Snicket Lemony Seria niefortunnych zdarzeń Przykry początek

Lemony Snicket

PRZYKRY POCZĄTEK

Seria niefortunnych zdarzeń

KSIĘGA PIERWSZA

Tytuł serii: A Series of Unfortunate Events

Tytuł oryginału: The Bad Beginning












Dla Beatrycze - ukochanej, upragnionej, umarłej.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Jeśli szukacie opowieści ze szczęśliwym zakończeniem, poczytajcie sobie lepiej coś innego. Ta książka nie tylko nie kończy się szczęśliwie, ale nawet szczęśliwie się nie zaczyna, a w środku też nie układa się za wesoło. To dlatego, że niezbyt wiele szczęśliwych zdarzeń miało miejsce w życiu trójki młodych Baudelaire'ów. Wioletka, Klaus i Słoneczko byli dziećmi inteligentnymi, obdarzonymi wdziękiem, fantazją i przyjemnymi rysami twarzy, lecz mieli straszliwego pecha i wszystko, co ich spotykało, skażone było nieszczęściem, smutkiem i rozpaczą. Informuję was o tym z przykrością, ale taka jest prawda.

Ich pech zaczął się pewnego dnia w miejscowości Słona Plaża. Trójka młodych Baudelaire'ów mieszkała z rodzicami w wielkim domu, stojącym w samym centrum brudnego, ruchliwego miasta. Od czasu do czasu rodzice pozwalali im na samodzielną wycieczkę zdezelowanym trolejbusem - słowo „zdezelowany”, jak zapewne wiecie, oznacza „niezbyt sprawny”, czyli „grożący awarią” - nad morze, gdzie dzieci mogły spędzić coś w rodzaju jednodniowych wakacji, pod warunkiem, że wrócą do domu na kolację. Akurat ten ranek był szary i pochmurny, co wcale nie zmartwiło młodych Baudelaire'ów. W gorące i słoneczne dni Słona Plaża roiła się od turystów, tak że nie było gdzie rozłożyć koca. Za to w dni szare i pochmurne Baudelaire'owie mieli całą plażę dla siebie i mogli robić, co kto lubił.

Wioletka Baudelaire, najstarsza z rodzeństwa, lubiła puszczać kaczki. Jak większość czternastolatków była praworęczna, więc kamienic skakały dalej po burej wodzie, gdy Wioletka rzucała je prawą ręką, niż gdy robiła to lewą. Puszczając kaczki, Wioletka wpatrywała się w horyzont i rozmyślała nad wynalazkiem, który zamierzała skonstruować. Każdy, kto znał Wioletkę, poznałby zaraz, że myśli bardzo intensywnie, ponieważ jej długie włosy związane były wstążką, aby nie wpadały do oczu. Wioletka miała spory talent do wymyślania i konstruowania dziwnych urządzeń, więc jej wyobraźnię wypełniały często obrazy trybów, dźwigni i przekładni - a nie lubiła, gdy przeszkadzało jej w myśleniu coś lak banalnego jak włosy Tego ranka zastanawiała się nad konstrukcją urządzenia, które zawracałoby kamień - kaczkę z morza na ląd.

Klaus Baudelaire, średni z rodzeństwa i jedyny chłopiec, lubił obserwować stworzenia w kałużach, Klaus kończył dwanaście lat i nosił okulary, dzięki którym wyglądał inteligentnie. Klaus był inteligentny. Baudelaire'owie - rodzice mieli w domu ogromną bibliotekę - pokój wypełniony tysiącami książek na każdy właściwie temat. Mając zaledwie dwanaście lat, Klaus nie przeczytał, oczywiście, wszystkich książek z biblioteki Baudelaire'ów, ale przeczytał ich bardzo wiele i całkiem sporo zapamiętał z lektury. Wiedział, po czym odróżnić aligatora od krokodyla. Wiedział, kto zabił Juliusza Cezara. Wiedział też bardzo dużo o zamieszkujących Słoną Plażę maleńkich, oślizłych żyjątkach, które właśnie w tej chwili obserwował.

Słoneczko Baudelaire, najmłodsze z trójki, lubiło gryźć. Słoneczko było jeszcze dzidziusiem, dziewczynką, w dodatku bardzo małą jak na swój wiek - niewiele większą od kalosza. Braki wzrostu nadrabiało wielkością i ostrością swoich czterech zębów. Słoneczko było jeszcze w wieku, gdy człowiek wypowiada się głównie seriami niezrozumiałych pisków. O ile nie używało któregoś z nielicznych znanych sobie prawdziwych słów - czyli „butla”, „mama” albo „ugryź” - większość ludzi miała kłopoty ze zrozumieniem, co Słoneczko mówi. Na przykład tego ranka powtarzało w kółko „Gak!”, co prawdopodobnie znaczyło: „Patrzcie na tę tajemniczą postać, która wyłania się z mgły!”.

Rzeczywiście, w dalekiej, mglistej perspektywie Słonej Plaży widać było wysoką postać, kroczącą w stronę młodych Baudeiaire'ów. Słoneczko przez dłuższy czas obserwowało tę postać i piszczało przeraźliwie, zanim Klaus oderwał wzrok od kolczastego kraba, którego właśnie badał, i też zauważy!, że ktoś nadchodzi. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Wioletki, wytrącając ją z wynalazczego natchnienia.

- Spójrz tam - powiedział, wskazując palcem. Postać zbliżała się i dzieci mogły już rozróżnić pewne szczegóły. Była mniej więcej wzrostu dorosłej osoby, tylko głowę miała wyjątkowo podłużną i kanciastą.

- Jak myślisz, co to jest? - spytała Wioletka. - Nie wiem - odparł Klaus, wytężając wzrok - ale wydaje mi się, że to idzie właśnie do nas.

- Nikogo więcej nie ma na plaży - zauważyła Wioletka z lekkim niepokojem. - Na pewno idzie do nas.

Ścisnęła w lewej dłoni płaski, gładki kamień, którym właśnie zamierzała puścić kaczkę najdalej, jak się da. Nagłe przyszło jej na myśl, aby rzucić kamieniem w tę niepokojącą postać.

- To tylko tak groźnie wygląda - odezwał się Klaus, jakby czytał w myślach siostry. - Przez tę gęstą mgłę.

Miał rację. Kiedy postać do nich dobrnęła, dzieci z ulgą stwierdziły, że nie jest to żaden potwór, tylko ktoś znajomy - pan Poe. Pan Poe był zaprzyjaźniony z państwem Baudelaire i dzieci często widywały go na domowych przyjęciach. Wioletka, Klaus i Słoneczko najbardziej lubili swoich rodziców właśnie za to, że kiedy do domu przychodzili goście, dzieci nie musiały iść się bawić, tylko wolno im było siedzieć z dorosłymi przy stole i uczestniczyć w rozmowie, pod warunkiem, że po przyjęciu pomogą sprzątać ze stołu. Pana Poe zapamiętały główne dlatego, że zawsze miał katar i co chwila przepraszał, aby wstać od stołu i wykaszleć się w pokoju obok.

Pan Poe zdjął cylinder, z powodu którego jego głowa wyglądała we mgle na taką wielką i kanciastą, po czym przez chwilę nic nie mówił, tylko głośno kaszlał w białą chusteczkę. Wioletka i Klaus podeszli, aby podać mu rękę i przywitać się uprzejmie.

- Dzień dobry panu - powiedziała Wioletka.

- Dzień dobry panu - powiedział Klaus.

- Bi pa! - powiedziało Słoneczko.

- Dzień dobry - powiedział pan Poe, ale miał bardzo smutną minę. Przez parę sekund nikt się nie odzywał. Dzieci zastanawiały się, co też pan Poe porabia na Słonej Plaży, kiedy powinien siedzieć w swoim banku w mieście. Jego strój nie był w żadnym razie strojem plażowym.

- Ładny dzień - odezwała się w końcu Wioletka, próbując nawiązać rozmowę. Słoneczko pisnęło jak rozzłoszczony ptak, a Klaus wziął je na ręce i przytulił.

- Tak, całkiem ładny - przyznał pan Poe z dziwnym roztargnieniem, wpatrując się w dal pustej plaży. - Obawiam się, drogie dzieci, że mam dla was bardzo przykrą wiadomość.

Trójka młodych Baudelaire'ów spojrzała na niego z uwagą. Wioletka, trochę zawstydzona, ścisnęła kamień w lewej garści i ucieszyła się, że nie rzuciła nim w pana Poe.

- Wasi rodzice - oznajmił pan Poe - zginęli w strasznym pożarze.

Dzieci milczały.

- Zginęli - ciągnął pan Poe - w pożarze, który strawił cały dom. Jest mi bardzo, bardzo przykro, że musiałem wam to powiedzieć, moi kochani.

Wioletka oderwała wzrok od pana Poe i spojrzała daleko w morze. Pan Poe jeszcze nigdy nie powiedział do młodych Beaudelaire'ów „moi kochani”. Wioletka zrozumiała wszystkie jego słowa, a jednak była pewna, że pan Poe po prostu żartuje, że chciał tylko zrobić okrutny kawał jej, bratu i siostrze.

- Zginęli - dodał pan Poe. - To znaczy, że już nie żyją.

- Wiemy, co znaczy słowo „zginęli” - rozzłościł się Klaus, chociaż i do niego niezupełnie jeszcze dotarło, co właściwie usłyszał. Miał wrażenie, że pan Poe się przejęzyczył.

- Przyjechała, oczywiście, straż pożarna - mówił dalej pan Poe - ale za późno. Cały dom stał już w ogniu. Spłonął do cna.

Klaus wyobraził sobie, jak płomienie pożerają wszystkie książki w bibliotece. Więc już nigdy ich nie przeczyta. Pan Poe zakaszlał parę razy w chusteczkę, a potem mówił dalej:

- Przysłano mnie, abym odnalazł was tutaj i zabrał do siebie, gdzie pozostaniecie przez pewien czas, aż wymyślimy jakieś rozwiązanie. Jestem egzekutorem spadku waszych rodziców. Oznacza to, że do mnie należy zarządzanie ich ogromnym majątkiem i znalezienie wam domu. Z chwilą gdy Wioletka osiągnie dojrzałość, majątek przejdzie w wasze ręce, jednak do tego czasu pozostanie w dyspozycji banku.

Pan Poe przedstawił się, co prawda, jako egzekutor spadku, lecz Wioletka czuła się jak na prawdziwej egzekucji, w której pan Poe był katem. Przyszedł na plażę jakby nigdy nic, powiedział do dzieci parę słów - i na zawsze odmienił całe ich życie.

- Chodźmy. - Pan Poe wyciągnął rękę.

Aby podać mu dłoń, Wioletka musiała upuścić kamień, który trzymała w garści. Klaus wziął Wioletkę za drugą rękę, Słoneczko uczepiło się wolnej ręki Klausa, i w ten sposób trójka dzieci Baudelaire - odtąd trójka sierot Baudelaire - wyprowadzona została z plaży i ze swojego dotychczasowego życia.

RODZIAŁ DRUGI

Nie ma sensu, abym opisywał wam, jak okropnie czuli się Wioletka i Klaus, a nawet Słoneczko. Jeżeli sami kiedyś straciliście kogoś bardzo dla siebie ważnego, to dobrze wiecie, jak się czuli - a. jeśli nie, to i tak nie zdołacie sobie tego wyobrazić. To, co spotkało młodych Baudelaire'ów, było szczególnie okropne, gdyż stracili oni za jednym zamachem oboje rodziców; dlatego przez kilka pierwszych dni byli tak przygnębieni, że prawie nie wstawali z łóżek. Klaus stwierdził, że właściwie nie interesują go książki. Trybiki twórczego umysłu Wioletki jakby się zacięty. Nawet Słoneczko, które było oczywiście za małe, żeby naprawdę zrozumieć, co się stało, gryzło wszystko dookoła z mniejszym entuzjazmem.

Naturalnie, nie poprawiało im nastroju to, że przy okazji stracili również dom i wszystkie swoje rzeczy. Jak zapewne wiecie, znalezienie się we własnym pokoju, a najlepiej we własnym łóżku, przynosi czasem pewną ulgę w przykrej sytuacji. Niestety, z łóżek sierot Baudelaire pozostały tylko kupki popiołów. Pan Poe zaprowadził dzieci na zgliszcza domu, aby sprawdziły, czy cokolwiek ocalało, ale to, co ujrzały, było straszne: mikroskop Wioletki stopił się w nieforemną bryłę, z ulubionego pióra Klausa została garstka popiołu, a wszystkie plastikowe gryzaki Słoneczka rozpłynęły się doszczętnie. Tylko gdzieniegdzie dzieci dostrzegły ślady ogromnego domostwa, które tak kochały: szczątki fortepianu, wykwintną karafkę, w której pan Baudelaire trzymał brandy, nadpaloną poduszkę z okiennego wykuszu, w którym ich mama lubiła siedzieć i czytać.

Pozbawieni własnego domu, młodzi Baudelaire'owie musieli leczyć się z szoku w domu pana Poe, co wcale nie było przyjemne. Sam pan Poe bywał w domu bardzo rzadko, ponieważ stale załatwiał sprawy Baudelaire'ów, a nawet kiedy bywał, najczęściej kaszlał, i to tak, że w ogóle nie mógł rozmawiać. Pani Poe kupiła sierotom ubrania w dziwacznych kolorach, na dodatek gryzące. A dwaj synowie państwa Poe, Edgar i Albert, z którymi młodzi Baudelaire'owie musieli dzielić ciasny pokoik, zalatujący wonią jakichś upiornych kwiatowa zachowywali się głośno i złośliwie.

Lecz mimo tych okoliczności dzieci doznały mieszanych uczuć, kiedy przy nudnym obiedzie złożonym z gotowanego kurczaka, gotowanych kartofli i fasolki szparagowej z wody - określenie „z wody” znaczy tu również „gotowanej” - pan Poe oznajmił im, że nazajutrz rano mają opuścić jego progi.

- Świetnie - powiedział Albert, któremu między zębami utkwił kawałek kartofla. - Nareszcie odzyskamy swój pokój. Dosyć mam tego tłoku. Wioletka z Klausem bez przerwy się smucą i nie ma z nimi żadnej zabawy.

- A dzieciak gryzie - dodał Edgar, rzucając na podłogę ogryzioną kość kurczaka, jakby był zwierzakiem w zoo, a nie synem szanowanego przedstawiciela bankowości.

- Dokąd się przenosimy? - spytała nerwowo Wioletka.

Pan Poe otworzył usta, lecz zanim zdołał coś powiedzieć, złapał go krótki atak kaszlu.

- Poczyniłem starania - rzekł w końcu - aby waszym wychowaniem zajął się daleki krewny, zamieszkały na drugim końcu miasta. Nazywa się Hrabia Olaf.

Wioletka, Klaus i Słoneczko spojrzeli po sobie, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Z jednej strony nie uśmiechało im się mieszkać dłużej u państwa Poe, a z drugiej nigdy nie słyszeli o Hrabim Olafie i nie mieli pojęcia, co to może być za typ.

- Wasi rodzice - mówił dalej pan Poe - wyraźnie zaznaczyli w testamencie, że macie być wychowywani w jak najkorzystniejszych warunkach. Pozostając w mieście, nie zmienicie znanego sobie otoczenia, a jedynym waszym krewnym zamieszkałym w obrębie miasta jest właśnie Hrabia Olaf.

Klaus rozważył tę informację, żując łykowaty kawałek fasolki.

- Ale rodzice nigdy nie wspominali nam o Hrabim Olafie. Jak on właściwie jest z nami spokrewniony?

Pan Poe westchnął i spojrzał na Słoneczko, które słuchało pilnie, gryząc widelec.

- Zdaje się, że jest to kuzyn trzeciego stopnia w czwartej linii, albo czwartego stopnia w trzeciej linii. Nie jest to wasz najbliższy krewny w sensie genealogicznym, ale najbliższy w sensie geograficznym. Dlatego właśnie...

- Skoro mieszka w mieście - przerwała mu Wioletka - to dlaczego nasi rodzice nigdy go nie zapraszali?

- Może dlatego, że jest bardzo zajęty - zasugerował pan Poe. - Jako zawodowy aktor, bardzo dużo podróżuje po świecie ze swymi przedstawieniami.

- Myślałem, że jest hrabią - powiedział Klaus.

- Hrabią i aktorem - potwierdził pan Poe. - Przepraszam, dzieci, nie chcę ponaglać was z obiadem, ale musicie się spakować, a na mnie czeka jeszcze praca w banku. Podobnie jak wasz nowy opiekun prawny mam mnóstwo spraw na głowie.

Trójka młodych Baudelaire'ów miała jeszcze wiele pytań do pana Poe, lecz on wstał już od stołu, machnął ręką na pożegnanie i opuścił pokój. Usłyszeli, jak kaszle w chusteczkę, otwiera skrzypiące drzwi i wychodzi z domu.

- W takim razie - oświadczyła pani Poe - wy troje lepiej idźcie się pakować. Edgar, Albert, pomóżcie mi, proszę, sprzątnąć ze stołu.

Sieroty Baudelaire udały się do dziecinnego pokoju i w ponurym milczeniu spakowały swój skromny dobytek. Klaus z obrzydzeniem składał i upychał w małej walizeczce brzydkie koszule, które mu zafundowała pani Poe. Wioletka rozglądała się po ciasnym, brzydko pachnącym pokoju, w którym ostatnio mieszkali. A Słoneczko łaziło w kółko na czworakach i po kolei nadgryzało buty Edgara i Alberta, pozostawiając na każdym drobne ślady zębów - na pamiątkę. Od czasu do czasu dzieci spoglądały po sobie, lecz przyszłość rysowała się tak tajemniczo, że żadne nie miało nic do powiedzenia. Przez całą noc przewracały się z boku na bok i prawie nie spały; dokuczało im głośne chrapanie Edgara i Alberta oraz własne” niespokojne myśli. Wreszcie pan Poe zapukał do drzwi i wetknął głowę do środka.

- Pobudka, Baudelaire'owie! Czas jechać do Hrabiego Olafa.

Wioletka popatrzyła po zagraconym pokoju i chociaż nigdy go nie lubiła, na myśl o wyjeździe poczuła się bardzo zdenerwowana.

- Czy musimy jechać natychmiast? - spytała. Pan Poe otworzył usta, lecz zanim odpowiedział, musiał parę razy zakaszleć.

- Owszem, tak. Podrzucę was, jadąc do banku, tylko musimy wyruszyć jak najwcześniej. Proszę wstawać i ubierać się! - zarządził dziarsko. Słowo „dziarsko” znaczy tu; „bardzo szybko, aby skłonić młodych Baudelaire'ów do opuszczenia domu”.

Młodzi Baudelaire'owie opuścili dom. Automobil pana Poe poturlał się z warkotem po kocich łbach w stronę dzielnicy, w której mieszkał Hrabia Olaf. W Alei Apatii mijali konne powozy i motocykle. Przejechali obok Felernej Fontanny - ozdobnie rzeźbionej kompozycji przestrzennej, od czasu do czasu wypluwającej wodę, w której taplały się małe dzieciaki. Minęli gigantyczne wysypisko śmieci na terenie dawnych Ogrodów Królewskich. Wkrótce potem pan Poe skręcił w wąską uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się domki z jasnej cegły, i zatrzymał się w połowie jej długości.

- No to jesteśmy na miejscu! - oznajmił głosem, który bez wątpienia miał zabrzmieć wesoło. - Oto wasz nowy dom.

Młodzi Baudelaire'owie podnieśli wzrok i ujrzeli najładniejszy domek na całej ulicy. Cegły fasady były starannie oczyszczone, a w dużych, pootwieranych oknach widać było wiele zadbanych roślin doniczkowych. W progu, z dłonią opartą na lśniącej, mosiężnej klamce, stała elegancko ubrana starsza pani, która uśmiechnęła się do dzieci. W drugiej ręce trzymała doniczkę.

- Cześć, dzieciaki! - zawołała. - To pewnie was adoptował Hrabia Olaf?

Wioletka otworzyła drzwi automobilu, wysiadła i podała rękę starszej pani. Poczuła mocny, ciepły uścisk dłoni i po raz pierwszy od dłuższego czasu pomyślała sobie, że być może życie jej i rodzeństwa mimo wszystko jakoś się ułoży.

- Tak - powiedziała. - To my. Nazywam się Wioletka Baudelaire, to mój brat Klaus i moja siostra Słoneczko. A to pan Poe, który od śmierci rodziców zajmuje się naszymi sprawami.

- Słyszałam o tym wypadku - powiedziała nieznajoma pani, witając się z wszystkimi po kolei. - Nazywam się Sędzia Strauss.

- Bardzo oryginalne imię - zauważył Klaus.

- To nie imię, lecz mój tytuł zawodowy - wyjaśniła pani. - Jestem sędzią Sądu Najwyższego.

- Fascynujące zajęcie - powiedziała Wioletka. - A Hrabia Olaf jest pani mężem?

- Uchowaj Boże! - zaprotestowała Sędzia Strauss. - Szczerze mówiąc, niezbyt dobrze się znamy. Hrabia Olaf jest moim sąsiadem.

Dzieci przeniosły wzrok ze schludnego domu Sędzi Strauss na sąsiadującą z nim ruderę. Jej ceglane ściany całkiem sczerniały od sadzy i brudu. Jedyne dwa okienka kryły się za szczelnie zamkniętymi okiennicami, chociaż dzień był pogodny. Ponad okienkami wznosiła się wysoka, osmolona wieża, przekrzywiona z lekka na lewą stronę. Drzwi frontowe prosiły się o odmalowanie, a na samym ich środku wyrżnięte było wielkie oko. Cała budowla chyliła się na bok, jak krzywy ząb.

- Ou! - powiedziało Słoneczko i wszyscy zrozumieli, co ma na myśli. Miało na myśli: „Co za okropny dom! Nie chcę tam mieszkać za nic w świecie!”.

- W każdym razie miło było panią poznać - zwróciła się Wioletka do Sędzi Strauss.

- Mnie również - powiedziała Sędzia Strauss i wskazując doniczkę, dodała: - Może wpadniecie kiedyś pomóc mi przy kwiatkach?

- Z największą przyjemnością - odparła bardzo smutno Wioletka.

Oczywiście, że miło będzie pomóc czasem Sędzi Strauss przy kwiatkach, ale trudno było Wioletce odpędzić myśl, że o wiele przyjemniej byłoby zamieszkać w domu Sędzi Strauss zamiast w domu Hrabiego Olafa. Co to za człowiek - zastanawiała się Wioletka - który rzeźbi sobie oko na drzwiach?

Pan Poe uchylił kapelusza, a Sędzia Strauss pożegnała dzieci uśmiechem i zniknęła w swoim ślicznym domu. Klaus odważnie wystąpił naprzód i zapukał do drzwi Hrabiego Olafa, bębniąc w sam środek rzeźbionego oka. Po dłuższej chwili drzwi zaskrzypiały, otworzyły się, i dzieci po raz pierwszy ujrzały Hrabiego Olafa.

- Witam, wiłam, witam - odezwał się świszczącym szeptem. Był bardzo wysoki i bardzo chudy, ubrany w szary garnitur z licznymi ciemnymi plamami. Twarz miał nieogoloną, a zamiast pary brwi, jak u większości istot ludzkich, przez jego czoło biegła jedna długa brew. Bardzo, bardzo błyszczące oczy nadawały mu wyraz zarazem drapieżny i zły. - Witajcie, moje dzieci. Zapraszam was do waszego nowego domu, tylko wytrzyjcie dobrze nogi, żeby nie nanieść błota.

Zaledwie sieroty Baudelaire weszły do środka - a pan Poe za nimi - pojęły śmieszność tego, co przed chwilą powiedział Hrabia Olaf. Pokój, w którym się znaleźli, był najbrudniejszym pomieszczeniem, jakie dzieci widziały w swoim życiu, i odrobina błota z ulicy nie uczyniłaby tu najmniejszej różnicy. Nawet w marnym świetle jedynej gołej żarówki dyndającej u sufitu widać było, że wszystko lepi się od brudu, począwszy od wypchanej lwiej głowy przybitej do ściany, po misę ogryzków z jabłek ustawioną na małym drewnianym stoliku. Klausowi chciało się płakać, gdy na to patrzył.

- Przydałoby się tutaj trochę posprzątać - mruknął pan Poe, wytężając wzrok w ciemnym wnętrzu.

- Zdaję sobie sprawę, że mój skromny dom nie umywa się nawet do luksusów willi Baudelaire'ów - odparł Hrabia Olaf. - Wystarczy jednak mały zastrzyk waszych funduszy, aby go doprowadzić do ładu.

Pan Poe otworzył szeroko oczy ze zdumienia i zanim znów się odezwał, echo jego kaszlu rozbrzmiewała przez dobrą chwilę po ciemnym pokoju.

- Majątek Baudelaire'ów - oznajmił kategorycznie - absolutnie nie może być wykorzystany na takie cele. Ściśle mówiąc, w ogóle nie może być wykorzystywany do czasu osiągnięcia pełnoletności przez Wioletkę.

Hrabia Olaf odwrócił się do pana Poe, błyskając okiem jak rozwścieczony pies. Zaraz uderzy go w twarz - pomyślała Wioletka. Lecz Hrabia Olaf przełknął ślinę - dzieci zauważyły ruch grdyki na jego chudej szyi - i tylko wzruszył ramionami w poplamionym garniturze.

- Nie to nie - burknął. - Mnie tam wszystko jedno. Bardzo panu dziękuję, panie Poe, za przywiezienie dzieci. Chodźcie, dzieci, pokażę wam wasz pokój.

- Do widzenia, Wioletko, Klausie i Słoneczko - rzekł pan Poe, przekraczając próg frontowych drzwi. - Mam nadzieję, że będzie wam tu bardzo dobrze. Zajrzę do was od czasu do czasu, a gdybyście mieli jakieś pytania, możecie w każdej chwili skontaktować się ze mną w banku.

- Ale my nawet nie wiemy, gdzie ten bank się mieści - powiedział Klaus.

- Mam plan miasta - wtrącił Hrabia Olaf. - Do widzenia panu, panie Poe.

Wychylił się i zatrzasnął za gościem drzwi, a sieroty Baudelaire były lak przygnębione, że przegapiły ostatnią szansę spojrzenia na pana Poe. Zrobiło im się bardzo żal, że nie mogą dalej u niego mieszkać, chociaż tak tam śmierdziało. Więc zamiast patrzeć na drzwi, wszyscy troje spuścili wzrok i zauważyli, że Hrabia Olaf nosi co prawda buty, ale bez skarpetek. Zauważyli też, że na bladej skórze nad kostką, między wystrzępionym mankietem spodni a czarnym butem, Hrabia Olaf ma wytatuowane oko - dokładnie takie samo jak na drzwiach. Zaciekawiło ich, ile jeszcze innych oczu może znajdować się w domu Hrabiego Olafa i czy odtąd już zawsze będą czuli, że Hrabia Olaf ich obserwuje, nawet kiedy nie będzie go w pobliżu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Nie wiem, czy sami też to zauważyliście, ale pierwsze wrażenia bardzo często nas zwodzą. Na przykład, widzisz po raz pierwszy jakiś obraz i wcale ci się on nie podoba, ale gdy popatrzysz chwilę dłużej, okazuje się całkiem ładny. Albo ser gorgonzola - z początku może ci się wydać za ostry w smaku, ale gdy podrośniesz, stwierdzasz nagle, że mógłbyś nie jeść nic oprócz sera gorgonzola. Klaus, kiedy urodziło się Słoneczko, wcale nie lubił siostrzyczki, lecz nie minęło sześć tygodni, a oboje daliby się za siebie pokroić na kawałki. Nasza wstępna opinia na każdy prawie temat może się z czasem zmienić. Chciałbym móc powiedzieć wam, że pierwsze wrażenie młodych Baudelaire'ów dotyczące Hrabiego Olafa i jego domu było mylne, tak jak to często bywa z pierwszymi wrażeniami. Lecz niestety, wrażenie, że Hrabia Olaf jest złym człowiekiem, a jego dom istnym chlewem, było jak najbardziej słuszne. Przez kilka pierwszych dni pobytu u Hrabiego Olafa Wiole tka, Klaus i Słoneczko usiłowali poczuć się lam jak w domu, ale okazało się to niemożliwe. Mimo iż dom był całkiem spory, Hrabia Olaf upchnął całą trójkę w jednym obskurnym pokoiku, w którym stało tylko jedno małe łóżko. Wioletka i Klaus nocowali w nim na zmianę. Każde co drugą noc spało w łóżku, a co drugą na twardej drewnianej podłodze - a ponieważ materac łóżka miał w środku straszne góry i doły, więc trudno powiedzieć, komu było bardziej niewygodnie. Aby urządzić legowisko dla Słoneczka, Wioletka zdjęła z pręta nad jedynym oknem zakurzone zasłony i poskładała je w coś na kształt becika, w którym jej siostra mieściła się akurat. Ale po zdjęciu zasłon przez popękane szyby od świtu wpadało do środka ostre słońce, więc dzieci budziły się codziennie niewyspane i obolałe. Zamiast szafy dostały wielkie pudło, w którym kiedyś mieściła się lodówka, a teraz miały się zmieścić ubrania całej trójki, wrzucone na kupę. Zamiast zabawek, książek i innych rzeczy, które dostarczają dzieciom rozrywki, Hrabia Olaf zaopatrzył młodych Baudelaire'ów w stosik kamieni. A jedyną dekorację łuszczących się ścian stanowiło wielkie, wstrętne malowidło, przedstawiające oko, takie samo jak na nodze Hrabiego Olafa i na drzwiach wejściowych.

Dzieci wiedziały jednak to, co i wy na pewno wiecie: że nawet najgorsze warunki dają się znieść, gdy towarzyszą nam ciekawi i mili ludzie. Niestety, Hrabia Olaf nie był ani ciekawy, ani miły; był surowy, nerwowy i brzydko pachniał. Za jedyną zaletę Hrabiego Olafa uznać można to, że rzadko przebywał w domu. Rano dzieci wstawały i ubierały się w to, co wyciągnęły z pudła po lodówce, po czym schodziły do kuchni, gdzie czekała na nie lista poleceń, pozostawiona przez Hrabiego Olafa, który często zjawiał się dopiero w nocy. Większość dnia spędzał bowiem poza domem albo w wysokiej wieży, gdzie dzieciom nie wolno było wchodzić. Polecenia dotyczyły na ogół ciężkich prac, takich jak malowanie ganku od podwórza albo naprawa okien, a na końcu każdej instrukcji, zamiast podpisu, Hrabia Olaf rysował oko.

Pewnego ranka instrukcja głosiła: „Moja trupa teatralna przyjdzie dzisiaj z wizytą przed wieczornym spektaklem. Przygotujcie na siódmą kolację dla dziesięciu osób. Macie kupić jedzenie, przyrządzić posiłek, nakryć do stołu, podać do stołu, sprzątnąć ze stołu i nie pętać się pod nogami”. Poniżej widniało znajome oko, a pod kartką leżała drobna suma pieniędzy na zakupy.

Wioletka i Klaus przeczytali instrukcję, jedząc śniadanie, czyli szarą owsiankę z grudami, którą Hrabia Olaf zostawiał im co rano w wielkim garnku na kuchni. Przeczytawszy, wymienili zgnębione spojrzenia.

- Żadne z nas nie zna się na gotowaniu - powiedział Klaus.

- To prawda - przyznała Wioletka. - Wiedziałam, jak się zabrać do naprawy okien i do czyszczenia komina, bo takie sprawy mnie ciekawią. Ale nie mam pojęcia, jak się przyrządza jedzenie, z wyjątkiem grzanek.

- A nawet grzanki zdarza ci się spalić - dodał Klaus, i uśmiechnęli się oboje. Przypomniało im się, jak kiedyś wstali raniuteńko, żeby w sekrecie przygotować śniadanie dla rodziców. Wioletka spaliła grzanki, a rodzice, czując swąd, wpadli do kuchni, zaniepokojeni, co się dzieje. Na widok Wioletki i Klausa, wpatrzonych smętnie w zwęglone szczątki pieczywa, zaczęli się okropnie śmiać, a potem usmażyli naleśniki dla całej rodziny.

- Szkoda, że ich nie ma - westchnęła Wioletka. Nie musiała wyjaśniać, że chodzi jej o rodziców. - Na pewno nie pozwoliliby nam mieszkać w tym okropnym domu.

- Gdyby byli - Klaus mówił coraz cieńszym głosem, bo coraz bardziej się denerwował - po pierwsze w ogóle nie trafilibyśmy do Hrabiego Olafa. Nienawidzę tu być, Wioletko! Nienawidzę tego domu! Nienawidzę naszego pokoju! Nienawidzę wykonywania tych wszystkich poleceń, i Hrabiego Olafa też nienawidzę!

- Ja tak samo - powiedziała Wioletka, a Klaus z ulgą spojrzał na swoją starszą siostrę, Czasem wystarczy powiedzieć głośno, że się czegoś nienawidzi, i usłyszeć, że ktoś się z nami zgadza, aby poczuć się lepiej nawet w najgorszej sytuacji, - Nienawidzę w tej chwili całego naszego życia - dodała Wioletka. - Ale co zrobić, trzeba trzymać głowę do góry.

Wyrażenia tego używał często ojciec dzieci, a znaczyło ono: „być wesołym mimo wszystko”.

- Masz rację - przyznał Klaus. - tylko że bardzo trudno jest trzymać głowę do góry, gdy Hrabia Olaf ciągle daje nam po głowie.

- Dziuk! - pisnęło Słoneczko, bębniąc po stole łyżką od owsianki. Wioletka i Klaus, wytrąceni gwałtownie z rozmowy, spojrzeli ponownie na notatkę Hrabiego Olafa.

- Może poszukamy jakiejś książki kucharskiej i przeczytamy w niej, jak się gotuje - zaproponował Klaus. - Przygotowanie prostego posiłku nie powinno być zbyt trudne.

Przez dobrych parę minut Wioletka z Klausem otwierali i zamykali kuchenne szafki Hrabiego Olała, jednak bez skutku.

- Nie mogę powiedzieć, że mnie to dziwi - rzekła Wioletka. - W całym tym domu nie widzieliśmy przecież ani jednej książki.

- No właśnie - zasmucił się Klaus. - Bardzo brakuje mi czytania. Musimy jak najszybciej rozejrzeć się w okolicy za biblioteką.

- Ale nie dzisiaj - powiedziała Wioletka. - Dzisiaj musimy przygotować kolację na dziesięć osób.

W tej właśnie chwili ktoś zapukał do frontowych drzwi. Wioletka z Klausem wymienili nerwowe spojrzenia.

- Kto mógłby chcieć odwiedzić Hrabiego Olafa? - zastanowiła się głośno Wioletka.

- A może to nas ktoś chce odwiedzić? - powiedział Klaus bez większego przekonania. Od czasu śmierci rodziców większość przyjaciół młodych Baudelaire'ów jakoś się wykruszyła, co tutaj znaczy: „przestali dzwonić, pisać i wpadać z wizytą, przez co trójka dzieci czuła się bardzo osamotniona”. Ani wy, ani ja, oczywiście, nie zrobilibyśmy czegoś takiego naszym dotkniętym żałobą przyjaciołom, ale smutna prawda polega na tym, że kiedy komuś umrze bliska osoba, znajomi często zaczynają tego kogoś unikać, chociaż akurat w takich chwilach obecność przyjaciół jest najbardziej potrzebna.

Wioletka, Klaus i Słoneczko podeszli ostrożnie do frontowych drzwi i wyjrzeli przez wizjer, który miał kształt oka. Widząc, że z drugiej strony zerka na nich Sędzia Strauss, uradowali się niezmiernie i zaraz otworzyli drzwi.

- Pani Sędzia Strauss! - zawołała Wioletka. - Jak to miło!

Już miała dodać: „Prosimy do środka”, ale pomyślała sobie, że Sędzia Strauss wolałaby chyba nie zapuszczać się w półmrok brudnego pokoju.

- Przepraszam, że nie zajrzałam wcześniej - powiedziała Sędzia Strauss do młodych Baudelaire'ów, którzy niezdarnie blokowali wejście. - Ciekawiło mnie bardzo, jak się zadomowiliście, ale miałam w sądzie wyjątkowo trudną sprawę, która pochłaniała większość mojego czasu.

- Co to była za sprawa? - zainteresował się Klaus. Pozbawiony możliwości czytania, odczuwał wielki głód świeżych informacji.

- O tym nie wolno mi mówić - odparła Sędzia Strauss. - Tajemnica służbowa. Mogę tylko zdradzić, że chodzi o pewną trującą roślinę i nielegalne użycie cudzej karty kredytowej.

- Jiika! - pisnęło Słoneczko, co z powodzeniem mogło znaczyć: „Ale to ciekawe!”, chociaż przecież nie było możliwe, aby Słoneczko zrozumiało, o czym mówi Sędzia Strauss.

Sędzia Strauss spojrzała z góry na Słoneczko i roześmiała się.

- Jiika! Masz rację - powiedziała i wyciągnęła rękę, chcąc pogłaskać maleństwo po główce. Słoneczko przytrzymało jej rękę i leciutko ugryzło.

- To znaczy, że ona panią lubi - wyjaśniła Wioletka. - Kiedy ktoś jej się nie podoba albo chce ją wykąpać, gryzie bardzo, bardzo mocno.

- Rozumiem - odparta Sędzia Strauss. - No więc, jak sobie radzicie, dzieci? Niczego wam nie brakuje?

Dzieci spojrzały po sobie, myśląc o wszystkich rzeczach, których im brakowało. Na przykład jeszcze jednego łóżka. Przyzwoitego miejsca do spania dla Słoneczka. Zasłon na okno w pokoju. Szalki zamiast pudła po lodówce. A najbardziej, oczywiście, brakowało im możliwości zerwania wszelkich związków z Hrabią Olafem, Jeszcze bardziej brakowało im rodziców i prawdziwego domu, ale na to, rzecz jasna, nie można było nic poradzić. Zastanawiając się nad pytaniem Sędzi Strauss, Wioletka, Klaus i Słoneczko smętnie spuścili głowy. W końcu odezwał się Klaus:

- Czy nie mogłaby nam pani pożyczyć jakiejś książki kucharskiej? Nie znaleźliśmy w domu ani jednej, a Hrabia Olaf kazał nam przygotować na dziś wieczór kolację dla swojej trupy teatralnej.

- 'Mój Boże - wzruszyła się Sędzia Strauss. - Przygotować kolację dla całej trupy teatralnej to doprawdy trudne zadanie dla dzieci.

- Hrabia Olaf obarcza nas wieloma odpowiedzialnymi zadaniami - powiedziała Wioletka. Chciała powiedzieć: „Hrabia Olaf jest złym człowiekiem”, ale na to była zbyt dobrze wychowana.

- A może wstąpicie do mnie i sami znajdziecie sobie odpowiednią książkę kucharską? - zaproponowała Sędzia Strauss.

Dzieci bardzo chętnie podążyły za Sędzią Strauss do jej zadbanego domu. Przez elegancki, pachnący kwiatami hall weszły do ogromnego pokoju, a gdy ujrzały, co jest w środku, prawie zemdlały z zachwytu. Szczególnie Klaus.

Pokój okazał się biblioteką. Nie biblioteką publiczną, tylko prywatną, czyli wielkim zbiorem książek należących do Sędzi Strauss. Półka nad polką, książki zasłaniały wszystkie ściany od podłogi do sufitu, a na środku stały pojedyncze regały, też z mnóstwem półek. Wolny od książek był jedynie kąt z paroma dużymi, wygodnymi fotelami i drewnianym stolikiem, oświetlony wiszącymi lampami - idealne miejsce na lekturę. Biblioteka Sędzi Strauss była mniejsza niż biblioteka państwa Baudelaire'ów, ale równie przytulna, więc dzieci nie posiadały się z emocji.

- Słowo daję! - wykrzyknęła Wioletka. - Co za wspaniała biblioteka!

- Dziękuję bardzo - powiedziała Sędzia Strauss. - Gromadzę książki od lat i jestem bardzo dumna ze swoich zbiorów. O ile potraficie szanować książki, możecie z nich korzystać w każdej chwili. Książki kucharskie stoją tu, na ścianie wschodniej. Rzucimy okiem?

- Oczywiście - rzekła Wioletka - a potem, jeśli pani pozwoli, bardzo chętnie przejrzałabym coś z dziedziny inżynierii mechanicznej. Wynalazki to moja wielka pasja.

- A ja poszukam czegoś o wilkach - powiedział Klaus. - Ostatnio fascynuje mnie temat dzikich zwierząt Ameryki Północnej.

- Gita! - pisnęło Słoneczko, co oznaczało: „Proszę nie zapomnieć o książce z obrazkami dla mnie”.

Sędzia Strauss uśmiechnęła się.

- Jak to miło spotkać młodzież, która interesuje się książkami. Ale najpierw powinniśmy chyba poszukać dobrego przepisu na kolację, nie sądzicie?

Dzieci przyznały jej rację i przez pól godziny wertowały stos książek kucharskich, które im poleciła Sędzia Strauss. Szczerze mówiąc, sieroty byty tak przejęte tym, że wyrwały się z domu Hrabiego Olafa i trafiły do tej cudownej biblioteki, że trochę trudno im było zebrać myśli i skoncentrować się na gotowaniu. Wreszcie Klaus znalazł danie, na które przepis brzmiał zachęcająco, a w dodatku wydawało się proste do przyrządzenia.

- Posłuchajcie tego - oznajmił. - „Puttanesca. Jest to sos włoski do makaronu. Potrzebne nam będą tylko świeże oliwki, kapary, anchois, czosnek, siekana pietruszka i pomidory. Wszystko razem dusimy w rondlu, a oddzielnie gotujemy spaghetti do polania sosem”.

- Brzmi dość prosto - przyznała Wioletka, i cala trójka spojrzała po sobie z nadzieją. Może, mając za ścianą życzliwą Sędzię Strauss i jej bibliotekę, da się tu całkiem łatwo żyć, nie trudniej niż przyrządzić sos puttanesca dla Hrabiego Olafa.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Sieroty Baudelaire przekaligrafowały przepis na sos puttanesca z książki kucharskiej na karteczkę, a Sędzia Strauss była tak uprzejma, że poszła z nimi na rynek, gdzie nabyły niezbędne produkty. I chociaż Hrabia Olaf nie zostawił dzieciom zbyt dużo pieniędzy, zdołały kupić wszystko, co potrzeba.

Oliwki znalazły u straganiarza, który pozwolił im skosztować kilku odmian i wybrać najsmaczniejsze.

W budce z makaronami wypatrzyły kluseczki o ciekawym kształcie i poradziły się sprzedawczyni, ile należy kupić na trzynaście osób - licząc dziewięcioro gości, Hrabiego Olafa i ich troje. Potem w supermarkecie kupiły czosnek, który jest rośliną bulwiastą o ostrym smaku; anchois, które są małymi, słonymi rybkami; kapary, które są pączkami kwiatów niewielkiego krzewu i smakują jak marzenie, a także pomidory, które, wbrew temu, co sądzi większość ludzi, są owocami, a nie warzywami. Przyszło im do głowy, że należy podać również deser, więc nabyły kilka opakowań budyniu w różnych smakach. Może gdy przygotują pyszną kolację - myślały sobie - Hrabia Olaf zacznie się do nich odnosić bardziej życzliwie.

- Bardzo pani dziękujemy za okazaną nam dzisiaj pomoc - powiedziała Wioletka, gdy wracali do domu. - Nie wiem, jak byśmy sobie bez pani poradzili.

- Wyglądacie mi na osoby inteligentne - odparła Sędzia Strauss. - Przypuszczam, że i tak coś byście wymyślili. Nadal jednak wydaje mi się dziwne, że Hrabia Olaf zlecił wam przygotowanie tak wielkiej kolacji. No, jesteśmy na miejscu. Pójdę do siebie. Mam nadzieję, że wkrótce wpadniecie wypożyczyć coś z mojej biblioteki.

- Jutro? - podchwycił Klaus. - Możemy wpaść jutro?

- Czemu nie - uśmiechnęła się Sędzia Strauss.

- Doprawdy, nie mamy słów wdzięczności - powiedziała Wioletka, starannie dobierając słowa. Mając tylko zmarłych rodziców i Hrabiego Olafa, który je traktował wyjątkowo podle, dzieci nie nawykły do dobroci ze strony dorosłych i nie były pewne, czy przypadkiem nie powinny się jakoś odwdzięczyć. - Jutro, zanim znów skorzystamy z pani biblioteki, Klaus i ja z największą przyjemnością wyręczymy panią w obowiązkach domowych. Słoneczko jest, co prawda, za małe do pracy, ale na pewno znajdziemy coś, w czym mogłoby się przydać.

Sędzia Strauss uśmiechnęła się do dzieci, chociaż oczy miała smutne. Położyła rękę na głowie Wioletka, która poczuła się tak dobrze, jak już dawno się to nie zdarzało.

- Dziękuję, nie trzeba - powiedziała Sędzia Strauss. - Jesteście zawsze mile widzianymi gośćmi w moim domu.

Potem zniknęła za drzwiami, a sieroty Baudelaire patrzyły za nią jeszcze chwilę, zanim poszły do siebie.

Prawie całe popołudnie Wioletka, Klaus i Słoneczko gotowali sos puttanesca według przepisu z książki kucharskiej. Wioletka prażyła czosnek, płukała i siekała anchois. Klaus obierał pomidory i wyjmował pestki z oliwek. Słoneczko bębniło drewnianą łyżką w rondel, podśpiewując piosenkę, którą samo ułożyło. Cala trójka czuła się znacznie mniej nieszczęśliwa niż kiedykolwiek od dnia przybycia do domu Hrabiego Olafa.

Woń gotowanych potraw często działa na nas kojąco, więc w kuchni zrobiło się przytulnie, kiedy sos dusił się na wolnym ogniu - jest to termin kulinarny i oznacza: „gotował się nad bardzo małym płomieniem”. Trzy sieroty rozmawiały sobie przyjemnie o rodzicach i o Sędzi Strauss, którą zgodnie uznały za fantastyczną sąsiadkę i w której bibliotece zamierzały spędzać jak najwięcej czasu. Tak sobie gwarząc, mieszały budyń czekoladowy i kosztowały go co chwila.

Wkładając budyń do lodówki, żeby się ochłodził, Wioletka, Klaus i Słoneczko usłyszeli donośny huk otwieranych drzwi. Zdaje się, że nie muszę wam mówić, kto wrócił do domu.

- Sieroty? - wrzasnął skrzekliwym głosem Hrabia Olaf. - Gdzie jesteście, sieroty?

- W kuchni, Hrabio Olafie. - zawołał Klaus. - Kończymy gotować kolację.

- Wasze szczęście - burknął Hrabia Olaf, wkraczając do kuchni. Spojrzał kolejno na wszystkich troje Baudelaire'ów swoimi bardzo, bardzo błyszczącymi oczami. - Moja trupa już nadciąga, a wszyscy są bardzo głodni. Gdzie pieczeń?

- Nie przyrządziliśmy pieczeni - odparła Wioletka. - Przyrządziliśmy sos puttanesca.

- Co takiego? - nastroszył się Hrabia Olaf. - Nie ma pieczeni?

- Nie wspomniał pan, że ma być pieczeń - powiedział Klaus.

Hrabia Olaf przysunął się tuż do dzieci, przez co wydal im się jeszcze wyższy. Jego oczy błysnęły mocniej niż zwykle, a pojedyncza brew podjechała groźnie do góry.

- Adoptując was - wycedził przez zęby - stałem się automatycznie waszym ojcem, a jako ojciec nie jestem dla was kimś, z kim można żartować. Żądam, abyście podali mnie i moim gościom pieczeń wołową.

- Nie ma pieczeni! - krzyknęła Wioletka. - Jest tylko sos puttanesca!

- Nie! Nic! Nie! - zawtórowało jej Słoneczko.

Hrabia Olaf spojrzał z góry na Słoneczko, zaskoczony tym nagłym przemówieniem. Z nieludzkim rykiem chwycił dziecko w szpony jednej łapy i podniósł je na wysokość swoich błyszczących oczu. Nie muszę chyba dodawać, że Słoneczko wystraszyło się okropnie i natychmiast uderzyło w płacz; ze strachu nie próbowało nawet ugryźć ręki, która trzymała je w górze.

- Postaw ją na ziemi, ale już, ty brutalu! - wrzasnął Klaus. Podskoczył parę razy, chcąc wyrwać Słoneczko ze szponów Hrabiego, ale nie dosięgnął. Hrabia Olaf spojrzał na Klausa z góry i wyszczerzył się w strasznym, zębatym uśmiechu, podnosząc wyjące Słoneczko jeszcze wyżej. Już - już zdawało się, że ciśnie je o podłogę, kiedy z pokoju za ścianą dobiegi chóralny rechot i wołania:

- Olaf! Gdzie Olaf?

Hrabia Olaf zastygł w bezruchu, nie wypuszczając z garści Słoneczka, i trwał tak, gdy kolejni członkowie jego trupy teatralnej wkraczali do kuchni. Niebawem całe pomieszczenie zapełniły dziwaczne postacie różnych kształtów i rozmiarów. Byt wśród nich łysy mężczyzna z bardzo długim nosem, przyodziany w długą czarną togę. Były dwie kobiety o twarzach całkowicie pokrytych kredowobiałym pudrem, co nadawało im wygląd duchów. Za kobietami stał mężczyzna, który miał bardzo długie i bardzo chude ręce, a na ich końcach, zamiast dłoni - dwa haki.

Była też niesamowicie gruba osoba, która nie wyglądała ani na mężczyznę, ani na kobietę. Za plecami tej osoby, w drzwiach kuchni, tłoczyły się jeszcze inne postacie, niewidoczne dla dzieci, ale na pewno równie przerażające.

- Mamy cię, Olafie! - triumfowała jedna z bladolicych. - Ale co ty tu właściwie robisz?

- Nic takiego, wychowuję sieroty - burknął Hrabia Olaf. - Kazałem im przygotować kolację, a zrobiły tylko jakiś obrzydliwy sos.

- Dzieciom nie wolno pobłażać - odezwał się hakoręki. - Trzeba je nauczyć, że mają słuchać starszych.

Łysy dryblas przyjrzał się młodym Baudelaire'om spod zmrużonych powiek.

- To te bogate dzieciaki, o których mi mówiłeś? - spytał Hrabiego Olafa.

- Tak - potwierdził Hrabia Olaf. - Są tak paskudne, że dotykam ich z obrzydzeniem.

Mówiąc to, postawił zapłakane Słoneczko na podłogę. Wioletka z Klausem odetchnęli z ulgą, że jednak nie puścił ich siostrzyczki z wysoka.

- Wcale ci się nie dziwię - rzucił ktoś od drzwi.

Hrabia Olaf wytarł dłoń o drugą rękę, jakby naprawdę trzymał w niej coś obrzydliwego, a nie małe dziecko.

- No, dość gadania - powiedział. - Zjedzmy lepiej tę kolację, chociaż na pewno jest do niczego. Chodźcie wszyscy do jadalni, naleję wam wina. Może zdążymy się upić, zanim te łapserdaki podadzą do siołu; wtedy będzie nam wszystko jedno, czy jemy pieczeń, czy coś innego.

- Hura! - krzyknęło kilkoro członków trupy i wszyscy, z Hrabią Olafem na czele, przedefilowali przez kuchnię do jadalni. Na dzieci nikt już nie zwracał najmniejszej uwagi - poza łysym, który nachylił się i spojrzał Wioletce prosto w oczy.

- Ślicznotka z ciebie - mruknął, biorąc jej buzię w szorstkie łapy. - Na twoim miejscu nie denerwowałbym Hrabiego Olafa, żeby przypadkiem nie popsuł tej ślicznej buzi.

Wioletka zadrżała, a łysy zachichotał piskliwie i wyszedł z kuchni.

Dzieci zostały same i dopiero wtedy uświadomiły sobie, że dyszą ciężko, jak po długim biegu. Słoneczko wciąż szlochało, a Klaus też miał łzy w oczach. Tylko Wioletka nie płakała, gdyż trzęsła się ze strachu i abominacji - słowo „abominacja” znaczy tu: „nieprzyjemna mieszanka grozy i obrzydzenia”. Przez kilka chwil żadne nie mogło wykrztusić ani słowa.

- To straszne, straszne - szepnął w końcu Klaus. - Co możemy zrobić, Wioletko?

- Nie wiem. Boję się.

- Ja też - powiedział Klaus.

- Huks! - powiedziało Słoneczko i przesiało płakać.

- Jeść! Gdzie kolacja?! - wrzasnął ktoś z jadalni i cala trupa teatralna jęła rytmicznie bębnić w stół, co jest wyjątkowo niegrzecznym zachowaniem.

- Lepiej podajmy tę puttanescę - rzekł Klaus - bo kto wie, co Hrabia Olaf może nam zrobić.

Wioletce przypomniało się, co mówił łysy o popsuciu jej buzi, więc kiwnęła głową. Oboje z Klausem spojrzeli na rondel z bulgoczącym sosem, który przedtem wyglądał tak swojsko, a teraz jak krwawa kadź. Zostawiwszy Słoneczko w kuchni, wkroczyli do jadalni: Klaus niósł misę kluseczek o ciekawym kształcie, a Wioletka - wazę z sosem puttanesca i sporą chochlę. Trupa teatralna gadała i rechotała, popijając raz po raz wino z kieliszków, i nie zważała wcale na sieroty Baudelaire, które okrążały stół, nakładając kolejno na talerze. Wioletkę od ciężkiej chochli rozbolała w końcu prawa ręka. Przez chwilę chciała zastąpić ją lewą, ponieważ jednak była praworęczna, zlękła się, że lewą ręką rozleje sos i w ten sposób znów rozwścieczy Hrabiego Olafa. Zerknęła smutno w pełny talerz Hrabiego Olafa i zrobiło jej się żal, że nie kupiła na rynku trucizny i nie wsypała jej do sosu. Po obsłużeniu wszystkich gości Klaus i Wioletka wymknęli się z powrotem do kuchni. Słuchając dzikich, groźnych śmiechów Hrabiego Olafa i jego trupy, dziobali widelcami w swoich porcjach, gdyż byli tak nieszczęśliwi, że zupełnie odechciało im się jeść.

Niebawem przyjaciele Olafa znów zaczęli bębnić rytmicznie w stół, więc sieroty poszły do jadalni zebrać talerze, a potem wróciły tam jeszcze raz, aby podać budyń czekoladowy. Wtedy widać już było wyraźnie, że Hrabia Olaf i jego kompania wypili bardzo dużo wina: pokładali się na stole i mówili o wiele mniej. W końcu wstali i chwiejnym szeregiem przedefilowali przez kuchnię z powrotem do wyjścia. Hrabia Olaf rozejrzał się po kuchni pełnej brudnych naczyń.

- Ponieważ jeszcze nie pozmywaliście - rzekł do sierot - zwalniam was wyjątkowo z dzisiejszego spektaklu. Ale za to, gdy tylko sprzątniecie, macie zaraz pójść do łóżek.

Klaus do tej chwili wpatrywał się wściekłym wzrokiem w podłogę, próbując ukryć rozgoryczenie. Lecz ostatniego słowa nie mógł znieść w milczeniu.

- Chciał pan powiedzieć do łóżka! - wykrzyknął. - Dał nam pan tylko jedno łóżko!

Na ten wybuch gniewu trupa teatralna stanęła jak wryta, popatrując to na Klausa, to na Hrabiego Olafa - wszyscy ciekawi byli, co teraz będzie. Hrabia Olaf uniósł pojedynczą brew i oczy zalśniły mu dziko - lecz przemówił spokojnie:

- Skoro życzysz sobie drugiego łóżka, możesz pojechać jutro do miasta i kupić je sobie.

- 'Przecież pan doskonale wic, że nie mamy pieniędzy - powiedział Klaus.

- Doskonale wiem, że macie - odparł Hrabia Olaf, i od tej chwili mówił coraz głośniej: - Jesteście dziedzicami ogromnej fortuny.

- Z tych pieniędzy nie wolno nikomu korzystać, póki Wioletka nie stanie się pełnoletnia - wyjaśnił Klaus, przypominając sobie, co mówił pan Poe.

Hrabia Olaf mocno poczerwieniał na obliczu. Przez chwilę milczał. Nagle zamachnął się gwałtownie i rąbnął Klausa w twarz. Klaus upadł na podłogę, oko w oko z okiem wytatuowanym nad oddaloną o parę cali kostką nogi Olafa. Okulary Klausa wylądowały w rogu kuchni. Lewy policzek, ten na który spadł cios Olafa, palił jak ogień. Trupa teatralna kwiczała ze śmiechu, a parę osób klaskało, jakby Hrabia Olaf dokonał czegoś bohaterskiego, a nie godnego pogardy.

- Chodźmy, przyjaciele - rzekł Hrabia Olaf do swojej kompanii. - Bo spóźnimy się na własne przedstawienie.

- Jak cię znam, Olafie - odezwał się hakoręki - na pewno znajdziesz sposób, by wyciągnąć forsę Baudelaire'ów.

- Zobaczymy - mruknął Hrabia Olaf, ale oczy błyszczały mu tak, jakby już miał jakiś pomysł.

Drzwi huknęły po raz drugi, zamykając się z impetem za Hrabią Olafem i jego straszliwą kompanią. Dzieci znów zostały same w kuchni. Wioletka uklękła przy Klausie i objęła go na pocieszenie. Słoneczko podczołgało się na czworakach do okularów, podniosło je i podało Klausowi. Wtedy Klaus się rozpłakał - nie tyle z bólu, ile z wściekłości na tę okropną sytuację, w której się znaleźli. Wioletka i Słoneczko zapłakały razem z bratem i szlochali tak we troje, zmywając naczynia, gasząc świece w stołowym pokoju, przebierając się i układając do snu - Klaus w łóżku, Wioletka na podłodze, a Słoneczko w beciku z zasłon. Przez okno świecił do środka księżyc, więc gdyby ktoś zajrzał wtedy do pokoju sierot Baudelaire, zobaczyłby troje dzieci plączących po cichutku przez całą noc.

ROZDZIAŁ PIĄTY

O ile nie macie wielkiego, bardzo wielkiego szczęścia, na pewno zdarzały wam się w życiu powody do płaczu. Więc, o ile nie macie wielkiego, bardzo wielkiego szczęścia, wiecie, że gdy się człowiek porządnie i długo wypłacze, na ogół robi mu się lepiej, nawet jeśli okoliczności nie zmieniły się ani na jotę. Tak też było z sierotami Baudelaire. Po przepłakanej nocy wstały rano z uczuciem, że spadł im z serca

wielki ciężar. Wszyscy troje wiedzieli naturalnie, że tkwią nadal w okropnej sytuacji, ale zdawało im się, że da się coś zrobić, aby tę sytuację poprawić. Poranna instrukcja Hrabiego Olafa nakazywała im narąbać drewna na opał na podwórku za domem. Wywijając siekierą i rozszczepiając kłodę po kłodzie na mniejsze kawałki, Wioletka z Klausem omawiali możliwe plany działania, gdy tymczasem Słoneczko żuło w zamyśleniu szczapkę drewna.

- Z całą pewnością nie możemy tutaj dłużej zostać - rzekł Klaus, dotykając paskudnego siniaka pod okiem, który był śladem po ciosie Olafa. - Wolę spróbować szczęścia na ulicy, niż żyć dalej w tym okropnym domu.

- Ale kto wie, jakie nieszczęścia mogą nas spotkać na ulicy? - zauważyła trzeźwo Wioletka. - Tutaj przynajmniej mamy dach nad głową.

- To wielka szkoda, że na pieniądze rodziców musimy czekać, aż będziesz pełnoletnia. Dużo bardziej przydałyby się teraz - rzekł Klaus. - Kupilibyśmy sobie zamek i zamieszkalibyśmy w nim, a straż patrolowałaby mury od zewnątrz, strzegąc nas przed Hrabią Olafem i jego trupą.

- Urządziłabym sobie pracownię - rozmarzyła się Wioletka i jednym zamachem siekiery rozłupała kłodę na dwie równiutkie części. - Pełną kółek zębatych, wielokrążków i kabli, z doskonałym systemem komputerowym.

- A ja olbrzymią bibliotekę - zawtórował jej Klaus. - Taką wygodną, jak u Sędzi Strauss, tylko dużo większą.

- Gibbo! - pisnęło Słoneczko, co najwyraźniej znaczyło: „A ja miałabym mnóstwo rzeczy do gryzienia”.

- Ale na razie trzeba znaleźć inne wyjście - powiedziała Wioletka.

- Może Sędzia Strauss by nas zaadoptowała? - wymyślił Klaus. - Mówiła przecież, że zawsze jesteśmy u niej mile widziani.

- Tak, ale miała na myśli wizyty towarzyskie i korzystanie z biblioteki - rzekła Wioletka. - A nie mieszkanie na stałe.

- Nie sądzisz, że gdybyśmy jej wyjaśnili sytuację, zgodziłaby się nas zaadoptować? - spytał z nadzieją Klaus. Jedno spojrzenie Wioletki przekonało go jednak, że propozycja nie ma szans. Adopcja to poważna życiowa decyzja, której nie podejmuje się pod wpływem chwili. Jestem pewien, że i wy nieraz życzyliście sobie, aby wychowywały was inne osoby niż te, które was właśnie wychowują, lecz wiedzieliście w głębi duszy, że nie ma na to szans.

- Uważam, że powinniśmy się wybrać do pana Poe - stwierdziła Wioletka. - Powiedział nam przecież na pożegnanie, że jeśli będziemy mieli jakieś pytania, możemy skontaktować się z nim w banku.

- Pytań właściwie nie mamy - zauważył Klaus. - Tylko zażalenie.

Przypomniało mu się, jak pan Poe nadchodził ku nim Słoną Plażą ze straszną wiadomością. Chociaż pożar nie był, rzecz jasna, winą pana Poe, Klaus jakoś nie miał ochoty spotkać się z tym panem, bo bał się dalszych złych wiadomości.

- Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, z lam można by się skontaktować - rzekła Wioletka. - Pan Poe zarządza naszymi sprawami. Jestem pewna, że gdyby wiedział, jaki wstrętny jest Hrabia Olaf, natychmiast by nas stąd zabrał.

Klaus wyobraził sobie, że pan Poe zajeżdża samochodem, pakuje do środka sieroty Baudelaire, aby wywieźć je gdzieś daleko - i błysnęła mu iskierka nadziei. Wszędzie będzie lepiej niż tutaj.

- Zgoda - powiedział. - Porąbmy to drzewo do końca i chodźmy do banku.

Ożywione planem działania, sieroty Baudelaire jęły machać siekierami w zdumiewającym tempie i wkrótce całe drewno było porąbane, a dzieci mogły pójść do banku. Przypomniało im się, jak Hrabia Olaf mówił, że ma w domu plan miasta, ale chociaż przeszukały dom gruntownie, nie znalazły ani śladu mapy, co podsunęło im myśl, że pewnie jest ona w wieży, gdzie nie wolno im wchodzić. Nie mając więc pojęcia, dokąd idą, sieroty Baudelaire ruszyły w stronę dzielnicy bankowej miasta, z nadzieją, że znajdą tam pana Poe.

Minąwszy dzielnicę masarską, dzielnicę kwiatową i dzielnicę rzeźbiarską, wkroczyły w dzielnicę bankową. Tam zatrzymały się na chwilę, aby zaczerpnąć wody dla ochłody z Fontanny Zwycięskich Finansów. Dzielnica bankowa składała się z kilku szerokich ulic. Po obu stronach każdej ulicy stały wysokie, marmurowe gmachy, same banki. Dzieci odwiedziły najpierw Bank Zaufania, potem Wierne Konto i Pożyczki, a potem Drobne Usługi Finansowe, wszędzie wypytując o pana Poe. Recepcjonistka Drobnych Usług wiedziała przypadkiem, że pan Poe pracuje na końcu ulicy, w Mecenacie Mnożenia Mamony. Budynek MMM byt przysadzisty i raczej niepozorny, ale w środku przyjemny, chociaż tłum, ruch i gwar w dudniącej echem sali podziałały na dzieci onieśmielająco. W końcu spytały wartownika w mundurze, czy dobrze trafiły, a strażnik zaprowadził je do dużego gabinetu z mnóstwem segregatorów, ale bez okien.

- Coś takiego, witam, witam - powiedział pan Poe, nie kryjąc zdziwienia. Siedział za biurkiem pokrytym zadrukowanymi papierami, które wyglądały na ważne i nudne. Małe zdjęcie w ramce, przedstawiające żonę i dwóch wrednych synalków pana Poe, otaczały trzy migające lampkami telefony. - Proszę, siadajcie.

- Dziękujemy - odparł Klaus, podając rękę panu Poe.

Młodzi Baudelaire'ówie zasiedli w trzech ogromnych, wygodnych fotelach.

Pan Poe otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zanim to zrobił, musiał odkaszleć swoje w chusteczkę.

- Jestem dzisiaj bardzo zajęty - wykrztusił wreszcie - więc niewiele mam czasu na pogaduszki. Następnym razem, gdy będziecie się tu wybierać, zadzwońcie najpierw, to zaoszczędzę chwilkę i zabiorę was na lunch.

- Będzie nam bardzo miło - zapewniła go Wioletka. - Przepraszamy, że nie uprzedziliśmy o wizycie, ale znaleźliśmy się w palącej sytuacji.

- Hrabia Olaf to wariat - oświadczył Klaus prosto z mostu. - Nie możemy u niego mieszkać.

- Uderzył Klausa w twarz. Widzi pan ten siniak? - spytała Wioletka, lecz właśnie wtedy jeden z telefonów odezwał się głośnym, nieprzyjemnym brzęczeniem.

- Przepraszam - powiedział pan Poe i podniósł słuchawkę. - Poe, słucham. Co? Tak. Tak. Tak. Tak. Nie. Tak. Dziękuję.

Odłożył słuchawkę i spojrzał na dzieci, jakby zdążył o nich zapomnieć.

- Przepraszam - ocknął się. - O czym to mówiliśmy? Ach tak, Hrabia Olaf. Przykro mi, że nie zrobił na was dobrego wrażenia.

- Dał nam tylko jedno łóżko - poskarżył się Klaus.

- Każe nam wykonywać mnóstwo ciężkich prac domowych.

- Pije za dużo wina.

- Przepraszam - powiedział pan Poe, bo zadzwonił drugi telefon. - Poe, słucham. Siedem. Siedem. Siedem. Siedem. Sześć i pół. Siedem.

Tak, oczywiście. Proszę uprzejmie. - Odłożył słuchawkę i błyskawicznie zanotował coś na jednym z papierów. - Przepraszam, co mówiliście o Hrabim Olafie? Że każe wam pomagać w domu? To chyba dobrze. - Mówi na nas sieroty.

- Ma okropne towarzystwo.

- Ciągle dopytuje się o nasze pieniądze.

- Poko! - (To Słoneczko).

Pan Poe podniósł obie ręce na znak, że słyszał już dość.

- Oj, dzieci, dzieci - powiedział. - Musi minąć trochę czasu, zanim przywykniecie do nowego domu. Mieszkacie tam przecież zaledwie od paru dni.

- Wystarczająco długo, żeby przekonać się, że Hrabia Olaf jest złym człowiekiem - powiedział Klaus.

Pan Poe westchnął ciężko i popatrzył kolejno na całą trójkę. Minę miał poczciwą, ale widać było, że w gruncie rzeczy nie bardzo wierzy w to, co mówią sieroty Baudelaire.

- Czy znany jest wam łaciński termin in loco parentis? - spytał w końcu.

Wioletka i Słoneczko spojrzały na Klausa, Jako najbardziej oczytany, miał największe szanse znać obce słowa i zwroty.

- Czy to ma związek z kolejnictwem? - zaryzykował Klaus. (Może pan Poe zamierza zabrać ich koleją do innych krewnych?).

Pan Poe pokręcił głową.

In loco parentis znaczy „sprawujący funkcję rodzica” - wyjaśnił. - Jest to termin prawniczy, który stosuje się do Hrabiego Olafa. Jako wasz prawny opiekun, Hrabia może wychowywać was według takich metod, jakie uzna za stosowne. Przykro mi, jeśli rodzice nie wdrożyli was do wykonywania obowiązków domowych, nie pijali wina i mieli przyjaciół, których lubiliście bardziej niż znajomych Hrabiego Olafa, ale to są rzeczy, do których musicie przywyknąć, ponieważ Hrabia Olaf działa in loco parentis. Zrozumiano?

- Ale on uderzył mojego bratał - oburzyła się Wioletka. - Proszę spojrzeć na jego twarz!

W czasie gdy Wioletka to mówiła, pan Poe sięgnął do kieszeni po chusteczkę i zasłaniając nią usta, rozkaszlał się na całego. Kaszlał tak głośno, że Wioletka nie była pewna, czy ją słyszał.

- Cokolwiek uczynił Hrabia Olaf - rzekł w końcu pan Poe, popatrując na swoje papiery i zakreślając jakąś liczbę kółeczkiem - działał in loco parentis, więc nic na to nie można poradzić. Wasze pieniądze są chronione przeze mnie osobiście i przez bank, ale metody wychowawcze Hrabiego Olafa to jego prywatna sprawa. A teraz bardzo was przepraszam za obcesowe pożegnanie, ale mam naprawdę mnóstwo pracy.

Dzieci nie ruszyły się z miejsc, gdyż osłupiały ze zdumienia. Pan Poe podniósł wzrok, chrząknął znacząco i powiedział:

- „Obcesowe” to znaczy...

- ...to znaczy, że nie zrobi pan nic, żeby nam pomóc - dokończyła Wioletka. Trzęsła się cała ze złości i rozżalenia. Gdy znów zadzwonił jeden z telefonów, wstała i wyszła z gabinetu, a za nią Klaus, który niósł na rękach Słoneczko. Oszołomieni, wyszli z banku i stanęli na ulicy, nie wiedząc, co dalej robić.

- I co my teraz zrobimy? - spytał smutno Klaus.

Wioletka spojrzała w niebo. Najchętniej wynalazłaby coś, co przeniosłoby ich jak najdalej od tego miejsca.

- Późno się robi - powiedziała. - Lepiej wracajmy, a jutro pomyślimy, co dalej. Może wpadniemy po drodze do Sędzi Strauss?

- Przecież mówiłaś, że ona nam nie pomoże - przypomniał Klaus.

- Nie chodzi o pomoc - rzekła Wioletka - tylko o książki.

Jest rzeczą wielce użyteczną, aby za młodu nauczyć się różnicy między „dosłownie” a „w przenośni”. Jeżeli coś dzieje się dosłownie, to dzieje się naprawdę; jeżeli coś dzieje się w przenośni, to tylko zdaje nam się, że się dzieje. Jeśli, na przykład, dosłownie skaczesz z radości, to odbijasz się od ziemi, bo jesteś bardzo szczęśliwy. Jeżeli skaczesz z radości w przenośni, to znaczy, że jesteś tak bardzo szczęśliwy, że mógłbyś skakać z radości, ale nie robisz tego, oszczędzając energię na inne działania.

Sieroty Baudelaire poczłapały z powrotem do domu Hrabiego Olała, ale po drodze zapukały do domu Sędzi Strauss, która serdecznie zaprosiła je do środka i pozwoliła, aby wybrały sobie książki z biblioteki.

Wioletka wypożyczyła kilka książek o wynalazkach mechanicznych, Klaus - kilka książek o wilkach, a Słoneczko znalazło sobie książkę, w której było mnóstwo obrazków przedstawiających zęby.

Potem dzieci poszły do siebie, stłoczyły się na jedynym łóżku i czytały długo, zawzięcie i z radością. W przenośni - uciekły od Hrabiego Olafa i swojego nędznego życia. Chociaż dosłownie wcale nie uciekły, gdyż nadal przebywały w jego domu i Hrabia Olaf mógł, in loco parentis, robić z nimi, co mu się podobało. A jednak, pochłonięte ulubionymi lematami, sieroty czuły się tak dalekie od nieszczęścia, jakby rzeczywiście uciekły.

Oczywiście, że ucieczka w przenośni nie rozwiązywała ich sytuacji, ale po męczącym i pełnym porażek dniu dobre było i to. Wioletka, Klaus i Słoneczko wertowali swoje książki, a każde w głębi duszy żywiło cichą nadzieję, że ich ucieczka w przenośni kiedyś wreszcie stanie się dosłowna.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Nazajutrz rano, kiedy zaspane dzieci zeszły na dół do kuchni, zamiast instrukcji zastały tam Hrabiego Olafa we własnej osobie.

- Dzień dobry, sieroty - powiedział. - Owsianka już czeka na was w salaterkach.

Dzieci usiadły do stołu i z niepokojem przyjrzały się swoim porcjom. Znacie już trochę Hrabiego Olafa, więc czy gdyby was ni stąd, ni zowąd poczęstował jakimś daniem, nie obawialibyście się, że w tym daniu kryje się coś strasznego, na przykład trucizna albo tłuczone szkło? Na razie jednak, zamiast czegoś strasznego, Wioletka, Klaus i Słoneczko ujrzeli, że ich porcje przybrane są świeżymi malinami. Sieroty Baudelaire przepadały za malinami, a nie jadły ich od dnia śmierci rodziców.

- Dziękujemy - powiedział Klaus, podnosząc i starannie oglądając jedną z malin. Może to były zatrute owoce i tylko wyglądały tak pysznie? Hrabia Olaf, widząc, jak podejrzliwie Klaus odniósł się do śniadania, z uśmiechem sięgnął do miski Słoneczka, zdjął z wierzchu jedną malinę, spojrzał po kolei na dzieci, wrzucił sobie malinę do ust i zjadł ją.

- Maliny to pyszna rzecz, nieprawdaż? - zagadnął. - Gdy byłem w waszym wieku, były to moje ulubione owoce.

Wioletka spróbowała wyobrazić sobie Hrabiego Olafa jako dziecko, ale nie potrafiła. Takie błyszczące oczy, kościste dłonie i chytry uśmieszek miewają chyba tylko dorośli. Mimo strachu Wioletka wzięła łyżkę w prawą rękę i zaczęła jeść. Skoro Hrabia Olaf spróbował owsianki, to chyba jednak nie była zatruta - za to Wioletka była z całą pewnością bardzo głodna. Klaus też zabrał się do jedzenia, a Słoneczko miało wkrótce całą buzię upaćkaną owsianką i malinami.

- Telefonował do mnie wczoraj pan Poe - rzeki Hrabia Olaf. - Mówił, że złożyliście mu wizytę.

Dzieci wymieniły spojrzenia. Miały nadzieję, że ich wizyta zostanie potraktowana poufnie - co znaczy, „że pan Poe zachowa ją w sekrecie, a nie wygada zaraz Hrabiemu Olafowi”.

- Pan Poe poinformował mnie - ciągnął Hrabia Olaf - że macie pewne trudności z dostosowaniem się do warunków, które tak łaskawie wam stworzyłem. Bardzo mi przykro to słyszeć.

Dzieci spojrzały na Hrabiego Olafa. Minę miał bardzo poważną, jakby rzeczywiście przejął się tym, co usłyszał, ale oczy błyszczały mu mocno, jak komuś, kto żartuje.

- Czyżby? - zwątpiła Wioletka, - Przykro nam, że pan Poe zawracał panu głowę.

- A ja się z tego cieszę - odparł Hrabia Olaf - ponieważ pragnę, abyście czuli się tu jak w domu, skoro jestem teraz waszym ojcem.

Dzieci zadrżały lekko, myśląc o swoim dobrym ojcu i patrząc smętnie na nędzną namiastkę ojca zasiadającą po drugiej stronie stołu.

- Ostatnio - ciągnął Hrabia Olaf - denerwowałem się bardzo występami z moją trupą teatralną i bardzo możliwe, że zachowywałem się wobec was nieco ozięble.

Ozięble” to wspaniale słowo - niestety, nie odnosi się ono do zachowania Hrabiego Olafa wobec dzieci. Słowo „oziębły” znaczy: „nieskory do nawiązywania kontaktów z otoczeniem” - można nim określić, na przykład, kogoś, kto na przyjęciu stoi w kącie i z nikim nie rozmawia. To słowo nie stosuje się jednak do kogoś, kto trojgu ludziom zapewnia tylko jedno łóżko do spania, zmusza ich do ciężkich prac i bije po twarzy. Jest wiele słów określających takie zachowanie, ale słowo „oziębły” się do nich nie zalicza, Klaus, który znał słowo „oziębły”, omal nie parsknął śmiechem, słysząc, jak nieprawidłowo użył tego wyrazu Hrabia Olaf. Ponieważ jednak wciąż miał podbite oko, powstrzymał się.

- Abyście więc poczuli się tu nieco bardziej jak u siebie, zapraszam was do uczestnictwa w moim następnym spektaklu. Może kiedy włączycie się do mojej pracy, odechce wam się latać ze skargami do pana Poe.

- Na czym miałoby polegać to uczestnictwo? - spytała Wioletka. Dobrze pamiętała wszystkie ciężkie roboty wykonywane na polecenie Hrabiego Olafa i nie miała ochoty na więcej.

- Już wyjaśniam - odparł Hrabia Olaf z błyskiem w oku. - Sztuka nosi tytuł Cudowny ślub, a jej autorem jest słynny dramatopisarz Al Ebuja. Przedstawienie odbędzie się tylko raz, w najbliższy piątek. Głównego bohatera - mężczyznę niepospolitej odwagi i inteligencji - zagram ja. W finale sztuki nasz bohater, na oczach wiwatującego tłumu, bierze za żonę swoją młodą, piękną ukochaną. Ty, Klausie, i ty, Słoneczko, zagracie wiwatujący tłum.

- Ale my jesteśmy niżsi od większości dorosłych - zauważył Klaus. - Czy nie wyda się to publiczności trochę dziwne?

- Zagracie role dwóch karłów uczestniczących w ślubnej ceremonii - uściślił cierpliwie Hrabia Olaf.

- A ja? - zainteresowała się Wioletka. - Bardzo dobrze posługuję się narzędziami, może przydam się do budowy dekoracji?

- Do budowy dekoracji? Uchowaj Boże! - oburzył się Hrabia Olaf. - Taka ładna dziewczynka jak ty nie może się marnować za kulisami.

- Ale ja bym bardzo chciała - zapewniła go Wioletka.

Pojedyncza brew Hrabiego Olafa uniosła się nieco, a sieroty Baudelaire poznały po tym, że Hrabia jest zły. Ale brew zaraz opadła z powrotem, bo Hrabia Olaf zmusił się do zachowania spokoju.

- Mam dla ciebie specjalną, bardzo ważną rolę na scenie - oznajmił. - Zagrasz młodą damę, którą biorę za żonę.

Wioletka poczuła, że owsianka i maliny wywracają jej się w żołądku - zupełnie jakby gwałtownie złapała grypę. Koszmarne było już to, że Hrabia Olaf działa in loco parentis i przedstawia się jako ich ojciec, ale pomysł, aby ona, Wioletka, uznała go za męża - choćby dla potrzeb sztuki teatralnej - był jeszcze gorszy.

- To bardzo ważna rola - ciągnął Hrabia Olaf, wyginając usta w nieszczerym uśmiechu - chociaż wypowiadasz w niej tylko jedną kwestię: „Tak”. Powiesz to, kiedy - Sędzia Strauss zapyta cię, czy bierzesz mnie za męża.

- Sędzia Strauss? - zdziwiła się Wioletka. - A co ona ma z tym wspólnego?

- Zgodziła się wystąpić w roli urzędniczki udzielającej ślubów - wyjaśnił Hrabia Olaf. Znad jego głowy śledziło dzieci wielkie oko, jedno z wielu wymalowanych na ścianie kuchni. - Zaprosiłem Sędzię Strauss do udziału w sztuce, aby być dobrym sąsiadem, nie tylko ojcem.

- Hrabio Olafie - powiedziała Wioletka, ale zaraz ugryzła się w język. Chciała wyłgać się jakoś od roli panny młodej, ale tak, żeby nie rozzłościć Hrabiego Olafa. - Ojcze - poprawiła się. - Obawiam się, że nie mam dość talentu aktorskiego, aby wystąpić na scenie. Swoim występem skompromitowałabym ciebie i pana Ala Ebuje, a lego za wszelką cenę chciałabym uniknąć. Poza tym, przez kilka najbliższych tygodni będę bardzo zajęta opracowywaniem kilku wynalazków... oraz nauką przyrządzania pieczeni wołowej - dodała szybko, przypomniawszy sobie, jak zachował się Hrabia Olaf w związku z proszoną kolacją.

Hrabia Olaf wyciągnął dłoń, która wyglądała jak wielki pająk, i pogłaskał Wioletkę po policzku, zaglądając jej głęboko w oczy.

- Wystąpisz w tym spektaklu - powiedział. - Wolałbym, żebyś wystąpiła dobrowolnie, ale pan Poe chyba już wam wyjaśnił, że mam pełne prawo kazać ci wystąpić, a ty masz obowiązek mnie usłuchać.

Mówiąc to, głaskał brudnymi pazurami podbródek Wioletki, a ona trzęsła się z obrzydzenia. W kuchni zrobiło się bardzo, bardzo cicho. W końcu Hrabia Olaf zostawił Wioletkę, wstał i wyszedł bez słowa. Młodzi Baudelaire'owie nasłuchiwali jego ciężkich kroków, kiedy stąpał po schodach na wieżę, do której oni mieli wstęp wzbroniony.

- Właściwie - odezwał się niepewnie Klaus - co nam szkodzi zagrać w teatrze? Widać, że jemu bardzo na tym zależy, a chcemy przecież żyć z nim w zgodzie.

- On na pewno coś knuje - stwierdziła Wioletka.

- Myślisz, że maliny były jednak zatrute? - zaniepokoił się Klaus.

- Nie. Olaf dybie na nasz spadek. Zamordowanie nas nic by mu nie dało.

- A co mu da nasz występ w głupim przedstawieniu?

- Nie wiem - przyznała żałośnie Wioletka. Wstała od stołu i zabrała się do zmywania misek po owsiance.

- Szkoda, że nie znamy się lepiej na prawie spadkowym - mruknął Klaus. - Założę się, że Hrabia Olaf wymyślił jakiś plan zagarnięcia naszej forsy, tylko nie mam pojęcia, jaki.

- Można by się poradzić pana Poe - rzekła bez przekonania Wioletka, gdy Klaus stanął koło niej, aby powycierać naczynia. - On zna rozmaite łacińskie terminy prawne.

- A pan Poe zaraz znowu zadzwoni do Hrabiego Olafa i Hrabia Olaf od razu zorientuje się, że go podejrzewamy - dokończył Klaus. - Chyba lepiej pogadać z Sędzią Strauss. Jest w końcu sędzią, więc na pewno świetnie zna się na prawie.

- Ale jest też sąsiadką Olafa - zauważyła Wioletka - i może mu powiedzieć, o co wypytywaliśmy.

Klaus zdjął okulary, jak zwykle, kiedy intensywnie myślał.

- Jak tu zasięgnąć informacji prawnej bez wiedzy Olafa?

- Czyta! - wrzasnęło nagle Słoneczko. Na pewno miało na myśli coś w rodzaju: „Może ktoś z was łaskawie wytarłby mi buzię? „ - ale Wioletka i Klaus spojrzeli po sobie w olśnieniu. „Czyta”. Oboje pomyśleli to samo: u Sędzi Strauss z całą pewnością znajdzie się książka o prawic spadkowym.

- Hrabia Olaf nie zlecił nam żadnych prac domowych - powiedziała Wioletka - a skoro mamy wolne, to możemy odwiedzić Sędzię Strauss i jej bibliotekę.

- No właśnie - uśmiechnął się Klaus. - Coś mi się zdaje, że dzisiaj nie wypożyczę książki o wilkach.

- Ani ja o wynalazkach mechanicznych - dodała Wioletka. - Dla odmiany poczytam chętnie o prawic spadkowym.

- No to chodźmy - rzeki Klaus. - Sędzia Strauss mówiła, żebyśmy wpadli niedługo, a nie chcemy przecież zachować się ozięble.

Na dźwięk słowa, które tak komicznie zabrzmiało w ustach Hrabiego Olafa, sieroty Baudelaire parsknęły śmiechem, nawet Słoneczko, chociaż jego zasób słów był, rzecz jasna, zbyt ubogi, aby mogło pojąć dowcip. Potem szybciutko odstawiły miski po owsiance do kuchennej szafki, która obserwowała je malowanymi oczami, i pobiegły co sit w nogach do sąsiedniego domu.

Piątek, termin przedstawienia, wypadał za parę dni, więc chciały jak najszybciej rozszyfrować plan Hrabiego Olafa.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na świecie jest bardzo, bardzo wiele rodzajów książek - i całkiem słusznie, gdyż na świecie żyje bardzo, bardzo wiele rodzajów ludzi i każdy lubi czytać coś innego. Na przykład jeśli chodzi o tę książkę, to osoby, które nie znoszą czytać o tym, jak małym dzieciom dzieją się straszne rzeczy, powinny ją natychmiast odłożyć. Istnieje jednak pewien rodzaj książek, których prawie nikt nie lubi czytać, a są to książki prawnicze. Książki prawnicze słyną z tego, że są bardzo grube, bardzo nudne i bardzo trudne do zrozumienia. Dlatego właśnie prawnicy często zarabiają kupę pieniędzy. Taka kupa pieniędzy to znakomity bodziec - słowo „bodziec” oznacza tu: „spodziewana nagroda za zrobienie tego, czego nie chce się robić” - do studiowania strasznie grubych, nudnych i trudnych ksiąg.

Młodzi Baudelaire'owie mieli, naturalnie, trochę inny bodziec do lektury. Ich bodziec stanowiła nie tyle kupa pieniędzy, co powstrzymanie Hrabiego Olafa przed okrutnym skrzywdzeniem ich dla zdobycia kupy pieniędzy. A jednak nawet tak silny bodziec nie ułatwiał arcytrudnego zadania przekopania się przez dział prawniczy prywatnego księgozbioru Sędzi Strauss.

- Mój Boże! - zdumiała się Sędzia Strauss, kiedy weszła do biblioteki i zobaczyła, co dzieci czytają. Wcześniej zostawiła je same w królestwie książek i wróciła do przerwanych prac w ogródku za domem. - Zdawało mi się, że interesują was wynalazła mechaniczne, zwierzęta Ameryki Północnej i zęby. Na pewno chce wam się czytać te opasie tomy prawnicze? Nawet ja nie lubię do nich zaglądać, chociaż prawo to mój zawód.

- Tak, proszę pani - skłamała Wioletka. - Mnie to bardzo interesuje.

- Mnie również - dodał Klaus. - Wioletka i ja chcemy w przyszłości zostać prawnikami, więc te książki są dla nas fascynujące.

- Ale na pewno nie fascynują Słoneczka - powiedziała Sędzia Strauss. - Może Słoneczko woli pomóc mi w ogródku?

- Wipi! - pisnęło Słoneczko, co znaczyło: „Sto razy bardziej wolę pracować w ogródku, niż siedzieć tu i patrzeć, jak moje rodzeństwo zmaga się z literaturą prawniczą”.

- Proszę tylko pilnować, żeby nie najadła się ziemi - powiedział Klaus, przekazując Słoneczko w ręce Sędzi.

- Oczywiście - obiecała Sędzia Strauss. - Nie chcemy przecież, żeby rozchorowała się przed wielkim występem.

Wioletka z Klausem wymienili spojrzenia.

- Cieszy się pani z tej sztuki? - zagadnęła niepewnie Wioletka.

- Och, ogromnie! - rozpromieniła się Sędzia Strauss. - Od dziecka marzyłam o występach na scenie. I nagle, dzięki Hrabiemu Olafowi, spełni się marzenie mojego życia. A wy? Nie jesteście przejęci tym, że zagracie w prawdziwym teatrze?

- Raczej tak - bąknęła Wioletka.

- Założę się, że tak! - oczy Sędzi Strauss rozbłysły jak gwiazdy.

Ze Słoneczkiem na ręku Sędzia wymaszerowała dziarsko z biblioteki. Klaus z Wioletką spojrzeli na siebie i westchnęli.

- Jest opętana żądzą sławy - podsumował Klaus. - Nie uwierzy, że Hrabia Olaf coś knuje, cokolwiek by to było.

- I tak by nam nie pomogła - zauważyła ponuro Wioletka. - Przecież jest sędzią: zaczęłaby bredzić o in loco parentis, tak jak pan Poe.

- Dlatego trzeba znaleźć prawny powód do wstrzymania przedstawienia - oświadczył twardo Klaus. - Znalazłaś coś w swoich książkach?

- Nic pożytecznego - odparła Wioletka, sprawdzając świstek papieru, na którym robiła notatki. - Pięćdziesiąt lat temu jakaś dama zapisała niesamowity majątek ulubionej łasiczce, a trzem synom nie zostawiła ani grosza. Ci trzej synowie usiłowali potem udowodnić, że matka była niespełna rozumu, a pieniądze należą się im.

- No i co? - zaciekawił się Klaus.

- Zdaje się, że łasica zdechła, ale nie jestem tego pewna. Muszę jeszcze sprawdzić parę wyrazów w słowniku.

- Tak czy owak niewiele nam to da - stwierdził Klaus.

- A może Hrabia Olaf chce udowodnić, że to my jesteśmy niespełna rozumu, i w ten sposób uzyskać pieniądze?

- Ale w jaki sposób nasz występ w Cudownym ślubie miałby dowieść, że jesteśmy niespełna rozumu? - spytał Klaus.

- Nie wiem - przyznała Wioletka. - Pogubiłam się. A ty znalazłeś coś?

- Mniej więcej w czasach twojej damy z łasiczką - odparł Klaus, kartkując opasły tom, który właśnie studiował - grupa aktorów wystawiła Makbeta Szekspira i wszyscy wystąpili bez ubrania.

Wioletka zarumieniła się.

- Jak to? Występowali na golasa?

- Tylko przez krótką chwilę - uśmiechnął się Klaus. - Policja wpadła do teatru i zamknęła przedstawienie. Ale ten przykład też nam się nie przyda. To tylko ciekawostka.

Wioletka westchnęła.

- A może Hrabia Olaf wcale nie ma złych zamiarów? Nie chce mi się grać w jego sztuce, ale może niepotrzebnie się obawiamy. Może on rzeczywiście pragnie zacieśnić więzy rodzinne?

- Jak śmiesz tak mówić? - wykrzyknął Klaus. - On uderzył mnie w twarz!

- Jednak nie widzę, w jaki sposób mógłby dobrać się do naszych pieniędzy, obsadzając nas w sztuce teatralnej - podsumowała Wioletka. - Oczy mnie już bolą od tego czytania, tyle książek i wszystko na nic. Pójdę pomóc Sędzi Strauss w ogródku.

Patrząc za wychodzącą z biblioteki siostrą, Klaus poczuł, że ogarnia go fala zwątpienia. Dzień przedstawienia byt bliski, a on, Klaus, nie miał nawet pojęcia, co knuje Hrabia Olaf. nie mówiąc o tym, jak go powstrzymać od złego. Klaus przez całe życie wierzył święcie, że wystarczy przeczytać odpowiednio wiele książek, a rozwiąże się każdy problem - teraz jednak nie był już tego taki pewien.

- Hej tam! - Głos od wejścia wyrwał Klausa z rozmyślań. - Przystał mnie po was Hrabia Olaf. Macie natychmiast wracać do domu.

Klaus odwrócił się i ujrzał aktora z trupy Hrabiego Olafa”, tego z hakami zamiast dłoni.

- Co ty tam w ogóle robisz w tej ponurej norze? - zaskrzeczał posłaniec Hrabiego, podchodząc do Klausa. Mrużąc czarne paciorki oczu, przesylabizował tytuł jednej z ksiąg: - Prawo o dziedziczeniu i jego implikacje} - Nasrożył się. - A po co ty to czytasz?

- A jak pan myśli, po co? - odpowiedział pytaniem Klaus.

- Powiem ci, co ja myślę - zaskrzeczał tamten, kładąc jeden ze strasznych haków na ramieniu Klausa. - Myślę, że nie wolno cię więcej wpuszczać do tej biblioteki, przynajmniej do najbliższego piątku. Nie życzymy sobie, żeby mali chłopcy wyciągali nam tu jakieś wielkie wnioski. A gdzie twoja siostra i len paskudny dzieciak?

- W ogrodzie - poinformował go Klaus, strząsając hak z ramienia. - Może pan pójść i je zawołać.

Hakoręki nachylił się i zbliżył twarz do twarzy Klausa. Klaus widział go teraz jak na nieostrym zdjęciu.

- Posłuchaj mnie bardzo uważnie, mały - wycedził, ziejąc przy każdym słowie smrodliwym oddechem. - Jest tylko jeden powód, dla którego Hrabia Olaf nie rozszarpał cię dotąd na kawałki: nie dobrał się jeszcze do waszej forsy. Pozwala ci żyć, dopóki nie ustali planu działania. Ale odpowiedz sobie sam, moliku książkowy - jaki powód będzie miał Hrabia Olaf, żeby cię trzymać przy życiu, kiedy już zgarnie wasz majątek? I jak uważasz, co się wtedy z tobą stanie?

Klausa przeszył zimny dreszcz. Bał się jak jeszcze nigdy w życiu. Ręce i nogi trzęsły mu się jak galareta i nie mógł ich powstrzymać. A z jego ust, gdy usiłował coś powiedzieć, wydobywały się dziwne dźwięki, podobne do tych, które zazwyczaj wydawało Słoneczko:

- Akkh... Akkhhh...

- Kiedy nadejdzie czas - syczał zjadliwie hakoręki, nie zważając na rzężenie Klausa - bardzo możliwe, że Hrabia Olaf odda cię właśnie w moje ręce. Więc na twoim miejscu już od tej chwili zacząłbym się zachowywać trochę grzeczniej. - Wyprostował się i podstawił oba haki Klausowi pod nos, tak że światło wiszącej lampy błysnęło złowrogo w protezach. - A teraz, szanowny pan wybaczy, muszę sprowadzić pańskie nieszczęsne, osierocone siostry.

Hakoręki wyszedł, a Klaus poczuł, że jego ciało jest całkiem bezwładne. Chciał posiedzieć jeszcze chwilę i złapać oddech - ale umysł nie pozwolił mu się odprężyć.

To były ostatnie chwile Klausa w bibliotece - może ostatnia szansa pokrzyżowania planów Hrabiego Olafa. Tylko co robić? Nasłuchując dobiegających z ogrodu niewyraźnych głosów hakorękiego i Sędzi Strauss, Klaus w panice rozglądał się po bibliotece za czymkolwiek, co obiecywało pomoc. Słyszał już kroki powracającego wysłannika Hrabiego Olafa - gdy wtem wzrok jego padł na pewną książkę.

Klaus złapał ją, wyciągnął na wierzch koszulę, schował książkę pod spód i upychał jeszcze koszulę w spodniach, gdy do biblioteki wkroczył hakoręki, prowadząc Wioletkę i niosąc na ramieniu Słoneczko, które bez powodzenia usiłowało ugryźć go w hak.

- Jestem gotów - zameldował pospiesznie Klaus i wyszedł pierwszy, zanim hakoręki zdążył mu się dobrze przyjrzeć.

Klaus maszerował szybko przodem i miał nadzieję, że nikt nie zauważy pod jego koszulą wybrzuszenia w kształcie książki. Czuł, że być może - być może - ta właśnie książka ocali im życie.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Klaus przez całą noc nie spał i czytał, czyli robił to, za czym zawsze przepadał. Kiedy jeszcze żyli rodzice, Klaus zabierał do łóżka latarkę, właził pod kołdrę i czytał, dopóki oczy same mu się nie zamknęły. Zdarzało się, że ojciec wchodził rano do pokoju Klausa, żeby go obudzić, i zastawał syna śpiącego z latarką w jednej ręce, a książką w drugiej. Jednak tej nocy okoliczności były, rzecz jasna, całkiem inne.

Klaus czytał na stojąco przy oknie, wytężając wzrok w sączącym się do środka blasku księżyca.

Od czasu do czasu popatrywał na śpiące siostry. Wiole tka spała niespokojnie, rzucając się i prze - wracając po twardym, nierównym łóżku, a Słoneczko wkręciło się jak robaczek w zwoje zasłony i wyglądało z daleka jak kupka szmatek. Klaus nie powiedział siostrom o książce, żeby nie robić im fałszywej nadziei. Sam nie byt pewien, czy jest to książka, która rozwiąże ich problem.

Książka była gruba i trudna, więc Klaus z upływem nocy odczuwał coraz większe zmęczenie. Chwilami oczy mu się zamykały. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Albo łapał się na tym, że czyta w kółko jedno zdanie. Wtedy jednak przypominał sobie, jak błyszczały w świetle bibliotecznej lampy stalowe haki, które wspólnik Hrabiego Olafa miał zamiast dłoni, i wyobrażał sobie, jak te haki wbijają mu się w7 ciało - a to budziło go natychmiast i mógł czytać dalej. Znalazł w pokoju skrawek papieru i podarł go na wąskie paski, którymi zaznaczał ważne strony w książce.

Zanim niebo za oknem poszarzało od bliskiego świtu, Klaus dowiedział się z książki wszystkiego, co było mu potrzebne. Jego nadzieje wstały wraz ze słońcem. A kiedy rozćwierkały się pierwsze ptaki, Klaus podszedł na pakach do drzwi i uchylił je cichutko, żeby nie zbudzić niespokojnie śpiącej Wioletki ani Słoneczka, zagrzebanego głęboko w zwojach kotary. Zszedł do kuchni, usiadł przy stole i czekał na Hrabiego Olafa.

Nie czekał zbyt długo, kiedy ciężkie kroki Olafa zadudniły na schodach wieży. Gdy Hrabia Olaf wszedł do kuchni i zobaczył Klausa przy stole, uśmiechnął się szyderczo,, co znaczy „wrogo i fałszywie”.

- Cześć, sieroto - powiedział. - Wcześnie wstałeś.

Klausowi bardzo szybko biło serce, ale na zewnątrz byt spokojny, jakby go osłaniała niewidzialna zbroja.

- W ogóle nie spałem - powiedział. - Czytałem tę książkę. - I położył książkę na stole, tak żeby Hrabia Olaf mógł zobaczyć tytuł. - Jej tytuł brzmi Prawo matrymonialne i dowiedziałem się z niej wielu pożytecznych rzeczy.

Hrabia Olaf już zdążył sięgnąć po butelkę wina i właśnie miał nalać sobie śniadanie - ale na widok książki odstawił butelkę i usiadł przy stole.

- „Matrymonialne” to znaczy „dotyczące małżeństwa” - wyjaśnił Klaus.

- Ja wiem, co to znaczy - warknął Hrabia Olaf. - Skąd wziąłeś tę książkę?

- Z biblioteki Sędzi Strauss - powiedział Klaus. - Nieważne zresztą, skąd. Ważne jest, że przejrzałem pański plan.

- Czyżby? - Hrabia Olaf uniósł pojedynczą brew. - I cóż to jest za plan, kurdupelku?

Klaus zlekceważył obelgę i otworzył książkę na jednej ze stron założonych paskiem papieru.

- „Tutejsze prawo małżeńskie jest bardzo proste - odczytał głośno. - Wymagane są następujące warunki: obecność sędziego, oświadczenie «tak» wypowiedziane przez pannę młodą i pana młodego oraz podpis pod świadectwem ślubu, złożony własnoręcznie przez pannę młodą”. - Klaus zamknął książkę i oskarżycielsko wymierzył palec w Hrabiego Olafa. - Jeżeli moja siostra powie „tak” i podpisze taki dokument w obecności Sędzi Strauss, to zostanie legalnie poślubiona. Ta sztuka, którą pan wystawia, powinna się nazywać nie Cudowny ślub, tylko Upiorny ślub. Pan się nie chce ożenić z Wioletką w przenośni - pan się chce z nią ożenić dosłownie! Ta sztuka to nie będzie udawanie, tylko fakt, który ma skutki prawne.

Hrabia Olaf zarechotał szyderczo.

- Twoja siostra jest za młoda na małżeństwo.

- Może jednak wstąpić w związek małżeński za zgodą prawnego opiekuna, działającego in loco parentis - wyrecytował Klaus. - To też wyczytałem. Nie nabierze mnie pan.

- A po jakie licho ja miałbym się żenić z twoją siostrą? - spyta! Hrabia Olaf. - To fakt, że jest bardzo ładna, ale taki mężczyzna jak ja może mieć pięknych kobiet, ile zechce.

Klaus otworzył Prawo matrymonialne na innej założonej stronie i odczytał głośno:

- „Mąż prawnie poślubiony ma prawo rozporządzać całym majątkiem swojej prawnie poślubionej żony”. - Klaus spojrzał triumfalnie na Hrabiego Olafa. - Pan chce poślubić moją siostrę, żeby zagarnąć majątek Baudelaire'ów! A raczej - taki miał pan plan. Bo gdy przekażę te informacje panu Poe, zamiast wystawiać sztukę, pójdzie pan siedzieć do więzienia!

W oczach Hrabiego Olafa zapłonął dziki błysk, ale szyderczy uśmiech nie zniknął z jego twarzy. Zdziwiło to Klausa. Spodziewał się, że gdy oznajmi, czego się dowiedział, ten straszny człowiek wpadnie w gniew, a nawet w szał. Bądź co bądź, dostał ataku furii, gdy zamiast pieczystego zaserwowano mu sos puttanesca. Powinien więc wściec się jeszcze bardziej na wieść, że jego plan został odkryty. Ale Hrabia Olaf siedział spokojnie, jakby gwarzyli sobie o pogodzie.

- Widzę, że mnie przejrzałeś - stwierdził jakby nigdy nic, - Pewnie masz rację: pójdę do więzienia, a ty i reszta sierot wyjdziecie na wolność. Czemu nie lecisz na górę obudzić sióstr? Na pewno się ucieszą, słysząc o twoim walnym zwycięstwie nad moją podłością.

Klaus spojrzał uważnie na Hrabiego Olafa, który uśmiechał się dalej, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip. Dlaczego mu nie grozi? Dlaczego nie rwie włosów z głowy w bezsilnej wściekłości? Dlaczego nie pakuje manatków i nie ucieka? Wszystko potoczyło się inaczej, niż Klaus sobie wyobrażał.

- Owszem, pójdę poinformować siostry - powiedział Klaus i udał się na górę.

Wioletka jeszcze spała, a Słoneczka nie było widać spod zasłony. Klaus najpierw obudził Wioletkę.

- Całą noc nie spałem, tylko czytałem - powiadomił ją z przejęciem, gdy ledwo otworzyła oczy. - I odkryłem, co knuje Hrabia Olaf. Chce się z tobą ożenić naprawdę, kiedy ty i Sędzia Strauss, i wszyscy, będziecie myśleć, że to tylko teatr, a kiedy już zostanie twoim mężem, uzyska kontrolę nad pieniędzmi naszych rodziców, i wtedy będzie mógł się nas pozbyć.

- Niby jak ma się ze mną ożenić naprawdę? Przecież to tylko sztuka - zdziwiła się Wioletka.

- Tutejsze prawo małżeńskie - wyjaśnił Klaus, otwierając Prawo matrymonialne, aby pokazać siostrze, skąd czerpał informacje - wymaga jedynie, abyś powiedziała „tak” i własną ręką podpisała dokument w obecności sędziego - na przykład Sędzi Strauss!

- Przecież ja jestem o wiele za młoda, żeby wyjść za mąż. Mam dopiero czternaście lat! - zawołała Wioletka.

- Dziewczęta poniżej osiemnastego roku życia - odparł Klaus, otwierając księgę w innym miejscu - mogą wstępować w związki małżeńskie za zgodą opiekunów prawnych. W tym przypadku - Hrabiego Olafa.

- Och, nie! - przeraziła się Wioletka. - Co możemy zrobić?

- Możemy pokazać tę książkę panu Poe. To powinno go przekonać, że Hrabia Olaf ma złe zamiary. Prędko, ubieraj się, a ja obudzę Słoneczko i zdążymy do banku przed otwarciem.

Wioletka, która zazwyczaj rano wszystko robiła powoli, kiwnęła głową, wyskoczyła dziarsko z łóżka i zaczęła grzebać w pudle po lodówce, szukając odpowiedniego stroju. Klaus tymczasem ukucnął przy tłumoczku z zasłon i zaczął budzić młodszą siostrę.

- Słoneczko! - zawołał pieszczotliwie, kładąc rękę tam, gdzie spodziewał się natrafić na główkę siostrzyczki. - Słoneczko!

Brak odpowiedzi. Klaus raz jeszcze zawołał: „Słoneczko!”, zanim odgarnął wierzchnią warstwę tkaniny.

- Słoneczko... - zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle.

Pod wierzchnią warstwą zasłony nie było nic prócz kolejnych warstw zasłony. Klaus odsuwał fałdę po fałdzie, ale pod żadną nie znalazł siostrzyczki.

- Słoneczko! - wrzasnął, tocząc błędnym wzrokiem po pokoju.

Wioletka porzuciła sukienkę, którą już trzymała w garści, i przyłączyła się do poszukiwań. Zajrzeli w każdy kąt, i pod łóżko, a nawet na dno pudla po lodówce. Ale Słoneczko przepadło bez śladu.

- Gdzie ona może być? - zmartwiła się Wioletka. - Na pewno nie uciekła, to nie w jej stylu.

- No właśnie: gdzie ona może być? - odezwał się głos za ich plecami. Klaus i Wioletka odwrócili głowy. W drzwiach pokoju stał Hrabia Olaf, który od dłuższej chwili obserwował ich poszukiwania. Jego oczy błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle i uśmiechał się tak, jakby właśnie opowiedział świetny dowcip.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Tak - rzekł Hrabia Olaf - to istotnie bardzo dziwne, gdy dziecko nagle znika. W dodatku takie małe i niezaradne.

- Gdzie jest Słoneczko? - wykrzyknęła Wioletka. - Co pan z nią zrobił?

Hrabia Olaf mówił dalej, jakby wcale nie słyszał Wioletki.

- Ale z drugiej strony, dziwne rzeczy się zdarzają. Jeśli, na przykład, udacie się ze mną teraz na podwórze, to sądzę, że zobaczymy tam coś wielce osobliwego.

Wioletka z Klausem nie powiedzieli na to nic, tylko przeszli za Hrabią Olafem przez cały dom, do tylnego wyjścia. Wioletka rozejrzała się po ciasnym, zapuszczonym podwórku, na którym nie była od dnia, gdy musieli z Klausem rąbać drewno. Ułożony przez nich wówczas stos szczap stał nietknięty, jakby Hrabia Olaf zlecił dzieciom rąbanie drewna dla własnej rozrywki, a nie z konieczności. Wioletka drżała z zimna, bo wciąż była w nocnej koszuli. Obejrzała już całe podwórko, ale nie dostrzegła niczego osobliwego.

- Patrzycie nie tam, gdzie trzeba - rzekł w końcu Hrabia Olaf. - Jak na dzieci, które tyle czytają, jesteście wyjątkowo mało inteligentni.

Wioletka spojrzała w stronę Hrabiego Olafa, ale nie w jego oczy. To znaczy, nie w te oczy, które miał na twarzy. Zatrzymała wzrok na jego nodze, skąd wytatuowane oko obserwowało młodych Baudelaire'ów od dnia, w którym zaczęły się ich kłopoty. Potem Wioletka powędrowała wzrokiem po chudej, niechlujnie odzianej postaci Hrabiego Olafa, aż do ręki, która krogulczym paznokciem wskazywała ku górze. Wioletka skierowała tam wzrok i okazało się, że patrzy na zakazaną wieżę. Krzywa wieża z poczerniałego kamienia miała tylko jedno samotne okienko, a z okienka zwisało coś, co z dołu było ledwo widoczne - jakby klatka na ptaki.

- Och, nie! - jęknął z przerażeniem Klaus, a Wioletka przyjrzała się lepiej przedmiotowi w górze. To była klatka na ptaki - majtała się u okna jak flaga na wietrze - tyle że w klatce, zamiast ptaka, siedziało malutkie, wystraszone Słoneczko. Gdy Wioletka jeszcze bardziej wytężyła wzrok, zobaczyła, że jej siostrzyczka ma usta zalepione wielkim plastrem i cala jest skrępowana sznurem. Już bardziej uwięziona być nie mogła.

- Puść ją natychmiast! - zażądała Wioletka od Hrabiego Olafa. - Nic ci nie zrobiła! To niemowlę!

- Hm, zastanówmy się - mruknął Hrabia Olaf, siadając na pieńku do rąbania drewna. - Skoro tak ładnie prosisz, to chyba ją puszczę. Chociaż chyba nawet taka zakuta pała jak ty zdaje sobie sprawę, że jeżeli ją puszczę - a ściślej mówiąc, jeżeli powiem mojemu towarzyszowi, żeby ją puścił - to biedne Słoneczko może nie przeżyć upadku z takiej wysokości. Wieża mierzy dziesięć metrów - a to oznacza bardzo przykry upadek, nawet dla kogoś, kto spada w klatce. Skoro jednak nalegasz...

- Nie! - wrzasnął Klaus. - Ani się waż!

Wioletka spojrzała na Hrabiego Olafa, a potem na małe zawiniątko, które było jej siostrzyczką i bujało na wietrze u szczytu wieży. Wyobraziła sobie, jak Słoneczko spada z wysoka na ziemię; wyobraziła sobie, że ostatnią myślą siostrzyczki byłby paniczny strach.

- Błagam pana... - zwróciła się do Olafa, czując łzy w oczach. - Ona jest taka malutka. Zrobimy wszystko, co pan zechce. Tylko proszę nie wyrządzać jej krzywdy.

- Wszystko, co zechcę? - Hrabia Olaf uniósł brew. Nachylił się nad Wioletką i zajrzał jej z bliska w oczy. - Wszystko? Czyli, na przykład, wyjdziesz za mnie za mąż w jutrzejszym przedstawieniu?

Wioletka popatrzyła na niego z przerażeniem. Miała w żołądku takie dziwne uczucie, jakby to ją strącono z dużej wysokości. Zrozumiała, że najbardziej przerażającą cechą Hrabiego Olafa jest jego piekielna inteligencja. To nie byt obrzydliwy, brutalny pijak, tylko obrzydliwy, przebiegły, brutalny pijak.

- Kiedy ty zajmowałeś się czytaniem ksiąg i wygłaszaniem oskarżeń - zwrócił się Hrabia Olaf do Klausa - ja zadbałem o to, aby jeden z moich najcichszych, najzwinniejszych asystentów wślizgnął się do waszego pokoju i wykradł Słoneczko. Mata jest całkowicie bezpieczna - na razie. Postanowiłem użyć jej jako kija na upartego osła.

- Nasza siostra nie jest żadnym kijem - zaprotestował Klaus.

- Uparty osioł - ciągnął Hrabia Olaf - nie chce iść tam, dokąd mu każe jego pan. W tym sensie podobny jest do was, drogie dzieci: wy też robicie wszystko, aby pokrzyżować moje plany. Każdy gospodarz powie wam, że uparty osioł pójdzie w wyznaczonym kierunku, jeżeli będzie miał z przodu marchewkę, a z tyłu kij. Będzie biegł za marchewką, żeby zasłużyć na smakowitą nagrodę, i uciekał od kija, żeby uniknąć bolesnej kary. Wy również zrobicie, co wam każę, aby uniknąć kary, jaką by była dla was utrata siostry - i aby zdobyć nagrodę, jaką będzie ocalenie jej życia. A więc, Wioletko, pytam cię jeszcze raz: czy wyjdziesz za mnie za mąż?

Wioletka z trudem przełknęła ślinę i spojrzała na tatuaż zdobiący nogę Hrabiego Olafa. Nie mogła wykrztusić odpowiedzi.

- No, śmiało - zachęcał Hrabia Olaf tonem złudnej (słowo to znaczy tutaj: „fałszywej”) uprzejmości. Wyciągnął rękę i pogłaskał Wioletkę po głowie. - Czy to naprawdę takie straszne zostać moją żoną i spędzie resztę życia w moim domu? Śliczna z ciebie dziewczynka, po ślubie nie pozbędę się ciebie tak jak twojego brata i siostry.

Wioletka pomyślała o spaniu w jednym łóżku z Hrabią Olałem i oglądaniu tego strasznego człowieka codziennie na dzień dobry. Wyobraziła sobie, jak całymi dniami przemyka się po domu, aby uniknąć Olafa, a wieczorami pichci kolację dla jego strasznych przyjaciół, i tak dzień w dzień, może do końca życia. Ale jedno spojrzenie na biedną, małą siostrzyczkę upewniło ją, jaką musi dać odpowiedź.

- Jeśli tylko uwolni pan Słoneczko - odezwała się w końcu - wyjdę za pana za mąż.

- Uwolnię Słoneczko - odparł Hrabia Olaf - po jutrzejszym przedstawieniu. Do tego czasu zatrzymam ją w wieży jako gwarancję. Uprzedzam, że moi asystenci będą pełnić straż przed schodami na wieżę - to na wypadek, gdyby coś wam strzeliło do głowy.

- Straszny z pana człowiek! - nie wytrzymał Klaus. Ale Hrabia Olaf tylko się na to uśmiechnął.

- Może i straszny, ale za to wymyśliłem niezawodny sposób na zagarnięcie waszej fortuny, co wam się, jak wiadomo, nie udało. - To rzekłszy, skierował się z powrotem do domu. - Pamiętajcie, sieroty - rzucił na odchodnym - że chociaż przeczytałyście więcej książek ode mnie, nic wam to nie pomogło. A teraz dawać mi tę książkę, która wam tak namieszała w głowach, i do roboty. Znacie swoje obowiązki.

Klaus z ciężkim westchnieniem zrzekł się - słowo to oznacza tutaj: „dat Hrabiemu Olafowi, chociaż bardzo niechętnie” - książki o prawie małżeńskim, I poczłapał jego śladem do domu. Ale Wioletka stała dalej jak wryta. Nic słuchała ostatniej wypowiedzi Hrabiego Olafa, z góry wiedząc, że będą to, jak zwykle, durne przechwałki i bezpodstawne zniewagi. Wioletka patrzyła na wieżę - nie na sam szczyt, gdzie dyndała jej siostrzyczka, tylko na całą konstrukcję. Gdy Klaus obejrzał się od progu domu, ujrzał coś, czego nie widział już od dawna. Ktoś, kto nie znał dobrze Wioletki, nie dostrzegłby w jej zachowaniu niczego niezwykłego, ale każdy, kto znał ją dobrze, wiedział, że skoro związała włosy wstążką, aby jej nie wpadały do oczu, to znak, że trybiki i dźwignie jej wynalazczego umysłu pracują na najwyższych obrotach.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tej nocy sierotą Baudelaire,, która spała niespokojnie w łóżku, był Klaus - natomiast sierotą Baudelaire, która czuwała przy oknie w świetle księżyca była Wioletka. Przez cały dzień snuli się oboje po domu, wykonując wyznaczone obowiązki i prawie się do siebie nie odzywając. Klaus - bo był zanadto zmęczony i przygnębiony, a Wioletka - bo była zbyt pochłonięta planowaniem pewnego wynalazku.

Z nadejściem nocy Wioletka zgarnęła zasłony, które służyły za legowisko Słoneczku, i podeszła z nimi pod drzwi, za którymi zaczynały się schody na wieżę. Drzwi pilnował akurat olbrzym z szajki Hrabiego Olafa - ten, po którym nie było widać, czy to mężczyzna, czy kobieta, Wioletka spytała go, czy może zanieść siostrzyczce na górę posłanie, żeby było jej wygodniej spać. Olbrzymia postać zwróciła na Wioletkę blade oczka bez wyrazu, pokręciła głową i gestem odprawiła dziewczynkę, nie mówiąc ani słowa.

Wioletka wiedziała oczywiście, że Słoneczko za bardzo się boi, aby miało się pocieszyć kupą szmat, ale liczyła na to, że uda jej się chociaż przytulić siostrzyczkę i szepnąć jej, że wszystko będzie dobrze. Poza tym chciała, jak to się mówi w branży przestępczej, „namierzyć kwadrat”. „Namierzyć kwadrat” znaczy: „obejrzeć lokal pod kątem planu akcji”. Jeśli, na przykład, zamierzasz obrabować bank - chociaż mam nadzieję, że nie zamierzasz tego zrobić - to zapewne udasz się tam na parę dni przed planowanym napadem. Bardzo możliwe, że w przebraniu. Rozejrzysz się po sali, sprawdzisz, jak rozmieszczeni są strażnicy, kamery i inne przeszkody - a wszystko po to, aby podczas akcji uniknąć aresztowania lub nawet śmierci.

Wioletka, jako praworządna obywatelka, nie planowała napadu na bank, za to planowała uwolnienie Słoneczka - dlatego miała nadzieję choćby rzucić okiem na komnatę w wieży, gdzie więziono jej siostrzyczkę, gdyż ułatwiłoby jej to ułożenie planu. Okazało się jednak, że nie ma żadnych szans, aby namierzyć kwadrat. Z lego powodu Wioletka denerwowała się trochę, siedząc na podłodze przy oknie i po cichutku konstruując swój wynalazek.

Dysponowała bardzo skromnymi środkami, ale nie chciała szperać po domu, aby nie wzbudzić podejrzeń Hrabiego Olafa i jego trupy. Mimo to znalazła wszystko, co było jej potrzebne do zmontowania urządzenia ratowniczego. Na początek zdjęła znad okna solidny, metalowy pręt, na którym dawniej wisiały zasłony. Przepołowiła go za pomocą jednego z kamieni, które Olaf zostawił dzieciom w kącie do zabawy. Każdą połówkę pręta wygięła następnie kilka razy pod ostrym kątem, kalecząc sobie całe ręce - na szczęście niegroźnie. Potem zdjęta ze ściany malowidło przedstawiające oko. Jak wiele obrazów, i ten miał z tyłu kawałek drutu, umożliwiający zawieszenie go na haczyku. Wioletka odczepiła drut i połączyła nim oba kawałki prętu. W ten sposób uzyskała coś na kształt metalowego pająka.

Następnie z pudła po lodówce wyciągnęła najbrzydsze ubrania, które kupiła sierotom Baudelaire pani Poe, a których one nigdy nie zamierzały nosić, choćby nie wiem co. Szybciutko i cichutko podarła je na długie, wąskie pasy i powiązała razem. Do wielu użytecznych talentów Wioletki należała umiejętność wiązania najrozmaitszych węzłów. Węzeł, który zastosowała w tym przypadku, nosi nazwę Diabelski Jęzor. Wynalazła go w piętnastym wieku banda fińskich piratek, a nazwa Diabelski Jęzor wzięła się z wyjątkowo pokrętnego sposobu jego wiązania.

Diabelski Jęzor byt węzłem wielce użytecznym: gdy Wioletka połączyła nim końce szmacianych pasów, uzyskała coś, co można było nazwać liną. Pracując, przypomniała sobie, co powiedzieli do niej rodzice, kiedy urodził się Klaus, a potem drugi raz, gdy przynieśli Słoneczko ze szpitala do domu: „Jesteś najstarszym dzieckiem w rodzinie Baudelaire. Jako najstarsza, ponosisz odpowiedzialność za młodsze rodzeństwo. Przyrzeknij nam, że zawsze będziesz ich pilnowała i dbała, żeby nic im się nie stało”. Powiedzieli to miło, ale stanowczo. Na wspomnienie swojej obietnicy Wioletka pomyślała o Klausie, który wciąż miał podbite oko, i o Słoneczku, które dyndało jak flaga wywieszona z okna wieży - i zaczęła pracować jeszcze szybciej. Chociaż przyczyną wszystkich nieszczęść dzieci był, oczywiście, Hrabia Olaf, Wioletka poczuła się tak, jakby złamała daną rodzicom obietnicę, i postanowiła to naprawić.

Kiedy zużyła większość brzydkich ubrań, sznur mierzył trochę ponad dziesięć metrów - taką przynajmniej Wioletka miała nadzieję. Jeden koniec przywiązała do metalowego pająka i przyjrzała się swemu dziełu. Było to urządzenie fachowo zwane kotwiczką - przyrząd używany czasem do wspinaczki po pionowych ścianach, w celach zazwyczaj niezbyt chwalebnych. Wioletka miała nadzieję, że dzięki metalowym hakom, które zaczepią się o coś na szczycie wieży, i dzięki linie, która ułatwi jej wspinaczkę, dostanie się do Słoneczka, odczepi klatkę i tą samą drogą wróci na dół. Plan był, rzecz jasna, wyjątkowo ryzykowny, nie tylko sam w sobie, ale i dlatego, że Wioletka wykonała kotwiczkę własnoręcznie, zamiast kupić urządzenie w sklepie ze sprzętem specjalistycznym. Ale poza kotwiczką nie wymyśliła nic, co nie wymagałoby laboratorium, a czas uciekał. Nic zdradziła swojego planu Klausowi, żeby nie robić mu fałszywych nadziei, więc, nie budząc go, zwinęła linę z kotwiczką i na palcach wymknęła się z pokoju.

Na podwórku zrozumiała, że jej plan jest trudniejszy, niż się zdawało. Noc była cicha - a to oznaczało, że trzeba działać właściwie bezgłośnie. Wiał też lekki wietrzyk: kiedy Wioletka wyobraziła sobie, że buja tam, w górze, uczepiona kurczowo liny skręconej z brzydkich ubrań, omal nie wycofała się z akcji. Na dodatek, z powodu wyjątkowych ciemności, nie było widać, o co mogłyby się zaczepić metalowe haki, czyli gdzie zarzucić kotwiczkę. Ale trzęsąc się z zimna w nocnej koszuli, Wioletka wiedziała, że musi spróbować. Prawą ręką wyrzuciła kotwiczkę, najsilniej i najwyżej jak umiała, po czym wstrzymała oddech, czekając, czy hak o coś zaczepi.

Dzyń! Kotwiczka dźwięcznie rąbnęła w mur, ale nie uwięzia w nim, tylko z głośnym brzękiem opadła na ziemię. Wioletka zamarła i z bijącym sercem nasłuchiwała, czy Hrabia Olaf lub któryś z jego wspólników nie idzie sprawdzić, co się stało. Kiedy jednak minęła chwila i nikt się nie zjawił, Wioletka zakręciła liną nad głową jak lassem i spróbowała jeszcze raz.

Dzyń! Dzyń! Kotwiczka dwa razy dziobnęła mur, zanim z impetem runęła na ziemię. Wioletka znów nadstawiła ucha, ale nie usłyszała niczyich kroków, tylko swój własny, przyspieszony strachem puls. Do trzech razy sztuka.

Dzyń! Kotwiczka brzęknęła o wieżę i znowu spadła, trafiając Wioletkę boleśnie w ramię. Hak rozdarł jej koszulę i przeciął skórę. Wioletka ugryzła się w rękę, żeby nie krzyknąć z bólu, a gdy dotknęła skaleczonego ramienia, poczuła mokrą plamę krwi. Cała ręka pulsowała z bólu.

Ja na miejscu Wioletki poddałbym się w tym momencie. Wioletka też widocznie doszła do takiego wniosku, bo już miała wracać do domu - gdy nagle wyobraziła sobie, jak okropnie musi bać się Słoneczko. Lekceważąc ból, zamachnęła się prawą ręką i jeszcze raz zarzuciła kotwiczkę.

Dzy - brzęk zamarł w połowie i Wioletka ujrzała w bladym świetle księżyca, że hak nie spada. Szarpnęła mocno linę - hak trzymał. Kotwiczka zadziałała!

Wioletka zacisnęła powieki i zaczęła się wspinać, stopami po murze, a dłońmi po linie. Wolała nie patrzeć dookoła; podciągała się tylko coraz wyżej, chwyt za chwytem, cały czas pamiętając o obietnicy danej rodzicom i o strasznych rzeczach, których na pewno dopuści się Hrabia Olaf, jeśli jego podły plan się powiedzie. Im była wyżej, tym silniej dął nocny wiatr, bujając liną tak mocno, że Wioletka kilka razy musiała przerwać wspinaczkę. Cały czas bala się, że sznur pęknie albo hak nie wytrzyma, a ona spadnie i zabije się. A jednak, dzięki jej niezwykłym zdolnościom manualnym - słowo „manualnym” znaczy tu: „związanym z wykonywaniem rzeczy ręcznie” - wszystko zadziałało jak należy, i nagle dłoń Wioletki zamiast liny chwyciła metal. Wioletka otworzyła oczy i spojrzała wprost na swoją siostrzyczkę: Słoneczko wytrzeszczało na nią przerażone oczęta i bardzo chciało coś powiedzieć przez plaster zalepiający mu buzię. A więc Wioletce udało się wspiąć na sam szczyt wieży, do okna, z którego Hrabia Olaf wywiesił Słoneczko.

Najstarsza z sierot Baudelaire już - już miała porwać klatkę z siostrzyczką i ruszyć w dół, gdy zobaczyła coś, co ją sparaliżowało. Tym czymś był metalowy pająk kotwiczki, który po tylu nieudanych próbach zahaczył się wreszcie o coś na szczycie wieży. Do tej chwili Wioletka była pewna, że kotwiczka zaczepiła się o wyłom w murze albo o obramowanie okna, albo nawet o jakiś mebel w komnacie na wieży. A tymczasem kotwiczka zahaczyła o coś całkiem innego. O inny hak. O jeden z dwóch haków, zastępujących dłonie hakorękiemu. Drugi z tych haków błysnął właśnie w świetle księżyca, wyciągając się w kierunku Wioletki.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Jak to milo, że do nas zajrzałaś - powitał ją hakoręki głosem słodkim do obrzydzenia. Wioletka chciała natychmiast zsunąć się po linie, ale pomocnik Hrabiego Olafa był szybszy. Jednym ruchem wciągnął Wioletkę do środka, a linę ratunkową strząsnął z haka - dłoni i posłał z brzękiem na dół. Wioletka była teraz uwięziona, podobnie jak jej siostrzyczka. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę - mówił dalej hakoręki. - Właśnie sobie myślałem, że milo byłoby znów zobaczyć twoją ładną buzię. Siadaj.

- Co pan chce ze mną zrobić? - spytała Wioletka.

- Powiedziałem SIADAJ! - warknął hakoręki i pchnął Wioletkę w fotel.

Rozejrzała się po ciemnym, zabałaganionym pokoju. Na pewno sami zauważyliście, że pokoje odzwierciedlają charaktery' swoich właścicieli. Ja na przykład zgromadziłem w swoim pokoju kolekcję ważnych dla siebie przedmiotów, a wśród nich: zakurzony akordeon, na którym umiem zagrać parę smutnych melodii, pokaźny plik notatek o losach sierot Baudelaire i zamazaną fotografię z bardzo, bardzo dawnych czasów, przedstawiającą pewną panią imieniem Beatrycze. Rzeczy te są dla mnie szczególnie cenne i drogie.

W pokoju na wieży znajdowały się rzeczy cenne i drogie dla Hrabiego Olafa - a były to rzeczy straszne. Świstki papieru, na których Hrabia Olaf bazgrał nieczytelnym pismem swoje szatańskie pomysły, piętrzyły się niechlujnie na odebranym Klausowi Prawie matrymonialnym, W pokoju stało parę krzeseł i paliły się świece, rozsyłając po ścianach chybotliwe cienie. Podłogę zawalały puste butelki po winie i brudne naczynia. Przede wszystkim jednak pokój byt pełen malowanych i rzeźbionych oczu, małych i dużych. Oczy wymalowane były na suficie i wyryte w brudnej drewnianej podłodze. Oczy skradały się wzdłuż parapetu okna. Jedno wielkie malowane oko łypało z klamki drzwi wiodących na schody. Było to straszne miejsce.

Hakoręki sięgnął hakiem do kieszeni poplamionego płaszcza i wyciągnął krótkofalówkę. Z pewnym trudem wcisnął jakiś guzik i odczekał chwilę.

- Szefie? To ja! - zameldował. - Twoja panna młoda właśnie wspięła się na wieżę. Chciała ratować gryzonia. - Przerwał, słuchając, co do niego mówi Hrabia Olaf. - A bo ja wiem? Po jakimś sznurze.

- To była lina z kotwiczką - poprawiła go Wioletka, odrywając rękaw nocnej koszuli, aby zrobić z niego bandaż. - Sama ją zrobiłam.

- Ona mówi, że to była lina z kotwiczką - przekazał hakoręki przez krótkofalówkę. - A bo ja wiem, szefie? Tak, szefie. Tak, szefie, oczywiście, że rozumiem, szefie, ona należy do szefa. Tak, szefie. - Wcisnął guzik na zakończenie rozmowy i odwrócił się do Wioletki. - Hrabia Olaf jest bardzo niezadowolony z zachowania swojej panny młodej.

- Nic jestem jego panną młodą - sprostowała rozgoryczona Wioletka.

- Niedługo będziesz - zapewnił ją hakoręki, kiwając hakiem, tak jak większość ludzi pokiwałaby palcem. - Ale tymczasem muszę iść po twojego braciszka. Wszyscy troje posiedzicie tu zamknięci aż do wieczora, żeby Hrabia Olaf miał pewność, że nie próbujecie żadnych sztuczek.

To rzekłszy, hakoręki wyszedł z pokoju. Wioletka usłyszała zgrzyt klucza w zamku, a potem kroki oddalające się po schodach. Natychmiast podskoczyła do Słoneczka i położyła rękę na jego główce. Nic odważyła się rozwiązać ani odkneblować siostrzyczki, żeby nie wzniecić - słowo „wzniecić” znaczy tu „wywołać” - gniewu Hrabiego Olafa, więc tylko głaskała Słoneczko po włoskach i powtarzała, że już wszystko dobrze.

Chociaż, oczywiście, nic nie było dobrze. Wszystko było bardzo źle. Gdy pierwszy blask poranka wsączył się do pokoju na wieży, Wioletka rozmyślała właśnie o wszystkich strasznych rzeczach, które przeżyła ostatnio wraz z rodzeństwem. Umarli im rodzice, nagle i w strasznych okolicznościach. Pani Poe kupiła im bardzo brzydkie ubrania. Zamieszkali w domu Hrabiego Olafa, gdzie traktowani byli podle. Pan Poe odmówił im pomocy. Odkryli szatański plan poślubienia Wioletki i zagarnięcia majątku Baudelaire'ów. Klaus próbował porazić Olafa prawdą o tym, czego dowiedział się dzięki bibliotece Sędzi Strauss, lecz poniósł porażkę. Biedne Słoneczko zostało pojmane. A teraz Wioletka, która chciała uwolnić Słoneczko, również została pojmana.

Krótko mówiąc, sieroty Baudelaire ponosiły klęskę za klęską i Wioletka doszła do wniosku, że ich sytuacja jest opłakana - co tutaj znaczy: „w żadnym razie nie wesoła”.

Odgłos zbliżających się po schodach kroków wyrwał Wioletkę z rozmyślań, a po chwili hakoręki otworzył drzwi i wepchnął do środka bardzo, bardzo zmęczonego, skołowanego i wystraszonego Klausa.

- No to mamy sieroty w komplecie - podsumował hakoręki. - A teraz lecę, bo muszę pomóc Hrabiemu Olafowi w ostatnich przygotowaniach do dzisiejszego spektaklu. Tylko uprzedzam, żadnych sztuczek, bo i was powywieszam za okno.

Spiorunował ich wzrokiem, zamknął drzwi na klucz i z głośnym tupotem zbiegi na dół.

Klaus mruga! chwilę, zanim rozejrzał się po okropnym pokoju. Był jeszcze w piżamie.

- Co się stało? - spytał Wioletkę. - Dlaczego tu jesteśmy?

- Próbowałam uwolnić Słoneczko. Za pomocą pewnego wynalazku wdrapałam się na wieżę.

Klaus podszedł do okna i popatrzył w dół.

- Strasznie wysoko - powiedział. - Musiałaś się okropnie bać.

- Bałam się okropnie - przyznała Wioletka - ale i tak mniej niż ślubu z Hrabią Olafem.

- Szkoda, że twój wynalazek nie zadziałał - zmartwił się Klaus.

- Wynalazek zadziałał świetnie - sprostowała Wioletka, masując obolałe ramię. - Tylko wpadłam w pułapkę. Teraz już koniec z nami. Hakoręki potrzyma nas tu do wieczora, tak powiedział, a wieczorem odbędzie się Cudowny ślub.

- A może jednak wymyślisz coś, co pozwoli nam uciec? - spytał z nadzieją Klaus, rozglądając się po pokoju.

- Może... - powtórzyła Wioletka. - A ty spróbuj poszperać w tych książkach i papierach. Może trafisz na jakąś informację, która się nam przyda.

Przez kilka następnych godzin Wioletka i Klaus szperali w zakamarkach pokoju i własnych umysłów, szukając rozwiązania. Wioletka rozglądała się za przedmiotami, z których dałoby się coś skonstruować. Klaus wertował papiery i książki Hrabiego Olafa. Co chwila, na zmianę, podchodzili do Słoneczka, uśmiechali się i głaskali je po główce, aby mu dodać odwagi. Wioletka czasem odzywała się do Klausa, albo Klaus do Wioletki, ale głównie milczeli, każde zajęte własnymi myślami.

- Gdybyśmy mieli trochę nafty - powiedziała Wioletka około południa - porobiłabym z tych butelek koktajle Mołotowa.

- Co to są koktajle Mołotowa? - zaciekawił się Klaus.

- Takie małe bomby w butelkach. Rzucając je przez okno na ulicę, ściągnęlibyśmy uwagę przechodniów.

- Ale nie mamy nafty - zmartwił się Klaus. I znów milczeli kilka godzin.

- Gdybyśmy byli poligamistami - odezwał się Klaus - z planów małżeńskich Hrabiego Olafa nic by nie wyszło.

- Kto to jest poligamista? - spytała Wioletka.

- Poligamista to człowiek, który zawarł małżeństwo z więcej niż jedną osobą - wyjaśnił Klaus. - W naszym kraju poligamia jest niezgodna z prawem, więc nawet gdy poligamista lub poligamistka wstąpi w związek małżeński w obecności sędziego, powie „tak” i własnoręcznie podpisze świadectwo ślubu, to i tak małżeństwo będzie nieważne. Czytałem o tym w Prawie matrymonialnym.

- Ale nie jesteśmy poligamistami - zmartwiła się Wioletka.

I znów milczeli przez kilka godzin.

- Można by poobtłukiwać butelki i użyć ich jako noży - odezwała się Wioletka - ale obawiam się, że trupa Hrabiego Olafa i tak dałaby nam radę.

- Mogłabyś powiedzieć „nie” zamiast „tak” - powiedział Klaus - ale wtedy Hrabia Olaf każe pewnie strącić Słoneczko z wieży.

- Oczywiście, że każę - potwierdził Hrabia Olaf, a dzieci podskoczyły na jego głos. Zajęte rozmową, nie usłyszały nawet, jak wszedł po schodach i otworzył drzwi. Miał na sobie wykwintny kostium, a jego wywoskowana brew błyszczała równie mocno, jak oczy.

Hakoręki, który stał z tyłu, wyszczerzył się w ohydnym uśmiechu i pomachał do dzieci hakiem.

- Zbierać się, sieroty! - zarządził ostro Hrabia Olaf. - Pora na wielkie wydarzenie. Mój wspólnik zostanie tu, na wieży, i będzie utrzymywał ze mną stały kontakt radiowy. Gdyby cokolwiek poszło nie tak w przedstawieniu, wasza siostra zostanie strącona na pewną śmierć. No to idziemy.

Wioletka z Klausem spojrzeli po sobie, a potem oboje popatrzyli na Słoneczko dyndające w klatce za oknem i wyszli za Hrabią Olafem. Schodząc po schodach, Klaus czuł coraz większy ciężar w sercu, w miarę jak opuszczała go nadzieja. Sytuacja wydawała mu się naprawdę bez wyjścia.

Wioletka czuła się dokładnie tak samo, aż w pewnej chwili musiała chwycić się poręczy, żeby nie stracić równowagi. Spojrzała wtedy na swoją prawą rękę - i coś przyszło jej do głowy. Przez całą drogę na dół i do wyjścia z domu, i przez krótki kawałek ulicy dzielący dom od teatru Wioletka myślała, myślała i myślała tak intensywnie, jak jeszcze nigdy w życiu.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Wioletka i Klaus Baudelaire - ona w koszuli nocnej, a on w piżamie - stali za kulisami teatru Hrabiego Olafa i bili się z myślami; zwrot „bili się z myślami” oznacza tutaj: „mieli sprzeczne uczucia”. Z jednej strony rzecz jasna, byli przerażeni. Po niewyraźnych glosach ze sceny poznali, że przedstawienie pod tytułem Cudowny ślub już się rozpoczęło, czyli jest za późno na udaremnienie planu Hrabiego Olafa. Ale z drugiej strony, byli zafascynowani, ponieważ nigdy jeszcze nie trafili za kulisy teatralne w trakcie przedstawienia, a działo się tam mnóstwo ciekawych rzeczy.

Członkowie trupy teatralnej Hrabiego Olafa biegali w tę i z powrotem, nie zwracając na dzieci najmniejszej uwagi. Trzech panów bardzo niskiego wzrostu niosło dużą drewnianą plansze, na której wymalowany byt salon. Znane już dzieciom dwie białolice damy układały bukiet w wazonie, który z daleka wyglądał na marmurowy, ale z bliska przypominał raczej karton. Pan z bardzo ważną miną i twarzą całą w pryszczach ustawiał wielkie reflektory Dzieci wyjrzały przez szparkę na scenę i zobaczyły Hrabiego Olafa w wykwintnym kostiumie, deklamującego rolę - i w tym właśnie momencie kurtyna opadła, pociągnięta za długą linę przez panią z bardzo krótkimi włosami. Jak widzicie, obie starsze sieroty Baudelaire - mimo strachu - interesowały się bardzo swoim nowym otoczeniem i żałowały jedynie, że muszą też odegrać w tej sztuce jakieś role.

Po opadnięciu kurtyny Hrabia Olaf wkroczył za kulisy i spojrzał z góry na dzieci.

- Koniec aktu drugiego! Czemu sieroty jeszcze nie w kostiumach? - syknął do dwóch białolicych dam.

W tej samej chwili na widowni rozległy się gromkie oklaski, więc skrzywiony Hrabia Olaf rozpromienił się i ruszył z powrotem na scenę. Dał znak krótko ostrzyżonej pani, aby uniosła kurtynę, wyszedł na środek i wykonał serię wymyślnych ukłonów. Póki kurtyna była w górze, machał do publiczności i rozsyłał całusy, lecz gdy tylko opadła, znów zrobił wściekłą minę.

- Przerwa trwa tylko dziesięć minut, a polem smarkacze wychodzą na scenę. Ubrać mi je zaraz w kostiumy, ale już!

Białolice bez słowa złapały Wioletkę i Klausa za ręce i zaciągnęły do garderoby. Pomimo kurzu wszystko tam błyszczało, gdyż pełno było luster i małych lampek, aby aktorzy mogli się dobrze widzieć, gdy nakładają makijaże i peruki. Akurat parę osób zmieniało kostiumy, żartując i śmiejąc się głośno. Jedna z białolicych brutalnym ruchem podniosła do góry ręce Wioletki, ściągnęła jej przez głowę koszulę nocną i rzuciła dziewczynce brudną białą koronkową sukienkę, w którą Wioletka miała się teraz ubrać. Klausa tymczasem druga białolica rozebrała z piżamy, a teraz pospiesznie wciskała go w granatowe ubranko marynarskie, które potwornie drapało i w którym Klaus wyglądał, jakby miał dwa latka.

- Co za przygoda, prawda? - usłyszeli głos z tyłu, a obejrzawszy się, ujrzeli Sędzię Strauss, wystrojoną w sędziowską togę i pudrowaną perukę. Pod pachą ściskała jakąś książeczkę. - Wyglądacie oboje wspaniale!

- Pani też - zrewanżował się Klaus. - Co to za książka?

- Moja rola - wyjaśniła Sędzia Strauss. - Hrabia Olaf polecił mi przynieść i odczytać autentyczny tekst ceremonii zaślubin, bo chodzi o jak największy realizm na scenie. Ty, Wioletko, masz powiedzieć tylko „tak”, ale ja będę musiała wygłosić całą mowę. Ach, co za świetna zabawa!

- Zabawa będzie jeszcze lepsza - wpadła jej w słowo Wioletka - jeżeli zmieni pani trochę tekst, tak troszeczkę.

- Właśnie! - rozpromienił się Klaus. - Trzeba twórczo podchodzić do roli, pani Sędzio. Po co właściwie trzymać się sztywnych formułek? To przecież nie jest prawdziwy ślub.

Sędzia Strauss zmarszczyła brwi.

- Nie wiem, czy macie rację, dzieci. Wolę się trzymać instrukcji Hrabiego Olafa. W końcu to on jest szefem.

- Sędzia Strauss! - rozległo się wołanie. - Sędzia Strauss! Proszę zgłosić się do charakteryzacji!

- Coś takiego! Ja! Do charakteryzacji! - westchnęła rozanielona Sędzia Strauss, całkiem jakby miała za chwilę dostąpić koronacji, a nie pacykowania twarzy pudrami i tuszami. - Drogie dzieci, muszę lecieć. Do zobaczenia na scenie! - 1 oddaliła się biegiem.

Dzieci skończyły przebierać się w kostiumy. Jedna z bladolicych nałożyła Wioletce na głowę stroik ozdobiony kwiatami i dopiero wtedy Wioletka uprzytomniła sobie ze zgrozą, że suknia, w którą się ubrała, to suknia ślubna. Druga bladolica wcisnęła Klausowi na głowę czapkę marynarską, a Klaus zerknął do lustra i nie mógł uwierzyć, jak szkaradnie wygląda. W lustrze jego wzrok napotkał spojrzenie Wioletki, która też się właśnie przeglądała.

- Co robić? - szepnął Klaus. - Może udamy, że jesteśmy chorzy? Może wtedy przerwą przedstawienie?

- Hrabia Olaf nie da się nabrać - odparła ponuro Wioletka.

- Za chwilę rozpoczynamy akt trzeci Cudownego ślubu Ala Ebui! - zawołał pan z notatkami na sztywnej podkładce, - Aktorzy występujący w akcie trzecim, proszę na miejsca!

Aktorzy w pośpiechu opuścili garderobę, a białolice wypchnęły dzieci za nimi. Za kulisami panowało istne pandemonium - co tu oznacza: „aktorzy i obsługa w popłochu i chaosie dopracowywali ostatnie szczegóły”. Łysy z długim nosem właśnie mijał dzieci biegiem, ale na widok Wioletki w ślubnej sukni przystanął i uśmiechnął się zjadliwie.

- Tylko żadnych sztuczek! - pokiwał kościstym paluchem. - Pamiętajcie, że jak wyjdziecie na scenę, macie robić dokładnie to, co się wam mówiło. Hrabia Olaf przez cały akt trzeci będzie trzymał rękę na krótkofalówce: wystarczy jeden wasz fałszywy krok, a daje sygnał na wieżę - i po Słoneczku!

- Wiemy, wiemy - burknął Klaus. Miał już dość tego, że go ciągle straszą, i ciągle tym samym.

- Uprzedzam was, lepiej trzymajcie się roli - powtórzył swoje łysy.

- Na pewno spiszą się na medal - odezwał się głos z tyłu, a dzieci odwróciły się i ujrzały bardzo elegancko ubranego pana Poe w towarzystwie małżonki. Pan Poe podszedł do dzieci i z uśmiechem podał obojgu rękę. - Polly i ja przyszliśmy wam życzyć połamania nóg.

- Słucham? - zaniepokoił się Klaus.

- To takie teatralne powiedzonko - wyjaśnił pan Poe. - Znaczy: „powodzenia w dzisiejszym przedstawieniu”. Bardzo się cieszę, dzieci, że przyzwyczajacie się do życia z nowym ojcem i uczestniczycie w rodzinnych imprezach.

- Proszę pana - szepnął gorączkowo Klaus. - Wioletka i ja musimy panu koniecznie coś powiedzieć. To bardzo ważne.

- A cóż to takiego? - uśmiechnął się pan Poe.

- No właśnie - odezwał się Hrabia Olaf. - Cóż to takiego macie do powiedzenia panu Poe, drogie dzieci?

Hrabia Olaf wyrósł jak spod ziemi, gromiąc dzieci wymownym spojrzeniem wściekle błyszczących oczu. W jednej ręce - Wioletka z Klausem dobrze to widzieli - trzymał krótkofalówkę.

- Chcieliśmy tylko podziękować panu Poe za wszystko, co dla nas zrobił - poddał się Klaus.

- Nie ma za co, nie ma za co - powiedział pan Poe, klepiąc Klausa po plecach. - No, chodźmy, Polly, najwyższy czas zająć miejsca. Połamania nóg, Baudelaire'owie!

- Dobrze by było, żebyśmy połamali nogi - szepnął Klaus do Wioletki, patrząc za panem Poe.

- Wkrótce spełni się twoje życzenie - zapewnił go Hrabia Olaf i wypchnął dzieci na scenę. Inni aktorzy już się tam uwijali, sprawdzając swoje wejścia w akcie trzecim, a w kącie sceny siedziała Sędzia Strauss i ćwiczyła czytanie swojej roli z broszury prawniczej. Klaus rozglądał się po obecnych i zadawał sobie pytanie, czy można liczyć na pomoc kogokolwiek z nich. Nagle łysy z długim nosem pociągnął go za rękę do bocznej kulisy.

- My dwaj postoimy sobie tutaj - oznajmił - aż do końca odsłony. Czyli aktu.

- Wiem, co znaczy słowo „odsłona” - poinformował go Klaus.

- Nie wymądrzać się - uciął łysy.

Klaus spojrzał na swoją siostrę: ubrana w ślubną suknię zajmowała właśnie miejsce obok Hrabiego Olafa, Kurtyna poszła w górę. Klaus usłyszał oklaski widowni na rozpoczęcie trzeciego aktu Cudownego ślubu.

Nie ma sensu, abym streszczał wam akcję tej miernej - słowo „miernej” znaczy tu: „nudnej i głupiej” - sztuki pióra Ala Ebui, gdyż ów nędzny utwór nie ma żadnego znaczenia dla rozwoju naszej historii. Kiedy aktorzy i aktorki wygłaszali bardzo nudne dialogi i przemieszczali się po scenie, Klaus usiłował łapać z nimi kontakt wzrokowy, aby odgadnąć, czy można liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Wkrótce zrozumiał, że Olaf wybrał sztukę wyłącznie jako pretekst do realizacji swojego niecnego planu, a nie dla walorów artystycznych - poznał to po tym, że publiczność wyraźnie traciła zainteresowanie i zaczynała się wiercić w fotelach. Wówczas przyszło Klausowi do głowy, że może ktoś z widowni zorientuje się, że coś złego się tu święci - niestety, pryszczaty tak ustawił światła, że Klaus nie widział wcale twarzy widzów, ale jedynie zamazane kontury. Hrabia Olaf wyrecytował kilka bardzo długich monologów, strojąc przy tym wymyślne gesty i miny. Nikomu jakoś nie przeszkadzało, że przez cały czas ściska w garści krótkofalówkę.

Wreszcie przyszła pora na Sędzię Strauss, która odczytała swój tekst z kodeksu. Z błyszczącym wzrokiem i rumieńcami na twarzy grata swoją pierwszą, wymarzoną rolę na scenie, zbyt olśniona blaskiem sławy, aby poznać, że wykonuje plan Hrabiego Olafa. Czytała długa formułę, z której wynikało, że Olaf i Wioletka mają się wspierać wzajemnie w zdrowiu i w chorobie, w szczęściu i w nieszczęściu, i tak dalej - czyli to, co się zwykle czyta osobom, które z jakichś powodów postanowiły wziąć ślub.

Doczytawszy do końca, zwróciła się do Hrabiego Olafa i zapylała:

- Czy ty, Olafie, bierzesz sobie tę oto kobietę za małżonkę?

- Tak - wyszczerzył się w uśmiechu Hrabia Olaf.

Klaus zauważył, że Wioletka zadrżała.

- A ty, Wioletto - zwróciła się do niej Sędzia Strauss - czy bierzesz sobie tego oto mężczyznę za małżonka?

- Tak - powiedziała Wioletka.

Klaus zacisnął pięści. Jego siostra wypowiedziała „tak” w obecności sędziego. Jeśli teraz podpisze urzędowe świadectwo, małżeństwo będzie ważne w obliczu prawa. Sędzia Strauss przejęła dokument z rąk innego aktora i podsunęła go Wioletce do podpisu.

- Ani mi się rusz! - warknął cicho łysy. Klaus pomyślał o biednym Słoneczku, dyndającym z okna na czubku wieży, i jakoś wytrwał w miejscu, patrząc, jak Wioletka bierze od Hrabiego Olafa długie gęsie pióro. Strasznie blada, wielkimi oczami spojrzała na dokument, zanim drżącą lewą ręką wypisała pod nim swoje imię i nazwisko.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- A teraz, drodzy państwo - obwieścił Hrabia Olaf, wychodząc na środek sceny - mam dla państwa ważny komunikat. Dalszy ciąg dzisiejszego spektaklu jest zbyteczny, gdyż cel jego został osiągnięty. To nie była fikcja, drodzy państwo. Moje małżeństwo z Wiolettą Baudelaire jest całkowicie legalne, co oznacza, że od tej chwili dysponuję całym jej majątkiem.

Na widowni rozległy się stłumione okrzyki zgrozy, a część aktorów patrzyła po sobie, wyraźnie w szoku. Jak widać, nie wszyscy wtajemniczeni byli w plan Olafa.

- To być nie może! - krzyknęła Sędzia Strauss.

- Tutejsze prawo małżeńskie jest bardzo proste - wyrecytował Hrabia Olaf. - Panna młoda winna powiedzieć „tak” w obecności sędziego - lub sędzi, pani Sędzio - i podpisać urzędowe świadectwo. A państwo wszyscy - Hrabia Olaf wskazał gestem widownię - są naszymi świadkami.

- Ależ Wioletka to jeszcze dziecko! - oburzył się ktoś z aktorów. - Jest za młoda, aby wstąpić w związek małżeński.

- Wcale nie, o ile otrzyma zgodę prawnego opiekuna - rzeki Hrabia Olaf. - A tak się składa, że jej prawnym opiekunem jestem właśnie ja, jej obecny mąż.

- Ten świstek papieru nie jest żadnym oficjalnym dokumentem! - oświadczyła z mocą Sędzia Strauss. - To zwyczajny rekwizyt sceniczny.

Hrabia Olaf wyjął świadectwo z rąk Wioletki i podał Sędzi Strauss.

- Proszę przyjrzeć się dokładnie, a może rozpozna pani urzędowy druk magistratu.

Sędzia Strauss wzięła od niego dokument i przeczytała go pospiesznie. Potem zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech i zmarszczyła brwi: widać było, że intensywnie myśli. Patrząc na nią, Klaus zada! sobie pytanie, czy właśnie taką minę miewa Sędzia Strauss na rozprawach w Sądzie Najwyższym.

- Ma pan rację - przyznała w końcu, patrząc na Hrabiego Olafa. - To małżeństwo jest, niestety, całkowicie legalne. Wioletka powiedziała „tak” i podpisała świadectwo ślubu. Hrabio Olafie, jest pan mężem Wioletki, a zatem może pan rozporządzać całym jej majątkiem.

- To niemożliwe! - rozległ się głos z widowni, po którym Klaus rozpoznał pana Poe. Pan Poe wbiegł po schodkach na scenę i wyrwał dokument z ręki Sędzi Strauss. - To jest kompletna bzdura!

- Bardzo mi przykro, ale ta kompletna bzdura jest prawem - powiedziała Sędzia Strauss. Łzy napłynęły jej do oczu. - Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo dałam się podejść. Za nic nie wyrządziłabym wam świadomie krzywdy, drogie dzieci. Za nic w świecie.

- To fakt, że dała się pani łatwo podejść - wyszczerzył się Hrabia Olaf, a wtedy Sędzia Strauss rozpłakała się na dobre. - Zdobycie fortuny Baudelaire'ów okazało się dziecinną igraszką. A teraz wybaczą państwo, ale panna młoda i ja spieszymy do domu na noc poślubną.

- Najpierw wypuść Słoneczko! - wrzasnął Klaus. - Obiecałeś wypuścić Słoneczko!

- Gdzie jest Słoneczko? - zainteresował się pan Poe.

- Chwilowo nie może się wyrwać - rzeki Hrabia Olaf - jeśli daruje pan niewinny żarcik. - Oczy mu lśniły, gdy naciskał guziki krótkofalówki i czekał, aż z drugiej strony zgłosi się hakoręki. - Halo? Jasne, że ja, a kto, idioto. Wszystko poszło zgodnie z planem. Wyjmij Słoneczko z klatki i dostarcz mi je natychmiast do teatru. Będzie musiało razem z Klausem wykonać jeszcze parę zadań, zanim pójdą dziś spać - dodał, spoglądając surowo na Klausa. - No i co, zadowolony?

, - Tak - szepnął Klaus. Wcale nie byt zadowolony, ale dobre i to, że jego siostrzyczka nie dyndała już na czubku wieży.

- Nic myśl sobie, że jesteś taki bezpieczny - syknął mu łysy w samo ucho. - Tobą i twoimi siostruniami Hrabia Olaf zajmie się później. Nie przy ludziach.

Doprawdy, nie musiał tłumaczyć Klausowi, co rozumie przez „zajmie się”.

- Za to ja wcale nie jestem zadowolony - oznajmił pan Poe. - To horror. To kryminał. To kompletna finansowa katastrofa.

- Niestety, szanowny panie - rzekł Hrabia Olaf - prawo jest prawem. Jutro zgłoszę się do banku po odbiór całej fortuny Baudelaire'ów.

Pan Poe otworzył usta, jakby miał coś powiedzieć, ale tylko się rozkaszlał. Przez kilka sekund kaszlał i kaszlał w chusteczkę, a wszyscy czekali cierpliwie, aż skończy i podejmie wątek.

- Ja na to nie pozwolę - wykrztusił wreszcie pan Poe,. ocierając usta. - Ja na to absolutnie nie pozwolę.

- Obawiam się, że będzie pan zmuszony - powiedział Hrabia Olaf.

- Ja też... obawiam się, że Olaf ma rację - potwierdziła przez łzy Sędzia Strauss. - Małżeństwo jest legalne.

- Przepraszam bardzo - odezwała się nagle Wioletka - ale moim zdaniem państwo się mylą.

Wszystkie głowy zwróciły się w stronę najstarszej z sierot Baudelaire.

- Co mówiłaś, Hrabino? - spytał Olaf.

- Nie jestem żadną hrabiną - sprostowała dobitnie Wioletka; „dobitnie” znaczy tu: „śmiało i pewnie”. - Tak mi się przynajmniej wydaje.

- A to dlaczego? - spytał Olaf.

- Bo wbrew temu, co mówi prawo, nie podpisałam dokumentu własnoręcznie - odparła Wioletka.

- Jak to nie? Przecież wszyscy widzieli! - Brew Hrabiego Olafa zaczęta podnosić się do góry co oznaczało gniew.

- Obawiam się, że twój mąż ma rację, kochanie - potwierdziła ze smutkiem Sędzia Strauss. - Nie ma sensu zaprzeczać. Zbyt wielu świadków.

- Jak większość ludzi - oznajmiła Wioletka - jestem praworęczna. A podpisałam dokument lewą ręką.

- Co takiego?! - wrzasnął Hrabia Olaf. Wyrwał świadectwo z rąk Sędzi Strauss i spojrzał na podpis. Oczy strasznie mu błyszczały. - Ty oszustko! - syknął do Wioletki.

- Ona nie jest oszustką! - stanął w obronie siostry Klaus. - Sam widziałem, jak trzęsła jej się lewa ręka, gdy składała podpis.

- Tego się nie da udowodnić - powiedział Hrabia Olaf.

- Jeśli pan pozwoli - zaproponowała Wioletka - to z największą przyjemnością podpiszę się jeszcze raz, na oddzielnej kartce papieru, najpierw prawą ręką, a potem lewą. Porównamy oba podpisy z tym na dokumencie i przekonamy się, który jest bardziej podobny.

- Taki drobiazg jak ręka użyta do podpisu nie ma tu najmniejszego znaczenia - powiedział Hrabia Olaf.

- Za pozwoleniem - odezwał się pan Poe - w tej sprawie wołałbym oddać głos Sędzi Strauss.

Wszyscy spojrzeli na Sędzię Strauss, która ocierała właśnie resztki łez.

- Chwileczkę - rzekła cicho i ponownie zamknęła oczy.

Oddychała głęboko, a sieroty Baudelaire i wszyscy, którzy byli po ich stronie, z zapartym tchem obserwowali, jak Sędzia Strauss marszczy czoło i wnikliwie rozważa sytuację. W końcu uśmiechnęła się.

- Jeżeli - zaczęła powoli - Wioletka jest praworęczna, a podpisała dokument lewą ręką, to trzeba uznać, że podpis ten nie spełnia wymogów prawa małżeńskiego. Prawo wyraźnie stanowi, że dokument musi zostać podpisany przez pannę młodą własnoręcznie, czyli jej własnym charakterem pisma. Stąd wniosek, że zawarty przed chwilą związek małżeński jest nieważny.

Ty, Wioletko, nie jesteś hrabiną, a pan, Hrabio Olafie, nie może rozporządzać majątkiem Baudelaire'ów.

- Brawo! - zawołał ktoś z widowni i parę osób zaczęło klaskać.

O ile nie jesteście prawnikami, zdziwić was może, że plan Hrabiego Olafa upadł tylko dlatego, że Wioletka podpisała się lewą ręką zamiast prawą. Ale prawo to dziwna rzecz. Jest, na przykład, taki kraj w Europie, którego prawo żąda, aby wszyscy piekarze sprzedawali chleb po rej samej cenie. Na pewnej wyspie prawo zabrania wywożenia za granicę owoców. A niedaleko waszej miejscowości leży miasto, do którego prawo zabrania mi się zbliżyć na odległość mniejszą niż pięć mil. Gdyby Wioletka podpisała świadectwo ślubu prawą ręką - prawo uczyniłoby ją nieszczęsną hrabiną, ponieważ jednak podpisała lewą - pozostała (co za ulga!) nieszczęsną sierotą.

Była to dobra wiadomość dla Wioletki i jej rodzeństwa, ale zła dla Hrabiego Olafa. Mimo to zdobył się on na ponury uśmiech.

- W takim razie - rzekł do Wioletki, kładąc palec na guziku krótkofalówki - albo powtórzymy ślub, tym razem prawidłowo, albo...

- Nipo! - zagłuszył go glos należący niewątpliwie do Słoneczka, które przetruchtało przez całą scenę wprost do rodzeństwa. Za Słoneczkiem sadził hakoręki z włączoną krótkofalówką, nadającą zgrzyty i trzaski. Hrabia Olaf nie zdążył.

- Słoneczko! Ty żyjesz! - Uradowany Klaus porwał siostrzyczkę w ramiona. Natychmiast do - skoczyła do nich Wioletka. Dwoje starszych Baudelaire'ów nie mogło się nacieszyć najmłodszym.

- Niech ktoś przyniesie jej coś do jedzenia - zawołała Wioletka. - Tyle czasu wisiała w oknie bez jedzenia! Musi być strasznie głodna.

- Ciacho! - pisnęło przeraźliwie Słoneczko.

- Agrrrr! - ryknął Hrabia Olaf. Zaczął miotać się po scenie w tę i z powrotem, jak zwierz w klatce. Nagle przystanął, celując paluchem w Wioletkę. - Ty możesz sobie nie być moją żoną, ale ty jesteś nadal moją córką, a ja...

- Czy pan naprawdę sądzi - przerwał mu zdenerwowany pan Poe - że pozwolę panu kontynuować opiekę nad tą trójką dzieci po haniebnym występku, którego przed chwilą byliśmy świadkami?

- Sieroty są moje - upierał się Hrabia Olaf - i zostaną ze mną. A próba zawarcia związku małżeńskiego nie jest czynem nielegalnym.

- Za to jest czynem nielegalnym wywieszenie niemowlęcia za okno wieży - wtrąciła się oburzona Sędzia Strauss. - Pan, Hrabio Olafie, pójdzie teraz do więzienia, a dzieci zamieszkają ze mną.

- Aresztować go! - krzyknął ktoś z widowni, a inni natychmiast się do niego przyłączyli:

- Do więzienia z nim!

- To zbrodniarz!

- Zwrócić pieniądze za bilety! Co za szmira! Pan Poe ujął Hrabiego Olafa za ramię i, po krótkim ataku kaszlu, oznajmił zachrypniętym głosem:

- Niniejszym aresztuję pana w imieniu prawa.

- Och, pani Sędzio! - zawołała Wioletka. - Czy pani mówiła poważnie? Naprawdę możemy z panią zamieszkać?

- Oczywiście - przytaknęła Sędzia Strauss. - Bardzo was polubiłam i czuję się odpowiedzialna za wasz los.

- Będzie można codziennie korzystać z biblioteki? - spytał Klaus.

- Będzie można pracować w ogródku? - spytała Wioletka.

- Ciacho! - pisnęło po raz drugi Słoneczko i wszyscy zaczęli się śmiać.

W tym miejscu uważam za swój obowiązek przerwać opowieść i ostrzec was po raz ostatni. Jak już wspomniałem na samym początku, książka, którą w tej chwili trzymacie w ręku, nie kończy się dobrze. W tej chwili może wam się zdawać, że Hrabia Olaf pójdzie do więzienia, a trójka młodych Baudelaire'ów żyć będzie długo i szczęśliwie u Sędzi Strauss, ale nic z tego. Kto woli nie znać prawdy, niech w tej chwili zamknie książkę i nie czyta nieszczęśliwego zakończenia, które zaraz nastąpi. W ten sposób ten ktoś będzie mógł do końca życia wierzyć, że sieroty Baudelaire odniosły zwycięstwo nad Hrabią Olałem i resztę życia spędziły w domu i bibliotece pani Sędzi Strauss, chociaż ciąg dalszy tej historii jest zupełnie inny. Bo oto, gdy cała sala zaśmiewała się z pisków Słoneczka, pryszczaty ważniak podkradł się do konsolety sterującej oświetleniem teatru.

Błyskawicznym ruchem przekręcił główny wyłącznik, gasząc wszystkie światła w teatrze. W kompletnej ciemności rozpętała się panika: ludzie biegali bez ładu i składu, nawołując się wzajemnie. Aktorzy potykali się o widzów. Widzowie połykali się o dekoracje. Pan Poe złapał i trzymał własną żonę, myśląc, że to Hrabia Olaf. Klaus chwycił Słoneczko na ręce i podniósł jak najwyżej, aby uchronić je od stratowania. Tylko Wioletka natychmiast odgadła, co się stało, i zaczęła ostrożnie podkradać się tam, gdzie, jak pamiętała, stała konsoleta. W czasie przedstawienia przyglądała jej się uważnie, zapamiętując to i owo na wypadek, gdyby tego typu urządzenie miało jej się kiedyś przydać do wynalazku. Była pewna, że jeśli tylko trafi na wyłącznik, potrafi go uruchomić. Jak niewidoma, z wyciągniętymi rękami posuwała się w poprzek sceny, okrążając uważnie meble i wystraszonych aktorów. Bo kiedy lak sunęła po ciemku przez scenę, w białej ślubnej sukni, wyglądała jak duch. Dotarła wreszcie do konsolety - i w tej samej chwili poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Ktoś nachylił się i syknął jej prosto w ucho:

- Dobiorę się do waszej forsy, choćby to miał być mój ostatni wyczyn. A kiedy to się stanie, ukatrupię was wszystkich gołymi rękami.

Wioletka krzyknęła cicho z przerażenia, ale przytomnie przekręciła wyłącznik. Teatr zalała powódź światła. Każdy mruga! i rozgląda! się dookoła. Pan Poe puścił żonę. Klaus postawił na ziemi Słoneczko. Brakowało tylko ręki na ramieniu Wioletki. Hrabia Olaf zniknął.

- Gdzie on uciekł?! - krzyknął pan Poe. - Gdzie oni wszyscy uciekli?

Młodzi Baudelaire'ówie rozejrzeli się po scenie: rzeczywiście, zniknął nie tylko Hrabia Olaf, ale i jego wspólnicy - pryszczaty, hakoręki, łysy z długim nosem, olbrzym, który nie wiadomo, czy był mężczyzną, czy kobietą, oraz dwie biało - lice damy.

- Musieli zwiać z teatru, korzystając z ciemności - powiedział Klaus.

Pan Poe pierwszy wybiegł z budynku, a za nim Sędzia Strauss i dzieci. Daleko, na samym końcu ulicy, zobaczyli długi czarny samochód, który odjeżdżał właśnie w ciemną noc. Może w środku siedział Hrabia Olaf i jego wspólnicy. A może nie. Tak czy owak, samochód skręcił za róg i zniknął w ciemnym mieście.

- Psiakrew! - wykrzyknął pan Poe. - Uciekli. Ale nie martwcie się, dzieci, złapiemy ich. Zaraz zadzwonię na policję.

Wioletka, Klaus i Słoneczko wymienili spojrzenia: dobrze wiedzieli, że nie będzie to takie proste, jak się zdaje panu Poe. Hrabia Olał' przyczai się w ukryciu, planując następny ruch. Był o wiele za sprytny, żeby dać się złapać komuś takiemu jak pan Poe.

- Trudno, dzieci, chodźmy lepiej do domu - powiedziała Sędzia Strauss. - Pomartwimy się rano przy solidnym śniadania.

Pan Poe kaszlnął.

- Chwileczkę - bąknął, patrząc w ziemię. - Z największą przykrością muszę wam oznajmić, drogie dzieci, że nie wolno mi wyrazić zgody na to, aby wychowywał was ktoś, kto nie jest waszym krewnym.

- Jak to? - oburzyła się Wioletka. - Po tym wszystkim, co pani Sędzia Strauss dla nas zrobiła?

- Bez niej i bez jej książek nigdy nie przejrzelibyśmy planu Hrabiego Olafa - dodał Klaus. - Bez Sędzi Strauss byłoby już po nas.

- Bardzo możliwe - przyznał pan Poe. - Jesteśmy wdzięczni pani Sędzi Strauss za jej życzliwość, ale testament waszych rodziców wypowiada się na ten temat bardzo precyzyjnie. Musicie być adoptowani przez krewnego. Dzisiejszą noc spędzicie u mnie, a jutro z rana udam się do banku i sprawdzę, co powinienem dalej z wami robić. Bardzo mi przykro, ale inaczej być nie może. Dzieci spojrzały na Sędzię Strauss, lecz ona tylko westchnęła j przytuliła cala trójkę po kolei.

- Pan Poe ma rację - przyznała smutno. - Musimy uszanować wolę waszych rodziców. Chyba chcecie być im posłuszne, prawda, dzieci?

Wioletka, Klaus i Słoneczko pomyśleli o swoich kochających rodzicach i jeszcze bardziej niż dotąd pożałowali, że doszło do pożaru. Nigdy, przenigdy nie czuli się równie samotni. Bardzo, bardzo chcieli zamieszkać z dobrą, życzliwą Sędzią Strauss, ale zrozumieli, że jest to po prostu niemożliwe.

- Chyba tak, proszę pani - rzekła w końcu Wioletka. - Będziemy bardzo za panią tęsknić.

- A ja za wami - powiedziała Sędzia Strauss i znów miała łzy w oczach.

Potem każde z dzieci uściskało na pożegnanie Sędzię Strauss i cała trójka poszła za państwem Poe do ich samochodu. Sieroty Baudelaire wcisnęły się na tylne siedzenie i przylgnęły nosami do tylnej szyby, aby po raz ostatni spojrzeć na Sędzię Strauss, która płakała i machała im na pożegnanie. Przed dziećmi ciągnęły się ciemne ulice, którymi zbiegł Hrabia Olaf, aby gdzieś w ukryciu planować dalsze podstępy. Z tyłu została dobra pani Sędzia, która tak się troszczyła o ich los. Wioletce, Klausowi i Słoneczku zdawało się, że pan Poe i prawo popełniają błąd, oddalając ich od szansy szczęśliwego życia z Sędzią Strauss i wywożąc na niepewny los pod opieką nieznanego krewnego. Nie rozumieli, dlaczego tak się dzieje, ale z niefortunnymi zdarzeniami lak już w życiu bywa: sam fakt, że ich nie rozumiemy, nie znaczy, że nie mają miejsca. Sieroty Baudelaire przytuliły się do siebie w obronie przed nocnym zimnem i długo jeszcze machały przez tylną szybę. Aulo oddalało się coraz bardziej, aż w końcu Sędzia Strauss stała się punkcikiem w ciemności, a dzieci poczuły, że podążają w zgoła niepożądanym - „zgoła niepożądanym” znaczy tu: „bardzo, bardzo niewłaściwym i wróżącym wiele zmartwień” - kierunku.


LEMONY SNICKET

urodził się w małym miasteczku, zamieszkanym przez ludzi podejrzliwych i skłonnych do awantur. Obecnie mieszka w wielkim mieście. W czasie wolnym zajmuje się gromadzeniem dowodów i uchodzi za swoistego eksperta w tej dziedzinie, co przyznają wybitne, autorytety.


BRETT HELQUIST

urodził się w Gonado w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a teraz mieszka w Nowym Jorku. Wiele jego rysunków ukazuje się w prasie, między innymi w piśmie „Cricket” i w dzienniku ,,New York Times”.


Szanowny Wydawco,

Piszę do Pana z londyńskiego oddziału Towarzystwa Herpetologicznego, gdzie usiłuję stwierdzić, co stało się z kolekcją gadów doktora Montgomery'ego Montgomary'ego po tragicznych zdarzeniach, do których doszło w czasie, gdy sieroty Baudelaire pozostawały pod jego opieką.

W najbliższy wtorek, o godzinie 23.00, mój współpracownik pozostawi nieduże wodoszczelne pudełko w kabinie telefonicznej hotelu „Elektra” Proszę odebrać koniecznie przed północą, aby nie wpadło w niepowołane ręce. W pudelku znajdzie Pan mój opis wspomnianych tragicznych zdarzeń, zatytułowany GABTNET' GADÓW, a także mapo okolic Parszywe i Promenady, kopie filmu Śnieżne zombi oraz przepis Doktora Montgomery'ego na tort kokosowy. Udało mi się ponadto zdobyć parę zdjęć doktora Lucafonta, które ułatwią panu Helquistowi wykonanie ilustracji.

Proszę pamiętać, ze jest Pan moja ostatnią nadzieją na to, ze historia sierot Baudelaire ujrzy wreszcie światło dzienne.

Z całym należnym szacunkiem

Lemony Snicket


Drogi Czytelniku!

Z przykrością zawiadamiam Cię, że książka, którą trzymasz w ręku, jest wyjątkowo nieprzyjemna. Opowiada ona historię trójki dzieci, którym wszystko układa się fatalnie. Pomimo uroku osobistego i inteligencji rodzeństwo Baudelaire wiedzie żywot pełen przykrości i łez. Od pierwszych stron tej książki, gdy dzieci bawią się na plaży i otrzymują tragiczną wiadomość, nieszczęście depcze im po piętach. Są jak magnesy przyciągające pecha.

W tej jednej małej książeczce utrudniają im życie: chciwy i odrażający łotr, drapiące ubrania, straszny pożar. spisek mający na celu zagarnięcie ich majątku, oraz zimna owsianka na śniadanie.

Moim przykrym obowiązkiem jest spisanie smutnych przypadków rodzeństwa Baudelaire, lecz Tobie. Czytelniku, nic nie przeszkadza odłożyć te książkę i poczytać sobie coś wesołego, o ile wolisz wesołe lektury.

Z szacunkiem

Lemony Snicket


Wyszukiwarka