali wycisk za pomocą najgorszych przekleństw, jakie wymyślono. I będę ich potem bronić do upadłego przed radą szkoły, a jak trzeba to i przed Wizengamotem.

Jedyny Ślizgon który był obecny na sali oderwał wzrok od notatnika, w którym pracowicie coś zapisywał. Na jego kaprawej gębie zdziwienie walczyło o lepsze z irytacją. Po krótkiej chwili przygważdżania Jamesa wzrokiem do posadzki spuścił nochal i wrócił do pisania.

Mam tylko nadzieję, że wykażesz choć cień możliwości skupienia się nad zadaniem — żołądkowała się dalej Lily. — Bo jak nie, to zaapeluję do Slughorne'a, a nawet do samego dyrektora...

Światłości mych oczu! — westchnął James.

Ciemnoto! — odparowała Lily.

Gryffindor za nimi nie wytrzymał i zaczął się śmiać. Z tym, że śmiech Syriusza przypominał raczej szaleńczy chichot. Zaś Peter zakrztusił się własną śliną.

Jeden cyrk napędzał drugi, zdawałoby się. Oto do sali wkroczyła reprezentacja Ravenclawu, niosąc pochodnię wiedzy na czele. Tuż za nimi pełzła bezszelestnie reszta ślizgoństwa. Jak wszyscy weszli, zaraz zrobił się raban.

Panna Honorata Blaut, z nie mniejszą werwą niż wcześniej James, oddzieliła się od swej grupki i przedefilowawszy między rzędami ławek zajęła miejsce w pierwszej ławce obok Smarka. Jej trójkątna broda była dumnie uniesiona, jej błękitne oczy ciskały błyskawice.

Snape zesztywniał. Dosłownie zmienił się w słup soli.

Rogata, co ty wyprawiasz! — rozległ sie od strony Kruków sceniczny szept. — Wracaj tu natychmiast!

A figa, Ebstein! — odwarknęła panna Blaut. — Do twoich lepkich łap? Zużyj ten przylepiec na kogoś innego!

Honory... — jęknął pozbawiony romantycznych złudzeń młodzieniec. — Jak to tak? Z tym brudnym Ślizgonem?

Spomiędzy zaciśniętych szczęk Snape'a wydobył się ostrzegawczy syk.

Panna Blaut obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. Jej brwi podjechały do góry w tym samym momencie, co Snape strzelił piwonię. Śmiech jak szczeknięcie wydobył się z gardła Jamesa w tym samym momencie, w którym Lily pisnęła i zakryła usta dłonią. Zerknęli na siebie i niemal natychmiast odwrócili wzrok. Lily momentalnie spoważniała, ale nie mogła przecież zaprzeczyć tej milisekundzie absolutnego zrozumienia.

Oo, nie masz dziś szczęścia, Ebstein — odparła z lodowatym spokojem panna Blaut. — Ten Ślizgon jest o wiele mniej lepki od ciebie.

Do dyskusji niespodziewanie dołączył Rudi Lestrange. Działając z charakterystyczną dla siebie mieszanką chłopięcego uroku i bezwzględności, położył dłoń na ławce i nachylił się tak, by znaleźć sie twarzą w twarz z Krukonką.

Spierdalaj stąd, Blaut. To moje miejsce.

Ja tu jestem i wszystko słyszę — odezwała się Lily swoim najlepszym tonem Prefekta Naczelnego. — To twoje oficjalne ostrzeżenie, Lestrange.

Rudi nawet na nią nie spojrzał. Cały czas próbował wzrokiem zmusić Krukonkę do ustąpienia pola. Ta nie wydawała się przestraszona.

Sam sobie odrabiaj swoją pracę domową, Lestrange — odwarknęła. — Pisać chyba potrafisz? Zamierzam nastukać w tym roku tyle punktów za projekt, żeby ludziom z Gildii Alchemików oczy wyszły z orbit i nie zawaham się użyć Snape'a.

Jak miło... — powiedział przedmiot przetargu, a jad sączył się z każdej zgłoski.

Rudi wciąż napierał.

Chyba nie chcesz mieć problemów, co, Blaut?

Ja tu jestem i także wszystko słyszę. — James się wyszczerzył. — I będę bił po mordzie.

Z twarzy Rudiego emanowała wściekłość, gdy zwrócił się w kierunku Jamesa.

Czy to wyzwanie?

Niee. — James wzruszył ramionami, by pokazać jak niewiele znaczy dla niego zarówno ta potyczka jak i sam Rudi. — Tylko oficjalne ostrzeżenie.

W sumie to James nie był zaniepokojony komiczną gębą Lestrange’a. Nawet w połowie nie tak bardzo, jak kalkulującym spojrzeniem Snape’a, który wyglądał zza ramienia twardo sterczącej na stołku panny Blaut. Ta zaś po prostu uśmiechała się tryumfalnie, mając pewność, że bez względu na to, jakie obrażenia odniosą pozostali, ta potyczka była jej wygraną.

Rudi był Rudim, złotym chłopcem nienawidzącym mugolaków i wiadomo było, że skończy pod czyimś pantoflem. Voldemorta czy własnej żony, to już nieważne. Ale Smark? Kto mógł wiedzieć, co koncypuje sobie jego pokręcony umysł? James wciąż nie mógł się wyzbyć niepokoju na wspomnienie ostatniej dziwacznej rozmowy ze Ślizgonem. Wciąż nie bardzo było wiadomo, kto kogo nastraszył.

Panowie, panie, zajmujemy miejsca! Zajmujemy!

Napięcie zostało tymczasowo rozładowane przez Slughorne’a. Beztroski nauczyciel eliksirów miał coś w sobie, że łagodził wszelkie konflikty.

Rudolf niechętnie zajął miejsce w trzeciej ławce, z Krukonami. James przystąpił do szatkowania odnóża akromantuli, której różne obrzydliwe elementy wchodziły w skład eliksiru.

Zamieszaj raz po każdej szczypcie — rzuciła Lily, tnąca na równe paseczki zielsko.

W instrukcji pisze, żeby wszystko razem — odparł James, przyglądając się ze zmarszczonym czołem przepisowi w „Zaawansowanych Eliksirach”.

W ten sposób składniki lepiej się połączą.

Skąd to wiesz?

Jestem w tym po prostu dobra.

Zobaczyła jego minę i zaczęła się śmiać.

Ja też — stwierdził urażony.

Bo Wielki Potter jest we wszystkim najlepszy, tak? Oj, James, gdybyś kiedyś przejrzał się w mugolskim lustrze, które nie wychwala cię co pięć sekund... Wiesz, co byś tam ujrzał? Przerost ego nad treścią. I co ty umiesz? Atakować słabszych? O, pardon, ostatnio przerzuciłeś się na silniejszych...

Chcesz powiedzieć, że staję w obronie uciśnionych?

Ta Krukonka wcale nie wygląda na uciśnioną — sarknęła Lily. W jej twarzy James dostrzegł coś niedobrego. Co znowu, na Merlina? Babska rywalizacja? W imieniu czego? Chyba nie cholernego Smarkerusa?

Ach... No tak. Przecież to jasne jak słońce.

Lily, kochanie, przecież to nie grzech naśmiewać się ze swojego ślizgońskiego eks-przyjaciela...

Chyba trafił w czułą strunę, bo zbladła gwałtownie.

Perfekcyjna panna Prefekt też nie jest ideałem, co? — ciągnął James, czerpiąc dziwną satysfakcję ze swej przemowy. Taką, że jak już zaczął, to nie mógł przestać, mimo że rozsądek wrzeszczał do niego, by natychmiast się zamknął. — Ale nie przejmuj się tak, w końcu najważniejsze to uważać się za ideał. I już wszystko jest w porządku z tym światem! Popatrz na mnie, ja tak robię codziennie i działa! Popatrz na siebie, ty też każdego ranka powtarzasz sobie, że jesteś nieomylna i wszystko nabiera jaśniejszych barw. Fenomenalny sposób na życie! Czemu nie mielibyśmy kultywować razem tego podejścia?

Nie odezwała się do niego aż do końca zajęć. Oczywista sprawa.

A James uśmiechał się pod nosem. Mimo wszystko BYŁ genialny.


**


Gdyby spytać Severusa wprost, co myślał o Jamesie Potterze, nie byłby w stanie sformułować konkretnej odpowiedzi. Stara nienawiść, której korzenie sięgały głęboko do serca Snape’a tkwiła tam dalej, to pewne. Ale kiedy dotychczas głównym uczuciem, które Snape wysyłał w kierunku Pottera była pogarda, tak teraz stał się nim niepokój. Coś zmieniało się w Gryfonie i mogło to prowadzić do niebezpiecznych spięć. Do tej pory to Black był dzikim zwierzęciem, ale teraz, gdy z oczu jego kumpla, popularnego chłoptasia zaczęła wyzierać bestia, Snape już nie był taki pewien jego obliczalnego kretynizmu.

Z drugiej strony, taka zamiana mogła odsunąć od Pottera jego dawnych kumpli. A wtedy stanie się on idealnym celem do ataku. Ta znów myśl była kusząca.

Jego rozmyślania przerwało syknięcie kociołka uwalniającego kłąb pary.

Pilnuj swojej strony, Ślizgonie! — rzuciła panna Blaut.

Od pół godziny tak go wkurzała.

Gdy tylko otrząsnął się z osłupienia miał zamiar jej powiedzieć, by zmiatała stąd i oddała mu Rudolfa, który, choć kretyn z niego niedouczony, przynajmniej słuchał poleceń Severusa. Ale Slughorn w tym momencie musiał wtrącić się ze swym radosnym spostrzeżeniem, że cieszy go widok integrujących się z resztą świata Ślizgonów. No i plan upadł. W tej sytuacji nie pozostało nic innego, jak zacisnąć zęby i się integrować. Nawet jeżeli Severus musiał znosić dysharmonię ich współpracy.

Doskonale wiem, w którym miejscu jestem, Rogata. — Przynajmniej czerpał mściwą radość z używania na okrągło jej przezwiska. — Nie mogę tego powiedzieć o twoich palcach. Gdzie je pchasz? Chcesz je stracić? Zostawiłbym chociaż serdeczny, na czym będziesz nosić pierścionek zaręczynowy od Ebsteina?

Och, ty oślizgła wredoto! Rozumiem, że masz problem z tym, żeby opylić swój, skoro żadna nie chce go w komplecie z tobą. Oczy akromantuli!

Nie tak nerwowo, chcesz przewrócić kociołek? — Severus ledwie zdołał osłonić go przed nalotem nieprzyjaciela. — Jeszcze dwadzieścia trzy sekundy, opanuj się, kobieto!

Sprawdzam twoją czujność.

Severus przymknął oczy, by choć przez chwilę jej nie oglądać. Jego dłoń ściskała rękojeść noża do siekania korzonków.

Ile ty zmniejszasz ten płomień? Ma go zostać co najmniej sześć dziesiątych!

Merlinie, Snape! Ma być do polowy, wiec jest do połowy.

To że wkułaś na pamięć przepis, nie znaczy, że jesteś dobra. Subtelność, wiesz co to znaczy, Blaut?.. Nie, stój! Zaraz ci wodocierpka pąkami strzeli!

Miało być sześć dziesiątych, do cholery!

To było przynajmniej siedem, jeśli nie osiem…

Snape…

Co?

Ja tu mieszam, a czemu ty nie rzucasz zaklęcia?

O w mordę Hipogryfa!

Zdążył w ostatniej chwili. I tak lepiej niż Pettigrew, który zniszczył tym samym miksturę swoją i Blacka. Snape, mieszając, miał wrażenie, że w plecy wrzynają mu się spojrzeniach najmniej kilku osób. Zrobiło mu się lekko niedobrze.

Jak współpraca? — spytał, podchodząc do nich, Slughorn.

Kwitnąco — burknął Severus.

O dziwo, eliksir wyszedł im niemal perfekcyjnie. Ale Snape nigdy nie czuł się tak mentalnie wyczerpany po lekcji eliksirów, nawet gdy musiał uważać na czającą się mu za plecami szajkę Pottera.


Jak wiecie, każda para ma obowiązek przygotować projekt, który wręczycie mi do końca roku. Polega on na znalezieniu eliksiru i zrobieniu go. Wśród puli projektów mam dwa specjalne. Ich trudność polega na tym, że są one eliksirami historycznymi i przepisy trzeba będzie nie tyle znaleźć, co odtworzyć. To długa i mozolna praca. Ktoś jest chętny?

Lily uniosła dłoń natychmiast, nawet nie spoglądając na Jamesa. Przewrócił oczami. I wszystko jasne, co nie?

Jutro po zajęciach w bibliotece — rzuciła mu na odchodnym, podsuwając mu pod nos jego kopię. Nawet nie miał czasu na ripostę.

Spojrzał i się przestraszył. Na kawałku pożółkłego pergaminu, niestarannie oderwanego od reszty całości, był cytat, jakby z książki. Mówił o wyprawie do lasu i o podlewaniu tam kwiatów za pomocą rannej rosy. O jednorożcach (lub kwintapedach). Coś o ucieraniu nasion i śpiewaniu hymnów. Dla Jamesa miało to tyle sensu, ile mieć mogą babskie bzdurne powieścidła dla dorastającego młodzieńca. Choć Lily powinna się na tym znać, prawda?


Severus i Honorata tymczasem spoglądali na siebie długo i badawczo. Wreszcie, jak na komendę, oboje podnieśli rękę.

Cudownie! — ucieszył się profesor. — Proszę, oto wasz projekt specjalny.

Snape przeczytał wykaligrafowane na pergaminie dzieło wątpliwej jakości literackiej. Było to krótkie opowiadanie o pijanym alchemiku, który w czasie swych poszukiwań Prawdy znalazł coś, czego nie do końca miał zamiar odszukać, w wyniku czego zginął w przerażająco zabawnych okolicznościach. W tym wszystkim błąkał się fragment jakowejś receptury. Ich projekt nie wyglądał zbyt zachęcająco.

Kurczę, Snape. Muszę to sobie przemyśleć. Obgadamy to przed następnymi Eliksirami, dobrze?

Skinął głową. Wszystko, byle uwolnić się od jej obecności.




Część II: Z Diamentu, Popiołu i Kruczego Pióra



2.

I tak Rogata nie była ani w połowie tak przerażająca jak Ewa Rookwood. Severus zmiął w kieszeni karteczkę, którą otrzymał przy śniadaniu sowią pocztą.

"Spotkanie organizacyjne. Dziś, 4 po południu, zachodni róg biblioteki. E."

Femme fatale wkroczyły w jego życie niczym stado dzikich harpii. Metodycznie rozszarpywały jego spokój wewnętrzny i jeszcze oczekiwały za to wdzięczności.

Liścik miłosny? — spytał złośliwie Mulciber.

To więcej niż ty możesz oczekiwać, prawda? — odszczeknął podenerwowany Severus.

Merlinie, Snape, hipogryf ci na odcisk nastąpił czy co? — Rudolf odsunął się z pełnym obrzydzenia grymasem. — Nie odzywaj się do mnie.

Zarobił trochę forsy z łaski Malfoya, to mu się we łbie pokiełbasiło — obruszył się Mulciber. — Już i ptaśki woli od naszego towarzystwa.

Zarobiłem dzięki swojemu talentowi.

Patrzta, najpierw mi pysk każe zamknąć, a teraz nosa zadziera. Lepiej uważaj co mówisz, Snape. Gdy zostaniemy...

Powstrzymał go kopniak od Rudolfa. Severus odetchnął z ulgą. Ten kretyn był zdolny do tego, by wywrzeszczeć na całe gardło ich cholerne plany polityczne. A w świetle ostatnich podejrzeń, jakie padły na partię Voldemorta, nie było to taktyczne posunięcie. Choć Mulciber nie potrafiłby nawet przeliterować słowa "taktyka". Owszem, był sprytny na swój prymitywny, nieco bestialski sposób, ale z perspektywicznym myśleniem było u niego krucho. I nie dostrzegał tego, że jeśliby obaj stali się śmierciożercami, to właśnie Severus zająłby wyższą pozycję.

Tyle, że Snape, przynajmniej na dzień dzisiejszy, nie chciał. I wciąż nie miał pojęcia, jak się z tego wykaraskać tak, by nie wzbudzić podejrzeń. Całkowite i natychmiastowe odcięcie pępowiny nie wchodziło w rachubę. Od razu miałby na głowie co najmniej Malfoya, a może i całą ich szajkę. Za dużo wiedział, by po prostu zostawili go w spokoju.

Zatopiony w tych niewesołych myślach obserwował resztę Wielkiej Sali. Setki ludzi w spokoju konsumowały swoje śniadanie. Od czasu do czasu, ktoś kierował nieprzyjazne spojrzenie w stronę stołu Ślizgonów. Norma. Trzecioroczny wąż o nieznanym mu imieniu patrzył tęsknie w ich kierunku. Kolejny mini-śmierciożerca. Zaś przy stole nauczycielskim... Snape zamrugał. Nie znał tego gościa. Okrągły na twarzy, praktycznie bez szyi, z miną lekko nieprzytomnego królika. Oczy o ciężkich powiekach spoglądały sennie zza idealnie okrągłych okularów w drucianych oprawkach. Jego tłuste palce maltretowały rogalik. Odrywał po kawałeczku i miętosił każdy kęs, zanim włożył go do ust.

Siedział na miejscu ich nauczyciela OPCMu. Severus spróbował sobie przypomnieć czy jeszcze wczoraj profesor Staple tutaj był. Tak... chyba tak, choć pośpiech i gwar uczty powitalnej przyćmiły jego pamięć.

W tym właśnie momencie profesor Dumbledore zadzwonił łyżką w kieliszek. Wyglądało, że wyjaśnienie właśnie nadchodzi.

Moi drodzy, jak pewnie zauważyliście, profesora Staple'a nie ma dziś między nami. Niestety, w wyniku pewnych nagłych wydarzeń musiał wyjechać. Obawiam się, że nie wróci przynajmniej do końca semestru.

Nie ma nudziarza, co za ulga... — skomentował Rudolf.

W zastępstwie będzie was uczył profesor Lactimus Jingle. Proszę przywitać profesora.

Rozległy się oszczędne brawa.

Tak szybko go znalazł? Podejrzliwość Severusa, która nigdy nie zasypiała, podniosła swój trójkątny łeb i zaczęła węszyć. Czyżby dyrektor był zaniepokojony? Dumbledore spoglądał po ich twarzach i chyba przechwycił spojrzenie Severusa, gdyż jego wargi rozciągnęły się w wymuszonym uśmiechu.

Ostatnio zmienił im się nauczyciel, gdy byli na drugim roku. Przyszedł wtedy profesor Kettleburn, weteran Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami. Ale jego poprzednik po prostu odszedł na emeryturę. Tak nagła roszada w szeregach nauczycielskich, w dodatku bez żadnego rozsądnego wyjaśnienia, do tej pory się nie zdarzała.

Co to, przekleństwo jakieś go dopadło? — James, po drugiej stronie Wielkiej Sali, unosił wysoko brwi. — A sądziłem, że jego pancerz nijakości jest nie do przebicia.

Taa, jasne. Przekleństwo Tutenhamona. A, całkiem przypadkiem, za tydzień zaczyna się polowanie na kwintapedy. Maksimum wrażeń, minimum bezpieczeństwa.

Skąd to wiesz?

Jestem z Blacków. — Syriusz przewrócił oczami. — My nie odpuścimy żywemu stworzeniu. Wujo i tatko się wybierają i nie będzie ich do zimy, więc braciszek umiera ze stresu. A mnie to wali.

Regulus ci napisał w liście?

Napisał? Tak się mazał, że doczytać się po nim nie mogłem. — Syriusz przechwycił spojrzenie Regulusa i mrugnął do niego. Ślizgon podniósł oczy do nieba. — Urządzają to raz na dwadzieścia lat, nic dziwnego, że Staple zechciał skorzystać z okazji.

Staple i kwintapedy? Chyba sobie kpisz!

Czemu nie? W każdym z nas tkwi odrobina szaleństwa...


**


Maszerując korytarzami Hogwartu, Severus często wyobrażał sobie, że sufit i ściany oddychają, że zamek przygląda mu się uważnie i ocenia go. Tu, w Hogwarcie, nigdy nie czuł się całkiem sam i wrażenie to nie należało do najmilszych.

Za chwilę miała się zacząć pierwsza Obrona Przed Czarną Magią. Klasa, gdy się do niej już zajrzało i opanowało pierwsze odruchy wymiotne, nadal nie wyglądała zbyt zachęcająco. Sale lekcyjne zwykle odzwierciedlały osobowość nauczyciela, tyle Severus zdążył zrozumieć w toku swej edukacji. W takim razie Snape wolał się chyba nie wgłębiać w osobowość Jingle’a. Z luster rozmieszczonych wzdłuż ściany pościągano narzuty, za to okna naprzeciwko zaklejone zostały moskitierami. Kamienną podłogę wyściełał trawnik, obficie zasiedlony przez nagie ślimaki. Snape miał wielką nadzieję, że nie były prawdziwe, choć obrzydliwy odgłos które wydawały przy nadepnięciu brzmiał całkiem realnie. Z sufitu za to zwisały na długich nitkach, przemieszane ze sobą, dzwoneczki, pryzmaty i zdechłe wrony. Szkolne ławki wydawały się w tym otoczeniu co najmniej nie na miejscu.

Lawirując między ślimakami, uczniowie zajmowali swoje krzesła. Kilka pełnych obrzydzenia pisków później do sali wszedł, a raczej wtoczył się profesor. Idący jako ostatni Black aż podskoczył, kiedy korpulentny człowieczek wysunął się zza niego.

Siódmy rok! Cudownie! — Uśmiechnął się do nich przyjaźnie. — Witajcie na Obronie Przed Czarną Magią. Widzę, że mili z was chłopcy i dziewczyny. Ale magowie bojowi? Nie wiem, doprawdy nie wiem… No to na początek przedstawcie się po kolei i powiedzcie mi, co lubicie w Hogwarcie i dlaczego uczycie się Obrony Przed Czarną Magią. Może pani zacznie?

Mary Macdonald. Hogwart to najbardziej niesamowite, najbardziej magiczne miejsce, jakie kiedykolwiek widziałam. OPCMu uczę się, żeby ustrzec się przed ciemnymi typami. — Tu spojrzała znacząco na Ślizgonów.

Lily Evans. Hogwart kocham z tego samego powodu, co Mary. OPCMu uczę się, bo bywają takie chwile, kiedy można liczyć tylko na siebie.

James Potter. Hogwart uwielbiam za to, że nikt do końca nie wie, co się w nim kryje. OPCMu uczę się, bo chcę zostać Aurorem. I jestem w tym dobry.

Syriusz Black. Uwielbiam Hogwart za to, że spotkałem tu normalnych ludzi. — Szturchnął Pottera, co wywołało salwę śmiechu. — OPCMu uczę się, by dokopać paru czarnoksiężnikom… Co najmniej trzem, zanim się ożenię.

Kilkunastu uczniów później przyszła kolej na Severusa. Zmarszczył brwi. Nienawidził wypowiadać się publicznie. Gdy skupiał na sobie uwagę innych, miał wrażenie, że ci śmieją się w duchu z jego wyglądu czy niezdarnych sformułowań. Zresztą, na co komu to przedszkole? Postanowił być lakoniczny.

Nie lubię Hogwartu.

Dlaczego? — spytał niespodziewanie Jingle.

"Bo jest pełen takich wścibskich palantów jak ty", pomyślał nieprzychylnie Snape.

Nie ufam temu miejscu.

Snape nie dodał, że coś, co wydaje się aż nadmiernie bezpieczne może w efekcie końcowym okazać się pułapką bez wyjścia. Sekretne przejścia, które prowadzą do wilkołaków mogą także wprowadzić wilkołaka do środka. A bebechy zamku kryją w sobie przynajmniej jednego mitycznego potwora. Niech sami to sobie wykoncypują.

OPCMu uczę się, by dokopać paru złotym chłopcom.

Oho — mruknął Black. — Smarkaty twardziel przemówił.

Gdy farsa poznawcza została zakończona, nauczyciel polecił im zająć miejsca pośrodku sali. Ławki zostały odsunięte pod ściany. Wyglądało, że chce się naocznie przekonać o ich umiejętnościach.

Pewnie zastanawiacie się czemu urządziłem salę w ten właśnie sposób. Otóż każdy element ma swój własny cel. Wyobraźcie sobie oto, że jesteście na prawdziwym polu bitwy, nie w Hogwarcie. Teren nie będzie równy i znajdziecie tam wiele przedmiotów, o które możecie zawadzić nogą. Te ślimaki pozwolą wam wyćwiczyć stabilność postawy i skupienie. Na takim polu bitwy znajdziecie też przedmioty, które odbijają magię w waszym kierunku — wskazał na pryzmaty — i takie, które ją pochłaniają. — Tą rolę miały najwyraźniej spełniać zdechłe wrony. — Wszystko to wpływa na skuteczność waszego ataku lub obrony. Dzwoneczkami się nie przejmujcie, są dla mnie. No to jak, gotowi?

Snape poczuł lekkie ukucie lęku, gdy usłyszał, że Ślizgoni mają zostać sparowani z Gryfonami. A lęk zmienił się w obezwładniające przerażenie, gdy zobaczył, że na jego przeciwnika została wyznaczona… Lily.

To nie tak miało być. Nie mieli się spotkać na placu boju, nawet klasowego. Severus już dokładnie ułożył sobie w głowie argumenty, których zamierzał użyć, by ubłagać Lily, by dała mu jeszcze jedną szansę. Wystarczył mu choćby cień szansy... Ale potrzebował do tego sprzyjających okoliczności. Jakiejś świecy, jakiegoś wina. Z cholerną Rookwood w ten sposób się spotykał, prawda? Potrzebował też czasu, czasu na przygotowanie się. Tymczasem, całkiem znienacka zaatakowało go spojrzenie zielonych oczu, których dotąd tak pieczołowicie unikał i to był koniec. Śmierć jego intelektu. Sztywno, jakby jego kończyny były z drewna, zaprezentował różdżkę. Lily płynnie powtórzyła jego ruch.

Lily… — wykrztusił i to jedno słowo rozdarło mu gardło i serce.

Przecież on by jej nawet kwiatkiem…

Snape, nie mamy gadać, tylko walczyć! Stawaj!

Te słowa podziałały na niego niczym kubeł zimnej wody. Na jej twarzyczce, w miejscu bólu i urażonej dumy, które dostrzegł tego fatalnego dnia dwa lata temu, widniała teraz maska absolutnej obojętności. Zielone oczy nieruchomo wpatrzone w jego rękę, w jego różdżkę. Nie w twarz. Nie widziała w nim nic poza przeciwnikiem.

Coś ścisnęło Severusa w dołku. Za późno, szepnął jego umysł. Merlinie, Boże, kimkolwiek jesteś, za co?

Walczymy, czy mam poszukać sobie innego partnera?

Walczmy.

Z ciężkim sercem Severus zaatakował. Tarcza Lily w całości zatrzymała zaklęcie. Jej ruchy były płynne, lecz brakowało im szybkości.

To wszystko co potrafisz? No dalej, nie jestem wonną lilią! — zawołała, a jej oczy rzucały mu gryfońskie wyzwanie.

Severus zdenerwował się trochę i zaatakował silniej. Zablokowała i to zaklęcie, choć musiała ustąpić pola. Ślimaki trzaskały pod ich butami. Snape z łatwością obronił się przed jej atakiem, jej obszerne machnięcia różdżką były nietrudne do rozszyfrowania. Coś nadleciało z jego prawej strony — odbity czar niewiadomego pochodzenia. Zablokował go także i wykonał błyskawiczny kontratak. Zagapiła się najwyraźniej, bo czar trafił ją z całą siłą, zwalając z nóg. Prosto w ślimaki.

Severus pochylił się nad nią.

Jesteś za wolna. Jesteś łatwą zdobyczą.

Lily, nic ci nie jest?

Pilnuj własnego tyłka, Don Juanie! — odkrzyknęła w stronę zaaferowanego idioty, który gapił się na nią zamiast walczyć z Mulciberem. Nie przyjęła wyciągniętej dłoni Severusa. Zerwała się na nogi i niemal natychmiast cisnęła zaklęciem. Snape ledwie zdążył z tarczą.

Lepiej?

Severus w odpowiedzi uderzył. Lily szybko uniosła tarczę, ale zaklęcie przeszło przez nią jak przez masło. Pnącze oplątało ja od stóp do głów. To nie było jedno z zaklęć omawianych w Hogwarcie, ale na zewnątrz nikt nie będzie się przejmował takimi szczegółami, prawda?

Jesteś przejrzysta jak szkło. Zamiast umysłem uderzasz ramieniem. To nie mugolska walka na pięści, Lily. A ty wykonujesz tak szerokie ruchy, jakbyś chciała wziąć zamach. I w ten sposób się odsłaniasz, bo przeciwnik ma czas, żeby odpowiednio zareagować na twoje zaklęcie. Ruchy mają być oszczędne, cała siła tkwi tu. — Wskazał na swoją głowę. — Wyobraź sobie, że twój umysł to stalowy grot. Przypil mnie do ściany.

Szarpnęła się w więzach. Jej mina była wciąż nieodgadnięta, ale Severus miał nadzieję, że choć trochę z jego przemowy do niej dotarło. Czuł się zmęczony i obolały, choć nie potrafiłby wskazać, co dokładnie go bolało. Zwolnił więc tempo. Po kilkuminutowej jałowej wymianie ciosów opuściła różdżkę, najwyraźniej zła.

Pozwalasz mi wygrać. O co ci chodzi, Snape?

Próbuję cię czegoś nauczyć.

A skąd ci przyszło do głowy, że mam ochotę uczyć się czegokolwiek od ciebie? Dobra, mam już dość. Znajdź sobie innego przeciwnika.

Dlaczego? — zdołał wykrztusić w kierunku jej oddalających się pleców, choć w jego głowie kłębiło się o wiele więcej myśli. Słów. Wyjaśnień. Przeprosin.

Odwróciła się na pięcie.

Dlaczego co? Dlaczego czekałam jak głupia, aż odzyskasz rozum? Dlaczego czekałam za długo? Skończyłam z tym, Snape. Skończyłam z tobą.

A jeśli bym…

Głos uwiązł mu w gardle. Z przerażającą klarownością uświadomił sobie, że nie może jej nic powiedzieć. Nie tu, nie w tych warunkach. Cały misterny plan polegał w końcu na utrzymaniu sekretu.

I co znowu? — zapytała, patrząc na jego wykrzywione niedolą, ale nieme oblicze. — Ofiarujesz mi kolejne ślizgońskie kłamstwa? Przestań, rozumiesz? Po prostu daj sobie spokój.

Ze złamanym sercem Severus patrzył, jak Lily wraca do swojej gryfońskiej bandy. Czuł się w tym momencie jak najstarszy, najbardziej znużony człowiek świata.

Och, Lily.


**


Kwadrans przed czwartą Severus zajął miejsce w zachodnim rogu biblioteki. Mało kto lubił tu siedzieć, gdyż światło było tu najsłabsze, a półki z książkami dodatkowo rzucały cień. Bardzo konspiratorska atmosfera, musiał przyznać. Obłożył się profilaktycznie podręcznikami do OWUTEMów, tak naprawdę jednak to nie one były przedmiotem jego studiów. Wciąż kartkował swój notes, gdy nadeszła Ewa.

Ten Jingle to jakiś głupek jest — zaczęła tonem swobodnej konwersacji. Snape uniósł brew w uprzejmym zdziwieniu. — Kazał nam uczyć się robić idealnie okrągłe kółka różdżką!

Tylko kółka? My przerabialiśmy chyba wszystkie figury bazujące na kole. Nawet ja miałem problem z szesnastokątem.

Najwyraźniej jesteście na wyższym poziomie rozwoju.

W tym szaleństwie musi tkwić jakaś metoda... Ale przynajmniej nie jest nudno.

Ewa rozglądała się niespiesznie dookoła. Szczególną uwagę poświęciła oknom. Nie przeszkadzał jej, ciekaw, co wywnioskuje.

To miejsce zupełnie nie nadaje się na poważną dyskusję.

Dlaczego? Nikogo tu nie ma, a w dodatku znam specjalne zaklęcie wyciszające. Nic nie usłyszą.

Nie wątpię w twoje kompetencje magiczne, Severusie. Ale pomyśl, każdy, kto wejdzie poszperać w Dziale Numerologii będzie miał nas na widoku. To wystarczy, żeby ludzie zaczęli się zastanawiać. Między oknem a półkami jest szpara, a po drugiej stronie półek trzech Krukonów. A ta trójka jest z tych wścibskich.

No cóż, zdolności obserwacji natura jej nie poskąpiła.

Więc sugerujesz, że trzeba znaleźć coś lepszego?

Nawet nalegam.

Severusowi zdecydowanie nie spodobał się jej ton.

Niby ja mam to zrobić, tak? Czy ja wyglądam jakbym miał mapę tego miejsca? Nie wiem, gdzie tu można znaleźć dobre kryjówki…

No dobrze, więc troszkę kłamał. Niemal rok włóczenia się za Gryfonami przyniósł pewne rezultaty. Ale czemu to właśnie on miał być od czarnej roboty?

Po prostu pokręć się i porozglądaj.

Wydawała się wcale nie przejmować jego niechęcią.

A jeśli trafię tam, gdzie absolutnie nie powinno mnie być?

Zwalisz na wrodzoną ciekawość. Merlin mi świadkiem, że posiadasz ją w nadmiarze.

Wkurzasz mnie, partnerko.

Byle skutecznie.

I tyle. Koniec dyskusji. To prawda, że nie opierał się zbyt mocno, ale mimo to poczuł się jak chłopiec na posyłki. Skwaszony, kontynuował.

To jak? Przechodzimy do następnego punktu, czy potrzebujesz do tego wina?

Wydęła wargi.

Wino tym razem nie będzie konieczne. Tak jak powiedziałam, to nie miejsce na poważne dyskusje. Ale żebyśmy nie tracili za dużo cennego czasu, mam tu coś dla ciebie. Wypowiedz się w poniższych kwestiach.

Przed Severusem położyła artykuły wycięte z Proroka. Tytuł pierwszego, nieco trącącego efekciarstwem brzmiał: "Burza w kociołku!! Feedle łapie za rogi Wizengamot!!", zaś drugi, znacznie groźniejszym tonem głosił „Czarna seria nie ma końca? Kolejny atak na antykwariusza!”.

W tej sprawie nie powiem ci więcej niż inni. — Snape uderzył palcem w zdjęcie Feedla. — Nie znam tego człowieka. No może z wyjątkiem notki biograficznej... I tego, że mąci.

To zdanie publiczki. Ty powinieneś sięgnąć głębiej, Severusie. Oto jest człowiek, możliwe że jedyny ze strony Ministerstwa, który hece wyprawiane przez Voldemorta bierze na poważnie.

Severus skrzywił się.

Nie wygląda imponująco.

Nie, dopóki nie spotkasz go twarzą w twarz.

I co znaczy to jego stwierdzenie: "Odpowiemy ogniem na ogień"? Chce rozpętać wojnę?

Gorzej. Chce zalegalizować Niewybaczalne.

Snape trawił to przez chwilę.

A to... właściwie nie tak najgorzej. Obie strony w ten sposób będą miały do dyspozycji ten sam arsenał zaklęć.

Ewa poczuła, że uśmiecha się szeroko.

Żadnej fałszywej świętoszkowatości. To mi się podoba, Severusie.

Snape wzruszył ramionami.

To logiczne, co nie?

Zależy dla kogo. Spytaj na przykład takiego Dumbledore'a.

Nie wspominaj mi tu tego starego palanta! — Severus nie miał dobrego zdania o dyrektorze Hogwartu. — Czyli Feedlowi trzeba się przyjrzeć, tak?

Tak. Bo będzie mącił. Czuję to w kościach.

Drugi artykuł jest znacznie ciekawszy — kontynuował Severus. — Tu można sformułować trzy pytania: kto to zrobił, co chciał uzyskać i w jakim celu. Dokładnie wiem kto. — Uśmiechnął się lekko na widok jej miny. Niech Krukonka wie, że i on ma swoje sposoby i swoje znajomości. — Co… Z tym mam większe problemy. Można powiedzieć, że posiadam pewne podejrzenia… Ale na pocieszenie dodam, że sami szukający najwyraźniej nie wiedzą, czego szukają.

Tym wyraźnie ją zaintrygował.

Nie przerywaj — poleciła.

Są jak dzieci we mgle — rzekł Snape. — Ktoś chce dostać coś bardzo cennego, ale nie wie, jak na tym położyć łapy. Poszukiwania na szeroką skalę nie dają rezultatu. I zaczyna robić się nerwowy…

Ich dyskusję przerwał huk spadających książek i ostry głos pani Pince.

Ale to chyba nieodpowiednie miejsce, żebym się zagłębiał w szczegóły — zakończył Severus.

O tak — zgodziła się Ewa. — Ufam, że znajdziesz o wiele lepsze.


**


Rzuciła w niego podręcznikiem! No, naprawdę. Tego już było za wiele.

I to nie byle jakim podręcznikiem. „Powtórką z Transmutacji Praktycznej” Elwiry Tummyhole, najgrubszym klocem, jaki miała. Książka zakreśliła łuk nad stołem i wyrżnęła w dział Eliksirów, literę „S”. Następnie osunęła się na podłogę, gdzie poległa z pogiętymi stronicami. Wstrząsające widowisko.

Celem książki była głowa Jamesa Pottera. Ten jednak zdołał uskoczyć, korzystając ze swego refleksu ścigającego. Oszołomiony uniknięciem o włos śmierci i bojowymi okrzykami pani Pince zdołał sobie uświadomić jedynie końcówkę skierowanej doń tyrady.

— … zadzierać nosa, palancie!

Zaraz, Lily. No powstrzymaj się na chwilę! Wyjaśnijmy sobie kilka spraw.

Unosząc dłonie w obronnym geście przesunął się tak, by mieć za plecami drogę ucieczki. Czy ona oszalała? Zasugerował jej przecież tylko, że mogą wynająć jakiegoś specjalistę, zamiast samemu się męczyć. Potterowie mieli w końcu wystarczająco dużo pieniędzy. Oczywiście była to zagrywka w stylu tych czystej krwi kretynów, ale i on miał w żyłach czystą krew, czy nie? A po pół godziny bezowocnych poszukiwań skłonny był się nawet do niej przyznać. Wiedział już, że będzie to najbardziej męcząca, bezproduktywna grzebanina w jego życiu.

Nie ma co się wściekać, jasne? Po prostu któryś bibliotekarz od razu wiedziałby z jakiej książki to cytat. Co cholernie ułatwiłoby nam sprawę, nie sądzisz?

To jest oszustwo, rozumiesz? Zwyczajne oszustwo!

No nie wiem, Lily. Ja na przykład nie mam ochoty przekartkować wszystkich romansów świata.

To ją musiało zastanowić. Przyjrzała się swojemu kawałkowi pergaminu. Zamrugała. A potem… Zaczęła się śmiać. Miała słodki, perlisty śmiech.

Ale czy przed chwilą nie chciała go zamordować? Co za kobieta!

James… Trzeba było tak od razu! Ty się po prostu boisz literatury kobiecej, tak?

Ona z niego drwi? Ona z niego drwi! Z niego, wielkiego Huncwota! Ona z niego drwi i nazwała go po imieniu! Co za słodka, wredna czarownica.

Nie! — odparł bohatersko Gryfon. — Wcale nie!

Popatrzyła na niego z namysłem.

Udowodnij.

James poczuł się jak rycerz wysyłany na pojedynek, który właśnie odebrał chusteczkę z rąk ukochanej. Najwyraźniej na szali stała jego męskość. Bez słowa rzucił się do przeglądania znienawidzonych lektur. Zawzięcie przerzucał stronice. Co jakiś czas zerkał na nią, by sprawdzić, jak sobie radzi. Miała najwyraźniej jakąś nieznaną mu metodę szukania treści w książkach, gdyż szło jej o wiele sprawniej niż jemu. Ale nie spytał dlaczego. Zacisnął zęby i szukał, choć w głębi ducha nienawidził takiej kreciej roboty.

Dopiero przy trzeciej półce zorientował się, jak sprytnie wyprowadziła go w pole.

W międzyczasie zauważył, że w kierunku wyjścia przemyka się Snape. Tuż za nim szła dziewczyna w barwach Ravenclawu. To zdumiewające, jakim powodzeniem Smark cieszył się ostatnio wśród Krukonek. Czyżby roztaczał wokół siebie aurę wszechwiedzy? Ciekawe i przydatne. Złapanie Smarka w kompromitującej sytuacji mogłoby mu przysporzyć bardzo wiele kłopotów. A jeśli podawał coś tym dziewczynom… O, to byłoby wprost cudowne.

Dwie godziny później Lily odłożyła na miejsce ostatnią książkę.

Źle się do tego zabieramy — osądziła. — Cały czas myślałam, że to romans lub obyczajówka. Daliśmy się wprowadzić w błąd, James.

Czyli przystajesz na moją propozycję? — spytał z nadzieją. Udała, że go nie słyszy.

Ale przecież te charakterystyczne sformułowania, styl snucia opowieści… — Pokręciła głową, jakby siebie upominając. — Nie rozumiem, czemu od razu na to nie wpadłam. To są pamiętniki, James.

Jęknął w duchu. Bardzo cichutko, ma się rozumieć.

To ja już może pójdę na kolację, bo mi kiszki marsza z głodu grają. Do zobaczenia na patrolu?

Jasne, Potter — prychnęła. — Ale nie myśl, że ci odpuszczę.



3.

Znalezienie odpowiedniego miejsca zajęło Severusowi dobrych kilka tygodni. Przejrzał wiele dziesiątek zapomnianych sal i schowków na miotły, za każdym razem decydując, że były zbyt ciasne, leżały przy zbyt uczęszczanych szlakach lub zbyt blisko wścibskich portretów.

Wreszcie znalazł idealne miejsce, w korytarzu piętro nad tym prowadzącym do Domu Hufflepuffa. W małych salach przechowywano rośliny wymagające specjalnego mikroklimatu. Nie chodził tam nikt, jeśli nie musiał, gdyż powietrze było wilgotne i pachniało pleśnią. Z tego samego powodu nie wisiały tam też żadne obrazy.

Jedna z salek okazała się pusta. W wyniku zbiegających się tu prądów magii rośliny w niej przechowywane uschły co do jednej i stały teraz pod ścianą — sczerniałe badyle w donicach pełnych suchej ziemi. Oblepiała je kilkucentymetrowa warstwa kurzu, ciągnąca się już od wejścia. Ucieszyła ona Severusa nadzwyczajnie, gdyż sugerowała, że nie tylko nikt tego pomieszczenia nie używa, ale nawet dawno tu nie zaglądał. Ślady jego butów były pierwszymi od dobrych kilkunastu lat. Powietrze było nieco zatęchłe, ale- w odróżnieniu od tego na zewnątrz - suche. Kilka zaklęć czyszczących później Snape doszedł do wniosku, że spokojnie da się tu wytrzymać, oczywiście jeśli komuś nie przeszkadzały trupy roślin.

Odkrywanie nowych miejsc w Hogwarcie dało mu przynajmniej powód, by choć na chwilę zniknąć z oczu jego ślizgońskich towarzyszy. Gęsta atmosfera Domu Węża zaczynała już powoli działać mu na nerwy. Lestrange i Mulciber nawet nie kryli się za bardzo z tym, że obmawiali Severusa za jego plecami. Kąśliwe uwagi pod jego adresem padały wystarczająco często. I wszystko przez to, że na parę chwil przestał być wiernym jak pies Ślizgonem. W jego dawnej roli mogli go znieść, teraz zaś nie za bardzo wiedzieli, jak się do niego odnosić. Bo teraz stał za nim Malfoy, a i on sam nie wykazywał ochoty, by — tak jak kiedyś — spędzać z nimi czas na dokuczaniu młodszym uczniom i snuciu mrocznych planów. W ich oczach stał się ważniakiem. Do tego ta zmiana partnerów na eliksirach... Rudolf najwyraźniej nie mógł mu tego wybaczyć.

Odezwałbyś się, stanął w mojej obronie, cokolwiek! Ale nie! Ty rozwarłeś japę i gapiłeś się jak ten kretyn...

Niech ci będzie, że jestem kretynem — burknął Snape, nie mając ochoty na kłótnię.

Zresztą przekonał się szybko, że kłótnie i próby perswazji tylko pogarszają sprawę. Szajka uznała za swój punkt honoru sprowadzić go do właściwego poziomu. Poziomu jego krwi, rzecz jasna. Wciąż przypominali mu o jego mugolskim ojcu, co doprowadzało Severusa do szału. Nic, tylko wyścig szczurów, upewniał się każdego dnia. Nie, żeby nie zauważał wcześniej tej rywalizacji, ale jakoś przedtem nie dotyczyła go ona szczególnie. Owszem, miał świetne wyniki w nauce, ale nie one były przedmiotem walki w Domu Węża. Dla nich był niczym. Niebezpiecznym niczym, ale jednak. Teraz zaś, kiedy coś osiągnął, wszyscy sobie zadawali pytanie: Jakim prawem? I to nic, że był przecież jednym z nich, a niebawem miał się stać nim nawet bardziej. To tylko dawało Severusowi do zrozumienia, w kręgu jakich ludzi do tej pory się obracał.

A jednak został poinformowany o kolejnym spotkaniu Kółka Miłośników Szydełkowania. O dziwo. Naturalnie miało odbyć się podczas wyjścia do Hogsmeade. Snape był bardzo ciekawy, szczególnie tego, co podejrzewają i jak na to reagują przyszli Śmierciożercy. Wiedział, że o Voldemorcie dowie się niewiele, ale same plotki mogły mu dużo powiedzieć o uczestnikach zebrania. Jednocześnie jednak martwił się i to bardzo. Nie wiedział, jak bez hałasu wycofać się z tego całego biznesu. Sytuację pogarszała, paradoksalnie, jego znajomość z Lucjuszem. Wcześniej był tylko chłopaczkiem z niezdrowymi ambicjami, teraz zaś stał się kimś więcej. Polegano na nim. Ze wszystkich swoich kolegów, był najbliżej Mrocznego Znaku.

Niebezpiecznie blisko.


**


Pewna intrygantka z domu Kruka też nie miała łatwego życia. Okazało się, że Walden, jak chce, potrafi być upierdliwy. Wciąż żądał od niej absurdalnych dowodów wierności i dobrej woli. Wyglądało na to, że nic mniejszego niż wyratowanie go z zamczyska strzeżonego przez trzygłowego smoka nie ukoi jego niepewności.

Pisał do niej listy, pytając się, jak spędziła dzień. Żądał dokładnych relacji. Co gorsza, wypytywał w nich dlaczego pozostaje w tak przyjaznych stosunkach z Regulusem Blackiem (owszem, była jego partnerką na Zielarstwie, ale co Waldenowi do tego?). Zazdrosny kretyn.

Z prawdziwą ulgą powitała dzień, w którym Snape objawił jej, że wreszcie znalazł miejsce, w którym mogli porozmawiać jak ludzie. Zajęło mu to i tak wystarczająco długo. I te fochy! Ten człowiek naprawdę nie rozumiał, na czym polega partnerstwo. Może i obarczyła go czarną robotą, ale co do diaska miała zrobić? On, klasowe dziwadło, miał niepisane prawo szlajania się po najdzikszych zakamarkach. Ona zaś na każdym kroku musiała się zachowywać absolutnie przewidywalnie, gdyż śledziły ją dziesiątki wścibskich oczu. Wywołany przez nią skandal zrobił swoje i nie były to jedynie pozytywne skutki. Teraz była na ustach całej arystokratycznej części Hogwartu. Musiała się mieć na baczności.

Oczywiście, Snape nie rozumiał tego nic a nic. Dlatego była w dość paskudnym nastroju, kiedy dotarła na miejsce. Nastrój ten jednak szybko przerodził się w zachwyt.

Idealne! — stwierdziła, rozglądając się. Podsunęła sobie do siedzenia jedną ze skrzynek, po czym, po namyśle, transmutowała ją w krzesło. Wyszło jej trochę podobne do powyginanego konaru, ale dobre i to. Doczarowała sobie do tego poduszkę. Poduszka kwakała słabo, ale przestała, gdy Ewa przydusiła ją własnym ciężarem.

No, Severusie! Ty to masz nosa!

Wielkie dzięki! — sarknął. — Nie musisz tego podkreślać, Rookwood.

Oczywiście, że brał to do siebie, kretyn jeden. No cóż, w końcu był niezłym brzydalem. Musiał też pewnie tak się czuć. Brzydki. Ciekawe, jak to jest budzić się każdego dnia rano i widzieć w lustrze tę samą paskudną gębę? Pewnie stąd brała się większość jego złego humoru... Zresztą, czy to jej problem?

Siedział naprzeciwko niej, zgarbiony i pochylony do przodu, tak że jego zlepione w czarne strąki włosy opadały na oczy. Przez to jego sceptyczny wyraz twarzy nabierał nowej, złowrogiej głębi. Nie musiał mówić, że czeka, jaką to bombę zrzuci na niego Ewa.

Skoro jest miejsce, jest i wino — rzekła z leciutkim uśmieszkiem uświadomionej wyższości. Z torby wyciągnęła butelkę białego francuskiego wina stołowego i dwa kieliszki. Wyprostował się od razu i spojrzał na nią bystrzej. No i owszem, to była konspiracja na poziomie.

Za udaną spółkę Ravenclaw-Slytherin. — Ewa wzniosła kieliszek. — A jeśli już o tym wspominamy, jak rozwija się twoja współpraca z Rogatą?

Wszyscy wiedzą? — Snape skrzywił się boleśnie.

Nie tylko wiedzą, ale i pytlują. Nie mamy wielu takich ekscesów. Kruka Dom spokojny dom.

Merlinie...

Niektórzy pobrzękują o romansie...

Merlinie! Ewa, co za kretyństwo? Ja i... Blaut?

Na jego policzki wypełzły paskudne ceglaste rumieńce. Wyglądał pociesznie, ale zdecydowała mu o tym nie wspominać.

Ta dziewucha jest chodzącą encyklopedią — burknął Snape, chowając się z powrotem za włosami. — I ani krzty własnego rozumu. Przez pierwsze dwa dni walczyłem, by nie doprowadzić do katastrofy. Teraz zasypuje mnie absurdalnymi teoriami. I nic z wyjątkiem knebla nie jest w stanie powstrzymać jej słowotoku. Wreszcie kazałem jej zrobić listę i przesłać mi sową. Zamierzam pokreślić ją całą na czerwono i wykazać błędy w rozumowaniu i głupotę uzasadnień...

Ewa nie zdzierżyła. Wybuchnęła śmiechem.

To nie jest zabawne!

Ależ jest! Blaut doprowadza do szewskiej pasji niemal wszystkich kolegów z roku. Jeśli wytrzymasz z nią do końca i zachowasz zdrowe zmysły, staniesz się królem Ravenclawu. Wiąże się z tym, o ile pamiętam, diadem Roweny…

Ewa, ja nie wiem, czy wytrzymam do końca tego miesiąca! Ona jest apogeum krukońskiego braku krytycyzmu!

Bezkrytyczni? My?

No właśnie.

A sądziłam, że bezczelność jest cechą Gryfonów.

W odpowiedzi nalał sobie drugi kieliszek.

Dobra, do roboty — zadecydowała. — Mamy tu kilka poważnych problemów do rozpracowania. Antykwariusze. Na tym skończyliśmy ostatnio. Ktoś ich atakuje.

Ktoś?

Prawdopodobnie śmierciożercy?

Prawdopodobnie śmierciożercy — zadrwił. — No co ty nie powiesz, Rookwood.

Skoro jesteś w to zaplątany ty, to na pewno śmierciożercy! — odgryzła mu się. — A teraz zacznijmy wreszcie rozmawiać jak ludzie. Ostatnim razem zasugerowałeś mi pewne rzeczy. Zakładam, że osobą poszukującą jest Voldemort, bo w tym momencie to on jest najaktywniejszym z działaczy. I szuka każdej drogi, która byłaby mu w stanie zapewnić nieco więcej poparcia czy nieco łatwiejszy sukces. Ale czego mógłby pragnąć tak bardzo, by zadzierać z antykwariuszami?

Jedynej. Szuka Jedynej.

Czego?

Obserwował jej twarz tak uważnie, jakby chciał się upewnić, czy ta informacja wywrze na niej jakiekolwiek wrażenie. Bez szans. Ewa była jednym wielkim znakiem zapytania i takie też oblicze ukazała Severusowi.

Jesteś pewna, że to pojęcie nie obiło ci się o uszy? — Uśmiechnął się przebiegle. Ewę zaczynało to wnerwiać. — A nie mieszkasz czasem pod jednym dachem z Richardem Rookwoodem?

Merlinie, tatuś. I wszystko jasne, a raczej ciemne jak deszczowa noc. Ojciec zawsze uwielbiał wplątywać się w mroczne i dziwaczne biznesy. Wzdrygnęła się, oczywiście tylko w duchu.

Nie mam wglądu w to, czym się zajmuje mój ojciec — oświadczyła lodowato. — Nie chwali się tym za bardzo. Powiedz więc, czym jest owa "Jedyna"?

I to jest właśnie najpiękniejsze — oznajmił Severus, ni stąd, ni zowąd uśmiechając się szeroko. — Podsłuchałem arcyciekawą rozmowę. Pragnę nadmienić, że ty byłaś wtedy zajęta prezentacją klejnotów i mizdrzeniem się do kawalerów... Ale mniejsza z tym. Jedną stroną dyskusji był wysłannik specjalny Czarnego Pana do spraw Jedynej, Lucjusz Malfoy. Drugą zaś nekromanta Richard Rookwood. Najpierw upewnili się wzajemnie, że ani jeden, ani drugi, ani tym bardziej Czarny Pan tak naprawdę nie mają pojęcia, czego szukają.

No co ty powiesz! — wykrzyknęła Ewa, chwilowo nie komentując swojego pobytu na balu. — Nie mów mi, że nie mają ani jednego tropu, ani jednej wskazówki!

Oo, mają. I to pełno. Podejrzewam, że nawet za dużo. Cały ten wakacyjny raban był prawdopodobnie wynikiem starań Lucjusza, by nieco zmniejszyć ilość fałszywych śladów. Przy okazji schrzanili sprawę z tymi, które mogły być wartościowe. Jeden, którym był antykwariusz Javier Terrence, zaginął w tajemniczych okolicznościach. Drugi znalazł się w posiadaniu człowieka, który za żadne skarby go nie odda. W każdym razie Lucjusz nie był ani o krok bliżej znalezienia Jedynej.

Ale czym jest ta Jedyna?

Tu mamy zgryza. Lucjusz wypróbowywał różne dziwne artefakty, ale nic z tego mu nie pasowało. A twój ojciec nawet nie wierzy w jej istnienie...

W takim razie mamy to z głowy — oznajmiła stanowczo Ewa. — Jeśli nawet on nie daje temu wiary, znaczy, że Jedyna nie istnieje.

Ale Voldemort uważa, że...

Mój ojciec jest w stanie uwierzyć absolutnie we wszystko! Jeśli już on powiedział, że nie wierzy w Jedyną, musi być to coś tak dziko nieprawdopodobnego...

Albo coś tak potwornego...

Czy ty masz w ogóle pojęcie, z czym styka się w codziennej pracy nekromanta? On się nie boi niczego!

A daje wiarę legendom?

Jeśli o to pytasz, to w młodości szukał Insygniów Śmierci.

No dobrze. — Snape westchnął ciężko, jakby miał do czynienia ze szczególnie upartym uczniem. — Nawet jeśli przyjmiemy, że to bzdura, ta bzdura zajmuje jednak sporą ilość czasu i sił Czarnego Pana. Co znaczy, że może być potencjalnie bardzo groźna. Co w efekcie znaczy, że musimy mu deptać po piętach. A Czarny Pan jest głęboko przekonany o prawdziwości Jedynej, skoro nie popuszcza Lucjuszowi. A Lucjusz zawarł układ z twoim ojcem.

Układ? Jaki układ?

Rookwood dostarczy mu monety przetargowej dla Carrowów...

Wynajął Carrowów? Tych starych sadystów?

Nie dotarłem jeszcze do najlepszego. Otóż w zamian, Rookwood ma prawo zażądać czegoś... Czy może raczej zabrać coś, co należy do Lucjusza? Nie ćwiczono mnie w mowie nekromantów, ale "nic, czego nie mógłbyś mi dać" brzmi wysoce podejrzanie.

O Merlinie. Ewa zamknęła na chwilę oczy.

Nigdy nie miałam Lucjusza za idiotę. Teraz zaczynam zmieniać zdanie. Nawet nie wie, jak cholernie tego pożałuje.

Może jego skretynienie przyniesie nam odrobinę korzyści — zauważył cicho Snape.

Popatrzyła na niego uważnie. Najwyraźniej wszelka miłość, jaką żywił do Malfoya, już mu przeszła. Ewa nie mogła przyznać głośno, że go popiera. W końcu Lucjusz bądź co bądź był jej przyjacielem. Skinęła więc tylko głową.

Od czego więc zaczniesz?

Zacznę? Myślałem...

Nie ogarniemy wszystkiego. Musimy podzielić się obowiązkami. Od razu widać, że w tej sprawie to ty trzymasz wszystkie karty, więc prowadzenie oddaję tobie.

Ach, tak... Obowiązki. — W głosie Snape'a zadźwięczała nutka irytacji. — Mam wrażenie, że jak dotąd wszystkie spadają na moje barki. Czy nie tak... wspólniczko?

Ewa otworzyła i zamknęła usta, czując się jak ryba wyrzucona na brzeg.

No nie mogę! — wybuchnęła. — Myślisz, że opieprzałam się w wakacje? Znasz pojęcie: zbieranie informacji, Snape? Ciekawa jestem, czy ty, będąc w centrum wydarzeń, dowiedziałeś się choć połowy tego co ja! Nie wspominając już o samym balu, o skandalu, jaki wywołałam, szykanach ze strony rodziny narzeczonego i o tym, że moje przyszłe małżeństwo z Waldenem zawisło na włosku, a wszystko to tylko dla tego, by zwrócić na siebie uwagę osoby, bez której poparcia nic nie wskóramy! Słyszałeś kiedyś o Merlowach? Wiesz, ile oni znaczą? Nie, dyletancie! Zrozum, że każdy z nas wnosi do tej spółki coś od siebie... Jak dostałeś się do rezydencji Lucjusza?

A jak sądzisz, Rookwood? Pracowałem dla niego całe lato! Nie wszyscy z nas rodzą się w złotogłowiach! I nie mów mi tu o poświęceniach! Może ty zaryzykowałaś... pozycję społeczną, ale ja ryzykowałem życie!

Patrzyli na siebie, dysząc wściekłością. Pierwsza otrząsnęła się Ewa.

I właśnie dlatego nie powinniśmy dopuścić, żeby to się rozpadło — stwierdziła. — Późno się zrobiło. Ochłońmy trochę. Jutro o tej samej porze?

Skinął tylko głową i wypadł, trzaskając drzwiami. Przewróciła oczami. Faceci.


**


Severus przyszedł wcześniej i zdążył już urządzić lokal. Nie zamierzał stracić okazji pokazania tej cholernej babie Rookwood, że traktuje sprawę co najmniej tak poważnie, jak ona. Otoczył pokój siecią zaklęć. Założył barierę prywatności. Transmutował kilka mebli. Rozłożył na stoliku notatki z posiadanymi przez siebie informacjami. To zawsze pomagało mu myśleć. Notatki miały być w zamyśle elegancko wypunktowanymi listami, ale szybko zmieniły się w plątaninę strzałek i odnośników. Tylko Severus był w stanie coś z nich wywnioskować, ale to mu odpowiadało.

Ewa nadeszła z niemiłym uczuciem, że wcale jej tu nie powinno być. Im bardziej się zbliżała, tym mocniej pamiętała o nieskończonej pracy z Numerologii i liście do Waldena, który odkładała z dnia na dzień... Doprawdy, czy już nie najwyższy czas go napisać?

Bariera prywatności! Wzdrygnęła się i zdecydowanym ruchem nacisnęła klamkę. Gdy przekroczyła próg, jej wzroku nie przyciągnął Snape siedzący na fotelu transmutowanym ze skrzynki (który nadal był dość kanciasty i sugerował czające się tuż pod powierzchnią sękate dechy).

O co tu chodzi?

Za jego plecami na ścianie wisiały wycinki z różnych gazet. A przynajmniej tak jej się wydawało, bo litery tańczyły przed jej oczami i w chwilę potem gazety stały się staromodnymi plakatami cyrkowymi. Im bardziej pragnęła przeczytać słowa, tym bardziej one się nie dawały. Wreszcie, gdy skupiła się bardzo, litery utworzyły sensowny szereg... rozkład pociągów z Hogsmeade!

Snape spoglądał na nią z ukosa.

Nie wysilaj się, bo ci się mózg przepali, Rookwood. Chcesz odtrutkę?

Jeszcze pytasz?

Podszedł do niej z różdżką. Zmarszczyła brwi. Naprawdę nie cierpiała, jak ktoś podnosił na nią różdżkę... Siłą woli zmusiła się, by stać nieruchomo, choć nogi same pchały ją do ucieczki. Spojrzała dumnie na Snape'a. Ten stuknął ją różdżką w czubek głowy.

Swój! — rzucił krótko i poczuła, jak bariera prywatności przepuszcza ją, przestaje przypominać o pilnych sprawach do załatwienia tu i teraz. — A teraz spójrz na ten obrazek.

Pokazał jej coś, co wyglądało jak niezdarnie naszkicowany łeb wilka. I natychmiast wycinki gazet na ścianach zaczęły wyglądać tak, jak powinny.

Malutki Fidelius — wyjaśnił. Przechylił głowę i spoglądał na nią w pewien szczególny sposób. — Trochę ćwiczyłem w wakacje. Wiesz czemu.

Ewa była pod wrażeniem i dała to po sobie poznać. Trzeba było w końcu trochę przygładzić piórka Ślizgona.

Nie, żebym kiedykolwiek wątpiła w twoje zdolności, Severusie.

Czarne oczy rozbłysły. Uśmiechnęła się do nich zachęcająco.

I wtedy zwróciła uwagę na zaściełany papierami stół. No nie. Typowy facet, musi pokazać, co to on nie potrafi. Ale co za dużo, to niezdrowo.

A cóż to za bajzel?

Moje notatki. Nie każdy jest w stanie myśleć o dziesiątkach spraw naraz.

I też są bezpieczne?

Myślisz, że nie jestem ostrożny? To samo zaklęcie. Gdyby nawet wpadł tu Dumbledore, nie grozi nam dekonspiracja.

Ale zacząłby coś podejrzewać! Proponuję, żebyś przestał machać różdżką, a zaczął myśleć! Nie wiem, czy to do ciebie dotarło, Snape, ale nie może na nas paść nawet cień podejrzeń, jeżeli ma się to nam udać! Dlatego właśnie wolę snuć rozważania tu! — Popukała się w czoło.

Snape nie mógł przeboleć, że Rookwood zbywa wszystkie jego osiągnięcia. To tylko potwierdzało, że uważa się za kogoś lepszego. Czuł, że traci grunt pod nogami. I gdzie tu była współpraca?

Ewa spoglądała przed siebie z niewzruszoną miną. Snape jeżył się. Szerszeń nieufności bzyczał między nimi.

Może rzeczywiście bariera prywatności to za wiele — wycedził przez zaciśnięte zęby. Wyglądał, jakby trząsł się cały w środku. — Ale nie myśl, że pozbędę się swoich notatek.

Dobra, już tego nie wymagam. — Przewróciła oczami. Nie mogła go za bardzo naciskać, bo pęknie. Kolejny przewrażliwiony samiec. — Pilnuj ich tylko, dobrze? Ufam, że masz swoje sposoby, Ślizgonie.

Więcej, niż byś się domyślała, Rookwood.

To było jak symboliczne zawarcie pokoju. Ewa odetchnęła z ulgą.

Wracając do naszych rozważań... Jesteś pewien, że warto poświęcać czas na szukanie Jedynej?

Zrozumiałem, że to będzie mój czas — odparł z przekąsem.

Twój czas jest naszym czasem. Drużyna, prawda?

Z cierpiętniczą miną uporządkował coś w swoich notatkach. Jego palce wyłowiły jedną z kartek.

Myślałem, że cię przekonałem. To w końcu ty chcesz prześcignąć Voldemorta. Ale skoro masz takie wielkie wątpliwości... Ta organizacja, którą stworzymy, Ewa. Pomyśl chwilę o niej. Zastanawiałaś się może, na czym oprzemy swoją wiarygodność? Bo musimy być wiarygodni!

Wiarygodni? — Ewa zamrugała. — O czym ty mówisz, Severusie? Mamy być tajni. I skuteczni.

Nie! — Snape potrząsnął energicznie głową. — Przemyślałem sobie to wszystko porządnie. I tak się nie da. Nie do końca. Nie wszystkich da się przekupić, a ludzie nie będą się trzymali czegoś, do czego nie mają zaufania. Nasza organizacja, czymkolwiek będzie, musi być jawna.

Ewę na chwilę zatkało.

Jawna?!

Nie burz się tak. Jawna jako całość, to znaczy jej nazwa ma być rozpoznawalna. Budzić zaufanie. Cała reszta zostaje tak, jak zaproponowałaś.

Chyba rozumiem, do czego zdążasz. — Ewa uniosła brwi. — Ale co to ma do... Rozumiem. Chcesz nam zrobić renomę, żebyśmy mieli się czym chwalić, tak?

Snape skinął głową. Jego dłonie zaciskały się na kartce papieru.

To równie ważne, jak szpiegowanie. Jak ludzie się dowiedzą, to łatwiej będzie ich zachęcić...

A może sami nawet do nas przyjdą. — Ewa pokiwała głową. — No, teraz widzę, że zaprosiłam do spółki właściciela działającego mózgu.

Miałaś kiedyś wątpliwości? — prychnął, ale widać było, że rozluźnił się odrobinę. Co za nerwus...

Dobrze. — Skinęła głową. — Podsumujmy więc, co wiemy o Jedynej. Artefakt magiczny o nieznanych właściwościach...

Potężny. Mam mocne podejrzenia, że legendarny... — Pogrzebał chwilę w notatkach. — Zacząłem robić listę...

Rzuciła okiem na kilkanaście podpunktów opatrzonych komentarzem. Żaden nie wydawał jej się bardziej prawdopodobny od innych.

Święty Graal, Insygnia Śmierci, Palec Merlina, Czara Dziedzica, miecz Emorgan... Wiesz, Severusie, tego nie sposób udowodnić.

Wiem, że nie tędy droga — odparł Snape. — Właściwie to spisałem to tylko po to, by zrozumieć, z czym możemy mieć do czynienia. Moja matka nie nauczyła mnie zbyt wielu czarodziejskich legend.

Czyli idźmy dalej. Szuka go Lucjusz, który poprosił o pomoc mojego ojca. Który wynajął Carrowów... Właściwie po co? Ma zamiar przydusić jednego czy drugiego antykwariusza, tak?

Wydaje mi się, że już skończył z antykwariuszami. Ostatni atak był... Kiedy? Na początku sierpnia?

To po co?

Chce postraszyć Artura Weasleya. To pracownik Ministerstwa, w którego ręce dostał się pewien rzadki kamień. Problem polega na tym, że Artur zachowuje się jak piekielny Gryfon i przyparty do muru powiedział, że nie odda go za skarby świata.

Kto go przyparł do muru?

Szajka Lucjusza, rzecz jasna. Niżej podpisany, wykorzystując swe niebywałe zdolności, uratował mu tyłek.

Masz kamień?

Czy nie wspominałem czegoś o gryfoństwie? Nie. Ale mam jego wdzięczność.

I jak niby jego wdzięczność ma nam zapewnić przewagę nad Voldemortem? A jeśli ten kamień to Jedyna?

Nie mam pewności. Wiesz, oni mówili o tym kamieniu jako o jednej z możliwości... A może wskazówce? W każdym razie, jeszcze nie dobrali się do tyłka Weasleyowi, więc nie są aż tak zdesperowani. Może czekają, aż sam ujawni miejsce, gdzie ukrył kamień?

Myślę, że istnieje na to całkiem racjonalne wytłumaczenie. Nie, oni nie liczą, że Weasley będzie aż tak głupi. Ale wspominałeś, że pracuje w Ministerstwie? Otóż za tydzień będą Dni Ministerstwa. Wiesz, co to znaczy? Pełno obcych osób kręcących się po terenie. Wspaniała okazja, by dwa typy wśliznęły się niepostrzeżenie...

Myślisz?

Jestem pewna. Musimy się do tego czasu przygotować. A czasu mamy cholernie niewiele...

Hmm...

Snape zamyślił się na chwilę głęboko.

Myślę, że wiem, jak to rozegrać — powiedział powoli. — Zajmę się tym.

Jak?

Skoro musisz wiedzieć... Zamierzam podczepić ogon Carrowom.


**


Snape, schowany za podręcznikiem do Eliksirów, zawzięcie pisał. Nie było to jednak wypracowanie. Raz po raz skreślał coś i poprawiał. Potem usuwał wszystko i zaczynał od początku. Wreszcie ze zmarszczonym czołem odczytał ostatnią wersję.


"Drogi panie Arturze Weasley!

Piszę z zapytaniem, czy nie wydarzyło się panu ostatnio coś niepokojącego. Czy ktoś pana nie śledził lub nie obserwował? Pytam, gdyż ludzie zainteresowani posiadanym przez pana przedmiotem, planują kolejny atak. Odbędzie się on w Dni Otwarte Ministerstwa Magii, więc proszę szczególnie na siebie uważać. Napastników będzie dwoje, kobieta i mężczyzna. Mogą być zakapturzeni. To bardzo niebezpieczni osobnicy.

Pozostaję z szacunkiem,

Albert Fox"


Ujdzie, zadecydował Snape. Krótko, treściwie i nie zdradzało zbyt wiele. Miał nadzieję, że Weasley był wystarczająco bystry, by domyślić się, który to "Lis" do niego pisze.

Teraz czas na trudniejszy list. Severus wciąż miał co do Franka mieszane uczucia. Wcześniej nie podobała mu się łatwość, z jaką Longbottom zjednywał sobie ludzi. Przypominała mu ona Slughorne'a z jego wylewną serdecznością, która jakoś nigdy nie obejmowała Severusa. Z tym że Frank, w przeciwieństwie do nauczyciela Eliksirów, objął go tą serdecznością. Z oporem, ale jednak. Snape czuł się wobec tej serdeczności dziwnie podminowany. Gdy zabierał się do pisania, drżała mu ręka.


"Drogi Franku!

Wspólny projekt spędza mi sen z powiek. Nie dlatego, żebym posunął się chociaż na jotę w naszych rozważaniach. Ale wiesz, że nie jesteśmy jedynymi zainteresowanymi. Teraz zaś zacząłem się obawiać, by ktoś nas nie wyprzedził. Jest pewien człowiek, który nie ma za wiele wspólnego z łasicą, więcej z lwim szczenięciem. Pracuje w Ministerstwie, a przy okazji pracy potknął się o artefakt, który może mieć związek z naszym projektem. Otóż zainteresowani artefaktem postanowili poprosić o pomoc małżeństwo z bliźniakami z Nokturnu. Chcą, by małżeństwo pogadało z tym człowiekiem. Współpraca im raczej z tego nie wyjdzie, ale mogą postawić sprawę na ostrzu noża.

To tyle. Przy okazji chciałem ci życzyć miłych Dni Otwartych Ministerstwa. Wiem, że będziecie mieli pewnie ręce pełne roboty, ale nie zapomnij o mnie.

Pozdrawiam,

Severus. "




4.

"Snape!

Przyjrzę się Carrowom. A Weasley nie jest taki głupi, na jakiego wygląda. I nie myśl, że nie poproszę cię później o wyjaśnienia.

Frank"


**


Snape był idiotą, jeśli wydawało mu się, że nikt nie zauważa jego nocnych wędrówek.

James je zauważył.

Nie nazwałby tego, co robił obsesją. Owszem, sam widok Smarka skręcał mu trzewia. Nie zapomniał mu konfrontacji w pociągu. Wiele by dał, żeby sprowadzić upiornie irytującego Ślizgona do odpowiedniego poziomu. Ślizgona, któremu najwyraźniej wydawało się, że może wszystko tylko dlatego, że sypnęło mu się trochę kasy. Pewnie jakaś marna ilość w porównaniu z fortuną Potterów, ale i tak zaczął obrastać w piórka.

Inna rzecz, że nagle mógł poczuć wsparcie. Siłę za sobą... Nie było żadną tajemnicą, że Snape grawitował w kierunku śmierciożerców. A może nawet już stał się jednym z nich? Ta bezczelność musiała mieć gdzieś swoje korzenie i James nie sądził, by kasa była jedynym powodem.

Jeśli zamierzał walczyć ze złem, powinien zacząć od swojego najbliższego otoczenia. A wśród siódmorocznych ślizgonów Snape był najbardziej oczywistym wyborem. Z pewnością zamyślał coś niedobrego. Było to wpisane w osobowość Snape'a. Tak więc James nabrał zwyczaju śledzenia go — otwarcie lub z ukrycia, zależnie od pory dnia. Przez pierwsze dwa tygodnie nie zauważył nic interesującego, może z wyjątkiem tego, że Snape trzymał się nieco bardziej na uboczu i spędzał zdumiewająco dużo czasu z Krukonkami.

Wreszcie pewnego dnia pod koniec września poczuł, że może mieć na niego haka.

Snape od tygodnia plątał się po zamku i oglądał go ze wszystkich stron. Czyżby szukał słabych punktów? James, kiedy mógł, śledził go dyskretnie, wykorzystując swą pelerynę niewidkę.

Syriusz żartował sobie, że James pilnuje, by Smark nie ukradł mu Lily.

Pewnego dnia Snape przestał się plątać. Śledząc go podczas jednego ze swych nocnych patroli, James zauważył, jak znika w jednym z nieużywanych korytarzy po puchońskiej stronie zamku.

Kilka nocy później wrócił tam z... Rookwood.

James nie był pewien jakiego to haka ma w ręku i dzisiaj postanowił to sprawdzić. Hogwart o jedenastej wieczorem nie był miejscem dla studentów. Ale James, jako Prefekt Naczelny, miał święte prawo się po nim snuć. Powoli i majestatycznie, w odpowiednich momentach przybierając marsową minę, dotarł do wilgotnego korytarzyka zajeżdżającego pleśnią. Nie było to miłe miejsce ani dla studentów, ani dla portretów. Przekonawszy się, że nie zalegają tam żadne zaklęcia antyszpiegowskie, zaczął po kolei sprawdzać drzwi. Za większością z nich kryły się hodowle upiornych roślin.

Jedna para była zamknięta dość starannie, ale nie zapieczętowana zaklęciami. Tak tylko, by przypadkowy przechodzień przypadkowo tam nie zajrzał. Ale James nie był w żadnej mierze przypadkowy. Starannie rozplątał zaklęcie i dostał się do środka.

Zastał tam dwa fotele w połowie powrotu do bycia drewnianymi skrzynkami, niewielki stolik i zalegający na nim stosik gazet. Na ścianach wisiały jakieś stare plakaty reklamujące dawno niegrane przedstawienia teatralne. James spodziewał się skrytki pełnej nielegalnego towaru i podejrzanych eliksirów albo bez mała zamtuza. Z pewnością nie tego... Co to w ogóle było? Kącik fanów Proroka? Klub Małego Polityka? Przerzucił kilka gazet, ale znalazł tylko standardowy śmietnik informacyjny. Długą chwilę przyglądał się plakatom. Wyglądały, jakby wisiały tu od wieków, niektóre miały nawet wilgotne zacieki.

To wszystko oczywiście wydało się Jamesowi wielce podejrzane. Kłopot jedynie w tym, że wiedział, kogo podejrzewał, ale nie za bardzo wiedział o co. Zostawiając wszystko dokładnie w takim stanie, w jakim to zastał, powoli wycofał się z pomieszczenia.

Gdy wyszedł na zewnątrz, przeszył go dziwny dreszcz. Powietrze tutaj było zdecydowanie bardziej kleiste.

Ruszył z powrotem, zatopiony w myślach. Jedno było pewne, przypuszczenia donikąd go nie zaprowadzą. Musiał złapać Smarka na gorącym uczynku. Nie wiedział tylko jeszcze, jak to uczynić. Nie mógł wpaść do tego pomieszczenia, gdy już oni w nim będą, zaczajenie się tam na nich też nie było najlepszym pomysłem, pomieszczenie było zbyt małe. Zaklęcia podsłuchujące? Ryzykowne. Gdyby mógł się skurczyć...

Peter! Peter mógłby ukryć się w jednej z tych skrzynek!

Tok myśli przerwał mu dziwny warkot tuż na granicy słyszalności. Brzmiał, jakby drapieżnik czekający na swą ofiarę był bardzo stary i miał w sobie nieprzebrane pokłady cierpliwości. Ten warkot mówił: Chodź do mnie. A nawet jak nie przyjdziesz to sobie poczekam, bo ja się nigdzie nie spieszę.

Roślinożerca w Jamesie zjeżył się, postawił uszy i rozchylił chrapy. Chłopak stanął jak wryty na środku korytarza, nasłuchując zagrożenia. Roślinożerca w nim był w każdej chwili gotowy do wzięcia nóg za pas. Cienie wokół niego układały się w dziwaczne kształty.

James nie był już sobą. Był jeleniem. Ofiarą.

Drapieżnik węszył w ciemności. Dało się dostrzec błysk jego białek... Jeleń sprężył się do skoku... I nagle... koniec.

James czuł, że cały dygocze. Zdumiewające zjawisko, nigdy dotąd nie stracił panowania nad zwierzęcą częścią swojego jestestwa. I co to, na Merlina, było? Czy zaplątał się tu jakiś dziki kot? Ale jaki zwierz wydzielałby z siebie tyle tak przerażająco antycznej magii?

Przyświecając sobie różdżką, ruszył do ciemnej odnogi korytarza. Nie czuł już strachu, jedynie ostrożną ciekawość. To tylko zwierz w nim chciał uciekać. Przeszedł więc bez wahania te kilkanaście kroków i ujrzał... ślepą ścianę. Odwrócił się.

Światło pochodni tu nie docierało, gdyż odnoga załamywała się pod zbyt ostrym kątem. Zanikało więc tuż za zakrętem. Ciemność zdawała się być niemalże namacalna, ale prócz niej nic tu nie czyhało. Pod jego obcasem coś zachrzęściło. Schylił się i podniósł z ziemi szczyptę piachu. Ziarenka przesypały mu się między palcami.

Dziwne.

Wrócił do głównego korytarza. Drzwi do jednej z nieużywanych sal lekcyjnych były uchylone, przez szparę przesączał się promień światła. Pchnięte przez Jamesa, skrzypnęły złowróżbnie.

Patrol!

Kto to? O... Pan Potter.

Jingle był czymś wielce zajęty, jeśli wierzyć zmarszczce, która przecinała profesorskie czoło. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Małe oczka były wpatrzone w urządzenie przypominające miniaturowy teleskop.

Przyglądam się księżycowi. Jest prawie pełnia... Widział pan kiedyś kratery? Są fascynujące. Zapraszam, niech pan podejdzie...

James poczuł niezrozumiały opór przed przyłączeniem się do profesora.

Yyy... Dziękuję, ale naprawdę dziś nie mogę. Obowiązki, rozumie pan. Miłej nocy!

Jingle nawet nie zauważył jego wyjścia. James wycofał się, po czym podjął decyzję. Zawrócił i dotarł do niewielkiego korytarzyka, gdzie nic już nie czyhało. Obejrzał się szybko, czy ktoś nie nadchodzi i zmienił w jelenia.

Jego nos opowiedział mu niewiarygodne historie.


**


"Rozluźnij się, James!", skomlała prosząco czarna bestia rasy ponurak. Jej włochaty ogon machał w takt słów, które rozlegały się jedynie w łepetynie jelenia. Dostojny zwierz potrząsnął tylko porożem i wykonał wspaniałego susa przez niewielki jar.

Gnali w głąb Zakazanego Lasu.

A James za cholerę nie mógł.

Lily poprzedniego wieczora znów zrobiła mu maraton bez uśmiechu. Dopiero przy literze F zobaczył, że zaczyna się łamać. Wobec tego zagarnął swoje materiały do torby i zdecydował się na wizytę u bibliofila w Hogsmeade. A niech go potem dziewczyna przeklina.

Lecz nie Lily była powodem jego złego nastroju. Czuł, że w jakiś sposób posuwa się do przodu, mimo że kierunek pozostaje nieznany. Ogarnął go osobliwy niepokój, który już go nie opuszczał. Coś działo się w Hogwarcie i to coś do gruntu niedobrego. Mimo wielu barier, które, jak im mówiono, istniały w zamku, by ustrzec ich przed naprawdę czarną magią, jakaś jej cząstka zdołała się przedrzeć i teraz buszowała po korytarzach. James nie sądził wcześniej, żeby to było możliwe, ale teraz nagle przestał czuć się bezpieczny w zamku. Co najdziwniejsze, ta magia pojawiała się i znikała, jakby przywoływana przez kogoś na żądanie. Następnego dnia w korytarzu, który odwiedził w nocy, nie było już ani cząsteczki mroku.

I Snape. Snape musiał mieć z tym wszystkim coś wspólnego. W końcu ubóstwiał czarną magię, cała szkoła o tym wiedziała. Z pewnością ten mały, brudny śmierciożerca nie miał też żadnych moralnych zahamowań, by wypróbować ją na uczniach. James miał przeczucie, że jeśli dotrze do Snape'a, cała ta zagadka się rozwiąże. I wtedy będzie mógł interweniować, zanim zrobi się za późno. Ocali zamek. Wykorzeni tę odrobinę czystego zła. Przyłapie Smarka na gorącym uczynku. I wtedy Lily nie będzie miała innego wyboru, jak tylko rzucić się mu w ramiona.

Cóż za wspaniały plan!

Coraz głębiej i głębiej gnali w Zakazany Las. I coraz bardziej i bardziej otaczały ich drzewa. Mało powiedziane, że otaczały, one się czaiły. Jakby jeden sygnał mógł je sprowokować do ataku. Prastare buki i dęby z konarami popękanymi upływem czasu pożerały każdą ilość słonecznego światła, by nakarmić wiecznie głodne liście, a przez nie tę upiorną machinę ruchu i zniszczenia. Jedno z drzew podniosło korzeń, jakby zaczepiając Rogacza. Zahamował i obrzucił je podejrzliwym spojrzeniem. Wtedy gałązka oplotła się wokół jego rogu.

Szarpnął energicznie głową i oderwał się od napastnika.

Drzewo pogroziło Jamesowi kończyną. A może gałęzią. Z żywiołakami nigdy nic nie wiadomo.

"Czego chcecie?", James ubódł drzewo rogami. Cios, jaki otrzymał zniechęcił go do dalszych prób. Żywiołaki najwyraźniej chciały, żeby je zostawić w spokoju.

Syriusz obiegł Jamesa dookoła, pytając, czemu tak zamarudził. James parsknął, żeby lazł za swoim kolegą wilkołakiem, który drzewa miał też w nosie, bo myślał wyłącznie o jusze. Peter wyjrzał zza kosmatego ucha Syriusza i zapiszczał drwiąco.

Głupi, głupi James. Przejmuje się badylami, gdy cała noc na nich czeka.

Syriusz hasał między nimi radośnie jak szczeniak, odruchowo unikając plaskających gałęzi. Wyraz jego pyska mówił: "I co, zeżrą cię?". James wzruszyłby ramionami, gdyby mógł. Może rzeczywiście czas najwyższy sobie odpuścić, choćby na chwilę. Czuł, jak bieg zmywa z niego kotłujące się pod skórą napięcie. Od jak dawna czuł się taki przyduszony, nieswój?

Cudownie było tak galopować pod księżycem.

Obiegli dookoła trzy razy parów z akromantulami, zrywając po drodze świeżo utkane sieci. Od dawna wiedzieli, za które nitki pociągać, by pękały z melodyjnym brzękiem przypominającym uderzenie w strunę harfy. Wilkołak szalał ze szczęścia. Dwie akromantule, które wypełzły, by przegonić intruzów, zostały solidnie poturbowane.

Precz z robactwem.

Z impetem wpadli na polankę, którą, odkąd pamiętali, zasiedlały płochliwe jednorożce. Trawa zdawała się tu rosnąć miększa, a księżyc świecił jaśniej. W jego promieniach opalało się stadko białych grzbietów, które już za moment rozpierzchnie się na wszystkie strony jak trzoda owiec...

Tyle że właśnie się nie rozpierzchnęło. Najwyraźniej nie zamierzało ustąpić pola ani o milimetr. Syriusz obskoczył stadko, ujadając, ale napotkał tylko położone płasko uszy i wrogie poroże. Zero śnieżystej niewinności, sto procent dzikiego zwierza.

Dziwaczne. Alarmujące.

Najbardziej dorodny białas przyuważył wilkołaka, który próbował podkraść się od tyłu. I zaatakował z łbem przy ziemi. Skowyt ubodzonego wilka poniósł się po lesie. James zamarł w oczekiwaniu na jednorożcobójstwo.

Nie doczekał się. Bo wilkołak w tym momencie stracił przytomność. Co dziwniejsze, zaczął zmieniać kształty. Po chwili na ściółce leżał...

Syriusz zamrugał i otrząsnął się jak pies.

To kto teraz poniesie Remusa?


**


Ale dobrze się czujesz?

Dobrze.

Ale na pewno?

Wszystko w porządku, Łapa, naprawdę. Nigdy tak dobrze się nie czułem po pełni.

Pytaniom i zapewnieniom nie było końca. Remus siedział na swoim łóżku jak jakiś pasza i odbierał hołdy. To znaczy, tak by pewnie robił, gdyby był Syriuszem. A on po prostu zaszył się pod kołdrą i nie wyściubiał stamtąd nosa, odpowiadając na pytania przytłumionym głosem.

Dalibyście się mu wyspać, co? — burknął Peter. — Czy to jest długotrwałe, czy jednorazowe, to się dowiemy przy następnej pełni.

W literaturze o jednorożcach nie znalazłem nic na temat ich bodnięć — powiedział James. — Bo one tego zwyczajnie nie robią. To najbardziej płochliwe sukinsyny na tej planecie. Co tylko potwierdza moją teorię, że z Zakazanym jakieś dziwy się wyprawiają.

Widzisz, Lunatyk, jesteś unikatowy! — wykrzyknął Syriusz, zupełnie ignorując konkluzję Jamesa. — Powinni cię w literaturze fachowej opisać! A jak to będzie trwały efekt...

Remus wymamrotał coś w poduszkę.

Co mówiłeś?

Jedno przekrwione oko mrugnęło w czeluściach pościeli.

Mówię: nie róbcie sobie nadziei. Przekleństwo wciąż we mnie tkwi, tak samo silne jak zawsze. Czuję je. Cokolwiek zrobił ten jednorożec, jedynym trwałym śladem będzie blizna. Kolejna do kolekcji.

Syriusz zrobił minę, jakby Remus psuł mu właśnie świetny występ.

Gdyby jednak...

Nie. Naprawdę mi przykro.

Oko zniknęło.

Niedowiarek.

Całkiem jak ty — odciął się James. — W sprawie Zakazanego...

A dałbyś sobie siana z tą kupą badyli! Gdybyś nie zauważył, z twojego przyjaciela właśnie spuszczono sporo powietrza. Może tym byś się dla odmiany pomartwił?

Martwię się, jakbyś nie zauważył! Wszystkim się martwię, w przeciwieństwie do niektórych. I uważam, że te badyle, jak je nazwałeś, i szaleństwo jednorogów mogą być ze sobą powiązane!

Oj James... To, że jeden jednorożec się wściekł, jeszcze o niczym nie świadczy...

JednorożCE. Całe stado. A drzewa? One też dostały wścieklizny?

Naprawdę, odpuściłbyś sobie. Dumbledore ma pewnie wszystko pod kontrolą.

I to uważasz za wystarczający powód, żeby się nie martwić? — sarknął James. — Gdybyś nie zauważył, jest sporo takich rzeczy, które dzieją się poza wzrokiem naszego dyrektora. Ty ze wszystkich powinieneś to wiedzieć najlepiej!

Merlinie, James, teraz to naprawdę przesadzasz! Chcesz zrzucić na niego moje kretyńskie zachowanie? Wyrównaliśmy rachunki z Malfoyem, prawda? Więc sprawa skończona!

Jak to: skończona? To była totalna klapa!

Chyba dla ciebie! Wiesz co, Rogacz? Mam wrażenie, że ty aż ociekasz od kompleksów. Niewiarygodne. To ja powinienem, patrząc na moją rodzinę. A ty jesteś debeściak, stary! Cała szkoła cię podziwia, z drobnymi wyjątkami. Ale nie, tobie mało! Chciałbyś być... Sfinks wie. O, najlepiej samym Merlinem! Świat ratować, dziewice uwalniać!

Rozumiem.

Nie, nie rozumiesz. Świat jest pochrzaniony i taki pozostanie. Nie zmienisz tego ani ty, ani Dumbledore. To, co możemy, to dokopać paru złym facetom. Więc róbmy to, jasne?

James był głęboko przekonany, że to nie wystarczy. Ilu złym gościom nie dokopiesz, zawsze będą pojawiać się nowi, prawda? Ale Syriusz najwyraźniej wolał żyć w świecie prostych rozwiązań. Jego wola. James za to czuł, że w całym tym świecie potrzeba zmienić coś elementarnego.

Szkoda, że nie potrafił tego nazwać słowami.


**


Wieść, że Feedle będzie przemawiał do aurorów, obiegła ministerstwo lotem błyskawicy. Tego dnia zagęszczenie sów w ministerialnej przestrzeni powietrznej przerosło wszelkie oczekiwania. Kilka z tych zwierząt pohukiwało nerwowo, krążąc nad głową Mariusa Unihorna, który tego dnia żadnych sów nie przyjmował.

Weźcie je stąd, dobra? Zanim zapaskudzą mi biurko.

Zdanie to zostało wypowiedziane w kierunku młodych aspirantów, którzy sterczeli jak krowy na miedzy. A jak nie sterczeli to włazili wszystkim w drogę. Frank, jeden ze sterczących, sparaliżował uszatkę i odesłał do pierwszej pustej klatki.

Był zbyt młody, żeby mieć prawo do wypowiadania własnego zdania. Ale jeśliby ktoś się go o to zdanie spytał, usłyszałby, że jakkolwiek Arkadiusz Feedle jest postacią barwną, to nie zastąpi Unihorna.

Te słowa stałyby zaś w całkowitej sprzeczności z tym, co Frank sobie myślał. A myślał sobie, że Feedle nie wskórał nic w Wizengamocie, który, choć cenił go bardzo za to, co uczynił dla czarodziejskiego importu, był mało podatny na jakiekolwiek zmiany. Wręcz skostniały, można by rzec. To, co wypisywali w Proroku naginało prawdę do tego stopnia, że nieomalże pękła. Nie odbyło się żadne głosowanie, na którym Feedle zdobył miażdżące poparcie, nie było żadnych krzyków i pogróżek, nikt nikogo nie przeklął ani nie wybiegł z sali rozpraw, trzaskając drzwiami. To, co wydarzyło się naprawdę, to kamienne milczenie w odpowiedzi na płomienną przemowę Głównego Inspektora. Co prawda kilku członków w głębi ducha było skłonnych uznać, że nowy oręż do walki z przestępczością by się przydał, a ten cały Voldemort to lekko śmierdząca sprawa, ale po co się narażać z wypowiadaniem tak wywrotowych opinii?

Lecz Arkadiusz Feedle, całkiem niespodziewanie, dzięki bierności Wizengamotu zaczął uzyskiwać poparcie w innych kręgach. Zaczęli się do niego garnąć ci młodsi i energiczniejsi pracownicy Ministerstwa, w tym właśnie aurorzy. A jemu w to graj. Już od dłuższego czasu grzmiał tu i tam jak zbłąkany piorun, na prywatnych przyjęciach i kilkuosobowych spotkaniach głosząc swe skrajne poglądy. Podburzanie ludzi jednak mu nie wystarczyło. Teraz zdecydował się na cios w samo serce korpusów aurorskich.

Chciał zdyskredytować Unihorna. Biednego, poczciwego Unihorna, który w skrytości ducha go trochę popierał. A ponieważ Feedle był postacią legendarną, podczas gdy Unihorn był czymś niewiele ponad zakompleksionego urzędasa, ten plan miał nie byle jakie szanse powodzenia. Feedle porywał tłumy, Unihorn wysyłał im formularze do wypełnienia.

Rozniesie go w potyczce słownej. Dosłownie rozkawałkuje. I Feedle dostanie, czego chce, kosztem kolegi po fachu. Zaś to, czego chce Feedle, nadawało radykalizmowi nowe znaczenie.

Nie dziwota, że głęboka zmarszczka strapienia przecinała szerokie czoło Marcusa Unihorna.

Frank też mu współczuł.

Już ustawiono podest, odpowiednio wysoki, gdyż w zgodzie z wizerunkiem wszechwiedzącego inspektora Arkadiusz Feedle był niski i drobny, a pół jego twarzy przesłaniały sumiaste wąsy. Ale był również posiadaczem najbardziej przenikliwych błękitnych oczu, jakie Frank kiedykolwiek spotkał, włączając w to parę należącą do Albusa Dumbledore'a. Te oczy nigdy nie przestawały przewiercać świata na wylot.

Kuśtykał lekko, co też musiało stanowić część jego wielkiego entrance. W końcu skóra na piętach już dawno odrosła.

...Zagościł dziś u nas inspektor Arkadiusz Feedle, człowiek ze wszech miar zasłużony dla naszej gospodarki, pogromca nielegalnego importu...

Dość już tego przedstawiania, Unihorn.

Feedle zbeształ go jak swojego służącego. Unihorn wydawał się tym niezrażony. Cofnął się o krok i zamilkł. Oddawał pole Inspektorowi Wizengamotu.

Prawo magiczne! — oznajmił Feedle donośnym głosem, unosząc w prawej ręce tom, który wielu pierwszorocznym rekrutom spędzał sen z powiek. — Wszyscy je respektujemy, wszyscy darzymy należytym szacunkiem. Ale jeśliby ktoś pokusił się o porównanie go z prawem mugolskim, byłby niemile zaskoczony. Mugolscy prawnicy mają manię wyjaśniania wszystkiego, precyzowania w ten sposób, by nikt nie miał najmniejszych wątpliwości. A u nas? Niedopatrzenia! Niedomówienia! Groza! Ja miewam wielkie problemy z ustaleniem werdyktów w oparciu o to prawo. A jak wam się z tym pracuje?

Powiódł dzikim wzrokiem po zebranych. Rozległ się pomruk aprobaty.

Chcielibyśmy mieć przejrzyste prawo, ale to wymaga wielkiej, wieloletniej pracy. I nikt nie pali się do tej pracy. Ba, jesteśmy usatysfakcjonowani używając tych skostniałych aktów prawnych! Przepisów prawa, które w większości nadają się do wywalenia lub gruntownej poprawki! Przepisów, które były uchwalane przez Radę Milordów, panowie! Czy któryś z was w ogóle pamięta o takim zjawisku jak Rada Milordów? Nie, jeśli też mieliście zajęcia z profesorem Binnsem... Przypomnę wam więc, czym była ta rada. Zbiorowiskiem czystej krwi arystokracji, siedliskiem obłudy, intryg. Sami ją zlikwidowaliśmy! Czemu więc wciąż korzystamy z ich prawa? Jak ono się ma do współczesnych czasów?

Potrząsnął głową. Jego oczy płonęły jak dwa zimne ognie.

Ale nie przyszedłem tu modernizować społeczeństwa. Chciałem porozmawiać o tym, co wam siedzi na wątrobach, drodzy aurorzy. Choć nikt, albo prawie nikt, nie przeczuwa nadciągającej nawałnicy, ja, stary wyga, powiem wam wprost: będziemy mieli tutaj wojnę. Może teraz, może za rok, może za dwa. Ale prędzej czy później ona wybuchnie. Dlaczego? Bo pogarszają się nastroje społeczne. Bo radykalne ugrupowania — tu spojrzał bardzo znacząco na kogoś z tylnych rzędów — zaczynają uzyskiwać haniebnie duże poparcie. Ale my, praworządni, wolimy żyć w błogiej nieświadomości. Wolimy się nie zbroić. Bo po co zbroić się przed nieprzyjacielem, który może zaatakować? To niezgodne z regułami magicznego fair play! Lepiej czekać aż się ujawni, aż uderzy... Bo nie może być silniejszy od nas, prawda? A figa! Właśnie, że może! I tym elementem przewagi może stać się właśnie fakt, że jest w stanie używać magii, która dla nas jest zabroniona... A wiecie dlaczego została zabroniona? Bo Milordowie uznali ją za zagrożenie dla swoich rządów! To dlatego właśnie mamy Niewybaczalne. Te zaklęcia, drodzy aurorzy, miały być ich wyłącznym przywilejem. Czy nadal ma tak zostać?

Rozległy się okrzyki i brawa. Ktoś zawołał: "Nie dajmy się zabić!", ktoś inny dorzucił "Arystokratyczne świnie!". Feedle uniósł dłonie, by uciszyć gwar.

Ale mój kolega — tu wskazał Unihorna, który, jak Frankowi się zdawało, nieco kulił się za inspektorem — ma najwyraźniej inne zdanie. Proszę, podziel się nim z nami, Marius.

Unihorn się denerwował. Do mówców to on nie należał, a w dodatku nienawidził się kłócić.

Ja... — zaczął. — Ja bardzo sobie cenię twoje zdanie, Arkadiuszu. Z tym że... Nie jestem pewien czy społeczeństwo... zareagowałoby pozytywnie... na tak drastyczne zmiany...

Uważasz, że zareaguje lepiej, gdy czarne charaktery zaczną ich wyrzynać na pniu?

Arsenał zaklęć... jest dość solidny... Do tej pory nie było problemów...

Do tej pory! Powiedz mi, Marius, jakiego to zaklęcia użyjesz przeciwko Zabijającemu?

To czarnoksięskie zaklęcie... Nie jesteśmy czarnoksiężnikami...

Tak więc uważasz? Że na wojnie tylko jedna strona ma prawo zabijać?

Na chwilę zapadła cisza.

Jeśli mógłbym przerwać — odezwał się niespodziewanie wysoki, siwy auror stojący dokładnie przed Frankiem. Jego głos był cichy, ale na swój sposób potężny. Karlus Potter. — Z całym szacunkiem, Inspektorze, sugeruje tu pan, że Zaklęcie Zabijające w samej swej naturze nie jest złe. Czy podtrzymuje pan to twierdzenie?

Nie gorsze niż setki innych przekleństw!

Doprawdy, Inspektorze? Ale czy kiedykolwiek próbował pan je rzucić?



Część II: Z Diamentu, Popiołu i Kruczego Pióra



5.

Prorok Codzienny, 14 październik:

ARKADIUSZ FEEDLE ZAWIESZONY W PRAWACH GŁÓWNEGO INSPEKTORA WIZENGAMOTU!


##


Prorok Codzienny, 16 październik:

ARKADIUSZ FEEDLE STANIE PRZED SĄDEM CZARODZIEJSKIM ZA PODBURZANIE PRACOWNIKÓW MINISTERSTWA DO BUNTU!


##


Prorok Codzienny, 17 październik:

"MINISTERSTWO MAGII JEST ŚLEPE", MÓWI ARKADIUSZ FEEDLE, SKAZANY NA TRZY LATA W ZAWIESZENIU I TYSIĄC GALEONÓW GRZYWNY

Były Inspektor Wizengamotu kategorycznie odmówił dalszej pracy dla Ministerstwa Magii. "Od dziś zamierzam działać na własny rachunek", mówi. "Nikt nie będzie dyktował mi swoich poglądów. Ministerstwo jeszcze tego pożałuje, gdy pewne frakcje polityczne dojdą do władzy."

Zapytany, czy nadal zamierza działać przeciwko Ministerstwu, odpowiedział: "Moje poglądy nie zmieniły się ani o jotę. Na razie muszę czekać, aż zawieją bardziej przyjazne wiatry."

więcej na stronie 12



Sklep obuwniczy Carrowów znajdował się przy Nokturnie 72. O jego właścicielach słyszało się naprawdę soczyste ploty. Nawet w swoich kręgach nie mieli dobrej opinii. Ich ksywa brzmiała: "Oprawcy niewiniątek". Nikt nie wnikał w to, co wyprawiali na swoim poddaszu. Poza tym byli przekupni jak sam Judasz, więc choć wynajmowano ich do różnych zadań, tak naprawdę nie należeli do żadnego z tutejszych ugrupowań. Unosili się na powierzchni mętnych wód populacji Nokturnu niczym plama oleju.

Byli niezatapialni.

Sama myśl o śledzeniu ich, gdy było się tak niedoświadczonym aurorem jak Frank zakrawała na szaleństwo. Wprowadzenie myśli w czyn było równoznaczne z samobójstwem. Ale istniał jeden człowiek, który mógł raz w miesiącu wejść bez problemu do tego gniazda os i wydostać się z niego bez szwanku. I człowiek ten zgodził się zabrać młodego adepta na przechadzkę.

Patrol z Alastorem Moodym był czystą przyjemnością.

Widzisz, młody, nasz inspektor jest jak ogar. Najpierw ujada tak donośnie, że puchną ci bębenki w uszach, a potem chwyta za łydkę. Ale jak już chwyci, to będzie trzymał, póki cię nie odstrzelą. Teraz jest na etapie ujadania.

Karlus Potter nie pozwolił mu chwycić za łydkę, prawda?

Dobry, stary Karolek. Ale ten ogar nie spocznie, pomnij moje słowa. Prędzej czy później dopnie swego lub padnie, próbując.

A czy pan jest za legalizacją Niewybaczalnych?

A ty byś był?

Nie tylko pytał, ale i go sprawdzał. Frank zadumał się.

Z czysto liczbowego punktu widzenia zysków i strat... to mogłoby być korzystne. Rzezimieszki likwidowane od razu... Na wypadek wojny... Może i miałoby pewien sens. Ale ja osobiście nie chciałbym ponieść psychologicznych kosztów związanych z użyciem Niewybaczalnego. Uczą nas, że to zostawia ślady. A jeśli w pewnym momencie nie moglibyśmy odróżnić wroga od przyjaciela? Bardzo kosztowny eksperyment, jak mi się wydaje. I nie całkiem na nasze cywilizowane czasy.

Moody zaśmiał się donośnie.

To mi się podoba, młody! Widzę, że masz łeb na karku! I to nie byle jaki łeb. Taak. Ale, pomnij moje słowa, Ministerstwo tylko straciło, wywalając takiego starego ogara jak Arkadiusz Feedle. Może i poglądy ma z grubej rury, ale węszyć umie. I całkiem trafnie wywęszył, że zbliżają się ciekawe czasy. Tak, bardzo ciekawe... A bez ludzi, którzy działają tak energicznie jak on, może być z nami kruchutko... Ale odeszliśmy od tematu. Uczyłeś się o inspekcjach, prawda? Dziś będziesz miał szansę zobaczyć pracę w terenie. Ale zapewniłeś mnie, że jesteś przygotowany. Więc mały sprawdzianik: Co wiesz o Carrowach?

Frank wyrecytował szybko całą swoją wiedzę o rzezimieszkach. Przygotowywał się starannie i to nie tylko po to, by uzyskać aprobatę przełożonego. Choć ten nie miał pojęcia o szczególnym zainteresowaniu Longbottoma tymi akurat ludźmi. Gdy Frank dorzucił kilka smaczków, których próżno by szukać w oficjalnych aktach, Moody pokiwał głową, zadowolony. Razem zagłębili się w ciasne zawijasy Śmiertelnego Nokturnu.

Ludzie odsuwali się od nich, jakby byli nosicielami jakiejś zarazy. Nikt nie patrzył im w oczy. Kilku wręcz nasunęło kaptury na twarze i oddaliło się pośpiesznym krokiem.

Ile niewiniątek oprawiliście w tym miesiącu?

Właściciel sklepu, na którego wystawie leżało kilka sztuk wypolerowanego na glanc obuwia, nie wydawał się oburzony tym pytaniem. Na jego twarzy gościł raczej wyraz rezygnacji, jakby mówił: "Patrzcie, i znowu muszę znosić to chamstwo!". Mętne oczy nie skupiały się na żadnym z wchodzących.

Księgi rachunkowe czy magazyn najpierw?

Jego głos był wypełniony udręką małego przedsiębiorcy, na którego głowę znowu zwala się inspekcja. Jednocześnie tekst brzmiał tak, jakby Carrow recytował go z pamięci. Frank zaczął się zastanawiać, ile to razy odstawiali już ten kabaret.

"Mateo Carrow, ojciec rodu", wyszeptał mu do ucha Aurorski Indeks. "Wiek: czterdzieści osiem. Zawód: drobny sklepikarz i wielki skurwysyn. Kod żółty."

Frank lubił zabierać ze sobą to małe, irytujące urządzonko wielkości kolczyka. Czasami do czegoś rzeczywiście się przydawało. Plus, miało chyba wbudowaną ironię, co dawało niekończącą się zabawę młodym adeptom podczas nudnych wykładów. Kod żółty oznaczał potencjalnego groźnego przestępcę. Czyli nic na niego nie mieli.

Wezwij cały personel. Najpierw mam do was kilka pytań.

Już się robi, panie władzo — zamruczał Mateo i pociągnął za chwost srebrnego dzwonka.

Do sklepu wkroczyła żona Matea, którą Indeks przedstawił jako Izydorę, oraz ich krzywonogi pomagier. Na twarzy żonci rozłaził się obleśny uśmiech. W zamyśle miał on być chyba ciepły, ale efekt psuły jej zimne, rybie oczy.

Franka przeszył dreszcz podszytej grozą fascynacji. Ta dwójka była parą morderców precyzyjnych jak mechanizm zegara. Frank przeczytał trzy opisy zbrodni, o które ich podejrzewano (całkowicie nieoficjalnie). Były dyskretne, profesjonalne, ofiara nie miała żadnych szans na obronę, a psy gończe na złapanie tropu. Tylko dzieciaki im się nie udały. Zamiast subtelności preferowały niewyszukane okrucieństwo. Zamęczyły już niejednego zwierzaka, ale istniały obawy, że na zwierzakach nie poprzestaną.

Właśnie, a gdzie dzieciaki?

Amycus i Alecto pojechali na krogulczą farmę. Potrzebujemy nowych szponów dobrej jakości do wyrobu podeszew — wyjaśniła Izydora. Jej głos ociekał uprzejmością jak świeca stearyną. Frank poczuł, że go mdli.

Pytania — warknął bez dalszych wstępów Moody.

Ależ oczywiście.

Jej uśmiech rozłaził się tak bardzo, że już zaczynał spełzać z twarzy. Małżeństwo oparło się o ladę z surowego dębu i spokojnie odpowiadało na standardowy zestaw pytań. Opisywali swą działalność dość szczegółowo, nie przyznając się do importu i składowania nielegalnych produktów. A wtedy Moody zaatakował.

Jak dobrze znaliście Javiera Terrence'a?

Izydora momentalnie skamieniała. Razem z nią skamieniał uśmiech. Jej mąż jakby odrobinę się ożywił, jednak nie na tyle, by przejąć prowadzenie w dyskusji.

Czy to pytanie ma jakiś związek z inspekcją?

Te pytania są zadawane wszystkim mieszkańcom Nokturnu w związku ze śledztwem. A teraz odpowiadacie czy wolicie spacer do kwater aurorów?

Panie władzo, czemu od razu z taką złością? Oczywiście, że odpowiemy! Wszyscy nasi znajomi antykwariusze są bardzo zaniepokojeni zniknięciem ich kolegi. Ale czy nie lepiej zapytać ich bezpośrednio? Nie prowadziliśmy interesów z Terrence'em, jeśli o to chodzi. Właściwie, to nie zostaliśmy sobie nigdy przedstawieni. Znamy go z widzenia. Był osobistością w świecie antykwariuszy. Miał sporą kolekcję dziwactw. Handlował z Merlowami, VanHelsingami... Możliwe, ale to oczywiście tylko nasze przypuszczenia, że do jego zbiorów zawędrowało coś o wielkiej wartości... I ktoś posunął się do zabójstwa, by to odzyskać.

A kto to mógł być?

Nie mamy pojęcia. Ale antykwariusze prowadzą własne śledztwo. Czemu ich nie zapytacie?

Alastor Moody był w marnym humorze, gdy opuszczali sklepik Carrowów. Frank zapytał go o przyczynę.

Oni rzeczywiście nic nie wiedzą. Dla tej dwójki wszystko jest kwestią ceny. A nie wspomnieli ani słowem o zapłacie. To para największych plotkarzy Nokturnu. Co znaczy, że antykwariusze rzeczywiście trzymają język na kłódkę. Unihorn się nie ucieszy.

A gdyby rzeczywiście zapytać samych antykwariuszy...

Antykwariuszy? Chłopcze, zapomnij.


**


Artur po raz kolejny otworzył list. Pergamin był pomięty i lekko przepocony od wielokrotnego składania i rozkładania oraz jednego zmięcia w kulkę. Przez ten list już od tygodnia żył w takim napięciu, że miał wrażenie, że za chwilę pęknie jak przeciągnięta struna. Teraz wpatrywał się w niego w nadziei, że uda mu się wydobyć z kartki papieru jakieś nowe treści.

Gdyby choć wiedział, jak skontaktować się z tym całym Foxem! Zresztą podejrzewał, że nazwisko było fałszywe, a nie miał żadnego innego, które mógłby dopasować do czarnowłosego chłopaczka. I pozostawały mu jedynie najdziksze domysły.

A ledwie zdołał się otrząsnąć po tym, co przydarzyło mu się latem! I już niemal uwierzył w to, że zostawią go w spokoju. Ale list rozwiał jego nadzieje. Wróg zbierał siły i czekał na kolejną okazję. Zaś Artur pozostał sam jak palec z tym śmiertelnym problemem. No bo niby komu miał się zwierzyć? Aurorom? Dobre sobie! Po tym, jak ich oszukał? Żonie? Wolał nie przysparzać jej kolejnych zmartwień. Nawet temu cholernemu liskowi nie mógł, bo, oczywiście, nie miał się jak z nim skontaktować!

Bardzo źle spał tej nocy.

A oto nadszedł sądny dzień. Artur zabunkrował się w swoim gabinecie i czekał z różdżką na podorędziu. Nad wejściem zmajstrował dodatkowo przemyślną pułapkę własnej konstrukcji.

I czekał.

Dochodziło południe, a on czekał. I jakoś nikt nie kwapił się, aby zajrzeć do jego bunkra. Nikt, nawet ciekawski turysta.

I wtedy, kilka chwil po dwunastej, rozległo się pukanie do drzwi. Artur z wrażenia nieomal wpadł we własną pułapkę.

Panie Weasley, jest pan tam?

Artur w ostatniej chwili powstrzymał się przed spytaniem: "Kto tam?". Głos brzmiał młodo i przyjaźnie. Czyli psychopatyczny morderca, tak?

Panie Weasley? Jestem Frank Longbottom, z wydziału aurorów. Pan Potter wysłał mnie sprawdzić czy wszystko jest z panem w porządku. Bo nie pojawił się pan na uroczystościach.

Artur milczał. Może psychopata sobie pójdzie?

Jeśli pan nie odpowie, to podejrzewając zagrożenie pana życia, będę zmuszony wtargnąć do środka — poinformował go uprzejmie głos. — I mogę zniszczyć panu zamek w drzwiach.

Jak mam wiedzieć, że to ty? — wypalił Artur.

Nie ja? A kto niby?

Artur zamilkł. Nie mógł przecież wyjaśnić, że prawdopodobnie ściga go psychopatyczny morderca, prawda?

Czy moja legitymacja adepta wystarczy?

Artur zastanowił się przez chwilę.

Dobra, dawaj.

Legitymacja wsunęła się w szparę pod drzwiami i wylądowała przed butem Artura.

Obejrzał ją bardzo dokładnie. Wyglądała na autentyczną, ale ileż jest doskonale wykonanych podróbek w dzisiejszych czasach? Niezliczona ilość! Artur nie miał żadnej możliwości sprawdzenia jej w fałszomacie.

Powiedz panu Potterowi, że wszystko jest ze mną w porządku — powiedział wobec tego. Jego głos wibrował od usilnego heroizmu.

Domniemany auror za drzwiami westchnął.

Ale ja muszę sprawdzić czy pan to pan. Mogli pana w końcu podmienić, prawda? Przez drzwi nie da rady. Nawet najsilniejsze zaklęcia identyfikujące mają swoje ograniczenia.

Dlaczego niby mieliby mnie podmienić? Żaden ze mnie ważniak!

Proszę posłuchać. Dostaliśmy cynk, że jest pan w poważnym niebezpieczeństwie. Więc musimy o pana zadbać, nie rozumie pan tego?

Strach niemal rozsadzał Artura.

Kto wam powiedział? No kto?

Nikt nie mógł, bo nikt nie wiedział. Prócz liska. A to znaczyło jedno: już po niego przyszli! Głupio zrobił, tak się odsłaniając. Powinien był zaszyć się w ciemnym kącie i udawać, że go nie ma!

Nie mogę panu podać nazwiska informatora. Ale to ktoś zaufany, kto ma na sercu pana dobro. Panie Weasley, proszę otworzyć!

No proszę! Nawet gadkę miał typową dla złoczyńców! I on myślał, że Artur da się nabrać?

Odejdź stąd! Precz! Nie dostaniesz mnie!

Zza drzwi rozległo się ciężkie westchnienie.

Naprawdę wolałbym, żeby mnie pan do tego nie zmuszał.

Stłumione łupnięcie. I jeszcze jedno, głośniejsze. Zaklęcia osłaniające już puszczały.

Ostrzegam, mam przy sobie eksperymentalną broń mugolską o nieograniczonym zasięgu! — wrzasnął Artur, cofając się pod ścianę. W rękach ściskał rozpaczliwie coś, co Mugole nazywali "kuszą". Bez obawy, wiedział, z której strony wylatuje pocisk. Pierwszy wystrzelony wbił się w ścianę tak głęboko, że Artur nawet nie próbował go wyciągać. Powiesił na nim kojący obrazek i postanowił zapomnieć o całej sprawie. Kuszę schował na samym dnie jednego z kufrów. Ale bywały momenty w życiu, kiedy nawet mugolski sprzęt masowego rażenia się przydawał.

Napastnik nic sobie nie robił z gróźb. Ostatnie zaklęcie zabezpieczające drzwi zasyczało i zdechło. Drzwi łupnęły o ścianę. Artur bez chwili wahania wycelował i wystrzelił. Pocisk poleciał w kierunku przeciwnika. Ten zdołał w ostatniej chwili osłonić się zaklęciem tarczy. Był dobrze przygotowany na każdą ewentualność, trzeba mu to przyznać. Miał jednak tego pecha, że nie przygotował się na Artura. Wiadro stojące na framudze zleciało i weszło w kolizję z jego czaszką.

Przeciwnik natychmiast i bezproblemowo stracił przytomność, a Artur po raz kolejny przekonał się, że w starciu z groźnym czarodziejem najlepiej zdają egzamin stare, mugolskie sposoby. Sprawdził, czy podszywający się pod aurora wróg nie jest poważnie uszkodzony — nie chciał w końcu nikogo zabijać. Za pomocą najprostszego zaklęcia wiążącego unieruchomił leżącego.

I co teraz? Mogło być ich więcej! Przeciwnik już zaczynał się ruszać. Artur bynajmniej nie czuł się tutaj bezpieczny. Jego gabinet był klitką, która nie oferowała żadnych możliwości ukrycia się. Musiał uciekać, ale z kryształem. Nie zamierzał zostawiać go na pastwę tych rzezimieszków. Po chwili wahania z jednaj z szuflad wygrzebał saszetkę ze skóry, w której trzymał kamień, i schował ją do najgłębszej kieszeni.

Potrzebował gdzieś się zgubić. A najłatwiej było zgubić się w archiwum. Ruszył w głąb mało uczęszczanego korytarza, rozglądając się uważnie na boki. Masywne wrota archiwum zamajaczyły w półmroku za kolejnym zakrętem. Artur zbliżał się, nakierowując kuszę na kolejno pojawiające się ciemne plamy. Nie zauważył, że jedna z tych plam odczepiła się od ściany, gdy tylko ją wyminął. Niemal w tym samym momencie, w którym dotknął dłonią mosiężnej klamki, usłyszał w swoim uchu bezcielesny głos. Bardzo ostry brzeg sztyletu dotknął jego szyi w miejscu, gdzie pod skórą pulsowała tętnica. Artur zamarł w bezruchu, słuchając zmysłowego altu.

Ptaszek uciekł z klatki, tak? A dokąd to fruniesz, ptaszku?

Strach ponownie ogarnął Artura.

Kochanie, wyjmij mu to z ręki — nakazał ten sam kobiecy głos. — Nie chcemy przecież, żeby ptaszek się pokaleczył, prawda?

Lisek ostrzegał, że było ich dwoje i że byli groźni. Profesjonaliści, zrozumiał nagle Artur. Drugi zakapturzony osobnik delikatnie wyjął z jego dłoni kuszę. Ostrze drgało przy grdyce Artura, czekając tylko, by pozbawić go życia. On sam był jak sparaliżowany, lecz jego myśli mknęły lotem błyskawicy. Płatni zabójcy, w dodatku tak dobrzy jak ci, musieli być upiornie drodzy. Komu mogło zależeć na tyle, by takich wynająć?

Wiesz dobrze, o co nam chodzi — kontynuowała kobieta. — Będziesz taki miły i oddasz nam to dobrowolnie?

Artur rozważył swoje szanse. Właściwie to były zerowe. Czegokolwiek nie zrobi, straci życie. Jeden ruch... I z pewnością nie dostanie żadnego ostrzeżenia.

Jeśli będziesz grzeczny, daruję ci życie. Ale jeżeli zepsujesz mi humor... To zależy jak bardzo. Może zastanawiasz się w tej chwili, czy zdołałbyś wytrącić z mojej ręki sztylet. Ale on już poczuł twoją krew, ptaszyno. I żadna inna mu nie zasmakuje, póki nie pozbawi cię twojej do cna...

Sztylet drgnął, jakby na potwierdzenie. Artura zapiekła przecięta skóra i wilgotna strużka spłynęła mu po szyi.

Zaprowadzę was do niego — wymamrotał. Może kogoś spotkają po drodze? Tak czy inaczej, potrzebował więcej czasu.

Cudownie — wymruczała mu do ucha kobieta. — Ale najpierw... Sprawdzimy, co masz przy sobie. Dla bezpieczeństwa. Kochanie?

Artur jęknął w duchu. Merlinie, ależ był idiotą! Zaklęcie rewidujące owionęło go od góry do dołu. Nie było siły, żeby nie znaleźli skórzanego mieszka. Zakapturzony osobnik wytrząsnął na dłoń zawartość.

A cóż to? — Zdumiała się kobieta. — Czyżbyśmy nie musieli się fatygować? Sprawdź go, kochanie!

Mężczyzna wyjął z kieszeni aż nazbyt dobrze znane Arturowi urządzenie i umieścił w nim znalezisko. Kryształ zaświecił oślepiającym blaskiem.

Sam go nam przyniosłeś! Jaki grzeczny chłopiec! Wielka szkoda, że taki wytresowany zwierzak jak ty musi zginąć. Ale szef powiedział wyraźnie, że ma nie być żadnych świadków.

Ale... — jęknął Artur.

Już niemal czuł ostrze wrzynające mu się w szyję. Odruchowo zacisnął powieki, mając nadzieję, że śmierć przyjdzie szybko.

Nie stało się nic.

Sztylet wypadł z nagle bezwładnej dłoni kobiety. Napastniczka osunęła się na ziemię. Jej wspólnik zaklął i przyskoczył do niej. Jedną ręką schwycił ją za nadgarstek, a drugą zacisnął na zwisającym mu z szyi wisiorze. Drugie zaklęcie już szybowało w ich kierunku, ale napotkało pustkę.

Cholera! — zaklął chłopak, którego Artur zostawił związanego w swoim gabinecie. Związanego! A jednak chłopak stał tu przed nim. Nieco chwiał się na nogach, a jego wysokie czoło przecinała zmarszczka bólu, ale jednak. Artur musiał gapić się na niego z rozdziawioną gębą, bo otrzymał mało życzliwe spojrzenie.

Gdyby nie uczono nas, jak się uwalniać z więzów, byłbyś już trupem! — obwieścił mu auror. Niewątpliwie auror. — A z rozwaloną głową nie było łatwo, uwierz mi! Nawet z tak nieudolnie założonych więzów.

Przepraszam! — jęknął Artur. — Ja naprawdę... A ty... O rany!

Uświadomienie sobie, że zaatakował niewinnego człowieka, nie było przyjemne. Ugiął się pod ciężarem nowej winy. Ileż to głupot popełnił tego jednego wieczoru?

Jestem kretynem — oświadczył, załamany.

To stwierdzenie chyba trochę złagodziło gniew młodego aurora.

No już, przecież nie miałeś z nimi żadnych szans. To profesjonalni zabójcy. Gdybym tylko...

Ale chłopak nie dokończył zdania. Coś zabrzęczało koło Weasleya i Artur przypomniał sobie o sztylecie porzuconym przez kobietę. Magicznym sztylecie. Rzucił się na ziemię i przywarł do niej całym ciałem. Usłyszał świst, gdy ostrze przemknęło nad nim, chybiając serca. Sztylet zawrócił, ale auror nie dał mu drugiej szansy. Broń drżała jeszcze przez chwilę w silnym zaklęciu unieruchamiającym, aż zamarła z ostrzem wycelowanym w Artura.

Napuściła go na ciebie! — oburzył się auror. — A to wredna jędza! Chciała, żeby w razie czego dokończył za nią robotę.

Roztrzęsiony Artur patrzył, jak chłopak pakuje sztylet do magicznej klatki. Broń rzuciła się na siatkę jak rozeźlone zwierzę.

Powiedz mi tylko, czemu, do jasnego ogniomiota, mnie zaatakowałeś?

Nie mogłeś wiedzieć o tym, że mi grożą! Nikt nie wiedział o krysztale z wyjątkiem mnie i tego człowieka który nasłał tu tych zbójów. No... i Liska. To on mnie ostrzegł.

Liska?

Podobno nazywa się Albert Fox.

Auror zmarszczył brwi.

Nie słyszałem o nikim, kto by nosił takie nazwisko. A jak wyglądał?

Artur nie w porę przypomniał sobie, że Lisek prosił go o dyskrecję. Kolejna wpadka, pomyślał, poirytowany samym sobą.

Nie mogę powiedzieć.

Auror popatrzył na niego, marszcząc brwi.

A czy przypadkiem nie jest to pewien chudy osobnik, długie czarne włosy, pociągła twarz, haczykowaty nos...

Artur nie mógł ukryć wyrazu zdumienia. Ten auror znał Liska!

Wygląda na to, panie Weasley, że mamy tego samego informatora. Różnica tkwi w tym, że ja go znam osobiście... Przy okazji, nazywam się Frank Longbottom. Wspomniał pan o jakimś krysztale? Czy mógłbym dowiedzieć się czegoś więcej, bo wydaje się, że jednak nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

Nie wie pan o krysztale? To w takim razie, jak pan mógł wiedzieć...

Poinformowano mnie, że grozi panu śmiertelne niebezpieczeństwo — odparł ironicznie auror. — Bez zbędnego wdawania się w szczegóły.

Artur zastanawiał się przez chwilę, czy powinien zwierzyć się ze swego sekretu. Ale skoro już przepadło i kamień był w rękach wrogów... A niech tam, w końcu facet uratował mu życie!

Chodźmy do mojego gabinetu.

Longbottom wysłuchał historii kryształu z należytą uwagą. Wyglądałona to, że nieco zasępił się, gdy Artur dotarł do fragmentu opowieści, kiedy to czarnowłosy nieznajomy uratował mu tyłek. Zwierzenie się wreszcie komuś z problemów przyniosło Weasleyowi niebotyczną ulgę.

I nie powiedział pan nikomu w Ministerstwie?

Nie. Nie chciałem, by zabrali mi kamień i nie pozwolili na nim eksperymentować — przyznał nieco zawstydzony Artur. - Zna pan politykę Ministerstwa... brak uprawnień i te sprawy. A ja musiałem wiedzieć!

I nie zastanawiał się pan nigdy, w jakim celu ktoś chce go zabrać?

Nie mam pojęcia. Ale wiem, że ten kryształ jest niezwykły. I niebezpieczny.

I dlatego chował go pan po kieszeniach?

Proszę zrozumieć, nie chciałem go zostawiać sam na sam z panem! Myślałem, że to pan jest grabieżcą!

Twarz aurora wykrzywił dość paskudny wyraz.

Mam wrażenie, że ktoś nas obu robi w balona. I chyba nawet wiem kto. Będę z nim musiał bardzo poważnie porozmawiać...

Artur westchnął ciężko. Był po prostu beznadziejny w te klocki. Wszystko dokumentnie schrzanił. Ten cały Fox, czy kimkolwiek on był najwyraźniej doskonale wiedział, co się święci i jasno go przed tym ostrzegał. Nawet pomoc mu przysłał. Zaś Artur, jak ostatni kretyn...

To nie twoja wina. To ten bałamutnik — pocieszał go auror.

Artur pozostawał niepocieszony. Choć może mógł jeszcze odkupić winę. Choć częściowo.

Nie zabrali całego kryształu — powiedział, zrywając się z miejsca. — Przecież odkroiłem kawałeczek do badań!

Ze stojaka laboratoryjnego wyjął fiolkę z połyskliwym fragmentem w środku. Bez wahania podał ją Longbottomowi.

Proszę. Ja już wycisnąłem z tego tyle informacji ile się da.

Na czym polega niezwykłość tego kryształu? — zaciekawił się auror, oglądając pod światło drobinkę substancji.

Wibruje w obecności magii. Ale nie każdej, tylko takiej bardzo specyficznego rodzaju. Magii magicznych artefaktów. Wibrując, zupełnie je przekalibrowuje. Zmienia ich właściwości. Czasami to daje przerażający efekt. Niektóre zaczynają krwawić magią. Inne rozpuszczają wszystko wokół siebie. Jeszcze inne kompletnie wariują. Na przykład magiczne zegary zaczynają odmierzać czas wstecz. Sam kryształ też ma zdumiewające właściwości fizyczne. Jak przepuścić przez niego wiązkę światła o odpowiedniej polaryzacji, to na podłożonej białej kartce widać dziwne symbole. Zrobiłem kilka szkiców. Jedyne, czego mi brakuje, to analiza alchemiczna, ale ciężko mi idzie dogadywanie się z alchemikami...

Chciał pan powiedzieć: potajemna analiza alchemiczna?

Tak myślałem... — Artur westchnął ciężko. — Jak powiem o tym Ministerstwu, to od razu zabiorą mi wszystko i nie usłyszę już od nich ani jednego słowa... Ale rozumiem, że...

Nie, nie, nie! Ministerstwo... Sądzę, że ma teraz wystarczająco dużo problemów na głowie — oznajmił stanowczo Longbottom. Artur odetchnął z ulgą. — Myślę, że to się spokojnie da załatwić nieoficjalnie. Ale wpierw muszę porozmawiać z tym szachrajem.



6.

Severus tym razem był jednym z pierwszych, którzy zajęli smętną miejscówkę w karczmie Pod Świńskim Łbem. Niespokojne oczy towarzyszy lustrowały nowo przybywające osoby. Wydawały się pytać bezgłośnie: To ten ukatrupił antykwariusza? Severus zastanawiał się, skąd w nich to durne przeświadczenie, że zrobił to jeden z nich. Byli szczylami, jeśli chodziło o zabijanie, Lucjusz nie powierzyłby im takiego zadania. Poza tym mogłoby to ich odstraszyć od śmierciożerstwa, prawda? Ta robota była dla twardych, bezlitosnych facetów.

Całkiem jak ten, który pojawił się w wejściu i pewnym krokiem ruszył w kierunku grupki przyszłych śmierciożerców. Severus był lekko zdziwiony — spodziewał się Avery'ego. Ale najwyraźniej bard miał lepsze rzeczy do roboty. Może właśnie w tej chwili pisał poemat ku czci Czarnego Pana... Zaraz, a od kiedyż to stał się takim cynikiem? Złowieszczy wpływ Rookwood zataczał coraz szersze kręgi nad jego psyche.

Severus nie mógł powiedzieć, że nigdy nie widział tego czarodzieja. Ale jakoś nie był w stanie skojarzyć twarzy z nazwiskiem. Niezwykle przystojnej i równie aroganckiej twarzy. Ten czarodziej musiał należeć do tych arystokratów, którzy zabiliby cię za jakąkolwiek sugestię, że ich krew nie jest tak czysta, na jaką wygląda. I nazywał się...

Czy czasem nie Macnair?

Witajcie wszyscy. Jestem Walden Macnair, przyjaciel Lucjusza.

A więc jednak on. Morderca. Boski narzeczony Ewy. Przez trzewia Severusa przetoczyła się fala niechęci tak silnej, że sam się sobie zdziwił. Jego ręce zacisnęły się na kuflu z korzennym piwem tak mocno, że pobielały mu kostki dłoni. Tymczasem Macnair zajął swoje miejsce i Severus dopiero teraz spostrzegł, że nie przyszedł sam. U jego boku usiadł niewielki starszawy mężczyzna o fizjonomii pingwina. W obliczu bijącego po oczach samozadowolenia Macnaira był wręcz niezauważalny.

Tak jak było wam obiecane, oto pan Delby — rzekł arystokrata, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie, że przyprowadził tu tego obcego. Severus nie przypominał sobie, żeby ktokolwiek mu cokolwiek obiecywał. Ale ten człowieczyna miał pełnić rolę przykrywki, co nie?

Pan Delby jest doradcą w departamencie zatrudnienia czarodziejów i dobrym znajomym kilku ważnych osób. Co roku stara się pomagać siódmorocznym Ślizgonom w wyborze kariery.

No proszę, pomyślał Severus. Kolejny znajomy Voldemorta. A chłop wyglądał jak uosobienie niewinności. Jego podręcznik giełdy określał takich jako "graczy-cieni". Ulegałeś ułudzie ich naiwności, gdy tymczasem oni robili z tobą, co chcieli.

Dziękuję, panie Macnair. — Delby ukłonił im się krótko. — Będę miał przyjemność współpracować z panami, o ile mi oczywiście na to pozwolicie. Moim zawodem jest ułatwianie młodym czarodziejom robienia karier. Wam też pomogę. I nie będzie to suche i bezprzedmiotowe doradztwo, jakie zaoferowano wam w szkole. Ja bardzo dbam o swoich klientów. Który z panów pierwszy?

Severus Snape!

Severus zamrugał. Beznamiętne oczy Macnaira były skierowane w jego kierunku. Odpowiedział im nieprzychylnym spojrzeniem, na co jeden kącik ust mordercy drgnął.

Severus to świetnie zapowiadający się alchemik — powiedział Macnair, prawdopodobnie cytując Lucjusza. — Ma dar do warzenia eliksirów. Niestety, narzeka też na brak funduszy. I ma trudny charakter — dorzucił, jakby po namyśle.

Snape już otworzył usta, by odeprzeć zarzut, ale Walden kompletnie o nim zapomniał. Położył dłoń na ramieniu Mulcibera i szepnął mu coś do ucha. Ten wyglądał na lekko zdziwionego, ale posłusznie podążył za Macnairem. Severus chętnie by za nimi poszedł, niestety musiał skupić się na tu i teraz. Tu i teraz uśmiechało się doń serdecznie z drugiego końca ławy.

Doskonale! — ucieszył się Delby. — A więc życzy sobie pan kariery alchemika, tak? Proszę się nie obwiać, w tym zawodzie im ktoś mniej przystępny, tym jest uważany przez otoczenie za mądrzejszego. — Zaśmiał się z własnego dowcipu.

Severus przytaknął, zbity z tropu. Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiał się na poważnie nad jakąś pracą zawodową. Założył po prostu, że po otrzymaniu Mrocznego Znaku wszystko się jakoś samo rozwiąże.

Jakimi pieniędzmi pan dysponuje?

Ja...

To wstyd, straszny wstyd przyznać, że jest się biedakiem. Severus przełknął spazmatycznie ślinę.

Właściwie... niewystarczającymi — przyznał, czując, jak jego policzki płoną. Wziął łyk korzennego grzańca, który palił go w gardło.

To nic nie szkodzi! — zapewnił go Delby. Cudotwórca jakiś, czy co? — Wypełni pan podanie o stypendium naukowe i pieniądze się znajdą! Tu mam przygotowane formularze.

Przez następne piętnaście minut wyjaśniał oszołomionemu Severusowi, co i gdzie ma wpisać. Reszta stołu rozmawiała ze sobą, śmiejąc się od czasu do czasu. Tymczasem Macnair wrócił jeszcze dwa razy i zabrał ze sobą dwie kolejne osoby.

Tylko proszę to wysłać do końca grudnia. Zostanie oczywiście zaakceptowane po tym, jak zakwalifikuje się pan na studia. Pierwsza rata przychodzi we wrześniu.

Ale podobno Ministerstwo nie ma pieniędzy na stypendia — wtrącił Severus podejrzliwie.

Oficjalnie nie. Ale pan jest... polecony, prawda?

No i proszę. Tak to się załatwia, pomyślał Severus. Wciąż nie mógł wyjść z szoku. Złożył starannie formularze i schował do torby.

A teraz... Na który uniwersytet chciałby pan uczęszczać?

Pokaz sie jeszcze nie zakończył? Najwyraźniej nie. A co tam mi, pomyślał Severus.

Oxford? — zasugerował nieśmiało, czując, jak serce wali mu w piersiach.

Facet nie wyglądał na zdziwionego. Uśmiechnął się szeroko.

Oczywiście, oczywiście! Przecież ktoś z pana talentem nie mógłby mierzyć niżej. Porozmawiam z tamtejszymi profesorami. Jestem niemal pewien, że dadzą panu zielone światło. A teraz kto następny?

Niemal pewien! Cóż za diabelskie wpływy musiał mieć Voldemort! Severus wciąż nie mógł złapać tchu.

On na Oxfordzie!

Ja! — zgłosił się Mulciber. — Chcę coś mało męczącego i bardzo dobrze płatnego. Co masz?

Severus nagle poczuł dłoń mordercy na ramieniu. Ledwie powstrzymał się przed wzdrygnięciem się.

Choć ze mną, Snape.

Zaintrygowany, ruszył za Macnairem. Wyszli na zewnątrz. Dzień był chłodnawy, więc Severus szczelniej owinął się płaszczem. Spacerowali drogą jakby nigdy nic. Gdy już Severus miał się zapytać, jak długo będzie trwała ta przechadzka, przystanęli. Severus poczuł lekkie mrowienie na skórze. Musieli wejść w pole działania jakiegoś zaklęcia. Walden odwrócił sie do niego twarzą.

Czarny Pan niezwykle ceni sobie twoje zdolności. Ma nadzieję, że będziesz je dobrze rozwijać.

A więc to tak. Bez żadnych wstępów oznajmiano mu, że powinien czuć dozgonną wdzięczność. Severus, gdyby mógł, zaśmiałby się gorzko. Jak łatwo było przekabacić takiego biedaka jak on! Rookwood zrobiła to samo, tyle że ona w tym celu użyła prawdy. Snape wiedział, że jest manipulowany, ale przecież jak mógł odrzucić taką ofertę? No jak mógł? Przecież... Oxford. Alchemia. Nogi mu miękły na samą myśl. W głowie miał kompletny mętlik.

Przyczyniając się oczywiście do pomnażania jego chwały.

Nic nie mógł poradzić na to, że wyszło mu odrobinę sardonicznie. Macnair zdawał się być głuchy na ironię. Czyżby jeden z tych fanatyków?

Nie inaczej. A teraz słuchaj, Snape. Już w nadchodzące wakacje będziesz mógł stać się pełnoprawnym członkiem naszej organizacji. Avery miał się dzisiaj zjawić, żeby opowiedzieć wam trochę historycznych bredni... On to nazywa lekcją historii narodowej. — Macnair prychnął pogardliwie. Niewątpliwie historię miał głęboko gdzieś. — Niestety miał pilniejsze rzeczy na głowie, więc przełożył to na po świętach. Obędzie się więc na razie bez programu partyjnego. Nie, żebyś nie wiedział, o co nam chodzi. Wiesz, prawda?

Severus przewrócił oczami. No, tylko bez takich pytań.

A czy ja wyglądam na idiotę, który nie ma pojęcia, w co się pakuje?

Mina Macnaira mówiła: Nie masz, młody.

Jasne. W końcu Lucek wychwalał twoją inteligencję. No więc, skoro wiesz, potrzebuję teraz wstępnej deklaracji. Tu masz pióro, tu kartkę. Podpisuj.

Pióro było, kartka była. Severus zmartwiał, widząc treść tego, co niby miał zaświadczyć.

"Zgłaszam chęć wstąpienia w szeregi zgrupowania śmierciożerców. Zostałem zaznajomiony z programem partii."

Snape, jak to na daną chwilę widział, miał dwa wyjścia. Walnąć Macnaira Confundusem i zwiewać, gdzie pieprz rośnie (chwilowo lepsze, ale na dłuższą metę debilne) lub podpisać, co każą.

Czy to magiczny kontrakt? — zapytał, próbując wyskrobać sobie trochę czasu do namysłu.

To sprawdzian szczerości twych chęci — odparł Walden. — A nie są szczere?

Cholera, pomyślał Severus. Właśnie, że nie są. Ale groźba w oczach arystokraty nie skłaniała do tego rodzaju wyznań. Chociaż... Był jeden sposób na wybrnięcie z sytuacji.

A skąd mam wiedzieć, że ta kartka trafi we właściwe ręce? — zaatakował. — Nie mam takiej pewności, prawda? A jeśli jesteś jednym ze zdrajców?

Gryfoński sposób.

Macnair, który oczyma duszy już zapewne widział, jak Snape z radością zaświadcza wszystko, o co go proszą zbladł nagle, spurpurowiał, po czym z dzikim warknięciem, które całkowicie rozwiało ułudę pozornego spokoju, jaką roztaczał wokół siebie arystokrata, chwycił Severusa za kołnierz płaszcza. Lewy nadgarstek podsunął mu pod nos. Spod rękawa wyglądał kawałek śmierciożerczego tatuażu.

Widzisz to? Widzisz? — wysyczał, opryskując Severusa drobinkami śliny. Snape może i się bał, ale nie zamierzał dać tego po sobie poznać. — I ty, szczylu jeden, śmiesz mnie nazywać zdrajcą? Gnojku nieopierzony, na za wiele sobie pozwalasz! Uważasz, że masz prawo mnie obrażać?

Prawo ślizgońskiej ostrożności — wycedził przez zęby Severus. — Nie uważam cię za zdrajcę. Ale nie mogę wykluczyć jakichś twoich ukrytych motywów.

Idioto! Wysłał mnie nie kto inny, jak Czarny Pan!

I tak prawdopodobnie było. Ale Severus nie zamierzał przyznać mu racji. Była to w końcu jedyna ścieżka wyjścia. Plus, dodatkowy bonus za wyprowadzenie z równowagi kochasia Ewy.

Ale ty mi nie wierzysz, tak?

Ciężkie oskarżenie. Lecz Severus wiedział już, jak je odeprzeć.

Jak najbardziej wierzę. Wierzę też jednak, że ktoś może w końcu dojść do tego samego wniosku co Feedle, a wtedy zostaniemy uznani za grupę przestępczą. Ścigani. A taka pisemna deklaracja może wtedy, w niewłaściwych rękach, stanowić broń.

Severus dopiero się rozgrzewał. Ale nie pociągnął dalej swojego przemówienia, gdyż właśnie zauważył, że Walden został daleko w tyle.

Więc uważasz mnie za zdrajcę?

To idiota, zdał sobie nagle sprawę Severus. Niestety, w tym momencie groźny idiota. Oczy Macnaira pałały żądzą mordu.

Nie! Po prostu uważam, że pewne rzeczy nie powinny się znaleźć na papierze.

Szczególnie, że i tak miały być wyryte na skórze.

To znaczy, że nie podpiszesz? Odpowiadaj, smarkaczu!

Potrząsnął nim. Severus, który miał wszak wolne ręce, w odpowiedzi wbił mu koniec różdżki w podbródek. Starczyło mu już takiego traktowania. Przystojna gęba Macnaira nabrała satysfakcjonującego Severusa ogłupiałego wyrazu.

Nie, chyba, że poprosi mnie o to Czarny Pan we własnej osobie — wycedził Severus. — A teraz puść mnie i odsuń się. Powoli.


**


Ewa, popijając herbatę, z rosnącym niepokojem obserwowała przedłużającą się nieobecność narzeczonego. Jego spotkanie ze Ślizgonami już się skończyło, gdzie się więc podziewał? Dodatkowo martwiło ją, że nie bardzo wiedziała, czego po nim oczekiwać. Umówiła się z nim dzisiaj w nadziei, że poprawi to trochę stosunki między nimi, ostatnio napięte do granic możliwości.

Wreszcie ujrzała go w drzwiach wejściowych do lokalu. Oczy Waldena błyszczały wściekłością, która aż się prosiła o wybuch. Szarpnięciem odsunął krzesło i usiadł naprzeciwko niej.

Co się stało, kochanie? — zapytała, wyciągając dłoń w jego kierunku. Odsunął się trochę. Jego ręce były ciasno splecione na piersi. Nie życzył sobie fizycznego kontaktu? Niech będzie i tak.

Bezczelny szczeniak wyzwał mnie od zdrajców — wysyczał. — Smarkaty kundel pogroził mi różdżką. Ty upokarzasz mnie publicznie. Dość, mówię! Dość!

Ewa zamrugała. Nie spodziewała się takiego ataku. Kto mu znowu zalazł za skórę?

Przeprosiłam cię — powiedziała. Starała się nadać swemu głosowi ciepły ton, choć było trudno. Wiedziała dlaczego. Była zirytowana irracjonalnym zachowaniem Waldena. Jego niczym nieuzasadnionymi podejrzeniami. — I przepraszałam cię jeszcze co najmniej trzy razy, listownie. Ale co się stało dzisiaj?

Zaproponowałem temu smarkatemu Ślizgonowi realną pomoc w zamian za poparcie naszej partii politycznej, a on co?

I opowiedział Ewie całą historię. "Severus?", myślała zdumiona. O dziwo, nie poczuła ani odrobiny współczucia dla Waldena. Nie miała go dla niego ostatnio, odkąd zaczął odstawiać takie fanaberie. Ucieszyła się za to, że Snape wykręcił się od podpisywania czegoś, co było tak jawnym idiotyzmem. Jasne, że Walden tak nie uważał. Ale on myślał jednotorowo. Kazali, to zrobił.

Nie pogroziłeś mu, że Czarny Pan wezwie go na poważną rozmowę?

Gdy wetknął mi różdżkę w gardło, dyskusja z nim przestała mieć jakikolwiek sens, wiesz?

Mój narzeczony przestraszył się młokosa. Mój narzeczony jest tchórzem, uświadomiła sobie ze zdziwieniem Ewa.

Rozumiem, kochanie. Przecież nie miał żadnego prawa...

Widziała Waldena w nowym świetle. A to światło było wyjątkowo mało korzystne. Brzydł i malał w oczach. No proszę. I gdzie podziała się jej niegdysiejsza fascynacja?

Zasranego prawa! I pożałuje tego, gdy porozmawiam z Czarnym Panem! Kim on niby jest? Nikim! Śmieciem! Czarny Pan nawet na niego nie splunie!

"Zdziwiłbyś się, mój drogi." Ewa zaczynała czuć się na nowo poirytowana, tym razem zachowaniem swojego wspólnika. Czy Severus naprawdę musiał pokazać, kto tu jest debeściak? Samce! Musi pamiętać, by wygarnąć mu o zachowywaniu umiaru. Sądziła, że ma go pod kontrolą, ale najwyraźniej się myliła.

Masz rację, mój drogi.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

A ty, coś taka uległa się zrobiła? Zbrzydło ci pokazywanie pazurów? A może masz romans na boku?

Nie mam żadnego romansu! Mam za to dość twoich oskarżeń! Jak niby udowodnić ci wierność, no jak?

Patrzył na nią przez chwilę. Nagle wyszarpnął coś z kieszeni. Ewa drgnęła, myśląc, że to różdżka. Ale nie. Przed nią, na aksamitnej poduszeczce leżał złoty wisiorek w kształcie serca.

Załóż to — polecił jej Walden.

Co to? Czy jest przeklęty?

Załóż, albo się rozstaniemy.

Nie, jeśli mi nie powiesz jakim zaklęciem jest obłożony!

Ewa odsunęła się od naszyjnika. Nie zamierzała go dotykać.

A jak podejrzewasz? — spytał drwiąco Walden. — Wierności. Jeśli ktokolwiek chociaż cię dotknie w lubieżnych zamiarach, natychmiast będę o tym wiedział. I będziesz musiała gęsto się wtedy tłumaczyć.

Ewa otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z siebie ani jednego słowa. Ach, jaką nienawiść poczuła do niego w tym momencie! Miała ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że w ten sposób nie zdobywa się czyjejś wierności. Że to tylko marna namiastka, a on sam jest pustogłowym, zapatrzonym w siebie nędznikiem.

Pamiętaj, że chcesz małżeństwa z tym kretynem, powiedziała sobie. Przecież jesteś mu wierna, więc w czym problem?

Problem w tym, że nie była już taka pewna, czy tego chce.

Żadnych dodatkowych małych przekleństw? — spytała w końcu.

Walden pochylił się i popatrzył jej głęboko w oczy.

A ufasz mi?

Cholera. Cholera. Cholera.

Powoli sięgnęła po naszyjnik. Był ciężki i gorący w jej dłoni. Trzasnęła zapinana klamerka. Schowała go pod bluzką. Prawie go nie czuła, a jednak wiedziała, że tam był. Miała nadzieję, że nie popełnia właśnie największej głupoty swego życia.

Walden uśmiechał się, usatysfakcjonowany.


**


Był cudny, październikowy dzień. Słoneczko przygrzewało. Listki na drzewach się czerwieniły. Szedł do Hogsmeade u boku najcudowniejszej dziewczyny świata. James Potter był w siódmym niebie. Ptaszki mu w łepetynie trele urządzały. I szedł...

Zgodziłam się iść z tobą tylko dlatego, że obiecałeś mi genialne rozwiązanie naszego problemu — rzekła Lily Evans. Wyglądała na wymiętą i niedospaną (choć nadal piękną). James radził jej wielokrotnie, by się nie przemęczała. W końcu przed nimi jeszcze wiele miesięcy kucia.

No, ale ona się uparła.

Mimo zapuchniętych oczu i tego, że jej piegi wyblakły, grzebała dalej. James zastanawiał się, co z nią nie tak. Zawsze miał ją za beztroską dziewczynę. A teraz wyglądała, jakby od tego, czy znajdzie ten przepis, zależało jej życie. I kiedy chciał jej ułatwić sprawę, dawała mu po łapach.

Co za kobieta!

Obiecałem. I dotrzymam słowa, choćbyś mi złorzeczyła i posyłała do wszystkich piekieł.

Skręcili do tutejszej księgarni-antykwariatu. Lily uroczo przewróciła oczami.

Nie będę złorzeczyła, spryciarzu.

Gdy weszli w zakurzony mrok księgarni, miejsce za ladą było puste. Długo musieli czekać na efekt działania dzwonka. Zgarbiony staruszek, który wychynął wreszcie z zaplecza, przez wiele lat obcowania z książkami zdołał się do nich upodobnić. Wyglądał jak ulepiony z pomiętego pergaminu, na ubraniu nosił przedwieczny kurz. Popukał się znacząco w ucho, z którego sterczała trąbka.

Nie ten słuch co dawniej — wyjaśnił ochrypłym szeptem dwójce uczniów. — Czym mogę służyć?

Nic nie szkodzi. — Lily uśmiechnęła się miło. James nie pierwszy raz zastanawiał się, czy nie dla niego rezerwowała wszystkie napady złego humoru. — Widzi pan, szukamy pewnej książki. Kłopot w tym, że nie znamy ani tytułu, ani autora. Tylko ten wycinek ze środka...

Wręczyła mu pergamin z cytatem. Mężczyzna uniósł go do oczu i czytał dobrą minutę.

Proszę... chwilę... poczekać — wychrypiał.

Z zaplecza przytaskał coś, co wyglądało jak wielka lupa na statywie. Studiował pergamin kawałek po kawałeczku. Wydawał przy tym z siebie dziwne pomruki.

Bardzo wierna kopia... Widać nawet te charakterystyczne spadziste daszki nad literą "v". Styl pisania rodem z początków osiemnastego wieku. Taak, myślę, że wiem, skąd pochodzi ta odbitka. Księgi rodowe VanHelsingów. Jedno z pierwszych wydań. Ale obawiam się, że tu niewiele wam pomogę.

Już nam pan pomógł — zauważyła Lily.

Nie, dziecino, skądże. — Mężczyzna potrząsnął głową. — Chodzi mi o to, że tej książki nie znajdziecie w żadnej bibliotece ani antykwariacie czarodziejskiego świata. W dawnych czasach miałem w ręku kilka egzemplarzy, ale trafiły do prywatnych kolekcji.

Au. — James poczuł gorzkie rozczarowanie. — Nie wydali jej zbyt obficie, tak?

Skądże! W osiemnastym wieku było to bardzo poczytne dzieło. Ale potem przyszła zmiana obyczajów, nowe definicje czarnej magii... Książki takie jak ta zaczęły masowo płonąć na stosach.

To książka o czarnej magii?

Nie, nie powiedziałbym. To kroniki rodowe, dziś zasługiwałyby na miano powieści obyczajowo-sensacyjnej. Spisane piórami kilkorga potomków obdarzonych talentem literackim. Ale owszem, odrobiny wiedzy zakazanej musiały się tam znajdować, VanHelsingowie byli w końcu dość mrocznym rodem. Dlatego niemal wszystkie egzemplarze spłonęły.

Za tym musiało kryć się coś jeszcze.. W końcu, bądź co bądź, księgi czarnomagiczne są dziś na rynku w miarę łatwo dostępne. Oczywiście trzeba wiedzieć, gdzie szukać, ale mimo wszystko są.

Jak możemy dostać się do tych ocalałych egzemplarzy?

Wtrącił się w środek pełnej zapału dyskusji na temat niszczenia dzieł literackich. Lily, oczywiście, była zdania, że jeśli dzieło jest szkodliwe to nie ma się co obcyndalać, trzeba niszczyć. Miała swoje, bardzo stanowcze, poglądy na temat czarnej magii. Nie, żeby James ich nie podzielał, ale o czym my teraz mówimy?

Antykwariusz zamrugał i odetchnął głęboko. Chyba niezbyt podobała mu się postawa Lily.

Ale nie po to żeby je zniszczyć? — zapytał ironicznie.

James uniósł obie dłonie w geście zaprzeczenia. Przywołał do siebie swój najbardziej ujmujący uśmiech.

Absolutnie! Wprost przeciwnie, szukamy zaginionego przepisu na eliksir. Ani nam w głowie niszczyć białe kruki! Przecież to nasze dziedzictwo!

Antykwariusz wymamrotał pod nosem coś, co zabrzmiało jak "Nawet nie wiesz, jak bardzo".

Mieszkacie w Hogwarcie, prawda? Proponuję zapytać się waszego dyrektora. Nawet ja nie orientuję się w rozmiarach kolekcji Albusa Dumbledore'a. A jeśli to zawiedzie... No cóż, zawsze możecie udać się do źródła. O ile mi wiadomo, ostatni żyjący potomek VanHelsingów rezyduje gdzieś na terenie Francji. Nie znam jego adresu, ale może moi koledzy po fachu mogliby pomóc... Oczywiście, za odpowiednią opłatą.

Podziękowali mu i już chcieli wychodzić, gdy zatrzymał ich w progu.

Jeszcze jedna sprawa. Ostatnimi czasy zaginęła nam książka. Bardzo cenna książka. Poznacie ją od razu, była w całości pisana czerwonym atramentem. Gdyby któreś z was coś o niej wiedziało... Będziemy wdzięczni za wszelkie informacje. Jeśli zaś wiedzielibyście, kto ją ma... Ostrzeżcie go. Jest w wielkim niebezpieczeństwie.

Czerwony atrament, psiakość! — Lily zaklęła uroczo, gdy już znaleźli się na zewnątrz. — Jestem pewna, że ta książka była pisana krwią! James? Słuchasz mnie, James?

Odwróciła się gwałtownie i niemal wpadła na Gryfona. Specjalnie tam stał.

Jestem genialny, prawda? — spytał, chwytając ją w pasie.

Daj spokój! — Spróbowała go odepchnąć. — Nie widzisz, że próbują nas wykorzystać?

Zarumieniła się. Z pewnością się zarumieniła. James nie zamierzał jej odpuścić.

Taak. Wykorzystać, oycyganić, zrobić w bolo. Ale przyznaj, że jestem genialny.

Popatrzył jej głęboko w oczy. Przyznaj to, przyznaj, kobieto!

Puść mnie, Potter!

Nie, dopóki nie przyznasz mi racji!

Chwyciła go za szyję i zbliżyła swoją twarz do jego. Wstrzymał oddech. Wielka chwila nadchodzi...

Miałeś rację, James. Udało ci się popchnąć nasz projekt do przodu — wyszeptała. — Ale... Dla całusa to musisz mieć lepsze osiągnięcia!

Pchnęła, tym razem z całej siły. Aż się zatoczył, a po drodze jeszcze oberwał w twarz jej włosami, gdy zawirowała, obracając się do niego tyłem.

Obejrzała się przez ramię. Jej oczy błyszczały łobuzersko. Co za ruda kocica!

Do twarzy ci z tą miną, James.

Ja...

Pa pa!


**


James miał w Hogsmeade jeszcze jedną sprawę do załatwienia. Po wcześniejszym długim namyśle i dojściu do wniosku, że tędy wiedzie najprostsza i najskuteczniejsza droga do celu, stworzył plan działania.

Zgodnie z nim, pół godziny później czaił się przy gospodzie "Pod Świńskim Łbem" i zapuszczał żurawia do środka mrocznej knajpy. Torba leżała na skos, pod nogami Snape'a. James, z nosem przyciśniętym do szyby, czuł, jak krople potu spływają mu po czole.

Dobry szczurek, Pettigriew.

Cienki ogon przyjaciela ciągnął się po podłodze niczym konopny sznurek. Snape wciąż nic nie widział, pogrążony w rozmowie z kumplami śmierciożerami. I niech tak zostanie. Niech tak... O, dotarł do sprzączki. Trójkątny pyszczek wsunął się między kawałki skóry, za nim podążyła reszta szarego ciałka.

Tra la la, jak poręcznie jest mieć zdolnych przyjaciół.

Zmrok miękko otulał wszystko, co znajdowało się poniżej blatu stolika, więc nikogo nie zdziwiła z nagła ruchoma torba. Peter buszował chwilę w jej trzewiach, ale ponieważ otrzymał dokładne instrukcje, co ma z niej zakosić, już po chwili wyłonił się z notatnikiem w ząbkach.

Trzymając się ciemnych plam na podłodze Peter szczurzym truchtem podbiegł do drzwi wejściowych, które posiadały wygodną szparę, w sam raz dla szczura. Wygryzioną zapewne przez innego rezolutnego gryzonia.

James policzył w myślach do trzech i już miał przed sobą zziajane, czerwone z radości oblicze przyjaciela.

Mam! Świetny byłem, prawda? Mrok i dym! Nie mieli żadnych szans!

Dobra, bohaterze. Nie tutaj. Bo nas naprawdę złapią i wytargają za uszy. I wtedy to nasze szanse spadną do zera.

Zrozumiał, choć nieco przy tym zmarkotniał. A co spodziewał się że James będzie przed nim bić czołem jak przed hipogryfem? Niedoczekanie jego!

Powiedzmy, że jesteśmy kwita. Za wakacje.

Peter spojrzał na niego wzrokiem pod tytułem: "moja wina, że daliście się złapać?". To sprawiło, że James nabrał ochoty, by cofnąć swoje słowa.

Nie przeginaj, muszkieterze. Jeden za wszystkich wszyscy za jednego, pamiętasz?

Skinął głową, choć nie wiadomo, czy z rzeczywistego przekonania, czy dla świętego spokoju. James nie miał teraz ochoty na dyskusję. Ręce go świerzbiły do notatnika. Niech tylko znajdą kawałek mało publicznego gruntu. O, Wrzeszcząca Chata była wprost idealna.

Do środka wejść się nie dało, więc przycupnęli pod nią, by delektować się lekturą.

Ki diabeł?

Stronice były wypełnione czymś, co wyglądało na dokładne notatki z Historii Magii. Jeden problem: Snape na ten przedmiot nie uczęszczał!

Zerknij no i opisz mi, co widzisz.

Peter w skupieniu wertował przez chwilę notatnik.

Przepisy na eliksiry. Takie zwykłe, co mamy w klasie. Po co to Smarkowi? Jest większym kretynem, niż przypuszczaliśmy?

Raczej większą szują, niż przypuszczaliśmy.

James poczuł przypływ radosnej energii. Nie był idiotą, doskonale zdawał sobie sprawę, z czym ma do czynienia. Malutki Fidelius, w dodatku dość nieudolnie rzucony. Profesjonalny nigdy by sam siebie nie wydał. Podejrzewał, że gdyby zastosował wystarczającą ilość sugestii, mógłby złamać czar. Ale zostawi to sobie na koniec. Zawsze istniała możliwość, że Snape wystarczająco silnie zakotwiczył zaklęcie, by przy próbie odczytu papier rozsypał się w pył.

A James potrzebował tego notatnika. Bardzo go potrzebował...




Część II: Z Diamentu, Popiołu i Kruczego Pióra



7.


"Severusie!

Pozwolisz na słówko? Jutro, punkt dziewiętnasta, koło chatki gajowego.

Frank"


**


Wszystko naraz. Wszystko naraz! I nic nie układało się tak, jak trzeba. Formularze leżały rzucone w kąt. Nie mógł się zmusić, żeby zacząć je wypełniać. Nie był w stanie nawet porządnie tego wszystkiego przemyśleć. Wszystko leciało mu z rąk. Obok formularzy leżało wypracowanie z transmutacji. Niedokończone. Ba, ledwo zaczęte!

Frank Longbottom wezwał go na pilną rozmowę. Severus miał bardzo złe przeczucia, co do tej rozmowy. W każdym razie musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Spokojny i skupiony. Nie taki kłębek nerwów!

Jego notatnik przepadł bez śladu.

Przeszukał sypialnię, kufer, wszystkie kąciki w bibliotece i oczywiście pokój spotkań z Ewą. Zajrzał nawet pod łóżko, co było bardzo ryzykowną czynnością. Ani śladu. Konkluzja pozostawała jedna — pewnie już miętosiły go czyjeś brudne łapska! Snape z marszu mógłby wymienić czterech potencjalnych kandydatów. Co prawda nie sądził, by udało im się złamać Fideliusa, ale co z tego? To były jego notatki! Trzy miesiące wytężonej pracy umysłowej!

Więc, ostatecznie wzburzony, porwał płaszcz i wystrzelił z zamku jak z procy, nie dbając o to, czy ktoś go zauważy. Jeszcze po drodze przypomniał sobie o radach z tego badziewnego podręcznika "Oklumencja — to proste!" (trafił na niego w dziale psychologii i zaintrygowały go obietnice uzyskania spokoju ducha) i wziął kilka głębokich oddechów. Co poskutkowało jedynie tym, że się zapowietrzył. W parszywym nastroju dotarł więc do domku gajowego.

Frank też nie tryskał szczęściem.

Zgadnij, jak się teraz czuję, Snape.

Psychoanalizy ci robić nie będę — burknął Severus. — Więc gadaj, o co chodzi.

Podpowiem ci, że czuję się wykorzystany. Może wiesz dlaczego?

Severus poczuł się zbity z pantałyku.

Mmm... Coś się schrzaniło?

Schrzaniło? Wywaliło w kosmos, Snape. Ale nie dlatego. Jestem wściekły, bo już drugi raz, z pełną determinacją, próbujesz zniszczyć mi karierę i pozbawić życia. I jak się z tego wytłumaczysz, krętaczu?

Zaraz, powoli! Nie rozumiem...

Nie rozumiesz? To jesteśmy dwaj! Bo ja też do cholery nie rozumiem, w co ty sobie pogrywasz, Snape!

Czekaj, mówię! — wybuchnął Severus, któremu właśnie zaczęła pulsować boleśnie głowa. — Myślisz... Myślisz, że co? Dałem ci za mało informacji?

Wykorzystałeś mnie, Snape! Czy ty wiesz, jakie to uczucie być wykorzystywanym? W dodatku przez takiego gnojka jak ty?

To naprawdę zabolało.

Przepraszam, ale nie mogłem ci powiedzieć nic więcej za pomocą poczty! I sam się w to wpakowałeś, prawda? Nie kazałem ci!

Wiedziałeś, że nie puszczę płazem czegoś takiego, samolubny gnojku!

Severus nie odpowiedział na to oskarżenie, bo co tu było do powiedzenia. Nie był w stanie nazwać swych uczuć. Nie miał tego w zwyczaju.

No dobra — powiedział monotonnym głosem. — Po prostu powiedz, że masz to w dupie, i idź już sobie, dobrze?

Frank patrzył na niego przez chwilę w milczeniu. Snape zaczął się już zastanawiać, czy jego rozmówca nie okręci się po prostu na pięcie i nie teleportuje w pierony, kończąc ich krótką znajomość. O dziwo, tak się nie stało.

To, że jestem na ciebie zły, nie znaczy, że nagle zacząłem cię nienawidzić, Snape. Wiem w końcu, jak działają Ślizgoni. Ale jeśli nie powiesz mi w tej chwili, jakie to ukryte motywy masz w zanadrzu i czemu ubzdurałeś sobie być mózgiem tego przedsięwzięcia, to nasza współpraca kończy się tu i teraz.

Nie było wątpliwości, że Frank mówi poważnie. Zdradzić, czy nie zdradzić? A nawet, jeśli powie wszystko? Ta cała sprawa i tak już zaczynała go przerastać. Severusa w tym momencie ogarnęło bezkresne znużenie- takie jakie może poczuć człowiek, który wciąż uderza głową o ścianę.

Niech ci będzie — powiedział, przysiadając na pieńku. Zapatrzył się w swoje dłonie, które drżały lekko. — To jest tak. Książka, której autora szukamy... Kamień Weasleya... Te ataki na antykwariuszy i prywatnych kolekcjonerów... To wszystko jest jak nitki prowadzące do jednego kłębka. Czarny Pan od wakacji prowadzi szeroko zakrojone poszukiwania artefaktu magicznego o potężnej mocy. Nikt nie wie, czym ten artefakt dokładnie jest. Czarny Pan przynajmniej ma jakieś wskazówki... Jedyne, co ja mogę zrobić to deptać mu po piętach.

Dlaczego?

Dlaczego? Severus nie był w stanie znaleźć dobrego wyjaśnienia, nie wciągając w to Ewy. Co jak co, ale był pewien, że nie chciałaby zostać wspomniana.

Chcesz tego dla siebie?

Nie! Po prostu... Chcę mu przeszkodzić.

Frank potrząsnął głową, jakby jakaś myśl nie chciała ustawić mu się właściwie.

Chyba cię nie pojmuję, Snape. Do tej pory brałem cię za kogoś, kto waha się, czy wstąpić w szeregi śmierciożerców... Przyznaję, że miałem nadzieję odwieść cię od tego pomysłu. Ale ty... Ty najwyraźniej myślisz w całkiem innych kategoriach. Co ty chcesz osiągnąć?

Severus marszczył brwi. I jak ma to wyjaśnić?

Więc... Chodzi o to... Za kogo uważasz Voldemorta?

Niebezpieczny czarownik. Może stać się potencjalnym dyktatorem. Nie można do tego dopuścić.

To już się dzieje — odparował Severus. — Za plecami Ministerstwa on już zaczyna rządzić Wielką Brytanią. I nie myśl o nim jako o niebezpiecznym czarowniku, bo to za łagodne określenie. To drugi Grindelwald. Nie ściemniam.

Frank wpatrywał się w niego oczami, które niespodziewanie zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

Wiesz, do tej pory słyszałem taką opinię z ust tylko jednej osoby. Nie sądzisz, że to z Dumbledore'em powinieneś rozmawiać, nie ze mną? Poważnie. Bo... Nie obrażaj się, ale za młody jesteś na takie rzeczy.

A co ma do tego Dumbledore? — przerwał mu poirytowany Severus, którego to nazwisko na nowo doprowadziło do szewskiej pasji. — Jak chce porachować kości Voldemortowi, jego sprawa. Ja mam własne sposoby. Tu — popukał się w czoło — tkwi idea. I mam wspólników. Potrafimy dostać się w różne miejsca. Znamy naszego przeciwnika i wiemy, o co toczy się gra. Nie potrzebny mi jakiś nadęty ważniak.

Hmm — mruknął Frank, najwyraźniej nieprzekonany. — Obiecałem, że będę ci pomagał, Severusie. Ale Dumbledore też zaprosił mnie do współpracy. A on, jak na moje oko, jest bardziej wiarygodny. Bez obrazy.

Wiem, że ma doświadczenie! Ale tak się składa, że w tej sprawie nie wie nawet ćwierci tego, co ja. Może i moje metody są trochę inne niż jego, ale dlaczego jego miałyby być lepsze? — Severus spojrzał na Franka z zaciętą miną. — Nie mogę z tobą dalej rozmawiać, jeśli nie obiecasz mi, że mnie nie wydasz. Nikomu. A w szczególności Dumbledore'owi.

Niech ci będzie, obiecuję. Obym się na tym nie przejechał. Czyli... — Frank przekrzywił głowę. — Ale nadal nie powiedziałeś mi, po co ci to wszystko.

Severus zdecydował się na taktykę gryfońską. Nie był pewien, czy idea gry spodobałaby się praworządnemu aurorowi.

Voldemort jest groźny. Groźbie trzeba zapobiec. A pierwszym krokiem byłoby niedopuszczenie, by zdobył ten magiczny artefakt.

No, to ciekawe stwierdzenie z twojej strony. Nie, żebym nie pochwalał.

Frank bynajmniej nie sprawiał wrażenia, że wierzy Severusowi. Tym, co skłoniło go do wypowiedzenia kolejnych słów musiało być nie co innego, jak typowe ślizgońskie zaintrygowanie, błyszczące żywo w jego błękitnych oczach.

Ale rada na przyszłość, szefie. — Ostatnie słowo aż ociekało ironią. Severus poczuł, że pieką go policzki. — Nie wysyłaj nikogo w teren bez właściwego rozeznania. Wrąbałem się przez ciebie w poważne tarapaty. Chcesz posłuchać?

Severus chciał. Gdy dowiedział się o zamieszaniu, jakie spowodowały jego listy, miał ochotę tłuc głową o ścianę. Tyle, że ściany chwilowo zabrakło. Czemu nie przemyślał tego lepiej? Czemu nie choć wspomniał Arturowi o Franku? Czemu choć nie wspomniał Frankowi o krysztale? A teraz kryształ przepadł. Jak kamień w wodę. Nie wyrwą go już z łap Voldemorta.

Czy ten kryształ był owym artefaktem poszukiwanym przez Voldemorta? — zaniepokoił się Frank.

Mam nadzieję, że nie — burknął Severus. — Gdybym tylko wiedział, czym to cholerstwo jest i po co ono Czarnemu Panu...

To należałoby ustalić — zgodził się Frank. — Mam coś na pocieszenie. Kryształu może już nie mamy, ale wciąż możemy spróbować dowiedzieć się, czym był. Artur zostawił sobie próbkę. Co powiesz na to, bym ją przekazał pewnemu znajomemu alchemikowi?

Naprawdę?

Severus poczuł, że znowu może swobodnie oddychać. Horyzont pojaśniał.

Nie, na niby — zażartował Frank. — Artur kazał ci przekazać przeze mnie to wszystko, co sobie dotychczas wywnioskował. — Rolka pergaminu powędrowała do rąk własnych Severusa. — Z jakichś powodów zaczął uważać cię za szefa. Ten świat się kończy.

I wciąż mamy książkę. Ona także jest jakimś elementem układanki.

Jak na razie nieznanym. W Anglii nie mieszka żaden Alcar. Sprawdzam Europę, ale to długa i żmudna praca. A ten artefakt? Ma jakąś nazwę?

Mówią na niego "Jedyna". Ale to chyba kryptonim, bo nie znalazłem żadnego odnośnika do tej nazwy.

Mimo to sprawdzę. Mam jeszcze jedno pytanie do ciebie. Podobno uwolniłeś Artura z jakiś kazamatów, zyskując jego dozgonną wdzięczność. Nie powiem, żeby nie zżerała mnie ciekawość, jak tego dokonałeś.

Noo! — Severus popatrzył na niego bystro. — Wiele ode mnie wymagasz. To już jest informacja z kategorii ściśle tajne przez poufne. Sam wiesz, nie mogę ujawnić wszystkich swoich źródeł.

Frank zaśmiał się.

Z ciebie to naprawdę niezły szachraj, Snape. Nie jestem pewien, czy mi się tak do końca to podoba. Ale moja ślizgońska dusza jest chwilowo usatysfakcjonowana. Tylko pilnuj, by następnym razem nie przegiąć pały.


**


James, schowany za czerwoną kotarą łóżka, śledził mapę Huncwotów. Zafascynowała go kropeczka opisana jako "Severus Snape", która zbliżała się coraz bardziej do granicy Zakazanego Lasu. Co ten mały, brudny śmierciożerca teraz kombinuje? Leci spotkać się ze swoim panem i władcą? Do chatki Hagrida z drugiej strony dochodziła jeszcze jedna kropka. James odczytał: "Frank Longbottom". Czy młody auror chciał powstrzymać śmierciożercę? Jeśli tak, to James mu kibicował.

Snape zatrzymał się przy chatce. I to w dodatku sam się zatrzymał, zanim jeszcze Longbottom zdołał tam dotrzeć. James przysunął mapę do nosa. Nie wydawało się, by poleciały jakiekolwiek zaklęcia. Smark tak bez walki się poddał? A może... Zaraz, czy oni po prostu... Rozmawiają?

Trwało to dość długo. Wreszcie Longbottom zniknął, a Snape powędrował z powrotem do Hogwartu. James nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodziło. Longbottom był jedynym naprawdę przyzwoitym Ślizgonem, jakiego James znał. I do tego aurorem. Czego mógł chcieć od Smarka?

I w dodatku ten notatnik Snape'a. Pieprzony Fidelius. Już był zdecydowany, by udać się z tym prosto do Dumbledore'a, żeby się staruszek trochę pomęczył. Ostatnio w końcu nie dał z siebie za wiele. Ale teraz nagle naszły go wątpliwości. A co, jeśli wysnute przez niego wnioski mijały się z prawdą? Co, jeżeli zbłaźni się przed dyrektorem Hogwartu? Nie, lepiej najpierw wywiedzieć się więcej samemu. Trzeba będzie jakoś sprytnie podejść Snape'a.


**


"Czekaj po lekcjach, Snape. Porozmawiamy w cztery oczy."

Twarzą w twarz, Snape.

Severus nie wiedział, o co chodzi temu cholernemu Potterowi. Ale miał bardzo złe przeczucia. Prawdopodobnie za chwilę ujrzy swój notatnik.

Inna sprawa, że Potter z pewnością nie popuści, więc po co unikać konfrontacji? Mógłby tak unikać nawet do sądnego dnia... Ale Severus nie był tchórzem. Tak przynajmniej powtarzał sobie, gdy został z tyłu, podczas gdy cała reszta poleciała do Wielkiej Sali napełniać brzuchy. Raz już mu popędziłeś kota. I teraz się nie dasz.

Ten padalec miał wrodzoną skłonność do podprowadzania cudzych rzeczy.

Tak, Severus miał najczarniejsze przeczucia.

Potter znalazł sobie wymówkę. "Niechcący" potrącił łokciem swój kociołek. Zawartość chlusnęła na kamienie i Gryfon, skruszony, obiecał posprzątać. Swoją gwardię, o dziwo, posłał przodem. Czyżby nie zwierzył im się ze swych planów? Nieprawdopodobne. Pewnie mieli za zadanie okrążyć go i zaatakować od tyłu. Tak, wezmą go w dwa ognie.

Snape przestąpił z nogi na nogę. Nie nerwowo. Ani trochę. Po prostu się niecierpliwił, bo ile można czekać, aż ktoś wypucuje garnek? Nawet jeśli ma go w nazwisku.

Potter wychynął wreszcie. Rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy ktoś nie idzie, i gestem przywołał Severusa. Snape wkroczył sztywno, trzymając przed sobą różdżkę. Spodziewał się bardzo niemiłej niespodzianki.

Potter natarł na niego. Słownie.

Różdżki na bok! — warknął. — Nie będziemy tu nikomu rozpirzać sali.

Ponieważ sam nie wyciągał swojej, Snape się zawahał. Normalnie, w dobrym ślizgońskim stylu powinien był ściąć swojego przeciwnika z nóg i poprawić drugim zaklęciem, by nieprędko się podniósł. To podpowiadał mu zdrowy rozsądek.

Ale zgodził się na rozmowę. Rozmowę. Do czego to dochodziło. Przez sześć lat szkoły wymieniali między sobą jedynie obelgi.

Czego chcesz? — syknął, także chowając różdżkę i krzyżując ręce przed sobą w obronnym geście.

Naprawdę czuł się bezbronny. Cóż za paskudne uczucie.

Jak wiesz, jestem Prefektem Naczelnym i moją rolą jest pilnowanie porządku. — Potter napuszył się. — I chciałbym wiedzieć, co to za dziwne nocne rendez vous uprawiasz z Ewą Rookwood? Czyżbyś był po ślizgońsku niegrzeczny i czyżbym musiał naskarżyć na ciebie Slughornowi?

Severus przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Przymurowało go. A potem wybuchł.

Twoja cholerna sprawa? — syknął. — Nie twoja! Możesz na mnie tak samo donieść, jak ja na ciebie i L-Lily. Czujemy się wielcy i oskarżycielscy, tak, Potter? A ja cię spytam: co, jeśli dama zaprzeczy? Gdzie twoje dowody, przerośnięty głąbie? Nawet Dumbledore wie, jak bardzo mnie nienawidzisz!

Owszem, zirytował się. Nawet nie zdziwił się, że poniosły go nerwy. Co za bezczelność! Musi się uspokoić. Jak to było? Lekcja pierwsza: zbuduj mur. Ale cegły nie trzymały się kupy. Pieprzona oklumencja!

Ach, i nie mógł nie zauważyć. Potter był nieco wyższy niż on. I z pewnością znacznie silniejszy.

I oto...

Niespodziewanie znalazł się tak blisko Snape'a, że wszystkie włókna nerwowe Ślizgona aż drgały z napięcia. Z oczu koloru ciemnego brązu wyzierała ta niezachwiana pewność siebie, którą Snape znał aż za dobrze. Ale ponieważ Potter nie wyciągał różdżki, i Severus tego nie zrobił. To był inny rodzaj pojedynku.

A ja sobie myślę, że dyrektor byłby bardzo zaciekawiony miejscem waszych schadzek.

Okno wieży astronomicznej? Też je lubi?

Byki zderzyły się rogami. Severus i Ewa zachowywali ekstremalną ostrożność, ale czy byli w stanie przechytrzyć gościa w pelerynie-niewidce? Tak, ta szuja z pewnością ich śledziła! Pytanie tylko: ile odkrył?

Ile odkryłeś, glizdo przebrzydła?

Nie denerwuj się, Severusie. Już to przecież przerabiałeś. Nie boisz się go, prawda? Nie tak, jak kiedyś. Nawet jeśli w środku cię telepie, nie możesz pokazać temu głąbowi...

Telepanie przeniosło się na zewnątrz.

Cholera, co z nim było nie tak? Murmurmurmur...

Nie gadaj głupot. — Potter skrzywił się, jakby spróbował czegoś cierpkiego. — Nie ukryjesz się przed nami w tej szkole, Snape. My tu znamy dosłownie każdy schowek na miotły i każdy zapleśniały kąt. Ten, o którym mówię, był wyjątkowo zapleśniały, dopóki wy nie uzdatniliście go do użytku, prawda? Bardzo wygodne, brak obrazów, nawet Puchoni się tam nie zapędzają, choć mają blisko. Mimo to nie do końca wierzyłem, że taki zapluty kącik nadaje się na wasze... figle, póki nie zobaczyłem jak razem stamtąd wychodzicie . Oczywiście w środku nie znalazłem niczego, czego mógłbym użyć jako dowodu...

Jaka szkoda! — sarknął Snape. Splótł ciaśniej ręce i zacisnął dłonie na przedramionach, aż zbielały mu knykcie. Serce, które biło mu w piersiach w szaleńczym tempie, zwolniło nieco. Miał realne szanse wybrnąć z tego, prawda, że miał? — Myślisz, że zostawiłbym jakieś ochłapy dla intruzów wkraczających do mojego życia prywatnego? Szczególnie takich bąblogłowych idiotów? Jestem dyskretny, Potter. Czego nie da się powiedzieć o tobie.

Rzeczywiście — przyznał James, zadziwiająco spokojny. — Potem jednak znalazłem to. Znalazłem? Nie, poczekaj. Chyba ci wypadło, a ja zapomniałem oddać.

Przed oczyma nagle zmartwiałego Severusa zamachał jakże doskonale znanym notatnikiem. No i się znalazł, prawda? Dokładnie tak, jak Snape przewidywał. Zaraz, co z tym dziadowskim murem? Za chwilę drgawek dostanie! To znaczy drżączki, smoczej gorączki... Opanuj się człowieku! To jest gra na nerwy, a twoje są już w strzępach, mimo że jeszcze na dobre się nie zaczęło!

Co on wie? Co on do ciężkiej pały olbrzyma wie?

Jak zza ściany doszedł go głos znienawidzonego Pottera.

Jaka szkoda, że bąblogłowy idiota być równie wielki czarodziej jak smark-czarodziej, prawda? Co, przestraszony? Na początku pomyślałem sobie, jak trudno i niewygodnie wam na tych twardych fotelach... Ale może lubią, pomyślałem. A potem... No, potem znalazłem te fascynujące zapiski. I okazało się, że cel waszych spotkań wcale nie jest aż tak romantyczny, jak mogłoby się wydawać...

Cholera, cholera, cholera, myślał Snape. Milczał, zaciskając zęby.

A wszyscy wiemy, jakim małym, posłusznym śmierciożercą jesteś, prawda?

Chrzanisz, Potter — wyrwało się z gardła Severusa.

To jego był ten piskliwy głos?

Już zaczynasz śpiewać? No popatrz, a jeszcze nawet cię nie nastroiłem! Dalej, skowroneczku!

Gryfon był tak blisko, że... Severus mógłby przyłożyć mu pięścią w twarz. Gdyby jego nie były splecione tak ciasno. Wiedział? Nie wiedział? Piekielna rosyjska ruletka. Mógł tylko... Mógł tylko...

"Blef jest narzędziem szeroko stosowanym przez graczy giełdowych. Robienie dobrej miny do złej gry niejednej firmie pozwoliło wykaraskać się z tarapatów, niejednemu akcjonariuszowi zarobić miliony."

Miał plan.

Chrzanisz, Potter — powtórzył tym razem normalniejszym tonem. — Nic nie wiesz. Ale nie myśl, że pozwolę ci ot tak z nami wygrać. Kradzież moich notatek to oszustwo. Slughorn potwierdzi. Więc lepiej oddaj mi je, zanim mu o tym opowiem i wywali was z projektu. Lily będzie szczęśliwa, nie sądzisz?

Coś jakby wahanie rozbłysło w oczach Pottera, po chwili jednak jego twarz przybrała tak znany, zacięty wyraz.

Hmm. Tak mówisz? Dobra! — Potter wyprostował się jak struna. — Zaniosę to Slughorne'owi. Niech on oceni! Słyszałem, że on nie cierpi czarnoksiężników. A może pomińmy to i od razu pójdziemy do Dumbledore'a? Jeśli to rzeczywiście nieszkodliwe notatki, to dostaniesz je z powrotem, a ja będę miał dowód, że nie oszukiwałem. Świetnie! Chodźmy!

Jasny ogniomiot! Czemu temu dziadydze lepiej to wychodziło? Jakby się z talentem urodził, kutafon jeden! Severus znienawidził go jeszcze odrobinkę bardziej. I jak się z tego wyplątać? Palce świerzbiły go do różdżki. Nie mógł pozwolić, by Potter wyszedł stąd z jego notatnikiem! A już na pewno nie do Dumbledore'a!

Jego ręka musiała wykonać podejrzany ruch, bo Potter aż się zjeżył.

Tylko mi bez takich, Snape! Bo zbiję jak psa!

Ty nic nie rozumiesz! — wrzasnął w czarnej rozpaczy Severus. Był jak zaszachowany król. Żadnej możliwości manewru.

Potter rzucił się jak sęp na jego słowa.

Czego niby nie rozumiem?

To było jak olśnienie. Łaska spływająca z niebios.

Nagle poprzednie wypowiedzi Pottera nabrały nowego sensu. Primo: Potter nie wiedział. Zdawał sobie sprawę z Fideliusa, ale nie zdołał się przedrzeć. Secundo: on wcale nie chciał iść do Dumbledore'a, prawda? Przynajmniej nie za bardzo. W przeciwnym razie już dawno gnałby tam po pomoc. Może i teraz nie zrobi tego, jeśli rzucić mu wystarczająco wiarygodny ochłap.

Myśl, Snape! I to szybko!

Gdy zaniesiesz ten notatnik do Dumbledore'a, nie ja, ale wy będziecie w gorszych tarapatach. — Teraz dla odmiany to głos Severusa ociekał jadem. — Ten, kto śledzi, bywa też śledzony. Czy jesteś gotowy, by Dumbledore dowiedział się o waszych mrocznych sprawkach?

Dobre sobie! Najpierw oskarżasz mnie o oszustwo, a teraz to? Jakie to mroczne sprawki odkryłeś, Snape?

O dziwo, nie stracił rezonu. Snape w myślach zazgrzytał zębami.

Wykładamy, panowie.

Różne fascynujące spostrzeżenia, Potter. Na przykład jakim sposobem zawsze udawało się wam unikać woźnego i patroli. I mnie.

Tak? I jak nam to się udawało? Powiedz, bo umieram z ciekawości!

Severus uniósł wyzywająco brew.

Prawdę mówiąc, nie miał zielonego pojęcia.

Oj, coś mi się wydaje, że znowu wymyślasz, Snape. I jak mam nie myśleć, że to, co znajduje się w twoim notatniku, nie jest groźne dla szkoły?

Skąd możesz wiedzieć, że nie jest groźne dla ciebie?

Potter skrzywił się w wyrazie pogardy.

Ty mała przebrzydła glisto. A więc nie chcesz gadać? Tak myślałem, że nie będziesz chciał. Ale nie oddam notatnika, póki nie zmienisz zdania. Masz niewiele czasu, żeby to przemyśleć, Snape. Nie myśl, że nie pójdę z tym wkrótce do Dumbledore'a.

Zostawił Severusa pogrążonego w najczarniejszych myślach.

Mea culpa.



8.

Źle się działo w państwie brytyjskim. A najgorzej w tej jego drobnej części, która zawierała w sobie Severusa. I już nawet nie warto wspominać miny McGonagall, gdy wczoraj oddała mu jego żałosną namiastkę wypracowania.

Porażka na wszystkich frontach. A teraz szedł. Jak na ścięcie.

Na umówione spotkanie z Rogatą. Która dzisiaj to już z pewnością go zamorduje.

Jestem pewna, że tu chodzi o bazę z drzewa gruszkowego — zaczęła bez żadnych wstępów, gdy tylko pojawił się na horyzoncie. Wyłączył jej pytlowanie i chwycił wymiętą kartkę pergaminu, by ją po raz tysięczny przeanalizować.

Gdyby tylko wiedział, do czego ma służyć ten eliksir... Albo dlaczego alchemik, który próbował go stworzyć w tak nagły sposób pożegnał się z życiem... Lub choć kto jest autorem przepisu. Smocza krew... Jeden ze składników. Łatwo lub trudno osiągalny, zależnie od tego, z którego gatunku pochodził.

Zaraz, gatunek?

Severus jeszcze raz przeskanował wzrokiem tekst, by upewnić się, że gatunek smoka nie został wspomniany. Nawet nienapomknięty! Nigdzie, w całej tej literackiej bzdurce nie pojawił się nawet cień sugestii, z jakiego smoka krew jest potrzebna! To mogłoby sugerować...

Snape, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Smocza krew! Czy to naprawdę chodzi o zwierza?

Właśnie do tego dochodziłam, inteligencie! — warknęła panna Blaut. - Zauważyłbyś, gdybyś słuchał mnie, a nie swoich, zapewne genialnych, myśli!

Spokojnie, Blaut. — Severus rozłożył dłonie w pojednawczym geście. — Po prostu przyszło mi coś do głowy...

Ty! — Honorata kujnęła go palcem w pierś, aż się skrzywił. — Zupełnie mnie lekceważysz! Nie próbuj się wykręcać! Czy ty w ogóle wiesz, co znaczy współpraca? Czy mam ci to słowo przeliterować? Od samego początku myślisz, że tylko ty wszystko wiesz! Że to ty jesteś najgenialniejszy!

Nie, ja wcale...

A figa! Takiego wała, Snape! Od tej chwili ustalamy inne zasady! Dopóki nie wymyślisz czegoś sensownego, nawet się do mnie nie odzywaj.

Przecież słucham twoich pomysłów!

Taak! Tylko po to, żeby je wyśmiać!

Ale...

To ma być burza mózgów? Ja ci pokażę burzę mózgów, Snape! Smocza krew!

Ale...

Smocza krew, dalej!

Co?

Skojarzenia, kretynie!

Severus przymknął oczy. Jedyne, co mu przychodziło na myśl, to stek przekleństw. Ale pracował nad sobą, naprawdę pracował. Zdołał więc nie zrównać Blaut z błotem i nie zniszczyć sobie szansy na karierę w eliksirach. Mimo tego mózg świecił pustką. Nie umiał myśleć pod presją, do diaska!

Oklumencja.

Może wreszcie poskutkuje. Oby. Pierwsza lekcja — oczyść umysł. Druga lekcja — wznieś mur między tobą a twoimi emocjami.

Wyobraził sobie wielką, kamienną ścianę. Chwilę trwało, nim zdołał odwieść się od mentalnego obrazu siebie walącego głową w tą ścianę. Ale... Coś mu się powoli zaczęło klarować. Emocje jakby przybladły... Czyżby naprawdę skutkowało? Rozedrgany obraz, idea, którą miał na końcu języka stawała się coraz klarowniejsza...

Roślina!

No proszę! Jest jeszcze dla ciebie nadzieja, Snape! Gatunek!

Naparstnica, Blaut! — Severus spojrzał na nią chytrze. — Nie tylko ptaśki odrabiają prace domowe z zielarstwa. Używana w Eliksirze Wiecznego Czuwania, Eliksirze Mnemozji, Wywarze Drżączkowym, całej grupie wywarów na melancholię; dobrze łączy się z magicznymi roślinami... z włosiem jednorożca i smoczą łuską tworzy najsilniejszą mieszankę wybuchową znaną czarodziejom... ostrożnie łączyć z wydzielinami magicznych zwierząt, bo może wywołać efekt Piorunującego Tchnienia...

Co się tak wymądrzasz, Snape?

A ty, co się tak wymądrzasz, Blaut? — odparował Severus, nareszcie czując, że ma wszystko pod kontrolą. — Wiesz, mógłbym tak bez końca! Ale tu chodzi o myślenie, nie wyrzucanie z siebie danych!

Przecież myślę!

Myśl cicho, do diaska! Znajdź mi choć jedną teorię, która trzyma się kupy!

Może nie zauważyłeś, Snape, ale ten eliksir się w ogóle kupy nie trzyma! Jasny ogniomiot, te składniki się wykluczają! To jest próba znalezienia sensu w czymś, co go nie ma za grosz!

Może brakuje nam właściwej interpretacji. Gdyby tylko znaleźć autora tego dzieła...

Gdyby był tu choć jeden nietypowy składnik, można by się pokusić. Ale przeszukaj teraz, Snape, te kilkaset książek na temat naparstnicy...

I uważasz, że wszyscy nazywają ją "smoczą krwią", Blaut? Jeśli się nie mylę, ta nazwa funkcjonowała tylko w północnej części Anglii między szesnastym a dziewiętnastym wiekiem.

Honorata zamrugała.

Ja...

Nie pomyślałaś o tym, prawda? — zapytał Severus, czując przepełniający go tryumf. — To może teraz razem o tym pomyślimy, dobrze?


**


Severus dreptał w tę i z powrotem. Czuł na sobie spojrzenie Rookwood, ale nie mógł przestać. Miał zbyt nadszarpnięte nerwy. Walka, tylko walka na wszystkich frontach i znikąd pomocy.

Znaleźliśmy się w punkcie krytycznym.

Co to znaczy? — spytała.

Nagle opuściły go wszystkie siły. Klapnął na fotelu i potarł skronie.

Wszystko się wali — wyznał.

Jestem tu także po to, by temu zaradzić.

Severus zerknął na nią. Była spokojna jak Królowa Śniegu. Cała Ewa Rookwood. Świat wokół dostawał kręćka, a ona zdawała się tym nie przejmować. Tylko przyglądała się. Analizowała. Czy ona w ogóle bywała nerwowa? Tak normalnie, jak człowiek?

Pierwsza rzecz. — Skrzywił się boleśnie. — Przyplątał się tu jeden taki Potter. Wlazł nam w paradę. Zamącił. I obawiam się, że ma na nas haka.

Jak to się stało?

Ten Gryfon niemyty ma pelerynę niewidkę. Zupełnie o tym zapomniałem. Musiał nas śledzić. Dowiedział się, że urządzamy sobie tutaj tajne spotkania...

Opowiedział jej wszystko, no może pomijając sprawę notatnika. Nie mógł się w końcu tak całkiem zbłaźnić przed swoją wspólniczką. Notatnik był sprawą między nim a Potterem. Ewa przyjęła jego wywody z tym samym zdumiewającym spokojem.

Skrewiłeś, Snape. Na całej linii. Nie będę mówiła, że nie miałam racji, bo uwielbiam patrzeć, jak się przede mną płaszczysz. Ale to jeszcze nie tragedia. Gdyby go przekonać, że spotykamy się tu w... jasno określonych celach...

Nie zrozumiałaś, Ewa? On mnie nienawidzi! Chce mojej zguby, rozumiesz? Takie wyjaśnienie go nie usatysfakcjonuje, to szaleniec! Nie spocznie, dopóki nie udowodni, że działam w imieniu Voldemorta!

Uwierz mi, że potrafię przekonać faceta. — Uśmiechnęła się ponuro. — Uwieszę się na tobie jak dziwka, jeśli to będzie konieczne.

Severus poczuł, że się czerwieni. Nie, nie czerwieni — płonie! To wykraczało poza jakiekolwiek jego doświadczenia z kobietami. W dodatku determinacja w oczach Rookwood mówiła sama za siebie. Ona rzeczywiście była do tego zdolna.

Czy n-nie ma innego wyjścia? — wybąkał. Perspektywa związku z Rookwood, nawet udawanego, napełniała go czystym przerażeniem.

Owszem. — Skinęła głową. I to coś nazbyt chętnie. — Jest inny sposób zneutralizowania Pottera. To zadufany w sobie dupek, wykorzystamy więc przeciwko niemu jego pragnienie bycia ważniakiem. Jednym słowem: wkręcimy go.

Severusowi zrobiło się tak jakoś ciepło na sercu. Proszę, więc nie wszyscy mieli Pottera za geniusza. Mimo to propozycja Ewy przerastała jego wyobraźnię.

Jak?!

Mówisz, że działa sam, prawda? Nie spowiada się swoim kumplom. Tym łatwiej będzie nim manipulować...

Chcesz manipulować Potterem?!

A jakże! To esencja gryfońskości! On chce ratować świat przed Złem! Rzucić mu jakąś kość, ochłap, cokolwiek... Podąży za tropem i zapomni o nas.

Ratowanie świata brzmiało w ustach Ewy jak coś, w co się bawią dzieci w piaskownicy.

Jesteś w stanie sklecić jakieś zgrabne kłamstwo?

Lepiej niż kłamstwo, Rookwood. Trzy ćwierci prawdy.

Severus uśmiechnął się do siebie. Dlaczego sam na to nie wpadł?

No dobrze. Ufam, że tym razem skutecznie załatwisz sprawę. Teraz zaś, jeśli idzie o poważne rzeczy... Jak tam układa się historia z Jedyną?

Nie za dobrze.

Opowiedział jej o akcji w Ministerstwie i o tym, jak złodziejaszkom z powodu zamieszania udało się ukraść kryształ. O dziwo, Ewa nie była zła na niego.

A to kretyn! Praktycznie rzecz biorąc, sam go im oddał! I mówisz, że wiedział, jaką wartość ma kryształ!

Severus westchnął ciężko.

Na Artura Weasleya trzeba wziąć poprawkę. To... specyficzny człowiek. Jeden z tych domorosłych geniuszy: pełno intelektu, ale za grosz życiowego sprytu. No i kryształ przepadł jak kamień w wodę. Ale przynajmniej zdążył go rozpracować. A teraz Frank oddał ocalały fragment do analizy alchemicznej...

Czy przegraliśmy? Ten kryształ był Jedyną?

Zapoznałem się z tym, co napisał, i... Nie jestem pewien, ale chyba nie. Ten kryształ sam w sobie wiele nie zdziała, dopiero gdy połączy się go z czymś innym... Może być oczywiście jednym ze składników eliksiru...

Chciałabym zobaczyć te jego zapiski. Mogę?

Ewa dość szybko uporała się z odkryciami Artura.

Tu. — Wskazała mu palcem jedną z linijek. — Weasley zwraca na coś uwagę. Czyni sugestię, że niewykluczone, iż ów kryształ działa jak alternator. O tu, widzisz, nawet podkreślił to słowo. Bardzo nietypowy alternator, ale jednak. Mógłby... Mógłby być częścią... Magmachiny?

Co?

Cicho, Snape! Myślę.

Aha...

Przez chwilę marszczyła brwi w głębokim skupieniu. Jej oczy błyszczały w półmroku jak dwa galeony.

Magmachiny bywają wykorzystywane w nekromancji — zaczęła tonem wykładowcy. — To przedmioty, które w środku zawierają kilka magicznych rdzeni. Te rdzenie kumulują swoje energie lub wpływają na siebie, dając określony efekt. Na przykład różdżka nekromanty ma w sobie pióro feniksa, Oko Horusa i pazur ponuraka... Severusie! To jest trop!

Nie jestem pewien... To dziwne — mruknął Severus. Coś tam w swoim życiu słyszał o magmachinach, ale raczej w kontekście budowli czarodziejów. — Lucjusz nie zasięgał porady żadnego magmechanika. I to, czego szukał, miało być legendarne, nie pamiętasz? Antyczne.

Może nie wie, że szuka magmachiny!

One naprawdę mogą służyć do czarowania? — wyraził swe wątpliwości Severus.

Ujmijmy to tak: bywa, że jeszcze służą. To stary sposób robienia czarów, dziś raczej używa się artefaktów magicznych. Zamiast łączenia wielu rdzeni i magicznych elementów, naładowuje się jeden przedmiot zaklęciami. Równie skuteczne i zajmuje mniej miejsca. Ale jeszcze dwa wieki temu magmachiny były w powszechnym użytku.

Więc magmachina...

Dyskutowali jeszcze przez chwilę nad budową magmachin. Severus poznał dzięki temu znaczenie takich pojęć jak siatka konstrukcji, macierz, przełącza siły, magazyny energii, rozpraszacze energii czy alternatory.

Kiedyś marzyłam o zostaniu magmechanikiem — wyznała niespodziewanie Ewa.

Póki nie została jędzą, pomyślał złośliwie Severus.


**


Dumbledore znad okularów połówek popatrzył na swoją ulubioną parę Gryfonów. W jego oczach błyskała życzliwość.

Kroniki VanHelsingów? Ciekawe... Bardzo ciekawe... Niestety, obawiam się, że nie posiadam tych dzieł w swojej bibliotece.

Rozczarowanie Jamesa i Lily było wręcz namacalne.

Wiecie, że na całość kronik składa się osiem tomów, pisanych przez trzech różnych autorów? W dzisiejszych czasach bardzo ciężko napotkać kogoś, kto posiadałby komplet. Sprawę ułatwiłoby znacznie, gdybyście wiedzieli, którego tomu szukacie...

Rozczarowanie jeszcze zagęściło się. Lily wzruszyła bezradnie ramionami.

Niestety nie wiemy, panie dyrektorze. To wszystko, co udało nam się ustalić.

Hmm... Kłopotliwe. Wielce kłopotliwe... Nie sądzę, by wszyscy moi znajomi razem wzięci mieli je wszystkie... Poza tym, nie każdy ma w zwyczaju udostępniać swoje księgozbiory. Spróbuję zrobić, co w mojej mocy, ale nie gwarantuję sukcesu.

Och. — Lily zamyśliła się na chwilę. — Może naprawdę lepiej byłoby poszukać u źródła, co ty myślisz, James? Podobno jest gdzieś żyjący potomek...

Gdzieś w Ameryce — dokończył gładko James i wystosował do dyrektora uśmiech numer pięć. — Słyszał pan może o nim, dyrektorze?

Lily rzuciła mu zdziwione spojrzenie, ale nic nie powiedziała.

Nie, nie mogę powiedzieć bym słyszał.. — Siwe brwi powędrowały do góry. — W Ameryce, powiadasz? No cóż... zapytam. Choć, nawet jeśli taki potomek istnieje, mało prawdopodobne, by wiedział coś na temat kronik. To przeszłość rodu i to przeszłość w nie najjaśniejszych barwach.

Dlaczego skłamałeś? — spytała Lily szeptem, gdy tylko wyszli z gabinetu dyrektora. — To w końcu chces,z czy nie chcesz, żeby profesor Dumbledore nam pomógł?

A nie wydało ci się dziwne, że tyle wie o dziełach VanHelsingów, mimo, że żadnego nie posiada? Albo to, że nie słyszał nigdy o żyjących potomkach?

No i co z tego?

To z tego, Lily, że ta cała sytuacja przestaje mi się podobać. Jak sądzisz, ile to siódmorocznych projektów ma związek z czarną magią? Ktoś nas tu w coś wkręca. I nie wiem, czy to jest sam Slughorn, czy może Dumbledore za jego pośrednictwem. Obstawiałbym to drugie, bo opiekun Slytherinu jest, wybacz mi to określenie, dość płaskodenny...

Lily parsknęła śmiechem.

Severus użyłby słowa "tępy" — powiedziała, ocierając łzy. — Co wam przeszkadza ten miły człowiek? Sądziłam, że go lubisz!

No nie! Jeszcze raz mnie porównasz do Ślizgona-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać to się obrażę!

Po prostu wskazuję podobieństwo w sposobie myślenia — odparła ta bezczelna dziewczyna. — Co tym bardziej mnie dziwi, bo sądziłam, że jesteście jak ogień i woda. To on był zawsze specjalistą od węszenia spisków...

A ty naprawdę nie widzisz w tym wszystkim nic podejrzanego?

Jak pokazujesz to w tym świetle, to może... Ale co chciałbyś z tym zrobić?

Dowiedzieć się, w co nas chcą wpakować, rzecz jasna. Najlepszym sposobem byłoby rzeczywiście odszukanie tego potomka VanHelsingów. Na własną rękę.

Oho! A niby jak?

Oczywiście za pomocą mojego nieodpartego uroku osobistego — odparł James.

Lily znowu nie wytrzymała. Tym razem śmiała się o wiele dłużej.



9.

Życie Severusa było ostatnimi czasy wystarczająco skomplikowane. Trudności w sprawie kryształu, niepewność, co do dalszej przyszłości zawodowej i śmierciożerczej (po jego akcji z Macnairem nie było do tej pory jeszcze żadnego odzewu i prawdę mówiąc zaczynało go to trochę niepokoić). Frank się na nim zawiódł, Blaut go wciąż niemiłosiernie irytowała, a Ewa była Ewą i czekała aż postąpi jak dojrzały mężczyzna i sam rozwiąże swoje problemy z Potterem. Potter zaś za każdym razem rzucał mu znaczące spojrzenia pod tytułem "czas ucieka". A Lily... Lily traktowała go jak powietrze.

Czuł się poniżony, zdruzgotany, zmęczony i zniechęcony. Naprawdę, ostatnim, co było mu potrzebne, był dziki i niczym nieuzasadniony wybuch zazdrości ze strony tego Ebsteina.

Zdarzył się zaraz po lekcji eliksirów, kiedy to Rogata wpadła na pomysł, by go publicznie zaciągnąć do biblioteki. Zapewne w celu podzielenia się z nim kolejną genialną teorią, których miał już serdecznie dość. Zobaczył to ten jej przydupas Krukon. No i rozpętało się piekło.

Dlaczego ciągle wszędzie łazisz z nim, a nie ze mną? — wywrzaskiwał na cały korytarz, zasłaniając sobą wyjście z lochów. — Co on ma takiego, czego ja nie mam?

Działający mózg, pomyślał Severus. To musiała być najbardziej żenująca scena zazdrości w dziejach czarodziejskiego świata. Blaut zrobiła się czerwona jak piwonia i schowała się za plecami Severusa. Widać było, że ktoś tu musi zachować się jak mężczyzna.

Z drogi, frajerze! — warknął wobec tego Snape, dobywając różdżki.

W odpowiedzi Ebstein obsypał go stekiem wyzwisk, od którego w każdym czarodzieju krew by się zagotowała. Zanim jednak Severus zdołał zrobić użytek ze swej różdżki, została mu ona nieoczekiwanie wyrwana z ręki i ciśnięta w kąt. To któryś z jego kolesi Krukonów zakradł się od tyłu.

Severusa zaślepiła wściekłość. Nikt nie miał prawa dotykać jego różdżki!

Naprawdę nie był sobie potem w stanie przypomnieć kolejnych kilkudziesięciu sekund. Gdy oprzytomniał, zdał sobie sprawę, że jego pięść po raz kolejny ląduje na Ebsteinie. Który kuli się na ziemi, próbując osłonić się przed ciosami. W następnej chwili ktoś chwycił go i odciągnął od Krukona. Ktoś wykręcił mu ramiona do tyłu.

Snape, przestań! — wrzeszczała mu w ucho Blaut. Nad jej głosem uniósł się jednak inny, o wiele bardziej złowieszczy.

Panie Snape! Cóż za skandaliczne zachowanie!...


**


To będzie szlaban stulecia, w dodatku zarobiony w sposób tak kretyński, że same mury Hogwartu aż trzęsły się ze śmiechu. "Ty bałwanie", myślał niepocieszony James Potter, sunąc za profesor McGonagall w głąb mrocznego korytarza. "W takim tempie nigdy nie zdołasz przekonać Evans, że jesteś dojrzałym i odpowiedzialnym mężczyzną."

Myśl, że tym razem była to wina Syriusza, nie poprawiała mu humoru. Z pewnością Lily nie uzna tego za usprawiedliwienie. W dodatku nie mógł nawet nakrzyczeć na Łapę, który miał szlaban w zupełnie innej części zamku. Chyba że zostawią go na chwilę samego i będzie mógł użyć lusterka.

Wszystko zaczęło się od tego, że Łapa wymyślił sposób, który miał za zadanie rozchmurzyć Jamesa, wedle Łapy "snującego się ostatnio po zamku jak jakaś dusza potępiona". Argument, że James się nie snuł, tylko pilnował Smarka, nie przemówił do Syriusza.

Syriusz postanowił upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Już od dłuższego czasu irytowały ich wszystkich idiotyczne ćwiczenia zalecane im przez Jingle'a, które nie miały wiele wspólnego z prawdziwą Obroną Przed Czarną Magią.

Ćwiczyć przewroty? Czy ten facet zwariował? — jęczał Syriusz tydzień temu. — Moja fryzura jest zrujnowana!

James po raz dziesiąty naprostował zaklęciem swoje pokrzywione okulary.

Ale to ma sens — powtarzał z oślim uporem Remus. — Musicie być szybcy i zwrotni, jeśli macie się uchronić przed trafieniem przekleństwem.

Tylko on widział sens w tym wszystkim. James i Syriusz spojrzeli na niego z obrzydzeniem.

No i Łapa postanowił urozmaicić im życiorys. James nie miał pojęcia, jak dał się namówić na malowanie żywiołaków w różnych makabrycznych pozach na ścianach sali OPCM-u. To była świetna zabawa, dopóki nie złapał ich na tym woźny Hogwartu.

On nie widział w tym nic śmiesznego.

Więc teraz James, czując się jak pierwszoroczniak, dreptał z nosem na kwintę do miejsca, gdzie miał odbyć szlaban. A McGonagall trajkotała w najlepsze.

... skoro tak pan kocha dekorować pomieszczenia, uznałam, że rozsądne będzie uszczęśliwienie pana tym szlabanem. Zanim jednak wejdziemy, muszę poprosić pana o różdżkę.

Moją różdżkę?

Tak, pana. Nie chcemy tu żadnych wypadków. Ani nieautoryzowanego użycia magii. Różdżka, proszę.

Wyciągnęła dłoń. James niechętnie wyzbył się hołubionego przez siebie przedmiotu. McGonagall wsunęła ją za pasek, gdzie, czego James nie omieszkał zauważyć, tkwiła już jedna różdżka.

Zapraszam do środka.

Była to jedna z nieużywanych klas. Obdrapane ściany, stare ławki z rodzaju tych, które miały zdumiewająco wiele zakamarków. Normalka. Jedynym niepasującym do reszty krajobrazu elementem był siedzący na jednej z ławek i wyglądający na znudzonego... Snape.

Snape?!

Co on tu robi? — wrzasnął James.

To nie miało prawa się zdarzyć. Przez sześć lat nigdy nie odbywał szlabanu razem ze Smarkiem. Ich wzajemną nienawiść ciężko było przegapić. O co więc teraz chodziło?

Snape na jego widok też wyraźnie się ożywił. Na jego paskudnej gębie wykwitł wyraz szczerej niechęci. Ale, o dziwo, wyglądał na zrezygnowanego.

On już wychodzi, prawda?

Pan Snape też ma zamiłowanie do dekorowania — rzekła bez cienia litości profesorka. — Biorąc pod uwagę, jak jego pięści, paznokcie i, przykro mi to powiedzieć, zęby udekorowały dziś pana Ebsteina.

Ten rapeć mnie zaatakował, wytrącił mi z ręki różdżkę! — wysyczał Snape. — Uważa pani profesor, że co powinienem był zrobić? Dać się pobić?

Rozbeczeć się — podpowiedział mściwie James. Jego spojrzenie zahaczyło o krzywe siekacze Smarka i wzdrygnął się. Szczerze współczuŁ temu Ebsteinowi, kimkolwiek on był.

Fakt pozostaje, reszta jest interpretacją świadków — odparła McGonagall. — Do rzeczy, panowie. Oto klasa, którą chcemy oddać do ponownego użytku. Ale najpierw trzeba ją odmalować. Mugolskim sposobem. Pan Filch dostarczył potrzebne przyrządy. Do dzieła, panowie.

To jakiś żart, prawda? — spytał zrozpaczony James.

Życzę panom miłego wieczoru.

Drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. James dopadł ich jednym susem i szarpnął, ale były zamknięte. Zamknęli go z psychopatą. Bez różdżki.

W dodatku z psychopatą, z którym miał na pieńku. Szczęście, że notatnik miał bezpiecznie schowany. Z ciężkim westchnieniem nachylił się nad kongregacją kubłów, pędzli ławkowych i dziwacznych sproszkowanych substancji. Wygrzebał plastikową torbę pełną białej mecyi firmy "Śnieżka" i dostrzegł na niej instrukcję: "Rozpuścić w litrze wrzątku. Odczekać trzy godziny. Malować. .To nie powinno być trudniejsze niż uwarzenie eliksiru, prawda?

Snape siedział, tam gdzie siedział, majtając girami. Wyglądał na słabo zainteresowanego.

Nie masz czasem ochoty tego pomieszać?

W obecnej chwili mam ochotę wbić ci różdżkę w oczodół, kieszonkowcu. Ale ze względu na jej dostrzegalny brak, nie mogę wprowadzić tego zamysłu w czyn.

Spokojnie, James. Pamiętaj, że to tylko podła glista. Zachowuje się tak, jak nakazuje jej instynkt. Nie możesz oczekiwać od niej człowieczeństwa.

Spróbujesz jakiejś sztuczki, to rozkwaszę ci gębę i zrobię z twoich tłustych kłaków pędzel. Rozumiesz, Snape? A teraz lepiej mi pomóż, bo chyba nie chcesz kiblować tu ze mną do jutra?

O dziwo, podziałało na gada. Zlazł ze swego tronu i raczył obdarzyć kubły pogardliwym spojrzeniem. Zdjął szkolne szaty i zaczął podwijać mankiety koszuli. Miał blade, chude przedramiona. Strach na wróble.

Bierzesz wielki kubeł z wrzątkiem... — zaczął dyrygować Ślizgon. — Nie ten, kretynie!... Odlewasz trzy litry do miski...

Dobrze, starczy, załapałem! A ty skąd to wiesz? Czyżbyś nie był taki czysty za jakiego się podajesz?

Odpieprz się od mojego pochodzenia, mydłku.

Ku zgrozie Jamesa okazało się, że dziadostwo nie chce się rozpuszczać. Podczas gdy Snape wypracował już jednolitą, gładką masę, w wiadrze Jamesa aż roiło się od paskudnych grud. Plasnął jedną z nich mieszadłem, rozchlapując sobie po twarzy i okularach zielonkawą ciecz. Kto wymyślił, żeby malować ściany na zielono?

Rozcieraj, kretynie.

Sam sobie rozcieraj! Zostawiłeś mi zepsutą farbę, prawda?

Posłuchaj sam siebie, Potter. Jojczysz jak stara baba. Czy nazywałeś mnie Smarkiem tyle lat, by odwrócić uwagę reszty od faktu, że to ty jesteś płaksą?

Gad tylko czekał, by wbić mu kolejną szpilę. James zaklął szpetnie pod nosem i zaczął mieszać energiczniej.

Oddaj to. — Snape wyciągnął dłoń w jego kierunku, choć pozostawał w dystansie co najmniej trzech kroków. Promieniował najczystszą pogardą. — Idź lepiej rozrobić mydło. To chyba potrafisz?

James miesił ciecz w tempie wiatraka. Nie daruje. Nie daruje i już.

Snape westchnął ciężko i zabrał się do wygrzebywania z dużego kubka szarawej kleistej substancji. Jako żywo przypominała smarki trolla. James ucieszył się, że został przy farbie.

Zatrzymał się jednak na moment, gdy zobaczył, że Snape zaciąga drabinę do kąta i zaczyna smarować paskudztwem sufit. Co to za niecywilizowany sposób malowania ścian?

Co ty wyprawiasz, Snape?

Gruntuję, kretynie. Wiem, że czynności techniczne bardziej skomplikowane od drapania się po tyłku, sprawiają, że czujesz się zagubiony. Ale pod moim przewodnictwem nic złego ci się nie stanie, więc ruszaj dupę!

Jasne, mugolospecu. Ale tak na przyszłość, my do tego używamy magii. Zapamiętaj sobie: ma-gia. Czaderska rzecz. Dzięki niej nie musimy uganiać się z pędzlami jak kretyni.

Dostałby pędzlem po łbie, gdyby nie to, że Snape wcale nie miał cela. James odrzucił znacznie sprawniej, trafiając go w bark. Snape zachwiał się, ale niestety nie zleciał z drabiny.

Smarowali ściany i sufit aż pył leciał. Do czynu popychała ich chyba sama niechęć pozostawania w swoim towarzystwie dłużej niż to absolutnie konieczne.

W końcu jednak nie zostało im nic więcej do roboty. James usiadł w otwartym oknie, ryzykując, że Snape go zrzuci. Choć ryzyko nie było wielkie, skoro jego śmiertelny wróg usiadł w drugim rogu pokoju, skąd zezował na niego nieprzystępnie.

Co tak się gapisz, fiucie? — warknął z nagła druzgotek. James o mało nie dostał zawału. — Nie poleciałeś do Dumbledore'a, dobrze zgaduję, Potter? I chyba wiem nawet dlaczego. Ty zawsze starałeś się być ten najwspanialszy. Pieprzony ideał! A teraz pieprzony zbawca ludzkości, prawda? Lily w końcu lubi takich. Ale powiem ci od razu, Potter, że gówno się dowiesz, chyba że mnie ładnie o to poprosisz. Ten notatnik nie przysporzy ci chwały, ty włochata wycieraczko. Pewnie marzysz o tym, że zdradzi ci jakieś soczyste śmierciożercze plany, co nie, Potter? Masz mnie aż za takiego idiotę? To prywatnie notatki, głąbie.

Ciemną nocą, w tajnym pokoju, Smark wespół z Rookwood odkrywają sekrety nauki... — wyszeptał James dramatycznie. — Chcesz mnie nakarmić kolejnym stekiem bzdur, tak? I sądzisz, że cię nie udupię i tak, pieprzony śmierciożerco? Mam po dziurki w nosie takich jak ty!

Wielki Potter, zacięty w swym świętym gniewie — zadrwił Snape. — I jak ja mam go przekonać? Merlinie, no jak?

Zawsze możesz się przyznać. — James pokazał w uśmiechu cały garnitur zębów. Snape nie odpowiedział tym samym, ale w końcu nie miał się czym pochwalić.

W ogóle to przez długą chwilę milczał. Tak zacięcie jakoś. James wstrzymał oddech w oczekiwaniu na rewelację.

To pewnego rodzaju projekt — powiedział w końcu. Wyraźnie dobierał słowa.

Wiedziałem! — oznajmił James tryumfalnie. — Chcecie ułatwić Voldemortowi przejęcie władzy w Hogwarcie!

Owszem, spodziewał się gwałtownej reakcji. Ale nie takiej.

Czyś ty wszystkie rozumy postradał, Potter?! — wykrzyknął Snape z czymś, co wyglądało na najszczersze oburzenie. — On? Tutaj?! Skąd ci w ogóle takie dyrdymały przychodzą do głowy? Merlinie, gdyby On tutaj...

Wzdrygnął się. Zdolna z niego bestia! Taką szopkę odstawiać!

Ja mówię o żywiołakach, kretynie! Czy ty w ogóle orientujesz się, co się wyprawia z Zakazanym Lasem?

Więc nic nie wiesz na temat Zwierza? — przerwał mu ostro James.

Snape zamrugał. Pociąg jego myśli z wyraźnym trudem zjechał na bocznicę.

Jakiego znowu "Zwierza"?

Nie szukam ciebie.

James zacisnął szczęki. Znowu fałszywy trop?

Nie ważne — odciął się. — Prywatne problemy z menażerią. Wróćmy do poprzedniego. O czym to mówiłeś? Żywiołaki?

Tak, żywiołaki. Las pełen niepełnosprytnych ruchomych drzew. Nie zauważyłeś?

Zauważyłem więcej niż ci się zdaje, Snape.

Ten las był zawsze magiczny, Snape. Jedno dziwactwo mniej czy więcej naprawdę nie robi różnicy. I co z tymi żywiołakami?

Chodzi o to, że Dumbledore nie robi absolutnie niczego, żeby przejąć nad nimi kontrolę. A one dziczeją z każdym dniem.

James, wbrew sobie był zafascynowany.

To źle?

Tragicznie, Potter! Nie rozumiesz, że jeśli banda drzew zaatakuje zamek, to nie będzie co zbierać? Nie zostanie kamień na kamieniu!

Cudownie. I wiesz może, jak się zabrać do tego kontrolowania roślinności?

Gdybym wiedział, nie rozmawiałbym o tym teraz z tobą, kapuściany głąbie! Choć raz w życiu może się do czegoś przydasz? Choć nie wiem, czy będziesz sobie chciał zbrukać swoje jasne rączki... Widzisz, wszyscy, którzy opanowali sztukę władania żywiołakami byli czarnoksiężnikami...

A nie można by ich po prostu rozwalić?

Spalić cały Zakazany Las? Może od razu rzucić Fiendfyre? Kretyn.

Po jednym, głąbie!

One się świetnie maskują, idioto. A poza tym sądzisz, że leśne stworzenia przyjmą ze spokojem taką ingerencję w ich habitat? Choć raz w życiu pomyśl!

Snape był zapaskudzonym śmierciożercą, to fakt. Miał powalony kodeks moralny, bez wątpliwości. Ale James mimo wszystko poczuł, że ten nowy punkt widzenia wniósł do całej sprawy powiew świeżości, zwłaszcza biorąc pod uwagę postawę Syriusza, który generalnie nie miał ochoty się przejmować. I podejście Remusa, który z automatu leciał do Dumbledore'a. A nie mogli się przyznać dyrektorowi, że widzieli żywiołaki, bez jednoczesnego przyznawania się, że zabłądzili trochę za głęboko w Zakazany Las, prawda? Do Remmy'ego to nie docierało.

Smark najwyraźniej potraktował sprawę z należytą powagą. I postanowił załatwić ją po swojemu. Czyli nie dzielić się z nikim sekretem i wyciągnąć jak największe korzyści dla siebie. Jak ślizgońsko z jego strony.

Korzyści? Były aż nazbyt jasne. Bydlak zapragnął władać tym stadem rozszalałych roślin. Granitowo pewne, że policzono by mu to jako wielkie zasługi dla śmierciożerców,

Pech, że na jego drodze stanął wścibski James Potter, który również żywo interesował się tą sprawą. Pora ukrócić zapędy Smarka, co nie? Biedny Smark teraz będzie musiał robić za grzecznego chłopca. Ależ będzie się męczył!

Potworność!

I Lily nie będzie miała Jamesowi absolutnie nic do zarzucenia!

James zatarł ręce, co nie wzbudziło radości przeciwnika. Nadal zezował wrogo.

To co? Zawieszenie broni? Musimy w końcu ratować szkołę!

Snape przechylił głowę, jakby to starannie rozważał.

Wiesz, że nie ufam ci dalej niż o rzut kamieniem, Potter.

Teraz nie masz wyboru. Albo będziesz współpracował, albo rozpowiem całej szkole, czym się zajmujesz.

Mój notatnik.

To nie była prośba. To nawet nie było pytanie.

Jest u mnie całkowicie bezpieczny. Wiesz, poziom ufności jest taki sam z obydwu stron.

Mam tam ważne informacje!

Naprawdę? Pomożesz mi je odcyfrować?

Twarz Snape'a wykrzywił wyjątkowo mało urodziwy wyraz wściekłości. Z czymś w rodzaju warknięcia zeskoczył z ławki. James przechwycił ciśnięty w niego pędzel.

I jak? — spytał tonem swobodnej konwersacji, jakby kompletnie nie przeszkadzało mu bycie obrzucanym pędzlami.

Na nic się nie nadasz, jak nie umiesz nawet wymalować porządnie pokoju — odparł w irytująco enigmatyczny sposób Snape. — Do roboty!

Ejże, to moja kwestia, kutafonie! I oddawaj białą farbę!

I mam malować tym twoim glutem? Hej!...

James już porwał kubeł z białą farbą.

Szczęśliwości! — rzucił, wspinając się na drabinę.

Malowanie z zadartą głową nie było wcale tak cudowne, jak mogłoby się wydawać. Jamesa po chwili zaczęła boleć szyja. Ślizgońskiemu diabłu wychodziło szybko i równo. Mimo że miał większą powierzchnię do pomalowania, to zasuwał, jakby go tłuczek gonił i już miał zrobione prawie pół ściany. A James mozolił się wciąż nad jednym rogiem. I za cholerę nie widział, gdzie już pomalował, bo wszystko było tak samo białe. Co za syf. I miał białe kropki na okularach. No pięknie. Jakby go ktoś zobaczył w tej chwili, wielkiego Jamesa Pottera...

Minuty ciągnęły się jak makaron. Cisza powoli stawała się nieznośna.

To komu dałeś po pysku, że nas tak urządzili? I czemu ja nigdy nie widziałem cię w trybie rozwścieczonej harpii?

Bo nie byłeś wart zachodu — odparował Snape.

A przyłożyłeś mu też torebką?

Od strony Snape'a dobiegło go umęczone westchnienie.

Nie, bo zabrali go do Szpitalnego na składanie szczęki.

Uuuał. Przypomnij mi, Snape, żebym cię nigdy nie wkurzał.

Tak jak to robisz teraz?

Boojam się! Smarku, błagam, nie rób mi krzywdy!

Merlinie, jeśli masz litość to zstąp z niebios i zaavaduj tego kretyna!

Szczerze cię nienawidzę, Snape.

Odwzajemniam to uczucie.

No i malowali dalej.

Jakieś dwie ściany dalej Snape wypalił niespodziewanie:

No dobrze, powiedzmy, że zdradzę ci, co dotychczas odkryłem.

James był pod tak wielkim wrażeniem tej chwalebnej deklaracji, że stracił równowagę. A ponieważ w danej chwili przyjmował dość karkołomną pozę na szczycie drabiny, to zachwiał się, zamachał rozpaczliwie rękami i razem z kubłem i pędzlem popędził na spotkanie z podłogą.

Ał — powiedział, gdy już zdał sobie sprawę ze swego położenia. A leżał na plecach. I coś z tyłu zaczynało go boleć.

Snape stał nad nim, spoglądając z góry. Jego nos wyglądał z tej perspektywy wręcz monstrualnie. Jak dziób sępa czekającego, aż padlina wyda ostatni dech.

Nie kopniesz leżącego? — zadrwił James.

Dzięki za poddanie pomysłu. Ale raczej nie. Nie żywię nawet cienia wątpliwości, który z nas jest większym mięśniakiem.

Jak miło.

James dźwignął się i otrzepał.

Wszystko w porządku, jeśli chciałbyś zapytać.

Skądże. Po prostu chciałem się przekonać, czy może nie straciłeś przytomności. Wtedy rzeczywiście bym ci dokopał.

James nie słuchał go. Nagle, spanikowany, przypomniał sobie o farbie. Cholera! I co teraz? Robić od początku? Rzucił się do przetrąconego kubła i dopiero wtedy spostrzegł, że nic się nie wylało. Ani kropla.

Nie ufają nam.

Zaśmiał się ze swojego dowcipu. Od strony Snape'a też usłyszał stłumione prychnięcie i odwrócił się, zaskoczony. Ale Ślizgon już wracał do swojej roboty.

Malowali dalej w milczeniu.

Jakieś trzy godziny później robota była skończona. James sennie starł ostatni fragment podłogi i cisnął ścierę w kąt. Przysiadł na przewróconym kuble. Był tak wykończony, że zupełnie nie zwrócił uwagi, że Snape siedział, oparty o ścianę, niecały metr od niego. Wnioskując z przymkniętych oczu, właśnie odpłynął. James pomyślał, że może prościej byłoby go udusić i pozbyć się kłopotu. Ale myśl równie szybko, jak pojawiła się, tak i znikła. Po prostu nie znalazłby w sobie dość sił, by wykończyć Smarka.

Przyjrzał się pokojowi. A jednak zrobili to. Razem.

Niewiarygodne.

Rozbudził go dopiero wzburzony głos rozlegający się echem po korytarzu. Należał do Syriusza. Kochany Syriusz.

Z całym szacunkiem, ale czy pani profesor oszalała? Oni się już zdążyli nawzajem pomordować!

Snape też się obudził i wpatrywał się w drzwi szeroko otwartymi oczami. Oto nadchodziła wolność.

Drzwi trzasnęły i wpadł przez nie Syriusz z rozwianym włosem i szklanym wzrokiem.

Jamie! Nie odbierałeś moich... Myślałem, że nie... Cały jesteś?

Schwycił Jamesa za koszulę i podciągnął do pionu.

Zdycham — stwierdził smętnie James, chwiejąc się na nogach. — Spać.

Syriusz przeniósł zdumiony wzrok na Snape'a, który przyglądał się tej scence z uniesionymi brwiami.

I nie uszkodziłeś go nawet?

Byłem zbyt zajęty. A teraz możemy już stąd iść?

Dobra robota, panowie. — pochwaliła ich McGonagall, która, James mógłby to przysiąc, była skrycie z siebie zadowolona. — Kawał dobrej, mugolskiej roboty.



10.

Północ, duchy dawno spać polazły. Skąpana w mroku sypialnia Slytherinu. Severus leżał w łóżku bezsennie i wpatrywał się w atramentowo czarną ciemność lochów.

Kazano mi przekazać... — rzekł przedwczoraj Rudolf, promieniując złośliwością. — Teraz znajdujesz się na terenie, gdzie obowiązuje prawo Dumbledore'a. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Musisz naprawdę uważać na to, kogo wkurzasz, Severusie.

Czyli Macnair jednak poszedł z pyskiem do jakiegoś kumpla. Snape'owi ewentualna zemsta w wykonaniu pana Waldena nie spędzała snu z powiek. Ale jeżeli ktoś wyżej postawiony poczuł się urażony jego zachowaniem... Choćby Lucjusz. Zabawne, jeszcze niedawno odrzuciłby tę myśl jako absurdalną — Lucjusz był wytrawnym strategiem i takie głupoty nie powinny się go imać. Lecz po tym, co zaobserwował podczas letniego balu, całkowicie zmienił zdanie. Teraz uważał, że Malfoy był zdolny do każdego kretynizmu.

Chyba, że to sam Czarny Pan...

A niech to jasny ogniomiot!

Severus przekręcił się na drugi bok. Pozytywnego coś, pozytywnego... Nie powinien się teraz zatapiać w czarnych myślach. Szkoda tylko, że czarne myśli obłaziły go jak pluskwy. Nie był pewien, czy dobrze zrobił. Już niczego nie był pewien, nawet swojego udziału w tym całym bajzlu. Nie mógł nawet podjąć głupiej decyzji co do tego, czy wysłać, czy nie wysłać papierów...

Pozytywnego! O, Krukoni wreszcie zostawili go w spokoju po tym, jak przetrzepał mordę jednemu z nich. Zastrzeżenia dotyczące spotkań z Rogatą się skończyły. Najwyraźniej był zdolny do prawidłowej męskiej reakcji. Działał pod wpływem afektu, ale się liczy, prawda? Nikt go już nie będzie traktował jak ciula. Blaut też nie. Skończyły sie pyskówki, nie marudziła, gdy nie słuchał jej paplaniny. Choć nie znaczyło to wcale, że nie zaczęła zbaczać w jakimś innym kierunku. Często gapiła się na Severusa, gdy nie parzył, i tak jakby sobie coś kalkulowała. Brr.

Frankowi zajęło trochę zorganizowanie analizy alchemicznej. Severus nie narzekał, poświęcił czas na uczenie się do egzaminów, które ostatnio ciut zaniedbywał... Ale młody auror nie zawiódł i przedwczoraj w ręce Severusa dostały się wyniki analiz. Ewa pochłonęła je w ciągu jednej nocy i rano wypluła z siebie taką masę teorii, jakiej nie powstydziłaby się Rogata. Severus powoli dochodził do wniosku, że sypanie z rękawa teoriami to jakiś defekt genetyczny Krukonów.

Czyli to część magmachiny? — spytał bezradnie, nieco skołowany, po wysłuchaniu straszliwej tyrady.

Nic nie zrozumiałeś? — Ewa miała minę, jakby niemoc umysłowa Severusa sprawiała jej przykrość.

Zrozumiałem, że podniecasz się jakimś alternatorem, którym ma być ten kryształ, i że wyprowadziłaś jakieś poczwórnie zawęźlone czasoprzestrzennie równanie z szesnastoma niewiadomymi, które w efekcie dało ci sześćdziesiąt trzy prawdopodobne wyniki, które to wyniki wstawiłaś do równania magicznego nieprawdopodobieństwa, które, co zaznaczam, jest najbardziej absurdalnym wzorem numerologicznym wymyślonym kiedykolwiek przez czarodzieja. I w ogóle to nie wiadomo, czy działa, bo jeszcze żaden numerolog nie wymyślił dowodu. Ale to ci nie przeszkodziło wyliczyć, że tak naprawdę należy wziąć pod uwagę siedem wyników. Z czego jeden jest taki, że Ziemia przestanie istnieć w grudniu dwa tysiące dwunastego roku, a drugi, że na Anglię niebawem spadnie deszcz żab — wyrecytował Severus, z jakiegoś powodu odrobinę wkurzony.

Pozostałe są całkiem do rzeczy!

Aha. I wynika z nich, że to jakaś część magmachiny. Pięknie, Ewa.

Nie ma w tobie miłości do numerologii!

No, to już potwarz.

Gdybym tylko znała imię twórcy! Było kilku wielkich magmechaników. Pierwszy z nich, Aleksander Hausmann, tworzył wyłącznie na potrzeby budownictwa...

I tak dalej, i tak dalej. Severus ziewał ukradkiem i potakiwał w odpowiednich momentach. Gdyby tylko mieli szpiegów wśród śmierciożerców, myślał tęsknie. O ile łatwiej byłoby uzyskać informacje! A w tym wypadku mogli podążać wyłącznie tropem Voldemorta. Ewentualnie liczyć na własną siłę dedukcji, która jakoś szwankowała.

Zaś Czarny Pan milczał.

Potter wręcz przeciwnie.

Ten, zarażony bakcylem niezdrowego entuzjazmu, dopadł Severusa już na następny dzień po szlabanie. Zaszczepiona w nim idea nie tylko wykiełkowała, ale z miejsca wystrzeliła drzewem. I wydała z siebie głupie pomysły. Severus był oszołomiony, przerażony i wbity w ziemię efektem swej działalności. Przez to wszystko nawet nie miał siły się racjonalnie bronić.

Próbki pobierać?! Ty chyba ocipiałeś, Potter!

Nie myśl, że się wykręcisz sianem, Smarku! Nie uwierzę, że się boisz Zakazanego, nie po tym... — Tu Potter umilkł gwałtownie, jakby w ostatniej chwili powstrzymał się od wyjawienia jakiejś straszliwej tajemnicy.

Nie po czym?

Ale Severus musiał pozostać w niepewności.

Nie strugaj mi tu kretyna, Snape! Idziesz ze mną i już. Chyba, że masz jakiś inny genialny pomysł na to jak się pozbyć żywiołaków.

Pieprzony bohater od siedmiu boleści. Akurat teraz zachciało mu się świat ratować, jak Snape miał tyle własnych problemów na głowie... I ciągnął za sobą Severusa za ucho tak, jakby sam nie mógł sobie poradzić.

Severus jęknął i schował twarz w poduszkę. Pozytywnego coś...


**


Nadszedł grudzień, śnieg podsypał i cała przyroda stanęła w miejscu. Całkiem jak ich śledztwo. Ewa cała aż chodziła w środku z tej niemocy poczynienia choć jednego kroku. Czarne charaktery pozornie także zapadły w sen zimowy, ale kto wiedział, co oni tam kombinują w tych swoich gawrach.

To jest wszystko o kant tyłka potłuc, jeśli nie mamy szpiega wśród śmierciożerców.

Wypowiedziała myśli, które już od dłuższego czasu nękały Severusa. Aż wzdrygnął się, gdy usłyszał je z ust swojej wspólniczki.

Nie znamy ich ruchów, błądzimy na ślepo. Kto wie, co już zdołali zdziałać w tym czasie, kiedy my tkwimy w Hogwarcie.

Spróbuję znaleźć pretekst, by znowu pomieszkać u Lucjusza — mruknął Severus. — Już i tak cały Slytherin wie, że dla niego pracuję, więc nikt się nie zdziwi. Nawet...

Nawet Lily domyślała się źródła pochodzenia jego pieniędzy. W duchu zastanawiał się, czy to nie jest prawdziwy powód, dla którego nie chce z nim rozmawiać. Za każdym razem bolało tak samo, gdy odwracała się do niego plecami i odchodziła bez słowa. Szczęście w nieszczęściu, że nie miał za wiele czasu, by o tym myśleć. Tyle problemów...

Ewy nie obchodziły jego rozterki duchowe.

To będzie, myślę, konieczne — zgodziła się, bez mrugnięcia okiem wysyłając go między wilki. — Szkoda, że jeszcze dwa tygodnie do ferii. Właściwie, to co porabiasz w następny weekend? Idziesz do Hogsmeade z tą Blaut? Jest wpatrzona w ciebie jak w obrazek, odkąd naprałeś po pysku jej adoratora.

Wpatrzona jak w obrazek, to by się zgadzało. Tak, jakby rozważała, czy będzie kolorystycznie pasował do kominka.

Wymknę się jej tym razem. Mam randkę z Potterem w Zakazanym. Będziemy ścinać żywiołaki.

Wariat. Tylko pilnuj, żeby mu czegoś nie urwały. Podobno lubią — głowy.

Głowę to pół biedy. Gorzej jak rękę, bo poleci z pyskiem do dyrektora i będę miał przekichane.

Co racja, to racja.


**


Weekendowym rankiem w okolicach korytarza na trzecim piętrze rozgrywała się scenka obyczajowa z udziałem dwóch aktorów.

Potter, na mózg ci padło. Nie wejdę razem z tobą pod tą twoją pelerynę, choćby mnie stado zafajdanych wilkołaków goniło.

Myślisz, że mnie to bawi, że będę musiał ją potem prać? Nawet nie wiem, czy zlezą te plamy tłuszczu...

Nie przejmuj się tak, bo jak już mówiłem...

Stul pysk, Snape! Jak inaczej chcesz wyjść z zamku niezauważony? A może o to ci chodzi? Chcesz, żeby cię złapali i żebym musiał iść do Zakazanego sam? To nie przejdzie, Snape! Ruszaj swój kościsty zadek, bo ci tu przysługę czynię, zafajdany śmierciożerco! A może wolisz spowiadać się Dumbledore'owi?

Jak to miło, że tak dobrze się dogadywali. Severus, rad nierad, z najwyższym obrzydzeniem schwycił koniuszkami palców brzeg peleryny. Zwiewny materiał pachniał dawno niewietrzonym męskim kufrem. Mógł to zrobić.

Mógł.

Peleryna ledwo starczyła dla dwóch dorosłych czarodziejów. Starał się żadnym fragmentem ciała nie dotykać Pottera, co nie było łatwe na tej ograniczonej przestrzeni.

Potter przekazał mu gestem, że ma być cicho. Jakby Severus sam tego nie wiedział! Na schodach przed nimi zaczynało robić się tłoczno — nikt nie chciał przegapić ostatniego wyjścia do Hogsmeade przed Bożym Narodzeniem. To nie możliwe, by ktoś nie zastanawiał się, dlaczego ich nie ma! Jednak Potter wydawał się całkowicie spokojny. Musiał mieć dobre alibi. Severusem mało kto się interesował, mimo tego też by takie chciał. Bo gdyby się jednak zainteresowali, nie skończy się na żartach i kuksańcach.

Ale powiedzmy sobie szczerze: kto wpadłby na to, że dwóch śmiertelnych wrogów wybiera się na przechadzkę po Zakazanym?

Szerokim łukiem ominęli rozentuzjazmowaną grupę trzeciorocznych Puchonów. Wszystko wydawało się być w najlepszym porządku, do czasu, gdy zaczęli schodzić w dół hogwarckich błoni. Wtedy ujawniły się drobne problemy z koordynacją.

Kulasy ci widać! — syknął Potter. — I nie szarp tak za ten płaszcz, bo ci kark przetrącę! To delikatna tkanina!

I tego typu przyjacielskie ostrzeżenia.

Hagrid był zajęty łuskaniem pestek dyni. Wszyscy lubili nowego gajowego, który nastał po wrednym siostrzeńcu leśnika. Już nikt nie ganiał uczniów z siekierą po lesie ani nie przywiązywał na noc do drzew. Severus pamiętał jeszcze tamte słodkie czasy. Hagrid, życzliwy całemu światu, nie byłby zdolny do takich czynów. Ale nikt nie twierdził, że nie poszedłby ze skargą do dyrektora. A teraz właśnie podniósł swoją włochatą głowę i nasłuchiwał czujnie.

Jeśli jesteś tym, kim myślę, że jesteś, to zawróć. Bo będziesz miał straszne problemy, cholibka, tym razem nie żartuję.

Severus zamarł. Niedaleko jego ucha dyszał Potter. Tkanina peleryny zatykała Severusowi nos i usta i miał wrażenie, że za chwilę się udusi.

Ale Gryfon nie stracił głowy. Najwyraźniej miał takie sytuacje w małym palcu. Wykonał oszczędny gest, jakby wskazywał Severusowi drogę. Idziemy, brzmiał bezgłośny przekaz. Ostrożnie, krok za krokiem, zaczęli się oddalać od gajowego. Ten nie zwracał na nich dalszej uwagi. Czy to możliwe, że był przekupiony?

Odetchnęli dopiero za granicą pierwszych drzew. Jakieś pięćdziesiąt metrów dalej Potter brutalnie zerwał pelerynę z Severusa.

Już ci wystarczy — zadecydował.

Severus natychmiast zaatakował.

Przekupiłeś gajowego?

Daj spokój, Snape — prychnął wkurzający Gryfon. — Nie masz zielonego pojęcia, jak postępować z ludźmi. Czy ty uważasz, że wszystkich trzeba od razu przekupywać? Jesteś dysfunkcyjnym śmieciem. A teraz chodź wreszcie, bo nie mamy czasu.

Stwierdzenie Pottera, wyrzucone z gryfońską beztroską, trzasnęło w Severusa jak obuchem. Sparaliżowało mu narząd mowy. Każda riposta, która przychodziła mu na myśl była po prostu słaba.

Zmilczał.

Potter robił wrażenie straszliwie przejętego misją. Ilość sprzętu, którą przytargali, była po prostu absurdalna. Siatki, wiaderka, nożyce, sekatory, próbniki... Severus taszczył całe naręcze tej aparatury.

Dlatego miał zajęte ręce, gdy dosięgła go pierwsza gałązka. Stało się to, gdy weszli w nieduży zagajnik, niczym nieróżniący się od innych. Stąpali po białym puchu, a mała miotełka (pomysł Pottera) zacierała za nimi ślady. Nagle coś owinęło się wokół kostki Severusa. Było przy tym tak dyskretne, że nie spostrzegł tego, póki nie spróbował zrobić kolejnego kroku i nie zaliczył gleby wraz z całym piastowanym dobytkiem. Mnąc w ustach przekleństwo, błyskawicznie odwrócił się na plecy i roztoczył nad sobą parasol ochronnego zaklęcia. Zrobił to w ostatnim momencie, bo drzewo już miało apetyt na więcej. Kilka kolejnych witek nie dosięgło go. Zaś nad jego głową wszystkie gałęzie zaczęły poruszać się harmonijnie. Severus wpatrywał się w nie jak urzeczony.

Z zamyślenia wyrwał go kopniak, jaki otrzymał od Pottera. Gałęzie tańczyły coraz szybciej. Tak, jakby niemrawy z początku stwór nabierał rozpędu. Całe drzewo wykonywało taniec szamański i dołączały się do niego inne.

Spływamy stąd! — zarządził Potter i pobiegł, nie oglądając się na Severusa. Snape też skoczył na równe nogi i ruszył za nim. Pogubione przedmioty pozostawił swojemu losowi, nie było czasu na ich zbieranie. Sama ziemia zaczynała pulsować pod jego stopami.

Są bardzo... żwawe! — wydyszał, gdy już odbiegli na bezpieczną odległość. Za ich plecami rozpętało się istne szaleństwo. Coś jakby bijąca wierzba z mózgiem pomnożona razy sto.

Te drzewa całkiem zdziczały — potwierdził Potter, którego to chyba podniecało. Oczy błyszczały mu niezdrowo. — Teraz strzegą swojego terytorium!

Dobra, Potter, ścinaj te swoje kilka gałązek i wracamy. Nie chcę być tu dłużej niż to konieczne.

Gałązek? Nie rozśmieszaj mnie, Snape! Potrzebujemy żywego okazu!

Co? — syknął Severus. — Nie tak stało w umowie!

Warunki umowy uległy zmianie — odparł niewzruszony Potter.

Chyba sobie nie myślisz, że będę robił za drwala? Mogę najwyżej popatrzeć, jak ten kłąb roślinności rozrywa cię na strzępy. Mam nadzieję, że powoli i metodycznie, żebym mógł się napawać!

Nie histeryzuj, Smarku. Znajdziemy coś malutkiego, akurat dla ciebie. Myślałeś, że będę drwa taszczył do Hogwartu?

A to wszystko po co? — burknął Severus, wskazując mu kupkę sprzętu porzuconego na ściółce. — Bo to do kopania nie służy!

To jakbyśmy nie znaleźli malucha. Ale spoko, nawet stąd widzę kilka niedużych. Właściwy sprzęt mam tu — Potter poklepał się po kieszeni. — Nie chciałem cię spłoszyć.

Co za wąż podstępny! Severus nie mógł wyjść z podziwu (przemieszanego ze złością). Ale żeby nie wyjść na tchórza, musiał się zgodzić. Obszedł z Potterem zagajnik. Zrobił to ostrożnie, by nie podrażnić na nowo ruchomych olbrzymów. Potter pierwszy zauważył rachityczną dwuletnią siewkę, która próbowała machać gałęziami jak dorośli.

To jak? Wykopujemy?

Chwila! A jak będą bronić młodego?

Wśród drzew panuje konkurencja, Snape.

A chcesz się przekonać, czy wśród żywiołaków też? Bo ja nie. Więc punkt pierwszy to odwrócić ich uwagę, Potter.

Potter nie tracił czasu. Podniósł różdżkę i posłał w zagajnik stado małych ptaszków. Część została natychmiast zmasakrowana przez gałęzie. Te, które przeżyły, usiłowały wyrwać się z pułapki, świergocąc przeraźliwie. Żywiołaki próbowały im to uniemożliwić. Snape, korzystając z zamieszania, otoczył siewkę kręgiem zaklęć ochronnych. Dokończył serię zaklęć miękkimi falistymi ruchami różdżki. Tłumiąca dźwięk i ruch bariera powietrzna oddzieliła ich i siewkę od zagajnika.

Severus nie mógł powstrzymać złośliwego uśmieszku na widok poirytowanej miny Pottera. Gryfon wyszarpnął z kieszeni trzy przedmioty wielkości kciuka. Po powiększeniu okazały się dwoma łopatkami i sporej wielkości donicą.

Na wszelki wypadek, tak? To czemu wszystkiego nie pomniejszyłeś?

Bo to cię zajęło i nie zawracałeś mi dupy, Snape. A jak jesteś taki przemyślny, to czemu sam sobie tego nie wykombinowałeś?

Severus w odpowiedzi unieruchomił siewkę zaklęciem i już zamierzał wbić łopatę. Powstrzymał go Potter.

Stój! To trzeba delikatnie! Nie wolno zniszczyć ani korzonka!

W związku z czym kolejne trzy godziny spędzili rozgrzebując pracowicie ziemię i wydobywając roślinę korzonek po cholernym korzonku. Severus jeszcze nigdy w życiu nie czuł się taki umorusany.

Z przyjemnością się wykąpał.


**

James, a co to za wiecheć sterczy ci koło łóżka? — Syriusz podejrzliwie tknął paluchem rosnące sobie w donicy drzewko.

Już mówiłem ci, że to mój i Evans projekt z eliksirów. Nie macać, bo zepsujesz!

To czemu nie poszedłeś z Evans? — drążył temat Syriusz. — Szukała cię!

Szukała mnie? Naprawdę?

Puk puk! Tu wątek do Rogasia!

Aaa! A ty uważasz, że ja bym damę na niebezpieczeństwo Zakazanego naraził? Specjalnie sam tam polazłem!

To potajemnie to zrobiłeś, tia?

Tak! I masz się nie wygadać, bo jak się dowie, niechybnie mi łeb urwie.

Haha! Jeszcze z nią dobrze nie chodzisz, a już masz sekrety! Ładnie to tak, Rogasiu?


**


Jak było do przewidzenia, całe to freelancerskie eksperymentowanie musiało zakończyć się fiaskiem. Szczególnie że zawierało w sobie Straszliwą Niewiadomą w postaci Pottera.

Nie wiedzieć jak, Gryfon wydębił u Slughorna wolne godziny w laboratorium. Na początku Severus zaproponował, że sam porozmawia z nauczycielem.

Z twoimi zdolnościami konwersacyjnymi to sobie możesz, Smarku, co najwyżej wielką kałamarnicę oczarować. Tu potrzebny jest mój urok osobisty.

Co ty masz do moich zdolności konwersacyjnych, Potter?

Nic, bo nie istnieją.

Rozmowa z Potterem przypominała walkę konia z gzem. Giez z łatwością uciekał przed miotającym się na ślepo ogonem i zawsze znalazł odpowiedni moment, by uciąć w zadek.

Potter miał jednak poza swoimi wkurzającymi przymiotami dar do zjednywania sobie ludzi. Ze Slughornem mu poszło jak po maśle. Inna sprawa, że profesor eliksirów był łatwowiernym kretynem. Następnego dnia już zaczynali eksperymenty.

Severus próbował wymyślić jakąś kombinację znanych i modyfikowalnych eliksirów, która podtrułaby zło siedzące w drzewie, nie niszcząc samej rośliny. Niestety, wszystko było albo słabe, albo mordercze w promieniu stu metrów. Gdy wreszcie po kilku dniach prób ośmielili się wypróbować dwóch eliksirów, pierwszy nie zadziałał. Drugi zdechł siewkę.

A niech to szlag! — zaklął Potter, widząc marne efekty ich pracy.

Czy już jesteś skłonny przyznać, że to nie ma najmniejszego sensu? — spytał jadowicie Severus.

Mam inny pomysł — oznajmił nieugięty Gryfon, a żeby go pokręciło.

Zdrapali spopielone resztki z ławy i pochowali odczynniki. Dopiero gdy skończyli zacierać ślady swej obecności, Potter zdradził mu swoją genialną koncepcję.

To nie może być pierwszy raz, kiedy ktoś ma problem z żywiołakami. Popytajmy, może podpowiedzą nam rozwiązanie.

Kogo niby? Dumbledore’a? Binnsa?

A wiesz, to nie jest taka głupia myśl...


**


Severus nie wierzył własnym uszom. Mieli wziąć ducha na spytki. Potter upierał się jak osioł, że to się uda.

Ja będę rozmawiał. Ty słuchaj i notuj.

Czemu ja?

Bo notowanie wychodzi ci lepiej.

A skąd ty to wiesz?!

Naprawdę niezłe notatki, Smarku.

Severus miał ochotę złapać go za fraki i solidnie nim potrząsnąć. A najlepiej trząść dopóty, dopóki nie wyjawi całej prawdy i tylko prawdy.

Dotarli do sali historii magii. Profesora oczywiście nigdzie nie było.

Profesorze Binns! — huknął Potter całkowicie bezczelnie. I jak to u niego, uszło mu to na sucho.

Aaa... Dzień dobry, panie... — Tu duch zawiesił głos wyczekująco. Nie najlepiej mu szło zapamiętywanie teraźniejszości.

Potter — podpowiedział mu James. — A to Syriusz Black.

Severusa przymurowało i chyba tylko dlatego nie zaprotestował w pierwszej chwili.

Aah, tak — odparł Binns, który albo złapał haczyk, albo miał to gdzieś. — Jakiś problem z wypracowaniem, jak mniemam?

I tu nastąpiło jedno z najbardziej wstrząsających widowisk, jakich Severus kiedykolwiek był świadkiem. Potter zaczął przypochlebiać się duchowi!

Pana wiedza przekracza wszystkie podręczniki historii razem wzięte! — paplał bez pojęcia. — Już nie wspominając talentu oratorskiego...

I Binns, stworzenie dysponujące mniejszą gamą uczuć niż wycieraczka, dał się na to nabrać!

Nie powinienem o tym wspominać — rzekł, a na jego twarzy wykwitł wyraz zakłopotania. Zakłopotania! — To zakazany temat... Ale, dla celów czysto dydaktycznych...

Jesteśmy bardzo pilnymi uczniami! — pospieszył z zapewnieniem Potter. Severus przytaknął z zapałem.

Żywiołaki to bardzo rzadko spotykane, niezwykle mroczne stwory. Powstają podobno z nagromadzenia złej woli. Zwykle rosną w obszarze działania wielkich czarnoksiężników. Mogą im być posłuszne, jeśli czarnoksiężnik potrafi odpowiednio ukierunkować swoją magię. Trzeba jednak wielce złej woli, by tego dokonać. Zwykle nie ruszają się z miejsca, można jednak sprowokować je do tego, by zaatakowały. Gdy zaś raz się ruszą, nic nie jest w stanie ich zatrzymać.

Nawet magiczny ogień? — wtrącił Severus.

Zatruwają glebę wokół siebie. Zatruwają inne drzewa, czyniąc je podobnymi sobie. Gdy spalisz żywiołaka, odrośnie dziesięć, bo zły duch zostanie w glebie. Można je zatrzymać na dzień, tydzień, miesiąc. Ale nigdy ostatecznie. Na całe szczęście nie mieliśmy żywiołaków na angielskiej ziemi od bardzo dawna, odkąd ta przeklęta rodzina została przepędzona...

Czyli nie istnieje sposób, by unicestwić żywiołaki?

Nie, są niezniszczalne.

To znaczy, nikt tego wcześniej nie dokonał? Jak to się stało więc, że nie opanowały do reszty Wielkiej Brytanii?

Żywiołak przestaje istnieć, gdy unicestwi się złą wolę, która go powołała do życia.

Czyli trzeba zabić czarnoksiężnika?

Zabić lub wygnać. Tak jak przegnaliśmy ten ród, niech przeklęte będzie jego imię...

Ten ród na wieki przeklęty to chyba się nieźle musiał zasłużyć.

Horror! Za ich panowania lasy roiły się od upiorów i żywiołaków. Niejeden spokojny wędrowiec zginął bez śladu. Na całe szczęście Godryk Witenberg rzucił na nich tak potężne przekleństwo, że każdy z nich żywcem spłonie, jeśli odważy się postawić stopę na angielskiej ziemi.

Zakładając więc, że któryś z nich żyje do dziś, to on powinien wiedzieć najwięcej na temat żywiołaków?

Nawet nie myśl o szukaniu ich, chłopcze! Są zepsuci do szpiku kości.

Binns już zapomniał nazwiska Pottera. Gryfon zapewnił, że nikogo szukać nie będzie, podziękował profesorowi i gdy ten zniknął w ścianie, skinął na Severusa.

Przecież nie powiedział nam najważniejszego! Jak się nazywa ten ród...

Pomyśl chwilę, Snape, zamiast narzekać. Ile to rodów zostało z hukiem wywalonych z Anglii za czarnoksięstwo?

Severus zamilkł wpół słowa. Ależ kretyn z niego!

VanHelsingowie! Czyli...

Czyli chwilowo przestałeś mi być potrzebny.

Że co?!

Że zjeżdżaj, Snape. Życzę ci zasmarkanych Świąt.



11.

Severus przebywał drogę z Hogwartu do Londynu w stanie skrajnego oburzenia. Nie dość, że Potter go wykołował, to jeszcze nawet nie zwrócił mu notatnika. Nieśmiały głosik odzywający się w jego głowie przypominał mu, że przynajmniej powiodła się ta cześć planu, według której Potter miał się odwalić. Odwalił się więc dokumentnie. Mimo tego on, Severus, był wściekły. Do diaska, zaangażował się w to! Poświęcił od cholery wieczorów, by znaleźć rozwiązanie. Tyle samo, co ten pieprzony Gryfon.

Ale Potter... No cóż, był Potterem. I nie dało się na to nic poradzić. Chyba, tylko rozgnieść jego głupi łeb jak orzech...

Severus podróżował właściwie w swoim własnym towarzystwie. Jego tak zwani kumple jak zwykle pozapraszali się nawzajem na święta, skrzętnie omijając przy tym Severusa. Tym razem nie próbowali nawet znaleźć żadnej wymówki. Po prostu unikali jego wzroku.

Lucjusz zgodził się łaskawie wziąć go pod swoje skrzydła na okres Bożego Narodzenia. Jak się okazało, Blackowie, bardziej zaradni w tych sprawach niż Malfoy, znaleźli Czarnemu Panu profesjonalnego warzyciela eliksirów. Ale Lucek z jakiegoś powodu nie narzekał na przyjazd Severusa. Może chciał mieć go pod kontrolą? Czyżby wreszcie połączył w całość zniknięcie Artura i obecność Snape'a w pałacu?


**


Nie połączył.

Oj, Severusie, Severusie... — zawodził Lucjusz, spoglądając na Snape'a znad splecionych dłoni.

"Czego", chciał spytać rzeczony, ale zamiast tego trwał w zaciętym milczeniu.

Doszły mnie słuchy na temat twoich "ekscesów" — kontynuował Malfoy niezrażony. Niespodziewanie zaśmiał się. — Trudno, żeby nie doszły. Sposób, w jaki potraktowałeś Macnaira stał się tematem anegdot na dobry miesiąc. Utarłeś mu nosa, nie ma co. Ale Czarny Pan wydaje się być... zaniepokojony. Czyżbyś był zbyt dumny, by skorzystać z jego dobroci? A może... po prostu obleciał cię strach? Naszły cię wątpliwości?

J-ja — wyjąkał Severus, niezupełnie pewien do czego Malfoy nawiązuje.

Wciąż nie wysłałeś podania, a zostało ci zaledwie kilka dni — zauważył Lucjusz. — Nie interesuje cię więc alchemia?

Interesuje! — zapewnił szybko Snape. — Tylko... — A może udałoby się z tego wyciągnąć coś dla siebie? — Nie pojmuję, jak mam pogodzić służbę Czarnemu Panu i studia.

Severusie, czy naprawdę myślisz, że Czarny Pan jest aż tak samolubny? — wykrzyknął Lucjusz takim tonem, jakby sugestia obraziła go osobiście. — Myślisz, że chce ci zniszczyć karierę? On ma na celu wyłącznie twoje dobro.

"Niewątpliwie", pomyślał Snape.

Uważasz, że woli mieć po swojej stronie alchemika czy niewykwalifikowanego parobka? — kontynuował Malfoy. — Myślisz, że nie brak mu producentów eliksirów? Nie, Snape. Czarny Pan zauważył twoje zdolności i jedynym jego pragnieniem jest, byś rozwinął je do granic swych możliwości... Czy pojmujesz, o czym mówię, Snape?

Severusa oświeciło. "On chce... On chce, żebym ja mu wynalazł eliksir."

W milczeniu pokiwał głową.

Ale teraz... Teraz on zauważył twoje wahanie, Snape. Masz szczęście, że złożył to na karb twojej młodości i braku doświadczenia. Ale uznał, że na razie... Na razie nie możesz się stać jednym z nas. Nie, dopóki nie przekonasz się o jego wielkości, człowieku małej wiary... A teraz znikaj mi stąd. Mam pracę.

I Severus opuścił jego gabinet. I, czego się Lucjusz z pewnością nie domyślał, czuł głównie ulgę.

Nie musi podejmować drastycznych decyzji. Jeszcze nie teraz.


**


James przygotowywał się do wyprawy nadzwyczaj starannie, szczególnie że miał na nią zabrać nie podejrzewającą niebezpieczeństw niewiastę. A niebezpieczeństwa były mnogie i wielorakie. Typy, które kręciły się w pobliżu antykwariatów i sklepów z magiczną starzyzną, były rodem z horrorów, i to takich kiepskiej jakości. Nie mówiąc juz o samych właścicielach przybytków handlu.

Dzień był cichy i mroźny. Wśród wirujących płatków śniegu on i Lily byli kolejną z przemykających się chyłkiem ciemnych postaci. Nawet łańcuchy i błyskotki zdobiące witryny sklepów świeciły jakby w oddaleniu. Otaczał ich nieprzenikalny bąbel ciszy.

Gdzie najlepiej zacząć? — Lily wypuściła to pytanie wraz z kłębkiem pary.

Gdybyśmy szukali zabytkowych woluminów, to w Wielkim Antykwariacie na Pokątnej. Ale o informację najłatwiej u pokątnych handlarzy w rodzaju Borgina.

Tego z Nokturnu?

Tak. Główny dostawca trucizn i przeklętych przedmiotów. Informator, o ile widzi w tym osobistą korzyść. Śliski typ.

Mówisz jak glina.

Mam ojca aurora, nie zapominaj o tym.

Zamierzasz mu dać całe to złoto, które wyciągnąłeś z banku?

Nie wyglądała na oszołomioną stanem ich rodzinnej fortuny ani tym, że połowa należała do niego. No, ale dziewczyna taka jak ona nie poleci na kasę, prawda?

Jak będzie trzeba, kochanie, to i owszem.

Przewróciła oczami, dając mu do zrozumienia, że podlizywanie też nie skutkuje. A kiedyż to skutkowało?

Słuchaj, James. To nie jest tego warte.

Kochanie, nie rozumiesz. W tym jest drugie dno i ja je widzę. A nawet trzecie i czwarte...

Ty i te twoje dna. Widziałeś choć raz denko swojego kociołka? Bo szorowałeś je chyba ostatnio na pierwszym roku. Nie jesteś wiarygodny, jeśli chodzi o dna, słonko.

Nie bądź taka zgryźliwa, bo przedwcześnie się zestarzejesz. A ta sprawa jest warta świeczki, uwierz mi.

Gdybyś raczył wyjaśnić, może bym i uwierzyła...

Umilkła gwałtownie, gdy skręcili w Nokturn. Widać było, że to jej pierwszy wypad do tej dzielnicy. Wyglądała na bardzo zestresowaną, więc James wykorzystał perfidnie okazję i chwycił ją za rękę. Nie wyrwała jej, a nawet zacisnęła paluszki na jego dłoni. James poczuł przypływ czegoś... No, czegoś. Ciepłego.

Przeprowadził ją wśród milczących, zakapturzonych postaci, w jakie Nokturn obfitował w każdym sezonie. Nawet słońce zdawało się zaglądać tu niechętnie i skąpo użyczało swych promieni. Sklep u Borgina i Burkesa wyglądał na największy obiekt handlowy na tej ulicy. Gdy weszli w drzwi, zasuszona świńska głowa na wystawie zakwiczała przeraźliwie i wybałuszyła na nich ślepia z paciorków.

Oj, fu — mruknęła Lily, choć jej oczy z fascynacją przepatrywały wnętrze.

W czym mogę... służyć?

Mały tłusty człowieczek za ladą dodał ostatnie słowo po dłuższej pauzie, wypełnionej podejrzliwym łypnięciem. James błyskawicznie ocenił sytuację. To nie był osobnik, na którego podziałałby uśmiech numer pięć. Wobec tego powiódł zamyślonym wzrokiem po imponującej kolekcji przeklętych przedmiotów i jakby od niechcenia zabrzęczał sakiewką.

Coś dla pana czy dla młodej damy? — spytał człowieczek nieco milszym tonem.

James oparł się o ladę i nachylił do przodu.

Nie szukamy niczego... materialnego — zaczął konfidencjonalnie.

Dżin w butelce? Mam kilka niczego sobie okazów... Ostatnia dostawa. Bez ministerialnych ograniczników, spełniają nawet średnio zaawansowane życzenia.

James potrząsnął głową.

Jest pan bardzo wpływowym człowiekiem, prawda? Z różnymi ludźmi pan handlował. Potrzebuję kontaktu z kimś od VanHelsingów.

Sprzedawca wyraźnie się zamyślił.

Hmm... Dawno już nie słyszałem tego nazwiska. Bardzo dawno. Mój ojciec jeszcze z nimi handlował. Ale będzie dwadzieścia lat jak słuch o nich zaginął.

Potrzebny mi adres. Rozumiem, że pan go ma gdzieś w księgach rachunkowych...

No nie wiem. Były klient to też klient, a VanHelsingowie niechętnie się ujawniali. Musi pan ich zrozumieć, ciążyła na nich swego rodzaju klątwa.

Klątwa?

Gdziekolwiek się nie obrócili, czarna magia podążała za nimi. Podobno nie całkiem nad tym panowali... Bardzo potężny ród i bardzo niefortunny. Wzbudzał powszechną antypatię. Nawet do dziś...

Z mojej strony nic im nie grozi. Potrzebuję od nich tylko informacji.

Oczy mężczyzny rozbłysły.

A ile, pan uważa, że warta jest ta informacja?

Zeszli na znajome tereny. Informacja okazała się warta niemal sto galeonów, w tym kupno paskudnej, zasuszonej główki. James cisnął ją do śmietnika zaraz za zakrętem.

Drogo wypadło — mruknęła Lily.

Drogo. Ale skutecznie.

Dobra, dobra, Sherlocku — rzekła panna Evans. James nie miał pojęcia, czemu go tak dziwnie nazywa, ale jej piąstki na biodrach wyzwoliły u niego automatyczną reakcję: przepraszający uśmiech. — I co teraz zamierzasz zrobić z tą bezcenną informacją?

Teraz? Teraz zamierzam cię zabrać na lody. — Lily fuknęła z niedowierzaniem. — A potem chyba odwiedzę tego miłego pana.

Tak sam? Przecież to prawie na pewno jest ciemny mag!

Tym bardziej powinien się mnie bać, prawda?


**


James nie był w stanie uwierzyć, jakie to zbiegi okoliczności i sploty wydarzeń sprawiły, że tego styczniowego poranka stał na zboczu i spoglądał w dół, na wijącą się pod jego stopami Loarę. Tatko i Syriusz łyknęli kłamstewko, że weekend spędza u Lily. Nie, James tym razem nie chciał wplątywać w to Syriusza. Są takie chwile, gdy mężczyzna musi coś zrobić sam, by udowodnić, że jest mężczyzną. I nie, decyzja ta nie miała absolutnie nic wspólnego z tym, że Syriusz bywał ciutkę lekkomyślny i James po ostatnim jego wyskoku ciutkę obawiał się o życie swego najlepszego przyjaciela. Nie wiadomo, skąd brały się te jego całkowicie irracjonalne przeczucia, że Syriusz zginie w jakiś idiotyczny sposób. Zresztą były, jak to już nadmieniono, irracjonalne.

Zameczek po drugiej stronie rzeki nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był niewielki, posiadał dwie niepozorne wieżyczki i absolutnie żadnych baszt. Mimo tego teleportacja wypluła go tu, gdzie stał, i ani metra dalej. Co znaczyło, że zameczek zamieszkuje diabelnie mocny czarodziej.

James był przygotowany. Jeśli nie na wszystkie ewentualności, to przynajmniej na niektóre. Był też dobrej myśli, ponieważ był Gryfonem.

Wyciągnął zza pazuchy pomniejszoną miotłę i powiększył ją. Przefrunął nad Loarą (śliczna rzeczka) i wylądował na skromnym kamiennym dziedzińcu. Szpary między kocimi łbami porastał mech i trawy. Wkoło nie było żywego ducha. Kierując się starą dobrą zasadą Potterów, by iść do przodu i zbyt długo się nie zastanawiać, bo życie przecieknie ci między palcami, zarzucił miotłę na ramię i ruszył na spotkanie losu. Zakołatał w ciężkie drewniane drzwi, a gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi, chwycił za mosiężną klamkę i pociągnął. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem. Czyżby właściciel zameczku już nie żył? W takim razie co utrzymywało zaporę magiczną?

W przestronnej sieni pachniało kurzem i nieużywaniem. Jedyne światło padało z dwóch witraży nad głównym wejściem. James przeszedł środkiem, wzbudzając niewielkie obłoczki kurzu i rozglądając się niespokojnie. Nie wyglądało na to, by jakiś element wyposażenia miał ochotę go zatrzymać.

Po niewysokim i mało imponującym skrzydle schodów wspiął się na piętro, gdzie przywitał go rząd drzwi. Niemal wszystkie były zamknięte i zaklajstrowane magią niepoddającą się żadnemu z repertuaru zaklęć otwierających, jakimi dysponował. Dopiero ostatnie uchyliły się po lekkim naciśnięciu klamki. Zajrzał ostrożnie i ujrzał mroczne wnętrze sypialni. Nic w środku się nie ruszało, więc wszedł, trzymając różdżkę w pogotowiu.

Nikt się nie ruszał, co nie znaczy, że nikogo tam nie było. Na szerokim łożu, pokryty warstewką wszechobecnego kurzu, leżał trup. Wyglądał na mocno zasuszonego i James pochylił się nad nim z ciekawością. Nie bał się zmarłych, a że był środek dnia, to nie obawiał się też i upiorów.

Ale ten człowiek nie był ani upiorem, ani trupem. Wciąż żył, jego pierś poruszała się rytmicznie. Spał, i musiał być to nie lada sen, skoro kurz zgromadził się nawet na jego powiekach. Poza tym był to straszliwie wychudzony mężczyzna i wątpliwe, by długo jeszcze pożył.

Czy przyszedłeś mnie zabić?

James obrócił się, spłoszony. Tubalny głos pochodził z wiszącego nad kominkiem portretu. Wyglądający z niego brodaty arystokrata spoglądał na Jamesa wyczekująco.

Nie sądzę — odparł Gryfon, cofając się lekko.

To szkoda. Oddałbyś wszystkim wielką przysługę. A może jednak?

Nie przyszedłem tu nikogo zabijać!

Nie budź mnie więc. Zgłodnieję, to sam wstanę.

Jamesowi cisnęło się na język, że bardziej, to już zgłodnieć nie można. Ale nie powiedział tego, gdyż spostrzegł dziwną rzecz. Oczywiście prócz tego, że żądano od niego popełnienia morderstwa. Portret, mimo iż przedstawiony na nim czarodziej był znacznie starszy i w ogóle niepodobny do leżącego na łóżku mężczyzny, uparcie używał zaimka „ja”.

Dlaczego chcesz, żebym go zabił?

Bo sam nie jestem w stanie tego zrobić. A powinienem.

Zaraz, zaraz. Ty jesteś nim, on tobą czy o co w ogóle tu chodzi?

Jestem jego rozsądniejszą wersją. — Portret uśmiechnął się kwaśno. — Ten tutaj to już całkowicie oszalał. Nie był w stanie poradzić sobie z całością siebie. Nic już z niego nie będzie. Może to i lepiej.

James zamrugał.

Może zacznę od początku. Przyszedłem tu, bo szukam człowieka imieniem Alcar VanHelsing. Czy to on?

Możliwe… Już straciłem w nich rachubę… — Chwila ciszy, która nastąpiła, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. James miał wrażenie, że zaczyna też obrastać kurzem, gdy portret odezwał się ponownie. — Tak, to imię, które nosi. Ale to nieistotne. Masz przed sobą starą i mroczną istotę. Jego imię przestało mieć znaczenie, odkąd się przebudził.

Czy pan mówi o tej tajemniczej klątwie, która ciążyła ponoć nad VanHelsingami? To zło, które kroczyło za wami, i tak dalej? — rzucił dzikie przypuszczenie James. Ledwo mógł ustać w miejscu z podniecenia, które go ogarnęło. Jakaś super-wielka afera się tu kroi...

Tak, ludzie wiedzieli o klątwie. Ale nigdy nie poznali jej prawdziwej natury! Przez wieki pilnie strzegliśmy naszej tajemnicy. Wielki sekret, wielka przewaga.

Wielkie gówno — zasugerował życzliwie James, dostrajając się do nastroju rozmówcy, ociupinkę cynicznego.

Owszem, ale nasz ród potzrebował kilku wieków, by to zrozumieć. Odkryliśmy sekret nieśmiertelności. I udławiliśmy się nią.

Nieśmiertelności? — spytał krańcowo zaintrygowany James. W tamtej chwili zapomniał nawet, po co przyszedł. — To była ta klątwa?

Nie, klątwą była cena, którą przyszło nam zapłacić. Klątwą było szaleństwo. Protoplasta naszego rodu postanowił nigdy nie umrzeć. Ale mimo geniuszu nie był w stanie powstrzymać rozkładu swego ciała. Nie można być pięknym i młodym wiecznie, to wbrew naturze. Dlatego właśnie postanowił zakląć swą duszę. I tak raz na pokolenie-dwa pokolenia rodził się chłopiec, który był stary od początku. Rodził się, żył, umierał… A dusza zyskiwała nowe wcielenia. Byłem czwarty z kolei i już mi było ciężko. Czy ty wiesz, co to znaczy nosić bagaż cudzych przeżyć? Wielu od tego zwariowało. Prócz tego ilość czarnej magii potrzebna, by tak długo utrzymać duszę na ziemi, była niewyobrażalna. Magia w takiej kondensacji zaczyna przeciekać. Więc wokół nas zaczęły dziać się rzeczy dziwaczne i straszne. Stąd te opowieści o klątwie VanHelsingów. Dlatego też w końcu wygnali nas z Anglii.

A on?

On jest ostatni z rodu. Ostatni z naszej krwi. I, tak jak ja, przeklęty. Oszalał, gdyż nie zdążono przekazać mu, z czym będzie musiał się zmierzyć, zanim dopadły go wspomnienia…

Dopadły?

Nasz protoplasta był sprytny. Wspomnienia nie pojawiają się od razu. Początkowo wydaje ci się, że wiesz, kim jesteś. Potem pojawiają się sny… Aż pewnego dnia następuje przebudzenie. I wtedy już nie ma odwrotu. Nie można zapomnieć. Ten tutaj był na studiach, gdy przebudzenie go dopadło.

James wzdrygnął się.

To straszne.

Nie żałuj nas, chłopcze. Jesteśmy starym i okrutnym czarodziejem.

Mężczyzna wcale nie sprawiał wrażenia okrutnego. Raczej bezbrzeżnie smutnego.

James przyjrzał się leżącemu człowiekowi. Efekt ustąpienia amnezji razy kilkadziesiąt… Utrata własnej tożsamości... Brr. Ale nie po to tu przyszedł, by załamywać ręce nad kimś, komu i tak nie pomoże.

Skoro wokół was powstawało tyle mrocznych istot, to musieliście wypracować jakieś metody, by trzymać je w ryzach, prawda? Nie będę owijał w bawełnę: przyszedłem tutaj po poradę. Mamy ostatnio problemy ze szkodnikami.

Oszczędzę ci czczej gadaniny — odezwał się niespodziewanie portret. Już nie wyglądał smutno, w jego wzroku błysnęła zimna kalkulacja. — Rozmnożyły się wam żywiołaki i potrzebujecie pomocy, tak?

Skąd wiesz? — wypalił James.

A czarodziejska brać bezmyślnie spaliła wszystkie egzemplarze naszych kronik, w których nasz ród łaskawie podzielił się tą wiedzą z resztą społeczeństwa — kontynuował bezlitośnie portret. — Doprawdy, tragiczne.

Ale…

Skąd wiem? Wyobraź sobie, że ostatnie egzemplarze kronik są w bibliotece, którą mogę wam udostępnić jedynie ja. Nawet ten tutaj nie wejdzie bez mojej zgody.

Czy mógłbyś…

Czarodziej, który był tu przed tobą, zadał mi to samo pytanie. I otrzymał następującą odpowiedź: biblioteka stanie się własnością publiczną w momencie, gdy nasz ród przestanie istnieć. Ale tamten czarodziej nie potrafił zabić ostatniego przeklętego nasienia… Nie potrafił, mimo, że był stary i potężny. Nie potrafił, nawet za cenę ochrony dziesiątków istnień. A może ty nie będziesz miał takich skrupułów?

Jamesa olśniło. To Dumbledore musiał tu przed nim być! Dumbledore! A on cały czas się zastanawiał, czemu stary mag nie mógł dotrzeć do członka tak niegdyś znanego rodu. On tu dotarł, ale wcale nie zamierzał pozwolić, by i Jamesowi się udało.

Dlaczego?

Lękał się o jego życie?

A może bał się, że Gryfon rzeczywiście zamorduje człowieka, choćby i na wpół trupa?

James potrząsnął głową.

Nie zamierzam nikogo zabijać.

Wszyscy jesteście idiotami — stwierdził zniechęcony portret. — Ja mogę poczekać. Mam na to całą wieczność.

Coś poruszyło się za plecami Jamesa. Odwrócił się i poczuł, jak jego pięty wrastają w podłogę, a całe ciało przechodzi lodowaty dreszcz. Wychudzony mężczyzna siedział w łóżku i wpatrywał się w niego parą oczu jak bezdenne tunele. Ich spojrzenie zdawało się wdzierać się do samego dna duszy i wywracało ją na drugą stronę. Podniósł prawą dłoń i James niemal usłyszał skrzypienie stawów.

PRECZ! — huknęło w głowie Jamesa. Wściekły wiatr, który nagle się zerwał, porwał go niczym piórko, okręcił dookoła pod sufitem i cisnął przez okno balkonowe, szczęśliwie otwarte silnym podmuchem. James znalazł się sto metrów nad ziemią i gdyby nie instynkt miotlarza, byłoby z nim krucho. Przywołał miotłę za pomocą różdżki, którą wciąż kurczowo ściskał w ręce, i zanim spadł połowę drogi dzielącą go od ziemi, dogoniła go jego miotła. Dosiadł jej i wyprysnął do góry. Chwilowo jak najdalej od przeklętego zamku.

Po pół godziny lotu uspokoił się na tyle, że wróciła mu zdolność logicznego myślenia.

Czyli dyrektor Hogwartu siedział w tym po uszy. On, Slughorn i diabli wiedzą, kto jeszcze. I żaden nie znalazł sposobu, jak pozbyć się żywiołaków. Chyba w jakimś ostatnim geście rozpaczy dali uczniom do znalezienia przepisy na eliksiry, które znajdowały się w jednym jedynym miejscu. W kronikach VanHelsingów. Na co liczyli? Czy, że jakimś cudem uczniowie odnajdą te dzieła, jeśli nie potrafili tego dokonać dorośli? Ale jak i gdzie skoro nawet Dumbledore, Dumbledore, który posiadał takie koneksje, że Merlin by się nie powstydził, dotarł tylko tak daleko jak on?

Nie wiedział jeszcze, jak podejść do problemu, ale jednego był pewien. Potrzebował kogoś, kto siedział w czarnej magii. Kogoś, kto w razie potrzeby nie zawaha się zarżnąć tego półtrupiastego czarnoksiężnika, tej potwory udającej człowieka... będącej człowiekiem...

Znał takiego gościa. Wstrętny typ, ale... No właśnie. Miał przydatne cechy.

Uch.

A niech to szlag, chyba znowu musiał pogadać ze Smarkiem.




12.

Severus siedział w swoim pokoiku w podziemiach i czuł się jak skrzat. Generalnie potrzebny, choć jakby go nie było, to też żadna wielka strata. Od czasu gdy zawitał do Malfoya, nikt go nie potrzebował ani nikt nie zaszczycał choćby odrobiną uwagi. Lucjusz był tak bardzo zajęty swoimi problemami, że jedyne, co zrobił, to zostawił Severusowi listę eliksirów. Snape miał warzyć, nie wychylać nosa ze swej nory i przede wszystkim nie zadawać pytań. Lista była bardzo krótka, więc Severus miał dużo czasu na zakuwanie do owutemów, które, co stwierdził z przerażeniem, okrutnie ostatnio zaniedbał. Z paniką w sercu wertował książki i rozrzucał dookoła siebie notatki, i robiąc burdel w pokoju, starał się usystematyzować jakoś burdel w głowie.

Oksford! I jak oni mają przyjąć takiego nieuka, nieroba patentowanego? Czym on się zajmował ostatnio? Knuciem tylko? Ach, tak, jeszcze użalaniem się nad sobą i snuciem się po Hogwarcie. I myśleniem o Lily, która i tak wolała Pottera. Co skutkowało jeszcze większą dawką użalania. A przyszłość? A kariera? Kretyn!

Pożarł niemal całe paznokcie i wyrwał z połowę włosów z głowy. I dopiero, gdy już zaczynał wyglądać jak świr z Oddziału Zamkniętego Munga, udało mu się ogarnąć ogrom materiału z eliksirów, transmutacji, zielarstwa i numerologii i rozpisać sobie plan nauki na następne miesiące.

Przynajmniej to ogarnął, bo szpiegowanie to już całkowicie mu nie szło. Same skrzaty, jeśli go odwiedzały, to na krótko. Nie zamieniały z nim żadnego słowa. Dworek Lucjusza przed świętami był istnym szaleństwem ruchu i dźwięku. Młody pan wyjeżdżał do rodziny, chciał więc przed wyjazdem wszystko dopiąć na ostatni guzik.

Severus podsłuchiwał zza ścian, a jakże. Stare skrzacie korytarze pozostawały dla niego otwarte, więc wniosek, że skrzaty nie zmieniły o nim zdania, nasuwał się sam. Skąd jednak to uparte milczenie? Brakowało mu Zgredka, lecz Zgredek nie pojawił się ani razu. Z podsłuchanych rozmów niewiele wynikało prócz tego, że Lucjusz ostatnimi czasy rzadko bywa w domu. Zaś jeśli bywał, to zaszywał się w gabinecie z jakimiś nieznanymi osobnikami i nie wychodził czasem godzinami.

Knuł na potęgę, to jasne. A tymczasem przyszła wigilia Bożego Narodzenia i Severus został jedynym czarodziejem w rezydencji. Oczywiście od razu dopadła go zwykła w tym okresie chandra. Wszystko wydało mu się nagle obrzydliwe.

Przespacerował się kilka razy korytarzami, ale to po pewnym czasie wionęło nudą. Wszystkie pokoje pozostawały przed nim zamknięte. Ogród zimą też nie przedstawiał sobą ciekawego widoku. Roślinność była jakby wymięta, a zieleń liści przyduszona. Severus przesiedział tam parę godzin, wspominając letni bal. Zaledwie kilka dni temu wysłał wreszcie podanie o stypendium i teraz poczuł się z tym źle. Pochodził z rodziny równej Malfoyom, a musiał błagać o pieniądze. Poniżające.

A potem wrócił do siebie, zwalił się na łóżko, kopniakiem zrzucił podręczniki do transmutacji i kontynuował ponure rozmyślania. Nikt nie zaprosił go na święta. Niby normalka, ale w jakiś sposób doskwierało mu to bardziej niż zwykle.

Przewrócił się na plecy i wgapił w sufit. Dla odmiany.

Pragnienie bycia częścią czegoś większego ogarnęło go na nowo. Chciałby tylko…

Na pewno nie chciałby, by na twarz spadła mu sowa. Rozcapierzona, rozhukana i strasznie wściekła. Sowa wprost z sufitu, należy dodać. Zamiotła mu ogonem po oczach i przeorała pazurem policzek. Wreszcie, śmiertelnie oburzona, odzyskała równowagę na jego klatce piersiowej.

- Daruj sobie te fochy! Ja ci tego nie zrobiłem!

Dała sobie łaskawie odwiązać list, ale chwilę potem rzuciła się na resztki obiadu Severusa. Pożerała je w zastraszającym tempie.

- Skąd ty się tu w ogóle wzięłaś, cholero?

Severus rozwinął pospiesznie list. Nikomu za żadne skarby nie przyznałby się, że serce zamarło mu w piersi, a dłonie drżały, gdy to robił.


Drogi Severusie!

Jeżeli czytasz te słowa, znaczy, że Horpyna cię znalazła. Z góry przepraszam za jej charakter. Tylko proszę, nie zabijaj jej, to bardzo mądra sowa. Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że nie sprawi ci trudności wpadnięcie do mnie na piwo trzeciego stycznia wieczorem. Gdyby jednak, napisz.

Mam dla ciebie zdrową porcję rewelacji.

Prócz tego pragnę Ci życzyć wesołych świąt i udanego Nowego Roku. Żywię nadzieję, że nie wpakowujesz się właśnie w jakieś tarapaty, choć, znając Ciebie, nadzieja jest zapewne płonna.

Pozdrawiam ciepło ze Straszliwego Zjazdu Rodzinnego,

Frank”


- Zgredek przepuścił sowę. Myślał, że pan Severus się ucieszy.

Severus oderwał wzrok od korespondencji i wlepił go w stojącego przed nim skrzata. Zgredek wiercił się, wykręcał uszy i unikał jego wzroku. Sprawiał wrażenie, że wolałby być gdziekolwiek indziej, tylko nie tu.

- A gdzieś ty się podziewał? Co to było, jakaś zmowa milczenia?

- Pan Malfoy zabronił Zgredkowi i innym skrzatom rozmawiać z nie-członkami rodziny! Pan Malfoy robi ważne rzeczy i boi się, że skrzaty coś wypaplają! – oznajmił żałośnie skrzat. – Zgredek bardzo przeprasza! Zgredek za karę wyprasuje sobie uszy żelazkiem!

- Wyprasować za karę to ty mi możesz koszule – burknął zniesmaczony Severus.

- Zgredek już prasuje!

- Czekaj! Stój tu! Najpierw to się chce dowiedzieć, dlaczego skoro Lucjusz zabronił wam gadać, to rozmawiasz ze mną? Odwołał?

- Nie, sir! Ale jak dom jest zamknięty, to nie ma w nim nie-rodziny. Bo jak dom zamknięty, to nikogo w nim nie ma! Więc Zgredek może rozmawiać, z kim chce!

Ten skrzat jest sprytniejszy niż na to wygląda, pomyślał z podziwem Severus.

- O czym chcesz więc rozmawiać?

- Zgredek musi dochować tajemnicy rodziny – odparł skrzat. – Ale jak pan Severus sam jakąś odkryje, to nie wina Zgredka.

Z taką logiką nie można się było nie zgodzić.

- A czy któryś z was nie zgubił może jakiegoś klucza?

- Skrzaty nie gubią kluczy, sir – odparł Zgredek dumnie. – Ale skrzat może pokazać gościowi komnaty… Oczywiście gość nie może niczego ruszać.

- Gość nie zamierza – zapewnił Severus. – Prowadź więc.

Zgredek, który prezentował coś w rodzaju zaciętej minki, chwycił Severusa za rękę. W następnej chwili znajdowali się już w gabinecie Lucjusza.

Jeden z duchołaków podniósł łeb i zawarczał.

- Atrapa, siad! – mruknął Severus.

Biurko było uprzątnięte, a dokumenty pozamykane. Severus, niestety, laserów w oczach nie miał. Już tracił nadzieję, że cokolwiek znajdzie, gdy spostrzegł coś przyczajone na oszklonym regale. Podszedł bliżej. Tak! Spomiędzy metalowego spodeczka rzeźbionego w runy, ozdobnego monoklu z ubiegłego wieku i kilku innych ozdobnych dupereli wyzierał szklany pojemniczek, a w nim…

To musiał być ten kryształ. Opis przedstawiony przez Artura zgadzał się w stu procentach z tym co widział Severus. Co znaczyło, że reszta tych przedmiotów też mogła być częścią łamigłówki.

Zgredek spoglądał na niego wyczekująco. Widać było, że bardzo chciałby coś powiedzieć.

- Czy Lucjusz próbuje coś skonstruować? – spytał cicho Severus.

Skrzat przewrócił malowniczo oczami. Po czym niemal niedostrzegalnie kiwnął głową.

- Ale jeszcze mu się nie udało, prawda?

Kolejne kiwnięcie.

No proszę. To już było coś.

- Czy wszystkie elementy są w tym pokoju?

Tu Zgredek wzruszył bezradnie ramionami. Nie wiedział. Nagle jednak odwrócił się i wskazał na coś entuzjastycznie palcem. Tym czymś była mapa, zajmująca pół ściany. Severus zbliżył się do niej. Dopiero teraz zauważył na niej miejsca pozaznaczane różnymi kolorami.

- Wiesz, co to znaczy?

Zgredek nie wiedział.

Severus na wszelki wypadek zrobił sobie kopię i schował do kieszeni. Rozejrzał się jeszcze, ale nie znalazł już nic ciekawego. Duchołak znowu zawarczał, ale tak jakby od niechcenia.

- Dobry dywanik – mruknął Severus.


**


Noc była ciemna i głucha, za oknem wiatr dmuchał, powietrze wilgotne i zimne, a śnieg diabli wzięli tuż przed Nowym Rokiem. Wszystko to nie powinno było przyprawiać o dobry humor. Ale Severus spoglądał na złocisty płyn zwieńczony cudnie gęstą pianką i był tak szczęśliwy jak to tylko u niego było możliwe. Tak po drugim kuflu chandra przeszła mu jak ręką odjął.

I konspirowali sobie. Mrok za oknem doskonale pasował.

- Te znaczki są wszędzie, gdzie oni czegoś szukają, to zapewne pewne. – Składnia mu się trochę nie składała, ale co tam. W głowie też szumiało, tym lepiej. – Coś chyba znaleźli w którychś miejscach i przywalili tam te znaczki, jakieś znaczki, może zielone? Zielone byłyby logiczne, ale te oznaczenia są dziwaczne.

Frank od pięciu minut w skupieniu studiował mapę. Nie odzywał się.

- Oznaczenia… Kod… - przemówił wreszcie. – Wiesz, Severusie, mam głupie wrażenie, że gdzieś to widziałem i powinienem to mieć w jednym paluszku. Co chyba oznacza, że to coś do egzaminu. Stawiam, że do tego, do którego jestem sceptycznie nastawiony. Idąc dalej tym tropem, to będzie z Obronności Kraju. Potworne tomisko i obrzydliwość krańcowa. Wzdrygam się.

- Zamiast się wzdrygać, może po to skoczysz?

- Już skaczę – zgodził się Frank. - Zaczekaj chwilę…

Severus zaczekał. Piwa znowu ubywało.

- Oficer Poodlefoot jest najwredniejszym gnomem, jakiego można sobie wyobrazić – kontynuował bez zająknięcia Frank. Tomiszcze z hukiem wylądowało na stole. – Co roku połowa kadetów oblewa przez niego, a z tych, co pozostają, jedna trzecia potrzebuje pomocy uzdrowiciela. Chciał być w specaurorach, ale był dla nich za wielkim świrem. Więc teraz nas uczy i wszyscy uważają, że to w porządku. Każe recytować to gówno z pamięci, słowo po słowie.

- Ale szajs. – Severus mu współczuł. Naprawdę współczuł. – Potrzebujesz dobrej trucizny?

- Dzięki, ale straciłbym szacunek dla samego siebie. Poza tym tego dziada nie da się otruć. Kilku próbowało. Tyle zyskali, że wylecieli z hukiem.

- Każdego da się otruć – odparł filozoficznie Severus.

Frank tymczasem już nabierał rozpędu. Dotarł do strony, tak na oko, sześćsetnej i wydał z siebie tryumfalny okrzyk.

- Patrz! To jest to! Ale mózg! Naprawdę skorzystał ze standardowej sygnalizacji niebezpieczeństw wojennych!

- Kretyn i kutafon – poparł go Severus, radośnie nadziewając Lucjusza na pal. – Świr, wariat, mendel i pierdoła. Mugolski niedo… - tu się zatchnął. Nie był jeszcze aż tak pijany. – Co tam masz? – zapytał szybko w nadziei, że jego przejęzyczenie pozostanie niezauważone.

- Ten czarny es-flores, widzisz? To teren obłożony ciężkimi przekleństwami. Znaczy: duże niebezpieczeństwo. Dalej mamy czerwone jakby serce: coś, co koniecznie trzeba obronić. Punkt strategiczny. Błękitne gwiazdki znaczą: sprawdzono, wroga brak. Zielony kłos – nasi ludzie tutaj są. Żółte błyskawice to teren niezbadany, możliwe niebezpieczeństwo.

- Ale co to wszystko może symbolizować dla poszukiwaczy?

- Po kolei. Zobacz, przy Manchesterze jest czerwone i żółte. Jak sądzisz, co to znaczy?

- Stamtąd mamy książkę. Znaczy, trupa. Trup jest ważny. Ważne czyli czerwone. Czyli jeśli jest czerwone, podejrzewają lub wiedzą o istnieniu czegoś ważnego w tym miejscu?

- Takie samo czerwone jest przy Londynie. Ale tam jest dodatkowo zielony znaczek.

- Bo w Londynie był kamień, który zdołali ukraść! Zielony znaczy, że znaleźli! A żółty, że znaleźć nie mogą!

- Prawda, że banalne?

- A niebieskie?

- Analogicznie, podejrzewam, że sprawdzili i stwierdzili, że tam nic nie było. Ilość tych znaczków na mapie może tylko świadczyć o tym, że naprawdę nie wiedzą, gdzie i czego szukają.

- Albo nie wiedzieli, a teraz już wiedzą. Mnie intrygują te czarne. Zobacz, czasami są z czerwonymi. Jak tu. Tu chyba jest Durmstrang, prawda?

- Zgadza się, Durmstrang. Może to oznacza, że jest tam coś ważnego, czego broni nie byle jaka siła?

- To ma sens… Nie mają do tego dostępu… Albo próbowali i się sparzyli.

- Wiesz… - Frank namyślał się przez chwilę. – Trafiają do nas takie różne wieści z zagranicy, szczególnie, jeśli dotyczą naszych rodaków i są dramatyczne… Jakoś pod koniec września w podziemiach Luwru znaleziono świeżego trupa… - Frank postukał znacząco w punkcik na mapie zwany Paryżem. Czerniły się i czerwieniły obok niego dwa znaki. – Aurorzy francuscy napisali w raporcie, że trup był ciężko przeklęty. Próbował się przedrzeć przez coś starożytnego.

- To chyba jeszcze z czasów, gdy nie bardzo wiedzieli, czego szukać – zadecydował Severus. – Bo to, o co im chodzi nie może być aż tak stare. Mój… wspólnik wymyślił, że chodzi o rodzaj magmachiny. Próbują ją złożyć do kupy, a dedukujemy sobie, że części rozproszyły się przez te wszystkie lata.

- Starają się zgromadzić jak najwięcej.

- Może być. Możliwe, że wystarczy to, że my mamy książkę.

- Właśnie. Nie masz pojęcia, czego się dowiedziałem na temat naszego trupa w szafie…

- W kufrze.

- Chciałem się podzielić tym z tobą wcześniej, ale to nie wiadomości na korespondencję. Pierwsza rzecz to taka, że ten cały Terrence… Może zacznę od początku. Próbowałem dotrzeć do jego danych, jakichkolwiek. Jako miejsce urodzenia podawał Tarragonę w Hiszpanii, więc wysłałem zapytanie do Barcelony, do Urzędu Rejestracji Czarodziejów. Zrobili wielkie oczy i napisali, że taki gość nigdy u nich nie istniał! Zacząłem więc wypytywać znajomych pracujących w tutejszej administracji. Pierwsza wzmianka o Terrence’u jest sprzed dwudziestu siedmiu lat, kiedy, już jako dojrzały czarodziej, zarejestrował działalność gospodarczą. Co robił wcześniej? Nikt z Wielkiej Brytanii nie miał pojęcia… Ale popytałem kilku moich zagranicznych przyjaciół i w liście od Genevieve, która pracuje dla francuskiego „Le Monde Magique”, wypłynęło nazwisko VanHelsing. To ten przeklęty ród, wiesz, ten co z hukiem wyleciał z Wysp...

- Wiem – przerwał mu Severus. Nagłe przeczucie ścisnęło go w dołku. Nazwisko pojawiało się ostatnio zbyt często. Ale co miały do rzeczy żywiołaki? – Wypłynęło w jakim sensie?

- Wygląda, że Terrence z nimi współpracował. Czego dotyczyła współpraca, nie wiadomo, bo nasz antykwariusz nie był zbytnio gadatliwy, a do VanHelsingów żaden Francuz nawet z kijem by nie podszedł. Bano się ich i trudno się dziwić, patrząc na okoliczności, w jakich wygnano ich z Anglii. Zresztą w czasie gdy Terrence wchodził z nimi w konszachty, to już właściwie były marne pozostałości rodu. Ale fakt faktem, że przez dłuższy czas w swoim paryskim antykwariacie wyprzedawał przedmioty magiczne należące do VanHelsingów. Tak dwadzieścia osiem lat temu współpraca się skończyła – żona VanHelsinga zginęła w wypadku, a jej mąż popełnił samobójstwo. Mieli podobno jakiegoś dzieciaka, który dostał się w spadku rodzinie żony. Jego dalsze losy są nieznane. Terrence’a on zresztą nie interesował, nasz antykwariusz zaraz po tragedii spakował manatki i wyjechał do Anglii.

- Czyli, jak rozumiem, podejrzewasz, że VanHelsingowie mogą mieć związek z tym, czego szuka Voldemort?

- Jeszcze nie jestem pewien, co podejrzewam. Poprosiłem Genevieve, żeby spróbowała odszukać dzieciaka. Miło byłoby uciąć sobie z nim pogawędkę.

- A ile on miał, jak mu się tatuś zabił?

- Tak z sześć lat, plus minus.

-To może gówno wiedzieć.

- Może i gówno, ale teraz to dorosły facet. Nie zdziwiłbym się, gdyby nie poszperał w rodzinnych dokumentach. Genevieve już rozpoczęła śledztwo. Jest zaintrygowana i więcej niż chętna do współpracy. Myślę, że zamarzył jej się artykuł o VanHelsingach...



13.

James wsiadł do ekspresu relacji Londyn-Hogwart wypełniony poczuciem misji. Nadszedł nowy semestr, czas było zabrać się porządnie za żywiołaki. Ale wpierw trzeba było odwrócić uwagę przyjaciół, żeby mu się za bardzo nie wtrącali. Zbyt dobrze znał Syriusza, by nie wiedzieć, że zechce rzucić się w wir akcji, gdy tylko usłyszy, co zamierza James. A Syriusz praktycznie wykluczał Snape'a. Najlepiej byłoby zająć przyjaciela czymś innym.

Na przykład sprawą upiornego psa. Fajnie, że się akurat napatoczył.

Łazi takie rozdyźgane po Hogwarcie, straszy ludzi i wcale nie przypomina ciebie. To hańba, żeby nam zajmowało nasze terytorium — oznajmił mu zaraz na wstępie, gdy tylko usadowili się w przedziale i Syriusz pożarł ze trzy czekoladowe żaby. — W dodatku wydaje się zagrażać. Nie wiem, czy kogoś nie zamorduje w najbliższej przyszłości.

Nie pozwolę! — oznajmił Syriusz, tocząc dookoła roziskrzonym wzrokiem. — Dawaj mi go tutaj!

Remus patrzył na Jamesa lekko sceptycznie.

Jesteś pewien, że ci się nie przywidziało? Nauczyciele nie pozwoliliby…

Skoro nauczyciele nie są w stanie powstrzymać nas, to jakie mają szanse z krwiożerczą bestią?

Co racja, to racja, James! Masz pomysł, co z tym badziewiem zrobić?

Trzeba go wpierw wytropić. Mnie się udało tylko raz, ale ty masz od czegoś w końcu psi węch, prawda, Łapa?

Znajdę kundla i wygryzę mu jaja!

I właśnie o taki entuzjazm mi chodziło, pomyślał James.


**


"Pies Piekielny, jakkolwiek potrafi się kamuflować i zmieniać kształty, w chwili ataku przyjmuje zawsze postać psa, zwykle wielkości wilczura, choć obserwowano także pudle i pekińczyki, a nawet trójgłowe bestie. Z wyglądu wydaje się o wiele mniej groźny niż Ponurak, jednak jego pozorna łagodność i przyjacielskość nie powinna zmylić czarodzieja. Ta bestia, gdy już raz podda się jej trop, nie zaprzestaje pogoni. Gdy każe się jej czegoś pilnować, będzie stać na warcie, póki jej się nie odwoła lub póki nie padnie. Dopadłszy czarodzieja, zgodnie z rozkazem, może go zniewolić wysysając z niego magiczną energię lub zabić. Nie działa na niego większość zaklęć, w tym Avada Kedavra (patrz: nietypowe efekty Przekleństwa Zabijającego).


James otarł pot z czoła rękawem. Atmosfera w Dziale Zakazanym robiła się cokolwiek duszna. Ale to było to! Syriusz, kochany Syriusz powęszył zaledwie kilka dni i od razu wysnuł właściwe wnioski. Ktoś przywlókł tu ze sobą niebezpiecznego pupilka. Leciutki zapach pustyni, odorek prawdziwie czarnej magii... "Jakiś rodzaj magicznego ogara", oznajmił Syriusz, "właśnie na to mi pachnie. Stawiałbym na Psa Piekielnego, one są najwstrętniejsze z tego gatunku no i w ścisłym tego słowa znaczeniu bezcielesne." Teraz pozostawało poczekać, aż Syriusz go sobie dopadnie. Może zajmie mu to chwilkę, a on sam skupi się na poważniejszych problemach.

A jeśli szło o radzenie sobie z takimi obrzydliwościami…

Przebiegł palcem po stronie Encyklopedii Czarnej Magii. Uspokajanie psa piekielnego, oswajanie psa piekielnego, wyegzorcyzmowanie psa piekielnego... O!


"Usyp z soli ochronny krąg wokół ofiary, modląc się do boga, w którego najbardziej wierzysz. Jeśli nie wierzysz, to wzywaj Merlina. Następnie weź garść czarnego złota i sypnij nią psu w oczy, wypowiadając jednocześnie słowa: Wracaj, kundlu sparszywiały, robaczywy i wyliniały tam skądeś przyszedł!

Trzymaj różdżkę w pogotowiu, w razie gdyby pies jednak nie znikał."


James powtórzył w myślach słowa. To nie powinno być takie trudne. Tylko skąd do diabła, wytrzasnąć złoto, które czernieje? A zresztą, zostawi tę zagadkę Remusowi w prezencie, niech się też czymś zajmie.

Nie mógł wiedzieć, że sprawy potoczą się nie całkiem tak, jak sobie zaplanował…


**


James od paru dni szukał okazji, żeby porozmawiać ze Smarkiem. Ale parszywy Ślizgon mu tej okazji nie dawał. Już był niemal zdecydowany wyciągnąć go z klasy za fraki i zawlec gdzieś przemocą.

Całkiem jednak niespodziewanie okazja napatoczyła się sama. Syriusz bez powodzenia obwąchiwał nocą wszystkie korytarze zamku i wysyłał Petera do wszelkiego rodzaju dziur. Pies piekielny nie życzył sobie więcej publicznych występów. Ale diabełek musiał wreszcie wyskoczyć z pudełka.

I zdarzyło się to akurat, gdy James miał nocny patrol.

Poruszenie na granicy wzroku, przemykający gdzieś cień i James już biegł, zarzucając na siebie w pośpiechu pelerynę. Nie wiedział, czy coś to da w starciu z drapieżnikiem, ale zawsze była to dodatkowa szansa.

Znalazłem... Zabiję...

O cholera. Bestia chyba wpadła na właściwy trop. I kimkolwiek była jej ofiara, nie będzie ona miała najbledszego pojęcia, z czym przyszło jej się zmierzyć.

Zwierzęcy nos Jamesa był o wiele czulszy, ale peleryna niewidka niezbyt dobrze trzymała się na płowym grzbiecie i zahaczała o rogi. Musiał więc przez większość czasu polegać na własnym. Bycie animagiem, nawet w ludzkiej postaci, miało swoje zalety. Delikatny smrodek drapieżnika raz znikał, raz się pojawiał, ale dało się za nim podążać.

Ponownie poczuł go w okolicach schodów prowadzących do lochów. Z zasady o tej godzinie powinny być opustoszałe, ale jak zwykle jakiś samotny poszukiwacz przygód mozolnie pokonywał stopnie. Zapach bestii nasilił się, gdy wraz z potem wydzielała podniecenie. To musiał być jej cel. Czymkolwiek zawiniła ta osoba, za chwilę skończy jako przekąska.

Postać minęła go, stąpając ostrożnie i raz po raz zerkając przez ramię.

Bestia nie skoczyła.

Dlaczego nie skoczyła? Postać zaczęła wspinać się po kolejnych schodach, mijając plamy księżycowego światła. Za nią skradała się bestia, na końcu zaś ogonka James Potter w pelerynie niewidce. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, nawet bestia, tak całkowite i kompletne było jej skupienie na ofierze. James na swój sposób nie mógł nie podziwiać tego zwinnego śmiercionośnego cienia. Człowiek, który szedł na czele w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, w jakim się znajduje.

Szli schodami powoli i majestatycznie niczym kondukt żałobny. Prowadząca postać nie przyświecała sobie różdżką, widocznie musiała świetnie znać drogę. Nie szła, lecz przemykała. Cichszy od niej był jedynie drapieżnik.

Pies piekielny, najgorsza ze wszystkich zaraz. Uważaj, idioto...

Idiota wśliznął się do biblioteki. Czego tam szukał? Pies piekielny pomknął za nim niczym tuman mgły. James potrzebował nieco większego otworu. Stracił bezcenne sekundy na ostrożne uchylenie ciężkich drzwi. Tak, żeby nie daj Merlinie czasem nie skrzypnęły.

Gdy pokonał przeszkodę, starczyło mu czasu akurat, żeby ocenić sytuację: pochylona nad regałem sylwetka i skulony kłąb czarnego futra, najwyraźniej gotujący się do skoku. James już sięgał do kieszeni po mały kłębek wełny i ciskał go w ciemność. Kłębek uderzył w coś po prawej i z tamtej strony dobyło się raźne szczeknięcie Syriusza. Bestia zawahała się na moment, a postać odwróciła się błyskawicznie, przyświecając sobie różdżką.

Zaraz... Snape?! Co ten kutafon wyprawia?

Snape w tym momencie dostrzegł bestię. Wyraz przerażenia na jego twarzy nie mógł być udawany. I nie mógł zamarkować tego paskudnego czarnomagicznego zaklęcia. Czyli raczej nie spodziewał się ataku. Bestia zachwiała się, trysnęła posoką z przeciętej tętnicy, po czym zaczęła puchnąć. Jej szyja pogrubiła się jak pień drzewa i zabulgotała... i wystrzeliła nowym pnączem drugiej głowy. Snape, ty kretynie...

Jestem potworem z twoich koszmarów... Przyszedłem zabrać ci to, co bezprawnie sobie przywłaszczyłeś...

Dwie paszcze rozwarły się w uśmiechu, ukazując gardziele czerwone jak sam ogień piekielny. Ociekające śliną zębiska... Snape, co mu się chwali, nie spanikował. Nie dał się ogarnąć mrokowi. Ale jak długo wytrzyma? James czuł pod palcami grudki węgla, czarnego złota, jak mu z delikatnym uśmiechem mugolskiego pobłażania wyjaśnił Remus. Wiedział, że stąd nie trafi, musi podejść bliżej. Ale jak to zrobić, żeby nie zginęli obydwaj, on i ten pieprzony Ślizgon, ten kłamca... Bo coś jak zwykle ukrywał, prawda? A teraz przez to ukrywanie naraził ich oboje na takie potworne niebezpieczeństwo!

James mógł przecież po prostu wyjść, prawda? Zostawić brudnego śmierciożercę swojemu losowi.

Ale nie, nie wyjdzie, póki nie wydusi ostatniego zatrutego sekretu od tego szalbierza. Choćby miał się w tym celu zmierzyć z piekielną zakałą.

Snape spróbował obezwładnić potwora. Spetryfikować, transmutować, uśpić. Bestia w spokoju przyjmowała ciosy. Z każdym potężniała. James chciał krzyczeć z frustracji. Przestań, ciołku, przestań! Nie widzisz, że tylko go wzmacniasz? Snape nie miał już gdzie się cofać. Bestia zapędziła go w kozi róg. Ciemność zawisła nad nim.

Oddawaj to!

Jedna z paszczy, ta świeżo wylęgnięta, sięgnęła niespodziewanie w kierunku czarnej sylwetki i kłapnęła metalicznie, chwytając powietrze. To Snape zrobił unik. Przykucnął i sięgnął po coś do swojej torby. Wyrwał z niej sporej wielkości, mocno poharataną książkę.

Tego chcesz? A masz! — warknął chrapliwie, zamachując się. Książka plasnęła stwora w nowy pysk. Ten wydał z siebie cos w rodzaju kwiku i... zapadł się z powrotem w szyję.

Bestia cofnęła się o krok, potrząsając pozostałym przy życiu łbem. James próbował zbliżyć się do niej po łuku. Ale potwór szybko się regenerował. Już nie próbował kłapać szczękami, po prostu rzucił się na Ślizgona całym ciężarem ciała. Czarodziej znikł pod czarną masą ciemności.

Ten wrzask należał do Snape'a.

I nagle z kilku sekund czasu zrobiło się zero. Zero absolutne.

James, wykrzykując jakieś wyrazy, których potem nie był sobie w stanie przypomnieć, wspaniałym susem wypadł przed przeciwnika i sypnął mu węglem po oczach. Możliwe, że kazał mu iść do diabła. Peleryna została gdzieś z tyłu. Pies Piekielny zaskowyczał, chyba bardziej z zaskoczenia niż ze strachu. Czarnym cielskiem wstrząsnęły konwulsje. Zaczęło się odkształcać i niknąć. Po chwili ostatnie czarne płatki sadzy miękko opadały na ziemię.

Snape nadal tam leżał. Nie wyglądał dobrze — jego oczy były szkliste i trząsł się jak w febrze. James odciągnął go nieco dalej, roznosząc po podłodze popiół. Wrócił po pelerynę i rozrzucone rzeczy Snape'a i ukrył ich obu za regałami. Z bijącym sercem czekał, czy ktoś nie przyjdzie.

Nie przyszli. Snape oddychał w miarę równo i James poczuł, jak schodzi z niego napięcie.

To już drugi raz, Smarku — syknął do ucha Ślizgonowi. — Do końca życia mi się nie wypłacisz.

Jakiś pomruk wydobył się z gardła Snape'a.

Przepraszam? Chyba nie dosłyszałem.

Tamten... się... nie liczy.

Ależ jak najbardziej liczy. Ratowanie życia to ratowanie życia. A teraz lepiej się stąd zmywajmy. Możesz ustać na nogach, czy mam cię potraktować jak worek ziemniaków?

Mógł, choć ledwo. Jamesowi udało się go dotaskać do następnego korytarza, gdzie w łazience brutalnie wepchnął jego zatłuszczony łeb pod kran z lodowatą wodą. Uzyskał dzięki temu dwa efekty: nieco czystszy i nieco bardziej żwawy Snape. Dla takiego efektu warto było znieść stek paskudnych przekleństw i mord w oczach. James porzucił go na posadzce, sam zaś oparł się nonszalancko o umywalkę.

Gdyby nie moje wścibstwo, byłaby już z ciebie tylko mokra plama.

Snape dygotał i gapił się na niego spod ociekających kudłów.

Znaczy on z pewnością by cię zeżarł.

J-jeśli ocz-czekujesz p-podziękowań, to zły adres P-potter! Z-założę się że w-wiedziałeś, że n-na mnie p-poluje! I cz-czekałeś d-do o-ostatniej chwili, tak? A m-może s-sam go na m-mnie nasłałeś?

Dziękuję, że tak wysoko mnie cenisz. — James ukłonił się dwornie. — Szwendałem się za tym kundlem już od jakiegoś czasu, to prawda. Widzisz, chciałem wyśledzić, o co mu chodzi. I kto go nasłał. Sądziłem, że może to któryś z was.

T-tobie chyba na r-rozum padło, Potter!

Ale w najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się, że to ty jesteś ofiarą! I po co, do jasnego znicza? Takie bydlę to inwestycja. Nie napuszcza się go na byle kmiotków. Więc tak mi wychodzi, że ty, Snape, jesteś mocniejszym graczem niż się zdaje. I niech mnie tłuczek świśnie, jeśli ci odpuszczę póki się nie dowiem, o co w tym wszystkim chodzi!

James zdawał sobie sprawę, że sypie mu się Quidditchem, ale miał prawo być wzburzony, prawda? Szczególnie, że ten pryszcz na tyłku siedział tylko udając niemotę, gdy tym czasem w jego łepetynie lęgło się kolejne ślizgońskie kłamstwo. Widział to po wyrazie jego kanciastej gęby. Strzeliłby go w tę gębę, gdyby nie gryfońska przyzwoitość. W końcu Snape przed chwilą o włos uniknął śmierci.

Lepiej zacznij nawijać — poradził mu James. — Czuję jak moja cierpliwość zaczyna zanikać i jeszcze chwila, a obrobię cię tak, że cię Pies Piekielny nie pozna. Możesz zacząć od tej książki, którą chciał ci zabrać. — James przewrócił kilka kartek dzieła. — Wygląda na pierwszorzędną czarną magię, no no. Pisana krwią, tak? Szkoda, że treść trochę się zatarła... Ciekawe, co na ten temat będzie miał do powiedzenia Dumbledore...

To wywołało wreszcie reakcję.

Nie masz prawa! Ona należy do mnie! Czy już zapomniałeś o naszej umowie?

James pogroził mu palcem.

Umowa, Snape, przestała mnie obowiązywać w momencie, w którym przekonałem się, że wierutnie kłamiesz!

Nie kłamałem ani przez chwilę, Potter! Ta książka nie ma nic wspólnego z naszą sprawą!

Skąd mam to wiedzieć? Powiedz, jak mogę ci zaufać po tym, co zobaczyłem, Snape? Nasyłają na ciebie stwory z piekła rodem! Jesteś niebezpieczny dla Hogwartu! I moim zadaniem jako prefekta naczelnego jest usunąć zagrożenie!

Snape odetchnął głęboko.

Słuchaj, Potter. Nie wiem, o co chodzi, ale ta książka nie jest niebezpieczna. Może kiedyś była, ale już straciła całą swoją moc. Nie widzisz, że jest nieczytelna? Ale mimo to została mi powierzona w zaufaniu, więc nie zamierzam zawieść tego zaufania, oddając ją w niepowołane ręce!

Piękna gadka-szmatka, Snape! A teraz powiedz mi, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi?

Snape uśmiechnął się przebiegle.

Ten, kto szuka książki, nie wie, że jest bezwartościowa. Więc szuka jej coraz intensywniej. W pewnym momencie będzie musiał odsłonić swoją tożsamość. A tej wiedzy właśnie pragnę. Kto za tym stoi. I czy to jest ta sama osoba, której jest dedykowana książka.

Zaraz! — James nie mógł uwierzyć własnym uszom. Czy ten Ślizgon oszalał? — Ty igrasz z własnym życiem, żeby zdobyć taki strzępek informacji? Narażasz się na śmierć tylko po to, żeby zobaczyć, kim jest świr, który chce cię zamordować? Merlinie, Snape, już miałem cię zapytać, czy kapelusz czasami nie pomylił ci Domów na pierwszym roku, ale to, to jest po prostu szaleństwo!

Nie, Potter, to całkiem rozsądna dawka ryzyka, ty zepsuty chłopaczku.

Rozsądna dawka? Dosłownie przed chwilą omal nie zginąłeś!

Można by pomyśleć, że ci na mnie zależy — zadrwił ten wkurzający Ślizgon.

Nie, ty kretynie. Ale chciałem się z tobą rozmówić. Na temat żywiołaków. Mam garstkę naprawdę fascynujących newsów. Ale teraz, gdy widzę, że albo kłamiesz na potęgę, albo po prostu oszalałeś, całkiem odeszła mi ochota.


**


Potter widział za wiele. Jakby tego nie ująć, uratował mu życie, kretyn jeden, i widział za wiele. Severus, obolały i na wpół zamroczony chwilowo widział z tej sytuacji dwa wyjścia: albo zmilczy albo wygada.

I ten Gryfon miał przed oczyma książkę, niezbity dowód zbrodniczej działalności Severusa. Snape zaś wystarczająco dobrze poznał Gryfonów, czasami aż do bólu, by wiedzieć, że Potter widzi świat na czarno i biało. I było jasne, że choć współdziała ze Snape'em, zalicza tego drugiego w poczet mrocznych kreatur, zaś jego intencje do nie najczystszych.

Potter był o włos od pogalopowania do Dumbledore'a, widać to było na pierwszy rzut oka. A Dumbledore nie cierpiał Ślizgonów, więc to oznaczałoby śledztwo i konfiskatę książki. A nawet, nie daj Merlinie, podejrzenie o morderstwo. Źle, bardzo źle.

Trzeba było za wszelką cenę powstrzymać Pottera.

Severus wziął więc głęboki oddech i zagrał va banque.


**


Chcesz szczerości, Potter? A żeby ci bokiem wyszła! Nie rozumiesz, bo nie masz pojęcia o stawce. Biorę udział w wyścigu, morderczym maratonie. I nie dość, że wystartowałem późno, to nie wiem, jak daleko za mną lub przede mną jest mój przeciwnik. Mam nad nim tylko dwa punkty przewagi: pierwszy, on nie wie, że się z nim ścigam. Drugim jest ta książka. Nie wiem o niej o wiele więcej od ciebie, Potter, ale jeżeli dotrę do adresata tego dzieła... całkiem możliwe, że wtedy wygram. A jeśli nie wygram, to całkiem możliwe, że ten świat się rozsypie. Widowiskowo. Nie ja jestem tutaj świrem, tylko mój przeciwnik.

Z kim się ścigasz, Snape? — spytał James. Z feralnego błysku w oczach swojego starego wroga wywnioskował, że odpowiedź nie będzie mu się podobać.

Nie domyśliłeś się jeszcze? Z Voldemortem.


**


Spodziewał się każdego rodzaju reakcji. Że Potter go wyśmieje. Że donośnym głosem będzie domagał się wyjaśnień. Że splunie mu w twarz i wyjdzie.

Ale nie tego. Bynajmniej nie tego. Nie od tego samolubnego szczeniaka, płytkiego jak woda w kałuży bóstwa Quidditcha.

Idziemy.

Gdzie?

Do tej twojej cholernej nory! A może znasz jakieś inne miejsce, gdzie nas nie usłyszą?

Severus nie miał właściwie wyjścia, jak tylko podreptać za nim. Potter sadził przodem wielkimi krokami. Minę miał, jakby coś się w nim gotowało. Niemal zbiegł po schodach. Skrzydła Hufflepuffu dopadli prędzej, niż Severus mógłby się spodziewać. Nawet nie zdążył złapać tchu, bo ledwie zamknęły się za nimi drzwi, Potter zaatakował.

A teraz gadaj od początku i po kolei! Bo mi się, cholera, we łbie nie mieści!

Po kolei? W porządku! Czarny Pan szuka jakiegoś diabelstwa, którym chce coś rozpirzyć, może i całą planetę! Wysłał swoich giermków w cztery strony świata, a oni narobili mnóstwo szumu i nakradli od cholery magicznych artefaktów! Jakbyś nie wiedział, o co chodzi, to przypomnij sobie ten burdel w okolicach wakacji!...

Pamiętam ten burdel w okolicach wakacji! Wyobraź sobie, że pamiętam go lepiej od ciebie! Złodziejstwa, pobicia, morderstwa! I to wszystko jego sprawka, tak? A ta książka?

To jedna z rzeczy, których szukał.

I najwyraźniej uparł się znaleźć. Ciekawe, czy któryś kolejny Piekielny Pies wreszcie cię zeżre… A może następnym razem to będzie cała zgraja dementorów? Dobra, dam ci spokój, bo zaraz zemdlejesz. Więc Voldemort chce ci to ukraść? A właściwie to jak ty dorwałeś tą książkę? Bo nie kłam, że ci ją ktoś podarował!

A właśnie, że tak! Tylko nie zdążył wyjaśnić po co, bo niedługo potem go ukatrupili. I teraz się nad tym głowię.

Potter, który, jego zwyczajem, nie śpieszył się ze zwróceniem Severusowi tego, co mu zabrał, znowu wziął się za przeglądanie książki. Mimo, że wątpliwe było, by mógł coś z niej wyczytać, Severus i tak na nowo poczuł wściekłosć.

Może byś mi ją wreszcie…

Zamilkł wpół zdania. Potter, blady jak ściana, wpatrywał się w dedykację.

Czego?

A niech to szlag — wymamrotał Potter. — A niech to tłuczek świśnie…

Wyraźnie wzburzony, zaczął dreptać tam i z powrotem, klnąc siarczyście pod nosem. Nagle zatrzymał się i spojrzał na Severusa. Śmiertelnie poważnie, co u Pottera było miną nieziemską.

Snape, tak dłużej być nie może. Merlin mi świadkiem, jak bardzo cię nie cierpię, a w twoich kaprawych ślepiach widzę, że prędzej byś się przekręcił, niż powiedział całą prawdę. Ale, na jasnego ogniomiota, wygląda to tak, że ty coś wiesz i ja coś wiem, a są to elementy jednej i tej samej układanki. I tak mi się widzi, że jeśli nie będziemy wobec siebie szczerzy, to gówno z tego wyjdzie, zarówno mnie jak i tobie. Kłopot w tym, że ja ci za cholerę nie ufam, Snape.

A Severus doskonale wiedział, jak to wykorzystać.

I wzajemnie, Potter. Też nie mam pewności, że nie rozgłosisz tego całemu światu. Miałbym propozycję, ale chyba jesteś zbyt gryfoński by na to przystać.

Jesteś pewien? Wal śmiało!

Przysięga Wieczysta.

Oż w tyłek hipogryfa…

Ha!

Masz pod ręką kogoś, kto mógłby robić za Gwaranta?


Wyszukiwarka