Instalowanie wszystkich urządzeń rozpoczęło się 14 grudnia, w poniedziałek, rano. Zajął się tym niejaki Franco Zedda, główny macher od techniki naszego włoskiego inwestora, sardyńskiego biznesmena - Nicoli Grauso. Franco to średniego wzrostu mężczyzna, o śniadej cerze i kruczoczarnych włosach. Krótko mówiąc: stuprocentowy Włoch o wprost legendarnie włoskim temperamencie. Nie ukrywam, że dał nam zdrowo popalić. Rzucił tylko: „Antena rusza w środę”, zignorował nasze protesty i zanurkował między paczki ze sprzętem. Tylko od czasu do czasu wystawiał zza nich nos, by zażądać a to absolutnie nieosiągalnych wtyków i złączek, a to stolarza, który natychmiast miał zrobić pochyłe półki pod monitory, a to aluminiowych rur wentylacyjnych, a to tysiąca innych, równie dziwnych rzeczy. Przy czym tu warto przypomnieć, że wtedy nie było jeszcze supermarketów z dowolnym sprzętem technicznym i każdej śrubki trzeba było szukać po całym województwie. Czego oczywiście „Franek” z reguły nie przyjmował do wiadomości: „Ma być i koniec”. Miało to i jakimś cudem było.
W dniu otwarcia mieliśmy u siebie całą włoską ekipę z Franco Zeddą, który odpowiadał za techniczną stronę przedsięwzięcia i Michael'e Rossettim - głównym, polskim „rozgrywającym” włoskiego inwestora.
Tak na marginesie: Włosi chcieli, żebyśmy zatrudniali wyłącznie uczniów techników i studentów. Oczywiście chodziło im o to, że tak wypadłoby taniej, a w przypadku niepowodzenia całego przedsięwzięcia, łatwiej byłoby się z nimi rozstać. Mnie się takie podejście nie spodobało, co się z kolei nie spodobało Włochom. Między innymi pewno dlatego, akurat ja nie cieszyłem się u nich jakimiś szczególnymi względami. Choć, przyznam uczciwie, dottore Grauso miał do mnie wiele cierpliwości. Ja bym tyle nie miał.
Na przykład Piotr Blachowski. Najpierw to go nawet było widać.
Ale jako reporter był taki sobie. Natomiast jako akwizytor reklamy… Ho, ho… Tu nie wielu potrafiło mu dorównać. W tej branży był instytucją sam w sobie. Włosi wzięli go nawet do swojej PUBLIPOLSKI, która sprzedawała czas reklamowy całej sieci POLONIA 1.
Oto kolejny rozdział wspomnień Zbigniewa Konarskiego – Dyrektora Generalnego PTV Rondo.
W końcu nadszedł ten dzień. Dottore Nicola Grauso postanowił na własne oczy zobaczyć swoich dyrektorów. Zaprosił więc nas wszystkich do Warszawy.
Tu dygresja: Dlaczego Dottore? Ano po prostu, Włosi do osób z wyższym wykształceniem zwykli kurtuazyjnie zwracać się per "dottore". Tak jak w Polsce mówi się do nauczyciela "panie profesorze" a do farmaceutki "pani magister". Z tym, że my owego grzecznościowego tytułu używaliśmy w rozmowach prowadzonych między sobą, jako swoistej ksywy; do Grauso zwracając się raczej swojskim "proszę pana". Wbrew pozorom wcale nie chodzi więc o skojarzenie z diabolicznym doktorem Faustem. Choć z drugiej strony? Może z podświadomością rzeczywiście jest tak, jak twierdził doktor Freud?
Wracając do rzeczy: O umówionej godzinie stawiłem się w holu recepcyjnym hotelu Marriott. Tak jak życzył sobie tego Dottore, w towarzystwie głównego księgowego. Okazało się, że Grauso z każdym z dyrektorów chce spotkać się w trybie indywidualnym. Więc dopiero po kilkunastu minutach oczekiwania, dość ponuro wyglądający bodyguard uprzejmym gestem zaprosił nas do windy, bez słowa zawiózł na któreś tam piętro i zaprowadził pod dwuskrzydłowe drzwi. Wypisz - wymaluj dokładnie takie jak te, które można było zobaczyć na filmie zaprezentowanym przez pana prokuratora Engelkinga, w czasie jego sławetnej konferencji prasowej. Więc jakby co, to ja też tam byłem.
Za rzeczonymi drzwiami znajdował się dwupoziomowy apartament. Jeden z najbardziej luksusowych, w jednym z najbardziej luksusowych hoteli w stolicy. Nie powiem: nie zrobiło to na mnie złego wrażenia. W końcu dobrze wiedzieć, że człowiek, który chce robić ze mną poważne interesy nie jest jakimś tam gołodupcem. Jakby dla kontrastu, sam Nicola Grauso miał na sobie znoszony t-shirt i najzwyklejsze, domowe kapcie. Zwracam na ów fakt szczególną uwagę, bo największy polski dziennik napisał potem, że Sardyńczyk przyjmował swoich wspólników w białym smokingu, grając przy świecach na fortepianie. No więc nie grał na fortepianie i nie miał na sobie smokingu. Raczej wprost przeciwnie: wyglądał tak, jakby przed chwilą wstał z łóżka.
Nie pamiętam szczegółów spotkania. Chyba rzeczywiście służyć ono miało wyłącznie temu, by Grauso mógł nas sobie dokładnie obejrzeć. Rozmowa była krótka, grzeczna i zdawkowa. Znacznie ciekawiej było potem, gdy znów pod opieką ponurego bodyguarda, zjechaliśmy na dół. W holu dopadli mnie dziennikarze. Rozgorączkowani i wkurzeni. Bo wiedzieli, że coś się dzieje, ale nie wiedzieli dokładnie gdzie i co. "Widział się pan z Grauso?" "W którym pokoju mieszka pan Grauso?" "Ale jest w hotelu?" "A na którym piętrze?" "O czym rozmawialiście?" "A kim pan w ogóle jest?" Chłopaki po prostu dostali zlecenie "na Włocha" i robili co mogli, żeby wrócić do redakcji z wywiadem. Tym bardziej, że Grauso był wtedy w Polsce osobą zupełnie jeszcze nieznaną. Szczerze mówiąc, osobiście wolę w takich sytuacjach sam zadawać pytania z mikrofonem w ręku, niż na nie odpowiadać stojąc po tamtej stronie sitka. W końcu też jestem dziennikarzem. Czułem się zatem trochę nieswojo zbywając kolegów po fachu jakimś kretyńskim bleblaniem. Grauso chciał jednak, by jego oficjalne entrée nastąpiło dopiero za kilka tygodni. Wobec niego też więc wypadało zachować się lojalnie...
Widać to pierwsze spotkanie wypadło dobrze, bo w lutym 1993 roku Dottore zaprosił nas na następne. Tym razem miał to być taki służbowo - turystyczny weekend na Sardynii. Przy czym zaproszenie obejmowało wszystkich jego polskich wspólników; wraz z żonami. Ewentualnie z mężami. W sumie: kupa luda. Nie rozmieniając się na drobne, Grauso wyczarterował więc Boeinga, który zawiózł całe towarzystwo do Cagliari i po czterech dniach przywiózł z powrotem. A co?
Sardynia to skalista, nieco tajemnicza wyspa na Morzy Śródziemnym. Jej historia gubi się w mrokach bardzo odległej przeszłości. Najpierw byli tam Iberowie i Liguryjczycy, potem Kartagińczycy, których wyparli Rzymianie, następnie Wandalowie, Saraceni i Bizantyjczycy. W Średniowieczu powstało Królestwo Sardynii, które dopiero w XVIII wieku dostało się pod panowanie dynastii sabaudzkiej, co skończyło się dla niego przyłączeniem do Włoch. Nic zatem dziwnego w tym, że Sardyńczycy podkreślają swą historyczną i kulturową odrębność. Mają na przykład własny, żywy jeszcze język; choć dziś posługują się nim praktycznie jedynie mieszkańcy małych, górskich wiosek leżących w trudno dostępnych zakamarkach wyspy. Podobno tu najpierw jest się Sardyńczykiem a dopiero później Włochem...
"Osoby towarzyszące" zajęły się zwiedzaniem a my, czyli "wspólnicy" - interesami. W studiu VIDEOLINY - sardyńskiej telewizji należącej do Grauso, Dottore w końcu oficjalnie przedstawił nam swoje plany i zamierzenia. Bodaj właśnie wtedy, po raz pierwszy usłyszeliśmy jego ulubioną frazę, której często potem używał odpowiadając na zasadnicze pytania. Brzmiała ona mniej więcej tak: "Wiemy z którego portu wypływamy, wiemy też do którego portu mamy zawinąć. A życie pokaże, jakim kursem tam dopłyniemy". Osobiście wydało mi się, że jak na opis szczegółów taktyki i strategii całkiem sporego w końcu przedsięwzięcia, jest to wypowiedź jednak zbyt ogólnikowa. Więc od razu dałem Grauso powody, żeby poznał mnie jako mało subtelnego natręta. Zadałem mu bowiem kilka prostych i, jak mi się wydawało, logicznych pytań. Sens odpowiedzi, których mi udzielił można by streścić tak: "Wiemy, z którego portu wypływamy..." et cetera, et cetera. W sumie nie dowiedziałem się niczego nowego, za to podpadłem Dottore, a Zbyszek Markowski, jako prezes zarządu spółki "Prywatna Telewizja Katowice" z ograniczoną odpowiedzialnością, opieprzył mnie jak burą sukę. Za poddawanie w wątpliwość genialności naszego włoskiego wspólnika. Poważnie. Tak było.
W tej sytuacji, postanawiając do dyskusji o poważnych sprawach wrócić przy innej okazji, skoncentrowałem się na kontemplowaniu uroków Cagliari i okolic.
Na oficjalny obiad Dottore zaprosił nas do siebie. Chociaż, jak się później okazało - niezupełnie "do siebie". Grauso na codzień bowiem mieszkał w normalnym, jednorodzinnym domu. Biznesowych partnerów zwykł natomiast przyjmować na terenie swojej reprezentacyjnej posiadłości. Ot, taka ciekawostka z życia wyższych sfer.
Image
Owa posiadłość to położona w eleganckim ogrodzie, niezwykłej urody, biała willa przytulona do skalistej skarpy, przed którą znajdował się basen oraz kort, pod płytą którego znajdowała się obszerna sala bankietowa.
Image
I tam właśnie zostaliśmy ugoszczeni. W menu były oczywiście frutti di mare z wielgachnym tuńczykiem na czele. Gdy przyszła pora deseru, kelnerzy z godnością wnieśli tace z piramidami malutkich pudełeczek. W każdym znajdował się misterny, złoty pierścionek. Była to, ręcznie wypleciona z cieniutkiego, złotego drucika, tradycyjna, sardyńska... obrączka ślubna. Podobno rzecz dziś całkowicie unikatowa. Każda z obecnych dam otrzymała taką w prezencie.
Byliśmy jeszcze na kolacji w restauracji "Lo Scoglio", którą to nazwę można by przetłumaczyć "Skała tkwiąca pośród morza", albo jakoś tak. Rzeczywiście, gdy w środku popijaliśmy mirto, czyli całkowicie nieosiągalny poza Sardynią likier o lekko anyżkowym smaku, tuż za oknem, w ciemnościach nocy szumiało Morze Tyrreńskie...
Kulminacyjny punkt programu artystycznego był jednak dopiero przed nami. Któregoś wieczoru zawieziono nas do leżącej za opłotkami Cagliari, malowniczej miejscowości, gdzie odbyło się przyjęcie urządzone w stylu wiejskiego wesela.
Image
Wszystko było jak prawdziwe, brakowało tylko pary młodej
Image
Kapela w komplecie liczyła ze dwadzieścia osób: muzyków, śpiewaków i tancerzy
Jedliśmy łamany chleb z owczym serem i piliśmy młode wino z miejscowej winnicy. Przygrywała ludowa kapela a nad naszym dobrym samopoczuciem czuwał weselny starosta. Nawiasem mówiąc: prawdziwy artysta w tym fachu.
Image
"Fondo!", czyli "Do dna!". A ten facet podobny do Jerzego Gruzy to Jerzy Gruza.
Do hotelu wróciliśmy późną nocą.
Choć niektórzy dotarli tam dopiero przed świtem, gdyż po drodze wpadli jeszcze na chwilę do białej willi Dottore. Gościnny gospodarz częstował ich winem i grał na fortepianie. Przy czym konsekwentnie nie miał na sobie białego smokingu, o czym niniejszym powiadamiam redakcję "Gazety Wyborczej", która jeszcze teraz wypisuje dyrdymały o tym komu, kiedy, gdzie, w czym, na czym i przy czym zwykł grywać Nicola Grauso.
Zbigniew Konarski
Jak się powszechnie uważa RONDO było telewizją piracką. Owa istotna kwestia wcale nie jest jednak tak prosta i jednoznaczna, jakby się to na pozór wydawało. RONDO było bowiem nie tyle „nielegalne” co raczej „alegalne”. Nie tyle działało wbrew prawu, co obok prawa. A to dlatego, że wtedy gdy powstawało, nie istniały przepisy prawne, które jego działalność by regulowały. Uchwalenie ustawy określającej zasady funkcjonowania niezależnych mediów elektronicznych zostało wymuszone właściwie dopiero przez wyrastające jak grzyby po deszczu, pierwsze prywatne radia i telewizje. Wcześniej odpowiednich przepisów nie było, bo jakoś chyba nikomu nie przyszło do głowy, że w ogóle mogłyby one być do czegokolwiek potrzebne. Przy czym, to nawet trochę dziwne. Przecież dopiero co, bo pod sam koniec PRL-u, przeżywaliśmy swoistą rewolucję, którą wywołało pojawienie się pierwszych talerzy do odbioru telewizji satelitarnej. Dzięki nim, ten i ów mógł sobie pooglądać to, co chciał oglądać, a nie to, co chciano mu pokazać. Raczej łatwo więc było przewidzieć, że w ślad za antenami do odbioru, pojawią się także anteny do nadawania. Rzecz z początku umknęła nawet uwadze Sejmowi wybranemu w czerwcu 1989 roku. Gdy więc Joanna Szczepkowska ogłaszała koniec komunizmu, tam gdzie powinny się już tworzyć solidne zręby ładu w eterze, ziała wielka, czarna dziura. Z której grzech byłoby nie skorzystać…
Już w lutym 1990 roku zaczęła zatem nadawać, pierwsza w Polsce i w ogóle pierwsza w Europie Środkowo - Wschodniej, niepubliczna telewizja ECHO. Żeby było śmiesznej, miała nawet na to oficjalne papiery. Stosowne zezwolenie wydał Andrzej Drawicz, przewodniczący Radiokomitetu! Czy miał do tego prawo – nie wiem, ale na pewno miał wiele dobrej woli i determinację, by zmierzyć się z tym, co zbliżało się nieuchronnie. Pamiętam, kilka miesięcy przed moim odejściem z TVP, byłem z dyrektorem katowickiej telewizji na jakiejś naradzie na Woronicza. Między innymi mówiono tam o ECHU i o, właśnie powstałej w Szczecinie, telewizji MORZE. Nie to, żeby wzbudzały one trwogę w kierowniczych gremiach publicznej telewizji, ale też szefowie jej lokalnych ośrodków wcale nich nie lekceważyli…
Wracając do RONDA: Byliśmy jak najbardziej legalną „spółką z o. o.” W dokumentach na podstawie, których ją zarejestrowano, było napisane jak byk, że będziemy się zajmowali produkcją i nadawaniem programów telewizyjnych. Legalnie zatrudnialiśmy ludzi i płaciliśmy zusowskie składki. Nawiasem mówiąc: spróbowalibyśmy nie płacić… Oczywiście uiszczaliśmy też stosowne podatki. Jakby na to nie popatrzeć, wytworzyła się taka oto sytuacja, w której państwo pobierało daninę od działalności, którą uznawało za nielegalną, choć wcześniej samo zezwoliło na jej uprawianie. Ot, taki polski paradoks. Zresztą nie tylko polski. Gdy Nicola Grauso zakładał na Sardynii swoje prywatne radio, we włoskim systemie prawnym też nie było stosownej ustawy. Początkowo program nadawał z przenośnych, pochodzących z demobilu nadajników. Legendarny Franco Zedda, o którym już kiedyś pisałem, był jednym z tych, którzy z taką aparaturą na plecach ganiali po sardyńskich wzgórzach, czmychając przed włoskimi Carabinieri. W końcu Grauso wygrał wytoczony mu proces i dopiął swego: zbudował konkurencyjne dla państwowych mediów radio a później także telewizję. Do Polski przyjechał więc z przeświadczeniem, że w normalnym kraju, raz uruchomionej stacji telewizyjnej nikt zamknąć się nie ośmieli. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy ruszała ona w warunkach prawnego chaosu. Jak się wkrótce okazało, w tej kwestii Dottore srodze się jednak pomylił…
Image
Franco Zedda
Tu dla porządku: Ustawa o radiofonii i telewizji została uchwalona 29 grudnia 1992 roku, dwa tygodnie po uruchomieniu RONDA. Zaczęła obowiązywać po kolejnych dwóch miesiącach. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji powstała jeszcze dwa miesiące później, w kwietniu 1993 roku. Proces koncesyjny rozpoczął się dopiero w roku 1994.
Image
Marek Markiewicz - pierwszy przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji
My nie ścigaliśmy się, tak jak ludzie Grauso, z policją. Przynajmniej do czasu. Za to mnie ścigała Państwowa Agencja Radiokomunikacji. Za bezprawne używanie częstotliwości. Wyglądało to mniej więcej tak: PAR stawiał mnie przed kolegium do spraw wykroczeń, któremu tłumaczyłem to, co w akapicie powyżej, poczym pytano mnie czy i kiedy RONDO otrzyma koncesję, na co szczerze odpowiadałem, że nie wiem i kolegium odraczało sprawę. Do czasu podjęcia decyzji koncesyjnej przez Krajową Radę. Wtedy PAR składał odwołanie od decyzji kolegium i cała zabawa zaczynała się od nowa. Czasem jeszcze, niejako przy okazji pytano mnie, co będzie w następnym odcinku „Manueli”. Też szczerze odpowiadałem, że nie wiem, bo niby skąd miałem wiedzieć? Krótko mówiąc: nikt nikomu specjalnych wstrętów nie czynił. Wszyscy natomiast czekali, co w końcu z tego całego bałaganu wyniknie.
Tymczasem Grauso nie zasypiał gruszek w popiele i robił swoje. W marcu 1993 roku powstała POLONIA 1. Powołano ją po to, by w przyszłości stała się ogólnopolską telewizją.. Póki co, funkcjonować miała jako spółka usługowa, produkującą program wypełniający wspólne pasmo dwunastu istniejących już stacji. Od tej chwili RONDO zostało jedną z telewizji „sieciowych”. Razem z innymi stacjami, mieliśmy w ściśle określonych godzinach emitować ten sam program i te same reklamy. Właśnie wtedy na naszej antenie pojawiły się sławetne seriale „Maria” i „Manuela”. Wtedy też polscy widzowie po raz pierwszy zobaczyli „MacGyvera” i „Drużynę A”. Pakiety kaset z gotowym programem przywozili z Warszawy kurierzy.
Uczciwie mówiąc nie wszędzie taki rozwój wypadków przyjęto do „akceptującej wiadomości”. We Wrocławiu odszedł z grupą dziennikarzy naczelny redaktor ECHA a w Poznaniu całe kierownictwo i założyciele TV ES. Oni uważali, że Dottore nadmiernie ogranicza ich swobodę kształtowania programu i wizerunku stacji. Ja? Ja od początku przewidywałem, że sprawy potoczą się właśnie w tym kierunku. Więcej: właśnie tego oczekiwałem, ponieważ chciałem uczestniczyć w projekcie o zasięgu ogólnopolskim. A ograniczenie niezależności? Otóż RONDO, tak jak sześć jeszcze innych stacji, powstało przecież za sprawą Nicoli Grauso i nigdy nie było od niego niezależne. Z ECHEM czy TV ES było inaczej. Te stacje powstawały samodzielnie, beż udziału Włocha. Dopiero potem ten je, powiedzmy to nie owijając w bawełnę - po prostu wykupił. Ich twórcy oraz właściciele, choć chyba trąci to jednak hipokryzją albo naiwnością, być może mieli więc jakieś powody, by czuć rozczarowanie. Ja nie, bo wiedziałem co robię i na co się decyduję. Co wcale nie oznacza, że gotów byłem we wszystkim bezkrytycznie zgadzać się z Dottore. Raczej wprost przeciwnie. Spierałem się z nim samym oraz jego ludźmi przy każdej okazji. I to nawet nie bez powodzenia. Udało mi się na przykład przekonać Włochów, skoncentrowanych głównie na dopieszczaniu stołecznej stacji, że to w śląskiej aglomeracji, a nie w Warszawie jest potencjalnie największe, telewizyjne audytorium. Dzięki temu RONDO uzyskało status równy warszawskiej NTW. A to z kolei wiązało się z tym, że dostaliśmy lepszy sprzęt oraz odpowiednio duży udział w zysku z ogólnopolskich reklam. Jeśli w ogóle coś mnie rozczarowało czy wkurzyło, to dziwaczna, nieracjonalna, chwilami wprost arogancka taktyka Grauso, która doprowadziła do przegrania procesu koncesyjnego. Zarówno wtedy, jak i dziś uważam, że chociaż sporo zawdzięczamy w tej mierze przewodniczącemu Krajowej Rady - Markowi Markiewiczowi, to twierdzę też, że i Grauso osobiście zrobił bardzo wiele, by w końcu strzelić sobie w kolano.
Image
Hotel "Regina Margherita" w Cagliari. Dyrektorzy. Stoją z tyłu: Janusz Rząca - KRATER Kraków, Krzysztof Czerwiecki - TNL Lublin, Jerzy Rusin - TELE TOP Gdynia. Oraz od lewej: Janusz Gerszberg - COPERNICUS Olsztyn, Małgorzata Rewczuk - MORZE Szczecin, ja czyli RONDO Katowice, Czesława Sikora - PTV Opole, Marek Młynarczyk - ECHO Wrocław, Wiesława Dąbkowska - główna księgowa ECHA, Ireneusz Orzechowski - ECHO a przejściowo także TV ES Poznań
Ano właśnie. Grauso uznał, że inauguracja POLONII 1 będzie znakomitą okazją do zorganizowania jego pierwszej, oficjalnej konferencji prasowej. A właściwie naszej konferencji, ponieważ uczestniczyliśmy w niej także my, dyrektorzy. Dziennikarzy przyszło tylu, że ledwo się zmieścili w największej sali balowej hotelu „Marriott”. Dottore był dla nich otwarty, miły i uprzejmy. Najpierw przedstawiono w ogólnych zarysach całe przedsięwzięcie, zreferowano wyniki badań oglądalności; jednym słowem odprawiono całe te marketingowe czary – mary. Potem był czas na pytania. Tu okazało się, co zresztą nietrudno było przewidzieć, że dziennikarzy przede wszystkim interesuje kto, gdzie i jakie ma udziały oraz kto jest czyim właścicielem. A także czy to prawda, że za wszystkim stoi ze swoim medialnym imperium, niejaki Silvio Berlusconi. W tym miejscu Grauso stał się taki nieco mniej czarujący i bardziej lakoniczny. Do dziś nie wiem, ile prawdy było w pogłoskach o tym, że on tylko przecierał szlaki i zdobywał przyczółki dla telewizyjnego magnata z Mediolanu i przyszłego premiera rządu Republiki Włoskiej. Wiem natomiast, iż jego niejednoznaczne odpowiedzi, mogły taką tezę czynić całkiem prawdopodobną.
Image Image
Silvio Berlusconi Nicola Grauso
W kulminacyjnym punkcie konferencji Nicola Grauso złożył oświadczenie. Powiedział mnie więcej coś takiego: „Cyfrę „1” przy nazwie „Polonia” należy tratować całkowicie dosłownie. Chcę w Polsce założyć największą, ogólnokrajową, prywatną telewizję. W bitwie o oglądalność pokona ona zarówno pierwszy jak i drugi program telewizji publicznej.”
Niby nie stało się nic szczególnego. Ot, po prostu: biznesmen szczerze wyjawił w końcu swój strategiczny plan. Myślę nawet, że chciał w ten sposób uwieść Polaków wizją odebrania państwu medialnego monopolu. Lecz jego słowa zabrzmiały nie tak, jak sobie to umyślił. Zabrzmiały prawie złowrogo. Jak wyzwanie rzucone politykom, Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, Markowi Markiewiczowi, państwowej telewizji i każdemu konkurentowi do koncesji. A ja już wiedziałem: prawdziwe kłopoty są dopiero przed nami…
Kto był właścicielem PTV RONDO? Między innymi na przykład ja, czyli jeden z jej współzałożycieli i dyrektor generalny. No i Zbyszek Markowski, także współzałożyciel, który od założenie spółki był prezesem zarządu. Razem mieliśmy niecałych dwadzieścia procent udziałów.
A kto miał pozostałych osiemdziesiąt procent?
Dobre pytanie!
Rozpływały się one w labiryncie utworzonym przez liczne spółki z udziałem kapitału polskiego i zagranicznego. Albo raczej: zagranicznego i polskiego. Głównie oczywiście włoskiego. Z punktu widzenia naszego prawa oraz reguł działalności gospodarczej, wszystko było w jak najlepszym porządku. Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie podobało się jedynie to, że gdy pogmerała w tej skomplikowanej sieci finansowych i kapitałowych zależności, na końcu każdej nitki, tak czy owak objawiał się jej Nicola Grauso. Jak dla mnie, nic w tym dziwnego nie było. To w końcu Dottore wymyślił ten projekt, przyjął na siebie największe ryzyko oraz odpowiedzialność za całkiem prawdopodobne niepowodzenie. Tyle, że Marek Markiewicz, przewodniczący Rady owładnięty był wtedy jedną ideą: prywatne media elektroniczne w Polsce mają mieć polskie źródła finansowania. Nic to, że z tymi rodzimymi źródłami nie było wtedy najlepiej, nic to, że w procesie koncesyjnym wystartowali obok nas wnioskodawcy, których zagraniczna proweniencja finansowa była aż nadto widoczna. Grauso Markiewiczowi podpadł, koniec i kropka.
Wiadomo, więc „kto”. Teraz „jak”. My, dyrektorzy stacji telewizyjnych POLONII 1, mieliśmy poniekąd dwie centrale, realnie zarządzające całym przedsięwzięciem.
Jedna była w Warszawie, przy Marszałkowskiej, tuż obok Placu Unii Lubelskiej. W pomieszczeniach po redakcji „Życia Warszawy”, które Włoch kupił. Tu najważniejszy był Michele Rossetti, współpracownik Nicoli Grauso jeszcze z czasów, gdy wspólnie zakładali na Sardynii RADIOLINĘ. Obok niego funkcjonowali Marek Młynarczyk i Irek Orzechowski, założyciele wrocławskiego ECHA i najbliżsi, polscy współpracownicy Sardyńczyka.
Druga znajdowała się w Cagliari. Do Warszawy jeździliśmy dość często i w mniej ważnych, bieżących sprawach. A to porozmawiać z księgową, a to poczynić zmiany w ramówce albo omówić nowe pomysły programowe lub takie z gatunku PR. W Cagliari bywaliśmy rzadziej, ale za to w sprawach strategicznych. I to tych, które dotyczyły całej sieci, każdej stacji z osobna jak i nas osobiście.
Zwykle takie podróże były wcześniej zaplanowane. W Warszawie czekały na nas bilety lotnicze, wsiadaliśmy do samolotu, najkrótszą drogą lecieliśmy do Włoch i dalej na Sardynię. Na miejscu zatrzymywaliśmy się w ekskluzywnym hotelu „Regina Margherita”, który mieści się oczywiście w Alei Królowej Małgorzaty. Stąd niedaleko było do reakcji L’Unione Sarda”, włoskiej gazety Grauso. Blisko też było stamtąd do „białej willi” Dottore.
Image
Regina Margherita
Image
Viale Regina Margherita
Pewnego razu, gdy nasze sprawy z Krajową Radą zaczęły się powoli zagęszczać, zaproszono nas do Cagliari, by omówić z nami związane z tym kwestie. Narada odbywała się na terenie posiadłości Dottore, w obszernych pomieszczeniach znajdujących się w podziemiach pod jego prywatnym kortem tenisowym. My zasiedliśmy po jednej stronie stołu. Po drugiej – ludzie Grauso. Przypadkowo czy nie, wszyscy ubrani w takie same niebieskie koszule, co w zależności od tego, co się, komu podoba, stwarzało mniej lub bardziej zabawne wrażenie. Ale może po prostu szef lubił ten kolor, więc nikt nie miał ochoty się wychylać? Grauso zasiadł, ciekawe, tak raczej bliżej nas. Może też przypadek, a może nie? Dla porządku: ubrany był w jedną z tych swoich nieśmiertelnych koszulek polo. Grauso bowiem w ogóle jest człowiekiem bardziej „na luzie”, a jego zachowanie wobec nas było zwykle niemal familiarne. Albo przynajmniej tak mi się wydawało…
Image
Wejście do podziemi pod kortem…
Temat oczywisty: „Co dalej?” Myślę, że Grauso doskonale wiedział „co dalej”, ale to miłe z jego strony, że postanowił tę sprawę z nami przedyskutować. W trakcie dyskusji wypowiedziałem swoją sławetną kwestię. Otóż, nawiązując do oświadczenia, które Dottore wygłosił na swojej pierwszej konferencji prasowej w warszawskim Marriotcie, powiedziałem: „Gdyby był pan skromnym rybakiem łowiącym sardynki, pewno mielibyśmy mniej kłopotów. Ale pan, zupełnie niepotrzebnie, koniecznie chce być już dzisiaj trawlerem – przetwórnią, który zamierza złowić wszystkie ryby w morzu…” Ta, rzeczywiście ryzykowna teza może i przemknęłaby w ferworze dyskusji niezauważona, gdyby nie to, że się przejęzyczyłem. Zamiast „rybak” powiedziałem – „robak”. Tłumaczka oczywiście gładko pomknęła dalej, nie zatrzymując się w krytycznym miejscu. „Nasi” jednak parsknęli śmiechem.
Grauso pyta: „Z czego oni się tak śmieją?”
Skonsternowana tłumaczka eksplikuje mój błąd. Wyjaśnia, że oba słowa, choć znaczą coś zupełnie różnego, w języku polskim brzmią bardzo podobnie. Ja czuję zakłopotanie. No, bo powiedzieć Nicoli, że jest robakiem… Grauso spogląda na mnie dziwnym wzrokiem. Niby ma poczucie humoru ale, widzę to wyraźnie – Freuda też czytał. „Niebieskie koszule” zamierają w bezruchu.
Grauso się uśmiecha… „Niebieskie koszule” nieśmiało rechoczą. No, bo powiedzieć szefowi, ze jest robakiem…
Dyskusja toczy się dalej. Aż do następnej rafy. Inni mianowicie dyrektorzy, znając możliwości mojego niewyparzonego języka i trochę mnie podpuszczając, poprosili, żebym w imieniu nas wszystkich zwrócił uwagę także na nasze dyrektorskie sprawy. Te dotyczące naszych kompetencji, stylu zarządzania, wewnątrz korporacyjnej komunikacji i, no cóż – finansowej strony naszego udziału w projekcie. Poprosili, to powiedziałem.
Tu się już Grauso wkurzył. Chyba nawet nie tym, co usłyszał, a tym, że usłyszał to dopiero teraz po raz pierwszy, w takich okolicznościach, ode mnie i przy ludziach. Narada szybko została zakończona, poszliśmy do hotelu strzelić sobie drinka a Dottore zwołał posiedzenie „prezydium”.
Po jakiejś godzinie przychodzi do pokoju, w którym się zebraliśmy Marek Młynarczyk.
„No i co?”- pytamy zaciekawieni.
Bo interesuje nas, czy coś wywalczyliśmy, no i czy mnie Sardyńczyk już wywalił z interesu czy dopiero zamierza. A Marek na to, że Dottore wypytał swoich przybocznych o szczegóły, stwierdził, że mówiłem szczerą prawdę i dopiero wtedy naprawdę się wkurzył. Nasz pobyt w Cagliari zakończyła jeszcze wspólna kolacja, która choć konsumowana w przytulnej restauracji, przebiegała raczej w napiętej atmosferze.
Image
Kolacja
Image
Tak do końca smutno to jednak nie było…
Dzień po moim powrocie do domu, zaraz z rana zadzwonił telefon. Sekretarka Rossettiego: „Czy zechciałby pan przyjechać jutro do Warszawy?” Zechciałbym. Choć niechętnie, bo mnie już od paru dni nie było w firmie.
Rozmowa z Michele była krótka i treściwa. Zadał mi właściwie tylko jedno pytanie: „Czy chcesz jeszcze z nami pracować?”. Mówię, że chcę. „To dobrze” – skwitował, a ja pojechałem do Katowic.
Następnego dnia znów telefon. Znowu sekretarka Rossettiego. „Proszę przyjechać jutro do Warszawy. Ma pan zarezerwowany bilet do Cagliari."
„O kurczę!” – pomyślałem – „Ale się porobiło!”
Ponieważ nie była to wcześniej zaplanowana podróż, lecieliśmy, bo znowu zaproszono wszystkich dyrektorów, po kilku, różnymi samolotami i różnymi trasami. Ja, z trzema bodaj kolegami, przez Zurych, Mediolan i Rzym. Przy czym, jak się potem okazało, w pewnym sensie kluczowym miastem był tu Mediolan. Oto, bowiem „Gazeta Wyborcza” przygotowywała wówczas obszerny i nieżyczliwy Grauso tekst. To ten właśnie artykuł, w którym dziennikarze „GW” nawypisywali głupot o białych smokingach i fortepianach, płonących świecach i tym podobnych rzeczach. Napisali także, że dyrektorzy Grauso, w drodze na Sardynię zatrzymali się w Mediolanie, by spotkać się z rezydującym w tym mieście, Silvio Berlusconim. Co, według nich, miało być oczywistym dowodem na istnienie tajnych konszachtów obu panów, których ofiarą miała w przyszłości paść niezależność polskich mediów i intelektualne dziewictwo polskich telewidzów. Więc oświadczam niniejszym: W Mediolanie byłem wtedy osobiście i nie spotkałem się tam z żadnym Berlusconim, z tego choćby prostego powodu, że nawet nosa nie wyściubiłem poza lotniskowy terminal, a cały mój pobyt w tym pięknym mieście trwał dokładnie czterdzieści minut. No i to by było tyle na temat wiarygodności niektórych dziennikarzy „GW”. Sardyńczyk procesował się potem o ten artykuł przez dziesięć lat. Przegrał. Nie wiem dlaczego, bo nie śledziłem sprawy. Ale się dziwię.
Wracając do rzeczy: Gdy wylądowaliśmy, zaproszono nas do oczekujących przed lotniskiem, czarnych limuzyn. Tylko, że kolegów zapakowano do jednej, a mnie, osobno – do drugiej, razem z Markiem Młynarczykiem. „Słuchaj” – mówi Marek - „Dziś wieczorem odbędzie się spotkanie z Grauso. Błagam cię! Odpuść mu nareszcie, niech choć raz ma ostatnie słowo!” No, jak mnie tak ładnie proszą…
W hotelu dowiedziałem się, że Grauso z każdym dyrektorem spotka się osobiście i osobno i że ja mam stawić się w holu recepcyjnym o 22.30.
O umówionej godzinie czekał tam na mnie ubrany na czarno i dość ponury z wyglądu kierowca. Poczułem się jakoś tak dziwnie.
„Prego, signore!” – otworzył drzwi znanej mi już limuzyny. Ruszyliśmy.
„Where are we going to?” – znów się zaniepokoiłem, bo oglądałem kiedyś jeden taki film z Marlonem Brando w roli głównej...
„Nicht fersteien!” – odpowiedział po włosku kierowca.
Na szczęście okazało się, że ujechaliśmy ledwo kilkaset metrów.
„Prego!” Wysiadłem przed willą, która stoi tuż obok siedziby redakcji „L’Unione Sarda”.
„Proszę!” – powiedziała recepcjonistka, bo przypadkiem była akurat Polką z pochodzenia, i wskazała mi mikroskopijną windę.
Image
Po mojej lewej ręce Norbert Krawczyk z Bydgoszczy, przede mną flądra, a po prawej dziewczyna z recepcji o diabolicznym spojrzeniu. Ale to było już potem…
Pojechałem na pierwsze piętro. Wszedłem do niewielkiego pokoju. Grauso, Młynarczyk i „niebieskie koszule”. Wskazano mi krzesło.
„Czy wierzy pan w powodzenie naszego przedsięwzięcia?” – zapytał Grauso. Wtedy wciąż jeszcze miałem nadzieję, że jednak się uda, więc w zgodzie z własnym sumieniem i danym słowem, nie wdając się w szczegóły odpowiedziałem, że i owszem.
„Czy dysponuje pan wolnym czasem w ciągu najbliższych trzech dni?” Głupie pytanie! Pewno, że dysponuję.
„Proszę zatem pojechać na lotnisko i w moim imieniu powitać grupę dziennikarzy z Polski, którzy przylecą dziś wieczorem.”
Potem Dottore odbył jeszcze ze mną satysfakcjonującą rozmowę na tematy, o których dżentelmeni nie rozmawiają publicznie i po kwadransie znów byłem w terminalu międzynarodowego portu lotniczego w Cagliari. Dopiero tu spotkałem się z pozostałymi dyrektorami. Choć nie z wszystkimi…
Nie, nie!
Bez przesady!
Niektórych nie było, bo właśnie się pakowali, by porannym samolotem odlecieć do kraju…
-
No i jeszcze Włosi. Oczywiście też mieli do mnie pretensje.
Przez nich zostałem przesłuchany na dyrektorskim spotkaniu, które odbyło się w Łodzi. Broniłem się głównie opiniami telewidzów i swoim przekonaniem o, jak się okazuje zaskakująco ważnej roli, jaką odgrywamy w mediach i życiu publicznym.
Chyba ich jednak do końca nie przekonałem, bo mi kazali Edka Kozaka wywalić z roboty.
Ale tu postawiłem się okoniem. Bez Ediego nie bardzo wyobrażałem sobie bowiem ani RONDA, ani siebie w RONDZIE. Stanęło na tym, że Kozak wyjedzie w podróż dookoła świata na rowerze, którą to wyprawę właśnie przygotowywał. Zanim wróci, afera pewno rozejdzie się po kościach. W końcu Edek pojechał do Pernambuco, a sprawa rzeczywiście przyschła. Tyle, że jak się potem okazało, Włosi niekoniecznie chcieli poprzestać na pozbyciu się tylko Kozaka…
To było parę tygodni później.
Siedziałem z kilkoma dyrektorami naszych stacji w osławionym barze na czterdziestym piętrze warszawskiego hotelu „Marriott”. W pewnym momencie do ucha nachylił mi się Janusz Gerszberg, mój odpowiednik z Olsztyna, i zapytał: „Pamiętasz to łódzkie spotkanie?”
„Pamiętam.” – odpowiedziałem nieco zaskoczony.
„Wiesz, oni mi wtedy kazali wstać i zgłosić wniosek o usunięcie cię ze stanowiska dyrektora generalnego RONDA. Miało się odbyć głosowanie i mieli cię spuścić”.
„No, ale nie zrobiłeś tego!”
„No nie zrobiłem.”
„A właściwie dlaczego?”
„A bo nie…”
Chlapnęliśmy jeszcze po jednym drinku i tak na dobrą sprawę, dopiero wtedy pornograficzna afera w RONDZIE zakończyła się definitywnie.
--
Pojechałem więc do Warszawy i uciąłem sobie poważną rozmowę na ten temat z Michele Rossettim, głównym obrotowym Nicoli Grauso w Polsce. Zaproponowałem, żeby w Katowicach założyć oddział spółki PUBLIPOLSKA. Reprezentowała ona największą włoską agencję reklamową PUBLITALIA i za jej pośrednictwem zbierała dla POLONII 1 reklamę w całej Europie.
Z mojej strony był to ruch taki bardziej pokerowy. Oto oddawałem przecież Włochom kontrolę nad źródłami naszych pieniędzy. Ale: po pierwsze w tym zakresie z samego założenia nie byliśmy od nich niezależni; po drugie liczyłem na to, że nasze wpływy staną się większe, będą regularne i bardziej przewidywalne; po trzecie – tak to już działało w Warszawie i bodaj we Wrocławiu też.
Po czwarte wreszcie: Przewidywałem, że wcześniej czy później PUBLIPOLSKA i tak przejmie reklamowe interesy całej sieci, więc nie ma na co czekać – im dłużej będziemy się krygować, tym dłużej będziemy musieli kombinować, skąd brać pieniądze na program. Poniekąd ze szkodą dla programu. No i liczyłem na to, że dziennikarze RONDA będą się mogli skupić na robocie programowej, a nie na akwizycji reklam, na czym znali się jak kura na pieprzu, zresztą.
Rossetti, gdy mu powiedziałem z czym przyjeżdżam, najpierw podejrzliwie popatrzył na mnie spode łba. Bo wiedział, że sprawa jest delikatnej natury.
Z kolei ja wiedziałem, że on już od pewnego czasu tu i ówdzie, z innymi stacjami, nieśmiało próbuje rozmawiać na temat PUBLIPOLSKI. No bo w końcu, patrz: „po czwarte”. Domyślałem się też, że ma ochotę przedyskutować tę kwestię i z dyrekcją RONDA. Ma ochotę, ale nie bardzo wie jak to zrobić, bo zna jej krnąbrność i podejrzliwość wobec różnych włoskich pomysłów.
A tu jego problem sam się rozwiązuje!
Po chwili zatem twarz Michele rozpromieniła się w szerokim uśmiechu, a kamień z wielkim hukiem spadł mu z serca. Powiedział, że to dobry pomysł, z czym oczywiście się zgodziłem, zaproponował jeszcze, żebyśmy przeszli „na ty”, to przeszliśmy i do Katowic wróciłem zadowolony, z dobrymi wieściami.
Jeśli ktoś uzna przy okazji, że moja taktyka polegała tu na zastosowaniu zasady „lepiej sam się połóż, skoro masz się przewrócić”, to ja z taką opinią polemizować nie będę. Powiem tylko, że „kto pierwszy, ten lepszy”. I kropka.
Niebawem PUBLIPOLSKA rozpoczęła działalność w willi wynajętej w centrum miasta. Oczywiście pracowali tam ludzie z naszego działu reklamy. Którego to działu zresztą wcale nie zlikwidowaliśmy. Dalej przyjmowaliśmy w RONDZIE zlecenia reklamowe, ale nie były one już naszym głównym źródłem utrzymania. Teraz stał się nim procentowy udział w dochodach z reklamy ogólnopolskiej. Jego wysokość zależała od wielkości widowni czyli liczby telewidzów, a ponieważ mieliśmy ich więcej nawet niż Warszawa, o innych stacjach nie wspominając, to i nasze dochody stały się całkiem spore. W konsekwencji mniej czasu mogliśmy teraz poświęcać na zastanawianie się „za co” będziemy robić program, a więcej „na co” będziemy pieniądze wydawać.
Żeby i to było jasne: Włochów właściwie za bardzo nie obchodziło co robimy poza obligatoryjną emisją pakietu dostarczanego przez POLONIĘ 1. Tworzące go programy i spoty reklamowe musiały znaleźć się na antenie o przewidzianej, wcześniej anonsowanej porze. No bo oczywiście poprzedzające je zapowiedzi spikerskie, także były wcześniej nagrywane. Tu trzeba było więc zachować absolutną dyscyplinę antenową. O którą dbaliśmy chyba nawet bardziej niż dziś nadające telewizje…
Image
Image
Małgorzata Gudejko i Hanna Dunowska, spikerki POLONII 1.
Ale co się działo na antenie poza „polonijnym” blokiem nikogo w Warszawie specjalnie nie obchodziło. O tym decydowaliśmy sami.
Włosi chcieli jedynie wiedzieć, co uznać należy za rzecz całkowicie naturalną i logiczną, nie tyle nawet na co, ale raczej – jak, wydajemy pieniądze. Co miesiąc składaliśmy im precyzyjne raporty finansowe. Pomykały do stolicy w formie elektronicznej za pomocą linii telefonicznej. W to dziś już niemal nie można uwierzyć, ale wtedy praktycznie nie było Internetu! Posługiwaliśmy się modemem i jakimś niedopracowanym oprogramowaniem, stworzonym przez pewną znaną firmę, której nazwę dyskretnie tu przemilczę. Wciąż się coś zawieszało i co chwilę musieliśmy wzywać „fachowców”. Ale w gruncie rzeczy to nie było nasze zmartwienie, więc specjalnie nie zawracaliśmy sobie nim głowy.
Mnie zależało tylko na tym, żeby w finansach istotnie wszystko się zgadzało. Mieliśmy więc dwie księgowe i do tego podpisaliśmy jeszcze umowę z zewnętrznym biurem obrachunkowym, które owe księgowe systematycznie kontrolowało. Włosi mieli natomiast swój dział księgowości, ze swoją „polską” główną księgową i współpracującą z nią księgową „włoską”. Sugerowali nawet bym w Katowicach zlikwidował stanowisko głównego księgowego, a osoby zajmujące się finansami zatrudnił jedynie na stanowiskach „responsàbile” czyli „odpowiedzialnych” za buchalterię. Gdybym zrobił tak, jak chcieli to, mówiąc po polsku znaczyłoby to tyle, że stałyby się one jedynie „liczydłami”, całkowicie podporządkowanymi „centrali”. Akurat! Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Sugestie owe puściłem więc mimo uszu udając, że niedosłyszałem. Sardyńscy wspólnicy na szczęście nie nalegali.
Image
Kto pamięta ile wtedy kosztował samochód na giełdzie?
I tak to się kręciło.
Aż któregoś pięknego dnia przyszły do nas panie inspektorki z katowickiego Urzędu Kontroli Skarbowej.
Nie to, żebyśmy tym byli jakoś szczególnie zaskoczeni. W końcu kiedyś taka wizyty musiała nastąpić. Przecież my byliśmy „na rynku” zupełnie jakościowo nowym podmiotem gospodarczym. Ustawy pisane dla przedsiębiorstw państwowych oraz fabryk gwoździ, szewców i właścicieli straganów, do nas przystawały słabo. A czasem wcale.
Pojęcia typu: produkcja programów telewizyjnych, emisja reklam, świadczenie usług promocyjnych i im podobne, z reguły nie występowały wprost w stosownych przepisach. Trzeba się było domyślać, interpretować, kombinować i dopasowywać.
Na szczęście to nie my się z tym użeraliśmy. I tak bylibyśmy bez szans. W tych sprawach, w absolutnie codziennych kontaktach z Ministerstwem Finansów, pozostawała księgowość warszawska. Czasem tam wpadałem i wysłuchiwałem historii mrożących krew w żyłach o tym, jak to znowu w ciężkim boju udało się wywalczyć kolejną decyzję…
Przed nami, kontrole skarbowe rozpoczęły się już w innych stacjach. Wiedzieliśmy więc i stąd i z innych źródeł, że u nas, w RONDZIE, to tylko kwestia czasu. Wiedzieliśmy też, że owe kontrole zostały poprzedzone naradami, na których ustalano jednolitą taktykę ich przeprowadzania. Pamiętajmy: My jednak byliśmy piratami a państwo nie bardzo wiedząc jak sobie z nami poradzić, chwytało się różnych metod. Sposób „na fiskusa” był po prostu jedną z nich.
No więc przyszły te trzy panie, pokazały nam dokumenty uprawniające je do przeprowadzenia kontroli i zażądały, żebyśmy z kolei my pokazali im nasze księgi podatkowe.
Na początek interesowały je zwłaszcza te dokumenty, które związane były z podatkiem obrotowym.
Bo my nie płaciliśmy tego podatku. Co Urząd Kontroli Skarbowej uznał za szczególnie zuchwałe przestępstwo.
Na co powiedzieliśmy im, że proszę uprzejmie, oto dokumenty, a podatku nie płacimy, bo zgodnie z uzyskaną w swoim czasie ministerialną interpretacją, akurat nie musimy.
W oczach pań inspektorek pojawiło się zdumienie wywołane naszą bezczelnością. Powiedziały, że pierwsze słyszą.
Na co odpowiedzieliśmy, że to możliwe, bo z tego co wiemy, ostateczna, wiążąca i oficjalna decyzja w tej sprawie zapadła właśnie dopiero co.
Na co najważniejsza pani inspektor powiedziała, że to niemożliwe, ale na wszelki wypadek ona to sprawdzi. Natychmiast.
„Proszę bardzo” – powiedzieliśmy zgodliwie – „Tu jest telefon”.
Po krótkiej rozmowie pani inspektor dowiedziała się, że faks z Warszawy w sprawie RONDA i „obrotówki”, owszem przyszedł, zaraz po tym, jak zespół kontrolny poszedł do nas.
Teraz pani inspektor zdumiała się jeszcze bardziej, stwierdziła, że nie uwierzy póki na własne oczy nie zobaczy, kiwnęła na koleżanki, obróciła się na pięcie i wymaszerowała z mojego gabinetu.
Tak zakończył się pierwszy dzień kontroli.
Panie wróciły jednak już następnego dnia.
Tym razem były lepiej poinformowane i chyba trochę poirytowane tym, co stało się dnia poprzedniego. Ja je rozumiem; rzeczywiście niezręcznie wyszło z tym spóźnionym faksem.
Zażądały miejsca do pracy, więc Kozak musiał im oddać swój pokój razem z tym jego legendarnym fikusem i przeniósł się gdzieś, już nie pamiętam gdzie, a panie energicznie zabrały się do roboty.
Kontrola trwała kilka tygodni.
Niczego szczególnie porażającego nie ustaliła. Po jej zakończeniu włoscy wspólnicy wynajęli jedną z najlepszych w Polsce kancelarii prawnych, która krok po kroku wykazywała bezzasadność stawianych nam zarzutów.
Akurat tam: „nam”. Mnie! W końcu to ja byłem Dyrektorem Generalnym z pełnią wynikających z tego praw i obowiązków. Oraz odpowiedzialności.
Powiem tylko tyle, że postępowanie wszczęte przez UKS przeciwko mnie, ciągnęło się jeszcze ładnych parę lat. A to ktoś był chory albo zmieniono osobę prowadzącą, a to ktoś nie doczekał i poszedł na emeryturę i tak dalej w tym guście.
Postępowanie umorzono więc ostatecznie dopiero tak jakoś całkiem niedawno. Uff…!
---
Rzeczywiście: Mnóstwo różnych programów, filmów i seriali, bohaterów zarówno granych przez aktorów i jak i namalowanych przez plastyków studiów filmowych, po raz pierwszy zobaczono w Polsce na antenie Telewizji RONDO oraz jej siostrzanych stacji.
Od początku RONDO nadawało przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
I od początku była to perspektywa dość przejmująca.
Własne doświadczenia przyniosłem przecież z telewizji publicznej. W porównaniu z tym, czym tam dysponowano, my nie mieliśmy praktycznie niczego. Przynajmniej tak to postrzegałem. Zespół redakcyjny tworzyli ludzie w branży zupełnie nowi. Montażyści i technicy też się dopiero uczyli pod okiem Zbyszka Markowskiego i Zenka Piechulskiego. Tylko operatorów kamer mieliśmy, choć w większości chłopaków młodych, to już znających się na robocie.
A jednak od początku nadawaliśmy na okrągło…
Doszło nawet do tego, że gdy Telewizja Katowice ogłosiła z dumą, że właśnie zaczyna codzienną, szesnastogodzinną emisję, my, na naszej antenie pogratulowaliśmy kolegom sukcesu, tylko mimochodem przypominając, że oni zrobili to już w dwa miesiące po tym, jak my rozpoczęliśmy nadawanie przez całą dobę.
Tacy z nas byli mądrale…
Kiedyś, będąc na Sardynii, usiadłem w hotelu przed telewizorem i postanowiłem dokładnie sprawdzić jak to robią w VIDEOLINIE Nicoli Grauso. Zobaczyłem dwugodzinny blok. Składał się z informacji, rozszerzonych relacji z wydarzeń, komentarzy i jakiejś publicystyki. Po jego zakończeniu cała zabawa rozpoczynała się od nowa. Te same programy, z tymi samymi zapowiedziami puszczano od nowa. Po kolejnych dwóch godzinach – jeszcze raz. Była to dla mnie pewna nowość, ale do strawienia.
Denerwujące było jedynie to, że bez najmniejszych zmian powtarzano także serwisy informacyjne: żadnych nowych wiadomości, żadnych uzupełnień i aktualizacji.
Moim zdaniem to była już jednak lekka przesada.
Przy okazji wizyty w studiu VIDEOLINY zobaczyłem jeszcze jak Sardyńczycy technicznie rozwiązali problem takiego rytmu emisji. Otóż mieli oni tam taką wielką maszynę z podajnikiem kaset. Technik ładował do niej programy, włączał i… szedł do domu. Dosłownie! W weekendy stacja działała automatycznie i bezobsługowo!
„A gdyby stało się coś niezwykłego?!” – pytaliśmy zdumieni.
„Eee, tam… W weekendy nic się nie dzieje…” – odpowiadali Włosi.
„A gdyby coś się zepsuło?” – dociekaliśmy natarczywie.
„Nigdy nic się nie zepsuło. Większe kłopoty mieliśmy z technikami, którzy w soboty nudzili się na dyżurach. Więc zlikwidowaliśmy dyżury. Teraz jest bene.”
Można i tak…
Oczywiście my także stosowaliśmy metodę „blokową”. Tylko, że u nas program upakowany był w znacznie dłuższe bloki. No i informacyjne „Za pięć” zawsze było nowe i aktualne.
Image
Image
Image
„Za 5”: Nasze prezenterki.
Nie mieliśmy, bo i skąd, własnych archiwów. Trochę filmów dostaliśmy z Wrocławia. Odpowiedzialna za ten dział Aśka Korska jeździła, negocjowała, kupowała, przywoziła kolejne kasety. A nie było to wcale łatwe. Archiwa na Woronicza odmówiły nam dostępu do swoich magazynów niejako z urzędu. Inne instytucje dysponujące takimi zasobami, z reguły żądały słonych opłat za prawa do emisji.
Mieliśmy też programy pochodzące z wymiany z naszymi innym stacjami.
Wojtek Majewski panował nad tym, co działo się w studiu.
Image
Irek Dudek zaprasza z naszego studia na RAWĘ BLUES. Rok 1994.
Anka Wielochowska rządziła informacją.
Inni uprawiali najróżniejsze formy publicystyki.
Ba, dorobiliśmy się nawet wielogodzinnego, emitowanego na żywo programu nocnego.
A Edek Kozak dokładał swoich „Videopiratów” oraz „Genowefę Pigwę” i sklejał z tych klocków spójny program.
Image
Genowefa Pigwa
Sytuacja zmieniła się istotnie na wiosnę 1993 roku, gdy ruszył wspólny, sieciowy program POLONII 1. Emitowaliśmy go codziennie, od 16.00, do północy z przerwami na „pasma własne”. A konstruowany był zgodnie z dziś i w Polsce powszechnie obowiązującymi, regułami sztuki układania ramówek. Zatem prime time, pasma programowe, udział w rynku reklamowym, grupy docelowe, wyniki socjologicznych badań jakościowych i ilościowych oraz cała ta pozostała „abrakadabra”.
Image
Przerywnik POLONII 1
Zanim jednak POLONIA 1 doszła do takiej perfekcji, najpierw dochodziło do zabawnych czasem nieporozumień.
Oto Włosi, zgodnie ze swoimi obyczajami założyli na przykład, że w soboty i w niedziele program ma być mniej atrakcyjny. Bo ludzie wyjeżdżają na weekendy, oglądalność jest mniejsza, czas reklamowy tańszy to i program powinien być bardziej przaśny.
No tak, tylko że w Polsce, na początku lat dziewięćdziesiątych rzadko kto wyjeżdżał na weekend. Raczej, zgodnie z wieloletnim przyzwyczajeniem, w sobotę wieczorem przed telewizorem siadały całe rodziny i czekały na filmowy hit tygodnia.
Aha, to myśmy nie wiedzieli…” – przyznawali włoscy spece od ramówki.
Albo to: „Najlepsze programy powinny być emitowane w porze obiadowej!”
A dlaczego?
„A dlatego, że Polacy chętnie oglądają telewizję jednocześnie jedząc obiad!” – Sardyńczycy byli bardzo dumni z tego odkrycia.
Tylko, że Polacy zwykle jedzą obiad w kuchni…
„I bardzo dobrze!” – chytrze odpowiadali nasi przyjaciele. – „Co najmniej jedna trzecia telewizorów w polskich domach znajduje się w kuchni właśnie!”
Niby tak, ale te kuchenne telewizory to zwykle czarno – białe gruchoty, z byle jakimi, pokojowymi antenami i małym zakresem odbieranych częstotliwości. Na nich raczej trudno będzie „łapać” nasz program…
I tak, krok po kroku, Włosi uczyli się Polski, a my uczyliśmy się robić prywatną, komercyjną telewizję.
W bloku POLONII 1 były filmy, oczywiście głównie włoskie, a jeśli nawet nie, to i tak we włoskiej wersji językowej. Co, przyznaję – czasem irytowało. Były programy publicystyczne robione w Warszawie. Były też programy produkowane w poszczególnych stacjach, które POLONIA 1 kupowała i ładowała do swoich pakietów. Każda stacja starała się umieścić tam także swoje regionalne wydarzenia. My na przykład załatwiliśmy transmisję „Meczu wspomnień”, który na Stadionie Śląskim rozegrały drużyny składające się z legendarnych piłkarzy reprezentacji Polski i Niemiec. Nawiasem mówiąc POLONIA 1 miała na ten mecz „wyłączność”, co zignorowała katowicka telewizja, przeprowadzając własną transmisję. Gdyby więc kto pytał, to 6 czerwca 1993 roku, to oni byli piratami…
Image
Ja oczywiście też byłem na „Meczu wspomnień”.
Wydarzeniem był też między innymi, przeprowadzony na żywo i transmitowany z Warszawy, wywiad z Lechem Wałęsą. Proszę pamiętać: myśmy działali poza prawem. I Prezydent oczywiście dobrze o tym wiedział…
Specjalnie zainstalowaliśmy sobie wtedy antenę satelitarną o bodaj dwumetrowej średnicy.
Image
MacGyver.
No i oczywiście wszystkie te „Marie” i „Manuele”, „Drużyna A” i „MacGyver” oraz cała furmanka animowanych filmów dla dzieci: „Czarodziejskie zwierciadełko”, „Hella Superdziewczyna”, „Sally Czarodziejka”, „Zorro” i mnóstwo innych.
Image
"Czarodziejskie zwierciadełko”
Przy czym te to można jeszcze było strawić bez problemów.
Gorzej było na przykład z „Generałem Daimosem”, „Yattamanem” i „Tygrysią Maską”, które przepełnione były brutalną przemocą. A my mieliśmy obowiązek je puszczać.
Image
„Tygrysia Maska”
Chociaż nie do końca.
Wkurzył się Janusz Rząca, dyrektor naszego krakowskiego KRATERA. Wstrzymał emisję bodaj „Tygrysiej Maski” i napisał do Włochów list, że on nie pozwoli spaczać charakterów i poczucia estetyki niewinnym, polskim dzieciom. Awantura się zrobiła, że hej! Janusz miał kłopoty, ale postawił na swoim. I dobrze, bo obiektywnie miał rację.
Równie obiektywnie trzeba jednak dodać i to: Osobiście słyszałem, jak się nastolatki w Będzinie umawiały na wspólne oglądanie operowego spektaklu z La Scali. Bo takie rzeczy też można było u nas znaleźć...
---
Na pierwszy ogień poszedł gdyński TELE TOP. Tam odbyło się pierwsze przesłuchanie koncesyjne. Dokładniej rzecz ujmując – „wysłuchanie”, bo tak to się nazywało oficjalnie.
Ustawa o radiofonii i telewizji, która między innymi precyzowała sposób przeprowadzenia procesu koncesyjnego, nie przewidywała publicznego spotkania wnioskodawcy z Krajową Radą. Ale też go nie zakazywała. Rada doszła więc do, słusznego skądinąd wniosku, że taka jawność postępowania w niczym jej nie zaszkodzi, a nawet wprost przeciwnie. Tyle, że jak się wkrótce okazało, wysłuchania nie miały większego wpływu na decyzje o przyznaniu koncesji. Decydowała zawartość wniosków, ocenianych wedle kryteriów, które Rada sama sobie ustaliła w zaciszu gabinetów.
W Gdyni zjawiliśmy się w całym dyrektorskim komplecie. Chcieliśmy zobaczyć jak wygląda takie wysłuchanie, czego możemy się spodziewać, no i czy da się wyciągnąć jakieś ogólniejsze wnioski z tego, jak przedstawiciele Krajowej Rady potraktują Jurka Rusina i jego drużynę.
Image
Jerzy Rusin, Dyrektor Generalny TELE TOPU
Szczegółów już nie pamiętam. Ogólne wrażenie było natomiast z grubsza takie sobie. Widać było, że Krajowa Rada ma swoje priorytety i strategię porządkowania ładu w eterze, której będzie się trzymać, a my się w tym planie mieścimy raczej z trudem, mówiąc delikatnie. Dziś wiadomo już powszechnie, że nie mieściliśmy się w nim w ogóle. Od samego początku.
Więc posłuchaliśmy i obejrzeliśmy tego, co mieliśmy posłuchać i obejrzeć, podyskutowaliśmy o tym, co z tego wynika, wieczorem poszliśmy na dyskotekę ze streepteasem, a rano rozjechaliśmy się do swoich stacji, by zastanawiać się nad tym, co dalej.
Sytuacja była wtedy oto taka:
Najpierw, w październiku 1993 roku, Rada przyznała koncesję satelitarną. Chętnych nie było w nadmiarze, poza tym była to trochę sztuka dla sztuki, ponieważ „kosmicznych nadawców” i tak nie dałoby się opanować; koncesję przyznano więc szybko i bez większych ceregieli. Otrzymał ją POLSAT. Nadawał z Holandii, więc tak naprawdę mógł to robić dalej i bez błogosławieństwa Rady. Ale Zygmunt Solorz widać nie chciał podpaść z byle powodu. I słusznie..
Osobiście uważałem wtedy, że wbrew pozorom to dobra wiadomość. Sądziłem bowiem, że koncesja satelitarna będzie czymś na kształt nagrody pocieszenia i POLSAT nie zagrozi nam już poważnie w wyścigu o ogólnopolską koncesję naziemną. Jak się okazało, myliłem się srodze, a rację miał Nicola Grauso, który twierdził że to pierwsze rozdanie jest tylko wstępem do głównej rozgrywki: Jeśli POLSAT uzyskał akceptację Rady teraz, to pewno może liczyć na nią i później.
Nasze stacje złożyły wnioski o koncesje regionalne. Z nich miała w przyszłości powstać sieć o zasięgu ogólnokrajowym. Ale Grauso oczywiście nie chciał zrezygnować z żadnej szansy. Zarejestrował więc Prywatną Telewizję Polską, która złożyła wniosek o koncesję ogólnopolską. Podobne wnioski złożyły też: Niezależna Telewizja Polska, ANTENA 1, Polska Korporacja Telewizyjna CANAL PLUS, Polskie Konsorcjum Telewizyjne TV 7, Ogólnopolska Telewizja Prywatna, Kuria Prowincjonalna Oo. Franciszkanów, Antena Polskich Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych i oczywiście POLSAT.
Krajowa Rada od zawsze miała wątpliwości co do „polskości” naszego projektu. Nic to, że na przykład francuska proweniencja CANAL PLUS była aż nadto widoczna gołym nawet okiem. „My” mieliśmy być wyłącznie polscy i koniec. Grauso przekonywał, przedkładając stosowne dokumenty, że właśnie tak jest, a on nie ma w całym przedsięwzięciu udziału większego niż życzyła sobie Rada. Ale nie odniósł tu szczególnie spektakularnego sukcesu. Można i należało więc oczekiwać, że przed Markiem Markiewiczem oraz jego kolegami, usiądą przede wszystkim Polacy. Wśród nich także, przynajmniej niektórzy z nas, dyrektorów lokalnych stacji…
Wysłuchania odbyły się w styczniu 1994 roku. Ja widziałem ich przebieg w telewizji.
Prezentację Prywatnej Telewizji Polskiej, Marek Markiewicz, w kpiącym i sarkastycznym tonie opisuje w swych „Flaczkach belwederskich”:
„Jako jeden z ostatnich wparował pan Nicola w skromnej asyście, i przemówił do Rady w gmachu Sejmu w swym rodzinnym języku. Że on dobrodziej, że zainwestował, że miejsca pracy, że lud polski tylko jego telewizję kocha najbardziej. Ładnie mówił, poza tym włoski to piękny język. Ale dlaczego Grauso przemawia, skoro nie ma śladu jego nazwiska we wniosku?”
No właśnie.
Image
„Flaczki belwederskie”
Do dziś nie wiem, dlaczego dottore postanowił właśnie tak to rozegrać. Przecież nawet Francuzi skromnie usiedli po bokach stołu, na plan pierwszy wystawiając Polaków. A Włoch, wiedząc przecież, co się święci, uparł się i efektownie strzelił sobie w kolano. Marek Markiewicz wspomina nawet, ze Grauso zrobił wtedy na nim dobre wrażenie, ale przecież nie o robienie dobrego wrażenia chodziło, a o zdobycie koncesji. Ówczesny przewodniczący Krajowej Rady pisze więc także:
„Za pół roku spotkamy się (z Grauso) w radio, po zamknięciu jego stacji przez prokuratorów. Pytam, czy dałby sobie koncesję, gdyby był na moim miejscu. Kręcił, ale nie za długo: - Nie dałbym.”
Te batalię zatem przegraliśmy.
W lutym przyszedł czas na wysłuchania lokalne. Wszędzie przebiegały bez specjalnych emocji. Oczywiście na bieżąco wymienialiśmy się informacjami, starliśmy się dowiedzieć, co w trawie piszczy. A piszczało nieciekawie. Wyglądało na to, że Krajowa Rada już wie, co z nami zrobi…
Do awantury doszło we Wrocławiu. Tam chłopaki wygarnęli bez ogródek, co myślą o procesie koncesyjnym i jego regułach, o Krajowej Radzie jako takiej, a także jej przewodniczącym w szczególności. Nie powiem, żeby to był majstersztyk dyplomacji. Ale z drugiej strony, no cóż: pewno uznali, że nie mają już nic do stracenia.
W tym gorącym czasie, na antenach naszych stacji zaczęły się ukazywać programy z udziałem lokalnych i nie tylko lokalnych autorytetów oraz po prostu telewidzów. Posłowie, samorządowcy, artyści, ludzie kultury, uczeni i Kowalscy oraz Nowakowie gremialnie wyrażali swoje dla nas poparcie. Przy czym z reguły nikt nie kazał się prosić o taką wypowiedź. Więc chyba jednak było coś w tym, co stworzyliśmy…
Któregoś dnia Grauso, w trybie pilnym zebrał w Warszawie kilkunastoosobowe ekipy z wszystkich stacji. Tłumnie poszliśmy wtedy pikietować gmach Sejmu i siedzibę Urzędu Rady Ministrów. Krajowa Rada zgodziła się nawet przyjąć naszą delegację. Też tam byłem. Panowie mieli właściwie tylko jedno do powiedzenia: „Grauso chce robić w Polsce włoską telewizję, a my na to nie pozwolimy”. Przy okazji starłem się z panem Markiem. Nie bez satysfakcji, bo on znany jest przecież z ciętego języka, a ja też sroce spod ogona nie wypadłem.
I co? I nic…
Wreszcie przedstawiciele Rady zapowiedzieli swoją wizytę w Katowicach.
Z Warszawy otrzymałem, nazwijmy to tak - stanowczą sugestię, by ich bez pardonu, frontalnie zaatakować. Zresztą podobne wici dotarły wcześniej także do pozostałych dyrektorów.
„O nie…” – pomyślałem – „Niedoczekanie wasze ”.
Fakt, wszystko wskazywało na to, że z koncesją mamy tak czy owak przechlapane. Ale skoro mieliśmy już na zawsze pozostać piratami, to jeszcze nie powód, byśmy przy okazji zostali palantami. W końcu RONDO było dziełem kilkudziesięciu ludzi, którzy włożyli w nie swoje serca. Występowały u nas osoby cieszące się powszechnym szacunkiem. Codziennie oglądało nas kilkaset tysięcy telewidzów. Nie mogłem pozwolić, by się wszyscy oni teraz za RONDO wstydzili. A poza tym ja też nie byłem kimś anonimowym. I też nie chciałem się wstydzić ani za RONDO, ani za siebie.
Zadecydowałem więc, że do wysłuchania przygotujemy się najlepiej jak potrafimy. Że będzie rzeczowo i bez niepotrzebnych emocji.
Najpierw napisałem scenariusz filmu, który postanowiliśmy zaprezentować Radzie. Zrobiła go ekipa pod kierownictwem Anki Niczpan.
Potem spróbowałem przewidzieć, jakie pytania mogą nam zadać. Przedyskutowaliśmy wszystkie możliwe odpowiedzi i ustaliliśmy kto, o czym będzie mówił. Balbina Zielińska miała przedstawić ramówkę, Darek Pawełek - publicystykę i programy informacyjne, Dominika Manjura – reklamę. Zenek Piechulski był kompetentny w sprawach technicznych.
Szczególne zadanie otrzymał Wojtek Majewski. Miał uważnie słuchać, zwłaszcza mnie i reagować, gdybym potrzebował pomocy albo kopnąć mnie w kostkę, gdybym zaczął pleść androny.
Image
W pierwszym rzędzie, przy stole: Dominika Manjura, Dariusz Pawełek, Balbina Zielińska, ja, Wojciech Majewski, Zenon Piechulski.
Do udziału w wysłuchaniu zaprosiliśmy jeszcze przedstawicieli śląskiej kultury i biznesu.
Byliśmy gotowi.
Na miejsce wysłuchania wyznaczono siedzibę Telewizji Katowice. Ten pomysł akurat nie był chyba najszczęśliwszy, ale z drugiej strony czułem się tam jak u siebie w domu.
U wejścia, na schodach powitał naszą delegację dyrektor telewizyjnej techniki.
W drodze do studia eskortował nas osobiście szef ochrony.
Śmiesznie było…
Spektakl miał się odbyć w obecności licznej grupy dziennikarzy, przed kamerami i mikrofonami. My dołożyliśmy do tego także naszą BETĘ. Oczywiście po to, by później zdać relację z tego wydarzenia telewidzom RONDA.
Wysłuchaniu przewodniczył Maciej Iłowiecki.
Image
Maciej Iłowiecki, Wiceprzewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji
Widać było, że spodziewa się po nas najgorszego. Trudno mu się dziwić – miał już nienajlepsze doświadczenia.
A tu nic z tych rzeczy!
Byliśmy konkretni, eleganccy i uprzejmi.
Przewodniczący był wyraźnie zaskoczony i chyba szybko poczuł do nas sympatię.
Szczerze mówiąc, panie Macieju, to też przewidziałem.
Nie było żadnej sensacji. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, każdy z nas precyzyjnie zrobił to, co do niego należało.
Jeśli mieliśmy już polec, to z honorem.
Znajomy dziennikarz, który zaraz po zakończeniu przesłuchania pobiegł za Iłowieckim, by go zapytać o pierwsze wrażenia, potem powiedział mi ze ów spotkanie z nami skomentował tak: „Oni zasługują na koncesję. I pewnie by ją dostali, gdyby nie Grauso. Szkoda…”
Rzeczywiście, szkoda…