hrb zgs

Bohumil Hrabal



Zbyt głośna samotność


Tytuł oryginału: Príliš blučná samota

© 1980, Bohumil Hrabal Estate, Zürich, Switzerland

© Copyright for the Polish translation by Piotr Godlewski, 1978, 2003

© Copyright for the Polish edition by Świat Literacki,

Izabelin 2003

Wydanie porównane z edycją Sebrané spisy Bohumila Hrabala, t. IX, Pražská imaginace, Praha 1994

Projekt okładki: Grzegorz Laszuk

Na okładce wykorzystano archiwalną fotografię autora




















































































Jedynie Słońce ma prawo do swoich plam

Johann Wolfgang Goethe



l

Trzydzieści pięć lat pracuję przy starym papierze i to jest moja love story. Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i książki, trzydzieści pięć lat tytłam się w literach, wskutek czego upodobniłem się do leksykonów, których przez ten czas sprasowałem pewnie ze trzydzieści kwintali, jestem dzbanem pełnym żywej i martwej wody, starczy, bym się lekko nachylił, a cieką ze mnie same piękne myśli, jestem wbrew własnej woli wykształcony, tak więc właściwie nawet nie wiem, które myśli są moje i ze mnie, a które wyczytałem, tak więc w ciągu tych trzydziestu pięciu lat zjednoczyłem się z samym sobą i światem wokół mnie, bo ja gdy czytam, to właściwie nie czytam, biorę piękne zdanie do buzi i ssę je jak cukierek, jakbym sączył kieliszeczek likieru, tak długo, aż w końcu ta myśl rozpływa się we mnie jak alkohol, tak długo we mnie wsiąka, aż w końcu nie tylko jest w moim mózgu i sercu, lecz pulsuje w mych żyłach aż po krańce naczyniek włoskowatych. Tak oto w jeden miesiąc prasuję przeciętnie dwadzieścia kwintali książek, ale by nabrać sił do tej mej zbożnej pracy, w ciągu tych trzydziestu pięciu lat wypiłem tyle piwa, że z tego zleżakowanego trunku byłby pięćdziesięciometrowy basen pływacki, byłyby całe zestawy sadzów na wigilijne karpie. Tak oto wbrew własnej woli zmądrzałem i teraz stwierdzam, że mój mózg to sprasowane w hydraulicznej prasie myśli, paczki pomysłów, tajną skrytką Kopciuszka jest moja głowa, na której wygorzały włosy, i wiem, że jeszcze piękniejsze musiały być czasy, kiedy wszelka myśl zapisana była tylko w ludzkiej pamięci, wtedy, gdyby ktoś chciał sprasować książki, musiałby prasować ludzkie głowy, ale i to na nic by się nie zdało, bo autentyczne myśli przychodzą z zewnątrz, są poza człowiekiem niczym makaron w bańce, toteż Koniášowie1 całego świata daremnie palą książki i, jeżeli w tych książkach odnotowano coś ważnego, słychać jedynie cichy chichot palonych książek, bowiem solidna książka zawsze wskazuje w inną stronę i poza siebie. Kupiłem sobie taki malutki kalkulator, co to i mnoży, i pierwiastkuje, taką małą maszynkę, nie większą od portfela i, gdy zebrałem się na odwagę, wyłamałem śrubokrętem tylną ściankę i ogarnął mnie radosny lęk, bo ku memu zadowoleniu wewnątrz kalkulatora znalazłem maleńką płytkę, mniejszą od znaczka pocztowego, nie grubszą od dziesięciu stron książki, a poza tym już nic innego, tylko powietrze, powietrze naładowane wariacjami matematyki. Kiedy dobieram się oczami do solidnej książki, gdy usunę wydrukowane słowa, to z tekstu także nie pozostanie więcej niż niematerialne myśli, które polatują w powietrzu, unoszą się w powietrzu, żywią się powietrzem i w powietrze znowu się obracają, ponieważ wszystko jest koniec końców powietrzem, tak jak krew jednocześnie jest i zarazem nie jest w konsekrowanej hostii. Trzydzieści pięć lat paczkuję stary papier i książki, a żyję w kraju, który od piętnastu pokoleń umie czytać i pisać, mieszkam w byłym królestwie, gdzie było i jest zwyczajem oraz manią cierpliwe wprasowywać sobie w głowę myśli i obrazy, które budzą nieopisaną radość i jeszcze większy żal, żyję wśród ludzi, którzy za paczkę sprasowanych myśli zdolni są oddać nawet życie. I teraz wszystko to powtarza się we mnie, trzydzieści pięć lat wciskam zielony i czerwony guzik mej prasy, ale trzydzieści pięć lat piję również te dzbany piwa, nie byle pić, ja boję się pijaków, piję, by wspomagać myślenie, by lepiej wgryzać się w samo serce tekstów, ponieważ to, co czytam, nie służy ani rozrywce, ani temu, by czas płynął mi szybciej, czy wreszcie bym łatwiej zasnął, ja który żyję w kraju od piętnastu pokoleń umiejącym czytać i pisać, piję, by od czytania już nigdy nie móc spać, by od czytania dostać dreszczy, bowiem podzielam pogląd Hegla, że człowiek szlachetny nie musi być szlachcicem, a złoczyńca - mordercą. Gdybym ja umiał pisać, to napisałbym książkę o większym szczęściu i o większym nieszczęściu człowieka. Dzięki książkom i z książek dowiedziałem się, że niebiosa wcale nie są humanitarne i że człowiek myślący także humanitarny nie jest, nie żeby nie chciał, lecz dlatego że byłoby to sprzeczne z poprawnym myśleniem. Z moich rąk i w mojej hydraulicznej prasie giną cenne książki, a ja temu prądowi i przepływowi nie potrafię przeszkodzić. Nie jestem niczym więcej niż subtelnym rzeźnikiem. Książki nauczyły mnie gustować w spustoszeniu, cieszyć się nim, kocham oberwania chmur i brygady rozbiórkowe, wystaję całymi godzinami, żeby widzieć, jak pirotechnicy energicznym ruchem, jakby pompowali gigantyczne dętki, wysadzają w powietrze całe bloki domów, całą ulicę, do ostatniej chwili nie mogę się napatrzeć na tę pierwszą sekundę, która unosi wszystkie cegły i kamienie, i belki, by potem nastąpiła chwila, kiedy domy osuną się cicho jak suknia, jak transatlantyk, po wybuchu kotłów szybko opadający na dno morza. No i stoję potem w chmurze pyłu i w muzyce łoskotu i myślę o swej pracy w głębokiej piwnicy, gdzie stoi moja prasa, przy której trzydzieści pięć lat pracuję w świetle żarówek, nad sobą słyszę kroki na podwórzu, a przez otwór w suficie mej piwnicy jak z nieba sypią się rogi obfitości, zawartość worków i skrzyń, i pudeł, w otwór pośrodku podwórza wysypujących stary papier, zwiędłe łodygi z kwiaciarni, papiery z hurtowni, przedawnione programy i bilety, i opakowania od lodów oraz lodowych tortów, zachlapane arkusze po pokojowych malarzach, sterty mokrego i krwawego papieru z Centrali Mięsnej, ostre ścinki z pracowni fotograficznych, zawartość koszy z biur wraz ze szpulkami taśmy do maszyn, bukiety z minionych już urodzin i imienin, czasem wpadnie mi do piwnicy zawinięty w gazetę brukowiec, by papier więcej ważył, i omyłkowo wyrzucone noże do krajania tektury, i nożyczki, młotki i rympały do wyciągania gwoździ, rzeźnickie tasaki i filiżanki z zaskorupiałą czarną kawą, niekiedy również zeschła wiązanka ślubna i świeży wieniec pogrzebowy ze sztucznych kwiatów. I ja trzydzieści pięć lat prasuję to wszystko w mej hydraulicznej prasie, trzy razy na tydzień te moje paczki jadą ciężarówkami na dworzec, do wagonów, a potem dalej, do papierni, aby tam robotnicy przecięli druty i zwalili mą pracę w ługi i kwasy, rozpuszczające nawet żyletki, którymi co chwila kaleczę sobie ręce. Lecz tak samo jak w nurcie mętnej rzeki, zbrukanej ściekami z fabryk, zabłyśnie śliczna rybka, tak też w nurcie starego papieru błyśnie grzbiet cennej książki, olśniony patrzę przez chwilę w inną stronę, po czym wyławiam ją, wycieram w fartuch, otwieram i niucham tekst, a następnie zdając się na wróżbę homerycką odczytuję pierwsze zdanie, na którym spocznie mój wzrok, i dopiero wtedy odkładam książkę między inne wspaniałe znaleziska, do skrzyneczki wyścielonej świętymi obrazkami, które ktoś przez omyłkę wysypał mi do piwnicy wraz z modlitewnikami. Jest potem moją mszą, mym rytuałem, by każdą taką książkę nie tylko przeczytać, ale po przeczytaniu włożyć do każdej paczki, bowiem ja każdą paczkę muszę pięknie przystroić, muszę nadać jej swój charakter, złożyć na niej swój podpis. Troszczę się o to, by każda paczka była inna, każdego dnia roboczego muszę zostać w piwnicy o dwie godziny dłużej, muszę przychodzić do pracy o godzinę wcześniej, muszę pracować czasem również w sobotę, żeby sprasować tę nie kończącą się nigdy górę starego papieru. W zeszłym miesiącu przywieźli i zrzucili mi do piwnicy sześć kwintali reprodukcji sławnych mistrzów, sześć kwintali przemoczonych Rembrandtów i Halsów, i Monetów, i Manetów, i Klimtów, i Cezanne'ów, i innych grubych ryb europejskiego malarstwa, tak więc każdą paczkę obramowuję teraz z boków reprodukcjami i wieczorem, gdy paczki stoją rzędem przed windą, nie mogę nasycić się tym pięknem, ozdobionym po bokach tu Strażą nocną, tu Saskią, tu Śniadaniem na trawie, tutaj Domem wisielca, tu Guerniką. I ja jeden na świecie wiem ponadto, że w sercu każdej paczki spoczywa tutaj otwarty Faust, tu Don Carlos, tu otoczony obrzydliwym papierem zakrwawionych dekli leży Hyperion, a tutaj wewnątrz paczki z worków po cemencie odpoczywa Tako rzecze Zaratustra. Tak oto ja jedyny na świecie wiem, w której paczce leży jak w grobowcu Goethe i Schiller, a gdzie Hölderlin, a gdzie Nietzsche. Tak oto jedynie sam dla siebie jestem w pewnym sensie jednocześnie artystą oraz widzem i dlatego jestem co dzień zmaltretowany i śmiertelnie znużony, i rozdarty, i zszokowany, i by zmniejszyć i umniejszyć to wielkie wyczerpanie, piję jeden dzban piwa za drugim, a w drodze po piwo do Husenskich mam pod dostatkiem czasu, aby móc medytować i marzyć o tym, jak będzie wyglądała moja następna paczka. Wyłącznie po to piję tak wiele piwa, by lepiej widzieć przyszłość, bo w każdej paczce grzebię cenną relikwię, otwartą trumienkę genialnego dziecięcia, zasypaną zwiędłym kwieciem, frędzlami staniolu, anielskimi włosami, żeby zrobić przyjemne gniazdko dla książek, które pojawiły się w mej piwnicy równie niespodziewanie, jak pojawiłem się w tej piwnicy ja. Dlatego stale mam w pracy zaległości, dlatego stary papier piętrzy się na podwórzu pod sam strop, tak samo jak góra papieru w mej piwnicy przez zasypany otwór w suficie wznosi się aż pod strop nad podwórzem. Dlatego mój kierownik przebija się niekiedy bosakiem przez stary papier i przez otwór woła do mnie w dół z twarzą purpurową ze złości: Haňtio, gdzie jesteś? Na Boga, nie wgapiaj się w książki, tylko zasuwaj! Podwórze zasypane, a ty tam na dole śnisz sobie i cymbalisz się do kwadratu! Ja zaś kulę się u podnóża góry papieru jak Adam w krzakach, z książką w palcach otwieram zalęknione oczy na inny świat niż ten, w którym akurat przebywałem, bo ja, gdy się zaczytam, jestem całkiem gdzie indziej, jestem w tekście, samego mnie to dziwi i muszę z poczuciem winy przyznać, że naprawdę znajdowałem się we śnie, w świecie piękniejszym, że byłem w samym sercu prawdy. Codziennie z dziesięć razy zdumiewa mnie, że mogłem sam od siebie tak się oddalić. Taki wyobcowany i wyodrębniony wracam również z roboty, cicho i pogrążony w głębokiej medytacji wędruję ulicami, mijam tramwaje i samochody, i przechodniów, w obłoku książek, które dzisiaj znalazłem i niosę w teczce do domu, tak oto zatopiony w marzeniach przechodzę na zielonym świetle, nawet o tym nie wiedząc, nie wpadam na słupy latarń ani na ludzi, tylko idę i cuchnę piwem i brudem, lecz uśmiecham się, bo w teczce niosę książki, po których się spodziewam, że wieczorem dowiem się z nich o samym sobie czegoś, czego jeszcze nie wiem. Idę tak gwarnymi ulicami, nigdy nie na czerwonym, umiem chodzić w podświadomej nieświadomości i w półśnie, inspirowany bodźcem podprogowym, każda paczka, którą tego dnia sprasowałem, dobrzmiewa we mnie cichutko i spokojnie, i czuję wprost fizycznie, że ja też jestem sprasowaną paczką książek, że we mnie również tli się mały kontrolny płomyczek termy, ten mały kontrolny ogieniek gazowego piecyka, maleńka wieczna lampka, którą co dzień podsycam olejem myśli wyczytanych przeze mnie w pracy wbrew własnej woli z książek, które teraz niosę w teczce do domu. Tak oto wracam niczym płonący dom, niczym płonąca stajnia, światło życia wychodzi z ognia, a znów ogień ze śmierci drewna, wraży żal został na dnie popiołu, ja zaś trzydzieści pięć lat prasuję w hydraulicznej prasie stary papier, pięć lat dzieli mnie od emerytury, i ta moja maszyna pójdzie ze mną, nie porzucę jej, oszczędzam, mam specjalną książeczkę oszczędnościową, i na emeryturę pójdziemy obydwoje, bo ja tę maszynę od przedsiębiorstwa kupię, zabiorę ją do siebie, ustawię ją gdzieś w ogrodzie mego wuja wśród drzew i dopiero wtedy, tam w ogródku, będę robić zaledwie jedną jedyną paczkę dziennie, ale będzie to paczka spotęgowana, paczka jak posąg, jak artefakt, w takiej paczce zawrę wszystkie me młodzieńcze złudzenia, wszystko, co umiem, czego nauczyłem się w ciągu tych trzydziestu pięciu lat w pracy i dzięki pracy, tak oto dopiero na emeryturze będę robić, pod wrażeniem chwili i inspiracji, jedną jedyną paczkę dziennie z książek, których mam w domu więcej niźli trzy tony, będzie to paczka, której nie będę musiał się wstydzić, będzie to paczka zawczasu wymarzona, wymedytowana, a nadto jeszcze, gdy do koryta prasy będę kłaść książki i stary papier, jeszcze podczas tej pracy, która będzie twórczością w pięknie, jeszcze przed ostatecznym dociśnięciem sypnę konfetti i cekinów, codziennie jedna sprasowana paczka i po roku urządzę w ogrodzie jedną wystawę paczek, wystawę, na której każdy zwiedzający będzie mógł sam, ale pod mym nadzorem, sam wykonać swą paczkę, gdy płyta prasy po wciśnięciu zielonego guzika będzie spychać przed sobą i z gigantyczną siłą miażdżyć i ściskać stary papier ozdobiony książkami i kwiatami, i takimi odpadkami, jakie kto sobie przyniesie, wrażliwy widz będzie mógł zaznać przeżycia, jakby w mej hydraulicznej prasie był prasowany on sam. Siedzę już w domu w półmroku, siedzę na stołku, głowa opada mi i dotykam w końcu wilgotnymi wargami kolana, i jedynie w ten sposób zapadam w drzemkę. Niekiedy śpię tak w pozycji thonetowskiego krzesła aż do północy, a obudziwszy się unoszę głowę i nogawkę mam na kolanie przemoczoną od śliny, gdy zwinąłem się tak w kłębuszek i skuliłem niczym kotek na mrozie, niczym drewno fotela na biegunach, bo ja mogę pozwolić sobie na ten luksus, żeby być opuszczony, choć ja nigdy opuszczony nie jestem, ja jestem tylko sam, by móc żyć w zaludnionej myślami samotności, bo ja po trosze jestem entuzjastą nieskończoności i wieczności, a Nieskończoność i Wieczność chyba gustują w takich ludziach jak ja.

2

Trzydzieści pięć lat prasuję stary papier i w ciągu tego czasu zbieracze wrzucili mi do piwnicy tyle pięknych książek, że gdybym miał trzy stodoły, toby były pełne. Gdy skończyła się ta druga wojna światowa, ktoś wsypał mi pod mą hydrauliczną prasę koszyk książek i gdy uspokoiłem się, i otworzyłem jedno z tych cymeliów, zobaczyłem pieczątkę Pruskiej Biblioteki Królewskiej, i gdy dzień później spod sufitu sypały się do piwnicy takie oprawne w skórę książki i powietrze pobłyskiwało złoconymi brzegami i tytułami, wybiegłem na górę, a tam stali dwaj chłopcy i wydusiłem z nich, że gdzieś pod Nowym Straszeciem stoi stodoła i tam w słomie jest tyle książek, że można dostać oczopląsu. No to poszedłem do wojskowego bibliotekarza i wybraliśmy się do Straszecia, i tam pośród pól znaleźliśmy nie jedną, lecz trzy stodoły pełne Pruskiej Biblioteki Królewskiej, tak więc gdy nazachwycaliśmy się, załatwiliśmy, że potem wojskowe samochody jeden za drugim cały tydzień zwoziły te książki do Pragi, do bocznego skrzydła Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby kiedy czasy się uspokoją, biblioteka wróciła znowu tam, skąd była przywieziona, ale ktoś tę bezpieczną kryjówkę zdradził i Pruska Biblioteka Królewska została uznana za zdobycz wojenną, tak wiec znów ciężarowe samochody woziły oprawne w skórę książki ze złoconymi brzegami i tytułami na dworzec i tam ładowano je do odkrytych wagonów, a padał deszcz, lało przez cały tydzień, i gdy ostatni ciężarowy samochód przywiózł ostatnie książki, pociąg ruszył w ulewę, a z odkrytych wagonów kapała złocista woda zmieszana z sadzą i farbą drukarską, ja zaś stałem oparty o kolejową pompę i dziwiłem się, czego to byłem świadkiem, kiedy ostatni wagon rozpłynął się w deszczowym dniu, deszcz mieszał się na mej twarzy ze łzami i jak wyszedłem z dworca i zobaczyłem policjanta w mundurze, to skrzyżowałem ręce i prosiłem go całkiem szczerze, żeby mi założył kajdanki, obrączki, bransoletki, jak mówi się na Libni, żeby mnie zabrał, bo popełniłem zbrodnię, bo zawiadamiam o zbrodni przeciw ludzkości. A jak mnie zabrał, to na komisariacie w końcu nie tylko mnie wyśmiali, ale grozili, że mnie przymkną. A w kilka lat później zacząłem się już przyzwyczajać, ładowałem całe biblioteki z pałaców i mieszczańskich kamienic, piękne książki, oprawne w skórę i safian, ładowałem ich pełne wagony i jak wagonów było trzydzieści, cały pociąg wywoził te książki w towarowych wagonach do Szwajcarii i Austrii, kilogram pięknych książek za jedną dewizową koronę i nikt się temu nie dziwił, i nikt z tego powodu nie zapłakał, nawet ja nie uroniłem łzy, stałem tylko, uśmiechałem się i patrzyłem na ostatni wagon pociągu, który wywoził przepiękne biblioteki do Szwajcarii i Austrii, za jedną koronę dewizową kilogram. Wtedy znalazłem już w sobie siłę, dzięki której potrafiłem z zimną krwią przyglądać się nieszczęściu, potrafiłem tłumić swoje wzruszenie, wtedy zaczynałem pojmować, jaki piękny jest widok spustoszenia i nieszczęścia, ładowałem kolejne wagony i kolejne pociągi odjeżdżały z dworca w kierunku na zachód, jeden kilogram za dewizową koronę, patrzyłem i patrzyłem na czerwoną latarnię na haku ostatniego wagonu, oparty o słup stałem jak Leonardo da Vinci, który także oparty o kolumnę stał i patrzył, jak francuscy żołnierze zrobili sobie z jego konnego posągu tarczę strzelniczą i kawałek po kawałku rozstrzeliwali konia i jeźdźca, a Leonardo podówczas tak jak ja stał i patrzył uważnie i z satysfakcją, jakiej to okropności jest świadkiem, ponieważ Leonardo już wtedy wiedział, że niebiosa nie są humanitarne i człowiek, który się para myśleniem, także humanitarny nie jest. W owym czasie otrzymałem wiadomość, że moja mamusia jest umierająca, przyjechałem do domu na rowerze, a że miałem pragnienie, zbiegłem do piwnicy i wziąłem z chłodnej podłogi zimny garniec zsiadłego mleka, trzymałem oburącz ten kamionkowy garnek i łapczywie piłem i piłem, i nagle widzę, jak naprzeciw mym oczom płynie po powierzchni para oczu, lecz pragnienie było silniejsze, więc piłem dalej i tych dwoje oczu pojawiło się koło moich tak niebezpiecznie blisko jak światła lokomotywy wjeżdżającej nocą do tunelu, a potem te oczy znikły, ja zaś miałem usta pełne czegoś żywego i za łapkę wyciągnąłem z ust trzepoczącą się żabę, wyniosłem ją do ogródka, a następnie wróciłem, żeby dopić to mleko z całkowitym spokojem, jak Leonardo da Vinci. Gdy mamusia umarła, płakałem tak jakoś do wewnątrz, ale nie uroniłem ni jednej łzy. Kiedy wyszedłem z krematorium, widziałem, jak dym z komina unosi się do nieba, moja mamusia pięknie wstępowała do nieba i ja, który już dziesięć lat pracowałem w piwnicy punktu skupu starego papieru, zszedłem też do piwnicy krematorium, przedstawiłem się, że ja również robię to samo z książkami, i czekałem, i jak obrzęd się skończył, widziałem, że spaliły się jednocześnie cztery ciała, a moja mamusia była w trzeciej przegródce, nieporuszony patrzyłem na ostateczne rzeczy człowieka i widziałem, jak pracownik wybierał kości, a potem mełł je w ręcznym młynku, w ręcznym młynku ześrutował również moją mamusię i dopiero wtedy włożył doczesne szczątki mamusi do blaszanki, a ja nic, tylko stałem i patrzyłem, całkiem tak samo jak wtedy, gdy oddalał się pociąg wiozący przepiękne biblioteki do Szwajcarii i Austrii, kilogram za jedną dewizową koronę. Myślałem jedynie o urywkach wierszy Sandburga, że z człowieka pozostanie na koniec ździebko fosforu, którego starczyłoby na pudełko zapałek, i nie więcej żelaza niż tyle, by wykuć hak, na którym mógłby dorosły osobnik się powiesić. W miesiąc później, gdy za pokwitowaniem otrzymałem urnę z prochami mamusi, przyniosłem ją wujowi i kiedy wchodziłem z urną do tego jego ogrodu, a następnie do nastawni, wuj zawołał: Siostrzyczko, jakżeż ty do mnie wracasz! I dałem mu tę urnę, a wuj, gdy oszacował w dłoni jej ciężar, orzekł, że jego siostry jest coś przymało, bo za życia ważyła siedemdziesiąt pięć kilogramów, i usiadł, i obliczył, gdy urnę zważył, że mamusi powinno być o pięć dekagramów więcej. I postawił urnę na szafie, i raz w lecie, gdy okopywał kalarepę, przypomniał sobie o swojej siostrze, mej mamusi, że okropnie lubiła kalarepę, więc wziął urnę i otworzył ją nożem do konserw, i mamusinymi prochami posypał zagon kalarepy, którą później zjedliśmy. W owym czasie prasując w mej hydraulicznej prasie piękne książki, kiedy prasa w ostatniej fazie dzwoniła i miażdżyła książki z siłą dwudziestu atmosfer, słyszałem miażdżenie ludzkich kości, jakbym śrutował w ręcznym młynku czaszki i kości miażdżonych w prasie klasyków, jakbym prasował zdania Talmudu: Jesteśmy jako oliwki, dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze. Dopiero potem przewlekam druty i w stanie takiego stresu krępuję kombinerkami paczkę, by następnie nacisnąć czerwony guzik biegu wstecznego, prasowane książki usiłują rozerwać druty, ale stalowe pęta są silniejsze, widzę napięty tors jarmarcznego atlety, jeszcze więcej powietrza w płuca i łańcuch pęka, ale paczka pozostaje w mocnym uścisku drutów, wszystko w niej cichnie jak w urnie i następnie odwożę pokorną paczkę pomiędzy inne, odwracam jej boki tak, ażeby reprodukcje były frontem do moich oczu. W tym tygodniu rozpocząłem setkę reprodukcji Rembrandta van Rijn, sto takich samych portretów starego artysty z gąbczastą twarzą, podobizny człowieka, który dzięki sztuce oraz opilstwu doszedł na sam próg wieczności i widzi, jak klamka się porusza i ktoś nieznany otwiera ją już po drugiej stronie ostatnich drzwi. Zaczynam już mieć taką samą twarz ze spleśniałego francuskiego ciasta, moja twarz przypomina już odrapaną i obsikaną ścianę, też zaczynam się już tak głupawo uśmiechać i zaczynam patrzeć na świat z drugiej strony ludzkich zdarzeń i spraw. Tak więc każda paczka jest dziś obramowana portretem starego pana Rembrandta van Rijn, ja zaś ładuję do koryta stary papier i potem otwarte książki, dziś pierwszy raz spostrzegłem, że już nawet nie zwracam uwagi na to, że ładuję i prasuję myszki, całe gniazda mysich rodzin, kiedy wrzucam do prasy ślepe myszki, ich mamusia skacze za nimi i nie odstępuje ich, więc dzieli los starego papieru i dzieł klasyków. Nikt by nie uwierzył, ile w takiej piwnicy jest myszy, może dwieście, może pięćset, większość tych zwierzątek, które chcą się przyjaźnić, urodziła się na wpół ślepa, ale wszystkie te myszki mają wspólne ze mną to, że żywią się literami, z największym apetytem pałaszują Goethego i Schillera oprawnych w safian. Toteż moja piwnica wciąż pełna jest mrugania i chrupania książek, w wolnym czasie myszki są swawolne jak kocięta, łażą mi po krawędzi koryta i po poziomym wale, właśnie gdy suwak po wciśnięciu zielonego guzika nieubłaganie wpycha cały papier wraz z myszkami w stan stresu, kiedy pisk myszek słabnie, to myszki w mej piwnicy nagle poważnieją, stają na tylnych łapkach, dają słupka i nasłuchują, co to za dźwięki, ale ponieważ te myszki tracą pamięć z chwilą, gdy teraźniejszość mija, więc wnet wracają do swoich zabaw i nadal chrupią teksty książek, im starszych, tym bardziej im smakuje ten stary papier, jak dobrze uleżały ser, jak dobrze leżakowane wina. Moje życie tak jakoś splotło się już z tymi myszkami, że choć wieczorem skrapiam wężem całą stertę papieru, skrapiam starannie, wskutek czego co dzień myszy są mokre, jakbym całą piwnicę zanurzył na chwilę w basenie, mimo to, choć je skrapiam i prąd wody zbija je z nóg, wciąż są w dobrym humorze i nawet na tę kąpiel czekają, ponieważ potem całymi godzinami wylizują się i grzeją w swych papierowych kryjówkach. Czasem tracę kontrolę nad myszkami, zatopiony w głębokiej medytacji idę na piwo, marzę przy szynkwasie i kiedy zadumany rozepnę kurtkę, by zapłacić, wyskakuje na kontuar pod pipy myszka, czasem z moich nogawek wybiegną myszki dwie i kelnerki omal nie oszaleją, wskakują na krzesła i zatykają sobie uszy, i wrzeszczą pod sufit jak opętane. Ja zaś uśmiecham się i machnę tylko wilgotną dłonią, i odchodzę, wyobrażając sobie, jak będzie wyglądała moja następna paczka. Tak oto trzydzieści pięć lat wpędzam każdą paczkę w stan stresu, wykreślam sobie każdy rok i każdy miesiąc, a w ciągu miesiąca każdy dzień dzielący mnie od chwili, gdy obydwoje pójdziemy na emeryturę, moja prasa i ja, co dzień pod wieczór noszę do domu w teczce książki i moje mieszkanie na drugim piętrze na Holeszovicach wypełnione jest tylko i jedynie książkami, pełna jest ich piwnica i komórki już nie starczyło, moja kuchnia jest pełna, spiżarka i klozet także, tylko przejścia do okna i kuchennego pieca są wolne, w klozecie jest tylko tyle miejsca, żebym mógł usiąść, nad klozetową muszlą na wysokości półtora metra są już belki i dyle, a na nich pod sam sufit piętrzą się książki, pięć kwintali książek, starczy jeden nieopatrzny ruch przy siadaniu, starczy podnieść się nieostrożnie, bym zawadził o nośną belkę i pół tony książek zleci na mnie, i rozgniecie mnie ze spuszczonymi spodniami. Ale i tu niepodobna już wcisnąć ani jednej książki, więc w pokoju nad dwoma zestawionymi razem łóżkami kazałem ustawić belki i nośne dyle, i w ten sposób uzyskałem baldachim i łóżkowy pawlacz, na którym do sufitu ustawione są w rzędach książki, dwie tony książek naznosiłem do domu w ciągu tych trzydziestu pięciu lat i gdy zasypiam, dwie tony książek jako dwudziestokwintalowa zmora dławią mnie we śnie, czasem, gdy się nieuważnie obrócę lub przez sen krzyknę i zrobię jakiś ruch, nasłuchuję w przerażeniu, jak książki się zsuwają, że wystarczy tylko lekkie dotknięcie kolanem, chociażby tylko okrzyk, a wszystko zwali się na mnie z pawlacza jak lawina, róg obfitości pełen cennych książek wysypie na mnie swoją zawartość i rozgniecie mnie jak wesz, czasem myślę, że te książki spiskują przeciwko mnie i tak jak ja codziennie sprasowuję setkę niewinnych myszy, tak te książki nade mną gotują mi sprawiedliwą odpłatę, ponieważ każda krzywda lubi powrócić echem. Leżę na wznak, rozwalony pod baldachimem kilometrów tekstów i podchmielony boję się myśleć o pewnych wydarzeniach, o faktach okropnie nieprzyjemnych, czasem staje mi przed oczami nasz gajowy, który w wywróconą podszewkę rękawa złapał pod belką gajówki kunę i, zamiast sprawiedliwie zabić ją, karząc za to, że zżarła kurczęta, wziął gwóźdź i wbił go zwierzęciu w głowę, i puścił je, i kuna labidziła i biegała tak długo po podwórku, aż umarła, kiedy indziej przychodzi mi na myśl, że w rok po tym zdarzeniu syn gajowego został śmiertelnie porażony w głowę prądem, gdy obsługiwał betoniarkę, wczoraj ni z tego, ni z owego ukazała mi się pod baldachimem postać myśliwego, który jak dopadł u nas zwiniętego w kłębek jeża, zastrugał kij i, ponieważ strzał z fuzji drogo by go kosztował, wbił jeżowi ten zaostrzony kij w brzuch i likwidował w taki sposób każdego jeża tak długo, aż położył się z rakiem wątroby i za wszystkie te jeże umierał powoli trzy miesiące, zwinięty w kłębek, z guzem w brzuchu i przerażeniem w mózgu, aż skonał... Takich myśli lękam się teraz, nasłuchując, jak książki nade mną knują zemstę, i te okoliczności zagrażają spokojowi mojego ducha do tego stopnia, że wolę spać na siedząco na stołku pod oknem, gruntownie wystraszony wizją, jak zwalone książki najpierw rozmażą mnie w łóżku, a potem przebiją podłogę i przelecą na pierwsze piętro, a następnie na parter i wreszcie do piwnicy, niczym zerwana winda. I uzmysławiam sobie, jak bardzo mój los jest zintegrowany, że w pracy przez otwór w suficie lecą na mnie i sypią się nie tylko książki, ale również butelki i kałamarze, i zszywacze, całkiem tak samo jak co wieczór książki nade mną odgrażają się, że mnie swoim upadkiem ukatrupią, w najlepszym razie ciężko zranią. Tak mieszkam, miecz Damoklesa, który sam przywiązałem sobie do sufitu w klozecie i sypialni, zmusza mnie, bym jak w pracy, tak i w domu chodził z dzbanem po piwo, dla ochrony przed pięknym nieszczęściem. Raz na tydzień odwiedzam wuja, żeby w jego wielkim ogrodzie upatrzyć miejsce na tę moją prasę, gdy pójdziemy na emeryturę. Pomysł, żebym oszczędzał i na emeryturę kupił sobie swą hydrauliczną prasę, nie był moim pomysłem. Wymyślił to mój wuj, który czterdzieści lat był zatrudniony na kolei, opuszczał i podnosił szlabany, a później przerzucał wajchy na bloku, czterdzieści lat pracował jako nastawniczy i przez czterdzieści lat, tak jak ja, nie cieszył się na nic innego, niż tylko na to, że pójdzie do pracy, więc na emeryturze nie mógł bez bloku żyć, toteż w składnicy złomu kupił sobie stary blok ze zlikwidowanej stacji na pograniczu, przywiózł go do swojego ogrodu i sklecił sobie budę, i umieścił w niej taki sam blok jak ten, który obsługiwał, a że miał kumpli maszynistów, też na emeryturze, więc kupili na złomowisku maleńką lokomotywę, która w hucie ciągnęła koryta wsadowe i lory, lokomotywkę marki Ohrenstein i Koppel, kupili na złomowisku również kawałki szyn i trzy lory, i w starym ogrodzie ułożyli tory między drzewami, i w każdą sobotę i niedzielę rozpalali pod kotłem lokomotywy, i następnie jeździli tym parowozem marki Ohrenstein i Koppel, i po południu wozili dzieci, a później, pod wieczór, pili piwo i śpiewali, i podchmieleni sami wozili się na lorach lub stali wszyscy na lokomotywie, wyglądała ta lokomotywa z nimi jak posąg bóstwa rzeki Nilu, leżąca figura nagiego przystojniaka, którą poobsiadały mniejsze figurki... Tak więc przychodziłem czasem do wuja i upatrywałem miejsce, gdzie ja również ustawiłbym tę moją prasę. A tymczasem już się ściemniało i parowozik już ze światłami brał zakręty między starymi jabłoniami i gruszami, mój wuj siedział w nastawni i przestawiał zwrotnice, widziałem, że jest pełen zapału i, jak parowozik Ohrenstein i Koppel, mój wuj też jest na wysokich obrotach, tu i tam błysnął dwulitrowy kufel z aluminiowej blachy, a ja przechadzałem się pośród krzyków i wiwatów dzieci i emerytów, i nikt mnie nie zapraszał, bym się przyłączył, i nikt mnie nie zapytał, czy nie chciałbym się napić, tak wszyscy pochłonięci byli swoimi zabawami, nie będącymi niczym innym niż przedłużeniem pracy, którą całe życie lubili, i szedłem tak, jak Kain niosłem swoje znamię na czole, mniej więcej po godzince niepostrzeżenie znikałem, oglądałem się, czy nikt mnie nie zawoła, bym się przyłączył, lecz nikt mnie nie zapraszał, gdy minąłem furtkę, obejrzałem się jeszcze raz i w świetle latarń oraz rozjarzonej nastawni widziałem rozbiegane sylwetki emerytów i dzieci, słyszałem gwizd parowozika i potem znów stukot lor na ułożonych w koślawą elipsę szynach, jakby orkiestrion grał tę samą piosenkę, piosenkę chyba tak piękną, że nikt do samej śmierci nie chciałby słyszeć innej, niż właśnie ta. A przecież tam w furtce widziałem, choć mnie z tej odległości nikt widzieć nie mógł, że mój wuj widzi mnie, że widział mnie stale, kiedy snułem się pośród drzew, uniósł rękę z dźwigni bloku i tak dziwnie trzepotał do mnie palcami, tak ondulowal tylko palcami powietrze i ja też odmachiwałem mu z mroku w taki sam sposób, jakbyśmy machali do siebie z pociągów ruszających w przeciwne strony. Kędy doszedłem na skraj Pragi, kupiłem sobie parówkę i jedząc tę parówkę zląkłem się, bo nawet nie musiałem unosić jej do ust, skłoniłem tylko brodę i parówka dotknęła moich gorących warg, a gdy trzymałem parówkę na wysokości pasa, patrzyłem z lękiem w dół i widziałem, że połówka parówki niemal dotyka moich butów. A gdy ująłem parówkę w obie ręce, stwierdziłem, że jest normalna, że więc to ja w ciągu ostatnich dziesięciu lat tak się jakoś skurczyłem, zmalałem. I gdy wróciłem do domu, odsunąłem w kuchni setki książek od futryny drzwi do pokoju i znalazłem tam znaki zrobione kopiowym ołówkiem i kreski z datami, ile mierzyłem tego a tego dnia. Wziąłem książkę, oparłem się plecami o futrynę, przycisnąłem książkę od góry do ciemienia, następnie wykonałem zwrot w miejscu, zrobiłem kreskę i już gołym okiem widziałem, że przez te osiem lat, kiedy mierzyłem się ostatnio, skurczyłem się o dziewięć centymetrów. Spojrzałem w górę na baldachim z książek nad moim łóżkiem i doszedłem do wniosku, że przygarbiłem się wskutek tego, że stale jakbym dźwigał na grzbiecie ten dwutonowy pawlacz pełen książek i ksiąg.

3

Trzydzieści pięć lat prasowałem stary papier i gdybym miał jeszcze raz wybierać, to znów nie chciałbym robić nic innego niż to, co robiłem przez te trzydzieści pięć lat. A przecież raz na kwartał to moje zajęcie oceniałem całkiem odwrotnie, nagle ta piwnica mi brzydła, uwagi i biadolenia, i wymysły mojego szefa jakby przez jakiś wzmacniacz robiły w moich uszach i w głowie taki hałas, że ta moja piwnica zaczynała śmierdzieć mi jak piekło, ten stary papier piętrzący się od dna piwnicy aż pod sam strop podwórza, ten przemoczony i stęchły papier zaczynał tak fermentować, że gnój w porównaniu z butwiejącym papierem pachniał, takie grzęzawisko rozkładające się na dnie mego podziemia butwiało i pęcherzyki unosiły się w górę niczym błędne ogniki z wykrotu butwiejącego w obrzydliwej topieli i bagnie. I musiałem wyjść na powietrze, musiałem uciec od hydraulicznej prasy, lecz nie szedłem na świeże powietrze, ja czystego powietrza już znieść nie mogłem, na dworze zachłystywałem się i krztusiłem, i charczałem, jakbym zaciągał się hawańskim cygarem. I podczas gdy szef krzyczał i załamywał ręce, i groził mi, wychodziłem z mojej piwnicy i szedłem dokąd oczy poniosą, do innych piwnic i do innych podziemi. Najbardziej lubiłem chodzić do chłopaków z piwnicy z centralnym ogrzewaniem, gdzie niczym psy do budy uwiązani byli robotą ludzie z uniwersyteckim wykształceniem, którzy w trakcie swej pracy pisali historię naszych czasów, takie badania socjologiczne, tutaj w piwnicach dowiedziałem się, jak stan czwarty się przerzedził, jak robotnicy z nizin szli do nadbudowy, a znów osoby z wykształceniem uniwersyteckim pracują jako robotnicy. Najchętniej jednak przestawałem z kanalarzami, pracowali tam dwaj członkowie Akademii Nauk, a przy tym pisali książkę o ściekach i kanałach, które przechodzą i krzyżują się pod całą Pragą, tu dowiedziałem się, że zupełnie inne fekalia spływają do oczyszczalni na Podbabie w niedzielę, a inne w poniedziałek, każdy dzień powszedni ma swoją charakterystykę, tak więc można sporządzić grafik przepływu fekaliów, według napływu prezerwatyw można później ustalić, w których praskich dzielnicach spółkuje się więcej, a w których mniej, ja jednak najbardziej przejąłem się raportem akademików o tym, że szczury śniade i wędrowne toczyły taką samą totalną wojnę jak ludzie, że jedna taka wojna już skończyła się pełnym zwycięstwem śniadych, które jednak natychmiast rozdzieliły się na dwa ugrupowania, na dwa szczurze klany, na dwa zorganizowane szczurze społeczeństwa i właśnie teraz pod Pragą we wszystkich kanałach, we wszystkich ściekach wre walka na śmierć i życie, wielka szczurza wojna o to, kto zostanie zwycięzcą i kto zatem będzie miał prawo do wszystkich odpadków i fekaliów, spływających kolektorami na Podbabę, dowiedziałem się od tych kanalarzy z uniwersyteckim wykształceniem, że jednak kiedy tylko ta wojna się zakończy, wtedy zwycięska siła znów rozszczepi się dialektycznie na dwa obozy, tak jak rozszczepiają się gazy i metale, i wszystko, co na świecie jest żywe, ażeby poprzez walkę życie mogło nadal się toczyć i by dążenie do jedności przeciwieństw z minuty na minutę znów przywracało równowagę, dzięki czemu świat jako całość ani przez sekundę nie chroma. Tak więc pojąłem, jak trafny jest wiersz Rimbauda, że walka, która toczy się w duszy, jest równie straszna jak którakolwiek wojna, przemyślałem do końca surowe zdanie Chrystusa, nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz. I zawsze te wizyty w piwnicach i kanałach, i ściekach, i oczyszczalniach na Podbabie uspokajały mnie, a ponieważ byłem wbrew własnej woli wykształcony, wpadłem w osłupienie i zdumienie nad Heglem, który uczył mnie, że jedynym na świecie, przed czym można czuć strach, jest to, co zwapniałe, strach przed skostniałymi, obumierającymi formami, że jedynym, czym można się radować, jest sytuacja, gdy nie tylko jednostka, lecz również społeczeństwo ludzkie potrafi odmłodzić się przez walkę, przybrawszy nowe formy wywalczyć sobie prawo do nowego życia. Gdy wracałem praskimi ulicami do mojego podziemia, miałem wzrok rentgenowski i przez przejrzysty chodnik widziałem, jak w kanałach i ściekach sztaby generalne szczurów porozumiewają się ze swoimi walczącymi szczurzymi wojskami, jak bezprzewodowymi nadajnikami dowódcy wysyłają rozkazy, na którym froncie trzeba nasilić działania bojowe, tak oto szedłem, a pod mymi butami szczękały ostre ząbki szczurów, szedłem i myślałem o melancholii odwiecznej budowli świata, brodziłem w ściekach, a jednocześnie załzawionymi oczami patrzyłem w górę, żeby nagle zobaczyć to, czego nigdy nie widziałem, czego nigdy nie zauważyłem, że na fasadach i elewacjach czynszówek oraz gmachów publicznych, gdzie tylko spojrzałem, aż po rynny dachowe, wszędzie widziałem to, z czym się utożsamiali i do czego tęsknili Hegel i Goethe, tę Grecję w nas, ten czarowny hellenizm jako wzór i cel, widziałem porządek dorycki, tryglify i listwy greckich okapów, widziałem wieńcowe gzymsy i porządki jońskie z trzonami i wolutami, porządek koryncki z falującymi liśćmi, widziałem przedsionki świątyń, kariatydy i greckie balustrady nawet hen na dachach czynszówek, w których cieniu szedłem, a przy tym uzmysłowiłem sobie, że ta sama Grecja jest również na praskich peryferiach, na fasadach zwykłych czynszowych domów, które na portalach bram i wokół okien ozdobione są nagimi kobietami i obnażonymi mężczyznami, i kwiatami, i latoroślami egzotycznej flory. Szedłem tak i przypomniałem sobie, co powiedział mi palacz z uniwersyteckim wykształceniem, że Europa Wschodnia nie zaczyna się za Bramą Porzeczną, ale dopiero tam, gdzie kończą się stare austriackie dworce w stylu empire, gdzieś tam w Galicji, dokąd dotarł grecki tympanon, i że Praga jest taka pełna greckiego ducha nie tylko na fasadach swoich czynszówek, ale również w głowach mieszkańców, jedynie dlatego, że klasyczne gimnazja i humanistyczne uniwersytety namaściły Grecją i Rzymem miliony czeskich głów. I podczas gdy w ściekach i kanałach miasta stołecznego Pragi dwa szczurze klany wypierają się w nonsensownej na pozór wojnie, w piwnicach pracują strąceni aniołowie, mężczyźni z uniwersyteckim wykształceniem, co przegrali swą bitwę, której nigdy nie toczyli, a mimo to nadal trudzą się nad precyzyjniejszym obrazem świata. Tak więc wróciłem do swojego podziemia i gdy widziałem te moje myszki, jak hopsają i swawolą, i wybiegają mi na spotkanie, przypomniałem sobie, że na dnie windy znajduje się pokrywa, która zamyka kanał. Zszedłem po drabince na dno szybu i gdy zebrałem się na odwagę, zerwałem pokrywę, klęknąłem i nasłuchiwałem, jak pluszcza i szumią tam ścieki, słyszałem kląskanie wody spuszczanej w ubikacjach, wsłuchiwałem się w melodyjny wypływ z umywalek i wypuszczanie wód z mydlinami z wanny, jakbym wsłuchiwał się w miniaturowy przybój fal morskich i wód słonych, gdy jednak wytężyłem słuch, nad wszystkimi wodami słychać było całkiem wyraźne piski walczących szczurów, wgryzanie się w żywe mięso, lament i okrzyki triumfu, plusk i chlupot walczących szczurzych ciał, dźwięki dobiegające z nieokreślonej dali, lecz ja wiedziałem, że na wszystkich peryferiach, jeżeli zerwę pokrywę albo kratę i zejdę na dół, wszędzie wre teraz ten szczurzy bój ostatni, ta rzekomo ostatnia wojna szczurów, która skończy się wielką radością, trwającą tak długo, aż znajdzie się powód, żeby wszystko zaczęło się od nowa. Zasunąłem pokrywę i kiedy potem stałem przy swojej prasie, byłem bogatszy o kolejny okruch wiedzy, że pod mymi nogami toczy się we wszystkich kanałach zażarta bitwa, a więc również szczurze niebiosa nie są humanitarne, a więc humanitarny nie mogę być także ja, który trzydzieści pięć lat pakuję stary papier i poniekąd podobny jestem do szczurów, trzydzieści pięć lat żyję tylko w piwnicach i nie lubię się kąpać, choć łazienkę mamy tuż za kantorem szefa. Gdybym ja się wykąpał, to zaraz bym się od tego rozchorował, do higieny muszę podchodzić ostrożnie i powoli, ponieważ pracuję jedynie gołymi rękami, więc wieczorem myję sobie ręce, wiem, gdybym mył ręce kilka razy dziennie, to popękałyby mi dłonie, ale czasem, gdy opanuje mnie tęsknota za greckim ideałem piękna, myję sobie jedną nogę, a czasem również szyję, innego znów tygodnia myję drugą nogę i jedno ramię, lecz gdy nadejdą wielkie chrześcijańskie święta, to myję także pierś i nogi, ale wtedy zawczasu już wiem o tym i łykam aspirynę, bo dostanę siennego kataru, chociaż na dworze pada śnieg, znam to. Więc teraz prasuję w tej mojej hydraulicznej prasie stary papier, do serca każdej paczki wkładam otwartą książkę klasyka filozofii, tak jakoś uspokoiła mnie przechadzka po przedpołudniowej Pradze, ukoiła mą myśl świadomość faktu, że nie ja jeden, ale również tysiące podobnych do mnie ludzi pracują w podziemnej Pradze, w katakumbach i piwnicach, i przez ich głowy przepływają żywe i żyjące, i ożywcze myśli, tak jakoś uspokoiłem się, że pracuje mi się lżej niż wczoraj, pracuję nawet mechanicznie, a przy tym mogę wrócić na łono czasu, gdy byłem młody, kiedy w każdą sobotę prasowałem sobie spodnie i pastowałem buty również na podeszwach, bo kto jest młody, kocha czystość oraz własne wyobrażenie o sobie, wyobrażenie, które może być jeszcze lepsze, żelazkiem pełnym rozżarzonych węgli macham w powietrzu, aż iskry lecą, potem układam spodnie na desce, aby najpierw sprasować powypychane kanty, i dopiero wtedy rozciągam spodnie i wyrównuję kanty, i kładę na spodniach mokre płótno, uprzednio spryskane rozpyloną wodą, której nabrałem pełne usta, następnie starannie prasuję przede wszystkim prawą nogawkę, która zawsze była troszkę przetarta wskutek tego, że przy kręglach, kiedy rzucałem kulę, zawsze dotykałem kolanem ubitej ziemi kręgielni, zawsze byłem przejęty, gdy ostrożnie zdejmowałem gorące i dymiące płótno, czy kant na spodniach będzie równy? I dopiero potem wkładałem spodnie, tak jak każdej soboty, teraz wychodzę na środek wsi, zawsze, zanim doszedłem do kłód przed Dolną Gospodą, musiałem obejrzeć się za siebie, oglądam się i jak zawsze widzę, że moja mama patrzy za mną, czy mam wszystko w porządku i czy dobrze się w tym prezentuję. Jest wieczór, jestem na zabawie tanecznej, ta, na którą czekałem, nadchodzi, to Maniusia, a za nią powiewają wplecione we włosy wstążki i wstążeczki, muzyka gra, a ja tańczę tylko i jedynie z Maniusia, tańczymy, a świat kręci się wokół mnie jak karuzela, ja zaś przesuniętym w bok okiem szukam miejsca pośród tancerzy, aby wpaść w nie z Maniusia w rytmie polki, widzę, jak dokoła mnie i Maniusi płyną wyprostowane wstążki i wstążeczki, jak wir tańca wznosi je i unosi, że układają się niemal poziomo, gdy muszę w tańcu zwolnić, wstążeczki pomału opadają, ale oto znowu zataczam pełne kręgi i widzę, jak wstążki i wstążeczki znów się unoszą, raz i drugi dotykają mej ręki, moich palców trzymających rączkę Maniusi, która ponadto mocno trzyma się białej haftowanej chusteczki, pierwszy raz powiedziałem Maniusi, że ją kocham, a Maniusia mi szepcze, że ona kocha mnie już od czasów szkolnych, i tak przycisnęła się do mnie, i tak się do mnie przytula, i tak oto nagle jesteśmy sobie bliscy, jak nigdy przedtem, i następnie Maniusia mnie prosiła, żebym kiedy zaczną się białe tańce, był jej pierwszym partnerem, a ja zawołałem: Świetnie!, ale ledwie zaczął się biały taniec, Maniusia zbladła i przeprosiła mnie, że musi na moment odejść, tylko na małą chwilę. I gdy wróciła, ręce miała chłodne i tańczyliśmy dalej, rozkręciłem ją, żeby wszyscy widzieli, jak umiem tańczyć, jak świetnie się z Maniusia prezentujemy, jaka to z nas dobrana para, i kiedy polka nabrała zawrotnego tempa, a Maniusine wstążki i wstążeczki uniosły się i powiewały w powietrzu wraz z jej płowym warkoczem, nagle spostrzegłem, że tancerze przestają tańczyć, że ze wstrętem odsuwają się od nas, że w końcu nikt inny oprócz mnie i Maniusi nie tańczy, a wszyscy pozostali tancerze tworzą krąg, lecz nie krąg pełen podziwu, tylko krąg, na którego obwód wystrzeliło ich siłą odśrodkową coś okropnego, czego nie domyśliłem się w porę ani ja, ani Mamusia, aż tu jej mama przyskoczyła i złapała Maniusię za rękę, i z przerażeniem i zgrozą wybiegła z sali tanecznej w Dolnej Gospodzie, aby już nigdy nie przyjść, żebym nigdy Maniusi nie zobaczył, aż dopiero po paru latach, bo Maniusię zaczęto od tej pory nazywać Posraną Mańką, bo Maniusia, tak podniecona tym białym tańcem, Maniusia przejęta tym, że jej powiedziałem, że ją kocham, wybiegła do wiejskiego wychodka przy gospodzie, z piramidą fekaliów niemal po sam otwór w desce, zamoczyła sobie te swoje wstążki i wstążeczki w zawartości tej wiejskiej latryny i znów wbiegła z ciemności do rozświetlonej sali, aby ruch odśrodkowy jej wstążeczek i wstążek opryskał i ochlapał tancerzy, wszystkich tancerzy, którzy znaleźli się w zasięgu wstążek i wstążeczek... Prasuję stary papier i zielony guzik to ruch suwaka do przodu, a guzik czerwony to ruch powrotny, tak oto moja maszyna wykonuje podstawowy ruch świata, jak miech akordeonu, jak obwód koła, który w jakim punkcie się zaczął, tam też musi się skończyć. Maniusia, nie mogąc utrzymać swojej sławy, musiała dźwigać tylko swą hańbę, za którą nie ponosiła winy, gdyż to, co ją spotkało, było ludzkie, arcyludzkie, Goethe wybaczyłby to Ulryce von Lewetzow, Schelling z pewnością swej Karolinie. Jedyny Leibniz tego zdarzenia ze wstążkami i wstążeczkami chyba nie darowałby swej królewskiej kochance Zofii Charlotcie, podobnie jak uczuciowy Hölderlin pani Gontard... Kiedy po pięciu latach odnalazłem Maniusię, cała rodzina przeniosła się aż hen na Morawy z powodu tych wstążek i wstążeczek, poprosiłem ją, by mi to wszystko wybaczyła, bo ja czułem się winny wszystkiemu, cokolwiek się gdzieś stało, o czym czytałem kiedykolwiek w gazecie, ja wszystkiemu czułem się winien, no i Maniusia wybaczyła mi to, ja zaś zaprosiłem ją na wycieczkę, wygrałem na loterii klasowej pięć tysięcy koron, a że pieniędzy nie kochałem, więc chciałem je szybko przepuścić, żeby nie męczyć się z książeczką oszczędnościową. Tak więc pojechaliśmy z Maniusia w góry, na Złoty Wierch, do hotelu Renner, drogiego hotelu, ażebym co prędzej pozbył się kłopotu i pieniędzy, wszyscy mężczyźni zazdrościli mi Maniusi, wszyscy co wieczór prześcigali się, by mi ją odbić, najbardziej pożądał Maniusi sam pan fabrykant Jína, a ja byłem szczęśliwy, bo wydawałem pieniądze, co tylko nam się z Maniusia zamarzyło, wszystko mieliśmy, i Maniusia jeździła co dzień na nartach, a słońce świeciło, był późny luty, więc była opalona i jeździła jak inni na skrzących się stokach w samej tylko bluzeczce bez rękawów i z wielkim dekoltem, i wciąż otoczona panami, podczas gdy ja siedziałem i popijałem koniak, lecz przed południem wszyscy panowie siedzieli już na tarasiku przed hotelem, opalali się w fotelach i na leżakach, pięćdziesiąt leżaków i krzeseł w jednym rzędzie przy trzydziestu stolikach, na których stawiano pokrzepiające likiery i aperitify, podczas gdy Maniusia zawsze jeździła aż do ostatniej chwili, kiedy zjeżdżała do hotelu na obiad. Tak więc ostatniego, przedostatniego dnia, dnia piątego, kiedy już pozostało mi tylko pięćset koron, siedzę w rzędzie innych hotelowych gości, widzę, jak Maniusia nadjeżdża, opalona i piękna, ze stoku Złotego Wierchu, siedzę z panem fabrykantem Jíną i trącamy się kieliszkami, ponieważ wydałem cztery tysiące w pięć dni, fabrykant Jína myślał, że także jestem fabrykantem, i widzę, że Maniusia znikła między sosnami i karłowatymi świerczkami, ale potem ukazała się i szybkimi ruchami podjechała pod sam hotel, i jak zawsze jechała koło hotelowych gości, lecz że dziś było tak pięknie, słońce tak świeciło, wszystkie fotele, wszystkie leżaki były pozajmowane, że służba musiała wynieść z hotelu więcej krzeseł, a moja Maniusia jechała, defilowała jak co dzień koło tych rzędów opalających się gości i doprawdy, miał rację pan fabrykant Jína, że Maniusia wygląda dziś prześlicznie, ale kiedy Maniusia przejechała koło pierwszych czcicieli słońca, zobaczyłem, że kobiety oglądają się za nią i następnie śmieją się w kułak, i im bardziej przybliżała się do mnie, tym wyraźniej widziałem, że kobiety duszą się za Maniusią ze śmiechu, podczas gdy mężczyźni osuwają się z powrotem na oparcia, że zasłaniają sobie twarze gazetami, wolą udawać, że zemdleli albo że opalają się ze spuszczonymi powiekami, no i Maniusia dojeżdża do mnie, mija mnie i widzę, że na jednej narcie za jej butem leży ogromne łajno, łajno wielkie jak przycisk, jak napisał o tym piękny wiersz Jarosław Vrchlický2, i od razu wiedziałem, że to jest drugi rozdział w życiu mojej Maniusi, której było sądzone, żeby nadal dźwigała swą sromotę, miast zaznać chwały. I kiedy pan fabrykant Jína spojrzał na to, co Maniusia zrobiła na tylnej części narty, załatwiając naturalną potrzebę gdzieś tam za karłowatą sosną u podnóża Złotego Wierchu, pan fabrykant Jína zemdlał, doszczętnie załamany był nawet jeszcze po południu, podczas gdy Maniusi rumieniec oblał całą twarz aż po korzonki włosów... Niebiosa nie są humanitarne i człowiek myślący także humanitarny nawet nie może być, prasuję paczkę za paczką, w serce każdej wkładam otwartą książkę z najpiękniejszym tekstem, prasuję w prasie, a myślami jestem przy Maniusi, z którą tego wieczoru utopiliśmy wszystkie pieniądze w szampanie, lecz nawet koniak nie pomógł spełnić naszego pragnienia, żeby Maniusia zapomniała o owej chwili, kiedy defilowała z własnym łajnem przed towarzystwem, żeby Maniusia stała się obrazem, który oddalił się sam z siebie. Jednak nazajutrz rano, gdy całą resztę nocy prosiłem ją, żeby mi wybaczyła to, co się stało, nie wybaczywszy odjechała z hotelu Renner dumna i z uniesionym czołem, by wypełnić w ten sposób słowa Lao-cy, znać swoją hańbę, a zachować swą chwałę, taki człowiek stanowi wzór niebiański... Otworzyłem Księgę drogi i cnoty, znalazłem odpowiednią stronę i jak kapłan złożyłem rozwartą książeczkę na ofiarnym ołtarzu, w samym sercu koryta, na wyściółce ze wstrętnego papieru z wytwórni wafli i z worków po cemencie. Nacisnąłem zielony guzik, który sprawiał, że suwak zgarniał przed sobą tę makulaturę przemieszaną z odpadkami włókienniczymi, i patrzyłem, jak - niczym ręce, które w rozpaczliwej modlitwie dociskają się jedna do drugiej i splatają palcami - suwak prasy ścisnął Księgę drogi i cnoty, z której w następstwie odległego skojarzenia wyłonił się przede mną portret pewnego wycinka z życia pięknej dziewczyny mej młodości, Maniusi. W tymże czasie jako głęboki podtekst w głębinach rur i kanałów szumiały w tunelach ściekowe wody, w których dwa szczurze klany toczą wojnę na śmierć i życie. Dzisiaj był piękny dzień.

4

Pewnego przedpołudnia rzeźnicy z Centrali Mięsnej przywieźli mi ciężarowy samochód pełny krwawych papierów i zakrwawionych kartonów, całe pojemniki papieru, którego nie znosiłem, bo ten papier wydzielał słodkawy zapach i zawsze byłem cały pochlapany krwią niczym rzeźnicki fartuch. Dla obrony włożyłem do pierwszej paczki rozwartą Pochwałę głupoty Erazma z Rotterdamu, w drugiej paczce z pietyzmem złożyłem Don Carlosa Fryderyka Schillera, a w trzeciej paczce, ażeby również słowo krwawym ciałem się stało, rozwarłem Fryderyka Nietzschego Ecce homo. I pracowałem nieustannie w roju i chmurze ścierwic, tych strasznych much, które rzeźnicy przywieźli ze sobą z rzeźni, i tumany ścierwic wirowały z szaleńczym bzykotem i tłukły mnie po twarzy niczym gradowe krupy. A gdy piłem czwarty dzban piwa, ukazał mi się koło mej prasy ujmujący młodzieniec i natychmiast poznałem, że to nie jest nikt inny, tylko sam Jezus. A obok Niego stał starzec z pobrużdżoną twarzą i natychmiast stwierdziłem, że to nie może być nikt inny niż sam Lao-cy. I stali tak tam obaj, ażebym mógł porównać starego pana i młodego mężczyznę, stali tak tam obaj, a tysiące ścierwic i kobaltowych much po tysiącznych trajektoriach przelatywały jak szalone tam i z powrotem, i metaliczny dźwięk ich skrzydeł i tułowi pobrzmiewał wysokimi tonami, wyszywały w powietrzu piwnicy olbrzymi żywy obraz, utworzony z poruszających się nieustannie krzywizn i bryzgów, całkiem tak, jak lejąc farby tworzył swe gigantyczne obrazy Jackson Pollock. I nie dziwiłem się tym dwóm postaciom, bowiem moi dziadkowie i pradziadkowie wskutek picia gorzałki też miewali widzenia, ukazywały im się istoty z bajek, dziadek podczas czeladniczej wędrówki spotykał rusałki i wodników, pradziad, ten znów wierzył w istoty, które ukazywały mu się w słodowni litowelskiego browaru, płanetników i skrzaty, i dziwożony, a ja, ponieważ byłem wbrew własnej woli wykształcony, więc kiedy zasypiałem pod baldachimem mego dwudziestokwintalowego łóżka, to na belkach ukazywali mi się Schelling i Hegel, którzy narodzili się w jednym i tym samym roku, raz do mojego łóżka podjechał na koniu sam Erazm z Rotterdamu i pytał mnie o drogę nad morze. Toteż nie zdziwiłem się, gdy dziś odwiedzili mnie w piwnicy dwaj mężowie, których kochałem, i gdy stali tak obok siebie, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, jak doniosłe znaczenie dla poznania ich umysłowości ma to, w jakim który jest wieku. I podczas gdy muchy wzmagały swe szaleńcze tany i bzykot, a ma robocza bluza nasiąkała wilgotną krwią, naciskałem na przemian zielony i czerwony guzik, i widziałem, że Jezus idzie nieustannie pod górę, podczas gdy Lao-cy już stoi na wierzchołku, widziałem żarliwego młodego człowieka, który chce zmienić świat, podczas gdy stary pan rozglądał się z rezygnacją i podszywał swą wieczność nawrotem do początku. Widziałem, że Jezus modlitwą zaklina rzeczywistość, która zmierza do cudu, podczas gdy Lao-cy Drogą do nieba śledzi prawa natury i jedynie w ten sposób dochodzi do uczonej niewiedzy. I ładowałem pełne naręcza krwawego, czerwonego, mokrego papieru, twarz miałem całą w plamach krwi i kiedy naciskałem zielony guzik, suwak mej prasy razem z tym okropnym papierem prasował również te muchy, które nie potrafiły oderwać się od resztek mięsa, ścierwice, które - oszalałe od tego zapachu mięsa - goniły się i gziły, a potem z jeszcze większą namiętnością w szarpanych piruetach tworzyły wokół wypełnionego papierem koryta gęste zarośla obłędu, wirując jak w atomie wirują neutrony i protony. Piłem z dzbana piwo i nie spuszczałem oczu z młodego Jezusa, który jest pełen zapału, wciąż otoczony gromadą młodych mężczyzn i pięknych panien, podczas gdy Lao-cy, całkowicie samotny, szuka godnego siebie grobu. I kiedy prasa ścisnęła krwawy papier aż do ostatniej fazy, tak że kapały i tryskały z niego krople krwi sprasowane razem ze ścierwicami, widziałem nadal Jezusa, wciąż pełnego ujmującej ekstazy, podczas gdy Lao-cy w głębokiej melancholii opierał się o krawędź mego koryta z pogardą i bez zainteresowania, widziałem następnie Jezusa, jak pełen wiary wydaje rozkazy i góra przenosi się o kawałek dalej, podczas gdy Lao-cy przykrywał mą piwnicę siecią uplecioną z nieuchwytnego intelektu, widziałem Jezusa jako optymistyczną spiralę, Lao-cy jako okrąg bez wyjścia, Jezusa pełnego sytuacji konfliktowych i dramatycznych, podczas gdy Lao-cy w cichej zadumie zastanawiał się nad nierozwiązalnością dylematów moralnych. I na czerwony guzik zmoczony krwią suwak prasy znów wracał, a ja w wolną przestrzeń koryta wciąż na nowo oburącz rzucałem zakrwawione pudła i pudełka oraz nasiąkłe krwią i oparami mięsa opakowania, znalazłem jeszcze w sobie silę, by w książce Fryderyka Nietzschego odszukać strony o tym, jak zawarł gwiezdną przyjaźń z Ryszardem Wagnerem, i zanurzyłem tę książkę w korycie niczym dziecko w wanience, a potem szybko obydwiema rękami odganiałem od twarzy roje granatowych i zielonych much, które smagały mnie po policzkach jak gałązki płaczących wierzb w czas wichury. I kiedy wcisnąłem zielony guzik, po piwnicznych schodach drobniutkimi kroczkami zbiegały dwie spódnice, turkusowozielona i atłasowoczerwona spódnica Cyganek, które odwiedzały mnie zawsze niby zjawy, nagle, gdy się już ich nie spodziewałem, gdy już myślałem, że umarły, że zarżnęli je gdzieś rzeźnickim nożem ci ich amanci, Cyganki, dwie zbieraczki starego papieru, który nosiły w płachtach na plecach, takie ogromne toboły, jak w dawnych czasach kobiety nosiły trawę z lasu, tak się te dwie Cyganki kolebały na ruchliwych ulicach, aż przechodnie musieli ustępować do wnęk i bram, a kiedy te Cyganki weszły z tym ładunkiem papieru w naszą bramę, to całkiem blokowały wjazd, by następnie pochylone do przodu odwrócić się przy wadze i paść na stertę papieru na grzbiety, i gdy rozwiązały popręgi, uwolniły się od tego ogromnego chomąta i odciągnęły ten tobół na wagę, zlane potem i zasapane ocierały czoła i patrzyły na skalę, która zawsze wskazywała trzydzieści, czterdzieści, czasem nawet pięćdziesiąt kilo pudeł i tektur, i papierowych odpadków ze sklepów i hurtowni. A kiedy stęskniły się albo były już zbyt zmordowane tym wysiłkiem - te Cyganki miały tyle siły i werwy, że gdy wlokły swe płachty, z daleka wyglądały, jakby na grzbietach niosły mały wagon lub tramwaj - więc kiedy miały już tego dosyć, wtedy przybiegły do mnie na dół, odrzuciły tę olbrzymią płachtę i zwaliły się na stertę suchego papieru, zadarły spódnice aż po pępek, wyłowiły skądś papierosy i zapałki i tak, leżąc na plecach, paliły, zaciągały się tak, jakby odgryzały z papierosów czekoladę. Ja zaś, cały w tumanie much, zawołałem coś na powitanie, Cyganka turkusowa ze spódnicą podkasaną aż po pas leżała na plecach, a miała piękne nagie nogi i piękny nagi brzuch, i piękny kosmyk kudełków unosił się jej z podbrzusza jak płomyk, i jedną rękę założyła za chustkę, ściągniętą na tył czarnych i tłustych włosów, a w drugiej trzymała papierosa, którym się mocno zaciągała, tak prostodusznie leżała turkusowa Cyganka, podczas gdy atłasowoczerwona leżała jak porzucony ręcznik, tak jak padła, zmaltretowana i sterana tymi nieludzkimi ładunkami papieru. I wskazałem łokciem teczkę, kupowałem sobie kiełbasę i chleb, lecz kiedy piłem te dzbany piwa, wtedy to drugie śniadanie, które sobie przyniosłem, znów odnosiłem do domu, nie mogłem jeść, taki bywałem w pracy wzruszony i rozstrojony, i roztrzęsiony, i wreszcie zawsze przepity piwem, a Cyganki wychynęły z papieru jak dwa fotele na biegunach i z papierosami wetkniętymi w usta każda obydwiema rękami wdzierała się do teczki, i wypakowały kiełbasę, i podzieliły się sprawiedliwie, a następnie teatralnie zadeptały pety, starannie, obcasem, jakby miażdżyły łeb żmii, zgasiły niedopałki papierosów i siadły, i wpierw zjadły kiełbasę, a dopiero potem jadły chleb, lubiłem patrzeć, jak jadły chleb, nigdy nie odgryzały, ale łamały chleb palcami i tak jakoś przy tym chlebie poważniały, palcami wkładały sobie kęsy do ust, kiwały głowami, jedna dotykała drugiej ramieniem, jak dwa konie skazane na to, by wspólnie ciągnąć wóz aż do czasu, kiedy je zaprowadzą do rzeźni, gdy spotykałem te dwie Cyganki na ulicy, jak z przerzuconymi płachtami szły do sklepowych magazynów, zawsze jedna obejmowała drugą w pasie, paliły i szły takim krokiem, jakby tańczyły polkę. A te Cyganki wcale nie miały lekko, ze zbierania starego papieru utrzymywały nie tylko siebie i dwoje swoich dzieci, ale również swego alfonsa, Cygana, który zawsze po południu inkasował część utargu, rosnącego w miarę tego, jak Cyganki nosiły te ogromne toboły. Ten Cygan był szczególnym człowiekiem, miał okulary w złotych oprawkach, wąsik i włosy rozdzielone pośrodku przedziałkiem, i zawsze przewieszony na rzemyku przez ramię aparat fotograficzny. Co dzień te Cyganki fotografował, te dwie poczciwinki zawsze przybierały przed obiektywem najlepsze miny, na jakie było je stać, Cygan korygował im nawet wyraz twarzy i dopiero wtedy cofał się, by je sfotografować, lecz nigdy nie miał ze sobą filmu i Cyganki nigdy nie dostały nawet jednej jedynej fotografii, ale co dzień fotografowały się nadal i cieszyły się na te swoje zdjęcia jak chrześcijanie na niebo i raj. Raz spotkałem moje Cyganki tam, gdzie most Libeński przeskakuje z Holeszovic na drugą stronę Wełtawy, tam na zakręcie przy barze U Schollerów, regulował tam ruch posterunkowy narodowości cygańskiej, miał białe mankiety i prążkowaną pałkę, i dając znak do przejazdu obracał się tanecznym, półkowym krokiem tak pięknie i z takim dostojeństwem, że ja również zatrzymałem się i patrzyłem, z jaką dumą ten Cygan pełni swój półgodzinny dyżur, zanim nastąpi zmiana, i nagle wpadł mi w oko kolor turkusowy i atłasowoczerwony, a to tam, po drugiej stronie barierki, tak samo jak ja stały te moje dwie Cyganki i nie mogły oderwać oczu od tego Cygana na środku skrzyżowania, dokoła zaś tych Cyganek stały cygańskie dzieciaki i trochę starszych Cyganów i Cyganek, i wszyscy zdumiewali się, i oczy wychodziły im z orbit, i na twarzach wszystkich Cyganów malowała się duma, do czego to dane było dojść Cyganowi. I gdy potem nadeszła chwila, że Cygan przekazał służbę na skrzyżowaniu innemu funkcjonariuszowi, to stał pośród swoich Cyganów i przyjmował gratulacje i hołdy, a te moje dwie Cyganki padły nagle na kolana i widziałem, jak padły na ziemię turkusowa i atłasowoczerwona spódnica, i Cyganki tymi spódnicami glansowały zakurzone służbowe buty, a Cygan uśmiechał się i w końcu nie potrafił już ukryć tej radości z samego siebie, i śmiał się także, i nie wzbraniał się, i ucałował się ceremonialnie z wszystkimi Cyganami, podczas gdy turkusowozielona i atłasowoczerwona spódnica glansowały mu służbowe trzewiki. Teraz Cyganki dojadły i pozbierały ze spódnic okruszki, i zjadły je także, turkusowa spódnica położyła się na papierze i podkasała się po sam pas, tak prostodusznie nadstawiła mi swój brzuch i spytała mnie z powagą... No to jak, panie starszy, będziemy ruchać? Pokazałem jej moje zakrwawione dłonie i zrobiłem ręką gest jak przy ściąganiu rolety, i powiedziałem... Nie będziemy, boli mnie kolano. A Cyganka wzruszyła ramionami, obciągnęła turkusową spódnicę, wciąż jednak wpatrywała się we mnie niemrugającymi oczami, tak samo jak Cyganka atłasowoczerwona, która siedziała już na schodku. Potem podniosły się i, trochę pokrzepione i odświeżone, ujęły rogi płacht i ruszyły na schody, ażeby zanim znikną, przysiąść w kucki i z głowami pomiędzy kolanami, jak złożone calówki, krzyknąć coś do mnie altem na pożegnanie, i wybiegły wprost na korytarz, i po chwili słyszałem płask ich bosych stopek na podwórku, słyszałem ich niepowtarzalny chód krokiem polki, gdy wyruszały po stary papier tam, dokąd posłał je ten ich Cygan, który z aparatem fotograficznym przez ramię, z rozczesanymi wąsikami i przedziałkiem pośrodku głowy, i w okularach, z góry ustalał im geszefty. A ja pracowałem dalej, sięgnąłem bosakiem i spod sufitu zwaliły się do koryta prasy przesiąknięte krwią pudła i pudełka, i opakowania, i przemoczony papier, i oto teraz, kiedy dziura na środku podwórza była już wolna, słyszałem wszystkie dźwięki i wszystkie głosy jakby nadawane przez megafon, kilku zbieraczy zbliżyło się do otworu, patrzyłem na nich z dołu, jakbym patrzył na posągi na portalu kościoła, tak głęboko pod podwórzem stała ma prasa, podobna do katafalku lub nagrobka Ojca Ojczyzny, Karola Czwartego, i nagle pojawił się tam mój szef, i znów ten jego głos, bombardujący mnie z góry, pełen był nienawiści i złości, i darł się na mnie, i wyłamywał sobie z żalu ręce... Haňtio, a co tam znów robiły te wróżbiarki, te dwie wiedźmy? Ja zaś jak zawsze zląkłem się, upadłem na jedno kolano i trzymałem się ręką koryta prasy, i spoglądałem w górę, i nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego ten mój szef tak mnie nie lubi, dlaczego dla mnie zawsze przybiera najgroźniejszą ze swoich min, jakby długo gdzieś się na mnie szykował, tyle było na tej jego twarzy niezasłużonego oburzenia, tak wiele cierpienia, które zgotowałem mu ja, że za każdym razem, tak samo jak i teraz, raz jeszcze uświadamiałem sobie, jakim wrednym jestem człowiekiem i strasznym pracownikiem, jak okropnych kłopotów przysparzam tak szlachetnemu szefowi... Podniosłem się z podłogi, jak podnieśli się wylęknieni żołnierze, kiedy wyleciała w powietrze płyta grobu, z którego wyszedł następnie Chrystus, podniosłem się, otrzepywałem sobie kolana i pracowałem nadal, już nie miałem w sobie tej pewności, co przedtem, ale ścierwice natężyły teraz wszystkie swoje siły i głosy, może szalały dlatego, że sprasowałem im już niemal cały krwawy papier, może dostały obłędu od przewiewu, który powstał, ponieważ podkopałem stertę, której czubek, wierzchołek zatykał przedtem otwór na podwórze, tworzyły teraz wokół mnie i mych rąk, i papieru w korycie prasy gęste zarośla, tak gęste jak krzaki malin, jak pędy jeżyn, że odganiając je rękami miałem uczucie, jakbym walczył ze stalowymi drutami i długimi szponami. Tak oto pracowałem zroszony krwawym potem, przez cały zaś czas, gdy w piwnicy były Cyganki, Jezus i Lao-cy stali u koryta mej hydraulicznej prasy, i teraz, kiedy znów byłem sam i samotnością przykuty jedynie do rytmu pracy, a przy tym nieustannie opływany i biczowany sznurami ścierwie, widziałem, że Jezus jest czempionem tenisa, który właśnie wygrał Wimbledon, podczas gdy Lao-cy, doszczętnie zmaltretowany, przypominał kupca, który posiadając obfite zapasy wygląda, jakby nic nie miał, widziałem krwawą cielesność wszystkich szyfrów i symboli Jezusa, podczas gdy Lao-cy stał w śmiertelnym gieźle i wskazywał na nieociosany dyl, widziałem, że Jezus jest playboyem, podczas gdy Lao-cy jest starym kawalerem o wyschłych już gruczołach, widziałem, że Jezus unosi imperatywnie rękę i władczym gestem skazuje swoich wrogów na potępienie, podczas gdy Lao-cy z rezygnacją opuszcza ręce jak przetrącone skrzydła, widziałem, że Jezus jest romantykiem, podczas gdy Lao-cy jest klasykiem. Jezus jako przypływ, Lao-cy jako odpływ, Jezus jako wiosna, Lao-cy jako zima, Jezus jako owocna miłość bliźniego, Lao-cy jako szczyt pustki, Jezus jako progressus ad futurum, Lao-cy jako regressus ad originem... I wciskałem na przemian zielony i czerwony guzik, i odrzuciłem ostatnie naręcze ohydnego krwawego papieru, który przywieźli mi rzeźnicy i zawalili mi nim całą piwnicę, lecz jednocześnie przywiedli mi za rękę Jezusa i Lao-cy. Toteż do ostatniej paczki włożyłem Metafizykę moralności Immanuela Kanta i niemal wszystkim ścierwicom pomieszało się w głowach do tego stopnia, że wszystkie siadły na krwawych resztkach i ssały zaschłą i schnącą krew tak łapczywie, że nawet nie spostrzegły, że suwak ściska je i następnie prasuje, i rozmazuje na błony i krople. Gdy skrępowałem i przewiązałem drutami ten sprasowany sześcian obrzydlistwa i odwoziłem paczkę do piętnastu poprzednich, odwoziłem z nią również cały pozostały rój oszalałych much, każda paczka usiana była ścierwicami, na każdej wyciśniętej z paczki kropli świeciła w czarniawej czerwieni zielona lub metalicznie niebieska mucha, jakby każda z tych paczek była ogromnym udźcem wołowym, wiszącym na haku w wiejskiej jatce w upalne letnie południe. I gdy uniosłem oczy, widziałem, że Jezus i Lao-cy odeszli po białych, pomalowanych wapnem schodach, tak jak ta turkusowa i atłasowoczerwona spódnica mych Cyganek, a dzban był pusty. Tak więc gramoliłem się po schodach na górę, chwilę szedłem podpierając się ręką, jakoś zakręciło mi się w głowie od tej mojej zbyt głośnej samotności, dopiero na świeżym powietrzu zaułka wyprostowałem się i silnie ująłem w rękę pusty dzban. Powietrze migotało i mrugałem oczami, jakby każdy promyczek słońca był posolony, szedłem uliczką wzdłuż muru plebanii kościoła Świętej Trójcy, kopacze rozryli bruk i zobaczyłem tu te moje Cyganki, turkusowa i czerwona spódnica siedziały na desce i paliły, i gwarzyły z Cyganami, tu przy robotach ziemnych pracują grupy Cyganów, robią na akord, więc pracują z ochotą, bo świadomość wytyczonego celu zmniejsza ich zmęczenie, ja zawsze lubię na nich patrzeć, gdy rozebrani do pasa motykami i kilofami zmagają się z twardą gliną i brukowymi kostkami, lubię oglądać ich, kiedy tkwią po pas w ziemi, jakby kopali sobie grób, lubię ich, tych Cyganów, ponieważ nagle ogarnia ich tęsknota, a że ich żony i dzieci zawsze są blisko miejsca, w którym pracują, więc często widzę, jak Cyganka w podkasanej spódnicy połyskującym kilofem drąży rów, a młody Cygan trzyma na kolanach maleńkie dziecko i bawi się z nim, tak jakoś dziwnie się z nim pieści, właściwie dzięki temu, że bawi się z dzieckiem, odzyskuje jakowąś siłę, nie siłę mięśni, lecz siłę duszy, okropnie uczuciowi są ci Cyganie, są jak piękne południowoczeskie Madonny igrające z Jezuskiem, czasem tak spojrzą na człowieka, że aż krew się ścina, ci Cyganie mają oczy, takie wielkie oczy, takie mądre oczy jakiejś dawno zapomnianej kultury, słyszałem, że gdy my jeszcze biegaliśmy z siekierkami i przepasywaliśmy się skórami, Cyganie mieli gdzieś państwo i ustrój, które przeżyły już drugi upadek, tak sobie myślę i patrzę, jak kelnerka u Husenskich nalewa mi po brzegu dzbana cztery halby piwa, a resztę w kuflu poślizgiem podsunęła mi po cynowym szynkwasie pod rękę, żebym tę resztkę dopił, ponieważ z dzbana już przelewała się piana. I odwróciła się ta kelnerka ode mnie, bo wczoraj, jak płaciłem, to z rękawa wyskoczyła mi myszka. Wiec dopiłem, możliwe, że kelnerka odwróciła się do mnie tyłem, bo miałem zakrwawione ręce, ręce pokryte zaschłą krwią, a kiedy przeciągnąłem dłonią po całej twarzy, ja zawsze tak ocieram sobie całą twarz otwartą dłonią, czułem, że moje czoło pełne jest zaschłych ścierwie, które porozgniatałem, silnymi pacnięciami dłoni broniąc się przed tymi szalonymi muchami. Więc w zadumie wracałem rozkopaną uliczką, turkusowa i czerwona spódnica stały już w słońcu pod murem kościoła Świętej Trójcy, a Cygan z aparatem fotograficznym w palcach naprostowywał im brody, cofnął się i spoglądał przez wizjer, i jeszcze raz namówił te dwie oleodrukowe twarzyczki na błogi uśmiech, po czym przytknął wizjer do oka i dał znak ręką, następnie pstryknął i o kawałek dalej przesuwał ten nieistniejący film, a Cyganki klaskały i cieszyły się jak małe dzieci, i tylko truchlały, czy dobrze wyjdą na tych fotkach. Nasunąłem kapelusz na oczy i, gdy przeszedłem z prawej strony na lewą, naprzeciw mnie stał całkiem skołowany profesor estetyki, silne szkła wycelował we mnie niczym lufy myśliwskiej fuzji, okulary niczym dwie popielniczki, grzebał chwilę w kieszeni, potem jak zawsze wyciągnął dziesięciokoronówkę i dał mi ją do ręki, i spytał... Jest tam ten młody? Jest, mówię. A następnie jak zawsze zaszeptał mi do ucha... Niech pan będzie dobry dla tego młodego, dobrze? A ja powiedziałem, że będę. I widziałem, że profesor ruszył przez dziedziniec na ulicę Spaloną, toteż szybko przeszedłem zaułek i zszedłem od tyłu do piwnicy, zdjąłem kapelusz i z gołą głową nasłuchiwałem, jak profesor nieśmiało przeszedł podwórze i następnie jak cicho schodził do piwnicy, żeby gdy nasze oczy się spotkały, odetchnąć z ulgą i rzec... Gdzie jest ten stary? Powiadam, jak zawsze, poszedł gdzieś na piwo. A profesor pytał mnie dalej... I wciąż jest na pana taki pies? Powiadam, jak zawsze, on mi zazdrości, że jestem młodszy niż on. I profesor estetyki podał mi wytłamszoną dziesięciokoronówkę, i wcisnął mi ją w dłoń, i głos drżał mu, gdy szeptał do mnie... Ma pan tu, żeby się panu lepiej szukało, znalazł pan coś? A ja podszedłem do skrzynki i wyciągnąłem stare „Polityki Narodow” i „Gazety Narodowe”, i jak zawsze były w nich recenzje sztuk teatralnych, artykuły napisane przez Mirosława Ruttego i Karola Engelmüllera, i podałem je profesorowi, który pracował w „Gazecie Teatralnej” i choć wylali go z niej już pięć lat temu, wciąż strasznie interesował się recenzjami teatralnymi z lat trzydziestych. Gdy się nacieszył, ułożył te gazety w swej teczce i pożegnał się ze mną, jak zawsze obdarowując mnie kolejną dziesięciokoronówką. Na schodach obejrzał się i powiedział... Niech pan dalej pilnie szuka, teraz grunt, żebym nie natknął się na tego starego. I wyszedł na podwórze, a ja jak zawsze włożyłem kapelusz, wybiegłem tylnym wejściem w zaułek i przeszedłem przez dziedziniec plebanii, i stałem pod figurą świętego Tadeuszka w kapeluszu nasuniętym na oczy, zasępiony i zadziwiony, patrzyłem, jak profesor kroczy pod samym murem, i kiedy mnie zobaczył widziałem, jak zawsze, że zląkł się, lecz gdy się opamiętał, podszedł do mnie i tak samo jak zawsze dał mi dziesięciokoronówkę, i żałosnym głosem powiedział... Niech pan nie będzie dla tego młodego taki zły, czemu go pan nie lubi? Niech pan będzie dla niego dobry, dobrze? A ja jak zawsze kiwałem głową, krytyk z „Gazety Teatralnej” oddalał się, wiedziałem, że powinien iść prosto na plac Karola, ale on, tak jak zawsze, wolał skręcić na dziedziniec, tak jakoś wpadł tam za róg, widziałem, jak ciągnięta ręką teczka leciała na dziedziniec, żeby prędzej skończyło się zadziwiające spotkanie ze mną, ze starym pakowaczem, który na tego młodszego pakowacza jest zły jak pies. Widziałem, jak na nasze podwórze wjeżdża tyłem ciężarowy samochód, tylnym wejściem wróciłem do piwnicy i gdy stałem tak z wózkiem koło windy i patrzyłem na piętnaście paczek, które dziś spakowałem, widziałem, że boczne ściany paczek ozdobiłem przemoczonymi reprodukcjami Paula Gauguina Dzień dobry, panie Gauguin i wszystkie te paczki tak jakoś lśniły i wypiękniały, żałowałem, że przyjechali po nie tak prędko, tak bym chciał patrzeć na te same obrazy, które jak kulisy wyłaniały się jedne zza drugich, tworząc razem piękny fantasmagoryczny widok, na którego tle bzyczały chóry utrudzonych już ścierwic... I znad windy wychyliła się twarz szofera, tak więc woziłem na wózku jedną paczkę po drugiej, napatrzyłem się do syta na ten Dzień dobry, żałowałem, że te paczki muszą opuścić mą piwnicę, ale co tam, powiadam, jak będę na emeryturze i kupię sobie tę moją prasę, to wszystkie paczki, które zrobię, zostawię dla siebie, nie będę urządzać wystaw, jeszcze by mi ktoś tę podpisaną przeze mnie paczkę kupił, może jakiś cudzoziemiec, a przy moim pechu ja, żeby nikt tej paczki nie kupił, wyznaczyłbym tam cenę tysiąc marek, i przy moim pechu ten cudzoziemiec zapłaciłby mi tysiąc marek i zabrałby mi paczkę, i nie wiedziałbym, gdzie jest i dokąd miałbym jechać, by ucieszyć się nią raz jeszcze... Tak więc paczka za paczką unosiła się windą do góry na podwórze, słyszałem, jak tragarz paczek przeklina, ile to ścierwic jest dookoła paczki i na niej, i kiedy wyjechała ostatnia paczka, wyjechały z nią również wszystkie ścierwice i piwnica bez tych szalonych much stała się nagle smutna i opuszczona, tak jak bywam opuszczony i smutny także ja. Wygramoliłem się na czworakach, gdy wypiję piąty dzban piwa, to po schodach muszę iść jak po drabinie, na czworakach, i gdy patrzyłem, jak tragarz niesie ostatnią paczkę, i gdy szofer w rękawicach odebrał od niego tę paczkę i kolanem podsadzał ją na ustawione już paczki, widziałem, że plecy kombinezonu tragarza pokryte są zaschniętą krwią, takim krwawym batikiem, widziałem, jak szofer z obrzydzeniem ściągnął zakrwawione rękawice i odrzucił je, a potem tragarz usiadł koło szofera i paczki wyjeżdżały z podwórza, i byłem zadowolony, że nad burtami lśniły jedynie same ściany, jedynie same Dzień dobry, panie Gauguin, niech ucieszy się tymi obrazami ten, kto będzie przechodzić koło jadącej ciężarówki, niech ucieszy się ten, koło kogo przejedzie tak ozdobiona ciężarówka, i wraz z tymi paczkami wyjechały również z podwórza te szalone ścierwice, w słońcu ulicy Spalonej widziałem, jak ożywają, jak polatują obłędnie dokoła całego ciężarowego samochodu, te granatowe i zielone oraz złociste zwariowane muchy, które z pewnością dadzą się załadować z Paulem Gauguinem, Dzień dobry, panie Gauguin, do towarowych wagonów, aby w końcu pozwolić się wysypać w kwasy i ługi w papierniach, bo szalona ścierwica nie może wyzbyć się przekonania, że nigdzie indziej nie mogłaby żyć piękniej niż w pięknie zakrzepłej i rozkładającej się krwi. Gdy chciałem iść do piwnicy, nagle mój szef z męczeńską miną ukląkł przede mną i składając ręce zaklinał mnie i prosił... Haňtio, na miłość boską, błagam cię, oto na kolanach cię proszę, opamiętaj się póki czas i nie żłop tych dzbanów piwa, i zasuwaj, i nie dręcz mnie, bo jak tak dalej pójdzie to mnie zadręczysz... Wylękniony schyliłem się i ująłem klęczącego szefa delikatnie za łokcie i prosiłem go... Niech się pan opamięta, dobry człowieku, mówię, to poniżej pańskiej godności, tak klęczeć... i podniosłem mojego szefa, czułem, że cały drży, toteż znów go prosiłem, by mi wybaczył, nie wiedziałem, co ma mi wybaczyć, ale to było w moim stylu, wciąż prosić kogoś o wybaczenie, bo ja prosiłem nawet samego siebie, bym sam sobie wybaczył to, czym byłem, co tkwiło w mej naturze... Tak oto kompletnie zmaltretowany wróciłem do piwnicy, obarczony na dobitkę poczuciem winy wobec mojego szefa, ległem na plecach w dołku, jeszcze ciepłym dołku po Cygance w turkusowej spódnicy, leżałem i wsłuchiwałem się w odgłosy z ulicy, w tę piękną muzykę konkretną, nasłuchiwałem, jak przez pięciopiętrową czynszówkę, w której mieści się ta nasza zbiornica starego papieru, nieustannie płynie gdzieś i pluszcze spuszczana woda, słyszałem pociąganie za klozetowe łańcuszki, a gdy wsłuchałem się w głąb ziemi, słyszałem całkiem wyraźnie, choć nie głośno, jak tam gdzieś przez rury i kanały przelewają się wody ściekowe i fekalia, i podczas kiedy wszystkie legiony ścierwic wyniosły się, pod betonem słyszałem kwik i tęskny pisk szczurów, bo we wszystkich kanałach miasta stołecznego Pragi wciąż jeszcze wrzały bitwy między dwoma szczurzymi klanami o to, kto będzie panem wszystkich ścieków i kanałów stolicy. Niebiosa nie są humanitarne i życie nade mną, i pode mną, i we mnie także humanitarne nie jest. Dzień dobry, panie Gauguin!

5

Tak więc wszystko, na co na tym świecie spojrzałem, wszystko zmierza jednocześnie do przodu i wszystko jednocześnie powraca, jak miech kowalski, jak na rozkaz zielonych i czerwonych guzików tej mojej prasy wszystko przechodzi w swe przeciwieństwo i jedynie dzięki temu na świecie nic nie chroma, ja zaś już trzydzieści pięć lat pakuję stary papier, a do tej mojej pracy to by człowiek powinien mieć nie tylko uniwersyteckie wykształcenie czy gimnazjum klasyczne, ale też seminarium teologiczne. Tak oto spirala pokrywa się w moim fachu z okręgiem i progressus ad futurum zlewa się regressem ad originem, a ja w dodatku przeżywam to wszystko zmysłem dotyku i, będąc wbrew własnej woli wykształcony, jestem nieszczęśliwie szczęśliwy i zacząłem teraz śnić o tym, że progressus ad originem pokrywa się z regressem ad futurum. Taką mam teraz rozrywkę, podobnie jak inny obywatel czyta sobie przy kolacji „Wieczorną Pragę”. Wczoraj pochowaliśmy mojego wuja, tego barda, który wskazał mi drogę tym, że w ogrodzie na Chabrach ustawił sobie tę swą nastawnię i ułożył między drzewami szyny, i naprawił tam ze swoimi przyjaciółmi parowozik marki Ohrenstein i Koppel, i w sobotę oraz niedzielę jeździli trzema lorami, i wozili po południu dzieci, a wieczorem wozili samych siebie i pili przy tym piwo z dwulitrowych kufli. Wczoraj pochowaliśmy wuja, raziła go apopleksja tam w jego nastawni, były wakacje, toteż jego kumple rozjechali się do lasów i nad wodę, toteż nikt nie przyszedł w te lipcowe upały i wuj leżał piętnaście dni nieżywy na podłodze nastawni, aż znalazł go maszynista już w muchach i robakach, i ciało wuja rozpłynęło się po linoleum jak camembert. Jak przyjechali pracownicy zakładu pogrzebowego, to wzięli z wuja to tylko, co się trzymało w ubraniu, a następnie przybiegli po mnie i ja, nawykły w tej mojej piwnicy, ja musiałem łopatą, a potem kielnią zeskrobać z linoleum zapiekłe w podłodze szczątki, dali mi butelkę rumu i cichy i skupiony zeskrobywałem wszystko doczesne, co z wuja zostało, najwięcej pracy kosztowało mnie wydobycie z linoleum jego rudych włosów, które wrosły w nie tak, jak kiedy ciężarowy samochód przejedzie na szosie jeża, musiałem wziąć na to mesel, i gdy byłem gotowy, to upchnąłem te szczątki pod ubranie leżącego w trumnie wuja, na głowę wsadziłem mu tę jego kolejarską czapkę, która wisiała w nastawni, i przyniosłem Immanuela Kanta, i włożyłem mu w ręce, otwartego na tym pięknym tekście, który mnie zawsze wzruszał... Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem... niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie... Potem rozmyśliłem się jednak i znalazłem zdanie jeszcze ładniejsze... młodego Kanta... gdy migotliwe światło gwiazd przebłyskuje w brunatnych cieniach nocy, a samotny księżyc wschodzi w pełni, spokój cichego letniego wieczoru budzi z wolna uczucia przyjaźni, pogardy dla świata, wieczności... I kiedy otworzyłem szafkę, tak, właśnie tu była ta kolekcja, którą wuj często mi pokazywał, lecz ja nie miałem dla niej zrozumienia, kolekcja takich blaszek we wszystkich kolorach, były tego pełne pudła, wuj jeszcze na służbie bawił się w taki sposób, że kładł na szynach kawałki miedzi i mosiądzu, i cyny, i żelaza, i innych kolorowych metali, i gdy przejechał pociąg, podnosił te kawałki, które rozgniecione przybrały niezwykłe kształty, i każdego wieczora wuj zestawiał je w cykle, i każda z tych blaszek miała swą nazwę zależnie od skojarzenia, jakie budziła, wyglądały te pudła i skrzynki jak gablotki z azjatyckimi motylami, jak opróżnione bombonierki pełne zmiętych kolorowych sreberek po czekoladowych pralinach. Tak więc jedno pudło za drugim wsypałem do trumny, na wuja, zasypałem go tymi cennymi blaszkami i dopiero wtedy pracownicy założyli na trumnę wieko, i wuj leżał tam zasypany odznaczeniami i orderami, i medalami, jak wysokiej rangi dygnitarz, tak uroczyście prezentował się wuj w trumnie, bo wysztafirowałem wuja do trumny, jakbym wykonywał i prasował przepiękną paczkę. A potem wróciłem do mojej piwnicy, po schodach musiałem iść tyłem na czworakach, jakbym schodził po drabinie z jakiegoś strychu, w cichości dopijałem butelkę rumu i zapijałem ją piwem, i kilofem szarpałem ten zapieczony i zetlały od wilgoci papier, wyglądający już jak ementaler, w którego dziurach mieszkały myszy, piłem piwo i szarpałem spieczony jak azbest stary papier, i ładowałem to paskudztwo widłami do koryta, szarpałem mysie ścieżki i burzyłem mysie miasteczko, musiałem załadować całe gniazda, bo nasza zbiornica była na dwa dni zamknięta, żebym miał czas zlikwidować całą piwnicę z powodu remanentu. Nawet nie przypuszczałem, gdy codziennie pod wieczór skrapiałem tę hałdę starego papieru, że tam u spodu to wszystko się zespoli, niemal zapiecze w sobie kwiatki i książki, i sprasowany wskutek ciśnienia papier ze ścinków, na dole i na spodzie góry papieru było to tak sprasowane, niemal bardziej niż każda moja paczka prasowana w mej hydraulicznej prasie. Doprawdy, do tej pracy powinienem być teologiem, w tym podnóżu i u podstaw sterty, gdzie przez pół roku od ostatniego remanentu nigdy nie dotarłem, stary papier butwiał jak sędziwe wykroty w bagnie i wydzielał słodkawą woń domowego sera, który zapomniany przestał w garnku pół roku, ten przemoczony i sprasowany wskutek nacisku z góry papier utracił też swój kolor i był szary i lekko beżowy, i tak zbity jak stary chleb. Pracowałem do nocy i żeby się odświeżyć, wychodziłem do szybu wentylacyjnego i przez studnię pięciu pięter patrzyłem na skrawek gwiaździstego nieba jak młody Kant, a następnie na czworakach, dzierżąc ucho pustego dzbana, wytaczałem się do tylnego wyjścia i zataczając się szedłem po piwo, aby potem znów podpierając się ręką zejść tyłem ze schodów do piwnicy, jakbym schodził z góry po drabinie, i na stoliku pod świecącą żarówką miałem otwartą Teorię nieba, paczki stały przy windzie na baczność, a dziś napocząłem setkę mokrych i przemoczonych wielkich reprodukcji Słoneczników Vincenta van Gogha, więc boki każdej paczki jaśniały złocistym i pomarańczowym słonecznikiem na błękitnym tle, tak więc zmniejszał się smród sprasowanych myszek i ich gniazd, i starego, rozpadającego się papieru, suwak prasy poruszał się tam i z powrotem, gdy wciskałem to zielony, to czerwony guzik, w przerwach piłem piwo i do tego czytałem Teorię nieba Immanuela Kanta, o tym, że w ciszy, w powszechnej ciszy nocy oraz w spokoju zmysłów duch nieśmiertelny mówi nienazwanym językiem o pojęciach, które można wprawdzie zrozumieć, lecz nie opisać... I te zdania szokowały mnie tak, że wybiegałem do szybu wentylacyjnego i patrzyłem w górę na gwiaździsty wycinek nieba, a następnie nadal ciskałem widłami do koryta ohydny papier z mysimi rodzinami owiniętymi w taką ligninkę, taką watkę, lecz ten, kto pakuje stary papier, nie jest humanitarny, podobnie jak niebiosa, w gruncie rzeczy to, co robiłem, ktoś tę pracę musiał wykonać, ta praca była rzezią niewiniątek, tak jak to namalował Pieter Breughel, w tę reprodukcję owijałem wszystkie paczki w zeszłym tygodniu, ale dzisiaj jaśniały mi kręgi i tarcze złotej i żółtej barwy, Słoneczniki van Gogha, które wzmagały tylko poczucie tragedii. Tak więc pracowałem i ozdabiałem grobeczki myszek, a przy tym odbiegałem na bok i czytałem z Teorii nieba, jedno tylko zdanko brałem zawsze do ust jak ślazowy cukierek, tak więc byłem przy pracy napełniony niezmierną wielkością i nieskończoną mnogością, i pięknem, które tryskało na mnie ze wszystkich stron, gwiaździste niebo dziurawego szybu wentylacyjnego nade mną, wojna i bitwy dwóch szczurzych klanów we wszystkich kanałach i ściekach miasta stołecznego Pragi pode mną, dwadzieścia paczek ustawionych równo jak pociąg o dwudziestu wagonach zwrócony w stronę windy, a wszystkie obrócone ku mnie ściany paczek były rozświetlone lampami słoneczników, pełne koryto prasy, ściskane siłą poziomej śruby, zgniatało ciche myszki, które nie wydały nawet głosiku, tak samo jak gdy myszkę złapie i igra z nią okrutny kocur, tak oto miłosierna natura wynalazła zgrozę, w której wyłączają się bezpieczniki i zgroza silniejsza niż ból ogarnia tego, kogo nawiedzi w minucie prawdy. Wszystko to wprawiało mnie w osłupienie, nagle mnie uświęciło i wypiękniałem we własnych oczach, bowiem miałem odwagę nie oszaleć od tego wszystkiego, co w tej mojej zbyt głośnej samotności widziałem i ciałem oraz duszą osobiście zaznałem i przeżyłem, nabywałem pełnej zdumienia wiedzy, poprzez tę pracę rzucającej mnie w nieskończony obszar wszechmocy. A nade mną świeciła żarówka, czerwone i zielone guziki poruszały suwakiem prasy tam i na powrót, wreszcie dobrałem się łopatą do dna piwnicy i jak kopacze, gdy wyrzucają ziemię z wykopu, ja też musiałem pomagać sobie kolanem, by stylisko łopaty utrzymało ten papier, który przetworzył się już w jakiś margiel, w opokę. Tak więc wrzuciłem ostatnią łopatę mokrej i kleistej substancji, jakbym był kanalarzem i czyścił dno opuszczonego ścieku w podziemiach praskiej kanalizacji. Do ostatniej paczki włożyłem otwartą Teorię nieba i kiedy podwiązałem paczkę drutami, i czerwony guzik zwolnił nacisk, i wytoczyłem tę paczkę na wózek, i odwiozłem ją do tych dwudziestu pozostałych, siadłem na stopniu, ręce zwisały mi przez kolana na zimną cementową podłogę. Dwadzieścia jeden Słoneczników świeciło w ciemnej szarzyźnie piwnicy i kilka myszek, które trzęsły się z zimna, bo nigdzie nie było już papieru, jedna z tych myszek podeszła blisko i zaatakowała mnie, maleńka myszka doskakiwała do mnie na tylnych łapkach i chciała ugryźć mnie albo może przewrócić, możliwe, że chciała mnie jedynie zranić, całą siłą swego mysiego ciałka skakała i kąsała moją mokrą podeszwę, za każdym razem odsuwałem ją delikatnie, ale myszka wciąż od nowa rzucała się na moją podeszwę, aby wreszcie całkiem bez tchu przysiąść w kątku i patrzeć na mnie, patrzeć mi w oczy, i zacząłem dygotać, widziałem, że w tych mysich oczach jest w tej chwili coś więcej niż gwiaździste niebo nade mną, więcej niż prawo moralne we mnie. Uderzeniem pioruna oznajmił mi Artur Schopenhauer, że najwyższym prawem jest miłość, a ta miłość to współczucie, pojąłem, dlaczego Artur tak nienawidził głoszącego kult siły Hegla, byłem jednak zadowolony, że ani Hegel, ani Schopenhauer nie byli dowódcami wrogich armii, bo ci dwaj toczyliby wojnę dokładnie taką, jaką wiodą dwa szczurze klany we wszystkich kanałach i ściekach praskich podziemi. Dziś w nocy byłem taki zbiedzony, leżałem w poprzek łóżka pod baldachimem, nad którym belki podtrzymywały dwie tony książek, patrzyłem w półmrok wdzierający się ze skąpo oświetlonej ulicy i przez szpary między deskami widziałem grzbiety książek, a kiedy było cicho, nagle usłyszałem chrobot mysich ząbków, słyszałem, jak pracują na baldachimie nad moim łóżkiem, i z kilku książek dochodził mnie ten dźwięk, który napędzał mi strachu, jakby cykał tam stoper, a gdzie są myszki, tam gdzieś nade mną będzie też mysie gniazdo, a gdzie są gniazda, tam za kilka miesięcy powstanie mysia osada, a za pół roku wioski myszek, które w postępie geometrycznym, nim minie rok, utworzą miasteczko, zdolne podgryzać również tramy i belki tak przemyślnie, że pewnego razu - i to już wkrótce - trącę je tylko głosem, tylko nieznacznym ruchem ręki i zleci na mnie tych dwadzieścia kwintali książek, i tak myszki zgotują mi odpłatę za wszystkie paczki, w których je kiedykolwiek sprasowałem. Tak oto leżałem w półśnie, całkowicie zmożony chrupaniem książek tam gdzieś nade mną i jak zawsze w tym chwiejnym śnie przyszła do mnie w postaci Mlecznej Drogi maleńka Cyganka, ta miłość mej młodości, Cyganka cicha i prostoduszna, ta, która czekając na mnie przed restauracją jedną nogę miała wysuniętą do przodu i w bok, jak baletnice w podstawowej pozycji, urocza piękność mojej młodości, o której dawno już zapomniałem. Całe jej ciało pokryte było potem i tłuszczem woniejącym piżmem i pomadą, ile razy ją pogłaskałem, miałem palce w świeżym maśle, pachniała jelenim łojem, chodziła w jednej i tej samej konfekcyjnej sukience, całej utytłanej w sosach i zupach, na plecach ta sukienka pełna była plam od wapna i spróchniałego drewna, od tego, że mi przynosiła z rozbiórek zbutwiałe belki i deski, pamiętam, jak tę Cygankę spotkałem po raz pierwszy, to było pod koniec wojny, kiedy wracałem z knajpy, przyłączyła się do mnie i wciąż szła za mną, rozmawiałem z nią przez ramię, trzymała się wciąż za moimi plecami i nie dawała nigdy na siebie czekać ani mnie nie wyprzedzała, dreptała za mną w bezgłośnych trzewikach, tak, wyszedłem od Horkich i na rozdrożu mówię, no to żegnam, muszę już iść, lecz ona powiedziała, że musi iść w tę samą stronę, w którą ruszyłem, tak więc wszedłem w ulicę Ludmiły i na końcu powiadam, no to żegnam, ja muszę iść do domu, a ona powiedziała, że także idzie w tę samą stronę, więc umyślnie doszedłem aż na Zertwy i podałem jej rękę, że muszę iść na dół, a ona powiedziała, że idzie w tę samą stronę co ja, tak więc szliśmy, a tam na dole, Na Grobli Wieczności, powiedziałem, że już jestem na mojej ulicy i że się z nią rozstaję, a ona powiedziała, że idzie w tę samą stronę co ja, tak więc doszedłem pod gazową latarnię przy naszej czynszówce i mówię, no to żegnam, ja już stoję przed moją chałupą, a ona powiedziała, że także tutaj mieszka, więc otworzyłem i puściłem ją przodem, ale ona nie chciała, niech pierwszy wejdę w ciemny korytarz, tak więc wszedłem, mieszkało tam jeszcze trzech lokatorów, tak więc wyszedłem po schodach na podwórko i szedłem do moich drzwi, a kiedy otwierałem, odwróciłem się i mówię, no to żegnam, ja już jestem u siebie, a ona mi powiedziała, że też jest już u siebie i weszła do mnie, i spała ze mną w jedynym łóżku, a kiedy się obudziłem, już jej nie było, tylko łóżko przy brzegu było po niej ciepłe. Tak więc umyślnie wracałem do domu dopiero w nocy, lecz gdy tylko wszedłem na schody, widziałem ją, jak siedzi na stopniu przed drzwiami, widziałem, że pod oknem leżą białe deski i pocięte belki z rozbiórek, i kiedy otworzyłem, podniosła się jak kotka i wsunęła się do pokoiku, a potem nic, tylko milczeliśmy, ja szedłem do wielkiego dzbana po piwo, przynosiłem pięć litrów piwa, a tymczasem Cyganka rozpaliła pod blachą, w żeliwnym piecyku, w którym ogień huczał, choć drzwiczki były otwarte, bo w tym pokoiku był wielki komin, kiedyś mieścił się tu warsztat kowalski ze sklepikiem, Cyganka gotowała stale to samo, ziemniaczany gulasz z końską kiełbasą, potem siedziała przy otwartych drzwiczkach, dokładała i podołek miała pełen żółtego światła, a dokoła jej ramion i szyi, i nieustannie zmieniającego się profilu ciągnęła się złocista krecha potu, jak było jej gorąco, ja zaś wyciągnąłem się w ubraniu na łóżku, wstawałem, żeby napić się z dzbana i gdy upiłem, podawałem dzban Cygance, obydwiema rękami trzymała ten gigantyczny dzban i gdy piła, słyszałem, jak pulsuje jej szyja i jak postękuje cichutko, niczym jakaś pompa w oddali, początkowo myślałem, że dokłada do pieca i wciąż pali w nim tylko po to, by mnie sobie pozyskać, ale to tkwiło w niej, ten ogień był w niej, bez ognia chyba nie potrafiła żyć. Więc żyłem z tą Cyganeczką i właściwie to nawet nie wiedziałem, jak się nazywa, a ona nie wiedziała i nie chciała, i nie potrzebowała wiedzieć, jak nazywam się ja, tak cicho i bez słowa spotykaliśmy się wieczorem, nigdy nie dałem jej kluczy, zawsze czekała na mnie, czasem umyślnie, żeby ją wypróbować, przychodziłem dopiero po północy, gdy otworzyłem, nagle mignął koło mnie cień i wiedziałem, że Cyganka jest już w pokoiku i za chwilę potrze zapałkę, zapali papier i ogień w piecu zacznie płonąć i huczeć, i nieustannie pożerać drewno, którego Cyganka naściągała pod okna na cały miesiąc. A także kiedy cicho jedliśmy i rozświeciliśmy żarówkę, widziałem, jak Cyganka łamała chleb, tak jakoś, jakby przyjmowała świętą Eucharystię, łamała, a następnie zbierała okruszki ze spódnicy i wrzucała je sakralnie w ogień. A potem leżeliśmy na plecach i patrzyliśmy w sufit, na którym poruszała się mora przytłumionych cieni i półświateł, żarówkę dawno już zgasiliśmy, kiedy szedłem po dzban na stole, to jakbym szedł przez akwarium pełne morszczynów i wodnej rzęsy, jakbym szedł przez gęsty las jasną nocą, tak migały cienie, a gdy piłem, zawsze odwracałem się i patrzyłem na nagą Cygankę, jak leży i patrzy na mnie, jej oczy świeciły białkami, widzieliśmy się znacznie lepiej niż w ostrym świetle, ja w ogóle kochałem zmrok, to była jedyna chwila, kiedy miałem wrażenie, że może się stać coś wielkiego, że po zmierzchu, o zmroku wszystkie rzeczy są piękniejsze, wszystkie ulice, wszystkie place, że wszyscy ludzie wieczorem, gdy tak idą, są piękni niczym bratki, miałem nawet wrażenie, że ja również jestem pięknym młodym mężczyzną, o zmroku lubiłem przeglądać się w lustrze, lubiłem widzieć swoje odbicie w szybach wystaw sklepowych, nawet kiedy po zmierzchu dotykałem palcami twarzy, stwierdzałem, że nie mam ani jednej zmarszczki, ani koło ust, ani na czole, że z nadejściem zmroku w codziennym życiu nastąpiła ta pora, której na imię piękno. W otwartych drzwiczkach pieca płonął rozżarzony węgiel, naga Cyganka znów wstała i kiedy szła, widziałem, jak z całego jej ciała, obwiedzionego żółtą krechą, promieniuje aureola, zupełnie tak jak z całego Ignacego Loyoli przycementowanego na fasadzie kościoła na placu Karola. I gdy dołożyła do pieca, znowu szła, i położyła się na mnie, odwróciła głowę tak, że patrzyła na mój profil i wodziła palcem po mym nosie i ustach, i w ogóle niemal mnie nie całowała i ja nie całowałem jej także, wszystko mówiliśmy sobie rękami, a potem tylko leżeliśmy i patrzyliśmy na odblaski i odbicia pękniętego w połowie żeliwnego piecyka, który ze swego wnętrza emanował kędzierzawe światło, powstające ze śmierci drewna. Nie pragnęliśmy już nic innego, jak tylko żyć tak wiecznie i bez końca, jakbyśmy dawno już wszystko sobie powiedzieli, jakbyśmy się razem narodzili i nigdy się nie rozstawali. Kiedy nadeszła jesień tego przedostatniego roku tej drugiej wojny, kupiłem niebieski papier pakowy, nici, kłębki grubych nici, klej i przez całą niedzielę, podczas gdy Cyganka chodziła po piwo, na podłodze lepiłem i montowałem latawiec, wyrównałem nitki tak, by latawiec wznosił się prosto w górę, do nieba, a potem szybko wykonaliśmy długi ogon, Cyganka, jak ją tego nauczyłem, wiązała papierowe kokardki, no i wybraliśmy się razem na Okrąglak, i kiedy wypuściłem latawiec w niebo i zluzowałem nitkę, i potem trzymałem chwilę grubą nić w palcach i ciągnąłem, żeby latawiec wzbił się i stał nieruchomo na niebie, tylko ogon falował, tworząc literkę S, Cyganka zasłaniała całą twarz dłońmi i nad palcami widziałem te jej rozwarte, zdumione oczy... A potem siedzieliśmy i popuszczałem grubą nić, i dałem Cygance potrzymać latawiec na niebie, a Cyganka krzyczała, że latawiec wyciągnie ją na niebiosa, że czuje, że wznosi się w górę do nieba jak Maryja Panna, trzymałem ją za ramiona, że jeśli już, to wzlecimy razem oboje, lecz Cyganka zwróciła mi kłębek nici, tak więc siedzieliśmy i Cyganka oparła głowę na mym ramieniu, a ja umyśliłem raptem, że poślę latawcowi liścik i dałem Cygance nitkę do potrzymania, lecz Cyganka znów była przerażona, że latawiec weźmie ją na niebiosa i że nigdy już mnie nie zobaczy, więc wbiłem w ziemię kołek, na którym nawinięta była gruba nić, wyrwałem z notesika kartkę, naderwałem ją, nanizałem na nitkę i gdy ponownie ująłem kłębek w palce, Cyganka krzyczała, wyciągała ręce do liściku, który szarpanymi ruchami unosił się po nitce w górę, czułem w palcach, jak latawiec ciągnie, każdy podmuch wiatru tam w górze wchodził mi przez palce w całe ciało i kiedy liścik dotarł do skrzyżowania nici pod latawcem, poczułem to dotknięcie i zadrżałem, i nagle ten latawiec był Bogiem, a ja byłem Synem Bożym, a ta nić była Duchem Świętym, za którego pośrednictwem człowiek wchodzi w styczność, w intymny kontakt i dialog z samym Bogiem. Więc puszczaliśmy jeszcze kilka razy latawiec na niebo, Cyganka ośmieliła się i trzymała nitkę, i cała dygotała jak ja, dygotała, kiedy również latawiec drgał pod naporem wiatru, trzymała nitkę na paluszku i krzyczała w uniesieniu... Pewnego razu przyszedłem wieczorem do domu, Cyganka na mnie nie czekała, zaświeciłem, do białego rana wychodziłem przed dom, lecz Cyganka nie przyszła i nie przyszła także nazajutrz, nie przyszła już nigdy. Szukałem jej, ale nigdy już jej nie zobaczyłem, maleńkiej, dziecinnej Cyganki, prostej jak nieociosane drewno, Cyganki jak tchnienie Ducha Bożego, Cyganki, która nie chciała nic więcej, niż tylko palić w piecu drewnem, które przynosiła na grzbiecie, te ciężkie belki i deski z rozbiórek, kloce wielkie jak krzyż, naprawdę nie chciała nic więcej, niż gotować ziemniaczany gulasz z końską kiełbasą, dokładać do pieca, a jesienią puszczać latawiec na niebiosa. Dopiero później dowiedziałem się, że zabrało ją gestapo z innymi Cyganami i że wywieźli ją do kacetu, skąd już nie wróciła, spalili ją gdzieś na Majdanku lub w Oświęcimiu w krematoryjnych piecach. Niebiosa nie są humanitarne, ja jednak wtedy jeszcze humanitarny byłem. Po wojnie, kiedy nie przyszła, spaliłem na podwórzu latawiec razem z nićmi, długi ogon, którego kokardki robiła maleńka Cyganka, której imienia już zapomniałem. Gdy wojna się skończyła, jeszcze w latach pięćdziesiątych miewałem piwnicę pełną nazistowskiej literatury, z ogromną chęcią w świetle wdzięcznej sonaty mej małej Cyganki prasowałem kwintale tych broszur i książek na ten sam temat, prasowałem setki tysięcy stron z fotografiami wiwatujących mężczyzn i kobiet, i dzieci, wiwatujących starców, wiwatujących robotników, wiwatujących chłopów, wiwatujących esesmanów, wiwatujących wojskowych, w koryto mej hydraulicznej prasy ochoczo wrzucałem Hitlera i jego świtę, wkraczających do wyzwolonego Danzigu, Hitlera wkraczającego do wyzwolonej Warszawy, Hitlera wkraczającego do wyzwolonej Pragi, Hitlera wkraczającego do wyzwolonego Wiednia, Hitlera wkraczającego do wyzwolonego Paryża, Hitlera w jego prywatnym mieszkaniu, Hitlera na uroczystościach dożynkowych, Hitlera z jego wiernym wilczurem, Hitlera pośród jego frontowych żołnierzy, Hitlera podczas podróży inspekcyjnej oglądającego Wał Atlantycki, Hitlera wjeżdżającego do zdobytych miast na Wschodzie i na Zachodzie, Hitlera pochylonego nad sztabowymi mapami, a im więcej prasowałem Hitlera oraz wiwatujące kobiety i mężczyzn, i dzieci, tym więcej myślałem o mojej Cygance, która nigdy nie wiwatowała, która nie chciała nic innego, niż dokładać do pieca i gotować ziemniaczany gulasz z końską kiełbasą, i chodzić do wielkiego dzbana po piwo, nie chciała więcej, niż łamać chleb jak świętą hostię i potem przez otwarte drzwiczki pieca patrzeć na płomienie i żar, na melodyjny huk ognia, śpiew ognia, który znała od czasu swojego dzieciństwa i który był sakralnie związany z jej plemieniem, ognia, którego światło zostawia pod sobą wszelki żal i przywołuje na twarz melancholijny uśmiech, będący odbiciem wyobrażenia Cyganki o szczęściu doskonałym... Leżę teraz na plecach w poprzek mojego łóżka, a z pawlacza spadła mi na piersi maleńka myszka, ześliznęła się i wbiegła pod łóżko, musiałem przynieść trochę myszek w teczce albo w kieszeni kurtki, z podwórza unosi się zapach klozetów, wnet będzie padać, myślę sobie, leżąc na plecach nie mogę ruszyć ani jednym z mych członków, taki jestem zniszczony piwem i pracą, gdy w dwa dni wyczyściłem całą piwnicę na zgubę setek myszy, potulnych zwierzątek, które także nie chciały nic innego, niż chrupać teksty książek i mieszkać w dziurach w starym papierze, rodzić kolejne myszki i dawać im ssać w takim gniazdku, myszki zwinięte w kłębek, tak jak ta moja Cyganeczka zwijała się w kłębek koło mnie w chłodną noc. Niebiosa nie są humanitarne, lecz jest chyba coś więcej niż te niebiosa, współczucie i miłość, o której już zapomniałem i której już nie pamiętam.

6

Trzydzieści pięć lat robiłem paczki ze starego papieru na hydraulicznej prasie, trzydzieści pięć lat myślałem, że makulatury i odpadków szmacianych niepodobna prasować inaczej niż tak, jak robiłem to ja, ale teraz dowiedziałem się, że na Bubnach ustawiono gigantyczną prasę, która zastąpi dwadzieścia takich pras jak ta, na której ja pracuję. I gdy naoczni świadkowie powiedzieli mi, że ten gigant robi paczki o wadze trzech i czterech kwintali i wozi się te paczki do wagonów podnośnikowymi wózkami, powiadam sobie, na to, Haňtio, musisz popatrzeć, to musisz zobaczyć, złożysz kurtuazyjną wizytę. I gdy stałem na Bubnach i widziałem tę ogromną przeszkloną halę, wielką niemal jak mały Dworzec Wilsona, i słyszałem dudnienie tej ogromnej prasy, dostałem dreszczy i nie mogłem spojrzeć na tę maszynę, chwilę stałem i patrzyłem gdzie indziej, potem zawiązywałem sznurowadło u buta i nie mogłem spojrzeć tej maszynie w oczy. Ze mną zawsze tak było, kiedy w stercie starego papieru dostrzegłem grzbiet i okładki jakiejś cennej książki, nie sięgałem po nią od razu, ale brałem pakuły i czyściłem wał mojej prasy, dopiero potem rzucałem okiem na stertę papieru i obliczałem, czy mam dość siły, żeby tę książkę wziąć i otworzyć, i dopiero kiedy uznałem, że tak, wtedy podnosiłem książkę i ta książka drżała w mych palcach jak ślubna wiązanka panny młodej przed ołtarzem. Taki byłem również, kiedy jeszcze grywałem w futbol w naszym wiejskim klubie, wiedziałem, że skład w gablotce koło Dolnej Gospody wywieszają dopiero w czwartek, ale ja przyjeżdżałem z bijącym sercem już w środę, stałem rozkraczony nad ramą roweru i nigdy nie mogłem spojrzeć na gablotkę od razu, oglądałem zameczek i listwy skrzynki, a potem długo czytałem nazwę naszego klubu i dopiero później patrzyłem na skład, ale w środę był tam zawsze skład jeszcze z poprzedniego tygodnia, toteż odjeżdżałem, żeby w czwartek stać rozkraczony przy gablotce i długo patrzeć na wszystko, tylko nie na skład, i dopiero gdy się uspokoiłem, dopiero wtedy powoli i długo czytałem skład pierwszej drużyny, a następnie skład rezerwy i na koniec skład juniorów, i dopiero widząc swoje nazwisko jako rezerwowego, byłem szczęśliwy. Teraz tak samo stałem przy gigantycznej prasie na Bubnach i gdy moje zmieszanie zmalało, zebrałem się na odwagę i spojrzałem na tę maszynę, która wznosiła się pod szklany strop hali niczym olbrzymi ołtarz w kościele Świętego Mikołaja na Małej Stranie. Ta prasa była jeszcze większa, niż się spodziewałem, wielka taśma była taka szeroka i długa, jak taśma w elektrowni na Holeszovicach, powolutku sypiąca węgiel pod ruszty, na tej taśmie przesuwał się powolutku biały papier i książki, ładowali te książki młodzi robotnicy i robotnice, ubrani całkiem inaczej, niż byłem ubrany w pracy ja i inni pakowacze starego papieru, mieli pomarańczowe i jasnoniebieskie rękawice, i żółte amerykańskie czapki z daszkami, na sobie takie kombinezony po piersi, a wyżej szeleczki przez ramiona i skrzyżowane na plecach. Takie owerole, podkreślające elegancję kolorowych sweterków i golfów, i nigdzie nie widziałem zapalonej żarówki, przez ściany i przeszklony strop wlewało się światło i słońce, a pod sufitem były wentylatory, te kolorowe rękawice zwiększały moje upokorzenie, bo ja zawsze pracowałem gołymi rękami, żeby czuć w palcach smak papieru, ale tu nikt nie pragnął dotykiem chłonąć tego niepowtarzalnego uroku starego papieru, a taśma unosiła książki i białe ścinki w górę, jak ruchome schody wynoszą przechodniów z podziemnego przejścia pod placem Wacława na ulice, i ten papier trafiał prosto do ogromnego kotła, wielkiego jak gigantyczny kocioł w browarze na Smichovie, w którym warzy się piwo, gdy ten kocioł był pełny, taśma zatrzymała się, a spod stropu zjechała ustawiona pionowo śruba, która z ogromną siłą sprasowała papier i tak pięknie parsknęła, aby ponownie unieść się pod strop hali, i taśma znów szarpanymi ruchami niosła papier, i sypała surowiec prosto do owalnego koryta, wielkiego jak basen na placu Karola. I teraz uspokoiłem się na tyle, by zauważyć, że ta prasa paczkuje i prasuje całe nakłady książek, przez szklaną ścianę widziałem ciężarowe samochody, jak przywoziły paczki z książkami, ułożone równo, aż ponad burty, całe nakłady książek, idące prosto na przemiał, zanim choćby jedna stroniczka zatruje ludzkie oczy i ludzki mózg, i serce. Dopiero teraz widziałem, że robotnicy i robotnice u podnóża taśmy rozrywają opakowania paczek i wyjmują z nich świeże książki, i zrywają okładki, i rzucają na taśmę same tylko wnętrza książek, rzucali te książki, które zanim upadły, rozwierały kartki, i nikt na te kartki nie spojrzał, właściwie to nawet spojrzeć nie mógł, bo taśma musiała być wciąż pełna, nie pozwalała, żeby się nad nią zatrzymywać, jak nad mą prasą zatrzymywałem się ja, taka nieludzka była praca tutaj, na Bubnach, całkiem jak na statku wielorybniczym, gdy wyciągnie się sieci na rufę i żeglarze wybierają ryby i rybki, i sortują je rzucając na taśmy biegnące do wytwórni konserw we wnętrzu statku, ryby jak ryby, książki jak książki. Tak więc zebrałem się na odwagę i wszedłem po schodkach na platformę biegnącą dookoła owalnego koryta, doprawdy chodziłem po tej platformie jak w warzelni smichowskiego browaru wokół kotłów, w których warzy się pięćset hektolitrów piwa naraz, oparty o barierę patrzyłem na dół, jakbym stał na rusztowaniu na budowie jednopiętrowego domku, tablica rozdzielcza świeciła dziesiątkami guzików we wszystkich kolorach, jak w jakiejś elektrowni, a śruba znowu gniotła i prasowała zawartość wnętrza z taką siłą, jak kiedy w zamyśleniu gniecie się w palcach bilet tramwajowy, ja zaś bezgranicznie przerażony rozglądałem się wokół siebie i patrzyłem na dół, na pracujących robotników i robotnice, na których przez boczną ścianę świeciło słońce, i barwy ubrań i sweterków, i czapek mieniły się w oczach i pyszniły się kolorami, jak jakieś egzotyczne ptaki wyglądali ci robotnicy, jak zimorodki, norweskie gile, jak papugi, lecz nie to było przyczyną mojego przerażenia, zląkłem się, ponieważ nagle jasno pojąłem, że ta gigantyczna prasa to śmiertelny cios zadany wszystkim małym prasom, pojąłem nagle, że to, co widzę, to jest nowa epoka w mojej branży, że to już inni ludzie i inny sposób pracy. Uświadomiłem sobie, że nadszedł kres drobnych radości, które w małej zbiornicy przychodziły w postaci znalezionych, omyłkowo wyrzuconych na makulaturę ksiąg i książek, że to, co tutaj widzę, to również inna mentalność, bo możliwe, że każdy robotnik weźmie sobie do domu jako deputat jedną książkę z każdego nakładu, że ją sobie nawet przeczyta, ale to już koniec wszystkich tych moich kolegów pakowaczy i również mój koniec, bo my wszyscy, starzy pakowacze, byliśmy wbrew własnej woli wykształceni, wbrew własnej woli każdy miał w domu pokaźną bibliotekę z książek znalezionych pośród makulatury i każdy z nas czytywał te książki w naiwnej nadziei, że pewnego razu przeczytamy coś, co zmieni nas jakościowo. A największym ciosem było dla mnie, gdy zobaczyłem, że ci młodzi robotnicy bez cienia wstydu pili mleko i płynny owoc, stali w rozkroku, wsparci jedną ręką pod bok, i ze smakiem pili prosto z butelki, i wiedziałem, że oto nadszedł definitywny koniec starych czasów, że skończyła się epoka, w której robotnik na kolanach i palcami, i dłońmi zmagał się z materiałem, jakby z nim walczył, kładł go na łopatki, toteż każdy robotnik starego typu był od pracy sterany i usmolony, ponieważ musiał mierzyć się z pracą własnym ciałem. Ale tutaj zaczęła się nowa epoka z nowymi ludźmi i nowymi metodami pracy, nowa epoka, która przy pracy pije mleko, choć każdemu wiadomo, że taka krowa raczej zdechnie z pragnienia, niż napije się mleka. Nie mogłem na to patrzeć, obszedłem prasę i tam widziałem rezultat jej hydrauliki, ogromną paczkę, która osiadła wprost na platformie wózka podnośnikowego, takiej jaszczurki, która szarpanymi ruchami wykonała zwrot i wyjechała na rampę, i naprawdę stamtąd prosto do wagonu, z paczkami ogromnymi jak pomniki zamożnych rodzin na Cmentarzu Olszańskim, z paczkami wielkimi jak kasy ogniotrwałe marki Wertheim. Uniosłem do oczu te moje ręce, brudne ludzkie ręce o palcach poobcieranych od pracy jak pieńki winorośli, patrzyłem na nie i następnie z pogardą je odrzuciłem, zakołysały mi się te moje ręce w ramionach i w tejże chwili zaczęła się przedpołudniowa przerwa, taśma stanęła i widziałem, jak robotnicy i robotnice usiedli pod wielką tablicą, taką planszą pełną pluskiewek i zawiadomień, i ogłoszeń, i pisemek, każdy postawił przed sobą butelkę mleka i rozwinął drugie śniadanie, które przyniosła w skrzynce śniadaniarka, i wolno jedli kiełbasy i sery, i bułki z masłem, i zapijali płynnym owocem i mlekiem, i śmiali się, i rozmawiali, a ja słysząc urywki rozmów musiałem przytrzymać się bariery, bo dowiedziałem się, że ci młodzi ludzie są brygadą pracy socjalistycznej, że co piątek wyjeżdżają zakładowym autokarem do zakładowego domu wypoczynkowego w Karkonosze. Kiedy skończyli jeść, zapalili papierosy i dowiedziałem się, że w zeszłym roku byli na wycieczce we Włoszech i Francji, a w tym roku wybierają się na wycieczkę do Bułgarii i Grecji, i widząc, jak spokojnie robią listę i następnie namawiają jeden drugiego, żeby wszyscy jechali do tej Grecji, już wcale się nie dziwiłem, że gdy słońce wzniosło się wyżej na niebie, ci młodzi ludzie rozebrali się do pasa i opalali się na słońcu, a przy tym naradzali się, czy po południu lepiej będzie pojechać kąpać się na Żółtą Pływalnię, czy raczej na Modrzany, pograć w lawn-futbol i w futbol. Ten urlop w Grecji to był dla mnie wstrząs, ja przenosiłem się do starożytnej Grecji tylko dzięki lekturze Herdera i Hegla, i dzięki dionizyjskiej postawie wobec świata Fryderyka Nietzschego, ja właściwie na urlopie nigdy nie byłem, niemal cały urlop traciłem na odrabianie zaległych dniówek, gdy szef za jeden dzień nieusprawiedliwionej nieobecności potrącał mi dwa dni, a jeżeli jakiś dzień mi pozostał, to brałem za niego ekwiwalent pieniężny i pracowałem, bo wciąż byłem z tą moją pracą do tyłu, pod podwórzem i na podwórzu stale było tyle papieru, więcej papieru, niż byłem zdolny spakować, wskutek czego przez trzydzieści pięć lat co dzień przeżywałem kompleks Syzyfa, jak mi o tym pięknie napisał pan Sartre, a jeszcze lepiej pan Camus, im więcej paczek wywieziono mi z podwórza, tym więcej starego papieru nawpadało mi do piwnicy, i tak w nieskończoność, podczas gdy brygada pracy socjalistycznej tu na Bubnach jest każdego dnia na bieżąco, teraz wszyscy pracują, są opaleni i przy pracy słońce zwiększa śniadość ich greckich ciał, ani trochę nie są przejęci tym, że podczas urlopu pojadą do Hellady, nie mając najmniejszego pojęcia o Arystotelesie i Platonie, i Goethem, przedłużonej ręce antycznej Grecji, spokojnie pracują i nadal wyrywają książki z okładek i ciskają przerażone i zjeżone ze zgrozy kartki na taśmę produkcyjną, tak obojętnie i spokojnie, wcale nie przejmując się wszystkim, co taka książka oznacza, ktoś przecież musiał tę książkę napisać, ktoś musiał ją popoprawiać, ktoś musiał ją przeczytać, ktoś musiał ją zilustrować, ktoś musiał ją składać, ktoś musiał ją korygować i ktoś musiał ją znów przeskładać, i ktoś musiał przeprowadzić drugą korektę, ktoś ją musiał przeskładać ostatecznie, i ktoś musiał dać ją na maszynę, i ktoś musiał znów ją przeczytać, ostatni już raz w odbitkach, i ktoś musiał jeszcze raz dać ją na maszynę i arkusz za arkuszem wkładać w inną maszynę, która książkę oprawiła, i ktoś musiał odbierać te książki i zrobić z nich paczkę, i ktoś musiał wypisać rachunek za książkę i za całą pracę nad książką, i ktoś musiał o książce zadecydować, że nie nadaje się do czytania, i ktoś musiał książkę potępić i wydać polecenie, żeby poszła na przemiał, i ktoś musiał złożyć książki w magazynie, i ktoś musiał znów załadować książki na ciężarówkę, i ktoś musiał przywieźć paczki książek aż tutaj, gdzie robotnicy i robotnice w czerwonych i niebieskich, i żółtych, i pomarańczowych rękawicach wyrywają z książek wnętrzności i rzucają je na taśmę produkcyjną, która głucho, ale miarowo, szarpanymi ruchami niesie zjeżone kartki pod gigantyczną prasę, prasującą je w paczki, paczki zaś idą do papierni, gdzie zrobi się z nich niewinny, biały, nieskalany literami papier, aby wydrukowano na nim kolejne, nowe książki... Tak oto oparty o barierę patrzyłem w dół na ludzką pracę, widziałem, jak na słońce wyszła nauczycielka, która przyprowadziła gromadkę uczniów, początkowo myślałem, że nauczycielka jest tu z wycieczką, by dzieci zobaczyły, jak się prasuje stary papier, lecz widziałem, że nauczycielka wzięła książkę, kazała dzieciom uważać, a następnie zademonstrowała proces darcia tak, żeby dzieci zrozumiały, i dzieci, jedno za drugim, brały książkę i gdy ściągnęły obwolutę i okładki, ujęły ją paluszkami za kartki i starały się książkę podrzeć i rozszarpać, ale książka broniła się, w końcu jednak siła dziecięcych rączek była większa, toteż czółka dzieci rozchmurzyły się i praca paliła się im w rękach, jak robotnikom i robotnicom, które przytakiwaniem zachęcały dziatwę do pracy... Tak jakoś wyglądało to tu na Bubnach, jak kiedy byłem na wycieczce w drobiarni w Libuszu, jak dzieci wyrywały wnętrzności z książek, tak młode robotnice w Libuszu zręcznymi ruchami wyrywały z żywcem zawieszonych na przesuwającej się taśmie kurcząt wątróbki i płuca, i serca, i wrzucały te podroby do przygotowanych skrzynek, podczas gdy taśma produkcyjna szarpanym ruchem odnosiła kurczęta do dalszych operacji, a ja patrzyłem na to i widziałem, że wszystkie te dziewczęta w Libuszu są przy pracy wesołe i pełne humoru, podczas gdy na rampach w tysiącu klatek znajdują się żywe i na pól martwe kurczaki, niektóre wydostały się z zadrutowanych klatek i siedzą na burtach ciężarówek, niektóre kurczęta dziobią i nie przyjdzie im na myśl, by ulecieć od haczyków przesuwającej się taśmy, na której młode dziewczęta zawieszają za szyjki kurczaki, które po dziesięć siedzą w klatkach... Patrzę w dół na to, jak dzieci uczą się drzeć książki, widzę, że już idzie im to tak, że musiały pozdejmować bluzeczki i sweterki, ale widzę, że kilka książek się zmówiło i broniły się tak, że jeden chłopczyk i jedna dziewczynka nadwerężyli sobie paluszki, utytłali sobie palce na twardych okładkach krnąbrnej książki, lecz robotnice wzięły niedokończone krnąbrne książki i jednym szarpnięciem wyrwały wnętrzności, i rzuciły nastroszone kartki na taśmę produkcyjną, podczas gdy nauczycielka zakładała opatrunek na nadwerężony dziecięcy palec. Niebiosa nie są humanitarne i ja mam już tego dosyć. Odwróciłem się i zszedłem na dół, a kiedy wychodziłem, ktoś zawołał do mnie... Haňtio ty stary borsuku, co na to powiesz? Obejrzałem się, a tam przy barierze stał w słońcu młodzik w pomarańczowej amerykańskiej czapce, teatralnie unosił butelkę pełną mleka, stał tam jak Statua Wolności z pochodnią, ustawiona przed Nowym Jorkiem, śmiał się i potrząsał tą flaszką, i widziałem, że wszyscy pozostali robotnicy i robotnice śmieją się, że mnie chyba lubią, że znają mnie, że przez cały ten czas, gdy się tu obijałem i byłem bliski załamania, obserwowali mnie, że cieszyli się z tego, że widok tej gigantycznej prasy oraz ich był dla mnie takim wstrząsem... teraz śmiali się i machali w powietrzu żółtymi i pomarańczowymi rękawicami, złapałem się za głowę i odchodziłem korytarzem, za mną dźwięczał we wszystkich tonacjach śmiech, od którego uciekałem długim korytarzem obramowanym tysiącami paczek z książkami, cały nakład książek defilował i pędził w przeciwną stronę, kiedy uciekałem tak korytarzem. Dopiero na końcu tego długiego korytarza zatrzymałem się i nie mogłem się pohamować, rozerwałem opakowanie książek i zobaczyłem, że te książki, które dzieci rozszarpywały i dwoje z nich utytłało sobie na ich kartkach paluszki, że to jest Kája Mařík, wyciągnąłem książkę i zajrzałem na ostatnią stronę, i dowiedziałem się z niej, że nakład wynosi osiemdziesiąt pięć tysięcy, a całość ma trzy tomy, tak więc ponad ćwierć miliona Kájów Maříków na próżno walczy również z dziecięcymi paluszkami... Tak więc uspokojony szedłem następnymi korytarzami, obok mnie defilowały tysiące książek w paczkach, bezbronnych i cichych, całkiem tak, jak gdy byłem na wycieczce w Libuszu, w kurzej rzeźni, kurczęta, które wydostały się z klatek, chodziły i dziobały wokół taśmy produkcyjnej tak długo, aż w końcu dziewczęca ręka złapała je, nadziała żywcem na haczyk taśmy i podcięła kurze gardziołko, kurczęta, które nie rozwinęły się, ledwie weszły na orbitę swojego losu całkiem tak jak książki w tym magazynie muszą przedwcześnie iść na śmierć. Gdybym tak ja jechał do Grecji, mówię sobie, pojechałbym pokłonić się do Stagiry, gdzie urodził się Arystoteles, gdybym jechał do Grecji, to z pewnością, chociażby w kalesonach, obiegłbym stadion w Olimpii, w długich kalesonach i z troczkami dookoła kostek, przebiegłbym rundę honorową na cześć wszystkich zwycięzców wszystkich olimpiad, gdybym jechał do Grecji. Gdybym tak ja jechał z tą brygadą pracy socjalistycznej do Grecji, wygłosiłbym im wykład nie tylko o filozofii i wszystkich budowlach, ja wygłosiłbym wykład o wszystkich samobójstwach, o Demostenesie, o Platonie, o Sokratesie, gdybym tak mógł jechać z brygadą pracy socjalistycznej na wycieczkę do Grecji... Ale żyjemy już w innej epoce, w nowym świecie, ci młodzi ludzie pokazują, co potrafią, chyba na świecie wszystko jest już inne i inaczej. Tak medytowałem i tylnym wejściem schodziłem do swej piwnicy, w półmrok i światło żarówek, i smród, pogłaskałem wypolerowane ranty koryta mojej prasy, drewno, na którym znać jego lata, tak więc stałem i nagle rozległ się krzyk i żałosny wrzask, odwróciłem się, a przede mną stał mój szef z oczami nabiegłymi krwią i wołał, i trąbił pod sufit swój żal, że mnie tak długo nie było i że znowu podwórze, tak samo jak piwnica, pełne jest starego papieru aż po strop, nie rozumiałem, co ten mój szef do mnie jojczy, ale wyczułem, że jestem okropnym człowiekiem i że szef ma już tego dosyć, i kilka razy powtarzał słowo, którego nikt nigdy mi jeszcze nie powiedział, że jestem niezguła, niezguła, niezguła. Gigantyczna prasa na Bubnach i młoda brygada pracy socjalistycznej, i ja, pośród dylematów moralnych, więc ja jestem niezguła, ja jeszcze mniejszy niż ta moja maleńka prasa, letnia wycieczka brygady do Hellady, a ja jestem niezguła. Tak więc całe popołudnie pracowałem bez wytchnienia, ładowałem stary papier widłami tak, jakbym pracował na Bubnach, lśniące grzbiety książek kokietowały mnie, lecz ja oparłem się i powtarzałem w kółko, nie wolno ci, nie wolno zajrzeć nawet do jednej jedynej książki, musisz być zimny jak koreański kat. Więc pracowałem, jakbym ładował łopatą kopiec martwej gliny, maszyna pracowała jak szalona, krztusiła się i podrygiwała, motor grzał się, nie nawykła do tego tempa, tak jakoś od tej piwnicy była przeziębiona i zreumatyzowana, kiedy poczułem pragnienie, wybiegłem i niosłem przez podwórze litrową butelkę mleka, gdy się napiłem, to jakbym połknął drut kolczasty, ale nie dałem się i piłem po odrobinie, tak jak wtedy, gdy byłem mały i łykałem łyżkami tran, takie wstrętne było to mleko, po dwóch godzinach udało mi się zwalić papier spod sufitu i znów dziura w podłodze podwórza była wolna, mieliśmy czwartek, tak więc stało się to, co każdego czwartku, na który czekałem zawsze w wielkim podnieceniu, że bibliotekarz z Biblioteki Komenskiego3 przywoził kosz wycofanych książek, stał nad otworem do piwnicy i z góry wysypał mi pod nogi cały ten kosz książek filozoficznych, ale ja załadowałem te książki do koryta, zauważyłem tylko, omal serce mi od tego nie pękło, Metafizykę moralności, lecz wrzuciłem ją widłami do koryta, jakby to były odpadki z blaszanych koszy wiszących na ulicznych latarniach, i pracowałem dalej i dalej, paczka za paczką, bez reprodukcji starych i nowych mistrzów, paczka jak paczka, wykonywałem tę tylko pracę, za którą mi płacili, żadnej sztuki ani twórczości, ani płodzenia piękna, odwalałem tylko swoją robotę, a przy tym zaczynałem pojmować, że gdybym tak pracował, to sam ze sobą mógłbym założyć brygadę pracy socjalistycznej, sam wobec siebie podjąć zobowiązanie, że zwiększę wydajność o pięćdziesiąt procent, i za to mógłbym z pewnością jechać nie tylko do zakładowego domu wypoczynkowego, ale także na urlop do pięknej Grecji, gdzie w długich kalesonach zrobiłbym rundę na stadionie w Olimpii i pokłonił się miejscu urodzenia Arystotelesa w Stagirze. Więc dudliłem mleko prosto z butelki i pracowałem w podświadomości, że nie jestem jeszcze niezgułą, pracowałem nieczule i nieludzko, jak przy gigantycznej prasie na Bubnach, a pod wieczór, kiedy skończyłem i gdy dowiodłem, że nie jestem niezgułą, szef, który brał prysznic w pomieszczeniu socjalnym za kantorem, spod szumiącego tuszu powiedział mi, że już nie będzie się ze mną cackać, że powiadomił o mnie dyrekcję i że oddaje mnie do dyspozycji, żebym poszedł pakować stary papier gdzieś indziej. Więc siedziałem chwilę nasłuchując, jak szef wyciera się ręcznikiem frotte, słyszałem, jak chroboczą te jego siwe kłaki i nagle zatęskniłem za Maniusią, która pisała do mnie już tyle razy, że mieszka teraz w Klanovicach i że zaprasza. mnie, ażebym do niej zajrzał. Tak więc na brudne nogi naciągnąłem skarpetki i wyszedłem na ulicę, śpieszyłem na autobus i już zmierzchało się, kiedy w głębokiej melancholii wysiadłem w leśnym miasteczku, rozpytałem się o adres Maniusi i w końcu o zmroku stałem przed małą willą w lesie, za którym zachodziło słońce, otworzyłem furtkę i nikogo nie było ani na korytarzu, ani w sionce, ani w kuchni, ani w pokojach, wyszedłem przez otwarte drzwi do ogrodu i tam zląkłem się jeszcze bardziej niż przed południem na Bubnach. Na tle wielkich sosen i bursztynowego nieba, na którym słońce zanurzało się z wolna za horyzont, wznosił się tam wielki posąg anioła, posąg tak wielki jak pomnik Čecha4 w parku jego imienia na Vinohradach5, o ten posąg oparta była drabina, a na niej stał starzec w jasnoniebieskim kitlu i białych spodniach, i białych pantoflach, i młoteczkiem modelował w kamieniu piękną kobiecą głowę, już ani żeńską, ani męską, ale twarz androginicznego anioła z nieba, w którym już nie ma płci, a więc także związków małżeńskich, widziałem, że ten starszy pan co chwila spogląda na dół, a tam siedziała w fotelu moja Maniusia, trzymała różę i wąchała ją, a stary człowiek podpatrywał jej rysy i zgrabnie przenosił je na kamień dłutem oraz lekkimi uderzeniami młoteczka, Maniusia miała już siwe włosy, lecz była ostrzyżona jak dziewczyny z poprawczaka, taka chłopięca fryzura, niby jakaś sportsmenka, atletka, która uduchowiła się, jedno oko miała niżej i to jej dodawało wzniosłości, wydawało się nawet, że Maniusia jednym okiem lekko zezuje, ja jednakże widziałem, że to nie wada oka, ale że jest to tylko oko przesunięte, które naprawdę zajrzało za próg nieskończoności i teraz stale patrzy w sam środek równobocznego trójkąta, w samo serce istnienia, że to jej zezujące oko jest przesłaniem wiecznej skazy diamentu, jak to pięknie napisał pewien katolicki egzystencjalista. I stałem jak rażony gromem, najbardziej jednak zadziwiały mnie w rzeźbie dwa wielkie białe skrzydła, wielkie jak dwie białe szafy, te skrzydła i te lotki zdawały się być w ruchu, jakby Maniusia leciutko nimi poruszała, jak gdyby chciała wzlecieć lub przed sekundą wylądowała po locie przez niebiosa, i widziałem na własne oczy, że Maniusia, która bała się czytać, która nie przeczytała ani jednej porządnej książki, a jeżeli, to tylko po to, by zasnąć, teraz, pod koniec swojej drogi życiowej, dopracowała się świętości... Gdy zapadł zmierzch i nastała noc, stary artysta wciąż stał na białej drabinie, gdzie jaśniały jego białe spodnie i białe pantofle, jak gdyby zwisał z nieba, Maniusia podała mi wilgotną rękę i ujęła mnie pod ramię, i powiedziała mi, że ten oto stary pan jest jej ostatnim kochankiem, ostatnim ogniwem łańcucha mężczyzn, z którymi coś ją kiedykolwiek łączyło, że to kochanek, który kocha ją już tylko i jedynie duchowo, toteż zastępczo ciosa jej pomnik, którym za życia będzie się cieszyła w ogrodzie, a po jej śmierci ten anioł stanie na jej grobie, jako przycisk na trumnie. I podczas gdy stary artysta stał na drabinie i w świetle księżyca, który wypłynął i oświetlał mu drogę dłuta, trudził się nad wyrazem twarzy posągu, Maniusia oprowadzała mnie po swej willi od piwnicy aż po strych i tłumaczyła mi cichym głosem, jak objawił się jej anioł i ona usłuchała go, i namotała sobie kopacza, i za ostatnie pieniądze kupiła parcelę w lesie, a ten kopacz zrobił wykopy pod fundamenty i sypiał z nią w namiocie, potem puściła go kantem i namotała sobie murarza, a ten murarz sypiał z nią i kochał ją w namiocie i wzniósł wszystkie ściany, i następnie Maniusia namotała sobie cieślę, a ten wykonał na jej budowie wszystkie roboty ciesielskie, w nocy zaś sypiał z nią już w pokoju na jedynym łóżku, jego również puściła kantem i namotała sobie blacharza, który sypiał z nią na tym samym łóżku co cieśla, ale wykonał wszystkie roboty blacharskie, żeby i jego po zakończeniu robót blacharskich puściła kantem, i namotała sobie dekarza, który kochał ją w łóżku, a przy tym pokrył dach płytkami z eternitu, żeby i jego puściła kantem, i namotała sobie tynkarza, który jej otynkował wszystkie ściany i wszystkie sufity, i za to w nocy sypiał z nią w łóżku, żeby i jego puściła kantem, i namotała sobie stolarza, który zrobił jej meble, tak więc kochając się w łóżku i dążąc do wytyczonego celu Maniusia zbudowała sobie tę willę, a w dodatku namotała sobie artystę, który ją darzy miłością platoniczną i w dodatku w zastępstwie Boga rzeźbi Maniusię jako anioła. Tak więc wróciliśmy tam, skąd wyszliśmy, zakreśliliśmy krąg Maniusinym żywotem, a z drabiny zstępowały białe pantofle i białe spodnie, podczas gdy jasnoniebieski kitel zlewał się z księżycową nocą, biały pantofel, jakby zstępował z nieba, dotknął ziemi i siwowłosy starzec podał mi rękę, i mówił mi... że Maniusia opowiadała mu wszystko o mnie i o sobie, że Maniusia jest jego Muzą, że Maniusia zainspirowała go tak, że zdolny jest w zastępstwie sił wyższych ciosać posąg Maniusi jako gigantycznego subtelnego anioła... Więc ostatnim pociągiem wracałem z Klanovic, kompletnie pijany zwaliłem się w ubraniu na łóżko, pod baldachim, nad którym piętrzyły się dwie tony książek, leżałem i widziałem, że Maniusia, wcale tego nie pragnąc, stała się tą, o której nigdy się jej nawet nie śniło, że Maniusia zaszła najdalej ze wszystkich ludzi, których w życiu spotkałem, podczas gdy ja, który nieustannie czytałem i w książkach szukałem znaku, otóż książki sprzysięgły się przeciw mnie i nie otrzymałem ani jednego przesłania z nieba, podczas gdy Maniusia nienawidziła książek, a stała się tą, którą była, stała się tą jedyną, o której się pisze, a nawet jeszcze więcej, wzbiła się na swych skrzydłach z kamienia, skrzydłach, które, gdy odjeżdżałem, jaśniały tam w świetle księżyca jak dwa rozświetlone okna empirowego pałacu w głębinach nocy, tak oto na tych skrzydłach Maniusia daleko odwiała od siebie naszą love story ze wstążeczkami i wstążkami oraz swe łajno, które przywiozła za sobą na nartach przed towarzystwo z hotelu Renner u podnóża Złotego Wierchu.

7

Trzydzieści pięć lat prasowałem stary papier w hydraulicznej prasie, trzydzieści pięć lat myślałem, że tak jak pracuję, będę pracował stale, że ta prasa pójdzie ze mną na emeryturę, jednakże już na trzeci dzień po tym, jak zobaczyłem gigantyczną prasę na Bubnach, odwrotność wszystkich moich marzeń stała się faktem. Przyszedłem do roboty, a tam stało dwóch młodzików, poznałem, że to członkowie brygady pracy socjalistycznej, ubrani byli jak do gry w baseball, w pomarańczowe rękawice i pomarańczowe amerykańskie czapki z daszkiem, i niebieskie kombinezony aż po sutki, a pod szeleczkami mieli zielone golfy. Zwycięski szef zaprowadził ich do mojej piwnicy, pokazał im moją prasę i te młodziki od razu były tam jak u siebie, rozłożyły na stole czysty papier i postawiły butelki mleka, a ja stałem upokorzony i urażony, stałem zestresowany i raptem ciałem i duszą pojąłem, że już nigdy nie będę zdolny zaadaptować się, że jestem w takiej samej sytuacji, w jakiej byli mnisi w iluś tam klasztorach, którzy kiedy się dowiedzieli, że Kopernik odkrył inne prawa kosmosu, niż obowiązywały dotychczas, że Ziemia nie jest centrum świata, lecz przeciwnie, to ci mnisi masowo popełniali samobójstwa, ponieważ nie potrafili wyobrazić sobie innego świata niż ten, w którym żyli do tego czasu. I następnie szef mi powiedział, żebym zamiatał podwórze lub pomagał, albo żebym w ogóle nic nie robił, bo w przyszłym tygodniu mam iść pakować czysty papier do piwnicy pod drukarnią Melantrich, że nie będę pakować nic innego, jedynie czysty papier. A mnie zrobiło się ciemno przed oczami, to ja, który przez trzydzieści pięć lat pakowałem odpadki tekstylne i makulaturę, ja, który nie mogłem żyć bez niespodzianek, że w każdej chwili z obrzydliwego papieru wyłowię jako premię piękną książkę, to ja mam iść pakować nieskalany, nieludzko czysty papier. I ta wiadomość zwaliła mnie na pierwszy stopień piwnicznych schodów, tak więc siedziałem tam jak trusia, kompletnie porażony tą wiadomością, ręce zwisały mi z kolan, z nadpękniętym uśmiechem patrzyłem na tych dwóch młodzików, którzy nie byli niczemu winni, bo powiedziano im, żeby szli prasować papier na ulicę Spaloną, no to poszli, ponieważ z tego żyli, dostali takie zadanie, widziałem, jak widłami wrzucali stary papier do koryta, a następnie wciskali zielony i czerwony guzik, i pocieszałem się naiwną nadzieją, że ta moja maszyna ogłosi strajk, że ucieknie w chorobę, że będzie udawała, że zacięły się trybiki i przekładnie, ale również ta moja hydraulika zdradziła mnie, pracowała całkiem inaczej, jak za młodych lat, grzmiała na pełnych obrotach i nawet, kiedy doszła do punktu zwrotnego, to sobie zadzwoniła i od pierwszej paczki dzwoniła stale, jakby naśmiewając się ze mnie, jak gdyby pokazując, że dopiero w rękach brygady pracy socjalistycznej rozwinęła wszystkie swoje zdolności i możliwości. I musiałem przyznać, że tych dwóch młodzików po dwóch godzinach czuło się już tutaj w piwnicy, jakby spędzili tu lata, podzielili się pracą i jeden z nich wylazł na stertę piętrzącą się pod sam sufit, bosakiem ściągał stary papier wprost do koryta i w godzinkę zrobili ci dwaj młodzi robotnicy pięć kolejnych paczek, a szef co chwila podchodził do otworu w podłodze podwórza, nachylał się i klaskał teatralnie w te swoje pulchne łapki, i wołał... Bravo, bravissimo, mołodcy!, a przy tym spoglądał na mnie. A ja przymykałem oczy i chciałem odejść, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa, sparaliżowało mnie od tej hańby, kompletnie poraziła mnie ta moja maszyna tym swoim wstrętnym podzwanianiem, które sygnalizowało, że za sekundę nacisk suwaka osiągnie szczyt i czoło prasy się zatrzyma. I widziałem, jak widły błysnęły w powietrzu, jak do koryta poleciała książka, i wstałem, i wyciągnąłem tę książkę, wytarłem ją o bluzę, chwilę tuliłem książkę do piersi, grzała mnie, choć była chłodna, przyciskałem tę książkę do siebie jak matka dziecko, jak w Kolinie na rynku ten posąg Mistrza Jana Husa, co przyciska do siebie Biblię tak, że ta Biblia jest do połowy wgnieciona w jego ciało, patrzyłem na tych dwóch młodzików, ale oni na mnie nie patrzyli, wysunąłem tę książkę przed siebie, by ją zauważyli, ale oni popatrzyli na nią jakby nic się nie stało, i znalazłem w sobie siłę, i popatrzyłem na okładkę, i proszę, była to piękna książka, Charles Lindbergh napisał ją o tym, jak jako pierwszy człowiek przeleciał przez ocean. I jak zawsze, natychmiast pomyślałem o Franku Šturmie, kościelnym od Świętej Trójcy, który zbierał wszystkie książki i czasopisma o lotnictwie, ponieważ był przekonany, że poprzednikiem Jezusa był Ikar, z tą właśnie różnicą, że Ikar został strącony z nieba w morze, podczas gdy Jezus rakietą Atlas o sile ciągu stu osiemdziesięciu ton wyniesiony był na orbitę okołoziemską, gdzie króluje po dziś dzień. Mówię sobie, dzisiaj ostatni raz zaniosę Frankowi do jego pracowni mikrobiotycznej książkę o tym, jak Lindbergh pokonał ocean. I potem koniec drobnych radości. Wytoczyłem się na podwórze, szef promieniał i ważył młodziutką sprzedawczynię Jadwisię, tak jak zawsze, najpierw z paczką zebranego papieru, a potem Jadwisię samą, to było pasją szefa, jak ja lubiłem książki, tak szef młode dziewczęta, wszystkie zawsze tak samo jak Jadwisię, wszystkie ważył z paczką, a potem bez niej, dla każdego dziewczątka szef prowadził notatniczek i zapisywał tam ich wagę, figlował z tymi dziewczętami i zupełnie nie zważał na otoczenie, łapał te dziewczyny w talii i ustawiał na wadze, jakby chciał je fotografować, za każdym razem każdą z tych dziewuch pouczał o mechanizmie wagi marki Berkel, a przy tym chwytał je w pasie i za piersi, i za każdym razem, gdy pokazywał skalę, stał tak jak teraz z Jadwisią, stał za dziewczęciem, trzymał je za biodra, a głowę zanurzał od tyłu w dziewczęcych włosach, które z lubością wąchał, brodę trzymał na ramieniu dziewuchy i następnie wskazywał na skalę, by potem wesolutko odskoczyć i przerzucić rączkę wagi, i cieszył się, i gratulował, gdy stwierdził, że Jadwisią nie przytyła, i zapisywał wagę jej ciała w notesiku, i następnie obydwiema rękami pomagał dziewczęciu zejść z wagi, i znów trzymał je w talii, i wołał... Hopla, zdejmował dziewuchę jak z jakiego wozu drabiniastego, a przy tym obwąchiwał jej piersi i jak zawsze poprosił, żeby teraz w rewanżu Jadwisią zważyła szefa, i podczas tego ważenia szef ryczał pod strop podwórza i trąbił entuzjastycznie jak stary jeleń, kiedy widzi młodziutką łanię, i z kolei Jadwisią musiała zapisać wagę szefa na futrynie drzwi, które nigdzie nie prowadziły. Szedłem przez podwórze i bramę na dwór, na słońce, ale dla mnie dzisiaj wszędzie panował mrok, kiedy doszedłem do kościoła, Franek Šturm pakułami pucował boczny ołtarz niby jakąś maszynę, bynajmniej nie ukrywał, że myślami bawi gdzie indziej, także miał zafajdany los, hobby Franka Šturma były gazety, pisywał w dziale miejskim o złamanych nogach, a jego specjalność stanowiły poniedziałkowe notatki o bójkach i drakach, które kończyły się atakiem delirium i odwiezieniem awanturników do szpitala albo policyjnym furgonem na komisariat, pisywał do „Czeskiego Słowa”, do popołudniówek i nie chciał robić nic innego, niż pisać o tych bijatykach, lecz jego tatuś był kościelnym i umarł, tak więc Franek przejął to zajęcie po nim, był kościelnym, ale w duchu wciąż pisywał o wszystkich pijackich burdach na Starym i Nowym Mieście, a jak miał troszkę czasu, biegł do swojego pokoiku na plebanii, siadał na rzeźbionym biskupim tronie i wyciągał książkę o lotnictwie, i ze wzruszeniem czytał o nowych płatowcach i konstruktorach samolotów. Franek z pewnością miał tych książek ponad dwie setki, tak więc gdy podałem mu znalezioną książkę z mojej piwnicy, wytarł ręce i po tym, jak się uśmiechał, zaraz poznałem, że takiej książki jeszcze w swej biblioteczce mikrobiotycznej nie ma, spoglądał na mnie i widziałem, jak jego wzrok całego mnie ogarnął, nawet oczy zwilgotniały mu ze wzruszenia i widziałem, że ten piękny okres małych i drobnych radości mojej piwnicy skończył się i już nigdy nie przyniosę Frankowi Šturmowi nic, co mogłoby go ucieszyć. Staliśmy więc pod skrzydłami dwóch ogromnych aniołów wiszących na łańcuchach nad bocznym ołtarzem, ale drzwi otworzyły się bezszelestnie i cichym krokiem wszedł proboszcz, i rzekł sucho, że Franek Šturm ma włożyć ministrancką komżę i że pójdą z ostatnim namaszczeniem. Tak więc wyszedłem na słoneczne przedpołudnie, zatrzymałem się przy klęczniku pod świętym Tadeuszkiem, stałem tak chwilę i widziałem samego siebie, jak modliłem się tutaj, jak prosiłem Tadeuszka, żeby wstawił się za mną w niebie, by te okropne samochody, co woziły mi na podwórze ten obrzydliwy papier z rzeźni i z Centrali Mięsnej, by powpadały z tym ładunkiem do Wełtawy, przypomniałem sobie, jak wtedy, kiedy jeszcze lubiłem płatać figle, przylepiłem sobie do kapelusza znalezione w zbiornicy gwiazdy i klęczałem tak, i słyszałem, jak przechodzą koło mnie dawni kamienicznicy i mówią głośno... Dobra nasza, robole już biją się w piersi... Stałem tak, w kapeluszu nasuniętym na oczy, i nagle przyszło mi na myśl, by uklęknąć, by spróbować ostatni raz, by pomodlić się i poprosić Tadeuszka, żeby uczynił jakiś cud, jedynie cud pomógłby mi wrócić do mojej prasy, do mej piwnicy, do mych książek, bez których żyć nie mogę, już - już chciałem uklęknąć, gdy wpadł na mnie profesor estetyki, jego okulary lśniły w słońcu jak dwie szklane popielniczki, stał przede mną zupełnie skołowany, jak zawsze, trzymał teczkę i jak zawsze, gdy byłem w kapeluszu, mówił do mnie... Jest tam ten młody? A ja zastanowiłem się i powiedziałem, że nie ma. Na Boga, chyba mi się nie rozchorował?, zląkł się profesor. Nie zachorował, powiadam, ale wyłożę panu kawę na ławę, koniec z artykułami Ruttego, koniec z recenzjami Engelmüllera... powiedziałem i zdjąłem kapelusz, a profesor estetyki zląkł się, że aż kolana ugięły się pod nim i wskazał na mnie palcem, i zawołał... To pan jest tym młodym i jest pan również tym starym? Włożyłem kapelusz i nasunąłem go na czoło, i powiedziałem z goryczą... Jestem, koniec ze starą „Polityką Narodową”, koniec z „Gazetą Narodową”, wylali mnie z piwnicy, rozumie pan? I przeszedłem o numer dalej, do bramy na nasze podwórze, gdzie chodziłem przez trzydzieści pięć lat. Profesor hopsał dokoła mnie, obiegał mnie, chwytał za rękaw, wsuwał mi w dłoń dziesięciokoronówkę, a następnie jeszcze jedną piątkę, patrzyłem na te pieniądze i mówiłem z goryczą... Żeby mi się lepiej szukało? A profesor ujął mnie za ramię, od tych dziesięciu dioptrii oczy miał takie wielkie jak koń, kiwał okularami i bełkotał... Właśnie, żeby się panu lepiej szukało. Szukało, powiadam, ale czego? A on rzekł, do reszty już skołowany... Jakiegoś innego szczęścia... Przestał szeptać i ukłonił się, i najpierw szedł tyłem, a dopiero potem zrobił zwrot i oddalał się, niczym z miejsca, w którym zdarzyło się nieszczęście. A gdy skręciłem w naszą bramę i usłyszałem, jak ta moja hydrauliczna prasa wesoło sobie podzwania, tak wesoło jak sanie wiozące pijanych weselników, nie mogłem iść dalej, nie mogłem już nawet spojrzeć na tę moją prasę, odwróciłem się i wyszedłem na chodnik, słońce oślepiło mnie i stałem, nie wiedząc, dokąd iść, w czas burzy nie przyszedł mi z pomocą ani jeden tekst z książek, którym bezgranicznie ufałem, stałem więc i powlokłem się pod świętego Tadeuszka, zwaliłem się na klęcznik, oparłem głowę na dłoniach i chyba zasnąłem, i chyba drzemałem, i chyba śniłem na jawie, i chyba już sfiksowałem od tej niesprawiedliwości, której dane mi było zaznać, przyciskałem dłonie do oczu i widziałem, że moja hydrauliczna prasa stała się gigantem nad wszystkie gigantyczne prasy, widziałem, że jest tak wielka, że jej cztery ściany stoją i otaczają całą Wielką Pragę, widziałem, jak nacisnąłem zielony guzik i boczne ściany ruszyły z miejsca, ściany wielkie jak zapory w dolinach, widziałem, jak walą się pierwsze wielkopłytowe domy, a ściany z łatwością suną dalej i dalej, wciąż zgarniając przed sobą ze wszystkich stron wszystko, co stało im na drodze, niczym myszki w mej prasie, widziałem patrząc z góry, że podczas gdy w centrum Pragi życie toczy się nadal normalnym trybem, suwaki mojej gigantycznej prasy zgarniają i pustoszą całe peryferie i symultanicznym ruchem swych ścian pchają teraz wszystko ku centrum, widzę stadiony i kościoły, i gmachy publiczne, widzę, że wszystkie ulice i uliczki, że wszystko wali się, a ściany mej apokaliptycznej prasy nie pozwalają ujść nawet jednej jedynej myszce, teraz widzę, jak pada Zamek, na drugim zaś brzegu wali się złota kopuła Muzeum Narodowego, jak woda w Wełtawie się podnosi, lecz siła hydrauliki mej prasy jest tak straszliwa, że nic, nic nie stawia jej większego oporu niż stary papier w piwnicy pod moim podwórzem, widzę, że teraz ściany giganta szybciej pchają przed sobą wszystko, co już porozwalały, widzę samego siebie, jak wali się na mnie kościół Świętej Trójcy, widzę, że już nie widzę, że jestem sprasowany i spojony z cegłami i belkowaniem, i klęcznikiem, a potem słyszę już tylko, jak pękają tramwaje i samochody, a ściany zbliżają się do siebie coraz to bardziej, wciąż jeszcze pośród gruzów jest dość wolnej przestrzeni, wciąż jeszcze w mroku ruin jest dość powietrza, które teraz z czterech stron, pod czterema ścianami gigantycznej prasy syczy i tryska w górę, gruntownie przemieszane z lamentem ludzi, otwieram oczy i widzę pośród pustej równiny ogromną paczkę, sprasowany sześcian o krawędzi pięćsetmetrowej, a może większej, widzę całą Pragę sprasowaną wraz ze mną, ze wszystkimi mymi myślami, ze wszystkimi tekstami, które kiedykolwiek przeczytałem, z całym mym życiem, nie więcej niż maleńka myszka, którą z papierem tam na dole w mojej piwnicy prasują dwaj członkowie brygady pracy socjalistycznej... Otworzyłem ze zdumieniem oczy, wciąż klęczałem na klęczniku pod świętym Tadeuszkiem, chwilę wpatrywałem się tępo w szparę w pulpicie, następnie wstałem, patrzyłem na czerwone smugi tramwajów, patrzyłem na samochody, na strumienie przechodniów, na ulicy Spalonej ludzie się nigdy nie zatrzymują, wszyscy pędzą z Narodowej6 na plac Karola i w odwrotnym kierunku, chodniki są wąskie i dlatego ludzie nie zatrzymują się, wpadają na mnie, śpieszą się, tak oto oparty o mur plebanii patrzę tępo, widzę, że z drzwi plebanii wyszedł Franek Šturm, jak zawsze ubrany w odświętny garnitur, nawet krawat założył, ceremonialnie zszedł ze schodów, chyba idzie jak zwykle do nas, lecz teraz mnie zobaczył, jak zawsze podszedł do mnie, ukłonił mi się i spytał... Czy pan jest panem Hańtią? Odparłem jak zawsze przedtem na podwórzu albo w piwnicy... Jam jest. A Franek Šturm podał mi kopertę, ukłonił mi się i odszedł z powrotem do pokoiku na plebanii, żeby się przebrać, bo Franek Šturm, jak zawsze, gdy znalazłem mu jakąś książkę, wartościową dla jego biblioteczki, również dziś przebrał się był w redingot i włożył kauczukowy kołnierzyk, i krawat w kształcie liścia kapusty, by jak zawsze ceremonialnie wręczyć mi list, który jak zawsze natychmiast otworzyłem, a tam, na białym arkusiku z ozdobnym nagłówkiem, w którym było wydrukowane... Pracownia mikrobiotyczna Franka Šturma... tam było napisane... Szanowny Panie, w imieniu pracowni mikrobiotycznej dziękujemy Panu za książkę Charlesa Lindbergha Mój lot przez ocean. Książka ta wzbogaci nasz księgozbiór. Mamy nadzieję, że również na przyszłość będzie Pan naszym dobroczyńcą. W imieniu pracowni mikrobiotycznej... Franek Šturm... i okrągła pieczątka, ułożone w krąg literki... Pracownia mikrobiotyczna Franka Šturma... Szedłem w zadumie na plac Karola, jak zawsze podarłem ten list, to podziękowanie, o którym wiedziałem, że jest ostatnie, bo drobnym bagatelkom, drobnym radościom oddzwoniła w mej piwnicy moja maszyna, moja sławetna prasa, która zdradziła mnie. Stałem bezradnie na placu Karola i patrzyłem na lśniący posąg przycementowany na fasadzie, posąg Ignacego Loyoli, któremu aureola wychodziła z całego ciała, stał tam na fasadzie kościoła pod swym wezwaniem i cała jego postać okolona była świecącym jak trąby złotem... ja jednak w miejsce aureoli widziałem ustawioną pionowo złotą wannę, w której na stojąco leżał Seneka, gdy już nożem otworzył sobie żyły na nadgarstkach, aby dowieść sobie samemu, że myśli słusznie, że nienadaremnie napisał książkę, którą lubiłem... O pokoju duszy.

8

Oparty o kontuar otwartej szklanej ściany baru w Czarnym Browarze piję popowickie piwko, powiadam sam do siebie, od tej chwili, kolego, ze wszystkim musisz już radzić sobie sam, sam siebie musisz zmusić, żeby iść między ludzi, sam siebie musisz bawić, sam przed sobą udawać, do czasu, aż sam siebie porzucisz, bo od teraz krążą już same tylko melancholijne kręgi, toteż idąc do przodu jednocześnie powracasz, właśnie, progressus ad originem jest regressem ad futurum, twój mózg nie jest niczym więcej, niż tylko sprasowanymi w hydraulicznej prasie myślami. Ciągnąłem piwko w słońcu, patrzyłem, jak przez plac Karola płyną ludzie, sami ludzie młodzi, studenci, każdy młody człowiek niósł na czole młodą gwiazdę jako znak tego, że człowiek młody jest zarodkiem geniuszu, widziałem, że z ich oczu tryska siła, ta sama siła, która tryskała ze mnie aż do chwili, gdy mój szef mi powiedział, że jestem niezguła. Opieram się o barierę, a tramwaje przejeżdżają tam i z powrotem, i czerwone smugi dobrze na mnie działają, czasu mam pod dostatkiem, mógłbym zajrzeć do szpitala Na Franciszku, jak słyszałem, są tam schody na pierwsze piętro, schody zbudowane z belek i tramów, kiedy po egzekucji czeskich panów na rynku Starego Miasta7 franciszkanie kupili cały ten szafot, raczej jednak zajrzałbym gdzieś na Smichov, tam w szlacheckim ogrodzie jest pawilon, gdzie w podłodze jest guzik i jak ktoś go nadepnie, to ściana się rozsunie i wyjedzie woskowa kukła, całkiem podobna do tej z Kunstkamery w Petersburgu, gdzie jak sześciopalczaste monstrum księżycową nocą nastąpiło niechcący na guzik, to wyjechał siedzący woskowy car i pogroził mu, jak to pięknie napisał Jurij Tynianow w Woskowej personie, ale chyba nie pójdę nigdzie, starczy mi, bym zamknął oczy, a wszystko wyobrażę sobie jeszcze dokładniej, niż jest w rzeczywistości, wolę patrzeć na przepływających przechodniów z twarzami niczym rabaty bratków, ja, kiedy byłem młody, też miewałem o sobie piękne mniemanie, swego czasu myślałem, że stanę się piękniejszy, jak kupię sobie rzymki, modne wtedy sandały tylko z pasków i sprzączek, że do tych sandałów muszę mieć fioletowe skarpetki, mamusia zrobiła mi je na drutach i gdy pierwszy raz wyszedłem w tych rzymkach i umówiłem się na randkę koło Dolnej Gospody, choć był wtorek, przyszło mi na myśl, czy w gablotce naszego klubu futbolowego nie ma już składu? Tak więc stałem przed gablotką, przyglądałem się okuciu dziurki od klucza i dopiero potem podszedłem bliżej, ale czytałem listę z poprzedniego tygodnia, następnie czytałem tę listę jeszcze raz, ponieważ czułem, że tą fioletową skarpetką i tym prawym sandałem wdepnąłem w coś wielkiego i mokrego, przeczytałem listę z moim nazwiskiem na końcu jeszcze raz, by znaleźć w sobie siłę i spojrzeć w dół, i gdy spojrzałem, stałem w wielkim psim gównie, które mi oblewało i uwięziło cały sandał złożony tylko z pasków i sprzączki, tak więc znów powoli czytałem jedno nazwisko za drugim, przeczytałem całą jedenastkę naszych juniorów, również własne nazwisko jako rezerwowego, lecz gdy spojrzałem na dół, wciąż stałem w tym okropnym psim gównie, a kiedy popatrzyłem na środek wsi, wyszła z furtki moja dziewczyna, i rozpiąłem sprzączkę, i ściągnąłem fioletową skarpetkę, i zostawiłem wszystko wraz z bukiecikiem tam pod gablotką naszego klubu futbolowego, i uciekłem za wieś, w pola, i tam medytowałem, czy los mnie nie przestrzega, bo już wtedy chciałem zostać pakowaczem starego papieru i tym sposobem dobrać się do książek. Więc przyniosłem sobie z bufetu kolejce kufle piwa i oparty o barierę stoję przy uniesionej ścianie baru, słońce przymyka mi oczy, mówię sobie, a gdybyś tak zajrzał na Klarov, tam w kościele jest piękna marmurowa statua archanioła Gabriela, a przy okazji obejrzysz sobie wspaniały konfesjonał, który proboszcz kazał zrobić z tych piniowych desek i listew, z których zbita była skrzynia, w której z Włoch przywieziono tę marmurową statuę archanioła Gabriela, zamknąłem słodko oczy i nie poszedłem nigdzie, piłem piwo i widziałem samego siebie, jak w dwadzieścia lat po tej przykrej przygodzie z fioletową skarpetką i sandałem idę przez przedmieście Szczecina, doszedłem aż na pchli targ i gdy dotarłem na sam koniec szpaleru tych ubogich sprzedawców, widzę człowieka, który oferuje prawy sandał i prawą fioletową skarpetkę, przysiągłbym, że to była ta rzymka i ta moja fioletowa skarpeta, nawet na oko oceniłem, że to jest ten sam numer, czterdzieści jeden, stałem więc skonsternowany i patrzyłem jak na zjawę, zadziwiła mnie wiara tego sprzedawcy, że jednonogi przyjdzie kupić sobie sandał z fioletową skarpetką, sprzedawca wierzył, że gdzieś istnieje kaleka z prawą nogą i numerem czterdzieści jeden, ożywiony pragnieniem przybycia do Szczecina, żeby kupić sobie sandał i skarpetkę, która zwiększy jego powab. Obok tego fantastycznego sprzedawcy stała staruszka oferująca dwa listki bobkowe, które trzymała w palcach, odchodziłem pełen zdumienia, jak koło się zamknęło, jak ten mój sandał i fioletowa skarpetka obiegły kawał świata, by stanąć na mej drodze jako wyrzut. Zwróciłem pusty kufel i przeszedłem przez tory, piasek parku chrzęścił i skrzypiał jak zamarznięty śnieg, w gałęziach ćwierkały wróble i zięby, patrzyłem na dziecinne wózeczki i na mamusie, jak siedzą w słońcu na ławeczkach i odchylając głowy wystawiają twarze na lecznicze promienie, długo stałem przed owalnym basenem, w którym kąpały się nagie dzieci, widzę, że brzuszki tych dzieciaków naznaczone są prążkiem od gimnastycznych spodenek i majteczek, galicyjscy żydzi, chasydzi, nosili pasy jako dostrzegalne i wyraźne pręgi, które dzieliły ciało na dwie części, tę piękniejszą z sercem i płucami, i wątrobą, i głową, oraz tę część ludzkiego ciała z kiszkami i organami płciowymi, jako część ledwo tolerowaną, a więc nieistotną, widzę, że księża katoliccy przesunęli tę pręgę jeszcze wyżej, koloratką uczynili sobie na szyi widoczny znak, akcentujący jedynie głowę jako misę, w której macza palce sam Bóg, patrzę na te kąpiące się dzieci i widoczne na ich nagich ciałach pręgi od majteczek i gimnastycznych spodenek, i widzę, że siostry zakonne bezlitosną pręgą wykroiły z głowy jedynie twarz, oblicze okolone pancerzem nakrochmalonych kornetów, tak jak to mają zawodnicy na wyścigach samochodowych formuły jeden, patrzę na te bryzgające i poruszające się nagie dzieci i widzę, że te dzieci nie wiedzą nic o życiu płciowym, a przecież ich genitalia są już w stanie utajonej doskonałości, jak pouczył mnie o tym Lao-cy, patrzę na te pręgi księży i sióstr zakonnych, i na pasy chasydów, i myślę sobie, że ciało ludzkie to klepsydra, co jest na dole, to jest również na górze, a co jest na górze, to jest również na dole, dwa stykające się ze sobą trójkąty, znak z pieczęci króla Salomona, proporcja między księgą jego młodości, Pieśnią nad pieśniami, a rezultatem jego spojrzenia okiem starszego pana, marność nad marnościami, Księgą Koheleta, czyli Eklezjastesa. Uniosłem oczy na kościół Ignacego Loyoli, zalśniła złota jak trąby aureola, to szczególne, że niemal wszystkie posągi koryfeuszy naszej literatury siedzą jak paralitycy w fotelach na kółkach, Jungmann i Safařík, i Palacký siedzący nieruchomo w fotelu, również ten Mácha na Petrzynie musi opierać się lekko o kolumnę, podczas gdy posągi katolickie pełne są ruchu, jak atleci, jakby stale ścinały piłkę nad siatką, jakby właśnie przebiegły setkę albo kolistym ruchem odrzuciły daleko od siebie dysk, zawsze ze wzrokiem zwróconym w górę, jakby oburącz przyjmowały smecz samego Boga, chrześcijańskie rzeźby w piaskowcu, z wyrazem futbolisty, który z uniesionymi rękami i radosnym okrzykiem właśnie strzelił zwycięskiego gola, podczas gdy posągi Jarosława Vrchlickiego zwalone są na fotel na kółkach. Przeszedłem przez asfalt jezdni i ze słońca wszedłem w cień, do Čižków, w lokalu panował cień tak głęboki, że twarze gości świeciły niczym maski, podczas gdy ciała tonęły w mroku, zszedłem po schodach do restauracji i tam ponad ramieniem jakiegoś człowieka przeczytałem napis na ścianie, że tu stał niegdyś domek, w którym Karol Hynek Mácha napisał swój Maj, siadłem, ale gdy spojrzałem na sufit, zląkłem się, bo siedziałem pod żarówkami tak, jakbym był w swej piwnicy, wstałem i znów wyszedłem przed restaurację, i od razu wpadłem na mojego kolegę, który był podpity i zaraz wyciągnął portfel, i tak długo grzebał w dokumentach, aż znalazł i podał mi jeden z nich. Czytałem zaświadczenie z izby wytrzeźwień, że wyżej wymieniony dziś rano nie miał we krwi ani promila alkoholu, co potwierdza niniejsze zaświadczenie. Zwróciłem mu złożony dokument, a ten mój kolega, którego nazwiska już zapomniałem, klarował mi, że chciał rozpocząć nowe życie, więc przez dwa dni pił mleko i dziś rano tak się wskutek tego zataczał, że jego szef odesłał go z powodu nietrzeźwości do domu i potrącił mu dwa dni z urlopu, ale on poszedł prosto do żłobka, a tam, kiedy stwierdzili to, co napisali potem na urzędowym blankiecie, że nie ma ani krzty alkoholu we krwi, to jeszcze zatelefonowali i zwymyślali szefa, że depcze moralnie robotnika, tak więc z tej radości, że ma urzędowe świadectwo, że nie ma we krwi ni śladu alkoholu, pije od samego rana i zaprasza mnie, abym pił z nim, że moglibyśmy podjąć próbę zaliczenia Slalomu Giganta, który przed laty niemal zawsze przegrywaliśmy, raz tylko przejechaliśmy przez wszystkie bramki. Ja już jednak o Slalomie Gigancie zapomniałem, już nie mogłem sobie przypomnieć ani jednej bramki, tak więc ten mój kolega, którego nazwiska też zapomniałem, opowiadał mi entuzjastycznie, by pozyskać mnie dla tego slalomu, że zaczniemy od jednego piwa u Hofmanów, a potem przejedziemy przez bramkę Na Vlachovce, a potem Na Rożku, potem elegancko w dół na Stracony Posterunek, a potem przejedziemy przez bramkę u Milerów, potem pod Herb i wszędzie strzelimy sobie tylko po jednym dużym piwie, żeby mieć dosyć czasu na przejazd przez bramkę u Jarolímków, a potem jedno piwo u Ládi i zaraz skręt do Karola Czwartego, a potem szusem na dół do baru Świat, a potem już w wolniejszym tempie przejechać bramkę u Hausmanów i Pod Browarem, potem przez tory do Króla Wacława, a potem przejechać bramkę u Pudilów czy też u Kroftów, a potem możemy jeszcze przejechać bramkę u Doudów i Pod Merkurym i dojechać do mety na równi na Palmovce albo w barze u Schollerów i ewentualnie, jeżeli starczy czasu, cały ten slalom zakończyć albo u Horkich, albo Pod Miastem Rokycany... I ten pijany człowiek opisując tę trasę wieszał się na mnie, a mnie mierził jego entuzjazm, zostawiłem pijaczka koło Čižków i przeszedłem do ogrodu bratków z ludzkimi twarzami na placu Karola, czciciele słońca przenieśli się z ławeczek już w cieniu na ławeczki w zachodzącym słońcu, już znów jestem w Czarnym Browarze, zamówiłem kieliszek wermutu, a potem piwo i znów ten wermut, dopiero kiedy nas miażdżą, wydajemy z siebie to, co najlepsze, poprzez gałęzie świeci już na ciemnym niebie neonowy zegar na wieży nowomiejskiego ratusza, kiedy byłem chłopcem, marzyłem, że gdybym był milionerem, to wszystkim miastom kupiłbym fosforyzujące wskazówki i cyferblaty, zgniecione książki ostatni raz usiłują rozerwać paczkę, portret człowieka z gąbczastą twarzą, przez plac Karola ciągnie powiew od Wełtawy i ja to lubię, lubiłem chodzić pod wieczór główną ulicą Letnej, od rzeki dolatuje zapach wody, a ze Stromovki zapach łąki i liści, teraz zapachy Wełtawy płyną ulicą, a ja wchodzę do Bubeníčków, siadłem i machinalnie zamówiłem piwo, nad moją śpiącą głową piętrzą się pod sam sufit dwie tony książek, codziennie czeka na mnie miecz Damoklesa, który sobie sam zawiesiłem, jestem chłopcem, który niesie do domu złą cenzurkę, pęcherzyki unoszą się w górę niczym błędne ogniki, trzech młodych ludzi gra w kącie na gitarze i cicho śpiewa, wszystko, co żyje, musi mieć swego wroga, melancholię odwiecznej budowli, ten czarowny hellenizm jako wzór i cel, klasyczne gimnazja i humanistyczne uniwersytety, podczas gdy w ściekach i kanałach miasta stołecznego Pragi wrą bitwy dwóch szczurzych klanów, prawa nogawka jest na kolanie troszkę przetarta, turkusowozielona i atłasowoczerwona spódnica, bezwładne ręce jak przetrącone skrzydła, ogromny udziec wiszący w wiejskiej jatce, i wsłuchiwałem się w chlupot ściekowych wód. Z ulicy otworzył drzwi i wszedł olbrzym przesycony wonią nadrzecznego powietrza, nim się kto spostrzegł, uniósł krzesło i rozerwał je, i tymi maczugami zaganiał przestraszonych gości w kąt, trzej młodzi ludzie stali i cisnęli się w przerażeniu do ściany niczym bratki na deszczu, kiedy w ostatniej chwili ów olbrzym uniósł te dwie maczugi i kiedy już-już zanosiło się na to, że zabije, zaczął dyrygować sobie tymi szczątkami krzesła i zaśpiewał cichutko... Siwa gołąbeczko, gdzieś była? Tak cicho śpiewał i dyrygował sobie, gdy skończył, odrzucił resztki krzesła, zapłacił kelnerowi za to krzesło, a w drzwiach odwrócił się i powiedział do wystraszonych gości... Panowie, jestem pomocnikiem kata... i odszedł nieszczęśliwy, zatopiony w marzeniach, możliwe, że to był ten sam człowiek, który przed rokiem koło holeszowickiej rzeźni dobył na mnie w nocy fińskiego noża, a gdy zapędził mnie w kąt, wyciągnął kartkę i odczytał mi wierszyk o przepięknym krajobrazie pod Rziczanami, a potem mnie przeprosił, że innego sposobu zmuszenia ludzi, by wysłuchali jego wiersza, na razie nie zna. Zapłaciłem za piwo i trzy rumy, i wyszedłem w przewiew ulicy, no i znów doszedłem na plac Karola, oświetlony zegar na nowomiejskiej wieży wskazywał zbędny czas, nigdzie się nie spieszyłem, wisiałem już w przestrzeni, przeszedłem ulicę Łazarską i skręciłem w zaułek, i zadumany otworzyłem tylne drzwi naszej zbiornicy, sunąłem dłonią po ścianie, aż namacałem wyłącznik, i kiedy zaświeciłem, byłem w mojej piwnicy, gdzie trzydzieści pięć lat prasowałem w hydraulicznej prasie stary papier, góra świeżego papieru wznosiła się i przez kwadratowy otwór w suficie wychodziła aż na podwórze, dlaczego Lao-cy mówi, że narodzić się to wyjść, a umrzeć to wejść? Dwie rzeczy napełniają umysł coraz to nowym i wzmagającym się podziwem, migotliwe światło gwiazd w brunatnych cieniach nocy, doprawdy, do tej pracy zdałoby się seminarium teologiczne, wszystko to wprawia mnie w zdumienie, nacisnąłem zielony guzik i zaraz zatrzymałem, zacząłem nabierać pełne naręcza starego papieru i wyściełać koryto prasy, na dnie mysich oczek dostrzegłem coś, co było więcej niż gwiaździstym niebem nade mną, w półśnie przyszła do mnie mała Cyganka, podczas gdy prasa sunęła cicho jak akordeon w palcach harmonisty, usunąłem ze skrzynki reprodukcję Hieronima Boscha i wybierałem tam w gniazdku wyścielonym świętymi obrazkami książki, wybrałem stronę, gdzie królowa pruska Zofia Charlotta mówi do swojej pokojowej... Nie płacz, by zaspokoić swą ciekawość, udam się teraz tam, abym ujrzała rzeczy, o których nie mógł pouczyć mnie nawet sam Leibniz, idę poza granice bytu i nicości... prasa dzwoniła i po naciśnięciu czerwonego guzika suwak wrócił, odrzuciłem książkę i nawrzucałem pełne koryto, jej ciało powleczone było masłem, była przejrzysta jak lód, kiedy zaczyna tajać, gigantyczna prasa na Bubnach zastąpi dziesięć takich pras jak ta, na której pracuję ja, jak o tym pięknie pisze pan Sartre, a jeszcze lepiej pan Camus, lśniące grzbiety książek kokietują mnie, na drabinie stoi starzec w niebieskim kitlu i białych pantoflach, gwałtowny ruch skrzydeł wzniecił tuman kurzu, Lindbergh przeleciał przez ocean. Zatrzymałem zielony guzik i wymościłem sobie w korycie wśród starego papieru takie gniazdko, wciąż jestem galant, wciąż mogę być z siebie dumny, nie mam się czego wstydzić, jak Seneka, kiedy wchodził do wanny, tak przerzuciłem nogę i zaczekałem, a potem przerzuciłem też ciężko drugą nogę i zwinąłem się w kłębek, tylko na próbę, następnie zaś ukląkłem, nacisnąłem zielony guzik i skuliłem się w gniazdku w korycie, pośród starego papieru i iluś tam książek, w ręku mocno ściskałem mojego Novalisa, a palec miałem położony na jego zdaniu, które mnie zawsze wprawiało w zachwyt, uśmiechałem się słodko, bo zacząłem być podobny do Maniusi i jej anioła, i zacząłem wstępować w świat, w którym jeszcze nigdy nie byłem, trzymałem się książki, na której stronicy było napisane... Każdy miłowany przedmiot jest środkiem Rajskiego Ogrodu, i ja, zamiast pakować czysty papier pod Melantrichem, otóż ja jak Seneka, jak Sokrates, ja w mojej prasie, w mej piwnicy wybieram swój upadek, który jest wyniesieniem, choć suwak prasy wgniata mi już nogi pod brodę i jeszcze bardziej, lecz ja się nie dam wygnać z mojego Raju, jestem w swojej piwnicy, z której nikt mnie już wygnać nie może, nikt nie może mnie przenieść, rożek książki wbił mi się pod żebro, jęknąłem, jakbym na własnym narzędziu tortur miał dowiedzieć się prawdy ostatecznej, kiedy już pod naporem suwaka zamykałem się w sobie jak dziecinny scyzoryk, w tej chwili prawdy ukazała mi się maleńka Cyganka, stoję z nią na Okrąglaku, a na niebie polatuje nasz latawiec, mocno trzymam nitkę, a moja Cyganka bierze teraz ode mnie ten kłębek grubych nici, jest sama, stojąc w rozkroku trzyma się mocno ziemi, by nie ulecieć na niebiosa, a następnie po nitce posyła liścik latawcowi na niebie, ja zaś w ostatnich sekundach spostrzegłem, że na tym liściku jest moja twarz. Krzyknąłem... Ilonko! I otworzyłam oczy, patrzyłem na swój podołek, obydwiema rękami trzymałem naręcze wyrwanych wraz z korzonkami bratków, podołek miałem pełny ziemi, patrzyłem tępo na piasek, a gdy uniosłem oczy, przede mną w świetle jarzeniówki stały turkusowozielona i atłasowoczerwona spódnica, gdy odchyliłem głowę, widziałem te moje dwie Cyganki, wyelegantowane, za nimi przeświecały przez drzewa neonowe wskazówki i tarcza zegarowa na nowomiejskiej wieży, turkusowozielona potrząsała mną i wołała... Panie starszy, rany boskie, serce Jezusa, co też pan tutaj robi? Siedziałem na ławeczce, uśmiechałem się prostodusznie, niczego nie pamiętałem, niczego nie widziałem, niczego nie słyszałem, ponieważ byłem już chyba w sercu Rajskiego Ogrodu. Toteż nie mogłem ani widzieć, ani słyszeć, jak te moje dwie Cyganki, uwieszone u ramion dwóch Cyganów, krokiem polki przecwałowały przez park na placu Karola z lewej strony na prawą i znikły na zakręcie wysypanej piaskiem ścieżynki, gdzieś za gęstymi zaroślami.


Lipiec 1976 r.




OD TŁUMACZA

Tekst Zbyt głośnej samotności z lipca 1976 r., przez autora i literaturoznawców uznany za wersję kanoniczną, jest już trzecią wersją tej opowieści.

Wersji pierwszej, zatytułowanej Głośna samotność, z wiosny 1976 r. (aczkolwiek wiele zdaje się wskazywać, że jej zamysł zrodził się w latach 1973-74), nadał autor postać poematu, w kilku tylko miejscach przechodzącego w prozę. Wersja druga była już cała pisana prozą, przy czym narrator posługiwał się dialektem praskim. Ale i ona nie zadowoliła Hrabala, wkrótce więc powstał wariant trzeci, napisany już językiem literackim, a zarazem utrzymany w charakterystycznym rytmie, osiągniętym dzięki odpowiednim zabiegom stylistycznym i interpunkcyjnym.

W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych za wiele fragmentów Zbyt głośnej samotności - ba, nawet poszczególnych słów - budziło zastrzeżenia natury politycznej lub ideologicznej, bądź nasuwało niepożądane skojarzenia z dobrze znanymi realiami czechosłowackiego życia, by książka mogła ukazać się w którymkolwiek z czeskich wydawnictw oficjalnych. Krążyła w postaci maszynopisów, publikowanych przez oficyny „samizdatowe” i przepisywanych w ograniczonej liczbie kopii przez kolejnych czytelników. Taka właśnie kopia stanowiła podstawę wydania emigracyjnego, ogłoszonego w 1980 r. przez działający wówczas w Kolonii „Index”.

Z kolei w 1981 r. praska „Mladá fronta” wydała zatytułowany Kluby poezji „kolaż literacki”, złożony z wybranych fragmentów dwóch odrębnych utworów Hrabala: Czułego barbarzyńcy i Zbyt głośnej samotności. Fragmenty te były odpowiednio spreparowane, a zarazem uzupełnione zdaniami, których w tekstach pierwotnych nie było (rozszerzony został np. epizod szczeciński). Choć wszystkie zmiany, dopiski i skreślenia zyskały aprobatę autora, przynajmniej znaczna część z nich nie jest jego dziełem, lecz powstała w trakcie obróbki redakcyjnej. Toteż czescy wydawcy Zbyt głośnej samotności z roku 1989, jak i z lat późniejszych, wrócili do wersji pierwotnej, „samizdatowej”, odrzucając zmiany i uzupełnienia dokonane w Klubach poezji.

*

Polski przekład Zbyt głośnej samotności, wydany w 1978 r. przez Niezależną Oficynę Wydawniczą, sporządziłem korzystając z dwóch czeskich kopii maszynopisowych (pozwoliło mi to skorygować błędy maszynowe i opuszczenia, w każdym egzemplarzu inne). Przygotowując wznowienie, wydane przez „Krąg” w 1982 r., dysponowałem już zarówno edycją kolońską, jak i Klubami poezji. Nie znając kulis powstania Klubów, przejąłem z nich i włączyłem do przekładu te dodatkowe fragmenty, które nie wypaczały treści i wymowy utworu - choć zakłócały pierwotny rytm Hrabalowej narracji; tę wersję powtarzały także późniejsze wydania drugoobiegowe.

W pierwszym wydaniu oficjalnym (Wydawnictwo Literackie, Kraków 1993), opartym na pierwszym oficjalnym wydaniu czeskim („Odeon”, Praga 1989), wróciłem do wersji podstawowej. Podobnie było również z wydaniem następnym (Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1996). Podstawą wydania obecnego jest tekst ogłoszony w Dziełach Zebranych Bohumila Hrabala (Sebrané spisy Bohumila Hrabala, t. 9, „Pražská imaginace”, Praga 1994). Prascy wydawcy tych Dzieł, dysponując rozmaitymi wariantami trzeciej wersji książki (tom zawiera wszystkie trzy jej wersje), w miejscach wątpliwych - np. czy prasa, którą obsługiwał Haňt'a, była mechaniczna, czy hydrauliczna, który gatunek szczurów odniósł ostateczne zwycięstwo itp. różnice, występujące w różnych edycjach - dokonali wyboru wyciągając wnioski z dostępnej im dokumentacji autorskiej. Zachowali też w opublikowanym tekście przejęzyczenia i pomyłki autora; dotyczy to np. wielkości płytki w kalkulatorze (nie mniejsza czy mniejsza), „kontrolnego ogieńka gazowej lodówki” (ta lodówka - lednička, raz nawet chladnička - występuje we wszystkich znanych mi wydaniach czeskich), danych topograficznych (o tych ostatnich jest zresztą wzmianka w czeskich uwagach edytorskich) itd. W wydaniu polskim, podobnie jak w przekładach na inne języki, z tak daleko posuniętej wierności wobec oryginału należało, rzecz jasna, zrezygnować.

*

Do jednego z maszynopisów, z których korzystałem tłumacząc Zbyt głośną samotność, jak i do wydania kolońskiego z 1980 r., dołączony był poemat Adagio lamentoso. Nie wiązał się on logicznie z opowieścią Haňti, toteż nie został włączony do przekładu. Gdy jednak znalazł się również w legalnym wydaniu czeskim z 1989 r., przetłumaczyłem go: wchodzi w skład obu dotychczasowych legalnych wydań polskich. W Dziełach Zebranych został potraktowany jako utwór samodzielny i zamieszczony w innym tomie - nie widzę więc potrzeby dalszego publikowania go wraz ze Zbyt głośną samotnością, tym bardziej że ukazał się już w kilku zbiorkach tekstów Bohumila Hrabala w przekładach innych tłumaczy.

Piotr Godlewski

1 Antonin Koniáš (1691-1760) – jezuita czeski szczególnie wsławiony zwalczaniem literatury uznanej za kacerską; przypisuje mu się spalenie około 30 000 książek.

2 Jaroslav Vrchlický (1853-1912), Balada o hovnĕ.

3 Państwowa Biblioteka Pedagogiczna im. Komenskiego.

4 Svatopluk Čech (1846-1908), poeta i prozaik czeski.

5 Tak we wszystkich wydaniach; jedynie Sebrané spisy świadomie powtarzają błąd z pierwotnego maszynopisu autorskiego: Čechův pomník na Olšanech.

6 Sebrané spisy świadomie powtarzają przejęzyczenie autora: z Příkopů

7 Egzekucja 27 przywódców czeskiego powstania stanowego z lat 1618-1620 odbyła się na rynku Starego Miasta w Pradze 21 czerwca 1621 r.


Wyszukiwarka