Wolverton趘e Zlota krolowa 1 Zlota krolowa(POPRAWIONY)

Dave Wolverton


Z艂ota Kr贸lowa

trylogia Z艂ota kr贸lowa

tom I


Przek艂ad Andrzej Syrzycki

THE GOLDEN QUEEN


Marii, dzi臋ki kt贸rej wszystko jest mo偶liwe


ROZDZIA艁 1


Veriasse czu艂 w kryszta艂owo czystym g贸rskim powietrzu charakterystyczn膮 wo艅 zdobywc贸w. Poza odorem spoconych cia艂 koni, przebijaj膮cym si臋 przez aromat sosnowych igie艂 i gnij膮cych li艣ci, wyczuwa艂 ledwo uchwytny kwa艣ny zapach sok贸w trawiennych 偶o艂膮dk贸w dronon贸w. W ci膮gu ostatnich trzech dni czu艂 go a偶 trzy razy, ale nigdy nie z tak bliska.

Na grzbiecie g贸ry 艣ci膮gn膮艂 wodze wierzchowcowi i uni贸s艂 r臋k臋, daj膮c znak, aby ci, co jad膮 za nim, zatrzymali si臋. Jego wielka klacz zar偶a艂a i przest膮pi艂a z nogi na nog臋, gotowa do dalszej drogi. By艂o jasne, 偶e r贸wnie偶 czu艂a ow膮 dziwn膮 wo艅.

Lady Everynne, jad膮ca b艂otnist膮 艣cie偶k膮 tu偶 za nim, tak偶e 艣ci膮gn臋艂a wodze swojemu ogierowi. Veriasse odwr贸ci艂 g艂ow臋 i przez chwil臋 siedzia艂 nieruchomo, patrz膮c na ni膮. Kobieta naci膮gn臋艂a na g艂ow臋 kaptur b艂臋kitnego p艂aszcza, ale siedzia艂a zgarbiona w siodle, zbyt zm臋czona, aby zwraca膰 uwag臋 na cokolwiek. Veriasse czu艂 na plecach podmuchy porywistego wiatru, 艣wiszcz膮cego w ga艂臋ziach drzew z si艂膮 sztormu. Wia艂 najpierw ze wschodu, a potem zmieni艂 kierunek na po艂udniowy. Przy takiej pogodzie rzadko mo偶na by艂o okre艣li膰, gdzie znajduje si臋 藕r贸d艂o zapachu. W dole przed m臋偶czyzn膮 ci膮gn膮艂 si臋 bezkresny las, a Veriasse niemal nie widzia艂 艣cie偶ki, kt贸r膮 przyjechali. Mo偶na by艂o dostrzec jedynie w膮skie pasmo, po kt贸rego obu stronach sosny ros艂y nieco rzadziej. Po wieczornym niebie nad ich g艂owami, mkn臋艂y burzowe chmury. Veriasse wiedzia艂, 偶e nied艂ugo zapadn膮 ciemno艣ci, a wraz z nimi rozp臋ta si臋 burza.

Uni贸s艂 r臋ce. Nerwy w臋chowe, zaczynaj膮ce si臋 w okolicach nadgarstk贸w, mog艂y wykrywa膰 nawet najdelikatniejsze wonie. M臋偶czyzna umia艂 dzi臋ki temu stwierdzi膰, 偶e kto艣 inny, siedz膮cy w przeciwleg艂ym k膮cie pokoju, jest zdenerwowany. Potrafi艂 wyczu膰 nimi przeciwnika kryj膮cego si臋 w drugim kra艅cu doliny. Teraz, opr贸cz kwa艣nego zapachu zdobywcy, czu艂 wo艅 strachu, emanuj膮c膮 z cia艂 znajduj膮cych si臋 za nim ludzi.

- Calt! - zawo艂a艂 cicho. Ros艂y wojownik mia艂 jecha膰 za nimi jako stra偶 tylna. By艂 obdarzony doskona艂ym s艂uchem i powinien us艂ysze膰 wo艂anie Veriasse鈥檃 nawet z odleg艂o艣ci p贸艂 mili. Nikt jednak nie odpowiedzia艂. Veriasse czeka艂, licz膮c w my艣lach do czterech.

Daleko w dole, u st贸p g贸ry, Calt trzykrotnie kr贸tko zagwizda艂, na艣laduj膮c g艂os drozda. By艂o to um贸wione has艂o, kt贸re oznacza艂o: 鈥濸rzewa偶aj膮ce si艂y wrog贸w s膮 bardzo blisko. B臋d臋 walczy艂鈥.

Everynne uderzy艂a pi臋tami boki ogiera, kt贸ry skoczy艂 naprz贸d. W nast臋pnej chwili znalaz艂a si臋 u boku Veriasse鈥檃. Zatrzyma艂a si臋 i odwr贸ci艂a w siodle. Niepewnie spojrza艂a na 艣cie偶k臋, kt贸r膮 przyjechali, jakby czeka艂a na pojawienie si臋 Calta.

- Uciekaj! - sykn膮艂 Veriasse, uderzaj膮c otwart膮 d艂oni膮 w zad zwierz臋cia.

- Calt! - krzykn臋艂a Everynne, staraj膮c si臋 zatrzyma膰 i obr贸ci膰 wierzchowca. Jedynie dzi臋ki temu, 偶e by艂a niewprawnym je藕d藕cem, nie pop臋dzi艂a z powrotem 艣cie偶yn膮, wiod膮c膮 po zboczu, kt贸rym si臋 wspinali.

- Nie mo偶emy mu pom贸c! - burkn膮艂 Veriasse. - Ju偶 zdecydowa艂!

Wbi艂 ostrogi w boki klaczy, po czym podjecha艂 do Everynne i schwyci艂 wodze jej konia. Jechali dalej, staraj膮c si臋 utrzyma膰 r贸wne tempo.

Everynne spojrza艂a na m臋偶czyzn臋, zwracaj膮c ku niemu blad膮 twarz os艂oni臋t膮 kapturem. Veriasse przez chwil臋 widzia艂 艂zy p艂yn膮ce z jej ciemnob艂臋kitnych oczu. Dostrzeg艂, 偶e kobieta zmaga si臋 z sob膮, usi艂uj膮c pokona膰 smutek i zak艂opotanie. Skuli艂a si臋 i uchwyciwszy si臋 艂臋ku, pochyli艂a nisko w siodle. Przeprowadzi艂 jej ogiera przez grzbiet g贸ry i po chwili zwierz臋ta zacz臋艂y schodzi膰 obok siebie po stoku. Ostro偶nie st膮pa艂y b艂otnist膮 艣cie偶k膮, gdy偶 ka偶dy nierozwa偶ny krok m贸g艂by spowodowa膰 zrzucenie je藕d藕ca z siod艂a i sko艅czy膰 si臋 jego pewn膮 艣mierci膮.

Veriasse wyci膮gn膮艂 z pochwy karabin zapalaj膮cy i uchwyci艂 go zzi臋bni臋t膮 d艂oni膮. Nad g贸rami poni贸s艂 si臋 przeci膮g艂y skowyt, przenikaj膮cy cia艂o m臋偶czyzny do szpiku ko艣ci. By艂 to agonalny przenikliwy j臋k, kt贸rego nie mog艂a wyda膰 偶adna istota ludzka. Calt stawi艂 czo艂o swoim wrogom. Veriasse wstrzyma艂 oddech, czekaj膮c na nast臋pne wycie i licz膮c na to, 偶e wojownik zdo艂a u艣mierci膰 przynajmniej jeszcze jedn膮 besti膮. Nad g贸rami panowa艂a jednak cisza.

Everynne z wysi艂kiem 艂apa艂a powietrze. Kiedy konie, przemykaj膮c si臋 mi臋dzy pniami czarnych sosen, p臋dzi艂y na spotkanie nadci膮gaj膮cej nocy, z jej gard艂a wyrwa艂o si臋 rozpaczliwe 艂kanie.

Pi臋膰 dni. Znali Calta zaledwie od pi臋ciu dni, a mimo to wojownik odda艂 偶ycie, walcz膮c w s艂u偶bie Everynne. Veriasse nie spodziewa艂 si臋, 偶e ze wszystkich mo偶liwych miejsc, w kt贸rych mogli zaatakowa膰 zdobywcy, potwory wybior膮 w艂a艣nie to, znajduj膮ce si臋 na spokojnej g贸rskiej 艣cie偶ce, w samym sercu niemal dziewiczej krainy Tihrglas. Wszystko wskazywa艂o, 偶e b臋dzie to mi艂a przeja偶d偶ka le艣nymi dr贸偶kami, ale zamiast tego odr臋twia艂y ze smutku i zimna Veriasse musia艂 pochyli膰 si臋 nisko na grzbiecie klaczy i p臋dzi膰 b艂otnistymi szlakami.

M臋偶czyzna by艂 potwornie zm臋czony, ale mimo to nie odwa偶y艂 si臋 zamkn膮膰 oczu. Przez godzin臋 mkn臋li w zapadaj膮cym mroku, smagani kroplami deszczu. W ko艅cu jednak okaza艂o si臋, 偶e konie nie mog膮 biec dalej, gdy偶 w ciemno艣ciach przesta艂y cokolwiek widzie膰. Nawet wtedy Veriasse przynagla艂 je do szybszego marszu, obawiaj膮c si臋, 偶e wkr贸tce dogoni膮 ich zdobywcy. Wreszcie ostatnie drzewa rozst膮pi艂y si臋 na boki i kopyta ko艅skie zadudni艂y po solidnym, drewnianym mo艣cie.

P艂yn膮ca do艂em rzeka niemal wyst臋powa艂a z brzeg贸w. Veriasse krzykn膮艂 i bezlito艣nie przynagli艂 rumaki do biegu. Zatrzyma艂 si臋 dopiero w贸wczas, kiedy znale藕li si臋 po drugiej stronie.

Zeskoczy艂 z siod艂a i zacz膮艂 ogl膮da膰 most. Zbudowano go z ci臋偶kich bali, do kt贸rych przymocowano grube deski. Veriasse nie widzia艂 sposobu, 偶eby zrzuci膰 go w nurty rzeki, tote偶 wystrzeli艂 z karabinu zapalaj膮cego, mierz膮c w deski. O艣lepiaj膮ce bia艂e p艂omienie obj臋艂y co najmniej pi臋膰dziesi膮t metr贸w konstrukcji. Stoj膮ca obok Veriasse鈥檃 klacz szarpn臋艂a si臋 przera偶ona. Jeszcze nigdy nie widzia艂a p艂omieni, wywo艂anych przez 艂adunek chemiczny.

Czuj膮c, 偶e deszcz przem贸k艂 go do suchej nitki, Veriasse pragn膮艂 zosta膰 chocia偶 chwil臋, by si臋 ogrza膰. Zamiast tego odwr贸ci艂 si臋, uj膮艂 wodze wierzchowca Everynne i poprowadzi艂 go dalej.

- Zatrzymajmy si臋 tu - zaproponowa艂a kobieta. - Jestem zm臋czona.

- Nieco dalej przy tej drodze znajduje si臋 nast臋pna osada - odpar艂. - Nie mo偶emy tu stan膮膰, moje dziecko. Jeste艣my tak blisko wr贸t!

Przynagli艂 konie do szybszego marszu, a Everynne nie odpowiedzia艂a; siedzia艂a tylko sztywno w siodle. Po dziesi臋ciu minutach wspi臋li si臋 na nast臋pne wzg贸rze. Na wierzcho艂ku Veriasse zatrzyma艂 si臋, by popatrzy膰 na swoje dzie艂o. Most p艂on膮艂 jak pochodnia, rzucaj膮c na m臋tn膮 wod臋 czerwon膮 po艣wiat臋 i wzniecaj膮c k艂臋by ciemnego dymu.

Na przeciwleg艂ym brzegu rzeki m臋偶czyzna dostrzeg艂 jednak gigantyczn膮 sylwetk臋 zielonosk贸rego zdobywcy, odzianego w szturmow膮 zbroj臋 i spogl膮daj膮cego w przera偶eniu na wezbran膮 rzek臋.


Kiedy Gallen O鈥橠ay mia艂 pi臋膰 lat, jego ojciec zabra艂 go do wdowy Ryan, pragn膮c, 偶eby ch艂opiec wybra艂 jakie艣 koci臋. Tego dnia wdowa powiedzia艂a co艣, co wielokrotnie ocali艂o 偶ycie Gallenowi.

Tamtego ch艂odnego jesiennego poranka w Clere ziemia by艂a przypr贸szona cienk膮 warstw膮 艣wie偶ego 艣niegu. Ojciec Gallena by艂 ubrany w poplamion膮 sk贸rzan膮 opo艅cz臋, a na d艂oniach mia艂 zielone we艂niane r臋kawiczki bez palc贸w. Kiedy pukali do drzwi kobiety, Gallen mocno 艣ciska艂 jego r臋k臋. Wdowa Ryan by艂a tak stara, 偶e wiele dzieci w mie艣cie opowiada艂o na jej temat r贸偶ne historie, nazywaj膮c j膮 czarownic膮 czy twierdz膮c, 偶e pastor utopi艂 jej wszystkich syn贸w za to, 偶e okaza艂y si臋 krasnoludkami.

Mieszka艂a w domu urz膮dzonym w pniu prastarej powykr臋canej sosny, maj膮cym trzydzie艣ci st贸p 艣rednicy i wysokim na dwa pi臋tra. Czarne ga艂臋zie stercz膮ce z pnia przypomina艂y zniszczone r臋ce. Wiele dom贸w w mie艣cie wyros艂o z nasion szyszek tej sosny, ale 偶aden nie by艂 tak przestronny. Czasami znad otoczonej ska艂ami zatoki przylatywa艂y wrony, kt贸re p贸藕niej kraka艂y w ga艂臋ziach starego drzewa. M膮偶 pani Ryan by艂 druciarzem i kiedy znajdowa艂 jakie艣 naczynie nie nadaj膮ce si臋 do naprawy, zabiera艂 je do domu i robi艂 donic臋. Z konar贸w zwiesza艂o si臋 nadal wiele takich okopconych 偶elaznych kocio艂k贸w, a Gallen, patrz膮c na nie, wyobra偶a艂 sobie, 偶e w艂a艣nie w takich kocio艂kach gotuje si臋 dzieci.

Ojciec zastuka艂 w ci臋偶kie wrota. Kor臋 porasta艂 mech. W pewnej chwili ko艂o stopy Gallena prze艣lizgn膮艂 si臋 wielki br膮zowy 艣limak. Kiedy wdowa otworzy艂a wrota, okaza艂o si臋, 偶e jest okryta ci臋偶kim niebieskim szalem. Zaprosi艂a ich do wn臋trza ciep艂ego domu - na kamiennym kominku weso艂o p艂on膮艂 ogie艅 - i usadowi艂a na skrzynce ustawionej obok wyp艂owia艂ej otomany. Kotka wdowy mia艂a siedmioro m艂odych, z kt贸rych ka偶de by艂o innej barwy. Jedno mia艂o na sier艣ci rudobia艂e pasy, dwa inne by艂y brudnobia艂e, a cztery pozosta艂e czarne, je偶eli nie liczy膰 bia艂ych pyszczk贸w i koniuszk贸w 艂apek. Gallen nie mia艂 poj臋cia, kt贸re wybra膰, wi臋c kobieta pozwoli艂a mu zosta膰 i obserwowa膰 je, podczas gdy ona i jego ojciec b臋d膮 rozmawiali.

Gallen przygl膮da艂 si臋 koci臋tom, jednym uchem przys艂uchuj膮c si臋, jak wdowa opowiada historie z czas贸w dzieci艅stwa. Jej ojciec by艂 handlarzem, kt贸ry kiedy艣, my艣l膮c o tym, co b臋dzie robi艂, gdy wycofa si臋 z interesu, kupi艂 w Irlandii siedem wyt艂aczarek oliwek. Zabra艂 tam p贸藕niej reszt臋 rodziny, ale burza zagna艂a go w niego艣cinne strony, gdzie mieszkali dzicy Owenowie - kud艂aci ludzie, kt贸rzy odrzucili chrze艣cija艅stwo i nosili mosi臋偶ne kolczyki przewleczone przez sutki. Dzicy Owenowie zjedli wszystkich cz艂onk贸w jej rodziny, ale j膮 sam膮 uwi臋zili na skalistej wyspie. W ka偶d膮 pe艂ni臋 ksi臋偶yca przyp艂ywali, przywo偶膮c cia艂a zmar艂ych i po偶ywienie, kt贸re pozostawiali w zamian za to, by b艂ogos艂awi艂a trupy. Dop贸ki jedzenie si臋 nie zepsu艂o, kobieta objada艂a si臋 do syta, po czym przez nast臋pne tygodnie g艂odowa艂a. Teren wko艂o by艂 bia艂y od rozrzuconych wsz臋dzie ko艣ci Owen贸w. Prze偶y艂a w ten spos贸b ca艂e lato, mieszkaj膮c w prowizorycznej kryj贸wce pod uko艣nie stercz膮c膮 marmurow膮 p艂yt膮, a kiedy nauczy艂a si臋 p艂ywa膰, po prostu rzuci艂a si臋 w spienione fale i dotar艂a do brzegu.

Kiedy uciek艂a, postanowi艂a wyruszy膰 na zwiedzanie 艣wiata. Widzia艂a pos膮g, w kt贸rym 艣wi臋ty Kelly uwieczni艂 oblicze samego Boga po tym, jak zobaczy艂 je w widzeniu w Gort Ard. Opisa艂a ojcu Gallena wygl膮d rze藕by, nie przedstawiaj膮cej ani kobiety, ani m臋偶czyzny, ani kogo艣 m艂odego, ani starego, i p艂aka艂a, kiedy przypomina艂a sobie pi臋kno tego dzie艂a ludzkich r膮k.

Wdowa Ryan opowiedzia艂a, jak przez wiele dni b艂膮ka艂a si臋 w Pa艂acu Zwyci臋zcy w Droichead Bo, ani razu nie wchodz膮c do tej samej komnaty, a tak偶e jak znalaz艂a tam gar艣膰 szmaragd贸w, kt贸re przele偶a艂y dwie艣cie lat, nie zauwa偶one przez poszukiwaczy skarb贸w.

W pewnej chwili Gallen przesta艂 s艂ucha膰 i powr贸ci艂 do obserwowania koci膮t. Chucha艂 na nie i 艂askota艂 je, a偶 w ko艅cu si臋 obudzi艂y. Przygl膮da艂 si臋, jak przeci膮gaj膮 si臋 i wyruszaj膮 na poszukiwania sutk贸w matki. P贸藕niej zacz膮艂 si臋 z nimi bawi膰, licz膮c na to, 偶e je偶eli nie potrafi dokona膰 wyboru, mo偶e zrobi to jakie艣 koci臋. Male艅stwa nie przywyk艂y jednak do igraszek z ma艂ymi ch艂opcami, wi臋c tylko biega艂y po izbie, bawi膮c si臋 ze sob膮.

Jedno zwr贸ci艂o szczeg贸ln膮 uwag臋 Gallena. Mia艂o rudobia艂膮 sier艣膰 i schowa艂o si臋 w ciemny k膮t, gro藕nie sycz膮c, jakby zobaczy艂o ducha, po czym wskoczy艂o na otoman臋 tak szybko, jakby wilk chcia艂 ugry藕膰 je w ogon. Jeszcze p贸藕niej zacz臋艂o spacerowa膰 po oparciu otomany, pr臋偶膮c grzbiet i je偶膮c sier艣膰. Kiedy Gallen poruszy艂 palcem, koci臋 znieruchomia艂o i zacz臋艂o si臋 przygl膮da膰, gotowe rzuci膰 si臋 do ataku.

Mimo i偶 podoba艂o mu si臋 zachowanie rudzielca, ch艂opiec nie by艂 pewien, czy chcia艂by dosta膰 w艂a艣nie jego. Wdowa nakarmi艂a zwierz臋ta ryb膮, kt贸r膮 cuchn膮艂 teraz oddech kotka. Bardziej podoba艂o si臋 Gallenowi inne koci臋, bia艂e o niebieskich oczach. Kiedy sta艂o si臋 jasne, 偶e ch艂opiec nigdy nie b臋dzie m贸g艂 si臋 zdecydowa膰, wdowa pochyli艂a nad nim pomarszczon膮 twarz i powiedzia艂a co艣, co p贸藕niej wielokrotnie ocali艂o mu 偶ycie:

- We藕 to rude, kt贸re tak figluje. B臋dzie 偶y艂o najd艂u偶ej.

- Sk膮d pani wie? - zapyta艂, przera偶ony, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, czy wdowa rzeczywi艣cie nie jest wied藕m膮 przepowiadaj膮c膮 przysz艂o艣膰.

- Clere jest du偶ym miastem - odpar艂a. - Na nabrze偶u 偶yje sporo sprytnych kocur贸w i poluj膮 na wszystkich rogach ulic. Po mie艣cie je藕dzi tak偶e wiele konnych powoz贸w, kt贸re mog膮 przejecha膰 bezradne koci臋. Ale to rude potrafi dawa膰 sobie rad臋. Popatrz tylko, w jaki spos贸b 膰wiczy umiej臋tno艣ci, kt贸re b臋d膮 mu potrzebne.

Gallen pochwyci艂 koci臋 pulchnymi palcami. Kiedy zwierz膮tko skry艂o si臋 w zakamarkach jego we艂nianej marynarki, wdowa Ryan powiedzia艂a:

- Mo偶esz wiele si臋 nauczy膰 od niego, ch艂opcze. Na tym 艣wiecie spotkasz r贸偶nych ludzi. Niekt贸rzy my艣l膮 tylko o chwili obecnej. 呕yj膮 z dnia na dzie艅, nie zawracaj膮c sobie g艂owy tym, co by艂o wczoraj, ani tym, co si臋 wydarzy jutro. 呕yj膮, aby 偶y膰. Dla nich 偶ycie jest tylko snem. S膮 tacy, co 偶yj膮 tak偶e chwil膮 obecn膮, ale maj膮 bardzo dobr膮 pami臋膰. Cz臋sto uginaj膮 si臋 pod ci臋偶arem zadawnionych uraz albo rozkoszuj膮 wspomnieniami triumf贸w, tak wyblak艂ych, 偶e nikt nie chce wi臋cej o nich s艂ysze膰. Dla nich 偶ycie jest tak偶e snem, ale ubarwionym przesz艂o艣ci膮, od kt贸rej nie potrafi膮 uciec. I jest tak偶e trzeci rodzaj ludzi; ci s膮 podobni do twojego kota. Maj膮 po trzy 偶ycia. Nie tylko tkwi膮 my艣lami w przesz艂o艣ci czy b艂膮kaj膮 si臋 bez celu w tera藕niejszo艣ci, ale tak偶e marz膮 o przysz艂o艣ci. Przygotowuj膮 si臋 na najgorsze i walcz膮, by uczyni膰 ten 艣wiat lepszym. Zapewne to rude koci臋 nigdy nie zostanie zmia偶d偶one przez pow贸z ani zagryzione przez psa, poniewa偶 do wszystkich tych niebezpiecze艅stw ju偶 si臋 przygotowa艂o.

Gallen wzi膮艂 rude koci臋. I rzeczywi艣cie, w ci膮gu nast臋pnych sze艣ciu miesi臋cy wszystkie inne koci臋ta z tego miotu tragicznie zgin臋艂y, zmasakrowane przez psy czy zmia偶d偶one pod ko艂ami powoz贸w, czy te偶 wrzucone do oceanu przez z艂o艣liwych ch艂opc贸w. Ale nie zwierz臋 Gallena. Zdech艂o ze staro艣ci wiele lat p贸藕niej, ale do tego czasu jego w艂a艣ciciel nauczy艂 si臋 od niego wielu rzeczy.

B臋d膮c ch艂opcem, tak偶e mia艂 trzy 偶ycia, ale najbogatsze by艂o to, kt贸rym 偶y艂a jego wyobra藕nia. Podobnie jak jego koci臋, wyobra偶a艂 sobie ka偶de mo偶liwe niebezpiecze艅stwo, po czym stara艂 si臋 go unikn膮膰, i podobnie jak ono, lubi艂 przygody.

Tak wi臋c pewnej letniej nocy, kiedy mia艂 siedemna艣cie lat i szed艂 ciemn膮 drog膮 w towarzystwie s膮siada, Macka O鈥橫ally鈥檈go, ku swojemu zaskoczeniu zosta艂 napadni臋ty przez dw贸ch rozb贸jnik贸w. Obaj rabusie mieli na g艂owach obszerne czarne worki po m膮ce, zakrywaj膮ce ich twarze. Zaatakowali od ty艂u i kiedy jeden mia艂 wbi膰 n贸偶 w cia艂o Macka, rozleg艂 si臋 skrzecz膮cy g艂os sowy. D藕wi臋k ten zabrzmia艂 tak nagle, 偶e zdumiony bandyta odwr贸ci艂 g艂ow臋. Gallen dostrzeg艂 w贸wczas dwa niewielkie otwory wypalone w materiale worka i u艣wiadomi艂 sobie, 偶e przez takie dziurki jest bardzo trudno patrze膰. Chwyci艂 wi臋c oba worki i obr贸ci艂 je na g艂owach z艂oczy艅c贸w w taki spos贸b, 偶e zb贸jcy przestali cokolwiek widzie膰, po czym wyrwa艂 Macka z ich r膮k. W chwil臋 p贸藕niej pozbawi艂 偶ycia obu napastnik贸w.

Kiedy Gallen i Mack przetrz膮sn臋li kieszenie morderc贸w, znale藕li pi臋膰 funt贸w i trzy szylingi. Obaj wr贸cili do Clere, po czym udali si臋 do najbli偶szej piwiarni, gdzie postawili wszystkim kolejk臋. Reszt臋 pieni臋dzy dali karczmarzowi, by pochowa艂 zw艂oki.

W pewnym sensie tak wygl膮da艂 pocz膮tek legendy o 鈥瀎antastycznym鈥 Gallenie O鈥橠ayu, ale nie by艂 to bynajmniej koniec jego historii.

Nie, przypuszczam, 偶e gdyby kto艣 mia艂 opowiedzie膰 wszystko - a historia zas艂uguje na to, 偶eby ci膮gn膮膰 j膮 do ko艅ca - powinien opowiedzie膰 o tym, co wydarzy艂o si臋 po nast臋pnych dw贸ch latach. Gallen sp臋dzi艂 kolejny rok na po艂udniu, ciesz膮c si臋 coraz wi臋ksz膮 s艂aw膮. Zaprzyja藕ni艂 si臋 z czarnym nied藕wiedziem o imieniu Orick i razem z nim pracowa艂 jako stra偶nik chroni膮cy bogatych podr贸偶nych przed bandytami. W tamtych czasach klany rodzinne by艂y bardzo silne i kiedy O鈥橞rienowie nienawidzili Hennesey贸w, a Henneseyowie O鈥橞rien贸w, handlarze tylko z trudem zarabiali na 偶ycie. Nie uzbrojony podr贸偶nik nie m贸g艂 przejecha膰 spokojnie kilkunastu mil, 偶eby kto艣 nie usi艂owa艂 go napa艣膰. Zdarza艂y si臋 jednak jeszcze gorsze rzeczy.


Chodzi艂y s艂uchy, 偶e Gallen w艂asnor臋cznie wyprawi艂 na tamten 艣wiat prawie dwudziestu najr贸偶niejszych rabusi贸w, rzezimieszk贸w i bandyt贸w. Prawd臋 m贸wi膮c, wszyscy z艂oczy艅cy, jacy 偶yli w s膮siednich sze艣ciu hrabstwach, nauczyli si臋, 偶e nie powinni zadziera膰 z m艂odzie艅cem o rozmarzonych oczach i d艂ugich z艂ocistych w艂osach. A s艂awa Gallena ros艂a coraz bardziej.

Tej jesieni jednak otrzyma艂 wiadomo艣膰 o 艣mierci ojca i powr贸ci艂 do domu w Clere, by opiekowa膰 si臋 niedo艂臋偶niej膮c膮 matk膮.

Tak wi臋c tamtej nocy...


Jesienny deszcz jak niecierpliwy s膮siad nie przestawa艂 stuka膰 w szyby okien. Gallen siedzia艂 w piwiarni Mahoneya obok nied藕wiedzia Oricka i przys艂uchuj膮c si臋 pukaniu kropli o szk艂o, mia艂 niejasne przeczucie, 偶e co艣 usi艂uje przedosta膰 si臋 do 艣rodka. Co艣 r贸wnie mrocznego i wielkiego jak sama burza.

Gallen przyszed艂 do piwiarni wieczorem, licz膮c na to, 偶e kto艣 b臋dzie chcia艂 skorzysta膰 z jego us艂ug jako stra偶nika, ale chocia偶 w gospodzie by艂o pe艂no podr贸偶nych, a drogi wok贸艂 Clere podobno roi艂y si臋 od opryszk贸w, nikt jako艣 nie podchodzi艂 do jego stolika. Nikt, dop贸ki Gallen nie pochwyci艂 spojrzenia m臋偶czyzny siedz膮cego przy innym stole, zamo偶nego hodowcy owiec, o kt贸rym kto艣 w An Cochran powiedzia艂, 偶e nazywa si臋 Seamus O鈥機onnor.

Seamus, siedz膮cy w drugim k膮cie sali, uni贸s艂 krzaczaste brwi, jak gdyby pytaj膮c, czy m贸g艂by przysi膮艣膰 si臋 do stolika stra偶nika. Gallen kiwn膮艂 g艂ow膮, a w贸wczas hodowca wsta艂 i ubi艂 szczypt臋 tytoniu w palisandrowej fajce, po czym zbli偶y艂 si臋 do kominka, wyci膮gn膮艂 szczypcami w臋gielek i j膮 zapali艂. Po chwili podszed艂 do niego ojciec Heany, miejscowy pastor, by skorzysta膰 z ognia.

Seamus usiad艂 naprzeciwko Gallena i wygodnie odchyli艂 si臋 na starym krze艣le z drewna orzechowego. Po艂o偶y艂 na blacie sto艂u stopy w czarnych butach i zacz膮艂 ssa膰 fajk臋, nie przejmuj膮c si臋 pe艂nym brzuchem wylewaj膮cym si臋 znad pasa. U艣miechn膮艂 si臋, a m艂odzieniec pomy艣la艂, 偶e m臋偶czyzna wygl膮da po prostu jak mi艂y flak, do kt贸rego doczepiono kilka ko艅czyn i g艂ow臋. Do stolika Gallena podszed艂 tak偶e ojciec Heany, odziany w skromny czarny habit i sprawiaj膮cy wra偶enie wymizerowanego i g艂odnego. Usiad艂 obok Seamusa i tak偶e zacz膮艂 uporczywie ssa膰 cybuch fajki, chc膮c wycisn膮膰 z wilgotnego tytoniu jaki艣 p艂omyk. Ojciec Heany by艂 m臋偶czyzn膮 tak czystym i schludnym, 偶e ludzie w mie艣cie cz臋sto 偶artowali na jego temat, m贸wi膮c: 鈥濸rzecie偶 on jest taki czysty, 偶e mo偶na by艂oby si臋 z nim wyk膮pa膰, u偶ywaj膮c go zamiast myd艂a鈥.

Wkr贸tce obaj m臋偶czy藕ni zacz臋li roztacza膰 wok贸艂 siebie mi艂膮 wo艅 tytoniu i os艂onili si臋 tak膮 chmur膮, 偶e wygl膮dali jak dwa stare smoki spowite w艂asnym dymem.

- A zatem, Gallenie - zacz膮艂 Seamus - wie艣膰 niesie, 偶e pozostaniesz w Clere.

Nie doko艅czy艂 zdania i nie powiedzia艂: 鈥濼eraz, kiedy umar艂 tw贸j ojciec, a twoja matka sta艂a si臋 bezradn膮 wdow膮鈥.

- Aha - przytakn膮艂 Gallen. - Nie b臋d臋 si臋 teraz oddala艂 od domu.

- Z czego b臋dziesz 偶y艂? - zapyta艂 hodowca. - Czy ju偶 o tym my艣la艂e艣?

Gallen wzruszy艂 ramionami.

- Rozgl膮da艂em si臋 tu i tam, a poza tym mam troch臋 oszcz臋dno艣ci. Powinno na jaki艣 czas wystarczy膰. My艣la艂em o tym, 偶eby zaj膮膰 si臋 艂owieniem ryb, ale nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶eby jaka艣 kobieta pokocha艂a kogo艣, kto nimi cuchnie.

- Jasne, a poza tym kowal rozgl膮da si臋 za terminatorem - wtr膮ci艂 si臋 ojciec Heany.

- Widzia艂em si臋 z nim dzisiaj - stwierdzi艂 Gallen, przypominaj膮c sobie, jak rzemie艣lnik unosi艂 tyln膮 nog臋 konia, wsparty plecami o spocony ko艅ski zad. - Prawd臋 m贸wi膮c, wola艂bym by膰 ju偶 raczej ko艅skim zadem, ni偶 pracowa膰, maj膮c g艂ow臋 tak blisko miejsca, z kt贸rego wydostaje si臋 ko艅ski naw贸z.

Seamus i nied藕wied藕 Orick wybuchn臋li 艣miechem, a ojciec Heany z namys艂em pokiwa艂 g艂ow膮.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂. - Sprytny m臋偶czyzna zawsze znajdzie tak膮 prac臋, podczas kt贸rej si臋 nie zabrudzi. - Zmarszczy艂 brwi, jakby nad czym艣 si臋 zastanawia艂, po czym doda艂: - M贸g艂by艣 zosta膰 duchownym.

- 艢wietne zaj臋cie - wtr膮ci艂 basem Orick. Nied藕wied藕 siedzia艂 na pod艂odze, opar艂szy przednie 艂apy o blat sto艂u, i wylizywa艂 dno miski. Na jego pysku wci膮偶 jeszcze by艂o wida膰 troch臋 mleka. - Sam my艣la艂em kiedy艣 o tym, 偶eby zosta膰 pastorem, ale Gallen lekcewa偶y Boga i Jego s艂ugi.

- To nieprawda - sprzeciwi艂 si臋 m艂odzieniec. - Nie mam szacunku tylko dla niekt贸rych os贸b, kt贸re mieni膮 si臋 Jego s艂ugami. Prawd臋 m贸wi膮c, my艣la艂em o tym. Wasza Biblia twierdzi, 偶e B贸g stworzy艂 cz艂owieka na swoje podobie艅stwo. M贸wi te偶, 偶e B贸g jest doskona艂y, ale B贸g stworzy艂 cz艂owieka tylko dobrym. Czy dostatecznie? Mo偶e w贸wczas by艂 rozleniwiony? Zwa偶ywszy na to, 偶e cz艂owiek jest ukoronowaniem Jego dzie艂a, wydaje mi si臋, 偶e m贸g艂 postara膰 si臋 troch臋 bardziej. Jednodniowy jelonek mo偶e na przyk艂ad przeskoczy膰 przez p艂ot wysoki na cztery stopy. Dlaczego tego samego nie potrafi jednodniowe dziecko?

- Ach, b膮d藕 pewien, Gallenie O鈥橠ayu - zacz膮艂 ojciec Heany z ognistym b艂yskiem w oku - 偶e gdyby艣 sta艂 za plecami Boga tego dnia, kiedy stwarza艂 cz艂owieka, i dawa艂 mu dobre rady, my wszyscy byliby艣my lepsi, bogatsi i szcz臋艣liwsi!

Orick nie przestawa艂 wylizywa膰 miski z mlekiem stoj膮cej na stole, ale jego ciemne oczy zdradza艂y, 偶e jest g艂臋boko zamy艣lony.

- Wiesz co, Gallenie - odezwa艂 si臋 rzeczowo - B贸g stworzy艂 istot臋 ludzk膮 s艂ab膮 tylko po to, by nauczy膰 j膮 pokory. Biblia m贸wi, 偶e cz艂owiek 鈥瀦osta艂 uczyniony nieco mniejszym od anio艂贸w鈥. Chyba nie zaprzeczysz, 偶e to prawda. Mo偶e nie b臋dziesz 偶y艂 tyle, co 偶贸艂w, ale z pewno艣ci膮 d艂u偶ej ni偶 ja. Tw贸j umys艂 jest o wiele bystrzejszy ni偶 umys艂 jakiegokolwiek nied藕wiedzia. A twoi ziomkowie, maj膮c domy, statki i marzenia, s膮 bogatsi, ni偶 kiedykolwiek b臋d膮 nied藕wiedzie.

Powiedziane jak przysta艂o na duchownego - pomy艣la艂 Gallen. Niewiele nied藕wiedzi zostawa艂o pastorami, ale m艂odzieniec zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy przypadkiem Orick nie czuje prawdziwego powo艂ania.

- Nie nadaj臋 si臋 na duchownego - o艣wiadczy艂, zwracaj膮c si臋 do ojca Heany鈥檈go. - Za bardzo lubi臋 w臋drowa膰. My艣l臋, 偶e kupi臋 jak膮艣 posiad艂o艣膰, a potem j膮 wydzier偶awi臋. Poza tym chcia艂bym nadal 艣wiadczy膰 ludziom us艂ugi jako stra偶nik i przewodnik. W okolicach nie brakuje skr贸t贸w. B臋d臋 m贸g艂 pracowa膰, nie przestaj膮c opiekowa膰 si臋 matk膮.

Powiedzia艂 to spokojnie, ale kiedy m贸wi艂 o podr贸偶owaniu, nie mia艂 na my艣li chodzenia 偶adnymi skr贸tami. Chcia艂 wyprawi膰 si臋 kt贸rego艣 dnia do Gort Art i popatrze膰 na twarz rze藕by 艣wi臋tego Kelly鈥檈go, przedstawiaj膮cej podobizn臋 Boga, albo wyruszy膰 na wsch贸d do Pa艂acu Zwyci臋zcy w Droichead i poszuka膰 ukrytych skarb贸w. Wiedzia艂 jednak, 偶e na razie musi pozosta膰 w hrabstwie Morgan i nie oddala膰 si臋 od domu bardziej ni偶 o kilka dni drogi.

- Wielkie nieba, ch艂opcze! - odezwa艂 si臋 ojciec Heany. - Twoja s艂awa i tak dotar艂a do miejsc, w kt贸rych nigdy nie by艂e艣. W ci膮gu tygodnia wynios膮 si臋 st膮d wszyscy rozb贸jnicy tego hrabstwa i ju偶 nikt nie b臋dzie musia艂 korzysta膰 z us艂ug stra偶nika! Oka偶e si臋, 偶e jeste艣 swoim najgorszym wrogiem!

Seamus szturchn膮艂 kap艂ana 艂okciem pod 偶ebro, po czym chrz膮kn膮艂.

- Ach, nie wbijaj go w pych臋. Nie jest a偶 tak dobry! - Odwr贸ci艂 si臋 do Gallena. - Ale, prawd臋 m贸wi膮c, ch艂opcze, naprawd臋 chcia艂bym skorzysta膰 z twoich us艂ug. M贸j syn wyjecha艂 wcze艣niej, aby uprzedzi膰 Biddy, 偶e wr贸c臋 do domu troch臋 p贸藕niej, a jeszcze nie jestem ani w po艂owie tak pijany, jak chcia艂bym by膰 za godzin臋. Je偶eli dowieziesz mnie do domu 偶ywego, zap艂ac臋 ci dwa szylingi.

- Dwa szylingi? - powt贸rzy艂 Gallen. By艂a to skromna suma, je偶eli chodzi艂o o op艂acenie us艂ug stra偶nika, ale zd膮偶y艂a zapa艣膰 g艂臋boka noc i by艂o zbyt ciemno i mokro, 偶eby na drodze chcieli czatowa膰 jacy艣 bandyci. Poza tym Gallen mia艂by eskortowa膰 Seamusa tylko cztery mile drog膮 wiod膮c膮 wzg贸rzami z Clere do s膮siedniej wioski, An Cochran. Zapewne musia艂by tylko pilnowa膰, 偶eby hodowca nie spad艂 z siod艂a. - Da mi pan cztery i umowa stoi.

Seamus skrzywi艂 si臋.

- Co takiego? - zapyta艂. - Chyba masz o sobie zbyt wysokie mniemanie! Nie 偶yw urazy, ch艂opcze, ale dla takich fantast贸w nie ma miejsca na tym 艣wiecie. Tak bardzo palisz si臋 do tego, aby zosta膰 ziemianinem, 偶e nawet wyrzuci艂e艣 ju偶 wymy艣lonych dzier偶awc贸w!

- Pi臋膰 szyling贸w - odpar艂 Gallen. - Cztery za moje us艂ugi i jeden za to, 偶e mnie pan zniewa偶y艂.

- Trzy! - o艣wiadczy艂 stanowczo Seamus.

Gallen wytrzyma艂 jego spojrzenie przez kilka chwil, po czym kiwn膮艂 g艂ow膮 na znak zgody. W gospodzie by艂o s艂ycha膰 tylko wycie wichru za oknami i monotonny 艂oskot ubijaka w maselnicy. Pomywaczka, s艂odka szesnastoletnia Maggie Flynn, ubija艂a zazwyczaj 艣wie偶e mas艂o o 艣wicie, ale dzisiaj widz膮c nadje偶d偶aj膮cych tylu podr贸偶nych, postanowi艂a zrobi膰 to troch臋 wcze艣niej. Maggie mia艂a ciemnorude w艂osy i jeszcze ciemniejsze oczy, a na jej czole perli艂y si臋 drobniutkie kropelki potu. Ujrza艂a, 偶e Gallen na ni膮 patrzy, i odpowiedzia艂a mu zalotnym u艣miechem.

Seamus mrugn膮艂 do ojca Heany鈥檈go i powiedzia艂:

- Ach, ojcze, nie ma niczego lepszego ni偶 to, prawda? Poleniuchowa膰 troch臋 po porz膮dnej kolacji, prawda?

- Masz racj臋 - zgodzi艂 si臋 duchowny. - Chyba nie ma.

- Nie. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 - odpar艂 hodowca, wypuszczaj膮c chmur臋 b艂臋kitnego dymu. - Chyba 偶e jeste艣 we w艂asnym domu, palisz ulubion膮 fajk臋, twoja s艂odka 偶onka siedzi ci na kolanach, a wszystkie drogie male艅stwa smacznie 艣pi膮 w 艂贸偶eczku.

Seamus zn贸w mrugn膮艂 do kap艂ana, jakby zach臋caj膮c go, by si臋 sprzeciwi艂, i nie przejmuj膮c si臋 wcale tym, 偶e duchownego obowi膮zywa艂 celibat. Ojciec Heany jednak tylko ssa艂 z namys艂em fajk臋, jakby zastanawia艂 si臋 nad odpowiedzi膮.

- Ach tak, 偶ona - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Jestem pewien, 偶e masz racj臋.

- Gdybym by艂 m艂odzie艅cem jak Gallen - ci膮gn膮艂 Seamus - i powr贸ci艂 do miasta, 偶eby osi膮艣膰 na sta艂e, rozejrza艂bym si臋 za 偶on膮. Uzna艂bym niemal za obowi膮zek, 偶eby znale藕膰 i po艣lubi膰 jak膮艣 mi艂膮 dziewczyn臋 pochodz膮c膮 z hrabstwa Morgan.

Gallen zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, do czego zmierza Seamus. Hodowca mia艂 w domu na farmie kilka m艂odych c贸rek, ale najstarsza by艂a zaledwie czternastolatka. I chocia偶 po艣lubienie tak m艂odej dziewczyny nie by艂o niczym niezwyk艂ym, Gallen nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰, 偶eby Seamus m贸wi艂 o tym tylko jako o 鈥瀘bowi膮zku鈥. Chyba 偶e jaki艣 inny ch艂opak zrobi艂 brzuch jednej z jego c贸rek i uciek艂 w szeroki 艣wiat, a hodowca rozpaczliwie usi艂owa艂 znale藕膰 dla niej m臋偶a.

Ojciec Heany zapewne tak偶e usi艂owa艂 poj膮膰, o co mo偶e chodzi膰 Seamusowi, gdy偶 powiedzia艂:

- Teraz, kiedy poruszy艂e艣 ten temat, przypomnia艂em sobie o tej Mary Gili z Gort Obhiann, kt贸rej m膮偶 zosta艂 kopni臋ty przez konia. Pozostawi艂 j膮 samiute艅k膮 z tr贸jk膮 ma艂ych dzieciak贸w. Biedne sieroty! Gdybym ja rozgl膮da艂 si臋 za 偶on膮, z pewno艣ci膮 odwiedzi艂bym Mary. Co to za urodziwa dziewczyna! Po prostu pi臋kna! I z pewno艣ci膮 jej ma艂偶onek nie by艂by bezdzietny.

- Tak, jest naprawd臋 pi臋kna - przyzna艂 Seamus. - Ale m贸wiono mi, 偶e g艂upia jak sosnowa szyszka. Mo偶liwe, 偶e pewnego dnia wpadnie do studni albo przezi臋bi si臋 od zbyt d艂ugiego stania na deszczu, a w贸wczas jej m膮偶 zostanie wdowcem.

- Hmmm? - zdziwi艂 si臋 ojciec Heany, unosz膮c brwi.

- Jest jeszcze Gwen Alice O鈥橰ourke - ci膮gn膮艂 m臋偶czyzna. - M膮dra i pracowita jak pszcz贸艂ka.

- Nie, nie! - Ojciec Heany wyci膮gn膮艂 przed siebie r臋ce i rozczapierzy艂 palce, jakby chcia艂 zas艂oni膰 si臋 przed ciosem. - Nie mo偶esz swata膰 tego ch艂opca ze swoj膮 brzydk膮 siostrzenic膮. To by艂by grzech. Jest do艣膰 mi艂a, ale z tymi ko艅skimi z臋bami...

- Co艣 takiego! - 偶achn膮艂 si臋 Seamus z udawanym przera偶eniem. - Nawet nie wa偶 si臋 m贸wi膰 o niej w taki spos贸b!

- B臋d臋 m贸wi艂. Nie w膮tpi臋, 偶e B贸g przyzna mi racj臋. Dziewczyna ma z臋biska r贸wnie niebezpieczne jak k艂y dzika. Jestem pewien, 偶e je偶eli Gallen rozgl膮da si臋 za mi艂膮 pann膮, znajd膮 si臋 dla niego jakie艣 inne.


- Jest przecie偶 jeszcze Maggie - odezwa艂 si臋 Seamus, mrugaj膮c porozumiewawczo okiem, a Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e hodowca my艣la艂 o niej od samego pocz膮tku. Maj膮c i Gallena, i Maggie siedz膮cych tak blisko siebie, m贸g艂 dr臋czy膰 oboje r贸wnocze艣nie. Nikt w mie艣cie nie m贸g艂 nie widzie膰 spojrze艅, jakie wymieniali, a ca艂kiem niedawno Gallen doszed艂 do wniosku, 偶e Maggie by艂a dziewczyn膮, kt贸r膮 kiedy艣 chcia艂by poj膮膰 za 偶on臋. - Maggie ma wszystko, czego trzeba. Jest sprytna, pi臋kna i pracuje za trzech.

- To prawda, to prawda - przytakn膮艂 ojciec Heany.

- A jaka pi臋kna! - ci膮gn膮艂 Seamus. - Wi臋cej m臋偶czyzn przychodzi tu, by popatrzy膰 na Maggie, ni偶 kiedykolwiek wpada艂o na piwo! Gdyby kt贸ry艣 ch艂opak zdecydowa艂 si臋 j膮 po艣lubi膰, doprowadzi艂by Johna Mahoneya do ruiny. Z pewno艣ci膮 w ca艂ym hrabstwie Morgan nie znajdziesz nikogo lepszego od Maggie Flynn.

- Ale... - westchn膮wszy, zacz膮艂 ojciec Heany - jest za m艂oda. Biedaczka ma dopiero szesna艣cie lat.

Powiedzia艂 to tak zdecydowanie, 偶e Gallen od razu zrozumia艂, i偶 nie jest to przelotna uwaga, ale wyrok. Duchowny powtarza艂 przy nim na g艂os to, o czym inni ludzie w mie艣cie m贸wili w cztery oczy.

- Za m艂oda? - zdziwi艂 si臋 Seamus. - Uko艅czy szesna艣cie lat za dwa miesi膮ce!

- Szesna艣cie, uko艅czone czy nie, to za ma艂o, stanowczo za ma艂o - o艣wiadczy艂 ojciec Heany. - Po艣lubienie tak m艂odej dziewczyny graniczy艂oby z grzechem, a ja nigdy nie udzieli艂bym im 艣lubu! Je偶eli chcesz zna膰 moje zdanie - a jestem pewien, 偶e w tym wypadku pisma m贸wi膮 to samo - uwa偶am, 偶e o wiele odpowiedniejszym wiekiem do zam膮偶p贸j艣cia jest osiemna艣cie. Ale gdyby艣 kaza艂 czeka膰 kobiecie, a偶 uko艅czy dwadzie艣cia, wydaje mi si臋, 偶e pope艂ni艂by艣 inny grzech i w贸wczas powiniene艣 by膰 publicznie wych艂ostany za to, 偶e kaza艂e艣 pannie tak d艂ugo czeka膰.

Seamus uni贸s艂 brwi i rzuci艂 Gallenowi spojrzenie, m贸wi膮ce: Nie mo偶na si臋 sprzecza膰 z klech膮, po czym dopi艂 reszt臋 piwa z kufla. Maggie wsta艂a, 偶eby wzi膮膰 go i nape艂ni膰 na nowo, ale Seamus odp臋dzi艂 j膮 machni臋ciem r臋ki.

- A wi臋c taki masz pogl膮d na t臋 spraw臋 - mrukn膮艂. Wsta艂 od stolika, podci膮gn膮艂 spodnie i niepewnie podszed艂 do baru. - No c贸偶, mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e w tym k膮cie zrobi艂o si臋 bardzo zimno, wi臋c chyba usi膮d臋 bli偶ej kominka i zostawi臋 m艂odych samych.

Seamus ponownie nape艂ni艂 kufel, po czym usiad艂 przy stoliku ustawionym bli偶ej ognia. Po chwili do艂膮czyli do niego ojciec Heany i Orick. Duchowny wyj膮艂 skrzypce i zacz膮艂 wygrywa膰 jak膮艣 偶a艂osn膮 melodi臋, odpowiedni膮 do ponurego nastroju d偶d偶ystej nocy. Maggie usiad艂a obok Gallena. M艂odzieniec obj膮艂 j膮 ramieniem, a dziewczyna, ujrzawszy, 偶e Seamus jest odwr贸cony ty艂em, rozejrza艂a si臋 ukradkiem na boki, chc膮c upewni膰 si臋, 偶e nikt inny nie patrzy, a potem lekko ugryz艂a Gallena w ucho.

- Gallenie O鈥橠ayu - powiedzia艂a porywczo. - Dlaczego nie mia艂by艣 przyj艣膰 na g贸r臋 do mojego pokoju? Pozwoli艂abym ci poigra膰 ze mn膮 na puchowej poduszce; m贸g艂by艣 tak偶e z臋bami zdj膮膰 moje ubranie.

- Co takiego? - odpar艂 szeptem, czuj膮c pulsowanie krwi w uszach. - Chyba 偶artujesz! Przecie偶 mog艂aby艣 mie膰 od tego dziecko. Chyba w tak m艂odym wieku nie chcia艂aby艣 opiekowa膰 si臋 bachorami.

- Jestem wystarczaj膮co doros艂a, by gotowa膰 i sprz膮ta膰 od 艣witu do zachodu s艂o艅ca - odpar艂a. - Obs艂uguj臋 brudnych 偶ebrak贸w, kt贸rzy maj膮 mnie za nic i s膮 tak niechlujni, 偶e wskakuj膮 do 艂贸偶ek w zab艂oconych buciorach! Zajmowanie si臋 m臋偶em i gromadk膮 s艂odkich male艅stw by艂oby po tym wszystkim prawdziwym odpoczynkiem.

- Ach, Maggie - westchn膮艂 Gallen. - S艂ysza艂a艣, co m贸wi艂 ojciec Heany. Poczekaj jeszcze rok czy dwa, a偶 doro艣niesz.

- Zapewne nie wiesz, Gallenie O鈥橠ayu, ale prawie wszyscy m臋偶czy藕ni w tych stronach uwa偶aj膮, 偶e jestem dostatecznie doros艂a. Powiniene艣 obejrze膰 moje po艣ladki. Szczypano je tyle razy, 偶e teraz wygl膮daj膮, jakbym siedzia艂a na misce czarnych porzeczek.

Gallen wiedzia艂, 偶e dziewczyna go ostrzega. Jej s艂owa mia艂y oznacza膰, 偶e albo zacznie po艣wi臋ca膰 jej wi臋cej uwagi, albo ona znajdzie kogo艣 innego, kto to zrobi. Wiedzia艂, 偶e nie b臋dzie musia艂a daleko szuka膰. Wyj膮艂 z kieszeni gruby d臋bowy kijek i zacz膮艂 go r贸wnocze艣nie 艣ciska膰 i zgina膰, chc膮c w ten spos贸b wzmocni膰 nadgarstki. Na karku czu艂 ciep艂o jej oddechu.

- Hmmm - zamrucza艂. - Mo偶e jednak powinienem zobaczy膰 te po艣ladki.

- Nie jeste艣 przesadnie religijny, prawda? - zapyta艂a. - Nie chcia艂abym, 偶eby艣 pomy艣la艂, 偶e tylko chc臋 si臋 z tob膮 艂ajdaczy膰. Je偶eli wola艂by艣 najpierw z艂o偶y膰 par臋 obietnic w obecno艣ci pastora...

- Nie, to nie o to chodzi - zapewni艂 j膮 Gallen, chocia偶 najwa偶niejszy problem stanowi艂o w艂a艣nie ma艂偶e艅stwo. Maggie by艂a taka m艂oda, 偶e 偶aden uczciwy m臋偶czyzna nie m贸g艂by si臋 jej o艣wiadczy膰, a dziewczyna nie mog艂a znie艣膰 my艣li jeszcze o dw贸ch latach pracy. Co innego, gdyby przez przypadek zasz艂a w ci膮偶臋, gdy偶 w贸wczas ludzie w mie艣cie przymkn臋liby na to oczy i robili wszystko, by przyspieszy膰 termin 艣lubu. Gallen uwa偶a艂 co najmniej za nienormaln膮 sytuacj臋, w kt贸rej miasto uzna艂oby przymusow膮 ceremoni臋 za co艣 bardziej honorowego ni偶 uczciwe zar臋czyny. - Gdybym o艣wiadczy艂 ci si臋 ju偶 teraz - powiedzia艂 - na d艂u偶sz膮 met臋 wyrz膮dzi艂oby to nam krzywd臋.

- W jaki spos贸b?

- Zastanawiam si臋 nad karier膮 polityczn膮 - odpar艂. - Ojciec Heany ma racj臋. Nigdy nie zarabiana 偶ycie, je偶eli b臋d臋 tylko s艂u偶y艂 miejscowym ludziom jako p艂atny stra偶nik. Zabi艂em zbyt wielu rozb贸jnik贸w. Postanowi艂em, 偶e w przysz艂ym roku powinienem ubiega膰 si臋 o urz膮d szeryfa. Nie zrobi臋 tego jednak, je偶eli b臋d臋 igra艂 z tob膮 w 艂贸偶ku. To przynios艂oby wstyd i mnie, i tobie. B艂agam ci臋, zaczekaj, a偶 doro艣niesz.

- Czy mam to traktowa膰 jako obietnic臋? - zapyta艂a Maggie, napinaj膮c mi臋艣nie ramion pod d艂oni膮 Gallena. - Czy mo偶e tylko w tak uprzejmy spos贸b dajesz mi do zrozumienia, 偶ebym sobie posz艂a?

Gallen spojrza艂 w jej ciemnobr膮zowe oczy, tak ciemne, 偶e niemal czarne. Czu艂 wo艅 jej potu, przebijaj膮c膮 si臋 przez zapach bzowych pachnide艂. Na dworze zawodzi艂 porywisty wicher, a krople deszczu, zapewne zmieszanego ze 艣niegiem, zab臋bni艂y w szyby ze zdumiewaj膮c膮 si艂膮, a偶 oboje odwr贸cili g艂owy, by spojrze膰 w okno. Rama grzechota艂a tak g艂o艣no, jakby kto艣 za ni膮 szarpa艂. Gallen odwr贸ci艂 si臋 do Maggie.

- Jeste艣 s艂odk膮 dziewczyn膮, Maggie Flynn - oznajmi艂. - B艂agam ci臋, daj mi troch臋 czasu.

Maggie odsun臋艂a si臋 od niego rozczarowana, a mo偶e te偶 i ura偶ona. Nie o艣wiadczy艂 si臋 jej, a ona chcia艂a, by to zrobi艂, nawet gdyby ta deklaracja mia艂a by膰 nieformalna.

Nagle drzwi gospody si臋 otworzy艂y i do 艣rodka zacz臋艂y wpada膰 strugi deszczu. W pierwszej chwili Gallen pomy艣la艂, 偶e w ko艅cu wichurze uda艂o si臋 pokona膰 op贸r wr贸t, ale po chwili na progu stan膮艂 ociekaj膮cy wod膮 nieznajomy. By艂 to wysoki m臋偶czyzna, odziany w br膮zow膮 we艂nian膮 opo艅cz臋 z kapturem i buty do konnej jazdy. Nosi艂 dwa przypasane miecze: jeden dziwny, d艂ugi, prosty, z niezwyk艂膮 r臋koje艣ci膮 chroni膮c膮 palce, i drugi, tej samej d艂ugo艣ci, ale zakrzywiony. Nieznajomy, nie chowaj膮c podczas takiej ulewy mieczy pod p艂aszczem, ryzykowa艂, 偶e ostrza zardzewiej膮, ale dzi臋ki temu zawsze mia艂 bro艅 pod r臋k膮.

Tylko kto艣, kto zarabia艂 na 偶ycie pos艂uguj膮c si臋 broni膮, m贸g艂 nosi膰 miecze w taki spos贸b.

Wszyscy go艣cie w piwiarni wpatrywali si臋 w przybysza. Musia艂 podr贸偶owa膰 noc膮 co najmniej od pi臋ciu godzin, a to oznacza艂o, 偶e mia艂 jak膮艣 piln膮 spraw臋 do za艂atwienia. Poza tym zatrzyma艂 si臋 na progu i nie zdejmuj膮c kaptura, w milczeniu lustrowa艂 wszystkich siedz膮cych w sali. Gallen si臋 zastanawia艂; czy obcy m臋偶czyzna nie jest przypadkiem banit膮. Spos贸b post臋powania dowodzi艂, 偶e nie chcia艂, aby kto艣 z mieszka艅c贸w miasta widzia艂 jego twarz, ale oczy, czujnie taksuj膮ce ka偶dego po kolei, wskazywa艂y na to, 偶e jest raczej my艣liwym ni偶 zwierzyn膮.

W ko艅cu wszed艂 do sali, ale zatrzyma艂 si臋 obok drzwi, by do 艣rodka mog艂a wej艣膰 szczup艂a, przemoczona do suchej nitki kobieta. Ona tak偶e sta艂a przez chwil臋 nieruchomo na progu, dumnie unosz膮c g艂ow臋 okryt膮 kapturem. Gallen, widz膮c napi臋cie na twarzy nieznajomego, domy艣li艂 si臋, 偶e musi by膰 stra偶nikiem albo s艂ug膮 niewiasty. Kobieta mia艂a na sobie jaskrawoniebieski p艂aszcz z wyhaftowanymi z艂ot膮 nici膮 kr贸likami i lisami. Pod pach膮 trzyma艂a niewielki palisandrowy futera艂 na harf臋. Przez chwil臋 si臋 waha艂a, po czym wesz艂a, a w贸wczas kaptur zsun膮艂 si臋 z jej g艂owy.

By艂a najpi臋kniejsz膮 kobiet膮, jak膮 Gallen kiedykolwiek widzia艂. Nie najbardziej zmys艂ow膮 czy uwodzicielsk膮, ale w艂a艣nie najpi臋kniejsz膮. Nie mog艂a liczy膰 wi臋cej ni偶 dwadzie艣cia lat i nosi艂a si臋 jak ksi臋偶niczka albo kr贸lowa. Mia艂a kruczoczarne w艂osy, przypominaj膮ce barw膮 najczarniejsze bezgwiezdne niebo. Wysuni臋ty podbr贸dek 艣wiadczy艂 o stanowczo艣ci, a sk贸ra mia艂a kremow膮 barw臋. Na twarzy malowa艂o si臋 wyczerpanie, ale ciemnoniebieskie oczy by艂y czujne i b艂yszcz膮ce. Gallen przypomnia艂 sobie s艂owa starej pie艣ni: 鈥濲ej oczy rozpalaj膮 ogie艅, przy kt贸rym mo偶e si臋 ogrza膰 samotny m臋偶czyzna鈥.

Maggie 偶artobliwie uderzy艂a Gallena w szcz臋k臋 i powiedzia艂a:

- Gallenie O鈥橠ayu, je偶eli wywalisz j臋zyk jeszcze troch臋 dalej, b臋dziesz musia艂 tylko nim pomacha膰, a oczy艣cisz b艂oto z but贸w.

Wsta艂a i zwr贸ci艂a si臋 do nowych go艣ci:

- Witajcie w naszej gospodzie. Wejd藕cie i usi膮d藕cie przy kominku, ogrzejcie si臋 i wysuszcie ubrania. Czy chcieliby艣cie dosta膰 kolacj臋, a mo偶e tak偶e pok贸j na noc?

- Podobno gdzie艣 niedaleko znajduje si臋 staro偶ytny 艂uk z wyrytymi dziwnymi znakami. Nazywa si臋 Geata na Chruinne. S艂ysza艂a艣 o nim? - Wysoki nieznajomy odezwa艂 si臋 na tyle g艂o艣no, 偶eby us艂yszeli go wszyscy w sali. W jego g艂osie zabrzmia艂 dziwny akcent.

Do tej pory wszyscy inni go艣cie s艂uchali, ale udawali zaj臋tych w艂asnymi sprawami. Teraz jednak nadstawili uszu, jakby tkni臋ci podejrzeniem.

Gallen zastanawia艂 si臋, czy podr贸偶nicy nie s膮 poszukiwaczami przyg贸d, kt贸rzy wyprawili si臋, by zobaczy膰 cuda i dziwy tego 艣wiata. Czasami tacy ludzie przybywali w te strony, by zobaczy膰 Geata na Chruinne.

- Znam to miejsce - odpar艂a podejrzliwie Maggie, spogl膮daj膮c prosto w oczy przybysza. - Jak zreszt膮 wszyscy w tych okolicach.

- Czy 艂atwo si臋 tam dosta膰? Czy dotarliby艣my tam jeszcze tej nocy, gdyby艣my tylko co艣 zjedli i troch臋 odpocz臋li?

- Nikt nie zbli偶a si臋 do 艂uku po zapadni臋ciu zmroku - oznajmi艂a niepewnie Maggie. - Ludzie powiadaj膮, 偶e jest nawiedzony. Mo偶na stan膮膰 pod nim w upalny dzie艅 i czu膰, jak promieniuje od niego lodowaty ch艂贸d. Poza tym znajduje si臋 w g艂臋bi lasu, w miejscu, kt贸re zwie si臋 Coille Sidhe. Nie mo偶ecie i艣膰 tam w nocy.

- Zap艂ac臋 temu, kto odwa偶y si臋 by膰 naszym przewodnikiem - zaproponowa艂 m臋偶czyzna.

- No c贸偶 - odrzek艂a Maggie. - Je偶eli zechce pan poczeka膰 do rana, w mie艣cie znajdzie si臋 kilku ch艂opc贸w, kt贸rzy znaj膮 drog臋.

- Nie. To nie mog膮 by膰 ch艂opcy - o艣wiadczy艂 przybysz, podchodz膮c do Maggie. - Potrzebuj臋 m臋偶czyzny, dzielnego wojownika. Kogo艣, kto b臋dzie umia艂 si臋 broni膰.

Maggie zerkn臋艂a na Gallena, ale w jej spojrzeniu kry艂 si臋 niepok贸j. Prawd臋 m贸wi膮c, niewielu ludzi z miasta odwiedza艂o ruiny zwane Geata na Chruinne, czyli Wrota 艢wiata. A tylko jeden z nich umia艂 walczy膰.

Gallen nie by艂 pewien, czy mo偶e zaufa膰 tym dobrze uzbrojonym i tajemniczym ludziom. Nie m贸g艂 jednak przepu艣ci膰 okazji zarobienia cho膰by skromnej sumy. Kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Rano mo偶e was tam zaprowadzi膰 Gallen O鈥橠ay - rzek艂a Maggie, wskazuj膮c g艂ow膮 m艂odzie艅ca.

Zakapturzony m臋偶czyzna spojrza艂 na Gallena i zapyta艂:

- Czy jeste艣 wojownikiem?

Podszed艂 do jego stolika, nie zsuwaj膮c kaptura.

- Jest uzbrojonym stra偶nikiem - pochwali艂a si臋 Maggie - i zabi艂 ponad dwudziestu rozb贸jnik贸w. Lepszego nie ma w tych stronach.

Kiedy nieznajomy podszed艂 bli偶ej, Gallen zwr贸ci艂 uwag臋 na b艂yszcz膮ce niebieskie oczy i ciemnoblond w艂osy, przypr贸szone siwizn膮 na skroniach. M臋偶czyzna spogl膮da艂 na Gallena, jakby wcale go nie widzia艂.

Nagle przybysz, nawet nie mrugn膮wszy powiek膮, wyci膮gn膮艂 miecz i zamachn膮艂 si臋, mierz膮c w g艂ow臋 m艂odzie艅ca. Gallen zerwa艂 si臋 z krzes艂a i pochwyci艂 nadgarstek napastnika. R贸wnocze艣nie wbi艂 paznokcie w jego nerwy mi臋dzy ko艣ci膮 strza艂kow膮 a 艂okciow膮, by po chwili wykr臋ci膰 r臋k臋 trzymaj膮c膮 miecz. Wiedzia艂, 偶e ten chwyt wywo艂a spazm b贸lu i zmusi m臋偶czyzn臋 do rozwarcia palc贸w. I rzeczywi艣cie, miecz napastnika przeci膮艂 powietrze w ca艂kiem innym miejscu, a p贸藕niej nieszkodliwie wypad艂 z d艂oni i z g艂uchym stukiem wyl膮dowa艂 na blacie sto艂u. Gallen nie przestawa艂 jednak wykr臋ca膰 r臋ki, a偶 m臋偶czyzna znalaz艂 si臋 obok niego, chocia偶 musia艂 stan膮膰 na czubkach palc贸w. Nieznajomy kiwn膮艂 g艂ow膮 i powiedzia艂:

- Dobra robota. Masz refleks jak kot, a poza tym, je偶eli znasz takie chwyty, musia艂e艣 uczy膰 si臋 anatomii.

Gallen pu艣ci艂 m臋偶czyzn臋, zdumiony tym, 偶e napastnik chcia艂 tylko go wypr贸bowa膰. S艂awa o czynach Gallena rozesz艂a si臋 tak daleko, 偶e rzadko kt贸ry nowy chlebodawca zawraca艂 sobie g艂ow臋 sprawdzaniem jego umiej臋tno艣ci.

M艂oda kobieta w niebieskim p艂aszczu spojrza艂a na Gallena, po czym pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie ten - powiedzia艂a. - Jest za niski.

- Wzrost o niczym nie 艣wiadczy - sprzeciwi艂 si臋 Gallen, wytrzymuj膮c jej spojrzenie. - Si艂a m臋偶czyzny kryje si臋 w jego g艂owie.

- My艣l臋 jednak, 偶e gdyby zamachn膮艂 si臋 mieczem przeciwnik ci臋偶szy od ciebie o sto funt贸w, nie zdo艂a艂by艣 obroni膰 si臋 przed ciosem.

Gallen z trudem rozumia艂 jej s艂owa. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e kobieta, podobnie jak jej towarzysz, wypowiada je w dziwny spos贸b, jakby mia艂a usta pe艂ne syropu. Dziwi艂 go tak偶e jej akcent.

- Mia艂em sze艣膰 lat, kiedy zacz膮艂em 膰wiczy膰, 偶eby wzmocni膰 nadgarstek - powiedzia艂. - Ju偶 w贸wczas wiedzia艂em, 偶e b臋d臋 musia艂 broni膰 si臋 przed ciosami wy偶szych i silniejszych. My艣l臋, 偶e m臋偶czyzna mo偶e sta膰 si臋 tym, kim zechce. Przypuszczam te偶, 偶e my艣l膮c tak, sta艂em si臋 silniejszy i wy偶szy, ni偶 jestem naprawd臋.

- Nie mamy wyboru - oznajmi艂 nieznajomy. Potrz膮sn膮艂 r臋k膮, by u艣mierzy膰 b贸l, po czym si臋gn膮艂 po miecz. - Ma bardzo silne palce... silniejsze ni偶 moje.

Kobieta w niebieskim p艂aszczu otworzy艂a usta ze zdziwienia, a potem lekko si臋 u艣miechn臋艂a.

- Mam ju偶 prac臋 na t臋 noc - odezwa艂 si臋 Gallen. - Ale b臋d臋 m贸g艂 zaprowadzi膰 was o 艣wicie. Wrota s膮 niedaleko st膮d, jakie艣 pi臋膰 mil.

Przybysz przez chwil臋 rozmawia艂 z Maggie. Kiedy wynaj膮艂 pokoje i poprosi艂, by przyniesiono do nich kolacj臋, razem z towarzyszk膮 zacz膮艂 wchodzi膰 po schodach. W pewnej chwili jednak przystan膮艂.

- Przybywamy z po艂udnia, z Baile Sean - powiedzia艂. - Jest tam taki du偶y most. Ledwo zd膮偶yli艣my przej艣膰, kiedy trafi艂 w niego piorun. Przypuszczam, 偶e b臋dziecie chcieli powiadomi膰 o tym ojc贸w miasta.

Kilku go艣ci j臋kn臋艂o z przera偶enia. Zgodnie z obowi膮zuj膮cym prawem oba miasta powinny teraz po艂膮czy膰 si艂y i zaj膮膰 si臋 napraw膮 mostu. By艂a to niewdzi臋czna, uci膮偶liwa praca.

Gallen wiedzia艂, 偶e nie mo偶e pozwoli膰 m艂odej kobiecie, jego nowej pracodawczyni, odej艣膰 bez podania nazwiska.

Przez sekund臋 si臋 zastanawia艂, co powinien powiedzie膰, gdyby by艂 najwspanialszym kochankiem na 艣wiecie. Kobieta podj臋艂a w臋dr贸wk臋 w g贸r臋 schod贸w, a wi臋c nie mia艂 du偶o czasu do namys艂u. Wiedzia艂 tylko, 偶e najwspanialszy kochanek na 艣wiecie nie waha艂by si臋 ani chwili.

Wsta艂 i g艂o艣no powiedzia艂:

- Moja pani?

Nieznajomi natychmiast si臋 zatrzymali, a kobieta odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na niego z g贸ry.

- Kiedy wchodzi艂a pani do sali i kaptur zsun膮艂 si臋 z pani g艂owy, zobaczy艂em twoj膮 twarz i poczu艂em si臋 tak, jakbym ujrza艂 poranne s艂o艅ce wychylaj膮ce si臋 ponad szczyty g贸r po ponurej, ulewnej nocy - ci膮gn膮艂 Gallen. - Jeste艣my ciekawskimi lud藕mi i my艣l臋, 偶e mog臋 w imieniu wielu os贸b zapyta膰, czy nie zechcia艂aby艣 pani powiedzie膰, jak si臋 nazywasz?

To kr贸tkie przem贸wienie zabrzmia艂o tak s艂odko i kwieci艣cie, 偶e sam Gallen niemal czu艂 mi贸d, 艣ciekaj膮cy z j臋zyka. Z bij膮cym sercem sta艂, czekaj膮c na odpowied藕.

Kobieta u艣miechn臋艂a si臋 do niego. Przez kilka sekund wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 zastanawia. Jej opiekun sta艂 czujnie o dwa stopnie wy偶ej, ale nie patrzy艂 na Gallena. W ko艅cu odpar艂a:

- Nie.

Odwr贸ci艂a si臋 i oboje zn贸w ruszyli schodami, a kiedy dotarli na pi臋tro, skr臋cili za r贸g i znikn臋li. Gallen O鈥橠ay usiad艂 na krze艣le i spogl膮da艂 za nimi. Mia艂 wra偶enie, 偶e jego serce wywin臋艂o koz艂a albo nawet si臋 zatrzyma艂o. Ostatnich kilku go艣ci, kt贸rzy jeszcze zostali w gospodzie, popatrzy艂o na niego i zachichota艂o. Na twarzy m艂odzie艅ca zacz膮艂 pojawia膰 si臋 rumieniec wstydu.

Maggie szybko na艂o偶y艂a jedzenie na dwa talerze i postawi艂a je na tacy, 偶eby zanie艣膰 na g贸r臋. Odwr贸ci艂a si臋 jednak, wr贸ci艂a do Gallena i na chwil臋 postawi艂a tac臋 na blacie sto艂u.

- Biedne, odtr膮cone male艅stwo! - powiedzia艂a. - I pomy艣le膰, 偶e potraktowa艂a ci臋 w taki spos贸b!

Pochyli艂a si臋 i wycisn臋艂a na jego ustach d艂ugi, nami臋tny poca艂unek.

Gallen domy艣la艂 si臋, 偶e dziewczyna jest rozgniewana i ura偶ona. Przypomnia艂 sobie tak偶e, 偶e przezornie nie z艂o偶y艂 jej 偶adnej obietnicy. Lekko obj膮艂 j膮, kiedy go ca艂owa艂a, ale Maggie wyprostowa艂a si臋 i wymierzy艂a mu policzek. P贸藕niej schwyci艂a tac臋, odwr贸ci艂a si臋 i ruszy艂a ku schodom, z u艣miechem ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋.

M艂odzieniec opar艂 brod臋 na d艂oniach i siedzia艂 sam przy stoliku, czuj膮c si臋 g艂upio, dop贸ki Seamus nie zacz膮艂 艣piewa膰, a deszcz na dworze nie przesta艂 b臋bni膰 o szyby. Zrozumia艂 w贸wczas, 偶e czas wyrusza膰 w drog臋. Pom贸g艂 hodowcy wsta膰. Seamus pochwyci艂 jeszcze butelk臋 whisky i obaj ruszyli do drzwi.

Kiedy znale藕li si臋 na dworze, Gallen ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e burzowe chmury, zamiast jak zwykle wisie膰 nisko nad ziemi膮, galopuj膮 jak szalone po niebie. Na dworze by艂o ca艂kiem jasno dzi臋ki blaskowi ksi臋偶yc贸w, kt贸re od czasu do czasu przes艂aniane przez chmury 艣wieci艂y na niebie jak dwoje oczu. Star膮 klacz Seamusa znalaz艂 po drugiej stronie ulicy, uwi膮zan膮 w stajni obok kopy smacznej trawy. Osiod艂a艂 wierzchowca i pom贸g艂 Seamusowi wspi膮膰 si臋 na siod艂o, po czym wyprowadzi艂 konia ze stajni i skierowa艂 si臋 na p贸艂noc drog膮 wiod膮c膮 do An Cochran. Kopyta zwierz臋cia zastuka艂y po kamieniach. Kiedy mijali ty艂y gospody, Gallen ujrza艂 dwa nied藕wiedzie, po偶ywiaj膮ce si臋 obok kosza z odpadkami. Zatrzyma艂 klacz Seamusa i zawo艂a艂:

- Oricku, czy to ty?

Jeden z nied藕wiedzi mrukn膮艂 i odpowiedzia艂: - Witaj, Gallenie.

- Dlaczego grzebiesz w tych odpadkach? - zapyta艂 m艂odzieniec, zdumiony, 偶e nie zauwa偶y艂, kiedy Orick wyszed艂 z gospody. - Mam du偶o pieni臋dzy. Je偶eli chcesz, mog臋 poprosi膰 Maggie, 偶eby przyrz膮dzi艂a ci co艣 do jedzenia.

Czu艂 si臋 troch臋 nieswojo, sk艂adaj膮c t臋 propozycj臋. Nied藕wiedzie jad艂y tak du偶o, 偶e prawie zawsze bywa艂y sp艂ukane do ostatniego pensa.

- Nie warto - odpar艂 Orick. - Maggie zostawi艂a mi tu sporo smakowitych odpadk贸w. Kiedy sko艅cz臋, p贸jd臋 na wzg贸rze i zapoluj臋 na kilka du偶ych 艣limak贸w. Zapewniam ci臋, 偶e to b臋dzie wspania艂a uczta.

- No c贸偶, niech b臋dzie, jak chcesz - odpar艂 Gallen, jak zawsze przera偶ony gustem i zwyczajami przyjaciela. - Wr贸c臋 o 艣wicie.

- Chcesz, 偶ebym poszed艂 z tob膮? - zapyta艂 Orick.

- Nie, najedz si臋 do syta.

- W takim razie niech B贸g b臋dzie z tob膮, bo ja nie b臋d臋 - odezwa艂 si臋 nied藕wied藕.

Seamus pochyli艂 si臋 w siodle i zacz膮艂 艣piewa膰. Gallen wzdrygn膮艂 si臋, us艂yszawszy s艂owa tajemniczego po偶egnania Oricka, ale poci膮gn膮艂 za wodze klaczy, zmuszaj膮c j膮 do ruszenia w dalsz膮 drog臋.


Tej nocy lady Everynne niespokojnie chodzi艂a tam i z powrotem obok prostego 艂贸偶ka stoj膮cego w izbie gospody Mahoneya. Zapach grubego lnianego p艂贸tna po艣cieli i mi臋kki materia艂 ci臋偶kiej czerwonej ko艂dry kusi艂y j膮, ale chocia偶 by艂a tak zm臋czona, nie potrafi艂a my艣le膰 o odpoczynku. Izba by艂a o艣wietlona pojedyncz膮 艣wiec膮. Stra偶nik Everynne, Veriasse, siedzia艂 obok 艂贸偶ka ze zwieszon膮 g艂ow膮, jakby pogr膮偶ony w zadumie.

- Prze艣pij si臋 troch臋, moja c贸rko - powiedzia艂.

On sam prawie nie zmru偶y艂 oka w ci膮gu ostatnich dw贸ch dni, ale Everynne wiedzia艂a, 偶e dop贸ki nie b臋d膮 bezpieczni, b臋dzie czuwa艂 podczas jej snu. Zsun膮艂 br膮zowy kaptur z g艂owy i zwr贸ci艂 ku niej ogorza艂膮, pooran膮 zmarszczkami twarz.

- Nie mog臋, ojcze - odpar艂a szczerze. - Kt贸偶 m贸g艂by teraz zasn膮膰? Czy nadal czujesz ich zapach?

M臋偶czyzna wsta艂 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, a w贸wczas jego d艂ugie srebrzyste w艂osy opad艂y na ramiona. Podszed艂 do miski stoj膮cej w k膮cie izby. Uj膮艂 dzbanek nape艂niony czyst膮 zimn膮 wod膮 i przechyliwszy go, pola艂 ni膮 nadgarstki, po czym wytar艂 je r臋cznikiem. Otworzy艂 niewielkie okno, uni贸s艂 r臋ce i wysun膮艂 je na zewn膮trz, zakrzywiaj膮c palce jak szpony. Sta艂 tak przez kilka chwil, jakby medytowa艂, zamkn膮wszy powieki b艂臋kitnych oczu. Chocia偶 potrafi艂 wyczuwa膰 wonie nerwami d艂oni, Everynne nie mia艂a wra偶enia, 偶e jej towarzysz bada powietrze.

- Tak - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Jest daleko, zapewne w odleg艂o艣ci co najmniej czternastu mil od nas, ale nie mam w膮tpliwo艣ci, 偶e nadal jest. Po tym, jak zniszczyli艣my most, mo偶emy tylko mie膰 nadziej臋, 偶e nie potrafi przeprawi膰 si臋 na drugi brzeg rzeki.

- A mo偶e zdobywcy przybyli na ten 艣wiat w jakim艣 innym celu? - zapyta艂a Everynne, a w jej dr偶膮cym g艂osie da艂o si臋 s艂ysze膰 niemal tyle samo przekonania co nadziei. - Fakt, 偶e wyczuwasz wo艅 zdobywcy, nie oznacza, 偶e pojawi艂 si臋 tu, by nas schwyta膰.

- Nie oszukuj samej siebie - odpar艂 Veriasse. - Tlitkani wys艂a艂a swoich wojownik贸w, 偶eby nas zabili. Maj膮c do pilnowania tylko jedne wrota, s膮 pewni, 偶e ten 艣wiat jest doskona艂ym miejscem na urz膮dzenie zasadzki.

Dobrze wiedzia艂, co m贸wi. Z艂ota Kr贸lowa Tlitkani trzyma艂a go jako niewolnika przez cztery lata, zmuszaj膮c, 偶eby by艂 jej doradc膮. Veriasse mia艂 dar rozpoznawania osobowo艣ci, odkrywania motyw贸w i wyczuwania nastroj贸w. Potrafi艂 przewidywa膰 akcje przeciwnik贸w tak dobrze, 偶e wielu uwa偶a艂o go za jasnowidza. Nikt nie zna艂 i nie rozumia艂 Tlitkani lepiej ni偶 Veriasse.

- Ten m艂odzieniec na dole o艣wiadczy艂, 偶e do wr贸t jest tylko pi臋膰 mil - odezwa艂a si臋 zn贸w Everynne. - Czy mo偶liwe, 偶e zdobywcy ju偶 je odnale藕li?

- Trudno powiedzie膰 - stwierdzi艂 Venasse. - Wiem tylko tyle, 偶e jeste艣my 艣cigani, ale jest ca艂kiem mo偶liwe, 偶e kto艣 nas wyprzedzi艂. Takiej wietrznej nocy jak ta, nie mog臋 by膰 pewien, czy zdobywca, kt贸rego czuj臋, znajduje si臋 naprawd臋 czterna艣cie mil od nas. To mo偶e by膰 dziesi臋膰 albo nawet dwie.

- Mo偶liwe, 偶e zdobywcy szukaj膮 tego co my - zauwa偶y艂a Everynne.

- A mo偶e Tlitkani w艂a艣nie chce, by艣my tak my艣leli - licz膮c na to, 偶e jak g艂upcy wpadniemy w kolejn膮 pu艂apk臋 - rzek艂 Veriasse. - Kiedy b臋dziemy zbli偶ali si臋 do wr贸t, musimy zdwoi膰 czujno艣膰. Mo偶liwe, 偶e nie przedostaniemy si臋 bez walki.

To mo偶e by膰 trudne, gdy偶 nie mamy Calta - pomy艣la艂a Everynne. Poczu艂a w sercu uk艂ucie b贸lu. Mia艂a nadziej臋, 偶e Calt d艂ugo nie cierpia艂.

Veriasse przez d艂u偶sz膮 chwil臋 milcza艂. W ko艅cu zapyta艂:

- Co s膮dzisz o naszym nowym przewodniku, tym Gallenie O鈥橠ayu? Czy nie powinni艣my nam贸wi膰 go, 偶eby zosta艂 naszym sprzymierze艅cem? Jest bardzo szybki i zdumiewaj膮co silny.

- Ja tego nie zrobi臋! - odpar艂a Everynne, mo偶liwe, 偶e nawet zbyt szybko i porywczo. Dobrze zna艂a wszystkie argumenty. Potrzebowa艂a stra偶nik贸w, ca艂ej armii ludzi podobnych do Gallena O鈥橠aya, ale c贸偶 m贸g艂 wiedzie膰 ten ch艂opak o jej 艣wiecie i rodzajach broni, kt贸r膮 pos艂ugiwali si臋 jej ludzie? Nie mog艂a przecie偶 oczekiwa膰, 偶e b臋dzie walczy艂 ze zdobywcami, dysponuj膮c tylko no偶em, a ona i Veriasse nie mieli innego or臋偶a. I nawet gdyby uda艂o si臋 przekona膰 m艂odzie艅ca, 偶eby towarzyszy艂 im w dalszej w臋dr贸wce, oznacza艂oby to wydanie na niego wyroku 艣mierci

Veriasse usiad艂 na pod艂odze i skrzy偶owa艂 nogi, ale patrzy艂 z do艂u na Everynne, cz臋艣ciowo przys艂oniwszy oczy powiekami zwie艅czonymi d艂ugimi rz臋sami. Spogl膮da艂 tak, jakby stara艂 si臋 przewidzie膰 jej reakcj臋. Sprawia艂 wra偶enie, 偶e czyta w jej my艣lach, a mo偶e nawet nimi steruje.

- A wi臋c postanowi艂a艣? - odezwa艂 si臋 w pewnej chwili, tajemniczo si臋 u艣miechaj膮c.

- Co takiego? - zapyta艂a Everynne. - Co mo偶esz wiedzie膰 na ten temat?

- Absolutnie nic - odpar艂 Venasse. - Wykorzystuj膮c to, co wiem o ludziach, z kt贸rymi przebywam, mog臋 tylko zgadywa膰, jaki b臋dzie rezultat twoich rozmy艣la艅.

- I co zgadujesz?

Veriasse waha艂 si臋 przez chwil臋.

- Widzia艂em ju偶 ludzi podobnych do Gallena. B臋dzie chcia艂 i艣膰 z tob膮. Bez wzgl臋du na to, jakie masz zamiary wobec niego, musisz mu na to pozwoli膰, a nawet walczy膰 u swojego boku i zgin膮膰, je偶eli b臋dzie potrzeba. Od ciebie zale偶y los tylu ludzi! Radz臋 ci, pos艂u偶 si臋 nim jak narz臋dziem. To tylko jeden cz艂owiek, ale jego po艣wi臋cenie mo偶e ocali膰 偶ycie wielu innym.

Everynne nie mog艂a jednak znie艣膰 my艣li, 偶e b臋dzie 艣wiadkiem 艣mierci kolejnego stra偶nika. Szczeg贸lnie tak nie u艣wiadomionego jak Gallen O鈥橠ay, tak niewinnego.

- Odpocznijmy troch臋 - zaproponowa艂a.

Przesz艂a przez izb臋 i zdmuchn臋艂a 艣wiec臋. Zamkn臋艂a okno i przez jaki艣 czas sta艂a przy nim, spogl膮daj膮c na ciemne ulice Clere. Miasto by艂o o艣wietlone jedynie blaskiem kilku gwiazd. Z tej wysoko艣ci dostrzega艂a niewiele drzewodom贸w i budynk贸w, wzniesionych w pobli偶u nabrze偶a. Na skalistym brzegu rysowa艂y si臋 mroczne kszta艂ty kilku ma艂ych 艂odzi rybackich, wyci膮gni臋tych i spoczywaj膮cych nieruchomo jak martwe wieloryby. Na s艂upach wbitych w piasek suszy艂y si臋 rozwieszone sieci i 偶aki. Everynne niemal czu艂a dolatuj膮c膮 od nich wo艅 wodorost贸w i szlamu. Przechodzi艂a obok tych sieci zaledwie przed godzin膮, kiedy z Veriasse鈥檈m dotarli do skraju miasta, i wspomnienie tego zapachu by艂o nadal 偶ywe.

Nieco dalej, pod wydm膮, kuli艂y si臋 mewy i z艂o偶ywszy skrzyd艂a, spogl膮da艂y z艂owieszczo w jej stron臋. Everynne mia艂a wra偶enie, 偶e nawet w tej chwili j膮 obserwuj膮.

Wzdrygn臋艂a i cofn臋艂a w g艂膮b izby, po czym po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka. Zanim zasn臋艂a, s艂ysza艂a, jak siedz膮cy na pod艂odze Veriasse ci臋偶ko, niespokojnie oddycha. M臋偶czyzna - wiemy s艂uga i niezawodny obro艅ca - sprawia艂 wra偶enie, 偶e jest kim艣 wi臋cej ni偶 zwyczajnym cz艂owiekiem. Z pewno艣ci膮 gdyby kto艣 chcia艂 kierowa膰 si臋 standardami tego 艣wiata, nie m贸g艂by uzna膰 go za zwyczajnego cz艂owieka. By艂 jej nauczycielem, przyjacielem. Przez sze艣膰 tysi臋cy lat pe艂ni艂 funkcj臋 stra偶nika jej matki. A podczas kr贸tkiego 偶ycia m艂odej kobiety niejednokrotnie j膮 wspiera艂. Czasami stara艂a si臋 traktowa膰 go niejako przyjaciela, ale jak zwyczajnego stra偶nika; jedynego, kt贸ry prze偶y艂 trudy w臋dr贸wki. Wiedzia艂a jednak, 偶e i on jest straszliwie wyczerpany. Nie mog艂a wymaga膰, 偶eby nadal sam walczy艂 w jej obronie.

Starzej膮cy si臋 m臋偶czyzna siedzia艂 w ciemno艣ciach obok 艂贸偶ka, odziany w ciemny p艂aszcz... zawsze czujny, zawsze got贸w stawi膰 czo艂o przewa偶aj膮cym si艂om wroga.

Czuj膮c uk艂ucie b贸lu, kt贸re przenikn臋艂o do g艂臋bi serca, Everynne u艣wiadomi艂a sobie, co powinna zrobi膰. Musi mie膰 jeszcze jednego stra偶nika; kogo艣, kto b臋dzie walczy艂 u boku Veriasse鈥檃. Wiedzia艂a, 偶e kto艣 taki jak Gallen O鈥橠ay nie zdo艂a si臋 oprze膰 pro艣bie pi臋knej dziewczyny. Mieli ze sob膮 co艣 wsp贸lnego. To by艂a jaka艣 nieunikniona wi臋藕, niemal biologiczna. Kiedy przekroczy艂a pr贸g gospody i zauwa偶y艂a Gallena, od razu wiedzia艂a, 偶e m艂odzieniec najprawdopodobniej si臋 w niej zakocha艂. Po godzinie sp臋dzonej u jej boku b臋dzie usidlony, a po nast臋pnych kilku dniach po艣wi臋ci 偶ycie, je艣li zajdzie konieczno艣膰. Stanie si臋 jeszcze jednym niewolnikiem.

Everynne nie mog艂a jednak zrobi膰 niczego, 偶eby odwie艣膰 ludzi pokroju Gallena i Veriasse鈥檃 od nieugi臋tej ch臋ci s艂u偶enia jej. Tak wi臋c Veriasse czuwa艂, got贸w zgin膮膰 w jej obronie. Everynne nienawidzi艂a swojego losu. By艂a jednak bezradna, gdy偶 urodzi艂a si臋 po to, 偶eby zosta膰 kr贸low膮 tharrin贸w.


ROZDZIA艁 2


Gallen i Seamus nie otrzymali ostrze偶enia o ataku. Droga wiod膮ca z Clere do An Cochran by艂a zazwyczaj pusta o tej porze nocy. Oba ksi臋偶yce skry艂y si臋 za horyzontem. Po ulewnym deszczu grunt by艂 jeszcze rozmi臋k艂y. W cienkiej warstwie wody, kt贸ra nie zd膮偶y艂a wsi膮kn膮膰, odbija艂o si臋 艣wiat艂o gwiazd, dzi臋ki czemu trakt przypomina艂 srebrzysty szlak wij膮cy si臋 mi臋dzy ciemnymi kolumnami sosen i d臋b贸w.

Dotarli do skraju Coille Sidhe i Gallen zdwoi艂 czujno艣膰. W pewnej chwili zobaczy艂 w g艂臋bi lasu migocz膮cy b艂臋kitny ognik. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e to jedna ze zjaw, i przyspieszy艂, nie pal膮c si臋 do spotkania ze stra偶nikami tego miejsca. Zjawy nigdy nie atakowa艂y w臋drowc贸w, kt贸rzy nie zbaczali z drogi, ale ci, kt贸rzy zapuszczali si臋 w g艂膮b lasu, zazwyczaj nie mogli liczy膰, 偶e b臋d膮 mieli tyle szcz臋艣cia.

Pokonali grzbiet g贸ry i znale藕li si臋 na terenie bardziej p艂askim, pe艂nym drumlin贸w, wyd艂u偶onych niewysokich pag贸rk贸w, na kt贸rych pasterze z An Cochran wypasali stada. Gallen spieszy艂 si臋, pragn膮c dotrze膰 w pobli偶e stosunkowo bezpiecznych osad ludzkich.

Szed艂 w艂a艣nie b艂otnist膮, posrebrzan膮 blaskiem gwiazd 艣cie偶k膮, wij膮c膮 si臋 w parowie, prowadz膮c star膮 klacz Seamusa. Hodowca kiwa艂 si臋 w siodle i skulony 艣piewa艂 jakie艣 piosenki jak m臋偶czyzna, kt贸ry wypi艂 za du偶o whisky, kiedy nagle kilka g艂os贸w naraz krzykn臋艂o:

- Sta膰! Sta膰! Zatrzyma膰 si臋!

Z kryj贸wki na poboczu wyskoczy艂 na 艣rodek 艣cie偶ki m臋偶czyzna i zacz膮艂 wymachiwa膰 przed pyskiem wierzchowca bia艂膮 damsk膮 halk膮. Sp艂oszona klacz zar偶a艂a i przysiad艂a na zadzie, wyrywaj膮c wodze z r臋ki Gallena i zrzucaj膮c Seamusa z siod艂a. Hodowca wyl膮dowa艂 z g艂uchym 艂oskotem na ziemi, krzycz膮c:

- 艁ajdaki! Zb贸je!

Stara klacz uskoczy艂a na bok i zacz臋艂a si臋 wspina膰 po zboczu. Kiedy przedziera艂a si臋 przez leszczynowy zagajnik, spod jej kopyt wylatywa艂y kawa艂ki b艂otnistej gleby.

Gallen by艂 ubrany w ci臋偶ki, we艂niany, d艂ugi p艂aszcz z kapturem, doskonale chroni膮cy przed zimnem, kt贸ry mia艂 rozci臋cia w okolicach bioder, 偶eby mo偶na by艂o szybko si臋gn膮膰 po no偶e zawieszone u pasa. Po艂o偶y艂 d艂onie na r臋koje艣ciach, ale nie chcia艂 zawczasu wyci膮ga膰 broni, by nie si臋 zdradza膰. Cofn膮艂 si臋 i odwr贸ci艂, 偶eby lepiej widzie膰. Tymczasem rozb贸jnicy wysypywali si臋 z pobliskich zaro艣li i ju偶 wkr贸tce ich otoczyli. Gallen naliczy艂 dziewi臋ciu. Trzech zagradza艂o dalsz膮 drog臋 wiod膮c膮 do An Cochran, czterech uniemo偶liwia艂o powr贸t do Clere, a dw贸ch strzeg艂o zboczy parowu.

Seamus, j膮kaj膮c si臋, usi艂owa艂 wsta膰 z ziemi. Hodowca by艂 tak pijany, 偶e niemal nic nie widzia艂 i tylko krzycza艂, niewyra藕nie wymawiaj膮c s艂owa:

- Precz mi z oczu, z艂odzieje! Precz mi z oczu, pod艂e gady! Uciekajcie, bo was poszatkuj臋!

Rabusie rzucili si臋 ku niemu, krzycz膮c:

- Wsta艅 i walcz! Poka偶, co potrafisz!

W blasku gwiazd Gallen prawie nie widzia艂 umazanych sadz膮 twarzy rzezimieszk贸w. Dostrzeg艂 tylko, 偶e jeden z bandyt贸w ma kr臋cone rude w艂osy. Prawie wszyscy byli ros艂ymi, bezrobotnymi farmerami, uzbrojonymi w no偶e. Podobnych do nich obibok贸w widywa艂o si臋 w s膮siedztwie piwiarni. Susza, jaka n臋ka艂a okolic臋 przed dwoma laty, oraz zesz艂oroczne ulewy, wskutek kt贸rych wszystko zgni艂o, sprawi艂y, 偶e wielu farmer贸w straci艂o prac臋. W pewnej chwili Gallen ujrza艂 md艂y b艂ysk 艣wiat艂a na d艂ugim ostrzu miecza. Jeden z napastnik贸w, m艂ody wyrostek, trzyma艂 tarcz臋 i paskudnie wygl膮daj膮c膮 drewnian膮 pa艂k臋.

Stary Seamus zacz膮艂 kl膮膰 i przebiera膰 palcami w okolicach pasa, bezskutecznie usi艂uj膮c wyci膮gn膮膰 n贸偶, ale Gallen uchwyci艂 go za rami臋 i powstrzyma艂.

- Nie b膮d藕 g艂upcem! - ostrzeg艂. - Jest ich zbyt wielu. Oddaj im pieni膮dze!

- Nie oddam! - krzykn膮艂 Seamus, wyci膮gaj膮c sztylet. Gallen poczu艂 w sercu uk艂ucie b贸lu. Hodowca mia艂 siedmioro dzieci. M贸g艂 albo odda膰 艂ajdakom kies臋 i p贸藕niej patrzy膰, jak jego rodzina cierpi niedostatek, albo podj膮膰 walk臋 i najprawdopodobniej zgin膮膰. Wygl膮da艂o na to, 偶e wybra艂 to drugie wyj艣cie.

- Chro艅 mnie od ty艂u, dobrze?! - krzykn膮艂. - Sta艅 plecami do mnie!

Widz膮c, 偶e rozb贸jnicy si臋 zbli偶aj膮, Gallen pos艂usznie opar艂 si臋 plecami o barki Seamusa. Poniewa偶 hodowca w艂a艣nie za to mu p艂aci艂. Trzy szylingi - przypomnia艂 sobie Gallen. Tej nocy mam si臋 da膰 zabi膰 za trzy szylingi.

Wysoki napastnik uni贸s艂 miecz.

- B臋d臋 wdzi臋czny, je偶eli oddacie nam trzosy, panowie - powiedzia艂.

S膮dz膮c po akcencie i kr臋conych rudych w艂osach, Gallen domy艣li艂 si臋, 偶e napastnikiem musi by膰 Flaherty, mieszkaniec hrabstwa Obhiann.

- B艂agam was, panowie, nie zabierajcie naszych pieni臋dzy - powiedzia艂. - Mnie i tak si臋 nie przelewa, a m贸j przyjaciel ma na utrzymaniu 偶on臋 i siedmioro dzieci.

Jeden z rabusi贸w g艂o艣no si臋 roze艣mia艂.

- Wiemy o tym! - krzykn膮艂 gniewnie, nie przestaj膮c wymachiwa膰 no偶em. - Ale Seamus O鈥機onnor sprzeda艂 dzisiaj we艂n臋 na targowisku i zarobi艂 a偶 czterdzie艣ci funt贸w. Chcemy, 偶eby je nam odda艂. Je偶eli zrobi to po dobroci, nie wyrz膮dzimy wam du偶ej krzywdy.

Gallen obserwowa艂, jak rabusie si臋 zbli偶aj膮. Kt贸ry艣 z nich musia艂 widzie膰, jak Seamus chowa pieni膮dze na targu, i zorganizowa艂 zasadzk臋 na opustosza艂ym odcinku drogi.

Rozb贸jnicy otaczali ich teraz w膮skim kr臋giem, ale nie podchodzili. Gallen zastanawia艂 si臋, czy nie uciec. An Cochran znajdowa艂o si臋 zaledwie mil臋 od parowu, za najbli偶szym wzg贸rzem. Czu艂, jak po policzku sp艂ywa mu kropla potu, a serce w piersi wali jak oszala艂e. Przygl膮da艂 si臋 mrocznym sylwetkom m臋偶czyzn odzianych w ciemne p艂aszcze. Seamus, stoj膮cy za jego plecami, warcza艂 jak zap臋dzony w k膮t borsuk. Gallen czu艂, jak mi臋艣nie bark贸w m臋偶czyzny, twarde jak postronki, napinaj膮 si臋 pod p艂aszczem. Usi艂owa艂 gra膰 na zw艂ok臋, licz膮c na to, 偶e hodowca, nawet maj膮c umys艂 zamroczony alkoholem, opami臋ta si臋 i nie b臋dzie chcia艂 osieroci膰 rodziny. Nad drzewami rosn膮cymi na zboczach parowu przelecia艂a sowa.

Seamus, kt贸ry zaczyna艂 si臋 poci膰, zawo艂a艂:

- Dlaczego pomazali艣cie swoje twarze, wy dranie?! Nie jestem dzieckiem, 偶ebym mia艂 si臋 ba膰 poczernionych twarzy! Precz mi z drogi! Precz mi z drogi!

Gallen przymkn膮艂 powieki i zacz膮艂 si臋 zastanawia膰: Co zrobi艂bym, gdybym by艂 najwaleczniejszym no偶ownikiem na 艣wiecie?

W nast臋pnej sekundzie odni贸s艂 wra偶enie, 偶e ogarn臋艂o go natchnienie. Poczu艂, jak mi臋艣nie si臋 napinaj膮, a wszystko staje si臋 niespotykanie ostre, wyraziste. Wyczuwa艂 pulsowanie gor膮cej krwi w 偶y艂ach. G艂臋boko wci膮gn膮艂 powietrze w nozdrza. Jeszcze raz przyjrza艂 si臋 艂ajdakom stoj膮cym wok贸艂 niego i chocia偶 by艂o ciemno, w blasku gwiazd zacz膮艂 dostrzega膰 szczeg贸艂y, kt贸re mog艂y powiedzie膰 mu co艣 wi臋cej o ka偶dym z napastnik贸w. Wszyscy ci臋偶ko oddychali, jak ludzie, kt贸rzy si臋 boj膮.

Dziewi臋ciu m臋偶czyzn. Gallen jeszcze nigdy nie walczy艂 z tyloma naraz, ale w tej chwili to i tak nie mia艂o znaczenia. Czy偶 nie by艂, mimo wszystko, najwaleczniejszym no偶ownikiem na 艣wiecie?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 w ten spos贸b, 偶eby kaptur zsun膮艂 si臋 na plecy, i pozwoli艂, by w blasku gwiazd zal艣ni艂y jego z艂ociste w艂osy. Cicho zachichota艂 i powiedzia艂:

- Musz臋 was uczciwie ostrzec, ch艂opcy. Je偶eli nie cofniecie si臋 i nie pozwolicie nam przej艣膰, zginiecie.

Jeden z rabusi贸w zach艂ysn膮艂 si臋 powietrzem.

- To Gallen O鈥橠ay! - wykrzykn膮艂. - Miejcie si臋 przed nim na baczno艣ci, ch艂opcy!

M臋偶czy藕ni otaczaj膮cy Gallena i Seamusa poruszyli si臋 niespokojnie, ale 偶aden nie o艣mieli艂 si臋 podej艣膰 bli偶ej. Najwy偶szy bandyta zawo艂a艂:

- Bra膰 go!


Gallen nie martwi艂 si臋 o rozb贸jnik贸w, stoj膮cych za plecami. Seamus czuwa艂, wyci膮gn膮wszy n贸偶, i chocia偶 by艂 pijany, nikt przy zdrowych zmys艂ach nie pr贸bowa艂by wdawa膰 si臋 z nim w walk臋. M艂odzieniec przyjrza艂 si臋 pi膮tce m臋偶czyzn, stoj膮cych przed nim i po bokach. Dwaj trzymali si臋 o p贸艂 kroku za pozosta艂ymi. Bez w膮tpienia tch贸rze, kt贸rzy nie chcieli przygl膮da膰 si臋 walce. Jeden napastnik sta艂 troch臋 bli偶ej, ale przerzuca艂 n贸偶 z jednej r臋ki do drugiej, licz膮c na to, 偶e widok tej sztuczki os艂abi wol臋 walki Gallena. Jeszcze inny 艂otr, kr臋pej budowy cia艂a, mia艂 na piersi pod p艂aszczem szkaradne wybrzuszenie. Gallen u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zapewne musi to by膰 co艣 w rodzaju napier艣nika. Bandyta ci臋偶ko oddycha艂 i lekko pochylony sta艂 na ugi臋tych nogach, jakby got贸w w ka偶dej chwili rzuci膰 si臋 do ucieczki. Ostatni z pi膮tki, stoj膮cy najbli偶ej dryblas z d艂ugim mieczem w d艂oni, by艂 niew膮tpliwie przyw贸dc膮. Zapewne wola艂by unikn膮膰 walki w obawie, 偶e dysponuj膮c tak膮 broni膮, m贸g艂by w zamieszaniu niechc膮cy 艣ci膮膰 g艂ow臋 kt贸remu艣 ze swoich towarzyszy.

Gallen us艂ysza艂 odg艂os szurania n贸g za plecami i poczu艂, 偶e jaki艣 napastnik skoczy艂 ku Seamusowi. Pochwyci艂 rami臋 hodowcy i usi艂owa艂 przewr贸ci膰 go na ziemi臋, ale ten wyrwa艂 si臋 w ostatniej chwili i pchn膮艂 no偶em. Rozb贸jnik j臋kn膮艂 z b贸lu, a Gallen poczu艂 na szyi i plecach krople gor膮cej krwi.

- Masz za swoje! - zadrwi艂 Seamus, jak gdyby ju偶 zwyci臋偶y艂. W tej samej sekundzie rzuci艂o si臋 na niego kilku innych bandyt贸w. Jeden trafi艂 m臋偶czyzn臋 pa艂k膮 i przewr贸ci艂 na ziemi臋.

Tymczasem Gallen nie przestawa艂 obserwowa膰 rabusia przerzucaj膮cego n贸偶 z r臋ki do r臋ki. Kiedy bro艅 szybowa艂a w powietrzu, m艂odzieniec niespodziewanie podskoczy艂 i kopn膮艂 j膮, rozbrajaj膮c napastnika. P贸藕niej odwr贸ci艂 si臋 i nast臋pnym kopni臋ciem str膮ci艂 rozb贸jnika z cia艂a Seamusa, po czym zamachn膮艂 si臋 no偶em i podci膮艂 innemu gard艂o. Wyrostek z pa艂k膮 uni贸s艂 tarcz臋, by os艂oni膰 twarz. Gallen m贸g艂by teraz zanurkowa膰 obok niego i wyrwa膰 si臋 z kr臋gu rzezimieszk贸w, by wezwa膰 pomoc. Wiedzia艂 jednak, 偶e musi zosta膰, by bandyci nie poder偶n臋li gard艂a Seamusowi.

Mimo to zanurkowa艂, ale kiedy znalaz艂 si臋 za plecami wyrostka, chwyci艂 go za w艂osy, szarpn膮艂 i przy艂o偶y艂 ostrze no偶a do gard艂a.

- Nie ruszajcie si臋! - krzykn膮艂. - Bo w przeciwnym razie b臋d臋 musia艂 zabi膰 tego dzieciaka! - Wyrostek walczy艂, usi艂uj膮c si臋 uwolni膰, ale Gallen by艂 got贸w na ka偶dy ruch. Wzmocni艂 chwyt i ch艂opak znieruchomia艂. - A teraz precz z drogi! Zr贸bcie nam przej艣cie!

Rozb贸jnicy niespokojnie kr膮偶yli wok贸艂 nich, ale trzymali si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci. Obserwuj膮c ich zdecydowane twarze, Gallen zrozumia艂, 偶e 偶ycie ch艂opca nic dla nich nie znaczy. Nie jest warte czterdziestu funt贸w.

- Na mi艂o艣膰 bosk膮, Paddy, powiedz im, 偶eby przestali! - wrzasn膮艂 wyrostek. Ci臋偶ko dysza艂, a po chwili zacz膮艂 p艂aka膰. Pot sp艂ywaj膮cy po jego szyi sprawia艂, 偶e chwyt Gallena zaczyna艂 s艂abn膮膰.

M艂odzieniec skupi艂 spojrzenie na wysokim bandycie z mieczem, Paddym. Poniewa偶 wygl膮da艂o na to, 偶e ch艂opak jest bezwarto艣ciowym zak艂adnikiem, Gallen doszed艂 do wniosku, 偶e mo偶e Paddy bardziej b臋dzie ceni艂 w艂asne 偶ycie.

Obali艂 dzieciaka na ziemi臋. Rabu艣, kt贸ry nosi艂 napier艣nik, pochyli艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 sztylet jak do pchni臋cia. Gallen udowodni艂, 偶e potrafi prze艣lizgn膮膰 si臋 obok napastnika, wi臋c pozostali trzymali teraz no偶e nisko, nie chc膮c dopu艣ci膰 do powt贸rzenia tej sztuczki. Jaki艣 m臋偶czyzna skoczy艂 na Gallena od ty艂u, ale m艂odzieniec usun膮艂 si臋 na bok i zamachn膮艂 no偶em, niemal przecinaj膮c rami臋 rozb贸jnika na dwoje, po czym rzuci艂 si臋 ku m臋偶czy藕nie w napier艣niku. Wyskoczy艂 w g贸r臋, kopn膮艂 czubkiem palca u nogi w grdyk臋 bandyty, a potem, odbijaj膮c si臋 od g贸rnej kraw臋dzi napier艣nika i wykorzystuj膮c impet skoku, wywin膮艂 koz艂a nad jego g艂ow膮.

Opad艂 na ziemi臋, odbi艂 si臋 i przy艂o偶y艂 ostrze no偶a do gard艂a Paddy鈥檈go. Zrobi艂 to wszystko tak niewiarygodnie szybko, 偶e rabusie nie mieli czasu zareagowa膰. Paddy zakl膮艂 i rzuci艂 miecz na ziemi臋.

Wyrostek z pa艂k膮 przez chwil臋 siedzia艂 na ziemi i p艂aka艂. Jeden z pozosta艂ych rozb贸jnik贸w by艂 martwy, drugi le偶a艂 nieprzytomny, a dwaj inni starali si臋 powstrzyma膰 up艂yw krwi z powa偶nych ran odniesionych podczas walki. Paddy sta艂 nieruchomo, rozbrojony.

- W porz膮dku, ch艂opcy, pos艂uchajcie go - powiedzia艂. - Rzu膰cie bro艅 i pozw贸lcie mu przej艣膰. To rozkaz!

Trzej bandyci pos艂usznie rzucili bro艅 i cofn臋li si臋 na pobocze.

- Paddy, ty pod艂y draniu! - wrzasn膮艂 ch艂opak, kt贸ry nadal siedzia艂 na ziemi. - Zamierza艂e艣 pozwoli膰, 偶eby poder偶n膮艂 mi gard艂o, ale tak bardzo troszczysz si臋 o swoje? Uwa偶asz, 偶e jest warte wi臋cej ni偶 czterdzie艣ci funt贸w, ale moje nie by艂o warte ani szylinga?

Wyrostek wsta艂 i uni贸s艂 tarcz臋 jak prawdziwy wojownik. Uni贸s艂 tak偶e gro藕n膮 pa艂k臋 w ten spos贸b, 偶e w blasku gwiazd zal艣ni艂y czubki metalowych 膰wiek贸w. Zacz膮艂 zbli偶a膰 si臋 powoli, a pozostali rozb贸jnicy nagle spojrzeli z ukosa jak zach艂anne z艂odziejaszki, kt贸rymi przecie偶 byli. Jak jeden m膮偶 pochylili si臋, 偶eby chwyci膰 porzucone no偶e.

Seamus j臋kn膮艂 i zacz膮艂 kas艂a膰. Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e b臋dzie musia艂 stoczy膰 walk臋 z tymi czterema. M臋偶czy藕ni szybko go okr膮偶yli.

Nas艂uchiwa艂, czy nie doleci go odg艂os szurania n贸g za plecami. Stara艂 si臋 spogl膮da膰 we wszystkie strony naraz. Mia艂 wra偶enie, 偶e jego zmys艂y s膮 ot臋pia艂e. Czu艂 wo艅 we艂ny i potu, i zapach wilgotnej 艣ci贸艂ki, a tak偶e kurzu pokrywaj膮cego ubrania Paddy鈥檈go i jego kompan贸w. Czu艂 tak偶e wo艅 gor膮cej krwi na ostrzu swojego sztyletu. Przez las przelecia艂 podmuch wiatru, szumi膮c jak wzburzone fale. Gdzie艣 zza wzg贸rza dolecia艂o beczenie owcy, a Gallen pomy艣la艂, 偶e chcia艂by ju偶 bezpieczny znale藕膰 si臋 po drugiej stronie, poza granicami mrocznego lasu, na skraju wioski An Cochran.

Szybko poder偶n膮艂 gard艂o Paddy鈥檓u i uskoczy艂 na bok, chc膮c stawi膰 czo艂o czw贸rce napastnik贸w. Mia艂 nadziej臋, 偶e takie 艣mia艂e posuni臋cie pozbawi ich chocia偶 cz臋艣ci ufno艣ci we w艂asne si艂y.

Wiedzia艂, 偶e je偶eli pozwoli, by m臋偶czy藕ni zn贸w go okr膮偶yli, prawdopodobnie zginie podczas walki. Skoczy艂 wi臋c w stron臋 najbli偶szego rozb贸jnika, zatopi艂 n贸偶 w piersi, a potem pr贸bowa艂 przerzuci膰 jego cia艂o, chc膮c os艂oni膰 si臋 nim jak tarcz膮. Konaj膮cy rabu艣 mia艂 jednak jeszcze tyle si艂y, 偶e uchwyci艂 skraj p艂aszcza Gallena i wepchn膮艂 m艂odzie艅ca z powrotem do kr臋gu bandyt贸w.

Przez kr贸tk膮 jak mgnienie oka chwil臋 Gallen u艣wiadamia艂 sobie, 偶e wpad艂 w tarapaty, tym bardziej 偶e w nast臋pnej sekundzie us艂ysza艂 艣wist opadaj膮cej pa艂ki. Ka偶dy nerw, ka偶dy plan, jaki kiedykolwiek uk艂ada艂, przewiduj膮c tak膮 sytuacj臋, podpowiada艂y mu, 偶eby si臋 uchyli艂. M艂odzieniec pochyli艂 g艂ow臋 w prawo, ale mimo to cios i tak go dosi臋gn膮艂.

Przed oczami Gallena rozb艂ys艂y dziesi膮tki o艣lepiaj膮cych 艣wiate艂. W uszach s艂ysza艂 ryk, a ziemia chyba pospieszy艂a na jego spotkanie. Nagle wszyscy rabusie znale藕li si臋 przy nim. Kopali go, a jeden krzykn膮艂:

- To powinno ci臋 nauczy膰! Nigdy wi臋cej nie sprzeciwiaj si臋 m臋偶czy藕nie, kt贸ry chce 偶yczliwie da膰 ci po 艂bie albo zabra膰 kies臋!

M艂odzieniec spojrza艂 w g贸r臋 i zobaczy艂 m臋偶czyzn臋 unosz膮cego n贸偶, by zada膰 艣miertelny cios. Usi艂owa艂 si臋 przetoczy膰, ale jego mi臋艣nie odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa. Zrozumia艂, 偶e za chwil臋 zginie.

- Sta膰! - odezwa艂 si臋 rozkazuj膮cy okrzyk kogo艣, kto znajdowa艂 si臋 tak blisko, 偶e zaskoczeni bandyci us艂uchali. Wszyscy odwr贸cili g艂owy w stron臋 zbocza pag贸rka, chc膮c oceni膰 nowe zagro偶enie. Wiatr nadal szumia艂 w koronach drzew, a Gallen czu艂 na karku dotyk wilgotnej, zimnej gleby. Stara艂 si臋 obr贸ci膰, 偶eby chocia偶 zerkn膮膰 na wybawc臋. Nieznajomy przem贸wi艂 ponownie, a w jego stanowczym g艂osie zabrzmia艂o ostrze偶enie:

- Ci, kt贸rzy pope艂ni膮 morderstwo tu, w Coille Sidhe, nie ujd膮 z 偶yciem.

Jeden z napastnik贸w zakrztusi艂 si臋, zdj臋ty przera偶eniem, a pozostali wstali i przezornie si臋 cofn臋li. Gallen us艂ysza艂, jak kt贸ry艣 szepn膮艂:

- Sidh.

M艂odzieniec czu艂 w g艂owie tak t臋py b贸l, 偶e tylko z trudem m贸g艂 obr贸ci膰 si臋 na ziemi. Przez ca艂e 偶ycie mieszka艂 na skraju Coille Sidhe, ale nigdy nie s艂ysza艂 plotek, 偶e w tym lesie mog膮 mieszka膰 za艣wiatowcy. M贸wiono, 偶e sidhowie s膮 s艂ugami diab艂a, najgorszymi demonami, i 偶e szatan cz臋sto ich wysy艂a, kiedy chce komu艣 oznajmi膰, 偶e nadchodzi.

- Jest tylko jeden - odezwa艂 si臋 ten sam 艂otr, usi艂uj膮c pobudzi膰 odwag臋 pozosta艂ych.

Gallen obr贸ci艂 si臋 na bok i spojrza艂 w g贸r臋 zbocza. Na samym grzbiecie pag贸rka sta艂 m臋偶czyzna odziany w czarny p艂aszcz i o艣wietlony blaskiem gwiazd 艣wiec膮cych na niebie za plecami. Jego str贸j by艂 nieskazitelnie czarny; czarniejszy ni偶 noc, a g艂ow臋 skrywa艂 kaptur. Nawet d艂onie by艂y ukryte w r臋kawicach. Blask gwiazd odbija艂 si臋 od klingi drugiego, prostego miecza, kt贸ry zjawa trzyma艂a w prawej d艂oni, i falistego ostrza sztyletu, widocznego w lewej. Przez chwil臋 Gallen przypuszcza艂, 偶e spogl膮da po prostu na m臋偶czyzn臋, stoj膮cego w mroku, ale p贸藕niej zwr贸ci艂 uwag臋 na twarz zjawy. Promieniowa艂 od niej niebieskofioletowy blask podobny do 艣wiat艂a gwiazd, odbitego od tafli wody. Serce m艂odzie艅ca zacz臋艂o wali膰 jak m艂otem. Sidh pochyli艂 si臋 i zwr贸ciwszy straszn膮 twarz w stron臋 rozb贸jnik贸w, wybuchn膮艂 ponurym 艣miechem. Przez jedn膮 przera偶aj膮c膮 chwil臋 Gallen mia艂 wra偶enie, 偶e za sekund臋 ziemia rozst膮pi si臋 i z czelu艣ci wychyli si臋 diabe艂 i legiony demon贸w.

Rabusie umkn臋li. Gallen zmusi艂 o艂owiane ramiona do poruszenia cia艂a. Wymachiwa艂 nimi rozpaczliwie, staraj膮c si臋 wsta膰, ale kiedy w ko艅cu mu si臋 to uda艂o, poczu艂 zawr贸t g艂owy i zn贸w upad艂. Poch艂on臋艂y go ciemno艣ci.


Nieco p贸藕niej ockn膮艂 si臋, o艣lepiony. Sidh unosi艂 go, chc膮c posadzi膰 na siodle klaczy Seamusa. Gallen wzdrygn膮艂 si臋, usi艂uj膮c wyrwa膰 si臋 z obj臋膰 sidha, jakby uwa偶a艂 go za w臋偶a, ale uderzy艂 o co艣 znajduj膮cego si臋 za plecami. Seamus, chrapliwie oddychaj膮c, le偶a艂 przerzucony przez grzbiet wierzchowca. Mia艂 zabanda偶owan膮 g艂ow臋.

- Pospiesz si臋, Gallenie O鈥橠ayu. Ocal 偶ycie przyjacielowi, je偶eli mo偶esz - szepn膮艂 sidh.

M艂odzieniec mia艂 wra偶enie, 偶e jego g艂owa wiruje jak li艣cie na wietrze. Z trudem trzyma艂 wodze klaczy, 偶eby nie spa艣膰 z siod艂a.

Sidh uj膮艂 Gallena pod brod臋, a w贸wczas m艂odzieniec spojrza艂 w oczy zjawy z podziemnego 艣wiata. Wygl膮da艂y tak samo jak oczy ka偶dej innej ludzkiej istoty. Gallen dostrzeg艂 spl膮tane, krzaczaste 偶贸艂te brwi. Gdyby nie fakt, 偶e oblicze istoty b艂yszcza艂o jak roztopiony metal, mo偶na by by艂o je uzna膰 za zwyczajn膮 twarz ludzk膮.

- Pami臋taj, Gallenie - odezwa艂a si臋 bardzo powa偶nie tajemnicza istota. - B臋dziesz odpowiedzialny za dotrzymanie wszystkich przysi膮g, jakie dzisiaj z艂o偶ysz.

Gallen mia艂 tylko chwil臋 na zastanawianie si臋 nad tym, co mo偶e znaczy膰 ta z艂owieszcza gro藕ba, gdy偶 w nast臋pnej sekundzie sidh gwizdn膮艂 i klepn膮艂 star膮 klacz po zadzie. Skoczy艂a, kieruj膮c si臋 ku An Cochran, w d贸艂 zbocza. Gallen wbi艂 pi臋ty w jej boki i pozwoli艂, 偶eby sama wybiera艂a drog臋.


Tej nocy, kiedy Gallen O鈥橠ay walczy艂 z dziewi臋cioma rozb贸jnikami, Orick ca艂kiem powa偶nie zastanawia艂 si臋, czy nie rozsta膰 si臋 z nim na zawsze. Miota艂y nim sprzeczne uczucia, sprawiaj膮c, 偶e nie m贸g艂 si臋 zdecydowa膰.

Uczucie, jakie 偶ywi艂 wzgl臋dem istot ludzkich, i ch臋膰 s艂u偶enia Bogu zach臋ca艂y go do zostania kap艂anem. Orick wiedzia艂 jednak, 偶e on i Gallen inaczej patrz膮 na te same sprawy. Podczas gdy on szanowa艂 Ksi臋g臋 i zwi膮zan膮 z ni膮 Bibli臋, spragniony m膮dro艣ci zawartej w s艂owach staro偶ytnego Chrystusa i jego uczni贸w, m艂odzieniec traktowa艂 ksi臋gi o wiele mniej powa偶nie. Waha艂 si臋 mi臋dzy szacunkiem dla niekt贸rych werset贸w Biblii a jawn膮 pogard膮, jak膮 偶ywi艂 wobec ca艂ej Ksi臋gi. I chocia偶 Orick naprawd臋 lubi艂 Gallena, ich rozbie偶ne pogl膮dy na religi臋 zaczyna艂y go niepokoi膰. Nied藕wied藕 przypuszcza艂, 偶e wcze艣niej czy p贸藕niej i tak b臋dzie musia艂 rozsta膰 si臋 z przyjacielem, cho膰by tylko dlatego, by unikn膮膰 wyrzut贸w sumienia.

Poza tym czu艂, 偶e wzywa go natura. Ostatnio sp臋dza艂 niemal ca艂y czas w towarzystwie ludzi, ale taki stan rzeczy nie m贸g艂 trwa膰 wiecznie. Potrzebowa艂 towarzystwa nied藕wiedzicy.

A wi臋c tej nocy, kiedy na ty艂ach gospody Mahoneya po偶egna艂 si臋 z Gallenem i patrzy艂, jak m艂odzieniec prowadzi star膮 klacz z Seamusem na grzbiecie, jeszcze d艂ugo s艂ysza艂 w艂asne s艂owa: 鈥濶iech B贸g b臋dzie z tob膮, bo ja nie b臋d臋鈥.

M艂oda nied藕wiedzica o imieniu Dara, stoj膮ca u jego boku i ze skupieniem grzebi膮ca w koszu z odpadkami, popatrzy艂a na niego i zapyta艂a:

- Czy ju偶 co艣 postanowi艂e艣? Przyjdziesz w przysz艂ym tygodniu na 艢wi臋to 艁ososi?

Orick wyobrazi艂 sobie setki nied藕wiedzi, kt贸re zechc膮 uczestniczy膰 w uroczysto艣ci, 偶eby sp臋dza膰 ca艂e dnie na 艂apaniu ryb, a nocami siedzie膰 wok贸艂 ognisk i 艣piewa膰 pie艣ni na usianych ska艂ami brzegach rzeki. Wyobrazi艂 sobie, 偶e czuje wo艅 wilgotnej sier艣ci, aromat sosen i zapach 艂ososi nadzianych na d艂ugie pr臋ty i przygotowanych do pieczenia, opartych wok贸艂 do艂贸w z ogniskami. Chocia偶 nie u艣miecha艂a mu si臋 perspektywa brodzenia przez ca艂y dzie艅 w lodowatych wodach Obhiann Flain i 艂apania ryb w z臋by, mia艂 prawie cztery lata i nie m贸g艂 ignorowa膰 pewnych odwiecznych pop臋d贸w. Rozumia艂, 偶e je艣li zostanie ojcem, sp艂ynie na niego swoiste b艂ogos艂awie艅stwo nie艣miertelno艣ci, poniewa偶 b臋dzie nadal 偶y艂 w cia艂ach dzieci. Prawd臋 m贸wi膮c, troch臋 do tego t臋skni艂.

Gdyby jednak postanowi艂 zosta膰 kap艂anem, musia艂by z艂o偶y膰 艣lub wstrzemi臋藕liwo艣ci. Doszed艂 zatem do wniosku, 偶e tego roku powinien wybra膰 si臋 na 艢wi臋to 艁ososi. Podczas uroczysto艣ci wiele m艂odych samic b臋dzie polowa艂o nie tylko na ryby. Wi臋kszo艣膰 nied藕wiedzi twierdzi艂a, 偶e 鈥瀙on臋tna samica jest najsmakowitszym k膮skiem鈥.

Rzecz jasna, w trakcie 艣wi臋ta b臋d膮 organizowane gry i zabawy. B臋d膮 tak偶e zawody, podczas kt贸rych m艂ode samce musz膮 wykaza膰 si臋 pomys艂owo艣ci膮 i zr臋czno艣ci膮, takie jak wy艣cigi we wspinaniu si臋 na drzewa, w ci膮gni臋ciu pnia czy rzucaniu prosi臋ciem. Orick musia艂by wygra膰, by uzyska膰 prawo do zwi膮zania si臋 z nied藕wiedzic膮, ale stawa艂 si臋 coraz wi臋kszy i ci臋偶szy, a poza tym, przygl膮daj膮c si臋 Gallenowi, nauczy艂 si臋 kilku chwyt贸w i rzut贸w.

Kto wie - pomy艣la艂 - mo偶e nawet uda mi si臋 wygra膰 ze starym Manganem i zosta膰 Naczelnym Nied藕wiedziem. Wyobrazi艂 sobie, jak zazdro艣ci艂yby mu inne samce, gdyby m贸g艂 wybra膰 najlepsz膮 i najzgrabniejsz膮 samic臋, kt贸ra zosta艂aby p贸藕niej matk膮 jego dzieci. Prze艂kn膮艂 g艂膮b zimnej kapusty i sma偶onego ma艂偶a, wygrzebanego z kosza z odpadkami.

- Jeszcze nie wiem, czy p贸jd臋, czy nie - burkn膮艂 w odpowiedzi na pytanie Dary. - B臋d臋 musia艂 si臋 zastanowi膰.

Wprawdzie mo偶na by艂o znale藕膰 samic臋, nie w臋druj膮c na 艢wi臋to 艁ososi, ale przypomnia艂 sobie powiedzenie: 鈥濭艂upi mi艣 dr偶y z zimna, nie mog膮c ogrza膰 sier艣ci, ale m膮dry nied藕wied藕 rozpala ognisko鈥. Orick wiedzia艂 wi臋c, 偶e je偶eli chce zdoby膰 warto艣ciow膮 partnerk臋, b臋dzie musia艂 rozsta膰 si臋 z Gallenem i wyprawi膰 si臋 na 艢wi臋to.

- Widzia艂am kilka saren na zboczu wzg贸rza, niedaleko jab艂oniowego sadu Coveya - odezwa艂a si臋 nie艣mia艂o Dara. - Przepadam za dziczyzn膮. Co powiedzia艂by艣 na to, 偶eby艣my tam poszli i spr贸bowali upolowa膰 jak膮艣 sztuk臋?

Orick burkn膮艂, zastanawiaj膮c si臋 nad propozycj膮. Nie lubi艂 polowa膰 na sarny. Koz艂y mia艂y rogi, a nawet samice potrafi艂y zrobi膰 krzywd臋 ma艂ymi, ale bardzo twardymi kopytami. M艂ody nied藕wied藕 nie zamierza艂 niepotrzebnie ryzykowa膰. W dodatku by艂 g艂odny, co wprawi艂o go w z艂y humor.

- Nie...e, nigdy jako艣 nie polubi艂em dziczyzny - sk艂ama艂. - Wiem natomiast, gdzie znajduje si臋 spi偶arnia wiewi贸rki. Czy lubisz 偶o艂臋dzie?

- No c贸偶 - odpar艂a Dara. - Spr贸buj臋 sama co艣 z艂apa膰.

Zostawi艂a Oricka, grzebi膮cego w koszu, i skierowa艂a si臋 艣cie偶k膮, wiod膮c膮 na p贸艂noc. Nied藕wied藕 spogl膮da艂 t臋sknie za samic膮. Wiedzia艂, 偶e Dara oczekuje, i偶 jednak p贸jdzie za ni膮. W pojedynk臋 nie mia艂a du偶ej szansy upolowa膰 sarny. Sp艂oszone stado ucieka艂o zazwyczaj pod g贸r臋 zbocza, a wi臋c gdyby czeka艂 na wierzcho艂ku wzg贸rza, a偶 samica sp艂oszy stado, prawdopodobnie uda艂oby mu si臋 z艂apa膰 jakie艣 zwierz臋.

Orick wyobrazi艂 sobie jednak wielkiego koz艂a, szar偶uj膮cego pod g贸r臋 z pochylonymi rogami ostrymi jak szpikulce i tratuj膮cego ziemi臋 kopytami. Postanowi艂 nie ryzykowa膰.

Uda艂 si臋 w g膮szcz sosnowych ga艂膮zek, wyrastaj膮cych z pnia drzewa gospody, i u艂o偶y艂 si臋 pod nimi. Chmur na niebie by艂o coraz mniej i wkr贸tce ukaza艂y si臋 gwiazdy. Przypr贸szy艂y niebosk艂on srebrzystym py艂em, a tymczasem ksi臋偶yce zachodzi艂y, spogl膮daj膮c na ziemi臋 niczym oczy Boga. Przez chwil臋 Orick patrzy艂 w niebo w nadziei, 偶e ujrzy jakie艣 spadaj膮ce gwiazdy. My艣la艂 o Darze. By艂a m艂oda, ale bardzo zalotna. Orick podejrzewa艂, 偶e nied藕wiedzica nie ma nawet poj臋cia, jak bardzo dzia艂a na niego jej urok. Le偶膮c nieruchomo w ciemno艣ci, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e musi podj膮膰 wa偶n膮 decyzj臋: czy powinien pod膮偶y膰 z ni膮 na 艢wi臋to 艁ososi i spr贸bowa膰 Wygra膰 zawody, by uzyska膰 prawo do po艂膮czenia z samic膮, czy mo偶e zosta膰 jeszcze rok z Gallenem.

W oknie znajduj膮cym si臋 nad nim kto艣 zdmuchn膮艂 艣wiec臋. Orick nagle u艣wiadomi艂 sobie, jak jest ciemno. Prawie 偶adne 艣wiat艂a w mie艣cie si臋 nie pali艂y, a wilgotne uliczki skrzy艂y si臋 jedynie w blasku gwiazd. Cichy szmer fal, rozbijaj膮cych si臋 o brzeg morza 膰wier膰 mili dalej, sprawi艂, 偶e nied藕wied藕 poczu艂 si臋 bardzo senny.

Zamkn膮艂 oczy i u艂o偶y艂 pysk na ziemi. Przez jaki艣 czas czujnie spa艂, ale wkr贸tce us艂ysza艂 szczekanie psa. Zabrzmia艂o bardzo dziwnie, jakby zwierz臋 by艂o przera偶one, ale w pewnej chwili ucich艂o tak nagle, jakby kto艣 je kopn膮艂 w 偶ebra. Orick zapewne u艂o偶y艂by si臋 zn贸w do snu, ale poczu艂 ledwo uchwytny dziwny zapach, z trudem przebijaj膮cy si臋 przez wo艅 soli niesion膮 z wiatrem znad morza - zapach krwi. Zamruga艂 i spojrza艂 na drog臋 wiod膮c膮 na po艂udnie. Przez chwil臋 wydawa艂o mu si臋, 偶e 艣ni.

Co艣 si臋 tam porusza艂o. Przypomina艂o istot臋 ludzk膮 pe艂zn膮c膮 na czworakach, ale wrzecionowate nogi, podobnie jak r臋ce, musia艂y mie膰 co najmniej osiem st贸p d艂ugo艣ci. Za to tors by艂 kr贸tki, zapewne nie d艂u偶szy ni偶 dwie stopy. Pokonywa艂o odleg艂o艣膰 kr贸tkimi skokami, ostro偶nie jak modliszka, a niewielka, ruchliwa, kulista g艂owa nieustannie si臋 obraca艂a, jakby stworzenie usi艂owa艂o spogl膮da膰 we wszystkie strony naraz.

W jednej r臋ce co艣 trzyma艂o - okaleczone cia艂o charta. Kiedy dotar艂o do skrzy偶owania, stan臋艂o w mroku, przez chwil臋 si臋 waha艂o, po czym odrzuci艂o martwego psa i zgi臋艂o r臋ce w 艂okciach w taki spos贸b, 偶e niemal dotkn臋艂o czo艂em ziemi. Orick us艂ysza艂, jak stworzenie w臋szy. Prawie nie odrywaj膮c nosa od ziemi, ruszy艂o w stron臋 stajni gospody Mahoneya, po czym nagle jakby pochwyci艂o trop, odwr贸ci艂o si臋 i ruszy艂o ku gospodzie.

Potw贸r znieruchomia艂 pod mrocznymi oknami gospody, zaledwie o dwana艣cie st贸p od Oricka. Zatrzyma艂 si臋 i zacz膮艂 w臋szy膰, pewnie zastanawiaj膮c si臋, czy nied藕wied藕 mo偶e mu zagrozi膰. Mia艂 wielkie oczy, kt贸re w 艣wietle zachodz膮cych ksi臋偶yc贸w jarzy艂y si臋 pomara艅czowym blaskiem. Orick spostrzeg艂, 偶e niesamowicie d艂ugie r臋ce monstrum sprawiaj膮 wra偶enie bardzo silnych. Nie porusza艂 si臋, a stworzenie musia艂o doj艣膰 do wniosku, 偶e nied藕wied藕 艣pi, i postanowi艂o go nie budzi膰.

Zacz臋艂o w臋szy膰 w pobli偶u ma艂ych okr膮g艂ych okien pokoi go艣cinnych, staraj膮c si臋 pochwyci膰 znajomy zapach. Orick zauwa偶y艂, 偶e twarz bestii jest podobna do ludzkiego oblicza, ale potw贸r wcale nie porusza艂 si臋 jak cz艂owiek. Jego szybkie ruchy coraz bardziej przypomina艂y spos贸b poruszania si臋 owada.

Monstrum unios艂o si臋 na wysoko艣膰 szesnastu st贸p, chc膮c dosi臋gn膮膰 do ma艂ego okna. Jedn膮 d艂oni膮 chwyci艂o za parapet, po czym zacz臋艂o w臋szy膰 w pobli偶u szczeliny mi臋dzy ram膮 okienn膮 a pniem drzewa. Wyprostowa艂o si臋 na ca艂膮 d艂ugo艣膰, jakby nie obowi膮zywa艂o go prawo ci膮偶enia. Przypomina艂o moskita rzucaj膮cego si臋 na ofiar臋.

Po chwili wyci膮gn臋艂o d艂ug膮 r臋k臋 w bok, do s膮siedniego okna, przesz艂o pod nie i zn贸w zacz臋艂o chwyta膰 w nozdrza wonie ulatniaj膮ce si臋 szczelin膮.

Gospoda Mahoneya, jak wi臋kszo艣膰 innych dom贸w w mie艣cie, wyros艂a z nasienia domowej sosny. Podobnie jak we wszystkich takich domach, gospodarz mia艂 obowi膮zek umieszcza膰 okna i drzwi tylko w takich miejscach, w kt贸rych w pniu drzewa tworzy艂y si臋 naturalne otwory. W miar臋 jak drzewo ros艂o, a otwory si臋 powi臋ksza艂y, co kilka lat trzeba by艂o wstawia膰 nowe ramy i futryny. Czasami zdarza艂o si臋 wi臋c tak, 偶e rama okienna nie pasowa艂a idealnie do otworu.

Stworzenie musia艂o o tym wiedzie膰, gdy偶 wsun臋艂o w szczelin臋 d艂ugie palce i zacz臋艂o ci膮gn膮膰, pragn膮c wyrwa膰 ram臋. Orick us艂ysza艂 trzask p臋kaj膮cego drewna, i chocia偶 nigdy przedtem nie widzia艂 nic, co by艂oby podobne do potwora, w jaki艣 spos贸b by艂 pewien, 偶e istota zamierza sia膰 艣mier膰 i zniszczenie.

Potw贸r wyrwa艂 ram臋 i odrzuci艂 na bok. Zag艂臋bi艂 d艂ug膮 r臋k臋 w mrocznej czelu艣ci pokoju go艣cinnego.

Orick warkn膮艂 ostrzegawczo, a potem wyskoczy艂 z kryj贸wki, k艂api膮c z臋bami. Chocia偶 ko艅czyny bestii by艂y nieprawdopodobnie d艂ugie, sprawia艂y wra偶enie dosy膰 kruchych. Nied藕wied藕 zatopi艂 z臋by w nodze i potrz膮sn膮艂 艂bem. Oderwa艂 stworzenie od drzewa, rozszarpuj膮c mi臋艣nie.

W odwecie monstrum machn臋艂o d艂oni膮 zako艅czon膮 d艂ugimi pazurami, kt贸re przeora艂y pysk Oricka, ale nied藕wied藕 podniecony walk膮 niemal tego nie zauwa偶y艂. Pu艣ci艂 nog臋 stworzenia i zacz膮艂 k膮sa膰 r臋k臋, ale stwierdzi艂, 偶e cia艂o bestii jest o wiele twardsze, ni偶 sobie wyobra偶a艂. Prawd臋 m贸wi膮c, Orick wbi艂 kiedy艣 z臋by w zad uciekaj膮cego wierzchowca, ale tamto mi臋so nie by艂o ani w po艂owie tak twarde jak mi臋so dziwnej istoty. Orick warkn膮艂, doprowadzony do w艣ciek艂o艣ci. Zacisn膮艂 szcz臋ki, wykr臋ci艂 艂eb i zacz膮艂 ci膮gn膮膰, a偶 w ko艅cu us艂ysza艂 trzask 艂amanej ko艣ci.

Stworzenie, utykaj膮c na trzech ko艅czynach, rzuci艂o si臋 do ucieczki. Orick s艂ysza艂 okrzyki przera偶enia i strachu dobiegaj膮ce z wn臋trza gospody. Wiedzia艂, 偶e nie mo偶e pozwoli膰 bestii uciec. Mog艂aby p贸藕niej wr贸ci膰 do miasta z zamiarem wymordowania mieszka艅c贸w.

Chwyci艂 z臋bami stop臋 potwora i obali艂 go na ziemi臋, a potem zacz膮艂 wlec jak w贸r cebuli. Z臋by nied藕wiedzia wtapia艂y si臋 coraz g艂臋biej w mi臋so, powi臋kszaj膮c ran臋 i rw膮c 艣ci臋gna. Orick mia艂 jednak wra偶enie, 偶e przy tej okazji mo偶e straci膰 wszystkie z臋by.

Monstrum unios艂o g艂ow臋, a w贸wczas nied藕wied藕 ujrza艂 w 艣wietle gwiazd, 偶e obna偶y艂o ostre k艂y. Zamruga艂o pomara艅czowymi oczami i wrzasn臋艂o. Rozleg艂o si臋 przeci膮g艂e wycie, kt贸re ponios艂o si臋 przez miasto, odbijaj膮c si臋 od otaczaj膮cych je wzg贸rz niczym zew bitewnego rogu.

W tym wyciu kry艂y si臋 jednak s艂owa i Orick zdumia艂 si臋, kiedy je w ko艅cu zrozumia艂:

- Znalaz艂em j膮, znalaz艂em! Przybywajcie, bracia zdobywcy!

Nied藕wied藕 wbi艂 z臋by w gard艂o potwora, staraj膮c si臋 po艂o偶y膰 kres wo艂aniu o pomoc. Rozpaczliwie poci膮gn膮艂 i rozszarpa艂 tchawic臋.

Ogarn臋艂a go w贸wczas 偶膮dza mordu, zapewne zrodzona przez jaki艣 pierwotny instynkt. Zarycza艂 i zacz膮艂 rozszarpywa膰 cia艂o konaj膮cego potwora. Rozrywa艂 je pazurami, wbija艂 z臋by i ta艅czy艂 wok贸艂 niego, ogarni臋ty 艣lepym sza艂em, dop贸ki nie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e z gospody wybieg艂o kilkana艣cie os贸b.

Jedn膮 z nich by艂 John Mahoney, trzymaj膮cy latarni臋. Kiedy o艣wietli艂 besti臋, na jego twarzy odmalowa艂a si臋 nieopisana trwoga. Dopiero w贸wczas Orick spostrzeg艂, 偶e stworzenie ma zielon膮 sk贸r臋, niczym ropucha.

- Sprowad藕cie pastora! Sprowad藕cie pastora! - zacz膮艂 krzycze膰 gospodarz. - O Bo偶e, przecie偶 to potw贸r!

Wi臋kszo艣膰 os贸b, kt贸re przyby艂y od strony miasta, zacz臋艂a biega膰 tu i tam, ogarni臋ta panicznym strachem. Po艣r贸d ludzi, kt贸rzy wyszli z gospody, by艂a jednak pi臋kna m艂oda kobieta w towarzystwie zakapturzonego m臋偶czyzny uzbrojonego w miecz.

Oboje stali przez chwil臋 nieruchomo, spogl膮daj膮c na martw膮 besti臋, ale chocia偶 tak偶e w ich oczach malowa艂a si臋 trwoga, Orick nie dostrzeg艂 w ich spojrzeniach zaskoczenia, jakie malowa艂o si臋 na twarzach mieszka艅c贸w miasta. Jaki艣 instynkt podpowiedzia艂 mu, 偶e tych dwoje musia艂o ju偶 kiedy艣 walczy膰 z takimi istotami.

M臋偶czyzna, jakby na potwierdzenie podejrze艅 Oricka, pochyli艂 si臋 ku kobiecie, a w贸wczas nied藕wied藕 us艂ysza艂 jego s艂owa:

- Wezwa艂 innych zdobywc贸w. Musimy szybko ucieka膰 do lasu.

- A co z ko艅mi? - zapyta艂a kobieta.

- Nie przydadz膮 si臋 nam w lesie, zw艂aszcza w tych ciemno艣ciach. Lepiej b臋dzie je tu zostawi膰.

Kobieta kiwn臋艂a g艂ow膮. Jej towarzysz pobieg艂 do gospody, by po chwili powr贸ci膰 z dwoma tobo艂kami. Wr臋czy艂 jeden kobiecie i oboje natychmiast pospieszyli drog膮 wiod膮c膮 na p贸艂noc.

Przedtem jednak wojownik przystan膮艂, po czym wyci膮gn膮艂 d艂ugi miecz, a偶 ostrze zal艣ni艂o w blasku gwiazd. Popatrzy艂 na Oricka, jakby chcia艂 mu podzi臋kowa膰. Uni贸s艂 miecz w ge艣cie niemego po偶egnania, a potem odwr贸ci艂 si臋 i znikn膮艂 w mroku.

Wok贸艂 nied藕wiedzia zgromadzi艂 si臋 spory t艂um, dzi臋kuj膮c mu i gratuluj膮c. Od strony miasta nadbiegali m臋偶czy藕ni z pochodniami. Orick ostrzeg艂 wszystkich, 偶e w okolicy mog膮 si臋 kry膰 inne takie bestie; mieszka艅cy powo艂ali wi臋c stra偶 i nakazali jej pilnowa膰 rogatek. Jaki艣 ch艂opiec pobieg艂 na plebani臋, by obudzi膰 ojca Heany鈥檈go. Duchowny rzuci艂 okiem na stworzenie i autorytatywnie o艣wiadczy艂, 偶e potw贸r musi by膰 jakim艣 niepoprawnym grzesznikiem, czarodziejsko przemienionym przez Boga w ramach kary za pope艂nione niegodziwo艣ci.

Wielu ludzi z miasta nie przestawa艂o gratulowa膰 Orickowi, ale nied藕wied藕 zastanawia艂 si臋, co w艂a艣ciwie uczyni艂. Komu pom贸g艂? Jakie niecne plany potwora udaremni艂? Wiedzia艂 o nim tak niewiele; tylko to, 偶e jego cia艂o by艂o twardsze ni偶 cokolwiek, w co przedtem zag艂臋bi艂 z臋by. Mieszka艅cy miasta pochylali si臋 z pochodniami, chc膮c popatrzy膰 na besti臋, a Orick zwr贸ci艂 uwag臋 na zapach unosz膮cy si臋 znad jej rozszarpanego cia艂a. Od potwora zalatywa艂o woni膮 oleju, charakterystyczn膮 raczej dla stworze艅 wodnych ni偶 l膮dowych, ale nie wyczuwa艂o si臋 odoru szlamu, jakim 艣mierdzia艂y ryby.

Orick spojrza艂 na 偶ylaste zwoje rozerwanych mi臋艣ni i przekona艂 si臋, 偶e ka偶de w艂贸kno jest podobne do cienkiej bia艂ej nici. Kiedy jednak popatrzy艂 na twarz stworzenia, odni贸s艂 wra偶enie, 偶e gdyby nie pot臋偶ne szcz臋ki i ostre k艂y, ogl膮da艂by oblicze cz艂owieka, na przyk艂ad ma艂ego ch艂opca.

Nied藕wied藕 nie mia艂 poj臋cia, sk膮d przyby艂 potw贸r, ale inni to wiedzieli. Spojrza艂 na p贸艂noc; na drog臋, wiod膮c膮 w g艂膮b lasu Coille Sidhe, dok膮d uda艂o si臋 dwoje nieznajomych. Domy艣la艂 si臋, 偶e zdobywcy b臋d膮 czekali na nich, polowali, starali si臋 u艣mierci膰. Spodziewa艂 si臋, 偶e nieznajomym b臋dzie potrzebna pomoc. Postanowi艂 ruszy膰 ich 艣ladami, kiedy wr贸ci Gallen.

Spojrza艂 w niebo, ja艣niej膮ce blaskiem zachodz膮cych ksi臋偶yc贸w. Zastanawia艂 si臋, c贸偶 takiego mog艂o zaj膮膰 przyjacielowi tyle czasu.


ROZDZIA艁 3


Do 艣witu brakowa艂o godziny, kiedy Gallen przynagli艂 klacz, 偶eby wesz艂a pod baldachim li艣ci domostwa Seamusa O鈥機onnora. Dom handlarza znajdowa艂 si臋 w pniu pot臋偶nego d臋bu, a o tej porze roku zesch艂e li艣cie o艣wietlone blaskiem gwiazd szele艣ci艂y na wietrze. Inne domostwa, urz膮dzone w pniach d臋b贸w, posadzonych dziesi膮tki lat wcze艣niej, ros艂y w pobli偶u, a zatem farma O鈥機onnora - zamieszkana przez wiele rodzin O鈥機onnor贸w - by艂a w艂a艣ciwie ca艂膮 k臋p膮 dom贸w. W dzikiej krainie takie skupiska dawa艂y ludziom poczucie bezpiecze艅stwa, by艂y jednak bardzo podatne na zapr贸szenie ognia. I w ko艅cu, je偶eli ludzie nie wynosili si臋 w por臋, wcze艣niej czy p贸藕niej p艂on臋艂y jak gigantyczne pochodnie.

Kiedy Gallen zbli偶y艂 si臋 do domu, nad jego g艂ow膮 przelecia艂a str贸偶uj膮ca sowa, skrzecz膮c:

- Kim jeste艣? Kim jeste艣?

Gallen wymieni艂 swoje imi臋, obawiaj膮c si臋, by lataj膮cy drapie偶nik nie przeora艂 jego g艂owy pazurami. Samotna 艣wieca, p艂on膮ca w oknie domostwa O鈥機onnora, dowodzi艂a, 偶e 偶ona Seamusa, Biddy, nadal czeka na powr贸t m臋偶a.

Tymczasem hodowca czu艂 si臋 coraz gorzej. Dr臋czony koszmarami, bez przerwy p艂aka艂 i nie potrafi艂 odpowiedzie膰 na najprostsze pytanie.

Gallen zsun膮艂 si臋 z siod艂a i zawo艂a艂, by kto艣 mu pom贸g艂, a potem zacz膮艂 nie艣膰 Seamusa do domu. Biddy otworzy艂a drzwi zamkni臋te na haczyk, a m艂odzieniec u艂o偶y艂 hodowc臋 na solidnym kuchennym stole, kt贸ry po chwili otoczy艂o siedmioro dzieci Seamusa. Z innych dom贸w, rosn膮cych w pobli偶u, zacz臋li nap艂ywa膰 bracia, ciotki i kuzyni. Wkr贸tce ca艂e obej艣cie zaroi艂o si臋 od p艂acz膮cych dzieci. Zgromadzi艂y si臋 wok贸艂 Seamusa, 艣ciska艂y mu r臋ce i wyciera艂y zasmarkane nosy w r臋kawy jego p艂aszcza.

Biddy pos艂a艂a najstarsz膮 c贸rk臋, Claire, po kap艂ana, a w tym czasie syn Seamusa, Patrick, mia艂 pobiec po lekarza. Gallen obserwowa艂, jak wyrostek szykuje si臋 do wyj艣cia. Nie wygl膮da艂o na to, 偶e si臋 spieszy - wr臋cz przeciwnie, oci膮ga艂 si臋, chodzi艂 z k膮ta w k膮t, jakby zwleka艂. Z wygl膮du bardzo przypomina艂 ojca, ale by艂 jeszcze m艂okosem. Mia艂 d艂ugie ramiona i chodzi艂 wiecznie przygarbiony. Po hrabstwie kr膮偶y艂y wie艣ci, 偶e pije i awanturuje si臋, wskutek czego uwa偶ano, 偶e jego matce nie b臋dzie przykro, kiedy w ko艅cu wyniesie si臋 z rodzinnego domu.

Seamus ockn膮艂 si臋 i zapyta艂 o Biddy, ale nie pozna艂 jej, kiedy si臋 odezwa艂a. W ko艅cu przyby艂 lekarz, kt贸ry opatrzy艂 mu rany - rozci臋cie cia艂a w okolicy 偶eber i pot臋偶ny guz na g艂owie, kt贸ry by艂 powodem gor膮czki.

Duchowny, ojciec Brian, daleki kuzyn Gallena po k膮dzieli, udzieli艂 Seamusowi ostatniego namaszczenia. Tymczasem lekarz, pragn膮c obmy膰 ran臋 na g艂owie, poprosi艂 o kube艂 zimnej studziennej wody.

Gallen opowiedzia艂 wszystkim histori臋 napadu, wspominaj膮c jedynie, 偶e pod koniec walki pojawi艂 si臋 nieznajomy i wystraszy艂 napastnik贸w. Nie odwa偶y艂 si臋 powiedzie膰, 偶e 贸w obcy by艂 sidhem. Jak m贸g艂by w贸wczas wyt艂umaczy膰, 偶e zawdzi臋cza 偶ycie jednemu z pacho艂k贸w szatana?

P贸藕niej Gallen usiad艂 na sto艂ku i ukry艂 twarz w d艂oniach; obawia艂 si臋, 偶e Seamus umrze. Bez przerwy analizowa艂 ka偶d膮 chwil臋 walki, zastanawia艂 si臋 nad tym, czy w jaki艣 spos贸b nie m贸g艂 rozegra膰 jej inaczej, lepiej. Przypomina艂 sobie chwil臋, kiedy pierwszy rozb贸jnik wyskoczy艂 na 艣cie偶k臋, wymachuj膮c bia艂膮 halk膮, 偶eby sp艂oszy膰 wierzchowca. Gallen pochwyci艂 w贸wczas r臋koje艣ci no偶y, ale nie wyci膮ga艂 broni, pragn膮c najpierw rozpozna膰 si艂y wrog贸w, oceni膰 szans臋 zwyci臋stwa.

Gdyby wyci膮gn膮艂 sztylety od razu i zaatakowa艂, nim rabusie ich otoczyli, mo偶e mia艂by wi臋ksz膮 szans臋. Zastanawia艂 si臋 nad tym bez ko艅ca i po jakiej艣 godzinie doszed艂 do wniosku, 偶e gdyby tak post膮pi艂, m贸g艂by rozstrzygn膮膰 walk臋 na swoj膮 korzy艣膰. Zabi艂by wszystkich dziewi臋ciu bandyt贸w i bezpiecznie doprowadzi艂 Seamusa do domu.

Poza tym martwi艂o go pojawienie si臋 sidha. Tam, w parowie mi臋dzy wzg贸rzami, pomimo panuj膮cych ciemno艣ci i zawrotu g艂owy, by艂 pewien tego, co zobaczy艂. Teraz jednak, kiedy siedzia艂 w ciep艂ej izbie, otoczony krz膮taj膮cymi si臋 lud藕mi, przelatuj膮ce przez jego g艂ow臋 wspomnienia twarzy, jarz膮cej si臋 niebieskofioletowym blaskiem, wydawa艂y si臋 niewiarygodne... niemo偶liwe. Nie m贸g艂 widzie膰 takiej nieziemskiej zjawy.

O 艣wicie handlarz zapad艂 w g艂臋boki, niespokojny sen, w rodzaju takiego, z kt贸rego ludzie rzadko si臋 budz膮. Gallen czu艂, 偶e ma piasek w oczach, a o艂owiane powieki same si臋 zamykaj膮. Znajdowa艂 si臋 na granicy pomi臋dzy jaw膮 a snem, kiedy jego sk贸ra przesta艂a reagowa膰 na zewn臋trzne bod藕ce.

Biddy zaparzy艂a herbat臋 z owoc贸w dzikiej r贸偶y i pos艂odzi艂a j膮 艂y偶k膮 miodu, a lekarz wla艂 troch臋 tego wywaru do gard艂a Seamusa. Gallen przygl膮da艂 si臋 temu z pewnej odleg艂o艣ci, nie potrafi膮c powstrzyma膰 si臋 od ziewania.

Ojciec Brian odwr贸ci艂 si臋, zamaszy艣cie powiewaj膮c po艂膮 czarnej sutanny. Popatrzy艂 na twarz kuzyna i zdumia艂 si臋, a mo偶e nawet przerazi艂. Przeszed艂 przez izb臋 i p贸艂g艂osem powiedzia艂:

- Wygl膮dasz jak upi贸r, m贸j synu. Co si臋 sta艂o, czy naprawd臋 straci艂e艣 wszelk膮 nadziej臋? - Kiedy m艂odzieniec nie odpowiedzia艂, ci膮gn膮艂: - Dlaczego nie mia艂by艣 wyj艣膰 ze mn膮 na dw贸r na ma艂y spacer? Naszym mi臋艣niom przyda艂oby si臋 troch臋 ruchu.

- Nie - odpar艂 Gallen, kr臋c膮c g艂ow膮. Czu艂, 偶e zostawienie Seamusa samego by艂oby czym艣 w rodzaju zdrady. Musia艂 wiedzie膰, jak to wszystko si臋 zako艅czy. Musia艂 by膰 przy 艂o偶u hodowcy, gdyby ten umiera艂.

- Nikomu na nic si臋 tu nie przydasz - nalega艂 ojciec Brian. - Bez wzgl臋du na to, czy Seamus b臋dzie 偶y艂, czy umrze, czy te偶 do ko艅ca 偶ycia b臋dzie idiot膮, nie mo偶esz nic dla niego zrobi膰.

Duchowny poci膮gn膮艂 Gallena za r臋k臋 i wyprowadzi艂 na dw贸r. 艢wita艂o, a nad grzbietami drumlin贸w poro艣ni臋tych zielon膮 traw膮 wstawa艂o r贸偶owe s艂o艅ce. Poranne mg艂y, zalegaj膮ce w parowach i w膮wozach, gdzieniegdzie zacz臋艂y wpe艂za膰 na zbocza pag贸rk贸w, podobne do krzaczastych, rozmytych paj膮k贸w. Nad pastwiskami unosi艂o si臋 chrapliwe krakanie wron i gawron贸w. Kuzyn powi贸d艂 Gallena na ty艂y stajni O鈥機onnora, w pobli偶e zaro艣ni臋tego trzcinami stawu. Odg艂osy krok贸w sp艂oszy艂y kilka s艂onek, kt贸re poderwa艂y si臋 z zaro艣li i z gniewnym skrzeczeniem przelecia艂y nad ich g艂owami. Z nieruchomej tafli wody unios艂a si臋 w niebo para dzikich kaczek. Ojciec Brian przycupn膮艂 obok Gallena na k艂odzie drewna zbiela艂ej od d艂ugiego le偶enia na s艂o艅cu.

- No, dobrze - powiedzia艂, sk艂adaj膮c d艂onie. - Wykrztu艣 to. Chc臋 us艂ysze膰 twoj膮 spowied藕.

Kiedy Gallen u艣wiadomi艂 sobie, 偶e b臋dzie spowiada艂 si臋 kuzynowi, poczu艂 si臋 niewyra藕nie. Ojciec Brian liczy艂 zaledwie dwadzie艣cia pi臋膰 wiosen i wygl膮da艂 tak niewinnie, 偶e nie m贸g艂by zapu艣ci膰 brody, nawet gdyby od tego mia艂o zale偶e膰 zbawienie jego duszy. Mimo to by艂 kap艂anem.

- Przebacz mi, ojcze, gdy偶 zgrzeszy艂em - zacz膮艂 Gallen.

- Kiedy by艂e艣 po raz ostatni u spowiedzi? - odezwa艂 si臋 ojciec Brian, kieruj膮c ku niebu z艂o偶one d艂onie.

- W zesz艂ym roku.

Ojciec Brian uni贸s艂 brwi i popatrzy艂 pytaj膮co na Gallena.

- Tak dawno? Ilu ludzi zabi艂e艣 w tym czasie?

Gallen zastanawia艂 si臋 przez chwil臋, dodaj膮c w my艣lach tych, kt贸rych zabi艂 tej nocy.

- Trzynastu.

- Interesy nie id膮 ostatnio najlepiej - zamy艣li艂 si臋 duchowny. - Mimo to zabijanie jest straszliwym grzechem, w niekt贸rych wypadkach wr臋cz 艣miertelnym. Mam nadziej臋, 偶e wszyscy byli 艂ajdakami i rozb贸jnikami?

- Tak.

Ojciec Brian ponownie z艂o偶y艂 d艂onie.

- Hmmm. A jaki 艂up zdoby艂e艣, przeszukuj膮c trupy?

Gallen zn贸w musia艂 si臋 zastanowi膰. Nie prowadzi艂 rachunk贸w na bie偶膮co.

- No c贸偶, je偶eli wzi膮膰 pod uwag臋 buty, ubrania i bro艅, kt贸re sprzeda艂em, nie s膮dz臋, 偶eby by艂o tego wi臋cej ni偶 sto funt贸w.

- A偶 tyle? Ca艂kiem du偶o! - zdziwi艂 si臋 ojciec Brian. Przez chwil臋 si臋 namy艣la艂, po czym doda艂: - Zm贸w po jednym Zdrowa艣 Mario za ka偶dego cz艂owieka, kt贸rego zabi艂e艣. To powinno wystarczy膰. Aha, i rzecz jasna, by艂bym wdzi臋czny, gdyby艣 zechcia艂 zap艂aci膰 ko艣cio艂owi dziesi臋cin臋.

- Dziesi臋膰 funt贸w? - zapyta艂 Gallen, czuj膮c niepokoj膮ce bicie serca. Ju偶 dawno wyda艂 te pieni膮dze. Jasne, 偶e sporo zarabia艂 jako stra偶nik, ale sam musia艂 p艂aci膰 za jedzenie w gospodzie i mieszkanie... Jego wydatki by艂y r贸wnie du偶e.

- No c贸偶, nie chcia艂by艣 chyba ryzykowa膰, 偶e umrzesz, maj膮c plam臋 na sumieniu - rzek艂 ojciec Brian. - To przecie偶 B贸g wyda艂 w twoje r臋ce tych grzesznik贸w. Powiniene艣 okaza膰 Mu wdzi臋czno艣膰.

- Ale dziesi臋膰 funt贸w...

- Och, dla ciebie to drobnostka. Zarobisz o wiele wi臋cej przy okazji nast臋pnych kilku zaj臋膰, jakich si臋 podejmiesz.

Gallen niech臋tnie kiwn膮艂 g艂ow膮. Zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, ile pieni臋dzy w kieszeniach mo偶e mie膰 Paddy i jego nie偶ywi kamraci. Kuzyn patrzy艂 mu prosto w oczy.

- Czy chcesz wyzna膰 mi jeszcze co艣, co mo偶e masz na sumieniu? - zapyta艂.

- Owszem, to dotyczy tej nocy - odpar艂 Gallen. - Du偶o rozmy艣la艂em i jestem niemal przekonany, 偶e m贸g艂bym oszcz臋dzi膰 Seamusowi tego guza na g艂owie.

- Aaa - odpar艂 domy艣lnie ojciec Brian. - To dlatego wygl膮da艂e艣 jak z krzy偶a zdj臋ty. Mog艂em si臋 tego domy艣li膰. Jeszcze nigdy nie pozwoli艂e艣 zrobi膰 krzywdy klientowi. Dlaczego przypuszczasz, 偶e zdo艂a艂by艣 oszcz臋dzi膰 mu cierpie艅? Powiedzia艂e艣, 偶e ilu by艂o tych rabusi贸w, dziewi臋ciu? Jeste艣 pewien, 偶e poradzi艂by艣 sobie ze wszystkimi?

- Nawet nie drgn膮艂em, kiedy nas zaatakowali - odpar艂 Gallen. - Wiedzia艂em, o co im chodzi, ale doradzi艂em Seamusowi, 偶eby odda艂 im sakiewk臋. A jednak...

- Dlaczego tak mu doradzi艂e艣? - przerwa艂 zn贸w kap艂an. - Nie jeste艣 przecie偶 tch贸rzem, prawda? Nigdy nie s艂ysza艂em, by ktokolwiek mia艂 o tobie takie zdanie. Zastan贸w si臋 i powiedz ca艂膮 prawd臋.

Gallen zacz膮艂 my艣le膰, przypomina膰 sobie m臋偶czyzn, okr膮偶aj膮cych go w mroku. Ros艂ych, brodatych, ale sprawiaj膮cych wra偶enie s艂abych i 艣lamazarnych. Wi臋kszo艣膰 by艂a uzbrojona w kuchenne no偶e, a tylko jeden mia艂 zabytkowy miecz, na kt贸rego ostrzu nawet w takich ciemno艣ciach mo偶na by艂o dostrzec cienk膮 warstw臋 rdzy.

- Nie chcia艂em z nimi walczy膰 - wyzna艂 w ko艅cu. - Wygl膮dali na farmer贸w, spokojnych i nieszkodliwych, chocia偶 bezrobotnych - ale nie na morderc贸w. Niekt贸rzy byli wyrostkami.

Gallen pomy艣la艂 o dwojgu obcych, kt贸rzy p贸藕nym wieczorem wynaj臋li go w gospodzie Mahoneya. M臋偶czyzna, kt贸ry nosi艂 dwa miecze, by艂 z pewno艣ci膮 wytrawnym wojownikiem. Gallen by艂 tego niemal pewien, widz膮c, jak nieznajomy si臋 porusza, jak p艂ynnie prze艣lizguje si臋 mi臋dzy sto艂ami, nie dopuszczaj膮c, 偶eby bro艅 obija艂a si臋 o krzes艂a czy sto艂ki. Jego czujno艣膰 i szybkie ruchy dowodzi艂y, 偶e cz臋sto bra艂 udzia艂 w bitwach. Sam te偶 walczy艂 kiedy艣 z takimi lud藕mi - zawodowymi wojownikami z Darnot, kt贸rzy po zako艅czeniu wojny stali si臋 najgorszymi bandytami. Nie mia艂 nic przeciwko starciu z nimi, chocia偶 mogli by膰 bardziej niebezpieczni ni偶 ranne dziki.

- A zatem zrobi艂o ci si臋 偶al garstki rabusi贸w - o艣wiadczy艂 ojciec Brian. - Chrystus g艂osi艂, 偶e trzeba by膰 mi艂osiernym i odpuszcza膰 winy naszym bli藕nim - ale jedynie w贸wczas, je偶eli okazuj膮 skruch臋. M臋偶czy藕ni, kt贸rzy napadli na ciebie w nocy, nie zas艂ugiwali na lito艣膰. Nie okazali lito艣ci ani nie prosili, 偶eby艣 ty im okazywa艂. Je偶eli jednak ci, kt贸rzy prze偶yli, odkryj膮 prawdziw膮 wiar臋 i poprosz膮 ci臋 o wybaczenie, powiniene艣 im wybaczy膰 i powita膰 jak braci w Chrystusie. Tylko w takich okoliczno艣ciach twoje post臋powanie by艂oby powodem do prawdziwej chwa艂y.

- Rozumiem - odpar艂 Gallen. Pastor zastanawia艂 si臋 nad ka偶dym s艂owem. Zapewne stara艂 si臋 robi膰 wszystko, by nie zgani膰 m艂odzie艅ca, ale chcia艂 pom贸c mu ujrze膰 wszystko we w艂a艣ciwym 艣wietle. Prawd臋 m贸wi膮c, Gallen by艂 zbyt zm臋czony, by si臋 k艂贸ci膰 albo chocia偶 tylko my艣le膰 samodzielnie. Chcia艂o mu si臋 spa膰.

- Mo偶liwe, 偶e to wskutek twojego wahania Seamus zosta艂 ranny, ale mo偶liwe r贸wnie偶, 偶e nie by艂o w tym twojej winy. Nie wiadomo - odezwa艂 si臋 duchowny. - Powiem ci, co powiniene艣 zrobi膰. Z艂o偶ysz teraz przede mn膮 przysi臋g臋. Chc臋, aby艣 przysi膮g艂 Bogu, 偶e kiedy twoje serce naka偶e ci przyj艣膰 z pomoc膮 komu艣 innemu, nigdy wi臋cej si臋 nie zawahasz.

Zdumiony Gallen odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na ojca Briana. Przypomnia艂 sobie s艂owa sidha: 鈥濨臋dziesz odpowiedzialny za dotrzymanie wszystkich przysi膮g, jaki dzisiaj z艂o偶ysz鈥. Nagle wyda艂o mu si臋, 偶e promienie porannego s艂o艅ca straci艂y ca艂e ciep艂o. Wsta艂 i popatrzy艂 na drumliny pokryte bia艂ymi paj膮kami mg艂y wspinaj膮cej si臋 po zboczach. W oddali widzia艂 stada becz膮cych owiec, ale poza tym ca艂y 艣wiat trwa艂 w ciszy i bezruchu鈥. Mia艂 wra偶enie, 偶e sidh stoi obok niego i przyk艂ada zwini臋t膮 d艂o艅 do ucha, by wys艂ucha膰 s艂贸w jego przysi臋gi. W dziwny spos贸b by艂 pewien, 偶e zjawa wiedzia艂a, i偶 zostanie poproszony o z艂o偶enie przysi臋gi, i ostrzega艂a go, 偶e to nie 偶arty. Zastanawia艂 si臋 tylko, czy ma z艂o偶y膰 przysi臋g臋 Bogu, czy sidhowi. Obiecywanie czegokolwiek czarodziejskiej istocie by艂oby, prawd臋 m贸wi膮c, grzechem. 鈥濩zarownicy nie zostawisz przy 偶yciu鈥, g艂osi艂a Biblia, a o ile偶 bardziej niegodziw膮 istot膮 by艂 sidh, wytw贸r czarnej magii. Gallen nie m贸g艂by wym贸wi膰 s艂贸w przysi臋gi, gdyby mia艂 z艂o偶y膰 j膮 sidhowi.

- No c贸偶 - odezwa艂 si臋 ojciec Brian, nie艣wiadom duchowej rozterki kuzyna. - Z艂o偶ysz tak膮 przysi臋g臋?

- Z艂o偶臋 - odpar艂 Gallen. - Z艂o偶臋 j膮 Bogu. Przysi臋gam, 偶e je偶eli kiedykolwiek moje serce naka偶e mi przyj艣膰 z pomoc膮 komu艣 innemu, nie b臋d臋 si臋 waha艂 ani chwili.

Zaledwie sko艅czy艂 m贸wi膰, nad s膮siednim pag贸rkiem przelecia艂 kruk, g艂o艣no kracz膮c, i skierowa艂 si臋 ku oddalonym wzg贸rzom, jakby chcia艂 przekaza膰 dalej wie艣膰 o 艣lubowaniu. Gallen by艂 ciekaw, czy sidh nie przemieni艂 si臋 w ptaka.

- A teraz - odezwa艂 si臋 ojciec Brian - zanim s艂o艅ce na niebie wzejdzie troch臋 wy偶ej, co powiedzia艂by艣 na to, 偶eby艣my si臋 troch臋 przespacerowali i przeszukali kieszenie tych bandyt贸w? Mo偶e w ten spos贸b zdo艂a艂by艣 sp艂aci膰 chocia偶 cz臋艣膰 dziesi臋ciny, jak膮 jeste艣 winien ko艣cio艂owi?

Gallen niech臋tnie si臋 zgodzi艂. Nie spodziewa艂 si臋, 偶e znajdzie du偶o pieni臋dzy w kieszeniach trup贸w, a poza tym uwa偶a艂 za niesamowite przeszukiwanie ich w towarzystwie kap艂ana. Wiedzia艂 jednak, 偶e je偶eli tego nie uczyni膮, zrobi to jaki艣 inny w臋drowiec.

Ruszyli wi臋c 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 pod g贸r臋. Kiedy dotarli na miejsce walki, ujrzeli syna Seamusa, Patricka. Wyrostek zd膮偶y艂 u艂o偶y膰 cia艂a martwych rozb贸jnik贸w obok siebie jak przepi贸rki. Pochyla艂 si臋 nad nimi, gor膮czkowo szukaj膮c sakiewek czy czegokolwiek, co mia艂oby jak膮艣 warto艣膰. Kiedy ujrza艂 Gallena i pastora, zacz膮艂 spieszy膰 si臋 jeszcze bardziej, jakby zamierza艂 porwa膰 艂up i uciec.

Gallen stan膮艂 i spojrza艂 na pobojowisko. Pami臋ta艂, 偶e zabi艂 trzech bandyt贸w, ale na poboczu 艣cie偶ki spoczywa艂y cztery cia艂a. Widocznie czwarty rabu艣, ci臋偶ko ranny, wykrwawi艂 si臋 na 艣mier膰 troch臋 p贸藕niej. Wszyscy czterej m臋偶czy藕ni, u艂o偶eni na ziemi obok siebie, wygl膮dali niegro藕nie, wr臋cz nieszkodliwie. Byli ubrani w grube samodzia艂owe p艂aszcze, podniszczone i dziurawe.

Patrick i ojciec Brian zaj臋li si臋 zbieraniem sakiewek i innych warto艣ciowych przedmiot贸w, a w tym czasie Gallen zacz膮艂 obchodzi膰 miejsce zasadzki i bada膰 艣lady odci艣ni臋te w rozmi臋k艂ej ziemi. Zorientowa艂 si臋, 偶e o艣miu rozb贸jnik贸w pochodzi艂o z hrabstwa Obhiann. By艂 tego pewien, widz膮c 艣lady but贸w o zaokr膮glonych czubkach, charakterystycznych dla ludzi z p贸艂nocy. Dziewi膮ty rzezimieszek by艂 jednak najprawdopodobniej mieszka艅cem tego hrabstwa, poniewa偶 nosi艂 buty o mi臋kkiej podeszwie i spiczastych czubkach. W podeszwach mia艂 zreszt膮 spore dziury, dzi臋ki czemu zostawia艂 dziwaczne 艣lady. Gallen odnalaz艂 miejsce, w kt贸rym miejscowy rabu艣 wyskoczy艂 z krzak贸w rosn膮cych na poboczu. Usi艂owa艂 przypomnie膰 sobie jego twarz. 艢lady wskazywa艂y, 偶e z艂oczy艅ca w艂a艣ciwie nie bra艂 udzia艂u w walce. Stara艂 si臋 trzyma膰 na uboczu.

Gallen odnalaz艂 tak偶e 艣lady sidha. Istota nosi艂a buty na wysokich obcasach, kt贸re zostawia艂y w mi臋kkim gruncie wyra藕ne, g艂臋bokie, p贸艂koliste 艣lady.

M艂odzieniec powr贸ci艂 do duchownego i Patricka. W艂a艣ciwie ko艅czyli, upewniaj膮c si臋, czy z艂odzieje nie ukryli w podeszwach but贸w srebrnych monet. Gallen us艂ysza艂, jak ojciec Brian st臋ka, staraj膮c si臋 艣ci膮gn膮膰 zniszczony sk贸rzany but z nogi Paddy鈥檈go. Patrick, kt贸ry pragn膮艂 oszcz臋dzi膰 sobie trudu, nie przejmuj膮c si臋 tym, 偶e zniszczy cudz膮 w艂asno艣膰, wyci膮gn膮艂 n贸偶 i kl臋cz膮c, usi艂owa艂 rozci膮膰 cholew臋 drugiego buta. Duchowny zgani艂 wyrostka, t艂umacz膮c, 偶e buty nie s膮 jeszcze zupe艂nie zdarte i mog膮 zosta膰 przekazane jakiemu艣 biedakowi.

Przygl膮daj膮c si臋 Patrickowi, Gallen stwierdzi艂, 偶e jego buty maj膮 spiczaste czubki, a w podeszwach widniej膮 spore dziury. Czubek jednego buta by艂 splamiony krwi膮. W 艣wietle dnia Gallen zauwa偶y艂 tak偶e, 偶e w艂osy rzadkiej rudej brody Patricka s膮 umazane sadz膮 w okolicach prawego ucha.

Kiedy ojciec Brian 艣ci膮gn膮艂 w ko艅cu but Paddy鈥檈go, ze 艣rodka wypad艂y dwie srebrne monety.

- No i co, stare kruki. - Gallen u艣miechn膮艂 si臋. - Ile pieni臋dzy znale藕li艣cie przy tych 偶a艂osnych trupach? Op艂aca艂o si臋 trudzi膰?

- Trzy funty i dwa szylingi - odpar艂 kuzyn. - Niewielka zdobycz.

- No, tego bym nie powiedzia艂 - sprzeciwi艂 si臋 Gallen. - Uwa偶am, 偶e to ca艂kiem sporo. Trzy funty? Za tyle pieni臋dzy m贸g艂bym siedzie膰 przez ca艂膮 deszczow膮 noc na skraju szlaku w towarzystwie bandyt贸w, 偶eby wskaza膰 im w艂asnego ojca, kiedy b臋dzie przechodzi艂 drog膮. Za trzy flinty skaza艂bym na 艣mier膰 krewniaka. Co s膮dzisz na ten temat, Patricku?

艢lamazarny wyrostek wsta艂, jeszcze niepewny, co maj膮 oznacza膰 te s艂owa. Zapewne zosta艂 zaskoczony gro藕b膮, kryj膮c膮 si臋 w g艂osie Gallena. Nie odpowiedzia艂.

- Masz na czubku buta krew ojca, a na twarzy 艣lad sadzy, pod kt贸r膮 chcia艂e艣 ukry膰 swoj膮 szpetn膮 g臋b臋 - ci膮gn膮艂 Gallen.

Ojciec Brian spojrza艂 chmurnie na wyrostka i zobaczy艂 oba 艣lady. Przygryz艂 wargi.

Patrick spojrza艂 t臋sknie na drog臋 wiod膮c膮 do Clere i napi膮艂 mi臋艣nie, jakby chcia艂 rzuci膰 si臋 do ucieczki. Nie by艂 jednak ani zwinny, ani szybki. Gallen ocenia艂, 偶e dogoni艂by go, zanim ch艂opak przebieg艂by pi臋膰dziesi膮t krok贸w.

- Kto艣 taki jak ty - burkn膮艂 duchowny, zwracaj膮c si臋 do Patricka - by艂by ci臋偶arem dla owdowia艂ej matki, nawet gdyby z ni膮 pozosta艂.

- Nie chcia艂em, 偶eby komukolwiek sta艂a si臋 jaka艣 krzywda - szepn膮艂 ch艂opak. Jego twarz si臋 zaczerwieni艂a, a po piegowatych policzkach zacz臋艂y sp艂ywa膰 gor膮ce 艂zy.

- Przypuszcza艂e艣, 偶e mo偶esz okrada膰 braci i siostry, i nikomu nie stanie si臋 nic z艂ego? - zapyta艂 wstrz膮艣ni臋ty pastor. - Jak mog艂e艣 nawet tak pomy艣le膰! Czy偶 nie dosy膰, 偶e w tych ci臋偶kich czasach k艂usownicy trzebi膮 wasze stada, a wilki porywaj膮 najt艂u艣ciejsze owce? Chcia艂e艣 z艂o偶y膰 na barkach ojca jeszcze jeden ci臋偶ar, tylko po to, 偶eby mie膰 kilka funt贸w i wyda膰 je na whisky? - Ojciec Brian by艂 znany z tego, 偶e od czasu do czasu sam poci膮ga艂 whisky, wi臋c doda艂 szybko: - Albo jeszcze gorzej, na piwo. A teraz wyno艣 si臋 st膮d! - krzykn膮艂 na ch艂opaka, oburzony i rozgoryczony. - I nigdy wi臋cej nie pokazuj si臋 w hrabstwie Morgan. Od tej chwili jeste艣 banit膮. Daj臋 ci czas do zachodu s艂o艅ca, a potem rozpowiem wszystkim o tym, co zrobi艂e艣. Je偶eli kt贸rykolwiek mieszkaniec hrabstwa ci臋 zobaczy, twoje 偶ycie nie b臋dzie warte funta k艂ak贸w. Id藕 i postaraj si臋 zarobi膰 na 偶ycie gdzie indziej, je偶eli potrafisz, ale nie wa偶 si臋 powraca膰 w te strony!

- Prosz臋, niech ojciec pozwoli mi zosta膰 - zacz膮艂 b艂aga膰 Patrick, podchodz膮c i chwytaj膮c skraj sutanny kap艂ana. - M贸j ojciec zosta艂 ci臋偶ko ranny, a ja jestem tym bardzo zmartwiony. Prosz臋 pozwoli膰 mi zosta膰 chocia偶 tydzie艅, 偶ebym wiedzia艂, czy wydobrzeje!

- Co takiego? - oburzy艂 si臋 ojciec Brian. - B艂agasz mnie, bym pozwoli艂 ci zosta膰 w pobli偶u sakiewki rannego cz艂owieka? Niech ci臋 diabli! Pr臋dzej pozwoli艂bym 艂asicy by膰 stra偶niczk膮 kojca z kurcz臋tami! Wyno艣 si臋 st膮d, bo w przeciwnym razie rozka偶臋 Gallenowi O鈥橠ayowi, by poder偶n膮艂 ci gard艂o!

Podni贸s艂 spory kamie艅 i rzuci艂 go w stron臋 Patricka na znak, 偶e wyrostek ma odt膮d uwa偶a膰 si臋 za banit臋. Kamie艅 trafi艂 w rami臋 ch艂opaka. Patrick sykn膮艂 z b贸lu, ale nadal wpatrywa艂 si臋 w duchownego, b艂agaj膮c go ju偶 tylko oczami, by pozwoli艂 mu zosta膰.

Gallen tak偶e si臋gn膮艂 po kamie艅 i rzuci艂 z ca艂ej si艂y, trafiaj膮c Patricka w udo.

- Precz st膮d, banito! - krzykn膮艂.

Ojciec Brian pochyli艂 si臋 i podni贸s艂 nast臋pny kamie艅. Gdyby ch艂opak si臋 nie wyni贸s艂, zgodnie z prawem Gallen i duchowny nie mieliby innego wyj艣cia i musieliby go ukamienowa膰.

Patrick jednak uskoczy艂, po czym odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 ku艣tyka膰 drog膮 wiod膮c膮 w stron臋 Clere. Od czasu do czasu odwraca艂 si臋 i posy艂a艂 obu m臋偶czyznom gniewne spojrzenia. Wygl膮da艂o na to, 偶e intensywnie my艣li, staraj膮c si臋 na odchodnym rzuci膰 straszne przekle艅stwo. W ko艅cu stan膮艂 i krzykn膮艂:

- Nie oszukasz mnie, Gallenie O鈥橠ayu! Zadajesz si臋 z sidhami i innymi stworzeniami z podziemnego 艣wiata! Sam nie jeste艣 lepszy ni偶 demon! Widzia艂em go, ojcze Brianie! Widzia艂em w nocy Gallena O鈥橠aya, jak rozmawia艂 z sidhem! Musia艂 modli膰 si臋 do szatana, by mu pom贸g艂, a szatan zes艂a艂 mu na pomoc tego sidha!

- By艂bym wdzi臋czny, gdyby艣 zechcia艂 nie wyg艂asza膰 takich oskar偶e艅 pod adresem mojego kuzyna, ty przekl臋ty, obrzydliwy, podst臋pny ojcob贸jco! - odkrzykn膮艂 ojciec Brian. - Precz mi z oczu!

Rzuci艂 kamie艅, kt贸ry trzyma艂 w d艂oni, ale Patrick uskoczy艂, odwr贸ci艂 si臋 i pospiesznie ruszy艂 w dalsz膮 drog臋.

Gallen i ojciec Brian przez jaki艣 czas spogl膮dali, jak wyrostek pnie si臋 g贸rsk膮 艣cie偶k膮, kt贸ra wi艂a si臋 mi臋dzy niebieskozielonymi sosnami rosn膮cymi w mrocznym lesie. W pewnej chwili jednak duchowny, nie spuszczaj膮c spojrzenia z Patricka, zacisn膮艂 z臋by i zapyta艂:

- Czy by艂o co艣 prawdziwego w tym, co powiedzia艂? Na temat sidha?

Gallen poczu艂, 偶e jego cia艂o przeszy艂 dreszcz. Nie m贸g艂by sk艂ama膰 kap艂anowi, nawet je偶eli ten kap艂an by艂 tylko jego kuzynem.

- Nigdy nie modli艂em si臋 do diab艂a - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Tej nocy, kiedy ci Flaherty鈥檕wie uderzyli mnie pa艂k膮 w g艂ow臋 i zamierzali obedrze膰 偶ywcem ze sk贸ry, z lasu wy艂oni艂a si臋 posta膰 ubrana w czarny p艂aszcz i uzbrojona w miecze, a jej twarz b艂yszcza艂a jak roztopiony metal. Nieznajomy ostrzeg艂 bandyt贸w, 偶e je偶eli kt贸rykolwiek pope艂ni morderstwo w Coille Sidhe, ju偶 nigdy nie wyjdzie 偶ywy z tego lasu.

Ojciec Brian wstrzyma艂 oddech i popatrzy艂 z ukosa na Gallena.

- Jeste艣 pewien, 偶e to nie by艂a tylko zjawa albo jaki艣 le艣ny duch? - zapyta艂.

- Mia艂a cia艂o jak ty i ja - odrzek艂 m艂odzieniec. - Umie艣ci艂a Seamusa na grzbiecie klaczy, a ja spogl膮da艂em w jej oblicze... Nie do艣wiadczy艂em czego艣 takiego nigdy w 偶yciu.

- Ostrzeg艂a bandyt贸w, 偶eby ci臋 nie zabijali - szepn膮艂 duchowny, dowodz膮c, 偶e jest r贸wnie zaniepokojony, co zdumiony. - To nie mog艂a by膰 istota dzia艂aj膮ca w porozumieniu z diab艂em. A zatem musia艂a by膰 pos艂a艅cem Boga. Czy my艣lisz - doda艂, nie kryj膮c desperacji - 偶e mog艂a by膰 anio艂em?

- Nie s膮dz臋 - odpar艂 Gallen. - By艂a ubrana na czarno.

- To musia艂 by膰 anio艂 - o艣wiadczy艂 stanowczo ojciec Brian. - To by艂 anio艂 艣mierci, krocz膮cy po prawej r臋ce Gallena O鈥橠aya i b臋d膮cy jego anio艂em str贸偶em. To w艂a艣nie powiemy innym ludziom. W艂a艣nie to.

- Nie jestem pewien... - zacz膮艂 Gallen, chc膮c przedstawi膰 swoje zdanie, ale kuzyn odwr贸ci艂 si臋 i chwyci艂 go za ko艂nierz koszuli.

- Nie sprzeczaj si臋 ze mn膮 w takich sprawach! Nie mog臋 dopu艣ci膰, 偶eby o moim kuzynie m贸wiono, i偶 zadaje si臋 z demonami. Tylko ty i rabusie widzieli艣cie, co wydarzy艂o si臋 tej nocy. Nikt nie b臋dzie m贸g艂 si臋 sprzeciwia膰 艣wiadectwu, jakie z艂o偶ysz! B贸g zes艂a艂 anio艂a 艣mierci, by ci臋 ostrzeg艂 - rozumiesz? Przekln臋 ka偶dego, kto o艣mieli si臋 mie膰 inne zdanie!

- Tak - odpar艂 Gallen, zak艂opotany i przera偶ony. Argumenty, przytaczane przez kap艂ana, mia艂y sens, ale m艂odzieniec czu艂 w g艂臋bi serca, 偶e on sam nie b臋dzie m贸g艂 si臋 tak 艂atwo z nimi pogodzi膰. Sidha widzia艂o pi臋ciu innych m臋偶czyzn, kt贸rzy nie potrafi膮 si臋 oprze膰, 偶eby nie m贸wi膰 o tym, co widzieli. W jaki艣 spos贸b Gallen by艂 pewien, 偶e ta historia b臋dzie jeszcze go prze艣ladowa艂a.


ROZDZIA艁 4


O 艣wicie mieszka艅cy Clere odci膮gn臋li 艣cierwo potwora od gospody i zrzucili z urwiska w wody zatoki. Ojciec Heany o艣wiadczy艂, 偶e 偶adne stworzenie, przekl臋te tak膮 brzydot膮, nie zas艂uguje na pogrzeb w po艣wi臋conej ziemi. Ocean by艂 zatem jedynym odpowiednim miejscem dla szata艅skiego pomiotu.

Stra偶 miejska pilnowa艂a rogatek, ale nikt nie dostrzeg艂 偶adnych innych bestii. Tylko Maggie by艂a pewna, 偶e przyjd膮. Psy w ca艂ym mie艣cie niespokojnie w臋szy艂y i szczeka艂y, raz po raz zak艂贸caj膮c cisz臋 偶a艂osnym wyciem, kt贸re trwo偶y艂o dziewczyn臋.

- Czy je czujesz? - zapyta艂a Oricka wkr贸tce po tym, jak si臋 rozwidni艂o.

- Ta...a - burkn膮艂 nied藕wied藕, kt贸ry stan膮艂 na tylnych 艂apach i pr贸bowa艂 w臋szy膰. - Wyczuwam w powietrzu oleist膮 wo艅, niepodobn膮 do 偶adnej wydzielanej przez istoty ludzkie.

Od domu do domu biega艂y rozgor膮czkowane grupy ludzi, szerz膮c najbardziej nieprawdopodobne plotki. Maggie Flynn jednak czeka艂a, spogl膮daj膮c z ut臋sknieniem na drog臋 wiod膮c膮 na p贸艂noc, ku An Cochran. Gallen nadal nie wraca艂. Sp贸藕nia艂 si臋 o wiele godzin.

- Id臋 do An Cochran - odezwa艂a si臋 dziewczyna do Oricka, nie potrafi膮c ukry膰 dr偶enia g艂osu. - Gallen zapewne nie wie, co si臋 艣wi臋ci, a wi臋c b臋dzie lepiej, je偶eli go ostrzeg臋.

Jeszcze raz popatrzy艂a na drog臋. Czu艂a dziwny ucisk w 偶o艂膮dku; niemal pewno艣膰, 偶e m臋偶czyzna wpad艂 w powa偶ne tarapaty. Nigdy jeszcze z w艂asnej winy nie pozwoli艂, 偶eby czeka艂 na niego jaki艣 klient. Maggie by艂a przekonana, 偶e odnajdzie jego cia艂o le偶膮ce gdzie艣 na drodze wiod膮cej do wsi. Je偶eli b臋dzie mia艂a szcz臋艣cie, mo偶e znajdzie go jeszcze 偶ywego.

- Mo偶esz spotka膰 po drodze takiego potwora tak jak i Gallen - o艣wiadczy艂 Orick. - Ale on lepiej umie si臋 broni膰. Powinna艣 zosta膰 tu i zaczeka膰.

Nied藕wied藕 zacz膮艂 chodzi膰 w k贸艂ko, po czym zn贸w stan膮艂 na tylnych 艂apach i spr贸bowa艂 w臋szy膰.

Nagle z po艂udniowego skraju miasta dobieg艂 ch贸r przera偶onych okrzyk贸w. Maggie i Orick pospieszyli na skrzy偶owanie i spojrzeli w alej臋 wylotow膮. Pomi臋dzy rz臋dami smuk艂ych sosen rzucaj膮cych cie艅 na alej臋 wida膰 by艂o brukowan膮 ulic臋, ograniczon膮 rz臋dami przydomowych p艂ot贸w. Samym 艣rodkiem ulicy maszerowa艂a tr贸jkami prawdziwa armia bezbo偶nych, gigantycznych bestii. Niekt贸re, zielonosk贸re ogry, wygl膮da艂y jak ogromni m臋偶czy藕ni, mierz膮cy po osiem st贸p wzrostu. Ca艂膮 grup臋 prowadzi艂 samotny potw贸r, podobny do tego, kt贸rego zabi艂 w nocy Orick. Sun膮艂 niewielkimi skokami, trzymaj膮c ma艂膮 ludzk膮 g艂ow臋 blisko ziemi, obw膮chuj膮c kamienie i mrugaj膮c na mieszka艅c贸w miasta powiekami pomara艅czowych 艣lepi.

Wszystkich stwor贸w by艂o trzydzie艣ci albo czterdzie艣ci, a w samym 艣rodku grupy, chroniona ze wszystkich stron, maszerowa艂a istota jakby 偶ywcem przeniesiona z najmroczniejszych czelu艣ci piek艂a. Mierzy艂a jakie艣 siedem st贸p wzrostu i mia艂a czarny chitynowy pancerz. Kroczy艂a na czterech nieprawdopodobnie d艂ugich nogach, wyci膮gaj膮c przed siebie dwie pot臋偶ne r臋ce. Jedna, podobna do maczugi, by艂a zako艅czona jedynie straszliwymi szponami, natomiast w drugiej, maj膮cej kr贸tkie, cienkie palce, trzyma艂a czarny pr臋t.

Bestia mia艂a potwornie wielk膮 g艂ow臋, z trzema fasetkowymi oczami. Dwoje spogl膮da艂o do przodu, a trzecie znajdowa艂o si臋 z ty艂u g艂owy. Po obu stronach dolnej szcz臋ki, pod z臋bami, wyrasta艂y d艂ugie, podobne do bicz贸w w膮sy, same za艣 z臋by wygl膮da艂y jak co艣, co mog艂oby nale偶e膰 do konia obdartego ze sk贸ry. Prz贸d tu艂owia monstrum m贸g艂 mierzy膰 zaledwie stop臋, ale szeroko艣膰 bok贸w wynosi艂a co najmniej trzy razy tyle. W tylnej cz臋艣ci tu艂owia, na wysoko艣ci ramion, wyrasta艂a para ogromnych przezroczystych skrzyde艂 barwy uryny. P臋kate podbrzusze, znajduj膮ce si臋 pomi臋dzy przedni膮 i tyln膮 par膮 odn贸偶y, niemal ci膮gn臋艂o si臋 po ziemi.

Ludzie nadal krzyczeli i chowali si臋 do dom贸w. Psy szczeka艂y i jak oszala艂e szarpa艂y si臋 uwi膮zane na 艂a艅cuchach. Niekt贸rzy starsi mieszka艅cy od razu mdleli i padali na ziemi臋 tam, gdzie stali.

Ojciec Heany, odziany w od艣wi臋tn膮 sutann臋, wybieg艂 na 艣rodek ulicy i stan膮艂 przed besti膮 chronion膮 przez czarny pancerz. Uni贸s艂 krucyfiks nad g艂ow臋 i zawo艂a艂:

- Belzebubie, rozkazuj臋 ci w imieniu wszystkiego co 艣wi臋te, by艣 zawr贸ci艂! Zawr贸膰 natychmiast albo spotka ci臋 kara Boska!

Dziesi膮tki ma艂ych palc贸w, widocznych pod ustami czarnego diab艂a, zacz臋艂o b臋bni膰 po kawa艂ku napr臋偶onej sk贸ry.

Ogry, b臋d膮ce zapewne stra偶nikami, odsun臋艂y si臋 na boki, i przez chwil臋 diabe艂 sta艂 sam naprzeciwko ojca Heany鈥檈go. Potem wymierzy艂 kr贸tki czarny pr臋t w pier艣 kap艂ana. Z ko艅ca pr臋ta wyskoczy艂y p艂omienie, jaskrawsze ni偶 jakiekolwiek b艂yskawice. W mgnieniu oka trafi艂y w tors duchownego. Przez chwil臋 sta艂 on, p艂on膮c jak pochodnia, a potem zw臋glone kawa艂ki cia艂a zacz臋艂y odpada膰 od ko艣ci. W ko艅cu zosta艂 sam szkielet, kt贸ry rozsypa艂 si臋 po艣rodku alei, do艂膮czaj膮c do spopielonych kawa艂k贸w sk贸ry i cia艂a. Maggie mia艂a wra偶enie, 偶e 艣cina si臋 jej krew w 偶y艂ach.

Ogry przesz艂y nad szcz膮tkami ojca Heany鈥檈go i skr臋ci艂y w stron臋 gospody.

Maggie wycofa艂a si臋 i przemykaj膮c mi臋dzy dwoma drzewodomami, pobieg艂a na skraj miasta. Orick pospieszy艂 za ni膮.

Kiedy ca艂a grupa ogr贸w dotar艂a do gospody Mahoneya, zatrzyma艂a si臋, a podobny do psa przyw贸dca opu艣ci艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 obw膮chiwa膰 zakrwawion膮 ziemi臋.

Po chwili odwr贸ci艂 si臋 do Belzebuba i krzykn膮艂:

- Panie, zgin膮艂 tutaj jaki艣 zdobywca!

Gigantyczne stworzenia tak偶e stan臋艂y, a Belzebub wysun膮艂 si臋 na czo艂o. Pochyli艂 si臋 i dotkn膮艂 ziemi w膮sami podobnymi do biczy. Przesuwa艂 nimi z boku na bok.

Orick zatoczy艂 艂uk, chc膮c ukry膰 si臋 za drzewem. Maggie tak偶e mia艂a dosy膰. Czu艂a, 偶e jej serce wali jak m艂otem. Z trudem oddycha艂a. Instynkt podpowiada艂 jej, 偶e powinna ucieka膰.

- Wyno艣my si臋 st膮d - powiedzia艂a.

- Zaczekajmy - szepn膮艂 w odpowiedzi Orick. - Przekonajmy si臋, czego chc膮.

Jeden z ogr贸w otworzy艂 kopni臋ciem drzwi gospody Mahoneya i znikn膮艂 w 艣rodku. Po kilku sekundach wr贸ci艂, wlok膮c nieszcz臋snego w艂a艣ciciela. Gospodarz krzycza艂, b艂agaj膮c stworzenie o lito艣膰.

Belzebub zacz膮艂 wydawa膰 klekocz膮ce d藕wi臋ki, a jeden z gigant贸w przet艂umaczy艂:

- Dok膮d poszli? Kiedy widzia艂e艣 ich po raz ostatni?

Mahoney upad艂 na kolana.

- Nie wiem, o kogo wam chodzi. Kogo szukacie?

- Ty jeste艣 w艂a艣cicielem tej gospody?! - krzykn膮艂 jeden z ogr贸w. - Zesz艂ej nocy przyby艂o tu dwoje nieznajomych. M臋偶czyzna i kobieta.

- Nie widzia艂em ich! - krzykn膮艂 gospodarz, po czym zacz膮艂 p艂aka膰. Maggie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Mahoney m贸wi prawd臋. Rzeczywi艣cie, uda艂 si臋 na spoczynek, zanim pojawili si臋 nieznajomi.

Ogry dosz艂y jednak do wniosku, 偶e k艂amie. Jeden z nich warkn膮艂, a Belzebub nagle zacz膮艂 macha膰 skrzyd艂ami i uni贸s艂 si臋 w powietrze. Wyszczerzy艂 k艂y, opu艣ci艂 艂eb i zanurkowa艂 w stron臋 Mahoneya. Maggie ujrza艂a strug臋 krwi tryskaj膮c膮 z g艂owy gospodarza, podobn膮 do spienionej morskiej fali, rozpryskuj膮cej si臋 o ska艂y. Odwr贸ci艂a si臋 i pu艣ci艂a si臋 biegiem, chc膮c ocali膰 偶ycie. Orick bieg艂 u jej boku.

Dotarli do skraju lasu i przeskakuj膮c przez zwalone pnie, zacz臋li przedziera膰 si臋 mi臋dzy drzewami. Maggie bieg艂a tak d艂ugo, a偶 poczu艂a w p艂ucach ogie艅 i straci艂a orientacj臋. Bez wzgl臋du jednak na to, jak szybko i d艂ugo bieg艂a, mia艂a wra偶enie, 偶e i tak nie ucieknie. Zawsze, ilekro膰 si臋 ogl膮da艂a, wydawa艂o si臋 jej, 偶e miasto i potwory wci膮偶 s膮 za blisko. Zapewne bieg艂aby tak bez ko艅ca jak oszala艂e zwierz臋, lecz Orick mrukn膮艂 i zatrzyma艂 dziewczyn臋, chwytaj膮c za po艂臋 opo艅czy. Maggie krzykn臋艂a i stara艂a si臋 go kopn膮膰, ale nied藕wied藕 warkn膮艂:

- Przesta艅! Nieznajomi szli t臋dy przed nami! Potrafi臋 pod膮偶a膰 ich 艣ladem. Musimy ich ostrzec!

Dwoje nieznajomych musia艂o i艣膰 przez las bardzo szybko. Orick czu艂 wo艅, jak膮 zostawiali, przechodz膮c wczesnym rankiem. Wbijaj膮c pazury przednich 艂ap w ziemi臋 i odpychaj膮c si臋, by przerzuca膰 do przodu tylne, gna艂 niemal na z艂amanie karku. Maggie ledwie za nim nad膮偶a艂a. Wysoki las spowija艂a mg艂a, kt贸ra nap艂yn臋艂a znad morza. Czasami podczas biegu nied藕wied藕 dostrzega艂 smakowitego 艣limaka. Uskakiwa艂 w贸wczas na bok, by zgarn膮膰 go j臋zykiem z wilgotnego mchu. Przewa偶nie jednak marzy艂, przy czym nie wszystkie marzenia by艂y zwi膮zane z nim samym. Pojawia艂y si臋 strz臋py zdarze艅 zapami臋tanych przez ca艂膮 jego ras臋, wspomnienia Czasu Nied藕wiedzi i bor贸w, widzianych przed wiekami. Biegn膮c przez u艣piony las, przypomina艂 sobie, kiedy jako ma艂y nied藕wiadek usi艂owa艂 drze膰 pazurami k艂od臋 drewna, 偶eby dosta膰 si臋 do s艂odkich larw i termit贸w. Uskrzydlone owady fruwa艂y zreszt膮 nad nim, o艣wietlone promieniami s艂o艅ca, b艂yszcz膮c niczym kawa艂ki bursztynu albo krople miodu. S艂o艅ce o艣wietla艂o tak偶e szmaragdowe li艣cie krzak贸w jag贸d. W pami臋ci Oricka pozosta艂o niewyra藕ne wspomnienie faktu, 偶e t臋skni艂 w贸wczas za matk膮, kt贸ra chyba zab艂膮dzi艂a. Nagle zorientowa艂 si臋, 偶e przez las przed nim przedziera si臋 co艣 ci臋偶kiego. Us艂ysza艂 g艂o艣ne tr膮bienie i po chwili stan臋艂a nad nim ogromna ow艂osiona bestia, wyci膮gaj膮c nieprawdopodobnie d艂ugie zakrzywione k艂y. Kiedy pokr臋ci艂a 艂bem, k艂y przeci臋艂y powietrze, p艂osz膮c we wszystkie strony fruwaj膮ce termity. Nied藕wiadek odwr贸ci艂 si臋 w贸wczas i uciek艂.

W czasie biegu Orick prze偶ywa艂 wci膮偶 na nowo historie opowiadane mu przez matk臋; opowie艣ci tak dobrze znane, 偶e nie m贸g艂 odr贸偶ni膰 ich od w艂asnych prze偶y膰. Pami臋ta艂 na przyk艂ad, jak przepada艂 za wiewi贸rczym mi臋sem, dop贸ki nie odkry艂 spi偶arni zwierz臋cia i nie przekona艂 si臋, 偶e zjadanie ukrytych zapas贸w 偶ywno艣ci jest m膮drzejsze ni偶 polowanie. Ws艂uchiwa艂 si臋 w s艂owa matki, kiedy opisywa艂a, jak poluje si臋 na 艂ososie. Doros艂e nied藕wiedzie powinny wyci膮ga膰 ryby z wody, szybko uderzaj膮c wielk膮 艂ap膮, podczas gdy mniejsze nied藕wiadki powinny zanurza膰 艂by pod wod臋 i 艂apa膰 艂ososie z臋bami. W snach, jakie 艣ni艂 na jawie, widzia艂 srebrzyste ryby wy艂aniaj膮ce si臋 z lodowatej piany. Czu艂 w pysku smak ich ma艂ych 艂usek i pami臋ta艂, jak soczyste 艂ososie szamocz膮 si臋, usi艂uj膮c wyrwa膰 si臋 z jego z臋b贸w.

Tak wi臋c Orick p臋dzi艂 przez las, tropi膮c nieznajomych, ale r贸wnocze艣nie mia艂 wra偶enie, 偶e cofa si臋 w czasie do samego sedna czar贸w. Zapewne sprawi艂y to czarodziejskie wydarzenia, jakie rozegra艂y si臋 wcze艣niej tego ranka. W pojedynk臋 pokona艂 potwora, a teraz ucieka艂 przed zemst膮 jego pobratymc贸w. Ci臋偶ko dysza艂, zmagaj膮c si臋 z ci臋偶arem zimowego t艂uszczu, ale gna艂 przez dziewiczy las ze sn贸w na spotkanie z nieznanym.

W pewnej chwili, kiedy bieg艂 przez cienist膮 dolin臋, zauwa偶y艂 zjaw臋 - migotliwy zielony p艂omyk 艣wiadcz膮cy o pojawieniu si臋 duszy kogo艣 zmar艂ego przed wielu laty - kobiety o d艂ugich w艂osach i pomarszczonej twarzy. Zjawa popatrzy艂a najpierw na Oricka, po czym przenios艂a spojrzenie na poranne niebo. Zapewne u艣wiadomi艂a sobie, 偶e nasta艂 dzie艅, gdy偶 szybko wsi膮k艂a w spr贸chnia艂y pie艅 powalonego drzewa.

Orick pod膮偶a艂 艣ladami woni pozostawionej przez nieznajomych. Oboje po jakich艣 dw贸ch godzinach przedzierania si臋 przez las natrafili na trz臋sawisko pe艂ne pieni膮cej si臋 wody i musieli skr臋ci膰 w stron臋 wzg贸rza, po czym przeci臋li 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 na p贸艂noc, ku An Cochran. Orick i Maggie, nie wychodz膮c z lasu, przystan臋li w pewnej odleg艂o艣ci od 艣cie偶ki. Nied藕wied藕, przest臋puj膮c z 艂apy na 艂ap臋, bada艂 wo艅 wilgotnego gruntu, na kt贸rym pozosta艂y odciski but贸w m臋偶czyzny i kobiety. Nie porusza艂 si臋. Poranne s艂o艅ce wychyn臋艂o ponad grzbiety - wzg贸rz i zacz臋艂o rzuca膰 promienie na 艣cie偶k臋. Dziwi艂 si臋, 偶e dzie艅 mo偶e by膰 taki ciep艂y i s艂oneczny, a zarazem tak przepe艂niony strachem i groz膮. Nas艂uchiwa艂. Po ga艂膮zkach krzak贸w skaka艂y niewielkie papu偶ki, zalecaj膮c si臋 do siebie.

Maggie ci臋偶ko dysza艂a, zm臋czona po d艂ugim i wyczerpuj膮cym biegu. Orick, kt贸ry obserwowa艂 艣cie偶k臋, zach臋ci艂 j膮 gestem, by si臋 wspi臋艂a.

Dziewczyna potrz膮sn臋艂a jednak energicznie g艂ow膮.

- Chyba co艣 s艂ysza艂am - oznajmi艂a.

Nied藕wied藕, kt贸ry ch艂on膮艂 zapach pozostawiony przez dwoje uciekinier贸w, popatrzy艂 na zbocze przeciwleg艂ego wzg贸rza. Przypuszcza艂, 偶e niedawno oboje przeszli przez 艣cie偶k臋 i skierowali si臋 pod wiekowe sosny. Zapewne chcieli si臋 ukry膰 w si臋gaj膮cych do ramiona paprociach porastaj膮cych zbocze. Ujrza艂 tam pie艅 m艂odego drzewodomu, wyros艂ego ze zdzicza艂ego nasienia domowej sosny. Chocia偶 drzewo mia艂o tylko puste otwory na drzwi i okna, by艂o idealnym miejscem na kryj贸wk臋 albo tymczasowe schronienie dla w臋drowc贸w. Orick nie widzia艂 nieznajomych, ale czu艂 ich siln膮 wo艅 nap艂ywaj膮c膮 z tamtej strony. Podejrzewa艂, 偶e ukrywaj膮 si臋 we wn臋trzu pnia drzewa, pragn膮c odpocz膮膰 w miejscu, z kt贸rego mog膮 obserwowa膰 艣cie偶k臋.

Na prawo i na lewo od miejsca, w kt贸rym sta艂 z Maggie, 艣cie偶ka zakr臋ca艂a i nikn臋艂a w g臋stym lesie. Rosn膮ce obok siebie drzewa przes艂ania艂y widok. Orick zacz膮艂 si臋 wspina膰 ku 艣cie偶ce, ale nagle us艂ysza艂 szuranie ci臋偶kich st贸p po rozmi臋k艂ym gruncie, dobiegaj膮ce z po艂udnia. Wraz z Maggie cofn臋li si臋 w g艂膮b lasu i ukryli pod ga艂臋ziami poskr臋canej sosny. Nie wychodz膮c z cienistej kryj贸wki, obserwowali 艣cie偶k臋.

Pysk Oricka zadr偶a艂 z przera偶enia, ale odg艂os szuraj膮cych krok贸w zamar艂 w odleg艂o艣ci co najmniej stu jard贸w od nich, po czym zn贸w w lesie zapanowa艂a cisza. Nied藕wied藕 by艂 ciekaw, czy potw贸r czeka na w臋drowc贸w przechodz膮cych 艣cie偶k膮, czy mo偶e po kryjomu zag艂臋bi艂 si臋 w kniej臋 albo zawr贸ci艂 i pod膮偶y艂 z powrotem do Clere. Przez dziesi臋膰 minut oboje czekali w absolutnej ciszy. Orick zacz膮艂 w艂a艣nie dochodzi膰 do wniosku, 偶e niebezpiecze艅stwo min臋艂o, kiedy na 艣cie偶ce ukaza艂 si臋 Gallen O鈥橠ay, id膮cy w stron臋 miasta i gwi偶d偶膮cy melodi臋 starej pijackiej ballady. Orick przesun膮艂 si臋 troch臋 w prawo, pragn膮c lepiej widzie膰 przyjaciela. Gallen sprawia艂 wra偶enie zm臋czonego, a g艂ow臋 mia艂 owini臋t膮 bia艂ym banda偶em. Nied藕wied藕 chcia艂 zawo艂a膰, 偶eby ostrzec go o potworach, jakie pojawi艂y si臋 w mie艣cie, ale w tym samym czasie cisz臋 przerwa艂 dono艣ny okrzyk:

- Zatrzymaj si臋, obywatelu!

Gallen stan膮艂 i z otwartymi ustami zacz膮艂 si臋 wpatrywa膰 w g臋stwin臋 zaro艣li skrywaj膮cych dalsz膮 cz臋艣膰 艣cie偶ki. Po chwili ukaza艂 si臋 tam ogr, kt贸ry wyszed艂 na spotkanie m艂odzie艅ca. Orick, kt贸ry widzia艂 tors i dolne ko艅czyny, zamruga艂 oczami, chc膮c przyjrze膰 si臋 im dok艂adniej. D艂ugie r臋ce ogra, poro艣ni臋te szczeciniast膮 sier艣ci膮 i usiane dziwnymi, guzowatymi wyrostkami, zwisa艂y niemal do ziemi. Stworzenie trzyma艂o w jednej d艂oni ogromny czarny pr臋t, podobny do kija pasterskiego. Zaci艣ni臋te na nim palce musia艂y mie膰 co najmniej stop臋 d艂ugo艣ci i ko艅czy艂y si臋 szponami, niepodobnymi do 偶adnych, jakie Orick widzia艂 u cz艂owieka czy nied藕wiedzia. Ogr by艂 ubrany w ciemnozielony cha艂at, 艣ci膮gni臋ty po艣rodku pasem, a tak偶e par臋 ogromnych br膮zowych but贸w. Orick zwr贸ci艂 uwag臋 na to, 偶e istota rytmicznie zaciska i rozwiera drug膮 pi臋艣膰, z艂owieszczo wyci膮gaj膮c szpony. Pomy艣la艂, 偶e gigantyczny potw贸r za chwil臋 skoczy Gallenowi do gard艂a.

- Obywatelu - zahucza艂 ogr tak gard艂owo, 偶e nied藕wied藕 musia艂 si臋 bardzo ws艂uchiwa膰, by go zrozumie膰. - Szukam m臋偶czyzny i kobiety, obcych w twoim 艣wiecie, z艂odziei. Czy ich widzia艂e艣?

- Z艂odziei? - powt贸rzy艂 z wahaniem Gallen. - No c贸偶, prosz臋 pana, teraz gdy w艂a艣nie zako艅czy艂 si臋 wielki jarmark w Baille Sean, na drogach widuje si臋 wielu obcych. Ja sam min膮艂em kilkoro przed godzin膮. Musz臋 jednak stwierdzi膰, 偶e przez wszystkie dni 偶ycia nie widzia艂em nikogo dziwniejszego ni偶 ty, panie. Czy nie mia艂by艣 mi za z艂e, 偶e zapytam, czy tych dwoje obcych r贸wnie偶 tak dziwnie wygl膮da?

- Nie - odpar艂 艂agodnie ogr, podchodz膮c bli偶ej Gallena. - Tych dwoje, kt贸rych szukam, jest bardziej podobnych do ciebie, obywatelu. M臋偶czyzna jest wojownikiem, bieg艂ym w swej sztuce, a do tego uczonym. A jednak, gdyby艣 ich widzia艂, twoje oko spocz臋艂oby tylko na kobiecie. Jest niezwykle pi臋kna i powabna. Z pocz膮tku obserwowa艂by艣 j膮 dyskretnie, zapewne nie艣wiadom otaczaj膮cego ci臋 艣wiata. Im d艂u偶ej przygl膮da艂by艣 si臋 jej ruchom, tym bardziej czu艂by艣 si臋 oczarowany, zahipnotyzowany. Jej ka偶dy krok przypomina taniec, a ka偶de s艂owo brzmi jak 艂agodna muzyka. Po chwili urzek艂by ci臋 jej powab. Je偶eli przebywa艂by艣 w jej obecno艣ci przez godzin臋, wydawa艂oby ci si臋, 偶e jeste艣 w niej zakochany. Gdyby艣 pozostawa艂 z ni膮 ca艂y dzie艅, by艂by艣 stracony. Musia艂by艣 wielbi膰 j膮 bezustannie, po wszystkie dni 偶ycia - tak膮 ma czarodziejsk膮 si艂臋.

Gallen zacz膮艂 wpatrywa膰 si臋 w ogra, ponownie otworzywszy usta ze zdziwienia. Orick pochyli艂 si臋 i przesun膮艂 jeszcze dalej, usi艂uj膮c dojrze膰 twarz ogra, ale ga艂臋zie drzewa zas艂ania艂y widok. Kusi艂o go, 偶eby wyj艣膰 z kryj贸wki tylko po to, 偶eby spojrze膰 na dziwaczn膮 besti臋, ale strach nakaza艂 mu pozosta膰. W ko艅cu Gallen cicho zapyta艂:

- Jak nazywa si臋 ta kobieta?

- Everynne - odpar艂 gigant.

- Widzia艂em j膮 - rzek艂 m艂odzieniec. - Zesz艂ej nocy, w gospodzie w Clere. Mia艂a ciemne w艂osy i twarz tak doskona艂膮 i s艂odk膮, 偶e chyba z艂ama艂a moje serce.

Orick chcia艂 krzykn膮膰, przera偶ony tym, 偶e Gallen zdradza nieznajomych, ale tymczasem jego przyjaciel ci膮gn膮艂:

- A potem widzia艂em j膮 i jej towarzysza dzi艣 rano, zaledwie przed godzin膮. Zatrzymali si臋 w An Cochran, 偶eby kupi膰 wypocz臋te konie, po czym spiesznie odjechali na p贸艂noc.

Gallen odwr贸ci艂 si臋 i wskaza艂 odcinek 艣cie偶ki, wiod膮cy do wioski, a Orickowi spad艂 kamie艅 z serca. Zawsze umia艂 pozna膰, kiedy jego przyjaciel k艂amie, a w艂a艣nie w tej chwili m艂odzieniec wysy艂a艂 ogra na poszukiwania wiatru w polu.

Potw贸r napi膮艂 mi臋艣nie i stan膮艂 na czubkach palc贸w, got贸w rzuci膰 si臋 natychmiast w po艣cig. Gallen jednak zapyta艂:

- Prosz臋 pana, czy mog臋 spyta膰, co w艂a艣ciwie ukradli? Czy otrzymam nagrod臋, je偶eli odzyskam skradziony przedmiot?

Ogr zawaha艂 si臋.

- Ta kobieta ukrad艂a kryszta艂owy klucz otwieraj膮cy wrota do innych 艣wiat贸w - powiedzia艂 w ko艅cu. - Je偶eli odzyskasz ten klucz, m贸j pan bardzo hojnie ci臋 nagrodzi.

- Jak hojnie? - zapyta艂 Gallen. - Co od niego dostan臋?

- 呕ycie wieczne - odpar艂 ogr. Wyprostowa艂 plecy i krzykn膮艂: - Zdobywcy, wszyscy na p贸艂noc!

Jego g艂os rozbrzmia艂 z potworn膮 si艂膮. Orickowi si臋 wydawa艂o, 偶e zadr偶a艂a ziemia pod jego 艂apami. W odleg艂ym lesie odezwa艂y si臋 dziesi膮tki g艂os贸w, powtarzaj膮cych wezwanie:

- Zdobywcy, wszyscy na p贸艂noc!

Orick nie m贸g艂 si臋 d艂u偶ej powstrzyma膰. Wiedzia艂, 偶e je偶eli teraz nie popatrzy na twarz ogra, mo偶e nigdy nie b臋dzie mia艂 drugiej szansy. Wychyli艂 si臋 z kryj贸wki jeszcze bardziej, ale kiedy w ko艅cu mu si臋 uda艂o, poczu艂, 偶e jego serce zaczyna wali膰 jak m艂otem i po偶a艂owa艂, 偶e w og贸le tego pragn膮艂. Ogr mia艂 ogromn膮 g艂ow臋, a szkaradna twarz by艂a poorana g艂臋bokimi bruzdami. Masywny, wystaj膮cy podbr贸dek stercza艂 z twarzy jak pod艂okietnik fotela. Wargi stworzenia mia艂y czerwonawobr膮zowaw膮 barw臋, podobn膮 do koloru polerowanego drewna, a d艂ugie 偶贸艂te z臋biska przypomina艂y w艂贸cznie. Oczy mia艂y wielko艣膰 j膮der ogiera i 艣wieci艂y jaskrawopomara艅czowym blaskiem. Rzadkie br膮zowe w艂osy opada艂y w nie艂adzie na czo艂o. Kr贸tko m贸wi膮c, ogr by艂 stworzeniem niepodobnym do 偶adnego, jakie Orick kiedykolwiek widzia艂.

Monstrum zapewne u艣wiadomi艂o sobie, 偶e ma do za艂atwienia piln膮 spraw臋 gdzie indziej. Pochyliwszy si臋, pogna艂o w stron臋 An Cochran. Trzyma艂o g艂ow臋 nisko zwieszon膮, jakby jej ogrom przeszkadza艂 mu i ci膮偶y艂 podczas biegu.

Gallen zosta艂 sam na 艣cie偶ce. Przez kilka chwil, nie kryj膮c zdziwienia, spogl膮da艂 w 艣lad za stworem. Przesun膮艂 j臋zykiem po wargach i z niedowierzaniem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Wieczne 偶ycie, co? - mrukn膮艂 do siebie. - A co by艣 zrobi艂, gdybym poprosi艂 o ma艂膮 premi臋? Co powiedzia艂by艣 na wieczne 偶ycie i par臋 kur niosek? Albo na wieczne 偶ycie i worek ziemniak贸w, dorzucony na zgod臋? Czy tw贸j sk膮py pan zgodzi艂by si臋 na tak膮 rozrzutno艣膰?

Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 miasta. Promienie s艂o艅ca nadal o艣wietla艂y 艣cie偶k臋, a po ga艂膮zkach krzak贸w skaka艂y ptaki. W konarach drzew zaszumia艂 powiew lekkiego porannego wiatru. Gallen pokr臋ci艂 zabanda偶owan膮 g艂ow膮, a potem zn贸w przystan膮艂 z otwartymi ustami, jakby nie m贸g艂 uwierzy膰, 偶e to, co widzia艂, nie by艂o tylko wytworem jego bujnej wyobra藕ni.

Maggie wychyli艂a si臋 z krzak贸w rosn膮cych na poboczu i szepn臋艂a:

- Gallenie!

Po chwili obok niej ukaza艂 si臋 Orick.

Gallen spojrza艂 na dziewczyn臋, po czym jeszcze raz odwr贸ci艂 si臋 i wpatrzy艂 w przeciwny koniec 艣cie偶ki, gdzie znikn膮艂 ogr. Zacz膮艂 podskakiwa膰 i wskazywa膰 tamto miejsce.

- Chryste, szkoda, 偶e go nie zobaczy艂a艣! - powiedzia艂. - Widzia艂em najbardziej niesamowitego giganta! Chod藕cie bli偶ej! Pospieszcie si臋! Poka偶臋 wam jego 艣lady! Przysi臋gam na Boga, 偶e mia艂 zielon膮 sk贸r臋 i z臋by wielkie jak gonty!

- Wiem - odpar艂a Maggie, wst臋puj膮c na 艣cie偶k臋. - My te偶 go widzieli艣my. Gallenie, w tych lasach kryje si臋 wi臋cej takich stworze艅. By艂y w mie艣cie i zamordowa艂y ojca Heany鈥檈go. To by艂o co艣 okropnego!

Podesz艂a do Gallena i kr臋c膮c g艂ow膮, chwyci艂a go za rami臋, jakby chcia艂a si臋 upewni膰, 偶e m艂odzieniec naprawd臋 偶yje. Kiedy Orick wspina艂 si臋 na 艣cie偶k臋, zorientowa艂 si臋, 偶e o wiele lepiej wyczuwa wo艅 Everynne i jej stra偶nika, o wiele silniej. Nie chcia艂 jednak nic m贸wi膰, w obawie, 偶e m贸g艂by us艂ysze膰 go kt贸ry艣 z gigant贸w.

- Ojciec Heany nie 偶yje? - Wstrz膮艣ni臋ty Gallen zachwia艂 si臋 jak uderzony. - Ale...

Szuka艂 s艂贸w, nie wiedz膮c, co powiedzie膰.

- Ojciec Heany usi艂owa艂 wyrzuci膰 potwory z miasta - wyja艣ni艂a Maggie. - A one go spali艂y. P贸藕niej posz艂y do gospody i zacz臋艂y szuka膰 tych dwojga w臋drowc贸w. Wiedzia艂y, 偶e John Mahoney pozwoli艂 im sp臋dzi膰 noc w gospodzie. Za kar臋 jego te偶 zabi艂y.

- Na mi艂o艣膰 Bosk膮, przecie偶 on by艂 w艂a艣cicielem gospody! - krzykn膮艂 oburzony Gallen, ogl膮daj膮c si臋 przez rami臋. - To jego 藕r贸d艂o utrzymania! Ach, do diab艂a, gdzie jest teraz Everynne i jej stra偶nik?

- Przed 艣witem wybiegli z gospody i znikn臋li w lesie - odpar艂 Orick. - Stara艂em si臋 i艣膰 po ich 艣ladach.

- Nie wyda艂by艣 ich, prawda? - zapyta艂a Maggie, zwracaj膮c si臋 do Gallena. - Ta bestia mog艂a sprawia膰 wra偶enie, 偶e proponuje olbrzymi膮 nagrod臋, ale to diab艂y! Na czele ich grupy maszerowa艂 sam Belzebub!

Gallen wygl膮da艂 na 艣miertelnie powa偶nego.

- Nawet gdybym nie wiedzia艂, 偶e zabi艂y duchownego, nie wyda艂bym nikogo w 艂apy tego straszyd艂a. Musz臋 my艣le膰 o swojej reputacji. Obieca艂em zaprowadzi膰 Everynne do Geata na Chruinne i uczyni臋 to, nawet je偶eli w lasach b臋dzie roi艂o si臋 od sidh贸w. Oricku, czy nadal m贸g艂by艣 prowadzi膰 nas ich 艣ladami?

Nied藕wied藕 wzdrygn膮艂 si臋. Nie pomy艣la艂 o tym, ale znajdowali si臋 w Coille Sidhe. Ludzie opowiadali r贸偶ne historie o sidhach - dziwacznych i brutalnych stworzeniach z innego 艣wiata. Zawsze uwa偶a艂 te historie za bajki dla dzieci, ale nagle w bia艂y dzie艅 zobaczy艂 ca艂膮 procesj臋 obcych istot, szukaj膮cych czaruj膮co pi臋knej kobiety z kluczem.

- Potrafi臋 ich wyw臋szy膰 - o艣wiadczy艂.

- Zaczekajcie! - odezwa艂a si臋 nagle Maggie. - Gallenie, nie mamy 偶adnego interesu w tym, 偶eby wtr膮ca膰 si臋 w sprawy obcych. Niech diab艂y k艂贸c膮 si臋 mi臋dzy sob膮. Je偶eli ta kobieta co艣 ukrad艂a, mo偶e zas艂uguje na kar臋!

M艂odzieniec przymkn膮艂 oczy i zamy艣li艂 si臋, a jego d艂ugie z艂ociste w艂osy zal艣ni艂y w promieniach s艂o艅ca. Zakrwawiony banda偶 przytrzymywa艂 je jak opaska. Orick by艂 ciekaw, dlaczego przyjaciel ma zabanda偶owan膮 g艂ow臋. Po chwili Gallen popatrzy艂 na Maggie i nied藕wiedzia, a偶 b艂ysn臋艂y 藕renice jego niebieskoszarych oczu.

- Nie wierz臋, 偶eby ta Everynne by艂a z艂odziejk膮 - powiedzia艂. - Jej stra偶nik by艂 wzgl臋dem niej lojalny. Z艂odzieje nigdy nie zachowuj膮 si臋 w taki spos贸b wobec innych z艂odziei. Wszelkie szlachetne uczucia zabija w nich chciwo艣膰.

- Mo偶e rzuci艂a na niego urok - zasugerowa艂 Orick. - Ogr wspomina艂, 偶e kobieta potrafi to robi膰.

- Mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 z nim Gallen. - Ale zaledwie przed godzin膮 z艂o偶y艂em ojcu Brianowi przysi臋g臋, 偶e je偶eli moje serce naka偶e mi przyj艣膰 z pomoc膮 innym, nie zawaham si臋 ani chwili. A w艂a艣nie teraz moje serce nakazuje mi przyj艣膰 z pomoc膮 lady Everynne.

- Dobrze powiedziane! - odezwa艂 si臋 szorstki g艂os ze wzg贸rza, wznosz膮cego si臋 po jednej stronie 艣cie偶ki. Jak na rozkaz wszyscy troje unie艣li g艂owy i popatrzyli w tamto miejsce. Ca艂e wzg贸rze by艂o poro艣ni臋te a偶 po wierzcho艂ek sosnowym lasem, ale g艂os dobieg艂 z niewielkiej odleg艂o艣ci, zapewne z zagajnika wysokich paproci, zaczynaj膮cego si臋 niespe艂na dwadzie艣cia jard贸w od 艣cie偶ki. Nagle paprocie zacz臋艂y si臋 rozchyla膰 i Orick ujrza艂 stoj膮cego po艣r贸d nich m臋偶czyzn臋, odzianego w zielonobr膮zowy p艂aszcz z du偶ym kapturem. Na materiale wida膰 by艂o li艣cie paproci, dok艂adnie takiej samej barwy jak te rosn膮ce wok贸艂 niego, i gdyby m臋偶czyzna si臋 nie poruszy艂, Orick nigdy by go nie zauwa偶y艂. Kiedy jednak nieznajomy zacz膮艂 schodzi膰 ku nim po zboczu, materia艂 zal艣ni艂 i przybra艂 jasnobr膮zow膮 barw臋. M臋偶czyzna by艂 uzbrojony w dwa miecze zwisaj膮ce u pasa.

Przystan膮艂 przed Gallenem, wydzielaj膮c trudno uchwytn膮 wo艅 - ledwo wyczuwaln膮 nawet z odleg艂o艣ci dziesi臋ciu st贸p. Ze wszystkich niezwyk艂ych rzeczy, jakie wydarzy艂y si臋 tego ranka, dla Oricka najbardziej niezwyk艂a by艂a w艂a艣nie ta - ten brak jakiegokolwiek zapachu.

M臋偶czyzna zdj膮艂 kaptur z g艂owy. Musia艂 liczy膰 czterdzie艣ci kilka lat, a mo偶e nawet pi臋膰dziesi膮t, ale by艂 silnie zbudowany i mia艂 艣niad膮 cer臋. W jego w艂osach, kiedy艣 z艂ocistobr膮zowych, widnia艂y teraz srebrzyste pasma.

- Nazywam si臋 Veriasse Dussogge - powiedzia艂. - Jestem doradc膮 i stra偶nikiem lady Everynne. Czy teraz zaprowadzisz nas do wr贸t? Musimy znale藕膰 si臋 tam jak najszybciej. Zdobywcom nie zajmie wiele czasu zorientowanie si臋, 偶e wywiod艂e艣 ich w pole, a w贸wczas powr贸c膮 tu, pa艂aj膮c ch臋ci膮 zemsty.

- Zaprowadz臋 was - odrzek艂 Gallen - ale jeszcze nie um贸wili艣my si臋 co do ceny.

Nieznajomy przesun膮艂 j臋zykiem po wargach.

- Przed chwil膮 powiedzia艂e艣, 偶e twoje serce nakazuje ci pospieszy膰 z pomoc膮 lady Everynne.

- To prawda - przyzna艂 Gallen - ale nie powiedzia艂em, 偶e moje serce nakazuje mi zrobi膰 to za darmo!

Orick przeni贸s艂 spojrzenie z Gallena na Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna sprawia艂 wra偶enie, 偶e zastanawia si臋 nad sytuacj膮. By艂o jasne, 偶e nie m贸g艂 po艣wi臋ci膰 kilku godzin na szukanie wr贸t albo innego przewodnika.

- Przypar艂e艣 mnie do muru - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Co chcia艂by艣 za to dosta膰?

- No c贸偶, to zale偶y - odpar艂 Gallen. - Odnalezienie wr贸t nie jest trudne, ale nie chcia艂bym si臋 wdawa膰 w walk臋 z kt贸rym艣 z ogr贸w. Przypuszczam, 偶e ju偶 wiesz, i偶 was szukaj膮? Czy to w艂a艣nie dlatego potrzebowa艂e艣 m臋偶czyzny, kt贸ry b臋dzie umia艂 si臋 broni膰?

Veriasse kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Zdobywcy s膮 bardzo niebezpieczni - przyzna艂. - Powinienem ci臋 ostrzec, 偶e maj膮 bro艅 o wiele pot臋偶niejsz膮 ni偶 cokolwiek, czym dysponuj膮 ludzie na tym 艣wiecie. Zdobywcy mog膮 bardzo 艂atwo zabi膰 ci臋 z odleg艂o艣ci stu jard贸w.

- Hmmm... - zamy艣li艂 si臋 Gallen. - A zatem moja cena musi by膰 odpowiednia do ryzyka, na jakie b臋d臋 si臋 nara偶a艂. Co powiedzia艂by艣 na 偶ycie wieczne?

Gallen uni贸s艂 brwi.

- Lady Everynne w tej chwili nie mo偶e ci tego obieca膰 - rzek艂 Veriasse - ale je偶eli znajdzie si臋 u celu...

- Czy zapewni mi to, kiedy dotrze do Geata na Chruinne? - zapyta艂 Gallen.

- Musi jeszcze przej艣膰 przez kilka innych wr贸t - odpar艂 Veriasse. - Musi stawi膰 czo艂o niejednemu niebezpiecze艅stwu. Ale je偶eli wszystkie przezwyci臋偶y, w贸wczas tak, b臋dzie mog艂a powr贸ci膰 i zap艂aci膰 偶膮dan膮 cen臋.

Gdzie艣 z wierzcho艂ka wzg贸rza dobieg艂o wo艂anie lelka kozodoja.

- Szybko! - szepn膮艂 Veriasse, gestem nakazuj膮c im, 偶eby zeszli ze 艣cie偶ki. - Zdobywcy!

Chwyci艂 Gallena za rami臋 i zanurkowa艂 razem z nim w g臋ste krzaki rosn膮ce po przeciwnej stronie. Orick i Maggie skoczyli za nimi, a m臋偶czyzna powi贸d艂 wszystkich w d贸艂 zbocza na odleg艂o艣膰 kilkuset jard贸w, po czym nakaza艂, by ukryli si臋 w cieniu wielkiej sosny.

- Nie ruszajcie si臋 - ostrzeg艂.

Nied藕wied藕 przez kilka sekund czeka艂 nieruchomo. Po chwili 艣cie偶k膮 przesz艂y trzy ogry, st膮paj膮c jak duchy i kr臋c膮c g艂owami na boki, przepatruj膮c g臋ste zaro艣la. Maggie oddycha艂a tak g艂o艣no, 偶e Orick obawia艂 si臋, i偶 ogry mog膮 j膮 us艂ysze膰. Stworzenia znikn臋艂y jednak za zakr臋tem 艣cie偶ki.

Po kilku nast臋pnych minutach Veriasse wyda艂 kr贸tki pojedynczy gwizd, na艣laduj膮c g艂os drozda. Z g膮szczu paproci, rosn膮cych nieco wy偶ej na zboczu, wyskoczy艂a lady Everynne. By艂a odziana w b艂臋kitn膮 szat臋, a w艂osy skrywa艂a pod cienk膮 metalow膮 siatk膮, ko艅cz膮c膮 si臋 opask膮 wykonan膮 ze srebrnych tr贸jk膮tnych bransolet. Jedn膮 r臋k膮 przyciska艂a do cia艂a palisandrowy futera艂 na harf臋, przewieszony przez rami臋.

Przebieg艂a przez 艣cie偶k臋 i stan臋艂a obok Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna czeka艂 na ni膮 bez ruchu, a Orick zauwa偶y艂, 偶e jego p艂aszcz zn贸w zmienia kolor, upodabniaj膮c si臋 do barw lasu - ciemnozielonych i br膮zowych, tu i 贸wdzie c臋tkowanych 偶贸艂tymi plamkami s艂onecznego blasku. Ponownie naci膮gn膮艂 kaptur na g艂ow臋.

- Everynne - powiedzia艂. - Ten m艂odzieniec poprosi艂 o 偶ycie wieczne jako zap艂at臋 za to, 偶e doprowadzi ci臋 do wr贸t. Czy zgadzasz si臋 na jego cen臋?

Everynne odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 Gallena.

- Nie wie, o co prosi - odpar艂a. - Sk膮d zreszt膮 mia艂by to wiedzie膰? Nie wie przecie偶, kim jestem, ani nie mo偶e rozumie膰 ogranicze艅 naszej w艂adzy. - Popatrzy艂a w oczy m艂odzie艅ca. - To 鈥炁紋cie wieczne鈥, o kt贸re prosisz, nie jest tym, o czym my艣lisz. Mog艂abym zmieni膰 ci臋 w taki spos贸b, 偶eby艣 si臋 nie starza艂. Mog艂abym uleczy膰 twoje cia艂o z wszelkich chor贸b i dolegliwo艣ci. Mo偶liwe, 偶e robi膮c to, przed艂u偶y艂abym twoje 偶ycie. M贸g艂by艣 偶y膰 tysi膮c lat czy nawet sto tysi臋cy. Mog臋 dawa膰 ci nowe cia艂a, tak aby艣 m贸g艂 odradza膰 si臋 po ka偶dej 艣mierci. Mimo to nadal by艂by艣 艣miertelnikiem. M贸g艂by艣 zgin膮膰. Twoje 偶ycie dobieg艂oby kiedy艣 ko艅ca.

- Potrafi艂aby艣 to zrobi膰? - zapyta艂 Gallen. Zdumiona Maggie wpatrywa艂a si臋 w Everynne. Cofn臋艂a si臋 o krok, jakby przestraszona.

- Zapewne tak - odpar艂a kobieta - ale w tej chwili jestem r贸wnie bezradna jak wy. Obiecuj臋 jednak, 偶e je偶eli zaprowadzicie mnie do wr贸t i prze偶yj臋 nast臋pne kilka tygodni, b臋d臋 mog艂a spe艂ni膰 twoj膮 pro艣b臋.

Gallen wyci膮gn膮艂 ku niej r臋k臋, ale Maggie powiedzia艂a:

- Gallenie, nie r贸b tego!

- Dlaczego nie?

- To mo偶e by膰 pu艂apka - wtr膮ci艂 si臋 Orick. - Istniej膮 rzeczy, o kt贸rych ci nie powiedzia艂a. Je偶eli jej pomo偶esz, zapewne nie umrzesz ze staro艣ci, ale ci gigantyczni zdobywcy wr贸c膮 tu i rozwal膮 ci g艂ow臋! Pos艂uchaj rady Maggie. Nie powiniene艣 wtr膮ca膰 si臋 w ich sprawy.

Kiedy Orick wpatrywa艂 si臋 w twarz przyjaciela, czu艂 przyspieszone uderzenia serca. By艂 nied藕wiedziem obdarzonym zmys艂em praktycznym, a z jego punktu widzenia umowa, jak膮 zawiera艂 Gallen, po prostu nie mia艂a sensu. Nie w膮tpi艂, 偶e istnia艂y stworzenia obdarzone magiczn膮 w艂adz膮. Zadaj膮c si臋 z nimi, jego przyjaciel m贸g艂 wprawdzie zyska膰 偶ycie wieczne, ale czy nadal mia艂by dusz臋, gdyby umar艂?

Gallen uni贸s艂 brwi i popatrzy艂 na Everynne, zadaj膮c jej nieme pytanie.

- Je偶eli prze偶yj臋, zdobywcy zostan膮 moimi s艂ugami - powiedzia艂a kobieta. - O ile mi wiadomo, ju偶 nigdy nie wr贸c膮 do tego 艣wiata, by wyrz膮dzi膰 jak膮艣 krzywd臋 tobie albo twojej rodzinie. Gallenie, nie mog臋 ci obieca膰, 偶e twoje 偶ycie b臋dzie wolne od wszelkich niebezpiecze艅stw. Istniej膮 o wiele gorsze rzeczy ni偶 zdobywcy. Podejrzewam, 偶e je偶eli umr臋, ty i tw贸j lud dowiecie si臋 wi臋cej na temat tego, co znajduje si臋 po drugiej stronie Wr贸t 艢wiata, ni偶 kiedykolwiek chcieliby艣cie si臋 dowiedzie膰.

- Co pani przez to rozumie? - zaniepokoi艂a si臋 Maggie.

- Toczymy wojn臋 - wyja艣ni艂 Veriasse.

Orick spojrza艂 znacz膮co na przyjaciela, ale dostrzeg艂, 偶e jest pogr膮偶ony we w艂asnych my艣lach.

- A zatem - odezwa艂 si臋 w ko艅cu Gallen - my艣l臋, 偶e wiem, jak膮 powinienem wymieni膰 cen臋.

- Jak膮? - zapyta艂a Everynne.

Orick czu艂, 偶e jego nos jest suchy z przera偶enia, wi臋c wyci膮gn膮艂 oz贸r i przesun膮艂 nim po pysku. Przypuszcza艂, 偶e przyjaciel zn贸w poprosi o 偶ycie wieczne, ale m艂odzieniec powiedzia艂:

- Chc臋 przej艣膰 razem z wami przez wrota, 偶eby znale藕膰 si臋 w kr贸lestwie sidh贸w i upewni膰 si臋, 偶e bezpiecznie dotrzecie do celu.

- Nie! - odpar艂a stanowczo Everynne. - Nawet nie mo偶esz wyobrazi膰 sobie niebezpiecze艅stw, na jakie b臋dziemy si臋 nara偶ali. Nie mog臋 zabra膰 ci臋 ze sob膮. Nie pom贸g艂by艣 nam wr臋cz przeciwnie, tylko by艣 nam przeszkadza艂.

- Jeste艣cie w臋drowcami i potrzebujecie stra偶nika - odpar艂 Gallen. - Nie zmieni臋 zdania.

Orick pomy艣la艂, 偶e przyjaciel postrada艂 rozum, ale Gallen nie odrywa艂 spojrzenia od Everynne. Nie by艂o cienia w膮tpliwo艣ci, 偶e got贸w by艂by odda膰 za ni膮 偶ycie. A kiedy w oczach Gallena p艂on膮艂 taki dziwny ogie艅, 艂atwiej by艂oby wyci膮gn膮膰 borsuka z nory, ni偶 odwie艣膰 m艂odzie艅ca od tego, co postanowi艂 zrobi膰.

- Zesz艂ej nocy - odezwa艂 si臋 Gallen - nie powiedzia艂a艣 mi, jak si臋 nazywasz, gdy偶 wiedzia艂a艣, 偶e jeste艣 艣ledzona przez zdobywc贸w.

- Tak - przyzna艂a kobieta. - Nie chcia艂am, 偶eby zrobili ci jak膮艣 krzywd臋.

- A jednak zdobywcy pojawili si臋 w naszym mie艣cie - ci膮gn膮艂 m艂odzieniec. - Mo偶liwe, 偶e nieumy艣lnie wp艂yn臋艂a艣 na bieg zdarze艅 tego 艣wiata. Teraz ja chc臋 wp艂yn膮膰 na bieg zdarze艅 twojego.

- To nie jest takie proste - o艣wiadczy艂a Everynne. - Wprawdzie mog艂abym pozwoli膰 ci przej艣膰 przez wrota, ale one nie wiod膮 do jednego 艣wiata, tylko do ca艂ego labiryntu 艣wiat贸w. Nie jeste艣 got贸w przez nie przej艣膰, Gallenie. Nawet gdyby艣 to zrobi艂, chcia艂by艣 jak najszybciej wr贸ci膰. W ci膮gu ostatnich kilku dni, jakie tu sp臋dzi艂am, bardzo polubi艂am ten 艣wiat za prostot臋 i nieskomplikowane obyczaje.

- Nic nie wiem na temat innych 艣wiat贸w - stwierdzi艂 Gallen. - Podejrzewam jednak, 偶e ten jest wyj膮tkowo nudny.

- Nudne 艣wiaty s膮 niezwykle cenne - rzek艂a Everynne. - Chcia艂abym, 偶eby wszystkie by艂y r贸wnie niewinne.

Gallen przez d艂ugi czas my艣la艂, po czym nagle wzruszy艂 ramionami.

- A zatem nie b臋d臋 偶膮da艂 niczego w zamian za pomoc. Tylko 艂ajdak zmusza艂by do zap艂acenia kobiet臋 w potrzebie.

Orick pokr臋ci艂 艂bem, troch臋 zdezorientowany nag艂膮 zmian膮 postanowienia przyjaciela. Zastanawia艂 si臋, czy kiedykolwiek zrozumie ludzi. Lady Everynne u艣miechn臋艂a si臋 z wdzi臋czno艣ci膮 i unios艂a brwi, jakby jej opinia o Gallenie uleg艂a radykalnej poprawie.

Z daleka dolecia艂 jaki艣 d藕wi臋k, kt贸ry Orick pochwyci艂 tylko z wielkim trudem. By艂 pewien, 偶e nikt opr贸cz niego nie us艂ysza艂 tego zawo艂ania. W oddali czyje艣 g艂osy krzycza艂y:

- Zdobywcy, wszyscy na po艂udnie!

- Wracaj膮! - powiedzia艂. - Pospieszmy si臋!

Gallen skoczy艂 w g艂膮b lasu, a po chwili inni tak偶e poszli w jego 艣lady.


ROZDZIA艁 5


Everynne spieszy艂a przez las, pod膮偶aj膮c 艣ladami Gallena i Veriasse鈥檃. Maggie i Orick biegli o kilka krok贸w za ni膮. Kobieta z trudem przedziera艂a si臋 przez g臋ste poszycie Coille Sidhe. Wsz臋dzie, jak okiem si臋gn膮膰, drzewa ros艂y bardzo blisko siebie. Mroczne sosny pochyla艂y ga艂臋zie nad w膮wozami i wzg贸rzami poprzecinanymi g艂臋bokimi parowami. Ku niebu wznosi艂y si臋 poskr臋cane jak w臋偶e, spl膮tane konary jawor贸w, klon贸w i rzewni skrzypolistnych, pragn膮ce przechwyci膰 ka偶dy promie艅 s艂o艅ca. W wielu miejscach przej艣cie utrudnia艂y pr贸chniej膮ce pnie powalonych przed laty sosen.

Kobieta bardzo 偶a艂owa艂a, 偶e w lesie nie by艂o s艂ycha膰 okrzyk贸w zdobywc贸w, ale ig艂y ogromnych sosen i li艣cie mniejszych drzew t艂umi艂y wszelkie d藕wi臋ki. Gdyby prze艣ladowcy chcieli zaskoczy膰 ich grup臋, mogliby spa艣膰 na nich jak grom z jasnego nieba.

Veriasse i Gallen biegli obok siebie. M臋偶czyzna trzyma艂 w obu d艂oniach karabin zapalaj膮cy. M艂odzieniec od czasu do czasu spogl膮da艂 na niego, ale na razie powstrzymywa艂 si臋 od zadawania pyta艅, co to za bro艅 i jak funkcjonuje.

Zm臋czony Veriasse przedziera艂 si臋 przez g膮szcz z wielkim trudem. Everynne tak偶e czu艂a, 偶e jest wyczerpana. Wiedzia艂a, 偶e musi mie膰 jeszcze kogo艣 do pomocy. Potrzebowa艂a opiekuna w rodzaju Gallena i zastanawia艂a si臋, czy jednak nie powinna poprosi膰, 偶eby zosta艂 jej s艂ug膮. Obserwowa艂a go, nie m贸wi膮c ani s艂owa.

Mniej wi臋cej po trzydziestu minutach Gallen dotar艂 na wierzcho艂ek wzg贸rza, na kt贸rym ca艂a grupa mog艂a odpocz膮膰 pod os艂on膮 trzech olbrzymich kamieni. Kiedy wszyscy znale藕li si臋 we wn臋trzu tej miniaturowej fortecy, m艂odzieniec zezwoli艂 na odpoczynek. Sta艂 zdyszany, spogl膮daj膮c na Veriasse鈥檃.

- Czy zdobywcy b臋d膮 pod膮偶ali naszymi 艣ladami, czy mo偶e jest ich tylu, 偶e zaczn膮 przeczesywa膰 las i zmusz膮 nas do opuszczenia kryj贸wki? - zapyta艂.

Veriasse tak偶e oddycha艂 z wielkim trudem.

- B臋d膮 pod膮偶ali naszym tropem, kieruj膮c si臋 zar贸wno w臋chem, jak i wzrokiem - powiedzia艂. - Gallenie, musimy by膰 niezwykle czujni. Je偶eli ju偶 odnale藕li wrota, zapewne ich strzeg膮, a w贸wczas b臋dziemy musieli si臋 podkrada膰. Wiemy jednak, 偶e zdobywcy depcz膮 nam po pi臋tach, a wi臋c nie mo偶emy pozwoli膰 sobie na strat臋 czasu.

M艂odzieniec przez chwil臋 si臋 zastanawia艂.

- Powiedzia艂e艣, 偶e zdobywcy potrafi膮 zabija膰 z du偶ej odleg艂o艣ci i 偶e nosz膮 pr臋ty podobne do twojego. Czy to jest w艂a艣nie taka bro艅, jak膮 si臋 pos艂uguj膮?

- To jest karabin zapalaj膮cy - odpar艂 m臋偶czyzna. - Kiedy go u偶ywasz, wystrzeliwuje porcj臋 艣rodk贸w chemicznych, kt贸re pal膮 si臋, wydzielaj膮c bardzo du偶o ciep艂a.

- Czy zatem jest to co艣 w rodzaju ognistej strza艂y? - zapyta艂 Gallen.

- Tak, tylko o wiele pot臋偶niejszej. Tam gdzie 偶yjemy, niekt贸re stworzenia mo偶na zabija膰 tylko w taki spos贸b. Ten karabin sta艂 si臋 nasz膮 ulubion膮 broni膮.

- A jak dzia艂a? - zainteresowa艂 si臋 m艂odzieniec.

Everynne by艂a zdumiona, 偶e zapyta艂 o to jakby od niechcenia. Wyobra偶a艂a sobie, 偶e ka偶dy m艂ody Zacofaniec, mieszkaniec 艣wiata, na kt贸rym nie rozwin臋艂a si臋 zaawansowana technika, powinien by膰 przera偶ony i wstrz膮艣ni臋ty, kiedy spotka si臋 z tak膮 broni膮. A jednak Gallen zada艂 rzeczowe pytanie, od razu zmierzaj膮c do sedna sprawy.

Veriasse uni贸s艂 karabin i poda艂 Gallenowi, pozwalaj膮c, by przyjrza艂 si臋 mu z bliska.

- Tu, pod tym bezpiecznikiem, znajduje si臋 spust - rzek艂. - Kiedy poci膮gniesz za niego pierwszy raz, bro艅 budzi si臋 do 偶ycia, a z tych soczewek na lufie wydobywa si臋 promie艅 czerwonego 艣wiat艂a. - Skierowa艂 luf臋 broni w stron臋 kamienia, plamka laserowego 艣wiat艂a zal艣ni艂a na powierzchni ska艂y. - Bro艅 b臋dzie gotowa do strza艂u, kiedy poczujesz, 偶e dr偶y w twoich palcach. Je偶eli poci膮gniesz za spust po raz drugi, 艂adunek trafi dok艂adnie w to miejsce, na kt贸rym pojawi艂 si臋 czerwony punkcik. - M臋偶czyzna obr贸ci艂 bro艅 na bok i pokaza艂 Gallenowi ma艂y 艣wiec膮cy wska藕nik na obudowie. - To 艣wiate艂ko powie ci, ile razy mo偶esz jeszcze wystrzeli膰.

Wska藕nik pokazywa艂, 偶e zapas energii wystarczy na dziesi臋膰 strza艂贸w.

- Jaki ma zasi臋g? - zapyta艂 Gallen.

- Instrukcja podaje, 偶e mo偶na strzela膰 na odleg艂o艣膰 oko艂o stu pi臋膰dziesi臋ciu jard贸w - odpar艂 m臋偶czyzna. - Je偶eli podczas strza艂u uniesiesz lekko luf臋, p艂omienie polec膮 jeszcze dalej. Musisz jednak pami臋ta膰, by nie strzela膰 do przeciwnik贸w, kt贸rzy znajduj膮 si臋 za blisko, gdy偶 w贸wczas m贸g艂by艣 sam sp艂on膮膰. Je偶eli bro艅 nie jest u偶ywana przez trzy minuty, sama si臋 wy艂膮cza.

M艂odzieniec dotkn膮艂 艂o偶yska karabinu.

- Mo偶na zabi膰 z niego ogra? - zapyta艂.

- Tak - odpar艂 Veriasse.

- Jak odporne s膮 te istoty z waszego 艣wiata?

- Istniej膮 trzy rodzaje zdobywc贸w - wyja艣ni艂 stra偶nik Everynne. - Ten, kt贸rego ostatniej nocy zabi艂 Orick, by艂 tropicielem - stworzeniem maj膮cym bardzo d艂ugie r臋ce i nogi i chodz膮cym na czworakach. 鈥濷gr鈥, z kt贸rym rozmawia艂e艣, jest kim艣 w rodzaju 偶o艂nierza piechoty. Tacy piechurzy s膮 nieust臋pliwymi wojownikami i nie radzi艂bym ci, 偶eby艣 pr贸bowa艂 zmierzy膰 si臋 z kt贸rym艣 w walce wr臋cz. S膮 bardzo silni. Mimo to ich najwa偶niejsze organy s膮 zbudowane podobnie do naszych.

Kiedy艣, przed wielu laty, m贸j lud wyhodowa艂 te stworzenia, 偶eby strzeg艂y pokoju na r贸偶nych 艣wiatach. Wszystko jednak potoczy艂o si臋 inaczej. Wojowniczy drononi podbili m贸j lud i przemienili naszych stra偶nik贸w w niewolnik贸w. Drononi tak偶e zaliczaj膮 si臋 do zdobywc贸w. Z nich wszystkich s膮 najniebezpieczniejsi.

- Drononi? - powt贸rzy艂a Maggie, ci臋偶ko dysz膮c. Na jej bladej twarzy malowa艂o si臋 przera偶enie.

- Widzieli艣cie jednego w mie艣cie - ci膮gn膮艂 Veriasse. - Nazwali艣cie go Belzebubem, W艂adc膮 Much. Naprawd臋 nazywa si臋 dronon. Jest lordem Zdobywc膮 i pochodzi z innego 艣wiata. Jego poddani pojawili si臋 na naszym 艣wiecie przed sze艣膰dziesi臋ciu laty i udowodnili, 偶e potrafi膮 pos艂ugiwa膰 si臋 wszelk膮 broni膮. Z pocz膮tku starali艣my si臋 im pom贸c. Oni jednak, zazdroszcz膮c nam zaawansowanych technologii, podj臋li pr贸b臋 zaw艂adni臋cia naszymi urz膮dzeniami. Opanowali dzi臋ki nim wiele 艣wiat贸w. Teraz wszyscy stra偶nicy, kt贸rzy nie zgin臋li, s艂u偶膮 Z艂otej Kr贸lowej dronon贸w i imperium, nad kt贸rym sprawuje w艂adz臋.

Gallen wsta艂, jakby wystarczaj膮co odpocz膮艂.

- A zatem b臋dziemy musieli nadal i艣膰 przez las, 偶eby nie mogli do nas strzela膰 - oznajmi艂. - Poprowadz臋 was szlakami, kt贸rymi nie b臋d膮 potrafili i艣膰 zbyt szybko. Je偶eli dzi臋ki temu zgubi膮 nasze 艣lady, na doj艣cie do wr贸t b臋dziemy mieli wi臋cej czasu.

M艂odzieniec zn贸w zacz膮艂 biec przez las. Wybiera艂 uci膮偶liw膮 drog臋, po kt贸rej zdobywcy b臋d膮 mogli porusza膰 si臋 z wielkim trudem. Cz臋sto zmienia艂 kierunek, przemykaj膮c si臋 przez zagajniki kar艂owatych sosen, w kt贸rych drzewa ros艂y tak blisko siebie, 偶e ich ga艂臋zie tworzy艂y przeszkod臋 niemal niemo偶liw膮 do pokonania. Dwukrotnie zatacza艂 wielkie ko艂a, pragn膮c zostawi膰 w tych miejscach silniejsz膮 wo艅, po czym wi贸d艂 ca艂膮 grup臋 po wysuszonych pniach, gdzie nie zostawa艂y 偶adne tropy i kt贸rych nie trzyma艂y si臋 obce wonie.

Kiedy zrobi艂 wszystko, co m贸g艂, 偶eby zatrze膰 艣lady, poprowadzi艂 ca艂膮 grup臋 w stron臋 jaskini widocznej u podn贸偶a pobliskiej g贸ry. Powi贸d艂 wszystkich do najwi臋kszego wlotu, po czym przystan膮艂 przed otworem, jakby obawia艂 si臋 wej艣膰 do 艣rodka.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a Everynne.

- Ta jaskinia ma bardzo w膮skie przej艣cia i a偶 pi臋膰 wylot贸w - wyja艣ni艂. - Je艣li chcemy zgubi膰 zdobywc贸w, powinni艣my wej艣膰 do 艣rodka. Jaskinia jest jednak nawiedzana przez zjawy. Je偶eli zale偶y nam, by trzyma艂y si臋 od nas z daleka, musimy rozpali膰 ognisko i wzi膮膰 kilka pochodni.

- Nie powinni艣my tam wchodzi膰 - odezwa艂a si臋 Maggie. - To zbyt niebezpieczne.

- Zjawy? - zainteresowa艂 si臋 Veriasse. - Jakie zjawy?

- Duchy - odpar艂 m艂odzieniec. - Je偶eli kto艣 jest zbyt ciekawski i przekroczy przykazania Tory, kap艂ani oddaj膮 go zjawom.

- Chyba nie wierzysz w duchy? - rzek艂 m臋偶czyzna. - Duch贸w nie ma. Czy kiedykolwiek widzia艂e艣 takiego ducha?

- Nie duchy - poprawi艂 go Gallen. - Zjawy. Widzia艂em je ju偶 nieraz. W naszym mie艣cie mieszka艂a pewna stara kobieta, Cally O鈥橞rien, kt贸ra usi艂owa艂a leczy膰 ludzi zio艂ami. Pewnej nocy w jej domu pojawi艂y si臋 zjawy. Kobieta krzycza艂a, ale istoty zaci膮gn臋艂y j膮 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 do An Cochran. Nikt p贸藕niej nigdy jej nie widzia艂.

Ani Veriasse, ani Everynne nie sprawiali wra偶enia, 偶e wierz膮 w opowie艣膰 m艂odzie艅ca.

- M贸wi szczer膮 prawd臋 - pospieszy艂a z zapewnieniem Maggie. - Zjawy naprawd臋 istniej膮. W nocy mo偶na dostrzec zielononiebieskie ogniki ich dusz, snuj膮ce si臋 po lesie jak duchy.

Everynne i Veriasse spojrzeli po sobie i r贸wnocze艣nie wykrzykn臋li:

- Artefy!

Po chwili m臋偶czyzna doda艂, nie ukrywaj膮c wielkiego zdumienia:

- Ale co robi膮 artefy na tym 艣wiecie?

- Strzeg膮 go - domy艣li艂a si臋 kobieta. - Utrzymuj膮 ludzi w przymusowej ignorancji. Tak膮 w艂a艣nie funkcj臋 powierzyli im ich przodkowie. Pragn臋li dysponowa膰 艣wiatem, na kt贸rym ich dzieci mog艂yby znale藕膰 ucieczk臋 od problem贸w wszech艣wiata, zbyt du偶ego, by sprawowa膰 nad nim w艂adz臋. Id臋 o zak艂ad, 偶e pierwsi osadnicy przekazali ca艂膮 wiedz臋, jak膮 dysponowali, w艂a艣nie artefom.

- A wi臋c znacie te istoty, ale nazywacie je inaczej, prawda? - odezwa艂 si臋 Orick. - One tak偶e istniej膮 w kr贸lestwie sidh贸w?

- Tak - przyzna艂a Everynne. - Tworzymy je w kr贸lestwie sidh贸w. S膮 po prostu maszynami przechowuj膮cymi skarby ludzkiej wiedzy. Mo偶emy przej艣膰 przez t臋 jaskini臋 bez obaw, 偶e grozi nam co艣 z ich strony.

- Ostrzegam was - rzek艂 Gallen. - Do tych jaski艅 nie dociera blask s艂o艅ca. W 艣rodku jest ciemno jak w nocy.

- 艢wiat艂o dzienne 藕le wp艂ywa na artefy - wyja艣ni艂 Veriasse - poniewa偶 fale radiowe emitowane przez wasze s艂o艅ce zak艂贸caj膮 ich dzia艂anie, nie pozwalaj膮 im my艣le膰. Poza tym artefy gin膮, je偶eli zostan膮 trafione 艂adunkiem z karabinu zapalaj膮cego.

Gallen z trudem prze艂kn膮艂 艣lin臋. By艂o jasne, 偶e wyja艣nienia m臋偶czyzny nie rozproszy艂y jego w膮tpliwo艣ci. Poprowadzi艂 jednak wszystkich w膮skim przej艣ciem. Uj膮艂 szczup艂e palce Everynne i poci膮gn膮艂 j膮 za sob膮 w g艂膮b jaskini. Kobieta czu艂a, jak d艂o艅 m艂odzie艅ca dr偶y zaci艣ni臋ta na jej palcach. Nie wiedzia艂a, czy Gallen nadal boi si臋 zjaw, czy te偶 dr偶y pod wp艂ywem jej dotyku. Wiedzia艂a, 偶e czasami m臋偶czy藕ni reaguj膮 w taki spos贸b. Pope艂ni艂a b艂膮d, pozwalaj膮c, 偶eby jej dotkn膮艂.

Gallen szed艂, wyci膮gn膮wszy drug膮 r臋k臋, 偶eby odnajdywa膰 drog臋, ale niespodziewanie uderzy艂 g艂ow膮 o skalny nawis. Przystan膮艂, po czym zag艂臋bi艂 si臋 w boczny tunel. Kiedy przeszed艂 kilkaset jard贸w, przecisn膮艂 si臋 przez w膮skie przej艣cie, a potem skr臋ci艂 w lew膮 odnog臋 korytarza. Zacz膮艂 wspina膰 si臋 stromym podej艣ciem, za艣mieconym od艂amkami ska艂 i kamieniami. Zewsz膮d by艂o s艂ycha膰 g艂o艣ny plusk kropel wody, wpadaj膮cych do niewidocznych ka艂u偶. Everynne po艣lizgn臋艂a si臋 i tylko z trudem utrzyma艂a r贸wnowag臋. Wyczu艂a w powietrzu metaliczn膮 wo艅 i przyspieszy艂a, chc膮c jak najszybciej znale藕膰 si臋 przy wyj艣ciu. W pewnej chwili wyda艂o si臋 jej, 偶e widzi promie艅 s艂o艅ca wpadaj膮cy przez otw贸r wyj艣ciowy, ale okaza艂o si臋, 偶e jest to zielonkawa zjawa biegn膮ca przez wielk膮 komor臋 prosto ku nim.

Zjawa przypomina艂a starszawego m臋偶czyzn臋 z sumiastymi w膮sami i krzaczastymi bokobrodami. Nie nosi艂a d艂ugiego p艂aszcza. By艂a odziana tylko w cha艂at i kr贸tkie buty. Przystan臋艂a przed lud藕mi i nie odzywaj膮c si臋, spogl膮da艂a na nich z mroku. Opalizuj膮ca sk贸ra zjawy pozwoli艂a Everynne dostrzec najbli偶sze 艣ciany jaskini. Kobieta by艂a zdumiona widokiem chropowatych i wilgotnych skalnych powierzchni, a tak偶e wielu stalaktyt贸w i stalagmit贸w.

- Co robicie w mojej jaskini? - odezwa艂a si臋 zjawa. Wygl膮da艂a na ucieszon膮 ze spotkania. - Czy nie wiecie, 偶e ten las jest nawiedzony?

- Precz mi z oczu! - rozkaza艂 Gallen. - Nie pozwol臋, 偶eby艣 zagradza艂 nam drog臋!

- Och, ale偶 to Gallen O鈥橠ay! - powiedzia艂a rado艣nie zjawa. - Ju偶 dawno nie widzia艂em ci臋 w tych lasach.

M贸wi膮c to, istota przygl膮da艂a si臋 Everynne, a zw艂aszcza srebrnej siatce okrywaj膮cej jej ciemne w艂osy. Kilka razy cmokn臋艂a, kr臋c膮c g艂ow膮.

- Post臋pujesz bardzo nierozs膮dnie, Gallenie - o艣wiadczy艂a. - Zadajesz si臋 z nieznajomymi, przybyszami z innego 艣wiata. Czy twoja matka nigdy ci臋 nie ostrzega艂a, 偶eby艣 tego nie robi艂? Czy nie powiedzia艂a ci, co si臋 dzieje ze zbyt ciekawskimi ch艂opcami?

- Cofnij si臋! - sykn膮艂 Gallen. - Chcemy tylko przej艣膰 przez jaskini臋.

Zjawa zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 karabinowi zapalaj膮cemu Veriasse鈥檃.

- Och, tym razem dam ci spok贸j, Gallenie O鈥橠ayu - o艣wiadczy艂a. - B膮d藕 jednak pewien, 偶e nast臋pnym razem nie uda ci si臋 pozby膰 mnie tak 艂atwo.

Odwr贸ci艂a si臋 i skr臋ci艂a w boczny tunel, po czym znikn臋艂a za zakr臋tem korytarza.

Zacz臋li ponownie i艣膰 przez grot臋, wspinaj膮c si臋 po zdradzieckich nier贸wno艣ciach, przeci臋tych mrocznymi szczelinami. Zjawa pojawi艂a si臋 znowu. Towarzyszy艂a im, przemieszczaj膮c si臋 obok nich, jakby p艂yn臋艂a nad ska艂ami. Wkr贸tce ukaza艂a si臋 nast臋pna i nast臋pna, a偶 Everynne naliczy艂a kilkana艣cie stworze艅 pod膮偶aj膮cych ich 艣ladami. Przez d艂u偶szy czas md艂y blask promieniuj膮cy od ich cia艂 by艂 jedynym 艣wiat艂em, dzi臋ki kt贸remu co艣 widzia艂a.

Kiedy uciekinierzy wy艂onili si臋 po drugiej stronie g贸ry, wyczerpany Gallen, ci臋偶ko dysz膮c, osun膮艂 si臋 na kolana. Spogl膮daj膮c na jego blad膮 twarz, Everynne domy艣li艂a si臋, 偶e przej艣cie przez jaskini臋 musia艂o by膰 dla niego ci臋偶kim prze偶yciem. By艂 przecie偶 Zacofa艅cem i wierzy艂, 偶e zjawy s膮 niezwyci臋偶onymi duchami. Wkr贸tce z otworu jaskini wy艂oni艂a si臋 Maggie w towarzystwie Oricka. Dziewczyna mia艂a szeroko otwarte oczy. Gallen popatrzy艂 na ni膮 i wybuchn膮艂 艣miechem.

- Co w tym wszystkim widzisz takiego zabawnego? - zapyta艂a Maggie.

- Nic - odpar艂. - Po prostu poprawi艂 mi si臋 humor.

M艂odzieniec wsta艂 i poprowadzi艂 ich p贸艂 mili na po艂udnie, a偶 dotar艂 do stromego zbocza granicz膮cego z dolin膮. Szala艂 tam niedawno po偶ar. Pozostawi艂 jedynie kikuty drzew, mi臋dzy kt贸rymi by艂o wida膰 wielkie g艂azy. Ziemi臋 spod nich wyp艂uka艂y deszcze, tak 偶e cz臋sto wystarczy艂oby lekkie dotkni臋cie, 偶eby stoczy艂y si臋 po pochy艂o艣ci. Everynne u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Gallen, wybiegaj膮c my艣lami w przysz艂o艣膰, przygl膮da si臋 kamieniom. Zdobywca, maj膮cy wielkie stopy, z pewno艣ci膮 b臋dzie chcia艂 przeskakiwa膰 z jednego na drugi, a w贸wczas mo偶e spowodowa膰 lawin臋, kt贸ra przypiecz臋tuje jego zgub臋.

Kiedy znale藕li si臋 na dnie w膮wozu, Gallen skr臋ci艂 na zach贸d. Poprowadzi艂 ca艂膮 grup臋 skalistym 艂o偶yskiem strumienia. S艂yszeli brz臋czenie moskit贸w kr膮偶膮cych wok贸艂 g艂贸w, a z powierzchni wody od czasu do czasu podrywa艂a si臋 para dzikich kaczek. W pewnym miejscu, w kt贸rym w膮w贸z si臋 zw臋偶a艂, a strumie艅 stawa艂 si臋 g艂臋boki, Gallen wyrwa艂 niewielkie drzewo. Z pnia wystruga艂 zaostrzony ko艂ek, po czym wcisn膮艂 go w mi臋kkie muliste dno, tak 偶e szpic sta艂 si臋 ca艂kiem niewidoczny. Zaj臋艂o mu to tylko chwil臋. Na razie pokonali niewiele ponad pi臋膰 mil w ci膮gu o艣miu godzin, ale Everynne mia艂a nadziej臋, 偶e dzi臋ki tej taktyce zyskaj膮 na czasie troch臋 p贸藕niej.

Kiedy zeszli w dolin臋 i znale藕li si臋 zn贸w pod os艂on膮 lasu, pozwolili sobie na kilka chwil odpoczynku. Maggie chwyta艂a powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Na jej czole perli艂y si臋 krople potu. Wszyscy byli brudni i zm臋czeni. Musieli odpocz膮膰.

Nagle z wierzcho艂ka g贸ry, kt贸r膮 pozostawili prawie p贸艂 mili za sob膮, rozleg艂 si臋 dono艣ny okrzyk:

- Zdobywcy, do mnie! Ich prze艣ladowcy dotarli do miejsca, w kt贸rym uciekinierzy opu艣cili jaskini臋. Gallen cicho zakl膮艂 i bezradnie popatrzy艂 na Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna odwzajemni艂 jego spojrzenie.

- Zrobi艂e艣 wszystko, co by艂o w twojej mocy - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. Gallen zmarszczy艂 brwi, jakby z trudem rozumia艂 dziwnie akcentowane s艂owa. - Poprowadzi艂e艣 nas tras膮 trudn膮 dla zdobywc贸w, ale teraz musimy rusza膰 w dalsz膮 drog臋. Nie mo偶emy zwleka膰 ani chwili.

Od strony zbocza dolecia艂 przeci膮g艂y grzmot, zako艅czony g艂o艣nym j臋kiem. Zapewne kt贸ry艣 z prze艣ladowc贸w przekona艂 si臋, jak zdradziecki mo偶e by膰 szlak, obrany przez Gallena. M艂odzieniec przystan膮艂 w miejscu, w kt贸rym zwalone drzewo umo偶liwia艂o dobry widok. Everynne zatrzyma艂a si臋 obok niego i tak偶e spojrza艂a na zbocze g贸ry. Oboje ujrzeli, jak dw贸ch piechur贸w pomaga wsta膰 tropicielowi.

- Veriasse - odezwa艂 si臋 Gallen. - Czy m贸g艂bym pos艂u偶y膰 si臋 twoj膮 broni膮?

M臋偶czyzna poda艂 mu karabin zapalaj膮cy. M艂odzieniec uni贸s艂 go do oka, ale lufa troch臋 dr偶a艂a, dop贸ki nie przesta艂 oddycha膰. Rozlu藕ni艂 mi臋艣nie i poci膮gn膮艂 za spust. Kiedy nic si臋 nie sta艂o, zmarszczy艂 brwi, jakby zdumiony, 偶e bro艅 nie wypali艂a od razu. Everynne nie widzia艂a czerwonej plamki promienia lasera, ale musia艂y j膮 dojrze膰 ogry, schodz膮ce po zboczu g贸ry. Natychmiast pu艣ci艂y tropiciela i odskoczy艂y na boki. Gallen poci膮gn膮艂 za spust po raz drugi. W powietrzu przemkn臋艂a rozpalona do bia艂o艣ci b艂yskawica chemicznego ognia, by rozprysn膮膰 si臋 na ciele zwiadowcy. Stworzenie przera藕liwie wrzasn臋艂o i zacz臋艂o p艂on膮膰. Po chwili zamieni艂o si臋 w stos popio艂u i stopionych ko艣ci.

Gallen zwr贸ci艂 karabin w艂a艣cicielowi.

- To powinno zniech臋ci膰 ich do pod膮偶ania naszymi 艣ladami - powiedzia艂.

Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 biec na zach贸d. Prowadzi艂 teraz wszystkich 艣cie偶k膮 doskonale widoczn膮 w g臋stym lesie. Everynne wiedzia艂a, 偶e zdobywcy b臋d膮 mogli pod膮偶a膰 t臋dy r贸wnie szybko. B臋d膮c istotami d艂ugonogimi, z pewno艣ci膮 pobiegn膮 nawet szybciej ni偶 oni.

W ko艅cu dotarli do ogromnego lasu zdzicza艂ych sosnodom贸w. Zapewne przed wielu laty w tej dolinie, kt贸rej 艣rodkiem p艂yn膮艂 strumie艅, znajdowa艂o si臋 niewielkie miasto. Z nasion szyszek, kt贸re przez ca艂e lata opada艂y na ziemi臋, wyr贸s艂 jednak istny g膮szcz drzew, mog膮cych s艂u偶y膰 jako domy i stoj膮cych tak blisko siebie, 偶e ich pnie si臋 po艂膮czy艂y.

Nikt nie m贸g艂 nawet marzy膰 o tym, by przedosta膰 si臋 przez t膮 cz臋艣膰 lasu. Drog臋 zagradza艂a zwarta 艣ciana grubych pni sosnodom贸w.

- Przejdziemy t臋dy - o艣wiadczy艂 jednak Gallen.

- Nigdy nie uda si臋 nam przej艣膰 przez ten g膮szcz - sprzeciwi艂 si臋 Veriasse.

- Bawi艂em si臋 tu, kiedy by艂em dzieckiem - odpar艂 m艂odzieniec. - Mi臋dzy drzewami s膮 przej艣cia, trzeba tylko troch臋 si臋 wspina膰. Ten g膮szcz ma w wielu miejscach osiem mil d艂ugo艣ci i dwie albo trzy szeroko艣ci, ale jego wysoko艣膰 na og贸艂 nie przekracza 膰wierci mili. Przejdziemy t臋dy.

Podobnie jak we wszystkich domach, wyros艂ych z nasion sosnodom贸w, w pniach znajdowa艂y si臋 naturalne otwory, mog膮ce s艂u偶y膰 jako drzwi i okna. Przewa偶nie drzewa ros艂y w taki spos贸b, 偶e pnie mia艂y przynajmniej jeden otw贸r drzwiowy z przodu domu i jeden z ty艂u. Opr贸cz nich w innych, najcz臋艣ciej przypadkowych miejscach na r贸偶nych poziomach pnia tworzy艂y si臋 dziury, mog膮ce pe艂ni膰 funkcje okien.

Everynne zrozumia艂a, 偶e zdobywcy nie b臋d膮 mogli si臋 t臋dy przedosta膰. Gallen zacz膮艂 i艣膰 skrajem g膮szczu, a偶 dotar艂 do kraw臋dzi w膮wozu o stromych zboczach. Podszed艂 w贸wczas do 艣ciany drzew i znikn膮艂 w najbli偶szym otworze drzwiowym.

Z wysi艂kiem poruszali si臋 w g膮szczu sosnodrzew, przedostaj膮c si臋 z okna do okna, a cz臋sto tak偶e wspinaj膮c si臋 i schodz膮c.

Mo偶liwe, 偶e Gallen bawi艂 si臋 tu, kiedy by艂 dzieckiem, ale okna, przez kt贸re w贸wczas tak 艂atwo si臋 przeciska艂, by艂y teraz zbyt w膮skie, 偶eby m贸g艂 przej艣膰 przez nie doros艂y cz艂owiek, nie wspominaj膮c o nied藕wiedziu, obro艣ni臋tym grub膮 warstw膮 zimowego t艂uszczu. Na twarzy Everynne by艂o wida膰 krople potu. Kiedy pokonali w ten spos贸b p贸艂 drogi, Gallen nagle stan膮艂 i spojrza艂 na szczeg贸lnie w膮skie okno. By艂o jasne, 偶e nie prze艣lizgn膮 si臋 przez otw贸r. M艂odzieniec zmarszczy艂 brwi i pogr膮偶y艂 si臋 w zadumie.

- Co si臋 sta艂o? - zaniepokoi艂 si臋 Veriasse.

- Utkn臋li艣my - oznajmi艂 Gallen. - Kiedy艣 przeciska艂em si臋 przez to okno bez trudu. Za nim znajduje si臋 szlak, kt贸rym udaliby艣my si臋 w dalsz膮 drog臋, ale problem w tym, jak t臋dy przej艣膰. W 偶aden spos贸b nie damy rady.

- Co zrobimy? - zapyta艂a Maggie.

- B臋d臋 musia艂 zawr贸ci膰 i poszuka膰 innej drogi.

- Chcia艂by艣, 偶ebym ci pom贸g艂? - zapyta艂 Veriasse, chocia偶 by艂o jasne, 偶e jest bardzo utrudzony.

- Poradz臋 sobie sam - odrzek艂 Gallen i wyszed艂 przez otw贸r drzwiowy. Everynne s艂ysza艂a, jak ha艂asuje na zewn膮trz drzewa, zapewne wspinaj膮c si臋 po ga艂臋ziach. Wn臋trze sosnodomu by艂o zakurzone, pe艂ne zesch艂ych igie艂 i szyszek, a tak偶e odchod贸w wiewi贸rek. W dolinie wia艂 lekki popo艂udniowy wietrzyk, szumi膮c w koronach drzew, ale powietrze w 艣rodku g膮szczu by艂o suche i duszne.

Przez kilka pierwszych minut Everynne cieszy艂a si臋, 偶e mo偶e odpocz膮膰. Veriasse zdj膮艂 z plec贸w tobo艂ek, wyci膮gn膮艂 p艂ask膮 manierk臋 i poda艂 towarzyszce, 偶eby si臋 napi艂a. Kobieta poczu艂a g艂贸d. Sp臋dzi艂a ca艂y dzie艅, nic nie jedz膮c, ale ani ona, ani jej stra偶nik nie mieli w tobo艂kach strawy.

Kiedy od znikni臋cia Gallena up艂yn臋艂a ca艂a godzina, Maggie powiedzia艂a:

- Mo偶e zab艂膮dzi艂. My艣l臋, 偶e powinnam go poszuka膰.

Wysz艂a przez jedno z okien na zewn膮trz i zacz臋艂a si臋 wspina膰 po konarach, i rozgl膮da膰 na boki. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r i Everynne s艂ysza艂a gruchanie go艂臋bi, sadowi膮cych si臋 na ga艂臋ziach drzew i szykuj膮cych do snu. By艂o jednak bardzo cicho i to zaczyna艂o j膮 denerwowa膰. Du偶o czasu sp臋dzili w jednym miejscu, a przecie偶 zdobywcy deptali im po pi臋tach. Zastanawia艂a si臋, czy kt贸ry艣 z wrog贸w nie zabi艂 Gallena, ale nie odwa偶y艂a si臋 nikomu zwierzy膰 ze swoich my艣li. Nied藕wied藕 zacz膮艂 si臋 kr臋ci膰 i w臋szy膰, spogl膮daj膮c w stron臋 okna.

- Czy my艣lisz, 偶e Gallen m贸g艂 zab艂膮dzi膰? - zapyta艂a w ko艅cu kobieta, zwracaj膮c si臋 do towarzysza.

Veriasse pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie. Powiedzia艂 przecie偶, 偶e bawi艂 si臋 tu, b臋d膮c dzieckiem. Przypuszczam, 偶e doskonale zna to miejsce. Jestem zdumiony jego kompetencj膮. Mimo i偶 jest Zacofa艅cem, sprawia wra偶enie, 偶e doskonale rozumie nasz膮 sytuacj臋. Utrudni艂 zdobywcom po艣cig tak, 偶e chyba bardziej nie by艂o mo偶liwe. Przekonasz si臋, 偶e wkr贸tce wr贸ci.

Veriasse powiedzia艂 to tak pewnie, 偶e Everynne nagle poczu艂a si臋 spokojniejsza. A jednak starszy m臋偶czyzna chyba tak偶e chcia艂 przerwa膰 panuj膮c膮 cisz臋, gdy偶 ci膮gn膮艂:

- Jako wojownik uwa偶am, 偶e ten ch艂opak... imponuje mi. - Dlaczego tak uwa偶asz? - zapyta艂a jego towarzyszka. Veriasse u艣miechn膮艂 si臋 tajemniczo, jakby nad czym艣 si臋 zastanawia艂.

- Nosi si臋 z jakim艣 takim 艣mierciono艣nym wdzi臋kiem - odpar艂 w ko艅cu. - Gdybym spotka艂 go na jakiejkolwiek innej planecie, od razu zorientowa艂bym si臋, 偶e to zab贸jca. Porusza si臋 ostro偶nie, z pe艂n膮 wiary we w艂asne si艂y gracj膮, kt贸ra natychmiast rzuca si臋 w oczy. A jednak co艣 go r贸偶ni od wojownik贸w z innych 艣wiat贸w. Nasi przodkowie chronili cia艂a w pancerzach, dop贸ki karabiny zapalaj膮ce nie sprawi艂y, 偶e takie zbroje sta艂y si臋 bezu偶yteczne. Teraz polegamy na broni palnej i korzystamy z taktyk zaczerpni臋tych ze zbiornic osobistych inteligencji. Walczymy, nie zbli偶aj膮c si臋 do przeciwnik贸w, i rzadko spogl膮damy w twarze ofiar. Jeszcze rzadziej 艣wiadomie nara偶amy si臋 na niebezpiecze艅stwa. Prawd臋 m贸wi膮c, stali艣my si臋 wspania艂ymi szachistami, kt贸rzy zapami臋tali zbyt wiele klasycznych ruch贸w. Ten m艂okos natomiast, pragn膮c prze偶y膰, polega na w艂asnym sprycie, a jego ulubion膮 broni膮 jest sztylet. Przyznasz chyba, 偶e to troch臋 dziwne.

Nied藕wied藕, siedz膮cy w k膮cie domu pod oknem, poruszy艂 si臋 w cieniu.

- Och, Gallen wola艂by miecz - powiedzia艂 - ale one s膮 bardzo drogie. Poza tym za ka偶dym razem, kiedy w臋druje si臋 przez nowe hrabstwo, trzeba p艂aci膰 przekl臋te podatki za noszenie miecza.

Veriasse u艣miechn膮艂 si臋 do Oricka, a w ciemno艣ci zal艣ni艂y bia艂ka jego oczu.

- A wi臋c nawet na swoim zacofanym 艣wiecie kontrolujecie posiadanie broni? - zapyta艂.

Nied藕wied藕 wzruszy艂 ramionami. Veriasse westchn膮艂.

- Mam szcz臋艣cie - stwierdzi艂. - W ci膮gu wielu tysi臋cy lat nie spotka艂em cz艂owieka podobnego do Gallena.

Popatrzy艂 znacz膮co na Everynne, jakby chcia艂 powiedzie膰: 鈥濸otrzebujemy tego m艂odzie艅ca. Mog艂aby艣 nam贸wi膰 go, 偶eby poszed艂 z nami鈥. Kobieta poczu艂a, 偶e jej cia艂o przeszy艂 dreszcz. Przypomnia艂a sobie, jak Gallen zadr偶a艂, kiedy dotkn膮艂 jej d艂oni w jaskini, i jak p贸藕niej stara艂 si臋 艣miechem pokry膰 strach przed zjawami. J膮 tak偶e Gallen intrygowa艂.

- Zajmuje mu to strasznie du偶o czasu... - zacz臋艂a.

Nied藕wied藕, kt贸ry przygl膮da艂 si臋 im, nagle chrz膮kn膮艂.

- Czy mo偶esz w jaki艣 spos贸b pom贸c nam wydosta膰 si臋 z tego lasu? - zapyta艂. - Znasz mo偶e jakie艣 czary?

Everynne si臋 roze艣mia艂a.

- My nie pos艂ugujemy si臋 czarami, Oricku, podobnie jak i ty si臋 nimi nie pos艂ugujesz.

- Szkoda - odpar艂 rozczarowany nied藕wied藕.

Nagle us艂yszeli okrzyk zawiedzionego zdobywcy. G艂os dolatywa艂 z niewielkiej odleg艂o艣ci. Stworzenie zdo艂a艂o jako艣 pokona膰 pewn膮 cz臋艣膰 g膮szczu sosnodom贸w. Veriasse wsta艂 i chwyciwszy karabin zapalaj膮cy, zacz膮艂 nas艂uchiwa膰.

Po dziesi臋ciu sekundach rozleg艂 si臋 cichy 艣wist i z g贸rnych ga艂臋zi drzewa zeskoczy艂a jaka艣 posta膰.

Po chwili w otworze drzwiowym ukaza艂a si臋 ciemna sylwetka Gallena.

- Chod藕cie. Znalaz艂em drog臋.

- A co z Maggie? - zapyta艂a Everynne.

- Czeka na nas troch臋 dalej.

Gallen wspi膮艂 si臋 po drzewie, a potem z wdzi臋kiem kuny zacz膮艂 przeskakiwa膰 z ga艂臋zi na ga艂膮藕. Droga, jak膮 znalaz艂, okaza艂a si臋 niezwykle trudna.


Wkr贸tce Veriasse zarz膮dzi艂 odpoczynek. Stan膮艂 w mroku rzucanym przez pot臋偶ny konar. S艂o艅ce w艂a艣nie chyli艂o si臋 ku zachodowi. M臋偶czyzna otar艂 d艂onie o kor臋 drzewa.

- Zaczekajcie chwil臋, zaczekajcie - powiedzia艂, unosz膮c r臋ce. - Czuj臋 dym. Zdobywcy podpalili las. Ile jeszcze nam zosta艂o?

- Niewiele. - Gallen tak偶e ci臋偶ko dysza艂. - Najwy偶ej pi臋膰dziesi膮t jard贸w.

Everynne by艂a niemal nieprzytomna z wyczerpania. Zacz臋li si臋 zn贸w wspina膰, chwytaj膮c ga艂臋zie w艂a艣ciwie po omacku. Pasma dymu snu艂y si臋 mi臋dzy drzewami jak k艂臋by mg艂y. Zanim wyszli z lasu, Gallen 艣ci膮gn膮艂 wilgotny, przepocony p艂aszcz i wrzuci艂 w g艂臋bok膮 szczelin臋 mi臋dzy dwoma drzewami. Veriasse, kt贸ry zauwa偶y艂 to, post膮pi艂 tak samo, a Everynne uzmys艂owi艂a sobie, jak wa偶ne mog艂o si臋 okaza膰 zostawienie za sob膮 czego艣, co wydziela艂oby charakterystyczn膮 wo艅. Ona tak偶e zdj臋艂a b艂臋kitn膮 szat臋, a potem odrzuci艂a j膮 za siebie. Przystan臋艂a na ga艂臋zi i popatrzy艂a na Gallena, kt贸ry wpatrywa艂 si臋 w ni膮 jak urzeczony. Nie zawstydzi艂 si臋 i nie odwr贸ci艂 g艂owy, jak zapewne uczyni艂oby wielu m臋偶czyzn. Nadal spogl膮da艂 na ni膮, nie mog膮c wyj艣膰 z podziwu. Everynne by艂a ciekawa, co w niej widzi - zapewne stoj膮c膮 na ga艂臋zi drzewa kobiet臋, odzian膮 w b艂臋kitn膮 tunik臋 i maj膮c膮 we w艂osach siatk臋 splecion膮 ze srebrnych k贸艂ek. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e jest o艣wietlona blaskiem ostatnich promieni zachodz膮cego s艂o艅ca, i mo偶e to o艣wietlenie sprawia艂o, i偶 wygl膮da艂a tak ol艣niewaj膮co. Wychowano j膮 w ten spos贸b, 偶eby w艂a艣nie tak wygl膮da艂a w oczach zwyk艂ych 艣miertelnik贸w.

Zeskoczy艂a na ziemi臋 i pobieg艂a przez las, przemykaj膮c si臋 mi臋dzy pniami sosen. Zapada艂a noc. Gallen czu艂, 偶e jest potwornie zm臋czony. Nie mia艂 w zanadrzu 偶adnych innych sztuczek. Teraz czeka艂 ich tylko wy艣cig do wr贸t i m艂odzieniec postanowi艂 poprowadzi膰 wszystkich najkr贸tsz膮 drog膮.

Kiedy znale藕li si臋 w starym lesie rosn膮cym w miejscu, w kt贸rym w膮w贸z si臋 rozwidla艂, s艂o艅ce zasz艂o. Nagle w pewnej odleg艂o艣ci za nimi rozleg艂o si臋 triumfalne wycie. Everynne domy艣li艂a si臋, 偶e zdobywcy odnale藕li ich 艣lady. Zapewne za chwil臋 ich dogoni膮.

Skoczy艂a w stron臋 wr贸t, w biegu otwieraj膮c futera艂 na harf臋 i odrzucaj膮c go na ziemi臋. Zdyszany Gallen sta艂 obok Maggie i nied藕wiedzia, a Veriasse, kt贸ry bieg艂 za nimi, do艂膮czy艂 do kobiety. Everynne unios艂a kryszta艂 w kszta艂cie podkowy, kt贸ry by艂 kluczem, po czym przycisn臋艂a kciukiem prze艂膮cznik, wysy艂aj膮c elektroniczny sygna艂 w stron臋 obwod贸w wr贸t. Kiedy w odpowiedzi otrzyma艂a potwierdzenie przyj臋cia rozkazu, kryszta艂owy klucz zacz膮艂 jarzy膰 si臋 w ciemno艣ciach.

Wrota tego 艣wiata sprawia艂y wra偶enie chyba najstarszych, jakie kiedykolwiek widzia艂a. By艂y dosy膰 ma艂e, zaledwie na tyle wysokie, 偶eby m贸g艂 przej艣膰 przez nie doros艂y cz艂owiek, a ich szeroko艣膰 nie by艂a wi臋ksza ni偶 dwie stopy. Wygl膮da艂y jak najzwyczajniejszy 艂uk, wzniesiony z wypolerowanych szarych kamieni. Na obu pionowych kolumnach wyryto r贸偶ne znaki: kwiaty, ro艣liny i symbole, kt贸rych Everynne nie zna艂a.

Kobieta unios艂a kryszta艂, a w贸wczas powietrze pod 艂ukiem zal艣ni艂o b艂臋kitnofioletowym blaskiem.

- Moja pani - odezwa艂 si臋 Gallen. - Czy na pewno b臋dziesz bezpieczna w nowym 艣wiecie?

Everynne popatrzy艂a na m艂odzie艅ca. Zrozumia艂a, 偶e chcia艂by jej towarzyszy膰, i musia艂a podj膮膰 decyzj臋, czy mu na to pozwoli膰. Zdobywcy byli chyba coraz bli偶ej. Gallen powinien zosta膰, aby broni膰 Maggie i Oricka. Gdyby pozwoli艂a mu i艣膰 ze sob膮, wszyscy inni mogliby zgin膮膰.

- Z pocz膮tku b臋d臋 bezpieczna - odpar艂a. - Dysponuj臋 jedynym kluczem do tych wr贸t, jaki istnieje. Zdobywcy zostan膮 zmuszeni odlecie膰 st膮d i 艣ciga膰 mnie statkami gwiezdnymi. B臋d臋 mia艂a nad nimi du偶膮 przewag臋. A teraz ty i twoi przyjaciele powinni艣cie odej艣膰 st膮d, i to jak najszybciej. Zdobywcom zale偶y tylko na mnie.

Everynne spojrza艂a na ten 艣wiat po raz ostatni. Stara艂a si臋 zapami臋ta膰 aromat sosen i wo艅 艣wie偶ego powietrza o偶ywiaj膮cego jej p艂uca przy ka偶dym oddechu. Na pocz膮tku w臋dr贸wki widzia艂a strumienie pe艂ne pstr膮g贸w, p艂ywaj膮cych w kryszta艂owo czystej wodzie. Sp臋dza艂a noce pod gwiazdami w miejscach, gdzie nikt nie przejmowa艂 si臋 istnieniem dronon贸w. W膮tpi艂a, czy kiedykolwiek Gallen albo Maggie zrozumiej膮, jakim skarbem dysponuj膮. Liczy艂a na to, 偶e kiedy przeskoczy przez wrota, zdobywcy zostawi膮 ten 艣wiat w spokoju i puszcz膮 si臋 w po艣cig za ni膮. Mo偶liwe, 偶e za dziesi臋膰 lat mieszka艅cy zapomn膮, 偶e kiedy艣 uliczkami ich miasta w臋drowali obcy. A za sto lat opowie艣膰 o tym, jak Everynne bieg艂a przez las, chc膮c umkn膮膰 zdobywcom, b臋dzie uwa偶ana za bajk臋 z czas贸w, kiedy po okolicznych lasach chodzi艂y 偶ywe sidhy.

Odwr贸ci艂a si臋, ale jeszcze popatrzy艂a przez rami臋 na Gallena. M艂odzieniec sta艂, napinaj膮c mi臋艣nie, a kobieta, spojrzawszy na jego twarz, natychmiast przejrza艂a jego plany. Zamierza艂 przeskoczy膰 przez wrota tu偶 za ni膮.

- Wieczne 偶ycie, je偶eli bezpiecznie dotr臋 do celu - powiedzia艂a szybko. - Obiecuj臋. Gallenie, czy nie zechcia艂by艣 poda膰 mi futera艂u na harf臋?

Gallen odwr贸ci艂 si臋 i pochyli艂, a w贸wczas Everynne chwyci艂a r臋k臋 Veriasse鈥檃 i przeci膮gn臋艂a go przez wrota.


M艂odzieniec si臋 tego nie spodziewa艂. Planowa艂, 偶e zaczeka, a偶 Everynne b臋dzie gotowa przej艣膰 pod kamiennym 艂ukiem, a potem przeskoczy tu偶 za ni膮. Najpierw chcia艂 jednak po偶egna膰 si臋 z Maggie i Orickiem.

Tymczasem Everynne chwyci艂a swojego stra偶nika za r臋k臋 i przeskoczy艂a przez wrota. Powietrze pod sklepieniem przeszy艂 o艣lepiaj膮cy b艂ysk, po kt贸rym b艂臋kitnofioletowa po艣wiata znikn臋艂a jak zdmuchni臋ta. Gallen poczu艂 dotkliwy ch艂贸d, promieniuj膮cy od strony 艂uku. Kamienne kolumny pokry艂y si臋 grub膮 warstw膮 szronu. M艂odzieniec przeszed艂 przez wrota, ale nic si臋 nie wydarzy艂o. Na chwil臋 zatrzyma艂 si臋, 偶eby si臋 przyjrze膰 wyrytym w kamieniu staro偶ytnym znakom przedstawiaj膮cym kwiaty i zwierz臋ta. Kiedy艣, b臋d膮c dzieckiem, przyni贸s艂 tu m艂otek i d艂uto, ale nie m贸g艂 od艂upa膰 nawet kawa艂ka kamienia, mimo i偶 ostrze narz臋dzia st臋pi艂o si臋 i wygi臋艂o, a trzonek m艂otka p臋k艂 na dwoje. Gallen nigdy jeszcze nie widzia艂 tak twardej ska艂y. Popatrzy艂 na Maggie, po czym uj膮艂 jej r臋k臋.

Czu艂 si臋 tak, jakby kto艣 wydar艂 serce z jego piersi. Przez d艂u偶szy czas tylko sta艂 wpatrzony we wrota, chocia偶 s艂ysza艂 za plecami okrzyki nadci膮gaj膮cych zdobywc贸w. W ko艅cu Maggie szarpn臋艂a jego r臋k臋.

- Wyno艣my si臋 st膮d - powiedzia艂a. - Bierzmy nogi za pas i uciekajmy!

Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e dr偶y. Pochyli艂 si臋 i ponownie przebieg艂 pod 艂ukiem. Poczu艂 podmuch lodowatego powietrza, ale nic wi臋cej si臋 nie sta艂o. Je偶eli chodzi艂o o niego, wrota wiod艂y do nik膮d. By艂y zamkni臋te.

- Chod藕my! - warkn膮艂 Orick. Stan膮艂 na tylnych 艂apach i zacz膮艂 niespokojnie w臋szy膰.

Pobiegli pod g贸r臋 niezbyt stromego zbocza. Gallen jednak przystan膮艂, jeszcze zanim dotarli do wierzcho艂ka, po czym u艂o偶y艂 si臋 na ziemi za pniem zwalonego drzewa. Maggie i Orick ukryli si臋 obok niego. Nagle w dole rozleg艂y si臋 okrzyki. Gallen ostro偶nie uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 ponad pniem pokrytym czarn膮 gnij膮c膮 kor膮, kt贸rej ostra wo艅 dra偶ni艂a jego nozdrza.

Mimo ciemno艣ci ujrza艂 pod czarnymi drzewami sylwetki dw贸ch zdobywc贸w. Zorientowa艂 si臋, 偶e to ogry, ubrudzone i zm臋czone. Jeden z nich zakl膮艂 i kopn膮艂 kolumn臋 艂uku.

- Przeskoczyli! - powiedzia艂.

Drugi ogr spojrza艂 w stron臋 wierzcho艂ka wzg贸rza, a pierwszy po艂o偶y艂 si臋 na ziemi, by odpocz膮膰. Nagle przem贸wi艂, jakby informowa艂 kogo艣 niewidzialnego:

- Lordzie Hitkami, odnale藕li艣my wrota, ale Everynne i jej stra偶nik uciekli! - Przez chwil臋 wygl膮da艂o na to, 偶e nas艂uchiwa艂, po czym odpar艂: - Tak jest, zaczekamy.

Gallen le偶a艂 nieruchomo przez kilka minut, ale kiedy us艂ysza艂 g艂o艣ne brz臋czenie, dobiegaj膮ce jakby znad wierzcho艂k贸w drzew, skuli艂 si臋 za pniem. Po chwili zobaczy艂 ogromne czarne skrzydlate stworzenie, kt贸re przelecia艂o nad drzewami i osiad艂o w dolinie na polanie w s膮siedztwie kamiennego 艂uku. Zacz臋艂o okr膮偶a膰 wrota, dotykaj膮c kolumn d艂ugimi czu艂kami, wyrastaj膮cymi spod dolnej wargi. Gallen, kt贸ry nigdy przedtem nie widzia艂 dronona, m贸g艂 tylko wyszepta膰 pierwsze imi臋, jakie przysz艂o mu do g艂owy: Belzebub.

Dronon si臋gn膮艂 do bocznej kieszeni i wyci膮gn膮艂 kryszta艂 w kszta艂cie podkowy, podobny do tego, kt贸rym pos艂u偶y艂a si臋 Everynne. Uni贸s艂 go w powietrze, po czym zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰, jak przybiera b艂臋kitnofioletow膮 barw臋. Wymawiaj膮c dziwnie gard艂owo s艂owa, powiedzia艂:

- Przeskoczyli na Fale. Wznowimy po艣cig, kiedy przyb臋d膮 tu pozostali. S艂uchaj, ty - doda艂, zwracaj膮c si臋 do jednego z ogr贸w. - Przekonaj si臋, czy potrafisz zmusi膰 ten klucz do dzia艂ania.

Dronon usiad艂 na grubym kobiercu sosnowych igie艂, lekko poruszaj膮c skrzyd艂ami, a zdobywca zacz膮艂 majstrowa膰 przy kluczu.


Ciemno艣ci pod drzewami w dole stawa艂y si臋 coraz bardziej nieprzeniknione. Gallen o niczym nie marzy艂 tak bardzo jak o wyk膮paniu si臋 i zjedzeniu czego艣, czym m贸g艂by nape艂ni膰 dopominaj膮cy si臋 o swoje prawa 偶o艂膮dek. Mia艂 wra偶enie, 偶e w艂a艣nie zako艅czy艂 si臋 najd艂u偶szy dzie艅 jego 偶ycia. Nie zmru偶y艂 oczu od trzydziestu sze艣ciu godzin. Ba艂 si臋 jednak poruszy膰 w obawie, 偶eby jaki艣 d藕wi臋k nie zdradzi艂 zdobywcom ich kryj贸wki. Nie odwa偶y艂 si臋 nawet zamkn膮膰 oczu.

Le偶膮cy obok niego Orick i Maggie w milczeniu obserwowali, jak zdobywcy poruszaj膮 si臋 w mroku. Znad morza zacz膮艂 wia膰 wiatr. Korony drzew zaszele艣ci艂y, a poruszaj膮ce si臋 ga艂臋zie zacz臋艂y cicho trzeszcze膰.

Nied藕wied藕 wtuli艂 pysk w 偶ebra Gallena, ale po kilku chwilach uni贸s艂 艂eb i zwr贸ci艂 go na p贸艂noc. M艂odzieniec pod膮偶y艂 za jego spojrzeniem. W oddali, w ciemnych lasach, ujrza艂 jasnoniebieskie 艣wiate艂ko, przemykaj膮ce si臋 mi臋dzy drzewami.

Powiadano, 偶e najlepsz膮 obron膮 przed zjawami by艂o le偶enie bez ruchu, najlepiej w kryj贸wce. Gallen wiedzia艂 jednak, 偶e tej nocy zjawy b臋d膮 szuka艂y w艂a艣nie jego.

Poczu艂 nagle sucho艣膰 w gardle i przesun膮艂 j臋zykiem po wargach. Po chwili ujrza艂 w lesie inne jasnoniebieskie i zielonkawe 艣wiate艂ka, prze艣lizguj膮ce si臋 mi臋dzy pniami tak p艂ynnie i lekko, jak jele艅 przeskakuj膮cy przez przeszkod臋. Je艣li zostanie na miejscu, ryzykuje, 偶e zjawy go pochwyc膮. Gdyby jednak spr贸bowa艂 teraz uciec z Coille Sidhe, pochwyciliby go zdobywcy.

- Uda艂o si臋! - odezwa艂 si臋 w dole znu偶ony g艂os ogra, w kt贸rym brzmia艂a jednak triumfuj膮ca nuta. Gallen odwr贸ci艂 si臋 i ujrza艂, 偶e powietrze pod kamiennym 艂ukiem zaczyna si臋 jarzy膰. Ogr w艂o偶y艂 klucz do woreczka, kt贸ry umie艣ci艂 w kieszeni cha艂ata, po czym usiad艂 o kilka jard贸w od wr贸t obok innych zdobywc贸w.

W ga艂臋ziach drzew szumia艂 wiatr, a w pewnej chwili gdzie艣 w g贸rze rozleg艂o si臋 stukanie dzi臋cio艂a. Gallen zastanawia艂 si臋, czy nie powinien podbiec do gigant贸w, pochwyci膰 klucz i przeskoczy膰 do innego 艣wiata. Everynne sprawia艂a wra偶enie bardzo pewnej tego, 偶e dysponuje jedynym kluczem do wr贸t, jaki istnia艂. Z pewno艣ci膮 nie b臋dzie si臋 spodziewa艂a, 偶e zdobywcy pojawi膮 si臋 na nowym 艣wiecie tak szybko. M艂odzieniec obawia艂 si臋 jednak, 偶e gdyby zdecydowa艂 si臋 na ten krok, jego kr贸tkie sztylety nie wyrz膮dz膮 potworom 偶adnej krzywdy.

Obj膮艂 Maggie ramieniem i szepn膮艂 do ucha:

- Le偶 cicho i nie ruszaj si臋, a rano postaraj si臋 wr贸ci膰 do domu.

Poklepa艂 nied藕wiedzia po pysku, po czym wsta艂, przeskoczy艂 przez pie艅 i zacz膮艂 zbiega膰 po zboczu. St膮pa艂 na palcach, staraj膮c si臋, aby wilgotna 艣ci贸艂ka i gruba warstwa igie艂 t艂umi艂y odg艂osy jego krok贸w. Ujrzawszy to, Orick tak偶e przeskoczy艂 przez k艂od臋 i pu艣ci艂 si臋 w pogo艅 za Gallenem. Kiedy zr贸wna艂 si臋 z nim, rzuci艂 mu przera偶one spojrzenie. M艂odzieniec przyspieszy艂, modl膮c si臋 w duchu, 偶eby prze艣ladowcy przedwcze艣nie ich nie dostrzegli.

W tej samej chwili dronon, mimo 偶e sta艂 odwr贸cony plecami, uni贸s艂 g艂ow臋 i zasycza艂, jakby spluwa艂. Gallen zamierza艂 podkra艣膰 si臋 do stworzenia, ale nagle zauwa偶y艂, 偶e potw贸r ma tak偶e kilkoro oczu z ty艂u g艂owy. Monstrum si臋gn臋艂o po karabin zapalaj膮cy, lecz przeciwnik znajdowa艂 si臋 zbyt blisko, 偶eby bestia mog艂a z niego skorzysta膰.

M艂odzieniec wyci膮gn膮艂 sztylet i krzykn膮艂:

- Poddaj si臋 albo ci臋 zabij臋!

Oba ogry by艂y tak zaskoczone, 偶e zerwa艂y si臋 z ziemi, ale o krok si臋 cofn臋艂y.

Tymczasem Gallen, kt贸ry znalaz艂 si臋 w pobli偶u wr贸t, jednym p艂ynnym ruchem wyszarpn膮艂 woreczek z kluczem z kieszeni zdobywcy.

Drugi ogr zareagowa艂 szybko jak atakuj膮cy w膮偶 i nag艂ym ruchem chwyci艂 m艂odzie艅ca za nadgarstek. Zacz膮艂 wykr臋ca膰 r臋k臋 napastnika, usi艂uj膮c przewr贸ci膰 go na ziemi臋. Gallen upewni艂 si臋, 偶e nie upu艣ci klucza, po czym zamachn膮艂 si臋 no偶em i ci膮艂 w s臋katy przegub giganta. W miejscu ci臋cia ukaza艂y si臋 wielkie krople krwi, ale uchwyt palc贸w ogra nawet nie os艂ab艂. Gallen pos艂u偶y艂 si臋 sztyletem po raz drugi. Potem szarpn膮艂 i uwolniwszy r臋k臋, wyl膮dowa艂 na ziemi, ale nie wypu艣ci艂 zawini膮tka z kluczem.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂. Ca艂a tr贸jka zdobywc贸w otrz膮sn臋艂a si臋 z zaskoczenia. Wszyscy rzucili si臋 ku niemu.

Nagle za ich plecami rozleg艂 si臋 przenikliwy pisk. Potwory na u艂amek sekundy znieruchomia艂y, dzi臋ki czemu Maggie mog艂a przebiec mi臋dzy nogami jednego z ogr贸w. Le偶膮cy na ziemi Gallen czu艂, jak nied藕wied藕 wpija z臋by w ko艂nierz jego koszuli, staraj膮c si臋 zaci膮gn膮膰 go pod kamienne wrota.

Szybko zerwa艂 si臋 na r贸wne nogi i cofn膮艂 o krok, dopiero w tej chwili dostrzegaj膮c zielonkaw膮 po艣wiat臋 promieniuj膮c膮 od 艂uku.

Przera偶ony Orick zarycza艂. Gallen zn贸w cofn膮艂 si臋 o krok. U jego boku stan臋艂a Maggie. Zacz臋艂a ci膮gn膮膰 go w kierunku wr贸t. M艂odzieniec dostrzeg艂, 偶e twarze gigant贸w wykrzywiaj膮 si臋 z w艣ciek艂o艣ci, ale w tej samej chwili ujrza艂 b艂ysk zimnego, o艣lepiaj膮co jasnego 艣wiat艂a.


ROZDZIA艁 6


Kiedy Gallen i Orick zacz臋li zbiega膰 po zboczu wzg贸rza w stron臋 zdobywc贸w, Maggie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e zamierzaj膮 zostawi膰 j膮 sam膮, i poczu艂a, 偶e serce zamiera jej z przera偶enia. Kryj膮c twarz w najg艂臋bszym mchu, skurczy艂a si臋, 偶a艂uj膮c, 偶e nie mo偶e sta膰 si臋 niewidzialna. Nagle us艂ysza艂a okrzyk Gallena.

Obejrza艂a si臋 i zauwa偶y艂a, 偶e b艂臋kitne i zielone 艣wiate艂ka w lesie za jej plecami zaczynaj膮 kierowa膰 si臋 w jej stron臋. Zapewne wkr贸tce znajd膮 si臋 na przeciwleg艂ym zboczu. Uzmys艂owi艂a sobie, 偶e nie zdo艂a przed nimi uciec.

Jej przera偶enie zamieni艂o si臋 w gniew. Szybko wsta艂a, a w贸wczas dostrzeg艂a, 偶e Gallen i Orick walcz膮, staraj膮c si臋 nie odda膰 zawini膮tka z kluczem. Zacz臋艂a zbiega膰 po zboczu, g艂o艣no piszcz膮c, a kiedy zderzy艂a si臋 z Gallenem i nied藕wiedziem, przeci膮gn臋艂a obu przez wrota.

Ujrza艂a b艂ysk lodowato bia艂ego 艣wiat艂a. Mia艂a dziwne uczucie, 偶e szybuje w powietrzu, jakby by艂a unosz膮cym si臋 na wietrze niewa偶kim li艣ciem.

Nagle zacz臋艂a spada膰 i po chwili wyl膮dowa艂a na ziemi. Kilka razy przekozio艂kowa艂a, po czym poczu艂a ciep艂o sier艣ci Oricka. Po sekundzie wyl膮dowa艂 na niej Gallen.

- Gallenie O鈥橠ayu, ty... - krzykn臋艂a i natychmiast urwa艂a. Usiad艂a i otworzy艂a usta ze zdziwienia.

Wszyscy troje znajdowali si臋 na trawiastej 艂膮ce, otoczonej pe艂nym g膮szcz贸w i zaro艣li bujnym lasem. Powietrze nie by艂o ch艂odne, co wskazywa艂oby, 偶e jest lato. Maggie czu艂a na plecach podmuchy ciep艂ego wieczornego wiatru, kt贸ry rozwiewa艂 jej d艂ugie w艂osy. W oddali ujrza艂a wyd艂u偶ony owal niebieskawego ksi臋偶yca, cz臋艣ciowo przys艂oni臋tego chmurami i wisz膮cego nad samym lasem. Rozejrza艂a si臋, ale nie zauwa偶y艂a 偶adnych wr贸t. Zapewne z tej strony ich nie by艂o. Chc膮c si臋 upewni膰, ponownie powiod艂a spojrzeniem po polanie. Szerokie, du偶e li艣cie le艣nych drzew ko艂ysa艂y si臋 i szumia艂y poruszane podmuchami wiatru. Z oddali dolatywa艂o cykanie 艣wierszczy. Zapada艂 zmierzch. Maggie unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na rozgwie偶d偶one niebo. Jeszcze nigdy nie widzia艂a tylu gwiazd naraz. Nawet nie wyobra偶a艂a sobie, 偶eby mog艂o by膰 ich a偶 tyle.

Gallen wsta艂, zapl贸t艂 r臋ce na piersi i tak偶e zacz膮艂 spogl膮da膰 na gwiazdy.

- Co ci si臋 sta艂o? - zapyta艂, zwracaj膮c si臋 do dziewczyny, ale by艂o wida膰, 偶e jego g艂ow臋 zaprz膮taj膮 inne my艣li. Orick zacz膮艂 w臋szy膰, ch艂on膮c nieznane wonie.

- Gallenie, czy naprawd臋 nie masz w g艂owie ani kropli oleju?! - krzykn臋艂a Maggie, wyra藕nie zagniewana. - Mog艂e艣 wyrz膮dzi膰 nam wszystkim wielk膮 krzywd臋! Nie podoba mi si臋 to miejsce!

- Fale - szepn膮艂 m艂odzieniec, niemal zapominaj膮c o oddychaniu. - Zdobywcy nazywali ten 艣wiat Fale.

Nagle wszyscy us艂yszeli skrzeczenie, niesione z wiatrem, ale dobiegaj膮ce z g贸ry. W zapadaj膮cych ciemno艣ciach ujrzeli stado bia艂ych ptak贸w, przelatuj膮cych nad ich g艂owami i skrzypi膮cych jak zardzewia艂e zawiasy. Od czasu do czasu jaki艣 ptak nurkowa艂 mi臋dzy ga艂臋zie drzew, jakby szuka艂 po偶ywienia albo chwyta艂 owady. Po kilku sekundach stado znikn臋艂o.

Gallen przy艂o偶y艂 d艂onie do ust i zawo艂a艂:

- Everynne! Veriasse!

Przez chwil臋 sta艂 w milczeniu, nas艂uchuj膮c. Nikt jednak nie odpowiedzia艂.

- Nie wyczuwam ich woni - burkn膮艂 Orick, staj膮c na tylnych 艂apach i w臋sz膮c. - Nie czuj臋 nawet najl偶ejszego zapachu. Z pewno艣ci膮 t臋dy nie przechodzili.

- Co takiego? - zapyta艂a Maggie. - Nie mogli t臋dy nie przechodzi膰. Przeskoczyli przez wrota zaledwie pi臋膰 minut przed nami!

- Mo偶e to nie s膮 wrota, tylko co艣 w rodzaju korytarza - zacz膮艂 my艣le膰 na g艂os Gallen. - Mo偶e maj膮 rozga艂臋zienia, wiod膮ce do r贸偶nych miejsc. Everynne twierdzi艂a, 偶e prowadz膮 do ca艂ego labiryntu 艣wiat贸w. Mo偶e skr臋cili艣my w niew艂a艣ciw膮 odnog臋.

Maggie popatrzy艂a na rozgwie偶d偶one niebo i ksi臋偶yc o dziwacznym kszta艂cie. Drzewa w lesie wydziela艂y siln膮 wo艅, ale wieczorny wiatr by艂 艂agodny i ciep艂y. Niepodobny do tego, kt贸ry pami臋ta艂a z Tihrglas. Dziewczyna nie umia艂a sobie nawet wyobrazi膰, gdzie si臋 znale藕li.

- Czy chcesz przez to powiedzie膰, 偶e jakim艣 cudem wyl膮dowali艣my na niew艂a艣ciwym 艣wiecie? - zapyta艂a. - Gallenie, ty sterto zgni艂ych ryb, chyba powinnam zdzieli膰 ci臋 w g艂ow臋! Po co to wszystko nam zrobi艂e艣? O czym my艣la艂e艣, kiedy goni艂e艣 zboczem, 偶eby pochwyci膰 ten przekl臋ty klucz? Mog艂e艣 nas wszystkich pozabija膰. Dobrze wiem, o kogo ci chodzi艂o - o t臋 Everynne. Od pierwszej chwili, kiedy j膮 ujrza艂e艣, uganiasz si臋 za ni膮 jak pies za suk膮. Gdyby kto艣 urwa艂 teraz twoj膮 g艂ow臋, zapewne nie sta艂oby si臋 nic z艂ego. My艣la艂by艣 nadal jak teraz, jako 偶e ca艂y tw贸j rozum mie艣ci si臋 teraz poni偶ej pasa!

Gallen wzruszy艂 ramionami.

- Zdobywcy mieli inny klucz - odpar艂. - Musia艂em ostrzec Veriasse鈥檃. A poza tym wcale was nie prosi艂em, 偶eby艣cie szli ze mn膮.

Maggie spiorunowa艂a go spojrzeniem.

- Opu艣ci艂e艣 mnie! Ty i tw贸j g艂upi nied藕wied藕 zostawili艣cie mnie sam膮 za t膮 k艂od膮! Kiedy te ogry podnios艂y wrzaw臋, wszystkie zjawy w okolicy pospieszy艂y na moje wzg贸rze. Musia艂am pobiec za tob膮. Nie mia艂am innego wyj艣cia! A poza tym, gdybym ci nie pomog艂a, ju偶 by by艂o po nas. Mogli艣my byli zosta膰 w domu albo ukrywa膰 si臋 przez d艂ugi czas w lasach, ale teraz...

- Przepraszam - przerwa艂 jej Gallen. - Nigdy nie 偶yczy艂em wam niczego z艂ego. Nie zamierza艂em wpl膮tywa膰 was w to wszystko.

Na jego twarzy malowa艂 si臋 prawdziwy 偶al i skrucha. M艂odzieniec powiedzia艂 to tak szczerze, 偶e z艂o艣膰 Maggie stopnia艂a w jednej chwili. Mimo to dziewczyna wymierzy艂a palec w pier艣 Gallena, po czym zacisn臋艂a pi臋艣膰 i potrz膮sn臋艂a ni膮 przed jego nosem.

- Przyznaj jedno, Gallenie O鈥橠ayu. Chocia偶 w tej jednej sprawie nie wa偶 mi si臋 sk艂ama膰. Nie pr贸buj mi wm贸wi膰, 偶e przyby艂e艣 tu, 偶eby porozmawia膰 z Veriasse鈥檈m. To o Everynne ci chodzi艂o. Przez ca艂y dzie艅 posy艂a艂e艣 jej ukradkowe spojrzenia. Nie wa偶 si臋 zaprzeczy膰, bo w przeciwnym razie znajd臋 s臋katy kij i wygarbuj臋 ci sk贸r臋.

Gallen zn贸w wzruszy艂 ramionami.

- Nie rozumiesz, 偶e po prostu nie mog艂em dopu艣ci膰, 偶eby zdobywcy j膮 zabili?

Maggie domy艣li艂a si臋, 偶e nie wyci膮gnie z niego nic, co by艂oby przyznaniem si臋 do winy. Wsta艂a i nie ukrywaj膮c w艣ciek艂o艣ci, zacz臋艂a szuka膰 kryszta艂owego klucza. Upad艂a na niego, kiedy l膮dowa艂a w trawie. Jego blask stopniowo traci艂 na intensywno艣ci. Maggie pochyli艂a si臋 i podnios艂a podkowiasty kryszta艂. Widzia艂a w jego wn臋trzu ma艂e srebrne robaki, jakie艣 druciki i niewielkie z艂ote k贸艂ka, a tak偶e inne dziwaczne przedmioty, przypominaj膮ce op艂atek podawany przez kap艂ana podczas komunii.

- Jestem g艂odny - mrukn膮艂 Orick. - Czy kto艣 inny jest te偶 g艂odny? Jak my艣licie, gdzie mogliby艣my znale藕膰 co艣 do zjedzenia?

- Tak - przyzna艂 ponuro Gallen. - Ja tak偶e jestem g艂odny. I spragniony. I zm臋czony. I nie mam poj臋cia, dok膮d i艣膰. A wy macie?

Orick cicho zarycza艂, co w j臋zyku nied藕wiedzi mia艂o oznacza膰: ,,Nie mam i to doprowadza mnie do sza艂u鈥.

- Je偶eli p贸jdziemy prosto, nie zbaczaj膮c ani w prawo, ani w lewo, mo偶e trafimy na jak膮艣 rzek臋 albo drog臋.

Maggie popatrzy艂a na ksi臋偶yc zachodz膮cy nad wierzcho艂kami drzew. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e ka偶dy kierunek jest r贸wnie dobry. Wiedzia艂a jednak, 偶e je偶eli pozostawi decyzj臋 Gallenowi i Orickowi, 偶aden nie dokona wyboru. Ruszy艂a wi臋c przez polan臋 i wesz艂a mi臋dzy drzewa, zmuszaj膮c obu, by pod膮偶ali za ni膮.

Kiedy znale藕li si臋 w lesie, nie musieli pokonywa膰 偶adnych wzniesie艅, ale mimo to teren by艂 nier贸wny. Czasami przeciskali si臋 przez g膮szcz drzew poro艣ni臋tych wielkimi li艣膰mi, kt贸re szele艣ci艂y nad ich g艂owami niczym kartki rozdzieranego papieru. Zewsz膮d by艂o s艂ycha膰 szmery 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e w lesie mieszka艂o mn贸stwo myszy i szczur贸w przemykaj膮cych si臋 po zesch艂ych li艣ciach. Maszeruj膮c mi臋dzy drzewami, bardzo cz臋sto mijali przewr贸cone bia艂e g艂azy, czasami cz臋艣ciowo zagrzebane w ziemi.

Co kilka minut Gallen g艂o艣no wo艂a艂 Everynne, ale po dw贸ch godzinach Maggie mia艂a tego dosy膰.

- Przesta艅 si臋 wydziera膰 - burkn臋艂a. - Nigdzie jej tu nie ma, wi臋c r贸wnie dobrze mo偶esz za艂o偶y膰 sobie knebel.

Gallen umilk艂. Chocia偶 szli przez d艂u偶szy czas, ksi臋偶yc nadal 艣wieci艂 na niebie jak b艂臋kitne oko, odleg艂e, ale zawsze czujne. Prawie wcale nie przemieszcza艂 si臋 po niebie. Dotarli do niewielkiego stawu, w kt贸rym odbija艂o si臋 艣wiat艂o gwiazd i mroczne cienie. Ukl臋kli i zacz臋li pi膰. Woda mia艂a s艂onawy smak, ale Maggie poczu艂a, 偶e ugasi艂a pragnienie. Nad g艂owami przelecia艂o zn贸w kilka bia艂ych ptak贸w, g艂o艣no skrzecz膮c i zataczaj膮c kr臋gi.

Orick chyba wyw臋szy艂 co艣 w trawie, gdy偶 zawo艂a艂:

- Hej, chod藕cie tutaj do mnie!

Okaza艂o si臋, 偶e znalaz艂 jakie艣 gniazda. Maggie rozbi艂a jedno jajo, ale kiedy znalaz艂a w 艣rodku embrion piskl臋cia, pozostawi艂a wszystkie nied藕wiedziowi. By艂a wyczerpana. W czasie w臋dr贸wki przez las widzieli tylko w膮ziutkie 艣cie偶ki, zapewne wydeptane przez dzikie zwierz臋ta. Nie zauwa偶yli 偶adnego domu ani drogi.

Nie wiedz膮c, co robi膰, dziewczyna zacz臋艂a si臋 rozgl膮da膰, aby znale藕膰 miejsce na spoczynek. Poza gn膮cymi si臋 drzewami nie widzia艂a niczego.

Podesz艂a do najbli偶szej bia艂ej ska艂y, zamierzaj膮c wyci膮gn膮膰 si臋 pod ni膮 i odpocz膮膰. Na jej powierzchni ujrza艂a jednak dziwne znaki, jakby ska艂a by艂a cz臋艣ci膮 budynku. Rozejrza艂a si臋 i zauwa偶y艂a, 偶e wszystkie kamienie zosta艂y ukszta艂towane r臋k膮 rzemie艣lnika. A zatem musieli przedziera膰 si臋 przez g膮szcze, kt贸re wyros艂y na ruinach wielkiego miasta.

Gallen zerwa艂 dwa nar臋cza trawy, mog膮cej s艂u偶y膰 za materac, nazbiera艂 troch臋 suchych li艣ci i z my艣l膮 o Maggie u艂o偶y艂 pod os艂on膮 ska艂y. Zauwa偶y艂, 偶e ziemia w tym miejscu jest wkl臋s艂a, jakby znajdowa艂 si臋 tam p艂ytki gr贸b. A mo偶e by艂o to legowisko jakiego艣 zwierz臋cia, kt贸re odpoczywa艂o tam tak cz臋sto, 偶e w gruncie utworzy艂o si臋 zag艂臋bienie. Orick po艂o偶y艂 si臋 obok Gallena i Maggie. Jego gruba sier艣膰 by艂a ciep艂a i przytulna.

Gallen zawo艂a艂 jeszcze raz Everynne, ale odpowiedzia艂o mu tylko rechotanie 偶ab. Maggie poczu艂a na sk贸rze podmuch ch艂odnego wiatru,

Zastanawia艂a si臋, czy kto艣 nie powinien stan膮膰 na stra偶y, ale podczas w臋dr贸wki przez las nie widzieli stworzenia wi臋kszego od myszy.

- A wi臋c ojciec Heany nie 偶yje - szepn膮艂 Gallen do siebie. - A by艂 takim czystym m臋偶czyzn膮. 艢mier膰 cz艂owieka jest zawsze czym艣 przykrym i paskudnym, ale troch臋 jestem wstrz膮艣ni臋ty tym, 偶e wtr膮ca艂 si臋 w nie swoje sprawy.

M艂odzieniec nie powiedzia艂 nic wi臋cej i wkr贸tce zacz膮艂 g艂臋boko, miarowo oddycha膰.

Orick zacz膮艂 艣piewa膰 ko艂ysank臋 dla Maggie, jakby by艂a ma艂ym nied藕wiedzi膮tkiem:


D艂uga, ch艂odna zima jest tu偶, tu偶.

Oczki zmru偶, oczki zmru偶.

Ciep艂o dadz膮 ci sier艣膰 i t艂uszcz,

Chocia偶 na dworze 艣nieg i mr贸z.

A wi臋c zamknij oczki i 艣pij,

Zwi艅 si臋 w k艂臋bek i s艂odko 艣nij.

Mo偶e zjawi臋 si臋 w twoim 艣nie,

Gdy obudzisz si臋, ujrzysz mnie.


Kiedy sko艅czy艂 nuci膰, wyci膮gn膮艂 艂ap臋 i obj膮艂 Maggie, a potem przesun膮艂 j臋zykiem po jej policzku.

- Moje cia艂o jest pokryte grub膮 warstw膮 zimowego t艂uszczu - oznajmi艂. - Kiedy znajdziemy po偶ywienie, b臋dziesz mog艂a naje艣膰 si臋 do syta.

Zamkn膮艂 oczy.

Z jakiego艣 powodu dziewczyna nie mog艂a jednak zasn膮膰. Wpatrywa艂a si臋 w niebo, na kt贸rym 艣wieci艂y miliardy gwiazd. Dok艂adnie nad swoj膮 g艂ow膮 widzia艂a b艂yszcz膮ce punkciki, uk艂adaj膮ce si臋 w wielkie ko艂o. Kiedy pojawi艂a si臋 na tym 艣wiecie, nie pomy艣la艂a, 偶e wszystkie gwiazdy na niebie, jakie pozna艂a, b臋d膮c dzieckiem, tak偶e znikn膮. Dosz艂a jednak do wniosku, 偶e je偶eli zamiast nich jest tyle innych, tworz膮cych tak fantastyczne wzory, chyba b臋dzie mog艂a si臋 do nich przyzwyczai膰.

Nagle z zachodu na wsch贸d przelecia艂y po niebie trzy 艣wiate艂ka, po czym znikn臋艂y za koronami drzew na horyzoncie. Maggie zastanawia艂a si臋 nad tym, co ujrza艂a. Czy te niezwyk艂e gwiazdy lecia艂y same, czy mo偶e by艂y tylko ptakami 艣wiec膮cymi podczas lotu?

Poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 senno艣膰, i zamkn臋艂a oczy. By艂a ciekawa, jaki te偶 jest ten nowy 艣wiat, na kt贸rym si臋 znale藕li. Tyle drzew w lesie i niczego do jedzenia. Co teraz stanie si臋 z nami? - pomy艣la艂a.


Kiedy si臋 obudzi艂a, stwierdzi艂a, 偶e Orick znikn膮艂, a ksi臋偶yc zaszed艂. Gallen spa艂 smacznie u jej boku. Wsta艂a i zacz臋艂a chodzi膰 po lesie, zataczaj膮c wielkie kr臋gi. Przekona艂a si臋, 偶e pod drzewami jest bardzo ciemno. Oricka nigdzie nie widzia艂a, ale po kilku minutach zauwa偶y艂a, 偶e biegnie ku niej, przemykaj膮c si臋 mi臋dzy drzewami. Kiedy znalaz艂 si臋 bli偶ej, stan膮艂 na tylnych 艂apach i powiedzia艂:

- Witaj, Maggie. Chod藕 ze mn膮. Znalaz艂em jedzenie!

Dziewczyna u艣wiadomi艂a sobie, 偶e czuje b贸l promieniuj膮cy z pustego 偶o艂膮dka. Kiedy pracowa艂a w gospodzie, podaj膮c go艣ciom posi艂ki trzy razy dziennie, dba艂a o to, by od偶ywia膰 si臋 regularnie. Teraz jednak od ponad trzydziestu godzin nie mia艂a w ustach ani k臋sa. Podesz艂a do Gallena i tr膮ci艂a go czubkiem buta w 偶ebra.

- Wstawaj - powiedzia艂a. - Czas na 艣niadanie.

M艂odzieniec pos艂usznie wsta艂 i zacz膮艂 przeciera膰 oczy.

- Przyda艂oby mi si臋 jeszcze troch臋 snu - stwierdzi艂.

- Wstawaj, nicponiu! - zawo艂a艂a. - B臋dziesz spa艂 lepiej, je偶eli wrzucisz co艣 do 偶o艂膮dka!

Poniewczasie uzmys艂owi艂a sobie, 偶e zachowuje si臋 jak k艂贸tliwa j臋dza... jak jej matka, kiedy jeszcze 偶y艂a. Gdy Maggie mieszka艂a w Tihrglas, John Mahoney cz臋sto ostrzega艂 j膮, 偶eby nauczy艂a si臋 trzyma膰 j臋zyk na wodzy.

- Wasza matka tak cz臋sto 艂aja艂a was, dzieciaki, 偶e wkr贸tce zacz臋li si臋 jej ba膰 wszyscy w okolicy - m贸wi艂. - Wiesz, co ci teraz powiem, Maggie? Nie pozwol臋, 偶eby艣 krzycza艂a na moich go艣ci w ten sam spos贸b, w jaki wymy艣la艂a wam wasza matka!

Dziewczyna przygryz艂a doln膮 warg臋 i obieca艂a sobie, 偶e w przysz艂o艣ci b臋dzie bardziej uwa偶a艂a na to, co m贸wi.

Kiedy Maggie i Gallen podeszli do Oricka, ten odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 biec susami przez las.

- Pochwyci艂em t臋 wo艅, kiedy spa艂em - o艣wiadczy艂.

Dotarli na skraj urwiska i spojrzeli na rozci膮gaj膮c膮 si臋 przed nimi wielk膮 r贸wnin臋, poro艣ni臋t膮 licznymi drzewami. 艢rodkiem niecki p艂yn臋艂a szeroka rzeka, a w jej wodzie odbija艂o si臋 mn贸stwo 艣wiate艂.

Kilka d艂ugich chwil zaj臋艂o Maggie u艣wiadomienie sobie, na co patrzy. Rzeka by艂a naprawd臋 szeroka. P艂ywa艂y po niej wielkie statki, jarz膮ce si臋 setkami i tysi膮cami 艣wiate艂. Na przeciwleg艂ym brzegu by艂o wida膰 co艣, co wygl膮da艂o jak pojedynczy budynek, co prawda niewysoki, ale maj膮cy kilkana艣cie mil d艂ugo艣ci. W tysi膮cach okien 艣wieci艂y ostre b艂臋kitne 艣wiat艂a: W tych miejscach, w kt贸rych nie wzniesiono dom贸w, by艂o wida膰 艂膮ki i pola uprawne. Gdzie indziej jakie艣 konstrukcje 艂膮czy艂y oba brzegi rzeki jak kolonie ple艣ni, rosn膮ce w dzbanku z piwem, o kt贸rym zapomniano.

W pewnej chwili dostrzegli, 偶e z nieba zacz臋艂y opada膰 na miasto trzy jaskrawo 艣wiec膮ce kule, kt贸re osiad艂y na dachach budowli. W odleg艂o艣ci mniej wi臋cej p贸艂 mili od nich ze 艣rodka takiej kuli wysz艂a kobieta odziana w zielon膮 szat臋. Przesz艂a przez drzwi i znikn臋艂a we wn臋trzu wielkiego domu.

- Jak m贸wi艂em, czu艂em ten zapach przez sen - powt贸rzy艂 Orick. - Nap艂yn膮艂 od tamtych p贸l uprawnych. Wyczuwam zapach kukurydzy i dojrza艂ych gruszek.

Dopiero teraz Maggie zwr贸ci艂a uwag臋 na szachownic臋 p贸l i sad贸w.

- A zatem - ci膮gn膮艂 nied藕wied藕 - czy zapukamy do ich drzwi i poprosimy, 偶eby dali nam co艣 do jedzenia?

- To lepsze ni偶 spanie z pustym 偶o艂膮dkiem - przyzna艂 Gallen.

Maggie jednak czu艂a g艂臋boki niepok贸j.

- Czy jeste艣cie tego pewni? - zapyta艂a. - Sk膮d mo偶emy wiedzie膰, co z nami zrobi膮? Co b臋dzie, je偶eli natkniemy si臋 tam na zdobywc贸w?

- Widzia艂a艣 kobiet臋, kt贸ra wysiad艂a z podniebnego powozu - odezwa艂 si臋 Gallen. - Wygl膮da艂a zupe艂nie niegro藕nie. Poza tym nie widz臋 powodu, dla kt贸rego mieliby艣my przejmowa膰 si臋 zdobywcami. A nawet je偶eli ich spotkamy, to co? Przecie偶 nas nie znaj膮.

Zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰, szukaj膮c 艣cie偶ki, kt贸r膮 mogliby zej艣膰 z urwiska, i wkr贸tce znalaz艂, chocia偶 bardzo w膮sk膮. Maggie zastanawia艂a si臋, co robi膰, ale nie chcia艂a zosta膰 sama w mroku otulaj膮cym urwisko. Zacz臋li schodzi膰. 艢wiat艂o gwiazd okaza艂o si臋 jednak zbyt s艂abe, by mogli widzie膰 drog臋, i dziewczyna musia艂a i艣膰 w ciemno艣ciach, w艂a艣ciwie kieruj膮c si臋 wyczuciem.

Kiedy zeszli w dolin臋, przekonali si臋, 偶e znajduj膮 si臋 w du偶ym sadzie, a pod drzewami le偶膮 gdzieniegdzie owoce. Orick podni贸s艂 jeden i poliza艂.

- Bardzo dobry - o艣wiadczy艂, po czym zabra艂 si臋 do jedzenia.

Maggie postanowi艂a odczeka膰 minut臋, obawiaj膮c si臋, 偶e owoce s膮 truj膮ce i za chwil臋 nied藕wied藕 mo偶e zacz膮膰 si臋 krztusi膰. Orick nie wygl膮da艂 jednak na chorego ani umieraj膮cego.

- Czy nie m贸wi艂e艣, 偶e czujesz wo艅 kukurydzy? - zainteresowa艂 si臋 Gallen.

- Tak, musi by膰 gdzie艣 tam! - Orick kiwn膮艂 pyskiem w stron臋 miasta. Po sekundzie przypomnia艂 sobie stare przys艂owie, cz臋sto cytowane przez nied藕wiedzie, i doda艂: - Tylko dlaczego mieliby艣my je艣膰 pi贸ra, skoro podaj膮 nam kurczaka?

By艂o jasne, 偶e bardziej smakuje mu dojrza艂y owoc.

Maggie zacz臋艂a ostro偶nie pod膮偶a膰 za Gallenem w stron臋 rzeki. Kiedy pokonali p贸艂 drogi, m艂odzieniec zacz膮艂 przedziera膰 si臋 przez g膮szcz krzak贸w. W pewnej chwili sp艂oszy艂 jelenia. Zwierz臋 wyskoczy艂o z zaro艣li i z trzaskiem 艂amanych ga艂臋zi rzuci艂o si臋 do panicznej ucieczki.

Serce Maggie podskoczy艂o do gard艂a.

Jele艅 pop臋dzi艂 pod g贸r臋 zbocza, w stron臋 Oricka. Zaskoczony nied藕wied藕 nerwowo zarycza艂, wybieg艂 z sadu i po chwili znalaz艂 si臋 u boku Gallena.

Stan臋li na skraju utwardzonej drogi, ci膮gn膮cej si臋 wzd艂u偶 brzegu rzeki, i postanowili z niej skorzysta膰. Kilka razy mi臋dzy ga艂臋ziami drzew Maggie widzia艂a 艂贸dki p艂yn膮ce po rzece i podniebne powozy unosz膮ce si臋 z dach贸w dom贸w, ale noc by艂a cicha i spokojna.

W ko艅cu dotarli do pola dojrzewaj膮cej kukurydzy. W blasku gwiazd b艂yszcza艂y srebrzystoz艂ote kitki na czubkach 艂odyg. Same 艂odygi musia艂y mie膰 co najmniej dwana艣cie st贸p wysoko艣ci, by艂y wy偶sze ni偶 te, kt贸re widywali w hrabstwie Morgan. Ogromne kolby sprawia艂y wra偶enie, 偶e s膮 pe艂ne s艂odkich ziaren.

Maggie wy艂ama艂a jedn膮 i ukl臋k艂a, by nareszcie zaspokoi膰 g艂贸d. Po chwili to samo uczyni艂 Gallen.

Dziewczyna ogryza艂a w艂a艣nie drug膮 kolb臋, plami膮c brod臋 s艂odkim sokiem, kiedy nagle Orick zawo艂a艂:

- Paj膮k! Uciekajmy!

Rzuci艂 si臋 do ucieczki.

Maggie unios艂a g艂ow臋 i ujrza艂a ogromne stworzenie, kt贸re sta艂o nad ni膮 na sze艣ciu cienkich 艂apach w ten spos贸b, 偶e niemal dotyka艂o podbrzuszem czubk贸w kitek wysokich 艂odyg. Tu艂贸w gigantycznego paj膮ka m贸g艂 mie膰 艣rednic臋 jarda, a z przodu by艂o wida膰 par臋 jarz膮cych si臋 zielonych 艣lepi. Zanim dziewczyna zd膮偶y艂a zareagowa膰, jedna d艂uga noga osza艂amiaj膮co szybko wytr膮ci艂a kolb臋 z jej r臋ki, a druga zamierzy艂a si臋, chc膮c smagn膮膰 j膮 w g艂ow臋.

Gallen krzykn膮艂 i rzuci艂 si臋 dziewczynie na ratunek. Pochwyci艂 jedn膮 nog臋 paj膮ka i wykr臋ci艂, po czym zacz膮艂 ci膮gn膮膰 tak mocno, 偶e oderwa艂 od tu艂owia.

Odn贸偶e otar艂o si臋 o Maggie z metalicznym brz臋kiem. Dziewczyna krzykn臋艂a i zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi. Nagle u jej boku pojawi艂 si臋 Orick. Sta艂 na tylnych 艂apach i rycza艂, wyci膮gaj膮c przed siebie przednie, zako艅czone d艂ugimi pazurami.

Tu艂贸w paj膮ka straci艂 r贸wnowag臋 i niebezpiecznie pochyli艂 si臋 do przodu. Skorzysta艂 z tego Gallen, kt贸ry w u艂amku sekundy pos艂u偶y艂 si臋 wyrwan膮 ko艅czyn膮 i smagn膮艂 potwora mi臋dzy 艣lepia. Stworzenie z g艂o艣nym chrz臋stem przewr贸ci艂o si臋 na grzbiet.

M艂odzieniec skoczy艂 i zacz膮艂 ok艂ada膰 je kikutem nogi jak maczug膮. Orick podbieg艂 z drugiej strony i j膮艂 t艂uc paj膮ka jedn膮 艂ap膮, przytrzymuj膮c stworzenie drug膮, 偶eby nie wsta艂o. Jednak dwoje wielkich zielonych 艣lepi nadal si臋 jarzy艂o i Gallen musia艂 uderzy膰 w nie kilka razy, zanim dziwnie trzasn臋艂y i powoli zgas艂y. Dopiero w贸wczas, kiedy ujrza艂, 偶e w oczach ju偶 nie tl膮 si臋 iskierki 偶ycia, m艂odzieniec przesta艂 katowa膰 nieruchome szcz膮tki.

Ci臋偶ko dysz膮c, sta艂 obok pokiereszowanego cielska. Z oddali dolecia艂 dziwny j臋k, podobny do d藕wi臋ku rogu, wznosz膮cy si臋 i opadaj膮cy, wznosz膮cy i opadaj膮cy.

Maggie zatoczy艂a kr膮g, rozgl膮daj膮c si臋, czy nie dostrze偶e gdzie艣 nast臋pnych gigantycznych paj膮k贸w. Zastanawia艂a si臋, czy przypadkiem to miasto wraz z polami i sadami nie stanowi w艂asno艣ci stworzenia, kt贸re zabili, albo mo偶e nawet ca艂ej rodziny istot dysz膮cych teraz ch臋ci膮 zemsty. Przebywali przecie偶 w czarodziejskim kr贸lestwie sidh贸w. Kto wie, jaki cuda i dziwy mog艂a im przynie艣膰 najbli偶sza przysz艂o艣膰?

Zawodz膮cy j臋k nie ustawa艂. Orick warkn膮艂, po czym zacz膮艂 obw膮chiwa膰 szcz膮tki paj膮ka. Nagle uni贸s艂 艂eb, nastawi艂 uszy i powiedzia艂:

- Co艣 si臋 zbli偶a.

Maggie us艂ysza艂a szelest czego艣, co przedziera艂o si臋 przez pole kukurydzy. Gallen uj膮艂 jej d艂o艅 i oboje zacz臋li ucieka膰. Przebiegli przez drog臋 i ukryli si臋 w pobliskich krzakach. Z przera偶eniem spogl膮dali, jak dziesi臋膰 innych ogromnych paj膮k贸w niczym grupa stra偶nik贸w pod膮偶a skrajem pola.

Stworzenia zauwa偶y艂y zamordowanego towarzysza. Jedno odci膮gn臋艂o szcz膮tki na bok, a pozosta艂e rozbieg艂y si臋 po polu, gor膮czkowo poszukuj膮c sprawc贸w mordu.

Gallen zmarszczy艂 brwi. Pomy艣la艂, 偶e r贸wnie dobrze to pole kukurydzy mo偶e znajdowa膰 si臋 o sto mil od nich. I tak nie odwa偶膮 si臋 zerwa膰 z niego ani jednej kolby.

- Chod藕my st膮d - szepn膮艂, ci膮gn膮c r臋k臋 Maggie. - Wyno艣my si臋 z tego miejsca.

Tym razem Orick szed艂 pierwszy, wybieraj膮c drog臋, jako 偶e mia艂 bardzo czu艂y w臋ch i doskonale widzia艂 w ciemno艣ci. Wkr贸tce pozostawili za sob膮 pole nawiedzane przez paj膮ki. Niebo zacz臋艂o bledn膮c. Przybra艂o srebrzystoszar膮 barw臋, jakby nied艂ugo mia艂o wzej艣膰 s艂o艅ce.

Niedaleko przed nimi znajdowa艂o si臋 miejsce, w kt贸rym miasto widoczne na przeciwleg艂ym brzegu zbli偶a艂o si臋 do rzeki. Musieli wi臋c dokona膰 wyboru, czy zdecyduj膮 si臋 i艣膰 dalej 艣cie偶k膮 i wej艣膰 do miasta, czy te偶 mo偶e zawr贸c膮 i ukryj膮 si臋 na pustkowiu.

Nagle Orick przystan膮艂 i odwr贸ci艂 si臋, 偶eby spojrze膰 na Gallena i Maggie. 艢wit zbli偶a艂 si臋 bardzo szybko i po chwili pierwsze promienie s艂o艅ca o艣wietli艂y mury dom贸w w mie艣cie. Barwne plamy 艣cian, mieni膮ce si臋 r贸偶nymi odcieniami zieleni i purpury, wydawa艂y si臋 ta艅czy膰 i ko艂ysa膰. Przypomina艂y pole kwitn膮cej lucerny, ko艂ysz膮cej si臋 na wietrze. By艂o wida膰, 偶e budynki maj膮 zaokr膮glone 艣ciany. W przerwach mi臋dzy domami ros艂y wysmuk艂e drzewa, g贸ruj膮ce nad ca艂ym miastem. Dalszy odcinek 艣cie偶ki by艂 niewidoczny, przes艂oni臋ty lasem.

- Podkradn臋 si臋 na skraj go艣ci艅ca - zaproponowa艂 Gallen. - Tylko si臋 rozejrz臋.

Maggie kiwn臋艂a g艂ow膮. M艂odzieniec zacz膮艂 si臋 pi膮膰 po zboczu. Zaledwie zd膮偶y艂 znikn膮膰, kiedy dziewczyna zorientowa艂a si臋, 偶e musi biec za nim. Spiesznie pod膮偶y艂a 艣ladami Gallena, a nied藕wied藕, kt贸ry zosta艂 z ty艂u, burkn膮艂:

- Niech ci臋 licho! Czy偶by艣 zamierza艂a zostawi膰 mnie tu samego?

On tak偶e ruszy艂 za przyjaci贸艂mi.

Kiedy Maggie dotar艂a na pobocze go艣ci艅ca, wyda艂o si臋 jej, 偶e wydarzy艂 si臋 cud. Nagle zza odleg艂ej g贸ry ukaza艂y si臋 dwa o艣lepiaj膮ce b艂臋kitnofio艂kowe s艂o艅ca, a ich blask pokry艂 ca艂e miasto mozaik膮 skomplikowanych cieni. Kiedy pierwsze promienie pad艂y na go艣ciniec, jego powierzchnia zal艣ni艂a ciemnoczerwonym blaskiem, jakby zosta艂a posypana rubinami. Rosn膮ce na poboczu drzewa szumia艂y, kiedy wiatr porusza艂 ich d艂ugimi li艣膰mi. Maggie us艂ysza艂a d藕wi臋ki muzyki niesione z wiatrem zapewne z du偶ej odleg艂o艣ci.

Przed nimi by艂o wida膰 pogr膮偶ony w cieniu 艂uk, wiod膮cy do samego miasta. Obok niego kr臋ci艂o si臋 kilkoro ludzi, kobiet i m臋偶czyzn. Niekt贸rzy siadali przy stolikach. Od tej strony nap艂ywa艂a wo艅 pieczonego mi臋sa i 艣wie偶ego chleba.

- To gospoda - odezwa艂a si臋 Maggie. - Rozpoznam ka偶d膮, bez wzgl臋du na to, gdzie j膮 ujrz臋.

Sta艂a jednak, wahaj膮c si臋. Ani Gallen, ani Orick nie odwa偶yli si臋 poruszy膰. Zauwa偶yli, 偶e nie wszystkie istoty przebywaj膮ce w tej gospodzie s膮 lud藕mi. O mur opiera艂 si臋 dziwaczny 偶贸艂tosk贸ry m臋偶czyzna o bardzo d艂ugich, wrzecionowatych ko艅czynach. By艂 艂ysy i prawie nagi, odziany jedynie w wi艣niowofioletow膮 przepask臋 biodrow膮. Maggie podejrzewa艂a, 偶e m臋偶czyzna musi mie膰 chyba ponad dziesi臋膰 st贸p wzrostu. W cieniu obok gospody porusza艂y si臋 inne istoty, kt贸re wygl膮da艂y jak dzieci o kremowej sk贸rze i ogromnych oczach oraz uszach.

Wi臋kszo艣膰 go艣ci by艂a jednak zwyczajnymi lud藕mi. Niekt贸rzy mieli na sobie jaskrawe zielone, niebieskie i czerwone szaty, podczas gdy inni byli ubrani w z艂ote spodnie i kamizelki, a na g艂owach nosili srebrne he艂my. Jeszcze inni skrywali ca艂e cia艂a pod srebrzystymi pancerzami czy zbrojami.

W pewnej chwili wiatr zmieni艂 kierunek i zacz膮艂 wia膰 prosto od gospody, gdy偶 do Maggie dotar艂y wyra藕ne d藕wi臋ki piszcza艂ek, 艂omot b臋bn贸w i innych instrument贸w, kt贸rych nigdy ani nie s艂ysza艂a, ani nawet nie podejrzewa艂a, 偶e istniej膮. D藕wi臋ki muzyki, wonie potraw i widok barwnie odzianych mieszka艅c贸w miasta przyci膮ga艂 j膮 i wabi艂. Dziewczyna wiedzia艂a, 偶e musi p贸j艣膰 do gospody, nawet gdyby mia艂a to by膰 ostatnia rzecz w jej 偶yciu.

Wszyscy troje pospieszyli w stron臋 艂uku.

呕贸艂tosk贸ry m臋偶czyzna o ko艅czynach przypominaj膮cych paj臋cze nogi na ich widok oderwa艂 plecy od 艣ciany.

- Witajcie, strudzeni w臋drowcy, witajcie! - zawo艂a艂, dziwnie akcentuj膮c wyrazy. - Jedzenie dla wszystkich podr贸偶nych! Jedzenie na samym skraju drogi. Na艂贸偶cie sobie, czego chcecie. Wejd藕cie i jedzcie!

- A ile p艂aci si臋 u was za 艣niadanie? - zapyta艂 rzeczowo Gallen.

Wysoki m臋偶czyzna a偶 otworzy艂 usta ze zdumienia.

- Zaiste, musicie przybywa膰 z bardzo daleka! - stwierdzi艂. - Po偶ywienie jest przecie偶 drobnostk膮. Tu, na Fale, wszyscy mog膮 je艣膰 za darmo. Prosz臋, wejd藕cie.

Kiedy znale藕li si臋 w 艣rodku, Maggie poczu艂a na twarzy ch艂odny cie艅. Muzyka brzmia艂a teraz znacznie g艂o艣niej. Dziewczyna rozejrza艂a si臋 po sali, szukaj膮c muzyk贸w, ale d藕wi臋ki wydobywa艂y si臋 z sufitu, jakby 艣ciany pomieszczenia by艂y 偶ywe i postanowi艂y zabawia膰 go艣ci. Zauwa偶y艂a tak偶e, 偶e w suficie jarz膮 si臋 niewielkie klejnoty, o艣wietlaj膮c wszystkie mroczne k膮ty. P艂on臋艂y niczym pochodnie, chocia偶 Maggie nie widzia艂a dymu ani ognia. W jednym k膮cie sali znajdowa艂 si臋 stos tac. Ludzie podchodzili do niego, brali tac臋, stawiali na niej talerze i k艂adli obok srebrne sztu膰ce. Gallen stan膮艂 na ko艅cu kolejki i pod膮偶aj膮c za innymi, przeszed艂 bardzo w膮skim korytarzem. Rz膮d dziwnych krzak贸w obok przej艣cia stara艂 si臋 rozproszy膰 d藕wi臋ki dobiegaj膮ce z kuchni. Wszystkie osoby z kolejki podchodzi艂y do niewielkiego otworu w 艣cianie, zamawia艂y potrawy, a nast臋pnie wsuwa艂y tac臋 do otworu. Kiedy po chwili j膮 wyci膮ga艂y, znajdowa艂o si臋 na niej po偶ywienie.

Gallen wsun膮艂 swoj膮 tac臋 i poprosi艂 o bu艂ki, pieczone ziemniaki, kie艂baski, 艣wie偶e maliny i mleko. Kiedy wyci膮gn膮艂 tac臋, przekona艂 si臋, 偶e ma na niej wszystko, o co prosi艂.

Maggie zajrza艂a w g艂膮b otworu. Po drugiej stronie zobaczy艂a jaskrawo o艣wietlone pomieszczenie, w kt贸rym posi艂ki przyrz膮dza艂y istoty p艂ci m臋skiej pokryte z艂otem i porcelan膮. Wszyscy mieli po sze艣膰 r膮k i poruszali si臋 tak szybko, 偶e jej oczy nie mog艂y nad膮偶y膰 za ich ruchami.

Poczu艂a, 偶e jej ciekawo艣膰 si臋ga zenitu. Wpatrywa艂aby si臋 ca艂ymi godzinami, gdyby w kolejce za ni膮 nie stali inni ludzie. Szybko wsun臋艂a tac臋 i zam贸wi艂a 艣niadanie. Czu艂a si臋 dziwnie, zamawiaj膮c jedzenie u m臋偶czyzn o metalowych twarzach, kt贸rych nawet nie widzia艂a. Domy艣li艂a si臋, 偶e musz膮 by膰 obdarzeni fenomenalnym s艂uchem.

Otrzyma艂a to, co zam贸wi艂a. Po chwili tak偶e Orick wsun膮艂 tac臋 i poprosi艂 dla siebie o poczw贸rn膮 porcj臋. Wyci膮gn膮艂 tac臋, ale trzyma艂 j膮 w z臋bach. Okaza艂o si臋, 偶e znajduj膮 si臋 na niej p艂askie bu艂ki, kilkana艣cie jaj i sznury kie艂basek zwieszaj膮cych si臋 po obu stronach. Wszystko zosta艂o obficie polan臋 miodem.

Znale藕li wolny stolik i zabrali si臋 do jedzenia. Maggie nie mog艂a si臋 powstrzyma膰 od rzucania ukradkowych spojrze艅 na innych go艣ci. Przy s膮siednim stoliku siedzia艂o kilka os贸b, odzianych w srebrzyste tuniki z wyhaftowanymi zielonymi, czerwonymi i b艂臋kitnymi splotami. Wygl膮da艂o na to, 偶e staraj膮 si臋 nawzajem przekrzykiwa膰. Raz po raz wybuchali g艂o艣nym 艣miechem. Przy nast臋pnych dw贸ch stolikach siedzia艂a m艂odzie偶, ubrana w z艂ote spodnie i kamizelki. G艂owy wszystkich by艂y ozdobione srebrnymi siatkami. Sprawiali wra偶enie bardzo opalonych i spo偶ywali posi艂ki, nie odzywaj膮c si臋 ani s艂owem. Zamiast tego porozumiewawczo patrzyli sobie w oczy i tylko od czasu do czasu si臋 u艣miechali, jakby kt贸re艣 opowiedzia艂o dobry dowcip.

Go艣cie odziani w jaskrawe r贸偶nobarwne szaty i ci w z艂otych ubraniach pochodzili chyba z r贸偶nych grup spo艂ecznych. Mali kremowosk贸rzy ludzie, na og贸艂 siedz膮cy na 艂awkach w cieniu, zapewne nale偶eli do trzeciej grupy. Byli zupe艂nie nadzy, ale Maggie zauwa偶y艂a, i偶 kobiety maj膮 tak ma艂e piersi, 偶e niemal niczym nie odr贸偶niaj膮 si臋 od m臋偶czyzn. Opr贸cz nich by艂y jeszcze maszyny. Dziewczyna zdecydowa艂a, 偶e tworz膮 czwart膮 kast臋. Z daleka przypomina艂y wojownik贸w zakutych w l艣ni膮ce pancerze, ale z bliska mo偶na by艂o stwierdzi膰, 偶e istoty w srebrzystych zbrojach s膮 tylko urz膮dzeniami takimi samymi jak te, kt贸re widzia艂a w kuchni. Porusza艂y si臋 po sali szybko i z wdzi臋kiem, nape艂niaj膮c kubki go艣ci i sprz膮taj膮c ze sto艂贸w.

Od chwili gdy znale藕li si臋 w gospodzie, Gallen i Orick milczeli jak zakl臋ci. Maggie tak偶e nie wiedzia艂a, co powiedzie膰. Czy powinna zacz膮膰 rozmow臋 na temat dziwnych ludzi? Zapyta膰 o cuda, kt贸re widzieli? Co艣 ostrzega艂o j膮, 偶e ani jedno, ani drugie nie by艂oby rozs膮dne. Nie chcia艂a zwraca膰 na siebie uwagi.

Czu艂a si臋 jak ignorantka. Mieszka艅cy tego 艣wiata 偶yli po艣r贸d tylu cud贸w: 艣piewaj膮cych 艣cian, przyrz膮dzaj膮cych posi艂ki maszyn, a tak偶e kul, kt贸re lata艂y po niebie. W por贸wnaniu z nimi by艂a dzikusk膮. Chlubi艂a si臋 tym, 偶e zawsze wszystko w lot chwyta艂a, ale po raz pierwszy w 偶yciu odnios艂a wra偶enie, 偶e jest okropnie niedouczona.

Kiedy zaspokoi艂a pierwszy g艂贸d, u艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e go艣cie, siedz膮cy w sali, rzucaj膮 im ukradkowe spojrzenia.

- Ludzie gapi膮 si臋 na nas - szepn臋艂a, zwracaj膮c si臋 do Gallena i Oricka.

- Mo偶e nie podobaj膮 si臋 im nasze ubrania - szepn膮艂 w odpowiedzi m艂odzieniec.

- A mo偶e jestem jedynym nied藕wiedziem, jakiego kiedykolwiek widzieli - burkn膮艂 Orick. - Nie wyczuwam woni 偶adnego, kt贸ry by艂by blisko.

Kiedy Maggie mieszka艂a w Tihrglas, przywyk艂a do widoku nied藕wiedzi, kt贸re cz臋sto przychodzi艂y do miasta i nagabywa艂y mieszka艅c贸w o po偶ywienie. Nawet nie zauwa偶y艂a, 偶e na Fale nie widzia艂a ani jednego.

Gallen rozejrza艂 si臋 po sali i odezwa艂 si臋 p贸艂g艂osem:

- Oricku, czy nie wyczuwasz woni Everynne? Nawet najl偶ejszego zapachu?

- Uwierz mi - odpar艂 nied藕wied藕 - 偶e gdybym pochwyci艂 najl偶ejsz膮 wo艅 jej pachnide艂, pogoni艂bym za tym zapachem niczym pies my艣liwski za zaj膮cem. Nie ma jej w tej gospodzie.

Go艣cie siedz膮cy przy s膮siednim stoliku wstali i wyszli, dzi臋ki czemu Gallen, Maggie i Orick poczuli si臋 troch臋 swobodniej.

- I co teraz? - zapyta艂 Gallen. - Czy zdajemy si臋 na 艂ask臋 ludzi z miasta? Rozgl膮damy si臋 za prac膮 i pr贸bujemy zarobi膰 na 偶ycie? Czy mo偶e wyruszamy na poszukiwania Everynne?

- Nie wolno nam si臋 afiszowa膰 - ostrzeg艂a Maggie. - Zostawili艣my tych zdobywc贸w na naszym 艣wiecie, ale o ile mi wiadomo, nawet w tej chwili mog膮 pod膮偶a膰 naszym tropem. Je偶eli b臋dziemy chodzili od domu do domu i chwalili si臋, 偶e jeste艣my obcy, tylko zwr贸cimy na siebie uwag臋. Mieszka艅cy mog膮 nawet chcie膰 wyda膰 nas w 艂apy zdobywc贸w.

- S膮dz膮c po tym, jak si臋 nam przygl膮daj膮, ju偶 wiedz膮, 偶e jeste艣my obcy - stwierdzi艂 Orick. - Uwa偶am jednak, 偶e s膮 bardzo go艣cinni. Darmowe jedzenie dla wszystkich! Je偶eli naprawd臋 s膮 wrogami Everynne, mo偶e zadawali艣my si臋 z 艂ajdakami?

- Hmmm... - zamy艣li艂 si臋 Gallen. - Zapewne i ty, i Maggie macie racj臋. Miejscowi ludzie s膮 mili, ale zdobywcy mog膮 by膰 na naszym tropie. Uwa偶am, 偶e powinni艣my si臋 przyczai膰. Mimo wszystko ta gospoda to jeszcze nie ca艂e miasto. Everynne i Veriasse mog膮 gdzie艣 w nim by膰. Chcia艂bym p贸j艣膰 ich poszuka膰.

- I zostawi膰 nas samych? - zapyta艂a Maggie.

- W ten spos贸b nie b臋d臋 si臋 tak rzuca艂 w oczy - odpar艂 m艂odzieniec. - A zreszt膮 nied艂ugo wr贸c臋.

W tej samej chwili zdumia艂 si臋 tak bardzo, 偶e a偶 zaniem贸wi艂. Maggie obr贸ci艂a g艂ow臋, chc膮c przekona膰 si臋, co zobaczy艂.

W drzwiach sali sta艂 wysoki m臋偶czyzna, odziany w czarny str贸j, czarne r臋kawiczki i d艂ugie czarne buty. Jego twarz 艣wieci艂a jak srebrzystoz艂ota gwiazda. Gallen niezdarnie wsta艂 od stolika.

- Co si臋 sta艂o? - zainteresowa艂a si臋 dziewczyna, 艣ciskaj膮c nadgarstek m艂odzie艅ca.

- Nic - odpar艂 Gallen. - Wydawa艂o mi si臋, 偶e widz臋 kogo艣 znajomego.

Maggie popatrzy艂a na m臋偶czyzn臋, kt贸rego twarz promienia艂a z艂ocistym blaskiem.

- Jego? - zapyta艂a. - Gdzie mog艂e艣 widzie膰 kogokolwiek podobnego do niego?

- Nie jego - wyja艣ni艂 Gallen. - Tamten, kt贸rego widzia艂em, by艂 odziany tak samo, ale sk贸ra jego twarzy jarzy艂a si臋 niebieskofioletowym 艣wiat艂em. Poza tym tamten m臋偶czyzna by艂 wy偶szy i szczuplejszy.

- Gdzie go spotka艂e艣? - zaciekawi艂 si臋 Orick.

- W Coille Sidhe. Poprzedniej nocy m臋偶czyzna, ubrany podobnie jak ten, ocali艂 mi 偶ycie. - Gallen si臋 przeci膮gn膮艂. - Powinienem wr贸ci膰 za kilka godzin albo szybciej, je偶eli odnajd臋 Everynne.

Przeszed艂 przez sal臋, min膮艂 stoj膮cego przy drzwiach m臋偶czyzn臋 i znikn膮艂 w jasno o艣wietlonym korytarzu.

Maggie spogl膮da艂a na jego plecy. W porz膮dku, Gallenie O鈥橠ayu, go艅 swoj膮 tajemnicz膮 kobiet臋 - my艣la艂a. - 呕ycz臋 wam obojgu wiele szcz臋艣cia.

Mia艂a wra偶enie, 偶e zosta艂a zamkni臋ta w czterech 艣cianach sali niczym w wi臋zieniu. Co kilka chwil czu艂a, jak potr膮ca j膮 jaki艣 go艣膰 przechodz膮cy obok stolika. Zauwa偶y艂a, 偶e z wolna sala zape艂nia si臋. T艂ok stawa艂 si臋 coraz wi臋kszy. Dziewczyna i Orick przesiedli si臋, 偶eby mie膰 lepszy widok na szerok膮 rzek臋, tocz膮c膮 b艂otniste wody. Nad powierzchni膮 艣miga艂y zielone jask贸艂ki, od czasu do czasu muskaj膮c wod臋, zapewne w ten spos贸b pi艂y.

Maggie skuba艂a po偶ywienie i my艣la艂a, 偶e to miejsce mog艂oby by膰 rajem. Pogoda by艂a pi臋kna, jedzenie wy艣mienite, a 偶ycie sprawia艂o wra偶enie nieskomplikowanego.

Kiedy jednak od chwili wyj艣cia Gallena up艂yn臋艂a godzina, prawda zacz臋艂a wychodzi膰 na jaw. Na rubinowej drodze, wiod膮cej skrajem miasta, pojawi艂o si臋 sze艣ciu czarnych dronon贸w. Mieli na nogach dziwaczne buty, pozwalaj膮ce im 艣lizga膰 si臋 po powierzchni w ten sam spos贸b, jak paj膮ki wodne 艣lizgaj膮 si臋 po tafli jeziora. Jeden z dronon贸w skr臋ci艂 nagle w stron臋 gospody. Maggie i Orick skulili si臋 pod 艣cian膮, obawiaj膮c si臋, 偶e potw贸r rozgl膮da si臋 za nimi.

W gospodzie zapad艂a 艣miertelna cisza. Dronon by艂 tak du偶y, 偶e chyba nie m贸g艂by przecisn膮膰 si臋 mi臋dzy stolikami. B艂yszcz膮ce stworzenie z艂o偶y艂o jednak skrzyd艂a i powoli przesz艂o pod 艂ukiem. Kiedy wchodzi艂o do sali, jego g艂owa ko艂ysa艂a si臋 lekko z boku na bok. W jednej r臋ce, pokrytej chitynowym pancerzem, trzyma艂 d艂ugi czarny karabin zapalaj膮cy.

Zatrzyma艂 si臋 obok Maggie i Oricka i wyci膮gn膮艂 d艂ugi czu艂ek, wyrastaj膮cy spod dolnej wargi, po czym owin膮艂 go wok贸艂 nadgarstka dziewczyny. Maggie szybko zerwa艂a si臋 na nogi, chc膮c rzuci膰 si臋 do ucieczki, ale zosta艂a uwi臋ziona mi臋dzy dwoma stolikami a 艣cian膮, o kt贸r膮 opiera艂a si臋 plecami.

W膮s dronona trzyma艂 j膮 jak gruby sznur. Kr臋powa艂 i nie pozwala艂 uciec. Stworzenie mia艂o pod ustami dziwny organ. Wygl膮da艂 jak dziesi膮tki kr贸tkich t臋pych palc贸w, wisz膮cych powy偶ej napr臋偶onej b艂ony, podobnej do sk贸ry na boku b臋bna. Kiedy palce zacz臋艂y miarowo uderza膰 w b艂on臋, rozleg艂 si臋 rytmiczny terkot w rodzaju takiego, jaki mog艂aby wyda膰 du偶a szara艅cza. Maggie stwierdzi艂a jednak, 偶e intensywno艣膰 i wysoko艣膰 d藕wi臋k贸w ulega zmianom. W tej niesamowitej muzyce mog艂a nawet rozr贸偶ni膰 s艂owa. Dronon chcia艂 jej co艣 powiedzie膰.

- Nie pochodzisz z tego 艣wiata. Sk膮d przyby艂a艣? - zapyta艂 w艂adczym tonem.

Maggie zamar艂a, nie wiedz膮c, co odpowiedzie膰. Jeszcze bardziej przycisn臋艂a plecy do 艣ciany. W膮s dronona wzmocni艂 u艣cisk wok贸艂 jej nadgarstka. Po chwili stworzenie unios艂o jedn膮 r臋k臋 nad g艂ow臋. Maggie odwa偶y艂a si臋 spojrze膰 w g贸r臋. Uniesione rami臋 potwora sprawia艂o wra偶enie ci臋偶kiej k艂ody o poszarpanej kraw臋dzi, przypominaj膮cej z臋by pi艂y, i zako艅czonej czym艣, co wygl膮da艂o jak szczypce kraba. Drobna, segmentowana r臋ka stworzenia schowa艂a si臋, ale nad g艂ow膮 dziewczyny pozosta艂y z臋bate, lekko zakrzywione kleszcze. Gdyby dronon zdecydowa艂 si臋 zada膰 cios, roz艂upa艂by cia艂o Maggie na dwoje jak siekier膮. G艂o艣no sykn膮艂, daj膮c do zrozumienia, 偶e uczyni to, je偶eli dziewczyna nie udzieli mu odpowiedzi.

- Nie pochodzisz z tego 艣wiata - powt贸rzy艂. - Sk膮d przyby艂a艣?

Siedz膮cy przy s膮siednim stoliku obcy, odziany w czarny p艂aszcz m臋偶czyzna, kt贸rego z艂ota twarz 艣wieci艂a jak jasna gwiazda, wsta艂 i odpowiedzia艂:

- O, wielki lordzie, ona jest Milczkiem z Pellariusa! Nie mo偶e m贸wi膰. - Podszed艂 do stolika Maggie. - 艢piewacy na jej planecie uznali, 偶e nie jest obdarzona czystym g艂osem, a wi臋c wyci臋li jej struny g艂osowe i upewnili si臋, 偶e nie b臋dzie mog艂a rodzi膰 dzieci. Mimo to naby艂em j膮, 偶eby mog艂a zosta膰 robotnic膮 i pracowa膰 ku jeszcze wi臋kszej chwale imperium dronon贸w.

- Jak膮 pe艂ni funkcj臋? - zapyta艂 gigant.

- Jest aberlainem, wyspecjalizowanym w dokonywaniu genetycznych ulepsze艅 p艂od贸w. - Je偶eli jest aberlainem, gdzie jest jej Przewodnik? Czu艂ek dronona uwolni艂 nadgarstek Maggie i zacz膮艂 przesuwa膰 si臋 po czubku jej g艂owy.

- Dotychczas by艂a tylko aberlainem drugiej klasy - wyja艣ni艂 nieznajomy - ale osi膮gn臋艂a stan, w kt贸rym mo偶e zosta膰 awansowana do pierwszej grupy. W艂a艣nie w tej chwili wykonuj膮 na m贸j rozkaz nowego Przewodnika.

- A gdzie jest dotychczasowy? - zapyta艂 w艂adczo dronon.

- Tu, mam go w kieszeni.

Nieznajomy wyci膮gn膮艂 srebrn膮 siatk臋 obrze偶on膮 szerok膮 opask膮 w kszta艂cie korony z b艂yszcz膮cymi r贸偶nobarwnymi 艣wiate艂kami. Uni贸s艂 j膮, 偶eby dronon m贸g艂 si臋 jej przyjrze膰. Stworzenie natychmiast opu艣ci艂o gro藕ne rami臋.

- Niech wasza praca przysporzy imperium wi臋kszej chwa艂y - powiedzia艂o, zwracaj膮c si臋 r贸wnocze艣nie i do nieznajomego, i do Maggie. Przez chwil臋 spogl膮da艂o na Oricka, po czym skuli艂o si臋, odwr贸ci艂o i zacz臋艂o przeciska膰 mi臋dzy stolikami. Skr臋ci艂o w korytarzu i znikn臋艂o w g艂臋bi domu.

Maggie zorientowa艂a si臋, 偶e dr偶y, z trudem stoj膮c obok stolika. Nie mog艂a si臋 poruszy膰, jakby zdr臋twia艂a z przera偶enia. Czu艂ek dronona pozostawi艂 na jej przegubie szary proszek, od kt贸rego piek艂a sk贸ra.

W sali rozbrzmia艂 na nowo gwar rozm贸w. W ko艅cu Maggie opad艂a bezw艂adnie na krzes艂o. Nieznajomy o z艂ocistej twarzy bezwstydnie si臋 jej przygl膮da艂. Dziewczyna zauwa偶y艂a, 偶e robi艂 to przez ostatnie p贸艂 godziny; obserwowa艂 j膮 i Oricka tak uwa偶nie, 偶e nie m贸g艂 si臋 z nim r贸wna膰 nikt inny z go艣ci. Nie wiedzia艂a, jak mu dzi臋kowa膰.

M臋偶czyzna nadal sta艂 przy ich stoliku. Uj膮艂 stoj膮cy na blacie dzbanek z czyst膮 wod膮 i pola艂 ni膮 przegub Maggie w miejscu, gdzie dotkn膮艂 go w膮s dronona. P贸藕niej osuszy艂 r臋k臋 dziewczyny p艂贸cienn膮 serwetk膮.

- Nie wiem, sk膮d naprawd臋 przybywasz - szepn膮艂 - ale z pewno艣ci膮 nie wiesz nic o drononach. - Zacz膮艂 ociera膰 wilgotn膮 tkanin膮 jej twarz i czubek g艂owy. - Po pierwsze, musisz wiedzie膰, 偶e egzoszkielet dronona wydziela s艂aby kwas. Te istoty pochodz膮 z suchego 艣wiata, a kwas stanowi co艣 w rodzaju dodatku do ich systemu immunologicznego. Je偶eli kt贸ra艣 ci臋 dotknie, a ty nie zmyjesz kwasu ze sk贸ry, mog膮 zrobi膰 si臋 b膮ble.

Od艂o偶y艂 serwetk臋 i ignoruj膮c Oricka, zacz膮艂 wpatrywa膰 si臋 w twarz Maggie. Mia艂 wystaj膮c膮, kanciast膮 brod臋 i przenikliwe piwne oczy. By艂o wida膰, 偶e ma pod czarnym kapturem na w艂osach srebrn膮 siatk臋, podobn膮 do tej, kt贸r膮 nosi艂a Everynne. Skraj siatki zdobi艂y d艂ugie srebrne 艂a艅cuszki, z kt贸rych zwiesza艂y si臋 setki metalowych tr贸jk膮cik贸w. Ca艂o艣膰 przypomina艂a delikatn膮 metalow膮 peruk臋. Dziewczyna zastanawia艂a si臋, dlaczego m臋偶czyzna kryje tak pi臋kne nakrycie g艂owy pod kapturem, ale nie odwa偶y艂a si臋 go o to zapyta膰.

- Nazywam si臋 Karthenor - przedstawi艂 si臋 nieznajomy. - Jestem lordem aberlain贸w.

- Ja... ju偶 wcze艣niej widzia艂am, jak nas obserwowa艂e艣 - odezwa艂a si臋 Maggie.

- Wybacz mi moje w艣cibstwo - rzek艂 m臋偶czyzna. - Nie chcia艂em ci臋 obrazi膰. Nigdy jednak nie widzia艂em nikogo ubranego jak ty ani te偶 nigdy nie spotka艂em nikogo podobnego do twojego przyjaciela. - Nieznajomy spojrza艂 na nied藕wiedzia i rzuci艂 lekcewa偶膮co, jakby Orick by艂 dzieckiem: - Chyba znam ten gatunek. To nied藕wied藕, prawda?

- Czarny nied藕wied藕! - burkn膮艂 w odpowiedzi Orick.

- Och, wybacz mi - unosz膮c brwi, odpar艂 Karthenor. Popatrzy艂 na Oricka z wi臋kszym szacunkiem. - To genetycznie udoskonalony czarny nied藕wied藕. Mi艂o mi, 偶e ci臋 pozna艂em - doda艂, zwracaj膮c si臋 bezpo艣rednio do zwierz臋cia.

M臋偶czyzna odsun膮艂 krzes艂o i usiad艂. Maggie wyczuwa艂a w nim jakie艣 pragnienie, co艣 w rodzaju oczekiwania, okazywanego czasem przez handlarzy, kt贸rzy bardzo chcieli sprzeda膰 swoje towary.

- Ty i tw贸j przyjaciel tak偶e nas obserwowali艣cie - ci膮gn膮艂 lord aberlain贸w. - Podejrzewam, 偶e wydajemy si臋 wam r贸wnie dziwni jak wy nam. Czy mam racj臋?

Maggie zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 jego z艂otej twarzy. Nie mog艂a si臋 zmusi膰 do wypowiedzenia k艂amstwa. Prawd臋 m贸wi膮c, nie by艂a pewna, czy w og贸le powinna sk艂ama膰. Przelotna uwaga, us艂yszana z ust Gallena, 偶e m臋偶czyzna ubrany jak ten niedawno ocali艂 mu 偶ycie, sprawi艂a, 偶e darzy艂a nieznajomego zaufaniem, kt贸re jednak mog艂o by膰 niebezpieczne. Jaki艣 impuls kaza艂 jej powiedzie膰:

- Przeszli艣my przez wrota 艣wiata i znale藕li艣my si臋 tutaj. Tak, to prawda, 偶e wszystko wydaje si臋 nam dziwne.

Zdumiony Karthenor odchyli艂 si臋, jakby uderzony, ale jego g艂os pozosta艂 uprzejmy i oboj臋tny. Maggie nie mog艂a zgadn膮膰, o czym my艣la艂, kiedy zapyta艂:

- Przeszli艣cie przez wrota 艣wiata? Jak si臋 nazywasz? Sk膮d pochodzisz? - Nazywam si臋 Maggie Flynn i pochodz臋 z miasta Clere. Karthenor popatrzy艂 na ni膮 z kamiennym wyrazem twarzy, a potem nisko pochyli艂 g艂ow臋..

- Mi艂o mi ciebie pozna膰, Maggie Flynn z miasta Clere. Ja... mam nadziej臋, 偶e nie jestem zbyt ciekawski, ale czy mog臋 ci臋 zapyta膰 o to, z jakiego przyby艂a艣 艣wiata?

- Z Ziemi - odpar艂a dziewczyna.

Nieznajomy sprawia艂 wra偶enie zak艂opotanego. Jak zauroczony spogl膮da艂 to na Maggie, to na Oricka. W ko艅cu opar艂 艂okcie na stole i przy艂o偶y艂 palec w r臋kawiczce do dolnej wargi.

- O jak膮 Ziemi臋 ci chodzi? - zapyta艂. - S艂ysz臋, 偶e dobrze w艂adasz nasz膮 mow膮, a wi臋c w twoim kodzie genetycznym dokonano zmian, 偶eby艣 mog艂a pami臋ta膰 j膮 i u偶ywa膰. Wymawiasz jednak s艂owa z dziwnym akcentem. Jeszcze nigdy w 偶yciu takiego nie s艂ysza艂em.

- Z Ziemi - powt贸rzy艂a Maggie. - Tam w艂a艣nie mieszkam.

Lord aberlain贸w odwr贸ci艂 g艂ow臋 na bok, jakby w co艣 si臋 ws艂uchiwa艂.

- Z jakiego kontynentu na tej Ziemi przybywasz? - zapyta艂 po chwili.

- Z Tihrglas.

- Ach, z tej Ziemi! - Karthenor lekko si臋 u艣miechn膮艂. Z艂膮czy艂 d艂onie, po czym obdarzy艂 Maggie i Oricka taksuj膮cym spojrzeniem. - Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie znale藕li艣cie klucza od wr贸t gdzie艣 na Tihrglas. Jakim cudem go zdobyli艣cie?

Dziewczyna poczu艂a nagle, 偶e jest w jaki艣 niewyt艂umaczalny spos贸b przera偶ona. Wiedzia艂a, 偶e nie ma to nic wsp贸lnego z manierami nieznajomego. Karthenor sprawia艂 wra偶enie m臋偶czyzny uprzejmego i mi艂ego. Ona jednak zdr臋twia艂a. Nie chcia艂a pozwoli膰 lordowi na zadawanie dalszych pyta艅.

- Ach, wybacz mi! Przestraszy艂em ci臋! - szepn膮艂 Karthenor. - Tu, na Fale, jeste艣my wzgl臋dem siebie bardzo szczerzy. Mo偶liwe, 偶e wydaje ci si臋 to... szokuj膮ce. Prosz臋, pytaj najpierw mnie, o co zechcesz. Mo偶e to pozwoli ci si臋 uspokoi膰.

- Czy jeste艣 cz艂owiekiem? - odezwa艂 si臋 szybko Orick.

M臋偶czyzna u艣miechn膮艂 si臋 i dotkn膮艂 palcem policzka.

- Chodzi ci o t臋 mask臋? Oczywi艣cie, 偶e jestem cz艂owiekiem, bez wzgl臋du na to, jak zechcesz na to patrzy膰.

- Wi臋c dlaczego nosisz mask臋? - zapyta艂a Maggie.

- By objawia膰 - odpar艂 Karthenor, przyja藕nie ujmuj膮c d艂o艅 dziewczyny. - Taki mamy zwyczaj. Te maski objawiaj膮 nasze najskrytsze uczucia. Ci, kt贸rzy ich nie nosz膮, mog膮 skrywa膰 emocje przed innymi lud藕mi, ale kiedy kto艣 nosi mask臋 z Fale, nie mo偶e si臋 ukrywa膰. Zawsze musi okazywa膰, co naprawd臋 czuje. Ci spo艣r贸d nas, kt贸rzy nosz膮 maski, nie mog膮 kala膰 warg 偶adnym k艂amstwem. W艂a艣nie dlatego na wszystkich 艣wiatach m贸wi si臋, 偶e osob臋 nosz膮c膮 mask臋 z Fale mo偶na darzy膰 nieograniczonym zaufaniem.

U艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie do Maggie, a dziewczyna w tej samej chwili zawstydzi艂a si臋, 偶e mog艂a by膰 tak nieufna.

Karthenor trzyma艂 jej d艂o艅, jakby by艂a dzieckiem, i nie zmieniaj膮c wyrazu twarzy, spogl膮da艂 przez okno na jask贸艂ki muskaj膮ce powierzchni臋 rzeki. Po wodzie p艂ywa艂y dzieci, siedz膮c na czym艣, co wygl膮da艂o na ogromn膮 g臋艣.

- Je偶eli chcesz, mog臋 ci臋 oprowadzi膰 po mie艣cie - zaproponowa艂. - Pochodzisz z Tihrglas, a zatem powinna艣 by膰 nim oczarowana. Jest niepodobne do niczego, co widzia艂a艣 na swoim 艣wiecie.

- Ty tak偶e by艂e艣 na Tihrglas? - zainteresowa艂 si臋 Orick.

- Uchowaj Bo偶e, sk膮d偶e znowu! - odrzek艂 m臋偶czyzna. - Ja nie podr贸偶uj臋, ale przecie偶 istniej膮 zapiski. Czy co艣 wiecie na temat Fale?

- Nic - przyzna艂a Maggie.

- No c贸偶, najwy偶szy czas, 偶eby艣cie si臋 dowiedzieli. Dawno temu moi i twoi przodkowie 偶yli na tym samym 艣wiecie, na planecie zwanej Ziemi膮. Nie by艂a to jednak ta sama Ziemia, z kt贸rej ty przyby艂a艣.

Dziewczyna rzuci艂a nieznajomemu podejrzliwe spojrzenie, ale nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Tymczasem lord aberlain贸w ci膮gn膮艂:

- Powiadano, 偶e dalekimi krewniakami naszych przodk贸w by艂y zwierz臋ta, wskutek czego tamci pradawni ludzie 偶yli jak one. K艂贸cili si臋 i zabijali, a tak偶e bogacili kosztem innych.

W ko艅cu poznali tajemnic臋 gwiezdnych lot贸w i wyprawili si臋 ku odleg艂ym gwiazdom. Dosz艂o do rozwoju techniki i wiedzy na skal膮, jakiej nie znano nigdy przedtem. Maszyny nauczy艂y si臋 samodzielnie my艣le膰. Ludzie dowiedzieli si臋, jak oszukiwa膰 艣mier膰, dzi臋ki czemu mogli 偶y膰 przez ca艂e tysi膮clecia. W swoich w臋dr贸wkach spotkali nowe rasy i pozyskali nowych sojusznik贸w, kt贸rzy tak偶e potrafili lata膰 mi臋dzy gwiazdami.

Mimo to wojny trwa艂y nadal, a ludzie 偶yli w n臋dzy i strachu. Niekt贸rzy z naszych przodk贸w postanowili zatem wyrzec si臋 zdobyczy techniki i wie艣膰 偶ycie na prymitywnych planetach, nie tkni臋tych ludzk膮 r臋k膮. Zbudowali tam beztroskie wioski i urocze miasta. Nazwano ich Zacofa艅cami. Przed osiemnastoma tysi膮cleciami niekt贸rzy osiedlili si臋 na waszym 艣wiecie. Dysponowali tylko najbardziej podstawowymi narz臋dziami, a tak偶e kilkoma genetycznymi udoskonaleniami. Dzi臋ki temu prawie nie chorowali i mogli przekazywa膰 z pokolenia na pokolenie znajomo艣膰 uniwersalnej mowy. Zabrali r贸wnie偶 gar艣膰 nasion, z kt贸rych wyros艂y p贸藕niej ro艣liny uprawne i drzewodomy.

To w艂a艣nie wtedy nasi przodkowie podzielili si臋 na dwie grupy. Moi przodkowie zostali nazwani Post臋powcami. Nie wyrzekli si臋 cud贸w techniki i zachowali wiedz臋 o podr贸偶ach mi臋dzygwiezdnych.

Karthenor uni贸s艂 r臋k臋 i machn膮艂, zamaszystym gestem pokazuj膮c niebo.

- Sk膮d a偶 tyle wiesz na temat naszych przodk贸w? - zapyta艂a nieufnie Maggie. - Nigdy nie s艂ysza艂am tej opowie艣ci.

M臋偶czyzna dotkn膮艂 srebrzystych tr贸jk膮cik贸w, zwieszaj膮cych si臋 po bokach okrycia g艂owy.

- Powiedzia艂a mi o tym moja siatka. To maszyna ucz膮ca, kt贸ra wie o wiele wi臋cej ni偶 jakikolwiek cz艂owiek.

Maggie zacz臋艂a si臋 przygl膮da膰 艂a艅cuszkom i tr贸jk膮cikom.

- Czy chcia艂aby艣 si臋 tego te偶 nauczy膰? - ci膮gn膮艂 Karthenor. - Mam przy sobie jeszcze jedno takie urz膮dzenie.

Na jego z艂otej twarzy malowa艂o si臋 dziwne napi臋cie. Nieznajomy si臋gn膮艂 do kieszeni, wyci膮gn膮艂 srebrzyst膮 koron臋 i poda艂 dziewczynie. Maggie uj臋艂a j膮 ostro偶nie i zacz臋艂a ogl膮da膰. Na zewn臋trznej powierzchni opaski by艂o wida膰 jedynie pojedynczy otw贸r, b臋d膮cy czym艣 w rodzaju ma艂ego okna. Wewn臋trzna mieni艂a si臋 r贸偶nokolorowymi 艣wiate艂kami. Wystawa艂y z niej dwa niewielkie kolce, zapewne umieszczone w tym celu, 偶eby przylega艂y do szyi i utrzymywa艂y urz膮dzenie na czubku g艂owy w艂a艣ciciela.

- To jest Przewodnik - wyja艣ni艂 Karthenor. - Tu, na Fale, jest uwa偶any za rzecz bardzo cenn膮. Chc臋, 偶eby艣 przyj臋艂a go ode mnie w prezencie. Jeste艣 pi臋kn膮 m艂od膮 kobiet膮. B臋dziesz potrzebowa艂a go, je偶eli chcesz zarobi膰 na 偶ycie.

- Jak to dzia艂a? - zainteresowa艂a si臋 Maggie.

- To mechaniczny nauczyciel, kt贸ry nauczy ci臋 wielu rzeczy - odpar艂 lord aberlain贸w. - Kiedy w艂o偶ysz go na g艂ow臋, nie tylko b臋dziesz pi臋knie wygl膮da艂a, ale wszyscy dowiedz膮 si臋, jaka jeste艣 m膮dra i bogata. Je偶eli zdecydujesz si臋 go za艂o偶y膰, poznasz wszystkie tajemnice zawodu aberlaina. Nauczysz si臋 tworzy膰 偶ycie. B臋dziesz umia艂a kszta艂towa膰 niesamowicie skomplikowany ludzki genom w taki spos贸b, 偶eby ludzie z przysz艂ych pokole艅 byli m膮drzejsi i silniejsi. 呕eby mogli lepiej s艂u偶y膰 spo艂ecze艅stwu ni偶 w tej chwili. Je偶eli postanowisz nosi膰 to urz膮dzenie, staniesz si臋 niewyobra偶alnie bogata. Pod wzgl臋dem bogactwa i w艂adzy po pewnym czasie dor贸wnasz samym lordom. Pozw贸l, 偶e poka偶臋 ci, jak to nosi膰.

Przez g艂ow臋 Maggie przelatywa艂y setki pyta艅 naraz. Je偶eli ta rzecz by艂a taka kosztowna, dlaczego nieznajomy chcia艂 jej da膰 j膮 za darmo? U艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e wielu go艣ci, siedz膮cych przy stolikach w jadalni, ma na g艂owach podobne Przewodniki. To w艂a艣nie ci ludzie spo偶ywali posi艂ki w milczeniu. Wygl膮da艂o na to, 偶e jako艣 umiej膮 porozumiewa膰 si臋 bez s艂贸w. Zastanawia艂a si臋, jak d艂ugo Karthenor pozwoli jej korzysta膰 z urz膮dzenia.

M臋偶czyzna wyj膮艂 koron臋 z r膮k Maggie i uni贸s艂. Przewodnik mia艂 kszta艂t obszernego 艂uku i po za艂o偶eniu nie stawa艂 si臋 pe艂nym okr臋giem. Karthenor zacz膮艂 nak艂ada膰 urz膮dzenie od ty艂u g艂owy dziewczyny, tak aby ko艅ce 艂uku dotkn臋艂y jej karku. W tej samej chwili przez m贸zg Maggie przelecia艂a my艣l, 偶e je偶eli maska Karthenora zmusza艂a go do m贸wienia prawdy, jakim cudem m贸g艂 sk艂ama膰 drononowi?

Po sekundzie ch艂odna metalowa kraw臋d藕 musn臋艂a czo艂o dziewczyny. W miejscach, w kt贸rych dwa kolce zetkn臋艂y si臋 ze sk贸r膮, Maggie poczu艂a lekkie sw臋dzenie.

- Bardzo dobrze - odezwa艂 si臋 lord aberlain贸w. - To urz膮dzenie b臋dzie twoim Przewodnikiem. Nauczy ci臋 wszystkiego, co musisz robi膰. B臋dzie twoim pocieszycielem i nieod艂膮cznym towarzyszem. Pos艂uguj膮c si臋 nim, nauczysz si臋 wielu wspania艂ych rzeczy.

Maggie unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na m臋偶czyzn臋. Obszerny czarny kaptur skrywa艂 jego z艂ot膮 twarz, wykrzywion膮 teraz w z艂o艣liwym u艣miechu. Dziewczyna chwyci艂a za obr臋cz na g艂owie, chc膮c j膮 zerwa膰, ale nagle szarpn臋艂a si臋, gdy偶 przez jej m贸zg przelecia艂a ognista b艂yskawica. Poczu艂a 艂zy, sp艂ywaj膮ce po policzkach niczym roztopiony o艂贸w. Krzykn臋艂a i z trudem chwytaj膮c powietrze, upad艂a na pod艂og臋.

- Zdejmij to z jej g艂owy! - rykn膮艂 Orick.

Karthenor popatrzy艂 na nied藕wiedzia, po czym niedbale machn膮艂 r臋k膮. Z niewielkiego urz膮dzenia, umieszczonego na jego przegubie, wystrzeli艂a sie膰 spleciona z tak cienkich szarych drut贸w, 偶e niemal niewidocznych. Paj臋cze nitki oplot艂y Oricka, po czym przyklei艂y si臋 do 艣ciany. Przera偶ony nied藕wied藕 zarycza艂 i zacz膮艂 szarpa膰 sploty, chc膮c si臋 uwolni膰, ale sie膰 okaza艂a si臋 nadzwyczaj wytrzyma艂a.

- Na pomoc! - krzykn臋艂a Maggie, turlaj膮c si臋 po pod艂odze. Z nadziej膮 spogl膮da艂a na pozosta艂ych go艣ci.

Sylwetka lorda aberlain贸w zawirowa艂a. Maggie patrzy艂a na m臋偶czyzn臋 jak przez mg艂臋, pe艂na b贸lu i przera偶enia.

Karthenor pochyli艂 si臋 nad ni膮 i sykn膮艂:

- Nikt nie mo偶e ci pom贸c. Pami臋taj o tym, 偶e jestem lordem. Nie pr贸buj zdj膮膰 Przewodnika, gdy偶 w przeciwnym wypadku zostaniesz ukarana za niepos艂usze艅stwo. A teraz powiesz mi, w jaki spos贸b przedostali艣cie si臋 przez wrota na Tihrglas. Gdzie znale藕li艣cie klucz?

Ko艅czyny Maggie zwiotcza艂y. Chocia偶 dziewczyna usi艂owa艂a si臋 poruszy膰, nie panowa艂a nad ruchami r膮k i n贸g ani nie mog艂a napi膮膰 偶adnego mi臋艣nia. Mimo to, jak obieca艂 Karthenor, Przewodnik zacz膮艂 j膮 uczy膰.

W jednej cudownie kr贸tkiej chwili Maggie zrozumia艂a, na czym polega praca aberlaina. Maj膮c do pomocy Przewodnika, mia艂a sp臋dzi膰 reszt臋 偶ycia dokonuj膮c zmian w kodach genetycznych ludzkich p艂od贸w, by w przysz艂o艣ci ludzie stali si臋 wierniejszymi s艂ugami imperium dronon贸w. W dow贸d wdzi臋czno艣ci wszystkie dzieci, a tak偶e ich potomkowie, mia艂y pozosta膰 na wieki d艂u偶nikami Maggie i jej lorda Karthenora. Nawet gdyby wszyscy pracowali w pocie czo艂a przez tysi膮ce pokole艅, jaka艣 cz臋艣膰 ich wynagrodzenia mia艂a zawsze stanowi膰 zap艂at臋 za prac臋 dziewczyny. Dopiero przed sze艣ciu laty zaw贸d aberlaina przesta艂 by膰 uwa偶any za nielegalny. Przedtem traktowano go jak co艣 amoralnego.

Teraz jednak rz膮dzili drononi. W ich imperium ka偶de nowo narodzone stworzenie nale偶a艂o do okre艣lonej kasty, kt贸rej nie mog艂o p贸藕niej opu艣ci膰. Przed oczami Maggie przelatywa艂y obrazy istot zamieszkuj膮cych imperium dronon贸w: Z艂otej Kr贸lowej Tlitkani, kt贸ra niedawno przej臋艂a w艂adz臋 i zapanowa艂a nad sze艣cioma tysi膮cami 艣wiat贸w, czarnego lorda Zdobywcy, ich 偶o艂nierzy, niewysokich 偶贸艂tosk贸rych rzemie艣lnik贸w, a tak偶e niezliczonych rzeszy bia艂osk贸rych niewolnik贸w. W tym spo艂ecze艅stwie ka偶dy mia艂 swoje miejsce, a drononi starali si臋 przekszta艂ci膰 cywilizacj臋 ludzi na podobie艅stwo swojej spo艂eczno艣ci.

Karthenor, lord aberlain贸w, by艂 jednym z najgorszych wrog贸w ludzi. Korzystaj膮c ze zdobyczy in偶ynierii genetycznej, mia艂 nadziej臋 stworzy膰 z ludzi ras臋 pos艂usznych niewolnik贸w, poniewa偶 pozwoli艂oby mu to ci膮gn膮膰 zyski z ich pracy do ko艅ca 偶ycia.

Obdarzona Przewodnikiem Maggie mia艂a zosta膰 jego niewolnic膮. W atomach metali, z kt贸rych wykonano urz膮dzenie, zapisano informacje. Srebrna opaska mie艣ci艂a miliardy tom贸w wiedzy, a tak偶e mikroskopijne nadajniki i odbiorniki. Od chwili na艂o偶enia na w艂osy Maggie te nanotechniczne urz膮dzenia tworzy艂y w jej g艂owie sie膰 sztucznych neuron贸w, wiod膮cych do samego m贸zgu i na zawsze wi膮偶膮cych j膮 z urz膮dzeniem. W ci膮gu najbli偶szych kilku godzin dziewczyna i jej Przewodnik mieli si臋 ca艂kowicie zjednoczy膰.

Maggie popatrzy艂a na Karthenora z nie ukrywan膮 nienawi艣ci膮.

- Teraz wiem, kim jeste艣! - warkn臋艂a.

Wypowiedzenie tych s艂贸w wywo艂a艂o jednak w jej m贸zgu now膮 fal臋 b贸lu.

M臋偶czyzna si臋 roze艣mia艂.

- No, widzisz, twoje oczy zaczynaj膮 si臋 otwiera膰! Na sw贸j prymitywny spos贸b upodabniasz si臋 do jednego z bog贸w. Pragn臋 teraz, 偶eby艣 przez kilka chwil o nich pomy艣la艂a, a potem powiesz mi, sk膮d mia艂a艣 ten klucz.

Karthenor machn膮艂 r臋k膮. Dwa srebrzyste androidy podesz艂y do stolika, pochyli艂y si臋 nad dziewczyn膮 i uj臋艂y j膮 pod r臋ce. Po chwili zacz臋艂y j膮 ci膮gn膮膰 na zaplecze gospody. Orick zarycza艂, doprowadzony do w艣ciek艂o艣ci, ale nie m贸g艂 nic zrobi膰.

Kiedy Karthenor wypowiedzia艂 s艂owo 鈥瀊ogowie鈥, 藕renice Maggie zala艂 potok informacji, wskutek czego ca艂y 艣wiat przed jej oczami przybra艂 szar膮 barw臋. Podobnie jak dziewczyna mia艂a osobistego, sprz臋偶onego z jej m贸zgiem niewielkiego Przewodnika, inne, o wiele wi臋ksze urz膮dzenia by艂y do艂膮czone do m贸zg贸w istot dysponuj膮cych pot臋偶niejszymi inteligencjami. Srebrzysta siatka Karthenora kry艂a w sobie znacznie wi臋cej informacji ni偶 Przewodnik Maggie, ale jeszcze inne istoty, obdarzone nie艣miertelno艣ci膮, by艂y wyposa偶one w inteligentne urz膮dzenia o rozmiarach planety. To one by艂y bogami.

Oczami m贸zgu Maggie zobaczy艂a Semarritte, wielk膮 s臋dzin臋, kt贸ra rz膮dzi艂a t膮 cz臋艣ci膮 galaktyki od ponad dziesi臋ciu tysi膮cleci. By艂a kobiet膮 o dumnym spojrzeniu i ciemnych w艂osach, niezwykle podobn膮 do Everynne, ale starsz膮. To w艂a艣nie Semarritte na pocz膮tku panowania kaza艂a zbudowa膰 wrota pozwalaj膮ce na szybkie przedostawanie si臋 z jednego 艣wiata na drugi. Pragn臋艂a jednak by膰 bezpieczna i zachowa艂a w tajemnicy metod臋 umo偶liwiaj膮c膮 sporz膮dzenie klucza, kt贸ry otwiera艂 bramy do innych 艣wiat贸w.

W jednej chwili Maggie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Everynne jest c贸rk膮 Semarritte. Dowiedzia艂a si臋 te偶, 偶e Everynne ukrad艂a klucz do wr贸t, podj膮wszy rozpaczliw膮 pr贸b臋 odzyskania 艣wiat贸w, kt贸rymi rz膮dzi艂a kiedy艣 jej matka.

Karthenor i jego s艂udzy zacz臋li wlec Maggie d艂ugim korytarzem. Ka偶dy krok powodowa艂 bolesne szarpni臋cia. Dziewczyna obawia艂a si臋, 偶e androidy wyrw膮 jej r臋ce ze staw贸w. W ko艅cu min臋li kilka sklep贸w i nisz i zatrzymali si臋 przed g艂adk膮 艣cian膮, kt贸ra pod wp艂ywem dotyku d艂oni Karthenora zamieni艂a si臋 w mgie艂k臋.

Znale藕li si臋 w salonie, gdzie pod艂og臋 wy艂o偶ono luksusowymi bia艂ymi dywanami. W k膮tach sta艂o kilka wygodnych sof. Androidy pozostawi艂y Maggie na pod艂odze. Po chwili dziewczyna stwierdzi艂a z przera偶eniem, 偶e porusza wargami wbrew swej woli.

Le偶a艂a bezradna jak niemowl臋 i s艂ucha艂a, jak opowiada Karthenorowi o lady Everynne i drononie, kt贸ry pod膮偶a艂 za ni膮 na Tihrglas, a tak偶e o naiwnych pr贸bach Gallena udzielenia pomocy pi臋knej kobiecie. Ka偶dym nast臋pnym s艂owem coraz bardziej zdradza艂a Gallena, siebie, lady Everynne... wszystkich ludzi, 偶yj膮cych na wszystkich 艣wiatach.

Od czasu do czasu lord aberlain贸w przerywa艂 potok jej mowy, 偶eby zada膰 pytanie w rodzaju:

- Gdzie w tej chwili znajduje si臋 Gallen?

Bez wzgl臋du jednak na to, jak bardzo pragn臋艂aby sk艂ama膰, m贸wi艂a zawsze ca艂膮 prawd臋. Nie potrafi艂a powstrzyma膰 si臋 od m贸wienia. Kiedy sko艅czy艂a, z jej oczu pop艂yn臋艂y gorzkie 艂zy.

- Id藕 teraz do swojego pokoju - rozkaza艂 Karthenor.

Maggie nagle si臋 dowiedzia艂a, 偶e jej sypialnia znajduje si臋 na poddaszu. Chcia艂a rzuci膰 si臋 do ucieczki, ale nie potrafi艂a zmusi膰 st贸p do biegu. Porusza艂a si臋 tylko w takt impuls贸w przekazywanych jej przez maszyn臋.

- To b臋dzie teraz tw贸j dom - szepn膮艂 jej Przewodnik. - Od dzisiaj b臋dziesz wiern膮 niewolnic膮 lorda Karthenora. Naucz臋 ci臋 wszystkiego, co musisz robi膰.

Urz膮dzenie zacz臋艂o kierowa膰 ruchami r膮k i n贸g dziewczyny. Z pocz膮tku nieporadnie poprowadzi艂o j膮 sterylnie czystym bia艂ym korytarzem, ko艅cz膮cym si臋 d艂ugimi schodami. Maggie przygl膮da艂a si臋 wszystkiemu, zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e w艂a艣ciwie nie by艂a ju偶 cz艂owiekiem. Usiad艂a na 艂贸偶ku, a potem si臋 po艂o偶y艂a, ale nie przesta艂a rozmy艣la膰. Jej Przewodnik przecie偶 zawsze my艣la艂.

Pozosta艂o jej ju偶 tylko liczy膰 na Gallena.


ROZDZIA艁 7


Gallen chodzi艂 seledynowymi korytarzami miasta. Powietrze by艂o ciep艂e i wilgotne, podobne do tego, jakie panowa艂o we wn臋trzach drzewodom贸w. Wyczuwa艂o si臋, 偶e ca艂e miasto 偶yje, ro艣nie.

Przez okna w sklepieniu wpada艂o troch臋 艣wiat艂a, a jeszcze wi臋cej blasku dawa艂y jarz膮ce si臋 klejnoty umieszczone w suficie. W miar臋 jak Gallen coraz g艂臋biej zapuszcza艂 si臋 do tych 偶ywych katakumb, dwukrotnie przechodzi艂 przez pozbawione sklepie艅 targowiska, na kt贸rych przekupnie, odziani w r贸偶nobarwne fa艂dziste szaty, starali si臋 sprzeda膰 mu bajeczne przedmioty. Raz by艂a to para 偶ywych p艂uc, kt贸re m贸g艂by przymocowa膰 do plec贸w i oddycha膰 nimi pod wod膮, innym razem nasiona kwiat贸w, kt贸re posadzone wieczorem, wyros艂yby w ci膮gu nocy, staj膮c si臋 rano sze艣ciostopow膮 ro艣lin膮, obsypan膮 fantastycznymi kwiatami. Kiedy indziej namawiano go, 偶eby kupi艂 kaptur, dzi臋ki kt贸remu m贸g艂by wda膰 si臋 w rozmow臋 z kim艣 zmar艂ym, albo miniaturow膮 zatyczk臋, kt贸r膮 m贸g艂by umie艣ci膰 w uchu i zawsze s艂ucha膰 muzyki, a nawet jaki艣 krem, kt贸ry nie tylko usuwa艂 ze sk贸ry zmarszczki i piegi, ale tak偶e pozwala艂 u偶ytkownikowi roztacza膰 mi艂膮 wo艅 przez ca艂e lata.

Gallen zdawa艂 sobie spraw臋 z tego, 偶e wi臋kszo艣膰 oferowanych przedmiot贸w by艂a w艂a艣ciwie bezwarto艣ciowymi zabawkami, drobiazgami przeznaczonymi dla ludzi, kt贸rym na niczym nie zbywa艂o. Mimo to przekupnie zachwalali towary, staraj膮c si臋 przyci膮gn膮膰 jego uwag臋 czasami w bardzo dziwny spos贸b. M艂odzieniec ujrza艂 nagle, jak przy wej艣ciu do jednego sklepu zmaterializowa艂a si臋 pi臋kna kobieta. By艂a silna, zgrabna i opalona, a cia艂o mia艂a os艂oni臋te tylko strz臋pkami materia艂u. U艣miechn臋艂a si臋 do Gallena i zapyta艂a:

- Dlaczego nie mia艂by艣 wej艣膰 do 艣rodka i przymierzy膰?

P贸藕niej wesz艂a do sklepu, a Gallen pod膮偶y艂 za ni膮. Zobaczy艂, 偶e kobieta zatrzyma艂a si臋 obok stosu spodni, zdj臋艂a jedn膮 par臋, za艂o偶y艂a na smuk艂e cia艂o, a potem znikn臋艂a.

Gallen stwierdzi艂, 偶e gapi si臋 na stos spodni. Zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 po sklepie, szukaj膮c kobiety, ale nigdzie jej nie widzia艂. Nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zosta艂a stworzona tylko po to, 偶eby zwabi膰 go do sklepu. Wyszed艂, ale przekona艂 si臋, 偶e podobne urz膮dzenia znajduj膮 si臋 przy wej艣ciach do wi臋kszo艣ci sklep贸w. S艂ysza艂 g艂osy dobiegaj膮ce znik膮d i namawiaj膮ce go, by nie zwleka艂 z zakupami, je偶eli pragnie co艣 zaoszcz臋dzi膰. Tu i tam pojawia艂y si臋 przed nim widmowe kobiety, kt贸re zaczyna艂y go b艂aga膰, 偶eby kupi艂 co艣 w ich sklepie. By艂y zawsze tak pi臋kne, 偶e ich uroda przyprawia艂a go o zawr贸t g艂owy.

Czuj膮c, 偶e ogarnia go niemal maniakalna rado艣膰, Gallen chodzi艂 nie ko艅cz膮cymi si臋 korytarzami jak pijany albo urzeczony. Przymierza艂 ubrania i pr贸bowa艂 r贸偶nych potraw, ale zawsze rezygnowa艂 z kupowania.

Na kt贸rym艣 z plac贸w ujrza艂 besti臋 wygl膮daj膮c膮 jak wielka szara ropucha. Istota siedzia艂a na krze艣le, otoczona r贸偶nobarwnymi pojemnikami, pe艂nymi kolorowych proszk贸w. Ropucholud nosi艂 na g艂owie olbrzymi膮 siw膮 peruk臋, kt贸rej pukle, pe艂ne k贸艂eczek i tr贸jk膮cik贸w, spada艂y, niczym wodospady, na jego ramiona. Na plecach mia艂 wiele rurek z mn贸stwem wyrastaj膮cych z nich wypustek. Niekt贸re by艂y zako艅czone delikatnymi w艂oskami, a inne skalpelami czy kleszczami. Wszystkie wypustki przebiega艂y nad jego g艂ow膮 i dzi臋ki jakim艣 z艂膮czom czy stawom skupia艂y si臋 na blacie niewielkiego sto艂u ustawionego przed ropuch膮. Stolik by艂 otoczony wianuszkiem ciekawskich dzieci. Gallen tak偶e przystan膮艂 i zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰.

Wszystkie ko艅czyny ropucholuda skupia艂y si臋 na ma艂ym przedmiocie, umieszczonym przed nim na stoliku. Zdumiony m艂odzieniec sta艂 i patrzy艂, niemal zapominaj膮c o oddychaniu. Na blacie ujrza艂 cienk膮 trzcin臋 z siedz膮c膮 na niej purpurow膮 wa偶k膮. Dziesi膮tki male艅kich igie艂, a mo偶e w艂osk贸w, dochodzi艂o do samego tu艂owia owada. Gallen zwr贸ci艂 uwag臋 na to, 偶e w艂oski muskaj膮 jedno skrzyde艂ko nieruchomej wa偶ki. Cz臋艣ci skrzyde艂ka brakowa艂o, ale wypustki ropucholuda, dotykaj膮c go, tworzy艂y brakuj膮cy koniec.

Gallen poczu艂, jak jego szcz臋ka opada ze zdumienia. Obszed艂 stolik z siedz膮cym ropucholudem, pragn膮c przyjrze膰 si臋 pracy dziwnej istoty. Stare, szare stworzenie spogl膮da艂o na wyrazy materializuj膮ce si臋 w powietrzu przed jego g艂ow膮. By艂y pisane ognistymi czerwonymi literami, kt贸re rozkwita艂y w powietrzu i znika艂y tak szybko, 偶e m艂odzieniec nie potrafi艂 ich przeczyta膰. Nieco wy偶ej, tak偶e w powietrzu nad g艂ow膮 ropucholuda widnia艂 wizerunek wa偶ki, o wiele wi臋kszej ni偶 w rzeczywisto艣ci. Za ka偶dym razem, kiedy dziwna istota ko艅czy艂a tworzy膰 nowy odcinek skrzyd艂a, unosi艂a g艂ow臋 i wpatrywa艂a si臋 w barwny obraz. Przez chwil臋 spogl膮da艂a na艅, dop贸ki nie pojawia艂a si臋 na nim nowa cz臋艣膰 skrzyd艂a z 偶y艂kami, po czym zn贸w kierowa艂a spojrzenie na blat sto艂u. Wypustki zaczyna艂y tworzy膰 nast臋pn膮 cz臋艣膰 wa偶ki.

Ropucholud zako艅czy艂 ca艂e prac臋 po up艂ywie niespe艂na pi臋ciu minut.

- A teraz, dzieci, kt贸re chcia艂oby dosta膰 t臋 stworzon膮 wa偶k臋? - zapyta艂, a dzieci zacz臋艂y klaska膰 w d艂onie i krzycze膰 jedno przez drugie, prosz膮c go, 偶eby wr臋czy艂 owada w艂a艣nie jej czy jemu.

Ropucholud wyci膮gn膮艂 szary, pokryty naro艣lami palec. Dotkn膮艂 wa偶ki, kt贸ra natychmiast wspi臋艂a si臋 na d艂ugi paznokie膰. Uni贸s艂 r臋k臋 i przez chwil臋 trzyma艂 j膮 w powietrzu, po czym odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Gallena.

- My艣l臋, 偶e dam j膮 temu dziecku, kt贸re wygl膮da jak m臋偶czyzna - powiedzia艂, wyci膮gaj膮c r臋k臋 ku m艂odzie艅cowi.

Gallen dotkn膮艂 ko艅czyny ropucholuda, a wa偶ka z lekkim dr偶eniem skrzyde艂 przesz艂a na jego palec. Mia艂a jaskrawopurpurowy tu艂贸w i tylko na podbrzuszu i skrzyd艂ach by艂o wida膰 ja艣niejsze czerwone plamki. Rozczarowane dzieci rozesz艂y si臋 we wszystkie strony.

- Dzi臋kuj臋 - odezwa艂 si臋 Gallen.

- Prosz臋 bardzo - odpar艂 ropucholud. - Za kilka chwil skrzyde艂ka wyschn膮, a w贸wczas wa偶ka odleci.

Gallen zacz膮艂 si臋 przygl膮da膰 dziwacznej istocie. Mia艂a 偶贸艂te oczy, usian膮 brodawkami sk贸r臋 i usta tak szerokie, 偶e mog艂aby po艂kn膮膰 w ca艂o艣ci nawet kota. Szara sk贸ra na chudych, d艂ugich r臋kach i nogach zwisa艂a w lu藕nych fa艂dach.

- Nigdy jeszcze nie widzia艂e艣 Motaka - stwierdzi艂 ropucholud.

- To ty w艂a艣nie nim jeste艣? - zapyta艂 Gallen.

- Tak - przyzna艂. - Gdyby艣 nas kiedy艣 widzia艂, wiedzia艂by艣, 偶e powiniene艣 skierowa膰 spojrzenie w inn膮 stron臋 i nie wpatrywa膰 si臋 we mnie tak, jak to robi艂e艣. Na Motaku wpatrujemy si臋 tylko w tych, kt贸rzy s膮 brzydcy.

- Przepraszam - rzek艂 Gallen. - Nie zamierza艂em sugerowa膰, 偶e jeste艣 brzydki.

- Wiem.

- By艂em tylko zaciekawiony.

- I to wiem - o艣wiadczy艂 ropucholud. - Od wiek贸w nie widzia艂em nikogo doros艂ego, kto a偶 tak interesowa艂by si臋 prac膮 tworzyciela.

- W艂a艣nie na tym polega twoja praca? - zdziwi艂 si臋 m艂odzieniec. - Stwarzasz 偶ywe istoty?

- Ale nie prawdziwe. S膮 sztuczne, chocia偶 sprawiaj膮 wra偶enie 偶ywych. Mimo to wygl膮daj膮 jak prawdziwe i nie wiedz膮, 偶e nie s膮 偶ywymi stworzeniami.

- Czy w ten spos贸b mo偶esz stwarza膰 tak偶e ludzi? - zainteresowa艂 si臋 Gallen.

- Owszem, ale cena jest dosy膰 wysoka. Potrafi臋 tworzy膰 formy 偶ycia, kt贸re b臋d膮 wygl膮da艂y i zachowywa艂y si臋, jak zechcesz. Mi臋dzy jednym a drugim zam贸wieniem tworz臋 domowe zwierz膮tka dla dzieci.

- Dzi臋kuj臋. Jestem ci bardzo wdzi臋czny - oznajmi艂 Gallen, po czym ukry艂 wa偶k臋 w zag艂臋bieniu z艂o偶onych d艂oni. Postanowi艂, 偶e zabierze j膮 do gospody i poka偶e Maggie.

- To ja ci dzi臋kuj臋 - odpar艂 ropucholud. - Wielk膮 rado艣膰 sprawi艂o mi ogl膮danie takiego b艂ysku w oczach doros艂ego cz艂owieka, a szczeg贸lnie w tych trudnych czasach. Niech twoja rado艣膰 p艂onie w tobie na wieki.

Kiedy Gallen powr贸ci艂 do gospody, go艣cie w艂a艣nie uwalniali Oricka z kr臋puj膮cej sieci. Nigdzie nie by艂o wida膰 Maggie.

Nied藕wied藕 warcza艂 na ludzi, kt贸rzy go uwalniali.

- Dlaczego go nie powstrzymali艣cie, ludzie? Dlaczego go nie powstrzymali艣cie?

Nikt mu nie odpowiedzia艂.

- Kogo mieli powstrzymywa膰? - zapyta艂 Gallen, wypuszczaj膮c wa偶k臋. Wyci膮gn膮艂 n贸偶 i zaj膮艂 si臋 przecinaniem w艂贸kien sieci. Ka偶da cienka nitka mia艂a wytrzyma艂o艣膰 stalowego drutu i sprawia艂a wra偶enie przyklejonej do 艣ciany.

- Maggie zosta艂a porwana przez m臋偶czyzn臋 o nazwisku Karthenor! - zawo艂a艂 Orick. Widz膮c, 偶e m艂odzieniec ko艅czy przecina膰 ostatni膮 ni膰, przynagli艂 go: - T臋dy, Gallenie!

Pu艣ci艂 si臋 korytarzem, wiod膮cym w stron臋 centralnej cz臋艣ci miasta.

P臋dzi艂 jak pocisk, kieruj膮c si臋 wy艂膮cznie w臋chem. Czasami dociera艂 do skrzy偶owania i przystawa艂, chwytaj膮c w nozdrza powietrze nap艂ywaj膮ce z odga艂臋zie艅. Kiedy indziej przebiega艂 przez skrzy偶owanie tylko po to, 偶eby w nast臋pnej chwili znieruchomie膰 i zacz膮膰 bada膰 wonie dolatuj膮ce z innej odnogi. Po kilku minutach oboje znale藕li si臋 jednak w zau艂ku zako艅czonym 艣lep膮 艣cian膮.

- Byli tutaj - o艣wiadczy艂 Orick. - Doszli przynajmniej do tego miejsca.

Zaj膮艂 si臋 obw膮chiwaniem kremowego muru, a p贸藕niej wspi膮艂 si臋 na tylne 艂apy i wyci膮gn膮wszy pysk, zacz膮艂 bada膰 w ten sam spos贸b sufit.

Gallen po艂o偶y艂 d艂o艅 na jego barkach.

- Prosz臋 - zacz膮艂. - Opowiedz mi o wszystkim, co si臋 sta艂o.

Nied藕wied藕 zda艂 przyjacielowi relacj臋 z wizyty zdobywcy, a potem opowiedzia艂 mu o tym, jak m臋偶czyzna nazywaj膮cy si臋 Karthenor i b臋d膮cy lordem aberlain贸w umie艣ci! srebrn膮 opask臋 na g艂owie Maggie i zrobi艂 z niej niewolnic臋.

M艂odzieniec pogr膮偶y艂 si臋 w zadumie. Podobnie jak przed ka偶d膮 bitw膮, tak i teraz musia艂 oceni膰 sytuacj臋. Do zalet m贸g艂 zaliczy膰 sw贸j spryt i umiej臋tno艣膰 prowadzenia walki, a tak偶e to, 偶e by艂 uzbrojony w dwa no偶e. Nie zna艂 jednak ani swoich przeciwnik贸w, ani te偶 nie potrafi艂 oceni膰 ich s艂abo艣ci. Pami臋ta艂, 偶e kiedy艣 pewien stary szeryf z hrabstwa Obhiann przestrzega艂 go:

- Kiedy przyst臋pujesz do walki z jakim艣 banit膮, zawsze zbadaj przedtem okolic臋. Rozejrzyj si臋, gdzie m贸g艂by艣 si臋 ukry膰. Upewnij si臋, czy tw贸j przeciwnik nie nakaza艂 jakiemu艣 艂ucznikowi albo grupie kompan贸w, by schowali si臋 w tych samych zaro艣lach, w kt贸rych i ty chcia艂by艣 si臋 ukry膰.

Gallen natychmiast zrozumia艂, 偶e brak znajomo艣ci terenu stanowi najwa偶niejszy pow贸d, dla kt贸rego musi powstrzyma膰 si臋 od walki.

- Chod藕my - odezwa艂 si臋 do przyjaciela. - Poszukajmy najpierw jakiej艣 kryj贸wki. Je偶eli b臋dziemy razem polowali na tego Karthenora, zauwa偶y ci臋 z odleg艂o艣ci mili. Mnie jednak nigdy nie widzia艂. Zamierzam powr贸ci膰, ale musz臋 zastanowi膰 si臋 nad sytuacj膮.

Wr贸cili do gospody, po czym wyszli z niej na go艣ciniec. Na drodze pojawia艂o si臋 coraz wi臋cej ludzi. Nad rubinow膮 powierzchni膮 unosi艂y si臋 pojazdy. Niekt贸rzy ludzie mieli buty, kt贸re pozwala艂y im robi膰 to samo. 艢lizgali si臋 nad powierzchni膮 drogi szybciej, ni偶 zdo艂a艂yby biec jakiekolwiek wierzchowce.

Gallen i Orick skierowali si臋 wzd艂u偶 rzeki na p贸艂noc. Kiedy pokonali w ten spos贸b mniej wi臋cej mil臋, dotarli do niewielkich pag贸rk贸w poro艣ni臋tych lasem. Skr臋cili i zag艂臋bili si臋 w las, po czym urz膮dzili obozowisko. Gallen martwi艂 si臋 o Maggie. Co kilka minut pyta艂 Oricka, chc膮c upewni膰 si臋, 偶e zna wszystkie szczeg贸艂y wydarzenia.

- Ten Karthenor powiedzia艂, 偶e Maggie b臋dzie jego pracownic膮? Czy m贸wi艂 gdzie?

- Nie - odpar艂 nied藕wied藕, ale m艂odzieniec mimo to poczu艂 si臋 troch臋 spokojniejszy. Je偶eli nieznajomy tylko poszukiwa艂 pracownik贸w, mo偶e nie zrobi Maggie nic z艂ego. Przecie偶 nie skrzywdzi艂by kogo艣, kto mia艂by zosta膰 jego s艂ug膮.

- Musz臋 odnale藕膰 Maggie - o艣wiadczy艂 stanowczo. - W tym celu powinienem zn贸w wyprawi膰 si臋 do miasta. Nie mog臋 zabra膰 ci臋 z sob膮.

- Co chcesz, 偶ebym zrobi艂? - zapyta艂 Orick. - Nie zamierzam tylko siedzie膰 i czeka膰.

- Mo偶esz mi pom贸c - odpar艂 Gallen. - Wiemy, 偶e Everynne przesz艂a przez te wrota przed nami, ale nie mamy poj臋cia, w kt贸rym miejscu wyl膮dowa艂a. Chcia艂bym, 偶eby艣 troch臋 pow臋szy艂, czy nie wyczujesz gdzie艣 jej zapachu. Mo偶e nawet uda ci si臋 j膮 odnale藕膰. Chcia艂bym, 偶eby艣 wyruszy艂 na poszukiwania. Sprawd藕 wszystko bardzo dok艂adnie i wr贸膰 tu za jaki艣 dzie艅 albo dwa.

Nied藕wied藕, chocia偶 niech臋tnie, przysta艂 na jego propozycj臋. Skierowa艂 si臋 na po艂udnie, ale po sekundzie obejrza艂 si臋 przez rami臋.

- Wyci膮gniesz j膮 z tego, prawda? - zapyta艂.

- Postaram si臋 - odrzek艂 Gallen. Nie m贸g艂 przecie偶 obieca膰 nic innego.


Kiedy Maggie obudzi艂a si臋 nast臋pnego dnia, poczu艂a w g艂owie niesamowity ogie艅. Zastanawia艂a si臋, co mo偶e by膰 powodem dziwnego piek膮cego b贸lu. Nagle us艂ysza艂a w m贸zgu jaki艣 g艂os, kt贸ry szepn膮艂:

- To ja, tw贸j Przewodnik. Przez ca艂膮 noc tworzy艂em w twojej g艂owie neuronowe 艣cie偶ki wiod膮ce do twojego m贸zgu i stosu pacierzowego, i mo偶e w艂a艣nie to sprawia ci troch臋 przykro艣ci. Wieczorem ca艂y proces zostanie zako艅czony, a w贸wczas ty i ja b臋dziemy stanowili jedno.

Maggie chcia艂a wsta膰, ale przekona艂a si臋, 偶e nie mo偶e. Jej Przewodnik pozwoli艂, 偶eby jeszcze przez jaki艣 czas le偶a艂a i odpoczywa艂a. W zdumiewaj膮cym tempie zacz膮艂 przekazywa膰 jej nowe informacje.

- Je偶eli chcesz mnie o co艣 zapyta膰, pytaj 艣mia艂o - oznajmi艂 w pewnej chwili.

Urz膮dzenie zacz臋艂o zaznajamia膰 Maggie ze wszystkimi szczeg贸艂ami budowy cz膮steczki kwasu dezoksyrybonukleinowego. Pos艂uguj膮c si臋 wy艣wietlanymi przez mgnienie oka obrazkami, wyja艣ni艂o funkcj臋 ka偶dego zbioru gen贸w, wchodz膮cych w sk艂ad ludzkiego genomu, a tak偶e opowiedzia艂o dziewczynie, w jaki spos贸b mog膮 by膰 dokonywane w nich zmiany. Ukaza艂o wizerunki narz臋dzi i nauczy艂o, jak podczas pracy pos艂uguj膮 si臋 nimi aberlainowie. Maggie pozna艂a wi臋c czytniki chromosom贸w, rozcinacze gen贸w, pr贸bniki tkanek i barwniki cz膮steczek DNA. Nauczy艂a si臋, jak pobiera膰 jaja i plemniki i dzieli膰 je na kategorie pod wzgl臋dem po偶膮danych cech przekazywanych przez kom贸rki. Dowiedzia艂a si臋 tak偶e, jak wprowadza膰 specjalnie zmodyfikowane geny, dzi臋ki kt贸rym ka偶dy p艂贸d b臋dzie m贸g艂 spe艂nia膰 wymagania i dostosowa膰 si臋 do standard贸w ustanowionych przez dronon贸w. Kiedy jaka艣 partia osi膮ga艂a doskona艂o艣膰, kom贸rki rozrodcze 艂膮czono i poddawano inkubacji mniej wi臋cej przez sze艣膰dziesi膮t godzin. Otrzymane w ten spos贸b idealne zygoty implantowano do wn臋trz macic.

Ca艂a lekcja trwa艂a prawie godzin臋. P贸藕niej Przewodnik zmusi艂 Maggie do wstania, nakaza艂 wzi膮膰 natrysk i pozwoli艂, 偶eby zesz艂a na d贸艂 do sto艂贸wki i zjad艂a 艣niadanie. Dziewczyna siedzia艂a przy stole w towarzystwie innych aberlain贸w, kobiet i m臋偶czyzn, kt贸rzy podobnie jak ona mieli na g艂owach osobiste Przewodniki. I chocia偶 偶adna osoba nie odzywa艂a si臋 ani s艂owem, Maggie s艂ysza艂a ich g艂osy w swojej g艂owie. Aberlainowie rozmawiali przewa偶nie o zadaniach, jakie mieli tego dnia do wykonania. Jad艂a 艂apczywie, ale jej Przewodnik zmusi艂 j膮, 偶eby przesta艂a na chwil臋 przedtem, zanim poczu艂a si臋 zupe艂nie najedzona.

Ca艂y ranek sp臋dzi艂a, pracuj膮c w klinice. Przychodzili do niej m臋偶czy藕ni w towarzystwie kobiet, kt贸re pragn臋艂y uzyska膰 pozwolenie na urodzenie dziecka, a Maggie pobiera艂a jajo od kobiety i pr贸bk臋 spermy od m臋偶czyzny. Starannie oznacza艂a obie pr贸bki, ale poniewa偶 drononi pozwalali rozmna偶a膰 si臋 tylko kobietom wykazuj膮cym pewne 艣ci艣le okre艣lone cechy, wi臋kszo艣膰 pr贸bek i tak l膮dowa艂a w koszu na 艣mieci. Zamiast tego wszystkim kobietom implantowano zygoty pobrane od os贸b zaakceptowanych przez dronon贸w.

Czasami kilka razy w ci膮gu dnia r贸偶ne kobiety pyta艂y Maggie o jedno i to samo:

- Czy na pewno urodz臋 swoje dziecko? Czy nie implantujesz mi zygoty nale偶膮cej do kogo艣 innego?

Za ka偶dym razem Przewodnik zmusza艂 Maggie, by uspokaja艂a przysz艂膮 matk臋 i m贸wi艂a:

- Oczywi艣cie, 偶e urodzisz swoje dziecko. Bardzo starannie oznaczamy wszystkie pr贸bki, a zatem mo偶liwo艣膰 zamiany jest praktycznie wykluczona. Chcemy tylko wprowadzi膰 do niej pewne standardowe ulepszenia, a potem otrzymasz z pewno艣ci膮 w艂asny embrion.

Za ka偶dym razem, kiedy Maggie wypowiada艂a to k艂amstwo, musia艂a stacza膰 walk臋 ze swoim Przewodnikiem. Usi艂owa艂a wykrzycze膰 jakie艣 ostrze偶enie, ale w odpowiedzi Przewodnik robi艂 co艣, co dziewczyna mog艂a okre艣li膰 tylko mianem 鈥炁俛skotania鈥. Czu艂a nagle sw臋dzenie w m贸zgu, kt贸re po chwili przeradza艂o si臋 w uczucie wielkiej euforii. Maggie czu艂a si臋 tak zadowolona, jak jeszcze nigdy w ca艂ym 偶yciu.

Kiedy艣, gdy dziewczyna uda艂a si臋 do magazynu, gdzie nie mogli jej s艂ysze膰 nadzorcy kliniki, zapyta艂a Przewodnika:

- Jak mo偶emy ok艂amywa膰 te nieszcz臋sne kobiety? Dlaczego nie m贸wimy im prawdy?

- 艢wiadczymy im w ten spos贸b przys艂ug臋. Dlaczego mieliby艣my zmusza膰 je do nienawidzenia procesu, na kt贸ry i tak nie maj膮 偶adnego wp艂ywu? Nasz system stara si臋 maksymalizowa膰 wydajno艣膰 i sprawiedliwie obdarza膰 wszystkie rodziny genetycznie udoskonalonymi potomkami.

- Ale w ten spos贸b wszystkie ich dzieci, mimo i偶 urodz膮 si臋 w r贸偶nych rodzinach, b臋d膮 bra膰mi i siostrami - szepn臋艂a w odpowiedzi Maggie. - Nie b臋d膮 mogli wst臋powa膰 w ma艂偶e艅skie zwi膮zki.

- Nasi w艂adcy drononi, mieszkaj膮cy w tym samym ulu, s膮 tak偶e bra膰mi i siostrami. Ka偶da kr贸lowa sk艂ada sto tysi臋cy jaj, dzi臋ki czemu zdobywcy s膮 bra膰mi architekt贸w, a robotnice siostrami kr贸lowej. Nowa rodzina chlubi si臋 jedno艣ci膮, poniewa偶 wzmacnia to wi臋zy 艂膮cz膮ce mieszka艅c贸w ula. Kiedy wszyscy nasi ludzcy potomkowie dostrzeg膮, 偶e s膮 bra膰mi i siostrami, b臋d膮 zachwyceni.

Przewodnik zn贸w j膮 po艂askota艂, a umys艂 Maggie ogarn臋艂a nowa, jeszcze silniejsza ni偶 przedtem fala zadowolenia. Dziewczyna odnios艂a jakie艣 czarodziejskie, niemal magiczne wra偶enie, 偶e wykonuje fantastyczn膮 prac臋, aprobowan膮 i kochan膮 przez Z艂ot膮 Kr贸low膮 i jej nadzorc贸w.

P贸藕nym popo艂udniem zaprosi艂a jak膮艣 m艂od膮 kobiet臋 do znajduj膮cego si臋 na zapleczu kliniki laboratorium i kaza艂a jej po艂o偶y膰 si臋 na stole operacyjnym. Si臋gn臋艂a po pr贸bnik tkanek, kt贸rego u偶ywa艂a do pobierania jaj. Przyrz膮d by艂 d艂ugim, cienkim pr臋tem metalowym, zako艅czonym niewielk膮 p臋tl膮, dzi臋ki kt贸rej by艂o mo偶liwe chwytanie wycinka jajnika. Maggie w艂a艣nie zdejmowa艂a steryln膮 os艂on臋, kiedy m艂oda kobieta spojrza艂a na ni膮 i zapyta艂a:

- Jak swobodnie si臋 tutaj czujesz?

Maggie odwr贸ci艂a si臋 ku kobiecie, nie wiedz膮c, czy przypadkiem si臋 nie przes艂ysza艂a. Pacjentka g艂臋boko zajrza艂a w oczy dziewczyny.

- Jak swobodnie si臋 tutaj czujesz? - powt贸rzy艂a. - Czy nie pragniesz pozby膰 si臋 swojego Przewodnika? Je偶eli tak, mrugnij dwa razy powiekami.

Maggie stara艂a si臋 mrugn膮膰. Walczy艂a, a偶 w jej oczach pojawi艂y si臋 艂zy, ale nie mog艂a przys艂oni膰 oczu powiekami.

- Nie przejmuj si臋 t膮 kobiet膮 - szepn膮艂 jej Przewodnik. - Zaraz przyjd膮 po ni膮 stra偶nicy.

Maggie spojrza艂a na pacjentk臋. By艂a drobnoko艣cist膮 kobiet膮 o mysich w艂osach, bardzo kr贸tko przystrzy偶onych, i kanciastej brodzie. Sprawia艂a wra偶enie niezwykle zdenerwowanej. Obficie si臋 poci艂a.

- Grozi mi niebezpiecze艅stwo, prawda? - zapyta艂a, ujrzawszy spojrzenie dziewczyny. - My艣l臋, 偶e ju偶 p贸jd臋.

Zeskoczy艂a ze sto艂u i otworzy艂a drzwi. Tu偶 przed ni膮 sta艂 ogromny zielonosk贸ry zdobywca. Patrzy艂 na ni膮 wielkimi pomara艅czowymi oczami.

Drobna kobieta usi艂owa艂a zatrzasn膮膰 drzwi przed prze艣ladowc膮. Zdobywca chwyci艂 jednak za klamk臋 i si艂膮 je otworzy艂, po czym z艂apa艂 kobiet臋 za szyj臋 i r臋k臋. Nieszcz臋sna ofiara wyrywa艂a si臋 i usi艂owa艂a kopa膰, ale potw贸r, nie wypuszczaj膮c pacjentki z r膮k, wywl贸k艂 j膮 z sali.

Maggie sta艂a wpatrzona w drzwi, wstrz膮艣ni臋ta i przera偶ona. Czu艂a silne uderzenia serca. Po chwili Przewodnik nape艂ni艂 umys艂 dziewczyny mi艂ymi odczuciami. Cicho szepta艂, staraj膮c si臋 ukoi膰 jej dusz臋.


Tej nocy, kiedy Maggie szykowa艂a si臋 do snu, Przewodnik zda艂 lordowi Karthenorowi szczeg贸艂owy raport na temat osi膮gni臋膰 swojej podopiecznej. Urz膮dzenie zameldowa艂o, 偶e Maggie okaza艂a si臋 鈥瀠po艣ledzona pod wzgl臋dem kulturowym鈥, i 偶e on, jej Przewodnik, musia艂 nauczy膰 j膮, jak obchodzi膰 si臋 z najprostszymi przyrz膮dami.

Lord Karthenor nie wygl膮da艂 na zaniepokojonego. M贸g艂 si臋 tego spodziewa膰, zwa偶ywszy na fakt, z jakiego zacofanego 艣wiata pochodzi艂a. Przewodnik doda艂 jednak, 偶e w ci膮gu ca艂ego dnia musia艂 ponad pi臋膰dziesi膮t razy pobudzi膰 jej podwzg贸rze, utrzymuj膮c Maggie w stanie wegetacyjnej euforii. Urz膮dzenie podkre艣li艂o, 偶e uwa偶a takie przedawkowanie 艣rodk贸w stymuluj膮cych za niezwykle niebezpieczne. Obawia艂o si臋, 偶e wskutek tego dziewczyna mo偶e po tygodniu popa艣膰 w gro藕n膮 depresj臋. Depresj臋, z kt贸rej nie b臋dzie mog艂a si臋 otrz膮sn膮膰 ca艂ymi miesi膮cami. W takiej sytuacji on, Przewodnik, b臋dzie wprawdzie m贸g艂 nadal pr贸bowa膰 nad ni膮 panowa膰, ale jego podopieczna stanie si臋 przygn臋bion膮, niepewn膮 pracownic膮. Urz膮dzenie obawia艂o si臋, 偶e gdyby w takich warunkach straci艂o w艂adz臋 chocia偶 na kr贸tk膮 chwil臋, dziewczyna mog艂aby usi艂owa膰 pope艂ni膰 samob贸jstwo.

Karthenor zastanowi艂 si臋, kiedy otrzyma艂 ten meldunek, po czym wezwa艂 jednego z technik贸w o imieniu Avik. Jego rodzice nale偶eli do drugiego pokolenia ludzi wcielonych do spo艂eczno艣ci dronon贸w. Z艂otow艂osy Avik mia艂 bardzo szczup艂e, chocia偶 silnie umi臋艣nione cia艂o. Pojawi艂 si臋 po bardzo kr贸tkiej chwili.

- M贸j panie? - zapyta艂, kiedy znalaz艂 si臋 na progu.

- Wygl膮da na to, 偶e moja nowa s艂u偶ka, Maggie Flynn, potrzebuje kogo艣, kto pom贸g艂by jej szybciej przystosowa膰 si臋 do nowej sytuacji - odezwa艂 si臋 zwi臋藕le Karthenor. - Chcia艂bym, 偶eby艣 z ni膮 porozmawia艂. Spr贸buj si臋 z ni膮 zaprzyja藕ni膰. Wydam odpowiednie instrukcje jej Przewodnikowi, 偶eby zapewni艂 dziewczynie ca艂kowit膮 swobod臋 w czasie, kiedy b臋dzie przebywa艂a w twoim towarzystwie.

Avik kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Chcia艂by pan, 偶ebym j膮 uwi贸d艂? - zapyta艂.

Karthenor zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 nad t膮 propozycj膮. Ci ludzie, wyhodowani przez dronony, parzyli si臋 jak zwierz臋ta. Byli troch臋 niedorozwini臋ci pod wzgl臋dem emocjonalnym, by膰 mo偶e dlatego, 偶e musieli pracowa膰 pod nadzorem Przewodnik贸w. Cz臋sto mylili zaspokojenie seksualne z trwalszymi korzy艣ciami, p艂yn膮cymi z bardziej dojrza艂ych zwi膮zk贸w.

- Tak - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - My艣l臋, 偶e kontakt fizyczny by艂by czym艣 odpowiednim. Uspokoi艂by j膮 i pokrzepi艂 na duchu. Chcia艂bym jednak, 偶eby艣 za bardzo si臋 z tym nie spieszy艂. Mo偶esz bra膰 j膮 powoli, kiedy sama ci pozwoli. Do niczego jej nie zmuszaj.

- Jak sobie 偶yczysz, m贸j panie - odpar艂 Avik. Zgi膮艂 si臋 w g艂臋bokim uk艂onie i wyszed艂.


ROZDZIA艁 8


Gallen zacz膮艂 przemierza膰 miasto wzd艂u偶 i wszerz w godzin臋 po rozstaniu z Orickiem. Tego dnia odwiedzi艂 mn贸stwo sklep贸w. Przygl膮da艂 si臋 sprzedawanym w nich miejscowym towarom i dyskretnie wyci膮ga艂 z przekupni贸w wszystkie potrzebne informacje. Metodycznie zagl膮da艂 w najciemniejsze zakamarki, staraj膮c si臋 pozna膰 miasto jak w艂asn膮 kiesze艅.

Mieszka艅cy nazywali je Toohkansay. Gallen dowiedzia艂 si臋 wszystkiego o r贸偶nych dzielnicach mieszkaniowych, instytucjach i zak艂adach produkcyjnych. Wst臋p do niekt贸rych miejsc by艂 zabroniony, co pozostawi艂o pewne luki w my艣lowej mapie, jak膮 uk艂ada艂. Zadawszy tylko kilka pyta艅, bez trudu si臋 dowiedzia艂, gdzie ponad dwustu aberlain贸w lorda Karthenora pracuje dniami i nocami w tajemniczej instytucji, o kt贸rej pewien przedsi臋biorca powiedzia艂, 偶e ma s艂u偶y膰 鈥瀠doskonaleniu ludzko艣ci鈥. Uda艂 si臋 w tamto miejsce, ale znalaz艂 tylko ma艂膮 klinik臋, w kt贸rej m臋偶czy藕ni i kobiety oczekiwali na przeprowadzenie jakich艣 tajemniczych zabieg贸w.

Gallen dok艂adnie przyjrza艂 si臋 otoczeniu budynku. Przestudiowa艂 wszystkie drogi ucieczki z miasta, zapami臋ta艂 ka偶de okno i 艣wietlik i wyszuka艂 mo偶liwe miejsca, w kt贸rych m贸g艂by si臋 ukry膰.

Wi臋kszo艣膰 mieszka艅c贸w miasta m贸g艂 bardzo 艂atwo zaliczy膰 do jednej z kilku kategorii. Ci, kt贸rzy nosili na g艂owach srebrne opaski, albo nie mogli, albo nie chcieli zamieni膰 z nim ani jednego s艂owa. Odziani w kosztowne szaty sprzedawcy bardzo 艂atwo rzucali si臋 w oczy. W mrocznej kawiarence, znajduj膮cej si臋 w pobli偶u dzielnicy zak艂ad贸w przemys艂owych, Gallen sp臋dzi艂 d艂u偶szy czas w towarzystwie niskich bia艂osk贸rych ludzi o ogromnych oczach i uszach. Jego pytania wywo艂ywa艂y u nich salwy chrapliwego 艣miechu, ale dziwni prostoduszni ludzie zawsze udzielali mu szczerych odpowiedzi. Nazywali siebie Woodari i twierdzili, 偶e ich przodk贸w wyhodowano z my艣l膮 o pracy na odleg艂ej planecie okr膮偶aj膮cej niewielkie ciemne s艂o艅ce. Tu, na Fale, byli zatrudniani jako g贸rnicy i konstruktorzy statk贸w mi臋dzygwiezdnych, kt贸rymi transportowano towary mi臋dzy odleg艂ymi 艣wiatami. Inni Woodari, pilotuj膮cy statki, byli pewni, 偶e ich gildia jest tak pot臋偶na, i偶 nie musz膮 obawia膰 si臋 dronon贸w.

Gallen zadawa艂 tyle pyta艅 pewnemu ma艂emu Woodari o imieniu Fargeth, 偶e karze艂 powiedzia艂 w pewnej chwili:

- Twoja bezbrze偶na ignorancja bawi mnie, ale musz臋 teraz wraca膰 do pracy. Je偶eli jest tyle spraw, o kt贸rych chcia艂by艣 wiedzie膰, dlaczego nie udasz si臋 do pidcy?

- Do pidcy? - powt贸rzy艂 Gallen. - A co to takiego?

- To miejsce, w kt贸rym uzyskasz natychmiast odpowiedzi na wszystkie mo偶liwe pytania, jakie m贸g艂by艣 zada膰 w ci膮gu ca艂ego 偶ycia.

- Gdzie jej szuka膰? - zainteresowa艂 si臋 m艂odzieniec. - Ile liczy za swoje us艂ugi?

Fargeth si臋 roze艣mia艂.

- Ka偶da wiedza ma swoj膮 cen臋 - odpar艂. - Je偶eli j膮 poznasz, b臋dziesz przera偶ony.


Gallen tak d艂ugo chodzi艂 korytarzami miasta, a偶 w ko艅cu zn贸w spotka艂 tworzyciela, zaj臋tego prac膮. Tym razem ropucholud tworzy艂 ma艂e dziecko. W ci膮gu dw贸ch dni, jakie m艂odzieniec sp臋dzi艂 w mie艣cie, wiekowa obca istota by艂a jedyn膮 osob膮, kt贸r膮 szczerze polubi艂. Kiedy przypomnia艂 sobie smutek, jaki widzia艂 w jej oczach, kiedy wspomina艂a o 鈥瀟rudnych czasach鈥, doszed艂 do przekonania, 偶e ropucholud musi by膰 tak偶e nieprzyjacielem dronon贸w.

- Moja przyjaci贸艂ka zosta艂a porwana przez Karthenora, lorda aberlain贸w - powiedzia艂. - Musz臋 dowiedzie膰 si臋, jak j膮 uwolni膰. Czy mo偶esz powiedzie膰 mi, w kt贸rym miejscu znajduje si臋 pidca?

S臋dziwa istota kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Obawia艂em si臋, 偶e mo偶e ci si臋 przydarzy膰 co艣 takiego. Zaprowadz臋 ci臋.

Ropucholud od艂膮czy艂 r贸偶ne urz膮dzenia od plec贸w i poprowadzi艂 Gallena znajomym korytarzem do pewnego pomieszczenia, w kt贸rym m艂odzi rodzice zostawiali swoje pociechy. Sadzali je na pluszowych fotelach i nak艂adali na ich g艂owy srebrne opaski, po czym pozwalali im tak siedzie膰 ca艂ymi godzinami. Opaski mia艂y t臋 zalet臋, 偶e dzia艂a艂y uspokajaj膮co na dzieci, i m艂odzieniec uwa偶a艂, 偶e to jedyna korzy艣膰, jak膮 zapewnia艂y.

S臋dziwy tw贸rca kaza艂 Gallenowi usi膮艣膰 na bia艂ym krze艣le i pokaza艂 mu, jak umie艣ci膰 srebrny otok na skroniach, po czym szepn膮艂:

- Powodzenia, przyjacielu. Wi臋kszo艣膰 ludzi nie nauczy si臋 w ca艂ym 偶yciu niczego innego, a czas, sp臋dzony w tym miejscu, b臋dzie jedynym, jaki po艣wi臋cana nauk臋. Gdyby艣 pochodzi艂 z Motaka, wiedzia艂by艣, 偶e nape艂nianie umys艂u b艂ahostkami jest jedynie pocz膮tkiem poznawania wiedzy. Dopiero w艂a艣ciwe dzia艂anie obdarzy tw贸j umys艂 wi臋ksz膮 艣wiat艂o艣ci膮.

Ropucholud wyszed艂, a Gallen przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 srebrnemu paskowi. Ostro偶nie umie艣ci艂 go na g艂owie, jakby zak艂ada艂 koron臋. Po chwili wyda艂o mu si臋, 偶e przed jego oczami tworzy si臋 szara mgie艂ka. Ca艂y pok贸j pogr膮偶y艂 si臋 w mroku i tylko gdzie艣 w oddali by艂o wida膰 b艂yszcz膮cy punkcik 艣wiat艂a. Jaki艣 g艂os w jego g艂owie powiedzia艂:

- Jestem nauczycielem. Otw贸rz sw贸j umys艂 na przyj臋cie wiedzy. Czego pragniesz si臋 dowiedzie膰?

Gallen nie m贸g艂 si臋 zdecydowa膰, od czego zacz膮膰.

- Nie wiem nic na temat waszych ludzi i ich obyczaj贸w - powiedzia艂 w ko艅cu. - Nie potrafi臋 si臋 zorientowa膰, jakie funkcje spe艂niaj膮 wasze maszyny ani te偶 jak dzia艂aj膮...

- Mog臋 przekaza膰 ci wiedz臋 o ludziach i obyczajach, z wyj膮tkiem tego, co ka偶da spo艂eczno艣膰 uznaje za zbyt 艣wi臋te, 偶eby dzieli膰 si臋 tym z innymi. Naucz臋 ci臋 podstaw techniki, chocia偶 ka偶da ga艂膮藕 przemys艂u ma swoje tajemnice, kt贸rych w艂a艣cicielami s膮 osoby prywatne.

- Naucz mnie - poprosi艂 Gallen. I chocia偶 podobne nauczanie Maggie by艂o bolesne, w tym przypadku nauka okaza艂a si臋 zaj臋ciem przyjemnym. Urz膮dzenie zacz臋艂o od zapoznania Gallena z podstawami matematyki. Na pocz膮tku poda艂o wiadomo艣ci z zakresu teorii liczb, a p贸藕niej przesz艂o do bardziej zaawansowanej geometrii przestrzennej. Nast臋pnie zaj臋艂o si臋 przekazywaniem informacji z fizyki. M艂odzieniec dowiedzia艂 si臋 o istnieniu cz膮stek subatomowych, zapozna艂 si臋 z teori膮 wzgl臋dno艣ci, a tak偶e zapami臋ta艂 wszystkie r贸wnania z dziedziny jednolitej teorii pola wraz z wynikaj膮cymi z niej wnioskami.

Jeszcze p贸藕niej wiedza fizyczna zosta艂a zast膮piona wiadomo艣ciami z zakresu technik stosowanych. Gallen pozna艂 budow臋 i zasad臋 dzia艂ania statk贸w gwiezdnych, karabin贸w zapalaj膮cych, grawipojazd贸w i dziesi膮tk贸w tysi臋cy innych urz膮dze艅.

Dowiedzia艂 si臋 te偶, jak powstawa艂y i doskonali艂y si臋 maszyny my艣l膮ce i jak osi膮gn臋艂y etap, na kt贸rym zacz臋艂y rozwija膰 si臋 same, dzi臋ki czemu mog艂y teraz przechowywa膰 wi臋cej informacji ni偶 ludzkie m贸zgi. Przewodniki nale偶a艂y o maszyn ucz膮cych, ale zawiera艂y elementy inwazyjne, kt贸re pozwala艂y im panowa膰 nad m贸zgami w艂a艣cicieli. Przypominaj膮ce kolczugi okrycia g艂贸w, podobne do tego, kt贸re nosi艂a Everynne, by艂y zwane 鈥瀞iatkami鈥 i stanowi艂y bardziej zaawansowany typ osobistego umys艂u. Urz膮dzenia te nie d膮偶y艂y do zaw艂adni臋cia m贸zgami u偶ywaj膮cych je ludzi. Opr贸cz nich istnia艂o kr贸lestwo umys艂贸w, nie maj膮cych nic wsp贸lnego z osi膮gni臋ciami ludzko艣ci.

Gallen dowiedzia艂 si臋 te偶, czym jest nanotechnika i w jaki spos贸b powsta艂y machiny wojenne. Zapozna艂 si臋 z rozwojem sztucznych form 偶ycia i artef贸w, a tak偶e genetycznie udoskonalonych istot ludzkich. Przy okazji nauczy艂 si臋 r贸wnie偶, 偶e istniej膮 stworzenia wygl膮daj膮ce jak twory biologiczne, ale b臋d膮ce w艂a艣ciwie czym艣 po艣rednim mi臋dzy 偶ywymi istotami a maszynami.

Nauczyciel opowiedzia艂 Gallenowi, w jaki spos贸b wrota 艣wiat贸w korzystaj膮 z energii osobliwo艣ci Kosmosu, zwanej czarn膮 dziur膮, w kt贸rej czasoprzestrze艅 zostaje zakrzywiona w taki spos贸b, 偶e przestaje istnie膰. Ci, kt贸rzy przechodz膮 przez wrota, dzi臋ki tej energii mog膮 zosta膰 zamienieni w strumie艅 atom贸w i nast臋pnie odtworzeni w innym, wybranym miejscu wszech艣wiata.

Po godzinie nauki Gallen poczu艂 na skroniach krople potu. Jego nauczyciel przerwa艂 lekcj臋.

- Uczysz si臋 zbyt wielu rzeczy naraz i zbyt szybko - o艣wiadczy艂. - Tw贸j m贸zg potrafi tworzy膰 w okre艣lonym czasie tylko sko艅czon膮 liczb臋 po艂膮cze艅 mi臋dzy nerwami. Musisz teraz odpocz膮膰.

- Kiedy b臋d臋 m贸g艂 wr贸ci膰? - zapyta艂 Gallen.

- Powiniene艣 co艣 zje艣膰 i odpocz膮膰. Wr贸cisz jutro - odpowiedzia艂 nauczyciel.

M艂odzieniec wsta艂 z krzes艂a i natychmiast poczu艂, 偶e ca艂y 艣wiat zawirowa艂 mu przed oczami. Upad艂, zaraz wsta艂, przytrzymuj膮c si臋 krzes艂a, po czym odczeka艂 kilka chwil, a偶 odzyska si艂y, 偶eby m贸c przej艣膰 do pobliskiego baru samoobs艂ugowego. Zjad艂 solidny posi艂ek i przez godzin臋 czu艂 radosne podniecenie. Zaraz potem pojawi艂y si臋 jednak lekkie md艂o艣ci i zwi膮zane z nimi zawroty g艂owy.

Dopiero po trzech godzinach Gallen poczu艂, 偶e mo偶e zn贸w zacz膮膰 trze藕wo my艣le膰. Przespacerowa艂 si臋 po bazarze, czuj膮c si臋 jak nowo narodzony. Spogl膮da艂 na towary sprzedawane w miejskich sklepach, jakby widzia艂 je po raz pierwszy. Dopiero teraz potrafi艂 oceni膰 artyzm wykonania i rozumia艂 przeznaczenie wielu rzeczy, kt贸rego jeszcze przed kilkoma godzinami nawet si臋 nie domy艣la艂. Przedtem, kiedy chodzi艂 po bazarze, kr臋ci艂 g艂ow膮 ze zdumienia. By艂 pewien, 偶e zasada dzia艂ania wielu przedmiot贸w graniczy z czarami, kt贸rych nigdy nie zrozumie. Teraz jednak stwierdzi艂, 偶e w tych towarach nie ma nic czarodziejskiego, je偶eli nie liczy膰 tw贸rczej my艣li i zr臋czno艣ci wykonania.

Tak偶e na ludzi spogl膮da艂 inaczej, zwracaj膮c uwag臋 na tych, kt贸rzy nosili osobiste rozumy. Dostrzega艂 r贸wnie偶 innych, maj膮cych na g艂owach Przewodniki. Po艂owa na og贸艂 by艂a niewolnikami albo s艂ugami kontraktowymi. Niekt贸rzy zgadzali si臋 na poni偶enie, jakim by艂o posiadanie Przewodnika, licz膮c na otrzymanie wi臋kszego wynagrodzenia.

Za to m臋偶czy藕ni i kobiety nosz膮cy na g艂owach kolczugi, zwane 鈥瀞iatkami鈥, byli niezmiernie bogaci w sensie, jakiego Gallen nie potrafi艂 sobie wyobrazi膰. Siatki s艂u偶y艂y tylko swoim w艂a艣cicielom i by艂y o wiele bardziej inteligentne ni偶 niewielkie Przewodniki.

Przekupnie najcz臋艣ciej zaliczali si臋 do os贸b wolnych, chocia偶 starali si臋 jak najlepiej s艂u偶y膰 spo艂ecze艅stwu, w kt贸rym 偶yli. Znakomita wi臋kszo艣膰 ludzi nie wnosi艂a jednak do spo艂eczno艣ci nic warto艣ciowego. 呕y艂a, zadowolona z tego, 偶e mo偶e je艣膰, co zechce, robi膰 to, na co ma ochot臋 i korzysta膰 z rozrywek i 艣wiatowych uciech.

Tu, na Fale, nikt nie musia艂 korzysta膰 z us艂ug m臋偶czyzny obdarzonego sprytem i wyrobionymi mi臋艣niami. Nie by艂o zaj臋cia dla takiego cz艂owieka; wszystko m贸g艂 wykona膰 android. Tak wi臋c ci, kt贸rzy nie pozostawali w 艂膮czno艣ci z takim czy innym osobistym sztucznym umys艂em, byli uwa偶ani za nierob贸w, wyrzutk贸w spo艂ecze艅stwa. Nie mia艂 przy tym znaczenia fakt, czy taki osobisty umys艂 by艂 panem swojego w艂a艣ciciela, czy s艂ug膮. Gallen zacz膮艂 uwa偶niej przygl膮da膰 si臋 twarzom przechodni贸w i twierdzi艂, 偶e wielu dobrze od偶ywionych ludzi wygl膮da na przera偶onych albo zagubionych.

M艂odzieniec sp臋dzi艂 t臋 noc w swoim obozie w lesie. Wpatrywa艂 si臋 w gwiazdy i ch艂on膮艂 zapachy niesione z lekkim wiatrem. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e bez wzgl臋du na to, jak bardzo by si臋 stara艂, ludzie na tym 艣wiecie b臋d膮 zawsze traktowali go jak nicponia. To by艂o co艣, czego nigdy przedtem nawet nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰.

Zacz膮艂 zastanawia膰 si臋 nad post臋pkiem Karthenora. Lord aberlain贸w zapewne my艣la艂, 偶e daj膮c dziewczynie Przewodnika, czyni z niej osob臋 warto艣ciow膮, u偶yteczn膮 dla spo艂ecze艅stwa. 呕e wy艣wiadcza jej w ten spos贸b przys艂ug臋. Za jego dar Maggie musia艂a jednak zap艂aci膰 straszliw膮 cen臋.


Rankiem trzeciego dnia pobytu na Fale Przewodnik Maggie uko艅czy艂 tworzenie sztucznej sieci neuronowej i po艂膮czy艂 j膮 z systemem nerw贸w dziewczyny. Urz膮dzenie w艂ada艂o teraz wt贸rn膮 sieci膮 neuron贸w, docieraj膮c膮 do najdalszych zak膮tk贸w cia艂a. Mog艂o wp艂ywa膰 na szybko艣膰 pulsu i oddychania dziewczyny, czu膰 za pomoc膮 jej palc贸w r膮k i n贸g, widzie膰 dzi臋ki oczom i s艂ysze膰 dzi臋ki uszom.

Kiedy sko艅czy艂o prac臋, zameldowa艂o o tym Maggie. Wy艣wietli艂o jej nawet tr贸jwymiarowy obraz nowej sieci. Kiedy dziewczyna zobaczy艂a, co si臋 sta艂o, omal nie wpad艂a w panik臋, ale tym razem Przewodnik jej nie po艂askota艂, nie wprowadzi艂 w stan b艂ogiego zadowolenia. Pozwoli艂, 偶eby Maggie by艂a przera偶ona.

Dopiero teraz, kiedy urz膮dzenie w pe艂ni zaw艂adn臋艂o dziewczyn膮, mog艂o przyst膮pi膰 do wykonywania wa偶niejszej pracy - uczenia Maggie zawi艂o艣ci manipulacji genetycznych. Przewodnik przydzieli艂 jej, jak zwykle, codzienn膮 porcj臋 rutynowej pracy. Podczas trwaj膮cej dwadzie艣cia godzin sesji Maggie pobra艂a, posegregowa艂a i udoskonali艂a ponad sto kom贸rek jajowych pewnej kobiety. P贸藕niej dokona艂a modyfikacji kilku tysi臋cy plemnik贸w. Nast臋pnie po艂膮czy艂a jedne i drugie kom贸rki, umie艣ci艂a je w inkubatorze i dopiero w贸wczas mog艂a uda膰 si臋 na spoczynek. Przewodnik z艂o偶y艂 lordowi aberlain贸w meldunek o jej osi膮gni臋ciach. Karthenor za艂o偶y艂 dziewczynie konto, na kt贸re zacz膮艂 przekazywa膰 zaliczki na poczet przysz艂ych zarobk贸w, wyp艂acanych przez ludzi, kt贸rych stworzy艂a. Po pewnym czasie ka偶de ze stu dzieci b臋dzie oddawa艂o Maggie jeden procent z tego, co zarobi przez ca艂e 偶ycie. Tak wi臋c w ci膮gu jednego dnia dziewczyna posia艂a ziarno, kt贸re w przysz艂o艣ci mia艂o przynie艣膰 jej fortun臋. Przewodnik nie omieszka艂 upewni膰 si臋, 偶e Maggie to rozumie i jest wdzi臋czna za mo偶liwo艣膰 wykonywania tej pracy.

Nast臋pnego dnia Maggie tak偶e pracowa艂a i w艂a艣ciwie nic nie odrywa艂o jej od zaj臋膰. Dopiero p贸藕nym popo艂udniem us艂ysza艂a wybuch dobiegaj膮cy z magazynu. Przez nast臋pnych kilka minut by艂o s艂ycha膰 zawodzenie syren alarmowych i wida膰 sylwetki dronon贸w-zdobywc贸w, biegaj膮cych tu i tam po zasnutym dymem terenie kliniki. W pewnej chwili Maggie us艂ysza艂a krzyki rannej kobiety. Przewodnik poinformowa艂 dziewczyn臋, 偶e terrory艣ci zdetonowali niewielk膮 bomb臋, wskutek czego jedna z jej kole偶anek odnios艂a obra偶enia. Urz膮dzenie nakaza艂o Maggie, 偶eby powr贸ci艂a do poprzedniej pracy.

Dziewczyna by艂a pod dzia艂aniem tak silnych 艣rodk贸w uspokajaj膮cych, 偶e nawet nie pomy艣la艂a o sprzeciwieniu si臋 jego woli. Przez ca艂y ranek Przewodnik zalewa艂 jej umys艂 potokiem informacji o wynikach genetycznych do艣wiadcze艅 przeprowadzonych na setkach tysi臋cy 艣wiat贸w w ci膮gu ostatnich osiemnastu tysi膮cleci. W tym czasie zdo艂ano wyhodowa膰 tysi膮c r贸偶nych podgatunk贸w ludzi i pr贸bowano dokona膰 miliard贸w mniej istotnych ulepsze艅 i modyfikacji. Maggie nauczy艂a si臋, jakie zmiany powinna wprowadza膰, aby ludzie mogli 偶y膰 pod wod膮 albo na planetach o zmniejszonej sile ci膮偶enia czy oddycha膰 powietrzem o zmienionym sk艂adzie chemicznym.

Przewodnik dronon贸w ujawni艂 tak偶e dziewczynie fantastyczny plan, jaki jego mocodawcy opracowali z my艣l膮 o najzwyczajniejszych ludziach. W miar臋 jak ods艂ania艂 przed ni膮 szczeg贸艂y, 艂askota艂 umys艂 Maggie, kt贸ra zacz臋艂a si臋 p艂awi膰 w oceanie ekstazy. Geny, jakie umieszcza艂a tego dnia w organizmach oddanych pod jej opiek臋 embrion贸w, mia艂y zmniejszy膰 艣miertelno艣膰 noworodk贸w i przystosowa膰 przysz艂e matki do zostania zawodowymi reproduktorkami. Kobiety te b臋d膮 rodzi膰 po dziesi臋膰 albo wi臋cej dzieci. Wysokie i oci臋偶a艂e, rozro艣ni臋te w biodrach i 偶ar艂oczne, wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dzana od偶ywianiu swoich organizm贸w. Nie powinny za wiele my艣le膰 ani 膰wiczy膰 forsownie mi臋艣ni. Kr贸tko m贸wi膮c, mia艂y by膰 workami do noszenia p艂od贸w.

Maggie zosta艂a powiadomiona o tym, 偶e za kilka dni uzyska pozwolenie na prac臋 nad drugim podgatunkiem kobiet, kt贸re zostan膮 w przysz艂o艣ci bezp艂odnymi robotnicami. Obdarzone niesamowicie du偶膮 energi膮, dadz膮 jej uj艣cie w radosnej pracy. W tym samym czasie kole偶anki Maggie tworzy艂y podgatunkek m臋偶czyzn, kt贸rzy mieli zosta膰 artystami, podczas gdy jeszcze inne zajmowa艂y si臋 hodowaniem kasty gigantycznych wojownik贸w, obdarzonych b艂yskawicznym refleksem, wielk膮 si艂膮 i 偶膮dz膮 zabijania. Mieli kiedy艣 przetrze膰 p艂on膮cy szlak przez ca艂膮 galaktyk臋, 偶eby zjednoczy膰 wszystkich ludzi pod sztandarami zdobywc贸w.

Tak wi臋c 偶ycie spo艂eczno艣ci ludzkiej mia艂o pod ka偶dym wzgl臋dem upodobni膰 si臋 do znacznie doskonalszego spo艂ecze艅stwa dronon贸w, dzi臋ki czemu na wszystkich 艣wiatach zapanuje nowy, sprawiedliwy porz膮dek.

Tego wieczora Maggie zjad艂a b艂yskawicznie kolacj臋, po czym rzuci艂a si臋 na 艂贸偶ko. Rozmy艣la艂a tylko o bogactwach, na kt贸re tego dnia zapracowa艂a. Przewodnik zn贸w po艂askota艂 jej m贸zg i dziewczyna poczu艂a radosne przyspieszone pulsowanie krwi w 偶y艂ach.

Po kilku minutach urz膮dzenie zapowiedzia艂o wizyt臋 go艣cia. Sta艂o si臋 to kilka sekund przed przyj艣ciem nieznajomego.

By艂 wysokim i szczup艂ym m臋偶czyzn膮, mniej wi臋cej dwudziestopi臋cioletnim, o jasno偶贸艂tych, niemal srebrzystych w艂osach. Silne mi臋艣nie i atletyczna budowa cia艂a od razu pozwoli艂y Maggie rozpozna膰 sylwetk臋, kt贸r膮 zapami臋ta艂a dzi臋ki naukom wpajanym jej przez Przewodnika. Przybysz by艂 ludzkim odpowiednikiem technika w spo艂ecze艅stwie dronon贸w.

Wszed艂 do niewielkiej sypialni dziewczyny i usiad艂 na jedynym krze艣le stoj膮cym obok 艂贸偶ka. Wpatrywa艂 si臋 w Maggie z bezwstydn膮 ciekawo艣ci膮, charakterystyczn膮 dla istot wyhodowanych przez zdobywc贸w. Mo偶na by by艂o pomy艣le膰, 偶e Maggie jest po偶ywieniem, kt贸re m艂ody m臋偶czyzna po偶era b艂yszcz膮cymi niebieskimi oczami.

- Nazywam si臋 Avik - odezwa艂 si臋 w ko艅cu przybysz. - Lord Karthenor 偶yczy艂 sobie, 偶ebym z tob膮 porozmawia艂. Ma wra偶enie, 偶e nie przystosowujesz si臋 do zmienionej sytuacji tak szybko, jak powinna艣. Jeste艣 zmartwiona i zal臋kniona, a tw贸j Przewodnik musi po艣wi臋ca膰 du偶o energii i czasu tylko po to, 偶eby艣 czu艂a si臋 szcz臋艣liwa. Czy mog臋 zrobi膰 co艣, co poprawi艂oby twoje samopoczucie?

Maggie przez chwil臋 spogl膮da艂a na niego, nie odzywaj膮c si臋 ani s艂owem. Czu艂a si臋 tak, jakby jej Przewodnik zostawi艂 j膮 na 艂asce losu. Odnosi艂a wra偶enie, 偶e spada z ogromnej wysoko艣ci w bezdenn膮 przepa艣膰. Opu艣ci艂o j膮 uczucie fa艂szywej euforii. Czu艂a si臋 bezradna, wykorzystana, fizycznie wyczerpana. W jej g艂owie wirowa艂y wizerunki dotychczas stworzonych dzieci, przysz艂ych matek o workowatych 艂onach, legion贸w bezp艂ciowych robotnic, a tak偶e 艣mierciono艣nych wojownik贸w o szybkich odruchach i oczach zabijak贸w...

Zacz臋艂a si臋 j膮ka膰, usi艂uj膮c wyrzuci膰 z siebie ca艂膮 w艣ciek艂o艣膰 i przera偶enie, jakie jej Przewodnik w ci膮gu dw贸ch ostatnich dni tak skutecznie t艂umi艂.

- Ja... nie mog臋 - za艂ka艂a bezradnie. Chcia艂a rzuci膰 si臋 na Avika i wydrapa膰 mu oczy, ale tym razem Przewodnik na to nie pozwoli艂.

Avik uj膮艂 jej d艂onie i przytrzyma艂 w swoich.

- Potrzebujesz towarzystwa innej istoty ludzkiej - powiedzia艂 - kt贸ra pomog艂aby ci upora膰 si臋 z tymi zmianami.

Maggie spiorunowa艂a go spojrzeniem. Zrobi艂abym to, gdyby w tym pokoju przebywa艂a jeszcze jaka艣 inna istota ludzka - pomy艣la艂a. By艂a bole艣nie 艣wiadoma faktu, 偶e wprowadzone do organizmu Avika udoskonalenia genetyczne sprawia艂y, i偶 m艂ody m臋偶czyzna w艂a艣ciwie ju偶 przesta艂 by膰 cz艂owiekiem. Mia艂 marzycielskie spojrzenie, cicho wymawia艂 s艂owa i chyba pod艣wiadomie porusza艂 r臋kami, kiedy m贸wi艂. Pod ka偶dym wzgl臋dem przypomina艂 jednego z technik贸w spo艂ecze艅stwa dronon贸w. R贸偶ni艂 si臋 od cz艂owieka jak pies go艅czy r贸偶ni si臋 od zwyk艂ego kundla. Maggie nie potrafi艂a jednak zmusi膰 si臋 do nienawidzenia Avika za co艣, czego nie m贸g艂 zmieni膰.

- Uwolnij mnie - poprosi艂a. - Nie mog臋 d艂u偶ej 偶y膰 w taki spos贸b, jak chcecie.

- Oczywi艣cie, 偶e mo偶esz - odpar艂 Avik. - Zabierze to troch臋 czasu, ale zostaniesz drononem. Prawd臋 m贸wi膮c, nie masz innego wyboru. Uwierz mi, kiedy艣 poczujesz si臋 dobrze w naszej spo艂eczno艣ci.

- Nie mog臋 - powt贸rzy艂a Maggie. - Czy nie widzisz, jak bardzo r贸偶nimy si臋 od siebie? Nie urodzili艣my si臋 po to, 偶eby 偶y膰 jak drononi.

- R贸偶nice mi臋dzy nami a drononami s膮 tylko powierzchowne - o艣wiadczy艂 Avik. - Ich cia艂a s膮 okryte chityn膮, a nasze sk贸r膮. Obie rasy zaliczaj膮 si臋 do gatunku zdobywc贸w i obie odkry艂y potrzeb臋 przezwyci臋偶ania si艂 przyrody, powi臋kszania swojego dominium o nowe 艣wiaty. Czy zdajesz sobie spraw臋 z tego, jak niewiele rozumnych istot to robi?

- Nie jeste艣my podobni do nich! - krzykn臋艂a Maggie. - Gdyby艣my byli, nie musieliby si艂膮 wciela膰 nas do swych kast!

Avik u艣miechn膮艂 si臋 i usiad艂 wygodniej.

- Nie zmuszaj膮 nas, 偶eby艣my nale偶eli do ich kast - oznajmi艂. - Czy naprawd臋 nie rozumiesz tego, co chc膮 zrobi膰? Oni tylko uwypuklaj膮 r贸偶nice, i bez tego istniej膮ce mi臋dzy lud藕mi. Nawet bez ich pomocy niekt贸rzy z nas s膮 urodzonymi wojownikami. Ch臋膰 udowodnienia sobie i innym, kt贸ry jest waleczniejszy, jest u nich tak silna, 偶e nie potrafi膮 nad ni膮 zapanowa膰. - Maggie natychmiast pomy艣la艂a o Gallenie. - Inni wasi m臋偶czy藕ni s膮 podobnymi do mnie marzycielami i tw贸rcami. Niekt贸re kobiety s膮 pracownicami. Nie interesuje ich 偶aden inny aspekt 偶ycia opr贸cz radosnej pracy. Jeszcze inne s膮 doskona艂ymi opiekunkami i reproduktorkami, ciesz膮 je liczne rodziny i wychowywanie dzieci. A niekt贸rzy rodz膮 si臋 tylko po to, 偶eby zosta膰 przyw贸dcami. Zawsze tak by艂o, na ka偶dym etapie rozwoju ludzko艣ci. Nasze umys艂y, podobnie jak m贸zgi dronon贸w, maj膮 艣wiadomo艣膰 nale偶enia do pewnej grupy spo艂ecznej albo roju. Uwierz mi, 偶e kiedy twoja rasa uzna wy偶szo艣膰 naszego 艂adu, wasze dzieci b臋d膮 偶y艂y w wi臋kszym pokoju i dobrobycie ni偶 kiedykolwiek przedtem.

Maggie z niepokojem przygl膮da艂a si臋 Avikowi, kt贸ry wygl膮da艂 jak normalny cz艂owiek, ale m贸wi艂 o ludziach jak o cz艂onkach innej rasy. Widzia艂a jednak g艂贸d, jaki p艂on膮艂 w oczach m臋偶czyzny na jej widok, i rozumia艂a, 偶e to on jest istot膮 innej rasy.

- Jeste艣 w艂a艣ciwie tylko niewolnikiem! Dzieci naszej rasy tak偶e nie b臋d膮 mog艂y decydowa膰 o swoim losie! - krzykn臋艂a. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e z w艣ciek艂o艣ci dr偶膮 jej wszystkie mi臋艣nie.

- Mo偶liwe, 偶e troch臋 na tym tracimy - przyzna艂 Avik. - W zamian za to zyskujemy jednak o wiele wi臋cej. W 艣wiecie dronon贸w nie ma przest臋pstw, bo ich pope艂nianiu sprzeciwiaj膮 si臋 Przewodniki. Nie mamy tak偶e w膮tpliwo艣ci przy dokonywaniu wybor贸w. Nie musimy traci膰 najlepszych lat m艂odo艣ci na bezproduktywne zastanawianie si臋 nad przysz艂o艣ci膮. We wszystkich rojach dzieci dronon贸w wiedz膮, kim ka偶de b臋dzie, gdy doro艣nie. Kieruje si臋 nimi od m艂odo艣ci, dzi臋ki czemu znajduj膮 spok贸j ducha przewy偶szaj膮cy ka偶dy, jaki umiesz sobie wyobrazi膰. Mo偶esz my艣le膰, 偶e kryje si臋 w tym jaka艣 sprzeczno艣膰, ale mimo i偶 nasze prawa mog膮 wydawa膰 ci si臋 restrykcyjne, czyni膮 nas wolnymi, 偶eby艣my mogli znale藕膰 ten wewn臋trzny spok贸j.

Avik m贸wi艂 beznami臋tnie, ale na jego czole pojawi艂y si臋 kropelki potu. Maggie patrzy艂a w jego zach艂anne oczy, pragn膮c wykrzycze膰, 偶e nie zgadza si臋 z jego zdaniem. M臋偶czyzna by艂 jednak tak przekonany o s艂uszno艣ci swych s艂贸w, 偶e dziewczyna uzmys艂owi艂a sobie, 偶e wszelkie przekonywanie go jest daremne.

Mimo to nie mog艂a si臋 powstrzyma膰, 偶eby nie powiedzie膰:

- Czy nie widzisz, 偶e tw贸j porz膮dek wcale nie czyni ciebie wolnym? Jedynie narzuca na ciebie ograniczenia. M贸g艂by艣 chcie膰 by膰 kim艣 innym ni偶 tylko technikiem. M贸g艂by艣 zosta膰, kimkolwiek zechcesz: ojcem rodziny, przyw贸dc膮 czy nawet wojownikiem. Drononi wcale nie obdarzyli ci臋 wolno艣ci膮. Sprawili tylko, 偶e czujesz si臋 zadowolony z tego, kim jeste艣. Stali艣cie si臋 ras膮 zadowolonych z siebie niewolnik贸w, podczas gdy mogliby艣cie by膰 bogami.

Nozdrza Avika nagle si臋 rozszerzy艂y. Maggie zorientowa艂a si臋, 偶e potr膮ci艂a czu艂膮 strun臋. - M臋偶czyzna wyprostowa艂 si臋 na krze艣le i obdarzy艂 dziewczyn臋 taksuj膮cym spojrzeniem.

- Nigdy wi臋cej nie b臋dziesz m贸wi艂a 藕le o nowym porz膮dku wprowadzanym przez dronon贸w - o艣wiadczy艂.

Maggie pr贸bowa艂a si臋 sprzeciwi膰, ale Przewodnik powstrzyma艂 jej j臋zyk i nie pozwoli艂 powiedzie膰 ani s艂owa. S艂owa m臋偶czyzny okaza艂y si臋 prorocze.

Avik wsta艂, po艂o偶y艂 d艂onie na ramionach Maggie i spojrza艂 jej w oczy.

- Wydam instrukcje twojemu Przewodnikowi, 偶eby nadal uczy艂 ci臋 prawd o spo艂eczno艣ci dronon贸w, a tak偶e wiedzy niezb臋dnej do wykonywania pracy. Za ka偶dym razem, kiedy pomy艣lisz o nowym 艂adzie, tw贸j Przewodnik uspokoi ci臋 i ukoi. Mo偶e dzi臋ki temu po pewnym czasie pokochasz nasze spo艂ecze艅stwo. Od jutra zaczniesz pracowa膰 nad Projektem Uwielbienia i kiedy nauczysz si臋 kocha膰 nasz 艂ad, b臋dziesz mog艂a zacz膮膰 uczy膰 innych, by go pokochali. Nie walcz z nami, Maggie. Nie wygrasz, a w starciu mo偶esz odnie艣膰 ci臋偶kie rany.

Uj膮艂 jedn膮 d艂oni膮 podbr贸dek dziewczyny, a Przewodnik przeszy艂 jej cia艂o spazmem po偶膮dania, kt贸ry sprawi艂, 偶e 偶o艂膮dek Maggie si臋 skurczy艂, a na jej twarzy pojawi艂 si臋 pal膮cy rumieniec. Dziewczyna usi艂owa艂a si臋 opiera膰, ale u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Avik, wydaj膮c rozkazy jej Przewodnikowi, zmusza j膮 do poddania si臋 jego woli.

- Jeste艣 takim pi臋knym stworzeniem - odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna. - Podobaj膮 mi si臋 rude w艂osy. Lord Karthenor prosi艂 mnie, 偶ebym dotrzymywa艂 ci towarzystwa. Przekonasz si臋, 偶e kiedy znajdziesz si臋 w moich ramionach, nie zdejmuj膮c Przewodnika, do艣wiadczysz rozkoszy niepodobnej do niczego, co kiedykolwiek odczuwa艂a艣. Nikt nie zazna wi臋kszej przyjemno艣ci ni偶 ty, je艣li oddasz mi si臋 tej nocy.

Maggie z艂膮czy艂a nogi i zwin臋艂a si臋 w k艂臋bek. Wiedzia艂a, 偶e wszelki op贸r jest daremny. Przewodnik m贸g艂 w ka偶dej chwili przej膮膰 w艂adz臋 nad jej mi臋艣niami, zmusi膰 j膮 do rozwarcia n贸g i poddania si臋 woli m臋偶czyzny. Musia艂a jednak si臋 zdoby膰 na okazanie chocia偶by tak mizernego aktu buntu.

Avik wyszczerzy艂 z臋by w u艣miechu.

- Ach, wi臋c chcesz mi si臋 sprzeciwia膰? - zapyta艂. - A zatem pozostawi臋 ci臋 z twoim po偶膮daniem i pozwol臋, 偶eby dzisiejszej nocy by艂o twoim jedynym towarzyszem. Jutro wr贸c臋 i z艂o偶臋 ci t臋 sam膮 propozycj臋, a w贸wczas przyjmiesz mnie z prawdziw膮 wdzi臋czno艣ci膮.

Wyszed艂 z sypialni dziewczyny. Kiedy zamkn膮艂 drzwi, 艣wiat艂o w ma艂ym pokoju przygas艂o. Maggie zosta艂a, t臋skni膮c za Gallenem i zwijaj膮c si臋 z b贸lu trawi膮cego jej wn臋trzno艣ci.


Gallen powr贸ci艂 tego ranka do pidcy i na艂o偶y艂 na g艂ow臋 czarodziejsk膮 opask臋.

- Opowiedz mi dzisiaj o ludzko艣ci - powiedzia艂.

Nauczyciel zacz膮艂 od przekazania m艂odzie艅cowi podstawowych informacji o genetyce. Pokaza艂 mu drog臋, jak膮 kroczy艂a ewolucja, pocz膮wszy od pradawnych wymar艂ych ssak贸w i dinozaur贸w, kt贸rych cz膮steczki DNA zosta艂y ocalone i p贸藕niej powielone na wielu 艣wiatach. Urz膮dzenie zapozna艂o go z budow膮 genetyczn膮 cz艂owieka, a tak偶e wyja艣ni艂o, jak specjali艣ci z dziedziny in偶ynierii genetycznej wyhodowali tysi膮ce podgarunk贸w ludzi, przystosowanych do 偶ycia w warunkach, panuj膮cych na innych planetach.

Gallen pozna艂 wszystkie sztuczki, do jakich uciekali si臋 ludzie pragn膮cy przed艂u偶y膰 偶ycie. Wi臋kszo艣膰 spo艣r贸d tych, kt贸rzy umarli, chc膮c oszuka膰 艣mier膰, przekazywa艂a zawarto艣膰 m贸zg贸w do wirtualnych raj贸w, istniej膮cych jedynie w pami臋ciach komputer贸w. Niekt贸rzy obdarzali swoimi umys艂ami maszyny takie jak artefy, kt贸re by艂y po prostu koloniami samopowielaj膮cych nanotechnicznych mechanizm贸w. Najbardziej ambitny plan pokonania 艣mierci polega艂 na przed艂u偶eniu 偶ycia, po艂膮czonym z przekazywaniem klonom zawarto艣ci m贸zg贸w. Taki plan oznacza艂 w praktyce nie艣miertelno艣膰. By艂 to towar zarezerwowany kiedy艣 dla najwybitniejszych przedstawicieli rasy ludzkiej, na kt贸ry mogli teraz pozwoli膰 sobie tylko bardzo bogaci.

Na ko艅cu nauczyciel opowiedzia艂 Gallenowi o koronnym osi膮gni臋ciu in偶ynierii genetycznej - o Tharrinach, rasie uciele艣niaj膮cej to wszystko, co w ludzko艣ci najbardziej cnotliwe i szlachetne. Wyhodowano ich w tym celu, 偶eby mogli w pe艂ni integrowa膰 si臋 z umys艂ami ludzi, nie trac膮c przy tym zewn臋trznych cech cz艂owiecze艅stwa. Mieli by膰 przyw贸dcami i s臋dziami ludzko艣ci. Podgatunkiem sprawuj膮cym na milionach 艣wiat贸w nadz贸r nad flotami, si艂ami policyjnymi i s膮dami.

Tharrinowie byli uosobieniem si艂y fizycznej i umys艂owej. Ukryte w ich cia艂ach gruczo艂y wydziela艂y feromony przyci膮gaj膮ce innych ludzi, dzi臋ki czemu istoty te znajdowa艂y si臋 zawsze w centrum uwagi. Mimo to nie stawa艂y si臋 zarozumia艂e. Nie traktowa艂y samych siebie jak s臋dzi贸w czy przyw贸dc贸w, a raczej stara艂y si臋 s艂u偶y膰 wszystkim ludziom.

Gallen nie by艂 zdumiony, kiedy w jego umy艣le utworzy艂 si臋 wizerunek Tharrina. Po tysi膮cach drobnych szczeg贸艂贸w natychmiast rozpozna艂 Everynne.

A jednak Tharrinowie reprezentowali jedynie po艂ow臋 po艂膮czenia intelekt贸w ludzi i maszyn. Druga po艂owa, maszynowa, by艂a wszechpot臋偶nym rozumem o rozmiarach planety, i przechowywa艂a informacje o ca艂ych spo艂ecze艅stwach, kodach moralnych i frakcjach politycznych istniej膮cych na dziesi膮tkach 艣wiat贸w. Wszystkie te informacje by艂y wykorzystywane, kiedy Tharrinowie musieli wydawa膰 wyroki w procesach cywilnych i karnych, chocia偶 w chwili og艂aszania werdyktu informacje te bywa艂y czasami nieaktualne. Kiedy wi臋c jaki艣 Tharrin mia艂 wyda膰 orzeczenie, czyni艂 tona podstawie informacji zapisanych w jego omnirozumie, ale cz臋sto surowo艣膰 tych wyrok贸w t臋pi艂o czysto ludzkie wsp贸艂czucie, po艂膮czone z wyrozumia艂o艣ci膮. W rezultacie m膮drzy i lito艣ciwi Tharrinowie rz膮dzili, kieruj膮c si臋 raczej odruchami w艂asnych serc ni偶 przepisami prawa.

W trakcie tej lekcji Gallen pozna艂 r贸wnie偶 kr贸tk膮 histori臋 Fale. Dowiedzia艂 si臋 te偶, w jaki spos贸b w艂adza zaliczaj膮cej si臋 do Tharrin贸w Semarritte zosta艂a obalona przez ras臋 obcych istot, zwanych drononami.

Przez ca艂e dziesi臋ciolecia drononi stanowili zagro偶enie dla ludzi, ale Semarritte i jej doradcy nie zgadzali si臋 na wypowiadanie wojny. W艂adczyni kaza艂a tylko wyhodowa膰 wi臋cej stra偶nik贸w, do ochrony jej kr贸lestwa. Istoty te by艂y w r贸wnej mierze nanotechnicznymi urz膮dzeniami, co biologicznymi stworzeniami, i przyjmowa艂y rozkazy wydawane jedynie za po艣rednictwem jej omnirozumu. Mimo to Semarritte i Tharrinowie zawsze liczyli na to, 偶e ludzie i drononi naucz膮 si臋 kiedy艣 偶y膰 w pokoju. Nie mogli si臋 pogodzi膰 z okrucie艅stwami, jakie poci膮gn臋艂aby za sob膮 wojna pomi臋dzy tymi dwiema rasami.

Wskutek zaskakuj膮cego ataku, technikom dronon贸w uda艂o si臋 jednak przej膮膰 kontrol臋 nad omnirozumem Semarritte. Obce istoty mog艂y odt膮d wydawa膰 rozkazy jej flotom i zast臋pom stra偶nik贸w, a tak偶e wysy艂a膰 je do walki z ich tw贸rcami - lud藕mi. Nast臋pnie drononi zamordowali Semarritte i wszystkich Tharrin贸w, kt贸rzy wpadli w ich r臋ce.

Gallen musia艂 zn贸w odpocz膮膰 i co艣 zje艣膰, ale wr贸ci艂 po po艂udniu, by zadawa膰 nauczycielowi pytania z dziedziny prawa. Mia艂 nadziej臋, 偶e znajdzie jaki艣 prawny kruczek, dzi臋ki kt贸remu b臋dzie m贸g艂 uwolni膰 Maggie. Zgodnie z dawnym prawem, ustanowionym jeszcze przez Tharrin贸w, chwytanie niewolnik贸w by艂o zabronione. Nowe prawo, wprowadzone przez dronon贸w, stanowi艂o jednak, 偶e lord Karthenor m贸g艂 艂apa膰 lub kupowa膰 ludzi, kt贸rzy nie nale偶eli do 偶adnego z pot臋偶niejszych lord贸w. Poniewa偶 drononi uwa偶ali jego prac臋 za bardzo wa偶n膮, m臋偶czyzna m贸g艂 wybiera膰 s艂ugi spo艣r贸d dziewi臋膰dziesi臋ciu procent wszystkich ludzi.

Widz膮c, 偶e nie ma 偶adnych legalnych podstaw prawnych, Gallen poprosi艂 o najnowsze informacje dotycz膮ce wojen i technik prowadzenia walki. Tym razem jednak jego nauczyciel pozwoli艂 mu tylko zapozna膰 si臋 z najbardziej elementarnymi technikami samoobrony. Gallen zrozumia艂, 偶e drononi musz膮 sprawowa膰 jak膮艣 kontrol臋 nad urz膮dzeniem, i nie zamierzaj膮 dopu艣ci膰, 偶eby uczy艂o kogokolwiek taktyki, kt贸ra mog艂aby zosta膰 wykorzystana do walki z nimi.

W czasie ostatniej sesji tego dnia, jaka mia艂a miejsce p贸藕nym wieczorem, m艂odzieniec zapozna艂 si臋 z map膮 Toohkansay. Z trudem dowl贸k艂 si臋 do obozowiska w lesie. Okaza艂o si臋, 偶e czeka艂 tam na niego Orick.

- Przeszuka艂em okolic臋 w pobli偶u miejsca, gdzie wyl膮dowali艣my - odezwa艂 si臋 nied藕wied藕. - Nigdzie nie pochwyci艂em woni Everynne. Niestety, nie zdo艂a艂em te偶 znale藕膰 偶adnych innych miast.

- Wiem - westchn膮艂 Gallen. - Toohkansay jest jedynym miastem w promieniu... - przerwa艂 na chwil臋, dokonuj膮c w my艣li przeliczenia kilometr贸w na mile - mniej wi臋cej osiemdziesi臋ciu mil.

- Nie rozumiem tego - o艣wiadczy艂 Orick. - Przeszli艣my przez te same wrota, ale wszystko wskazuje na to, 偶e nie wyl膮dowali艣my w tym samym miejscu.

- Sporz膮dzenie klucza jest bardzo trudne - wyja艣ni艂 Gallen - a nasz klucz zosta艂 ukradziony komu艣, kto zapewne wykona艂 niedoskona艂膮 kopi臋. Poniewa偶 ka偶de wrota prowadz膮 tylko do jednego 艣wiata, przynajmniej mo偶emy by膰 pewni, 偶e znale藕li艣my si臋 na dobrej planecie. Fale jest jednak bardzo du偶a. Everynne mo偶e by膰 r贸wnie dobrze o dwie mile od nas, co o dziesi臋膰 tysi臋cy. W 偶aden spos贸b si臋 tego nie dowiemy.

Orick popatrzy艂 podejrzliwie na Gallena.

- Jeste艣 o tym przekonany, prawda? - zapyta艂.

- Tak, jestem absolutnie przekonany - zapewni艂 go m艂odzieniec.

- Czego jeszcze dowiedzia艂e艣 si臋 w tym mie艣cie?

Gallen nie wiedzia艂, od czego zacz膮膰. Co prawda na Tihrglas czyta艂 r臋cznie przepisywane ksi臋gi, ale tu, na Fale, zaledwie w ci膮gu kilku godzin otrzyma艂 tyle informacji, ile nie zmie艣ci艂oby si臋 w tysi膮cu tomach. Jak m贸g艂 o tym wszystkim opowiedzie膰?

- Uda艂em si臋 do biblioteki - zacz膮艂 w ko艅cu. - Dowiedzia艂em si臋 wielu rzeczy od maszyny ucz膮cej... podobnej do Przewodnika, ale nie usi艂uj膮cej zaw艂adn膮膰 umys艂em w艂a艣ciciela. Nauczy艂em si臋 tyle, 偶e nawet nie mog臋 zacz膮膰 opowiada膰 ci o wszystkim. M贸g艂bym jednak zabra膰 ci臋 tam, gdyby艣 tak偶e chcia艂 dowiedzie膰 si臋 czego艣 ciekawego.

- Dzi臋kuj臋 bardzo, ale nie pozwol臋, 偶eby jedno z twoich urz膮dze艅 posia艂o zam臋t w mojej g艂owie! - burkn膮艂 nied藕wied藕. - Widzia艂em, co zrobi艂o Maggie!

- To nie b臋dzie takie samo urz膮dzenie - wyja艣ni艂 Gallen. - Ten nauczyciel dzia艂a w inny spos贸b. Nie zrobi ci 偶adnej krzywdy.

- Nie zrobi krzywdy, h臋? - powt贸rzy艂 Orick. - A czy tobie te偶 nie zrobi艂? Masz w oczach dziwny b艂ysk, Gallenie O鈥橠ayu. Nie jeste艣 tym samym cz艂owiekiem, z kt贸rym rozsta艂em si臋 przed dwoma dniami. Chyba nie chcesz powiedzie膰 mi, 偶e jeste艣, prawda?

- Nie, nie jestem tym samym cz艂owiekiem - przyzna艂 m艂odzieniec.

Przez chwil臋 si臋 zastanawia艂. Zaledwie przed kilkoma dniami Everynne powiedzia艂a mu, 偶e uwa偶a prostot臋 jego 艣wiata za co艣 o偶ywczego. Pragn臋艂a, 偶eby wszystkie 艣wiaty mog艂y by膰 tak naiwne i niewinne. Teraz za艣 Gallen 偶y艂 w znacznie wi臋kszym wszech艣wiecie, w kt贸rym nie istnia艂y wyra藕ne granice mi臋dzy cz艂owiekiem a maszyn膮, w kt贸rym nie艣miertelne istoty sprawowa艂y nieograniczon膮 w艂adz臋 nad ca艂ymi 艣wiatami, a rasy obcych istot walczy艂y z tysi膮cami gatunk贸w ludzi o prawo rz膮dzenia trzema galaktykami.

Gallen m贸g艂by wyja艣ni膰 to wszystko Orickowi, ale dobrze pami臋ta艂, 偶e nied藕wied藕 mia艂 zamiar zosta膰 kap艂anem. Chcia艂 krzewi膰 wiar臋 po艣r贸d ludzi 偶yj膮cych na Tihrglas i nie pragn膮艂 niczego zmienia膰. Gallen dopiero teraz by艂 艣wiadom, jak bardzo taki stan rzeczy mo偶e by膰 drogocenny. Istnia艂 jednak taki ma艂y zak膮tek galaktyki, gdzie ludzie mogli 偶y膰 w b艂ogiej ignorancji. W jednym ma艂ym zak膮tku galaktyki doro艣li mogli pozostawa膰 dzie膰mi. Wiedza mia艂a jednak swoj膮 cen臋.

- Dowiedzia艂em si臋 czego艣 o kr贸lestwie sidh贸w - powiedzia艂 w ko艅cu. - Niewiele, ale wystarczaj膮co du偶o. Zamierzam wykra艣膰 Maggie.


Dziewi臋cioro lord贸w z Fale, odzianych w czarne szaty i buty, siedzia艂o gdzie艣 w Toohkansay w mrocznym pokoju wok贸艂 sto艂u. Ich zas艂oni臋te maskami twarze promieniowa艂y 艂agodnym szkar艂atnym blaskiem. Obok nich zajmowali miejsca Veriasse i Everynne, tak偶e zamaskowani i ubrani jak lordowie. Jedyna r贸偶nica polega艂a na tym, 偶e kobieta mia艂a na twarzy b艂臋kitn膮 mask臋, a jej stra偶nik niebieskawozielon膮. Chocia偶 przebywali na planecie zaledwie od godziny, Everynne wiedzia艂a, 偶e Veriasse przygotowa艂 to spotkanie prawie przed pi臋cioma laty. Obserwuj膮c go teraz, widzia艂a, 偶e jest napi臋ty do granic wytrzyma艂o艣ci. Siedzia艂 prosto jakby kij po艂kn膮艂, a mimo maski czu艂o si臋, 偶e na jego twarzy maluje si臋 niepok贸j.

Przez wiele lat uk艂adano plany z my艣l膮 o tej jednej chwili. Gdyby ktokolwiek spo艣r贸d ca艂ego 艂a艅cucha bojownik贸w o wolno艣膰 okaza艂 si臋 zdrajc膮, uczestnicy tego spotkania zostaliby aresztowani. Wszyscy obecni w mrocznym pokoju i tak spodziewali si臋 tego w ka偶dej chwili. Wiedzieli, 偶e jednego z ich grona nikt nie widzia艂 w mie艣cie od dw贸ch dni. By艂o niemal pewne, 偶e pochwycili go drononi, 偶eby wyci膮gn膮膰 z niego najskrytsze tajemnice. Ze wzgl臋du na to pozostali w ostatniej chwili musieli zmieni膰 miejsce planowanego spotkania.

Jedna ze szkar艂atnolicych kobiet, kt贸rej imienia Everynne nawet nie zna艂a, wyj臋艂a spomi臋dzy fa艂d szaty niewielk膮 偶贸艂t膮 szklan膮 kul臋. Przedmiot zmie艣ci艂by si臋 bez trudu w kieszeni albo w d艂oni Everynne.

- Jako lord wszystkich technik贸w na Fale dobrowolnie przekazuj臋 ci to w imieniu wszystkich moich ludzi - odezwa艂a si臋 kobieta. - Zr贸b z tego m膮dry u偶ytek, je偶eli w og贸le b臋dziesz musia艂a u偶y膰.

Everynne przyj臋艂a kul臋 i przez chwil臋 trzyma艂a w d艂oni. Niewielki przedmiot okaza艂 si臋 ci臋偶ki jak o艂贸w. We wn臋trzu by艂o wida膰 ciemn膮 chmur臋, k艂臋bi膮c膮 si臋 w pobli偶u 艣rodka urz膮dzenia. By艂a to os艂ona, kryj膮ca wszystkie nanotechniczne elementy razem z ma艂ym detonatorem, kt贸rego celem by艂o zniszczenie kuli i uwolnienie jej mikroskopijnych mieszka艅c贸w. W ci膮gu minionych wiek贸w ludzie tylko kilka razy pos艂u偶yli si臋 tak膮 broni膮. Nazywali j膮 Terrorem. Everynne uwa偶a艂a za s艂uszne, 偶eby co艣, mog膮cego zniszczy膰 ca艂y 艣wiat, by艂o tak brzemienne, tak ci臋偶kie.

- Jak szybko to dzia艂a? - zapyta艂a.

Na szkar艂atnej twarzy kobiety odmalowa艂 si臋 smutek.

- Terrory rozmna偶aj膮 si臋 lawinowo. Zaprojektowali艣my je w taki spos贸b, 偶eby wyszukiwa艂y cz膮steczki w臋gla i zamienia艂y je w grafit. W ten spos贸b na planecie obdarzonej 偶yciem zostanie zniszczone ka偶de zwierz臋 i ka偶da ro艣lina, a nawet atmosfera. Przetrwaj膮 tylko Terrory, ale nie d艂u偶ej ni偶 jeden dzie艅. Z daleka b臋d膮 wygl膮da艂y jak l艣ni膮ca niebieska chmura, rozprzestrzeniaj膮ca si臋 z pr臋dko艣ci膮 dw贸ch tysi臋cy kilometr贸w na godzin臋. Na ziemi i w wodzie b臋d膮 przemieszcza艂y si臋 jeszcze szybciej. Terrory potrafi膮 niszczy膰 艣wiaty w czasie od dwunastu do osiemnastu godzin.

Everynne przygl膮da艂a si臋 twarzy m贸wczyni. Kobieta sprawia艂a wra偶enie starej, bardzo starej, zapewne licz膮cej kilka wiek贸w. W tym czasie zapewne nauczy艂a si臋 doskonale panowa膰 nad emocjami, a mimo to jej g艂os dr偶a艂, kiedy m贸wi艂a o mo偶liwo艣ciach 艣mierciono艣nego urz膮dzenia.

- A jak szybko mog艂oby to zniszczy膰 Dronon? - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Czy Terrory b臋d膮 dzia艂a艂y o wiele wolniej, je偶eli zostan膮 zmuszone do rozmna偶ania si臋 na planecie pustynnej, o suchym klimacie?

Veriasse nie zd膮偶y艂 jeszcze doko艅czy膰 pytania, kiedy Everynne poczu艂a, 偶e kurczy si臋 z przera偶enia. Niepokoi艂a j膮 sama my艣l o tym, 偶e mo偶e b臋dzie musia艂a u偶y膰 tej broni. W przesz艂o艣ci bardzo cz臋sto b艂aga艂a Veriasse鈥檃, by nie zleca艂 budowania prawdziwej broni, a zadowoli艂 si臋 jej namiastk膮, czym艣 w rodzaju symulowanego Terroru. Gdyby szklana kula rozbi艂a si臋 albo p臋k艂a, zniszczeniu uleg艂oby ca艂e 偶ycie na planecie. M臋偶czyzna nie chcia艂 jednak s艂ucha膰 jej argument贸w. Zamierza艂 pos艂u偶y膰 si臋 Terrorem na planecie Dronon. Chcia艂, 偶eby ba艂a si臋 go sama Z艂ota Kr贸lowa, a jedynym sposobem wzbudzenia w niej strachu by艂o powiadomienie dronon贸w o tym, 偶e gdzie艣 na ich planecie znajduje si臋 ukryty, dzia艂aj膮cy Terror.

Czasami jednak, nie mog膮c w nocy zasn膮膰, Everynne zastanawia艂a si臋, czyjej opiekun nie snuje jakich艣 tajemnych plan贸w. Czy zdecydowa艂by si臋 spustoszy膰 ca艂y Dronon, gdyby Z艂ota Kr贸lowa nie chcia艂a spe艂ni膰 jego 偶膮da艅?

- Atmosfera Dronona zawiera wi臋kszy procent dwutlenku w臋gla ni偶 wi臋kszo艣膰 innych planet - odpar艂a kobieta. - Terrory b臋d膮 si臋 rozmna偶a艂y w niej jeszcze szybciej.

Twarz jednego z zamaskowanych lord贸w rozci膮gn臋艂a si臋 w okrutnym u艣miechu.

- Zaprojektowali艣my to urz膮dzenie w艂a艣nie z my艣l膮 o Drononie - odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna. - Ca艂a planeta ulegnie zniszczeniu w ci膮gu sze艣ciu godzin i czternastu minut. Prosz臋 si臋 tylko upewni膰, 偶e kiedy pani je uruchomi, b臋dzie pani do艣膰 blisko imperialnego matecznika.

Everynne by艂a zaniepokojona nienawi艣ci膮, promieniuj膮c膮 z twarzy zamaskowanego lorda. Martwi艂o j膮 to, 偶e jej ludzie kieruj膮 si臋 tak nikczemnymi uczuciami. Pami臋ta艂a o tym, 偶e drononi zabili jej matk臋, ale wcale nie darzy艂a ich nienawi艣ci膮. Bardzo dobrze rozumia艂a obce istoty. Wiedzia艂a, 偶e za wszelk膮 cen臋 chc膮 zachowa膰 porz膮dek w swoim spo艂ecze艅stwie. Rozumia艂a ich instynktowne d膮偶enie do powi臋kszania obszaru w艂asnej w艂adzy i zapanowania nad ca艂ym 艣rodowiskiem.

- Wystarczy rozm贸w o ludob贸jstwie - odezwa艂a si臋 w ko艅cu. - Nawet gdyby艣my si臋 starali walczy膰 z drononami w taki spos贸b, obce istoty zmuszone by艂yby wzi膮膰 na nas srogi odwet. W takiej wojnie nie by艂oby zwyci臋zc贸w.

- Oczywi艣cie, Nasza Pani - zgodzili si臋 z ni膮 lordowie w szkar艂atnych maskach, po czym jak na rozkaz wydali westchnienia ulgi. Wypowiedzieli mn贸stwo gro藕nych s艂贸w i nie zostali aresztowani. Everynne czu艂a, 偶e roztacza wok贸艂 siebie aur臋 niepewno艣ci i strachu. Przez chwil臋 wszyscy przy stole siedzieli w milczeniu, tylko spogl膮daj膮c jedni na drugich. Szkar艂atni lordowie uk艂adali plany przez pi臋膰 lat i w tej chwili ca艂a ich praca dobieg艂a ko艅ca. Everynne obserwowa艂a, jak si臋 odpr臋偶aj膮. Bardzo chcia艂aby m贸c odpr臋偶y膰 si臋 razem z nimi, zanim b臋dzie musia艂a odegra膰 swoj膮 rol臋.

- Musimy ju偶 i艣膰 - odezwa艂 si臋 Veriasse.

Everynne wiedzia艂a, 偶e jej opiekun ma racj臋. Opu艣cili Tihrglas zaledwie przed godzin膮. Z pewno艣ci膮 zdobywcy przekazuj膮 teraz wiadomo艣膰 ojej ucieczce za pomoc膮 fal tachjonowych. Informacja ta powinna w ci膮gu kilku godzin dotrze膰 na Fale, a w贸wczas inni zdobywcy zrobi膮 wszystko, 偶eby odci膮膰 kobiecie drogi ucieczki.

- Chwileczk臋 - poprosi艂a kobieta o purpurowej twarzy. - Zanim nas opu艣cisz, chc臋 b艂aga膰 ci臋 o jedno.

- A mianowicie? - zapyta艂a Everynne.

- Twoja twarz - odpar艂a szkar艂atna maska. - Zanim od nas odejdziesz, chcia艂abym chocia偶 raz zobaczy膰 twoj膮 twarz.

Everynne wiedzia艂a, 偶e tu, na Fale, lordowie nigdy nie pokazywali publicznie swoich twarzy. Szkar艂atnolica kobieta nie poprosi艂aby o wy艣wiadczenie takiej 艂aski nikogo spo艣r贸d pozosta艂ych lord贸w. Everynne nie mia艂a wiele czasu, ale wiedzia艂a, 偶e ci ludzie ryzykowali dla niej wszystko. Nie mog艂a odm贸wi膰 ich pro艣bie.

Zdj臋艂a jasnoniebiesk膮 mask臋 i przez chwil臋 lordowie wpatrywali si臋 w jej twarz, nie m贸wi膮c ani s艂owa.

- Zaprawd臋 jeste艣 kr贸low膮 po艣r贸d Tharrin贸w - odezwa艂a si臋 w ko艅cu kobieta.

Kiedy Everynne us艂ysza艂a te s艂owa, poczu艂a si臋 niewyra藕nie. Kim by艂a kr贸lowa Tharrin贸w, je偶eli nie tylko osob膮 obdarowan膮 szczeg贸lnym zestawem gen贸w? Takie komplety dawano tylko ludziom, kt贸rzy urodzili si臋, aby zosta膰 przyw贸dcami. To dlatego mia艂a pos膮gowo pi臋kn膮 twarz, charyzm臋 i m膮dro艣膰, kt贸re zapewne nigdy nie powt贸rz膮 si臋 u zwyk艂ego cz艂owieka. Everynne nie by艂a wcale z tego dumna. Nic przecie偶 nie zrobi艂a, na nic nie zas艂u偶y艂a. Pozycj臋, jak膮 si臋 cieszy艂a, zapewnia艂o jej urodzenie. Tymczasem cia艂o by艂o jedynie pow艂ok膮 skrywaj膮c膮 ducha.

Szkar艂atnolica dama r贸wnie偶 zdj臋艂a mask臋. Okaza艂o si臋 w贸wczas, 偶e jest urodziw膮 starsz膮 kobiet膮 o przenikliwych szarych oczach.

- Nazywam si臋 Atheremis - powiedzia艂a. - S艂u偶enie ci sprawi艂o mi prawdziw膮 rado艣膰. Nigdy ci臋 nie zdradz臋.

Po kolei wszyscy pozostali lordowie zgromadzeni w pomieszczeniu zacz臋li zdejmowa膰 maski, podawa膰 imiona i wyra偶a膰 sw膮 wdzi臋czno艣膰.

W艂a艣nie w tej chwili Everynne z przera偶eniem u艣wiadomi艂a sobie, 偶e wszyscy zamierzaj膮 pope艂ni膰 samob贸jstwo. By艂a pewna, 偶e gdyby o tym nie my艣leli, nie ujawniliby swoich imion ani nie pokazaliby twarzy. Poniewa偶 jednego z ich grona brakowa艂o, woleli sami zada膰 sobie 艣mier膰, ni偶 ryzykowa膰, 偶e zostan膮 pochwyceni przez dronon贸w i zmuszeni do wyjawienia ca艂ej prawdy.

Kobieta, kt贸ra pierwsza zdj臋艂a purpurow膮 mask臋, zacz臋艂a p艂aka膰. 艁zy sp艂ywa艂y po jej policzkach. Everynne bardzo chcia艂a zosta膰 chocia偶 chwil臋 d艂u偶ej, licz膮c na to, 偶e powstrzyma ich od targni臋cia si臋 na w艂asne 偶ycie. Je偶eli spogl膮danie na jej twarz by艂o dla nich tak膮 przyjemno艣ci膮, pragn臋艂aby zosta膰 z nimi nawet kilka godzin. Veriasse uj膮艂 jednak jej 艂okie膰 i szepn膮艂:

- Chod藕my, musimy si臋 pospieszy膰.

Razem opu艣cili mroczny pok贸j i mijaj膮c sklepy i mieszkania Toohkansay ruszyli d艂ugim, zielonym korytarzem. Everynne zn贸w kry艂a twarz za mask膮, dzi臋ki czemu nie by艂o wida膰, 偶e jest do g艂臋bi poruszona.

Nie zd膮偶yli przej艣膰 stu metr贸w, kiedy za ich plecami pojawi艂 si臋 o艣lepiaj膮cy b艂ysk 艣wiat艂a. Po chwili podmuch eksplozji szarpn膮艂 fa艂dami ich p艂aszczy. Rozleg艂o si臋 wycie syren, a mieszka艅cy zacz臋li biec w stron臋 miejsca wybuchu. Zapewne zamierzali szuka膰 ofiar. 呕ywe miejskie mury nie zaj臋艂y si臋 od ognia, ale w zasnutych dymem korytarzach czu艂o si臋 charakterystyczn膮 wo艅 gotowanej ro艣linno艣ci.

Veriasse i Everynne pospieszyli do gospody na skraju miasta, sk膮d dolatywa艂 rozkoszny zapach jedzenia. Poniewa偶 kobieta nie mia艂a niczego w ustach prawie od dwudziestu godzin, oboje stan臋li w kolejce do okienka, gdzie zam贸wili kilka bu艂eczek. Chwycili je i pospieszyli do czekaj膮cego 艣rodka transportu, starego, zniszczonego magpojazdu, kt贸ry nie powinien zwraca膰 niczyjej uwagi.

Wskoczyli do 艣rodka, gdzie Veriasse roz艂o偶y艂 cienk膮 map臋 i przyciska艂 guzik tak d艂ugo, a偶 na mapie pojawi艂o si臋 s艂owo: 鈥濬ale鈥. Mapa ujawni艂a im, 偶e znajduj膮 si臋 na obrze偶ach Toohkansay, a tr贸jwymiarowy obrazek pokaza艂 okolic臋 w promieniu setek mil od miejsca, w kt贸rym przebywali. Na tym obszarze znajdowa艂y si臋 trzy wrota, ale tylko Veriasse przemierza艂 labirynt 艣wiat贸w na tyle cz臋sto, 偶eby wiedzie膰, kt贸re wiod膮 na jakie planety.

- To b臋d膮 tamte - o艣wiadczy艂, pokazuj膮c Everynne najbardziej odleg艂e. - Prowadz膮 do Cyanesse. Tam b臋dziemy bezpieczni.

Kobieta uj臋艂a dr膮偶ek i w艂膮czy艂a zasilanie generator贸w pola. Dzi臋ki poduszce magnetycznej pojazd uni贸s艂 si臋 o kilka cali nad powierzchni臋 drogi. Everynne ruszy艂a i zacz臋艂a powoli nabiera膰 pr臋dko艣ci. Obawia艂a si臋, 偶e w pobli偶u Toohkansay mo偶e chodzi膰 po drodze wielu pieszych.

Przez dziesi臋膰 minut jechali wzd艂u偶 ogromnych farm, ci膮gn膮cych si臋 na brzegu leniwie tocz膮cej swoje wody rzeki. Na polach by艂o wida膰 wielkie, podobne do paj膮k贸w kombajny, zajmuj膮ce si臋 zbiorami. Pokonali ostry zakr臋t i Everynne, chc膮c przyspieszy膰, mia艂a w艂a艣nie unie艣膰 chroni膮ce przed podmuchami wiatru szyby, kiedy nagle ujrza艂a nied藕wiedzia. Zwierz臋 zbieg艂o z drogi i ukry艂o si臋 w lesie.

- To Orick! - zawo艂a艂a, prze艂膮czaj膮c silniki na ci膮g wsteczny.

- To niemo偶liwe - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Zapewne to by艂 jaki艣 inny nied藕wied藕.

- Jestem tego pewna - o艣wiadczy艂a Everynne.

Magpojazd zwolni艂 i zatrzyma艂 si臋 na skraju drogi. Kobieta zacz臋艂a si臋 wpatrywa膰 w g膮szcz zaro艣li, ale widzia艂a jedynie zbocze niewielkiego wzg贸rza, na kt贸rym le偶a艂y porozrzucane bia艂e bloki skalne. Oricka nie by艂o nigdzie wida膰. Tylko na ziemi, pomi臋dzy zesch艂ymi li艣膰mi, widnia艂y 艣lady 艂ap, kt贸re musia艂 zostawi膰 biegn膮cy nied藕wied藕, kiedy przemyka艂 mi臋dzy drzewami. Everynne zastanawia艂a si臋, czy wyobra藕nia nie sp艂ata艂a jej figla, i na wszelki wypadek nie wy艂膮cza艂a zasilania generator贸w, tak 偶e magpojazd nadal unosi艂 si臋 nad poboczem drogi. Nie wiedzia艂a, 偶e spomi臋dzy g臋stych krzak贸w na szczycie wzg贸rza wychyli艂 si臋 ostro偶nie nos nied藕wiedzia.

- Mia艂e艣 racj臋 - powiedzia艂a w ko艅cu, troch臋 rozczarowana. Ostatnio widzia艂a Oricka przed ponad godzin膮 na planecie odleg艂ej od Fale o prawie sze艣膰set lat 艣wietlnych. Dziwnym trafem widok tego zwierz臋cia musia艂 pobudzi膰 jej pod艣wiadomo艣膰, wskutek czego uleg艂a z艂udzeniu, 偶e widziane zwierz臋 by艂o Orickiem.

Zwi臋kszy艂a moc generator贸w. Magpojazd uni贸s艂 si臋 troch臋 wy偶ej i powoli zacz膮艂 oddala膰 si臋 od tamtego miejsca. Everynne obejrza艂a si臋 jednak przez rami臋 i ujrza艂a tego samego nied藕wiedzia, stoj膮cego na tylnych 艂apach i intensywnie w臋sz膮cego.

- Everynne? To ty?! - zawo艂a艂o nagle za ni膮 zwierz臋.

Kobieta prze艂膮czy艂a silniki na ci膮g wsteczny.

- Orick?! - zawo艂a艂 zdumiony Veriasse.

Nied藕wied藕 opad艂 na wszystkie cztery 艂apy i zdumiewaj膮co szybko pu艣ci艂 si臋 w ich stron臋.

- To wy! - krzykn膮艂 uradowany. - Gdzie byli艣cie? Wsz臋dzie was szuka艂em. Ca艂ymi dniami!

Everynne i Veriasse spojrzeli sobie w oczy.

- Co to znaczy 鈥瀋a艂ymi dniami鈥? - zapyta艂a kobieta. - Opu艣cili艣my Tihrglas zaledwie przed godzin膮. Jakim cudem si臋 tu dosta艂e艣?

- Gallen zabra艂 klucz drononom - wyja艣ni艂 Orick. - Przypuszcza艂, 偶e zechc膮 pos艂u偶y膰 si臋 nim, by was 艣ciga膰. Od chwili, gdy tu przebywamy, staramy si臋 was odnale藕膰. Maggie zosta艂a porwana i nie mo偶emy jej uwolni膰. Gallen i ja jeste艣my tu prawie cztery dni!

- Drononi mieli w艂asny klucz? - zapyta艂 Veriasse, nie wierz膮c w艂asnym uszom. - Tylko kompletny g艂upiec albo szaleniec pr贸bowa艂by pos艂u偶y膰 si臋 w艂asnym kluczem do labiryntu 艣wiat贸w. To wyja艣nia, jak znale藕li艣cie si臋 tu przed nami. Wasz klucz jest niedok艂adny.

- Czy chcesz przez to powiedzie膰 - zapyta艂 nied藕wied藕 - 偶e dostali艣my si臋 tu o cztery dni wcze艣niej tylko z powodu uszkodzonego klucza?

- Oczywi艣cie - odpar艂a Everynne, u艣wiadamiaj膮c sobie, co si臋 sta艂o. - Wrota pozwalaj膮 przemieszcza膰 si臋 z jednej planety na drug膮 z szybko艣ci膮 wi臋ksz膮 ni偶 pr臋dko艣膰 艣wiat艂a. Musisz jednak wiedzie膰, 偶e jakikolwiek 艣rodek transportu, zdolny dokona膰 takiej sztuki, mo偶e by膰 wykorzystany r贸wnie偶 do przesy艂ania rzeczy w przesz艂o艣膰 i przysz艂o艣膰.

- Mimo to - odezwa艂 si臋 Veriasse - nie mog臋 uwierzy膰, 偶e zdobywcom uda艂o si臋 odgadn膮膰 nasz kod umo偶liwiaj膮cy dost臋p. B臋dziemy musieli przerobi膰 zamki wr贸t. - M臋偶czyzna spojrza艂 na chronometr umieszczony w kabinie magpojazdu. - Musimy ju偶 jecha膰, Everynne.

- Zaczekaj chwil臋 - odpar艂a kobieta. - Powinni艣my im jako艣 pom贸c.

W oczach Veriasse鈥檃 zapali艂y si臋 iskierki gniewu.

- Powinni艣my pom贸c wielu ludziom. Nie mo偶esz ryzykowa膰 i pozostawa膰 na obszarze opanowanym przez wrog贸w, wy艂膮cznie z ich powodu.

Everynne spojrza艂a na Oricka. Nied藕wied藕 mia艂 sier艣膰 brudn膮 i zmierzwion膮. By艂o wida膰, 偶e zwierz臋 troch臋 schud艂o. Spogl膮da艂o na nich szeroko otwartymi oczami.

- Urodzi艂am si臋, 偶eby by膰 S艂ug膮 Wszystkich - oznajmi艂a. - Zajm臋 si臋 tym trojgiem w艂a艣nie teraz, bo w艂a艣nie teraz jestem im potrzebna.

- Przed chwil膮 dziewi臋cioro ludzi w mie艣cie pope艂ni艂o dla ciebie samob贸jstwo! - wybuchn膮艂 Veriasse. - Nie mo偶esz teraz zosta膰 i ryzykowa膰, 偶e ich 艣mier膰 oka偶e si臋 daremna! Zostaw tych troje tu, gdzie s膮. Co to za r贸偶nica? Je偶eli zgin膮, nietrudno b臋dzie pogodzi膰 si臋 z ich strat膮.

- Komu b臋dzie 艂atwo si臋 pogodzi膰? Mo偶e tobie, ale nie mnie - odpar艂a Everynne. - Tamtych dziewi臋cioro po艣wi臋ci艂o dobrowolnie 偶ycia za co艣, co dobrze rozumieli... Tych troje pragnie 偶y膰, a przy tym s艂u偶y艂o nam, nie wiedz膮c o niczym, z w艂asnej woli. Musimy po艣wi臋ci膰 im cho膰 troch臋 czasu... Pi臋tna艣cie minut.

Everynne spojrza艂a na Oricka.

- Gdzie jest Gallen? - zapyta艂a.

- Ukrywa si臋 w lesie - odpar艂 nied藕wied藕. - Pobiegn臋 po niego.

Odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 biec po zboczu wzg贸rza.

- Nie mamy na to czasu - o艣wiadczy艂 Veriasse, kiedy Orick skry艂 si臋 w g臋stym lesie. - Ka偶da sekunda op贸藕nienia nara偶a nas na coraz wi臋ksze niebezpiecze艅stwo. Czy ty naprawd臋 nie czujesz, jak te wszystkie 艣wiaty wy艣lizguj膮 si臋 z twoich palc贸w?

- S艂uszne my艣li. S艂uszne s艂owa. S艂uszne czyny. Czy w艂a艣nie tego mnie uczy艂e艣? - zapyta艂a Everynne. - S艂uszne czyny. Zawsze r贸b to, co uwa偶asz za s艂uszne. W艂a艣nie to chcia艂abym teraz zrobi膰.

- Wiem - odezwa艂 si臋 nieco 艂agodniej Veriasse. - Kiedy odzyskasz swoje dziedzictwo, b臋dziesz mia艂a pe艂ne prawo u偶ywa膰 tytu艂u S艂ugi Wszystkich. Pomy艣l jednak, 偶e w tej chwili musisz wybra膰 mi臋dzy dwoma rzeczami: dobr膮 i lepsz膮. S艂uszne rozwi膮zanie polega na tym, 偶eby z dw贸ch dobrych rzeczy wybra膰 lepsz膮.

Everynne zamkn臋艂a oczy.

- Nie, nie mo偶esz mi udowodni膰, 偶e pi臋tna艣cie minut zrobi jak膮kolwiek r贸偶nic臋. Pomog臋 moim przyjacio艂om, najlepiej jak potrafi臋, a p贸藕niej mog臋 by膰 s艂u偶膮c膮 pozosta艂ej cz臋艣ci ludzko艣ci. Pos艂uchaj, gdyby Gallen nie zabra艂 tego klucza drononom, przeskoczyliby艣my przez wrota i stwierdziliby艣my, 偶e ca艂a ta planeta zosta艂a zmobilizowana na spotkanie z nami. Musimy im pom贸c. Ty musisz im pom贸c. Zobacz, oto i Gallen.

Gallen i Orick biegli, przemykaj膮c si臋 pomi臋dzy drzewami. M艂odzieniec mia艂 na sobie fa艂dzisty zielononiebieski str贸j przekupnia z Fale, ale jego ubranie by艂o wymi臋te i poplamione, a w艂osy w nie艂adzie. Kiedy podbieg艂 do magpojazdu, ci臋偶ko dysza艂.

- Orick m贸wi, 偶e Maggie zosta艂a porwana - odezwa艂a si臋 Everynne. - Czy wiesz, kto to zrobi艂?

- M臋偶czyzna o nazwisku Karthenor... lord aberlain贸w - odpar艂 zdyszany Gallen. - Zapozna艂em si臋... z ca艂ym miastem. Zamierzam j膮 uwolni膰.

Everynne poczu艂a zachwyt na my艣l o tym, 偶e tak prosty m臋偶czyzna mo偶e mie膰 a偶 tyle wiary we w艂asne si艂y.

- Je偶eli Maggie zosta艂a porwana przez Karthenora - rzek艂 Veriasse - znajduje si臋 w tej chwili w r臋kach cz艂owieka pozbawionego jakichkolwiek skrupu艂贸w. Gdyby艣 by艂 bardzo bogaty, mo偶e zechcia艂by ci j膮 odsprzeda膰... chocia偶 r贸wnie dobrze mo偶e zainteresowa膰 si臋 tob膮 i ka偶e ci臋 przes艂ucha膰, 偶eby dowiedzie膰 si臋, dlaczego tak bardzo ci na niej zale偶y. Je偶eli b臋dziesz dysponowa艂 odpowiednimi przyrz膮dami, usuniesz jej Przewodnik i uwolnisz dziewczyn臋, ale musz臋 ci臋 ostrzec, 偶e to b臋dzie bardzo niebezpieczne. Oba plany s膮 strasznie ryzykowne i wygl膮da na to, 偶e poniesiesz kl臋sk臋, bez wzgl臋du na to, kt贸ry wybierzesz.

Everynne waha艂a si臋, czy powinna podpowiedzie膰 Gallenowi najbardziej logiczne rozwi膮zanie. Przesun臋艂a wilgotnym j臋zykiem po suchych wargach.

- Gallenie, Oricku - powiedzia艂a z namys艂em. - Czy zgodziliby艣cie si臋 zostawi膰 Maggie w艂asnemu losowi i poszliby艣cie ze mn膮 przez labirynt 艣wiat贸w?

- Co takiego? - zapyta艂 m艂odzieniec, nie mog膮c uwierzy膰 w艂asnym uszom.

Everynne pr贸bowa艂a uzasadni膰 swoje zdanie tak zwi臋藕le, jak by艂o mo偶liwe.

- Zamierzam obali膰 w艂adz臋 dronon贸w. Je偶eli mi si臋 powiedzie, b臋dziemy mogli uwolni膰 Maggie bez trudu. Je偶eli jednak ponios臋 kl臋sk臋, dziewczyna stanie si臋 warto艣ciowym cz艂onkiem spo艂ecze艅stwa dronon贸w. B臋dzie o wiele lepiej sytuowana ni偶 teraz. A wi臋c pytam po raz drugi: Czy zgodzicie si臋 p贸j艣膰 ze mn膮?

Gallen i Orick spojrzeli sobie w oczy.

- Nie - odpar艂 m艂odzieniec. - Nie mo偶emy tego zrobi膰. Zostaniemy tu i przekonamy si臋, czy zdo艂amy co艣 zrobi膰, by uwolni膰 Maggie.

Everynne kiwn臋艂a g艂ow膮.

- Rozumiem - powiedzia艂a z ci臋偶kim sercem. - A zatem oboje zrobimy to, co musimy, mimo i偶 p贸jdziemy r贸偶nymi 艣cie偶kami. - Odwr贸ci艂a si臋 do Veriasse鈥檃. - Czy masz tu jakich艣 przyjaci贸艂, kt贸rzy mogliby im pom贸c?

- Mia艂em kilku - odpar艂 m臋偶czyzna. - W tej chwili wszyscy ju偶 nie 偶yj膮. Gallen mo偶e liczy膰 tylko na w艂asne si艂y. Pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 powinien zrobi膰, jest nauczenie si臋 wszystkiego, co mo偶e, o naszym 艣wiecie.

- Odwiedzi艂em ju偶 kilka razy pidc臋 - oznajmi艂 Gallen.

Everynne spojrza艂a w oczy m艂odzie艅ca i zorientowa艂a si臋, 偶e powiedzia艂 prawd臋. W jego spojrzeniu czai艂 si臋 smutek, jakby ch艂opak dowiedzia艂 si臋 za wiele.

- Pidca nauczy ci臋 wielu rzeczy, ale nie zapominaj o tym, 偶e w艂adz臋 nad ni膮 sprawuj膮 drononi - ostrzeg艂 Veriasse. - Najwa偶niejsze zdobycze naszej techniki s膮 zazdro艣nie strze偶onymi tajemnicami. Gallenie, je偶eli chcesz uwolni膰 Maggie, b臋dziesz musia艂 to zrobi膰, nie wtajemniczaj膮c jej w swoje plany. Jej Przewodnik widzi dzi臋ki jej oczom, s艂yszy dzi臋ki uszom, a przy tym mo偶e porozumiewa膰 si臋 z innymi Przewodnikami. B臋dzie twoim najgro藕niejszym wrogiem, a poniewa偶 sprawuje w艂adz臋 nad cia艂em Maggie, dziewczyna stoczy z tob膮 za偶art膮 walk臋, je艣li spr贸bujesz uwolni膰 j膮, nie zabieraj膮c jej tego urz膮dzenia. Je偶eli chcesz nauczy膰 si臋, jak unieszkodliwi膰 jej Przewodnik, musisz najpierw porozumie膰 si臋 z tw贸rc膮 tych aparat贸w. Pami臋taj i o tym, 偶e aberlainowie s膮 strze偶eni, i to bardzo dobrze. We wszystkich g艂贸wnych korytarzach ukryto mikroskopijne kamery. Ka偶de okno jest zaopatrzone w detektory ruchu. Prawd臋 m贸wi膮c, bardzo w膮tpi臋, 偶eby uda艂o ci si臋 przedosta膰 na teren kliniki w ten spos贸b, by ci臋 nikt nie zauwa偶y艂. Ca艂a przestrze艅 jest patrolowana prawdopodobnie przez samych dronon贸w-zdobywc贸w, a oni mog膮 by膰 niezwykle gro藕ni. B臋dziesz musia艂 tam i艣膰 dobrze uzbrojony. I pami臋taj o opracowaniu tras ucieczki. Gallenie, nie spiesz si臋 z ratowaniem Maggie. To b臋dzie wymaga艂o du偶o czasu, dok艂adnego zaplanowania ca艂ej akcji i zapoznania si臋 z okolic膮.

Veriasse zn贸w popatrzy艂 na ukryty w kabinie pojazdu chronometr.

- Everynne, moje dziecko - powiedzia艂. - Tym razem naprawd臋 musimy rusza膰 dalej. Nie mo偶emy czeka膰, a偶 zdobywcy odetn膮 nam drog臋 ucieczki.

Kobieta zgrzytn臋艂a z臋bami. Veriasse u艂o偶y艂 szczeg贸艂owy plan uwolnienia Maggie, ale jego wykonanie by艂o absolutnie niemo偶liwe. Tylko on sam m贸g艂by podj膮膰 si臋 tej pr贸by. Spojrza艂a na Gallena, zawstydzona, 偶e musi go zostawi膰.

- Powodzenia - powiedzia艂a.

- Na jaki 艣wiat si臋 udajesz? - zapyta艂 m艂odzieniec. - Mo偶e b臋dziemy mogli pod膮偶y膰 tam za wami?

Everynne zastanowi艂a si臋, czy nie sk艂ama膰. Musia艂a chroni膰 siebie przed potencjalnymi zagro偶eniami, ale wiedzia艂a te偶, 偶e Gallen czuje si臋 osamotniony i zagubiony. By艂a jednym z Tharrin贸w i sama jej obecno艣膰 wystarcza艂a, by m艂odzieniec poczu艂 spok贸j, kt贸rego nie m贸g艂 znale藕膰 nigdzie indziej. A 艣wiat, na kt贸ry si臋 udawa艂a, znajdowa艂 si臋 poza granicami wroga.

- Nazywa si臋 Cyanesse - odpar艂a. - A wrota znajduj膮 si臋 prawie o sto kilometr贸w na p贸艂noc od tego miejsca, mniej wi臋cej o 膰wier膰 mili po prawej stronie drogi. Kiedy zbli偶ysz sw贸j klucz do wr贸t, powinien rozjarzy膰 si臋 z艂otym blaskiem. W贸wczas nie b臋dziesz mia艂 偶adnych w膮tpliwo艣ci, 偶e odnalaz艂e艣 w艂a艣ciwe przej艣cie.

Gallen pos艂a艂 jej t臋skne spojrzenie, a Everynne poczu艂a, 偶e ani chwili d艂u偶ej nie zniesie widoku jego oczu.

- Uwa偶aj na siebie - powiedzia艂a, po czym uruchomi艂a silnik magpojazdu i odjecha艂a.


ROZDZIA艁 9


Gallen obserwowa艂, jak Everynne i Veriasse oddalaj膮 si臋 w lataj膮cym poje藕dzie. Orick mrukn膮艂 co艣 i sfrustrowany przeora艂 pazurami ziemi臋, zagarniaj膮c zesch艂e li艣cie.

- I co teraz? - zapyta艂. - Masz jaki艣 plan, jak uwolni膰 Maggie?

Gallen zacz膮艂 my艣le膰. Mia艂 kilka cennych rzeczy: dwa sztylety i klucz do otwierania wr贸t 艣wiat贸w. Przed kilkoma dniami powiedzia艂 Everynne, 偶e o sile m臋偶czyzny stanowi jego wyobra藕nia, ale teraz sam zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, czy to prawda.

- S艂ysza艂e艣, co powiedzia艂 Veriasse - odpar艂. - Gdyby艣my starali si臋 j膮 uwolni膰, jej Przewodnik ostrze偶e Karthenora. Musimy wi臋c zrobi膰 to tak, 偶eby ani ona, ani jej Przewodnik nic o tym nie wiedzieli.

- Czy mo偶na oszuka膰 to urz膮dzenie?

- Nie s膮dz臋 - powiedzia艂 Gallen. - Zapewne jest m膮drzejsze ni偶 my. Mo偶e jednak uda mi si臋 wymy艣li膰 spos贸b, by na 偶膮danie Karthenora wywabi膰 Maggie z miasta, tak aby inne Przewodniki nie s艂ysza艂y, co m贸wi.

- Och, to wygl膮da naprawd臋 na wspania艂y plan - odezwa艂 si臋 sarkastycznie Orick. - Je偶eli chcesz zna膰 moje zdanie, jest gorszy ni偶 偶aden.

Orick mia艂 racj臋, przynajmniej tym razem.

- B臋dziemy musieli znale藕膰 spos贸b obezw艂adnienia jej Przewodnika - powiedzia艂 Gallen po chwili. - Powinienem poszuka膰 tw贸rcy tych urz膮dze艅.

- Co zamierzasz zrobi膰? - zapyta艂 nied藕wied藕. - Wejdziesz do odpowiedniego sklepu i zapytasz go艣cia: 鈥濧 przy okazji, jak mo偶na zniszczy膰 jedno z tych urz膮dze艅鈥? Naprawd臋 my艣lisz, 偶e udzieli ci szczerej odpowiedzi?

- Nie - przyzna艂 m艂odzieniec, ale wiedzia艂, 偶e jest na dobrym tropie. Gallenie O鈥橠ayu, gdyby艣 by艂 najbardziej przedsi臋biorczym stra偶nikiem na 艣wiecie, co by艣 zrobi艂? - pomy艣la艂. Przez chwil臋 czeka艂, a p贸藕niej poczu艂, jak przenika go znajome dr偶enie. Zna艂 odpowied藕.

- B臋d臋 musia艂 porozmawia膰 z by艂ym pracownikiem firmy produkuj膮cej Przewodniki - oznajmi艂. - 艢ci艣le m贸wi膮c, z takim, kt贸ry nie 偶yje.

- Co?! - wykrzykn膮艂 zdumiony Orick.

- Kiedy po raz pierwszy uda艂em si臋 do miasta, spotka艂em handlarza sprzedaj膮cego urz膮dzenia, kt贸re pozwalaj膮 cz艂owiekowi rozmawia膰 z nieboszczykami, pod warunkiem 偶e ich cia艂a zosta艂y odpowiednio zabalsamowane i nie uleg艂y zbyt daleko posuni臋temu rozk艂adowi.

- A co zrobisz, je偶eli nie znajdziesz pod r臋k膮 zmar艂ego pracownika firmy? - zainteresowa艂 si臋 nied藕wied藕. - Co wtedy?

- No c贸偶, w贸wczas wepchn臋 n贸偶 w cia艂o 偶yj膮cego i dopilnuj臋, 偶eby umar艂! - krzykn膮艂 Gallen, doprowadzony do w艣ciek艂o艣ci rozpacz膮 brzmi膮c膮 w g艂osie przyjaciela.

- 艢wietnie! - burkn膮艂 w odpowiedzi Orick. - Po prostu 艣wietnie! By艂em tylko ciekaw, co zrobisz.


By艂 wczesny ranek. Na ga艂臋ziach krzew贸w szczebiota艂y papu偶ki nieroz艂膮czki. Przelatywa艂y z jednego krzaka na drugi, b艂yskaj膮c zielonymi skrzyde艂kami.

- Prawd臋 m贸wi膮c, uwa偶am, 偶e powinienem i艣膰 do miasta, by zasi臋gn膮膰 j臋zyka - odezwa艂 si臋 Gallen.

- A co ze mn膮? - zapyta艂 Orick. - Chyba nie chcesz zostawi膰 mnie zn贸w w lesie?

- Nie mo偶esz p贸j艣膰 ze mn膮, Oricku - odpar艂 m艂odzieniec. - Tutaj tak偶e jest wiele do zrobienia. Potrzebujemy 偶ywno艣ci, sza艂asu, stroj贸w, broni. Czyni臋 ci臋 odpowiedzialnym za zdobycie tego wszystkiego i urz膮dzenie obozowiska z prawdziwego zdarzenia. Wygl膮da na to, 偶e jaki艣 czas tu zostaniemy.

- Zgoda - odpar艂 nied藕wied藕.

Gallen si臋 przygarbi艂. Czu艂, 偶e wszystkie jego mi臋艣nie s膮 napr臋偶one. Nagle, ogarni臋ty dziwn膮 t臋sknot膮, pomy艣la艂 o tym, 偶e chcia艂by zn贸w by膰 w rodzinnych stronach na Tihrglas, zaj臋ty strze偶eniem furgonu jakiego艣 bogatego kramarza. Hej, wola艂by nawet ka偶dego dnia stawa膰 sam do walki przeciwko dziesi臋ciu rozb贸jnikom naraz! Ach, co to by艂y za dobre czasy.

Wr贸ci艂 niespiesznie do Toohkansay i uda艂 si臋 do dzielnicy przekupni贸w. W jednym ze sklep贸w, kt贸rego w艂a艣ciciel handlowa艂 przedmiotami pochodz膮cymi z egzotycznych 艣wiat贸w, sprzeda艂 monet臋 dziesi臋cioszylingow膮 i naszyjnik z r贸偶nokolorowych paciork贸w.

P贸藕niej uda艂 si臋 do handlarza oferuj膮cego 偶a艂obne kaptury i zacz膮艂 si臋 targowa膰. Okaza艂o si臋, 偶e nie ma tyle pieni臋dzy, 偶eby kupi膰 urz膮dzenie. Kaptury by艂y produkowane z my艣l膮 o tych, co chcieli 鈥瀙odzieli膰 si臋 ostatnimi drogocennymi my艣lami z osobami, kt贸re niedawno opu艣ci艂y pad贸艂鈥. Gallen zacz膮艂 w贸wczas p艂aka膰 i urz膮dzi艂 przedstawienie, opowiadaj膮c histori臋 o niedawno zmar艂ej drogiej siostrze. W ko艅cu uda艂o mu si臋 nam贸wi膰 handlarza, 偶eby wypo偶yczy艂 mu kaptur.

- Rozumiesz jednak, 偶e twoja siostra nie 偶yje - powiedzia艂 mu w艂a艣ciciel sklepu. - B臋dzie wiedzia艂a, kim jeste艣, i b臋dzie mog艂a rozmawia膰 z tob膮, korzystaj膮c z g艂o艣nika w kapturze, ale nie licz na to, 偶e zapami臋ta jakiekolwiek szczeg贸艂y waszej rozmowy. Je偶eli kiedy艣 j膮 odwiedzisz i wyjdziesz, natychmiast o wszystkim zapomni. Nie b臋dzie pami臋ta艂a niczego, nawet gdyby艣 powr贸ci艂 za pi臋膰 minut.

Gallen kiwn膮艂 g艂ow膮, ale handlarz tak d艂ugo rozwodzi艂 si臋 nad t膮 spraw膮, 偶e w ko艅cu m艂odzieniec zapyta艂:

- Co w艂a艣ciwie chcesz przez to powiedzie膰?

- C贸偶 - przyzna艂 w ko艅cu m臋偶czyzna. - Tylko to, 偶e zmarli s膮 zawsze zaskoczeni i uszcz臋艣liwieni odwiedzinami, ale b臋d膮 ci opowiadali ci膮gle o tych samych radosnych chwilach, kt贸re kiedy艣 prze偶yli. Zaczn膮 si臋... powtarza膰.

- Zanudz膮 mnie - odezwa艂 si臋 oskar偶ycielsko Gallen.

- Wi臋kszo艣膰 z nich to robi - przyzna艂 niech臋tnie handlarz.

Kiedy m艂odzieniec wyszed艂 ze sklepu, uda艂 si臋 do pidcy i poprosi艂 o informacj臋, kto w Toohkansay zajmuje si臋 wyrobem Przewodnik贸w. Dowiedzia艂 si臋, 偶e wszystkie urz膮dzenia s膮 produkowane pod patronatem lorda Pallatine鈥檃. Gallen dosta艂 si臋 do bazy danych lorda i uzyska艂 list臋 pracownik贸w zatrudnionych w jego firmie w ci膮gu ostatnich dziesi臋ciu lat. Przegl膮daj膮c najwa偶niejsze dane na temat wszystkich robotnik贸w, po chwili dowiedzia艂 si臋, 偶e istotnie pewien go艣膰, nazywaj膮cy si臋 Brevin Mackalrey, zmar艂 przed niespe艂na trzema miesi膮cami. Biedny stary Brevin znajdowa艂 si臋 w tej chwili g艂臋boko w podziemnej miejskiej krypcie. Jego cia艂o zosta艂o zamro偶one, tak 偶eby pogr膮偶ona w b贸lu 偶ona mog艂a od czasu do czasu ucina膰 sobie pogaw臋dk臋.

Gallen spiesznie ruszy艂 podziemnym korytarzem, pragn膮c z艂o偶y膰 wizyt臋 biednemu Brevinowi. Krypta okaza艂a si臋 wielk膮, mroczn膮, opustosza艂膮 pieczar膮, w kt贸rej przebywa艂o tylko kilkoro go艣ci. Spoczywaj膮ce w d艂ugich rz臋dach na rega艂ach zw艂oki umieszczono w szklanych trumnach, kt贸re mog艂y by膰 wyci膮gane na czas 鈥瀝ozmowy鈥. Panowa艂a tutaj bardzo niska temperatura, 偶eby cia艂a nie rozmarz艂y, i prawdopodobnie z tego powodu wizyty 偶a艂obnik贸w bywa艂y na og贸艂 bardzo kr贸tkie. Wszystkie cia艂a przechowywano w ten spos贸b przez rok, po czym na zawsze grzebano. Mimo to Gallen by艂 zdziwiony, widz膮c setki cia艂 i tylko kilkoro odwiedzaj膮cych je go艣ci. Korzystaj膮c z alfabetycznego spisu nazwisk, rozpocz膮艂 poszukiwania, i kiedy znalaz艂 Brevina Mackalreya, wyci膮gn膮艂 go.

Szklana trumna by艂a oszroniona i nieprzezroczysta. Kryszta艂ki lodu utworzy艂y na wewn臋trznej powierzchni wz贸r kojarz膮cy si臋 z li艣ciem paproci. Gallen otworzy艂 wieko trumny. Pan Mackalrey nie wygl膮da艂 w niej najlepiej. Mia艂 napuchni臋t膮 purpurow膮 twarz, a na sobie tylko kr贸tkie bia艂e spodenki. Nieboszczyk mia艂 ciemne w艂osy, zmierzwion膮 brod臋 i wykrzywione, pokryte guzami nogi. Gallen doszed艂 do wniosku, 偶e m臋偶czyzna zapewne nie wygl膮da艂 dobrze nawet za 偶ycia.

M艂odzieniec na艂o偶y艂 na zamarzni臋t膮 g艂ow臋 trupa wypo偶yczony kaptur. Urz膮dzenie by艂o wykonane z jakiego艣 materia艂u, w kt贸rym w艂贸kna tkaniny przeplata艂y si臋 z nitkami metalu, a wytwarzane w nim pole elektromagnetyczne mia艂o pobudza膰 kom贸rki m贸zgu nieboszczyka. Kiedy ten stara艂 si臋 co艣 my艣le膰, materia艂 kaptura rejestrowa艂 pr贸by pobudzania kory m贸zgowej i zamienia艂 my艣li zmar艂ego na odpowiednie s艂owa. S艂owa te zostawa艂y nast臋pnie przekazywane do g艂o艣nika, w kt贸rym by艂o je s艂ycha膰 tak, jakby kto艣 czyta艂 nosowym, monotonnym g艂osem.

Gallen w艂膮czy艂 urz膮dzenie i odczeka艂 kilka chwil, po czym zapyta艂:

- Brevinie, Brevinie, cz艂owieku, czy mnie s艂yszysz?

- S艂ysz臋 ci臋 - odezwa艂 si臋 g艂o艣nik. - S艂ysz臋, ale nie widz臋. Kim jeste艣?

- Nazywam si臋 Gallen O鈥橠ay i przyszed艂em prosi膰 ci臋 o pomoc w pewnej drobnej sprawie. Moja siostra ma na g艂owie Przewodnik i nie mo偶e si臋 go pozby膰. By艂em ciekaw, czy nie m贸g艂by艣 powiedzie膰 mi, w jaki spos贸b 艣ci膮gn膮膰 jej to dra艅stwo.

- Ma na g艂owie Przewodnik? - zapyta艂 Brevin. Obok Gallena przeszed艂 jeden z 偶a艂obnik贸w, ale skierowa艂 si臋 w inny k膮t krypty.

- Jasne, przecie偶 sam ci to powiedzia艂em - szepn膮艂 Gallen, garbi膮c si臋 nad trumn膮. - Czy istnieje jaki艣 spos贸b na to, 偶eby mog艂a zdj膮膰 go z g艂owy?

- Czy to Przewodnik niewolnika? - zainteresowa艂 si臋 Brevin.

- Jasne, 偶e to Przewodnik niewolnika - sykn膮艂 Gallen. - W przeciwnym razie nie mieliby艣my k艂opot贸w ze 艣ci膮gni臋ciem urz膮dzenia.

- Je偶eli twoja siostra jest niewolnic膮, pope艂ni艂bym b艂膮d, gdybym ci pom贸g艂 - odezwa艂 si臋 g艂o艣nik. - M贸g艂bym napyta膰 sobie biedy.

- Daj spok贸j - wycedzi艂 Gallen. - O jakiej biedzie mo偶esz m贸wi膰? Przecie偶 nie 偶yjesz!

- Nie 偶yj臋? - powt贸rzy艂 nieboszczyk. - Jak umar艂em?

- Prawdopodobnie spad艂e艣 z konia - odpar艂 Gallen. - A mo偶e ud艂awi艂e艣 si臋 ko艣ci膮 kurcz臋cia.

- Och - j臋kn膮艂 Brevin. - Nie mog臋 ci pom贸c. Zosta艂bym ukarany.

- A kto b臋dzie wiedzia艂, 偶e mi pomaga艂e艣? - zapyta艂 m艂odzieniec.

- Odejd藕, gdy偶 inaczej powiadomi臋 odpowiednie w艂adze - zaskomla艂 g艂os we wn臋trzu kaptura.

- W jaki spos贸b chcesz powiadomi膰 te w艂adze? - zakpi艂 Gallen. - M贸wi艂em ci, 偶e nie 偶yjesz!

Brevin si臋 nie odezwa艂.

- No, dalej, odpowiedz mi, przekl臋ty trupie! - rzek艂 poirytowany Gallen. - Jak zdejmuje si臋 Przewodniki?

Brevin nadal milcza艂. M艂odzieniec zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 po krypcie. Intensywnie my艣la艂, zastanawiaj膮c si臋, czego mog艂y u偶y膰 jako karty przetargowej. W ko艅cu szepn膮艂:

- Jeste艣 trupem, Brevinie! Rozumiesz mnie? Nie 偶yjesz! Nie musisz si臋 o nic martwi膰. Nikt ci nic nie zrobi. Gdyby艣 mia艂 poprosi膰 o jedn膮 rzecz, co chcia艂by艣 ode mnie dosta膰?

- Jest mi zimno. Odejd藕 - odezwa艂 si臋 nieboszczyk.

- Dam ci to, o co mnie poprosisz - nalega艂 Gallen. - Ale najpierw powiedz mi, jak zdj膮膰 z czyjej艣 g艂owy Przewodnik, nie powoduj膮c wys艂ania sygna艂贸w alarmowych.

Brevin si臋 nie odezwa艂, a Gallen postanowi艂 zmusi膰 go do udzielenia odpowiedzi.

- Pos艂uchaj - zacz膮艂. - Naprawd臋 nienawidz臋 siebie za to, co musz臋 ci zrobi膰, ale nie mog臋 ci臋 zostawi膰, je偶eli mi nie powiesz.

Uj膮艂 jeden r贸偶owy palec nieboszczyka i zgi膮艂 pod tak niebezpiecznie ostrym k膮tem, 偶e w ko艅cu sam zacz膮艂 si臋 obawia膰, i偶 go z艂amie.

- No i co? - zapyta艂. - Jak ci si臋 to podoba?

- Jak mi si臋 co podoba? - odpar艂 pytaniem Brevin.

Gallen u艣wiadomi艂 sobie, 偶e tortury nie maj膮 sensu, poniewa偶 zmar艂y m臋偶czyzna absolutnie nic nie czuje.

Podrapa艂 si臋 po g艂owie i postanowi艂 spr贸bowa膰 czego艣 innego.

- No, dobrze, sam sobie jeste艣 winien - ostrzeg艂. - Nie zamierza艂em ci tego m贸wi膰, ale powodem, dla kt贸rego jest ci tak cholernie zimno, jest fakt, 偶e le偶ysz w tej trumnie zupe艂nie nagi. Wiedzia艂e艣 o tym?

- Nagi? - powt贸rzy艂 przera偶ony Brevin.

- Tak - zapewni艂 go m艂odzieniec. - Jeste艣 nagi jak noworodek. W艂a艣nie teraz patrz臋 na tw贸j penis i musz臋 ci powiedzie膰, 偶e to niepi臋kny widok. Nale偶a艂oby zacz膮膰 od tego, 偶e matka natura nie obdarzy艂a ci臋 hojnie pod tym wzgl臋dem, ale teraz, zapewne z zimna, skurczy艂e艣 si臋 tak, 偶e tw贸j interes przypomina bardziej szpilk臋. Wiedzia艂e艣 o tym?

Brevin wyda艂 p艂aczliwy j臋k, a Gallen ci膮gn膮艂:

- Nie tylko jeste艣 nagi jak noworodek, ale powiem ci, co z tob膮 zrobi臋. Wyrzuc臋 ci臋 z tego pud艂a na posadzk臋 i zaci膮gn臋 nagiego po schodach. Zostawi臋 ci臋 tam do jutra, 偶eby wszyscy, kt贸rzy b臋d膮 przechodzili obok twojego trupa, widzieli tw贸j haniebnie ma艂y organ. M贸wi臋 ci, to b臋dzie wstyd dla ca艂ej rodziny. Wszyscy w Toohkansay b臋d膮 ogl膮dali tw贸j skurczony siusiak, a p贸藕niej, kiedy popatrz膮 na twoj膮 偶on臋, u艣miechn膮 si臋 znacz膮co i pomy艣l膮: 鈥濲ak ta biedna kobieta mog艂a wytrzyma膰 z tym go艣ciem przez wszystkie lata, skoro nie by艂 nawet prawdziwym m臋偶czyzn膮?鈥. A zatem, przyjacielu, powiedz mi, jak ci si臋 to podoba?

- Nie - poprosi艂 Brevin. - Prosz臋 ci臋, nie r贸b mi tego.

- Wiesz, co musisz zrobi膰 - rzek艂 Gallen. - Prosz臋 ci臋, 偶eby艣 powiedzia艂 mi tylko kilka s艂贸w. Powiedz je, a za艂o偶臋 ci spodnie, dzi臋ki czemu twoja godno艣膰 wcale nie ucierpi. Co ty na to? Przys艂uga za przys艂ug臋.

Brevin sprawia艂 wra偶enie, 偶e si臋 zastanawia.

- Przewodnik mo偶e by膰 艣ci膮gni臋ty za pomoc膮 uniwersalnych kleszczy do zdejmowania Przewodnik贸w - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Nale偶y skierowa膰 pr臋t urz膮dzenia w stron臋 niewolnicy, kt贸ra ma zosta膰 poddana zabiegowi, i po prostu przycisn膮膰 niebieski guzik. Lord Pallatine trzyma w zabezpieczonej piwnicy a偶 trzy komplety takich kleszczy.

- Powiedz mi co艣 wi臋cej na temat tej piwnicy - za偶膮da艂 Gallen. - Jak mog臋 si臋 do niej dosta膰?

- Nie mo偶esz - odpar艂 Brevin. - Lord Pallatine dysponuje elektronicznym kluczem, a samej piwnicy strze偶e osobisty m贸zg, umo偶liwiaj膮cy otwarcie tylko w贸wczas, kiedy dokona膰 tego b臋dzie chcia艂 sam Pallatine.

- A wi臋c nie b臋d臋 mia艂 dost臋pu do tej zabawki - stwierdzi艂 m艂odzieniec. - Chcia艂bym tylko uwolni膰 siostr臋 od Przewodnika, nie nara偶aj膮c si臋 na przykro艣ci. Z pewno艣ci膮 wiesz, jak to zrobi膰.

Mi臋艣nie brzucha m臋偶czyzny przeszy艂 spazmatyczny dreszcz i przez chwil臋 Gallen obawia艂 si臋, 偶e nieboszczyk usi膮dzie, mimo i偶 by艂 sztywny jak kloc drewna. Zmar艂y jednak pospiesznie powiedzia艂:

- Przede wszystkim musisz j膮 zaskoczy膰. Powiniene艣 zrobi膰 to, kiedy b臋dzie spa艂a. Je偶eli nie zdo艂asz zaskoczy膰 jej podczas snu, musisz unieruchomi膰 j膮, 偶eby Przewodnik nie m贸g艂 wykorzysta膰 jej cia艂a do walki z tob膮. Uprzedzam ci臋, 偶e na pierwszy znak 艣wiadcz膮cy o zagro偶eniu urz膮dzenie przejmie w艂adz臋 nad jej mi臋艣niami. Je偶eli b臋dziesz m贸g艂, postaraj si臋 zrobi膰 to w pomieszczeniu o metalowych 艣cianach, kt贸re zablokuj膮 wszystkie sygna艂y, jakie chcia艂by wys艂a膰 jej Przewodnik. P贸藕niej wsu艅 ostrze no偶a pod kraw臋d藕 urz膮dzenia z ty艂u g艂owy siostry, mniej wi臋cej u podstawy czaszki. B臋dziesz musia艂 przeci膮膰 dwa cienkie przewody. W ten spos贸b przerwiesz obwody 艂膮cz膮ce Przewodnik z kom贸rkami nerwowymi ofiary. Kiedy zdejmiesz urz膮dzenie, pami臋taj o tym, by je zniszczy膰.

- Dlaczego musz臋 je zniszczy膰?

- Umie艣膰 je w naczyniu z kwasem, zmia偶d偶 albo spal w ogniu. Powinno zosta膰 ca艂kowicie unicestwione.

- Co si臋 stanie, je偶eli tego nie zrobi臋? - zapyta艂 Gallen, chocia偶 domy艣la艂 si臋 odpowiedzi.

- Je偶eli Przewodnik zostanie znaleziony, jego pami臋膰 zidentyfikuje ci臋 jako sprawc臋.

- Dzi臋ki, Brevinie. Teraz mo偶esz uda膰 si臋 na wieczny odpoczynek. Za艂o偶y艂em ju偶 ci spodnie, a twoje tajemnice zabior臋 do grobu.

Gallen usiad艂 wygodniej i pogr膮偶y艂 si臋 w zadumie. Wiedzia艂, gdzie mie艣ci si臋 sypialnia aberlain贸w. By艂a to znajduj膮ca si臋 w pobli偶u sto艂贸wki cz臋艣膰 kliniki, kt贸rej okna wychodzi艂y na rzek臋. B臋dzie musia艂 zrobi膰 to bardzo szybko. Dostanie si臋 przez okno i zerwie Przewodnik, zanim zdobywcy zareaguj膮 na sygna艂 alarmu zainstalowanego w oknie czujnika ruchu. P贸藕niej jednym ruchem nadgarstka po艣le urz膮dzenie na zamulone dno rzeki. Z pewno艣ci膮 up艂ynie sporo czasu, nim zdobywcy je stamt膮d wyci膮gn膮. Gallen spodziewa艂 si臋, 偶e do tego czasu znajdzie si臋 daleko od Toohkansay, na drodze wiod膮cej ku wrotom do innego 艣wiata.

Zdj膮艂 nieboszczykowi 偶a艂obny kaptur, zamkn膮艂 wieko trumny i wsun膮艂 j膮 z powrotem do rega艂u. Wiedzia艂, 偶e nie mo偶e zostawi膰 biednej ma艂ej Maggie w takim po艂o偶eniu ani chwili d艂u偶ej. Zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 czarnemu urz膮dzeniu. Tkanina, zawieraj膮ca metalowe nitki, zosta艂a spleciona z grubych, ci臋偶kich w艂贸kien. Mo偶e nie by艂a tak gruba jak 艣ciana pomieszczenia, ale powinna zablokowa膰 sygna艂y radiowe wysy艂ane przez Przewodnik.

Gallen musia艂 mie膰 nadziej臋, 偶e si臋 nie myli.


Droga z Toohkansay do wr贸t, umo偶liwiaj膮cych przedostanie si臋 na Cyanesse, by艂a prawie pusta, ale Everynne, dr臋czona wyrzutami sumienia, prowadzi艂a pojazd z ci臋偶kim sercem. Pozostawia艂a za sob膮 zw艂oki dziewi臋ciorga gorliwych wsp贸艂pracownik贸w. Opu艣ci艂a Gallena, Oricka i Maggie, by radzili sobie sami w trudnej sytuacji, kt贸rej zrozumienie przekracza艂o ich mo偶liwo艣ci.

Mimo to jecha艂a dalej. W ci膮gu pierwszej godziny min臋艂a dwa niewielkie miasta, prawie nie zmniejszaj膮c pr臋dko艣ci magpojazdu. Kiedy od Toohkansay dzieli艂o j膮 czterysta osiemdziesi膮t jeden kilometr贸w, zauwa偶y艂a zmian臋, jaka zasz艂a w krajobrazie. Zamiast zieleni las贸w coraz cz臋艣ciej widzia艂a teraz r贸wninne pustkowie, pokryte piaskami i oszpecone przez grupy ska艂 pochodzenia wulkanicznego.

W przeciwie艅stwie do innych wr贸t, przez jakie przechodzi艂a, te by艂o wida膰 ju偶 z daleka. Mo偶liwe, 偶e przed dziesi臋cioma tysi膮cami lat, kiedy je zbudowano, okolica wygl膮da艂a inaczej. Wrota mog艂y by膰 ukryte w g臋stym lesie albo na moczarach, ale teraz by艂y doskonale widoczne z drogi. Mimo i偶 ruch na niej by艂 niewielki, Everynne nie podoba艂 si臋 pomys艂 podjechania do przej艣cia w taki spos贸b, 偶eby m贸g艂 zauwa偶y膰 to ka偶dy przypadkowy 艣wiadek. Zacz臋艂a hamowa膰, ale nagle jej towarzysz machn膮艂 r臋k膮 i szepn膮艂: - Jed藕 dalej! Jed藕 dalej! Nie zatrzymuj si臋. Nawet nie zwalniaj J Pos艂usznie wcisn臋艂a d藕wigni臋 akceleratora i zwi臋kszy艂a pr臋dko艣膰. W lusterku wstecznym dostrzeg艂a, jak z zamaskowanego do艂u, wykopanego w pobli偶u wr贸t, wstaje sze艣膰 gigantycznych istot cz艂ekokszta艂tnych. Zrozumia艂a, 偶e w jamie skrywali si臋 zdobywcy, kt贸rzy teraz przygl膮dali si臋 im, zapewne rozmy艣laj膮c, czy nie powinni ich goni膰. Je偶eli a偶 sze艣ciu ukry艂o si臋 w pobli偶u wr贸t, wielu nast臋pnych mog艂o czai膰 si臋 w innych miejscach.

- Jak ich zauwa偶y艂e艣? - zapyta艂a kobieta, kiedy przejechali w milczeniu spory kawa艂ek drogi.

- Nie widzia艂em ich - przyzna艂 Veriasse. - Po prostu wyczu艂em, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku. Je偶eli Maggie zosta艂a porwana przed trzema dniami, w艂adze mog艂y si臋 nas spodziewa膰. Mia艂y a偶 za du偶o czasu na zablokowanie dost臋pu do wr贸t i upewnienie si臋, 偶e nie uciekniemy. Mniej wi臋cej za godzin臋 powinny otrzyma膰 wiadomo艣膰 o naszej ucieczce z Tihrglas, a w贸wczas sprawy przybior膮 o wiele gorszy obr贸t.

- I co teraz zrobimy? - zapyta艂a Everynne.

Spojrza艂a na Veriasse鈥檃 i przypomnia艂a sobie, 偶e m臋偶czyzna by艂 stra偶nikiem jej matki przez sze艣膰 tysi膮cleci. Doskonale zna艂 si臋 na wszystkich niebezpiecze艅stwach i intrygach. Everynne mia艂a nadziej臋, 偶e nigdy nie b臋dzie musia艂a a偶 tyle wiedzie膰 na ten temat.

- Musimy pozyska膰 nowych sojusznik贸w - odpar艂. - Nie zdo艂amy przeskoczy膰 przez te wrota bez walki. - Ci臋偶ko westchn膮艂. - Powiedzia艂bym, 偶e teraz nasz膮 jedyn膮 nadziej膮 jest miasto Guianne. Znajduje si臋 prawie trzysta trzydzie艣ci mil na po艂udnie i jakie艣 sze艣dziesi膮t na zach贸d od nas.

- To w艂a艣nie tam zabito moj膮 matk臋? - zapyta艂a Everynne.

Veriasse kiwn膮艂 lekko g艂ow膮.

- A偶eby uczci膰 pami臋膰 twojej matki, wzniesiono w mie艣cie 艣wi膮tyni臋 - powiedzia艂. - Pojedziemy tam i zobaczymy, czy kto艣 jeszcze dba o to miejsce. Mo偶e w ten spos贸b poznamy przysz艂ych sojusznik贸w.

Everynne, walcz膮c ze 艂zami, prze艂kn臋艂a kluch臋, kt贸ra utkwi艂a jej w gardle. Nigdy nie widzia艂a miejsca wiecznego spoczynku matki. Mimo i偶 ona i Veriasse przemierzyli razem tyle 艣wiat贸w, zawsze w skryto艣ci ducha marzy艂a tylko o jednym: 偶eby ujrze膰 gr贸b matki. Gdyby zobaczy艂a go, a w chwil臋 p贸藕niej mia艂a zgin膮膰, umiera艂aby ze 艣wiadomo艣ci膮, 偶e przynajmniej osi膮gn臋艂a co艣 bardzo wa偶nego.

- Wiem, gdzie mo偶emy znale藕膰 troje sojusznik贸w - oznajmi艂a. - Spotkamy ich po drodze do Guianne. W艂a艣nie teraz potrzebuj膮 naszej pomocy.

Veriasse ponownie ci臋偶ko westchn膮艂.

- Oczywi艣cie. Masz racj臋 - przyzna艂. - Zatrzymamy si臋 i zabierzemy ich ze sob膮. Nie pozwol臋 jednak, 偶eby艣 nara偶a艂a si臋 na niebezpiecze艅stwo. Je偶eli w艂a艣nie teraz znajduj膮 si臋 w tarapatach, sam spr贸buj臋 ich wyci膮gn膮膰. Je偶eli mi si臋 to nie uda, musisz obieca膰 mi, 偶e pojedziesz dalej beze mnie.

- Obiecuj臋.

Everynne poczu艂a, 偶e serce w jej piersi podskoczy艂o. Czu艂a si臋 winna, 偶e pozostawi艂a Maggie na pastw臋 losu. Zawr贸ci艂a magpojazd i kiedy przyspieszy艂a, kieruj膮c go z powrotem ku Toohkansay, poczu艂a si臋 lekka jak ptak i tak samo wolna.


Dwie godziny p贸藕niej Veriasse wspina艂 si臋 po zboczu wzg贸rza do obozowiska Gallena. By艂o wczesne popo艂udnie. Promienie s艂o艅ca prze艣wiecaj膮ce uko艣nie przez korony drzew znaczy艂y li艣cie purpurowymi i szkar艂atnymi c臋tkami. M臋偶czyzna wjecha艂 magpojazdem w g艂膮b lasu, po czym zamaskowa艂 go w g膮szczu krzak贸w. Porusza艂 si臋 cicho i zwinnie jak kot. Mia艂 na sobie specjalny, przesycony maskuj膮c膮 woni膮 p艂aszcz, sporz膮dzony na planecie Jowlaith, neutralizuj膮cy zapachy ludzkiego cia艂a. M贸g艂 przemierza膰 le艣ne ost臋py bez obawy, 偶e wyczuje go jakiekolwiek zwierz臋, z wyj膮tkiem tych obdarzonych najczulszym w臋chem.

W ten spos贸b uda艂o mu si臋 niepostrze偶enie znale藕膰 w pobli偶u Oricka. Nied藕wied藕 wybra艂 le艣n膮 polan臋, na kt贸rej zajmowa艂 si臋 budow膮 ma艂ego sza艂asu, opieraj膮c od艂amane ga艂臋zie o pie艅 drzewa. Sza艂as by艂 uko艅czony, a Orick siedzia艂 obok niego, pogr膮偶ony w 偶arliwej modlitwie.

- Ojcze w niebiesiech - m贸wi艂, ko艂ysz膮c si臋 z boku na bok jak ma艂y nied藕wiadek - prosz臋 Ci臋, oszcz臋d藕 Maggie i Gallena. Sprowad藕 ich ca艂ych i zdrowych z kr贸lestwa tych przekl臋tych sidh贸w. S膮 niewinni; nie zrobili nic z艂ego. To ja sprowadzi艂em ich tu, chocia偶 tego nie chcia艂em, poniewa偶 nie by艂o innego sposobu, 偶eby ocali膰 ich 偶ycie. Nie chcia艂em zgrzeszy膰 przeciwko 偶adnemu przykazaniu. Je偶eli zrobi艂em to nie艣wiadomie, prosz臋 Ci臋, 偶eby kara za to spad艂a na moj膮 g艂ow臋. Maggie i Gallen s膮 niewinni...

- Jestem pewien, 偶e twoi przyjaciele s膮 niewinni - odezwa艂 si臋 Veriasse, zaskakuj膮c Oricka.

Nied藕wied藕 pr贸bowa艂 wsta膰, ale odwr贸ci艂 si臋 tak szybko, 偶e straci艂 r贸wnowag臋 i upad艂.

- To ty? - zarycza艂 oskar偶ycielsko. - Sk膮d si臋 tutaj wzi膮艂e艣?

- Wrota, do kt贸rych zd膮偶ali艣my, by艂y strze偶one przez zdobywc贸w - oznajmi艂 Veriasse. - Musieli艣my zmieni膰 plany. Przyszed艂em, 偶eby si臋 przekona膰, czynie m贸g艂bym jako艣 pom贸c tobie i twoim przyjacio艂om. Orick spojrza艂 w prawo i w lewo, pragn膮c przyjrze膰 si臋 g膮szczowi za plecami m臋偶czyzny.

- Nie potrzebujemy twojej pomocy - mrukn膮艂. - Gallen poradzi sobie sam ze wszystkim.

- A zatem nie potrzebujesz pomocy 偶adnego 鈥瀙rzekl臋tego sidha鈥? - Veriasse lekko si臋 u艣miechn膮艂. - Tw贸j przyjaciel Gallen mo偶e umie radzi膰 sobie ca艂kiem dobrze, ale jest obcy na naszym 艣wiecie. Bardzo w膮tpi臋, czy uda mu si臋 uwolni膰 Maggie.

- Nie obchodz膮 mnie twoje w膮tpliwo艣ci - burkn膮艂 nied藕wied藕. - Gallen przeczyta艂 wiele ksi膮偶ek. Du偶o umie. Jest m膮dry.

- Mo偶liwe, 偶e m贸g艂bym zrobi膰 co艣, co udoskonali艂oby jego plany - nalega艂 m臋偶czyzna. - Czy wiesz, co w艂a艣ciwie chcia艂 zrobi膰? - Nie jestem pewien, czy mia艂 jakie艣 plany - odpar艂 Orick. - Gallen nie zabiera si臋 do rzeczy w taki spos贸b. Veriasse przez chwil臋 o czym艣 my艣la艂.

- Zostawi臋 Everynne pod twoj膮 opiek膮 - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - W tej chwili czeka na mnie w krzakach nieco bli偶ej drogi. Chcia艂bym, 偶eby艣 zabra艂 j膮 w g艂膮b lasu, a p贸藕niej powr贸ci艂 tu jutro tu偶 po wschodzie s艂o艅ca. Nie chc臋, 偶eby艣 spotka艂 si臋 tu z Gallenem, je偶eli wr贸ci.

- Dlaczego?

- Dlatego, 偶e je偶eli pochwyc膮 go zdobywcy, zaprowadzi ich prosto do obozowiska.

- Gallen nigdy by tego nie zrobi艂!

- Je偶eli za艂o偶膮 mu Przewodnik, nie b臋dzie mia艂 innego wyj艣cia - burkn膮艂 oschle m臋偶czyzna. - Prosz臋, zabierz Everynne w g艂膮b lasu, a ja przekonam si臋, co b臋d臋 m贸g艂 zrobi膰 dla Gallena i Maggie.

Veriasse obserwowa艂 Oricka, kt贸ry zacz膮艂 schodzi膰 po zboczu wzg贸rza, kieruj膮c si臋 w stron臋 drogi. Otworzy艂 plecak, poszpera艂 w 艣rodku i wyci膮gn膮艂 maskuj膮c膮 siatk臋, po czym wyruszy艂 do Toohkansay. Poniewa偶 i tak by艂 ubrany i zamaskowany jak lord z Fale, nikt go nie nagabywa艂. Nawet gdyby kto艣 pr贸bowa艂 go zatrzyma膰, dowiedzia艂by si臋 tylko tego, 偶e Veriasse, lord Nadzorca Informatyk贸w, jest zarejestrowanym obywatelem tego 艣wiata. M臋偶czyzna sfa艂szowa艂 dane, nie wy艂膮czaj膮c komputerowych dokumentacji, kt贸re potwierdza艂y teraz najdrobniejsze szczeg贸艂y z jego 偶ycia, w艂膮cznie z takimi, gdzie i jak cz臋sto si臋 k膮pa艂 i co zamawia艂 do jedzenia w ci膮gu ostatnich siedemdziesi臋ciu lat 偶ycia.

Veriasse skierowa艂 si臋 w stron臋 p贸艂nocno-zachodniego kwarta艂u miasta, gdzie znajdowa艂a si臋 klinika, w kt贸rej pracowali aberlainowie. Okaza艂o si臋, 偶e to miejsce jest pilnie strze偶one. Zielonosk贸rzy zdobywcy, patroluj膮cy ca艂y teren, byli niezawodn膮 oznak膮, 偶e w 艣rodku kliniki musi mieszka膰 wielu innych dronon贸w-stra偶nik贸w. Gdzieniegdzie na 偶ywych miejskich murach widnia艂y ciemne 艣lady jak po po偶arach. By艂o jasne, 偶e w tych miejscach bojownicy o wolno艣膰 podk艂adali bomby. Musieli to uczyni膰 niedawno, w ci膮gu kilku ostatnich tygodni, i nagle Veriasse zacz膮艂 si臋 niepokoi膰 losem, jaki m贸g艂 czeka膰 biedn膮 Maggie.

Martwi艂 si臋 i przedtem z powodu z艂ego traktowania jej przez dronon贸w i Karthenora, ale dopiero teraz u艣wiadomi艂 sobie, 偶e najwi臋kszym zagro偶eniem byli dla niej nie porywacze, lecz oboj臋tno艣膰 miejscowych bojownik贸w o niepodleg艂o艣膰. Nieco wcze艣niej, kiedy dowiedzia艂 si臋 o porwaniu dziewczyny, zastanawia艂 si臋, dlaczego lord aberlain贸w Karthenor wybra艂 w艂a艣nie tak膮 niewykwalifikowan膮 pracownic臋. Teraz jednak si臋 orientowa艂, 偶e Maggie mog艂a by膰 idealn膮 osob膮, jakiej lord potrzebowa艂. Nie mia艂a w mie艣cie 偶adnych znajomych ani krewnych, tote偶 nikt nawet nie zauwa偶y艂by, 偶e znikn臋艂a. Gdyby jednak Karthenor bra艂 do niewoli ludzi w jaki艣 spos贸b zwi膮zanych ze spo艂eczno艣ci膮 mieszka艅c贸w miasta, prowokowa艂by cz艂onk贸w ich rodzin do akt贸w przemocy.

Veriasse przekl膮艂 siebie w duchu. Zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, jak m贸g艂by skontaktowa膰 si臋 przynajmniej z niekt贸rymi cz艂onkami ruchu oporu. Musia艂 jednak najpierw odnale藕膰 Gallena.

Jak przypuszcza艂, ca艂a okolica kliniki by艂a dobrze zabezpieczona. W najbardziej wra偶liwych miejscach zainstalowano pancerne wrota, kt贸re nawet mog艂y wytrzyma膰 eksplozj臋 艂adunk贸w wybuchowych.

Kiedy Veriasse sko艅czy艂 lustrowa膰 okolic臋, uda艂 si臋 do pidcy. Poprosi艂 o udost臋pnienie wszystkich dokument贸w, kt贸rymi interesowa艂 si臋 przedtem Gallen. Nauczyciel przekaza艂 mu 偶膮dane informacje i w贸wczas m臋偶czyzna a偶 gwizdn膮艂 ze zdumienia. M艂odzieniec pr贸bowa艂 uzyska膰 dane na temat sypialni dziewczyny, ale komputer odm贸wi艂 podania informacji, kt贸r膮 uwa偶a艂 za tajn膮. Nie chcia艂 tak偶e sporz膮dzi膰 mapy terenu okalaj膮cego klinik臋. Sprytny Gallen za偶膮da艂 zatem informacji o wszystkich terenach, kt贸rych klinika nie zajmowa艂a, i w ten spos贸b uzyska艂 negatyw terenu, na kt贸rym si臋 znajdowa艂a. Nast臋pnie poprosi艂 o map臋 biegn膮cych przez wszystkie pi臋tra zsyp贸w, kt贸rymi przesy艂ano brudn膮 bielizn臋 do pralni, i na podstawie tej informacji wywnioskowa艂, gdzie znajduj膮 si臋 sypialnie aberlain贸w. Veriasse tak偶e poprosi艂 o t臋 sam膮 map臋 i stwierdzi艂, 偶e z wi臋kszo艣ci pokoj贸w pracownik贸w mo偶na by艂o wyj艣膰 na zewn膮trz budynku. Gallen okaza艂 si臋 jednak jeszcze bardziej dociekliwy. Poprosi艂 o komputerowe wydruki danych na temat zu偶ycia energii elektrycznej przez mieszkank臋 ka偶dego pokoju. Okaza艂o si臋, 偶e jedna cela by艂a pusta przez trzy dni, po czym pojawi艂 si臋 w niej kto艣, kto ka偶dego wieczora, nim udawa艂 si臋 na spoczynek, w艂膮cza艂 艣wiat艂o na bardzo kr贸tk膮 chwil膮.

Gallen dowiedzia艂 si臋 tak偶e czego艣 wi臋cej. Okna sypialni wychodzi艂y na po艂udnie i m艂odzieniec poprosi艂 miejskie komputery, by poda艂y mu informacj臋 na temat temperatury panuj膮cej w pokoju. Chcia艂 ustali膰, czy osoba, mieszkaj膮ca w tym pomieszczeniu, zostawia na noc otwarte okno. Nauczyciel odpowiedzia艂, 偶e w ci膮gu poprzednich dw贸ch nocy okno by艂o otwarte, ale za ka偶dym razem komputery kliniki zamyka艂y je automatycznie, kiedy temperatura na zewn膮trz opada艂a poni偶ej pewnego poziomu.

Veriasse u艣miechn膮艂 si臋 do siebie, zdumiony faktem, 偶e taki Zacofaniec potrafi艂 tak biegle korzysta膰 z miejskiego systemu informatycznego. Widzia艂 jednak w wykszta艂ceniu Gallena powa偶ne braki. Przede wszystkim m艂odzieniec nie wiedzia艂, 偶e dzi臋ki swoim badaniom zostawia w bazach danych wyra藕ne 艣lady, kt贸re wystarcz膮, 偶eby aresztowa膰 go i skaza膰. Veriasse poprosi艂 komputer, 偶eby poinformowa艂 go o stanie konta Gallena i zakupach, jakich stara艂 si臋 dokona膰. Przekona艂 si臋, 偶e m艂odzieniec usi艂owa艂 naby膰 ubrania, sznury i wymienniki powietrza. By艂y to niew膮tpliwie przedmioty, kt贸rych m贸g艂by potrzebowa膰 podczas pr贸by uwolnienia Maggie. W chwili obecnej by艂 sp艂ukany. Veriasse skorzysta艂 z w艂asnych uprawnie艅, jakie dawa艂 mu tytu艂 lorda Nadzorcy Informatyk贸w, i kaza艂 komputerowi przela膰 spor膮 sum臋 na osobisty rachunek Gallena. Nast臋pnie u偶y艂 specjalnego kodu, umo偶liwiaj膮cego dost臋p do baz danych, i nakaza艂 usun膮膰 wszelkie 艣lady z miejsc, w kt贸rych pojawia艂o si臋 nazwisko m艂odzie艅ca.

Przez chwil臋 siedzia艂, pogr膮偶ony w rozmy艣laniach. Zanim Gallen spr贸buje wspi膮膰 si臋 i przej艣膰 przez okno, b臋dzie musia艂 unieszkodliwi膰 czujniki ruchu. Veriasse m贸g艂 zbudowa膰 proste urz膮dzenie, zak艂贸caj膮ce prac臋 kt贸re zniekszta艂ci艂oby ka偶dy sygna艂 przesy艂any przez te wykrywacze.

Musia艂 si臋 jednak pospieszy膰, je偶eli chcia艂 sko艅czy膰 budow臋 tego urz膮dzenia, zanim Gallen podejmie pr贸b臋 uwolnienia dziewczyny.


Kiedy Avik wyszed艂 z pokoju, Maggie usi艂owa艂a zasn膮膰, ale uniemo偶liwi艂o to po偶膮danie trawi膮ce jej cia艂o. Dopiero nad ranem Przewodnik przesta艂 podsyca膰 jej apetyt seksualny i pozwoli艂 podopiecznej pogr膮偶y膰 si臋 w marzeniach sennych. Dziewczynie przy艣ni艂a si臋 Tlitkani, Z艂ota Kr贸lowa dronon贸w. Maggie niemal czu艂a w艂asne serce, dr偶膮ce z radosnego uniesienia. Kiedy kr贸lowa przesz艂a przez plac wy艂o偶ony bia艂ymi kamiennymi p艂ytami, jej chitynowy pancerz b艂ysn膮艂 z艂otem w promieniach s艂o艅ca. Istota by艂a pod ka偶dym wzgl臋dem nieskazitelnie pi臋kna. Na pancerzu nie widzia艂o si臋 nawet najmniejszej plamki ani rysy, a egzoszkielet nigdzie nie by艂 wyszczerbiony. Po obu stronach przej艣cia kl臋czeli drononi-wojownicy, krzy偶uj膮c uniesione ci臋偶kie przednie ko艅czyny w ge艣cie uwielbienia.

Opaleni drononi-technicy, obdarzeni ma艂ymi i cienkimi segmentowanymi r臋kami, stali nieco dalej, obok grupy bia艂osk贸rych robotnik贸w. Oni tak偶e oddawali cze艣膰 swojej w艂adczyni. Mi臋dzy hordami owadokszta艂tnych dronon贸w widzia艂o si臋 r贸wnie偶 wielu ludzi, rozmaicie ubranych i udekorowanych, kt贸rzy ta艅czyli i pl膮sali, spogl膮daj膮c na Z艂ot膮 Kr贸low膮 z b艂yskami oddania w oczach. Ma艂e ludzkie dzieci, kt贸re splot艂y girlandy z kwiat贸w, rzuca艂y je teraz pod stopy monarchini. I ludzie, i drononi 艣piewali radosn膮 pie艣艅, wielbi膮c cnoty Z艂otej Kr贸lowej i nie przejmuj膮c si臋 tym, 偶e ochrypn膮 z gorliwo艣ci.

W swoim 艣nie Maggie czu艂a tak ogromny szacunek dla w艂adczyni, 偶e na policzkach poczu艂a 艂zy szcz臋艣cia. Sama mo偶liwo艣膰 patrzenia na Z艂ot膮 Kr贸low膮 wprawia艂a j膮 w religijne uniesienie, niepodobne do 偶adnego, jakie kiedykolwiek odczuwa艂a.

Obudzi艂a si臋 o 艣wicie, z oczami pe艂nymi 艂ez. W g艂owie us艂ysza艂a szept Przewodnika:

- Podczas snu pozwoli艂em ci ujrze膰 wizj臋 przysz艂o艣ci, kt贸r膮 b臋dziesz pomaga艂a urzeczywistnia膰. Kiedy dronon spogl膮da na swoj膮 monarchini臋, przenika go niewys艂owion膮 groza i zachwyt, kt贸re stara艂em si臋 ci ukaza膰. Pochwalamy te uczucia i dlatego b臋dziemy nadal dokonywali modyfikacji gen贸w w kom贸rkach zarodk贸w waszych dzieci, 偶eby p贸藕niej nie traktowa艂y dronon贸w jak obcych istot, ale uwa偶a艂y za braci. Dzisiaj rozpoczniesz prac臋 w wewn臋trznym sanktuarium naszej kliniki. Pomo偶esz wykonywa膰 wspania艂e zadanie. B臋dziesz realizowa艂a Uwielbienie.

Kiedy Przewodnik sko艅czy艂 szepta膰, rozkaza艂 Maggie, 偶eby wsta艂a, wzi臋艂a natrysk i zesz艂a na d贸艂, 偶eby zje艣膰 艣niadanie. Dziewczyna by艂a tak zm臋czona, 偶e z trudem trzyma艂a si臋 na nogach. Po 艣niadaniu urz膮dzenie skierowa艂o Maggie do tej cz臋艣ci laboratorium aberlain贸w, kt贸rej nigdy jeszcze nie odwiedza艂a. Dotychczas pracowa艂a tylko w dziale noworodk贸w, ale o wiele wi臋cej os贸b by艂o zatrudnionych w dziale badawczo-do艣wiadczalnym, stanowi膮cym wewn臋trzne sanktuarium plac贸wki.

Kiedy dotar艂a na miejsce, Przewodnik przy艂膮czy艂 j膮 do nadzorowanej przez samego Karthenora grupy badawczej, w kt贸rej pracowa艂 tak偶e Avik. Lord aberlain贸w zajmowa艂 si臋 tu deszyfrowaniem kodu genetycznego cz膮steczek DNA organizm贸w dronon贸w. Mia艂 nadziej臋, 偶e w wyniku tych eksperyment贸w uda mu si臋 odnale藕膰 zestaw gen贸w odpowiedzialny za Uwielbienie, jakie okazywa艂y istoty swojej Z艂otej Kr贸lowej. Praca w tej cz臋艣ci laboratorium by艂a uwa偶ana za wielki zaszczyt i Przewodnik Maggie nie omieszka艂 pobudzi膰 emocji dziewczyny, pragn膮c upewni膰 si臋, 偶e jego podopieczna potraktuje badania z odpowiedni膮 czci膮 i powag膮.

W cz臋艣ci badawczo-do艣wiadczalnej by艂o ciemno i ciep艂o, a 艣wiec膮ce tu i 贸wdzie s艂abe czerwone 艣wiat艂a mia艂y imitowa膰 warunki panuj膮ce na planecie Dronon. Chronieni przez czarne pancerze drononi-zdobywcy patrolowali korytarze i pomieszczenia, w kt贸rych pracowali obok siebie ludzie i drononi-technicy, ubrani w sterylnie czyste bia艂e fartuchy.

Maggie zosta艂a posadzona przy czytniku gen贸w i zaj臋艂a si臋 barwieniem i przegl膮daniem cz膮steczek DNA organizm贸w obcych istot. W ci膮gu ostatnich sze艣ciu lat pobrano tysi膮com zdrowych dronon贸w pr贸bki tkanek, kt贸re p贸藕niej pieczo艂owicie oznaczono i posegregowano. Maggie i pracuj膮cy obok niej aberlainowie badali jednak pr贸bki tkanek, uzyskane z organizm贸w chorych istot.

Dziewczynie kazano przez ca艂e przedpo艂udnie zajmowa膰 si臋 deszyfrowaniem kodu genetycznego cz膮steczek DNA dronon贸w, kt贸rzy urodzili si臋 z wadami uk艂adu oddechowego. Spo艂ecze艅stwo owadokszta艂tnych istot nie tolerowa艂o 偶adnych anomalii genetycznych czy s艂abo艣ci powoduj膮cych jakiekolwiek odchylenia od przyj臋tej normy. Osobnik贸w upo艣ledzonych fizycznie czy umys艂owo natychmiast zabijano, kiedy tylko wychodzi艂a na jaw prawda o ich u艂omno艣ci. Tak wi臋c kom贸rki tkanek, kt贸re bada艂a Maggie, pobrano od niedojrza艂ych istot. Pracownicy, zajmuj膮cy si臋 przesy艂aniem tych pr贸bek z Dronona na Fale, nie zadali sobie wi臋kszego trudu, by oczy艣ci膰 i spreparowa膰 materia艂 do bada艅. Czasami nawet w og贸le nie pobierali pr贸bek. Zamiast nich wysy艂ali skrzynie i paki pe艂ne kawa艂k贸w cia艂 martwych istot. W jednej znajdowa艂y si臋 podobne do biczy czu艂ki, powyrywane z dolnych warg m艂odych dronon贸w. Organy te zamro偶ono w odpowiednich pojemnikach, kt贸re starannie oznaczono, podaj膮c charakter u艂omno艣ci.

Praca Maggie polega艂a na ostro偶nym wyj臋ciu czu艂ka z pojemnika, pobraniu niewielkiej pr贸bki tkanki, opisaniu jej i umieszczeniu w czytniku gen贸w. Dalsz膮 cz臋艣膰 wykonywa艂y komputery, kt贸re gromadzi艂y informacj臋 o budowie anormalnej cz膮steczki DNA. Nast臋pnie por贸wnywa艂y identyczne struktury gen贸w w pr贸bkach pobranych od istot wykazuj膮cych najrozmaitsze anomalie. Dzi臋ki temu mog艂y okre艣li膰 obszary ulegaj膮ce zmianom i przekona膰 si臋, kt贸re geny za co odpowiadaj膮.

Maggie sp臋dzi艂a ca艂e przedpo艂udnie przy tej ponurej, niewdzi臋cznej pracy. Przez ca艂y czas stara艂a si臋 walczy膰 z Przewodnikiem, zw艂aszcza w贸wczas, kiedy ten pr贸bowa艂 pobudza膰 jej emocje. Kiedy by艂a rozz艂oszczona albo przera偶ona, urz膮dzenie niezmiennie usi艂owa艂o j膮 uspokoi膰, a nawet wprawi膰 w nastr贸j b艂ogo艣ci. Maggie zorientowa艂a si臋, 偶e t艂amsi w sobie gniew i robi wszystko, co mo偶e, 偶eby przeciwstawi膰 si臋 Przewodnikowi. Teraz by艂a jednak tak zm臋czona, 偶e nie mia艂a si艂 do walki. Wiedzia艂a, 偶e gdyby nie on, ju偶 dawno zemdla艂aby z wyczerpania. Przewodnik pobudza艂 j膮 do 偶ycia.

W pewnej chwili nakaza艂 Maggie przerwa膰 prac臋 i przespacerowa膰 si臋 po pomieszczeniu. W tym czasie uspokaja艂 j膮 i przekazywa艂 informacje. Dziewczyna dowiedzia艂a si臋, jak wa偶ne by艂y jej badania. Po pewnym czasie sama chcia艂a m贸c zrobi膰 jeszcze wi臋cej. Mia艂a nadziej臋, 偶e to w艂a艣nie ona odkryje kombinacj臋 gen贸w odpowiedzialnych za Uwielbienie.

Najwa偶niejsz膮 prac臋 wykonywali jednak inni aberlainowie, pracuj膮cy d艂u偶ej ni偶 ona albo zdolniejsi. Niewolnicy ci zajmowali si臋 badaniami pr贸bek pobranych od przest臋pc贸w i szale艅c贸w. Deszyfrowali kody genetyczne tych nielicznych dronon贸w, kt贸rzy nie uwielbiali Z艂otej Kr贸lowej.

Niewiele takich istot rodzi艂o si臋 dawniej na planecie Dronon, a wszystkie zosta艂y unicestwione. Poniewa偶 drononi mieli dziwny zwyczaj u偶y藕niania p贸l uprawnych szcz膮tkami zmar艂ych, o pr贸bki tkanek tych nieszcz臋艣nik贸w by艂o bardzo trudno. Niemniej podczas wielkich poszukiwa艅, jakie zarz膮dzono na wszystkich opanowanych przez dronon贸w 艣wiatach, znaleziono kilku nowych osobnik贸w. Maggie mog艂a tylko liczy膰 na to, 偶e kiedy pr贸bki ich tkanek zostan膮 przes艂ane, trafi膮 do laboratorium na Fale. Mia艂a nadziej臋, 偶e w艂a艣nie jej przypadnie zaszczyt deszyfrowania kodu genetycznego w nich zawartego.

Tymczasem kawa艂ki cia艂, kt贸re kazano jej bada膰 po po艂udniu, pobrano od dronon贸w wykazuj膮cych inne u艂omno艣ci. Wszystkie istoty urodzi艂y si臋 z tak膮 sam膮 wad膮 fizyczn膮. Chitynowy pancerz, otaczaj膮cy szczeliny oddechowe, mia艂 guzy o nieregularnych kszta艂tach, utrudniaj膮ce przep艂yw powietrza. Szczeliny oddechowe dronon贸w wygl膮da艂y jak dziewi臋膰 otwor贸w, usytuowanych w jednym rz臋dzie z ty艂u, w g贸rnej cz臋艣ci bioder, z kt贸rych wychodzi艂y tylne ko艅czyny. Otwory umo偶liwia艂y przedostawanie si臋 powietrza do niewielkich work贸w p艂ucnych, znajduj膮cych si臋 pomi臋dzy wewn臋trzn膮 cz臋艣ci膮 egzoszkieletu biodra a mi臋艣niami ko艅czyny. Drononi w艂a艣ciwie nie mieli organu, kt贸ry mo偶na by nazwa膰 sercem. Rytmiczny ruch tylnych odn贸偶y pompowa艂 powietrze do work贸w p艂ucnych, a one za po艣rednictwem krwioobiegu rozprowadza艂y tlen do pozosta艂ych cz臋艣ci cia艂a. Dlatego te偶 drononi najlepiej dotleniali organizmy w贸wczas, kiedy szli albo biegli. Kiedy przestawali si臋 porusza膰, musieli kuca膰 i wykonywa膰 rytmiczne przysiady, 偶eby ich organizmy mia艂y do艣膰 tlenu.

Dopiero przed wieczorem uda艂o si臋 dziewczynie odkry膰 wadliwy gen. Dzi臋ki temu pozna艂a, jak膮 funkcj臋 spe艂nia on w rozwoju organizm贸w obcych istot.

Drononi-technicy pogratulowali jej sukcesu i w nagrod臋 pozwolili pracowa膰 do p贸藕nego wieczora. Przewodnik dziewczyny przes艂a艂 do jej m贸zgu fal臋 uniesienia i Maggie poczu艂a si臋 szcz臋艣liwa, 偶e mog艂a przys艂u偶y膰 si臋 tak szlachetnej sprawie. W ko艅cu jednak, s艂aniaj膮c si臋 na nogach, zjad艂a kolacj臋 i podrepta艂a do sypialni.

Otworzy艂a okno i zach艂ysn臋艂a si臋 艣wie偶ym nocnym powietrzem. Przez chwil臋 ws艂uchiwa艂a si臋 w plusk rzecznych fal omywaj膮cych miejskie mury. Na niebie 艣wieci艂y setki tysi臋cy jasnych gwiazd, zdobi膮c je py艂em podobnym do bia艂ego piasku. Maggie spojrza艂a na ogromny wir tworz膮cy galaktyk臋. Zachwyca艂a si臋 jego pi臋knem.

Nastawi艂a nieco wy偶sz膮 ni偶 zazwyczaj temperatur臋 艂贸偶ka, po czym szybko umy艂a si臋 pod prysznicem, przebra艂a w cienk膮 nocn膮 koszul臋 i uda艂a si臋 na spoczynek. Z korytarza dobiega艂y uspokajaj膮ce odg艂osy ci臋偶kich krok贸w dronon贸w-zdobywc贸w, patroluj膮cych cz臋艣膰 kliniki, w kt贸rej znajdowa艂y si臋 sypialnie aberlain贸w.

W 艣rodku nocy obudzi艂a si臋, trawiona straszliwym po偶膮daniem, kt贸re falami przenika艂o jej cia艂o. Wiedzia艂a, 偶e za chwil臋 przyjdzie Avik. Nie s膮dzi艂a, 偶eby tym razem mog艂a przeciwstawi膰 si臋 rozkazom Przewodnika.

Po艂o偶y艂a si臋 na brzuchu. Po chwili poczu艂a na plecach lekki powiew. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e Avik zapewne ju偶 wszed艂 do sypialni. 艢wiat艂o si臋 nie zapali艂o, ale dziewczyna poczu艂a ci臋偶ar jego cia艂a, kiedy wskoczy艂 na 艂贸偶ko. Porusza艂 si臋 zdumiewaj膮co szybko. Maggie s艂ysza艂a szmer oddechu m臋偶czyzny. Po chwili poczu艂a, jak usiad艂 okrakiem na jej plecach.

Cicho j臋kn臋艂a. Tymczasem napastnik chwyci艂 za Przewodnik na jej g艂owie, a po chwili wsun膮艂 mi臋dzy kraw臋d藕 urz膮dzenia i jej kark co艣, co w dotyku przypomina艂o d艂uto. Dziewczyna poczu艂a w g艂owie przejmuj膮cy b贸l. Po jej szyi zacz臋艂y sp艂ywa膰 krople gor膮cej krwi. Nagle zorientowa艂a si臋, 偶e nie ma na g艂owie Przewodnika.

Pomy艣la艂a, 偶e Avik postanowi艂 j膮 zabi膰. Krzykn臋艂a i obr贸ci艂a si臋 na bok, licz膮c na to, 偶e mo偶e uda si臋 jej wyszarpn膮膰 n贸偶 z d艂oni napastnika.

Gallen siedzia艂 na niej okrakiem z no偶em w d艂oni, o艣wietlony jedynie blaskiem gwiazd, widocznych za oknem. Wsun膮艂 jej Przewodnik do worka, a potem jednym szybkim ruchem uderzy艂 workiem o 艣cian臋. Rozleg艂 si臋 przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci chrz臋st i trzask, podobny do odg艂osu 艂amanych ko艣ci.

Maggie czu艂a, 偶e w jej g艂owie huczy jak w ulu ze zm臋czenia, ale i przejmuj膮cego smutku. Nie potrafi艂a my艣le膰 o tym, co si臋 sta艂o.

- Uciekaj st膮d - szepn臋艂a. - Za chwil臋 przyjdzie Avik.

- Kim jest Avik? - zapyta艂 szeptem Gallen.

- Gwa艂cicielem - odpar艂a dziewczyna i w tej samej sekundzie us艂ysza艂a szelest otwieranych drzwi. Do pokoju wpad艂a si臋 smuga 艣wiat艂a. Gallen zeskoczy艂 z 艂贸偶ka tak szybko, 偶e Maggie niemal tego nie zauwa偶y艂a. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e przelecia艂 przez pok贸j niczym mroczny cie艅. W ciemno艣ciach b艂ysn臋艂o tylko ostrze sztyletu, kt贸ry 艣ciska艂 w d艂oni.

N贸偶 Gallena opad艂 w tej samej chwili, kiedy Avik zacz膮艂 krzycze膰. M艂odzieniec rzuci艂 cia艂o na pod艂og臋, upad艂o z g艂uchym hukiem.

Stra偶nik-dronon, przechadzaj膮cy si臋 korytarzem, zacz膮艂 krzycze膰 i rzuci艂 si臋 dziewczynie na pomoc.

Gallen zatrzasn膮艂 drzwi, przekr臋ci艂 d藕wigni臋 blokady i zawo艂a艂:

- Szybko! Przez okno! Skacz do rzeki!

Maggie zwlok艂a si臋 z 艂贸偶ka, obezw艂adniona groz膮 i przera偶eniem, widokiem stra偶nika biegn膮cego do drzwi, i przede wszystkim prze偶yciami, jakich do艣wiadczy艂a w klinice.

W u艂amku sekundy, kiedy uzmys艂owi艂a sobie, jak膮 prac臋 tu wykonywa艂a, przez jej m贸zg zacz臋艂y przelatywa膰 wspomnienia. Na mgnienie oka ujrza艂a wizerunki opas艂ych cia艂 matek, kt贸re pomaga艂a tworzy膰, przypominaj膮cych worki do rodzenia dzieci. Poczu艂a od贸r fragment贸w cia艂 dronon贸w, upchni臋tych do zamro偶onych skrzy艅 i pojemnik贸w jak por膮bane kawa艂ki drewna, przetrzymywanych w niskiej temperaturze.

Mia艂a wra偶enie, 偶e ma brudne r臋ce, 偶e splugawione jest jej ca艂e cia艂o. Opad艂a na kolana i zap艂aka艂a gorzkimi 艂zami, staraj膮c si臋 r贸wnocze艣nie nie zwymiotowa膰 kolacji.

Tymczasem dronon-stra偶nik napar艂 na drzwi, kt贸re zgrzytn臋艂y i zapiszcza艂y. Jednym ciosem pot臋偶nej, okrytej chitynowym pancerzem pi臋艣ci wyrwa艂 je z zawias贸w. Przez szczelin臋 pomi臋dzy szcz膮tkami drzwi a futryn膮 wsun膮艂 luf臋 karabinu zapalaj膮cego. Maggie widzia艂a gro藕ne ostre z臋by na powierzchni bojowych ko艅czyn przednich istoty. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e Gallen i bestia s膮 niewyra藕nymi ta艅cz膮cymi cieniami na tle jasnego prostok膮ta 艣wiat艂a. M艂odzieniec rzuci艂 si臋 ku drzwiom i na ten widok skrzyd艂a zdobywcy zadr偶a艂y z radosnego oczekiwania.

Gallen chwyci艂 jednak tylko luf臋 karabinu zapalaj膮cego, wyszarpn膮艂 bro艅 z r膮k potwora i obr贸ci艂, chc膮c strzeli膰 przez uszkodzone drzwi sypialni. Przeciwnik znajdowa艂 si臋 jednak zbyt blisko i Maggie mog艂a tylko mie膰 nadziej臋, 偶e metalowa powierzchnia drzwi os艂oni j膮 i Gallena przed 偶arem.

Cia艂o potwora rozgrza艂o si臋 i zapali艂o. Kiedy temperatura wzros艂a jeszcze bardziej, z chitynowej skorupy wydoby艂y si臋 k艂臋by czarnego dymu, kt贸ry zacz膮艂 gromadzi膰 si臋 pod sufitem. P贸藕niej zdobywca przemieni艂 si臋 w o艣lepiaj膮c膮 kul臋 ognia. W sypialni Maggie zapanowa艂 niezno艣ne gor膮co, a na powierzchni uszkodzonych drzwi pojawi艂y si臋 p艂omienie. Gallen uni贸s艂 r臋ce, pragn膮c zachowa膰 r贸wnowag臋, a potem zataczaj膮c si臋, podbieg艂 do Maggie.

Gdzie艣 we wn臋trzu budynku rozleg艂o si臋 wycie syreny alarmowej. Gallen narzuci艂 opo艅cz臋 na g艂ow臋 Maggie. Dziewczyna usi艂owa艂a j膮 艣ci膮gn膮膰, obawiaj膮c si臋, 偶e za chwil臋 umrze, ale m艂odzieniec porwa艂 j膮 w obj臋cia i zacz膮艂 kierowa膰 si臋 w stron臋 okna.

- Ja... nie mog臋 - odezwa艂a si臋 Maggie, nie przestaj膮c gorzko szlocha膰.

Wypchn膮艂 j膮 przez okno. Na szcz臋艣cie 艣ciana budynku tworzy艂a co艣 w rodzaju pochylni i przez chwil臋 dziewczyna ze艣lizgiwa艂a si臋 po niej w ciemno艣ciach, oddychaj膮c powietrzem, kt贸re przyjemnie ch艂odzi艂o p艂uca. Wpad艂a w czarn膮 to艅 rzeki i przekona艂a si臋, 偶e woda jest o wiele zimniejsza, ni偶 mog艂a oczekiwa膰. Zacz臋艂a rozpaczliwie m艂贸ci膰 j膮 r臋kami i nogami, po czym wyp艂yn臋艂a na powierzchni臋, by po chwili zn贸w zanurzy膰 si臋 w g艂臋bin臋. Kiedy uda艂o si臋 jej wysun膮膰 g艂ow臋 po raz drugi, krzykn臋艂a, 偶eby kto艣 jej pom贸g艂. Odwr贸ci艂a si臋 i ujrza艂a Gallena, kt贸ry wisia艂 na zewn膮trz budynku, uczepiony parapetu okna niczym wielki paj膮k. Przez chwil臋 si臋 martwi艂a, czy nie zaczepi艂 si臋 albo nie zapl膮ta艂, ale w nast臋pnej sekundzie zobaczy艂a, jak odbi艂 si臋 od muru i z g艂o艣nym pluskiem wpad艂 do rzeki o jakie艣 dziesi臋膰 st贸p od niej. Zacz臋艂a bi膰 wod臋 nogami, ale fale zn贸w zala艂y jej g艂ow臋. Po jakim艣 czasie poczu艂a jednak, 偶e czyja艣 d艂o艅 chwytaj膮 z ty艂u za szyj臋.

Gallen pom贸g艂 dziewczynie wyp艂yn膮膰 na powierzchni臋, a nast臋pnie przytrzyma艂 jej g艂ow臋 nad falami. Maggie rozpaczliwie usi艂owa艂a obr贸ci膰 si臋, 偶eby chwyci膰 go za r臋k臋.

- Ratunku! - krzykn臋艂a. - Nie umiem p艂ywa膰!

- Nie umiesz p艂ywa膰? - zdziwi艂 si臋 Gallen. - Przecie偶 tw贸j ojciec i wszyscy bracia uton臋li. My艣la艂em, 偶e nauczy艂a艣 si臋 p艂ywa膰, kiedy si臋 o tym dowiedzia艂a艣!

Maggie 艂apczywie chwyta艂a powietrze, cz臋艣ciowo z powodu zimna, a cz臋艣ciowo z obawy, 偶e jej g艂owa mo偶e zn贸w znale藕膰 si臋 pod wod膮. Gallen si臋gn膮艂 do worka i umie艣ci艂 co艣 w jej otwartych ustach. Przedmiot przypomina艂 kszta艂tem ustnik fletu, ale drugi koniec by艂 do艂膮czony do dw贸ch ma艂ych butli.

- U偶ywaj tego - powiedzia艂. - To wymiennik powietrza, zamienia dwutlenek w臋gla na tlen. Je偶eli b臋dziesz przez niego oddycha艂a, mo偶esz nawet przez d艂u偶szy czas p艂yn膮膰 pod wod膮. Za minut臋 zaczniemy kierowa膰 si臋 do brzegu, a w贸wczas trzeba b臋dzie zanurkowa膰. Postaraj si臋 nie walczy膰 ze mn膮.

Maggie spr贸bowa艂a oddycha膰, korzystaj膮c z urz膮dzenia. Musia艂a u偶y膰 nieco wi臋kszej si艂y, zupe艂nie jakby kto艣 przy艂o偶y艂 do jej ust grub膮 szmat臋.

Gallen poszpera艂 w worku i wyci膮gn膮艂 drugi wymiennik powietrza. Przygryz艂 ustnik i skry艂 si臋 pod falami, a p贸藕niej zacz膮艂 ci膮gn膮膰 dziewczyn臋 w stron臋 brzegu. Nie spieszy艂 si臋, tylko spokojnie porusza艂 r臋kami i nogami, tak 偶e kiedy oboje dotarli na p艂ycizn臋, znajdowali si臋 w do艣膰 du偶ej odleg艂o艣ci od Toohkansay. Nie widzieli samego miasta, kt贸re skry艂o si臋 za zakr臋tem rzeki. Na wodzie by艂o wida膰 tylko blask 艂uny miejskich 艣wiate艂. Po chwili obok nich przep艂yn臋艂a kieruj膮ca si臋 z pr膮dem rzeki niewielka barka. Gallen dotar艂 do miejsca, gdzie wpada艂 ma艂y potok, po czym oboje zacz臋li brodzi膰, kieruj膮c si臋 w g贸r臋 strumienia. Wyszli z wody dopiero w贸wczas, gdy znale藕li si臋 pod mostem, kt贸ry mrocznym 艂ukiem 艂膮czy艂 nad ich g艂owami oba brzegi, przes艂aniaj膮c blask gwiazd, 艣wiec膮cych na niebie.

Gallen wyszed艂 pierwszy, a potem wyci膮gn膮艂 z wody Maggie. Pochyli艂 si臋 i otworzy艂 p艂贸cienny worek ukryty w wysokiej, rosn膮cej pod mostem trawie. Wyj膮艂 z niego koc. Dziewczyna trz臋s艂a si臋 jak li艣膰 osiki, zapewne nie tylko z powodu ch艂odu nocnego powietrza. Wydarzenia kilku ostatnich dni dotar艂y do jej 艣wiadomo艣ci i Maggie by艂a wstrz膮艣ni臋ta.

- Przykro mi - powiedzia艂a, gorzko p艂acz膮c i czuj膮c, jak b贸l przenika do g艂臋bi jej duszy. - Tak mi przykro.

Chcia艂a wyja艣ni膰, czemu jest jej przykro, ale nie wiedzia艂a, od czego zacz膮膰. By艂o jej tak zimno, 偶e nie czu艂a palc贸w. Gallen otuli艂 j膮 kocem, ale nie przestawa艂a dygota膰 jak w febrze. Obj臋艂a go ramionami, aby oboje mogli si臋 ogrza膰, okryci jednym pledem.

- Ty... to wszystko zaplanowa艂e艣? - zapyta艂a, raz po raz szcz臋kaj膮c z臋bami. Z艂ociste mokre w艂osy Gallena po艂yskiwa艂y w s艂abym 艣wietle gwiazd i w艂a艣ciwie nie mog艂a dostrzec rys贸w jego twarzy. Czu艂a s艂onaw膮 wo艅 wilgoci, unosz膮c膮 si臋 z ich cia艂.

- Jasne - odpar艂 Gallen. - W worku mam co艣 do jedzenia i suche ubrania. Znam 艣cie偶k臋 wiod膮c膮 brzegiem tego strumienia. Pod膮偶ymy ni膮 a偶 do wzg贸rz, a potem zatoczymy szeroki 艂uk, tak by znale藕膰 si臋 na p贸艂noc od miasta. Z Orickiem urz膮dzili艣my tam obozowisko. Przypuszczam, 偶e nie powinni艣my korzysta膰 z drogi.

Maggie mia艂a wra偶enie, 偶e ciemno艣ci nadal j膮 przygniataj膮. Co kilka chwil przypomina艂a sobie to, co w ci膮gu kilku ostatnich godzin robi艂a w klinice aberlain贸w. Ob艂膮kany b艂ysk w oku Avika. Segregowanie opatrzonych etykietami czu艂k贸w martwych dronon贸w. Wizerunki karykaturalnych istot ludzkich, kt贸re pomaga艂a tworzy膰.

Na razie nic nie 艣wiadczy艂o o tym, by ktokolwiek ich szuka艂, ale Maggie by艂a pewna, 偶e wkr贸tce pojawi膮 si臋 grupy po艣cigowe dronon贸w.

Dotkliwy ch艂贸d, przera偶enie i mr贸z przyt艂acza艂 dziewczyn臋. Maggie osun臋艂a si臋 na kolana. Pod mostem r贸s艂 g膮szcz spl膮tanych 艂odyg dzikiej wyki.

Gallen tak偶e ukl臋kn膮艂 i obj膮艂 Maggie, pragn膮c, 偶eby si臋 szybciej ogrza艂a.

- A... Everynne? - zaj膮kn臋艂a si臋 dziewczyna. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e mo偶e teraz my艣le膰 nienaturalnie jasno i szybko. My艣li pojawia艂y si臋 w jej m贸zgu w towarzystwie o艣lepiaj膮cych b艂ysk贸w, podobnych do chemicznego ognia, wylatuj膮cego z lufy karabinu zapalaj膮cego.

- Odnale藕li艣my j膮 rano - oznajmi艂 Gallen. - Kierowa艂a si臋 na p贸艂noc w stron臋 innych wr贸t. Jej 艣ladami pod膮偶ali drononi. Zamierza stoczy膰 z nimi walk臋. Prosi艂a nas, 偶eby艣my z ni膮 poszli, ale...

Maggie unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na jego twarz, kt贸ra z powodu panuj膮cych pod mostem ciemno艣ci by艂a o艣wietlona tylko ledwo uchwytnym blaskiem gwiazd. Nie mog艂a dojrze膰 jego oczu. Jedn膮 rzecz rozumia艂a jednak bardzo dobrze. M贸g艂 pod膮偶y膰 za Everynne, ale wola艂 zosta膰 i pospieszy膰 jej na ratunek.

Przytuli艂a dr偶膮ce cia艂o do cia艂a Gallena. Czu艂a jego silne mi臋艣nie pod mokr膮 koszul膮 i ciep艂o oddechu ogrzewaj膮ce jej szyj臋. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e zaplanowa艂 wszystko w najdrobniejszych szczeg贸艂ami. Pomy艣la艂 o dw贸ch kompletach suchych ubra艅 i dw贸ch wymiennikach powietrza... Przygotowa艂 jednak tylko jeden koc. Widocznie liczy艂 na to, 偶e okryj膮 si臋 nim razem.

Resztki emocji, pobudzonych przez jej Przewodnik, chyba jeszcze nie do ko艅ca znik艂y. Poprzedniej nocy, kiedy odrzuci艂a propozycj臋 Avika, pewn膮 ulg臋 przynios艂y jej marzenia o Gallenie. Teraz stwierdzi艂a, 偶e nadal gdzie艣 w g艂臋binach jej cia艂a kryje si臋 po偶膮danie.

By艂a bole艣nie 艣wiadoma faktu, 偶e cienka mokra nocna koszula pozwala, by wystaj膮ce sutki ociera艂y si臋 o poro艣ni臋ty w艂osami tors Gallena. Poczu艂a, 偶e cia艂o m艂odzie艅ca przeszy艂 dreszcz. Zarzuci艂a ramiona na jego szyj臋 i nami臋tnie go poca艂owa艂a. Gallen jednak drgn膮艂 i odsun膮艂 si臋 od niej, jakby zdumiony jej 艣mia艂o艣ci膮.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a, czuj膮c, 偶e cia艂o Gallena dr偶y chyba jeszcze bardziej. Domy艣la艂a si臋, o co chodzi. Nie potrafi艂 ukry膰 po偶膮dania. - Nie chcesz tego?

- Wci膮偶 jeste艣 troch臋 za m艂oda - odpowiedzia艂 ochryple.

Jego s艂owa rozgniewa艂y Maggie tak bardzo, 偶e przez chwil臋 chcia艂a go spoliczkowa膰.

- Co prawda jeste艣 starszy, ale niekt贸re rzeczy sprawiaj膮, 偶e stajemy si臋 dojrzalsi, ni偶 mo偶na by艂oby s膮dzi膰 po liczbie prze偶ytych lat - powiedzia艂a. - Ja dojrzewa艂am szybciej, bo patrzy艂am na 艣mier膰 ca艂ej mojej rodziny! Starza艂am si臋 szybko, bo musia艂am harowa膰 dzie艅 i noc tylko po to, 偶eby utrzyma膰 si臋 przy 偶yciu. Nosi艂am Przewodnik... Gallenie, nawet nie wiem, od czego zacz膮膰, 偶eby opowiedzie膰 ci o wszystkim, co to urz膮dzenie ze mn膮 robi艂o. By艂o jak imad艂o zaciskaj膮ce si臋 na g艂owie. Uczy艂o mnie i r贸wnocze艣nie gwa艂ci艂o, poniewa偶 rzeczy, kt贸re mi opowiada艂o, niszczy艂y moje najskrytsze marzenia... I gdyby nie opiekowa艂o si臋 mn膮 i nie sprawia艂o, 偶e czasami czu艂am si臋 jak w niebie, bez wahania odci臋艂abym sobie g艂ow臋, 偶eby si臋 go pozby膰!

Maggie zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰 i szlocha膰. Wyobrazi艂a sobie, 偶e zn贸w czuje na r臋kach dotyk czarnych czu艂k贸w dronon贸w, plugawi膮cych jej cia艂o, zimnych i szorstkich jak 艂odygi kukurydzy.

- Gallenie, nawet nie potrafisz sobie wyobra偶a膰 tego, na jakim 艣wiecie si臋 znale藕li艣my...

- Potrafi臋 - przerwa艂 jej. - Kiedy przebywa艂em w mie艣cie, mia艂em na g艂owie ucz膮ce urz膮dzenie. O wszystkim mi opowiedzia艂o.

- Czy wyjawi艂o ci ca艂膮 prawd臋 o drononach? Czy wiesz, jakie maj膮 wzgl臋dem nas plany?

- Nie - przyzna艂 Gallen. - Nauczyciel powiedzia艂 mi jedynie, w jaki spos贸b obce istoty opanowa艂y t臋 planet臋.

- Inaczej m贸wi膮c, tw贸j nauczyciel powiedzia艂 ci tylko to, co drononi chcieli, 偶eby艣 wiedzia艂!

Maggie trz臋s艂a si臋 z w艣ciek艂o艣ci. Gallen obj膮艂 j膮, czuj膮c, 偶e dziewczyna rozpaczliwie pragnie by膰 pocieszana i kochana. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e w tej chwili mi艂o艣膰 to jedyne uczucie, jakie mo偶na rzuci膰 na szal臋, 偶eby zr贸wnowa偶y膰 b贸l i rozpacz pr贸buj膮ce ni膮 zaw艂adn膮膰. Nie by艂a nawet pewna, czy sama mi艂o艣膰 wystarczy, by przewa偶y膰.

Nagle poczu艂a, 偶e jej karku dotkn臋艂o co艣 zimnego. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e m艂odzieniec trzyma jaki艣 d艂ugi i twardy przedmiot. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋, dotkn臋艂a go i przekona艂a si臋, 偶e jest to lufa karabinu zapalaj膮cego. Zdumiona stwierdzi艂a, 偶e Gallen zdo艂a艂 w jaki艣 spos贸b utrzyma膰 i j膮, i bro艅, kiedy p艂yn膮艂 w nurtach rzeki.

W tej samej chwili uzmys艂owi艂a sobie, 偶e wie, czego jeszcze jej potrzeba - zemsty.

- Powiedzia艂e艣, 偶e Everynne zamierza艂a obali膰 w艂adz臋 dronon贸w - szepn臋艂a. - Czy wiesz, jakie ma plany?

- Nie - oznajmi艂 Gallen. - Wiem tylko, gdzie znajduj膮 si臋 wrota.

Maggie kiwn臋艂a lekko g艂ow膮

- Chod藕my - szepn臋艂a.

W tej samej chwili jednak mostek zosta艂 o艣wietlony snopem padaj膮cego z g贸ry jaskrawego 艣wiat艂a. Konstrukcja zadudni艂a i zadr偶a艂a, a z g贸ry na g艂owy uciekinier贸w posypa艂y si臋 drobiny kurzu.

Przera偶ony Gallen przycisn膮艂 d艂o艅 do ust Maggie. Dziewczyna potrafi艂a my艣le膰 tylko o jednym: A jednak nas znale藕li!

Z g贸ry rozleg艂 si臋 g艂os, podobny do huku gromu:

- Hej, tam, w dole! R臋ce do g贸ry!


ROZDZIA艁 10


Strugi 艣wiat艂a zalewa艂y okolice mostka, o艣wietlaj膮c ka偶de 藕d藕b艂o trawy. Pod wp艂ywem fali grawitacyjnej ma艂y most trzeszcza艂 i dr偶a艂, a z g贸ry zacz臋艂y spada膰 grudki ziemi i odpryski farby. Maggie przytuli艂a si臋 do Gallena. Nagle Gallen us艂ysza艂, 偶e kto艣 z g贸ry zawo艂a艂:

- Nie jestem uzbrojony! Nie jestem uzbrojony!

Kto艣 tam jest - pomy艣la艂.

- Biega艂em tylko i 膰wiczy艂em! - wo艂a艂 m臋ski g艂os. - Nie ma w tym niczego z艂ego.

Gallen zna艂 ten g艂os. Veriasse.

Lataj膮cy pojazd zawis艂 nieruchomo nad m臋偶czyzn膮.

- Obywatelu, czy widzia艂e艣 kogo艣, kiedy bieg艂e艣 drog膮?

- W istocie - przyzna艂 Veriasse. - Obok mnie przemkn膮艂 jaki艣 magpojazd. Przed niespe艂na pi臋cioma minutami.

- Czy m贸g艂by艣 powiedzie膰, jak wygl膮dali pasa偶erowie?

- W 艣rodku by艂y tylko dwie osoby. Jedn膮 by艂a kobieta. Nie jestem pewien, jakiej p艂ci by艂 kierowca.

Wisz膮cy w g贸rze pojazd natychmiast odlecia艂 i skierowa艂 si臋 na po艂udnie. Gallen odwa偶y艂 si臋 wyjrze膰 spod mostu i dostrzeg艂 inny bia艂y pojazd w kszta艂cie spodka, kt贸ry lecia艂 zygzakami i przeszukiwa艂 teren nad drugim brzegiem rzeki.

- Gallenie? Maggie? - szepn膮艂 Veriasse.

- Jeste艣my pod mostem. - Gallen zacz膮艂 wspina膰 si臋 na stromy brzeg strumienia. - Co tu robisz? My艣la艂em, 偶e od dawna przebywacie na innym 艣wiecie.

- 膯艣艣... M贸w troch臋 ciszej. Wrota, przez kt贸re chcieli艣my przej艣膰, by艂y strze偶one, wi臋c musieli艣my zrezygnowa膰 z tego planu. Nie wspinaj si臋 na brzeg. Czujniki umo偶liwiaj膮ce widzenie w nocy pozwalaj膮 zdobywcom dostrzec cz艂owieka z odleg艂o艣ci czterdziestu mil. Mo偶liwe, 偶e nadal jestem obserwowany. Pozosta艅 w ukryciu i staraj si臋 m贸wi膰 jak najciszej. Za艂ogi lataj膮cych pojazd贸w potrafi膮 wykrywa膰 g艂o艣niejsze d藕wi臋ki, ale cichsze gin膮 w szumie cz膮stek powietrza, uderzaj膮cych o siebie wskutek dzia艂ania fal grawitacyjnych silnik贸w. Spotkamy si臋 w twoim obozowisku o 艣wicie. Na razie id藕 w g贸r臋 strumienia. Staraj si臋 kry膰, jak tylko mo偶esz, a potem zatocz 艂uk w tym g臋stym lesie. Korzystaj膮c z uprawnie艅 lorda Nadzorcy Informatyk贸w, spreparowa艂em ci fa艂szywe dokumenty. Je偶eli zostaniecie schwytani, nie przyznawajcie si臋 do niczego. W ten spos贸b nic wam nie zrobi膮.

- Zastanawia艂em si臋, sk膮d na moim pustym koncie nagle wzi臋艂o si臋 a偶 tyle kredyt贸w - szepn膮艂 Gallen. - Nie wiedzia艂em, 偶e mam sojusznika.

- Powodzenia - szepn膮艂 Veriasse, po czym pospieszy艂 w swoj膮 stron臋.

Gallen i Maggie ruszyli w膮wozem wiod膮cym w kierunku wzg贸rza. Szli powoli pod baldachimem z gwiazd, bardziej staraj膮c si臋 wybiera膰 os艂oni臋te miejsca, ni偶 dotrze膰 jak najszybciej do obozowiska. Znale藕li si臋 tam przed 艣witem, ukryli si臋 wi臋c w pobliskiej jaskini i postanowili chocia偶 troch臋 si臋 zdrzemn膮膰.

O 艣wicie Gallen obudzi艂 si臋, kiedy us艂ysza艂 gwizdni臋cie Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna sta艂 na pobliskim wzg贸rzu. Trzyma艂 trzy pakunki przewi膮zane rzemieniami. Spogl膮da艂 na p贸艂noc. Dopiero po sekundzie m艂odzieniec u艣wiadomi艂 sobie, 偶e Veriasse wzywa Everynne i Oricka. Wyszed艂 z jaskini i zacz膮艂 si臋 przeci膮ga膰. W oddali widzia艂, jak Everynne i nied藕wied藕 id膮 przez las w jego stron臋. Podziwia艂 talent wojownika, kt贸ry potrafi艂 porusza膰 si臋 w艣r贸d g臋stych zaro艣li bezszelestnie jak kot i umia艂 odnale藕膰 szukane osoby, bez wzgl臋du na to, gdzie si臋 ukry艂y.

Gallen wr贸ci艂 i obudzi艂 Maggie, potrz膮saj膮c j膮 za rami臋, po czym zacz膮艂 wspina膰 si臋 po zboczu.

- Jeszcze raz dzi臋kuj臋 ci za to, 偶e pomog艂e艣 nam zesz艂ej nocy - powiedzia艂. - Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e ukryli艣my si臋 pod mostem?

- Obserwowa艂em ci臋 z pewnej odleg艂o艣ci - odpar艂 m臋偶czyzna. - Widzia艂em, jak wchodzisz przez okno do sypialni Maggie i pomagasz jej uciec. By艂em dumny z ciebie, kiedy ujrza艂em, 偶e zamykasz okno i dopiero wtedy zeskakujesz. Jestem pewien, 偶e w艂a艣nie to wywiod艂o w pole stra偶nik贸w plac贸wki. Zmusi艂o ich do szukanie ciebie na terenie kliniki. Przypuszczam, 偶e w艂a艣nie tam najwi臋cej zdobywc贸w poszukuje ciebie i Maggie. Kiedy zobaczy艂em, jak skaczesz do rzeki, domy艣li艂em si臋, gdzie wyjdziecie na brzeg, a czas okre艣li艂em, znaj膮c szybko艣膰 nurtu. Powiedzia艂bym, 偶e zaplanowa艂e艣 akcj臋 ca艂kiem nie藕le, ale twoja niewiedza mog艂a pokrzy偶owa膰 wszystkie plany.

- W jaki spos贸b? - zapyta艂 zak艂opotany Gallen.

- Nie wiedzia艂e艣 nic na temat nowoczesnych maszyn po艣cigowych - odpar艂 Veriasse. - To by艂a moja wina, 偶e ci臋 nie ostrzeg艂em. B艂臋dem by艂o tak偶e to, 偶e stara艂e艣 si臋 zniszczy膰 czujniki ruchu w oknie. Podejrzewa艂em, 偶e mo偶esz pr贸bowa膰 to zrobi膰, wi臋c postanowi艂em dosta膰 si臋 do okna Maggie i zanim si臋 pojawi艂e艣, zainstalowa艂em specjalne urz膮dzenie zag艂uszaj膮ce ich sygna艂y.

- Czy to znaczy, 偶e by艂e艣 tam wcze艣niej ni偶 ja? - zapyta艂 zdumiony Gallen.

- Tylko przez chwil臋.

- Dlaczego sam nie uwolni艂e艣 dziewczyny?

- Mia艂em niepotrzebnie ryzykowa膰? - odpar艂 pytaniem m臋偶czyzna. - Wiedzia艂em, 偶e ty i tak we藕miesz to ryzyko na siebie, wi臋c uzna艂em za s艂uszne nie pozbawia膰 ci臋 tej przyjemno艣ci. A poza tym, gdyby ci si臋 nie uda艂o, kto艣 musia艂by was wyci膮gn膮膰.

Gallen wbi艂 spojrzenie w ziemi臋. By艂 poirytowany i z艂y na siebie. Argumenty Veriasse鈥檃 mia艂y sens, ale jeszcze przed godzin膮 czu艂 si臋 jak prawdziwy bohater. Teraz mia艂 wra偶enie, 偶e jest ma艂ym dzieckiem przy艂apanym na robieniu g艂upstw. M臋偶czyzna zapewne zgadywa艂, o czym mo偶e my艣le膰 jego rozm贸wca.

- Jeste艣 uzdolnionym i dzielnym ch艂opcem, Gallenie - powiedzia艂. - Chcia艂bym wyobra偶a膰 sobie, 偶e post臋powa艂em tak samo odwa偶nie i sprytnie jak ty, kiedy mia艂em twoje lata, ale to nieprawda. Wyszkoli艂em w 偶yciu wielu stra偶nik贸w. Czy chcia艂by艣, 偶ebym wyszkoli艂 i ciebie?

M艂odzieniec kiwn膮艂 g艂ow膮.

Veriasse zacz膮艂 rozwi膮zywa膰 pakunki. Pierwszy zawiera艂 czarny p艂aszcz, czarne buty, r臋kawice i niebieskofioletow膮 mask臋. Ten str贸j by艂 przeznaczony dla Gallena. M臋偶czyzna wyci膮gn膮艂 z tobo艂ka tak偶e dwie pochwy: jedn膮 na miecz i drug膮 na karabin zapalaj膮cy. Zdj臋ty nag艂ym strachem Gallen wpatrywa艂 si臋 w to wszystko z otwartymi ustami. Oto spogl膮da艂 na cz臋艣ci stroju, kt贸ry widzia艂 zaledwie przed pi臋cioma nocami na ciele kogo艣, kogo w贸wczas uwa偶a艂 za sidha.

- Wiem, 偶e to ubranie lorda z Fale, ale kto ma prawo nosi膰 str贸j o takich barwach? - zapyta艂 w ko艅cu.

- To ja nosi艂em ten str贸j, kiedy by艂em m艂ody - o艣wiadczy艂 Veriasse. - To by艂y barwy lorda Opiekuna. Przed kilkoma laty odkupi艂 go ode mnie lord Oboforron, ale niedawno zosta艂 zabity przez dronon贸w, wi臋c zesz艂ej nocy zn贸w naby艂em prawo do u偶ywania tego tytu艂u. Powiedzia艂em, 偶e spreparowa艂em ci fa艂szywe dokumenty. Musisz mie膰 szaty potwierdzaj膮ce twoj膮 now膮 to偶samo艣膰. W艂贸偶 p艂aszcz i ca艂膮 reszt臋.

Gallen pos艂usznie spe艂ni艂 polecenie. Kiedy ju偶 mia艂 na nogach buty, ich materia艂 natychmiast skurczy艂 si臋, opinaj膮c szczelnie jego stopy. P艂aszcz wygl膮da艂 na bardzo ci臋偶ki i na tyle gruby, 偶e m贸g艂by wytrzyma膰 pchni臋cie sztyletem, ale okaza艂 si臋 bardzo lekki i wygodny. R臋kawice mia艂y chyba metalowe wk艂adki, chroni膮ce kostki palc贸w i nasad臋 d艂oni. Gallen wyobrazi艂 sobie, 偶e gdyby uderzy艂 kogo艣 pi臋艣ci膮 odzian膮 w tak膮 r臋kawic臋, skutek by艂by i艣cie piorunuj膮cy. Na ko艅cu przypi膮艂 do pasa obie pochwy.

Cz臋艣ci膮 stroju by艂 osobisty rozum, wygl膮daj膮cy jak delikatna siatka o brzegach zako艅czonych wisiorkami, splecionymi ze srebrnych tr贸jk膮cik贸w. Gallen zawaha艂 si臋, zanim j膮 za艂o偶y艂, poniewa偶 nigdy nie nosi艂 tak kosztownej siatki. Poza tym, chocia偶 wiedzia艂 co nieco na temat osobistych rozum贸w, nie by艂 pewien, czy mo偶e zaufa膰 w艂a艣nie temu. Veriasse jednak go uspokoi艂.

- Nie ma obaw - oznajmi艂. - Urz膮dzenie b臋dzie podszeptywa膰 ci wszystko na temat pracy Opiekuna, a poza tym nauczy ci臋 wielu warto艣ciowych rzeczy.

Gallen za艂o偶y艂 srebrn膮 siatk臋 i po chwili us艂ysza艂 w g艂owie znajomy szum, 艣wiadcz膮cy o tym, 偶e aparat nawi膮za艂 z nim rozmow臋. Umys艂 m艂odzie艅ca nie wype艂ni艂 si臋 jednak potokami obraz贸w, jak wtedy w pidcy. Gallen poczu艂, 偶e jego mi臋艣nie zaczynaj膮 si臋 odruchowo napina膰, jakby za chwil臋 mia艂 rzuci膰 si臋 w wir walki, ale nie czu艂 zwi膮zanego z tym podniecenia. Wr臋cz przeciwnie, by艂 odpr臋偶ony i tylko wszystkie jego zmys艂y wydawa艂y si臋 wyostrzone. Czu艂 si臋 prawie tak, jakby... Nas艂uchiwa艂 i nagle z oddali, z po艂udnia, z odleg艂o艣ci jakich艣 dwudziestu mil, us艂ysza艂 szum lec膮cego pojazdu patrolowego. Pilotuj膮cy go zdobywca sk艂ada艂 raport korzystaj膮c z radiostacji. Meldowa艂 prze艂o偶onemu, 偶e poszukiwania prowadzone w wyznaczonym obszarze nie doprowadzi艂y do znalezienia uciekinier贸w.

- Co to jest? - zapyta艂 Gallen. - Co ono robi z moimi zmys艂ami?

- Ta siatka jest wyposa偶ona w wiele czujnik贸w. S艂yszy, widzi, czuje. Wykrywa ruchy i obecno艣膰 broni o wiele lepiej, ni偶 potrafi przeci臋tny cz艂owiek. Je偶eli pragniesz zobaczy膰 co艣 oddalonego, musisz tylko zamkn膮膰 oczy i zacz膮膰 my艣le膰 o tej rzeczy. Gdy b臋dziesz zwr贸cony twarz膮 w t臋 stron臋, gdzie znajduje si臋 贸w przedmiot, w twojej g艂owie pojawi si臋 jego powi臋kszony wizerunek. Po jakim艣 czasie nauczysz si臋 wykorzystywa膰 niezwyk艂膮 艣wiadomo艣膰 siatki i nie b臋dziesz traktowa艂 jej jak co艣 niezwyk艂ego czy czarodziejskiego.

- W jaki spos贸b b臋dzie mnie uczy艂a?

- Kiedy b臋dziesz bezpieczny i siatka wyczuje, 偶e nie zagra偶a ci nic z艂ego, zajmie si臋 twoj膮 edukacj膮. Teraz jednak jeste艣 w tarapatach. Na pocz膮tku, je偶eli pojawi si臋 jakiekolwiek zagro偶enie, po prostu zamknij oczy i zdaj si臋 na instynkt. Kiedy znajdziesz si臋 w potrzebie, urz膮dzenie wype艂ni tw贸j umys艂 w艂a艣ciw膮 wiedz膮.

W ko艅cu Gallen si臋gn膮艂 po mask臋. Wygl膮da艂a jak cienka warstwa galarety, ale kiedy na艂o偶y艂 j膮 na twarz, przylgn臋艂a jak przyklejona. Nie stara艂 si臋 jej dok艂adnie dopasowa膰, ale mimo to maska, podobnie jak przedtem buty, skurczy艂a si臋 i 艣ci膮gn臋艂a. Po chwili dostosowa艂a si臋 do kszta艂tu twarzy.

W zawini膮tku przeznaczonym dla Maggie Veriasse mia艂 偶贸艂to-brunatny p艂aszcz i jasnozielon膮 mask臋. Siatka dziewczyny by艂a naprawd臋 du偶a, ozdobiona dziesi膮tkami srebrnych drobiazg贸w, kt贸re tworzy艂y sploty i sp艂ywa艂y po plecach a偶 do pasa.

- Postanowi艂em wybra膰 dla ciebie str贸j lady Technik贸w - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Przekonasz si臋, 偶e twoja osobista siatka wie o wiele wi臋cej ni偶 tamten ma艂y Przewodnik, a przy tym b臋dzie wiern膮 s艂u偶k膮, a nie okrutn膮 w艂adczyni膮. Mo偶esz zdj膮膰 j膮, kiedy tylko zechcesz.

- Czego艣 w tym nie rozumiem - odpar艂a Maggie, zak艂adaj膮c 偶贸艂ty p艂aszcz na cienk膮 nocn膮 koszul臋. - Te siatki musz膮 by膰 strasznie drogie.

- To prawda - przyzna艂 m臋偶czyzna - ale od bardzo dawna jestem niezwykle bogaty. Sta膰 mnie na to, 偶eby da膰 je wam w prezencie.

- Czy by艂e艣 m臋偶em Semarritte, zanim zabili j膮 drononi? - zapyta艂 Gallen.

- M臋偶em? - zdziwi艂 si臋 Veriasse. - To dziwne s艂owo i z pewno艣ci膮 bardzo stare. Nie by艂em jej m臋偶em w tym sensie, w jakim ty rozumiesz to s艂owo, chocia偶 rzeczywi艣cie by艂em jej wiernym przyjacielem. Opiekowa艂em si臋 ni膮 i chroni艂em j膮 jak ka偶dy m臋偶czyzna powinien opiekowa膰 si臋 swoj膮 kobiet膮. To by艂 cel mojego 偶ycia. Prawd臋 m贸wi膮c, Gallenie, tak jak ty teraz, uwa偶a艂em si臋 za stra偶nika, opiekuna. My艣l臋 jednak, 偶e drononi dowiedzieli si臋, kim naprawd臋 by艂em. Pe艂ni艂em funkcj臋 lorda Opiekuna, zwanego czasem Drogomistrzem. Rozmaici opiekunowie, chroni膮cy w艂adczynie dronon贸w, walcz膮 ze sob膮, pragn膮c zosta膰 osobistymi honorowymi stra偶nikami Z艂otych Kr贸lowych. Tylko ten, kto pokona wszystkich, uzyskuje prawo do tytu艂owania si臋 lordem Opiekunem. Lordowie ci, wywodz膮cy si臋 z r贸偶nych roj贸w, wdaj膮 si臋 p贸藕niej w rytualne walki, a Z艂ota Kr贸lowa tego, kt贸ry zwyci臋偶y, wst臋puje na najwy偶szy tron, dzi臋ki czemu jej lord Opiekun zostaje lordem roju. Cz臋sto nazywa si臋 go w贸wczas Drogomistrzem, z uwagi na to, 偶e toruje swojej w艂adczyni drog臋 do tronu.

Moje zaj臋cie polega艂o na walczeniu w obronie Semarritte, kiedy to by艂o konieczne, a tak偶e bronieniu jej przed innymi pot臋偶nymi lordami. Nigdy jednak nie mog艂em zosta膰 jej m臋偶em w takim sensie, w jakim ty pojmujesz to s艂owo. Mog艂em by膰 jedynie jej str贸偶em. Teraz za艣 jestem Drogomistrzem jej c贸rki Everynne.

- Czy chcesz przez to powiedzie膰, 偶e Everynne nie jest twoj膮 c贸rk膮? - zapyta艂a Maggie.

- Nie jest moj膮 biologiczn膮 c贸rk膮 - przyzna艂 Veriasse. - Jest Tharrinem jedn膮 z istot, kt贸re urodzi艂y si臋 po to, by panowa膰. Ja pochodz臋 ze znacznie skromniejszego rodu. Gdy Everynne pragnie okaza膰 mi swe uczucie, czasami nazywa mnie ojcem. R贸wnie偶 ja cz臋sto nazywam j膮 c贸rk膮, zapewne dlatego, 偶e wychowywa艂em j膮 jak w艂asne dziecko. Je偶eli chcecie zna膰 prawd臋, kobieta jest kopi膮 Semarritte. Jest klonem, wyhodowanym z kom贸rek jej cia艂a.

Widz膮c, 偶e nied藕wied藕 w towarzystwie Maggie i Everynne zd膮偶y艂 wej艣膰 na wierzcho艂ek wzg贸rza, Veriasse powiedzia艂:

- Magpojazd mo偶e pomie艣ci膰 pi臋cioro, ale obawiam si臋, 偶e ty, Oricku, b臋dziesz za bardzo rzuca艂 si臋 w oczy. Musimy zaryzykowa膰, ale nie mo偶emy zwraca膰 na siebie uwagi. Kupi艂em opo艅cz臋 i chc臋, 偶eby艣 j膮 w艂o偶y艂, kiedy b臋dziemy jechali do Guianne.

Orick obj膮艂 Gallena i Maggie, czuj膮c, 偶e jego serce przepe艂nia wielka rado艣膰.

- Moje modlitwy zosta艂y wys艂uchane - powiedzia艂. - Wr贸cili艣cie cali i zdrowi.

- Powiniene艣 podzi臋kowa膰 tak偶e Veriasse鈥檕wi - odezwa艂 si臋 m艂odzieniec. - To jemu zawdzi臋czam, 偶e mog艂em tak szybko uwolni膰 Maggie.

Orick zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, co us艂ysza艂. Wydawa艂o mu si臋, 偶e on i jego dwoje przyjaci贸艂 wpadli w tarapaty przede wszystkim dlatego, 偶e pr贸bowali pom贸c Everynne i jej stra偶nikowi. Uwa偶a艂 za oczywiste, 偶e Veriasse powinien w zamian za to jako艣 im si臋 odwdzi臋czy膰.

Kiedy przeni贸s艂 spojrzenie na Maggie i Gallena, u艣wiadomi艂 sobie jednak, 偶e ich przygoda wcale si臋 nie sko艅czy艂a. Wr臋cz przeciwnie, wiele wskazywa艂o na to, 偶e dopiero si臋 zaczyna艂a. Widz膮c g艂臋bokie bruzdy na wystraszonej, przera藕liwie bladej twarzy dziewczyny, domy艣li艂 si臋, 偶e ta wyprawa b臋dzie wszystkich drogo kosztowa艂a. By艂 pewien, 偶e kiedy si臋 sko艅czy, Gallen i Maggie ju偶 nigdy nie b臋d膮 tacy sami jak przedtem. Orick czu艂 si臋 osamotniony, odrzucony. Z nich trojga tylko on mia艂 do艣膰 si艂, by nie pr贸bowa膰 przystosowa膰 si臋 do 偶ycia na nowym 艣wiecie. Wola艂 znosi膰 cierpienia b臋d膮ce konsekwencjami tej decyzji.

Veriasse wyci膮gn膮艂 z ostatniego tobo艂ka br膮zow膮 opo艅cz臋, po czym narzuci艂 j膮 na nied藕wiedzia i zacz膮艂 zapina膰 na karku. Zapi臋cie nie pozwala艂o jednak m臋偶czy藕nie rozci膮gn膮膰 tkaniny w taki spos贸b, 偶eby kraw臋d藕 opo艅czy otoczy艂a 艂eb zwierz臋cia, wskutek czego Orick musia艂 sta膰 przez kilka minut na tylnych 艂apach. Troch臋 marudzi艂, 偶e jest mu niewygodnie, ale Veriasse si臋 nie spieszy艂.

Orick mia艂 okazj臋 spojrze膰 w b艂臋kitne oczy starszego m臋偶czyzny, gdy ten zmaga艂 si臋 z zapi臋ciem zamka. Ujrza艂 w nich hart ducha i 偶yciow膮 m膮dro艣膰, kt贸re niecz臋sto widywa艂 w oczach innych ludzi. Doszed艂 do wniosku, 偶e Veriasse sta艂 si臋 fanatykiem, kt贸ry nie przejmuj膮c si臋 nikim i niczym, b臋dzie d膮偶y艂 do obranego celu.

Kiedy w ko艅cu stra偶nik Everynne zapi膮艂 zamek, poprowadzi艂 wszystkich do magpojazdu i przez godzin臋 jechali na po艂udnie wij膮c膮 si臋 przez g贸rsk膮 prze艂臋cz drog膮.

W tym czasie musieli a偶 dwa razy zatrzymywa膰 si臋 obok posterunk贸w strze偶onych przez zielonosk贸re ogry, kt贸re zadawa艂y im r贸偶ne pytania. Po sprawdzeniu przygotowanych przez Veriasse鈥檃 fa艂szywych dokument贸w, stra偶nicy pozwalali im jecha膰 w dalsz膮 drog臋.

Kiedy magpojazd dotar艂 do prze艂臋czy, Orick poczu艂 wo艅 s艂onego morskiego powietrza, jeszcze zanim w oddali zobaczy艂 wod臋. Przed nimi rozci膮ga艂o si臋 miasto Guianne. Z daleka mo偶na by艂o dostrzec bia艂e budynki skrz膮ce si臋 w promieniach s艂o艅ca. Wida膰 by艂o tak偶e zbiorowisko egzotycznych kopu艂, spoczywaj膮cych na piaszczystej pla偶y na podobie艅stwo rozbitych skorup jaj zniesionych przez gigantyczne ptaki. Nad miastem kr膮偶y艂o leniwie wielu ludzi, szybuj膮c z pr膮dami powietrza w r贸偶ne strony. Poruszali przezroczystymi skrzyd艂ami przymocowanymi do plec贸w i b艂yszcz膮cymi w s艂o艅cu. Wygl膮dali jak ogromne wa偶ki.

Veriasse zjecha艂 po zboczu i dopiero w贸wczas Orick zacz膮艂 w pe艂ni u艣wiadamia膰 sobie ogrom miasta. Jechali chyba przez pi臋膰 minut i chocia偶 budynki wydawa艂y ci臋 coraz wi臋ksze, wci膮偶 jeszcze znajdowali si臋 daleko od nich.

W chwili gdy Orick pomy艣la艂, 偶e chyba przyzwyczaja si臋 do nowego widoku, uskrzydleni ludzie jak za dotkni臋ciem r贸偶d偶ki rozpierzchli si臋 we wszystkie strony, opuszczaj膮c jeden z kwarta艂贸w miasta. Po chwili dom w kszta艂cie p贸艂kuli uni贸s艂 si臋 w powietrze i rzucaj膮c wyzwanie si艂om ci膮偶enia, zacz膮艂 wznosi膰 si臋 coraz wy偶ej i wy偶ej, a偶 znikn膮艂 na niebie za warstw膮 pierzastych ob艂ok贸w.

- Na trz臋s膮c膮 si臋 brod臋 艣wi臋tego Jermaine鈥檃, nigdy w 偶yciu nie dam si臋 zaci膮gn膮膰 do 偶adnego z tych budynk贸w! - wrzasn膮艂 Orick.

- To nie jest budynek - odezwa艂a si臋 Maggie, pokazuj膮c nikn膮c膮 p贸艂kul臋. - To gwiezdny statek. Wszystkie kopu艂y to statki.

Nied藕wied藕 odwr贸ci艂 艂eb i popatrzy艂 na dziewczyn臋. Twarz Maggie wyra偶a艂a co艣 po艣redniego mi臋dzy l臋kiem i uwielbieniem. Orick nigdy jeszcze nie widzia艂, 偶eby dziewczyna by艂a taka szcz臋艣liwa, zaciekawiona i zdumiona.

- Wiem, jak to si臋 dzieje, 偶e lataj膮 - o艣wiadczy艂a.

Nied藕wied藕 uczyni艂 znak krzy偶a, by od偶egna膰 z艂e duchy.

- Naprawd臋 nie rozumiem, dlaczego tu przyby艂em - mrukn膮艂 do siebie. - Od dawna m贸wi臋 wszystkim, 偶e nie wyniknie z tego nic dobrego. Powiniene艣 zosta膰, Oricku, tam gdzie by艂o twoje miejsce. Nied藕wiedziom potrzebny jest las, tak jak ptakom niebo.

Magpojazd mkn膮艂 jeszcze przez d艂u偶szy czas nad powierzchni膮 drogi, a potem skr臋ci艂 w jedn膮 z wielu poprzecznych alei. Kiedy wszyscy znale藕li si臋 na obrze偶ach miasta, ujrzeli nad g艂owami wi臋cej gwiezdnych statk贸w, maj膮cych kszta艂t po艂贸wki jaja. Pod nimi by艂o wida膰 ci膮gn膮c膮 si臋 jak okiem si臋gn膮膰 panoram臋 tuneli i przejazd贸w, wij膮cych si臋 niczym zakola rzeki albo 偶y艂ki na gigantycznym li艣ciu.

Veriasse zn贸w skr臋ci艂, po czym skierowa艂 pojazd w stron臋 ogromnego otworu przypominaj膮cego wlot tunelu. Po chwili przejecha艂 pod wielkim wiaduktem. W Guianne widzia艂o si臋 znacznie wi臋cej dronon贸w-zdobywc贸w ni偶 w Toohkansay. Kilkunastu wojownik贸w, uzbrojonych w wyj膮tkowo du偶e karabiny zapalaj膮ce, pilnowa艂o posterunku u bramy miasta. Veriasse zatrzyma艂 magpojazd, by okaza膰 dokumenty.

Zdobywcy pozwolili mu jecha膰 dalej. Skr臋ci艂 w szerok膮 alej臋, b臋d膮c膮 w艂a艣ciwie podziemnym przestronnym tunelem o 艣cianach, kt贸re przechodzi艂y w sklepienie co najmniej trzysta st贸p nad ich g艂owami. Po obu stronach ulic by艂o wida膰 mn贸stwo sklep贸w, wype艂nionych egzotycznymi towarami. W tunelu unosi艂a si臋 wo艅 dziwnych potraw, jakich Orick nigdy nie pr贸bowa艂. Nieco w臋偶sze poprzeczne ulice wiod艂y do dzielnic mieszkaniowych i parking贸w, tak偶e ukrytych pod ziemi膮. M臋偶czyzna jecha艂 powoli, gdy偶 z szerokiej alei korzysta艂y inne pojazdy, nie wspominaj膮c o wielu pieszych. Dziesi膮tki razy nied藕wied藕 mia艂 ochot臋 poprosi膰 Veriasse鈥檃, by zatrzyma艂 maszyn臋 i pozwoli艂 mu spr贸bowa膰 jakiego艣 pasztetu czy inngo specja艂u, sprzedawanego przez jakiego艣 ulicznego handlarza, ale starszy m臋偶czyzna jecha艂 bez zatrzymania prawie przez godzin臋. Orickowi wydawa艂o si臋, 偶e zje偶d偶aj膮 coraz ni偶ej, chocia偶 zbocze by艂o nachylone pod niewielkim k膮tem.

Chyba zaczyna艂o si臋 艣ciemnia膰. Orick uni贸s艂 艂eb i popatrzy艂 na umieszczone w sklepieniu gigantyczne 艣wietliki. Ze zdumieniem przekona艂 si臋, 偶e ich pojazd znalaz艂 si臋 pod powierzchni膮 oceanu. W ciemnozielonej wodzie nad ich g艂owami p艂ywa艂y 艂awice ma艂ych ryb.

Kiedy od bramy miejskiej dzieli艂 ich szmat drogi, Veriasse ustawi艂 pojazd przed budynkiem, kt贸rego niezwyk艂y fronton zaintrygowa艂 nied藕wiedzia. Na budynku nie dostrzeg艂 偶adnych napis贸w informuj膮cych przechodni贸w, co znajduje si臋 w 艣rodku. S艂upy latarniane przed gmachem by艂y zako艅czone ogromnymi jarzeniowymi kulami, ale ich s艂aby blask nadawa艂 ca艂emu miejscu pos臋pny wygl膮d. Atmosfer臋 powagi podkre艣la艂 fakt, 偶e w promieniu kilkuset jard贸w nie by艂o wida膰 偶adnych sklep贸w ani sprzedawc贸w. Sam budynek tak偶e sprawia艂 wra偶enie wymar艂ego. Od czasu do czasu jacy艣 ludzie pospiesznie wchodzili lub wychodzili, ale wszyscy mieli spuszczone g艂owy, jakby obawiali si臋, 偶e kto艣 m贸g艂by ich rozpozna膰. Fronton budowli zdobi艂a p艂askorze藕ba przedstawiaj膮ca kobiet臋 stoj膮c膮 z wyci膮gni臋tymi r臋kami. T艂o sylwetki stanowi艂y przestworza usiane tysi膮cami b艂yszcz膮cych z艂otych gwiazdek. R臋kodzie艂o by艂o zdumiewaj膮co pi臋kne, ale Orick zwr贸ci艂 uwag臋 na jeden szczeg贸艂: sam膮 kobiet臋.

- Hej, to przecie偶 Everynne! - zawo艂a艂.

- 膯艣艣 - mrukn膮艂 Veriasse. - To nie Everynne. To jej matka Semarritte, kt贸ra by艂a kiedy艣 nasz膮 wielk膮 s臋dzin膮. Ten budynek jest jej grobem.

Dopiero teraz nied藕wied藕 zrozumia艂, dlaczego gmach otacza atmosfera takiej czci i powagi.

- Dlaczego te latarnie rzucaj膮 tak ma艂o 艣wiat艂a? - zapyta艂a Everynne. - Wygl膮da na to, 偶e mauzoleum jest zamkni臋te.

Rzeczywi艣cie, obok drzwi sta艂o dw贸ch krzepkich zdobywc贸w, podobnych do ogr贸w; strzegli wej艣cia.

- Drononi uniemo偶liwili ludziom dost臋p do grobu, bo si臋 boj膮 odezwa艂 si臋 Veriasse. - Pragn臋liby, 偶eby razem z Semarritte umar艂a tak偶e wszelka pami臋膰 o niej. Ludzie jednak tak 艂atwo nie zapominaj膮. Zbyt wielu wielbi j膮 i szanuje, i dlatego drononi s膮 zdezorientowani. Nie mog膮 poj膮膰, 偶e mo偶na wielbi膰 kogo艣, kto nie 偶yje.

Orick nic nie odpowiedzia艂, ale w skryto艣ci ducha w膮tpi艂, czy ktokolwiek czci艂by jak膮艣 kobiet臋 bardziej, ni偶 starszy m臋偶czyzna wielbi艂 matk臋 Everynne. Semarritte by艂a mimo wszystko tylko cz艂owiekiem, ale Veriasse traktowa艂 j膮 z takim l臋kiem i czci膮, jak膮 nied藕wied藕 rezerwowa艂 tylko dla Boga i Jego kap艂an贸w.

Wysiedli z magpojazdu. Ani Everynne, ani Veriasse nie podeszli do wej艣cia pospiesznie i przygarbieni, jak czynili to pozostali ludzie. Powoli i z dumnie uniesionymi g艂owami kroczyli po szerokich kamiennych schodach, prowadz膮cych ku wielkim ozdobnym drzwiom mauzoleum. Zielonosk贸re ogry sta艂y w milczeniu, ale kiedy ujrza艂y Gallena, jeden wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i dotkn膮艂 jego ramienia, zmuszaj膮c go, 偶eby stan膮艂.

- Pami臋tam czasy, kiedy s艂u偶y艂em temu, kt贸ry nosi艂 kiedy艣 szaty o tych barwach - powiedzia艂.

Gallen uni贸s艂 okryt膮 czarnym kapturem g艂ow臋 i popatrzy艂 na istot臋, jakby traktowa艂 j膮 jak dokuczliwego komara, kt贸rego trzeba zgnie艣膰 w d艂oni.

- Od tamtych czas贸w wiele si臋 zmieni艂o - odpar艂. - Mam nadziej臋, 偶e s艂u偶y艂e艣 mu r贸wnie wiernie, jak teraz s艂u偶ysz nowemu w艂adcy.

Ogr zdj膮艂 r臋k臋 z jego ramienia. Ca艂a pi膮tka przesz艂a przez drzwi i znalaz艂a si臋 we wn臋trzu budynku, kt贸re przypomina艂o Orickowi katedr臋. W pomieszczeniu panowa艂a cisza, zapewne dlatego, 偶e pod艂og臋 wy艂o偶ono grubym czerwonym kobiercem. 呕aden odg艂os kaszlni臋cia ani p贸艂g艂osem wypowiedziane s艂owa nie odbija艂y si臋 echem od 艣cian czy sufitu. Ca艂a grupa kroczy艂a przej艣ciem wiod膮cym mi臋dzy rz臋dami 艂awek, w kt贸rych siedzia艂o tylko kilkunastu milcz膮cych 偶a艂obnik贸w. Wi臋kszo艣膰 z nich by艂a lordami, mieli na sobie uroczyste szaty, a twarze kryli za maskami. Orick zastanawia艂 si臋, dlaczego nie widzia艂 innych os贸b. Zapewne pro艣ci ludzie nie mogli przychodzi膰 do mauzoleum, a mo偶e po prostu obawiali si臋 z艂o偶y膰 ho艂d swojej nie偶yj膮cej w艂adczyni.

Przej艣cie ko艅czy艂o si臋 wielk膮 kamienn膮 ambon膮 z wyryt膮 p艂askorze藕b膮 istoty przypominaj膮cej cierpi膮cego Chrystusa. Na kamiennej kazalnicy sta艂 wizerunek osoby podobnej do ducha Semarritte, p贸艂g艂osem przemawiaj膮cej do s艂uchaczy. Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e g艂os kobiety wydobywa si臋 spomi臋dzy jej warg. M贸wi艂a:

- Szlachetnym obowi膮zkiem waszego w艂adcy jest bycie S艂ug膮 Wszystkich. My, Tharrinowie, wierzymy, 偶e ci, kt贸rzy sprawuj膮 w艂adz臋, musz膮 podporz膮dkowa膰 temu wszystkie czyny i my艣li. Nie mog膮 si臋 kierowa膰 samolubnymi pragnieniami. Ka偶dy w艂adca, kt贸ry tego nie rozumie, nie jest godzien ani zaszczytu bycia w艂adc膮, ani czci...

Orick przys艂uchiwa艂 si臋 jak urzeczony, gdy偶 nauki lady Semarritte by艂y niepodobne do 偶adnych, jakie s艂ysza艂 z ust napuszonych burmistrz贸w czy wodz贸w klan贸w, w贸wczas gdy jeszcze przebywa艂 w hrabstwie Morgan. S艂owa, kt贸re pada艂y z kazalnicy, przypomina艂y mu odpowied藕, jakiej udzieli艂 kiedy艣 Chrystus uczniom k艂贸c膮cym si臋 mi臋dzy sob膮 o to, kt贸ry z nich b臋dzie najwi臋kszy w kr贸lestwie niebieskim. Chrystus powiedzia艂 w贸wczas: 鈥濳tokolwiek chcia艂by by膰 wielki mi臋dzy wami, niech b臋dzie waszym s艂ug膮鈥. Orick poczu艂, 偶e na karku zaczyna mu si臋 je偶y膰 sier艣膰. Oto przebywa艂 w budynku, kt贸ry by艂 czym艣 w rodzaju ko艣cio艂a w kr贸lestwie sidh贸w, uwa偶aj膮cych lady Semarritte za swojego boga.

Kiedy podszed艂 bli偶ej ambony, przekona艂 si臋, 偶e wyryta na kamiennej p艂ycie p艂askorze藕ba nie przedstawia Chrystusa. Stwierdzi艂, 偶e patrzy na sczernia艂y szkielet, cz臋艣ciowo wtopiony w kamie艅. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e spogl膮da na szcz膮tki matki Everynne. Wskutek dzia艂ania ognia cia艂o na ko艣ciach zamieni艂o si臋 w czarn膮 oleist膮 mas臋, ale sam szkielet si臋 nie rozsypa艂. Wyci膮ga艂 do przodu ko艣ciste r臋ce, jakby kobieta na chwil臋 przed 艣mierci膮 rozstawi艂a nogi i stara艂a si臋 odeprze膰 spodziewany atak. Kosmyki jej ciemnych w艂os贸w i resztki kolczugi zosta艂y wtopione w kamie艅, podobnie jak naszyjnik i kilka innych metalowych drobiazg贸w.

Orick uzmys艂owi艂 sobie, 偶e w艂a艣nie tak wygl膮daj膮 szcz膮tki osoby, trafionej chemicznym 艂adunkiem z karabinu zapalaj膮cego. Widzia艂 w Clere, jak p艂onie cia艂o ojca Heany鈥檈go, ale dopiero teraz zda艂 sobie spraw臋 z ogromnej si艂 ra偶enia tej straszliwej broni.

Wszyscy pi臋cioro wpatrywali si臋 w zw臋glone szcz膮tki. Veriasse przykl臋kn膮艂 obok nich na jedno kolano, a Everynne opad艂a na oba kolana i cicho 艂kaj膮c, spogl膮da艂a na cia艂o matki. Wizerunek zmar艂ej kr贸lowej, stoj膮cej na ambonie nad ich g艂owami, przez kilka nast臋pnych minut recytowa艂 dalsz膮 cz臋艣膰 modlitwy, wymieniaj膮c obowi膮zki szlachetnego s臋dziego i obiecuj膮c wywi膮zywa膰 si臋 ze z艂o偶onej przysi臋gi dop贸ty, dop贸ki b臋d膮 tego pragn臋li ludzie. Kiedy kobieta sko艅czy艂a m贸wi膰, jej zjawa znikn臋艂a, a w katedrze rozleg艂 si臋 inny g艂os, informuj膮cy, 偶e uroczyste przem贸wienie zmar艂ej w艂adczyni zostanie powt贸rzone za pi臋膰 minut.

Veriasse dotkn膮艂 lekko ramienia Everynne i powiedzia艂:

- Ju偶 czas, moja c贸rko, moja pani.

Kilkoro ludzi zacz臋艂o wstawa膰 z 艂awek, chc膮c wyj艣膰 z mauzoleum, ale Veriasse przeszed艂 przez ca艂膮 katedr臋 do drzwi i zamkn膮艂 oba wewn臋trzne skrzyd艂a sanktuarium. W tym czasie Everynne wchodzi艂a na ambon臋. Kiedy znalaz艂a si臋 na samej g贸rze, zsun臋艂a kaptur, ukazuj膮c twarz, a potem zdj臋艂a jasnoniebiesk膮 mask臋.

Zacz臋艂a wypowiada膰 s艂owa, kt贸re, jak przypuszcza艂 Orick, musia艂y by膰 pocz膮tkiem przem贸wienia, wyg艂aszanego przez Semarritte:

- Na wszystkich 艣wiatach, o ka偶dej porze i u wszystkich lud贸w najwi臋kszym skarbem, jakim dysponowa艂y narody, by艂a zawsze liczba sprawiedliwych w艂adc贸w. 呕adne bogactwa nie zdo艂aj膮 zaspokoi膰 pazerno艣ci tyran贸w. 呕aden nar贸d targany okrutnymi wojnami nie mo偶e uwa偶a膰 si臋 za szcz臋艣liwy. 呕aden lud nie mo偶e pozwoli膰 sobie na tolerowanie skorumpowanych gubernator贸w, bez wzgl臋du na to, czy ci w艂adcy zostali przez ten lud wybrani, czy te偶 sami, dzi臋ki w艂asnym staraniom, zdo艂ali wspi膮膰 si臋 na szczyty w艂adzy.

Orick zn贸w poczu艂, 偶e sier艣膰 je偶y mu si臋 na karku. Podziwia艂 Everynne, kt贸ra o艣miela艂a si臋 tak m贸wi膰, mimo i偶 wiedzia艂a, 偶e drzwi katedry s膮 strze偶one przez ogry. Kobieta nie zamierza艂a jednak uchyla膰 si臋 od czego艣, co uwa偶a艂a za sw贸j obowi膮zek. Prawd臋 m贸wi膮c, im d艂u偶ej m贸wi艂a, tym wydawa艂a si臋 wy偶sza, silniejsza i bardziej majestatyczna. W pewnej chwili zdj臋艂a wierzchni p艂aszcz, pod kt贸rym mia艂a jasnoniebiesk膮 sukni臋. 艢wiat艂o, kt贸re dot膮d pada艂o na sczernia艂e szcz膮tki jej matki, teraz spocz臋艂o na niej, tak 偶e sylwetka Everynne zal艣ni艂a w p贸艂mroku katedry jak o艣lepiaj膮ca b艂yskawica.

Orick spojrza艂 na rz臋dy stoj膮cych w katedrze 艂awek i przekona艂 si臋, 偶e tych niewielu 偶a艂obnik贸w, kt贸rzy przyszli z艂o偶y膰 ho艂d zmar艂ej Semarritte, wpatrywa艂o si臋 teraz z otwartymi ustami w wielk膮 s臋dzin臋, stoj膮c膮 przed nimi, jakby zmartwychwsta艂膮. Niekt贸rzy nie ukrywali 艂ez sp艂ywaj膮cych po policzkach. Orick zwr贸ci艂 uwag臋 na jedn膮 kobiet臋, kt贸ra przy艂o偶y艂a d艂o艅 do ust i zdumiona, raz po raz g艂o艣no 艂ka艂a.

Tymczasem Everynne ci膮gn臋艂a:

- Ukszta艂towali艣cie nas, Tharrin贸w, tak, aby艣my zapobiegali wojnom. Mieli艣my strzec porz膮dku i sta膰 na stra偶y praw ka偶dego obywatela - do 偶ycia, wolno艣ci, sprawiedliwo艣ci i s艂u偶enia innym swoimi umiej臋tno艣ciami. Szlachetnym obowi膮zkiem kogo艣, kto b臋dzie kiedy艣 waszym w艂adc膮, jest stanie si臋 S艂ug膮 Wszystkich. My, Tharrinowie, wierzymy, 偶e ci, kt贸rzy sprawuj膮 w艂adz臋, musz膮 podporz膮dkowa膰 temu wszystkie czyny i my艣li. Nie mog膮 si臋 kierowa膰 samolubnymi pragnieniami. Ka偶dy w艂adca, kt贸ry tego nie rozumie, nie jest godzien ani zaszczytu bycia w艂adc膮, ani czci...

W tym miejscu Everynne przerwa艂a i po chwili doda艂a:

- Oto staj臋 teraz przed wami i proponuj臋 偶e zostan臋 przyw贸dczyni膮, jakiej potrzebujecie. Nazywani si臋 Everynne i jestem c贸rk膮 Semarritte. Urodzi艂am si臋 jako jedna z Tharrin贸w. Zamierzam wyrzuci膰 dronon贸w z naszych 艣wiat贸w, ale nie zdo艂am dokona膰 tego sama. Kto spo艣r贸d was chcia艂by mi pom贸c?

Ze wszystkich k膮t贸w katedry rozleg艂y si臋 okrzyki:

- Ja! Ja pomog臋!

Dumni lordowie, kryj膮cy twarze za b艂yszcz膮cymi maskami, zacz臋li biec w stron臋 kazalnicy. P艂acz膮c ze szcz臋艣cia jak dzieci, jeden po drugim kl臋kali u st贸p kobiety. Przepe艂nieni rado艣ci膮, wyci膮gali r臋ce, 偶eby Everynne ich dotkn臋艂a, gdy偶 sami nie odwa偶yliby si臋 dotkn膮膰 jej palc贸w. Everynne 艣ciska艂a mocno ich d艂onie i ka偶demu dzi臋kowa艂a.

W pewnej chwili nied藕wied藕 Orick, kt贸ry zawsze mia艂 nadziej臋, 偶e zostanie s艂ug膮 Boga, zorientowa艂 si臋, 偶e i on biegnie w stron臋 niewielkiego t艂umu, jaki zgromadzi艂 si臋 wok贸艂 kazalnicy. Usiad艂 i wyci膮gn膮艂 艂ap臋. Zdumiona Everynne u艣miechn臋艂a si臋 do niego, a w jej b艂臋kitnych oczach pojawi艂y si臋 艂zy wzruszenia.

- Oricku? Nawet ty?

- Ja tak偶e ci pomog臋, chocia偶 b臋d臋 tylko najskromniejszym twoim s艂ug膮 - powiedzia艂 stanowczo.

- Nie w膮tpi臋, 偶e b臋dziesz jednym z najdzielniejszych - odpar艂a Everynne, kl臋kaj膮c, by uca艂owa膰 jego 艂ap臋.

I chocia偶 kobieta nie poprosi艂a go, 偶eby to zrobi艂, Orick czu艂, 偶e powinien z艂o偶y膰 艣luby sp臋dzenia reszty 偶ycia w ub贸stwie i wstrzemi臋藕liwo艣ci.


ROZDZIA艁 11


Tej nocy Gallen nie m贸g艂 zasn膮膰. Przez ca艂y czas le偶a艂 trawiony gor膮czk膮. Czu艂, 偶e si臋 poci. Z pocz膮tku go to zaniepokoi艂o, ale p贸藕niej, kiedy u艣wiadomi艂 sobie, 偶e siatka, kt贸rej nie zdj膮艂, zacz臋艂a go naucza膰, odpr臋偶y艂 si臋 i uspokoi艂. W ko艅cu zacz膮艂 艣ni膰, ale jego sny by艂y wspomnieniami przyg贸d prze偶ytych przez Veriasse鈥檃.

Znajdowa艂 si臋 na Fale. W chwili gdy gwiezdne statki wojenne dronon贸w zacz臋艂y pod os艂on膮 mrocznych chmur opada膰 na planet臋, by艂 stra偶nikiem Semarritte. Niezliczone rzesze naje藕d藕c贸w otoczy艂y szczelnym kordonem Guianne, tak 偶e mieszka艅cy miasta zostali uwi臋zieni w tunelach biegn膮cych pod dnem oceanu. Stra偶nicy usi艂owali odeprze膰 atak obcych istot, ale dronon贸w by艂o zbyt wielu. Zdobywali jeden punkt oporu po drugim i parli naprz贸d jak ogromna czarna kamienna lawina.

Veriasse i Semarritte przebywali w贸wczas w wielkiej sali, gdzie kobieta ferowa艂a wyroki. Budynek zosta艂 otoczony przez setki tysi臋cy obcych istot. Szturmuj膮c jak czarne fale wej艣cie gmachu, gro藕ni wojownicy wspinali si臋 jedni na drugich, ale w ko艅cu utworzyli szpaler, kt贸rym mog艂a przej艣膰 ich Z艂ota Kr贸lowa w towarzystwie swojego lorda Opiekuna.

Gallen stoczy艂 we 艣nie z lordem Opiekunem zawzi臋t膮 walk臋. Raz po raz zadawa艂 ciosy, l膮duj膮ce na chitynowym pancerzu bestii. Wyskakuj膮c w g贸r臋, stara艂 si臋 kopn膮膰 w kt贸re艣 oko. Uda艂o mu si臋 wyrwa膰 jeden czu艂ek, ale kiedy w ko艅cu zm臋czy艂 si臋 walk膮, lord Opiekun smagn膮艂 go jednym skrzyd艂em. By艂 to zaskakuj膮cy manewr, kt贸ry nie przyni贸s艂by 偶adnych korzy艣ci stworzeniu, gdyby walczy艂o z kim艣 r贸wnym sobie. Ostra jak klinga miecza kraw臋d藕 przeora艂a jednak brzuch Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna zatoczy艂 si臋 i upad艂, a jego wn臋trzno艣ci rozla艂y si臋 po posadzce.

Lord Opiekun zacz膮艂 porusza膰 skrzyd艂ami, wskutek czego rozleg艂o si臋 dono艣ne brz臋czenie, a potem podskoczy艂 i jednym pot臋偶nym kopni臋ciem rozp艂ata艂 brzuch Semarritte. Bezradny Veriasse m贸g艂 tylko si臋 przygl膮da膰. Stoj膮cy kr臋giem drononi-zdobywcy, kt贸rzy przygl膮dali si臋 walce, zawyli, sk艂adaj膮c gratulacje. Po chwili lord Opiekun 艂agodnie zdj膮艂 z g艂owy Semarritte Siatk臋 Przyw贸dczyni i umie艣ci艂 j膮 na g艂owie swojej Z艂otej Kr贸lowej, po czym obwie艣ci艂 ziomkom, 偶e od tej chwili Tlitkani, kr贸lowa dronon贸w, staje si臋 now膮 w艂adczyni膮 ca艂ego roju, do kt贸rego nale偶膮 teraz i istoty ludzkie, i drononi.

P贸藕niej jaki艣 dronon-zdobywca podszed艂 do Semarritte, wymierzy艂 w ni膮 luf臋 karabinu zapalaj膮cego i pos艂a艂 ognisty 艂adunek prosto w jej cia艂o. Wn臋trze sali wype艂ni艂o si臋 ciemnym dymem i woni膮 chemicznego ognia. Czuj膮c, 偶e za chwil臋 straci przytomno艣膰, Veriasse zgarn膮艂 wn臋trzno艣ci do 艣rodka jamy brzusznej, a nast臋pnie uszczelni艂 rozci臋cie, chocia偶 w膮tpi艂, 偶eby nanoleki jego organizmu potrafi艂y upora膰 si臋 z tak ci臋偶k膮 ran膮.

W swoim 艣nie Gallen nie odczuwa艂 b贸lu, kt贸ry musia艂 w贸wczas przenika膰 cia艂o Veriasse鈥檃. M贸g艂 tylko rozr贸偶nia膰 my艣li m臋偶czyzny, a tak偶e obserwowa膰 jego czyny. Sen nie odzwierciedla艂 jednak emocji.

Gallen przebudzi艂 si臋 i przez d艂u偶szy czas rozmy艣la艂 o tym, co mu si臋 przy艣ni艂o. W艂a艣nie si臋 zastanawia艂, czy Veriasse m贸g艂 w jaki艣 spos贸b wygra膰 w walce z drononem, kiedy poczu艂, 偶e w jego m贸zgu zaczynaj膮 si臋 tworzy膰 obrazy z planety Dronon. Ujrza艂 brunatn膮, spieczon膮 gleb臋 i wyrastaj膮ce z niej dziwne ro艣liny, a tak偶e owady maj膮ce zewn臋trzne p艂uca, kt贸re pozwoli艂y im przerosn膮膰 wszystko, co 偶y艂o na Ziemi. Dronon by艂 ogromn膮 planet膮, okr膮偶aj膮c膮 swoje s艂o艅ce co cztery ziemskie lata. Jego o艣 by艂a pochylona pod k膮tem czterdziestu dw贸ch stopni, wskutek czego ka偶dego roku topi艂y si臋 czapy polarne zalegaj膮ce w okolicach podbiegunowych. Zatem ka偶dego lata na jednej p贸艂kuli 艣wieci艂o zawsze s艂o艅ce, podczas gdy druga by艂a pogr膮偶ona w wiecznym mroku.

W rezultacie drononi musieli ka偶dego roku migrowa膰, przemierzaj膮c bezkresne kontynenty i przetrz膮saj膮c okolice w poszukiwaniu jadalnych grzyb贸w przypominaj膮cych krzaki. Wszystkie ule bezustannie rywalizowa艂y ze sob膮 o po偶ywienie i przestrze艅 偶yciow膮, o najlepsze siedliska i wod臋, kt贸rej w porze suszy zawsze brakowa艂o. We wszech艣wiecie dronon贸w panowa艂a jedna zasada: powi臋kszaj sw贸j obszar, gdy偶 inaczej zginiesz.

W ka偶dym ulu, w kt贸rym wykluwa艂y si臋 pierwsze samice, natychmiast zaczyna艂y walczy膰 ze sob膮 o to, kt贸ra zabierze rywalkom znajduj膮ce si臋 na zewn膮trz cia艂 jajniki. Istota, kt贸rej udawa艂o si臋 zachowa膰 jajniki do ko艅ca, osi膮ga艂a dominuj膮c膮 pozycj臋, dzi臋ki czemu mog艂a w przysz艂o艣ci by膰 kr贸low膮, i wkr贸tce zostawa艂a obwo艂ana przez pozosta艂e samice ksi臋偶niczk膮. Musia艂a teraz tylko czeka膰, a偶 z innego ula przyleci m艂ody ksi膮偶臋, kt贸ry zabije lorda Opiekuna i jego kr贸low膮, po czym uczyni ksi臋偶niczk臋 now膮 kr贸low膮.

Pozosta艂e nieszcz臋sne samice, kt贸re straci艂y jajniki, ju偶 nigdy nie mog艂y zosta膰 kr贸lowymi. Nie osi膮ga艂y wymaganego wzrostu, a barwa ich cia艂 pozostawa艂a r贸wnie bia艂a jak kolor cia艂a larwy. Ich niespo偶yta energia znajdywa艂a uj艣cie nie w sk艂adaniu jaj, lecz w pracy, dzi臋ki czemu istoty te stawa艂y si臋 najbardziej pracowitymi robotnicami w ca艂ym ulu i wykonywa艂y najci臋偶sze prace.

Samce toczy艂y mi臋dzy sob膮 podobne walki, ale rozpoczyna艂y je dopiero w贸wczas, kiedy po wyj艣ciu z kokon贸w stawa艂y si臋 dojrza艂ymi osobnikami. Doro艣li drononi-zdobywcy, obdarzeni migotliwymi skrzyd艂ami i pot臋偶nymi bojowymi ko艅czynami, stawali do rytualnych walk z r贸wie艣nikami. Staraj膮c si臋 pozbawi膰 rywali j膮der, walczyli tak d艂ugo, a偶 na placu boju pozostawa艂o tylko sze艣ciu nietkni臋tych samc贸w. Tych sze艣ciu m艂odych ksi膮偶膮t odlatywa艂o do innych uli w nadziei, 偶e potrafi膮 wywalczy膰 sobie nowe kr贸lestwa, podczas gdy wszystkie inne okaleczone samce musia艂y 偶y膰 w starym ulu.

Bardzo cz臋sto wyl臋ga艂y si臋 tak偶e inne istoty, pozbawione narz膮d贸w p艂ciowych. Nie by艂y ani samcami, ani samicami. Obdarzone zniekszta艂conymi skrzyd艂ami, nie mia艂y tyle energii co robotnice, ale spotyka艂o si臋 w艣r贸d nich osobniki bardzo m膮dre, potrafi膮ce rozwi膮zywa膰 trudne problemy. Istoty te, kiedy dojrzewa艂y, zostawa艂y technikami, architektami, doradcami i artystami.

Proces ewolucji trwa艂 przez wiele eon贸w i sprawi艂, 偶e kr贸lowe stawa艂y si臋 coraz 偶ywotniejsze. Sk艂ada艂y wi臋cej jaj i 偶y艂y coraz d艂u偶ej. S臋dziwego wieku doczekiwa艂y jednak tylko najsilniejsze. Ka偶da wiedzia艂a, 偶e je偶eli chce pozosta膰 kr贸low膮, musi zabija膰 s艂absze rywalki i niszczy膰 ule zagra偶aj膮ce jej w艂adzy.

Spo艣r贸d wszystkich kr贸lowych tylko jedna by艂a w艂adczyni膮 ca艂ego roju. Nie mog艂a ni膮 jednak zosta膰, dop贸ki nie uko艅czy艂a stu pi臋膰dziesi臋ciu drono艅skich lat 偶ycia. Dopiero w贸wczas bowiem jej egzoszkielet zmienia艂 barw臋 i biela艂, zmieniaj膮c si臋 ze s艂omkowego na z艂ocisto偶贸艂ty. Je偶eli kr贸lowa do偶ywa艂a tego pi臋knego wieku, nie odnosz膮c ran ani obra偶e艅 - w rodzaju oderwanych czu艂k贸w czy wyszczerbionego egzoszkieletu - jej potomstwo gromadzi艂o si臋 wok贸艂 niej i p艂acz膮c z zachwytu, og艂asza艂o j膮 now膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮.

W贸wczas lord Opiekun roju, przej臋ty uwielbieniem, wyrusza艂 ze swoj膮 Z艂ot膮 na pielgrzymk臋 po kontynentach Dronona, by odnale藕膰 panuj膮c膮 w艂adczyni臋.

Lordowie Opiekunowie ka偶dej Z艂otej walczyli p贸藕niej mi臋dzy sob膮 o prawo w艂adania ca艂ym rojem, z艂o偶onym z tysi膮ca uli. Je偶eli kt贸ry艣 z lord贸w traci艂 偶ycie podczas walki, jego przeciwnik atakowa艂 kr贸low膮 pokonanego wroga i okalecza艂 j膮, na przyk艂ad uszkadzaj膮c egzoszkielet, by w艂adczyni nie mog艂a cieszy膰 si臋 uwielbieniem uli. Takiej okaleczonej kr贸lowej bardzo cz臋sto pozwalano wycofa膰 si臋 do w艂asnego ula i sk艂ada膰 jaja dop贸ty, dop贸ki nie umrze.

Zwyci臋ski lord Opiekun i jego Z艂ota Kr贸lowa stawali si臋 nowymi w艂adcami ca艂ego roju. Oboje zajmowali si臋 planowaniem wa偶nych przedsi臋wzi臋膰, w kt贸rych bra艂y udzia艂 wszystkie ule - takich jak w臋dr贸wki przez bezkresne kontynenty Dronona albo wyprawy na podb贸j innych 艣wiat贸w. D膮偶膮c do powi臋kszenia zajmowanego przez r贸j terytorium, uk艂adali plany bitew, w kt贸rych cz臋sto bra艂y udzia艂 legiony zdobywc贸w.

Gallen le偶a艂, przysypiaj膮c, a jego siatka ukazywa艂a mu bitwy, jakie toczy艂y si臋 mi臋dzy lordami Opiekunami, kt贸rym Veriasse po艣wi臋ca艂 wiele czasu. Zwraca艂 uwag臋 na pozycje cia艂, jakie w chwili ataku przyjmowali wojownicy, sposoby pos艂ugiwania si臋 czu艂kami, szcz臋kami i wyposa偶onymi w z臋bate kraw臋dzie ko艅czynami bitewnymi, a tak偶e odn贸偶ami, zako艅czonymi pazurami, kt贸re r贸wnie偶 mog艂y s艂u偶y膰 jako bro艅 podczas walki. Chc膮c ustali膰, jakiej si艂y trzeba u偶y膰, 偶eby zmia偶d偶y膰 fasetkowe oczy, wyszarpn膮膰 zakrzywiony pazur albo czu艂ek czy nawet urwa膰 g艂ow臋, dokona艂 wielu sekcji zw艂ok poleg艂ych zdobywc贸w. Zmierzy艂 te偶 grubo艣膰 chitynowych egzoszkielet贸w, szukaj膮c w nich s艂abych punkt贸w.

Cia艂a dronon贸w nie mia艂y jednak wielu takich miejsc. Egzoszkielety stanowi艂y doskona艂膮 os艂on臋 g艂贸w, tu艂owi i plec贸w. Najwra偶liwszymi miejscami by艂y powierzchnie tylnych ko艅czyn w okolicach miejsc, gdzie znajdowa艂y si臋 os艂abiaj膮ce si艂臋 bioder szczeliny oddechowe, ale powa偶ny problem stanowi艂o zaatakowanie samych ko艅czyn. Drononi umieli si臋 broni膰 przed atakiem z przodu, a je偶eli wzi膮膰 pod uwag臋 fakt, 偶e potrafili skaka膰 i lata膰, by艂o niemal niemo偶liwe, 偶eby jaki艣 cz艂owiek zaatakowa艂 zdobywc臋 od ty艂u.

Gallen d艂u偶szy czas sp臋dzi艂 le偶膮c i zastanawiaj膮c si臋 nad tym, jak mo偶na by艂oby wda膰 si臋 w walk臋 wr臋cz z drononem i liczy膰 na zwyci臋stwo. Czasami zapada艂 w drzemk臋, a kiedy si臋 budzi艂, stwierdza艂, 偶e chodzi艂 we 艣nie, wykonuj膮c dziwaczne ruchy, jakby napina艂 mi臋艣nie, o kt贸rych nic przedtem nie wiedzia艂, a tak偶e podskakiwa艂 i wymierza艂 kopniaki nie istniej膮cym wrogom, z kt贸rymi walczy艂 w u艣pionych korytarzach 艣wi膮tyni.

Podczas jednej z takich wyimaginowanych walk podesz艂a do niego Maggie. By艂o wida膰, 偶e jest rozespana.

- Co tu robisz o tak p贸藕nej porze? - zapyta艂a.

- Nie mog臋 spa膰 - przyzna艂 Gallen. - Veriasse powiedzia艂, 偶e ta przekl臋ta siatka zajmie si臋 uczeniem mnie, kiedy nic nie b臋dzie mi grozi艂o, ale nie przypuszcza艂em, 偶e nie da mi przez ca艂膮 noc zasn膮膰.

- A spr贸bowa艂e艣 z ni膮 porozmawia膰? - odezwa艂a si臋 dziewczyna. - Po prostu powiedz jej, 偶eby da艂a ci spok贸j przez reszt臋 nocy.

M艂odzieniec us艂ucha艂 dobrej rady i siatka natychmiast zrezygnowa艂a z udzielania dalszych lekcji. Gallen chcia艂 po艂o偶y膰 si臋 spa膰, ale stwierdzi艂, 偶e musi le偶e膰 obok Maggie. Zorientowa艂 si臋, 偶e w艂a艣nie to nakazuje mu uczyni膰 siatka, szepcz膮c, aby u艂o偶y艂 si臋 u boku dziewczyny.

Ale dlaczego? - pomy艣la艂 Gallen. Po chwili w jego g艂owie pojawi艂a si臋 odpowied藕:

- Jeste艣 teraz lordem Opiekunem. Musisz mie膰 kogo艣, kim m贸g艂by艣 si臋 opiekowa膰.


W ci膮gu nast臋pnych kilku dni Orick sta艂 si臋 nieod艂膮cznym towarzyszem Everynne. Kobiecie mog艂oby si臋 wydawa膰, 偶e nied藕wied藕 czasami wraca do swojego pokoju, ale kiedy rozmawia艂a z zamaskowanymi lordami z Fale podczas tajnych spotka艅, jakie organizowa艂a, odwraca艂a si臋 i widzia艂a, 偶e zwierz臋 niczym wielki w艂ochaty pies my艣liwski le偶y czujnie u jej st贸p na pod艂odze.

Nie przeszkadza艂o jej to ani troch臋. Niewielu m臋偶czyzn mog艂o pokona膰 zdobywc臋 podczas walki wr臋cz, a Everynne pami臋ta艂a, 偶e Orick ju偶 raz ocali艂 jej 偶ycie. Co wi臋cej, obecno艣膰 nied藕wiedzia dzia艂a艂a koj膮co na jej nerwy. Kobieta by艂a 艣wiadoma faktu, 偶e urodzi艂a si臋, aby zosta膰 przyw贸dczyni膮. Ka偶dy szczeg贸艂 jej powierzchowno艣ci, nie wy艂膮czaj膮c chemicznej kombinacji feromon贸w, zosta艂 zaprojektowany z my艣l膮 o tym, by przyci膮ga膰 inne osoby.

Od dzieci艅stwa u艣wiadamia艂a sobie, jak 艂atwo potrafi manipulowa膰 lud藕mi dzi臋ki tysi膮com pozornie nieistotnych rzeczy. Wiedzia艂a na przyk艂ad, jak usi膮艣膰, kiedy prosi艂a o co艣 m臋偶czyzn臋 i chcia艂a wywrze膰 na nim wra偶enie, 偶e jest bardziej bezbronna i bezradna ni偶 w rzeczywisto艣ci. Umia艂a sta膰 wyprostowana z dumnie uniesion膮 g艂ow膮, dzi臋ki czemu inni s膮dzili, 偶e potrafi zapanowa膰 nad ka偶d膮 sytuacj膮. Spogl膮daj膮c niezdecydowanemu rozm贸wcy prosto w oczy i 艂agodnie namawiaj膮c go, 偶eby zosta艂 jej poddanym, bardzo 艂atwo przeci膮ga艂a go na swoj膮 stron臋. Dbaj膮c o wygl膮d zewn臋trzny i ubi贸r, mog艂a sta膰 si臋 nawet obiektem po偶膮dania. Podkre艣laj膮c to wszystko, co 艂膮czy艂o j膮 z innymi kobietami, by艂a zdolna przekona膰 je, 偶e s膮 jej siostrami, a nie rywalkami. List臋 t臋 mo偶na by by艂o ci膮gn膮膰 bez ko艅ca. Everynne wiedzia艂a, 偶e opanowa艂a trudn膮 sztuk臋 manipulowania lud藕mi i w艂a艣ciwie umia艂a robi膰 to od urodzenia. Miliardy innych istot ludzkich nie mia艂y jej talentu i w rezultacie nie wiedzia艂y, co trzeba robi膰 w towarzystwie innych os贸b.

Orick, kt贸ry przecie偶 nie zalicza艂 si臋 do rodzaju ludzkiego, powinien by膰 odporny na jej czary i wdzi臋ki. Mimo to dotrzymywa艂 jej towarzystwa, cho膰 zapewne tylko on wiedzia艂 dlaczego. Everynne zastanawia艂a si臋, co mo偶e go do tego sk艂ania膰. Mo偶liwe, 偶e by艂a to obecno艣膰 setek ludzi. W ci膮gu ostatnich dw贸ch dni odwiedzili j膮 niemal wszyscy lordowie z Fale. Ka偶dy opowiada艂 o jakim艣 strasznym czynie pope艂nionym przez dronon贸w. Pewien handlarz skar偶y艂 si臋, 偶e zdobywcy, chc膮c mie膰 艣rodki na prowadzenie wojny, skonfiskowali mu ca艂y maj膮tek, tak 偶e teraz sta艂 si臋 n臋dzarzem. Jaka艣 matka opowiada艂a o synu, kt贸ry nagle pewnego dnia nie wr贸ci艂 do domu. Przedsi臋biorca budowlany zdradzi艂 tajemnic臋 masowego grobu, jaki znalaz艂, pe艂nego zw艂ok upo艣ledzonych dzieci albo 鈥瀘drzut贸w鈥, jak nazywali je drononi. Przera偶aj膮ce historie dotyczy艂y g艂贸wnie spraw poszczeg贸lnych os贸b, ale zdumiony Orick s艂ucha艂 wszystkiego, bez s艂owa. Ch艂on膮艂 tak偶e opowiadania lord贸w o uczuciu, jakim darzyli Semarritte, i o tym, jak bardzo pragn臋li, 偶eby powr贸ci艂a. I chocia偶 Everynne wiedzia艂a, 偶e jej matka nigdy nie by艂a idealn膮 w艂adczyni膮, naprawd臋 d膮偶y艂a do tego, 偶eby sta膰 si臋 S艂ug膮 Wszystkich Ludzi. Na planecie panowa艂 pok贸j, a ludzie byli rz膮dzeni sprawiedliwie.

Drononom nie zale偶a艂o jednak ani na pokoju, ani na sprawiedliwo艣ci. Ich instynkt nakazywa艂 im wyrusza膰 na podboje i walczy膰, 偶eby p贸藕niej zbiera膰 偶niwo odniesionych zwyci臋stw. Traktowali 偶ycie ludzkie jak jeszcze jeden 艂up, kt贸ry si臋 im nale偶a艂.

Je偶eli jednak us艂yszane historie by艂y rzeczywi艣cie powodem, dla kt贸rego Orick nie odst臋powa艂 Everynne ani na krok, kobieta martwi艂a si臋, co pomy艣li, kiedy dowie si臋, 偶e i ona nie jest doskona艂a.

Pierwszego dnia pobytu w Guianne Everynne zebra艂a grono zaufanych os贸b i razem u艂o偶yli plan, kt贸ry pozwoli艂by jej uciec z Fale. Drononi z ka偶dym dniem odcinali coraz wi臋cej dr贸g ucieczki. Pilnowali wszystkich wr贸t 艣wiat贸w, a ostatnio na niebie zacz臋艂o si臋 pojawia膰 bardzo du偶o ich statk贸w wojennych, kt贸re otacza艂y planet臋 jakby kordonem.

Na razie tropi膮cych j膮 zdobywc贸w wci膮偶 by艂o niewielu. Mogli wprawdzie uniemo偶liwi膰 jej ucieczk臋, ale nie byli w stanie rozpocz膮膰 poszukiwa艅 zakrojonych na wielk膮 skal臋. Everynne wiedzia艂a jednak, 偶e kiedy przyleci ich jeszcze wi臋cej, wzmocni膮 swoje wojskowe garnizony i w贸wczas nie spoczn膮, dop贸ki jej nie odnajd膮. Musia艂a si臋 pospieszy膰.

Opracowuj膮c plan ucieczki, Veriasse wymy艣li艂 system atak贸w i odwrot贸w sk艂adaj膮cy si臋 z trzech etap贸w. Pierwszy polega艂 na pozornym zaatakowaniu innych wr贸t, co mia艂oby zmusi膰 dronon贸w do 艣ci膮gni臋cia posi艂k贸w spod tych, przez kt贸re chcieli si臋 przedosta膰. Nast臋pnie wierne Everynne oddzia艂y mia艂y podj膮膰 pr贸b臋 porwania statku gwiezdnego. Gdyby uprowadzonej jednostce uda艂o si臋 dokona膰 skoku w nadprzestrze艅, zdobywcy doszliby do wniosku, 偶e kobieta uciek艂a. Gdyby statek zosta艂 zniszczony, obce istoty pomy艣la艂yby, 偶e zgin臋艂a. Tak czy inaczej, u艣pi艂oby to ich czujno艣膰.

Zanim drononi zd膮偶yliby och艂on膮膰 po ucieczce czy domniemanej 艣mierci Everynne i wzmocni膰 stra偶e strzeg膮ce pozosta艂ych wr贸t, rozpocz膮艂by si臋 prawdziwy atak na przej艣cie, wiod膮ce na Cyanesse. Gdyby atak zako艅czy艂 si臋 powodzeniem, W艂adczyni by艂aby ocalona.

Kiedy nasta艂 wyznaczony na przeprowadzenie akcji ranek, Veriasse usiad艂 za kierownic膮 zabytkowego poduszkowca. Pojazd pochodzi艂 z zamierzch艂ych czas贸w i mia艂 kszta艂t d艂ugiego aluminiowego pud艂a, mog膮cego pomie艣ci膰 dziesi臋膰 os贸b. By艂 zaopatrzony w dwa skrzyd艂a, spod kt贸rych wydobywa艂y si臋 strumienie spr臋偶onego powietrza.

Ca艂a pi膮tka wsiad艂a do pojazdu i skierowa艂a go nad g艂adk膮 i opustosza艂膮 drog臋. Przez pewien czas sprawiali wra偶enie turyst贸w sun膮cych beztrosko nad rubinow膮 smug膮. Everynne zerkn臋艂a na chronometr. Trzysta kilometr贸w na po艂udnie od nich lordowie z Fale zmobilizowali swoich pracownik贸w do pozorowanego ataku na wrota wiod膮ce na planet臋 Bilung. Wybrano je celowo z uwagi na fakt, 偶e znajdowa艂y si臋 do艣膰 blisko i Guianne, i przej艣cia, przez kt贸re mo偶na by艂o przedosta膰 si臋 na Cyanesse.

Everynne zamkn臋艂a oczy i pozwoli艂a, by jej siatka nawi膮za艂a kontakt za pomoc膮 tele艂膮cza z osobistym rozumem lorda Shunna. Obserwowa艂a, jak rozwija si臋 atak jego oddzia艂u. Widzia艂a srebrzyste statki lec膮ce formacj膮 w kszta艂cie klina i strzelaj膮ce ponad koronami le艣nych drzew otaczaj膮cych tamte wrota, a tak偶e zrzucaj膮ce pojemniki z chlorem, stanowi膮cym szczeg贸lnie siln膮 trucizn臋 dla organizm贸w dronon贸w. W chwili gdy nad lasem zacz臋艂y wybucha膰 ogniste kule, do ataku ruszy艂y oddzia艂y l膮dowe lorda Shunna.

Zmuszone przemyka膰 si臋 pod os艂on膮 drzew, nie mog艂y korzysta膰 z dalekosi臋偶nej broni laserowej, wi臋c musia艂y pos艂ugiwa膰 si臋 jedynie karabinami zapalaj膮cymi. Poniewa偶 偶aden cz艂owiek i tak nie ud藕wign膮艂by pancerza, chroni膮cego przed 艂adunkiem zapalaj膮cym, ludzie Shunna mieli jako ochron臋 tylko maski gazowe i odporne na wysok膮 temperatur臋 szturmowe kombinezony. M臋偶czy藕ni biegli ku wrotom, nie formuj膮c regularnego szyku. Poruszali si臋, zachowuj膮c du偶膮 ostro偶no艣膰. Poniewa偶 ich atak mia艂 tylko odwr贸ci膰 uwag臋, nie spieszyli si臋, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 na siebie ogie艅 broni zdobywc贸w.

Lord Shunn, lec膮cy nieco z ty艂u osobistym poduszkowcem, obserwowa艂 przebieg walki. Przemyka艂 si臋 mi臋dzy drzewami, czuj膮c wo艅 dymu, kt贸ra by艂a jedynym dowodem, 偶e gdzie艣, w dole, rozpocz臋艂a si臋 bitwa. Dopiero pod koniec kwadransa, przez jaki Everynne przygl膮da艂a si臋 atakowi, ludzie lorda Shunna dotarli do pierwszej linii kilkudziesi臋ciu zdobywc贸w broni膮cych dost臋pu do wr贸t. Kiedy wszyscy otworzyli ogie艅 z karabin贸w zapalaj膮cych, ca艂y las wype艂ni艂 si臋 p艂omienistymi smugami. P艂on膮ce kule siarkowego ognia szybowa艂y w powietrzu tak szybko, 偶e z trudem mo偶na by艂o je zauwa偶y膰.

Everynne patrzy艂a, jak pewien cywil usi艂owa艂 ukry膰 si臋 za pniem drzewa, chc膮c unikn膮膰 o艣lepiaj膮cej kuli lec膮cej w jego stron臋. Chemiczny 艂adunek rozprysn膮艂 si臋 jednak i na pniu, i na jego ramieniu, po czym zacz膮艂 si臋 pali膰 p艂omieniem chyba ja艣niejszym ni偶 s艂o艅ce. M臋偶czyzna krzykn膮艂 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋, jakby chcia艂 strz膮sn膮膰 p艂on膮c膮 kul臋, ale zatoczy艂 si臋 i upad艂 na pod艂o偶e z zesch艂ych li艣ci. Nim min臋艂a sekunda, p艂omienie ogarn臋艂y ca艂e jego cia艂o.

Widok ten do g艂臋bi wstrz膮sn膮艂 Everynne. By艂a Tharrinem, istot膮 od urodzenia potrafi膮c膮 okazywa膰 wsp贸艂czucie. Gardzi艂a gwa艂tem i przemoc膮. Wiedzia艂a, 偶e lord Shunn i jego podw艂adni brali udzia艂 w tej akcji na ochotnika, i w pewnym sensie czu艂a si臋 zawstydzona, poni偶ona. Pragn臋艂a, 偶eby nasta艂 kres zabijania 偶ywych istot, ale je偶eli chcia艂a uciec, musia艂a przygl膮da膰 si臋, jak gin膮 inni ludzie.

Nagle gdzie艣 przed poduszkowcem rozleg艂o si臋 wycie syren i w oddali pojawi艂y si臋 transportery wojskowe dronon贸w, szybuj膮ce nad powierzchni膮 drogi. Veriasse zatrzyma艂 si臋 na poboczu, 偶eby mog艂y go min膮膰, a Everynne przesta艂a korzysta膰 z tele艂膮cza i wyjrza艂a przez okno pojazdu. Zobaczy艂a trzy ci臋偶kie maszyny p臋dz膮ce na po艂udnie, a w nich chyba sze艣膰dziesi臋ciu gigantycznych zielonosk贸rych wojownik贸w. Siedz膮cy z przodu Veriasse wyra藕nie si臋 odpr臋偶y艂, zacz膮艂 nawet oddycha膰 bardziej regularnie. Zdobywcy nadjechali z tej strony, w kt贸rej znajdowa艂y si臋 wrota wiod膮ce na Cyanesse. Jego podst臋p mia艂 wszelkie szans臋 powodzenia.

Veriasse pozwoli艂 偶o艂nierzom przejecha膰, po czym zn贸w uruchomi艂 silnik poduszkowca. Everynne, pragn膮c zobaczy膰, jak rozwija si臋 atak, ponownie pos艂u偶y艂a si臋 tele艂膮czem.

Przez nast臋pne cztery minuty bitwa toczy艂a si臋 jak poprzednio. Nagle, jeszcze dalej na po艂udnie, nad horyzont unios艂a si臋 sylwetka statku gwiezdnego. Odleg艂a bia艂a kula z ka偶d膮 chwil膮 wzbija艂a si臋 coraz wy偶ej w poranne niebo. Przebywaj膮ca na pok艂adzie lady Frebane uruchomi艂a komunikator i zacz臋艂a przekazywa膰 bardzo wa偶n膮 wiadomo艣膰, skierowan膮 do Shunna i jego ludzi.

- M贸j lordzie! - zameldowa艂a. - Statkowi mojej pani uda艂o si臋 odlecie膰! Powtarzam: Jej misja zako艅czy艂a si臋 powodzeniem. Statek z moj膮 pani膮 na pok艂adzie wystartowa艂. Prosz臋 natychmiast przerwa膰 atak!

Lady Frebane powtarza艂a komunikat przez pe艂ne dwie minuty. Drononi wys艂ali w pogo艅 za statkiem niewielkie patrolowce atmosferyczne, ale maszyny mia艂y zbyt ma艂膮 pr臋dko艣膰, by do艣cign膮膰 bia艂膮 kul臋. Lady Frebane dokona艂a skoku w nadprzestrze艅, zanim patrolowce dronon贸w znalaz艂y si臋 w zasi臋gu strza艂u. Everynne poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 przygn臋bienie. Gdyby przebywa艂a na pok艂adzie tamtego statku gwiezdnego, mog艂aby teraz czu膰 si臋 bezpieczna. Veriasse upiera艂 si臋 jednak, 偶e lot statkiem stwarza dla niej zbyt du偶e zagro偶enie. Obawia艂 si臋, 偶e stanowi艂aby w贸wczas zbyt du偶y cel dla zdobywc贸w. Zdecydowa艂 si臋 na podw贸jny manewr, maj膮cy wywie艣膰 wrog贸w w pole. Prawdziwa walka mia艂a zatem dopiero si臋 rozpocz膮膰.

- Do wr贸t powinni艣my dotrze膰 za jakie艣 sze艣膰dziesi膮t sekund - uprzedzi艂 Veriasse. - Gallenie...

Nie sko艅czy艂 m贸wi膰, ujrzawszy, 偶e m艂odzieniec ju偶 robi to, co do niego nale偶y. Gallen otworzy艂 pokryw臋 baga偶nika poduszkowca i wyj膮艂 karabin zapalaj膮cy. W艂膮czy艂 go, gdy偶 rozjarzy艂o si臋 czerwone 艣wiate艂ko.

Po艂y jego czarnego p艂aszcza powiewa艂y i Everynne ujrza艂a na mgnienie oka niebieskofioletow膮 mask臋 i srebrne wisiorki jego osobistego rozumu. Przez chwil臋 wydawa艂o si臋 jej, 偶e spogl膮da na m艂odego Veriasse鈥檃, ale kiedy m艂odzieniec odwr贸ci艂 si臋 bokiem, ukaza艂 profil i z艂udzenie prys艂o. Kobieta spojrza艂a przez okno na pustyni臋. W odleg艂o艣ci p贸艂torej mili na p贸艂noc od wr贸t zobaczy艂a lini臋 偶贸艂tych niskich wzg贸rz. Wiedzia艂a, 偶e w ka偶dej chwili mog艂y przelecie膰 nad nimi z pr臋dko艣ci膮 ponad dw贸ch tysi臋cy mil na godzin臋 trzy eskadry my艣liwc贸w. Zdobywcy b臋d膮 mieli nieca艂e trzy sekundy, 偶eby ukry膰 si臋 w schronach.

Veriasse sun膮艂 poduszkowcem w stron臋 wr贸t. W pewnej chwili silnik pojazdu zamrucza艂 troch臋 g艂o艣niej, a pud艂o zako艂ysa艂o si臋, kiedy trafi艂o na wst臋puj膮cy pr膮d ciep艂ego powietrza. W oddali Everynne zobaczy艂a b艂yski s艂o艅ca, odbite od kabin lataj膮cych maszyn, i zacz臋艂a odlicza膰 w my艣lach: trzy, dwa... jeden. Pi臋tna艣cie maszyn, maj膮cych kszta艂ty spodk贸w, lecia艂o formacj膮 w kszta艂cie ostrego klina. Nagle maszyny rozdzieli艂y si臋 i przelecia艂y na wsch贸d i na zach贸d od wr贸t 艣wiata. Z posterunku zdobywc贸w, znajduj膮cego si臋 w pobli偶u kamiennego 艂uku, poszybowa艂y w niebo smugi pocisk贸w przeciwlotniczych. Everynne widzia艂a, jak od kad艂ub贸w maszyn odrywaj膮 si臋 dziesi膮tki szarych kulek. By艂y to miniaturowe atrapy bomb, kt贸re powinny wprowadzi膰 w b艂膮d obwody logiczne inteligentnych pocisk贸w zdobywc贸w.

I w贸wczas wybuch艂y bomby zapalaj膮ce. Mia艂y tak ma艂e rozmiary, 偶e Everynne nie widzia艂a, jak opada艂y. Zobaczy艂a tylko, 偶e z ziemi w okolicy wr贸t unosi si臋 na wysoko艣膰 trzydziestu metr贸w 艣ciana ognia. Nie s膮dzi艂a, by jakakolwiek istota 偶ywa mog艂a prze偶y膰 w tym piekle, ale Veriasse nalega艂, 偶eby eskadry lataj膮cych maszyn zaatakowa艂y pozycje obro艅c贸w po raz drugi, a potem po raz trzeci.

Tymczasem poduszkowiec dotar艂 do miejsca, w kt贸rym droga skr臋ca艂a na wsch贸d. Veriasse jecha艂 jednak nadal na p贸艂noc, chocia偶 musia艂 bardzo zwolni膰. Aluminiowe pud艂o podskoczy艂o, kiedy pojazd pokonywa艂 wzniesienie na poboczu drogi.

Silnik rykn膮艂, zapewne przeci膮偶ony, gdy偶 sun臋li teraz nad dnem niewielkiego w膮wozu, wznosz膮c w powietrze tumany kurzu i fontanny piachu. Nad niskimi wzg贸rzami pojawi艂a si臋 druga eskadra lataj膮cych maszyn; o wiele szybciej ni偶 spodziewa艂a si臋 Everynne. Piloci zacz臋li bombardowa膰 pozycje dronon贸w konwencjonalnymi 艂adunkami wybuchowymi. W powietrze wzbi艂y si臋 chmury kurzu i szcz膮tki cia艂 obro艅c贸w, a k艂臋by dymu przypomina艂y tr膮by powietrzne. Dym i ogie艅 na chwil臋 przys艂oni艂y niemal niezniszczalne wrota, ale kiedy Everynne wyci膮gn臋艂a klucz i wcisn臋艂a odpowiedni膮 kombinacj臋 cyfr, powietrze pod kamiennym 艂ukiem rozja艣ni艂o si臋 migotliwym blaskiem.

P艂omienie wzniecone przez bomby zapalaj膮ce zaczyna艂y z wolna przygasa膰. Nad wierzcho艂kami wzg贸rz przelatywa艂 w艂a艣nie trzeci klucz my艣liwc贸w. Ich piloci zacz臋li zrzuca膰 pojemniki wype艂nione oleist膮 czarn膮 substancj膮, ochrzczon膮 przez cywil贸w mianem 鈥瀋zarnej mg艂y鈥. Nie mia艂a ona w艂a艣ciwo艣ci truj膮cych, ale poch艂ania艂a niemal ca艂e 艣wiat艂o tak dok艂adnie, 偶e po kilku sekundach okolica przej艣cia pogr膮偶y艂a si臋 w nieprzeniknionym mroku.

W stron臋 pojazdu zacz臋艂a p艂yn膮膰 ciemna chmura, a Veriasse, zachowuj膮c ostro偶no艣膰, wjecha艂 w 艣cian臋 czerni. Everynne mia艂a wra偶enie, 偶e kto艣 zawi膮za艂 jej oczy. W pierwszej chwili niczego nie widzia艂a, ale czu艂a, 偶e nie przestali jecha膰 ku wrotom. Obawia艂a si臋, 偶eby Veriasse nie roztrzaska艂 si臋 o kamienny filar.

Kilku zdobywc贸w musia艂o us艂ysze膰 pomruk silnika ich pojazdu, gdy偶 nad g艂ow膮 Everynne przemkn臋艂y dwie sycz膮ce kule bia艂ego 艣wiat艂a. Kobieta krzykn臋艂a i odruchowo pochyli艂a g艂ow臋. Gallen odpowiedzia艂 ogniem, mimo i偶 nie widzia艂, do kogo mierzy.

- Nie mog臋 dojrze膰 wr贸t! - krzykn膮艂 Veriasse.

Gallen wymierzy艂 ku przej艣ciu luf臋 karabinu zapalaj膮cego i poci膮gn膮艂 za spust. Ognista kula chemicznego 艂adunku rozprysn臋艂a si臋 na jednym kamiennym wsporniku wr贸t, a w贸wczas okaza艂o si臋, 偶e kamienny 艂uk znajduje si臋 w odleg艂o艣ci niespe艂na dwudziestu jard贸w od nich. Veriasse szybko prze艂膮czy艂 silnik na ci膮g wsteczny i zawo艂a艂:

- Biegnijcie do nich!

Everynne wyskoczy艂a w biegu z poduszkowca. By艂o tak ciemno, 偶e widzia艂a jedynie jasn膮 po艣wiat臋 majacz膮c膮 nad kamiennym 艂ukiem. Orick tak偶e wyskoczy艂 z aluminiowego pud艂a, ale potkn膮艂 si臋 i upad艂.

- Niech to licho! - wykrzykn膮艂.

Everynne odwr贸ci艂a si臋, ale nie zobaczy艂a le偶膮cego nied藕wiedzia. Wiedzia艂a, gdzie znajduj膮 si臋 Maggie, Gallen i Veriasse tylko dzi臋ki s艂abej po艣wiacie, promieniuj膮cej od masek na ich twarzach. Zorientowa艂a si臋, 偶e wszyscy troje chyba p艂yn膮 nad ziemi膮 jak duchy. Maggie chwyci艂a j膮 za r臋k臋, chc膮c przynagli膰 do po艣piechu, ale obie przewr贸ci艂y si臋 o cia艂o le偶膮cego ogra. Everynne pr贸bowa艂a si臋 podnie艣膰, kiedy poczu艂a, 偶e obca istota chwyta j膮 za kostk臋. Krzykn臋艂a i w tej samej chwili rozleg艂o si臋 niepewne wo艂anie ogra:

- Zdobywcy, do mnie!

- Gallenie, ratuj! - j臋kn臋艂a Maggie.

Everynne usi艂owa艂a kopni臋ciem oswobodzi膰 nog臋, ale u艣cisk palc贸w ogra okaza艂 si臋 zbyt silny. Orick, niewidoczny w atramentowych ciemno艣ciach, rykn膮艂 i zacz膮艂 m艂贸ci膰 stworzenie pot臋偶nymi 艂apami. Ogr uwolni艂 nog臋 Everynne, a kobieta raczej us艂ysza艂a, ni偶 ujrza艂a, 偶e wda艂 si臋 w b贸jk臋 z Orickiem.

Nagle zostali otoczeni przez zdobywc贸w. Drononi podeszli tak blisko, 偶e 偶aden z nich nie m贸g艂 zrobi膰 u偶ytku z karabinu zapalaj膮cego. Ich sylwetki mo偶na by艂o dostrzec jedynie dzi臋ki dr偶膮cej 艂unie bij膮cej od przej艣cia. Gallen i Veriasse wyci膮gn臋li miecze i zacz臋li zadawa膰 ciosy, ale okaza艂o si臋, 偶e zdobywcy maj膮 na sobie pancerze. Kiedy w ko艅cu obu m臋偶czyznom uda艂o si臋 powali膰 jedn膮 istot臋, natychmiast na jej miejsce pojawi艂y si臋 trzy nast臋pne.

Everynne nie mia艂a innego wyj艣cia. Si臋gn臋艂a do kieszeni i wyci膮gn臋艂a kul臋, jarz膮c膮 si臋 md艂ym blaskiem.

- Sta膰! - krzykn臋艂a w艂adczym tonem. Unios艂a kul臋 jak mog艂a najwy偶ej, chocia偶 czu艂a, 偶e jej serce pogr膮偶a si臋 w bezdenn膮 przepa艣膰. - Zdobywcy, czy widzicie, co trzymam? - zapyta艂a. - Czy wiecie, czym jest ten przedmiot?

- To Terror - odpar艂 sier偶ant, odziany w wyj膮tkowo ci臋偶ki pancerz.

- Je偶eli si臋 nie poddacie, zniszcz臋 ten 艣wiat - ci膮gn臋艂a kobieta. - M贸j umys艂 jest po艂膮czony z osiemdziesi臋cioma czterema Terrorami rozmieszczonymi w r贸偶nych punktach galaktyki, nie wy艂膮czaj膮c jednego na samym Drononie. W艂a艣nie wyda艂am sekwencj臋 rozkaz贸w uruchamiaj膮cych wszystkie zapalniki. Je偶eli natychmiast si臋 nie poddacie, Terrory wybuchn膮 za trzy minuty. Nie b臋dziecie mieli do艣膰 czasu, 偶eby ostrzec kogokolwiek. Wszyscy zginiecie!

Everynne zach艂ysn臋艂a si臋 powietrzem. Nie by艂a pewna, czy zdobywcy dadz膮 nabra膰 si臋 na jej podst臋p. By艂a przecie偶 Tharrinem, obro艅c膮 pokoju w galaktyce. Wszystko, czego j膮 nauczono i co wiedzia艂a dzi臋ki genom, umieszczanym w jej ciele przez wiele pokole艅 przodk贸w, krzycza艂o teraz w jej g艂owie, 偶e nie mia艂a racji, uciekaj膮c si臋 do gro藕by zniszczenia 艣wiata. Nie opu艣ci艂a jednak uniesionej r臋ki z Terrorem, licz膮c na to, 偶e drononi potraktuj膮 jej gro藕b臋 powa偶nie.

Lekko utykaj膮c, z ciemno艣ci wyst膮pi艂 jeden ze zdobywc贸w. By艂o wida膰, 偶e ogie艅 bomb zapalaj膮cych spopieli艂 jego skrzyd艂a, a drodon ci膮gnie za sob膮 jedn膮 tyln膮 ko艅czyn臋. Po chwili rozleg艂 si臋 znajomy klekot, kiedy umieszczone pod ustami pa艂eczki zacz臋艂y uderza膰 w membran臋.

- Przekazuj臋 twoje 偶膮dania lordowi Annikitowi, kt贸ry jest naszym nadzorc膮 tego 艣wiata. Porozumie si臋 ze Z艂ot膮 Kr贸low膮 Tlitkani i zorientuje si臋, jaka jest jej wola w tej sprawie. Poznanie jej odpowiedzi zajmie kilka godzin.

- Nie masz a偶 tyle czasu - przypomnia艂a mu Everynne. - Opuszczamy ten 艣wiat. - Odwr贸ci艂a si臋 do pozosta艂ych. - Przeskakujcie przez wrota! To rozkaz!

Zacz臋艂a wycofywa膰 si臋 w stron臋 kamiennego 艂uku. Porusza艂a si臋 ostro偶nie, wiedz膮c, 偶e b臋dzie musia艂a przej艣膰 przez kordon zdobywc贸w. By艂o mo偶liwe, 偶e lord Annikit rozka偶e swoim podw艂adnym, 偶eby j膮 zabili; 偶e zaryzykuje utrat臋 osiemdziesi臋ciu czterech 艣wiat贸w tylko po to, 偶eby zachowa膰 w艂adz臋 nad tysi膮cami innych, podbitych przez dronon贸w. Everynne musia艂a jednak mie膰 nadziej臋, 偶e lord obcych stworze艅 ul臋knie si臋 jej gro藕by. Drononi bywali cz臋sto r贸wnie nieprzewidywalni co okrutni, ale wszyscy wielbili swoj膮 kr贸low膮. Nie zna艂a osobnika, kt贸ry zaryzykowa艂by w sytuacji, w kt贸rej by艂oby zagro偶one 偶ycie jego w艂adczyni.

Nagle z szeregu obcych istot wyst膮pi艂 inny zdobywca. Z chronionego miejsca we wn臋trzu ko艅czyny bojowej wyci膮gn膮艂 wielocz艂onow膮 r臋k臋 i pochwyci艂 rami臋 Everynne, uniemo偶liwiaj膮c jej ucieczk臋.

- Nie wierz臋 w to, 偶e mo偶esz wyzwoli膰 Terror - o艣wiadczy艂. - Tharrin nie m贸g艂by zniszczy膰 偶adnego 艣wiata.

- Sk膮d mo偶esz by膰 tego taki pewien?! - krzykn膮艂 stoj膮cy za nim Veriasse. - Niekt贸rzy nasi ludzie dokonywali ju偶 eksplozji Terror贸w na opanowanych przez was 艣wiatach. M贸j rozum ma tak偶e dost臋p do sekwencji uruchamiaj膮cych te urz膮dzenia, a ja nie jestem Tharrinem. Uwierz mi, je偶eli nas nie pu艣cicie, zabijemy wasz膮 bezcenn膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮.

Dronon si臋 zawaha艂. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie wie, co robi膰, a mo偶e tylko czeka艂, a偶 otrzyma jakie艣 rozkazy.

Veriasse podszed艂 do zdobywcy i wspi膮wszy si臋 na palce, zbli偶y艂 g艂ow臋 do jego twarzy. Spojrza艂 prosto w oczy stworzenia.

- Mo偶e wykonujemy tylko rozkazy naszych prze艂o偶onych - szepn膮艂, ale w jego g艂osie kry艂a si臋 straszna gro藕ba. - Mo偶e nie znamy wszystkich ich plan贸w, jakie maj膮 wzgl臋dem waszej Z艂otej Kr贸lowej. Wiem tylko tyle, 偶e nie mog臋 odm贸wi膰 wykonania tych rozkaz贸w. Przyjacielu, zabierz r臋k臋 z ramienia tej kobiety. Je偶eli upu艣ci Terror, mo偶e p臋kn膮膰 szklana obudowa. Nie chcieliby艣my, 偶eby sta艂o si臋 to przez przypadek...

Dronon nie pu艣ci艂 jednak r臋ki Everynne. Do jednego z czu艂k贸w stworzenia by艂o przymocowane niewielkie metalowe urz膮dzenie, kt贸re w艂a艣nie w tej chwili cicho zabrz臋cza艂o. Zdobywca zacz膮艂 m贸wi膰, zwracaj膮c si臋 r贸wnocze艣nie do Veriasse鈥檃 i Everynne:

- Lord Annikit domaga si臋, 偶eby艣cie dali mu s艂owo honoru, 偶e je偶eli was wypu艣cimy, zrezygnujecie z plan贸w zniszczenia Dronona!

- W chwili gdy znajd臋 si臋 po drugiej stronie wr贸t, uruchomi臋 sekwencj臋 rozbrajaj膮c膮 urz膮dzenia - obieca艂 m臋偶czyzna. - Na razie oszcz臋dzimy wasz膮 w艂adczyni臋.

Dronon ruszy艂 w stron臋 przej艣cia, niemal ci膮gn膮c Everynne za sob膮. Maggie i Orick przeskoczyli przed kobiet膮, ale Gallen i Veriasse przystan臋li po obu stronach kamiennego 艂uku. Chemiczny ogie艅 艂adunku karabinu zapalaj膮cego nadal p艂on膮艂, o艣wietlaj膮c okolic臋 migotliwym blaskiem. Obaj m臋偶czy藕ni, ubrani w czarne p艂aszcze i kryj膮cy twarze za 艣wietlistymi maskami, stali z wyci膮gni臋tymi mieczami jak stra偶nicy wr贸t, wiod膮cych do g艂臋bin piek艂a.

Ka偶dy uj膮艂 jedn膮 d艂o艅 kobiety. Skoczyli razem i znikn臋li w b艂ysku 艣wiat艂a.


ROZDZIA艁 12


Gallen stwierdzi艂, 偶e znalaz艂 si臋 na innym 艣wiecie i stoi, zanurzony po kolana w ciep艂ej wodzie. Oddychaj膮c z wysi艂kiem, nie puszcza艂 d艂oni Everynne. Zaryzykowa艂 i rozejrza艂 si臋 po okolicy. Zobaczy艂 dwa o艣lepiaj膮co bia艂e s艂o艅ca wisz膮ce nad horyzontem. Jak okiem si臋gn膮膰, widzia艂 p艂ytkie morze, w kt贸rym odbija艂o si臋 偶贸艂te niebo. Nad wod膮 unosi艂y si臋 pionowe pasma mg艂y przypominaj膮ce wyci膮gni臋te palce. Morze by艂o spokojne, je偶eli nie liczy膰 drobnych fal marszcz膮cych jego powierzchni臋. Kiedy Gallen ponownie spojrza艂 w stron臋 odleg艂ych s艂o艅c, przekona艂 si臋, 偶e ich promienie, za艂amuj膮c si臋 w oparach mg艂y jak w pryzmacie, o艣wietlaj膮 wod臋 wszystkimi barwami t臋czy. Maggie i Orick tak偶e si臋 rozgl膮dali, ale nie dostrzegali nigdzie ani 艣ladu l膮du. Gallen zorientowa艂 si臋 jednak, 偶e jego umys艂 nakazuje mu skierowanie spojrzenia na po艂udniowy wsch贸d, gdzie na horyzoncie majaczy艂y jakie艣 ska艂y, zapewne koralowe.

- Do diab艂a, gdzie jeste艣my? - zapyta艂.

Nie zd膮偶ywszy och艂on膮膰, wci膮偶 jeszcze trz膮s艂 si臋 ze z艂o艣ci. Nie podoba艂o mu si臋 to, 偶e wszyscy omal nie zostali zabici na Fale. Jeszcze mniej podoba艂 mu si臋 fakt, 偶e Everynne ukrywa艂a przed nim prawd臋. Nie powiedzia艂a mu na przyk艂ad, 偶e dysponuje broni膮 mog膮c膮 niszczy膰 ca艂e 艣wiaty. Kobieta ukry艂a Terror w fa艂dach szaty. Veriasse roz艂o偶y艂 map臋.

- Rzecz jasna, na Cyanesse - odpar艂. Miejsce, w kt贸rym si臋 znajdowali, by艂o oznaczone na mapie jaskrawoczerwon膮 kropk膮. M臋偶czyzna przycisn膮艂 umieszczony w rogu mapy guzik, a w贸wczas wybrany fragment uleg艂 powi臋kszeniu, dzi臋ki czemu wszyscy zobaczyli kontynent - je偶eli mo偶na by艂o nazwa膰 kontynentem to, co pokazywa艂a mapa. Powierzchnia Cyanesse by艂a pokryta w przewa偶aj膮cej cz臋艣ci wod膮, a widoczne tu i 贸wdzie skrawki l膮du kojarzy艂y si臋 raczej z archipelagiem. - Ach, tu s膮 wrota - doda艂, pokazuj膮c b艂臋kitny 艂uk na mapie. - To tylko jaki艣 tysi膮c kilometr贸w od nas. Niedaleko powinno by膰 miasto. - Pokaza艂 na po艂udniowy wsch贸d, w stron臋 grupy ska艂. - Idziemy.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - burkn膮艂 Orick. - Dlaczego nie wida膰 przej艣cia z naszej strony? Dlaczego wyl膮dowali艣my w wodzie?

- Nie widzimy wr贸t z drugiej strony, poniewa偶 nie maj膮 dw贸ch stron - wyja艣ni艂 Veriasse. - Ka偶de przej艣cie na planecie jest czym艣 podobnym do 艂uku kieruj膮cego ci臋 ku okre艣lonemu celowi, a ty jeste艣 czym艣 w rodzaju strza艂y. L膮dujesz tam, dok膮d kieruj膮 ci臋 wrota, oczywi艣cie z pewn膮 dok艂adno艣ci膮. Wszystkie maj膮 wbudowany rozum, kt贸ry nieustannie 艣ledzi po艂o偶enie planety stanowi膮cej cel. Gdzie艣 pod nami jest ukryty nadajnik sygna艂u namiarowego, informuj膮cy wrota o grubo艣ci warstwy gleby, 偶eby艣 nie wyl膮dowa艂 w 艣rodku ska艂y. Kiedy na Fale budowano przej艣cie, to miejsce by艂o suchym l膮dem, ale od tamtych czas贸w poziom w贸d w tutejszych oceanach znacznie si臋 podni贸s艂. Niemniej, poniewa偶 kilka razy korzysta艂em z tych wr贸t, mog臋 ci臋 zapewni膰, 偶e to miejsce znajduje si臋 pod wod膮 jedynie w czasie przyp艂yw贸w. Dotrzemy do brzegu bez k艂opot贸w.

Veriasse odwr贸ci艂 si臋, jakby zamierza艂 ruszy膰 w dalsz膮 drog臋.

- Zaczekaj! - krzykn膮艂 Gallen, spogl膮daj膮c najpierw na m臋偶czyzn臋, a potem na Everynne. Nadal trzyma艂 obna偶ony miecz, ale nie zwraca艂 uwagi na to, 偶e z klingi 艣ciekaj膮 do wody krople krwi. - 呕adne z was nigdzie nie p贸jdzie, dop贸ki nie us艂ysz臋 najpierw kilku odpowiedzi.

- Co takiego? - zdumia艂 si臋 Veriasse. - Nosisz siatk臋 lorda Opiekuna od dw贸ch dni i wydaje ci si臋, 偶e m贸g艂by艣 walczy膰 ze mn膮 i zwyci臋偶y膰?

Gallen wbi艂 ostrze miecza w piasek na dnie morza, a potem szybko wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy i skierowa艂 luf臋 ku m臋偶czy藕nie.

- Znam was od niespe艂na tygodnia, ale w tym czasie us艂ysza艂em dwie r贸偶ne historie na temat waszych plan贸w. Najpierw powiedzieli艣cie, 偶e pragniecie wypowiedzie膰 wojn臋, 偶eby odzyska膰 swoje kr贸lestwo. Przed minut膮 dowiedzia艂em si臋 jednak, 偶e zamierzacie spustoszy膰 prawie sto 艣wiat贸w. Mo偶e jestem Zacofa艅cem, ale w ci膮gu ostatniego tygodnia nauczy艂em si臋 wielu rzeczy. Je偶eli ten Terror p臋knie, zniszczy ca艂膮 planet臋. Stanowicie zagro偶enie dla ka偶dego 艣wiata, po kt贸rym st膮pacie! A ty, Everynne, chocia偶 mo偶e jeste艣 Tharrinem, jeszcze nie da艂a艣 mi dowodu tego wsp贸艂czucia, kt贸re rzekomo potrafisz okazywa膰 od urodzenia.

Maggie i Orick milczeli, nie 艣miej膮c odezwa膰 si臋 ani s艂owem. Veriasse cofn膮艂 si臋 o krok. Everynne, nie przestaj膮c spogl膮da膰 na m艂odzie艅ca, przesun臋艂a j臋zykiem po spieczonych wargach.

- Oczywi艣cie, masz racj臋 - powiedzia艂a. - Nie jestem t膮, za kt贸r膮 mnie uwa偶asz. Mieszka艅cy Fale tak bardzo pragn臋li ujrze膰 nowe wcielenie swojej wielkiej s臋dziny, 偶e uwierzyli, i偶 to ja jestem jej nast臋pczyni膮. Nie zadawali 偶adnych pyta艅 ani nie 偶膮dali dowod贸w. Ja jednak nie wiem, czy naprawd臋 jestem c贸rk膮 swojej matki...

- Nie m贸w tak! - przerwa艂 jej Veriasse, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Gallena. - Jak 艣miesz tak do niej si臋 odzywa膰! Masz czelno艣膰 j膮 os膮dza膰, chocia偶 w por贸wnaniu z ni膮 jeste艣 n臋dznym 艣mieciem!

- A kto da艂 tobie prawo stwarzania boga, kt贸ry s膮dzi艂by mnie wbrew mojej woli?! - wrzasn膮艂 Gallen. - Nie zgadzam si臋 udziela膰 wam pomocy! Prawd臋 m贸wi膮c, jestem got贸w was zabi膰, je偶eli nie odpowiecie na kilka moich pyta艅!

- Gallenie, nie r贸b tego... - wtr膮ci艂 si臋 Orick.

- Je偶eli pragnie pozna膰 prawd臋, mog臋 udzieli膰 odpowiedzi na jego pytania - odezwa艂a si臋 Everynne, zwracaj膮c si臋 do Veriasse鈥檃. Unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a dumnie w oczy m艂odzie艅ca. Nie by艂o wida膰 w nich ani strachu, ani ch臋ci oszukania Gallena. - Masz racj臋, je偶eli chodzi o mnie - ci膮gn臋艂a. - Nie mam prawa by膰 s臋dzin膮 ani twojego 艣wiata, ani jakiegokolwiek innego. Nie zas艂u偶y艂am na to i nie s膮dz臋, 偶ebym uwa偶a艂a si臋 za osob臋 godn膮 dost膮pienia tego zaszczytu. Z pewno艣ci膮 m贸j lud nie zgodzi艂by si臋, 偶ebym by艂a s臋dzin膮. Tharrinowie nigdy nie mianuj膮 nikogo, kto p贸藕niej mia艂by zosta膰 w艂adc膮 albo s臋dzi膮. Wychowuj膮 i kszta艂c膮, i poddaj膮 licznym pr贸bom dziesi膮tki tysi臋cy kandydat贸w na ka偶de stanowisko wymagaj膮ce obsadzenia. Z pewno艣ci膮 byliby przera偶eni, gdyby mnie poznali. To prawda, mam w kieszeni urz膮dzenie mog膮ce zniszczy膰 ten 艣wiat i ka偶dy inny! To prawda, pozwoli艂am setkom ludzi odda膰 za mnie 偶ycie, tylko po to, 偶ebym mog艂a odzyska膰 stanowisko zajmowane kiedy艣 przez moj膮 matk臋! Ca艂a prawda wygl膮da jednak tak, 偶e ja... ja nawet nie chc臋 ubiega膰 si臋 o to stanowisko! Maggie... - Spojrza艂a na dziewczyn臋. - Powiedzia艂a艣 mi kiedy艣, 偶e nienawidzi艂a艣 pracy w niewielkiej gospodzie, gdy偶 musia艂a艣 ca艂ymi dniami harowa膰 jak niewolnica, zmywaj膮c brud z pod艂贸g i obs艂uguj膮c niechlujnych go艣ci. Czy potrafisz wyobrazi膰 sobie, 偶e kto艣 m贸g艂by poprosi膰 ci臋 o to, 偶eby艣 zmy艂a brud z dziesi膮tk贸w tysi臋cy 艣wiat贸w? Czy mog艂aby艣 poj膮膰, 偶e jeste艣 jedyn膮 osob膮 upowa偶nion膮 do rozs膮dzania w setkach tysi臋cy spor贸w i do skazywania na 艣mier膰 ka偶dej godziny tysi臋cy os贸b? Ja... ja nie potrafi臋 nawet wyobrazi膰 sobie innego stanowiska, na kt贸rym czu艂abym si臋 bardziej zbrukana!

W oczach Everynne pojawi艂y si臋 艂zy, a kobieta, wstrz膮sana gorzkim p艂aczem, zacz臋艂a nagle kas艂a膰. Nie bacz膮c na to, 偶e stoi po kolana w wodzie, ukl臋k艂a i pochyliwszy si臋, splot艂a r臋ce na brzuchu.

- Czy pami臋tasz, ilu ludzi odda艂o dzisiaj za mnie 偶ycie? - zapyta艂a. - Kiedy przypomnisz sobie to wszystko, co zrobi艂am...

- 膯艣艣 - odezwa艂 si臋 Veriasse, brodz膮c w wodzie, 偶eby j膮 ukoi膰. - To niewa偶ne. To niewa偶ne. Musisz zaj膮膰 to stanowisko na kr贸tko - da膰 Tharrinom czas, by mogli znale藕膰 kogo艣 zamiast ciebie.

Gallen uwa偶nie ich obserwowa艂. S艂ysza艂 kiedy艣, 偶e Tharrinowie od urodzenia umiej膮 okazywa膰 wsp贸艂czucie. Widzia艂 teraz, jak bardzo cierpi Everynne. Mia艂a bro艅 mog膮c膮 niszczy膰 ca艂e 艣wiaty, ale 艣wiadomo艣膰 tego faktu rani艂a j膮 do g艂臋bi duszy. M艂odzieniec widzia艂, jak szlocha i obwinia sam膮 siebie. Jak膮艣 cz臋艣ci膮 umys艂u u艣wiadomi艂 sobie, 偶e je偶eli mia艂by by膰 s膮dzony przez jakiego艣 boga, pragn膮艂by, 偶eby by艂a nim w艂a艣nie ta kobieta.

Veriasse pom贸g艂 wsta膰 Everynne, ale nie przesta艂 rzuca膰 na Gallena spojrze艅 pe艂nych z艂o艣ci.

- Co zamierzacie teraz zrobi膰? - zapyta艂 go Gallen. - Chc臋 zna膰 ka偶dy szczeg贸艂 waszych plan贸w.

- Zamierzamy rozpocz膮膰 walk臋 z drononami - odpar艂 m臋偶czyzna. - Terrory s膮 rozmieszczone na zaj臋tych przez nich 艣wiatach, tam gdzie znajduj膮 si臋 najsilniejsze garnizony. Musisz jednak wiedzie膰, 偶e skorzystamy z nich jedynie w贸wczas, kiedy nie b臋dziemy mieli innego wyboru...

- Ojcze, nie! - wpad艂a mu w s艂owo Everynne. - Do艣膰 k艂amstw! Zas艂u偶yli na to, 偶eby pozna膰 prawd臋.

- Nie mo偶esz... - ostrzeg艂 j膮 Veriasse, ale kobieta ci膮gn臋艂a:

- Veriasse i ja udajemy si臋 na Dronon, 偶eby wyzywa膰 na pojedynki lord贸w roju. Je偶eli m贸j stra偶nik zwyci臋偶y w walkach z nimi, w贸wczas zgodnie z prawem dronon贸w zostaniemy ich w艂adcami. Dopiero wtedy b臋d臋 mog艂a rozkaza膰 drononom, 偶eby wynie艣li si臋 z planet zamieszkanych przez ludzi. Tylko w taki spos贸b b臋d臋 mog艂a uratowa膰 nasze 艣wiaty. W艂a艣nie tego pragn臋艂a moja matka. Wszystko, co dot膮d robili艣my: Terrory, straszenie wojn膮 - by艂o tylko kamufla偶em.

Gallen zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, co us艂ysza艂. Jego umys艂 zawiera艂 bardzo du偶o informacji na temat r贸偶nych sposob贸w prowadzenia walki. M艂odzieniec przypomnia艂 sobie tak偶e to, o czym 艣ni艂 w nocy. Veriasse zada艂 sobie du偶o trudu, 偶eby pozna膰 sposoby walki wr臋cz z nie uzbrojonymi drononami. Gallen musia艂 zdecydowa膰, czy rzeczywi艣cie kobieta powiedzia艂a mu prawd臋. Natura obdarzy艂a dronon贸w-zdobywc贸w chitynowymi pancerzami. By艂y wi臋ksze, silniejsze i bardziej ruchliwe ni偶 ludzie, a ponadto dysponowa艂y przera偶aj膮cym arsena艂em naturalnych broni. Cz艂owiek nie m贸g艂 liczy膰 na to, 偶e zwyci臋偶y w walce, nawet w贸wczas, kiedy przeciwnik nie mia艂 偶adnej innej broni.

- Dlaczego nie mieliby艣cie zdecydowa膰 si臋 na otwart膮 wojn臋? - zapyta艂. - Mogliby艣cie wygra膰 na przyk艂ad tak膮, jak膮 postraszyli艣cie zdobywc贸w na Fale. Powinni艣cie zniszczy膰 Dronon i opanowane przez nich 艣wiaty. P贸藕niej wy艣lecie kilka flot, 偶eby wszystko posprz膮ta艂y.

- Odnie艣liby艣my zwyci臋stwo, ale tylko kr贸tkotrwa艂e - odpowiedzia艂 Veriasse. - Przy okazji os艂abiliby艣my jednak ca艂e rami臋 galaktyki. A drononi gardz膮 s艂abymi 艣wiatami. D膮偶膮c do wykorzenienia s艂abo艣ci, staraliby si臋 je podbi膰. Naraziliby艣my te 艣wiaty na niemal pewny atak obcych istot pochodz膮cych z innych roj贸w. Po pewnym czasie by艣my je stracili. Jedynym sposobem, w jaki mo偶emy je obroni膰, nie trac膮c nadziei na to, 偶e przez d艂u偶szy czas nie b臋dziemy musieli obawia膰 si臋 ataku, jest zadanie decyduj膮cego ciosu i dysponowanie siln膮 flot膮. To za艣 oznacza, 偶e nie mo偶emy pozwoli膰 sobie na zabicie naszych dawnych stra偶nik贸w, kt贸rych wy nazywacie ogrami. Ka偶dy stra偶nik otrzymuje rozkazy za po艣rednictwem omnirozumu. Musimy odzyska膰 ten omnirozum Semarritte, gdy偶 tylko w ten spos贸b b臋dziemy mogli sprawowa膰 w艂adz臋 nad flotami. Musimy sprawi膰, 偶e drononi b臋d膮 obawiali si臋 istot ludzkich jeszcze bardziej ni偶 w tej chwili.

- Co to znaczy, obawiali si臋 bardziej ni偶 w tej chwili? - zapyta艂 zdumiony Gallen. - Nie odnios艂em wra偶enia, 偶eby si臋 nas bali.

- Drononi s膮 zwolennikami silnej, hierarchicznej w艂adzy - wyja艣ni艂 Veriasse. - Kiedy ich Z艂ota Kr贸lowa zostaje w艂adczyni膮 ca艂ego roju, lordowie pokonanej przeciwniczki sk艂adaj膮 jej przysi臋g臋 na wierno艣膰 i uznaj膮 j膮 za prawowit膮 w艂adczyni臋. Pami臋taj jednak o tym, 偶e mija ju偶 sze艣膰 lat od chwili, kiedy drononi opanowali nasze 艣wiaty, a tylko niewielu naszych lord贸w zgodzi艂o si臋 uzna膰 ich w艂adz臋. Cz艂onkowie naszego ruchu oporu nie przestaj膮 walczy膰 z nimi, a lordowie publicznie przepraszaj膮 dronon贸w za wybryki 鈥瀞zale艅c贸w鈥, kt贸rzy jeszcze nie uznaj膮 w艂adzy ich kr贸lowej. Drononi nie s膮 jednak g艂upcami. I chocia偶 ich odwieczne zwyczaje nie pozwalaj膮 im zabija膰 istot nale偶膮cych do pokonanego roju, udowodnili na dziesi膮tkach naszych 艣wiat贸w, 偶e nie zawahaj膮 si臋 przed ludob贸jstwem. Boj膮 si臋 nas, gdy偶 mimo i偶 jeste艣my inteligentni, wydajemy si臋 im szale艅cami.

- Dlaczego zatem utrzymujecie sw贸j plan w tajemnicy? - nie dawa艂 za wygran膮 Gallen. - Je偶eli macie zamiar stawa膰 do walki z lordami roju, dlaczego nie og艂osicie wszystkim, do czego zmierzacie?

- Niekt贸rzy pr贸bowaliby nas powstrzyma膰 - odezwa艂a si臋 Everynne. - Na przyk艂ad aberlainowie licz膮 na to, 偶e w imperium dronon贸w b臋d膮 mogli si臋 wzbogaci膰. Uczyniliby wszystko, 偶eby tylko pokrzy偶owa膰 nasze plany. Istnieje jednak wa偶niejszy pow贸d, dla kt贸rego powinni艣my utrzymywa膰 wszystko w sekrecie. Zgodnie z prawami dronon贸w wszyscy, kt贸rzy pragn膮 stan膮膰 do walki z lordami roju, musz膮 najpierw zas艂u偶y膰 na 鈥瀙rzepustk臋鈥 - prawo przej艣cia przez terytoria zajmowane przez poszczeg贸lne roje. Prawo to uzyskuje si臋, walcz膮c z kr贸lowymi uli i ich opiekunami.

- Dotychczas musieli艣my przej艣膰 przez czterna艣cie okupowanych 艣wiat贸w - oznajmi艂 Veriasse. - Gdyby艣my chcieli post臋powa膰 zgodnie z prawem dronon贸w, musia艂bym na ka偶dej planecie walczy膰 z rz膮dz膮cym ni膮 lordem Opiekunem. Nosisz moj膮 siatk臋, Gallenie. Wiesz, jak trudno jest cz艂owiekowi zwyci臋偶y膰 w walce z drononem, zw艂aszcza kiedy obaj nie s膮 uzbrojeni. Nie mog臋 ryzykowa膰, 偶e b臋d臋 musia艂 walczy膰 po kolei ze wszystkimi. Gdybym z kt贸rymkolwiek przegra艂, zwyci臋ski lord stara艂by si臋 okaleczy膰 Everynne. Je偶eli za艣 Everynne zostanie ranna, mo偶e po偶egna膰 si臋 z my艣l膮, 偶e kiedykolwiek zostanie Z艂ot膮 Kr贸low膮.

- Dlaczego? - zapyta艂a Maggie.

- Zgodnie z prawem dronon贸w Z艂ota Kr贸lowa musi by膰 istot膮 bez skazy. I chocia偶 niekt贸rzy ludzie pr贸buj膮 znale藕膰 miejsce w spo艂eczno艣ci dronon贸w, nie jestem nawet pewien, czy obce istoty zgodzi艂yby si臋, 偶eby jaki艣 cz艂owiek zosta艂 lordem roju. Je偶eli jednak maj膮 kiedy艣 cho膰by tylko bra膰 pod uwag臋 kandydatur臋 Everynne, nie mo偶e ona mie膰 偶adnych 艣lad贸w po ranach czy obra偶eniach. Licz臋 na to, 偶e drononi zaakceptuj膮 Everynne jako nasz膮, ludzk膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮 - istot臋 nieskaziteln膮. Kogo艣, kto urodzi艂 si臋, 偶eby rz膮dzi膰. Przez ca艂e 偶ycie udawa艂o mi si臋 chroni膰 Everynne przed odniesieniem rany, kt贸ra pozostawi艂aby na jej ciele widoczn膮 blizn臋. W艂a艣nie dlatego robi臋 wszystko, 偶eby nie narazi膰 jej na jakiekolwiek niebezpiecze艅stwo.

- Mam jeszcze tylko jedno pytanie - odezwa艂 si臋 Gallen. - Nosicie Terror. Je偶eli planujecie wyzwa膰 lorda roju na pojedynek, do czego jest wam potrzebne to urz膮dzenie?

- Na wypadek, gdyby艣my ponie艣li ca艂kowit膮 kl臋sk臋 - rzek艂 Veriasse. - Everynne i ja udajemy si臋 na Dronon. Je偶eli lord Opiekun odm贸wi nam prawa zmierzenia si臋 z sob膮 w rytualnej walce, mo偶e pr贸bowa膰 nas zabi膰. W takiej sytuacji nie b臋dziemy mieli innego wyj艣cia opr贸cz rozp臋tania beznadziejnej wojny, kt贸rej tak bardzo starali艣my si臋 unikn膮膰. Mamy nadziej臋, 偶e sama 艣wiadomo艣膰 faktu, i偶 dysponujemy Terrorem, zmusi kr贸low膮 dronon贸w do wyra偶enia zgody na nasze 偶膮danie. Je偶eli jednak oka偶e si臋 to konieczne, siatka Everynne spowoduje eksplozj臋 Terroru. Kiedy Z艂ota Kr贸lowa zginie, drononi strac膮 kontakt z jej omnirozumem. Ich automatyczne linie obronne przestan膮 funkcjonowa膰, a w贸wczas do ataku ruszy nasz ruch oporu.

Gallen nie musia艂 pyta膰 o to, co wydarzy si臋 potem. Jego siatka ju偶 szepta艂a, ujawniaj膮c odpowied藕. Je偶eli Dronon zostanie zniszczony, zag艂adzie ulegnie czterdzie艣ci procent uli. W艂adz臋 nad odleg艂ymi 艣wiatami mog膮 chcie膰 przej膮膰 miejscowe kr贸lowe, dotychczas zale偶ne od w艂adczyni roju. Mi臋dzy ulami wywi膮偶e si臋 d艂uga i wyniszczaj膮ca wojna domowa o to, kt贸rzy Opiekunowie kr贸lowych zostan膮 nowymi lordami roju. Zaistnia艂a sytuacja mo偶e sk艂oni膰 inne roje dronon贸w, rozsiane po galaktyce, do zaatakowania os艂abionych przeciwnik贸w. Mo偶liwe, 偶e w wyniku walki pojawi膮 si臋 nowi lordowie, ale bez do艣wiadczenia b臋d膮 s艂abi. W ci膮gu pierwszych kilku miesi臋cy w艂adza nad rojem mo偶e nawet kilkakrotnie przechodzi膰 z r膮k do r膮k. Powstanie takie zamieszanie, 偶e ludzie uzyskaj膮 drogocenny czas, potrzebny do odzyskania utraconych 艣wiat贸w, a przynajmniej do nawi膮zania r贸wnorz臋dnej walki. Mimo to, jak wspomnia艂 Veriasse, taki plan stwarza艂 du偶e zagro偶enie.

- Istnieje jeszcze jedna mo偶liwo艣膰, o kt贸rej nic nie m贸wili艣cie - odezwa艂a si臋 Maggie. - Obawiam si臋, 偶e najbardziej prawdopodobna. Co b臋dzie, je偶eli drononi pozwol膮 wam stan膮膰 do walki o prawo w艂adania ich 艣wiatami i przegracie?

- Przynajmniej stworzymy precedens, dzi臋ki kt贸remu ludzie b臋d膮 mieli prawo walki o to, 偶eby zosta膰 nast臋pc膮 tronu - odpar艂 m臋偶czyzna. - Na wielu 艣wiatach mam zaufanych ludzi, kt贸rym powierzy艂em fragmenty tkanki pobranej z cia艂a Everynne. W ten spos贸b b臋dziemy mogli mie膰 tysi膮ce klon贸w. Wcze艣niej czy p贸藕niej kt贸ry艣 Opiekun zwyci臋偶y w walce i zostanie lordem dronon贸w.

- Czy w贸wczas wywo艂acie eksplozj臋 Terroru?

Everynne pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie mogliby艣my. Jedyn膮 nadziej膮 na powodzenie tego planu jest post臋powanie zgodnie z prawem ustanowionym przez dronon贸w. Moja matka i Tharrinowie sp臋dzili du偶o czasu, zastanawiaj膮c si臋 nad ka偶dym szczeg贸艂em. Doszli do wniosku, 偶e to rozwi膮zanie jest najlepszym sposobem odzyskania w艂adzy nad naszymi planetami. W przeciwnym razie podczas walki zgin臋艂yby miliardy niewinnych istot, nie tylko ludzi. Rozumiesz chyba, 偶e nie mamy innego wyj艣cia?

- Ale je偶eli nie zwyci臋偶ycie, ska偶ecie tych ludzi na wiele lat cierpie艅 pod rz膮dami zdobywc贸w - odezwa艂a si臋 Maggie. - Nie mo偶ecie na to pozwoli膰. Aberlainowie dokonuj膮 w organizmach ludzkich takich dalekosi臋偶nych zmian, 偶e nast臋pne pokolenie naszych dzieci nie b臋dzie mia艂o wiele wsp贸lnego z istotami ludzkimi! Nie mo偶ecie do tego dopu艣ci膰!

Gallen ujrza艂, 偶e oczy dziewczyny rozszerzy艂y si臋 ze zgrozy. Mimo i偶 w ci膮gu ostatnich dni sprawia艂a wra偶enie spokojnej, widzia艂, jakie spustoszenia w jej umy艣le poczyni艂 pobyt na Fale.

Veriasse westchn膮艂, a Everynne postara艂a si臋 rozproszy膰 jej obawy.

- Nawet je偶eli wygramy, dla ludzi b臋dzie to bardzo smutna chwila - powiedzia艂a. - Ustanowione przez Tharrin贸w prawo tak偶e zezwala na dokonywanie udoskonale艅 w organizmach dzieci, ale tylko w takim zakresie, w jakim wyra偶膮 zgod臋 ich rodzice. Pragniemy, 偶eby wszyscy ludzie byli uczciwi i wolni, a tak偶e by mieli prawo do nie艣miertelno艣ci. Czasami wyra偶amy zgod臋 na wprowadzanie ulepsze艅 w ca艂ych cywilizacjach, tak by ludzie mogli by膰 lepiej przystosowani do 偶ycia na r贸偶nych planetach. Jednak te 偶a艂osne istoty stwarzane przez dronon贸w... Moje serce krwawi na sam膮 my艣l o nich. Obawiam si臋, 偶e nie b臋dziemy mogli znale藕膰 dla nich miejsca w naszej przysz艂ej spo艂eczno艣ci. Je偶eli wyra偶膮 na to zgod臋, stworzymy im szans臋 zamieszkania na Drononie, 偶eby mogli stworzy膰 spo艂ecze艅stwa podobne do istniej膮cych w ulach. Ci za艣, kt贸rzy b臋d膮 pragn臋li pozosta膰 z nami, mog膮 zechcie膰 dokona膰 w organizmach swoich dzieci zmian, unicestwiaj膮cych te, kt贸rym poddali ich drononi. A poza tym mog臋 ci obieca膰, 偶e aberlainowie nie ujd膮 karze.

Gallen widzia艂 wyra藕nie, 偶e Everynne bardzo troszczy si臋 o przysz艂o艣膰 swojego ludu. Wiedzia艂a, 偶e albo zwyci臋偶y i b臋dzie 偶y艂a, albo przegra, ale dzi臋ki temu natchnie sw贸j lud now膮 nadziej膮. Nagle m艂odzieniec u艣wiadomi艂 sobie, 偶e tak偶e pragnie uda膰 si臋 na Dronon i przekona膰 si臋, jaki b臋dzie wynik tej walki - nawet gdyby mia艂o to oznacza膰 艣mier膰 we wzbudzonych przez Terror p艂omieniach, poch艂aniaj膮cych ca艂膮 planet臋.

Wsun膮艂 karabin zapalaj膮cy do pochwy, a nast臋pnie wyci膮gn膮艂 wbity w dno morskie miecz i zacz膮艂 osusza膰 ostrze, wywijaj膮c nad g艂ow膮.

- Veriasse - odezwa艂a si臋 Maggie. - Zastanawiam si臋 nad jedn膮 rzecz膮. Mimo 偶e pracowa艂am dla aberlain贸w bardzo kr贸tko, dosz艂am do wniosku, 偶e moim stra偶nikom mo偶na by艂o wszczepi膰 komplet lepszych gen贸w. Te istoty mog艂y by膰 przecie偶 lepiej uzbrojone, dzi臋ki czemu nikt nie zdo艂a艂by pokona膰 ich podczas walki. By艂y kiedy艣 jedynymi stra偶nikami Semarritte i wydaje mi si臋 troch臋 dziwne, 偶e s膮 tacy s艂abi. Orick zabi艂 jednego w艂asnymi z臋bami.

- Lady Semarritte nie by艂a despotyczn膮 w艂adczyni膮 - wyja艣ni艂 Veriasse. - Tharrinowie rz膮dzili dlatego, 偶e tak 偶yczyli sobie ich poddani. To prawda, stra偶nicy nie byli doskonali. Jeden z powod贸w ich s艂abo艣ci wynika艂 zapewne z faktu, 偶e dokonywane w ich organizmach zmiany pochodz膮 z bardzo dawnych czas贸w. A poza tym zawsze wiedzieli艣my, 偶e pewnego dnia kto艣 taki jak drononi mo偶e zechcie膰 przej膮膰 kontrol臋 nad omnirozumem. Stra偶nicy nosz膮 Przewodniki i otrzymuj膮 rozkazy bezpo艣rednio od omnirozumu. W zwi膮zku z tym ka偶dy uzurpator, kt贸ry przejmie w艂adz臋 nad tym urz膮dzeniem, mo偶e wydawa膰 rozkazy flotom i armiom. Mo偶e kierowa膰, dok膮d zechce, miliardy wojownik贸w rozproszonych po dziesi膮tkach tysi臋cy 艣wiat贸w. Czy nie czujesz si臋 spokojniejsza, wiedz膮c, 偶e ludzie mog膮 chocia偶 偶ywi膰 nadziej臋 na to, 偶e pewnego dnia ich pokonaj膮?

Gallen wsun膮艂 ostrze miecza do pochwy.

- Chod藕my - powiedzia艂, po czym odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 l膮du majacz膮cego na horyzoncie.

Przez nast臋pne trzy godziny brodzili w ciep艂ej wodzie, tylko raz przystaj膮c, 偶eby odpocz膮膰. Morska woda nie by艂a bardzo s艂ona, ale wsz臋dzie zdumiewaj膮co przejrzysta. Wyszukuj膮c p艂ycizny, starali si臋 kierowa膰 tam, gdzie woda nie si臋ga艂a powy偶ej bioder, chocia偶 widzieli miejsca, w kt贸rych by艂a o wiele g艂臋bsza. Gdzieniegdzie z dna wystawa艂y formacje skalne, pi臋trz膮ce si臋 na podobie艅stwo zatopionych wysp. Tu i 贸wdzie by艂o wida膰 wielkie 艂awice srebrzystych rybek, kt贸re nagle sp艂oszone, 艣miga艂y w g艂臋biny, gdzie szuka艂y schronienia w szczelinach skalnych. Dwa razy widzieli tak偶e du偶e drapie偶ne bestie, poluj膮ce na g艂臋binach na mniejsze ryby. Veriasse ostrzeg艂 Gallena, 偶eby mia艂 si臋 na baczno艣ci przed tymi stworzeniami.

- Miejscowi ludzie nazywaj膮 je puanami - oznajmi艂. - Drapie偶niki 偶ywi膮 si臋 wszystkim, co potrafi p艂ywa膰.

W ko艅cu dotarli do brzegu - piaszczystej pla偶y, ci膮gn膮cej si臋 wiele mil w obie strony. Mia艂ki piasek okaza艂 si臋 mieszkaniem owad贸w podobnych do moskit贸w i dziwnych mi臋kkich stworze艅, kt贸re przypomina艂y Gallenowi sosnowe szyszki zako艅czone o艣mioma nogami. Tu i tam by艂o wida膰 przemykaj膮ce si臋 po piasku niewielkie czerwonawo-czarne paj膮ki, dzielnie d藕wigaj膮ce ma艂e kamyki. Je偶eli ktokolwiek si臋 do nich zbli偶a艂, atakowa艂y intruza kamieniem, przerzucaj膮c go tylnymi odn贸偶ami nad grzbietem. Nie ba艂y si臋 nikogo, jakby by艂y w艂adcami ca艂ej pla偶y. Gallen nie widzia艂 偶adnych ptak贸w.

Od morza zerwa艂 si臋 silny wiatr i po jakim艣 czasie piasek zacz臋艂y zalewa膰 morskie fale. Wszyscy ruszyli w dalsz膮 drog臋 i wkr贸tce znale藕li si臋 na kamiennym p艂askowy偶u, pe艂nym fantazyjnie rze藕bionych srebrzystozielonych wapiennych ska艂 i zag艂臋bie艅 wype艂nionych morsk膮 wod膮, jaka pozostawa艂a podczas odp艂yw贸w.

Gallen i Orick zacz臋li si臋 wspina膰 po stromym zboczu wapienia, a kiedy dotarli na wierzcho艂ek, spojrzeli na po艂udniowy wsch贸d. W odleg艂o艣ci kilku mil zobaczyli wzniesione na palach miasto, ale o wiele bli偶ej, niemal pod samymi ska艂ami, ujrzeli czworo dzieci poluj膮cych na co艣 w zag艂臋bieniach z wod膮. Dzieci mia艂y czerwon膮 sk贸r臋 i tak d艂ugie nogi, 偶e brodz膮c w wodzie, wygl膮da艂y, jakby chodzi艂y na szczud艂ach. By艂y ubrane w jaskrawe tuniki, a we w艂osach mia艂y wplecione r贸偶nobarwne kawa艂ki materia艂u.

Wok贸艂 nich biega艂a bestia, kt贸rej cia艂o zdobi艂y z艂ociste i br膮zowe 艂uski. Mia艂a wielkie, charakterystyczne dla drapie偶nik贸w z臋by i d艂ugi ogon, kt贸rym si臋 podpiera艂a. Przednie 艂apy, zako艅czone d艂ugimi pazurami, by艂y nieco kr贸tsze w por贸wnaniu z tylnymi. Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e stworzenie musi by膰 jak膮艣 odmian膮 mi臋so偶ernego dinozaura. Na grzbiecie bestii ujrza艂 ozdobne sk贸rzane siod艂o. Przez jaki艣 czas przygl膮da艂 si臋, jak dzieci i dinozaur wsp贸艂pracuj膮 podczas polowania. Bestia przebiega艂a przez zag艂臋bienie z wod膮, rozchlapuj膮c j膮 we wszystkie strony, a czasami pos艂ugiwa艂a si臋 rogatym grzebieniem wyrastaj膮cym w okolicach nosa, by odrzuca膰 na bok wi臋ksze ska艂y. Dzieci wskakiwa艂y do wody i wymachuj膮c czym艣 w rodzaju siatek na motyle, zagarnia艂y wielkie 偶贸艂te homary. Niekt贸re wk艂ada艂y do p艂贸ciennych work贸w, a innymi karmi艂y swojego pomocnika.

W ko艅cu jedno z dzieci ujrza艂o cie艅 Gallena, padaj膮cy na ska艂y obok jakiego艣 stawu, i unios艂o g艂ow臋. U艣miechn臋艂o si臋 i pokazuj膮c m艂odzie艅ca towarzyszom, zacz臋艂o macha膰 r臋k膮. Ca艂a gromadka unios艂a g艂owy, ale po chwili zaj臋艂a si臋 zn贸w polowaniem.

Gallen i Orick zeszli na d贸艂, po czym wszyscy omin臋li wielk膮 ska艂臋. M艂odzi my艣liwi w艂a艣nie ko艅czyli wy艂awia膰 ostatnie homary. Najstarszy ch艂opiec, licz膮cy mo偶e dziesi臋膰 lat, powita艂 ich i zapyta艂, dok膮d zd膮偶aj膮. Veriasse odpowiedzia艂, 偶e do miasta. Dzieci sprawia艂y wra偶enie zachwyconych widokiem czworga obcych ludzi i nied藕wiedzia.

Dw贸ch najm艂odszych ch艂opc贸w widocznie pragn臋艂o uprzedzi膰 mieszka艅c贸w miasta o wizycie go艣ci. Wskoczyli na siod艂o, a dinozaur zawr贸ci艂, po czym pogna艂 drugimi, p艂ynnymi susami ku zabudowaniom. Wkr贸tce dziwny wierzchowiec znikn膮艂 za ska艂ami. Miasto, odleg艂e o jakie艣 sze艣膰 mil, przypomina艂o z daleka koloni臋 wielkich grzyb贸w.

Gallen i pozostali ruszyli labiryntem wiod膮cym pomi臋dzy kamiennymi stawami z wod膮. W ko艅cu dotarli do granic miasta. Nad ich g艂owami zbiera艂y si臋 ciemne chmury, zapewne zwiastuj膮ce zbli偶anie si臋 popo艂udniowej burzy. Wszyscy zacz臋li wchodzi膰 po szerokich kr臋conych schodach wij膮cych si臋 wok贸艂 grubego rdzenia, kt贸ry rzeczywi艣cie przypomina艂 trzon grzyba.

Kiedy dotarli na wierzcho艂ek, Gallen stwierdzi艂, 偶e widzi r贸wnin臋, poprzecinan膮 艂agodnymi wzg贸rzami. Zorientowa艂 si臋, 偶e pag贸rki s膮 cementowymi domami, maj膮cymi kszta艂t wielkich kopu艂. Nie widzia艂 jednak 偶adnych szyb w oknach ani drzwi zamykaj膮cych otwory wej艣ciowe. Domy艣li艂 si臋, 偶e w mie艣cie musia艂y przez ca艂y rok panowa膰 umiarkowane temperatury, a w powietrzu nie lata艂y 偶adne dokuczliwe owady. Przed wej艣ciem do ka偶dego domu znajdowa艂 si臋 przestronny taras, na kt贸rym siedzia艂y lub sta艂y grupy ludzi gotuj膮cych straw臋 przy ogniskach albo s艂uchaj膮cych muzyki. Na dachach budynk贸w urz膮dzono kunsztowne ogrody.

Everynne zdj臋艂a mask臋 z twarzy i zsun臋艂a kaptur os艂aniaj膮cy jej g艂ow臋. Chcia艂a wej艣膰 do miasta, nie ukrywaj膮c swojej to偶samo艣ci. Przebywaj膮cy na tarasach ludzie wstawali na jej widok i witali j膮 radosnymi przeci膮g艂ymi gwizdami. Gallen spojrza艂 na Veriasse鈥檃, jakby chcia艂 zapyta膰 go, dlaczego kobieta czuje si臋 w mie艣cie taka pewna siebie.

- Tu, na Cyanesse, drononi nie stanowi膮 偶adnego zagro偶enia - wyja艣ni艂 m臋偶czyzna. - Znajdujemy si臋 na planecie odleg艂ej o ponad czterdzie艣ci tysi臋cy lat 艣wietlnych od Fale, daleko od 艣wiat贸w opanowanych przez zdobywc贸w. Up艂ynie wiele lat, zanim pojawi膮 si臋 tu ich statki. Mo偶e nawet nigdy nie przylec膮. Mieszka艅cy s艂yszeli jednak o tocz膮cej si臋 wojnie i doskonale wiedz膮, kim jest Everynne.

Tak wi臋c wczesnym popo艂udniem Gallen znalaz艂 si臋 w prastarym mie艣cie Dinchee, po艂o偶onym na planecie Cyanesse na brzegu Morza Spokojnych Medytacji. Mia艂 zaznawa膰 spokoju, jakiego do艣wiadczali kiedy艣 mieszka艅cy wszystkich 艣wiat贸w rz膮dzonych przez matk臋 Everynne.


P贸藕nym popo艂udniem na najwy偶szym poziomie miasta Dinchee zorganizowano festyn z muzyk膮 i 艣piewami. Oba s艂o艅ca zachodzi艂y, o艣wietlaj膮c miasto z艂ocistymi promieniami, a ciep艂y wiatr p臋dzi艂 nad powierzchni膮 morza gromady cumulonimbus贸w. Dzieci piek艂y nad p艂omieniami ognisk ca艂e homary, po czym przynosi艂y je u艂o偶one w stosy na tacach, na kt贸rych nie brakowa艂o melon贸w, pra偶onych orzech贸w i trufli. Gallen nie zna艂 wszystkiego, co mu podawano, ale jad艂 do syta, a kiedy sko艅czy艂, odszed艂 na bok, u艂o偶y艂 si臋 w trawie i otworzywszy usta, wystawi艂 twarz na podmuchy wiatru.

W pobliskim ogrodzie trzech m艂odzie艅c贸w gra艂o na mandolinach i gitarach, akompaniuj膮c 艣piewaj膮cej dziewczynie. Everynne siedzia艂a obok nich i s艂ucha艂a, a Veriasse rozmawia艂 ze starsz膮 kobiet膮 b臋d膮c膮 Tharrinem i nalegaj膮c膮, 偶eby nazywano japo prostu Babk膮. Drobnoko艣cista i siwow艂osa staruszka by艂a mimo podesz艂ego wieku nadal bardzo urodziwa. Siedzia艂a na kamieniach, podwin膮wszy d艂ugie nogi. Na g艂owie nosi艂a staromodn膮 siatk臋, sporz膮dzon膮 z mosi臋偶nych p艂ytek z wyrytymi symbolami wiedzy. M艂odzi ludzie z miasta traktowali kobiet臋 z najwy偶szym szacunkiem.

Zapada艂 zmierzch. Obserwuj膮c mieszka艅c贸w, Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e nie s膮 zamo偶ni. Nie mieli magazyn贸w z 偶ywno艣ci膮, ale 偶ywili si臋 tym, co zebrali w ogrodach lub z艂owili w morzu. Ich rozrywki by艂y r贸wnie niewyszukane, co po偶ywienie. Na obrze偶ach miejskich plac贸w nie widywa艂o si臋 wielu ha艂a艣liwych sklep贸w i stragan贸w, do jakich m艂odzieniec przyzwyczai艂 si臋 na Fale. Wszyscy byli odziani w jaskrawe r贸偶nobarwne tuniki. Mimo i偶 Gallen nie m贸g艂by nazwa膰 ich zamo偶nymi, mieszka艅cy Dinchee sprawiali wra偶enie bogatych duchem. Ich dzieci by艂y silne, m膮dre i szcz臋艣liwe.

Veriasse rozmawia艂 p贸艂g艂osem z Babk膮, prosz膮c j膮 o 偶ywno艣膰 na drog臋 i dwa powietrzne skutery. Staruszka u艣miechn臋艂a si臋 i kiwn臋艂a g艂ow膮. Oznajmi艂a, 偶e w mie艣cie nie ma wiele skuter贸w, ale zgodzi艂a si臋 spe艂ni膰 wszystkie jego pro艣by.

Veriasse na chwil臋 przerwa艂 rozmow臋, by popatrzy膰 na Gallena, Maggie i Oricka.

- Naszych troje przyjaci贸艂 pragn臋艂oby tu odpocz膮膰 - oznajmi艂, zwracaj膮c si臋 zn贸w do Babki. - Wszyscy chcieliby pozosta膰 tu przez jaki艣 czas po艣r贸d twoich ludzi, zanim b臋d膮 mogli powr贸ci膰 do domu.

- B臋d膮 tu mile widzianymi go艣膰mi - odpar艂a starowina. - S膮 przyjaci贸艂mi naszej Wielkiej Pani, a zatem uczynimy wszystko, 偶eby czuli si臋 po艣r贸d nas jak u siebie.

- Prosz臋 nie zwraca膰 uwagi na to, co m贸wi pani ten stary kogut - odezwa艂 si臋 pospiesznie Gallen. Kiwn膮艂 g艂ow膮, pokazuj膮c Veriasse鈥檃. - Zamierzamy wyruszy膰 w dalsz膮 drog臋 razem z Everynne.

M臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- My艣la艂em o tym i doszed艂em do przekonania, 偶e nie powinni艣cie nam towarzyszy膰. W艂adz臋 na obu nast臋pnych planetach, kt贸re odwiedzimy, sprawuj膮 drononi, a je偶eli mam by膰 szczery, Everynne i ja, w臋druj膮c bez was, b臋dziemy mniej rzucali si臋 w oczy.

- Czy pyta艂e艣, co - ona s膮dzi na ten temat? - zainteresowa艂 si臋 Gallen.

- Nie - odpar艂 艂agodnie Veriasse. - Nie s膮dz臋, 偶e musz臋 pyta膰 j膮 o zdanie.

- A zatem ja to zrobi臋 - o艣wiadczy艂 m艂odzieniec.

Odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na muzykant贸w. Nie ujrza艂 jednak obok nich Everynne, kt贸ra jeszcze przed chwil膮 przys艂uchiwa艂a si臋 wyst臋powi. W zapadaj膮cych ciemno艣ciach zobaczy艂 jednak b艂ysk jej niebieskiej sukni nieco dalej, po艣r贸d drzew porastaj膮cych niewielkie wzg贸rze. Wsta艂, przecisn膮艂 si臋 mi臋dzy grupami mieszka艅c贸w i skierowa艂 ku 艣cie偶ce, kt贸r膮 pod膮偶y艂a. Dr贸偶ka wiod艂a p艂ytkim w膮wozem ku miniaturowemu zagajnikowi, w kt贸rym cyka艂y 艣wierszcze, witaj膮ce nadej艣cie nocy. Ze wszystkich rzeczy, jakie dot膮d widzia艂 na planecie, tylko 艣wierszcze przypomina艂y mu rodzinne strony. 艢cie偶ka by艂a dosy膰 szeroka i starannie piel臋gnowana.

Nie widzia艂 Everynne, wi臋c poprosi艂 siatk膮 o wyostrzenie czu艂o艣ci jego wzroku i s艂uchu. Pod膮偶aj膮c 艣ladami kobiety, porusza艂 si臋 bezg艂o艣nie. W pewnej chwili min膮艂 par臋 nagich kochank贸w, oddaj膮cych si臋 pieszczotom w g膮szczach paproci.

Po przej艣ciu blisko stu jard贸w dotar艂 do skraju miasta. Zorientowa艂 si臋, 偶e znajduje si臋 na tarasie widokowym poro艣ni臋tym bujn膮 traw膮 i ko艅cz膮cym si臋 metalow膮 balustrad膮. Ujrza艂 tam Everynne, stoj膮c膮 w miejscu, gdzie taras graniczy艂 z zagajnikiem. Kobieta przygl膮da艂a si臋 zachodowi s艂o艅c. Po piaszczystej pla偶y, przez kt贸r膮 przeszli zaledwie przed kilkoma godzinami, przelewa艂y si臋 teraz gnane przybojem morskie fale. Woda przybra艂a pomara艅czowomiedzian膮 barw臋, a o wapienne ska艂y rozbija艂y si臋 spienione ba艂wany. W morskiej toni, nieco dalej od brzegu, by艂o wida膰 mn贸stwo zielonkawych 艣wiate艂.

Everynne sta艂a nieruchomo, nie odzywaj膮c si臋 ani s艂owem. Chocia偶 dumnie unios艂a g艂ow臋, wydawa艂a si臋 Gallenowi tak krucha, 偶e m贸g艂by podnie艣膰 j膮 jedn膮 r臋k膮. Mimo i偶 by艂a odwr贸cona ty艂em, widzia艂 艂zy, p艂yn膮ce po jej policzku. Jej cia艂em wstrz膮sa艂y dreszcze, jakby kobieta tylko z trudem powstrzymywa艂a si臋 od 艂kania.

- Czy przyszed艂e艣, 偶eby popatrzy膰 na latarniki? - zapyta艂a, gestem brody pokazuj膮c na spienione fale w dole i poruszaj膮ce si臋 w nich zielonkawe ogniki. - Takich ryb nie spotkasz nigdzie indziej. Ka偶da ma w艂asne 艣wiate艂ko, u艂atwiaj膮ce jej polowanie.

Gallen stan膮艂 za plecami Everynne i po艂o偶y艂 d艂onie na jej ramionach. Kobieta drgn臋艂a, jakby nie spodziewa艂a si臋, 偶e j膮 dotknie. Poczu艂 pod palcami napi臋te jak postronki mi臋艣nie plec贸w i zacz膮艂 delikatnieje masowa膰.

Chcia艂 poprosi膰 Everynne o wyra偶enie zgody na to, 偶eby m贸g艂 towarzyszy膰 jej w dalszej drodze, ale widz膮c, 偶e si臋 czym艣 martwi, nie 艣mia艂 zacz膮膰.

- Nie przyszed艂em tu, 偶eby przygl膮da膰 si臋 rybom - odpar艂 cicho. - Prawd臋 m贸wi膮c, niewiele mnie obchodz膮. Z jakiego powodu p艂aka艂a艣?

Musia艂 d艂ugo czeka膰 na odpowied藕.

W ko艅cu Everynne pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Z 偶adnego. Ja tylko... - zacz臋艂a i urwa艂a.

- Jeste艣 smutna - szepn膮艂 Gallen. - Dlaczego?

Everynne unios艂a g艂ow臋 i wpatrzy艂a si臋 w horyzont.

- Czy wiesz, ile lat mia艂a moja matka? - zapyta艂a tak cicho, 偶e jej s艂owa zosta艂y niemal zag艂uszone przez szum morskich fal, rozbijaj膮cych si臋 o wapienne ska艂y.

- Kilka tysi臋cy - odpar艂 Gallen. Mimo wszystko by艂a przecie偶 istot膮 nie艣mierteln膮, a Veriasse powiedzia艂 kiedy艣, 偶e by艂 jej stra偶nikiem przez sze艣膰 tysi膮cleci.

- A wiesz, ile ja mam?

- Osiemna艣cie? Dwadzie艣cia? - pr贸bowa艂 zgadn膮膰 Gallen.

- Prawie trzy - wyzna艂a Everynne. Gallen by艂 wstrz膮艣ni臋ty. - Veriasse rozpocz膮艂 proces klonowania ju偶 po 艣mierci mojej matki. Hodowa艂 mnie w przyspieszonym tempie w spokojnej kadzi na planecie Shintol. Nie m贸g艂 ryzykowa膰, 偶e b臋d臋 dorasta艂a jak inne dzieci. Obawia艂 si臋, 偶e mog艂abym w贸wczas dozna膰 jakich艣 obra偶e艅 albo z艂ama艅 ko艣ci. Nadzoruj膮c proces hodowli, pos艂ugiwa艂 si臋 siatkami, kt贸re uczy艂y mnie wszystkiego, co powinnam wiedzie膰: historii, etyki, psychologii. Mam wra偶enie, 偶e nauczy艂am si臋 wszystkiego o 偶yciu, ale sama niczego nie prze偶y艂am.

- I obawiasz si臋, 偶e za kilka dni twoje 偶ycie mo偶e si臋 sko艅czy膰?

- Nie, ja wiem, 偶e si臋 sko艅czy - o艣wiadczy艂a z przekonaniem Everynne. - Moja matka by艂a o wiele starsza i m膮drzejsza ni偶 ja. Od tysi臋cy lat drononi zagra偶ali granicom obszaru, kt贸rym w艂ada艂a. Mia艂a ca艂e tysi膮clecia na przygotowanie si臋 do walki, a mimo to zgin臋艂a. My艣l臋, 偶e nie mam absolutnie 偶adnej szansy. Gdybym jednak wygra艂a, ju偶 nigdy nie b臋d臋 tym, kim jestem. Sam wiesz, jak to jest, kiedy porozumiewasz si臋 z osobistym rozumem. Znasz rado艣膰 i b贸l, jakich doznajesz w chwili po艂膮czenia. Pami臋taj jednak i o tym, 偶e omnirozum ma rozmiary planety i przechowuje wi臋cej informacji ni偶 m贸zgi trylion贸w po艂膮czonych osobistych siatek. W por贸wnaniu z omnirozumem jestem... czym艣 mniejszym od owada. Moja matka sp臋dzi艂a wiele lat, zespalaj膮c si臋 z nim w ca艂o艣膰, a kiedy jej cia艂o umar艂o, przekaza艂a swoj膮 osobowo艣膰 klonom. Omnirozum przechowuje to wszystko, czym by艂a moja matka. Zna wszystkie jej najskrytsze my艣li, sny, marzenia i wspomnienia. Je偶eli si臋 z nim po艂膮cz臋, przestan臋 by膰 sob膮 pod ka偶dym wzgl臋dem. Jej prze偶ycia zaw艂adn膮 moim m贸zgiem i stanie si臋 tak, jakbym nigdy nie istnia艂a.

- Nadal pozostaniesz sob膮 - odezwa艂 si臋 Gallen, pragn膮c j膮 pocieszy膰. - Tego nikt ci nie odbierze.

M贸wi艂 tak, chocia偶 wiedzia艂, 偶e nie ma racji. Je偶eli chodzi艂o o omnirozum, Everynne by艂膮 tylko pust膮 skorup膮, czekaj膮c膮 na wype艂nienie form膮 Wielkiej S臋dziny Semarritte. W ci膮gu bardzo kr贸tkiego czasu, kiedy to si臋 stanie, Everynne doro艣nie i nauczy si臋 wi臋cej, ni偶 miliardy ludzi kiedykolwiek b臋d膮 mog艂y si臋 nauczy膰. W procesie tym jej osobowo艣膰 zostanie usuni臋ta w cie艅 jak co艣 bez znaczenia.


Kobieta odwr贸ci艂a si臋 i ze smutnym u艣miechem spojrza艂a w jego oczy.

- Oczywi艣cie, masz racj臋 - powiedzia艂a, jakby chcia艂a go uspokoi膰. Wiatr rozwiewa艂 jej w艂osy. Gallen utkwi艂 spojrzenie w jej ciemnoniebieskich oczach.

- Mo偶e kto艣 inny m贸g艂by zrobi膰 to zamiast ciebie - powiedzia艂. - S膮 przecie偶 inni Tharrinowie. Mo偶e w twoim imieniu mog艂aby rz膮dzi膰 Babka.

Everynne pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Jest bardzo mi艂膮 i m膮dr膮 staruszk膮, ale nie mog艂aby mnie zast膮pi膰. Wielka S臋dzina musi zas艂u偶y膰 na sw贸j tytu艂, a Babka nigdy nie mog艂aby na艅 zas艂u偶y膰. Wszyscy Tharrinowie znaj膮 plan Semarritte, zgodnie z kt贸rym moja matka mia艂a powr贸ci膰 pod postaci膮 klonu. Czasami sama si臋 zastanawiam, czy jestem godna sta膰 si臋 S艂ug膮 Wszystkich, ale Tharrinowie odnosz膮 si臋 do mnie w ten spos贸b, jakbym by艂a nast臋pczyni膮 Semarritte. Uwa偶aj膮, 偶e kiedy po艂膮cz臋 si臋 z omnirozumem, moje kr贸tkie 偶ycie stanie si臋 czym艣 nieistotnym. Stan臋 si臋 Semarritte. - Przerwa艂a i g艂臋boko odetchn臋艂a. - Chcia艂abym podzi臋kowa膰 ci za to, co dzisiaj uczyni艂e艣.

- Co masz na my艣li?

- T臋 chwil臋, kiedy wymierzy艂e艣 do nas z karabinu zapalaj膮cego. Ciesz臋 si臋, 偶e nie jeste艣 osob膮, kt贸ra pod膮偶y艂aby za mn膮 z zamkni臋tymi oczami. Zbyt wielu ludzi 艣lepo za mn膮 pod膮偶a.

- A czy uwa偶asz, 偶e nie powinni tego robi膰?

- Oczywi艣cie!

Everynne przez kr贸tk膮 chwil臋 milcza艂a, nagle od strony miasta dobieg艂 ich czyj艣 艣miech. S艂o艅ca zasz艂y i mrok zaczyna艂 g臋stnie膰. Gallen czu艂, 偶e powinien wr贸ci膰 do pozosta艂ych, ale Everynne sta艂a przed nim w odleg艂o艣ci co najwy偶ej d艂oni. Wpatrywa艂a si臋 w jego oczy, a w pewnej chwili pochyli艂a si臋 i obj膮wszy jego szyj臋, poca艂owa艂a nami臋tnie w usta.

- Oby艣 ca艂y czas w膮tpi艂 w moje intencje! - szepn臋艂a porywczo. Jej wargi by艂y gor膮ce, zapraszaj膮co rozchylone.

Gallen potraktowa艂 jej zach臋t臋 dos艂ownie.

- Obawiasz si臋, 偶e wkr贸tce umrzesz - szepn膮艂 i odwzajemni艂 poca艂unek.

Kobieta przytuli艂a si臋 do niego, ocieraj膮c si臋 j臋drnymi piersiami o tors m艂odzie艅ca.

- My艣l臋, 偶e si臋 w tobie zakocha艂am - szepn臋艂a. - Pragn臋 dowiedzie膰 si臋, jakie to uczucie, kiedy ja si臋 w kim艣 zakochuj臋.

Gallen zastanawia艂 si臋 przez chwil臋 nad tym, co powiedzia艂a i co w艂a艣ciwie mia艂y oznacza膰 jej s艂owa. Cofn膮艂 si臋 o p贸艂 kroku.

- Veriasse by艂 stra偶nikiem twojej matki. Czy by艂 tak偶e jej kochankiem? - zapyta艂.

Everynne kiwn臋艂a g艂ow膮 i nagle m艂odzieniec zrozumia艂, co zamierza艂a mu powiedzie膰. Kiedy omnirozum przeka偶e jej wspomnienia matki, kobieta stanie si臋 pod ka偶dym wzgl臋dem now膮 Semarritte. Veriasse nie tylko usi艂owa艂 przywr贸ci膰 swoim ludziom Wielk膮 S臋dzin臋. Stara艂 si臋 r贸wnie偶 odzyska膰 偶on臋.

- Nigdy mnie nawet nie dotkn膮艂 i ani razu nie z艂膮czy艂 si臋 ze mn膮 rzek艂a Everynne. - Widz臋 jednak, jak si臋 zadr臋cza. Jestem dla niego tylko dzieckiem, cieniem kobiety, kt贸r膮 kiedy艣 kocha艂. Czasami mnie obserwuje, a ja widz臋, jak stara si臋 zapanowa膰 nad po偶膮daniem.

Everynne zn贸w przytuli艂a si臋 do Gallena i przez minut臋 czy dwie oboje stali w milczeniu. M艂odzieniec czu艂 na swojej piersi szybkie uderzenia serca kobiety.

- Daj mi t臋 noc - szepn臋艂a w pewnej chwili Everynne. - Bez wzgl臋du na to, co stanie si臋 p贸藕niej, nie odchod藕 teraz ode mnie.

Gallen spogl膮da艂 w jej szeroko otwarte oczy. Przez tkanin臋 p艂aszcza czu艂 偶ar promieniuj膮cy od jej cia艂a.

- Wiem, 偶e mnie pragniesz - ci膮gn臋艂a. - Od pierwszej chwili, kiedy ci臋 ujrza艂am, jestem 艣wiadoma tego, jak wodzisz za mn膮 spojrzeniem. Ja te偶 ci臋 pragn臋.

Zdumiony Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e dr偶y jak w febrze. Everynne by艂a najpi臋kniejsz膮 i najdoskonalsz膮 kobiet膮, jaka kiedykolwiek widzia艂. Czu艂 niezno艣ny b贸l na my艣l o tym, 偶e nigdy nie b臋d膮 mogli by膰 razem. Nie m贸g艂 zignorowa膰 swojej 偶膮dzy. Gdyby poprosi艂a go, 偶eby zosta艂 jej lordem Opiekunem i walczy艂 z drononami w jej imieniu, uczyni艂by to bez wahania. By艂by rad, mog膮c nara偶a膰 dla niej 偶ycie dzie艅 po dniu, godzina po godzinie.

Kobieta mog艂a da膰 mu jednak tylko jedn膮 noc. Everynne zsun臋艂a b艂臋kitn膮 sukni臋 z ramion, a potem zdj臋艂a bielizn臋. Sta艂a naga w ciemno艣ciach, pozwalaj膮c m艂odzie艅cowi, by j膮 obejmowa艂. Mia艂a drobne piersi, ale bardzo j臋drne. Jej uda by艂y kszta艂tne i silne. Szybko oddychaj膮c, zacz臋艂a zdejmowa膰 p艂aszcz Gallena, po czym poci膮gn臋艂a go w soczyst膮, mi臋kk膮 traw臋. Oboje z艂膮czyli si臋 w mi艂osnym u艣cisku.

Kiedy przestali si臋 kocha膰, przez d艂ugi czas le偶eli nadzy obok siebie. Od strony morskiego brzegu by艂o s艂ycha膰 nieustanny szum fal rozpryskuj膮cych si臋 o ska艂y. Dzi臋ki ognikom latarnik贸w ca艂y ocean sprawia艂 wra偶enie jarz膮cego si臋 zielonkaw膮 po艣wiat膮. Chmury na niebie znikn臋艂y i ukaza艂y si臋 gwiazdy. By艂o ich tyle, 偶e ich blask rozja艣nia艂 ca艂膮 okolic臋. Li艣cie drzew szele艣ci艂y poruszane podmuchami ciep艂ego wiatru. Gallen czu艂 si臋 wreszcie odpr臋偶ony.

Everynne przytuli艂a si臋 mocniej i przez jaki艣 czas oboje drzemali. Kiedy Gallen si臋 przebudzi艂, stwierdzi艂, 偶e wiatr staje si臋 coraz ch艂odniejszy. Ogromna 艂awica latarnik贸w odp艂yn臋艂a i mroki nocy okrywa艂y ich jak wielki namiot. Gallen obejmowa艂 Everynne. Nie potrafi艂 powstrzyma膰 my艣li, 偶e to jest zarazem pocz膮tek i koniec ich mi艂o艣ci. Oboje przypiecz臋towali go jednym, prawie nic nie znacz膮cym aktem. Przed nimi otwiera艂a si臋 ca艂a przysz艂o艣膰. Bez wzgl臋du na to, co si臋 stanie, wichry jutrzejszych zmian rozrzuc膮 ich po wszech艣wiecie jak dwa unoszone przez huragany zesch艂e li艣cie. Niebo nad g艂owami by艂o tak wielkie, tak bezkresne, 偶e le偶eli nadzy, przyt艂oczeni przera偶aj膮cymi ciemno艣ciami.

Nagle Gallen uni贸s艂 g艂ow臋 i zobaczy艂 Veriasse鈥檃 stoj膮cego w mroku na skraju 艣cie偶ki. Zaskoczony, usi艂owa艂 r贸wnocze艣nie usi膮艣膰 i okry膰 nagie cia艂o p艂aszczem, ale m臋偶czyzna przy艂o偶y艂 palec do ust, nakazuj膮c mu milczenie.

- B膮d藕 cicho, nie obud藕 jej - odezwa艂 si臋 chrapliwie. - I okryj j膮 sukni膮, 偶eby nie zmarz艂a.

Gallen uczyni艂 tak, a potem szybko ubra艂 si臋 i okry艂 p艂aszczem. K膮tem oka nie przestawa艂 obserwowa膰 Veriasse鈥檃, obawiaj膮c si臋 ataku z jego strony, ale m臋偶czyzna wygl膮da艂 bardziej na ura偶onego ni偶 zagniewanego. Zapl贸t艂 r臋ce na brzuchu, jakby chcia艂 go os艂oni膰, po czym odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 do miasta.

Gallen pod膮偶y艂 za nim. Wydawa艂o mu si臋, 偶e m臋偶czyzna idzie sztywno wyprostowany, co 艣wiadczy艂oby o zdenerwowaniu. Domy艣la艂 si臋, 偶e powinien jako艣 przerwa膰 niezno艣n膮 cisz臋, wi臋c powiedzia艂 cicho:

- Przepraszam. Ja...

Veriasse odwr贸ci艂 si臋 jak u偶膮dlony i spiorunowa艂 go spojrzeniem.

- Nie musisz nikogo przeprasza膰 - odezwa艂 si臋 w ko艅cu, ale w jego g艂osie by艂o s艂ycha膰 uraz臋. - Rozumiem, 偶e Everynne wybra艂a ciebie, a nie mnie. Uwa偶am to za naturalne. Jest m艂od膮 kobiet膮, a ty jeste艣 przystojnym m臋偶czyzn膮. Ja... hmm... hmm...

Uni贸s艂 r臋ce w bezradnym ge艣cie, po czym opu艣ci艂 je, nie bardzo wiedz膮c, co powiedzie膰.

- Przepraszam - powt贸rzy艂 Gallen, tak偶e nie mog膮c znale藕膰 innych s艂贸w.

M臋偶czyzna podszed艂 do niego i wymierzy艂 palec w jego pier艣.

- Zamknij si臋! Nawet nie masz poj臋cia, co to s膮 przeprosiny! Kocham j膮 od sze艣ciu tysi臋cy lat. Kocham j膮 tak, jak ty nigdy nie pokochasz 偶adnej kobiety!

- Nieprawda! - krzykn膮艂 Gallen, czuj膮c niespodziewany przyp艂yw w艣ciek艂o艣ci. - Kocha艂e艣 jej matk臋, ty pod艂y draniu! Everynne to nie Semarritte! Mo偶e by膰 pos艂uszna twojej woli i dla dobra swojego ludu mo偶e zgodzi膰 si臋 na po艂膮czenie z omnirozumem, ale je偶eli to zrobi, zostanie unicestwiona! Tak bardzo pragniesz odzyska膰 kobiet臋, kt贸r膮 kocha艂e艣, 偶e nie zawahasz si臋 przed zamordowaniem jej c贸rki!

Z oczu Veriasse鈥檃 strzeli艂y b艂yskawice, a nozdrza rozszerzy艂y si臋 z w艣ciek艂o艣ci. Gallen uzmys艂owi艂 sobie, 偶e siatka wyostrza jego zmys艂 wzroku. Napi膮艂 mi臋艣nie i kiedy Veriasse zamachn膮艂 si臋 pi臋艣ci膮, zanurkowa艂, unikaj膮c jego ciosu. Pr贸bowa艂 si臋 nie denerwowa膰; chcia艂 zachowa膰 bezstronno艣膰. Wymierzy艂 cios w brzuch m臋偶czyzny, ale Veriasse uchyli艂 si臋, a potem wyskoczy艂 i usi艂owa艂 kopn膮膰 Gallena w pier艣.

Nagle obaj zacz臋li walczy膰, wymierzaj膮c w ciemno艣ciach ciosy i kopni臋cia. Veriasse porusza艂 si臋 jak duch. Nie mo偶na go by艂o dosi臋gn膮膰. Gallen, kierowany przez siatk臋, zadawa艂 kopniaki i ciosy tak szybko, 偶e ju偶 dawno obezw艂adni艂by tuzin rozb贸jnik贸w na Tihrglas, ale ani razu nie uda艂o mu si臋 trafi膰 Veriasse鈥檃 z ca艂ej si艂y. Czasami m臋偶czyzna przyjmowa艂 cios i w贸wczas przez kr贸tki u艂amek sekundy Gallen czu艂, jak jego nadzieje od偶ywaj膮 na nowo. Kiedy jednak przez nast臋pne trzy minuty ani razu nie zada艂 silnego uderzenia, poczu艂, 偶e zaczyna obezw艂adnia膰 go zniech臋cenie. Wiedzia艂, 偶e za chwil臋 Veriasse rzuci si臋 do ataku.

Cofn膮艂 si臋 o krok i przyj膮艂 postaw臋 obronn膮. Widzia艂, 偶e m臋偶czyzna nie jest nawet zadyszany.

- Nosi艂em t臋 siatk臋 przez sze艣膰 tysi臋cy lat, ch艂opcze, i nosi艂bym j膮 nadal, gdybym si臋 nie obawia艂, 偶e mo偶e wystawi膰 na niebezpiecze艅stwo moje prawo do wzi臋cia udzia艂u w rytualnej walce - o艣wiadczy艂. - Przecie偶 to ja nauczy艂em j膮 wszystkiego, co umie.

P贸藕niej ruszy艂 do ataku. Gallenowi uda艂o si臋 unikn膮膰 kilku pierwszych cios贸w i kopni臋膰, ale w pewnej chwili Veriasse zamachn膮艂 si臋, mierz膮c w g艂ow臋. M艂odzieniec usi艂owa艂 przyj膮膰 ten cios na nadgarstek. Zorientowa艂 si臋, 偶e starzec jest o wiele silniejszy, ni偶 ktokolwiek m贸g艂by si臋 spodziewa膰. Jego cios spad艂 z tak膮 si艂膮, 偶e omal nie z艂ama艂 r臋ki Gallena. Musn膮艂 jednak podbr贸dek i sprawi艂, 偶e m艂odzieniec run膮艂 na traw臋.

Szybko wsta艂 i pozwoli艂, 偶eby jego ruchami kierowa艂a osobista siatka. Stoj膮cy przed nim Veriasse rozpocz膮艂 dziwaczny taniec, zadaj膮c ca艂e serie kopni臋膰 i cios贸w zmierzaj膮cych do obezw艂adnienia przeciwnika. Siatka Gallena zacz臋艂a szepta膰, 偶e ca艂a kombinacja sk艂ada si臋 z czternastu ruch贸w. W umy艣le m艂odzie艅ca zacz臋艂y rozb艂yskiwa膰 wszystkie po kolei, na tyle szybko, by m贸g艂 unikn膮膰 najgorszych konsekwencji.

Po czterdziestu sekundach Veriasse odskoczy艂. By艂 zdyszany; sprawia艂 wra偶enie zm臋czonego. Przez sekund臋 spogl膮da艂 z aprobat膮 na Gallena, po czym zn贸w rzuci艂 si臋 do walki, wymierzaj膮c r贸偶ne serie cios贸w i kopi膮c tak szybko, 偶e siatka m艂odzie艅ca nie nad膮偶a艂a informowa膰 go o wszystkich ruchach. Gallen musia艂 broni膰 si臋 instynktownie i robi艂 to, cofaj膮c si臋 mi臋dzy drzewami. Veriasse pod膮偶a艂 za nim i atakowa艂, wymachuj膮c pi臋艣ciami i raz po raz wyskakuj膮c w powietrze. Stara艂 si臋 mierzy膰 w g艂ow臋, ale Gallen by艂 pewien, 偶e za chwil臋 m臋偶czyzna spr贸buje kopn膮膰 go w 艂ydk臋 czy udo. Nagle jednak Veriasse wyskoczy艂 wy偶ej ni偶 kiedykolwiek i wywin膮wszy koz艂a w powietrzu, wymierzy艂 kopniaka w tu艂贸w. M艂odzieniec uni贸s艂 r臋k臋, pragn膮c zas艂oni膰 si臋 przed ciosem, ale starzec, ujrzawszy ten ruch, w u艂amku sekundy zmieni艂 zamiar i skierowa艂 czubek buta ku wyci膮gni臋tej r臋ce.

Cios dotar艂 do celu z g艂o艣nym chrupni臋ciem, trafiaj膮c w 艂okie膰 Gallena i parali偶uj膮c jaki艣 o艣rodek nerwowy. Nast臋pne kopni臋cie, zadane w chwili, kiedy Veriasse mia艂 wyl膮dowa膰, trafi艂o w 偶ebra m艂odzie艅ca z tak膮 si艂膮, 偶e z jego p艂uc usz艂o ca艂e powietrze. W ostatniej chwili wojownik obr贸ci艂 si臋 w locie i kolejne kopni臋cie musn臋艂o w艂osy Gallena, zrzucaj膮c jego siatk臋 na ziemi臋.

Gallen run膮艂 na muraw臋. Rozpaczliwie chwyta艂 powietrze, piorunuj膮c spojrzeniem m臋偶czyzn臋. Nie m贸g艂 nawet marzy膰 o stawieniu mu czo艂a, kiedy nie mia艂 osobistego pomocnika. Nawet gdy go mia艂, nie m贸g艂 mierzy膰 si臋 ze starcem.

Veriasse sta艂 nad nim i tak偶e oddycha艂 z wielkim trudem. Gallen czu艂, 偶e po jego twarzy sp艂ywaj膮 krople potu. Pozbawiony osobistej siatki niemal nic nie widzia艂, ale dostrzega艂 p艂omienie strzelaj膮ce z oczu przeciwnika. Chwyci艂 si臋 za obola艂膮 r臋k臋 i stwierdzi艂, 偶e tylko z trudem mo偶e porusza膰 zdr臋twia艂ymi palcami.

- Nie jeste艣 nam potrzebny - rzek艂 Veriasse. - Nie pozwol臋 ci i艣膰 z nami.

- Jestem pewien, 偶e Everynne b臋dzie mia艂a na ten temat odmienne zdanie - odpar艂 Gallen.

- A ja jestem r贸wnie pewien, 偶e jej nie us艂ucham.

- Tak jak nigdy jej nie s艂ucha艂e艣? - zapyta艂 Gallen. - Posy艂asz j膮 na pewn膮 艣mier膰 i my艣lisz, 偶e wolno ci ignorowa膰 jej opini臋?

- A ciebie... to przera偶a? - odpar艂 chrapliwie m臋偶czyzna, ale w po艂owie pytania nagle si臋 zakrztusi艂.

- Tak. Ty mnie przera偶asz - odrzek艂 Gallen.

Starzec z namys艂em kiwn膮艂 g艂ow膮. Sta艂 pod drzewem, ale niespodziewanie uchwyci艂 si臋 pnia. Chyba poczu艂, 偶e nogi odmawiaj膮 mu pos艂usze艅stwa. Zacz膮艂 si臋 bezwiednie wpatrywa膰 w ziemi臋, jakby szuka艂 czego艣, co zgubi艂.

- No c贸偶, niech tak b臋dzie - oznajmi艂 cicho. - Czasami ja siebie te偶 przera偶am. Po艣r贸d mojego ludu kr膮偶y nawet stosowne powiedzenie: 鈥瀂e wszystkich ludzi najbardziej przekl臋ci s膮 starzy politycy, poniewa偶 do ko艅ca swoich dni musz膮 偶y膰 w 艣wiecie, kt贸ry stworzyli鈥.

Gallen by艂 zaskoczony, 偶e Veriasse nie stara艂 si臋 z nim sprzecza膰, nie pr贸bowa艂 si臋 usprawiedliwia膰.

- Cieszysz si臋 z tego, 偶e przera偶asz sam siebie?

- To, co robi臋, przera偶a nawet mnie - odpar艂 starzec, prostuj膮c si臋 pod drzewem. - Nie umiem jednak my艣le膰 o niczym innym. Gallenie, sporz膮dzenie omnirozumu zajmuje ca艂e tysi膮clecia. Kiedy budowa dobiegnie ko艅ca, urz膮dzenie powinno s艂u偶y膰 przez ca艂e wieki tylko jednej osobie. Je偶eli kto艣 inny pr贸buje przej膮膰 nad nim w艂adz臋, rozum przestaje wykorzystywa膰 wszystkie mo偶liwo艣ci. Musimy go odzyska膰! I chocia偶 bardzo chcia艂bym, 偶eby by艂o inaczej, ka偶dy, kto zechce si臋 z nim po艂膮czy膰, musi po偶egna膰 si臋 z w艂asn膮 to偶samo艣ci膮. Wiedzia艂em o tym, kiedy po raz pierwszy klonowa艂em Everynne. Wiedzia艂em, 偶e omnirozum poch艂onie j膮 i zniszczy. Zapewne w tamtych czasach to po艣wi臋cenie wydawa艂o mi si臋... 艂atwiejsze do zniesienia. - Veriasse odwr贸ci艂 g艂ow臋. Z wysi艂kiem oddycha艂. - Gallenie, Gallenie... jakim cudem w to wszystko si臋 wpl膮ta艂em?

M艂odzieniec widzia艂 udr臋k臋 starca i rozumia艂, 偶e m臋偶czyzna rozpaczliwie szuka wyj艣cia z beznadziejnej sytuacji. Veriasse przez chwil臋 sta艂 w milczeniu, odwr贸cony plecami do niedawnego przeciwnika.

- Co b臋dzie, je偶eli zginiesz podczas pojedynku z drononem? - zapyta艂 Gallen. - Co si臋 stanie z Everynne?

- Mo偶e tak偶e zgin膮膰.

- Je艣li dobrze zapami臋ta艂em twoje s艂owa, m贸wi艂e艣, 偶e drononi nie zabijaj膮 swoich Z艂otych Kr贸lowych, przegrywaj膮cych walki. Twierdzi艂e艣, 偶e pokonane w艂adczynie zostaj膮 tylko oszpecone czy okaleczone, przez co ju偶 nigdy nie mog膮 ubiega膰 si臋 o tytu艂 kr贸lowej roju.

- To prawda - przyzna艂 Veriasse. - Czasami tak si臋 dzieje. Za ka偶dym jednak razem decyzja, czy pokonana kr贸lowa zostanie zabita, czy tylko okaleczona, zale偶y od kaprysu zdobywcy. Obawiam si臋, 偶e drononi nie chcieliby darowa膰 偶ycia Everynne. Po opanowaniu naszych 艣wiat贸w zabili w tym sektorze galaktyki wszystkich Tharrin贸w, kt贸rych odnale藕li, po czym zniszczyli ca艂y ich materia艂 genetyczny.

- Id臋 razem z wami na Dronon - o艣wiadczy艂 nagle Gallen. - Je偶eli przegrasz, mo偶e uda mi si臋 przekona膰 dronon贸w, 偶eby tylko oszpecili Everynne. Ze wszystkich mo偶liwych scenariuszy walki tylko ten pozwala 偶ywi膰 jak膮艣 nadziej臋. Kobieta pozostanie wolna i b臋dzie mog艂a wie艣膰 偶ycie, jakie zechce.

Veriasse spojrza艂 na Gallena, po czym uni贸s艂 brwi ze zdumienia.

- Postawi艂by艣 wszystko na jedn膮 kart臋 w nadziei, 偶e uda ci si臋 ocali膰 jej 偶ycie? - zapyta艂. - To bardzo szlachetnie z twojej strony. - Zamilk艂 na chwil臋 i kilka razy g艂臋boko odetchn膮艂, po czym nagle jeszcze bardziej si臋 wyprostowa艂, jakby kto艣 zdj膮艂 z jego bark贸w wielki ci臋偶ar. - A zatem pozwol臋, 偶eby艣 dotrzymywa艂 nam towarzystwa. Mam nadziej臋, 偶e uda ci si臋 osi膮gn膮膰 to, co zamierzasz. Everynne jest drogocennym skarbem; ostatni膮 z kr贸lewskiego rodu Tharrin贸w w tym sektorze galaktyki.

Gallen czu艂 ostry b贸l w 偶ebrach i zdr臋twia艂ej r臋ce. M臋偶czyzna pom贸g艂 mu wsta膰 i odszuka膰 osobisty rozum. G艂臋boko westchn膮艂.

- Chcia艂bym prosi膰 ci臋 o jeszcze jedn膮 wielk膮 艂ask臋 - powiedzia艂. - Kiedy dawa艂em ci swoj膮 siatk臋, uczyni艂em to, maj膮c na uwadze dalekosi臋偶ne plany. Gallenie, ogl膮da艂em ta艣my z zarejestrowanymi obrazami walk, jakie stoczy艂 lord Opiekun dronon贸w. Nazywa si臋 Xim i spo艣r贸d wszystkich lord贸w jest najodwa偶niejszym, najsilniejszym i najwaleczniejszym wojownikiem. Od wielu pokole艅 nie by艂o nikogo, kto potrafi艂by mu dor贸wna膰. Nie s膮dz臋, 偶ebym mia艂 du偶膮 szans臋 pokonania go w walce i prze偶ycia tego pojedynku. Je偶eli zgin臋, pragn膮艂bym, 偶eby艣 ty zosta艂 moim nast臋pc膮. Czy zgodzisz si臋 by膰 nowym lordem Opiekunem?

- Ja? - zapyta艂 zdumiony Gallen, u艣wiadomiwszy sobie nagle, 偶e w post臋powaniu m臋偶czyzny wobec niego nast膮pi艂a radykalna zmiana. - Przecie偶 jestem nikim. Z pewno艣ci膮 znasz wielu innych, lepszych ni偶 ja wojownik贸w.

- Stworzyli艣my stra偶nik贸w, 偶eby za nas walczyli - przypomnia艂 Veriasse. - Dzi臋ki temu nie musieli艣my kszta艂ci膰 wojownik贸w. Nosisz moj膮 siatk臋 i po pewnym czasie przekonasz si臋, ilu rzeczy ci臋 nauczy. Staniesz si臋 r贸wnie bieg艂y w sztuce walki jak ja.

Gallen zastanowi艂 si臋 nad propozycj膮. Kusi艂o go, 偶eby si臋 zgodzi膰. Wiedzia艂, 偶e je偶eli Everynne zginie, na jej miejsce zostanie stworzona inna, kt贸ra tak偶e b臋dzie go potrzebowa艂a. Je偶eli jednak spe艂ni艂by pro艣b臋 Veriasse鈥檃, musia艂by przez wiele lat si臋 trudzi膰, przy czym istnia艂a mo偶liwo艣膰, 偶e jedyn膮 nagrod膮 b臋dzie niechlubna 艣mier膰. Przypomnia艂 sobie, 偶e kiedy艣 sk艂ada艂 przysi臋g臋, zgodnie z kt贸r膮 ilekro膰 jego serce naka偶e mu przyj艣膰 z pomoc膮 innemu cz艂owiekowi, nie powinien waha膰 si臋 ani chwili.

- Niech b臋dzie, jak chcesz - powiedzia艂.


ROZDZIA艁 13


Zapada艂a noc. Maggie i Orick siedzieli pogr膮偶eni w rozmowie z Babk膮. Staruszka pozwoli艂a dzieciom przynie艣膰 z pobliskiego zagajnika kilka nar臋czy suchych ga艂臋zi i rozpali膰 na jednym z taras贸w ognisko. Zadawa艂a dziewczynie mn贸stwo pyta艅 dotycz膮cych 偶ycia w Clere.

Maggie opowiada艂a Babce o tym, jak harowa艂a w gospodzie od 艣witu do p贸藕nej nocy, zamiataj膮c, zmywaj膮c i gotuj膮c. Zwierzy艂a si臋 z tego, 偶e matka umar艂a wkr贸tce po jej urodzeniu, a ojciec i wszyscy bracia uton臋li, kiedy ich ma艂a 艂贸dka rybacka wywr贸ci艂a si臋 na wzburzonym morzu. Maggie wydawa艂o si臋, 偶e Tihrglas jest wiecznie zimnym i ponurym miejscem, w kt贸rym zawsze czu艂a si臋 przyt艂oczona, zap臋dzona w najciemniejszy k膮t i wykorzystywana. W miar臋 jak m贸wi艂a, coraz bardziej u艣wiadamia艂a sobie, 偶e nie pragnie tam powr贸ci膰. Wola艂a 偶y膰 na Cyanesse albo nawet na Fale, pod warunkiem 偶e by艂aby wolna.

Kiedy jednak sko艅czy艂a opowiada膰 Babce o 偶yciu na Tihrglas, staruszka u艣miechn臋艂a si臋 i z namys艂em pokiwa艂a g艂ow膮.

- Nasze 偶ycie jest podobne do twojego, gdy偶 my tak偶e nie pos艂ugujemy si臋 androidami - powiedzia艂a. - Dzi臋ki temu mo偶emy us艂ugiwa膰 jedni drugim i by膰 dumni z tego, co stworzymy w艂asnymi r臋kami. Proste 偶ycie jest najlepsze - doda艂a, jakby uwa偶a艂a, 偶e 偶ycie na Tihrglas musia艂o by膰 pi臋kne.

Maggie chcia艂a z pocz膮tku burkn膮膰 albo krzykn膮膰, 偶e to nieprawda, ale Orick wtr膮ci艂 swoje trzy grosze, m贸wi膮c:

- Och, wspaniale powiedziane! Wypij臋 za twoje zdrowie!

Uni贸s艂 czark臋 pe艂n膮 czerwonego wina, kt贸r膮 trzyma艂 w wielkiej 艂apie, po czym wla艂 zawarto艣膰 do pyska.

Ciep艂y wiatr szele艣ci艂 li艣膰mi drzew w zagajniku zupe艂nie tak samo, jak szumia艂 letniej nocy wiatr na Tihrglas. Ni贸s艂 nawet tak膮 sam膮 wo艅 s艂onej morskiej wody. Maggie przypomnia艂a sobie, 偶e podobny wiatr ko艂ysa艂 j膮 do snu, kiedy by艂a dzieckiem. Poczu艂a uk艂ucie t臋sknoty, mo偶e nie tyle za sam膮 przekl臋t膮 Tihrglas, ile za utraconym dzieci艅stwem i za s艂odk膮 ignorancj膮, w jakiej 偶y艂a, dop贸ki nie zobaczy艂a pierwszego dronona. U艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e mo偶e gdyby nigdy nie dowiedzia艂a si臋, kim s膮 zdobywcy, nie opu艣ci艂aby rodzinnych stron. Mo偶e w贸wczas do偶y艂aby s臋dziwego wieku, pogodzona ze swoim losem.

- Tak - przyzna艂a po d艂u偶szej chwili. - Proste 偶ycie jest najlepsze.

Min臋艂o sporo czasu, odk膮d Veriasse uda艂 si臋 na poszukiwania Gallena i Everynne, i Maggie zaczyna艂a si臋 niepokoi膰. M臋偶czyzna powiedzia艂 kiedy艣, 偶e istniej膮 grupy ludzi, kt贸rym zale偶a艂oby na 艣mierci kobiety. Maggie zastanawia艂a si臋, czy znale藕liby si臋 tacy tu, na Cyanesse, po艣r贸d tylu innych pokojowo usposobionych mieszka艅c贸w Dinchee.

- Chyba p贸jd臋 poszuka膰 Gallena - powiedzia艂a, po czym wsta艂a i min膮wszy grup臋 siedz膮cych wok贸艂 ma艂ego ogniska 艣piewak贸w, zacz臋艂a wchodzi膰 na niewysokie wzg贸rze.

Na niebie nie widzia艂a gwiazd. Troch臋 blasku rzuca艂 wschodz膮cy czerwony ksi臋偶yc. S艂ysza艂a szum fal dobiegaj膮cy jak gdyby spod miasta. Dotar艂a do skraju niewielkiego lasu. Zag艂臋biaj膮c si臋 mi臋dzy drzewa, czu艂a mi艂y ch艂贸d wiatru. Ujrza艂a kilka 艣cie偶ek, ale nie mia艂a poj臋cia, kt贸r膮 wybra膰. W ko艅cu zdecydowa艂a si臋 na troch臋 szersz膮 ni偶 pozosta艂e, wiod膮c膮 na ograniczony metalow膮 balustrad膮 taras widokowy, z kt贸rego mo偶na by艂o spogl膮da膰 na ocean w dole. Przed balustrad膮 widzia艂a kilka 艂awek oraz 艣cie偶k臋, wiod膮c膮 chyba wok贸艂 miasta. Skrajem dr贸偶ki tak偶e wiod艂a balustrada, zwie艅czona metalow膮 por臋cz膮. Dziewczyna pomy艣la艂a, 偶e je偶eli p贸jdzie t臋dy, zapewne odnajdzie Gallena i pozosta艂ych, siedz膮cych na jakiej艣 艂awce i pogr膮偶onych w cichej rozmowie.

Chwyci艂a metalow膮 por臋cz i przesuwaj膮c po niej d艂oni膮, zacz臋艂a i艣膰 w stron臋 tarasu. Min臋艂a dwa skrzy偶owania z odchodz膮cymi na boki w臋偶szymi 艣cie偶ynami, ale nigdzie nie widzia艂a ani Gallena, ani Veriasse鈥檃. W chwili gdy mia艂a min膮膰 trzeci膮, spojrza艂a na wygniecione miejsce w trawie i w blasku cynobrowego ksi臋偶yca ujrza艂a tam le偶膮c膮 martw膮 Everynne. Na cia艂o narzucono w po艣piechu b艂臋kitn膮 sukni膮, jakby kto艣 chcia艂 ukry膰 zw艂oki przed mieszka艅cami.

Maggie wyda艂a zduszony j臋k, podbieg艂a z boku do Everynne i 艣ci膮gn臋艂a sukni臋. Jak podejrzewa艂a, kobieta by艂a rzeczywi艣cie naga. Nagle jednak otworzy艂a oczy.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a, siadaj膮c w trawie. Rozejrza艂a si臋 nieprzytomnie na boki. - Gdzie jest Gallen?

Maggie nie wiedzia艂a, co powiedzie膰. Czu艂a, 偶e w jej g艂owie zaczyna wirowa膰, a serce wali jak oszala艂e.

- Uwiod艂a艣 go, prawda?

Everynne, nie wstaj膮c, odszuka艂a cz臋艣ci swojej bielizny, po czym zacz臋艂a si臋 ubiera膰. Spogl膮da艂a na Maggie, nie m贸wi膮c ani s艂owa. W ko艅cu w艂o偶y艂a sukni臋.

- Nam贸wi艂a艣 go, bo mia艂a艣 na niego ochot臋! - krzykn臋艂a Maggie.

- M臋偶czy藕ni i kobiety na wielu 艣wiatach kochaj膮 si臋, kiedy tylko pragn膮 - odpar艂a Everynne. - Nie przywi膮zuj膮 do tego wi臋kszej wagi.

- Ta...ak? - zdziwi艂a si臋 dziewczyna. - No c贸偶, na 艣wiecie, z kt贸rego ja pochodz臋, ludzie przywi膮zuj膮 do tego wag臋, a ty 艣wietnie o tym wiedzia艂a艣!

- Nie chcia艂am sprawia膰 ci b贸lu - odpowiedzia艂a kobieta.

Sprawia膰 b贸l? - pomy艣la艂a Maggie. - Ty zabi艂a艣 moj膮 dusz臋. Nadal czu艂a, jak jej wali serce. Nie by艂a pewna tylko tego, na kogo powinna by膰 bardziej w艣ciek艂a, na Gallena czy Everynne, ale wiedzia艂a, 偶e oboje s膮 winni.

- Mo偶e nie chcia艂a艣 sprawia膰 mi b贸lu - odrzek艂a w ko艅cu. - Wiedzia艂a艣 jednak, 偶e co艣 takiego mnie zrani, a mimo to zrobi艂a艣, co chcia艂a艣. Dozna艂a艣 przyjemno艣ci, ale za cen臋 mojego cierpienia. Pomy艣l o tym, kiedy zostaniesz S艂ug膮 Wszystkich Ludzi.

Odwr贸ci艂a si臋 i pobieg艂a w stron臋 miasta. Everynne zawo艂a艂a za ni膮, 偶eby wr贸ci艂a, ale Maggie nie mia艂a ochoty jej wys艂ucha膰.



Tej nocy prawie wcale nie spa艂a. Wr贸ci艂a do ogniska i do p贸藕na s艂ucha艂a 艣piew贸w i muzyki tego 艣wiata, czekaj膮c na powr贸t Gallena. M艂odzieniec jednak nie wr贸ci艂, mimo i偶 towarzysz Everynne wy艂oni艂 si臋 z mrok贸w lasu wkr贸tce po niej. Maggie zapyta艂a go, czy nie widzia艂 Gallena. Veriasse kiwn膮艂 powa偶nie g艂ow膮 i powiedzia艂 tylko:

- Gallen i Everynne musz膮 porozmawia膰. Prosili, 偶eby nikt im nie przeszkadza艂.

Kiedy muzycy sko艅czyli gra膰 i go艣cie zacz臋li si臋 rozchodzi膰, Babka zaprowadzi艂a Maggie i Oricka do du偶ego, ale skromnie umeblowanego pokoju, gdzie dziewczyna wyk膮pa艂a si臋 w ciep艂ej wodzie, po czym u艂o偶y艂a si臋 do snu na mi臋kkim 艂o偶u. Nied藕wied藕 postanowi艂 spa膰 na pod艂odze.

Maggie usi艂owa艂a zasn膮膰, ale im d艂u偶ej Gallen i Everynne nie wracali, tym wi臋ksza ogarnia艂a j膮 rozpacz. Wiedzia艂a, 偶e nie mo偶e oskar偶a膰 go o zdrad臋, gdy偶 w艂a艣ciwie nie byli zar臋czeni, a jednak czu艂a si臋 dotkni臋ta do 偶ywego. Przed dwoma laty, kiedy uton臋li jej bracia j ojciec, tak偶e czu艂a, 偶e ca艂y 艣wiat usuwa si臋 spod jej n贸g. Cierpia艂a w贸wczas mniej ni偶 teraz, mimo i偶 na wiadomo艣膰 o 艣mierci wszystkich najbli偶szych wpad艂a w tak膮 rozpacz, jakiej mia艂a nadziej臋 nie do艣wiadczy膰 nigdy wi臋cej w 偶yciu.

Teraz jednak, kiedy Gallen przespa艂 si臋 z Everynne, cierpia艂a nie tylko dlatego, 偶e go utraci艂a. Z ca艂膮 si艂膮 u艣wiadamia艂a sobie, 偶e bez wzgl臋du na to, co powie albo zrobi, nigdy nie b臋dzie mog艂a dor贸wna膰 rywalce. Mog艂a kocha膰 Gallena, spe艂ni膰 ka偶de jego 偶yczenie, a nawet ofiarowa膰 mu ca艂膮 siebie, ale w膮tpi艂a, 偶eby to wystarczy艂o.

Mia艂a wra偶enie, 偶e powinna by膰 w艣ciek艂a na Everynne. Powinna nienawidzi膰 kobiety, kt贸ra ukrad艂a jej Gallena. Im d艂u偶ej jednak o tym my艣la艂a, tym bardziej u艣wiadamia艂a sobie, 偶e nie potrafi. By艂a zazdrosna o ni膮 od pierwszej chwili, kiedy j膮 ujrza艂a. Everynne by艂a pi臋kna i mi艂a, ale w pewien szczeg贸lny spos贸b smutna i zrozpaczona. Maggie nie mog艂a 偶ywi膰 nienawi艣ci do kogo艣, kto tak cierpi.

Mia艂a niejasne przeczucie, 偶e powinna by膰 z艂a tak偶e na Gallena, ale raz po raz przypomina艂a sobie, 偶e przecie偶 ch艂opak niczego jej nie obiecywa艂. Jego mi艂o艣膰 do Everynne nie mog艂a sko艅czy膰 si臋 w inny spos贸b.

Nasta艂 艣wit, ale Maggie nie wstawa艂a z 艂o偶a, licz膮c na to, 偶e w ko艅cu b臋dzie mog艂a si臋 zdrzemn膮膰. Orick wyszed艂 cicho na 艣niadanie, ale p贸藕niej powr贸ci艂.

- Babka i Everynne chc膮 si臋 z tob膮 widzie膰 - oznajmi艂. - Pragn膮 wr臋czy膰 ci podarunek. Everynne i Veriasse nied艂ugo wyruszaj膮 w dalsz膮 drog臋. Chc膮 si臋 z tob膮 po偶egna膰.

Maggie le偶a艂a na 艂o偶u, czuj膮c piasek pod powiekami. Przez ca艂膮 noc nie zmru偶y艂a oka. Nie mog艂a zebra膰 my艣li.

- Nie. Nie zejd臋 - o艣wiadczy艂a.

- Czy jeste艣 tego pewna? - nalega艂 Orick. - Upominki s膮 naprawd臋 wspania艂e.

Dziewczyna poczu艂a, 偶e zaczyna by膰 zaciekawiona, ale nie chcia艂a okazywa膰 tego nied藕wiedziowi.

- Jest jeszcze jedna sprawa - ci膮gn膮艂 Orick. - My艣l臋, 偶e powinienem ci to powiedzie膰. Gallen ma zamiar towarzyszy膰 Veriasse鈥檕wi i Everynne.

- Naprawd臋? - zapyta艂a Maggie, odrzucaj膮c pled w ten spos贸b, 偶eby mog艂a spojrze膰 na nied藕wiedzia. Zwierz臋 sta艂o obok niej na czterech 艂apach. Przybli偶y艂o nos do jej twarzy i w臋szy艂o, jak mia艂o w zwyczaju, ilekro膰 co艣 m贸wi艂o. Dziewczyna poczu艂a w jego wilgotnym oddechu wo艅 owoc贸w zmieszan膮 z odorem odpadk贸w. - Nie. Nigdzie nie id臋.

- Wielka szkoda - odpar艂 Orick. - Gallen b臋dzie si臋 czu艂 zawiedziony tym, 偶e nie chcia艂a艣 si臋 z nim po偶egna膰.

- Nawet nie wie, co znaczy to s艂owo - odpar艂a Maggie.

- Hmmm - burkn膮艂 nied藕wied藕. - Domy艣lam si臋, 偶e chodzi ci o to, co wydarzy艂o si臋 tej nocy? Na dworze jest wielu ludzi, wygl膮daj膮cych, jakby dr臋czy艂y ich wyrzuty sumienia. Nawet nied藕wied藕 mo偶e domy艣li膰 si臋, co si臋 sta艂o.

Maggie nie odpowiedzia艂a.

- Och, daj spok贸j, dziewczyno! - ci膮gn膮艂 Orick. - Czy naprawd臋 nie rozumiesz tego, 偶e Gallen kocha ciebie? Jak mo偶esz my艣le膰, 偶e jest inaczej?

- Kocha Everynne - odpar艂a szorstko Maggie.

- Wy, ludzie, naprawd臋 niczego nie rozumiecie! - obruszy艂 si臋 Orick. - Kocha was obie! Gdyby艣 by艂a nied藕wiedziem, znalaz艂aby艣 jakiego艣 przystojnego partnera, je偶eli by艂by taki w pobli偶u - a je偶eli nie, brzydkiego i starego dziada - i zaprosi艂aby艣 go, 偶eby zechcia艂 wype艂ni膰 wobec ciebie u艣wi臋cony prawem natury obowi膮zek. P贸藕niej, kiedy by艂oby po wszystkim, rozeszliby艣cie si臋 w r贸偶ne strony. Nie by艂oby tylu j臋k贸w i grymas贸w, i zastanawiania si臋, kto kogo kocha czy nie kocha.

- A co zrobi艂by艣, gdyby kto艣 inny mia艂 ochot臋 na twoj膮 towarzyszk臋 偶ycia? - zapyta艂a Maggie

- No c贸偶, to przecie偶 bardzo proste! - odpar艂 nied藕wied藕. - Musisz tylko zaczeka膰, a偶 sko艅czy, a potem poprosisz go, by si臋 wyni贸s艂. To, 偶e jaki艣 nied藕wied藕 ma dzisiaj ochot臋 na jak膮艣 nied藕wiedzic臋, nie oznacza, 偶e jutro nie mo偶e mie膰 ochoty na inn膮!

Maggie stwierdzi艂a, 偶e zastanawia si臋 nad procesem ewolucji. By艂 dla niej czym艣 ca艂kiem nowym, ale pami臋ta艂a jeszcze lekcje wpajane jej przez Przewodnik. Matki ludzkie i nied藕wiedzice nie mia艂y jednak takich samych obowi膮zk贸w. Samice nie musia艂y czeka膰 dwudziestu lat, by wychowa膰 potomstwo, jak czynili to ludzie. Poza tym nied藕wiedzie mia艂y takie apetyty, 偶e tolerowanie w pobli偶u rywala, kt贸ry podkrada艂by najsmaczniejsze k膮ski, po prostu nie mia艂o sensu.

- Rzecz jasna - ci膮gn膮艂 Orick - je偶eli jakiej艣 samicy zale偶y na tym, 偶eby szybko zdoby膰 partnera, po prostu gryzie rywalk臋 w ty艂ek i przep臋dzaj膮, gdzie pieprz ro艣nie.

- Tego tak偶e nie mog臋 zrobi膰 - rzek艂a Maggie. - Oboje wyruszaj膮 w dalsz膮 drog臋. U ludzi to nie jest takie proste.

- Oczywi艣cie, 偶e jest - zapewni艂 j膮 nied藕wied藕. - Je偶eli naprawd臋 kochasz Gallena, b臋dziesz walczy艂a o to, czego pragniesz. Wystarczy, 偶e wpadniesz w sza艂. A zreszt膮, dlaczego ci to wszystko m贸wi臋? Czy nie u艣wiadamiasz sobie faktu, 偶e Gallen dokona艂 wyboru ju偶 dawno, kiedy wyrwa艂 ci臋 z niewoli lorda Karthenora?

Maggie przygl膮da艂a si臋, jak Orick odchodzi, ko艂ysz膮c brzuchem z boku na bok, tak jak zwykle chodzi艂y nied藕wiedzie.

- G艂upi ludzie - burcza艂. - Czasami sam nie wiem, dlaczego tyle dla nich robi臋. Mo偶e co艣 pomiesza艂o si臋 w mojej g艂owie. Nie pami臋tam, czy moja matka kaza艂a mi je艣膰 owce i rozmawia膰 z lud藕mi, czy te偶 mo偶e rozmawia膰 z owcami i je艣膰 ludzi?

Znikn膮艂 za drzwiami.

Maggie obr贸ci艂a si臋 na drugi bok, z艂a na siebie. Everynne i Veriasse wyruszali w drog臋 i by艂o bardzo mo偶liwe, 偶e zgin膮. Ona jednak le偶a艂a, nad膮sana. Postanowi艂a, 偶e na z艂o艣膰 wszystkim wstanie.

Wysz艂a na dw贸r i stwierdzi艂a, 偶e promienie s艂o艅c barwi膮 ca艂e miasto na bursztynowo. W ci膮gu nocy morskie fale cofn臋艂y si臋, ods艂aniaj膮c szerok膮, wilgotn膮 i b艂yszcz膮c膮 pla偶臋. Pierwsze grupy dzieci ju偶 bieg艂y z siatkami ku nieckom z wod膮, by polowa膰 na homary.

Dziewczyna ujrza艂a Gallena i pozosta艂ych; siedzieli na kamiennych 艂awach tu偶 za drzwiami wiod膮cymi na taras. Na otwartej przestrzeni przed domem czeka艂y ju偶 trzy powietrzne skutery, kt贸re nakaza艂a przyprowadzi膰 Babka. By艂y to niewielkie pojazdy lataj膮ce, wyposa偶one w silniki i dwie pary umieszczonych w okolicach dziobu i ogona chromowanych skrzyde艂, stabilizuj膮cych lot maszyny. U st贸p staruszki spoczywa艂o kilka pakunk贸w owini臋tych w srebrzyste folie.

- Ach, Maggie, tak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋 - odezwa艂a si臋 na jej widok Babka, klasn膮wszy z rado艣ci pomarszczonymi d艂o艅mi. - Zjawi艂a艣 si臋 w sam膮 por臋. W艂a艣nie mia艂am zacz膮膰 rozdawa膰 upominki.

Starowina u艣miechn臋艂a si臋 tak pogodnie, 偶e Maggie nie mog艂a oprze膰 si臋 wra偶eniu, i偶 siwow艂osa kobieta rzeczywi艣cie dobrze czuje si臋 w jej towarzystwie. W istocie, poprzedniego wieczora bardzo d艂ugo z ni膮 rozmawia艂a, ale Maggie by艂a p贸藕niej tak roztrz臋siona, 偶e wszelkie mi艂e wspomnienia tamtych chwil po prostu ulecia艂y z jej pami臋ci.

Babka popatrzy艂a na z艂o偶one u jej st贸p pakunki.

- Przede wszystkim chcia艂abym wr臋czy膰 upominek naszej lady Everynne, kt贸rej bogactwa i tak przewy偶szaj膮 wszystko, co mog艂abym jej ofiarowa膰. Przypomnia艂am sobie jednak w nocy, 偶e wyprawiacie si臋, 偶eby walczy膰 z drononami, kt贸rzy nade wszystko uwielbiaj膮 swoj膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮. - Zaskoczona Maggie popatrzy艂a na staruszk臋. Zapomnia艂a, 偶e Babka, b臋d膮c Tharrinem, 艣wietnie zna艂a plan u艂o偶ony przez Semarritte. - Poniewa偶 b臋dziesz nasz膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮, musisz dobrze odegra膰 swoj膮 rol臋. Mam dla ciebie z艂oty str贸j i z艂ot膮 siatk臋.

Poda艂a kobiecie dwa pakunki. Everynne rozwin臋艂a foli臋.

Pierwszy zawiera艂 r臋kawiczki, par臋 but贸w, rajstop i tunik臋 - wszystko jaskrawoz艂otego koloru. W drugim zawini膮tku znajdowa艂a si臋 zak艂adana na g艂ow臋 z艂ota siatka, pe艂na ozdobnych wisiork贸w takiej samej barwy.

- Przekonasz si臋, 偶e r臋kawiczki i reszta stroju s膮 niezwykle wytrzyma艂e - ci膮gn臋艂a staruszka. - Niemal tak twarde jak pancerz dronona. Bardzo cz臋sto zwyci臋ski lord Opiekun pr贸buje wyrz膮dzi膰 pokonanej kr贸lowej wi臋ksz膮 krzywd臋, ni偶 tylko j膮 oszpeci膰. W艂adczyni dronon贸w musi umie膰 si臋 obroni膰. Je偶eli zostaniesz do tego zmuszona, ten str贸j b臋dzie ci臋 dobrze chroni艂. Opr贸cz tego w palce r臋kawic i czubki but贸w kaza艂am wprasowa膰 matryce selenowe. Je偶eli zadasz nimi silny cios w tu艂贸w dronona, mo偶esz nawet roztrzaska膰 jego egzoszkielet.

Everynne podzi臋kowa艂a Babce, a staruszka odwr贸ci艂a si臋 do Veriasse鈥檃.

- Je偶eli chodzi o naszego lorda Opiekuna, bardzo w膮tpi臋, czy na naszym 艣wiecie znalaz艂aby si臋 jaka艣 bro艅, kt贸ra mog艂aby dor贸wna膰 tej, jak膮 ju偶 dysponujesz. Postanowi艂am zatem wr臋czy膰 ci co艣, co natchnie ci臋 now膮 nadziej膮. To drobiazg, ale mo偶e pozwoli ci przetrwa膰 najtrudniejsze chwile.

Wr臋czy艂a mu niewielki pakunek. Veriasse rozwin膮艂 go i wyj膮艂 kryszta艂owy flakon. Przyjrza艂 si臋 mu uwa偶nie, po czym wyci膮gn膮艂 szklany korek.

W tej samej chwili w powietrzu nad przestronnym tarasem rozni贸s艂 si臋 taki niebia艅ski aromat, taka cudowna wo艅, 偶e Maggie przepe艂ni艂 entuzjazm i bezgraniczne poczucie si艂y. Chcia艂a podskoczy膰 na 艂awie i wyda膰 bitewny okrzyk. Veriasse nagle zacz膮艂 sprawia膰 wra偶enie beztroskiego m艂odzie艅ca. Z jego czo艂a znikn臋艂y wszystkie bruzdy i zmarszczki. Odchyli艂 g艂ow臋 i wybuchn膮艂 g艂o艣nym, przeci膮g艂ym 艣miechem. W tej sekundzie Maggie nie w膮tpi艂a, 偶e m臋偶czyzna zwyci臋偶y w walce z lordami roju. By艂 silny, by艂 niepokonany. Nie m贸g艂 przegra膰.

Veriasse zakorkowa艂 flakon, ale Maggie jeszcze przez jaki艣 czas czu艂a przyp艂yw bezgranicznej energii. Kiedy pracowa艂a dla aberlain贸w, dowiedzia艂a si臋, 偶e takie flakony zawiera艂y ekstrakty prostych bia艂ek - odpowiedzialnych za wywo艂ywanie uczucia entuzjazmu - i oddzia艂uj膮cych na podwzg贸rze zwi膮zk贸w chemicznych, a tak偶e 艣rodek rozprowadzaj膮cy je w powietrzu, tak aby podczas oddychania owa 鈥濶adzieja鈥 mog艂a zosta膰 wch艂oni臋ta przez membrany zatok.

Mimo i偶 co艣 nieco艣 wiedzia艂a na temat tego, w jaki spos贸b by艂o wywo艂ywane uczucie entuzjazmu, Maggie nie mog艂a nie podziwia膰 mistrzowskiego wykonania podarunku. Artysta po艂膮czy艂 specyfiki odpowiedzialne za wzbudzanie nadziei z jakimi艣 egzotycznymi perfumami. Zada艂 sobie wiele trudu, by odszuka膰 w艂a艣ciwe proteiny i zmiesza膰 je w taki spos贸b, by osi膮gn膮膰 po偶膮dany skutek.

Babka spojrza艂a na innych cz艂onk贸w niewielkiej grupy.

- Lady Everynne zwr贸ci艂a si臋 do mnie, 偶ebym wybra艂a co艣 specjalnego dla Gallena - powiedzia艂a. - Ch艂opiec prosi艂 j膮 kiedy艣, 偶e w nagrod臋 za swoje us艂ugi chcia艂by otrzyma膰 wieczne 偶ycie. Mimo i偶 p贸藕niej zrezygnowa艂 z tej pro艣by, w wi臋kszym stopniu ni偶 ktokolwiek zas艂uguje na t臋 nagrod臋. Everynne pragn臋艂aby przynajmniej zacz膮膰 sp艂aca膰 d艂ug wdzi臋czno艣ci, jaki wobec niego zaci膮gn臋艂a.

Staruszka pochyli艂a si臋 i si臋gn臋艂a po najmniejszy pakunek, po czym wr臋czy艂a go m艂odzie艅cowi.

- W 艣rodku znajdziesz sze艣膰 tabletek zawieraj膮cych pe艂en komplet nanolek贸w. Pomog膮 ci leczy膰 rany, zwolni膮 proces starzenia si臋 twojego organizmu i uwolni膮 ci臋 od wszelkich chor贸b. Rzecz jasna, nie b臋dziesz nie艣miertelny. Zawsze kto艣 b臋dzie m贸g艂 ci臋 zabi膰. Zanim jednak wyruszysz w dalsz膮 drog臋, dokonamy pomiar贸w charakterystycznych cech twojego rozumu, a tak偶e pobierzemy pr贸bk臋 tkanki zawieraj膮c膮 komplet gen贸w. W ten spos贸b, nawet je偶eli umrzesz, b臋dziesz m贸g艂 odrodzi膰 si臋 na nowo.

Maggie dobrze wiedzia艂a, ile wart by艂 taki podarunek. Nawet w 艣wiecie Everynne takie rzeczy by艂y zarezerwowane tylko dla os贸b, kt贸re na nie najbardziej zas艂u偶y艂y. Gallen uj膮艂 niewielki pakiet, zwa偶y艂 w d艂oni, a potem popatrzy艂 w oczy dziewczyny i rzuci艂 upominek tak, 偶eby go schwyci艂a.

- Chc臋, 偶eby艣 ty to mia艂a - powiedzia艂 cicho. - Zawsze pragn膮艂em da膰 ci to w prezencie.

Maggie siedzia艂a, trzymaj膮c pakiet. By艂a tak zaskoczona, 偶e nie wiedzia艂a, co powiedzie膰.

- Ach, to dow贸d prawdziwej mi艂o艣ci - odezwa艂a si臋 Babka, a dziewczyna u艣wiadomi艂a sobie, 偶e to prawda. Gallen przekaza艂by tak drogocenn膮 rzecz tylko komu艣, kogo mi艂owa艂 bardziej ni偶 w艂asne 偶ycie.

- Nie wiem, co powiedzie膰 - wyj膮ka艂a. - Dzi臋kuj臋.

Babka poklepa艂a j膮 po kolanie.

- Pomy艣la艂am tak偶e o jakim艣 upominku dla ciebie, ale b臋dzie got贸w dopiero jutro - obieca艂a.

Maggie podzi臋kowa艂a jej, po czym staruszka odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Oricka.

- A teraz upominek dla nied藕wiedzia. Zastanawia艂am si臋 nad wieloma rzeczami, ale kiedy rozmawia艂am z tob膮 zesz艂ej nocy, ze wszystkich znanych istot 偶ywych wyda艂e艣 mi si臋 najbardziej samowystarczalny. Sam zreszt膮 powiedzia艂e艣, 偶e niczego nie pragniesz ani nie potrzebujesz, chocia偶 zrz臋dzisz i marudzisz bardziej ni偶 ktokolwiek inny, kogo zna艂am. Chcia艂abym wi臋c ci臋 zapyta膰, czy jest jaka艣 jedna rzecz, o kt贸r膮 chcia艂by艣 poprosi膰 mnie bardziej ni偶 o cokolwiek innego?

Orick podszed艂 o krok bli偶ej i przesun膮艂 j臋zorem po wargach.

- No c贸偶, widz臋 tutaj mn贸stwo mi艂ych rzeczy - zacz膮艂. - Jedzeniu nie mo偶na nic zarzuci膰, a muzyka i miejscowi ludzie s膮 nawet jeszcze lepsi. Ja jestem jednak tylko prostym nied藕wiedziem z lasu, a przyroda dostarcza mi wszystkiego, czego zapragn臋. My艣l臋, 偶e gdybym mia艂 poprosi膰 o jedn膮 rzecz, nie w twojej mocy by艂oby spe艂ni膰 moj膮 pro艣b臋. - Popatrzy艂 na Veriasse鈥檃 i jego towarzyszk臋. - Nie wyruszy艂em w drog臋 z w艂asnej woli, ale przywi膮za艂em si臋 do Everynne i chcia艂bym zobaczy膰, jak to wszystko si臋 zako艅czy.

Gallen i Veriasse spojrzeli na Everynne. Chcieli, 偶eby ona zadecydowa艂a. Maggie podejrzewa艂a jednak, 偶e nawet sama kobieta nie ma poj臋cia, jak bardzo Orickowi zale偶y na spe艂nieniu tej pro艣by. Od wielu dni przecie偶 okazywa艂 jej niezwyk艂e przywi膮zanie. Maggie podejrzewa艂a, 偶e chocia偶 mo偶e to wydawa膰 si臋 niemo偶liwe, biedny nied藕wied藕 zakocha艂 si臋 w Everynne.

- By艂e艣 zawsze wiernym przyjacielem, Oricku - odezwa艂a si臋 kobieta. - Pragn臋 odwzajemni膰 twoj膮 przyja藕艅 i dlatego musz臋 odm贸wi膰 twojej pro艣bie. Kiedy o tym m贸wi艂am, usi艂owa艂am sprawia膰 wra偶enie beztroskiej, ale ostatni etap naszej wyprawy b臋dzie wyj膮tkowo gro藕ny.

- Gallen i ja bywali艣my ju偶 nieraz w wielu niebezpiecznych miejscach - odpar艂 Orick - i ani razu nie zawiod艂em go w potrzebie.

- Prosz臋, nie nalegaj - rzek艂a Everynne, chocia偶 w jej oczach zakr臋ci艂y si臋 艂zy. - Oricku, kocham ciebie. Nie mog艂abym znie艣膰 my艣li, 偶e z mojej winy mo偶e przydarzy膰 ci si臋 co艣 z艂ego.

Nied藕wied藕 przez chwil臋 t臋sknie spogl膮da艂 na ni膮, po czym obr贸ci艂 pysk w inn膮 stron臋.

- Zgoda, niech tak b臋dzie - westchn膮艂. - Widz臋, 偶e mnie nie potrzebujesz. Zapewne tylko bym ci przeszkadza艂.

Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 z powrotem do pokoju Maggie.

- Zaczekaj! - zawo艂a艂a Everynne i podbieg艂a do Oricka. Ukl臋k艂a i zacz臋艂a drapa膰 go za uszami, a potem spojrza艂a w jego oczy i zalotnie zapyta艂a: - Gdyby艣 by艂 cz艂owiekiem albo gdybym ja by艂a nied藕wiedzic膮, czy nie chcia艂by艣, 偶eby艣my si臋 kiedy艣 dobrze bawili?

Poca艂owa艂a go, a Orick wysun膮艂 czerwony j臋zor i przejecha艂 nim po czole kobiety. P贸藕niej wyda艂 kr贸tki zbola艂y skowyt i pospieszy艂 do sypialni dziewczyny.

Everynne wsta艂a i przez chwil臋 spogl膮da艂a w 艣lad za nim.

- Pogodzi si臋 ze swoim losem - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Nied藕wiedzie nie widz膮 w tym nic dziwnego, 偶e s膮 odprawiane przez samice.

Nie zamierza艂 by膰 nieuprzejmy; po prostu przypomina艂 dobrze znane fakty. Ma艂e misie nigdy dobrowolnie nie odchodzi艂y od matki. Samice musia艂y je odp臋dza膰. Tak偶e p贸藕niej, kiedy dojrza艂e osobniki si臋 parzy艂y, nied藕wiedzie nie opuszcza艂y samic tak d艂ugo, a偶 te nie dawa艂y im do zrozumienia, 偶e maj膮 dosy膰 ich towarzystwa.

Everynne w milczeniu kiwn臋艂a g艂ow膮. Pogr膮偶ona w my艣lach, nie przestawa艂a wpatrywa膰 si臋 w schody, na kt贸rych znikn膮艂 Orick.

Babka popatrzy艂a na kobiet臋.

- Nie miej do siebie 偶alu - powiedzia艂a. - Da艂a艣 mu najcenniejsz膮 rzecz, jak膮 mia艂a艣. Da艂a艣 mu swoj膮 mi艂o艣膰. To co艣, czego ja nie mog艂am mu da膰, a co b臋dzie dla niego najcenniejszym skarbem.

- Czy nie mog艂aby艣 da膰 mu czego艣 jeszcze? - zapyta艂a Everynne. - Mo偶e jaki艣 medalion z moim wizerunkiem? Co艣, dzi臋ki czemu m贸g艂by 艂atwiej mnie wspomina膰?

- Oczywi艣cie - odpar艂a Babka.

Everynne i pozostali zacz臋li przygotowywa膰 si臋 do odjazdu. Veriasse uczy艂 Gallena podstaw latania powietrznym skuterem. Maggie zdziwi艂a si臋 faktem, 偶e m艂odzieniec nie potrafi obs艂ugiwa膰 tego pojazdu. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e za spraw膮 siatki, z kt贸r膮 si臋 nie rozstawa艂a, musia艂a zosta膰 nauczona takich rzeczy, kiedy spa艂a. Dzi臋ki temu zna艂a teraz wszystkie szczeg贸艂y budowy i sposoby pos艂ugiwania si臋 urz膮dzeniem. S艂uchaj膮c, jak Gallen podgrzewa silnik, stwierdzi艂a, 偶e turbina cicho piszczy, jakby 艂o偶yska nie by艂y w艂a艣ciwie nasmarowane. Zastanawia艂a si臋 nawet, czy nie powinna wyci膮gn膮膰 ukrytej pod siedzeniem pasa偶era torby z narz臋dziami i nie pomajstrowa膰 troch臋 przy silniku.

Everynne wr贸ci艂a do swojego pokoju po baga偶, a Maggie uda艂a si臋 na g贸r臋 do swojego, 偶eby przynie艣膰 tobo艂ek Gallena. Obok 艂o偶a ujrza艂a le偶膮cego Oricka. Zacz臋艂a przeszukiwa膰 pakunek m艂odzie艅ca i robi艂a to tak d艂ugo, a偶 odnalaz艂a uszkodzony klucz do wr贸t 艣wiat贸w. Gallen trzyma艂 go w starej, czarnej sk贸rzanej sakiewce, kt贸r膮 mocno przewi膮za艂 rzemykiem. Maggie wyj臋艂a klucz i zacz臋艂a rozgl膮da膰 si臋 po pokoju w poszukiwaniu czego艣 o podobnych rozmiarach, co mog艂aby w艂o偶y膰 na jego miejsce. Jej spojrzenie spocz臋艂o na stoj膮cej w rogu pokoju ro艣linie o szkar艂atnych kwiatach, posadzonej w glinianym pojemniku. Wy艂uska艂a z niego na wp贸艂 zagrzebany w ziemi niewielki kamie艅, w艂o偶y艂a do sakiewki, na nowo przewi膮za艂a rzemieniem i umie艣ci艂a sakiewk臋 w tobo艂ku m艂odzie艅ca.

Orick, kt贸ry przez ca艂y czas j膮 obserwowa艂, zapyta艂:

- Dlaczego to zrobi艂a艣?

- Ty pragniesz p贸j艣膰 za Everynne, a ja chcia艂abym towarzyszy膰 Gallenowi. Je偶eli chcemy pod膮偶a膰 ich 艣ladami, musimy tylko mie膰 klucz do wr贸t 艣wiat贸w.

- Czy wiesz, na jaki 艣wiat si臋 udaj膮?

- Zesz艂ej nocy, kiedy siedzieli艣my przy ognisku, Veriasse roz艂o偶y艂 map臋 i uk艂ada艂 plany dalszej wyprawy. Zagl膮da艂am mu przez rami臋 i zapami臋ta艂am, dok膮d si臋 wybieraj膮. Moja siatka zna wsp贸艂rz臋dne wszystkich przej艣膰 z wyj膮tkiem ostatniego. Powinni艣my odnale藕膰 ich bez trudu.

- Ale Veriasse wspomina艂, 偶e pos艂ugiwanie si臋 uszkodzonym kluczem jest ryzykowne - przypomnia艂 Orick, kr臋c膮c g艂ow膮.

- Wszystko, co dot膮d robili艣my, by艂o ryzykowne - odci臋艂a si臋 dziewczyna. - Nie pozwol臋, 偶eby taki drobiazg teraz mnie powstrzyma艂.

Siatka nie wyjawi艂a jej szczeg贸艂贸w funkcjonowania klucza, ale偶 pewno艣ci膮 jaki艣 elektroniczny sygna艂 uruchamia艂 wrota i przekazywa艂 zakodowan膮 informacj臋, 偶e zbli偶aj膮 si臋 podr贸偶ni, gotowi dokona膰 skoku. To prawda, klucz by艂 uszkodzony, ale podczas pierwszego skoku nie przydarzy艂o si臋 im nic gro藕nego. Maggie dosz艂a do przekonania, 偶e najprawdopodobniej przesy艂ane przez klucz wsp贸艂rz臋dne czasoprzestrzeni nie by艂y zsynchronizowane z parametrami dekodera wr贸t, okre艣laj膮cego wsp贸艂rz臋dne punktu przeznaczenia. Zapewne i teraz klucz b臋dzie funkcjonowa艂 jak poprzednio - co najwy偶ej o kilka dni cofnie ich w czasie.

Popatrzy艂a z ukosa na Oricka.

- Oboje wiemy, 偶e Gallen i Veriasse s膮dz膮, i偶 podczas tej wyprawy jeste艣my r贸wnie bezradni jak niemowl臋ta. Mo偶e jednak jeszcze przydadz膮 si臋 im nasze umiej臋tno艣ci. Czy idziesz ze mn膮, czy te偶 mo偶e zamierzasz pozwoli膰, aby kobieta, kt贸r膮 kochasz, na zawsze znikn臋艂a z twojego 偶ycia?

- Id臋 z tob膮 - o艣wiadczy艂 stanowczo Orick.

- To dobrze - rzek艂a Maggie. - A teraz wy艣wiadcz mi przys艂ug臋 i znajd藕 sobie inne miejsce. Za chwil臋 zjawi si臋 tu Gallen, by zabra膰 sw贸j pakunek, a ja chcia艂abym sp臋dzi膰 z nim kilka chwil sam na sam.

- Zawsze musz臋 s艂ucha膰 rozkaz贸w samic - burkn膮艂 nied藕wied藕, ale skierowa艂 si臋 do wyj艣cia. - Niewa偶ne, kobiety czy nied藕wiedzicy. Wszystkie s膮 takie same.

Maggie stan臋艂a obok 艂o偶a i czeka艂a na pojawienie si臋 Gallena. Czu艂a szybkie uderzenia serca. Zastanawia艂a si臋, co powie, kiedy go zobaczy, ale nic jako艣 nie przychodzi艂o jej do g艂owy. Gallen wpad艂 do pokoju szybciej, ni偶 si臋 spodziewa艂a. Przystan膮艂 w drzwiach. Dziewczyna widzia艂a jego sylwetk臋 o艣wietlon膮 blaskiem s艂o艅ca. M艂odzieniec by艂 odziany w czarny p艂aszcz, w r臋ce trzyma艂 bro艅, a na g艂owie mia艂 osobist膮 siatk臋 lorda Opiekuna. Wygl膮da艂 dziwnie obco. 呕aden z mieszka艅c贸w Tihrglas nigdy tak si臋 nie ubiera艂. Maggie wydawa艂o si臋, 偶e Gallen jest nieco wy偶szy ni偶 w rzeczywisto艣ci. Porusza艂 si臋 p艂ynnie, z wi臋ksz膮 pewno艣ci膮 siebie. Dziewczyna pomy艣la艂a, 偶e ta wyprawa go zmieni艂a. Podobnie jak na niej, pozostawi艂a na nim niezatarte pi臋tno.

- Jestem zdziwiony, 偶e i ty nie poprosi艂a艣, 偶eby艣my zabrali ci臋 ze sob膮 - odezwa艂 si臋 po d艂u偶szej chwili.

- Wiedzia艂am, 偶e i tak by艣 si臋 nie zgodzi艂 - odpar艂a Maggie.

- Sk膮d wiedzia艂a艣?

- Zarabiasz na 偶ycie, ochraniaj膮c ludzi. Zawsze troszczysz si臋 o innych. Na pewno uwa偶asz, 偶e najlepszym sposobem chronienia mnie jest pozostawienie w bezpiecznym miejscu.

Gallen lekko si臋 u艣miechn膮艂.

- Ciesz臋 si臋, 偶e to rozumiesz. - Podszed艂 do niej, po艂o偶y艂 d艂onie na ramionach, a potem wycisn膮艂 na jej ustach d艂ugi, nami臋tny poca艂unek. - Everynne powiedzia艂a mi, 偶e ju偶 wiesz, co sta艂o si臋 zesz艂ej nocy. Czy zdo艂asz mi kiedykolwiek wybaczy膰?

Maggie by艂a oszo艂omiona. Nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰. Zacz臋艂a my艣le膰, a raczej chcia艂a wierzy膰 w to, 偶e Gallen naprawd臋 j膮 kocha. Wskazywa艂oby na to wiele rzeczy, jego troska o to, 偶eby nie spotka艂o jej nic z艂ego, a teraz ten poca艂unek. Mimo to Maggie nie mog艂a pogodzi膰 si臋 z tym, 偶e m艂odzieniec m贸g艂 jednej nocy kocha膰 si臋 z Everynne, a rankiem pojawi膰 si臋 u niej i udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o. Uderzy艂a go w twarz z ca艂ej si艂y, ale widz膮c, 偶e to nim nie wstrz膮sn臋艂o, poprawi艂a, bij膮c pi臋艣ci膮 w brzuch.

- 呕eby艣 nigdy wi臋cej nie wa偶y艂 si臋 zrobi膰 mi czego艣 takiego! - krzykn臋艂a. - Rozumiesz? Nigdy wi臋cej nie stawiaj mnie na drugim miejscu!

Gallen kiwn膮艂 g艂ow膮, ale jego twarz przypomina艂a kamienn膮 mask臋. Trudno by艂oby odgadn膮膰, o czym my艣li.

- Wiem, 偶e to wyja艣nienie zabrzmi jak usprawiedliwienie, ale wszystko wskazuje na to, 偶e jutro wieczorem Everynne albo b臋dzie martwa... albo tak odmieniona, 偶e b臋d臋 m贸g艂 uwa偶a膰 j膮 za nie偶yw膮. Zesz艂ej nocy pragn臋艂a czego艣, co mog艂a dosta膰 tylko ode mnie. Nie potrafi臋 偶a艂owa膰 tego, co zrobi艂em, ale czuj臋 b贸l na my艣l o tym, jak bardzo musia艂o to dotkn膮膰 ciebie. To, co ja i Everynne zrobili艣my zesz艂ej nocy, by艂o czym艣 w rodzaju naszego... po偶egnania. - Przez chwil臋 si臋 nad tym zastanawia艂, a potem doda艂: - Ju偶 nigdy nie postawi臋 ci臋 na drugim miejscu.

Maggie przyjrza艂a si臋 jego twarzy. Wiedzia艂a, 偶e kiedy Gallen O鈥橠ay sk艂ada艂 obietnic臋, wywi膮zywa艂 si臋 z niej albo umiera艂, pr贸buj膮c jej dotrzyma膰. Przynajmniej tego mog艂a by膰 pewna.

- Obiecaj, 偶e do mnie wr贸cisz - powiedzia艂a.

Gallen wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i pog艂adzi艂 j膮 po policzku d艂oni膮 ukryt膮 w czarnej r臋kawicy. Z ust jego nie pad艂o ju偶 jednak 偶adne s艂owo. Maggie przytuli艂a si臋 do jego piersi i zacz臋艂a p艂aka膰. Gallen obj膮艂 j膮 i trzyma艂 w obj臋ciach tak d艂ugo, a偶 nadszed艂 czas rozstania.


Orick sp臋dzi艂 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 dnia, drzemi膮c albo martwi膮c si臋 o Everynne. Chcia艂 wyruszy膰 w drog臋 zaraz po odje藕dzie kobiety, ale Maggie nalega艂a, 偶e powinni zaczeka膰, a偶 si臋 艣ciemni, i dopiero w贸wczas wymkn膮膰 si臋, przez nikogo nie zauwa偶eni. Oboje byli wyczerpani, a wi臋c nied藕wied藕 musia艂 zgodzi膰 si臋 na t臋 zw艂ok臋.

Mimo trawi膮cego go niepokoju cieszy艂 si臋 mo偶liwo艣ci膮 przebywania na spokojnej Cyanesse. Podobnie jak poprzedni dzie艅, i ten okaza艂 si臋 pogodny i pi臋kny. Orick i Maggie zjedli wystawn膮 kolacj臋, po kt贸rej Babka oznajmi艂a, 偶e jaki艣 aktor chcia艂by zaprosi膰 ich na premier臋 sztuki, kt贸r膮 napisa艂 specjalnie na cze艣膰 obojga.

Kiedy wi臋c ogniska przygas艂y, zacz臋li przygl膮da膰 si臋 widowisku. Opowiada艂o histori臋 starego cz艂owieka, kt贸ry zab艂膮dzi艂 w lesie pe艂nym m膮drych zwierz膮t.

Starzec b艂膮ka艂 si臋 przez d艂u偶szy czas, staraj膮c si臋 odszuka膰 drog臋 do domu, ale kiedy zwierz臋ta pomog艂y mu j膮 znale藕膰, okaza艂o si臋, 偶e pragnie jedynie pozosta膰 w lesie do ko艅ca 偶ycia. Staruszek by艂 wyj膮tkowo zabawny i Orickowi bardzo podoba艂o si臋 wszystko, co robi艂 i m贸wi艂, ale najwi臋ksze wra偶enie wywar艂y na nim dekoracje. Sztuka zosta艂a wystawiona w amfiteatrze znajduj膮cym si臋 na jednym z miejskich plac贸w. Przy ka偶dej zmianie scenerii w miejscach, gdzie powinien rosn膮膰 las, pojawia艂y si臋 drzewa. Na niebie ukazywa艂 si臋 ksi臋偶yc srebrz膮cy blaskiem g贸rsk膮 dolin臋, a tam gdzie jeszcze przed chwil膮 by艂 suchy l膮d, zaczyna艂y pluska膰 fale jeziora. R贸wnie偶 zwierz臋ta, jak na przyk艂ad plotkuj膮cy jele艅 czy apodyktyczny borsuk, pojawia艂y si臋 i znika艂y we w艂a艣ciwych chwilach.

Kiedy sztuka dobieg艂a ko艅ca, Oricka ogarn臋艂a t臋sknota za lasami na Tihrglas, s艂odkim smakiem g贸rskiej trawy i rzekami pe艂nymi smakowitych pstr膮g贸w. Kiedy jednak znale藕li si臋 w pokoju Maggie, dziewczyna zapyta艂a:

- Jak podoba艂o ci si臋 przedstawienie?

- Och, by艂o wspania艂e - odpowiedzia艂 szczerze Orick. - Najbardziej podoba艂 mi si臋 lis. 呕adne zwierz臋 mnie tak nie rozbawi艂o.

- Ale czy zrozumia艂e艣, co autor chcia艂 nam przez to powiedzie膰? - nalega艂a Maggie. - Co s膮dzisz na ten temat?

- Autor sztuki chcia艂 nam co艣 powiedzie膰? - zapyta艂 zak艂opotany Orick.

- Oczywi艣cie, 偶e tak. Pragn膮艂 w ten spos贸b poprosi膰 nas, 偶eby艣my zostali. To my jeste艣my tym starcem zagubionym w magicznym lesie.

- O - odpar艂 nied藕wied藕. - Czy jeste艣 tego pewna? Przedstawienie wzbudzi艂o we mnie tylko t臋sknot臋 za rodzinnymi stronami. Przypomnia艂o mi lasy.

Okaza艂o si臋, 偶e Maggie nie w膮tpi w to, co powiedzia艂a. Siedzia艂a na 艂o偶u, spogl膮daj膮c na pude艂ko z nanolekami, kt贸re otrzyma艂a od Gallena, jakby zastanawia艂a si臋 nad tym, czy powinna zabra膰 je w drog臋.

- Nie po艂kniesz tych tabletek? - zainteresowa艂 si臋 Orick.

- Jeszcze nie - odrzek艂a stanowczo.

- Dlaczego nie?

- Gallen mo偶e ich potrzebowa膰.

Orick przyjrza艂 si臋 dziewczynie. Sprawia艂a wra偶enie g艂臋boko zamy艣lonej.

- A je偶eli umrze, czy je po艂kniesz? - zapyta艂.

- Nie. Chyba nie - odpar艂a, po czym zamkn臋艂a pude艂ko i wsun臋艂a je do tobo艂ka. - Lepiej teraz troch臋 si臋 zdrzemnij. Kiedy mieszka艅cy zasn膮, poszukam powietrznego skutera. Musia艂 jeszcze jaki艣 zosta膰 w mie艣cie.

- To b臋dzie zwyk艂a kradzie偶 - zauwa偶y艂 Orick.

- Zwr贸cimy go, kiedy b臋dziemy mogli - uspokoi艂a go dziewczyna.

Orick westchn膮艂, obw膮cha艂 pod艂og臋 i u艂o偶y艂 si臋 na poprzednim miejscu, obok 艂o偶a Maggie. Zazdro艣ci艂 Gallenowi. Nie ka偶da dziewczyna zdecydowa艂aby si臋 na 艣mier膰, gdyby umar艂 jej kochanek. Z pewno艣ci膮 nie zrobi艂aby tego 偶adna nied藕wiedzica. Pomy艣la艂, 偶e to takie romantyczne, i偶 niemal zapragn膮艂 roze艣mia膰 si臋 ze szcz臋艣cia. Zamiast tego u艂o偶y艂 si臋 wygodniej i postanowi艂 wypocz膮膰.

Po p贸艂godzinie Maggie podnios艂a swoje zawini膮tko i szepn臋艂a:

- Czas rusza膰 w drog臋.

Oboje wyszli z pokoju i znale藕li si臋 na tarasie o艣wietlonym blaskiem czerwonego ksi臋偶yca.

Ujrzeli tam Babk臋. Staruszka, odziana w d艂ugi p艂aszcz, kt贸ry chroni艂 j膮 przed ch艂odem, siedzia艂a na 艂awie za drzwiami.

- Tak szybko nas opuszczacie? - odezwa艂a si臋 na ich widok.

- Ja... - zacz臋艂a Maggie. - Bardzo prosz臋, niech pani nas nie zatrzymuje.

Babka u艣miechn臋艂a si臋, a Maggie ujrza艂a w p贸艂mroku, 偶e na twarzy staruszki ukaza艂o si臋 jeszcze wi臋cej zmarszczek.

- Ja r贸wnie偶 by艂am kiedy艣 bez pami臋ci zakochana - powiedzia艂a. - I te偶 w takich okoliczno艣ciach pod膮偶y艂abym za m臋偶czyzn膮. Gallen da艂 mi to dla ciebie, zanim odjecha艂. - Wr臋czy艂a Maggie czarn膮 sk贸rzan膮 sakiewk臋. - Powiedzia艂, 偶e w 艣rodku znajduje si臋 klucz do wr贸t, ale kiedy zajrza艂am, zobaczy艂am tam tylko kawa艂ek ska艂y. Bez trudu odgad艂am, co sta艂o si臋 z prawdziwym kluczem.

- Co zamierza pani teraz zrobi膰? - zapyta艂 Orick.

- Veriasse sporz膮dzi艂 map臋, dzi臋ki kt贸rej mo偶ecie wr贸ci膰 do domu, ale jestem z rodu Tharrin贸w i nie mog臋 zabroni膰 wam udania si臋, dok膮dkolwiek zechcecie - odpar艂a starowina. - Pozw贸lcie zatem, 偶e teraz wr臋cz臋 wam upominki.

Machn臋艂a w stron臋 艣ciany s膮siedniego domu. Obok muru czeka艂 powietrzny skuter. Babka towarzyszy艂a obojgu, kiedy szli przez plac w stron臋 maszyny.

U艣cisn臋艂a Maggie, po czym wr臋czy艂a jej kawa艂ek zagi臋tego metalu.

- Nie dysponujemy tu niczym, co mo偶na by艂oby nazwa膰 prawdziw膮 broni膮 - rzek艂a. - Wybieracie si臋 jednak na terytorium zaj臋te przez wrog贸w, wi臋c chocia偶 brzydz臋 si臋 przemoc膮, ten pistolet mo偶e si臋 wam przyda膰. Ukryjcie go, jak najlepiej umiecie. Opr贸cz tego zapakowa艂am wam troch臋 偶ywno艣ci na drog臋. Znajdziecie j膮 w schowku pod siedzeniem skutera. Maggie, z trudem powstrzymuj膮c 艂zy, serdecznie jej podzi臋kowa艂a. Staruszka si臋gn臋艂a do kieszeni p艂aszcza i wyj臋艂a spory z艂ocisty kr膮偶ek, mierz膮cy blisko stop臋 艣rednicy.

- A to jest dla ciebie, Oricku - oznajmi艂a.

Przycisn臋艂a guzik zamka. Wieczko odskoczy艂o i nied藕wied藕 poczu艂 si臋, jakby zajrza艂 do innego 艣wiata. Z wn臋trza kr膮偶ka patrzy艂a na niego Everynne. U艣miechn臋艂a si臋 i powiedzia艂a:

- Pami臋taj, zawsze b臋d臋 ci臋 kocha艂a.

Za jej g艂ow膮 by艂o wida膰 fale oceanu Cyanesse, kt贸re rozbija艂y si臋 o o艣wietlon膮 promieniami porannego s艂o艅ca pla偶臋. Orick nie tylko widzia艂 kobiet臋, ale tak偶e czu艂 aromat jej pachnide艂. Wyci膮gn膮艂 艂ap臋, jakby chcia艂 jej dotkn膮膰, ale uniemo偶liwi艂a mu to jaka艣 elastyczna galaretowata b艂ona pokrywaj膮ca wizerunek.

- Everynne poprosi艂a, zanim nas opu艣ci艂a, 偶eby艣my to zarejestrowali - wyja艣ni艂a staruszka. - Ta pami膮tka uwieczni艂a jej g艂os, obraz, a nawet zapach. Przetrwa co najmniej kilka wiek贸w, a ja mam nadziej臋, 偶e ilekro膰 na ni膮 spojrzysz, przypomnisz sobie nie tylko Everynne, ale tak偶e wszystkich mieszka艅c贸w Dinchee na planecie Cyanesse.

Babka zamkn臋艂a wieczko kr膮偶ka i poda艂a go Orickowi. Nied藕wied藕 pragn膮艂 przez chwil臋 potrzyma膰 go w 艂apach, chocia偶 by艂 troch臋 艣liski. Na po偶egnanie staruszka jeszcze raz u艣ciska艂a Maggie i Oricka.

Dziewczyna siad艂a okrakiem na siode艂ku skutera i gestem zach臋ci艂a Oricka, by poszed艂 w jej 艣lady. Pojazd nie zosta艂 jednak zaprojektowany z my艣l膮 o nied藕wiedziach. Orick stwierdzi艂, 偶e jego tylne 艂apy s膮 zbyt kr贸tkie, by mog艂y dosi臋gn膮膰 podp贸rek na stopy, a poza tym ogon by艂 zgi臋ty pod nienaturalnym k膮tem. Mimo to jako艣 wdrapa艂 si臋 na siedzenie, chocia偶 musia艂 oprze膰 艂apy na ramionach Maggie. Pozwoli艂, 偶eby dziewczyna schowa艂a du偶y medalion w swoim tobo艂ku.

Maggie przycisn臋艂a kilka guzik贸w, a Orick poczu艂, 偶e silnik pod jego stopami z g艂o艣nym rykiem obudzi艂 si臋 do 偶ycia. Czu艂 ciep艂o gaz贸w wydechowych i przez chwil臋 obawia艂 si臋 nawet, czy od ognia nie zajmie si臋 jego sier艣膰, ale Maggie w艂a艣nie przycisn臋艂a d藕wigni臋 przepustnicy. Powietrzny skuter zadr偶a艂 pod zwi臋kszonym ci臋偶arem, a potem z lekkim szarpni臋ciem oderwa艂 si臋 od ziemi.

Orick spojrza艂 po raz ostatni na Babk臋, kt贸ra sta艂a w ciemno艣ciach i macha艂a im na po偶egnanie. Maggie ustawi艂a silnik na pe艂ne przyspieszenie. Skuter wzbi艂 si臋 w powietrze i w ciemno艣ciach zacz膮艂 lecie膰 nad ulicami Dinchee w kierunku kr臋conych schod贸w wiod膮cych ku pla偶y. Dopiero tam zwolni艂. Wiruj膮c jak b膮k, zacz膮艂 lecie膰 w d贸艂 nad schodami, coraz szybciej i szybciej, a偶 w ko艅cu wzni贸s艂 na dobre.

D艂u偶szy czas lecia艂 nad oceanem, przecinaj膮c pasma wilgotnej mg艂y. Wiatr smaga艂 pysk Oricka, kt贸ry dzi臋ki zielonkawemu blaskowi promieniuj膮cemu od grzbiet贸w latarnik贸w orientowa艂 si臋, 偶e lec膮 na niewielkiej wysoko艣ci. W niekt贸rych miejscach widzia艂 tak ogromne 艂awice ryb, 偶e wydawa艂o mu si臋, i偶 skuter 艣miga nad powierzchni膮 o艣wietlonej na zielono autostrady. Czasami srebrzyste rybki wyskakiwa艂y z wody, zwabione blaskiem 艣wiate艂 reflektor贸w maszyny.

Po jakim艣 czasie Maggie uspokoi艂a si臋 i odpr臋偶y艂a. Skuter ni贸s艂 ich przez ca艂膮 noc, a przed 艣witem znalaz艂 si臋 zn贸w nad brzegiem. Kiedy oboje wyl膮dowali, Maggie wy艂膮czy艂a silnik. Zjedli posi艂ek, rozprostowali nogi i nied艂ugo zn贸w poderwali maszyn臋, by po jakim艣 czasie dolecie膰 do wyspy, pe艂nej niedost臋pnych skalnych w膮woz贸w i pag贸rk贸w.

Po kilku minutach ujrzeli wrota, b艂yszcz膮ce z艂otem w promieniach s艂o艅c Cyanesse. Maggie wyci膮gn臋艂a klucz i przycisn臋艂a kilka guzik贸w. Orick by艂 zdumiony faktem, 偶e dziewczyna tak szybko nauczy艂a si臋 nim pos艂ugiwa膰, ale powietrze pod kamiennym 艂ukiem ju偶 zacz臋艂o l艣ni膰 dr偶膮c膮 po艣wiat膮.

- Dok膮d lecimy? - zapyta艂.

- Na planet臋 Bregnel - odpar艂a Maggie.

Zmniejszy艂a pr臋dko艣膰 lotu, po chwili powietrzny skuter uderzy艂 w 艣cian臋 blasku i zosta艂 poch艂oni臋ty przez 艣wietlist膮 mgie艂k臋.

Znale藕li si臋 w g艂臋bokich ciemno艣ciach na innym 艣wiecie. Orick stwierdzi艂, 偶e powietrze pali jego p艂uca, a wleciawszy do nich, chyba krzepnie. Ziemia by艂a pokryta grub膮 warstw膮 popio艂u czy kurzu, a usch艂e drzewa unosi艂y ku niebu kikuty sczernia艂ych ga艂臋zi. Ze wszystkich stron otacza艂y ich wysokie budynki, pi臋trz膮ce si臋 wok贸艂 nich jak wie偶e, ale 艣ciany gmach贸w by艂y tak偶e osmalone i zw臋glone.

Maggie zanios艂a si臋 kaszlem. Przycisn臋艂a d藕wigni臋 przepustnicy i powietrzny skuter, z rykiem unosz膮c si臋 nad opustosza艂ymi ulicami, zacz膮艂 wznosi膰 k艂臋bi膮ce si臋 ob艂oki kurzu. Tu i 贸wdzie Orick dostrzega艂 le偶膮ce na ulicach przysypane popio艂ami sczernia艂e szkielety kar艂owatych ludzi. Niekt贸rzy mieli jeszcze na g艂owach siatki, a inni trzymali kurczowo przedmioty, kt贸re kiedy艣 musia艂y by膰 karabinami. Wszyscy wygl膮dali, jakby 艣mier膰 zaskoczy艂a ich podczas walki. 呕aden szkielet nie mia艂 na sobie strz臋p贸w ubrania czy chocia偶by kawa艂k贸w zw臋glonego cia艂a.

W oknach dom贸w nie pali艂o si臋 ani jedno 艣wiat艂o. Po艣r贸d popio艂贸w nie by艂o wida膰 偶adnych 艣lad贸w. Ca艂y 艣wiat sprawia艂 wra偶enie wymar艂ego, nie zamieszkanego, a je偶eli s膮dzi膰 po ska偶onym powietrzu, nawet nie nadaj膮cego si臋 do zamieszkania.

Opr贸cz tego, 偶e nie m贸g艂 oddycha膰, Orick czu艂, 偶e wa偶y na Bregnel wi臋cej ni偶 gdzie indziej. Kiedy u艣wiadomi艂 sobie ten fakt, zorientowa艂 si臋, 偶e po prostu na Cyanesse czu艂 si臋 l偶ejszy i silniejszy, ale w贸wczas nie zdawa艂 sobie z tego sprawy.

Kiedy mkn臋li ulicami, nied藕wied藕 zauwa偶y艂 w pewnej chwili jakie艣 zw艂oki, niemal do po艂owy zagrzebane w popiele. Zwr贸ci艂 na nie uwag臋, gdy偶 ramiona szkieletu by艂y przyci艣ni臋te do 偶eber, jakby ludzka istota zgin臋艂a, staraj膮c si臋 os艂oni膰 drogocenny skarb. Mia艂 zawo艂a膰 do Maggie, by si臋 zatrzyma艂a, ale powietrzny skuter przelecia艂 nad szcz膮tkami, rozwiewaj膮c popio艂y na boki. Orick obejrza艂 si臋 przez bark i w贸wczas zobaczy艂, 偶e zw艂oki trzyma艂y szkielet dziecka.

- Co tu si臋 sta艂o? - wychrypia艂, czuj膮c, 偶e powietrze pali jego p艂uca.

- Kto艣 wyzwoli艂 na tym 艣wiecie Terror! - odkrzykn臋艂a Maggie, zdj臋ta strachem i przera偶eniem.

- Wiedzia艂a艣 o tym?

- Veriasse wspomina艂, 偶e mieszka艅cy tej planety tocz膮 walk臋 z drononami.

- Czy to znaczy, 偶e zostali zabici przez dronon贸w?

Maggie tylko wzruszy艂a ramionami.

艢wiat艂a reflektor贸w skutera wycina艂y ze 艣ciany mroku ponur膮 艣wietlist膮 alej臋. Dziewczyna prowadzi艂a maszyn膮 labiryntem ulic, przemykaj膮c si臋 mi臋dzy dwoma rz臋dami wysokich kamiennych gmach贸w. Nagle sto偶ek 艣wiat艂a przesun膮艂 si臋 nad miejscem, gdzie w g艂臋bokiej warstwie popio艂u widnia艂y 艣lady ludzkich st贸p.

A zatem kto艣 jednak prze偶y艂 t臋 katastrof臋. Maggie zwolni艂a i zatoczy艂a kr膮g, po czym zacz臋艂a pod膮偶a膰 za 艣ladami. Nie musia艂a lecie膰 daleko. Min膮wszy dwa budynki, natrafi艂a na 艣lep膮 uliczk臋 ko艅cz膮c膮 si臋 do艣膰 wysokim murem. Na chodniku le偶a艂y szcz膮tki niskiego m臋偶czyzny. Jego usta by艂y szeroko otwarte, jakby w ostatnich chwilach 偶ycia usi艂owa艂 zaczerpn膮膰 艂yk powietrza. Na murze nad jego g艂ow膮 widnia艂 napis: 鈥濿ywalczyli艣my wolno艣膰 nie dla nas, ale dla tych, kt贸rzy przyjd膮 po nas鈥.

Maggie przez chwil臋 wpatrywa艂a si臋 w wyryte s艂owa, po czym zawr贸ci艂a. Powietrzna maszyna lecia艂a przez jaki艣 czas nad miastem zamienionym w upiorne cmentarzysko. Okaza艂o si臋, 偶e i przedmie艣cia wygl膮da艂y tak samo. Pola i 艂any zb贸偶 zosta艂y zamienione w pustynie, pokryte grub膮 warstw膮 sadzy. Na jednej z dr贸g wiod膮cych do miasta ujrzeli w oddali czerwone 艣wiat艂o. Orick nabra艂 otuchy, licz膮c na to, 偶e mo偶e kto艣 jednak ocala艂 z kataklizmu.

Po kilku minutach lotu ujrza艂 jednak gigantyczn膮 krocz膮c膮 machin臋, przypominaj膮c膮 o艣miono偶nego kraba. Z grzbietu i g艂owy wystawa艂y we wszystkie strony lufy karabin贸w i dzia艂ek. W g贸rnej cz臋艣ci, umieszczonej na czubku 艂ba najwi臋kszej wie偶yczki, pali艂a si臋 czerwona lampka, b艂yszcz膮ca niczym z艂owieszcze oko. Orick pomy艣la艂, 偶e machina naszpikowana dziwacznymi urz膮dzeniami przywodzi mu na my艣l ogromnego kleszcza. Domy艣la艂 si臋, 偶e musia艂a zosta膰 zbudowana przez dronon贸w, jako 偶e 偶adna ludzka istota chyba nie mog艂aby skonstruowa膰 czego艣 tak potwornego.

- Co to jest?! - wrzasn膮艂, staraj膮c si臋 przekrzycze膰 ryk silnika skutera. Mia艂 nadziej臋, 偶e siatka Maggie udzieli im odpowiedzi.

- Krocz膮ca forteca dronon贸w - odpar艂a po chwili dziewczyna. - Buduj膮 je na rodzimym 艣wiecie, 偶eby nosi膰 m艂ode, kiedy przenosz膮 si臋 z miejsca na miejsce.

- Jak d艂ugo b臋dziemy tu przebywali? - zapyta艂. - Nie mog臋 oddycha膰.

- Wkr贸tce si臋 st膮d wynosimy - wykrztusi艂a Maggie.

- Czy ten Terror mo偶e nam zrobi膰 jak膮艣 krzywd臋?

- Gdyby mia艂 nas spopieli膰, ju偶 dawno zosta艂y po nas ko艣ci - odpar艂a dziewczyna.

P贸藕niej starali si臋 nie odzywa膰. Maggie ustawi艂a d藕wigni臋 silnika na najwi臋ksze przyspieszenie i oboje zacz臋li 艣miga膰 przez nieprzeniknione ciemno艣ci. Oddychali z coraz wi臋kszym wysi艂kiem. Orick zacz膮艂 si臋 krztusi膰. Jego p艂uca domaga艂y si臋 czystego powietrza. Obawia艂 si臋, 偶e spadnie z siode艂ka, wi臋c mocniej przytuli艂 si臋 do dziewczyny. Maggie oderwa艂a r臋k臋 od kierownicy i pragn膮c go uspokoi膰, poklepa艂a kud艂at膮 艂ap臋. Nied藕wied藕 zamkn膮艂 oczy i postara艂 si臋 skupi膰 tylko na oddychaniu. Usi艂owa艂 jak najd艂u偶ej zatrzyma膰 powietrze w p艂ucach, chc膮c ochroni膰 je przez truj膮cymi wyziewami, ale zaczyna艂o mu si臋 kr臋ci膰 w g艂owie, wi臋c musia艂 zaczerpn膮膰 troch臋, 偶eby nie zas艂abn膮膰.

Po jakim艣 czasie mia艂 powy偶ej uszu tej powolnej tortury. Marzy艂 o tym, 偶eby zemdle膰, spa艣膰 ze skutera i umrze膰 przysypany popio艂em.

W pewnej chwili przelecieli nad d艂ugim mostem spinaj膮cym brzegi jeziora. Zamiast tafli wody ujrzeli jednak grub膮 warstw臋 czarnego szlamu, podobnego do skorupy. Tu i 贸wdzie na powierzchni臋 wyskakiwa艂y z bulgotem b膮ble gazu. Czarne chmury na niebie przys艂ania艂y blady srebrzysty ksi臋偶yc, a w oddali by艂o wida膰 ciemn膮 艣cian臋 ulewnego deszczu. Orick liczy艂 na to, 偶e mo偶e po przej艣ciu nawa艂nicy powietrze b臋dzie chocia偶 troch臋 ch艂odniejsze i 艣wie偶sze, ale kiedy skuter zag艂臋bi艂 si臋 w ulew臋, okaza艂o si臋, i偶 z nieba spada艂a sadza zmieszana z popio艂ami.

Nast臋pne wrota ujrzeli dopiero po godzinie takich m臋czarni. Maggie wyci膮gn臋艂a klucz i przycisn臋艂a kilka guzik贸w na obudowie. Przestrze艅 pod kamiennym 艂ukiem zal艣ni艂a 艂agodn膮 pomara艅czow膮 po艣wiat膮, podobn膮 do blasku rzucanego przez zachodz膮ce s艂o艅ce. Dziewczyna zwi臋kszy艂a pr臋dko艣膰 lotu i w nast臋pnej chwili powietrzny skuter znikn膮艂 w bia艂ej mgle 艂膮cz膮cej przestworza mi臋dzy 艣wiatami.

Po jakim艣 czasie Orick zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, czy kiedykolwiek uda im si臋 wydosta膰 z tej bieli, gdy偶 ch艂odna mg艂a zamieni艂a si臋 w ob艂oki bia艂ego py艂u. Stwierdzi艂 jednak, 偶e ich skuter, raz po raz mijaj膮c ogromne czarne ska艂y, leci w d贸艂 zbocza o艣nie偶onej g贸ry.

Kiedy Maggie zorientowa艂a si臋, 偶e s膮 bezpieczni, wy艂膮czy艂a silnik maszyny. Skuter zacz膮艂 si臋 艣lizga膰 po zboczu, i wkr贸tce si臋 zatrzyma艂. Dziewczyna niemal spad艂a z siode艂ka. Le偶a艂a na 艣niegu, krztusz膮c si臋 i charcz膮c. Stara艂a si臋 usun膮膰 z p艂uc resztki ska偶onego powietrza planety Bregnel. Orick zsun膮艂 si臋 na ziemi臋, ale tak偶e si臋 przewr贸ci艂. Nied藕wiedzie bardzo rzadko miewa艂y md艂o艣ci, ale kr贸tki pobyt na spustoszonej planecie sprawi艂, 偶e Orick czu艂 si臋, jakby zosta艂 przepuszczony przez wy偶ymaczk臋.

Le偶a艂 na 艣niegu i wymiotowa艂. Mimo i偶 doskwiera艂 mu dotkliwy ch艂贸d, nie m贸g艂 si臋 zmusi膰 do wstania. Dopiero po dwudziestu minutach uczyni艂a to Maggie, po czym zacz臋艂a pociera膰 d艂onie, chc膮c si臋 rozgrza膰.

- Dobrze si臋 czujesz? - zapyta艂 Orick.

Dziewczyna pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Powietrze by艂o zbyt ska偶one. Gdyby艣my przebywali tam jeszcze kilka minut, spad艂abym ze skutera. Nie jestem pewna, czy znalaz艂abym do艣膰 si艂, by si臋 podnie艣膰. Orick doskonale j膮 rozumia艂. By艂 wdzi臋czny, 偶e prze偶y艂, i kilka chwil po艣wi臋ci艂 na cich膮 modlitw臋. Kiedy sko艅czy艂, zapyta艂 Maggie: - Gdzie jeste艣my?

- Na planecie nazywaj膮cej si臋 Wechaus - odrzek艂a. - Nie mia艂am czasu poprosi膰 Veriasse鈥檃, 偶eby opowiedzia艂 mi o niej co艣 wi臋cej. O艣wiadczy艂 tylko, 偶e nie mo偶emy si臋 czu膰 tu bezpieczni, ale jedyne wrota, wiod膮ce na Dronon, znajduj膮 si臋 w艂a艣nie tu, gdzie艣 na Wechaus.

- Czy w pobli偶u s膮 jakie艣 miasta? Jakie艣 miejsca, gdzie mogliby艣my co艣 zje艣膰 albo chocia偶 wypi膰 艂yk piwa?

Orick rozejrza艂 si臋 po okolicy. By艂 pewien, 偶e gdyby nied藕wiedzie mog艂y chrupa膰 ska艂y, nie musia艂by si臋 martwi膰, i偶 umrze z g艂odu. Opr贸cz ska艂 nie widzia艂 jednak 偶adnych drzew, co najwy偶ej tylko tu i 贸wdzie rzadkie k臋py krzak贸w.

Maggie pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie jestem pewna. Mamy jeszcze troch臋 tej 偶ywno艣ci, kt贸r膮 przygotowa艂a nam Babka. Je偶eli nie pomyli艂am si臋 w obliczeniach, wyprzedzili艣my Gallena i pozosta艂ych o jakie艣 cztery, mo偶e pi臋膰 dni. My艣l臋, 偶e powinni艣my znale藕膰 jakie艣 miejsce, by zaczeka膰 na nich, a potem pod膮偶y膰 ich 艣ladami do przej艣cia prowadz膮cego na Dronon.

Orick ponownie spojrza艂 w prawo i w lewo. Zaczyna艂o si臋 艣ciemnia膰 i szczeg贸艂y krajobrazu stawa艂y si臋 coraz mniej wyra藕ne. Nied藕wied藕 zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad swoj膮 sytuacj膮. Na Tihrglas w艂a艣nie w tej chwili on i Gallen, nie艣wiadomi istnienia Everynne i labiryntu 艣wiat贸w, zapewne pij膮 piwo w gospodzie Johna Mahoneya w Clere. W tym samym czasie obaj przebywaj膮 tak偶e na planecie Fale, usi艂uj膮c wyswobodzi膰 Maggie z niewoli lorda Karthenora. Za kilka dni powinien znale藕膰 si臋 na Cyanesse, i w og贸le nie wiedzia艂, kiedy przeskoczy na planet臋 Bregnel. Na sam膮 my艣l o tym, 偶e w jednej i tej samej chwili wa艂臋sa si臋 co najmniej po trzech 艣wiatach naraz, poczu艂, i偶 ogarnia go przera偶enie. Pomy艣la艂, 偶e gdyby sp臋dzi艂 wi臋cej czasu, b艂膮kaj膮c si臋 po labiryncie 艣wiat贸w, wszystko by艂oby jeszcze bardziej skomplikowane.

Igranie z mocami, kt贸rych nie mog艂y poj膮膰 nied藕wiedzie ani ludzie, wyda艂o mu si臋 艣wi臋tokradztwem. Przypomnia艂o tak偶e pewne zdarzenie z czas贸w, kiedy by艂 nied藕wiadkiem. Kiedy艣 wyprawi艂 si臋 z matk膮 na poszukiwanie po偶ywienia. Oboje dotarli na sam wierzcho艂ek J臋czmiennej G贸ry. Siedzieli pod roz艂o偶ystym 艣wierkiem i po偶ywiali si臋 orzeszkami, spogl膮daj膮c na ci膮gn膮ce si臋 bez ko艅ca g贸rskie szczyty. Gin臋艂y dopiero na horyzoncie, spowite niebieskaw膮 mgie艂k膮. Ma艂emu nied藕wiedziowi wydawa艂o si臋, 偶e patrzy na co艣 niesko艅czonego. W pewnej chwili zagadn膮艂 matk臋:

- Czy s膮dzisz, 偶e kiedykolwiek zobaczymy, co kryje si臋 po drugiej stronie tych wszystkich g贸rskich szczyt贸w?

- Nie - odpar艂a stanowczo nied藕wiedzica.

- Dlaczego? - zapyta艂 Orick, przypuszczaj膮c, 偶e mo偶e w艂a艣nie to stanie si臋 celem jego 偶ycia. Mo偶e b臋dzie podr贸偶owa艂 i dowie si臋 czego艣 wi臋cej o 艣wiecie.

- Poniewa偶 nie zgodzi si臋 na to B贸g - odpar艂a matka. - Bez wzgl臋du na to, ile g贸r pokonasz, zawsze postawi na twojej drodze nowe.

- Dlaczego?

Nied藕wiedzica przewr贸ci艂a oczami i westchn臋艂a.

- Poniewa偶 tylko w ten spos贸b b臋dzie m贸g艂 pozosta膰 Bogiem. Tylko On wie, co znajduje si臋 po drugiej stronie ka偶dej g贸ry, ale nie zamierza zwierza膰 si臋 z tych tajemnic komukolwiek innemu.

- Dlaczego? - powt贸rzy艂 Orick.

- Gdyby wszyscy to wiedzieli, byliby bogami, nawet z艂oczy艅cy. A zatem, je偶eli nie chce dopu艣ci膰, 偶eby 藕li ludzie zdobyli jego wiedz臋, musi trzyma膰 w tajemnicy odpowiedzi na najwa偶niejsze pytania.

Orick jeszcze raz spojrza艂 na purpurowe zbocza g贸r w oddali i poczu艂, 偶e ogarnia go wzruszenie i g艂臋boka wdzi臋czno艣膰. B贸g 偶yczy艂 sobie, 偶eby zwyk艂y nied藕wied藕 偶y艂, nie wiedz膮c o takich rzeczach. Orick nie m贸g艂 okaza膰 si臋 niewdzi臋cznikiem.

Teraz jednak pomaga艂 Everynne posi膮艣膰 wiedz臋 b臋d膮c膮 wy艂膮czn膮 domen膮 bog贸w. Wydawa艂o mu si臋, 偶e musi ponie艣膰 zas艂u偶on膮 kar臋.

Maggie wyj臋艂a pled i zarzuci艂a na ramiona. Zaczyna艂 zrywa膰 si臋 ch艂odny wicher.

Orick nabra艂 powietrza w nozdrza.

- Maggie, moje dziecko - powiedzia艂. - My艣l臋, 偶e powinni艣my siada膰 na t臋 lataj膮c膮 stert臋 z艂omu i poszuka膰 jakiego艣 schronienia. Co艣 mi m贸wi, 偶e to miejsce staje si臋 w nocy zimniejsze ni偶 serce prawnika. W tak膮 pogod臋 nie powinna艣 przebywa膰 na dworze.

Maggie z wysi艂kiem kiwn臋艂a g艂ow膮, po czym wdrapa艂a si臋 na siedzenie skutera. Orick usiad艂 za jej plecami. Chocia偶 ob艂oki mg艂y i g艂azy ogranicza艂y pole widzenia, powoli ruszyli w d贸艂 stoku. Kiedy pokonali w ten spos贸b kilkaset jard贸w, mg艂a zacz臋艂a si臋 rozst臋powa膰 i dopiero w贸wczas mogli stwierdzi膰, jak wygl膮da ten nowy 艣wiat, na kt贸rym si臋 znale藕li. Jak okiem si臋gn膮膰, ci膮gn臋艂o si臋 skaliste pustkowie. Mimo to Orick zauwa偶y艂, 偶e w odleg艂o艣ci kilku mil wida膰 jeden z owych go艣ci艅c贸w, ucz臋szczanych przez sidh贸w.

Maggie dotar艂a tam, lec膮c nad dnem skalistego w膮wozu o bardzo stromych, niemal pionowych 艣cianach. Kiedy znale藕li si臋 nad go艣ci艅cem, powietrzny skuter zareagowa艂 tak, jakby trafi艂 na co艣 znajomego. Dziewczyna mog艂a przesta膰 nim kierowa膰. Czu艂a, 偶e z ka偶d膮 chwil膮 traci si艂y, smagana podmuchami lodowatego wiatru. Owin臋艂a si臋 szczelniej pledem i pochyli艂a g艂ow臋, licz膮c na to, 偶e przezroczysta szyba ochronna chocia偶 troch臋 j膮 os艂oni. Po kilku chwilach zacz臋艂a jednak dygota膰 z zimna i p艂aka膰. Orick nie wiedzia艂, co robi膰. Czy powinien powiedzie膰, 偶eby zatrzyma艂a skuter i chocia偶 troch臋 si臋 rozgrza艂a? By艂o tak zimno, 偶e gdyby to zrobili, mo偶e nie uda艂oby mu si臋 nam贸wi膰 dziewczyny, by ruszy艂a w dalsz膮 drog臋. Z drugiej strony biedactwo nie mog艂o przecie偶 podr贸偶owa膰 dalej w takim stanie.

Min臋li wierzcho艂ek wzniesienia i zacz臋li zje偶d偶a膰 w dolin臋. W oddali, gdzie wst臋ga drogi znika艂a na horyzoncie, Orick wypatrzy艂 艣wiate艂ka ma艂ej wioski. Osada przypomina艂a raczej posterunek lub stra偶nic臋. Sk艂ada艂a si臋 z kilku kamiennych dom贸w, maj膮cych kszta艂ty p贸艂kulistych kopu艂, ca艂kiem nie藕le widocznych w blasku jasnozielonych 艣wiate艂. Orick widzia艂 nawet kilka staw贸w ze szmaragdow膮 wod膮. Unosi艂y si臋 nad nimi ob艂oki mg艂y albo k艂臋by dymu.

Maggie zwi臋kszy艂a pr臋dko艣膰 i po pi臋ciu minutach oboje znale藕li si臋 na obrze偶ach wioski. Dopiero teraz Orick m贸g艂 stwierdzi膰, 偶e w powietrzu unosi艂a si臋 nie mg艂a albo dymy, tylko para. Budynki wzniesiono obok naturalnych 藕r贸de艂 gor膮cej wody. Mo偶na by艂o dostrzec nawet ciemne sylwetki ludzi p艂ywaj膮cych w jeziorach i ochlapuj膮cych si臋 ciemnozielon膮 wod膮. Kiedy znale藕li si臋 jeszcze bli偶ej, Orick wyda艂 okrzyk rado艣ci. Po艣r贸d wielu k膮pi膮cych si臋 ludzi dostrzeg艂 kilkana艣cie nied藕wiedzi.


ROZDZIA艁 14


Everynne lecia艂a pierwsza, wiod膮c pozosta艂ych przez wrota, dzi臋ki kt贸rym mogli kiedy艣 dotrze膰 na planet臋 Dronon. Wydawa艂o si臋 jej, 偶e po sp臋dzeniu upojnych chwil z Gallenem zesz艂ej nocy, wszystkie jej plany leg艂y w gruzach. Teraz, gdy zd膮偶a艂a do wr贸t, przypuszcza艂a, 偶e jej 偶ycie ju偶 wkr贸tce dobiegnie kresu. Mo偶liwe, 偶e umrze jeszcze dzisiaj, a wraz z ni膮 zgin膮 wszystkie wyrzuty sumienia.

Wibracje kad艂uba powietrznego skutera pozwala艂y ukry膰 fakt, 偶e dygota艂o jej cia艂o. Dr偶a艂y tak偶e wszystkie nerwy. Everynne szcz臋ka艂a z臋bami, mimo i偶 by艂o ca艂kiem ciep艂o.

Tysi膮c kilometr贸w, dziel膮cych ich od w艂a艣ciwego przej艣cia na planecie Cyanesse, pokona艂a z najwi臋ksz膮 mo偶liw膮 pr臋dko艣ci膮. Przemkn臋艂a jak pocisk pod kamiennym 艂ukiem wr贸t i znalaz艂a si臋 na planecie Bregnel. By艂o wczesne popo艂udnie. Veriasse krzykn膮艂, wstrz膮艣ni臋ty widokiem zniszcze艅. Pozostali r贸wnie偶 spogl膮dali w przera偶eniu na rozci膮gaj膮ce si臋 przed ich oczami pustkowie.

W p贸艂mroku pochmurnego dnia wszystko by艂o ponure i szare. Po ulicach miast poniewiera艂y si臋 ludzkie ko艣ci, a szturmowe fortece dronon贸w tkwi艂y nieruchomo po艣r贸d spalonych 艂膮k i p贸l niczym martwe 偶uki. Spogl膮daj膮c w prawo i w lewo, Everynne naliczy艂a ich w pewnym miejscu a偶 dwadzie艣cia.

Powietrze by艂o tak zanieczyszczone, 偶e Gallen zatrzyma艂 si臋 na brzegu jeziora obok miejsca, gdzie spod wody wydostawa艂y si臋 wielkie b膮ble gazu, i wyci膮gn膮艂 z pakunku dwa wymienniki powietrza. Jeden poda艂 Everynne.

W tym czasie Veriasse przygl膮da艂 si臋 okolicy. W jego oczach szkli艂y si臋 艂zy.

- Sp贸jrzcie na te ule-miasta - powiedzia艂. - Drononi zwi臋kszali tu liczebno艣膰 swoich garnizon贸w.

- Wygl膮da na to, 偶e ludzie z Bregnel postanowili zniszczy膰 je za wszelk膮 cen臋 - odezwa艂a si臋 kobieta.

M臋偶czyzna smutno pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Obawia艂em si臋, 偶e mo偶e doj艣膰 do tego. Walki, maj膮ce na celu wyzwolenie planety, nie toczy艂y si臋 po naszej my艣li. Mieszka艅cy tego 艣wiata musieli wyzwoli膰 Terror najwy偶ej przed trzema dniami. Gdyby chocia偶 troch臋 zaczekali, mo偶e uda艂oby si臋 unikn膮膰 tej katastrofy.

- Jed藕my dalej - nalega艂a Everynne. - Spr贸bujmy jeszcze dzisiaj przedosta膰 si臋 na Dronon.

Uruchomi艂a silnik i wcisn膮wszy d藕wigni臋 przepustnicy, odlecia艂a.

Nakaza艂a siatce, 偶eby zacz臋艂a przeszukiwa膰 kana艂y o og贸lnie dost臋pnych cz臋stotliwo艣ciach. Liczy艂a na to, 偶e si臋 dowie, jak dosz艂o do kataklizmu. Urz膮dzenie pochwyci艂o w ko艅cu niezwykle s艂aby sygna艂, nadawany z bardzo daleka i zapewne przekazywany za po艣rednictwem satelity. Zawiera艂 jednak tylko ostrze偶enie: 鈥濨ojownicy ruchu oporu wyzwolili na tej planecie Terror. Prosimy przedsi臋wzi膮膰 niezb臋dne 艣rodki ostro偶no艣ci鈥.

Jedynymi 艣rodkami ostro偶no艣ci, jakie mogli przedsi臋wzi膮膰, by艂o zwi臋kszenie pr臋dko艣ci lotu i jak najszybsze wyniesienie si臋 z tego 艣wiata.

Everynne przygl膮da艂a si臋 zniszczeniom, a w jej szeroko otwartych oczach czai艂a si臋 groza. Pomy艣la艂a, 偶e gdyby zdecydowa艂a si臋 wyda膰 drononom otwart膮 walk臋, w艂a艣nie tak wygl膮da艂yby jej rezultaty. Terrory zosta艂yby uwolnione na setkach 艣wiat贸w. Nad planetami pojawi艂yby si臋 floty statk贸w gwiezdnych zrzucaj膮cych pojemniki ze 艣mierciono艣nymi wirusami.

Veriasse i Gallen lecieli obok siebie, oddychaj膮c przez jeden aparat tlenowy, kt贸ry przekazywali sobie co kilka oddech贸w. Zerwa艂 si臋 popo艂udniowy wiatr, kt贸ry zacz膮艂 p臋dzi膰 po r贸wninach chmury czarnego py艂u. Everynne pod膮偶a艂a przez jaki艣 czas r贸wnolegle do drogi. W pewnej chwili ujrza艂a trzy zw臋glone szkielety, kt贸re na wp贸艂 sta艂y, a na wp贸艂 kl臋cza艂y, stopione ze sob膮. Zapewne ludzkie istoty obejmowa艂y si臋 i pociesza艂y, zanim ogarn臋艂a je 艣ciana ognia, a ich ko艣ci zacz臋艂o 艣widrowa膰 przenikliwe nanopromieniowanie.

Everynne wiedzia艂a, 偶e p贸ki 偶yje, nie zapomni tego, co ujrza艂a na Bregnel.

Wszyscy przemkn臋li przez wrota wiod膮ce na Wechaus i zacz臋li lecie膰 w d贸艂 o艣nie偶onego g贸rskiego stoku. Na planecie panowa艂 wczesny ranek. Zanim jednak zdo艂ali pokona膰 kilkaset metr贸w, za zakr臋tem ujrzeli 艣lady zakrwawionych 艂ap, odci艣ni臋te w mi臋kkim 艣niegu.

- Sta膰! - krzykn膮艂 Gallen, unosz膮c r臋k臋.

Unieruchomi艂 powietrzny skuter, po czym zsiad艂, by przyjrze膰 si臋 艣ladom. Przekona艂 si臋, 偶e pozostawi艂 je nied藕wied藕 tarzaj膮cy si臋 w 艣niegu. Miejsce by艂o poplamione krwi膮 i b艂otem. Na niewielkiej przestrzeni, gdzie 艣nieg nie zosta艂 zgnieciony, widnia艂 odcisk zakrwawionej 艂apy, a pod nim dwa r贸wnoleg艂e wg艂臋bienia, zrobione pazurami.

- To s膮 艣lady nied藕wiedzia - odezwa艂 si臋 Gallen. - Orick tu jest! Zostawi艂 wiadomo艣膰 dla mnie.

- Orick? - zdziwi艂 si臋 Veriasse. - Przecie偶 nie pokazywa艂em im, w jaki spos贸b dosta膰 si臋 na Wechaus.

- Maggie nie jest g艂upia. A ty sp臋dzi艂e艣 tyle czasu nad map膮, wybieraj膮c tras臋, 偶e zd膮偶y艂a si臋 zorientowa膰. - Pokaza艂 na odcisk 艂apy. - Te 艣lady s膮 um贸wionym sygna艂em. Kiedy na Tihrglas eskortowa艂em klient贸w, Orick wyrusza艂 w drog臋 przede mn膮. Nikt nie zwraca uwagi na zwierz臋ta, a nied藕wiedzie potrafi膮 wyczuwa膰 zasadzki o wiele lepiej ni偶 ludzie. Je偶eli szlak jest bezpieczny, Orick zostawia na poboczu odcisk 艂apy, ale je偶eli pragnie mnie ostrzec, wydrapuje pod 艣ladem znaki. Zostawia jeden, kiedy co艣 go wystraszy艂o. Rysuje dwa, gdy jest pewien, 偶e gdzie艣 przed nim urz膮dzono zasadzk臋.

Everynne zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 zakrwawionym 艣ladom. Wida膰 by艂o, 偶e jest zaniepokojona. Biedny nied藕wied藕 musia艂 zosta膰 ci臋偶ko ranny.

- Ale kto mia艂by czeka膰 na nas w zasadzce? - zapyta艂a. - Drononi?

- To mo偶liwe - odpar艂 Veriasse. - Kiedy ostatnio przebywa艂em na tym 艣wiecie, by艂o ich niewielu, ale po naszych przygodach na Fale musz膮 mie膰 si臋 na baczno艣ci. Powinni艣my zdwoi膰 czujno艣膰.

Wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy, a Gallen po chwili poszed艂 w jego 艣lady.

Pod膮偶aj膮c za tropami Oricka, dotarli do niewielkiej kotliny. Pomi臋dzy przypr贸szonymi grub膮 warstw膮 艣niegu ska艂ami znale藕li wiele dowod贸w na to, 偶e niedawno stoczono tu zaci臋ty b贸j. W pobli偶u dostrzegli wypalone miejsce, gdzie trafi艂 艂adunek z karabinu zapalaj膮cego, a na 艣niegu widnia艂o jeszcze wi臋cej 艣lad贸w krwi.

Na skraju kotliny ujrzeli zakrwawione zw艂oki zdobywcy, spoczywaj膮ce pod ska艂膮. Jego nagie zielonosk贸re cia艂o zosta艂o rozszarpane z臋bami i rozerwane d艂ugimi pazurami. W pobli偶u le偶a艂 karabin zapalaj膮cy. Czuj膮c narastaj膮cy niepok贸j, Everynne zacz臋艂a przeszukiwa膰 ziemi臋. 艢lady wskazywa艂y, 偶e w walce bra艂o udzia艂 kilku zdobywc贸w. Kobieta odkry艂a 艣lady co najmniej trzech gigant贸w. Wszystko 艣wiadczy艂o o tym, 偶e je偶eli zgin膮艂 tylko jeden, po艣wi臋cenie Oricka mog艂a okaza膰 si臋 daremne.

Veriasse popatrzy艂 na kobiet臋. W jego oczach odmalowa艂o si臋 przera偶enie. Gallen sprawia艂 wra偶enie r贸wnie zaniepokojonego.

M臋偶czyzna uruchomi艂 powietrzny skuter, wystartowa艂 i zacz膮艂 okr膮偶a膰 miejsce walki.

- Zdobywca zosta艂 zaskoczony - odezwa艂 si臋 po d艂u偶szej chwili. - Orick rozszarpa艂 jego gard艂o, ale przeciwnik wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy i pr贸bowa艂 powali膰 go ciosem kolby. Mo偶liwe, 偶e p贸藕niej wystrzeli艂, 偶eby zwr贸ci膰 uwag臋 pozosta艂ych. Nast臋pnie wyci膮gn膮艂 n贸偶 i zrani艂 nied藕wiedzia, ale wkr贸tce straci艂 偶ycie.

Everynne spojrza艂a na zamarzni臋te szcz膮tki. Stwierdzi艂a, 偶e rzeczywi艣cie na twarzy martwego stworzenia maluje si臋 zdumienie i zaskoczenie. Nieruchome pomara艅czowe oczy wpatrywa艂y si臋 w pustk臋. Veriasse osiad艂 na polanie i podni贸s艂 zakrwawiony n贸偶 zdobywcy. Rozp艂ata艂 brzuch potwora, po czym wsun膮艂 d艂o艅 do 艣rodka.

- Wn臋trzno艣ci s膮 jeszcze ciep艂e - oznajmi艂. - Od chwili kiedy zgin膮艂, up艂yn臋艂o najwy偶ej kilka godzin.

- Trop jest wyra藕ny - zgodzi艂 si臋 z nim Gallen, wyci膮gaj膮c r臋k臋 w stron臋 艣lad贸w na 艣niegu. - Musia艂y zosta膰 zrobione w nocy. - Oddali艂 si臋 od skutera, po czym zacz膮艂 okr膮偶a膰 miejsce walki. - Wygl膮da na to, 偶e zdobywcy w艂a艣nie tu urz膮dzili zasadzk臋. Czekali kilka godzin, a p贸藕niej zjawi艂 si臋 Orick i jednego zabi艂. Pozostali dwaj odeszli w tamt膮 stron臋! - Pokaza艂 na p贸艂noc, ale pokr臋ci艂 niedowierzaj膮co g艂ow膮. - Nie mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶e uciekli przed nie uzbrojonym nied藕wiedziem.

- Nie uciekli - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Ich 艣lady znajduj膮 si臋 w tej samej odleg艂o艣ci od siebie. Nie zostawi艂 ich kto艣, kto ucieka艂by na z艂amanie karku. Ci dwaj szli spokojnie, pewni siebie. Przypuszczam, 偶e oddalili si臋, jeszcze zanim dosz艂o do walki. Mo偶e co艣 innego przyci膮gn臋艂o ich uwag臋, a mo偶e po prostu otrzymali rozkaz udania si臋 w inne miejsce. Tak czy inaczej, pozostawili swojego towarzysza samego, a Orick wykorzysta艂 to i zaatakowa艂 go od ty艂u.

Everynne zacz臋艂a si臋 rozgl膮da膰 po otaczaj膮cych kotlin臋 g贸rach, wypatruj膮c na zboczach nieprzyjaci贸艂. Ca艂膮 okolic臋 pokrywa艂a gruba warstwa 艣niegu. Zdobywcy nie mogliby chodzi膰 po nich, nie zostawiaj膮c wyra藕nych 艣lad贸w, ale kobieta nigdzie 偶adnych nie widzia艂a. Kotlin臋 przecina艂a tylko jedna 艣cie偶ka, a odciski 艂ap dronon贸w by艂o wida膰 na odcinku wiod膮cym na p贸艂noc.

- Po sko艅czonej walce Orick nie pod膮偶y艂 za tamt膮 dw贸jk膮 - stwierdzi艂 Gallen. - Zamiast tego zostawi艂 wiadomo艣膰, a potem ruszy艂 w inn膮 stron臋.

- To oczywiste - przyzna艂 m臋偶czyzna. - Nied藕wied藕 dobrze wiedzia艂, 偶e nie m贸g艂by wygra膰, walcz膮c z dwoma zdobywcami naraz, a poza tym chcia艂 zostawi膰 nam ostrze偶enie.

- Co w艂a艣ciwie zdobywcy robili w tym miejscu? - zainteresowa艂 si臋 m艂odzieniec. - Sk膮d mogli wiedzie膰, 偶e w艂a艣nie tu si臋 pojawimy?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮, chc膮c da膰 wyraz obrzydzeniu.

Everynne nie by艂a jednak zdziwiona faktem, i偶 drononi okazali si臋 tak czujni. W ci膮gu ostatnich sze艣ciu miesi臋cy ona i Veriasse pos艂ugiwali si臋 cz臋sto kluczem, odwiedzaj膮c ponad dwadzie艣cia 艣wiat贸w, z kt贸rych wiele by艂o opanowanych przez dronon贸w. Obawia艂a si臋, 偶e pochwycenie jej jest jedynie kwesti膮 czasu.

- Wiecie co? - odezwa艂 si臋 cicho Veriasse, jakby m贸wi艂 do samego siebie. - Maggie ukrad艂a klucz Gallena i po raz drugi przeskoczy艂a na inn膮 planet臋, pojawiaj膮c si臋 na niej wcze艣niej ni偶 my. Je偶eli uwzgl臋dni膰 to przesuni臋cie w czasie, ci zdobywcy, kt贸rych spotkali艣my na Tihrglas, mogli przyby膰 jedynie z naszej przysz艂o艣ci. To t艂umaczy fakt, dlaczego staraj膮 si臋 odnale藕膰 w艂a艣nie mnie i Everynne. W jaki艣 spos贸b dowiedzieli si臋, kim jeste艣my. Musimy mie膰 si臋 jeszcze bardziej na baczno艣ci.

Nabra艂 gar艣膰 艣niegu i otar艂 zakrwawion膮 d艂o艅, po czym zn贸w za艂o偶y艂 r臋kawice.

- Powinni艣my znale藕膰 dla ciebie inne przebranie - o艣wiadczy艂, zwracaj膮c si臋 do kobiety. - Na Wechaus lordowie nie nosz膮 masek i to troch臋 utrudnia nasze zadanie. Wyjmij ten niebieski p艂aszcz z paczki i nasu艅 kaptur na g艂ow臋 tak, 偶eby zakrywa艂 twarz, dobrze?

Everynne pos艂usznie wyci膮gn臋艂a szat臋 z zawini膮tka i spe艂ni艂a polecenie bez szemrania, mimo i偶 dzi臋ki jasno 艣wiec膮cemu s艂o艅cu nie by艂o wcale zimno. Kiedy sko艅czy艂a, wszyscy troje uruchomili skutery, po czym, pod膮偶aj膮c 艣ladami zakrwawionych 艂ap Oricka, dotarli do szerszej drogi i skierowali si臋 na p贸艂noc.

Nie zd膮偶yli jednak przelecie膰 wi臋cej ni偶 kilkadziesi膮t jard贸w, kiedy ujrzeli, 偶e 艣lady skr臋caj膮 na wsch贸d, zbaczaj膮c z drogi. Obok nich widnia艂y znacznie wi臋ksze tropy 艣cigaj膮cych nied藕wiedzia zdobywc贸w, kt贸rzy nadeszli z zachodu.

Gallen krzykn膮艂, kiedy dostrzeg艂 tropy, po czym przyspieszy艂, pod膮偶aj膮c za 艣ladami. Tu偶 za nim lecia艂a Everynne. W odleg艂o艣ci zaledwie pi臋膰dziesi臋ciu jard贸w od drogi oboje ujrzeli miejsce ostatecznej walki. Kobieta krzykn臋艂a, zdj臋ta przera偶eniem.

Sterta sczernia艂ych ko艣ci by艂a wszystkim, co pozosta艂o z nied藕wiedzia po strzale z karabinu zapalaj膮cego.


ROZDZIA艁 15


Maggie i Orick zsiedli ze skutera. Dziewczyna tak zmarz艂a, 偶e z trudem trzyma艂a si臋 na zdr臋twia艂ych nogach. Szcz臋kaj膮c z臋bami, przez chwil臋 sta艂a na 艣niegu obok 藕r贸d艂a z gor膮c膮 wod膮, okryta szczelnie pledem. Osada by艂a najwyra藕niej czym艣 w rodzaju zajazdu czy gospody. W stawach k膮pali si臋 ludzie i nied藕wiedzie, pluskaj膮c si臋, p艂ywaj膮c i ochlapuj膮c innych go艣ci. Przez okna najbli偶szego domu by艂o wida膰 du偶膮 sal臋 zastawion膮 sto艂ami, pomi臋dzy kt贸rymi uwija艂y si臋 androidy roznosz膮ce tace z po偶ywieniem. Zajazd wyda艂 si臋 jednak Maggie okropnie staro艣wiecki.

Nie by艂 niczym 偶yj膮cym jak drzewodomy na rodzinnym 艣wiecie czy chocia偶by czym艣 podobnym do gospody, kt贸r膮 widzia艂a na Fale. Jego 艣ciany wykonano z jakiego艣 lanego materia艂u. Maggie przypuszcza艂a, 偶e chodzi艂o zapewne o wywo艂anie wra偶enia struktury organicznej, wiecznie 偶ywej pomimo panuj膮cej na dworze niskiej temperatury. Budynek mia艂 kszta艂t podobny do budowli spotykanych na innych 艣wiatach i gdyby Maggie nie mia艂a na g艂owie siatki, nie domy艣li艂aby si臋, 偶e Wechaus jest planet膮 zacofan膮. Czekaj膮ce obok stolik贸w androidy tak偶e mia艂y przestarza艂膮 konstrukcj臋, licz膮c膮 zapewne kilka tysi膮cleci. Niewielu ludzi nosi艂o osobiste rozumy, a ci, kt贸rzy ich u偶ywali, pos艂ugiwali si臋 prymitywnymi modelami.

W najbli偶szej okolicy nie by艂o wida膰 偶adnych zdobywc贸w ani ogr贸w. Dziewczyna uzna艂a ten fakt za dobr膮 wr贸偶b臋.

Podesz艂a do drzwi, kt贸re rozsun臋艂y si臋 przed ni膮, ale zaczeka艂a, chc膮c przepu艣ci膰 Oricka. Na ten widok od 艣ciany oderwa艂 si臋 z艂ocisty android. Pospieszy艂 ku niej, niemal podbieg艂, po czym odezwa艂 si臋 piskliwie:

- Witajcie w Ognistych 殴r贸d艂ach! Jeste艣my radzi, 偶e b臋dziecie bawili si臋 tu wraz z innymi. - Popatrzy艂 na siatk臋 Maggie, po czym doda艂: - Czy m贸g艂bym otworzy膰 rachunek naszemu honorowemu go艣ciowi... na nazwisko...?

- Maggie Flynn - odezwa艂a si臋 dziewczyna, troch臋 zdziwiona faktem, 偶e w艂a艣ciciele 偶膮daj膮 pieni臋dzy za obs艂ug臋. To by艂o dla niej co艣 nowego. Natychmiast zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, ile b臋dzie to kosztowa艂o, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e kiedy zjawi si臋 Veriasse, zap艂aci za wszystko. W ostateczno艣ci mog艂aby zarobi膰, sprzedaj膮c urz膮dzenia dodatkowe stanowi膮ce wyposa偶enie jej siatki. Ka偶dy metalowy kr膮偶ek zawiera艂 tysi膮ce tom贸w cennych informacji i stanowi艂 nieoceniony skarb dla os贸b pos艂uguj膮cych si臋 osobistym rozumem.

- Oczywi艣cie. Maggie Flynn - odpar艂 android, udaj膮c, 偶e przez ca艂y czas pami臋ta艂 jej nazwisko. - Pozw贸l teraz, 偶e poka偶臋 ci tw贸j apartament. W ka偶dej chwili mo偶esz zam贸wi膰 co艣 do jedzenia, a baseny s膮 czynne przez ca艂膮 dob臋.

Poprowadzi艂 ich 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 mi臋dzy niewielkimi chatami przypominaj膮cymi kopulaste wzg贸rza. Maggie domy艣la艂a si臋, 偶e obecno艣膰 藕r贸de艂 z gor膮c膮 wod膮 sprawia, i偶 w okolicy dom贸w nie dostrzega ani 艣ladu 艣niegu. Tu i 贸wdzie widzia艂a natomiast egzotyczne, obsypane purpurowymi owocami i podobne do drzew ro艣liny, posadzone w wielkich donicach z 偶yzn膮 ziemi膮.

Android otworzy艂 drzwi kt贸rej艣 chaty i dopiero w贸wczas Maggie zorientowa艂a si臋, dlaczego pomieszczenia dla go艣ci wydaj膮 si臋 takie ma艂e. G贸rna cz臋艣膰 by艂a po prostu wej艣ciem do luksusowego apartamentu, znajduj膮cego si臋 pod powierzchni膮.

- Czy ten pok贸j wydaje si臋 wam odpowiedni? - odezwa艂 si臋 android.

- Tak. Dzi臋kuj臋 bardzo - odpar艂a dziewczyna. - Czy m贸g艂by艣 powiedzie膰 mi, kt贸ra godzina? I jaki dzie艅, zgodnie z standardem og贸lnogalaktycznym?

Android przekaza艂 dziewczynie 偶膮dane informacje. Okaza艂o si臋, 偶e przybyli o jeden dzie艅 i szesna艣cie godzin wcze艣niej, ni偶 przelecieli przez wrota na Cyanesse. Maggie dokona艂a w my艣lach kilku szybkich oblicze艅 i u艣wiadomi艂a sobie, 偶e op贸藕nienie by艂o odwrotnie proporcjonalne do odleg艂o艣ci, dziel膮cej oba 艣wiaty. Oznacza艂o to, 偶e tracili wi臋cej czasu, je艣li przebywali mniejsz膮 odleg艂o艣膰.

Android zostawi艂 ich w apartamencie, a po chwili Orick r贸wnie偶 wyszed艂, pragn膮c pop艂ywa膰 w gor膮cej wodzie. Maggie mia艂a jednak dosy膰 zimna i ciemno艣ci. Okaza艂o si臋, 偶e w niewielkim pokoju, przylegaj膮cym do g艂贸wnego, tak偶e znajdowa艂 si臋 ma艂y basen, wyposa偶ony w miniaturowy skalny pr贸g, przez kt贸ry przelewa艂y si臋 strumienie mineralnej wody. Pomieszczenie zosta艂o udekorowane w ten spos贸b, by wygl膮da艂o jak las. Nie zapomniano nawet o mchach i k臋pach paproci. Maggie rozebra艂a si臋 i przez d艂u偶szy czas le偶a艂a w gor膮cej wodzie, pozwalaj膮c, by mi艂e ciep艂o przenikn臋艂o do szpiku ko艣ci. Nagle przysz艂a jej do g艂owy dziwna my艣l. Pozostawi艂a przecie偶 pakunek na siedzeniu skutera, sk膮d kto艣 m贸g艂by go bardzo 艂atwo ukra艣膰.

Wysz艂a z basenu i wytar艂a si臋 do sucha, po czym ubra艂a si臋 i wybieg艂a na podw贸rze. Jej pakunek nadal znajdowa艂 si臋 tam, gdzie go zostawi艂a, niemal przymarzni臋ty do siode艂ka. Oderwa艂a go, ale postanowi艂a uda膰 si臋 do wielkiej jadalni. Przed godzin膮 zjad艂a wprawdzie k臋s po偶ywnego herbatnika, ale z jadalni dolatywa艂y tak smakowite wonie, 偶e zaj臋艂a miejsce przy stoliku i poprosi艂a androida, 偶eby przyni贸s艂 jej stek z grzybami i lampk臋 wina.

Czekaj膮c, wyj臋艂a z zawini膮tka szczotk臋 i zacz臋艂a czesa膰 w艂osy. Nie mog艂a oprze膰 si臋 pokusie zajrzenia do 艣rodka i upewnienia si臋, czy przypadkiem nie zgin臋艂o nic warto艣ciowego. Stwierdzi艂a, 偶e klucz do wr贸t 艣wiat贸w znajduje si臋 na swoim miejscu. Przez chwil臋 grzeba艂a dalej, wyci膮gaj膮c cz臋艣ci garderoby i szukaj膮c upomink贸w, kt贸re Babka wr臋czy艂a Gallenowi i Orickowi.

Po chwili pojawi艂 si臋 android, nios膮c tac臋 z zam贸wionym daniem. Maggie jad艂a, staraj膮c si臋 delektowa膰 ka偶dym k臋sem, ale nie przestawa艂a ukradkiem rozgl膮da膰 si臋 na boki.

Mia艂a wra偶enie, 偶e kto艣 j膮 obserwuje. Wi臋kszo艣膰 go艣ci w gospodzie stanowi艂y pary - czy to m艂odych ludzi, kt贸rzy przybyli, by 艣wi臋towa膰, czy nied藕wiedzi. Nie wszyscy go艣cie wygl膮dali jednak r贸wnie niewinnie. Przy s膮siednim stoliku usiad艂, opar艂szy brod臋 na r臋kach, chudy m臋偶czyzna o orlim nosie, d艂ugich ciemnych w艂osach i rzadkiej koziej br贸dce. Nawet nie usi艂owa艂 ukry膰 faktu, 偶e przygl膮da si臋 dziewczynie.

Bardzo cz臋sto rzuca艂 spojrzenia tak偶e w stron臋 drzwi jadalni, zar贸wno wej艣ciowych, jak i tych, kt贸re wiod艂y na podw贸rze z basenami dla go艣ci i chatami. Maggie nagle straci艂a ca艂y apetyt.

Wsta艂a od stolika, chc膮c wyj艣膰 z sali, ale ciemnow艂osy nieznajomy podszed艂 do niej i dyskretnie uj膮艂 j膮 za r臋k臋. Zmusi艂 Maggie, 偶eby usiad艂a, po czym sam usiad艂 obok niej i zapyta艂:

- Czy przypadkiem nie by艂a艣 niedawno na Fale?

- Tak - odpar艂a dziewczyna, ale natychmiast u艣wiadomi艂a sobie, 偶e poniewa偶 wrota cofn臋艂y j膮 w czasie, w tej chwili nadal przebywa na Fale, pracuj膮c jako niewolnica po艣r贸d aberlain贸w. - To znaczy, nie - powiedzia艂a.

- Tak my艣la艂em. - Nieznajomy lekko si臋 u艣miechn膮艂. - Pozw贸l, 偶e posil臋 si臋 w twoim towarzystwie.

- Nie. Musz臋 ju偶 i艣膰 - rzek艂a Maggie.

M臋偶czyzna uchwyci艂 jednak jej r臋k臋 i przytrzyma艂, zmuszaj膮c, 偶eby zn贸w usiad艂a.

- Daj spok贸j. Przecie偶 prawie nic nie zjad艂a艣 - powiedzia艂, nawet nie pr贸buj膮c ukry膰 b艂ysku podniecenia w oczach. - A poza tym zam贸wi艂a艣 tylko g艂贸wne danie. Powinna艣 spr贸bowa膰 te偶 deseru.

- Nie - o艣wiadczy艂a stanowczo dziewczyna, usi艂uj膮c uwolni膰 r臋k臋. - Musz臋 i艣膰.

Szarpn臋艂a, wyrywaj膮c rami臋 z u艣cisku palc贸w m臋偶czyzny.

- Nie dotrzesz daleko - ostrzeg艂 szeptem nieznajomy. - A z pewno艣ci膮 nie do nast臋pnych wr贸t.

- Co takiego? - zapyta艂a Maggie, czuj膮c przyspieszone uderzenia serca.

- Prosz臋 i艣膰 za mn膮 do swojego apartamentu - zaproponowa艂 ciemnow艂osy chudzielec. - Musimy porozmawia膰 w cztery oczy, zanim b臋dzie za p贸藕no.

Wsta艂 od sto艂u i pospiesznie wyszed艂 tylnymi drzwiami. Maggie nie wiedzia艂a dlaczego, ale m臋偶czyzna j膮 przera偶a艂. W jego gestach zna膰 by艂o ukrywan膮 si艂臋 i dziewczyna zacz臋艂a si臋 obawia膰, 偶e gdyby zosta艂a z nim sam na sam, nie potrafi艂aby si臋 obroni膰. Pr贸bowa艂a uspokoi膰 przyspieszony oddech, rozejrza艂a si臋 po jadalni. Pragn臋艂a si臋 zorientowa膰, czy mog艂aby liczy膰 na czyj膮kolwiek pomoc. Nieznajomy oczekiwa艂, 偶e wyjdzie zaraz po nim, ale ona nie chcia艂a tego zrobi膰, gdy偶 nie wiedzia艂a, co j膮 czeka.

Pozosta艂a wi臋c przy stoliku i przez nast臋pn膮 godzin臋 udawa艂a, 偶e je zam贸wione danie. Chcia艂a wyj艣膰, by odszuka膰 Oricka, ale baseny z gor膮c膮 wod膮 znajdowa艂y si臋 zbyt blisko jej apartamentu. Siedzia艂a zatem przy stole, licz膮c na to, 偶e m臋偶czyzna znudzi si臋 czekaniem i odejdzie. Czu艂a, 偶e na jej czole pojawi艂y si臋 kropelki potu. Martwi艂a si臋, 偶e mo偶e by膰 obserwowana przez pozosta艂ych go艣ci, dop贸ki w jadalni nie pojawi艂 si臋 Orick.

- Hej, Maggie! - zawo艂a艂 od progu przez ca艂膮 szeroko艣膰 wielkiej sali. - Powinna艣 pop艂ywa膰 w tych basenach! S膮 wspania艂e! - Ruszy艂 艣mia艂o ku dziewczynie, nie przejmuj膮c si臋 tym, 偶e mokra sier艣膰 ocieka wod膮. - Maggie! - ci膮gn膮艂, nie potrafi膮c ukry膰 podniecenia. - Czy wiesz, 偶e przynajmniej po艂owa tutejszych nied藕wiedzic ma ochot臋 si臋 goni膰? Wprost nie mog臋 uwierzy膰 w艂asnemu szcz臋艣ciu! Przed chwil膮 pozna艂em szczeg贸lnie urodziw膮 samic臋. Nazywa si臋 Panta i robi do mnie s艂odkie oczy. Zapewniam ci臋, 偶e nie k艂ami臋! Zaprosi艂a mnie na noc do swojego pokoju...

- Dobrze, dobrze - przerwa艂a dziewczyna, bez cienia entuzjazmu w g艂osie. Nie wiedzia艂a, jak powiedzie膰 przyjacielowi, 偶e zagra偶a im powa偶ne niebezpiecze艅stwo. Nie chcia艂a nic m贸wi膰 zw艂aszcza w tej sali, gdzie m贸g艂by kto艣 pods艂ucha膰, o czym rozmawiaj膮. Najbardziej jednak zale偶a艂o jej na tym, 偶eby Orick trzyma艂 si臋 od niej z daleka. Nie mog艂a ryzykowa膰, 偶e stanie mu si臋 co艣 z艂ego. - W takim razie dlaczego do niej nie p贸jdziesz? - zapyta艂a.

- No c贸偶, sam nie wiem - odpar艂 Orick, przytomniej膮c i spogl膮daj膮c na dziewczyn臋. - Czy uwa偶asz, 偶e powinienem? Dobrze si臋 czujesz? Nie jeste艣 chora?

- Obawiam si臋 - szepn臋艂a Maggie, maj膮c nadziej臋, 偶e nie us艂yszy jej nikt spo艣r贸d innych go艣ci - i偶 ten 艣wiat jest bardziej niebezpieczny, ni偶 przypuszczali艣my.

- Och, nonsens! - burkn膮艂 g艂o艣no nied藕wied藕. - Jeszcze nigdzie nie czu艂em si臋 tak wspaniale!

- To mo偶liwe - odpar艂a cicho dziewczyna, daj膮c znaki przyjacielowi, by nie m贸wi艂 tak g艂o艣no. - W takim razie id藕. Czuj臋 si臋 ju偶 znacznie lepiej.

Na progu bocznych drzwi pojawi艂a si臋 jaka艣 nied藕wiedzica. Wspi臋艂a si臋 na tylne ko艅czyny i zacz臋艂a w臋szy膰. Zobaczywszy Oricka, opad艂a na przednie 艂apy i podesz艂a do stolika, przy kt贸rym siedzia艂 jej ukochany. Zwr贸ci艂a na niego wielkie, piwne oczy, z kt贸rych wyziera艂o nieskrywane po偶膮danie.

- Mi艂o mi ciebie pozna膰, Panta - odezwa艂a si臋 Maggie. - Obawiam si臋, 偶e jestem zm臋czona. Usi膮d藕cie oboje przy tym stole. Do zobaczenia jutro rano, Oricku.

Wsta艂a, u艣wiadomiwszy sobie, 偶e je偶eli chce dotrze膰 do swojego apartamentu i przekona膰 si臋, co jej zagra偶a, musi wyj艣膰 bocznymi drzwiami. Je偶eli nieznajomy m臋偶czyzna czeka w ciemno艣ciach, chc膮c j膮 napa艣膰, i tak wcze艣niej czy p贸藕niej b臋dzie musia艂a stawi膰 mu czo艂o. Nie mog艂a nara偶a膰 Oricka na niebezpiecze艅stwo.

W ciemno艣ciach zacz臋艂a si臋 przekrada膰 do swojej chaty. Znad basen贸w z gor膮c膮 wod膮 unosi艂y si臋 ob艂oki pary, kt贸re wisia艂y w powietrzu mi臋dzy kopulastymi budynkami, skrywaj膮c je niczym mglisty ca艂un. Ca艂膮 przestrze艅 o艣wietla艂y jedynie s艂abe zielonkawe 艣wiat艂a niskich latar艅 umieszczonych po obu stronach 艣cie偶ki i pod drzewami. Id膮c w stron臋 swojego domu, Maggie stwierdzi艂a, 偶e nie rozpraszaj膮 panuj膮cych mrok贸w.

Nieznajomy jednak nigdzie nie czyha艂 na ni膮 w ciemno艣ciach. Dziewczyna dotar艂a do chaty, ale zanim wesz艂a do 艣rodka, unios艂a g艂ow臋 i spojrza艂a w g贸r臋. Zobaczy艂a na niebie ognist膮 lini臋, ci膮gn膮c膮 si臋 wzd艂u偶 horyzontu. Z powodu opar贸w by艂a prawie niewidoczna. Siatka Maggie szepn臋艂a jej, 偶e planeta jest otoczona 艣wietlistym pier艣cieniem.

Dziewczyna przem贸wi艂a do drzwi, a automatyczny zamek rozpozna艂 jej g艂os i usun膮艂 blokad臋. Wesz艂a do 艣rodka, ale przystan臋艂a tu偶 za progiem i spojrza艂a w d贸艂, na schody wiod膮ce do podziemnego apartamentu. Nigdzie jednak nie zauwa偶y艂a tajemniczego m臋偶czyzny. Zamkn臋艂a drzwi i zesz艂a po schodach. Apartament by艂 pusty.

Uspokoi艂a si臋, ale w tej samej chwili drgn臋艂a, us艂yszawszy u drzwi wej艣ciowych melodyjny kurant. Wr贸ci艂a na g贸r臋 i otworzy艂a. Na progu sta艂 niski, gruby i 艂ysy m臋偶czyzna, trzymaj膮cy r臋ce w kieszeniach sk贸rzanego p艂aszcza. Okrycie wierzchnie sprawia艂o wra偶enie znoszonego, a zmartwienie, maluj膮ce si臋 na twarzy przybysza by艂o nieco udawane.

- Przepraszam - odezwa艂 si臋 t艂u艣cioch. - Rozmawiam z Maggie Flynn, prawda? Nazywam si臋 Bavin i jestem w艂a艣cicielem tego o艣rodka. Czy m贸g艂bym zamieni膰 z pani膮 kilka s艂贸w na osobno艣ci?

Skierowa艂 na dziewczyn臋 spojrzenie smutnych oczu, cz臋艣ciowo przys艂oni臋tych ci臋偶kimi powiekami.

Maggie kiwn臋艂a g艂ow膮. M臋偶czyzna niespokojnie obejrza艂 si臋 przez rami臋, po czym zamkn膮艂 drzwi za sob膮.

- Chodzi o to, 偶e, hmmm... - zacz膮艂. - Chcia艂bym prosi膰, 偶eby uregulowa艂a pani rachunek i wyprowadzi艂a si臋 st膮d jeszcze przed 艣witem. Nie chcia艂bym mie膰 jakich艣 k艂opot贸w z pani powodu.

- Nie rozumiem - odpar艂a zdumiona dziewczyna. - O czym pan w艂a艣ciwie m贸wi?

- M贸wi臋 o tym przedmiocie, kt贸ry nosi pani w swojej torbie - odpar艂 Bavin, nerwowo pocieraj膮c d艂onie. - Nie nale偶臋 do ludzi, kt贸rzy zdradziliby pani tajemnic臋, licz膮c na uzyskanie nagrody, ale znajd膮 si臋 tacy, kt贸rzy zrobi膮 to bez wahania. Jeste艣my lud藕mi prostymi i nie chcemy mie膰 przez pani膮 nieprzyjemno艣ci.

- Co pan mia艂 na my艣li, m贸wi膮c o nagrodzie? - zapyta艂a Maggie.

Bavin rozejrza艂 si臋 po jej apartamencie, jakby obawia艂 si臋 ujrze膰 kogo艣, kto m贸g艂by us艂ysze膰 jego s艂owa.

- Drononi poszukuj膮 pi臋knej kobiety, kt贸ra przemierza labirynt 艣wiat贸w - zwierzy艂 si臋 szeptem. - Plotka g艂osi, 偶e towarzyszy jej kilku stra偶nik贸w. Kiedy zobaczy艂em pani膮, nie domy艣li艂em si臋 od razu, poniewa偶 towarzyszy艂 pani tylko ten nied藕wied藕. Z pocz膮tku mia艂em w膮tpliwo艣ci. Przylecia艂a pani jednak skuterem, kt贸rym nikt inny nie zapu艣ci艂by si臋 w taki zi膮b tak daleko na po艂udnie, i przyznaj臋, 偶e wyda艂o mi si臋 to podejrzane. P贸藕niej w jadalni wyci膮gn臋艂a pani klucz z torby, a kiedy zacz臋li wypytywa膰 o pani膮 funkcjonariusze policji planetarnej...

- Nie... nie rozumiem - zaj膮kn臋艂a si臋 dziewczyna. - Czy jest pan pewien, 偶e chodzi艂o im o mnie?

- Przed kilkoma dniami drononi przys艂ali du偶膮 grup臋 zdobywc贸w - stwierdzi艂 Bavin. - Pos艂u偶yli si臋 tymi samymi wrotami, kt贸rymi pani przylecia艂a. Wystraszyli wszystkich okolicznych mieszka艅c贸w nie na 偶arty. Wyznaczyli nagrod臋 za pani g艂ow臋. Porz膮dni ludzie, kt贸rzy nigdy nie chcieli mie膰 z nimi do czynienia, nagle zacz臋li si臋 prze艣ciga膰 w poszukiwaniach. Wcze艣niej czy p贸藕niej kt贸ry艣 spotka pani膮 i nie zawaha si臋 ani chwili. Wyda pani膮 w ich r臋ce, licz膮c na to, 偶e w przysz艂o艣ci b臋dzie m贸g艂 liczy膰 na ich wzgl臋dy. Ale nie ja... nie ja! - Bavin pokr臋ci艂 energicznie g艂ow膮, a Maggie u艣wiadomi艂a sobie, 偶e od偶egnuje si臋 tak energicznie dlatego, i偶 walczy z pokus膮, 偶eby samemu tego nie uczyni膰. - A zatem, jak powiedzia艂em, prosz臋 zap艂aci膰 nale偶no艣膰 i wyprowadzi膰 si臋 jak najszybciej.

- Dok膮d mam si臋 wyprowadzi膰? - zapyta艂a Maggie. - Co teraz zrobi臋?

- Bez wzgl臋du na to, co pani zamierza, prosz臋 trzyma膰 si臋 z daleka od wr贸t - doradzi艂 w艂a艣ciciel. - S膮 strze偶one. A poza tym nie obchodzi mnie, co pani zrobi. Prosz臋 tylko mi zap艂aci膰.

- Nie mam 偶adnych pieni臋dzy - oznajmi艂a dziewczyna.

Niski m臋偶czyzna popatrzy艂 na ni膮. W jego oczach zapali艂y si臋 z艂e b艂yski.

- Co to znaczy, 偶e nie ma pani pieni臋dzy? - zapyta艂. - W takim razie jak zamierza艂a pani zap艂aci膰 za to wszystko?

Roz艂o偶y艂 r臋ce, jakby chcia艂 nimi obj膮膰 ca艂y luksusowy apartament w dole.

- Chcia艂am zacz膮膰 pracowa膰, by zarobi膰 na swoje utrzymanie - odpar艂a Maggie.

Si臋gn臋艂a do siatki na g艂owie i wyci膮gn臋艂a z niej ma艂y srebrzysty kr膮偶ek z widocznym na niej wizerunkiem androida. Przemog艂a si臋 i poda艂a go m臋偶czy藕nie, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e pozbawia si臋 w ten spos贸b wszystkich informacji na temat cz艂ekokszta艂tnych automat贸w.

- Ja... ja nie mog臋 tego przyj膮膰. To za du偶o! - odezwa艂 si臋 Bavin, zapewne tkni臋ty wyrzutami sumienia. Zacz膮艂 co艣 mrucze膰 pod nosem, rozgl膮daj膮c si臋 po pokoju. - W takim razie po prostu prosz臋 si臋 st膮d wynie艣膰. Niech pani zabierze swoje rzeczy i postara si臋 wyj艣膰 tak, 偶eby nikt pani nie zauwa偶y艂.

Maggie mia艂a w apartamencie swoje rzeczy, kt贸rych nawet nie schowa艂a. Zesz艂a na d贸艂 do sypialni, 偶eby zabra膰 zabrudzony pled i ubranie, jeszcze wilgotne po ca艂ym dniu podr贸偶y. Nie cierpia艂a przebiera膰 si臋 w brudne szaty, ale zrobi艂a to jak najszybciej, po czym zarzuci艂a pled na ramiona. Kiedy by艂a gotowa, wr贸ci艂a do salonu. Bavina nie by艂o. Znikn膮艂, ale pozostawi艂 drzwi otwarte.

Wysz艂a z chaty i zamierzaj膮c uprzedzi膰 Oricka, zacz臋艂a pod膮偶a膰 艣cie偶k膮 w stron臋 jadalni. Kiedy pokona艂a ostatni zakr臋t i znalaz艂a si臋 w pobli偶u basen贸w, spojrza艂a na wej艣cie do budynku, w kt贸rym znajdowa艂a si臋 jadalnia.

Nad jej powietrznym skuterem pochyla艂o si臋 trzech zielonosk贸rych dronon贸w. Dwaj byli ogrami, typowymi wojskowymi mrukami, a trzeci tropicielem.

Tropiciel pochyla艂 si臋 nad siode艂kiem i uwa偶nie je obw膮chiwa艂. Obraca艂 pomara艅czowymi oczami w ten sam spos贸b, co ryby.

- Tym skuterem przylecia艂a kobieta i nied藕wied藕 - odezwa艂 si臋 po chwili. - Przed kilkoma godzinami przekroczyli wrota 艂膮cz膮ce dwa 艣wiaty.

- A zatem znale藕li艣my ich? - zapyta艂 jeden z 偶o艂nierzy.

- Tak - odpar艂 lakonicznie tropiciel.

Maggie cofn臋艂a si臋, a potem zesz艂a ze 艣cie偶ki w miejsce, w kt贸rym ciemno艣ci wyda艂y si臋 jej jeszcze bardziej nieprzeniknione. Zacz臋艂a si臋 rozgl膮da膰, szukaj膮c dr贸g ucieczki. Zamierza艂a okr膮偶y膰 budynek gospody, 偶eby dotrze膰 do skutera z przeciwnej strony. Musia艂a jednak najpierw ostrzec Oricka, kt贸ry siedzia艂 w jadalni i jad艂 posi艂ek, ale ba艂a si臋 tam wej艣膰 bocznymi drzwiami. Pomy艣la艂a, 偶e za chwil臋 pojawi膮 si臋 tam zdobywcy. Szukaj膮c jej, zaczn膮 rozgl膮da膰 si臋 po sali. Gdyby mog艂a niepostrze偶enie obej艣膰 gospod臋, skoczy艂aby na siode艂ko i odlecia艂a. Jej ucieczka narobi艂aby tyle zamieszania, 偶e Orick skorzysta艂by z okazji i uciek艂.

Zacz臋艂a biec, przemykaj膮c si臋 mi臋dzy drzewami, i po kilku chwilach znalaz艂a si臋 na ty艂ach gospody, gdzie nie pali艂y si臋 偶adne 艣wiat艂a. Mia艂a w艂a艣nie skr臋ci膰 za r贸g budynku, kiedy nagle z ciemno艣ci wyskoczy艂 jaki艣 cz艂owiek. Zderzy艂 si臋 z ni膮, po czym przewr贸ci艂 j膮 na pokryt膮 艣niegiem ziemi臋.

Maggie pisn臋艂a i szarpn臋艂a si臋, pr贸buj膮c zerwa膰 si臋 na r贸wne nogi. Napastnik przytrzyma艂 jednak jej rami臋 i sykn膮艂:

- B膮d藕 cicho!

P贸藕niej sam pom贸g艂 jej si臋 podnie艣膰. Mimo panuj膮cych ciemno艣ci dziewczyna widzia艂a, 偶e obok niej stoi ten sam wychudzony m臋偶czyzna, z kt贸rym przedtem rozmawia艂a w jadalni.

- Pospiesz si臋! Za chwil臋 tutaj b臋d膮! - powiedzia艂, ci膮gn膮c j膮 za rami臋.

Maggie us艂ysza艂a krzyki, dobiegaj膮ce z drugiej strony gospody. Nie potrzebowa艂a lepszej zach臋ty. Oboje przebiegli po skrzypi膮cym 艣niegu na niewielk膮 polan臋, gdzie w ciemno艣ciach mro藕nej nocy przycupn臋艂o kilkana艣cie zaparkowanych powietrznych maszyn.

Maggie obejrza艂a si臋 przez rami臋 i w zielonkawym 艣wietle latar艅 zobaczy艂a zdobywc贸w, ruszaj膮cych w po艣cig za zbiegami. Jeden wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy i strzeli艂.

Smuga o艣lepiaj膮co jasnego chemicznego ognia zamieni艂a si臋 w skwiercz膮c膮 kul臋. M臋偶czyzna szarpn膮艂 Maggie za r臋k臋 i odci膮gn膮艂 na bok. Ognisty pocisk przelecia艂 tu偶 nad jej g艂ow膮, niemal osmalaj膮c w艂osy, po czym rozprysn膮艂 si臋 na burcie najbli偶szego pojazdu.

Maggie i jej wybawiciel zacz臋li przemyka膰 si臋 mi臋dzy zaparkowanymi maszynami. Dziewczyna zauwa偶y艂a jedn膮, kt贸rej kabina by艂a lekko uchylona. Obok pojazdu sta艂 ubrany na czarno stra偶nik, trzymaj膮cy karabin zapalaj膮cy w obu d艂oniach.

Maggie spojrza艂a na twarz stoj膮cego m臋偶czyzny i a偶 zaniem贸wi艂a ze zdumienia. Zamar艂a, kiedy zobaczy艂a, 偶e stra偶nik jest bli藕niakiem jej zbawcy, ale ten przynagli艂 j膮, 偶eby wskoczy艂a do kabiny. Us艂ucha艂a i usiad艂a na tylnym siedzeniu, a w贸wczas uzbrojony m臋偶czyzna odskoczy艂 od pojazdu i znikn膮艂 w ciemno艣ciach.

Tymczasem towarzysz Maggie uruchomi艂 silnik i zacz膮艂 zwi臋ksza膰 dop艂yw mocy do dysz wylotowych. Jego brat bli藕niak, kt贸ry ukry艂 si臋 za inn膮 maszyn膮, stoj膮c膮 troch臋 na uboczu, zacz膮艂 strzela膰 w kierunku zdobywc贸w. Trafi艂 tropiciela, kt贸ry zamieni艂 si臋 w p艂on膮c膮 kul臋. Wygl膮da艂 jak upiorna pochodnia, kiedy jego podobne do paj臋czych ko艅czyny zwija艂y si臋 i skr臋ca艂y z b贸lu. W pobli偶u przeciwleg艂ego rogu budynku pojawi艂o si臋 trzech innych chudych m臋偶czyzn, a dw贸ch nast臋pnych nadbieg艂o od strony frontu gospody.

Obaj zwyci臋zcy pr贸bowali ukry膰 si臋 za donicami z egzotycznymi ro艣linami. Otworzyli ogie艅 w stron臋 m臋偶czyzn i krzyczeli, wzywaj膮c pomocy.

Powietrzna maszyna unios艂a si臋 nad polan臋 i zacz臋艂a oddala膰 si臋 od gospody, ale Maggie zawo艂a艂a:

- Prosz臋 zaczeka膰! Zostawi艂am tam przyjaciela!

- Wiem o tym - odezwa艂 si臋 chudzielec i nie zmniejszy艂 pr臋dko艣ci lotu. - Pr贸bowa艂em go ostrzec, kiedy pojawili si臋 zdobywcy. Wezwali posi艂ki, wi臋c musieli艣my si臋 pospieszy膰. Liczymy na to, 偶e dzi臋ki 艣mierci tropiciela b臋dzie mia艂 wi臋ksze szans臋 ucieczki.

- My? - zdziwi艂a si臋 Maggie.

- Ja i moje wt贸rniki - odpar艂 m臋偶czyzna.

Dziewczyna nigdy nie s艂ysza艂a s艂owa 鈥瀢t贸rnik鈥, wi臋c jej siatka pospieszy艂a z wyja艣nieniem. Niekt贸rzy ludzie postanowili osi膮gn膮膰 nie艣miertelno艣膰 w ten spos贸b, 偶e klonowali samych siebie, po czym przekazywali zawarto艣膰 w艂asnej pami臋ci wszystkim klonom. Pewni nie艣miertelnicy pozwalali nawet, 偶eby kilka czy kilkana艣cie takich kopii 偶y艂o r贸wnocze艣nie, dzi臋ki czemu mogli z nimi wsp贸艂pracowa膰 dla osi膮gni臋cia zamierzonego celu. Ich pierwowz贸r okre艣lano mianem orygina艂u, a kopie nazywano wt贸rnikami.

Powietrzny pojazd wzbi艂 si臋 w niebo, ale Maggie patrzy艂a na gospod臋. Na ty艂ach budynku nadal wrza艂a zaci臋ta walka. W powietrzu krzy偶owa艂y si臋 ogniste smugi. 殴r贸d艂a z gor膮c膮 wod膮 wygl膮da艂y z tej wysoko艣ci jak spowite mg艂膮 drogocenne szmaragdy. W pewnej chwili nast臋pny zdobywca przemieni艂 si臋 w p艂on膮c膮 pochodni臋, lecz jeden z wt贸rnik贸w zosta艂 trafiony w nog臋. Potkn膮艂 si臋, ale zanim upad艂, zd膮偶y艂 jeszcze raz wystrzeli膰. Ognista smuga nie dotar艂a jednak do celu. Poszybowa艂a w boki trafi艂a w jedn膮 z kopulastych chat Bavina.

Maggie spogl膮da艂a na konaj膮cego klona, ale czu艂a, 偶e jest jej to dziwnie oboj臋tne. Mimo i偶 m臋偶czyzna by艂 cz艂owiekiem, nie urodzi艂 si臋 w normalny spos贸b i dlatego nie wydawa艂 si臋 jej prawdziwy. Wiedzia艂a jednak, 偶e nieszcz臋sny wt贸rnik czuje b贸l i obawia si臋 艣mierci jak ka偶dy cz艂owiek. Jak wszyscy, potrafi艂 cieszy膰 si臋 偶yciem, kt贸re w艂a艣nie sk艂ada艂 w ofierze, 偶eby ona 偶y艂a.

Maggie spojrza艂a na chudego m臋偶czyzn臋 pilotuj膮cego powietrzny pojazd. Pewn膮 ulg臋 sprawia艂a jej 艣wiadomo艣膰, 偶e znajduje si臋 w towarzystwie kogo艣, kto nie zawaha si臋 odda膰 偶ycia w jej obronie.


ROZDZIA艁 16


Maggie usiad艂a wygodniej w mi臋kkim fotelu, a tymczasem powietrzny pojazd lecia艂 nad o艣nie偶onymi r贸wninami. W kabinie panowa艂o podwy偶szone ci艣nienie i dziewczyna mia艂a wra偶enie, 偶e za chwil臋 pop臋kaj膮 jej b臋benki w uszach. Oderwa艂a spojrzenie od szmaragdowych punkcik贸w basen贸w z gor膮c膮 wod膮. Mia艂a nadziej臋, 偶e Orickowi uda si臋 uciec.

Je偶eli prze偶yj臋, ju偶 nigdy nie zbli偶臋 si臋 do 偶adnej gospody - pomy艣la艂a. Owin臋艂a wok贸艂 palca pasemko w艂os贸w, po czym zacz臋艂a nerwowo przygryza膰 ko艅ce.

Chudzielec popatrzy艂 na ni膮 k膮tem oka.

- Twojemu przyjacielowi nied藕wiedziowi nie grozi 偶adne niebezpiecze艅stwo - oznajmi艂. - Moi ludzie w艂a艣nie zabili ostatniego zdobywc臋. Jak mo偶na si臋 by艂o spodziewa膰, wszyscy go艣cie w rekordowym tempie opuszczaj膮 gospod臋.

Jej wybawiciel m贸g艂 liczy膰 trzydzie艣ci pi臋膰 lat, chocia偶 trudno by艂oby okre艣li膰 jego wiek kieruj膮c si臋 wygl膮dem. By艂 ubrany w br膮zowoszary kombinezon, czy raczej garnitur. Nie nosi艂 na g艂owie siatki ani przewodnika. Nie mo偶na by艂o powiedzie膰, 偶e jest przystojny.

- Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e twoi ludzie rozprawili si臋 z ostatnim zdobywc膮? - odezwa艂a si臋 dziewczyna.

- Implanty - odrzek艂 m臋偶czyzna, zbli偶aj膮c do ucha palec wskazuj膮cy. Westchn膮艂 i tak偶e usiad艂 wygodniej. W艂膮czy艂 automatycznego pilota, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na Maggie.

- Musz臋 przyzna膰, 偶e jestem rozczarowany - powiedzia艂. - Poinformowano mnie, 偶e labiryntem 艣wiat贸w w臋druje jaka艣 kobieta, b臋d膮ca Tharrinem, klonem Semarritte. Opis towarzysz膮cego jej m臋偶czyzny pozwala艂 si臋 domy艣la膰, 偶e jest nim lord Opiekun. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e ryzykowa艂em 偶ycie moje i moich wt贸rnik贸w dla kogo? Jakiego艣 nied藕wiedzia i...?

Dziewczyna wzruszy艂a ramionami. W pytaniu nieznajomego wyczuwa艂a co艣 wi臋cej ni偶 tylko ch臋膰 zaspokojenia ciekawo艣ci. Zorientowa艂a si臋, 偶e m臋偶czyzna 偶膮da odpowiedzi. Czekaj膮c na ni膮, spogl膮da艂 na Maggie, ale jego twarz nie wyra偶a艂a 偶adnych uczu膰.

- Nazywam si臋 Maggie Flynn - rzek艂a po chwili.

- A ja jestem Orygina艂 Jagget - przedstawi艂 si臋 m臋偶czyzna, g艂adz膮c kozi膮 br贸dk臋. - A zatem dlaczego przyby艂a艣 na Wechaus i gdzie w tej chwili znajduje si臋 klon Semarritte?

Maggie nie by艂a pewna, czy powinna zaufa膰 Jaggetowi. W pierwszej chwili postanowi艂a powiedzie膰 mu nieprawd臋. Podejrzewa艂a jednak, 偶e niekt贸rzy ludzie chudzielca poszukuj膮 w艂a艣nie teraz Oricka i wcze艣niej czy p贸藕niej Jagget zechce zada膰 nied藕wiedziowi to samo pytanie. Musia艂a zatem zrobi膰 wszystko, 偶eby jej k艂amstwo wypad艂o przekonuj膮co. Zacz臋艂a gor膮czkowo my艣le膰.

- Nazywa艂a si臋 Everynne - odpar艂a w ko艅cu. - Przed dwoma tygodniami pojawi艂a si臋 w moim domu na Tihrglas. Towarzyszy艂 jej opiekun, stary m臋偶czyzna, kt贸ry jednak nie poda艂 swojego nazwiska. Wynaj臋li mnie i mojego nied藕wiedzia, 偶ebym pokaza艂a im drog臋 przez g臋sty las do prastarych kamiennych wr贸t, ale chyba nie wiedzieli, 偶e ich 艣ladami pod膮偶aj膮 zdobywcy i drononi. Starzec zosta艂 z ty艂u, chc膮c zapewne op贸藕ni膰 po艣cig, a nam kaza艂 i艣膰 przodem i zaczeka膰 przy przej艣ciu. Docierali艣my do celu, kiedy us艂yszeli艣my jego przed艣miertny okrzyk. Everynne wr臋czy艂a mi klucz i wyja艣ni艂a, jak si臋 nim pos艂ugiwa膰, po czym zawr贸ci艂a i zacz臋艂a biec przez polan臋, 偶eby pom贸c opiekunowi. W tej samej chwili na drugim ko艅cu polany pojawili si臋 zdobywcy, kt贸rzy j膮 zastrzelili. Nied藕wied藕 i ja zorientowali艣my si臋, 偶e jedyn膮 szans膮 ocalenia 偶ycia jest przeskoczenie przez wrota na drug膮 stron臋. Od tamtej chwili b艂膮kamy si臋 po labiryncie 艣wiat贸w, usi艂uj膮c powr贸ci膰 do domu.

- A sk膮d masz siatk臋? - zapyta艂 nieufnie Orygina艂 Jagget. - Nie chcesz chyba powiedzie膰 mi, 偶e zdoby艂a艣 j膮 gdzie艣 na Tihrglas?

- Nale偶a艂a do tej kobiety, Everynne - rzek艂a Maggie. - Mia艂a j膮 w swoim pakunku. Kaza艂a mi opiekowa膰 si臋 nim, zanim zgin臋艂a.

Orygina艂 Jagget przygl膮da艂 si臋 jej bez mrugni臋cia. Jego twarz by艂a o艣wietlona jedynie blaskiem 艣wiate艂 pozycyjnych maszyny. W ko艅cu g艂臋boko westchn膮艂 i zamkn膮艂 oczy.

- A wi臋c klon Semarritte nie 偶yje - odezwa艂 si臋 w ko艅cu. - Co za strata. Co za okropna strata!

- Czy by艂a twoj膮 przyjaci贸艂k膮? - odwa偶y艂a si臋 zapyta膰 dziewczyna.

Orygina艂 Jagget pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Prawd臋 m贸wi膮c, nigdy jej nie widzia艂em, ale mo偶na powiedzie膰, 偶e tak, w pewnym sensie by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 siedzia艂, nie m贸wi膮c ani s艂owa. - I co teraz z tob膮 zrobimy? - zapyta艂. - Drononi wyznaczyli nagrod臋 za g艂ow臋 kobiety, w臋druj膮cej przez labirynt 艣wiat贸w.

- Nie zrobi艂am przecie偶 nic z艂ego - oznajmi艂a Maggie, poniewczasie u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e jej k艂amstwo ma bardzo kr贸tkie nogi. Gdyby Everynne naprawd臋 nie 偶y艂a, drononi nie musieliby jej szuka膰 i wyznacza膰 nagrody. - Zupe艂nie nie wiem, dlaczego tak bardzo zale偶y im na mnie.

- Czy to nie oczywiste? - zapyta艂 m臋偶czyzna. - Chc膮 zdoby膰 klucz, kt贸rym si臋 pos艂ugujesz.

Maggie westchn臋艂a z prawdziw膮 ulg膮.

- Ach, wi臋c o to im chodzi!

Wyjrza艂a przez okno. Na niebie nad planet膮 nie by艂o wida膰 偶adnych ksi臋偶yc贸w. Jedyny blask rzuca艂 tylko 艣wietlisty kr膮g, kt贸rego cz臋艣膰 nikn臋艂a teraz w cieniu. Powietrzny pojazd lecia艂 nad zamarzni臋t膮 powierzchni膮 oceanu.

- A zatem ty i tw贸j nied藕wied藕 chcieliby艣cie powr贸ci膰 do domu - odezwa艂 si臋 Orygina艂 Jagget. - Mog臋 wam w tym pom贸c. W zamian za to chcia艂bym dosta膰 od ciebie klucz uruchamiaj膮cy wrota.

Maggie nie wiedzia艂a, co odpowiedzie膰. Prawd臋 m贸wi膮c, wola艂aby, 偶eby m臋偶czyzna nie towarzyszy艂 jej a偶 na Tihrglas.

- Oczywi艣cie, je偶eli uwa偶asz moj膮 cen臋 za zbyt wyg贸rowan膮, mog臋 jeszcze co艣 dorzuci膰 - doda艂 chudzielec.

Ws艂uchuj膮c si臋 w ton jego g艂osu, dziewczyna u艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e by膰 mo偶e odkry艂a najwa偶niejsz膮 cech臋 charakteru mieszka艅c贸w Wechaus. Wszyscy sprawiali wra偶enie bardzo chciwych.

- Zastanowi臋 si臋 nad tym - powiedzia艂a. - Przedyskutuj臋 t臋 propozycj臋 z moim przyjacielem Orickiem, kiedy znajd膮 go twoi ludzie.

- 艢wietnie - oznajmi艂 Orygina艂 Jagget. - W takim razie zabior臋 ci臋 do swojej posiad艂o艣ci. Tam b臋dziesz bezpieczna. Osobi艣cie gwarantuj臋, 偶e wszyscy ludzie, kt贸rych tam spotkasz, maj膮 nieskazitelne charaktery. Miejsce le偶y na odludziu i jest dobrze strze偶one. Zdobywcy ci臋 tam nie odnajd膮.

- Dzi臋kuj臋 - mrukn臋艂a dziewczyna.

Siedz膮c wygodnie w fotelu, wpatrywa艂a si臋 w migaj膮ce przed oczami szczeg贸艂y krajobrazu. Maszyna lecia艂a bardzo szybko. Znajdowali si臋 na pok艂adzie Chughata XI, kosztownego pojazdu, u偶ywanego tylko przez dyplomat贸w. Siatka Maggie szepta艂a, 偶e maszyna mo偶e lata膰 z pr臋dko艣ci膮 dwunastu mach贸w. W艂a艣nie obliczy艂a, 偶e lec膮 z pr臋dko艣ci膮 blisk膮 dziesi臋ciu machom. Nagle pojazd zacz膮艂 zwalnia膰 i skr臋ci艂, po czym obni偶y艂 lot i skierowa艂 si臋 ku widocznym w dole kamiennym budowlom. Najwi臋kszy budynek by艂 o艣wietlony jaskrawymi 艣wiat艂ami i w ich blasku dziewczyna mog艂a dostrzec dziesi膮tki ludzi chodz膮cych i je偶d偶膮cych po ulicach. Wszyscy mieli w sobie co艣 znajomego. Tak samo poruszali si臋 i stali. Wszyscy byli klonami Orygina艂a Jaggeta.

- Ile swoich kopii tutaj trzymasz? - zdziwi艂a si臋 dziewczyna.

- W tej chwili oceniam ich liczb臋 na jakie艣 dziewi臋膰set tysi臋cy - odpar艂 Jagget.

- Dlaczego a偶 tyle?

- Jestem cz艂owiekiem niezwykle ambitnym, ale mam bardzo ma艂o czasu. Postanowi艂em wi臋c, 偶e b臋d臋 wsp贸艂pracowa艂 ze swoimi wt贸rnikami.

- Co chcesz przez to osi膮gn膮膰? - zapyta艂a Maggie. Powietrzny pojazd w艂a艣nie osiada艂 na ziemi.

Orygina艂 Jagget nie waha艂 si臋 z udzieleniem odpowiedzi.

- Uwolni膰 ojczyzn臋. Nie mam 偶adnych innych cel贸w.

Kiedy maszyna znieruchomia艂a, m臋偶czyzna wysiad艂 z kabiny. Dwa klony pospieszy艂y, by otworzy膰 drzwi Maggie. Jeden wyci膮gn膮艂 r臋k臋, 偶eby pom贸c jej wysi膮艣膰. Dziewczyna uj臋艂a r臋k臋 i zeskoczy艂a na l膮dowisko.

- Przepraszam, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 odprowadzi膰 ci臋 do twojego apartamentu - odezwa艂 si臋 Orygina艂 Jagget - ale wzywaj膮 mnie pilne sprawy.

Maggie odwr贸ci艂a si臋, 偶eby spojrze膰 na niego, lecz w tej samej chwili us艂ysza艂a cichy szelest.

Orygina艂 Jagget zamieni艂 si臋 w stado kremowoskrzyd艂ych motyli, kt贸re unios艂y si臋 w powietrze i odlecia艂y.

Rozp艂yn臋艂y si臋 w ciemno艣ciach, nie rozja艣nianych blaskiem ulicznych latar艅. Maggie wpatrywa艂a si臋 w miejsce, gdzie znikn臋艂a chmura owad贸w, zbyt zdumiona, by cokolwiek powiedzie膰. Domy艣la艂a si臋, 偶e Jagget nie by艂 istot膮 z krwi i ko艣ci, ale tylko przemy艣lnym tworem, istniej膮cym dzi臋ki najnowszym osi膮gni臋ciom nanotechniki.

Poczu艂a nagle, 偶e co艣 twardego dotkn臋艂o plec贸w. Jej mi臋艣nie zadr偶a艂y, a nogi odm贸wi艂y pos艂usze艅stwa. Ujrza艂a w m贸zgu o艣lepiaj膮ce 艣wiat艂a, ale chc膮c si臋 odwr贸ci膰, omal nie upad艂a. Pragn膮c utrzyma膰 si臋 na nogach, chwyci艂a prz贸d koszuli stoj膮cego przed ni膮 wt贸rnika. Przez chwil臋 mia艂a wra偶enie, 偶e ca艂y 艣wiat wiruje przed oczami, ale nie rozlu藕ni艂a chwytu zaci艣ni臋tych palc贸w. Resztk膮 si艂 odwr贸ci艂a g艂ow臋 i spojrza艂a na d艂onie wt贸rnika, kryj膮cego si臋 za jej plecami. Z niewielkiego urz膮dzenia, kt贸re trzyma艂, wydobywa艂 si臋 sto偶ek o艣lepiaj膮co b艂臋kitnego 艣wiat艂a. Poczu艂a wo艅 ozonu, zmieszan膮 ze sw膮dem tl膮cej si臋 odzie偶y.

Spojrza艂a na 艣wietlisty sto偶ek i zamruga艂a powiekami. W jej g艂owie pojawi艂a si臋 my艣l, 偶e zosta艂a trafiona strza艂em z elektrycznego paralizatora. Drugi wt贸rnik tak偶e wyci膮gn膮艂 bro艅 i szturchn膮艂 dziewczyn臋 luf膮 w brzuch. Maggie ujrza艂a przed oczami nieziemsk膮 jasno艣膰.


Orick siedzia艂 w jadalni w towarzystwie Panty. Jad艂 艂ososia, ale obiad przypomina艂 mu bardziej uczt臋 ni偶 zwyczajny posi艂ek. W pewnej chwili jednak wyjrza艂 przez okno i zobaczy艂 przed drzwiami frontowymi trzech zdobywc贸w pochylaj膮cych si臋 nad skuterem Maggie. Przy ka偶dym oddechu z ich ust unosi艂y si臋 ob艂oki rozgrzanego powietrza.

- My艣l臋, 偶e powinni艣my si臋 st膮d wynosi膰 - stwierdzi艂 Orick.

M艂oda nied藕wiedzica unios艂a pysk i spojrza艂a przez okno.

- Chyba masz racj臋 - powiedzia艂a, wycieraj膮c zat艂uszczon膮 艂ap臋 w serwetk臋.

Orick chcia艂 wymkn膮膰 si臋 ukradkiem, ale nie doceni艂 niech臋ci, jak膮 Panta 偶ywi艂a wobec zdobywc贸w. Nied藕wiedzica wsta艂a od sto艂u i zacz臋艂a biec, kieruj膮c si臋 w stron臋 bocznego wyj艣cia z jadalni. W tej samej chwili drzwi frontowe si臋 otworzy艂y. Wpad艂 przez nie jeden z ogr贸w i zawo艂a艂:

- Sta膰!

Orick pos艂usznie znieruchomia艂, ale Panta wybieg艂a przez drzwi, omal nie wyrywaj膮c ich z zawias贸w. Zacz臋艂a kluczy膰 mi臋dzy drzewami, kieruj膮c si臋 do swojego apartamentu. Nied藕wied藕 spojrza艂 przez okno i zobaczy艂 pod jednym z o艣wietlonych drzew Maggie. W tej samej chwili dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 plecami i zacz臋艂a biec, chc膮c okr膮偶y膰 jadalni臋. Tymczasem przez sal臋 bieg艂o dw贸ch zdobywc贸w, przeciskaj膮c si臋 mi臋dzy stolikami i pochylaj膮c g艂owy, by nie zawadzi膰 o sufit.

Kiedy mieli przebiec obok Oricka, nied藕wied藕 odskoczy艂 w lewo, jakby przera偶ony, a w nast臋pnej sekundzie rzuci艂 si臋 w przeciwn膮 stron臋, licz膮c na to, 偶e ogry potkn膮 si臋 o niego. Wszyscy trzej run臋li na posadzk臋. Orick przepraszaj膮co zarycza艂, po czym wsta艂 i usun膮艂 si臋 pod 艣cian臋, staraj膮c si臋 udawa膰, 偶e tylko pr贸bowa艂 ich przepu艣ci膰. Zdobywcy zerwali si臋 na nogi i wybiegli na dw贸r.

Tymczasem Panta znikn臋艂a we mgle otulaj膮cej kopulaste chaty, a drononi, kt贸rzy skr臋cili za r贸g budynku, pu艣cili si臋 w po艣cig za biegn膮c膮 Maggie. Widocznie zamierzali pochwyci膰 ka偶dego, kto stara艂by si臋 im uciec. Nied藕wied藕 spojrza艂 za siebie na rz膮d okien umieszczonych w przeciwleg艂ej 艣cianie jadalni. Trzeci zdobywca, tropiciel, bieg艂 wzd艂u偶 nich, pragn膮c odci膮膰 dziewczynie drog臋 ucieczki.

Orick nie wiedzia艂, co powinien zrobi膰, by jej pom贸c, a zatem g艂o艣no rykn膮艂 i wybieg艂 przez tylne drzwi, po czym rzuci艂 si臋 w pogo艅 za dw贸jk膮 ros艂ych ogr贸w. Mia艂 nadziej臋, 偶e uda mu si臋 zaatakowa膰 ich znienacka od ty艂u.

Kiedy skr臋ci艂 za r贸g, kt贸ry s膮siadowa艂 z wype艂nionymi gor膮c膮 wod膮 basenami, obok niego przebieg艂o trzech identycznych m臋偶czyzn, trzymaj膮cych karabiny zapalaj膮ce. Przystan膮艂, 偶eby ich przepu艣ci膰, chocia偶 zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, kim s膮 i co tu robi膮.

Nieco dalej, za kopulastymi chatami, ukaza艂y si臋 pierwsze smugi chemicznego ognia. Przecina艂y powietrze z charakterystycznym sykiem, a kiedy dociera艂y do celu, zamienia艂y si臋 w ogniste kule. Orick znalaz艂 si臋 przy ostatnich chatach i obserwowa艂 tocz膮c膮 si臋 bitw臋. Kilku m臋偶czyzn osaczy艂o ostatniego zdobywc臋. W jego stron臋 nie przestawa艂y szybowa膰 ogniste b艂yskawice. Nieopodal p艂on臋艂y szcz膮tki drugiego ogra i tropiciela.

Spomi臋dzy wielu zaparkowanych powietrznych maszyn jedna wystrzeli艂a ku niebu. Za kad艂ubem innej ukrywa艂a si臋 Panta. Ujrzawszy Oricka, jeszcze bardziej si臋 pochyli艂a i zarycza艂a, 偶eby zrobi艂 to samo.

Nied藕wied藕 ujrza艂, jak jeden z ludzi zostaje trafiony 艂adunkiem z karabinu zapalaj膮cego. Po chwili taki sam los spotka艂 nast臋pnego, ale zdobywca zosta艂 otoczony i nie m贸g艂 uciec. Po kilku nast臋pnych sekundach ostami ogr stan膮艂 w ogniu.

Panta wsta艂a i przebieg艂szy przez chmury siarkowego dymu, znalaz艂a si臋 u boku Oricka.

- Wyno艣my si臋 st膮d! - zawo艂a艂a, ci膮gn膮c go w stron臋 du偶ego magnetycznego wozu.

- Nie mog臋! - odpar艂 nied藕wied藕. - Musz臋 znale藕膰 Maggie!

- Odlecia艂a tamtym powietrznym pojazdem! - rzek艂a Panta. - Chod藕my!

Zdumiony Orick sta艂 przez chwil膮, nie wiedz膮c, co ma robi膰. Nie chcia艂o pomie艣ci膰 mu si臋 w g艂owie, 偶e dziewczyna odlecia艂a bez niego, mimo i偶 w艂a艣ciwie nie mia艂a innego wyj艣cia. Pr贸bowa艂a go ostrzec, ale on nie s艂ucha艂, za艣lepiony po偶膮daniem. Powinien by膰 teraz wdzi臋czny, 偶e przynajmniej ona by艂a bezpieczna.

- Widzia艂a艣 tych m臋偶czyzn? - zapyta艂, zwracaj膮c si臋 do Panty biegn膮cej w stron臋 magnetycznego wozu. Po sekundzie odwr贸ci艂 si臋 i pod膮偶y艂 za ni膮. - Wszyscy byli bra膰mi czy co?

- Nie! - odpar艂a nied藕wiedzica. - To Jaggetowie. Ufam im chyba jeszcze mniej ni偶 drononom.

Wsiad艂a do poka藕nego wozu, a po chwili to samo uczyni艂 Orick.

- Siadaj i zamknij os艂on臋 - poleci艂a. - I zabierz mnie do domu.

Nad 艂bem nied藕wiedzia zasun臋艂a si臋 przezroczysta kopu艂a, a po chwili rozleg艂 si臋 pomruk rozgrzewanych silnik贸w i 艣wist powietrza przeciskaj膮cego si臋 przez dysze.

- Kto to s膮 Jaggetowie i dlaczego ich tak nie lubisz? - zapyta艂 Orick, kiedy pojazd ruszy艂 i zacz膮艂 manewrowa膰 mi臋dzy p艂on膮cymi wrakami innych maszyn.

- Trudno to stre艣ci膰 w kilku s艂owach - odpar艂a jego towarzyszka. - Kiedy艣 byli stra偶nikami planety, ale teraz, gdy w艂adz臋 przej臋li drononi, wszyscy Jaggetowie oszaleli. Klonuj膮 samych siebie od zbyt wielu pokole艅, wskutek czego ich kod genetyczny ulega stopniowej degeneracji. Ka偶de nowe pokolenie jest gorsze ni偶 poprzednie.

Orick nie zrozumia艂 tego, co mu powiedzia艂a. Prawd臋 m贸wi膮c, czu艂 si臋 nieco oszo艂omiony. Siedzia艂 w zamkni臋tej kabinie z pi臋kn膮 m艂od膮 samic膮 w okresie rui, kt贸rej wo艅 oddzia艂ywa艂a na jego zmys艂y. W dodatku podniecenie, wywo艂ane prze偶yciami kilku ostatnich dni, a tak偶e zm臋czenie i os艂abienie sprawia艂y, 偶e biedny nied藕wied藕 nie potrafi艂 trze藕wo my艣le膰.

Pojazd Panty ze 艣wistem mkn膮艂 na po艂udnie nad t膮 sam膮 autostrad膮, nad kt贸r膮 Orick lecia艂 zaledwie przed kilkoma godzinami. Nied藕wied藕 by艂 niespokojny i zdenerwowany. Bardzo chcia艂 zaszy膰 si臋 w jakiej艣 kryj贸wce. Po czasie, kt贸ry wyda艂 mu si臋 wieczno艣ci膮, pojazd nagle skr臋ci艂 i zacz膮艂 lecie膰 nad drog膮 wij膮c膮 si臋 mi臋dzy 艂agodnymi pag贸rkami. Wkr贸tce znieruchomia艂 przed niewielkim kamiennym domem, wzniesionym na wierzcho艂ku wzg贸rza. Wn臋trze by艂o o艣wietlone ciep艂ym 偶贸艂tym blaskiem. Orick zajrza艂 do 艣rodka przez okno i zobaczy艂 ma艂y kamienny kominek, jadalni臋 z du偶ym sto艂em i kwiaty rosn膮ce w doniczkach zawieszonych nad oknami. Wpatrywa艂 si臋 w to wszystko, nawet nie usi艂uj膮c ukry膰 zdumienia. 呕aden nied藕wied藕 na ca艂ym Tihrglas nigdy nie mia艂 tak wspania艂ego domu.

Ogarn臋艂o go jeszcze wi臋ksze zdenerwowanie. Pojazd osiad艂 na ziemi, a przezroczysta os艂ona odsun臋艂a si臋 do ty艂u.

Owion臋艂o go ch艂odne powietrze. Przez chwil臋 siedzia艂 nieruchomo, pozwalaj膮c, 偶eby z jego pyska wydobywa艂y si臋 ob艂oki pary. Panta spojrza艂a na niego i cicho zaskomla艂a.

- Nie wejdziesz ze mn膮 do 艣rodka? - zapyta艂a.

Z niewiadomego powodu Orick poczu艂, 偶e do pyska zaczyna mu nap艂ywa膰 艣lina. Wiedzia艂, 偶e je偶eli skorzysta z zaproszenia nied藕wiedzicy, nie b臋dzie m贸g艂 uwa偶a膰 si臋 za cnotliwego. Zaledwie przed kilkoma dniami zastanawia艂 si臋, czy nie powinien 艣lubowa膰 czysto艣ci, ale teraz obok niego siedzia艂a kusz膮ca pi臋kno艣膰, kieruj膮ca na niego ciemne oczy i nape艂niaj膮ca kabin臋 woni膮 po偶膮dania.

W ci膮gu ostatnich kilku dni Orick wiele prze偶y艂 i wiele zobaczy艂. Pozwoli艂, 偶eby ogarn膮艂 go spok贸j planety Cyanesse, kt贸ra wydawa艂a mu si臋 prawdziwym rajem. Widzia艂 ko艣ci nie偶ywych dzieci i oddycha艂 zatrutym powietrzem planety Bregnel. By艂 艣wiadkiem, jak Everynne omal nie rozp臋ta艂a piek艂a na planecie Fale. Zastanawia艂 si臋 nad tym wszystkim, co zobaczy艂. Czy to B贸g pozwoli艂 mu zobaczy膰 znajduj膮ce si臋 za g贸rami rzeczy, kt贸rych nie ogl膮da艂 nigdy 偶aden inny nied藕wied藕? Czy w ten spos贸b pragn膮艂 nagrodzi膰 go za wiern膮 s艂u偶b臋, czy te偶 mo偶e pokazywa艂 mu to wszystko z jakiego艣 innego powodu? Czy mo偶liwe, 偶e on sam co艣 znaczy艂 w planach Boga? I co mia艂a z tym wsp贸lnego pi臋kna Panta?

Niekt贸rzy kap艂ani na Tihrglas twierdzili, 偶e dane Adamowi i Ewie polecenie, aby 鈥瀞zli w 艣wiat i rozmna偶ali si臋鈥, dotyczy艂o wszystkich istot 偶ywych. Orick zawsze uwa偶a艂 jednak, 偶e b臋dzie m贸g艂 po艣wi臋ci膰 si臋 bez reszty s艂u偶bie Bogu tylko w贸wczas, kiedy sp臋dzi 偶ycie w celibacie.

Och, Bo偶e - szepn膮艂 do siebie w my艣lach. - Przecie偶 to Ty mnie tu doprowadzi艂e艣. Opar艂bym si臋 jej czarom i namowom, ale to Ty sprawi艂e艣, 偶e znalaz艂em si臋 w tym miejscu. Przysi臋gam, 偶e po sp臋dzeniu z ni膮 tej jednej nocy wr贸c臋 do Ciebie na kolanach i w贸wczas z艂o偶臋 艣lub 偶ycia w czysto艣ci.

Panta, kt贸ra czeka艂a na jego odpowied藕, zapyta艂a go ochryple:

- Oricku, czy to ciebie gonili ci zdobywcy?

- My艣l臋, 偶e tak - odpar艂 nied藕wied藕.

Oczy Panty si臋 rozszerzy艂y. Nied藕wiedzica przesun臋艂a j臋zorem po wargach i wykrzykn臋艂a:

- Ach, jakie to podniecaj膮ce!

Czuj膮c, 偶e zaczyna dygota膰, Orick pozwoli艂, by Panta wprowadzi艂a go do 艣rodka.


Ockn臋艂a si臋 i ujrza艂a przed oczami 偶贸艂taw膮 mgie艂k臋. Us艂ysza艂a czyje艣 s艂owa i zorientowa艂a si臋, 偶e to ona je wypowiada. W jej g艂owie brz臋cza艂y jednak pytania zadawane przez kogo艣 innego. Gdzie przebywa w tej chwili klon Semarritte? Dlaczego ok艂ama艂a艣 Orygina艂a Jaggeta? W jakim miejscu zamierza艂a艣 si臋 spotka膰 z klonem Semarritte? O艣wiadczy艂a艣, 偶e Veriasse i kobieta opowiedzieli ci kilka sprzecznych wersji na temat swoich plan贸w, a zatem sk膮d mo偶esz wiedzie膰, 偶e nie pod艂o偶yli bomb na innych 艣wiatach, kt贸re odwiedzali?

Pytania d藕wi臋cza艂y w jej uszach, ale Maggie nie chcia艂a udziela膰 na nie odpowiedzi.

Dziewczyna mia艂a wra偶enie, 偶e co艣 rozsadza jej czaszk臋. Na skroniach mia艂a zaci艣ni臋te urz膮dzenie podobne do imad艂a. Usi艂owa艂a poruszy膰 r臋kami albo nogami, ale nie mog艂a.

Stoj膮cy obok niej Jagget albo jeden z jego klon贸w popatrzy艂 na ni膮 i powiedzia艂:

- Musimy j膮 zn贸w u艣pi膰. Szybko!

- Nie! - krzykn臋艂a, ale po chwili pogr膮偶y艂a si臋 w lodowatej nico艣ci.

Kiedy przebudzi艂a si臋 po raz drugi, zapewne kilka godzin p贸藕niej, poczu艂a silny b贸l g艂owy. Le偶a艂a na betonowej posadzce w niewielkim ch艂odnym pokoju o kamiennych 艣cianach. Pomieszczenie, w kt贸rym nie dostrzeg艂a 偶adnych okien ani mebli, by艂o o艣wietlone tylko pojedynczym 藕r贸d艂em 艣wiat艂a. Bia艂e 艣ciany mia艂y mn贸stwo rys, wskutek czego wygl膮da艂y jak pop臋kana sk贸ra. Dziewczyna dotkn臋艂a g艂owy, ale jej palce nie odnalaz艂y tam siatki. Zapewne zosta艂a jej odebrana. Poczu艂a dotkliwy ch艂贸d, przenikaj膮cy jej cia艂o do szpiku ko艣ci, i domy艣li艂a si臋, 偶e zabrano jej tak偶e p艂aszcz i bielizn臋. Mia艂a na sobie tylko jasnozielon膮 szat臋, kt贸r膮 nosi艂a w ci膮gu kilku ostatnich dni. W pomieszczeniu panowa艂 nieprawdopodobny zaduch, a na kamiennej posadzce le偶a艂y grudki ziemi.

Pok贸j mia艂 tylko jedne drzwi. Maggie wsta艂a i podesz艂a bli偶ej. Kiedy stan臋艂a przed nimi, rozsun臋艂y si臋 na boki. Na korytarzu pod przeciwleg艂膮 艣cian膮 sta艂o dw贸ch Jagget贸w. U艣miechn臋li si臋 na jej widok. Byli ubrani w identyczne, odprasowane szarobure wojskowe mundury.

- Czy kt贸ry艣 z was jest mo偶e Orygina艂em? - zapyta艂a dziewczyna.

Obaj m臋偶czy藕ni jak na rozkaz pokr臋cili g艂owami.

- Nasz pan prosi艂, 偶eby zechcia艂a pani zje艣膰 w jego towarzystwie lunch - odezwa艂 si臋 jeden.

- Lunch? - powt贸rzy艂a zdumiona Maggie. - Czy to znaczy, 偶e przez ca艂膮 noc by艂am nieprzytomna?

- Tak - odpar艂 ten sam Jagget. - Zdecydowali艣my si臋 pani膮 u艣pi膰. Nie lubimy, kiedy po naszej posiad艂o艣ci pl膮cz膮 si臋 obcy ludzie.

Maggie zajrza艂a g艂臋boko w ciemne oczy m臋偶czyzny. Dostrzeg艂a w nich iskry czego艣, co mog艂o by膰 pierwszymi oznakami szale艅stwa. Zauwa偶y艂a je ju偶 poprzedniej nocy i dlatego nie stawia艂a oporu.

- Rozumiem - powiedzia艂a spokojnie.

- Czy zechcia艂aby pani teraz uda膰 si臋 na lunch? - odezwa艂 si臋 drugi Jagget.

- Oczywi艣cie - odpar艂a dziewczyna. Kiwn臋艂a g艂ow膮, daj膮c znak, 偶e jeden z m臋偶czyzn mo偶e pokazywa膰 drog臋.

- Nie lubimy, jak ktokolwiek obcy idzie za nami - oznajmi艂 jednak pierwszy Jagget.

- Ale ja nie wiem, dok膮d i艣膰.

- B臋dzie pani sz艂a przodem - rzek艂 m臋偶czyzna. - Powiemy pani, gdzie trzeba skr臋ca膰.

Maggie wzruszy艂a ramionami, po czym ruszy艂a brudnym, od dawna nie u偶ywanym korytarzem. Po chwili dotar艂a do skrzy偶owania.

- W prawo - odezwa艂 si臋 jeden z klon贸w.

Poprowadzi艂 j膮 labiryntem korytarzy podziemnej budowli. Po drodze dziewczyna widzia艂a wielu innych Jagget贸w, tak偶e odzianych w szarobure mundury. Niekt贸rzy ci膮gn臋li ci臋偶kie w贸zki, inni pracowali przy stanowiskach kontrolnych, a jeszcze inni po prostu stali, nadzoruj膮c prac臋 pozosta艂ych. Nawet widz膮c rozmaite mechaniczne cz臋艣ci, Maggie nie mog艂a zgadn膮膰, czym si臋 zajmowali. Przypuszcza艂a, 偶e konstruuj膮 co艣, co mog艂o by膰 nowym modelem dwuosobowej maszyny lataj膮cej.

Wszyscy troje zacz臋li si臋 wspina膰 po kr臋conych schodach wiod膮cych na powierzchni臋. Kiedy wyszli na dw贸r, dziewczyna stwierdzi艂a, 偶e na bezchmurnym niebie 艣wieci s艂o艅ce, ale na ziemi wida膰 ciemn膮 warstw臋 艣wie偶ego 艣niegu. Teraz, kiedy mog艂a zobaczy膰 budynki w 艣wietle dnia, przekona艂a si臋, 偶e przebywa na terenie bazy wojskowej. Na obrze偶ach posiad艂o艣ci Jaggeta ujrza艂a wiele wie偶yczek mieszcz膮cych stanowiska dzia艂ek, a w jednym k膮cie dostrzeg艂a pot臋偶ne generatory pola si艂owego. Dopiero w贸wczas zauwa偶y艂a nad g艂ow膮 t臋czow膮 mgie艂k臋 na tle b艂臋kitnego nieba i domy艣li艂a si臋, 偶e promienie s艂o艅ca za艂amuj膮 si臋 na barierze ochronnej.

Wspi臋li si臋 po kolejnych schodach, wiod膮cych na s膮siednie wzg贸rze. Zbudowano tam okaza艂膮 rezydencj臋, kt贸rej front wspiera艂 si臋 na marmurowych kolumnach. Przy wielkim, przykrytym bia艂ym obrusem stole, stoj膮cym na skraju portyku, siedzia艂, p艂awi膮c si臋 w promieniach s艂o艅ca, Orygina艂 Jagget. Mimo i偶 zbli偶a艂o si臋 po艂udnie, dzie艅 wydawa艂 si臋 Maggie dosy膰 ch艂odny. Wra偶enie pot臋gowa艂 widok le偶膮cego w wielu miejscach 艣niegu. M臋偶czyzna wystawia艂 jednak twarz na dzia艂anie uko艣nie padaj膮cych promieni, jakby chcia艂 si臋 opala膰. St贸艂 by艂 ju偶 zastawiony. Dwa pucharki nape艂niono winem, a na kilku mniejszych i wi臋kszych srebrnych tacach parowa艂o jedzenie. Wok贸艂 sto艂u uwijali si臋 dwaj Jaggetowie, nak艂adaj膮c na talerze porcje warzyw.

Na widok dziewczyny, wst臋puj膮cej na ostatnie schody, Orygina艂 Jagget wsta艂 i ciep艂o si臋 u艣miechn膮艂.

- Witaj, Maggie! - zawo艂a艂. - Zn贸w si臋 spotykamy! Czy nie jeste艣 spragniona po tej ma艂ej wspinaczce?

Nieco zaskoczona, zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, dlaczego nie zapyta艂 jej, czy przypadkiem nie jest spragniona po przes艂uchaniu.

Czu艂a pragnienie i bardzo chcia艂a skorzysta膰 z ubikacji, lecz nie zamierza艂a m贸wi膰 tego gospodarzowi. By艂a w艣ciek艂a, ale panowa艂a nad gniewem. Uj臋艂a podany jej przez m臋偶czyzn臋 pucharek z winem.

Czuj膮c podmuch ch艂odnego wiatru wiej膮cego od strony r贸wnin Wechaus, owin臋艂a si臋 szczelniej szat膮. Tymczasem Orygina艂 Jagget wyci膮gn膮艂 r臋k臋 z pucharkiem, chc膮c wznie艣膰 toast.

- Za moje kr贸lestwo!

Wykona艂 zamaszysty gest drug膮 r臋k膮, ukazuj膮c okolic臋 posiad艂o艣ci.

Maggie nie chcia艂a spe艂ni膰 toastu i zacz臋艂a rozmy艣la膰, jak bardzo b臋dzie czu艂 si臋 ura偶ony, je偶eli mu odm贸wi. Jagget musia艂 zauwa偶y膰 jej wahanie, gdy偶 powiedzia艂:

- Nie musisz udawa膰, 偶e mnie lubisz. Zapewniam ci臋, 偶e nie znam kobiet, kt贸re uwa偶a艂yby mnie za przystojnego. Dawniej, kiedy by艂em samotny, czasami zdarza艂o mi si臋 艂ama膰 serca niewiast. Teraz jednak, kiedy sta艂em si臋 organizmem licz膮cym setki tysi臋cy indywidualnych kom贸rek, ludzie maj膮... wi臋ksze opory z zaakceptowaniem mnie takim, jakim jestem. Musz臋 przyzna膰, 偶e za m艂odu uwa偶ali mnie za idealist臋, ale w miar臋 up艂ywu lat coraz cz臋艣ciej traktuj膮 mnie jak fanatyka, mimo i偶 moje pogl膮dy ani troch臋 si臋 nie zmieni艂y. Uwierz mi, 偶e przywyk艂em do tego, i偶 ludzie okazuj膮 mi pogard臋.

- Ja... nie pogardzam tob膮 - odezwa艂a si臋 dziewczyna.

- Ach, a zatem litujesz si臋 nade mn膮 - o艣wiadczy艂 Jagget. - To o wiele szlachetniejsze uczucie. A mo偶e czujesz strach przede mn膮? To by艂oby bardziej racjonalne.

Tak, odczuwam i jedno, i drugie - pomy艣la艂a Maggie, ale nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem. Bardzo chcia艂a skierowa膰 rozmow臋 na inne tory. Rozejrza艂a si臋 po dolinie. Po lewej zobaczy艂a wlot szybu jakiej艣 kopalni, do kt贸rej zbli偶a艂 si臋 pojazd wioz膮cy czterech Jagget贸w. Ci膮gn膮艂 przyczep臋 z platform膮, na kt贸rej spoczywa艂a ogromna bia艂a kula. Pojazd zatrzyma艂 si臋 przed szybem, a m臋偶czy藕ni wysiedli z kabiny. Jeden wspi膮艂 si臋 na platform臋 i zwolni艂 kilka zaczep贸w mocuj膮cych fragment bia艂ej kuli. W bocznej 艣cianie otworzy艂y si臋 drzwiczki, ukazuj膮c wydr膮偶one wn臋trze. Pierwszy Jagget zeskoczy艂 z przyczepy i podszed艂 do pozosta艂ych. Zacz膮艂 z nimi rozmawia膰, ale po chwili roze艣mia艂 si臋 i zacz膮艂 entuzjastycznie klepa膰 ich po plecach. By艂o jasne, 偶e pragnie si臋 po偶egna膰. P贸藕niej wdrapa艂 si臋 zn贸w na platform臋, wszed艂 do wn臋trza kuli i zatrzasn膮艂 drzwiczki. Pozostali tak偶e weszli na przyczep臋, upewnili si臋, 偶e kula jest zamocowana prawid艂owo, po czym wr贸cili do pojazdu i wjechali do wn臋trza szybu.

- Co oni w艂a艣ciwie robili? - zainteresowa艂a si臋 Maggie.

- Ach, staramy si臋 zachowa膰 niekt贸rych spo艣r贸d nas na lepsze czasy - oznajmi艂 Orygina艂 Jagget.

- Co to znaczy, zachowa膰? - zapyta艂a dziewczyna, 偶a艂uj膮c, 偶e nie ma na g艂owie siatki.

- W komorach przetrwalnikowych - odpar艂 Jagget. - Wiesz, 偶e Wechaus zosta艂a pokonana i podbita. Mogliby艣my wsi膮艣膰 na pok艂ady statk贸w gwiezdnych i pr贸bowa膰 umkn膮膰 przed w艂adz膮 dronon贸w, ale koszt takiej operacji przekracza艂by nawet moje mo偶liwo艣ci. Postanowi艂em zatem przechowa膰 kilka swoich klon贸w do czasu, a偶 klimat polityczny planety stanie si臋 bardziej sprzyjaj膮cy.

Maggie pokr臋ci艂a g艂ow膮, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, o co w艂a艣ciwie chodzi temu m臋偶czy藕nie. Wypi艂a wino z pucharka, podejrzewaj膮c, 偶e mo偶e podczas rozmowy z nim powinna by膰 troch臋 pijana.

- Przepraszam za to, 偶e musia艂em ci臋 porwa膰 i u艣pi膰 - odezwa艂 si臋 Orygina艂 Jagget. - Pragn膮艂em si臋 upewni膰, czy nie jeste艣 uzbrojona, a nie mog艂em tego zrobi膰, dop贸ki by艂a艣 przytomna. Czy nie zapytasz mnie, sk膮d wiedzia艂em, 偶e przebywa艂a艣 na Fale w czasach nale偶膮cych do mojej przysz艂o艣ci?

Wymuszony u艣mieszek na jego twarzy upewni艂 dziewczyn臋, 偶e wcze艣niej czy p贸藕niej i tak musia艂aby pozna膰 prawd臋.

- Sk膮d? - zapyta艂a.

- Dowiedzia艂em si臋 od dronon贸w - oznajmi艂 Jagget. - W ci膮gu ostatniego tygodnia 艣ci膮gn臋li na planet臋 mn贸stwo wojska, kt贸re tak偶e przelecia艂o przez wrota mi臋dzy 艣wiatami. Wy艣wietlali hologramy pokazuj膮ce, jak ty i twoi towarzysze, chc膮c opu艣ci膰 Fale, uciekli艣cie si臋 do szanta偶u. Przyznaj膮, 偶e zaintrygowa艂a mnie mo偶liwo艣膰 ogl膮dania wydarze艅 stanowi膮cych dla nas najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰. Drononi musieli jednak dysponowa膰 r贸wnie偶 wcze艣niejszymi nagraniami, poniewa偶 podejrzewali, 偶e Everynne i Veriasse mog膮 dotrze膰 tutaj sami. Tak czy inaczej, ty i tw贸j przyjaciel nied藕wied藕 nie byli艣cie wyra藕nie widoczni na tych hologramach, ale uda艂o mi si臋 je wyostrzy膰. Drononi mieli klucz do wr贸t, cofaj膮cy ich w czasie podczas skoku, i wykorzystali go do rozpaczliwych poszukiwa艅 Terror贸w na wszystkich 艣wiatach, kt贸re opanowali. Poniewa偶 jednym z nich jest Wechaus, gdzie podobno znajduj膮 si臋 jedyne wrota umo偶liwiaj膮ce przeskoczenie na Dronon, lordowie roju postanowili po艣wi臋ci膰 nam najwi臋cej uwagi.

Orygina艂 Jagget sta艂 w widowiskowej pozie, trzymaj膮c pucharek w wyci膮gni臋tej r臋ce. Sprawia艂 wra偶enie bardzo zadowolonego z siebie.

- Co teraz zamierzasz ze mn膮 zrobi膰? - zapyta艂a go dziewczyna.

M臋偶czyzna wzruszy艂 ramionami.

- Za kilka chwil powinienem odebra膰 transmisj臋 na 偶ywo wydarze艅, jakie rozegra艂y si臋 na Fale - powiedzia艂. - Drononi szukali ciebie przez ca艂膮 noc. Pr贸buj膮 nastawi膰 przeciwko tobie mieszka艅c贸w. Je偶eli nasi ludzie uwierz膮, 偶e klon Semarritte zamierza pozostawi膰 tutaj Terror, obawiam si臋, 偶e na Wechaus mo偶esz spodziewa膰 si臋 typowego przyj臋cia. Bardzo niego艣cinnego.

- Ale ty przecie偶 wiesz, 偶e to nieprawda! - wykrzykn臋艂a Maggie. - Everynne nie zniszczy艂aby planety!

- Nie jestem tego pewien - o艣wiadczy艂 Jagget. - Everynne opowiada艂a trzy r贸偶ne historie na trzech planetach. Wiem tylko to, 偶e jest uzdolnion膮 k艂amczuch膮, kt贸ra wykorzystuje sw贸j talent, gdziekolwiek mo偶e.

- Co chcesz z ni膮 zrobi膰?

Orygina艂 Jagget u艣miechn膮艂 si臋 i w zadumie pog艂adzi艂 kozi膮 br贸dk臋.

- Jeszcze nie wiem. Podejm臋 decyzj臋, kiedy wpadnie w moje r臋ce.


ROZDZIA艁 17


Orick obudzi艂 si臋 w mieszkaniu Panty. Z weso艂o trzaskaj膮cych szczap na kominku pozosta艂 popi贸艂, a on i nied藕wiedzica le偶eli wyczerpani na pod艂odze jak dwa kilimy.

Prze偶ycia nocy kojarzy艂y mu si臋 z niebia艅skimi rozkoszami. Jak wi臋kszo艣膰 zwierz膮t, kt贸re parzy艂y si臋 co kilka lat, nied藕wiedzie wk艂ada艂y w t臋 czynno艣膰 tyle serca, jakby chcia艂y nadrobi膰 zaleg艂o艣ci. Orick opad艂 z si艂 ju偶 po trzech godzinach, ale Panta nie pozwala艂a mu odej艣膰 jeszcze przez dwie nast臋pne. Dopiero teraz m艂ody nied藕wied藕 zaczyna艂 pojmowa膰 sens, jaki m贸g艂 tkwi膰 w rytualnych pojedynkach toczonych mi臋dzy samcami na Tihrglas. Wygrywa艂y w nich osobniki obdarzone najwi臋ksz膮 wytrzyma艂o艣ci膮 i si艂膮. Orick mia艂 wra偶enie, 偶e spe艂nianie zachcianek Panty wyczerpa艂o jego pok艂ady energii.

Le偶a艂 i wpatrywa艂 si臋 w nied藕wiedzic臋. Wydawa艂a mu si臋 najpi臋kniejsz膮 samic膮, jak膮 kiedykolwiek widzia艂. Podziwia艂 jej mi臋kk膮, poro艣ni臋t膮 g臋st膮 b艂yszcz膮c膮 sier艣ci膮 sk贸r臋, delikatny pysk i pazury wypolerowane na wysoki po艂ysk. Wsta艂 i uda艂 si臋 do kuchni. Na stole ujrza艂 mis臋, wype艂nion膮 艣wie偶ymi owocami. Zacz膮艂 si臋 po偶ywia膰, ale nie przestawa艂 rozmy艣la膰 o Maggie. Czu艂 wyrzuty sumienia, gdy przypomnia艂 sobie, 偶e nie pod膮偶y艂 za ni膮 i nie pr贸bowa艂 jej pom贸c. Pozwoli艂, 偶eby jego post臋powaniem kierowa艂y gruczo艂y p艂ciowe, a nie rozum.

Us艂ysza艂, jak w s膮siednim pokoju obudzi艂a si臋 Panta, i zawo艂a艂:

- Kim byli ci dziwaczni m臋偶czy藕ni, z kt贸rymi odlecia艂a Maggie?

- Jaggetowie?

- Tak. Dok膮d mogli j膮 zabra膰?

- Dok膮d tylko chcieli - odrzek艂a nied藕wiedzica, wchodz膮c do kuchni. Przez chwil臋 sta艂a na czworakach w drzwiach, a potem wyci膮gn臋艂a przednie 艂apy przed siebie i wypinaj膮c zad, uwodzicielsko si臋 przeci膮gn臋艂a. - W tych stronach a偶 roi si臋 od Jagget贸w. Mo偶e zamiast m贸wi膰 ci, dok膮d mogli j膮 zabra膰, powinnam zapyta膰 najpierw, dlaczego w og贸le j膮 zabrali?

Orick zd膮偶y艂 wcze艣niej wyja艣ni膰 nied藕wiedzicy, 偶e pochodzi z Tihrglas, a wi臋c teraz opisa艂 jej wszystkie przygody, jakie prze偶y艂 na Fale i innych 艣wiatach. Nie mia艂 zastrze偶e艅, 偶eby opowiedzie膰 jej o rzeczach, o jakich nigdy nie wspomnia艂by 偶adnemu cz艂owiekowi. Chocia偶 wiele nied藕wiedzi stawa艂o si臋 z czasem zrz臋dliwych i dra偶liwych, nie zna艂 ani jednego, kt贸ry by艂by skner膮, a w艂a艣nie sk膮pstwo sprawia艂o, 偶e ludzie pope艂niali mn贸stwo b艂臋d贸w.

- Je偶eli Jaggetowie zabrali j膮, 偶eby ukry膰 przed drononami, zapewne trzymaj膮 j膮 w jednej ze swoich fortec - stwierdzi艂a Panta. - Nie ma mowy o tym, 偶eby nied藕wiedzie zdo艂a艂y przedosta膰 si臋 do 艣rodka, a ja nawet nie pr贸bowa艂abym, gdybym by艂a na twoim miejscu.

- Biedne dziecko - odezwa艂 si臋 Orick. - Mia艂a tak ci臋偶kie 偶ycie, 偶e nie chcia艂bym przysparza膰 jej jeszcze wi臋kszych k艂opot贸w. Bardzo si臋 o ni膮 martwi臋.

- Mo偶e pomog膮 twoi przyjaciele, kiedy wy l膮duj膮 na tym 艣wiecie - zauwa偶y艂a nied藕wiedzica.

Orick burkn膮艂 co艣 na znak, 偶e si臋 z ni膮 zgadza, a Panta podesz艂a do niego i poliza艂a po pysku.

Nagle u drzwi wej艣ciowych rozleg艂 si臋 d藕wi臋czny kurant. Samica wyjrza艂a przez okno.

- Zdobywcy! - szepn臋艂a. - Ukryj si臋 w jakim艣 k膮cie!

Podesz艂a do drzwi i otworzy艂a. Orick us艂ysza艂 basowy g艂os, kt贸ry powiedzia艂:

- Obywatelko, rejestry wykazuj膮, 偶e by艂a艣 zesz艂ego wieczora w P艂on膮cych 殴r贸d艂ach. Czy to prawda?

- Tak - odpar艂a nied藕wiedzica. - Zjad艂am tam kolacj臋 i pop艂ywa艂am z przyjacielem.

- Czy przebywa艂a艣 tam w czasie strzelaniny?

- Dosz艂o do jakiej艣 strzelaniny? - powt贸rzy艂a Panta z udawanym przera偶eniem. - Nic o tym nie wiedzia艂am. Odlecia艂am stamt膮d bardzo wcze艣nie.

- To dziwne, jak wielu go艣ci opu艣ci艂o tamto miejsce bardzo wcze艣nie - zauwa偶y艂 zdobywca.

- Przebywa艂am tam bardzo kr贸tko - wyja艣ni艂a nied藕wiedzica. - Chcia艂am tylko poszuka膰 partnera. W艂a艣nie przysz艂a na to odpowiednia pora.

- Znalaz艂a艣 kogo艣?

- Tak, dawnego znajomego. Nazywa si臋 Footh. Wyszed艂 st膮d zaledwie przed godzin膮. Potwierdzi moje s艂owa.

- Porozmawiamy z nim, obywatelko, i sprawdzimy twoje s艂owa - burkn膮艂 dronon.

Panta zamkn臋艂a drzwi wej艣ciowe, wr贸ci艂a spiesznie do Oricka i zacz臋艂a przemawia膰 do zawieszonej na 艣cianie czarnej skrzynki, przypominaj膮cej ma艂y ruszt do opiekania mi臋sa. Nie przestawa艂a m贸wi膰 przez kilka minut i dopiero w贸wczas nied藕wied藕 uzmys艂owi艂 sobie, 偶e samica prowadzi rozmow臋 z Foothem. U偶ywaj膮c um贸wionych s艂贸w i zwrot贸w, upewnia艂a si臋, 偶e przyjaciel potwierdzi jej histori臋.

- Zosta艅 w domu - doradzi艂 jej Footh. - Zdobywcy rozstawili posterunki na wszystkich drogach. Rozpowszechniaj膮 holowideogramy, z kt贸rych wynika, 偶e z planety Fale uciek艂a jaka艣 kobieta dysponuj膮ca Terrorem. Okupanci pr贸bowali zaaresztowa膰 j膮 zesz艂ego wieczora.

Panta podzi臋kowa艂a mu, a potem poprosi艂a, 偶eby przerwa艂 po艂膮czenie. Czarna skrzynka na 艣cianie zamilk艂a. Orick widzia艂 w ci膮gu ostatnich kilku dni tyle cud贸w, 偶e nie zdziwi艂 go fakt, i偶 mieszka艅cy, kt贸rzy potrafi膮 dokonywa膰 skok贸w mi臋dzy 艣wiatami, mog膮 rozmawia膰 ze sob膮, mimo i偶 znajduj膮 si臋 wiele mil od siebie.

- C贸偶, s艂ysza艂e艣, co powiedzia艂 - odezwa艂a si臋 nied藕wiedzica. - Musimy zosta膰 dzisiaj w domu. Mogliby艣my co prawda spr贸bowa膰 po艂膮czy膰 si臋 z fortecami Jagget贸w i zapyta膰, czy w kt贸rej艣 nie przebywa twoja przyjaci贸艂ka, ale drononi pods艂uchuj膮 wszystkie rozmowy. Przypuszczam, 偶e nie mo偶emy zrobi膰 nic, dop贸ki nie przyb臋d膮 wasi towarzysze.

Orick rozejrza艂 si臋 po mieszkaniu Panty.

- G艂upiec biegnie na o艣lep po kamienistym stoku, ale m膮dry nied藕wied藕 szuka udeptanej 艣cie偶ki - powiedzia艂, cytuj膮c jedyne przys艂owie, jakie wpad艂o mu do g艂owy. - Nie powinienem tu przychodzi膰. Wyszed艂bym, gdybym m贸g艂. Obawiam si臋, 偶e narobi艂em strasznego zamieszania.

- Nie narobi艂e艣 偶adnego zamieszania - uspokoi艂a go nied藕wiedzica. - We wszystkich holowideogramach jest pe艂no informacji o twoich przyjacio艂ach. Mo偶liwe, 偶e bez wzgl臋du na to, czy b臋dziesz z nimi, czy nie, zostan膮 pochwyceni.

- Nie masz racji - odpar艂 Orick. - Maggie i ja poruszyli艣my gniazdo szerszeni, a teraz Gallen wyl膮duje po drugiej stronie wr贸t i zostanie u偶膮dlony. Powinienem naprawi膰 sw贸j b艂膮d, Panto, tylko nie wiem, czy potrafi臋. Kiedy si臋 艣ciemni, musz臋 zrobi膰 co艣, 偶eby ostrzec Gallena.

Nied藕wiedzica przez d艂ugi czas spogl膮da艂a na niego, nie m贸wi膮c ani s艂owa. W ko艅cu zapyta艂a:

- Czy naprawd臋 uwa偶asz, 偶e ta Everynne nie 偶ywi wobec nas z艂ych zamiar贸w?

- Och, ta kobieta jest s艂odka niczym mi贸d, jak zawsze zwykli艣my m贸wi膰 na Tihrglas - zapewni艂 nied藕wied藕. - Odda艂bym za ni膮 偶ycie.

- Stawiasz na jedn膮 kart臋 tak偶e 偶ycie wszystkich mieszka艅c贸w Wechaus - przypomnia艂a Panta.

- Jestem pewien, 偶e si臋 nie myl臋.

- A zatem id臋 z tob膮 - o艣wiadczy艂a stanowczo samica. - B臋d臋 musia艂a wymy艣li膰 jak膮艣 histori臋, kt贸ra uwiarygodni nasze poczynania, a poza tym dosy膰 cz臋sto widuje si臋 pary nied藕wiedzi podr贸偶uj膮cych razem.

Orick u艣miechn膮艂 si臋, ale nic nie odpowiedzia艂. Ca艂y dzie艅 sp臋dzili w domu, jedz膮c to, co chcieli, i figluj膮c, kiedy mieli ochot臋. Okaza艂o si臋, 偶e Panta pracuje w fabryce wyrob贸w tekstylnych jako projektantka wzor贸w nowych tkanin. Pokaza艂a Orickowi niekt贸re pr贸bki, a nied藕wied藕 przekona艂 si臋, 偶e jej pomys艂y przemawiaj膮 do niego silniej ni偶 wszystko, co kiedykolwiek widzia艂. Barwy tkanin Panty przypomina艂y mu kolory lasu - zielone, br膮zowe i szare, czasami zmieszane z odrobin膮 b艂臋kitu nieba. Jej rysunki przedstawia艂y omywane bie偶膮c膮 wod膮 kamyki, o艣wietlone przedzieraj膮cymi si臋 przez li艣cie promieniami s艂o艅ca. Orick wpatrywa艂 si臋 jak urzeczony w wizerunki nied藕wiedzi i nied藕wiadk贸w, biegn膮cych przez 艂any dojrzewaj膮cego zbo偶a, a tak偶e starych samotnych samc贸w, unosz膮cych pyski ku ksi臋偶ycowi. Spogl膮da艂 na tkaniny i niemal s艂ysza艂 g艂osy rozmawiaj膮cych nied藕wiedzi czy chrz膮kanie maciory, ryj膮cej ziemi臋 w poszukiwaniu smakowitych trufli. Projekty Panty budzi艂y w nim charakterystyczne dla jego rasy wspomnienia, dzi臋ki czemu zaczyna艂 przypomina膰 sobie to wszystko, o czym marzy艂, kiedy by艂 ma艂ym misiem.

Chocia偶 pokolenie Panty opu艣ci艂o kryj贸wki w dziewiczych lasach, poczucie pi臋kna przyrody nie opu艣ci艂o nied藕wiedzicy. Orick stwierdzi艂, 偶e kiedy odleci z Wechaus, b臋dzie t臋skni艂 i za sam膮 planet膮, i za urodziw膮 samic膮.

Zapad艂a ciemna noc, ale nied藕wied藕 nie potrafi艂 zasn膮膰. Gallen i pozostali mieli znale藕膰 si臋 po drugiej stronie wr贸t dopiero o 艣wicie, ale Orick si臋 niecierpliwi艂. Chcia艂 jak najszybciej znale藕膰 si臋 w g贸rach, by zostawi膰 przyjacielowi ostrze偶enie.

Spacerowa艂 z k膮ta w k膮t, drapi膮c pazurami drewnian膮 pod艂og臋. W ko艅cu, oko艂o p贸艂nocy, Panta wsta艂a i powiedzia艂a:

- Chod藕my.

Wyszli z domu i wsiedli do pojazdu.

Po chwili dotarli do autostrady. Mimo ciemno艣ci i p贸藕nej pory min臋li w pewnej chwili spory konw贸j magnetycznych transporter贸w wype艂nionych zdobywcami. Wygl膮da艂o na to, 偶e okupanci przegrupowuj膮 swoje wojska. Po kilku minutach przelecieli obok pieszego patrolu, na kt贸rego widok Orick poczu艂 ogarniaj膮ce go zdenerwowanie. Spogl膮da艂 na o艣nie偶one zbocza tak d艂ugo, a偶 wypatrzy艂 miejsce, w kt贸rym on i Maggie pojawili si臋 na planecie po przeskoczeniu przez wrota. Poleci艂 nied藕wiedzicy, by zwolni艂a i odsun臋艂a przezroczyst膮 os艂on臋. Natychmiast poczu艂 charakterystyczn膮 wo艅 zdobywc贸w.

- Zostaw mnie tu i znikaj - burkn膮艂. Nie m贸g艂 znie艣膰 my艣li, 偶e samica mog艂aby mu towarzyszy膰. W okolicy kr臋ci艂o si臋 zbyt wielu nieprzyjaci贸艂.

- Przyjad臋 tu p贸藕niej po ciebie - obieca艂a Panta.

Orick przyjrza艂 si臋 w ciemno艣ciach profilowi jej pyska. Nagle ogarn臋艂a go dziwna t臋sknota. Chcia艂by zosta膰 z t膮 samic膮 na zawsze.

- Dzi臋kuj臋 - odpar艂 i wyskoczy艂 z pojazdu. Panta przyspieszy艂a i znikn臋艂a w mrokach nocy.

Nied藕wied藕 zacz膮艂 obw膮chiwa膰 ziemi臋. Zorientowa艂 si臋, 偶e wiod膮c膮 pod g贸r臋 艣cie偶k膮 przeszli niedawno zdobywcy. Wiej膮cy od g贸rskich szczyt贸w wiatr ni贸s艂 ich zapach. Wodz膮c nosem przy samej ziemi, Orick zacz膮艂 si臋 podkrada膰.

Dotarcie na wierzcho艂ek niewielkiego wzg贸rza zaj臋艂o mu prawie godzin臋. Przekona艂 si臋, 偶e ciemno艣ci nie s膮 tak nieprzeniknione, jak s膮dzi艂. Gwiazd na niebie by艂o niewiele, ale troch臋 blasku rzuca艂 ognisty 艂uk, widoczny na niebie niemal nad samym horyzontem. By艂o prawie tak jasno, jakby 艣wieci艂 ksi臋偶yc. Nied藕wied藕 spojrza艂 w g贸rsk膮 dolin臋, ale wyczu艂 obecno艣膰 zdobywc贸w o wiele wcze艣niej, nim ich zauwa偶y艂.

Trzy ogry siedzia艂y tak nieruchomo, 偶e wygl膮da艂y jak kamienie. Okryte bia艂膮 maskuj膮c膮 p艂acht膮, spogl膮da艂y w stron臋 ma艂ego 偶lebu. Orick by艂 zdumiony faktem, 偶e jest ich tylko tylu. Zastanawia艂 si臋, dlaczego urz膮dzili zasadzk臋 tak daleko od przej艣cia. Zapewne pod膮偶ali szlakiem przetartym przez skuter Maggie i doszli do miejsca, w kt贸rym pojazd zmaterializowa艂 si臋 na planecie. Mo偶e po prostu nie mogli uwierzy膰 w艂asnemu szcz臋艣ciu, a mo偶e nie u艣wiadamiali sobie tego, 偶e w miejscu, gdzie ko艅czy si臋 szlak, znajduje si臋 druga, niewidoczna strona wr贸t 艣wiat贸w.

Orick obserwowa艂 ich przez d艂u偶sz膮 chwil臋, ale potem przeni贸s艂 spojrzenie na stok g贸ry widocznej po przeciwleg艂ej stronie doliny. Spogl膮da艂 na pokryty grub膮 warstw膮 艣niegu wierzcho艂ek i oba za艣nie偶one zbocza. Nie m贸g艂 zatoczy膰 艂uku i dotrze膰 do wr贸t w taki spos贸b, 偶eby nikt go nie dostrzeg艂. Zorientowa艂 si臋, 偶e zdobywcy wybrali to miejsce dlatego, 偶e mogli obserwowa膰 ca艂膮 okolic臋, nie b臋d膮c widziani.

Nie pozostawa艂o mu nic innego, tylko czeka膰. Zwa偶ywszy na okoliczno艣ci, nie mia艂 innego wyj艣cia. Musia艂 pozosta膰 w tym miejscu do 艣witu. Kiedy Gallen i Everynne zaczn膮 zje偶d偶a膰, ryknie, by ich ostrzec, a potem przy艂膮czy si臋 do walki. Nie m贸g艂 zrobi膰 nic, dop贸ki ich nie zobaczy.

Mniej wi臋cej po godzinie dwaj zdobywcy wstali i skierowali si臋 w g贸r臋 zbocza, by po kilku chwilach znikn膮膰 za najbli偶szym g贸rskim grzbietem. Zapewne otrzymali rozkaz udania si臋 w inne miejsce. Orick odczeka艂 jaki艣 czas, a potem postanowi艂 ruszy膰 do ataku.

Zacz膮艂 schodzi膰 ku dolinie, staraj膮c si臋 bezg艂o艣nie stawia膰 艂apy w mi臋kkim 艣niegu. Kiedy znalaz艂 si臋 w odleg艂o艣ci kilkunastu jard贸w, samotny zdobywca nagle odwr贸ci艂 g艂ow臋 i przez chwil臋 spogl膮da艂 w jego stron臋, ale mi臋dzy nim a Orickiem le偶a艂o kilka ogromnych g艂az贸w. Nied藕wied藕 znieruchomia艂 i sta艂 w ciemno艣ciach tak d艂ugo, a偶 nieprzyjaciel odwr贸ci艂 g艂ow臋 w inn膮 stron臋.

Przebieg艂 w贸wczas po 艣niegu i skoczy艂 na jego plecy. Spr贸bowa艂 si臋 wspi膮膰, 偶eby dosi臋gn膮膰 z臋bami gard艂a. Ogr stara艂 si臋 wsta膰 z ziemi, ale widocznie zorientowa艂 si臋, 偶e nie mo偶e, wi臋c zamachn膮艂 si臋 kolb膮 karabinu zapalaj膮cego, trafiaj膮c nied藕wiedzia w 艂eb. Orick zag艂臋bi艂 k艂y w jego karku, po czym zacz膮艂 rozszarpywa膰 zielon膮 sk贸r臋.

Zdobywca wystrzeli艂, zapewne pragn膮c zaalarmowa膰 towarzyszy, a p贸藕niej upad艂 i przeturla艂 si臋 po 艣niegu. Uda艂o mu si臋 zrzuci膰 nied藕wiedzia z plec贸w. Orick jednak zerwa艂 si臋 szybko i skoczy艂 na stworzenie, po czym wyci膮gn膮艂 pysk, pe艂en obna偶onych k艂贸w, pr贸buj膮c dosi臋gn膮膰 grdyki. Ogr wyszarpn膮艂 n贸偶 z pochwy i zag艂臋biwszy ostrze w barku napastnika, przeci膮艂 kilka 艣ci臋gien.

Nied藕wied藕 zamachn膮艂 si臋 zako艅czon膮 ostrymi pazurami 艂ap膮 i trafi艂 w g艂ow臋 stworzenia. Zielonosk贸ra istota upad艂a na ziemi臋, a w贸wczas Orick rozszarpa艂 jej gard艂o.

Zostawi艂 martwego zdobywc臋 na 艣niegu, po czym odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 biec pod g贸r臋 przeciwleg艂ego stoku. Dotar艂 do miejsca, w kt贸rym zmaterializowa艂 si臋 skuter kierowany przez Maggie. Przypomnia艂 sobie, 偶e b臋d膮c jeszcze na Tihrglas, ustali艂 z Gallenem pewien system, kt贸ry umo偶liwia艂 im wzajemne ostrzeganie si臋 o niebezpiecze艅stwach czyhaj膮cych na dalszym odcinku drogi. Odcisn膮艂 w 艣wie偶ym 艣niegu poduszk臋 lewej 艂apy, a potem dwukrotnie przeora艂 艣nieg pazurami. Poniewa偶 nie by艂 pewien, czyjego przyjaciel znajdzie si臋 na tym 艣wiecie przed 艣witem, czy po wschodzie s艂o艅ca, na wszelki wypadek wytarza艂 si臋 na ziemi obok 艣ladu odci艣ni臋tej 艂apy. Ubi艂 艣nieg, aby miejsce by艂o widoczne nawet z du偶ej odleg艂o艣ci. Potem zbieg艂 po zboczu i skierowa艂 si臋 w stron臋 szosy.

W p贸艂 drogi zorientowa艂 si臋, 偶e jest ranny. Przejmuj膮cy b贸l w barku sprawia艂, 偶e zaczyna艂 utyka膰. Z rany ciek艂a stru偶ka krwi, ale on by艂 tak zaj臋ty walk膮, 偶e nie zwr贸ci艂 na ni膮 uwagi.

Wyliza艂 krew z sier艣ci, po czym dotar艂 na pobocze autostrady. Nigdzie jednak nie zauwa偶y艂 pojazdu Panty. Burkn膮艂 pod nosem i zacz膮艂 ku艣tyka膰 po poboczu. Obserwowa艂 g贸ry, 偶eby dostrzec ewentualny ruch. Mia艂 nadziej臋, 偶e nie natknie si臋 na patrol zdobywc贸w.

Zorientowa艂 si臋, 偶e zimno zaczyna przenika膰 go do szpiku ko艣ci. Krew z rany nadal p艂yn臋艂a i Orick przez chwil臋 poczu艂 si臋 jak bezradny nied藕wiadek, kt贸ry zab艂膮dzi艂 w g臋stym lesie i nie mo偶e odnale藕膰 drogi do domu. W pewnej chwili us艂ysza艂 czyje艣 g艂osy, zaniepokojony uni贸s艂 艂eb i zacz膮艂 w臋szy膰. Nie s膮dzi艂, 偶eby uda艂o mu si臋 uciec przed zdobywcami, ale po d艂u偶szej chwili, kiedy nic si臋 nie wydarzy艂o, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e musia艂 si臋 przes艂ysze膰. Po jakim艣 czasie poczu艂 si臋 tak os艂abiony, 偶e musia艂 przysi膮艣膰 na skraju drogi, aby odpocz膮膰. Ockn膮艂 si臋 dopiero w贸wczas, kiedy z szumem silnika przemkn膮艂 nad drog膮 jaki艣 pojazd. Rozejrza艂 si臋, po czym zn贸w ruszy艂 na p贸艂noc. Zastanawia艂 si臋, co te偶 mog艂o przydarzy膰 si臋 nied藕wiedzicy.

Zn贸w poczu艂 si臋 bezradny jak dziecko zagubione z g臋stym lesie. Przez jaki艣 czas stawia艂 machinalnie jedn膮 艂ap臋 za drug膮, my艣l膮c jedynie o tym, 偶e s艂yszy hipnotyzuj膮cy szum wiatru wiej膮cego od strony g贸rskich szczyt贸w.

Nie uszed艂 daleko, kiedy us艂ysza艂 basowe g艂osy zdobywc贸w, wo艂aj膮cych co艣 do siebie. D藕wi臋ki dolatywa艂y z przodu i z prawej strony. Orick poczu艂, 偶e zaczyna mu si臋 kr臋ci膰 w g艂owie. By艂 tak os艂abiony, 偶e nie wiedzia艂, czy znajdzie do艣膰 si艂, by skry膰 si臋 w krzakach.


Gallen wpatrywa艂 si臋 w zw臋glone szcz膮tki cia艂a przyjaciela. Wiele ko艣ci zosta艂o spopielonych, a biedne zwierz臋 wygl膮da艂o, jakby w ostatnich chwilach 偶ycia usi艂owa艂o zetrze膰 p艂on膮c膮 ma藕 z pyska. Z oczu m艂odzie艅ca nie pop艂yn臋艂a jednak ani jedna 艂za. Gallen g艂臋boko prze偶ywa艂 strat臋 Oricka. Czu艂 w ustach niezno艣n膮 gorycz. Serce zamieni艂o mu si臋 w kamie艅, zapa艂a艂 gniewem i 偶膮dz膮 zemsty.

Veriasse pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Musimy lecie膰 dalej - powiedzia艂. - Nasz przyjaciel odda艂 偶ycie, 偶eby nas ostrzec. Skorzystajmy z tego.

Uruchomi艂 silnik swojego skutera, zawr贸ci艂 maszyn臋 i skierowa艂 j膮 na autostrad臋. Everynne zatrzyma艂a sw贸j pojazd obok maszyny Gallena. Po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego ramieniu.

- Nie wiem, o czym my艣lisz ani co zamierzasz - rzek艂a. - Nie mo偶emy jednak zrobi膰 nic, 偶eby pom贸c twojemu przyjacielowi.

- Wiem - odpar艂 Gallen. Mru偶膮c oczy, w kt贸re zaczyna艂y zagl膮da膰 pierwsze promienie wschodz膮cego s艂o艅ca, owin膮艂 si臋 szczelniej p艂aszczem, by nie zmarzn膮膰. Pod膮偶aj膮c za Everynne, zjecha艂 ze wzg贸rza, dotar艂 do autostrady i skierowa艂 si臋 na p贸艂noc.

Wszyscy troje lecieli w milczeniu przez dwadzie艣cia minut. Gallena zacz臋艂o stopniowo ogarnia膰 dziwne uczucie, 偶e jest obserwowany. W pewnej chwili wra偶enie sta艂o si臋 tak silne, 偶e kiedy znale藕li si臋 w jakiej艣 dolinie, musia艂 zatrzyma膰 pojazd i rozejrze膰 si臋 po okolicznych za艣nie偶onych wzg贸rzach. Na zboczach nie widzia艂 偶adnych drzew, jedynie k臋py niewysokich krzak贸w, pomi臋dzy kt贸rymi le偶a艂y od艂amki ska艂 i g艂azy. W zaro艣lach nie 艣piewa艂y jednak 偶adne ptaki. Nic si臋 nie porusza艂o. Nawet wiatr jakby usta艂. Mimo to Gallen by艂 przekonany, 偶e 艣ledz膮 go czyje艣 czujne oczy.

Obok niego zatrzyma艂 si臋 Veriasse.

- Ty tak偶e to poczu艂e艣? - zapyta艂. - Moje ko艣ci a偶 dr偶膮 w oczekiwaniu tego, co si臋 stanie.

- Niczego nie dostrzeg艂em - odezwa艂 si臋 Gallen. - Nic si臋 nie porusza.

M臋偶czyzna potoczy艂 spojrzeniem w prawo i w lewo. Niemal nie obr贸ci艂 g艂owy. Porusza艂y si臋 jedynie jego pa艂aj膮ce b艂臋kitne oczy.

- W艂a艣nie to martwi mnie najbardziej - o艣wiadczy艂. - Gallenie, pos艂uchaj za po艣rednictwem siatki. Zorientuj si臋, czy nie us艂yszysz jakich艣 rozm贸w prowadzonych przez radio. Zwr贸膰 uwag膮 na kana艂y o cz臋stotliwo艣ciach u偶ywanych przez wojskowych.

艢ci膮gn膮艂 r臋kawiczki i uni贸s艂 nad g艂ow臋 obie r臋ce w ge艣cie sprawiaj膮cym wra偶enie, jakby si臋 poddawa艂.

Gallen zamkn膮艂 oczy i postara艂 si臋 uwolni膰 zmys艂y. Pomruk silnik贸w skuter贸w wyda艂 mu si臋 nagle bardzo g艂o艣ny, ale ignoruj膮c go, m艂odzieniec pr贸bowa艂 ws艂ucha膰 si臋 w g艂osy os贸b obs艂uguj膮cych radiostacje. W jego m贸zgu zacz臋艂y rozb艂yskiwa膰 obrazy hologram贸w przekazywanych przez rozg艂o艣nie cywilne. S艂ysza艂 tak偶e muzyk臋 nadawan膮 przez stacje radiowe. Opr贸cz tych sygna艂贸w dociera艂y do jego m贸zgu r贸wnie偶 strz臋py rozm贸w. Jacy艣 piloci na p贸艂noc od niego rozmawiali z kontrolerem lot贸w, prosz膮c go o wyra偶enie zgody na l膮dowanie ich statku na podmiejskim lotnisku.

- Nie s艂ysz臋 nic ciekawego - odezwa艂 si臋 po chwili.

Veriasse opu艣ci艂 r臋ce i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Ja tak偶e - powiedzia艂. - Nic nie wyczuwam. Ostatnio, kiedy przebywa艂em na Wechaus, drononi nie ukrywali swojej obecno艣ci. Ich garnizon by艂 nawet ca艂kiem liczny. Nie uwa偶asz tego za dziwne? Nie s艂ycha膰 偶adnych rozm贸w prowadzonych na cz臋stotliwo艣ciach zastrze偶onych dla ich oddzia艂贸w.

Gallen przyzna艂 mu racj臋. Mogli jedynie ruszy膰 w dalsz膮 drog臋. M艂odzieniec uruchomi艂 silnik. Z g艂o艣niejszym pomrukiem skuter wzni贸s艂 si臋 w powietrze. Wszyscy troje zacz臋li lecie膰 nad drog膮. Po jakim艣 czasie ujrzeli w oddali dymy snuj膮ce si臋 nad gromad膮 budynk贸w wzniesionych obok siebie.

Veriasse przyspieszy艂 i zr贸wna艂 si臋 z maszyn膮 Gallena.

- Zbli偶amy si臋 do gospody - oznajmi艂. - Zatrzymajmy si臋 w niej i spr贸bujmy dowiedzie膰 si臋 czego艣 ciekawego.

Kiedy znale藕li si臋 troch臋 bli偶ej, m艂odzieniec ujrza艂 budowle z bia艂ego wapienia, wzniesione wok贸艂 jeziorek z zielonkaw膮 wod膮, nad kt贸r膮 unosi艂y si臋 ob艂oki pary. Wok贸艂 basen贸w widzia艂 wielu ludzi trz臋s膮cych si臋 z zimna i zapewne marz膮cych o za偶yciu gor膮cej k膮pieli. U艣wiadomi艂 sobie, 偶e od kilku dni si臋 nie wyk膮pa艂. By艂 spocony i brudny. Pomy艣la艂, 偶e mo偶e naprawd臋 by艂oby warto sp臋dzi膰 troch臋 czasu w tym miejscu.

Zatrzymali si臋 przed wej艣ciem, unieruchomili skutery i zajrzeli przez okna do 艣rodka wielkiej sali, b臋d膮cej najprawdopodobniej jadalni膮. Wi臋kszo艣膰 stolik贸w by艂a zaj臋ta. Siedz膮cy przy nich m艂odzi ludzie obojga p艂ci spo偶ywali 艣niadanie, 艣miali si臋 i rozmawiali.

Gallen pomy艣la艂 jednak, 偶e nie chce mie膰 z nimi nic wsp贸lnego. Czu艂 nawet co艣 w rodzaju odrazy na my艣l o tym, 偶e ci ludzie tak beztrosko 艣miej膮 si臋 i 偶artuj膮, podczas gdy on nie potrafi otrz膮sn膮膰 si臋 z b贸lu. Orick nie 偶y艂, a m艂odzieniec chyba chcia艂, 偶eby ca艂y 艣wiat pogr膮偶y艂 si臋 w 偶a艂obie.

Everynne i Veriasse zsiedli ze skuter贸w, ale Gallen pozosta艂 na siode艂ku. W powietrzu unosi艂 si臋 dziwny sw膮d, jakby co艣 w pobli偶u niedawno si臋 pali艂o.

M臋偶czyzna podszed艂 do frontowych drzwi, kt贸re rozsun臋艂y si臋 przed nim na boki. Na jego powitanie pospieszy艂 z艂ocisty android. Veriasse obejrza艂 si臋 przez rami臋 i popatrzy艂 pytaj膮co na Gallena.

- Nie wchodzisz?

M艂odzieniec pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Wy co艣 zjedzcie. Ja nie jestem g艂odny. Pozostan臋 tutaj na stra偶y.

Odchyli艂 si臋 na siode艂ku, pr贸buj膮c rozlu藕ni膰 mi臋艣nie zm臋czone zbyt d艂ugim prowadzeniem maszyny.

- Czy jeste艣 tego pewien? - zapyta艂a Everynne. - Poczujesz si臋 lepiej w 艣rodku, gdzie jest cieplej ni偶 na dworze. Prosz臋 ci臋, chod藕 ze mn膮.

- Wol臋 pozosta膰 sam.

Kobieta u艣cisn臋艂a jego rami臋, po czym wesz艂a do 艣rodka. Gallen obserwowa艂 przez okno, jak Everynne i Veriasse zajmuj膮 miejsca przy stoliku, zamawiaj膮 potrawy i zaczynaj膮 je艣膰. Zerwa艂 si臋 lekki wiatr. Gallen postanowi艂 pos艂u偶y膰 si臋 siatk膮, chc膮c pos艂ucha膰, o czym rozmawiaj膮 stoj膮cy wok贸艂 basen贸w rozbawieni ludzie. Na tle ich g艂os贸w us艂ysza艂 jednak dziwne szepty dobiegaj膮ce chyba z ty艂u budynku, gdzie znajdowa艂 si臋 parking. Nie by艂 nawet pewien, czy s膮 to g艂osy ludzi. Mo偶e tylko szele艣ci艂y trzciny poruszane podmuchami wiatru. Tak czy inaczej, powinien si臋 przej艣膰, cho膰by po to, 偶eby rozprostowa膰 ko艣ci. Zeskoczy艂 z siode艂ka skutera i ruszaj膮c z udawan膮 nonszalancj膮, zacz膮艂 obchodzi膰 budynek, w kt贸rym znajdowa艂a si臋 sto艂贸wka. Kierowa艂 si臋 ku lewemu naro偶nikowi.

Na ty艂ach rzeczywi艣cie ujrza艂 parking, a na nim dziesi膮tki pojazd贸w magnetycznych i powietrznych maszyn. Zdumiony tym widokiem, przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w nie, jakby nie m贸g艂 uwierzy膰 w艂asnym oczom. Wydawa艂o mu si臋, 偶e na parkingu znajduje si臋 o wiele wi臋cej maszyn, ni偶 wynika艂oby to z liczby mog膮cych przebywa膰 w gospodzie go艣ci.

Jego siatka pochwyci艂a wyra藕niejsze szepty, dobiegaj膮ce gdzie艣 z zaplecza budynku, nieco z prawej strony. Korzystaj膮c z os艂ony jakiego艣 rosn膮cego w wielkiej donicy drzewa, Gallen wychyli艂 si臋 za r贸g i spojrza艂 w tamtym kierunku. W odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu st贸p dostrzeg艂 trzech m臋偶czyzn pochylaj膮cych si臋 nad skrzynk膮, do kt贸rej zosta艂a do艂膮czona absurdalnie wielka antena nadawcza. Wszyscy byli ubrani w bia艂e maskuj膮ce kombinezony. W pewnej chwili jeden uni贸s艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na Gallena. M艂odzieniec nie mia艂 czasu zastanowi膰 si臋, co powinien zrobi膰. Uczyni艂a to za niego siatka, kt贸ra nakaza艂a mu wyci膮gn膮膰 karabin zapalaj膮cy i strzeli膰. Celny strza艂 z tak bliskiej odleg艂o艣ci oznacza艂 trafienie ca艂ej tr贸jki. Chemiczny 艂adunek rozprysn膮艂 si臋 po cia艂ach dw贸ch ludzi, kt贸rzy zacz臋li p艂on膮膰 o艣lepiaj膮co jasnym ogniem. Gallen zamruga艂 powiekami, popatrzy艂 w bok, po czym zorientowa艂 si臋, 偶e biegnie przed front budynku.

Mia艂 w艂a艣nie skr臋ci膰 za r贸g, kiedy zosta艂 zaatakowany przez czterech innych m臋偶czyzn odzianych w bia艂e opancerzone kombinezony. Jednym p艂ynnym ruchem wsun膮艂 karabin zapalaj膮cy do pochwy i wyci膮gn膮艂 miecz. Pierwszym ciosem odci膮艂 g艂ow臋 najbli偶szemu napastnikowi, po czym wyskoczy艂 w powietrze i kopn膮艂 drugiego w twarz, a kiedy l膮dowa艂 na ziemi, bardzo szybko rozprawi艂 si臋 z dwoma pozosta艂ymi. G艂o艣no krzykn膮艂 i pu艣ci艂 si臋 w stron臋 frontowych drzwi jadalni.

Widzia艂 w 艣rodku Veriasse鈥檃, kt贸ry trzyma艂 miecz i wymachiwa艂 nim jak szalony. Broni艂 si臋 przed atakami kilkunastu rzekomych go艣ci trzymaj膮cych niewielkie paralizatory. Starali si臋 go obezw艂adni膰, ale ich bro艅 nie wywiera艂a na m臋偶czy藕nie wra偶enia. Everynne le偶a艂a nieruchomo, zapewne nieprzytomna. G贸rna po艂owa jej cia艂a spoczywa艂a na blacie sto艂u, a z nosa ciek艂a stru偶ka krwi. Od strony kopulastych budynk贸w znajduj膮cych si臋 za basenami bieg艂o kilkudziesi臋ciu lepiej uzbrojonych wojownik贸w.

Rozpryskuj膮c od艂amki szk艂a we wszystkie strony, m艂odzieniec wskoczy艂 przez okno do jadalni. Wyl膮dowa艂 na blacie najbli偶szego stolika. Wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy i strzeli艂 najpierw we frontowe drzwi, a nast臋pnie w boczne. Przy okazji trafi艂 jednego androida, kt贸ry pr贸bowa艂 rzuci膰 si臋 do ucieczki. W rezultacie zamki obu drzwi zosta艂y zablokowane. P贸藕niej Gallen podskoczy艂 i czubkiem buta wymierzy艂 pot臋偶nego kopniaka w ty艂 g艂owy jednego z atakuj膮cych Veriasse鈥檃 m臋偶czyzn.

W ci膮gu najbli偶szych kilku minut miecz m臋偶czyzny rozprawi艂 si臋 z pierwszym szeregiem napastnik贸w. Veriasse zacz膮艂 szpera膰 w pakunku kobiety. Wyci膮gn膮艂 z niego Terror i rzuci艂 m艂odzie艅cowi.

- W艂a艣nie to pragn膮 zdoby膰! - krzykn膮艂. - Gallenie, wy艣lij kod uzbrajaj膮cy urz膮dzenie!

Gallen uni贸s艂 Terror na wyci膮gni臋tej r臋ce, jakby trzyma艂 wielk膮 艣wi臋to艣膰. Zorientowa艂 si臋, 偶e spogl膮daj膮 na niego wszyscy znajduj膮cy si臋 w wielkiej sali. Siedz膮cy przy stolikach ludzie zamarli z przera偶enia. Nikt nie 艣mia艂 nawet si臋 poruszy膰.

- Wszyscy cofn膮膰 si臋 pod przeciwleg艂膮 艣cian臋! - krzykn膮艂. - Wyda艂em swojej siatce rozkaz zdetonowania Terroru, je偶eli nas nie przepu艣cicie!

Liczy艂 na to, 偶e ten sam podst臋p nie zawiedzie i tym razem.

- Mamy urz膮dzenia zag艂uszaj膮ce! Mamy urz膮dzenia zag艂uszaj膮ce! - wrzasn膮艂 pospiesznie jeden z napastnik贸w.

- Masz na my艣li te, kt贸re znajdowa艂y si臋 na ty艂ach gospody? - zapyta艂 m艂odzieniec. - Zniszczy艂em je. Nie dzia艂aj膮.

- Mamy rezerwowe! - krzykn膮艂 ten sam 偶o艂nierz, rozpaczliwie usi艂uj膮c skupi膰 wok贸艂 siebie towarzyszy.

- Czy zamierzasz ryzykowa膰 偶ycie mieszka艅c贸w tego 艣wiata w nadziei, 偶e tw贸j sprz臋t nie zawiedzie? - zapyta艂 go Veriasse.

Gro藕ba odnios艂a zamierzony skutek. 呕o艂nierze zawahali si臋. 呕aden nie o艣mieli艂 si臋 ruszy膰 do ataku.

Veriasse poci膮gn膮艂 za r臋k臋 Everynne, obr贸ci艂 kobiet臋 na blacie sto艂u, po czym wzi膮艂 na r臋ce jak dziecko. Ruszy艂 w kierunku drzwi, a Gallen, nie wypuszczaj膮c Terroru z uniesionej r臋ki, zamyka艂 poch贸d.

Kiedy znale藕li si臋 na dworze, m艂odzieniec wskoczy艂 na siode艂ko swojego skutera. Od strony pozosta艂ych zabudowa艅 wci膮偶 biegli nowi 偶o艂nierze, ubrani w opancerzone bia艂e kombinezony. Gallen chcia艂 ich policzy膰, ale zrezygnowa艂, kiedy doliczy艂 do dwustu. Popatrzy艂 na 鈥瀏o艣ci鈥, siedz膮cych przy stolikach. 呕aden nie wygl膮da艂 na wystraszonego czy przera偶onego. Wr臋cz przeciwnie, na ich twarzach malowa艂a si臋 z艂o艣膰 i rozczarowanie. M艂odzieniec uzmys艂owi艂 sobie, 偶e wszyscy, m臋偶czy藕ni i kobiety, s膮 cz艂onkami tego samego oddzia艂u wojskowego.

Kiedy Veriasse鈥檕wi uda艂o si臋 w ko艅cu posadzi膰 Everynne na siode艂ku skutera, przed front czekaj膮cych 偶o艂nierzy wyst膮pi艂 jaki艣 oficer. Ujrzawszy jego dumn膮 postaw臋 i pewny ch贸d, Gallen nie mia艂 cienia w膮tpliwo艣ci, 偶e spogl膮da na dow贸dc臋 ca艂ej grupy.

M臋偶czyzna by艂 w 艣rednim wieku, mia艂 ciemne w艂osy i tak czarne oczy, 偶e wygl膮da艂y jak paciorki z obsydianu. Jego twarz by艂a tak偶e ozdobiona rzadk膮 kozi膮 br贸dk膮.

- Doskona艂a robota, Veriasse - odezwa艂 si臋 oficer. - Zn贸w si臋 spotykamy.

Veriasse kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Jagget!

- Tak, kapitan Jagget, dow贸dca oddzia艂u obrony planetarnej - poprawi艂 go wojskowy. - Je偶eli mam by膰 szczery, Veriasse, nigdy nie przypuszcza艂em, 偶e uda mi si臋 zabra膰 tw贸j Terror, ale przecie偶 musia艂em spr贸bowa膰. Mam nadziej臋, 偶e nie masz mi tego za z艂e.

- Sk膮d偶e znowu. Jestem tylko ciekaw jednej rzeczy. Dlaczego nazywasz swoich ludzi oddzia艂em obrony planetarnej, je偶eli tym 艣wiatem rz膮dz膮 teraz drononi?

- Wykonuj臋 tylko ich rozkazy - o艣wiadczy艂 Jagget. - Drononi doceniaj膮 ludzi kompetentnych, nawet w贸wczas, gdy s膮 nimi dawni wrogowie. Uda艂o mi si臋 ich przekona膰, 偶e w tej sytuacji poradzimy sobie lepiej ni偶 zielonosk贸re niedo艂臋gi. Rozumiesz, liczy艂em na element zaskoczenia.

- Niepokoi mnie troch臋 fakt, 偶e tak 艂atwo zmieniasz mocodawc贸w - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Je偶eli mam by膰 szczery, ani troch臋 nie wierz臋 w to, co powiedzia艂e艣. Orygina艂 Jagget nigdy nie zgodzi艂by si臋 wst膮pi膰 na s艂u偶b臋 偶adnego uzurpatora. Nie spodziewa艂bym si臋 czego艣 takiego nawet po kt贸rymkolwiek z jego szalonych klon贸w.

Jagget wzruszy艂 ramionami.

- Mo偶esz wierzy膰, w co zechcesz - odpar艂. - Dowiedzia艂em si臋, jak radzi艂e艣 sobie na Fale. Relacja z tamtych wydarze艅 jest w艂a艣nie teraz transmitowana na wszystkich kana艂ach ca艂ej galaktyki.

Popatrzy艂 na Terror, po czym przesun膮艂 j臋zykiem po spieczonych wargach. Skierowa艂 spojrzenie na swoich 偶o艂nierzy, jakby si臋 zastanawia艂, jak膮 podj膮膰 decyzj臋.

P贸藕niej odwr贸ci艂 g艂ow臋 i spojrza艂 g艂臋boko w oczy Gallena.

- M艂odzie艅cze - zacz膮艂. - Je偶eli naprawd臋 kontaktujesz si臋 za pomoc膮 tele艂膮cza z Terrorami rozmieszczonymi na czterdziestu o艣miu opanowanych przez dronon贸w 艣wiatach, zdetonuj je natychmiast, w tej sekundzie. A je偶eli uwa偶asz, 偶e musisz, zdetonuj tak偶e ten, kt贸ry trzymasz na d艂oni!

Post膮pi艂 kilka krok贸w ku Gallenowi. Jego oczy nagle si臋 rozszerzy艂y i m艂odzieniec zrozumia艂, 偶e kapitan nie zawaha si臋 umrze膰. Pr贸buje zmusi膰 go do podj臋cia decyzji. Pragnie doprowadzi膰 do wojny.

- Cofnij si臋! - krzykn膮艂 Veriasse, wyci膮gaj膮c karabin zapalaj膮cy.

Jagget uni贸s艂 r臋k臋 i uczyni艂 ni膮 rozkazuj膮cy gest. Natychmiast trzech 偶o艂nierzy, stoj膮cych po艣r贸d t艂umu, unios艂o w艂asne karabiny zapalaj膮ce. Klony Jaggeta.

- M艂odzie艅cze - powt贸rzy艂 ich dow贸dca. Podszed艂 do Gallena jeszcze bli偶ej i spojrza艂 g艂臋boko w jego oczy. - Zdetonuj je. Teraz! Inne 艣wiaty wyczerpa艂y zasoby wszystkich si艂 tylko po to, 偶eby nie ulec w walce przeciwko imperium dronon贸w. To uczciwa cena. Uwolnij Terrory, a przekonasz si臋, 偶e kiedy艣 ten sektor galaktyki b臋dzie wymienia艂 twoje imi臋 jako osoby, kt贸ra okry艂a si臋 wiekopomn膮 s艂aw膮!

Gallen nie opu艣ci艂 r臋ki, w kt贸rej trzyma艂 艣mierciono艣ne urz膮dzenie, ale powi贸d艂 spojrzeniem po twarzach 偶o艂nierzy Jaggeta. Przekona艂 si臋, 偶e wszyscy byli lud藕mi, kt贸rych geny nie zosta艂y zniekszta艂cone przez dronon贸w. Nie znajdowali si臋 pod ich panowaniem na tyle d艂ugo, 偶eby okazywa膰 lojalno艣膰 ciemi臋zcom, ale mimo to wi臋kszo艣膰 stan臋艂a po stronie okupant贸w. Pochwyciliby Everynne, gdyby mogli, a przynajmniej przekazaliby drononom informacj臋 o miejscu, w kt贸rym si臋 ukrywa. W tej chwili kobieta by艂a nieprzytomna, a Gallen nie wiedzia艂, jak ci臋偶ko zosta艂a ranna. A poza tym zamordowali Oricka.

Mimo to powstrzymywa艂a ich obawa przed tym, co mo偶e zrobi膰 Gallen. Wszystkich... ale nie Jaggeta. Ten m臋偶czyzna sprawia艂 wra偶enie prawdziwego patrioty, b艂agaj膮cego m艂odzie艅ca o to, aby po艂o偶y艂 kres m臋czarniom tego 艣wiata. Wola艂, 偶eby ca艂y sp艂on膮艂 w straszliwym ogniu, ni偶 mia艂by nadal pozostawa膰 pod panowaniem imperium obcych. Mo偶e tak dobrze zna艂 serca swoich ludzi.

Gallen w jednej sekundzie, gdyby tylko mia艂 mo偶liwo艣膰, uwolni艂by ukrytych we wn臋trzu urz膮dzenia nanotechnicznych wojownik贸w. Jagget podszed艂 jeszcze bli偶ej i chwyci艂 przegub uniesionej r臋ki Gallena. Potrz膮sn膮艂 ni膮 tak mocno, 偶e Tenor spad艂 na ziemi臋. M臋偶czyzna nie odrywa艂 spojrzenia od oczu m艂odzie艅ca.

- Nie mo偶esz tego zrobi膰, prawda? - szepn膮艂 zapalczywie, jakby Gallen w艂a艣nie zdradzi艂 jego zaufanie. - Dysponujecie tylko tym jednym Terrorem i usi艂ujecie przetransportowa膰 go na Dronon. Jest tak, jak powiedzia艂a Maggie.

Odwr贸ci艂 si臋 i przem贸wi艂 do 偶o艂nierzy:

- Odprowadz臋 teraz tych ludzi tam, dok膮d pod膮偶aj膮.

- Sir - sprzeciwi艂a si臋 jedna z m艂odych kobiet. - Czy nie powinni艣my zameldowa膰 lordowi Kintalowi o tym, 偶e ich pochwycili艣my?

- Je偶eli chcesz, mo偶esz zameldowa膰 o wszystkim swojemu draniowi drononowi - odezwa艂 si臋 spokojnie Jagget. W jego g艂osie nie s艂ysza艂o si臋 ani cienia gro藕by. - Pami臋taj jednak o tym, 偶e otrzymali艣my rozkaz zatrzymania tych ludzi, opieraj膮c si臋 na fa艂szywej informacji, jakoby dysponowali wieloma Terrorami. Poniewa偶 nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e ta informacja jest nieprawdziwa, nie mamy 偶adnych podstaw, by ich aresztowa膰.

Kobieta spojrza艂a na niego podejrzliwie, ale cofn臋艂a si臋 i do艂膮czy艂a do pozosta艂ych.

- Zamelduj臋, 偶e podczas mojej s艂u偶by nie wydarzy艂o si臋 nic szczeg贸lnego - o艣wiadczy艂a. - Czy b臋d臋 mog艂a p贸藕niej zabra膰 transporter, 偶eby opu艣ci膰 to miejsce razem z podw艂adnymi?

- Tak - odpar艂 kapitan. - My艣l臋, 偶e to b臋dzie najrozs膮dniejsze rozwi膮zanie.

- M贸wi艂e艣 co艣 na temat Maggie - przypomnia艂 mu Veriasse. - Gdzie znajduje si臋 w tej chwili?

M臋偶czyzna sta艂 przez ca艂y czas obok skutera kobiety, przytrzymuj膮c j膮, 偶eby nie spad艂a. W pewnej chwili Everynne zamruga艂a powiekami. Usi艂owa艂a unie艣膰 g艂ow臋, staraj膮c si臋 ockn膮膰. Po chwili jednak zn贸w zemdla艂a.

- Wkr贸tce tu b臋dzie - oznajmi艂 Jagget. Odczepi艂 od pasa miniaturowy komunikator i pos艂uguj膮c si臋 wojskowym szyfrem, wyda艂 szybko kilka rozkaz贸w.

- Musimy zaj膮膰 na kilka minut jakie艣 pomieszczenie - rzek艂 Veriasse. - I przyda艂oby si臋 co艣 ciep艂ego do zjedzenia.

- Oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 kapitan.

Veriasse d藕wign膮艂 Everynne z siode艂ka i zani贸s艂 do jednego z pokoi na zapleczu jadalni. U艂o偶y艂 j膮 na mi臋kkim tapczanie, po czym widz膮c, 偶e przytomnieje, zacz膮艂 lekko poklepywa膰 po policzku. Nagle w pokoju zaroi艂o si臋 od 偶o艂nierzy. M臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 w ich stron臋 i krzykn膮艂, 偶eby wyszli.

Pozostali tylko oni, Gallen i Jagget. M臋偶czy藕ni skupili si臋 wok贸艂 tapczanu i zacz臋li cuci膰 Everynne. Veriasse zdj膮艂 jej p艂aszcz, po czym u艂o偶y艂 kobiet臋 na brzuchu. Dopiero w贸wczas zobaczy艂 na jej ciele dwie obrzmia艂e rany po promieniach paralizatora. Jedna, dosy膰 lekka, znajdowa艂a si臋 na karku, ale druga, o wiele gro藕niejsza, widnia艂a z boku szyi.

Wstrzymuj膮c z przera偶enia oddech, Veriasse pokaza艂 na ci臋偶sz膮 ran臋.

- Mo偶e mie膰 po niej spor膮 blizn臋 - powiedzia艂.

Oficer podszed艂 do umywalki i po chwili powr贸ci艂 z naczyniem wype艂nionym wod膮. Zacz膮艂 obmywa膰 sk贸r臋 wok贸艂 rany na szyi. Tymczasem Veriasse wyci膮gn膮艂 miecz, nak艂u艂 czubkiem przegub r臋ki i pozwoli艂, 偶eby krople krwi zacz臋艂y sp艂ywa膰 na rany kobiety.

- Co robisz? - zdumia艂 si臋 Gallen.

- Rozpuszczone w mojej krwi nanoleki pomog膮 zabli藕ni膰 rany - odpar艂 m臋偶czyzna. - Niestety, promienie paralizator贸w spali艂y jej naczynia krwiono艣ne, znajduj膮ce si臋 pod sk贸r膮. Nanoleki jej organizmu nie potrafi艂yby poradzi膰 sobie skutecznie z tak膮 ran膮. Mam nadziej臋, 偶e nie dopuszcz膮 do powstania blizny.

Gallen usiad艂 na brzegu tapczanu i obaj zacz臋li przygl膮da膰 si臋 okaleczeniom. W ci膮gu nast臋pnego kwadransa wi臋kszo艣膰 spalonej i sczernia艂ej sk贸ry si臋 rozpu艣ci艂a, a obrzmienia zacz臋艂y z wolna ust臋powa膰. Tymczasem Everynne odzyska艂a przytomno艣膰, ale czuj膮c b贸l, zacz臋艂a j臋cze膰. Veriasse przykaza艂 jej, by le偶a艂a nieruchomo.

Po pi臋tnastu minutach uszkodzone miejsca zacz臋艂y pokrywa膰 si臋 now膮 sk贸r膮, ale na szyi kobiety pozosta艂a czerwona blizna, maj膮ca kszta艂t litery I.

Veriasse opar艂 g艂ow臋 na d艂oniach i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 siedzia艂 nieruchomo.

- Obawiam si臋 - powiedzia艂 w ko艅cu - 偶e wszystkie lata moich stara艅 posz艂y na marne. Teraz, kiedy nanoleki zako艅czy艂y rekonstrukcj臋 tkanki, nie mo偶emy przyspieszy膰 procesu gojenia. Blizna powinna znikn膮膰 po kilku dniach, ale... B臋dziemy musieli odczeka膰, zanim wyruszymy w dalsz膮 drog臋. Na razie skaza na ciele Everynne uniemo偶liwia jej rzucenie wyzwania lordom roju.

- Ile czasu na to potrzebujesz? - zapyta艂 zaniepokojony Jagget.

Towarzysz Everynne pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Kilka dni.

- Pos艂uchaj, Veriasse - odezwa艂 si臋 oficer. - Od tygodnia zdobywcy 艣ci膮gaj膮 na ten 艣wiat wszystkich 偶o艂nierzy, jakich maj膮. Dobrze wiedz膮, 偶e tu przebywacie. M贸g艂bym spr贸bowa膰 was gdzie艣 ukry膰, ale nie s膮dz臋, 偶ebym potrafi艂 powstrzymywa膰 ich tak d艂ugo. W tej chwili usi艂uj膮 otoczy膰 ca艂膮 okolic臋. Im szybciej opu艣cicie t臋 gospod臋, tym wi臋ksz膮 b臋dziecie mieli szans臋, aby uciec.

- To tylko niewielka blizna - stwierdzi艂 Gallen. - Bardzo 艂atwo b臋dzie mo偶na ukry膰 j膮 pod ubraniem.

- Pami臋taj o tym, 偶e drononi nie maj膮 zwyczaju noszenia ubra艅 - przypomnia艂 mu Veriasse. - B臋d膮 chcieli, 偶eby艣my pokazali im kobiet臋 bez ubrania.

- Kosmetyki - zaproponowa艂 Jagget. - W kolorze sk贸ry.

Veriasse popatrzy艂 na niego, nie ukrywaj膮c, 偶e sceptycznie traktuje jego propozycj臋.

- Je偶eli drononi odkryj膮 nasz podst臋p, mog膮 chcie膰 od razu j膮 zabi膰 - o艣wiadczy艂.

- Warto spr贸bowa膰 - nalega艂 wojskowy. - Nie mo偶ecie siedzie膰 tu tak d艂ugo, a偶 jej blizna zniknie ca艂kowicie. Drononi potrafili przecie偶 skonstruowa膰 w艂asny klucz do wr贸t 艣wiat贸w. Ju偶 wkr贸tce mog膮 sporz膮dzi膰 nast臋pny. Za tydzie艅 stan膮 przed nimi otworem wszystkie inne planety.

Gallen przenosi艂 spojrzenie z jednego m臋偶czyzny na drugiego. Czu艂 si臋 jak zamkni臋te w klatce zwierz膮tko. Najbardziej dra偶ni艂 go fakt, 偶e 偶aden nie jest zdolny do podj臋cia decyzji. Bardzo pragn膮艂, 偶eby blizna na szyi kobiety pozosta艂a na zawsze. Everynne nigdy przecie偶 nie chcia艂a wyrusza膰 na t臋 wypraw臋. Zosta艂a wybrana, 偶eby z艂o偶y膰 偶ycie w ofierze. Wy艂膮cznie jej wspania艂omy艣lno艣ci nale偶a艂o zawdzi臋cza膰 fakt, 偶e dotychczas nie zrezygnowa艂a. Jedynym sposobem na wygran膮 by艂o powstrzymanie si臋 od walki. Tylko w贸wczas bowiem mog艂aby 偶y膰 i pozosta膰 sob膮. Blizna na szyi by艂a przepustk膮, dzi臋ki kt贸rej mog艂a odzyska膰 wolno艣膰.

- To b臋dzie musia艂 by膰 艣rodek pozbawiony jakiejkolwiek woni - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Przynajmniej takiej, kt贸r膮 mogliby zw臋szy膰 drononi. A poza tym powinien idealnie pasowa膰 do karnacji jej sk贸ry.

- No, nie wiem - zas臋pi艂 si臋 Jagget. - Trudno b臋dzie znale藕膰 co艣 odpowiedniego w tak kr贸tkim czasie.

Everynne obr贸ci艂a si臋 na plecy i przez chwil臋 spogl膮da艂a na Gallena. Zastanawia艂a si臋 nad swoimi szansami.

- Prosz臋 zrobi膰 wszystko, co tylko b臋dzie w twojej mocy - zwr贸ci艂a si臋 do oficera. - Musz臋 szybko rzuci膰 wyzwanie lordom roju.

- Czy jeste艣 tego pewna? - zapyta艂 Jagget.

- Tak - odrzek艂a kobieta.

Oficer kiwn膮艂 g艂ow膮 i o艣wiadczy艂:

- W takim razie wr贸c臋 za pi臋tna艣cie minut.

Gallen poczu艂, 偶e zaczyna ogarnia膰 go znu偶enie, i po艂o偶y艂 si臋 na pod艂odze. Cieszy艂 si臋, 偶e ma okazj臋 odpocz膮膰 chocia偶 kilka minut.

Po chwili us艂ysza艂, jak drzwi zn贸w si臋 otwieraj膮. Nie chcia艂o mu si臋 jednak unie艣膰 g艂owy i spojrze膰, a zreszt膮 by艂 przekonany, 偶e do pokoju wszed艂 jeszcze jeden Jagget. Nagle tu偶 obok niego pojawi艂 si臋 Orick, kt贸ry przejecha艂 j臋zorem po jego twarzy.

- Jak si臋 masz! - powiedzia艂, rado艣nie szczerz膮c z臋by. - Widz臋, 偶e zignorowa艂e艣 moje ostrze偶enie i mimo wszystko wpad艂e艣 w zastawione sid艂a.

- Oricku! - wykrzykn臋艂a Everynne, siadaj膮c na tapczanie.

M艂odzieniec obj膮艂 nied藕wiedzia i u艣ciska艂. Zauwa偶y艂 jednak, 偶e jeden z bark贸w zwierz臋cia jest obanda偶owany, a w spojrzeniu przyjaciela kryje si臋 cierpienie.

- My艣leli艣my, 偶e nie 偶yjesz - powiedzia艂. - Znale藕li艣my zw臋glone ko艣ci nieco w bok od autostrady.

- To by艂a moja przyjaci贸艂ka - wyja艣ni艂 zwi臋藕le Orick. - Pozostawi艂em ci ostrze偶enie i staraj膮c si臋 kry膰 przed patrolami zdobywc贸w, wraca艂em do domu. Moja znajoma, Panta, zatrzyma艂a sw贸j pojazd na drodze, by mnie podwie藕膰, i w艂a艣nie w贸wczas pojawili si臋 drononi. Samic臋 ogarn膮艂 paniczny strach, i rzuci艂a si臋 do ucieczki. Ja by艂em tak os艂abiony, 偶e nie mia艂em si艂, aby p贸j艣膰 w jej 艣lady. P贸藕niej zdobywcy przywie藕li mnie tu i poddali przes艂uchaniu, a kiedy sko艅czyli, zostawili pod stra偶膮 Jagget贸w.

Gallen zorientowa艂 si臋, 偶e za pozornie beznami臋tn膮 relacj膮 kryje si臋 co艣 wi臋cej ni偶 tylko zwyk艂a przyja藕艅 do nied藕wiedzicy. Wyczuwa艂 w g艂osie przyjaciela b贸l. Postanowi艂 go pocieszy膰.

- Przykro mi, stary druhu - powiedzia艂.

Lekko utykaj膮c, Orick podszed艂 do Everynne i obj膮艂 j膮 艂apami. Usiad艂 obok niej na tapczanie. Przez chwil臋 cicho rozmawiali.

Dwaj 偶o艂nierze przynie艣li tace z jedzeniem. Gallen usiad艂 z drugiej strony Everynne i oboje pr贸bowali zaspokoi膰 g艂贸d. Veriasse nerwowo przechadza艂 si臋 z k膮ta w k膮t. Oczekuj膮c powrotu Jaggeta, niecierpliwie spogl膮da艂 na tarcz臋 wisz膮cego na 艣cianie zegara.

Kilka minut p贸藕niej do pokoju wesz艂o dw贸ch Jagget贸w w towarzystwie Maggie. Dziewczyna wygl膮da艂a na niewyspan膮 i zm臋czon膮, ale u艣miechn臋艂a si臋 na widok Gallena. Podbieg艂a do niego, obj臋艂a go za szyj臋 i szepn臋艂a:

- Ciesz臋 si臋, 偶e nic ci si臋 nie sta艂o.

Jeden z nowo przyby艂ych, starszy m臋偶czyzna, by艂 ubrany o wiele staranniej ni偶 inni Jaggetowie, kt贸rych widzia艂 Gallen. Drugim by艂 kapitan, kt贸ry traktowa艂 pierwszego z najwy偶szym powa偶aniem. Przedstawi艂 go jako Orygina艂a Jaggeta.

Veriasse przesta艂 spacerowa膰 po pokoju. Pochyli艂 g艂ow臋 na znak powitania i powiedzia艂:

- Oryginale Jaggecie, s膮dzi艂em, 偶e nie 偶yjesz!

Gallen nie m贸g艂 nie zwr贸ci膰 uwagi na szacunek, jaki us艂ysza艂 w jego g艂osie. M臋偶czyzna zapewne zauwa偶y艂 zdumienie m艂odzie艅ca, gdy偶 popatrzy艂 na niego i doda艂:

- Orygina艂 Jagget jest jednym z najwi臋kszych lord贸w Opiekun贸w moich czas贸w. Pe艂ni艂 t臋 funkcj臋 od trzech tysi臋cy lat, zanim si臋 urodzi艂em.

- By艂em lordem opiekunem, Veriasse - poprawi艂 go 艂agodnie starzec. - Teraz, kiedy drononi opanowali ten 艣wiat, pozbawili mnie tytu艂u i stanowiska. Zestarza艂em si臋 i dlatego przekaza艂em zawarto艣膰 umys艂u sztucznie wyhodowanym cia艂om. Rzecz jasna drononi nie chcieli nawet o tym s艂ysze膰, ale przecie偶 i tak istnia艂em w tysi膮cach klon贸w. Zachowali艣my tyle si艂, 偶e naje藕d藕cy musieli zawrze膰 z nami co艣 w rodzaju rozejmu.

Orygina艂 Jagget podszed艂 do Veriasse鈥檃 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na jego ramieniu.

- Przykro mi, 偶e musia艂em uwi臋zi膰 twoich przyjaci贸艂, i przepraszam za szkody, jakie wyrz膮dzili moi ludzie - oznajmi艂. - To, co tutaj zrobili艣my, by艂o podyktowane ch臋ci膮 obrony mojego 艣wiata i jego mieszka艅c贸w. Musia艂em si臋 upewni膰, jakie masz zamiary.

Veriasse przez chwil臋 zwleka艂 z odpowiedzi膮.

- Przypuszczam, 偶e post膮pi艂bym tak samo, gdybym znalaz艂 si臋 na twoim miejscu - odpar艂 w ko艅cu.

Gallen odni贸s艂 wra偶enie, 偶e m臋偶czy藕ni nie powiedzieli sobie wszystkiego, o czym my艣leli, i zacz膮艂 si臋 zastanawia膰 nad tym, jakie wi臋zy mog艂y ich 艂膮czy膰 w przesz艂o艣ci. Obaj byli lordami Opiekunami i chocia偶 bardzo cz臋sto pojawia艂 si臋 mi臋dzy nimi konflikt interes贸w, darzyli si臋 nawzajem du偶ym szacunkiem.

Orygina艂 Jagget zacz膮艂 prosi膰 wszystkich, 偶eby si臋 odpr臋偶yli, po czym ukl臋kn膮艂 przed Everynne. Na艂o偶y艂 na jej szyj臋 ma艣膰 o barwie dobranej do karnacji sk贸ry, po czym zacz膮艂 j膮 delikatnie wciera膰. Kiedy sko艅czy艂, wsta艂, cofn膮艂 si臋 o krok i popatrzy艂 na kobiet臋 z nieukrywanym uwielbieniem. Nisko sk艂oni艂 si臋 przed ni膮.

- Jeste艣 dok艂adnym wizerunkiem swojej matki, Semarritte - oznajmi艂. - Musia艂em przyby膰 tu i przekona膰 si臋 o tym na w艂asne oczy. Ro艣nij w si艂臋 i stawaj si臋 coraz pi臋kniejsza. Bardzo chcia艂bym, 偶eby艣 zosta艂a moim go艣ciem, ale obawiam si臋, 偶e z twojego powodu zacz臋li艣my w艂a艣nie wojn臋. Nie by艂aby艣 bezpieczna, gdyby艣 skorzysta艂a teraz z mojego zaproszenia.

- Wojn臋? - zdziwi艂 si臋 Veriasse.

- Zdobywcy musieli si臋 dowiedzie膰, 偶e przebywacie na tym 艣wiecie - wyja艣ni艂 Jagget. - Niedawno zacz臋li przegrupowywa膰 oddzia艂y. Wyda艂em swoim ludziom rozkaz zabijania wszystkich zdobywc贸w, jakich spotkaj膮 w promieniu trzystu mil od tej gospody. Od dawna s艂yszeli艣my plotki o tym, 偶e zbudowali艣cie tu jedyne wrota, przez kt贸re mo偶na przedosta膰 si臋 na Dronon. Wiem, gdzie znajduj膮 si臋 wszystkie przej艣cia na tej planecie. Powiedzcie mi, dok膮d musicie si臋 uda膰, a ja zapewni臋 wam bezpiecze艅stwo.

- Jakie艣 czterdzie艣ci mil na p贸艂noc - o艣wiadczy艂 Veriasse.

Orygina艂 Jagget uni贸s艂 brwi.

- Tam nie ma 偶adnych wr贸t - powiedzia艂.

- Zamaskowa艂em je, 偶eby nie wygl膮da艂y jak inne - wyja艣ni艂 towarzysz Everynne. Popatrzy艂 na kobiet臋. - Musimy rusza膰.

- Jeszcze chwil臋 zaczekajcie - odezwa艂 si臋 gospodarz. Si臋gn膮艂 pomi臋dzy fa艂dy br膮zowej marynarki i wyci膮gn膮艂 siatk臋. - Nosi艂em j膮, kiedy by艂em lordem Opiekunem - powiedzia艂. - Nie pozwol臋, 偶eby wpad艂a w r臋ce nieprzyjaci贸艂. Chcia艂bym, 偶eby艣 teraz ty j膮 nosi艂. Bardzo d艂ugo by艂e艣 lordem Opiekunem i nie s膮dz臋, aby nauczy艂a ci臋 czego艣 nowego. Mimo to, kiedy staniesz do walki z lordami roju, prosz臋 ci臋, 偶eby艣 mia艂 j膮 na g艂owie. Mo偶e przyda ci si臋 jej pomoc.

Veriasse przyj膮艂 dar. Siatka by艂a bardzo stara, sporz膮dzona z jakiego艣 czarnego metalu. Nie sprawia艂a wra偶enia tak drogocennej czy kunsztownie wykonanej jak ta, kt贸r膮 podarowa艂 Gallenowi. M臋偶czyzna zaakceptowa艂 j膮 jednak - by艂a symbolem nadziei.


ROZDZIA艁 18


Orygina艂 Jagget rozejrza艂 si臋 szybko po pokoju. Zapewne pragn膮艂 si臋 upewni膰, 偶e jego go艣cie niczego nie zapomn膮, kiedy b臋d膮 opuszczali gospod臋.

- Musimy si臋 pospieszy膰 - powiedzia艂. - Jeste艣cie gotowi do drogi?

- Daj nam jeszcze pi臋膰 minut - poprosi艂 Veriasse. - Kiedy przeskoczymy przez wrota, znajdziemy si臋 na Drononie. Everynne musi by膰 w贸wczas odpowiednio ubrana.

Wszyscy opu艣cili pomieszczenie, w kt贸rym pozosta艂a tylko kobieta i jej towarzysz. Veriasse rozwi膮za艂 tobo艂ek i rozwin膮艂 z艂ociste ubranie Everynne. Po艂yskuj膮cy jak metal p艂aszcz zosta艂 wykonany z fa艂dzistej tkaniny, ch艂odnej w dotyku, jakby nas膮czonej wod膮. Ubranie sprawia艂o wra偶enie bardzo ci臋偶kiego. Zapewne sporz膮dzono je z mikroskopijnych, splecionych ze sob膮 z艂otych k贸艂ek.

Veriasse w zamy艣leniu przesun膮艂 palcami po szacie. Uzna艂 za w艂a艣ciwe, 偶e w tym dniu b臋dzie s艂u偶y艂a Everynne za okrycie. Kobieta by艂a rzeczywi艣cie kim艣 wyj膮tkowym, prawdziwym odpowiednikiem Z艂otej Kr贸lowej dronon贸w. Setki razy widzia艂 to w oczach innych ludzi, kt贸rzy patrzyli na Everynne i traktowali j膮 z nie ukrywanym uwielbieniem. I chocia偶 istnia艂y fizyczne powody ich adoracji, co艣 w g艂臋bi duszy Veriasse鈥檃 szepta艂o, 偶e zwyk艂ymi osi膮gni臋ciami in偶ynierii genetycznej nie mo偶na by艂o wyt艂umaczy膰 w艂adzy, jak膮 mia艂a nad jego sercem. M臋偶czyzna widzia艂 w niej esencj臋 wszystkiego, co szlachetne i doskona艂e. Niekt贸rzy ludzie s膮dzili, 偶e kobieta ma idealn膮 figur臋, a proporcje ko艣ci jej cia艂a dobrano w taki spos贸b, 偶eby uosabia艂a marzenia wszystkich istot rasy ludzkiej o nieskazitelnym pi臋knie i harmonii. Inni twierdzili natomiast, 偶e najwa偶niejsza by艂a kombinacja wydzielanych przez ni膮 woni, b臋d膮cych mieszank膮 starannie dobranych feromon贸w. Zapachy te zamienia艂y m臋偶czyzn w bezwolnych samc贸w, gotowych u jej st贸p z艂o偶y膰 nawet 偶ycie.

Veriasse uwa偶a艂 jednak, 偶e to pi臋kno przewy偶sza wszystko, co inni okre艣lali mianem idea艂u. Ju偶 sam dotyk d艂oni tej kobiety sprawia艂, 偶e dr偶a艂 ze szcz臋艣cia i uniesienia. Kiedy odzywa艂a si臋 do niego, chocia偶by najcichszym szeptem, co艣 w jej g艂osie natychmiast przykuwa艂o jego uwag臋, nawet w贸wczas, kiedy znajdowali si臋 w gwarnej sali. Uwa偶a艂, 偶e Everynne spe艂nia wszystkie naj艣mielsze oczekiwania naukowc贸w, kt贸rzy j膮 stworzyli, a on w chwilach s艂abo艣ci by艂 nawet sk艂onny przypuszcza膰, 偶e jego podopieczna mo偶e by膰 istot膮 nadprzyrodzon膮. Z pewno艣ci膮 by艂o co艣 nadnaturalnego w sposobie, w jaki na niego oddzia艂ywa艂a; co艣 艣wi臋tego we w艂adzy, jak膮 sprawowa艂a nad innymi m臋偶czyznami.

Dzisiaj mia艂a w艂o偶y膰 z艂ot膮 szat臋, przys艂uguj膮c膮 ostatniemu Tharrinowi, jaki pozosta艂 przy 偶yciu na opanowanych przez dronon贸w 艣wiatach. Everynne by艂a jedynym dzieckiem wymar艂ej rasy obcych istot, rz膮dz膮cych kiedy艣 tym sektorem galaktyki.

Kiedy wszystko by艂o gotowe, m臋偶czyzna stan膮艂 pod 艣cian膮 i odwr贸ci艂 si臋 plecami. Everynne szybko przebra艂a si臋, w艂o偶y艂a z艂ote r臋kawice i buty, po czym umie艣ci艂a na g艂owie z艂ocist膮, ozdobion膮 wisiorkami siatk臋. Veriasse popatrzy艂 na ni膮. Mimo i偶 by艂a kobiet膮 r贸wnie pi臋kn膮 jak ka偶dy z jej poprzednich sobowt贸r贸w, pomy艣la艂, 偶e w tym ostatnim wcieleniu Semarritte by艂o co艣 wyj膮tkowego. Mo偶e sprawia艂a to jej uroda w po艂膮czeniu z bardzo m艂odym wiekiem. Kiedy mia艂a zaledwie dwa lata, wygl膮da艂a jak dwudziestoletnia kobieta, dzi臋ki przyspieszonemu dojrzewaniu organizmu w specjalnym zbiorniku. Mo偶e w艂a艣nie w tym kry艂a si臋 ca艂a tajemnica. Mo偶e chodzi艂o o niewinne spojrzenie albo delikatn膮 cer臋, kt贸rych tak bardzo brakowa艂o poprzednim replikom.

Kiedy sko艅czy艂a si臋 przebiera膰, u艣miechn臋艂a si臋 do Veriasse鈥檃, ale jej blada twarz powiedzia艂a mu, 偶e kobieta jest po prostu przera偶ona. Mimo to sprawia艂a wra偶enie prawdziwej kr贸lowej.

- Wygl膮dasz doskonale - odezwa艂 si臋 m臋偶czyzna. - Promieniejesz. Ale chyba troch臋 si臋 boisz.

Everynne kiwn臋艂a g艂ow膮. Veriasse mia艂 zreszt膮 r贸wnie偶 pewne zastrze偶enia dotycz膮ce dalszej cz臋艣ci planu.

- Poradzisz sobie doskonale, moja droga - pr贸bowa艂 j膮 uspokoi膰. - Nigdy jeszcze nie urodzi艂a si臋 kobieta bardziej ni偶 ty godna reprezentowa膰 ludzk膮 ras臋 podczas takiej walki. Mog臋 tylko marzy膰 o tym, 偶e i ja oka偶臋 si臋 tego r贸wnie godny.

Everynne uj臋艂a jego r臋k臋 i spojrza艂a mu g艂臋boko w oczy.

- Ufam ci - powiedzia艂a. - Je偶eli potrafisz czerpa膰 si艂臋 z po艣wi臋cenia dla mnie, jestem pewna, 偶e dzisiaj nikt ci臋 nie pokona.

Veriasse uca艂owa艂 jej d艂o艅, a potem oboje wyszli na dw贸r, by do艂膮czy膰 do pozosta艂ych. Gallen, Orick, Maggie i Jagget czekali przed gospod膮, niecierpliwi膮c si臋 na siode艂kach powietrznych skuter贸w. Z po艂udnia dobiega艂y odg艂osy wybuch贸w i huk wystrza艂贸w ci臋偶kiej artylerii.

- Musimy si臋 pospieszy膰 - szepn膮艂 Orygina艂 Jagget. - Ka偶dej minuty gin膮 dziesi膮tki moich ludzi.

Veriasse i Everynne wskoczyli na siode艂ka swoich maszyn. Kobieta dr偶a艂a, a jej towarzysz bardzo chcia艂by j膮 uspokoi膰, ale ona chwyci艂a za kierownic臋, uruchomi艂a silnik i przycisn臋艂a d藕wigni臋 przepustnicy. Pozostali musieli szybko wystartowa膰 i polecie膰 za ni膮.

Z pomrukiem silnik贸w dotarli do autostrady, na kt贸rej nie by艂o wida膰 偶adnego ruchu. Uznali to za z艂y znak. Po pokonaniu pierwszych sze艣ciu mil ujrzeli szcz膮tki magnetycznego transportera, rozerwanego si艂膮 eksplozji. Woko艂o le偶a艂y rozrzucone zw艂oki kilkunastu zdobywc贸w. Mil臋 dalej przelecieli nad miejscem kolejnej walki. Na poboczu drogi spoczywa艂y nieruchome cia艂a co najmniej dwudziestu Jagget贸w.

Orygina艂 nie odsuwa艂 komunikatora od ust. Wykrzykiwa艂 wci膮偶 nowe rozkazy, pos艂uguj膮c si臋 bitewnym kodem, w kt贸rym cz臋艣膰 s艂贸w zast膮piono nosowymi d藕wi臋kami i pomrukami.

Kiedy znale藕li si臋 w odleg艂o艣ci dwudziestu mil od gospody, zobaczyli po prawej stronie 艣cian臋 dr偶膮cych ognik贸w, oznaczaj膮cych obecno艣膰 pola si艂owego. Nieco dalej, za ochronn膮 ba艅k膮, toczy艂a si臋 zaci臋ta bitwa. Wida膰 by艂o b艂yski wybuch贸w, a nad polem walki unosi艂y si臋 chmury czarnego dymu.

W pewnej chwili ujrzeli w powietrzu eskadr臋 my艣liwc贸w dronon贸w. Maszyny lataj膮ce z pr臋dko艣ci膮 pi臋tnastu mach贸w i wygl膮daj膮ce jak spodki 艣mign臋艂y nad ich g艂owami, by po chwili zacz膮膰 ostrzeliwa膰 naziemne cele w innym miejscu. Od wybuch贸w zadr偶a艂a ziemia, a Veriasse pomodli艂 si臋 w duchu, by piloci nie wzi臋li ich grupy za kolejny cel. Jagget rzuci艂 do mikrofonu komunikatora kilka rozkaz贸w i po trzech minutach nad g艂owami uciekinier贸w 艣mign臋艂a eskadra pilotowanych przez jego ludzi czterdziestu mniej zwrotnych maszyn o kad艂ubach w kszta艂cie klin贸w. Samoloty mia艂y o wiele mniejsz膮 pr臋dko艣膰 i nie mog艂y si臋 r贸wna膰 z my艣liwcami dronon贸w. Mia艂y tylko odwr贸ci膰 ich uwag臋.

Kieruj膮c si臋 ku frontowi walk, Veriasse i pozostali lecieli nad autostrad膮 przez nast臋pne trzy mile, ale w pewnej chwili ca艂a grupa znalaz艂a si臋 w chmurze czarnego dymu. Wszyscy mieli wra偶enie, 偶e zapad艂a noc, ale m臋偶czyzna nie w艂膮czy艂 reflektor贸w skutera.

Przebywali w 艣rodku chmury zaledwie przez chwil臋, kiedy us艂yszeli okrzyk Orygina艂a Jaggeta:

- Front zaczyna si臋 za艂amywa膰! Moi ludzie nie s膮 w stanie d艂u偶ej si臋 broni膰! Nie mo偶emy korzysta膰 d艂u偶ej z autostrady!

- W porz膮dku! - odkrzykn膮艂 Veriasse. - Na prawo od nas powinna by膰 jaka艣 rzeka. Kiedy wylecimy z tej chmury, b臋dziemy mogli lecie膰 nad ni膮. Tak偶e p艂ynie na p贸艂noc.

Tylko on wiedzia艂, gdzie znajduj膮 si臋 wrota, przez kt贸re b臋d膮 mogli przeskoczy膰 na Dronon. Zastanawia艂 si臋 nad tym, czy powinien zdradzi膰 innym to miejsce. Up艂yn臋艂o zaledwie dwie艣cie lat od czasu, kiedy rozkaza艂 swoim ludziom, by je zbudowali. Staraj膮c si臋 umie艣ci膰 na Drononie odpowiednie znaczniki, straci艂 trzy grupy doskonale wyszkolonych technik贸w. Kiedy dowiedzia艂a si臋 o tym Semarritte, zabroni艂a mu budowy innych przej艣膰, wiod膮cych na ten 艣wiat, podobnie jak wcze艣niej nigdy nie zgodzi艂a si臋 na budow臋 wr贸t, przez kt贸re mo偶na by艂oby przeskoczy膰 na planet臋 kryj膮c膮 jej omnirozum. W przeciwie艅stwie jednak do innych wr贸t, konstruowanych w spokojniejszych czasach, te zosta艂y zamaskowane. Veriasse kaza艂 wbudowa膰 je w 艂uk prz臋s艂a niewielkiego mostu 艂膮cz膮cego brzegi rzeki.

M臋偶czyzna wyobrazi艂 sobie to miejsce, po czym przes艂a艂 my艣li do siatki podarowanej mu przez Jaggeta. Nakaza艂 jej, 偶eby przekaza艂a t臋 informacj臋 siatce Gallena. M艂odzieniec nagle odwr贸ci艂 si臋 na siode艂ku i popatrzy艂 na Veriasse鈥檃, a po chwili kiwn膮艂 g艂ow膮.

Mil臋 dalej chmura czarnej sadzy zacz臋艂a rzedn膮膰. Nagle wszyscy ujrzeli o艣lepiaj膮cy b艂ysk, kt贸ry pojawi艂 si臋 za ich plecami, by艂 ja艣niejszy ni偶 s艂o艅ce. Po kilku sekundach drugi identyczny b艂ysk rozja艣ni艂 niebo za nimi, ale nieco po lewej stronie. Oba upiorne s艂o艅ca zacz臋艂y z wolna gasn膮膰, ale przez chmury czarnego py艂u nie przestawa艂a s膮czy膰 si臋 pomara艅czowoczerwona po艣wiata.

- Rzucaj膮 atomowe! - krzykn膮艂 Orygina艂 Jagget.

Veriasse obejrza艂 si臋 przez rami臋. W oddali, niedaleko miejsca, gdzie znajdowa艂a si臋 gospoda, wznosi艂y si臋 w niebo chmury maj膮ce kszta艂t z艂owr贸偶bnego grzyba. Drugi taki sam grzyb wyrasta艂 w odleg艂o艣ci jakich艣 sze艣ciu mil po lewej stronie.

- Musimy przyspieszy膰! - zawo艂a艂.

Czu艂, 偶e jego serce zaczyna bi膰 jak oszala艂e. Od wr贸t dzieli艂a ich nadal odleg艂o艣膰 ponad sze艣ciu mil. By艂 pewien, 偶e pociski atomowe wznios膮 pot臋偶ne chmury gor膮cego powietrza, pe艂nego drobin kurzu i py艂u, kt贸re z ogromn膮 pr臋dko艣ci膮 rozprzestrzenia si臋 we wszystkie strony. Ocenia艂, 偶e tumany kurzu b臋d膮 oddala艂y si臋 od miejsca eksplozji z pr臋dko艣ci膮 przekraczaj膮c膮 sze艣膰dziesi膮t mil na godzin臋. Pami臋ta艂 i o tym, 偶e ca艂a grupa musi lecie膰 teraz nad nier贸wnym terenem, nad kt贸rym skutery nie mog膮 osi膮gn膮膰 takiej pr臋dko艣ci. Je偶eli nie zdo艂aj膮 umkn膮膰 przed radioaktywnym tumanem, 艣mierciono艣ne promieniowanie wszystkich zabije.

- Przed nami zdobywcy! - ostrzeg艂 Jagget.

Nad autostrad膮 w odleg艂o艣ci mili od nich ukaza艂 si臋 konw贸j transporter贸w dronon贸w, kt贸re wy艂oni艂y si臋 zza wierzcho艂ka stromego wzg贸rza. Veriasse skr臋ci艂 w prawo i przez chwil臋 lecia艂 nad dnem o艣nie偶onego parowu. Pozostali powt贸rzyli jego manewr. W powietrzu zawirowa艂y miliardy drobniutkich p艂atk贸w 艣niegu, w kt贸rych za艂amywa艂y si臋 promienie rubinowych s艂o艅c wznieconych przez bro艅 j膮drow膮.

Veriasse przez ca艂y czas odlicza艂 sekundy, czekaj膮c na huk eksplozji. Chcia艂 w ten spos贸b okre艣li膰, jak daleko znajduj膮 si臋 od miejsca wybuchu. Kiedy doliczy艂 do pi臋膰dziesi臋ciu, w powietrzu rozleg艂 si臋 og艂uszaj膮cy trzask, 艣wiadcz膮cy o tym, 偶e pole ochronne ludzi Jaggeta zanik艂o. W chwil臋 p贸藕niej ca艂膮 okolic膮 wstrz膮sn膮艂 basowy grzmot detonacji.

Ziemia dr偶a艂a i trz臋s艂a si臋 przez kilka sekund. Znajduj膮cy si臋 na p贸艂noc od nich wulkan zacz膮艂 wypluwa膰 potoki wi艣niowej lawy wyciekaj膮cej przez szczeliny w zboczach.

Powietrzne skutery przemkn臋艂y nad jak膮艣 wynios艂o艣ci膮 terenu, ale po chwili zn贸w zag艂臋bi艂y si臋 w skalisty par贸w. Kiedy dotar艂y do rzeki, zacz臋艂y lecie膰 nad jej powierzchni膮. Przemyka艂y nad p艂askimi kamieniami i szarymi wodami. Odbija艂y si臋 w nich o艂owiane chmury i 艣wiec膮ce czerwono tumany kurzu, kt贸re niczym ogniste 偶ywio艂y ogarn臋艂y ca艂e niebo za ich plecami.

Veriasse popatrzy艂 na szybko艣ciomierz. Lecieli z pr臋dko艣ci膮 pi臋膰dziesi臋ciu mil na godzin臋 - du偶膮, je偶eli uwzgl臋dni膰 nier贸wny teren, ale i tak za ma艂膮.

- Musimy jeszcze bardziej przyspieszy膰! - zawo艂a艂 do pozosta艂ych.

Rzeka sprawia艂a wra偶enie, jakby p艂yn臋艂a tym samym 艂o偶yskiem od wielu tysi膮cleci. W pewnej chwili przemkn臋li przez w膮sk膮 gardziel, obrze偶on膮 niemal pionowymi skalnymi 艣cianami. Veriasse zwi臋kszy艂 pr臋dko艣膰 do osiemdziesi臋ciu mil na godzin臋, a mimo to Everynne wysforowa艂a si臋 na czo艂o grupy. Lecia艂a, nisko pochyliwszy g艂ow臋, 偶eby zmniejszy膰 op贸r powietrza. Wyprzedzaj膮c opiekuna, opryska艂a jego twarz kropelkami lodowatej wody. Veriasse popatrzy艂 na kobiet臋. Liczy艂 na to, 偶e jednak zd膮偶膮.

Raz po raz igrali ze 艣mierci膮, niemal ocieraj膮c si臋 o skalne zbocza. Na zakr臋tach przemykali tak blisko 艣cian kanionu, 偶e mogliby dotkn膮膰 ich wyci膮gni臋tymi r臋kami. P臋dzili tak przez nast臋pne osiem minut, ale za ka偶dym razem, kiedy otwiera艂 si臋 przed nimi prosty odcinek rzeki, Veriasse ogl膮da艂 si臋 niespokojnie przez rami臋. Mia艂 nadziej臋, 偶e pozosta艂ym tak偶e uda艂o si臋 pokona膰 ostatni zakr臋t. Niepokoi艂 si臋 zw艂aszcza o Maggie. Jej maszyna, na kt贸rej siedzia艂 r贸wnie偶 Orick, porusza艂a si臋 najwolniej, a poza tym sprawia艂a wra偶enie niestabilnej podczas lotu. Na samym ko艅cu grupy trzyma艂 si臋 Jagget.

Wrota, wiod膮ce na Dronon, znajdowa艂y si臋 gdzie艣 przed nimi na ko艅cu obszernego 艂uku, jaki zatacza艂a rzeka. Pos艂uguj膮c si臋 osobist膮 siatk膮, Jagget przes艂a艂 wiadomo艣膰 pozosta艂ym:

- Za nami zaczyna si臋 robi膰 niebezpiecznie.

Veriasse obejrza艂 si臋, przera偶ony, 偶e za chwil臋 us艂ysz膮 nad g艂owami 艣wist nieprzyjacielskich maszyn. Nie ujrza艂 jednak 偶adnych my艣liwc贸w w kszta艂cie spodk贸w, jedynie coraz bli偶sze czo艂o burzy nuklearnej.

Jego skuter pokona艂 kolejny zakr臋t. Ca艂a grupa ujrza艂a nast臋pny prosty odcinek rzeki, tym razem ci膮gn膮cy si臋 nieca艂膮 mil臋. W pokrytej zmarszczkami powierzchni wody odbija艂y si臋 s艂abe promienie s艂o艅ca przedzieraj膮cego si臋 przez ci臋偶kie chmury. Odcinek ko艅czy艂 si臋 mostem, najzwyczajniejsz膮 ponur膮 konstrukcj膮 z szarej plastali, 艂膮cz膮c膮 艂ukiem brzegi rzeki. Veriasse popatrzy艂 na most, ale poczu艂, 偶e jego serce zamiera z niepewno艣ci. Wiedzia艂, 偶e wrota wbudowano w 艂uk prz臋s艂a, ale nie przypomina艂 sobie, czy kiedykolwiek widzia艂 t臋 konstrukcj臋. Czy to by艂 w艂a艣nie ten most?

- Everynne! - zawo艂a艂. - Przygotuj klucz!

Kobieta si臋gn臋艂a do pakunku przymocowanego pod jej nogami i przez chwil臋 szpera艂a w 艣rodku. Zanim wyci膮gn臋艂a klucz, musia艂a zmniejszy膰 pr臋dko艣膰 lotu.

Veriasse tak偶e zwolni艂, a jego skuter zr贸wna艂 si臋 z jej maszyn膮. M臋偶czyzna obejrza艂 si臋 przez rami臋. Tu偶 obok niego 艣mign膮艂 skuter Gallena, a po chwili tak偶e pojazd Maggie, za kt贸r膮 siedzia艂 Orick. Nied藕wied藕 mia艂 oczy szeroko otwarte z przera偶enia, a spomi臋dzy warg wystawa艂 d艂ugi j臋zor.

Jagget lecia艂 na ko艅cu grupy i kiedy pokonywa艂 ostatni zakr臋t, popatrzy艂 zdziwiony na Veriasse鈥檃 i Everynne. Przelatuj膮c bardzo blisko skalnej 艣ciany, tak偶e zwolni艂. Jedn膮 r臋k膮 wyci膮gn膮艂 karabin zapalaj膮cy i jakby na po偶egnanie uni贸s艂 go wysoko nad g艂ow臋.

Kobieta schwyci艂a pewnie klucz i zwi臋kszy艂a dop艂yw energii do przepustnicy. Jej towarzysz trzyma艂 si臋 tu偶 za ni膮, mimo i偶 ochlapywa艂y go bryzgi lodowatej wody.

Everynne wcisn臋艂a kombinacj臋 cyfr maj膮c膮 uruchomi膰 wrota. Pod 艂ukiem prz臋s艂a zacz臋艂a l艣ni膰 srebrzysta po艣wiata. Veriasse us艂ysza艂 za plecami radosny okrzyk zdobywc贸w, kt贸rzy w艂a艣nie pokonywali ostatni zakr臋t rzeki. Zaryzykowa艂 i zerkn膮艂 za siebie.

Ujrza艂 wy艂aniaj膮ce si臋 ze skalnego kanionu trzy powietrzne maszyny pilotowane przez dronon贸w.

Orygina艂 Jagget wystrzeli艂 w ich stron臋 z karabinu zapalaj膮cego i nad sam膮 powierzchni膮 wody przemkn臋艂a ognista smuga. Maszyna jednego zdobywcy stan臋艂a w ogniu, ale nie przesta艂a zbli偶a膰 si臋 do skutera m臋偶czyzny. Drugi dronon, ujrzawszy, jaki los spotka艂 jego towarzysza, skr臋ci艂 w prawo, chc膮c unikn膮膰 od艂amk贸w, ale jego pojazd roztrzaska艂 si臋 o ska艂y i tak偶e zamieni艂 w ognist膮 kul臋. Ostatni zdobywca odci膮艂 dop艂yw energii do silnika i po chwili wyl膮dowa艂 na powierzchni wody.

Jagget nie mia艂 czasu, by unikn膮膰 zderzenia z lec膮cym prosto w jego stron臋 ognistym pociskiem. W czasie kr贸tszym ni偶 uderzenie serca jego cia艂o przemieni艂o si臋 w chmur臋 motyli, kt贸re unios艂y si臋 w powietrze, przepuszczaj膮c p艂on膮cy wrak maszyny wroga.

Zza zakr臋tu wy艂oni艂o si臋 rycz膮ce czo艂o nuklearnej nawa艂nicy, pe艂ne czarnych, sk艂臋bionych 艣mierciono艣nych ob艂ok贸w. Veriasse odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 przed siebie. Maggie z Orickiem i Gallen docierali w艂a艣nie do iskrz膮cej si臋 zas艂ony, a Everynne zwalnia艂a, pragn膮c zr贸wna膰 si臋 z jego skuterem.

Stwierdziwszy, 偶e wrota znajduj膮 si臋 coraz bli偶ej, m臋偶czyzna jeszcze raz obejrza艂 si臋 przez rami臋. Maszyna ostatniego zdobywcy ko艂ysa艂a si臋 na wodzie. Dronon rozpaczliwie pr贸bowa艂 uruchomi膰 silnik, ale w tej samej sekundzie poch艂on臋艂a go czarna chmura.

P贸藕niej Veriasse zobaczy艂 jasny b艂ysk i poczu艂 podmuch lodowatego wichru, kt贸ry wdar艂 si臋 przez szczelin臋 mi臋dzy czasem a przestrzeni膮 i niczym poca艂unek musn膮艂 jego cia艂o. Poczu艂, jak za艂opota艂y fa艂dy jego p艂aszcza, ale nie us艂ysza艂 偶adnego d藕wi臋ku ani niczego nie zobaczy艂. Mia艂 tylko wra偶enie, 偶e spada w bezdenn膮 otch艂a艅. R臋ka nieznanego b贸stwa przenios艂a go w odleg艂e miejsce.

Kiedy si臋 rozja艣ni艂o, zobaczy艂 ponur膮 r贸wnin臋, ci膮gn膮c膮 si臋 a偶 po horyzont, pe艂n膮 od艂amk贸w ska艂 i dziur, podobnych do blizn po ospie. Po niebie p艂yn臋艂y pojedyncze szaroczerwonawe chmury. Powietrze by艂o tak przegrzane, 偶e niemal lepi艂o si臋 do sk贸ry. Veriasse nie widzia艂 偶adnych dom贸w, dr贸g czy czegokolwiek innego, co pozwala艂oby s膮dzi膰, 偶e znale藕li si臋 na zamieszkanym 艣wiecie. Pustkowie wygl膮da艂o jak wymar艂e.

Nad wyschni臋t膮 ziemi膮 z cichym szmerem wia艂 lekki wiatr. Dopiero po chwili Veriasse zacz膮艂 u艣wiadamia膰 sobie, 偶e jednak widzi jakie艣 ro艣liny, a raczej szarobr膮zowe grzyby, rosn膮ce w du偶ych skupiskach i podobne do p膮czk贸w r贸偶y. To, co na pierwszy rzut oka wzi膮艂 za jasnopopielate ska艂y, okaza艂o si臋 szaroniebieskimi, grubymi, podobnymi do wachlarzy porostami. Blizn po ospie by艂o tak wiele, 偶e z pewno艣ci膮 nie powsta艂y w naturalny spos贸b. Musia艂y zosta膰 zrobione przez krocz膮ce ule dronon贸w, zamienione w prawdziwe fortece.

- Dok膮d teraz? - zapyta艂a Maggie.

Veriasse odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 Gallena.

- Gdzie jest magnetyczna p贸艂noc?

M艂odzieniec porozumia艂 si臋 z czujnikami siatki i po chwili kiwn膮艂 g艂ow膮, pokazuj膮c, 偶e na prawo. S艂o艅ce znajdowa艂o si臋 nieco bardziej na wschodzie. By艂o jasne, 偶e do tej cz臋艣ci planety zawita wkr贸tce zima. Krocz膮ce ule dronon贸w wyruszy艂y na w臋dr贸wk臋 w cieplejsze okolice.

- Na p贸艂noc - odpowiedzia艂 na pytanie dziewczyny. - Starajcie si臋 wypatrzy膰 艣wie偶e zag艂臋bienia. Mo偶e w ten spos贸b uda si臋 nam wytropi膰 jaki艣 ul.

Uruchomili silniki skuter贸w i maszyny zacz臋艂y lecie膰 nad ponur膮 r贸wnin膮. Po drodze nie widzieli wielu zwierz膮t. Czasami jednak przedmioty, wygl膮daj膮ce jak zlepione patyki, okazywa艂y si臋 stworzeniami wygrzewaj膮cymi si臋 na od艂amkach ska艂 albo ci膮gn膮cymi do nor kawa艂ki ro艣lin.

W pewnej chwili wpadli w chmur臋 okr膮g艂ych, prawie nieprzezroczystych li艣ci, unoszonych z wiatrem nad spieczon膮 gleb膮. Dopiero kiedy rzekome li艣cie zacz臋艂y przykleja膰 si臋 do os艂ony skutera, Veriasse zorientowa艂 si臋, 偶e s膮 to dziwacznie uskrzydlone owady. Mia艂y tylko jedno skrzyd艂o, z kt贸rego wyrasta艂y male艅kie czerwone 艂ebki. Wojownik nie potrafi艂 poj膮膰, jak mog膮 utrzymywa膰 si臋 w powietrzu.

Po dw贸ch godzinach s艂o艅ce Dronona zacz臋艂o bardzo szybko chyli膰 si臋 ku zachodowi. Zanim jednak nasta艂y ciemno艣ci, przez kilka chwil panowa艂 pos臋pny p贸艂mrok. Nagle na horyzoncie ukaza艂 si臋 przedmiot wygl膮daj膮cy jak ogromny czarny spodek. We wszystkie strony stercza艂y z niego pot臋偶ne ramiona albo ko艅czyny, przypominaj膮ce osadzone na zawiasach wie偶e.

Kiedy znale藕li si臋 bli偶ej, stwierdzili, 偶e spodek jest opuszczonym ulem-miastem, pe艂nym rdzewiej膮cych otwor贸w i szczelin. Zewn臋trzny pancerz szpeci艂y liczne blizny w miejscach, gdzie zosta艂 trafiony 艂adunkami z karabin贸w zapalaj膮cych. Poniewa偶 miasto mog艂o by膰 najlepsz膮 kryj贸wk膮 na tej planecie, postanowili zatrzyma膰 si臋 na odpoczynek. U艂o偶yli kilka pled贸w pod wygi臋t膮 konstrukcj膮 jakiej艣 艂apy, a potem rozpalili ognisko, nad kt贸rym zacz臋li podgrzewa膰 racje 偶ywno艣ciowe.

P贸藕niej przez jaki艣 czas siedzieli, ws艂uchuj膮c si臋 w odg艂osy nocy, jaka zapad艂a na tym niego艣cinnym 艣wiecie. Od czasu do czasu zza horyzontu nap艂ywa艂y ciche d藕wi臋ki, podobne do st艂umionych wybuch贸w. Z innej strony odzywa艂o si臋 jakie艣 stworzenie, kt贸re ni to piszcza艂o, ni to zawodzi艂o.

Veriasse nie ukrywa艂 rozczarowania faktem, 偶e dot膮d nie odnale藕li 偶adnego ula. Sprawdziwszy, jak goi si臋 blizna na szyi Everynne, pozwoli艂, by kobieta uda艂a si臋 na spoczynek. Everynne us艂ucha艂a, ale przez d艂u偶szy czas le偶a艂a wpatrzona w niebo, zapewne pogr膮偶ona we w艂asnych my艣lach. Orick troch臋 marudzi艂, 偶e zawsze widzi wielu dronon贸w, kiedy ich nie szuka, a kiedy stara si臋 znale藕膰 ich na macierzystej planecie, nie mo偶e dostrzec ani jednego. Potem jak wierny str贸偶 u艂o偶y艂 si臋 u boku swojej pani. Biedny nied藕wied藕 by艂 przez ca艂y dzie艅 oboj臋tny na wszystko, co dzia艂o si臋 wok贸艂 niego, a rana barku, mimo i偶 niegro藕na, pozbawi艂a go cz臋艣ci si艂 i sprawia艂a sporo b贸lu. Prawie natychmiast zasn膮艂.

- Nie martwcie si臋 - powiedzia艂 Veriasse, pragn膮c pocieszy膰 pozosta艂ych. - S膮 du偶e szans臋 na to, 偶e nasze ognisko przyci膮gnie w nocy czyj膮艣 uwag臋. Mo偶liwe, 偶e ju偶 rano zobaczymy dronon贸w, a w贸wczas si臋 przekonamy, jak zareaguj膮 na nasze wtargni臋cie do ich 艣wiata.

U艂o偶y艂 si臋 na wznak i tak偶e pogr膮偶y艂 w zadumie. Blizna Everynne goi艂a si臋 ca艂kiem dobrze, ale mia艂 wra偶enie, 偶e powinni jeszcze kilka dni zaczeka膰.

Gallen i Maggie byli niespokojni. Nie mogli znale藕膰 sobie miejsca po艣r贸d pozosta艂ych. Maggie zn贸w mia艂a na g艂owie osobist膮 siatk臋. Na widok pot臋偶nych 艂ap ula-miasta raz po raz wydawa艂a ciche okrzyki, 艣wiadcz膮ce o zachwycie i podnieceniu. Podziwia艂a kunszt in偶ynier贸w, potrafi膮cych zbudowa膰 tak skomplikowan膮 machin臋. W ko艅cu si臋gn臋艂a po pochodni臋 i poprowadzi艂a m艂odzie艅ca w g艂膮b opustosza艂ej konstrukcji. Oboje przystan臋li na czarnej metalowej podstawie wie偶y strzelniczej i zacz臋li wpatrywa膰 si臋 w nieprzeniknione mroki otwor贸w nad g艂owami.

Veriasse pomy艣la艂, 偶e wygl膮daj膮, jakby usi艂owali zajrze膰 w g艂膮b skorupy gigantycznego 偶贸艂wia. W pewnej chwili Maggie, chc膮c pos艂ucha膰 niesionych przez echo d藕wi臋k贸w, krzykn臋艂a, a potem zagwizda艂a.

P贸藕niej oboje znikn臋li we wn臋trzu ula, aby zapozna膰 si臋 z jego budow膮.

Veriasse przygl膮da艂 si臋 gasn膮cemu blaskowi ich pochodni. Po chwili zosta艂 sam z Everynne i 艣pi膮cym Orickiem. Wyczuwaj膮c napi臋cie i niepok贸j kobiety, u艂o偶y艂 si臋 u jej boku. Nied藕wied藕 cicho pochrapywa艂. Noc stawa艂a si臋 coraz ciemniejsza.

Pomy艣la艂, 偶e Everynne zasn臋艂a, ale ona odezwa艂a si臋 p贸艂g艂osem:

- Nareszcie jeste艣my.

- Nareszcie - przyzna艂, staraj膮c si臋, 偶eby w jego g艂osie zabrzmia艂a nadzieja.

Everynne si臋 roze艣mia艂a, ale nie by艂 to beztroski 艣miech. Przypomina艂 raczej ironiczny chichot.

- Nareszcie - powt贸rzy艂a.

- Czy 偶a艂ujesz, 偶e tu jeste艣?

Wiedzia艂, 偶e pytanie o to by艂o okrutne, ale Everynne odpowiedzia艂a:

- W ten czy w inny spos贸b i tak strac臋 tu 偶ycie. Chyba jestem rozczarowana faktem, 偶e zajmuje to tyle czasu. Przygotowa艂am si臋 na to, 偶e w艂a艣nie dzisiaj stocz臋 t臋 ostatni膮 walk臋.

- Wiem, 偶e uwa偶asz, i偶 co艣 stracisz, nawet w贸wczas, gdy j膮 wygrasz - zacz膮艂 m臋偶czyzna. - Obiecuj臋 ci jednak, 偶e je偶eli twoja 艣wiadomo艣膰 stanie si臋 cz臋艣ci膮 omnirozumu Semarritte, nie b臋dzie to oznacza艂o twojej 艣mierci. Nazwa艂bym to raczej cudownym przebudzeniem. Widzia艂em, jak reagowa艂y na to poprzednie klony. To b臋dzie tak fantastyczne uczucie, 偶e poczujesz si臋 nim przyt艂oczona, a nawet na kilka chwil za艣niesz. Obudzisz si臋 jako istota o wiele m膮drzejsza i pot臋偶niejsza. Zaufaj mi, moja c贸rko, zaufaj.

Veriasse popatrzy艂 na twarz Everynne, o艣wietlon膮 jedynie blaskiem p艂omieni. Jeszcze nigdy nie widzia艂, 偶eby jego towarzyszka by艂a tak przera偶ona. Od czasu do czasu jej cia艂em wstrz膮sa艂y nerwowe dreszcze, na twarzy malowa艂a si臋 groza, a na czo艂o wyst膮pi艂y kropelki potu.

M臋偶czyzna uj膮艂 jej d艂o艅 i pog艂adzi艂, pragn膮c uspokoi膰 swoj膮 podopieczn膮, ale Everynne nawet na niego nie spojrza艂a. Zamiast tego zn贸w ironicznie si臋 roze艣mia艂a.

- Ojcze, gdybym teraz ze wszystkiego zrezygnowa艂a - zapyta艂a - czy bardzo by艣 mnie znienawidzi艂?

W艂a艣nie tego pytania Veriasse obawia艂 si臋 najbardziej. Mia艂 nadziej臋, 偶e nie b臋dzie musia艂 na nie odpowiada膰. Pragn膮艂 unikn膮膰 rozmowy na temat innych mo偶liwo艣ci i alternatywnych plan贸w pokonania dronon贸w. Ju偶 dawno zastanawia艂 si臋 nad wszystkimi rozwi膮zaniami. Szczeg贸艂owo przedyskutowa艂 je z Everynne, a jeszcze przedtem z Semarritte, tylko po to, by inne odrzuci膰. Kobieta nie mog艂a si臋 wycofa膰, a Veriasse nie m贸g艂 pozwoli膰, 偶eby teraz zw膮tpi艂a we w艂asne si艂y. Chcia艂 j膮 ostrzec, by nie szuka艂a 艂atwych wyj艣膰 z trudnej sytuacji. Pragn膮艂 przypomnie膰 jej o miliardach istot, kt贸re b臋d膮 cierpia艂y i gin臋艂y pod rz膮dami okupant贸w, je艣li teraz si臋 podda. Zamiast tego postanowi艂 jednak powiedzie膰 co艣, co i tak by艂o najszczersz膮 prawd膮.

- B臋d臋 ci臋 kocha艂, nawet je偶eli teraz zawr贸cisz z obranej drogi. Kocham ci臋 jak c贸rk臋, kt贸rej nigdy nie mia艂em. W ci膮gu ostatnich trzech lat z prawdziw膮 rado艣ci膮 i dum膮 obserwowa艂em, jak uczy艂a艣 si臋 i rozwija艂a艣.

- Ale b臋dziesz kocha艂 mnie jeszcze bardziej, kiedy m贸j umys艂 wype艂ni Semarritte, prawda? - odpar艂a z gorycz膮. - Jestem pewna, 偶e nie mo偶esz doczeka膰 si臋 chwili, kiedy to si臋 stanie. Jak my艣lisz, ile czasu potrwa, zanim b臋dziesz m贸g艂 si臋 z ni膮 przespa膰?

Veriasse rzadko widzia艂 Everynne a偶 tak bardzo rozgniewan膮. Nigdy nie s艂ysza艂, by wyrzuca艂a z siebie tyle 偶贸艂ci, ale musia艂 pomy艣le膰, 偶e pod wzgl臋dem emocjonalnym kobieta w艂a艣ciwie nadal pozostaje dzieckiem. Nie m贸g艂 pomin膮膰 tego faktu.

- Everynne, nie zadr臋czaj si臋 w ten spos贸b - powiedzia艂. - Nie przyniesie ci to 偶adnej korzy艣ci.

- Nie zadr臋czam si臋 - odpar艂a. - To ty mnie zadr臋czasz. Chcesz mnie zabi膰!

Odwr贸ci艂a si臋 od niego i wybuchn臋艂a p艂aczem. Veriasse bardzo chcia艂 powiedzie膰 co艣, co przynios艂oby jej ulg臋, ale nie potrafi艂 ubra膰 my艣li we w艂a艣ciwe s艂owa. W ko艅cu szepn膮艂:

- Je偶eli chcesz teraz si臋 wycofa膰, zrezygnowa膰, musisz mi to wyra藕nie powiedzie膰. Przysi臋gam, 偶e uczyni臋 wszystko, co b臋dzie w mojej mocy, 偶eby艣 dotar艂a bezpiecznie do domu. Je偶eli w艂a艣nie tego pragniesz, mo偶emy zebra膰 pot臋偶ne armie i pos艂uguj膮c si臋 twoimi kluczami, otworzy膰 ka偶de wrota. Wszyscy ludzie kochaj膮 ci臋 i podziwiaj膮. Je偶eli ich poprosisz, stan膮 do walki. Przysi臋gam, 偶e w ci膮gu kilku dni potrafi臋 skrzykn膮膰 armi臋 licz膮c膮 miliardy ludzi, kt贸rzy b臋d膮 walczyli za nasz膮 spraw臋. Siej膮c 艣mier膰 i zniszczenie, przemkn膮 jak burza przez tysi膮ce 艣wiat贸w. Na wszystkich mo偶na b臋dzie wyzwoli膰 Terrory Je偶eli w艂a艣nie tego pragniesz.

Nie musia艂 przypomina膰 jej o tym, 偶e krwawe 偶niwo, jakie poci膮gnie za sob膮 taka wojna, b臋dzie czym艣, co nawet trudno sobie wyobrazi膰. Nie w膮tpi艂, 偶e drononi zaczn膮 niszczy膰 te 艣wiaty, kt贸re zd膮偶yli opanowa膰 do tej pory. Wci膮偶 pami臋ta艂 maj膮ce kszta艂t grzyb贸w chmury, jakie powsta艂y tego popo艂udnia po eksplozjach atomowych bomb. Pami臋ta艂 tak偶e zniszczenia, jakich dokona艂 Terror wyzwolony na planecie Bregnel. Wizerunki spopielonych ludzkich cia艂 i spalonego 艣wiata szpeci艂y jego umys艂 niczym czarna zakrzep艂a rana. Wiedzia艂 tak偶e, 偶e ta wojna by艂aby czym艣 o wiele straszliwszym ni偶 cokolwiek, co wydarzy艂o si臋 do tej pory. Liczby zabitych si臋gn臋艂yby miliard贸w. Stosy cia艂 pi臋trzy艂yby si臋 na podobie艅stwo g贸r tak wysokich, 偶e nikt nie m贸g艂by nawet zacz膮膰 liczy膰 trup贸w.

Everynne te偶 o tym wiedzia艂a. Nie mog艂a zawie艣膰 tylu os贸b, kt贸re tylko w niej pok艂ada艂y nadziej臋. D艂ugo le偶a艂a i p艂aka艂a. W ko艅cu powiedzia艂a:

- Przytul mnie, ojcze. Prosz臋.

Veriasse obj膮艂 j膮 i przytuli艂 si臋 do jej plec贸w. Everynne chwyci艂a jego d艂o艅 i z ca艂ej si艂y u艣ciska艂a. M臋偶czyzna trzyma艂 j膮, a偶 si臋 uspokoi艂a. Trwa艂o to jednak prawie godzin臋.

- Jak si臋 czujesz? - szepn膮艂 w ko艅cu. - Czy dosz艂a艣 ju偶 do siebie?

- Tak - odpar艂a tak stanowczo, jak umia艂a. - Chcia艂abym tylko, 偶eby by艂o ju偶 po wszystkim. Przez chwil臋 okropnie si臋 ba艂am.

- Jeste艣 dzieln膮 dziewczyn膮 - powiedzia艂 m臋偶czyzna. Le偶a艂, obejmuj膮c j膮 jedn膮 r臋k膮 i czuj膮c s艂odki aromat jej w艂os贸w. Po chwili us艂ysza艂, 偶e kobieta zaczyna r贸wnomiernie oddycha膰, jakby mia艂a wkr贸tce zasn膮膰. Przez jaki艣 czas zastanawia艂 si臋, czy Maggie i Gallenowi nie sta艂o si臋 nic z艂ego. Byli we wn臋trzu ula-miasta bardzo d艂ugo, ale przypomnia艂 sobie, 偶e konstrukcja ma gigantyczne rozmiary. Przypuszcza艂, 偶e mo偶na by艂oby bada膰 j膮 ca艂ymi godzinami. Pomy艣la艂, 偶e w艂a艣ciwie mo偶e zasn膮膰, i po kilku sekundach zapad艂 w niespokojn膮 drzemk臋.

Czuj膮c si臋 swobodna i szcz臋艣liwa, Maggie p臋dzi艂a korytarzami opustosza艂ego ula-miasta dronon贸w. Wszystkie jej nerwy dr偶a艂y z podniecenia. Obok niej bieg艂 Gallen. Oboje mieli wkr贸tce spotka膰 si臋 z mieszka艅cami planety. Dziewczyna cieszy艂a si臋, mimo i偶 podejrzewa艂a, 偶e umrze. Tymczasem jej siatka dopomina艂a si臋 wci膮偶 o nowe fakty dotycz膮ce nie znanego miasta. To ona kaza艂a jej pobiec labiryntem korytarzy do si艂owni, gdzie spoczywa艂y po艂yskuj膮ce jak martwe 偶uki gigantyczne maszyny, a tak偶e monstrualnej wielko艣ci hydrauliczne si艂owniki, s艂u偶膮ce kiedy艣 do przemieszczania 艂ap po powierzchni planety. Maggie zaj臋艂a si臋 badaniem system贸w zasilania i ch艂odzenia dysz wylotowych.

Chocia偶 miasto by艂o wymar艂e i wi臋kszo艣膰 wyposa偶enia dawno zdemontowano, wszystko 艣wiadczy艂o o tym, 偶e drononi bardzo dbali o swoje urz膮dzenia. Warstw膮 smaru pokryto nawet pozostawione nieprzydatne mechanizmy.

W korytarzach i pomieszczeniach unosi艂a si臋 dokuczliwa wo艅 rdzewiej膮cego metalu i kurzu. W mie艣cie panowa艂y ciemno艣ci. Nad g艂owami Maggie i Gallena 艣wiszcza艂 wiatr, przeciskaj膮c si臋 przez szczeliny w zakamarkach na wy偶szych pi臋trach.

Przez godzin臋 oboje badali maszynowni臋, a potem znale藕li co艣, co mog艂o by膰 tylko inkubatorem w ogromnej wyl臋garni. Mimo to wiecznie nienasycona siatka Maggie gna艂a j膮 wci膮偶 dalej i dalej. Zasypywa艂a j膮 nieustannymi wyja艣nieniami dotycz膮cymi mechanizm贸w i urz膮dze艅, tak 偶e dziewczyn臋 ogarnia艂o coraz wi臋ksze zdumienie.

Beztrosko si臋 艣miej膮c, spieszy艂a w g艂膮b trzewi nie znanego miasta. Obok niej bieg艂 Gallen, nios膮cy pochodni臋. Od czasu do czasu nie艣mia艂o dotyka艂 jej d艂oni.

W ko艅cu oboje znale藕li si臋 w ogromnym magazynie i zacz臋li i艣膰 przej艣ciem wiod膮cym 艣rodkiem pomieszczenia. Pod 艣cianami zgromadzono stosy r贸偶nych przedmiot贸w, kt贸rych przeznaczenia nie znali. W wi臋kszo艣ci by艂y to urz膮dzenia nale偶膮ce do innych czas贸w, pochodz膮ce z innej ery. W pewnym miejscu u艂o偶ono dziesi臋ciometrowej wysoko艣ci cewki indukcyjne, przypominaj膮ce ogromne naparstki. Gdzie indziej ze sklepienia zwiesza艂y si臋 fragmenty zapasowych 艂ap, na kt贸rych porusza艂o si臋 ca艂e miasto. Tu i 贸wdzie le偶a艂y stosy rozrzuconych byle jak antycznych miniaturowych lataj膮cych cylindr贸w informacyjnych. Siatka Maggie nakaza艂a dziewczynie, aby wype艂ni艂a kieszenie tymi przedmiotami, po to, 偶eby mo偶na by艂o p贸藕niej rozebra膰 je na cz臋艣ci i zapozna膰 si臋 nieco dok艂adniej z ich budow膮. W jednym k膮cie magazynu zgromadzono przedmioty wygl膮daj膮ce jak wykonane ze szk艂a g艂owy dronon贸w, zaopatrzone w trzy grupy fasetkowych oczu podobnych do tych, jakie mia艂y g艂owy 偶ywych istot. Le偶a艂y r贸wnie偶 rzucone na stos, jakby kiedy艣 drononi pr贸bowali konstruowa膰 androidy, ale z niewiadomych wzgl臋d贸w zaniechali tego przedsi臋wzi臋cia. A mo偶e - pomy艣la艂a Maggie - nawet teraz po ogromnych ulach-miastach dronon贸w poruszaj膮 si臋 sztuczne istoty, do z艂udzenia podobne do 偶ywych? Jej siatka szepn臋艂a jednak, 偶e nawet gdyby rzeczywi艣cie istnia艂y takie automaty, nigdy nie widziano ich na 偶adnym innym 艣wiecie.

Wi臋kszo艣膰 przedmiot贸w i urz膮dze艅, jakie znajdywali, siatka dziewczyny potrafi艂a zidentyfikowa膰 i opisa膰, bez wzgl臋du na to, czy chodzi艂o o wi膮zki kabli, czy serwomotory, czy te偶 p贸艂ki zape艂nione sztucznymi m贸zgami, czy wreszcie przestarza艂e inkubatory i wyl臋garnie. Maggie przekazywa艂a te wszystkie informacje Gallenowi. Mimo to przeznaczenie wielu przedmiot贸w pozostawa艂o dla niej tajemnic膮. Wi臋kszo艣膰 u偶ywanych przez dronon贸w mechanizm贸w mia艂a du偶e rozmiary i ci臋偶ar przekraczaj膮cy przynajmniej pi臋ciokrotnie to wszystko, co m贸g艂by unie艣膰 przeci臋tny cz艂owiek. Wida膰 by艂o, 偶e obce istoty wola艂y, aby ich urz膮dzenia by艂y raczej niezawodne i toporne ni偶 lekkie i 艂atwe w obs艂udze, ale mo偶e mniej pewne.

W nast臋pnym ogromnym pomieszczeniu natrafili na co艣, co mog艂o by膰 tylko prastarym gwiezdnym statkiem. Maszyna nie by艂a du偶a; mog艂a mierzy膰 jakie艣 osiemdziesi膮t st贸p d艂ugo艣ci i czterdzie艣ci szeroko艣ci, a jej kszta艂t przypomina艂 liter臋 Y. Maggie nie potrafi艂aby powiedzie膰, czy statek m贸g艂by jeszcze unie艣膰 si臋 w przestworza.

Otworzy艂a w艂az i w艣lizgn臋艂a si臋 do 艣rodka. Ws艂uchuj膮c si臋 w bezg艂o艣ne uwagi osobistej siatki, zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 urz膮dzeniom nap臋dowym. W ko艅cu popatrzy艂a na Gallena.

- Ta maszyna jest nap臋dzana falami grawitacyjnymi - o艣wiadczy艂a. - Nie mogliby艣my odlecie膰 ni膮 z tego systemu s艂onecznego. Mimo to jest niezwykle szybka.

Uda艂a si臋 do sterowni. Stoj膮ce przed pulpitami kontrolnymi fotele mia艂y kszta艂t przypominaj膮cy siod艂o, dostosowany do cia艂 dronon贸w. Liczne, wystaj膮ce z pod艂ogi peda艂y mog艂y by膰 u偶ywane tylko przez istoty maj膮ce co najmniej po cztery ko艅czyny dolne. Umieszczone na pulpitach d藕wignie i prze艂膮czniki znajdowa艂y si臋 w odleg艂o艣ci niemal pi臋ciu st贸p od foteli i zosta艂y skonstruowane z my艣l膮 o istotach maj膮cych bardzo d艂ugie r臋ce. Maggie wyszczerzy艂a z臋by w u艣miechu. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e ogl膮da antyczny statek wojenny dronon贸w, poniewa偶 tylko zdobywcy obdarzeni tak d艂ugimi ko艅czynami mogli poci膮ga膰 za te d藕wignie czy przyciska膰 prze艂膮czniki.

Z podniecenia zakr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie. Nie potrafi膮c si臋 powstrzyma膰, raz po raz wybucha艂a g艂o艣nym 艣miechem. W pewnej chwili usiad艂a na jednym maj膮cym kszta艂t siod艂a fotelu, po czym wyprostowa艂a si臋 i przeci膮gn臋艂a.

Gallen umie艣ci艂 pochodni臋 otworze na pulpicie kontrolnym, a potem zaniepokojony odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 na dziewczyn臋.

- Jeszcze nigdy nie widzia艂em, 偶eby艣 by艂a taka jak dzisiaj - o艣wiadczy艂.

- To znaczy jaka? - zapyta艂a.

- Taka radosna i podniecona. Taka swobodna.

Maggie zn贸w si臋 roze艣mia艂a.

- To dlatego, 偶e nigdy przedtem nie by艂am taka szcz臋艣liwa - odpar艂a. W tej samej chwili u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w jej s艂owach by艂o wi臋cej prawdy, ni偶 chcia艂aby przyzna膰.

- Jest ci do twarzy z tym u艣miechem - powiedzia艂 Gallen.

Przerzuci艂 nog臋 przez siod艂o i usiad艂 na fotelu twarz膮 do dziewczyny, po czym opl贸t艂 艂ydkami jej nogi. Po chwili, pod艂o偶ywszy r臋ce pod g艂ow臋, wyci膮gn膮艂 si臋 jak d艂ugi. Jego p贸艂przymkni臋te oczy sprawia艂y wra偶enie, 偶e jest zm臋czony, a w migotliwym blasku pochodni by艂o wida膰 jedynie po艂ow臋 jego twarzy. Maggie poczu艂a, jak jej cia艂o przenika jakie艣 dziwne dr偶enie. Pragn臋艂a poca艂owa膰 Gallena, przytuli膰 go i pie艣ci膰, ale on chyba tylko chcia艂 przez chwil臋 popatrzy膰 jej w oczy.

Jej siatka szepta艂a, by dziewczyna wsta艂a i przesz艂a do innych pomieszcze艅 magazynowych. Maggie zdj臋艂a j膮 z g艂owy i zacz臋艂a obraca膰 w palcach. Nie chcia艂a, 偶eby urz膮dzenie w takiej chwili bez przerwy j膮 ponagla艂o.

Gallen usiad艂, po czym delikatnie przesun膮艂 palcami po jej policzku. P贸藕niej pochyli艂 si臋 i wycisn膮艂 na wargach poca艂unek. Dziewczyna pomy艣la艂a, 偶e by艂 to najdziwniejszy ca艂us, jaki kiedykolwiek otrzyma艂a. Nie mia艂 wzbudzi膰 po偶膮dania, ale te偶 nie by艂 jednym z wielu ukradkowych, 艣wiadcz膮cych o wyrzutach sumienia cmokni臋膰, jakimi Gallen cz臋sto obdarza艂 j膮 na Tihrglas. Mimo i偶 nie trwa艂 ca艂膮 wieczno艣膰, nie mo偶na by艂oby nazwa膰 go przelotnym. Mia艂 powiedzie膰 dziewczynie: 鈥濳ocham ci臋 tak膮, jaka jeste艣, i to na razie mi wystarczy鈥.

Przez kilka minut oboje obejmowali si臋 i ca艂owali, a p贸藕niej Gallen zn贸w w艂o偶y艂 r臋ce pod g艂ow臋, wyci膮gn膮艂 si臋 na fotelu.

- Niech ci臋 diabli, Gallenie O鈥橠ayu - odezwa艂a si臋 Maggie. - D艂ugo trwa艂o, zanim si臋 zdecydowa艂e艣.

- My艣l臋, 偶e chyba masz racj臋 - odpar艂, ale jego u艣miech dowodzi艂, 偶e m艂odzieniec jest zadowolony z siebie. - Czy zostaniesz moj膮 偶on膮, kiedy powr贸cimy na Tihrglas?

Oczywi艣cie, 偶e zostan臋 - pomy艣la艂a, ale w tej samej sekundzie poczu艂a, 偶e jej serce zamiera.

- Nie powr贸c臋 na Tihrglas - o艣wiadczy艂a.

- Nie powr贸cisz? - zapyta艂 zdumiony Gallen.

- Dlaczego mia艂abym tam powr贸ci膰? Co w艂a艣ciwie tam na mnie czeka? Sam przed chwil膮 to powiedzia艂e艣. Jeszcze nigdy w 偶yciu nie widzia艂e艣, 偶ebym by艂a taka szcz臋艣liwa. Pos艂uchaj, Gallenie... Sama nie wiem, jak mam ci to wyt艂umaczy膰. W tej chwili najbardziej chcia艂abym rozebra膰 to miasto na cz臋艣ci - doda艂a, gestem pokazuj膮c i statek, i ca艂膮 otaczaj膮c膮 ich konstrukcj臋. - Chcia艂abym zorientowa膰 si臋, jak funkcjonowa艂o. We藕my cho膰by te miniaturowe cylindry informacyjne. Dopiero przed dwustu laty przesta艂y by膰 jedynym 艣rodkiem porozumiewania si臋 na du偶e odleg艂o艣ci, jaki znali drononi. Nie odkryli fal radiowych i dopiero od nas dowiedzieli si臋, 偶e istniej膮. Te pojemniki maj膮 wbudowane mikroskopijne silniki antygrawitacyjne. Nie s艂ysza艂am o tym, 偶eby kt贸rykolwiek technik rozebra艂 jedno takie urz膮dzenie, by przekona膰 si臋, jak funkcjonuje. Mam kieszenie wype艂nione cude艅kami techniki dronon贸w i w tej chwili uwa偶am si臋 za tak bogat膮, jak nigdy przedtem w ca艂ym 偶yciu. To dlatego, 偶e wiele rzeczy mnie interesuje i potrafi臋 je zrozumie膰. Tu jestem wolna, gdy偶 mog臋 uczy膰 si臋 i rozwija膰. Nie czu艂abym si臋 tak na Tihrglas. Wybierz jak膮kolwiek planet臋, na kt贸rej przebywali艣my. Nie obchodzi mnie jak膮. Mog艂abym na niej mieszka膰 z tob膮 i by膰 szcz臋艣liwa, ale gdyby艣my powr贸cili na Tihrglas, ju偶 nigdy nie zobaczy艂by艣 u艣miechu na mojej twarzy.

Gallen nie wiedzia艂, co odpowiedzie膰.

- Maggie, ja... - zacz膮艂. - My nie mogliby艣my 偶y膰 na tym 艣wiecie. Nie m贸g艂bym by膰 tu twoim opiekunem.

- Nie chc臋, 偶eby艣 by艂 moim opiekunem - odpar艂a. - M贸wi艂e艣, 偶e pragniesz by膰 moim m臋偶em, a nie stra偶nikiem.

U艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e jej nonszalanckie s艂owa wcale nie rozproszy艂y jego w膮tpliwo艣ci. Urodzi艂 si臋 po to, 偶eby by膰 stra偶nikiem i opiekunem. Traktowa艂 to jako co艣 oczywistego. Jaka艣 cz臋艣膰 m贸zgu nakazywa艂a mu, aby za wszelk膮 cen臋 chroni艂 znajduj膮cych si臋 wok贸艂 niego ludzi. 呕eby by艂 stra偶nikiem 艂adu i porz膮dku. W ci膮gu ostatnich kilku dni przemkn臋li jednak przez tyle r贸偶nych 艣wiat贸w, 偶e teraz czu艂 si臋 przyt艂oczony i zagubiony. Nie potrafi艂 okre艣li膰, na czym polega艂 艂ad i porz膮dek na tych 艣wiatach, poniewa偶 spo艂eczno艣ci, kt贸re widzia艂, dopiero rozwija艂y si臋 i kszta艂towa艂y. Nie pasowa艂y do 偶adnych z g贸ry okre艣lonych wzorc贸w.

- Masz swoj膮 osobist膮 siatk臋 - przypomnia艂a. - Z czasem nauczy ci臋 wielu rzeczy. Z czasem zostaniesz takim samym lordem Opiekunem, jakim teraz jest Veriasse.

A mo偶e sfrustrowanym fanatykiem w rodzaju Orygina艂a Jaggeta - pomy艣la艂a. Kiedy jego 艣wiat wywr贸ci艂 si臋 do g贸ry nogami i zacz膮艂 zmienia膰 si臋 nie do poznania, m臋偶czyzna nie potrafi艂 si臋 przystosowa膰. Nadal nazywa艂 Wechaus 鈥瀞woim 艣wiatem鈥, ale w miar臋 up艂ywu tysi膮cleci zamieszkuj膮cy go ludzie stawali si臋 dla niego coraz bardziej obcy.

I nagle Maggie zrozumia艂a. W pewnym sensie Gallen ju偶 by艂 lordem Opiekunem. Jeszcze na Tihrglas zamierza艂 ubiega膰 si臋 o stanowisko szeryfa hrabstwa Morgan. Po kilku nast臋pnych latach z pewno艣ci膮 zosta艂by lordem szeryfem wszystkich hrabstw. Urodzi艂 si臋 po to, 偶eby zosta膰 lordem Opiekunem Tihrglas.

W oczach m艂odzie艅ca pojawi艂a si臋 dziwna mgie艂ka. Po chwili odezwa艂 si臋 cicho, jakby onie艣mielony:

- Mo偶e... mo偶e uda mi si臋 znale藕膰 taki 艣wiat, na kt贸rym mogliby艣my 偶y膰 we dwoje.

Maggie uj臋艂a jego d艂onie.

- Mo偶e razem poszukamy tego 艣wiata - powiedzia艂a.


Veriasse 艣ni艂. Lecia艂 w towarzystwie Everynne powietrznym skuterem nad monotonnymi r贸wninami planety Dronon. Na horyzoncie przed nimi by艂o wida膰 zwa艂y ciemnych chmur, szarych jak 艂upek. Od czasu do czasu s艂yszeli huk odleg艂ych grom贸w. P臋dzili ku zachodz膮cemu s艂o艅cu, kt贸re za kilka minut mia艂o skry膰 si臋 za horyzontem. W pewnej chwili przelecieli obok potwornie wielkiej 艂apy pod kad艂ubem ula-miasta dronon贸w. Ciemno艣ci zapada艂y tak szybko, 偶e Veriasse w膮tpi艂, czy uda im si臋 dotrze膰 do horyzontu.

S艂o艅ce zacz臋艂o si臋 kry膰 za szczytami odleg艂ych g贸r, a zrozpaczony m臋偶czyzna a偶 zach艂ysn膮艂 si臋 powietrzem. Na widok nadci膮gaj膮cej nocy ogarn膮艂 go przejmuj膮cy smutek. Nagle jednak zza horyzontu wyskoczy艂o o艣lepiaj膮co jasne s艂o艅ce. Zacz臋艂o wspina膰 si臋 po niebie, jakby nagle postanowi艂o wzej艣膰 na nowo. O艣wietli艂o spieczon膮 r贸wnin臋 jaskrawym blaskiem, a Veriasse poczu艂, 偶e w jego serce wst臋puje nowa nadzieja.

Sen wydawa艂 si臋 tak prawdziwy, 偶e m臋偶czyzna niemal si臋 przebudzi艂. Ponownie us艂ysza艂 odleg艂y huk na horyzoncie i pomy艣la艂, 偶e jednak zbiera si臋 na burz臋. W艂a艣nie mia艂 zn贸w zasn膮膰, kiedy cisz臋 przerwa艂 okrzyk Gallena:

- Tutaj! Przybywajcie tutaj!

Everynne wy艣lizgn臋艂a si臋 z obj臋膰 Veriasse鈥檃, kt贸ry gwa艂townie usiad艂. Gallen wystrzeli艂 w powietrze z karabinu zapalaj膮cego, a smuga bia艂ego chemicznego ognia poszybowa艂a w g贸r臋, po czym osi膮gn臋艂a punkt szczytowy i zacz臋艂a opada膰. Wraz z Maggie wyszed艂 z mrocznych zakamark贸w opuszczonego ula-miasta i stali teraz na platformie, na kt贸rej mocowano kiedy艣 dzia艂a. Krzyczeli i wymachiwali r臋kami, a Veriasse odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na horyzont. Pomimo ciemno艣ci zauwa偶y艂 co艣 wielkiego i czarnego, poruszaj膮cego si臋 w du偶ej odleg艂o艣ci. Pe艂za艂o po r贸wninie niczym gigantyczny kleszcz, z wysi艂kiem d藕wigaj膮c nap臋cznia艂e cia艂o. M臋偶czyzna dostrzeg艂 to tylko dzi臋ki dziesi膮tkom 艣wiate艂 pozycyjnych i o艣wietlaj膮cych stanowiska bojowe jaskrawych punkcikach, jarz膮cych si臋 jak ogromne czerwone oczy.

Co jaki艣 czas ziemia dr偶a艂a, jakby przenikni臋ta straszliwym b贸lem. Veriasse us艂ysza艂 we 艣nie nie huk gromu, ale dudnienie 艂ap ula-miasta dronon贸w, przemieszczaj膮cego si臋 po sp臋kanej r贸wninie.

Gallen nie przestawa艂 krzycze膰. Ponownie wypali艂 z karabinu. W jego dono艣nym g艂osie brzmia艂 bardzo wyra藕ny irlandzki akcent.

- Chod藕cie tu, zawszone dranie! Przywleczcie tu swoje ty艂ki! Mamy do艣膰 uganiania si臋 za wami po r贸wninach!

Forteca dronon贸w zmieni艂a kurs i zacz臋艂a przybli偶a膰 si臋 do grupki ludzi. Wie偶yczki dzia艂 obr贸ci艂y si臋 w kierunku nowego celu, a artylerzy艣ci zdobywc贸w zacz臋li wypatrywa膰 nieprzyjaci贸艂. Veriasse czu艂 przyspieszone, silne uderzenia serca. Oddycha艂 z ogromnym trudem. Nareszcie wszystko mia艂o si臋 rozstrzygn膮膰.


ROZDZIA艁 19


M臋偶czyzna wprost nie m贸g艂 uwierzy膰 w艂asnemu szcz臋艣ciu. Ze wszystkich scenariuszy spotkania, jakie bra艂 pod uwag臋, w艂a艣nie ten by艂 chyba najdogodniejszy - ujrzenie ula-miasta w du偶ej odleg艂o艣ci, wkr贸tce po zapadni臋ciu zmroku. Uda艂 si臋 do miejsca, gdzie z艂o偶y艂 pakunek, i zacz膮艂 wyci膮ga膰 r贸偶ne przedmioty osobistego u偶ytku. Niekt贸re musia艂 przygotowywa膰 ca艂ymi latami. Przypi膮艂 do siatki urz膮dzenie t艂umacz膮ce, wyposa偶one w specjalny mikrofon. Zosta艂o zaopatrzone we wzmacniacz d藕wi臋k贸w i g艂o艣niki, a tak偶e miniaturow膮 s艂uchawk臋 przeznaczon膮 do umieszczenia w uchu. M臋偶czyzna m贸g艂 zatem m贸wi膰 cicho w j臋zyku ojczystym, a translator przek艂ada艂 jego s艂owa na j臋zyk dronon贸w i przekazywa艂 im z si艂膮 pot臋偶nego ryku. R贸wnocze艣nie potrafi艂 t艂umaczy膰 klekot obcych istot na jego j臋zyk i przekazywa膰 s艂owa do odbiornika d藕wi臋k贸w.

Veriasse umie艣ci艂 s艂uchawk臋 wewn膮trz ma艂偶owiny, po czym w艂膮czy艂 zasilanie urz膮dzenia. K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e Everynne wyci膮gn臋艂a sw贸j aparat i post膮pi艂a tak samo.

M臋偶czyzna na艂o偶y艂 tak偶e ochronne gogle, kt贸re mia艂y zapobiega膰 przedostawaniu si臋 kwasu do oczu, gdyby kt贸ry艣 z dronon贸w na niego splun膮艂.

Zgodnie z prawem mieszka艅c贸w planety nikt, kto stawa艂 do rytualnego pojedynku, nie m贸g艂 podczas walki pos艂ugiwa膰 si臋 broni膮. Maj膮c jednak na uwadze w艂asne bezpiecze艅stwo, Veriasse zabra艂 w drog臋 niewielki holoprojektor. Wyj膮艂 go, ustawi艂 na ziemi przed kobiet膮 i w艂膮czy艂. Powietrze zacz臋艂o dr偶e膰 i migota膰, po czym pojawi艂 si臋 przed nimi wizerunek Z艂otej Kr贸lowej, w艂adczyni ula i zarazem matki, kt贸rej nabrzmia艂e podbrzusze mia艂o kszta艂t ogromnego worka. Na grzbiecie istoty widnia艂y starannie z艂o偶one ma艂e, bezu偶yteczne skrzyd艂a. Kr贸lowa sta艂a majestatycznie wyprostowana. Unosi艂a g贸rne, podobne do maczug ko艅czyny, jakby zamierza艂a stan膮膰 do walki, i zadziera艂a g艂ow臋 tak wysoko, 偶e najwy偶sza grupa fasetkowych oczu umo偶liwia艂a jej widzenie tego, co dzia艂o si臋 z ty艂u. Pozosta艂ymi dwoma grupami oczu przeszukiwa艂a horyzont, obejmuj膮c wycinek mierz膮cy sto dwadzie艣cia stopni. Wyrastaj膮ce pod szcz臋kami i podobne do bicz贸w w膮sy wi艂y si臋 jak oszala艂e, jakby usi艂owa艂a pochwyci膰 nimi jaki艣 ulotny zapach.

Majacz膮ce na horyzoncie miasto opad艂o na spieczony grunt, przesun臋艂o do przodu ogromne 艂apy, po czym z wysi艂kiem unios艂o si臋 i przemie艣ci艂o jak samica-matka dronon贸w ci膮gn膮ca po ziemi odw艂ok z jajami. Ziemia zadr偶a艂a, protestuj膮c pod ci臋偶arem kolosa, a za tyln膮 cz臋艣ci膮 miasta uni贸s艂 si臋 tuman kurzu, p臋dzony przez strumienie przegrzanego powietrza. W sklepionych przej艣ciach nad przednimi wie偶yczkami b艂yszcza艂y jasne punkciki 艣wiate艂.

Veriasse popatrzy艂 na Everynne. Splot艂a r臋ce na piersi i wpatrywa艂a si臋 w horyzont. Jej blada twarz 艣wiadczy艂a o tym, 偶e kobieta jest zdenerwowana. Obok niej sta艂 na czterech 艂apach Orick. Zje偶y艂 sier艣膰 na grzbiecie, obna偶y艂 z臋by i tak偶e spogl膮da艂 na gigantycznego kleszcza.

Gallen i Maggie krzyczeli, zbiegaj膮c po stopniach przymocowanych do powierzchni monstrualnej 艂apy wymar艂ego miasta. Dotarli na d贸艂 w ci膮gu niespe艂na czterech minut.

- Veriasse, uwa偶aj! - krzykn膮艂 m艂odzieniec. - Z tamtego potwora wysypuj膮 si臋 rzesze wojownik贸w dronon贸w!

- Wiem - o艣wiadczy艂 spokojnie m臋偶czyzna. - Zamierzaj膮 si臋 zorientowa膰, kim jeste艣my, by upewni膰 si臋, 偶e kr贸lowej ich ula nie zagrozi z naszej strony niebezpiecze艅stwo. Potem stan臋 z nimi do walki o Prawo Charnu. Je偶eli wygram, zaprowadz膮 mnie do lord贸w roju, z kt贸rymi b臋d臋 walczy艂 po raz ostatni. Mam nadziej臋, 偶e ich kr贸lowa wyrazi zgod臋 na t臋 walk臋.

- A je偶eli nie? - zapyta艂a zaniepokojona Maggie, kt贸ra stan臋艂a za jego plecami.

- Prawdopodobnie wszyscy zostaniemy zabici - odpar艂 cicho Veriasse. Obejrza艂 si臋 przez rami臋 i w z艂ocistym blasku, rzucanym przez holograficzny obraz, zobaczy艂 przera偶enie maluj膮ce si臋 na jej twarzy. - Przez ca艂y czas was o tym ostrzega艂em - powiedzia艂. - Drononi przywi膮zuj膮 bardzo du偶膮 wag臋 do zajmowanego terytorium. Ich prawo m贸wi, 偶e mog膮 nas zabi膰, je偶eli w kt贸rejkolwiek walce z nimi przegramy. - Nie chcia艂 m贸wi膰 im nic wi臋cej, ale wiedzia艂, 偶e nie ma innego wyj艣cia. Musia艂 pouczy膰 ich, co maj膮 robi膰, je偶eli pragn膮 unikn膮膰 艣mierci. Ci膮gn膮艂 zatem: - Je偶eli zgin臋, ukl臋knijcie, dotknijcie czo艂ami ziemi i wyci膮gnijcie przed siebie r臋ce w ten spos贸b, 偶eby nadgarstki si臋 krzy偶owa艂y. To rytualna poza, kt贸ra u dronon贸w oznacza zdanie si臋 na 艂ask臋 przeciwnika. Przyjmuj膮ca t臋 poz臋 obca istota jest nie tylko bezbronna, ale tak偶e pozbawiona mo偶liwo艣ci spogl膮dania na swoich w艂adc贸w. Je偶eli j膮 przyjmiecie, zdobywcy mog膮 darowa膰 wam 偶ycie, chocia偶 najprawdopodobniej zechc膮 uderzy膰 was lekko bojowymi ko艅czynami. Cia艂a ludzkie s膮 jednak tak wra偶liwe, pokryte tak mi臋kk膮 sk贸r膮, 偶e mo偶e was zabi膰 nawet taki lekki cios. Mimo to nie b臋dziecie mieli innego wyj艣cia.

- Jeste艣 pewien, 偶e to poskutkuje? - zapyta艂a Maggie.

- To nale偶y do rytua艂u - odrzek艂 Veriasse. - Drononi przepadaj膮 za rytua艂ami. Tak, przypuszczam, 偶e to poskutkuje.

Krocz膮cy ul dronon贸w znajdowa艂 si臋 teraz w odleg艂o艣ci niespe艂na mili. Dzi臋ki jego 艣wiat艂om m臋偶czyzna m贸g艂 widzie膰 b艂yszcz膮ce czarne pancerze niezliczonych tysi臋cy zdobywc贸w, biegn膮cych przed gigantem jak wystraszone karaluchy. W ka偶dej sekundzie dziesi膮tki istot stawa艂o na tylnych ko艅czynach, prostowa艂o tu艂贸w i wymachiwa艂o w膮sami, spogl膮daj膮c przed siebie i nerwowo w臋sz膮c. Opr贸cz dudnienia i trzask贸w krocz膮cego miasta zaczyna艂 dolatywa膰 do nich coraz g艂o艣niejszy grzechot uderze艅 ko艅czyn dronon贸w o chitynowe pancerze. S艂ycha膰 by艂o tak偶e, jak zdobywcy, wydaj膮c charakterystyczny klekot, porozumiewaj膮 si臋 ze sob膮. Miasto, poprzedzane przez oddzia艂y wojownik贸w, zbli偶a艂o si臋 o wiele szybciej, ni偶 m臋偶czyzna sobie wyobra偶a艂.

Veriasse wydoby艂 karabin zapalaj膮cy i dwukrotnie wystrzeli艂. Mierzy艂 w ziemi臋 przed sob膮, 偶eby s艂upy ognia o艣wietli艂y ca艂膮 grup臋. 艁adunki chemiczne wznieci艂y dwa ogniska, a m臋偶czyzna stan膮艂 mi臋dzy nimi, zrzuci艂 p艂aszcz i uni贸s艂 r臋ce. Skrzy偶owa艂 nadgarstki nad g艂ow膮 w ge艣cie oznaczaj膮cym ch臋膰 stani臋cia do rytualnej walki. By艂 ubrany na czarno. Mia艂 b艂yszcz膮ce czarne buty, mi臋kkie czarne r臋kawice i czarn膮 opancerzon膮 kamizelk臋. Nawet siatka, kt贸r膮 nosi艂 na g艂owie, po艂yskiwa艂a nieskaziteln膮 czerni膮. M臋偶czyzna liczy艂 na to, 偶e w 艣wietle o艣lepiaj膮co jasnych ognisk wygl膮da jak prawdziwy lord Opiekun i 偶e drononi od razu go rozpoznaj膮.

Ul dronon贸w post膮pi艂 jeszcze kilka krok贸w, a potem z g艂uchym hukiem przycupn膮艂 na spieczonym gruncie. Ob艂a, przypominaj膮ca spodek cz臋艣膰 miasta wznosi艂a si臋 na wysoko艣膰 dwunastu pi臋ter i mia艂a jakie艣 siedemset jard贸w 艣rednicy. Dolny fragment ka偶dej z o艣miu pot臋偶nych 艂ap mierzy艂 co najmniej sto jard贸w i dopiero na takiej wysoko艣ci ko艅czy艂 si臋 na pierwszym spo艣r贸d trzech przegub贸w. W rzucanym przez pozycyjne 艣wiat艂a blasku by艂o wida膰 rzesze zdobywc贸w stoj膮cych na stanowiskach bojowych za dzia艂ami i karabinami. Wok贸艂 artylerzyst贸w uwija艂y si臋 setki mniejszych, jasnosk贸rych robotnik贸w, roznosz膮cych racje 偶ywno艣ciowe i pojemniki z p艂ynami. Veriasse si臋 zastanawia艂, czy drononi mieli naprawd臋 zwyczaj cz臋stego zaspokajania g艂odu i pragnienia podczas walki, czy tylko chcieli sprawi膰 wra偶enie odwa偶nych i pewnych siebie.

Czarni wojownicy dotarli na odleg艂o艣膰 stu jard贸w od grupki ludzi, po czym si臋 zatrzymali, a zdobywcy, biegn膮cy z ty艂u, zacz臋li wspina膰 si臋 na plecy tych, kt贸rzy stali przed nimi. Wkr贸tce utworzy艂 si臋 偶ywy mur cia艂 dronon贸w, naje偶ony setkami luf karabin贸w zapalaj膮cych. Klekot g艂os贸w obcych istot przybra艂 na sile i przypomina艂 teraz szum trzcin, smaganych podmuchami wiatru. S艂uchawka urz膮dzenia t艂umacz膮cego, umieszczona w uchu Veriasse鈥檃, nie nad膮偶a艂a z przekazywaniem tego, co dociera艂o do mikrofonu, i wkr贸tce aparatura w og贸le zrezygnowa艂a z t艂umaczenia. Veriasse przekl膮艂 w duchu sw贸j pech. Obawia艂 si臋, 偶e nic nie zrozumie ze s艂贸w kierowanych bezpo艣rednio do niego.

Postanowi艂 wypowiedzie膰 rytualne wyzwanie. Modli艂 si臋 o to, 偶eby translator przet艂umaczy艂 je prawid艂owo.

- Ta ziemia nale偶y teraz do nas! - zawo艂a艂. - Ca艂a ziemia nale偶y teraz do nas! Zawita艂a do was wielka kr贸lowa. Upadnijcie przed ni膮 na twarz i oka偶cie jej uwielbienie albo przygotujcie si臋 do walki!

Zaczeka艂 chwil臋, a w tym czasie w g艂o艣niku rozlega艂 si臋 dono艣ny klekot mowy dronon贸w.

Wszyscy zdobywcy nagle ucichli. S艂uchali w milczeniu, a kiedy aparat Veriasse鈥檃 sko艅czy艂 t艂umaczy膰 jego s艂owa, na samym wierzcho艂ku 偶ywego muru ukaza艂 si臋 samotny zdobywca. Sta艂, wspieraj膮c si臋 na tylnych ko艅czynach. Wyprostowa艂 si臋 na ca艂膮 wysoko艣膰, uni贸s艂 bitewne ko艅czyny nad g艂ow臋 i zawo艂a艂.

- Okrywasz nas ha艅b膮! Nie widz臋 obok ciebie 偶adnej Z艂otej Kr贸lowej, a jedynie holograficzny wizerunek. Czy naprawd臋 postrada艂e艣 zmys艂y, 偶e pr贸bujesz oszuka膰 nas za pomoc膮 takiej sztuczki?

Veriasse nie potrafi艂by powiedzie膰, czy zdobywca ma na twarzy tatua偶, 艣wiadcz膮cy o tym, 偶e jest lordem Opiekunem, ale kiedy wojownik sko艅czy艂 m贸wi膰, pogardliwie splun膮艂, jakby pragn膮艂 w ten spos贸b powiedzie膰: 鈥濲este艣cie po偶ywieniem鈥. M臋偶czyzna domy艣li艂 si臋, 偶e tylko lord Opiekun m贸g艂by o艣mieli膰 si臋 ich tak zniewa偶y膰.

Veriasse pomy艣la艂, 偶e zapewne nie wszystko przebiegnie tak 艂atwo, jak sobie wyobra偶a艂. Poczu艂, 偶e jego 偶o艂膮dek zaczyna si臋 kurczy膰.

- Ten holograf jest jedynie naszym sztandarem, pod kt贸rym staniemy do walki! - krzykn膮艂. - Z艂ota Kr贸lowa stoi za mn膮! Nie jest drononem, jak wy, ale uwielbiaj膮 j膮 wszyscy ludzie. Jest istot膮 bez skazy, godn膮 szacunku i podziwu. Zawita艂a do was wielka kr贸lowa! Upadnijcie przed ni膮 na twarz i oka偶cie jej uwielbienie albo przygotujcie si臋 do walki!

Veriasse roz艂o偶y艂 r臋ce nad g艂ow膮. Przyj膮艂 postaw臋 wojownika i splun膮艂 na spieczon膮 ziemi臋.

Stoj膮cy na szczycie 偶ywego muru dronon skurczy艂 si臋, kiedy ujrza艂 t臋 zniewag臋.

M臋偶czyzna zamilk艂, odwr贸ci艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na Everynne. Z wn臋trza jednej d艂oni, zaci艣ni臋tej w pi臋艣膰, wydobywa艂a si臋 z艂ocista po艣wiata, 艣wiadcz膮ca o tym, 偶e kobieta trzyma w niej Terror. Gdyby drononi zamierzali ruszy膰 do ataku, mog艂aby w u艂amku sekundy uruchomi膰 detonator, a w贸wczas urz膮dzenie zacz臋艂oby sia膰 艣mier膰 i zniszczenie. Veriasse niemal 偶a艂owa艂, 偶e Everynne nie uczyni tego w tej chwili.

- Zamierzam dokona膰 rytualnych ogl臋dzin waszej Z艂otej! - rozleg艂 si臋 okrzyk wojownika.

Zdobywca roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i zeskoczywszy z muru wsp贸艂plemie艅c贸w, wyl膮dowa艂 艂agodnie przed kobiet膮 w odleg艂o艣ci wyci膮gni臋tej ko艅czyny. Dopiero teraz Veriasse ujrza艂 na jego twarzy tatua偶 - z艂ote zygzaki, przypominaj膮ce b艂yskawice, ci膮gn膮ce si臋 na boki od ka偶dej grupy oczu. Gi臋tkie w膮sy lorda Opiekuna dronon贸w zacz臋艂y porusza膰 si臋 nad g艂ow膮 Everynne, po czym b艂yskawicznie przesun臋艂y si臋 wzd艂u偶 jej tu艂owia i n贸g. Veriasse modli艂 si臋 o to, 偶eby dronon nie kaza艂 Everynne si臋 rozebra膰, aby m贸g艂 przekona膰 si臋, czy na jej ciele nie dostrze偶e 偶adnej skazy.

Lord Opiekun szarpn膮艂 wprawdzie za skraj p艂aszcza kobiety, ale nie usi艂owa艂 艣ci膮gn膮膰 szaty. Sprawia艂 wra偶enie bardzo zadowolonego z艂ot膮 barw膮 i rodzajem tkaniny i chyba nie zwraca艂 uwagi na blad膮 sk贸r臋 kr贸lowej. W ko艅cu zacz膮艂 klekota膰 pa艂eczkami wyrastaj膮cymi spod dolnej wargi:

- Nie uwa偶am, 偶eby wasza Z艂ota by艂a godna podziwu i szacunku.

- Nie masz racji - zapewni艂 go Veriasse. - Jest prawdziw膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮 wszystkich istot ludzkich. Jej cia艂o jest doskona艂e. Nie dostrze偶esz na nim 偶adnej skazy.

- Jest zbyt mi臋kka, podobna do larwy - odpar艂 dronon. - Zbyt odra偶aj膮ca. Nie zas艂uguje na to, 偶eby okazywa膰 jej uwielbienie.

- Wszyscy ludzie maj膮 mi臋kkie cia艂a - stwierdzi艂 Veriasse. - My tak偶e uwa偶amy, 偶e wasze cia艂a s膮 odra偶aj膮ce, niegodne uwielbienia. A jednak, pomimo wszystkich r贸偶nic w budowach naszych cia艂, darzymy szacunkiem wasz膮 Z艂ot膮 Kr贸low膮. W zamian prosimy was, 偶eby艣cie szanowali nasz膮. Zapewniam ci臋, 偶e po艣r贸d wszystkich istot ludzkich nie znajdziesz nikogo tak idealnie zbudowanego jak nasza Z艂ota Kr贸lowa. Wyzywam ci臋 na pojedynek. Chc臋 stan膮膰 do walki z tob膮 o Prawo Charnu.

Veriasse mia艂 nadziej臋, 偶e pr贸buj膮c uzyska膰 zgod臋 na walk臋 jedynie o Prawo Charnu, u艂atwia stworzeniu podj臋cie decyzji. Gdyby wygra艂, zosta艂yby zarz膮dzone ponowne ogl臋dziny, tym razem przez Z艂ot膮 Kr贸low膮 i jej lorda Opiekuna. W艂a艣ciwie m臋偶czyzna nie prosi艂 o nic nadzwyczajnego. Mimo to zdobywca powiedzia艂:

- Odmawiam zgody na walk臋 o Prawo Chamu. Ta istota nie jest Z艂ot膮.

- Je偶eli nie chcesz przyzna膰 nam prawa do wyzwania ci臋 na pojedynek, ha艅bisz Z艂ot膮 Kr贸low膮 naszej rasy - o艣wiadczy艂 Veriasse. - Je偶eli za艣 nie b臋dziecie szanowali naszych Z艂otych, wszyscy ludzie 偶yj膮cy na naszych 艣wiatach przestan膮 uznawa膰 prawo waszej kr贸lowej do sprawowania nad nimi w艂adzy. Rozp臋tacie wojn臋 tak straszliw膮, 偶e nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazi膰.

- Grozisz nam? - zaklekota艂 lord Opiekun. Popatrzy艂 na Everynne. Nie m贸g艂 nie zauwa偶y膰 Terroru jarz膮cego si臋 w jej d艂oni.

- Nie chc臋, 偶eby艣 zmusza艂 mnie do uciekania si臋 do gro藕by - odezwa艂 si臋 Veriasse. - Wiesz jednak, z czym tutaj przybywamy. Wasi wojownicy pr贸bowali pochwyci膰 nas na wielu 艣wiatach. Je偶eli nie pozwolisz ludziom stawa膰 do walki i ubiega膰 si臋 o w艂adz臋, nie pozostawisz nam wyboru.

Dronon waha艂 si臋 przez chwil臋.

- M贸wi臋 prawd臋 - nalega艂 m臋偶czyzna. - Pozw贸l nam stan膮膰 do walki o Prawo Charnu.

Przez d艂u偶szy czas zdobywca przygl膮da艂 si臋 Everynne, a potem cofn膮艂 si臋 o dwa kroki.

- Musz臋 porozumie膰 si臋 z kr贸low膮 - oznajmi艂.

Obr贸ci艂 si臋, wzni贸s艂 w g贸r臋 i po kilku chwilach znikn膮艂 we wn臋trzu ula-miasta. P艂omienie wzniecone przez chemiczne 艂adunki karabinu zapalaj膮cego zaczyna艂y z wolna przygasa膰. Ich migotliwy blask sprawia艂 wra偶enie, 偶e 偶ywy mur dronon贸w si臋 chwieje, jakby mia艂 za chwil臋 run膮膰.

Gallen, Maggie czy Orick nie odezwali si臋 ani s艂owem. Veriasse by艂 w duchu wdzi臋czny za to, 偶e okazali si臋 tak roztropni. Rokowania wkracza艂y w decyduj膮c膮 faz臋. Gdyby kr贸lowa nie chcia艂a przyzna膰 im prawa walki, jej wojownicy rzuciliby si臋 do ataku. M臋偶czyzna przypuszcza艂, 偶e je艣li zgodzi si臋 na stoczenie walki o Prawo Charnu, powinna opu艣ci膰 miasto i razem z lordem Opiekunem podj膮膰 wyzwanie.

Min臋艂o jednak dziesi臋膰, a p贸藕niej dwana艣cie minut, zanim zdobywca wylecia艂 z ula-miasta i wyl膮dowa艂 na szczycie utworzonego z cia艂 pobratymc贸w muru.

Stan膮艂 dumnie wyprostowany i skrzy偶owa艂 przednie ko艅czyny bitewne nad g艂ow膮.

- Porozumieli艣my si臋 z nasz膮 Z艂ot膮 - oznajmi艂. - Doradzi艂a nam, 偶eby艣my uczynili wam ten zaszczyt i spe艂nili twoj膮 pro艣b臋. Zgadzamy si臋, 偶eby艣 stan膮艂 do walki o Prawo Charnu. Jestem Dinnid, lord Opiekun Ula Bezkresnych Ska艂. W艂adamy t膮 r贸wnin膮 od dziesi臋ciu tysi膮cleci. Nasze larwy po偶ywi膮 si臋 waszymi trupami. Nasi zdobywcy opanuj膮 wasze 艣wiaty. Wasz ul stanie si臋 niewolnikiem naszego!

Sto tysi臋cy dronon贸w-zdobywc贸w jak na rozkaz unios艂o bojowe ko艅czyny i z og艂uszaj膮cym grzechotem skrzy偶owa艂o je nad g艂owami.


Veriasse wzruszy艂 ramionami. Stara艂 si臋 sprawia膰 wra偶enie spokojnego. Do tej chwili nikt spo艣r贸d nich nie mia艂 poj臋cia, w jakim miejscu planety Dronon wyl膮dowali, ale nazwa Ula Bezkresnych Ska艂 by艂a dobrze znana na wielu zamieszkanych przez ludzi 艣wiatach. Dinnid by艂 stosunkowo m艂odym, ale pot臋偶nym wojownikiem, synem poprzedniej Z艂otej Kr贸lowej i jej lorda Opiekuna. Podobno za wyj膮tkow膮 odwag臋 i przebieg艂o艣膰 nazywano go 鈥濻pryciarzem鈥. M贸wiono, 偶e spo艣r贸d wszystkich lord贸w Opiekun贸w cieszy si臋 opini膮 najlepszego stratega. Wielu twierdzi艂o nawet, 偶e on i jego kr贸lowa zostan膮 nast臋pcami obecnej Z艂otej. Przypuszczano, 偶e Dinnid czeka tylko na odpowiedni膮 chwil臋, a偶 w艂adczyni zestarzeje si臋 i os艂abnie.

Skrzyd艂a Dinnida b艂ysn臋艂y, kiedy zn贸w poderwa艂 si臋 do lotu, 偶eby znikn膮膰 w czelu艣ciach ula. Wzniesiony o jakie艣 sto metr贸w przed grup膮 ludzi mur zacz膮艂 trzeszcze膰 i zmienia膰 kszta艂ty, a po chwili przed m臋偶czyzn膮 utworzy艂o si臋 mroczne przej艣cie. Veriasse spojrza艂 na Everynne, po czym nieznacznym gestem g艂owy da艂 jej znak, 偶eby pod膮偶a艂a za nim. Gallen, Maggie i Orick tak偶e ruszyli w kierunku ula i wkr贸tce znale藕li si臋 w w膮wozie o 艣cianach utworzonych przez dwa rz臋dy czarnych cia艂 wojownik贸w dronon贸w.

Kiedy stan臋li pod ogromnym, maj膮cym kszta艂t spodka podbrzuszem ula, drononi opu艣cili drabink臋 podobn膮 do tych, jakich u偶ywaj膮 ludzie. Jedyn膮 r贸偶nic膮 by艂y szczeble, rozmieszczone w znacznie wi臋kszej odleg艂o艣ci. Veriasse zacz膮艂 si臋 wspina膰, chocia偶 widzia艂 na szczeblach cienk膮 warstw臋 szarego nalotu, jaki pozosta艂 po kwasach 偶o艂膮dkowych dronon贸w. Doszed艂 jednak do wniosku, 偶e jego r臋kawiczki zapewnianiu odpowiedni膮 ochron臋. Spo艣r贸d wszystkich jedynie biedny Orick nie nosi艂 r臋kawiczek, ale m臋偶czyzna liczy艂 na to, 偶e poduszeczki 艂ap nied藕wiedzia nie oka偶膮 si臋 tak wra偶liwe jak ludzka sk贸ra.

Kiedy wspi臋li si臋 na najni偶szy poziom ula-miasta, musieli sp臋dzi膰 troch臋 czasu w komnacie bezpiecze艅stwa, gdzie zostali sfotografowani przez dziwaczne, po艂yskuj膮ce tr贸jobiektywowe kamery. Nad ich g艂owami ze 艣wistem przelatywa艂y miniaturowe cylindry informacyjne, 艣migaj膮ce z poziomu na poziom jak pociski. Korytarzami spieszy艂y niewielkie bia艂osk贸re samice-robotnice. Przemyka艂y tu i tam jak wszy, a ich niespo偶yta energia by艂a po prostu zara藕liwa. Wszystko wskazywa艂o na to, 偶e nie potrafi膮 porusza膰 si臋 powoli.

Ca艂a grupa zacz臋艂a si臋 wspina膰 po kolejnych drabinach na wy偶sze poziomy. Wsz臋dzie widzia艂o si臋 br膮zowosk贸rych technik贸w dronon贸w, kt贸rych twarze by艂y ozdobione zielonymi tatua偶ami, a z kr贸tkich ko艅czyn bojowych wyrasta艂y segmentowane smuk艂e palce. Pod 艣cianami korytarzy sta艂y niezliczone rzesze zdobywc贸w. Kiedy wszyscy znale藕li si臋 na jednym ze 艣rodkowych poziom贸w ula, Veriasse zerkn膮艂 w g艂膮b jakiego艣 korytarza i ujrza艂 ogromn膮 komnat臋 inkubacyjn膮. Po艣r贸d z艂o偶onych w niej jaj krz膮ta艂o si臋 tysi膮ce bia艂osk贸rych robotnic, kt贸re nastawia艂y temperatur臋 kom贸r i chwyta艂y wykluwaj膮ce si臋 i przypominaj膮ce larwy noworodki, 偶eby wepchn膮膰 w ich gardziele w艂asny, przesycony kwasem 偶o艂膮dkowym pokarm.

Veriasse dotar艂 w ko艅cu na najwy偶szy poziom ogromnego miasta. Na chwil臋 przystan膮艂, 偶eby uspokoi膰 oddech po wspinaczce. Po obu stronach przej艣cia sta艂y setki zdobywc贸w. Obejrza艂 si臋 i przez chwil臋 spogl膮da艂 w ciemno艣ci sk膮po o艣wietlonego korytarza. Czeka艂 na pozosta艂ych, 偶eby do艂膮czyli do niego. W powietrzu czu艂o si臋 charakterystyczny od贸r kwas贸w wydzielanych przez cia艂a dronon贸w, tym bardziej dokuczliwy, 偶e na platformie 艂adowniczej by艂o bardzo ciep艂o. Everynne ci臋偶ko dysza艂a, ale dumnie unosz膮c g艂ow臋 stan臋艂a obok m臋偶czyzny. Orick tak偶e by艂 zm臋czony wspinaczk膮 po drabinach, a na twarzy Maggie perli艂y si臋 kropelki potu. Veriasse odczeka艂 kilka chwil, 偶eby wszyscy odpocz臋li, po czym skr臋ci艂 w boczny, wiod膮cy w d贸艂 korytarz, s艂abo o艣wietlony blaskiem rzucanym przez z艂ociste jarzeniowe kule.

Niekt贸rzy zdobywcy na widok Everynne unosili nad g艂owy bitewne ko艅czyny, chc膮c w ten spos贸b wyrazi膰 szacunek dla kobiety i jej 艣wity, ale wi臋kszo艣膰 wojownik贸w nie uznawa艂a jej za godn膮 dost膮pienia takiego zaszczytu.

W miar臋 jak ca艂a grupa kierowa艂a si臋 ku centralnej cz臋艣ci podbrzusza miasta, powietrze stawa艂o si臋 coraz bardziej gor膮ce i zat臋ch艂e. W ko艅cu wszyscy znale藕li si臋 w przestronnej okr膮g艂ej komnacie, mierz膮cej blisko dwie艣cie jard贸w 艣rednicy.

Pod 艣cianami sta艂y tysi膮ce dronon贸w. Wydawa艂o si臋, 偶e przewa偶aj膮 po艣r贸d nich lordowie Zdobywcy, obdarzeni powi臋kszonymi przednimi ko艅czynami i b艂yszcz膮cymi skrzyd艂ami. Kiedy jednak oczy Veriasse鈥檃 przyzwyczai艂y si臋 do panuj膮cego p贸艂mroku, m臋偶czyzna ujrza艂, 偶e pod nogami gigantycznych istot przemykaj膮 jak t艂uste wszy jasnosk贸re robotnice, kt贸rych by艂o prawdziwe zatrz臋sienie. W du偶ej komnacie nie brakowa艂o tak偶e br膮zowosk贸rych technik贸w, kt贸rzy obracali do niego twarze pokryte zielonymi tatua偶ami.

W przeciwleg艂ym, nieco lepiej o艣wietlonym kra艅cu komnaty siedzia艂 lord Opiekun w towarzystwie ogromnej m艂odej kr贸lowej. Jej sk贸ra by艂a barwy jasnokremowej, ale na g贸rnych cz臋艣ciach ud i ko艅czynach bojowych by艂o wida膰 pierwsze z艂ociste plamy, 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e ju偶 wkr贸tce kr贸lowa przemieni si臋 w Z艂ot膮. Istota mia艂a mo偶e sze艣膰 jard贸w d艂ugo艣ci i trzy wysoko艣ci, a podobny do ogromnego worka odw艂ok z jajami sprawia艂 wra偶enie, 偶e za chwil臋 p臋knie. I rzeczywi艣cie, Veriasse ujrza艂, jak z otworu na ko艅cu odw艂oka wypada opalizuj膮ce, mniej wi臋cej czternastocalowe jajo. Jedna z bia艂osk贸rych robotnic natychmiast podbieg艂a, pochwyci艂a je i pospieszy艂a do inkubatora.

Dinnid uni贸s艂 nad g艂ow臋 bitewne ko艅czyny i z艂膮czy艂 je na znak tymczasowego rozejmu. Nie dochodz膮c do 艣rodka komnaty, Veriasse przystan膮艂 i uni贸s艂 r臋ce w takim samym ge艣cie.

- Zosta艅cie tu - nakaza艂 szeptem pozosta艂ym, pokazuj膮c namalowany na pod艂odze czerwony kwadrat. P贸藕niej, ujrzawszy, 偶e Dinnid rusza ku niemu, skierowa艂 si臋 w stron臋 centralnego punktu ogromnej sali.

Zacz膮艂 przygl膮da膰 si臋 miejscu przysz艂ej walki. By艂o niezbyt dobrze o艣wietlone, a jedyny blask rzuca艂y 偶贸艂te kule rozmieszczone pod sklepieniem i na 艣cianie komnaty. Metalowa pod艂oga sprawia艂a wra偶enie wykonanej z grubej stali, ale by艂a nier贸wna, co nadawa艂o pomieszczeniu wygl膮d ogromnej misy. 艢rodek komnaty znajdowa艂 si臋 wyra藕nie ni偶ej ni偶 miejsca granicz膮ce ze 艣cian膮 i pomieszczenie przypomina艂o troch臋 amfiteatr. Sklepienie wznosi艂o si臋 niemal pi臋tna艣cie st贸p nad pod艂og膮, dzi臋ki czemu, gdyby Veriasse by艂 lordem Opiekunem innego roju, m贸g艂by lata膰 nad g艂owami widz贸w i toczy膰 z Dinnidem powietrzn膮 bitw臋. Prawd臋 m贸wi膮c, w艂a艣nie tak najbardziej lubili walczy膰 drononi. Samce potrafi艂y lata膰 bardzo szybko, a kiedy przefruwa艂y obok przeciwnik贸w, zadawa艂y ciosy ci臋偶kimi ko艅czynami bitewnymi, wymierza艂y kopniaki nogami czy stara艂y si臋 pochwyci膰 cia艂o wroga podobnymi do bicz贸w czu艂kami. Walka by艂a toczona w szybkim tempie i zazwyczaj b艂yskawicznie si臋 ko艅czy艂a.

Veriasse przygl膮da艂 si臋 sylwetce nadchodz膮cego Dinnida. Ros艂y samiec m贸g艂 mie膰 prawie siedem st贸p wzrostu, a na b艂yszcz膮cym pancerzu by艂o wida膰 kilka szram po innej, niedawno stoczonej walce. Prawy czu艂ek by艂 wyrwany u nasady w pobli偶u szcz臋ki i nie zd膮偶y艂 jeszcze odrosn膮膰. R贸wnie偶 prawostronna grupa fasetkowych oczu sprawia艂a wra偶enie uszkodzonej. Spo艣r贸d siedmiu oczu o r贸偶nych rozmiarach dwa najwi臋ksze by艂y wy艂upione. Z jednej szcz臋ki wycieka艂a paskudna mlecznobia艂a ciecz.

Mimo to pot臋偶ne g贸rne ko艅czyny bojowe lorda Opiekuna wygl膮da艂y naprawd臋 gro藕nie. Ostre kraw臋dzie, jakie by艂o wida膰 w dolnych cz臋艣ciach ramion, mia艂y kszta艂t regularnych tr贸jk膮t贸w przypominaj膮cych z臋by wielkiej pi艂y. Jeden cios zadany takimi ko艅czynami zapewne wystarczy艂by do strzaskania egzoszkieletu niejednego dronona. Veriasse nie mia艂 偶adnych z艂udze艅. Cios taki r贸wna艂by si臋 jego 艣mierci.

Stoj膮cy na obrze偶ach komnaty drononi zacz臋li nuci膰 rytmiczn膮 monotonn膮 pie艣艅 pogrzebow膮. Ich pa艂eczki miarowo si臋 porusza艂y, uderzaj膮c w znajduj膮c膮 si臋 pod ustami membran臋. Veriasse spojrza艂 w przeciwleg艂y kraniec komnaty na kr贸low膮. Przekona艂 si臋, 偶e kilka poruszaj膮cych si臋 pod nogami w艂adczyni jasnosk贸rych istot, kt贸re uzna艂 w pierwszej chwili za robotnice, by艂o w rzeczywisto艣ci larwami - kr贸lewskimi potomkami, obdarzonymi sze艣cioma kr贸tkimi ko艅czynami i nie do ko艅ca wykszta艂conymi oczami.

Kiedy od przeciwnika dzieli艂o go czterdzie艣ci krok贸w, Dinnid roz艂o偶y艂 uniesione nad g艂ow臋 艂apy i zacz膮艂 nimi gro藕nie wymachiwa膰. Veriasse wiedzia艂, 偶e walka rozpocznie si臋 z chwil膮, kiedy i on roz艂o偶y r臋ce. Drononi niemal zawsze mieli zwyczaj pierwsi rzuca膰 si臋 do ataku. Uwa偶ali to za najlepsze poci膮gni臋cie. M臋偶czyzna podejrzewa艂, 偶e zdobywca zechce unie艣膰 si臋 w powietrze i spr贸buje zada膰 cios, kiedy b臋dzie szybowa艂 nad jego g艂ow膮. Prawd臋 m贸wi膮c, w艂a艣nie taki spos贸b prowadzenia walki zapewni艂 drodonom przewag臋 w potyczkach z lud藕mi.

Veriasse nabra艂 haust powietrza, po czym szybko roz艂o偶y艂 r臋ce. Niemal w tym samym u艂amku sekundy Dinnid wyskoczy艂 w g贸r臋 i brz臋cz膮c skrzyd艂ami, pofrun膮艂 w jego stron臋.

M臋偶czyzna odskoczy艂 w prawo. Lord Opiekun obr贸ci艂 w locie odw艂ok i pr贸bowa艂 kopn膮膰 przeciwnika tyln膮 ko艅czyn膮. Veriasse przez chwil臋 si臋 zastanawia艂, czyjej nie pochwyci膰. Zamiast tego postanowi艂 po prostu unikn膮膰 tego ciosu.

Dronon wzni贸s艂 si臋 niemal pod sklepienie komnaty, lecz w ostatniej chwili zmieni艂 kierunek lotu i zanurkowa艂. M臋偶czyzna ponownie uchyli艂 si臋 w prawo, ale Dinnid spodziewa艂 si臋 uniku. Obr贸ci艂 g艂ow臋 i mierz膮c w twarz cz艂owieka, plun膮艂 w niego strug膮 偶r膮cych kwas贸w 偶o艂膮dkowych. Kwa艣ny strumie艅 rozprysn膮艂 si臋 w locie, a Veriasse u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zaraz zostanie trafiony. Zrozpaczony wyskoczy艂 w powietrze i zamachn膮艂 si臋 nog膮, mierz膮c w przedni膮 kraw臋d藕 dolnego prawego skrzyd艂a. Us艂ysza艂 g艂o艣ne chrupni臋cie.

Lord dronon贸w zawirowa艂 i upad艂 na pod艂og臋, po czym b艂yskawicznie odtoczy艂 si臋 na bok. Roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i zacz膮艂 nimi szale艅czo macha膰, zapewni臋 pod艣wiadomie przera偶ony, 偶e nie b臋dzie m贸g艂 unie艣膰 si臋 w powietrze. Oderwa艂 si臋 od pod艂ogi, ale szybowa艂 wolniej i musia艂 macha膰 skrzyd艂ami znacznie cz臋艣ciej, 偶eby w og贸le utrzyma膰 si臋 nad przeciwnikiem.

Tymczasem Veriasse 艣ci膮gn膮艂 tunik臋 i otar艂 ni膮 krople kwasu z twarzy. Na jego goglach pozosta艂y jednak nie strawione resztki owoc贸w z 偶o艂膮dka zdobywcy i m臋偶czyzna zdo艂a艂 tylko rozsmarowa膰 je po szybkach. Sfrustrowany, zdj膮艂 gogle i odrzuci艂 na bok, licz膮c na to, 偶e Dinnid opr贸偶ni艂 偶o艂膮dek i podczas dalszej walki nie b臋dzie mia艂 do艣膰 kwasu, 偶eby splun膮膰 po raz drugi.

Staraj膮c si臋 nabra膰 pr臋dko艣ci, lord Opiekun zatacza艂 kr臋gi pod sklepieniem sali. Veriasse zacisn膮艂 d艂onie w pi臋艣ci. Poczu艂 masywne metalowe 膰wieki wbite w palce r臋kawic i troch臋 si臋 uspokoi艂.

Popatrzy艂 na fruwaj膮cego zdobywc臋 i zorientowa艂 si臋, 偶e ten oddycha z wyra藕nym trudem. Jego tylne 艂apy spazmatycznie kurczy艂y si臋 i rozkurcza艂y, 偶eby przez szczeliny oddechowe przedosta艂o si臋 do p艂uc wi臋cej powietrza.

Nagle Dinnid zacz膮艂 nurkowa膰 prosto na Veriasse鈥檃. Wyci膮gn膮艂 przed siebie gro藕ne ko艅czyny bojowe i odchyli艂 g艂ow臋 do ty艂u, tak 偶e szcz臋ki wysun臋艂y si臋 do przodu i na zewn膮trz. By艂a to charakterystyczna poza, maj膮ca na celu staranowanie przeciwnika.

Veriasse bardzo wcze艣nie uchyli艂 si臋 w prawo, ale widz膮c, 偶e dronon zareagowa艂 na jego unik i zmieni艂 tor lotu, w ostatniej chwili rzuci艂 si臋 w przeciwn膮 stron臋 i kiedy zdobywca przelatywa艂 obok niego, chwyci艂 jego d艂ugi czu艂ek. Dinnid w odpowiedzi pr贸bowa艂 zada膰 cios ko艅czyn膮 bojow膮, ale Veriasse ju偶 le偶a艂 na pod艂odze i turla艂 si臋, by unikn膮膰 uderzenia. Nie wypu艣ci艂 jednak podobnego do bicza w膮sa. Szarpn膮艂 z ca艂ej si艂y, licz膮c na to, 偶e mo偶e uda mu si臋 go wyrwa膰.

Dronon obr贸ci艂 si臋 na plecy. Opada艂 pod takim k膮tem, 偶e nie m贸g艂 skompensowa膰 si艂y szarpni臋cia cz艂owieka.

W tym samym u艂amku sekundy m臋偶czyzna zerwa艂 si臋 z pod艂ogi i wyskoczy艂 w g贸r臋. Zamachn膮wszy si臋 nog膮, trafi艂 praw膮 przedni膮 grup臋 fasetkowych oczu. Kilkoro p臋k艂o z nieprzyjemnym trzaskiem. Veriasse wyl膮dowa艂 na pod艂odze, ale zatoczy艂 si臋, co sprawia艂o wra偶enie, jakby ta艅czy艂, usi艂uj膮c zachowa膰 r贸wnowag臋. Tymczasem dronon pr贸bowa艂 pozbiera膰 si臋 z grubej metalowej p艂yty.

M臋偶czyzna spodziewa艂 si臋, 偶e Dinnid zechce chwil臋 zaczeka膰, 偶eby przygotowa膰 si臋 do nast臋pnego ataku, ale stworzenie zapewne wpad艂o w sza艂. Skoczy艂o ku cz艂owiekowi, wymachuj膮c na o艣lep ko艅czynami bojowymi, jakby usi艂owa艂o por膮ba膰 go na kawa艂ki. Veriasse cofn膮艂 si臋, chc膮c unikn膮膰 trafienia; mimo to zdobywca nie rezygnowa艂.

M臋偶czyzna zanurkowa艂 pod uniesion膮 艂ap膮 w miejscu, w kt贸rym lord Opiekun nie m贸g艂 go dosi臋gn膮膰, i z ca艂ej si艂y uderzy艂 pi臋艣ci膮 w g贸rn膮 cz臋艣膰 prawego uda tylnej nogi. Od艂ama艂 cz臋艣膰 egzoszkieletu stworzenia, tak 偶e okruchy chitynowego pancerza wpad艂y do szczeliny oddechowej.

Dinnid odwr贸ci艂 si臋 i usi艂owa艂 si臋 broni膰, ale Veriasse wykorzysta艂 fakt, 偶e nadal znajduje si臋 bardzo blisko przeciwnika. Nast臋pnym ciosem pi臋艣ci roztrzaska艂 grup臋 oczu z lewej strony dronona, po czym zachwia艂 si臋 i cofn膮艂 o dwa kroki.

- Przy艂贸偶 mu! Zabij go! - krzycza艂 Orick. M臋偶czyzna u艣wiadomi艂 sobie, 偶e w wielkiej komnacie panuje nieopisany harmider. Drononi tak偶e krzyczeli, zagrzewaj膮c swojego lorda Opiekuna do walki, ale Veriasse by艂 tak skupiony, 偶e nie pozwala艂, by jego uwag臋 rozprasza艂y jakiekolwiek d藕wi臋ki.

Ostatni cios cz艂owieka sprawi艂, 偶e Dinnid mia艂 unieruchomione obie grupy przednich oczu. Mimo to rzuci艂 si臋 do ataku, wymachuj膮c na o艣lep ko艅czynami bojowymi. Obraca艂 g艂ow臋 w prawo i w lewo, staraj膮c si臋 spojrze膰 na przeciwnika tylnymi oczami. Po kilku minutach roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i z brz臋czeniem uni贸s艂 si臋 pod sufit.

Veriasse czu艂, 偶e sk贸ra jego twarzy pali jak przypiekana 偶ywym ogniem. Sp艂ywaj膮ce po niej krople potu dzia艂a艂y niczym s贸l sypana na 艣wie偶e rany. Mia艂 wra偶enie, 偶e resztki kwasu k膮saj膮 kom贸rki jego policzk贸w i szyi niczym p艂omieniste mr贸wki.

Z trudem chwyta艂 powietrze, gdy偶 w pomieszczeniu robi艂o si臋 coraz cieplej. Poczu艂, 偶e zaczyna mu si臋 kr臋ci膰 w g艂owie. Tymczasem lord Dinnid wyl膮dowa艂 w drugim kra艅cu komnaty. Stan膮艂 ty艂em do cz艂owieka, chc膮c go obserwowa膰, i zacz膮艂 wydawa膰 odg艂osy b臋d膮ce zapewne odpowiednikiem kas艂ania. Jego lewe udo konwulsyjnie dr偶a艂o, a przez szczeliny oddechowe wylatywa艂y okruchy pancerza.

Veriasse zastanawia艂 si臋, czy nie powinien ruszy膰 do ataku, ale w por臋 u艣wiadomi艂 sobie, 偶e prawdopodobnie zdobywca w艂a艣nie tego si臋 po nim spodziewa. Zapewne wzniesie si臋 w powietrze i przeleci w inne miejsce, licz膮c na to, 偶e zm臋czy przeciwnika.

M臋偶czyzna zacz膮艂 i艣膰 w stron臋 lorda Opiekuna.

- Poddaj si臋 - zaproponowa艂. - Nie zamierzam ci臋 zabija膰.

- Nie poddam si臋 takiej mi臋kkiej istocie jak ty - odpar艂 dronon. - Dotychczas dopisywa艂o ci szcz臋艣cie, a ja okaza艂em si臋 nieostro偶ny.

Otaczaj膮cy aren臋 zdobywcy bez przerwy nucili monotonn膮 pie艣艅 pogrzebow膮. Ich pa艂eczki miarowo uderza艂y o membrany. Kiedy jednak Dinnid krzykn膮艂, 偶eby ucichli, natychmiast us艂uchali.

Lord Opiekun odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 wymachiwa膰 nad g艂ow膮 d艂ugim czu艂kiem. Wspar艂 si臋 na tylnych ko艅czynach i wyprostowa艂 na ca艂膮 wysoko艣膰. Stoj膮c w ten spos贸b, nie m贸g艂 wprawdzie pofrun膮膰, ale uni贸s艂 nad g艂ow臋 obie 艂apy jak maczugi. W milczeniu czeka艂, a偶 m臋偶czyzna si臋 zbli偶y.

Veriasse uwa偶nie obserwowa艂 zachowanie przeciwnika. Pami臋ta艂 o tym, 偶e czu艂ki stworzenia zbieraj膮 informacje na trzy sposoby: reaguj膮c na zapachy, wyczuwaj膮c wibracje i pe艂ni膮c funkcj臋 ogromnych uszu. W przesz艂o艣ci wielokrotnie si臋 okazywa艂o, 偶e drononi s膮 obdarzeni znacznie lepszym s艂uchem ni偶 ludzie. M臋偶czyzna przysi膮g艂 sobie, 偶e nie da si臋 zwie艣膰 pozorn膮 s艂abo艣ci膮 Dinnida.

Mia艂 wra偶enie, 偶e na jego twarzy p艂onie ogie艅. Zbli偶a艂 si臋 do lorda Opiekuna. Gallen i Maggie musieli jednak zrozumie膰, jakie niebezpiecze艅stwo mu zagra偶a, gdy偶 tak偶e zacz臋li g艂o艣no krzycze膰:

- Przy艂贸偶 mu! Zabij go!

Starali si臋, 偶eby ha艂as zag艂uszy艂 odg艂os krok贸w zbli偶aj膮cego si臋 Veriasse鈥檃. Sfrustrowany Dinnid przekrzywi艂 g艂ow臋. Staraj膮c si臋 nie traci膰 m臋偶czyzny z oczu, powoli ruszy艂 w jego stron臋.

Veriasse przystan膮艂 i postanowi艂 zaczeka膰 na ruch przeciwnika. Powietrze w komnacie by艂o tak ci臋偶kie, 偶e tylko z trudem m贸g艂 oddycha膰. Pr贸bowa艂 si臋 skupi膰, by zapomnie膰 o panuj膮cym zaduchu i piek膮cej twarzy.

Tymczasem lord Dinnid zacz膮艂 zn贸w kas艂a膰 i zatrzyma艂 si臋, by oczy艣ci膰 szczeliny oddechowe z resztek pancerza. Veriasse szuka艂 s艂abych punkt贸w zdobywcy. Nie mia艂 du偶ego wyboru. Egzoszkielet dronona by艂 tak gruby, 偶e nawet pot臋偶ny kopniak w g艂ow臋 nie wyrz膮dzi艂by stworzeniu powa偶niejszej krzywdy. M臋偶czyzna pomy艣la艂 o pa艂eczkach poruszaj膮cych si臋 pod szcz臋kami. Zapewne m贸g艂by spr贸bowa膰 zniszczy膰 membran臋 g艂osow膮, co da艂oby taki sam efekt, jakby zrobi艂 dziur臋 w p艂ucach. Pa艂eczki znajdowa艂y si臋 jednak niebezpiecznie blisko pot臋偶nych szcz臋k potwora.

Istnia艂o tylko kilka miejsc, kt贸re m贸g艂by obra膰 za cel ataku. Pierwszym by艂y szczeliny oddechowe znajduj膮ce si臋 w g贸rnych cz臋艣ciach ud tylnych ko艅czyn. Drugim mog艂y okaza膰 si臋 skrzyd艂a. Veriasse popatrzy艂 na ros艂ego lorda, do艣wiadczonego wojownika, i z rozpacz膮 pomy艣la艂, 偶e trudno b臋dzie mu wygra膰 t臋 walk臋. Dinnid by艂 nadal bardzo silny.

M臋偶czyzna cofn膮艂 si臋 o krok, nieustannie chwytaj膮c zat臋ch艂e powietrze. Nagle poczu艂 cudownie s艂odk膮 wo艅 艣wie偶ych kwiat贸w. Roze艣mia艂 si臋 beztrosko, kiedy zrozumia艂, 偶e Everynne w艂a艣nie otworzy艂a flakon z aromatem Nadziei, jaki otrzyma艂a w darze na Cyanesse. Poczu艂 niespodziewany przyp艂yw adrenaliny. I w贸wczas wpad艂 na pomys艂, 偶e podczas walki z drononem mo偶e obr贸ci膰 przeciwko niemu jego w艂asn膮 si艂臋.

Dinnid zacz膮艂 si臋 zn贸w zbli偶a膰 i w tej samej sekundzie Veriasse, wydaj膮c przera藕liwy okrzyk, ruszy艂 do ataku. Zaskoczony potw贸r szybko opu艣ci艂 obie ko艅czyny bojowe, uderzaj膮c nimi o metalow膮 pod艂og臋. Tymczasem m臋偶czyzna wyskoczy艂 w powietrze i jednym silnym kopni臋ciem zmia偶d偶y艂 membran臋 g艂osow膮 dronona. Czubek buta cz艂owieka z g艂o艣nym chrz臋stem wbi艂 si臋 w delikatn膮 b艂on臋. Lord Dinnid uni贸s艂 odruchowo obie 艂apy w obronnym ge艣cie. Zahaczy艂 nimi opadaj膮cego na pod艂og臋 przeciwnika. Odrzucony si艂膮 tego ciosu Veriasse poszybowa艂 w przeciwn膮 stron臋.

Wystarczy艂o nawet tak lekkie mu艣ni臋cie.

L膮duj膮c, m臋偶czyzna uderzy艂 plecami o pod艂og臋. Si艂a uderzenia by艂a jednak tak du偶a, 偶e kilka 偶eber p臋k艂o z g艂uchym trzaskiem. Veriasse przez kilka chwil le偶a艂 nieruchomo. Staraj膮c si臋 oddycha膰, walczy艂 z przejmuj膮cym b贸lem. Lord Opiekun obr贸ci艂 g艂ow臋 w lewo i w prawo, usi艂uj膮c dojrze膰 przeciwnika. Obawiaj膮c si臋, 偶e cz艂owiek m贸g艂by spr贸bowa膰 ponownie kopn膮膰 jego membran臋 g艂osow膮, zacz膮艂 gro藕nie k艂apa膰 szcz臋kami.

Veriasse le偶a艂 ca艂kowicie nieruchomo. Nie pozwoli艂, 偶eby drgn膮艂 偶aden jego mi臋sie艅. Si艂膮 woli powstrzymywa艂 si臋 od oddychania. Lord Dinnid mia艂 w takiej pogardzie mi臋kkie ludzkie cia艂o, 偶e m臋偶czyzna chcia艂 wywrze膰 na nim wra偶enie, i偶 cios zdobywcy wyrz膮dzi艂 mu powa偶n膮 krzywd臋.

- Cz艂owieku... Cz艂owieku? - j膮kaj膮c si臋, krzykn膮艂 dronon. Co najmniej po艂owa z kilkudziesi臋ciu pa艂eczek pod jego szcz臋kami by艂a po艂amana albo zmia偶d偶ona.

Veriasse nie odpowiedzia艂, a stworzenie zapewne dosz艂o do wniosku, 偶e oto nadarza mu si臋 okazja zaatakowania bezbronnego przeciwnika. Wymachuj膮c d艂ugim czu艂kiem, skoczy艂 ku le偶膮cemu m臋偶czy藕nie. Uni贸s艂 nad g艂ow臋 praw膮 ko艅czyn臋 bojow膮, szykuj膮c si臋 do zadania decyduj膮cego ciosu. W tej samej sekundzie Veriasse zerwa艂 si臋 z pod艂ogi, chwyci艂 czu艂ek i poci膮gn膮wszy, przytrzyma艂 przed opadaj膮c膮 ko艅czyn膮.

Z臋bata kraw臋d藕 przedramienia przeci臋艂a w膮s jak ostrze siekiery. Dinnid zawy艂 z b贸lu i obr贸ci艂 si臋, kieruj膮c na m臋偶czyzn臋 skupisko tylnych oczu, a potem roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i brz臋cz膮c, uni贸s艂 si臋 w powietrze.

Veriasse schyli艂 si臋 i podni贸s艂 obci臋ty kawa艂ek czu艂ka, ale stwierdzi艂, 偶e d艂ugi, mo偶e dwumetrowy w膮s jest nadzwyczaj ci臋偶ki. Mimo to m臋偶czyzna wywin膮艂 nim nad g艂ow膮 jak rzemieniem bata. W wielkiej sali rozleg艂 si臋 dono艣ny trzask.

Stoj膮cy pod 艣cianami okr膮g艂ej komnaty drononi gniewnie zamruczeli.

Veriasse wyobrazi艂 sobie, jak mogliby si臋 czu膰 ludzie, gdyby podczas walki jaki艣 dronon wyrwa艂 cz艂owiekowi nog臋 i zamierza艂 pos艂u偶y膰 si臋 ni膮 jak maczug膮. Domy艣la艂 si臋, jaki by艂by w贸wczas w艣ciek艂y, i mia艂 nadziej臋, 偶e Dinnid tak偶e b臋dzie rozgniewany. Liczy艂 na to, 偶e jego przeciwnik zechce zrobi膰 co艣 nieprzemy艣lanego.

Tymczasem zdobywca brz臋cz膮c, odlecia艂 w stron臋 艣ciany, ale uderzy艂 w ni膮 i osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Odwr贸ci艂 si臋 jednak, podskoczy艂 i przekrzywiaj膮c g艂ow臋, poszybowa艂 z powrotem w stron臋 艣rodka areny. Veriasse trzasn膮艂 biczem nad g艂ow膮 i dronon, kt贸ry skr臋ci艂 w locie, zacz膮艂 kierowa膰 si臋 ku cz艂owiekowi.

M臋偶czyzna kucn膮艂, a lord Dinnid przelecia艂 nad jego g艂ow膮. Veriasse uchyli艂 si臋 i machn膮艂 biczem z wielk膮 si艂膮, licz膮c na to, 偶e uda mu si臋 owin膮膰 koniec wok贸艂 tylnej ko艅czyny stworzenia. Gruby w膮s trafi艂 jednak w kikut uci臋tego czu艂ka zdobywcy. Dronon zacz膮艂 macha膰 skrzyd艂ami z tak膮 si艂膮, 偶e w wielkiej sali rozleg艂 si臋 przenikliwy skowyt, b臋d膮cy odpowiednikiem j臋ku b贸lu. Stworzenie zdwoi艂o pr臋dko艣膰 lotu, ale kiedy dolecia艂o do przeciwleg艂ego kra艅ca sali, z g艂o艣nym chrz臋stem uderzy艂o o 艣cian臋.

Opad艂o na pod艂og臋 i chocia偶 pr贸bowa艂o wsta膰, tylne ko艅czyny przez chwil臋 nie potrafi艂y utrzyma膰 ci臋偶aru cia艂a. Zdobywca zamar艂 w p贸艂 obrotu, jakby og艂uszony, a Veriasse przygl膮da艂 si臋 mu z nieskrywanym przera偶eniem. Lord Dinnid roztrzaska艂 sobie czaszk臋. Ze szczeliny zacz臋艂a wyp艂ywa膰 g臋sta bia艂a ma偶.

Od samego pocz膮tku m臋偶czyzna zamierza艂 pozbawi膰 przeciwnika 偶ycia. Mimo to teraz, kiedy decyduj膮ca chwila coraz bardziej si臋 zbli偶a艂a, czu艂 wstr臋t na sam膮 my艣l o tym, co musi uczyni膰.

Podbieg艂 do Dinnida. Staraj膮c si臋 zachowa膰 r贸wnowag臋, lord Opiekun dronon贸w niepewnie chwia艂 si臋 na tylnych nogach. Pr贸bowa艂 oprze膰 ko艅ce pot臋偶nych bitewnych ko艅czyn o pod艂og臋. Nie my艣la艂 o toczeniu dalszej walki. Zapewne pragn膮艂 odpe艂zn膮膰 na bok, by ocali膰 偶ycie.

Veriasse wyskoczy艂 w powietrze i zamachn膮艂 si臋 nog膮, mierz膮c w szczelin臋 ziej膮c膮 w czaszce stworzenia. Szpic buta dotar艂 do celu z g艂uchym hukiem, wskutek czego p臋kni臋cie si臋 rozszerzy艂o. Przednie nogi ugi臋艂y si臋 pod ci臋偶arem zdobywcy, a m臋偶czyzna, zmuszony do nast臋pnego kopni臋cia, ponownie podskoczy艂 przed drononem. Tym razem czubek buta utkwi艂 w m贸zgu i Veriasse z obrzydzeniem wyszarpn膮艂 nog臋.

Lord Opiekun konwulsyjnie zadr偶a艂 i osun膮艂 si臋 na pod艂og臋. Przez chwil臋 w wielkiej komnacie panowa艂a zupe艂na cisza. M臋偶czyzna cofn膮艂 si臋 o krok i usiad艂. Ci臋偶ko dysz膮c, z przera偶eniem spogl膮da艂 na swoje dzie艂o.

Obserwuj膮cy pojedynek zdobywcy zacz臋li z ca艂ej si艂y uderza膰 pa艂eczkami o membrany. Wielka sala nape艂ni艂a si臋 og艂uszaj膮cym klekotem.

Veriasse odwr贸ci艂 si臋 i popatrzy艂 w przeciwleg艂y kraniec komnaty, gdzie siedzia艂a m艂oda kr贸lowa ula. W tej chwili wydawa艂a si臋 czym艣 w艂a艣ciwie niewiele lepszym od nap臋cznia艂ego wora wype艂nionego jajami. Nie mia艂a w pe艂ni rozwini臋tych ko艅czyn bojowych, a ogromne podbrzusze sprawia艂o, 偶e nie potrafi艂a lata膰 i tylko z trudem chodzi艂a. Mimo to, zgodnie z prawem dronon贸w, przys艂ugiwa艂o jej prawo obrony przed atakiem zwyci臋zcy pojedynku.

Ci臋偶ko dysz膮c, Veriasse wsta艂 i podszed艂 do kr贸lowej. By艂 tak wyczerpany, 偶e zatacza艂 si臋 jak pijany. Mia艂 do艣膰 oddychania zat臋ch艂ym, gor膮cym powietrzem.

- Nie pragn臋 twojej 艣mierci, wielka kr贸lowo - powiedzia艂. - Przybyli艣my tylko po to, by ubiega膰 si臋 o Prawo Chamu. Chcemy przej艣膰 przez twoj膮 r贸wnin臋, 偶eby rzuci膰 wyzwanie waszej Z艂otej.

- Zas艂u偶yli艣cie na Charn - odezwa艂a si臋 kr贸lowa. - Je偶eli obiecasz, 偶e mnie nie zabijesz, mo偶esz mnie naznaczy膰. Nie b臋d臋 si臋 opiera艂a.

Veriasse nie m贸g艂 unikn膮膰 dokonania tego symbolicznego aktu, jakim by艂o okaleczenie obcej istoty. Obszed艂 kr贸low膮, zacisn膮艂 palce w pi臋艣膰 i z ca艂ej si艂y uderzy艂 w nabrzmia艂e podbrzusze. Elastyczna pow艂oka worka z jajami nie rozerwa艂a si臋 ani nawet nie p臋k艂a, ale metalowe 膰wieki, wszyte w materia艂 r臋kawicy m臋偶czyzny, pozostawi艂y na chitynowym pancerzu d艂ugie rysy.

Obserwuj膮cy to drononi zacz臋li g艂o艣no sycze膰 na znak niezadowolenia. Wszyscy jak na rozkaz unie艣li ko艅czyny bojowe nad g艂owy i skrzy偶owali je na dow贸d, 偶e si臋 poddaj膮. Nie spogl膮dali jednak na Veriasse鈥檃. Obr贸cili g艂owy w kierunku Everynne. Pragn臋li okaza膰 jej cze艣膰 i uwielbienie. W s艂uchawce m臋偶czyzny rozleg艂o si臋 t艂umaczenie wznoszonych przez nich okrzyk贸w:

- Niech 偶yje nasza kr贸lowa! Niech 偶yje nowa Z艂ota!

Veriasse chwyci艂 si臋 za bok, w kt贸rym tkwi艂o ognisko b贸lu. Oddycha艂 z coraz wi臋kszym trudem. Wydawa艂o mu si臋, 偶e ogromna komnata zaczyna wirowa膰 przed jego oczami. W ko艅cu musia艂 ukl臋kn膮膰, by nie upa艣膰.


ROZDZIA艁 20


Maggie podbieg艂a do m臋偶czyzny i stwierdzi艂a, 偶e sk贸ra jego twarzy ma szkar艂atn膮 barw臋. Rozejrza艂a si臋 rozpaczliwie po wielkiej sali, a potem zacz臋艂a ociera膰 twarz Veriasse鈥檃 po艂膮 p艂aszcza. Spojrza艂a na Everynne i zawo艂a艂a:

- Pom贸偶 mi, prosz臋!

Kobieta sta艂a jednak samotna na skraju kr贸lewskiej komnaty. Wszyscy drononi na jej cze艣膰 klekotali ko艅czynami bojowymi, uderzaj膮c jednymi o drugie na dow贸d uwielbienia. Everynne podesz艂a do m臋偶czyzny, a tu偶 za ni膮 pod膮偶yli Gallen i Orick.

- Musisz zrobi膰 to sama - odezwa艂a si臋 do Maggie. - Wszyscy uwa偶aj膮 mnie teraz za now膮 Z艂ot膮. Nie mog膮 zobaczy膰, jak pracuj臋.

Popatrzy艂a w oczy dziewczyny, jakby chcia艂a j膮 przeprosi膰. Nie mog艂a zaprzepa艣ci膰 tego, co uda艂o im si臋 osi膮gn膮膰 do tej pory.

Gallen wyci膮gn膮艂 manierk臋 z pakunku i zacz膮艂 zwil偶a膰 wod膮 twarz Veriasse鈥檃. M臋偶czyzna usi艂owa艂 wsta膰, nadal ci臋偶ko oddychaj膮c.

- Czy jeste艣 ci臋偶ko ranny? - zapyta艂a go Everynne. Kobieta by艂a zdumiona zaciek艂o艣ci膮 walki. Wiedzia艂a, 偶e jej opiekun dysponuje udoskonalonym systemem nerwowym, dzi臋ki czemu mo偶e reagowa膰 z osza艂amiaj膮c膮 pr臋dko艣ci膮. By艂a 艣wiadkiem, jak w ci膮gu dw贸ch minut rozprawi艂 si臋 z lordem Opiekunem dronon贸w, ale za swoje zwyci臋stwo zap艂aci艂 wysok膮 cen臋. Mia艂 twarz spalon膮 kwasem, a kobieta us艂ysza艂a nieprzyjemny trzask, kiedy po ciosie zdobywcy upad艂 na pod艂og臋.

Veriasse odsun膮艂 mikrofon od ust.

- Moje 偶ebra - j臋kn膮艂. - Chyba kt贸re艣 s膮 z艂amane.

- Co mo偶emy dla ciebie zrobi膰? - odezwa艂 si臋 Gallen.

Everynne poczu艂a, 偶e zaczyna ogarnia膰 j膮 panika. Nie potrafi艂a zebra膰 my艣li. Wiedzia艂a tylko, 偶e umrze, je偶eli jej towarzysz przegra nast臋pn膮 walk臋.

- Musz臋 odpocz膮膰 - odpar艂 m臋偶czyzna. - Moje nanoleki powinny upora膰 si臋 z obra偶eniami w ci膮gu kilku godzin.

Siatka Everynne powiedzia艂a, 偶e Veriasse nie m贸wi jej ca艂ej prawdy. Proces zrastania ko艣ci mia艂 potrwa膰 kilka dni, a nie kilka godzin. Pomy艣la艂a, 偶e oboje musz膮 gdzie艣 i艣膰, 偶eby porozmawia膰 bez 艣wiadk贸w.

Odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 kr贸lowej ula i powiedzia艂a:

- Zdobyli艣my Prawo Charnu. 呕膮damy teraz, by艣 zmieni艂a kurs ula-miasta. Musimy jak najszybciej zobaczy膰 si臋 z kr贸low膮 Tlitkani.

M艂oda w艂adczyni ula pospiesznie zaklekota艂a pa艂eczkami o membran臋, a s艂uchawka w uchu Everynne zacz臋艂a t艂umaczy膰 jej s艂owa:

- Nie ma jej na tym 艣wiecie. Przenios艂a sw贸j ul na inn膮 planet臋, 偶eby u艂atwi膰 sobie dost臋p do ludzkiego mechanicznego m贸zgu.

- Czy chcesz przez to powiedzie膰, 偶e przebywa w tej chwili na planecie, na kt贸rej umie艣cili艣my nasz omnirozum? - zapyta艂a Everynne.

- Tak - odpar艂a kr贸lowa.

- Gdzie znajduje si臋 teraz ten omnirozum?

- Kr膮偶y wok贸艂 naszego s艂o艅ca.

- A zatem udost臋pnij nam jaki艣 gwiezdny statek. Chcieliby艣my skorzysta膰 z pierwszego, jaki odlatuje z tego 艣wiata.

Kr贸lowa wda艂a si臋 w rozmow臋 z lordami Technikami, a potem odwr贸ci艂a si臋 zn贸w w stron臋 Everynne.

- Nasi technicy natychmiast przygotuj膮 jaki艣 statek. Zapewnimy ci te偶 honorow膮 eskort臋 w postaci oddzia艂u naszych lord贸w Zdobywc贸w.

Kr贸lowa dronon贸w przez chwil臋 spogl膮da艂a na kobiet臋.

- Otrzymali艣my rozkazy od naszej w艂adczyni - powiedzia艂a. - Prosi was, 偶eby艣cie przekazali nam ten Terror, kt贸ry posiadacie.

Everynne z wyra藕nymi oporami wyj臋艂a z kieszeni pe艂ni膮c膮 dotychczas rol臋 przepustki szklan膮 kul臋. Mimo i偶 spe艂ni艂a swoje zadanie, niech臋tnie si臋 z ni膮 rozstawa艂a.

Wyci膮gn臋艂a j膮 na d艂oni w stron臋 w艂adczyni, ale trzech lord贸w Technik贸w natychmiast pospieszy艂o, 偶eby wyj膮膰 Terror z r膮k kobiety. Wynie艣li przedmiot z sali, zapewne w celu zniszczenia albo unieszkodliwienia. Kr贸lowa dronon贸w odwr贸ci艂a si臋 i wlok膮c po pod艂odze nabrzmia艂y odw艂ok, skierowa艂a do wyj艣cia z komnaty. Kiedy zostali sami, Maggie dotkn臋艂a ramienia Everynne. - Nie mo偶emy jeszcze odlecie膰 - powiedzia艂a. - Veriasse musi mie膰 troch臋 czasu, 偶eby jego obra偶enia si臋 zagoi艂y.

- Nie mo偶emy tak偶e zosta膰 - odpar艂a kobieta. - Uzyskali艣my wprawdzie Prawo Charnu, ale zgodnie ze zwyczajami dronon贸w musimy jak najszybciej opu艣ci膰 pomieszczenia ula.

W膮tpi艂a, czy m臋偶czyzna b臋dzie zdolny w takim stanie stan膮膰 do nast臋pnej walki.

Gallen wyprostowa艂 si臋 i opar艂 d艂onie na biodrach.

- Veriasse, nie ma mowy o tym, 偶eby艣 walczy艂 - o艣wiadczy艂. - Nie powiniene艣 nawet pr贸bowa膰. Nie wolno ci w taki spos贸b stawia膰 偶ycia Everynne na jedn膮 kart臋. Pozw贸l, 偶e ja b臋d臋 walczy艂 zamiast ciebie.

M臋偶czyzna uni贸s艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na m艂odzie艅ca. Zacisn膮艂 z臋by, co nada艂o jego twarzy stanowczy wygl膮d.

- Nosi艂em siatk臋 lorda Opiekuna przez sze艣膰 tysi臋cy lat - odpar艂. - Ty za艣 nosisz j膮 dopiero od trzech dni. Nie w膮tpi臋 w twoje dobre ch臋ci, Gallenie, ale jeszcze nie jeste艣 lordem Opiekunem. W jaki spos贸b m贸g艂by艣 mnie zast膮pi膰?

- Obserwowa艂em ci臋, jak walczy艂e艣 - odpar艂 ch艂opak. - Jestem pewien, 偶e m贸g艂bym zwyci臋偶y膰! A poza tym twoje obra偶enia nie pozwol膮 ci stan膮膰 do walki.

- Nie mo偶esz zrobi膰 tego za mnie, Gallenie - odrzek艂 m臋偶czyzna. - To ja jestem lordem Opiekunem Everynne. Zgodnie z rytua艂ami dronon贸w kr贸lowa mo偶e wybra膰 nast臋pnego lorda tylko w贸wczas, je偶eli umr臋.

- Kiedy zostaniemy sami, m贸g艂bym zamieni膰 si臋 z tob膮 na ubrania - zaproponowa艂 m艂odzieniec. - Drononi si臋 nie zorientuj膮.

Gallen odwr贸ci艂 si臋 do Everynne. W jego spojrzeniu kry艂o si臋 b艂aganie.

- Ty rozstrzygnij nasz sp贸r - powiedzia艂. - Chodzi przecie偶 o twoje 偶ycie.

- I o twoje - przypomnia艂a mu kobieta. Popatrzy艂a najpierw na niego, a potem przenios艂a spojrzenie na Veriasse鈥檃. Gallen mia艂 zapewne racj臋. Drononi mogliby nigdy nie dowiedzie膰 si臋, 偶e obaj zamienili si臋 ubraniami. Veriasse zosta艂 ranny, a Gallen by艂 wypocz臋ty. Mimo to m臋偶czyzna udowodni艂, 偶e potrafi stawi膰 czo艂o drononowi podczas pojedynku.

- Czy ty tak偶e zgadzasz si臋, 偶ebym ja wybra艂a? - zapyta艂a, zwracaj膮c si臋 do m臋偶czyzny.

Veriasse spiorunowa艂 j膮 spojrzeniem. Wygl膮da艂o na to, 偶e wypowiedzenie kilku nast臋pnych s艂贸w sprawi艂o mu wi臋cej b贸lu ni偶 ten, jaki odczuwa艂 podczas oddychania.

- Gallen ma racj臋 - odpar艂 cicho. - Twoje zdanie powinno by膰 najwa偶niejsze.

Ju偶 samo to dowodzi艂o, jak bardzo cierpia艂 z powodu odniesionych obra偶e艅. M臋偶czyzna nigdy nie zrezygnowa艂by z tytu艂u lorda Opiekuna, gdyby s膮dzi艂, 偶e mo偶e stan膮膰 do nast臋pnej walki.

Everynne odwr贸ci艂a si臋 plecami do nich i popatrzy艂a na wielk膮 sal臋. Orick pobieg艂 na 艣rodek, 偶eby przynie艣膰 gogle Veriasse鈥檃. O kilka krok贸w dalej grupa zdobywc贸w pochyla艂a si臋 nad zw艂okami lorda Dinnida. Drononi rozrywali cia艂o nieszcz臋艣nika i karmili kawa艂kami kr贸lewskie larwy. Everynne nie potrafi艂a powstrzyma膰 my艣li, 偶e mo偶e za kilka godzin inni drononi potraktuj膮 w taki sam spos贸b jej cia艂o.

Spr贸bowa艂a zastanowi膰 si臋 nad swoim po艂o偶eniem. Veriasse by艂 ci臋偶ko ranny, ale jego nanoleki zaczyna艂y 艂agodzi膰 b贸l, jaki musia艂 odczuwa膰. Nim up艂ynie godzina, m臋偶czyzna powinien poczu膰 si臋 troch臋 lepiej. Veriasse by艂 jednak ci臋偶szy od Gallena o trzydzie艣ci kilogram贸w. Kiedy jednym pot臋偶nym ciosem roztrzaska艂 chitynowy pancerz, otaczaj膮cy szczeliny oddechowe Dinnida, Everynne nie mog艂a uwierzy膰 w艂asnym oczom, 偶e jej opiekun jest obdarzony a偶 tak膮 si艂膮. W膮tpi艂a, czy Gallen by艂by zdolny dokona膰 takiej sztuki.

A jednak, mimo wszystkich niew膮tpliwie wielkich czyn贸w, jakich Veriasse dokonywa艂 w przesz艂o艣ci, w tej chwili bardziej ufa艂a Gallenowi. M艂odzieniec cieszy艂 si臋 dobrym zdrowiem i by艂 got贸w do walki. I chocia偶 nie dysponowa艂 udoskonalonym systemem nerwowym, by艂 tak偶e nieprawdopodobnie szybki. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyli, Veriasse zdumiewa艂 si臋 jego si艂膮. Everynne sk艂ania艂a si臋 ku temu, 偶eby wybra膰 Gallena, ale zastanawia艂a si臋 jeszcze nad tym, czy by艂oby to m膮dre posuni臋cie.

Maggie obj臋艂a j膮 ramieniem.

- Nie mo偶esz dopu艣ci膰, 偶eby Veriasse stan膮艂 do nast臋pnej walki - szepn臋艂a. - To by艂oby po prostu morderstwo!

Everynne popatrzy艂a w oczy dziewczyny. Nie by艂y ju偶 oczami niewinnego podlotka, kt贸rego spotka艂a na Tihrglas zaledwie przed kilkoma dniami. W spojrzeniu Maggie kry艂a si臋 偶yciowa m膮dro艣膰, jakiej nabywa si臋 tylko dzi臋ki zaznaniu cierpienia i b贸lu.

- Kochasz go, prawda? - zapyta艂a.

- Oczywi艣cie - odpar艂a Maggie, a kobieta us艂ysza艂a w g艂owie s艂owa oskar偶enia, jakie dziewczyna rzuci艂a jej kilka dni wcze艣niej: 鈥濶am贸wi艂a艣 go, bo mia艂a艣 na niego ochot臋鈥.

Everynne kiwn臋艂a g艂ow膮. Ju偶 raz kogo艣 jej ukrad艂a. Postanowi艂a nigdy wi臋cej nie powtarza膰 tego b艂臋du. Nawet gdybym mia艂a wskutek tego straci膰 偶ycie - pomy艣la艂a - nigdy wi臋cej niczego jej nie ukradn臋. Odwr贸ci艂a si臋 do obu m臋偶czyzn.

- Wybieram Veriasse鈥檃 jako swojego mistrza - o艣wiadczy艂a.

Zdumiony i wyra藕nie rozczarowany Gallen zach艂ysn膮艂 si臋 powietrzem, a Veriasse g艂臋boko odetchn膮艂. Do jego oczu nap艂yn臋艂y 艂zy szcz臋艣cia i wdzi臋czno艣ci.

- Nie zawiod臋 ciebie, moja pani - powiedzia艂. - Pozw贸l tylko, 偶ebym przez kilka chwil odpocz膮艂. Obiecuj臋, 偶e ci臋 nie zawiod臋.


Wyprawa na planet臋, na kt贸rej znajdowa艂 si臋 omnirozum, wyda艂a si臋 wszystkim kr贸tsza, ni偶 by艂a w rzeczywisto艣ci. Wyprowadzenie statku z wn臋trzno艣ci ula-miasta i przygotowanie do lotu zaj臋艂o technikom dronon贸w zaledwie godzin臋. Drug膮 godzin臋 zabra艂o dokonanie zmian w jego wn臋trzu, tak by statkiem mogli podr贸偶owa膰 ludzie. Zmiany te ograniczono zreszt膮 do usuni臋cia niekt贸rych foteli i zainstalowania na ich miejsce ogromnego 艂o偶a, na kt贸rym m贸g艂by odpoczywa膰 Veriasse.

Stary wojownik po艂o偶y艂 si臋 i natychmiast nakaza艂 sobie zapa艣膰 w trans, maj膮cy zmniejszy膰 cz臋stotliwo艣膰 oddychania w czasie podr贸偶y. Statek dronon贸w okaza艂 si臋 lekki i bardzo szybki. Dysponowa艂 nap臋dem antygrawitacyjnym, dzi臋ki kt贸remu m贸g艂 zwinnie przemyka膰 si臋 mi臋dzy planetami. Du偶膮 pr臋dko艣膰 mo偶na by艂o jednak obserwowa膰 tylko w贸wczas, je偶eli kto艣 wygl膮da艂 przez iluminator. M贸g艂 wtedy zauwa偶y膰, jak planeta Dronon kurczy si臋 do rozmiar贸w ma艂ej 艣wietlistej kuli, zagubionej po艣r贸d innych 艣wiat贸w. Jednostce towarzyszy艂a eskorta w postaci czterdziestu my艣liwc贸w pilotowanych przez zdobywc贸w.

Po dw贸ch godzinach lotu statek zbli偶y艂 si臋 do planety, na kt贸rej zainstalowano omnirozum, i dopiero w贸wczas Everynne mog艂a spojrze膰 po raz pierwszy na ogromne urz膮dzenie. W mrokach przestworzy jarzy艂o si臋 艂agodnym srebrzystym blaskiem. Powierzchni臋 planety pokrywa艂y tryliony komputerowych kryszta艂贸w, odbijaj膮cych 艣wiat艂o pobliskich s艂o艅c na podobie艅stwo morza stopionego szkliwa. Tu i 贸wdzie by艂o wida膰 gigantyczne tachjonowe wie偶e telekomunikacyjne, wzniesione na r贸wninach i stercz膮ce w niebo jak ostrza mieczy. Opr贸cz nich nic innego nie wskazywa艂o na to, 偶e wn臋trze planety kryje miliardy monolitycznych procesor贸w oraz urz膮dze艅 zapewniaj膮cych im funkcjonowanie.

Everynne uzna艂a, 偶e planeta jest prze艣liczna.

My艣liwce dronon贸w utworzy艂y szyk przypominaj膮cy liter臋 V, po czym skierowa艂y si臋 w stron臋 wielkiego miasta, rz臋si艣cie o艣wietlonego i mog膮cego mie膰 艣rednic臋 dwudziestu mil. Everynne przygl膮da艂a si臋 mu, nie odchodz膮c od iluminatora. Poszczeg贸lne cz臋艣ci metropolii rozmieszczono pod gigantycznymi przezroczystymi kopu艂ami. Niekt贸re kry艂y 艂膮ki i trawniki, ozdobione stawami i ma艂ymi jeziorami. Kobieta widzia艂a przez szklane tafle nawet poro艣ni臋te lasami wzg贸rza, z kt贸rych sp艂ywa艂y strumienie kryszta艂owo czystej wody.

Maszyny dronon贸w zwolni艂y i z sykiem silnik贸w zmieni艂y kurs, by skierowa膰 si臋 nad ogromne miasto. Osi膮gni臋cie celu zaj臋艂o pilotom prawie p贸艂 godziny. W tym czasie Everynne przygl膮da艂a si臋 niewielkim posiad艂o艣ciom nale偶膮cym kiedy艣 do Tharrin贸w, doradc贸w jej matki. Na ich terenie mog艂y mieszka膰 setki tysi臋cy ludzi.

Kiedy pilotowane przez zdobywc贸w maszyny znalaz艂y si臋 nad centraln膮 cz臋艣ci膮 metropolii, zacz臋艂y okr膮偶a膰 najwi臋ksz膮 kopu艂臋, wznosz膮c膮 si臋 w samym 艣rodku miasta. Przezroczysta ba艅ka mie艣ci艂a niewielki pa艂ac, usytuowany po艣r贸d g臋stych las贸w. Budynek nie wygl膮da艂 na luksusowy ani kosztowny i kiedy艣 pe艂ni艂 funkcj臋 rezydencji, w kt贸rym matka Everynne pe艂ni艂a swoje obowi膮zki.

Eskadra my艣liwc贸w dronon贸w okr膮偶y艂a go dwukrotnie, po czym zanurkowa艂a w stron臋 wielkiej 艣luzy. Wszystkie maszyny osiad艂y na szarym l膮dowisku tak 艂agodnie, 偶e kobieta nie odczu艂a najmniejszego wstrz膮su. Podesz艂a do Veriasse鈥檃, pog艂adzi艂a go po policzku i szepn臋艂a:

- Ju偶 czas, ojcze. Jeste艣my na miejscu.

Nikt nie zauwa偶y艂, kiedy m臋偶czyzna zasn膮艂. W ci膮gu ostatnich dwudziestu godzin wszyscy zreszt膮 niewiele odpoczywali. Everynne tak偶e by艂a bardzo zm臋czona. Kr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie i mia艂a wra偶enie, 偶e jej cia艂o nie chce s艂ucha膰 mi臋艣ni. Wiedzia艂a jednak, 偶e dotar艂a do celu podr贸偶y, i w takiej chwili nie mog艂aby zasn膮膰. Potrz膮sn臋艂a ramieniem Veriasse鈥檃; obudzi艂 si臋 i zamruga艂 powiekami.

- Tak, tak. Ju偶 id臋.

Pomog艂a mu wsta膰 z 艂o偶a. Veriasse przeci膮gn膮艂 si臋, a potem, id膮c sztywno wyprostowany, ruszy艂 w stron臋 艣luzy. Kiedy zszed艂 na l膮dowisko, tu偶 za nim to samo uczynili Gallen, Maggie i Orick. Ca艂a grupa uda艂a si臋 d艂ugim korytarzem o przezroczystych 艣cianach do s膮siedniej ogromnej szklanej kopu艂y.

Drononi czekali przed wej艣ciem, tworz膮c 偶ywy mur uskrzydlonych istot. Everynne zdziwi艂a si臋, 偶e ich czarne pancerze po艂yskuj膮 w przenikaj膮cych przez szklan膮 ba艅k臋 promieniach s艂o艅ca.

Prawd臋 m贸wi膮c, by艂a troch臋 przera偶ona widokiem tylu zgromadzonych w jednym miejscu obcych istot. Ocenia艂a, 偶e na powitanie ludzi pojawi艂o si臋 co najmniej czterdzie艣ci tysi臋cy dronon贸w-zdobywc贸w. Powietrze w korytarzu by艂o przesycone kwa艣nymi wyziewami ich oddech贸w, zag艂uszaj膮cymi nap艂ywaj膮c膮 spod kopu艂y wo艅 艣wie偶ej trawy, bezlito艣nie deptanej tylnymi ko艅czynami. W oddali, za niewielkim lasem, by艂o wida膰 pa艂acyk, wzniesiony z purpurowoszarych kamieni i poro艣ni臋ty bluszczem.

Na szczycie muru dronon贸w sta艂 ich w贸dz, lord Opiekun. Widoczny na jego twarzy tatua偶 przypomina艂 bia艂e robaki wij膮ce si臋 pod oczami. Everynne u艣wiadomi艂a sobie, 偶e Veriasse bardzo cz臋sto wymienia艂 jego imi臋. Xim.

Lord dronon贸w zacz膮艂 wykrzykiwa膰 w ojczystej mowie wyzwiska pod adresem przybysz贸w, a Veriasse uni贸s艂 r臋ce nad g艂ow臋 w rytualnym ge艣cie. R贸wnie偶 zacz膮艂 zniewa偶a膰 przysz艂ego przeciwnika. Skrzy偶owa艂 nadgarstki, wyzywaj膮c go na pojedynek i domagaj膮c si臋, 偶eby on i Everynne jako w艂adcy roju mogli zaj膮膰 nale偶ne im miejsca.

Podczas wcze艣niejszej walki kobieta by艂a przera偶ona; teraz jednak poczu艂a, 偶e ogarnia j膮 dziwny spok贸j. Potrafi艂a panowa膰 nawet nad oddechem. Xim zacz膮艂 domaga膰 si臋 prawa poddania kobiety ogl臋dzinom, po czym sfrun膮艂 z muru pobratymc贸w i zacz膮艂 j膮 okr膮偶a膰. W przeciwie艅stwie do poprzednich, przeprowadzonych przez Dinnida, te ogl臋dziny okaza艂y si臋 bardziej szczeg贸艂owe. Pos艂uguj膮c si臋 czu艂kami, lord Opiekun szarpa艂 za sukni臋 i ods艂ania艂 cia艂o, szukaj膮c na nim jakiej艣 skazy. Obw膮chiwa艂 kobiet臋, pragn膮c zapozna膰 si臋 z woniami jej cia艂a, ale znieruchomia艂, kiedy jeden w膮s otar艂 si臋 o niemal niewidoczn膮 blizn臋 na szyi.

- Czym jest ta dziwaczna substancja? - zaklekota艂, muskaj膮c ko艅cem czu艂ka skraj miejsca, na kt贸re Orygina艂 Jagget na艂o偶y艂 warstw臋 ochronnej ma艣ci.

- Perfumowanym myd艂em, kt贸rym nasza Z艂ota zmywa sk贸r臋 - odpar艂 oboj臋tnie Veriasse. - Nie podoba ci si臋 ten zapach? My uznajemy go za ca艂kiem mi艂y.

Xim potar艂 cia艂o Everynne, ods艂aniaj膮c blizn臋.

- A co to za znami臋? - zapyta艂.

Maggie, stoj膮ca za kobiet膮, gwa艂townie nabra艂a powietrza w p艂uca.

- To jest znami臋 Tharrin贸w - stwierdzi艂 rzeczowo m臋偶czyzna. - Odmienne ubarwienie sk贸ry, bardzo podobne do tego, jakie ujrzysz wok贸艂 naszych brodawek. Takie znamiona spotyka si臋 u niekt贸rych naszych Z艂otych bardzo cz臋sto.

Everynne nie by艂a zdumiona tym, 偶e Veriasse postanowi艂 uciec si臋 do k艂amstwa. Wiedzia艂a, 偶e blizna po kilku nast臋pnych dniach zniknie, ale w tej chwili trudno by艂oby inaczej wyja艣ni膰 fakt jej istnienia.

Xim zawaha艂 si臋, a kobieta pomy艣la艂a, 偶e gdyby cho膰 przez chwil臋 przypuszcza艂, i偶 jest oszukiwany, natychmiast kaza艂by ich zabi膰.

Tymczasem stworzenie stan臋艂o na tylnych nogach i wyprostowa艂o si臋 na ca艂膮 wysoko艣膰. Skrzy偶owa艂o nad g艂ow膮 ko艅czyny bojowe i krzykn臋艂o:

- Jestem Xim, lord roju! Nasze larwy po偶ywi膮 si臋 waszymi trupami. Nasi zdobywcy opanuj膮 wasze 艣wiaty. Wasz ul stanie si臋 niewolnikiem naszego!

B艂ysn膮wszy skrzyd艂ami, wzni贸s艂 si臋 w powietrze, przelecia艂 nad murem i po chwili zacz膮艂 kr膮偶y膰 wysoko pod sklepieniem kopu艂y. Ustawieni przed grupk膮 ludzi zdobywcy zacz臋li uderza膰 jedn膮 ko艅czyn膮 bojow膮 o drug膮. Z g艂o艣nym chrz臋stem chitynowych pancerzy zacz臋li zmienia膰 szyk, tworzy膰 偶ywy korytarz, kt贸rym mog艂aby przej艣膰 Everynne i jej 艣wita.

Kobieta wkroczy艂a w mroczne przej艣cie. Drononi wznie艣li wysoki mur, tak by wszyscy mogli przygl膮da膰 si臋 jej przemarszowi, i kiedy grupa ludzi kierowa艂a si臋 w g艂膮b szklanej kopu艂y, tysi膮ce mijanych po drodze g艂贸w obraca艂o si臋, obserwuj膮c niewielk膮 procesj臋. Wystaj膮ce z muru czu艂ki wi艂y si臋 niczym czarne w臋偶e. Nad g艂owami ludzi falowa艂 jak baldachim istny g膮szcz ko艅czyn bojowych.

Na szcz臋艣cie przemarsz 偶ywym korytarzem nie trwa艂 d艂ugo. Po przej艣ciu jakich艣 stu jard贸w ludzie znale藕li si臋 na poro艣ni臋tej traw膮 przestrzeni, otoczonej niezliczonymi rzeszami zdobywc贸w. W przeciwleg艂ym kra艅cu polany, wymachuj膮c czu艂kami nad g艂owami poddanych, sta艂a dumnie wyprostowana Z艂ota Kr贸lowa Tlitkani. Na g艂owie nosi艂a srebrn膮 siatk臋 Semarritte, z kt贸rej obrze偶a zwiesza艂o si臋 mn贸stwo d艂ugich 艂a艅cuszk贸w i wisiork贸w. Everynne popatrzy艂a na siatk臋, kiedy艣 w艂asno艣膰 jej matki. Pomy艣la艂a, 偶e w艂a艣nie t臋 艣wi臋to艣膰 pragn臋艂a odzyska膰, przemierzaj膮c ca艂e lata 艣wietlne i niezliczone 艣wiaty. Wiedzia艂a, 偶e odzyskanie przedmiotu oznacza艂o jej 艣mier膰. Ale przegranie walki r贸wnie偶 r贸wna艂o si臋 niechybnej 艣mierci.

Pod nogami Tlitkani skupi艂y si臋 kr贸lewskie larwy. Xim okr膮偶y艂 w艂adczyni臋, przelatuj膮c nad jej g艂ow膮, a potem wyl膮dowa艂 przed ni膮 i jakby chc膮c j膮 obroni膰, uni贸s艂 skrzy偶owane ko艅czyny.

- Veriasse, lordzie Opiekunie Z艂otej Kr贸lowej Everynne! - zawo艂a艂. - Przygl膮da艂em si臋 twojej walce z Dinnidem. Okaza艂e艣 si臋 godnym przeciwnikiem, ale mimo to ci臋 zabij臋!

M臋偶czyzna tak偶e uni贸s艂 r臋ce nad g艂ow臋 i skrzy偶owa艂 nadgarstki. Ruszy艂 w stron臋 lorda Opiekuna dronon贸w, kt贸ry r贸wnie偶 zacz膮艂 i艣膰 w stron臋 cz艂owieka. Otaczaj膮cy pole zdobywcy zaintonowali rytualn膮 pie艣艅 pogrzebow膮. W powietrzu rozleg艂 si臋 znajomy klekot, na kt贸rego d藕wi臋k zje偶y艂y si臋 wszystkie w艂osy na g艂owie Everynne.

Kiedy obaj wojownicy zbli偶yli si臋 na odleg艂o艣膰 dziesi臋ciu metr贸w, Xim b艂ysn膮艂 skrzyd艂ami i uni贸s艂 si臋 w powietrze. Sklepienie wielkiej kopu艂y znajdowa艂o si臋 o wiele wy偶ej ni偶 sufit kr贸lewskiej komnaty na Drononie i zdobywca wykorzysta艂 ten fakt bez skrupu艂贸w. Wzlecia艂 wy偶ej i szybciej, ni偶 kiedykolwiek pofrun膮艂 Dinnid. Skierowa艂 si臋 w stron臋 zachodz膮cego s艂o艅ca, a potem obr贸ci艂 si臋, wyci膮gn膮艂 ko艅czyny bojowe i zanurkowa艂 ku m臋偶czy藕nie.

Veriasse sta艂 dumnie wyprostowany. By艂 ubrany w przepisowy czarny p艂aszcz, a czarne 艂a艅cuszki siatki spoczywa艂y na jego ramionach. Na widok lec膮cego Xima uni贸s艂 r臋ce i zacisn膮艂 pi臋艣ci, jakby przygotowywa艂 si臋 do zadania ciosu, ale lord Opiekun dronon贸w zacz膮艂 wymachiwa膰 艂apami tak szybko, 偶e z trudem mo偶na by艂o nad膮偶y膰 za nimi spojrzeniem. Kierowa艂 si臋 prosto ku cz艂owiekowi.

Veriasse uchyli艂 si臋 przed 偶ywym pociskiem. Upad艂 na traw臋 i przeturla艂 si臋 na bok.

Xim powtarza艂 ten sam manewr czterokrotnie, za ka偶dym razem przelatuj膮c coraz ni偶ej nad przeciwnikiem, i za ka偶dym razem m臋偶czyzna musia艂 pada膰 na muraw臋. Kiedy wstawa艂 po czwartym ataku, poczu艂 przenikliwy b贸l i odruchowo przy艂o偶y艂 d艂o艅 do boku, jakby pragn膮艂 os艂oni膰 z艂amane 偶ebra. Zacz膮艂 spazmatycznie chwyta膰 powietrze i nagle Everynne zrozumia艂a, na czym polega艂a taktyka Xima. Dronon wiedzia艂 o obra偶eniach, jakie odni贸s艂 Veriasse podczas poprzedniej walki. Robi艂 wszystko, co m贸g艂, 偶eby rany si臋 odnowi艂y.

Zatoczy艂 kolejny kr膮g pod sklepieniem kopu艂y i ponownie zanurkowa艂 ku cz艂owiekowi. Kiedy jednak powtarza艂 manewr po raz si贸dmy, przelecia艂 tu偶 nad jego g艂ow膮. Z ca艂ej si艂y zamachn膮艂 si臋 czu艂kiem, kt贸ry rozci膮艂 sk贸r臋 na g艂owie Veriasse鈥檃 i str膮ci艂 gogle na muraw臋. M臋偶czyzna pr贸bowa艂 uchyli膰 si臋 przed ciosem, ale zachwia艂 si臋 i potkn膮艂. Czarna siatka Jaggeta r贸wnie偶 wyl膮dowa艂a na trawie.

Czuj膮c, 偶e krew zalewa jego oczy, Veriasse uni贸s艂 r臋k臋, pragn膮c otrze膰 czo艂o. Tymczasem Xim, kt贸ry tym razem nie pofrun膮艂 tak wysoko, zanurkowa艂 do nast臋pnego ataku. Przelatuj膮c nisko nad g艂ow膮 cz艂owieka, plun膮艂 w jego twarz strug膮 kwas贸w 偶o艂膮dkowych. 呕r膮ca ma藕 rozprysn臋艂a si臋 po zranionym czole i zala艂a oczy, a Veriasse upad艂 na ziemi臋 i zacz膮艂 si臋 skr臋ca膰 z b贸lu. Usi艂owa艂 otrze膰 twarz po艂膮 p艂aszcza.

Xim zatacza艂 coraz szybciej kr臋gi nad polem walki. Fruwa艂 lekko, jakby nie wk艂ada艂 w t臋 czynno艣膰 wysi艂ku. Podczas lotu pompowa艂 do p艂uc powietrze, rytmicznie poruszaj膮c tylnymi nogami.

Veriasse z trudem wsta艂 i przeszed艂 w inne miejsce. Rozpaczliwie mrugaj膮c napuchni臋tymi powiekami, stara艂 si臋 cokolwiek dojrze膰. Nie przestawa艂 ociera膰 zranionego czo艂a skrajem p艂aszcza.

- Everynne! - zawo艂a艂.

- Jestem tutaj! - odkrzykn臋艂a kobieta. Si臋gn臋艂a do kieszeni szaty i wyci膮gn臋艂a flakon Nadziei, kt贸ry dosta艂a od babki na Cyanesse. Wyj臋艂a zatyczk臋 i uroni艂a jedn膮 kropl臋 p艂ynu na muraw臋.

Veriasse nadal mruga艂, ale chocia偶 odwr贸ci艂 si臋 w stron臋, z kt贸rej dobieg艂 go jej g艂os, chyba nadal nie widzia艂 kobiety. Poczu艂 jednak, 偶e nagle mo偶e oddycha膰 o wiele 艂atwiej. Wyprostowa艂 si臋 i ws艂uchiwa艂 w odg艂os brz臋czenia skrzyde艂 Xima.

Lord Opiekun dronon贸w ponownie zanurkowa艂, a Veriasse, us艂yszawszy g艂o艣niejszy j臋k jego skrzyde艂, wyskoczy艂 w powietrze i pr贸bowa艂 na o艣lep kopn膮膰 nadlatuj膮cego przeciwnika.

Xim by艂 jednak przygotowany na ten atak. Tym razem przelecia艂 nieco wy偶ej nad g艂ow膮 m臋偶czyzny, ale w ostatniej chwili odchyli艂 tyln膮 ko艅czyn臋 i smagn膮艂 opadaj膮cego cz艂owieka wyci膮gni臋tym pazurem. Ostry szpic przeora艂 cia艂o Veriasse鈥檃 jak n贸偶 i na zielon膮 muraw臋 trysn臋艂y krople ciemnoczerwonej krwi.

Zawodzenie otaczaj膮cych pole walki zdobywc贸w przybra艂o na sile i po chwili przerodzi艂o si臋 w og艂uszaj膮cy ryk. Tysi膮ce istot zacz臋艂o uderza膰 ko艅czynami bojowymi. Ha艂as uniemo偶liwia艂 us艂yszenie jakichkolwiek innych d藕wi臋k贸w. Niekt贸rzy drononi podbiegli o kilka krok贸w, jakby nie mogli si臋 doczeka膰, kiedy rozerw膮 cia艂o Veriasse鈥檃 na strz臋py i zaczn膮 si臋 po偶ywia膰.

M臋偶czyzna z trudem wsta艂, chocia偶 z rany na nodze p艂yn臋艂a stru偶ka krwi. Co艣 krzykn膮艂. Mimo og艂uszaj膮cego ryku kobieta us艂ysza艂a jego s艂owa:

- Everynne? Everynne?

- Jestem tutaj! - zawo艂a艂a, widz膮c, 偶e Xim rusza do kolejnego ataku. Zrozumia艂a, 偶e triumfalny klekot pa艂eczek g艂osowych tysi臋cy obcych istot zag艂uszy brz臋czenie jego skrzyde艂. - Uwa偶aj!

By艂o jednak za p贸藕no. Lord Opiekun Z艂otej Kr贸lowej Tlitkani opad艂 na muraw臋 tu偶 obok Veriasse鈥檃, r贸wnocze艣nie unosz膮c nad g艂ow臋 艂apy. Jedna, zako艅czona z臋bat膮 kraw臋dzi膮, opad艂a z trzaskiem na czaszk臋 m臋偶czyzny, roz艂upuj膮c jego cia艂o na po艂owy. Cios drug膮, zadany pod ostrym k膮tem, rozp艂ata艂 jego brzuch.

Xim pochyli艂 si臋, wyci膮gn膮艂 ko艅czyny bitewne, i si臋gn膮艂 po zmasakrowane szcz膮tki. Uni贸s艂 je wysoko nad g艂ow臋 i dumnie post膮pi艂 kilka krok贸w, po czym pogardliwie rzuci艂 na muraw臋. Otaczaj膮cy pole walki zdobywcy jak na rozkaz ucichli. Ujrzeli, 偶e Xim odwraca si臋 w stron臋 Everynne.


ROZDZIA艁 21


Okazuj膮c, 偶e ogarnia j膮 dziwna s艂abo艣膰, Everynne cofn臋艂a si臋 o dwa kroki. Xim roz艂o偶y艂 skrzyd艂a i uni贸s艂 si臋 w powietrze, po czym wyl膮dowa艂 o jakie艣 dziesi臋膰 jard贸w przed kobiet膮. Ruszy艂 ku niej, wyci膮gn膮wszy przed siebie ko艅czyny bojowe.

Everynne przypomnia艂a sobie w ostatniej chwili, 偶e jej r臋kawice, r贸wnie偶 zaopatrzone w twarde kolce, mog膮 s艂u偶y膰 jako rodzaj broni. Wyci膮gn臋艂a r臋ce ku drononowi i krzykn臋艂a.

Nagle o kilka krok贸w przed ni膮 wyr贸s艂 Gallen. Uni贸s艂 r臋ce i skrzy偶owa艂 je w nadgarstkach, po czym ukl臋kn膮艂 przed zbli偶aj膮cym si臋 zdobywc膮 i zawo艂a艂:

- Lordzie Opiekunie, b艂agam ci臋, 偶eby艣 zechcia艂 okaza膰 艂ask臋 naszej Z艂otej, tak samo jak Veriasse okaza艂 si臋 wspania艂omy艣lny wobec waszej kr贸lowej. Nie zabijaj jej, ale tylko okalecz.

Everynne nie wiedzia艂a, czy zdobywca zrozumia艂 s艂owa Gallena. Ani jeden, ani drugi nie mieli przecie偶 urz膮dze艅 t艂umacz膮cych. G艂o艣no krzycz膮c, kobieta powt贸rzy艂a s艂owa m艂odzie艅ca, a ryk mowy dronon贸w, jaki wydoby艂 si臋 z g艂o艣nik贸w, zag艂uszy艂 na chwil臋 nawet wrzaw臋 t艂umu.

Lord Xim przefrun膮艂 jednak nad Gallenem i po chwili znieruchomia艂 przed kobiet膮. Jego pa艂eczki g艂osowe zacz臋艂y uderza膰 o membran臋.

- Nie oka偶臋 lito艣ci Tharrinowi. Straci艂a艣 prawo do dalszego 偶ycia.

Przez sekund臋 Everynne wpatrywa艂a si臋 w trzy grupy fasetkowych oczu stworzenia. W ka偶dym oku widzia艂a sw贸j pomniejszony wizerunek Z艂otej Kr贸lowej, stoj膮cej z buntowniczo wyci膮gni臋tymi r臋kami.

Szykuj膮c si臋 do zadania 艣miertelnego ciosu, Xim uni贸s艂 nad g艂ow臋 ko艅czyny bojowe. Kobieta u艣wiadomi艂a sobie nagle, 偶e potw贸r nie oczekuje, i偶 b臋dzie si臋 broni艂a. Jest przekonany, 偶e przyjmie kar臋 z pokor膮, jak uczyni艂aby to ka偶da pokonana w艂adczyni dronon贸w.

Krzykn臋艂a i wyskoczy艂a w g贸r臋, po czym zamachn臋艂a si臋 pi臋艣ci膮 i trafi艂a w prawostronn膮 grup臋 oczu. Zaskoczony Xim poniewczasie pr贸bowa艂 obroni膰 si臋 przed ciosem. Uchyli艂 si臋, a potem wyci膮gn膮艂 czu艂ek i przewr贸ci艂 kobiet臋 na muraw臋. Everynne mia艂a wra偶enie, 偶e w jej g艂owie zahucza艂o jak w ulu. Ca艂y 艣wiat zawirowa艂 przed jej oczami. W ostatnim przeb艂ysku 艣wiadomo艣ci us艂ysza艂a, jak Orick wykrzykuje jej imi臋.

Gallen zerwa艂 si臋 z kl臋czek i odwr贸ci艂. Nie zrozumia艂 s艂贸w odpowiedzi Xima na jego b艂aganie o okazanie 艂aski, a zatem kl臋cza艂 a偶 do tej chwili.

Ujrza艂, 偶e zdobywca, pochylaj膮c si臋 nad le偶膮c膮 Everynne, unosi 艂ap臋 do zadania ciosu. W nast臋pnej sekundzie us艂ysza艂 przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci g艂uchy chrz臋st, z jakim cios potwora dotar艂 do celu. Przera偶ony i rozw艣cieczony Orick rykn膮艂 i rzuci艂 si臋 na dronona. Pochwyci艂 w z臋by jego tyln膮 ko艅czyn臋 i szarpi膮c, zacz膮艂 ci膮gn膮膰 w swoj膮 stron臋.

Zaskoczone niespodziewanym atakiem stworzenie podskoczy艂o i usi艂owa艂o unie艣膰 si臋 w powietrze, ale upad艂o, pozostawiaj膮c cz臋艣膰 chitynowego pancerza w szcz臋kach nied藕wiedzia. Gallen ujrza艂 nagle cia艂o Everynne, okryte z艂otym p艂aszczem, zbrukanym teraz szkar艂atnymi plamami. Zobaczy艂, 偶e d艂onie kobiety spazmatycznie dr偶膮.

Orick rykn膮艂 i rzuci艂 si臋 do ponownego ataku, ale tym razem zdobywca cofn膮艂 si臋 i uni贸s艂 ko艅czyny bojowe. Machn膮艂 jedn膮 jak siekier膮 i przeora艂 z臋bat膮 kraw臋dzi膮 prawy bark nied藕wiedzia.

Orick zaskowycza艂 z b贸lu i zrezygnowa艂 z nast臋pnego ataku, a zdobywca, brz臋cz膮c skrzyd艂ami, uni贸s艂 si臋 nad pole walki. Zacz膮艂 zatacza膰 powolne kr臋gi. Obserwowa艂, jak rozw艣cieczone zwierz臋, uni贸s艂szy pysk, kr臋ci si臋 w k贸艂ko na murawie i broczy krwi膮, p艂yn膮c膮 z ci臋偶kiej rany. Nie mog艂o by膰 偶adnej w膮tpliwo艣ci co do plan贸w fruwaj膮cego zdobywcy. Los Oricka by艂 przes膮dzony. Xim nie musia艂 stawa膰 do walki, dop贸ki nied藕wied藕 si臋 nie wykrwawi.

Gallen us艂ysza艂 nagle okrzyk Maggie:

- Zr贸b co艣! Ratuj ich!

Widzia艂 wszystko, co si臋 sta艂o, ale wiedzia艂, 偶e zgodnie z prawem dronon贸w nie mo偶e nic zrobi膰, by im pom贸c. Gdyby rzuci艂 si臋 na ratunek le偶膮cej Everynne, zosta艂by zabity, a przecie偶 obieca艂 Veriasse鈥檕wi, 偶e dopilnuje sklonowania Everynne i w przysz艂o艣ci powr贸ci na Dronon jako jej Opiekun, by ponownie rzuci膰 wyzwanie lordom roju.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 dziewczyny, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i odkrzykn膮艂:

- Nie mog臋!

Dostrzeg艂, jak Maggie zblad艂a, a w jej oczach pojawi艂o si臋 przera偶enie. Przypomnia艂 sobie przepowiedni臋 Orygina艂a Jaggeta. Teraz, kiedy drononi opanowali sztuk臋 wytwarzania kluczy, zaczn膮 przeskakiwa膰 przez wrota i podr贸偶owa膰 po ca艂ym labiryncie 艣wiat贸w. Lordowie roju zagarn膮 wszystkie planety zamieszkane przez istoty ludzkie, jedn膮 po drugiej. Przysz艂o艣膰 rysowa艂a si臋 w czarnych barwach. Musia艂 zacz膮膰 dzia艂a膰.

Nagle le偶膮ca na trawie Everynne obr贸ci艂a si臋 i wyj臋艂a co艣 z kieszeni szaty. Gallen przygl膮da艂 si臋 jej jak zahipnotyzowany. Nie m贸g艂 uwierzy膰 w艂asnym oczom, 偶e kobieta wci膮偶 偶yje mimo odniesienia tak ci臋偶kiej rany. Patrzy艂, jak wyci膮ga niewielki flakon Nadziei, i widzia艂, jak kryszta艂owy pojemnik wypada z jej palc贸w.

Co zrobi艂bym, gdybym by艂 najwaleczniejszym wojownikiem na 艣wiecie? - pomy艣la艂. Zamkn膮艂 oczy i rozpaczliwie stara艂 si臋 pozbiera膰 my艣li. Czeka艂, ale 偶adna nie przychodzi艂a mu do g艂owy.

Otworzy艂 oczy i zobaczy艂, 偶e Maggie unosi r臋ce nad g艂ow臋 i krzy偶uje je w nadgarstkach. Us艂ysza艂 jej okrzyk:

- Gallenie, teraz ja jestem Z艂ot膮!

Utkwi艂 spojrzenie w jej twarzy. Zastanawia艂 si臋, czy co艣 takiego w og贸le mog艂oby by膰 brane pod uwag臋. Czy Maggie mog艂a rzuci膰 wyzwanie lordom roju? A gdyby nawet wygra艂a, jak to wszystko by si臋 zako艅czy艂o? Nosz膮c na g艂owie Przewodnik, wycierpia艂a straszliwe m臋ki. Wszystkie informacje, jakie tamto urz膮dzenie tak bezlito艣nie wt艂oczy艂o do jej g艂owy, sprawi艂y, 偶e dziewczyna omal nie postrada艂a zmys艂贸w. Mimo to tamta wiedza by艂a niczym w por贸wnaniu z t膮, jak膮 zechce jej przekaza膰 omnirozum. Gallen obawia艂 si臋, 偶e siatka Semarritte mo偶e nawet zabi膰 Maggie. Nawet je偶eli jej nie zniewoli, jak kiedy艣 uczyni艂 to Przewodnik, rozniesie na strz臋py jej osobowo艣膰.

Wszystkie jej my艣li, nadzieje na przysz艂o艣膰 i marzenia okaza艂yby si臋 w贸wczas tylko wypisanymi na wilgotnym piasku s艂owami, kt贸re mo偶e zmy膰 pierwsza lepsza nap艂ywaj膮ca fala.

- Czy jeste艣 tego pewna? - odkrzykn膮艂, zwracaj膮c si臋 do dziewczyny.

Bez wzgl膮du na to, co si臋 stanie, jej zgoda oznacza艂aby, 偶e Maggie ju偶 nigdy nie b臋dzie taka sama jak dotychczas. Z drugiej strony tylko ona musia艂a pracowa膰 w warunkach narzuconych przez bezlitosnych lord贸w roju. Tylko ona zna艂a straszliw膮 cen臋, jak膮 zap艂ac膮 wszystkie zamieszkane przez ludzi 艣wiaty, je偶eli si臋 jej nie powiedzie.

- Prosz臋! - zawo艂a艂a dziewczyna.

Gallen odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 w g贸r臋 na lorda Xima. Dronon zatacza艂 coraz ni偶ej kr臋gi nad polem walki. Przygotowywa艂 si臋 do ostatecznej rozprawy z Orickiem.

M艂odzieniec podszed艂 do szcz膮tk贸w Veriasse鈥檃 i zabra艂 jego urz膮dzenie t艂umacz膮ce. Wyci膮gn膮艂 s艂uchawk臋 z jego ucha i umie艣ci艂 w swoim.

Uni贸s艂 r臋ce nad g艂ow膮, po czym skrzy偶owa艂 je w nadgarstkach i zawo艂a艂:

- Ten 艣wiat nale偶y teraz do nas! Wszystkie 艣wiaty nale偶膮 teraz do nas! Zawita艂a do was wielka kr贸lowa. Upadnijcie przed ni膮 na twarze i oka偶cie jej uwielbienie albo przygotujcie si臋 do walki!

Nagle zapanowa艂a g艂ucha cisza, a spojrzenia wszystkich zdobywc贸w skierowa艂y si臋 na Gallena. Lord Xim przelecia艂 nisko nad Orickiem, po czym wyl膮dowa艂 przed cz艂owiekiem. Zaklekota艂 pa艂eczkami rosn膮cymi pod doln膮 szcz臋k膮.

- Masz czelno艣膰 twierdzi膰, 偶e ta kobieta jest jeszcze jedn膮 Z艂ot膮? - zapyta艂.

- Tak - odpar艂 stanowczo Gallen. - Jest Z艂ot膮 i pochodzi z planety Tihrglas. Wielbi膮 j膮 wszyscy, kt贸rzy j膮 znaj膮. A ja nazywam si臋 Gallen O鈥橠ay i jestem lordem Opiekunem tego 艣wiata, a poza tym osobistym stra偶nikiem kr贸lowej.

Popatrzy艂 na Maggie, kt贸ra unios艂a dumnie g艂ow臋 i sta艂a, kieruj膮c na nich spojrzenie b艂臋kitnych oczu. Na jej ramiona sp艂ywa艂y rozpuszczone d艂ugie w艂osy barwy ognistej miedzi. Gallen przypomnia艂 sobie, 偶e kiedy pracowa艂a w gospodzie Mahoneya, wszyscy m臋偶czy藕ni wodzili za ni膮 t臋sknymi oczami. Nie powiedzia艂 zatem niczego, co mo偶na by by艂o okre艣li膰 mianem k艂amstwa.

Mimo to obawia艂 si臋, 偶e ich plan mo偶e si臋 nie powie艣膰. Drononi bardzo 艣ci艣le przestrzegali rytualnych procedur. Uwa偶ali to nawet za punkt honoru. M艂odzieniec m贸g艂 tylko mie膰 nadziej臋, 偶e jego s艂owa i czyny nie odbiegaj膮 zbytnio od u艣wi臋conego rytua艂u.

Xim sprawia艂 wra偶enie wstrz膮艣ni臋tego o艣wiadczeniem Gallena. Obszed艂 m艂odzie艅ca i Maggie, przekrzywiaj膮c g艂ow臋 z boku na bok i pow艂贸cz膮c zranion膮 tyln膮 nog膮.

- Przylecia艂y do nas a偶 dwie Z艂ote i dwaj lordowie Opiekunowie? - zapyta艂 zdumiony.

- Tak - o艣wiadczy艂 Gallen. - My, ludzie, mamy bardzo mi臋kkie cia艂a. Przypuszczali艣my, 偶e jeden komplet mo偶e nie wystarczy膰.

Xim przystan膮艂 i uni贸s艂 pytaj膮co g艂ow臋. Jego czu艂ki ko艂ysa艂y si臋 nad g艂owami ludzi. Przechyli艂 g艂ow臋 w ten spos贸b, 偶eby tylna grupa oczu zwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Tlitkani.

- Decyzja w tej sprawie nale偶y do ciebie, o pani - powiedzia艂, klekocz膮c pa艂eczkami.

Z艂ota Kr贸lowa dronon贸w unios艂a g艂ow臋 i zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 Maggie i Gallenowi.

- Ona nie jest Tharrinem - odezwa艂a si臋 w ko艅cu. - A zatem nie mo偶e by膰 Z艂ot膮 po艣r贸d ludzi.

- Czy przyjmujesz wyzwania rzucane tylko przez najwi臋ksze ule, jakimi rz膮dzisz? - zapyta艂 Gallen. - Czy tylko te Z艂ote, kt贸re pochodz膮 z najliczniejszych rodzin, maj膮 prawo stawa膰 do walki o twoj膮 w艂adz臋? Maggie i ja pochodzimy z niewielkiego 艣wiata, zamieszkanego przez Zacofa艅c贸w. Nasi przodkowie nie byli Tharrinami. Prawd臋 m贸wi膮c, dopiero przed tygodniem dowiedzieli艣my si臋 o istnieniu Tharrin贸w, ale zapewniam ci臋, 偶e na moim 艣wiecie Maggie jest tak膮 sam膮 Z艂ot膮 jak ka偶da inna.

Czu艂ki Z艂otej Kr贸lowej znieruchomia艂y przed jej g艂ow膮. Wida膰 by艂o, 偶e Tlitkani zastanawia si臋, czy powinna uzna膰 argumenty m艂odzie艅ca.

- Omnirozum nie zawiera 偶adnych informacji ani na temat twojego 艣wiata, ani waszych obyczaj贸w - o艣wiadczy艂a po d艂u偶szej chwili. - Nie mog臋 wi臋c potwierdzi膰, czy to, co powiedzia艂e艣, jest prawd膮. Oznajmi艂e艣 jednak, 偶e wyzywasz Xima na rytualny pojedynek. Nie w膮tpi臋, 偶e zako艅czy si臋 twoj膮 艣mierci膮. Zgadzam si臋 na t臋 walk臋.

Wymachuj膮c jednym czu艂kiem, Xim poku艣tyka艂 ku dziewczynie. Zacz膮艂 ci膮gn膮膰 za fa艂dy jej szaty, szuka膰 czego艣 mi臋dzy w艂osami. Gallen nie m贸g艂by powiedzie膰, czy dziewczyna nie ma na ciele jakiej艣 blizny. Nigdy przecie偶 nie widzia艂 jej rozebranej. Wstrzyma艂 oddech. Ogl臋dziny nie ujawni艂y jednak nic ciekawego, je偶eli nie liczy膰 kilku pieprzyk贸w, rozsianych tu i 贸wdzie na plecach. Podczas ca艂ej procedury Maggie sta艂a nieruchomo, piorunuj膮c zdobywc臋 spojrzeniem. Prawdopodobnie 偶a艂owa艂a, 偶e nie mo偶e roztrzaska膰 kilkorga innych fasetkowych oczu.

Kiedy Xim sko艅czy艂 bada膰 dziewczyn臋, rozpostar艂 skrzyd艂a i gniewnie zabrz臋cza艂, ale nie wzni贸s艂 si臋 w powietrze.

- Nasze dzieci po偶ywi膮 si臋 waszymi trupami! - wrzasn膮艂. - Nasi zdobywcy opanuj膮 wasze 艣wiaty. Wasz ul stanie si臋 niewolnikiem naszego!

Gallen nie przypomina艂 sobie, jakimi obelgami odpowiada艂 Veriasse na te zniewagi, a zatem musia艂 uciec si臋 do improwizacji.

- Pleciesz bzdury! - krzykn膮艂 w odpowiedzi. Uni贸s艂 r臋ce nad g艂ow臋 i zacisn膮艂 pi臋艣ci. - Zaraz kopn臋 ci臋 w ten g艂upi 艂eb i wywlok臋 m贸zg na ziemi臋! Rozrzuc臋 twoje z臋by po murawie, a potem wykorzystam tw贸j czerep jako donic臋!

Xim przez d艂ug膮 chwil臋 sta艂 w milczeniu, jakby zaintrygowany tymi nietypowymi zniewagami. Stoj膮cy wok贸艂 pola walki zdobywcy, intonuj膮c pie艣艅 pogrzebow膮, zacz臋li monotonnie uderza膰 pa艂eczkami o membrany.

Xim wzni贸s艂 si臋 w powietrze i zacz膮艂 kr膮偶y膰 wysoko pod sklepieniem kopu艂y. Gallen przygl膮da艂 si臋 stworzeniu, zastanawiaj膮c si臋 nad tym, jak najlepiej rozegra膰 ten pojedynek. Ulubion膮 taktyk膮 Veriasse鈥檃 by艂y uniki i wyskoki, po艂膮czone z wymierzaniem kopniak贸w. Siatka m艂odzie艅ca wy艣wietla艂a w jego m贸zgu obrazki, ukazuj膮ce s艂abe miejsca cia艂a dronona.

Gallen by艂 bardzo ciekaw, jak zareagowa艂by Xim, gdyby jego przeciwnik od samego pocz膮tku przeszed艂 do ataku. Tymczasem zdobywca zawr贸ci艂 i zacz膮艂 nurkowa膰 ku cz艂owiekowi. Wyci膮gn膮艂 przed siebie ko艅czyny bojowe, jakby chcia艂 go staranowa膰. Zamierza艂 przelecie膰 nisko nad ziemi膮, zapewne w obawie, 偶e Gallen mo偶e chcie膰 pa艣膰 na muraw臋. M艂odzieniec wyskoczy艂 jednak w powietrze i w chwili, kiedy Xim przelatywa艂 obok niego, z ca艂ej si艂y zamachn膮艂 si臋 nog膮, mierz膮c w twarz stworzenia. Mia艂 nadziej臋, 偶e zdo艂a unikn膮膰 z臋batych kraw臋dzi na jego przedramionach.

Xim nurkowa艂 z ogromn膮 szybko艣ci膮 i zosta艂 nag艂ym atakiem Gallena zupe艂nie zaskoczony. Nie mia艂 czasu zmieni膰 trajektorii lotu. Z g艂o艣nym trzaskiem jego twarz zetkn臋艂a si臋 z podkut膮 pi臋t膮 buta przeciwnika. Si艂a ciosu by艂a wi臋ksza, ni偶 Gallen m贸g艂by sobie wyobra偶a膰.

Kiedy g艂owa zdobywcy styka艂a si臋 z muraw膮, m艂odzieniec us艂ysza艂 chrz臋st, z jakim jeden czu艂ek z艂ama艂 si臋 i oderwa艂. Gallen wywin膮艂 koz艂a w powietrzu i upad艂 na plecy. Siatka, kt贸ra zapl膮ta艂a si臋 w pazury tylnej nogi Xima, zsun臋艂a si臋 z jego g艂owy na ziemi臋.

Podczas starcia jedna ko艅czyna bojowa zdobywcy otar艂a si臋 o cia艂o Gallena. Przeora艂a jego nog臋, z kt贸rej s膮czy艂 si臋 teraz strumyk krwi. M艂odzieniec nie mia艂 jednak czasu, by j膮 zatamowa膰. Widz膮c, 偶e lord Xim szybko wstaje, pr贸bowa艂 si臋 poderwa膰, ale na szcz臋艣cie dronon rozpostar艂 skrzyd艂a i z brz臋czeniem uni贸s艂 si臋 ku sklepieniu. W p贸艂 drogi zerwa艂 siatk臋 Gallena i rzuci艂 w t艂um wiwatuj膮cych widz贸w.

Zaledwie przed sekund膮 m艂odzieniec czu艂 si臋 bardzo pewny siebie. Panowa艂 nad sytuacj膮. Zabicie dronona w pojedynku wydawa艂o mu si臋 nie tylko mo偶liwe, ale nawet bardzo 艂atwe. Co kilka chwil siatka wy艣wietla艂a w jego m贸zgu obrazy ukazuj膮ce s艂abe punkty chitynowego pancerza. Nagle jednak, pozbawiony pomocy, Gallen poczu艂 si臋 straszliwie osamotniony, zdany tylko na w艂asne si艂y.

Niepewnie wsta艂, usi艂uj膮c przypomnie膰 sobie miejsca, w kt贸re powinien zadawa膰 najsilniejsze ciosy. Przegl膮da艂 w my艣lach obrazy poprzednich walk toczonych przez lorda Xima.

Mia艂 wra偶enie, 偶e jego noga zdr臋twia艂a od si艂y, z jak膮 zetkn臋艂a si臋 z twarz膮 zdobywcy. Potrz膮sn膮艂 ni膮, maj膮c nadziej臋, 偶e b臋dzie s艂ucha艂a mi臋艣ni.

Przypomnia艂 sobie, 偶e lord Xim cieszy si臋 opini膮 wy艣mienitego taktyka. Kiedy walczy艂 z Veriasse鈥檈m, zrani艂 lorda Opiekuna Everynne twardym i ostrym ko艅cem skrzyd艂a, kt贸rego nie m贸g艂 wykorzysta膰 jako broni podczas pojedynk贸w z innymi drononami. Teraz jednak d膮偶y艂 do tego, 偶eby jego przeciwnik opad艂 z si艂. Podobnie jak przedtem, podczas walki z Veriasse鈥檈m, str膮ci艂 siatk臋 z g艂owy Gallena i zamierza艂 bez skrupu艂贸w wykorzysta膰 t臋 przewag臋.

M艂odzieniec sta艂 nieruchomo, czuj膮c, 偶e po jego twarzy sp艂ywaj膮 krople potu. Chyba mia艂 o wiele wi臋cej s艂abych miejsc ni偶 jego przeciwnik. Zastanawia艂 si臋, co zrobi艂by, gdyby by艂 najwaleczniejszym wojownikiem na 艣wiecie.

Zebra艂 my艣li i postara艂 si臋, 偶eby ogarn膮艂 go wielki spok贸j. Oddycha艂 z wysi艂kiem. Czu艂, 偶e ma sucho w ustach. Przygl膮daj膮cy si臋 pojedynkowi drononi nucili tymczasem coraz g艂o艣niej. Mimo to pod sklepieniem by艂o s艂ycha膰 brz臋czenie skrzyde艂 kr膮偶膮cego pod kopu艂膮 Xima. Bo偶e, jak ja lubi臋 walczy膰 - pomy艣la艂 Gallen. Czu艂, 偶e wszystkie jego zmys艂y s膮 o偶ywione. Ucieszy艂 si臋 z nowej energii, jaka zaczyna艂a wst臋powa膰 w jego cia艂o.

Przygl膮da艂 si臋, jak Xim zatacza kr臋gi, i nagle uzmys艂owi艂 sobie, 偶e wie, dlaczego lord Opiekun Tlitkani obra艂 taktyk臋 maj膮c膮 na celu pozbawienie przeciwnika si艂 do dalszej walki. Po prostu nie widzia艂 innego wyj艣cia, przyzwyczajony do toczenia pojedynk贸w z innymi, tak samo opancerzonymi drononami. Musia艂 si臋 stara膰, 偶eby podczas jednego nurkowania zada膰 cios na przyk艂ad w grup臋 oczu, a podczas nast臋pnego oderwa膰 cho膰 kawa艂ek skrzyd艂a.

W tym czasie Xim nabiera艂 pr臋dko艣ci, coraz szybciej zataczaj膮c kr臋gi pod sklepieniem kopu艂y. Dronon wiedzia艂, 偶e rana na nodze Gallena obficie krwawi. Czeka艂 wi臋c, a偶 wskutek up艂ywu krwi cz艂owiek os艂abnie.

M艂odzieniec nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na taki rozw贸j wypadk贸w, gdy偶 grozi艂o mu, 偶e przegra.

Zamkn膮艂 oczy, skupi艂 si臋 i spr贸bowa艂 wyeliminowa膰 z g艂owy wszystkie d藕wi臋ki. Usi艂owa艂 lekcewa偶y膰 odr臋twienie, jakie zaczyna艂o ogarnia膰 jego nog臋. Poczu艂 nagle nik艂膮 wo艅 艣wie偶ych kwiat贸w, dzi臋ki kt贸rej w jego cia艂o wst膮pi艂a nowa si艂a. Domy艣li艂 si臋, 偶e Maggie pochwyci艂a flakon Nadziei i wyj臋艂a zatyczk臋.

Otworzy艂 oczy i popatrzy艂 w g贸r臋. Xim w艂a艣nie zmieni艂 kierunek lotu i nabrawszy pr臋dko艣ci, nurkowa艂 ku niemu. Stara艂 si臋 lecie膰 w taki spos贸b, 偶eby zachodz膮ce s艂o艅ce o艣lepia艂o wroga.

I nagle Gallen zrozumia艂, co by艂o przyczyn膮 kl臋ski jego poprzednika. Veriasse przeprowadzi艂 mn贸stwo test贸w, pragn膮c ustali膰, z jak膮 si艂膮 powinien zadawa膰 ciosy, 偶eby strzaska膰 pancerz zdobywcy. Dokonywa艂 tych pr贸b, uderzaj膮c pi臋艣ci膮 w nieruchomy egzoszkielet. W obliczeniach ani razu nie uwzgl臋dni艂 tego, jakiemu zwielokrotnieniu ulega艂a si艂a uderzenia, je偶eli jego pi臋艣膰 styka艂a si臋 z pancerzem dronona nurkuj膮cego z pr臋dko艣ci膮 osiemdziesi臋ciu mil na godzin臋.

Gallen nie m贸g艂 sobie pozwoli膰 na toczenie walki na warunkach narzuconych przez przeciwnika. Sta艂 nieruchomo. W ostatniej mo偶liwej chwili zamarkowa艂, 偶e pragnie rzuci膰 si臋 w lew膮 stron臋.

Bior膮c poprawk臋, Xim nieznacznie zmieni艂 trajektori臋 lotu. Zamachn膮艂 si臋, ale Gallen odskoczy艂 w prawo i do ty艂u. Uchylaj膮c si臋 przed ciosem, wymierzy艂 r贸wnocze艣nie cios w g艂ow臋 dronona, staraj膮c si臋 w艂o偶y膰 w niego ca艂膮 si艂臋, jak膮 jeszcze dysponowa艂. Jego pi臋艣膰 zetkn臋艂a si臋 z czaszk膮 z g艂uchym trzaskiem, ale w tej samej chwili poczu艂 dotkliwy b贸l, kt贸ry przenikn膮艂 jego r臋k臋 od barku do czubk贸w palc贸w. Impet uderzenia odrzuci艂 go do ty艂u. Obaj przeciwnicy potoczyli si臋 w przeciwne strony po murawie. Gallen wiedzia艂, 偶e wybi艂 sobie r臋k臋 ze stawu.

Obr贸ci艂 si臋 na brzuch, a potem, niemal o艣lepiony b贸lem, ukl臋kn膮艂 na kolana. Z trudem wsta艂. Zataczaj膮c si臋 i nadal widz膮c jaskrawe plamy przed oczami, pr贸bowa艂 wypatrzy膰 Xima. Nagle dostrzeg艂 lorda zdobywc臋 le偶膮cego o kilkana艣cie metr贸w dalej i usi艂uj膮cego odpe艂zn膮膰 w przeciwn膮 stron臋.

Podbieg艂 do przeciwnika. Xim zacz膮艂 porusza膰 ko艅czyn膮 bojow膮, zapewne chc膮c obroni膰 si臋 przed spodziewanym ciosem, ale Gallen wyskoczy艂 w powietrze, jeszcze zanim dronon mia艂 czas j膮 unie艣膰. Wymierzony czubkiem buta cios wyl膮dowa艂 na twarzy Xima, ale Gallen ponownie upad艂 na plecy.

Uni贸s艂 g艂ow臋 i popatrzy艂 na rannego wroga. Lord Xim usi艂owa艂 pozbiera膰 si臋 z murawy. Chwiejnie wsta艂, po czym wyprostowa艂 si臋 na tylnych nogach i niepewnie wyci膮gn膮艂 ku Gallenowi 艂apy. Jego twarz by艂a ubrudzona ziemi膮 i traw膮, kt贸re cz臋艣ciowo zalepia艂y grup臋 oczu. Ze szczeliny w czaszce wycieka艂a cienka stru偶ka jasnoszarej mazi.

Ci臋偶ko dysz膮c, Gallen odczo艂ga艂 si臋 poza zasi臋g ramion Xima. Ujrzawszy to, lord dronon贸w opu艣ci艂 ko艅czyny i opar艂 je o ziemi臋. Prawdopodobnie chcia艂 chocia偶 przez kilka sekund odpocz膮膰.

M艂odzieniec wsta艂. Wiedzia艂, 偶e jego r臋ka jest wybita ze stawu. S艂ysza艂 nawet przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci zgrzyt ocieraj膮cych si臋 o siebie ko艣ci. Z rany na nodze nie przestawa艂a ciec stru偶ka krwi.

Xim ponownie uni贸s艂 si臋 na tylnych ko艅czynach i got贸w do odparcia ataku, wyci膮gn膮艂 przednie. Gallen cofn膮艂 si臋 o krok, przez ca艂y czas pozostaj膮c poza zasi臋giem 艣mierciono艣nych 艂ap. Przez d艂u偶szy czas sta艂 wpatrzony w oczy dronona, kt贸ry porusza艂 jedynym czu艂kiem. Z boku g艂owy stworzenia ciek艂a bia艂oszara g臋sta ciecz. Prawa grupa oczu by艂a strzaskana, a jedna tylna ko艅czyna ranna, rozszarpana z臋bami Oricka. Gallen widzia艂 w 偶yciu setki os贸b, kt贸re w takiej sytuacji wola艂y zrezygnowa膰 z dalszej walki. Co prawda nie wiedzia艂, jakie my艣li mog膮 teraz l臋gn膮膰 si臋 w g艂owie potwora, ale postanowi艂 da膰 mu ostatni膮 szans臋.

- B艂agaj mnie o lito艣膰 - powiedzia艂 - a w贸wczas ci臋 nie zabij臋.

- Walcz dalej! - zaklekota艂 dronon.

- Je偶eli sobie tego 偶yczysz - odpar艂 Gallen.

Wyskoczy艂 w powietrze i markuj膮c kopni臋cie, zamachn膮艂 si臋 praw膮 nog膮. Xim uni贸s艂 ko艅czyny bojowe i m艂odzieniec zrezygnowa艂 z ataku. Zauwa偶y艂 jednak, 偶e stworzenie zareagowa艂o powoli, straszliwie powoli.

Xim opu艣ci艂 i zn贸w uni贸s艂 艂apy. Obie dr偶a艂y jak w ataku febry, ale mimo to cz艂owiek, ci臋偶ko dysz膮c, przezornie odskoczy艂 jeszcze dalej.

Zdobywca przez kilka chwil sta艂 wyprostowany na tylnych nogach, zas艂aniaj膮c si臋 przednimi ko艅czynami. Czynno艣膰 ta przychodzi艂a mu z coraz wi臋kszym trudem. W ko艅cu, zm臋czony, opu艣ci艂 je, a p贸藕niej opar艂 o muraw臋. Ze szczeliny w czaszce nadal wycieka艂a stru偶ka mazi, teraz jakby nawet nieco szersza. Gallen u艣wiadomi艂 sobie, 偶e stworzenie umiera.

Przygl膮daj膮cy si臋 walce zdobywcy coraz g艂o艣niej uderzali pa艂eczkami o membrany. W s艂uchawce, umieszczonej w uchu Gallena, rozleg艂o si臋 t艂umaczenie ich okrzyk贸w:

- Zabij go! Sko艅cz z nim!

- Jeste艣cie podli i wstr臋tni! - odkrzykn膮艂 Gallen.

Odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w stron臋 Z艂otej Kr贸lowej dronon贸w. Niewielkie bia艂e kr贸lewskie larwy, kryj膮ce si臋 dotychczas pod jej nogami, na ten widok rozbieg艂y si臋 we wszystkie strony.

Tlitkani unios艂a bitewne ko艅czyny, skrzy偶owa艂a je na znak, 偶e si臋 poddaje, po czym pochyli艂a si臋 i dotkn臋艂a czo艂em ziemi. Nagle Gallen us艂ysza艂 za plecami dziwny grzechot. Odwr贸ci艂 si臋 i zobaczy艂, 偶e lord Xim przewr贸ci艂 si臋 na muraw臋.

M艂odzieniec podszed艂 do Z艂otej Kr贸lowej, kt贸ra nadal krzy偶owa艂a ko艅czyny, daj膮c dow贸d, 偶e zdaje si臋 na jego 艂ask臋.

- Zgodnie z regu艂ami walki mo偶esz chcie膰 mnie tylko okaleczy膰 - powiedzia艂a. - Je偶eli podejmiesz tak膮 decyzj臋, nie b臋d臋 si臋 opiera艂a.

Gallen przystan膮艂 przed ni膮, a istota oderwa艂a g艂ow臋 od murawy i popatrzy艂a na m艂odzie艅ca.

- Dlaczego mia艂bym ci臋 oszcz臋dzi膰? - zapyta艂. - 呕eby艣 mog艂a nadal si臋 rozmna偶a膰? 呕eby twoje potomstwo mog艂o kiedy艣 rzuci膰 mi wyzwanie?

Pa艂eczki w艂adczyni zaklekota艂y o membran臋 g艂osow膮.

- Urodzi艂am wielu lord贸w Opiekun贸w. Moje dzieci i tak ci臋 wytropi膮. Nie ujdziesz swojemu przeznaczeniu.

Gallen wpatrywa艂 si臋 w ni膮, ale chyba my艣lami b艂膮dzi艂 gdzie indziej. Zbli偶y艂 si臋 o krok i zdj膮艂 z g艂owy kr贸lowej siatk臋 Semarritte. Pomy艣la艂, 偶e podoba mu si臋 z艂oty odcie艅 sk贸ry Tlitkani.

Wymierzy艂 pi臋艣ci膮 cios w jej g艂ow臋.

Z niejakim zdumieniem stwierdzi艂, 偶e jego pi臋艣ci musia艂y by膰 obdarzone wi臋ksz膮 si艂膮 ni偶 pi臋艣ci Veriasse鈥檃, gdy偶 zamiast pozostawi膰 rysy na pancerzu Z艂otej Kr贸lowej, roz艂upa艂 jej czaszk臋.

Przygl膮daj膮cy si臋 tej scenie zdobywcy unie艣li ko艅czyny bojowe i g艂o艣no uderzaj膮c jednymi o drugie, zacz臋li krzycze膰:

- Niech 偶yje Z艂ota! Niech 偶yj膮 lordowie roju!

Gallen uni贸s艂 r臋ce na znak, 偶e prosi o cisz臋, a potem powi贸d艂 spojrzeniem po zgromadzonym t艂umie. Zaczeka艂, a偶 zapadnie cisza, po czym zwr贸ci艂 si臋 do dziewczyny.

- Ty im to zakomunikuj - powiedzia艂. - Ty jeste艣 teraz ich kr贸low膮.

Maggie spiorunowa艂a dronon贸w spojrzeniem i krzykn臋艂a:

- Rozkazuj臋 wszystkim: Wyno艣cie si臋 z naszych 艣wiat贸w!

Gallen odwr贸ci艂 si臋 plecami do pola walki i wierzchem lewej d艂oni otar艂 pot, jaki perli艂 si臋 na jego czole. Us艂ysza艂 grzechot i szcz臋k chitynowych pancerzy zdobywc贸w, kt贸rzy zacz臋li si臋 rozchodzi膰, by wykona膰 rozkaz nowej w艂adczyni.


Maggie kucn臋艂a obok nieprzytomnego Oricka. Biedny nied藕wied藕 odni贸s艂 tak ci臋偶k膮 ran臋, 偶e z trudem oddycha艂. Niemal ca艂a sier艣膰 jednego boku zosta艂a zbroczona krwi膮 p艂yn膮c膮 z rany w barku. Siatka Maggie szepn臋艂a jednak, 偶e zwierz臋 mo偶e prze偶y膰, je偶eli otrzyma komplet nanolek贸w, kt贸re dziewczyna mia艂a w swoim tobo艂ku. Maggie wepchn臋艂a wszystkie siedem pastylek w g艂膮b paszczy Oricka i postanowi艂a zaczeka膰, co b臋dzie dalej.

Everynne tak偶e le偶a艂a w ka艂u偶y krwi, ale jej nanoleki ju偶 rozpocz臋艂y dzia艂anie. Zatamowa艂y up艂yw krwi i stara艂y si臋 zabli藕ni膰 ran臋. Maggie nie mog艂a zrobi膰 nic, czego nie uczyni艂yby nanoleki.

Gallen podszed艂 do niej i rzuci艂 na traw臋 siatk臋 Semarritte, tak 偶e upad艂a pod jej stopami. Usiad艂 na trawie i zacz膮艂 pieszczotliwie g艂adzi膰 nied藕wiedzia po pysku. Dziewczyna podnios艂a siatk臋, ale w艂o偶y艂a j膮 pod pach臋. Wok贸艂 nich nie przestawa艂y rozbrzmiewa膰 grzechoty i trzaski, z jakimi drononi opuszczali kopu艂臋. Po pi臋ciu nast臋pnych minutach okaza艂o si臋, 偶e nie pozosta艂 偶aden. S艂o艅ce 艣wieci艂o bardzo nisko nad horyzontem, rzucaj膮c coraz d艂u偶sze cienie. Z miejsca, w kt贸rym przebywali, nie by艂o wida膰 pokrywaj膮cego powierzchni臋 omnirozumu bezkresnego morza stopionego szkliwa, a jedynie szklane ba艅ki s膮siednich kopu艂. Na niebie zacz臋艂y pojawia膰 si臋 pierwsze gwiazdy. 艢wieci艂y intensywniej, ni偶 Maggie widzia艂a na jakimkolwiek innym 艣wiecie.

Gallen podszed艂 do plecaka Veriasse鈥檃 i wyj膮艂 manierk臋 z wod膮, po czym da艂 si臋 napi膰 najpierw Everynne, a potem Orickowi. Zabanda偶owa艂 ran臋 na swojej nodze, a potem poprosi艂 Maggie, 偶eby nastawi艂a jego r臋k臋. P贸藕niej przez d艂ugi czas siedzia艂 obok dziewczyny, trzymaj膮c jej d艂o艅. 呕adne si臋 nie odzywa艂o, je偶eli nie liczy膰 okrzyku, jaki w pewnej chwili wyrwa艂 si臋 z ust Gallena:

- O rety, popatrz na to!

Maggie unios艂a g艂ow臋 w sam膮 por臋, 偶eby dostrzec spadaj膮c膮 gwiazd臋. Po kilku minutach na niebie pojawi艂y si臋 pierwsze statki gwiezdne odlatuj膮cych dronon贸w.

Min臋艂a godzina, a Everynne i Orick, kt贸rzy zapadli w sen, nadal miarowo oddychali. Siatka Maggie szepn臋艂a jej, 偶e to dobry znak. Istnia艂a du偶a szansa, 偶e oboje wyzdrowiej膮.

Dziewczyna siedzia艂a przez ca艂y czas w milczeniu, ale nagle si臋 rozp艂aka艂a. Gallen obj膮艂 j膮 i powiedzia艂:

- Jestem naprawd臋 zm臋czony. Jak s膮dzisz, czy noce na tym 艣wiecie s膮 bardzo ch艂odne? Czy nie powinni艣my okry膰 Everynne i Oricka pledami? Mo偶e rozpalimy ognisko?

- Och, przesta艅 mnie nabiera膰, Gallenie O鈥橠ayu, dobrze? - powiedzia艂a. - Wiesz przecie偶, 偶e pod traw膮 musz膮 by膰 zainstalowane grzejniki. Jestem pewna, 偶e nie zmarzniemy.

- Grzejniki? - zapyta艂 m艂odzieniec. - A co to takiego?

B臋d膮c pewna, 偶e ch艂opak nadal 偶artuje, Maggie wymierzy艂a mu policzek, ale p贸藕niej, kiedy g艂臋boko zajrza艂a w jego oczy, ju偶 nie by艂a tego taka pewna. Czy mo偶liwe, 偶e w ci膮gu ostatniego tygodnia nauczy艂 si臋 tylu nowych rzeczy, ale nadal nie s艂ysza艂 o grzejnikach?

Gallen roze艣mia艂 si臋, widz膮c jej zak艂opotanie.

- Za艂o偶ysz w ko艅cu t臋 siatk臋 czy nie? - zapyta艂.

- Je偶eli ju偶 o tym m贸wimy, nie wiem - odpar艂a dziewczyna. - Nikt przecie偶 mi nie nakazuje, 偶ebym si臋 spieszy艂a. Prawd臋 m贸wi膮c, lubi臋 uczy膰 si臋 powoli. Mog艂abym za艂o偶y膰 j膮 na g艂ow臋 i nauczy膰 si臋 od razu wszystkiego, ale czu艂abym si臋 tak, jakbym zjad艂a jednego dnia wszystkie desery, jakie mog臋 zje艣膰 w ci膮gu ca艂ego 偶ycia. Chyba wiesz, o co mi chodzi.

- Jasne - przyzna艂 Gallen. - To by艂oby co艣 paskudnego.

- Opr贸cz tego - ci膮gn臋艂a Maggie - ta siatka jest w艂asno艣ci膮 Everynne.

- To prawda - westchn膮艂 m艂odzieniec. - Nawet je偶eli ona jej nie chce.

Wsta艂, odszed艂 na bok i po chwili znikn膮艂 w mroku. Maggie przypuszcza艂a, 偶e uda艂 si臋 na spoczynek, ale po chwili us艂ysza艂a, jak kopie muraw臋.

Trzyma艂 miecz o falistym ostrzu, za pomoc膮 kt贸rego wycina艂 i odk艂ada艂 na bok bry艂y gleby. Kiedy wykopa艂 d艂ugi i niezbyt g艂臋boki d贸艂, u艂o偶y艂 w nim zmasakrowane cia艂o Veriasse鈥檃, a potem przykry艂 je ziemi膮 i kawa艂kami darni. Przez d艂u偶szy czas spogl膮da艂 na gr贸b w milczeniu, poczym odezwa艂 si臋 do dziewczyny:

- Czy s膮dzisz, 偶e istnieje niebo?

Maggie ci臋偶ko westchn臋艂a.

- To ca艂kiem mo偶liwe - powiedzia艂a.

- Je偶eli tak - odpar艂 Gallen - w tej chwili Veriasse zapewne strze偶e wr贸t wiod膮cych do raju. Wiesz, nie pozwala wej艣膰 grzesznikom.

- Jasne, spodoba艂aby mu si臋 ta praca - zgodzi艂a si臋 dziewczyna.

M艂odzieniec odszed艂 na bok, gdzie trawa by艂a mniej zdeptana, a p贸藕niej po艂o偶y艂 si臋 na wznak. Wyci膮gn膮艂 r臋ce i opar艂 g艂ow膮 na splecionych d艂oniach, po czym wpatrzy艂 si臋 w gwiazdy widoczne przez przezroczyst膮 kopu艂臋. Na niebie nikn臋艂y 艣wiate艂ka ostatnich statk贸w dronon贸w.

Wygl膮da艂 teraz jak wie艣niak z Tihrglas, odpoczywaj膮cy na pastwisku.

- Gallenie - odezwa艂a si臋 Maggie. - Co zrobisz, kiedy wr贸cisz do domu?

Nie poprosi艂a go o to, 偶eby uwzgl臋dni艂 j膮 w swoich planach. Nie zamierza艂a powraca膰 i chocia偶 rozmawiali o tym, 偶e mogliby znale藕膰 jaki艣 艣wiat, na kt贸rym zamieszkaliby razem, nie wiedzia艂a, jakie my艣li l臋gn膮 si臋 w jego g艂owie. Nie chcia艂a si臋 mu narzuca膰. Pragn臋艂a, 偶eby sam zdecydowa艂, co postanowi.

- My艣la艂em o tym - odezwa艂 si臋 po chwili. - Min臋艂o sporo czasu, odk膮d 艂owi艂em ryby, a w艂a艣nie teraz mam ochot膮 na 艂ososia. Przypuszczam, 偶e zaraz po powrocie wyprawi臋 si臋 na po艂贸w nad strumie艅 Forresta. Kiedy sko艅cz臋, wyrusz膮 w podr贸偶, 偶eby lepiej pozna膰 cuda i dziwy 艣wiata.

- A p贸藕niej, kiedy powr贸cisz z tej podr贸偶y? - nalega艂a Maggie.

- Jeszcze nie wiem. Tihrglas jest bardzo spokojn膮 planet膮. Kiedy si臋 zestarzej膮, mo偶e si膮d臋 w starym fotelu bujanym... - Spojrza艂 w jej oczy. - Nie s膮dz臋 jednak, 偶ebym obijaj膮c si臋 bez celu, potrafi艂 cieszy膰 si臋 tym wszystkim d艂u偶ej ni偶 dzie艅 czy dwa. Wiesz przecie偶, 偶e znam pewn膮 dziewczyn臋, a 偶ycie bez niej by艂oby... bardzo ponure.

Maggie u艣miechn臋艂a si臋 i po艂o偶y艂a obok niego na murawie. Przytuli艂a si臋; poczu艂a ciep艂o jego cia艂a. Gallen obr贸ci艂 si臋 na bok i uj膮艂 w d艂onie jej twarz. Ich usta z艂膮czy艂y si臋 w d艂ugim poca艂unku.

P贸藕niej zbli偶y艂 usta do jej ucha i szepn膮艂:

- Nie masz 偶adnych krewnych na Tihrglas, ale ja pozostawi艂em tam matk臋, o kt贸r膮 musz臋 si臋 zatroszczy膰. Powinienem wr贸ci膰 do Clere, chocia偶by tylko po to, 偶eby si臋 z ni膮 po偶egna膰 i wynaj膮膰 kogo艣, kto opiekowa艂by si臋 ni膮 podczas mojej nieobecno艣ci. A p贸藕niej b臋d臋 tak偶e powraca艂 co jaki艣 czas, by upewni膰 si臋, 偶e niczego nie potrzebuje.

- Oczywi艣cie, przecie偶 nie m贸g艂by艣 zostawi膰 jej na zawsze bez opieki - rzek艂a dziewczyna. - Mo偶esz powiedzie膰 jej, 偶e znalaz艂e艣 dobr膮 prac臋 jako stra偶nik statk贸w gwiezdnych jakiego艣 przedsi臋biorcy. W贸wczas b臋dziesz m贸g艂 czasami wpada膰 do domu, by odwiedzi膰 matk臋 i zapyta膰 o jej zdrowie.

Gallen kiwn膮艂 g艂ow膮 i zamkn膮艂 oczy. Maggie le偶a艂a obok niego przez d艂u偶sz膮 chwil臋, nie odzywaj膮c si臋 ani s艂owem. Zauwa偶y艂a jednak, 偶e m艂odzieniec zasn膮艂. W pierwszej chwili j膮 to rozgniewa艂o, ale p贸藕niej jaka艣 rozs膮dniejsza cz臋艣膰 jej m贸zgu powiedzia艂a: 鈥濧ch, biedny ch艂opak, niech 艣pi i odpoczywa. W ci膮gu ostatniego tygodnia prze偶y艂 tyle, 偶e teraz jest wyczerpany鈥.

Sama nie mog艂a jednak zasn膮膰. Wsta艂a i postanowi艂a sprawdzi膰, jak czuj膮 si臋 Everynne i Orick. Oboje zapadli w g艂臋boki sen. Dziewczyna przemy艂a im rany, a potem usiad艂a obok na murawie i zapatrzy艂a si臋 w srebrzyst膮 siatk臋. Z obrze偶a zwisa艂y tysi膮ce mikroskopijnych k贸艂eczek, misternie splecionych w taki spos贸b, 偶e przypomina艂y delikatn膮 kolczug臋. By艂y mniejsze ni偶 te, jakie widzia艂a w innych siatkach. U艣wiadomi艂a sobie, 偶e siatka Semarritte zosta艂a wykonana przy u偶yciu bardziej zaawansowanej technologii.

W ko艅cu, nie mog膮c oprze膰 si臋 pokusie, za艂o偶y艂a j膮 na g艂ow臋. Poczu艂a ch艂贸d i ci臋偶ar splot贸w, kt贸re spocz臋艂y na jej ramionach i plecach, a nawet sp艂yn臋艂y mi臋dzy piersi.

Przez d艂ug膮, niesko艅czenie d艂ug膮 chwil臋 czeka艂a, spodziewaj膮c si臋, 偶e urz膮dzenie zaw艂adnie jej m贸zgiem w ten sam spos贸b, jak kiedy艣 uczyni艂 to Przewodnik. Czu艂a, 偶e z ka偶d膮 chwil膮 ogarniaj膮 coraz wi臋ksze przera偶enie.

Stara艂a si臋 usun膮膰 z m贸zgu wszystkie my艣li, 偶eby pozby膰 si臋 przera偶enia, ale jej umys艂 nie nape艂nia艂 si臋 now膮 wiedz膮. Prawd臋 m贸wi膮c, nie czu艂a nic niezwyk艂ego.

W ko艅cu, kiedy postanowi艂a zedrze膰 siatk臋 z g艂owy i pogardliwie odrzuci膰 na muraw臋, w jej g艂owie pojawi艂 si臋 wizerunek kobiety. Nieznajoma mia艂a d艂ugie czarne w艂osy i nieprawdopodobnie g艂adk膮 mlecznobia艂膮 cer臋. Ka偶dy rys twarzy i szczeg贸艂 budowy cia艂a wskazywa艂, 偶e kobieta jest uciele艣nieniem wszystkich idea艂贸w. Maggie nie musia艂a prosi膰 jej, 偶eby si臋 przedstawi艂a.

- Fale twojego m贸zgu nie zgadzaj膮 si臋 z falami mojego - odezwa艂a si臋 Semarritte. - Mog臋 wprawdzie po艂膮czy膰 sw贸j m贸zg z twoim, dzi臋ki czemu poznasz cz膮stk臋 wiedzy kryj膮cej si臋 w omnirozumie, ale podobnie jak w wypadku dronon贸w, kt贸rzy tak偶e chcieli w艂ada膰 tym urz膮dzeniem, twoja zdolno艣膰 panowania nad nim by艂aby ograniczona. A poza tym wzdragam si臋 zaw艂adn膮膰 twoim m贸zgiem, skoro ju偶 na sam膮 my艣l o tym czujesz takie przera偶enie. Czego w艂a艣ciwie pragniesz?

- Chc臋 znale藕膰 planet臋, kt贸ra sta艂aby si臋 moim nowym domem - oznajmi艂a dziewczyna. - Wiesz wszystko o dziesi膮tkach tysi臋cy 艣wiat贸w. My艣la艂am, 偶e mo偶e i ja mog艂abym posi膮艣膰 t臋 ca艂膮 wiedz臋.

Maggie ujrza艂a, 偶e Semarritte wyci膮ga palec i dotyka nim miejsca, znajduj膮cego si臋 mi臋dzy jej oczami. Poczu艂a, 偶e zakr臋ci艂o si臋 jej w g艂owie, a potem kobieta cofn臋艂a palec. W jej zachowaniu zasz艂a jednak subtelna zmiana. Popatrzy艂a na Maggie, jakby nigdy przedtem jej nie widzia艂a.

- Nie by艂aby艣 zadowolona, gdybym nauczy艂a ci臋 wszystkiego, co wiem na temat ka偶dego 艣wiata - oznajmi艂a. - B臋dziesz szcz臋艣liwa dopiero w贸wczas, kiedy sama odwiedzisz ka偶dy 艣wiat i poznasz wszystkie jego zalety i wady.

- Masz racj臋 - odpar艂a dziewczyna.

- A poza tym nie szukasz 艣wiata tylko dla siebie - ci膮gn臋艂a Semarritte. - Pragniesz znale藕膰 planet臋, na kt贸rej by艂aby艣 szcz臋艣liwa ze swoim ukochanym, Gallenem. Nie jestem pewna, czy taki 艣wiat w og贸le istnieje.

- Powiedz mi chocia偶, od jakiego powinnam zacz膮膰 poszukiwania.

- Od Tremonthin - odpar艂a Semarritte, ciep艂o u艣miechaj膮c si臋 w my艣lach Maggie. - Nauczysz si臋 tam wielu rzeczy, a Gallen przekona si臋, 偶e jego umiej臋tno艣ci zostan膮 poddane trudnej pr贸bie.

- Dzi臋kuj臋 ci - rzek艂a Maggie, po czym zdj臋艂a siatk臋 z g艂owy. Niemal natychmiast poczu艂a, 偶e jej wizja by艂a czym艣 dziwnym, nierealnym, podobnym do snu, o kt贸rym zapomina si臋 w kilka chwili po przebudzeniu. Zastanawia艂a si臋 nawet, czy w og贸le to wszystko si臋 jej nie przywidzia艂o. Wr贸ci艂a do Gallena, u艂o偶y艂a si臋 obok niego i zasn臋艂a. M艂odzieniec obj膮艂 j膮, jakby zamierza艂 strzec nawet podczas snu.


ROZDZIA艁 22


Przez nast臋pne dziesi臋膰 dni Gallen i Maggie opiekowali si臋 Orickiem i Everynne. Czuwali, przygl膮daj膮c si臋, jak oboje odzyskuj膮 si艂y. Ka偶dego dnia przylatywa艂o z odleg艂ych 艣wiat贸w coraz wi臋cej ambasador贸w, dygnitarzy i pot臋偶nych lord贸w, kt贸rzy chcieli w ten spos贸b uczci膰 kres panowania dronon贸w. Pierwsi przybyli Tharrinowie, delegaci z najdalszych kra艅c贸w trzech galaktyk, kt贸rzy ju偶 nast臋pnego dnia po prostu pojawili si臋 na drodze prowadz膮cej do pa艂acu. Przeskoczyli przez w艂asne wrota, znajduj膮ce si臋 na ich 艣wiatach. Wkr贸tce na planecie pojawi艂o si臋 mn贸stwo kobiet i m臋偶czyzn, od kt贸rych promieniowa艂 dziwny spok贸j.

Gallen poprosi艂 kilka os贸b, 偶eby pomog艂y mu obmy膰 cia艂a Everynne i Oricka i przenie艣膰 na wielkie 艂o偶a, znajduj膮ce si臋 w pa艂acowych sypialniach. Kilku Tharrin贸w ostro偶nie wnios艂o kobiet臋 i nied藕wiedzia do 艣rodka, gdzie lekarze, wyprosiwszy za drzwi wszystkich innych, zaj臋li si臋 ich ranami. O艣wiadczyli, 偶e oboje nied艂ugo wyzdrowiej膮.

P贸藕niej Tharrinowie za偶膮dali, 偶eby Gallen i Maggie przyj臋li ich na specjalnej audiencji. Zorganizowano j膮 w zacisznej komnacie na ty艂ach pa艂acu. Jeden z dostojnik贸w, obdarzony wielk膮 w艂adz膮 lord Meron, odby艂 powa偶n膮 rozmow臋 z dziewczyn膮. M臋偶czyzna by艂 wysoki i pot臋偶nie zbudowany. Mia艂 d艂ugie, sp艂ywaj膮ce na ramiona br膮zowe w艂osy i przenikliwe zielone oczy. Uj膮艂 r臋k臋 Maggie i spojrza艂 na dziewczyn臋.

- Wiesz, chyba nie by艂oby najlepiej dla twojego ludu, gdyby艣 pr贸bowa艂a korzysta膰 z omnirozumu - powiedzia艂.

- Wiem o tym - odpar艂a Maggie. - Nale偶a艂oby zacz膮膰 od tego, 偶e nigdy go nie pragn臋艂am. Gallen i ja zdobyli艣my go dzi臋ki przypadkowi.

M臋偶czyzna poklepa艂 jej d艂o艅.

- Liczy si臋 tylko to, 偶e go zdobyli艣cie i 偶e drononi w艂a艣nie was obarcz膮 ca艂膮 odpowiedzialno艣ci膮.

- Czy nie mog臋 przekaza膰 go komu艣 innemu? - zapyta艂a dziewczyna. - Na przyk艂ad zwr贸ci膰 Everynne?

- Mo偶esz zwr贸ci膰 omnirozum Everynne - stwierdzi艂 Meron - ale nie mo偶esz obarczy膰 kogokolwiek innego odpowiedzialno艣ci膮 za w艂adanie 艣wiatem dronon贸w. Obce istoty uwa偶aj膮, 偶e teraz ty jeste艣 ich Z艂ot膮 Kr贸low膮, i do ciebie b臋d膮 si臋 zwraca艂y o rad臋. Je偶eli nie b臋dziesz wywi膮zywa艂a si臋 z obowi膮zk贸w, ich r贸j zostanie poch艂oni臋ty przez inne.

Meron nie powiedzia艂 tego wyra藕nie, a zatem Maggie zapyta艂a: - Mimo to b臋d膮 starali si臋 mnie zabi膰, prawda? M臋偶czyzna kiwn膮艂 lekko g艂ow膮.

- Mo偶emy stworzy膰 barier臋 mi臋dzy nimi a tob膮, by w ten spos贸b ci臋 ochroni膰 - powiedzia艂. - Prawd臋 m贸wi膮c, ju偶 dokonali艣my niezb臋dnych zmian orbity omnirozumu. B臋dziemy chcieli go ukry膰, tak aby zn贸w nim nie zaw艂adn臋li. Ty tak偶e b臋dziesz musia艂a si臋 ukry膰, najlepiej przenosz膮c si臋 z jednego 艣wiata na drugi, podobnie jak przed tob膮 czyni艂a to Semarritte.

- Jakim cudem b臋d臋 mog艂a by膰 w艂adczyni膮 dronon贸w, je偶eli b臋d臋 si臋 przed nimi ukrywa艂a? - zapyta艂a Maggie.

- Mo偶esz mianowa膰 regenta. Kogo艣, kto b臋dzie sprawowa艂 w艂adz臋 w twoim imieniu.

- Everynne?

Meron kiwn膮艂 g艂ow膮.

- Jest odpowiedni膮 osob膮. W pewnym sensie nawet wy艣wiadczysz jej przys艂ug臋. Drononi nie b臋d膮 uwa偶ali jej za cel swoich machinacji, a ty b臋dziesz mog艂a rz膮dzi膰 nimi, pozbywszy si臋 obaw.

Maggie po namy艣le kiwn臋艂a g艂ow膮. Gallen doszed艂 jednak do wniosku, 偶e ich zwyci臋stwo ma wiele niekorzystnych aspekt贸w. Po艂o偶y艂 d艂o艅 na ramieniu dziewczyny i szepn膮艂:

- Nie martw si臋, wszystko b臋dzie dobrze. Jako艣 sobie poradzimy.

- Och, z pewno艣ci膮 - odpar艂a. - A zreszt膮 i tak zamierza艂am odbywa膰 podr贸偶e po r贸偶nych 艣wiatach. Ta sytuacja tylko jeszcze bardziej mnie zach臋ci. Sprawi, 偶e nie b臋d臋 mog艂a d艂ugo wytrzyma膰 w jednym miejscu.

Dopiero nast臋pnego wieczora Everynne i Orick mogli usi膮艣膰 i co艣 zje艣膰, a Maggie zacz臋艂a wydawa膰 rozkazy maj膮ce na celu wyrzucenie u艂贸w dronon贸w ze 艣wiat贸w zamieszkanych przez ludzi.

W ci膮gu kilku kolejnych dni przybywa艂o coraz wi臋cej delegat贸w z wielu 艣wiat贸w.

Planeta, na kt贸rej znajdowa艂 si臋 omnirozum, zaroi艂a si臋 od nie kryj膮cych rado艣ci ludzi. Wkr贸tce sta艂a si臋 miejscem tak gwarnym i rojnym jak niejedna gospoda w Baile Sean podczas jesiennych targ贸w.

Nast臋pnego dnia Everynne, wci膮偶 op艂akuj膮ca Veriasse鈥檃, po raz pierwszy za艂o偶y艂a na g艂ow臋 siatk臋 Semarritte.

Uczyni艂a to tu偶 po zachodzie s艂o艅ca, czwartego dnia ich pobytu na planecie. Do tego czasu wszyscy drononi odlecieli ze 艣wiat贸w nale偶膮cych do ludzi. Na planecie z omnirozumem przebywa艂o kilkuset dygnitarzy. Mimo to Everynne nie zaprosi艂a ich, 偶eby byli 艣wiadkami tego wydarzenia. Zaplanowa艂a, 偶e publiczna ceremonia odb臋dzie si臋 troch臋 p贸藕niej, a na razie pragn臋艂a uczyni膰 to tylko w obecno艣ci Oricka, Maggie i Gallena.

- Wszyscy troje walczyli艣cie dla mnie, przemierzaj膮c wiele 艣wiat贸w - o艣wiadczy艂a. - Pomogli艣cie mi, dzi臋ki czemu odnios艂am zwyci臋stwo. Zawdzi臋czam wam 偶ycie. Chcia艂abym, 偶eby艣cie teraz byli 艣wiadkami 艣mierci Everynne i ponownego narodzenia si臋 Semarritte..

Udali si臋 do sali tronowej. Komnata nie mia艂a sufitu. Sta艂 w niej tylko ogromny, okryty czerwonym suknem tron, na kt贸rym mo偶na by艂o siedzie膰 i spogl膮da膰 przez przezroczyst膮 kopu艂臋 na gwiazdy. Maggie, Orick i Gallen usiedli p贸艂kolem na pod艂odze u st贸p kobiety.

- Czy musisz nosi膰 na g艂owie t臋 siatk臋? - zapyta艂 Orick. - Drononi odlecieli, ale jej nie zabrali.

Everynne u艣miechn臋艂a si臋 do nied藕wiedzia.

- Tharrinowie robi膮 wszystko, 偶eby kto艣 inny m贸g艂 zaj膮膰 moje miejsce, ale przygotowanie tej osoby zajmie wiele lat - powiedzia艂a. - W tym czasie kto艣 musi sprawowa膰 w艂adz臋 nad dziesi臋cioma tysi膮cami 艣wiat贸w. Nie cieszy mnie to, co robi臋, ale tak, musz臋 za艂o偶y膰 siatk臋. Nadejdzie taki czas, kiedy i ty, Oricku, b臋dziesz musia艂 wype艂ni膰 swoje obowi膮zki. Powr贸cisz do domu i zostaniesz pot臋偶nym i m膮drym przyw贸dc膮 wszystkich nied藕wiedzi.

Gallen po偶egna艂 si臋 z Everynne i po raz ostatni j膮 poca艂owa艂. Kobieta rozp艂aka艂a si臋 i u艣cisn臋艂a najpierw jego, by po chwili wzi膮膰 w obj臋cia Maggie. W ko艅cu przytuli艂a si臋 do Oricka i pozosta艂a tak d艂u偶sz膮 chwil臋. Nie kry艂a 艂ez p艂yn膮cych z oczu.

Kiedy po偶egnania dobieg艂y ko艅ca, usiad艂a na tronie i za艂o偶y艂a siatk臋. Dr偶a艂a. Gallen uj膮艂 jej lew膮 d艂o艅, Orick ukry艂 w 艂apach praw膮.

Everynne siedzia艂a dumnie wyprostowana jak kr贸lowa, a srebrzyste 艂a艅cuszki sp艂ywa艂y na ramiona. Nic jednak si臋 nie dzia艂o. Dopiero po kilku minutach jej oczy zacz臋艂y l艣ni膰 dziwnym blaskiem, jakby kobieta wpatrywa艂a si臋 w bezkresn膮 wieczno艣膰.

- Jakie to pi臋kne! - zawo艂a艂a. Po jej policzkach p艂yn臋艂y 艂zy. Gallen u艣cisn膮艂 jej dr偶膮c膮 r臋k臋 i spojrza艂 w oczy. W tej samej chwili Everynne uleg艂a przeobra偶eniu. U艣miechn臋艂a si臋, wyra藕nie uszcz臋艣liwiona. Wydawa艂o si臋, 偶e promieniuje od niej nieziemska jasno艣膰.

G艂臋boko odetchn臋艂a i wyda艂a kilka cichych okrzyk贸w, jeden po drugim. W ko艅cu zapewne nie mog艂a tego d艂u偶ej znie艣膰, gdy偶 zemdla艂a.

Gallen obserwowa艂 j膮 i nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e chyba jej zazdro艣ci. Mia艂 wra偶enie, 偶e Everynne odesz艂a, zostawiaj膮c go samego. Wyprawi艂a si臋 do odleg艂ego miejsca, do kt贸rego on nie b臋dzie m贸g艂 nigdy dotrze膰.

Przypomnia艂 sobie, 偶e kiedy by艂 ch艂opcem, bieg艂 mi臋dzy drzewami. Goni艂 ojca, kt贸ry dosiadaj膮c czarnego konia, wyruszy艂 w g贸ry. Pami臋ta艂, 偶e rozpaczliwie pragn膮艂 towarzyszy膰 ojcu w tej wyprawie. Teraz czu艂 si臋 tak samo.

Kiedy Everynne zemdla艂a, Gallen i pozostali prawie przez dwie godziny czekali cierpliwie, a偶 oprzytomnieje. Orick, siedz膮c przez ca艂y czas obok niej, nie wypuszcza艂 z 艂ap jej d艂oni. Gallen jednak wsta艂 i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po komnacie, od czasu do czasu unosz膮c g艂ow臋 i wpatruj膮c si臋 w gwiazdy. Rozmy艣la艂 o nich. Przebywa艂 przecie偶 na pi臋ciu 艣wiatach, kr膮偶膮cych wok贸艂 pi臋ciu takich gwiazd. W pewnej chwili podesz艂a do niego Maggie, obj臋艂a go ramieniem i tak偶e zacz臋艂a obserwowa膰 rozgwie偶d偶one niebo.

Po kilku minutach Orick zawo艂a艂:

- Budzi si臋! Odzyskuje przytomno艣膰!

Gallen i Maggie powr贸cili do tronu, na kt贸rym siedzia艂a Everynne. Kobieta poruszy艂a si臋 i otworzy艂a oczy. U艣miechn臋艂a si臋 na widok ca艂ej grupy. Sprawia艂a wra偶enie dziwnie zadowolonej i odpr臋偶onej, spokojniejszej ni偶 kiedykolwiek przedtem. W jej oczach l艣ni艂o dziwne 艣wiat艂o.

- Semarritte? - zapyta艂 cicho Gallen.

Everynne pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Semarritte umar艂a - oznajmi艂a. - Do chwili kiedy za艂o偶y艂am siatk臋, jej 艣wiadomo艣膰 by艂a ukryta w omnirozumie. Moja matka wiedzia艂a jednak, 偶e czuj臋 przera偶enie na my艣l o po艂膮czeniu si臋 z jej rozumem, wi臋c tylko powita艂a mnie, a p贸藕niej umar艂a.

- Sk膮d mog艂a wiedzie膰, 偶e czu艂a艣 przera偶enie? - zainteresowa艂 si臋 Orick.

- Przecie偶 Maggie jej to powiedzia艂a - oznajmi艂a Everynne. Pochyli艂a si臋 i poklepa艂a d艂o艅 dziewczyny, ale nie wyja艣ni艂a, co w艂a艣ciwie mia艂y oznacza膰 jej s艂owa. Gallen nie wiedz膮c, co o tym s膮dzi膰, po prostu spogl膮da艂 to na kobiet臋, to na dziewczyn臋.

Jeszcze tego samego wieczora Everynne wzi臋艂a udzia艂 w publicznej ceremonii po艂膮czenia z omnirozumem. Jej 艣wiadkami by艂y setki Tharrin贸w, doradc贸w i ambasador贸w r贸偶nych 艣wiat贸w. Podczas uroczysto艣ci Maggie, nowa Z艂ota Kr贸lowa, wobec wszystkich zebranych mianowa艂a kobiet臋 regentk膮 艣wiata dronon贸w. Przekaza艂a jej obowi膮zki, kt贸re by艂yby dla niej niepo偶膮danym ci臋偶arem.

W pewnym sensie wtedy po raz ostatni Gallen widzia艂 Everynne.

W ci膮gu kilku nast臋pnych dni usi艂owa艂 porozmawia膰 z ni膮 w tej czy innej sprawie, ale za ka偶dym razem przychodzi艂o mu to z coraz wi臋kszym trudem. Po prostu w trakcie ka偶dej rozmowy kobieta przewidywa艂a, o co Gallen zapyta albo co powie. Udziela艂a odpowiedzi na pytania, kt贸rych nie zd膮偶y艂 zada膰, a tak偶e opowiada艂a mu o sobie wi臋cej, ni偶 chcia艂by wiedzie膰. I zawsze w jej oczach p艂on膮艂 dziwny blask, intensywny i przera偶aj膮cy. To w艂a艣nie w贸wczas m艂odzieniec zrezygnowa艂 z wyprawienia si臋 do Gort Ard i popatrzenia na twarz pos膮gu wyrze藕bionego przez 艣wi臋tego Kelly鈥檈go. Je偶eli pragn膮艂 ujrze膰 twarz Boga, wystarczy艂o, 偶eby popatrzy艂 na oblicze Everynne.

Wieczorem dziewi膮tego dnia na planecie pojawi艂o si臋 tylu nowych dygnitarzy, 偶e kobieta by艂a nieustannie zaj臋ta rozmowami z lud藕mi, kt贸rzy przybyli, 偶eby z艂o偶y膰 jej gratulacje. W ci膮gu poprzednich o艣miu dni lordowie z wielu 艣wiat贸w wydawali uroczyste przyj臋cia i Gallen zaczyna艂 rozumie膰, 偶e odt膮d w艂a艣nie tak b臋dzie wygl膮da艂o 偶ycie Everynne. Przyj臋cia b臋d膮 organizowane ka偶dego wieczora przez wiele lat. Podczas dotychczasowych uroczysto艣ci dygnitarze z r贸偶nych 艣wiat贸w starali si臋 nam贸wi膰 Gallena, 偶eby zosta艂 lordem Opiekunem, ale on czu艂 si臋 tym wszystkim zak艂opotany. Zaczyna艂 mie膰 tego dosy膰 i marzy艂 tylko, aby opu艣ci膰 planet臋.

W ko艅cu podszed艂 do Everynne i powiedzia艂:

- My艣l臋 o tym, 偶eby odlecie膰. Chyba nie jestem stworzony do takiego 偶ycia.

- Dobrze wiesz, 偶e mo偶esz zosta膰 tu tak d艂ugo, jak zechcesz - odpar艂a kobieta. - A je偶eli pragniesz odlecie膰, nikt ci臋 nie b臋dzie zatrzymywa艂.

- Chodzi mi o matk臋 - wyzna艂 m艂odzieniec. - Starzeje si臋 i zaczyna chorowa膰. Niepokoj臋 si臋 o stan jej zdrowia.

Everynne kiwn臋艂a g艂ow膮 i u艣miechn臋艂a si臋 do niego.

- I pewnie czego艣 chcesz ode mnie - rzek艂a. - Musz臋 przyzna膰, 偶e nie znam nikogo, kto bardziej ni偶 ty zas艂u偶y艂 na nagrod臋. Czy w艂a艣nie tego oczekujesz?

- Tak - przyzna艂. Spodziewa艂 si臋, 偶e za chwil臋 kobieta zapyta, czego pragnie w zamian za uratowanie jej 偶ycia i pokonanie lord贸w roju. Po艣r贸d rzeczy, kt贸re mog艂aby mu da膰, z pewno艣ci膮 by艂o wiele bardzo cennych, ale Gallen pragn膮艂 tylko jednej. Obawia艂 si臋 jednak, 偶e cena, jakiej za偶膮da za swoje us艂ugi, mo偶e wyda膰 si臋 Everynne zbyt wyg贸rowana. Spodziewaj膮c si臋 odmowy, przygotowa艂 mn贸stwo argument贸w, ale zanim zd膮偶y艂 poprosi膰, kobieta powiedzia艂a:

- Tak, mo偶esz dysponowa膰 kluczem do wr贸t 艣wiat贸w, ale tylko pod jednym warunkiem. Musisz cz臋sto nosi膰 na g艂owie siatk臋, a je偶eli wezw臋 ci臋 na pomoc, nie b臋dziesz m贸g艂 odm贸wi膰.

- Oczywi艣cie - odpar艂 z ulg膮 Gallen, wdzi臋czny za to, 偶e si臋 zgodzi艂a. Everynne dotkn臋艂a jednak jego policzka i musia艂 obr贸ci膰 g艂ow臋, i spojrze膰 w jej oczy.

- Nie lekcewa偶 tej obietnicy - przykaza艂a. - Jeszcze nie wiesz, dlaczego mog臋 chcie膰 ci臋 wezwa膰.

Gallen ujrza艂 w jej oczach straszliwy blask; przerazi艂 go i przenikn膮艂 do g艂臋bi duszy. Tymczasem kobieta si臋gn臋艂a do kieszeni i wyj臋艂a nowy medalion, kt贸ry mia艂 nosi膰 przyczepiony do siatki. Ukryte w jego wn臋trzu urz膮dzenie pozwoli艂oby mu us艂ysze膰 jej wezwanie. Razem z medalionem Everynne wr臋czy艂a mu klucz do labiryntu 艣wiat贸w. Uczyni艂a to tak szybko, 偶e zapewne tylko czeka艂a na to, a偶 poprosi j膮 o ten przedmiot.

Tego wieczora wszyscy zgromadzili si臋 pod ogromn膮 kopu艂膮 w komnacie, w kt贸rej st艂oczy艂o si臋 cztery tysi膮ce dostojnik贸w z r贸偶nych 艣wiat贸w. Gallen rzadko mia艂 okazj臋 widzie膰 a偶 tyle os贸b w jednym miejscu. R贸wnie偶 Orick spogl膮da艂 ze zdumieniem na ci偶b臋 ludzi. Wszyscy lordowie byli ubrani w r贸偶nobarwne od艣wi臋tne stroje, dzi臋ki czemu t艂um mieni艂 si臋 niezliczonymi barwami t臋czy. Setki s艂u偶膮cych-android贸w roznosi艂o tace z wykwintnymi potrawami. Przez ca艂y wiecz贸r wok贸艂 Gallena, Oricka i Maggie gromadzi艂y si臋 t艂umy ludzi pragn膮cych podzi臋kowa膰 im i pogratulowa膰. Everynne rozmawia艂a z lordami w przeciwleg艂ym kra艅cu pomieszczenia. Po wielu godzinach przyjmowania ho艂d贸w Orick poczu艂 jednak, 偶e zaczyna by膰 zm臋czony.

- Chyba b臋d臋 musia艂 si臋 st膮d wynosi膰, Gallenie - oznajmi艂. - My艣l臋, 偶e odzyska艂em ju偶 tyle si艂, i偶 mog臋 wyruszy膰 w drog臋 do domu. Co prawda zamierza艂em jeszcze troch臋 pozosta膰 u boku Everynne, gdy偶 nie chcia艂em zostawia膰 jej samej, ale ona ma teraz tylu nowych doradc贸w Tharrin贸w, 偶e chyba nie b臋dzie mnie potrzebowa艂a.

- To mo偶liwe - przyzna艂 Gallen - ale dlaczego nie mia艂by艣 zapyta膰 jej, czy jeszcze b臋dziesz jej potrzebny? To prawda, 偶e rozmawiaj膮 z ni膮 r贸偶ni ludzie, a wszyscy wielbi膮 j膮 i podziwiaj膮, ale ty jeste艣 przecie偶 jej przyjacielem.

Nied藕wied藕 burkn膮艂 co艣 w odpowiedzi, po czym wr贸ci艂 do wielkiej sali i zacz膮艂 przeciska膰 si臋 przez t艂um w stron臋 kobiety. Po chwili oboje skierowali si臋 do wyj艣cia i razem znikn臋li w bocznej komnacie.

Niemal o p贸艂nocy Orick wr贸ci艂 do pokoju Gallena. Wygl膮da艂o na to, 偶e nie posiada si臋 z rado艣ci.

- Czy wiesz, 偶e te pigu艂ki, kt贸re da艂a mi Maggie, pozwol膮 mi cieszy膰 si臋 偶yciem przez pi臋膰set lat albo d艂u偶ej? - zapyta艂.

- Nie, tego nie wiedzia艂em - sk艂ama艂 m艂odzieniec.

- Rozmawia艂em z Everynne - ci膮gn膮艂 nied藕wied藕. - Nie zamierza pozosta膰 tu na zawsze. Za jakie艣 dziesi臋膰 lat przyb臋dzie tu nowy Tharrin, kt贸ry zajmie jej tron i zostanie regentem. Everynne zamierza w贸wczas wr贸ci膰 na Tihrglas i przez jaki艣 czas b臋dzie tam mieszka艂a. Obieca艂em, 偶e poka偶臋 jej najpi臋kniejsze miejsca na planecie.

- To doskonale - ucieszy艂 si臋 Gallen.

- A zatem jeste艣 got贸w powr贸ci膰 do domu? - spyta艂 Orick.

- Tak.

- To dobrze - rzek艂 nied藕wied藕. - Id臋 teraz i powiem o tym Maggie. Everynne obieca艂a, 偶e za chwil臋 przeprowadzi nas przez wrota.

Gallen zapakowa艂 i zwi膮za艂 swoje rzeczy osobiste - ubranie i bro艅, a tak偶e siatk臋 i miecze, kt贸re nosi艂 Veriasse - po czym wszyscy troje postanowili po偶egna膰 si臋 z Everynne.

Kobieta mia艂a na sobie ten sam podr贸偶ny b艂臋kitny p艂aszcz z kapturem, jakby zamierza艂a towarzyszy膰 im w drodze do domu.

- Nast臋pnym razem, kiedy mnie zobaczycie - powiedzia艂a - b臋d臋 ubrana w t臋 szat臋.

Poprowadzi艂a ich nie u偶ywanymi korytarzami i przej艣ciami w g艂膮b omnirozumu do tajemnych podziemnych pieczar, o kt贸rych istnieniu drononi nigdy si臋 nie dowiedzieli. Za ukrytymi opancerzonymi drzwiami znale藕li staro偶ytne wrota barwy wypolerowanego mosi膮dzu, chocia偶 teraz bardzo zakurzone. By艂y ozdobione cudownie rze藕bionymi wizerunkami ludzi i zwierz膮t pochodz膮cych z r贸偶nych 艣wiat贸w.

- To s膮 wrota, kt贸re umo偶liwi膮 wam przeskoczenie na ka偶d膮 planet臋, na jak膮 zechcecie - oznajmi艂a. - Przejd藕cie przez nie, a ja skieruj臋 was do domu.

Pod kamiennym 艂ukiem zal艣ni艂a bladozielona po艣wiata. Gallen, Maggie i Orick u艣cisn臋li Everynne i po偶egnali si臋 z ni膮 po raz ostatni.

P贸藕niej wszyscy razem wst膮pili w ch艂odn膮 mgie艂k臋 rozdzielaj膮c膮 oba 艣wiaty.

Okaza艂o si臋, 偶e wyl膮dowali na le艣nej 艣cie偶ynie, kt贸ra wi艂a si臋 pod ogromnymi sosnami porastaj膮cymi g贸rskie ubocza. Znad szczyt贸w g贸r ukazywa艂a si臋 w艂a艣nie jaskrawor贸偶owa tarcza s艂o艅ca. Z rosn膮cych na skraju 艣cie偶ki krzak贸w dobiega艂 艣wiergot papu偶ek falistych, a gdzie艣 w oddali s艂ycha膰 by艂o pohukiwanie sowy. W powietrzu unosi艂y si臋 wonie tak s艂odkie jak poca艂unki Maggie. Gallen zacz膮艂 g艂臋boko oddycha膰.

Przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 dnia w臋drowali 艣cie偶yn膮, a偶 dotarli do niewielkiego miasta. Nazywa艂o si臋 Gort Iseal. Dopiero tam powiedziano im, 偶e znajduj膮 si臋 o wiele mil od domu, w p贸艂nocnej cz臋艣ci hrabstwa Obhiann.

Noc sp臋dzili w gospodzie. Go艣cie wprawdzie rzucali na nich podejrzliwe spojrzenia, ale Gallen przeprosi艂 ich za dziwaczne stroje, po czym szybko schowa艂 siatk臋 do torby.

Maggie i Gallen usiedli przy stole ustawionym blisko kominka, na kt贸rym p艂on膮艂 weso艂y ogie艅, po czym zam贸wili wystawn膮 kolacj臋. Kiedy zaspokoili g艂贸d, pogr膮偶yli si臋 w rozmowie. Do tylnych drzwi gospody zapuka艂o kilkoro nied藕wiedzi upominaj膮cych si臋 o odpadki z kuchni. Orick wyszed艂 na dw贸r, 偶eby porozmawia膰 z m艂od膮 samic膮. Kiedy wr贸ci艂, natychmiast podszed艂 do stolika, przy kt贸rym Maggie rozmawia艂a z Gallenem. Nie ukrywa艂 podniecenia.

- Czy wiecie, 偶e ta m艂oda nied藕wiedzica zaprosi艂a mnie na 艢wi臋to 艁ososi? - zapyta艂. - Czy mo偶ecie w to uwierzy膰? Opu艣cili艣my ten 艣wiat tak dawno, a mimo to zd膮偶yli艣my na t臋 uroczysto艣膰!

Gallen kiwn膮艂 g艂ow膮, po czym spojrza艂 uwa偶nie w oczy przyjaciela. Orick mia艂 ochot臋 i艣膰 na festyn. Nie mog艂o by膰 co do tego cienia w膮tpliwo艣ci.

- No, to dlaczego nie skorzystasz z zaproszenia? - zapyta艂. - Co ci臋 powstrzymuje?

- No c贸偶 - odpar艂 zak艂opotany nied藕wied藕. - Niedawno z艂o偶y艂em przysi臋g臋. 艢lubowa艂em Bogu, 偶e w ci膮gu ca艂ego 偶ycia zabawi臋 si臋 tylko z jedn膮 samic膮.

Gallen przez chwil臋 patrzy艂 w oczy Oricka, po czym powiedzia艂:

- Pos艂uchaj, Bogu mo偶na s艂u偶y膰 na tyle sposob贸w, ilu 偶yje ludzi kt贸rzy pragn膮 by膰 Jego s艂ugami. W ci膮gu ostatnich kilku dni pomog艂e艣 ocali膰 偶ycie nie tylko wszystkich ludzi 偶yj膮cych na tej planecie, ale tak偶e innych istot ludzkich, mieszkaj膮cych na dziesi臋ciu tysi膮cach pozosta艂ych 艣wiat贸w. Teraz ta nied藕wiedzica prosi ci臋, 偶eby艣 zechcia艂 jej towarzyszy膰, a ty czujesz wyrzuty sumienia na my艣l o tym, 偶e przy tej okazji mo偶esz zazna膰 troch臋 przyjemno艣ci. Dlaczego nie mia艂by艣 spe艂ni膰 jej 偶yczenia? Dlaczego chcesz sprawi膰 jej przykro艣膰?

- To prawda - doda艂a Maggie. - Jestem pewna, 偶e wywrzesz na niej wstrz膮saj膮ce wra偶enie. Ju偶 nigdy nie pozna nikogo takiego jak ty.

Orick sprawia艂 wra偶enie zak艂opotanego.

- No, dobrze, je偶eli tak patrzycie na te sprawy... - powiedzia艂. - My艣l臋, 偶e w艂a艣ciwie macie racj臋.

Przez kilka chwil zosta艂 z nimi, obiecuj膮c, 偶e wkr贸tce wr贸ci i z pewno艣ci膮 zd膮偶y na 艣lub obojga przyjaci贸艂, po czym znikn膮艂 z nied藕wiedzic膮 w mrokach nocy.

Nast臋pnego ranka Gallen sprzeda艂 wymiennik powietrza jakiemu艣 偶eglarzowi, a za uzyskane pieni膮dze kupi艂 par臋 r膮czych koni. Postanowi艂, 偶e on i Maggie powr贸c膮 do domu w wielkopa艅skim stylu.

Tego wieczora jednak, kiedy docierali do hrabstwa Morgan, rozp臋ta艂a si臋 straszliwa burza. Oboje schronili si臋 w najbli偶szej gospodzie, gdzie usiedli przy stoliku i zacz臋li uk艂ada膰 plany na przysz艂o艣膰. Wiedzieli, 偶e teraz, gdy ojciec Heqny nie 偶y艂, nikt inny nie b臋dzie sprzeciwia艂 si臋 zam膮偶p贸j艣ciu dziewczyny. Gallen planowa艂, 偶e ceremonii za艣lubin dokona jego. 艂aizyn - mieszkaj膮cy w An Cochran. Rozmawiaj膮c p贸艂g艂osem o swoich planach, us艂yszeli nagle, 偶e jeden z mieszka艅c贸w pobliskiej wioski, pij膮cy piwo przy s膮siednim stole, powiedzia艂:

- Popatrzcie tylko, co za straszliwa ulewa! I pomy艣le膰, 偶e jeszcze nie ma nawet po艂owy wrze艣nia!

Maggie odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Gallena i szepn臋艂a:

- Kt贸rego dnia opu艣cili艣my Tihrglas?

- Pi臋tnastego wrze艣nia - odpar艂 m艂odzieniec.

Dziewczyna wsta艂a i podesz艂a do stolika, przy kt贸rym siedzia艂 m臋偶czyzna.

- Kt贸rego mamy dzisiaj? - zapyta艂a.

- Dzisiaj? Czternastego - odpar艂 nieznajomy.

Maggie usiad艂a obok Gallena, kt贸ry nie chcia艂 wierzy膰 w艂asnym uszom. Ta spryciara Everynne zn贸w cofn臋艂a ich w czasie! Przypomnia艂 sobie nagle, 偶e nieco p贸藕niej tej samej nocy spotka grup臋 rzezimieszk贸w i sidha. B臋dzie w贸wczas kroczy艂 艣cie偶k膮 wiod膮c膮 do wioski An Cochran, odleg艂ej o jakie艣 dwana艣cie mil od gospody.

- Maggie, najdro偶sza - powiedzia艂. - Czy wybaczysz mi, kochanie, je偶eli na kilka godzin ci臋 opuszcz臋? Musz臋 za艂atwi膰 bardzo wa偶n膮 spraw臋. Obiecuj臋, 偶e wr贸c臋 do ciebie, jeszcze zanim wzejdzie s艂o艅ce.

- No c贸偶 - odpar艂a dziewczyna. - Je偶eli to jest takie wa偶ne...

- To nie b臋dzie nic trudnego - oznajmi艂 Gallen. - My艣l臋 jednak, 偶e musz臋 ocali膰 偶ycie pewnemu cz艂owiekowi.

Uda艂 si臋 na g贸r臋 do swojego pokoju i zacz膮艂 szpera膰 w tobo艂ku. Wyci膮gn膮艂 z niego czarny p艂aszcz z kapturem, czarne r臋kawice i siatk臋, kt贸r膮 za艂o偶y艂 na g艂ow臋. Na samym dnie znalaz艂 promieniuj膮c膮 niebieskofioletowym blaskiem mask臋, kt贸r膮 dosta艂 w prezencie, kiedy przebywa艂 na Fale. Z plecaka Veriasse鈥檃 wyci膮gn膮艂 d艂ugi sztylet o falistym ostrzu, kt贸rym sidh grozi艂 napastnikom.

W艂o偶y艂 czarny p艂aszcz i r臋kawice, dzi臋ki czemu zacz膮艂 wygl膮da膰 jak prawdziwy lord Opiekun. Przypasa艂 miecz i sztylet, po czym osiod艂a艂 konia i sieczony strugami ulewnego deszczu, znikn膮艂 w ciemno艣ciach, by wyruszy膰 na spotkanie z przeznaczeniem.



Wyszukiwarka