Rozdział I – PORWANIE
Po przebudzeniu we wtorkowy poranek główny bohater – trzydziestoletni początkujący pisarz Józio – ma poczucie niesmaku i „lęku nieistnienia”. Przypomina sobie okres, gdy był nastolatkiem. Obecnie nie potrafi odpowiedzieć sobie na pytanie: kim naprawdę jest. Odwiedza go nieoczekiwanie profesor Pimko, który traktuje bohatera jak ucznia, a po stwierdzeniu dużych braków w wiedzy – zabiera go do szkoły dyrektora Piórkowskiego. Tam, w szóstej klasie, ma uzupełniać zasób wiadomości. |
We wtorek, po przebudzeniu bohaterowi zdawało się, że jedzie taksówką na dworzec. Dopiero, gdy zupełnie się rozbudził, powrócił do rzeczywistości. Miał poczucie niesmaku i „lęku nieistnienia”. Przypominał sobie sen, w którym przeniósł się w czasy młodości, gdy miał szesnaście lat i stał nad rzeką, na kamieniu koło młyna. Obecnie miał trzydzieści lat, grał w brydża, chodził po kawiarniach i barach. Jego koledzy - rówieśnicy już dawno założyli rodziny. Tylko on pozostawał samotny, choć ciotki chciały na niego wpłynąć, aby się ustatkował, przystosował się do otoczenia. Podczas rozmyślań ujawniły się jego poglądy - nienawidził grup „półinteligentów”, opierał się elicie i arystokracji. Bohater wspominał napisaną debiutancką książkę pod tytułem „Pamiętnik z okresu dojrzewania”, którą traktował jako życiowe osiągnięcie, choć spotkała się z krytyką.Gdy rozmyślał nad swoim życiem, spostrzegł nagle, że ktoś stał w kącie przy piecu w jego pokoju . Był pewien, że drzwi były zamknięte. Jak się okazało, nie był to sen, lecz duch – zjawa, jego sobowtór. Gdy uświadomił to sobie, ukradkiem spod kołdry popatrzył na siebie (sobowtóra, który miał uczesane włosy, jego oczy i nos). Klon stał zawstydzony, a bohater nie wiedział, co się dzieje. Nastał świt. Józio wstał, a służąca przyniosła świeże bułeczki i poranną kawę. Mężczyzna wyciągnął brulion i zaczął coś pisać. W pewnym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stanął: „T. Pimko, doktor i profesor, a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych”. Złożył bohaterowi kondolencje z powodu śmierci jednej z ciotek, która umarła jakiś czas temu, po czym wyliczył wady i zalety nieżyjącej. Gdy ujrzał brulion leżący na stole, nałożył binokle i zaczął czytać zapiski. Zapytał, czy zna „duchy języków”, dziejów, cywilizacji. Przepytywał go ze znajomości przysłówków. Gdy bohater chciał krzyczeć, że nie jest już uczniem i chciał uciekać, apodyktyczny belfer złapał go za kark i posadził ponownie, po czym zaczął znowu odpytywać. Gdy Józio podniósł dwa palce do odpowiedzi, Pimko rzekł: „-Niech Kowalski siedzi. Znowu do klozetu?”. Potem powiedział, że pójdą teraz do szkoły dyrektora Piórkowskiego, ponieważ były dwa wolne miejsca w szóstej klasie, w której Józio miał nadrobić braki w edukacji.
Gdy
profesor już wszystko ustalił (nie pytając gospodarza o zdanie),
zawołał służącą, której kazał przynieść palto pana.
Zdziwiona dziewczyna zaczęła lamentować, ponieważ nie rozumiała,
czemu obcy człowiek zabierał jej pracodawcę. Po wyjściu z
mieszkania mijali ludzi, domy, które stały na swym starym miejscu.
W pewnym momencie podbiegł pies, który chwycił Pimkę za nogawkę
spodni, rozdzierając materiał. Zwierzę cały czas głośno
szczekało. Bohaterowie poszli dalej.
Rozdział
II UWIĘZIENIE I DALSZE ZDRABNIANIE
Bohater przybywa do szkoły i poznaje rządzące nią prawa. Jego klasa dzieli się na dwie grupy: zbuntowanych chłopaków na czele z Miętusem i grzecznych chłopiąt pod wodzą Syfona. Józio uczestniczy także w lekcji języka polskiego, którą prowadzi profesor Bladaczka. |
Bohaterowie
stanęli przed gmachem szkoły, po czym Pimko wepchnął Józia za
furtkę, mimo iż ten płakał. Była akurat duża przerwa. Na
placu spacerowali młodzi ludzie, mający od dziesięciu do
dwudziestu lat. Jedli
kanapki,
a przez
szpary
w płocie obserwowały ich matki (pilnując jak niemowląt). |
Do
Pimki i piętnastolatka (Józio stał się gimnazjalistą) podszedł
kulawy nauczyciel, któremu profesor (sprawował obowiązki
wizytatora) powiedział, że chce zapisać młodzieńca do szóstej
klasy. Zapytał nauczyciela o zachowanie młodzieży, po czym
usłyszał, że wszyscy sprawowali się dobrze. Nie można było z
młodzieży wydobyć jedynie „świeżości”
i „naiwności”, ponieważ byli tym wartościom niechętni i
oporni. Pimko, srogo spojrzawszy na rozmówcę oświadczył, że za
pół godziny będzie „podwójna
dawka naiwności”,
którą zobowiązał się wykrzesać z uczniów. Potem schował się
za pień dużego drzewa, by z ukrycia obserwować młodzież.
Kulejacy
pedagog zaprowadził Józia do grupy
uczniów stojących na placu i odszedł kawałek dalej. Chłopcy czytali książki. Bohater podszedł do jednego, chcąc przerwać tę „farsę” (nie był uczniem, miał przecież trzydzieści lat). Powiedział: „- Kolega pozwoli – zacząłem – jak
kolega
widzi, nie jestem… Lecz ten krzyknął – Patrzcie Novus Kolegus,
obskoczyli mnie”.
Mówili
w bardzo dziwny sposób, na przykład: „białogłowa,
niewiasta, podwika, balwierz, Febus, miłosne zapały, skrzat,
profesorus, lekcjus polskus, ideałus, chutnie”.
Słowa były zakończone łacińskimi końcówkami. Chłopcy mieli
niezdarne ruchy, twarze dziwne („szpikowate”),
ciągle mówili o organach płciowych. Patrzyli albo na nauczyciela,
albo na stojące za płotem szkoły matki. W końcu dostrzegli
schowanego za drzewem wizytatora Pimkę. Zaczęli szeptać,
prorokując powody przybycia, po czym podeszli do skulonego
profesora. Pimko rzucił im napisaną pospiesznie kartkę: „«Na
zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas
wielkiej pauzy, stwierdzam, że młodzież męska niewinna jest!
Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Dowodem tego - wygląd
uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe
pupy. T. Pimko 29. IX. 193... Warszawa». Kiedy ta notatka doszła do
wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. - My
niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na
kobiety? (…)Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w
biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w
bilard. Niewinni, gdy jedli
i
spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez
przerwy świętą naiwnością, nawet gdy krew rozlewali,
torturowali, gwałcili albo przeklinali - wszystko, aby nie popaść
w niewinność!”.
Czytając
i przyglądając się temu wszystkiemu, Józio wciąż miał
nadzieję, że śni. Zapytawszy jednego z uczniów, dlaczego używa
tak brzydkich słów, usłyszał, że ma się „zamknąć”: „I
gorączkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekleństwa,
wyzwiska i inne plugastwa, a niektórzy rysowali je kredą na płocie
w kształcie geometrycznych figur (…)To jedyna nasza obrona
przed pupą! Nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi? Ty, zdechlaku, francuski piesku, jeżeli zaraz nie powiesz największych świństw, zrobię ci korkociąg. Hej, Myzdral, chodź no, przypilnuj, żeby ten nowy zachował się przyzwoicie. A ty, Hopek, puść w kurs
jaki
pieprzny kawał. Panowie, ostro, bo pupę nam zrobi!”.
Jeden
spośród chłopców, zwany Miętusem („ordynarny
łobuz”)
wyrył w drzewie (za którym stał Pimko) czteroliterowy napis, czym
spowodował ogólny śmiech. Józio natychmiast zrelacjonował ten
wybryk profesorowi, który, stojąc po drugiej stronie
drzewa, nie widział napisu. Wówczas belfer wyszedł zza drzewa,
stanął na środku placu i głośno powiedział, że uczniowie
pewnie i tak nie wiedzą, co oznacza to brzydkie słowo, które
zapewnie usłyszeli z ust służącej, a teraz chcą się popisać
przed kolegami, ponieważ tak naprawdę byli niewinni. Gdy skończył
przemowę, poszedł do kancelarii, w której urzędował dyrektor.
Matki stojące za płotem mówiły: „-
Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, Pupcię mają maleństwa
nasze!”.
Po
odejściu Pimki Miętus zdenerwował się, że profesor uznał ich za
„niewinnych”
(nie znosił tego słowa). Pylaszcziwicz,
zwany Syfonem,
który był tęgim, wysokim młodzieńcem, rzekł w odpowiedzi, że
niewinność to zaleta. Oświadczył, że nie wstydzi się swego
nieuświadomienia, po czym nazwał Miętusa „zdrajcą
ideałów młodzieńczych”.
Koledzy szkalowanego przywódcy buntowników uznali, że Syfon
powinien dać się „uświadomić”,
nazywali go lizusem i oskarżali, ze przynosi im wstyd swymi
poglądami. Rozpoczęła się kłótnia. Młodzież stojąca na
dziedzińcu podzieliła się na dwie grupy. Jedna poparła Miętusa,
uznając i broniąc jego poglądów. Druga stanęła przy Syfonie,
wierząc w jego ideały. Tylko jeden uczeń stał z boku, nie
przystąpił w szeregi żadnej z grup, lekceważąc obie. Nazywał
się Kopyrda,
miał na sobie siatkową koszulkę, flanelowe spodnie z łańcuszkiem
zawieszonym na lewej ręce.
Doszło
do starcia
i bójki.
W pewnym momencie walki Syfon zaczął śpiewać: „Hej,
bracia chłopięta, dodajcie mu sił, by ocknął się z martwych, by
powstał, by żył!”.
Grupa Miętusa wycofała się z bójki, a jej przywódca odszedł w
głąb podwórza szkolnego, w towarzystwie Myzdrala
i Hopka.
Trójka uzgodniła między sobą, że będą częściej i dobitniej
używać wulgarnych słów. W pewnym momencie Myzdral wepchnął
kawałek drutu w ogrodzenie, za którym stały matki. Jednej z nich
uszkodził oko: „Myzdral
ze zdenerwowania wziął kawałek drutu, machinalnie wepchnął w
dziurę w płocie i uszkodził jednej z matek oko. Zaraz jednak
rzucił drut. Matka jęknęła za płotem”.
Józio,
który podsłuchiwał chłopców, usłyszał, że zamierzali
uświadomić Syfona „na siłę”. Planowali porwanie, związanie.
Zaczęli już przygotowywać sznury. Obserwację ich zachowania i
słuchanie dalszej części rozmów przerwał Pimko, który zawołał
bohatera do szkoły. Szli długim korytarzem, na końcu którego
znajdował się duży gabinet dyrektora. Piórkowski był człowiekiem
dobrze zbudowanym. Uszczypał Józia w policzek, a do Pimki rzekł:
„-
Pupa, pupa, pupa! Dziękuję za pamięć, drogi profesorze! Bóg
zapłać, panie kolego, za nowego ucznia! Gdyby wszyscy umieli tak
zdrabniać, bylibyśmy jeszcze dwakroć więksi, niż jesteśmy!
Pupa, pupa, pupa. Nie uwierzy pan, że dorośli, sztucznie przez nas
zdziecinnieni i zdrobnieni, stanowią jeszcze lepszy element niż
dzieci w stanie naturalnym? Pupa, pupa, bez uczniów nie byłoby
szkoły, a bez szkoły życia by nie było! Polecam się pamięci i
nadal, zakład mój bez wątpienia zasługuje na poparcie, metody
nasze wyrabiania pupy nie mają sobie równych, a ciało
nauczycielskie pod tym względem dobrane jest jak najstaranniej. Czy
chciałby pan zobaczyć ciało?”.
Potem uchylił drzwi do kancelarii, w której ujrzeli taki oto widok:
siedzieli tam starzy, przypominający raczej manekiny niż ludzi,
nauczyciele, którzy jedli śniadanie. Józio i Pimko dowiedzieli się
od dyrektora o osobowości pedagogów. Nauczyciel od historii miał
zeza, ale był „znośny”,
profesorka od francuskiego jąkała się i „łzawiła”,
lecz była sympatyczna. Piórkowski nazwał ich niedołęgami, lecz
podkreślił jednocześnie, że mieli „najtęższe
głowy w okolicy”,
nauczali tylko tego, co było w programie: „-
Trzymam ich na diecie - szepnął Piórkowski dyrektor - gdyż tylko
wtedy są dostatecznie anemiczni. Tylko na pożywce anemii zakwitają
w pełni krosty "age ingrat", wieku niewdzięcznego”.
Po zamknięciu drzwi przed dyrektora, na pożegnanie z bohaterem Pimko ucałował Józia i kazał mu udać się do klasy na lekcję. Obiecał, że poszuka dla niego stancji i przyjdzie po lekcjach odprowadzić go do nowego domu. Bohater udał się do klasy. Uczniowie zajmowali miejsca w ławkach, ponieważ właśnie skończyła się przerwa. Pojawił się nauczyciel o ziemistej cerze, zwany pospolicie Bladaczką. Po podejściu do katedry usiadł na krześle. Pomimo, iż otworzył dziennik, w klasie nadal panował straszny hałas. Uczniowie nie zwracali na niego uwagi, krzyczeli, a gdy rozpoczął lekcję – wszyscy nagle wyrazili konieczność pójścia do ubikacji. Nie otrzymawszy pozwolenia, nie zajęli się lekcją (prócz Syfona, który jako jedyny wyjął podręczniki i zeszyty). Siedmiu uczniów pokazało Bladaczce zaświadczenia, na których były wypisane powody, z jakich nie przygotowali się do zajęć. Jeden cierpiał na drgawki, drugi konwulsję, kolejni na wysypkę… Profesor kazał im usiąść w ławkach i prosił o spokój i przygotowanie do zajęć, tłumacząc, że nie uwzględni sfałszowanych świadectw. Ostrzegał, iż będzie miał nieprzyjemności, gdy pojawi się wizytator Pimko.
Lekcja
miała dotyczyć Słowackiego. „Bladaczka,
(...) rozpoczął recytację. - Hm... hm... A zatem dlaczego Słowacki
wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego płaczemy z poetą
czytając ten cudny, harfowy poemat "W Szwajcarii"?
Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, śpiżowych strof "Króla
Ducha", wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się
od cudów i czarów "Balladyny", a kiedy znowu skargi
"Lilli Wenedy" zadźwięczą, serce rozdziera się nam na
kawały? I gotowiśmy lecieć, pędzić na ratunek nieszczęsnemu
królowi?
Hm...
dlaczego? Dlatego, panowie, że Słowacki
wielkim poetą był!”.
Uczniowie nie słuchali, wycinali scyzorykiem znaki na ławkach lub
rzucali kuleczkami z papieru
Gałkiewicz oznajmił, że nie zachwyca się poezją Słowackiego, ponieważ nie może jej zrozumieć. Te słowa spowodowały, że blady nauczyciel stwierdził, że uczeń chce go zgubić, a on ma przecież żonę i dziecko. Twierdził również, że poezja musi zachwycać Gałkiewicza. Bladaczka wezwał po tym Pylaszczkiewicza (najlepszego
ucznia),
by recytował Słowackiego. Uczeń robił to pięknie, tajemniczo i
„pobożnie”,
lecz nie wzbudził zainteresowania klasy, oddanej marzeniom. Myzdral
wiercił się, a inni obrywali sobie z nudów guziki od marynarek.
Józio zrozumiał wówczas, że musi uciekać, lecz nie potrafił się
ruszyć. Nie miał silnej woli i nadal nie był pewien, czy to
wszystko nie było snem. Spojrzał na uśmiechającego się z
wyższością i siedzącego z lekceważącą miną Kopyrdę. On jeden
wyglądał normalnie, a bohater pomyślał: „Czyżby
nareszcie zwykły chłopiec?”.
Rozdział
III PRZYŁAPANIE I DALSZE MIĘTOSZENIE
Dochodzi do pojedynku na miny miedzy Miętalskim i Pylaszczkiewiczem, w wyniku którego ten drugi zostaje boleśnie uświadomiony („zgwałcony przez uszy”). Józio, choć został superarbitrem Miętusa, na koniec bójki nie mógł ruszyć się z miejsca, był bierny. |
Bladaczka ukradkiem spoglądał na zegarek, w czym wtórowali mu uczniowie. Wszyscy czekali na „zbawienny” dzwonek, ogłaszający koniec lekcji. Gdy profesor wyszedł z klasy, Miętus ze swym kompanem Myzdralem po kryjomu przygotowywali sznurki, by związać Syfona. Józio podszedł wówczas do Kopyrdy ze słowami: „- Oni chcą zgwałcić Syfona”, lecz ten nic nie odpowiedział. Zdanie to doszło do uszu Miętusa, który zdenerwował się na bohatera. Kopnął go ze złością, a jego oczy „zaszły mgłą”. Zaczął bluzgać i ostrzegł, by Józio się nie wtrącał, na co bohater odpowiedział: „- Uciekajmy! Uciekajmy stąd! (…)- Uciec! Na swobodę! Miętus, do parobków! Znając jego tęsknotę do prawdziwego życia czeladników myślałem, że da się schwytać na wędkę parobka. Ach, wszystko jedno mi było, co mówię, szło już tylko o to, żeby go utrzymać z dala od groteski, żeby się nagle nie wykrzywił. (...). - Hej, hej - powiedział śpiewnie, cicho. - Hej, z parobkami razem jeść chleb czarny, na koniach oklep kłusować po łące...”. Rozmowę tę podsłuchał Syfon, który powiedział do Miętusa: „- Winszuję, Miętalski! Nareszcie wiemy, co w was siedzi! Przyłapaliśmy kolegę! O parobku kolega marzy! Po łące chciałby kłusować z parobkiem! Udajecie życiowego realistę, brutala, zwalczacie cudzy idealizm, a w głębi jesteście sentymentalni. Sentymentalista parobczański!”. Rozpoczęła się kolejna kłótnia chłopców. Miętus wyzwał Syfona na pojedynek „na miny”. Chłopcy uzgodnili, że odbędzie się w klasie po zakończonych lekcjach. Miętalski wyznaczył swych arbitrów – Myzdrala i Hopka, a na superarbitra Józia. W tej chwili rozległ się dzwonek i rozpoczęła się kolejna lekcja.
Do klasy wszedł siwy staruszek. Usiadł i otworzył dziennik, a uczniowie „umierali” ze strachu, ponieważ prócz Syfona nikt nie był przygotowany do lekcji łaciny. Profesor wywołał do odpowiedzi kliku uczniów, po czym postawił dziesięć jedynek. Każdy czekał na swą kolej na otrzymanie negatywnej oceny. Profesor był zły, ponieważ uważał, że język wzbogaca, w ubiegłym roku przerobił z tą klasą aż siedemdziesiąt trzy wiersze Cezara, a oni nadal nie pojmują „mistycznych bogactw
antycznego
świata”,
nie potrafią jasno myśleć, wysławiać się. W końcu wezwał do
odpowiedzi Pylaszczkiewicza, który kwieciście zaczął mówić o
Cezarze. Wtedy reszta klasy poczuła się ocalona. Zadźwięczał
dzwonek i staruszek wyszedł z klasy.
Zaczął
się zaplanowany pojedynek
na miny.
Dwóch uczestników zostało otoczonych przez członków grup
, którym przewodzili. Tylko Kopyrda nie przystąpił do żadnej
– wziął swój zeszyt i wyszedł. Arbitrami Syfona zostali Pyzo i
Guzek. Miętus nakazał, by wszyscy gapie wyszli. W klasie zostało
siedmiu chłopców. Pyzo odczytał z kartki warunki
spotkania: „Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontrminą. Miny - jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak
najbardziej
raniące i miażdżące - stosowane być mają bez tłumika aż do
skutku”.
Syfon z Miętusem najpierw robili przeróżne miny, potem odgrywali
pantominę, pluli sobie na palce, gryźli, dłubali w zębach,
wywoływali u siebie płacz. Zwycięstwo zależało od tego, kto
wymyśli lepszą minę.
W
końcu Miętus uderzył Syfona w twarz i rozpoczęła się bójka.
Arbitrzy Miętusa: Myzdral i Hopek – związali arbitrów Syfona
(Pyzę i Guzka) szelkami, a ich dowódca powalił przeciwnika na
podłogę, usiadł Syfonowi okrakiem na piersiach, przydusił.
Szeptał mu do ucha uświadamiające słowa, a zzieleniały ze
strachu Syfon cały czas się bronił, usiłował wyrwać. W pewnej
chwili Miętalski krzyknął do Józia, by wsadził
Pylaszczkiewiczowi knebel z chusteczki w usta, lecz on nie chciał
tego uczynić. Właśnie wtedy w drzwiach
stanął
profesor Pimko.
Rozdział
IV – PRZEDMOWA DO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO
W Przedmowie narrator informuje o mającym się odbyć pojedynku („ujrzycie inną rzeczywistość”) na śmierć i życie między profesorem G. L. Filidorem z Leydy a Mom-senem z Colombo (właścicielem szlacheckiego przydomku „anty-Filidor”). Snuje też rozważania na temat konstrukcji dzieła, męki pisarza, który poświęca swe życie i siły w akcie tworzenia dzieła, a czytelnicy rozumieją je potem tylko w znikomej części. |
W
tej części Gombrowicz zamieszcza przedmowę – „tytułem
dygresji”
– do opowiadania (określa je też mianem noweli czy felietonu)
zatytułowanego „Filidor
dzieckiem podszyty”
(zamieszczone w następnym rozdziale).
Narrator
informuje o mającym się odbyć pojedynku („ujrzycie
inną rzeczywistość”)
na śmierć i życie między profesorem G. L. Filidorem z Leydy a
Mom-senem z Colombo (właściciela szlacheckiego przydomku
„anty-Filido-r”).
Podkreśla jednocześnie, by czytelnicy nie doszukiwali się ścisłego
związku między historią Józia a Filidora: „(…)i
ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie
Filidor dzieckiem podszyty nie miałem na celu jedynie pewnego
zapełnienia 67 miejsca na papierze ,
nieznacznego zmniejszenia ogromu białych kart przed sobą, byłby w
błędzie”.
Filidor jest „nawrotem
konstrukcyjnym, pasażem albo ściślej mówiąc — codą, jest to
tryl, a raczej skręt, skręt kiszek, bez którego nigdy bym nie
dostał się do lewej łydki”.
Narrator
dzieli się z czytelnikiem swym spostrzeżeniami na temat konstrukcji
dzieła, i męki pisarza, który poświęca swe życie i siły w
akcie tworzenia. Zwraca uwagę, że czytelnicy odbierają potem utwór
tylko w znikomej części: „Cicho,
cyt, misterium, oto pięćdziesięcioletni twórca tworzy klęcząc
przed ołtarzem sztuki z myślą o arcydziele, harmonii, precyzji,
pięknie, duchu i przezwyciężeniu, oto znawca zna się pogłębiając
tworzywo twórcy w pogłębionym studium, po czym dzieło idzie w
świat do czytelnika — i to, co zostało poczęte z męką
całkowitą i zupełną, przyjęte zostaje nad wyraz cząstkowo,
pomiędzy telefonem
i
kotletem”.
W
pewnym momencie opowiadania pisarz zadaje sobie pytanie, czy to
człowiek stwarza formę, czy może odwrotnie: człowiek jest jej
produktem
.
Dalej buntuje się przeciw twórcom sztuki, którzy nie są odporni
na koncepcje artystyczne, ulegają im, ponieważ komentują je,
zwracają na nie uwagę. Narrator określa takich artystów mianem
fałszywych, pretensjonalnych naśladowców mistrzów.
Podmiot
mówiący nie zgadza się z podziałem ludzi na artystów i „resztę”.
Uważa to za niemożliwe do zrealizowania, za „bzdurę”.
Artyści powinni przestać postrzegać siebie jak istoty wyższe.
Sztuka polega na tworzeniu formy, a nie na pisaniu dzieł doskonałych
formalnie. Narrator nawołuje do przezwyciężenia formy, do
wyzwolenia się spod jej nacisku, podkreślając jednocześnie jej
ogromną siłę i potęgę: „O,
potęga Formy! Przez
nią
umierają narody. Ona wywołuje wojny. Ona sprawia, że powstaje w
nas coś, co nie jest z nas. Lekceważąc ją nie zdołacie nigdy
pojąć głupoty, zła, zbrodni. Ona rządzi naszymi najdrobniejszymi
odruchami. Ona jest u podstawy życia zbiorowego”.
Siebie określa jako część ludzkości („(…)ponieważ
wiem że stanowicie część Ludzkości, której ja także jestem
częścią (…)”)
oraz zauważa podział świata na części: „(…)że
częściowo uczestniczycie w części części czegoś, co także
jest częścią i czego również jestem częścią w części, wraz
ze wszystkimi cząstkami i częściami części, części części
części części części części części części części
części... Ratunku! O, przeklęte części! O, krwiożercze,
przeraźliwe części, a więc znowu mnie ucapiłyście, czyż nie ma
ucieczki przed wami, ha, gdzież się schronię, co pocznę, o, dość;
dość, dość, skończmy tę część książki, przejdźmy co
żywiej do innej części, i przysięgam, że w następnym rozdziale
już nie będzie cząstek, bo otrząsnę się z nich i zrzucę je, i
wyrzucę je na zewnątrz, pozostając na wewnątrz (częściowo
przynajmniej) bez części”.
Rozdział
V - FILIDOR DZIECKIEM PODSZYTY
Opis konfliktu i pojedynków między profesorem Syntetologii – Filidorem, a Analitykiem Momsenem, przerywany spostrzeżeniami na temat syntezy i analizy , symetrii. |
Rozdział
rozpoczyna się przedstawieniem postaci profesora
Syntetologii – Filidora:
„Księciem
najchlubniej znanych wszystkimi czasy syntetyków był bez wątpienia
dr prof. Syntetologii uniwersytetu w Leydzie, wyższy synteta
Filidor, rodem z południowych okolic Annami. Działał on w
„patetycznym duchu” Wyższej Syntezy głównie za pomocą
dodawania + nieskończoność, w wypadkach nagłych także za pomocą
mnożenia przez 4- nieskończoność”.
Był mężczyzną wysokim, dobrze zbudowanym, z rozwianą brodą i
twarzą „proroka” w okularach.
Wkrótce
pojawił się równie znakomity
uczony – Analityk.
Urodził się w Colombo i na uniwersytecie Columbia uzyskał
doktorat, a wkrótce profesurę Wyższej Analizy. Szybko wspiął się
na najwyższe szczeble kariery naukowej. On z kolei był mężczyzną
„suchym”, drobnym, gładko wygolonym, „z
twarzą sceptyka w okularach i z jedyną misją wewnętrzną ścigania
i pognębienia znakomitego Filidora”.
Momsen z Colombo – bo tak się nazywał – działał rozkładowo,
specjalizując się w rozkładzie osoby na części „za
pomocą rachowania, w szczególności za pomocą prztyczków. I tak
za pomocą prztyczka w nos pobudzał nos do samoistnego bytu, przy
czym nos ruszał się spontanicznie na wszystkie strony
ku przerażeniu właściciela. Sztukę tę często stosował w tramwaju, jeżeli było nudno”. Momsen uzyskał szlachecki przydomek anty-Filidora, z którego był szalenie dumny, i zaczął ścigać profesora z Leydy. Gdy Filidor dowiedział się o pościgu: „(…) również puścił się w pogoń i dłuższy czas obaj uczeni ścigali się bez rezultatu, duma bowiem nie pozwalała żadnemu z nich przyjąć, iż jest nie tylko ścigającym, lecz także ściganym”. Goszcząc akurat w Bremie, sprawiał, że anty-Filidor pędził z Hagi do Bremy.
Do spotkania, którego świadkiem był narrator, doszło zupełnie przypadkowo w lokalu pierwszorzędnej restauracji
hotelu ,,Bristol” w Warszawie. Filidor, w towarzystwie profesorowej Filidor, badał właśnie najlepsze połączenia
z rozkładem jazdy w ręku, gdy prosto z pociągu wpadł zdyszany anty-Filidor: „pod rękę ze swoją analityczną towarzyszką podróży, Florą Gente z Mesyny”. Podszedł do stolika i w milczeniu „zaatakował wzrokiem” profesora, który wstał. Zaczęła się duchowa przepychanka, czyli pojedynek na spojrzenia: „Analityk parł chłodno, z dołu, Syntetyk odpowiadał z góry, wejrzeniem pełnym odpornej godności”. Gdy starcie nie dało jednoznacznych wyników
,
dwaj wrogowie rozpoczęli pojedynek na słowa, a później nastąpiła
katastrofa: Momsen zaczął rozbierać wzrokiem panią Profesorową
Filidor, kobietę tłustą i dosyć majestatyczną: „Prof.
dr anty-Filidor ustawił się naprzeciwko profesorowej ze swym
obiektywem mózgowym i zaczął jej się przyglądać wzrokiem, który
rozbierał ją do cna. Pani Filidor zatrzęsła się z zimna i ze
wstydu. Dr prof. Filidor w milczeniu okrył ją podróżnym pledem i
spiorunował aroganta wzrokiem pełnym bezmiernej pogardy. Okazał
jednak przy tym ślady niepokoju”.
Następnie zaczął wskazywać części jej ciała, by ostatecznie
dokonać szczegółowej analizy moczu: „H20C4,
TPS, trochę leukocytów i białka!”.
Zdruzgotana
i ośmieszona kobieta trafiła do szpitala. Jej ciało i osobowość
były w stanie rozkładu, który „posuwał
się nader konsekwentnie”.
Choć Filidor i jego asystenci (należał do nich podmiot mówiący
historii) usilnie próbowali szukać
ratunku, nic nie mogli zdziałać. Doszli wówczas do wniosku, że tylko gwałtownymi, syntetycznymi naukowymi metodami mogą uratować kobiecie życie. Profesor wpadł na pomysł spoliczkowania anty-Filidora: „-Policzek! Policzek, i to siarczysty, jedynie pośród wszystkich części dała zdolny jest przywrócić cześć mojej żonie i zsynretyzować rozpierzchłe elementy w pewien wyższy sens honorowy klaśnięcia i plaśnięcia”. Być może rozwiązanie to załatwiłoby kłopot, lecz odnalezienie światowej sławy Analityka nie było łatwe. Udało się to dopiero wieczorem, w barze: „W stanie trzeźwego pijaństwa wychylał butelkę za butelką, im zaś więcej pił, tym bardziej trzeźwiał, a jego analityczna kochanka tak samo. Właściwie trzeźwością bardziej upijali się niż alkoholem”. Gdy profesor Syntetologii i jego asystenci weszli do lokalu: „(…)kelnerzy, bladzi jak płótno, tchórzliwie kryli się za ladą”. Tymczasem para oddawała się „(…) jakimś bliżej nieokreślonym orgiom zimnej krwi”. Plan ułożony przez przybyłych nie powiódł się, ponieważ Momsen wytatuował sobie na policzkach „po dwie różyczki z każdej strony
i
coś w rodzaju winiety z gołąbków!”.
Gdyby Filidor wymierzył policzek, nie dałoby to żadnego rezultatu,
ponieważ: „(…)policzek
dany różom i gołąbkom nie był policzkiem — był raczej czymś
w rodzaju uderzenia w tapetę. Nie mogąc dopuścić, by ogólnie
szanowany pedagog i wychowawca młodzieży ośmieszał się waleniem
w tapetę dlatego, że żona chora, odradziliśmy mu stanowczo
czynów, których by potem żałował”.
Panowie zaczęli się wyzywać, obrzucając wyzwiskami: „Ty
psie!”, „Ty kupo!”.
Filidor
sprzedał swój dobytek i rozmienił gotówkę
na złotówki („Zlikwidował dwie kamienice i willę pod miastem, a uzyskaną sumę 850 000 złotych zmienił na złotówki”), które postanowił wykorzystać do „składu” kochanki wroga – Flory Gente. Wysłał ironiczne zaproszenie do anty-Filidora, który, „odpowiadając ironią na ironię”, stawił się punktualnie o wpół do dziesiątej w gabinecie restauracji
„Alkazar”, gdzie miał się odbyć decydujący eksperyment. Uczeni nie podali sobie ręki. Mistrz Analizy
zaśmiał się sucho i złośliwie, zachęcając, by Filidor „używał sobie”, ponieważ jego dziewczyna nie była tak pochopna do składu, jak małżonka rozmówcy. Panowie i zebrani asystenci stopniowo popadli w „stan hipomaniakalny”. Rozpoczął się „eksperyment”. Prof. Filidor położył na stół jedną złotówkę, lecz Gente nie zareagowała. Gdy położył drugą – także nie wykazała zainteresowania. Na widok czterech złotych rzekła: „- Oho, cztery złote. Przy pięciu ziewnęła, a przy sześciu rzekła obojętnie: -Co tam, staruszku, znowu uwzniaś lanie?”. Dopiero przy dziewięćdziesięciu siedmiu asystenci (w tym narrator) zanotowali pierwsze objawy
zdziwienia, a przy stu piętnastu wzrok - dotąd rozbiegany – „jął się syntetyzować nieco na pieniądzach”.
|
Przy
stu tysiącach Filidor ciężko dyszał, anty-Filidor zaczął się
trochę niepokoić, a „heterogeniczna
dotąd kurtyzana uzyskała niejaką koncentrację”.
Po długim dokładaniu bilonu, kobieta coraz mocniej skupiała wzrok
w jednym punkcie: „Suma
przestawała być sumą, stawała się czymś nieobjętym, czymś
niepojętym, czymś wyższym od sumy, rozsadzała mózg swoim
ogromem, równym ogromowi Niebios”.
Gente jęczała głucho, a gdy Analityk rzucił się jej na ratunek -
obecni doktorzy przytrzymali go całą siłą. Na próżno radził
jej szeptem, by rozbiła całość na setki albo na pięćsetki:
„całość
nie dawała się rozbić”.
W końcu pokonany anty-Filodor nie wytrzymał napięcia i uderzył
przeciwnika w twarz: „Ten
wystrzał był piorunem — był błyskawicą syntezy wydartą
analitycznym trzewiom, prysły ciemne mroki”.
Analityk doprowadził tym samym do… syntezy.
Sprawa
konfliktu miedzy profesorami, dotąd uważana za niezbyt honorową:
„weszła
na zwykłe tory honorowe”.
Ustalono termin pojedynku. Sekundantami Filidora z Leydy zostali
docent Łopatki i narrator, a Momsena - jego asystenci. Szala
zwycięstwa przechylała się na stronę Filidora: „A
za każdym z tych kroków honorowych wzrastała synteza”.
Dzięki tym wydarzeniom pozostająca w szpitalu żona Filidora
zaczęła powracać do zdrowia: „zaczęła
jednoczyć części, ledwie dosłyszalnym głosem zażądała mleka i
otucha -wstąpiła w lekarzy”.
Ostateczna
walka rozegrała się we wtorek o siódmej rano, w myśl zasad
symetrii. Przeciwnicy obserwowali swoje gesty tak, by ruchom jednego
odpowiadały ruchy drugiego. Oto relacja narratora z tego wydarzenia:
„Filidor
ukłonił się anty-Filidoro-wi, anty-Filidor zaś ukłonił się
Filidorowi. I wtedy pojąłem, czego się obawiam. To była symetria
— sytuacja była symetryczna i w tym się zawierała jej moc, lecz
także jej słabość.Gdyż sytuacja miała tę właściwość, że
każdemu ruchowi Filidora musiał odpowiadać analogiczny ruch
anty-Filidora, a Filidor miał inicjatywę. Jeżeli Filidor się
kłaniał, to musiał też ukłonić się anty-Filidor. Jeżeli
Filidor strzelał, to musiał też wystrzelić i anty-Filidor. A
wszystko, podkreślam, musiało się odbywać po osi przeprowadzonej
przez obu walczących, osi, która była osią sytuacji. Ba! Lecz co
będzie, jeśli tamten w bok wyłamie? Jeżeli uskoczy? Jeśli figla
spłata i umknie jakoś żelaznym prawom symetrii oraz analogii?”.
Finał pojedynku był tragiczny: mężczyźni zaczęli odstrzeliwać
części ciała wybranki rywala. Gdy w końcu otrzeźwieli: „Obaj
spojrzeli na siebie i obaj nie wiedzieli tak bardzo - co? Co
właściwie? Nabojów już nie było. A zresztą trupy już leżały
na ziemi. Nie było właściwie co robić. Dochodziła dziesiąta.
Analiza właściwie zwyciężyła, ale cóż z tego? Zupełnie nic.
Mogła równie dobrze zwyciężyć Synteza i też by z tego nic nie
było”.
Uczeni
zeszli ze stanowisk i ruszyli - każdy w swoją stronę. Wieczorem
anty-Filidor był w Jeziornie, a Filidor w Wawrze, szukając celów
strzału: „Jeden
pod stertą polował na wrony, a drugi wypatrzył sobie jakąś
ustronną latarnię i w nią celował na dystans pięćdziesięciu
kroków. I tak wędrowali po świecie celując, czym się dało, w co
się dało”.
Bardzo się zmienili, nie przypominając w niczym statecznych
pedagogów sprzed lat. Śpiewali piosenki, a najwięcej radości
sprawiało im rozbijanie szyb. Lubili też spluwać przechodniom na
kapelusze z balkonów… Gdy ktoś ze świata naukowego wspominał
dawną sławną przeszłość: „boje
z ducha. Analizę, Syntezę i całą bezpowrotnie utraconą glorię”,
odpowiadali z rozmarzeniem, że... „dobrze
się pukało!”.
Filidor (zdziecinniały starzec), karcony za te słowa opinią, iż
mówi jak dziecko, ripostował: „Wszystko
podszyte jest dzieckiem”.
Rozdział
VI – UWIĘZIENIE I DALSZE ZAPĘDZANIE W MŁODOŚĆ
Józio relacjonuje następny etap swych losów. Poznaje „nowoczesną” rodzinę Młodziaków, u której, za pośrednictwem Pimki, wynajmuje stancję. Choć bohater domyśla się planów belfra (chciał, by ten zakochał się w nastoletniej córce Młodziaków – Zucie), nie może się zdobyć na ucieczkę. |
Właśnie
w chwili gwałtu, którego Miętus dopuścił się na Syfonie,
pojawił się Pimko. Poinformował Józia, że zabierze go na
stancję, gdzie będzie mieszkał. Pokój znajdował się w willi
państwa Młodziaków.
Gospodarz
domu był inżynierem, konstruktorem, a jego żona była członkinią
„komitetu
dla ratowania niemowląt lub zwalczania żebraniny dziecięcej w
stolicy”.
Mieli córkę Zutkę, o usposobieniu pensjonarki. Józio zrozumiał
wówczas, że profesor chciał go na zawsze uwięzić w młodości.
Podejrzewał go o plan zeswatania z córką Młodziaków (by
odechciało mu się bycia dorosłym).
Drzwi
otworzyła im Zuta („Nowoczesna.
Lat szesnaście, sveater, spódnica, gumiane sportowe półbuciki,
wysportowana, swobodna, gładka, gibka, giętka i bezczelna!”),
której rodziców akurat nie było w domu. Wprowadziła więc gości
do nowoczesnego „hallu”:
„Ściany
pomalowane były na jasnoniebiesko, firanki kremowe, na półeczce -
radio, mebelki nowoczesne, konsekwentne, czyste, gładkie, proste,
dwie szafy wpuszczone w ścianę i stoliczek”.
Posadziwszy przybyłych na tapczanie, zaczęła milcząco wpatrywać
się w okno. Józio był osłabiony po wcześniejszych przejściach,
a Pimko szeptał mu do ucha, by nie ulegał wpływom rozwydrzonej
Zuty, jej nowoczesnemu stylowi życia, brakowi kultury i szacunku dla
starszych. Bohater zrozumiał sens słów – profesor chciał, by
zakochał się w pensjonarce, w młodości, nowoczesności,
specjalnie podkreślając jej wady.
Po
jakimś czasie przyszła Młodziakowa – kobieta otyła,
inteligentna, z bystrym wyrazem twarzy. Profesor przywitał ją
mówiąc, że przyprowadził Józia, by się nim troskliwie
zaopiekowała. Gdy zapytała o wiek bohatera, belfer oznajmił, że
młodzieniec ma siedemnaście lat. Podszedł potem z inżynierową do
Zuty i cała trójka zaczęła poufną rozmowę o Józiu. Gospodyni
mówiła, że jest zmanierowany, przybiera pozy, a jej córka – że
podsłuchuje. Choć bohater chciał zaprzeczyć – nie mógł,
ponieważ rzeczywiście nasłuchiwał. Rozmawiali jeszcze o epoce i
rewolucji obyczajowej. Młodziakowa twierdziła, że w ojczyźnie
należy zburzyć stare miejsca, takie jak Kraków i iść z duchem
„nowoczesności”. Nagle Zuta kopnęła Józia w nogę, co nie
umknęło uwadze Pimki i stwierdzeniu inżynierowej: „-
Zuta, spokojnie z nogami! A profesor niech się nie przejmuje. Nic
wielkiego - roześmiała się. - Nic się nie stanie pańskiemu
Józiowi. (…)”.
Później dodała: „-
Zuta, przeproś pana - rzekła z akcentem inżynierowa. - Pan obraził
się na ciebie, ależ niechże kawaler nie gniewa się na moją
córkę, nie należy być drażliwym. Zuta przeprosi, naturalnie, ale
swoją drogą, że troszeczkę pozujemy, święta prawda. Więcej
naturalności, więcej życia, proszę spojrzeć na mnie i na Zutę -
no, ale oduczymy młodego człowieka, niech pan będzie spokojny,
profesorze. Damy mu szkołę”.
Na
pożegnanie Pimko omówił warunki finansowe, ucałował Józia w
czoło z zapewnieniem coniedzielnych odwiedzin, po czym odszedł. Po
wyjściu profesora: „Młodziakowa zaprowadziła Józia do małej,
nowoczesnej, nieprzytulnej ciupki tuż obok hallu, który był
zarazem pokojem Młodziakówny. Bohater został sam.
|
Rozdział
VII – MIŁOŚĆ
Józio zakochuje się w pensjonarce, która jednak jest obojętna na jego zaloty (woli nowoczesnego Kopyrdę – ucznia tej samej klasy, co bohater). |
Służąca
na polecenie Pimki przyniosła do Młodziaków rzeczy Józia. Gdy
inżynierowa poszła na sesję komitetu, bohater został w domu z jej
córką. Usłyszawszy telefon, podszedł do drzwi, uchylił je i
podsłuchiwał rozmowę Zuty z przyjaciółką. Dziewczęta miały
się spotkać o dziewiętnastej w cukierni. Gdy skończyły
rozmawiać, Józio wyszedł z pokoju, przygładził włosy, oparł
się o framugę drzwi, a pensjonarka zapytała towarzyskim tonem, czy
chce skorzystać z telefonu. Odparł, że nie, a wtedy Zuta poszła
do swego pokoju (którym był hall).
Józio
również wrócił do siebie. Zapadał już zmrok, co zwiększyło
nękające go poczucie samotności i sprawiło, że ponownie wyszedł.
Zastał Zutę czyszczącą swe obuwie. Gdy stanął bardzo blisko
niej, usiadła na stole, pochyliła głowę, wydęła usteczka i
kapryśnie spytała: „Czym
mogę służyć?”.
Onieśmielony młodzieniec ponownie zaszył się w swym pokoju.
Układał po ciemku bieliznę w szufladach, a gdy znowu zapragnął
ujrzeć Zuzę i trzeci raz wyszedł na spotkanie pensjonarki.
Zaniepokojona tym, że idzie prosto „na
nią”,
zapytała, czego chce. Józio poczuł, że jest zakochany.
W
przedpokoju usłyszał Miętusa, który przyszedł odwiedzić kolegę.
Gdy służąca nie chciała go wpuścić – kopnął ją w brzuch:
„Ujrzawszy
służącą nie omieszkał być wobec niej najbardziej ordynarny i
brutalny, jak tylko mógł. Służąca podniosła wrzask. Miętus dał
jej kopniaka w brzuch i wszedł do pokoju z półbutelką czystej
monopolowej pod pachą”.
Bohater
powiedział do gościa: „-
Zakochałem się, Miętus, zakochałem się…”.
Miętalski przywitał się z Zutą i chłopcy poszli do pokoju Józia,
który wyznał, że chce się wyzwolić z miłości do pensjonarki.
Przyznał, że ma trzydzieści lat, na co rozmówca wybuchnął
śmiechem, po czym napił się wódki z butelki. Poinformował Józia,
że zna Zutę „z widzenia”. Była koleżanką Kopyrdy, z którym
starali
się
być jak najbardziej „nowocześni”. Bohater zaczął być
zazdrosny. Gdy butelka była już opróżniona, Miętus wyszedł
kuchennym wyjściem, by nie natchnąć się na inżynierową.
Rozdział
VIII – KOMPOT
Syfon, nie mogąc sobie poradzić po gwałcie, wiesza się na wieszaku i umiera. Miętus wyznaje bohaterowi, że pragnie poznać prawdziwego, naturalnego parobka, a tymczasem nawiązuje romans ze służącą Młodziaków. Józio układa plan zdemaskowania pozornej „nowoczesności” poznanej rodziny. Na początek próbuje obnażyć tradycjonalizm Młodziaków – siorbiąc kompot, wypełniony kawałkami jedzenia i śmieci. |
Przez następne dni życie bohatera koncentrowało się wokół dwóch miejsc: szkoły i domu. Józio, choć nudził się ogromnie i tak naprawdę miał trzydzieści lat, już nie chciał uciekać. Nauczyciele polubili go, Piórkowski klepał po „pupie”. Nowy uczeń w czasie dyskusji na lekcjach dostawał wypieków i krzyczał „nowoczesność”. Kilka razy
próbował porozmawiać z Kopyrdą, lecz ten zawsze go zbywał. „Syfon umarł. Zgwałcony przez uszy, nie mógł przyjść do siebie, nie mógł żadną miarą pozbyć się pierwiastków złowrogich, które mu zaszczepione zostały przez uszy. Nadaremnie męczył się, godzinami całymi próbował zapomnieć słów uświadamiających, które chcąc nie chcąc usłyszał. Powziął awersję do swego skażonego typu i chodził z wewnętrznym niesmakiem, coraz bledszy, ciągle mu się odbijało, spluwał, krztusił się, charczał, kaszlał, ale nie mógł, aż na koniec, czując się niegodnym, powiesił się pewnego popołudnia na wieszaku. Co wywołało ogromną sensację, nawet w prasie pojawiły się notatki”.
Twarz Miętusa stała się „antypatyczna” po pojedynku na miny, a jego ówcześni przyjaciele – arbitrzy Hopek i Mizdral - zaczęli go unikać. Wyznał Józiowi, że wieczorem, gdy Młodziakowej nie ma w domu – spotyka się z ich służącą. Inżynierowa odkryła, że bohater zakochał się w jej córce: „I z wyrafinowaniem inteligentnej inżynierowej nowoczesnej
,
jaką była, znęcała się nade mną swoją przedsiębiorczością
życiową i swoim doświadczeniem życiowym, i tym, że zna życie, i
tym, że jako sanitariuszkę skopano ją w okopach podczas Wielkiej
Wojny, i swoim zapałem, i horyzontami swymi, i liberalizmem swoim
kobiety Postępowej, Czynnej, Śmiałej tudzież obyczajem swoim
nowoczesnym, codzienną kąpielą i jawnym chodzeniem do pewnej,
dotąd zakonspirowanej, ubikacji”.
Profesor Pimko odwiedzał swego ucznia, lecz coraz częściej –
przychodząc – spędzał czas z pensjonarką. Przyjmował wówczas
rolę pedagoga dawnych zasad i poglądów, uczył ją o Norwidzie, w
rzeczywistości zalecając się do Zutki. Józio podziwiał mądrość
i spryt belfra, a zarazem czuł zazdrość, że starzec uwodził jego
ukochaną, która w dalszym ciągu go ignorowała.
Pewnego
popołudnia, gdy wszyscy siedzieli przy obiedzie, inżynierowa
zapytała córkę o imię chłopca, z którym ją widziała, lecz
Zuta odparła, że go nie zna. Na to matka oświadczyła, że
latorośl – jeśli chce – może wybrać się ze swym ukochanym na
„week-end”,
nie wracać na noc (ofiarowała jej nawet pieniądze na wydatki).
Młodziak na to zawołał: „-
Pewnie, nic w tym złego! Zuta, jeżeli chcesz mieć dziecko
nieślubne, bardzo proszę! A cóż w tym złego! Kult dziewictwa
ustał! My, inżynierowie konstruktorzy nowej rzeczywistości
społecznej, nie uznajemy kultu dziewictwa dawnych hreczkosiejów!”.
Józio domyślił się, że owym chłopcem Zuty był Kopyrda. Nie
wiedząc dlaczego, zwrócił się do Młodziakowej, rozprawiającej o
liberalizmie, słowem „Mamusia”.
Spowodowało to śmiech inżyniera, strach pensjonarki, a Józio
poczuł, że od tej chwili coś się zmieni. Zaczął wrzucać do
kompotu okruszki chleba, by potem je zjeść. Inżynierowa,
obserwując jego wybryki, zaczęła krzyczeć. Dla niej widok
wielbiciela córki „babrzącego
się”
w kompocie był nie do zniesienia. Mamrotała: „Proszę
nie jeść (…) nie pozwalam!”,
po czym wstała od stołu i wyszła, a za nią córka i rozchichotany
inżynier. Rodzina uciekła, a Józio rozmyślał: „Bali
się, żebym im mózgowo dziewczyny, jak kompotu nie przyrządził.
Ha, teraz już wiedziałem, jak się zabrać do jej stylu
! I mogłem w sobie mózgowo, mentalnie nadziewać ją wszystkim, co popadnie, bełtać, drobić, mieszać, nie przebierając w środkach! (…)Kompot wyjaśnił mi wszystko. Tak samo, jak zbabrałem kompot zamieniając go w rozwiązłą papkę, tak też mogłem zniszczyć nowoczesność pensjonarki doprowadzając do niej pierwiastki obce, heterogeniczne, mieszając, co wlezie”.
W
przedpokoju usłyszał Miętusa, który przyszedł odwiedzić kolegę.
Gdy służąca nie chciała go wpuścić – kopnął ją w brzuch:
„Ujrzawszy
służącą nie omieszkał być wobec niej najbardziej ordynarny i
brutalny, jak tylko mógł. Służąca podniosła wrzask. Miętus dał
jej kopniaka w brzuch i wszedł do pokoju z półbutelką czystej
monopolowej pod pachą”.
Bohater
powiedział do gościa: „-
Zakochałem się, Miętus, zakochałem się…”.
Miętalski przywitał się z Zutą i chłopcy poszli do pokoju Józia,
który wyznał, że chce się wyzwolić z miłości do pensjonarki.
Przyznał, że ma trzydzieści lat, na co rozmówca wybuchnął
śmiechem, po czym napił się wódki z butelki. Poinformował Józia,
że zna Zutę „z widzenia”. Była koleżanką Kopyrdy, z którym
starali
się
być jak najbardziej „nowocześni”. Bohater zaczął być
zazdrosny. Gdy butelka była już opróżniona, Miętus wyszedł
kuchennym wyjściem, by nie natchnąć się na inżynierową.
Rozdział
IX – PODGLĄDANIE I DALSZE ZAPUSZCZANIE SIĘ W NOWOCZESNOŚĆ
Józio odnajduje w szufladach pokoju Zuty listy, które pisali do niej dojrzali mężczyźni (wśród nich kartkę od Pimki i Kopyrdy). Bohater podrabia pismo dziewczyny i wysyła do jej dwóch adoratorów liściki z zaproszeniem na nocne spotkanie w jej pokoju. |
Józio,
po sukcesie odniesionym przy obiedzie wobec rodziców Zuty, poszedł
do pokoju i spojrzał przez okno. Dzień był jesienny. Zobaczył
Miętusa skradającego się do kuchennego wejścia, do służącej.
Bohater
wyszedł na ulicę, na której ujrzał żebraka: „-
Dziadku - rzekłem - macie tu pięćdziesiąt groszy. Dostaniecie na
wieczór złotówkę, ale musicie wsadzić sobie tę gałązkę w
usta i trzymać ją przez cały czas do nocy”.
Wrócił potem do mieszkania, by przez dziurkę od klucza podglądać
Zutę (robił to aż cztery godziny!). Widział, jak przekładała
coś w szufladach, uczyła się. W pewnym momencie do jej pokoju
weszła inżynierowa informując, by wieczorem poszła na dancing,
lecz córka wolała uczyć się niemieckiego. Józio zaczął głośno
przełykać ślinę, by Zutka domyśliła się, że stoi pod
drzwiami. W odwecie panna pociągała nosem tak, jakby miała katar.
Nagle niespodziewanie do jego pokoju weszła inżynierowa i, udając
zdziwienie zapytała, czemu stoi pod drzwiami, zamiast odrabiać
lekcje. Następnie poruszyła kwestię żebraka, trzymającego w
zębach gałązkę (była ciekawa, czemu to robi). Na koniec
popatrzyła na lokatora z nieufnością i wyszła. Józio podszedł
do drzwi i odkrył, że pensjonarki nie było już w pokoju.
Podejrzewał, że słyszała rozmowę i, korzystając z okazji,
wymknęła się swemu „prześladowcy”.
Gdy
zapadł zmrok, inżynierowa poszła na spotkanie sesji komitetu, a
Józio postanowił przeszukać mieszkanie. W sypialni Młodziaków
był czysto i pachniało mydłem, a w szufladzie w pokoju Zuty (czyli
hallu) młodzieniec odnalazł listy od uczniów ze szkoły. Niektóre
nieśmiałe i zawstydzające: „jakich
nigdy jeszcze nie oglądała historia – ani starożytna, ani
średniowieczna”.
Były również listy od adwokatów, sędziów, prokuratorów,
aptekarzy. Oto fragment jednego z nich: „Prokurator:
„Wprawdzie występuję w todze, lecz jestem właściwie chłopcem
do posługi. Jestem karny. Robię, co mi każą. Nie mam własnego
zdania. Prezes może mnie zbesztać. Ostatnio fają mnie nazwał".
Polityk zapewniał: „Jam chłopak, jam tylko chłopak polityczny,
chłopak historyczny". Jakiś podoficer o wyjątkowo zmysłowej
i lirycznej duszy pisał co następuje: „Ślepa
karność mnie obowiązuje. Na rozkaz muszę oddać życie. Jestem
niewolnikiem. Wszak wodzowie zawsze mówią do nas - chłopcy, bez
względu na lata. Nie wierz mej metryce, to szczegół czysto
zewnętrzny, żona i dzieci to dodatek tylko, jam nie żaden rycerz,
lecz chłopak wojskowy, z chłopięcą, wierną, ślepą duszą, a w
koszarach jestem pies, pies jestem!" Obywatel ziemski: „Już
zbankrutowałem, żona idzie na młodszą, dzieci na psy, a ja - nie
żaden obywatel, lecz chłopak wygnany. Czuję tajemną rozkosz".
Leżały także stosy tomików wierszy, wśród których spoczywał
suchy list profesora Pimki: „Nie
będę nadal - pisał Pimko - tolerował lekceważenia i
skandalicznej ignorancji w zakresie objętym programem szkolnym.
Wzywam do stawienia się w moim gabinecie - w kuratorium, pojutrze, w
piątek o 4.30 celem wytłumaczenia, wyłożenia i nauczenia Norwida
oraz uzupełnienia luki w wykształceniu. Zwracam uwagę, że wzywam
legalnie, formalnie, oficjalnie i kulturalnie, jako profesor i
wychowawca, a w razie oporu napiszę list do dyrektorki z wnioskiem o
usunięcie ze szkoły. Zaznaczam, że nie mogę dłużej znieść
luki, a jako profesor mam prawo nie znosić. Proszę zastosować się.
T. Pimko dr fil. i prof. honoris causa. Warszawa...”. Józio
odnalazł nawet kartkę od Kopyrdy: „Zapomniałem ci podać adresu
(tu następował adres Kopyrdy). Jakbyś chciała ze mną, to i ja
chcę. Daj znać. H. K..”
Był
wstrząśnięty i zdruzgotany odkryciami. Profesor zapewne liczył na
to, że pensjonarka zlęknie się jego pogróżek i stawi na
wezwanie. Kopyrdę podejrzewał o to zaś, że poczuł „pociąg
płciowy”.
Józio uknuł plan. Na kartce wyrwanej z zeszytu, napisał
podrobionym charakterem pisma Zuty dwa identyczne listy o tej samej
treści: „Jutro
w czwartek, po 12-tej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę.
Z.”,
po czym włożył je do oddzielnych kopert i zaadresował: jeden do
Pimki, drugi do Kopyrdy. Przewidywał, że belfer pomyśli, że Zuta
wzywa go na randkę sensu
stricte.
To samo miał myśleć szkolny kolega. W momencie spotkania Józio
miał „narobić
krzyku”
i ich ośmieszyć.
Rozdział
X – HULAJNOGA I NOWE PRZYŁAPANIE
Bohater podgląda rodzinę Młodziaków podczas porannej toalety, a następnie zostawia wiadomość, że ich widział, co wytrąca z równowagi małżeństwo. Dochodzi do nocnej schadzki, w wyniku której Młodziakowie zdejmują maskę pozornej „nowoczesności”. |
Po źle przespanej nocy Józio postanowił, że nie pójdzie do szkoły. Rankiem ukrył się w sionce (oddzielającej kuchnię od łazienki) za wieszakami. Obserwował mieszkanie z ukrycia. Pierwsza do toalety, z celebracyjną miną, poszła Młodziakowa. Po paru minutach przybiegł jej mąż z gazetą w ręku i, stojąc pod drzwiami, prosił o zwolnienie pomieszczenia, bo spóźni się do biura. Nie doczekawszy się otwarcia drzwi – odszedł. „Przez rysę w matowej szybie zajrzałem ostrożnie do łazienki. Inżynierowa, goła, wycierała udo prześcieradłem kąpielowym, a twarz jej, ciemniejsza w karnacji, mądra, zaostrzona, zwisała nad tłustobiałą, cielęco niewinną, beznadziejną łydką, jak sęp nad cielakiem. I była w tym straszliwa antyteza, zdawało się, że orzeł krąży bezsilnie nie mogąc porwać cielaka, który beczy wniebogłosy, a to inżynierowa Młodziakowa przypatrywała się higienicznie i inteligentnie swojej babskiej, klępowatej nodze. Podskoczyła. Stanęła w pozycji, rękami ujęła się pod boki i dokonała półobrotu tułowiem z prawa w lewo z wdechem i wydechem. Z lewa w prawo z wydechem i wdechem! Wyrzuciła do góry nogę, a stopę miała drobną i różową. Potem drugą nogę z drugą stopą! Puściła się w przysiady! Dwanaście przysiadów odwaliła przed lustrem, oddychając przez nos - raz, dwa, trzy, cztery - aż biusty klaskały(...)”. Potem do łazienki weszła Zuta, wzięła zimny prysznic, a gdy wyszła, Józio napisał w ścianie: „Veni, vidi, vici”, myśląc: „Niech przynajmniej wiedzą, że widziałem, niech poczują się zobaczonymi!”. Bohater jednak poszedł do szkoły. Miętus powiedział mu, że źle wygląda.
|
W
domu, podczas obiadu, Młodziakowa z córką bały się lokatora.
Rozważały przed wypowiedzeniem każde słowo. Po posiłku Józio
zajął się swym codziennym zajęciem – podglądaniem. Nie było
to jednak łatwe, ponieważ inżynierowa kilkakrotnie wchodziła do
jego pokoju. Chciała mu dać pieniądze na bilet do kina, lecz
młodzieniec nie skorzystał z propozycji wiedząc, że zamierzano
pozbyć się go z domu.
Czuć
było rosnący niepokój gospodarzy stancji Józia. Denerwowali się,
że nie mogą się pozbyć niewygodnego lokatora: „Nie
mogli sobie znaleźć miejsca ani formy, nie mogli usiedzieć,
siadali i zrywali się jak przypiekani i chodzili tam i sam jak
podminowani, jakby ścigani od tyłu. Rzeczywistość, wytrącona z
łożyska pod wpływem silnych impulsów mej akcji, przelewała się
i bełtała, wyła i jęczała głucho, a ciemny, śmieszny żywioł
brzydoty, ohydy, plugastwa otaczał ich coraz namacalniej i wzrastał
na ich wzrastającym zaniepokojeniu jak na drożdżach. Przy kolacji
inżynierowa zaledwie siedziała, cała skoncentrowana w twarzy i
górnych rejonach postaci, lecz Młodziak, przeciwnie, przyszedł do
stołu w kamizelce, serwetę podwiązał pod brodę i smarując
masłem grube, nadgryzione pajdy opowiadał inteligenckie kawały i
chichotał. Świadomość, iż był przeze mnie podpatrzony,
degrengolowała go w ordynarny infantylizm, cały dostroił się do
tego, com ujrzał, i stawał się drobnym, kokietliwym, rozśmieszonym
inżynierkiem, pieszczotliwym, rozkapryszonym i figlarnym?”.
Tego
wieczora Miętus ponownie zakradł się do służącej.
Józio
zrobił w drzwiach pensjonarki ukośną szparę (dłutem), by mieć
lepszy widok. Około jedenastej w nocy Zuta rozebrała się i
położyła do łóżka. Czytała angielski romans kryminalny. Z
sypialni inżynierostwa dobiegały podniesione głosy. Młodziak
opowiadał żonie anegdoty, używając zdrabniających, „sprośnych”
słów. Ona jednak nie chciała tego słuchać. Lokator ponownie
zainteresował się podglądaniem Zuty: „dziewczyna,
zagrożona pokątną szpetotą, rozszalała się na dobre. Wyskoczyła
z łóżka. Zrzuciła koszulę. Puściła się w pląs po pokoju. Już
nie zważała, że podglądam, owszem, sama niejako wyzywała mię do
walki. Nogi lekko, zwinnie unosiły jej ciało, ręce trzepotały się
w powietrzu. Wtulała główkę gdzie bądź. Ramionami okalała
głowę. Trzęsła lokami. Kładła się na podłodze i wstawała.
Łkała, to znowu śmiała się lub śpiewała cicho. Wskoczyła na
stół, ze stołu na tapczan. Zdawało się, że lęka się zatrzymać
chociażby na chwilę, jakby szczury i myszy ją ścigały, że
lotnością ruchu pragnie unieść się ponad okropność. Nie
wiedziała już, czego się imać. Wreszcie złapała pasek i jęła
chłostać się po plecach z całej siły, byle cierpieć
młodzieńczo, boleśnie...”.
W
końcu wybiła godzina dwunasta i… rozległo się trzykrotne
pukanie do okna. Pensjonarka, po nałożeniu koszuli, otworzyła je i
ujrzała Kopyrdę. Chłopak prosił, by go wpuściła. Był
podniecony. Powiedział: „Przecież
sama chcesz!”.
Zuta wpuściła zalotnika, ściskając się z nim już po chwili na
tapczanie. Józio wiedział, że zdawała sobie sprawę z jego
milczącej obecności. Gdy do okna znowu rozległo się pukanie,
dziewczyna podbiegła i otworzyła. Pimko wszedł, mówiąc: „Mów
mi "ty"! Na "ty", na "ty"! Powiedz, co
ci się we mnie spodobało?”.
Wyczuł, mimo zgaszonego światła, że ktoś jeszcze był w pokoju.
Wówczas
Józio zaczął krzyczeć: „Złodzieje!
Złodzieje!”,
powodując, że nocni goście schowali się do szaf – każdy do
jednej. Bohater wtargnął do pokoju dziewczyny (przed Młodziakami)
i zapalił światło, Zuta leżała po kołdrą i udawała, że śpi.
Pomysłodawca intrygi otworzył szafę, w której stał Kopyrda.
Inżynierostwo, które przybiegło po chwili, widząc młodzieńca,
zaczęło się śmiać i cieszyć. Zachowali się inaczej, gdy Józio
otworzył drugą szafę – „śmiech
zamarł im na ustach”.
Zdezorientowany Pimko zaczął coś tłumaczyć o liście, lecz
Młodziak krzyknął: „-
Ja się pytam, co pan tu robi o tej porze? To z kolei Pimce
podyktowało ton. Na moment odzyskał formę. - Proszę nie podnosić
głosu. Młodziak zapytał. - Co? Co? Pan sobie pozwala robić mi
uwagi w moim domu?”.
Nagle inżynierowa zobaczyła przez okno żebraka z gałązką w
ustach, stojącego za ogrodzeniem (dziś Józio również kazał mu
tam stać). Poleciła, by dać mu jakieś pieniądze i odprawić.
Inżynier i Pimko zaczęli szukać drobnych w kieszeniach, a Kopyrda,
korzystając z chwili nieuwagi gospodarzy, chciał się wymknąć z
pokoju. Profesor, zauważywszy to, również skierował się w stronę
drzwi. Wówczas Młodziak krzyknął: „-Przepraszam!
(…) Tak gładko nie pójdzie!”.
Nie słuchał próśb córki i żony ani wyjaśnień Pimki, który
bał się policji: „-
Tak, właśnie tak, przycisnęło mnie, zaszedłem do ogródka,
zapomniałem, że państwo tu mieszkają - a panna Zuta akurat
wyjrzała oknem, więc symulowałem, he, he, he, symulowałem, że
jestem z wizytą... Państwo rozumieją... w tak drastycznym
położeniu... Qui pro quo, qui pro quo – powtarzał”.
Uderzył belfra w twarz, na co ten, zbulwersowany rzekł, że zapłaci
mu za to. Potem skierował się ponownie do drzwi. Ojciec Zuty chciał
uderzyć także Kopyrdę, lecz w ostatniej chwili zdał sobie sprawę,
że nie może bić „smarkacza”
po twarzy. Opadając ręka zatrzymała się na podbródku ucznia. W
tym momencie rozwścieczony adorator Zuty doskoczył do Młodziaka i
rozpętała się bójka. Inżynierowa rzuciła się mężowi na
ratunek.
Po chwili na podłodze było „kłębowisko”. Do bijących i gryzących się dołączył także Pimko i Zuta. Józio uznał, że to dobry moment na ucieczkę. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy do małej walizki, na głowę wcisnął kapelusz, zawiązał krawat. Czytamy: „Odchodziłem lekki. Słodko, słodko otrząsnąć pył z obuwia i odchodzić nie pozostawiając nic za sobą, nie, nie odchodzić, ale iść... Czy było to, że Pimko, belfer klasyczny, mnie upupił, żem był uczniem w szkole, nowoczesnym
z
nowoczesną, że byłem tańczącym w sypialni, musze obrywającym
skrzydła, podglądającym w łazience, tra, la, la... Że byłem z
pupą, z gębą, z łydką, tra, la, la... Nie, zniknęło, ani
młody, ani stary, ani nowoczesny, ani staromodny, ani uczeń, ani
chłopiec, ani dojrzały, ani niedojrzały, byłem nijaki, byłem
żaden... Odchodzić idąc, iść odchodząc i nie czuć nawet
wspomnienia. Zobojętnienie błogie! Bez wspomnienia! Kiedy umiera w
tobie wszystko, a nikt jeszcze nie zdążył urodzić cię na nowo.
O, warto żyć dla śmierci, by wiedzieć, że w nas umarło, że już
nie ma, pusto i czczo, cicho i czysto - i gdy odchodziłem, zdawało
mi się, że nie sam idę, ale z sobą - tuż przy mnie, a może we
mnie, lub naokoło mnie szedł ktoś identyczny i tożsamy, mój - we
mnie, mój - ze mną i nie było między nami miłości, nienawiści,
żądzy, wstrętu, brzydoty piękna, śmiechu, części ciała,
żadnego uczucia ani żadnego mechanizmu, nic, nic,
nic...”.
Wychodząc
przez kuchnię, zastał tam ubierającego się Miętusa, siedzącego
na dyszącej służącej. Ten, ujrzawszy kolegę, oznajmił mu, żeby
na niego poczekał. Gdy wyszli na ulicę, świtało. Miętus
powiedział, że zgwałcił pracownicę Młodziaków i chętnie
ucieknie z Józiem. Zamierzali iść na wieś, do parobków, co
niewymownie cieszyło przywódcę szkolnej grupy
.
Rozdział
XI – PRZEDMOWA DO FILIBERTA DZIECKIEM PODSZYTEGO
Narrator wypowiada się o oczekiwaniach pokładanych w literaturze, do spełnienia których dąży każdy autor. Zakres jego działań obejmuje na przykład przybliżenie interpretacji, systemu ważności wartości . |
Przed
przeniesieniem akcji na wieś
Gombrowicz wplótł do powieści dwa fragmenty, traktujące o
Filibercie (również „dzieckiem
podszytym”).
Narrator wypowiada się na temat swych oczekiwań pokładanych w
literaturze. Zakres jego działań obejmuje na przykład
przybliżeniem interpretacji, systemu
ważności wartości.
Według
niego najbardziej szkodliwa jest „męka
złej formy”.
Autor wylicza w słupku powody cierpienia twórcy, by potem przejść
do wymienienia licznych możliwości przyczyn i okoliczności
powstania dzieła (wobec kogo powstało i z czego wynikło):
„(…)nad
możność i wynikająca stąd męczarnia niemożności ogólnej i
szczególnej
udręka
wywyższania się i podbijania bębenka
cierpienie
poniżania
męka
poezji wyższej i niższej
albo
męczarnia głucha impasu psychicznego
opaczna
męczarnia pokrętności, wykrętności, chwytu niedozwolonego
albo
raczej męczarnia wieku w sensie szczególnym i ogólnym
męka
staroświeckości
męka
nowoczesności
cierpienie
wskutek powstawania nowych warstw społecznych
męka
półinteligentów
męka
nieinteligentów
męczarnia
inteligentów
a
może po prostu męka nieprzyzwoitości drobnointeli-genckiej
ból
głupoty
mądrości
szpetoty
kras,
uroków, wdzięków
albo
może męczarnia zabójczej logiki i konsekwencji w głupstwie
udręka
recytowania
rozpacz
naśladowania
nudna
męczarnia nudy i powtarzania w kółko
lub
być może hipomaniakalna męka hipomaniakalna
niewysłowiona
męczarnia niewysłowienia
boleść
niewysublimowania
ból
palca
paznokcia
zęba
ucha
męczarnia
przeraźliwej współrzędności, zależności, wzajemnego
przenikania
się, uzależniania wszystkich mąk i wszystkich 180 części oraz
męka
stu pięćdziesięciu sześciu tysięcy trzystu (…)”.
Gombrowicz
(narrator-autor) wspiera swe ironiczne rozważania o literaturze
różnymi rodzajami męki, będącymi powodem twórczości, a
leżącymi u podstawy
księgi („A może u podstawy księgi leży kapitalna i zabójcza
męka(…)”).
Rozdział
XII - FILIBERT DZIECKIEM PODSZYTY
Opis meczu tenisowego, zakłóconego nagłym wybrykiem pewnego pułkownika, który strzelił do piłki, przebijając ją. Dalsze wydarzenia ujawniły formy, przyjmowane przez ludzi. |
Narrator w drwiący sposób opowiada o potomku pewnego wieśniaka z Paryża, który „jako champion świata grało
mecz tenisowy na korcie (…)”. Champion świata grał mecz wśród żywiołowych oklasków. W pewnym momencie brawa umilkły, ponieważ zabrakło piłki, którą rozbił strzałem pewien pułkownik. Zawodnicy zaczęli być w stosunku do siebie agresywni: „(…)championi zaś, pozbawieni znienacka obiektu
, próbowali jeszcze czas jakiś machać rakietami w próżni, lecz widząc niedorzeczność swych ruchów bez piłki, rzucili się na siebie z pazurami”, kula zaś ugodziła pewnego przemysłowca-armatora w szyję tak, że: „Krew trysnęła z przebitej arterii”. Żona, nie mogąc nic zrobić w tłumie, wyładowała emocje na policzku sąsiada, który okazał się być epileptykiem i chwilę potem miał atak
szału:
„wybuchnął
jak gejzer, w drgawkach i konwulsjach”.
Te
zdarzenia wywołały kolejne o podobnym znaczeniu i charakterze, a
każde było nagradzane gromkimi oklaskami tłumu („Grzmot
oklasków rozległ się wśród widzów. A wtedy jakiś pan, siedzący
obok, w szalonym popłochu skoczył na głowę damie, siedzącej
poniżej, ta zaś poniosła i wyskoczyła na plac, unosząc go na
sobie całym pędem. Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów.
I na tym zapewne byłoby się skończyło. Ale zaszła jeszcze taka
okoliczność (jakże wszystko zawsze trzeba przewidywać!), że nie'
opodal siedział pewien skromny, utajony marzyciel-emeryt w stanie
spoczynku z Tuluzy, który z dawien dawna na wszelkich publicznych
widowiskach marzył o skakaniu na głowy osobom siedzącym niżej i
tylko siłą dotąd się od tego powstrzymywał.”).
Do bijatyki dołączyli przedstawiciele obcych państw. Mężczyźni
dosiadali kobiety, jakby były końmi.
|
W
pewnym momencie na środku placu pojawił się markiz de Fliberthe w
letnim, jasnym garniturze, „blady,
ale stanowczy”
i chłodno zapytał, czy ktoś chce obrazić jego małżonkę, po
czym cisnął w tłum garść biletów wizytowych z napisem: Philippe
Hertal de Filiberthe. Zaraz po wypowiedzeniu tych słów zapanowała
powszechna cisza. Do jej prowodyra „podjechało” trzydziestu
sześciu mężczyzn na swych partnerkach, ponieważ im również
udzielił się powiew dżentelmeństwa, przyniesiony przez
markiza. Obrazili żonę Filiberta, która w chwilę po tym ze
strachu poroniła, on zaś „Podszyty
dzieckiem (…) i uzupełniony dzieckiem”
odszedł zawstydzony do domu. Cały czas było słychać oklaski.
Rozdział
XIII – PAROBEK, CZYLI NOWE PRZYCHWYCENIE
Józio udaje się z Miętusem na poszukiwanie parobka. W końcu trafiają do majątku rodziny Hurleckich (ciotka bohatera), w której stykają się z tradycyjnymi, ziemiańskim zasadami i poznają parobka Walka. |
Świtało,
nastał ranek, a koledzy nadal szli. Józio niósł w ręku walizkę,
a Miętus kij. Mijali budynki ,
nocnych stróżów, zmierzających do pracy urzędników z teczkami
pod pachą. Na placu Narutowicza, przy domu akademickim minęli także
studentów. W końcu wyszli za teren miasta, na peryferie. Miętus
krzyczał: „Naprzód!”,
choć bohater nie chciał opuszczać Warszawy. Mijali lasy, wioski:
„ale
były jak wymarłe - chaty, zabite gwoździami, szczerzyły puste
oczodoły. Ruch na szosie ustał zupełnie.”.
W następnej wsi, gdy stukali do chat, odpowiadało im jedynie
ujadanie wściekłych psów. Z dołu po kartoflach wynurzył się w
pewnej chwili chłop: „Okrążyliśmy
dół z obu stron (a tymczasem z
chat rozlegały się formalne wycia) i wykurzyliśmy chłopa oraz
babę z czworaczkami, które karmiła jedną wyschłą piersią
(druga bowiem od dawna była już nie do użytku), szczekających
rozpaczliwie i zajadle. Rzucili się do ucieczki, lecz Miętus
poskoczył i złapał chłopa. Ten tak był wynędzniały i chudy, że
padł na ziemię i zajęczał: - Panoczku, panoczku, adyć zlitujcie
się, adyć zaniechajcie, adyć ostawcie, panie! - Człowieku - rzekł
Miętus - o co wam idzie? Dlaczego chowacie się przed nami? - Na
dźwięk słowa "człowiek" ujadanie w chatach i za
opłotkami rozpoczęło się z podwójną siłą, a chłopina pobladł
jak chusta. - A zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek,
ostawcie! - Obywatelu - rzekł wówczas polubownie Miętus - czyście
oszaleli? Dlaczego szczekacie, wy i wasza żona? Mamy jak najlepsze
intencje. - Na dźwięk tego wyrażenia "obywatel"
szczekanie ozwało się z potrójną siłą, a wieśniaczka zaniosła
się płaczem: - Ady zmiłujcie się, panie, on nie obywatel!
Jaki
ta obywatel z niego! O rety, rety, oj dola nasza, dola nieszczęśliwa!
Znowuj nam Intencyje zesłało, o, zebyk to! - Przyjacielu - rzekł
Miętus - o co chodzi! Nie chcemy wyrządzić wam szkody. Pragniemy
waszego dobra. - Przyjaciel! - krzyknął wieśniak przerażony. -
Dobra pragnie! - wrzasnęła wieśniaczka. - Ady my nie ludzie, ady
my psy, psy, jesteśmy! Hau! Hau! - Nagle dziecko przy piersi -
szczeknęło, chłopka zaś, rozejrzawszy się, że nas jest tylko
dwóch, zawarczała i ugryzła mnie w brzuch. Wyrwałem babie brzuch
z zębów! Ale już z opłotków wynurzała się cała wieś
szczekając i warcząc: - Bierzta go, kumie! Nie bujta się! Gryźta!
Huź! huź! psssa go! Bierzta Intencyje! Bierzta Inteligencje! Huź,
huzia, psssa, kota, kota! Ksss... Ksss... - Tak szczując się i
podszczuwając zbliżali się powoli - co gorzej, dla niepoznaki czy
może dla zachęty wiedli na powrozach prawdziwe psy, które
wspinając się, skacząc roniły śliny z pysków i ujadały
wściekle. Położenie stawało się krytyczne, bardziej jeszcze pod
względem psychicznym niż fizycznym. Godzina szósta po południu,
ściemnia się, słońce za chmurami, poczyna mżyć, a my - w
nieznanej okolicy, pod drobnym, zimnym deszczykiem wobec ogromnej
ilości chłopów udających własne psy, byle uniknąć
wszechobejmującej aktywności czynników inteligencji miejskiej.
Dzieci ich już wcale nie umiały mówić i na czworakach szczekały,
a rodzice jeszcze zachęcali: - Scekaj, scekaj, synusiu_Burecku, to
cie ostawiom w spokoju, scekaj, scekaj, Burecku. - Pierwszy to raz
oglądałem całą gromadę ludzką pośpiesznie przekształcającą
się w psa na mocy prawa mimikry i ze strachu przed uczłowieczeniem,
zbyt intensywnie stosowanym. Lecz obrona jest niemożliwością, o
ile bowiem wiadomo, jak bronić się przed psem i chłopem z osobna,
o tyle nie wiadomo, co począć z chłopstwem, które warczy, wyje,
szczeka i kąsać chce”.
Nagle
Miętus z bohaterem usłyszeli warkot samochodu, który po chwili
wjechał prosto w tłum. Siedział w nim szofer z ciotką Józia –
panią Hurlecką (z domu Lin). Kobieta wołała: „Józiu,
dziecko!”,
wysiadła i przywitała się (również z Miętusem). Józio
poinformował ciotkę, że idą na wycieczkę, na co ona odparła, by
zatrzymali się u niej, w Bolimowie. Szofer Feliks ruszył, a kobieta
w trakcie drogi pytała: „A
jak nauki - dobrze? Musisz mieć zdolności do historii, bo matka
twoja nieboszczka miała zadziwiające zdolności do historii. Po
matce to odziedziczyłeś. Oczy niebieskie po matce, nos ojca,
chociaż podbródek typowy po Pifczyckich. A pamiętasz, jak się
rozpłakałeś, kiedy ci odebrali ogryzek, a ty paluszek wsadziłeś
w buzię i krzyczałeś: "Tia, tia, tia, tuli, bluśko, bluśko,
tu!" (Przeklęta ciotka!) Zaraz, zaraz, ile to lat temu -
dwadzieścia, dwadzieścia osiem, tak, tysiąc dziewięćset...
naturalnie, jeździłam wtedy do Vichy i kupiłam zielony kuferek,
tak, tak, to miałbyś dzisiaj trzydzieści... Trzydzieści... Tak,
naturalnie - trzydzieści równo.”
|
Zaczął
padać deszcz. Samochód jechał przez ciemny bór, potem boczną
drogą, aż w końcu dojechali do wsi, by w chwilę potem zatrzymać
się przed budynkiem. Nocny stróż odciągał psy – brytany, które
właśnie nadbiegły, a sługa zabrał walizki. Józio poznał duży
wiejski dwór, w którym spędził pierwsze dziesięć lat życia.
Ciotka przedstawiła gości swej rodzinie, mówiąc, iż bohater jest
synem nieboszczki Heli. Wśród mieszkańców był wuj Konstanty
(Kociu),
kuzyn Zygmuś i wychowanica wujostwa - Zosia. Wszyscy się przywitali
pocałunkami w policzek i ściskaniem rąk. Józio zapytał o zdrowie
(bo tak „wypadało”)
i rozpoczęła się rozmowa o chorobach. Od ciotki dowiedział się,
że jest chora na serce, wujowi doskwierał reumatyzm, a Zosia
cierpiała na anemię. Zygmuś z kolei miał „zawiane
ucho”.
Pojawiła
się pokojówka, która przyniosła zapaloną lampę. Miętus był
zadowolony „obfitością
sług”.
Stary kamerdyner Franciszek zaprosił na kolację i wówczas, podczas
posiłku, Miętus zobaczył prawdziwego parobka: „Parobek był w
pokoju! Lokajczyk! Lokajczyk był parobkiem! Nie miałem wątpliwości
- lokajczyk, który podawał groszek do szynki, parobkiem był
wymarzonym. Parobek! W wieku Miętusa, nie więcej niż osiemnaście,
duży ni mały, nie brzydki i nie przystojny - włosy miał jasne,
ale blondynem nie był. Uwijał się i obsługiwał boso, z serwetką
przewieszoną przez lewe ramię, bez kołnierzyka, z koszulą zapiętą
na spinkę, w zwykłym niedzielnym ubraniu parobków wiejskich. Gębę
miał - ale gęba jego nie była w niczym pokrewna fatalnej gębie
Miętusa, nie była to gęba wytworzona, lecz naturalna, ludowa,
grubo ciosana i zwykła. Nie twarz, która gębą się stała, lecz
gęba, która przenigdy nie zyskała godności twarzy - była to gęba
jak noga! Nie godzien honorowej twarzy, tak jak nie godzien blondyna
i przystojnego - lokajczyk nie godzien lokaja! Bez rękawiczek i boso
zmieniał talerze państwu, a nikt się temu nie dziwił - chłopak
nie godzien tużurka.”
Po
kolacji wszyscy przeszli do salonu, a Zygmunt zaproponował grę w
brydża. Nie doszło jednak do tego, ponieważ kolega Józia nie
umiał grać. Każdy siedział znudzony, a po jakimś czasie
pokojówka zaprowadziła gości po krętych schodach na górę do
pokoju. Gdy siedzieli u siebie, Miętalski nacisnął dzwonek i po
chwili pojawił się lokaj (parobek), stojący dotychczas pod
drzwiami i czekający na rozkazy. Panicz najpierw kazał mu nalać mu
wody do miednicy, potem otworzyć lufcik w oknie. Na koniec zapytał
go o imię, a ten odparł, że nazywa się Walek. Służył u państwa
od miesiąca. Przedtem opiekował się końmi. Miętus kazał mu
przynieść ciepłej wody. „Gdy
wyszedł, Miętusowi łzy zakręciły się w oczach. Płakał jak
bóbr. Krople ściekały po twarzy umęczonej. - Słyszałeś?
Słyszałeś? Walek! Nazwiska nawet nie ma! Jak to wszystko nadaje
się do niego! Widziałeś jego gębę? Gęba bez miny, gęba zwykła!
Józio, jeżeli on się ze mną nie po... brata, nie wiem, co zrobię!
- Wpadał w złość, czynił mi wyrzuty, że kazałem gorącej wody
przynieść, nie mógł sobie darować, że z braku innych rozkazów
kazał wyjąć ukryte w szafie butelki z gorącą wodą. - On pewnie
nigdy nie używa gorącej wody, a cóż dopiero wody w butelkach do
łóżka. On pewnie wcale się nie myje. A nie jest brudny. Józio,
czyś zauważył, nie myje się, a nie jest brudny - brud w nim jest
jakiś nieszkodliwy, nie mierzi! Hej, hej, a nasze brudy, nasze
brudy...”.
Gdy lokajczyk wrócił Miętus zapytał go o wiek, lecz ten nie
potrafił odpowiedzieć. Czytać i pisać także nie potrafił. Jego
jedyną rodziną była siostra pracująca „przy krowach”. Gdy
Miętus poprosił, by Walek zawiązał mu buciki, Józio wykorzystał
okazję i zapytał lokaja, czy dziedzic go bije. Chłopcy otrzymali
twierdzącą odpowiedź. Wówczas główny bohater uderzył go w lewy
policzek i krzyknął: „Won!”,
co spotkało się z głośnym protestem zachwyconego prostotą Walka
Miętalskiego: „—
Co najlepszego zrobiłeś! (...) Ja chciałem mu podać rękę!
Chciałem wziąć ręką za rękę! Wtedy i gęby nasze byłyby
równe, i wszystko. Lecz tyś ręką uderzył go w gębę! A ja nogę
wystawiłem jego rękom! Bucik mi rozsznurowywał — biadał —
bucik! Dlaczego to zrobiłeś?!”.
Rozległo się pukanie do drzwi, w których po chwili stanął kuzyn
Zygmunt. Gdy Józio powiedział mu, co zrobił Walkowi, został
pochwalony. Miętus, który nie mógł znieść takiego postępowania
– wyszedł.
|
Zygmunt
opowiedział bohaterowi, jak cała rodzina biła po „gębach”
ludzi różnej profesji: kontrolerów, portierów, fryzjerów,
bileterów. Pożegnał się w końcu, ponieważ dochodziła już
dwunasta. Drugi lokator wrócił do pokoju o pierwszej w nocy i
powiedział, że „pobratał”
się z parobkiem. Lokajczyk „dał
mu w gębę”.
Opowiedział Józiowi, że odnalazł parobka w kredensie, jak czyścił
buciki. Gdy poprosił, by uderzył go w twarz, wystraszony Walek nie
chciał tego uczynić. W końcu jednak wymierzył cios, ponieważ
Miętus nie ustępował. „Daj,
psiakrew, kiedy ci karzą!. Co jest, do cholery ciężkiej!”.
Lokajczyk kilkakrotnie uderzył panicza, a potem nim „pomiatał”.
Tak zastała ich dziewka kuchenna – Marcyśka – i bardzo się
zdziwiła niecodziennym widokiem. We trójkę zaczęli wyśmiewać
pański dom, mówiąc: „Państwo
bardzo som pażerne i łakome – do góry brzuchem leżom i choroby
majom od tego (…)— O Jezus! O wciornaści! Cichaj, bo me kolka
spar-la! — Marcyśka złapała się za boki. — A panienka to tak
se chodzi i poglonda — na spacer chodzi. Państwo to tak se chodzom
i poglondajom. Pon Zygmunt to ta na mnie poglonda, ino, że mu nie
honor — to raz mnie zacypioł, ale gdzieta! Oglondał się i
oglondal, czy kto nie spoglonda, aźe me kolka sparła od śmiechu,
to uciekłam! To potem dał mi złotówkę i przykazywał, żebym
nikomu a nikomu nie mówiła, że pijany beł! Hale, pijany! —
zagadoł parobczak. — Inne dziewuchy tyż z nim nie chcom, bo ino
cięgiem się oglonda. To ma tam jednom starom Józefkę na wsi,
-gdowę, i z niom się spotyka w krzakach kole stawu, ale ji kazał
przysięgać, że nikomu, a nikomu nie piśnie —
akuratnie!”.
Marcyśka
opowiadała, jak Zosia chodziła i podglądała, a dziedziczka bała
się nawet krowy. W tym momencie do kuchni wszedł kamerdyner
Franciszek, zwymyślał Marcyśkę i lokajczyka, wyganiając do
roboty. Po tym, co Miętus opowiedział, Józio był pewny, że
kamerdyner doniesie o wszystkim wujostwu i zaczną się kłopoty.
Bohater myślał: „Pojąłem
owej strasznej nocy, leżąc bezsennie na łóżku, tajemnicę dworu
wiejskiego, ziemiaństwa i obywatelstwa, tajemnicę, której
wielorakie i mętne symptomy od pierwszej chwili napawały mię
przeczuciem trwogi pogębnej i gęby! Służba była tą tajemnicą.
Chamstwo było tajemnicą państwa (…)I wuj, ciocia na pewno
wiedzieli, co o nich mówią w kredensie — jak widzą ich ślepia
chamidłów. Wiedzieli — lecz nie pozwalali tej wiedzy rozpanoszyć
się, tłumili, dusili, spychali ją do piwnic mózgu”.
Rozdział
XIV – HULAJGĘBA I NOWE PRZYŁAPANIE
Próby „bratania” się Miętusa z Walkiem kończą się ogólną awanturą służby z dworem i ucieczką Józia, który „porywa” Zosię (wychowanicę Hurleckich). Ostatni rozdział potwierdza główną myśl utworu, że przed formą można uciec tylko w inną formę. |
Następnego dnia ciotka wiedziała już, co się wydarzyło w kredensie. Powiedziała Józiowi, że jego kolega zbratał się ze służbą, a ten udał zdziwionego. Popołudnie upłynęło na wspólnej grze w karty, a po obiedzie wuj oznajmił bohaterowi, że jego kolega „zabiera się” do Walka (podejrzewał Miętusa o homoseksualizm), na co Józio odparł, że Miętus bratał się parobkiem jak chłopiec z chłopcem. Wuj wówczas krzyknął: „Więc jednak zboczeniec!”. Mimo tłumaczeń, Konstanty nie chciał dalej słuchać. Przywołał parobka, by go uderzyć. Opanował się jednak, krzycząc jedynie: „Won!”. Józio powiedział: „— To nic nie pomoże (…) Przeciwnie, mordobicie tylko powiększy zbratanie. On lubi mordobitych”. Do pokoju wszedł Franciszek, który zdradził gospodarzowi plotki rozpowszechniane wśród ludzi: „— To, chciałem tylko zaznaczyć, dobrze się stało, że wielmożny pan z niem się rozmówił. Wielmożny panie, ja bym go i minuty nie trzymał! Wyrzuciłbym na zbity łeb. Za bardzo się spodufalił z państwem! Wielmożny panie, już ludzie gadają! (…)— Gadają na państwa — mówił. — Walek się spodufalił z tem młodem panem, co przyjechał, to tera, za przeproszeniem, gadają na państwa bez nijakiego szacunku. Głównie Walek i dziewuchy z kuchni. Przecie sam słyszałem, jak wczoraj gadały z tem panem do późny nocy, wszystko, a wszystko wygadały”.
|
Józio
martwił się o los Miętusa, który gdzieś zniknął. Zaczęło się
poszukiwanie młodzieńca. Bohater, wraz z ciotką i kuzynem poszli
na podwórze, a wuj z ogrodnikiem w okolice spichlerza. Wszyscy byli
ciekawi, gdzie podział się kolega ich krewnego. Nagle z lasu
wyłonił się poszukiwany, w towarzystwie lokajczyka. Byli tak
zajęci sobą, że nikogo nie dostrzegali. Chwytali się za ręce, a
Miętus wyciągał z kieszeni złotówki i oddawał nowemu koledze.
Ciotka szepnęła, że pewnie są pijani, lecz była to nieprawda.
Zygmuś zawołał parobka po imieniu. W tej chwili nakryci ocknęli
się ze swego „zauroczenia”. Lokajczyk uciekł z powrotem do
lasu, pozostawiając stojących na środku pola: wuja, Zygmusia,
ciotkę i Józia. Konstanty zdecydował, że wszyscy pójdą do boru
porozmawiać z Miętusem, by ludzie pracujący w pobliżu ich nie
widzieli. Dziedzic zapytał kolegę Józia, czy „brata się” z
Walkiem, na co ten przytaknął. Zygmuś powiedział wtedy, że
wyrzucą Walka z pracy, ponieważ nie będą tolerować
zdemoralizowanej służby.
Nagle
Miętus zaczął uciekać, a za nim Józio. Pierwszy biegł jak
oszalały, wprost na zbierającą w lesie grzyby Zosię, która ze
strachu też zaczęła biec. Gdy Mięstus się potknął i upadł,
wówczas Józio go dogonił i usłyszał, jak szkolny kolega mówi
językiem parobka: „—
Jaśnie pon! Państwo, cholera! Nie dadzom! Draństwo! O Jezu! I
ciebie tyż przekabacili!”.
Z
wielkim trudem bohater namówił Miętusa na powrót do dworu.
Dowiedział się od Zygmunta, że Zosia przybiegła do domu „ledwie
żywa”,
wystraszona widokiem Miętusa tak bardzo, iż nabawiła się
gorączki. Pojawił się również i Walek. Siedział w kuchni, mając
zakaz wstępu „na pokoje”. Kuzyn bohatera zamierzał nazajutrz
wyrzucić lokajczyka z pracy. Bolimowo mieli również opuścić nowi
goście (poinformował ich o tym Zygmuś). Furman miał odwieść ich
na stację, na poranny pociąg do Warszawy. Do salonu wszedł
Konstanty: „—
Widzę, że prądy bolszewickie panują śród młodzieży szkolnej —
mówił, jak gdyby Miętus był żakiem-rewolucjonistą, nie zaś
kochankiem rasowym. — Po pupie! — śmiał się. — Po pupie! I
nagle przez uchylony lufcik wdarły się szurgoty i piski, dolatujące
z krzaków w pobliżu kuchni. Wieczór był ciepły, sobota...
Parobki z folwarku przyszły do dziewek kuchennych i gziły się...
Konstanty wychylił głowę przez lufcik.— Kto tam? — zawołał.
— Nie wolno!”.
Józio
wrócił do pokoju, gdzie na podłodze siedział płaczący Miętus.
Gdy dowiedział się, że jutro muszą wyjechać, oznajmił, że bez
Walka nie opuści Bolimowa: „—Nie
wyjode, powiedom, nie wyjode, jescebyk! Niech ta se sami wyjeżdzajom,
jak kcom! Tu Walek, tu i jo będę. Z Walkiem! Z Walkiem mojem
jodynom, oj, dana, dana, z parobcokiem!”.
Koledzy uzgodnili, że poczekają, aż wszyscy w nocy zasną. Józio
miał pójść po Walka i we trójkę mieli uciec do miasta. Psy
znały lokajczyka, więc bez przeszkód mogli opuścić majątek.
Spakowali swoje rzeczy. Gdy wybiła północ, Miętus został w
pokoju, a bohater – na bosaka, by nikogo nie zbudzić – poszedł
do kredensu. Zastał tam znajomego parobka czyszczącego buciki i
zaczął go namawiać na wspólną ucieczkę, obiecując opiekę.
Lokajczyk najpierw się opierał, lecz gdy dostał w „gębę”,
posłuchał. Wyszli do ciemnej sionki, gdy nagle skrzypnęły drzwi.
Ze strachu uciekli do pokoju stołowego, ukrywając się za otwartymi
drzwiami. Zaraz wszedł za nimi wuj, pytając: „Kto
tam?”.
Oni jednak stali cichutko, więc z powodu panującej ciemności nie
mógł ich dojrzeć.
|
W
sionce pojawił się Zygmuś, także pytając na progu, czy ktoś tam
jest. Zaraz nadszedł również Franciszek, z lampką w ręku. Józio
schował się za kotarę, ponieważ nadarzyła się ku temu okazja, a
kamerdyner zapytał stękliwym głosem: „—
Chodzi kto? (…)ale zapytał poniewczasie, tylko dlatego, by
uzasadnić nadejście. Widział ich przecie jak na dłoni. Konstanty
poruszył się. Co pomyślał Franciszek widząc go tuż przy
lokajczyku? Dlaczego stali przy sobie? Nie mógł od razu się
cofnąć, lecz poruszeniem odstrychnął się od Walka; po czym dał
kroka w bok”.
Zmieszany
Zygmunt zapytał Walka, co robił w pokoju stołowym. Franciszek
odpowiedział za niego, sugerując chęć ukradzenia srebra z
szuflady. W tym momencie Konstanty zaczął bić parobka po twarzy, a
z nim Zygmuś. Walek zaprzeczał, że nie kradł, a oni wcoiąż go
bili. Zmęczeni przerwali. Kazali Walkowi nakryć stół: „—
Kieliszki! Serwety! Chleb, bułki! Zakąski ! Szynkę! Nakryj! Podaj!
— parobek biegał i uwijał się, jak w ukropie. — I zaczęli
jeść przed nim, smakować, popijać i zagryzać — forsowali
jedzenie, forsowali jedzenie pańskie. — Państwo pijom! —
zawołał Konstanty wychylając kieliszek starki. — Państwo
jędzom! — wtórował Zygmunt. — Moje jem! Moje piję! Ja piję
moje! Jem swoje! Moje, nie twoje! Moje! Znaj pana! — krzyczeli i
podsuwali mu pod nos siebie samych, forsowali wszystkie właściwości
swoje, żeby nie śmiał do końca życia krytykować i kwestionować,
cudować ani wydziwiać, żeby przyjąć jako rzecz samą w sobie”.
Józio
nadal boso stał za kotarą. Nie wiedział, co robić. Nagle w
drzwiach stanął Miętus, po czym rzucił się na Konstantego. Za
nie zasłoniętymi oknami stali parobkowie, dziewki, chłopi, służba
folwarczna, których obudziły krzyki. Patrzyli z zaciekawieniem, jak
państwo „tresują” Walka. Wuj rzucił się na gościa, a parobek
– odzyskawszy śmiałość i odwagę – stanął w jego obronie:
„Brzęk
stłuczonej szyby. Ciemność. Kamień, frygnięty celnie, stłukł
lampę. Puściły okna — lud sforsował i zaczął włazić powoli,
zaludniło się w ciemnościach chłopskimi częściami ciała.
Duszno jak w kancelarii u rządcy. Łapy i stopy — nie, gmin nie ma
stóp — łapy i nogi, ogromna ilość łap i nóg, masywnych,
ciężkich. Lud zachęcony wyjątkową niedojrzałością sceny,
stracił szacunek i także zapragnął bratać się”.
Wtedy Józio wyskoczył zza kotary, popędził przez pokoje, obudził
ciotkę i na siłę zaciągnął do pokoju stołowego. Wepchnął ją
w bratający się tłum, po czym wybiegł na dwór. Spotkał tam
Zosię, która zapytała: „-Co
się tam stało? (…) Chłopi napadli rodziców?”.
Młodzieniec postanowił ją porwać i chwycił dziewczynę za rękę.
Uciekali przez pola, zatrzymując się dopiero na małej łączce.
Bohater przeliczył pieniądze i postanowił, że pojadą do
Warszawy. Przeprosił za porwanie, wyznając, że zakochał się od
pierwszej chwili. Zosia była szczęśliwa. Tuliła ręce
ukochanego.
Szli
przez łąki, bocznymi drogami, przemykając w kierunku stacji z
daleka od ludzkich osiedli. Gdy Józio zapytał, w jakiej okolicy
przebywali, odparła: „-To
moja okolica”.
Wystraszony tymi słowami i senny, z ciążącą głową chciał, by
zjawił się jakiś trzeci człowieka i wyzwolił go od Zosi, która
rzekła: „—
Dlaczego wołasz i krzyczysz? Jesteśmy sami... I podała mi gębę
swoją. A mnie zbrakło sił, sen napadł jawę i nie mogłem —
musiałem ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą
moją ucałowała gębę”.