Milo艣 Ma艂y 号沶ie号倀yckie


BA艢NIE BA艁TYCKIE


Opracowa艂 Milo艣 Ma艂y


(t艂um. Zofia Taraj艂o)

199

2

O ptaku Bulbulisie i o bursztynowym pier艣cieniu [bajka 艂otewska]


Ma艂o kto dzi艣 pami臋ta, ile za tych bajkowych czas贸w by艂o r贸偶nych kr贸lestw na 艣wiecie. Przypominam sobie jednak takie, kt贸re bardzo r贸偶ni艂o si臋 od pozosta艂ych. Le偶a艂o daleko na p贸艂nocy, w kraju brzozowych las贸w i gaj贸w, w krainie, gdzie nad szerokimi b艂oniami p臋dzi艂 wiatr, a kiedy dziko si臋 rozswawoli艂, to potrafi艂 tam zagna膰 nawet lodowate morskie fale.

By艂o to kr贸lestwo pe艂ne zwierzyny i ptactwa, poddani byli rybakami, pasterzami b膮d藕 pracowali na roli. Tak jak wsz臋dzie, 偶yli tu biedni i bogaci, dobrzy i tacy, kt贸rych z powodu ich z艂ego charakteru nikt nie lubi艂

By艂 tam te偶 i kr贸l, jak w innych krajach, wi臋c zapytacie, czego w takim razie im do szcz臋艣cia brakowa艂o?

Ot贸偶 brakowa艂o im bajek, kt贸re mo偶na by opowiada膰 w chatach w zimowe wieczory, kiedy za oknami szaleje zamie膰 艣nie偶na, latem na pastwisku przy skwiercz膮cym ogie艅ku, albo nawet na ucztach w zamku.

Podobno wszystkie bajki zabra艂 kiedy艣 czarodziejski ptak Bulbulis i od tego czasu wszelki s艂uch po nim zagin膮艂 Na pr贸偶no pytali o niego 偶eglarze na dalekich morskich wyprawach, niczego si臋 o nim nie dowiedzieli kupcy, a kr贸l na darmo posy艂a艂 na poszukiwania dzielnych i odwa偶nych rycerzy.

A偶 kt贸rego艣 dnia przyku艣tyka艂 do bramy zamkowej suchy jak wi贸rek staruszek i powiada, 偶e natychmiast musi rozmawia膰 z w艂adc膮 w sprawie, kt贸ra jest najwa偶niejsza ze wszystkich.

- Co mo偶e by膰 wa偶niejsze ni偶 ptak Bulbulis? - domy艣li艂 si臋 stra偶nik i zaprowadzi艂 go艣cia do sali tronowej.

Kr贸l akurat siedzia艂 smutny na tronie, wok贸艂 niego dziewi臋ciu pisarczyk贸w zamkowych z pi贸rami umaczanymi w atramencie, pochylonych nad d艂uga艣nymi pergaminami, a na pergaminach widnia艂o jedno jedyne zdanie: 鈥濨y艂 raz jeden kr贸l, kt贸ry nie wiedzia艂, gdzie jest ptak Bulbulis鈥.

Staruszek zerkn膮艂 na ka偶dy pergamin, pokiwa艂 bia艂膮 g艂ow膮 i stan膮艂 sobie skromnie w k膮cie, czekaj膮c, co kr贸l dalej podyktuje swoim pisarczykom.

Ale kr贸l niczego wi臋cej nie podyktowa艂 Po godzinie milczenia uderzy艂 ber艂em w st贸艂 i powiedzia艂:

- Ju偶 zapomnia艂em, jak to sz艂o dalej, albo te偶 to nie jest ta bajka. Przyjd藕cie jutro, mo偶e wymy艣l臋 co艣 lepszego...

Dopiero kiedy pisarczykowie sobie poszli, staruszek wysun膮艂 si臋 z k膮ta i ruszy艂 prosto ku tronowi:

- Mc nie wymy艣lisz - rzek艂 do kr贸la - poniewa偶 Bulbulis zabra艂 ze sob膮 wszystkie bajki, i ty o tym dobrze wiesz.

Kr贸l spojrza艂 zdumiony i pomy艣la艂 鈥濻k膮d tu si臋 wzi膮艂 ten dziadek?鈥 Po chwili jednak sm臋tnie przytakn膮艂:

- Wiem, ale co mam robi膰, skoro mi nikt nic nie umie poradzi膰?

- Ja ci poradz臋, tylko dobrze s艂uchaj - u艣miechn膮艂 si臋 staruszek. - Ptak Bulbulis chodzi spa膰 do z艂otej klatki, kt贸ra wisi na lipie o trzech koronach. Ta lipa ro艣nie w ogrodzie przy pa艂acu kr贸lewskim, a ten pa艂ac le偶y za dziewi臋cioma polami, dziewi臋cioma g贸rami i dziewi臋cioma rzekami. Pami臋taj jednak, 偶e tylko ten, kto ma serce czyste i dobre, b臋dzie wiedzia艂, jak sobie da膰 rad臋 z Bulbulisem.

- A wi臋c kogo mam po niego pos艂a膰? - zapyta艂 kr贸l, ale nie dosta艂 偶adnej odpowiedzi. Przed tronem, gdzie przed chwil膮 sta艂 dziadek, nikogo teraz nie by艂o!

- Albo mi si臋 to wszystko tylko wydawa艂o - mrukn膮艂 kr贸l pod w膮sem - albo... albo to by艂 naprawd臋 dziadek z bajki! - ucieszy艂 si臋.

Uszcz臋艣liwiony poderwa艂 si臋 z tronu i dla pewno艣ci od razu powt贸rzy艂 sobie, czego si臋 dowiedzia艂 Nie, nie zapomnia艂 niczego, pozosta艂o tylko zadecydowa膰, kogo po艣le po ptaka.

I to nagle okaza艂o si臋 nie takie trudne: - Przecie偶 mam trzech syn贸w dorodnych niczym brzozy! - klasn膮艂 w d艂onie, przypomnia艂 sobie jednak, 偶e ten najm艂odszy jest niezbyt m膮dry i m贸g艂by sobie nie poradzi膰 w dalekim 艣wiecie.

Ale ju偶 szarpa艂 za sznur od dzwonka. Raz, dwa razy, trzy razy, i ksi膮偶臋ta stali przed nim: m艂odzie艅cy naprawd臋 dorodni jak brzozy.

- Wiem, gdzie jest ptak Bulbulis z naszymi bajkami - oznajmi艂 im kr贸l uroczy艣cie, a po chwili doda艂: - By艂bym zadowolony, gdyby przynajmniej jeden z was wybra艂 si臋 po niego. A komu uda si臋 przywie藕膰 ptaka, ten b臋dzie na tronie moim nast臋pc膮!

Nie jeden, ale wszyscy trzej natychmiast si臋 zg艂osili do tego zadania, a wi臋c kr贸l postanowi艂, 偶e wed艂ug praw przys艂uguj膮cych pierworodnemu, za dziewi臋膰 p贸l, dziewi臋膰 g贸r i dziewi臋膰 rzek wyruszy najpierw ten najstarszy.

Wybra艂 wi臋c sobie kr贸lewicz dobrego konia, przypi膮艂 ostry miecz i, kiedy obaj m艂odsi bracia 偶egnali si臋 z nim przed bram膮 zamkow膮, zrobi艂 tym mieczem w bramie naci臋cie, m贸wi膮c:

- Codziennie rano zagl膮dajcie tutaj. Je艣li na naci臋ciu pojawi si臋 krew, to b臋dziecie wiedzieli, 偶e 藕le ze mn膮 i 偶e musicie mi przyj艣膰 z pomoc膮...

Potem ruszy艂 w drog臋. Szybko przejecha艂 dziewi臋膰 p贸l, jego ko艅 bez trudu pokona艂 dziewi臋膰 g贸r i przep艂yn膮艂 nawet dziewi臋膰 rzek. A skoro tylko da艂 rad臋 tak偶e tej ostatniej, stan膮艂 przed pa艂acem kr贸lewskim otoczonym wielkim ogrodem.

Ksi膮偶臋 zsiad艂 z konia, przywi膮za艂 karego do z艂otego s艂upa i wszed艂 do pa艂acu. Chwil臋 b艂膮dzi艂 po wspania艂ych komnatach, gdzie nie by艂o 偶ywej duszy, w ko艅cujednak uda艂o mu si臋 dotrze膰 do samego w艂adcy dziewi膮tego kraju i bez ogr贸dek zapyta艂:

- Przyszed艂em po czarodziejskiego ptaka Bulbulisa, kt贸ry z naszego kr贸lestwa zabra艂 wszystkie bajki. Czy co艣 o nim wiesz?

- Wiem, synu, jak bym m贸g艂 nie wiedzie膰 - potwierdzi艂 kr贸l dziewi膮tego kraju. - Ptak Bulbulis ka偶dego wieczoru chodzi spa膰 do z艂otej klatki, kt贸ra wisi na lipie o trzech koronach w moim ogrodzie. Musz臋 ci臋 jednak ostrzec - ilu偶 to bohater贸w tu by艂o, i 偶adnemu nie uda艂o si臋 schwyta膰 Bulbulisa. Wszyscy znikn臋li, jakby si臋 zapadli pod ziemi臋...

Tego Ju偶 ksi膮偶臋 nie s艂ysza艂 Poniewa偶 nadchodzi艂 wiecz贸r, ruszy艂 biegiem do ogrodu, 偶eby znale藕膰 z艂ot膮 klatk臋 i nie przepu艣ci膰 okazji.

Ogr贸d by艂 naprawd臋 rozleg艂y, ale zamiast zagon贸w ros艂y tu brzozy, Jedna obok drugiej tak blisko, 偶e ksi臋ciu by艂o naprawd臋 trudno si臋 mi臋dzy nimi przedziera膰. Dopiero o szarej godzinie znalaz艂 si臋 na ma艂ej polanie i tam wreszcie ujrza艂 to, czego szuka艂 lip臋 o trzech koronach, a na 艣rodkowej koronie z艂ot膮 klatk臋 z otwartymi drzwiczkami.

Wtem z g贸ry odezwa艂 si臋 ptasi 艣piew tak nies艂ychanej pi臋kno艣ci, 偶e ksi膮偶臋 z zachwytu stan膮艂 jak skamienia艂y. Nagle ca艂a polana zaja艣nia艂a z艂otym 艣wiat艂em i zanim m艂odzieniec zdo艂a艂 och艂on膮膰, na ga艂臋zi obok z艂otej klatki siedzia艂 ptak Bulbulis.

Wszystko ucich艂o, jakby pora偶one t膮 jasno艣ci膮, a ptak odezwa艂 si臋 smutnym g艂osem:

- Wszyscy ju偶 艣pi膮 i nie ma nikogo, kto by mi powiedzia艂, bym i ja poszed艂 spa膰...

- Id藕 spa膰, ptaku Bulbulisie, id藕 spa膰! - nie wytrzyma艂 ksi膮偶臋, na co ptak nagle uderzy艂 go skrzyd艂em i zamieni艂 w brzoz臋.

Nast臋pnego dnia rano, jak zwykle, obaj m艂odsi bracia poszli popatrze膰 na naci臋cie w bramie, i co widz膮: 艣ciekaj膮 ze艅 krople krwi!

- Musz臋 natychmiast ruszy膰 w drog臋 - powiedzia艂 艣redni brat, zrobi艂 mieczem na bramie nast臋pne naci臋cie i przykaza艂 najm艂odszemu:

- Ka偶dego dnia tu zagl膮daj, a je艣li zobaczysz krew, to ty b臋dziesz musia艂 przyj艣膰 mi z pomoc膮.

R贸wnie偶 i m艂odszy kr贸lewicz dotar艂 do dziewi膮tego kraju, w ogrodzie kr贸lewskim znalaz艂 lip臋 o trzech koronach, a kiedy zapad艂 zmierzch, zjawi艂 si臋 z艂oty ptak Bulbulis. I tym razem ze smutkiem powiedzia艂

- Wszyscy ju偶 艣pi膮, a mnie nikt spa膰 nie po艣le!

Ksi膮偶臋 jednak ani pisn膮艂 A wi臋c Bulbulis poskar偶y艂 si臋 jeszcze 偶a艂o艣niej:

- Czy rzeczywi艣cie nie znajdzie si臋 nikt, kto by mi pom贸g艂, skoro sam nie mog臋 usn膮膰?

Teraz ju偶 m艂odzieniec nie wytrzyma艂 i pos艂a艂 Bulbulisa spa膰. Tak wi臋c i jego ptak zamieni艂 w bia艂膮 brzoz臋.

Nazajutrz najm艂odszy ksi膮偶臋 Ilin zobaczy艂 na bramie drugi krwawy znak. Natychmiast z t膮 z艂膮 wiadomo艣ci膮 pobieg艂 do ojca. Teraz on musi i艣膰 w 艣wiat.

Kr贸l d艂ugo si臋 wzdraga艂 przed pos艂aniem Ilina. Wszak nie jest on zbyt rozumny, wi臋c jak mo偶e przynie艣膰 ptaka Bulbulisa, skoro nie uda艂o si臋 to jego starszym braciom? Potem jednak przypomnia艂 sobie s艂owa staruszka, 偶e kto chce ptaka schwyta膰, musi mie膰 dobre i czu艂e serce. A poniewa偶 w艂a艣nie Ilin mia艂 w sobie najwi臋cej dobroci, kr贸l w ko艅cu pozwoli艂 mu wyruszy膰 po Bulbulisa.

Pojecha艂 wi臋c najm艂odszy ksi膮偶臋 na swoim siwku za dziewi臋膰 p贸l, dziewi臋膰 g贸r i dziewi臋膰 rzek do dziewi膮tego kr贸lestwa. Szcz臋艣liwie wieczorem dotar艂 do wielkiego ogrodu i odnalaz艂 z艂ot膮 klatk臋 na 艣rodkowej koronie lipy. Po chwili przylecia艂 z艂oty ptak.

Usiad艂 na ga艂臋zi obok klatki, rozejrza艂 si臋 dooko艂a i zacz膮艂 jak zwykle:

- Wszyscy ju偶 艣pi膮, tylko ja nie. Kto mi pomo偶e cho膰 s艂owem? Ilin ani pisn膮艂

- Czy rzeczywi艣cie nie ma tu 偶ywej duszy? - odezwa艂 si臋 zn贸w Bulbulis. - Tak bym chcia艂 si臋 zdrzemn膮膰!

I tym razem Jednak ksi膮偶臋 milcza艂 Jak g艂az. Z艂oty ptak ci膮gle czeka艂, ciekaw odpowiedzi, ale potem zwin膮艂 skrzyd艂a i zamrucza艂 Jakby sam do siebie:

- Nikt nie chce mi pom贸c, musz臋 zatem usn膮膰 sam.

Nawet wtedy Ilin nie zdradzi艂 si臋 ani s艂贸wkiem. Bulbulis wskoczy艂 wi臋c do klatki, wsun膮艂 g艂ow臋 pod skrzyd艂o i wkr贸tce zasn膮艂.

Na to w艂a艣nie Ilin czeka艂 Zbli偶y艂 si臋 po cichu do lipy i bacznie obserwuj膮c ptaka, zauwa偶y艂, 偶e na jednym szponie ma on bursztynowy pier艣cie艅. Delikatnie mu go zdj膮艂, po czym zamkn膮艂 drzwiczki z艂otej klatki. Wtedy jednak Bulbulis si臋 przebudzi艂.

- Pu艣膰 mnie, pu艣膰 mnie, albo ci臋 zmieni臋 w brzoz臋! - zacz膮艂 krzycze膰. Ilin si臋 tylko za艣mia艂:

- Nigdy w 偶yciu! Skoro mnie tym straszysz, to na pewno zaczarowa艂e艣 tak偶e mych braci. Szybko si臋 przyznaj i powiedz, jak to mo偶na odwr贸ci膰, albo poznasz ostrze mego miecza! - I przy艂o偶y艂 Bulbulisowi miecz do z艂otego dzioba. Oczywi艣cie, taka mowa wywar艂a wra偶enie na ptaku.

- Te dwie brzozy, tu偶 za tob膮, to s膮 twoi bracia - odpowiedzia艂 pospiesznie. - 呕eby ich o偶ywi膰, musisz nasypa膰 gar艣膰 gliny w korzenie.

Ilin to zrobi艂 i w tej chwili obaj bracia rado艣nie go 艣ciskali, cali i zdrowi, jak wtedy, kiedy si臋 z nimi 偶egna艂 Okaza艂o si臋, i偶 nie ich jednych z艂oty ptak pozbawi艂 ludzkiego wygl膮du. Wszystkie brzozy w ogrodzie kr贸lewskim - to by艂a w艂a艣nie jego sprawka.A wi臋c uwalniali jednego m艂odzie艅ca po drugim, a偶 zosta艂o ostatnie drzewo, ale ono by艂o ju偶 prawdziwe.

Ile偶 by艂o rado艣ci i wesela! Nawet sam kr贸l dziewi膮tego kr贸lestwa przyszed艂 do ogrodu popatrze膰 co si臋 sta艂o, a kiedy si臋 dowiedzia艂, wyprawi艂 z tej okazji wielk膮 uczt臋.

Po niej wszyscy ruszyli do dom贸w. Trzej bracia tak偶e. Nie spieszy艂o im si臋, zajechali a偶 nad morze, do kt贸rego wpada艂a dziewi膮ta rzeka.

IIin wi贸z艂 z艂ot膮 klatk臋 z Bulbulisem i nie domy艣la艂 si臋, 偶e bracia ci膮gle zerkaj膮 na niego z zawi艣ci膮. A tak w艂a艣nie by艂o. Zamiast czu膰 wdzi臋czno艣膰, rozmy艣lali, jakby tu posi膮艣膰 z艂otego ptaka. A 偶e zawi艣膰 to najgorsza rzecz na 艣wiecie, postanowili zabi膰 Ilina.

Kiedy wieczorem wszyscy trzej u艂o偶yli si臋 do snu nad brzegiem morza, starsi bracia tylko udawali, 偶e 艣pi膮. Ledwie najm艂odszy usn膮艂, zwi膮zali go i wrzucili do wody, najdalej jak mogli. Potem wzi臋li klatk臋 z Bulbulisem i ruszyli do domu, nie ogl膮dn膮wszy si臋 nawet...

Ilin jednak nie uton膮艂 Niedaleko od miejsca, gdzie go bracia wrzucili, w bursztynowym zamku na dnie morza mieszka艂a morska kr贸lewna. Widzia艂a, co si臋 zdarzy艂o i szybko pos艂a艂a swe s艂u偶ki, nimfy morskie, aby przynios艂y ksi臋cia do zamku. Nast臋pnie tchn臋艂a w niego 偶ycie.

Kiedy Ilin si臋 ockn膮艂, nie chcia艂 wierzy膰 w艂asnym oczom: 艣ciany komnaty, w kt贸rej si臋 znajdowa艂, by艂y wy艂o偶one muszlami o najr贸偶niejszych kolorach i kszta艂tach, na kandelabrach iskrzy艂y si臋 ogromne per艂y, grube dywany utkano z mi臋ciutkiej rz臋sy wodnej, a przy 艂贸偶ku siedzia艂a morska kr贸lewna o twarzy tak niewys艂owienie pi臋knej, 偶e a偶 mu dech zapar艂o.

- Chyba ju偶 jestem na tamtym 艣wiecie? - zapyta艂 ksi膮偶臋 ze zdziwieniem.

- Jeste艣 tylko w moim bursztynowym zamku, dok膮d przynios艂y ci臋 nimfy - u艣miechn臋艂a si臋 morska kr贸lewna i po chwili doda艂a: - Wiem, 偶e masz dobre serce, dlatego nie dopu艣ci艂am, by艣 uton膮艂

- Bracia w dodatku zabrali mi ptaka Bulbulisa i nie us艂ysz臋 ani jednej z bajek, kt贸re wzi膮艂 z naszego kraju - zasmuci艂 si臋 ksi膮偶臋.

Kr贸lewna jednak pokr臋ci艂a g艂ow膮:

- Us艂yszysz,. Te bajki s膮 ukryte w pier艣cieniu, kt贸ry zdj膮艂e艣 z nogi ptaka. Wystarczy, 偶e pier艣cie艅 ten w艂o偶ysz na palec i dziewi臋膰 razy nim obr贸cisz. Bez niego nawet ptak Bulbulis nie zna bajek.

- Naprawd臋? - zapyta艂 Ilin z przej臋ciem, a kiedy kr贸lewna tylko milcz膮co skin臋艂a g艂ow膮, wyci膮gn膮艂 z kieszeni bursztynowy kr膮偶ek, na艂o偶y艂 go sobie na serdeczny palec i powoli zacz膮艂 nim obraca膰. Po dziewi膮tym obrocie odezwa艂 si臋 z g贸ry ptasi 艣piew, taki sam jak w chwili, gdy Bulbullis przylecia艂 do ogrodu. A potem Ilin us艂ysza艂 cichy g艂os, kt贸ry zacz膮艂 opowiada膰 鈥︹


Jesion [bajka 艂otewska]


Ledwie min臋艂a zima, a s艂o艅ce ostatki 艣niegu zagoni艂o do ciemnych zak膮tk贸w le艣nych, na 艂膮kach zakwit艂y 艣nie偶ynki i przylaszczki, wsz臋dzie s艂ycha膰 by艂o ptasie g艂osy, kr贸tko m贸wi膮c, wszystko na 艂eb na szyj臋 przygotowywa艂o si臋 na wielk膮 uroczysto艣膰 - powitanie wiosny.

Tak偶e drzewa nie chcia艂y straci膰 tej uroczysto艣ci - na brzegu potoku pierwsze zazieleni艂y si臋 wierzby iwy, potem 艣wi膮tecznie odzia艂y si臋 bia艂e brzozy i sta艂y w lasach i gajach jak panny - nic, tylko ruszy膰 w tany.

Stary, roz艂o偶ysty d膮b r贸wnie偶 stara艂 si臋 zd膮偶y膰 na czas. Medytowa艂, co by mu te偶 najbardziej pasowa艂o. Potem sprawi艂 sobie ubranie z wielkich, wykrojonych w z臋by li艣ci, kt贸re naprawd臋 le偶a艂o na nim jak ula艂.

Tylko jesion ci膮gle spa艂 i spa艂. Nie s艂ysza艂 bzyczenia pszcz贸艂 ani 艣piewu ptak贸w, ba, nawet burza wiosenna go nie przebudzi艂a. A偶 w ko艅cu pewnego dnia zatrz膮s艂 nim silny wiatr i obudzi艂 go.

Rozgl膮da si臋 jesion woko艂o, inne drzewa s膮 cudownie zielone, pyta zatem:

- Co to, czy to ju偶 wiosna?

- Ju偶 dawno! Dawno! A ty ci膮gle 艣pisz! - za艣mia艂y si臋 brz贸zki, a ich 艣miech wiatr rozni贸s艂 po ca艂ym lesie.

Jesion o nic ju偶 nie pyta艂 i szybko zacz膮艂 sobie przygotowywa膰 ubi贸r, aby nikt si臋 z niego nie 艣mia艂.

Nie na darmo si臋 jednak m贸wi, 偶e co nagle, to po diable - tak te偶 sta艂o si臋 z jesionem. Nie mia艂 li艣ci ani wielkich, ani przynajmniej r贸wno i 艂adnie wykrojonych. Tu i 贸wdzie troch臋 chropowatych, z膮bkowanych jak pi艂a listk贸w poprzyczepianych na chybi艂 trafi艂, kt贸re ledwie zakrywa艂y jego nago艣膰. Inne drzewa zn贸w wykrzywia艂y si臋 szyderczo, a i on nie by艂 zbyt zadowolony ze swego dzie艂a. Za to przysi膮g艂 sobie 艣wi臋cie, 偶e przynajmniej jesieni膮, kiedy przyjdzie pora, 偶eby pozby膰 si臋 li艣ci, nie wolno mu by膰 ostatnim.

I tak, jak tylko sko艅czy艂o si臋 lato i pierwszy raz powia艂 zimny, p贸艂nocny wiatr, zapyta艂:

- Czy ju偶 jest jesie艅?

- Nadchodzi, nadchodzi - odpowiada艂y mu drzewa wok贸艂 cichutkim szumem li艣ci, ca艂e zasmucone, 偶e z t膮 kolorow膮 wspania艂o艣ci膮 b臋d膮 si臋 wkr贸tce musia艂y rozsta膰.

Na to jednak jesion nawet nie zwr贸ci艂 uwagi. Bez namys艂u zrzuci艂 sw贸j nieudany str贸j i zn贸w sta艂 w lesie jak p贸艂tora nieszcz臋艣cia, podczas gdy inne drzewa jeszcze d艂ugo walczy艂y z p贸艂nocnym wiatrem o ka偶dy listek.

Czy my艣licie, 偶e jesion przynajmniej na nast臋pny rok zapami臋ta艂 sobie t臋 nauczk臋? Sk膮d偶e, nic sobie nie zapami臋ta艂, i wszystko by艂o tak samo. I tak ci膮gle z nim bywa w tym bursztynowym kraju.


O drwalu, diable i kr贸lewnie [bajka 艂otewska]


Pewien m艂ody drwal, kt贸ry, jak pami臋tam, nazywa艂 si臋 Steps, karczowa艂 kiedy艣 w g艂臋bokim lesie ogromny buk. Nagle co to? Tu偶 przed nim stan臋艂a s艂upka pi臋kna kuna o b艂yszcz膮cym futerku, oczy ma jak paciorki i ciekawie mu si臋 przygl膮da. Drwal rzuci艂 w ni膮 ga艂膮zk膮, ale ona tylko odskoczy艂a i ju偶 siedzi na pniu, jakby czeka艂a, co ten cz艂owiek zrobi. Steps, niby nigdy nic, podsun膮艂 si臋 bli偶ej pnia, i nagle 艂aps! Ale kuna wystrzeli艂a jak b艂yskawica i zn贸w zza brz贸zki 艂ypi膮 na niego okr膮g艂e oczka, jakby sobie kpi艂a z niego: - No chod藕, chod藕, ty g艂uptasie! Z艂ap mnie, je艣li potrafisz!

Drwal si臋 rozochoci艂, skoczy艂 za ni膮, ale gdzie偶by dogoni艂 t臋 zwinn膮 bestyjk臋! Teraz na niego bezczelnie zerka zza m艂odego krzaczka. I tak to si臋 dalej potoczy艂o: kuna na ska艂臋, drwal za ni膮; kuna przez potok, Steps hop!, i ju偶 jest na drugim brzegu; prawie j膮 z艂apa艂 za ogonek, ale wywin臋艂a si臋 - i ju偶 jej nie ma!

Ca艂y dzie艅 m艂odzian uparcie pod膮偶a艂 za kun膮. Zaprowadzi艂a go w g艂臋bok膮 puszcz臋 i w ko艅cu, kiedy ju偶 ciemno艣膰 zapad艂a mi臋dzy drzewami, znikn臋艂a zupe艂nie.

Drwal rozejrza艂 si臋 niezadowolony: nie zna tych stron, jeszcze nigdy tu nie by艂. Noc za pasem, teraz by艂oby ju偶 ci臋偶ko znale藕膰 drog臋 do domu. Na pewno by zab艂膮dzi艂.

- Prze艣pi臋 si臋 wi臋c tu, a rano jako艣 si臋 st膮d wydostan臋 - powiedzia艂 sobie Steps i wdrapa艂 si臋 na roz艂o偶ysty d膮b. Rozpar艂 si臋 na szerokiej ga艂臋zi, przywi膮za艂 si臋 do niej, 偶eby we 艣nie nie spa艣膰 prosto w jaki艣 wilczy pysk, i zanim zd膮偶y艂 pomy艣le膰 o czymkolwiek, zasn膮艂 jak kamie艅.

D艂ugo jednak nie spa艂. Przed p贸艂noc膮 obudzi艂 go dziwny ha艂as, jaka艣 mieszanina g艂os贸w. Chwil臋 s艂ucha艂, potem rozejrza艂 si臋 w ciemno艣ci i widzi, 偶e na polance pod d臋bem k艂贸c膮 si臋 zwierz臋ta - jedno drugie przekrzykuje. W 艣rodku le偶y nieboszczyk le艣niczy w od艣wi臋tnym mundurze ze z艂otymi guzikami, a zwierz臋ta spieraj膮 si臋, kto mu za艣piewa pie艣艅 偶a艂obn膮.

Chart skowyczy, 偶e to on by艂 najwierniejszym przyjacielem nieboszczyka: ile偶 to razy go prowadzi艂 po lesie, a zawsze przy nodze. A jak mu na polowaniach nagania艂 zwierzyn臋! Tak偶e noc膮 go nieraz z gospody do domu przywi贸d艂.

Kotka przymilnym g艂osikiem przypomina swoj膮 poufn膮 przyja藕艅, ba, niemal pokrewie艅stwo z pani膮 le艣niczyn膮. Ile nasprz膮ta艂y si臋 obie i namy艂y naczy艅, 偶eby tylko drogi nieboszczyk mia艂 w domu czy艣ciutko.

Nied藕wied藕 ochryple mrukn膮艂, 偶e on powie swoje kr贸tko: jego, Misia, le艣niczy traktowa艂 jak rodzonego brata i zawsze si臋 go radzi艂, kiedy trzeba by艂o w lesie jakie艣 nowo艣ci wprowadzi膰. Zatem on, najsilniejszy zreszt膮 ze wszystkich zwierz膮t, bez wzgl臋du na jakiekolwiek pokrewie艅stwa, za艣piewa zmar艂emu 偶a艂obn膮 pie艣艅 nad grobem; wszyscy przecie偶 znaj膮 jego g艂臋boki bas!

Orze艂 zn贸w twierdzi艂, 偶e on jako kr贸l przestrzeni najlepiej by t臋 pie艣艅 za艣piewa艂 w przestworzach. W ko艅cu na nikogo pan le艣niczy nie patrzy艂 z takim upodobaniem jak na niego, kiedy na skrzyd艂ach szybowa艂 pod chmurami.

Mr贸wka, ta sze艣cionoga okruszynka, piszcza艂a, a偶 g艂osik jej si臋 艂ama艂: zmar艂y lubi艂 najbardziej w艂a艣nie j膮, bo ona z natury jest pracowita i sprz膮ta w lesie: ca艂e igliwie sk艂ada na jedn膮 kupk臋.

Wr贸bel z wrodzon膮 bezczelno艣ci膮 przerwa艂 mr贸wce, twierdz膮c, 偶e jego te偶 le艣niczy bardzo lubi艂, nigdy go z podw贸rka nie wygania艂, cho膰 on, wr贸bel nieraz sobie pozwoli艂 wzi膮膰 od kur jedno czy dwa ziarenka.

- S艂ysz臋, 偶e tu mowa o podw贸rku - wtr膮ci艂 si臋 nad臋ty kogut. - Tam przecie偶 od niepami臋tnych czas贸w ja jestem zwierzchnikiem i panem! Nikt nie ma tak pi臋knego i przenikliwego g艂osu jak ja. Popatrzcie na moje wspania艂e modre, czerwone i fioletowe pi贸ra, czy nos naszego drogiego zmar艂ego nie mieni si臋 takimi samymi kolorami? Widzicie to podobie艅stwo? Ja jestem jego najbli偶szym krewnym. Mnie si臋 wi臋c nale偶y za艣piewanie mu uroczystej pie艣ni 偶a艂obnej.

Teraz dopiero powsta艂 rwetes mi臋dzy zwierz臋tami. Jedno przekrzykiwa艂o drugie i zrobi艂a si臋 karczemna awantura. Ma艂o brakowa艂o, a zacz臋艂aby si臋 b贸jka.

W ten rozgor膮czkowany t艂umek w odpowiednim momencie wskoczy艂 drwal, zsun膮wszy si臋 z ga艂臋zi. Poprosi艂 o g艂os i powiedzia艂:

- Ka偶dy z was w艂a艣ciwie ma swoj膮 racj臋, tylko 偶e jeden ma g艂os s艂aby, drugi zn贸w silny, trzeci bardzo wysoki, czwarty za艣 strasznie niski. A gdyby艣cie 艣piewali wszyscy razem, wierzcie mi, nie mo偶na by tego s艂ucha膰. Je艣li pozwolicie, za艣piewam zmar艂emu pie艣艅 pogrzebow膮 za was wszystkich. 艢piewam w ch贸rze w ko艣ciele i znam kilka pi臋knych 偶a艂obnych pie艣ni.

Zwierz臋ta zgodzi艂y si臋. By艂y nawet zadowolone, 偶e drwal tak m膮drze rozstrzygn膮艂 ich sp贸r.

Ich drogi pan le艣niczy mia艂 zatem uroczysty pogrzeb, a nad grobem Steps mi臋kkim, przyjemnym g艂osem za艣piewa艂 ogromnie smutn膮 pie艣艅 pogrzebow膮 siedmiu zwrotkach.

Zwierz臋ta by艂y bardzo przej臋te, a po pogrzebie podzi臋kowa艂y 艣piewakowi, 偶e tak wzruszaj膮co 艣piewa艂. Kiedy si臋 z nim 偶egna艂y, obieca艂y, 偶e one tak偶e przyjd膮 mu z pomoc膮, gdyby jej kiedy艣 potrzebowa艂. Niech tylko sobie o nich przypomni, b臋d膮c w biedzie. Mo偶e si臋 wtedy przemieni膰 w kt贸rekolwiek z nich, a otrzyma w贸wczas nie tylko wygl膮d, ale i wszystkie cechy tego zwierz臋cia. Steps podzi臋kowa艂 mi艂ym zwierz膮tkom i ruszy艂 przez las w drog臋 do domu.

Nie wiem, dlaczego mia艂bym si臋 zmienia膰 w nied藕wiedzia lub w mr贸wk臋, 艣mia艂 si臋 w duchu, kiedy przypomnia艂 sobie, co zwierz臋ta proponowa艂y, ale mi艂o mu by艂o, 偶e s膮 wdzi臋czne.

D艂ugo szed艂 g臋stym lasem, ju偶 my艣la艂, 偶e znowu zab艂膮dzi艂, a tu nagle spotka艂 bardzo zasmuconego m艂odzie艅ca. Steps odezwa艂 si臋 do niego, a ch艂opak uderzy艂 w p艂acz i opowiedzia艂 drwalowi o swym nieszcz臋艣ciu: Kiedy艣, przed laty, w okolicznych lasach by艂o polowanie i pewien kr贸l zab艂膮dzi艂. B艂膮dzi艂 dzie艅, b艂膮dzi艂 drugi i dopiero trzeciego dnia spotka艂 dziwnego kosmatego m臋偶czyzn臋, kt贸ry utyka艂, bo na lewej nodze mia艂 ko艅skie kopyto. Ten Lucyfer zaproponowa艂 kr贸lowi, 偶e go wyprowadzi z lasu, ale nie za darmo. Ka偶dego dnia za to b臋dzie mu wolno wybra膰 sobie jednego wieprzka z kr贸lewskiego stada, a kiedy zabierze ju偶 ostatniego, kr贸l mu musi da膰 swoj膮 c贸rk臋, kr贸lewn臋 Stokrotk臋.

Kr贸l si臋 opiera艂, waha艂, ale potem przypomnia艂 sobie, 偶e w jego chlewach jest takie zatrz臋sienie wieprzy, 偶e chyba by ich nikt nie zliczy艂. Diabe艂 musia艂by wiele lat chodzi膰 po 艣winki, zanim by zabra艂 ostatni膮. A do tego czasu kr贸lewna wyro艣nie na niewiast臋 i wyda si臋 j膮 za m膮偶 do jakiego艣 dalekiego kraju. Kr贸l zatem z lekkim sercem da艂 diab艂u s艂owo, a on go wyprowadzi艂 z puszczy prosto pod bram臋 zamku.

W艂adca, trapiony r贸偶nymi k艂opotami, szybko zapomnia艂 o spotkaniu w lesie. Diabe艂 jednak pami臋ta艂. Ka偶dego wieczoru odwiedza艂 kr贸lewskie stado, wybiera艂 sobie najt艂ustszego wieprza i goni艂 go do piek艂a.

Min臋艂o kilka lat i stado kr贸lewskie zmarnia艂o, zmniejszy艂o si臋 do kilku s艂abych chudych 艣winek. Wtedy kr贸l przypomnia艂 sobie umow臋 z wys艂annikiem piek艂a i zmartwi艂 si臋. Wygna艂 starego pasterza wieprz贸w i przyj膮艂 tego m艂odego. Dobrze mu p艂aci艂, 偶eby strzeg艂 resztek stada, ale na nic to si臋 nie zda艂o. Ka偶dego dnia gin臋艂a jedna 艣winka. Teraz z ca艂ego stada zosta艂y tylko trzy prosi膮tka. Kr贸l chcia艂 za to wsadzi膰 pastuszka do wi臋zienia, ale on uciek艂, jest tutaj i nie wie, co robi膰. Jeszcze trzy dni i b臋dzie po stadzie. Potem diabe艂 przyjdzie po kr贸lewn臋. Kr贸l podobno rozpaczliwie szuka odwa偶nego m臋偶czyzny i obiecuje mu po艂ow臋 kr贸lestwa, je艣li uratuje jego c贸rk臋.

- Natychmiast mnie prowad藕 do kr贸la! - rzek艂 drwal - spr贸buj臋 zwyci臋偶y膰 tego drania z piek艂a rodem.

Na pr贸偶no m艂odzian mu perswadowa艂, 偶eby tego nie robi艂. Ruszyli w drog臋 i pod wiecz贸r dotarli na zamek kr贸lewski. Steps zaproponowa艂 kr贸lowi, 偶e zostanie pasterzem.

- Ze wszystkich moich stad zosta艂y mi tylko trzy ostatnie 艣winki, ale od nich zale偶y 偶ycie mojej ukochanej c贸rki - powiedzia艂 ze smutkiem kr贸l. - Je艣li ci si臋 uda je upilnowa膰, oddam ci po艂ow臋 kr贸lestwa. Je艣li nie, wrzuc臋 ci臋 do lochu i tam umrzesz z g艂odu.

Drwal chwil臋 si臋 zastanawia艂, ale wtem wesz艂a kr贸lewna Stokrotka, 偶eby obejrze膰 tego odwa偶nego m艂odego m臋偶czyzn臋. Kiedy Steps zobaczy艂, jaka jest pi臋kna, w mig podj膮艂 decyzj臋. Pok艂oni艂 si臋 kr贸lewnie, potem jej ojcu i powiedzia艂:

- Nie chc臋 w nagrod臋 po艂owy kr贸lestwa, kr贸lu. Je艣li jednak zwyci臋偶臋 tego Lucyfera, dasz mi kr贸lewn臋 za 偶on臋!

Kr贸la rozgniewa艂a ta 艣mia艂o艣膰 i o艣wiadczy艂, 偶e drwalowi kr贸lewny nie da. Steps na to, 偶e innej nagrody nie chce. To bardzo si臋 spodoba艂o kr贸lewnie i skrycie si臋 u艣miechn臋艂a do m艂odzie艅ca. Co kr贸l mia艂 robi膰? Albo wyda c贸rk臋 za m膮偶 za dzielnego drwala, albo za trzy dni diabe艂 j膮 zabierze. Kr贸l zatem zgodzi艂 si臋, a nowy 艣winiopas poszed艂 do zagrody strzec ostatnich prosi膮t.

Zosta艂y tam naprawd臋 tylko trzy w膮t艂e biedactwa. Jedno ju偶 nawet nie mog艂o utrzyma膰 si臋 na n贸偶kach i nie do偶y艂o do wieczora. Kiedy Steps je grzeba艂 pod jab艂oni膮, zafurcza艂o mu co艣 nad g艂ow膮 i zanim si臋 zorientowa艂, diabe艂 z艂apa艂 jednego wieprza i zosta艂 po nim tylko zapach siarki.

- Ojejej! - zawo艂a艂 zaskoczony m艂odzieniec. - Teraz naprawd臋 musz臋 okropnie uwa偶a膰; przecie偶 zosta艂o mi ostatnie prosi臋!

Przez ca艂y nast臋pny dzie艅 Steps nie spuszcza艂 oczu z ostatniego wieprzka. Po po艂udniu jednak pochyli艂 si臋 nad 藕r贸de艂kiem, nabieraj膮c do dzbanka wody, a tu przyfrun膮艂 czart, z艂apa艂 prosi臋 i zn贸w tylko zakurzy艂o si臋 za nim.

Drwal tym razem wystraszy艂 si臋 nie na 偶arty. Jak to, wi臋c jutro ten diabe艂 przyjdzie po Stokrotk臋, a jego wrzuc膮 do lochu? W tym momencie przypomnia艂 sobie o zwierz臋tach i o ich obietnicy. Natychmiast zamieni艂 si臋 w charta i pop臋dzi艂 za diab艂em, tropi膮c 艣lad siarki. Szybko go dogoni艂 i m贸wi:

- Chyba codziennie w piekle macie wieprzowin臋? Nie przejad艂a ci si臋?

- Pewnie, 偶e si臋 przejad艂a - przyzna艂 diabe艂. - Ju偶 na to 艣wi艅skie mi臋so patrze膰 nie mog臋.

- S艂ysza艂em o czym艣 lepszym - zaproponowa艂 mu chart. Za 贸sm膮 g贸r膮 wieszaj膮 w艂a艣nie pewnego strasznego rozb贸jnika. Po艣piesz si臋, to jest co艣 w sam raz dla ciebie.

Diabe艂 wypu艣ci艂 prosi膮tko i pop臋dzi艂 za 贸sm膮 g贸r臋. Szuka tam szubienicy, pyta o rozb贸jnika, a tu nic.

- Nabra艂 mnie! No, poczekaj do jutra! - pogrozi艂 czart.

Tymczasem chart zmieni艂 si臋 znowu w Stepsa, przyprowadzi艂 ostatniego wieprzka do zagrody, nakarmi艂 go, wyszczotkowa艂 i poszed艂 z nim spa膰.

Nast臋pnego dnia pasterz nie ruszy艂 si臋 na krok od prosi臋cia, pilnowa艂 go jak oka w g艂owie. Kiedy jednak pod wiecz贸r pochyli艂 si臋, 偶eby mu zerwa膰 par臋 pokrzyw do karmy, zafurcza艂o mu co艣 nad g艂ow膮, a potem ju偶 tylko zobaczy艂, jak czart niesie prosi臋. Szybko si臋 przemieni艂 w or艂a, po chwili dogoni艂 czarta i drwi膮co do niego wo艂a:

- My艣la艂em, diable, 偶e niesiesz jakie艣 spore prosi臋, jak zawsze, ale widz臋, 偶e tym razem wybra艂e艣 zdechlaka.

- Masz racj臋, orle, to ostatni niedobitek z kr贸lewskiego stada. Nie mia艂em ju偶 w czym wybiera膰 - przyzna艂 sm臋tnie diabe艂.

- S艂ysza艂em o czym艣 lepszym - zaproponowa艂 orze艂 - na drugim 艣wiecie, nad jeziorem, macocha bije sierotk臋 i chce j膮 utopi膰. Skocz po t臋 z艂膮 bab臋, to by艂oby co艣 w sam raz dla ciebie.

Diabe艂 podzi臋kowa艂, wypu艣ci艂 prosi膮tko i ruszy艂 na drugi 艣wiat. Szuka艂 tam, szuka艂, ale nigdzie nie znalaz艂 ani macochy, ani sieroty, ani nawet jeziora.

- Znowu mnie oszuka艂 ten nowy pastuch - w艣cieka艂 si臋 diabe艂. - Ale poczekaj, jutro ci poka偶臋, kto b臋dzie g贸r膮!

Tymczasem orze艂 zani贸s艂 wieprzka z powrotem do zagrody, tam si臋 zn贸w zmieni艂 w pastuszka, napoi艂 prosi臋, nakarmi艂, wyszczotkowa艂 i obaj po艂o偶yli si臋 spa膰.

Trzeciego dnia drwal na pr贸偶no czeka艂 na diab艂a. Ju偶 zapad艂 wiecz贸r, a czart dot膮d si臋 nie pokaza艂. Dopiero tu偶 przed p贸艂noc膮 diabe艂 zjawi艂 si臋 w zagrodzie. Szuka艂 ostatniego prosi臋cia, ale ono by艂o schowane w s艂omie. Steps zamieni艂 si臋 w koguta i trzy razy zapia艂. Diabe艂 my艣la艂, 偶e dnieje, wyskoczy艂 na ogrodzenie, przelecia艂 przez wa艂y otaczaj膮ce kr贸lewski zamek, ale zauwa偶y艂 przy tym, 偶e kr贸lewna ma w sypialni otwarte okno.

Ucieszy艂 si臋, wlecia艂 do 艣rodka, z艂apa艂 艣pi膮c膮 Stokrotk臋 i ju偶 j膮 niesie do piek艂a. Wiedzia艂 dobrze, 偶e i dzi艣 m膮dry pastuch by go nabra艂, 偶e tego ostatniego prosi臋cia by nie dosta艂.

Drwal spostrzeg艂, co si臋 dzieje, i goni za diab艂em, ile si艂. Chcia艂 wiedzie膰, kt贸r臋dy wiedzie droga do piek艂a.

Czart dolecia艂 do wielkiej ska艂y i razem z kr贸lewn膮 znikn膮艂 nagle w malutkiej, w膮skiej szczelinie. Steps poci膮gn膮艂 nosem, - tak, ze szczeliny wydobywa艂 si臋 zapach siarki.

- A wi臋c t臋dy prowadzi droga do piek艂a! - ucieszy艂 si臋 i zmieni艂 w mr贸wk臋. Mr贸wka wlaz艂a przez szczelin臋, schodzi艂a ci膮gle g艂臋biej i g艂臋biej w ciemno艣ci.

Nagle szczelina si臋 sko艅czy艂a, a mr贸wka spad艂a gdzie艣 w d贸艂, a偶 si臋 ockn臋艂a na srebrnej 艂膮ce, gdzie zamiast s艂o艅ca 艣wieci艂 ksi臋偶yc. Daleko na ko艅cu 艂膮ki sta艂 wspania艂y kryszta艂owy pa艂ac. A wi臋c tam diabe艂 zani贸s艂 ksi臋偶niczk臋! Jak si臋 jednak do pa艂acu dosta膰? Zanim mr贸wka przejdzie z jednego ko艅ca 艂膮ki na drugi, kr贸lewn臋 mo偶e spotka膰 jakie艣 nieszcz臋艣cie.

Drwal wi臋c szybko zmieni艂 si臋 w wr贸bla i polecia艂 ponad 艂膮k膮, a potem przez otwarte okno prosto do komnaty, gdzie w z艂otym fotelu siedzia艂a Stokrotka i p艂aka艂a.

Wr贸bel zn贸w si臋 zmieni艂 w drwala, a jak kr贸lewna zobaczy艂a przy sobie u艣miechni臋tego m艂odziana, ogromnie si臋 ucieszy艂a. Zanim jednak zd膮偶yli rzec cho膰by s艂owo, ju偶 by艂 tu diabe艂 i rzuci艂 si臋 na Stepsa. Ale drwal natychmiast zmieni艂 si臋 w nied藕wiedzia, schwyci艂 czarta w kud艂ate obj臋cia i tak go 艣cisn膮艂, 偶e ko艣ci mu chrupn臋艂y i wyzion膮艂 swego piekielnego ducha.

Kiedy Steps z nied藕wiedzia zn贸w si臋 zmieni艂 w m艂odziana, kr贸lewna rzuci艂a mu si臋 na szyj臋 i dzi臋kowa艂a serdecznie, 偶e j膮 obroni艂 przed diab艂em.

- Jeszcze nie wygrali艣my, wielmo偶na kr贸lewno - powiedzia艂 drwal. 鈥 Teraz musimy si臋 wydosta膰 z powrotem na ziemi臋. T膮 szczelin膮, kt贸r膮 tu wszed艂em jako mr贸wka, nie przeci艣niemy si臋 ani ty, ani ja.

Ksi臋偶niczka posmutnia艂a, ale Steps nie zasypia艂 gruszek w popiele. Przeszed艂 ca艂y kryszta艂owy zamek, szukaj膮c jakiego艣 ukrytego przej艣cia na ziemi臋. W najg艂臋bszej piwnicy znalaz艂 skrzyni臋 d臋bow膮, a w niej le偶a艂a wielka czarodziejska ksi臋ga. Steps j膮 odkurzy艂 i zacz膮艂 uwa偶nie przegl膮da膰. Po chwili znalaz艂, czego szuka艂. Na przedostatniej pergaminowej stronicy by艂o napisane:

- Je艣li chcesz wydosta膰 si臋 z tego podziemia z powrotem na 艣wiat, musisz zdoby膰 diamentowe jajo, kt贸re le偶y w gawronim gnie藕dzie na samym wierzcho艂ku prastarej sosny. Sosna ro艣nie nad jeziorkiem w ogrodzie zamkowym. Jak tylko ci si臋 uda z diamentowym jajem przej艣膰 przez kryszta艂ow膮 bram臋, znowu znajdziesz si臋 na ziemi. Je艣li rozbijesz jajo o diabelsk膮 ska艂臋, to i ten wspania艂y zamek przeniesie si臋 za tob膮 w 艣wiat. Ale uwaga! Kryszta艂owej bramy jak w艣ciek艂y pies strze偶e z艂y dozorca, kt贸ry nie lubi nikogo, zw艂aszcza nienawidzi kot贸w.

- To nam bardzo odpowiada! - ucieszy艂 si臋 Steps i w mig zamieni艂 si臋 w kota. Kotek wyszuka艂 w parku jeziorko i prastar膮 sosn臋, wspi膮艂 si臋 a偶 na jej koron臋, a tam w gawronim gnie藕dzie naprawd臋 le偶a艂o diamentowe jajo. Ostro偶nie je wzi膮艂 w pyszczek, przytrzyma艂 szorstkim j臋zyczkiem, potem zeskoczy艂 z drzewa i skierowa艂 si臋 prosto do kryszta艂owej bramy. Cichutko wkrad艂 si臋 do str贸偶贸wki, gdzie z艂y dozorca spokojnie chrapa艂 w fotelu.

Kotek przez chwil臋 ociera艂 si臋 o nogi dozorcy, potem wskoczy艂 mu na kolana, zacz膮艂 si臋 przymila膰, mrucz膮c przy tym z zadowoleniem. Dozorca nagle si臋 zbudzi艂, na kolanach widzi kotka, krew w nim zawrza艂a - naprawd臋 jakby we艅 piorun strzeli艂. Z艂apa艂 to mi艂e zwierz膮tko za ogon, w艣ciekle zakr臋ci艂 nim nad g艂ow膮 i oknem je wyrzuci艂 wysoko, nad ob艂oki.

Kot przelecia艂 nad kryszta艂ow膮 bram膮 i mi臋kko wyl膮dowa艂 na ziemi, tu偶 przy tej skale, kt贸r臋dy diabe艂 chadza艂 do piek艂a. Zaraz zmieni艂 si臋 znowu w drwala, a ten cisn膮艂 diamentowym jajkiem o ska艂臋, a偶 si臋 roztrzaska艂o na tysi膮ce od艂amk贸w.

W tym momencie stan膮艂 tu kryszta艂owy pa艂ac, a rozradowana kr贸lewna Stokrotka wybieg艂a Stepsowi naprzeciw.

Naturalnie, potem by艂o huczne wesele, a Steps zaprosi艂 na nie wszystkie zwierz臋ta, kt贸re przyczyni艂y si臋 do jego szcz臋艣cia. A zwierz臋ta, jedno za drugim, a potem wszystkie razem za艣piewa艂y pa艅stwu m艂odym radosn膮 pie艣艅 weseln膮.


Kr贸l Mglistej G贸ry [bajka esto艅ska]


Nie wiem, jak to bywa u was, ale w kraju Jarven od niepami臋tnych czas贸w ka偶dego wieczoru po pracy wygania si臋 konie na nocny popas.

Tego wieczoru, jak zwykle, dzieci pas艂y koniki z ca艂ej wsi na 艂膮ce pod lasem u podn贸偶a Mglistej G贸ry. Roznieci艂y sobie ognisko, aby upiec w popiele jab艂uszka, a poza tym by im by艂o ra藕niej, kiedy nadejdzie noc. Najpierw skaka艂y wok贸艂 ognia, a kiedy si臋 zm臋czy艂y, siad艂y w kr膮g i opowiada艂y straszne historyjki o diab艂ach i wilko艂akach, najwi臋cej jednak o Mglistej G贸rze ow艂adni臋tej przez tajemnicze czary. Na g贸r臋 ow膮 nikt si臋 jeszcze nie odwa偶y艂 wspi膮膰, a nieprzenikniona mg艂a nieustannie okrywa艂a jej szczyt.

S艂owa bieg艂y jak ni膰 odwijana z wrzeciona, s艂odka wo艅 jab艂ek rozchodzi艂a si臋 wok贸艂, ogienek jednak ledwie pe艂ga艂 i trzeba go by艂o podtrzyma膰, dorzucaj膮c suchego chrustu. Nikt jednak nie chcia艂 i艣膰 po drzewo do ciemnego lasu. W ko艅cu los pad艂 na Tiu. Polecono jej, 偶eby przynios艂a kilka suchych ga艂臋zi. Tiu by艂a z nich najm艂odsza i troch臋 ba艂a si臋 le艣nej ciemno艣ci. Poniewa偶 jednak nie mia艂a ojca ani matki, i wszyscy jej rozkazywali, przyzwyczai艂a si臋 ich s艂ucha膰. Posz艂a wi臋c do lasu, ale po ciemku chrustu znale藕膰 nie mog艂a. Potyka艂a si臋, id膮c od drzewa do drzewa, a kiedy po chwili rozejrza艂a si臋, nie zobaczy艂a ju偶 ogniska, nie s艂ysza艂a te偶 g艂os贸w swoich koleg贸w.

Zl臋k艂a si臋, 偶e zab艂膮dzi艂a, wo艂a艂a, z rozpaczy zacz臋艂a p艂aka膰, a potem zn贸w wo艂a艂a, ale odpowiada艂 jej tylko szum drzew, kt贸rych bujne korony ko艂ysa艂y si臋 na wietrze. Gdzieniegdzie zaskrzecza艂 ptak, wytr膮cony z nocnego snu wo艂aniem dziewczynki. Tiu przera偶a艂y te d藕wi臋ki; przecie偶 by艂a jeszcze ma艂膮 dziewczynk膮 z warkoczykami koloru lnu! Nagle zauwa偶y艂a gdzie艣 w oddali 艣wiate艂ko. Ucieszy艂a si臋, 偶e jednak znalaz艂a, powrotn膮 drog臋 do swoich towarzyszy. Wytar艂a 艂ezki, schyli艂a si臋 po such膮 ga艂膮藕, o kt贸r膮 akurat zawadzi艂a nog膮, i ra藕nie ruszy艂a w kierunku 艣wiat艂a. Po chwili dosz艂a do niewysokiej g贸ry, gdzie u podn贸偶a pali艂 si臋 ogie艅. Ostro偶nie podesz艂a i zobaczy艂a siedz膮cego tam starca o dostojnym wygl膮dzie, z d艂ug膮 srebrnoszar膮 brod膮, ubranego w drogie szaty, przetykane z艂otem.

Starzec przyja藕nie popatrzy艂 na dziewczynk臋, potem skin膮艂 na ni膮 i 偶yczliwie powiedzia艂:

- No chod藕, chod藕, Tiu! Czekam tu na ciebie. S艂ysza艂em, jak wo艂a艂a艣 w lesie, chyba zab艂膮dzi艂a艣, co? To 艂adnie z twojej strony, 偶e niesiesz dla mnie drzewo do ogniska. Dorzu膰 je tam do ognia i przysi膮d藕 si臋 do mnie. Jeste艣 zzi臋bni臋ta, a pewnie i g艂odna. Przygotowa艂em tu co艣 do zjedzenia. - I starzec poda艂 dziecku srebrn膮 misk臋 poziomek z miodem le艣nych pszcz贸艂.

Dziewczynka podzi臋kowa艂a i od razu zacz臋艂a je艣膰 ze smakiem, zerkaj膮c na dostojnego gospodarza. 鈥濼o by m贸g艂 by膰 sam kr贸l Mglistej G贸ry鈥 pomy艣la艂a, i nie myli艂a si臋. To naprawd臋 by艂 ten czarodziejski kr贸l: 艂askawy i dobry dla wszystkich ludzi b臋d膮cych w potrzebie.

Starzec, jakby czyta艂 w my艣lach Tiu, trzy razy lekko uderzy艂 偶elazn膮 lask膮 w zbocze g贸ry za sob膮. G贸ra si臋 odrobin臋 rozst膮pi艂a i wybieg艂y z niej dwie dziewczynki. Weso艂o szczebiocz膮c, chwyci艂y Tiu za r臋ce i zacz臋艂y z ni膮 ta艅czy膰 wok贸艂 ognia. Po chwili dzieci ju偶 by艂y zaprzyja藕nione i bawi艂y si臋, jakby si臋 zna艂y od dawna. Nawet nie zauwa偶y艂y, jak szybko min臋艂a noc.

Kiedy niebo por贸偶owia艂o od porannych z贸rz, dziewczynki pobieg艂y z powrotem do Mglistej G贸ry, by po chwili wr贸ci膰 z koszykiem pachn膮cego pieczywa i wielkim dzbanem ciep艂ego mleka. Kr贸l Mglistej G贸ry zasiad艂 z dziewcz臋tami przy kamiennym stole i wszyscy z apetytem zjedli 艣niadanie. Potem zwr贸ci艂 si臋 do Tiu:

- To mi艂o, 偶e przysz艂a艣 z wizyt膮 do moich dzieci na Mglist膮 G贸r臋. Ju偶 dawno si臋 tak 艂adnie nie bawi艂y. Musisz jednak dzi艣 tu przenocowa膰. Za chwil臋 b臋dzie jasno, wtedy my k艂adziemy si臋 spa膰. Ale jutro przed 艣witem, je艣li zechcesz, dziewcz臋ta poka偶膮 ci drog臋 powrotn膮 do wioski.

Tak wi臋c Tiu i jej nowe przyjaci贸艂ki ca艂y dzie艅 spa艂y we wspania艂ej komnacie we wn臋trzu Mglistej G贸ry. Skoro tylko wzesz艂a na horyzoncie pierwsza gwiazda - gwiazda wieczorna, wszystkie trzy dziewczynki zn贸w ruszy艂y do gier i radosnych zabaw u podn贸偶a g贸ry. Jak dobrze czu艂a si臋 wtedy Tiu! W jej rodzinnej wsi nikt nie by艂 dla niej taki 偶yczliwy i uprzejmy. Mimo to, pod koniec nocy zat臋skni艂a za swoimi.

- Musz臋 wraca膰 do domu - powiedzia艂a przyjaci贸艂kom - b臋d膮 si臋 o mnie ba膰 i pewnie ju偶 mnie szukaj膮.

O brzasku dziewczynki znowu przynios艂y kosz smako艂yk贸w i dzban mleka. Po 艣niadaniu nadesz艂a smutna chwila po偶egnania: dziewcz臋ta omal si臋 nie rozp艂aka艂y. Starzec pociesza艂 je jak umia艂, wreszcie pog艂adzi艂 Tiu po lnianych w艂osach, przypi膮艂 jej do sukienki ma艂膮 srebrn膮 spink臋, a na szyi zawiesi艂 z艂oty kluczyk i odezwa艂 si臋 przyja藕nie:

- Sp臋dzi艂a艣 tu z nami, mi艂a Tiu, jeden dzie艅 i dwie noce. Up艂yn臋艂y wam na zabawie szybko jak woda, prawda? Ale tam na dole, we wsi, min臋艂o tymczasem siedem d艂ugich lat. Kiedy teraz wr贸cisz do domu, nikt ci臋 nie pozna. Wszyscy ju偶 dawno o tobie zapomnieli. Nie martw si臋 jednak, ja o tobie pomy艣la艂em. Na samym ko艅cu wsi jest sad owocowy, a w nim stoi ma艂a chatka. Jest twoja. Na szyi masz kluczyk do drzwi. Sad urodzi ci du偶o pi臋knych owoc贸w, sprzedasz je i b臋dzie ci si臋 dobrze wiod艂o. Tylko owocu granatu ze z艂ot膮 szypu艂k膮 nikomu nie dawaj! Schowaj je dla tego, kto przyjdzie ci臋 prosi膰 o r臋k臋. Gdyby ci by艂o t臋skno za nami, trzy razy chuchnij na t臋 srebrn膮 spink臋, a zn贸w b臋dziesz tutaj. Wiesz, 偶e zawsze ch臋tnie ci臋 powitamy. Nie wolno ci jednak nikomu m贸wi膰 o Mglistej G贸rze. Gdyby艣 zdradzi艂a t臋 tajemnic臋, znikn臋艂yby wszystkie czary: ty ju偶 nigdy nie mog艂aby艣 do nas wr贸ci膰, a ja ju偶 nigdy nie pom贸g艂bym ludziom w potrzebie. Moje c贸rki poka偶膮 ci teraz drog臋 do domu. 呕ycz臋 ci du偶o szcz臋艣cia Tiu!

Ze 艂zami w oczach Tiu po偶egna艂a si臋 z dobrym kr贸lem, podzi臋kowa艂a mu za cenne dary i w towarzystwie obu c贸rek w艂adcy Mglistej G贸ry ruszy艂a w drog臋 do domu. Po chwili dziewczynki by艂y ju偶 na skraju lasu i st膮d Tiu zobaczy艂a rodzinn膮 wiosk臋. Uca艂owa艂a wi臋c przyjaci贸艂ki i obieca艂a im, 偶e je nied艂ugo znowu odwiedzi. Potem posz艂a poln膮 dr贸偶k膮 do wioski.

Tutaj naprawd臋 wszystko by艂o nie do poznania. Przez siedem lat zmieni艂a si臋 i wioska, i ludzie. Sama Tiu sta艂a si臋 teraz dziewczyn膮 zgrabn膮 jak brz贸zka, 偶e a偶 przyjemnie popatrze膰! Nikt jej nie pozna艂, a i ona nie spotka艂a nikogo znajomego. Z jej dawnych towarzyszy dzieci臋cych zabaw wyro艣li teraz przystojni m艂odzie艅cy i dorodne panny.

Na ko艅cu wioski w 艣rodku rozleg艂ego sadu owocowego czeka艂a na Tiu nowa, przytulna chatka. Otworzy艂a j膮 z艂otym kluczem, przekroczy艂a pr贸g - i tak zacz臋艂o si臋 dla niej nowe 偶ycie.

Dobrze jej si臋 teraz wiod艂o. Hodowa艂a swoje drzewa owocowe, a gruszki, jab艂ka i 艣liwki okaza艂y si臋 nadzwyczaj smaczne i kupcy bardzo si臋 nimi interesowali. Z bliska i z daleka przybywali po te nadzwyczajne owoce i dobrze za nie p艂acili.

Pewnego dnia wraz z jednym z kupc贸w przyjecha艂 jego syn i tak si臋 zapatrzy艂 na 艣liczn膮 Tiu, 偶e w ko艅cu poprosi艂 j膮 o r臋k臋. Dziewczynie r贸wnie偶 przypad艂 do gustu przystojny m艂odzieniec, podarowa艂a mu wi臋c najpi臋kniejszy owoc granatu ze z艂ot膮 szypu艂k膮, kt贸ry mia艂a schowany dla swego narzeczonego. Wkr贸tce odby艂o si臋 huczne wesele.

M艂odzi ma艂偶onkowie 偶yli sobie spokojnie i szcz臋艣liwie. A kiedy po jakim艣 czasie Tiu urodzi艂a c贸reczk臋, wydawa艂o si臋, 偶e do pe艂ni szcz臋艣cia niczego im ju偶 nie brakuje. Tak up艂yn臋艂o siedem lat.

Jednak Tiu nie mog艂a zapomnie膰 o Mglistej G贸rze ani o swych przyjacio艂ach, kt贸rzy tam mieszkali. Nieraz przypomina艂a sobie o nich przy pracy, a wtedy na jej twarzy pojawia艂 si臋 u艣miech pe艂en rozmarzenia. M膮偶 cz臋sto j膮 obserwowa艂 i pyta艂 wtedy:

- O czym my艣lisz, Tiu? Dlaczego tak si臋 u艣miechasz? Ty na pewno co艣 przede mn膮 ukrywasz. Powiedz mi to!

M艂od膮 偶on臋 ogarnia艂 l臋k, kiedy by艂a zaskakiwana na tych rozmy艣laniach. Pami臋ta艂a jednak, 偶e nie wolno jej nikomu zdradzi膰 tajemnicy. Dlatego zazwyczaj napr臋dce co艣 wymy艣la艂a, 偶eby tylko zaspokoi膰 ciekawo艣膰 m臋偶a.

Pewnej nocy Tiu ogarn臋艂a taka t臋sknota za Mglist膮 G贸r膮, 偶e ju偶 nie mog艂a tego znie艣膰. Wsta艂a cichutko, aby nie budzi膰 m臋偶a i c贸reczki, szybko si臋 ubra艂a, chuchn臋艂a trzy razy na srebrn膮 spink臋 - i czar zadzia艂a艂: powia艂 lekki wietrzyk i Tiu natychmiast znalaz艂a, si臋 w komnatach Mglistej G贸ry mi臋dzy swymi mi艂ymi przyjaci贸艂mi.

Ile偶 by艂o rado艣ci i u艣cisk贸w i pyta艅! Przecie偶 ju偶 siedem lat si臋 nie widzieli! Tiu opowiada艂a im o swej milutkiej c贸reczce, a dziewcz臋ta poprosi艂y, by nast臋pnym razem przyprowadzi艂a j膮 ze sob膮.

- Nie, nie, tak nie mo偶na! - ostrzega艂 je stary kr贸l. - C贸reczki tu nie przyprowadzaj! Musia艂aby tu potem zosta膰, 偶eby nie zdradzi膰 ludziom tajemnicy Mglistej G贸ry. I ty, Tiu, b膮d藕 ostro偶na, przecie偶 wiesz, 偶e m膮偶 co艣 podejrzewa!

Tiu o brzasku wr贸ci艂a do domu i cicho, jakby nigdy nic, z powrotem po艂o偶y艂a si臋 do 艂贸偶ka, b艂ogo 艣ni膮c a偶 do rana o swoich sekretnych przyjacio艂ach. Ale tej nocy przypadkiem zbudzi艂 si臋 tak偶e jej m膮偶 i zauwa偶y艂, 偶e 艂贸偶ko 偶ony jest puste. Na pr贸偶no szuka艂 jej po ca艂ym domu, wyszed艂 do sadu i wo艂a艂, ale 偶on臋 jakby poch艂on臋艂a ziemia. Ca艂膮 noc biedak ju偶 nie zmru偶y艂 oka i widzia艂, jak nad ranem Tiu nagle sk膮d艣 po cichu wr贸ci艂a.

Rano przy 艣niadaniu by艂 milcz膮cy, a kiedy na twarzy 偶ony zobaczy艂 zn贸w ten szcz臋艣liwy, zagadkowy u艣miech, to ju偶 o nic nie pyta艂, tylko by艂 tym wielce zatroskany.

Po jakim艣 czasie Tiu znowu zat臋skni艂a za przyjaci贸艂mi i pewnej nocy zn贸w si臋 przenios艂a na Mglist膮 G贸r臋. I tym razem m膮偶 to zauwa偶y艂, ale rano milcza艂, poniewa偶 wiedzia艂, 偶e Tiu i tak mu nie zdradzi, gdzie w nocy znika. Kiedy powt贸rzy艂o si臋 to po raz trzeci, postanowi艂 co艣 zrobi膰, ale nie bardzo wiedzia艂 co. Zaraz po 艣niadaniu poszed艂 do so艂tysa i wszystko mu opowiedzia艂. So艂tys nie by艂 z艂ym cz艂owiekiem, tylko troch臋 niezdecydowanym, wola艂 z t膮 wiadomo艣ci膮 zaj艣膰 do ksi臋dza. Ksi膮dz to sobie od razu wyja艣ni艂: w tym na pewno tkwi膮 jakie艣 czary. Poszed艂 wi臋c poradzi膰 si臋 s臋dziego. W ko艅cu wezwali nieszcz臋sn膮 Tiu do s膮du i wypytywali j膮, gdzie偶 to ona, zam臋偶na niewiasta i matka ma艂ego dziecka, sp臋dza ca艂e noce?

Tiu milcza艂a. Nie wiedzia艂a, co by mog艂a odpowiedzie膰 na to pytanie. Nie mog艂a przecie偶 zdradzi膰 tajemnicy Mglistej G贸ry! Wtedy ju偶 nigdy dobrotliwy kr贸l nie m贸g艂by pom贸c w potrzebie 偶adnemu cz艂owiekowi!

Poniewa偶 m艂oda kobieta nie chcia艂a m贸wi膰, uznano j膮 za czarownic臋, a dla takich 鈥瀙iekielnic鈥 istnia艂a tylko jedna kara: spalenie na stosie.

- Ta kobieta p贸jdzie na stos - zadecydowa艂 s臋dzia, a ksi膮dz zgodzi艂 si臋 z nim. Wezwali kata z pobliskiego miasta, a ten razem ze swymi pomocnikami na placyku przed kapliczk膮 wzni贸s艂 wysoki stos. Po艣rodku, do grubego pala przywi膮zali niewinn膮 Tiu. Ju偶 nawet nie p艂aka艂a, tylko nie mog艂a zrozumie膰, jak to si臋 sta艂o, 偶e w艂asny m膮偶 nie stan膮艂 w jej obronie.

Na to straszne widowisko z bliska i z daleka 艣ci膮gn臋艂y ca艂e gromady ciekawskich.

Kiedy s臋dzia da艂 znak, kat z trzech stron podpali艂 stos, a偶 p艂omienie buchn臋艂y w g贸r臋. W tym momencie ca艂e miejsce ka藕ni zakry艂a nieprzenikniona mg艂a, a kiedy wiatr j膮 rozwia艂, wszyscy otworzyli usta ze zdziwienia: ogie艅 by艂 ugaszony, stos sta艂 nietkni臋ty, a przy palu nikogo ju偶 nie by艂o - Tiu po prostu znikn臋艂a. Stary kr贸l zabra艂 j膮 na Mglist膮 G贸r臋. Tam mog艂a zn贸w 偶y膰 szcz臋艣liwie w艣r贸d swych mi艂ych przyjaci贸艂, ale na twarzy Tiu wci膮偶 pojawia艂o si臋 zatroskanie. Przez ca艂y czas my艣la艂a o swej ma艂ej c贸reczce.

- Nie b膮d藕 smutna, Tiu! - pociesza艂 j膮 m膮dry kr贸l. - Zobaczysz, 偶e kiedy przyjdzie pora, wszystko zn贸w obr贸ci si臋 na dobre.

I tak te偶 si臋 sta艂o. C贸reczka Tiu r贸wnie偶 bardzo za matk膮 t臋skni艂a. Cz臋sto otwiera艂a matczyn膮 szaf臋, wdycha艂a zapach jej sukien, z b艂ogo艣ci膮 przymyka艂a oczy, wydawa艂o jej si臋, 偶e mama jest zupe艂nie blisko.

Kt贸rego艣 dnia, kiedy by艂a sama w domu, nie opar艂a si臋 pokusie i ubra艂a mamin膮 sukni臋. Kiedy dziewczynka zapina艂a serdak, jej r膮czka dotkn臋艂a czego艣 twardego.

- Och, jaka pi臋kna spinka! - szepn臋艂a. - A b臋dzie jeszcze 艂adniejsza, je艣li j膮 troch臋 wypucuj臋. - Chuchn臋艂a na spink臋 i wytar艂a j膮 do po艂ysku o po艅czoszk臋, chuchn臋艂a jeszcze raz i zn贸w j膮 potar艂a, 偶eby 艣wieci艂a jak lusterko. Chuchn臋艂a po raz trzeci. 鈥濼eraz ju偶 na pewno b臋dzie b艂yszcze膰 jak s艂oneczko鈥, pomy艣la艂a sobie, ale wtem powia艂 lekki wietrzyk, i zanim si臋 obejrza艂a, sta艂a we wspania艂ej komnacie, a w chwil臋 potem znalaz艂a, si臋 w obj臋ciach mamy.

Co jeszcze zosta艂o do powiedzenia? Chyba tylko to, 偶e u podn贸偶a Mglistej G贸ry wszyscy byli teraz szcz臋艣liwi i zadowoleni. A we wsi? Kiedy si臋 okaza艂o, 偶e zgin臋艂a dziewczynka z jab艂oniowego sadu, nikt si臋 tym nie przej膮艂. Doszli do wniosku, 偶e musia艂a zabra膰 j膮 matka - czarownica, i ju偶 wi臋cej o niej nie my艣leli.

Kr贸l Mglistej G贸ry obrazi艂 si臋 na ludzi ze wsi, tak pozbawionych uczu膰. Nie m贸g艂 im przebaczy膰, 偶e z bezmy艣lno艣ci i g艂upoty o ma艂o nie pozbawili 偶ycia niewinn膮 istot臋, jego podopieczn膮 Tiu. W tym roku odebra艂 wi臋c wilgo膰 ich polom, 艂膮kom i ogrodom. Zbo偶e zatem usch艂o, trawa spalona 偶arem s艂onecznym zbr膮zowia艂a, jab艂ka, gruszki i 艣liwki by艂y robaczywe i spada艂y na ziemi臋. Tylko sad, gdzie jeszcze niedawno gospodarowa艂a Tiu, zieleni艂 si臋 i dojrzewa艂o tam codziennie mn贸stwo przepi臋knych owoc贸w. S艂owem, by艂a to zielona oaza po艣rodku wyschni臋tej pustyni! So艂tys, patrz膮c na ten cud, kr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem. 鈥濶a podstawie tego wszystkiego mo偶na by s膮dzi膰, 偶e Tiu w艂a艣ciwie by艂a dobrym i sprawiedliwym cz艂owiekiem鈥, zastanawia艂 si臋, 鈥瀉 my, g艂upcy, chcieli艣my j膮 kara膰 ogniem! Za to teraz nasze pola i 艂膮ki s膮 jak pogorzelisko, a tymczasem jej sad zmieni艂 si臋 w rajski ogr贸d. Powiedzmy sobie prawd臋 i oddajmy jej sprawiedliwo艣膰鈥. Jak wida膰 so艂tys w ko艅cu zm膮drza艂 i to przynios艂o pozytywny skutek: od tego czasu w kraju Jarven ju偶 nigdy nikogo nie spalono na stosie.


Dlaczego kocur myje si臋 dopiero po jedzeniu [bajka litewska


Ka偶dy wie, 偶e koty s膮 nadzwyczaj czyste. Kot co rusz starannie czy艣ci sobie 艂apk膮 futerko. Zauwa偶yli艣cie jednak, 偶e koty z zasady 鈥瀖yj膮 si臋鈥 dopiero po jedzeniu. A wiecie dlaczego?

Ot贸偶 kiedy艣, a by艂o to ju偶 bardzo dawno temu, pewnemu wielkiemu czarnemu kocurowi przejad艂y si臋 myszy. Kr贸tko m贸wi膮c, mia艂 apetyt na co艣 delikatniejszego. 鈥濵ysz ci膮gle grzebie w glinie pod pod艂og膮, wyciera sob膮 jakie艣 zapyzia艂e k膮ty, a potem ma mie膰 smaczne mi臋so!鈥 - snu艂y si臋 ponure my艣li w okr膮g艂ej kocurzej 艂epetynie. - 鈥濧 gdyby tak z艂owi膰 jakiego艣 ptaszka? Ten dopiero pachnie: wietrzykiem, s艂oneczkiem i sosnowym lasem. To, m贸j panku, musi mie膰 zupe艂nie inny smak!鈥

Tak wi臋c kocur skrada艂 si臋 po miedzy, d艂ugo czatowa艂 pod kwitn膮c膮 tarnin膮, a偶 w ko艅cu polowanie mu si臋 powiod艂o. Z艂apa艂 zwinn膮 sikork臋 i niesie j膮 w pyszczku za chat臋: tam dopiero w zaciszu urz膮dzi sobie uczt臋!

Sikorka tymczasem otrz膮sn臋艂a si臋 z przera偶enia i zapyta艂a:

- C贸偶 to, b臋dziesz je艣膰 tymi umorusanymi 艂apami, ty brudasie? Nie myjesz si臋 przed jedzeniem?

- 呕e te偶 przed 艣mierci膮 chce ci si臋 jeszcze szczebiota膰 o takich bzdurach! - zamrucza艂 czarny okrutnik.

- To przecie偶 nie s膮 bzdury! Czy偶by艣 nigdy nie obserwowa艂 gospodarza albo gospodyni?

- Jak to nie? Przecie偶 z nimi mieszkam! - broni艂 si臋 kocur.

- A nie zauwa偶y艂e艣, 偶e ludzie przed ka偶dym posi艂kiem myj膮 sobie r臋ce? 呕e nie jedz膮 jak prosiaki? - 膰wierka艂a szyderczo sikorka.

- Ja przecie偶 te偶 nie jestem prosi臋 - obrazi艂 si臋 kocur.

- No to mam nadziej臋, 偶e sobie te umorusane 艂apska umyjesz, zanim zaczniesz je艣膰 - docina艂a mu sikorka.

- No, dobrze - mrukn膮艂 znudzony kocur. - Niech b臋dzie tak, jak chcesz. Ostatnie 偶yczenie powinno si臋 spe艂nia膰. - Po艂o偶y艂 sikork臋 w trawie i szorstkim j臋zyczkiem zacz膮艂 sobie dok艂adnie my膰 przedni膮 艂apk臋.

Sikorka wyg艂adzi艂a potargane skrzyde艂ka, potem dzi贸bkiem uporz膮dkowa艂a kolorowe pi贸rka i nagle frrr! - i ju偶 jej nie by艂o!

Kocur skoczy艂 jak b艂yskawica, ale za p贸藕no! Jego pazurki ju偶 tylko przeczesa艂y powietrze. Weso艂y 艣wiergot sikorki dobiega艂 z wierzcho艂ka pobliskiej brz贸zki.

- A to mnie, bestyjka, wystrychn臋艂a na dudka! Ale dobrze mi tak! Nie powinienem na staro艣膰 wprowadza膰 jakich艣 zmian - prychn膮艂 ze z艂o艣ci膮 kocur i poprzysi膮g艂 sobie 艣wi臋cie, 偶e ju偶 nigdy nie b臋dzie my膰 si臋 przed jedzeniem. - Najpierw si臋 nasyc臋, a dopiero potem doprowadz臋 si臋 do porz膮dku - zadecydowa艂, i zawsze ju偶 tak robi艂.

Od tego czasu ka偶dy kot najpierw musi si臋 naje艣膰, a potem dopiero 艂apk膮 pieczo艂owicie si臋 myje.


O szcz臋艣ciu i o z艂otej kaczuszce [bajka karelska]


呕yli sobie dwaj bracia. Ojciec rozdzieli艂 pomi臋dzy nich sprawiedliwie ca艂y sw贸j maj膮tek, obu pom贸g艂 wybudowa膰 nowe chaty, ale mimo 偶e i jeden, i drugi byli tak samo pracowici i pilni, m艂odszemu nie sz艂o gospodarowanie. Czego si臋 tkn膮艂, to wychodzi艂o 藕le. Zasia艂 owies - nie wzeszed艂, wyprawi艂 si臋 na po艂贸w ryb - o ma艂o si臋 w morzu nie utopi艂, spr贸bowa艂 handlu - i zamiast zarobi膰, wpad艂 w d艂ugi. Wiod艂o mu si臋 coraz gorzej i gorzej, a偶 w ko艅cu biedak postanowi艂, 偶e sobie odbierze 偶ycie. Wzi膮艂 powr贸z konopny i wyruszy艂 do lasu swego brata, 偶eby si臋 powiesi膰 na jakim艣 napotkanym drzewie. Drzewa w jego w艂asnym lesie by艂y bowiem tak w膮tle i kar艂owate, 偶e jego ci臋偶aru 偶adna ga艂膮藕 by nie utrzyma艂a.

Gdy tylko znalaz艂 si臋 w lesie, przystan膮艂 i nie m贸g艂 uwierzy膰 w艂asnym oczom: wok贸艂 pada艂y ogromne d臋by, 艣wierki i sosny, a kiedy zwali艂y si臋 na ziemi臋, dzieli艂y si臋 na zgrabne s艂upki, kt贸re uk艂ada艂y si臋 w metry, czekaj膮c ju偶 tylko na odwiezienie. A przy tym nie by艂o 艣ladu 偶adnego drwala!

- Dziwisz si臋? - odezwa艂o si臋 nagle co艣 za nim. Nieborak popatrzy艂 w kierunku, sk膮d dochodzi艂 g艂os, i dojrza艂 w艣r贸d bor贸wek ma艂ego staruszka, w艂a艣ciwie krasnoludka, z w膮sami tak d艂ugimi, 偶e m贸g艂 je owin膮膰 jak onuce wok贸艂 n贸g, 偶eby mu by艂o cieplej. Nie czekaj膮c na odpowied藕, krasnoludek delikatnie przeczesa艂 sobie palcami w膮sy, kt贸re zad藕wi臋cza艂y jak struny harfy, i rzecze:

- Wszystko, co tu widzisz, to dzie艂o szcz臋艣cia, kt贸re ma tw贸j brat. Szcz臋艣cie 艣cina mu drzewa, szcz臋艣cie je uk艂ada w metry, a mo偶e nawet odwiezie drewno do dworu.

- Tak to w艂a艣nie jest! - nie wytrzyma艂 biedak. - Kto艣 ma tyle szcz臋艣cia, 偶e ono nawet za niego pracuje, ale ja go nie mia艂em przez ca艂e 偶ycie ani razu. Chyba naprawd臋 nie pozostaje mi nic innego tylko ten sznur...

- 呕e te偶 si臋 nie wstydzisz! - krasnoludek przerwa艂 jego lamenty. - I ty masz swoje szcz臋艣cie, tylko z lenistwa nie chce ci si臋 go szuka膰.

- To ja niby jestem leniwy? Powiedz mi tylko, dok膮d mam i艣膰 po swoje szcz臋艣cie, a ch臋tnie p贸jd臋 nawet na koniec 艣wiata - rozz艂o艣ci艂 si臋 m艂odszy brat, rzuciwszy powr贸z na ziemi臋.

Krasnoludek tylko si臋 u艣miechn膮艂:

- Ju偶 wol臋 s艂ysze膰 to ni偶 biadolenia, a wi臋c poradz臋 ci co艣. Nie musisz wcale daleko chodzi膰: na ko艅cu twej 艂膮ki stoi stara, na wp贸艂 rozwalona stodo艂a, w kt贸rej znajdziesz swoje szcz臋艣cie. 艢pi tam ju偶 od momentu, kiedy艣 si臋 narodzi艂. Przebud藕 je, dajmy na to, porz膮dn膮 leszczynow膮 r贸zg膮, niech偶e ci b臋dzie u偶yteczne, tak jak ja jestem dla twego brata... Po tych s艂owach krasnoludek jakby si臋 w bor贸wkach rozwia艂, za to jego brzd膮kanie na srebrnych w膮sach by艂o ci膮gle s艂ycha膰 mi臋dzy 艂omotem padaj膮cych drzew.

Biedak ju偶 nie przed艂u偶a艂 swego pobytu w lesie. Szybkimi krokami ruszy艂 do starej stodo艂y, a po drodze u艂ama艂 sobie ga艂膮藕 leszczyny.

Jego szcz臋艣cie naprawd臋 spa艂o w stodole. R贸偶owiutkie, okr膮glutkie od nic-nierobienia, tylko w膮sy mia艂o tak samo d艂ugie jak krasnoludek w lesie. Przebudzi膰 si臋 specjalnie nie chcia艂o. Dopiero kiedy m艂odszy brat porz膮dnie mu przy艂o偶y艂 leszczyn膮, usiad艂o, ziewn臋艂o i ca艂e zadziwione spyta艂o:

- Dlaczego mnie budzisz i bijesz? Co ci zrobi艂em?

- W艂a艣nie 偶e nie robisz zupe艂nie nic i 艣pisz, podczas gdy powiniene艣 mi pomaga膰 - odrzek艂 biedak. - Jeste艣 przecie偶 moim szcz臋艣ciem, czy偶 nie?

T艂usty krasnoludek chwil臋 mierzy艂 go wzrokiem od st贸p do g艂贸w, zanim odpowiedzia艂:

- Chyba masz racj臋, cho膰 nie bardzo mi si臋 podobasz. Jeste艣 tak obdarty i n臋dzny, 偶e wstydz臋 si臋 za ciebie...

- A kto jest temu winien? - z艂o艣ci艂 si臋 biedak. - Poczekaj, jak sam b臋dziesz wygl膮da膰, kiedy ci臋 spior臋 t膮 r贸zg膮 - i zn贸w si臋 zamierzy艂.

Krasnoludek wykrzykn膮艂 ze strachem:

- Nie b膮d藕 taki w gor膮cej wodzie k膮pany, jako艣 to za艂atwimy! Wystarczy, 偶eby艣 zastawi艂 sie膰 w potoku tu偶 za chat膮, a za tydzie艅 b臋dzie ci si臋 powodzi艂o lepiej ni偶 bratu.

- Jak mog臋 zastawi膰 sie膰, skoro nie mam na ni膮 pieni臋dzy?

Teraz ju偶 przysadzisty krasnoludek zrobi艂 znudzon膮 min臋.

- Ale偶 masz! W 艣rodku chaty znajdziesz pod ziemi膮 pi臋膰 groszy, za to sobie kupisz sieci, ile zechcesz. Jednak zapami臋taj jedno: z domu si臋 nie ruszaj, cho膰by ci si臋 dobrze wiod艂o. A teraz daj mi si臋 troch臋 zdrzemn膮膰 - nigdy w 偶yciu tak si臋 nie zm臋czy艂em.

Potem szcz臋艣cie zamkn臋艂o oczy i natychmiast zasn臋艂o. Co m贸g艂 biedak zrobi膰? Przez chwil臋 patrzy艂 na krasnoludka, jak ten pochrapuje, wyrzuci艂 r贸zg臋 i poszed艂 wykopa膰 obiecane pi臋膰 groszy. I naprawd臋 je znalaz艂, ledwie zary艂 w ziemi臋 motyk膮. Kupi艂 wi臋c sie膰, wieczorem zastawi艂 j膮 za chat膮 w zakolu rzeczki, a potem z 偶on膮 i ma艂ym synkiem Micha艂em pierwszy raz od d艂u偶szego czasu poszli spokojnie spa膰, nie trapi膮c si臋 o jutro. 鈥濭dyby nawet mnie szcz臋艣cie zwiod艂o, to dobrze wiem, gdzie mam go szuka膰, i dam mu nauczk臋, jak si臋 patrzy鈥, postanowi艂, zanim usn膮艂.

Szcz臋艣cie go jednak nie zawiod艂o. Nast臋pnego dnia znalaz艂 w sieci kaczk臋 - tak膮, jakiej jeszcze 艣wiat nie widzia艂. Ka偶de jej pi贸rko by艂o z czystego z艂ota, a zanim zapad艂 wiecz贸r, znios艂a wielkie z艂ote jajko, za kt贸re starszy brat z miejsca wyp艂aci艂 mu sto dukat贸w.

Tak jak szcz臋艣cie przepowiedzia艂o, zanim min膮艂 tydzie艅, z biedaka zrobi艂 si臋 najwi臋kszy bogacz w kraju. Naj膮艂 sobie murarzy, 偶eby zbudowali mu nowy dom, dokupi艂 byd艂o, 艂膮ki, pola i lasy, a kaczka dalej znosi艂a z艂ote jajka dzie艅 za dniem.

W okolicy nie by艂o wkr贸tce nikogo tak bogatego, kto by m贸g艂 za me zap艂aci膰. Sprzedawa膰 je taniej lub sk艂ada膰 w domu - na to m艂odszy brat nie mia艂 ochoty.

Zadecydowa艂 wi臋c, 偶e spr贸buje, jak mu si臋 powiedzie w 艣wiecie z tymi z艂otymi jajkami. Zupe艂nie zapomnia艂 o tym, 偶e mu szcz臋艣cie radzi艂o, aby nie opuszcza艂 domu. Za艂adowa艂 wi臋c pe艂n膮 bryczk臋 z艂otych jajek, zaprz膮g艂 konie i ruszy艂 przez bory i doliny. 呕onie jednak przedtem nakaza艂, 偶eby o z艂otej kaczuszce nikomu nie powiedzia艂a ani s艂owa.

Pozostawmy teraz m艂odszego brata, je偶d偶膮cego ze z艂otymi jajkami po 艣wiecie, i zobaczmy, co si臋 dzia艂o w domu po jego odje藕dzie. A dzia艂y si臋 tam naprawd臋 dziwne rzeczy. W ca艂ym kraju rozesz艂y si臋 wie艣ci o gospodarzowym bogactwie i wielu chytrus贸w wyobra偶a艂o sobie z艂ote jajka w swoich kieszeniach: najbardziej ich jednak ciekawi艂o, jaki to cudowny ptak takie jajka znosi. I przychodzili do samotnej kobiety rozmaici spryciarze, oszu艣ci, drapichrusty, kombinatorzy r贸偶nej ma艣ci i ob艂udni m膮drale, 偶eby j膮 omami膰 i wyci膮gn膮膰 z niej tajemnic臋 z艂otego ptaka. Kobieta wprawdzie najpierw opiera艂a si臋, ale kiedy w jej chacie pojawi艂 si臋 genera艂 ze z艂otymi epoletami i d艂ugimi w膮sami i nalega艂 bardziej ni偶 wszyscy inni, jako艣 tak przypad艂 jej do gustu, 偶e wkr贸tce wszystko mu wyzna艂a. Oczywi艣cie, teraz genera艂owi chodzi艂o ju偶 tylko o to, 偶eby zdoby膰 z艂ot膮 kaczuszk臋. Obieca艂 wi臋c kobiecie, 偶e we藕mie j膮 do miasta, uczyni swoj膮 偶on膮, 偶e b臋dzie je藕dzi膰 w z艂otym powozie i wszyscy b臋d膮 jej si臋 k艂ania膰. Gospodyni s艂ucha艂a, a od tych perspektyw oczy jej robi艂y si臋 okr膮g艂e, ale odda膰 komu艣 maj膮tek swego m臋偶a - tego jednak si臋 ba艂a. W ko艅cu genera艂 nam贸wi艂 j膮, 偶eby przynajmniej przynios艂a kaczuszk臋, aby m贸g艂 j膮 chocia偶 obejrze膰.

I tak si臋 sta艂o. Kobieta przynios艂a z艂otego ptaka z kryj贸wki, a genera艂, ca艂y roztrz臋siony, zacz膮艂 go ogl膮da膰 pi贸rko po pi贸rku. Ka偶de by艂o, jak wiemy, z czystego z艂ota, dlatego a偶 go korci艂o, 偶eby kaczuszk臋 oskuba膰 do go艂ej sk贸ry, jednak gospodyni obserwowa艂a go jastrz臋bim wzrokiem. W ko艅cu podni贸s艂 prawe skrzyd艂o kaczki, a pod nim, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, zobaczy艂 nast臋puj膮cy napis: KTO MNIE ZJE, ZOSTANIE KR脫LEM. Natychmiast pu艣ci艂 skrzyd艂o, ale gospodyni te偶 umia艂a czyta膰 i napis natychmiast zrozumia艂a. Zaraz si臋 oboje dogadali, 偶e kaczuszk臋 zabij膮 i upiek膮, ale ledwo kobieta wstawi艂a j膮 do pieca i wyszli ze 艣wietlicy na pr贸g, zacz臋li si臋 k艂贸ci膰. Genera艂 chcia艂 sam kr贸lowa膰, gospodyni te偶 nie chcia艂a dzieli膰 si臋 w艂adz膮. A wi臋c najpierw na siebie krzyczeli, potem zacz臋li si臋 bi膰, a偶 w ko艅cu zupe艂nie zapomnieli o pieczeni.

Natomiast Micha艂, syn gospodarza, kt贸ry le偶a艂 na piecu i wszystko s艂ysza艂, nie zapomnia艂. Kiedy kaczuszka by艂a upieczona, wyj膮艂 j膮 i zjad艂 do ostatniej kosteczki. Potem ju偶 na nic nie czeka艂. Pospiesznie spakowa艂 w臋ze艂ek i kiedy tamtych dwoje ci膮gle bi艂o si臋 w obej艣ciu, wy艣lizgn膮艂 si臋 tylnymi drzwiami, a potem ruszy艂 prosto do miasta, gdzie kr贸l mia艂 sw膮 siedzib臋.

Nie uszed艂 jednak nawet kilku wiorst, kiedy na ko艅cu 艂膮ki, w艂a艣nie tam, gdzie w starej stodole spa艂o tatowe szcz臋艣cie, wyszed艂 mu naprzeciw siwy konik.

- Jestem Serko i wiem, 偶e chcesz zosta膰 kr贸lem - przywita艂 m艂odzie艅ca ludzkim g艂osem. - Przyszed艂em, by ci w tym dopom贸c. Przy moim siodle znajdziesz ognisty miecz, a ja sam biegam tak szybko, 偶e nikt mnie nie dogoni.

Micha艂 podzi臋kowa艂 konikowi, wsiad艂 na niego, przypasa艂 sobie ognisty miecz i pojecha艂 do miasta. Nie by艂a to jazda, lecz szale艅czy lot, i zanim m艂odzieniec si臋 obejrza艂, przejechali przez bram臋 miejsk膮. Dopiero wtedy zauwa偶y艂, 偶e dooko艂a na murach miasta i na domach wisz膮 czarne proporce, a pa艂ac kr贸lewski na wzg贸rzu ca艂y spowity jest w 偶a艂obn膮 krep臋.

Zapyta艂 zatem stra偶nika przy bramie:

- Co si臋 sta艂o, 偶e wsz臋dzie wisz膮 czarne proporce: chyba nie umar艂 kr贸l?

- Jeszcze gorsze nieszcz臋艣cie nas dotkn臋艂o, m艂odzie艅cze - wojak machn膮艂 r臋k膮. - W jaskini pod zamkiem zamieszka艂 straszny smok. Najpierw u艣mierci艂 wszystkie zwierz臋ta domowe, a potem postanowi艂, 偶e ka偶dego dnia musi dosta膰 jedn膮 dziewczyn臋 z miasta. Teraz na jaki艣 czas uratowa艂 nas pewien cz艂owiek, kt贸ry przyjecha艂 ze wsi z bryczk膮 pe艂n膮 z艂otych jajek...

- To przecie偶 m贸j ojciec! - przerwa艂 m艂odzieniec stra偶nikowi.

- Zrobi艂 dobry uczynek - u艣miechn膮艂 si臋 wojak. - Kiedy zobaczy艂, co si臋 dzieje, nie chcia艂 za swoje skarby 偶adnej zap艂aty i sam chodzi艂 karmi膰 smoka jednym jajkiem dziennie. Nasz kr贸l ustanowi艂 go za to pierwszym ministrem. Tylko 偶e w艂a艣nie wczoraj jajka si臋 sko艅czy艂y, a dzisiaj smok wpad艂 na pomys艂, 偶e dok艂adnie w po艂udnie dostanie kr贸lewsk膮 c贸rk臋, pi臋kn膮 ksi臋偶niczk臋 Katarzyn臋.

- I nie znalaz艂 si臋 nikt, kto by z broni膮 ruszy艂 na smoka? - zdziwi艂 si臋 m艂odzieniec.

Wojak smutnie pokiwa艂 g艂ow膮:

- Byli tacy. Rycerze i ksi膮偶臋ta ze wszystkich zak膮tk贸w 艣wiata. Kr贸l bowiem obieca艂, 偶e ten, kto pokona smoka, dostanie ksi臋偶niczk臋 za 偶on臋 i b臋dzie jego nast臋pc膮, ale nikt z nich nawet nie dosta艂 si臋 w pobli偶e smoka. Wszystkich u艣mierci艂 jego truj膮cy oddech.

Micha艂 podzi臋kowa艂 stra偶nikowi za te wie艣ci, po偶egna艂 si臋, i kiedy odjecha艂 troch臋 dalej, tak by stra偶nik nie m贸g艂 go s艂ysze膰, zapyta艂 Serka:

- S艂ysza艂e艣? Mam ruszy膰 do boju ze smokiem?

- Przecie偶 ju偶 ci臋 wioz臋 do jego jaskini - zar偶a艂 konik. - Jednak aby zwyci臋偶y膰 i pozosta膰 偶ywym, nie wolno ci w czasie walki ani razu odetchn膮膰. Smok by ci臋 zabi艂 swoim oddechem, tak jak innych przed tob膮.

Micha艂 zd膮偶y艂 tylko skin膮膰 g艂ow膮. W tej chwili bowiem mijali kondukt 偶a艂obny, w kt贸rym rozpozna艂 swego ojca, a tak偶e zauwa偶y艂 twarz pi臋knej Katarzyny. By艂a wprawdzie zap艂akana i nieszcz臋艣liwa, ale mimo tego milszej m艂odzieniec w 偶yciu nie widzia艂.

Ale oto Serko sta艂 ju偶 przed jaskini膮 i kopytem stuka艂 w ska艂臋. Smok jakby tylko na to czeka艂. Najpierw wynurzy艂a si臋 potworna krokodyla g艂owa z ogromnym kogucim grzebieniem i oczyma jak arbuzy, a za ni膮 jaszczurcze cielsko pokryte ostrymi 艂uskami. Od razu prosto na Micha艂a zacz膮艂 dmucha膰 jadowity zielony dym ze smoczych nozdrzy.

M艂odzieniec by艂 jednak na to przygotowany. Wstrzymawszy oddech, wyrwa艂 z pochwy ognisty miecz i obur膮cz zada艂 smokowi taki cios, 偶e potworna g艂owa odpad艂a. Zamiast niej jednak natychmiast wyros艂y trzy nowe, ale im tak偶e Micha艂 potrafi艂 da膰 rad臋. Zarumieniony z wysi艂ku, zadawa艂 smokowi ciosy tak d艂ugo, a偶 ostatnia g艂owa nie potoczy艂a si臋 po ziemi, ca艂a w czarnej krwi. Jednak偶e do ko艅ca by艂o jeszcze daleko. Teraz uros艂o smokowi a偶 dziewi臋膰 g艂贸w i ka偶da wyci膮ga艂a si臋 ku Micha艂owi ziej膮c truj膮cymi oparami. M艂odzieniec wiedzia艂, 偶e d艂u偶ej nie wytrzyma bez oddechu. Atakowa艂 wi臋c potwora, a jego miecz zatacza艂 ogniste kr臋gi i kolejne g艂owy padary na ziemi臋 jedna po drugiej. Zosta艂a mu ju偶 tylko ta ostatnia, dziewi膮ta. Si艂y Micha艂a ko艅czy艂y si臋 i chc膮c potworowi zada膰 cho膰by jeden cios, musia艂by nabra膰 powietrza. W tej chwili jednak odezwa艂 si臋 Serko:

- Nie oddychaj, Michale, tylko trzymaj si臋 mnie, 偶eby艣 nie spad艂! - I w t臋 ostatni膮 g艂ow臋 uderzy艂 kopytami tak, 偶e w mgnieniu oka si臋 rozlecia艂a. To jednak ju偶 nie dotar艂o do m艂odzie艅ca. Trzyma艂 si臋 tylko grzywy Serka, a czerwone plamki ta艅czy艂y mu przed oczyma.

W ko艅cu konik pozwoli艂 Micha艂owi nabra膰 powietrza. Co prawda, min臋艂o troch臋 czasu, zanim doszed艂 do siebie, ale ju偶 go 艣ciska艂 ojciec, pi臋kna Katarzyna i stary kr贸l, po czym uroczy艣cie powiedli go do pa艂acu.

A tam zaraz urz膮dzili wesele jak si臋 patrzy. Jedli, pili, 艣wi臋towali ca艂y miesi膮c, i drugi, i trzeci. Dopiero w ostatnim dniu tego s艂awnego wesela Micha艂 powiedzia艂 ojcu, co si臋 dzia艂o w domu po jego wyje藕dzie i co si臋 sta艂o ze z艂ot膮 kaczuszk膮.

Ojca to cokolwiek strapi艂o, ale po d艂u偶szym namy艣le rzek艂:

- No tak, powinieniem by膰 pos艂uszny swemu szcz臋艣ciu, cho膰 by艂o takie 艣pi膮ce, i nie opuszcza膰 domu. Mo偶e bym sam zosta艂 kr贸lem. Ale tak jest przecie偶 lepiej - panuje m贸j jedyny syn, dosta艂 za 偶on臋 najpi臋kniejsz膮 ksi臋偶niczk臋 na 艣wiecie, a ja ch臋tnie pozostan臋 ministrem u swego syna. Tych dwoje zostawmy, niech siedz膮 w chacie - b臋d膮 si臋 bi膰 o pieczyste tak d艂ugo, a偶 im dach spadnie na g艂ow臋.

I tak te偶 naprawd臋 si臋 sta艂o. Micha艂 m膮drze rz膮dzi艂 i cieszy艂 si臋 mi艂o艣ci膮 swej pi臋knej 偶ony, ojciec ministrowa艂, a jego 偶ona ci膮gle si臋 bi艂a z genera艂em w obej艣ciu chaty. Tylko szcz臋艣cie podobno ci膮gle spokojnie spa艂o w starej stodole.


Co z艂e, obraca si臋 na dobre [bajka esto艅ska]


Pewnego razu na jarmarku spotkali si臋 przypadkiem dwaj starzy przyjaciele. D艂ugo si臋 nie widzieli, a wi臋c mieli sobie du偶o do powiedzenia. Jak to zwykle bywa, rozmowa zacz臋艂a si臋 od pogody.

- Zn贸w mamy z艂膮 pogod臋, tylko pada i pada - powiedzia艂 jeden, ale drugi mu od razu zaprzeczy艂:

- A c贸偶 w tym z艂ego? Gdyby艣 wiedzia艂, jak mi kapusta przy tych deszczach obrodzi艂a! Bracie, to偶 to g艂贸wki jak ludzka g艂owa w kapeluszu!

- O, to dobrze! To w艂a艣ciwie skorzysta艂e艣 na tej z艂ej pogodzie! - za艣mia艂 si臋 pierwszy, ale drugi tylko westchn膮艂:

- Mog艂o by膰 dobrze, tylko 偶e koza, paskuda, wszystkie g艂贸wki kapusty mi obgryz艂a.

- Oj, to 藕le - stwierdzi艂 pierwszy, ale drugi zastanowi艂 si臋:

- No, tak 藕le to znowu si臋 nie sta艂o. Zar偶n膮艂em koz臋, w艂o偶y艂em do marynaty, 偶eby by艂a gotowa do w臋dzenia.

- To w porz膮dku! W ko艅cu jednak wysz艂o na dobre, co?

- Cha, cha! Na dobre? Ale sk膮d, m贸j panie - spochmurnia艂 poszkodowany. - Wyobra藕 sobie, 偶e ni st膮d ni zow膮d przepali艂 si臋 powr贸z, na kt贸rym w kominie wisia艂a ta paskuda, mi臋so spad艂o do ognia, 偶ar si臋 rozprysn膮艂, zacz臋艂o si臋 pali膰, i zanim si臋 zorientowa艂em, sp艂on臋艂a mi ca艂a w臋dzarnia.

- Ojej, to niedobrze! To naprawd臋 bardzo 藕le - przerazi艂 si臋 pierwszy, ale drugi go szybko podni贸s艂 na duchu:

- Przepraszam ci臋 bardzo, ale dlaczego to ma by膰 takie z艂e? Ju偶 dawno chcia艂em sobie wybudowa膰 now膮, lepsz膮 w臋dzarni臋, teraz j膮 mam!

- No popatrz, do czego to przyda艂 si臋 po偶ar! - ucieszy艂 si臋 pierwszy, ale drugi tylko smutnie pokiwa艂 g艂ow膮:

- Tak, to by mo偶e by艂o dobre, tylko 偶e kiedy k艂ad艂em ostatni膮 belk臋, przypl膮ta艂a si臋 tam 偶ona, belka spad艂a jej na g艂ow臋 i 偶ona straci艂a mow臋.

- Ach, m贸j Bo偶e, to straszne nieszcz臋艣cie, kiedy kobieta nie mo偶e m贸wi膰! - wystraszy艂 si臋 pierwszy, ale drugi tylko machn膮艂 r臋k膮:

- To by zn贸w nie by艂o takie straszne. Tylko 偶e ja wezwa艂em lekarza, a on moj膮 偶on臋 natychmiast wyleczy艂.

- 艢wietnie! To si臋 ciesz臋, 偶e w ko艅cu to jednak dobrze si臋 sko艅czy艂o! - uradowa艂 si臋 pierwszy. By艂 to dobry cz艂owiek i martwi艂y go problemy przyjaciela.

- A gdzie tam dobrze! - oburzy艂 si臋 drugi. - 呕onie wielce si臋 spodoba艂 ten m艂ody lekarz i w ko艅cu ode mnie do niego uciek艂a.

- Ty to masz pecha, cz艂owieku! - litowa艂 si臋 nad nim przyjaciel.

- Jakiego znowu pecha? - za艣mia艂 si臋 cierpko drugi. - Tego doktora dobrze przycisn膮艂em do muru i wytrz膮s艂em z niego pe艂ny garniec dukat贸w.

- Chwa艂a Bogu, przyjacielu, 偶e na ko艅cu wszystko si臋 przecie偶 obr贸ci艂o na dobre: pozby艂e艣 si臋 niewiernej 偶ony, a pieni臋dzy masz teraz tyle, 偶e nic nie musisz robi膰 a偶 do 艣mierci.

- Jak to na dobre? Na z艂e si臋 obr贸ci艂o: dokupi艂em pola, zasadzi艂em tam kapust臋, haruj臋 jak w贸艂 - a popatrz na t臋 pogod臋 - narzeka艂 drugi.

- Masz racj臋 - przyzna艂 pierwszy. - Zn贸w mamy z艂膮 pogod臋, tylko pada i pada.

- Nie wiem, co w tym z艂ego? Gdyby艣 wiedzia艂, jaka mi po tych deszczach kapusta wyros艂a! Panie, to偶 to g艂贸wki jak ludzka g艂owa w kapeluszu!

- O, to dobrze! To ty w艂a艣ciwie skorzysta艂e艣 na tej z艂ej pogodzie - za艣mia艂 si臋 pierwszy, ale drugi tylko westchn膮艂:

- Mog艂o by膰 dobrze, ale koza, paskuda, obgryz艂a mi wszystkie g艂owy kapu艣ciane.

- Oj, wi臋c to 藕le - stwierdzi艂 pierwszy...

I tak ci dwaj przyjaciele ci膮gle w k贸艂ko opowiadaj膮 sobie o tym, jak zawsze co艣 z艂ego obr贸ci si臋 w co艣 dobrego, i nie wiedz膮, jak by tej nie ko艅cz膮cej si臋 dyskusji po艂o偶y膰 kres.

Je艣li kiedy艣 przyjdziecie na jarmark, to mo偶e ich tam jeszcze zastaniecie, pogr膮偶onych w rozmowie. Powiedzcie im, niech id膮 do domu, bo im herbata wystygnie!


Egle [bajka litewska]


Pewnego razu w lecie trzy c贸rki gospodarza posz艂y si臋 wyk膮pa膰 w jeziorze. Kiedy ju偶 si臋 do艣膰 napluska艂y i nadokazywa艂y, zacz臋艂y si臋 ubiera膰. Najm艂odsza, Egle, nagle krzykn臋艂a ze strachu. Kiedy si臋ga艂a po swoj膮 koszulk臋, z r臋kawa wype艂z艂 wielki w膮偶 wodny i cicho na ni膮 zasycza艂.

- Id藕 precz, potworze! - zawo艂a艂a dziewczyna, och艂on膮wszy ze strachu. Ale w膮偶 nie da艂 si臋 wygna膰. Spokojnie usadowi艂 si臋 w r臋kawie i znowu zasycza艂 na dziewczyn臋, tym razem ludzkim g艂osem:

- Oddam ci twoj膮 koszulk臋, je艣li mi obiecasz, 偶e we藕miesz mnie sobie za. m臋偶a. Egle zdr臋twia艂a zaskoczona. Jej siostry zacz臋ty si臋 艣mia膰:

- Och, to dopiero b臋dziesz mie膰 艂adnego narzeczonego! - Szybko si臋 ubiera艂y, wo艂aj膮c weso艂o: - Pospiesz si臋 z tym weselem, bo ci uciekniemy!

Co mia艂a robi膰 biedna dziewczyna? Przecie偶 nie p贸jdzie do domu naga! A siostry ju偶 odchodz膮 i kpi膮co na ni膮 zerkaj膮.

- Oczywi艣cie, 偶e ci臋 wezm臋 za m臋偶a - obieca艂a wi臋c szybko wodnemu w臋偶owi, ot tak, aby go zby膰 i dosta膰 swoj膮 koszul臋 z powrotem.

W膮偶 po tych s艂owach wype艂z艂 z r臋kawa, zasycza艂 z zadowoleniem, zafalowa艂 grzbietem i znikn膮艂 w jeziorze.

Egle pr臋dko si臋 ubra艂a, zapomnia艂a o w臋偶u i pobieg艂a do domu.

Nast臋pnego dnia, kiedy zaj臋ta wyszywaniem 艣wi膮tecznego obrusa siedzia艂a w izbie, us艂ysza艂a nagle dochodz膮cy z dworu dziwny szum, szelest i pluskanie, jakby krople deszczu pada艂y na kamienie. A przecie偶 na dworze 艣wieci s艂o艅ce niczym z艂oty talar.

Spojrza艂a przez okno i nie wierzy w艂asnym oczom!

Ca艂e obej艣cie pe艂ne jest rozmaitych w臋偶y, zaskro艅c贸w, padalc贸w, i innego gadziego posp贸lstwa: jeden pe艂znie po drugim, ci pierwsi ju偶 sun膮 po schodach, a z ty艂u za bram膮 nap艂ywaj膮 gromady wci膮偶 nowych i nowych.

Gady, kt贸re przyby艂y jako pierwsze, ju偶 przecisn臋艂y si臋 do 艣wietlicy, a trzy najwi臋ksze podpe艂z艂y prosto przed oblicze zaskoczonego gospodarza. Jeden z nich chrapliwie zasycza艂:

- Przyszli艣my w swaty, gospodarzu. Przysy艂a nas kr贸l jeziora, 偶eby艣 mu da艂 za 偶on臋 swoj膮 najm艂odsz膮 c贸rk臋.

- Ale偶 do niemo偶liwe! - zdziwi艂 si臋 gospodarz.

- Jak to niemo偶liwe? Wczoraj nad jeziorem twoja c贸rka sama to naszemu w艂adcy przyrzek艂a.

- Je艣li tak, to ju偶 nic si臋 nie da zrobi膰 - westchn膮艂 gospodarz i poleci艂 偶onie, chytrze do niej mrugaj膮c: - Nie p艂acz, matko! Obietnica to obietnica! I tak kiedy艣 nasza c贸rka wysz艂aby za m膮偶, i to zapewne nie za kr贸la. Po c贸偶 wi臋c lamentowa膰? Id藕 i przyprowad藕 kr贸lewskim pos艂om nasz膮 mi艂膮 c贸reczk臋 - bia艂膮 go艂膮beczk臋!

Matka wytar艂a 艂zy w fartuch, zrozumia艂a, o co m臋偶owi chodzi, ostro偶nie wyj臋艂a z go艂臋bnika najbielsz膮 go艂膮bk臋 i zanios艂a j膮 gadom. W臋偶owe poselstwo zasycza艂o z zadowoleniem, wsadzi艂o go艂膮bk臋 do koszyka i ruszy艂o z powrotem ku jezioru.

Za wsi膮 sta艂a samotna brzoza. Na niej siedzia艂a kuku艂ka, i jak tylko zobaczy艂a poselstwo, zacz臋艂a wo艂a膰:

Kuku-kuku, kuku-kuku, Ale偶 z was jest stado g艂upk贸w! Pos艂ali was po dzieweczk臋 A wy macie go艂膮beczk臋. Kuku-kuku, kuku-kuku.

Gady si臋 zatrzyma艂y i zagniewane wr贸ci艂y do maj膮tku.

- To przecie偶 nie jest w艂a艣ciwa narzeczona - zasycza艂 gruby swat i zwr贸ci艂 go艂臋bic臋 gospodarzowi.

Gospodarz j膮艂 si臋 usprawiedliwia膰.

- To chyba moja 偶ona co艣 pomyli艂a. Mamy bowiem trzy c贸rki i wszystkie s膮 g艂adkie i bia艂e. Nie gniewajcie si臋, zaraz wam przyprowadz臋 t臋 w艂a艣ciw膮. Popatrzy艂 znacz膮co na 偶on臋, ona zrozumia艂a i przyprowadzi艂a w臋偶om bia艂膮, okr膮glutk膮 g膮sk臋. Poselstwo j膮 przyj臋艂o i zn贸w ruszy艂o w drog臋 do jeziora.

Na brzozie za wsi膮 ju偶 czeka艂a na nich kuku艂ka i znowu zacz臋艂a si臋 na艣miewa膰:

Kuku-kuku, kukurkuku, Ale偶 z was jest stado g艂upk贸w! To偶 to nie jest ta dzieweczka, Lecz bielusie艅ka g膮seczka. Kuku-kuku, kuku-kuku.

W臋偶owe poselstwo gniewnie zasycza艂o i zn贸w wr贸ci艂o do maj膮tku. Gruby gad ze z艂o艣ci膮 natar艂 na gospodarza:

- Zn贸w nas chcia艂e艣 ok艂ama膰! Teraz musisz odda膰 w艂a艣ciw膮 c贸rk臋, bo inaczej b臋dzie 藕le!

- Nie gniewajcie si臋, mol drodzy - 艂agodzi艂 spraw臋 gospodarz - przecie偶 m贸wi艂em, 偶e mam trzy c贸rki. Sk膮d mam wiedzie膰, kt贸ra przyrzek艂a siebie waszemu kr贸lowi. Przyprowadz臋 wi臋c wam t臋 trzeci膮, moj膮 najmilsz膮 owieczk臋.

I rzeczywi艣cie przyprowadzi艂 p艂azom pi臋kn膮 bia艂膮 owieczk臋. W臋偶e z owieczk膮 natychmiast ruszy艂y w kierunku jeziora, ale na brzozie jak zwykle czeka艂a na nich kuku艂ka i ju偶 z daleka zawo艂a艂a:

- Kuku-kuku, kuku-kuku Ale偶 z was jest stado g艂upk贸w! Wzi臋li艣cie dziwn膮 dzieweczk臋, Wiedziecie kr贸lowi owieczk臋. Kukukuku, kuku-kuku.

Tym razem w臋偶e naprawd臋 si臋 rozz艂o艣ci艂y. Zostawi艂y owieczk臋 sam膮 sobie i szybko pope艂z艂y z powrotem do maj膮tku. Gruby swat w艣ciekle zasycza艂 na gospodarza, prychaj膮c jadowit膮 艣lin膮 na wszystkie strony:

- Oszuka艂e艣 nas! My艣my do ciebie przyszli jako honorowe poselstwo, a ty nas ci膮gle ok艂amujesz. Je艣li nam zaraz nie oddasz prawdziwej narzeczonej, to po偶a艂ujesz! Jak uderz臋 ogonem w lewo, to w臋偶e rzuc膮 si臋 na twoje sady, ogryz膮 ca艂膮 kor臋 z drzew i b臋dzie po owocach! Wystarczy, 偶ebym machn膮艂 ogonem w prawo, a wszystkie gady pod膮偶膮 do jeziora przez twoje pola i nie zbierzesz potem ani ziarenka. Skoro unios臋 g艂ow臋, to wszystkie zaskro艅ce osiedl膮 si臋 w twojej studni i nie b臋dziesz mie膰 nawet szklanki pitnej wody. No i jak? Dasz nam tym razem t臋 w艂a艣ciw膮, czy nie?

Gospodarz si臋 przel膮k艂, ale wtem wybieg艂a z komory Egle, kt贸ra stoj膮c za drzwiami dobrze s艂ysza艂a te gro藕by, obj臋艂a ojca i zap艂aka艂a:

- Nierozs膮dnie obieca艂am wczoraj nad jeziorem w臋偶owi wodnemu, 偶e go po艣lubi臋. Musz臋 wi臋c dotrzyma膰 s艂owa.

Po偶egnanie by艂o przesmutne - p艂acz, lamenty, u艣ciski, i zn贸w 艂zy i 艂zy. Potem w臋偶owe poselstwo ruszy艂o z narzeczon膮 ku jezioru. Na brzozie za wsi膮 zn贸w przywita艂a ich kuku艂ka:

- Kuku-kuku, kuku-kuku To w艂a艣ciwa narzeczona, Prowad藕cie j膮 do jeziora, Zar臋czy艂a si臋 tam wczoraj. Kuka-kuku, kuku-kuku.

Kiedy poselstwo stan臋艂o na brzegu jeziora, g艂贸wny swat uni贸s艂 g艂ow臋 i dono艣nie zasycza艂:

- Kr贸lu jeziora, panie nasz! Prowadzimy ci narzeczon膮, kt贸r膮 wybra艂e艣!

Po tych s艂owach wody jeziora zafalowa艂y i wyp艂yn膮艂 z nich wielki czarny w膮偶. Gdy tylko dotkn膮艂 brzegu, zamieni艂 si臋 w pi臋knego m艂odzie艅ca wspaniale odzianego, ze z艂ot膮 koron膮 na g艂owie. U艣miechn膮艂 si臋 do dziewczyny i m贸wi:

- Jestem 呕a艂tys, kr贸l jeziora. Spodoba艂a艣 mi si臋 i wczoraj si臋 zar臋czyli艣my. Czy naprawd臋 chcesz mnie za m臋偶a?

Egle zapatrzy艂a si臋 na wspania艂ego m艂odzie艅ca. Bardzo przypad艂 jej do gustu. Pochyli艂a g艂ow臋 i odpar艂a cichutko:

- Tak, chc臋 ci臋 po艣lubi膰 i przez ca艂e 偶ycie sta膰 wiernie przy tobie.

Po tych s艂owach narzeczony zawi贸d艂 dziewczyn臋 do wyk艂adanego muszlami pa艂acu na dnie jeziora i urz膮dzi艂 huczne wesele.

M艂odzi ma艂偶onkowie 偶yli sobie razem w spokoju i harmonii, i zdawa艂o si臋, 偶e nic nie mo偶e naruszy膰 ich rodzinnego szcz臋艣cia. A gdy si臋 nie ma trosk i k艂opot贸w, to czas szybko p艂ynie. Tak wi臋c i Egle, zanim si臋 obejrza艂a, sp臋dzi艂a w podwodnym pa艂acu z muszli prawie dziewi臋膰 lat.

Dochowa艂a si臋 tr贸jki dzieci. Synowie byli jak ich ojciec, pi臋kni i dzielni, c贸reczka za艣 odziedziczy艂a urod臋 po matce, jak ona mi艂a i delikatna, stale u艣miechni臋ta jak s艂oneczko. Kr贸lowa by艂a dumna, 偶e ma takie pi臋kne i dobre dzieci. Zapragn臋艂a pochwali膰 si臋 swoim szcz臋艣ciem przed rodzicami i rodze艅stwem. Jednak jej m膮偶 nie chcia艂 nawet o tym s艂ysze膰. Egle wiedzia艂a, 偶e darmo by go przekonywa艂a.

Dziewi膮ty rok chyli艂 si臋 ju偶 ku ko艅cowi, a偶 tu pewnego ranka zacz臋艂a kr膮偶y膰 nad jeziorem bia艂a go艂膮bka i smutnym g艂osem wzywa艂a Egle, 偶eby natychmiast wr贸ci艂a do domu, gdy偶 jej ojciec umiera.

Kr贸lowa na pr贸偶no prosi艂a m臋偶a, by pozwoli艂 jej odwiedzi膰 ojca. Nast臋pnego dnia p艂ywa艂a po jeziorze bia艂a g膮ska i 偶a艂o艣nie lamentowa艂a, 偶e gospodarz jest coraz s艂abszy i wci膮偶 pyta o swoj膮 najmilsz膮 c贸reczk臋 Egle.

I zn贸w kr贸lowa bez skutku prosi艂a m臋偶a, 偶eby j膮 pu艣ci艂 w odwiedziny do ojca.

- Musz臋 to jeszcze dobrze sobie przemy艣le膰 - usprawiedliwia艂 si臋 呕a艂tys, kiedy widzia艂 nieszcz臋艣liwy wyraz twarzy swojej ukochanej 偶ony.

Trzeciego dnia przybieg艂 na brzeg jeziora bia艂y baranek i tak 偶a艂o艣nie becza艂, 偶e nawet kamie艅 by wzruszy艂:

- Musisz si臋 spieszy膰, kr贸lowo, je艣li chcesz zasta膰 ojca 偶ywego! Ju偶 mu zimny pot na czo艂o wyst臋puje.

Egle si臋 rozp艂aka艂a, a jej 艂zy tym razem zmi臋kczy艂y serce m臋偶a:

- By艂a艣 dla mnie, Egle, dobr膮 偶on膮 przez ca艂e dziewi臋膰 lat, zas艂u偶y艂a艣 wi臋c na to, by艣 mog艂a odwiedzi膰 rodzic贸w. Jednak za dziewi臋膰 dni musisz wr贸ci膰.

- Chyba pozwolisz mi wzi膮膰 ze sob膮 dzieci? Chcia艂abym si臋 w domu pochwali膰, aby wszyscy widzieli, jak szcz臋艣liwie tu razem 偶yjemy - powiedzia艂a kr贸lowa i zawo艂a艂a dzieci.

- Gdy dziewi膮tego dnia b臋dziecie wraca膰, niech nikt was nie odprowadza. Z brzegu zawo艂aj do mnie po cichu:

呕a艂tysie, m臋偶u m贸j jedyny,

Wynurz si臋 do nas ze swej g艂臋biny

Twe dziatki t臋skni膮 za tob膮 wielce

Dla ciebie bije 偶onine serce.

S艂贸w tych jednak, a tak偶e mojego imienia, nie wolno wam nikomu zdradzi膰. Je艣li je komu艣 wyjawicie, to mo偶emy ju偶 nigdy si臋 nie spotka膰 - ostrzega艂 przygn臋biony kr贸l jeziora. - Gdy tylko dziewi膮tego dnia zawo艂asz mnie tymi s艂owy, jezioro wzburzy si臋 i przyp艂yn臋 po was. Je艣li jednak powierzchnia jeziora by艂aby czerwona jak krew, to b臋dzie znak, 偶e mnie spotka艂o nieszcz臋艣cie - doda艂 cicho kr贸l, po czym zamieni艂 si臋 w d艂ugiego, czarnego w臋偶a. Kr贸lowa z dzie膰mi dosiedli go niczym konia, a on wyni贸s艂 ich z g艂臋bin, a偶 na piaszczysty brzeg.

- Nie zapomnij, kochanie - przypomnia艂 呕a艂tys 偶onie, kiedy zn贸w przybra艂 ludzk膮 posta膰 - 偶e i ty teraz masz czarodziejsk膮 moc. Gdyby wam si臋 co艣 sta艂o, mo偶esz siebie i dzieci zamieni膰, w co ci si臋 spodoba.

Potem wszyscy uca艂owali si臋 na po偶egnanie i rozstali.

Kiedy Egle z dzie膰mi zjawi艂a si臋 w rodzinnym maj膮tku, rado艣膰 wszystkich nie mia艂a ko艅ca. Matka, bracia i siostry obst膮pili j膮, podziwiali pi臋kne i mi艂e dzieci oraz drogie szaty kr贸lewskie. Ojciec z rado艣ci wyzdrowia艂, zasiad艂 ze wszystkimi do uroczy艣cie zastawionego sto艂u, a potem biesiadowano i opowiadano sobie o wszystkim, co si臋 przez ten d艂ugi czas zdarzy艂o, a偶 do bia艂ego rana. Te odwiedziny naprawd臋 by艂y udane. Dziadek i babcia okazywali wiele serca wnucz臋tom, a i dzieci by艂y tam bardzo szcz臋艣liwe. Ale znacie z艂e j臋zyki zawistnych s膮siad贸w! Zaraz zacz臋li pomawia膰, oczernia膰, od plotek wrza艂o jak w ulu.

- Egle dobrze wysz艂a za m膮偶, nie mo偶na powiedzie膰! A jaka jest teraz dumna! - Jest wprawdzie kr贸low膮, ale z jej brokatowej sukni kapie woda. - Zauwa偶yli艣cie, jak okropnie 艣mierdzi ryb膮? Biedaczka, fuj! - Dzieci ma co prawda jak z obrazka, ale zamiast paznokci maj膮 podobno rybie 艂uski, a zamiast uszek - szczypce niczym raki, niebo偶膮tka!

Takie i inne brzydkie rozmowy s膮siedzi prowadzili specjalnie g艂o艣no, aby je wszyscy ludzie ze wsi s艂yszeli.

Oczywi艣cie, dosz艂o to te偶 do braci Egle i bardzo wszystkich z艂o艣ci艂y te obra藕liwe opowie艣ci. Wstydzili si臋 powinowactwa z jeziorem. Namawiali j膮, 偶eby im nie robi艂a wstydu i nie wraca艂a do jeziora, tylko zosta艂a z dzie膰mi w domu.

- Czy艣cie si臋 szaleju najedli? - nie mog艂a zrozumie膰 ich nalega艅 Egle. - Jak偶e bym mog艂a odej艣膰 od ukochanego m臋偶a? Mia艂abym pozbawi膰 dzieci najlepszego ojca?

- No to powiedz nam przynajmniej, jak si臋 nazywa tw贸j kr贸lewski ma艂偶onek, a my go wywo艂amy z jeziora na s艂贸wko. Na pewno go przekonamy, 偶eby ci da艂 wolno艣膰 - nalegali bracia.

- Nic wam nie powiem i nie m臋czcie mnie d艂u偶ej! - rozgniewana Egle odwr贸ci艂a si臋 do braci plecami.

Ci wiedzieli, 偶e pr贸by wyci膮gni臋cia czego艣 od siostry posz艂y na marne. Jednak starszemu bratu wpad艂 do g艂owy brzydki pomys艂:

- A gdyby艣my tak wzi臋li na spytki dzieci? - zaproponowa艂. - One zazwyczaj wypapla wszystko, co s艂ysza艂y w domu.

- No, mo偶na by tego spr贸bowa膰 - zgodzili si臋 pozostali i jeszcze tego wieczoru wyruszyli na nocny popas koni. Wzi臋li ze sob膮 starszego syna Egle. Pojecha艂 ch臋tnie, gdy偶 nigdy jeszcze nie by艂 na pastwisku, a ponadto narowiste gniadosze bardzo mu si臋 podoba艂y.

Bracia zwi膮zali koniom przednie nogi, aby za daleko nie odesz艂y, rozpalili pod lasem ognisko, siedli wok贸艂 niego, piekli kartofle i wypytywali ch艂opca o jeziorne kr贸lestwo. Ch艂opiec opowiada艂, ale gdy tylko zapytali o imi臋 ojca, milcza艂 jak zakl臋ty. Kiedy nie mogli nic z niego wydosta膰 po dobroci, spr贸bowali innego sposobu. Ale cho膰 go smagali r贸zg膮 jak mogli najmocniej, to ani s艂owa z niego nie wycisn臋li.

- Jest uparty jak jego matka - stwierdzi艂 jeden z wuj贸w i przestali si臋 zajmowa膰 p艂acz膮cym ch艂opcem.

Kiedy rano wr贸cili z pastwiska, Egle zobaczy艂a, 偶e ch艂opiec jest blady i ma zaczerwienione oczy.

- Czy sta艂o ci si臋 co艣 z艂ego, synku? - zapyta艂a z trosk膮.

- Nie, sk膮d! - odpar艂 dzielnie ch艂opiec. - Ca艂膮 noc dok艂ada艂em do ognia i teraz mi od dymu oczy 艂zawi膮.

Nast臋pnego wieczoru bracia zn贸w si臋 wybrali na nocny popas. Tym razem wzi臋li ze sob膮 艣redniego ch艂opca. I znowu przy ognisku przes艂uchiwali go, ale pomimo pr贸艣b i gr贸藕b, imienia ojca im nie zdradzi艂. A偶 r贸zg臋 na nim z艂amali, i cho膰 ch艂opiec p艂aka艂, to milcza艂 jak gr贸b.

Rano r贸wnie偶 i on opowiada艂 o dymie, kiedy matka popatrzy艂a badawczo na jego za艂zawione oczy.

Trzeciego dnia bracia wzi臋li na popas sw膮 ma艂膮 siostrzenic臋, aby i ona mog艂a si臋 cieszy膰 konikami i spr贸bowa膰 pieczonych kartofli. Dziewczynka zawsze by艂a tatusin膮 pieszczoszk膮. Nikt jej nigdy nic z艂ego nie zrobi艂, nawet krzywo na ni膮 nie popatrzy艂. Przy ognisku weso艂o sobie gwarzy艂a, ale kiedy wujowie j膮 nagle zapytali imi臋 ojca, wystraszy艂a si臋 i pop艂akuj膮c odpar艂a:

- Tego mi nie wolno powiedzie膰. Tatu艣 m贸wi艂, 偶e by艂oby z tego nieszcz臋艣cie.

- To chyba my艣la艂 o tym w艂a艣nie nieszcz臋艣ciu - brzydko u艣miechn膮艂 si臋 jeden z wuj贸w i przeci膮gn膮艂 r贸zg膮 po n贸偶kach dziewczynki. Ma艂a uderzy艂a w straszny p艂acz, a kiedy smagn膮艂 po raz drugi, zdradzi艂a wujom wszystko, co chcieli wiedzie膰.

Bracia natychmiast ugasili ogie艅, zagnali konie i wr贸cili do domu. Teraz ju偶 znali tajemnic臋 kr贸la jeziora. Nawet nie k艂adli si臋 spa膰, o 艣wicie wzi臋li kosy wyruszyli ku jezioru. Tam, z brzegu, w um贸wiony spos贸b przywo艂ali 呕a艂tysa, a kiedy wielki czarny w膮偶 pojawi艂 si臋 na srebrzystej fali, zabili go. Potem pokrwawione kosy op艂ukali w jeziorze i jakby nigdy nic poszli do domu.

Kiedy wieszali kosy w szopie, jedna z nich spad艂a na kamienn膮 pod艂og臋, a jej stalowe ostrze zad藕wi臋cza艂o niczym dzwon. Us艂ysza艂a to Egle, zal臋kniona wybieg艂a na podw贸rze i ujrza艂a braci chowaj膮cych kosy.

- Przestraszy艂am si臋, 偶e to komu艣 na pogrzeb dzwoni膮, ale widz臋, 偶e to tylko wasze kosy d藕wi臋cz膮. Chyba nie wracacie z ko艣by? - zdziwi艂a si臋, serce jej 艣cisn膮艂 dziwny l臋k. Nie mog艂a pozby膰 si臋 wra偶enia, 偶e jednak by艂 to przejmuj膮cy g艂os dzwonu oznajmiaj膮cego 艣mier膰.

- Ju偶 dawno skosili艣my - rzek艂 od niechcenia starszy brat. - Wiesz przecie偶, 偶e o 艣wicie jest obfita rosa, a wtedy najlepiej si臋 kosi.

No tak, Egle dobrze to wiedzia艂a, ale jako艣 nie mog艂a pokona膰 w sobie tego uczucia l臋ku i niepokoju.

Ledwie si臋 dzieci przebudzi艂y, po偶egna艂a rodzic贸w i rodze艅stwo i nikomu nie pozwoli艂a si臋 odprowadzi膰. Wzi臋艂a dzieci i szybko, jakby j膮 goni艂o co艣 z艂ego, pobieg艂a z nimi na brzeg jeziora. Na miejscu, jeszcze cala zadyszana, wyrzuci艂a z siebie najdro偶sze s艂owa:

呕a艂tysie, m臋偶u m贸j jedyny,

Wynurz si臋 do nas ze swej g艂臋biny!

Twe dziatki t臋skni膮 za tob膮 wielce,

Dla ciebie bije 偶onine serce.

Chwil臋 trwa艂a cisza, jakby przed burz膮, a potem powierzchnia jeziora nagle si臋 wzburzy艂a, a fale przynios艂y krwaw膮 pian臋.

Kr贸lowa rozp艂aka艂a si臋 gorzko. Zrozumia艂a, jakie to straszne nieszcz臋艣cie ich spotka艂o. A z g艂臋bi jeziora odezwa艂 si臋 przejmuj膮co smutny, cichy g艂os:

殴li ludzie mnie zabili, przez tw膮 boja藕艅, c贸rko ma艂a,

bo艣 si臋 r贸zgi bardzo ba艂a.

Twoi bracia - dzielni, 艣miali,

s艂贸wka z nich nie wydostali!)

wszystkie razy wytrzymali

Wujowie zb贸jcami byli,

Z bogiem b膮d藕cie, moi mili!

Dopiero teraz nieszcz臋sna Egle zrozumia艂a, jak dosz艂o do tego nieszcz臋艣cia. Przesta艂a p艂aka膰 i zwr贸ci艂a si臋 do swych dzieci:

- Spotka艂 nas wielki cios, moi kochani. Stracili艣cie ojca, a ja ukochanego m臋偶a. Do kr贸lestwa na dnie jeziora ju偶 nigdy nie powr贸cimy, a w maj膮tku dziadka tym bardziej stopy nasze nie postan膮. Czy偶 mogliby艣my 偶y膰 pod jednym dachem z zab贸jcami? Pozostaniemy tu na brzegu, zawsze patrz膮c w te g艂臋biny, gdzie wszyscy byli艣my tacy szcz臋艣liwi.

Ty, m贸j najstarszy synu, staniesz si臋 twardym d臋bem o g臋stej koronie, gdy偶 mocno opiera艂e艣 si臋 oprawcom i nic nie zdradzi艂e艣. Ty, m贸j 艣redni synku, b臋dziesz silnym, pr臋偶nym jesionem, bo i ty potrafi艂e艣 przeciwstawi膰 si臋 z艂u. A ciebie, c贸reczko moja najmilsza, ciebie zamieni臋 teraz w l臋kliw膮 osik臋, kt贸rej listeczki b臋d膮 stale dr偶e膰 ze strachu i trz膮艣膰 si臋, tak jak i ty dr偶a艂a艣, zanim zdradzi艂a艣 imi臋 twego ojca. Ja na zawsze zostan臋 偶a艂obn膮 wierzb膮, pochyl臋 g艂ow臋 nad powierzchni臋 jeziora i p艂acz膮c wspomina膰 b臋d臋 mego najmilszego.

Sta艂o si臋 dok艂adnie tak, jak powiedzia艂a.

Do dzi艣 na brzegu jeziora stoj膮 cztery wielkie, wspania艂e drzewa. D膮b i jesion maj膮 masywne, grube pnie. Opieraj膮 si臋 wszystkim podmuchom wiatru i swymi bujnymi koronami os艂aniaj膮 dwa pozosta艂e drzewa: nie艣mia艂膮, stale dr偶膮c膮 osik臋 i wierzb臋 p艂acz膮c膮, kt贸ra sm臋tnie pochyla si臋 nad jeziorem, a jej d艂ugie, delikatne ga艂臋zie w ciche, gwia藕dziste noce tkliwie g艂adz膮 pomarszczon膮 powierzchni臋 wody.


O kogutku i kurce [bajka 艂otewska]


Na jednym podw贸rzu mieszkali razem kogutek i kurka. Prawd臋 m贸wi膮c, kurka by艂a raczej g艂upi膮, rozgadan膮 i zazdrosn膮 kur膮, donosi艂a gospodarzowi na kogutka i szkodzi艂a mu, jak tylko mog艂a.

Kt贸rego艣 dnia kogut nabra艂 ochoty na orzeszki. Wybra艂 si臋 wi臋c na skraj pola, gdzie sta艂a leszczyna, a kura oczywi艣cie od razu ruszy艂a za nim. Po jakim艣 czasie doszli do krzaka, ale orzeszki ros艂y wysoko i kura nie mog艂a ich dosi臋gn膮膰.

- Musisz mi ich narwa膰 - rozkrzycza艂a si臋 natychmiast. - Ale pami臋taj, tylko te najwi臋ksze i najsmaczniejsze. Inaczej poskar偶臋 si臋 na ciebie gospodarzowi.

Dobroduszny kogutek tylko przytakn膮艂 i zacz膮艂 z zapa艂em rwa膰 orzeszki. Kura 艂akomie chwyta艂a ka偶dy orzeszek i nie obchodzi艂o jej zupe艂nie, 偶e kogutek dot膮d nie spr贸bowa艂 ani jednego. W ko艅cu na krzaku leszczyny zosta艂 jeden jedyny orzeszek, ale tego ostatniego kogucik nie m贸g艂 ju偶 dosi臋gn膮膰.

- Zerwij go, zerwij natychmiast - gdaka艂a kura, i to ju偶 mocno dokuczy艂o kogutkowi.

- C贸偶 to, nie widzisz, 偶e jest zbyt wysoko? - rzek艂 偶e z艂o艣ci膮.

- Wyskocz po niego, albo powiem, 偶e chcia艂e艣 mnie oszuka膰!

Mam z ni膮 za swoje鈥, pomy艣la艂 sobie kogutek, ale mimo wszystko skoczy艂 po orzeszek. I sta艂o si臋! - Pech chcia艂, 偶e orzech nie spad艂 na ziemi臋, ale uderzy艂 kur臋 prosto w g艂ow臋. To dopiero by艂 lament!

- Chcia艂e艣 mnie zabi膰! Wybi艂e艣 mi oko! - krzycza艂a kura i zataczaj膮c si臋, pop臋dzi艂a prosto na podw贸rze.

Akurat gospodarz sta艂 na ganku, a kura zacz臋艂a przed nim s艂ania膰 si臋 na nogach prawie umieraj膮c. Kogutkowi, oczywi艣cie, za bardzo teraz nie spieszy艂o si臋 do domu. I rzeczywi艣cie, ledwie wszed艂 na podw贸rze, gospodarz pogrozi艂 mu lask膮:

- Jak to by艂o z tymi orzechami?

- No, leszczyna zrzuci艂a ten ostatni orzech kurce na g艂ow臋... - odpowiedzia艂 cicho kogutek.

Zawo艂a艂 wi臋c gospodarz leszczyn臋 i pyta, jak mog艂a co艣 tak okropnego uczyni膰.

- Nie chcia艂am tego, wcale nie chcia艂am, gospodarzu, ale czy偶 mog臋 zrzuci膰 orzeszek tam, gdzie chc臋, skoro si臋 ca艂a trz臋s臋 z zimna, bo koza obgryz艂a mi kor臋?

Patrzcie, wi臋c koza jest temu winna鈥 - powiedzia艂 sobie gospodarz i pobieg艂 do kom贸rki.

Ale i koza mia艂a wym贸wk臋:

- Jak mog臋 nie ogryza膰 kory, skoro pastuch nie wyprowadzi艂 mnie na 艂膮k臋. Musia艂 wi臋c swoje argumenty przedstawi膰 i pastuch, a nie mo偶na ich by艂o zlekcewa偶y膰. Powiedzia艂 bowiem:

- Chcia艂em i艣膰 z koz膮 na pastwisko. Gospodyni obieca艂a mi pierogi, ale nic nie da艂a. Jak to, mam pracowa膰 o pustym 偶o艂膮dku?

Teraz ju偶 gospodarz z艂apa艂 si臋 za g艂ow臋. Wszystkiemu winna jest wi臋c jego w艂asna 偶ona!

- Dlaczego nie da艂a艣 pastuchowi pierog贸w, skoro mu obieca艂a艣? - zawo艂a艂 przez otwarte okno do kuchni.

- Jeszcze si臋 pytasz! - pad艂a odpowied藕 ze 艣rodka. - Przecie偶 to ty sam je zjad艂e艣 do ostatniej drobinki!

W gospodarza jakby piorun strzeli艂. Stoi, milczy, w oczach pojawi艂y mu si臋 b艂yski i nie mo偶e zebra膰 rozbieganych my艣li.

- No wi臋c w ko艅cu to ja... - zacz膮艂 po chwili z rozpacz膮, ale wtem jego wzrok pad艂 na kur臋, kt贸ra jakby nigdy nic spokojnie wygrzebywa艂a sobie ziarenka na 艣rodku podw贸rza. To przebra艂o miar臋:

- Ja ci poka偶臋 chodzi膰 na skarg臋! - krzykn膮艂, jednym susem rzuci艂 si臋 na kur臋 i ukr臋ci艂 jej 艂eb. Potem poda艂 j膮 偶onie przez otwarte okno i poleci艂:

- Zaraz w艂贸偶 t臋 wied藕m臋 do garnka. I tak jaja tylko po k膮tach znosi艂a, na ka偶dego skar偶y艂a, a teraz mia艂a czelno艣膰 nawet na mnie!

I tak dosta艂a za swoje ta niezno艣na kura. Nikomu jej nie by艂o 偶al, mo偶e tylko kogutkowi, kt贸remu przecie偶 szkodzi艂a najbardziej. Ale tak to ju偶 bywa, nie tylko w bajkach, ale i w 偶yciu.


Bajka o zwierciadle [bajka karelska]


Setki, ba, czasem nawet tysi膮ce wiorst by艂y od siebie oddalone siedziby ludzkie w owych dawnych bajkowych czasach. A poniewa偶 oddziela艂y je jeszcze szerokie rzeki i nieprzebyte lasy, przez kt贸re nie bieg艂y nawet tropy zwierz膮t, mieszka艅cy siedzieli sami w chatach, cz臋sto przez ca艂e 偶ycie nie ogl膮daj膮c ludzkiej twarzy, je艣li przypadkiem nie zawita艂 do nich jaki艣 podr贸偶ny. Oczywi艣cie, byli i tacy, nawet w tych odludnych miejscach, gdzie diabe艂 m贸wi dobranoc, kt贸rzy dobrze wiedzieli, 偶e za lasami i za rzekami le偶膮 nie tylko ca艂e wsie, ale nawet miasta otoczone kamiennymi murami.

Wiedzia艂 o tym tak偶e Lawri, kt贸ry mieszka艂 w starej chatce z 艂adn膮 m艂od膮 偶on膮 i ze swymi rodzicami. Kt贸rej艣 zimy, kiedy szed艂 po drzewo do lasu, spotka艂 obcego my艣liwego, i ten opowiedzia艂 mu o mie艣cie. Panowie je偶d偶膮 tam powozami, a ka偶dy chodzi wysztafirowany, ubrany w przywiezione z zagranicy materie - nie jak Lawri, w niezgrabnym ko偶uchu; potrafi膮 si臋 tam bawi膰 przy dobrym jedzeniu, piciu i muzyce - po prostu nie do uwierzenia.

M艂ody gospodarz by艂 bardzo ciekaw 艣wiata, a od czasu tego spotkania ci膮gle medytowa艂 nad s艂owami my艣liwego. W ko艅cu nie m贸g艂 wytrzyma膰 i postanowi艂 przekona膰 si臋 na w艂asne oczy, jak to wygl膮da, cho膰by droga do miasta mia艂a trwa膰 ca艂y rok. Domownicy jednak nie chcieli go pu艣ci膰: 偶ona by艂a niezadowolona, matka lamentowa艂a, a stary ojciec tylko co艣 mrucza艂 pod nosem o g艂upich pomys艂ach: on sam 偶adnego miasta w 偶yciu nie widzia艂, a do szcz臋艣cia niczego mu nie brakowa艂o. Lawri jednak偶e postawi艂 na swoim. Wiosn膮, ledwie 艣nieg troch臋 staja艂, a wilki cofn臋艂y si臋 g艂臋biej do lasu, osiod艂a艂 jedynego konika, kt贸rego mieli w obej艣ciu, i ruszy艂 w 艣wiat.

Jecha艂 d艂ugo, zanim znalaz艂 w艂a艣ciw膮 drog臋, a偶 kt贸rego艣 dnia dostrzeg艂 kamienne mury. Szcz臋艣liwie przejecha艂 przez bram臋 i ujrza艂 te wszystkie dziwne i pi臋kne domy i pa艂ace, wynios艂ych mieszczan i pi臋kne damy, z podziwem patrzy艂 na ruch na ulicach, wspania艂e ubiory, na przysmaki, kt贸re ludzie jedli w gospodach, a kt贸rych on nigdy nie mia艂 w ustach. Szybko te偶 si臋 zorientowa艂, 偶e cho膰 u niego w chacie nikt nie wiedzia艂, co to s膮 pieni膮dze, poniewa偶 nikomu nie by艂y potrzebne, to tutaj, w mie艣cie, nie obejdzie si臋 bez nich. Nad tym, jak je zdoby膰, Lawri nie 艂ama艂 sobie g艂owy zbyt d艂ugo. 鈥濽miem przecie偶 obchodzi膰 si臋 z koniem, czy w zaprz臋gu, czy pod siod艂em鈥, powiedzia艂 sobie i pierwszemu napotkanemu przechodniowi zaproponowa艂, 偶e b臋dzie jego wo藕nic膮. Szcz臋艣cie mu sprzyja艂o - trafi艂 bowiem na bogatego kupca, kt贸ry w艂a艣nie szuka艂 dobrego wo藕nicy. Od s艂owa do s艂owa 艂atwo si臋 dogadali, poniewa偶 kupiec nie 鈥瀊y艂 sk膮pcem i 偶膮da艂 od wie艣niaka przede wszystkim uczciwo艣ci.

Przez ca艂y rok Lawri wozi艂 r贸偶ne towary i pracowa艂 tak solidnie, 偶e kupiec nie m贸g艂 si臋 go nachwali膰. Dlatego te偶, kiedy wo藕nica zat臋skni艂 za domem i zacz膮艂 my艣le膰 o powrocie, kupiec namawia艂 go, jak umia艂, do pozostania. Ale Lawri siedzia艂 jak na szpilkach. W nagrod臋 za s艂u偶b臋 otrzyma艂 pe艂en w贸zek ubior贸w, but贸w, egzotycznych przypraw i B贸g wie czego jeszcze, a tak偶e sakiewk臋 z艂otych monet.

Przy po偶egnaniu kupiec wetkn膮艂 mu do kieszeni ma艂e lusterko.

- Po co mi to dajesz? - zdziwi艂 si臋 Lawri. - Przecie偶 ju偶 dosta艂em wi臋cej ni偶 trzeba. U nas i tak nikt nie wie, do czego s艂u偶膮 zwierciad艂a.

Kupiec tylko si臋 u艣miechn膮艂:

- W艂a艣nie dlatego. Skoro bowiem w chacie wszyscy poznaj膮 zwierciad艂o, to mo偶e jednak do mnie wr贸cisz, nawet z ca艂膮 rodzin膮. Przez rok b臋d臋 na ciebie czeka膰.

Lawri nie bardzo zrozumia艂 i przez ca艂膮 drog臋 rozmy艣la艂 nad s艂owami kupca. Jaki mia艂y one sens, na to jednak nie wpad艂.

My艣licie, 偶e w domu ucieszyli si臋 z jego prezent贸w? Owszem, 偶ona by艂a zadowolona, 偶e w ko艅cu wr贸ci艂, a pi臋kne ozdoby spodoba艂y jej si臋, natomiast ojciec z matk膮 wci膮偶 tylko mu wypominali, 偶e tak d艂ugo by艂 w podr贸偶y, cho膰 wiedzia艂, 偶e jest potrzebny w cha艂upie. Na dary nawet nie spojrzeli. Lawri by艂 rozczarowany, ale najgorsze dopiero go czeka艂o: nast臋pnego dnia, kiedy 偶ona wk艂ada艂a do skrzyni jego nowy kabat, z kieszeni wypad艂o lusterko, wi臋c natychmiast na nie spojrza艂a.

- Och, och! Ojej! - uderzy艂a w p艂acz. - To dlatego Lawri tak d艂ugo nie wraca艂. A jeszcze przywi贸z艂 jej podobizn臋, bezwstydnik jeden!

Matka us艂ysza艂a lament i oczywi艣cie chcia艂a wiedzie膰, co si臋 dzieje.


- Lawri ma w mie艣cie jak膮艣 m艂od膮, pi臋kn膮 kobiet臋 i nawet przywi贸z艂 sobie jej podobizn臋, zobacz sama - chlipa艂a kobieta i poda艂a lusterko matce.

Ledwie jednak matka spojrza艂a w lusterko, zacz臋艂a lamentowa膰 jeszcze bardziej:

- Co m贸wisz! Przecie偶 to stara baba, ma tyle zmarszczek! - Ach, Lawri, Lawri, gdzie ty mia艂e艣 oczy!

Tak biadoli艂y obie.

Te skargi po chwili us艂ysza艂 ojciec. Wpad艂 ca艂y zadyszany do izby, a matka od razu zwr贸ci艂a si臋 do niego:

- Popatrz, jakiego wstydu nam Lawri narobi艂! Takie babsko w mie艣cie znalaz艂, i jeszcze chowa sobie jej podobizn臋!

Ojciec wzi膮艂 lusterko, popatrzy艂 i jakby go grom porazi艂:

- Jakie zn贸w babsko? - wykrzykn膮艂. - To przecie偶 jaki艣 dziadek... m贸j syn w tym mie艣cie zupe艂nie straci艂 rozum!

Tak narzekali i lamentowali wszyscy troje, a偶 pies na podw贸rku zacz膮艂 wy膰. W tym nastroju zasta艂 ich Lawri, kiedy wieczorem wr贸ci艂 z pola.

呕ona, matka i ojciec od razu zacz臋li robi膰 mu wym贸wki bez 艂adu i sk艂adu, pokazuj膮c na lusterko, i naprawd臋 d艂ugo trwa艂o, zanim zrozumia艂, o co chodzi. Potem si臋 roze艣mia艂:

- Przecie偶 patrzyli艣cie ka偶dy na w艂asn膮 twarz! To nie jest 偶aden obrazek, tylko najzwyklejsze lusterko, kt贸re w mie艣cie ka偶dy zna! - Lawri stan膮艂 przed tym przedziwnym przedmiotem, a ka偶de z tych trojga musia艂o popatrze膰 mu przez rami臋, 偶eby zobaczy膰 w lusterku twarz Lawriego. Kiedy ju偶 poj臋li, do czego s艂u偶y ten obrazek, bardzo si臋 zawstydzili, a potem zacz臋li wypytywa膰, jak si臋 w mie艣cie 偶yje, co Lawri tam robi艂, co widzia艂 i co mu si臋 przydarzy艂o.

Tych pyta艅 by艂o tyle, 偶e odpowiada艂 na nie przez ca艂y tydzie艅. W ko艅cu nikt ju偶 nie chcia艂 zosta膰 w chacie nawet jednego dnia, tak ich ci膮gn臋艂o do miasta.

Lawri zatem ku艂 偶elazo, p贸ki gor膮ce. Za艂adowa艂 na w贸z tylko najpotrzebniejsze rzeczy, na ko偶uch posadzi艂 ojca i matk臋, 偶on臋 obok siebie na ko藕le, a kiedy ruszy艂 w drog臋 do kupca, by zacz膮膰 lepsze 偶ycie, dobrze wiedzia艂, jak膮 moc mo偶e mie膰 takie ot, zwyczajne lusterko.


Trzy w臋z艂y [bajka esto艅ska]


Tej jesieni osadzie rybackiej doskwiera艂a bieda. Wszystkie ryby gdzie艣 si臋 pochowa艂y, wi臋c rybacy ka偶dego dnia wracali do domu bez po艂owu. A pr贸偶na sie膰 rybacka to jak pusta stodo艂a - z obu wyziera g艂贸d.

Kiedy bieda ju偶 zago艣ci艂a we wszystkich chatach, rybacy postanowili, 偶e p贸jd膮 do starego Kaarela, 偶eby im poradzi艂, dok膮d maj膮 wyruszy膰 po ryby. Kaarel to by艂 nie byle kto: stary do艣wiadczony wilk morski, za m艂odu harpunnik w czasie polowa艅 na wieloryby, kt贸ry p艂ywa艂 po wszystkich oceanach 艣wiata. Teraz mieszka艂 samotnie za wsi膮. Wszyscy go szanowali za jego m膮dro艣膰 i wielu chodzi艂o do niego po rad臋.

- Bywa czasem, 偶e ryby nie daj膮 si臋 z艂apa膰 w sieci - powiedzia艂 Kaarel, kiedy wys艂ucha艂 skarg s膮siad贸w.

Potem wystuka艂 popi贸艂 z fajki i ci膮gn膮艂 dalej:

- Przed wiosn膮 zn贸w b臋d膮 ryby w naszych wodach, a do tego czasu zaci艣nijcie pasa. Musicie to przeczeka膰.

- Ju偶 dawno zaciskamy pasa - rzek艂 gniewnie rudy rybak. - Ale co z naszymi dzie膰mi? G艂oduj膮 i marniej膮 na naszych oczach. Nie mo偶emy czeka膰 do wiosny!

- To prawda - zamy艣li艂 si臋 Kaarel. - Dzieci nie powinny g艂odowa膰. - Pomog臋 wam zatem w tej ci臋偶kiej chwili. Je艣li mnie pos艂uchacie, to b臋dzie wam przynajmniej troch臋 l偶ej.

- Wiedzieli艣my, Kaarelu, 偶e nas nie zostawisz na pastw臋 losu! Zrobimy wszystko, co ka偶esz! - wo艂ali rybacy jeden przez drugiego.

Kaarel otworzy艂 skrzyni臋, chwil臋 w niej grzeba艂, w ko艅cu wyci膮gn膮艂 po偶贸艂k艂膮 jedwabn膮 chustk臋, pog艂adzi艂 j膮 i z u艣miechem poda艂 rybakom:

- T臋 chustk臋 przez ca艂e 偶ycie nosi艂em na szyi i nigdy nie opu艣ci艂o mnie rybackie szcz臋艣cie. Sama kr贸lowa morza mi j膮 kiedy艣 podarowa艂a. Dam wam t臋 czarodziejsk膮 chustk臋, ale pod pewnymi warunkami: jak widzicie, s膮 na niej trzy w臋z艂y. Kiedy rozwi膮偶ecie pierwszy z nich, to sprzyjaj膮cy wiatr zacznie d膮膰 w wasze 偶agle. Je艣li rozwi膮偶ecie drugi, to wszystkie wasze sieci nape艂ni膮 si臋 rybami. Musicie si臋 jednak zadowoli膰 tym pierwszym po艂owem i nie wolno wam ponownie zarzuca膰 sieci. - A ten trzeci w臋ze艂 - zapami臋tajcie sobie - tego wam nie wolno rozwi膮za膰! Spotka艂oby was nieszcz臋艣cie.

Rybacy przyj臋li od starego harpunnika po偶贸艂k艂膮 chustk臋 i obiecali:

- Nie obawiaj si臋, trzeciego w臋z艂a nie rozwi膮偶emy, masz na to nasze 偶eglarskie s艂owo!

- Dobrze, s艂owo 偶eglarza to 艣wi臋ta rzecz! - u艣miechn膮艂 si臋 starzec i zapali艂 fajk臋. - Zgubicie siebie i swoje dzieci, je艣li mnie nie pos艂uchacie.

Po tych s艂owach rozeszli si臋. Nast臋pnego dnia rano rybacy wybrali si臋 po艂贸w. Na najwi臋ksz膮 bark臋 za艂adowali sieci, rozwin臋li 偶agle i wyp艂yn臋li. Skoro tylko opu艣cili przysta艅, sternik rozwi膮za艂 pierwszy w臋ze艂 na chustce. I rzeczywi艣cie, za艣wista艂 gwa艂towny wiatr, 偶agle wyd臋艂y si臋 i statek ruszy艂 naprz贸d jak strza艂a. Mocnym dziobem rozcina艂 grzbiety fal, a偶 rado艣膰 bra艂a! Na pok艂adzie zapanowa艂 dobry nastr贸j, 偶eglarze zacz臋li 艣piewa膰: mieli nadziej臋, 偶e tym razem po艂贸w b臋dzie obfity. P贸艂 dnia p艂yn臋li pod wyd臋tymi 偶aglami. Ju偶 dawno stracili z oczu brzeg - byli daleko na otwartym morzu. W pewnym momencie wiatr nagle usta艂, 偶agle obwis艂y i statek si臋 zatrzyma艂.

- Tu chyba natrafimy na ryby - zawo艂a艂 sternik - szybko rzu膰cie kotwic臋, ch艂opcy!

Spu艣cili wi臋c kotwic臋 i zarzucili sieci. Sternik rozwi膮za艂 drugi w臋ze艂 na chustce i w tej chwili powierzchnia morza wok贸艂 艂odzi pomarszczy艂a si臋 i roz艣wietli艂a srebrnym blaskiem. Tysi膮ce po艂yskuj膮cych grzbiet贸w rybich ciasno wype艂ni艂o sieci. Rybacy wytrzeszczyli oczy na ten cud i nie wiedzieli, co maj膮 robi膰.

- No to, ch艂opcy, chwytajcie za sieci i pomalutku wyci膮gajcie! Ani jednej ryby nie wolno nam zmarnowa膰! - zacz膮艂 nimi rozwa偶nie komenderowa膰 sternik.

Rybacy si臋 opami臋tali i poma艂u, ostro偶nie wyci膮gn臋li sieci na pok艂ad. Dobry Bo偶e, co to by艂 za po艂贸w, co za 偶niwo! Za chwil臋 pod pok艂adem pe艂no by艂o 偶ywego srebra w rybich 艂uskach.

Ale jeden z rybak贸w zawo艂a艂

- To jeszcze ma艂o na艂owili艣my - Rudzielec u艣miechn膮艂 si臋 krzywo.

Pozostali poparli rudego, zakrzyczeli sternika i zn贸w zarzucili sie膰 do morza. Ale dziw nad dziwy! Ani jedna rybka tym razem si臋 nie z艂apa艂a.

Rybacy, cho膰 rozczarowani, nie chcieli si臋 podda膰. Jak szaleni rzucali sieci do morza raz za razem, ale wyci膮gali je zawsze puste. Tylko kilka wodorost贸w lub jaki艣 ma艂偶 w nich tkwi艂y.

- To przecie偶 niemo偶liwe! - m贸wili zaskoczeni 偶eglarze. - W tym s膮 na pewno jakie艣 czary!

Rudzielec gwa艂townie odwr贸ci艂 si臋 do sternika:

- Szybko rozwi膮偶 ten trzeci w臋ze艂!

- Tego nie zrobi臋! - odm贸wi艂 sternik. - Dali艣my przecie偶 Kaarelowi s艂owo 偶eglarza, nie pami臋tacie ju偶?

呕eglarze przycichli, ale ry偶y nalega艂:

- S艂owo tu, s艂owo tam. Dwa w臋z艂y ju偶 nam pomog艂y, to pomo偶e trzeci. Rozwi膮偶 go i nie oci膮gaj si臋!

- Tak, tak, on ma racj臋 - poparli go pozostali rybacy. - Szybko rozwi膮偶 ten trzeci w臋ze艂!

Sternik stara艂 si臋 do tego nie dopu艣ci膰, w ko艅cu jednak wyrwali mu chustk臋 i rudzielec szybko rozwi膮za艂 ostatni w臋ze艂.

W mgnieniu oka rozp臋ta艂a si臋 na morzu dzika burza. Zerwa艂 si臋 tak porywisty wiatr, 偶e ledwie zd膮偶yli spu艣ci膰 偶agle. Fale, wielkie jak kamienice, rozbija艂y si臋 o burty, zalewaj膮c pok艂ad. Rybacy wpadli w panik臋, zupe艂nie stracili g艂ow臋. Nie wiedzieli, co najpierw: podnie艣膰 kotwic臋, zwija膰 偶agle czy wylewa膰 wod臋 spod pok艂adu. Przede wszystkim jednak trzeba by艂o wyci膮ga膰 sieci, 偶eby fale ich nie zerwa艂y. Ale na to ju偶 by艂o za p贸藕no. Cho膰 w艂o偶yli w to wszystkie si艂y, to sieci nie mogli wyci膮gn膮膰. Niew贸d ugrz膮z艂 w g艂臋binie, jakby go tam mocno trzyma艂o co艣 wielkiego. I rzeczywi艣cie!

Nagle sieci si臋 napr臋偶y艂y i rybacy ze zgroz膮 spostrzegli, 偶e z艂apa艂a si臋 w nie olbrzymia ryba, chyba wieloryb. Szala艂a, na pr贸偶no pr贸bowa艂a si臋 uwolni膰 z pu艂apki, ale im wi臋cej si臋 szamota艂a, tym bardziej by艂a zapl膮tana. Potem pomkn臋艂a w diabelskim tempie zerwawszy kotwic臋 i poci膮gn臋艂a za sob膮 statek rybacki, niczym pi贸rko.

A wiatr wy艂 i pl膮ta艂 liny, maszty trzaska艂y i 艂ama艂y si臋. Rybacy to przeklinali morze, to modlili si臋 do swego patrona, 艣wi臋tego Piotra. Sternik przywi膮za艂 si臋 do steru, 偶eby fale go nie zmiot艂y z pok艂adu i na pr贸偶no pr贸bowa艂 utrzyma膰 kurs. Statek p臋dzi艂 naprz贸d, ci膮gni臋ty przez wieloryba, po grzbietach fal, gdzie艣 w nieznane, w ciemno艣膰, gdzie wzburzone morze zlewa艂o si臋 z czarnymi chmurami i tylko ogniste b艂yskawice krzy偶owa艂y si臋 na horyzoncie.

W jednym z rozb艂ysk贸w rybacy zobaczyli przed sob膮 w dali ostre ska艂y. Wieloryb ze statkiem p艂yn膮艂 prosto na nie. 鈥濼o koniec鈥, powiedzieli sobie rybacy i prze偶egnali si臋. Sternik nat臋偶y艂 wszystkie si艂y i poruszy艂 sterem w ostatnim momencie - o w艂os min臋li wyst臋p skalny. Ale c贸偶 to? Szalona jazda nagle si臋 sko艅czy艂a i statek powoli zatrzymywa艂 si臋. Widocznie wieloryb uwolni艂 si臋 z sieci i odp艂yn膮艂.

Marynarze odetchn臋li z ulg膮. Niedaleko za skalnym wyst臋pem zauwa偶yli kawa艂ek l膮du, chyba jak膮艣 wysepk臋. Po chwili kil zaskrzypia艂 na piasku i barka osiad艂a na brzegu.

Rybacy wyszli na brzeg i rozejrzeli si臋 po pustej wysepce: nikt z nich tu dot膮d nie by艂 i przez chwil臋 s膮dzili nawet, 偶e nikt tu nie mieszka. Potem jednak zauwa偶yli przed sob膮 jakie艣 s艂abe 艣wiate艂ko. Pod strugami deszczu ruszyli w jego kierunku i doszli do ma艂ej chaty rybackiej.

Zanim zdecydowali si臋 zastuka膰, drzwi otworzy艂y si臋, a na progu stan膮艂 drobny staruszek. Podesz艂y wiek pochyli艂 mu plecy, a bia艂a broda si臋ga艂a a偶 po kolana. Oczy mia艂 jednak bystre jak m艂odzik i przyjazne jak ka偶dy dobry cz艂owiek.

- Wejd藕cie, przyjaciele, nie st贸jcie w deszczu - przywita艂 ich i otworzy艂 drzwi na o艣cie偶. - Wiedzia艂em, 偶e przyjdziecie przemoczeni i przemarzni臋ci, napali艂em w izbie i przygotowa艂em wam herbat臋.

Zdr臋twia艂ych z zimna rybak贸w nie trzeba by艂o specjalnie namawia膰: natychmiast zape艂nili ciep艂膮 i przytuln膮 izb臋. Po pierwszej szklance gor膮cej herbaty poczuli si臋 nieco lepiej i zacz臋li pyta膰 uprzejmego gospodarza:

- Co to za wyspa? - Nigdy o niej nie s艂yszeli! - I jak to mo偶liwe, 偶e starzec na nich czeka艂?

Staruszek z zadowoleniem pog艂adzi艂 sobie srebrn膮 brod臋 i powiedzia艂:

- W tych stronach rzadko kiedy bywa burza. Trzeba ju偶 naprawd臋 bardzo rozgniewa膰 kr贸low膮 morza, 偶eby zrobi艂y si臋 tak wysokie fale i d膮艂 taki dziki wiatr jak dzisiaj. A kiedy ju偶 piek艂o si臋 rozp臋ta, kiedy morze si臋 wymknie spod kontroli, to na moj膮 wysp臋 zazwyczaj przyp艂ywa jaki艣 statek. Jest to czarodziejska wysepka, wierzcie mi lub nie. 呕eglarze odkrywaj膮 j膮 w sam czas, 偶eby si臋 uratowa膰. Dlatego dzisiaj na was czeka艂em, pewny, 偶e przyp艂yniecie. Ale co艣cie, przyjaciele, uczynili kr贸lowej morza? Opowiedzcie mi to dok艂adnie.

Rybacy milczeli, ze wstydem popijaj膮c gor膮c膮 herbat臋. Potem sternik zebra艂 si臋 na odwag臋 i opowiedzia艂 staruszkowi, jak im doskwiera艂a wielka bieda i g艂贸d, i jak stary Kaarel im pom贸g艂 dobr膮 rad膮 i da艂 im swoj膮 czarodziejsk膮 chustk臋.

- Znam dobrze starego Kaarela - o偶ywi艂 si臋 gospodarz. - Wiele lat razem 艂owili艣my ryby. Pami臋tam, 偶e zawsze nosi艂 na szyi jedwabn膮 chustk臋. Sama kr贸lowa morza mu j膮 podarowa艂a. Poka偶 mi t臋 chustk臋, przyjacielu!

Sternik wyci膮gn膮艂 z kieszeni cenn膮 chustk臋 i poda艂 j膮 staruszkowi.

- To ta! - ucieszy艂 si臋 dziadek. - Tylko 偶e, je艣li mnie pami臋膰 nie myli, by艂y na niej zawsze trzy w臋z艂y.

Sternik smutnie przytakn膮艂.

- Macie racj臋, dziadku, by艂y tam trzy w臋z艂y. Pierwszy, kiedy艣my go rozwi膮zali, nap臋dzi艂 nam wiatr w 偶agle. Drugi sprawi艂, 偶e nasze sieci nape艂ni艂y si臋 mn贸stwem ryb. A ten trzeci - tu nas Kaarel ostrzega艂, tego nie wolno nam by艂o rozwi膮za膰. Dali艣my mu na to s艂owo 偶eglarza, ale nie dotrzymali艣my go.

- Patrzcie, patrzcie - zatroska艂 si臋 starzec - tak to jest, je艣li 偶eglarz nie dotrzyma swego s艂owa! Spad艂 na was zatem sprawiedliwy gniew kr贸lowej morza. Dlatego zes艂a艂a na was t臋 burz臋, dlatego napu艣ci艂a na was wieloryba, 偶eby wywr贸ci艂 statek. Mieli艣cie szcz臋艣cie, 偶e ten potw贸r zapl膮ta艂 si臋 w wasze sieci.

Wszystkim rybakom by艂o teraz wstyd przed starcem i szczerze 偶a艂owali, 偶e nie dotrzymali honorowego s艂owa 偶eglarza.

- Co teraz poczniemy? - lamentowali. - Na dworze wci膮偶 szaleje burza, w domach nasze 偶ony p艂acz膮 ze strachu, a dzieci z g艂odu.

- Teraz musicie tu przenocowa膰, a rano zobaczymy - pociesza艂 ich staruszek. Przenocowali wi臋c, gdzie si臋 da艂o: na piecu, na 艂awkach, na pod艂odze. Ale rano jeszcze ci膮gle z nieba la艂y si臋 strugi wody, a morze by艂o gro藕nie wzburzone.

Dziadek wsta艂 pierwszy. Napali艂 w piecu, zrobi艂 艣niadanie i rozczesa艂 swoj膮 srebrn膮 brod臋. Kiedy zobaczy艂, jak bardzo jego go艣cie s膮 nieszcz臋艣liwi i biedni, ulitowa艂 si臋 nad nimi i powiedzia艂:

- Dostali艣cie za swoje, i dobrze wam tak, wcale mi was nie 偶al. Tylko ze wzgl臋du na wasze biedne dzieci, a tak偶e ze wzgl臋du na moj膮 przyja藕艅 z Kaarelem, pomog臋 wam. Dajcie mi t臋 chustk臋.

Podali mu chustk臋, wyszed艂 przed pr贸g, machn膮艂 ni膮 w kierunku morza, a potem mocno zawi膮za艂 na niej ten trzeci, zakazany w臋ze艂.

I w tym momencie burza usta艂a, przesta艂o pada膰 i jak z艂ote strza艂y wyjrza艂y pierwsze promienie s艂o艅ca, rozsuwaj膮c zas艂on臋 chmur. 呕eglarze czym pr臋dzej pobiegli do swego statku, naprawili reje, wyci膮gn臋li podarte sieci, rozwin臋li 偶agle i przygotowali si臋 do wyp艂yni臋cia.

Staruszek poszed艂 ich odprowadzi膰, po偶egnali si臋 z nim, pe艂ni wdzi臋czno艣ci. Jak tylko z brzegu podni贸s艂 r臋k臋 gestem po偶egnania, z jego d艂oni powia艂 wiatr, wype艂ni艂 偶agle i statek rybacki ruszy艂 morzem jak mewa, prost膮 drog膮 do domu. Przed wieczorem dotarli do swojej przystani.

Ile偶 by艂o rado艣ci w ca艂ej osadzie ze szcz臋艣liwego powrotu rybak贸w i z ich obfitego po艂owu! Tyle ryb na pewno starczy im do wiosny. Nie b臋dzie ju偶 g艂odu i biedy.

Wszystkie dzieci w osadzie uczy艂y si臋 teraz wi膮za膰 mocne w臋z艂y i wi膮za艂y je wsz臋dzie, gdzie popad艂o: na sznurku, na linie, na chusteczce do nosa, a nawet i na po艅czochach. I zawsze przy tym m贸wi艂y:

- Ten w臋ze艂 nigdy nie pu艣ci! On jest pewny jak s艂owo 偶eglarza.


Komar i ko艅 [bajka esto艅ska]


W zakolu ma艂ej rzeczki, w soczystej koniczynie, pas艂 si臋 konik, taki spokojny gniadosz, kt贸remu m膮drze z oczu patrzy艂o. Nagle, ni z gruszki, ni z pietruszki zabzycza艂 mu nad g艂ow膮 komar. Przysiad艂 koniowi mi臋dzy uszami i prowokuj膮co zapiszcza艂:

- Za du偶o jesz, ty pasibrzuchu! Z tej trawy ur贸s艂 ci solidny ka艂dun.

Konik tylko potrz膮sn膮艂 艂bem, zrzuci艂 dokuczliwego komara i spokojnie pas艂 si臋 dalej. Bzykacz jednak nie dawa艂 mu spokoju. Usiad艂 na pobliskim krzaku i zacz膮艂 wygra偶a膰:

- No, no, no! Jeszcze po偶a艂ujesz, 偶e艣 mnie zrzuci艂, ty prostaku! Ja ci poka偶臋! A konik nic. Spokojnie sobie gryzie zielon膮 trawk臋 i na komara w og贸le nie zwraca uwagi. Komara ju偶 wszyscy diabli bior膮, wi臋c w艣ciek艂y powiada:

- To ja dla ciebie nie jestem wart nawet odpowiedzi, ty t艂u艣ciochu!? Poczekaj tylko, ju偶 ja naucz臋 ci臋 grzeczno艣ci!

Usiad艂 konikowi na zadzie i z ca艂ej si艂y uk艂u艂 go ostrym ryjkiem. Ale cho膰 si臋 wysila艂, jak m贸g艂, wszystko na pr贸偶no. Ko艅skiej sk贸ry nie przek艂u艂.

Nie podoba艂y si臋 konikowi te 艂askotki, machn膮艂 wi臋c ogonem i str膮ci艂 komara w traw臋. To wyprowadzi艂o z r贸wnowagi bzykacza. Poprawi艂 sobie pogniecione skrzyde艂ka, zatoczy艂 k贸艂ko nad g艂ow膮 konika i zapiszcza艂:

- Patrzcie go, nad臋tego gbura! Ty si臋 mnie nie boisz, bo ja jestem ma艂y, ale cz艂owiek tak偶e jest od ciebie mniejszy, a kiedy zatnie batem, to trz臋siesz portkami. No widzisz, a ten sam cz艂owiek czuje przede mn膮 wielki respekt. Niech tylko bzykn臋, wymachuje dooko艂a r臋koma i ucieka. Dobrze wie, 偶e w boju jestem bezlistosny.

Konik podni贸s艂 艂eb, popatrzy艂 k膮tem oka na ma艂ego natr臋ta i spokojnie pas艂 si臋 dalej.

Komar ze z艂o艣ci prawie wyszed艂 z siebie. Zapiszcza艂 konikowi prosto do ucha, a偶 o ma艂o nie straci艂 g艂osu:

- To ty mnie ci膮gle nie dostrzegasz? Wi臋c my, komary, znaczymy dla ciebie tyle co powietrze? Tak nas obra偶asz? Nigdy na to nie pozwolimy! W imieniu wszystkich komar贸w wypowiadam ci wojn臋! Chcia艂e艣 tej wojny - wi臋c j膮 b臋dziesz mia艂!

- Bardzo du偶o o sobie my艣lisz! - odci膮艂 si臋 wreszcie ko艅, ale na komara nawet nie popatrzy艂.

- Wezw臋 nasz膮 przes艂awn膮 armi臋 i zak艂ujemy ci臋 na 艣mier膰! - j臋cza艂 komar jak szalony.

- Ju偶 ci臋 nie ma, ty bzycz膮cy mikrusie, bo naprawd臋 si臋 zdenerwuj臋 - zar偶a艂 konik i znowu spu艣ci艂 艂eb w zielon膮 muraw臋.

- Och, och! Ta pod艂o艣膰 wo艂a o pomst臋 do nieba! No, poczekaj, brzuchaczu, tego ci nie daruj臋! Tak膮 ha艅b臋 mo偶na zmy膰 tylko krwi膮! - zapiszcza艂 komar, zatoczy艂 ko艂o nad konikiem i polecia艂 prosto po komarz膮 armi臋.

Za chwil臋 nad konika przylecia艂a ciemna, szumi膮ca jak wodospad chmura, i ogromny r贸j komarzego wojska zwar艂 szeregi do ataku.

- Do boju! Do boju, przyjaciele! Bez lito艣ci bijcie wroga! On nas nie dostrzega! On nas obra偶a! Niech wi臋c zginie! - piszcza艂 wysokim g艂osem nasz komar, kt贸ry siebie obwo艂a艂 dow贸dc膮.

- 艢mier膰 wrogowi! Huraaa! - zabzycza艂y rozz艂oszczone komary, w uniesieniu nastawi艂y swoje ostre ryjki i niby hucz膮cy ob艂ok na 艂eb na szyj臋 run臋艂y na konika. 脫w przez chwil臋 przegania艂 komary ogonem, potem kilka razy potrz膮sn膮艂 niecierpliwie grzyw膮, ale one ci膮gle i ci膮gle nowymi falami naciera艂y i wnet obsiad艂y ca艂y jego grzbiet. To konika troch臋 rozgniewa艂o, po艂o偶y艂 si臋 w trawie, kilka razy przewr贸ci艂 si臋 z boku na bok i wszystkie komary rozdusi艂.

Jeden jedyny uratowa艂 si臋 z tej bitwy. Wyr贸wna艂 sobie nadwer臋偶one skrzyde艂ka, i zebrawszy wszystkie si艂y, polecia艂 do dow贸dcy, kt贸ry obserwowa艂 przebieg walki z oddalonego krzaka, po czym zameldowa艂:

- Zwyci臋偶yli艣my, nasz wodzu! Pobili艣my konia, teraz le偶y kopytami do g贸ry i zwija si臋 w 艣miertelnych drgawkach.

W贸dz podzi臋kowa艂 dzielnemu komarowi za t臋 radosn膮 wiadomo艣膰, obieca艂 mu wysokie odznaczenie wojskowe i natychmiast opu艣ci艂 plac boju.

Polecia艂 na najbli偶sze drzewo, gdzie mia艂 przygotowan膮 srebrn膮 tr膮bk臋 polow膮, chwyci艂 j膮 i zacz膮艂 tr膮bi膰 na ca艂y 艣wiat:

- Chwa艂a! Chwa艂a! Wygrali艣my wojn臋! Wr贸g przegra艂 z kretesem! Wieczna chwa艂a nam, komarom, najdzielniejszym 偶o艂nierzom na 艣wiecie!

A konik, ten m膮dry spokojny gniadosz, tymczasem dalej si臋 pasie w soczystej koniczynie w zakolu ma艂ej rzeczki.


Dobra rada cenniejsza ni偶 z艂oto [bajka litewska]


W pewnej wiosce w艣r贸d las贸w 偶y艂a m艂oda para. 呕ona krz膮ta艂a si臋 jak pszcz贸艂ka, m膮偶 by艂 dobrym cz艂owiekiem, ale na prac臋 patrzy艂 troch臋 krzywo. Dopiero kiedy ju偶 naprawd臋 musia艂, to przy艂o偶y艂 do czego艣 r臋k臋. Ale i to niech臋tnie.

- Praca nie zaj膮c, nie ucieknie - to by艂a jego dewiza. I jak tylko m贸g艂, to w艂azi艂 na piec.

- Ale mam piecucha! - wzdycha艂a cz臋sto 偶ona, i co by艂o do zrobienia w gospodarstwie, musia艂a zrobi膰 sama.

Kiedy艣 wydzierga艂a pi臋kn膮 narzut臋 na 艂贸偶ko i m贸wi do m臋偶a:

- Z艂a藕 z pieca, Piecuchu! Zanie艣 t臋 kap臋 do miasta na jarmark. Dostaniesz za ni膮 co najmniej trzy dukaty.

- Dobrze - ziewn膮艂 Piecuch. - A wi臋c jutro p贸jd臋 do miasta.

- Czemu偶 to dopiero jutro? Id藕 zaraz! - rozgniewa艂a si臋 偶ona. - I tak w domu nawet palcem nie kiwniesz, tylko mi tu przeszkadzasz.

Piecuch przerzuci艂 wi臋c kap臋 przez rami臋, wzi膮艂 kij i oci膮gaj膮c si臋 ruszy艂 na jarmark.

Droga do miasta wiod艂a przez las. Kiedy dochodzi艂 do rozstaj贸w, niespodziewanie zjawi艂a si臋 przed nim nimfa le艣na. Pantofelki mia艂a z kory brzozowej, kaftanik z aksamitnego mchu, sukni臋 z le艣nych porost贸w, a na g艂owie fantazyjny kapelusik z paproci, ozdobiony szyszkami.

Piecuch by艂 troch臋 zaskoczony tym spotkaniem, ale nimfa go uspokoi艂a, m贸wi膮c s艂odkim g艂osem:

- Nic si臋 nie b贸j, i tak dobrze wiem, z czym idziesz na jarmark. Poka偶 mi t臋 kap臋.

M膮偶 rozpostar艂 przed rusa艂k膮 szyde艂kowan膮 narzuty, a a偶 krzykn臋艂a z zachwytu:

- O jejku, jejku, to dopiero cacko. Twoja 偶ona ma z艂ote r臋ce. Co za to chcesz?

- Trzy dukaty - odpowiedzia艂 Piecuch, m贸wi膮c sobie w duchu, 偶e odda艂by kap臋 nawet taniej, byleby sobie oszcz臋dzi膰 d艂ugiej drogi do miasta.

- Za tak膮 pi臋kn膮 rzecz naprawd臋 zbyt du偶o nie 偶膮dasz - stwierdzi艂a le艣na panna - ale ja, niestety, nie mam 偶adnych dukat贸w. Zap艂ac臋 ci jednak dobr膮 rad膮, a ta rada, je艣li j膮 sobie dobrze zapami臋tasz, kiedy艣 ci przyniesie du偶o pieni臋dzy.

Piecuch waha艂 si臋 przez chwil臋, ale potem sobie przypomnia艂, 偶e dobra rada jest cenniejsza ni偶 z艂oto, i da艂 kap臋 rusa艂ce.

Nimfa za艣mia艂a si臋, bior膮c narzut臋, a potem szepn臋艂a mu na ucho:

- Je艣li chcesz komu艣 pom贸c, to nawet gdy skoczysz do morza, nie utoniesz.

Piecuchom spodoba艂y si臋 te dziwne s艂owa i zapami臋ta艂 je. Zanim jednak zd膮偶y艂 zapyta膰, do czego mu si臋 przyda jej rada, nimfa znikn臋艂a razem z kap膮, jakby rozp艂yn臋艂a si臋 w powietrzu.

Piecuch zadowolony wr贸ci艂 do domu, a jak go przywita艂a 偶ona? - nikomu by艣my tego nie 偶yczyli. Wypomina艂a mu wszystko, co by艂o do wypomnienia, i potraktowa艂a go tak dosadnymi s艂owami, 偶e a偶 mu uszy spuch艂y. Wola艂 wydrapa膰 si臋 na piec i tam t臋 burz臋 jako艣 przeczeka膰 w zdrowiu.

Po paru dniach 偶onie przeszed艂 gniew, wygrzeba艂a z szuflad resztki prz臋dzy i zrobi艂a now膮, jeszcze pi臋kniejsz膮 narzut臋. Potem zgoni艂a m臋偶a z pieca i surowo mu nakaza艂a:

- Dzi艣 naprawisz to, co poprzednio zepsu艂e艣. Id藕 na jarmark i sprzedaj t臋 kap臋 za pi臋膰 dukat贸w. Jest jeszcze 艂adniejsza ni偶 ta pierwsza. Tylko 偶eby艣 zn贸w jej nie da艂 le艣nej rusa艂ce za dobre s艂owo!

M膮偶 zatem, chc膮c nie chc膮c, musia艂 znowu wybra膰 si臋 do miasta. Na rozstajach le艣nych ju偶 czeka na niego nimfa. Przyja藕nie si臋 u艣miecha i niecierpliwie przynagla:

- No poka偶, co tym razem twoja zdolna 偶ona wydzierga艂a?

Piecuch si臋 wykr臋ca艂 i wymawia艂 jak dziecko, ale w ko艅cu nimfa wy艂udzi艂a od niego t臋 wspania艂膮 kap臋, i to zn贸w tylko za dobr膮 rad臋.

- Dobrze sobie zapami臋taj - szepn臋艂a tajemniczo. - Szukaj wody tam, gdzie wierzby i trawa rosn膮.

M膮偶 tym razem nie by艂 zbyt zadowolony z wymiany, ale panna le艣na go uspokoi艂a:

- Nie b贸j si臋, ta rada przyniesie ci o wiele wi臋cej ni偶 pi臋膰 dukat贸w, kt贸re chcia艂e艣 za t臋 pi臋kn膮 narzut臋.

Piecuch jej wierzy艂 i dobrze zapami臋ta艂 te s艂owa, ale do domu go jako艣 nie ci膮gn臋艂o. W艂贸czy艂 si臋 tu i tam, i dopiero pod wiecz贸r niepewnym krokiem wszed艂 do izby. Jak 偶ona na niego spojrza艂a, od razu wiedzia艂a, o co chodzi. Gdyby mog艂a, to by mu t膮 now膮 dobr膮 rad膮, kt贸r膮 dosta艂 za pi臋kn膮 kap臋, ot艂uk艂a g艂ow臋. Ale i tak oberwa艂 par臋 razy w ucho, a偶 czapka podskakiwa艂a.

Przez kilka dni gospodyni nie odzywa艂a si臋 do m臋偶a. Zr臋czne r臋ce nie pozwoli艂y jej jednak siedzie膰 bezczynnie. Po偶yczy艂a od s膮siadki now膮 prz臋dz臋 i zn贸w zabra艂a si臋 do szyde艂kowania. Nowa kapa by艂a najpi臋kniejsza ze wszystkich, a wielka na dwa 艂贸偶ka. Z艂o偶y艂a j膮 potr贸jnie, poda艂a m臋偶owi i smutnie powiada:

- Nie mamy ju偶 w domu ani grosza. Za t臋 wielk膮 narzut臋 powiniene艣 dosta膰 przynajmniej dziesi臋膰 dukat贸w. Tylko 偶eby艣 zn贸w...

- Nie b贸j si臋, nie b贸j - przerwa艂 jej m膮偶. - Teraz ju偶 na pewno przynios臋 pieni膮dze.

Ale i tym razem nie przyni贸s艂.

Oczywi艣cie na rozstajach rusa艂ka zn贸w na niego czeka艂a. Ale Piecuch nawet nie chcia艂 z ni膮 rozmawia膰. Ona jednak bardzo nalega艂a:

- No to mi przynajmniej poka偶, c贸偶 to za cudo zrobi艂a twoja 偶oneczka! Trzyma艂a go przy tym za kabat i tak mi艂o na niego patrzy艂a, 偶e w ko艅cu jednak t臋 wielk膮 narzut臋 przed ni膮 rozwin膮艂. Nie powinien by艂 tego robi膰! Teraz dopiero le艣na panna wpad艂a w zachwyt:

- Musz臋 mie膰 t臋 wspania艂膮 rzecz! - zawo艂a艂a zdecydowanie.

Ale Piecuch by艂 tym razem twardy jak ska艂a: nie i nie, powiada, dzi艣 nie mo偶e wr贸ci膰 do domu bez pieni臋dzy.

Nimfa go prosi艂a, pad艂a przed nim na kolana, potem mu grozi艂a, a w ko艅cu si臋 偶a艂o艣nie rozp艂aka艂a. Te 艂zy zmi臋kczy艂y Piecuchowe serce i cenn膮 kap臋 w ko艅cu zn贸w jej odda艂 za dobr膮 rad臋, kt贸ra by艂a najdziwniejsza ze wszystkich:

- Je艣li w z艂o艣ci podniesiesz r臋k臋, to j膮 opu艣膰 - rzek艂a mu wyra藕nie rusa艂ka, po czym z艂apa艂a narzut臋, rado艣nie si臋 za艣mia艂a i znikn臋艂a jak opary le艣nej mg艂y.

C贸偶 biedny Piecuch mia艂 zrobi膰? Do domu nie m贸g艂 wr贸ci膰 z niczym, a wi臋c poszed艂 w 艣wiat szuka膰 pracy. Szed艂 d艂ugo, a偶 przyby艂 nad morze i zaci膮gn膮艂 si臋 na statek jako ch艂opiec okr臋towy.

Na statku 偶ycie nie by艂o 艂atwe, marynarze wy膰wiczyli go porz膮dnie. Ale przywyk艂 do pracy i po paru latach nawet nie m贸g艂 sobie wyobrazi膰, 偶e kiedy艣 ca艂e dnie leniuchowa艂 w domu na piecu.

Pewnego razu statek utkn膮艂 w艣r贸d ska艂. Marynarze spu艣cili 艂贸d藕 ratunkow膮, 偶eby szuka膰 pomocy. Wios艂owali i wios艂owali, ju偶 by艂o wida膰 oddalony brzeg, nagle jednak przysz艂a ogromna fala, przewali艂a si臋 przez cz贸艂no i zala艂a je po brzegi. Natychmiast zacz臋li wylewa膰 wod臋, ale bezskutecznie, cz贸艂no si臋 topi艂o.

- Kto艣 musi opu艣ci膰 pok艂ad - krzycza艂 sternik. - Inaczej wszyscy zginiemy!

- Kto na ochotnika wyskoczy z 艂odzi, temu dam po艂ow臋 艂adunku mego statku - obieca艂 kapitan.

Piecuch przypomnia艂 sobie pierwsz膮 dobr膮 rad臋 le艣nej rusa艂ki i nie namy艣laj膮c si臋 \ skoczy艂 do morza. Cz贸艂no sta艂o si臋 l偶ejsze, bezpiecznie dop艂yn臋艂o do przystani i wszyscy marynarze. O 艢wicie dop艂yn膮艂 do brzegu tak偶e Piecuch. Marynarze go przywitali jak bohatera, cieszyli si臋, 偶e nie uton膮艂. Tak偶e kapitan spe艂ni艂 swoj膮 obietnic臋: naprawd臋 da艂 mu po艂ow臋 艂adunku ze swego statku, kt贸ry po burzy szcz臋艣liwie dotar艂 do portu.

Piecuch sprzeda艂 sw贸j 艂adunek i przypomnia艂 sobie 偶on臋, jak jej by艂o ci臋偶ko zwi膮za膰 koniec z ko艅cem. Nagle zat臋skni艂 i wybra艂 si臋 w drog臋 do domu. Do jego wioski jednak droga by艂a daleka. Prowadzi艂a przez dziewi臋膰 g贸r i siedem rzek. Kiedy przeszed艂 przez ostatnie pasmo g贸r, znalaz艂 si臋 w kr贸lestwie, kt贸re spotka艂o wielkie nieszcz臋艣cie. Zabrak艂o tam ludziom wody. Wszystkie potoki, studnie, studzienki wysch艂y na amen.

Kr贸l obiecywa艂 z艂ote g贸ry temu, kto znajdzie 藕r贸d艂o. Piecuch przypomnia艂 sobie drug膮 rad臋 nimfy le艣nej i powiedzia艂 kr贸lowi, 偶e spr贸buje.

Wybra艂 si臋 wi臋c na obch贸d kraju. Wsz臋dzie by艂o sucho, tylko piasek, kamienie i pop臋kana glina. Nagle przebieg艂 mu drog臋 zaj膮c.

- Patrzcie, jaki t艂u艣ciutki, sier艣膰 ma jak jedwab, dobrze mu si臋 powodzi! - pomy艣la艂 sobie Piecuch. - Ciekawe, dok膮d chodzi si臋 pa艣膰? - i ruszy艂 za zaj膮cem.

Po chwili doszed艂 do g艂臋bokiej rozpadliny, a na jej dnie, dziw nad dziwy, ros艂y wierzby, a pod nimi bujna szmaragdowozielona trawa.

Zawo艂a艂 ludzi z kilofami i 艂opatami, i poleci艂, 偶eby w tym miejscu kopali.

Nie trwa艂o d艂ugo, a kopacze napotkali obfite 藕r贸d艂o. By艂o tak silne, 偶e wkr贸tce zape艂ni艂o ca艂膮 rozpadlin臋 i szeroki strumie艅 pop艂yn膮艂 przez wyschni臋t膮 krain臋.

Ludzie nie posiadali si臋 z rado艣ci, a w艂adca naprawd臋 po kr贸lewsku nagrodzi艂 Piecucha za to, 偶e jego ziemi przywr贸ci艂 偶ycie.

Szcz臋艣liwiec nie m贸g艂 nawet ud藕wign膮膰 wszystkich kr贸lewskich dar贸w. Kupi艂 wi臋c sobie w贸z z par膮 jab艂kowitych koni, za艂adowa艂 na niego te drogocenno艣ci, trzasn膮艂 z bicza i ju偶 by艂 w drodze do domu. A poniewa偶 konie gna艂y jak wicher, ju偶 trzeciego dnia dojecha艂 do rodzinnej wsi.

Wiele lat tu nie by艂, a wi臋c nikt go nie pozna艂. Ale i Piecuch nie m贸g艂 pozna膰 w艂asnych zabudowa艅. Wszystko b艂yszcza艂o nowo艣ci膮 i czysto艣ci膮, nowa murowana przybud贸wka, nowy p艂ot brzozowy, a wal膮ca si臋 kiedy艣 stodo艂a stoi jak mur i ma nawet nowy dach z gont贸w.

Na ganek wysz艂a jego 偶ona i przywita艂a m艂odego m臋偶czyzn臋, kt贸ry z kos膮 na ramieniu wr贸ci艂 w艂a艣nie z pola. Gospodyni tak 艣licznie si臋 u艣miecha艂a do m艂odzie艅ca, 偶e Piecuch poczu艂 uk艂ucie zazdro艣ci w sercu. Kiedy jeszcze tego m艂odego u艣cisn臋艂a i poca艂owa艂a, Piecuchowi krew do g艂owy uderzy艂a. Chwyci艂 bat, zeskoczy艂 z wozu, przebieg艂 podw贸rze i zamierzy艂 si臋 na m艂odzika. Wtem b艂ysn臋艂a mu w g艂owie ostatnia rada le艣nej nimfy i u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zawsze mu te rady pomaga艂y. Pozwoli艂 zatem opa艣膰 podniesionej r臋ce i gorzko powiedzia艂 do gospodyni:

- Dobrze zrobi艂a艣, 偶ono, 偶e znalaz艂a艣 sobie m艂odego gospodarza, kiedy przed laty ci臋 opu艣ci艂em. I tak do niczego si臋 nie nadawa艂em.

- Ach, m贸j Bo偶e, m臋偶u, m臋偶usiu m贸j drogi - zawo艂a艂a 偶ona, rzucaj膮c si臋 mu na szyj臋, kiedy go pozna艂a po g艂osie. - Ten m艂ody gospodarz to przecie偶 tw贸j w艂asny syn. Urodzi艂 si臋 nam, kiedy przed dwudziestu laty odszed艂e艣 ode mnie!

I tak wszyscy troje cieszyli si臋 z tego szcz臋艣liwego spotkania. Potem 偶yli w spokoju, pogodzie i dobrobycie, przy pracy 艣piewali sobie weso艂e piosenki, a je艣li nie umarli, to i dzi艣 mo偶ecie ich znale藕膰 w tej wiosce w艣r贸d g艂臋bokich las贸w.


Kto wo艂a o deszcz [bajka litewska]


Kiedy艣, ju偶 bardzo dawno temu, nasta艂a w naszym kraju przedziwna pogoda. Ca艂y bo偶y dzie艅, a偶 do p贸藕na wiecz贸r, niemi艂osiernie pra偶y艂o s艂o艅ce. Niebo z ka偶dym dniem by艂o coraz bardziej rozpalone i nie mo偶na by艂o dojrze膰 na nim ani jednej chmurki. Wszystkie 艂膮ki i pola wygl膮da艂y jak po po偶arze, studzienki i potoki wysycha艂y, cala wilgo膰 wsi膮k艂a w sp臋kan膮 ziemi臋. Ludzie, ptaki i zwierzyna cierpieli pragnienie.

W lesie panowa艂 w贸wczas wielki m膮dry nied藕wied藕. On te偶 bardzo si臋 poci艂 w czasie tych upa艂贸w i nieustannie narzeka艂 na sw贸j g臋sty, kud艂aty ko偶uch. W ko艅cu wezwa艂 wszystkie zwierz臋ta i ptaki na jagodow膮 polan臋. Kiedy si臋 ju偶 stawi艂y, machn膮艂 艂ap膮, 偶eby je uciszy膰, a potem przem贸wi艂 do zebranych niskim g艂osem:

- Jestem ju偶 bardzo stary, ale takich upa艂贸w i susz nie pami臋tam jak 偶yj臋. Musimy sobie na czas nabra膰 wody, bo inaczej wszyscy zginiemy z pragnienia. Teraz dobrze pos艂uchajcie, powiem wam, co zrobimy. Tam, w dolinie, wykopiemy g艂臋bok膮 jam臋, mo偶e natrafimy na jakie艣 藕r贸d艂o, ale przede wszystkim cierpliwie poczekamy na ulew臋. Deszcz przyjdzie nied艂ugo, ju偶 go czuj臋 w powietrzu. Potem jama nape艂ni si臋 wod膮 deszczow膮, a my b臋dziemy mie膰 zapas, na wypadek gdyby znowu nasta艂o takie gor膮co.

Zwierz臋ta z entuzjazmem przywita艂y rozs膮dne s艂owa swego w艂adcy i natychmiast zabra艂y si臋 do pracy. Kopa艂y jam臋 w dolinie, a ka偶dy pracowa艂, jak umia艂.

Kret ry艂 korytarze w g艂膮b ziemi i co chwil臋 meldowa艂 nied藕wiedziowi, 偶e ju偶 natrafi艂 na wilgotn膮 glin臋, ju偶 si臋 przedziera przez bagno, ju偶 trafi艂 na jakie艣 藕r贸d艂o.

Lis z wilkiem przednimi 艂apami zgodnie wygrzebywa艂y glin臋, kt贸r膮 przedtem gawron i wrona nakopa艂y mocnymi dziobami, niczym motykami.

Jastrz膮b i kania z g艂臋bokiej jamy wybiera艂y kamienie i w szponach zanosi艂y je na grobl臋, kt贸r膮 jele艅, sarna i 艂ania z jagni臋ciem udeptywa艂y kopytkami. Nied藕wied藕 kierowa艂 ca艂膮 prac膮 i swymi ogromnymi 艂apami ugniata艂 dno przysz艂ego jeziorka. Wszyscy mieszka艅cy lasu pracowali gorliwie i cieszyli si臋, 偶e wida膰 efekty ich wsp贸lnej pracy.

Tylko wilga nie pomaga艂a. Lata艂a sobie wok贸艂 pracuj膮cych, ciekawie na nich zerka艂a, a nawet zacz臋艂a si臋 z nich wy艣miewa膰:

Tiki - tiki - tik,

Poczekam na deszczyk!

Nie zabior臋 si臋 do pracy,

Niechaj robi膮 to g艂uptacy.

Nie chc臋 z jamy wody pi膰,

Nie chc臋 w glinie z wami ry膰.

Tiki - tiki - tik

Poczekam na deszczyk!

Ptaszki i inne zwierz臋ta nie zwraca艂y uwagi na dowcipnisie i my艣la艂y sobie: 鈥濸oczekaj, jeszcze zobaczymy, kto si臋 b臋dzie 艣mia膰 ostatni!鈥

I rzeczywi艣cie, 藕le si臋 to dla wilgi sko艅czy艂o.

Wsp贸lne dzie艂o naprawd臋 si臋 le艣nym mieszka艅com uda艂o. Jak tylko je sko艅czyli, niebo zas艂oni艂y czarne chmury i lun膮艂 deszcz. Po chwili nowe jeziorko w dolinie nape艂ni艂o si臋 po brzegi deszczow膮 wod膮. Kiedy zn贸w nasta艂y upa艂y i susze, zwierz臋ta mia艂y wody pod dostatkiem. Nikt z nich nie cierpia艂 pragnienia.

Tylko wilga w tej duchocie by艂a stale spragniona. Ci膮gle kr膮偶y艂a nad jeziorkiem, wiele razy zni偶a艂a nad nim lot, 偶eby si臋 napi膰, ale zwierz臋ta zawsze j膮 odgania艂y z krzykiem:

- Nie pracowa艂a艣 z nami - nie b臋dziesz te偶 z nami pi艂a wody! - i mia艂y s艂uszno艣膰.

Od tej pory wilga podobno ci膮gle ma pragnienie, ale mo偶e je zaspokoi膰, tylko kiedy spadnie deszcz. Lata tam i z powrotem z otwartym dzi贸bkiem i chwyta do niego krople deszczu, ale w ten spos贸b pragnienie ugasi tylko troszk臋. Dlatego w lecie cz臋sto s艂ycha膰 jej natr臋tne wo艂anie:

Tiki - tiki - tik

Czekam na deszczyk!

Kiedy ludzie s艂ysz膮 t臋 偶a艂osn膮 ptasi膮 piosenk臋, mawiaj膮: - Chyba b臋dzie pada膰. Wilga zn贸w wo艂a o deszcz!


Bajka o starym wojaku [bajka 艂otewska]


W dawnych czasach wojaczka naprawd臋 nie by艂a 艂atwa, a jak m艂odzian raz trafi艂 na wojn臋 i nie zgin膮艂 na polu walki, to wraca艂 do domu siwy i przygarbiony staro艣ci膮.

Taki los sta艂 si臋 te偶 udzia艂em Mikelisa: gdy go w ko艅cu panowie prowadz膮cy wojn臋 pu艣cili, mia艂 ju偶 wi臋ksz膮 cz臋艣膰 偶ycia za sob膮.

Mimo to si臋 cieszy艂. Czemu mia艂by si臋 smuci膰? Ro偶ek mia艂 pe艂en tabaki, w kieszeni pobrz臋kiwa艂y mu trzy dukaty, kt贸re dosta艂 za s艂u偶b臋, na plecach ni贸s艂 tobo艂ek pe艂en dobrego jedzenia. Nie przeszkadza艂o mu s艂o艅ce ani s艂ota, szed艂 prosto, jak go oczy wiod艂y, a偶 nagle zobaczy艂 staruszka suchego jak wi贸rek, siedz膮cego przy drodze.

Dziadek zwr贸ci艂 si臋 do niego z pro艣b膮 o ja艂mu偶n臋, a dobry 偶o艂nierz bez zastanowienia da艂 mu z艂ot膮 monet臋. 鈥濶o co,鈥 powiedzia艂 sobie w duchu, 鈥瀙rzecie偶 zosta艂y mi jeszcze dwa dukaty, a te dwa starcz膮 mi na dostatnie 偶ycie.鈥

Nie uszed艂 jednak nawet mili, kiedy ponownie zobaczy艂 staruszka siedz膮cego przy drodze. I tym razem prosi艂 on wojaka o wsparcie, a wojak widz膮c, 偶e trz臋sie si臋 z zimna, zn贸w obdarowa艂 go dukatem. 鈥瀂upe艂nie dobrze wystarczy mi jeden dukat, skoro mam jeszcze dobry mundur i buty鈥, pocieszy艂 si臋.

Lecz wkr贸tce, za zakr臋tem, zn贸w ujrza艂 staruszka. Ju偶 z daleka wyci膮gn膮艂 do niego zmarzni臋t膮 d艂o艅: lito艣ciwy wojak wyszuka艂 w kieszeni ostatni z艂oty pieni膮dz i odda艂 go dziadkowi.

- We藕 go i niech ci B贸g pomaga - powiedzia艂. - Na pewno go potrzebujesz, a ja si臋 obejd臋 bez dukat贸w.

Staruszek na to lekko si臋 u艣miechn膮艂 i powiada:

- Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem, Mike艂isie, a ja ci si臋 za twoj膮 dobro膰 odwzajemni臋. We藕 to sobie - poda艂 wojakowi stary sk贸rzany mieszek.

- Widzisz przecie偶, 偶e tabak膮 nosz臋 tutaj, w rogu - odpowiedzia艂 Mikelis. - Nie potrzebuj臋 twojego woreczka. Zostaw go sobie, jeszcze ci si臋 kiedy艣 przyda...

Staruszek pokr臋ci艂 g艂ow膮:

- To nie jest zwyczajny mieszek, taki jak my艣lisz. Je艣li zechcesz si臋 pozby膰 nieprzyjaci贸艂, to wystarczy jak powiesz: 鈥濰op, do 艣rodka!鈥, a ka偶dy z nich zostanie w mieszku uwi臋ziony. Nie zastanawiaj si臋, Mikelisie, i bierz!

- Skoro tak, to wezm臋 - zgodzi艂 si臋 stary wojak. Potem w艂o偶y艂 mieszek do kieszeni, po偶egna艂 si臋 ze staruszkiem i pomaszerowa艂 dalej.

Wkr贸tce dotar艂 do stolicy. Ju偶 z daleka zobaczy艂, 偶e na domach wisz膮 czarne proporce.

- C贸偶 to si臋 dzieje? - zapyta艂 stra偶nika u bramy miejskiej. Stra偶nik machn膮艂 r臋k膮:

- Spotka艂o nas nieszcz臋艣cie, wojaku. Ka偶dego dnia o p贸艂nocy na zamek przyje偶d偶a diabe艂 tr贸jg艂owy w piekielnym powozie i za ka偶dym razem zabiera z miasta jedn膮 dziewczyn臋. Dosz艂o do tego, 偶e dzi艣 kr贸l musi mu ofiarowa膰 swoj膮 najstarsz膮 c贸rk臋.

- I nikt diab艂u nie przeszkodzi艂? - zdziwi艂 si臋 wojak.

- Wielu ju偶 pr贸bowa艂o, zw艂aszcza 偶e kr贸l og艂osi艂, i偶 odda po艂ow臋 kr贸lestwa i jedn膮 ze swych trzech c贸rek za 偶on臋 temu, kto diab艂a pokona. Ale to si臋 na nic nie zda艂o. Tylu wspania艂ych rycerzy znaleziono rano martwych! Dobrze ci radz臋 - lepiej w og贸le nie id藕 do miasta.

Wojak nie odpowiedzia艂 mu na to ani s艂owem, tylko min膮艂 bram臋 i skierowa艂 si臋 prosto do zamku. Ku swemu zaskoczeniu nie spotka艂 tam nikogo ze s艂u偶by, przedpokoje by艂y puste, okna pokryte paj臋czynami, dopiero w jednym z tylnych pokoik贸w znalaz艂 starego, 艂ysego kr贸la, siedz膮cego na odrapanym tronie i trzymaj膮cego g艂ow臋 w d艂oniach.

Chyba nie zauwa偶y艂 nawet, kiedy go艣膰 wszed艂 do pokoiku; dopi臋to po chwili podni贸s艂 zap艂akane oczy i powiedzia艂.

- C贸偶 ty tu robisz? Nie wiesz, co ci臋 czeka, kiedy diabe艂 ci臋 tu spotka? Lepiej uciekaj, je艣li ci 偶ycie mi艂e!

Ale Mikelis stan膮艂 na baczno艣膰, jak przysta艂o wojakowi, i dziarsko odpowiedzia艂:

- Wszystko wiem, kr贸lu. Przyszed艂em w艂a艣nie po to, 偶eby dzi艣 o p贸艂nocy obroni膰 przed diab艂em twoj膮 najstarsz膮 c贸rk臋!

Podoba艂y si臋 te s艂owa kr贸lowi. Natychmiast kaza艂 c贸rkom, 偶eby przygotowa艂y dla 偶o艂nierza obfit膮 kolacj臋, a kiedy si臋 zbli偶a艂a p贸艂noc i zadowolony wojak pyka艂 fajk臋, powiedzia艂:

- Diabe艂 zawsze przyje偶d偶a przed g艂贸wne wej艣cie. Tam wi臋c musisz na niego czeka膰.

Mikelis przytakn膮艂, poleci艂 kr贸lowi i jego c贸rkom, aby poszli spa膰, a sam si臋 usadowi艂 w fotelu u wej艣cia. Nied艂ugo na wie偶y wybi艂a p贸艂noc. Zanim zabrzmia艂o dwunaste uderzenie, na drodze prowadz膮cej do zamku rozleg艂 si臋 dziki 艂oskot i r偶enie koni i w tej samej chwili na dziedzi艅cu stan膮艂 pow贸z ognisty, ci膮gni臋ty przez dwa wron臋 konie. Z powozu wysiad艂 diabe艂 tr贸jg艂owy i wrzasn膮艂:

- Kto dzisiaj pilnuje najstarszej ksi臋偶niczki?

- Stary wojak - wykrzykn膮艂 bez l臋ku Mikelis i uchwyci艂 drzwi, 偶eby widzie膰, co si臋 b臋dzie dalej dzia艂o.

Ale diabe艂 spu艣ci艂 z tonu i zrobi艂 si臋 jak jagni臋:

- Skoro jeste艣 stary wojak, to ci臋 zostawi臋 w spokoju. Ale jutro po drug膮 ksi臋偶niczk臋 przyjedzie m贸j brat sze艣ciog艂owy. Zapami臋taj to sobie! - Trzasn膮艂 z bicza i piekielny zaprz臋g znikn膮艂 tak szybko, jak si臋 tu zjawi艂. Tylko wo艅 siarki po nim zosta艂a.

Owszem, Mikelis sam by艂 zdziwiony, 偶e to si臋 tak szybko i 艂atwo sko艅czy艂o, ale d艂ugo nie 艂ama艂 sobie nad tym g艂owy. Wygodnie si臋 wyci膮gn膮艂 w fotelu, zgasi艂 fajk臋, spa艂 i chrapa艂 a偶 do rana.

Wojak spa艂, cho膰 koguty pia艂y na dzie艅 dobry, kiedy przycz艂apa艂 kr贸l, aby sprawdzi膰, jak si臋 wojakowi powiod艂o w nocy.

Nie wierzy艂 w艂asnym oczom, a kiedy Mikelis zbudzi艂 si臋 i wszystko opowiedzia艂, kr贸la ogarn臋艂a taka rado艣膰, 偶e dzielnego wojaka obj膮艂 za szyj臋 i powiedzia艂:

- Ju偶 teraz masz prawo do po艂owy mego kr贸lestwa. A je艣li ci si臋 uda odegna膰 tak偶e sze艣ciog艂owego diab艂a, to mo偶esz wybra膰 sobie za 偶on臋 t臋 z moich c贸rek, kt贸ra spodoba ci si臋 najbardziej.

- Chcia艂bym t臋 najm艂odsz膮 - mrukn膮艂 do siebie Mikelis, a g艂o艣no zaznaczy艂: - Jeszcze nie wygrali艣my, kr贸lu, diabli nie wyrzekaj膮 si臋 tak 艂atwo swoich zdobyczy!

O prawdziwo艣ci tych s艂贸w sam si臋 szybko przekona艂. Nast臋pnego dnia o p贸艂nocy za oknami zrobi艂 si臋 taki harmider, 偶e zamek a偶 si臋 trz膮s艂 w posadach. A potem na dziedzi艅cu stan膮艂 pow贸z, dwa razy taki jak ten poprzedni, ci膮gni臋ty przez sze艣膰 wronych koni. Diabe艂 by艂 inny - sze艣ciog艂owy, a kiedy si臋 odezwa艂, to a偶 okna dzwoni艂y:

- Kto dzi艣 pilnuje 艣redniej ksi臋偶niczki?

- To ja, stary wojak - odpowiedzia艂 艣mia艂o Mikelis, wychodz膮c przed drzwi. Tego si臋 diabe艂 nie spodziewa艂. Od razu by艂o po krzyku, szybko skoczy艂 z powrotem do powozu, ale zanim strzeli艂 z bicza, zd膮偶y艂 jeszcze powiedzie膰:

- Dzisiaj zwyci臋偶y艂e艣, ale poczekaj do jutra: po najm艂odsz膮 ksi臋偶niczk臋 przyjedzie m贸j dziewi臋ciog艂owy brat!

Potem razem z powozem znikn膮艂 w ciemno艣ci. Mikelis d艂ugo i g艂o艣no 艣mia艂 si臋 z jego ucieczki, a kiedy zasn膮艂, to u艣miecha艂 si臋 nawet we 艣nie.

Gdy si臋 przebudzi艂, kr贸l, kt贸remu z rado艣ci zacz臋艂y na 艂ysinie rosn膮膰 rude w艂osy, okazywa艂 mu jeszcze wi臋ksz膮 偶yczliwo艣膰 ni偶 przedtem. Pi臋kne ksi臋偶niczki r贸wnie偶 robi艂y dla Mikelasa wszystko, czego tylko zapragn膮艂, wi臋c stary wiarus czu艂 si臋 u nich jak w raju.

Dopiero kiedy si臋 zbli偶a艂a p贸艂noc, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jeszcze nie wygra艂. Poleci艂 jednak kr贸lowi i ksi臋偶niczkom i艣膰 spa膰, jak przedtem, a sam usiad艂 sobie w fotelu u wej艣cia.

Dzwon贸w obwieszczaj膮cych p贸艂noc chyba nawet nie s艂ysza艂, bo gromy i b艂yskawice, kt贸re poprzedza艂y przyjazd diab艂a, o艣lepi艂y go i og艂uszy艂y. Kiedy wszystko ucich艂o, zobaczy艂 na dziedzi艅cu najwi臋kszy pow贸z, jaki w 偶yciu widzia艂, zaprz臋偶ony w dziewi臋膰 rumak贸w czarnych jak smo艂a.

Z powozu wy艂azi dziewi臋ciog艂owy diabe艂, chyba sam Belzebub: osiemnastoma ognistymi oczami mierzy dzielnego wojaka, dziewi臋cioma d艂ugachnymi j臋zykami 艂akomie si臋 oblizuje, a偶 na ziemi臋 kapie roz偶arzona siarka.

- Poka偶 si臋, Mikelisie, a roznios臋 ci臋 w drobny mak - grozi ten najbardziej diabelski ze wszystkich diab艂贸w i kieruje si臋 prosto do wej艣cia.

Stary wojak nie by艂by jednak sob膮, gdyby pokaza艂, 偶e si臋 boi tego strasznego wys艂annika piekie艂. Sam otworzy艂 bram臋 zamkow膮 i wyszed艂 naprzeciw diab艂u.

- Jak to? Takiego p臋draka bali si臋 moi braciszkowie? - Nie chcia艂 wierzy膰 diabe艂 swoim osiemnastu 艣lepiom. - Ciebie, m贸j panku, szybko za艂atwi臋!

- Uwa偶aj, 偶eby艣 si臋 nie pomyli艂 - odpowiedzia艂 wojak bez l臋ku. - Na twoje z臋by, pazury i kopyta wystarczy mi ten ma艂y woreczek... - i z kieszeni wyj膮艂 podarunek od staruszka.

- Poka偶, poka偶! - diabe艂 rzuci艂 si臋 do Mikelisa z ciekawo艣ci膮.

Nie powinien by艂 tego robi膰. Ledwie pochyli艂 swych dziewi臋膰 g艂贸w nad otwartym mieszkiem, sprytny wojak krzykn膮艂: 鈥濰op, do 艣rodka!鈥. Nasz diabe艂 natychmiast si臋 skurczy艂, a偶 by艂 nie wi臋kszy ni偶 mysz, wskoczy艂 do woreczka, a Mikelis tylko porz膮dnie zacisn膮艂 sznur. Potem z艂apa艂 lask臋 i zacz膮艂 ni膮 t艂uc uwi臋zionego diab艂a, gdzie popadnie.

Dziewi臋ciog艂owiec oczywi艣cie krzycza艂, prosi艂 o 艂ask臋, obiecywa艂 cuda, cude艅ka, ale wojak nie ust膮pi艂 - t艂uk艂, a偶 mu r臋ka omdla艂a. A i diabe艂 by艂 ju偶 p贸艂偶ywy z b贸lu.

- Puszcz臋 ci臋, - rzek艂 w ko艅cu Mikelis - ale pod jednym warunkiem.

- Ch臋tnie zrobi臋 wszystko, co b臋dziesz chcia艂, tylko mnie uwolnij z tego strasznego worka - b艂aga艂 dziewi臋ciog艂owy diabe艂.

Wojak nie da艂 si臋 wi臋c d艂ugo namawia膰:

- Zanim zapieje kogut, ka偶esz przynie艣膰 do zamku tyle z艂ota, 偶eby wszystkie pomieszczenia by艂y pe艂ne a偶 do sufitu. Ale pami臋taj by nie opu艣ci膰 ani jednego pokoiku. Inaczej nie wypuszcz臋 ci臋 na wolno艣膰.

Chcia艂 nie chcia艂, dziewi臋ciog艂owy musia艂 si臋 podporz膮dkowa膰 i wojak mia艂 takie widowisko, jak jeszcze nigdy w 偶yciu:

Ze wszystkich stron zlecia艂y si臋 do zamku diab艂y, czarty, diabliska, diabl臋ta, ich babki i prababki, a ka偶dy z tych z艂ych duch贸w ni贸s艂 na plecach worek dukat贸w. Siarczanego kurzu by艂o tyle, 偶e Mikelis musia艂 sobie zatyka膰 nos, ale z艂ota ku jego rado艣ci przybywa艂o. A kiedy za oknami zacz臋艂o 艣wita膰, to najmniejszy diabe艂ek przyni贸s艂 z piek艂a ostatni z艂oty okruszek. W tej chwili zapia艂 kogut.

- No, mo偶e jeszcze kilka dukat贸w by si臋 tam zmie艣ci艂o, ale tym razem ci je odpuszcz臋 - powiedzia艂 wielkodusznie Mikelis, rozwi膮za艂 sw贸j czarodziejski woreczek i wypu艣ci艂 dziewi臋ciog艂owego diab艂a. Szkoda, 偶e艣cie nie widzieli, jak wylatywa艂 oknem, 偶eby si臋 ju偶 wi臋cej nie pokaza膰!

W ten spos贸b Mikelis zosta艂 najbogatszym starym wiarusem na 艣wiecie, ale to jeszcze nie wszystko: zanim min膮艂 tydzie艅, stary kr贸l odda艂 mu obiecan膮 po艂ow臋 kr贸lestwa oraz najm艂odsz膮 i naj艂adniejsz膮 ksi臋偶niczk臋 za 偶on臋.

Wydawa艂oby si臋, 偶e pozostaje tylko doda膰, jak teraz Mikelisowi by艂o dobrze oraz jak d艂ugo i m膮drze kr贸lowa艂. Jednak wcale tak nie by艂o. Nie min臋艂o wiele lat, a przysz艂a kostucha i zabra艂a Mikelisa.

Ale i to jeszcze nie koniec. O tym, co by艂o dalej, m贸wi nast臋pna bajka.


Stary wojak i 艢mier膰 [bajka 艂otewska]


Mikelis zatem umar艂, ale nie podoba艂o mu si臋 to. Co chwil臋 zerka艂 z nieba, gdzie go Pan B贸g wzi膮艂, na d贸艂, 偶eby sprawdzi膰, jak si臋 powodzi jego m艂odej 偶onie i staremu kr贸lowi. Dosta艂 bowiem w niebie dobre miejsce - s艂u偶b臋 przy bramie niebieskiej, wi臋c mia艂 czasu fur臋. Najbardziej go jednak martwi艂o, 偶e na dole w zamku zostawi艂 sw贸j czarodziejski woreczek, a tymczasem kto wie, jaki 艂obuz mo偶e tam przyby膰.

Jednak kto si臋 raz do nieba dosta艂, ten ju偶 nie m贸g艂 wr贸ci膰 na ziemi臋. Tylko wielkich grzesznik贸w Pan B贸g posy艂a艂 prosto do piek艂a. Tam jednak stary wojak wcale nie mia艂 ochoty i艣膰 - jak wiemy, mia艂 z diab艂ami na pie艅ku.

Pilnowa艂 wi臋c Mikelis niebieskiej bramy, tu i tam puszcza艂 do 艣rodka dobre dusze, z kt贸rymi czasem sobie pogada艂 o 艣wiecie, ale coraz bardziej by艂o mu t臋skno na ziemi臋.

A偶 raz zapuka艂a do wr贸t niebieskich ko艣cist膮 r臋k膮 sama kumosia 艢mier膰.

- Czego chcesz? - wyjrza艂 Mikelis ze swej budki.

- Id臋 zapyta膰 Pana Boga, czy nie ma dla mnie jakiej艣 pracy - odpowiedzia艂a 艢mier膰, gro藕nie pobrz臋kuj膮c kos膮. Ten g艂odom贸r nigdy si臋 Mikelisowi nie podoba艂, ale mimo to odpowiedzia艂:

- Poczekaj tutaj, do 艣rodka nie wpuszczamy takich straszyde艂 jak ty. Sam si臋 zapytam.

I poszed艂. Pan B贸g akurat czesa艂 sobie grzebieniem d艂ugachne bia艂e w膮sy, a kiedy stary wojak mu przedstawi艂 偶yczenie kumosi, powiedzia艂 kr贸tko:

- Je艣li nie ma co robi膰, niech przez trzy lata 艣cina kos膮 starych ludzi! Prawd臋 m贸wi膮c Mikelisowi zupe艂nie to nie odpowiada艂o. 艢mier膰 przecie偶 mog艂a przyj艣膰 po jego te艣cia, starego kr贸la, a wtedy kto b臋dzie dba膰 o kr贸lestwo i o ksi臋偶niczk臋?

- Podobno masz gry藕膰 stare d臋by przez trzy lata - powt贸rzy艂 zatem kumosi jakby nigdy nic i zatrzasn膮艂 jej bram臋 tu偶 przed dziur膮 na nos w jej czaszce.

Po trzech latach jednak 艢mier膰 znowu przysz艂a do nieba. Ko艣ci jej chrz臋艣ci艂y, a pod podart膮 p艂acht膮 by艂o wida膰 tylko z臋by.

- Fe, a to mnie przestraszy艂a艣 - splun膮艂 Mikelis, wygl膮daj膮c ze str贸偶贸wki. - Czego zn贸w chcesz?

- Wszystkie stare d臋by obgryz艂am i wcale mi nie smakowa艂y. Chc臋 jakiej艣 lepszej pracy!

- No to poczekaj, p贸jd臋 to za艂atwi膰 - powiedzia艂 Mikelis i poszed艂 zameldowa膰 Panu Bogu:

- 艢mier膰 ci臋 zawiadamia, 偶e wszystkich starych ludzi ju偶 skosi艂a i nie ma co robi膰...

Pan B贸g spojrza艂 spoza swych bia艂ych w膮s贸w, poniewa偶 i tym razem w艂a艣nie je rozczesywa艂 z艂ot膮 szczotk膮, i powiada:

- Niech wi臋c kosi m艂odych - ich jest wi臋cej na 艣wiecie.

To tak鈥, pomy艣la艂 Mikelis. 鈥濼o babsko by wzi臋艂o moj膮 pi臋kn膮 ksi臋偶niczk臋...鈥 A wi臋c przekaza艂 kumosi:

- Pan B贸g ci臋 zawiadamia, 偶e teraz dla odmiany mo偶esz gry藕膰 m艂ode d膮bki. Ale dobrze ci radz臋, lepiej tu nie przychod藕, bo m贸j pan my艣li, 偶e swoj膮 prac臋 wykonujesz byle jak.

- Ojej - lamentowa艂a 艢mier膰. - Przecie偶 powinnam kosi膰 ludzi, a nie gry藕膰 drzewa. Popatrz, jak os艂ab艂am. A teraz jeszcze m艂ode d膮bki!

- No tak, zbyt dobrze nie wygl膮dasz - zgodzi艂 si臋 wojak - pos艂uchaj wi臋c mojej rady i lepiej si臋 tu ju偶 nie pokazuj, bo b臋dziesz musia艂a gry藕膰 kamienie!

Po tych s艂owach 艢mier膰 oczywi艣cie d艂u偶ej ju偶 nie zwleka艂a. Z艂apa艂a swoj膮 kos臋 i pop臋dzi艂a do lasu, 偶eby Pan B贸g si臋 nie rozmy艣li艂 i naprawd臋 nie kaza艂 jej gry藕膰 kamieni. Za to Mikelis si臋 艣mia艂, a偶 si臋 jego budka trz臋s艂a.

Potem, jak to bywa, zupe艂nie zapomnia艂 o 艢mierci, a gdy up艂yn臋艂y dok艂adnie trzy lata i zn贸w przysz艂a mi艂a kumosia, spa艂 w swojej budce jak kamie艅.

艢mier膰 niepostrze偶enie prze艣lizgn臋艂a si臋 obok Mikelisa i posz艂a prosto do Pana Boga. By艂a ju偶 cienka jak patyk, z臋by rozchwiane, ko艣ci rozpadaj膮ce si臋.

Nasz Pan B贸g najch臋tniej by przed ni膮 uciek艂, tak si臋 przestraszy艂, ale kumosia zagrodzi艂a mu drog臋.

- Przez ca艂ych sze艣膰 lat kaza艂e艣 mi gry藕膰 drzewa, jak twierdzi艂 Mikelis. Sam przecie偶 dobrze wiesz, co naprawd臋 powinnam na 艣wiecie robi膰. Zatem daj mi w ko艅cu prac臋, kt贸ra mi si臋 zgodnie z prawem nale偶y!

- Patrzcie, Mikelis! - zawo艂a艂 Pan B贸g, 偶eby 艢mier膰 swojej przemowy nie sko艅czy艂a. - Id藕 i wybieraj mi臋dzy lud藕mi wed艂ug w艂asnego uznania, Mikelis ci臋 nabra艂, ale nie b贸j si臋, dostanie porz膮dn膮 nauczk臋.

艢mier膰 musia艂a si臋 tym zadowoli膰, chocia偶 najch臋tniej sama by si臋 policzy艂a z wojakiem.

- Mam nadziej臋, 偶e w przysz艂o艣ci nie zrobi niczego podobnego - zaznaczy艂a z pogr贸偶k膮 w g艂osie i pobieg艂a na ziemi臋.

Mikelis jeszcze s艂odko spa艂, kiedy w艂adca nieba nim potrz膮sn膮艂 i pogrozi艂:

- A wi臋c tak wykonujesz swoj膮 s艂u偶b臋 przy bramie! Za to, 偶e zakpi艂e艣 sobie ze 艢mierci i j膮 oszuka艂e艣, powinienem ci臋 pos艂a膰 prosto do Lucyfera.

Stary wojak natychmiast si臋 domy艣li艂, co si臋 mog艂o sta膰, a wi臋c zrobi艂 skruszon膮 min臋 i ani pisn膮艂.

To udobrucha艂o Pana Boga, a wi臋c na ko艅cu postanowi艂:

- Za kar臋 po艣l臋 ci臋 z powrotem na ziemi臋, 偶eby艣 tam si臋 poprawi艂 i zacz膮艂 szanowa膰 s艂u偶b臋 przy bramie niebieskiej!

Czego wi臋cej m贸g艂by sobie 偶yczy膰 Mikelis? W dalszym ci膮gu udawa艂 skruszonego, ale tylko dlatego, 偶eby od razu nie objawi膰 rado艣ci, tak jak i potem, kiedy dwaj anio艂owie zanie艣li go prosto do zamku.

Dopiero przy spotkaniu z ksi臋偶niczk膮 i ze starym kr贸lem zacz膮艂 si臋 radowa膰. Poleci艂 wytoczy膰 na zamkowy dziedziniec ogromne beczki piwa i wina, kucharzom za艣 nakaza艂 gotowa膰, sma偶y膰 i piec najlepsze potrawy. Przez ca艂y tydzie艅 w zamku i na podzamczu wszyscy jedli, pili i 艣wi臋towali.

Po tygodniu zabawy przysz艂a jednak niedobra wiadomo艣膰: w mie艣cie pojawi艂a si臋 kumosia 艢mier膰. Chodzi艂a po rynku i po ulicach i na kogo spojrza艂a, t臋go kos膮 ciach! - posy艂a艂a do grobu.

Nast臋pnie wybra艂a si臋 prosto do zamku. W mgnieniu oka droga zrobi艂a si臋 pusta, jakby wymieciona, a wi臋c kumosia musia艂a dobrze rozgl膮da膰 si臋 za kolejn膮 ofiar膮. I patrzcie: sam Mikelis kroczy jej naprzeciw, bez broni, tylko 艣ciska w r臋kach ma艂y sk贸rzany woreczek i u艣miecha si臋 do 艢mierci, jakby nigdy nic.

- Rych艂o przestaniesz si臋 艣mia膰 - skrzypi膮cym g艂osem powiedzia艂a kostucha, doskoczy艂a do wojaka i zamachn臋艂a si臋 kos膮...

Mikelis by艂 jednak szybszy. Otworzy艂 sk贸rzany woreczek, wykrzykn膮艂 鈥濰op, do 艣rodka!鈥, i jeszcze zanim dotkn臋艂o go ostrze, 艢mier膰 z kos膮 by艂a uwi臋ziona.

Szarpa艂a si臋, Jak tylko mog艂a, krzycza艂a, przeklina艂a, ale na nic si臋 to nie zda艂o.

Mikelis zacisn膮艂 mocno woreczek, a kiedy widzia艂, 偶e w pobli偶u nie ma nikogo, kto by go obserwowa艂, pobieg艂 z nim na najwy偶sze pi臋tro zamkowej wie偶y i tam w艂o偶y艂 go do starej skrzyni, i jeszcze dla pewno艣ci zamkn膮艂 j膮 na dziewi臋膰 spust贸w.

Klucz od skrzyni zawiesi艂 sobie na szyi, 偶eby go nigdzie nie zgubi膰, a potem weso艂y poszed艂 kr贸lowa膰.

Panowa艂 m膮drze i sprawiedliwie tyle lat, 偶e wychowa艂 tuzin syn贸w, a po nich wnuk贸w, prawnuk贸w, i praprawnuk贸w.

W ko艅cu jednak, kiedy uzna艂, 偶e najwy偶szy czas przekaza膰 kr贸lewsk膮 koron臋 najstarszemu synowi, zat臋skni艂 za s艂u偶b膮 przy bramie.

Ale kto by pozwoli艂, 偶eby s艂awny kr贸l s艂u偶y艂 jako zwyk艂y stra偶nik? Stary Mikelis na pr贸偶no prosi艂, na darmo 偶o艂nierzom w zamku proponowa艂, 偶e chcia艂by przej膮膰 za nich s艂u偶b臋 cho膰by na chwilk臋. Zamiast spe艂ni膰 jego 偶yczenie, ka偶dy t艂umaczy艂, 偶e nie przystoi mu taka praca.

Wi臋c si臋 potem sta艂o, co si臋 w ko艅cu sta膰 musia艂o: Mikelis przypomnia艂 sobie o swoim miejscu przy bramie niebieskiej i 偶e Pan B贸g na pewno odczuwa jego brak. Dlatego pewnej nocy, pierwszy raz po wielu latach, zn贸w si臋 wydrapa艂 na wie偶臋, zardzewia艂ym kluczem otworzy艂 star膮 skrzyni臋 i otworzy艂 woreczek, a kumosia 艢mier膰 ju偶 na niego czeka艂a...


O m膮drej wronie [bajka karelska]


Na wielkiej wyspie, gdzie 偶ywno艣ci by艂o do艣膰 i dla ludzi, i dla zwierz膮t, osiedli艂a si臋 stara wrona. Wczesn膮 wiosn膮 znios艂a trzy nakrapiane jajeczka, a kiedy wyl臋g艂o si臋 z nich troje wiecznie g艂odnych, nieopierzonych piskl膮t, by艂a bardzo zadowolona, 偶e po偶ywienia jest w br贸d i 偶e nie musi si臋 po nie specjalnie nalata膰, a mieszkaj膮c gdzie indziej, pewnie by musia艂a.

Jednak nied艂ugo si臋 tym cieszy艂a. Pewnej nocy przysz艂a straszna burza i fale morskie zala艂y ca艂膮 wysp臋. Si臋ga艂y coraz wy偶ej i wy偶ej, a偶 do gniazda. Wrona dobrze wiedzia艂a, 偶e je艣li chce uratowa膰 piskl臋ta, to musi je zanie艣膰 daleko za morze, ale na raz mog艂a unie艣膰 tylko jedno. A wi臋c nie zastanawiaj膮c si臋, chwyci艂a pierwsze z brzegu piskl臋 i wylecia艂a z gniazda.

Kiedy wyspa zosta艂a daleko z ty艂u, zwr贸ci艂a si臋 do piskl臋cia:

- Czym mi si臋 odwdzi臋czysz, je艣li ci臋 przenios臋 przez morze?

- Ja ciebie tak偶e b臋d臋 nosi膰, tylko mnie nie wypu艣膰 - odpowiedzia艂o m艂ode.

- K艂amiesz! - krzykn臋艂a stara wrona ze z艂o艣ci膮, wypu艣ci艂a piskl臋 i wr贸ci艂a na wysp臋.

Gniazdo ju偶 by艂o na wp贸艂 zatopione, szybko wi臋c chwyci艂a drugiego ptaszka i odlecia艂a, machaj膮c skrzyd艂ami, ile si艂. Po chwili znowu zapyta艂a:

- Jak mi si臋 odwdzi臋czysz, je艣li ci臋 uratuj臋?

- Jak wyrosn臋, to ja ciebie zanios臋 tam, gdzie ci si臋 b臋dzie podoba艂o. I tym razem stara wrona si臋 rozz艂o艣ci艂a i pu艣ci艂a m艂ode do morza. Potem czym pr臋dzej wr贸ci艂a do gniazda.

Woda ju偶 prawie je zala艂a, tylko g艂贸wka ostatniego piskl臋cia wystawa艂a nad powierzchni臋. Wrona z艂apa艂a je w ostatniej chwili, bo zaraz potem ca艂e gniazdo znikn臋艂o pod wod膮.

Lecia艂a dzie艅 i noc, a kiedy zobaczy艂a w dali brzeg, poro艣ni臋ty brz贸zkami, zapyta艂a po raz trzeci:

- Czym si臋 odwdzi臋czysz, je艣li nie dam ci si臋 utopi膰?

- Co zrobi臋? Jak wyrosn臋, to ja te偶 b臋d臋 nosi艂o moje dzieci, je艣li b臋dzie trzeba - odpowiedzia艂o wroni臋 po chwili.

Stara wrona tym razem by艂a zadowolona:

- M贸wisz prawd臋, poniewa偶 ptaki nigdy nie troszcz膮 si臋 o swoich rodzic贸w. Dlatego zanios臋 ci臋 na brzeg, zbuduj臋 nowe gniazdo i tak d艂ugo ci臋 b臋d臋 karmi膰, a偶 samo z gniazda wylecisz.


K艂贸tliwi bracia [bajka esto艅ska]


Dawno temu 偶y艂 sobie w pewnej wiosce pracowity gospodarz. Gospodarstwo w jego r臋kach wprost kwit艂o. Niebawem jednak spotka艂o go nieszcz臋艣cie - umar艂a mu 偶ona. Zosta艂o po niej czworo dzieci: trzej dorodni synowie, porz膮dni, ale troch臋 swarliwi, oraz c贸reczka, Magdalenka, delikatna jak kwiat.

Wie艣niak d艂ugo 偶a艂owa艂 nieboszczki, w ko艅cu jednak o偶eni艂 si臋 znowu. Co mia艂 robi膰? Gospodarstwu by艂a potrzebna gospodyni, dzieciom - matka. Nie mia艂 wszak szcz臋艣cia. Nie przypuszcza艂, 偶e wybieraj膮c sobie na 偶on臋 t臋 w艂a艣nie pi臋kn膮 kobiet臋, trafi na z艂膮 czarownic臋.

Pewnej niedzieli gospodarz wybiera艂 si臋 do miasta, w odwiedziny do krewnych, aby im przedstawi膰 now膮 偶on臋. Synowie wyci膮gn臋li z szopy od艣wi臋tny pow贸z i wyczy艣cili go, a偶 b艂yszcza艂. Kiedy jednak mieli zaprz臋ga膰, nie mogli mi臋dzy sob膮 ustali膰, kt贸re konie lepiej si臋 nadaj膮 na t臋 okazj臋 - siwki czy kare. Tak si臋 k艂贸cili, 偶e sam gospodarz musia艂 w to wkroczy膰: postanowi艂, 偶e lepsze b臋d膮 kar臋 konie. To nie zako艅czy艂o jednak sporu. Bracia dalej si臋 k艂贸cili, obrzucali si臋 przekle艅stwami i ma艂o si臋 nie pobili. Na to wtr膮ci艂a si臋 macocha:

- Widz臋, ch艂opcy, 偶e was bawi, kiedy si臋 spieracie, pewnie te偶 lubicie si臋 bi膰, co? Stanie si臋 wi臋c, jak chcecie: ca艂e 偶ycie b臋dziecie si臋 sprzecza膰 i k艂贸ci膰. Ale nie tutaj - st膮d musicie i艣膰!

Skoro tylko macocha wym贸wi艂a t臋 kl膮tw臋 i machn臋艂a bia艂膮 chustk膮 w kierunku wr贸t, te same si臋 otworzy艂y, a bracia wybiegli na ulic臋, stale si臋 k艂贸c膮c i poszturchuj膮c.

Ojciec 艣mia艂 si臋 g艂o艣no z syn贸w, potem trzasn膮艂 z bicza, i nie ogl膮daj膮c si臋 na nic, ruszy艂 z 偶on膮 do miasta w odwiedziny.

Jednak ch艂opcy tego dnia ju偶 do domu nie wr贸cili. Nie przyszli tak偶e nast臋pnego dnia, a potem nikt ju偶 ich w okolicy nie widzia艂. Znikn臋li, jakby si臋 zapadli pod ziemi臋.

Najbardziej zasmuci艂o to ich siostrzyczk臋 Magdalenk臋. Wsz臋dzie szuka艂a braci, pop艂akiwa艂a, wygl膮da艂a ich i t臋skni艂a. Tak偶e ojcu ze zmartwienia g艂臋bokie zmarszczki pobru藕dzi艂y twarz. Macocha za to chodzi艂a pyszna jak paw. Kaza艂a Magdzie wykonywa膰 najgorsze prace, a kiedy si臋 rozz艂o艣ci艂a, to zamyka艂a j膮 w piwnicy na ca艂y dzie艅 o g艂odzie i ch艂odzie.

Nic dziwnego, 偶e biedna dziewczyna nie mog艂a ju偶 w domu wytrzyma膰. Kt贸rego艣 dnia zawi膮za艂a w w臋ze艂ek tych par臋 swoich drobiazg贸w i wybra艂a si臋 w 艣wiat szuka膰 braci.

Sz艂a, sz艂a i sz艂a, dok膮d j膮 oczy wiod艂y, przez lasy, pola i zielone 艂膮ki, brodzi艂a przez rzeki i potoki, obchodzi艂a jeziora, wdrapywa艂a si臋 na g贸rskie szczyty, a偶 dosz艂a do ska艂y, kt贸ra zagrodzi艂a jej drog臋.

Zapuka艂a w kamienn膮 艣cian臋 ska艂y, a ska艂a si臋 otworzy艂a i dziewczyna stan臋艂a na progu modrej jaskini. Siedz膮cy przy kominku starzec wsta艂 i przyja藕nie j膮 powita艂:

- Wejd藕, Magdalenko! Jeste艣 pewnie zm臋czona po podr贸偶y. Usi膮d藕 sobie, ale nie na tym krze艣le! Usi膮d藕 lepiej na ko偶uchu przed kominkiem i opowiedz, jakie masz strapienie.

Magda opowiedzia艂a staruszkowi o swoich braciach, na kt贸rych macocha-czarownica rzuci艂a kl膮tw臋, zmuszaj膮c ich, 偶eby ci膮gle si臋 k艂贸cili, a potem wygna艂a ich z domu.

- Nie wiem, nie wiem, Magdalenko, gdzie mog膮 by膰 twoi bracia. Nigdy o nich nie s艂ysza艂em. Ale zapytam, czy kt贸re艣 ze zwierz膮t ich nie widzia艂o.

Wyszli na pr贸g jaskini, starzec wyci膮gn膮艂 z r臋kawa wierzbow膮 fujark臋 i zacz膮艂 z niej wydobywa膰 niezwyk艂e tony. Wtedy ze wszystkich stron zbieg艂y si臋 wielkie i ma艂e zwierz臋ta. Stary cz艂owiek zapyta艂, czy kt贸re艣 z nich nie zauwa偶y艂o trzech m艂odzie艅c贸w, kt贸rzy ci膮gle si臋 spieraj膮. Niestety, 偶adne zwierz臋 nic o nich nie wiedzia艂o.

Dziewczynka posmutnia艂a, ale staruszek j膮 pocieszy艂:

- Nie rozpaczaj, Magdalenko, jeszcze zapytamy ptak贸w. Lataj膮 daleko i wysoko, mo偶e b臋d膮 co艣 wiedzie膰 o twoich braciach.

I by艂o tak, jak przypuszcza艂.

Kiedy starzec, graj膮c na fujarce, zwo艂a艂 wszystkie ptaki, pewien jastrz膮b przypomnia艂 sobie, 偶e daleko na p贸艂nocy, ko艂o zielonego jeziora, widzia艂 trzech m艂odzie艅c贸w, kt贸rzy pojedynkowali si臋 偶elaznymi dr膮gami, a szcz臋k 偶elaza rozchodzi艂 si臋 szeroko i daleko.

Zaraz nast臋pnego dnia dziewczynka ruszy艂a w drog臋 do braci. Przy po偶egnaniu staruszek da艂 jej wierzbow膮 fujark臋 i sk贸rzane buciki.

- To nie s膮 zwyczajne buciki - powiedzia艂. - Same ci臋 zaprowadz膮 do zielonego jeziora. Maj膮 偶elazne podeszwy, jak je zedrzesz - b臋dziesz u celu. A wierzbowa fujarka uwolni twoich braci od swarliwo艣ci. Je艣li na niej zagraj膮, to ju偶 nigdy nie b臋d膮 si臋 k艂贸ci膰. Pami臋taj jednak, 偶e ka偶dy z nich musi zagra膰 sam, z w艂asnej ch臋ci. Nie wolno ci ich do tego zmusza膰 czy nawet namawia膰. Wtedy fujarka straci艂aby cudown膮 moc.

Magdalenka z wdzi臋czno艣ci膮 poca艂owa艂a staruszka w r臋k臋, czarodziejsk膮 fujark臋 schowa艂a w w臋ze艂ku, w艂o偶y艂a czarodziejskie buciki i ruszy艂a w dalsz膮 drog臋.

I zn贸w sz艂a przez lasy, pola i zielone 艂膮ki, brodzi艂a rzekami i potokami, wspina艂a si臋 na strome g贸ry, a偶 pewnego dnia poczu艂a, 偶e w buciku co艣 j膮 uwiera. Zzu艂a go, wyrzuci艂a kamyczek, a tu widzi, 偶e 偶elazna podeszwa jest ju偶 dziurawa, przechodzona.

Magdalenka przypomnia艂a sobie s艂owa starca i od razu jej si臋 zrobi艂o l偶ej na sercu. Wreszcie jest u kresu drogi!

Rzeczywi艣cie, jeszcze tego wieczoru dosz艂a do zielonego jeziora. Na wysokim brzegu sta艂 kamienny dom. Zajrza艂a przez o艣wietlone okno i zobaczy艂a w izbie braci, jak przyja藕nie i weso艂o siedz膮 przy wieczerzy za wielkim, d臋bowym sto艂em.

Zastuka艂a i wesz艂a do izby. Dziwne by艂o to spotkanie. Bracia jej nie poznali, a ona im si臋 nie przypomina艂a. Poprosi艂a tylko o nocleg. M艂odzie艅cy wprawdzie zdziwili si臋, sk膮d tak nagle si臋 tu wzi臋艂a, ale noclegu jej nie odm贸wili. Tylko uprzedzali j膮, 偶eby rano si臋 nie przel臋k艂a, kiedy us艂yszy ha艂as i szcz臋k 偶elaza.

- Jak tylko s艂oneczko wzejdzie rankiem nad jezioro - wyja艣ni艂 jej najstarszy brat - przychodzi na nas czas pojedynkowania si臋 i bijemy si臋 a偶 do zachodu s艂o艅ca. Nasza macocha-czarownica rzuci艂a na nas kl膮tw臋, poniewa偶 w domu ci膮gle spierali艣my si臋 i poszturchiwali艣my. Ale nie b贸j si臋, nie zrobimy sobie krzywdy. Jeste艣my rodzonymi bra膰mi i bardzo si臋 kochamy!

Rano przebudzi艂 Magdalenk臋 szcz臋k 偶elaza i okrzyki. Wyjrza艂a oknem: zimny pot wyst膮pi艂 jej na czo艂o. Na brzegu zielonego jeziora pojedynkowali si臋 jej bracia. Bili si臋 偶elaznymi dr膮gami, obrzucaj膮c si臋 przy tym przekle艅stwami, jakby postradali rozum.

Dziewczyna szybko zamkn臋艂a okno i zaj臋艂a si臋 sprz膮taniem, 偶eby tylko nie patrze膰, jak si臋 jej bracia bij膮. Potem rozpali艂a w piecu, rozrobi艂a w dzie偶y m膮k臋 na chleb i zabra艂a si臋 do pieczenia. Upiek艂a trzy bochny: dla najm艂odszego brata mniejszy, dobrze posypany kminkiem, dla 艣redniego upiek艂a wi臋kszy bochenek, a do niego w艂o偶y艂a z艂oty pier艣cionek, kt贸ry mia艂a po matce. Dla najstarszego brata zrobi艂a wielki bochen chleba, a w nim zapiek艂a czarodziejsk膮 fujark臋.

Jak tylko zasz艂o s艂o艅ce, bracia wr贸cili do domu podnieceni walk膮. Byli zadowoleni i przyja藕nie ze sob膮 rozmawiali. Przyjemnie ich zaskoczy艂a wysprz膮tana izba, a tak偶e zapach 艣wie偶o upieczonego chleba. Najm艂odszy nie czekaj膮c ukroi艂 sobie chrupi膮c膮 pi臋tk臋 od rumianego bochenka i zacz膮艂 j膮 je艣膰 z apetytem.

- Taki chleb umia艂a piec tylko nasza mama - powiedzia艂 z pe艂nymi ustami. Pozostali dwaj tak偶e napocz臋li swoje bochenki; pachn膮cy chleb przypomina艂 im daleki dom.

Kiedy 艣redni kroi艂 sobie nast臋pn膮 kromk臋, n贸偶 ze艣lizgn膮艂 si臋, trafiwszy na co艣 okr膮g艂ego. Zanurzy艂 czubek no偶a w mi膮偶szu i wyd艂uba艂 z niego z艂oty pier艣cionek z czerwonym oczkiem.

- Popatrzcie, ch艂opcy, co tam by艂o! - krzykn膮艂 ze zdziwieniem. Najm艂odszy obejrza艂 z艂oty kr膮偶ek i zawo艂a艂:

- Ale przecie偶 to pier艣cionek naszej matki nieboszczki! Jak si臋 tam znalaz艂? Mama go przecie偶 na 艂o偶u 艣mierci podarowa艂a naszej siostrzyczce.

- Gdzie jest pier艣cionek, tam musi by膰 te偶 nasza Magdalenka - stwierdzi艂 najstarszy brat i zacz膮艂 si臋 rozgl膮da膰 za t膮 dziewczyn膮, kt贸ra wczoraj niespodziewanie do nich zawita艂a. Teraz ju偶 Magdalenka, schowana za piecem, nie wytrzyma艂a: wybieg艂a braciom naprzeciw, 艣mia艂a si臋 i p艂aka艂a z rado艣ci, 艣ciska艂a ich i opowiada艂a, jak teraz bez nich w domu jest smutno - jaki kawa艂 艣wiata musia艂a przej艣膰, 偶eby ich znale藕膰 i jak jest szcz臋艣liwa, 偶e zn贸w s膮 razem.

Bracia r贸wnie偶 byli poruszeni nieoczekiwanym spotkaniem.

Kiedy jednak Magdalenka napomkn臋艂a o powrocie, zasmucili si臋, a najstarszy powiedzia艂:

- Nie mo偶emy wr贸ci膰 mi臋dzy ludzi, wy艣miewaliby nas. Ty te偶 tutaj nie mo偶esz zosta膰.

- Dlaczego nie mog臋?

- Przecie偶 widzia艂a艣 sama. Jak tylko wstanie s艂o艅ce, zaczyna si臋 nasza b贸jka i okropnie z艂o艣cimy si臋 na siebie. Ciebie te偶 kt贸ry艣 z nas m贸g艂by skrzywdzi膰, a wtedy nie darowaliby艣my sobie tego i pozabijali si臋 nawzajem. A tego chyba nie chcesz - powiedzia艂 najstarszy, kroj膮c sobie przy tym porz膮dny kawa艂 chleba ze swego bochenka. Jego n贸偶 jednak zatrzyma艂 si臋 na czym艣 twardym. Pod艂uba艂 w mi膮偶szu i wyci膮gn膮艂 z niego wierzbow膮 fujark臋:

Ze zdziwieniem popatrzy艂 na braci:

- Co to takiego?

- A co to mo偶e by膰? To przecie偶 fujarka z wierzby! Ile艣my to ich nawycinali jako ch艂opcy. Tylko sobie przypomnij! - u艣miechn膮艂 si臋 艣redni, i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po fujark臋: - Po偶ycz mi j膮! Zagram wam co艣, chyba jeszcze nie zapomnia艂em, jak si臋 to robi.

Przy艂o偶y艂 fujark臋 do ust i delikatnie w ni膮 dmuchn膮艂. Odezwa艂y si臋 mi臋kkie tony ko艂ysanki. Bracia przestali je艣膰.

- T臋 piosenk臋 艣piewa艂a nam nasza matka, kiedy艣my byli mali - powiedzia艂 najstarszy i zwr贸ci艂 si臋 do 艣redniego:

- Daj mi, prosz臋, t臋 fujark臋 na chwil臋, te偶 chcia艂bym na niej zagra膰. Przy艂o偶y艂 j膮 do warg, lekko dotkn膮艂 palcami i ju偶 w izbie rozleg艂a si臋 przejmuj膮ca melodia starej pie艣ni z ich rodzinnego kraju. Wszyscy uwa偶nie s艂uchali: nagle zrobi艂o im si臋 t臋skno i smutno.

- Podaj mi t臋 fujark臋, bo zaraz si臋 rozp艂aczemy - powiedzia艂 po chwili najm艂odszy brat. Z艂apa艂 j膮, a jak tylko w ni膮 dmuchn膮艂, to wybieg艂a melodia weso艂a i skoczna.

Przy tej radosnej muzyce smutek opu艣ci艂 braci. Wzi臋li Magd臋 i ruszyli w tany. Dziewcz臋 by艂o szcz臋艣liwe, poniewa偶 wszyscy trzej bracia sami zaproponowali, 偶e zagraj膮 na fujarce. Nikt ich do tego nie musia艂 namawia膰. Winno si臋 wi臋c spe艂ni膰, co przepowiada艂 staruszek z modrej jaskini: teraz b臋d膮 wolni od straszliwej kl膮twy.

I tak by艂o! Rano s艂o艅ce wysz艂o wysoko nad horyzont, a bracia nic, nie zaczynaj膮 swoich zwyk艂ych spor贸w. W spokoju i przyja藕ni zjedli 艣niadanie, a kiedy siostrzyczka umy艣lnie im przynios艂a ich 偶elazne dr膮gi, bracia zupe艂nie nie wiedzieli, o co chodzi. Ca艂kiem zapomnieli, 偶e jeszcze wczoraj pojedynkowali si臋 i k艂贸cili.

Dobrze si臋 sta艂o, 偶e zapomnieli.

Po obiedzie zamkn臋li dom i ruszyli w drog臋 do swojej rodzinnej wsi. Wszyscy ju偶 bardzo za ni膮 t臋sknili.

Tym razem podr贸偶 up艂ywa艂a weso艂o, mimo 偶e musieli i艣膰 przez lasy i pola, brodzi膰 rzekami i potokami, przeprawia膰 si臋 przez 艂a艅cuchy g贸rskie, a偶 zn贸w doszli do ska艂y, kt贸ra zagradza艂a im drog臋.

Magdalenka zastuka艂a w ska艂臋, ska艂a si臋 otworzy艂a, a wysoki starzec serdecznie ich przywita艂:

- Wejd藕cie, przyjaciele! Jak widz臋, dzieweczko, szcz臋艣liwie sobie da艂a艣 rad臋: znalaz艂a艣 swoich braci, a teraz ich prowadzisz do domu?

Magda odda艂a staruszkowi wierzbow膮 fujark臋, kt贸ra uwolni艂a jej braci od z艂ego czaru, i bardzo, bardzo mu dzi臋kowa艂a. Staruszka ucieszy艂a ta szczerze okazywana wdzi臋czno艣膰. Rozejrza艂 si臋 po modrej jaskini, szukaj膮c, czym m贸g艂by zrobi膰 przyjemno艣膰 m艂odym ludziom. Wzi膮艂 swoje jedyne krzes艂o i poda艂 je braciom.

- Na pami膮tk臋 dam wam to modrzewiowe krzes艂o, ale pami臋tajcie, nigdy na nim nie siadajcie! Kto na nim usi膮dzie, ten ju偶 nigdy z niego nie wstanie. Wy jednak b臋dziecie mie膰 z niego pociech臋. Niech ka偶de z was chwyci krzes艂o za jedn膮 nog臋, a ono zaniesie was tam, gdzie zapragniecie. Wiele szcz臋艣cia wam 偶ycz臋, przyjaciele! - po偶egna艂 si臋 z nimi i wyprowadzi艂 ich na drog臋.

Rodze艅stwo natychmiast chwyci艂o krzes艂o, ka偶de z nich za jedn膮 nog臋, a potem zgodnie wyrazili swoje 偶yczenie 鈥濪o domu! Do domu!鈥

Krzes艂o unios艂o si臋 a偶 w chmury i niby przedziwny ptak szybko pomkn臋艂o do ich rodzinnej wsi.

Jakie radosne by艂o spotkanie ze starym ojcem, kt贸ry jakby odm艂odnia艂, widz膮c zn贸w wszystkie swoje dzieci razem!

Macocha oczywi艣cie upodoba艂a sobie pi臋kne modrzewiowe krzes艂o i to przes膮dzi艂o o jej losie: usiad艂a na nim i ca艂a czarodziejska moc j膮 od razu opu艣ci艂a - nie mog艂a ju偶 z krzes艂a wsta膰! Najpierw prosi艂a o pomoc, p艂aka艂a, obiecywa艂a popraw臋, potem przeklina艂a, a w ko艅cu zacz臋艂a wzywa膰 na pomoc pioruny, b艂yskawice wszystkie diab艂y. A diab艂y oczywi艣cie ch臋tnie przysz艂y i zabra艂y t臋 z艂膮 kobiet臋 razem z krzes艂em do piek艂a.

Bracia wkr贸tce si臋 po偶enili, Magdalenka wysz艂a za m膮偶 i 偶yli sobie spokojnie w tej wiosce a偶 do 艣mierci. Teraz tam gospodarz膮 dzieci ich dzieci, wszystkim si臋 dobrze wiedzie, ba, nawet bardzo dobrze, i nikt nigdy si臋 nie k艂贸ci.


O S艂o艅cu, Mrozie i Wietrze [bajka 艂otewska]


Poniewa偶 w bajce mo偶e si臋 zdarzy膰 wszystko, absolutnie wszy艣ciutko, wi臋c raz si臋 zdarzy艂o, 偶e razem szli drog膮: S艂o艅ce, Mr贸z i Wiatr.

Od s艂owa do s艂owa zacz臋li dochodzi膰, kto z nich jest najsilniejszy na 艣wiecie. S艂o艅ce m贸wi:

- Mnie ka偶dy powa偶a za 艣wiat艂o i ciep艂o, kt贸re daj臋. Potrafi臋 jednak tak偶e porz膮dnie dopiec, i wtedy z kolei wszyscy si臋 mnie boj膮. Najsilniejsze wi臋c jestem ja.

- Nie wym膮drzaj si臋 tak - odezwa艂 si臋 natychmiast Mr贸z. - A jak膮偶 to moc masz w zimie, h臋? Wtedy ka偶dy boi si臋 mnie, 偶eby艣 wiedzia艂o! Dlatego ja jestem najsilniejszy z nas wszystkich!

Tak si臋 tych dwoje przez ca艂膮 drog臋 przechwala艂o, tylko Wiatr nie powiedzia艂 ani s艂owa, ale tym uwa偶niej ich s艂ucha艂.

Wkr贸tce spotkali na drodze wie艣niaka, kt贸ry z miasta wraca艂 do domu. Zobaczywszy trzech w臋drownik贸w, uchyli艂 czapki i nisko im si臋 uk艂oni艂.

- Widzisz? - powiedzia艂o S艂o艅ce, kiedy wie艣niak ich min膮艂. - Na pewno uk艂oni艂 si臋 mnie, bo ja jestem najsilniejsze!

Ale Mr贸z roze艣mia艂 si臋 szyderczo:

- Zawracanie g艂owy! Ten uk艂on m贸g艂 by膰 skierowany tylko do mnie. Czy艣 nie widzia艂, 偶e temu cz艂owiekowi strach wygl膮da艂 z oczu?

Zapewne tych dwoje zn贸w by si臋 zacz臋艂o spiera膰, gdyby Wiatr nie wpad艂 na dobry pomys艂:

- Hej, cz艂owieku! - zawo艂a艂 za odchodz膮cym wie艣niakiem, a kiedy ten zawr贸ci艂, Wiatr zapyta艂:

- Komu z nas w艂a艣ciwie si臋 k艂ania艂e艣? S艂o艅cu, Mrozowi czy mo偶e mnie?

Wie艣niak przyjrza艂 si臋 wszystkim trojgu: Mr贸z jest mroczny i ponury, S艂o艅ce niby u艣miecha si臋 grzecznie, ale zamiast oczu ma roz偶arzone w臋gielki. Wiatr leciutko powiewa i przelatuje nad drog膮, u艣mierza ch艂贸d, kt贸rym Mr贸z zi臋bi, ale i studzi 偶ar kt贸rym pa艂a S艂o艅ce.

- To tobie, Wietrze, si臋 k艂ania艂em - rzek艂 wi臋c wie艣niak bez wahania. Naturalnie S艂o艅cu ani Mrozowi nie podoba艂a si臋 taka odpowied藕.

- Poznasz jeszcze sam, jak膮 mamy si艂臋! - krzykn臋li gniewnie na wie艣niaka, a potem, zanim si臋 cz艂owiek obejrza艂, S艂o艅ce wyskoczy艂o na niebo i schowa艂o si臋 za chmury, a tymczasem Mr贸z pop臋dzi艂 do lasu, czerniej膮cego na horyzoncie.

Tylko Wiatr pozosta艂 na miejscu i rzek艂 do wie艣niaka:

- Nic si臋 nie b贸j i id藕 spokojnie do domu. Gdyby jednak kt贸re艣 z tych dwojga chcia艂o ci zaszkodzi膰, wystarczy, jak mnie zawo艂asz, a ja ci przyjd臋 z pomoc膮. Ju偶 ja b臋d臋 umia艂 sobie z nimi poradzi膰...

M贸wi膮c to Wiatr powia艂 w swoj膮 drog臋, a wie艣niak w ko艅cu ruszy艂 do domu.

Prawdopodobnie zupe艂nie zapomnia艂 o tej przygodzie, ale w tym roku zima przysz艂a bardzo wcze艣nie i nasta艂 trzaskaj膮cy mr贸z. Wie艣niak nie mia艂 odwagi wyj艣膰 na dw贸r, bo ba艂 si臋 odmrozi膰 sobie nos, a drewno w cha艂upie szybko si臋 ko艅czy艂o. Pewnego dnia spalili ostatnie polano i do izby zacz膮艂 si臋 wciska膰 Mr贸z.

- Przyszed艂em ci pokaza膰, kto jest najsilniejszy - krzycza艂 i 艂omota艂 drzwiami. Wie艣niakowi skrzep艂a krew w 偶y艂ach z zimna i przera偶enia, a Mr贸z ju偶 pakowa艂 swoje lodowate pazury do pomieszczenia. Dopiero w ostatniej chwili cz艂owiek przypomnia艂 sobie o Wietrze i zacz膮艂 wo艂a膰:

Wietrze, Wietrze, dobry panie,

Przyjd藕 na moje zawo艂anie.

Mr贸z mnie tu na 艣mier膰 zadusi,

A wi臋c si臋 po艣pieszy膰 musisz!

I patrzcie: jeszcze raz, mo偶e dwa razy Mr贸z trzasn膮艂 drzwiami, ale potem zacz膮艂 wzdycha膰 i biadoli膰, rozpu艣ci艂y mu si臋 sople na w膮sach, w ko艅cu rzuci艂 si臋 do ucieczki do lasu. Na wp贸艂 otwartymi drzwiami przenikn膮艂 do izby wilgotny, ciep艂y powiew, a nasz wie艣niak poczu艂, jak krew mu zn贸w kr膮偶y w 偶y艂ach.

Od tego czasu Mr贸z nie pokaza艂 si臋 w jego zabudowaniach i wkr贸tce wie艣niak wszystkim zapomnia艂.

Min臋艂a wiosna i przysz艂o lato. Na 艂膮ce i na polu zawsze co艣 by艂o do roboty wie艣niak codziennie wraca艂 do domu p贸藕nym wieczorem, zmo偶ony gor膮cem i wyczerpany.

Pewnego po艂udnia w艂a艣nie grabi艂 siano. S艂o艅ce pra偶y艂o ju偶 od rana, ale teraz, jak si臋 wydawa艂o, zesz艂o z nieba w d贸艂 i chcia艂o wie艣niaka zupe艂nie spali膰. W rozpaczy wypu艣ci艂 grabie, przypad艂 do ziemi i zawo艂a艂:

Pom贸偶, Wietrze, dobry panie!

Jak nie przyjdziesz na wezwanie,

To mnie S艂o艅ce ca艂kiem spali.

Przyjd藕, czy艣 blisko, czy w oddali!

I zn贸w, kiedy wie艣niak by艂 ju偶 bliski utraty zmys艂贸w, nagle poczu艂 na twarzy orze藕wiaj膮cy powiew. Chocia偶 S艂o艅ce stara艂o si臋, jak mog艂o, to jego promienie nagle straci艂y ca艂膮 si艂臋. Wie艣niak wsta艂, wzi膮艂 grabie i znowu ruszy艂 do pracy.

Od tego czasu S艂o艅ce ani Mr贸z nigdy ju偶 nie pr贸bowa艂y mu dokucza膰. A wie艣niak Bogu dzi臋kowa艂, 偶e wtedy na drodze przyzna艂 najwi臋ksz膮 si艂臋 Wiatrowi.


Nie ma mistrza nad kowala [bajka esto艅ska]

W pewnej chacie 偶y艂 sobie ch艂op z 偶on膮: mieli trzy c贸rki. Kiedy po latach wreszcie narodzi艂 im si臋 syn, nie posiadali si臋 z rado艣ci.

Ju偶 od ko艂yski rozpieszczali ma艂ego Jurgisa, niczego mu nie odmawiali, wszystko, co mu si臋 zamarzy艂o, dostawa艂, wszystko, co mu si臋 podoba艂o, m贸g艂 robi膰. Zw艂aszcza matka nie pozwala艂a synka skrzywdzi膰, a kiedy wyr贸s艂, pos艂a艂a mu na piecu puchow膮 pierzyn臋 i nawet nosi艂a mu tam jedzenie, 偶eby nie musia艂 si臋 trudzi膰 i by by艂o mu jak najwygodniej.

Nic dziwnego, 偶e z biegiem czasu z mi艂ego ch艂opczyka zrobi艂 si臋 leniuch i pr贸偶niak. Wszyscy mu us艂ugiwali, a on tylko wylegiwa艂 si臋 na piecu, r臋ki do niczego nie przy艂o偶y艂, a tylko wszystkich wok贸艂 wykorzystywa艂.

Pierwszy zacz膮艂 si臋 nad tym zastanawia膰 ojciec:

- Boj臋 si臋, matko - powiedzia艂 kiedy艣 - 偶e z tego naszego ch艂opaka nic dobrego nie wyro艣nie. Popatrz, ju偶 pod nosem w膮s mu si臋 sypie, a ci膮gle jeszcze nic nie robi, nic nie umie, pozwala, 偶eby艣my go 偶ywili jak jakie艣 piskl臋 w gnie藕dzie, nicpo艅 jeden.

- Niech sobie troch臋 pole偶y, nasz robaczek najmilszy - broni艂a synka matka. - Jeszcze si臋 w 偶yciu nam臋czy, jak ju偶 nas nie b臋dzie.

- No w艂a艣nie! Co si臋 z nim stanie, kiedy my oczy zamkniemy? Siostrom spadnie na g艂ow臋. Przecie偶 sam nie potrafi nawet w piecu napali膰, ten leniwy niedobrego - cierpko odpowiedzia艂 ojciec. I mia艂 racj臋.

Pewnego dnia po powrocie z pola ojciec popatrzy艂 na piec i nakaza艂 synowi:

- Chod藕 na d贸艂, piecuchu, porozmawiamy sobie!

- Na byle pogaw臋dk臋 nie musz臋 przecie偶 wstawa膰 - odpowiedzia艂 z rozleniwieniem Jurgis, ale jak tylko zobaczy艂, 偶e ojciec z艂apa艂 pogrzebacz, szybko si臋 zsun膮艂 z pieca.

- No, no, nic z艂ego tak od razu si臋 nie dzieje - zamrucza艂 rozespany.

- Nie dzieje si臋 nic z艂ego, ale z tob膮 b臋dzie 藕le, jak ju偶 nas nie stanie! - powiedzia艂 ojciec. - Przecie偶 ty zupe艂nie nic nie umiesz! Matka ci gotuje, siostry ci wszystko pior膮, sprz膮taj膮, a ty tylko wylegujesz si臋 na pierzynie i sam si臋 nawet nie potrafisz umy膰. Popatrz, jaki jeste艣 umazany! Masz jeszcze na brodzie wczorajsz膮 kaSZC. B臋dzieSZ Si臋 UCZy膯 jakiego艣 rzemios艂a, 偶eby艣 kiedy艣 偶y艂 jak porz膮dny cz艂owiek i dla nikogo nie by艂 ci臋偶arem. Si艂y masz tyle, 偶e m贸g艂by艣 kamienie t艂uc. P贸jdziesz do terminu!

- Czemu bym nie mia艂 p贸j艣膰? - ziewn膮艂 Jurgis. - Skoro musz臋, to p贸jd臋; i tak tego domu mam ju偶 do艣膰, tu jest okropnie. Ale jakiego rzemios艂a mam si臋 uczy膰?

- Co my艣lisz o murarstwie? Nie podoba艂oby ci si臋 to? - zaproponowa艂 ojciec. - Wsz臋dzie ludzie si臋 buduj膮, dobrze by艣 zarobi艂.


- Nie p贸jd臋 na murarza - uci膮艂 syn. - Ci膮gle na rusztowaniach, jeszcze bym spad艂, a w zimie bym sobie odmrozi艂 r臋ce.

- No to zosta艅 krawcem. Stale b臋dziesz pracowa膰 w cieple.

- Ale sk膮d, krawiec! - za艣mia艂 si臋 Jurgis. - Ca艂y dzie艅 siedzi zgi臋ty nad materia艂em. To nie jest zdrowa praca. Nied艂ugo mia艂bym przygarbiony grzbiet i pok艂ute palce.

- No a co powiesz na kowalstwo? - wpad艂o ojcu do g艂owy. - Nie odpowiada艂oby ci? To przecie偶 rzemios艂o dla m臋偶czyzn: ogie艅, 偶elazo, m艂ot i kowad艂o.

- Owszem, kowalstwo by mi si臋 podoba艂o - zastanowi艂 si臋 syn. I klamka zapad艂a.

Zaraz nast臋pnego dnia ojciec zaprowadzi艂 Jurgisa do oddalonego miasteczka, do pewnego znanego kowala. Zap艂aci艂 mu z g贸ry pi臋膰 z艂otych dukat贸w za nauk臋, a do syna przy po偶egnaniu rzek艂:

- Uwa偶nie patrz na wszystko, nie spuszczaj z majstra oczu, 偶eby艣 przez te trzy lata jak najwi臋cej si臋 nauczy艂!

Pierwszego dnia Jurgis na pr贸偶no rozgl膮da艂 si臋 po ku藕ni, gdzie by tu si臋 po艂o偶y膰, ale nie by艂o tam pieca.

Matczyne serce wyczuwa jednak 偶yczenia syna nawet na odleg艂o艣膰. Zaraz nast臋pnego dnia, w sekrecie, 偶eby ojciec nie widzia艂, przywioz艂a 艂贸偶ko, postawi艂a je w k膮cie ku藕ni i dobrze wy艣cieli艂a pierzynami, 偶eby jej syneczek po ca艂odziennej har贸wce m贸g艂 sobie na czym艣 mi臋kkim odpocz膮膰.

Ale syneczek nie czeka艂 a偶 do wieczora. Wlaz艂 w pierzyny, ledwie matka odesz艂a. Kiedy mu majster przydzieli艂 prac臋, wymawia艂 si臋, 偶e jest zm臋czony, a ojciec mu powiedzia艂, 偶e powinien tylko na wszystko patrze膰, bo przez to si臋 najwi臋cej nauczy.

Majster jeszcze kilkakrotnie namawia艂 leniucha do pracy, ale kiedy widzia艂, 偶e to na darmo, machn膮艂 r臋k膮 i ju偶 wi臋cej nie zwraca艂 na niego uwagi.

Jurgis przele偶a艂 wi臋c na 艂贸偶ku w ku藕ni ca艂e trzy lata. Kiedy mia艂 ochot臋, przygl膮da艂 si臋, jak majster pracuje, ale kiedy o kowad艂o dzwoni艂y zbyt g艂o艣no m艂oty, chowa艂 raczej g艂ow臋 pod pierzyn臋, 偶eby nie og艂uchn膮膰 od tego huku.

Po trzech latach ojciec przyjecha艂 po syna.

- I c贸偶, panie majstrze, czy nasz ch艂opak przez te trzy lata podpatrzy艂 co艣 z waszej sztuki kowalskiej? - zapyta艂.

- Owszem, patrzy艂 sobie, patrzy艂, ale nie wiem, co z tego podpatrzy艂 i czy was to zadowoli - odpowiedzia艂 kowal przy po偶egnaniu.

W domu gospodarz zd膮偶y艂 ju偶 przebudowa膰 star膮 szop臋 na ku藕ni臋 dla syna. Kupi艂 kowad艂o, dobre miechy, kilka m艂ot贸w i obc臋gi. Od razu zaprowadzi艂 tam Jurgisa, po艂o偶y艂 kawa艂 偶elaza, na ogniu, sam dmuchn膮艂 w miechy i m贸wi:

- No to poka偶, czego si臋 nauczy艂e艣! Wykuj mi na przyk艂ad nowe rad艂o i p艂ug! Syn zakasa艂 r臋kawy, zawi膮za艂 sobie fartuch sk贸rzany i zabra艂 si臋 do roboty. Wali艂 m艂otem jak szalony, kawa艂y roz偶arzonego 偶elaza odskakiwa艂y na wszystkie strony, a偶 na kowadle zosta艂 tylko ma艂y kawa艂ek.

- Po co ci nowe rad艂o? - zwr贸ci艂 si臋 po chwili do ojca. - Stare jest jeszcze dobre i na pewno d艂ugo wytrzyma. Wykuj臋 ci lepiej siekier臋, chcesz?

- Dobrze - zgodzi艂 si臋 ojciec. - Potrzeba mi nowej siekiery, stara jest ju偶 do niczego.

I zn贸w Jurgis wali艂 w 偶elazo, a偶 od艂amki lecia艂y na wszystkie strony. W ko艅cu na kowadle zosta艂 tylko ma艂y kawa艂ek.

- Z tego ju偶 nie da si臋 wyku膰 siekiery - mrukn膮艂 syn. - ale zrobi臋 cl z tego, tato, 艣wietne gwo藕dzie.

- No c贸偶, gw贸藕d藕 jest zawsze potrzebny w gospodarstwie - odpar艂 ojciec z rezygnacj膮.

Jurgis wi臋c zabra艂 si臋 za kucie gwo藕dzi, ale zn贸w mu si臋 praca nie wiod艂a. Jeden gw贸藕d藕 by艂 cienki, drugi za艣 zbyt gruby, trzeci krzywy, czwarty bez g艂贸wki - jeden gorszy od drugiego, same odpady.

- Co jeszcze, synku, masz zamiar zrobi膰 z tego 艣miecia? - zapyta艂 ojciec z niezadowoleniem.

- Wykuj臋 z tego par臋 igie艂 - zdecydowa艂 si臋 m艂ody kowal.

- Wykuj, je艣li umiesz, mama si臋 b臋dzie cieszy膰 - powiedzia艂 ojciec, ale pochmurnia艂 przy tym coraz bardziej.

Syn znowu si臋 zabra艂 do kucia, ale nic z tego nie wysz艂o. Ig艂y by艂y kwadratowe, krzywe. Nie mia艂y uszka ani ostrza.

Jurgis rzuci艂 m艂ot w k膮t, swoje dzie艂o zmi贸t艂 do kub艂a na 艣mieci i pogardliwie stwierdzi艂:

- To by艂o niedobre 偶elazo. Nic si臋 z tego nie da艂o zrobi膰.

- 呕elazo by艂o dobre, ale ty nic nie umiesz. 殴le si臋 rzemios艂a nauczy艂e艣. Jeste艣 nicpo艅 i nier贸b. Ja ju偶 ciebie 偶ywi膰 nie b臋d臋. Zejd藕 mi z oczu i nie wracaj, dop贸ki nie staniesz si臋 porz膮dnym i pracowitym cz艂owiekiem! - rzek艂 ojciec z gniewem i pokaza艂 leniwemu synowi drzwi.

Matka wprawdzie p艂aka艂a i prosi艂a o przebaczenie dla synka, ale ojciec tym razem by艂 nieugi臋ty i niedobrego ch艂opca wygna艂 z domu.

Jurgis wi臋c poszed艂 sobie. Przeszed艂 wioski i miasta; tu mu dali kromk臋 chleba, tam zn贸w gotowany ziemniak czy kubek mleka. W jednej cha艂upie, do kt贸rej zapuka艂, gospodyni powiedzia艂a z艂o艣liwie:

- Taki m艂ody, silny m臋偶czyzna, a nie wstydzi si臋 偶ebra膰. Nie w smak ci praca, co?

Jurgis si臋 zawstydzi艂 i szybko opu艣ci艂 wiosk臋. Doszed艂 do lasu, tam usiad艂 spokojnie na skraju, opar艂 si臋 o pie艅 i pierwszy raz zastanowi艂 si臋 nad tym, co w艂a艣ciwie powinien robi膰. Naprawd臋, tym razem ju偶 nie by艂o mu do 艣miechu.

Wok贸艂 pas艂y si臋 krowy, spokojnie prze偶uwaj膮c po偶ywienie. Zazdro艣ci艂 im.

Nagle za sob膮 us艂ysza艂 dziwne d藕wi臋ki, jakby tysi膮ce cienkich g艂osik贸w biadoli艂o lub narzeka艂o.

Obejrza艂 si臋 i widzi, 偶e za pniem, o kt贸ry si臋 opar艂, jest wielkie mrowisko, ale ca艂kiem rozwalone. To chyba jaka艣 kr贸wka tu zab艂膮dzi艂a i rozdepta艂a t臋 pracoch艂onn膮 budowl臋.

- Ach, wy biedacy! - m艂odzianowi zrobi艂o si臋 偶al mr贸wek, kt贸re snu艂y si臋 po ruinach swego domu. Na niskim garbku ziemi zobaczy艂 wielk膮 czerwon膮 mr贸wk臋, kt贸ra ostrym g艂osikiem wydawa艂a polecenia pozosta艂ym:

- Dolna stra偶 zajmie si臋 rannymi. G贸rna stra偶 wyniesie jajeczka z cz臋艣ci podziemnej, trzeci oddzia艂 niech usunie przeszkody i odblokuje drogi. Grupa wojskowa ustawi warty, zapewni bezpiecze艅stwo pracy i natychmiast og艂osi alarm, gdyby znowu si臋 zbli偶y艂 czworonogi wr贸g!

Jak dobrze wy膰wiczeni 偶o艂nierze, mr贸wki poustawia艂y si臋 w stra偶e i oddzia艂y, sformowa艂y szybko szeregi i zacz臋艂y akcj臋 ratunkow膮. Ruiny mrowiska znikn臋艂y, a w ich miejsce ros艂y nowe chodniki, 艣ciany, mosty i tarasy. Entuzjazm, z jakim szeregi mr贸wek odbudowywa艂y sw贸j zniszczony dom, oczarowa艂 Jurgisa. Postanowi艂, 偶e pomo偶e pracowitym robotnikom.

Wyj膮艂 z ruin wielkie kamienie, kt贸re krowia racica tam zawlok艂a, podgrabi艂 rozsypane igliwie i mech. W ko艅cu wbi艂 w ziemi臋 ko艂ki wok贸艂 mrowiska i zrobi艂 p艂otek, 偶eby w przysz艂o艣ci krowy nie mog艂y wyrz膮dzi膰 mr贸wkom tak wielkiej szkody.

Kiedy sko艅czy艂 i siedz膮c na pie艅ku z zadowoleniem patrzy艂 na wsp贸lne dzie艂o, wielka czerwona mr贸wka wylaz艂a mu po nodze na kolano i cieniutkim g艂osikiem powiedzia艂a:

- Jeste艣 dobrym cz艂owiekiem, Jurgisie. Pomog艂e艣 nam w odbudowie domu po tej wielkiej kl臋sce. Bez twoich zr臋cznych r膮k nie naprawiliby艣my tego tak szybko. Gdyby艣 kiedy艣 potrzebowa艂 pomocy w pracy, to zagwi偶d偶 trzy razy, a my ch臋tnie przyjdziemy. Widzia艂e艣 przecie偶, 偶e praca nam si臋 w r臋kach pali.

- Widzia艂em i wierzcie mi, 偶e nigdy tego nie zapomn臋 - rzek艂 m艂odzieniec, a czerwona mr贸wka odmaszerowa艂a.

Jurgis jeszcze przez chwil臋 siedzia艂 na pniu i rozmy艣la艂. Potem nagle zdecydowa艂, 偶e wr贸ci do majstra kowalskiego, 偶eby si臋 porz膮dnie wyuczy膰 rzemios艂a. A co postanowi艂, to wykona艂.

Kowal nie by艂 zachwycony, kiedy zn贸w zobaczy艂 Jurgisa, ale nie odm贸wi艂 mu pomocy. Tylko teraz to by艂o inne terminowanie. Nie traktowa艂 ulgowo m艂odego cz艂owieka, dawa艂 mu najci臋偶sze prace, od rana do wieczora go pogania艂. M艂ot wielki i ma艂y m艂otek niemal przyros艂y Jurgisowi do r臋ki. Przez rok z Jurgisa sta艂 si臋 prawdziwy czeladnik kowalski.

呕adna praca nie by艂a dla niego zbyt ci臋偶ka, ka偶dej z 艂atwo艣ci膮 podo艂a艂.

Majster by艂 niezwykle zadowolony z nowego czeladnika i nie mia艂 ochoty si臋 z nim rozstawa膰. Jurgis wi臋c go poprosi艂:

- Tyle lat mieli艣cie, panie majstrze, ze mn膮 utrapienie. Chcia艂bym przynajmniej przez jaki艣 czas pracowa膰 dla was.

Majster by艂 zadowolony, 偶e b臋dzie mie膰 podpor臋 w takim zr臋cznym pracowniku. Nigdy zreszt膮 tego nie 偶a艂owa艂.

Kt贸rego艣 dnia przed ku藕ni膮 zatrzyma艂 si臋 szlachetnie urodzony rycerz podr贸偶uj膮cy konno. Wraca艂 z wyprawy krzy偶owej. Jego zbroj臋 znaczy艂y liczne 艣lady bitew: mia艂 pogi臋ty pancerz, rozci臋t膮 przy艂bic臋, z艂amany miecz, przedziurawion膮 tarcz臋 i rozp艂atan膮 kopi臋 bez grotu.

Rycerz od razu hukn膮艂 na kowala, 偶e do rana musi mu ca艂膮 zbroj臋 naprawi膰, wyku膰 nowy miecz. Je艣li tego przez noc dokona, to dostanie dwadzie艣cia dukat贸w w z艂ocie; je艣li nie, to ku藕nia obr贸ci si臋 w popi贸艂.

Kowala przerazi艂a ta zuchwa艂o艣膰. J膮kaj膮c si臋 wyja艣ni艂, 偶e on, kowal, w og贸le nie potrafi tego zrobi膰, 偶e to praca dla p艂atnerza... lub dla zbr贸jownika. I cho膰by mia艂 dziesi臋ciu czeladnik贸w, to i tak do rana by tego nie zd膮偶yli wykona膰.

- Ale偶 tak, panie majstrze, my to przez noc zrobimy. Mo偶ecie na nas polega膰, szlachetny rycerzu! - o艣wiadczy艂 spokojnie Jurgis i szybko pobieg艂 do ku藕ni, 偶eby rozpali膰 ogie艅 na palenisku.

Kowal by艂 tak zaskoczony 艣mia艂膮 decyzj膮 swego czeladnika, 偶e nie wypowiedzia艂 ani s艂owa.


Krzy偶owiec, zadowolony, pogalopowa艂 do gospody, a kowale zabrali si臋 do pracy. Do wieczora mieli wykuty i naostrzony miecz z najlepszej stali. Potem Jurgis pos艂a艂 majstra spa膰, zapewniaj膮c go, 偶e sam zrobi reszt臋 do rana.

Nie by艂a to jednak 艂atwa praca: pancerz by艂 tak pogi臋ty, 偶e ca艂膮 noc go wyklepywa艂 kawa艂ek po kawa艂ku. Ju偶 prawie 艣wita艂o, gdy wzi膮艂 si臋 za przy艂bic臋, a tu zosta艂a jeszcze tarcza i kopia. Jak z tym, biedaczysko, zd膮偶y do rana?

Wtedy nieszcz臋sny Jurgis przypomnia艂 sobie mr贸wki i trzy razy zagwizda艂. W mgnieniu oka przyby艂y. Stra偶 za stra偶膮, oddzia艂 za oddzia艂em, mali robotnicy wmaszerowali do ku藕ni i wielka czerwona mr贸wka natychmiast podzieli艂a prac臋. Jedne mr贸wki obs艂ugiwa艂y miech i utrzymywa艂y ogie艅, druga grupa, a tych by艂o najwi臋cej, wzi臋艂a ma艂e m艂oteczki i klepa艂a nimi now膮 przy艂bic臋, za艣 inny oddzia艂 nitowa艂 dziuraw膮 tarcz臋. Jurgis si臋 zaj膮艂 rozp艂atan膮 kopi膮, wymieni艂 jesionowe drzewce i wyku艂 nowy, ostry grot.

Kiedy rano zapia艂 pierwszy kur, wszystko by艂o gotowe. Jurgis po偶egna艂 si臋 z mr贸wkami i szczerze im dzi臋kowa艂, 偶e tak bardzo mu pomog艂y. Potem usiad艂 na progu ku藕ni i usn膮艂. Mia艂 dzi艣, nieborak, naprawd臋 ci臋偶k膮 noc.

Ale i kowal nie spa艂 spokojnie. Stale si臋 budzi艂, a jak tylko us艂ysza艂 pianie kogut贸w, wyskoczy艂 i pobieg艂 niecierpliwie do warsztatu. Zobaczy艂 czeladnika 艣pi膮cego na progu, z rozpacz膮 nim potrz膮sn膮艂 i krzykn膮艂:

- Nieszcz臋sny cz艂owieku, ty tu 艣pisz jak niemowl臋, a ten rycerz za chwil臋 podpali nam dach nad g艂ow膮!

- Nie b贸jcie si臋, panie majstrze - czeladnik przetar艂 oczy ze snu. - Wszystko gotowe, tylko sp贸jrzcie!

I rzeczywi艣cie. W mroku ku藕ni naprawiona zbroja rycerska 艣wieci艂a, jakby by艂a z czystego z艂ota. Majster uwa偶nie j膮 przejrza艂, kawa艂ek po kawa艂ku, a potem pokiwa艂 g艂ow膮 z uznaniem:

- Jeste艣 zuch, ch艂opcze. Znasz si臋 na kowalstwie jak prawdziwy mistrz. Nie mog臋 ci臋 tu d艂u偶ej zatrzymywa膰. W domu ojciec ju偶 ci warsztat przygotowa艂.

Jurgisa ucieszy艂a ta pochwa艂a, a poza tym t臋skni艂 ju偶 do domu.

Jeszcze przed 艣niadaniem przycwa艂owa艂 krzy偶owiec na swym rumaku. By艂 zaskoczony, 偶e jego zbroja jest zn贸w w jak najlepszym porz膮dku. Cieszy艂 si臋 i zap艂aci艂 kowalowi o pi臋膰 z艂otych monet wi臋cej ni偶 obiecywa艂. Potem na艂o偶y艂 pancerz, nasadzi艂 przy艂bic臋, przytwierdzi艂 miecz, chwyci艂 za tarcz臋, z艂apa艂 kopi臋 i pogalopowa艂 na now膮 wojn臋.

Kowal chcia艂 uczciwie rozdzieli膰 z艂ote monety mi臋dzy siebie i czeladnika, ale Jurgis nic nie wzi膮艂. Poprosi艂 o inn膮 nagrod臋:

- Wracam do domu i chcia艂bym rodzicom przywie藕膰 jakie艣 podarunki. Dajcie mi, majstrze, kawa艂 偶elaza, a ja co艣 z niego wykuj臋. Jak zobacz膮, czego si臋 u was nauczy艂em, to dopiero b臋d膮 si臋 cieszy膰 z mego powrotu!

Majster si臋 zgodzi艂 i wybra艂 naprawd臋 wielki kawa艂ek najlepszego metalu, jaki mia艂 w warsztacie. Ch艂opiec w dzie艅 pracowa艂 dla majstra, ale wieczorem do p贸藕nej nocy przygotowywa艂 na kowadle podarunki dla rodzic贸w i si贸str.

Mamie wyku艂 ozdobn膮 szkatu艂k臋, a do niej w艂o偶y艂 r贸偶ne ig艂y i szpilki, kt贸re zrobi艂 z najdelikatniejszej stali. Jednej siostrze zrobi艂 ozdobn膮 ram臋 do zwierciad艂a, drugiej grzebie艅, na kt贸rym wyry艂 r贸偶臋 o stu p艂atkach, trzeciej wyku艂 niezwyk艂膮 spink臋 w kszta艂cie motyla.

Prezent dla ojca zostawi艂 na koniec - wyku艂 wysoki puchar, bogato zdobiony. Kiedy sko艅czy艂 przygotowanie prezent贸w, w艂o偶y艂 je do koszyka, po偶egna艂 si臋 z majstrem i ruszy艂 w drog臋 do domu.

W domu przywitano Jurgisa rado艣nie, a najbardziej oczywi艣cie cieszy艂a si臋 matka. Jurgis zacz膮艂 rozdawa膰 podarunki i wszyscy je szczerze podziwiali. Ka偶dy wydawa艂 okrzyki zachwytu, jak pi臋kne s膮 dzie艂a Jurgisa.

Ojciec dla uczczenia powrotu syna nala艂 wszystkim wina, sobie oczywi艣cie do nowego pucharu, i powiedzia艂:

- Wypijmy, synku, za nasze spotkanie i za twoje zr臋czne r臋ce. Widz臋, 偶e nie ma mistrza nad kowala!

I tak wszyscy si臋 weselili i bawili do p贸藕nej nocy. Ale nast臋pnego dnia w nowej ku藕ni ju偶 od wczesnego rana s艂ycha膰 by艂o uderzenia w kowad艂o, a p臋ki iskier lecia艂y dooko艂a.

Przed po艂udniem ju偶 sta艂 przed ku藕ni膮 pierwszy konik. Przyszed艂 po now膮 podkow臋.

A podkowa, jak wiadomo, zawsze przynosi szcz臋艣cie.


Paj膮k i mucha [bajka 艂otewska]


Dzia艂o si臋 to w pradawnych czasach, kiedy ludzie jeszcze nie znali ognia i 偶yli w ciemno艣ci, jedli surowe mi臋so i cafy d艂ugi rok chodzili opatuleni w sk贸ry, poniewa偶 by艂o im zimno i nie wiedzieli, jak si臋 ogrza膰.

Kiedy to wieczne zimno i najciemniejsza ciemno艣膰 dokucza艂y ju偶 nawet wysoko urodzonym panom na kr贸lewskim zamku, m膮dry w艂adca og艂osi艂, 偶e nagrod臋 dostanie ten, kto przyniesie ogie艅 z czelu艣ci piekielnej.

W tych czasach kr贸l by艂 absolutnym panem w swoim kraju. Nie tylko ludzie, ale i wszystkie 偶ywe stworzenia musia艂y go s艂ucha膰 i szanowa膰. Kiedy kr贸l kroczy艂, wszyscy ludzie przed nim kl臋kali, wszystkie zwierz臋ta w ciszy czo艂ga艂y si臋 w kurzu przydro偶nym, ptaki zatrzymywa艂y si臋 w locie, a wszystkie pszczo艂y i trzmiele przestawa艂y bzycze膰. Tak oddawano cze艣膰 koronowanej g艂owie.

Nagroda zatem n臋ci艂a wielu. Niejeden dzielny junak pr贸bowa艂 przynie艣膰 kr贸lowi ogie艅, ale ka偶dy gin膮艂 w czelu艣ci piekielnej. Niekt贸re zwierz臋ta, na przyk艂ad m膮dry lis, odwa偶ny ry艣 i szybkonogi renifer te偶 wybra艂y si臋 po ogie艅, ale 偶adne z nich ju偶 nie wr贸ci艂o. Orze艂 tak偶e pr贸bowa艂 chwyci膰 ogie艅 w swe silne szpony, ale spali艂 sobie przy tym skrzyd艂a i spad艂 w p艂omienie.

Kr贸l i jego poddani na pr贸偶no czekali. Ju偶 nikt nie chcia艂 si臋 wybra膰 w czelu艣膰 piek艂a. Wtedy jeden m膮dry dworzanin poradzi艂 kr贸lowi:

- Musisz, kr贸lu, obieca膰 wi臋ksz膮 nagrod臋. Og艂o艣 na przyk艂ad, 偶e ten, kto przyniesie ogie艅, mo偶e z tob膮 siedzie膰 przy jednym stole podczas posi艂ku. Taki zaszczyt ka偶dego skusi.

Ten pomys艂 zbytnio si臋 kr贸lowi nie podoba艂, bo dlaczego niby mia艂by z kim艣 siedzie膰 przy kr贸lewskim stole? W ko艅cu troch臋 to zmieni艂 i jego pos艂owie og艂osili wkr贸tce we wszystkich zak膮tkach pa艅stwa, 偶e temu, kto przyniesie ogie艅, czy to cz艂owiek, czy zwierz臋, ptak czy owad, b臋dzie wolno na wieczne czasy zasiada膰 przy jakimkolwiek stole.

Zn贸w wielu ludzi i wiele zwierz膮t pr贸bowa艂o wynie艣膰 ogie艅 z czelu艣ci piekielnej, ale na pr贸偶no, nikomu si臋 to nie uda艂o.

Paj膮k nikomu nie powiedzia艂 ani s艂owa, ale w sekrecie zacz膮艂 ple艣膰 d艂ugi, d艂ugachny powr贸z. Pracowa艂 trzy dni i trzy noce, zanim go sko艅czy艂. Potem jeden koniec przywi膮za艂 do kamienia na brzegu ska艂y i szybko zacz膮艂 z艂azi膰 do czelu艣ci piekielnej. Ba艂 si臋, 偶eby go kto艣 nie wyprzedzi艂. Ale kto by wyprzedzi艂 paj膮ka, tego do艣wiadczonego alpinist臋! Po siedmiu godzinach zeszed艂 a偶 na dno przepa艣ci, wzi膮艂 nieco ognia i ruszy艂 w g贸r臋. Ale zn贸w mu to zabra艂o siedem godzin, zanim w ko艅cu z ogniem wyszed艂 na ziemi臋. By艂 przy tym tak zm臋czony, 偶e ledwie si臋 trzyma艂 na nogach.

- Zdrzemn臋 si臋 tutaj, dok膮d mam si臋 spieszy膰?! I tak jest ju偶 ciemno, a rano zanios臋 kr贸lowi ogie艅. B臋dzie uradowany, a ja zostan臋 najbogatszym stworzeniem pod s艂o艅cem! - pomy艣la艂 sobie paj膮k, po艂o偶y艂 ogie艅 mi臋dzy dwa kamienie, wyci膮gn膮艂 n贸偶ki zm臋czone wspinaczk膮 i twardo zasn膮艂. Spa艂 ca艂膮 noc - nawet s艂o艅ce go nie zbudzi艂o, tak by艂 zm臋czony.

Tego dnia przypadkiem w pobli偶u fruwa艂a mucha, poczu艂a dym i by艂a ciekawa, sk膮d pochodzi. Po chwili odkry艂a 艣pi膮cego paj膮ka, podnios艂a dwa kamienie, a mi臋dzy nimi ujrza艂a ogie艅. Ach, jaka okazja! Po cichutku ogie艅 zabra艂a i frrr! - polecia艂a prosto na zamek do kr贸la.

To by艂a uroczysto艣膰! Wszyscy si臋 radowali i wo艂ali z zachwytem:

- Mamy ogie艅! Mamy ciep艂o! Wiwat kr贸l! Niech 偶yje ten, kto przyni贸s艂 ogie艅! - Kr贸l natychmiast kaza艂 napisa膰 specjalny dokument i potwierdzi艂 go trzema piecz臋ciami, a sta艂o w nim, 偶e mucha i ca艂e jej potomstwo na wieczne czasy maj膮 prawo zasiada膰 przy stole, kt贸ry sobie wybior膮.

Paj膮k pod wiecz贸r wreszcie si臋 obudzi艂, szuka wsz臋dzie, ale ognia jak nie ma, tak nie ma. Szybko sobie utka艂 cienk膮 paj臋czynk臋, przytrzyma艂 j膮 nad g艂ow膮 i wietrzyk go zani贸s艂 na zamek kr贸lewski. S艂ucha, co si臋 tam dzieje, i wtedy s艂yszy, jak wszyscy wo艂aj膮 o wieczn膮 s艂aw臋 dla muchy za to, 偶e z piekielnej czelu艣ci przynios艂a b艂ogos艂awiony ogie艅.

To paj膮ka rozgniewa艂o, wi臋c przecisn膮艂 si臋 mi臋dzy dworzanami przed oblicze samego kr贸la. Kr贸l jad艂 wieczerz臋, u艣miecha艂 si臋 z zadowoleniem, na stole p艂on臋艂y 艣wiecie, w kominku trzaska艂 ogie艅. Po stole spaceruje sobie mucha w nowym b艂yszcz膮cym fraczku i pr贸buje pieczonego kotleta z dzika.

- Mi艂o艣ciwy kr贸lu, to ja wynios艂em ogie艅 z piekielnej czelu艣ci! - zawo艂a艂 paj膮k z rozgoryczeniem. - A ta mucha, z艂odziejka, mi go ukrad艂a!

- Nie wierz mu, mi艂o艣ciwy kr贸lu! Wygnaj tego okropnego 艂garza! - zabzyka艂a ze z艂o艣ci膮 mucha. - Przecie偶 sam na w艂asne oczy widzia艂e艣, 偶e ja przynios艂am ogie艅, a nie ten oszust paj膮k!

Ale kr贸l by艂 cz艂owiekiem sprawiedliwym i dok艂adnie wypyta艂 paj膮ka, jak si臋 dosta艂 do czelu艣ci piekielnej.

- Uplot艂em taki d艂ugi, d艂ugachny powr贸z, a po nim spu艣ci艂em si臋 ze ska艂y piekielnej. Powr贸z pewnie tam jeszcze wisi - broni艂 si臋 energicznie paj膮k.

Kr贸l pos艂a艂 s艂u偶b臋 nad przepa艣膰 po paj臋czy powr贸z. Jednak pos艂a艅cy nic nie znale藕li. Chyba obsun膮艂 si臋 ze ska艂y, spad艂 i sp艂on膮艂. Kiedy s艂udzy wr贸cili bez powrozu, kr贸l uwierzy艂 musze i biednego paj膮ka wygna艂.

Od tego czasu paj膮k nienawidzi muchy i m艣ci si臋 za t臋 kradzie偶 na ca艂ym tym natr臋tnym i nieprzyjemnym plemieniu. Zastawia na nie w ka偶dym k膮cie swoje cieniutkie sieci i je艣li kt贸ra艣 mucha w nich ugrz臋藕nie, to j膮 bez lito艣ci zabija.

Muchy natomiast wykorzystuj膮 swoje prawo do zasiadania z lud藕mi przy ka偶dym stole: przecie偶 maj膮 na to dokument opatrzony trzema kr贸lewskimi piecz臋ciami!



Modra chustka [bajka esto艅ska]


Linda wcale nie by艂a pi臋kna, raczej na odwr贸t. By艂o to szczup艂e dziewcz膮tko, sama sk贸ra i ko艣ci. Mia艂a blade policzki pe艂ne pieg贸w i jasne w艂oski, proste jak mysie ogonki.

Linda by艂a sierot膮. Ca艂y rok chodzi艂a boso, tylko kiedy pada艂 艣nieg, wyszukiwa艂a sobie gdzie艣 stare 艂apcie, a na cienk膮 sukienk臋 narzuca艂a po艂atany we艂niak.

Chodzi艂a po wsi od cha艂upy do cha艂upy, a wsz臋dzie czeka艂a na ni膮 jaka艣 praca. Tu posiedzia艂a przy dzieciach w czasie 偶niw i dosta艂a za to dzbanek mleka i kromk臋 chleba. Tam zn贸w za misk臋 kapu艣niaku i placek z kartofli przez ca艂y dzie艅 pas艂a g臋si nad potokiem. We dworze w sobot臋 zazwyczaj szorowa艂a wielk膮 izb臋 i dostawa艂a za to kawa艂ek s艂oniny, a czasem nawet obiad.

Na noc sz艂a do pewnej bogatej wdowy, kt贸ra pozwala艂a jej si臋 przespa膰 w stodole na s艂omie. W zimie wpuszcza艂a Linde do obory, do kr贸wek. Tam by艂o ciep艂o. Naturalnie nocleg tak偶e nie by艂 darmowy. Dziewczynka musia艂a wszystko solidnie odpracowa膰.

Kiedy po 偶niwach spichlerz by艂 pe艂en zbo偶a, wie艣niaczka przynosi艂a z poddasza stary r臋czny m艂ynek i Linda me艂艂a na nim ziarno od rana do wieczora. Me艂艂a, me艂艂a, a偶 r臋ce jej dr臋twia艂y ze zm臋czenia, a nogi odmawia艂y pos艂usze艅stwa po ca艂odziennym staniu.

Wieczorem gospodyni przychodzi艂a obejrze膰 wyniki pracy. Je艣li Linda name艂艂a pe艂ny worek m膮ki, wdowa by艂a zadowolona i nios艂a jej talerz ziemniak贸w z kapust膮. Ale gdy worek nie by艂 pe艂ny, wymy艣la艂a dziewcz臋ciu od leniuch贸w i Linda sz艂a spa膰 bez kolacji.

Pewnego dnia przyszed艂 do cha艂upy stary 偶ebrak i prosi艂 o ja艂mu偶n臋. Sk膮pa wdowa tylko popatrzy艂a na niego ze z艂o艣ci膮 i zatrzasn臋艂a mu przed nosem drzwi.

Kiedy dziadek, zawiedziony, cz艂apa艂 przez podw贸rze do bramy, us艂ysza艂 smutn膮 piosenk臋 p艂yn膮c膮 ze stodo艂y. Nie艣mia艂o uchyli艂 wrota i widzi, 偶e tam przy worku zbo偶a stoi w膮t艂e dziewcz膮tko, na starodawnym m艂ynku miele ziarno i p贸艂g艂osem sobie 艣piewa.

- Dzie艅 dobry, dzieweczko - cicho pozdrowi艂 j膮 staruszek. - Czy m贸g艂bym tu usi膮艣膰 na chwil臋? Bardzo si臋 zm臋czy艂em przez ca艂y dzie艅.

Linda troch臋 si臋 przestraszy艂a, ale kiedy spojrza艂a w oczy staruszka, niebieskie jak niezapominajki, l臋k j膮 opu艣ci艂. Tak mo偶e patrze膰 tylko dobry, sprawiedliwy cz艂owiek, pomy艣la艂a i zaproponowa艂a w艂贸cz臋dze, 偶eby usiad艂 sobie na worku pod 艣cian膮.

Dziadek spocz膮艂 wygodnie i zacz膮艂 j膮 wypytywa膰:

- To ty codziennie musisz na tym ma艂ym m艂ynku zemle膰 ca艂y worek ziarna? Biedne dziecko!

- Nie jest to, dziadku, taka znowu straszna praca - westchn臋艂a Linda - ale wieczorem nie mog臋 wyprostowa膰 zdr臋twia艂ych r膮k, a nogi mam jak z drewna.

- Wierz臋 ci, drogie dziecko, wierz臋, - potakiwa艂 偶ebrak, potem si臋gn膮艂 do torby, wyci膮gn膮艂 woreczek ziarna i poprosi艂: - Dosta艂em w s膮siedniej cha艂upie gar艣膰 zbo偶a. Nie zme艂艂aby艣 mi go, jak sko艅czysz swoj膮 prac臋?

- Z ch臋ci膮, dziadziu, dajcie je, zaraz wam zmiel臋 - powiedzia艂a Linda i wsypa艂a ziarno do m艂ynka. Kilka razy obr贸ci艂a korbk膮 i dziadek mia艂 gar艣膰 m膮ki w woreczku.

- Bardzo ci dzi臋kuj臋, dzieweczko - ucieszy艂 si臋 staruszek - jeszcze gdyby艣 mog艂a mi z tej m膮ki upiec placek. Ju偶 od dw贸ch dni nic w ustach nie mia艂em.

Linda ch臋tnie zagniot艂a ciasto z dziadkowej m膮ki i zrobi艂a biedakowi smaczny chrupi膮cy placek. Staruszkowi bardzo smakowa艂, ka偶dy okruszek pieczo艂owicie pozbiera艂, a potem zn贸w zwr贸ci艂 si臋 do dziewczynki z pro艣b膮:

- Drogie dziecko, mog艂aby艣 mi jeszcze przynie艣膰 troch臋 艣wie偶ej wody? Placek by艂 wspania艂y, ale chcia艂bym go czym艣 popi膰.

Linda pobieg艂a do studni na podw贸rze i przynios艂a 偶ebrakowi dzbanek 艣wie偶ej, czystej wody. Dziadek napi艂 si臋, z zadowoleniem wytar艂 sobie brod臋 i m贸wi:

- Ty, Lindo, naprawd臋 jeste艣 dobr膮 dziewczyn膮. R臋ce ci dr臋twiej膮 od pracy, a jednak staremu 偶ebrakowi name艂艂a艣 ziarna i upiek艂a艣 placek. Ca艂y dzie艅 padasz z n贸g ze zm臋czenia, a jednak pobieg艂a艣 do studni po 艣wie偶膮 wod臋 dla mnie. Wiele nie mam, dzieweczko, ale jednak za twoj膮 uczynno艣膰 dam ci co艣 na pami膮tk臋.

Starzec si臋gn膮艂 do swej parcianej torby, wyci膮gn膮艂 z niej modr膮 jak niebo chustk臋 i poda艂 j膮 dziewczynce.

- Ta chustka, Lindo, na pewno przyniesie ci troch臋 rado艣ci i pocieszenia. Kiedy p贸jdziesz spa膰, zawi膮偶 j膮 sobie na g艂owie i zanim u艣niesz, pomy艣l o czym艣 dobrym. Potem ci si臋 to przy艣ni, a mo偶e kiedy艣 nawet spe艂ni.

Linda z rado艣ci nie mog艂a wypowiedzie膰 s艂owa. Takiej pi臋knej chustki nigdy w 偶yciu nie widzia艂a, a teraz to cudo nale偶y do niej. Kiedy troch臋 och艂on臋艂a z przej臋cia i chcia艂a dziadkowi podzi臋kowa膰 za ten podarunek, okaza艂o si臋, 偶e 偶ebraka ju偶 nie by艂o: tylko furtka cicho zaskrzypia艂a.

Wieczorem, zaraz po pracy, Linda po艂o偶y艂a si臋 spa膰. Zawi膮za艂a na g艂owie modr膮 chustk臋, zamkn臋艂a oczy, przypomnia艂a sobie dziadkowe s艂owa i pr贸bowa艂a przed snem pomy艣le膰 o czym艣 pi臋knym. Ale jako艣 jej si臋 to nie udawa艂o. Zm臋czona, wkr贸tce zapad艂a w g艂臋boki sen, a ostatnia jej my艣l dotyczy艂a tego starego, po偶贸艂k艂ego m艂ynka, kt贸rego korb膮 musi jutro zn贸w obraca膰, a偶 do kompletnego wyczerpania. Gdyby tak uda艂o jej si臋 od niego uwolni膰, to by dopiero by艂a szcz臋艣liwa!

Po chwili Linda znalaz艂a, si臋 w b艂臋kitnawym i przyjemnym 艣wiecie snu. Zdawa艂o jej si臋, 偶e jedzie na karym koniu za艣nie偶on膮 r贸wnin膮. Wsz臋dzie wok贸艂 widzi bia艂y iskrz膮cy 艣nieg, a mi臋ciutkie p艂atki delikatnie muskaj膮 jej twarz.

- Dok膮d mnie niesiesz, m贸j koniku? - 艣mia艂a si臋 ze szcz臋艣ciem w oczach, mocno trzymaj膮c si臋 srebrnej grzywy konia.

W oddali na pag贸rku pojawi艂a si臋 wie偶yczka i konik tam w艂a艣nie si臋 skierowa艂. Kiedy podjechali bli偶ej, dziewczyna zobaczy艂a, 偶e to nie zamek ani ko艣ci贸艂, ani dzwonnica, ale zwyczajny wiatrak. Co艣 tu jednak by艂o dziwnego. Z m艂yna wprawdzie by艂o s艂ycha膰 klekot i zgrzytanie 偶aren, ale skrzyd艂a wiatraka stercza艂y nieruchomo, nawet nie drgn臋艂y, cho膰 wia艂 wiatr.

Kary ko艅 stan膮艂 przed m艂ynem, Linda szybko zeskoczy艂a z niego i przez otwarte drzwi wbieg艂a do 艣rodka.

Patrzy, patrzy, oczy wypatruje, i co widzi? Po艣rodku m艂yna stoi wielka malowana skrzynia i z niej wydobywa si臋 klekotanie. Na skrzyni jest worek zbo偶a, a z niego cienk膮 stru偶k膮 sypie si臋 ziarno do lejka w pokrywie. A na dole z otworu w boku skrzyni sypie si臋 m膮ka bia艂a niczym 艣wie偶y 艣nieg. I nigdzie 偶ywego ducha, na pr贸偶no Linda rozgl膮da si臋 wok贸艂, na pr贸偶no wo艂a na wszystkie strony. Nigdzie nikogo.

- Panie Bo偶e, ten cud chcia艂abym mie膰 u nas w stodole! - zapragn臋艂a dziewczyna, ale d臋bowa skrzynia wa偶y艂a chyba cetnar, nie mog艂a jej ruszy膰, nawet wieka nie by艂a w stanie podnie艣膰, 偶eby zajrze膰 do 艣rodka. - Jak t臋 cudown膮 skrzyni臋 przenie艣膰 do nas? - usilnie rozmy艣la艂a Linda, ale nic nie mog艂a wymy艣le膰. Wtem na dworze zar偶a艂 jej ko艅 i niecierpliwie zastuka艂 kopytem o pr贸g. To wystarczy艂o, 偶eby dziewczynie wpad艂 do g艂owy szcz臋艣liwy pomys艂.

Rozejrza艂a si臋 po izbie: pod belk膮 u sufitu wisia艂 d艂ugi, mocny powr贸z, gruby jak lina okr臋towa. Jednym ko艅cem obwi膮za艂a skrzyni臋, do drugiego zaprz臋g艂a konia, potem go pop臋dzi艂a, ko艅 poci膮gn膮艂, lina napi臋艂a si臋 jak struna i skrzynia ruszy艂a. W par臋 sekund by艂a na zewn膮trz, na 艣niegu. Linda usiad艂a na niej jak na saniach i ju偶 sun臋艂a z wiatrem w zawody. Trzyma艂a si臋 mocno, a modra chustka tylko za ni膮 powiewa艂a. Ko艅 p臋dzi艂 za艣nie偶on膮 r贸wnin膮, spod jego kopyt lecia艂y grudki iskrz膮cego 艣niegu.

Zanim dziewczyna si臋 obejrza艂a, stali przed stodo艂膮 wdowy. Wrota by艂y na o艣cie偶 otwarte, wi臋c bez przeszk贸d wjecha艂a prosto do stodo艂y. Kiedy przeje偶d偶ali przez pr贸g, skrzynia zako艂ysa艂a si臋 i podskoczy艂a, a modra chustka spad艂a Lindzie z g艂owy na ramiona. W tym momencie cudowny sen si臋 sko艅czy艂.

Rano dziewczynka przebudzi艂a si臋, wci膮偶 jeszcze si臋 u艣miechaj膮c: by艂 to pi臋kny sen!

- Ach, szkoda, jaka szkoda, 偶e to wszystko tylko mi si臋 艣ni艂o! - westchn臋艂a na g艂os i delikatnie pog艂adzi艂a swoj膮 modr膮 chustk臋. Kiedy jednak wesz艂a do stodo艂y, a偶 zaniem贸wi艂a ze zdziwienia.

Po艣rodku, na klepisku, sta艂a malowana skrzynia - w艂a艣nie ta, kt贸r膮 w swoim 艣nie tak bardzo pragn臋艂a mie膰. Po艣piesznie nasypa艂a do lejka gar艣膰 ziarna, w 艣rodku co艣 zaklekota艂o, zachrz臋艣ci艂o i dolnym otworem zacz臋艂a si臋 sypa膰 bielusie艅ka m膮ka.

Teraz Linda mia艂a prac臋 o wiele l偶ejsz膮. Gar艣ciami wrzuca艂a zbo偶e, a z do艂u do podstawionego worka sypa艂a si臋 m膮ka. Do wieczora mia艂a trzy, czasem nawet cztery worki pe艂ne m膮ki, a przy tym wcale nie by艂a zm臋czona. Ca艂y dzie艅 sobie weso艂o 艣piewa艂a. I tak up艂ywa艂 dzie艅 po dniu.

Chciwa wie艣niaczka z pocz膮tku by艂a zdziwiona: co艣 jej si臋 wyda艂o podejrzane, 偶e ta w膮t艂a dziewczyna nagle miele przez dzie艅 tak du偶o m膮ki. Nawet my艣la艂a sobie, 偶e jej w tym pomagaj膮 jakie艣 diabelskie moce, czarownica lub domowe licho. Ale potem przesta艂a o tym my艣le膰, zadowolona, 偶e tyle work贸w zmielonej m膮ki jej przyby艂o.

Kiedy艣 jednak wdowa przechodz膮c dziedzi艅cem zajrza艂a do stodo艂y przez szpar臋 w uchylonych wrotach. Widzi, 偶e na wielkiej malowanej skrzyni siedzi Linda i garstkami sypie ziarno do otworu w wieku, weso艂o sobie przy tym 艣piewaj膮c. 鈥濶o patrzcie!鈥 pomy艣la艂a wdowa. 鈥濲u偶 dawno przypuszcza艂am, 偶e ta dziewczyna nie miele zbo偶a w moim m艂ynku z korbk膮. Kt贸偶 to jej sprawi艂 t臋 czarodziejsk膮 skrzyni臋? Czy to 艣wi臋ty Piotr czy Pawe艂, a mo偶e raczej sam Belzebub; to zreszt膮 wszystko jedno. Najwa偶niejsze, 偶e ta skrzynia jest u mnie w stodole i 偶e namiele tyle m膮ki, ile b臋dzie trzeba. A name艂艂aby jeszcze wi臋cej, gdyby ta leniwa istota nie sypa艂a ziarna garsteczkami鈥, rozmy艣la艂a zach艂anna wie艣niaczka i postanowi艂a, 偶e malowan膮 skrzyni臋 sama b臋dzie obs艂ugiwa膰.

- Najpierw jednak musz臋 si臋 pozby膰 tej dziewczyny - powiedzia艂a sobie - potem zaczn臋 sama mle膰 zbo偶e dla ca艂ej wsi. Bo偶e m贸j, to偶 z tego b臋dzie pieni臋dzy! B臋d臋 chyba najbogatsza w kraju!

Ch臋膰 posiadania pieni臋dzy i chciwo艣膰 zgubi艂y ju偶 wielu ludzi, ale o tym wdowa jako艣 nie pami臋ta艂a. Zaraz nast臋pnego dnia o 艣wicie zbudzi艂a Linde, m贸wi膮c, 偶e pojad膮 do lasu po drzewo. Wie艣niaczka w艂o偶y艂a ko偶uszek, Linda owin臋艂a si臋 w we艂niak i pojecha艂y.

Wdowa siedzia艂a na ko藕le i sama powozi艂a. D艂ugo jecha艂y lasem, a偶 wjecha艂y w taki g膮szcz, 偶e nawet s艂oneczko tam nie zagl膮da艂o ani ptaszek nie 艣piewa艂.

Tutaj wdowa wysadzi艂a Linde, polecaj膮c, 偶eby nazbiera艂a drzewa, kiedy ona sama pojedzie rozejrze膰 si臋 za bor贸wkami. Linda wi臋c zacz臋艂a zbiera膰 chrust i sk艂ada膰 go w kupki. Ju偶 dawno sko艅czy艂a zbieranie, ale gospodyni nie wraca艂a. D艂ugo czeka艂a, wygl膮da艂a jej, wo艂a艂a, ale wszystko na pr贸偶no.

Wdowa tymczasem wraca艂a do domu, a my艣li jej kr膮偶y艂y wok贸艂 malowanej skrzyni. Tej piegowatej dziewczyny pozby艂a si臋 wreszcie, ju偶 nie wr贸ci z lasu. Na pewno tam w g臋stwinie wilki j膮 zagryz膮 lub nied藕wied藕 zadusi. A skrzynia b臋dzie tylko jej, w艂asna!

Jak tylko przyjecha艂a do domu, posz艂a prosto do stodo艂y i wrzuci艂a na pr贸b臋 kilka gar艣ci ziarna w lejek. W 艣rodku skrzyni co艣 zachrz臋艣ci艂o i do艂em zacz臋艂a si臋 sypa膰 m膮ka. 鈥濼ak po garsteczkach, to raczej si臋 nie wzbogac臋鈥, pomy艣la艂a chciwa gospodyni. Z艂apa艂a worek zbo偶a i ca艂y wsypa艂a w lejek. Wewn膮trz co艣 zaskrzypia艂o, trzasn臋艂o, a potem nagle ucich艂o. - To by艂 koniec mielenia.

Wdowa si臋 przel臋k艂a, chcia艂a podnie艣膰 wieko skrzyni, 偶eby zobaczy膰, co si臋 w 艣rodku zepsu艂o. Wieko jednak trzyma艂o jak przykute, ani drgn臋艂o. Wszystkie paznokcie sobie po艂ama艂a, staraj膮c si臋 bezskutecznie otworzy膰 skrzyni臋. Wtem zauwa偶y艂a w k膮cie 偶elazny dr膮g. Z艂apa艂a go, wetkn臋艂a w szpar臋 lejka, ca艂膮 si艂膮 nacisn臋艂a, a偶 wieko w ko艅cu odskoczy艂o. Z ciekawo艣ci膮 przechyli艂a si臋 przez brzeg skrzyni, a tu nagle ze 艣rodka buchn臋艂y p艂omienie, schwyci艂y j膮 niby ogniste r臋ce i wci膮gn臋艂y do wn臋trza. Potem wieko z 艂oskotem opad艂o, 偶arna zachrz臋艣ci艂y, a z dolnego otworu zamiast m膮ki wylecia艂a kupka popio艂u. Taki by艂 koniec chciwej wdowy.

Tymczasem Linda w g艂臋bokim lesie na pr贸偶no na ni膮 czeka艂a.

Kiedy zacz臋艂o si臋 zmierzcha膰 i widzia艂a, 偶e ju偶 si臋 jej nie doczeka, ruszy艂a w powrotn膮 drog臋. Ale las g臋stnia艂 i g臋stnia艂, zgubi艂a 艣cie偶k臋 i zab艂膮dzi艂a. W mroku las jakby o偶y艂. Drzewa zamieni艂y si臋 w ogromne postacie i poruszane wiatrem wyci膮ga艂y do Lindy zmierzwione ga艂臋zie, jakby to by艂y r臋ce. Mi臋dzy nimi, niby cienie nocnych straszyde艂, cicho przelatywa艂y sowy, pohukuj膮c l臋kliwie. Nad bagnem lata艂y roje robaczk贸w 艣wi臋toja艅skich, a pod nimi dono艣nie rechota艂 ch贸r 偶ab. Gdzie艣 w pobli偶u zarycza艂 jele艅.

Linda nie by艂a jednak strachliwa i postanowi艂a, 偶e przenocuje w lesie. Rano na pewno 艂atwiej znajdzie drog臋.

Wdrapa艂a si臋 na roz艂o偶ysty d膮b, aby 偶adne zwierz臋 nie mog艂o jej dosi臋gn膮膰. U艂o偶y艂a si臋 wygodnie mi臋dzy ga艂臋ziami, a modr膮 chustk膮 mocno obwi膮za艂a g艂ow臋, 偶eby co艣 dobrego jej si臋 przy艣ni艂o. Jakie偶 to s膮 jej my艣li i 偶yczenia przed snem?

Ot贸偶 tak, najpierw chcia艂aby si臋 wydosta膰 z tego g臋stego lasu. Potem by chcia艂a w tej malowanej skrzyni mle膰 m膮k臋, ale nie dla chciwej wdowy, lecz dla wszystkich s膮siad贸w, i tylko tak, za B贸g zap艂a膰, 偶eby jej byli 偶yczliwi. A tak偶e chcia艂aby by膰 艂adniejsza i mie膰 now膮 sukienk臋, 偶eby razem z innymi dziewcz臋tami p贸j艣膰 czasem na ta艅ce.

Nic dziwnego, 偶e wszystko, o czym sobie przed snem my艣la艂a, naprawd臋 zjawi艂o si臋 we 艣nie. Z lasu j膮 wyprowadzi艂 wielki kolorowy ptak. W domu, w stodole, czeka艂a na ni膮 malowana skrzynia. Chciwej wdowy nie by艂o w obej艣ciu. Linda sama tam gospodarzy艂a, a jak jej wszystko dobrze sz艂o! W komorze wisia艂a pi臋kna nowa sukienka. Kiedy j膮 w艂o偶y艂a i popatrzy艂a w zwierciad艂o, oczom nie mog艂a uwierzy膰: przed ni膮 sta艂a urodziwa dziewczyna z wij膮cymi si臋 w艂osami, na kt贸r膮 zwr贸ciliby uwag臋 wszyscy ch艂opcy na wiejskiej zabawie.

By艂 to przecudowny sen i Linda ca艂膮 noc si臋 u艣miecha艂a do swego szcz臋艣cia. Mia艂a nadziej臋, 偶e zn贸w wszystko si臋 spe艂ni. I tak te偶 si臋 sta艂o.

Rano zbudzi艂o j膮 uporczywe wo艂anie s贸jki siedz膮cej na ga艂臋zi naprzeciwko. Linda zrozumia艂a, 偶e ten ptak o barwnym upierzeniu j膮 w艂a艣nie wzywa. Sz艂a wi臋c za g艂osem s贸jki, a偶 wydosta艂a si臋 z lasu. Potem ju偶 艂atwo znalaz艂a drog臋 do wsi.

Wdowa naprawd臋 znikn臋艂a, a poniewa偶 nie mia艂a krewnych, wi臋c Linda zosta艂a tam sama, zajmowa艂a si臋 gospodarstwem, a najbardziej dba艂a o malowan膮 skrzyni臋, 偶eby by艂a nale偶ycie wykorzystana. Wszystkim s膮siadom me艂艂a zbo偶e na ca艂膮 zim臋 i ludzie j膮 lubili za jej uczynno艣膰.

- Popatrzcie - m贸wili - jaka 艂adna dziewczyna zrobi艂a si臋 z Lindy! Jeszcze 偶eby tak znalaz艂a dobrego narzeczonego!

I to tak偶e si臋 spe艂ni艂o!

Teraz Linda z m臋偶em miel膮 ziarno dla wsi i okolicy, dobrze im si臋 偶yje, s膮 szcz臋艣liwi i zadowoleni.


Kto si臋 boi bardziej ni偶 zaj膮c [bajka 艂otewska]


Siedzia艂 sobie zaj膮c w norce i lamentowa艂:

- Mam ja, biedny, zmartwienie! Nie mog臋 st膮d wytkn膮膰 nosa, 偶eby kto艣 nie czyha艂 na moje 偶ycie. To wilk, to lis, to ry艣, a c贸偶 dopiero ci my艣liwi, co chodz膮 po lesie z psami. Rzuci艂 okiem na niebo i jeszcze sobie przypomnia艂: - A poza tym ptaki drapie偶ne! Orze艂 czy jastrz膮b pilnuj膮 mnie we dnie, sowa w nocy. Ach, mam takie straszne k艂opoty, 偶e 偶y膰 mi si臋 odechciewa!

Tak si臋 nad sob膮 zaj膮c u偶ala艂, skar偶y艂 si臋 na sw贸j los i na 艣wiat, w kt贸rym ma tylu wrog贸w, a偶 w ko艅cu przysz艂o mu do g艂owy, 偶e w艂a艣ciwie jest najnieszcz臋艣liwszym stworzeniem na 艣wiecie. Nie ma nikogo, kto by, tak jak on, musia艂 si臋 ba膰, i 偶e chyba najlepiej b臋dzie, je艣li p贸jdzie si臋 utopi膰 w jeziorze. Poszed艂 wi臋c, przez 艂zy drogi nie widz膮c, a偶 doszed艂 do jeziora. A tu nagle plum! plum! plum! - wok贸艂 niego 偶aby powskakiwa艂y do wody, wystraszone, 偶e kto艣 si臋 w trzcinach porusza i 偶e pewnie chce je po偶re膰.

Zaj膮c przez chwil臋 jak zafascynowany wlepi艂 oczy w te 偶abie skoki, a potem wybuchn膮艂 takim 艣miechem, 偶e a偶 si臋 za brzuch trzyma艂:

- Patrzcie, to i mnie si臋 kto艣 boi! Nawet mnie, strachliwego zaj膮ca, cha, cha, cha!

Tak si臋 艣mia艂, 偶e nie m贸g艂 przesta膰. Dopiero jak mu ze 艣miechu p臋k艂a g贸rna warga (od tego czasu zaj膮c ma warg臋 p臋kni臋t膮), to przesta艂, ale nastroju mu to ani troch臋 nie zepsu艂o.

Znowu mu 偶ycie zacz臋艂o si臋 podoba膰, o topieniu si臋 wcale nie my艣la艂. Ale do lasu wraca膰 mu si臋 nie chcia艂o. Postanowi艂, 偶e wyruszy w 艣wiat, znajdzie tam dobrych przyjaci贸艂 i, oczywi艣cie, jakie艣 odpowiednie miejsce do zamieszkania.

A poniewa偶 mia艂a to by膰 d艂uga podr贸偶, wi臋c zrobi艂 sobie z trzciny i wierzbowych ga艂膮zek ma艂膮 dwuk贸艂k臋, sam si臋 zaprz膮g艂 do dyszla i dziarsko wyruszy艂 w drog臋.

Pod艣piewywa艂 sobie, do taktu k艂api膮c uszami. Wkr贸tce spotka艂 star膮 dratw臋 szewsk膮.

- Dok膮d idziesz? - zapyta艂 zaj膮c.

- Nie wiem dok膮d i nie wiem kt贸r臋dy - odpowiedzia艂a dratwa. - W dodatku jestem ju偶 stara i w og贸le trudno mi si臋 chodzi.

- No to si膮d藕 sobie na w贸zku - zaproponowa艂 zaj膮c i ju偶 byli we dwoje. 艢piewali wi臋c w duecie, a cho膰 dratwa mia艂a g艂os troch臋 zbyt ostry, to jednak we dwoje przyjemniej im si臋 podr贸偶owa艂o.

Wtem zobaczyli szpilk臋 i ig艂臋.

- Dok膮d to, dok膮d? - wo艂a艂 zaj膮c ju偶 z daleka. A szpilka na to:

- W 艣wiat. Nie wiemy tylko dok膮d i nie wiemy kt贸r臋dy, a ponadto ci臋偶ko jest nam brodzi膰 w tej wysokiej trawie...

- Siadajcie wi臋c na m贸j w贸zek - zaprosi艂 je zaj膮c, pom贸g艂 im si臋 wydrapa膰 i zn贸w, w dobrym nastroju, zaprz膮g艂 si臋 do dyszla.

Jeszcze jednak nie zd膮偶y艂 si臋 dobrze rozp臋dzi膰, jeszcze mali podr贸偶nicy nie zgrali sobie g艂os贸w, aby za艣piewa膰 nast臋pn膮 piosenk臋, kiedy przed sob膮 zobaczyli roz偶arzony w臋gielek. 呕arzy艂 si臋 i dymi艂, podskakuj膮c w trawie, zaj膮c wi臋c gniewnie zawo艂a艂:

- Hej, ty tam! Odturlaj si臋 troch臋 na bok, 偶ebym ci臋 nie przejecha艂! A co ty tu w艂a艣ciwie robisz?

- Wybra艂em si臋 w 艣wiat i ju偶 nie mog臋 dalej - poskar偶y艂 si臋 w臋gielek. - We藕 mnie, zaj膮cu, do swego w贸zka, a nie po偶a艂ujesz.

- No tak, w臋gielek zawsze si臋 przyda na rozpa艂k臋 - rozwa偶a艂 szarak. - Ale jak to zrobi膰, 偶eby艣 nam w贸zka nie przepali艂?

Okaza艂o si臋 to jednak zupe艂nie proste. Zaj膮c po艂o偶y艂 na dno w贸zka p艂aski kamyk, w臋gielek na艅 siad艂 i ca艂a pi膮tka kontynuowa艂a podr贸偶.

D艂ugo nie spotkali nikogo, a偶 tam gdzie droga zakr臋ca艂a w kierunku stawu, zauwa偶yli kaczk臋. Od razu zacz臋艂a z ciekawo艣ci膮 pyta膰:

- Co to? Na wycieczk臋, na wycieczk臋? A kog贸偶 wieziesz, zaj膮cu, na tym pi臋knym w贸zeczku?

- Sk膮d偶e znowu: na wycieczk臋! - obruszy艂 si臋 zaj膮c. - Jad臋 z dratw膮, szpilk膮, ig艂膮 i w臋gielkiem w 艣wiat. Je艣li chcesz, do艂膮cz do nas!

- Ale偶 z ch臋ci膮, z ch臋ci膮! - kaczka nie pozwoli艂a zaj膮cowi doko艅czy膰, ju偶 wyr贸wna艂a do niego krok, wzi臋艂a dyszel pod skrzyd艂o, i tak by艂o ich ju偶 razem sze艣cioro.

W臋drowali przez 艂膮ki i pola, lasy i g贸ry, a偶 zacz臋艂o si臋 艣ciemnia膰. Zaj膮c z kaczk膮 rozgl膮dali si臋 za jakim艣 noclegiem, i wtem jak na zawo艂anie zobaczyli w pobli偶u drogi chatynk臋. By艂a tak zmy艣lnie ukryta mi臋dzy krzakami, 偶e ma艂o kto by j膮 dostrzeg艂, ale zaj膮c j膮 zauwa偶y艂 i natychmiast skierowa艂 w贸zek ku drzwiom.

艢mia艂o otworzy艂, a kiedy mali podr贸偶nicy sprawdzili, 偶e w 艣rodku nie ma 偶ywego ducha, ka偶de z nich znalaz艂o sobie miejsce do spania tam, gdzie mu najbardziej odpowiada艂o. Kaczka - w kadzi z czyst膮 wod膮, tu偶 za drzwiami, szpilka usn臋艂a zatkni臋ta w r臋cznik, w臋gielek za艣 na kamiennym stole, kt贸ry mu przyjemnie ch艂odzi艂 plecy. Dratwa z ig艂膮 wyci膮gn臋艂y si臋 w 艂贸偶ku, a zaj膮c zagrzeba艂 si臋 w pachn膮ce siano na poddaszu.

Po ca艂odziennej podr贸偶y wszyscy zasn臋li tak szybko, 偶e nie zd膮偶y艂by艣 policzy膰 do pi臋ciu. W chatce s艂ycha膰 by艂o spokojne oddechy 艣pi膮cych, a nad chatk膮 wtoczy艂 si臋 na niebo posrebrzany ksi臋偶yc.

O p贸艂nocy odezwa艂y si臋 na 艣cie偶ce ci臋偶kie st膮pania. To wraca艂 do chatki jej prawdziwy w艂a艣ciciel - straszliwy rozb贸jnik. By艂 ca艂y umorusany, zrzuci艂 z plec贸w worek z艂otych monet, kt贸re zrabowa艂 tego dnia, otworzy艂 drzwi i po omacku nachyli艂 si臋 nad kadzi膮, chc膮c w niej ugasi膰 m臋cz膮ce go przez ca艂y dzie艅 pragnienie.

A to mu si臋 dosta艂o! Zaspana kaczka uderzy艂a skrzyd艂ami w wod臋 i ten prysznic o艣lepi艂 naszego rozb贸jnika. A potem ju偶 sz艂o jedno za drugim: chcia艂 si臋 wytrze膰 w r臋cznik, a tu szpilka uk艂u艂a go w policzek. Uciek艂 pod st贸艂, a tam go przypiek艂 roz偶arzony w臋gielek. W ko艅cu, zupe艂nie nie wiedz膮c co robi膰, skoczy艂 na 艂贸偶ko i trafi艂 prosto na ostr膮 ig艂臋 i dratw臋.

Poniewa偶 by艂o zupe艂nie ciemno, wi臋c rozb贸jnik s膮dzi艂, 偶e w chatce czatowa艂 na niego ca艂y pu艂k 偶o艂nierzy z szablami i karabinami. A kiedy jeszcze na poddaszu zatupa艂 zaj膮c, zb贸j wybieg艂 przez otwarte drzwi i zmyka艂 tak szybko, jakby za nim ca艂a armia goni艂a.

Oczywi艣cie, do chatki ju偶 nigdy nie wr贸ci艂. Zaj膮c i jego przyjaciele mogli zatem nie tylko spokojnie spa膰 a偶 do rana, ale tak偶e zosta膰 tam na zawsze i gospodarzy膰.

Z艂ote monety, kt贸re rozb贸jnik zostawi艂 przed chat膮, znacznie im 偶ycie uprzyjemni艂y.


Kr贸lewski doradca [bajka litewska]


呕y艂 sobie pewien kr贸l, kt贸ry, wierzcie mi lub nie wierzcie, by艂 cz艂owiekiem nad podziw sprawiedliwym. Nie 艂upi艂 swych poddanych, a wr臋cz przeciwnie, chcia艂 wiedzie膰, jak im si臋 偶yje i pracuje w jego kr贸lestwie.

Chc膮c wszystko zobaczy膰 na w艂asne oczy, od czasu do czasu przebiera艂 si臋 za prostego cz艂owieka, 偶eby go nikt nie pozna艂, i szed艂 mi臋dzy lud.

Kt贸rego艣 dnia, przebrany, doszed艂 a偶 do pewnej wsi i tam zobaczy艂 kopacza, pog艂臋biaj膮cego r贸w przy drodze.

- Co tam robisz? - zapyta艂 go kr贸l.

- Nie widzisz? M贸j pan kaza艂 mi wykopa膰 r贸w - odpowiedzia艂 niech臋tnie kopacz i dalej wyrzuca艂 gliniast膮 ziemi臋.

- Ci臋偶k膮 masz prac臋, co? - kr贸lowi zrobi艂o si臋 go 偶al.

- No jasne! - kopacz przerwa艂 na chwil臋 prac臋, ocieraj膮c sobie pot z czo艂a. - Od rana do wieczora musz臋 macha膰 艂opat膮, 偶eby zarobi膰 na kawa艂ek chleba.

- Ale skoro tak ci臋偶ko pracujesz, to chyba zarabiasz do艣膰 pieni臋dzy? - wypytywa艂 kr贸l.

- No tak, za t臋 prac臋 przy 艂opacie mia艂bym dosy膰, ale jak rozdziel臋, co zarobi臋, to zostaje mi tylko na wodnist膮 zup臋 - odpowiedzia艂 kopacz i zn贸w zabra艂 si臋 pilnie za swoj膮 robot臋.

- To chyba 藕le dzielisz? - zwr贸ci艂 mu uwag臋 kr贸l.

- Jak to 藕le? Popatrz, - kopacz zabra艂 si臋 do obja艣niania, wyprostowa艂 grzbiet i opar艂 si臋 o 艂opat臋. - Jedn膮 cz臋艣膰 zarobionych pieni臋dzy rzucam prosto w wod臋, drug膮 cz臋艣ci膮 sp艂acam d艂ug, trzeci膮 cz臋艣膰, t臋 najwi臋ksz膮, po偶yczam, no a czwarta, najmniejsza cz臋艣膰, ledwie starcza mi na to, 偶eby艣my z 偶on膮 nie umarli z g艂odu.

Kr贸l pokr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem, skin膮艂 kopaczowi na po偶egnanie i poszed艂 dalej. Ci膮gle rozmy艣la艂 nad jego s艂owami, ale nie umia艂 ich sobie m膮drze wyt艂umaczy膰.

Kiedy wieczorem wraca艂 z powrotem do miasta, kopacz jeszcze ci膮g艂e pracowa艂 w rowie.

Kr贸l zatrzyma艂 si臋 przy nim i przyjaznym tonem powiada:

- S艂uchaj, cz艂owieku, ja jestem twoim kr贸lem. Czasem chodz臋 w przebraniu, 偶eby na w艂asne oczy zobaczy膰, jak 偶yj膮 i co m贸wi膮 mi臋dzy sob膮 moi ludzie. Rozmy艣la艂em o tym, jak dziwnie dzielisz to, co zarabiasz, i nie mog臋 tego rozgry藕膰. Wyja艣nij mi to, a ja ci wyp艂ac臋 trzy z艂ote dukaty. We藕 je, prosz臋.

Kopacz od艂o偶y艂 艂opat臋, podzi臋kowa艂 za dukaty, starannie je zawin膮艂 w chustk臋 i schowa艂 pod czapk臋, a potem odpowiedzia艂 kr贸lowi:

- To jest tak. Za pierwsz膮 cz臋艣膰 zarobku kupuj臋 s贸l i potem j膮 wrzucam do wody, z kt贸rej sobie robi臋 zup臋. Musz臋 j膮 przecie偶 osoli膰, a s贸l jest teraz okropnie droga, wielkie na ni膮 podatki na艂o偶yli twoi ministrowie. Ta druga cz臋艣膰 to d艂ug, kt贸ry sp艂acam swoim rodzicom za to, 偶e mnie wychowywali i 偶ywili. Gdybym teraz nie dba艂 o nich i nie dawa艂 im pieni臋dzy na utrzymanie, na staro艣膰 musieliby i艣膰 na 偶ebry. Trzecia cz臋艣膰, ta najwi臋ksza, to pieni膮dze, kt贸re wydaj臋 na swoje dzieci. To jest ta po偶yczka i mam nadziej臋, 偶e kiedy艣, kiedy b臋d臋 stary, one te偶 mi j膮 sp艂ac膮. No a ta ostatnia cz臋艣膰 zarobku, musi nam z 偶on膮 jako艣 starczy膰, 偶eby艣my mieli do艣膰 si艂 do pracy. Widzisz wi臋c, kr贸lu, jak 偶yje tw贸j lud.

Kr贸l pomy艣la艂 chwil臋 i m贸wi:

- Pi臋kne i pouczaj膮ce s膮 twoje s艂owa i dobrze mi wyt艂umaczy艂e艣, co znacz膮, ale nikomu tego nie powtarzaj, zanim zn贸w mnie nie zobaczysz! Rozumiesz?

Kopacz zrozumia艂. Pok艂oni艂 si臋 kr贸lowi i energicznie zabra艂 si臋 do pracy, bo musia艂 odrobi膰 to, co straci艂 przez gadanie, a tu ju偶 zapada艂 wiecz贸r.

Zaraz na drugi dzie艅 kr贸l wezwa艂 wszystkich wielmo偶贸w i zada艂 im zagadk臋, kt贸r膮 zna艂 od kopacza.

- Kto odgadnie - powiedzia艂 - ten b臋dzie moim pierwszym doradc膮. Baronowie, hrabiowie i ksi膮偶臋ta my艣leli, rozwa偶ali, 艂amali sobie nad tym g艂owy, ale nic nie wymy艣lili.

- Ale z was barany! - 艣mia艂 si臋 kr贸l i wszystkich wygna艂 z zamku.

Zwo艂a艂 potem pan贸w ni偶ej urodzonych: ziemian i w艂a艣cicieli maj膮tk贸w; podobno zdarza si臋, 偶e oni s膮 troch臋 m膮drzejsi. Ale r贸wnie偶 nikt z nich nie potrafi艂 rozwi膮za膰 zagadki kopacza.

By艂 jednak mi臋dzy nimi i ten pan, u kt贸rego pracowa艂 贸w autor zagadki. Kiedy wraca艂 z zamku, zobaczy艂 kopacza, ci膮gle jeszcze pracowicie pog艂臋biaj膮cego r贸w przy drodze. Zatrzyma艂 si臋 przy nim na pogaw臋dk臋.

- By艂em u kr贸la - pochwali艂 si臋 pan. - Jego Wysoko艣膰 zada艂 nam zagadk臋. Jak wyt艂umaczycie, m贸wi, 偶e kto艣 cz臋艣膰 swego mizernego zarobku rzuca w wod臋, cz臋艣膰 oddaje jako d艂ug, a nast臋pn膮, najwi臋ksz膮 cz臋艣膰 po偶ycza?

- A czy kto艣 potrafi艂 to wyja艣ni膰? - zapyta艂 kopacz z ciekawo艣ci膮.

- Te偶 masz pomys艂y! Nikt tej zagadki nie rozwi膮za艂. - machn膮艂 r臋k膮 pan.

- Nie uwierzysz mi, panie, ale ja znam w艂a艣ciw膮 odpowied藕 - za艣mia艂 si臋 kopacz.

- Nie m贸w! Chyba 偶arty sobie stroisz! - nie uwierzy艂 pan.

- Ale sk膮d! Przecie偶 ja t臋 zagadk臋 sam wymy艣li艂em, a wi臋c musz臋 te偶 zna膰 na ni膮 odpowied藕! - rzek艂 kopacz i opowiedzia艂 panu o swoim spotkaniu z przebranym kr贸lem.

Pan zacz膮艂 nalega膰 na kopacza, 偶eby mu zdradzi艂 odpowied藕, a dostanie za to trzy z艂ote monety.

- To ma艂o - odpar艂 kopacz. - Trzy dukaty da艂 mi za to kr贸l. Ty mi musisz da膰 dwa razy tyle.

Pan si臋 troch臋 targowa艂, ale potem da艂 kopaczowi dwa razy po trzy dukaty, dowiedzia艂 si臋, jaka jest w艂a艣ciwa odpowied藕 i natychmiast z ni膮 wr贸ci艂 do kr贸la na zamek, aby kr贸l mianowa艂 go pierwszym doradc膮.

Kr贸l by艂 zaskoczony, lecz potem przypomnia艂 sobie, 偶e 贸w kopacz pracuje w maj膮tku tego w艂a艣nie pana, wi臋c od razu natar艂 na niego:

- T臋 odpowied藕 zdradzi艂 ci tw贸j kopacz, co? Nie zaprzeczaj!

Pan wykr臋ca艂 si臋, wykr臋ca艂, ale kr贸la przecie偶 nie wolno ok艂amywa膰. W ko艅cu wyzna艂 prawd臋.

Kr贸l si臋 okrutnie rozgniewa艂, wygna艂 go i natychmiast pos艂a艂 pacho艂k贸w po kopacza.

- Nie dotrzyma艂e艣 naszej umowy, 艂ajdaku! Zamkn臋 ci臋 za to w najg艂臋bszym lochu - krzykn膮艂 kr贸l do biednego kopacza, kiedy ten przed nim stan膮艂.

Ale kopacz nie da艂 si臋 zastraszy膰 i 艣mia艂o si臋 broni艂:

- Nie naruszy艂em naszej umowy, Wasza Wysoko艣膰. M贸wi艂e艣 przecie偶, 偶e nie wolno mi nikomu zdradzi膰 odpowiedzi na t臋 zagadk臋, zanim znowu ci臋 nie zobacz臋. A ja ju偶 sze艣ciokrotnie ci臋 dzisiaj widzia艂em!

- Co ty pleciesz? Gdzie mnie widzia艂e艣 sze艣ciokrotnie? - kr贸l by艂 tak zaskoczony, 偶e a偶 wsta艂 z tronu.

- Tutaj - odpowiedzia艂 cicho kopacz i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 do kr贸la. Na d艂oni mia艂 wszystkich dziewi臋膰 z艂otych dukat贸w, a na ka偶dym by艂a wybita g艂owa kr贸lewska.

Kr贸l przez chwil臋 patrzy艂 na swoje podobizny wyryte na z艂otych monetach, a potem si臋 roze艣mia艂:

- Jeste艣 zuch, kopaczu. 呕aden z mych wysoko urodzonych pan贸w nie dor贸wna twojej m膮drej g艂owie. Ty b臋dziesz moim doradc膮!

Od czasu kiedy kr贸lowi rad udziela prosty cz艂owiek, wszyscy ludzie maj膮 tam do艣膰 chleba, 偶yje si臋 im dobrze i dostatnio.


Dziewczyna z obrazu w d臋bowych ramach [bajka karelska]


W ma艂ej chatce na brzegu morza 偶y艂 sobie niegdy艣 m艂ody rybak ze swoj膮 matk膮. Staruszka naprawia艂a sieci, a syn 艂owi艂 w nie po艂yskuj膮ce srebrem ryby; czasem du偶o, kiedy indziej zn贸w ma艂o, w zale偶no艣ci od tego, jak hojne by艂o morze. I tak sobie tam oboje 偶yli szcz臋艣liwie i spokojnie.

Kiedy艣 jednak chatk臋 ryback膮 nawiedzi艂a choroba. Staruszka s艂abowa艂a, marnia艂a, a偶 by艂a cienka jak wi贸rek. Nawet ju偶 nie wychodzi艂a przed dom, 偶eby jej nie zdmuchn膮艂 wiatr od zatoki. Pewnego dnia po艂o偶y艂a si臋, spokojnie z艂o偶y艂a r臋ce na piersiach, zasn臋艂a - i wi臋cej si臋 ju偶 nie obudzi艂a.

M艂ody rybak rozp艂aka艂 si臋; teraz by艂 na 艣wiecie ca艂kiem sam. Niech臋tnie wraca艂 z po艂owu do domu, do zimnej, nieprzytulnej izby. Wyp艂ywa艂 wi臋c teraz daleko, daleko w morze i nie dba艂 nawet o to, 偶e burza niszczy jego po艂atany 偶agiel.

Pewnego razu, ju偶 od samego rana, po艂贸w mu si臋 nie wi贸d艂. Wszystkie ryby jakby specjalnie unika艂y jego sieci. Ko艂o po艂udnia, kiedy za plecami nie by艂o ju偶 wida膰 rodzinnego brzegu, niebo zasnu艂y ciemne chmury, kt贸re niczym czarn膮 zas艂on膮 przes艂oni艂y s艂o艅ce. Powierzchnia wody zrobi艂a si臋 granatowa, a wiatr, z pocz膮tku s艂aby, nasila艂 si臋 i na grzbietach wysokich fal gna艂 艂贸d藕 rybaka w dal, wprost na otwarte morze. M艂odzieniec zwin膮艂 偶agiel, aby wiatr go nie porwa艂, wyci膮gn膮艂 pust膮 sie膰 i chwyci艂 za ster. Na pr贸偶no jednak stara艂 si臋 skierowa膰 艂贸d藕 z powrotem.

Dopiero pod wiecz贸r wiatr usta艂, a morze wyg艂adzi艂o si臋. Niedaleko lewej burty rybak ujrza艂 czerniej膮ce ska艂y, 膮 w艣r贸d nich wielki 偶aglowiec z po艂amanymi masztami. Kiedy zbli偶y艂 si臋 do statku, zobaczy艂, 偶e utkn膮艂 on w skalnej rozpadlinie i 偶e jest chyba pusty. Kto wie, jaka burza go tam zagna艂a.

Wydrapa艂 si臋 na pok艂ad. Wsz臋dzie by艂o pusto - ani 偶ywej duszy. Nawet mysz ani szczur nie przebieg艂y mu drogi, kiedy b艂膮ka艂 si臋 po opuszczonych pomieszczeniach wraku. W ko艅cu na dole pod pok艂adem znalaz艂 kajut臋 kapitana. Z wielkim wysi艂kiem otworzy艂 drzwi, przed kt贸rymi na warstwie mu艂u zaczepi艂y si臋 morszczyny. I tu zion臋艂a na niego st臋ch艂a pustka, tylko nad w膮skim 艂贸偶kiem wisia艂 wielki obraz w ci臋偶kich d臋bowych ramach. By艂 to portret przepi臋knej dziewczyny o fio艂kowomodrych oczach i z艂otych w艂osach. W kt贸rymkolwiek miejscu kajuty rybak stan膮艂, stale towarzyszy艂o mu jej spojrzenie. Jak tylko si臋 otrz膮sn膮艂 ze zdziwienia, zdj膮艂 ostro偶nie obaz ze 艣ciany, m贸wi膮c sam do siebie p贸艂g艂osem:

- Nie, nie, nie mog臋 ci臋 tu zostawi膰 sam膮, samiusie艅k膮! Wezm臋 ci臋 do domu, przynajmniej nie b臋dzie mi smutno!

Jak powiedzia艂, tak zrobi艂. Jeszcze tej samej nocy, kiedy po d艂ugiej 偶egludze wr贸ci艂 do chatki, zawiesi艂 obraz na 艣cianie naprzeciw drzwi.

- To dlatego, 偶eby艣 mnie zawsze wita艂a, kiedy wejd臋 do izby - doda艂, pe艂en uwielbienia dla dziewczyny z obrazu.

Zanim zasn膮艂, wyczerpany i rozstrojony po d艂ugim dniu, popatrzy艂 na jej delikatn膮 twarz i zdawa艂o mu si臋, 偶e jej zamy艣lone oczy uwa偶nie go 艣ledz膮.

- Ty na pewno jeste艣 c贸rk膮 kapitana, kt贸ry by膰 mo偶e rozbi艂 si臋 na ska艂ach i zgin膮艂. Inaczej by ciebie samiutkiej nie zostawi艂 w opuszczonym wraku. Od pierwszego spojrzenia zakocha艂em si臋 w tobie, moja pi臋kna, i ciesz臋 si臋, 偶e teraz ci膮gle b臋dziesz ze mn膮 - 偶yczy艂 jeszcze dziewczynie dobrej nocy i zgasi艂 lamp臋.

Od czasu, kiedy rybak powiesi艂 na 艣cianie tajemniczy obraz, ca艂e jego 偶ycie si臋 odmieni艂o. Ch臋tnie wraca艂 z po艂owu do domu. Jak tylko przekroczy艂 pr贸g, ju偶 go wita艂y 偶yczliwe fio艂kowe oczy i wiernie na niego spogl膮da艂y przez ca艂y wiecz贸r. Przed snem rybak zwykle siada艂 sobie przed obrazem, patrzy艂 na t臋 mi艂膮, ukochan膮 twarz, a czasem te偶 cichym g艂osem opowiada艂 jej o swej matce, o po艂owach i o burzach na morzu, o kupcu, kt贸ry w przystani kupuje od niego ryby i oszukuje go, o przepi臋knych muszlach i o z艂ocistych bursztynach, kt贸re przyp艂yw wyrzuca na piaszczysty brzeg i kt贸re maj膮 kolor jej w艂os贸w, o wspania艂ych kwiatach w szczelinach morskich ska艂, kt贸re s膮 tak fio艂kowomodre jak jej oczy.

Tak p艂yn臋艂y dni i wydawa艂o si臋, 偶e w chatce zn贸w by艂o mi艂o i przyjemnie.

Kt贸rego艣 dnia rybak wr贸ci艂 z morza zm臋czony i g艂odny. Szybko zjad艂 kolacj臋, bo musia艂 jeszcze naprawi膰 star膮 sie膰 przed kolejnym po艂owem. Przyni贸s艂 j膮 wi臋c z komory, rozpostar艂 w ca艂ej izbie, ale na pr贸偶no szuka dziur: sie膰 jest starannie naprawiona, jak nowa. 鈥濲ak to mo偶liwe?鈥, pomy艣la艂 rybak. 鈥濿idocznie jeszcze matka nieboszczka j膮 naprawi艂a鈥. Kiedy przed spaniem zapatrzy艂 si臋 w obraz, wydawa艂o mu si臋, 偶e fio艂kowe oczy troszeczk臋 jakby u艣miechn臋艂y si臋 do niego.

- To mi si臋 tylko wydaje - powiedzia艂 sobie w p贸艂艣nie i zasn膮艂 g艂臋boko. Kiedy jednak nast臋pnego dnia wr贸ci艂 z po艂owu, czeka艂o go nowe zaskoczenie: izba czysto wysprz膮tana, okno otwarte i umyte. - Chyba zapomnia艂em zamkn膮膰 okno i umy艂 je deszcz - wyja艣ni艂 sobie t臋 zagadk臋, a na gzymsie pod obrazem postawi艂 bukiet bia艂ych kalin, kt贸re narwa艂 po drodze z przystani.

Przed snem opowiada艂 jeszcze swojej z艂otow艂osej, jak matka zawsze dba艂a o czysto艣膰 w izbie, jak by艂o ciep艂o i przytulnie, i on to ma na pewno po matce, 偶e tak pilnuje porz膮dku. I znowu mu si臋 wydawa艂o, 偶e te fio艂kowe oczy ciep艂o na niego spojrza艂y, a dziewczyna si臋 odrobin臋 u艣miechn臋艂a.

Trzeciego dnia, kiedy rybak p贸藕no wieczorem wr贸ci艂 z morza, kt贸re wtedy by艂o z艂e, wzburzone i nie pozwala艂o jego 艂odzi wp艂yn膮膰 do przystani, od razu sobie pomy艣la艂, 偶e wszystko, co si臋 w domku dzieje w czasie jego nieobecno艣ci, nie dzieje si臋 samo z siebie.

Twarz dziewczyny na obrazie mia艂a wyraz niecierpliwego oczekiwania, a nawet troski, ale fio艂kowe oczy patrzy艂y na niego 偶yczliwie, z u艣miechem. W kominku trzaska艂 ogie艅, st贸艂 by艂 nakryty, na nim parowa艂a gor膮ca zupa, a na p艂贸ciennej 艣ciereczce le偶a艂 艣wie偶o upieczony chleb.

Rybak nie m贸g艂 poj膮膰, jak si臋 to sta艂o, kr臋ci艂 g艂ow膮 z niedowierzaniem. Patrzy艂 na pi臋kn膮 twarz na obrazie, ale z艂otow艂osa tylko u艣miecha艂a si臋 tajemniczo, jej nieme usta nic mu nie mog艂y wyja艣ni膰. Zmieni艂 jeszcze wod臋 w kwiatach pod obrazem i poszed艂 spa膰, ale d艂ugo nie m贸g艂 usn膮膰. Przewraca艂 si臋 z boku na bok, i dopiero nad razem wymy艣li艂, co powinien zrobi膰.

Jak tylko s艂o艅ce wysz艂o na niebo, zabra艂 sieci i wios艂a, a potem jak zawsze skierowa艂 si臋 ku przystani. Tam w艂o偶y艂 rybackie narz臋dzia do 艂贸dki i okr臋偶n膮 drog膮, po cichutku, wr贸ci艂 do domu. Ju偶 z daleka s艂ysza艂, jak na jego podw贸rku kto艣 zwo艂uje dr贸b do karmienia. Na palcach zbli偶y艂 si臋 do okna, zajrza艂 do izby i nie wierzy艂 w艂asnym oczom: d臋bowe ramy na 艣cianie puste - nie ma portretu z艂otow艂osej. Cicho si臋 podkrad艂 do p艂otu, zajrza艂 na podw贸rko i os艂upia艂. Na ganku stoi dziewczyna z obrazu, w r臋ce ma p艂贸cienny woreczek z ziarnem, sypie je kurom, a koguta ze 艣miechem odgania.

Tego dnia m艂ody rybak nie wyp艂yn膮艂 na po艂贸w. W g艂owie mia艂 chaos; nie wiedzia艂, co robi膰, aby nie sp艂oszy膰 tego cudu.

W ko艅cu postanowi艂, 偶e p贸jdzie prosi膰 o rad臋 star膮, dobr膮 czarownic臋, kt贸ra mieszka艂a na ko艅cu zatoki w glinianej chatce, razem z czarnym kotem i m膮dr膮 sow膮. Ta kobieta umia艂a znale藕膰 dobr膮 rad臋 na ka偶dy ludzki k艂opot i zmartwienie.

- Tylu ludziom ju偶 pomog艂a, mo偶e tak偶e mnie co艣 poradzi - powiedzia艂 sobie rybak i zastuka艂 do wypaczonych drzwi z modrzewiowej kory.

- Wiem, co ci臋 trapi, m艂odzie艅cze - przywita艂a go baba. - Chodzi ci o c贸rk臋 kapitana z obrazu, co? Spodoba艂a ci si臋 i wola艂by艣 j膮 mie膰 偶yw膮 w izbie ni偶 namalowan膮, w d臋bowych ramach.

I da艂a mu prost膮 rad臋: kiedy zn贸w pi臋kna dziewczyna zejdzie z obrazu, niech szybko zdejmie ramy, schowa je w komorze, a komor臋 zamknie na trzy spusty.

- Kluczyk powie艣 sobie na szyi i nigdy go nie zdejmuj! Jak dziewczyna nie znajdzie ram od obrazu, nie b臋dzie tam mog艂a wr贸ci膰 i ch臋tnie zostanie u ciebie.

Rybak pok艂oni艂 si臋 w pas m膮drej staruszce, podzi臋kowa艂 i obieca艂 da膰 jej wszystkie ryby z przysz艂ego po艂owu.

Potem zrobi艂 dok艂adnie tak, jak mu poradzi艂a.

Nast臋pnego dnia rano zn贸w niepostrze偶enie wr贸ci艂 do domu. Za chat膮 poczeka艂, a偶 na podw贸rku us艂yszy g艂os dziewczyny, przez okno wszed艂 do izby, zdj膮艂 ze 艣ciany puste ramy, schowa艂 je w komorze, komor臋 zamkn膮艂 na trzy spusty, a kluczyk na sznurku konopnym powiesi艂 sobie na szyi. Wszystko si臋 uda艂o, tak jak przepowiedzia艂a m膮dra czarownica.

Kiedy dziewczyna o fio艂kowych oczach zobaczy艂a pust膮 艣cian臋, wystraszy艂a si臋 i szuka艂a swoich d臋bowych ram. Nie znalaz艂a ich, wi臋c uderzy艂a w p艂acz. Potem jednak uspokoi艂a si臋, a wieczorem usiad艂a razem z rybakiem do nakrytego sto艂u.

M艂ody rybak by艂 uczciwym cz艂owiekiem, a wi臋c odt膮d 偶yli razem szcz臋艣liwie i spokojnie w chatce na brzegu morza. Po jakim艣 czasie urodzi艂 im si臋 synek. Po matce by艂 urodziwy, po ojcu odziedziczy艂 si艂臋 i umi艂owanie morza. R贸s艂 jak na dro偶d偶ach ku rado艣ci swoich rodzic贸w. Kiedy dor贸s艂, zwabi艂y go dalekie morza i pop艂yn膮艂 jako ch艂opiec okr臋towy na wielkim statku w 艣wiat. Matce ci臋偶ko by艂o si臋 z nim rozsta膰, ale ojciec 偶yczy艂 mu na drog臋, aby si臋 spe艂ni艂o wszystko to, czego on sam nie zazna艂: - P艂y艅, synku, w 艣wiat, poznasz tam du偶o kraj贸w i du偶o ludzi. Jeste艣 silny, pracowity i rozs膮dny, mo偶e kiedy艣 wr贸cisz do nas jako kapitan.

Up艂yn臋艂o wiele lat. Rybak przemieni艂 si臋 w bia艂ow艂osego staruszka, utraci艂 si艂y, na morze wyp艂ywa膰 sam ju偶 nie mia艂 odwagi. I w z艂ote w艂osy jego 偶ony wkrad艂o si臋 srebro, cho膰 stale by艂a pi臋kna, a jej fio艂kowe oczy wydawa艂y si臋 m艂ode i iskrzy艂y si臋 jak przed laty, gdy wysz艂a z obrazu.

Stary rybak teraz najch臋tniej siadywa艂 na ganku, poblad艂ymi oczami obserwowa艂 przyp艂yw i co dnia cierpliwie czeka艂, kiedy na horyzoncie pojawi si臋 偶aglowiec z trzema masztami, kt贸rym dowodzi jego syn. Kilka razy w roku syn przyp艂ywa艂 w odwiedziny, przywozi艂 rodzicom pe艂no egzotycznych podarunk贸w, cieszy艂 si臋 razem z nimi i zn贸w odp艂ywa艂 do dalekich kraj贸w.

A偶 pewnego jesiennego dnia wype艂ni艂y si臋 dni starego rybaka. Jego dobre serce przesta艂o bi膰. Kiedy 偶ona go przebiera艂a w od艣wi臋tne ubranie, zobaczy艂a, 偶e na szyi ma kluczyk. Od razu si臋 domy艣li艂a, 偶e to klucz od komory, kt贸ra przez d艂ugie lata by艂a zamkni臋ta. Wzi臋艂a klucz, otworzy艂a komor臋 i tam mi臋dzy rybackimi sieciami znalaz艂a, ci臋偶kie d臋bowe ramy. U艣miechn臋艂a si臋 do nich, jak do starego, dobrego przyjaciela, odkurzy艂a je, wyczy艣ci艂a do po艂ysku i zawiesi艂a na 艣cianie naprzeciw drzwi, gdzie kiedy艣 dawno wisia艂y. Potem zapali艂a woskow膮 艣wiec臋, po raz ostatni ciep艂o spojrza艂a na m臋偶a fio艂kowymi oczami i leciutko wesz艂a w d臋bowe ramy.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e tego samego dnia wieczorem syn-kapitan wr贸ci艂 do domu z dalekiej podr贸偶y. Znalaz艂 rodzinn膮 chat臋 cich膮 i opuszczon膮. W izbie le偶a艂 nieboszczyk ojciec z dogasaj膮c膮 艣wieczk膮 przy g艂owie, a matki nigdzie nie by艂o.

Rozejrza艂 si臋 dok艂adnie, i co widzi? Jego matka u艣miecha si臋 do niego z obrazu na 艣cianie, zn贸w jest pi臋kna i m艂oda, taka jak j膮 zapami臋ta艂 z dzieci艅stwa.

- Nic o tym nie wiedzia艂em, - powiedzia艂 sobie w duchu, a do oczu nap艂yn臋艂y mu 艂zy - 偶e ojciec zam贸wi艂 portret mamy. Jak偶e on j膮 kocha艂!

Nast臋pnego dnia syn pochowa艂 starego rybaka, chatk臋 zamkn膮艂 na dziewi臋膰 spust贸w, a portret matki w d臋bowych ramach zabra艂 na statek. Powiesi艂 go sobie w swojej kajucie nad 艂贸偶kiem.

Ka偶dego wieczoru, zanim mu oczy zamknie sen, patrzy w subtelne fio艂kowe oczy swojej z艂otow艂osej matki i cicho z ni膮 rozmawia, jak to przed laty czyni艂 jego ojciec. A te wiecznie m艂ode, u艣miechni臋te oczy pe艂ne matczynej mi艂o艣ci, towarzysz膮 mu we wszystkich jego podr贸偶ach, czy to burza, czy s艂oneczny dzie艅.


Trzej bracia [bajka litewska]


Daleko na p贸艂nocy by艂o kr贸lestwo 艣niegu, kt贸rym w艂ada艂 stary, m膮dry kr贸l. Mieszka艂 w kryszta艂owym pa艂acu o tysi膮cu okien, a za ka偶dym z nich niebieskawym ch艂odnym 艣wiat艂em po艂yskiwa艂a roziskrzona gwiazda.

Mia艂 trzech syn贸w. Najstarszy - Wiatr, by艂 po ojcu m膮dry i rozwa偶ny, 艣redni - Wicher, by艂 szybki i gwa艂towny, taki postrzeleniec, jak to si臋 m贸wi; najm艂odszy - Lodowatek nie mia艂 dobrego charakteru, by艂 z艂y i napastliwy, co mu wpad艂o do g艂owy, to musia艂 zrobi膰.

Kr贸lewskie k艂opoty i troski bardzo ju偶 starego w艂adc臋 m臋czy艂y, przecie偶 kr贸lowa艂 przez trzysta lat, postanowi艂 zatem, 偶e kryszta艂owy pa艂ac razem z ca艂膮 艣nie偶n膮 krain膮 przeka偶e kt贸remu艣 z syn贸w. Tylko kt贸remu?

- Musz臋 ich wypr贸bowa膰. Ten, kto potrafi gospodarzy膰 najlepiej, b臋dzie te偶 dobrym w艂adc膮 - zdecydowa艂 kr贸l i wezwa艂 swych syn贸w.

Da艂 ka偶demu trzy dukaty i m贸wi:

- Kto z was w kr贸tkim czasie najlepiej zu偶ytkuje te pieni膮dze, ten dostanie kryszta艂owy pa艂ac i ca艂e kr贸lestwo.

Jako pierwszy niecierpliwie wyruszy艂 w 艣wiat najm艂odszy syn, Lodowatek. Wsz臋dzie tam, k臋dy lecia艂, zostawia艂 艣lady lodowe i szron. Przelatywa艂 nad wioskami, zamykaj膮c lodow膮 pokryw膮 jeziora, rzeki i potoki. Gdy wia艂 nad miastami - wszystkie studnie zamarza艂y. Za jakim艣 miastem dogoni艂 sanie na drodze. Jecha艂 nimi z jarmarku bogaty kupiec, otulony w lisie futro.

Lodowatek ca艂膮 si艂膮 na niego natar艂 i zahucza艂:

- Daj mi trzy dukaty, bo inaczej ci臋 zamro偶臋 na ko艣膰!

Ale kupiec go nie s艂ysza艂, mia艂 barani膮 czapk臋 wci艣ni臋t膮 na uszy i jeszcze postawi艂 sobie futrzany ko艂nierz z wydry.

Lodowatek si臋 rozz艂o艣ci艂, przedar艂 si臋 pod futro, przenikn膮艂 przez kaftan i wlaz艂 pod koszul臋; tak biedaka zmrozi艂, 偶e kupiec naprawd臋 zesztywnia艂 na ko艣膰 i p贸艂martwy zwali艂 si臋 w sanie.

- No, z ciebie, soplu lodowy, ju偶 ani dukata nie wycisn臋 - zachichota艂 z艂o艣liwie Lodowatek i polecia艂 dalej.

Na skraju lasu zobaczy艂 drwala, karczuj膮cego pnie.

- Z niego na pewno wydostan臋 przynajmniej dukata - ucieszy艂 si臋 Lodowatek i rzuci艂 si臋 na wie艣niaka.

Ale drwal tak si臋 namacha艂 siekier膮 przy pracy, 偶e la艂 si臋 z niego pot. Lodowatek nie wiedzia艂, z kt贸rej strony zabra膰 si臋 do tego ch艂opa. Ten, jakby umy艣lnie, odrzuci艂 ko偶uszek, zdj膮艂 r臋kawice i tylko tak, w koszuli, wyr膮bywa艂 korzenie, a偶 wi贸ry lecia艂y.

- Ju偶 ja ci臋 dostan臋! - za艣wista艂 w艣ciekle Lodowatek i w艣lizgn膮艂 si臋 do r臋kawic.

- Jak je w艂o偶ysz, to ci palce skostniej膮 w sople lodu.

I rzeczywi艣cie, r臋kawice po chwili zamieni艂y si臋 w kawa艂ki lodu, stwardnia艂y na kamie艅.


Kiedy drwal wyci膮艂 ostatni pie艅, pilno mu by艂o do domu. W艂o偶y艂 ko偶uszek, nasadzi艂 baranic臋, potem chcia艂 wci膮gn膮膰 r臋kawice, ale te by艂y twarde jak drewno.

- Niech to licho - m贸wi - w nich sobie r膮k nie ogrzej臋, musz臋 je troch臋 zmi臋kczy膰.

Po艂o偶y艂 r臋kawice na pie艅ku i obuchem siekiery tak mocno je rozklepa艂, 偶e ukrytego w nich Lodowatka o ma艂o nie zabi艂. 脫w ucieka艂 tak szybko, 偶e po drodze zgubi艂 tak偶e te trzy dukaty, co je dosta艂 od swego ojca-kr贸la.

Po takim laniu nie mia艂 ju偶 ochoty na dalsz膮 drog臋 i zawstydzony wr贸ci艂 do domu.

- Widzisz, widzisz, synku! - przywita艂 kr贸l ze smutkiem swego najm艂odszego syna. - Powierzone ci pieni膮dze straci艂e艣, a sam masz siniak na siniaku. Przynajmniej teraz wiesz, 偶e cz艂owiek, kt贸ry ci臋偶ko pracuje, ma r臋k臋 szybk膮 i siln膮. I zapami臋taj sobie: ludziom mamy pomaga膰, a nie szkodzi膰!

Starsi bracia zgodnie pokiwali g艂owami: wcale im nie by艂o 偶al najm艂odszego.

- Teraz ja wam poka偶臋, jak si臋 powinno ludziom pomaga膰 - che艂pi艂 si臋 艣redni brat, Wicher, i szumnie ruszy艂 w 艣wiat.

Skierowa艂 si臋 na po艂udnie.

Dolecia艂 do pewnej wioski. Na jej skraju, w stodole, w艂a艣nie wym艂贸cono zbo偶e i wie艣niak je teraz czy艣ci艂 razem z ca艂膮 rodzin膮: oddzielali ziarno od plew. Wicher zaproponowa艂, 偶e im pomo偶e.

- Czemu nie? - zgodzi艂 si臋 gospodarz - przynajmniej wcze艣niej sko艅czymy.

I rzeczywi艣cie sko艅czyli. Wicher dmuchn膮艂 w spichlerz tak mocno, 偶e w mgnieniu oka wywia艂 ca艂e zbo偶e, ziarna razem z plewami, a nawet z piaskiem z klepiska, a偶 na drug膮 stron臋. I 偶eby tylko tyle! Zrzuci艂 przy tym r贸wnie偶 dach stodo艂y i zani贸s艂 go daleko w pole. Wie艣niak biadoli艂, z艂orzeczy艂, grozi艂. Jak偶eby nie! Taka szkoda: zbo偶a nie ma, stodo艂a bez dachu. Wicher musia艂 szybko mu wyp艂aci膰 z艂oty dukat jako odszkodowanie, bo chcia艂 p贸j艣膰 do so艂tysa ze skarg膮.

Potem Wicher polecia艂 nad morze. Tam, w przystani, rybacy przygotowywali si臋 do po艂owu i w艂a艣nie podnosili 偶agle.

- Pomog臋 wam, ch艂opaki, wyp艂yn膮膰 w morze - ochoczo zaproponowa艂 Wicher i napar艂 z tak wielk膮 si艂膮, 偶e wszystkie 偶agle oberwa艂, a barka jak b艂yskawica odbi艂a od brzegu. Zanim sternik zd膮偶y艂 z艂apa膰 za ster, uderzy艂a o ska艂y i rozci臋艂a sobie dzi贸b. Rybacy przeklinali takiego pomocnika i zmusili go, 偶eby im natychmiast zap艂aci艂 dukata w zamian za szkod臋, kt贸r膮 im wyrz膮dzi艂. W innym przypadku, grozili, przywi膮偶膮 go do ska艂y lin膮 stalow膮, 偶eby wi臋cej nie m贸g艂 ludziom szkodzi膰!

- Jeszcze spr贸buj臋 u m艂ynarza - powiedzia艂 sobie Wicher. Skoro przez ca艂y dzie艅 b臋d臋 mu dmucha膰 w skrzyd艂a wiatraka, to na pewno dobrze mi zap艂aci.

Ale i tu du偶o nie zarobi艂. Jak z ca艂ej si艂y dmuchn膮艂 w skrzyd艂a, to tylko drzazgi polecia艂y i po艂ama艂 je zupe艂nie.

Zrozpaczony m艂ynarz rwa艂 sobie w艂osy z g艂owy, ale potem z艂apa艂 orczyk i krzyczy, 偶e zabije Wichra, je艣li mu natychmiast nie zap艂aci za szkod臋. Co mia艂 biedny Wicher robi膰? Da艂 mu ostatniego dukata i wr贸ci艂 do domu z niczym.

Kr贸l smutnie pokiwa艂 g艂ow膮, kiedy 艣redni syn opowiada艂 o tych przykrych wypadkach, a potem powiedzia艂:

- Zapewne, Wichrze, chcia艂e艣 dobrze, ale ty w niczym nie znasz umiaru, a zatem za sw膮 porywczo艣膰 musia艂e艣 drogo zap艂aci膰.

W ko艅cu tak偶e najstarszy z braci, Wiatr, wyruszy艂 w 艣wiat. On r贸wnie偶 zaraz pierwszego dnia dolecia艂 do pewnej osady. Tam w艂a艣nie sko艅czyli m艂贸ck臋 pszenicy i ca艂a rodzina przed stodo艂膮 czy艣ci艂a ziarno.

Wiatr si臋 zni偶y艂 nad klepisko, dmuchn膮艂 niezbyt mocno, i wszystkie plewy jak roje muszek odlecia艂y za stodo艂臋. Gospodarz tylko nape艂nia艂 worki czystym ziarnem. A偶 do wieczora pracowali pilnie, aby sko艅czy膰. Ca艂y tegoroczny urodzaj zosta艂 zapakowany do work贸w i przygotowany do mielenia.

- Zaraz jutro zawioz臋 to do m艂yna. A tobie, Wietrze, bardzo dzi臋kuj臋. Bez twojej pomocy pracowaliby艣my nad tym jeszcze ca艂y tydzie艅. - powiedzia艂 zadowolony wie艣niak i nagrodzi艂 Wiatra z艂otym dukatem.

Wiatr wi臋c ruszy艂 w dalsz膮 drog臋. Nast臋pnego dnia zauwa偶y艂 na otwartym morzu bark臋 ryback膮. 呕eglarze wios艂owali z ca艂ych si艂, ale na艂adowany statek posuwa艂 si臋 naprz贸d powoli jak 艣limak. Wydawa艂o si臋, 偶e wci膮偶 stoj膮 w miejscu. Wiatr zad膮艂, rybacy szybko podnie艣li 偶agle i przed wieczorem szcz臋艣liwie, razem z 艂adunkiem, dop艂yn臋li do przystani. Bardzo si臋 z tego cieszyli i dali Wiatrowi dwa dukaty za to, 偶e im tak bardzo pom贸g艂.

Trzeciego dnia Wiatr dolecia艂 do niewielkiego pag贸rka, na kt贸rym sta艂 m艂yn z wiatrakiem. Jego skrzyd艂a jednak sm臋tnie stercza艂y, a zmartwiony m艂ynarz co chwil臋 wybiega艂 na szczyt pag贸rka i spogl膮da艂 w niebo z nadziej膮, 偶e z kt贸rej艣 strony mo偶e wietrzyk zawieje.

Wiatr wzi膮艂 si臋 do pracy i zacz膮艂 kr臋ci膰 skrzyd艂ami wiatraka. Wia艂 a偶 do wieczora, wi臋c m艂ynarz zme艂艂 m膮k臋 na zim臋 dla ca艂ej wioski. Uradowa艂o go to i da艂 Wiatrowi przy po偶egnaniu trzy dukaty za ca艂odzienn膮 pomoc.

Wiatr wr贸ci艂 do domu i przed ojcem-kr贸lem z dum膮 wysypa艂 wszystkie z艂ote monety: te, kt贸re od niego dosta艂, i te pozosta艂e, opowiadaj膮c przy tym, jak je zarobi艂.

Kr贸l go pochwali艂, zadowolony pokiwa艂 g艂ow膮 i rzek艂 synom:

- Widzieli艣cie sami, kto z was jest najlepszym gospodarzem. Zdecydowa艂em wi臋c, 偶e kr贸lestwo 艣niegu i kryszta艂owy pa艂ac przeka偶臋 tobie, Wietrze. Na pewno b臋dziesz tu rz膮dzi艂 rozs膮dnie i sprawiedliwie.

I jak powiedzia艂, tak zrobi艂.

Wicher, obra偶ony, obr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i gwa艂townie si臋 wyni贸s艂. Od tej pory lata jak szalony po ca艂ym 艣wiecie, bo w艂asnego domu nie ma.

Lodowatek po tym laniu troch臋 zm膮drza艂. Od czasu do czasu rusza w 艣wiat, tu zamrozi jeziora i rzeki, tam zn贸w nawieje 艣wie偶ego 艣nie偶ku na g贸rki, 偶eby dzieci mog艂y si臋 艣lizga膰, je藕dzi膰 na sankach i na nartach. A gdy s艂yszy ich radosne piski i pokrzykiwania, to zadowolony wraca z powrotem do kr贸lestwa 艣niegu.


Dlaczego sowy pohukuj膮 [bajka litewska]


Kiedy dzi艣 tak sobie chodzicie po lesie, to chyba nie przychodzi wam na my艣l, 偶e nie zawsze tu by艂a taka b艂oga cisza i spok贸j. By艂o zupe艂nie na odwr贸t:

W pradawnych czasach w lesie panowa艂 straszny ha艂as. Ssaki, gady, p艂azy i owady nie czyni艂y wiele zgie艂ku, ale za to ptaki! Jak 艣wiat 艣wiatem, by艂a to niespokojna i k艂贸tliwa ha艂astra! W owych czasach ka偶dy ptak 艣piewa艂 tak, jak mu si臋 podoba艂o. Co us艂ysza艂, to natychmiast wy艣piewywa艂, a ka偶dy nast臋pny go na艣ladowa艂, jeden drugiego chcia艂 prze艣cign膮膰.

By艂 z tego ba艂agan nad ba艂aganami. Wszystkie g艂osy si臋 miesza艂y i tak jako艣 popl膮ta艂y. S艂owik kraka艂, sroka 膰wierka艂a, orze艂 kuka艂, wrona szczebiota艂a - po prostu groch z kapust膮, jak to si臋 m贸wi.

Biedny by艂 ten, kto wtedy szed艂 przez las. Je艣li na czas nie wcisn膮艂 sobie czapki na uszy, to z miejsca og艂uch艂 od tej ptasiej muzyki.

Kiedy艣 nied藕wied藕 zacz膮艂 rozmy艣la膰, co by tu zrobi膰 z tym ha艂asem. By艂 wtedy w lesie so艂tysem i po pracy lubi艂 si臋 zdrzemn膮膰, ale ten ptasi wrzask cz臋sto wyrywa艂 go ze snu. Postanowi艂 zatem, 偶e w tym koncertowaniu zaprowadzi porz膮dek. A znacie przecie偶 nied藕wiedzia! Jak raz co艣 sobie postanowi w tym swoim wielkim 艂bie, to nic go od tego nie odwiedzie.

Pewnego dnia zwo艂a艂 wi臋c na wielk膮 polan臋 wszystkie ptaki, sam rozsiad艂 si臋 wygodnie na d臋bowej beczce, kt贸r膮 przyturla艂 ze swego bar艂ogu, machn膮艂 艂ap膮, 偶eby si臋 wszyscy uciszyli, i rzek艂:

- Powiem kr贸tko: w lesie ma by膰 spok贸j, cisza i porz膮dek. Nie mo偶ecie jedno przez drugie gwizda膰, kraka膰 i szczebiota膰, jak wam si臋 podoba. Przytoczy艂em tu beczk臋 pe艂n膮 ptasich piosenek. Niech ka偶dy sobie wybierze nuty, wed艂ug swego gustu i gardzio艂ka. Ale pami臋tajcie: tak膮 piosenk臋, jak膮 dzi艣 sobie wybierzecie, b臋dziecie 艣piewa膰 ju偶 na zawsze, nie 偶adn膮 inn膮. Od dzi艣 nie chc臋 s艂ysze膰, 偶eby na przyk艂ad s贸jka pr贸bowa艂a pia膰. Zrozumiano?

Ptaki bardzo dobrze rozumia艂y, o co chodzi ich kud艂atemu so艂tysowi. Powiedzia艂 im przecie偶 zupe艂nie jasno, czego sobie od nich 偶yczy, a wiedzia艂y, 偶e z nim nie ma 偶art贸w.

Zlecia艂y si臋 woko艂o ogromnej beczki d臋bowej, nied藕wied藕 z denka wyci膮gn膮艂 grub膮 zatyczk臋, a z beczki zacz臋艂y wylatywa膰 ptasie piosenki, jedna za drug膮. Ptaki je sobie wybiera艂y wed艂ug swych gardzio艂ek, wed艂ug upierzenia i wed艂ug w艂asnych gust贸w. By艂o przy tym troch臋 szmerania i popiskiwania, ale niewiele, bo nikt nie chcia艂 rozdra偶ni膰 misia-so艂tysa.

W po艂udnie ju偶 ka偶dy ptak mia艂 swoj膮 w艂asn膮 piosenk臋; tylko sowy na polanie jeszcze si臋 nie pokaza艂y. To nikogo nie dziwi艂o, bo wiadomo, 偶e sowa ca艂y dzie艅 przesypia, leniuchuje, a dopiero wieczorem nadaje si臋 do rozmowy.

Tak samo by艂o i tym razem. Kiedy sowy pod wiecz贸r dowiedzia艂y si臋, 偶e ka偶dy ptak ma teraz swoj膮 w艂asn膮 melodi臋, natychmiast i one chcia艂y co艣 dla siebie. By艂a to jednak musztarda po obiedzie, bo na polanie znalaz艂y beczk臋 d臋bow膮 pust膮. Wszystkie melodie ptaszki ju偶 zabra艂y, a 艣piochom-sowom nic si臋 nie dosta艂o.

By艂o im smutno z tego powodu; nie wiedzia艂y, co robi膰. Najstarsza i najm膮drzejsza sowa poradzi艂a:

- Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak tylko lata膰 za lud藕mi. Oni ci膮gle sobie pod艣piewuj膮 i znaj膮 chyba mas臋 piosenek. Mo偶e nam jak膮艣 dadz膮.

Sowy zgodzi艂y si臋 i ruszy艂y do ludzi na wie艣. Tam jednak 艣wieci艂o si臋 tylko w jednym budynku, bo by艂o ju偶 grubo po p贸艂nocy. W tym domu akurat odbywa艂o si臋 wesele, ale wi臋kszo艣膰 go艣ci ju偶 zmorzy艂 sen. Niekt贸rzy spali na stole, niekt贸rzy pod sto艂em, baby pochrapywa艂y na piecu, a muzykanci drzemali na 艂awach. W k膮cie pewien grajek trzyma艂 jeszcze basetl臋 i sennie przeci膮ga艂 smyczkiem po jednej strunie, kt贸ra osta艂a si臋 po tej hucznej zabawie. Z basetli wydobywa艂 si臋 stale jednakowy g艂臋boki ton, takie ponure: hu-hu-hu.

- To jest ta jedyna piosenka, kt贸ra zosta艂a dla nas - rzek艂a m膮dra sowa. - Nie jest wprawdzie pi臋kna, ale przynajmniej szybko si臋 jej nauczymy.

Sowy przytakn臋艂y, bo co innego mog艂y zrobi膰?! I od tego czasu rozlega si臋 w lesie ich smutna piosenka: hu-hu-hu.


Jak wie艣niak nabra艂 rozumu [bajka litewska]


Kiedy艣 dawno 偶y艂 u nas we wsi pewien m膮dry gospodarz. Wiedzia艂, 偶e pewnego wieczoru po艂o偶y si臋 spa膰, a rano ju偶 nie wstanie. Kiedy wi臋c nadszed艂 ten dzie艅, zawo艂a艂 do siebie swego jedynego syna i m贸wi:

- Nigdy, synku nie b膮d藕 sk膮py i chciwy! Pami臋taj, 偶e nie zbiedniejesz, skoro we w艂a艣ciwym czasie i na w艂a艣ciwym miejscu b臋dziesz rozdawa膰 pe艂nymi gar艣ciami.

Kiedy starzec sko艅czy艂 m贸wi膰, zamkn膮艂 oczy i zasn膮艂 na wieki.

Syn niezbyt dobrze zrozumia艂 wypowied藕 ojca i wyt艂umaczy艂 j膮 sobie na sw贸j w艂asny spos贸b. Wiedzia艂, 偶e ka偶de s艂owo ojca mia艂o wag臋 z艂ota, a zatem postanowi艂 jego ostatni膮 wol臋 wype艂ni膰 jak najdok艂adniej.

Poczeka艂 do ko艅ca 偶niw, potem wybra艂 ze spichrza ca艂e zbo偶e, a偶 do ostatniego ziarna, i powrzuca艂 je do rzeki. Kiedy ostatnie ziarnko wpad艂o do wody, wzburzy艂a si臋 jej powierzchnia i wynurzy艂a si臋 kr贸lowa w贸d w z艂otej koronie. U艣miechn臋艂a si臋 do wie艣niaka i powiedzia艂a:

- Za to, 偶e nakarmi艂e艣 wszystkie moje ryby, dobry cz艂owieku, dam ci cenny podarunek. Od dzi艣 b臋dziesz rozumia艂 mow臋 wszystkich zwierz膮t i ptak贸w. Pami臋taj jednak, 偶e nie wolno ci nikomu tego zdradzi膰. Inaczej gotuj sobie pogrzeb!

Wie艣niak w pas si臋 uk艂oni艂 pi臋knej czarodziejce i ruszy艂 do domu. By艂o po艂udnie, s艂oneczko niemi艂osiernie przypieka艂o. Po艂o偶y艂 si臋 wi臋c na chwil臋 pod lip膮, zamkn膮艂 oczy i odpoczywa艂.

Wtem przylecia艂a wrona ze swoim m艂odym. Oba ptaki usiad艂y na lipie i zacz臋艂y rozmawia膰; wie艣niak naprawd臋 rozumia艂 ka偶de ich s艂owo.

- Patrz, mamo - zakraka艂o, m艂ode wronie. - Na dole le偶y martwy cz艂owiek. Ja mu wydziobi臋 oczy.

Ale stara wrona je ostrzega艂a:

- Nie szalej, maluchu, mo偶e nie jest martwy, tylko 艣pi.

- Nie szkodzi, spr贸buj臋. Ty, mamo, ci膮gle si臋 boisz. - Zlecia艂o na d贸艂 i ostro偶nie dziobn臋艂o 艣pi膮cego w nog臋 - i nic, nawet nie drgn膮艂. Wronie poczu艂o odwag臋, skoczy艂o dalej i dziobn臋艂o m臋偶czyzn臋 w brzuch. I zn贸w nic...

- Widzisz, mamo, jest zupe艂nie nie偶ywy - zwyci臋sko zakraka艂o m艂ode, usiad艂o na piersiach i przygotowa艂o si臋 do wydziobania oka. A tu nagle chaps! - Wie艣niak mocno z艂apa艂 niem膮dre wronie za skrzyd艂o.

- Na pomoc, na pomoc, mamusiu! - zakraka艂o rozpaczliwie.

- Jak ci teraz pomog臋, ty nieus艂ucha艅cze! Gdyby on ci臋 pu艣ci艂, zaprowadzi艂abym go do skarbu, ale jak si臋 z nim dogadamy? - zakraka艂a bezradnie matka.

Wie艣niak zastanowi艂 si臋 nad tym i wypu艣ci艂 m艂od膮 wron臋.

Rozleg艂o si臋 radosne krakanie, potem obie polecia艂y do lasu, a tam nagle stara wrona obni偶y艂a lot ku ziemi, siad艂a na kamie艅 pod 艣wierkiem i d艂ugo kraka艂a:

- Tutaj, tutaj, tutaj!

Wie艣niak natychmiast przybieg艂, odwali艂 kamie艅 i ujrza艂 co艣 nies艂ychanego: mi臋dzy korzeniami 艣wierka tkwi艂 wielki gliniany garniec pe艂en z艂otych monet. Zani贸s艂 skarb do domu, kupi艂 sobie wszystko, czego potrzebowa艂, ulepszy艂 gospodarstwo, o偶eni艂 si臋 i 偶y艂 sobie dobrze i spokojnie. Kiedy艣 przechodzi艂 obok obory i us艂ysza艂, jak tam gwarz膮 kozio艂 z wo艂em:

- Ach, m贸j Bo偶e, ale mam ci臋偶kie 偶ycie! - wzdycha艂 w贸艂. - Nie masz poj臋cia, brodaczu, jaka to har贸wa ci膮gn膮膰 p艂ug od rana do wieczora.

Kozio艂 tylko zachichota艂:

- Dlaczego jeste艣 taki g艂upi, wole? Udawaj, 偶e jeste艣 chory, a wymigasz si臋 od pracy!

- Masz racj臋, brodaczu, jutro tego spr贸buj臋. Na drugi dzie艅 parobek zg艂osi艂 gospodarzowi:

- W贸艂 niedomaga, le偶y na s艂omie jak martwy. Co z tym zrobimy?!

- A to pech; zaprz臋gnij wi臋c do p艂uga koz艂a i nie oszcz臋dzaj go; daj mu dobrze w ko艣膰, leniuchowi, przecie偶 przez ca艂e dni nic nie robi - zadecydowa艂 gospodarz.

Tak te偶 si臋 sta艂o. Ca艂y dzie艅 kozio艂 ci膮gn膮艂 za sob膮 p艂ug, oczy mu z wysi艂ku wychodz膮 na wierzch, sier艣膰 ma zlepion膮 potem i glin膮, grzbiet obola艂y od bata.

Dawno ju偶 zasz艂o s艂o艅ce, a on jeszcze si臋 wlecze g艂臋bok膮 bruzd膮. Ju偶 by艂o ciemno, ksi臋偶yc 艣wieci艂 jak wypieczony rogalik, kiedy kozio艂 wtoczy艂 si臋 do obory.

- Jak ci posz艂o, bratku? Co nowego? - powita艂 go dobrodusznie w贸艂.

- C贸偶 tam ja - m贸wi kozio艂 - u mnie wszystko w porz膮dku. Ale s艂ysza艂em, 偶e jutro ma przyj艣膰 do ciebie rze藕nik. 鈥濩o robi膰 z chorym wo艂em?鈥 pyta艂 podobno gospodarz. 鈥濶ie chodzi w zaprz臋gu, wi臋c go zar偶niemy i uw臋dzimy na zim臋.鈥

- Ju偶 jutro znowu b臋d臋 zdr贸w - przestraszy艂 si臋 w贸艂.

Gospodarz wys艂ucha艂 tej rozmowy i wybuchn膮艂 艣miechem. Wr贸ci艂 do izby i ci膮gle si臋 jeszcze 艣mia艂.

- Dlaczego si臋 艣miejesz? - zdziwi艂a si臋 偶ona, ale on tylko machn膮艂 r臋k膮 i 艣mia艂 si臋 dalej.

- Powiedz mi to, 偶ebym te偶 si臋 mog艂a 艣mia膰!

- Nic takiego - odpowiedzia艂 m膮偶, ale wola艂 przesta膰 si臋 艣mia膰, 偶eby 偶ona nie by艂a zbyt dociekliwa.

呕ona, troch臋 ura偶ona, postawi艂a na st贸艂 kolacj臋. M膮偶 wzi膮艂 pier贸g, nala艂 sobie herbaty, zjad艂, ale nagle przypomnia艂 mu si臋 g艂upi w贸艂 i chytry kozio艂, i zn贸w parskn膮艂 艣miechem, omal si臋 nie krztusz膮c.

To gospodyni臋 dotkn臋艂o do 偶ywego. Upar艂a si臋, by m膮偶 jej powiedzia艂, z czego ci膮gle si臋 艣mieje. Ona to przecie偶 musi wiedzie膰. Musi i ju偶, inaczej b臋dzie 藕le. Ale gospodarz zby艂 j膮 byle czym:

- Daj mi spok贸j! Wiem, 偶e jeste艣 ciekawa jak ka偶da baba, ale ci nie powiem!

- Ale ja chc臋 to wiedzie膰, i dop贸ki mi tego nie powiesz, dop贸ty ci nie dam spokoju. Nie dam i ju偶!

Gospodarz przesta艂 si臋 艣mia膰: - B膮d藕偶e rozs膮dna, 偶ono. Nie mog臋 ci tego powiedzie膰, bo to tajemnica, a gdybym j膮 zdradzi艂, to oznacza艂oby dla mnie 艣mier膰.

Tego nie powinien by艂 m贸wi膰. Tym jeszcze bardziej rozpali艂 ciekawo艣膰 偶ony. Na chwil臋 zamilk艂a, ale potem nalega艂a coraz mocniej i mocniej. Ca艂膮 noc m臋czy艂a m臋偶a pytaniami, a偶 w ko艅cu nad ranem si臋 podda艂.

- Wszystko jedno! - westchn膮艂. - Gdybym nie zwierzy艂 si臋 tej babie ze swej tajemnicy, to i tak by mnie zamordowa艂a swoj膮 ciekawo艣ci膮. Musz臋 si臋 wi臋c przygotowa膰 na odej艣cie z tego 艣wiata.

I zacz膮艂 przygotowywa膰 sw贸j w艂asny pogrzeb. Najpierw podla艂 wszystkie drzewa owocowe w sadzie, pod ka偶de nala艂 wiadro 藕r贸dlanej wody. Potem rozkroi艂 bochen chleba dla drobiu, szynk臋 w臋dzon膮 dla ps贸w, kotom nala艂 pe艂n膮 misk臋 mleka.

Nast臋pnie wyszorowa艂 si臋 w 艂a藕ni a偶 do czerwono艣ci, po raz ostatni ogoli艂 sobie brod臋, przystrzyg艂 w膮sy, napomadowa艂 w艂osy i uczesa艂 si臋 z przedzia艂kiem na 艣rodku g艂owy. W艂o偶y艂 d艂ug膮, nakrochmalon膮 koszul臋, po艂o偶y艂 si臋 na desce na 艣rodku izby, kaza艂 zapali膰 艣wiece i pos艂a艂 po ksi臋dza.

Wtem przez otwarte okno gospodarz us艂ysza艂 z podw贸rka dziwn膮 rozmow臋.

- 呕e te偶 ci nie wstyd, kogucie! - zawy艂 pies owczarek, strzeg膮cy domu. - Gospodarz nam umiera, a ty tu sobie najspokojniej w 艣wiecie wybierasz najt艂ustsze k膮ski, jak gdyby nic si臋 nie dzia艂o. Jak mo偶na teraz my艣le膰 o jedzeniu?

- I c贸偶 takiego si臋 dzieje? - odci膮艂 si臋 kogut. - Wy te偶 jedzcie swoje, bo drugi raz si臋 nie zdarzy, 偶eby to sk膮pirad艂o z w艂asnej woli urz膮dzi艂o nam uczt臋!

- Co ty piejesz, pleciuchu! - szczekn膮艂 rudy jamnik. - Nasz pan nigdy nie by艂 sk膮py. Oszcz臋dny by艂, to prawda, ale przezorny i m膮dry.

Kogut zapar艂 si臋 艂apami i drwi膮co zapia艂:

- Akurat, m膮dry! A fig臋! Przezorny? To wystraszony g艂uptas! Kiedy ojciec na 艂o偶u 艣mierci mu radzi艂, 偶eby nie sk膮pi艂, ale rozrzuca艂 gar艣ciami we w艂a艣ciwym czasie, to chodzi艂o mu o to, 偶eby syn by艂 hojny i rozdawa艂 biednym chleb, kiedy w kraju b臋dzie g艂贸d i nieurodzaj. A co zrobi艂? Pe艂nymi gar艣ciami powrzuca艂 ca艂y zbi贸r do rzeki, ba艂wan jeden!

- Dobrze, dobrze! Co by艂o, to by艂o. On chyba wiedzia艂, co robi, przecie偶 jest w domu panem - broni艂 gospodarza rudy jamnik.

- On - panem w domu? Cha, cha, cha! Nasz pan jest w tym domu jak pi膮te ko艂o u wozu. Pierwsze skrzypce gra przecie偶 ta jego g艂upia 偶ona, a on tylko ta艅czy, jak ona mu zagra. Przecie偶 nawet teraz przygotowuje si臋 na 艣mier膰 tylko dlatego, 偶eby nie dr臋czy艂a go t膮 babsk膮 ciekawo艣ci膮!

- Kogucik ma racj臋 - gospodarz us艂ysza艂 tu偶 obok siebie cichy, s艂odki g艂os. Ni st膮d, ni zow膮d znalaz艂a si臋 tu pi臋kna kr贸lowa w贸d w z艂otej koronie i u艣miechn臋艂a si臋 do zaskoczonego m臋偶czyzny.

- Zdradzi艂e艣 nasz膮 tajemnic臋, a tego robi膰 nie powiniene艣! Za to musia艂e艣 urz膮dzi膰 sw贸j w艂asny pogrzeb - i to wystarczy! Przecie偶 ci nie pozwol臋 umrze膰 przez g艂upi膮 babsk膮 ciekawo艣膰. 呕yj szcz臋艣liwie nadal, ale mowy zwierz臋cej od dzi艣 rozumie膰 nie b臋dziesz!

Po tych s艂owach kr贸lowa w贸d zamieni艂a si臋 w r贸偶ow膮 chmurk臋, kt贸ra wyp艂yn臋艂a przez otwarte okno.

Gospodarz weso艂o si臋 roze艣mia艂 i obiema nogami zeskoczy艂 z katafalku. Najpierw zdmuchn膮艂 艣wiece pogrzebowe, potem szybko 艣ci膮gn膮艂 z siebie koszul臋 i w艂o偶y艂 ubranie 艣wi膮teczne. W ko艅cu zaprosi艂 s膮siad贸w, krewnych i wszystkich biedak贸w z okolicy i zamiast pocz臋stunku 偶a艂obnego urz膮dzi艂 takie przyj臋cie, 偶e o tej radosnej uczcie jeszcze d艂ugo m贸wiono w ca艂ym kraju.

Nawet kogut mia艂 sw贸j wielki dzie艅. Gospodarz nasypa艂 mu czubat膮 misk臋 ziarenek s艂onecznikowych. Niech sobie dziobie, m膮drala, przecie偶 na to zas艂u偶y艂!


Plamy na ksi臋偶ycu [bajka esto艅ska]


Kiedy sz贸stego dnia Stw贸rca sko艅czy艂 budowa膰 艣wiat, to tak by艂 t膮 prac膮 zm臋czony, 偶e si贸dmego dnia postanowi艂 odpocz膮膰.

Poszed艂 wi臋c spacerkiem w kierunku niskiej g贸ry, tam usiad艂 na skraju lasu, zapali艂 sobie fajk臋 na d艂ugachnym cybuchu i w zamy艣leniu ogl膮da艂 swoje dzie艂o. Nie wydawa艂 si臋 jednak zbyt zadowolony. Ci膮gle mu si臋 zdawa艂o, 偶e w tym po艣piechu o czym艣 zapomnia艂.

Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r, a on pyka艂 k贸艂ka wonnego dymu, z kt贸rego robi艂y si臋 bia艂e ob艂oczki i p艂yn臋艂y po niebie za zachodz膮cym s艂o艅cem. Stw贸rca patrzy艂, jak szybko tarcza s艂oneczna znika za horyzontem, jak ptaki stopniowo milkn膮, jak ziemia zanurza si臋 w g艂臋bok膮 cisz臋 i w ciemno艣膰 nasycon膮 b艂臋kitem.

I tu nagle zrozumia艂, o czym zapomnia艂 przy tworzeniu 艣wiata. 艢wiat艂o! 艢wiat艂a brakuje, kiedy s艂o艅ce idzie spa膰. Rano s艂oneczko wschodzi na niebo, roz艣piewuj膮 si臋 ptaki i 膰wierkaj膮 a偶 do wieczora. Ludzi ciesz膮 jego promienie, wsz臋dzie jest cudownie jasno, rado艣nie i pogodnie. Kiedy jednak s艂o艅ce zajdzie, to jakby 偶ycie na ziemi stan臋艂o i zgas艂o. 鈥濵usz臋 to poprawi膰鈥, postanowi艂 Stw贸rca i twarz mu si臋 rozja艣ni艂a. 鈥濿 nocy te偶 powinno by膰 艣wiat艂o!鈥 Jeszcze przez chwil臋 zastanawia艂 si臋 nad tym, a potem wezwa艂 swego najmilszego pomocnika Ilmarina i tak do niego powiedzia艂:

- Ilmarinie, nie tak dawno uda艂o ci si臋 nad ca艂膮 ziemi膮 zrobi膰 sklepienie niebieskie. To by艂 naprawd臋 majstersztyk! Teraz powiniene艣 jeszcze na tym wspania艂ym sklepieniu umie艣ci膰 jakie艣 艣wiat艂o, kt贸re o艣wietla艂oby ziemi臋, kiedy s艂o艅ce idzie odpocz膮膰. Ciemno艣膰 nie jest mi艂a, ona przygn臋bia ludzi i zwierz臋ta.

Niebia艅ski kowal Ilmarin zrozumia艂 intencj臋 Stw贸rcy, d艂ugo si臋 nie zastanawia艂, tylko zabra艂 si臋 do pracy.

Najpierw wyruszy艂 na Srebrn膮 G贸r臋 i swym olbrzymim m艂otem od艂upa艂 z niej ca艂y bok. Potem rozpali艂 ogromne palenisko i wsypa艂 do ognia ca艂膮 od艂upan膮 rud臋. Kiedy si臋 roztopi艂a, wyla艂 j膮 na kowad艂o, zn贸w wzi膮艂 m艂ot i wyku艂 z niej srebrn膮 tarcz臋, niby wielgachne ko艂o m艂y艅skie. Tarcz臋 potem obci膮gn膮艂 cienko wyklepanym z艂otym p艂aszczem. Na ko艅cu, z czym mia艂 najwi臋cej roboty, do 艣rodka tarczy w艂o偶y艂 jasny ch艂odny ogie艅, aby prze艣wieca艂 w ciemno艣ci przez to srebrne dzie艂o.

Jako solidny rzemie艣lnik, Ilmarin pozbiera艂 jeszcze porozrzucane po ku藕ni obrzynki z艂otej blachy i wyku艂 z nich niezliczon膮 ilo艣膰 gwiazd r贸偶nej wielko艣ci, wyczy艣ci艂 je do po艂ysku i ka偶dej wybra艂 jakie艣 miejsce na nocnym firmamencie. Potem trzeba by艂o tylko umie艣ci膰 ksi臋偶yc na niebia艅skim sklepieniu i wyznaczy膰 mu drog臋 tak, aby nie krzy偶owa艂a si臋 z drog膮 s艂o艅ca.

Od tego dnia na ziemi zacz臋艂o si臋 nowe 偶ycie. Kiedy s艂o艅ce dawa艂o nura za horyzont, to z drugiej strony wyp艂ywa艂 cicho ksi臋偶yc i srebrnym 艣wiat艂em zalewa艂 ca艂膮 艣pi膮c膮 krain臋. Obok niego niewyra藕nie migota艂y niezliczone gwiazdy, wskazuj膮c mu drog臋 w ciemno艣ci. Na ko艅cu swojej niebia艅skiej podr贸偶y ksi臋偶yc w towarzystwie gwiazd uk艂ada艂 si臋 w mi臋kkich g艂臋binach oceanu na odpoczynek. W tej chwili na przeciwleg艂ym ko艅cu nieba wschodzi艂o s艂oneczko ciesz膮c swoim ciep艂em ludzi, ptaki, zwierz臋ta, drzewa i kwiaty.

Tak wi臋c wszyscy mieli dostatek 艣wiat艂a we dnie i w nocy. Ludzie byli zadowoleni i b艂ogos艂awili Stw贸rc臋, 偶e wszystko tak m膮drze urz膮dzi艂.

Jednak jak m贸wi przys艂owie, jeszcze si臋 taki nie narodzi艂, co by wszystkim dogodzi艂. Znale藕li si臋 te偶 niezadowoleni, kt贸rym przeszkadza艂o, 偶e noce ju偶 nie s膮 ciemne, cho膰 oko wykol, i 偶e od razu wida膰, kiedy pope艂niaj膮 jakie艣 艂ajdactwa.

W piekle tak偶e by艂o poruszenie. Lucyfer i jego banda rozz艂o艣cili si臋 na Stw贸rc臋, 偶e rozja艣ni艂 nocne ciemno艣ci. Jak teraz zdob臋d膮 jak膮艣 grzeszn膮 duszyczk臋? Z艂odzieje i wydrwigrosze zwykle jak koty czaj膮 si臋 w nocy, a teraz nie b臋d膮 mogli si臋 ukry膰. Ludzie ich dostrzeg膮, z艂api膮 i sami ukarz膮. Co pozostaje im, diab艂om? Bywa, 偶e kr臋c膮 si臋 mi臋dzy lud藕mi ca艂e noce i nie uda im si臋 z艂apa膰 ani jednego grzesznika!

Diab艂om zacz臋艂a zatem dokucza膰 wielka bieda. W piekle nasta艂a n臋dza, g艂贸d i niezadowolenie. Mieszka艅cy podziemnego 艣wiata byli rozczarowani i zniech臋ceni.

Lucyfer zrozumia艂, 偶e trzeba co艣 zrobi膰, 偶eby ksi臋偶yc przesta艂 艣wieci膰. Nie wiedzia艂 jednak, jak si臋 do tego zabra膰, wi臋c zwo艂a艂 wszystkie diab艂y na narad臋. 鈥濱m wi臋cej g艂贸w, tym lepiej鈥, powiedzia艂 sobie, ale ju偶 wkr贸tce tego po偶a艂owa艂.

Ledwie si臋 diab艂y zesz艂y, w piekle zacz膮艂 si臋 ha艂as jak we m艂ynie. Jeden m贸wi艂 przez drugiego, a ka偶dy uwa偶a艂, 偶e jest bardzo wa偶ny. Co do jednej kwestii wszak si臋 zgodzili: 偶e wszystkiemu winien jest ksi臋偶yc, poniewa偶 w nocy o艣wietla ka偶dy k膮t na ziemi i dlatego bezwarunkowo musi znikn膮膰 z firmamentu. Inaczej wszystkie diab艂y znajd膮 si臋 w biedzie i poni偶eniu. Tak, to nie uleg艂o w膮tpliwo艣ci. 鈥濧le jak tego srebrnego obie偶y艣wiata 艣ci膮gn膮膰 z nieba, tego nikt nie wie鈥, pomy艣la艂 rozczarowany Lucyfer.

Tak wi臋c diab艂y naradza艂y si臋 dalej, a偶 pod koniec si贸dmego dnia, kiedy ju偶 wszystkim z g艂odu burcza艂o w brzuchu, Lucyfer zrozumia艂, 偶e dyskusjom nie b臋dzie ko艅ca, wi臋c sam zadecydowa艂:

- My, diab艂y, potrzebujemy do naszej pracy ciemno艣ci, a 艣wiat艂o ksi臋偶yca nam przeszkadza. Najlepiej by by艂o usun膮膰 ksi臋偶yc nieba, ale jak? Za nogi go nie 艣ci膮gniemy, ani go w sie膰 nie schwytamy. Musimy wi臋c wspi膮膰 si臋 do niego i nasmarowa膰 go dziegciem. Najlepiej wtedy, gdy wieczorem znajdzie si臋 nad naszym lasem. Dziegciu mamy w piekle pod dostatkiem, a drabin臋 zrobi do wieczora Belzebub i jego synowie. Ale pami臋tajcie, 偶e ta drabina musi by膰 przynajmniej siedem razy d艂u偶sza ni偶 drzewa w lesie. Kiedy zaczernimy srebrn膮 twarz ksi臋偶yca, to na ziemi臋 wr贸ci mi艂a i przytulna ciemno艣膰.

Diab艂y burzliwymi oklaskami nagrodzi艂y s艂owa pryncypa艂a, tak m膮drze to przecie偶 wymy艣li艂. Szybko zabra艂y si臋 do pracy. Do wieczora d艂ugachna drabina by艂a gotowa. Jak tylko srebrzysty ksi臋偶yc wzeszed艂 nad lasem, natychmiast przystawili j膮 do pierwszego drzewa. Dwa najodwa偶niejsze diab艂y szybko wspi臋艂y si臋 po niej: jeden ni贸s艂 wielki w艂ochaty p臋dzel, a drugi wiaderko pe艂ne g臋stego dziegciu. Od razu zabra艂y si臋 do malowania: jeden malowa艂, a drugi przytrzymywa艂 wiaderko, 偶eby tamten w ka偶dej chwili m贸g艂 umoczy膰 p臋dzel. Ale ksi臋偶yc wznosi艂 si臋 wy偶ej i wy偶ej na firmamencie, wi臋c oba diab艂y te偶 musia艂y wchodzi膰 szczebel po szczeblu coraz wy偶ej.

Kiedy ju偶 by艂y na ko艅cu drabiny, diabe艂 z g贸ry powiada:

- Nic nie poradzimy, przyjacielu. Musz臋 wyle藕膰 a偶 na ksi臋偶yc. Jako艣 tam si臋 przytrzymam, a ty mi podasz wiaderko i p臋dzel. Jak t臋 srebrn膮 pyz臋 ca艂膮 poczerni臋, to zeskocz臋 w d贸艂. I tak si臋 sta艂o. Diabe艂 wspi膮艂 si臋 na brzeg ksi臋偶yca, przyczepi艂 tam wiaderko i kawa艂ek po kawa艂ku starannie zamazywa艂 g臋st膮 czerni膮 jasn膮 twarz ksi臋偶yca.

Diab艂y na dole pod lasem podskakiwa艂y z rado艣ci jak koz艂y, kwicza艂y klepi膮c si臋 po udach i wo艂a艂y jeden przez drugiego:

- Wiwat! Wiwat! Wiwat! Ksi臋偶yc ju偶 ga艣nie! Zn贸w noce b臋d膮 takie, jak by膰 powinny! Huraaa!

Stw贸rca mia艂 zawsze lekki sen. Ten piekielny ha艂as pod lasem naturalnie go od razu obudzi艂. Otworzy艂 oczy i c贸偶 widzi? Wsz臋dzie jest znacznie ciemniej ni偶 mia艂o by膰. Popatrzy艂 na ksi臋偶yc i dostrzeg艂 na jego jasnej twarzy brudne plamy. Spojrza艂 w kierunku lasu, a kiedy zobaczy艂 rogat膮 ha艂astr臋 wok贸艂 d艂ugiej drabiny, to od razu domy艣li艂 si臋, w czym rzecz.

Zagrzmia艂 silnym g艂osem, a偶 na niebie zacz臋艂o b艂yska膰:

- Wy, czarty przekl臋te, to wy sobie pozwalacie za moimi plecami tak zniewa偶a膰 moje dzie艂o? Nie minie was za to sprawiedliwa kara! Lubicie ciemno艣膰, bando nieczysta? A wi臋c b臋dziecie j膮 mie膰: precz z powrotem do piek艂a i wi臋cej si臋 tu nie pokazujcie! A ty, malarzu, co mia艂e艣 czelno艣膰 wydrapa膰 si臋 a偶 na ksi臋偶yc, za kar臋 tam zostaniesz razem z tym wiaderkiem na wieki wiek贸w. Wszyscy b臋d膮 ci臋 sobie z do艂u pokazywa膰, a ma艂e dzieci b臋d膮 si臋 z ciebie 艣mia艂y. A na ziemi zawsze b臋dzie 艣wiat艂o, we dnie i w nocy.

I s艂owa Stw贸rcy spe艂ni艂y si臋. Szkoda jednak, 偶e ksi臋偶yc od tego czasu ju偶 nie 艣wieci tak jasno. Na pr贸偶no stara si臋 zmy膰 z siebie w morzu ciemne plamy. Zostan膮 ju偶 tam na wieczno艣膰, podobnie jak na niebie pozostan膮 owe jasno migocz膮ce gwiazdy, kt贸rych na szcz臋艣cie p臋dzel malarski z dziegciem nie dosi臋gn膮艂.


Kto wysoko lata, ten nisko spada [bajka litewska]


Do dzi艣 na 艂膮czce nad potokiem stoi wal膮ca si臋 cha艂upka. Wiatr, deszcz i 艣nieg co roku bior膮 z niej swoj膮 da艅: tu gont, tam zn贸w belk臋 lub desk臋, a nawet i ceg艂臋 z ganku zaro艣ni臋tego zielskiem i chwastami.

Kiedy艣 podobno mieszka艂o tutaj dwoje staruszk贸w. Ich dzieci dawno rozjecha艂y si臋 po 艣wiecie, a wi臋c staruszkowie 偶yli tu ca艂kiem sami. Obrabiali swoje poletko, tak膮 w膮sk膮 wst膮偶k臋 ziemi, w ogr贸dku sadzili kapust臋, kartofle, a nawet jakie艣 kwiatki, by sprawi膰 sobie troch臋 rado艣ci. Do tego mieli jeszcze czarnego kocura Szurubura i rdzaw膮 kurk臋 Krasnopi贸rk臋 i to by艂 ca艂y ich dobytek. Im to jednak wystarcza艂o i byli zupe艂nie zadowoleni.

Kocur w nocy 艂apa艂 myszy, a we dnie sypia艂 na piecu. Kurka od czasu do czasu znios艂a jajeczko, i wtedy staruszkowie mieli uczt臋: ojej, jajko usma偶one w rondelku - to偶 to by艂 dopiero przysmak!

Kurka z kocurem byli zawsze dobrymi przyjaci贸艂mi. Krasnopi贸rka troch臋 si臋 ba艂a, wi臋c w ciemne noce kocur spa艂 z ni膮 w kurniku. Kiedy nastawa艂y mrozy, bra艂 kurk臋 do swego ciep艂ego legowiska na piecu.

Kiedy艣, akurat na dworze pada艂o, dwoje przyjaci贸艂 z nud贸w swawoli艂o w izbie. Rozdokazywany kotek ju偶 nie wiedzia艂, czym by si臋 m贸g艂 przed Krasnopi贸rka popisa膰. Skoczy艂 na st贸艂, wbi艂 pazurki w obrus i zacz膮艂 si臋 na nim hu艣ta膰. Na stole le偶a艂o jajeczko, w艂a艣nie babka chcia艂a je przyrz膮dzi膰 na obiad. Jak kocur szarpn膮艂 obrus, jajko si臋 sturla艂o, spad艂o na ziemi臋 i p臋k艂o. Babka krzykn臋艂a z przera偶enia, dziadek zakl膮艂, z艂apa艂 za kij i rzuci艂 si臋 na kocura, 偶eby mu sprawi膰 lanie za szkod臋, kt贸r膮 wyrz膮dzi艂 przez swoje swawole. Ale kurka wstawi艂a si臋 za swoim w膮satym przyjacielem. Obieca艂a staruszkom, 偶e jutro im zniesie jajeczko o wiele lepsze. I tak tym razem kocur unikn膮艂 zas艂u偶onego lania.

Kurka naprawd臋 spe艂ni艂a obietnic臋. Zaraz nast臋pnego dnia rano z kurnika rozleg艂o si臋 jej tryumfalne gdakanie:

Kokodak, kokodak,

Przyjd藕cie tutaj na m贸j znak!

Znios艂am wam jajko ca艂e ze z艂ota.

Za to rozbite wczoraj przez kota.

Staruszka ze staruszkiem natychmiast pobiegli do kurnika, a tam - dziw nad dziwy: na s艂omie po艂yskiwa艂o z艂ote jajko. Dziadek patrzy艂 na ten cud, ma艂o oczu nie wypatrzy艂. Pierwsza opami臋ta艂a si臋 babka:

- Co si臋 gapisz, stary? We藕 czapk臋 i p臋d藕 z tym jajkiem na jarmark. Tylko tanio go nie sprzedawaj!

Dziadek wci膮gn膮艂 buty, wcisn膮艂 czapk臋, z艂apa艂 kij, babka zawin臋艂a z艂ote jajko w p艂贸tno i ostro偶nie w艂o偶y艂a je staruszkowi do kieszeni.

Na jarmarku bogaci kupcy obiegli dziadka z wszystkich stron. On jednak mia艂 g艂ow臋 nie od parady.

- Sprzedam jajko temu, kto mi zaproponuje najwi臋cej pieni臋dzy - powiedzia艂 sprytnie, i wr贸ci艂 do domu z mieszkiem pe艂nym dukat贸w.

Babka obejmowa艂a m臋偶a, ca艂owa艂a, nawet zata艅czyli sobie z rado艣ci.

Nast臋pnego dnia rano kurka znowu podnios艂a uroczysty alarm w kurniku - zn贸w pod ni膮 le偶a艂o z艂ote jajko. I tak dzie艅 po dniu: ka偶dego rana w kurniku by艂o z艂ote jajko.

Ze staruszk贸w zrobili si臋 prawdziwi bogacze. Nic dziwnego, 偶e szybko przywykli do lepszego 偶ywota. Wezwali z miasta cie艣li, murarzy, kamieniarzy i budowniczych. Zburzyli star膮 cha艂upk臋, a na jej miejscu postawili now膮, pa艅sk膮 siedzib臋. Zreszt膮 jak膮 tam siedzib臋? Pa艂ac to by艂, prawie zamek! Mn贸stwo pi臋knych komnat, setki drzwi, okna wysokie od pod艂ogi a偶 po dach, kryszta艂owe 偶yrandole z tysi膮cami zapalonych 艣wieczek, a tak偶e pe艂no, pe艂no s艂u偶by. Gdzie tylko popatrze膰, wsz臋dzie biegali lub pr贸偶nowali s艂udzy, lokaje, kamerdynerzy, pokoj贸wki i s艂u偶膮ce.

Babka te偶 zmieni艂a si臋 w dumn膮 pani膮. Wystroi艂a si臋 w jedwabie i brokaty, nosi艂a czerwone safianowe trzewiczki na wysokich obcasach, jak m艂oda panna. Na ka偶dym palcu dwa, trzy pier艣cienie, na szyi z艂ote 艂a艅cuchy.

I staruszka te偶 trudno by艂o pozna膰. Zrobi艂 si臋 z niego wielmo偶a: aksamitny zielonkawy fraczek, haftowana kamizelka, bia艂e jedwabne po艅czochy i lakierowane trzewiki ze z艂otymi sprz膮czkami. Po prostu strojni艣, co tu gada膰!

Nieprzebrane zast臋py go艣ci przewija艂y si臋 przez ich posiad艂o艣膰, uczta goni艂a uczt臋. Sto艂y si臋 ugina艂y pod r贸偶nymi zamorskimi delikatesami, a cenne wina z dalekiej Hiszpanii la艂y si臋 do kryszta艂owych puchar贸w i do cynowych czaszy.

G艂o艣ne wielkopa艅skie towarzystwo kocurowi Szuruburowi niezbyt odpowiada艂o, wi臋c wola艂 si臋 przeprowadzi膰 na poddasze. Tam spokojnie m贸g艂 si臋 zdrzemn膮膰, albo, kiedy mu si臋 zachcia艂o, nawet goni膰 za myszami. Czasem by艂o mu t臋skno za Krasnopi贸rk膮, ale ona teraz awansowa艂a, mieszka艂a z pa艅stwem i ju偶 dawno nie zamienili ze sob膮 ani s艂贸wka.

Ale przecie偶 ona, biedactwo, nawet nie by艂a w stanie wyj艣膰 cho膰by na chwil臋!

Staruszkowie okazywali jej teraz sw膮 艂askawo艣膰, bo przecie偶 ci膮gle im znosi艂a z艂ote jajka i w ten spos贸b ich bogactwo z dnia na dzie艅 ros艂o.

U kr贸lewskiego p艂atnerza zam贸wili dla Krasnopi贸rki przepi臋kn膮 srebrn膮 klatk臋 i umie艣cili j膮 w specjalnym salonie, 偶eby wszyscy go艣cie mogli zobaczy膰 t臋 czarodziejsk膮 kur臋.

S艂u偶ba mia艂a polecenie, 偶eby codziennie do srebrnej klatki nasypa膰 gar艣膰 pszenicy, a do alabastrowej kadzi nala膰 czystej 藕r贸dlanej wody. Ale wiecie, jak mo偶na polega膰 na s艂u偶bie! Zdarza艂o si臋, 偶e kurka dosta艂a ziarno, kiedy indziej o niej zapomniano, a wod臋 do picia wymieniano rzadko. W kadzi zazwyczaj woda sta艂a ca艂y tydzie艅 i pachnia艂a zgnilizn膮. Nic dziwnego, 偶e kurka cz臋sto g艂odowa艂a, i prawie zawsze chcia艂o jej si臋 pi膰.

Codziennie zatem ze smutkiem wspomina艂a te stare dobre czasy, kiedy mog艂a sobie swobodnie biega膰 po podw贸rku, kiedy szcz臋艣liwa grzeba艂a w kurzu przydro偶nym i z upodobaniem dzioba艂a te wspania艂e t艂uste g膮sienice w kapu艣cie na ogr贸dku. Najbardziej jednak t臋skni艂a za swym przyjacielem Szuruburem. Jak偶e ch臋tnie by teraz z nim pogwarzy艂a i pobawi艂a si臋!

I tak biedna Krasnopi贸rka marnia艂a z 偶alu, pi贸reczka z po艂yskuj膮cych robi艂y si臋 coraz bardziej matowe, grzebyczek na g艂贸wce traci艂 sw贸j jasnoczerwony kolor, weso艂e iskierki w oczach gas艂y jedna po drugiej. Z艂ote jajeczka by艂y coraz mniejsze, a偶 kt贸rego艣 dnia kurka nie znios艂a ju偶 偶adnego jajka.

Ojej, to偶 to by艂a awantura! Stary pan chcia艂 pos艂a膰 po doktora. A mo偶e lepiej zrobi膰 dla kurki now膮, z艂ot膮 klatk臋?

Staruszka najpierw m臋偶a ostro skrzycza艂a, a potem, nie posiadaj膮c si臋 ze z艂o艣ci, zacz臋艂a w艣ciekle lamentowa膰:

- Ty ju偶 zupe艂nie zwariowa艂e艣! Z艂ot膮 klatk臋 dla tej niewdzi臋cznej ho艂oty? Mo偶e jej u nas 藕le by艂o? Mia艂a dla siebie ca艂y salon i mieszka艂a w srebrnej klatce. Wszyscy j膮 podziwiali. A ona, niewdzi臋czna, tak nam za to wszystko odp艂aca! - Chwil臋 pomy艣la艂a, nabra艂a oddechu i tak doko艅czy艂a sw贸j lament: - Co z ni膮 ma by膰, skoro si臋 przesta艂a nie艣膰? Jakiego zn贸w doktora! Kucharza na ni膮! Skoro ju偶 nie chce znosi膰 z艂otych jajek, p贸jdzie na ro偶en!

Zawo艂a艂a zaraz kucharza i kaza艂a mu zar偶n膮膰 Krasopi贸rk臋, a potem upiec j膮 z kasztanowym nadzieniem.

I tu zrobi艂a wielki b艂膮d.

Przyszed艂 kucharz, otworzy艂 srebrn膮 klatk臋, z艂apa艂 smutn膮 kurk臋 i ju偶 j膮 niesie do kuchni.

Kurka si臋 przel臋k艂a i rozpaczliwie zagdaka艂a:

Kokodak, kokodak,

Przyjd藕 kocurku, na m贸j znak.

Przyjd藕, czy艣 blisko czy daleko,

Bo na ro偶nie mnie upiek膮.

Kiedy kocur us艂ysza艂 wo艂anie swojej przyjaci贸艂ki, jednym susem z poddasza dosta艂 si臋 do kuchni. Zakrad艂 si臋 z ty艂u do kucharza i wbi艂 ostre pazury w jego t艂usty kark. Kucharz krzykn膮艂 z b贸lu, pu艣ci艂 kurk臋, z艂apa艂 si臋 za kark i uciek艂. Kurka roz艂o偶y艂a skrzyde艂ka i wylecia艂a oknem, a za ni膮 wyskoczy艂 kocur. Zn贸w biegali razem po podw贸rku, jak dawniej.

I nagle naprawd臋 wszystko by艂o tak jak dawniej. Mo偶na by pomy艣le膰, 偶e jaka艣 czarodziejska r贸偶d偶ka wszystko odmieni艂a. Na miejscu pa艅skiego dworu zn贸w stoi stara wal膮ca si臋 cha艂upka z ma艂ym podw贸rkiem, gdzie w kurzu grzebie szcz臋艣liwa kurka Krasnopi贸rka.

W rogu izdebki ci膮gle jeszcze stoi stary st贸艂, przykryty bia艂ym obrusem, a na nim le偶y jedno jedyne jajko. Babka chcia艂aby je na obiad usma偶y膰 w rondelku, jak tylko dziadek napali w piecu.

Tym razem kocur nie zrzuci jajka na ziemi臋, bo w艂a艣nie spokojnie drzemie sobie na piecu. Je艣li uwa偶niej na niego popatrzycie, to dostrze偶ecie, 偶e przez sen si臋 odrobink臋 u艣miecha. Na pewno mu si臋 艣ni, 偶e razem z Krasnopi贸rka weso艂o dokazuj膮.


Kaszel i Grypa [bajka karelska]


Kt贸rej艣 jesieni pogoda zrobi艂a si臋 tak nieprzyjemna, 偶e psa by nie wyp臋dzi艂 z domu. Przez ca艂e dnie od rana do wieczora la艂o jak z cebra, pastwiska i lasy by艂y przesi膮kni臋te wod膮, a kto nie musia艂, ten nawet nosa z domu nie wystawia艂.

Tylko m艂ody Jurgis ka偶dego rana chwyta艂 za strzelb臋 i rusza艂 do lasu. By艂 tak zapalonym my艣liwym, 偶e ta z艂a pogoda zupe艂nie mu nie przeszkadza艂a, cho膰 ca艂a zwierzyna schowa艂a si臋 przed deszczem, a on wraca艂 zwykle z niczym.

- Przynajmniej pooddycham 艣wie偶ym powietrzem - t艂umaczy艂 ze 艣miechem rodzicom i 偶onie, a oni tylko g艂owami kr臋cili, 偶e jest ca艂y mokry i 偶e takie polowanie nic nie jest warte.

W sobot臋 pada艂 jeszcze wi臋kszy deszcz ni偶 zwykle, ale Jurgis nie m贸g艂 rano w 艂贸偶ku ule偶e膰, tak bardzo chcia艂 zapolowa膰 na nied藕wiedzia.

Jednak w bar艂ogu pod starym d臋bem misia ani widu, ani s艂ychu, my艣liwy wi臋c skuli艂 si臋 w g膮szczu, a woda mu ciek艂a po szyi. Po godzinie czekania co艣 jednak us艂ysza艂. Jakie艣 dziwne mruki, j臋ki i rechoty, jakby kto艣 m贸wi艂, ale nie by艂a to ludzka mowa.

Jurgis wi臋c wyjrza艂 ostro偶nie z kryj贸wki i co widzi: tu偶 pod d臋bem siedzi dziadek z babk膮, a wygl膮daj膮 tak, 偶e my艣liwemu po plecach dreszcz przeszed艂. Dziadek mia艂 twarz ca艂膮 偶贸艂t膮, nos mu si臋ga艂 do pasa, palce mia艂 jak wronie szpony, a kiedy m贸wi艂, to ca艂y si臋 trz膮s艂, chrz膮kaj膮c przy tym, parskaj膮c i kichaj膮c:

- Ja, Kaszel, najbardziej lubi臋 tak膮 w艂a艣nie pogod臋. Kiedy jest sucho i ciep艂o, to zbytnio nie pokazuj臋 si臋 na 艣wiecie, mr贸z te偶 mi nie sprzyja. Dzi艣 jednak 艂atwo dobior臋 si臋 do ludzi, i ju偶 si臋 na to ciesz臋, jak im dam w ko艣膰.

- Masz racj臋, kumie - przytakn臋艂o babsko. - I mnie, Grypy, przy tej niepogodzie ludzie si臋 nie ustrzeg膮. Wybieram si臋 w艂a艣nie do tamtej chaty.

Dobre z was ptaszki鈥, pomy艣la艂 Jurgis, spogl膮daj膮c na bab臋. By艂o na co popatrze膰! Ca艂a dygota艂a, dziwne, 偶e z zielonej twarzy nie wypad艂y jej olbrzymie rybie oczy. I podobnie jak dziadek, ubrana by艂a w podarte szmaty kapi膮ce brudem.

- Jak to chcesz zrobi膰? - zapyta艂 Kaszel. Grypa si臋 tylko za艣mia艂a:

- To zupe艂nie proste, sam przecie偶 wiesz. Tutejsi ludzie nawet w czasie deszczu lubi膮 chodzi膰 do sauny. Rozparz膮 sobie cia艂o, smagaj膮 si臋 miote艂kami, a potem pij膮 zimn膮 wod臋 prosto z dzbana. No to ja si臋 schowam do dzbana, 偶eby mnie wypili razem z wod膮. Potem ju偶 mog臋 ich m臋czy膰, jak mi si臋 偶ywnie podoba. Grypy szybko z cia艂a nie wyp臋dz膮.

- Masz racj臋, te偶 tak zrobi臋 - powiedzia艂 dziad. - Chod藕my wi臋c razem; ju偶 os艂ab艂em od tego d艂ugiego czekania.

Wstali i poszli w kierunku chaty, a Jurgis nie zwlekaj膮c pop臋dzi艂 za nimi. Tylko tego brakowa艂o, 偶eby Kaszel i Grypa rozpleni艂y si臋 w jego domu.

艢pieszy艂 si臋, ile si艂 w nogach, i na szcz臋艣cie dobieg艂 na czas. Ojciec w艂a艣nie wr贸ci艂 z sauny i ju偶 przechyla艂 dzbanek z wod膮.

- Nie pij tego! - wykrzykn膮艂 Jurgis i zabra艂 mu dzbanek z r膮k. Potem wyla艂 z niego wszystk膮 wod臋 do mieszka sk贸rzanego, starannie go zawi膮za艂 i powiesi艂 w kominie, 偶eby Kaszel z Gryp膮 siedzieli w szczypi膮cym dymie i dostali to, na co zas艂u偶yli.

Od tego dnia rodzina i s膮siedzi co rusz przychodz膮 popatrze膰, jak w kominie Grypa trz臋sie mieszkiem i jak co chwil臋 z niego s艂ycha膰 pokas艂ywanie. Mo偶e i wam Jurgis pokaza艂 to przedziwne zjawisko?

Na wszelki wypadek nikt w tym kraju nie pije zimnej wody, kiedy jest rozgrzany.



Gdzie diabe艂 nie mo偶e, tam bab臋 po艣le [bajka litewska]


Pewnego wieczoru pod koniec lata, kiedy na dworze la艂o i zimny wiatr wia艂 od 艣ciernisk, usiad艂y sobie diab艂y po ca艂odziennej pracy wszystkie razem nad kot艂em bulgocz膮cej herbaty. Czasem kto艣 dorzuci艂 polano do ogniska, gdzie p艂on膮艂 wieczny ogie艅. Tego wieczoru w piekle by艂o cieplutko i przytulnie.

Diab艂y opowiada艂y sobie, co nowego widzia艂y na ziemi. Niekt贸re si臋 chwali艂y, jak im si臋 uda艂o z艂apa膰 jak膮艣 grzeszn膮 duszyczk臋. Nie do uwierzenia, ilu to z艂ych ludzi chodzi teraz po 艣wiecie!

- Niekt贸rym szcz臋艣cie sprzyja, - westchn膮艂 jeden starszy diabe艂. - Ja natomiast ju偶 ca艂y tydzie艅 siedz臋 w jednym folwarku, ludzi tam pe艂no, ale nie mog臋 nikogo przy艂apa膰, 偶eby cho膰 odrobin臋 zgrzeszy艂.

- To niemo偶liwe - powiedzia艂 na to Belzebub - przecie偶 ka偶dy czasem zbyt p贸藕no ugryzie si臋 w j臋zyk i palnie jakie艣 brzydkie s艂owo. A to starczy, 偶eby by艂 grzech. Dziwi艂bym si臋, gdyby w takiej wielkiej rodzinie, jak opowiadasz, nie znalaz艂a si臋 cho膰 jedna grzeszna dusza!

- Gdyby艣cie widzieli, co to za ludzie! Taka wzorowa, pobo偶na rodzina - wyja艣ni艂 stary diabe艂. - Rano wstan膮 i ka偶dy si臋 prze偶egna, przed 艣niadaniem wszyscy si臋 modl膮, modl膮 si臋 te偶 przed obiadem, po obiedzie, przed kolacj膮, przed snem, a przy tym ci膮gle robi膮 znak krzy偶a...

- Daj ju偶 spok贸j z tym znakiem krzy偶a! - krzykn膮艂 na niego Belzebub.

- A jak wszyscy 艂adnie do siebie m贸wi膮! - nie da艂 sobie przerwa膰 stary diabe艂 i ci膮gn膮艂 dalej: - S艂yszy si臋 tylko: tatusiu, mamusiu, dziadziu, babciu, dziecino, ciociu, szwagierku i tak dalej. Gdzie偶 by tam kto艣 zakl膮艂! Tacy ludzie nie znaj膮 ani jednego brzydkiego s艂owa!

- Chcia艂bym na w艂asne oczy zobaczy膰 t臋 twoj膮 艣wi臋t膮 rodzin臋! - 艣mia艂 si臋 Belzebub, a偶 si臋 przy tym zakrztusi艂.

Obaj jeszcze d艂ugo si臋 spierali; inne diab艂y raczej popiera艂y Belzebuba i twierdzi艂y, 偶e na ziemi nie ma cz艂owieka tak doskona艂ego, 偶eby przynajmniej raz nie zgrzeszy艂. Stary diabe艂 twierdzi艂 jednak, 偶e ta rodzina naprawd臋 jest wzorem czysto艣ci i cnoty.

Oczywi艣cie, to wszystko nie mog艂o si臋 sko艅czy膰 inaczej ni偶 zak艂adem. Diab艂y bowiem bardzo lubi膮 si臋 zak艂ada膰 o ka偶de g艂upstwo. Za艂o偶yli si臋 wi臋c o kocio艂ek gorza艂ki piekielnej, 偶e Belzebub w ci膮gu trzech dni kogo艣 z tej pobo偶nej rodziny doprowadzi do tego, 偶eby przynajmniej sobie porz膮dnie zakl膮艂. Taki ma艂y grzech zupe艂nie dobrze starczy na wygran膮.

Nast臋pnego dnia wcze艣nie rano Belzebub wyruszy艂, 偶eby skusi膰 do grzechu ludzi z tego wzorowego folwarku. Rozejrza艂 si臋 tam i poj膮艂, 偶e stary diabe艂 chyba mia艂 racj臋.

Wszystko w gospodarstwie by艂o 艂adne, czyste i porz膮dne: budynki jak pude艂eczka, podw贸rko uprz膮tni臋te. Gospodarz, gospodyni, krewni, dzieci i parobkowie oporz膮dzeni jak w 艣wi臋to, wszyscy pracowici, mili, grzecznie m贸wi膮 do siebie, nawet nie popatrz膮 krzywo jeden na drugiego!

- No, zobaczymy! - warkn膮艂 Belzebub i pierwsz膮 pu艂apk臋 nastawi艂 na dziadka, kt贸ry za cha艂up膮 kosi艂 艂膮k臋: w koniczyn臋 mu pod艂o偶y艂 star膮 ceg艂臋. Dziadzio kosi艂, kosi艂, nic nie zauwa偶y艂, zamachn膮艂 si臋 - i brz臋k! kosa z艂ama艂a si臋 na p贸艂.

- M贸j Bo偶e, to ze mnie niezgraba! - narzeka艂 dziadek i zbiera艂o mu si臋 na p艂acz. - Taka ostra, dobra kosa!

- Nie bierzcie sobie tego tak do serca, dziadku! - pociesza艂 go gospodarz, kt贸ry w艂a艣nie przeje偶d偶a艂 obok wozem. - Przynios臋 wam zaraz now膮 kos臋, tylko musicie j膮 sobie wyklepa膰.

Pierwszego dnia Belzebubowi zatem si臋 nie powiod艂o.

Nast臋pnego dnia wycelowa艂 w gospodarza. Kiedy ten wi贸z艂 po zboczu w贸z pe艂en koniczyny, nagle odpad艂o ko艂o i w贸z si臋 przewr贸ci艂.

- Ojejej! Ale to pech! Dzieciaczki, szwagierku, chod藕cie mi pom贸c, bardzo was prosz臋! - zawo艂a艂 gospodarz, a potem pokiwa艂 g艂ow膮 z zatroskaniem. - Spodziewa艂em si臋 tego, dawno powinienem by艂 wymieni膰 to stare nadkole. Zaniedbanie zawsze cz艂owieka kosztuje.

I tak Belzebubowi zn贸w si臋 nie uda艂o. Trzeciego dnia zasadzi艂 si臋 na babci臋: - Ona ju偶 jest dosy膰 stara i na pewno pami臋ta, jak za czas贸w jej m艂odo艣ci ludzie umieli sobie tak od serca zakl膮膰, kiedy im co艣 nie wysz艂o. Ju偶 ja ci臋, babko, doprowadz臋 do tego, 偶e zaklniesz!- powiedzia艂 sobie Belzebub i ruszy艂 do pracy.

Poczeka艂, a偶 babcia wysz艂a na podw贸rko, aby nakarmi膰 dr贸b, szybko si臋 zamieni艂 w jastrz臋bia, zakr膮偶y艂 nad stadem, wybra艂 sobie najpi臋kniejsz膮 kurk臋 i uni贸s艂 j膮 w szponach tu偶 przed nosem staruszki.

Przera偶ona babka upu艣ci艂a p艂贸cienny woreczek, ziarno si臋 rozsypa艂o, dr贸b si臋 rozbieg艂 po ca艂ym podw贸rku, ale babka w ko艅cu klasn臋艂a pomarszczonymi d艂o艅mi i smutno zaszepta艂a:

- B贸g da艂, B贸g wzi膮艂. Niech b臋dzie pochwalony!

Belzebub po tych babcinych s艂owach splun膮艂 trzykrotnie. Naprawd臋 nie wiedzia艂, jak ma sobie poradzi膰 z tymi lud藕mi. Nic widocznie si臋 nie da zrobi膰. Szkoda, 偶e przegra艂 kocio艂ek gorza艂ki piekielnej.

Pu艣ci艂 si臋 wi臋c w膮sk膮 dr贸偶k膮 le艣n膮 z powrotem do piek艂a. Na rozstajach spotka艂 zielark臋, tak膮 dziwn膮 kobiet臋, niem艂od膮 i niestar膮, kt贸rej spod we艂niaka oczy 艣wieci艂y jak u 艂asiczki.

- C贸偶 to, c贸偶 to, mi艂y panie, czemu艣 taki smutny? - zapyta艂a.

Powiem jej, co mnie martwi, przynajmniej troch臋 mi ul偶y鈥, postanowi艂 Belzebub i zwierzy艂 si臋 kobiecie, jaki ma k艂opot. Zielarka chwil臋 my艣la艂a, potem oczy jej zab艂ys艂y i m贸wi:

- Wiem, jak mo偶na sobie z tym poradzi膰. Ale co mi dasz, je艣li ci pomog臋? Diab艂u wr贸ci艂 dobry humor po tych s艂owach. Obiecywa艂 wi臋c zielarce cuda-niewidy, niech mu tylko pomo偶e.

- A wi臋c dobrze - powiedzia艂a kobieta. - W po艂udnie przyjd藕 do folwarku, a us艂yszysz na w艂asne uszy, jak te 艣wi臋toszki b臋d膮 ciska膰 gromy. Tylko pami臋taj: zak艂ad wprawdzie wygrasz, ale 偶adnej grzesznej duszyczki sobie nie zabierzesz. To by nie by艂o sprawiedliwe.

Belzebub chcia艂 nie chcia艂, musia艂 si臋 zgodzi膰 i zaproponowa艂 dobicie targu. Ale kobieta go powstrzyma艂a:

- Poczekaj, poczekaj! Jeszcze ci nie powiedzia艂am, co masz mi da膰 za t臋 pomoc! Dasz mi bia艂e r臋kawiczki z jeleniej sk贸ry, d艂ugie do 艂okci i czarne lakierowane buty do kolan. Zgadzasz si臋?

Jak偶eby Belzebub si臋 nie zgodzi艂, skoro m贸g艂 wszystko wyczarowa膰? Na tym si臋 rozstali.

Kobieta posz艂a prosto do folwarku. Zasta艂a tam tylko gospodyni臋 i poprosi艂a o kawa艂ek chleba. Wie艣niaczka od razu j膮 serdecznie zaprosi艂a do izby, posadzi艂a za sto艂em, szczodrze nakarmi艂a i napoi艂a. Zielarka dzi臋kowa艂a jej za t臋 dobro膰 i przy po偶egnaniu zapyta艂a gospodyni臋 w zaufaniu, czy m膮偶 j膮 ci膮gle jeszcze darzy uczuciem.

- Ale jak偶eby mog艂o by膰 inaczej! Nie macie nawet poj臋cia, jak bardzo - 艣mia艂a si臋 wie艣niaczka, ale zielarka nie da艂a si臋 zby膰 byle czym.

- No tak, ale w m艂odo艣ci bardziej to okazywa艂, czy mam racj臋?

- Wiecie, jak to jest, im cz艂owiek starszy, tym ma wi臋cej zmartwie艅 i wi臋cej pracy, o czym innym nawet nie pomy艣li - t艂umaczy艂a gospodyni.

- 艁askawa jeste艣cie dla mnie, pani gospodyni, wi臋c wam dam rad臋: wasz m膮偶 ma na skroni jeden jedyny bia艂y w艂os. Jak mu go usuniecie, to b臋dzie zn贸w dla was taki, jaki by艂 w m艂odo艣ci. Nie wolno jednak, aby o tym wiedzia艂, pami臋tajcie! - powiedzia艂a zielarka i pogrozi艂a ostrzegawczo palcem.

- Jak mam to zrobi膰? Jak mu ten bia艂y w艂os wyrw臋, to on poczuje - gospodyni by艂 bezradna.

- Ja wam poradz臋 - u艣miechn臋艂a si臋 chytrze baba z oczami 艂asiczki. - Trzeba ugotowa膰 dzi艣 potraw臋, kt贸r膮 m膮偶 lubi najbardziej. Niech zje pe艂n膮 misk臋. Tymczasem w kuchni przygotujcie ostry n贸偶 i schowajcie pod fartuch. Jak m膮偶 b臋dzie najedzony, to niech si臋 troch臋 zdrzemnie. Niech po艂o偶y wam g艂ow臋 na kolanach, a wy go b臋dziecie g艂aska膰, a偶 u艣nie. Potem musicie wyszuka膰 bia艂y w艂os i no偶em go leciutko ciachn膮膰. M膮偶 nie b臋dzie o niczym wiedzia艂 i zn贸w b臋dziecie mieli taki raj, jak w m艂odo艣ci.

Gospodyni podzi臋kowa艂a kobiecie za t臋 cenn膮 rad臋, a na drog臋 ukroi艂a jej kawa艂 s艂oniny i solidn膮 kromk臋 偶ytniego chleba.

Zielarka posz艂a w pole prosto do gospodarza. Poczeka艂a, a偶 dojedzie p艂ugiem do drogi, a kiedy wraca艂, nawi膮za艂a rozmow臋:

- Ci臋偶k膮 masz prac臋, gospodarzu, co? A 偶ycie jeszcze ci臋偶sze.

- Praca na polu nigdy nie jest lekka, ale to mi wcale nie przeszkadza - u艣miechn膮艂 si臋 gospodarz. - Dlaczego jednak mia艂bym mie膰 ci臋偶kie 偶ycie, to naprawd臋 nie wiem.

- Nieszcz臋sny cz艂owieku, to ty nie wiesz, 偶e twoja w艂asna 偶ona nastaje na twoje 偶ycie, 偶eby dosta膰 ca艂y folwark?! - za艣mia艂a si臋 z艂o艣liwie zielarka.

Gospodarz popatrzy艂 na ni膮, a偶 usta otworzy艂 ze zdumienia, ale potem si臋 opami臋ta艂, machn膮艂 r臋k膮 i roze艣mia艂 si臋:

- Macie, kobieto, naprawd臋 dziwne pomys艂y! Co wam wpad艂o do g艂owy?

- Jak nie wierzysz, to nie musisz! Ale co艣 ci powiem: dzi艣 na obiad dostaniesz swoj膮 ulubion膮 potraw臋. Potem ci臋 偶ona nam贸wi, 偶eby艣 si臋 zdrzemn膮艂 i po艂o偶y艂 g艂ow臋 na jej kolanach. Radz臋 ci - nie 艣pij! Zobaczysz, czy m贸wi臋 prawd臋 - rzek艂a kobieta ze z艂o艣ci膮, odwr贸ci艂a si臋 plecami do gospodarza i bez po偶egnania posz艂a w las.

Wie艣niak chwil臋 patrzy艂 za ni膮, potem trzasn膮艂 z bicza i ruszy艂 za p艂ugiem wzd艂u偶 bruzdy. Dobry nastr贸j go wszak opu艣ci艂. Ta dziwna baba zabi艂a mu 膰wieka w g艂owie. Nie m贸g艂 si臋 ju偶 doczeka膰 po艂udnia.

Kiedy s艂o艅ce mia艂 nad g艂ow膮, po艣pieszy艂 do domu. Na obiad rzeczywi艣cie dosta艂 ulubion膮 potraw臋. Ma艂偶onka go ci膮gle namawia艂a do jedzenia i dok艂ada艂a na talerz, a偶 miska by艂a pusta. Potem mu zaproponowa艂a, 偶eby po艂o偶y艂 g艂ow臋 na jej kolanach i zdrzemn膮艂 si臋. Delikatnie go g艂adzi艂a po w艂osach, a偶 znalaz艂a ten bia艂y w艂os, a gospodarz mia艂 ju偶 oczy zamkni臋te i cichutko pochrapywa艂. Nie spa艂, oczywi艣cie, tylko udawa艂. W rzeczywisto艣ci czujnie 艣ledzi艂, co b臋dzie dalej. Popatrzy艂 przez przymkni臋t膮 powiek臋 i stwierdzi艂, 偶e 偶ona si臋gn臋艂a pod fartuch, wyci膮gn臋艂a stamt膮d d艂ugi n贸偶 kuchenny i mierzy mu w g艂ow臋.

D艂u偶ej ju偶 nie czeka艂. Skoczy艂 na r贸wne nogi, krzykn膮艂 ze strachu, okropnie zakl膮艂, z艂apa艂 偶on臋 za w艂osy i zacz膮艂 j膮 t艂uc, gdzie popadnie. Przy tej b贸jce oboje krzyczeli i obrzucali si臋 najbrzydszymi s艂owami, jakie im z艂a 艣lina na j臋zyk przynios艂a.

Belzebub siedzia艂 w kuchni pod oknem i wszystko dobrze s艂ysza艂. 艢mia艂 si臋 i z zadowolenia zaciera艂 r臋ce. Tak, w ko艅cu ten zak艂ad wygra艂, a stary diabe艂 musi mu da膰 kocio艂ek gorza艂ki piekielnej. Kiedy sobie wyobrazi艂, jak to na niego w piekle czeka, zamlaska艂 z upodobaniem. Wcze艣niej jeszcze musi wyr贸wna膰 rachunek z zielark膮, kt贸ra wzorowo zachowuj膮cych si臋 ludzi w mgnieniu oka umia艂a zmieni膰 w grzesznik贸w.

- M膮dra baba, trzeba przyzna膰, ale niebezpieczna - pomy艣la艂 Belzebub - dlaczego jednak jako nagrod臋 wybra艂a sobie d艂ugie bia艂e r臋kawiczki, to nie mam poj臋cia.

Zajrza艂 do lasu, wyci膮艂 tam d艂ugi pr臋t i poczeka艂, kiedy kobieta przyjdzie po zap艂at臋. Gdy pojawi艂a si臋 na dr贸偶ce, na ko艅cu tyczki zawiesi艂 bia艂e r臋kawiczki z jeleniej sk贸ry, czarne lakierowane buty i poda艂 jej to na odleg艂o艣膰. Zielark膮 szybko wskoczy艂a w buty, a potem powoli zacz臋艂a zak艂ada膰 r臋kawiczki. Kiedy mia艂a ju偶 obie naci膮gni臋te a偶 po 艂okcie, wtem, dziw nad dziwy, zrobi艂a si臋 z niej pi臋kna kobieta, tak poci膮gaj膮ca, 偶e op臋ta艂aby nawet diab艂a.

Belzebub patrzy艂 na to z otwartymi ustami. Potem przetar艂 oczy i mrukn膮艂 do siebie:

- Od takiej baby trzeba si臋 trzyma膰 z daleka, ona jest gorsza ni偶 wszystkie czorty piekielne!

Diabe艂 nie m贸g艂 si臋 ruszy膰 z miejsca, tak mu ze strachu trz臋s艂y si臋 艂ydki. Poczeka艂, a偶 ta dziwna pi臋kno艣膰 zniknie za zakr臋tem drogi le艣nej. Dopiero potem uciek艂.


Zwierz臋ta i gospodarz [bajka 艂otewska]


W tych starych bajkowych czasach ludzie i zwierz臋ta m贸wili tym samym j臋zykiem, a poniewa偶 nawzajem si臋 rozumieli, d艂ugo mi臋dzy nimi nie by艂o niezgody i k艂贸tni. Jednak偶e cz艂owiek zawsze by艂 troch臋 sprytniejszy. Chocia偶 nie umia艂 lata膰 jak ptaki, nie potrafi艂 p艂ywa膰 pod wod膮 jak ryby, a si艂膮 nie dor贸wna艂 nied藕wiedziowi, to jednak pozosta艂e stworzenia zacz臋艂y mu zazdro艣ci膰.

Zdarzy艂o si臋 kiedy艣, 偶e na 艂膮czce pod lasem wybudowa艂 sobie cha艂up臋 taki ch艂opek-roztropek. Ale na tym nie koniec. Wkr贸tce na podw贸rku mia艂 ju偶 kury i kaczki, na kt贸re 艂akomie spogl膮da艂 lis, potem wyprowadzi艂 na pastwisko stadko owiec, a na te zn贸w wielk膮 ochot臋 mia艂 wilk. W ko艅cu gospodarz wyr膮ba艂 i wykarczowa艂 kawa艂ek lasu, zrobi艂 艂adne poletko i zasadzi艂 na nim rzep臋.

Owszem, wyros艂a - wielka i s艂odziutka, a偶 艣linka ciek艂a do ust. Dlatego te偶 nied藕wied藕 spacerowa艂 ci膮gle w okolicy i oblizywa艂 si臋.

D艂ugo nie wytrzyma艂. Pewnej nocy, kiedy gospodarz twardo spa艂 po ca艂odziennej har贸wce, kud艂acz zacz膮艂 rz膮dzi膰 na poletku. Najad艂 si臋 rzepy tak, 偶e ledwie dotoczy艂 si臋 do swego bar艂ogu, brzuch mia艂 tak wypchany, 偶e ma艂o nie p臋k艂.

Kiedy nied藕wied藕 sobie b艂ogo odpoczywa艂, nasz gospodarz ze smutkiem patrzy艂 na to spustoszenie, nie mog膮c uwierzy膰 w艂asnym oczom. Po 艣ladach pozna艂, kto to zrobi艂, wi臋c teraz usilnie zastanawia艂 si臋, jak by tu 艂akomczucha ukara膰. Po zmroku przyci膮gn膮艂 na pole ci臋偶k膮 k艂od臋, wyci膮艂 w niej g艂臋boki otw贸r w kszta艂cie klina, a sam si臋 schowa艂 w pobliskich krzakach.

Nie czeka艂 d艂ugo. Nied藕wied藕 przez dzie艅 strawi艂, co zjad艂, a ledwie zapad艂 wiecz贸r, zn贸w po艣pieszy艂 na pole z rzep膮.

Ale co to? Nawet nie prze艂kn膮wszy pierwszego s艂odkiego k臋sa, poczu艂, 偶e mu co艣 mocno 艣ciska ogon. Nied藕wied藕 wtedy mia艂 jeszcze ogon d艂ugi i kosmaty, jak lis, nic wi臋c dziwnego, 偶e 艂atwo mu uwi膮z艂 w k艂odzie-pu艂apce.

Przyskoczy艂 do艅 gospodarz, natychmiast za艂o偶y艂 wyci臋ty klin na dawne miejsce, 偶eby kud艂acz si臋 nie wysmykn膮艂, i rzuci艂 si臋 na niego z grubym kijem! Po grzbiecie, mi臋dzy uszy, po 艂apach - t艂uk艂 swego nieproszonego go艣cia.

Nied藕wied藕 krzycza艂, skomla艂, prosi艂 o lito艣膰, ale gospodarz nie ust膮pi艂. W ko艅cu zrozpaczony nied藕wied藕 nat臋偶y艂 wszystkie si艂y i urwa艂 sobie sw贸j okaza艂y ogon (zosta艂 mu tylko ma艂y kawa艂eczek), 偶eby uwolni膰 si臋 od k艂ody i uciec przed tym strasznym kijem. Potem pogna艂 do lasu, ile si艂 w nogach.

Lamentowa艂 i skar偶y艂 si臋, a偶 spotka艂 wilka.

- C贸偶 to ci si臋 sta艂o, kumie? Gdzie masz sw贸j pi臋kny ogon? - pyta wilk z ciekawo艣ci膮.

Nied藕wied藕 tak szlocha艂, 偶e zdo艂a艂 wykrztusi膰 tylko:

- To wszystko gospodarz... zabi艂by mnie na 艣mier膰.

- Gospodarz? - wilk nie wierzy艂 w艂asnym uszom. - Odwa偶y艂 si臋 zaatakowa膰 takiego si艂acza? Ale nie b贸j si臋, ja ci臋 pomszcz臋. W przysz艂o艣ci nigdy na nic podobnego sobie pozwoli.

Wilk zostawi艂 nied藕wiedzia i natychmiast ruszy艂 w kierunku cha艂upy. By艂a ju偶 noc, wsz臋dzie ciemno艣膰 i cisza, tylko owce w zagrodzie pobekiwa艂y przez sen. Wtedy wilk wpad艂 na pomys艂, co ma zrobi膰: bezszelestnie wsun膮艂 si臋 do zagrody, w mig zadusi艂 najbli偶sz膮 owieczk臋 i hajda z ni膮 z powrotem do lasu, a偶 si臋 za nim kurzy艂o.

Owce narobi艂y takiego ha艂asu w zagrodzie, 偶e gospodarz natychmiast by艂 na nogach i pobieg艂 do nich uzbrojony w top贸r. Nie musia艂 d艂ugo my艣le膰, aby zrozumie膰, co si臋 sta艂o. W 艣wietle ksi臋偶yca b艂yszcza艂 krwawy 艣lad, prowadz膮cy prosto do lasu.

- Jutro si臋 z tob膮 porachuj臋! - gospodarz pogrozi艂 toporem w kierunku lasu. Potem ze z艂o艣ci膮 trzasn膮艂 drzwiami i zn贸w zapanowa艂a cisza i ciemno艣膰.

Nast臋pnego dnia rano wilk chodzi艂 po lesie jak zwyci臋zca i ka偶demu, kogo spotka艂, opowiada艂, jak pom艣ci艂 nied藕wiedzia i jak sam przy tym skorzysta艂.

- A dzi艣 w nocy wybieram si臋 po nast臋pn膮 owc臋 - che艂pi艂 si臋.

Powiedzia艂 to te偶 lisowi, kt贸ry cho膰 sam mia艂 na oku kury i kaczki gospodarza, by艂 jednak m膮drzejszy i ostro偶niejszy ni偶 wilk:

- Nie wiem, nie wiem, kumie. A co b臋dzie, je艣li gospodarz zasadzi si臋 na ciebie, jak to ju偶 by艂o z nied藕wiedziem? Ty nie masz przecie偶 takiej si艂y jak on, 偶eby艣 sam m贸g艂 sobie urwa膰 ogon.

- Zostaw to mnie! Wprawdzie nie jestem tak silny jak nied藕wied藕, ale umiem szybciej ucieka膰. Ja bym na pewno wcze艣niej spostrzeg艂 tak膮 k艂od臋.

- Chcia艂em ci臋 tylko ostrzec, kumie, nic z艂ego nie mia艂em na my艣li - powiedzia艂 lis na po偶egnanie i poszed艂 dalej swoj膮 drog膮.

Wilk przez ca艂y dzie艅 chwali艂 si臋 przed ca艂膮 le艣n膮 gawiedzi膮, a kiedy zapad艂a noc, znowu wybra艂 si臋 po 艂up do owczarni. Dopiero teraz przypomnia艂 sobie s艂owa lisa i rozgl膮da艂 si臋, czy nie zobaczy jakiej艣 deski czy k艂ody. Nie zauwa偶y艂 jednak niczego podejrzanego i tak dobieg艂 do zagrody.

Pozostawa艂 tylko jeden skok, 偶eby si臋 dosta膰 do 艣rodka, ale wtem ziemia si臋 pod nim zapad艂a, a on polecia艂 na 艂eb, na szyj臋, prosto do g艂臋bokiej jamy, zamaskowanej przed nim chrustem. Wilk nie zd膮偶y艂 nawet och艂on膮膰 po upadku, a tu przybieg艂 gospodarz z dr膮giem i zacz膮艂 go bi膰 gdzie popadnie, a偶 k艂aki lata艂y w powietrzu.

Chyba by go zat艂uk艂 na 艣mier膰, bo wilk le偶a艂 na dnie jamy jak martwy i tylko ran mu przybywa艂o. W ko艅cu jednak gospodarz sam przesta艂. Z艂apa艂 mocno pot艂uczonego rozb贸jnika za kark, rzuci艂 go na dr贸偶k臋 i m贸wi:

- B膮d藕 zadowolony, 偶e艣 uszed艂 z 偶yciem, ale pami臋taj, 偶e pu艣ci艂em ci臋 wolno tylko dlatego, 偶eby艣 wszystkich w lesie raz na zawsze powiadomi艂, 偶e jak kto艣 przyjdzie zrobi膰 mi szkod臋, to go ju偶 nie b臋d臋 oszcz臋dza膰!

Nad ranem p贸艂偶ywy wilk dowl贸k艂 si臋 do swego legowiska pod ska艂膮, a tam kto na niego czeka? Lis, naturalnie.

- Wygl膮da na to, 偶e艣 srodze pobity, kumie. C贸偶 ci si臋 sta艂o? - pyta z ciekawo艣ci膮.

- Gospodarz o ma艂o mnie nie zabi艂 - zaskowycza艂 wilk. - Zastawi艂 przed zagrod膮 pu艂apk臋, jam臋 przykryt膮 chrustem, a potem mnie dr膮giem... wierz mi, lisie, cz艂owiek jest silniejszy i m膮drzejszy ni偶 my wszyscy razem, musimy mu da膰 spok贸j.

Po tych s艂owach wilk usn膮艂 z b贸lu i zm臋czenia jak kamie艅 i na darmo lis pr贸bowa艂 go sk艂oni膰, aby mu opowiedzia艂 co艣 wi臋cej.

呕e cz艂owiek jest silny - w to lis wierzy艂, i w to, 偶e jest m膮drzejszy ni偶 wilk czy nied藕wied藕. Ale 偶eby w chytro艣ci przewy偶sza艂 jego - lisa? W to kum lis nie m贸g艂 uwierzy膰 i pomy艣la艂, 偶e przyszed艂 czas, aby sam poszed艂 do cha艂upy. By艂 dzie艅, kiedy si臋 wybra艂 w drog臋, w pysku ni贸s艂 witk臋 wierzbow膮. Nie 艣pieszy艂 si臋, nie skrada艂 i ka偶dy z daleka m贸g艂 zobaczy膰 jego rud膮 kit臋.

Gospodarz, kt贸ry mozoli艂 si臋 na swoim poletku, te偶 zobaczy艂 lisa i zdziwi艂 si臋, 偶e ten kieruje si臋 do jego w艂o艣ci. Zostawi艂 wi臋c prac臋, chwyci艂 top贸r, bez kt贸rego teraz na wszelki wypadek nie robi艂 kroku, i pop臋dzi艂 za nieproszonym go艣ciem.

Otworzy艂 furtk臋 i c贸偶 widzi? Kum lis stoi na 艣rodku podw贸rka, wymachuje sobie witk膮, a kaczki i kury wyl臋knione, pochowa艂y si臋 przed nim, gdzie si臋 da艂o.

- Dobrze, 偶e przyszed艂e艣 - odezwa艂 si臋 lis do gospodarza. - Ju偶 dawno chcia艂em ci zaproponowa膰, 偶e te twoje kaczki zabior臋, cho膰by na kr贸tko, nad wod臋 i na pastwisko. Jakie one maj膮 偶ycie tu, w tej spiekocie?

Gospodarz przez chwil臋 gapi艂 si臋 na lisa jak zafascynowany, nie mog膮c zrozumie膰, sk膮d nagle u niego taka 偶yczliwo艣膰, ale w ko艅cu wydusi艂 z siebie:

- Widz臋, 偶e nawet witk臋 wierzbow膮 wzi膮艂e艣 z sob膮... Id藕 wi臋c z nimi nad staw pod lasem, ale 偶eby艣cie przed wieczorem wr贸cili!

- Pewnie, pewnie, gospodarzu, na mnie mo偶esz polega膰 - r臋czy艂 za siebie lis i migiem wygoni艂 kaczki z podw贸rka, 偶eby gospodarz si臋 nie rozmy艣li艂.

Je艣li wtedy kto艣 widzia艂 lisa, jak pogania艂 stado kaczek w kierunku stawu, to na pewno przeciera艂 oczy za zdumienia, 偶eby si臋 upewni膰, 偶e nie 艣ni. Ale to nie by艂 sen. Kum lis zachowywa艂 si臋 jak do艣wiadczony pastuszek i dopiero nad stawem, gdzie gospodarz nie m贸g艂 go widzie膰, powiedzia艂 kaczkom to, co naprawd臋 chodzi艂o mu po g艂owie:

- 呕adnej k膮pieli nie b臋dzie, bo ja was wszystkie zaraz zjem! - Kaczki tak si臋 przestraszy艂y, 偶e nawet nie pr贸bowa艂y ucieczki, tylko p贸艂martwe z przera偶enia pad艂y na traw臋. Jedynie stary kaczor zachowa艂 przytomno艣膰 umys艂u i rzek艂 do lisa:

- No tak, uda艂o ci si臋 przechytrzy膰 nawet gospodarza. Nie us艂yszy st膮d naszego wo艂ania o pomoc. Oka偶 jeszcze troch臋 cierpliwo艣ci i pozw贸l nam za艣piewa膰 przed 艣mierci膮.

- Prosz臋, za艣piewajcie sobie - odpowiedzia艂 lis wielkodusznie, mile po艂echtany tym, 偶e kaczor pochwali艂 jego spryt. - A jak tylko ka偶da z was sko艅czy 艣piewa膰, to j膮 zjem na poczekaniu - doda艂 ostro.

Kaczor tylko kiwn膮艂 g艂ow膮, rozsadzi艂 stado wok贸艂 siebie, a kaczki zacz臋艂y taki 艣piew, 偶e lisa z miejsca od tego g艂owa rozbola艂a. Kaczki przecie偶 w og贸le nie umiej膮 艣piewa膰, zatem tylko kwaka艂y jedna przez drug膮 w k贸艂ko i jako艣 wcale nie czu艂y si臋 zm臋czone, i wcale nie chcia艂y sko艅czy膰 swego 艣piewu.

By艂yby tak chyba kwaka艂y do dzisiaj, gdyby na 艣cie偶ce si臋 nie pojawi艂 gospodarz z toporem. Oczywi艣cie, lis na niego nie czeka艂 i wola艂 znikn膮膰 w lesie, w duchu przysi臋gaj膮c staremu kaczorowi zemst臋.

Gospodarz tak偶e si臋 rozgniewa艂. Chocia偶 lis nawet pi贸rka nie tkn膮艂 jego kaczkom, rozz艂o艣ci艂o go to, 偶e mu si臋 pozwoli艂 podej艣膰.

Do dzisiaj ludzie nie lubi膮 lisa, przede wszystkim za jego spryt.


Dobry cz艂owiek [bajka esto艅ska]


Daleko za lasami znajdowa艂o si臋 czarodziejskie jezioro. Rozlewa艂o si臋 szeroko, niby ma艂e morze. Nad jeziorem, przy drodze do wioski rybackiej, mieszka艂 w chatce samotny stary cz艂owiek. Do szcz臋艣cia wiele nie potrzebowa艂. Czasem sobie z艂owi艂 ryb臋, czasem z艂apa艂 we wnyki zaj膮ca lub kr贸lika. Starzec ten mia艂 szczeg贸lne zaj臋cie - ca艂e dnie kr臋ci艂 z konopi powrozy i liny. Praca by艂a m臋cz膮ca i r臋ce mu od niej stwardnia艂y, ale staruszek by艂 zadowolony, cho膰 wiedzia艂, 偶e na powrozach nigdy nie zrobi maj膮tku. Szczerze m贸wi膮c, na bogactwie mu nie zale偶a艂o.

Raz w jego chatce zatrzymali si臋 trzej my艣liwi. Przez chwil臋 obserwowali staruszka, jak si臋 mozoli, i by艂o im go 偶al. Kupili od niego wi臋cej powroz贸w, ni偶 im by艂o trzeba. Chcia艂 za nie tylko trzy miedziaki, ale oni mu dali trzy z艂ote dukaty.

- Co ja zrobi臋 z takimi pieni臋dzmi? - przestraszy艂 si臋 dziadek - przecie偶 ja ich wcale nie potrzebuj臋!

- Nie odmawiaj, dziadku! - t艂umaczy艂 mu jeden z my艣liwych. - Jak masz pieni膮dze, to mo偶esz sobie pozwoli膰 na troch臋 odpoczynku. Ju偶 do艣膰 si臋 napracowa艂e艣!

Ale gdzie偶by tam staruszek odpoczywa艂! Jak tylko my艣liwi odeszli, przyni贸s艂 z poddasza ca艂e nar臋cza konopi, namoczy艂 je, przeczesa艂 i zacz膮艂 skr臋ca膰 nowy powr贸z. Potem przypomnia艂 sobie o dukatach i wetkn膮艂 je za wst膮偶k臋 od kapelusza, kt贸rego przez ca艂e 偶ycie z g艂owy nie zdejmowa艂.

I co si臋 wtedy sta艂o? Kiedy po pracy my艂 si臋 na podw贸rku, a kapelusz sobie od艂o偶y艂 na ocembrowaniu studni, przylecia艂a sroka, kt贸r膮 zwabi艂 po艂ysk dukata wystaj膮cego zza wst膮偶ki, z艂apa艂a kapelusz w szpony i zanim dziadek si臋 obejrza艂, ju偶 jej nie by艂o.

Staruszek pogrozi艂 w kierunku lasu, w kt贸rym znikn臋艂a sroka, i gniewnie zamrucza艂:

- Ty z艂odziejko jedna zatracona!

Prawd臋 m贸wi膮c, nawet specjalnie si臋 nie przej膮艂 strat膮 pieni臋dzy, raczej mu by艂o szkoda kapelusza, kt贸ry mu s艂u偶y艂 przez dobrych trzydzie艣ci lat. Zaraz na drugi dzie艅 zabra艂 si臋 za now膮 prac臋. Zacz膮艂 ple艣膰 wielk膮 sie膰 ryback膮. Kiedy by艂a gotowa, zawo艂a艂 rybak贸w z wioski i odda艂 im swe dzie艂o. Rybacy cieszyli si臋, bo sie膰 im by艂a bardzo potrzebna, ale mieli ma艂o pieni臋dzy - uzbierali tylko dwa drobne grosze. Dziadek nie chcia艂 od nich 偶adnych pieni臋dzy, bo przecie偶 byli jeszcze biedniejsi ni偶 on. W swych cha艂upach mieli wi臋cej biedy ni偶 chleba.

Do艂o偶y艂 im do tego d艂ugi sznur do naprawy, ale rybacy wzbraniali si臋 przed przyj臋ciem od dziadka jeszcze jednego podarunku.

- Skoro nie chcecie za darmo - rzek艂 wreszcie dziadek - to przynie艣cie mi jak膮艣 rybk臋 z pierwszego po艂owu t膮 now膮 sieci膮.

To spodoba艂o si臋 rybakom i rych艂o wyp艂yn臋li na po艂贸w. Zarzucili now膮 sie膰 w jezioro, a kiedy j膮 wyci膮gn臋li, szamota艂a si臋 w niej jedna jedyna ryba - ogromny szczupak. Zanie艣li go staruszkowi: szczupak by艂 tak wielki, 偶e nie mie艣ci艂 si臋 na kuchennym stole.

Oczywi艣cie dziadek od razu zabra艂 si臋 za przyrz膮dzanie ryby. Kiedy j膮 patroszy艂, znalaz艂 w jej brzuchu ogromny, iskrz膮cy si臋 diament. Po艂o偶y艂 go sobie na d艂oni, a drug膮 r臋k膮 musia艂 szybko zas艂oni膰 oczy, aby nie o艣lep艂 - taki od niego bi艂 blask. W tej samej chwili na jeziorze podnios艂y si臋 wysokie fale, a z nich wysz艂a na brzeg pi臋kna panna wodna w srebrnej szacie. D艂ugie, z艂ote pukle sp艂ywa艂y jej na ramiona. Tanecznym krokiem podesz艂a do staruszka, a jej mi臋kki g艂os zabrzmia艂 jak tony fletu:

- Staruszku, ten diament, kt贸ry masz na d艂oni, szczupak-rozb贸jnik wy艂upi艂 z korony naszego kr贸la jeziora. Kr贸l nie chce w艂o偶y膰 na g艂ow臋 tak zha艅bionej korony, a bez niej nie mo偶e panowa膰. Prosi wi臋c, aby艣 mu ten diament zwr贸ci艂. Proponuje, 偶e da ci za to 艂贸d藕 ryback膮 po brzegi nape艂nion膮 z艂otymi dukatami.

- Co bym robi艂 z tymi pieni臋dzmi? - przerazi艂 si臋 dziadek.

- Kr贸l jeziora wie, 偶e nie jeste艣 chciwy, 偶e nigdy ci nie zale偶a艂o na pieni膮dzach. Spe艂ni wi臋c ka偶de twoje 偶yczenie, je艣li tylko zwr贸cisz mu klejnot - odpowiedzia艂a s艂odkim g艂osem panna wodna.

- We藕 sobie, pi臋kna nimfo, ten kamie艅 z korony kr贸lewskiej. Mnie nie jest potrzebny - powiedzia艂 dziadek, ale po chwili doda艂: - Je艣li jednak kr贸l koniecznie chce kogo艣 nagrodzi膰, to zas艂uguj膮 na to nasi rybacy. Oni przecie偶 z艂owili szczupaka-rozb贸jnika! Na pewno znasz ich ubogie chatki we wsi. Niechby kr贸l jeziora postawi艂 im nowe domki! My艣lisz, 偶e m贸g艂by to zrobi膰?

- Zrobi to, mog臋 ci obieca膰 - u艣miechn臋艂a si臋 mile panna wodna i schowa艂a cenny diament. - Ale co m贸g艂by zrobi膰 nasz kr贸l dla ciebie, staruszku?

Dziadek przez chwil臋 zastanawia艂 si臋, potem spu艣ci艂 wzrok, zaczerwieni艂 si臋 i nie艣mia艂o, cicho poprosi艂:

- Ja, gdyby to by艂o mo偶liwe, chcia艂bym troch臋 rozbudowa膰 szop臋, 偶ebym m贸g艂 w niej robi膰 d艂u偶sze powrozy.

- Stanie si臋 tak! - szepn臋艂a panna g艂osikiem jak srebrny dzwonek i wst膮pi艂a w jezioro. Jego powierzchnia tylko odrobin臋 zafalowa艂a.

Kiedy nast臋pnego dnia dziadek wyszed艂 przed chat臋, my艣la艂, 偶e go wzrok myli, nie m贸g艂 w艂asnym oczom uwierzy膰. Tam, gdzie jeszcze wczoraj chyli艂y si臋 n臋dzne chatki rybackie, teraz r贸wnymi rz臋dami sta艂y 艂adne domki, 艣wiec膮ce biel膮. Wioska rybacka przez noc zamieni艂a si臋 w miasteczko. Tak偶e zabudowania dziadka by艂y nowe, jak z ig艂y, a przez ca艂e podw贸rko, a偶 do pobliskiego lasu, ci膮gn膮艂 si臋 d艂ugi warsztat powro藕niczy. Staruszek dziarskim krokiem zmierzy艂 d艂ugo艣膰 szopy.

Rozejrza艂 si臋 wok贸艂 i jego wzrok przyku艂 blask od strony lasu. Na najbli偶szej brzozie jest gniazdo srocze, a w nim - dziwujcie si臋, ludziska! - czerni si臋 jego ukochany kapelusz. W mig skoczy艂 do domu po d艂ug膮 tyczk臋 i zrzuci艂 kapelusz na d贸艂. Za postrz臋pion膮 wst膮偶k膮 wci膮偶 jeszcze po艂yskiwa艂y trzy z艂ote dukaty, kt贸re dosta艂 od hojnych my艣liwych.

Teraz dziadek mia艂 do艣膰 pieni臋dzy. Kto inny na jego miejscu z pewno艣ci膮 by sobie odpoczywa艂, ale on mia艂 zr臋czne i ruchliwe r臋ce, kt贸re mu na bezczynno艣膰 nie pozwala艂y. A poza tym mia艂 przecie偶 zupe艂nie nowy warsztat! Jeszcze d艂ugo, bardzo d艂ugo, kr臋ci艂 w nim wspania艂e mocne powrozy z konopi.

A to miasteczko, kt贸re wtedy przez noc wyros艂o z wioski rybackiej na brzegu czarodziejskiego jeziora, stoi do dzi艣 i podobno z roku na rok staje si臋 coraz wi臋ksze i pi臋kniejsze.



Jak murarz przechytrzy艂 diab艂a [bajka 艂otewska]

Murarz nie ma lekkiej pracy. Ca艂y dzie艅 stoi na rusztowaniu, wdycha py艂 z cegie艂 i z wapna; s艂o艅ce go przy tym niemi艂osiernie przypieka, a wi臋c wieczorem jest wysuszony na wi贸r. Nic zatem dziwnego, 偶e m臋czy go pragnienie.

Murarz Ans tak偶e tego dnia musia艂 zaspokoi膰 pragnienie w gospodzie. Niejeden kufelek wla艂 w swoje wyschni臋te gard艂o, zanim w ko艅cu ruszy艂 do domu. Trudno si臋 dziwi膰, 偶e zatacza艂 si臋 id膮c, tak jak ko艂ysana przez wiatr bielizna na sznurze. Pomyli艂 艣cie偶ki i zab艂膮dzi艂 a偶 na cmentarz. Tam potkn膮艂 si臋 o jakie艣 obramowanie i wpad艂 prosto do wykopanego grobu. W艂a艣ciwie to nie by艂 gr贸b, ale g艂臋boka jama. Ans lecia艂 ni偶ej i ni偶ej, a偶 nagle znalaz艂 si臋 w piekle.

Nawet nie by艂 bardzo przestraszony, bo ju偶 kilkakrotnie spada艂 z rusztowa艅. Diab艂y te偶 wcale nie zwraca艂y na niego uwagi, pilnowa艂y swojej piekielnej roboty. Jedne nosi艂y drzewo, inne dok艂ada艂y do ognia, jeszcze inne miesza艂y co艣 w kot艂ach, a te, co w艂a艣nie mia艂y wolne, gra艂y przy stole w mariasza, a偶 iskry lecia艂y.

Zaciekawiony murarz obejrza艂 sobie ca艂e to piekielne gospodarstwo, a potem zastanowi艂 si臋, jakby si臋 stamt膮d z powrotem wydosta膰 na ziemi臋. Po chwili u艣miechn膮艂 si臋 - wpad艂 mu do g艂owy 艣wietny pomys艂!

Ka偶dy wie, 偶e prawdziwy murarz zawsze nosi na ramieniu sk贸rzany mieszek, a w nim najwa偶niejsze narz臋dzia murarskie. Ans si臋gn膮艂 wi臋c do swojej torby i wyci膮gn膮艂 z niej sk艂adany metr i m艂otek murarski. Potem zacz膮艂 niby co艣 w sali wymierza膰, a tu i 贸wdzie m艂otkiem wbija艂 ko艂ki. Lucyfera, siedz膮cego na siarkowym tronie po艣rodku sali, odsun膮艂 a偶 pod tyln膮 艣cian臋, i dalej mierzy艂. Wielkim ciesielskim o艂贸wkiem zapisywa艂 sobie jakie艣 liczby w notesie, badawczo przygl膮da艂 si臋 stropowi, a w ko艅cu z zadowoleniem pokiwa艂 g艂ow膮.

Dopiero teraz diab艂y zacz臋艂y zwraca膰 uwag臋 na tego dziwnego cz艂owieka i oczywi艣cie by艂y ciekawe, co tam u nich w piekle mierzy. W ko艅cu Lucyfer nie wytrzyma艂 i nieuprzejmie zwr贸ci艂 si臋 do Ansa:

- Co tu wyrabiasz z tym metrem, b艂a藕nie?

- Ja nie jestem 偶adnym b艂aznem, tylko murarzem - spokojnie odpowiedzia艂 Ans - a pos艂a艂 mnie tu nasz biskup, 偶ebym postawi艂 ko艣ci贸艂. Musz臋 wi臋c sobie wymierzy膰 fundamenty.

- Tfu! tfu! - zakrzycza艂y ch贸ralnie wszystkie diab艂y i jeden przez drugiego zacz臋艂y spluwa膰 do ognia, a偶 zasycza艂 jak stado 偶mij. W ten spos贸b chyba chcia艂y za偶egna膰 t臋 straszn膮 nowin臋 o budowaniu ko艣cio艂a.

- Czy ty masz rozum, cz艂owieku? - hukn膮艂 Lucyfer. - Jak 偶yj臋, nigdy o czym艣 podobnym nie s艂ysza艂em - ko艣ci贸艂 w piekle! Czy temu waszemu biskupowi brak pi膮tej klepki?

- Ale偶 sk膮d! - spokojnie wyja艣ni艂 murarz. - Nasz biskup to m膮dry i 艣wi臋ty cz艂owiek. M贸wi, 偶e ko艣ci贸艂 powinien by膰 w ka偶dej dziurze, nawet tam, gdzie diabe艂 m贸wi dobranoc, i dlatego mnie tu przys艂a艂.

Diab艂y zrozumia艂y, 偶e sprawa jest powa偶na. Najpierw po dobremu namawia艂y murarza, 偶eby machn膮艂 r臋k膮 na to wymierzanie. Potem chcia艂y go podp艂aci膰 i wpycha艂y mu do kieszeni gor膮ce pieczone kasztany, ale i to na nic si臋 nie zda艂o. Ans z powag膮 kontynuowa艂 swoje prace budowlane: tu zatkn膮艂 ko艂ek, tam zn贸w murarskim m艂otkiem wyskroba艂 kresk臋 na pod艂odze.

W ko艅cu Lucyfer straci艂 cierpliwo艣膰; zeskoczy艂 z tronu, gwa艂townie chwyci艂 murarza za ko艂nierz i wyrzuci艂 go precz t膮 sam膮 drog膮, jak膮 tam wpad艂.

I tak Ans zn贸w si臋 znalaz艂 na cmentarzu i by艂 szcz臋艣liwy, 偶e tak 艂atwo wywin膮艂 si臋 z tego. Mia艂 tylko dwa guzy na czole, bo przej艣cie do piek艂a by艂o bardzo w膮skie. Teraz murarz ju偶 nie b艂膮dzi艂, skierowa艂 si臋 prosto do gospody, bo w tym piekielnym 偶arze zn贸w mu zupe艂nie zasch艂o w gardle.

W karczmie usiad艂 mi臋dzy swymi kompanami, wzi膮艂 za kufel i wkr贸tce mu by艂o lekko na sercu i my艣li mia艂 weso艂e. Po chwili jednak koledzy zacz臋li z niego kpi膰, 偶e pachnie siark膮, a jeden dowcipni艣 nawet zapiszcza艂:

- Patrzcie, s膮siedzi, na czole wystaj膮 mu rogi! Nasz Ans chyba trzyma z diab艂em? Ca艂a karczma si臋 艣mia艂a, ale Ans si臋 zachmurzy艂, dopi艂, zap艂aci艂 i poszed艂 do domu. By艂 z艂y na Lucyfera o te guzy, 偶e narobi艂y mu wstydu i o艣mieszy艂y go.

- Ju偶 ja ci si臋, czorcie, odwdzi臋cz臋! - wygra偶a艂 w duchu murarz; a co postanowi艂, to uczyni艂.

W niedziel臋 urz膮dzi艂 u siebie w domu przyj臋cie, zaprosi艂 na nie wszystkich krewnych i znajomych z bliska i z daleka. Zaprosi艂 te偶 Lucyfera i Gromow艂adc臋 z g贸r, z kt贸rym w karczmie przy towarzyskiej pogwarce niejeden dzban wysuszy艂.

Wiedzia艂, 偶e Gromow艂adca, kt贸rego nazywali r贸wnie偶 Gromobijc膮 lub Gromotrzaskiem, nie艂askawym okiem patrzy na diab艂y, od czasu kiedy jeden z nich ukrad艂 jego ukochane dudy.

By艂o to po tej wielkiej burzy w g贸rach. Gromotrzask by艂 wtedy tak zm臋czony, 偶e si臋 zdrzemn膮艂 na miedzy, a dudy po艂o偶y艂 obok siebie. Akurat wa艂臋sa艂 si臋 tam diabe艂, dudy mu si臋 spodoba艂y i chcia艂 je Gromow艂adcy ukra艣膰. Ale ten cho膰 g艂o艣no pocharpywa艂, na wszelki wypadek jedn膮 r臋k臋 trzyma艂 na dudach. Cho膰by diabe艂 je jak najostro偶niej wyci膮ga艂, to i tak g贸rski w艂adca na pewno by si臋 obudzi艂 i 藕le by si臋 to sko艅czy艂o. Ale diabe艂, nie w ciemi臋 bity, wpad艂 na pomys艂: si臋gn膮艂 do swej smolistej czupryny, z艂apa艂 tam t艂ust膮, spasion膮 wesz i wrzuci艂 j膮 za koszul臋 Gromow艂adcy. Po chwili wesz w nowej siedzibie si臋 zadomowi艂a i Gromotrzask, chc膮c nie chc膮c, musia艂 si臋 podrapa膰. Kiedy podni贸s艂 r臋k臋, diabe艂 z艂apa艂 dudy i ju偶 by艂 daleko, tylko zapach siarki po nim zosta艂. Po tym zapachu Gromow艂adca zorientowa艂 si臋, kto mu ukrad艂 dudy, i od tego czasu nienawidzi艂 wszystkich diab艂贸w.

Ans wiedzia艂 o tym, i dlatego zaprosi艂 na przyj臋cie Lucyfera i Gromow艂adc臋. Chcia艂 z diab艂em wyr贸wna膰 rachunek.

Gromow艂adca by艂 z gruntu poczciwy, ludzie go lubili, ale jednak bali si臋 go troszk臋, bo czasem zbyt mocno ha艂asowa艂. Dlatego teraz, na przyj臋ciu, ci膮gle pili jego zdrowie. Gromotrzaskowi wino posz艂o do g艂owy, rozochoci艂 si臋 i zacz膮艂 po swojemu 偶artowa膰: machn膮艂 praw膮 r臋k膮 - b艂ysn臋艂o, machn膮艂 lew膮 - zagrzmia艂o, a偶 obrazy ze 艣cian spada艂y. Diabe艂 si臋 wystraszy艂, wlaz艂 pod st贸艂 i tam trz臋sie si臋 ze strachu. Gromobijc膮 jednak klasn膮艂 w d艂onie - i st贸艂 si臋 rozlecia艂. Wystraszony Lucyfer zblad艂 jak 艣ciana i poprosi艂 murarza, 偶eby go gdzie艣 schowa艂.

- Wyskocz tym oknem! Przed chat膮 na 艂膮ce jest st贸g siana, wle藕 w niego, a nikt ci臋 nie znajdzie - radzi Ans diab艂u po cichu, ale 艣mieje si臋 przy tym skrycie pod w膮sem: - Ludkowie mili, to偶 to dopiero b臋dzie zabawa!

Diabe艂 pos艂ucha艂 murarza. G艂ow膮 naprz贸d wylecia艂 przez okno i skoczy艂 prosto w st贸g, tylko mu ogonek wystawa艂.

Tymczasem rozogniony Gromow艂adca ju偶 nie wiedzia艂, czym by si臋 jeszcze przed s膮siadami pochwali膰. Parsknie - a iskry sypi膮 mu si臋 z nosa, kichnie - zahuczy piorun, splunie do k膮ta - b艂yskawice si臋 krzy偶uj膮. Wszyscy s膮 zdumieni i oklaskuj膮 go z zachwytem.

- To nic! - che艂pi si臋 Gromotrzask - Przynie艣cie mi moj膮 podr臋czn膮 armatk臋, kt贸r膮 zostawi艂em w przedpokoju. Dopiero wtedy zobaczycie!

Przyci膮gn臋li wi臋c armat臋 do 艣wietlicy, jak zabawa - to zabawa!

- Dok膮d mam strzeli膰? - zahucza艂 Gromow艂adca.

- Na przyk艂ad do tego siana przed cha艂up膮, je艣li w nie trafisz - powiedzia艂 murarz, a w duchu zaciera艂 sobie r臋ce.


- Ja tam trafi臋 we wszystko! - powiedzia艂 che艂pliwie Gromotrzask, na艂adowa艂 armatk臋 i odpali艂.

Zagrzmia艂 straszliwy wystrza艂, a偶 ca艂y budynek podskoczy艂 w fundamentach. Kiedy opad艂 dym po wystrzale, stogu siana ju偶 nie by艂o, a razem z nim znikn膮艂 i Lucyfer. Nikt nie wie, co si臋 z nim w艂a艣ciwie sta艂o. Czy kula z dzia艂a roznios艂a go w kawa艂eczki, czy razem z sianem wylecia艂 w ob艂oki i tam gdzie艣 tkwi mi臋dzy chmurami?

B贸g jeden wie, jak to by艂o.


Kogut i z艂odziej [bajka litewska]


呕y艂 kiedy艣 pewien cz艂owiek, tak biedny, 偶e w cha艂upie nie mia艂 nawet suchej sk贸rki od chleba. W ko艅cu postanowi艂, 偶e p贸jdzie do bogatego s膮siada prosi膰 o jak膮艣 pomoc. S膮siad by艂 znanym skner膮 i chciwcem. Biedak go bardzo prosi艂, niemal pad艂 przed nim na kolana, a pasibrzuch da艂 mu 艂askawie jedno jedyne ziarnko fasoli, cho膰 do艂o偶y艂 do tego tak偶e dobr膮 rad臋:

- W艂贸偶 j膮 na p贸艂 dnia do wody, to tak ci nap臋cznieje, 偶e mo偶esz z niej ugotowa膰 zup臋, nawet na dwa dni.

Biedak w艂o偶y艂 ziarenko do czapki, podzi臋kowa艂 i smutny wr贸ci艂 do domu. Kiedy chcia艂 wrzuci膰 ziarenko do garnka z wod膮, fasola odezwa艂a si臋 cichym g艂osikiem:

- Prosz臋 ci臋, nie jedz mnie! I tak jednym ziarenkiem si臋 nie nasycisz. Zasad藕 mnie w ogr贸dku, a zobaczysz, co ze mnie za trzy dni wyro艣nie!

Biedaka zdziwi艂y te s艂owa, ale pos艂ucha艂 rady. Zasadzi艂 j膮 w ogr贸dku, w cieniu, podlewa艂 i czeka艂. Kiedy trzeciego dnia przyszed艂 do ogr贸dka, nie m贸g艂 w艂asnym oczom uwierzy膰. Z fasoli wyr贸s艂 wysoki p臋d, ca艂y obwieszony grubymi str膮kami, a jego wierzcho艂ek gin膮艂 gdzie艣 wysoko w ob艂okach.

Biedak najpierw zerwa艂 str膮ki, kt贸rych m贸g艂 dosi臋gn膮膰. Wy艂uska艂 je, a woreczek fasoli zaraz odda艂 sk膮pemu s膮siadowi. 脫w ani si臋 nie zdziwi艂, ani nie podzi臋kowa艂. Na drugi dzie艅 biedak przystawi艂 drabin臋 i wylaz艂 po niej a偶 na koniec p臋du, a tam na samym wierzcho艂ku gdzie艣 w chmurach ujrza艂 niezwykle pi臋kn膮 wielk膮 r贸偶ow膮 muszl臋. Po艂yskiwa艂a jak gwiazda.

- Jak si臋 tu dosta艂o to cudo? - wydusi艂 z siebie zaskoczony biedak, potem ostro偶nie zdj膮艂 muszl臋 i przy艂o偶y艂 j膮 do ucha. Ale nie us艂ysza艂 szumu morskich fal. Z muszli s膮czy艂 si臋 zn贸w ten delikatny cienki g艂osik:

- We藕 mnie do domu, a przynios臋 ci szcz臋艣cie. Jak b臋dziesz w biedzie, to trzykrotnie mn膮 potrz膮艣nij. Nie czy艅 tego jednak nigdy, kiedy b臋dziesz mia艂 wszystkiego pod dostatkiem.

My艣l膮c, 偶e to sen, biedak zlaz艂 z fasoli, zani贸s艂 muszl臋 do izby, a poniewa偶 by艂 ciekawy i by艂 w biedzie, wi臋c trzy razy potrz膮sn膮艂 ni膮 nad sto艂em. Sta艂a si臋 przedziwna rzecz: z muszli wysypa艂y si臋 dukaty. Biedak z rado艣ci nie by艂 zdolny s艂owa wykrztusi膰. Czarodziejsk膮 muszl臋 schowa艂 w komorze, pozbiera艂 z艂ote monety i nakupi艂 za nie zapas贸w na ca艂膮 zim臋.

Nast臋pnego dnia zn贸w potrz膮sn膮艂 muszl膮 trzy razy, policzy艂 pieni膮dze i poszed艂 na jarmark kupi膰 krow臋, owieczki i barana. Potem pojecha艂 do tartaku po deski i naprawi艂 w cha艂upie dziurawy dach i szop臋.

Zobaczy艂 to bogaty s膮siad, przyszed艂 do niego i dopytywa艂 si臋, sk膮d biedak nagle wzi膮艂 pieni膮dze. Tak d艂ugo wypytywa艂, a偶 mu biedny poczciwiec pokaza艂 swoj膮 czarodziejsk膮 muszl臋.

Bogacz oczywi艣cie poczu艂 zazdro艣膰 i powiada, 偶e ch臋tnie j膮 kupi od biedaka:

- Powiedz, ile za ni膮 chcesz, a ja ci te pieni膮dze natychmiast wy艂o偶臋 na st贸艂.

- Sk膮d偶e znowu - 艣mia艂 si臋 biedak - ta muszla przecie偶 nie jest na sprzeda偶. Naturalnie si臋 nie dogadali i w niezgodzie rozeszli. Ale na co bogacz si臋 upar艂, to musia艂 mie膰. Kiedy艣 wi臋c w nocy w艂ama艂 si臋 oknem do komory biedaka i muszl臋 mu ukrad艂.

Noc by艂a ciemna, nigdzie 偶ywego ducha, tylko stary kogut jeszcze nie spa艂 i zauwa偶y艂 swego pana, kiedy ten po cichu wychodzi艂 z muszl膮 od s膮siada.

Nast臋pnego dnia rano bogacz wypr贸bowa艂 czarodziejsk膮 moc muszli i do obiadu wytrz膮sn膮艂 z niej trzy worki dukat贸w. Po obiedzie zn贸w zabra艂 si臋 do wytrz膮sania, ale z muszli wypada艂 ju偶 tylko piasek, a nie dukaty.

- Nic nie szkodzi - powiedzia艂 sobie bogacz. - Na dzisiaj do艣膰, a jutro zn贸w si臋 za to we藕miemy.

Po po艂udniu przyszed艂 biedak i ze smutkiem wypytywa艂 bogacza, czy sobie przypadkiem nie 鈥瀙o偶yczy艂鈥 jego muszli.

- Na co ty sobie pozwalasz, bezczelny 偶ebraku! My艣lisz mo偶e, 偶e masz do czynienia z jakim艣 ch艂ystkiem? 呕ebym ci臋 tu wi臋cej nie widzia艂! - skrzycza艂 t艂u艣cioch s膮siada i wyrzuci艂 go za drzwi.

Zobaczy艂 to kogut na podw贸rku, zapar艂 si臋 mocno nogami i z ca艂ej si艂y zapia艂:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okrad艂 biednego.

Zabra艂 muszl臋 w nocy,

Ju偶 jest w czarta mocy.

Bogacz poczerwienia艂 z w艣ciek艂o艣ci i rozkaza艂 parobkowi z艂apa膰 gadatliwego koguta i wrzuci膰 go do studni. Parobek migiem to zrobi艂, wi臋c powinien by膰 spok贸j z tym krzykaczem. Ale nie by艂.

Kogut wod臋 w studni wypi艂, zreszt膮 z powodu suszy wody by艂o niewiele, nawet w studni. A rano, kiedy parobcy szykowali si臋 do wyjazdu w pole i podw贸rze by艂o zape艂nione lud藕mi, kogut wyskoczy艂 ze studni, usiad艂 na cembrowaniu i g艂o艣no zapia艂 sw贸j wierszyk:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okrad艂 biednego.

Zabra艂 muszl臋 w nocy,

Ju偶 jest w czarta mocy.

Bogatego wie艣niaka ma艂o szlag nie trafi艂, tak si臋 rozz艂o艣ci艂. Natychmiast przykaza艂 s艂u偶膮cej, aby koguta z艂apa艂a i wrzuci艂a do rozpalonego pieca. I prawie tak si臋 sta艂o, chocia偶 nie do ko艅ca.

Kogut mia艂 brzuch pe艂en wody studziennej, ugasi艂 ogie艅 i kominem wylecia艂 na dach. Poczeka艂, a偶 w po艂udnie zn贸w podw贸rze by艂o pe艂ne ludzi, stan膮艂 na ganku i ochryp艂e od艣piewa艂 swoj膮 pie艣艅.

Ludzie zbiegli si臋, a kogut dumnie sobie spaceruje po ganku i coraz g艂o艣niej wykrzykuje swoje oskar偶enia. Tu jednak zrobi艂 b艂膮d! Powinien by艂 by膰 ostro偶niejszy. Nagle z domu wypad艂 bogacz, ca艂y siny z w艣ciek艂o艣ci, z艂apa艂 koguta, skr臋ci艂 mu kark i wrzuci艂 go do kuchni.

- Jutro chc臋 go mie膰 na obiad z nadzieniem i z rodzynkami - nakaza艂. I tak zrobiono.

Zaprosi艂 na uroczysty obiad go艣ci, a oni jedli, pili, bajdurzyli. Kogut wszystkim bardzo smakowa艂, a najbardziej gospodarzowi, kt贸ry nawet g艂o艣no mlaska艂 przy jedzeniu. Kiedy sko艅czy艂 je艣膰, otar艂 sobie t艂ust膮 brod臋, wzni贸s艂 kielich z winem i mia艂 zamiar wyg艂osi膰 toast.

Wszyscy ucichli, skoro jednak bogacz otworzy艂 usta, wyskoczy艂a mu z nich kogucia g艂owa i zamiast toastu us艂yszano:

Kukuryku! Kukuryku!

Wiecie, co nowego?

Bogacz okrad艂 biednego.

Zabra艂 muszl臋 w nocy,

Ju偶 jest w czarta mocy.

Go艣cie skamienieli. By艂o cicho jak w ko艣ciele. Bogacz zamkn膮艂 usta, a kogucia g艂owa w nich znikn臋艂a. Ale jak tylko chcia艂 si臋 odezwa膰, to z ust zn贸w mu si臋 wynurza艂 kogut i tr膮bi艂 na ca艂y 艣wiat, 偶e gospodarz jest z艂odziejem. Bogacz zrozumia艂, 偶e jest niedobrze, 偶e kogut mu nie da spokoju, p贸ki nie naprawi swego z艂ego uczynku.

Zawo艂a艂 wi臋c biedaka, przed wszystkimi go艣膰mi go przeprosi艂 i zwr贸ci艂 mu ukradzion膮 muszl臋. I tak na nic mu si臋 nie zda艂a. Te trzy worki dukat贸w zamieni艂y si臋 w piasek.

A potem ju偶 zn贸w wszystko by艂o po staremu, opr贸cz tego, 偶e biedak ju偶 teraz w艂a艣ciwie nie by艂 tak zupe艂nie biedny, a bogacza po tej wstydliwej historii ze skradzion膮 muszl膮 wszyscy ludzie unikali. Koguty nadal dumnie krocz膮 po podw贸rzu, czujnie obserwuj膮 ludzi i ochryple piej膮 swoje kukuryku.


Terminator z艂odziejski [bajka esto艅ska]


呕yli kiedy艣 dwaj bracia, ale jak to bywa, zupe艂nie nie byli do siebie podobni - ka偶dy jakby ulepiony z innej gliny. Starszy by艂 rozs膮dnym wie艣niakiem, mia艂 dobr膮 偶on臋, trzech syn贸w i spokojnie sobie gospodarzy艂.

M艂odszy za艣 by艂 prawdziwym nieudacznikiem. Pracowa膰 na roli nie u艣miecha艂o mu si臋, mieszka艂 w le艣nej pieczarze, a utrzymywa艂 si臋 z czego popad艂o, przede wszystkim z kradzie偶y. Czasem dr臋czy艂a go zawi艣膰 w stosunku do starszego brata: zazdro艣ci艂 mu spokojnego i uporz膮dkowanego 偶ycia. Postanowi艂 zatem, 偶e przynajmniej kt贸rego艣 z bratank贸w wyci膮gnie z gospodarstwa i na z艂o艣膰 bratu nauczy swego nieuczciwego rzemios艂a. Niech si臋 brat w艣cieka! Przyprowadzi艂 wi臋c pewnego razu najstarszego z bratank贸w na le艣n膮 polan臋. M艂odzian rozejrza艂 si臋 i powiada:

- Gdyby wykarczowa膰 te pnie, to by艂oby tu 艂adne pole. Le艣ny grunt, stryjku, jest bardzo urodzajny.

Z tego ch艂opca b臋dzie dobry rolnik, do z艂odziejstwa si臋 nie nadaje鈥 - pomy艣la艂 sobie stryj i odes艂a艂 bratanka do domu.

Na drugi dzie艅 przywi贸d艂 na polan臋 艣redniego m艂odzie艅ca. 脫w si臋 rozgl膮da艂, rozgl膮da艂, nagle oczy mu b艂ysn臋艂y, wskaza艂 na powalony jesion i powiada:

- Popatrz stryjku, to solidne drzewo! Z tego by艂yby p艂ozy albo ko艂a do wozu!

Z ciebie, ch艂opcze, te偶 nie zrobi臋 z艂odzieja鈥 - pomy艣la艂 stryj - 鈥瀖贸wisz jak przysz艂y stolarz albo ko艂odziej鈥.

Trzeciego dnia wybra艂 si臋 na polan臋 z najm艂odszym. Najm艂odszy od dziecka by艂 frant, w oczach zapala艂y mu si臋 diabelskie ogniki. Po polanie bardzo si臋 rozgl膮da艂, gdy偶 natychmiast zainteresowa艂a go wygi臋ta w 艂uk leszczyna rosn膮ca na jej skraju i wskaza艂 j膮 stryjowi.

- Ej, ludkowie, z tego by艂aby ca艂kiem niez艂a pa艂ka! Tak ni膮 przeci膮gn膮膰 po grzbiecie, ej, to偶 to dopiero by cz艂owiek zrywa艂 boki ze 艣miechu.

- Masz racj臋, ch艂opcze - zachichota艂 na boku zadowolony stryj. - Ciebie wezm臋 do terminu. Ju偶 zobaczy ten tw贸j tatu艣, jakie zi贸艂ko z ciebie wyro艣nie!

I tak najm艂odszy z braci zacz膮艂 terminowa膰 w z艂odziejskim rzemio艣le u w艂asnego stryja. Swobodne 偶ycie w rozb贸jniczej siedzibie w 艣rodku g艂臋bokiego lasu bardzo mu si臋 podoba艂o.

Pewnego dnia stryj oznajmi艂 bratankowi:

- Dzi艣 ci poka偶臋, jak 艂atwo ukra艣膰 konia. Patrz uwa偶nie, 偶eby艣 si臋 nauczy艂.

Ch艂opak by艂 poj臋tnym uczniem, oczy mia艂 bystre i czujne.

Pod wiecz贸r schowali si臋 w krzakach przy le艣nej drodze prowadz膮cej do miasta. Po chwili us艂yszeli t臋tent ko艅skich kopyt. Na zakr臋cie drogi pojawi艂 si臋 niezwyk艂y je藕dziec - korpulentny ksi膮dz w czarnej sutannie. Nagle z pobliskiej wsi odezwa艂y si臋 wieczorne dzwony. Ksi膮dz zsiad艂 z konia, wyci膮gn膮艂 z kieszeni brewiarz i ruszy艂 dalej pieszo, prowadz膮c konia za uzd臋 i p贸艂g艂osem mamrocz膮c modlitw臋.

Stryj uzna艂, 偶e to odpowiednia chwila:

- Jak odepn臋 konia, zarzucisz mu na szyj臋 powr贸z i zaprowadzisz go do naszej pieczary - szepn膮艂 i cicho podkrad艂 si臋 do zwierz臋cia. Odpi膮艂 siod艂o i przytroczy艂 je sobie do plec贸w, potem ostro偶nie zdj膮艂 munsztuk z uzd膮 i za艂o偶y艂 je sobie na g艂ow臋. Skin膮艂 przy tym na bratanka, a ten natychmiast zarzuci艂 siwkowi na szyj臋 powr贸z i razem z nim znikn膮艂 w lesie.

Tymczasem stryj pochyli艂 si臋 nieco, aby siod艂o lepiej si臋 na nim trzyma艂o, i tupa艂 id膮c na napi臋tej u藕dzie za ksi臋dzem, g艂臋boko pogr膮偶onym w wieczornej modlitwie i nie przeczuwaj膮cym, co si臋 dzieje za jego plecami.

Wszystko jednak ma sw贸j koniec, zatem i ksi膮dz sko艅czy艂 modlitw臋, prze偶egna艂 si臋, zamkn膮艂 brewiarz i odwr贸ci艂 si臋, 偶eby zn贸w wsi膮艣膰 na konia. Kiedy zobaczy艂 osiod艂anego brodatego m臋偶czyzn臋, skamienia艂 z przera偶enia, upu艣ci艂 brewiarz, a potem szybko przetar艂 sobie oczy, my艣l膮c, 偶e 艣ni. Wtedy stryj run膮艂 na kolana przed zdumionym ksi臋dzem i udaj膮c wzruszenie, wyg艂osi艂 d艂ug膮 oracj臋:

- Wasza Wielebno艣膰, m贸j panie dobroczy艅co, m贸j szlachetny zbawco! Siedem lat, siedem miesi臋cy i trzyna艣cie dni by艂em zakl臋ty w konia. Ile偶 to pan贸w mia艂em, jak mnie poganiali, ile bat贸w na mnie z艂amali! Dopiero Wasza Wielebno艣膰 zmi艂owa艂e艣 si臋 nade mn膮, dobrze艣 mnie karmi艂 i nie bi艂, a twoja dzisiejsza gor膮ca modlitwa w ko艅cu mnie wyswobodzi艂a ze zwierz臋cej postaci. Nigdy ci臋, m贸j dobroczy艅co, za twoj膮 dobro膰 nie opuszcz臋. Do 艣mierci, cho膰by najdalszej, b臋d臋 ci s艂u偶y膰 jako ko艅: mo偶esz mnie zaprz臋ga膰 do wozu czy do p艂ugu. Skocz mi na siod艂o, a ja ci臋 natychmiast zawioz臋 do domu, na probostwo. Zrobi臋 wszystko, o czym zamarzysz.

Bo偶e m贸j, a to dopiero historia鈥, my艣la艂 sobie zak艂opotany ksi膮dz. 鈥濩o ja z nim teraz zrobi臋? Przecie偶 nie mog臋 go karmi膰 - mi臋so jest drogie. Musia艂bym mu kupi膰 ubranie - przecie偶 nie mo偶e chodzi膰 w tych szmatach. A je藕dzi膰 na nim jak na koniu? Tak nie mo偶na - co by ludzie na to powiedzieli?鈥

Szybko si臋 zdecydowa艂, przybra艂 uprzejmy wyraz twarzy i 偶yczliwym g艂osem powiedzia艂:

- Naprawd臋 jestem szcz臋艣liwy, dobry cz艂owieku, 偶e moja modlitwa zdj臋艂a z ciebie t臋 straszn膮 kl膮tw臋. Teraz zn贸w jeste艣 wolny, czemu偶 wi臋c mia艂by艣 wykonywa膰 t臋 ci臋偶k膮 ko艅sk膮 prac臋? Id藕 z Panem Bogiem, dok膮d ci臋 oczy ponios膮, i wspominaj z wdzi臋czno艣ci膮 dzisiejszy dzie艅.

- Nigdy tego dnia nie zapomn臋 - obiecywa艂 gorliwie rozb贸jnik. - Ale co z siod艂em i uzd膮, Wasza Wielebno艣膰? Zanios臋 je na probostwo.

- Co z tym b臋d臋 robi膰, skoro ju偶 nie mam konia? - zastanowi艂 si臋 ksi膮dz. - Zostaw sobie siod艂o i uzd臋 jako nagrod臋 za twoj膮 wiern膮 ko艅sk膮 s艂u偶b臋.

Stryjaszek dzi臋kowa艂 i k艂ania艂 si臋 nisko ksi臋dzu przy po偶egnaniu, ale w duchu szydzi艂 z jego naiwno艣ci.

W zb贸jeckiej pieczarze tego wieczoru by艂o weso艂o. Bratanek nie m贸g艂 wyj艣膰 z podziwu, jaki stryj jest sprytny. Na najbli偶szym jarmarku dobrze sprzedali konia razem z siod艂em i pieni臋dzy mieli w br贸d.

Ka偶da kiesze艅 ma jednak dno. Pewnego wi臋c dnia, kiedy ju偶 wydali wszystkie pieni膮dze, stryjek powiedzia艂:

- Jutro w mie艣cie jest jarmark. Zaczaimy si臋 w lesie na kogo艣, kto b臋dzie stamt膮d wraca膰.

Jak postanowili, tak te偶 zrobili. Nazajutrz rzezimieszki czatowa艂y w krzakach przy drodze le艣nej. Po jakim艣 czasie us艂yszeli tupot. Na zakr臋cie nie pojawi艂 si臋 jednak je藕dziec na koniu, ale starsza kobieta z krow膮.

- Mo偶e by膰 i krowa - szepn膮艂 stryjek. - Teraz kolej na ciebie. Spr贸buj zdoby膰 to zwierz臋 sprytem bez u偶ycia si艂y.

Ucze艅 nie by艂 durniem ani t臋pakiem. Chy艂kiem wyprzedzi艂 kobiet臋 i po艂o偶y艂 na drodze r臋kawic臋.

Baba idzie sobie ze zwieszon膮 g艂ow膮, rozmy艣laj膮c, czy nowa kr贸wka da du偶o mleka, a tu nagle na drodze widzi r臋kawic臋. W oczach jej b艂ysn臋艂a po偶膮dliwo艣膰, ale od razu zgas艂a, bo co za po偶ytek z jednej r臋kawicy? Min臋艂a j膮 wi臋c i idzie dalej. Po chwili za zakr臋tem widzi: na drodze le偶y druga r臋kawica.

Patrzcie, m贸wi sobie, dobre by艂yby na zim臋! Przywi膮za艂a kr贸wk臋 do brz贸zki, podnios艂a r臋kawic臋 i biegiem z powrotem po t臋 pierwsz膮.

Ch艂opak tymczasem krow臋 odwi膮za艂 i hajda z ni膮 w g膮szcz, prosto do pieczary. Stryj pochwali艂 terminatora za precyzyjn膮 robot臋. Uwi膮zali krow臋 na d艂ugim powrozie, 偶eby si臋 mog艂a za jaskini膮 pa艣膰, i zabrali si臋 do kolacji.

- Gdyby tak jeszcze dzbanek 艣wie偶ego mleka, to by dopiero nam smakowa艂o - zachcia艂o si臋 stryjkowi. - We藕 wiadro i id藕 wydoi膰 t臋 krasul臋!

Ch艂opiec poszed艂. W lesie ju偶 by艂o szaro, znalaz艂 krow臋, ale robota mu nie sz艂a. Jeszcze nigdy w 偶yciu nie doi艂 krowy. Zwierz臋 to czu艂o i by艂o niespokojne. Co chwil臋 uderza艂o ch艂opca ogonem w twarz, co i rusz racic膮 mu przydeptywa艂o bos膮 nog臋. W ko艅cu krowa swoim masywnym grzbietem przycisn臋艂a go do drzewa, 偶e a偶 krzykn膮艂 z b贸lu. Szturcha艂 j膮, g艂o艣no lamentowa艂, ale na pr贸偶no. - Krowa go nie pu艣ci艂a, mimo 偶e z p艂aczem j膮 przekonywa艂:

- Pu艣膰 mnie, to nie moja wina, nie by艂em przecie偶 sam. To stryj mnie nam贸wi艂. Zostaw mnie, prosz臋 ci臋, pognieciesz mi wszystkie ko艣ci! Od dzi艣 ju偶 zawsze b臋d臋 uczciwy!

Stryj s艂ysza艂 te s艂owa i zl膮k艂 si臋. 鈥濲est 藕le鈥 - powiedzia艂 sobie - 鈥瀋h艂opaka wida膰 z艂apa艂 pacho艂ek gminny i teraz go nieboraka bije. Nic dziwnego, 偶e wszystko wygada艂 i zrzuca to na mnie. Musz臋 szybko st膮d wia膰, bo w innym przypadku s膮d mnie nie minie鈥 - postanowi艂 b艂yskawicznie i wzi膮艂 nogi za pas. Diabli wiedz膮, dok膮d uciek艂. Ju偶 nigdy go nie widziano w tej okolicy.

Ch艂opcu nie uda艂o si臋 wydoi膰 krowy. Wr贸ci艂 do pieczary - a tu nikogo nie ma. Wo艂a艂 stryjka, wo艂a艂, czeka艂, ale nie doczeka艂 si臋. Poszed艂 wi臋c spa膰. Rano odwi膮za艂 krow臋 i zaprowadzi艂 j膮 do wioski, do kt贸rej sz艂a kobieta. 艁atwo si臋 o ni膮 dopyta艂, bo ca艂a wie艣 ju偶 wiedzia艂a, 偶e biedaczce wczoraj w lesie zgin臋艂a krowa. Powiedzia艂, 偶e to mi艂e zwierz臋 w艂a艣nie znalaz艂 i 偶e chce je odda膰.

Kobieta ze 艂zami w oczach dzi臋kowa艂a mu stokrotnie:

- Do 艣mierci ci b臋d臋 wdzi臋czna, ch艂opcze. Ostatni grosz wyda艂am na t臋 krasul臋, a teraz dzieci nie mia艂yby mleka. Z oczu ci wida膰, 偶e jeste艣 dobrym cz艂owiekiem. Na pewno ci si臋 w 偶yciu powiedzie. Zobaczysz!

I rzeczywi艣cie. Ch艂opiec wr贸ci艂 do domu do ojca, pilnie pracowa艂 na roli, praca dawa艂a mu zadowolenie i powodzi艂o mu si臋 coraz lepiej.

Sw贸j terminatorski okres czasem sobie wspomina艂, ale nigdy o tym nie m贸wi艂.


Czarodziejski st贸艂 [bajka 艂otewska]


呕y艂 sobie kiedy艣 stary bednarz, a poniewa偶 podupad艂 na zdrowiu i nie m贸g艂 tyle pracowa膰 co dawniej, cz臋sto nie mia艂 co do ust w艂o偶y膰. Kt贸rego艣 dnia przypomnia艂 sobie o nim dawny przyjaciel, kt贸ry mieszka艂 za lasem. Niech mu staruszek zrobi 艂adn膮 dzie偶臋, to za ni膮 dostanie tyle chleba, ile unie艣膰 zdo艂a, a mo偶e nawet par臋 groszy na dodatek.

Z ochot膮 wi臋c stary bednarz wzi膮艂 si臋 do dzie艂a i niebawem nak艂ada艂 na dzie偶臋 ostatnie obr臋cze.

- Patrzcie no, jednak co艣 jeszcze potrafi臋 - ucieszy艂 si臋, kiedy sko艅czy艂 prac臋, ale rych艂o posmutnia艂:

- Jak ja, nieszcz臋sny, zanios臋 t臋 dzie偶臋 a偶 za las, przecie偶 jest tak ci臋偶ka, 偶e ledwie mog臋 j膮 unie艣膰.

Staruszek medytowa艂 przez ca艂y dzie艅, ale nic nie wymy艣li艂 - chcia艂 nie chcia艂, musi sam swoje dzie艂o zanie艣膰. Wsta艂 wi臋c o 艣wicie, wzi膮艂 dzie偶臋 na plecy i ruszy艂 do lasu. Na pocz膮tku jeszcze jako tako mu si臋 sz艂o, ale gdy s艂o艅ce zacz臋艂o pra偶y膰, dziadek ju偶 nie by艂 w stanie i艣膰 dalej. Zrzuci艂 dzie偶臋 z ramion, obr贸ci艂 j膮 do g贸ry dnem, wlaz艂 pod ni膮 i w mgnieniu oka usn膮艂.

By艂o to pod starym d臋bem, gdzie krzy偶owa艂y si臋 艣cie偶ki i tropy wszystkich zwierz膮t le艣nych. Wkr贸tce skaka艂 t臋dy zaj膮c, a skoro tylko zobaczy艂 dzie偶臋, pomy艣la艂 sobie:

- Taki st贸艂, jakby stworzony, 偶eby urz膮dzi膰 na nim przyj臋cie, a pusty. Dobrze, poczekam - gdzie jest st贸艂, tam znajdzie si臋 te偶 co艣 do jedzenia.

Du偶o czasu nie min臋艂o, a przy d臋bie znalaz艂 si臋 wilk. Widzi szaraka na dzie偶y i pyta:

- C贸偶 tu robisz na tym stole? Mo偶e to tw贸j st贸艂?

- Dlaczego zaraz m贸j! - odburkn膮艂 zaj膮c. - Ale gdzie st贸艂, tam b臋dzie i przyj臋cie. - i dalej sobie siedzia艂.

- Chyba masz racj臋 - zgodzi艂 si臋 wilk i do艂膮czy艂 do szaraka, bo te偶 chcia艂by by膰 na przyj臋ciu.

Siedzieli, gapili si臋, rozgl膮dali po por臋bie, a偶 tu przybieg艂 lis.

- C贸偶 tu obaj robicie? - natychmiast zacz膮艂 zwiady. - O, jaki偶 to pi臋kny st贸艂 sobie sprawili艣cie!

A wilk na to:

- Nie widzisz, 偶e czekamy na przyj臋cie? Ten st贸艂 na pewno po to przygotowano. Lis za bardzo nie chcia艂 w to wierzy膰:

- Nie wiem, nie wiem - powiedzia艂 i podrapa艂 si臋 za uchem. - Tylko 偶eby w tym nie by艂o jakich艣 czar贸w. Przecie偶 m贸wi膮, 偶e tu ko艂o d臋bu diabli si臋 w nocy kr臋c膮...

- I to w艂a艣nie ty m贸wisz, ty, przekonany o swojej m膮dro艣ci. Wierzysz w takie babskie plotki! - parskn膮艂 zaj膮c.

Lis wola艂 na to nie odpowiada膰, 偶eby jeszcze bardziej nie kompromitowa膰 si臋 przed szarakiem. Skoczy艂 na dzie偶臋 i wygodnie si臋 usadowi艂, zaciekawiony, co b臋dzie dalej. Nie siedzieli jednak samotnie zbyt d艂ugo. Na por臋bie us艂yszano 艂omot, a potem ci臋偶kim krokiem wtoczy艂 si臋 tam stary nied藕wied藕.

- Co tu tak razem tkwicie, zamiast pilnowa膰 ka偶dy swoich spraw? - zamrucza艂, zobaczywszy siedz膮ce na dzie偶y zwierz臋ta. Ale zaj膮c, nadzwyczaj dzi艣 odwa偶ny, nawet w obecno艣ci nied藕wiedzia, natychmiast zrobi艂 si臋 rozmowny:

- Czekamy na przyj臋cie! Widzisz przecie偶 ten pi臋kny st贸艂, nie? Ten, kto go tu przyni贸s艂, pewnie przyniesie tak偶e jedzenie!

Tak jak przedtem lisa, tak i teraz nied藕wiedzia nie przekona艂y te s艂owa. By艂 najstarszy i najsilniejszy z obecnych, i ka偶dy liczy艂 si臋 z jego zdaniem, wi臋c ofukn膮艂 zaj膮ca:

- Bzdury pleciesz! Jeszcze nigdy nikt mi nic nie przyni贸s艂 do jedzenia, zawsze musia艂em sam o to zadba膰. Ale skoro ten st贸艂 ju偶 tu jest, zr贸bmy sobie przyj臋cie sami! Ka偶dy z was przyniesie, co ma najlepszego, ale nie marud藕cie zanadto.

Temu zaj膮c nie odwa偶y艂 si臋 sprzeciwi膰. Inni te偶 pos艂uchali nied藕wiedzia i ruszyli szuka膰 czego艣 na z膮b, tylko lis pod nosem mamrota艂 co艣 o dziwnym stole i o diab艂ach.

Nie min臋艂o wiele czasu, a zn贸w zeszli si臋 przy dzie偶y pod d臋bem. Wzi臋li sobie do serca s艂owa nied藕wiedzia i uda艂o im si臋 zdoby膰 przysmaki na przyj臋cie naprawd臋 najlepsze: wilk przyni贸s艂 t艂ust膮 owc臋, lis g臋艣, nied藕wied藕 kilka plastr贸w najs艂odszego miodu. A zaj膮c? Doturla艂 pod d膮b g艂贸wk臋 soczystej kapusty, wi臋ksz膮 chyba ni偶 on sam.

Ledwie jednak swe 艂upy z艂o偶yli na odwr贸conej dzie偶y, wewn膮trz niej us艂yszeli dziwny odg艂os. Dziadek w艂a艣nie si臋 przebudzi艂 i zacz膮艂 si臋 przeci膮ga膰.

- S艂yszycie! - krzykn膮艂 lis. - To na pewno pod sto艂em diabli z piek艂a wy艂a偶膮. Wiedzia艂em o tym, przeczuwa艂em to!

Nied藕wied藕 ju偶 chcia艂 wrzasn膮膰 na lisa, gdy偶 sam nic nie s艂ysza艂, ale w tej chwili dzie偶a zacz臋艂a si臋 powoli podnosi膰! Tego ju偶 偶adne ze zwierz膮t nie wytrzyma艂o: wszyscy uciekali, co si艂 w nogach, a najszybciej zaj膮c.

Kiedy bednarz wreszcie wyszed艂 na 艣wiat艂o dzienne i ziewaj膮c rozejrza艂 si臋 dooko艂a, w艂asnym oczom nie m贸g艂 uwierzy膰. O takich pyszno艣ciach ju偶 dawno mu si臋 nie 艣ni艂o, a teraz jakby mu z nieba spad艂y, cho膰 jeszcze nie odda艂 swego dzie艂a!

Tak, to chyba jakie艣 zaczarowane miejsce, pomy艣la艂 i zadowolony wzi膮艂 niespodziewane dary, 偶eby je zanie艣膰 do swojej cha艂upy. Dopiero po kilku dniach, kiedy najad艂 si臋 do syta i nabra艂 si艂, zani贸s艂 dzie偶臋 s膮siadowi.

Co wtedy za ni膮 dosta艂, ani jak mu dalej si臋 powiod艂o, o tym bajka ju偶 nie m贸wi. Wiem tylko tyle, 偶e od tego czasu le艣ne zwierz臋ta ze strachu przed diab艂ami omija艂y stary d膮b; dziadek odwrotnie, cz臋sto tam zagl膮da艂, my艣l膮c, 偶e znowu znajdzie co艣 dobrego.


Jak si臋 diabe艂 uczy艂 chrapa膰 [bajka 艂otewska]


Kiedy na 艂膮kach rozpocz臋艂y si臋 sianokosy, to naprawd臋 potrzebna by艂a ka偶da para r膮k. Koszeniem trawy zarobi艂 na 偶ycie nawet ten najbiedniejszy, a komu koszenie nie sz艂o, to m贸g艂 jeszcze zaj膮膰 si臋 suszeniem siana.

Prawda, 偶e cz艂owiek musia艂 ca艂e d艂ugie dnie sp臋dza膰 samotnie, zanim wysuszone siano posk艂ada艂 w stodole, ale w gruncie rzeczy nie by艂a to ci臋偶ka praca. Chodzi艂 wi臋c na suszenie siana tak偶e wiecznie zaspany leniuch Brencis, kt贸ry w艂a艣ciwie nie umia艂 nic, tylko chrapa膰, a robi艂 to tak, jakby kto艣 pi艂膮 r偶n膮艂.

I w艂a艣nie to chrapanie nadzwyczaj spodoba艂o si臋 pewnemu diab艂u. By艂 to w艂a艣ciwie jeszcze taki diabelski podrostek: w艂a艣nie na pr贸b臋 wys艂any z piek艂a w 艣wiat, 偶eby nabra艂 troch臋 rozumu, bo go dot膮d nie mia艂 zbyt wiele. Nic wi臋c dziwnego, 偶e ledwie to m艂ode diabl臋 wylaz艂o z piekielnych czelu艣ci i us艂ysza艂o chrapanie Brencisa, natychmiast chcia艂o wiedzie膰, kto i jak takie pi臋kne d藕wi臋ki z siebie wydaje.

A Brencis naprawd臋 chrapa艂 wspaniale. Le偶a艂 sobie na wznak na pachn膮cym sianie, o 艣wiecie nie mia艂 zielonego poj臋cia, a belki stropowe nad nim tylko podrygiwa艂y. M艂ody diabe艂 biega艂 wok贸艂 niego w ciemno艣ci, przy艣wieca艂 sobie czerwonymi 艣lepiami i wzdycha艂 z zachwytu.

Chyba nieostro偶nie o 艣pi膮cego zawadzi艂 lub te偶 Brencis mia艂 sen, 偶e 艂apie kota, kr贸tko m贸wi膮c nagle wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i ju偶 trzyma艂 naszego diab艂a za ogon.

Oczywi艣cie, obaj byli zaskoczeni, a Brencisowi a偶 krew odp艂yn臋艂a z twarzy, kiedy w ko艅cu oprzytomnia艂 i zobaczy艂, 偶e trzyma w gar艣ci czarta. Ale diabe艂 by艂 zaskakuj膮co spokojny, nawet pokorny; zamiast budzi膰 piekieln膮 groz臋, siedzia艂 jak mysz pod miot艂膮 i b艂aga艂, 偶eby go mistrz wzi膮艂 na nauk臋, 偶e dobrze zap艂aci, niechby mistrz znalaz艂 dla niego czas.

- Co ty pleciesz? Mam ci臋 uczy膰, jak si臋 suszy siano? - zapyta艂 zdziwiony Brencis.

Diabe艂 pokr臋ci艂 g艂ow膮:

- Nie, to drobiazg. Ale chcia艂bym si臋 nauczy膰 tak pi臋knie chrapa膰 jak ty. Nawet Belzebub tego nie potrafi; na pewno w piekle bardziej by mnie powa偶ali...

To z ciebie straszny ba艂wan鈥 - pomy艣la艂 Brencis, ale na g艂os powiedzia艂:

- Skoro sobie tego 偶yczysz, to spr贸buj臋 ci臋 nauczy膰 chrapania: na szcz臋艣cie akurat nie mam zbyt wielu uczni贸w. Ale b臋dzie ci臋 to kosztowa膰 nie mniej ni偶 tyle dukat贸w, ile w tym si臋 zmie艣ci - i pokaza艂 na swoj膮 star膮 po艂atan膮 czapk臋.

- Ch臋tnie ci zap艂ac臋, ale od razu nie mog臋 ci przynie艣膰 czapki pe艂nej dukat贸w - powiedzia艂o diablisko ze smutkiem. - Wiesz przecie偶, 偶e m艂odym diab艂om nie daje si臋 tyle pieni臋dzy naraz, ale przez miesi膮c na pewno je zdob臋d臋. Jednak 偶eby艣 mi ufa艂, mog臋 za ciebie przez ca艂y miesi膮c siano suszy膰.

Brencis udawa艂, 偶e mocno zastanawia si臋 nad t膮 propozycj膮 i dlatego dopiero po dobrej chwili przem贸wi艂:

- Za bardzo mi si臋 to nie podoba, 偶e akurat z diab艂em wchodz臋 w targ, ale co mam z tob膮 zrobi膰. Do rana masz mi przynie艣膰 przynajmniej solidny zadatek, a je艣li chodzi o to suszenie, tote偶 ci臋 trzymam za s艂owo. No, a teraz mi wreszcie pozw贸l pospa膰. - Po tych s艂owach Brencis obr贸ci艂 si臋 na bok i zn贸w zachrapa艂, a偶 ziemia trz臋s艂a si臋 w posadach.

Diabe艂 by go najch臋tniej s艂ucha艂 do samego rana, ale chc膮c nie chc膮c, musia艂 uda膰 si臋 z powrotem do piek艂a po obiecane pieni膮dze, 偶eby mistrz przypadkiem nie rozmy艣li艂 si臋 w sprawie tej nauki.

Wr贸ci艂 dopiero o 艣wicie, gdy Brencis posapywa艂, g艂臋boko pogr膮偶ony we 艣nie. Diabe艂 zacz膮艂 mu pobrz臋kiwa膰 dukatami przy uchu.

- Co si臋, do diab艂a dzieje? - 艣pi膮cy otworzy艂 jedno oko.

- Przynios艂em okr膮g艂ych dziesi臋膰 dukat贸w - pochwali艂o si臋 czarcisko. - Przynajmniej widzisz, 偶e diabe艂 potrafi dotrzyma膰 s艂owa. A kiedy mnie zaczniesz uczy膰?

- Jak przewr贸cisz siano na ca艂ej 艂膮ce. Wcze艣niej tu nie przychod藕 - odburkn膮艂 Brencis i spa艂 dalej.

Co m贸g艂 diabe艂 zrobi膰? Przez ca艂y dzie艅 w s艂o艅cu mordowa艂 si臋 z grabiami, a tymczasem Brencis obraca艂 si臋 z boku na bok na sianie w stodole. Dopiero wieczorem wpu艣ci艂 go do 艣rodka i powiada:

- B臋d臋 zn贸w spa艂. Kiedy us艂yszysz, jak chrapi臋, spr贸buj mnie na艣ladowa膰. Ale nie bud藕 mnie wcze艣niej, zanim si臋 czego艣 nie nauczysz!

No dobrze. Brencis po艂o偶y艂 si臋 na wznak, zamkn膮艂 oczy i rzeczywi艣cie po chwili diabe艂 m贸g艂 si臋 uczy膰. Na plecy jednak nie potrafi艂 si臋 po艂o偶y膰, a wi臋c zwin膮艂 si臋 w k艂臋bek jak kot, oddycha艂 g艂臋boko, jak tylko potrafi艂, ale 偶adne porz膮dne chrapanie mu nie wychodzi艂o. Tylko jakby myszy skroba艂y w stodole.

W ko艅cu diabe艂, zniech臋cony i utrudzony ca艂odzienn膮 har贸wk膮, usn膮艂. Postanowi艂 jednak, 偶e na drugi dzie艅 b臋dzie bardziej uwa偶a膰: jeszcze by tego brakowa艂o, 偶eby nauka posz艂a na marne! Postanowienie by艂o s艂uszne, ale drugi dzie艅 sko艅czy艂 si臋 tak jak pierwszy, a trzeci tak jak drugi. Jednak dukat贸w w czapce przybywa艂o ku zadowoleniu Brencisa, a siano by艂o ju偶 zagrabione w kopki.

Nast臋pne dni te偶 nie przynios艂y zmiany na lepsze. Diabe艂 wprawdzie Brencisa kilka razy obudzi艂, kiedy my艣la艂, 偶e ju偶 troch臋 potrafi chrapa膰, ale ten go za ka偶dym razem wy艣mia艂.

- Takim skomleniem zawracasz mi g艂ow臋? Tego ci臋 uczy艂em?

Przez ca艂y miesi膮c diabe艂 nie przej膮艂 ani odrobiny kunsztu Brencisa. Natomiast czapka by艂a pe艂na dukat贸w, siano sprz膮tni臋te, a Brencis chodzi艂 zadowolony i u艣miechni臋ty.

- Powiniene艣 mi przynajmniej te dukaty zwr贸ci膰, skoro ci膮gle jeszcze nie umiem chrapa膰 - powiedzia艂 diabe艂 z wyrzutem w ostatnim dniu nauki.

Tu Brencisowi zrobi艂o si臋 troch臋 偶al tego g艂upiego i niedo艣wiadczonego diabl臋cia.

- Nie nauczy艂e艣 si臋 z powodu w艂asnej g艂upoty, a wi臋c 偶adnych pieni臋dzy ci nie zwr贸c臋. Mog臋 ci da膰 tylko dobr膮 rad臋, 偶eby艣 na przysz艂o艣膰 wystrzega艂 si臋 takich b艂臋d贸w.

- Co mi wi臋c radzisz? - nalega艂 czart.

- Diabe艂 nigdy nie nauczy si臋 chrapa膰, poniewa偶 przy tym powinno si臋 le偶e膰 na wznak, a w tym ci przeszkadza ogon. M贸g艂by艣 tylko obci膮膰 sobie ten chwost i sta膰 si臋 zwyk艂ym cz艂owiekiem.

Co czarcisko wtedy zadecydowa艂o, tego ju偶 nie wiem. Wiem jednak na pewno, 偶e Brencis go zawsze ch臋tnie wspomina艂, bo dzi臋ki dukatom m贸g艂 sobie w dobrobycie chrapa膰 i leniuchowa膰 a偶 do ko艅ca 偶ycia.


Dziadkowa rada [bajka karelska]


Daleko, daleko na p贸艂nocy, gdzie lato kr贸tkie, a poletka tak ubogie i kamieniste, 偶e z trudno艣ci膮 mog膮 wy偶ywi膰 tych, co na nich pracuj膮, tak偶e ludzkie serca by艂y z kamienia. Staruszk贸w, kt贸rzy ju偶 nie mogli pracowa膰 w gospodarstwie, wywozili w zimie na sankach w g艂臋boki las i tam ich zostawiali na 偶er dzikim zwierz臋tom, 偶eby nie objadali rodziny, kt贸ra i tak skromnie musia艂a si臋 偶ywi膰. To bieda zmusi艂a ludzi w tym kraju do okrucie艅stwa. Z jej powodu nie okazywali sobie mi艂o艣ci i nie pomagali wzajemnie.

W jednej cha艂upie 偶y艂 stary dziadek, kt贸ry mia艂 syna - gospodarza i wnuka - poj臋tnego i zr臋cznego ch艂opca. Tego roku na wiosn臋 gospodarz rych艂o spostrzeg艂, 偶e dziadek ju偶 nie utrzyma p艂uga w r臋kach, cho膰by si臋 jak najbardziej stara艂. Nawet sprz膮ta膰 podw贸rka czy wymieni膰 艣ci贸艂ki krowie nie zd膮偶y艂 na czas, a ca艂e dnie najch臋tniej drzema艂 w izbie przy ciep艂ym piecu.

- Jak tak b臋dzie dalej, to w zimie musz臋 ci臋 zawie藕膰 na saniach do lasu - powiedzia艂 gospodarz dziadkowi pewnego dnia, kiedy wr贸ci艂 z pola i zobaczy艂, 偶e zamiast pracowa膰, staruszek przez ca艂y dzie艅 bawi艂 si臋 z wnukiem.

Na te s艂owa dziadek tylko zwiesi艂 g艂ow臋 i szepn膮艂:

- Masz chyba racj臋, ju偶 do niczego si臋 nie nadaj臋. Pozw贸l mi tylko, 偶ebym m贸g艂 si臋 zaj膮膰 troch臋 twoim synkiem, bo ro艣nie jak dziczka w lesie, kiedy ty ci膮gle jeste艣 zaj臋ty prac膮.

Gospodarz by艂 zaskoczony t膮 odpowiedzi膮, 偶e tylko kiwn膮艂 g艂ow膮 i szybko wyszed艂 z izby. Natomiast wnuk cieszy艂 si臋, jak mu b臋dzie dobrze z dziadkiem.

Rzeczywi艣cie, mia艂 si臋 na co cieszy膰: u schy艂ku lata chodzili razem do lasu, gdzie mu staruszek pokaza艂 miejsca pe艂ne grzyb贸w, kt贸re mia艂y kapelusze jak ko艂a m艂y艅skie, nauczy艂 go rozpoznawa膰 ptaki i zwierz臋ta na podstawie ich g艂os贸w i 艣lad贸w. W potokach 艂apali ryby lub raki, a ch艂opiec wkr贸tce wiedzia艂 tak samo dobrze jak baby-zielarki, kt贸re zio艂o jak膮 leczy dolegliwo艣膰. W s艂otne dni z zapartym tchem s艂ucha艂 opowiada艅 o dalekich krajach, wielkich wojnach, a tak偶e o pi臋knych ksi臋偶niczkach i dzielnych rycerzach.

Gdy tylko spad艂 pierwszy 艣nieg, dziadek posmutnia艂. Rzadko kiedy si臋 odzywa艂 i przez ca艂e dnie zbija艂 sanie dla wnuka. Trzeba przyzna膰, 偶e by艂y tak 艂adne, 偶e w ca艂ej okolicy nikt takich nie mia艂, a ch艂opiec nie m贸g艂 oderwa膰 od nich oczu. Potem 艣cisn膮艂 mr贸z i pewnego dnia gospodarz posadzi艂 staruszka na nowych sankach, 偶eby go zawie藕膰 do lasu i zostawi膰 tam na zawsze. By艂a to smutna podr贸偶, cho膰 艣nieg iskrzy艂 si臋 w mro藕nym s艂o艅cu, a sanie sun臋艂y jak pi贸rko. Obaj nie odzywali si臋 do siebie ani s艂owem, tylko dziadek ukradkiem ociera艂 艂zy, kt贸re kr臋ci艂y mu si臋 w oku.

Nie przypuszczali jednak, 偶e za nimi 艣pieszy wnuk. Wpada艂 w zaspy po pas, a wi臋c dogoni艂 ich dopiero w chwili, kiedy gospodarz nie 偶egnaj膮c si臋 ruszy艂 w drog臋 powrotn膮, a bezradny dziadek zosta艂 na sankach sam w 艣rodku lasu.

- Dlaczego zostawiasz tu dziadka na moich sankach? - ju偶 z oddali krzycza艂 ch艂opiec na gospodarza, ledwie 艂api膮c oddech.

To nag艂e zjawienie si臋 syna nie by艂o ojcu na r臋k臋.

- Wszyscy wywo偶膮 do lasu starych ludzi, kiedy ju偶 nie mog膮 pracowa膰. A te sanki i tak nie s膮 wiele warte - powiedzia艂 niezdecydowanie.

Ale ch艂opiec nie da艂 si臋 zby膰 byle czym:

- To najlepsze sanki, jakie widzia艂em. 呕aden z ch艂opc贸w z okolicy takich nie ma, je艣li chcesz wiedzie膰! A wreszcie, na czym ja ciebie wywioz臋 do lasu, kiedy ju偶 b臋dziesz stary, skoro je tu zostawimy?

Dopiero teraz gospodarz u艣wiadomi艂 sobie okrucie艅stwo swego post臋powania. Pog艂adzi艂 ch艂opca po g艂owie i rzek艂:

- Masz racj臋, synku, nie wolno nam dziadka zostawi膰. Nawet gdyby艣my sami mieli niewiele, zatroszczymy si臋 i o niego, a te pi臋kne sanki zostan膮 dla ciebie.

Jak powiedzia艂, tak te偶 zrobi艂. Wszyscy z radosnym sercem wr贸cili do domu i ca艂膮 zim臋 jedli najskromniej, jak tylko by艂o mo偶na, ale uratowali staruszka.

Tylko s膮siedzi mieli to za z艂e gospodarzowi:

- Poczekaj tylko, jak nie b臋dzie urodzaju, to wszyscy pomrzecie z g艂odu, je艣li b臋dziesz karmi膰 o jedn膮 g臋b臋 za du偶o.

Gospodarz nie zwraca艂 uwagi na te docinki, ale ju偶 nast臋pnego roku nasta艂a taka susza, 偶e zaledwie korzec 偶yta zebra艂. Wiedzia艂, 偶e starczy ledwie na to, aby prze偶y膰 zim臋, a sk膮d wzi膮膰 zbo偶e na nast臋pny zasiew? Chodzi艂 wi臋c jak struty, na dziadka wola艂 w og贸le nie patrze膰, a偶 dziadek sam go kiedy艣 zaczepi艂:

- Wiem, co ci臋 trapi, synu, i mog臋 ci da膰 dobr膮 rad臋.

- Rzeczywi艣cie przyda艂aby mi si臋 dobra rada, ale jak mo偶e mi pom贸c kto艣, kto sarn ju偶 r臋ki do pracy nie przy艂o偶y? - odburkn膮艂 gospodarz.

- Tak, pracowa膰 ju偶 naprawd臋 nie mog臋, - u艣miechn膮艂 si臋 smutnie staruszek, potem jednak twarz mu poja艣nia艂a i rzek艂: - Widzisz t臋 strzech臋 na stodole? Jest ca艂a ze s艂omy. Zdejm najpierw po艂ow臋 strzechy i jeszcze raz s艂om臋 wym艂贸膰. Potem zr贸b to samo z drug膮 po艂ow膮 strzechy, a zobaczysz co z tego b臋dzie...

Gospodarz popatrzy艂 na niego z niedowierzaniem, ale pos艂ucha艂 jego rady. I rzeczywi艣cie: wym艂贸ci艂 z tej s艂omy jeszcze tyle ziarna, 偶e ju偶 nie musia艂 ba膰 si臋 g艂odu, a ca艂y korzec jeszcze mu zosta艂 na nowy zasiew.

By艂 zatem bardzo wdzi臋czny ojcu i zn贸w zacz膮艂 o niego dba膰! Jednak to nie wszystko. Kiedy ta dobra rada roznios艂a si臋 po ca艂ym kraju i innym uratowa艂a 偶ycie, to dziadek dopi膮艂 tego, czego sobie najgor臋cej 偶yczy艂. Od tego czasu mianowicie staruszk贸w ju偶 nie wywo偶ono do lasu, ale na odwr贸t - darzono ich wielkim szacunkiem a偶 do 艣mierci. Jak by mog艂o by膰 inaczej! Przecie偶 stary cz艂owiek ma w sobie bogactwo m膮dro艣ci i do艣wiadczenia, z nich czerpie i rozdaje wszystkim pozosta艂ym.


Koniec bajki o ptaku Bulbulisie i o bursztynowym pier艣cieniu


Zabrzmia艂y ostatnie s艂owa, zn贸w z g贸ry rozleg艂 si臋 ptasi 艣piew, a ksi膮偶臋 Ilin tylko westchn膮艂:

- To by艂y rzeczywi艣cie pi臋kne opowie艣ci. Szkoda, 偶e ich nie mogli s艂ysze膰 ojciec i bracia.

- Naprawd臋 masz dobre serce, ksi膮偶臋, powiedzia艂a morska kr贸lewna. - C贸偶 to, zapomnia艂e艣, 偶e chcieli ci臋 utopi膰?

Ale Ilin odpar艂:

- Na pewno teraz tego 偶a艂uj膮. A przede wszystkim chcia艂bym sprawi膰 przyjemno艣膰 ojcu, 偶eby i on m贸g艂 si臋 cieszy膰 tymi bajkami.

- Je艣li nie masz innego 偶yczenia, to mo偶emy wyruszy膰 do twej ojczyzny cho膰by jutro. Teraz jednak sobie odpocznij. S艂ucha艂e艣 opowie艣ci przez ponad miesi膮c, cho膰 nawet tego nie spostrzeg艂e艣.

Ilin zgodzi艂 si臋 z kr贸lewn膮. A kiedy spa艂, morskie nimfy, ryby i raki wybudowa艂y bursztynowy most, kt贸ry prowadzi艂 z g艂臋bi morza a偶 do zamku kr贸lewskiego. O 艣wicie czeka艂a ju偶 na ksi臋cia i morsk膮 kr贸lewn臋 z艂ota kareta z sz贸stk膮 koni; ruszy艂a po z艂otym mo艣cie tak szybko, 偶e Ilinowi mieni艂o si臋 w oczach.

Kiedy dotarli do znajomych wr贸t, by艂 na to doprawdy najwy偶szy czas. Ptak Bulbulis milcza艂, siedzia艂 osowia艂y w z艂otej klatce, a stary kr贸l z t臋sknoty za Ilinem i za bajkami 艣miertelnie si臋 rozchorowa艁 A bracia? Gryz艂o ich sumienie z powodu najm艂odszego i bali si臋 przyzna膰 do swego post臋pku.

Kiedy wi臋c Ilin z morsk膮 kr贸lewn膮 zjawili si臋 u bramy, powita艂y ich radosne u艣ciski. Nawet stary kr贸l wyskoczy艂 z 艂o偶a, zdr贸w nagle jak ryba.

Ilin na艂o偶y艂 ptakowi Bulbulisowi bursztynowy pier艣cie艅, a potem dziewi臋膰 razy nim obr贸ci艂. I tak jak w podmorskim pa艂acu odezwa艂 si臋 najpierw 艣piew Bulbulisa, a potem wszystkie te pi臋kne opowie艣ci. S艂uchano ich nie tylko na zamku. Kr贸l kaza艂 otworzy膰 pa艂acowe drzwi, okna i bramy, aby bajki rozesz艂y si臋 po ca艂ym kr贸lestwie i 偶eby ka偶dy m贸g艂 je zapami臋ta膰.

C贸偶 pozostawa艂oby jeszcze do dodania? Ot贸偶 Ilin przebaczy艂 braciom ich post臋pek, po艣lubi艂 pi臋kn膮 morsk膮 kr贸lewn臋, a po 艣mierci starego ojca rozpocz膮艂 m膮dre rz膮dy. Ptak Bulbulis mu pomaga艂 swoimi bajkami. Starczy艂o bowiem dziewi臋膰 razy obr贸ci膰 bursztynowy pier艣cie艅 i...




:


Wyszukiwarka