Brodski Josif Łupy wojenne

Josif Brodski


Łupy wojenne


I

Na początku była wołowina w puszkach. Ściślej rzecz biorąc, na początku była wojna, II wojna

światowa; oblężenie mojego rodzinnego miasta, Leningradu; wielki głód, który zagarnął więcej istnień

niż wszystkie bomby, kule i naboje razem wzięte. A pod koniec oblężenia była wołowina w puszkach z

Ameryki. Nazywała się bodajże Swift, chociaż mogę się mylić; miałem zaledwie cztery lata, kiedy

poznałem jej smak.

Chyba wtedy po raz pierwszy od dłuższego czasu jedliśmy mięso. Jego smak jednak mniej utkwił mi w

pamięci niż same puszki. Wysokie, kanciaste, z kluczykiem na boku, zwiastowały inne zasady

mechaniki, inną wrażliwość. Ów kluczyk nawijający wąski pasek metalu, żeby otworzyć puszkę, był

dla rosyjskich dzieci objawieniem: znaliśmy tylko noże. Kraj nadal stał gwoździami, młotami, śrubami i

ryglami, które trzymały go w ryzach, i tak miało pozostać przez większość naszego życia. Dlatego nikt

mi wtedy nie potrafił wyjaśnić, jak producenci pieczętują to puszki. Właściwie do dziś tego w pełni nie

pojmuję. Patrzyłem z najwyższym zdumieniem, jak matka odłamuje kluczyk, odgina metalowy języczek,

wsuwa w oczko klucza, po czym obraca wiele razy klucz wokół osi.

Chociaż zawartość puszek dawno znikła w kloace, owe wysokie, ciemnoczerwone lub brązowe

blaszanki, o opływowych niejako brzegach (niczym ekran filmowy!), opatrzone z boku zagranicznymi

napisami, przetrwały na półkach i na parapetach wielu rodzin, a to jako obiekty estetyczne, a to jako

pojemniki na ołówki, śrubokręty, rolki filmowe, gwoździe itp. Często też używano ich na doniczki.

Nigdy więcej nie mieliśmy ich zobaczyć - ani galaretowatej zawartości, ani kształtów. Z biegiem lat

rosły w cenie, a przynajmniej zyskiwały na wartości w szkolnym handlu. Za taką puszkę można było

dostać niemiecki bagnet, klamrę od pasa marynarskiego, szkło powiększające. Ostre kanty (w miejscu

otwarcia puszki) skaleczyły niejeden palec. Jednakże w trzeciej klasie byłem dumnym posiadaczem

dwóch takich skarbów.


II

Jeżeli ktoś skorzystał na tej wojnie, to właśnie my, jej dzieci. Pominąwszy sam fakt ocalenia,

dostarczyła nam obfitego materiału umożliwiającego snucie romantycznych wizji i fantazji. Zwykły

repertuar dzieciństwa złożony z Dumasa i Juliusza Verne wzbogacił się o sprzęt wojskowy, za którym

przepadają wszyscy chłopcy. Myśmy szczególnie za nim przepadali, bo przecież to nasz kraj wygrał

wojnę.

O dziwo jednak najbardziej pociągał nas ciężki sprzęt przeciwnika, a nie naszej zwycięskiej Armii

Czerwonej. Nazwy niemieckich samolotów - junkersów, stukasów, messerschmidtów, focke-wulfów -

nie schodziły nam z ust. Podobnie jak karabiny maszynowe Schmeissera, czołgi tygrysy oraz racje

żywnościowe ersatz. Broń pochodziła od Kruppa, bomby powstały dzięki uprzejmości I. G. Farben-

Industrie. Ucho dziecka zawsze jest wyczulone na dziwne, nieregularne dźwięki. Podejrzewam, że nie

faktyczne poczucie zagrożenia, lecz właśnie owa akustyczna fascynacja przesądzała o atrakcyjności

tych słów dla naszych języków i umysłów. Mimo tylu niebagatelnych powodów do nienawiści wobec

Niemców - a także ustawicznych nawoływań propagandy państwowej do takiej postawy - na co dzień

nazywaliśmy ich "Frycami", nie zaś "faszystami" ani "hitlerowcami". Zapewne dlatego, że na szczęście

znaliśmy ich wyłącznie jako jeńców wojennych.

Później widywaliśmy mnóstwo niemieckiego wyposażenia wojskowego w muzeach wojny, które

rozpleniły się pod koniec lat czterdziestych. Bardzo chętnie do nich chodziliśmy - znacznie chętniej niż

do cyrku lub do kina; zwłaszcza, gdy zabierali nas tam zdemobilizowani ojcowie (to znaczy tych z nas,

którzy mieli ojców). Dziwna sprawa, ale robili to dość niechętnie; odpowiadali natomiast wyczerpująco

na nasze pytania na temat siły ognia tego czy innego niemieckiego karabinu maszynowego albo rodzaju

materiałów wybuchowych użytych do produkcji tej czy innej bomby. Ich niechęć nie wypływała bynaj-

mniej z chęci oszczędzenia niewinnym umysłom grozy wojny bądź sobie wspomnień o poległych

kolegach, ani z poczucia winy, że pozostali przy życiu. Nie, po prostu przejrzeli na wylot naszą czczą

ciekawość i jej nie pochwalali.


III

Każdy z nich - to znaczy naszych żywych ojców - przechowywał jakąś pamiątkę z tej wojny. Mogła to

być lornetka (Zeissa!), czapka niemieckiego oficera U-Bootu ze stosownymi insygniami, akordeon

inkrustowany macicą perłową, papierośnica z czystego srebra, gramofon lub aparat fotograficzny.

Kiedy miałem dwanaście lat, mój ojciec nieoczekiwanie wyciągnął skądś, ku mojej olbrzymiej radości,

krótkofalowy radioodbiornik. Był firmy Philips, i można było na nim łapać stacje z całego świata, od

Kopenhagi po Surabaję. Przynajmniej tak głosiły nazwy na żółtej skali.

To radio Philipsa uchodziło za przenośne - wedle norm tamtych czasów - brązowe bakelitowe pudło 25

na 35 cm, z rzeczoną żółtą skalą i kocim, bez reszty hipnotyzującym, zielonym okiem sygnalizującym

jakość odbioru. Jeśli dobrze pamiętam, miało tylko sześć lamp, a pół metra zwykłego drutu służyło za

antenę. W tym jednak tkwił szkopuł. Antena stercząca z okna mogła oznaczać dla milicji tylko jedno. Z

kolei podłączenie radia do anteny zbiorczej wymagało pomocy zawodowca, a ten zwróciłby całkiem

niepotrzebnie uwagę na nasz odbiornik. Nie wolno było mieć zagranicznego radia, i kwita. Uciekłem

się do jedynego w tym wypadku rozwiązania, mianowicie instalacji specjalnej pajęczyny pod sufitem.

W ten sposób nie mogłem, rzecz jasna, odbierać radia Bratysława ani tym bardziej Delhi. Ale przecież

nie znałem czeskiego ani hindi. Natomiast sygnały rozgłośni BBC, Głosu Ameryki oraz Wolnej Europy

nadających w języku rosyjskim i tak zakłócano. Można jednak było słuchać programów po angielsku,

niemiecku, polsku, węgiersku, francusku i szwedzku. Wprawdzie nie znałem tych języków, lecz Głos

Ameryki nadawał Porę na jazz prowadzoną przez najgłębszy na świecie bas-baryton disc-jockeya

Willisa Conovera!

Właśnie temu brązowemu, lśniącemu jak start' but odbiornikowi Philipsa zawdzięczam swoje pierwsze

strzępy angielszczyzny i zetknięcie z panteonem jazzu. Kiedy mieliśmy dwanaście lat, miejsce

niemieckich nazwisk na naszych ustach wypierały stopniowo inne, takie jak Louis Armstrong, Duke

Ellington, Ella Fitzgerald, Clifford Brown, Sidney Bechet, Django Reinhardt i Charlie Parker.

Pamiętam, że zmienił się nam wówczas nawet chód - stawy naszych niezwykle usztywnionych

rosyjskich ciał złapały "swing". Wyraźnie nie byłem jedynym przedstawicielem swojego pokolenia,

który umiał mądrze spożytkować pół metra zwykłego drutu.

Przez sześć symetrycznych otworów z tyłu, w przyćmionym świetle migoczących lamp radiowych, w

mętliku styków, oporników i katod, równie nieprzeniknionych jak generowane przez nie języki, zdawało

mi się, że widzę Europę. Wnętrze zawsze przypominało miasto nocą usiane światłami neonów. A kiedy

w wieku trzydziestu dwóch lat naprawdę wylądowałem w Wiedniu, natychmiast poczułem, że znam

poniekąd to miasto. Najkrócej mówiąc, podczas pierwszych wieczorów w Wiedniu zasypiając czułem

się dosłownie tak, jak gdyby gdzieś w dalekiej Rosji wyłączała mnie niewidzialna ręka.

Aparat był nie do zdarcia. Kiedy pewnego dnia ojciec w przystępie gniewu na moje wieczne skakanie

po różnych częstotliwościach cisnął radiem o podłogę, obudowa się rozpadła, lecz aparat nie przestał

odbierać. Ponieważ bałem się go zanieść do zawodowego mechanika, sam usiłowałem załatać owo

pęknięcie, przypominające granicę na Odrze i Nysie, za pomocą kleju i gumek-recepturek; ale od

tamtej pory istniał w formie dwóch luźno połączonych, nieporęcznych połówek. Dokonał żywota, kiedy

wypaliły się lampy, chociaż raz czy dwa udało mi się zdobyć analogiczne dzięki łańcuszkowi przyjaciół i

znajomych. Ale nawet gdy spadł już do rangi niemego pudła, pozostał w naszej rodzinie - dopóki nie

przestała istnieć. Pod koniec lat sześćdziesiątych wszyscy kupowali łotewskie Spidole, wyposażone w

teleskopowe anteny i różne tranzystory w środku. Przyznam, że odbierały lepiej i były bardziej

poręczne. Ale pewnego razu zobaczyłem w warsztacie takie radyjko ze zdjętym tyłem. Mimo

najszczerszych chęci, mogę o jego wnętrzu powiedzieć tylko tyle, że przypominało mapę (szosy, tort'

kolejowe, rzeki z dopływami). Nie przywodziło na myśl niczego konkretnego, nawet Rygi.


IV

Najcenniejszymi jednak łupami wojennymi były, oczywiście, filmy! Było ich mnóstwo, na ogół

przedwojenne produkcje Hollywood z takimi aktorami (co zdołaliśmy ustalić po dwudziestu latach), jak

Errol Flynn, Olivia de Havilland, Tyrone Power czy Johnny Weissmuller. Przeważnie traktowały o pi-

ratach, Elżbiecie I, kardynale Richelieu i tym podobnych, a nigdy o rzeczywistości. Najbliższy naszym

czasom był Most Waterloo z Robertem Taylorem i Vivien Leigh. Ponieważ nasze władze nie miały

zamiaru płacić za prawa, nie umieszczano nazwisk twórców ani też, z reguły, nazwisk postaci lub

aktorów. Seans zaczynał się następująco. Światła gasły, a na ekranie ukazywał się napis białymi

literami na czarnym tle:

TEN FILM STANOWI TROFEUM WOJENNE ZDOBYTE PODCZAS WIELKIEJ WOJNY O

NASZĄ OJCZYZN1~. Migał przez dłuższą chwilę, a potem zaczynał się film. Ręka ze świecą

oświetlała kawałek pergaminu z tytułem KRÓLEWSCY PIRACI, KAPITAN BLOOD lub ROBIN

HOOD, wypisanym cyrylicą. Następnie ukazywała się niekiedy wiadomość na temat czasu i miejsca

akcji, również cyrylicą, tyle że stylizowaną na pismo gotyckie. Z pewnością mieliśmy do czynienia z

kradzieżą, ale cóż to nas, widzów, mogło obchodzić. Zresztą byliśmy zbyt zajęci czytaniem napisów i

śledzeniem akcji.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Brak informacji, kto jest kim na ekranie przydawał tym

filmom anonimowości folkloru i aury uniwersalizmu. Tamte filmy przykuwały nas i zniewalały znacznie

bardziej niż wszystkie późniejsze osiągnięcia neorealistów lub nouvelle vague. Bezosobowość twórców

stanowiła archetyp na miarę czasów - wczesnych lat pięćdziesiątych, ostatnich lat rządów Staling.

Śmiem twierdzić, że cykl filmów z Tarzanem bardziej przyczynił się do destalinizacji niż wszystkie

przemówienia Chruszczowa na XX Kongresie Partii i później.

Trzeba się wczuć w nasze położenie, w nasze zapięte pod szyję, sztywne, obwarowane zakazami,

zmrożone normy zachowania społecznego i prywatnego, żeby docenić wpływ nagiego, długowłosego

samotnika uganiającego się za blondynką w gąszczu tropikalnych lasów deszczowych, bohatera,

któremu szympans jest Sancho Pansą, a liany - środkiem komunikacji. Wystarczy dodać do tego widok

Nowego Jorku (w ostatnim odcinku wyświetlanym w Rosji), kiedy Tarzan skacze z Mostu

Brooklińskiego - a wtedy pojmie się tęsknoty prawie całego pokolenia.

Moda objęła w pierwszym rzędzie fryzurę. Wszyscy natychmiast zapuściliśmy włosy. Zaraz potem

nastały spodnie-rury. Ech, ile to upokorzeń, podstępów, wysiłków kosztowało nas przekonanie

matek/sióstr/ciotek, żeby przerobiły nam obowiązkowo czarne, bufiaste, powojenne spodnie na proste

prototypy nieznanych jeszcze Levisów! Byliśmy wszak nieugięci - podobnie jak nasi prześladowcy:

nauczyciele, milicjanci, krewni, sąsiedzi, którzy wyrzucali nas ze szkół, aresztowali na ulicach,

wyszydzali, wyzywali od najgorszych. Dlatego ktoś, kto dorastał w latach pięćdziesiątych i sześć-

dziesiątych, wpada dziś w czarną rozpacz, gdy usiłuje kupić parę spodni; wszędzie tylko to idiotyczne,

irytujące marnotrawstwem materiału, obwisłe galoty!

V

Owe zdobyczne filmy wnosiły ponadto coś bardziej istotnego, mianowicie ducha "jeden przeciw

wszystkim", zgoła obcego masowej, kolektywnej wrażliwości społeczeństwa, w którym dorastaliśmy.

Zapewne to wszystkie filmy spod znaku Zorra i Sokoła morskiego wywarły na nas wpływ przeciwny

do zamierzonego właśnie dlatego, że były tak odległe naszej rzeczywistości. Podsuwane nam jako

ucieszne bajki, częściej były odbierane przez nas jako alegorie indywidualizmu. To, co przeciętny widz

uznałby za dramat kostiumowy w renesansowych dekoracjach, myśmy brali za historyczny dowód

wyższości indywidualizmu nad naszym systemem.

Film, który ukazuje ludzi na tle przyrody, zawsze ma wartość dokumentalną. Zwłaszcza film czarno-

biały, przywołujący skojarzenie z zadrukowaną stroną. Żyjąc w zamkniętym, ba! hermetycznie

zamkniętym, społeczeństwie, czerpaliśmy z tych filmów więcej wiedzy niż uciechy. Jakże gorliwie

studiowaliśmy owe wieżyczki i szańce, krypty i fosy, kraty i komnaty widziane na ekranie! Bo

widzieliśmy je po raz pierwszy w życiu! Braliśmy więc to wszystkie rekwizyty hollywoodzkie,

wykonane z papier-mache i tektury, za autentyki, a obrazy to kształtowały w dużej mierze naszą wizję

Europy, Zachodu lub, jak kto woli, historii. Ich wpływ był tak silny, że kiedy później niektórzy z nas

trafili do baraków naszego systemu penitencjarnego, nierzadko uzupełniali swoją

dietę, opowiadając historie i zapamiętane szczegóły z życia tegoż Zachodu zarówno strażnikom, jak

współwięźniom, którzy nie widzieli owych zdobycznych filmów.

VI

Czasem wśród tych zdobyczy trafiało się prawdziwe arcydzieło. Pamiętam na przykład Lady Hamilton

z Vivien Leigh i Laurence Olivierem. Przypominam sobie chyba również Gasnący Płomień z

młodziutką podówczas Ingrid Bergman. Przemysł podziemny reagował nader czujnie, toteż natych-

miast można było kupić, od mętnego typa w szalecie miejskim lub w parku, pocztówkowe fotosy z tą

czy inną aktorką bądź aktorem. Moim najświętszym skarbem był Errol Flynn w mundurze Sokoła

Morskiego. Latami próbowałem naśladować jego zawadiackie zadarcie podbródka i uniesienie jednej,

lewej brwi. To drugie nigdy mi się nie udało.

Dopóki nie przebrzmi ten chwalebny ton, pozwolę sobie wspomnieć jeszcze jedno - coś, co mnie łączy

z Adolfem Hitlerem, mianowicie wielka młodzieńcza miłość, której na imię było Zarah Leander.

Widziałem ją tylko raz w obrazie wyświetlanym a nas pod tytułem Droga na szafot (Das Herz einer

Kónigin), historii Marii, królowej Szkocji. Z całego filmu pamiętam jedynie scenę, w której młody paź

składa głowę na zachwycających kolanach skazanej na śmierć królowej. W moich oczach była to

najpiękniejsza kobieta, jaka kiedykolwiek przewinęła się przez ekran, toteż wszystkie moje późniejsze

upodobania i preferencje, aczkolwiek nie pozbawione własnej wartości, skupiały się li tylko na różnych

wariantach tamtej urody. Ze wszystkich prób usprawiedliwienia moich niedostatków lob klęsk na polo

romansowo-erotycznym, to jedna - o dziwo - przekonuje mnie najbardziej.

Leander zmarła bodaj dwa lob trzy lata temu, w Sztokholmie. Nieco wcześniej ukazała się jej płyta z

licznymi szlagierami, wśród których znalazła się piosenka pod tytułem "Die Rose von Nowgorod".

Podano, że skomponował ją Rota; nie mógł to być nikt inny jak tylko Nino Rota. Melodia bije na głowę

motyw Lary z Doktora Żywago, słowa - cóż, na szczęście są po niemiecku, nie muszę się więc

przejmować. Tembr przypomina barwę głosu Marleny Dietrich, tyle że technika jest znacznie lepsza.

Leander naprawdę śpiewa, a nie deklamuje. Nieraz myślałem o tym, że gdyby Niemcy posłuchali tej

pieśni, odeszłaby ich ochota do marszu nach Osten. Jak się tak zastanowić, żadne stulecie nie

wypuściło tylu ckliwych utworów co nasze; może warto się temu bliżej przyjrzeć. Może należałoby

uznać ckliwy kicz (Schmaltz) za narzędzie poznania, zwłaszcza w świetle bezbrzeżnej nieprecyzyjności

naszego stulecia. Albowiem Schmaltz to krew z krwi - dokładnie młodszy brat - Schmerzu. Wszyscy

mamy więcej powodów do trwania w miejscu niż do marszu. Po co zatem maszerować, skoro

dotrzyma się jedynie kroku nad wyraz smętnej melodii?

VII

Podejrzewam, że moje pokolenie stanowiło najwdzięczniejszą publiczność dla tych wszystkich przed- i

powojennych produktów fabryk snów. Niektórzy z nas na jakiś czas stali się zapalonymi kinomanami,

chociaż zapewne z innych zgoła powodów niż nasi rówieśnicy na Zachodzie. Film dawał nam jedyną

szansę zobaczenia Zachodu. Na ogół niepomni akcji, usiłowaliśmy w każdym kadrze wypatrzyć

szczegóły ulicy lub mieszkania, deskę rozdzielczą samochodu bohatera, fasony strojów noszonych

przez bohaterki, uchwycić poczucie przestrzeni, topografię scenerii. Niektórzy z nas nabrali spore]

wprawy w ustalaniu plenerów, w których kręcono dany film; czasem odróżnialiśmy Genuę od Neapolu

albo przynajmniej Paryż od Rzymu wyłącznie na podstawie kilku zespołów architektonicznych.

Uzbrojeni w mapy miast, toczyliśmy zażarte spory na temat adresu Jeanne Moreau w jednym filmie

albo Jeana Marais w drugim.

To jednak, jak powiadam, nastąpiło znacznie później, pod koniec lat sześćdziesiątych. A jeszcze później

nasze zainteresowanie kinem jęło wygasać, kiedy uświadomiliśmy sobie, że reżyserzy są coraz częściej

w naszym wieku i że mają nam coraz mniej do powiedzenia. Wtedy staliśmy się już wyrobionymi

czytelnikami książek, prenumeratorami miesięcznika "Innostrannaja Literatura", i coraz mniej chętnie

chodziliśmy do kina, bo zrozumieliśmy, że szkoda czasu na poznawanie miast, w których nigdy nie

zamieszkamy. Powtarzam, nastąpiło to znacznie później, kiedy wszyscy przekroczyliśmy trzydziestkę.

V III

Pewnego dnia, kiedy miałem piętnaście albo szesnaście lat, siedziałem na podwórku wielkiego bloku

mieszkalnego i przybijałem gwoździami wieko drewnianej skrzyni wyładowanej różnymi instrumentami

geologicznymi, która miała zostać wysłana na Daleki (radziecki) Wschód - dokąd wybierałem się i ja,

żeby dołączyć do swojej drużyny. Był początek maja, ale dzień był gorący, a ja, zlany potem,

umierałem z nudów. Wtem z otwartego okna na najwyższym piętrze dobiegło mnie "u-szu, o-szu" - głos

należał do Elli Fitzgerald. Był rok 1955 albo 1956, mieszkałem na obskurnych, przemysłowych

obrzeżach Leningradu. Mój Boże, pamiętam swoją myśl, ile mu5ieli wypuścić tych płyt, żeby jedna

trafiła aż tutaj, na to ceglano-betonowe przedmieścia, wśród nie tyle schnących, ile wchłaniających

sadzę prześcieradeł i lawendowych majtek! Na tym polega kapitalizm, powiedziałem sobie w duchu -

tryumfuje, bo przebiera miarę, bo zasypuje nas nadmiarem. Jego siła nie tkwi w centralnym

planowaniu, lecz w pociskach rozpryskowych.

IX

Znałem tę melodię, częściowo dzięki radiu, a częściowo dzięki temu, że w latach pięćdziesiątych każdy

podrostek z miasta miał własną kolekcję tak zwanej kościanej muzyki. "Kościana muzyka" istniała w

postaci klisz rentgenowskich z amatorskimi nagraniami pojedynczych kawałków jazzowych. Technika

kopiowania przerastała moje pojęcie, ale podejrzewam, że musiała być względnie prosta, bo dostawy

były stałe, a ceny umiarkowane.

Owe makabryczne poniekąd z wyglądu klisze (kłania się era nuklearna!) można było kupić podobnie

jak sepiowe fotosy zachodnich gwiazd filmowych: w parkach, w szaletach miejskich, na pchlich

targach, w modnych podówczas "cocktail-barach", w których człowiek siedział na wysokim stołku,

popijał koktajl mleczny i myślał, że jest na Zachodzie.

Im więcej teraz o tym myślę, tym bardziej nabieram przekonania, że to właśnie b y ł Zachód.

Albowiem na szalach prawdy siła wyobraźni równoważy, a czasem nawet przeważa rzeczywistość. W

tym stanie rzeczy, wsparty również dobrodziejstwem spojrzenia z perspektywy czasu, ośmielałbym się

twierdzić, że byliśmy prawdziwymi, może wręcz jedynymi obywatelami Zachodu. Z naszą skłonnością

do indywidualizmu, wzmacnianą na każdym kroku przez kolektywizm naszego ustroju, z naszą

nienawiścią do wszelkich przynależności, czy to do partii, czy do samorządu mieszkańców, czy choćby,

w tamtych czasach, do rodziny, prześcigaliśmy w swej amerykańskości rodowitych Amerykanów.

Jeżeli przy tym Ameryka wyznacza kres Zachodu, najdalszy jego kraniec, to zaryzykowałbym

twierdzenie, że znajdowaliśmy się o kilka tysięcy mil na zachód od Zachodniego Wybrzeża. Gdzieś na

środku Pacyfiku.

X

Mniej więcej na początku lat sześćdziesiątych, kiedy wszędzie na świecie potęga sugestii pod wodzą

podwiązek rozpoczęła z wolna odwrót, kiedy poczuliśmy się coraz bardziej zredukowani do albo/albo

rajstop, kiedy cudzoziemcy jęli zlatywać całymi samolotami do Rosji, zwabieni jej tandetną, lecz nader

ostrą wonią niewolnictwa, i kiedy mój przyjaciel, z lekko wzgardliwym uśmieszkiem na ustach,

stwierdził, że dopiero historia potrafi się rozprawić z geografią, dziewczyna, do której wówczas

smaliłem cholewki, dała mi na urodziny harmonijkowy zestaw widokówek przedstawiających Wenecję.

Należały podobno do jej babci, która tuż przed wybuchem I wojny światowej wybrała się do Włoch na

miodowy miesiąc. W sumie było ich dwanaście, wszystkie w sepii, na pożółkłym lichym papierze.

Podarowała mi je dlatego, że żyłem wtedy dwiema książkami Henri de Regniera, które właśnie

przeczytałem; obie opiewały Wenecję w zimie - stąd Wenecja nie schodziła mi z ust.

Ponieważ widokówki były zbrązowiałe i marnie wydrukowane, a też ze względu na położenie

geograficzne oraz ubóstwo drzew tego miasta, trudno było powiedzieć, jaką porę roku przedstawiają.

Stroje ludzi też nie przynosiły podpowiedzi, gdyż panowały długie spódnice, pilśniowe kapelusze,

cylindry, meloniki, ciemne surduty: moda przełomu stuleci. Brak koloru i dominujący mrok faktury

sprzyjały moim domysłom - że panuje tam zima, prawdziwa pora roku.

Innymi słowy, faktura oraz przywołana przez nią melancholia, tak dobrze mi znana z rodzinnego miasta,

przybliżały mi i urealniały to widoki. Zupełnie jak gdybym czytał listy od rodziny. A zaczytywałem się w

nich bez końca. Im dłużej się w nie wpatrywałem, tym lepiej rozumiałem, że to właśnie znaczy dla mnie

słowo "Zachód": idealne miasto nad zimowym morzem, kolumny, arkady, wąskie pasaże, zimne mar-

murowe schody, obłażące stiuki obnażające mięso czerwonej cegły, putti, cherubinki z oczami

przesłoniętymi kurzem - cywilizacja zahartowana na zimny czar.

Kiedy patrzyłem na to widokówki, poprzysiągłem sobie, że gdybym kiedykolwiek wyrwał się z

rodzinnych pieleszy, to pojadę w zimie do Wenecji, wynajmę pokój na parterze od ulicy - co ja mówię!

od kanału - usiądę i napiszę kilka elegii, gasząc papierosy na mokrej posadzce, aż będą skwierczały; a

kiedy skończą mi się pieniądze, wcale nie kupię biletu na powrót, lecz tani rewolwer, i tam palnę sobie

w łeb. Bardzo to oczywiście dekadencka fantazja (ale jeśli nie być dekadentem w wieku dwudziestu

lat, to kiedy?). Jestem jednak wdzięczny Parkom, że pozwoliły mi przeżyć lepszą część tego zamysłu.

To prawda, historia dosyć dziarsko rozprawia się z geografią. Jedyny lepszy sposób, to zostać banitą,

nomadem; cieniem muskającym koronki porcelanowych arkad odbite w kryształowej wodzie.


XI

Był jeszcze renault 2CV, którego ujrzałem pewnego dnia; zaparkował na pustej ulicy mojego miasta,

przed wspartym przez kariatydy portykiem Ermitażu. Wyglądał jak kruchy, aczkolwiek

samowystarczalny motyl, ze złożonymi skrzydłami z blachy falistej - tak jak hangary lotnicze podczas II

wojny światowej i francuskie furgonetki policyjne do dzisiaj.

Przyglądałem mu się całkiem bezinteresownie. Miałem zaledwie dwadzieścia lat, nie prowadziłem

samochodu ani nie miałem takich aspiracji. W tamtych czasach w Rosji, jeżeli ktoś posiadał samochód,

musiał być prawdziwą szumowiną lub dzieckiem takowej - Parteigenosse, akademikiem, słynnym

sportowcem. Ale nawet taki osobnik miał wyłącznie samochód krajowej produkcji, pominąwszy

kradzione plany i technologie.

Stał tak, lekki i bezbronny, całkiem pozbawiony groźby ukrytej zwykle w samochodach. Wyglądał

raczej, jak gdyby ktoś mógł łatwo jemu wyrządzić krzywdę, a nie odwrotnie.

Nigdy nie widziałem wyrobu z metalu tak dalece wyzbytego emfazy. Wydał mi się bardziej ludzki od

wielu przechodniów, a swą oszałamiającą prostotą przypominał tamte wojenne puszki z wołowiną,

które nadal stały na moim parapecie. Nie miał tajemnic. Zapragnąłem wsiąść i odjechać - nie dlatego,

żebym chciał emigrować, lecz dlatego, że w moim odczuciu wejście do środka równało się włożeniu

kurtki - nie, prochowca - i wybraniu się na spacer. Już same osłonki bocznych okien przypominały

krótkowidza w okularach, z nastawionym kołnierzem. Jeżeli mnie pamięć nie myli, patrząc na ten

samochód, doznałem uczucia szczęścia.

XII

Pierwszy bodaj zwrot wypowiedziany przeze mnie po angielsku brzmiał "His Master's Voice", gdyż

naukę języków rozpoczynało się w trzeciej klasie, w wieku dziesięciu lat, a mój ojciec wrócił ze służby

na Dalekim Wschodzie, kiedy miałem lat osiem. Wojna skończyła się dla niego w Chinach, aczkolwiek

jego trofea pochodziły głównie z Japonii, a nie z Chin, bo to w końcu Japonia przegrała wojnę. W

każdym razie tak się wtedy wydawało. Gros trofeów stanowiły płyty. Spoczywały w solidnych, a przy

tym dość eleganckich kartonowych albumach z tłoczonymi na złoto japońskimi ideogramami; czasem

okładka przedstawiała skąpo odzianą dziewoję prowadzoną do tańca przez wyfraczonego dżentelmena.

Każdy album zawierał do tuzina czarnych błyszczących krążków wyzierających z grubych koszulek,

opatrzonych złoto-czerwonymi i złoto-czarnymi etykietami. Przeważnie nazwa brzmiała "His Master's

Voice" lub "Columbia"; to druga jednak, chociaż łatwa w wymowie, miała jedynie litery, toteż

zwyciężył zadumany psiak. Do tego stopnia, że jego obecność przesądzała o moim doborze muzyki.

Dlatego w wieku dziesięciu lat znałem lepiej Enrico Carusa i Tito Schipę niż fokstroty i tanga, których

tam również nie brakowało, a do których w gruncie rzeczy miałem

większe upodobanie. Były tam ponadto rozmaite uwertury i przeboje muzyki poważnej pod batutą

Stokowskiego i Toscaniniego, Ave Maria w wykonaniu Marian Anderson oraz w całości Carmen i

Lohengrin, których solistów już nie pomnę, lecz pamiętam zachwyty mojej matki tymi wykonaniami. W

istocie owe albumy zawierały cały przedwojenny repertuar muzyczny europejskich klas średnich, który

smakował zapewne w dwójnasób w naszych stronach z powodu opóźnienia, z jakim do nas dotarł. A

wszystko to przynosił ów zadumany psiak, dosłownie w zębach. Dopiero po dziesięciu bez mała latach

zrozumiałem, co naprawdę znaczy "His Master's Voice" - że pies słucha głosu swego pana. Wcześniej

sądziłem, że słucha nagrania własnego szczeku, bo wziąłem mylnie tubę patefonu za mikrofon, a

ponieważ psy zwykle biegną przed właścicielami, to etykieta przez całe dzieciństwo wyobrażała dla

mnie psa, który obwieszcza nadejście pana. Tak czy owak, psiak obiegł cały świat, skoro mój ojciec

znalazł to płyty w Szanghaju po rzezi armii Kuangtungu. Nie trzeba dodawać, że trafiły do mojego

świata z nieprawdopodobnych strop, toteż pamiętam, że nieraz śnił mi się długi pociąg z czarnymi

błyszczącymi płytami zamiast kół, zdobionymi napisami "His Master's Voice" i "Columbia", który toczył

się po szynach ułożonych z takich słów jak "Kuomintang", "Czang Kaj-szek", "Tajwan", "Czu Te" - a

może to były nazwy stacji kolejowych? Zmierzał zapewne do naszego brązowego gramofonu powle-

czonego skórą, z chromowaną korbką, którą uruchamiałem ja, mizerota. Na oparciu krzesła wisi

granatowy mundur marynarki wojennej mojego ojca, ze złotymi epoletami, na półce z kapeluszami

spoczywa srebrny lis mojej matki gryzący własny ogon, a w pokoju rozbrzmiewa "Una furtiva lagrima".

XIII

A może to była "La Comparsita" - moim zdaniem, najwspanialszy utwór muzyczny w naszym stuleciu.

Po tym

tangu nie liczy się już żaden tryumf, czy to całego narodu, czy jednostki. Jako człowiek nieśmiały, a

zarazem niezdarny, nigdy się nie nauczyłem tańczyć, mogłem jednak godzinami słuchać tych

dźwięków, a kiedy nikogo nie było w pobliżu, podrygiwać. Podobnie jak wiele utworów ludowych, "La

Comparsita" to pieśń żałobna, a pod koniec tamtej wojny pieśń żałobna wydawała się bardziej

stosowna niż boogie-woogie. Nie trzeba nam było przyspieszenia, marzyła się nam powściągliwość.

Albowiem czuliśmy niejasno, dokąd zmierzamy. Chyba więc należy złożyć to na karb drzemiącego w

nas erotyzmu, że tak żarliwie garnęliśmy się do rzeczy, które nie zyskały jeszcze opływowych

kształtów, takich jak lakierowane na czarno błotniki ocalałych niemieckich BMW i oplów-kapitanów,

równie błyszczące amerykańskie packardy i niedźwiedziowate studebakery ze skośnymi przednimi

szybami oraz podwójnymi tylnymi kołami - odpowiedzią Detroit na nasze wszechogarniające błoto.

Dzieci zawsze usiłują wykroczyć poza swój wiek, jeśli więc nie mogą wyobrazić sobie siebie w roli

obrońców ojczyzny, bo wokół roi się od prawdziwych obrońców, mogą pofrunąć na skrzydłach

wyobraźni w niespójną przeszłość obcych krajów i wylądować w wielkim czarnym lincolnie z deską

rozdzielczą nabijaną porcelanowymi gałkami, a boku platynowej blondynki, która tome w skórzanych

poduchach po jedwabiste kolana. Zresztą, co tam, jedno kolano by wystarczyło. Czasem wystarczyło

wręcz dotknięcie jednego gładkiego błotnika. Takie myśli przekazuje Państwu człowiek, którego

miejsce urodzenia poszło z dymem, dzięki uprzejmości Luftwaffe, ktoś, kto po raz pierwszy w życiu

zakosztował białego chleba w wieku ośmiu lat (albo, jeżeli to przybliżenie jest dla Państwa zbyt odległe,

coca-coli w wieku lat trzydziestu dwóch). Proszę więc to wszystko złożyć na karb owego drzemiącego

erotyzmu i sprawdzić w książce telefonicznej, gdzie patentują kretynów.

XIV

był również cudowny amerykański termos w kolorze khaki, wykonany z falistego plastiku, z

posrebrzaną, lustrzaną szklaną tubą, który należał do mojego wuja i który rozbiłem w roku 1951.

Wnętrze tuby przypominało optyczny malstrom tworzący nieskończoność, a ja mogłem wiecznie

patrzeć na to odbicia odbijające się w sobie. Pewnie dlatego go rozbiłem, upuściwszy niechcący na

podłogę. Była też nie mniej amerykańska latarka mojego ojca, również przywieziona z Chin, w której

niebawem wyczerpały się baterie, ale przez większość szkolnych lat pozostawałem pod urokiem

wizjonerskiej klarowności jej lśniącego refraktora, znacznie przewyższającej właściwości mojego oka.

W końcu, gdy rdza zaczęła strzępić brzeg i przycisk latarki, rozłożyłem ją na części i wstawiwszy dwa

szkła powiększające, przekształciłem jej gładki walec w całkiem ślepy teleskop. Był też angielski

kompas polowy, który mój ojciec dostał od jakiegoś nieszczęsnego Anglika z konwoju a wybrzeży

Murmańska. Kompas miał fosforyzującą tarczę, a stopnie można było odczytywać pod kocem.

Ponieważ miał łacińskie litery, wydawało mi się, że dokonuję pomiarów cyfrowych, a odczytanie moje-

go położenia jest nie tyle precyzyjne, ile absolutne. Może zresztą dlatego to położenie było tak

niestrawne. Były też buty wojskowe mojego ojca, których proweniencji (amerykańskiej? chińskiej? bo

na pewno nie niemieckiej) już teraz nie pamiętam. Były to wielkie, jasnożółte buciory z koźlej skóry na

futerku, które przypominało mi kędziorki jagnięcej wełny. Stały po jego stronie ogromnego łoża, bardziej

jak armaty niż jak buty, ale nigdy nie miały zawiązanych brązowych sznurowadeł, bo ojciec nosił je

tylko po domu zamiast kapci; na dworze zbytnio zwracałyby uwagę na siebie, a co za tym idzie, na ich

właściciela. Podobnie jak prawie cały strój tamtej epoki, obuwie musiało być czarne, ciemnoszare (buty

z cholewami) albo ewentualnie brązowe. Do końca lat dwudziestych, a może nawet trzydziestych

Rosja mogła się szczycić pozorną analogią z Zachodem pod względem przyborów i technologii życia

codziennego. Po czym wszystko się załamało. Nawet wojna, której wybuch przypadł na nasz zastój w

rozwoju, nie zdołała nas wyciągnąć z tego stanu. Mimo całej swojej wygody, żółte zimowe buty były na

naszych ulicach obłożone anatemą. Z drugiej strony, przez to smoki przetrwały dłużej, toteż gdy

dorastałem, stały się kością niezgody między mną a ojcem. Jeszcze trzydzieści pięć lat po wojnie były

w tak dobrym stanie, że mogliśmy spierać się bez umiaru, kto ma je prawo nosić. W końcu wygrał, bo

kiedy umarł, znajdowałem się z data od ich miejsca postoju.

XV

Spośród flag najwyżej ceniliśmy brytyjską, spośród marek papierosów - camele, spośród trunków -

Beefeater. Nasz wybór był podyktowany wyraźnie poczuciem funny, a nie treści. Można nam jednak

wybaczyć, gdyż nasza znajomość substancji była marginalna, gdyż w tych okolicznościach, nawet przy

łucie szczęścia, nie sposób mówić o wyborze. Zresztą nasze rodzime desygnaty nie wytrzymywały

konkurencji z flagą brytyjską, a co dopiero z camelami. Co do butelek dżinu Beefeater, mój kolega,

dostawszy jedną od pewnego cudzoziemca, zauważył, że chyba tak jak nas podniecają ich wymyślne

etykiety, tak tamtych podnieca całkowity brak tychże na naszych butelkach. Potwierdziłem skinieniem

głowy. Wtedy sięgnął pod stos czasopism i wyciągnął, jeżeli dobrze pamiętam, tygodnik "Life".

Okładka przedstawiała górny pokład lotniskowca, gdzieś na oceanie. Stali tam marynarze w białych

mundurach i patrzyli w niebo - zapewne na samolot lub śmigłowiec, z którego ich fotografowano. Stali

w szyku. Szyk, widziany z powietrza, układał się w napis: E = mc'. - Ładne, prawda? - spytał mój

kolega. - Aha - odparłem. - Gdzie to zdjęcie było zrobione~ - Gdzieś na Pacyfiku - odpowiedział. - Czy

to ważne?

XVI

Zgaśmy więc światło albo zamknijmy oczy. I co widzimy? Amerykański lotniskowiec na środku

Pacyfiku. Stoję na jego pokładzie i macham. Albo siedzę za kierownicą 2CV i prowadzę. Albo nurzam

się w "zielono-żółtym koszu" rymu Elli i śpiewam itp., itd. Ponieważ człowiek jest tym, co kocha. A

kocha to dlatego, że jest tego częścią.. Zresztą nie tylko człowiek. To dotyczy wszystkiego.

Przypomina mi się hurgot nowo wówczas otwartej, sprowadzonej Bóg wie skąd, amerykańskiej pralni

automatycznej w Leningradzie, kiedy wrzuciłem do maszyny swoje pierwsze dżinsy. W tym hurgocie

zawierała się radość rozpoznania; słyszała to cała kolejka. Powiedzmy sobie zatem z zamkniętymi

oczami - coś w Zachodzie, w całej tej cywilizacji uważaliśmy za swoje, może nawet coś więcej niż we

własnym kraju. Ponadto okazało się, że byliśmy gotowi zapłacić za to uczucie - i to dość słono - resztą

swojego życia. A to, oczywiście, niebagatelna cena. Niższa jednak cena oznaczałaby czyste

kurewstwo. Nie mówiąc już o tym, że w tamtych czasach mieliśmy na własność tylko i wyłącznie

resztę życia.


1986



Wyszukiwarka