Pedersennte Raija ze śnieżnej krainy7 Syn armatora

Bente Pedersen

SYN ARMATORA

1

- Myślisz może, że jesteś teraz wielkim armato­rem? - W oczach Olgi pojawiło się coś nowego. Michaił nie zauważył tego u niej wcześniej: owego wyrazu jakby nienawiści. Ale Olga nie mogła go prze­cież darzyć nienawiścią! Byli przyjaciółmi! A nawet więcej: prawie rodzeństwem... Nie pojmował tego. Mimo najlepszych chęci nie był w stanie tego zrozu­mieć. - Trzeba czegoś więcej niż śmierć ojca, byś stał się armatorem, mój chłopcze - dodała.

Miała piętnaście lat, ale wyglądała jak kobieta, jak dorosła. Jej twarz już od paru lat się nie zmieniała, rysy twarzy świadczyły o sile charakteru. Olga była zdecydowaną dziewczyną. Właściwie nie była ładna, Misza by tego nie powiedział. Nie była też słodka. Nie kobieca i delikatna, jaka powinna być dziewczy­na. Szczęki miała mocne, kanciaste. Wszyscy musieli zauważyć, że Olga należała do silnych.

Jej ojciec śmiał się i mawiał, że wyrośnie na piekiel­ną kobietę, że nietrudno zgadnąć, kto jest jej matką.

Michaił był młodszy od Olgi. Urodził się co praw­da w tym samym roku, ale wystarczająco później, by mogła się do niego zwracać „mój chłopcze”.

Wyglądała jak kobieta. Jej bluzka tak się wypełni­ła, że Misza sam odwracał wzrok od jej piersi.

W przeciwnym razie musiałaby go o to poprosić. A takiego upokorzenia by nie zniósł.

Wyglądała jak dorosła, miała kobiece kształty, twarz, której się nie zapomina, choć może niezbyt ładną, kręcone brązowe włosy, dzięki którym Olga mimo wszystko wydawała się pociągająca.

Nie ładna - pociągająca.

Misza dobrze ją znał. Razem się wychowywali. Mi­mo dojrzałego wyglądu nie była jeszcze całkiem do­rosła. Nie bardziej dorosła niż on.

A jednak traktowała go jak dziecko.

Jego ojciec dopiero co umarł. Spodziewał się z jej strony odrobiny współczucia. Nie żeby go objęła i przytuliła. Nie sądził, by mogła to zrobić. Może przez moment miał taką nadzieję, ale tak naprawdę w to nie wierzył.

Takie gesty są po prostu do Olgi niepodobne.

Misza właściwie już nie potrafił powiedzieć, jaka w rzeczywistości jest Olga. Zawsze uważał ją za naj­bliższego i najlepszego przyjaciela. Ufał, że może na niej polegać. Bardziej niż na własnej matce.

Olga wiedziała o nim więcej niż Raija. Olga znała go lepiej.

A teraz stała przed nim, uśmiechając się od ucha do ucha, i mówiła mu, że nie jest wart funta kłaków.

- Kto, u licha, zechciałby mieć ciebie za pryncypała, Michaile Jewgienijewiczu? Myślisz, że jakiś wy­trawny wilk morski będzie chciał pływać pod rząda­mi chłopca, który ma jeszcze mleko pod nosem i nie poznał miłości?

Zaczerwienił się i odwrócił wzrok. Nie mógłby spoj­rzeć w jej śmiejące się oczy. Olga nigdy nie śmiała się samymi ustami. Śmiała się całą sobą. A jej szyderczy śmiech potrafił bardziej dotknąć niż czyjkolwiek inny.

Celnie go ugodziła!

Doskonale zdawała sobie z tego sprawę, okropna dziewczyna! Ale tego jej nie zapomni!

Takie słowa Michaił Byków dobrze zapamięta.

- Jestem armatorem razem z twoim ojcem, Olgo Olegowna - rzekł uszczypliwie. Wyprostował się. Po­trafił również odrzucać głowę tak jak matka, w czym Olga próbowała ją naśladować. Robił to bezwiednie, odziedziczył wiele cech po Raiji. - Zazdrościsz mi, bo ty nie możesz zarządzać naszą flotą. Chyba że ży­czysz swemu ojcu śmierci. Zresztą nawet wtedy ci się to nie uda, bo do tego trzeba się urodzić mężczyzną, moja droga. To twój mąż będzie urzędował ze mną w kantorze, a nie ty, Olga. Na pewno nie ty!

- A twoja matka zastępuje Jewgienija! - odgryzła się Olga. - I dobrze sobie radzi! A może jest mężczy­zną, co?

- Mama to mama - stwierdził Michaił. - Nigdy w życiu nie będziesz taka jak moja mama. Jest mądrą kobietą, dlatego wolno jej pracować z twoim ojcem. Dlatego nikt się temu nie sprzeciwia. Ty nigdy nie bę­dziesz taka jak moja mama. Nigdy! Nawet gdy bę­dziesz w jej wieku, Olga!

On także potrafił zjadliwie się uśmiechnąć.

Olga nie mogła zaprzeczyć. Michaił wiedział o tym, gdyż zbyt wyraźnie podziwiała Raiję. Pragnę­ła być taka jak Raija - Raisa.

Michaił zdawał sobie z tego sprawę.

Poznał Olgę dobrze. Naturalnie ostatnio nie zdra­dzała się z tym, co dla niej ważne, ale nikt nie zmienia się aż tak bardzo. Olga również nie. Mimo wszyst­ko Misza wiedział o niej bardzo dużo.

- Rozmawiałeś z Olgą podniesionym głosem? - strofowała Raija Michaiła. Podejrzewała, co czuł, ale nie potrafiła go całkiem zrozumieć. Misza nie był już dzieckiem. Jako matka znała potrzeby chłopca. Teraz wyrósł i zrobił się bardziej niezależny. Zmieniał się w mężczyznę.

Raija wiedziała, że go traci. To bolało. Ale jedno­cześnie przyjemnie było patrzeć, jak to dziecko do­rasta. Dobrze widzieć, jak znajduje oparcie na przy­szłość. Statki należały do niego, nie do niej. To jemu Jewgienij zapisał swą flotę w spadku.

Michaił jest synem armatora.

- Olga powinna trzymać język za zębami - odparł Michaił. Wydawało się, jak gdyby jego ręce na dobre zadomowiły się w kieszeniach. Zaciśnięte pięści pod szarym materiałem.

- Jesteście już na tyle duzi, że powinniście się wsty­dzić. Dorośli rozmawiają, a nie kłócą się, Misza. Nie możesz biegać wściekły i krzyczeć na kogo popadnie. Odkąd tato umarł, ludzie spodziewają się po tobie czegoś innego. Musisz szybko dorosnąć, Misza!

Raija potargała go po włosach. Wymknął się spod jej ręki. Ciemnobrązowa czupryna wymagała przycię­cia. Raija wiedziała, że nie powinna o tym teraz wspo­minać. Dojrzały mężczyzna, który wkrótce skończy piętnaście lat, nie potrzebuje napomnień matki.

- Olga mnie denerwuje - rzekł krótko. Lekko kopał nogę od stołu. Ani jego ręce, ani nogi nigdy nie zazna­wały spokoju. Ciało należało do niego, a jednocześnie jakby było obce. Nie znajdował dla niego wystarczają­co dużo miejsca. Zawsze coś stawało na przeszkodzie.

Misza miałby ochotę się schować i jednocześnie chciał być widoczny.

A to niemożliwe.

Wiele rzeczy wydawało się niemożliwe.

- Nic nie rozumiesz, mamo. Trzymasz stronę Olgi. Wszyscy stoją po jej stronie. Wystarczy, że się uśmiech­nie, a już przyznają jej rację. Jednak do mnie nie uśmie­cha się tak często. Tylko się ze mną drażni. Wydaje jej się, że jest już tak doświadczona, że może na innych patrzeć z góry. Tak jak gdyby kilka głupich miesięcy czyniło ją mądrzejszą ode mnie! Poza tym jest tylko dziewczyną. Gdyby miała dziób i skrzydła, latałaby w kółko razem z resztą stada mew! Pyskata dziewucha!

Raija powstrzymała się, żeby nie parsknąć śmie­chem. Nawet się nie uśmiechnęła. Chodziło o god­ność jej syna. O jego przyjaźń.

I być może także o coś, czego Misza nie dostrze­gał. Olga miała w istocie trochę racji: jeszcze właści­wie do tego nie dorósł. Tych kilka głupich miesięcy jednak nie było bez znaczenia.

Raija widziała to.

Olga również stała się kobietą na tyle, by to zauwa­żyć. Misza jedynie się złościł. Potrzebował jeszcze tro­chę czasu i przestrzeni, by dojrzeć, by się ukształtować.

- Zapomnij na trochę o Oldze tej jesieni i zimy - zaproponowała Raija. - Pozwól jej postawić na swo­im. Nikt nie każe wam dorastać ręka w rękę, Misza. W którymś miejscu wasze drogi muszą się pewnie ro­zejść. Może teraz nadszedł ten moment? Olga ma swo­je zadania, ty masz swoje. Wierzę, że dorośniesz do tego, by zająć miejsce po swoim ojcu. Wiem, że będzie z ciebie zdolny armator, Michaile Jewgienijewiczu.

- Skąd wiedziałaś? - spytał Misza zakłopotany. Umknął wzrokiem, tymi oczyma brązowymi jak oczy Jewgienija, jak jej własne. Raija już nie doszuki­wała się, kogo z nich Misza bardziej przypomina. Chciała w nim widzieć Jewgienija, jednak najczęściej dostrzegała w synu własne odbicie.

- Rozmawialiście podniesionymi głosami - odparła krótko. - Idź na statek i zajmij się męską robotą, synu!

W oczach Michaiła pojawił się pogodny błysk. Chłopak nadal potrafił się uśmiechać, chociaż stanęło przed nim wiele poważnych i trudnych zadań.

- Czy właściciel statku skrobie zbutwiałe burty?

- Właściciel statku wynosi - zdechłe szczury, jeżeli to konieczne - odparła Raija z uśmiechem, za którym jed­nak kryła się powaga. - Musisz się nauczyć, Misza, że żadna praca nie hańbi. Nie jesteś więcej wart niż twoi marynarze. Nie jesteś więcej wart niż zwykli rybacy. Ja­ko dorosły nie będziesz może musiał harować jak wół, nie będziesz musiał wykonywać najcięższej pracy, ale pa­miętaj, że przez to wcale nie będziesz więcej wart niż in­ni. Jesteś człowiekiem i mężczyzną. Tak jak i pozostali wokół ciebie. Brud pod paznokciami nie jest powodem do pogardy, mój chłopcze. Raczej pycha. Jeżeli chcesz mieć porządne i sprawne statki na lato, to teraz musisz je oskrobać. Zima jest czasem remontu. Wystarczająco długo byłam żoną właściciela statków, by się tego na­uczyć. Kiedy Oleg pracuje na „Antonii”, mój syn musi zadbać o to, by równie dobrze przygotować „Raiję”!

- Tak jest, armatorko! - zażartował Michaił. Oddał matce honory i zniknął za drzwiami.

Raija czuła na swych barkach ogromny ciężar. Co prawda nie obnaszała się ze swą żałobą. Wbrew zasa­dom założyła białą bluzkę, choć jeszcze za wcześnie było na inne ubranie niż czarne. Jewgienij na pewno nie miałby jej za złe, że nie nosi po nim żałoby. Wie­dział, że nie lubi czerni.

Zresztą już wystarczająco długo się umartwiała. Zbyt długo. Z powodu zbyt wielu.

Czuła na ramionach ciężar...

Raija” z Archangielska stała w porcie skuta lo­dem, grubym na pół metra. Morze Białe dojrzało do swej nazwy. Odpoczywało ciche, pokryte śniegiem.

Żaden z portów nad Morzem Białym nie był wol­ny od lodu. A zima będzie długa. Właściwie panowa­ły tu tylko dwie pory roku: biała, bezlitosna zima i la­to, zielone, z dołeczkami w policzkach, pełne słońca. Lato trwało zbyt krótko.

Teraz świat był biały. Michaił kroczył szaro - czar­ny pośród tej bieli. Szedł ścieżką wydeptaną przez wiele stóp na lodzie pokrywającym Morze Białe.

Wiedział, że pierwszy powinien się pojawić na „Raiji”. Jego ojciec stawiłby się tu przed innymi. Je­go ojciec stanąłby na oszronionym, śliskim pokładzie i witałby marynarzy wchodzących na statek.

To również nie Olgi wina, że się spóźnił. Mógł odejść, zamiast rzucać w jej stronę słowa ostre jak no­że. Zamiast słuchać jej uwag. Gołymi rękami chwycił sznurową drabinkę. Zimną w dotyku. Mroźny wiatr odbierał czucie w dłoniach. Lina była śliska. But ze­śliznął się ze szczebla. Michaił zawisł na rękach, ma­jąc nadzieję, że nikt tego nie widzi. Nie powinien być takim fajtłapą. Ojciec poruszałby się pewniej, a miał tylko jedną rękę.

Michaił nasunął czapkę na uszy, kurtkę zostawił na wpół rozpiętą. Nie wiedział, czy chciał w ten sposób sprawiać wrażenie bardziej męskiego, niż był w isto­cie. Nie chciał się nad tym zastanawiać. Podejrzewał, że marynarze i tak przejrzą go na wskroś. Żyli już tak długo. Spluwali daleko przez dziury po zębach. Na ich dłoniach widniały ślady, których nie można zmyć. Niektórzy nawet w zimie wkładali chodaki na bose stopy i nosili cienkie bluzy, na które narzucali znisz­czone wełniane swetry.

Słowa matki dźwięczały Michaiłowi w uszach. Nie był ani trochę lepszy od tych mężczyzn. Mógł za­mknąć oczy i sam siebie nazywać armatorem. Praco­wali dla niego. Zarabiali u niego na chleb.

U niego, syna armatora.

Nie był od nich lepszy. Słowa matki nie powinny tak piec. Ale piekły. Żarzyły się w umyśle. Wypaliły taki ślad, że nigdy ich nie zapomni.

Tylko pycha sprawia, że drugiego człowieka trak­tuje się z pogardą, mówiła matka.

Kłamstwo także.

Michaił stał samotnie na pokładzie. On, armator i pryncypał na „Raiji” z Archangielska. Jego statek nosił owo niezwykłe imię matki.

Misza znał kłamstwo tak wielkie, że nie mieściło się w ustach. Myśli rozsadziłyby głowę, gdyby po­zwolił im rozwinąć skrzydła w tamtą stronę.

Kłamstwo również czyniło małym.

Teraz Michaił będzie nosił w sobie owo kłamstwo, ponieważ ojciec nie żyje. Będzie go strzegł i pilnował.

Będzie milczał. Ponieważ zmarli powinni zachować honor, dobre imię. Ponieważ ojciec zyskałby tylko wtedy, gdyby sam przyznał się do kłamstwa.

Misza był synem Jewgienija Dymitrowicza Bykowa. Synem armatora. Kłamstwo stanowiło część dzie­dzictwa po ojcu.

Rybacy pracowali pod pokładem. Sezon połowów na zachodzie zaznaczył swój ślad na statku. Lampy rzucały chybotliwe światło w ciemności. Spojrzenia rybaków przypominały to światło. Szybkie mgnienia. Sygnały, których Michaił nie powinien rozumieć. Znaki przesyłane między wtajemniczonymi. Nie mu­sieli mu mówić, że nie jest jednym z nich.

W zimie nie pracowali wszyscy z załogi. Wystar­czyło tylko kilku. Praca również nie trwała całą zimę. Do nowego roku powinni zdążyć naprawić, co zosta­ło do naprawienia. Byków i Jurków nigdy nie pozwo­lili niszczeć statkom. Latami je łatali. To dla nich sprawa honoru.

Każdego roku musieli dodatkowo płacić za re­mont, ale mimo wszystko kosztowało to mniej, niż pozwolić, by deski całkiem zbutwiały i potem wszyst­kie wymienić. Albo porąbać statek.

- Czy nasz mały armator dobrze spał? - W uśmie­chach tu i ówdzie widniały czarne dziury. Śmiech brzmiał jak siekanie nożem. Matka o tym nie wiedzia­ła. Olga nie wiedziała. Żadna z nich nie powinna wie­dzieć. - Zaczęliśmy tak jak potrafiliśmy - mówił dalej jeden z nich. - Niełatwo jest pracować, gdy nikt nie kieruje pracą, ale próbujemy zasłużyć sprawiedliwie na wypłatę. Czy nasz pryncypał jest niezadowolony?

Oskrobywali zbutwiałe deski w kubryku. Michaił wiedział, że potrafią to lepiej od niego. Milczał, usi­łując zobaczyć cokolwiek w ciemności.

Oczywiście wykonali kawał porządnej roboty. Zdawał sobie z tego sprawę. Oni również o tym wie­dzieli. Mieli pływać na „Raiji” do lata. Również w ich interesie leżało, by statek wyruszył w dobrym stanie. Ale bawiło ich, gdy za ich sprawą Michaił tracił pew­ność siebie. Naigrywali się z jego młodego wieku i braku doświadczenia.

Nigdy nie na tyle złośliwie, by go wyprowadzić z równowagi. Nigdy tak, by ktoś inny oprócz niego to słyszał. Jednak wystarczająco dokuczliwie, by Mi­chaił czuł pieczenie soli na skórze.

Pracował z nimi ramię w ramię, ale nie jak z kole­gami. Był za młody. Chodził w skórzanych butach. Zbyt wiele posiadał.

Ich rozmowy toczyły się mimo jego uszu. Ponad nim. Za jego plecami. Michaił nie miał im nic do po­wiedzenia. Nie chciał ich o nic pytać. Nie pragnął ni­czego z nimi dzielić.

Pracował. Przyglądał się ruchom ich rąk. Starał się je naśladować. Nawet mu się udawało. Nie był jed­nak tak szybki jak oni.

Brakowało mu wprawy.

- Ktoś powinien uderzyć w konkury do Bykowej! - rzucił ze śmiechem jeden z załogi.

Michaił rozpoznał ten głos, ale udał, że nic nie sły­szał. Zacisnął zęby. Nie był w stanie bronić matki, choć może powinien.

Powinien.

Wiele powinien. I tak wiele nie był w stanie uczynić.

- Tak, to byłoby prawdziwe święto, gdyby któryś z nas mógł ożenić się z żoną armatora! Może coś by nam skapnęło.

- Gdybyś dostał się pod spódnicę Bykowej, to przede wszystkim z ciebie by kapało, stary!

- Ale jednak dba o tych, których miała między no­gami.

- Do diabła! Że też Wasia zdecydował się skończyć ze sobą w tak niegodny sposób. On potrafiłby popro­wadzić Bykową i flotę. Czy nie mógł poczekać z na­ciąganiem sznura?

- Zamknijcie gęby! - Michaił stanął z marynarza­mi twarzą w twarz. Krzyknął, a jego głos odbił się echem po kubryku. Rozbrzmiewał nadal, chociaż chłopak zamknął usta. Dźwięczał mu w głowie. Być może im także.

- Jest jego matką - rozległ się inny glos, starszy od pozostałych. - Jest Carycą. Kobietą innego rodzaju...

- Zamknijcie gęby - powtórzył Michaił spokojniej, a jego palce wrosły w trzonek noża. Nie zdawał so­bie sprawy, że chwycił za nóż, zanim nie ujrzał błysz­czącego ostrza w chybotliwym świetle lamp.

Mężczyźni nie umknęli wzrokiem. Utkwili spoj­rzenia w Michaile. Nie drgnęła im nawet powieka. Nie spuszczali chłopaka z oczu. A i on przykuwał ich wzrokiem.

Chłopiec. Mały armator...

- Mówcie o mnie, co chcecie - rzekł ochrypłym gło­sem. Właściwie nie był na tyle odważny, by spojrzeć któremukolwiek z marynarzy prosto w oczy, ale przynajmniej mógł udawać. Patrzył ponad ramiona­mi mężczyzn, wyobrażając sobie, że widzi tam jakiś punkt. - Ale ani słowa o mamie! Ani słowa o tacie!

Ani słowa o Wasi! Jestem może dla was małym chłop­cem, ale mogę każdego z was wyrzucić z pracy.

Zamilkł. Zapadła absolutna cisza, która zawisła ciężko pomiędzy wilgotnymi ścianami kubryka.

Żaden z mężczyzn nie chciał stracić środków do życia. Nie chcieli też trafić do innego armatora. Wszyscy w Archangielsku wiedzieli, że Jurków i By­ków mieli najlepszą flotę, że na ich statkach panowa­ły najlepsze warunki, że najlepiej płacili.

Wielu chciało pływać u Jurkowa i Bykowa, chociaż ten Byków to jeszcze nieopierzony gołowąs.

- I wcale nie żartuję! - Michaił podniósł nóż.

Widok lśniącego ostrza i błysku w oczach męż­czyzn trochę go oszałamiał. Żaden z marynarzy się nie cofnął, ale Michaił i tak wiedział, że posiada nad nimi władzę. O tej władzy mówił nóż i skórzane bu­ty. Władza tkwiła w nazwisku. Michaił poczuł lodo­waty chłód rozchodzący się wzdłuż kręgosłupa. Miłe łaskotanie. Dostał gęsiej skórki. Włoski na rękach podniosły się. Czując to, doznał upojenia.

Podnosił nóż coraz wyżej. Aż za głowę. Tak dale­ko, że nie widział już blasku lamp igrającego na ostrzu. Wziął zamach...

I nagle pośliznął się...

Jęk stal się jakby głosem kubryka. Właśnie to po­mieszczenie pod pokładem jęknęło, a nie pięciu męż­czyzn, z których ust wydobył się głos.

Ból stał się przedłużeniem jęku. Tworzył z nim jed­ną całość. Misza nie dostrzegł związku między bólem i nożem. Uświadomił sobie, że leży na mokrej podło­dze, dotknął jej dłońmi. Przemokły mu plecy. Potem dopiero usłyszał uderzenie. Poczuł ból w tyle głowy.

I wszystko zniknęło...

- Po prostu się pośliznął, do diabła!

- Nic nie zrobiliśmy!

- To nóż chłopaka...

- ...i Bogu dzięki za to! Najstarszy z marynarzy uklęknął obok Michaiła.

Nóż tkwił głęboko w udzie, do połowy ostrza. Krew lała się strumieniem.

Mężczyzna wyciągnął broń z nogi Michaiła. Mu­siał w to włożyć dużo siły. Pozwolił, by nóż spadł na ziemię. Lekkie stuknięcie sprawiło, że pozostali ma­rynarze wzdrygnęli się. Butami szurali o ścianę. Chęt­nie by się przez nią wycofali.

Najstarszy z załogi zdjął pasek od spodni i zacisnął wokół nogi Michaiła ponad raną. Potem ściągnął rów­nież koszulę i przewiązał nią udo chłopaka. Trząsł się z zimna - nie miał kurtki.

Ktoś inny zdjął sweter i podał starszemu koledze. Mężczyźni nie chcieli na siebie patrzeć. Nie patrzyli również na Michaiła.

W wilgotnym, mrocznym pomieszczeniu zapano­wał strach.

- Kto, u licha, uwierzy, że sam się zranił?

- Po tym, co się stało, spadnie kilka głów, a na pew­no nikt nie będzie winił chłopaka. Który z nas może sobie pozwolić na utratę pracy?

- Jeżeli on umrze, wszyscy zostaniemy wyrzuceni - rzekł spokojnie najstarszy marynarz. Nie wyglądał na mocarza, ale próbował podnieść Michaiła. Jego wysił­ki poszły na marne.

- Trzeba go zanieść na ląd. Jego matka zna się na le­czeniu ran! - odezwał się jeden z tych, którzy najbardziej dokuczali Michaiłowi. Był postawnym mężczy­zną. Nie oglądając się na innych, bez słowa podniósł rannego i przerzucił sobie przez ramię. Nie obejrzał się nawet, by się przekonać, czy inni idą za nim. Prze­szedł przez burtę. Kroczył na czele mężczyzn zmierza­jących do brzegu po lodzie na Morzu Białym.

- Ma ranę w udzie - rzekł stary marynarz, kiedy inny w milczeniu kładł Michaiła na dywanie przy pie­cu w kantorze.

Raija zaszeleściła spódnicą, która niczym wiatr za­wirowała wokół jej łydek. Zbladła. Jej oczy wydawa­ły się takie czarne. Mężczyźni rzucili jej szybkie spoj­rzenia, a potem odwrócili wzrok.

Stali stłoczeni w grupie przy ogromnym biurka Nie czuli się tu jak u siebie, ale nie byli w stanie odejść. Sta­rali się nie nadepnąć na dywan. Zostawiali na deskach podłogi mokre kałuże. Duże mokre bajorka, które zle­wały się w jezioro. Pięciu mężczyzn zatopiło ręce w kie­szeniach. Najchętniej sami zanurkowaliby w owo jezioro, które powstało pod ich stopami, by się skryć.

Czekali na cud.

Raija ściągnęła z Michaiła spodnie. Nie rozluźniła paska ani nie zdjęła koszuli, przewiązującej ranę. I spodnie, i koszula przesiąknęły krwią. Z rany nadal się sączyło. Udo Michaiła miało barwę żóltobiałą. Mięśnie pod skórą lekko drżały.

Raija nie widziała żadnego z marynarzy. Jakby zo­stała sama z Misza. Przepełniona strachem. Przez mo­ment ujrzała w wyobraźni trumnę wystarczająco dużą, by pomieścić syna. Ujrzała nowy krzyż obok grobu Jewgienija, obok grobu Natalii...

Nie zniesie więcej śmierci i smutku! Nie zniesie więcej bólu! Nie zniesie!

Ale jak powstrzymać krwawienie? Nie posiadała już w rękach tej cudownej siły. Straciła ją. Świadomie ją oddała.

Zdjęła halkę spod spódnicy. Stała plecami do załogi „Raiji”. Nie dostrzegała obecności mężczyzn. Ogarnę­ła ją taka rozpacz, że zdołała rozerwać zarówno koron­kę, jak i szew. Rwała materiał na długie pasy, którymi owinęła dookoła ranę syna.

Pot, który spływał jej z czoła, niemal ją oślepiał. Po chwili jakby oprzytomniała. Kiedy zobaczyła w dło­niach resztki bielizny, zdawała się nic nie rozumieć.

Silny mężczyzna przeszedł przez pokój. Przez dy­wan. Zrobił nowe mokre plamy.

Podał Raiji swój nóż. Nie wzięła. Nie rozumiała, po co. Siedziała z podartą halką w dłoniach. Nie do­konała cudu. Rozczarowała marynarzy. Nie była Ca­rycą z historii opowiadanych w karczmach. Nie by­ła kobietą w czarnej pelerynie z pieśni, które chętnie nucili po kilku szklaneczkach.

Marynarz przeciął materiał. Zamocował opatru­nek. Podniósł Misze.

- Gdzie go położyć? Raija powoli dochodziła do siebie. Powstrzymała łzy. Przetarła pot. Zagubiona. Załamana. Zwyczajna kobieta. Z krwi i kości. Ludzka. Nie z baśni.

- Na sofie? - spytała samą siebie. Jednak zaraz po­trząsnęła głową. - U Toni! Czy ktoś mógłby go za­nieść do Toni i Olega? Michaił nie może tu zostać. Czy dacie... czy dasz radę?

Zaniósłby jej syna aż do domu nad Dwiną, gdyby go o to poprosiła. Nikt dotąd nie patrzył na niego z takim błaganiem w oczach.

Raija szła obok marynarza. Bez kurtki. Bez pelery­ny. Drżała na wietrze. Czarna i biała, drobna. Jak zi­ma, również czarna i biała.

U Toni zrobiło się ciasno. Pięciu mężczyzn ledwo mieściło się w kuchni, nawet gdy skupili się przy piecu. Nie mogli odejść. I nikt nie poprosił ich, by już poszli.

Tonią i Olga zajęły się rannym Michaiłem. Chło­pak leżał na ławie przy stole, na którego brzegu usia­dła Raija. Trzymała syna za rękę. Nie spuszczała z niego wzroku.

- Jak to się mogło stać? - zastanawiała się Antonia z surowością w oczach.

- Misza nie jest taki niezdarny... - Olga zmrużyła oczy. Posądzała marynarzy o próbę zabójstwa mło­dego Bykowa.

- Pośliznąłem się... - rzekł Michaił cicho. - Poślizną­łem się, mamo... Jednak jestem taki niezdarny, Olga.

- Będzie jeszcze z niego prawdziwy mężczyzna - zauważył któryś z marynarzy w drodze powrotnej na pokład „Raiji” z Archangielska.

- Na pewno - zgodził się inny. - Wiadomo, w ko­go się wrodził. Nie będzie najgorszym naszym arma­torem, chociaż na pewno będzie najmłodszym.

2

Olga ofiarowała się zawieźć Michaiła do domu. Po­trafiła obchodzić się z końmi równie dobrze jak An­tonia. Prychała pogardliwie, gdy ktoś niefortunnie zwracał jej uwagę, że to niekobiece dźwigać towary i zasiadać na miejscu stangreta.

Odrzucała wyzywająco głowę, gdy ktoś jej mówił, że się do tego nie nadaje, że nie posiada takich umie­jętności jak stajenny, który nosi portki.

Antonia wywoływała poruszenie, chodząc w spod­niach do jazdy konnej. Śmiała się ludziom prosto w oczy. Olga nie nosiła spodni, ale nie wstydziła się z powodu brudnych rąk lub podartego ubrania od dźwigania towarów.

Michaił siedział w saniach obok niej. Kiedy wyru­szali z Archangielska, leżał z tyłu przykryty skórami. Ale gdy tylko zniknął matce z oczu, przeczołgał się do Olgi. Nie chciał być gorszy od niej, chociaż przecież miał powody, by sobie pozwolić na wygodnictwo.

- Co się właściwie stało? - spytała. Ładnie wyglą­dała otulona futrem z rudych lisów. Pasowało do niej. Sama miała coś z lisa. Czapka wydawała się szara przy jej czarnych, niemal granatowych włosach. - Nie mogłeś tak po prostu się pośliznąć i wpakować sobie noża w udo!

Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Usiłowała wydobyć z niego odpowiedź, która bardziej przysta­wała do jej wyobrażeń o przyjacielu.

- W kubryku jest diabelnie ślisko - odparł Micha­ił, patrząc przed siebie. Rana w nodze pulsowała. Zda­wało mu się, że pulsowała mocniej niż serce. - Pod­łoga jest mokra i zbutwiała. Zaglądałaś tam chyba i widziałaś? W dodatku było ciemno, bo marynarze oszczędzają olej.

- Nie umiesz kłamać! - westchnęła Olga. - Potra­fiłabym wymyślić dziesięć historii bardziej prawdo­podobnych niż ta, Miszka!

- Zamierzałem wytrzeć ostrze o spodnie - wyjaśnił. Nie lubił, gdy zwracała się do niego tak pieszczotli­wie. Rzeczywiście, nie potrafił kłamać. To prawda. Chciał jej powiedzieć, że to dlatego, że wszyscy u nie­go w domu są względem siebie uczciwi. Lecz słowa uwięzły mu w gardle.

Nie potrafił kłamać.

Jej śmiech miał moc czarów. Brzmiał jak muzyka przy uderzeniach kopyt i pocieraniu płóz o śnieg. Od czasu do czasu płozy przecinały cienką i omiecioną wia­trem śnieżną warstwę. Tworzyły nową, bardziej roz­dzierającą muzykę, trąc o zmarzniętą na kamień ziemię.

- Zupełnie nie pojmuję, co między wami zaszło! - Olga popatrzyła na Michaiła z ukosa. Misza nie do końca wierzył w to, że wyraz smutku, który, jak mu się wydawało, dostrzegł w jej twarzy, jest szczery. Chyba tylko chciał zobaczyć coś podobnego... - Gdy­by próbowali cię zabić, na pewno by się im udało. By­ło ich wielu, a ty nie jesteś osiłkiem, armatorze By­ków! Ale dlaczego mieliby cię zabijać? Podejrzewam, że nie mówisz prawdy, Misza. Marynarze też nie pisnęli ani słowa. Nie rozumiem jednak, dlaczego ty milczysz, mój chłopcze!

- Nie jestem twoim chłopcem! - odburknął. Wsu­nął się głębiej pod skóry, którymi byli przykryci. Przysunął się niechcący bliżej Olgi. Zaraz się jednak odsunął, tak by to zauważyła. Niech sobie nie myśli, że się do niej przytula!

Jechali dalej w milczeniu. Spoglądali na siebie ukradkiem. Starali się robić to niepostrzeżenie. Uda­wali, że nic się nie stało, gdy przypadkiem podchwy­cili szybkie spojrzenie drugiego.

Oboje mieli w sobie wiele dumy. Jeszcze się nie na­uczyli poskramiać własnej natury.

- Co, do diabła? - Olga używała równie kwieciste­go języka jak Misza, gdy rodzice jej nie słyszeli.

Czasami współzawodniczyli ze sobą, kto gorzej przeklnie. Rzadko którekolwiek z nich wygrywało.

Michaił nie miał nic do dodania. Zresztą nawet by nie zdążył zareagować. Olga ledwie zdołała zatrzy­mać konie, by nie wpadli prosto na żołnierzy zamy­kających im drogę.

Misza zauważył, że jeden policzek dziewczyny ner­wowo drga. To oznaczało, że się boi. Nigdy by się nie przyznał, że to zauważył. Olga zresztą by zaprzeczy­ła. Poza tym wolał, żeby nie wiedziała, że potrafi ją w ten sposób rozszyfrować. Zawsze chciała uchodzić za odważną i dorosłą pod każdym względem. Ale, jak się okazuje, i ona czasami traciła pewność siebie.

Żołnierze stojący przed nimi wydawali się niewiele starsi od nich. Jednak w swych mundurach, z bronią w rę­ku, w lśniących oficerkach wyglądali poważnie. Dwóch z nich siedziało na koniach. Musiało im być zimno.

Trzeci podszedł do sań i zerwał skóry z kolan Ol­gi i Michaiła. Popatrzył na oboje uważnie.

- Co to ma znaczyć? - spytała Olga ostro. Policzek przestał jej drgać. Michaił musiał na nią spojrzeć. Sam bałby się użyć takiego tonu wobec ludzi gubernatora. Czuł lęk wo­bec mundurów i oficerek. Bał się twarzy żołnierzy, które wydawały się podobne jedna do drugiej. Gdy­by się im dokładniej przyjrzeć, można by zauważyć różnice, jednak na pierwszy rzut oka sprawiały wra­żenie jednakowych, jak gdyby odlanych z jednej for­my. Takich gładkich, bez wyrazu.

- To tylko dzieci! - zawołał żołnierz stojący przy saniach do swych towarzyszy. Zdawał się nie słyszeć pytania Olgi. Nie zwracał uwagi ani na nią, ani na Michaiła. Odwrócił się do oficera siedzącego na ko­niu. - Nikt nie schował się pod spódnicą tej małej... - jego śmiech zabrzmiał ostro. Rysy jego twarzy rów­nież były ostre. Michaił zauważył, że ten żołnierz różni się od dwóch pozostałych, jak gdyby nie został odlany z tej samej formy. Zapewne pochodził z pół­wyspu Kola, gdzie nomadowie przepędzali stada re­nów z jednych pastwisk na drugie. Posiadał pewne cechy tamtejszego ludu, nie wydawał się na wskroś Rosjaninem.

Oficer na koniu miał jasne włosy, szczupłe policz­ki, niemal zapadłe. Chłodne oczy. Jednak z jego ust nie schodził uśmiech. Drugi również był blondynem o bladej skórze i bardzo jasnych oczach. Michaił po­myślał, że wyszedł prosto z formy.

- Co to ma znaczyć? - powtórzyła Olga z całą god­nością, jaką udało się jej zachować. Było tego niemało. - Jestem córką Olega Jurkowa! Armatora Jurko­wa. A to Michaił Jewgienijewicz. Armator Byków!

Żołnierze unieśli brwi.

Michaił dawno nie czuł się tak głupio. Czy Olga musiała rzucać tytułami? Był najnędzniejszym arma­torem, jakiego znał, i z pewnością również najbar­dziej żałosnym, jakiego kiedykolwiek widzieli ci ofi­cerowie. Nie odważył się spojrzeć im w oczy. Nie zdołał zachować godności.

- Olgo Olegowna - rzekł oficer z udawaną uprzej­mością. Udawaną uprzejmość zawsze łatwo rozpo­znać. Michaił wsunął się głębiej w sanie. Mimo strachu i wstydu nie spuścił wzroku i przyglądał się nieznajo­mym. Udało mu się nawet wykrzesać w sobie nieco złości, ponieważ w oczach żołnierzy dostrzegł drwinę. - Żałujemy bardzo, że was nie rozpoznaliśmy, ale nie możemy nikomu okazywać szczególnych względów, pani Olegowna. Poszukujemy przestępcy, wroga cara­tu. Proszę nam wybaczyć w związku z tym pewne nie­dogodności, Olgo Olegowna...

Olga ściągnęła usta. Nawet sztylety w jej wzroku nie zdołały przebić pogardy, z jaką traktował ich mło­dy oficer.

Z pewnością owa drwina spłynęła również na Mi­chaiła, ale chłopak doznał także pewnej satysfakcji, widząc, że Olga wreszcie spotkała kogoś, kto nie po­zwolił się traktować z wyższością.

- Ufamy, że nie ukrywasz nikogo pod spódnicą, panienko. Zresztą ten, którego szukamy, nawet by się tam nie zmieścił. Możecie jechać dalej.

- Jak się nazywasz? - spytała Olga lodowatym gło­sem. - Postaram się, by mój ojciec porozmawiał o dzisiejszym zajściu z gubernatorem. Żądam, byś podał swoje nazwisko i stopień!

- Jest porucznikiem - rzekł cicho Michaił. Na coś i on mógł się przydać. - Nie przeciągaj struny, Olga! - szepnął błagalnie.

- Zamknij się! - syknęła cicho, nie patrząc na niego.

- Gienadij Uljakow - odparł oficer zjadliwie. Uśmie­chał się, wymieniając swoje imię. - Miło było cię po­znać, Olegowna. Może kiedyś zostaniemy sobie przed­stawieni w sposób bardziej formalny. Mam nadzieję, że zabawisz mnie swoim towarzystwem również w in­nych okolicznościach.

Ton jego głosu brzmiał uprzejmie, ale żołnierz nie zwracał się do Olgi z należnym jej szacunkiem. Czy­nił to celowo. Ani Olga, ani Michaił w to nie wątpili.

- Nie sądzę - wycedziła Olga przez zaciśnięte zę­by. - Nie obracamy się w kręgach, w których zapew­ne bywa porucznik Uljakow!

- Niestety - odparł gładko i zawrócił konia. Chciał, by poczuli się podwójnie urażeni. Tak, jak gdyby to Olga miała żałować, że się już nie spotkają. Olga nie pozwoliła się sprowokować do ostrej wy­miany zdań. Długo milczała. Poczekała, aż koń na­brał szybkości.

- Gienadij Uljakow - mruknęła, jakby powtarzała tekst, którego pod żadnym pozorem nie wolno jej za­pomnieć. - Gienadiju Uljakow, poruczniku Uljakow, jeszcze popamiętasz!

Michaił uważał, że odrobinę przesadza.

- Nikt ich nie uczy uprzejmości - rzekł. Nie wie­dział, dlaczego broni żołnierzy. Jego ojciec nie darzył gubernatora szczególną sympatią. Matka tym bardziej nie. Miała swoje powody. Michaił nie lubił o nich myśleć. - Dobrze, że ścigają przestępców. Nie­jeden z łotrów mógłby się okazać niebezpieczny i dla nas. Żołnierze również nas chronią, Olga.

- Gdzie tam chronią - prychnęła Olga. Spodziewa­ła się, że Misza przynajmniej stanie po jej stronie przeciw żołnierzom. Powinien mieć na tyle rozumu. - Chronią samych siebie i gubernatora! Szukają na pewno jakiegoś biedaka, który nie zapłacił podatku. Zedrą z niego ostatni łach, aby prawo stało się pra­wem według ich zasad. Tak, by gubernator dostał to, co jego, a caryca wzięła resztę!

- Zamkną cię za takie gadanie - rzekł cicho Misza. Nikt nie mógł ich usłyszeć, więc teraz nic Oldze nie groziło, ale powinna się nauczyć uważać na sło­wa, zrozumieć, że mogą okazać się zgubne. Nic jej nie pomoże zasłanianie się ojcem, będącym właścicie­lem kilku frachtowców i łodzi rybackich. Jej argu­menty odbiją się o grube ściany, za którymi izoluje się ludzi o odmiennych poglądach.

- W każdym razie nie boję się takich chłystków jak ten porucznik Uljakow! - Olga wylała na Misze całą swą złość. Zacisnęła usta.

Gdyby dzięki temu stała się bardziej łaskawa dla innych, to niech sobie złorzeczy, pomyślał Michaił. Jednak wątpił, by tak się stało. Jeśli Olga nastawiała się wrogo, to owa wrogość przenosiła się na wszyst­kich wokół. Z wyjątkiem czworonogów - dziewczy­na miała też trochę zalet.

Z domu nad Dwiną unosił się dym. Olga i Micha­ił popatrzyli po sobie pytająco. Nie znajdowali wy­tłumaczenia, co to może oznaczać.

Michaił poczuł idiotyczną radość, że wreszcie cze­goś Olga nie wie. Zdawał sobie sprawę, że to dziecin­ne. Na szczęście Olga nie pozna jego myśli.

- Mama zwykle dobrze dokłada do pieca - wyjaśnił. Starał się, by jego słowa brzmiały przekonująco. - Tak, żeby było ciepło, gdy wrócimy...

Olga tylko popatrzyła na niego.. Takim wzrokiem, który od razu piętnował Michaiła jako głupca, mimo że nawet nie otworzyła ust.

Kiedy dotarli na miejsce, Misza wygramolił się z sań. Przebiegło mu przez głowę, że niewiele zdoła zrobić w razie spotkania oko w oko z przestępcą. Ale nie mógł przecież posłać Olgi przodem.

Może to niezbyt mądre stąpać na chorej nodze, ale pokuśtykał, jak potrafił, w stronę domu. Matka na szczęście tego nie widzi, a Olga na pewno nikomu nie powie. Skoro nie miała okazji odgrywać bohatera, uzna pewnie, że nie warto o niczym mówić.

Drzwi były otwarte. Klucz tkwił w zamku od we­wnątrz. Ten klucz, który zwykle leżał dobrze scho­wany i tylko osoby wtajemniczone potrafiły go zna­leźć. Michaił pamiętał, że kilka razy mu się to nie udało. Drugi klucz miała Raija i nosiła go przy pa­sku spódnicy.

Kiedy Michaił zajrzał do środka, nabrał otuchy. Poczuł się jakby wyższy i bardziej barczysty. Miał na­dzieję, że Olga nie podejdzie za blisko i jeszcze przez chwilę będzie trwać w niepewności. Dobrze było po­czuć się wyższym od niej o kilka cali. To, że w isto­cie górował wzrostem, nie miało znaczenia, kiedy by­li razem. Zawsze Olga bardziej rzucała się w oczy. Mi­chaił bladł przy niej i stawał się jej cieniem.

Niespodziewany gość siedział przy palenisku i po­pijał z butelki.

Na szczęście należał do kręgu osób, które znały miejsce przechowywania klucza.

- Walerij! - wyrwało się Michaiłowi. Zawołał na ty­le głośno, że Olga go usłyszała.

Zaraz też odsunęła Misze na bok i pierwsza weszła do środka. Zapomniała, że jest ranny, i potrąciła go w zranione udo.

Michaił jęknął, ale ugryzł się w język i nic nie po­wiedział. Nawet nie spojrzał na dziewczynę. Nic by i tak nie wskórał, patrząc na nią z wyrzutem.

- Piotr mówił, że wstąpiłeś do armii! Rozmyśliłeś się?

- Co ty wygadujesz? - rzucił Michaił, przesuwając się ostrożnie wzdłuż ściany do ławy przy kuchennym stole. Ściany i sufit kuchni zlewały się w jedną niebie­ską masę. W jego oczach stały się niebem i morzem. - Jeżeli ktoś raz zdecyduje się zostać żołnierzem, nie może już zmienić zdania! Nie wolno mu!

- Oboje macie rację - odezwał się Walerij. Pociągnął z butelki i skrzywił się. Był dorosły, ale jednocześnie na­dal czuł się jednym z nich. Walerij nigdy nie próbował się wywyższać albo kogoś od siebie odsunąć. - Rozmy­śliłem się. A ponieważ to zabronione, więc uciekłem.

- Zdezerterowałeś? - spytał Misza, zapominając z wrażenia zamknąć usta, kiedy skończył mówić.

- A zatem to ciebie szukali! - Olga przełknęła. - Za Archangielskiem zostaliśmy zatrzymani przez żołnie­rzy. Strasznie nieprzyjemnych gamoni. Dowodził ni­mi okropnie zarozumiały porucznik. Mocny w gębie, ale bez ogłady. Muszę poprosić tatę, by złożył na nie­go skargę u gubernatora.

- Oldze zmarzły stopy, kiedy zdarł z nas skóry - uśmiechnął się Michaił. - Gdyby szukali kogoś mniej­szego od ciebie, Walerij, zajrzeliby jej pod spódnicę.

- Wtedy Oleg ścigałby porucznika ze strzelbą w rę­ku - dokończył Walerij. Jasnoniebieskie oczy Uskowów zatrzymały się na Oldze. - Niełatwo być ojcem córki, która wyrosła na tak ładną dziewczynę. Kto by pomyślał, że tak wypiękniejesz, Olegowna! - uniósł butelkę w jej stronę. Mrugnął. Uśmiechnął się. Posia­dał niezwykły urok, podobnie jak Wasilij. Jak więk­szość mężczyzn w rodzinie Uskowów został nim szczodrze obdarzony.

- Przebywanie tu jest dla ciebie niebezpieczne! - za­uważył Michaił.

.Nie odrywał od Walerij a wzroku. Walerij miał na sobie spodnie od munduru. Nie mógł się tak pokazy­wać w okolicy. Ubiór od razu zdradzał, kim jest.

- Czy nikt cię nie widział? Pomyślałeś o tym, że za ukrywanie cię w naszym domu możemy trafić do wię­zienia? - spytała Olga. - Za to grozi kara. Żołnierze nazwali cię wrogiem Rosji. Przestępcą. Raija - Raisa może wpaść z twojego powodu w kłopoty. Na pew­no wiedzą, że zechcesz się z nią spotkać. Że ten dom jest jednym z miejsc, w których zapewne się pojawisz!

Walerij zakorkował butelkę. Na jego twarzy i w oczach malowało się zmęczenie.

- Wiem. Zamierzam wyruszyć dalej. Nie chcę niko­mu sprawiać kłopotów. Nie chcę, by Raija miała prze­ze mnie nieprzyjemności. Chciałem ją tylko zobaczyć. Chciałem trochę odpocząć. Zaraz wychodzę. Nie warto ryzykować i czekać do jej powrotu. Zwłaszcza w sytu­acji, gdy żołnierze są tak blisko. Czy jechali w tę stronę?

Misza i Olga pokręcili przecząco głowami. Wymie­nili spojrzenia.

- Dlaczego nie zostałeś w armii? Było tak okrop­nie? Nie podobało ci się?

- Nie podobało - odparł Walerij. Nie był zbyt roz­mowny. Przekładał butelkę z jednej ręki do drugiej. Podążał wzrokiem za jej ruchem. - Chcę znowu pły­wać - wyjaśnił. - Ale nie mogę czekać do wiosny. Nie wytrzymałem w wojsku. Po prostu nie wytrzymałem. Nie umiem tańczyć, kiedy mówią „tańcz!” Co inne­go na morzu: tam mamy przynajmniej jakiś cel. Wo­lę nosić marynarską koszulę niż mundur. Pewnie nie jesteście w stanie tego zrozumieć, ale po prostu nie mogłem zostać. Pomyślałem, że powinienem poroz­mawiać z Raiją. Ona rozumie więcej niż Piotr.

- Mama jest w porcie. Stara się zastępować tatę.

- W kantorze?

- Nie możesz iść do miasta! - Olga zdjęła rękawicz­ki. Poprawiła lok nad okiem.

- Przemierzyłem kawał drogi - uśmiechnął się Walerij i z tym uśmiechem wyglądał jak młody chłopiec. Było w nim coś iście szatańskiego, jak u wszystkich mężczyzn z rodu Uskowów: potrafili zmieniać wy­raz twarzy tak szybko, że było to aż niebezpieczne.

- Nic nie jadłeś? - Olga raczej stwierdziła oczywi­sty fakt, niż spytała. - Zalazłeś tylko wódkę!

- Musisz się przebrać. - Misza ściągnął z siebie wierzchnie okrycie, nie podnosząc się. - Wszyscy od razu poznają, że jesteś... że byłeś żołnierzem. Nie musisz krzyczeć o tym w głos, prawda? Ubranie ta­ty... - rzekł Michaił, zwracając się do Olgi. - W ku­frze w sypialni mamy znajdziesz wszystko, co będzie potrzebne. A twoje rzeczy musimy spalić, Walerij.

- Co ci się stało? - Walerij zauważył, że Misza utyka.

- Wbił sobie nóż w udo - wyjaśniła Olga, wywra­cając oczami. - Tak przynajmniej twierdzi! - dodała wymownie, zanim zniknęła w sypialni Raiji.

- To prawda?

- Czyściłem z marynarzami zbutwiałe deski w kubryku - odparł Michaił zakłopotany. - Było ciemno, wiesz. I ślisko. Pośliznąłem się, no i nóż wbił mi się prosto w udo. Potworny ból...

Walerij uśmiechnął się.

- Olga nie kupiła tej bajeczki? Jest bystra, co? Michaił wzruszył ramionami. Rana w udzie piekła niemiłosiernie, ale myślenie o czymś innym pozwala­ło o niej zapomnieć.

- Po tym, co się stało, nie powinieneś mieć z zało­gą żadnych kłopotów - uśmiechnął się Walerij. - Je­steś taki młody, mój chłopcze, a oni wszyscy to stare, zahartowane wilki morskie. Nie dziw się, że traktują cię z rezerwą. Twój ojciec zaczynał od niczego. Będąc z nimi, stracił ramię. Dobrze ich traktował. I miał Ra­iję, którą uważali za bóstwo. To dla nich przełom, ro­zumiesz. Którzy pracują przy remoncie?

Misza wymienił nazwiska.

- Nie ma wśród nich donosicieli - rzekł Walerij za­myślony. - Czy statki są skute lodem?

- Tam jest potwornie zimno - zauważył Michaił. - Wkrótce zrobi się jeszcze zimniej.

- Nie mogę zostać u was do końca zimy - uśmiech­nął się Walerij. - Przez jakiś czas na statku wytrzy­mam. Może kilka dni. Potem muszę przedostać się dalej przez Morze Białe. Może uda mi się dotrzeć do Norwegii, może przynajmniej na półwysep Kola. Zwykle niewielu żołnierzy spotyka się tam w środku zimy. A dla was ukrywanie mnie jest niebezpieczne. Nie chciałbym wam ściągać na głowę kłopotów.

- Jeśli chodzi o mnie, to możesz zostać - odezwał się Michaił.

- Musisz się także liczyć z twoją matką i Olegiem.

- Nie są zwolennikami gubernatora - odparł Micha­ił. - A ciebie bardzo lubią. Nie chcesz wrócić do armii?

- Teraz nawet bym nie mógł - odparł Walerij sucho. - Jak zauważyłeś, tutaj też mnie szukają. Będą krążyć po okolicy przynajmniej przez jakiś czas. Będą węszyć tak dokładnie, by mogli wrócić do garnizonu ze spo­kojnym sumieniem. Nawet zwykły szeregowy jest przekonany, że zrobiłem coś złego. Nie prowadzimy wprawdzie wojny, ale zbiegłem z wojska. Wykazałem się brakiem męstwa. Postąpiłem źle, że uciekłem. Ale gorzej byłoby zostać.

Olga wróciła z górą ubrań. Walerij wziął je od niej. Mrugnął porozumiewawczo do Michaiła.

- Myślę, że pójdę do pokoju Miszy. Nie śmiem zdejmować tych szmat na oczach młodej damy. Jesz­cze się na mnie rzuci, widząc tyle nagiego ciała.

- Zarozumiały dureń! - Olga wykrzywiła się. Nie bardzo przypominała młodą damę.

Misza uśmiechnął się. Walerij także. Zabrał ze so­bą ubrania. Wódkę zostawił.

Olga zadbała o to, by w piecu dobrze się paliło. Ogień był głodny, łakomie pochłaniał drewno i torf.

Walerij wrócił do kuchni. Podwinął rękawy koszu­li. Zacisnął pasek. Był niższy i chudszy od Jewgienija. Uskowowie należeli do mężczyzn drobnej postury.

- Powinieneś włożyć spodnie Miszy - zauważyła cierpko Olga.

- Twoich spódnic w każdym razie nie chcę!

Olga pokazała mu język. Nie znalazła słów, który­mi mogłaby się odciąć Walerijowi. Jego uśmiech wi­docznie całkiem ją rozbroił.

- O, można trochę wywinąć do góry i pod spód - rzekł Walerij i zademonstrował to na nogawkach spodni. - Całkiem możliwe, że z czasem trafię pod twój pantofel, Olga, ale teraz mam na głowie inne sprawy...

- Powinnam odnaleźć porucznika Gienadija Uljakowa i podpowiedzieć mu, gdzie szukać zbiega! - Ol­ga odrzuciła głowę, naśladując Raiję. Uczyniła to na swój sposób, choć i tak wszyscy mogli się domyślić, od kogo się tego nauczyła. - Na szczęście dla ciebie ten człowiek jest mimo wszystko bardziej nieznośny niż ty, Waleriju Uskow!

- Powiedział ci, jak się nazywa? Musiałaś go na­prawdę przestraszyć, Olegowna! Porucznik, który podaje swe nazwisko małej dziewczynce... - Walerij gwizdnął przeciągle. - Może powinienem poczekać na ciebie, aż dorośniesz, moja mała. Ile masz lat?

- Piętnaście! - odrzuciła głowę, aż zatańczyły loki.

- Czy zechcesz za mnie wyjść i wyjechać ze mną do Norwegii? - przekomarzał się z nią Walerij. - Nie mam do zaofiarowania nic poza swoim ciałem, ale może się zdarzyć, że ci się spodoba. Niejedna mówi­ła, że niczego mu nie brakuje. A to już wiele.

- Nie chcę niczego z drugiej ręki - odparła Olga bez skrzywienia.

Walerij tylko się uśmiechnął.

- Masz pazurki, moja droga - rzekł z uznaniem.

Michaił spojrzał na Olgę, ale nie udało mu się po­chwycić w jej spojrzeniu tego, co dostrzegł Walerij.

Dla niego Olga to Olga. Chodziła z tym i owym, tak jak większość dziewcząt. Sam nie dostawał za­wrotu głowy na jej widok. Znał takie, które miały więcej do pokazania nad stanikiem sukni - i z pew­nością również pod nim - niż Olga.

Nie mógł o tym powiedzieć Walerijowi. W każ­dym razie nie teraz i nie w obecności Olgi. Nigdy by mu tego nie zapomniała.

- Nie możesz chodzić teraz po Archangielsku. I nie możesz ukryć się na którymś ze statków, dopóki się nie upewnisz, że żołnierze gubernatora już tam byli i je przeszukali. Na pewno będą cię szukać na na­szych statkach.

- Olga musi wrócić do miasta, prawda? Chyba że rodzice mają zamiar was wyswatać i możecie sypiać w jednym łóżku, co?

- Fe! - rzucił Misza.

- Nigdy - odparła Olga.

- W takim razie musisz wrócić domu?

Olga rzeczywiście musiała wrócić do miasta. Walerij jadł suchy chleb, wędzone mięso i popijał wód­ką z butelki.

- Misza i ja jesteśmy prawie jednego wzrostu, prawda? - spytał.

- Misza jest od ciebie wyższy - odparła Olga słodko.

- Obaj mamy ciemne włosy. Z powodzeniem mo­gę nosić ubranie Miszy. Czy ten twój porucznik przyjrzał się dobrze Michaiłowi? Czy zauważyłby między nami różnicę?

- Patrzył przede wszystkim na Olgę - stwierdził sucho Michaił. - Strasznie się mądrzyła, jak zwykle.

- Przypuszczam, że to również nic niezwykłego, że przyglądał się Oldze - Walerij znowu wypił za zdro­wie dziewczyny.

- Czy ten wariat chce ze mną jechać do miasta? - zgadywała Olga.

- Wszyscy pomyślą, że to ja. W ciemności nikt nie zauważy różnicy. - Michaił lubił sytuacje, kiedy Ol­ga czuła się niepewnie. Traktował pomysł Walerija jak pewnego rodzaju przygodę. Wszystko działo się naprawdę, ale nie sądził, by taka wyprawa mogła oka­zać się niebezpieczna.

- Podwiozę cię do kantoru - zaproponowała Olga. - Wtedy będziesz się mógł przeczołgać dalej po lodzie do statku. Wysadzę cię w porcie.

- Ale aż do Archangielska pojedziemy pod wspól­ną skórą, Olegowna! - gwizdnął Walerij. Najadł się, a potem otulił Olgę szalem. Nawet nie spytał o po­zwolenie.

Michaił przyglądał się temu i dziwił, że Olga nie zareagowała. Jego udusiłaby z zimną krwią, gdyby uczynił to samo. Teraz tylko mrugnęła; nie zaatako­wała ani słowem, ani pazurami.

Przypomniał sobie, co mówił ojciec o uroku Uskowów, mając na myśli Wasilija. Zastanowił się, czy Walerij posiada coś z owego uroku. Czy wszystkie dziewczęta nie są w stanie mu się oprzeć.

Poczuł się małym dzieckiem.

3

Oleg poszedł do domu. Raija została sama w du­żym portowym budynku. Wszystkie pomieszczenia wokół opustoszały. Nawet ogień w piecu zaczynał przygasać. Wkrótce zrobi się zimno. Ściany nie były już tak szczelne. Zdecydowali się wyremontować ten dom, ale ponieważ nikt tu nie mieszkał, postanowili nie wydawać pieniędzy. Poza tym za ważniejsze uzna­li inwestowanie w statki. To one przynosiły dochód.

Wszystko dziś zabierało Raiji dużo czasu. Jej myśli nieustannie krążyły wokół Miszy. Rozsądek podpowia­dał jej, że syn ma się dobrze. Zresztą chłopak nie lubił, gdy przez cały czas starała się chronić go pod swymi skrzydłami jak kwoka. Pragnął bardziej się uniezależ­nić. Jej sprawiało to ból. Dla niego stanowiło życiową konieczność. Musiał dorosnąć. Przecież chciała, by stał się niezależny. Chciała, by stał się wolny. Lecz serce i rozum nie zawsze podążają tym samym rytmem.

Kiedy w odległych pomieszczeniach rozległ się szmer, Raija zrazu pomyślała, że to Antonia. Jej dzień pracy chyba też już się skończył, chociaż więcej cza­su spędzała w stajni niż przy piecu w domu, gdzie, jak twierdziła, za mało dla niej powietrza.

Jednak odgłos kroków nie przypominał kroków An­tonii. Raija by je rozpoznała. Te były wolniejsze, jak­by cięższe. Męskie. Nie Olega. Raija znała i jego chód.

W pierwszej chwili, kiedy zobaczyła kurtkę i czap­kę Miszy, pomyślała, że to syn. Już miała zamiar czy­nić mu rodzicielskie wymówki.

Wtedy się uśmiechnął. Niemal przepraszająco. Za­mknął za sobą drzwi. Zatrzymał się przy nich. Podchwy­cił wzrok Raiji. Zdjął rękawiczki. Miszy rękawiczki.

- Zaskoczona?

- Skąd się tu wziąłeś? - spytała Raija. Wiedziała, gdzie powinien teraz być. Jej myśli nie od razu chcia­ły się ułożyć w logiczną całość. Raiji nie udawało się wysnuć nici wiążącej myśli, która ciągle się rwała.

Gość zdjął czapkę. Rozpiął kurtkę i położył ją na sofie. Sam usiadł obok. Zakłopotany szarpał palcami koszulę.

- Michaił i Olga dali mi ubranie Jewgienija. Mam nadzieję, że nie weźmiesz im tego za złe.

- To oczywiste, że dali ci te rzeczy, skoro ich po­trzebowałeś. Dlaczego wróciłeś, Walerij? Zupełnie nie rozumiem, skąd się tu wziąłeś? - Raija zamilkła. Spoważniała. - Chyba to nie ciebie szukają? Drogi Walerij u! Nie zniosę więcej żołnierzy, którzy wtyka­ją nos tu i tam i twierdzą, że ukrywam wrogów cara! Mów, co, do diabła, zrobiłeś! Uciekłeś z wojska?

Skinął głową zawstydzony. Uniósł nieznacznie jeden z kącików ust. Raija znała ten odruch. Żaden z Uskowów nie robił tego świadomie, ale potrafiłby w ten spo­sób stopić w styczniu lód grubości człowieka.

- Długo jesteś w drodze?

- Trzy tygodnie. Musiałem zachować ostrożność.

- Skąd żołnierze wiedzą, że jesteś w okolicy Ar­changielska? - spytała Raija wprost. Lubiła tego chło­paka, ale mogło jej się nie podobać to, co robił. - Wypytywali tak, jak gdyby byli pewni, że ten, którego szukają, jest w pobliżu. To coś więcej niż domysły. Naturalnie musieli zgadnąć, że udasz się w tę stronę. Ale to zbytnia zbieżność w czasie...

- Kiedy znalazłem się o parę kilometrów na połu­dnie stąd, zachowałem się trochę nieostrożnie - przy­znał Walerij. - Spotkałem dziewczynę. Poznała, że mam na sobie mundur, chociaż bluzę wywróciłem na drugą stronę. Poprosiłem ją, by zdobyła dla mnie ja­kieś ubranie, ale widocznie jej się nie spodobałem. Może byłem zbyt szorstki.

Raija westchnęła.

- Dlaczego zawsze muszę się o kogoś martwić? Czy to się nigdy nie skończy? Zawsze ktoś z was coś przeskrobie. Czy musiałeś tak narozrabiać, Walerij?

- Nie mogłem znieść życia w wojsku - odparł krót­ko. Popatrzył na ścianę. Jego twarz wydawała się smutna i nieprzystępna. Walerij nawet nie usiłował przywołać odrobiny swego uroku. To zresztą nie zro­biłoby na Raiji wrażenia. Ona także była zmęczona.

- Stało się coś jeszcze poza tym, że zbiegłeś z ar­mii, prawda? - spytała. Nic by jej nie zaskoczyło. - Nie powiedziałeś mi o wszystkim, czy tak, Walerij? Wiesz, że ci pomogę. Nie mogłabym postąpić inaczej. Ale chciałabym znać prawdę. Nie tylko to, co zdecy­dowałeś się nam wyznać. Olga i Misza uwierzyli pew­nie w twoją opowieść, bo nie potrafią jeszcze czytać między słowami. Jednak ja wiem, że żołnierze zwy­kle nie szukają tak dokładnie wszystkich dezerterów. Nie przez trzy tygodnie...

- Chciałem wrócić na morze...

- Mów prawdę!

- Nie potrafiłem siedzieć cicho - wyznał z niechęcią. - Jeden z nas dostał karę. Był zaledwie młodym chłop­cem. Chudy jak szczapa... jeszcze chudszy niż Misza. Myślę, że również od niego młodszy. Pewnie skłamał, podając wiek, gdy zaciągał się do wojska. Zresztą nie sprawdzano tego dokładnie. Coś w tym chłopaku zde­nerwowało jednego z oficerów, który zaczął go bić na oczach nas wszystkich. Wystąpiłem w obronie tego dzieciaka, mówiąc, że to tchórzostwo, że to nie po mę­ska Wtedy rzuciło się na mnie dwóch oficerów. Wycią­gnąłem szablę temu, który zbliżył się pierwszy. Nie wiem, jak mi się to udało. Nie wiem, czy w ogóle my­ślałem, co robię. Po prostu złapałem szablę. Ostrze prze­biło oficera na wylot. Wtedy wypuściłem rękojeść. Nie zdawałem sobie sprawy, że w ogóle ją trzymałem. Ofi­cer wywrócił oczami, zielonymi na tle krwią nabiegłych białek. Mogłem zobaczyć delikatne, czerwone żyłki.

- Zabiłeś oficera? - spytała Raija z niedowierzaniem. Walerij ściągnął proste brwi, ciemniejsze niż u Wasilija.

- Kapitana - odparł jakby zdziwiony. - Syna gene­rała. Był bardzo młody. Nigdy nie zapomnę cienkich, czerwonych żyłek przecinających białka jego oczu. Zielonych tęczówek wokół czarnych źrenic. Upadł do przodu. Musiałem się cofnąć. Wydaje mi się, że zaczą­łem biec. Ukradłem konia. Oficerskiego. Należącego do któregoś z dowódców. Myślę, że to nie był koń ka­pitana, którego zabiłem. Pozostali szeregowcy musie­li chyba przeszkodzić tym, którzy chcieli mnie ścigać. Nie potrafię tego wytłumaczyć inaczej. Sądziłem, że od razu mnie złapią. Myślałem, że to mój koniec. Póź­niej dziękowałem za każdy dzień. Żyję w ciągłym stra­chu, ale dziękuję za każdą godzinę na wolności.

Raija ukryła twarz w dłoniach. Wydarzenia spływa­ły na nią niczym ławica śledzi, połyskująca srebrem tuż pod powierzchnią wody. Jej serce już zdołało się uspokoić po wypadku syna. Nabrała pewności, że Mi­sza wy dobrzeje, że mogło być o wiele gorzej. Dziś roz­mawiała o tym z Olegiem. Doszli do wniosku, że kry­je się za tym coś więcej, niż opowiedział Michaił, lecz mimo to Raija była w pewien sposób dumna z syna, że wymyślił tę historię i nie wyznał prawdy. Dorastał.

Teraz jej serce znowu mocniej zabiło w piersi. Strach dudnił jak młot. Odnosiła wrażenie, jakby po­ruszała się po niepewnym lodzie, pod którym widnia­ła granatowoczarna głębia.

- Nie możesz zostać w Archangielsku. Znajdą cię. Będą szukać bez wytchnienia. Tutaj, w naszym do­mu, u Toni i Olega, na statkach, w porcie. Wszędzie. Nie możesz też uciec po zamarzniętym morzu na za­chód. Będą cię szukać u Piotra. Nie możesz go nara­żać. Piotr ma rodzinę, Walerij...

- Teraz w czasie zimy pojawia się tyle różnych śla­dów na Morzu Białym - rzekł Walerij. - Myślałem, że przez kilka nocy będę mógł przenocować na jednym ze statków. Odpocząć. Przez cały ostatni tydzień ucie­kałem bez wytchnienia. Nie mam już siły. Potrzebuję również snu. Jeżeli złapią mnie na statku, mogę powie­dzieć, że wszedłem na pokład bez wiedzy właściciela. Wiem, że nie mogę zostać u ciebie. Nie mogę cię na­rażać na niebezpieczeństwo, Raija. Musiałem cię tylko zobaczyć, porozmawiać z tobą. Może mnie złapią. Wtedy to piekło się skończy. A może przedostanę się na zachód, do Norwegii. Ale wówczas nie będę mógł już wrócić. Musiałem cię przedtem zobaczyć. Cokolwiek się stanie. Nie mam nikogo poza tobą. Jesteś mi bliższa niż Piotr. W nas obu płynie ta sama krew, ale to nie wystarczy. Więzi krwi to nie wszystko. Lubię cię bardziej niż kogokolwiek innego, Raija - Raisa.

- To szaleństwo ukrywać się na statku - stwierdzi­ła Raija. Wstała. Chodziła od ściany do ściany, raz po raz rzucając na Walerija oczyma, w których kryła się rezygnacja. - Szaleństwo, Walerij! Głupota! Czy na­prawdę, do licha, nie ma w tobie za grosz rozsądku? Czy pomyślałeś, ile trzeba czasu, by cały Archangielsk wiedział, gdzie jesteś? Załoga pracuje teraz przy czysz­czeniu statku. Nie uda ci się ukryć przed marynarza­mi, Walerij! Nawet gdybyś bardzo chciał. Rozpozna­ją wszelkie obce odgłosy na statku. Nie możesz cały dzień siedzieć nieruchomo, wstrzymując oddech!

- Jestem jednym z nich.

- Jesteś tak naiwny, że zastanawiam się, czy rze­czywiście pochodzisz z rodu Uskowów, chłopcze! Jednym z nich? Jak długo będziesz jednym z nich, skoro wyznaczono nagrodę za informacje o tobie? Marynarzom się nie przelewa. Łatwo zaprzedać du­szę, gdy się głoduje i marznie, nie rozumiesz tego? Nie możesz ukrywać się na statkach!

- Nie znam innego miejsca, a muszę przedostać się przez Morze Białe, przez granicę. Rozumiesz już, dlaczego gubernator nie zaniecha poszukiwań. Je­stem tym, kim mnie nazywają. Przestępcą. Wrogiem „kraju.

Raija przystanęła przed Walerijem. Potargała go po włosach. Uśmiechnęła się zmęczona.

- Nie martw się, coś wymyślimy. Nadal będę cię chronić pod swoimi skrzydłami - westchnęła. - Nigdy nie staniecie się na to zbyt dorośli. Bez względu na to, co zrobicie, zawsze wam wybaczę.

Walerij chwycił Raiję za nadgarstki, lecz zaraz je wypuścił. Objął ją. Materiał bluzki był śliski. Walerij poczuł ciepło Raiji, jej kręgosłup, zawsze taki prosty.

Na twarzy Raiji widniały zmarszczki, delikatne, drobne linie. Walerijowi zrobiło się ciepło na ich wi­dok. Chciał przesunąć wzdłuż nich opuszkami pal­ców. Chciał ich dotknąć. Wargami.

- To również? - spytał. Nie rozpoznał własnego głosu. Nie wiedział, jak to się stało, że jego usta do­tknęły jej ust. Poczuł jej dłonie na swej piersi, na ko­szuli Jewgienija. Powiedziała coś. Walerij nie chciał wiedzieć, co mówiła. Rozpoznał słowo „nie”...

Czy zawsze za tym tęsknił? Raija nie była przecież jego matką. Zdarzały się chwile, że nienawidził stryj­ka Wasi.

Nie rozumiał, dlaczego.

Teraz już wiedział.

Przywarł ustami do jej szyi. Była taka ciepła i mięk­ka. Chciał dotykać jej skóry, pieścić ją. Pragnął wypeł­nić dłonie jej ciężkimi piersiami. Chciał zamknąć usta wokół brodawek. Chciał bawić się językiem na jej ciele...

Był głodny, oszołomiony, oszalały z pożądania. Nigdy nie pożądał żadnej kobiety tak jak Raiji. Te, które trzymał w ramionach, były tylko cieniami. Nie pamiętał ich twarzy. Nie pamiętał ich imion. Wszyst­kie one zlały się w jedno i stały się jednolitą masą, w której nie kryło się nic ludzkiego.

Nie stały się dla niego kobietami. Nawet ciałami. Zaspokajał tylko jakieś swoje potrzeby, szybko, pod­ciągając do góry spódnice dziewcząt. Nigdy nie budził się u boku kobiety, nigdy z żadną nie zasypiał.

Nigdy nie zaznawał spokoju w objęciach, które dzielił, a raczej brał.

Nigdy nie wiedział, czego szuka. Nie wiedział, ko­go szuka.

Ale żadna nie mogła zabłysnąć w jego pamięci ja­ko kobieta, gdy stanęła w cieniu Raiji - Raisy. Raija mogłaby być jego matką, ale miała w sobie tyle ko­biecości, że jej pożądał. Nie pragnął innej.

Tylko jej. Teraz...

- Walerij!

Raija działała szybko. A Walerij czuł się taki ocię­żały i otumaniony. Jego krew płynęła niczym wzbu­rzona rzeka, a mimo to stał się powolny i ospały. Zbyt późno zorientował się, co Raija zamierza zrobić.

Na stole leżał srebrny nóż do otwierania listów. Wystarczająco blisko, by Raija zdołała go dosięgnąć. Wystarczająco ostry, by mogła go użyć jako broni, przykładając Walerijowi do gardła. Jej dłoń była tak pewna, że naprawdę mogła go użyć.

- Puść mnie, Walerij! - zażądała zdecydowanym gło­sem, równie pewnym jak jej dłoń. Jej oczy zrobiły się czarne. Przykuwały jego wzrok, że musiał uniknąć spoj­rzeniem. Zwolnił uchwyt. Bladł, to znów się czerwienił.

W pomieszczeniu nagle powiało chłodem.

Raija usiadła za stołem. Nóż do listów leżał przed nią. Stół tkwił między nimi niczym skała. Błyszczący. Walerij mógł się w nim przejrzeć, tak jak mógł się przejrzeć w lo­dzie pokrywającym skałę pewnego dnia na przedwiośnia.

- Długo już uciekasz, Walerij - odezwała się Raija. Miała włosy w nieładzie. Ładnie tak wyglądała.

Młodziej. Węzeł na karku sprawiał, że wydawała się surowa. Walerij nie zapamiętał jej jako osoby suro­wej. Zawsze traktowała go najczulej i najłagodniej na świecie. Był za duży, by siadać jej na kolanach, ale mu na to pozwalała. Dobrze było przytulić policzek do jej piersi i ogrzać się jej ciepłem.

Ale to już minęło.

Ona również mówiła o upływającym czasie.

- Dawno nie odpoczywałeś i nie wiodłeś normal­nego życia. Dlatego tracisz panowanie nad sobą. Prze­kroczyłeś moje granice. Nikt tego nie robi. Nie w ta­ki sposób. Zapamiętaj sobie, że nigdy nie będę mogła stać się dla ciebie kobietą. Lubię cię i zawsze będę cię lubić. Ale nie wypełniasz moich tęsknot. Gdybyś był sobą, nigdy by do tego nie doszło.

- Przepraszam... - wyszeptały jego usta. To jego usta uformował)' te słowa. Słyszał swój własny głos. - Prze­praszam, Raija - Raisa. Wybacz mi!

Nie powinna wiedzieć, że i tak by do tego doszło. Nigdy o niej nie myślał w ten sposób. Nigdy, aż do chwili, gdy złapał ją za nadgarstki. Doszłoby do tego tak czy owak.

- Już o tym zapomniałam - zapewniła.

To tylko formułka. Kłamstwo. Walerij o tym wie­dział. I Raija również musiała o tym wiedzieć. A za­wsze uważał, że jest na wskroś uczciwa. Wierzył, że nigdy nie mówi nic, byle wypełnić ciszę. Szkło rozbi­ło się, spadając na zamarzniętą ziemię.

Jednak Raija nadal promieniała w jego oczach. W jego myślach pozostanie na długo. Walerij nie wie­dział, czy kiedykolwiek zapragnie, by z nich wyfru­nęła. Marzenie o niej było jak ciepły ptak z mocno bijącym sercem w gniazdku zgiętej dłoni.

- Nie możesz zostać, Walerij. Ale nie możesz też wyjść w tym stanie. Bóg raczy wiedzieć, co się może stać...

Uśmiechnął się, siedząc odwrócony do Raiji pleca­mi. Brakło mu siły, by odwrócić głowę i na nią spoj­rzeć. Widział jej odbicie w szklanych drzwiach szaf­ki z książkami. Raija potrafiła podejmować decyzje. Na jej twarzy malowało się tyle stanowczości. Gdzie znajdzie drugą równie silną kobietę? O równie ciem­nym spojrzeniu, z tak samo podniesioną głową?

Bała się, że Walerij znowu może zabić. Może my­ślała, że łatwiej mu to przyjdzie, skoro już raz to zro­bił? Nie mogła zajrzeć do jego przerażających snów. Nie mogła zrozumieć, dlaczego prawie nie spał od chwili, gdy zaczął uciekać.

Dziękował za każdą godzinę wolną od koszmarów.

Pamiętał każdą z nich. Nie mógł spać. Wtedy wi­dział wszystko wyraźnie.

Raija zamyśliła się. Nie bała się zostać z nim sam na sam. Już nie. Wiedziała, że Walerij nie dotknie jej ponownie. Nie spodziewała się, że coś takiego w ogó­le może się zdarzyć. Nie mieściło się jej to w głowie.

To dla niej coś niepojętego.

Pod wieloma względami czuła się za niego odpo­wiedzialna. Oczywiście dorósł na tyle, by samemu za siebie odpowiadać, jednak w jej sercu miał swoje miejsce. Nie potrafiła o tym zapomnieć.

Wasilij był jego stryjem. Najbliższą osobą, którą Walerij traktował jak ojca, ponieważ rodzonego ojca nigdy nawet nie widział.

Zresztą chodziło o coś więcej niż miejsce w sercu. To również obowiązek. Coś, co była winna Wasilijowi.

- Poczekaj tu - rzekła, ubierając się. Nie była pewna, czy podjęła właściwą decyzję. Nie miała wielkiego wy­boru. Żołnierze zaczną szukać Walerija również u niej. Bez względu na to, ile osób w to zaangażuje, zo­stała zmuszona do działania. Przebiegło jej przez gło­wę, że właściwie sprawa nie rozniesie się poza rodzi­nę. Wszystko zostanie w gronie najbliższych...

- Nie zamierzam cię wydać - rzekła na wszelki wy­padek. - Ale nie mogę cię z sobą zabrać. Nie pod­chodź do okna. Trzymaj lampę tylko w głębi poko­ju, nie podkręcaj jej. Zamknę drzwi na klucz.

- Wrócisz tu? Kiedy? Raija zobaczyła w nim chłopca. Ujrzała w jego oczach ten sam strach sprzed lat, kiedy wraz z Jelizawietą został zdradzony i opuszczony przez własną matkę. Czegoś takiego nikt nie zapomina. Raija poczuła w piersi ciężar.

- Niedługo - obiecała. - Nigdy dotąd cię nie okła­małam, prawda? Potrzebujesz odpoczynku, Walerij. Musimy ci pomóc przedostać się na zachód, przez granicę. Bóg jeden wie, co cię tam czeka, ale w każ­dym razie nie skażą cię na śmierć.

Wieczór był ciemny. Wietrzny. Raija czuła, że za parę godzin spadnie śnieg. Musi dostać się do domu, zanim zacznie padać. I tak czeka ją długa droga, le­piej żeby zdążyła przed burzą śnieżną.

Nie widziała po drodze nikogo. Ale mrok mógł skrywać śledzące ją oczy. Nie ufała zbyt wielu lu­dziom. Większość z nich można kupić. Lojalność jest jak bańka mydlana, która łatwo pęka. Nie może ro­snąć w nieskończoność.

Wszystko ma swoje granice. Jakieś ramy.

Dobiegły ją jakieś odgłosy, które przypominały uderzenia rogów reniferów. Ale przecież nie mogły się rozlegać tu na ulicach miasta... Przedzierały się z innego życia. Tego, które również było jej życiem, a którego nie znała.

To miało miejsce dawno temu.

Raija starała się iść cicho. W swej pelerynie zdawa­ła się prawie niewidoczna. Zlewała się w jedno ze ścia­nami domów, które mijała. Stanowiła tylko cień w jeszcze czarniejszej ciemności.

Drzwi kuchennych nie zamknięto na klucz. Raija chyłkiem przekradła się przez nie do środka. Pocze­kała, nasłuchując. Nie dosłyszała żadnych głosów. Weszła po schodach do góry do salonów. Dużych, ja­snych i wysokich. Ten widok przepełnił ją bólem.

Raija nie rozumiała, jak on może tu mieszkać. Mo­że jakoś się już pogodził z tragedią, która się rozegra­ła w tych ścianach.

Raija nie chciała brać na siebie również tego cięża­ru. Nie czuła się odpowiedzialna za jego życie. Sam sobie radził. Urodził się po to, by sobie sam radzić. Nie potrzebował kilku matek. To prawda, przydała­by mu się żona, ale jej nie szukał. Jakby na przekór. Tak jakby chciał ukarać całą rodzinę, cały ród. Tak jakby chciał odpłacić za wszystko, co pod tym da­chem ucierpiała Jelizawieta.

Raija przechodziła od pokoju do pokoju. Otwiera­ła drzwi. Starała się robić to jak najciszej. Nie znala­zła gospodarza.

To Nikołaj ją znalazł. Szedł za nią przez pokoje, w których go szukała.

- Raija! - jego głos sprawił, że się nagle odwróciła. - Nie pukałaś? Mogłaś zawołać!

Podszedł do niej i z radości ucałował w oba policz­ki. Śmiał się całą twarzą.

- Nie przychodzę z towarzyską wizytą - uprzedzi­ła pośpiesznie Raija. - Proszę, nie wymieniaj na głos mojego imienia! W razie czego będę musiała zaprze­czyć, że tu byłam.

- Nie trzymam służby. - Popatrzył poważnie na Raiję.

- Czy już tu byli? Żołnierze? Nikołaj Norkin potrząsnął jasną czupryną. Był młody. I był spadkobiercą wielkiego rodu, rozrasta­jącego się szeroko potężnego drzewa, które jakby wy­ciągało gałęzie ku słońcu.

- Może znajdujesz się poza podejrzeniem - pomyśla­ła głośno Raija i usiadła. Zauważyła, że sam nie spoczął, czekając, aż pierwsza usiądzie. Uprzejmy po czubki pal­ców. Miał to we krwi. Skutecznie mu to wpojono. Mi­mo wszystko wyrósł na mężczyznę... - Przychodzę do ciebie, bo potrzebuję pomocy. Twój ojciec i gubernator zawsze byli serdecznymi przyjaciółmi, prawda?

Nikołaj skinął głową.

- Walerij zdezerterował i dopuścił się zabójstwa. W odwrotnej kolejności. Najprawdopodobniej był to nieszczęśliwy wypadek.

Opowiedziała o wszystkim Nikołajowi tak, jak jej to przedstawił Walerij.

- Ten kapitan, którego Walerij zabił, był niestety sy­nem generała. Tylko Uskow mógł mieć takiego pecha. Wydaje mi się, że członków tej rodziny prześladuje fatum, które jakby podąża ich śladem, ciągle prowokują jakieś tragedie, Nikołaj. Zrozum, nie mogę ukrywać Walerija u siebie. Żołnierze już u mnie byli. Przyjdą znowu. Nie mogą go u mnie znaleźć. Muszę myśleć o Miszy.

- A on sam co zamierza? Nikołaj od razu przystąpił do rzeczy. Raiji to się podobało. Przypominało jej własny sposób działania. Jednak Nikołaj wydawał się bardziej chłodny niż ona. Nie mieszał do myśli uczuć. Oddzielał je tak wy­raźnie, jakby odcinał nożem.

Raija przedstawiła pokrótce plany Walerija.

- To mu się nie uda - uznał Nikołaj.

Miał takie jasne oczy. Jego twarz nabrała męskie­go wyrazu. Malował się na niej wyraz goryczy, który nigdy jej nie opuszczał.

Upływ czasu powinien wymazać tę gorycz, ale Raija zauważyła, że działo się przeciwnie - w miarę upływu lat owe rysy bólu i goryczy zaznaczały się coraz wyraź­niej. Nikołaj nie chciał zapomnieć. Nie chciał wybaczyć.

Być może i w tym przypominał Raiję, choć ona wolała się do tego nie przyznawać.

W niej również tkwiło wiele nieprzejednania.

- Na pewno nikt nie będzie go u mnie szukał - stwierdził Nikołaj z przekonaniem. - Jeżeli żołnierze tu przyjdą, poczęstuję ich koniakiem i porozmawiam z nimi. Wyśmieję ich. Poproszę, by obeszli wszystkie pokoje i by postarali się zrobić to bardzo dokładnie, bo nie chcę u siebie żadnego wroga kraju. Nie przy­znaję się do znajomości z tym mordercą, chociaż w młodości może się z nim zetknąłem. Nie wszyst­kie znajomości należy pielęgnować.

Uśmiechnął się krzywo, mówiąc tonem przeznaczo­nym dla osób, które wolał traktować z dystansem. Ra­ija zadrżała. Zdała sobie sprawę, że i ona potrafi tak grać. Jednak ona nie została do tego stworzona. Wy­uczyła się tej sztuki, można powiedzieć, do perfekcji.

Nikołaj uczynił to z lekkością, z jaką pstrykał palcami.

- Pocałował mnie - wyznała Raija. Spojrzenia obojga spotkały się. Raija zamknęła oczy. Uciekła przed badaw­czym wzrokiem Nikołaja. - Musiałam mu przyłożyć do gardła nóż do otwierania listów, żeby mnie puścił. Prze­raził mnie. Traktowałam go jak syna...

Westchnęła.

- Nie jesteś taka stara, Raiju - uśmiechnął się Niko­łaj. - Wyglądasz pięknie. Pociągająco. Nie jesteś jego matką, chociaż może się nią czujesz. Walerij pamięta Dagniję. Ona była jego matką. Ty zaś jesteś dla niego ko­bietą. Wyrósł na mężczyznę. To nie takie dziwne, Raija, że się tak zachował. Bóg jeden wie, przez co przeszedł.

Skinęła głową.

- Nie zamierzałam nikomu o tym mówić, ale nie mogłam też zatrzymać tego tylko dla siebie. Liczę, że to zostanie między nami. Walerij nie musi wiedzieć, że ci powiedziałam. Nie warto stawiać go w jeszcze trudniejszym położeniu.

- Obiecuję, że będę milczał jak grób - uśmiechnął się Nikołaj. Zdołał przywołać na twarz nieco więcej ciepła. Nie wydawał się już tak surowy. - Przyprowa­dzę go. Zostawię klucze od kantoru za ostatnią becz­ką w rogu. Widziałem je dziś, nie przełożyłaś ich. Ukryję u siebie Walerija. Przyjdę do ciebie jutro do biura. Albo pojutrze. Musimy porozmawiać, jak chło­paka przerzucić dalej. Z pewnością potrzebuje kilku dni odpoczynku, by nabrać sił.

- Wiedziałam, że pomożesz!

- Wszystko zostanie w rodzinie - rzekł Nikołaj Norkin poważnie. - Takimi sprawami nie należy ob­cym zawracać głowy...

4

Nikołaj przyszedł do kantoru Raiji. Był bardzo blady. W futrzanej kurtce z wilków wydawał się dwa razy grubszy. Nie zdjął nawet czapki.

- Wiem - odezwała się Raija. Miała sucho w ustach, wargi spękane. Jak zawsze, kiedy się bała. - Nie py­tali nawet o pozwolenie na przeszukanie statków. Po prostu powiadomili Olega, że to zrobili. Załoga zwy­myślała żołnierzy za nagłe wtargnięcie i Oleg musiał udobruchać oficera, żeby spojrzał na to przez palce.

Nikołaj Norkin usiadł bez zaproszenia. Uznał to za coś oczywistego. Raija nie zdążyła poprosić go, by znalazł jakieś krzesło. Dla niej proponowanie gościo­wi miejsca wydawało się rzeczą oczywistą.

Jej świat i świat Nikołaja były tak odmienne. Ra­ija teraz to zauważyła. Teraz to sobie uświadomiła.

- Walerij nie może zostać w Archangielsku - za­czął Nikołaj. - Boję się bardziej ze względu na niego i ze względu na was niż z obawy o siebie. - Musiał wyraźnie to Raiji powiedzieć. - Zawsze mogę...

- ...się wykupić - dokończyła Raija. - Tym razem, gdyby znaleźli go u ciebie, mogłoby ci się nie udać. Musiałbyś się tłumaczyć, że nie wiedziałeś, że uciekł z wojska. W przypadku, gdy giną oficerowie carycy, gubernator nie jest pobłażliwy. Sama caryca decyduje o życiu i śmierci. Ona, która wysyła ludzi na wojnę...

- Za takie słowa i tobie trudno byłoby się wykupić, Raiju - uśmiechnął się Nikołaj. Do swojej matki ni­gdy nie odzywał się w ten sposób, nigdy nie rozma­wiał z nią o ważnych sprawach, o tym, co miało dla niego znaczenie. Za to Raija nie lubiła czczej gadani­ny, tak jak i on czuła do tego odrazę. - Nie chciałbym cię wciągać w niebezpieczną grę, ale nie wiem, jak te­go uniknąć. - Zrobił przerwę. Zdjął czapkę z jasno­włosej głowy. Raija zauważyła, że przerzedziła mu się czupryna, chociaż dopiero wkraczał w dorosłe życie. Przebiegło jej przez myśl, że to dobrze, iż jest nieźle sytuowany, bo mimo coraz wyższego czoła nie będzie miał kłopotu ze znalezieniem żony. - Wpadłem na po­mysł, że mógłbym pojechać do Kem. Jako powód bym podał, że mam tam rodzinę i prowadzę interesy. Nie mogę wyruszyć w tak daleką drogę całkiem sam. Potrzebuję woźnicy. Pomyślałem więc, że Walerij mógłby wybrać się ze mną, podając się za Misze.

- Skoro wyruszysz z Misza, musisz również z nim wrócić. Czy i jego chcesz zabrać do Kem? W takim razie on nie może jechać jako on. Nie możesz podró­żować z dwoma Michaiłami.

Nikołaj uśmiechnął się.

- Twojemu synowi to się nie spodoba! Ale on nie jest zbyt duży ani zbyt dobrze zbudowany. Głos ma jeszcze całkiem wysoki. Nie mówiąc już o zaroście. Jest bardzo ładny jak na chłopca...

- Nie, to mu się na pewno nie spodoba! - przyzna­ła Raija. Zrozumiała, do czego Nikołaj zmierza.

- Wszyscy wiedzą, że mam słabość do dziewcząt ze służby - mówił dalej Nikołaj tonem usprawiedliwie­nia. Tak jakby musiał zwierzać się z tego Raiji. - Można by wypożyczyć papiery, należące do kogoś, kogo żołnierze nie znajdą, gdyby szukali. Albo sfałszować odpowiednie dokumenty... Dla dziewczyny, która się czerwieni i wstydzi, gdy ją o coś pytają. I nikt nie spo­dziewa się, że przywiozę ją ze sobą z powrotem. Mo­że mi się na przykład znudzić. Natomiast mógłby ze mną wrócić Michaił i nikogo by to nie dziwiło.

- Ucieszę się, jeśli uda ci się go przekonać - rzekła Raija sceptycznie. - Chociaż nie bardzo mi się to podo­ba. I im więcej o tym myślę, tym więcej ogarnia mnie wątpliwości. Ale przyznaję, że twój pomysł ma szanse powodzenia. Może powinieneś wyruszyć, zanim kto­kolwiek nabierze podejrzeń. Nie zabronię Miszy jechać, jeżeli on sam zechce. Ale musi zdawać sobie sprawę, że to niebezpieczne. O tym również musisz mu powie­dzieć, Nikołaj! To nie tylko wielka przygoda lub bajka, której zakończenie sam wybierzesz. To nie tylko oka­zja do ukojenia wyrzutów sumienia wobec rodziny Uskowów. To niebezpieczna gra. I pamiętaj, że wcią­gasz w nią mojego syna. - Westchnęła. - Do diabła, wszyscy jesteście moimi synami! W moim sercu jest dość miejsca dla was wszystkich. Tylko uważajcie na sie­bie! Nie chcę, by to miejsce wypełnił smutek!

Antonia i Olga przybyły z Raiją, kiedy po połu­dniu wróciła z biura do domu.

Misza zazgrzytał zębami na widok Olgi, a ona po­kazała mu język, kiedy matka ani Raija nie mogły te­go zobaczyć. Poza tym uśmiechała się słodko.

Nikołaj przyjechał konno o zmroku. Sam zapro­wadził konia do stajni, zanim wszedł do środka.

- Nikogo u mnie nie było - odezwał się w progu. Nie przywitał się. Zdjął futro i przewiesił je przez oparcie krzesła. Nie był zależny od starych nawyków. - Ale za to ja odwiedziłem gubernatora - uśmiechnął się, dzięku­jąc za parujący rosół, który podała mu Raija. Wieczór był mroźny. - Pojechałem do niego i powiedziałem, że sły­szałem plotki... - Nikołaj wzruszył ramionami. - Doda­łem, że owe plotki wiążą się z nazwiskiem osoby, z któ­rą nie tak dawno temu żyłem na przyjacielskiej stopie.

- Czy nie możesz mówić po ludzku? - spytała Olga bardziej zrezygnowana niż uszczypliwa. - Nie jestem głupia, Nikołaj, ale słuchanie twoich wywodów i zga­dywanie, do czego właściwie zmierzasz, męczy mnie.

Jasne brwi Nikołaja uniosły się do góry. Roześmiał się. Nie miał Oldze za złe jej uwag.

- Spytałem wprost, czy poszukują Walerij a. Spyta­łem też, dlaczego. I wyraźnie dałem do zrozumienia, że nie popieram ani tego czynu, ani sprawcy. Guber­nator trafnie odczytał moje intencje i przyznał mi ra­cję, że czasami istnieją takie znajomości, których nie pragnie się pielęgnować. Powiedział, że cieszy się, wi­dząc, że dziką i próżną młodość mam już za sobą. Do­dał, że bunt rzadko prowadzi do czegoś dobrego i że Walerij jest tego najlepszym przykładem. Że jako wi­chrzyciel i butny, młody człowiek wstąpił do wojska i został żołnierzem, z którego ojczyzna mogłaby kie­dyś być dumna. Po krótkim czasie okazało się jednak, że nie chciał służyć carycy i narodowi. - Nikołaj za­czerpnął powietrza. - Poza tym gubernator przedsta­wił przebieg wydarzeń podobnie jak Walerij. Tylko w jego opowieści lało się więcej krwi. Dodał, że to by­ło do przewidzenia, iż właśnie Uskow chwyci za broń w obronie człowieka ulepionego z tej samej gliny. - Nikołaj zamilkł. Długo nic nie mówił. - Żołnierze za­bili potem tego chłopca. Tylko dlatego, że Walerij uciekł. Obciążyli go współodpowiedzialnością za śmierć kapitana. Czy możecie to zrozumieć? Nie by­łem w stanie powiedzieć o tym Walerijowi.

- Uważam, że powinieneś - rzekła spokojnie Raija. - On również ponosi za to odpowiedzialność. Wie przecież, że życie nie składa się tylko z wiosennych po­ranków. Śmierć chłopaka jest konsekwencją tego, co uczynił. Mimo że to okrutna prawda, Walerij powinien ją poznać, Nikołaj. Nie masz prawa go oszczędzać.

- Ale chyba ostatnią osobą, którą mogliby podej­rzewać o ukrywanie dezertera, jesteś ty, Nikołaj? - Olga przeszła do sedna sprawy.

Nikołaj skinął głową.

- Jednak Walerij nie może u mnie zamieszkać na dłu­żej. Jest podenerwowany. Ciągle powtarza o niebie nad głową, o morzu i rześkim powietrzu. Najchętniej sie­działby w otwartym oknie. Mój żołądek tego nie wytrzy­ma, jeśli miałbym takiego zbiega gościć przez całą zimę. Walerij musi wyjechać z Archangielska. Nie chcę, by go w końcu znaleźli i zamknęli. - Nikołaj nie zareagował, gdy Olga się roześmiała. Najwidoczniej nie dowierzała mu, nie ufała w jego szczere intencje. - Postanowiłem, że wyruszę na zachód - rzekł Nikołaj bez wstępów. - Za­bieram ze sobą Walerija. Chciałbym też zabrać Misze, ale pod warunkiem, że się przebierze za dziewczynę.

Olga parsknęła śmiechem. Nie mogła się powstrzy­mać. Nie chciała się powstrzymać.

- Za dziewczynę? Nigdy! - Michaił wzdrygnął się z odrazą. Spojrzał na Olgę zamiast na Nikołaja.

Nikołaj wyjaśnił swój plan. Nie zwracał uwagi na Olgę, która nie była w stanie opanować ataku śmiechu. Aż się trzęsła, choć sytuacja była naprawdę poważna. Zatkała rękami usta i odwróciła się do wszystkich ple­cami, ale mimo to skupiała na sobie ich spojrzenia.

- Tu nie ma nic do śmiechu, Olga! - Antonia usi­łowała przywołać córkę do porządku. - To nie jakaś głupia zabawa! Tu może chodzić o życie Walerija. Nie rozumiem, jak możesz się śmiać!

Olga krztusiła się od śmiechu. Nie mogła się opa­nować, patrząc na Michaiła. Wszyscy westchnęli z jej powodu. Wymienili spojrzenia. Stali po jednej stro­nie, chociaż Michaił nie czuł w tej chwili wyłącznie sympatii dla Nikołaja.

W każdym razie nie stał po jednej stronie z Olgą!

- Ty na pewno nie pojedziesz! - rzucił Michaił. - Twój ostry język tylko przysporzyłby nam kłopo­tów. Może rzeczywiście powinienem jechać?

- Będziesz uroczy jako dziewczyna, Miszeńko! - roześmiała się Olga i cmoknęła w powietrzu.

Michaił odwrócił się do niej plecami. Czuł, że się zarumienił, i nie chciał, by to zauważyła. Olga zapew­ne uznałaby, że to jej zasługa. Tak jakby przejmował się tym, co ona myśli, co mówi i robi!

- Przynajmniej na pewien czas się od ciebie uwol­nię - odburknął ze złością.

- Musisz wiedzieć, że ta wyprawa może być nie­bezpieczna - zauważył Nikołaj. Uniósłszy jasne brwi, przyglądał się badawczo Michaiłowi. Nie patrzył na Raiję ani na Antonię.

- Nasza piękna Bykowa nie lęka się niebezpie­czeństw - prychnęła Olga.

Michaił zazgrzytał zębami, aż wszystkim zadzwoniło w uszach. Trudno było nie zwracać uwagi na docinki!

- Powinienem zaznaczyć, że twoja matka nie jest zachwycona tym pomysłem - dodał Nikołaj. - Dłu­go musiałem ją przekonywać. Boję się, że może się rozmyślić, jeżeli będziemy zwlekać.

- Dlaczego próbujecie mnie zniechęcić, skoro już się zgodziłem? - spytał Michaił.

Niewiele czasu zabrało mu podjęcie decyzji.

- Uważam, że to będzie podejrzanie wyglądało, je­żeli wybierzesz się w drogę bez stangreta - zauważy­ła Antonia, która do tej pory milczała. Nie o jej dziec­ko tu chodziło.

- Im więcej osób w to wtajemniczymy, tym bardziej ryzykujemy - odparł Nikołaj z powagą. Być może za je­go nieprzeniknionym wzrokiem krył się lęk. Michaił sta­rał się dostrzec w oczach Nikołaja choćby cień strachu, ale nie potrafił powiedzieć, co w nich zobaczył. Czuł, że sam się boi. Może pozostali poznali to po nim, po jego oczach, po twarzy. Nie bardzo potrafił przybrać maskę obojętności, nie opanował jeszcze dobrze tej sztuki.

- Ja mogę powozić - rzuciła Antonia. - Już zosta­łam w to wciągnięta. Tak jak wy wszyscy. Jestem do­rosła. Nieraz zmagałam się z niebezpieczeństwami. Nie boję się byle czego.

Nikołaj pokręcił głową.

- Pojedziemy we trójkę: Walerij, Misza i ja. Nikt więcej. Nie powinniśmy zabierać więcej osób. Ani ciebie, Antonia, ani Raiji. Nikogo innego.

- Gdybym była chłopcem, nikt by mnie nie po­wstrzymał! - rzuciła oburzona Olga.

- Nie jesteś chłopcem - odparł Nikołaj. Jego wzrok mówił to tak wyraźnie, że Olga się zaczerwieniła.

Michaił z Olgą niepostrzeżenie przedostali się nocą do domu Norkinów. Nikołaj musiał pomóc Miszy wejść po schodach, ponieważ chłopak nie mógł jeszcze stąpać na zranionej nodze. Michaił najchętniej wolałby nie oglądać tu Olgi, ale nie tak łatwo było się jej pozbyć. Poza tym potrzebowali jej. Nie omieszkała o tym wspomnieć.

- Jeżeli Misza ma zostać przebrany, trzeba to zro­bić porządnie! Nie wystarczy wcisnąć go w sukienkę, by wyglądał jak panienka. Chodzi jak marynarz. Nie zauważyłeś tego, Nikołaj? Widziałeś, żeby jakaś dziewczyna poruszała się w ten sposób?

- Tak - odparł poważnie Nikołaj, lecz w jego oczach pojawił się błysk. - A ponieważ pochodzisz z porząd­nego domu, nie dowiesz się, gdzie ją spotkałem!

Olga nie mogła sobie darować, że się zaczerwieni­ła, zwłaszcza że Nikołajowi wyraźnie o to chodziło, żeby ją zawstydzić. Nie chciała okazać się takim dzieckiem! Ale Nikołaj był dorosły i wydawał się ją przeszywać wzrokiem na wskroś.

Poczuła się nieswojo.

- Olga sama chodzi jak koń - rzucił Michaił. - Na pewno mnie nie nauczy, jak poruszają się kobiety! W dodatku boli mnie noga, że i tak ledwo stoję.

- Cieszę się, że nie kłóciliście się na ulicy! - wes­tchnął Nikołaj. Patrzył to na Olgę, to na Michaiła, kiedy zapalał lampy. Zapukał do drzwi, wymówił ci­cho imię Walerija.

Po chwili pojawił się Walerij. Wciągnął bluzę przez głowę i zapiął spodnie, nie przejmując się obecnością Olgi. Jej niepewny wzrok i płonące policzki wydawa­ły się go bawić.

- Ten dom to jeden wielki grób, Nikołaj! - odezwał się. Z największą oczywistością rzucił się na krzesło i z równą oczywistością oparł pięty o kant stołu. - Jak możesz sam tu mieszkać? Ten pałac jest stworzony dla dwudziestu - trzydziestu ludzi. Nie dla mężczyzny, któ­rego prześladują tylko ściany wokół! Nawet służba nie byłaby w stanie ożywić tych głuchych pokoi. Są bar­dziej niż głuche. Niektóre z nich wręcz przytłaczające.

- Niewiele brakowało, a znalazłbyś się w niebie - rzekła Olga surowo.

Walerij spojrzał na nią. Uśmiechnął się. Potrząsnął głową.

- Jeżeli mnie dostaną, to na pewno nie trafię do nieba. Ale do dobrze, bo nie lubię marznąć...

- Olga ze wszystkimi musi się kłócić - stwierdził Michaił. Ogarnęło go potworne zmęczenie. Bał się. Denerwował. Chciałby, żeby już było rano. I jedno­cześnie chciałby, żeby ranek nigdy nie nadszedł. Czuł się obco wśród tych sprzętów w domu Norkinów. To nic, że Nikołaj tu mieszka. Michaił nie mógł uwie­rzyć, że ktokolwiek potrzebuje tylu rzeczy. Wydawa­ło mu się, że zbyt wiele mebli i przedmiotów stoi tyl­ko dla ozdoby. Uważał to za rozrzutność.

W domu nad Dwiną nie cierpieli biedy, ale nie po­siadali nic, co służyłoby tylko na pokaz. Oprócz kwiatów, które matka zrywała latem. Poza tym wszystko było potrzebne.

Nikołaj puszczał uwagi Olgi mimo uszu. Ponieważ cały czas domagała się, by jej słuchano, traktował ją jak zło konieczne. Wolałby, żeby zamiast niej przy­szła Raija lub Antonia. Ale Raija odmówiła stanow­czo, nie tłumacząc się. Nie musiała niczego wyjaśniać. Antonia wzruszyła ramionami, zdając się we wszystkim na córkę. Powiedziała, że Olga choć raz może na coś się przydać.

- Nie można powiedzieć, żebyś był źle wyposażo­ny, Nikołaju Norkin! - Olga podnosiła jedną rzecz za drugą. Okręcała w ręku peruki. Oglądała je ze wszystkich stron. Poprawiała tu i tam jakiś lok. Od­rzuciła dwie siwe. Kręciła nosem na brązową, która jej została. - Kto by pomyślał, że masz tak ogromny magazyn sukni i damskich peruk!

- Ale pod spód włożę własne spodnie! - zarzekał się Michaił. Zbladł, rzuciwszy okiem na bieliznę, któ­rą Nikołaj układał przed nimi w stosach.

Walerij uśmiechnął się. Wyciągał koszule i halki. Gwizdnął i mrugnął zaczepnie do Olgi.

- Może powinniśmy zabrać ze sobą Olegownę za­miast Michaiła i ubrać ją w którąś z tych rzeczy, ku radości wielu...

- Na pewno nie ku twojej! Ręczę za to głową! - Ol­ga rzuciła brązową perukę w stronę Michaiła. Złapał ją niezgrabnie. Zastanowił się, kto dał sobie obciąć włosy, żeby zrobić tę perukę. Pewnie ktoś, kto nie miał na co wydawać pieniędzy. Ta myśl odstręczała go bardziej niż pomysł przebrania się za dziewczynę. - Trochę zbyt wytworne - stwierdziła Olga z przeko­naniem, oglądając suknie. - Misza ma przecież ucho­dzić za służącą, prawda? Kto inny zgodziłby się na ta­ką wyprawę... - dodała wyniośle.

Nie spodziewała się odpowiedzi. Zresztą jej nie otrzymała. Jednak Walerij roześmiał się.

- Musimy zdjąć ozdoby z niektórych sukienek, Ni­kołaj - zarządził. - Jakie kobiety noszą takie stroje? To nas od razu zdradzi, rozumiesz, mój chłopcze? - Podał Oldze nóż. - Czy potrafisz tego używać? Czy nie obetniesz sobie czegoś, co może ci się kiedyś przydać?

- Najlepiej przyciąć jej język - zaproponował Misza.

Olga poodcinała ozdoby z trzech sukienek. Pozba­wione kokardek i falbanek wyglądały całkiem skrom­nie. Materiał nie należał do tanich, ale na pierwszy rzut oka nikt tego nie zauważy.

- Starczy mi jedna suknia. Nie potrzeba mi więcej - bronił się Misza. - Nie będę się stroił...

- Czy słyszałeś o takiej kobiecie, która wybrałaby się w podróż tak jak stoi?

Misza musiał w duchu przyznać Oldze rację. Nie spodziewał się po niej aż takiej roztropności. On sam by na to nie wpadł. Ale nie powiedział jej tego. Nie zro­bi jej tej przyjemności, istnieją przecież pewne granice!

Nikołaj wyłożył na stół solone ryby i chleb. Złoci­ste masło na ciemnobrązowym kwaśnym chlebie. Smak słony i słodko - kwaśny, i jeszcze promień słoń­ca stapiający jeden z drugim. Gospodarz nalał go­ściom kwasu. Walerij zasugerował, że w takim domu jak ten spodziewał się szlachetniejszego trunku.

- Ale bogaci muszą zapewne oszczędzać? - dodał z ironią.

- Nie rozumiem, dlaczego to dla ciebie robimy, Walerij! - Olga spojrzała na niego. Nie zaczerwieniła się, choć pieścił ją wzrokiem. - Wygląda na to, że wcale się nie przejmujesz. Nie martwisz się ani o siebie, ani o nas. Wiemy, że nawet nie powiesz „dziękuję”. Mi­mo to ryzykujemy dla ciebie. To znaczy bardzo wie­le, Walerij. Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Czy to dla ciebie błahostka? Czy i z tego się śmiejesz?

- Nikołaj uważa, że jest mi coś winien - odparł lekceważąco Walerij. - Raija twierdzi, że jest za mnie od­powiedzialna. Może i ona myśli, że musi odkupić ja­kąś winę. Misza traktuje tę wyprawę jak przygodę. A ty pewnie uległaś mojemu urokowi...

- Wiesz, że chłopak, w którego obronie stanąłeś w wojsku, zginął? - przerwała mu nagle Olga. Ze zło­ścią rwała nitki wystające z kołnierzyka sukienki. - To, że zabiłeś, w niczym mu nie pomogło, rozumiesz?

- Zamknij się, Olga! - rzekł ostro Nikołaj. Zmusił ją do milczenia, ale już powiedziała za dużo.

- Zabili go? - szepnął Walerij. Szczęki mu drżały.

Teraz Misza dostrzegł, jak bardzo Walerij przypo­minał Wasilija. Ujrzał przed oczyma ojca i Wasię. Nie potrafił ich rozdzielić w myślach. To, co połą­czyło ich w życiu, i teraz trzymało ich razem. W my­ślach syna jednego z nich.

- To on nie żyje? - pytał z niedowierzaniem.

- Nie żyje - potwierdził Nikołaj. Zamierzał posłuchać rady Raiji. Chciał, by Walerij dowiedział się prawdy. Ale nie w taki sposób.

Lampy rzucały skąpe światło. Zbyt słabe, by stwierdzić, że na twarzy Walerij a pojawił się strach. Lecz wszystkim się zdawało, że Walerij się przestra­szył. Przez moment. Walerij potrafił ukrywać uczu­cia pod wieloma maskami. Nie mógł się zdecydować, by pozostać przy jednej z nich.

Olga nie przeprosiła. Ale też nic więcej nie doda­ła. Nie chciała podsycać i tak nerwowej atmosfery tylko dla własnej satysfakcji.

- Może powinienem się zgłosić? Mieć to za sobą? - wykrztusił z trudem Walerij. Starał się ukryć w cieniu. Na niebie salonu pozostało niewiele słabych świetlnych gwiazdek. Walerij wycofywał się powoli w stronę ciem­nego kąta. Chciałby się zapaść pod ziemię, ale nie mógł. Gdzieś za ścianami tego domu czekał dzień. - Czy mo­je życie jest cokolwiek warte? - padło z cienia głuche pytanie. - Dlaczego w to wierzę? Czy zrobiłem dla ko­goś coś dobrego? Moja odwaga obróciła się przeciw te­mu biedakowi... Wy też właściwie tak uważacie. Lecz tylko Olga jest na tyle bezpośrednia, by to powiedzieć. Nikołaj i Misza zostali zbyt dobrze wychowani i jedy­nie tak pomyśleli. No, przyznajcie się! Wszystkim bar­dzo by ulżyło, gdybym się zgłosił. Gdybym to raz na zawsze załatwił. W wojsku szybko by zakończyli spra­wę. Nie są na tyle okrutni, by mnie dręczyć.

- Tak, rzeczywiście tak byłoby najprościej - wes­tchnął Nikołaj.

Nie znał niektórych stron Walerija. Nie rozumiał go. Walerij zawsze miał swoje tajemnice, ale teraz wydawał się jeszcze bardziej nieprzystępny. Niektóre wspomnie­nia zachował tylko dla siebie. Opowiedział tylko to, co zaszło. Niczego nie wyjaśniał. Nie wspomniał o bólu.

Nie dzielił się kłopotami.

Walerij nie należał do tych, którzy się dzielą czym­kolwiek. Trzymał mocno w garści to, co udało mu się zdobyć. Milczeniem zaś okrywał wszystko, co bole­sne. Z większością kłopotów zostawał sam.

Dzielił się z Jelizawietą. Otwierał się nieznacznie przed stryjem. I przed Raiją.

Drzewa zaufania nie wypuściły wielu gałęzi. Two­rzyły rzadki zagajnik. Miały cienkie, wysoko wycią­gnięte pnie, które groziły złamaniem.

Bliskim mogło się wydawać, że znają Walerij a, ale pokazywał im tylko te strony, które chciał.

- Tak czy owak nie możemy się na to zgodzić, Walerij! - Nikołaj usiadł ciężko. - Nie możemy pozwolić, byś tak zakończył życie. Kto powiedział, że wszystko ma być łatwe? Wiele jestem winien twojej rodzinie. Nie myśl sobie, że o tym nie wiem. Często o tym my­ślę. Często myślę o twojej siostrze. Jelizawieta nadal dla mnie żyje. Ale tu nie chodzi wyłącznie o spłatę sta­rych długów. Zostaliśmy przyjaciółmi, ty i ja, Walerij. To więcej znaczy niż wszystkie długi, których zresztą nigdy nie da się spłacić. Żadna z moich zasług nigdy nie zrównoważy śmierci Jelizawiety. Mógłbym nawet umrzeć, a dług mimo to pozostanie niespłacony. Pa­miętaj, że Jelizawieta dla mnie również znaczyła bar­dzo wiele. Gdy żyła, nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. W tym czasie pozwalałem się unosić głupocie. Dorosłem, Walerij. Podejmę dla ciebie to ryzyko. Nie będziesz mi nic winien. Nie chcę nawet, byś dzięko­wał. Nie pytaj, dlaczego. Nie ma takiej odpowiedzi, którą mógłbyś zaakceptować. Zresztą nikomu nie jest potrzebna. Jeżeli chcesz, pomożemy ci. Po prostu. Mo­że nam się uda. Może nie. Wtedy nie tylko ty jeden bę­dziesz musiał się ukrywać. W najlepszym wypadku. W najgorszym wypadku stracimy wszystko.

- W najgorszym wypadku będę musiał wziąć na swe sumienie i wasz los? - spytał ochrypłym głosem.

- Można chyba i tak na to spojrzeć. - Nikołaj nie spuszczał z Walerija wzroku. Nie raz rozmawiali już ze sobą, ale nigdy tak jak teraz.

- No tak... - westchnął Walerij. Roześmiał się ochryple. Błysnęły jego zęby. W oczach pojawiły się gwiazdy, niebo, wieczność. - Kilka dusz mniej czy więcej nie ma żadnego znaczenia. Mam już to i owo na sumieniu. Kilku... - Zerknął z ukosa na Michaiła. - Nie chciałbym jednak mieszać w to Michaiła. Jest je­dynym synem Raiji.

- Raija mu pozwoliła. Teraz tylko od Miszy zale­ży, czy się zgodzi. Ty, niestety, nie możesz uchodzić za kobietę, Walerij!

- A ja widywałam kobiety z zarostem - zauważy­ła Olga przekornie.

- Doskonale zdaję sobie sprawę z niebezpieczeń­stwa - odezwa! się Michaił. - Dlaczego ciągle próbu­jecie mnie nakłonić do zmiany decyzji? Powiedziałem przecież, że się zgadzam. Dobrze wiem, co w najgor­szym wypadku się może stać. Nie jestem idiotą. Do­skonale to rozumiem. I mimo to chcę pojechać. Czy mogę wreszcie przymierzyć te przeklęte suknie? Nie chciałbym wyglądać gorzej niż to konieczne.

Olga dawno się tak nie uśmiała. Nic nie pomogła peruka, którą ułożyła najlepiej, jak potrafiła. Nic nie pomogło poprawianie sukienki ani chustek zwinię­tych pod stanikiem. Olga i tak wiedziała, że pod dłu­gimi włosami i damskim strojem kryje się Misza.

- Jeżeli nie będzie tak człapał, wymachiwał rękami i gadał zbyt dużo, to może uchodzić za bardzo nie­zgrabną kobietę! - Nie mogła osądzić inaczej.

- Tylko że wszyscy wkoło będą się zastanawiali, co, u licha, w niej widziałeś, Nikołaj - zauważył Walerij. - Może powinniśmy wcisnąć więcej szmat pod biustem. Wtedy pomyśleliby przynajmniej, że masz słabość do obfitych kształtów.

Michaił i Nikołaj nie odzywali się. Od niezliczo­nych uwag Olgi na temat, co dziewczyny robią, a cze­go nie robią oraz jak się poruszają, szumiało im w głowach. Zaczynali wątpić, czy cały pomysł się powie­dzie. Zwątpili we wszystko. Czuli się zmęczeni.

- Z drugiej strony, to nic pewnego, że spotkamy ko­goś, kto będzie o cokolwiek pytał - rzekł z nadzieją Walerij. - Do tej pory wędrowałem bez wyraźnie widocz­nego herbu rodziny Norkinów i jakoś sobie poradziłem. Ludzie pochylają głowy przed dobrze urodzonymi, Ni­kołaju Norkin. Może tego nie zauważyłeś? Może my­ślisz, że wszyscy są tak traktowani, jak ty? Biedni ludzie pochylają głowy, a gdy się pochyla głowę, widać tak cho­lernie mało. Nawet tym w uniformach łamią się głosy, kiedy spotykają człowieka o wielkiej władzy i ogrom­nym bogactwie. Nie jestem pewien, czy ktoś odważy się nas wypytywać o cel podróży. Ludzie myślą sobie róż­ne rzeczy, ale rzadko mówią je otwarcie tym, którzy sto­ją wyżej. W nas wszystkich tkwi jakiś lęk. Mówię to, gdy­byś przypadkiem nie wiedział. Widziałem też brzydsze dziwki niż to babsko, w które przeobraziliście Misze. Gdybym nie wiedział, że to on, gwizdnąłbym z podzi­wu. W ciemnej karczmie, po wypiciu zbyt wielu szkla­neczek wódki.

Misza ściągnął z siebie przebranie. Bolało go całe ciało. Był zmęczony i zły. Bał się.

- Wystarczy - rzucił. - Zrobiłaś, co mogłaś, Olga. Opowiem ci, jak poszło. Jeśli przeżyję. - Uśmiechnął się.

Olga uścisnęła go, zanim wyszła. Nie uścisnęła ni­kogo innego. Nie odezwała się. Mrugała szybko. Mi­sza zdążył zauważyć, że błyszczą jej rzęsy, ale sło­wem o tym nie wspomniał. Nadal potrafili się nawza­jem zaskakiwać.

5

Wszyscy trzej niewiele spali tej nocy. Nikołaj de­nerwował się. Usiłował to ukryć najlepiej jak potra­fił, ale nie całkiem mu się to udało wobec pozostałej dwójki, która znała go zbyt dobrze. Nie odzywał się wiele, ale tak mu się śpieszyło, że Misza i Walerij czu­li, jakby ich popędzał, chociaż nic nie mówił.

- Nie jestem babą! - Michaił również wydawał się rozdrażniony. Jakoś łatwiej było chodzić w sukience poprzedniego wieczoru, loki w peruce łatwiej się ukła­dały dzięki pomocy zręcznych palców Olgi. - W dam­skich ubraniach jest diabelnie dużo guzików! W do­datku w tak cholernie trudno dostępnych miejscach!

Walerij uśmiechnął się.

- Z czasem zrozumiesz, że z kobietami nie może być zbyt łatwo, mój chłopcze, potrzeba trochę emocji Po to są te wszystkie guziki, do których same nie mogą dosięgnąć. I te, które są zbyt maleńkie dla twoich wielkich, niezdar­nych palców. Kiedyś zaczniesz je błogosławić. Mimo wszystko. Poza tym nie powinieneś tak prostacko przekli­nać. To może uchodzi zwykłemu marynarzowi, lecz nie ar­matorowi Musisz się nauczyć dobrych obyczajów, Byków!

Michaił wcisnął się w sukienkę. Przeklinał przy tym go­rzej niż stare wilki morskie. Tylko po to, żeby pokazać Walerijowi, że nie pozwoli sobie dyktować, co powinien robić.

- Albo to za sprawą światła dziennego, albo gorzej się starałeś niż Olegowna - uznał Walerij. - Szczerze mówiąc, wi­działem ładniejsze dziewczęta niż ta, za którą się przebrałeś.

- Co innego mówiłeś dziś w nocy! - Michaił zaczy­nał tracić cierpliwość.

- Nie przejmuj się, Walerij zawsze widywał ładniej­sze dziewczęta niż te, które mu pokazujesz - rzucił z humorem Nikołaj. Starał się nieco rozładować sytu­ację. - Ten chłopak potrafi strzelać oczami, rozu­miesz, Misza! Przestałem już z nim dyskutować na ten temat. Walerij widzi tylko najpiękniejsze kobiety.

Pakowali rzeczy do dwóch par sań. Tam, dokąd się wybierali, ludzie mieszkali daleko od siebie. Nie wia­domo, gdzie i kiedy uda się zdobyć coś do jedzenia.

Nikołaj zamknął dom na klucz i ruszyli w drogę.

Dookoła kładła się gęsta, granatowa ciemność. Śnieg gwizdał zimno pod płozami sań, skrzypiał pod końskimi kopytami.

Misza siedział skulony, szczelnie otulając się futrem. Tak głęboko nasunął czapkę na czoło, że ledwie wysta­wały spod niej oczy. Przynajmniej zakrywała tę okrop­ną perukę. Dopóki siedział, mógł uchodzić za samego siebie. Niezupełnie wyglądał jak dziewczyna, za którą tak starannie się przebrał. Ale czul się dużo lepiej.

Nikołaj uśmiechnął się do niego.

- Od tej chwili nazywasz się Katerina Aleksiejewna. Masz dziewiętnaście lat i pochodzisz z Kem.

- Dobrze. A co się stało z prawdziwą Katerina?

- O ile wiem, mieszka w Kem. - Nikołaj wzruszył ramionami. - Istnieje. W każdym razie istniała na­prawdę. Może nie żyje. Ale była uroczą dziewczyną. Nawet Walerij by to przyznał. Pewnie jej nie pamię­tasz, ale służyła kiedyś u mnie.

Misza miał dopiero piętnaście lat i bujną wyobraź­nię. Potrafił wczuć się w rolę. Jednak nie chciał ucho­dzić za głupszego i bardziej dziecinnego, niż był, więc nie zadawał więcej pytań. Jeżeli Nikołaj zechce coś jeszcze opowiedzieć, niech mówi. Jeżeli nie, Michaił spróbuje sobie resztę wyobrazić. Czeka ich długa po­dróż. Będzie musiał czymś zająć myśli.

Nikołaj nie dodał żadnych szczegółów na temat Kateriny z Kem.

Przeszli przez gładki, ciemny lód na Dwinie, za­nim Archangielsk obudził się ze snu. W mroku byli prawie niewidoczni. Stanowili jedynie nieco ciemniej­sze cienie na tle szarości poranka, sylwetki bez twa­rzy dla tych, którzy przypadkiem ich zobaczyli. Mo­że niektórzy okoliczni mieszkańcy rozpoznali ich po koniach, po saniach. Niewielu w Archangielsku po­siadało tak wspaniale sanie jak rodzina Norkinów.

Wpatrywali się w ciemność. Szukali oczyma posta­ci, które woleliby ominąć. Oddychali z ulgą, kiedy okazywało się, że są sami.

Dzień stawał się coraz jaśniejszy. Coraz bardziej błękitny. Niebo odnajdywało nowe odcienie barw. Śpiewało ku nim mroźnym różem, fioletowym świa­tłem na tle przejrzystego błękitu nieskończonego sklepienia rozpościerającego się w górze.

Nawet śnieg przystrajał się w barwy różowe, jaskra­wo żółte, niezwykle blade żółtoczerwone, słowem: ja­kich oczy nie widziały. W kolory, których jeszcze nie nazwano, które nie przypominały niczego, co znali, ale które były piękne, które jakby wykonywały barwny taniec ponad iskrząco białym krajobrazem.

Minęli kilka sań z towarami. Mężczyzn, którzy ich pozdrawiali, widząc znaczne osobistości w podróży. Znali swoje miejsce. Często zjeżdżali z drogi, chociaż wieźli ciężkie ładunki. Nie wszyscy w pięknie malo­wanych saniach ustępowali miejsca prostym ludziom. Nikołaj, Misza i Walerij podróżowali dobrze zna­nymi drogami. Zdawali sobie jednak sprawę, że może nadejść taki moment, kiedy będą musieli podążyć mniej uczęszczanymi ścieżkami. Zachowali czujność. Nie przestawali wypatrywać w tym bezkresnym kra­jobrazie niepokojących sygnałów. Robili krótkie po­stoje, lecz trwali w ciągłym pogotowiu. Zawsze któryś z nich obserwował okolicę. Śledził drogę z tyłu, z przo­du. Miał oczy otwarte na wszystko, co się rusza.

Nie spotkali żołnierzy. Nie rozmawiali z nikim od czasu, kiedy opuścili Archangielsk. Nadal serce wali­ło im w piersi ze strachu, ale nadzieja nabrała jakby jaśniejszego odcienia.

- To dopiero pierwszy dzień - rzekł ciężko Nikołaj.

W czasie postoju przekąsili soloną rybę i suchy chleb. Smarowany masłem zjedzą, gdy znajdą się pod dachem. Również nic nie pili. Jedli śnieg, kiedy czuli pragnienie, chociaż wiedzieli, że po tym jeszcze bar­dziej będzie im się chciało pić.

Nie mieli czasu odkorkować butelek. Nie mieli czasu, by się trochę rozgrzać. Trzęśli się z zimna. Sta­rali się jak najwięcej ruszać. Opiekowali się końmi.

Najgorzej znosił podróż Michaił. Zatoczył się nie­bezpiecznie, kiedy próbował stanąć, ale nie chciał przyjąć pomocy. Nie mógł przecież cały czas siedzieć nieruchomo, bo wtedy zamarzłby na śmierć.

Nie zanosiło się na poprawę pogody. Mróz kładł się ciężko ponad ziemią. Mrugał ku nim wieloma parami oczu zimnych śniegowych kryształków.

- Ktoś za nami jedzie - zauważył w pewnej chwili Walerij. - Podąża naszym śladem - poprawił głosem zimniejszym niż otaczające ich powietrze. - Minęło dopiero pół dnia. Za wcześnie, by cieszyć się, że wszystko idzie jak z płatka.

- Skąd możesz wiedzieć, że ktoś nas śledzi? - spy­tał Nikołaj.

Stanął obok Walerij a. Próbował spojrzeć tam, gdzie pa­trzył Walerij. Próbował dostrzec to, co widział Walerij.

Wytężając wzrok, spojrzał przed siebie i zobaczył czarny punkt.

- To człowiek na koniu - rzekł sucho Walerij. Nie patrzył ani na Nikołaja, ani na Michaiła, tylko na czarny punkt na śniegu za nimi. Nie tak bardzo da­leko. Ale w wystarczającej odległości, by tylko mogli się domyślać, nie widząc wyraźnie. - Był tam, kiedy zatrzymaliśmy się po raz pierwszy. Był tam, kiedy za­trzymaliśmy się po raz drugi. I teraz też tam jest.

- Jadący konno już dawno powinien był nas mi­nąć! - wyrwało się Michaiłowi.

Walerij uważał, że nie musiał o tym mówić. Żaden z nich nie był idiotą.

- Zatrzymuje się za każdym razem, gdy my się za­trzymujemy.

- Siedzi nas - stwierdził Nikołaj. Twarz mu pobladła. Zacisnął usta, które zrobiły się białe. W jego wzroku po­jawiła się podejrzliwość. - Udajmy, że go nie zauważy­liśmy - mówił dalej. - A w każdym razie, że się nim nie przejmujemy. Dopóki całkiem się do nas nie zbliży.

Zamilkł. Walerij i Misza nie znajdowali lepszego rozwiązania.

- Poza tym możemy się bronić. Nie wybrałbym się w drogę nieuzbrojony.

Walerij wzruszył ramionami. Odwrócił się pleca­mi do groźnego punkcika w oddali.

- To znaczy, że nie możemy przenocować dziś w go­spodzie, jeśli nawet jakąś znajdziemy. Być może nie możemy nawet zatrzymać się gdzie indziej niż w staj­ni. Nie warto niepotrzebnie narażać niewinnych i nie podejrzewających niczego ludzi. Bóg jeden wie, kto za nami jedzie... Ale co mu z tego przyjdzie, że nas śledzi?

- Może czeka na innych? - zgadywał Michaił. Sam miał nadzieję, że się myli. - Jest przecież sam, a nas mimo wszystko jest trzech. Skoro wie, że podróżuje z nami Walerij, to zachowuje bezpieczną odległość. Przecież zabiłeś oficera, Walerij.

- Tak, może rzeczywiście czeka na innych?

Spakowali się. Ruszyli dalej. Nie tak, żeby przypomi­nało to pospieszną ucieczkę. Z pewnej odległości po­winno to wyglądać całkiem naturalnie. Z pewnej odle­głości może to i tak wyglądało. Z bliska jednak dało się wyraźnie zauważyć, że są zdenerwowani. Nawet Walerij. Nawet on zbyt często spoglądał przez ramię, nie zdołał opanować drżenia rąk. Nawet on uśmiechnął się z ogromną ulgą, kiedy na powrót znalazł się w saniach i usłyszał śpiewanie płóz. Kiedy znowu ruszył w drogę.

W oddali samotny jeździec również drgnął. Zaczął jechać za nimi. Nie uczynił nic, by znaleźć się bliżej, żeby ich dogonić. Trzymał się z tyłu. Wyczekująco. Zachowywał dystans.

Na czole Nikołaja pojawiły się krople potu. Paro­wały na mroźnym powietrzu. Nadeszło popołudnie. Minęły krótkie chwile rozświetlane dziennym światłem. Natura znowu wczołgała się pod granatową pe­lerynę. Coraz ciaśniej się w nią otulała. Ciemniała. Na niebie pojawiły się gwiazdy. Plamki żółtego światła. Śnieżne latarenki z innego świata.

Lampy dzieci nieba zapalone po to, by wędrowcy mogli się według nich kierować, odnaleźć drogę, wró­cić do domu.

- Jest tam - rzekł Nikołaj do Michaiła. Postanowili, że kiedy ciemność zacznie gęstnieć, przyspieszą i postarają się pokonać jak najdłuższy odcinek drogi, póki zwierzę­tom i im samym starczy sił. Poruszali się według gwiazd. Nikołaj z Michaiłem z przodu. Wskazywali drogę. Walerij jechał za nimi. Nie zapalili lamp. Jechali w zupełnej ciemności. Nasłuchiwali nawzajem swoich głosów. Wy­patrywali cieni. Domyślali się, że Walerij jest z tyła Sły­szeli jego konia. Śpiew płóz. - O ile wiem, dogoni nas. Pewnie pozostali dołączyli do niego w ciemności. Może czekał właśnie, aż zapadnie z mrok. Nie podoba mi się to.

- O ile wiem, zgubiliśmy go - odparł Michaił. W grun­cie rzeczy sam w to nie wierzył, ale czuł, że jego powin­nością jest znaleźć jakiś jasny punkt w całej sprawie. - Może nadal tam jest. I nadal sam. Nie wiemy, Nikołaj. - Michaił zamilkł. Istniało coś, o czym długo rozmyślał, ale nie śmiał zaproponować. W każdym razie nie w obec­ności Walerija. Teraz jakoś łatwiej przyszłoby powie­dzieć coś głupiego Nikołajowi. Przedtem było inaczej. Przedtem Walerij wydawał się najlepszym kompanem. Teraz wiele się zmieniło. Michaiłowi to się nie podoba­ło. Pragnął, by wszystko było jak dawniej. Brakowało mu Walerija, brakowało mu tego kompana, którym kie­dyś był. Nie podobało mu się, że Walerij dorósł. - Ty al­bo Walerij moglibyście wyjechać mu naprzeciw. Jeżeli jest sam, moglibyście go zaskoczyć. Masz przecież broń.

- Na Waleriju już ciąży zarzut zabójstwa - stwierdził Nikołaj. - A ja nie zaatakuję tego tajemniczego jeźdźca, Misza. Już o tym myślałem. Myślałem, że dwóch męż­czyzn mogłoby się z łatwością z nim rozprawić, kimkol­wiek jest. Ale odrzuciłem ten pomysł. O ile wiemy, ten człowiek nie jest groźny. Może to ktoś, kto przypadkiem jedzie za nami. Kto też musi robić postoje. Nie wie prze­cież, jakiego rodzaju ludźmi jesteśmy. Może tak samo boi się nas, jak my jego. Może dlatego zachowuje dy­stans. Może istnieje jakieś proste wytłumaczenie, Misza. To nie musi być ktoś, kogo powinniśmy się obawiać...

Miszy trudno przychodziło dać wiarę prostym wy­tłumaczeniom. Nie dał się przekonać, że to zwykły zbieg okoliczności. Zdołał poznać po głosie Nikołaja, że tamten również nie wierzył w to, co mówi. Może i on czuł się w obowiązku znaleźć jakiś jasny punkt?

Jechali dalej w milczeniu. Obaj rzucali niespokoj­ne spojrzenia do tyłu w ciemność. Nie widzieli nic poza ciemnym cieniem Walerija i jego konia. Próbo­wali sobie wyobrazić, co znajduje się dalej. Pocili się w swych futrzanych kurtkach.

Wkrótce dostrzegli zarysy jakichś domów. Właści­wie nie była to wioska. Nikołaj znał to miejsce. Wie­dział, że jest tu gospoda, choć osada nie ma nawet na­zwy. W każdym razie takiej, której używałby ktoś po­za nielicznymi jej mieszkańcami.

Zatrzymał konia. Walerij omal nie wpadł na ich sanie.

Wokół panowała niema cisza. Ciemność trzymała ich mocno w swych objęciach. Nawet jednym gestem nie zdradzała, że inni również znaleźli miejsce na jej kolanach.

- Wreszcie konie trochę odpoczną - odetchnął Walerij.

Wyglądał na zmęczonego. Ostatni odcinek okazał się bardzo wyczerpujący. Znad koni unosiła się para. Nikołaj widział to w ciemności Misza również to zauważył. Zmar­twił się. - To jeszcze nie wieczór, Nikołaj! Czy nie uzgod­niliśmy, że będziemy jechać, dopóki starczy nam sił? Uwa­żam, że nie powinniśmy się zatrzymywać! Może uda się nam pozbyć cienia. „W nocy wszystkie koty są czarne.

Roześmiał się krótko, ale jego śmiech pochłonął mrok. Gwiazdy ponad nimi nie odbiły tej radości.

- Przynajmniej o dzień drogi stąd nie znajdziemy w okolicy żadnych innych zabudowań - rzekł Niko­łaj. - Podróżowałem już w tych stronach, mój drogi. Znam to miejsce. Jutro ruszymy dalej. Uważam, że jak na jeden dzień dojechaliśmy wystarczająco dale­ko. Szczerze mówiąc, nie wierzyłem, że nam się uda. Zrobiło się strasznie zimno. Jestem przemarznięty do szpiku kości. Dla koni to też nie lada wysiłek.

- To ty decydujesz! - westchnął Walerij. - W któ­rym domu się zatrzymamy? Wszystkie wyglądają na wymarłe. Czy ludzie chodzą tu spać z kurami?

- Przenocujemy w gospodzie - odparł Nikołaj. - Znają mnie tam. Zajmą się końmi. Jeśli ktoś jest w sta­nie zapłacić, może dostać pokój dla siebie. Jeżeli nie, to pozostaje mu duża sala. Palą w niej jak w piekle i układają ludzi pod ścianami. Ale o tej porze roku nie ma chyba wielu podróżnych.

Wysiadł z sań. Poprosił towarzyszy, by poczekali na zewnątrz. Ruszył w stronę budynku, w którym pa­liło się światło, lecz który pod żadnym innym wzglę­dem nie różnił się od innych domów. Nie wydawał się ani trochę większy, lecz może to tylko z powodu panujących ciemności zawodził ich wzrok.

Długo czekali. Michaił wiercił się w saniach. Szczel­niej otulił się skórą. Marzł, mimo że miał na sobie fu­tro, siedział na skórach i okrywał się skórami. Czuł mrowienie w nogach. W stopach prawie stracił czu­cie, palce zupełnie mu zdrętwiały. Spróbował nimi po­ruszyć. Zabolało. Skrzywił się, ale przynajmniej się przekonał, że jeszcze tli się w nich życie.

Zastanawiał się, jak długo muszą jeszcze wędro­wać. Zdawał sobie sprawę, że to dopiero początek. Przed nimi daleka droga. Jeszcze daleko do Kem. A może będą musieli jechać dalej?

Walerij musi przedostać się za granicę, jeżeli ma być bezpieczny.

Do Norwegii...

Michaił pomyślał o wiosce nad fiordem położonej między górami. Nad fiordem niebieskim i lśniącym. Który nie zamarza w zimie, jest równie lśniący i ob­fituje w ryby jak w cieplejszych porach roku. Który odbija białe góry, podobnie jak odbija zielone.

Norwegia.

Lyngen.

Jego dziedzictwo. Kłamstwo, które uczynił swoim. Wielka tajemnica, którą przekazał mu ojciec.

Pewnego dnia zabierze tam matkę. Do wioski mię­dzy górami. Wioski kołysanej w ich ogromnych ob­jęciach. Pokaże Raiji świeżą zieleń lasów sosnowych, drzewa liściaste porastające zbocza niższych partii gór. Pokaże jej szczyty sięgające nieba. Powinna to zobaczyć.

Jeśli sobie przypomni, będzie szczęśliwy.

Jeśli sobie nie przypomni, będzie musiał nosić ta­jemnicę do końca życia.

Michaił nie lubił kłamać matce. Nie lubił niczego przed nią ukrywać.

Ale ojciec prosił go o milczenie. A ojciec był gło­wą domu. Matka dbała o dom, ale to ojca należało słuchać. Michaił wiedział, że jest dobrym synem.

Pragnął mieć to już za sobą. Gdy tylko nastanie wiosna, popłynie na zachód. Popłynie „Raiją” do Norwegii. Zabierze ze sobą matkę. Do jej kraju. Po­każe jej wszystko. Być może ofiaruje prezent niepo­dobny do tych, które kiedykolwiek dostała.

- Chciałbym wiedzieć, kto taki depcze nam po pię­tach! - rozległ się tuż obok głos Walerija. Chłopak stanął blisko, opierając się o sanie Michaiła. - Przy­pomina to raczej zachowanie zazdrosnej kobiety niż mężczyzny będącego przy zdrowych zmysłach!

- Ktokolwiek by to był, to udało mu się nas po­rządnie przestraszyć - Michaił zerknął kątem oka w ciemność, która jednak nie zdradziła mu więcej niż Walerijowi. Potrafiła dotrzymywać tajemnic.

- Nigdy nie powinienem był wrócić do Archangiel­ska! - Walerij patrzył przed siebie.

- Rozmawialiśmy już o tym - westchnął Michaił. Zapragnął, żeby Nikołaj był z nimi. Nie wiedział, co robić, kiedy Walerij przybierał ten smutny ton. Nigdy nie był pewien, jakiej odpowiedzi spodziewa się po nim Walerij. Sam nie miał pojęcia, co w ogóle mógłby powiedzieć.

- Musiałem tylko porozmawiać z Raiją - Raisą, mu­siałem ją zobaczyć - tłumaczył się.

Znowu potrząsnął głową. Pochylił się. Michaił nie­mal się wystraszył tego, co zobaczył w jego twarzy. Przez moment Walerij wydał się tak bardzo podob­ny do Wasilija. Przez mgnienie ujrzał swą matkę razem z Wasią. Nie rozumiał, dlaczego tak pomyślał. Nie rozumiał, skąd w jego głowie te obrazy. Jednak nie potrafił ich odgonić.

- Nie martw się, mama wybaczy ci, niezależnie od tego, co się stanie - Michaił starał się pocieszyć Walerija; jedynie to przyszło mu na myśl. - Nie tylko ja jestem jej dzieckiem. Tak samo kocha ciebie i Niko­łaja. Chyba przez jakiś czas byłem z twojego i Jelizawiety powodu zazdrosny, ale to było parę lat temu.

- Cicho!

Walerij oddalił się. Niemal zniknął w mroku, lecz Mi­chaił był spokojny, że nie odszedł dalej niż do swoich sań. Nie rozumiał czasem reakcji Walerij a. Nie wie­dział, czy chciałby je rozumieć. Przerażały go.

Z gospody wyszedł Nikołaj w towarzystwie dość postawnego mężczyzny. Wydawał się w każdym ra­zie wyższy niż szerszy, choć niewiele brakowało, by dorównał tuszą wzrostowi.

Nikołaj klepnął mężczyznę po ramieniu, przedsta­wiając go jako właściciela gospody.

- Przyjechałem z Kateriną i Misza. Zajmij się sa­niami i końmi. Mam nadzieję, że będą w nocy bez­pieczne. Jeżeli okaże się, że nie masz razowego chle­ba, nie zapłacę ci za nocleg!

- Czy Norkin kiedykolwiek wyjechał stąd rozcza­rowany? - gospodarz wydawał się szczerze dotknięty.

- Nie - przyznał Nikołaj z uśmiechem i uniósł Mi­sze z sań. - Ufam, że i tym razem tak się nie stanie. - Zawołał przez ramię do Walerij a: - Michaił, zadbaj, by wódka trafiła pod dach! I rzeczy tej małej damy. Kobiety są takie próżne!

Gospodarz śmiał się, trzęsąc się na całym ciele. Całkowicie zgadzał się co do tego z Nikołajem. Michaił od­nosił wrażenie, że gospodarz zgadzałby się z Nikołajem we wszystkim. Dobrze wiedział, kim jest jego gość. Na­zwisko Norkinów miało swoją wartość również w tych stronach.

- Zajmij się końmi, mój miły panie! - wydał polecenie Nikołaj. - Mam nadzieję, że twoja żona ugości nas śniada­niem takim jak to, które przyrządziła, kiedy ostatnio się u ciebie zatrzymałem, przyjaciela A dziś wieczorem zje­my wszystko, co dla nas wybierze. Padamy z głodu. Poza tym jeżeli dobrze znam twoją żonę, to gotuje wybornie!

Gospodarz roześmiał się wyraźnie zadowolony.

- Zadbam, by przyniosła wam posiłek do pokoju! Ceni sobie gości, którym odpowiada jej kuchnia!

Nikołaj otworzył kopniakiem drzwi. Miał niezwykle silne nogi. W korytarzu nie zobaczył żadnych gości. Za­taczając się, wszedł po schodach, które wydawały się zbyt strome i zbyt wąskie, by można cokolwiek lub kogokol­wiek po nich wnieść, lecz nie wypuścił Michaiła z rąk.

Na poddaszu panowała cisza. Nie było widać ży­wej duszy, lecz Nikołaj mimo to nie odważył się ode­zwać. Michaił i Walerij również woleli milczeć.

Nikołaj posadził Michaiła na ławie. Następnie za­mknął drzwi na klucz. Chyba odrobinę mu ulżyło.

- Brat gospodarza służy w wojsku - wyjaśnił. - Jest podoficerem. Nie mogliśmy lepiej trafić.

Pod ścianą stał piec, a obok leżały drewniane szcza­py. Walerij zabrał się za rozpalanie ognia.

Żaden z nich nie zdjął kurtki. W pokoju panował chłód. Ich słowa nabierały kształtów - stawały się bia­łymi obłoczkami pary wypływającymi z ust. Rozsąd­niej było pozostać w okryciach.

- Chciałbym wiedzieć, co robi nasz cień - rzekł Niko­łaj. Zdjął najpierw czapkę. Jego włosy, sztywne i spocone, sterczały na wszystkie strony. Nie pozostało w nim wie­le z ważnej persony, jedynie zachowywał się tak, jakby miał prawo do wszystkiego. - Mógł przecież zrezygnować - mówił dalej. Nie zdołał zobaczyć, co się dzieje na ze­wnątrz, ponieważ w pomieszczeniu nie było okien. Jedy­na lampa rzucała niewielki krąg słabego, żółtego światła. Więcej światła dawał ogień, który stopniowo przybierał na sile. Łakomie pochłaniał chude patyki. Nie mógł się nasycić, dopóki Walerij nie dołożył kilku grubszych szczap. Walerij odczekał trochę z zamknięciem drzwi­czek. Rozkoszował się zarówno ciepłem, jak i czerwono - żółtym światłem. Tak długo jechali w ciemności.

- Może nas zgubił?

- Może nikogo nie zabiłem? - Walerij rozpiął futrzaną kurtkę. Uśmiechnął się, lecz jego twarz pozostała zgorzk­niała i zmęczona. Widniały na niej ciemne bruzdy.

Michaił uważał, że Walerij wygląda na starszego niż Oleg i niż jego ojciec, Jewgienij.

- „ Może” to dziwne słowo, Nikołaj. Potrafi na moment wymazać to, co złe. Ale nie znam nikogo, kto mógłby żyć, opierając się przez dłuższy czas na przypuszczeniach. A ty? Może wcale za nami nie jechał... Może w ogóle ni­kogo nie było! Wszyscy trzej się myliliśmy™ Może.

Nikołaj westchnął. Nie odpowiedział.

Nagle na schodach rozległy się kroki. Ciężkie. Po­wolne. Ten, do kogo należały, musiał wiele razy od­poczywać, zanim pokonał wszystkie stopnie.

Nikołaj milczał w oczekiwaniu na gościa, który najwyraźniej zmierzał w stronę ich pokoju.

Rozległo się pukanie do drzwi, jakby ktoś bił młotem kowalskim. Drzwi otworzyły się, zanim zdążyli się odezwać.

Pojawiła się w nich kobieta, największa, jaką Mi­chaił kiedykolwiek widział. Musiała się obrócić bo­kiem, by zmieścić się w wejściu. Jej biodra otarły się o framugi. Uśmiechnęła się. Z tym uśmiechem wyda­wała się bardzo ładna.

- Nikołaj Norkin! - Postawiła garnek na środku podłogi. Złapała Nikołaja za oba ramiona. Przycią­gnęła go do siebie, tak że niemal zniknął w jej obję­ciach, niemal utonął między jej piersiami.

Michaił nigdy dotąd nie widział tak dużego biustu, nie miał pojęcia, że może osiągnąć takie rozmiary. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda pod ubraniem.

- Nikołaj Norkin! Całe wieki minęły od czasu, kie­dy zatrzymałeś się u nas po raz ostatni! Co takiego ci zrobiliśmy, chłopcze? Dlaczego nie odwiedzałeś nas tak długo? Czyżby nie smakowało ci jedzenie, które mama Dawidowna dla ciebie szykowała? Jestem nie­szczęśliwa, że pozwoliłeś na to, by minęło tak dużo czasu! Nie wiedziałeś, że zajmujesz szczególne miej­sce w sercu mamy Dawidowny?

- Mama Dawidowna przyrządza najlepsze posiłki na południe od Morza Białego. Nic się z nimi nie może równać również na północ od Morza Białego. Ale po prostu długo nie wyjeżdżałem. Wiesz, że zawsze się tu zatrzymuję. Nie mógłbym nie wstąpić, przejeżdżając w pobliżu! Co takiego tym razem dla mnie ugotowałaś?

Puściła go Wreszcie. Michaił obawiał się, że Nikołaj się udusi. Nie wiedziałby, co robić, gdyby tak się stało.

- Pytasz, co ci przyrządziłam? - wydawała się pra­wie obrażona. Uniosła pokrywkę. Zapachniało mięsem.

Nikołaj pociągnął nosem. Uśmiechnął się szeroko.

Michaił odniósł wrażenie, że to swoistego rodzaju rytuał. Wszystko przebiegało niemal z takim namasz­czeniem jak obrządek kościelny.

- I co za chłam przywiozłeś tym razem? - spojrza­ła spod przymrużonych oczu na Michaiła, a potem popatrzyła przenikliwie na Nikołaja. Nie pokręciła głową, choć chyba miała taki zamiar.

Walerij uśmiechnął się. Łatwiej przeszedł przez kontrolę niż Michaił. Urok Uskowów ujął również mamę Dawidownę. Była przecież kobietą. Walerij zdawał sobie sprawę, jak podejść kobiety, z którą miał do czynienia.

- Tak, tak - westchnęła. Popatrzyła długo na Ni­kołaja. - Zakładam, że jesteś dorosły. Nie słuchasz rad mamy Dawidowny...

- Nie - przyznał Nikołaj poważnie. Otrzymał jeszcze kilka całusów w oba policzki, zanim gospodyni ponow­nie przecisnęła się przez drzwi i zostawiła ich samych.

Michaił się spocił. Ściągnął kurtkę. Nie odważył się na to, kiedy ta potężna kobieta wypełniała sobą pra­wie całą wolną powierzchnię podłogi.

- Ona również wierzyła, że Nikołaj ma lepszy gust - uśmiechnął się Walerij i podniósł pokrywkę. - Wygląda apetycznie. Kiedy zaczniemy jeść?

Chłopak, który pojawił się w gospodzie, był niedu­żego wzrostu. Nie miał pewności, czy rzeczywiście dobrze trafił. Doszedł jednak do wniosku, że żaden Z pozostałych domów nie mógł służyć za gospodę.

W progu przywitała go ruchliwa, potężna kobieta. Zmierzyła go wzrokiem drapieżnego ptaka.

- Szukam Nikołaja Norkina! - wykrztusił głosem przechodzącym z niskiego w wysoki. Odchrząknął. - Jadę za nim aż z Archangielska. Mam dla niego wia­domość. To sprawa życia lub śmierci! Czy ten czło­wiek tu jest? Czy pojechał dalej?

- A kto pyta? - spytała gospodyni równie bezpo­średnio. Podparła ręce w miejscu, gdzie musiały być biodra. - Co z ciebie za jeden, jeśli wolno spytać?

- Jestem stajennym Norkina!

- Jak na stajennego jesteś trochę mały!

- Ale znam się na koniach. Nikt do tej pory nie na­rzekał z powodu mego wzrostu. Za to Norkin będzie miał do pani pretensje, jeśli nie otrzyma wiadomości, jaką mu przywiozłem! A ja wolałbym nie zadzierać z Nikołajem Norkinem!

Mierzyli się wzrokiem, przez dłuższą chwilę mie­rzyli swe siły. W końcu wygrał mniejszy i szczuplej­szy z przeciwników.

Gospodyni skinęła ku schodom. Ciągle nie mogła złapać oddechu po tym, jak przemierzyła je w górę i w dół. Nie miała ochoty na ponowną wspinaczkę.

- Pokój na lewo - rzekła. - Nie chciałabym być w twojej skórze, jeżeli mnie okłamałeś - dodała.

Chłopak skinął głową. Pokonał schody w kilku lek­kich susach. Prawie pofrunął. Mocno zapukał do drzwi po lewej stronie. Chwilę trwało, zanim się otworzyły.

- Do diabła! - krzyknął Nikołaj. Cofnął się, pozwa­lając przybyszowi wejść do środka. Zamknął drzwi, za­nim znowu się odezwał. - Co ty, do diabła, tu robisz?

- Pomyślałam, że możecie potrzebować mojej po­mocy - odparła Olga, uwalniając włosy spod skórzanej czapki. - Misza nie wygląda jak dziewczyna, a ja tak.

Nikołaj zamknął oczy i oparł się zrezygnowany o fra­mugę. Misza i Walerij nie mogli powstrzymać uśmiechu.

- Czy to ty za nami jechałaś? - spytał Michaił. Bał się, że zabrzmiało to głupio.

- A jak myślisz, kto? - odparła zaczepnie Olga. - Jakiś święty? Gienadij Uljakow?

- Wracaj do domu! - rzekł Nikołaj spokojnie, lecz stanowczo.

- Nie - Olga nie tak łatwo dała za wygraną. - Przy­nieś moje rzeczy - powiedziała. - Wprowadź konia. I po­wiedz tej kobiecie na dole, że jestem twoim stajennym.

Nikołaj wyszedł. Nie odezwał się ani słowem. Walerij uśmiechał się. Olga ściągnęła wysokie buty. Spoj­rzała z dezaprobatą na Michaiła.

- Zdejmuj sukienkę! - rozkazała mu. - Zamieni­my się ubraniami. Ty będziesz stajennym Nikołaja!

- Nikołaj stłucze cię na kwaśne jabłko - śmiał się Walerij. Nie przerywał jedzenia. Dokładnie przeżu­wał każdy kęs.

- Zostaję z wami - oznajmiła Olga. Zaczerwienio­na na twarzy. Z uporem w spojrzeniu. Wyprostowa­na, z podniesioną głową.

- To Nikołaj o tym zadecyduje - zauważył Micha­ił, jednak z ochotą pozbył się sukienki.

Spodnie, które miała na sobie Olga, najwyraźniej należały do Olega. Na nią były za duże, ale na Mi­chaile leżały znacznie lepiej.

Zdążyli się przebrać, zanim Nikołaj wrócił z wor­kami Olgi. Z trzaskiem rzucił je na podłogę. Nie uśmiechał się, kiedy na nich popatrzył, i powiedział:

- Idę spać. Ale jutro porozmawiamy, Olga!

6

Olga jadła kolację. Michaił pożyczył jej swoją łyż­kę. Musieli posilać się prosto z garnka. Czymś takim, jak talerz dla każdego z osobna, gospodyni nie za­przątała sobie głowy. Nikołaj położył się na jednej z trzech ław znajdujących się w pokoju. Odwrócił się do wszystkich plecami. Uczynił to rozmyślnie.

Olga jadła dalej. Wzruszyła ramionami. Zerknęła ukradkiem na drzwi. Nikołaj zamknął je na klucz i zasunął kotarę. Walerij siedział razem z Olgą na środku podłogi i jadł.

Michaił nie był już głodny. Ława wydawała się bar­dzo twarda. Nie wiedział, czy powinien się położyć. Czuł się zmęczony, mimo że przez większą część dnia siedział.

- Będę spała z tobą, Misza - oznajmiła Olga z ta­ką oczywistością, jak gdyby to zostało już ustalone. Jak gdyby nie miało to dla niej większego znaczenia.

Michaiłowi zrobiło się ciepło aż w cebulkach wło­sów. Uszy miał gorące. Pewnie się zaczerwienił. Ol­ga i Walerij mogą się z tego śmiać.

Jednak żadne z nich nawet się nie uśmiechnęło.

Walerij tylko zrobił głupią minę do Olgi.

- Jesteś może za młoda, żeby zrozumieć, co tracisz, Olegowna. Szkoda. Dla ciebie...

- Daruj sobie, Walerij - odgryzła się Olga. - To ciebie jest mi żal. Bardziej z powodu twoich myśli niż czegoś innego.

- Czy nie może być trochę spokoju dziś w nocy? - spytał Nikołaj. Ściana nadała jego słowom głuche brzmienie. - Musimy wcześnie wstać. To nie zabawa, niezależnie od tego, co sobie myślisz, Olga! A teraz bądź cicho! Chciałbym się przespać!

Olga podciągnęła spódnicę i wdrapała się do Michaiła. Uśmiechała się do niego, ale w jej brązowych oczach po­jawił się cień niepewności. W pokoju panował półmrok, lecz Michaił zdołał to zauważyć. Poza tym znał Olgę. Mi­mo że robiła wszystko, by wydać się obca. Znał ją.

- Mogę spać przy ścianie? - spytała. Michaił tylko skinął głową. Okrył Olgę skórami.

Zastanowił się, czy nie ma w nich pluskiew, jednak zaraz odrzucił tę myśl. Nikołaj nie zatrzymałby się w gospodzie, w której grasowałoby robactwo. Ludzie tacy jak Nikołaj potrafili o siebie zadbać. Wiedzieli, gdzie znaleźć to, co najlepsze.

Zrobiło się ciemno, kiedy Walerij zdmuchnął lam­pę. Michaił starał się dostosować do rytmu oddechu Olgi. Udało mu się. Ale nie przysunął się bliżej. Nie zdobył się też na to, by przełożyć rękę nad Olgą. Nie wiedział, co właściwie ma zrobić z tym ramieniem.

Przyjaciółka nie odzywała się. Nie zasnęła, dopóki się nie upewniła, że Misza śpi. Może czuwała, kiedy zmorzył go sen.

Dobrze było wiedzieć, że na nim polega. Jednak za­siała w nim również niepokój. Nie byli sobie już tak bliscy jak kiedyś. Nie byli już jak rodzeństwo.

Świadomość tego sprawiła Michaiłowi ból.

- Musisz wrócić do domu! - Michaił nie pamiętał, by Nikołaj kiedykolwiek patrzył tak surowo.

- To cały dzień jazdy! - rzucił Walerij. On nie miał tylu wątpliwości co do uczestnictwa Olgi w wyprawie. Michaił zazgrzytał zębami. Mimo młodego wieku domyślał się zamiarów Walerij a. Ale Olga nie jest z tych dziewcząt! Czuł wściekłość, że Walerij w ogóle pomyślał, że z Olgą pójdzie mu ła­two. To nie dlatego przyjechała za nimi!

- Tak, to cały dzień jazdy - zgodził się Nikołaj. Tylko popatrzył na Olgę. - Lecz ta młoda dama po­konała tak długi odcinek w ciągu jednego dnia. Mo­że zniesie również powrotną drogę.

Olga wysunęła brodę.

- Zostanę z wami. Przynajmniej wyglądam jak dziewczyna. Bardziej ją przypominam niż Misza.

- To nie zabawa, Olga! - Na twarzy Nikołaja od­bijało się zmęczenie. - Nie rozumiesz, że wkrótce bę­dziemy mieć cały świat na karku z twojego powodu? Co, u licha, sobie myślałaś, kiedy wybierałaś się w po­goń za nami?

- Tato nie jest głupcem! - Olga nie należała do tych, którzy umykali wzrokiem. - Naprawdę myślisz, że wyślą kogoś za mną w pościg? Myślisz, że mama i tato nie wiedzą, o co tu chodzi?

- Wiem także, że jesteś ich jedynym dzieckiem. Nie zapominaj, że jesteś córką armatora, Olgo Olegowna!

- A poza tym potrafię sama się pilnować - rzuciła. Na­dal trzymała wysoko głowę. Nie ugięła się przed żadnym z argumentów Nikołaja. A w ogóle trzeba czegoś więcej niż słowa, by ją ugiąć. - Zostawiłam rodzicom list. Jecha­łam tak wolno, że nawet dziecko na starej szkapie mogłoby mnie dogonić Sądzisz, że jestem całkiem bezmyśl­na? Gdyby tato lub mama mieli zamiar sprowadzić mnie z powrotem, już dawno zaciągnęliby mnie za uszy do Archangielska. Uważają, że jestem wystarczająco doro­sła. Wierzą, że potrafię sobie sama poradzić!

- Napisałaś list?

Olga skinęła głową. Otworzyła szeroko oczy, uda­jąc niewinną i szczerą. Michaił wiedział, że nie wszyst­ko jest tak, jak mówi.

- Nie podoba mi się to - rzekł Nikołaj. - Ani tro­chę mi się to nie podoba. Już dość kłopotu z Misza. Teraz będę miał do pilnowania dwoje dzieciaków.

- Może się przydać - stwierdził Walerij. - Olga przynajmniej wygląda jak dziewiętnastoletnia Katerina Aleksiejowna z Kem.

- Nie mamy dokumentów dla czworga osób - od­parł Nikołaj. - Nie lubię tak ryzykować. Poruszamy się po kruchym lodzie. Olga wcale nam nie ułatwia sytuacji, chociaż w zasadzie masz rację, Walerij. Ła­twiej ją wziąć za Katerinę z Kem.

Trochę się rozpogodził.

- Naprawdę myślisz, że jestem całkiem pozbawio­na wyobraźni, Nikołaju Norkin! - Olga uśmiechnę­ła się swym najsłodszym uśmiechem. Poderwała się z miejsca. Zaczęła szukać w kurtce, którą miała na so­bie. Po chwili podała Nikołajowi jakiś papier.

Nikołaj rozłożył kartkę, którą najwyraźniej już wiele razy rozkładano.

- Jurij Iwanowicz Popów - przeczytał. - Urodzo­ny w Onedze w 1725 roku... Co to, do diabla, jest?

- Za dużo przeklinasz - zauważyła słodko Olga. - Dokument stwierdzający, że jeden z nas jest Jurijem Popowem - odparła. - Miłym chłopakiem w wieku dwudziestu pięciu lat. Ciemnowłosym i dość przy­stojnym. Pożyczył mi to.

- Wtajemniczyłaś jeszcze kogoś? - zagrzmiał Niko­łaj. Uniósł się do połowy, lecz zaraz opadł z powrotem na ławę. - Panie Boże, aż prosicie o to, by Walerij zo­stał pojmany! Byśmy wszyscy trafili do więzienia!

- Jesteś trochę zbyt nerwowy! - rzekła Olga tonem przypominającym Antonię. Tonem matczynego upo­mnienia. - Myślisz, że naprawdę jestem tak głupia? Myślisz, że wszystkie dziewczęta są jak te twoje gę­si? Jurij wierzy, że chciałam z wami pojechać, ponie­waż jestem w tobie zakochana. Jest o tym święcie przekonany. Ma bardzo miękkie serce. Nie przyjdzie mu do głowy, by komukolwiek o tym opowiadać. Bardzo się ucieszył, że dostanie kilka tygodni urlopu. Pewna dama mieszkająca niedaleko Archangielska również z tego skorzysta. To wdowa...

Nikołaj westchnął. Michaił i Walerij uśmiechnęli się. Brązowe oczy Olgi wyglądały najniewinniej w świecie.

- Zostałem chyba zdegradowany - zauważył Walerij. - Domyślam się, że nasz przyjaciel Jurij jest sta­jennym u twojej matki?

Olga skinęła głową.

- Zarobi trochę grosza u tej wdowy spod Archan­gielska. Mówi, że bardzo mu się przydadzą dodatko­we pieniądze. Ale wolałby, żeby nikt o tym nie wie­dział. Sądził, że i ja nie wiedziałam.

Nikołaj wreszcie się uśmiechnął. Szeroko. Z uzna­niem. Puścił oczko do Olgi. Trochę złagodniał. Wy­dawał się bardziej wyrozumiały. Jakby ogarnęły go wątpliwości.

- Dopięłaś swego, Olga? - spytał łagodnie. - A mówią, że wygląd kłamie! Jesteś nieodrodną córką swej matki.

Olga nie odpowiedziała. Zapadła długa cisza. Wszy­scy patrzyli na Nikołaja. On zaś zerknął na doku­ment, który trzymał w dłoniach. Spojrzał z ukosa na Olgę. Wreszcie westchnął zrezygnowany.

- Dobrze, Katerina, jedziesz z nami. A Walerij tym samym zostaje przechrzczony na Jurija Iwanowicza. Michaił jest sobą. Ja także. Mam nadzieję, że to ko­niec niespodzianek. Liczę, że wytrzymasz trudy po­dróży, Olga! Nie chcę słyszeć z twoich ust żadnych skarg! Zapowiadam ci, że będę dla ciebie surowszy niż dla Miszy. I dla porządku jeszcze dodam, że Ol­ga nie ma stwarzać kłopotów żadnemu z nas. Powta­rzam: żadnemu! Rozumiesz, Walerij?

- Myślisz, że jestem jakimś capem?

- Masz swoje słabości. Całkiem zwyczajnie - od­parł Nikołaj sucho. - Traktuj Olgę jak moją pod­opieczną. Ona jest pod moją opieką!

- Rozumiem, że takie same zasady obowiązują cie­bie, Nikołaj? - spytał Walerij niewinnie.

Nikołaj tylko machnął ręką w odpowiedzi. Nikt nie miał wątpliwości, co to oznaczało.

Znowu byli w drodze. Mieli trzy konie. Jeden cią­gnął sanie z Walerijem, Misza i zapasami. Przypadł mu teraz największy ciężar. Olga jechała z tyłu z Ni­kołajem. Tak wydawało się najlepiej. Nadal grali, lecz wiedzieli, że to nie zabawa.

- Dobrze wyskoczyć z sukienki, co? - Walerij wstał tego dnia bardziej rozmowny.

Michaił skinął głową. Nie miał ochoty na pogawędkę.

Czuł się zbyt najedzony. Gospodyni podała im tak solid­ne śniadanie, że kiedy wstał od stołu, myślał, że nie prze­łknie nic do wieczora. Najwyraźniej Nikołaj należał do ulubionych gości gospody w tej bezimiennej osadzie. Je­go gwiazda po ostatniej nocy nie przygasła, to pewne.

- Ależ ta mała ma silną wolę - zauważył Walerij z uznaniem w głosie, co Michaiłowi wcale się nie po­dobało. Nie lubił spojrzeń, które Walerij posyłał Ol­dze. Olga nie jest taka. Nie jest też wcale dorosła, jak się wydaje. Jest niewiele starsza od niego samego. Nikt nie powinien w ten sposób na nią patrzeć. Ta­kie spojrzenia należą się dorosłym kobietom.

Dzień był spokojny. Wydawał się podobny do te­go, który zostawili za sobą. Krajobraz tu na północy zbytnio się nie zmieniał, rozciągał się płasko aż po ho­ryzont. Tam, gdzie się tylko dało, jechali po zamarz­niętym Morzu Białym najprostszą i najkrótszą drogą. W miarę upływu dnia nabierali coraz więcej odwagi.

Spotykali niewielu ludzi. Mijani chłopi i kupcy nie wydawali się groźni. Nie zauważyli nikogo znajomego. Nie wymieniali więcej słów niż zwykłe uprzejmości.

- Może wyolbrzymiliśmy trochę niebezpieczeń­stwa? - zastanawiał się Nikołaj. Żuł powoli. Dostali na drogę jedzenie od mamy Dawidowny z gospody, w której nocowali. Teraz zatrzymali się, żeby się po­silić, żeby posiedzieć razem. - Może nie słyszeli o to­bie tu na zachodzie? - zwrócił się do Walerija, który siedział na brzegu swoich sań.

- Nie przejeżdżaliśmy dotąd przez żadne miasta - odparł sucho Walerij. - Nawet przez jakiekolwiek godne uwagi wioski. Tutaj nikt nie przejmuje się jed­nym czy dwoma wyjętymi spod prawa. Tu wszyscy są wędrowcami. Właściciele zajazdów i kupcy zarabiają, na kim się da. Nie zastanawiają się nad tym, czyje dło­nie podają im monety. W czasie zimy trudno w tych stronach o zarobek. Nikt nie dostrzega różnicy mię­dzy wyjętymi spod prawa a praworządnymi. Tutaj spotyka się tylko ludzi, którzy gdzieś jadą, Nikołaj... Nikołaj roześmiał się. Popatrzył przymrużonymi oczyma w granatowy mrok. Rozpalili nieduże ogni­sko. Ogrzewali się jego ciepłem. Ognisko zapadało się w śnieg. Coraz głębiej i głębiej. Nie dawało wiele światła, ale przyjemnie było posiedzieć wokół ognia.

- W tych stronach nie ma gospody - rzekł Niko­łaj. - Zabudowania są rzadko rozrzucone. Jednak tu i tam można znaleźć pojedyncze gospodarstwa poło­żone niezbyt daleko od siebie. Możemy jechać tak długo, dopóki zwierzęta wytrzymają, jeżeli się nic nie trafi.

- A więc pozostaje nam dziś w nocy stodoła? - uśmiechnął się Walerij. - Los nas nie rozpieszcza! Do­brze byłoby przespać się w wygodnym łóżku i ogrzać przy piecu. Przyznasz się, kim jesteś, gdy spytasz o pozwolenie przenocowania w stodole? Czy też wy­stąpisz jako zwykły włóczęga?

Nikołaj nie odpowiedział. Pił rosół, który dostali na drogę od gospodyni. Podgrzali go na ognisku. Go­rący napój sprawiał, że po zmarzniętym ciele rozcho­dziło się przyjemne ciepło.

Olga się nie odzywała. Ona również bardzo zmar­zła, jednak dobrze wiedziała, kiedy mówić, a kiedy pochylić nisko głowę. Dopóki Nikołaj zdawał się być w znośnym humorze, wolała milczeć.

Dopóki zdawał się zapominać o jej obecności, było dobrze. Olga nie chciała wystawiać jego cierpliwo­ści na próbę.

Dzień przeszedł w wieczór. W żadnych z sań nie rozmawiano wiele. Zatrzymywali się co pewien czas. Żeby rozprostować nogi. Żeby krew zaczęła lepiej krążyć. Żeby nikt nie nabawił się odmrożeń. Żeby dać koniom odpocząć.

Wieczór doczekał już dojrzałego wieku. Przejeż­dżali właśnie obok skupiska domów. Zwolnili. Lecz po chwili Nikołaj, który jechał w pierwszych saniach, zmienił decyzję. Popędził konia dalej.

Milczał.

- Czy nie powinniśmy się już zatrzymać pod da­chem? - spytała Olga zatopiona głęboko w futrze. Od czasu do czasu wysuwała z niego tylko nos, by ode­tchnąć świeżym powietrzem. Patrzyła spomiędzy wło­sów futra. - Co ci się nie podobało w tych domach?

- Było ich za dużo - odparł Nikołaj. Zaskoczył tym Olgę, bo w ogóle nie spodziewała się odpowiedzi. - Musimy unikać miejsc, gdzie mogą roznosić się plot­ki - dodał. Olga na moment aż oniemiała, słysząc ten potok słów.

- A jeśli nie znajdziemy nic innego? - zaryzykowa­ła jeszcze jedno pytanie.

Liczyła na dobrą wolę Nikołaja. Może z nastaniem nocy trochę złagodniał. Nie może przecież gniewać się na nią przez całą podróż.

- To przenocujemy pod gołym niebem - odparł Ni­kołaj.

Jednak Olga dosłyszała w jego głosie pewne napię­cie. Przejrzała go na wskroś. Zrozumiała, że podejmował ryzyko. Może i znał trochę okolicę, ale nie tak jak własną kieszeń, by mógł być pewien, że wkrótce dotrą do jakiegoś gospodarstwa.

Świadomie nadstawiał własną głowę.

Olga nie spodziewała się tego po nim. Zawsze uwa­żała go za rozważnego i przewidującego.

Teraz ujrzała go w znacznie wyraźniejszych barwach niż do tej pory. Przedtem pojawiał się w jej myślach tyl­ko w odcieniach szarości. Nie był może na wskroś in­teresujący, ale w każdym razie potrafił zaskoczyć.

Dom, który wyłonił się z mroku, był nieduży. Sto­doła, stojąca obok, niewiele większa.

Nikołaj wolał nie ryzykować dalszej podróży. Za­trzymał konia.

Olga miała nadzieję, że nie dosłyszał jej westchnie­nia ulgi. Nie chciała, by dotarło do jego uszu. Nie po­winien wiedzieć, że jest zmarznięta i zmęczona. Nie po­winien pomyśleć, że dziewczyna może nie wytrzymać podróży. Jeżeli Misza potrafi, to i ona zaciśnie zęby!

Nikołaj strzepnął śnieg z futra. Wyglądał dostoj­nie. Poruszał się tak, jak by się tego należało spodzie­wać po Norkinie. Długimi krokami podszedł do cha­ty. Wewnątrz panowała zupełna ciemność. Nawet pa­smo światła nie przedostawało się przez szpary w otworach okien.

Michaił pomyślał, że to dziwne.

Mimo że las nie znajdował się daleko, dom wyglą­dał na biedny, podupadły i zaniedbany. Dało się to zauważyć nawet w ciemności.

Nikołaj zapukał do drzwi, że aż się zatrzęsły.

- Każdy mógłby tu się wedrzeć, nawet gdy ma gor­szy dzień - mruknął Walerij.

Wreszcie w niewielkiej chacie obudziło się życie. Drzwi uchyliły się nieznacznie. Na wysokości twarzy Nikołaja pojawiła się lampa. Jej światło drżało.

- Nazywam się Nikołaj Norkin - rzekł Nikołaj władczym głosem z rękoma zatopionymi w futrze. Musiał sprawiać wrażenie archanioła, który nieocze­kiwanie stanął przed drzwiami ubogiej chaty. - Szu­kam schronienia na noc dla mnie i mojej służby. I dla koni. Dobrze zapłacę.

- U nas jest mało miejsca, panie Norkin - odparł cienki głos. Stary głos. Drżał z uniżenia niczym liść osi­ki na jesiennym wietrze. - Matka jest bardzo chora. Ona musi leżeć, nie mogę jej przenieść. Dla panicza Norkina też oczywiście musi się znaleźć jakieś posła­nie w chacie. Ale tylko na podłodze. Jeżeli pan Norkin tym nie pogardzi. Na pewno przywykł do czegoś lepszego, wiem coś o tym. Ale matkę trudno będzie przenieść. Jest chora. Mówiłem już o tym? Dużo osób jest... w służbie Norkina? Jesteś synem samego starego Norkina? Budowałem mu dom w Archangielsku, ale to było dawno temu. Czy stary Norkin żyje?

- Mój ojciec żyje - Nikołaj odchrząknął. Jego głos brzmiał tak donośnie, że siedzący w saniach mogli dosłyszeć, że poczuł się zakłopotany. Być może kie­dyś dostępował takich zaszczytów. Teraz przyjmo­wał je z zażenowaniem.

- Możemy się przespać w stodole. Masz tam tro­chę miejsca?

- W stodole? Syn starego Norkina nocujący w sto­dole? Co by na to powiedział pański ojciec? To by mu się na pewno nie spodobało, nie inaczej!

- Wystarczy nam dach nad głową - odrzekł Nikołaj.

Przybrał taki ton głosu, któremu trudno było odmó­wić. Uśmiechał się do starca. Tamten opuścił lampę. Nikołaj zobaczył go. Zobaczył zmarszczki, zapadnięte policzki. Zobaczył, jak ręka trzymająca lampę nadal drży. Zobaczył, jak ten człowiek cienko jest ubrany.

- Mieszkacie tu sami, ty i twoja żona? Staruszek skinął głową. Zwilżył wargi kilka razy, lecz nic nie powiedział.

- Musi być wam ciężko? - spytał Nikołaj. Pomy­ślał, że starzy ludzie nie powinni żyć tak na uboczu. Tutaj nikt nie mógł im pomóc. Nikt młody, kto mógłby przejąć prace, których stare ręce nie są już w stanie wykonać.

Przyłapał się na tym, że ogarnęło go współczucie. Nie było na to miejsca. Był jedynym synem starego Norkina, a ojciec nie słynął ze swego dobrego serca i łagodnego usposobienia.

- Czy można rozpalić ogień w twojej stodole? Staruszek skinął głową.

- Od dawna nie trzymamy zwierząt - powiedział. - Ale w środku jest czysto. Nie czuć tam oborą. Zosta­ło jeszcze trochę suchego siana, tylko krucho z drew­nem. My też nie mamy go wiele.

- Masz jakiś kawałek lasu? Czy te drzewa za cha­tą są twoje?

Starzec potrząsnął głową. Wyglądał na załamanego.

- Nie, to las carycy! Wyciąłem tylko parę gałęzi. Poza tym nic nie ruszałem! Nie przyszłoby mi nawet do głowy zabrać cokolwiek, co należy do jej carskiej wysokości! Zawsze byłem prawym człowiekiem. Pań­ski ojciec również może o tym zaświadczyć! Nigdy nie tknąłem niczego, co do mnie nie należało. Tylko witki. Tylko gałązki. Prześwietliłem trochę drzew dla carycy, dla cara. Dbałem o carski las!

Nikołaj wciągnął powietrze.

- Jeżeli pożyczysz mi, ojczulku, siekierę, to również obetnę trochę gałęzi w carskim lesie. - Chętnie przeno­cujemy w stodole. I sam zapłacę, komu trzeba, za te gałęzie, które spalę. Nikt nie będzie miał do was o nie pretensji. Nie musicie się bać. I dobrze zapłacę za schronienie. Niech święci mają was w opiece!

Stary człowiek zamyślił się. Kilka razy zaczerpnął powietrza. Przyjrzał się dobrze Nikołajowi.

- Jesteś podobny do ojca - mruknął i spojrzał po­nad ramieniem młodzieńca. - Możesz zatrzymać się mej stodole, lecz mam nadzieję, że nie opowiesz oj­cu, że musiałeś nocować w takich warunkach. To mu się nie spodoba. Nie, na pewno nie, mówię ci. Siekie­rę znajdziesz koło chaty. Potrzebna ci lampa?

Nikołaj odparł, że mają swoją.

- Nie kłopocz się nami więcej, damy sobie radę! - dodał.

Staruszek stał w uchylonych drzwiach, kiedy Ni­kołaj wracał do sań.

- Tak się zachowuje jaśnie pan! - rzucił cierpko Walerij. Splunął na śnieg. - Stary jest tak przerażony, że aż się trzęsie. Mróz nie ma z tym nic wspólnego.

- Upokorzony - poprawiła go Olga. - To upoko­rzenie, Walerij.

- Upokorzenie to tylko inne określenie dla strachu - nie ustępował Walerij. Olga nie zaprzeczyła.

Nikołaj nie odzywał się. Poprowadził konia do sto­doły. Zdjął uprząż. Otworzył skrzypiące drzwi. Wprowadził zwierzę do mrocznego wnętrza.

Walerij z dwoma pozostałymi wierzchowcami po­szedł za nim. Michaił wygramolił się z sań. Zobaczył, że Olga niemal wyturlała się ze swoich. Pewnie zdrę­twiały jej nogi. Ostatni odcinek drogi był długi. Chy­ba zbyt długi.

Michaił zabrał skóry. Będą musieli jeszcze kilka ra­zy chodzić tam i z powrotem, by opróżnić sanie. Być może niepotrzebnie zabierali wszystkie rzeczy do sto­doły. Okolica wydawała się dość odludna, a starzec nie wyglądał na złodzieja. Jego uczciwość bardziej rzuca­ła się w oczy niż strach... lub upokorzenie. To bez zna­czenia, którego słowa się użyje. Drżały mu ręce i głos.

- Olga i Misza zapalą lampy. Zajmą się końmi. Zwierzętami trzeba się dobrze zaopiekować - zarzą­dził Nikołaj.

- Myślisz, że nie znam się na koniach! - odgryzła się Olga. Przemknęła obok Nikołaja i zniknęła w sto­dole, rozgorączkowana niczym lemingi w swej maso­wej wędrówce ku morzu. - Róbcie swoje, a ja już zaj­mę się końmi! Wyrosłam...

- ...wśród końskich zadów - dokończył Walerij we­soło. Zapalił jedną z lamp. Wniósł ją do środka i po­wiesił na haku. Uśmiechnął się do Olgi. - Miejmy na­dzieję, że nie urodziłaś się za wozem, moja droga.

- Idziemy narąbać drew, Walerij! - Nikołaj znalazł siekierę.

- W lesie carycy? - rzucił Walerij żartobliwie. - Chyba oszalałeś, Norkin! Chcesz nas wszystkich wpędzić do więzienia za kradzież z jej wspaniałej po­siadłości? To obraza majestatu!

- Jeżeli caryca sama tu się zjawi, żeby narąbać so­bie parę gałązek na nastrojowe, małe ognisko, upadnę jej do stóp na kolana i wyznam mój grzech - rzekł sucho Nikołaj. - Założę się, że żadna z ważnych oso­bistości nie zjawiła się w pobliżu tych carskich gałą­zek przez ostatnie czterdzieści - pięćdziesiąt lat! Ale staruszek drży ze strachu. Wszyscy się boją. Wszyscy są wychowywani w strachu. Trzeba wykształcenia lub desperacji, by wyzwolić się z tego zastraszenia.

- Ty masz wykształcenie, a ja jestem zdesperowa­ny - mruknął Walerij.

- Idziemy narąbać sobie trochę carskich gałązek?

Michaił wnosił rzeczy. Poruszanie się nadal spra­wiało mu ból, ale on też chciał się na coś przydać. Wy­glądało na to, że Olga bardziej zasłużyła na posiłek niż on. A przecież to ona wkręciła się nieproszona.

- Coś dziwnego musiało być w tym liście, który zo­stawiłaś w domu - zagadnął Olgę, gdy wniósł większość rzeczy. Trochę jeszcze zostało: pasza dla koni, której zwierzęta od razu nie zjedzą, reszta suszonego mięsa, tak dobrze zapakowanego, że tylko sprytny lis lub orzeł mógłby je naruszyć. Michaił chciałby zobaczyć to zwie­rzę lub tego ptaka, które odważyłyby się podejść tak blisko zabudowań. Przysunął sanie całkiem do ściany stodoły, tak że stały tuż za nią, niewidoczne z drogi, którą tu trafili. Sam na to wpadł. Z nikim tego nie usta­lał. Nikogo o nic nie pytał.

- Założyłbym się, że Tonią i Oleg natychmiast ruszy­liby za tobą, gdybyś tak po prostu zniknęła. W każdym razie Tonią. Nigdy ci nie pozwalała chodzić, gdzie ci się podoba. Bała się o ciebie, że ci coś strzeli do głowy. I słusznie - dodał Michaił od siebie. Uważał, że ma pod­stawy, by tak twierdzić, biorąc pod uwagę choćby ostat­ni pomysł Olgi, kiedy postanowiła do nich dołączyć.

Olga kończyła oporządzać swego konia. Szczotko­wała go z miłością.

- Trzeba umieć dobierać słowa, Misza - odparła ta­jemniczo.

- Dlatego właśnie się dziwię - rzekł Michaił zamyślo­ny. Było mu zimno. Biała para wydobywała się z jego ust. I z ust Olgi. Ciała koni parowały. Zwierzęta wy­puszczały przez nozdrza kłęby białego powietrza. Przestępowały z nogi na nogę. Jednak w stodole mimo wszystko było trochę przytulniej niż na zewnątrz. W każdym razie nie wiało.

- Potrafisz trzymać język za zębami? Michaił spojrzał na Olgę. Zacisnęła usta. Zaczęła szybciej szczotkować konia. Spoglądała na przyjacie­la jakby zakłopotana. W kąciku jej ust igrał uśmiech. Uśmiech zuchwałej dziewczyny. Znał go.

- Obiecujesz, że nic nie powiesz Nikołajowi? Ani Walerijowi, ale przede wszystkim Nikołajowi?

- No, dobrze, obiecuję - przyrzekł Michaił niechęt­nie. Wiedział, że miał rację, czując, że Olga nie wyzna­ła Nikołajowi wszystkiego. Wybrała tylko część praw­dy. Nie można powiedzieć, by kłamała bez mrugnięcia okiem. Za to wybierała tylko tę część prawdy, która jej odpowiadała. Resztę zatrzymywała dla siebie.

- Napisałam w liście, że jadę do Raiji - Raisy i zo­stanę u niej co najmniej cały dzień. Że być może prze­nocuję. Że na pewno sprawię jej przyjemność swoją wizytą.

- Zauważą twój wybieg, gdy tylko mama wybierze się do portu.

- Napisałam jeszcze kilka innych listów - wyjaśni­ła Olga słodko. Skończyła szczotkowanie konia. - Napisałam do twojej mamy. Od taty. Wiesz, on nie lubi pisać, więc...

- ...więc zwykle go wyręczasz! - Michaił się uśmiech­nął. - Napisałaś, że mama nie musi przychodzić do kan­toru przez dzień albo dwa. Ze może trochę odpocząć?

- I że moja mama wybiera się z towarem na połu­dnie. Tak więc Raija nie będzie się spodziewała wizy­ty Antonii ani sama do niej nie przyjedzie. Czy nie sądzisz, że jestem bardzo przebiegła?

- A co, jeśli zorientują się, że nigdzie cię nie ma? Olga wciągnęła powietrze.

- Trzeci list wsadziłam za uprząż konia. Raija - Raisa znajdzie go, gdy będzie chciała gdzieś pojechać. Napi­sałam na kopercie nazwisko mamy, więc Raija go nie otworzy. Podróż z waszego domu do Archangielska za­biera trochę czasu. Czas jest po mojej stronie. Nawet tato nie będzie się gniewał tak długo, by wysłać za mną pościg, wiedząc, że zyskałam ponad dobę przewagi.

- Nikołaj sprawiłby ci porządne lanie, gdyby o tym wiedział!

- Dlatego musisz trzymać język za zębami - ostrze­gła Olga.

Michaił się roześmiał. Nie mógł się powstrzymać.

- Jesteś strasznie bezczelna, Olga! Skinęła głową, wyraźnie zadowolona z tej opinii.

Usiadła obok Michaiła. Rozejrzała się podejrzliwie dookoła.

- Liczę na to, że nie będziemy tak spędzać wszystkich nocy. Lepiej było dzielić z tobą ławę. Możemy się tylko pocieszyć, że nie ma tu pluskiew. Na pewno wszystkie zamarzły. Nawet samemu diabłu nie udałoby się ogrzać tej stodoły, gdyby nie nakradł drzewa z lasu.

- A stary nawet diabłu nie pozwoliłby zrąbać choć­by jednego drzewa - dodał Michaił i uśmiechnął się. Przyjemniej było żartować, gdy zostawali z Olgą sa­mi. Teraz miał nad nią pewną przewagę. Nawet nie czuł się przy niej głupi.

- Tutaj wystarczy się posłużyć nazwiskiem tej mia­ry, które nosi Nikołaj!

- Myślisz, że to może się okazać niebezpieczne? - spytała nagle Olga. Jej głos zabrzmiał obco.

- Nie wiem. Mam nadzieję, że nie będzie gorzej. Ale kiedy tak długo wszystko się dobrze układa, za­czynam niemal wierzyć, że niebawem to się urwie. Nie może przecież po prostu iść zbyt gładko.

- Oto i carskie drewno! - Walerij wtoczył się do środka z pełnym naręczem gałęzi. Okazało się zresz­tą, że razem z Nikołajem nie zadowolili się samymi gałęziami. - Ogrzejemy się prawdziwie po królewsku! - zawołał. - Nikołaj jest miękki jak wiosenny śnieg. Zaniósł drewno staruszkom! Ja przyniosłem to, co zostało. Czy Olegowna potrafi rozpalić w piecu? Czy też zna się tylko na końskich zadach?

Nie zdążył zobaczyć, jak Olga pokazała mu język. Wszystkie swe siły włożyła w rozniecanie ognia.

- Jeżeli trochę mniej będziesz mu się odszczekiwać, nikt tego nie zauważy - odezwał się Michaił. W żo­łądku ciążył mu kamień.

- Czego?

- Wiesz...

Nie odpowiedziała. Ale udało jej się wreszcie roz­palić.

7

Zrobiło się jakby cieplej. Wiatr co prawda nadal hulał po stodole, ale ogień ogrzał trochę wnętrze, gdy już drewno przestało dymić. Nie było zacisznie. Ani przytulnie. Mieli dach nad głową i cztery ściany. To­warzystwo koni. Siano ubite i zbutwiałe było twarde, ale leżeli między skórami i nie marzli zbytnio. Zda­wali sobie sprawę, że mogło być gorzej.

Olga położyła się obok Michaiła. Dawało jej to po­czucie bezpieczeństwa. Przypominało dom. Nie chcia­ła myśleć o tym, jak bardzo ojciec się rozzłościł, kiedy zrozumiał, że wszystkich wyprowadziła w pole. Nie chciała myśleć o tym, jak bardzo rozczarowała rodzi­ców. Zastanawiała się, kto wziął ją w obronę. Ktoś mu­siał jej bronić, bo inaczej ojciec pojechałby za nimi...

Może Raija. Raija potrafiła prosić w imieniu in­nych. A ojciec miał do Raiji słabość. Nie, nie mógł to być nikt inny.

Przysunęła się bliżej Michaiła. Siano zachrzęściło. Ko­nie przestępowały z nogi na nogę. Tak łatwo wychwy­tywały wszystkie odgłosy. Olga leżała cicho i wydawało jej się, że minęła cała wieczność. Przysłuchiwała się od­dechom. Odnosiła wrażenie, że potrafi odróżnić oddech Nikołaja od oddechu Walerija. Mniej więcej orientowa­ła się, gdzie leżą. Słyszała też oddechy koni.

Miszy.

On także nie spał.

Przysunęła się całkiem blisko przyjaciela. Nie są­dziła, by Nikołaj i Walerij coś podejrzewali. Widzia­ła ich tylko jako wzniesienia na sianie. Nie potrafiła dokładnie ocenić, jak daleko od siebie leżeli. Nie są­dziła, by i oni mogli zobaczyć, jak blisko Michaiła ona się znalazła.

Myślała, że śpią. Wnioskowała to z ich spokojnych i długich oddechów.

- Misza, śpisz? - szepnęła. Czekała, aż się do niej odwróci. Położył się na boku, plecami do niej. Wy­raźnie się od niej odsunął.

- Tak...

- Wiem, że nie... - wydawało jej się, że to wykrzy­czała. Jej słowa zabrzmiały tak głośno w panującej ci­szy. Zagłuszyły łapczywe pożeranie suchego drewna w piecu. Zagłuszyły oddechy śpiących. Nie brzmiały jak szept. Ale nie potrafiła mówić ciszej.

- Czego chcesz? - burknął odpychająco. Mógłby ją uderzyć, skutek byłby taki sam.

- Boisz się?

- Jestem zmęczony - odparł. Olga poznała po jego głosie, że kłamie. Znała go.

Znała go prawie tak dobrze jak samą siebie. Nie uda mu się jej oszukać. Nie udałoby się mu również jej zaskoczyć. Jeśli nawet, to w mniejszym stopniu niż Nikołajowi. Misza stanowił prawie część jej samej. To przerażające tak o nim myśleć, lecz jeszcze bar­dziej przerażające jest uświadomienie sobie, że to prawda. Misza to jakby część jej samej.

- Czuję się taka samotna...

- Nikt cię nie prosił, żebyś jechała za nami. - Michaił ciągle kąsał. Nadal bił ją słowami, które piekły niczym chłosta. Olga była rozczarowana.

- Wiem. - Dalej nie mogła się posunąć. Nigdy nie mogłaby zabrnąć tak daleko, by stracić twarz. Wtedy Misza by się od niej odwrócił. Na to nie mogła pozwolić. Zawsze powinien być blisko. Sta­nowił przecież część jej samej. Nie można tak po pro­stu odjąć ręki lub nogi.

Misza zawsze powinien być obok.

Wysunęła rękę. Szukała między okryciem swoim i Miszy. Po dłuższej chwili znalazła otwór. Misza nie uczynił nic, żeby jej ułatwić. Musiała szukać. Wzdłuż jego ramienia. W dół ręki. Wpuściła mu chłodne po­wietrze. Mógłby jej trochę pomóc.

- Potrzymaj mnie za rękę! - poprosiła. Nie powiedziała tego głośno, nie powtórzyła. Jej szept był jak słaby oddech. Niczego nie zagłuszył. Był jak krewny letniej bryzy, południowego wiatru, któ­ry chciał się tylko bawić, pieścić...

Michaił gotował się pod skórą. Przekręcił się na plecy. Westchnął głośno. Chwycił Olgę za rękę. Po­myślał, że jej dłoń jest mała, że cała Olga jest drob­na. I całkiem znośna jak na dziewczynę.

Misza poprawił swoje okrycie, przyklepał skórę, pod którą leżała Olga, tak żeby nie było szpar. Żad­ne z nich nie powinno zmarznąć. Trzymał przyjaciół­kę za rękę. Splótł palce z jej palcami. Ścisnął jej dłoń.

Olga westchnęła.

Michaił nie próbował zgadnąć, co owo westchnienie miało znaczyć. W ogóle nie chciał myśleć. W tej chwili nie pozwalał sobie myśleć. I marzyć również. Na jawie.

Trzymał dłoń Olgi w swojej. Dziewczyna odpowiedziała uściskiem. W jej drobnych rękach tkwiła si­ła. I ciepło.

- Czy teraz dobrze? - spytał cicho. Nie czekał, aż od­powie. W podszytej wiatrem stodole zrobiło się ciepło.

- Już dobrze - wyznała cicho Olga. Nie udawała zadziornej. - Teraz już dobrze, Misza. Spij spokojnie.

Kiedy nastał ranek, wszystko wyglądało jeszcze nędzniej niż o zmroku. Ściany stodoły miały mnó­stwo szpar. Walerij bez słowa włożył do ognia ostat­nie gałęzie. Wychował się w ciężkich warunkach, ale i on marzł.

Rozpuścili śnieg. Ugotowali coś w rodzaju zupy z kaszy i mięsa. Jedli w milczeniu.

Olga przyniosła jeszcze trochę śniegu.

- Staruszkowie nie rozpalili w piecu - zauważyła.

- Czyżby tak długo spali?

- Po prostu oszczędzają drewno - rzekł surowo Walerij. Jego twarz zamknęła się, oczy pociemniały.

- Pod skórami jest im wystarczająco ciepło. Zwykli biedacy żyją trochę inaczej niż ci, którym nigdy ni­czego nie brakowało.

Olga nie odpowiedziała. Umknęła wzrokiem. Po­skromiła swój cięty język. Wyglądała na zawstydzoną.

- Olga też nie wybierała sobie rodziców - Nikołaj sta­nął w jej obronie. Nalał jej jeszcze zupy. Trzymał miskę w wyciągniętej ręce, zanim dziewczyna jej nie odebrała.

Potem wyszedł. Walerij otworzył okienko. Patrzył, jak Nikołaj zmierza w stronę chaty staruszków. Wciągnął głęboko powietrze. Ruszył za Nikołajem.

Nikołaj zapukał do drzwi. Nie odezwał się, widząc zbliżającego się Walerija, chociaż tak jak wszyscy uważał, że Walerijowi nie wolno pokazywać się na oczy ni­komu obcemu. Powinno go widzieć jak najmniej osób. Nikołaj długo dobijał się do chaty. Staruszek wreszcie otworzył. Nie zrobił w drzwiach większej szpary niż poprzedniego wieczoru. Nie wpuścił rów­nież Nikołaja do środka, gdy ten przyniósł drewno. Mężczyzna miał zniszczoną wiatrem i pomarsz­czoną twarz. Czaszka wyraźnie odznaczała się pod skórą. Nadgarstki składały się z samej skóry i kości. Szyję miał długą niczym u chudego ptaka. Oczy rów­nie czujne jak u drapieżnika.

- Chciałbym zapłacić za nocleg - rzekł Nikołaj. Wzrokiem przebiegał ponad głową starca. Wpatrywał się w półmrok pomieszczenia, nic właściwie nie widząc.

- Nie mogę nic przyjąć od syna starego Norkina. A na pewno nie za nocleg w stodole. Powinienem cię zaprosić na noc do domu, ale matka źle się czuje.

- Jak sobie tu radzisz? Możemy podzielić się z wa­mi żywnością, jeżeli nie chcesz innej zapłaty.

Przytrzymując się jedną ręką framugi, staruszek uśmiechnął się ostrożnie bezzębnymi ustami i uka­zał czerwone dziąsła. Twarz stała się jednym splo­tem zmarszczek, które przypominały misterną sieć pająka. Skóra twarzy wydawała się równie szara. Ję­zykiem przeciągnął po ustach, jednak nie zdołał do­brze ich zwilżyć. Kąciki ust uniósł do góry. Umknął wzrokiem. Popatrzył na Walerija, potem znowu na Nikołaja.

- Matka jest chora... - roześmiał się krótko. Pokrę­cił głową. - Nie mamy wiele, ale nigdy przedtem nie przyjmowaliśmy jałmużny...

- To zapłata za schronienie - rzekł Nikołaj. - Nie można tego nazwać jałmużną. Poza tym pracowałeś dla mojego ojca.

Stary człowiek nie wiedział, co powiedzieć. Stał przed nimi bezradnie. Patrzył gdzieś obok. Nie spojrzał do środka. Nie zamierzał wpuścić przybyszów do chaty.

- Możesz porozmawiać z żoną - zaproponował Ni­kołaj łagodnym, lecz stanowczym głosem. - Idź i spytaj ją, co o tym myśli. Kobiety mają swoje zdanie. Pewnie dobrze wie, czego potrzebujecie. Niech wyznaczy cenę.

Staruszek skinął głową. Niechętnie. Popatrzył na obu z ukosa. Wycofał się jak kuna. Zamknął im drzwi przed nosem, ale nie na klucz. Nie słyszeli też, by za­sunął zasuwę.

- Podejrzewałem coś już wczoraj wieczorem - ode­zwał się cicho Nikołaj. - Domyślałem się najgorsze­go, ale nie chciałem wierzyć. Co o tym sądzisz?

Walerij 'westchnął i skinął na drzwi.

- Musimy wejść do środka. Z tego, co widać, wy­nika, że nie jest dobrze. Nie możemy stąd odjechać i pozwolić starym dalej tak żyć.

Nikołaj otworzył. Wewnątrz nie paliła się ani jedna lampa. Nie żarzyło się w piecu. Okna były zamknięte. Dawno ich nikt nie otwierał. Drewno, które przyniósł Nikołaj, leżało ładnie poukładane obok pieca.

W chacie było tylko jedno pomieszczenie. Szare i brudne. Wypełnione różnymi zapachami. Zapachem starzyzny, pleśni, wilgoci. Zapachem brudu. Ponie­waż i brud ma swój zapach.

I ciężkim odorem zgnilizny.

Przy jednej z krótszych ścian stało łóżko. Szarobrązowe. Wszystko w tym ubogim domu - w tym grobie z drewnianych bali - było szare lub brązowe.

Staruszek stał przygarbiony niczym stepowa so­sna, zwrócony do Nikołaja i Walerija plecami. Mó­wił zniżonym głosem.

- Jest synem Norkina. Pamiętasz, jak dobrze zara­białem u Norkina? Wyciosałem dla niego najpiękniej­sze kolumny. Nie znajdziesz takich drugich w całej północnej Rosji. Tylko car ma podobne. Widziałem niezwykłe kolumny i kopuły w Sankt Petersburgu. Pa­miętasz, jak ci o tym opowiadałem? Takie same zrobi­łem dla Norkina. Kopuł nie chciał. Nie cierpiał na ma­nię wielkości, chociaż był możnym panem. Zamówił tylko kolumny. Jest tu jego syn, matko. Nie wiem, czy mogę przyjąć od niego zapłatę za nocleg. Przyniósł nam drewno. Przenocował w stodole razem ze swymi stajennymi i końmi. Jest tak, jak mówię. Oni wcale nie mają poprzewracane w głowie, ci Norkinowie...

Nikołaj podszedł cicho do starca. Położył mu rękę na ramieniu. Tamten aż podskoczył. Stanął przed łóż­kiem, jakby chciał zasłonić żonę.

Zasłonić ten widok.

- Ona jest chora. Nie lubi obcych. Nie chce, by ob­cy widzieli ją w tym stanie.

Słowa potykały się o dziąsła, przemykały między suchymi wargami. Kościste ciało drżało. Ramiona usi­łowały przeszkodzić Nikołajowi i Walerijowi.

Nikołaj. zdecydowanie odciągnął starca od łóżka. Sam wolał nie patrzeć. Choć nie uważał się za szcze­gólnie wrażliwego, obawiał się, że nie zniesie strasz­liwego widoku. Myślał, że wiele już w życiu widział, ale czegoś podobnego jeszcze nie doświadczył.

Walerij rozłożył koc na tym, co leżało w łóżku. Rozszedł się smród nie do opisania. Zapachy mieszały się z dźwiękami. Złożyły się w coś, z czym nigdy przedtem się nie zetknęli i czego już nigdy nie chcie­liby przeżyć.

- Matka jest trochę wstydliwa. Nieśmiała. Zawsze by­ła taka nieśmiała. Jako młoda dziewczyna miała najczerwieńsze policzki ze wszystkich. Nadal tak jest. Czerwie­ni się z byle powodu. Nie zawstydzajcie jej. Nie zna was. Wie ode mnie, że jesteś synem starego Norkina, ale jego także nie znała. Znała go tylko z moich opo­wiadań. Nigdy go nie spotkała. Stary Norkin rozmawia! ze swoimi pracownikami, ale nie z ich żonami. Nigdy nie zabieraliśmy żon ze sobą. Matka nie widziała domu w Archangielsku. Chciałem jej go pokazać. Pokazać jej kolumny, które wyciosałem. Czy nie są piękne?

- Są bardzo piękne - przyznał Nikołaj. - Chodź z nami do stodoły, ojcze. Musisz coś zjeść. Napalili­śmy w piecu. Tam jest cieplej niż tu.

- Ale matka...

- Ją też zabierzemy - zapewnił go Nikołaj. Mówił przyjaźnie, ale stanowczo. Prowadził staruszka ze sobą. Wyprowadził z domu, przeprowadził przez podwórze.

Musiał niemal pchnąć go na siano w stodole. Na­lał zupy do swej miski i podał ją staremu razem z łyż­ką. Mężczyzna nie wziął łyżki. Upił letniej zupy.

- To nasz gospodarz - wyjaśnił Nikołaj, spogląda­jąc na Olgę i Misze. - Niech trochę zje. Wystarczy zu­pa, bo od czegoś innego mógłby się rozchorować. My­ślę, że dawno nie jadł nic pożywnego. - Nikołaj nabrał powietrza. - Musimy znaleźć jakieś deski na trumnę.

Staruszek pił zupę. Nie słyszał, co Nikołaj mówił. Olga i Michaił o nic nie pytali. Patrzyli tylko na Ni­kołaja szeroko otwartymi oczami.

Wrócił Walerij. Był blady. Rzucił na ziemię ręka­wiczki. Ręce miał czerwone.

- Musiałem wytrzeć je w śnieg - rzucił krótko, przy­glądając się swoim dłoniom. - Wymiotowałem. Daw­no nie widziałem czegoś tak potwornego. - Spojrzał z ukosa na starca. - Kobieta od tygodni nie żyje. Mo­że nawet od miesięcy. W chacie jest tak zimno, że roz­kład następował powoli. A starzec chyba postradał zmysły i trudno czegokolwiek się od niego dowiedzieć.

Walerij stał w otwartych drzwiach. Pił świeże po­wietrze wielkimi, łapczywymi haustami. Pocił się. Pot wprost lał się z niego. Nie z powodu pogody, bo pa­nował mróz i wiał ostry wiatr.

- Widziałeś to zagłębienie w łóżku? - rzekł Walerij ochrypłym głosem, nie patrząc na Nikołaja. Zamilkł na chwilę i przełknął ślinę. - Widziałeś, Nikołaj? Spał ze zwłokami, z tym... Bóg jeden wie, jak długo!

Walerij wybiegł ze stodoły. Był szary na twarzy, gdy wrócił.

- Zawinąłem ją we wszystkie koce i skóry, które znalazłem, i wyniosłem z chaty. Bałem się, że po dro­dze coś wypadnie na ziemię. - Na dworze krakały kru­ki. Wypełniły bladoniebieskie niebo nad stodołą. Roz­postarły czarne skrzydła, skrzeczały z zachrypniętych gardeł. - Nie możemy jej teraz pochować - mówił da­lej Walerij. Musiał mówić, nie potrafił milczeć. Nie był w stanie. - Ale musimy umieścić zwłoki w jakiejś trumnie. I porządnie wyszorować dom. Tam śmierdzi trupem. Śmierdzi śmiercią. We wszystkich kątach czai się śmierć.

Zadrżał. Po ciele przeszedł mu dreszcz.

- A co zrobimy ze starcem? Nie możemy go samego tu zostawić - rzeki Nikołaj ze spokojem. Nie spuszczał wzroku z Walerija. - Nie możemy.

Nie wspomnieli ani słowem o tym, że marnują czas. Unikali tego tematu. Rozejrzeli się po stodole w poszukiwaniu desek. Musieli zadowolić się dwoma starymi korytami. Powinny wystarczyć.

- Deski mogą zostać takie niewygładzone - uznał Walerij. - Trumna też nie musi być zbyt długa.

- Przestań! - Olga nie chciała tego słuchać. Nie chciała też wyjść na dwór, dopóki to, co wyniósł Walerij, tam leżało.

Walerij z Michaiłem zbijali trumnę. Staruszek sie­dział nieruchomo i przyglądał się ich pracy. Wyglą­dało na to, że nie rozumie, co robią. Uśmiechał się. Na pewno widział, ale jego blady wzrok wydawał się jakby nieobecny.

- Norkin nie powinien brudzić rąk pracą - rzekł tylko. Uśmiechnął się rozbawiony, ponieważ Niko­łaj nie trafił w kilka gwoździ. - Matka też tak mówi­ła. Między ubogimi ludźmi a możnymi panami jest różnica. Bogaci nie powinni pracować tak jak my. Zo­stali stworzeni do czegoś innego. Do czegoś lepsze­go. Stary Norkin jest pewnie dumny ze swego syna. Matce byś się spodobał. Spodobałbyś się...

Nikołaj słuchał jego słów. Uświadomił sobie, że to nie o ojcu mówi staruszek, ponieważ dom w Archangielsku wybudował dziadek. Jednak wyprowadzanie tego człowieka z błędu nie miało sensu. Niech nadal myśli, że Nikołaj jest synem starego Norkina, które­go sam pamięta. Przekonywanie go, że jest wnukiem, niczego nie zmieni, tylko zamąci staremu w głowie.

- Obawiam się, że będziesz musiała wejść do chaty. - Nikołaj spojrzał na Olgę. Wyraz jej twarzy krzy­czał „nie”. - Powinniśmy wyrzucić część rzeczy. Większość z nich musimy spalić. A wnętrze trzeba porządnie wyszorować. Zrobię to, ale potrzebuję po­mocy. Nie możemy tracić czasu, ale też nie możemy po prostu stąd wyjechać. Musisz mi pomóc, Olga!

W końcu skinęła głową. Niechętnie się podniosła i poszła za Nikołajem. Nie odezwała się ani słowem.

Starała się nie patrzeć w stronę zawiniątka pod ścia­ną domu. Starała się nie zwracać uwagi na kruki. Przy­siadły w lesie tuż za szarą chatą. Niektóre krążyły co­raz niżej. Stawały się natrętne. Skrzeczały ochryple. Skrzeczały, krążąc wyczekująco pod zimowym niebem.

- Nie mogę w to uwierzyć - rzekła Olga, stając w drzwiach.

Nikołaj pootwierał okna. Rozwarł drzwi na oścież. Wpuścił chłód, który chętnie wypełnił kąty. Wpuścił również światło.

Jednak lepiej by było, gdyby wnętrze pozostało w mroku.

Olga przełknęła.

- To niepojęte, by można tak mieszkać! Tu śmierdzi...

- Czuć rozkładające się zwłoki. Śmierć, Olga. Nie mdlej, dziewczyno! - Nikołaj złapał ją, kiedy się zato­czyła, i przytulił do piersi. Poklepał trochę niezdarnie po głowie, po plecach. - Nie choruj nam! To potworne, zga­dzam się z tobą, ale nie możemy się poddawać. Zwymio­tuj, jeśli musisz. Mam nadzieję, że jednak wytrzymasz...

Olga płakała w kurtkę Nikołaja. Zatopiła twarz w futrze. Wycierała w nie łzy. Szlochała. Chciałaby tak jeszcze chwilę stać. Czuć tylko zapach Nikołaja i zapach futra, ą nie fetor, wypełniający chatę.

- Poczekaj jeszcze trochę! - poprosiła. Przez moment cieszyła się, że Misza jej nie słyszy.

Nie powinien wiedzieć, że okazała się taka słaba, ta­ka mała.

Nikołaj nic nie powiedział. Nie odezwał się ani jed­nym słowem. Tylko trzymał ją w ramionach, jak pro­siła. Nie czynił jej wymówek. Nie gniewał się.

Tylko ją trzymał.

- Już dobrze - pisnęła Olga cienkim głosem, ale w jej oczach już pojawiła się odwaga, a usta przybra­ły wyraz uporu, tak dla niej typowy. - Równie do­brze moglibyśmy spalić całą chatę - rzekła, rozej­rzawszy się jeszcze raz dokoła.

Nikołaj właściwie się z nią zgadzał, ale uważał, że dom to jednak dom. Cokolwiek by o tym myśleli. Ścia­ny tego domu stanowiły ramy dla życia dwojga ludzi. Może dla kogoś jeszcze. Staruszek nie mówił nic o dzieciach, nie wymienił żadnych imion. Być może ja­kieś żyły gdzieś w świecie, ale dawno nie odwiedzały tych stron. Nikołaj nie zauważył śladu innych rąk niż ręce staruszków. Nikt inny tu nie bywał. Przynajmniej od czasu śmierci staruszki. Może żyli tu tylko we dwo­je dłużej, niż Nikołaj mógł sobie wyobrazić.

- Bierzmy się do pracy - rzekł ochrypłym głosem. Nie miał pojęcia, za co najpierw powinien się złapać, co uznać za bezwartościowe. Ale musieli dokonać wyboru. Mdlący odór wgryzł się w większość przed­miotów. Ten dom nie będzie się nadawał do zamiesz­kania, jeżeli go nie sprzątną, nie wyszorują podłóg i nie wyrzucą najbardziej cuchnących rzeczy.

- Trzeba nagotować wody - zdecydowała Olga. - Ja nie dam rady wyjść znowu na zewnątrz.

Nikołaj przyniósł śniegu w dwóch dużych blaszanych wiadrach. Olga próbowała rozpalić w pieca Nikołaj wy­ręczył ją. W końcu udało mu się rozniecić ogień.

Ustawili wiadra na piecu, by śnieg stopniał.

Musieli poczekać. Nikołaj wyszedł do stodoły i po­mógł Walerijowi przy trumnie. Potem włożyli do niej ciało, zabili wieko gwoździami i ustawili tam, gdzie przedtem stało jedno z koryt.

Staruszek patrzył na nich, nie widząc.

- Co tam niesiecie, chłopcy? Norkin nie powinien dźwigać takich ciężarów. Staremu Norkinowi by się to nie spodobało. Jesteś silnym mężczyzną, jak widzę. Nie przedźwigasz się. Ale to nie przystoi. Trzeba znać swoje miejsce. Trzeba pamiętać, kim się jest. Nazwi­sko Norkin ma swoją wagę. Nie należy go brukać.

Nikołaj położył koc na ramionach starca. Spytał, czy mu nie zimno.

Staruszek uśmiechnął się, ukazując bezzębne dzią­sła. Szczęśliwy. Pokręcił głową.

- Czuję się dobrze - odparł. - Czy matka coś dla was w domu szykuje? Jest taka nieśmiała. Ale chyba o was zadbała? Nie mamy tak wiele do ofiarowania.

- Niczego nam nie trzeba - uspokoił go Nikołaj. Nie wiedział, co powiedzieć temu człowiekowi. Nie był w stanie patrzeć mu w oczy, mimo że zdawał so­bie sprawę, że staruszek nie pojmuje, co się wokół dzieje. - Prześpij się, jeżeli możesz!

Starzec nadal się uśmiechał. Nie ruszył się z miej­sca. Kiwał głową i uśmiechał się. Było mu ciepło i czuł się najedzony. Nikołaj zastanawiał się, kiedy ostatnio mu się to zdarzyło. Piersi przygniatał mu ciężar.

Wyszedł.

Pomyślał, że mogli tego wszystkiego uniknąć.

Mogli spytać o nocleg w jednym z domów, które zdecydowali się ominąć, zanim tu dotarli.

Mogliby tego uniknąć.

Stary mężczyzna mógłby nadal sypiać obok roz­kładających się zwłok i nadal marznąć, mieszkając na skraju niezmierzonego lasu. Nie odważyłby się ścinać rosnących za domem drzew, ponieważ to las carycy, a wobec wszystkich, których uważał za wyżej posta­wionych, czuł ogromny respekt.

Mogliby tego uniknąć.

Nikołaj martwił się, że wplątali się w tę historię. Z drugiej strony zdawał sobie jednak sprawę, że być może uratowali człowieka od śmierci. Przybyli za późno, by ocalić zdrowe zmysły staruszka, ale jego życie udało się uratować.

Uprzątnięty dom nie zmienił się w przytulne mieszkanie, ale przynajmniej szara barwa ścian i pod­łogi trochę pojaśniała. Zużyli dużo wody. Nagrzali sporo wiader. Wylewali wodę prosto na podłogę.

Smród zgnilizny, choć nie zniknął zupełnie, nie był już tak silny.

- Trzeba by tu wietrzyć jeszcze wiele tygodni - stwierdziła Olga z grymasem na twarzy. - Teraz przy­najmniej jako tako można tu oddychać! - wzdrygnęła się. - Przydałoby się znaleźć następny nocleg w jakiejś gospodzie, gdzie będzie można się wykąpać. Nie znio­sę tego smrodu!

Podniosła rękę do twarzy i po chwili ją cofnęła. Wykrzywiła twarz.

- Śmierdzę trupem! Chce mi się tylko wymioto­wać! Z trudem się powstrzymuję!

- Zobaczymy, co nam się trafi - Nikołaj nie chciał niczego obiecywać. - Nie wiem, czy już dziś będziesz mogła się wykąpać, Olga. Nie chciałbym cię zwodzić.

Przełknęła ślinę. Wyobrażała to sobie zupełnie ina­czej. Zdawała sobie sprawę, że wyprawa z Walerijem do Kem może być niebezpieczna. Widziała w wy­obraźni patrole żołnierzy, układała kłamstwa.

Ale czegoś takiego, co zobaczyli w tej mizernej chacie, nie potrafiła przewidzieć.

- Czy staruszek nie ma żadnych rzeczy, które mógłby ze sobą zabrać?

Walerij pokręcił ponuro głową.

- Spaliliśmy wszystkie łachy. Nawet pranie nic by nie pomogło. Tego smrodu nie udałoby się usunąć.

- Jego ubranie nie wytrzymałoby nawet prania - wtrąciła Olga sceptycznie. - Rozeszłoby się między palcami, tak było zniszczone. Jak ci starzy tu żyli?

- Jak ubodzy ludzie - odparł Walerij. - Myślę, że nikt tu nie zaglądał od wizyty ostatniego poborcy po­datkowego.

- Czas ruszać w drogę. Olga pojedzie razem z Mi­sza i Walerijem - Nikołaj podjął decyzję. - Ja zabie­ram starca. Pamięta mego dziadka, myśląc, że to mój ojciec. Ma do mnie zaufanie.

- Jak długo z nami zostanie? - Walerij spytał o to, o czym wszyscy myśleli.

Nikołaj westchnął. Popatrzył na stado kruków, które nadal trzymały się skraju lasu. Nie przestały li­czyć na ucztę, na której mogłyby napełnić brzuchy. Ich widok przyprawił go o mdłości.

- Znajdę kogoś, 'kto się nim zajmie. Zapłacę za opie­kę. Ten człowiek sam sobie nie poradzi. Nie może tu mieszkać samotnie. Umrze, zanim zdążymy wrócić. Nie mógłbym go na to skazać. Chciałbym zapewnić mu takie warunki, by niczego mu nie brakowało.

- Przed nim już niewiele lat życia - zauważył Walerij.

Zabrzmiało to uszczypliwie, ale nie zamierzał ni­kogo urazić. Miał żal do wszystkich bogaczy, nie do Nikołaja. Młody Norkin przynajmniej myślał trochę inaczej. Pozwalał innym korzystać ze swej fortuny, umiał się dzielić.

Nikołaj nie odpowiedział na uwagę Walerija. Za­rządził, by załadowali sanie i przygotowali się do dro­gi. Uczynili to bez słowa.

Zbliżało się południe. Nie zajadą daleko przed na­staniem wieczoru, kiedy trzeba będzie znaleźć kolej­ne miejsce na nocleg. Ale musieli jechać dalej.

Żadne z nich nie miało ochoty dłużej tu zostać.

8

W ciągu następnych trzech dni wydarzyło się nie­wiele. Ominęli Onegę. Nikołaj utrzymywał, że po­dróż przez miasto jest zbyt niebezpieczna.

- Miasta oznaczają patrole wojskowe - wyjaśniał, jak gdyby komukolwiek musiał o tym przypominać.

W pewnej odległości na północ od Onegi zatrzyma­li się na naradę. Zapadał zmierzch. Wkrótce będą mu­sieli znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Życzenie Olgi do­tyczące kąpieli jeszcze nie zostało spełnione. Sypiali w stodołach. Marzli. Decyzja o zabraniu staruszka kosztowała ich więcej, niż myśleli. Nie wytrzymywał chłodów tak długo jak oni. Musieli skracać dzienne etapy wędrówki. Stał się dla nich ciężarem. Zwalniał tempo. Stwarzał dodatkowe ryzyko.

- Został nam jeszcze ponad dzień drogi przez Za­tokę Oneską. Jeżeli się zdecydujemy na takie rozwią­zanie, czeka nas przeprawa przez otwartą przestrzeń, gdzie tylko lód i nic więcej. To oznacza, że jeśli po­psuje się pogoda, nie znajdziemy schronienia przed wiatrem. Jeśli spotkamy żołnierzy, nie umkniemy przed nimi, nie budząc podejrzeń. Lecz jeżeli odwa­żymy się pojechać przez zatokę, znajdziemy się o je­den dzień drogi od Kem.

Nikołaj zamilkł. Patrzył to na Misze, to na Olgę, to na Walerija. Starzec spal w saniach. Opatulili go starannie, oddali własne skóry, żeby nie przemarzł.

- A jeżeli zdecydujemy się posuwać wzdłuż lądu? - spytała Olga.

Było jej zimno. Wiało. Ciągle wiało. Potwornie mar­zła. I czuła się brudna. Nie wiedziała, co jest gorsze. Nadal marzyła o kąpieli. Możliwie najcieplejszej, pra­wie gorącej. Nie sądziła, by i taka zdołała ją rozgrzać.

- To na miejsce trafimy za tydzień. Olga uśmiechnęła się zmęczona. Walerij roześmiał się. Misza wpatrywał się w szerokie ramię Morza Bia­łego, Zatokę Oneską. Nie potrafił dojrzeć przeciwne­go brzegu. Wszystko było białe. Kiedyś tutaj żeglo­wał. Wiedział, jak to miejsce wygląda latem, kiedy morze nie spało skute czarnym lodem, pokrytym zdradliwą warstwą śniegu.

- Stary nie wytrzyma tygodnia - stwierdził Walerij, jak gdyby to był jedyny powód wybrania krótszej trasy. - Jeżeli nie chcemy nocować w Onedze, musi­my jechać prosto przez zatokę. Może pogoda będzie nam sprzyjać. Ale nie wiadomo, czy nie natkniemy się na patrol...

- Z Kem już tylko kilka dni drogi na zachód - rzekł Nikołaj bezbarwnie. - A wtedy będziesz już w Szwecji. No, w Finlandii, ale to też szwedzka ziemia. Zresztą na tych terenach nie ma wyraźnych granic. Może istnieją na papierze, ale nie dla tych, którzy tam mieszkają. Lu­dzie w tych rejonach poruszają się beż przeszkód. Mo­żesz tam zniknąć. I pojawić się jako ktoś inny.

Walerij uśmiechnął się.

- Może niebawem usłyszysz, że Nikołaj Norkin dokonuje wielkich rzeczy poza granicami kraju?

Wszyscy uśmiechnęli się razem z nim. Dostrzegli pewną nadzieję. Podróż nie wydawała się już tak bar­dzo niebezpieczna. Ale nie była też zabawą.

- Czy zgadzacie się, byśmy spróbowali przedostać się na drugi brzeg? - spytał Nikołaj.

Wszyscy troje po kolei skinęli głowami.

Popołudnie było wietrzne. Rozbili obóz na skraju rzadkiego i niskiego zagajnika, który musieli niemal wygrzebać spod śniegu. Niezbyt bujne zarośla przy­najmniej koniom dały pewnego rodzaju osłonę przed wiatrem.

Mimo silnego wiatru udało się rozpalić ognisko. Trochę się ogrzali.

- Przeczekamy tu do wieczora - oznajmił Nikołaj. - I miejmy nadzieję, że niebo będzie gwiaździste.

- Chyba nie chcesz powiedzieć, że przejdziemy przez zatokę dziś w nocy? - spytała Olga z niedowie­rzaniem.

- Właśnie tak - odparł Nikołaj z powagą, która jak­by zamarzła na jego twarzy, jakby została wykuta w lodzie. - Gwiazdy są doskonałym drogowskazem. Poza tym w ciemności nie zwrócimy niczyjej uwagi. Zależy mi, żebyśmy jak najszybciej znaleźli się w Kem. Ze względu na nas wszystkich. Na Walerija. I tego sta­rego człowieka. I nas pozostałych. Do tej pory wszyst­ko szło zbyt gładko. Boję się. Im szybciej dotrzemy na miejsce, tym lepiej. Przy odrobinie szczęścia i przy­chylności pogody dotrzemy do Kem jutro przed nocą. W ciągu dnia będziemy musieli odpocząć. Ale obiecu­ję ci kąpiel, kiedy znajdziemy się w Kem, droga Olgo. Będziesz się mogła kąpać, jak długo zechcesz!

Olga westchnęła. Zamknęła oczy. Poczuła, że jest bardzo zmęczona. Bez trudu natychmiast by zasnęła.

Śniła o tym na jawie: by móc się trochę przespać. Mi­mo niewygody bez trudu do tej pory zasypiała, gdy tylko zapadał wieczór. To nic, że od jakiegoś czasu się nie myła i nieprzyjemnie pachnie, to nic, że wszyscy nieładnie pachną. To nic, że chrapią i posapują przez sen. Nawet armatnie wystrzały nie byłyby w stanie jej obudzić. Każdej nocy spała jak zabita.

- Musimy rozpalić większe ognisko! - stwierdził Walerij. - Przejdę się i nazbieram gałęzi.

Nikołaj skinął głową. Dołożył drewna do ognia. Przyciągnął sanie tak blisko, jak to tylko możliwe. Sprawdził, czy konie są dobrze okryte, dał im więcej siana niż trzeba, choć wiedział, że powinien oszczę­dzać. Wiele się mogło zdarzyć. Nie chciał jednak o tym myśleć. Zdawał sobie sprawę, że z pewnością jazda po zamarzniętym zalewie nie przebiegnie tak gładko, jak starał się przekonać pozostałych.

Ale wolał wierzyć, że wszystko dobrze się ułoży.

Do tej pory jakoś się udawało.

Olga weszła do sań. Przysunęła się do Michaiła. Nauczyli się, że najlepiej jest siedzieć blisko siebie i nawzajem się ogrzewać.

Zwykle Olga siedziała między Michaiłem a Walerijem. Mimo to wiele razy potwornie marzła. W drodze przez otwartą przestrzeń wcale nie będzie cieplej. Dziewczyna bała się tej przeprawy, lecz wszystko wy­dawało się lepsze od trwającej tygodniami wędrówki.

- Myślisz, że nam się uda? - spytała Michaiła. Chłopak naciągnął skóry na swoją i Olgi głowę.

Zrobiło się niemal przyjemnie. Ciemno. Świat, rozta­czający się na zewnątrz, biały, otwarty i rozległy, stał się mały i miły w tym mroku, który sami stworzyli.

- To się nie skończy z chwilą, kiedy dotrzemy do Kem. Michaił czasem się nad tym zastanawiał. Doszedł do wniosku, że dopiero wtedy uzna misję za skoń­czoną, kiedy będzie miał pewność, że Walerij jest bez­pieczny, że jest już za granicą, poza Rosją.

Nie rozmawiał o tym jeszcze z Nikołajem. Ani z Walerijem.

- Co masz na myśli? - chciała wiedzieć. Michaił mógł niemal zobaczyć, jak Olga ściąga brwi. Dokładnie tak jak Antonia. Zaintrygowało go, czy on sam porusza się jak matka, jak ojciec... Nigdy przedtem nie przyszło mu to do głowy. W czasie tej podróży znajdował tyle czasu na myślenie.

- Nie będziesz ciekawa, czy Walerijowi udało się przedostać przez granicę?

- Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym. Jak są­dzisz, co Nikołaj dalej zamierza? - Olga zniżyła głos.

- Nie wiem. Nie pytałem. Pewnie musimy pocze­kać, aż dotrzemy do Kem.

- Tss, wy dwoje! - To Nikołaj. Potem jego szybkie kroki na śniegu. Jednym ruchem zdarł z nich skóry. Jego oczy zwęziły się. - Ktoś idzie! Założę się, że to żołnierze. Ja będę rozmawiał, zrozumiano? Ani sło­wa, jeżeli nikt was nie będzie pytał. I wpuśćcie mię­dzy siebie trochę powietrza!

Odsunęli się od siebie. Olga zaczerwieniła się. W jej oczach pojawił się gniew, ale nic nie powiedziała. Za­cisnęła tylko usta. Popatrzyła urażona na Nikołaja. Nie zauważył tego. Całą uwagę skierował na grupkę osób, która całkiem wyraźnie zmierzała w ich stronę.

Wiało. Śnieg niczym mąka unosił się wokół.

Okazało się, że to żołnierze. Pięciu mężczyzn. Jeden z nich był oficerem. Wyglądało na to, że z nie­chęcią pełnili służbę, która przypadła im w taką po­godę. Ich konie również sprawiały takie wrażenie.

Nikołaj wyszedł żołnierzom na spotkanie. Zacho­wywał się uprzejmie. On, samozwańczy przywódca, miał pełną świadomość swej roli.

- To dziwne miejsce na obóz. O tej porze. - Oficer mierzył wzrokiem Nikołaja. Rzucał uważne spojrzenia na pozostałych towarzyszy podróży. - Jesteś kupcem?

Nikołaj uśmiechnął się.

- Tak i nie. Handel to moja profesja, lecz wybra­łem się w podróż w prywatnych celach. Nazywam się Nikołaj Norkin. Mam rodzinę w Kem. Właśnie tam zmierzamy.

- Tak czy owak wybrałeś dziwne miejsce na obóz - powtórzył oficer. - Dokumenty?

Nikołaj mógł udokumentować, kim jest. Żołnierze słyszeli o rodzinie Norkinów, również w Onedze.

- Czy to wszyscy twoi towarzysze podróży?

Nikołaj skinął głową. Nawet mu nie drgnęła po­wieka. Michaił wstrzymał oddech, nie miał odwagi spojrzeć na Olgę. Utkwił wzrok w Nikołaju. Żywił nadzieję, że nikt nie dostrzegł, jak bardzo się boi. Ufał, że nie będzie tym, który zdradzi.

- Czy nie zamierzacie przeprawić się prosto przez zatokę?

- Myśleliśmy o tym - odparł Nikołaj. Uśmiechnął się i rozejrzał dokoła. Po chwili dodał z rezygnacją w głosie: - Ale przyszło mi do głowy, że powinniśmy zaczekać i zobaczyć, jak zmieni się pogoda. Gdyby za­częło mocniej wiać, nie mielibyśmy wyboru i musie­libyśmy pojechać do Onegi. Ale nadłożylibyśmy w ten sposób spory kawał drogi. A wędrujemy już dłu­go. Archangielsk jest o kilka dni drogi. Kiedyś już przeprawiałem się przez Zatokę Oneską. Znam te strony. Wiem, co robię. Nie podejmuję decyzji, które mogłyby zagrażać życiu mojemu i moich towarzyszy.

- Gdybyście zabłądzili w czasie burzy, musieliby­śmy wyruszyć za wami na ratunek - zauważył oficer. Popatrzył na zatokę. - Nie wygląda na to, by wiatr zamierzał się poddać. Radziłbym wam udać się naj­krótszą drogą do Onegi. Zanosi się na porządną bu­rzę. Wiatr jest tu bezlitosny.

- Wiem o tym - zapewnił Nikołaj tonem kapitana statku. Patrzył wyczekująco na oficera.

- Chcieliśmy tylko sprawdzić, coście za jedni - wy­jaśnił oficer. - Przybywa w te strony przejazdem tak wielu różnych ludzi. Niektórzy włóczą się bez celu. Poza tym łatwo tu zabłądzić również zimą.

- Taki stary marynarz jak ja nie ma trudności z nawigacją - odpowiedział Nikołaj z uśmiechem. - Doceniam to, że żołnierze carycy wykazują tyle od­powiedzialności i troski. O wiele bezpieczniej jest podróżować i mieszkać w tym kraju, wiedząc, że pil­nują go tacy ludzie, jak ty i twoi podwładni! Potra­fimy to docenić!

Oficer uśmiechnął się. Komplementy często odno­szą lepszy skutek niż krytyka.

Ani Olga, ani Michaił nie odezwali się długo po tym, jak żołnierze odjechali i stali się małymi plam­kami, które stopniowo znikały w śnieżnej zawiei. Milczeli. Tak jakby się bali, że zdradliwy wiatr ponie­sie ich glosy w stronę patrolu.

- I tak nie możemy pojechać do Onegi - odezwał się wreszcie Michaił pobladły na twarzy. Naprawdę się przestraszył. Czuł ucisk w żołądku.

- Pomyśl, co by było, gdyby wrócił Walerij! Gdy­by zauważyli jego ślady! - dodała Olga, która wyglą­dała tak samo blado.

- Walerij ma w głowie dość oleju - stwierdził rze­czowo Nikołaj. Starał się, by jego głos brzmiał spokoj­nie i pewnie, ale nie do końca udało mu się oszukać tych dwoje. Zarówno Olga, jak i Michaił wiedzieli, że on również się bał. Teraz mógł sobie pozwolić na ma­skę nieustraszonego. Lecz on także wiele ryzykował. - Ufałem, że Walerij zachowa na tyle rozsądku, by się nie zbliżać, widząc, że zatrzymali się tu żołnierze. Gdy­by spacerkiem wszedł prosto w ich ręce, sam bym go im oddał. Ze wstążką na szyi. A jeśli chodzi o ślady... - Nikołaj rozejrzał się wokół. - Widzicie jakieś ślady? Mimo wszystko mieliśmy szczęście z tą zawieruchą. - Zamilkł. - Ale masz rację, Misza. Teraz pozostało nam tylko jedno wyjście: przeprawić się przez zatokę. Nie możemy jechać przez Onegę, bo jak wytłumaczę, że nagle przybyła nam jedna osoba? Żołnierzom wyda się podejrzane, że zapomniałem o stajennym.

- Nie tak łatwo jest zliczyć wszystkich służących! - Walerij wyszedł z zarośli. Uśmiechał się. - Widziałem, że mieliście wizytę. Padłem płasko na śnieg i pozwoli­łem, by mnie zasypało. To dość zimna przyjemność. Udało wam się wybrnąć z kłopotu?

- Natychmiast wyruszamy - zadecydował Nikołaj. Nogą zasypał ognisko. - Skoro już nas odpytali, nie będą sprawdzać drugi raz. W taką pogodę jak dziś nie wysyłają więcej patroli. Myślę, że żołnierze tak samo jak my wszyscy lubią domowe zacisze. Nie wyłączając oficerów. W tej zadymce nie zorientują się, czy jest nas o jednego więcej. Mimo wszystko wiatr nam sprzyja. Może nie warto czekać do nocy, pogoda wy­raźnie się psuje.

- Przecież prawie nic nie widać - zdziwił się Walerij.

- Jakoś dojrzymy wyspy pośrodku zatoki - odparł Nikołaj. Nic nie było w stanie go odwieść od właśnie podjętej decyzji. - Mamy szansę znaleźć schronienie przed nocą.

- Jeśli tak, to wszystko mi jedno - rzekła Olga. Nie była pewna, czy czuje swój nos. Nie zdołała nawet podnieść rąk do twarzy, by to sprawdzić. Zagrzebała się jeszcze głębiej pod skóry. Poruszyła stopami, pal­cami stóp. Panicznie bała się odmrożeń.

- Wszystko z powodu kąpieli dla Olgi - drażnił się Walerij.

Mimo trudnego położenia humor go nie opuszczał. Choć wyglądał na przemarzniętego do szpiku kości, nie przeszkadzało mu to żartować.

Walerij będzie się śmiał również na moment przed śmiercią, przemknęło Oldze przez głowę. Od razu pożałowała tego stwierdzenia. Pożałowała, ponieważ to tak, jakby życzyła mu śmierci. A przecież nie to miała na myśli, tłumaczyła sobie w duchu. Życzyła mu długich lat życia. Życzyła mu, żeby już zawsze był bezpieczny.

I tak jak Michaił zapragnęła, by znalazł się już za granicą.

Znowu wyruszyli w drogę.

Kiedy zrobiło się ciemno, zrozumieli, że czekanie do nocy oznaczałoby szaleństwo. Wyruszanie o tej porze w taką drogę to igranie z losem. Pogoda nie kła­mała. Wiało coraz silniej.

Niebo wcale się nie rozjaśniło.

Istniało gdzieś tam w górze, ale nie chciało im po­magać. Nie ukazało żadnej gwiazdy, według której można by się kierować, wyznaczyć odpowiedni kurs.

W granatowym mroku niełatwo też było dostrzec Wyspy Sołowieckie. Wyspy ze słynnym klasztorem pośrodku Zatoki Oneskiej, w miejscu gdzie rozsze­rzała się ku Morzu Białemu, zniknęły w śnieżnej woalce, w którą owinęła się noc.

Walerij omal nie wpadł na sanie Nikołaja, gdy ten się zatrzymał. Jechali wprawdzie z zapalonymi lampa­mi, żeby się nie zgubić, lecz mimo to trudno było co­kolwiek zobaczyć dalej niż na odległość końskiego łba.

Nikołaj, tupiąc, podszedł do Walerija. Musiał się pochylić, by stawić opór wiatrowi. Musiał krzyczeć, by cokolwiek można zrozumieć.

- Wiatr chyba zmienił kierunek! - zawołał. - Kie­rowaliśmy się według niego...

Serce Olgi zamarło. Zamknęła oczy. Najchętniej zamknęłaby również uszy. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Czyżby pojechali w złą stronę? Czy to możliwe, żeby zabłądzili? - Myślę, że dotarliśmy za daleko na północ!

- Pojechaliśmy za bardzo na ukos... minęliśmy klasz­tor. - Walerij w jednej chwili pojął sens słów Nikołaja.

Olga i Michaił nie chcieli zrozumieć.

- Musimy za wszelką cenę odnaleźć Wyspy Sołowieckie!

Nikołaj nie czekał, aż mu odpowiedzą. Chwycił za brzeg sań, wskoczył do środka. Ruszył dalej. W ciemność. W przestrzeń, która jednocześnie była i czarna, i biała. Wydawała się tak nieprzenikniona, że sprawia­ła wrażenie rzeczywistej ściany.

- Zamarzniemy na śmierć! - pisnęła Olga cicho. Musiała to z siebie wyrzucić, nie mogła dłużej za­chować tej myśli dla siebie.

- Tylko trochę zbłądziliśmy - stwierdził twardo Walerij.

Starał się nie stracić z oczu Nikołaja. Jedyna lam­pa rzucała nikłe światło.

- Nie zamarzniemy! - zawołał Michaił. Nie miał pewności, czy Olga go słyszy. Zamknęła oczy. Może płakała. Nie wiedział. Było mu zimno. Sam też się bał. Śmiertelnie się bał. Ale uważał, że mu­si wierzyć tak jak Walerij i nie wolno mu okazać lęku.

Oby tylko nie tracić odwagi.

Może rzeczywiście zamarzną na śmierć.

Michaił pomyślał o matce. Miała tu w Rosji tylko jego jednego. Nie wiedziała, że ma bliskich na zacho­dzie. Nie znała prawdy.

Kłamstwo, które nosił, nagle wydało się cięższe niż kiedykolwiek. Stało się bryłką lodu przy sercu.

On nie może umrzeć.

Był wszystkim, co Raija miała. Nie może umrzeć. Najpierw musi uwolnić się od kłamstwa. Musi oddać matce to, co jej zabrano, co jej zabrał Jewgienij, a co należało do niej.

Musi się Raiją podzielić z tymi, którzy mają do niej takie samo prawo jak on.

Nie wolno mu umrzeć.

Nie wolno.

Wieczność stała się nagle czymś, co mogli objąć - stanęli na jej skraju i zaglądali do środka. Posuwali się naprzód, ale zwolnili tempo. Marzli tak, że aż dy­gotali. Wiatr stopniowo przechodził w sztorm. Nie był małym wiaterkiem, z którym mogli się bawić. Rozpostarł ramiona. Pokazał im swą siłę.

- Wiatr Północny szuka swej panny młodej - krzyknęła Olga spod skór.

- Opowiedz o tym! - poprosił Walerij. Musieli zatrzymać się na chwilę. Jeden z koni nie chciał dalej iść. Walerij okrył zwierzę dodatkową skórą, choć nie wiedział, czy to pomoże. Wszyscy czuli, że są u kresu sil. Zarówno ludzie, jak i zwierzęta. Naraz po­mysł pojechania do Onegi wydał się najmądrzejszym rozwiązaniem. Nie rozumieli, dlaczego skusiła ich jaz­da przez zatokę. Walerij wrócił do sań. Pozwolił, by Mi­chaił trzymał lampę, by osłaniał ją przed wiatrem.

Walerij objął Olgę ramieniem. Nie podobał mu się wyraz obojętności, który zastygł na jej twarzy. Prze­rażał go.

Zastanowił się, jak się czuje staruszek. Nasunęła mu się myśl, że może nie żyje. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że na próżno zabrali go z sobą.

Kosztowało ich to tylko stratę czasu, nic więcej.

Nie mógł też otrząsnąć się z wyrzutów sumienia z powodu takich myśli.

- Opowiedz o Północnym Wietrze, jak szukał swo­jej panny młodej! - zachęcał Olgę. Wydawało się, że naprawdę jest zaciekawiony.

- Prosisz o bajkę? Niemal się roześmiała. Zabrzmiało to tak smutno i głucho, że Walerij a zabolało. Nie powinna za nimi wyruszyć. Trzeba ją było odesłać z powrotem. Zbyt łatwo dali się przekonać.

- Opowiedz! - powtórzył Walerij.

- Nic nie usłyszysz! Za głośno wieje!

- Mimo to opowiedz! Olga położyła głowę na ramieniu Walerija. Nie myślała o niczym innym poza bajką.

- Kiedy Matka Śniegu urodziła córkę, nie wiedziała, jak jej dać na imię - zaczęła Olga. Jej głos miał siłę. War­gi były spękane i odrętwiałe, ale używanie głosu roz­grzewało. Mówienie rozgrzewało. Dobrze było odpły­nąć w bajkę. - Rozmyślała i rozmyślała, aż wreszcie znalazła imię, które jej się spodobało. Nazwała swe dziecko Śnieżynką. Matka Śniegu uważała, że to pięk­ne imię. Śnieżynka była ślicznym dzieckiem. Miała bia­łe włosy i leżała w białej kołysce, przykrytej białymi kocykami z obłoków. Kiedy dziewczynka dorosła, po­jawili się na dworze zalotnicy. To całkiem naturalne. Pierwszym, który przyjechał, był Promień Księżyca. Ale Śnieżynce wcale się nie podobał. Nie miał włosów na głowie, prowadził nocne życie i pił w karczmach, by o brzasku zejść na najbliższą chmurę i spać przez cały dzień. Śnieżynka nie chciała go za żadną cenę. Potem pojawił się Promień Słońca, ale i jego dziewczyna od­prawiła. Tak dobrze skrywał przed nią swe oddanie, że zrobiła się podejrzliwa. W końcu Ojciec Śniegu roz­gniewał się na swoją córkę. Nie podobało mu się, że odmawia wszystkim kandydatom i rzekł surowo: „Sko­ro ty nie możesz się zdecydować, ja wybiorę za ciebie!”

- Czy to teraz pojawia się Północny Wiatr? - spy­tał Walerij.

- Naprawdę słuchasz?

- Oczywiście. Olga wciągnęła powietrze. Oddychanie sprawiało jej ból. Potwornie bolało wciąganie zimnego powie­trza. Czuła, jakby setki igieł kłuły ją w piersi, ale opo­wiadała dalej. Spojrzała w twarz Walerija. Naprawdę na nią patrzył. Czekał. Słuchał.

- Ojciec Śniegu wysłał posłańca do Wiatru, władcy Niebieskiego Królestwa, który miał czterech doro­słych synów. I Wiatr przybył w pięknie przystrojo­nych saniach, ciągniętych przez konie o błyszczących podkowach. Sopelki u ich uprzęży dzwoniły jak małe dzwoneczki. Zanim Śnieżynka o czymkolwiek się do­wiedziała, została zaręczona z Północnym Wiatrem, najstarszym z synów Wiatru. Matka Śniegu była szczę­śliwa. Zaczęła szyć wyprawę dla córki. Przygotowała miękkie łóżko i poduszki wypełnione śnieżnym pu­chem. Zrobiła dywaniki z obłoków i piękne narzuty na łóżko wykończone błyszczącymi sopelkami. Kiedy nadszedł dzień ślubu, Śnieżynka wyszła gościom na spotkanie piękna jak księżniczka. Wszyscy zaproszeni życzyli panu młodemu i pannie młodej szczęścia i wszyscy mówili, że dobrze do siebie pasują, że two­rzą piękną parę. Ale serce Śnieżynki nie zabiło moc­niej, kiedy goście zawołali, że pan młody powinien ją pocałować. Poczuła na swoich wargach lodowate war­gi Północnego Wiatru.

Nie potrafię go pokochać” - szepnęła nieszczęśli­wa tak cicho, że tylko matka ją usłyszała. I Matka Śniegu bardzo się zasmuciła, ponieważ jej córka cier­piała. Ogarnęły ją złe przeczucia. Kiedy uroczystość bardzo się ożywiła, pan młody zawołał swego brata, Wiatr Południowy, by zagrał do tańca. Wiatr Południowy usiadł na najwyższym obłoku i wyjął flet. Za­czął grać. Z fletu popłynęła łagodna i czuła muzyka i Śnieżynka wyszła na środek. Wirowała dookoła. Srebrne podeszwy jej butów błyszczały, a Wiatr Wschodni, najweselszy z braci, klaskał w dłonie i śmiał się w głos. Ale Wiatr Zachodni coraz bardziej pochmurniał. W końcu położył głowę na ramieniu oj­ca i zapłakał. „Dlaczego płaczesz, mój synu?” - spy­tał Wiatr. - „W taki dzień, jak ten, wszyscy powinni być szczęśliwi”. „Dlaczego pozwoliłeś mojemu bratu się z nią ożenić?” - spytał Wiatr Zachodni. - „Dlacze­go Śnieżynka nie mogła zostać moją żoną? Ona jest taka piękna!” Wiatr Południowy usłyszał skargę bra­ta i utkwił swoje niebieskie oczy w pannie młodej. Śnieżynka napotkała jego wzrok. Tony wydobywają­ce się z fletu Wiatru Południowego stawały się coraz łagodniejsze i łagodniejsze. W końcu grał tylko dla Śnieżynki, a ona tańczyła tylko dla niego. Matka śnie­gu załamywała ręce. Widziała, co się stało, i obawia­ła się reakcji porywczego Wiatru Północnego. „Moje dziecko, powstrzymaj swoje serce!” - szepnęła ostrze­gawczo Matka Śniegu do Śnieżynki, gdy córka prze­mknęła w tańcu obok niej. Ale czy ktoś może opano­wać swe serce, które jest wypełnione miłością? Wiatr Północny pewnie by niczego nie zauważył. Prowadził poważną rozmowę z Ojcem Śniegu. Ale zazdrosny Wiatr Zachodni dotknął jego ramienia i rzekł: „Uwa­żaj na swą pannę młodą, bracie! Zaraz się roztopi pod gorącym spojrzeniem Wiatru Południowego...” Wiatr Północny podskoczył z przekleństwem na ustach. Uderzył zaciśniętą pięścią w stół, aż zadźwięczało, i podniósł ją groźnie na brata: „Schowaj ten swój flet, zanim go całkiem roztrzaskam!' Muzyka jest płocha jak ptaki. Melodia urwała się, Śnieżynka stanęła drżą­ca i spojrzała pytająco na Wiatr Południowy, tak jak­by chciała go spytać, czy jego miłość jest równie ulot­na. Z rozmarzenia wyrwał ją Wiatr Północny, który stanął przed nią i zawołał: „Jesteś moją żoną, nie za­pominaj o tym! A ty, bracie, Wietrze Południowy, wbij sobie do głowy, że ona nie jest twoja! No, Śnie­żynko, teraz zatańczysz do mojej muzyki!”. Włożył do ust dwa palce i gwizdnął tak przeszywająco, że wszyscy goście zadrżeli. „Tańcz, tańcz, nakazuję ci!” - zagrzmiał, ale Śnieżynka stała przymarznięta do zie­mi, twarzą w twarz z Wiatrem Południowym, który podał jej dłoń. Próbowała się poruszyć, lecz jej nogi zmieniły się w dwa sople. „Tańcz!” - krzyczał Wiatr Północny. Krzyczał tak, że cały śnieżny dom się za­trząsł i popękał. Tylko Śnieżynka się nie poruszyła. „Wiiiii! Uhuuuuuuu!” - wył Wiatr Północny i wyrwał zza paska bicz. Strzelił z niego. - „Uważaj, bracie, Wietrze Południowy! Nie oszczędzę twojego ogrodu róż ani sadów jabłoni. Dmuchnę na nie dziś w nocy swym lodowatym oddechem i jutro będziesz mógł się huśtać na suchych gałęziach i płakać!” Ale miłość wie, jak ocalić to, co dla kochających cenniejsze niż życie. Zanim Wiatr Północny zdążył zaczerpnąć powietrza, Śnieżynka, widząc, jak oczy Wiatru Południowego ciemnieją ze smutku, rozerwała pierzynę, którą zro­biła dla niej matka. W jednej chwili ogrody i sady Wiatru Południowego pokryły się miękkim, białym puchem. Lodowaty oddech Wiatru Północnego nie mógł teraz uczynić krzywdy różom i jabłkom Wia­tru Południowego. Oszalały z wściekłości Wiatr Północny pragnął się zemścić na Śnieżynce. Zamachnął się na nią biczem, ale się uchyliła. Pan młody cisnął bicz na ziemię i rzucił się ku swej żonie. „Uroczystość skończona!” - krzyczał. - „Zabiorę cię do domu i za­mknę w ciemnej piwnicy, gdzie żywcem cię zjedzą szczury i myszy!” Ale miłość Wiatru Południowego również wiedziała, jak ochronić to, co droższe jego sercu niż własne życie. Pochwycił Śnieżynkę i pole­ciał z nią do swych ogrodów. Z ust Wiatru Północne­go wydobyło się wycie niczym z gardła rannego wil­ka. Złapał swój bicz i rzucił się w pogoń za swoim bratem i młodą żoną. Na niebie w miejscu, gdzie Wiatr Północny trzaskał z bicza, pojawiały się bły­skawice, a jego krzyki brzmiały jak burza przewala­jąca się po czarnym nocnym niebie. Gdzie Wiatr Po­łudniowy ukrył Śnieżynkę przed gniewem Wiatru Północnego? Schował ją pod krzewem różanym i po­prosił, by się stamtąd nie ruszała, gdy będzie walczył ze swym bratem. „Pocałuj mnie, zanim odejdziesz, mój kochany, moja jedyna miłości, a ja będę czekać aż do śmierci!” - rzekła. I Wiatr Południowy pocało­wał ją. Pocałunek był tak długi i gorący, że Wiatr Po­łudniowy poczuł nagle, jak Śnieżynka topi się w jego ramionach. Zmieniła się w kropelkę rosy, która spły­nęła z jego rąk i wsiąkła w ziemię. „Gdzie ona jest?! Dokąd uciekła?!” - krzyczał Wiatr Północny i potrzą­sał bratem. - „Widziałem, jak przed chwilą ją całowa­łeś!”. „Drogi bracie” - odparł Wiatr Południowy. - ”Nie zostało nic, o co moglibyśmy się bić” - rzekł pogrążony w smutku. - „Patrz, jest tutaj! To ta łza, która wsiąkła w ziemię”. „Nie wierzę ci, bracie!” - Wiatr Północny zazgrzytał zębami. - „I jej także nie ufam! Przykryję ją warstwą lodu, żeby nigdy nie mo­gła wrócić!” Często Wiatr Południowy przychodzi do swego ogrodu róż i do sadu jabłoni. Pielęgnuje krze­wy i drzewa i myśli o swej ukochanej. I choćby to był środek zimy lub wczesna wiosna, Śnieżynka czuje jego obecność. Swym oddechem dziewczyna robi nie­duży otwór w pokrywającej ją warstwie lodu i prze­ciska się przez ziemię do góry, żeby zajrzeć w niebie­skie oczy ukochanego. Ich miłość okazała się tak silna, że stała się kwiatem, który nawet ludzie mogą zobaczyć. To maleńki biały dzwoneczek jaśniejący na śniegu, którego nawet lodowata zazdrość Wiatru Pół­nocnego nie zdołała zniszczyć.

Olga odetchnęła. Czuła, jak ogarnia ją zmęczenie. Opowiadając bajkę, nie zwróciła na to uwagi. Teraz chciała tylko spać. Spać...

W ciemności dał się słyszeć głos Nikołaja. Ochry­pły. Musiał krzyczeć kilka razy, zanim zrozumieli, co mówi.

- Znaleźliśmy Wyspy Sołowieckie! Jesteśmy urato­wani!

Walerij śmiał się, a jego śmiech brzmiał łagodnie niczym flet Wiatru Południowego w samym środku lata. Uścisnął Olgę za ramiona.

- Nie zasypiaj, Olga! To była piękna opowieść! Do­prowadziła nas prosto na Wyspy Sołowieckie! Teraz musimy tylko znaleźć klasztor!

9

Nikołaj wydawał się najmniej wyczerpany ze wszystkich. W pojedynkę wyruszył na poszukiwanie klasztoru. W ciemności i sypiącym śniegu nie było to wcale łatwe. Brnął w białym puchu niczym ślepiec. Kiedy wydawało mu się, że chyba całą wieczność już tak błądzi, wpadł prosto na kamienne ogrodzenie.

Z powodu szalejącej burzy nikt w klasztorze nie usły­szał wołania. Muzyka zimowego wiatru dźwięczała prze­nikliwie i ogłuszająco. Tłumiła wszelkie inne odgłosy.

Nikołaj poczuł ogarniającą go rozpacz. Mogła oka­zać się równie niebezpieczna jak chłód.

Zmierzył wzrokiem zbudowany z kamieni mur, który miał przed sobą - gładkie kamienie nie stano­wiły przeszkody nie do przebycia. Brama była za­mknięta. Nikołaj nawet nie próbował jej otwierać. Uznał również, że tkwienie przed murem i zdziera­nie sobie gardła do niczego nie doprowadzi.

Wiedział, że musi się przedostać na drugą stronę. Inaczej razem z przyjaciółmi zamarznie pod klasztor­ną bramą.

Nikołaj przesunął dłonią wzdłuż muru. Znalazł występ, którego się mógł uchwycić. Potem szukał oparcia czubkami butów. Podeszwy ślizgały się na gładkich, pokrytych cienką warstwą lodu kamie­niach. Zdradliwych.

Ale musiał przejść.

Miał przeciw sobie wiatr, mróz, lód i śnieg. Wiele razy zawisł na koniuszkach palców. Zawsze jednak udało mu się uratować od upadku. Zdołał utrzymać się rękami, znaleźć jakieś oparcie dla stopy.

Do krwi otarł sobie twarz o mur. Czuł, że opusz­ki palców również krwawią.

Musiał przejść.

Zaczął wierzyć, że mu się uda, dopiero kiedy prze­rzucił jedną nogę ponad krawędzią ogrodzenia.

Wiatr ziębił w policzki. Zmuszał do przymykania oczu. Nikołaj czuł, jak pot spływa mu z czoła, szczy­pie w oczy. Wiatr zamrażał pot i łzy na rzęsach, ciął gałki oczne. Oślepiał. Nikołaj oddychał szybko i płyt­ko. Kiedy znalazł się na szczycie, musiał się uchwy­cić muru z całych sił, żeby silne podmuchy nie ze­pchnęły go z powrotem.

Nie tracił czasu na rozmyślanie o tym, w jaki spo­sób znaleźć się na dole. Zamknął oczy. Wiedział, że nie może teraz zrezygnować. Przesunął ciało ponad szczytem muru, spuścił nogi, przytrzymywał się rę­koma tak długo, jak potrafił. Potem skoczył.

Ziemia, na którą spadł, twarda i zmarznięta, nie przy­witała go zbyt czule. Chwilę trwało, zanim Nikołaj zdo­łał na powrót zebrać siły. Czuł, że zostało ich niewiele.

Myślami powędrował ku tym, którzy na niego cze­kali. Po prostu nie mógł teraz odpoczywać.

Dźwignął się i z trudem ruszył w stronę klasztoru. Znalazł wydeptaną ścieżkę. Rzucił się ku niej. Dotarł do drzwi. Oparł się o nie ciężko i zapukał. Nie prze­stawał. Pukał. Pukał.

Mnisi nie pozwolili Nikołajowi wracać po pozosta­łych towarzyszy, lecz on nie zgodził się zostać w klasz­torze. Choć skrajnie wyczerpany, poszedł z nimi.

- Wiem, gdzie są - upierał się, właściwie nie będąc tego pewnym.

Dużo czasu zabrało mu przecież odnalezienie klasztoru. Nie wiedział, czy szedł prosto, czy kluczył. Nie wiedział, czy będzie w stanie pomóc odnaleźć przyjaciół. Ale nie mógł pozostać w cieple, podczas gdy oni marzli.

- Nigdy nie zobaczą naszej lampy - jęknęła Olga. Wydawało jej się, że jakby trochę mniej wiało. Może traciła czucie. Nie zrobiło się cieplej, ale chyba sła­biej wiało. Słabiej sypało. - Nie wiemy nawet, czy trzymamy ją wystarczająco wysoko!

- Co zatem proponujesz? - Walerij musiał się po­wstrzymać, by nie odburknąć. Był zmęczony i zły, ale wiedział, że Olga także.

- Zostało trochę siana - odparła. - Jakieś sparciałe koce. Wrzuć kawałki do lampy i podpal! Wtedy mo­że zobaczą ogień. I trochę się ogrzejemy. Staruszek na pewno już nie żyje.

- To nie znaczy, że mogę go podpalić - zauważył Walerij.

Niechętnie wyszedł z sań. Poruszanie się sprawia­ło mu ból. O wiele przyjemniej było siedzieć pod skó­rami, mimo wszystko chroniły trochę przed chłodem.

Równie niechętnie musiał przyznać, że Olga miała dobry pomysł. Irytowało go, że to nie on na niego wpadł. To jemu powinno coś takiego przyjść do głowy.

Wyciągnął siano. Nie zostało go wiele. Może mnisi będą mieli trochę na sprzedaż. Sami przecież ho­dowali zwierzęta. Powinni podzielić się z bliźnimi.

Uśmiechnął się pod nosem. Czuł, że wiatr nie wiał już tak piekielnie mocno. Może to nadzieja sprawiła, że odniósł takie wrażenie.

Siano powinno wystarczyć na początek. Przeniósł je nieco dalej od sań. Z ogniem nie ma żartów. Przy takim wietrze można poparzyć palce. Konie mogą się przestraszyć. Są dzielne, ale ruchome języki ognia mogą przerazić nawet najodważniejszego.

Chociaż wiatr nadal dął z wielką siłą, Walerijowi udało się zapalić siano. Czerwone języki lizały suche źdźbła, prychały w stronę wiatru, sypały iskry ku te­mu synowi zimy, który dmuchał im śniegiem w oczy, chciały pokazać, że siły ciepła są potężniejsze niż po­mocnicy mrozu.

- Podgrzejemy zupę? - spytał ze śmiechem. Śmiał się do Olgi. Musiał się cofnąć, by nie stać w samym środku deszczu iskier.

Ogień jeszcze się żwawo palił i pluł iskrami w nie­pohamowanej złości, kiedy nareszcie pojawił się Ni­kołaj w towarzystwie sześciu mnichów. Wiatr szar­pał ich habity, ale jakby nie mieli mu tego za złe.

- Mądrze zrobiliście, rozpalając ogień - rzekł jeden z braci. - Zobaczyliśmy go już z daleka. Zaraz się wa­mi zajmiemy.

Michaił nie pamiętał nic więcej, kiedy się obudził. Le­żał na skórze rozłożonej na podłodze w niewielkim po­mieszczeniu, w którym ściany, sufit i podłogę zbudo­wano z kamienia. Panował tu chłód, ale w porównaniu z przeprawą przez Zatokę Oneską wydawał się latem.

Usiadł. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zo­baczył, że nie jest sam.

- Olga? - szepnął. - Olga, czy to ty? Cichy, zaczepny glos mruczał żartobliwie:

- Chyba nie myślisz, że umieściliby dojrzałego chłopaka w tych samych czterech ścianach z kobietą, którą w ich oczach jest Olga? Zapomniałeś, gdzie je­steśmy? Oprzytomnij! To klasztor, mój chłopcze. Tu­taj nie zapraszają do nierządu. Jesteśmy tylko ty i ja.

- Gdzie jest Olga? - spytał Michaił szeptem. Gło­sy brzmiały głucho między ścianami z kamienia.

- Nie wiem - odpowiedział Walerij, jakby wcale go to nie interesowało. - Kilka drzwi stąd w tę czy inną stronę. Jest tu mnóstwo korytarzy z niezliczonymi pomieszczeniami takimi jak to. Każdy mnich ma swą własną klitkę. - Rozejrzał się dookoła. - W zasadzie niewiele tu można nazwać swoim. Niewiele można posiadać. Ale pewnie tacy ludzie i tak niewiele posią­dą. Nigdy nie rozumiałem tych, co idą do klasztoru. Zdrowi, dorośli mężczyźni. Nawet jednej kobiety! Nie sądzę, bym się do tego nadawał.

- Czy jest dzień?

- Nie dociera tu światło z zewnątrz - odpowiedział Walerij. - Nie ma nawet okienka w ścianie. Ale dzwony dzwoniły kilka razy. I dość dawno słyszałem szuranie stóp. A więc mnisi wstali już pewnie jakiś czas temu. Jed­nak nikt nie przyszedł nas obudzić. Jesteś głodny?

Michaił zastanowił się. Nie wiedział. Przede wszyst­kim czuł, że nie jest mu już zimno.

Leżeli. Nie rozmawiali ze sobą zbyt dużo. Leżeli cicho i czuli, że jest im dobrze. Czuli, jak ich mięśnie odpoczywają.

Obudziła ich Olga. Wśliznęła się do ich pomiesz­czenia i szybko zamknęła za sobą drzwi.

- To wbrew regule - wyjaśniła. - Rozmawiałam z pewnym poważnym człowiekiem, który nazywał siebie ojcem i który powiedział, że nie wolno mi prze­bywać sam na sam z mężczyzną, dopóki mieszkam pod dachem klasztoru.

Prychnęła.

- Czy jest dzień? - spytał Michaił.

Wstał i przetarł oczy na widok Olgi. Miała na so­bie jedną z sukienek, które zabrał w swoim bagażu. Ogołocona z ozdób i koronek, sięgająca wysoko pod szyję suknia stanowiła w klasztorze odpowiedni strój. Jednak tak dobrze przylegała do ciała Olgi, że mogła przykuwać wzrok mężczyzn, chociaż mnisi podobno zachowywali obojętność na kobiece wdzięki.

Olga roześmiała się.

- Dzień? Miszeńko, już wieczór! Następnego dnia. - Potrząsnęła głową. - Czuć od was. Musicie się porząd­nie wyszorować.

- A ty się już umyłaś? Pewnie zapanowało wielkie ożywienie, kiedy mnisi myli ci plecy - zażartował Walerij. - Czy stali w kolejce?

Olga pokazała mu język. I zaraz potem poczuła się głupio. Raczej powinna mieć zawszę w zanadrzu ja­kąś ciętą odpowiedź, kiedy Walerij zaskakiwał ją swy­mi Zanami.

- Nikołaj i ja wykąpaliśmy się, przebraliśmy i zje­dliśmy. Wymoczyłam się w balii pełnej ciepłej wody - westchnęła z zachwytu. - Ciepłej wody! Już nie wie­rzyłam, że kiedykolwiek jeszcze przeżyję coś takiego! W niebie nie jest lepiej niż w ciepłej kąpieli!

- A co ze staruszkiem? - spytał Michaił.

- Żyje. Mnisi się nim zajęli. Razem z Nikołajem po­twornie się o niego baliśmy. Nikołaj umówił się z brać­mi zakonnymi, że się nim zaopiekują. Że pozwolą mu tu mieszkać aż do śmierci. Nikołaj zapłacił za to. Tak jest lepiej, niż liczyć na kogoś, kto może z dobrego tyl­ko serca uczciwie się nim zajmie, twierdzi Nikołaj. I pewnie ma rację. - Wciągnęła powietrze. - Spotka­łam tu mnicha, który kiedyś znał mamę. Czy to nie nadzwyczajne? Najpierw przyglądał mi się uważnie. I tak patrząc, obszedł mnie kilka razy dookoła, a po­tem zapytał, czy przypadkiem nie jestem córką Anto­nii z Archangielska. Tej Antonii, która lepiej zna się na koniach niż większość mężczyzn. Pomyślcie, spo­tkać mnicha, który pamięta mamę!

- Twoja mama to kobieta z szumną przeszłością - zauważył Walerij z uśmiechem. - Może kiedyś ktoś tak powie o tobie twojej córce, Olgo Olegowna?

Olga odcięła się uwagą, że powinien uwolnić się od smrodu, w którym stoi.

Gościom nie pozwolono włączyć się w życie klaszto­ru. Mnisi trzymali się osobno. Tylko kilku najstarszym i najbardziej statecznym wolno było z nimi rozmawiać. Nawet przy stole zostawiano kilka miejsc wolnych od­dzielających mieszkańców klasztoru od przybyszów.

Posiłki były skromne. Zupa z kaszą, kawałkami ry­by i ziołami. Miód własnego wyrobu mnichów, któ­ry podawano do picia, miał swoją moc.

- Rozmawialiśmy o tobie - rzekł Nikołaj, patrząc na Walerij a. - Bracia wiedzą, że masz kłopoty - mó­wił dalej zniżonym głosem. - Ale nie wiedzą, jakie.

Nie powiedziałem im, dlaczego uciekasz. Możesz tu zostać do wiosny. A potem postaramy się, żeby zabrał cię któryś z naszych statków płynących na zachód. Tak będzie najbezpieczniej. Wiesz, jak się płynie pod­czas złej pogody. Sam dobrze o tym wiesz, Walerij!

- Państwo i kościół idą ręka w rękę - zauważył Walerij, również zniżając głos. - Dlaczego miałbym im ufać?

- W grę wchodzą obietnice i pieniądze - odparł Ni­kołaj. Powiedział to z naciskiem. Starannie dobierał słowa. Zdawał sobie sprawę, że każde jego słowo mo­że słyszeć ktoś niepożądany. - Poza tym mnisi mają obowiązek pomagania tym, którzy proszą o pomoc. Mimo wszystko stoją bardziej po stronie Boga i świę­tych niż po stronie wojskowych. Rzadko widują się z carycą. Jeżeli jeszcze tego nie zauważyłeś, to muszę ci uświadomić, że klasztor znajduje się trochę na ubo­czu. Mnisi nieczęsto kontaktują się ze światem. Nie­którzy z nich od kilku lat nie byli na stałym lądzie.

Walerija przeszedł dreszcz.

' - W przeciwieństwie do wszystkich innych miejsc Wyspy Sołowieckie są dla ciebie bezpieczną kryjów­ką. Wiosną zaciągniesz się na jakąś szkutę płynącą na zachód. Sam zdecydujesz, gdzie w Norwegii wysią­dziesz na ląd. Czy tak trudno ci się na to zgodzić?

- Szkoda, że mamy już jednego świętego Nikołaja - rzekł Walerij z krzywym uśmiechem. Pił zupę. Wszyscy utkwili w nim wzrok, mniej lub bardziej zdumiony. Wi­dząc to, Walerij uśmiechnął się szeroko. - Sam mógłbyś zostać świętym, Nikołaj. Może świętym Norkinem?

- Nie drwij sobie. Nie tutaj! - szepnął Nikołaj. - My wyruszamy jutro. Muszę tak czy owak pojechać do Kem. Mam nadzieję, że zgodzisz się tu zostać.

Mam nadzieję, że wiesz, co jest dla ciebie najlepsze!

- Ja? W klasztorze? - spytał Walerij. Westchnął ciężko. Popatrzył spod oka dookoła. Nie podobało mu się to, co zobaczył. Nie był pewien, czy tym, któ­rzy jemu się przyglądali, on się bardziej podobał. - Nie mogłeś znaleźć bardziej odpowiedniego miejsca?

- Przykro nam, że trafiliśmy prosto na takie schro­nienie - szepnęła Olga.

Jedno spojrzenie Nikołaja wystarczyło, że zamil­kła i utkwiła wzrok w misce z zupą.

Walerij długo się nie odzywał. Dokładnie rozważał za i przeciw. Czuł się zmęczony. Bał się o swoją skórę. Z drugiej strony nie ufał zbytnio mnichom. Nie wie­rzył, że mówią tylko prawdę i są na wskroś bogobojni. Nikołaj musiał być zbyt bezkrytyczny w swej wierze, chociaż prawdopodobnie miał rację. Pewnie to teraz najbezpieczniejsze miejsce. Nikt by nie pomyślał, że zbieg z wojska i zabójca oficera ukryje się w klasztorze.

- A co, jeśli się dowiedzą, dlaczego uciekam?

- Zapłaciłem im tak dobrze, że mimo wszystko po­winni ci pozwolić zostać pod swym dachem - odparł Ni­kołaj spokojnie. - Możesz im o tym przypomnieć. Ale niezależnie od tego mam nadzieję że starczy ci rozumu i podporządkujesz się obowiązującym tu zasadom.

Walerij skrzywił się. Roześmiał się bezgłośnie.

- To gorsze niż służba w wojsku. Powinienem tam zostać i grzecznie siedzieć. Może ten klasztor to ja­kaś forma kary? Dziękuję ci, Nikołaj! Nie mam wy­boru, prawda? Mogę albo zniknąć gdzieś na odludziu, albo zostać tutaj?

Nikołaj skinął głową.

- Zostaję - zdecydował Walerij. - Spodziewałeś się innej odpowiedzi? Ale będę pokładał w Bogu nadzie­ję, jeżeli wolno mi bez narażenia się na określenie mianem bezbożnika, że lody szybko ustąpią z Morza Białego! I będę czekał, aż zabierze mnie stąd jeden ze statków Miszy.

- Zgoda, zabierze cię jeden z moich statków - obie­cał Michaił. Wreszcie mógł się włączyć do rozmowy. Już mu się wydawało, że całkiem tu zniknął. Poczuł się taki mały w tym klasztorze o niebotycznie wyso­kim sklepieniu i bogato zdobionych ścianach. Wspa­niałe kolumny i dzieła sztuki przyprawiały go o za­wrót głowy. Nigdy przedtem nie widział takiego przepychu.

- Traktuję twoje słowo jako kontrakt na rejs, arma­torze Byków - rzekł Walerij. - Marynarz Uskow za­ciągnie się na statek na wiosnę tu na Wyspach Sołowieckich i wysiądzie na ląd w takim czy innym porcie na zachodzie. - Zerknął spod oka na Nikołaja. - Tanio się wykręciłeś z tej przygody, Norkin. Czyżby wczo­rajszy patrol napędził ci strachu? Przeraziłeś się, że możesz trafić do więzienia? Czy dlatego ci się tak spie­szy, żeby się mnie pozbyć?

- Tanio? - spytał Nikołaj wymownie. - Nie powie­działbym, że tanio. - Spojrzał na Michaiła. Potem na Olgę. - Myślałem też o was, dzieciaki. Nie chciałbym was dodatkowo narażać. Podróż, którą mamy za so­bą, okazała się trudniejsza, niż to sobie wyobrażali­śmy. Nie doceniłem pogody o tej porze roku. Biorę całą winę na siebie. Dlatego chciałbym wam oszczę­dzić dalszych trudów. Ja muszę jechać do Kem, ale wy nie. To jakieś dwa dni podróży. Może uda mi się dotrzeć tam w ciągu jednego. Konie są wypoczęte, ładunek lżejszy. Możecie tu zostać, a ja zabrałbym was w drodze powrotnej.

Michaił zerknął z ukosa na Olgę. Nie musiał się rozglądać wokół siebie. Wiedział, co by zobaczył. W klasztorze przebywało wielu młodych nowicjuszy i najwyraźniej jeszcze nie zapomnieli o ziemskich przyjemnościach, od których stopniowo będą się mu­sieli odzwyczajać. Nie wszystkie spojrzenia, którymi obdarzali Olgę, były równie czyste. Michaił nie do końca ufał też starszym mnichom. Trudno powie­dzieć, czy byli całkiem wolni od cielesnych żądz.

Misja Nikołaja zajmie kilka dni. Michaił nie chciał zostać z Olgą i niejako wziąć za nią odpowiedzial­ność. Poza tym wiedział o niej trochę za dużo.

Nie ufał też innym.

- Jedziemy z tobą, Nikołaj - zadecydował. - Tak będzie chyba najlepiej. Powiedział to tak stanowczo, że nikt się nie sprzeciwił. Nawet Olga, choć nie wy­glądała na zachwyconą jego propozycją. Raczej mia­ła zupełnie odmienne zdanie.

- A więc wyruszamy jutro - oznajmił Nikołaj. - Wcześnie rano. Obudzę was. Mnisi przepowiadają lepszą pogodę.

- Mają wiadomości z pewnego źródła - mruknął Walerij i chlebem wytarł ostatnie krople zupy ze swo­jej miski.

Olga stłumiła śmiech. Tylko jej oczy się nadal śmiały. Było w niej tyle radości.

Ku swemu zdziwieniu Michaił nie miał kłopotów z zaśnięciem, mimo że było jeszcze dość wcześnie, a wstali tego dnia stosunkowo późno. Jego ciało domagało się widocznie większej ilości odpoczynku. Za­padał się jakby we mgłę. Zapadał się i zapadał. Nie przeszkadzało mu twarde posłanie.

Coś szczęknęło. Potem rozległ się słaby zgrzyt. Ci­che skrzypnięcie.

Michaił przekręcił się przez sen. Co to mogło być? Kiedy próbował otworzyć oczy, zorientował się, że jest zupełnie ciemno. Na noc nie zostawiano zapalo­nej ani jednej lampy. Mnisi byli ostrożni i dokładni. Spodziewali się po swych gościach tego samego.

Michaił przekręcił się znowu i ułożył wygodniej. Zapadł w sen. Było mu dobrze. To wspaniale móc się wyspać.

Panowała zupełna cisza.

Olga nie mogła zasnąć. Zostawiła swoją lampę za­paloną. Mnisi wielokrotnie ją upominali, żeby na pewno zgasiła światło, zanim pójdzie spać.

Ale jeszcze przez chwilę nie zamierzała spać. Usia­dła na posłaniu i oparła się o chłodną ścianę, chropo­watą, nierówną. Ale gdy lepiej się ułożyła, było jej cał­kiem wygodnie. Ściana chłodziła tak bardzo, że nie pozwalała Oldze zasnąć.

Mała izdebka była brzydka, nieprzytulna i budziła lęk. Oldze nie podobało się, że nie ma okien. Chęt­nie otworzyłaby drzwi na oścież, ale wiedziała, że jej nie wolno, że nie powinna.

Czuła się okropnie w tym zamknięciu. Tak jak gdyby ją ktoś więził.

Potrafiła zrozumieć, że Walerijowi nie podobał się pomysł, że miałby tu zostać. Klasztor przypominał więzienie. I te wszystkie reguły. Modlitwy. Dokładność i dyscyplina. Nie poznała wprawdzie zbyt wie­lu szczegółów z życia mnichów, bo nie dopuszczano jej do wszystkiego. Nie mogła się wszędzie swobod­nie poruszać.

Odnosiła wrażenie, że chroniono zakonników przed jej widokiem.

Olga musiała się w duchu uśmiechnąć, choć zrobi­ło jej się smutno. Uważała, że to nie w porządku, by izolować ludzi od siebie. Nie mogła uwierzyć, że czło­wiek może okazać się niebezpieczny, może dla inne­go człowieka stanowić pokusę, okazję do grzechu.

Olga nie rozumiała, dlaczego.

Drzwi do jej klitki otworzyły się. Olga podciągnę­ła koc pod brodę. Wstrzymała oddech, gotowa jed­nak krzyczeć.

Nikt nie zapukał. Chyba powinien? Ale mnichom nie wolno do niej przychodzić. Popełniliby grzech, gdyby zostali z nią sam na sam. Była jedyną kobietą na wyspach.

- Walerij! - odetchnęła z ulgą. Ale też trochę była zła. I lękała się o niego. - Nie wolno ci tu być! - szep­nęła. Bała się, że ktoś może ją usłyszeć. Bała się, że mo­że ktoś przyjść i znaleźć go tutaj. - Nie pozwolą ci zo­stać w klasztorze, jeżeli cię u mnie znajdą, Walerij!

Zamknął za sobą drzwi równie cicho, jak je otwo­rzył. Stanął oparty o nie plecami. Został. Uśmiechał się.

- Przyszedłem, ponieważ nie przestrzegam tutej­szych reguł - powiedział cicho. Nie zniżył głosu do szeptu.

Olga poczuła, jak bije jej serce. Bardzo się bała. Z jego powodu. Chciała, by dobrze mu się ułożyło. Miał przecież wiosną wyjechać do Norwegii, a do tego czasu znaleźć tu bezpieczne schronienie. Nikt nie będzie go szukał w klasztorze!

- Nie mogłem zasnąć - rzekł cicho. Jego uśmiech był taki ciepły. Przemawiał do niej. Przemawiał rów­nie przekonująco jak słowa. - Ty też nie?

Pokręciła głową.

- Misza śpi jak kamień. Nie dotrzymał mi towarzy­stwa. Próbowałem pogadać z Nikołajem, ale z niego też wielki śpioch. Tak więc zostałaś mi tylko ty. Mogę tro­chę z tobą posiedzieć? Nikt tu nie zajrzy. Kiedy szedłem korytarzem, nie widziałem żywej duszy. Wszyscy śpią. Założę się, że jesteśmy jedynymi, którzy nie zasnęli.

Minęła chwila, zanim Olga odpowiedziała. Skinę­ła głową. Przesunęła się do ściany. Zrobiła Walerijowi miejsce na cienkim materacu, przez który czuło się podłogę. Ale tak chyba powinno być, w myśl re­guły, że mnisi nie muszą spać zbyt wygodnie. Pobyt w klasztorze miał chyba wymagać wyrzeczeń, pomy­ślała Olga. Z pewnością istniała taka zasada, że przy­jemności są grzechem. Nawet miła rozmowa z przy­jacielem stanowiła pewnie coś złego.

Walerij usiadł obok Olgi. Przesunął koc w jej stro­nę. Nie chciał na nim siadać. Dotknął niechcący ra­mienia Olgi.

- Ładna była ta historia, którą opowiadałaś, kiedy zabłądziliśmy w czasie zawieruchy.

- Nie wiedziałam, że lubisz bajki.

- Pewnie, że lubię. - Walerij uśmiechnął się. - Czy nikt ci o tym nie mówił? Czy nikt cię przede mną nie ostrzegał, Olga?

Zniżył głos. Jego uśmiech mógłby stopić warstwę lodu pokrywającą ziemię.

Olga pomyślała, że nie tylko ciepły oddech Śnieżyn­ki potrafił topić lody. Pomagał w tym również czuły uśmiech Wiatru Południowego. Bez jego pomocy nie udałoby się ślicznej pannie młodej przecisnąć przez czar­ną, zmrożoną ziemię. Bez ciepła Południowego Wiatru nie udałoby się Śnieżynce dać życia tysiącom śnieżnych dzwonków, wyrosłych z miłości tych dwojga.

- Będziesz za mną tęsknić? - spytał Walerij, patrząc Oldze prosto w oczy.

- Wiem, że będziesz bezpieczny.

- Nie o to pytałem, Olga. Powiedz, czy będziesz za mną tęsknić.

Skinęła głową. Nigdy dotąd nie tęskniła za nim, kiedy wyjeżdżał. Widocznie nie patrzyła wystarczają­co długo w jego błyszczące oczy. Nie ogrzał jej swym uśmiechem.

Teraz będzie za nim tęsknić.

- Czy mogę cię objąć? Tak bardzo bym chciał. Nie wiadomo, czy cię jeszcze kiedyś zobaczę. Chciałbym wiedzieć, jak to jest cię obejmować. Miałbym piękne wspomnienie, Olga.

Chyba nic nie zaszkodzi, że ją obejmie! Nie prosił jej przecież o nic złego. Pozwoliła, by przesunął rękę i położył wokół jej ramion. Podczas podróży sania­mi często siedzieli w ten sposób. Wtedy nikt nie wi­dział w tym nic zdrożnego. Ale teraz było inaczej, nie dzieliły ich warstwy grubych futer. Teraz ich ciała znalazły się tak blisko.

Szczupłymi palcami Walerij odgarnął Oldze z czoła kilka niesfornych loków. Zrobił to tak delikatnie. W ką­cikach jego ust czaił się uśmiech. Tylko dla niej. Olga nie sądziła, by uśmiechał się w ten sposób do kogoś innego. Ten uśmiech przeznaczył tylko dla niej. Czuła mrowienie w miejscu, gdzie dotykał jej ramieniem. Czuła mrowienie w koniuszkach uszu. Mrowienie w wargach. Łaskotanie. Pulsowanie. Pulsowały nawet opuszki palców. Ręce wydawały się takie gorące. Owo gorąco rozchodziło się aż do palców stóp!

To niemal przerażające.

I nowe.

Olga znała podobną reakcję z marzeń, których nie chciała snuć. Z fantazji, które tłumiła. Z gorzko - słodkich mgnień, które należały tylko do niej.

Dłoń Walerija zataczała kręgi na jej ramieniu. Co­raz większe i większe, niczym koła na wodzie. Cudow­nie przesuwające po materiale. Jego opuszki palców dotknęły jej skóry w miejscu, gdzie nie dopięła kilku górnych guzików surowej sukienki. Nie przywykła do tak ciasnych ubrań. Lubiła, gdy wiatr pieścił jej szyję.

Teraz pieściły ją palce Walerija.

- Jesteś taka delikatna - rzekł. Jego oczy były ciem­ne, spokojne, pełne żaru... - Jesteś taka cudowna i de­likatna, Olga!

Nie przyszło jej do głowy, żeby to przerwać. Uzna­ła, że powinno być właśnie tak: czule, pięknie i łagod­nie. To powinno trwać i trwać - powinno być cudow­nie i ciepło.

Walerij pocałował jej czoło. Ostrożnie. Gorącymi wargami. Uniosła ku niemu usta. Powinien ją poca­łować! Chciała tego. Paliły ją wargi. Pragnęły pocałunku. Chciały...

Dotknął ustami jej ust. Jego wargi bawiły się jej wargami. Wilgotne, mocne pocałunki zapierały jej dech. Jego język uczył jej język tańca. Jej usta naśladowały kunszt Walerija. Niezdarnie usiłowały wy­kraść mu pocałunek.

Nie chciała, by to się skończyło, kiedy Walerij roz­pinał jej sukienkę. Nie była w stanie nic powiedzieć. Chciała zażartować, że dobrze sobie radzi z drobny­mi guziczkami, ale nie zdołała wydobyć głosu. Usta pragnęły tylko całować, nie chciały nic mówić. Pokry­wała pocałunkami jego szyję, uszy, czoło, policzki. Całowała jego włosy. Trzymała go tak kurczowo, jak­by się bała, że spróbuje jej uciec.

Jego ręce poruszały się chciwie pod sukienką. Wy­pełniły się jej miękkością. Zbyt szorstko dotykały jej piersi, bioder, okrągłego brzucha. Palce chwytały zbyt mocno. Ściskały. Ugniatały tak mocno, że omal nie krzyczała. Równocześnie sprawiały jej przyjem­ność. Nie robiły krzywdy.

Walerij znalazł się nad nią. Podciągnął suknię, za­łożył jej kraniec za pasek. Olga nie miała pod spodem bielizny, ponieważ wyprała ją i rozwiesiła w ustron­nym miejscu, żeby nie stwarzać mnichom pokus i okazji do grzechu.

- Boże, jaka jesteś piękna - mruknął Walerij. Uśmiech­nął się krzywo. - Nie żartuję, naprawdę jesteś piękna.

Przesunął dłońmi wzdłuż wewnętrznej strony jej ud. Jego palce spotkały się tam, gdzie się w niej goto­wało. Chciała zacisnąć nogi, ale łagodnie je rozsunął. Dotykał jej. Gładził. Palcami wśliznął się ostrożnie do środka. Zrobiły się wilgotne.

Olga rozwarła kolana. Walerij klęczał między jej nogami. Rozpiął pasek spodni.

Olga wstrzymała oddech. Wiedziała przecież, co zamierza zrobić, ale nie wiedziała, jak. To znaczy: niezbyt dokładnie. Nie wiedziała, jak to jest. Nie znała tego uczucia.

Okazał się mniejszy, niż to sobie wyobrażała w swoich fantazjach, które starała się tłumić.

Walerij uśmiechał się do niej. Tym swoim niesamo­witym uśmiechem. Czule. Niemal oszałamiająco.

Przywarł do niej. Poczuła go na brzuchu. Dotyk materiału jego spodni. Sprzączkę paska na biodrze.

Zaschło jej w ustach. Ogarnęła ją fala gorąca. Spo­ciły się jej dłonie. Czuła pulsowanie w wargach. W piersiach. Brodawki piersi ściągnęły się, stwardnia­ły pod jego palcami. Walerij roześmiał się cicho i po­całował je. Kąsał. Dotykał. Bawił się nimi, ściskał dłońmi. Potem podciągnął jej suknię całkiem do gó­ry, wysoko za ramiona. Niemal ją skrępował. Zatopił twarz w jej nagiej skórze. Przesuwał po niej językiem, jakby spijał nektar. Wargami odciskał gorące poca­łunki. Sprawił, że zapragnęła tego, co nieznane. Zmu­sił ją, by rozchyliła wargi i prosiła o więcej.

Uniósł się. Na moment zatopił w niej palce. Cof­nęła się spłoszona. Wtedy roześmiał się cicho, jakby się tego spodziewał.

Potem otworzył ją tak, jak powinien uczynić to męż­czyzna. Zagłębił się po dno. Unosił się i opadał w swo­im rytmie. Całował ją. Pocałunkami tłumił jej krzyk.

Wypełnił ją, a potem opadł ciężki i gorący, by za­raz zupełnie się z niej zsunąć.

Po chwili wstał i zapiął spodnie. Zacisnął na po­wrót pasek. Poprawił Oldze sukienkę, zakrywając jej nogi.

Posiedział przy niej. Pogładził ją niezgrabnie po włosach. Nie otworzyła oczu.

- Jesteś taka piękna i delikatna, Olga. - Opuszka­mi palców przesunął po jej piersiach. - Byłaś wspa­niała. Naprawdę. Pierwszy raz dla większości dziew­cząt jest bolesny. - Zmilkł na moment. - Zawsze bę­dę o tobie pamiętał - rzekł w końcu.

Wstał, by wymknąć się z jej klitki.

Dopiero wtedy Olga otworzyła oczy. Wokół na­pierały ściany i sufit. Leżała na podłodze. Widziała, jak drzwi uchyliły się i zamknęły. Nie mogła uciec. Nie teraz.

Wargi jej drżały, ale nie płakała.

Rozległ się ten sam szczęk klamki. Cichy zgrzyt. Pojawiła się słabiutka smuga światła.

Michaił obudził się. Nasłuchiwał. Wiedział, co to takiego. Wszędzie panowała cisza.

Uświadomił sobie, że długo był sam. Nie słyszał oddechów Walerija. Ale teraz Walerij wrócił. Micha­ił zastanawiał się, dokąd wychodził. Nie mógł zapy­tać, bo chciał, by Walerij myślał, że śpi. Słyszał, jak tamten wślizguje się pod koc. Jak śmieje się cicho.

Michaił zasnął, nic nie rozumiejąc.

10

Pogoda się poprawiła. Ranek wstał bezwietrzny. Niebo niebieściło się w ciemnych odcieniach, ale by­ło czyste.

Wyjazd nastąpił szybko. Mnisi pożegnali się i wró­cili do swoich zajęć. Nikołaj odniósł wrażenie, że po­jawiły się wśród nich nowe twarze. A może habity sprawiały, że nie mógł ich rozpoznać, że wydawali się jakby nieznajomi.

Olga zrobiła się milcząca. Małomówna. Michaił zwrócił na to uwagę, lecz właściwie się temu nie dziwił. Jej humor ciągle się zmieniał, jak gdyby balansował na toczącej się beczce - zanim wspiął się na górę, już znaj­dował się na dole. Michaił przywykł już do kaprysów przyjaciółki. Takie zachowanie to nic nowego.

Kiedy znaleźli się poza murami, zdumiały ich roz­miary klasztoru. Musieli wejść na lód i oddalić się spory kawałek, żeby móc objąć wzrokiem całą bu­dowlę. Oczywiście będąc wewnątrz zauważyli, że ko­rytarze ciągnęły się w nieskończoność, sufity sięgały niemal połowy drogi do nieba, ale nie spodziewali się, że to taki kolos.

- Dobry Boże! - zawołał Michaił. Odpowiadał te­raz za prowadzenie sań, miał się zmienić z Olgą, gdy się zmęczy. Nikołaj sam kierował cięższymi saniami zaprzężonymi w dwa konie. - Wiedziałem, że klasztor jest ogromny - mówił dalej. - Wydawał się ogrom­ny nawet w ciemności. I w środku również. Ale ten widok przechodzi wszelkie wyobrażenia. To praw­dziwy zamek, Nikołaj! Założę się, że nawet caryca nie ma podobnego! Popatrz na kopuły!

- Staruszkowi powinno się tu podobać - uśmiechnął się Nikołaj. - Mam nadzieję, że będzie czasem mógł wyjść na zewnątrz i to zobaczyć. On, który widział ko­puły i wieże w Sankt Petersburgu. Może wyda mu się, że na powrót znalazł się w mieście Piotra Wielkiego.

- Jest obrzydliwie wielki - stwierdziła Olga ponu­ro. Zamknęła usta dla reszty swych myśli.

- Nigdy przedtem nie widziałem tego klasztoru - rzekł Michaił, starając się nie zwracać uwagi na Ol­gę. - Nie wstąpiliśmy tu po błogosławieństwo na dro­gę, gdy płynęliśmy z tatą. Tato nie przywiązywał do tego wagi.

Nikołaj uśmiechnął się.

- W każdym razie nie będzie w tym nic dziwnego, jeżeli przypłyniecie na wyspy wiosną po przychylność świętych. To żaden wstyd, nawet dla całkiem dorosłe­go mężczyzny, Misza! Tutaj udziela się błogosła­wieństw od trzystu lat. Mnich, z którym rozmawiałem powiedział, że klasztor został założony w 1436 roku przez trzech mnichów o imionach: Zosima, Sawatii i Herman. Teraz zamieszkuje go około sześciuset. Li­cząc z nowicjuszami. Tworzą nieduże, niezależne mia­sto. Mają nawet więzienia.

- Więzienia? - zdumiała się Olga. Jej głos zabrzmiał ostro. Rzucała szybkie spojrzenia to na klasztor, to na Nikołaja.

- I pozwoliłeś Walerijowi tu zostać? A jeśli go zamkną? - pytał Michaił, nie bardzo pewien, co o tym sądzić. - Oszukałeś Walerija?

- Wcale nie. Czy myślicie, że ktoś będzie poszuki­wał Walerija na wyspie, gdzie znajduje się więzienie? - tłumaczył Nikołaj cierpliwie. - Poza tym Walerij jest wolny jak wszyscy inni świeccy pracownicy. Mają wprawdzie dużo pracy, ale za to uczą się fachu. Walerijowi to też nie zaszkodzi. Produkują sól, cegły, bru­kowce. Uprawiają ziemię. Polują na foki. Kilku naj­zdolniejszych kowali północnej Rosji wyuczyło się swej sztuki właśnie w klasztorze na Wyspach Sołowieckich. Tu zdobyło swój zawód również wielu świetnych stolarzy. Wśród mnichów można spotkać niezwykle zdolnych malarzy. Wspaniałych rybaków. Uważam, że Walerij może się też nauczyć czegoś pożytecznego. Na przykład warzyć sól.

- Dostałem od mnichów parę beczek soli - wtrącił Michaił. - Ja też słyszałem co nieco o tym słynnym klasztorze, Nikołaj. Co nieco... Ale naprawdę nie są­dziłem, że jest taki potężny! To prawdziwa twierdza!

- Niestety mnisi utracili swe dawne znaczenie - wyjaśnił Nikołaj. I jemu trudno było oderwać wzrok od klasztoru. Nawet on, który widział go nie pierw­szy raz, ulegał pewnego rodzaju oczarowaniu. Bu­dowla prezentowała się wspaniale. Stanowiła jakby świat katedr. Wszystkie wieże wydawały się sięgać nieba, jak gdyby chciały znaleźć się jak najbliżej Pa­na, nie tylko duchem, lecz również ciałem. - Było to dawno przed waszym urodzeniem, przed moim tak­że. Kiedy kościół podzielił się, szukając odpowiedzi na pytanie, która wiara jest prawdziwa, a która jest zła, tutejsi mnisi znaleźli się po niewłaściwej stronie.

Należeli do starowierców. Nie chcieli odnowy. Utrzymali w swej władzy klasztor i wyspy przez osiem lat. Od tysiąc sześćset sześćdziesiątego ósmego do tysiąc sześćset siedemdziesiątego szóstego roku. Moskwa musiała uciec się do podstępu, by z nimi wy­grać. Minęło już dużo czasu, ale mnichom na Wy­spach Sołowieckich nowożytna cerkiew jeszcze nie wybaczyła. Moskwa i Sankt Petersburg pragnęły po­zbawić tutejszych mnichów wszelkich wpływów. Przez lata ich gnębiono, żeby wreszcie się podporząd­kowali. Jednak mnisi, którzy przez ponad dwieście lat posiadali ogromną władzę, nie zamierzali się poddać. Zachowali swe wpływy, w każdym razie u wybrzeży Morza Białego. Wyspy nadal są tu święte. Na szczę­ście z Sankt Petersburga na Wyspy Sołowieckie jest daleko. Mimo wszelkich przeciwności klasztor nadal dumnie wznosi się ku niebu. To chyba coś najpięk­niejszego, co dotychczas widzieliście, prawda?

- Tak, ten klasztor jest imponujący - przyznał Mi­chaił.

Patrzył na budowlę z namaszczeniem i szacun­kiem. Pomyślał, że przeżył coś wielkiego, stawiając swoje stopy w tym świętym miejscu. Opowie o tym swoim dzieciom, jeżeli będzie je miał.

- Okropny - skrzywiła się Olga.

Po jej słowach malowanie cudów na lodzie wyda­ło się niemożliwe. Odwrócili się plecami do Wysp Sołowieckich i klasztoru. Podążyli na zachód. Do Kem.

- Nie podoba mi się, że dziecko tej kobiety miesz­ka w moim domu! - matka Nikołaja jasno wyraziła swą opinię, nie grzesząc szczególną subtelnością. Michaił i Olga właśnie opuścili salon. Drzwi ledwie się za nimi zamknęły. - Nie przerywaj mi, chłopcze! Nie rozumiem też, dlaczego wybrałeś się w taką podróż w zimie! Chyba masz za mało do roboty, Nikołaj. Kto teraz pilnuje twoich spraw? Chyba nie chcesz po­wiedzieć, że zostawiłeś wszystko własnemu losowi?

- Jestem dorosły - odparł Nikołaj. - Nie uważasz, że ludziom wydałoby się to dziwne, gdyby twój syn musiał nocować w gospodzie, przyjeżdżając do mat­ki w odwiedziny? Nie martw się, wracam do Archan­gielska najszybciej, jak będę mógł. I nie bądź nie­uprzejma dla Michaiła. Może jest jeszcze dzieckiem, ale po śmierci Jewgienija został armatorem.

- Jest też synem tej ladacznicy!

- Bardzo lubię Raiję - odpowiedział twardo Niko­łaj. - Zaliczam ją do swoich przyjaciół. Obrażasz mnie, kiedy ją obrażasz.

- Zakładam, że nie darzysz jej cieplejszymi uczucia­mi? - matka Nikołaja była bliska histerii. - Ostrzegam cię, Nikołaj. Jeżeli się dowiem, że cokolwiek cię z nią łączy, zerwiemy z tobą wszelkie kontakty! Do tej po­ry byliśmy wspaniałomyślni. Do tej pory patrzyliśmy na to przez palce. Ale tak nie musi być zawsze!

- Mamo, udowodniłem, że potrafię się sam utrzy­mać, pływając jako marynarz - odparł Nikołaj. Sie­dział z rękoma założonymi na brzuchu. Wydawał się zupełnie spokojny. - Nie przestraszysz mnie tym, co mówisz. Dorosłem. Nie jestem już bladym i zalęknio­nym dzieckiem. Musisz zrozumieć, że twój syn Ni­kołaj jest teraz dojrzałym mężczyzną. Jestem nieza­leżny i silny.

- Ona nas nie lubi - zauważyła Olga. Oboje z Mi­chaiłem dostali przynajmniej osobny pokój do spania.

- Mnie nie lubi - sprostował Michaił. - Słyszałaś ją. To z powodu mamy. Po wypadku z Jelizawietą uwa­ża, że to wina mamy.

- Nikołaj też był przedtem okropny - stwierdziła Olga bezlitośnie. Ale przynajmniej odzywała się. Mi­chaił uznał, że w jej zachowaniu nastąpiła pewna zmiana na lepsze.

Nikołaj znalazł oboje w pokoju Michaiła. Był zmę­czony. Kiedy zaciskał wargi, w kącikach ust tworzy­ły się bruzdy, nadając jego twarzy ponury wyraz.

- Nikt nie wybiera rodziców - rzekł krótko. - Mat­ka zaprasza dziś na herbatę swoje przyjaciółki i parę ich córek. - Nikołaj westchnął. - Jeżeli chcecie, mo­żecie przyjść. Zadbałem o to, byś mogła się wykąpać, Olga. Obiecałem ci porządną kąpiel i dotrzymam obietnicy, chociaż pomoczyłaś się już trochę w klasz­torze. - Uśmiechnął się. - Niewiele jest takich kobiet, które kąpały się w męskim klasztorze, Olga. Będzie o czym opowiadać wnukom!

Olga zerwała się na równe nogi i wypadła z pokoju.

- Co ją ugryzło? - zdumiał się Nikołaj. - Myślę, że bez niej byłoby łatwiej podróżować! - westchnął. - Kobiety są dziwne, czy to młode jak Olga, czy też w wieku mojej matki. - Stanął ze skrzyżowanymi ra­mionami. - Mama nie lubi Raiji. Może się zdarzyć, że przeleje tę niechęć na ciebie. Z góry za to przepra­szam. Nie mogę jej zmienić, za późno na zmiany. Nie chce się pogodzić z tym, że dorosłem.

- Matki już takie są! - stwierdził Michaił z przeko­naniem.

- Nie Raija!

- Mama także! Nikołaj uśmiechnął się.

- Moja matka obawia się, że staram się o względy Raiji. Dlatego zorganizowała to „polowanie na mę­ża” z herbatką jako przynętą.

- Ty i mama? - spytał Michaił z niedowierzaniem. - Przecież mama jest już stara!

- Twoja mama jest nadal bardzo piękna - odparł Nikołaj. - Wystarczająco piękna, by moja matka mia­ła powody, by się jej obawiać. Mógłbym się z tego śmiać, ale nawet nie jestem w stanie. Nigdy nie ze­rwij przyjaźni z mamą, Misza! Nie sądzę, byś mógł zrobić coś takiego, przez co Raija upodobniłaby się do mojej matki, ale mimo to strzeż się! To bardzo bo­li. Tak czy owak matka jest matką.

Woda była niemal gorąca. Sprawiała, że skóra pra­wie wrzała. Do kąpieli dodano perfum. Pachniała eg­zotycznymi kwiatami, których nazw Olga nie znała i których nawet nie potrafiła sobie wyobrazić tak da­leko na północy. Za mało jeszcze w życiu widziała, by mogły teraz wyrosnąć przed oczyma jej wyobraźni.

Olga szorowała ciało paznokciami. W kilku miej­sca zdarła skórę niemal do krwi. Zanurzyła się w ba­lii po uszy. Zamknęła oczy i wciągnęła powietrze. Całkiem zsunęła się pod wodę. Leżała tak, aż poczu­ła ból w piersiach. Wreszcie musiała się wynurzyć. Zdyszana wzięła ogromny haust powietrza. Połknę­ła odrobinę perfumowanej wody. Nie wszystko, co niebiańsko pachnie, ma równie cudowny smak, po­myślała.

Leżała w wodzie, czując, jak robi się przyjemnie ciepła. Letnia. Chłodna.

Leżała tak, widząc, jak na jej ciele tworzy się pod wodą gęsia skórka. Dłonie pomarszczyły się po we­wnętrznej stronie.

Te ręce dotykały go. Dotarły do tajemnych miejsc męskiego ciała. Wkradły się pod jego ubranie.

Te ręce chciały poznać.

Była ciekawa. Pragnęła poczuć, jak to jest.

Chciała się dowiedzieć, jak to jest.

Nie rozumiała, że to on tego chciał, że tylko tego chciał.

Pojęła to dopiero dzisiaj. Nawet dziś w nocy uspra­wiedliwiała niezręczne zachowanie Walerija, uniki, zdradę.

Pragnęła się dowiedzieć, jak to jest. Teraz już wie. Teraz pragnęła nie wiedzieć.

Woda wystygła. Olga zmarzła. Zmarzła tak, że szczę­kała zębami. Nie udało jej się zedrzeć skóry w gorącej wodzie. Nie udało jej się zmyć nieszczerych pieszczot, chociaż piekły i kłuły jej skórę. A tak bardzo pragnęła wrócić do ciała dawnej Olgi, która żyła w nieświado­mości. Dawnej, piętnastoletniej Olgi, brązowookiej niewinności z ustami pełnymi nieprzystojnych słów.

Woda wystygła.

Olga miała piętnaście lat i wiedziała. Tego nie moż­na zmienić. Nie da się ukryć, że chciała. Przez dłuż­szą chwilę. A kiedy wolała nie posuwać się dalej, za­niemówiła. Jej prośby pozostały tylko w jej myślach. Wypełniały ją, kiedy zdawał się przewiercać ją na wy­lot. Jej prośby wypaliły sufit nad jego plecami. Jego ramiona przetaczały się nad nią jak ciemne chmury.

Czuła, jakby w powietrzu zawisła niema burza, i tyl­ko ona zdawała sobie z tego sprawę. Walerij powiedział, że była wspaniała.

- Nie przyszłaś, więc... - Nikołaj zatrzymał się w pól drogi.

Spojrzał przez ramię. Wciągnął powietrze i wszedł do pokoju. W kilku susach znalazł się przy Oldze. Wyjął ją z lodowatej kąpieli. Owinął w koc przykry­wający łóżko i posadził na brzegu posłania. Chwycił ją zdenerwowany za ramiona.

Olga spuściła głowę. Z mokrych włosów spływała woda. Tworzyła strużki wzdłuż szyi. Mokre ścieżki na jej dziewczęcym ciele.

- Nie traktowałem tego dosłownie, kiedy obiecy­wałem, że będziesz się mogła kąpać godzinami, Ol­ga! - spróbował się uśmiechnąć, zażartować. - Mo­żesz się rozchorować, moja mała! Ta woda zrobiła się prawie lodowata. Pamiętaj, że masz za sobą trud­ną podróż. Wiesz, dlaczego nie chciałem, byś z nami jechała, Olga!

Olga nawet się nie uśmiechnęła. Spojrzała zmęczo­nym wzrokiem na Nikołaja. Płakała cicho.

Chwilę trwało, zanim Nikołaj się zorientował, że to łzy spływają jej po policzkach. Początkowo my­ślał, że to woda.

- Co się dzieje, Olga? Przyszedłem, bo skończyli­śmy jeść. Nie słyszałaś, że dzwoniono na posiłek? Myślałem, że zasnęłaś po kąpieli. Boże drogi, co się z tobą dzieje, dziewczyno?

Płakała, ale kiedy chciał ją objąć, poprosiła, by te­go nie robił.

Nikołaj stanął przed nią bezsilny. Patrzył, jak płacze. Na jej pochyloną głowę. Na ciało, które trzęsło się pod okryciem. Na mokre loki.

Wziął ręcznik i zaczął wycierać jej włosy. Nie pro­testowała. Ale nie przestawała płakać.

- To dla ciebie zbyt wielki wysiłek, moja mała - stwierdził. Nie mógł nic poradzić na łzy. Nie rozu­miał ich. Pamiętał łzy Jelizawiety. Pamiętał jej płacz. Zawsze bał się łez i płaczu. Ojciec nauczył go, że łzy kobiety to tylko podstęp, a mężczyzna nie posiada broni, która mogłaby się z nimi równać. Nikołaj bał się łez innych ludzi. - Podróż okazała się dla ciebie zbyt wyczerpująca. Powinienem od razu odesłać cię z powrotem do domu! Nigdy nie powinienem się zgodzić, byś jechała dalej z nami, Olga! Mimo wszyst­ko istnieje różnica między kobietami i mężczyznami. A ty na domiar złego jesteś jeszcze dzieckiem.

Jej śmiech jak sztylet przeszył nagle powietrze. Sprawił, że Nikołaj poczuł się nieswojo. Urywany śmiech nie brzmiał przyjemnie.

- Musisz się ubrać! Połóż się! Poproszę kogoś, by przyniósł ci posiłek, Olga. Ktoś zabierze wodę. Ale najpierw muszę się upewnić, że się ubierzesz. Nie chcę, by moja matka dowiedziała się, że siedziałaś na­ga, gdy przyszła służba. Mówię to z troski o ciebie.

- Ubiorę się - obiecała. Uśmiechnęła się. Jednak bez przekonania. Otarła łzy wierzchem dłoni. Pod­niosła głowę, jak to miała w zwyczaju. Nieznacznie odrzuciła ją do tyłu, co Nikołajowi przywiodło na myśl Raiję. Olga, będąc córką Toni, raczej ją powin­na mu przypominać. - Już dobrze - uspokoiła Niko­łaja głosem, który brzmiał jakby zbyt dorośle jak na nią. Wyraz oczu wydawał się także zbyt poważny. - Masz rację, Nikołaj. To dla mnie za wiele. Po prostu cała ta podróż przerosła moje wyobrażenia. Powin­nam sobie wybić z głowy udział w tej przygodzie. Przygody nie są przeznaczone dla takich zwykłych dziewczyn jak ja. Przygody są dla mężczyzn. I może dla takich kobiet jak mama i Raija - Raisa.

Nikołaj nie zadawał więcej pytań, choć słowa Olgi nie do końca go przekonały. Nie dostrzegł więcej łez na po­liczkach Olgi. Uciekał przed spojrzeniem jej czysto brą­zowych oczu. Nie chciał wierzyć, że z tych ciemnych studni przeleje się woda, gdy tylko odwróci się plecami.

Zamknął Olgę w pokoju. Odciął się od myśli, któ­rych nie był w stanie zgłębić.

Wyglądało na to, że nawet nie próbował. Stał na pokrytym chodnikiem korytarzu i nie wierzył, że Ol­ga już czuje się dobrze.

Lecz w tym domu nie mieszkały czułe i pełne zro­zumienia siostry, którym by mógł powierzyć płacz Ol­gi i obce spojrzenie. Jego matka nie wbiegnie po scho­dach powodowana jakimś sentymentem. A służbie nikt się nie zwierza, po prostu nie powinna się wtrącać w ro­dzinne sprawy. Rozniosłaby plotki po mieście. Nikoła­jowi wpojono przekonanie, że nie należy ufać ludziom.

Nikołaj znalazł Misze przy kolekcji statków ojca, wielkiej namiętności Anatolija Norkina. Statków, które stanowiły dokładne modele prawdziwych. Mi­chaił również patrzył na ów zbiór z lubością, nie śmiał niemal dotknąć burt, masztów, żagli.

Na jego twarzy malowało się rozmarzenie. Niko­łaj wiedział, że Michaiła trudno będzie wyleczyć z tej miłości.

Syn armatora sam został armatorem. Rzadko się zdarza, by komuś tak się w życiu poszczęściło jak Mi­chaiłowi. Wykonując jakąkolwiek inną pracę, nie był­by szczęśliwy.

Morze i statki zawładnęły nim bez reszty. Opano­wały go, zanim chłopak zrozumiał, że to jego prze­znaczenie.

- Spała?

- Płakała. Musiałem ją wyciągnąć z kąpieli. Woda tak wystygła, że zmarzły mi ręce. Czy to normalne u dziewczyn? Potem tylko płakała. Nie chciała, bym ją pocieszył. Nie pozwoliła mi się dotknąć. Tylko cie­kły jej łzy. Może ty powinieneś z nią porozmawiać?

- A teraz śpi czy ciągle płacze?

- Obiecałem, że przyślę jej coś do jedzenia. Miała się ubrać. Jeżeli zachoruje, będziemy musieli zostać tu kilka dni. A wolałbym nie zwlekać z wyjazdem. Pogoda jest taka niepewna, taka zmienna. Oleg obe­drze mnie żywcem ze skóry, jeżeli przywiozę mu chore dziecko. A Tonią mnie potem powiesi.

- Zaniosę Oldze jedzenie - zaproponował Michaił. Jego myśli krążyły wokół tego samego. Wokół tego, czego nie pamiętał wyraźnie, co nawet nie było wspo­mnieniem zdarzenia na jawie.

Olga siedziała na środku łóżka. Całkiem ubrana. Ktoś zabrał już balię z wodą. W pokoju nadal pach­niało nieznanymi perfumami. Łaskotało w nosie. Ów zapach nie pasował tu nad Morzem Białym. Mozę w Sankt Petersburgu, ale nie w Kem. Nawet nie w ta­kim domu jak ten. Zapach wydawał się równie obcy jak kopuły wież klasztoru na Wyspach Sołowieckich.

Michaił pomyślał o klasztorze. Przypomniał sobie, że policzył wieże. Doszedł prawie do trzydziestu.

- Jedzenie - powiedział. Postawił tacę na stole. Olga musiała wstać z łóżka, żeby zjeść.

Michaił nie widział dotąd takiego wyrazu jej oczu. Nikołaj nie znał jej tak dobrze jak on. Nikołaj wi­dział w niej małą dziewczynkę.

Michaił znał ją dobrze.

Nie byli już dziećmi. Nie czuł się dzieckiem. Olga też nie.

Usiadł na łóżku obok niej. Nie odezwała się. Ale pozwoliła mu zostać. Michaił przypomniał sobie baj­kę, którą opowiadała w saniach, kiedy zabłądzili, a wiatr omal ich nie zdmuchnął.

Wtedy Walerij mu się spodobał. To ładnie z jego stro­ny, że nakłonił Olgę do mówienia. Sprawił, że pomyśla­ła o czymś innym, że i on nie poddał się panice. Olga potrafiła tak opowiadać, że porywała wszystkich wokół. Dzięki niej słowa zmieniały się w kolory i obrazy, dźwię­ki i zapachy. Michaił pomyślał, że Walerij również cały zamienił się w słuch. On, który nie wierzył w takie baj­dy. Walerij, który był już dorosły i który uciekał przed prawem, władzą cara i przed więzieniem. Który zabił i być może popełnił inne przestępstwa, do czego nigdy się nie przyznał. Walerij, którego Michaił traktował jak starszego brata.

- Którym z wiatrów był? - spytał. Spojrzał na Olgę. Nie odrywał od niej wzroku. W końcu musiała na niego popatrzeć. Napotkała jego wzrok.

- W każdym razie nie Wiatrem Południowym - odparła. - Może Wiatrem Wschodnim. Albo Zachodnim. Nawet nie Wiatrem Północnym. Nie zależało mu na mnie aż tak bardzo... - Olga zamilkła. - Skąd wiedzia­łeś? - spytała. - Czy ci się przyznał? Spaliście przecież w jednym pokoju. Chyba nie opowiadał ci o tym?

Michaił potrząsnął głową. Doszedł do wniosku, że między Olgą i Walerijem nie zaszło nic pięknego, skoro mogła posądzić Uskowa o niedyskrecję.

- Przebudziłem się, kiedy wrócił. Nic nie rozumiałem aż do chwili, gdy Nikołaj powiedział mi, że płakałaś.

- To nie był gwałt - wyznała cicho Olga. Oparła bro­dę na kolanach. Potem policzek. Tak było wygodnie.

- Nie zrozumiesz tego, Misza - westchnęła.— Ale po prostu nikomu bardziej nie ufam niż tobie. Jeżeli ko­muś powtórzysz, zabiję cię. Naprawdę. Albo zrobię coś jeszcze gorszego. Po prostu przyszedł - rzekła cien­kim głosem. - Przyszedł i tak pięknie mówił. Ma do tego dar. Uśmiecha się tak, że potrafi całkiem zniewo­lić. I patrzy takim ciepłym wzrokiem. Jest taki miły. Niczego nie obiecuje. Tylko prosi. Nie czeka na odpo­wiedź. Bierze to, co chce. I pozwoliłam mu wziąć.

Wydawała się niepozorna w tej ogołoconej sukni, przyozdobionej kiedyś koronkami i wstążkami, któ­re oderwała przed wyjazdem. Teraz jakby tonęła w brunatnej tkaninie. Mówiła, że materiał jest dobry. Drogi. Wyglądała blado. Wyglądała jak chora.

- To nie był gwałt, rozumiesz, Misza? Chciałam te­go. Moje ciało tego pragnęło. Zagrał na nim i wydobył wszystkie właściwe tony. Poruszył właściwe struny. To było smutne i piękne. Czułam, że płonę. I zrobił to. Ale moje myśli nie brały w tym udziału. Ani serce.

- Usiadła i przycisnęła dłoń do piersi. - Tak nie powinno być, rozumiesz, Misza? Straciłam ochotę, powin­nam od razu zrozumieć, że nie wystarczy pożądanie... Michaił nie miał pewności, czy pojmuje, o czym Olga mówi. Nie był w stanie słuchać, cisnęło mu się do głowy zbyt wiele myśli, zbyt wiele obrazów. Odziedziczył po matce ową przeklętą wyobraźnię. Bez trudu ujrzał przed oczyma Olgę z Walerijem. To obrzydliwe. Podwójnie obrzydliwe, ponieważ jest te­raz tak nieszczęśliwa. Ból w jej głosie sprawiał, że ostatni postępek Walerija wydawał się gorszym prze­stępstwem niż poprzedni, kiedy zabił.

- Potem powiedział, że byłam wspaniała - Olga mówiła jakby nieobecna. Jej słowa brzmiały głucho. Śmiała się tak, że rozdzierała mu serce.

Olga powinna śmiać się najradośniej ze wszystkich dziewcząt! Powinna pozostać najbardziej pyskatą i pewną siebie dziewczyną w Archangielsku!

- Wspaniała! - Przeszedł ją dreszcz. Ukryła twarz w dłoniach. Michaił widział tylko jej kręcone włosy, plecy. Ramiona, którymi zasłaniała twarz. - Potem w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Kiedy skończył, rozpętało się we mnie prawdziwe piekło. - Zapadła cisza. - Szkoda, że mu nie odpowiedziałam, że za to on się nie spisał. Że nie zrobił na mnie wrażenia.

- Nienawidzę go - syknął Michaił. Nienawidził Walerija z całej duszy. Żałował, że nie dowiedział się o wszystkim, zanim opuścili klasztor na Wyspach Sołowieckich.

- Ja też - przyznała Olga.

11

- W pierwszej kolejności musimy odprowadzić do rodziców ciebie, młoda damo! - Nikołaj nie zatrzy­mał się przy swoim domu.

Olga tylko wzruszyła ramionami. Powrotna po­dróż okazała się całkiem inna niż droga do Kem. Mat­ka Nikołaja wymogła na synu, by wracał do Archan­gielska w krytych saniach. Chciała też wysłać z nim stangreta, ale Nikołaj stanowczo odmówił.

Podróżowali tylko przy sprzyjającej pogodzie. No­cowali w gospodach. Jedli posiłki przygotowywane specjalnie dla dziedzica Norkinów. Nikołaj nie zdołał ukryć, kim jest, gdyż rodzinny pojazd rozpoznawano z daleka. Zakłopotany przyjmował zaszczyty, z który­mi wszędzie po drodze witano tak godnego gościa.

Powrotna podróż trwała dłużej, ale nie była uciążli­wa. Nie zatrzymał ich żaden patrol żołnierzy. Nikt nie pytał o zbiega z wojska, który zamordował oficera.

Wracali prawie o miesiąc starsi. Dojrzalsi. Spokoj­ni o los Walerija.

Nikołaj i Michaił weszli z Olgą do środka. Co prawda dziewczyna stała się nieproszonym człon­kiem ich wyprawy, ale teraz gotowi byli bronić jej przed rodzicami wszelkimi sposobami.

Antonia smarowała właśnie tłuszczem swoje buty do jazdy konnej. Westchnęła, kiedy zobaczyła całą trójkę. Wolno wtarła w skórę butów to, co jeszcze jej zostało w rękach, umyła się.

Michaił pchnął Olgę naprzód. Matka i córka spo­tkały się na środku kuchni. Antonia chwyciła Olgę za włosy i uczyniła ruch, jakby miała ją za nie wytargać, ale zaraz uśmiechnęła się zrezygnowana. Uścisnęła Olgę. Ucałowała ją w policzki, w czoło. Przytrzyma­ła w ramionach, a potem posadziła na krześle.

- Powinnaś dostać porządne lanie! Gdybyś wiedziała, ile mnie kosztowało uspokajanie twego ojca! Omal nie poruszył nieba i ziemi, żeby cię odnaleźć. Codziennie z nim walczyłam, przekonywałam, że będzie jeszcze go­rzej, jeżeli wywoła zamieszanie. Należy ci się porządne lanie! - powtórzyła Antonia, a potem skierowała palec wskazujący na Nikołaja. Gdyby to był pistolet, Nikołaj leżałby już nieżywy. - Nikołaju Norkin, myślałam, że masz więcej rozsądku i nie pozwolisz mojemu dziecku z wami jechać! Powinnam przewidzieć, że Olga nie oprze się pokusie wielkiej przygody! Ale na nieszczęście nie przyszło mi to do głowy. Dlaczego, do diabła, nie odesłałeś jej z powrotem?

- To nie wina Nikołaja! - odezwała się Olga.

- Wiem, że to nie wina Nikołaja! - Antonia opar­ła ręce na biodrach, z oczu ciskała błyskawice. - Ale Nikołaj odpowiadał za wszystkich! Dlaczego?

Nikołaj wyjaśnił spokojnym głosem, jak to się stało: że Olga najpierw porządnie ich przestraszyła, a potem sprytnie przekonała, by się zgodzili ją zabrać. Mówił dokładnie tak, jak było. Starał się niczego nie pominąć. Wszyscy zebrali się wokół kuchennego stołu i słuchali z uwagą. W tym czasie Antonia posłała jednego ze sta­jennych do portu po Olega i Raiję.

Nikołaj przerwał swą opowieść i postanowił po­czekać, aż przyjdą.

Kiedy Oleg stanął w drzwiach, całkiem się rozczu­lił. W porcie jego złość sięgała zenitu, lecz po drodze Raija zdołała go trochę udobruchać. Do tego Olga spojrzała na ojca takim wzrokiem, że Oleg już wca­le nie czuł gniewu.

- Dziki Ptaku! - wziął córkę w ramiona i w jednej chwili wszystko wybaczył. - Powinniśmy cię zamk­nąć w klatce, mały trollu! Wiesz, że poskarżono się na ciebie gubernatorowi, ponieważ zachowałaś się niegrzecznie wobec jednego z oficerów?

Nikołaj opowiadał dalej. Olga oparła głowę na ra­mieniu ojca. Oleg śmiał się w głos, kiedy Nikołaj stwierdził, że Olga prawdopodobnie jako pierwsza dziewczyna brała kąpiel w męskim klasztorze na Wy­spach Sołowieckich.

- Jednak nie byłbym tego całkiem pewny - wtrącił Oleg ze złośliwym uśmieszkiem. - Nie wiadomo, co mnisi wyczyniali za tymi murami przez trzysta lat. Nie wierzę, by zachowywali się tak pobożnie, jak się większości wydaje. Nie dałbym za to rubla!

Olga opowiedziała o człowieku, który rozpoznał w jej twarzy twarz matki.

W spojrzeniu Antonii pojawiło się pewnego rodza­ju rozmarzenie.

- Pamiętam go - przyznała tylko. Wadim należał do tego okresu jej życia, który się skończył i który bezpowrotnie zostawiła za sobą. Spotkali się w dro­dze, wtedy żadne z nich nie było u siebie. - Pocho­dził z bogatej rodziny - dodała. - Ale zerwał z nią wszelkie więzi. Był po prostu uczciwy.

- Zawarłem umowy na kupno soli - pochwalił się Nikołaj zadowolony z siebie. - A więc jeszcze inne korzyści wynikły z tej wyprawy. Wróciliśmy. Przeży­liśmy. Znowu jesteśmy w domu, ci sami, choć trochę odmienieni.

Olga uśmiechnęła się. Michaił szybko zerknął na nią z ukosa. Zacisnął usta. Nie wyjawił Nikołajowi sekre­tu Olgi. Zabroniła mu. Nosił zatem jeszcze jedną bo­lesną tajemnicę, chociaż właściwie nie chciał jej poznać.

- Lecz ty, Dziki Ptaku, nie popłyniesz z nami wio­sną za granicę! - Oleg uznał, że powinien to podkreślić.

Pogroził palcem wskazującym przed nosem Olgi. Roześmiała się, ponieważ tego od niej oczekiwał.

- Wcale nie chcę.

- Czy to nie ty miałaś taki apetyt na przygodę? - drażnił się z nią. - Czy to nie ty zwykle zadręczasz mnie prośbami, bym cię zabrał z sobą?

- Nie chcę nigdzie wyruszać tej wiosny - oznajmi­ła, nie zamierzając niczego wyjaśniać. - Po prostu nie chcę płynąć z wami w tę podróż. Czyżbyś nie był za­dowolony? Przecież zawsze chciałeś mieć grzeczną córeczkę kochającą dom?

Wszystko wróciło do normy. Znowu toczyło się spokojnym, zwykłym trybem. Wrócił Jurij Iwanowicz. Dobrze zaopatrzony. Również bardziej zmę­czony. Zwierzył się Oldze, że życie z wymagającą ko­bietą nie jest warte zachodu.

Michaił skończył piętnaście lat. Nie przepełniało go to szczególną radością. Kiedyś może wierzył, że z dniem urodzin powinien się od razu jakoś nadzwy­czajnie zmienić, ale gdy się budził następnego ranka, nie widział żadnej różnicy. Uśmiechał się miło do tych, którzy wyjątkowo go w tym dniu traktowali, ale uważał, że nie jest to zbyt rozsądne.

Nie czuł się sobą. Był jak oszołomiony.

Tęsknił do wiosny. Do zapachu morza. To tego, by móc poczuć ruch fal. Chciał stanąć na pokładzie i do­znać wrażenia, że tu jest jego miejsce. Chciał poczuć wiatr wiejący mu w twarz. Chciał, by przybyło mu zmarszczek charakterystycznych dla ludzi morza. Chciał popłynąć na zachód. Zabrać ze sobą matkę. Jak tylko zrobi się trochę cieplej, zacznie ją stopnio­wo do tego przekonywać. Nigdy przedtem nie pra­gnęła mu towarzyszyć w podróży.

Teraz będzie musiała.

Michaił nie zniesie ukrywania przed nią przez resztę życia wielkiej tajemnicy. Wiedział, że musi się od tego ciężaru uwolnić. A także uwolnić matkę od niepewności.

Nie wiedział, co z tego wyniknie, ale nabierał co­raz większej pewności, że podjął słuszną decyzję.

Ojciec by się nie zgodził na wyjawienie Raiji praw­dy. Tyle to Michaił rozumiał. Ale on nie jest Jewgie­nijem. Ojciec nie żyje. Żywi są ważniejsi od umarłych.

Michaił zdziwił się, kiedy Olga przyszła z nim po­rozmawiać. Był początek lutego. Słońce nabrało ru­mieńców na policzkach w swej wędrówce po niebie coraz wyżej i wyżej z każdym dniem.

Michaiła wypełniała tęsknota za wiosną. Chciałby unieść słońce wysoko, wysoko na niebie. Chciałby ubrać niebo w czerwcowo niebieską aksamitną su­kienkę Raiji, chciałby oglądać wiosnę, lato, chciałby, żeby Morze Białe przeczyło swej nazwie.

- Nie jesteś chora? - spytał zdziwiony.

Wszyscy tej zimy chorowali. Wszyscy kasłali, mie­li spuchnięte oczy, zachrypnięte gardła i czuli mdło­ści, jak gdyby stali na pokładzie statku miotanego północnym wiatrem i cierpieli na chorobę morską.

Sam Misza nie oparł się chrypce i katarowi. Słyszał też, że Antonia nakazała Oldze położyć się do łóżka.

- Wyjdź ze mną - poprosiła. Nie usłuchała Antonii. A zatem zimowe choroby nie zdołały jej złamać, może tylko wydawała się tro­chę bledsza na twarzy.

Michaił od razu zrozumiał, że nie może odmówić. Wciągnął kurtkę i wyszli.

Port wciąż wydawał się prawie wymarły. Codzien­nie przychodzili tu marynarze w różnym wieku i sta­wali, wyczekując na skraju nabrzeża.

Ludzie nadal przejeżdżali po lodzie. Prędzej przy­witają czerwiec, niż lód odpuści.

Lecz lutowe słońce wywoływało w nich wszyst­kich tę samą tęsknotę. Nie zawsze jednak ową roman­tyczną tęsknotę za morzem. Niektórzy, cierpiący nę­dzę, marzyli o szybkim nadejściu wiosny i o pracy.

Olga przez dłuższą chwilę milczała, idąc obok Mi­chaiła. Wciągnęła dłonie w rękawy kurtki. Przyszła bez rękawiczek. Słońce prowokowało do lekkomyślności.

- Bardzo wyrosłeś w ciągu zimy - rzekła w końcu. - Jesteś dużo wyższy ode mnie.

Michaił uśmiechnął się. Kopnął grudkę lodu. Po­czuł idiotyczną radość z tego powodu, że Olga przynajmniej nie dorówna mu wzrostem. Istniały dziedziny, w których przegrywała jeszcze przed rozpoczęciem rywalizacji.

Pomyślał, że chyba nie wyciągnęła go z domu po to, by rozmawiać o jego wzroście. Zauważył, że czu­ła się niepewnie. Poznał to po jej głosie. To dziwne, że można tak dobrze kogoś znać, żeby wyłowić uchem tak subtelne różnice. Że zorientował się, mi­mo że mu nic nie powiedziała.

Dziwne.

Ale z drugiej strony to trochę dobrze.

- Uważasz, że się zmieniłam?

Zatrzymali się w miejscu, gdzie kończyło się na­brzeże. Morze Białe iskrzyło się ku nim poufale. Wy­kradało słońcu życie. Odbijało promienie prosto w ich twarze. Barwiło je na różowożółto. Ulotnie.

Michaił zerknął na Olgę. O co, u licha, jej chodzi? Olga nie należała do osób, które się napraszały, by w kółko powtarzano im, że są piękne! Przecież dość jest tych, którzy prawią jej komplementy nieprosze­ni. Ujrzał ciemne, pytające oczy. Wysuniętą brodę jak wtedy, gdy robiła coś na przekór.

Olga wydawała się może szczuplejsza na twarzy. Michaił nie wiedział, co odpowiedzieć, czuł się zagu­biony. Urosły jej włosy. Ale chyba musiała sobie z te­go zdawać sprawę! Nie powinna do niego przycho­dzić i pytać, czy się zmieniła.

- Jesteś jakaś dziwna - odezwał się wreszcie. Popatrzył na morze. Zapragnął zaklęciem roztopić lód. Zapragnął stanąć na pokładzie. Znaleźć się jak najdalej od trudnych pytań i tych stron osobowości Olgi, których nie rozumiał.

Rozległ się jej śmiech, odbijający się od śniegu. Równie nieprzyjemny jak ten, którym się śmiała po powrocie z zachodu. Równie bezdźwięczny.

- Jeszcze nie widziałeś we mnie najdziwniejszego, Misza - rzuciła zaczepnie.

- Ja też tak myślę - spróbował zażartować. Roześmiał się, chociaż nie był pewien, czy jest sko­ra do żartów.

- Pytam poważnie, Misza - usłyszał. Smutek w jej oczach, w jej głosie, zmusił go do za­milknięcia.

Nie wiedział, co zrobić z rękoma. Kieszenie nie wydawały się wystarczająco bezpieczną kryjówką. Czuł, że nie potrafi się zachować jak prawdziwy męż­czyzna, mimo że próbował stanąć tak, jak to robią starzy marynarze.

Nic nie pomogło, nawet gdy splunął daleko w bok.

- Naprawdę nie widzisz różnicy? - spytała Olga.

Michaił widział. I nie widział. Nie bardzo rozu­miał, o czym Olga mówi. Nie pojmował jej powagi. Nie zdołał przedrzeć się przez tę woalkę, która zasła­niała przed nim głębię jej oczu.

Skończył piętnaście lat i bardzo wyrósł tej zimy, lecz wcale nie był chudy jak patyk, a jego ciało zaczy­nało przypominać ciało mężczyzny. Jednak Olga na­dal wydawała się bardziej dorosła, bardziej dojrzała niż on. Nie rozumiał jej. A już zupełnie nie rozumiał takiego zachowania.

- Kiedy popłyniesz na zachód, Misza, kiedy popły­niesz na Wyspy Sołowieckie, żeby otrzymać błogo­sławieństwo i zabrać Walerija, możesz mu powie­dzieć, że zostanie ojcem.

Niektóre słowa docierają do świadomości niczym trzask z bicza. Inne potrzebują na to więcej czasu. Te wymagały dłuższej chwili.

Kiedy Misza zrozumiał, objął Olgę. Trzymał ją w objęciach, aż uprzytomnił sobie, gdzie są.

Znowu ukrył ręce w kieszeniach, tam mimo wszyst­ko było dla nich najbezpieczniej.

Poczuł, że policzki robią mu się gorące. Ogarnęła go złość. Skierował wzrok na spódnicę Olgi. Nie za­uważył niczego szczególnego. Nie wiedział, jak duży powinien być brzuch dziewczyny.

- Ale... czy jesteś pewna?

Na twarzy Miszy malowało się tak wyraźne po­wątpiewanie, że Olga odezwała się trochę łagodniej:

- Jestem pewna. Nie myślisz chyba, że wymiotuję tygodniami bez powodu! I nie krwawiłam od...

Michaił nie odzywał się. Olga dotknęła tematu, w którym nie bardzo się orientował, o którym męż­czyźni nie powinni zbyt wiele wiedzieć. Świat kobie­ty pozostawał dla niego zamknięty.

Teraz bardziej niż kiedykolwiek.

- Czy w domu już wiedzą?

- Oszalałeś? - oburzyła się. - Wiesz tylko ty. Nie jestem mężczyzną i nie przechwalam się wszystkim wkoło!

- Dowiedzą się. Wcześniej czy później. - Michaił po­patrzył na Olgę. Wypełniły go inne pragnienia niż to, by poczuć pokład pod stopami, kołysanie fal, zapach słonej wody. - Zauważą. Niedługo... Co wtedy zrobisz?

- Nie bój się, nie zamierzam się rzucić do morza - rzekła Olga z pewnością w głosie. - Czyż nie tego ocze­kuje się od dziewcząt, które popadły w nieszczęście?

Michaił odgarnął jej pośpiesznie kosmyk włosów z policzka. Uśmiechnął się.

- Musiałabyś iść bardzo daleko od brzegu, by ci się to udało.

- To nie żarty, Misza! Ujrzał białe policzki. Drżącą brodę i wargi. Ale jej głos brzmiał pewnie. Ze złością. Prawie jakby była sobą.

- Istnieje inne rozwiązanie, prawda, Misza?

Znowu minęło trochę czasu, zanim zrozumiał. Nie do­strzegał tego rodzaju możliwości równie łatwo jak Olga. Poruszała się w świecie kobiet, którego nie znał. Znane jej krajobrazy, dla niego były obce i dziwne, niemal prze­rażające. Olga miała wszystkie atuty po swojej stronie.

- Są jeszcze mądre babki - dodała wyjaśniająco. Zacisnęła usta. Stały się niewielką różową kreską na jej zimowej twarzy.

- To niebezpieczne - zaoponował Michaił.

- Ale żony rybaków do nich chodzą - rzekła Olga. - Kiedy już nie widzą możliwości wykarmienia jeszcze jednej gęby. Chodzą do nich biedne dziewczyny, które nie zniosłyby wstydu. Wszędzie się to robi. Również w Archangielsku.

- Ale to przestępstwo - stwierdził Michaił. - Za­równo zajmowanie się tą praktyką, jak i korzystanie z niej jest zabronione. Możesz trafić za to do więzie­nia. Mówią, że to zabójstwo. - Zastanowił się. - Nie wiem, może pozbycie się nienarodzonego dziecka to też zabójstwo?

- Jesteś mężczyzną! Nic o tym nie wiesz! Olga wykopywała nogą w śniegu głębokie dołki.

Nikt przedtem nie nazwał go mężczyzną. Michaił nie był pewien, czy Olga rzeczywiście tak uważa. Nie spy­tał jej. Słowa spadły jej z ust niczym deszcz z chmury.

- Sama możesz przy tym umrzeć - powiedział, choć nie był w stanie przekonująco bronić swego sta­nowiska. Z pewnością Olga miała rację, ale jednocześnie nie rozumiał jej. Trząsł się z zimna i ze strachu. - I to będzie kosztowało. Myślisz, że ktoś zrobi to dla ciebie bez zapłaty? Będziesz miała odwagę komuś o tym powiedzieć? Zanim do czegokolwiek się przy­znasz, będziesz musiała drogo zapłacić, by ta czy in­na babka trzymała język za zębami. Może cię prze­śladować przez całe życie. Pomyślałaś o tym?

- Pomyślałam o wszystkim. U tych znachorek sło­wa są jak kamienie, które wpadły do głębokiej wody i dosięgły dna. Wierz mi, jestem przerażona. Boję się konsekwencji. Ale bardziej się boję urodzić to dziec­ko. Nie chcę tego dziecka! To dziecko Walerija. Nie chcę urodzić jego dziecka. Nie chcę. Czy potrafisz to zrozumieć, Misza? Tylko to?

Powoli skinął głową. Ogarnęły go mdłości. Powró­ciła myśl o Oldze i Waleriju razem. Niczym upiór, który powstał z grobu.

Michaił też nie chciał, żeby Olga urodziła dziecko Walerija. Równie mocno jak Olga pragnął, by się nie narodziło. Wolałby nigdy się nie dowiedzieć. Nie chciał myśleć o tym, że Olga zostanie z dzieckiem w ramionach, kiedy on popłynie na zachód. To nie pasowało do jego tęsknoty za wiosną.

- Słyszałaś o jakiejś, która się tym zajmuje? - spytał w końcu. Tego też wolałby nie wiedzieć, ale pogodził się z tym, że Olga wybrała go na swego powiernika.

Nie chciała go prosić o pomoc, po prostu mu się zwierzyła. Uznała to za oczywiste, że poda jej rękę w potrzebie.

Olga była zbyt dumna, by prosić.

Skinęła głową. Była blada. Tak blada, że niemal gi­nęła na tle śniegu. Usta miała sine.

- Potrzebuję pieniędzy - wyznała. - Możesz mi w tym pomóc, Misza? Nie mogę zwrócić się do nikogo innego. I nie mogę zbyt długo czekać. Chcę, żeby to się już sta­ło. Chcę, żeby było po wszystkim. Nie chcę tego dziec­ka. Nie chcę nosić w sobie czegoś, czego nienawidzę ca­łą sobą. Nie chciałabym, żeby mi przypominało tego drania. Chcę się tego dziecka po prostu pozbyć. Teraz. Jak najszybciej... Nawet jeśli do końca życia mają mnie dręczyć wyrzuty sumienia, lepsze to niż wychowywanie dziecka, którego nigdy nie pokocham. Dzieci powinny być chciane i kochane. A to, które noszę, wcale nie jest upragnione. I nigdy mi się nie uda go pokochać.

- Jesteś pewna? - Tak. Michaił westchnął. Czuł, że został wciągnięty w kłopoty Olgi wbrew swej woli. Jednocześnie nie wyobrażał sobie, że mógłby jej odmówić pomocy. Ol­ga liczyła na niego. Byli przyjaciółmi.

- Spróbuję zdobyć pieniądze - obiecał.

- Tylko zrób to tak, żeby Raija - Raisa się o niczym nie dowiedziała!

- Myślisz, że jestem głupi?

- Postaraj się! - poprosiła Olga. - Nie zniosę tego dłużej. Co rano przełykam ślinę, żeby nie zwymioto­wać. Nie zdołam dłużej tłumić płaczu. Już nie wy­trzymuję, Misza.

- Dobrze, zrobię, co mogę - zapewnił. - Pomogę ci zdobyć pieniądze. Ale nie wiem, czy dobrze robisz. Nie zmusisz mnie, bym myślał tak jak ty.

- Tylko mi pomóż, Misza!

Michaił wiedział, że nie może poprosić matki o pie­niądze. Raija należała do ostrożnych. Do tego stop­nia, że każdą monetę obracała w dłoni wiele razy, za­nim ją wydała.

Na pewno spyta, na co chce przeznaczyć pienią­dze. Zwykle niczego nie kupował. Miał wszystko, cze­go potrzebował. Nie potrafiłby się wytłumaczyć, gdy­by spytała.

Odnalazł drogę do Nikołaja. Nie dlatego, żeby my­ślał, że Nikołaj nie będzie o nic pytał, ale Nikołaj nie będzie przynajmniej usiłował za wszelką cenę wydu­sić z niego odpowiedzi.

- Chciałbym cię o coś poprosić - zaczął. - Ale nie jestem pewien, czy będę ci mógł wyjaśnić, dlaczego.

- To brzmi bardzo tajemniczo. - Nikołaj nabił faj­kę. Popadł w nałóg palenia i chętnie by go rzucił, ale fajka wypełniała wiele pustych godzin, stanowiła pewnego rodzaju nieme towarzystwo. - Proś!

- Potrzebuję pieniędzy.

- Nie sądziłem, że właściciel floty statków może zna­leźć się w potrzebie. Zamierzasz kupić nowy statek?

- Nie. Nic takiego. To coś, o czym nie mogę ci po­wiedzieć. To...

- ...tajemnica? - zgadywał Nikołaj. - Chyba się w nic nie wplątałeś? Nie popadłeś w jakieś tarapaty? Mów, nie powtórzę nikomu.

- Nie mam żadnych kłopotów — odparł Michaił. Było w tym trochę prawdy. - Ale nie mogę ci nicze­go wyjaśnić. Pożyczysz?

- O jakiej kwocie rozmawiamy? - spytał Nikołaj. - Czy takiej, by wystarczyło ci na kupno statku, cho­ciaż twierdzisz, że niczego podobnego nie planujesz?

W takim razie możesz nadać sprawie kryptonim „Ni­kołaj” - uśmiechnął się.

- Nie, mniej - rzekł Michaił. - Tyle, ile możesz mi pożyczyć. Wszystko ci zwrócę. Mogę podpisać oświadczenie, że pożyczyłem od ciebie pieniądze. Bę­dę płacił odsetki. Nie stracisz na tym.

- O, już się sporo nauczyłeś - stwierdził Nikołaj. Po­pukał swoją fajką. Odłożył ją i przyniósł pieniądze z szafy w salonie. Położył dłoń na stole przed Misza. Popatrzył na chłopaka pytająco. Potem położył drugą dłoń z pieniędzmi tuż przy pierwszej. - Nie chcę od ciebie żadnego pokwitowania. Możesz przeliczyć, że­byś wiedział, ile pożyczyłeś. Zwrócisz mi, kiedy bę­dziesz mógł. Tyle, ile będziesz mógł. Nie zamierzam cię pytać, na co chcesz wydać te pieniądze. Nawet nie będę pytał, czy nie łamiesz prawa. Nie jestem pewien, czy chciałbym to wiedzieć. Może ta sprawa należy do takich, o których powinno wiedzieć jak najmniej osób?

Michaił skinął głową. Nie mógł nawet wyznać, jak bardzo jest wdzięczny.

- Jesteś prawdziwym przyjacielem, Nikołaj! - Mi­chaił wypełnił kieszenie banknotami. Ciężkim kro­kiem wyszedł z domu Norkinów.

Michaił nie spał wiele tej nocy. Rozmyślał. Myśli przelatywały mu przez głowę jak stada wędrownych ptaków na wiosnę. Tłoczyły się tak ciasno, jak ławi­ce śledzi w fiordach.

Błądziły jakby w mroku świadomości. Pieniądze le­żały pod materacem. Michaiłowi zabrakło odwagi, by zostawić je w kieszeniach kurtki. Matka miała w zwy­czaju przenoszenie rzeczy z miejsca na miejsce. A on rzadko wieszał kurtkę tak, żeby Raija była zadowo­lona. Zadałaby wiele pytań, gdyby znalazła pieniądze. I zażądałaby odpowiedzi.

Bał się o Olgę. O mądrych babkach słyszał niezbyt wiele historii, ale wszystkie, które znał, miały krwa­we zakończenie.

Wiele biednych dziewcząt umarło nie wiadomo z jakiego powodu. Dopiero po dokładnych oględzi­nach zwłok można było poznać przyczynę śmierci.

Nasłuchał się o dziewkach służących, które dosta­wały krwotoku, szorując podłogi u bogatych. O ko­bietach wtrącanych do więzienia, które wykrwawiały się zamknięte w lochu. Od czasu do czasu wieszano jakąś mądrą babkę lub ścinano jej głowę. Różnie by­wało. Niektórzy nazywali je czarownicami. Szeptano o kosteczkach płodów leżących za domem. O dymie niezwykle czarnym i gęstym, dziwnie pachnącym.

Plotki stawały się podwójnie okrutne w porównaniu z rzeczywistością. Ale chociaż Michaił odrzucił więk­szość z niesamowitych opowieści, i tak go wystarczają­co przerażały. Nie chciał, by z Olgą stało się podobnie.

Musiał szeroko otwierać oczy i wpatrywać się w sufit, by nie widzieć jej w myślach krwawiącej, krzyczącej, umierającej.

Mimo wszystko udało mu się w końcu jakoś zasnąć. Pocił się przez sen. Zapadł głęboko w marzenia senne, w noc, w niechcianą podróż w krainę koszmarów.

Szedł razem z Olgą. W dziwnej okolicy z kamieni i śniegu. Z lodu. Domy stały wzdłuż wąskiej ścieżki, którą szli. Ściany były gładkie, pokryte lodem. Kapa­ło z nich, ale nie było ciepło.

Skrawek nieba, który zdołał dostrzec, miał szary kolor. Misza nie widział słońca ani księżyca, ani bla­sku gwiazd. Nie wiedział, czy to noc, czy dzień. Pa­nował dziwny, nieokreślony mrok. Wędrowali w przestrzeni pozbawionej czasu. W miejscu, które­go nie ma. Mimo to nie rezygnowali. W jego kiesze­niach ciążyły pieniądze. Całą kurtkę pokrywały pie­niądze. Czuł, że zewsząd wyciągają się po nie czyjeś ręce, chcą zabrać banknoty, ale coś je powstrzymuje. Za każdym razem, gdy pytał kogoś o drogę, chciwe, należące do nie wiadomo kogo ręce znikały. Nie otrzymał odpowiedzi.

Szukali więc sami.

Wreszcie odnaleźli uchylone drzwi. Bez numeru, ta­bliczki, ale i Michaił, i Olga wiedzieli, że to te właściwe.

Ktoś je uchylił dla nich.

Dla Olgi.

Weszli do środka. Wewnątrz panował mrok. Chwilę trwało, zanim oczy przywykły do ciemności. Wtedy Mi­chał zobaczył pięknie pomalowane ściany: widniały na nich obrazy ze świętej księgi. Kolumny podtrzymywa­ły sufit. Sufit był jak niebo, zamykał się nad nimi, rów­nież ozdobiony malowidłami. Wydawało się, jakby tra­fili do refektarza klasztoru na Wyspach Sołowieckich. Nic się nie zgadzało. Zupełnie nic się nie zgadzało.

Nie czekała tu na nich żadna mądra babka. Za to odwrócił się ku nim jakiś mężczyzna. Michaił chciał pociągnąć za sobą Olgę do wyjścia, kiedy zobaczył, że to Walerij. Ale ona chciała zostać.

Walerij spytał, czy mają pieniądze. Michaił zdjął kurtkę. Położył ją na stole. Olga musiała się na niej położyć. Michaił nie chciał patrzeć, ale nie miał od­wagi zostawić Olgi samej z Walerijem.

- Czy naprawdę nie chcesz urodzić naszego dziec­ka? - spytał Walerij. Chwycił nóż z ostrzem długim jak jego przedramię. Michaił nie był w stanie go po­wstrzymać. Stał niby sparaliżowany i patrzył, jak Walerij rozcina brzuch Olgi i wyjmuje z niego dziec­ko. Prawdziwe, maleńkie dziecko. Następnie Walerij pociągnął do siebie kurtkę, tak że Olga spadła na podłogę. Zawinął dziecko w kurtkę i uciekł. Zniknął bez słowa.

Na podłodze przed Michaiłem leżała Olga i krwa­wiła. Wykrwawiła się. Umarła.

Obudził go jego własny krzyk. Michaił poczuł, że jest tak mokry od potu, jakby właśnie wyszedł z ką­pieli. Chwilę później w uchylonych drzwiach stanęła Raija. Zmartwiona jak to matka.

- Co się stało?

- To sny - odparł blady jak kreda. Nie wiedział, czy się odważy położyć i znowu zasnąć.

- Wydawało mi się, że wołasz Olgę - uśmiechnęła się Raija.

- Olgę? - udał zdumionego. W pokoju panował półmrok i pewnie dzięki temu udało się oszukać mat­kę. - Ona też jest małym koszmarem, ale chyba nie aż do tego stopnia!

Raija zostawiła syna samego. Lecz z jej czoła nie zniknęła zmarszczka zatroskania.

12

Michaił nie wyglądał zdrowo następnego ranka. Nie czuł się też dobrze. Wiedział, że żołądek ściśnię­ty na supeł jest tylko wymówką, żeby odwlec wizytę u znachorki. Nawet jego ciało stawiało opór.

Olga czekała. Michaił zdawał sobie sprawę, że każ­dy dzień zwłoki działa na jej niekorzyść. Nigdy chy­ba do nikogo nie czuł tak silnej nienawiści, jak teraz nienawidził Walerija. Bywały momenty, kiedy niemal miał ochotę wybrać się do gubernatora i wyjawić, gdzie ukrywa się Walerij Uskow.

Niemal.

Przed południem pojechał do Archangielska. Po­szedł prosto do stajni, gdzie Olga spędzała większość dnia. Powierzył jej pieniądze, które wyciągały kiesze­nie jego kurtki do kolan.

- Jest pewna stara kobieta - wyjaśniła Olga - do któ­rej mogę przyjść, gdy tylko będę miała czym zapłacić. Mieszka sama. Nie ma rodziny. Gdyby próbowała mnie szantażować, to nie pożyje już wystarczająco długo, by uczynić piekło z mego życia. - Westchnęła. - A przez to dziecko tak by się stało.

- Skąd, do diabła, o niej wiesz? - spytał szeptem Michaił.

Siedzieli w jednym z pustych boksów dla koni. Czasami wchodził i wychodził jakiś stajenny. Żaden nie zwróci! na nich uwagi. Michaił często przycho­dził tu porozmawiać z Olgą.

- Od Jurija. Ten chłopak wie to i owo - odparła Olga tajemniczo. Roześmiała się. - Myślę, że ma też do mnie słabość. Nie zawsze panuje nad tym, co do mnie mówi.

- Boże! - westchnął Michaił. Szczerze martwił się o Olgę. Nigdy przedtem nie była tak krótkowzrocz­na. - Czym to się ostatnio skończyło, gdy ktoś miał do ciebie słabość?

- To cios poniżej pasa - odparła ze złością. I doda­ła: - Może rzeczywiście powinieneś mi porządnie przyłożyć. Zaoszczędziłoby nam to sporo pieniędzy i nikt by się nie dowiedział.

- Oszalałaś? Nie jestem zwierzęciem! - Michaił wstał oburzony. Podniósł glos, lecz zaraz zamilkł, za­nim Olga zdążyła go upomnieć. - Jestem twoim przy­jacielem, do diabła! Powinienem ci pomóc. Ale jak mam ci pomóc, kiedy mi na to nie pozwalasz? My­ślę, że potem nie będę chciał mieć z tym nic wspól­nego. - Zadrżał. - Śnił mi się straszny sen dziś w no­cy. Może wizyta u tej starej to nie jest dobry pomysł?

- Czy to ty nosisz w brzuchu dziecko? Poddał się. Nie protestował. Akurat o tym nie mógł nic wiedzieć. Nigdy nie będzie się na tym rozu­miał. Po prostu dlatego, że jest mężczyzną.

- Spytasz Raiję - Raisę, czy dziś w nocy możesz przenocować u nas - zaproponowała Olga. - Pocze­kasz do chwili, gdy Raija będzie się zbierała do wyjaz­du. Jakoś wyciągnę tatę z biura. Ja natomiast powiem u siebie w domu, że jadę do ciebie. A jutro rano coś wymyślimy.

Michaił skinął głową. W jednej chwili koszmar stał się rzeczywistością.

- Ułożyłam na górze koce i skóry. - Olga wskazała na poddasze nad stajnią. W swoim czasie mieszkali tam stajenni, lecz ostatnio Antonia uznała, że pomiesz­czenie jest zbyt obskurne, ciasne, ciemne i zimne i jej pracownicy nie mogą mieszkać w takich warunkach. - Przenocujemy tutaj dziś w nocy. Przyniosłam trochę jedzenia i coś do picia. Sprawdziłam, że na górze zo­stało kilka lamp olejowych. Postaram się też o jakieś krzesiwo. Ale na razie, dopóki stajenni nie skończą pracy, musimy się trzymać z dala od stajni. Pójdziemy do... niej, kiedy zrobi się zupełnie ciemno. Nie chcia­łabym nikogo spotkać po drodze tam czy z powrotem.

Michaił zgodził się z Olgą. Nie miał jednak pew­ności, czy wszystko pójdzie tak łatwo. W głębi duszy nie wierzył w to. Ale być może Olga wiedziała lepiej.

Jest kobietą.

- Chcesz nocować u Olgi? Mimo że rano tak źle się czułeś? - Raija potargała Michaiła po włosach zmartwio­na. Przyjrzała mu się dokładnie. - Nie pozarażaj wszyst­kich u Toni. Dopiero co wyzdrowieli. Nigdy jeszcze nie widziałam Olgi w tak złym stanie, jak w ostatnich tygo­dniach. To na pewno wasza zimowa wyprawa nadwerę­żyła jej zdrowie! Bądź grzeczny, synku!

Michaił skinął głową. Wyszedł z portu. Ruszył w górę wąskimi uliczkami. Nie śpieszył się.

- Dopiero co byłaś chora - rzekła Antonia, nie mniej zmartwiona niż Raija. - Myślisz, że to rozsąd­ne, wybierać się w tej sytuacji do Raiji? Nie biegaj z Misza! Słyszysz? Wkrótce będziesz dorosła. Dzie­cięce zabawy już nie są dla ciebie, Olga.

Olga wywróciła oczami.

- Nie zachowaj się tylko beznadziejnie i nie przy­chodź za mną, by sprawdzić, czy dobrze sobie radzę! Narobisz mi wstydu, mamo!

Antonia roześmiała się w głos i skrzyżowała ręce na piersiach. Zerknęła z ukosa na Olega.

- Czyżbyśmy się aż tak zestarzeli, Oleg? Dziew­czyna wstydzi się własnej matki!

Oleg roześmiał się. Uścisnął Tonie.

- Nie da się ukryć, że jesteśmy starzy - rzekł. - Za kilka lat zostaniesz babcią!

Olga trzasnęła drzwiami.

Oldze i Michaiłowi udało się niepostrzeżenie prze­mknąć do stajni, kiedy wreszcie opustoszała. Położy­li się na suchym sianie. Leżeli w milczeniu, słysząc, że ktoś jeszcze kręci się na dole.

Wydawało się, że upłynęły lata, zanim z dołu do­biegało tylko parskanie koni.

Michaił odważył się podpełznąć do włazu. Odsu­nął go nieznacznie, zajrzał na dół. Wszędzie było ciemno i cicho.

Odetchnął z ulgą.

Wkrótce oczy obojga przyzwyczaiły się do ciem­ności, miały na to wystarczająco dużo czasu. Siano i koce nie pozwoliły Oldze i Michaiłowi zmarznąć.

Michaił ułamał kawałek chleba. Podał Oldze.

- Nie mogę - pisnęła cienkim głosem. W Michaiła wstąpiła pewnego rodzaju nadzieja. Może Olga mi­mo wszystko się rozmyśli? - Nie mogę jeść ze stra­chu. Ale nic mnie nie powstrzyma! Zrobię to, Misza!

Jadł suchy chleb. Kruszył go w palcach. Czuł, że grzeszy, kiedy okruchy spadały na podłogę między je­go kolanami. Pił kwas chlebowy, który przyniosła Ol­ga. Był mocniejszy niż ten, który robiła jego matka. Czuł to w żołądku, czul w tyle głowy.

Ciężko było czekać. Nie dlatego, by dokuczało im zimno. Kiedyś mieszkali tu przecież ludzie, nawet z dziećmi, i jakoś to znosili. Nie zamarzli na śmierć.

Mrok wstrzymał oddech. Wytężał wzrok. Szeptał. Wiatr pomagał mu śpiewać.

Michaił nie rozumiał, jak Olga może tak leżeć v w milczeniu. Sam bardzo się denerwował. Ręce mia­ły ochotę wędrować własnymi drogami, stopy cał­kiem innymi. Chciałby wstać i wyjść, ale nie był w stanie się ruszyć.

Czas nie okazał się jego sprzymierzeńcem.

Wiele razy Michaił podchodził do okienka. Wyglą­dał przez nie i dziwił się, że poprzedniego wieczoru o tej porze uważał, że jest za ciemno!

Teraz wieczór wydawał się przejrzysty jak kłam­stwa dla zdradzanego kochanka. Na niebie świeciły gwiazdy! Pogoda spłatała im figla!

Brakowało tylko księżyca w pełni i brzegach tak ostrych jak dobrze naostrzony nóż.

- Jeżeli poczekamy dłużej, nastanie świt! - Olga pod­niosła się. Strzepała siano. Poprosiła Michaiła, by zebrał źdźbła, których sama nie mogła dosięgnąć. - Ukradłam pelerynę mamy. Zaciągnę kaptur mocno na twarz.

- Będę szedł trzy kroki za tobą - obiecał Michaił. On też postanowił naciągnąć swą skórzaną czapkę aż po nasadę nosa.

Wyszedł za Olgą. Przecisnęli się przez okienko w stajni, które Olga zostawiła otwarte, zanim się ukryli na górze. To, którego stajenni często zapomi­nali sprawdzić, zanim zamknęli drzwi na klucz.

Szli okrężnymi drogami i bocznymi uliczkami. Przemykali wzdłuż ścian domów. Starali się trzymać jak najbliżej nich. Stąpali prawie bezgłośnie. Olga przypilnowała, by zmienili buty na miękkie, skórza­ne. Niemal nie zostawiali śladów. Wysokie buty zi­mowe leżały na poddaszu nad stajnią.

Michaił zdał sobie sprawę, że są takie dzielnice Ar­changielska, których nigdy nie widział, że istnieją ta­kie zaułki, których nie poznał. Nie wiedział o tym.

- Jak trafisz? - spytał, kiedy Olga na chwilę się za­trzymała.

- Przyjechałam tu wcześniej ze stajennym.

Zagryzła zęby. Uszli już spory kawałek drogi. Zwy­kle Olga mogła długo chodzić bez zmęczenia, ale tym razem szła z trudem.

Michaił niósł torbę z pieniędzmi. Bardzo mu ciąży­ła, ale zarazem czuł, że i on może się na coś przydać.

Domy stały blisko siebie. Nie tak blisko, jak w jego śnie. I były z drewna, nie z kamienia. Michaiłowi prze­mknęło przez głowę, że gdyby w jednym z nich wy­buchł pożar, błyskawicznie strawiłby całą dzielnicę. Nie udałoby się ugasić ognia, ponieważ przy odrobinie wia­tru tańczyłby od ściany do ściany. A kto słyszał o choć­by jednym bezwietrznym dniu w Archangielsku?

Nad głowami mieli jasne niebo. Jednak to nie dzię­ki księżycowi, któremu jeszcze daleko do pełni, nie dzięki jego bladej twarzy podążającej ich śladem. Ciemność rozświetlała zorza polarna.

Zorza polarna - szerokie pociągnięcie pędzlem przez Boga po zimowym, nocnym sklepieniu. Mroźno żółte wężowate ślady od krańca nieba do krańca. Wyginające się, wędrujące. Dalej, dalej...

- Zostajesz tam? - rozległ się zachrypnięty szept Olgi.

Ruszyła naprzód. Nowe wąskie uliczki. Michaił za­stanawiał się, czy znalazłby drogę powrotną, gdyby przypadkiem Oldze się nie udało. Nie wyobrażał so­bie, jak będzie potem.

Dom, do którego dotarli, niczym się nie wyróżniał. Mały i zaniedbany. Stał między innymi podobnymi. Drzwi w wąskim zaułku. Zamknięte okienko. Świa­tło lampy przedzierające się między szparami desek.

Olga kazała Miszy odwrócić się plecami.

- Wolę, żeby cię nie rozpoznała! Nie wchodź do środka! Bez względu na to, co usłyszysz! Obiecujesz?

Michaił przytaknął. Chciał Olgę zatrzymać, lecz nie był w stanie podnieść rąk. Stał w nocnym kosz­marze, w którym zło miało nad nim władzę, i nie mógł uciec. Nie był w stanie się poruszyć.

Olga zapukała. Rozległ się odgłos otwieranych drzwi.

- Spóźniłaś się - odezwał się głos, niczym nie róż­niący się od głosu innych kobiet.

Michaił podejrzewał, że Olga kazała mu się odwró­cić, by nie rozpoznał tej kobiety.

Olga weszła do środka. Drzwi zamknęły się. W zamku przekręcił się klucz. Zasunęła zasuwka. Ko­bieta okazała się skrupulatna.

Czyżby którakolwiek z pacjentek usiłowała kiedyś uciec?

Nad głową Michaiła płonęła zorza polarna. Szaleń­czo. Dziko. Trupio blada, pomyślał.

Głos Olgi przeszył noc. Michaił poderwał się. W kilku susach znalazł się przy drzwiach. Podniósł ręce i za­raz je opuścił. Nie mógł przecież wejść do środka.

Słyszał rozdzierający głos Olgi. Jakby obcy. Krzyk z gardła, które nie mogło należeć do przyjaciółki.

Olga nie ma takiego głosu.

To z powodu nieopisanego bólu głos wydawał się tak bardzo odmieniony. Krzyk sprawił, że zorza po­larna wyginała się w jeszcze bardziej powykręcane kształty. Że stała się niemal brzydka.

W żadnym domu stojących w pobliżu nie otworzy­ło się okno. Nie uchyliły drzwi. Michaił nie dostrzegł żadnego ruchu. Nie usłyszał jakiegokolwiek poruszenia.

Wydawało się, jakby cała okolica wymarła.

Naturalnie wszyscy wkoło musieli wiedzieć o prak­tykach tej kobiety. W tak wąskich uliczkach nie ma tajemnic. Michaił usiadł ciężko pod drzwiami. Oparł się o nie plecami. Nie miał siły stać. Olga nadal krzy­czała, ale jej głos brzmiał słabiej.

Zorza polarna nie zbladła.

Może jej wygląd nie miał nic wspólnego z krzy­kiem Olgi.

Naturalnie sąsiedzi musieli przynajmniej się do­myślać.

Michaił zastanawiał się, jak to wytrzymują, jak znoszą te hałasy.

Olga nie była pierwsza. Nie będzie też ostatnia.

Michaił nie rozumiał, jak ludzie mogą tu spać mi­mo krzyków cierpiących dziewcząt.

Zasuwka otworzyła się. Klucz w zamku przekręcił. Zachrobotało. Rozległy się kroki.

W chwilę później Olga przestała krzyczeć. Micha­ił wystraszył się, że umarła.

Nie słyszał żadnych głosów.

Wówczas wyszła, ledwie trzymając się na nogach, prosto na niego. Pelerynę miała zarzuconą byle jak. Mi­chaił nie dbał o to, że kobieta zobaczy jego twarz. Bab­ka była stara, pomarszczona. Na jej czole perliły się krople potu. Na jej rękach nadal widniały ślady krwi.

- Patrzcie no - rzekła, uśmiechając się i ukazując zdumiewająco dużo zębów. - Same dzieci z lepszych domów. Tak, tak. Domyślam się, że i u was prawa na­tury biorą górę. Ta mała nie jest zbyt twarda. Ale dzieci z lepszych domów często krzyczą najgłośniej. Idźcie już, przed wami daleka droga!

Michaił objął Olgę. Zawisła na nim bezwładnie. Całym ciężarem. Zacisnęła ręce wokół jego pasa. Trzymała się na nogach chyba tylko siłą woli.

Michaił ruszył z powrotem. Ciągnął i niósł Olgę. Sama również przebierała nogami, ale bardzo wolno. Michaił nie miał czasu, by czekać, aż pójdzie o własnych siłach.

Nie było mowy, by iść okrężną drogą. Chwilami biegł, niosąc Olgę na rękach. Wybierał najkrótszą drogę do stajni. Nie starał się zachowywać cicho. Chciał tylko zanieść Olgę na miejsce. Tak bardzo się bał, że nie był w stanie myśleć o niczym innym. Dzię­kował zorzy polarnej, że przez jakiś czas pokazywa­ła mu drogę. Bez światła byłby bezradny. Nie trafił­by z powrotem w sieci gęstych bocznych uliczek, na których nigdy przedtem nie postawił swej nogi.

Później dziękował zorzy polarnej, że zbladła, po­falowała dalej ku północnemu i wschodniemu krań­cowi nieba.

Kiedy dotarli do ulic, które znał, zrobiło się cał­kiem ciemno.

Kilka razy musiał odpoczywać, by móc Olgę dźwi­gać dalej. Opierał ją o ścianę domu, stawał blisko, za­słaniając swym ciałem.

Raz spotkali jakichś amatorów nocnych zabaw. Wtedy musiał udawać, że ją całuje.

Śpiew przechodniów, ich pieprzne docinki i śmiech długo rozbrzmiewały mu w uszach.

Bliski rezygnacji i skrajnie wyczerpany wreszcie zobaczył stajnię. Przyśpieszył kroku.

Nie było mowy o przeciśnięciu Olgi przez okien­ko. Michaił westchnął zrozpaczony. Zostawił dziew­czynę samą z tyłu budynku.

- Za chwilę wrócę! Słyszysz? Zaraz będę z powrotem!

Skinęła głową, lecz Michaił nie był pewien, czy zrozumiała. Nie mógł teraz się nad tym zastanawiać.

Na szczęście wiedział, gdzie leżał klucz, który za­wsze zostawiano ukryty gdzieś w pobliżu drzwi na wypadek wybuchu pożaru.

Noc była ciemna. Michaił nikogo nie widział. U Antonii i Olega nadal paliło się światło.

Może powinien do nich pójść? Powiedzieć o wszyst­kim?

Olga nie wyglądała dobrze. Bał się o nią.

Ale przecież obiecał. A obietnica to obietnica. Nie może teraz stchórzyć. Nie może zawieść Olgi.

Otworzył drzwi do stajni i zaraz wypadł z powro­tem. Postawił Olgę na nogi. Zdołała sama zrobić kil­ka kroków. Szła obok niego. Niezbyt szybko, ale po­ruszała się samodzielnie.

Kiedy znalazła się już w środku, Michaił zamknął drzwi i schował klucz na miejsce. Rozejrzał się. Ni­kogo nie zauważył. Nikogo nie usłyszał. Wokół panowała śmiertelna cisza. Nie sądził, by ktoś mógł ich widzieć.

Potem wczołgał się przez okienko. Zamknął je od środka, tak by z zewnątrz wyglądało na nie otwiera­ne. Poruszał się cicho.

Olga znajdowała się w połowie drabiny prowadzą­cej na poddasze. Michaił zobaczył, jak mięśnie jej rąk drżą z wysiłku.

Szybko wspiął się za nią. Podsadził do góry. Poma­gał, jak mógł najlepiej.

Myślami był przy oświetlonym oknie domu Olega i Antonii. Uważał, że powinni się dowiedzieć.

Olga przeczołgała się po podłodze do swego miej­sca na sianie. Michaił otulił ją wełnianymi kocami i skórami. Oddał jej również swoje skóry, ale mimo to nadal drżała. Leżała skulona w kłębek i drżała.

Płakała.

Usiadł niezdarnie obok niej. Poczuł, że jest głodny. Poszukał wzrokiem koszyka z jedzeniem. Zostało jeszcze sporo chleba. Olga przecież przed wyjściem nic nie jadła. Sam też nie był w stanie wiele przełknąć.

Nie mógł teraz jeść.

Świadomość tego, co się stało, potęgowała ssanie w dołku, które rozchodziło się po całym ciele. Nie mógł temu przeszkodzić.

Spod skór wysunęła się ręka. Chwyciła jego dłoń. Trzymała mocno, jak gdyby był ostatnią nicią łączą­cą ją z życiem, jak gdyby ratowała się przed utonię­ciem.

- To było piekło, Misza - odezwała się Olga. Po­tem rozpłakała się. Ale nie puszczała jego dłoni.

Czuł, że jest jej potrzebny.

Dławił go ucisk w gardle. Paliło jak zgaga. Odbie­rało mu mowę.

Zresztą Olga i tak nie chciała słuchać. Tylko pła­kała. Dygotała od płaczu.

Michaił nie sądził, by było jej zimno. Jej dłoń sta­ła się jakby częścią jego samego. Niemal zrosła się z jego dłonią.

W tej chwili stanowili jedno.

To wydawało się nawet piękne.

Michaił bal się. Dziwnie się czuł w tej skorupie, którą stanowiło jego ciało, tej nowej skorupie, przy­pominającej ciało mężczyzny. To chyba trochę Olgę zmyliło, myślała pewnie, że dorósł również psychicz­nie. Poprosiła go o pomoc jak kogoś dorosłego. Nie naśmiewała się z niego, że jest dzieciakiem, który ma jeszcze mleko pod nosem.

W głębi duszy bał się i czuł się samotny, ale dla niej był pociechą.

Michaił nie przewidział, że stanie się dla niej podporą.

Kiedy Olga krzyczała, uświadomił sobie, że będzie inaczej, niż mu niejasno zapowiedziała. Wtedy też zrozumiał, że sama dobrze nie wiedziała, na co się de­cyduje. Nie spodziewała się, że zabieg okaże się tak bolesny i przerażający.

Określenie „przerażający” to za mało.

Nazwała to piekłem.

Teraz płakała i trzymała jego dłoń przy swoim czo­le. Czuł na kciuku jej łzy. Twarz Olgi była również mokra od potu, który mieszał się ze łzami.

- Bolało?

Pytanie wydało mu się niezręczne, ale jedyne, któ­re mógł zadać.

Olga próbowała pewnie się roześmiać. Niezbyt się jej udało. Miała szeroko otwarte oczy, z których nie przestawały płynąć łzy. Szloch zatrzymywał się gdzieś w gardle. Z trudem łapała powietrze.

- Wcisnęła mi... ostry drut! Wpychała go coraz głębiej i głębiej - mówiła Olga obco brzmiącym szeptem. Poru­szała ustami. Płakała. Połknęła kilka łez. Z trudem prze­kręciła się na plecy. Trzymała kolana uniesione do góry, rozsunięte daleko od siebie. Utworzyły góry z doliną po­środku i łąkami ze skór reniferów. - Obracała nim! - wy­bełkotała. Jej paznokcie wbiły się w skórę Michaiła. Nie puszczała jego dłoni. Nie chciała puścić za żadną cenę. - Nic nie mówiła. Nawet nie kazała mi być cicho. Tylko wpychała ten drut. Niemal udławiła mnie wódką.

Odetchnęła szeroko otwartymi ustami. Jej piersi wyraźnie unosiły się i opadały.

Przetaczające się morskie fale. Morze uderzające o nagą skalę. Wolne, ciężkie uderzenia, które tak pięknie wygładzają kamienie.

Michaił nie miał pojęcia, dlaczego wszystko za­wsze kojarzy mu się z morzem.

Położył się obok Olgi. Wsunął wolne ramię pod jej kark. Wydawało się, że jest mu wdzięczna. Wygod­niej ułożyła głowę.

Nie wiedział, co się zmieniło w jej twarzy. Jeśli po­minąć łzy i ból. Wiedział jednak, że po tym, co się stało, Olga nigdy już nie będzie taka sama.

Będzie inna. Odmieniona.

- Pokazała mi... zawiniątko... Płacz przeszedł w gwałtowny szloch. Zacisnęła powieki. Michaił czuł nienawiść nie tylko do Walerija. Znienawidził również tę kobietę, która zadała Oldze tak okrutny ból, choć dostała sowitą zapłatę.

- Nie powinienem był ci pomagać! - jęknął. Ta świadomość pojawiła się zbyt późno. Powinien za­chować się po męsku i powiedzieć wczoraj „nie”. - Powinienem był ci odmówić.

- Wtedy poszłabym sama! Michaił przysunął czoło do czoła Olgi. Było śliskie od potu. Mokre i zimne. Przeraził się.

- Ty marzniesz!

- Nie marznę! - zaprzeczyła ochrypłym głosem, którego nie znał. - Zostań! Trzymaj mnie, Misza! Dziękuję! Dziękuję, że tam ze mną poszedłeś. Dzię­kuję, że jesteś tutaj. Teraz...

Dumna Olga nigdy aż do wczoraj go o nic nie pro­siła. Teraz znowu go potrzebowała.

Nie mógł jej odmówić. Nie potrafił mówić „nie”, gdy ktoś go o coś prosił.

Olga bardzo cierpiała. Czuła się gorzej, niż mógł so­bie wyobrazić. Ból sprawiał, że zlewała się potem. Ból niepodobny do niczego, co Michaił był w stanie pojąć.

Urodził się chłopcem.

Milczał. Tłumił krzyk. Zagryzł wargi do krwi, by powstrzymać płacz.

Nie miał prawa płakać. Nic go nie bolało. Nikt nie wiercił drutem w jego ciele.

Milczał. Leżał cicho obok Olgi. Trzymał ją za rę­kę. Nie cofnął drugiego ramienia, które służyło jej za poduszkę, chociaż poczuł, że zdrętwiało.

Tyle mógł dla niej wytrzymać. To drobiazg. Nie­porównywalny z jej bólem.

A to bezczelne babsko powiedziało, że Olga nie jest twarda! Że nie potrafi znosić bólu!

Michaił nie zdołał zacisnąć pięści, choć miał na to ochotę.

Po jakimś czasie Olga uspokoiła się. Jednak jej ciałem długo jeszcze wstrząsały dreszcze. Michaiła ogarnął lęk.

W końcu Olga zasnęła. Jej oddech wyrównał się. Tylko od czasu drgnęła przez sen. Jęknęła słabo.

Łzy płynęły jej z oczu jeszcze długo po tym, jak upewnił się, że śpi.

Kiedy strużki wzdłuż policzków również przesta­ły płynąć i wyschły, Michaił nabrał pewności, że moc­no zasnęła. Wtedy odważył się wstać.

Podnosił się powoli i ostrożnie. Nie chciał Olgi obudzić. Jeżeli ktokolwiek potrzebował teraz odpo­czynku, to właśnie ona.

Cicho odszukał w ciemności koszyk z jedzeniem. Odłamał kawałek chleba i zjadł go.

Czuł wyrzuty sumienia, że w takiej chwili może być głodny.

Przełknął chłodny kwas chlebowy. Skrzywił się. Nie przywykł do tak mocnego napoju. Zastanowił się, czy może Olga w pośpiechu nie pomyliła się i za­brała piwo Antonii zamiast kwasu.

W każdym razie ugasił pragnienie, niezależnie od te­go, co to było. Napełnił pusty żołądek. Rozbolał go brzuch. Michaił zawstydził się również z tego powodu.

Odstawił butelkę z kwasem na miejsce do koszy­ka. Musiał przy tym oprzeć się o podłogę. Dotknął czegoś ciemnego, lepkiego.

W mroku nie widział, co to takiego.

Serce waliło mu ciężko. Niemal wyskoczyło z pier­si przez żebra.

Gdzie, do diabła, jest krzesiwo, które Olga miała zabrać z domu? Szukał wkoło koców, wokół koszy­ka. Wyjął wszystko z koszyka i sprawdził po omac­ku, czy nie leży gdzieś na dnie.

I nic.

Szukał w pobliżu lamp. Kręcił się po poddaszu i usłyszał, że konie na dole zaczęły się denerwować. Niektóre zarżały. Nie przejął się tym.

Gdzie to cholerne krzesiwo!

Otworzył okienko. Nie sądził, by to coś pomogło, ponieważ nieprzenikniona ciemność nocy również niewiele mogła ujawnić.

Ale wróciła zorza polarna. Wiła się przymilnie nad Archangielskiem, nad Dwiną i Morzem Białym. Zawi­sła grubą warstwą nad dachem stajni. Aż po brzegi wy­pełniało ją lodowate światło, które zatańczyło nad głową Michaiła. Oświetliło jego bladą dłoń, którą wy­sunął przez okienko. Malowało jego skórę na biało. Migotało nad czerwonymi plamami na jego ręce.

Wpuścił zimne powietrze. Zorza polarna pojawia­ła się tylko przy takim mrozie jak dziś.

Michaił jak oszalały zdarł z Olgi skóry i koce. Od­rzucił je na bok. Podwinął spódnice.

Popatrzył, chociaż nie chciał.

Na nogach Olgi aż po kostki zobaczył krew.

Otulił dziewczynę z powrotem. Zamknął okienko. Potknął się w ciemności, przeklinając krzesiwo, któ­rego nie mógł znaleźć. Niemal zeskoczył na dół, po­konując po cztery - pięć szczebli drabiny. Wypadł przez okienko na dole.

W oknie u Antonii i Olega już nie paliło się światło.

Tak mocno walił do drzwi, że omal ich nie wyważył.

13

- Pędź po matkę co koń wyskoczy! - Oleg prawie wyrzucił Michaiła za drzwi.

Nie minęło dużo czasu od chaotycznej relacji Mi­chaiła, którą zdał jeszcze w drzwiach, a momentem, kiedy Olga znalazła się w domu.

Nikt nie czynił mu wymówek, ale Michaił czuł, że awantura wisiała w powietrzu. Zasłużył na nią.

- W powrotnej drodze zabierz też Nikołaja! - do­dał Oleg groźnie, zanim Michaił zniknął.

Rozświetlone zorzą polarną niebo czyniło z nocy bladożółty dzień. Cichy, nierzeczywisty dzień. Jedy­nie Michaił był świadkiem tego zjawiska. Nikt inny nie wychodził teraz z domu. Nikt nie obserwował ru­chomych malowideł na płótnie nieba.

Przejechał przez zamarzniętą Dwinę. Obok wy­deptanego śladu. Pędził, czując zorzę polarną depczą­cą mu po piętach. Wiła się za nim, jak gdyby chciała przysmalić kopyta jego koniowi, jak gdyby chciała go omotać i pociągnąć ze sobą.

Matka spała. Znowu Michaił musiał długo pukać do drzwi, zdzierając niemal skórę z kostek palców.

- Na Boga, chłopcze! Co się stało? - spytała Raija. Miała rozpuszczone włosy, zarzuciła szal na koszulę nocną. - Dlaczego nie jesteś w Archangielsku? Czy stało się coś złego? - jej głos brzmiał ostro. Wzrokiem błądziła ponad ramieniem syna ku niebu.

Teraz zorza polarna wyginała się dla niej. Teraz wykonywała taneczne kroki tylko dla niej. Chciała ją zaprosić do góry, ale Raija miała jeszcze do zrobie­nia wiele kroków tu na ziemi.

Raija ubierała się, a Michaił tymczasem opowiadał. Niechętnie. Tylko o dzisiejszym wieczorze.

O nic nie pytała. Wzięła tylko ze sobą swoje słoiczki z ziołami, ususzonymi wczesną jesienią zeszłego roku.

- Wpadnę jeszcze po Nikołaja - rzucił Michaił.

Wybrał inną drogę niż Raija. Obawiał się ewentu­alnych pytań. Wiedział, że trudno będzie rozmawiać, pędząc na łeb na szyję, ale mimo to nie chciał jechać z matką.

Michaił bał się jej myśli. Bał się, że przyjdzie jej do głowy, że to jego dziecko. Przez ten czas powinna zrozumieć, że to nie on jest ojcem.

Oleg chciał rozmawiać z Nikołajem!

Ale nikt nie powinien też podejrzewać, że to sprawka Nikołaja!

Tylko Olga może powiedzieć, jaka jest prawda. Choć Michaił też wiedział, uważał, że nie ma prawa niczego wyjaśniać.

Dobry Boże! Oldze nie może się stać nic złego. Nic więcej! Olga musi żyć!

Wokół niej było tyle krwi.

Michaił znowu stanął na progu i pukał do drzwi. To kolejne drzwi tej nocy. Drzwi w różnych miej­scach miasta.

Otworzył człowiek - do - wszystkiego w domu Nikołaja, gotowy zrzucić ze schodów każdego intruza.

- Michaił Byków - przedstawił się Michaił. - W bardzo ważnej sprawie! - przecisnął się obok. Znał drogę do sypialni Nikołaja. Pokonał schody po dwa stopnie. Nie pukając, wpadł do środka. Wyrwał Ni­kołaja ze snu. - Ubieraj się! Ty też musisz przyjść! - wykrztusił zdyszany.

Nikołaj przyjął to z takim spokojem, że Michaił miał ochotę nim mocno potrząsnąć, ale się powstrzy­mał. Opadł na fotel stojący przy palenisku. Na mo­ment ukrył twarz w dłoniach. Spostrzegł, że ma gołe ręce. Przypomniał sobie, że rękawiczki zostały na poddaszu nad stajnią. Całe dłonie miał czerwone. Po­ruszanie palcami sprawiało mu ból.

Pewnie je odmroził, lecz nie był w stanie tym się teraz martwić. To nie miało większego znaczenia.

- Wybuchło piekło - rzekł Michaił.

- Podejrzewam, że wiąże się to z pieniędzmi, któ­re ci pożyczyłem. - Nikołaj wstał. Ubrał się. Trwało to dość długo.

Michaił skinął głową.

- Potrzebowałem ich dla Olgi - odparł ponuro. - Dała je dziś wieczorem pewnej znachorce.

- Znachorce? - Nikołaj niezupełnie rozumiał. Po chwili spytał z niedowierzaniem: - Olga?

Michaił potwierdził.

- Bardzo teraz krwawi.

- Jest sama? Michaił podniósł głowę. Płakał. Tutaj mógł sobie na to pozwolić. Nie zdołał dłużej się powstrzymać.

- Nie. Zaniosłem ją do domu. Nie mogłem pozwo­lić jej umrzeć. Żadne obietnice nie są tego warte. Rozumiesz, obiecałem Oldze, że nikomu nie powiem, ale nie mogłem jej pozwolić się wykrwawić!

- Czy to twoje dziecko? O Boże, chyba nie twoje, Misza?

- Oszalałeś? Nikołaj westchnął.

- Przepraszam! - Stał w milczeniu zamyślony. - Chyba nie Walerija? - spytał ostro. - Chyba nie zda­rzyło się to w czasie naszej wyprawy? Walerij nie miał ku temu możliwości.

- Miał - odparł Michaił.

- Ostatniej nocy w klasztorze! - Nikołaj przecze­sał włosy palcami. - Powinienem nocować w tym sa­mym pokoju, co on! Ale nawet nie przyszło mi to do głowy! Do diabła! Olga jest jeszcze dzieckiem!

Przyniósł z szafy butelkę. W palcach trzymał dwa kieliszki na wysokich nóżkach. Napełnił oba. Podał jeden Michaiłowi. Napój połyskiwał złociście i mie­nił się jak miedź.

- Myślę, że jesteś już na tyle dorosłym mężczyzną, Misza, że możesz się napić koniaku.

Michaił wypił. Wziął zbyt duże łyki, zakrztusił się, ale przełknął. Popłynęły mu łzy.

- To ci pozwoli trochę się uspokoić - rzekł Niko­łaj. Nalał jeszcze jeden kieliszek, wyraźnie dając Mi­chaiłowi do zrozumienia, że to ostatni. - Powinniśmy porozmawiać o tym, co się stało. A potem wybierze­my się do Toni i Olega. Zasłużyłem na wymówki z ich strony. To ja odpowiadałem za bezpieczeństwo Olgi. - Nikołaj pokręcił głową. Westchnął ciężko. - Ale naj­pierw musisz dojść do siebie, chłopcze. Przeżyłeś chy­ba prawdziwe piekło. Opowiadaj. Nie łamiesz żadnych obietnic. Zapewniam cię, że to, co mi powiesz, nie wydostanie się dalej. - Zamilkł na chwilę i dodał:

- A o tej pożyczce możesz zapomnieć. Nie ma sensu, byś ją spłacał. To ja powinienem wyłożyć pieniądze.

Michaił poczuł ciepło w żołądku, mrowienie w od­mrożonych dłoniach. Alkohol trochę rozwiązał mu język. Chłopak rozpłakał się. Potrzebował tego.

- Nie pytaj i nic nie mów, tylko coś zrób! - Antonia pomogła Raiji zdjąć futrzaną kurtkę i szal. Przytrzyma­ła worek, w którym Raija przyniosła słoiczki z ziołami.

- Jest potwornie okaleczona! Zmyłam trochę krwi, ale nadal krwawi. Chciałabym dostać tę kobietę w swoje rę­ce! Związałabym ją i potraktowała dokładnie tak samo!

Raija podwinęła rękawy sukni. Popatrzyła na An­tonię.

- Może powinien ją zbadać lekarz?

- Myślisz, że o tym nie myślałam? Ale takie zabie­gi są karalne. Nie chcę, by Olga trafiła do więzienia!

- Antonia była blada. - Jeżeli jej życie będzie zagro­żone, wtedy ostatecznie wezwę lekarza. Zapłacę mu za milczenie, ile zechce. I tak pewnie plotki wkrótce się rozniosą się po mieście. Licho wie, u kogo ona by­ła. Spójrz na nią, Raija! Zrób coś dla mojego dziecka!

Oleg siedział na brzegu łóżka córki. W swych wiel­kich dłoniach trzymał jej drobną dłoń.

- Jest jeszcze ktoś, kogo również z chęcią bym za­mordował - syknął między zębami. - Do tego trzeba dwojga!

Raija westchnęła. Wyjęła dwie buteleczki i podała Toni. Poprosiła ją, by zrobiła wywar z ziół.

- Kiedy Olga się obudzi, powinna trochę wypić.

- Ale co teraz? - Antonia zerknęła na Raiję. - Ra­ija? Co teraz zrobisz?

- Nie wiem - odparła Raija. Popatrzyła na swoje ręce. Proste paznokcie, pulchne palce. - Nie wiem, Toniu. Nie wiem, czy jeszcze jestem w stanie coś zro­bić. Ta zdolność na długo mnie opuściła. Nie posia­dam jej od śmierci Jewgienija. Nie wiem, czy cokol­wiek potrafię, ale spróbuję.

Raija usiadła po drugiej stronie łóżka na samym brzegu. Poszukała dłońmi bioder Olgi. Ułożyła ręce tak, że opuszki palców obu dłoni spotkały się na brzuchu chorej, niczym w modlitwie.

Nigdy nie mogła wydobyć tej siły na zawołanie. Ale czasami pojawiała się, gdy pragnęła jej bardziej gorąco niż czegokolwiek innego.

Ta moc nie należała do niej, ujawniała się jedynie za pośrednictwem Raiji niezależnie od jej woli. I tak samo wykorzystywała Raiję, jak Raija wykorzystywała ją.

Raija nie potrafiła jej nazwać. Nie chciała znać jej nazwy. Potrafiłaby żyć bez owej zdolności. Mimo to raz po raz objawiała się, również w momentach, kie­dy błagała, by mogła stać się narzędziem tych sił, któ­rych ani nie rozumiała, ani nie chciała zrozumieć.

- Zostawcie mnie z Olgą samą! - poprosiła. Oleg niechętnie wstał i odsunął się. - Jeżeli sobie nie pora­dzę, powiem wam o tym - dodała poważnie. - Ja tak­że kocham Olgę. Jeżeli okaże się, że jestem bezradna, sama sprowadzę do niej lekarza. To nie żarty!

Oleg skinął głową. Pociągnął za sobą Antonię do kuch­ni. Przymknął drzwi, zostawiając tylko wąską szparę.

Raija zamknęła oczy. Wszystko w niej krzyczało, że to nie za sprawą Michaiła Olga zaszła w ciążę. To nie on! Nie wiedziała, co by mu zrobiła, gdyby to on okazał się ojcem.

Myśli o synu rozpraszały ją. Starała się od nich uwolnić. Oczyścić umysł ze złości czy wzruszenia. Wypełnić go tylko chęcią niesienia pomocy.

Musi doprowadzić się do stanu takiej rozpaczy, by móc otworzyć się na tę moc. Musi ofiarować Oldze siebie, wszystkie swe siły.

Kiedy przyszli Nikołaj z Michaiłem, w pokoju od dłuższej chwili panowała cisza. Śmiertelna cisza. Ani Oleg, ani Antonia nie mieli odwagi szerzej uchylić drzwi z obawy, by nie przeszkadzać Raiji.

Ale oboje stali blisko wąskiej szczeliny i nasłuchi­wali. Jednak nic nie słyszeli. Nie mogli też nic zoba­czyć, bo szpara w drzwiach nie ukazywała właściwej części pokoju.

- Czuję się odpowiedzialny za to, co się stało - ode­zwał się Nikołaj i stanął wyprostowany przed Olegiem.

- Czy to było twoje dziecko? - głos Olega brzmiał zło­wieszczo spokojnie. Dziurki jego nosa drżały. Uśmie­chał się jak w chwilach, kiedy był naprawdę wściekły.

- Czy nie należałoby pozostawić Oldze decyzji, komu i o czym powiedzieć? - spytał Nikołaj.

- Jestem jej ojcem! Mam prawo znać prawdę! Jeże­li ty albo Misza coś wiecie, żądam, byście mi to wy­jawili! Olga mieszka pod moim dachem. Jest moim dzieckiem. - Oddychał przez zęby. - I własnoręcznie dałbym w gębę draniowi, który ją uwiódł. Podbiłbym mu oczy. Zmiażdżyłbym nos! Wybił wszystkie zęby!

- I połamał wszystkie kości - dodała Antonia zmę­czona. - Żeby nie uciekł, kiedy będę mu obcinać przy­rodzenie. - Westchnęła. - Jesteśmy źli. Wściekli. Rozczarowani. Śmiertelnie przerażeni. Zrozumcie nas! To musiało się zdarzyć w drodze do Kem. Oleg i ja nie jesteśmy tacy głupi. Taka ewentualność daje nam trzy rozwiązania. A może winę ponosi ktoś, o kim nie wie­my. Jestem bardzo zmęczona. Nie zamierzam nikogo zetrzeć na proch. O ile wiem, Olga chciała tego, co się stało. Widzimy w niej dziecko, ale ona nie jest już tyl­ko dzieckiem. Nie była nim również jesienią, Oleg.

- Do diabła, ona nadal jest dzieckiem!

- Ona jest dzieckiem dla ciebie, Oleg, ponieważ jest twoją córką! - Antonia odgarnęła włosy z czoła. - Ale ty oglądasz się za dziewczętami w jej wieku. Patrzysz na nie tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę. Nie pró­buj nawet zaprzeczać. Lina była niewiele starsza, kie­dy z nią sypiałeś. Nie zmuszaj mnie, bym rozdrapy­wała sprawy bolesne dla nas obojga!

- Nie wiem, czy to by cokolwiek naprawiło - wtrą­cił Nikołaj. - Niczego nie da się cofnąć. Nie wiem na­wet, do kogo Olga się zwróciła. Michaił nigdy przedtem nie bywał w tamtych rejonach, ale sądzi, że mógłby tra­fić do owej znachorki. Musimy się też liczyć z tym, że sprawa wyjdzie na jaw. Ludzie będą gadać. Jeżeli Olga zechce, to jestem gotów się z nią ożenić. Wtedy może się uda uniknąć głośnego skandalu.

- Czy to było twoje dziecko?

Nikołaj rzucił szybkie spojrzenie na Michaiła. Ten zacisnął usta.

- Nie obiecywałem Oldze, że będę milczał. Jednak nadal uważam, że Olga sama powinna wszystko wy­jaśnić. Nie wiedziałem o niczym, zanim Michaił nie przyjechał po mnie dziś w nocy. - Uśmiechnął się zmęczony. Zrezygnowany. - Tylko jeden z nas nie traktował Olgi jak nieznośnego dzieciaka, który na si­łę wepchnął się do naszego towarzystwa. Przykro mi, że tego nie dostrzegłem, ponieważ to ja ponosiłem od­powiedzialność zarówno za nią, jak i za innych.

- Walerij Uskow! - rzucił Oleg ciężko. - Powinie­nem był się domyślić! Jak długo Uskowowie będą nad nasze głowy ściągać burzowe chmury? Nachodzi mnie ochota, by podszepnąć gubernatorowi, gdzie ukrywa się pewien poszukiwany zbieg z wojska.

- Czy to miałoby jakiś sens? - spytał Nikołaj. - To niczego nie zmieni, prawda? Jeżeli Olga zechce, mo­że zostać moją żoną. Teraz lub później.

- A jeśli spotkasz kobietę, którą naprawdę poko­chasz? - zastanowiła się Antonia zmartwiona. - Nie chciałabym, abyś cokolwiek robił wbrew sobie, Niko­łaj. Nie wiadomo, czy będzie jeszcze mogła mieć dzie­ci. To nie była umiejętna robota, mogę cię zapewnić!

- Mimo to nie cofam mojej propozycji - zapewnił Nikołaj z powagą. - Co prawda nie zastanawiałem się dłużej niż kilka godzin, ale nie cofam słowa. Stanowi to pewne rozwiązanie, przynajmniej dla Olgi.

Antonia skinęła głową.

- Pomyślimy nad tym. Ale to Olga musi zdecydować. Nie chciałabym jej do czegokolwiek zmuszać. Pragnę szczęścia mojego dziecka, Nikołaj. Poza tym uważam, że jeszcze jest młoda. Nie wzdychała do ciebie. Mam nadzie­ję, że Olga zwiąże się z mężczyzną, którego pokocha.

Michaił nie odzywał się. W jednej chwili znowu poczuł się jak dziecko. Przez prawie cały wieczór i pół nocy odnosił wrażenie, że jest dorosły. Teraz nikt nie zwracał na niego uwagi. Traktowali go smar­kacza, nawet nie czynili mu wymówek.

Może mógł odwieść Olgę od powziętego zamiaru...

Jednak nikt nie wspomniał o tym ani słowem. Nie wy­rzucali mu, że postąpił źle, że mógł jej to wybić z głowy.

Tak bardzo jeszcze był chłopcem. Tak mało męż­czyzną.

- Czy uda ci się odnaleźć to miejsce? - spytał Oleg. Musiał powtórzyć pytanie, zanim Michaił zrozumiał, że zwraca się do niego.

- Możemy trafić, idąc po śladach krwi - zauważył Oleg. Zmarszczył czoło. - Zakończmy te rozmowy na dziś. Trzeba zacząć działać. - Skrzywił się. - Czasem to dobrze mieć dość pieniędzy, by móc przekupić ludzi lub wykupić się od wielu kłopotów. To wbrew moim przekonaniom, ale jeszcze ten jeden raz zapłacę. - Spoj­rzał na Nikołaja. - Czy możesz odnaleźć Jurija? Wy­gląda na to, że Olga uknuła z nim niejeden spisek. Po­trzebne mi będą sanie gotowe do drogi. Zapas jedzenia, który wystarczy na długo. Ciepłe koce. Jurij powinien otrzymać solidne wynagrodzenie. A pewna dama obiet­nicę beztroskiego życia w Onedze.

Nikołaj pokiwał głową z uznaniem.

- Możliwe, że się zgodzi.

- Może wybierać: albo to, albo zgłoszenie na poli­cję. Wiem, że może narażam Olgę, ale ogarnia mnie taka złość na tę babę, że jestem gotów to zrobić. Nie dam jej czasu do namysłu. Misza, prowadź mnie do tej kobiety, do której poszła Olga!

Udali się najprostszą drogą i bez trudu odnaleźli właściwy dom. Noc była jasna. Zorza polarna nadal obmywała niebo. Dokładnie. Przecierała każdą plam­kę. Polerowała każdą gwiazdę, że lśniły jak dobrze utrzymana miedź.

Tu i ówdzie widniały na śniegu plamy krwi. Micha­ił nogą zasypywał każdą z nich. Pewnie to dziecinny odruch próby ukrycia tego, co być może nie powin­no zostać zatarte. Jednak nie mógł przejść obojętnie.

Nie był w stanie.

- Czy to tutaj? Przystanęli w wąskiej uliczce. Domy tkwiły przy niej nieme, milczące, leniwe. Michaił ujrzał te same ściany, te same zamknięte drzwi i okna, całą tę nędzę.

Zrobiło mu się niedobrze.

Znowu usłyszał krzyki Olgi. Nie milkły.

Skinął głową.

Oleg zapukał.

Jakiś głos ze środka chaty spytał podejrzliwie, kim są.

- Dziś w nocy była u ciebie moja córka.

- Nie rozumiem, o czym mówisz.

- Mam dla ciebie propozycję - rzekł Oleg. Walczył z sobą, by zachować spokój i nie wedrzeć się siłą do środka. - Zamierzałem ci ją po prostu kiedyś przed­stawić. Nie chcesz chyba, żebym tak tu stał i krzy­czał. Sądzę, że twoi sąsiedzi słyszą to, co chcą słyszeć.

Po chwili Michaił usłyszał odgłos otwieranej zasu­wy, zgrzyt klucza w zamku. Dokładnie tak samo jak kilka godzin wcześniej.

Nie wytrzymał. Cofnął się nieco w dół uliczki. Sta­nął w cieniu, kiedy drzwi się otworzyły i ukazała się w nich do połowy kobieca postać. Oleg musiał się schylić, przechodząc przez próg.

Olga zmieściła się wyprostowana.

Michaił znowu został na zewnątrz. Nie chciał wie­dzieć, co się dzieje w środku. Nie chciał po raz dru­gi widzieć tej kobiety.

Nie chciał znać słów, które padły w chacie. Naj­chętniej spaliłby tę norę, ale wtedy pożar pochłonął­by pół Archangielska.

Michaił zdawał sobie z tego sprawę.

Zorza polarna machała do niego. Tworzyła mosty, po których niemal mógłby przejść. Tam, gdzie niebo spotykało się z ziemią, daleko, daleko stąd, palce zo­rzy polarnej muskały również ziemię. Tam mógłby wsiąść na tego żółtego konia, galopującego po niebie, i odjechać daleko od wszystkiego, co trudne, uciec od wszystkiego, co przygniata piersi, popędzić prosto na niebo. Wybrać najpiękniejszą gwiazdę jako lampę.

Oleg wyszedł na uliczkę. Uczynił ruch głową. Nie wymienił żadnych imion. Tu, gdzie ściany są tak cien­kie, nawet szept nie mógłby pozostać tajemnicą.

- Przyprowadź sanie! Zgodziła się. Zostanę, aż od­jedzie.

Michaił pobiegł do stajni, tam gdzie położył Olgę nie tak dawno temu. Zmęczył się tak, że poczuł w ustach smak krwi, kiedy dotarł na miejsce.

Nikołaj i Jurij czekali przy koniach. Grali w kości.

- Wiem, gdzie to jest - rzekł Jurij, kiedy Michaił za­mierzał wsiąść do sań. - Antonia powiedziała mi, co się stało. To ja podałem Oldze adres znachorki. Nigdy bym nie pomyślał, że potrzebowała tej informacji dla siebie. Jest przecież jeszcze dzieckiem! - Zamyślił się. - Mógłbym pozbyć się tej kobiety gdzieś po drodze.

Nikołaj potrząsnął głową.

- Nie sądzę, by Oleg tego chciał. Krwawa zemsta do niczego nie prowadzi. Są pewnie i takie kobie­ty, które darzą znachorkę wdzięcznością za to, co dla nich zrobiła. Byle tylko wyjechała, zanim zrobi się jasno. Bóg jeden wie, ile jeszcze potrwa ta noc!

- Nie wiem, czy odważę się wejść. - Michaił popa­trzył na dom. Słabe światło lampy przyprawiło go o dreszcze.

- Odsłoniły w pokoiku zasłony - wskazał ręką Ni­kołaj. W jego głosie pojawiła się nowa nadzieja.

- Mama je rozsunęła, kiedy przyjechaliśmy - Mi­chaił wydawał się zakłopotany. Zerknął w niebo. Nie wiedział, czy to, co zobaczył, było dobrym znakiem, czy nie. - Jest coś takiego w zorzy polarnej - dodał. Odrobinę uniósł kącik ust. - Nie wiem. Coś... - wcią­gnął powietrze. Wypełnił brzuch i płuca. - Zwykle się udawało, kiedy Raija podejmowała się czegoś pod­czas zorzy polarnej. Wiem, że to brzmi głupio, ale to prawda. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje.

- Twoja matka jest kobietą, którą nie wszyscy są w stanie zrozumieć. Ani do końca, ani nawet tylko powierzchownie - zauważył Nikołaj.

I Michaił odniósł wrażenie, że Nikołaj dostrzegał w Raiji coś więcej. Tak jakby mówił o zupełnie innym człowieku, a nie o jego matce. Tak jak wtedy w Kem, kiedy Nikołaj powiedział, że pani Norkin obawia się jego zbytniej sympatii dla Raiji. Kiedy powiedział, że Raija jest piękna. Wtedy Michaił go nie rozumiał.

Tak, Raija jest piękna. Ale jest jego mamą! Przede wszystkim mamą. Michaiłowi nie mieściło się w gło­wie, że można na nią patrzeć inaczej.

Nikołaj klepnął Michaiła po ramieniu. Objął go po przyjacielsku.

- Razem wejdziemy do środka, ty i ja. Może nasze dobre myśli coś pomogą?

Michaił uważał, że to również brzmiało idiotycz­nie, ale nic nie powiedział. Czuł się zmęczony. Tak zmęczony, że nie miał nawet siły pomyśleć o spaniu.

Antonia popijała kwas. Patrzyła spod oka na nie­domknięte drzwi. Wydawało się, że odczuła ulgę na widok Nikołaja i Michaiła.

- Zgodziła się?

- Wyjedzie - odparł Michaił ochrypłym głosem. Antonia poczęstowała ich. Cieszyła się, że może coś robić. Jej ręce nie mogły znaleźć spokoju: wygła­dzały coś, poprawiały, przesuwały. Cały czas musia­ły być w ruchu.

- Zorza polarna... - Antonia popatrzyła w niebo znad krawędzi blaszanego kubka. Nie wyjęła szkla­nek na kwas. - Nigdy nie widziałam podobnej. Tak rozległej i świecącej tak długo... - Na twarzy Antonii malowała się rozpacz. Jej palce tworzyły niemal za­głębienia w kubku, tak mocno je na nim zaciskała. - Twoja matka... - spojrzała na Michaiła. - Raija... ist­nieje jakiś związek między nią a zorzą polarną. To brzmi niemądrze, ale czuję to. Wiem o tym. Z Raiją wiąże się wiele dziwnego. A ten związek należy do najmniej dziwnych. Chyba. Czuję coś złego.

- Zorza polarna jest zwykle dla mamy dobra - wtrą­cił Michaił. Starał się, by jego głos brzmiał uspokajają­co. Starał się być tak dorosłym, jak był dla Olgi, kiedy wieczór jeszcze chodził w dziecięcych bucikach. - Zwy­kle wszystko jej się wtedy udaje - dodał niezręcznie. Dziecinnie. Zabrzmiało to nierozsądnie, ale nie znalazł słów, dzięki którym zabrzmiałoby to bardziej dorośle. Nie był jeszcze dorosły. Był chłopcem. I bał się. Po­twornie bał się o Olgę.

A teraz za sprawą Toni zaczął się bać również o Raiję.

Antonia widziała, jak zorza polarna rozwiewa się i blednie. Oddala się. Jakby pochłaniało ją nocne nie­bo. Gwiazdy świeciły jasno.

Wkrótce będzie ranek.

- Nie wytrzymam tego! - rzuciła. Wstała i otwo­rzyła drzwi do pokoiku, zanim Nikołaj i Michaił się zorientowali, co zamierza zrobić. - Dobry Boże! - usłyszeli stamtąd.

Nie zmieścili się obaj w drzwiach i utknęli w progu.

Do środka sypialni wpadało blade światło. Nadal jakaś potężna dłoń bawiła się pędzlem, malując nad Archangielskiem zorzę polarną. Nadal tworzyła bla­de smugi światła, ale słabsze, coraz słabsze.

Olga leżała cicho, przykryta cienkim kocem. Sły­szeli jej oddech. Zobaczyli, że na policzki wróciły jej kolory. Na brzuchu Olgi spoczywały ręce Raiji.

Raija, klęcząc na podłodze, leżała dziwnie nieru­chomo oparta o brzeg łóżka.

Antonia uklęknęła obok niej.

- Dobry Boże, wydaje mi się, że straciliśmy Raiję!

14

- Zupełnie tego nie rozumiem - rzekł niewysoki, krą­gły mężczyzna. Reszta włosów, jaka mu została, posiwia­ła. Posrebrzała. Na gładkiej głowie miał czarny melonik. Wygląda, jakby żeglował po połyskującym morzu, pomy­ślał Michaił. - Ale nigdy nie pojmowałem zbyt wiele, co się tyczy tej kobiety - dodał. W jego brązowych oczach malowała się łagodność. Twarz stanowiła sieć zmarszczek. Broda sięgała mu do polowy okrągłego brzucha. Gęste, wełniste srebrne nitki. - Może powinniście się zwrócić do kogoś innego, kto nadal praktykuje w zawodzie.

Antonia uśmiechnęła się zmęczona.

- Nie mogliśmy pójść do nikogo innego. Wyjaśni­łam już, dlaczego. Nie chcę, by moja córka znalazła się w więzieniu. Nie chcę, by ktoś nazywał Raiję cza­rownicą. Myślisz, że uniknęłabym rozgłosu, gdybym udała się do kogoś innego?

Pokiwał głową. Westchnął. Okrył kocem Raiję, le­żącą na kuchennej ławie w domu Olega i Antonii.

- Na pewno nie. Nie wiem, czy postąpię słusznie, jeśli będę milczał. Ale zawsze milczałem, gdy chodzi­ło o tego obcego ptaka. Podziwiam tę kobietę.

- Czy możesz dla niej coś zrobić? Potrząsnął głową.

- Nie wiem nawet, co jej dolega! Ktoś by może po­wiedział, że trzeba jej upuścić krwi. Złej krwi. Nie sądzę, by to pomogło. Często wykonuje się zabiegi, któ­re niczemu nie służą. Nie mam nic, co mógłbym jej dać. Nic nie mogę dla niej zrobić. Mogę tylko was zapew­nić, że nadal żyje. Ledwie, ledwie. Gdybym uważał, że ktoś inny jest w stanie uczynić dla niej coś więcej, za­brałbym ją do niego. - Westchnął. - Ale nie wierzę w to. Przykro mi. Jedyną osobą, która mogłaby cokolwiek zaradzić, jest ona sama. A to niemożliwe.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Michaił słyszał każde słowo. Rozumiał je. Nie chciał uwierzyć.

Wstał, nic nie mówiąc. Wyszedł na zewnątrz, gdzie jeszcze panowała odchodząca noc.

- Pozwól mu iść - odezwała się Tonią, gdy Niko­łaj chciał ruszyć za chłopcem. - Ma za sobą bardzo trudną noc. Tylko on i Olga wiedzą, jak przebiegła wizyta u znachorki.

- Czy mogę rzucić okiem na dziewczynę? - starszy człowiek spojrzał pytająco na Olega i Antonię.

Pozwolili mu pójść do pokoiku Olgi. Stali przy nim, patrząc, jak bada ich córkę. Spała. Nie obudziła się. Spała spokojnie. Jej policzki lekko się różowiły.

- Według wszelkich znaków na niebie powinna już nie żyć - rzekł do nich później. Był kiedyś medykiem. Kilka lat temu przestał pracować, ale nadal się zdarzało, że ludzie przychodzili do niego po poradę. Najczęściej biedni, którzy nie byli w stanie zapłacić innemu lekarzo­wi. Ci, którzy najpierw próbowali metod starych jak świat. Lekarzom się to nie podobało. Zdarzało się, że od­mawiali leczenia pacjenta, który najpierw zwrócił się do znachora. - Domyślam się, do kogo zwróciła się wasza córka - mówił dalej. - Ta kobieta już wcześniej wyko­nywała podobne zabiegi i nawet czerpała z tego niezłe profity. Ale w ciągu ostatniego roku już nikt prawie do niej nie chodził. Rozeszła się wieść, że trzy dziewczyny, które przyszły w tej samej sprawie co Olga, umarły wkrótce po wizycie u niej. Takie plotki szybko się roz­chodzą, jak wiecie. Zła sława odstrasza. Dziewczęta za­częły omijać jej dom. Może tych, co nie przeżyły, jest więcej, może nie o wszystkich przypadkach słyszałem. Antonii zakręciło się w głowie. Musiała się przy­trzymać Olega.

- Mała już by nie żyła, gdyby nie nasza przyjaciółka, która leży tam w kuchni. Nie wiem, jak tego dokonała, ale zahamowała krwotok, który inaczej by nie ustąpił. Świeże rany zaczęły zarastać. I tego właśnie nie pojmuję. Nigdy tego nie zrozumiem, ale to każe mi wierzyć, że istnieje Bóg, który ma nas w swojej opiece, jest wspania­łomyślny i wybacza. - Zamilkł. - Obawiam się jednak, że wasza córka nie będzie mogła mieć dzieci.

Antonia przełknęła. Płacz dławił ją w gardle, ale zdołała go powstrzymać.

- Najważniejsze, że żyje - westchnęła. Uważała, że życie Olgi jest warte każdej ceny.

Michaił poszedł do portu. Mocno zacisnął pięści w kieszeniach. Musiał je tam wsunąć, bo miały ocho­tę bić. Bić cokolwiek. Kogokolwiek.

Nie myślał.

Czuł tylko czarną pustkę. Żadnego światełka w ot­chłani.

Stanął samotnie na skraju wybrzeża. Wpatrywał się w dal. Dostrzegał tylko cienie, niewiele więcej. Zo­rza polarna nadal tańczyła ponad nim.

Zła?

Michaił nigdy przedtem nie widział w zorzy polarnej nic złego. Pamiętał, jak stał na podwórzu ukryty w fał­dach matczynej spódnicy, kiedy sięgał Raiji niewiele po­nad kolana, i przyglądał się razem matką płonącemu nieba Oczami wodził za jej palcem wskazującym.

Rozpłakał się, kiedy mu powiedziała, że blade, falu­jące smugi to skrzydła stada łabędzi, które zabłądziło w zimowej zamieci. Zamiast lecieć na południe, pofru­nęły ku biegunowi północnemu, gdzie nikt nie może przeżyć, gdzie jest tylko lód i mróz. Łabędzie były tak wyczerpane, że wylądowały na północnym krańcu świata i zamarzły. Rozpaczliwe uderzenia skrzydeł za­gubionego stada utworzyły na niebie zorzę polarną.

Dopiero później Michaił zrozumiał, że to tylko bajka. Ale do tego czasu wylał wiele łez z powodu ła­będzi. Ojciec złościł się na matkę, że opowiada dziec­ku takie historie.

Michaił zlizał z policzków słony smak. Zawsze uważał, że zorza polarna jest piękna.

Matka mawiała ze śmiechem, że sama jest dziec­kiem zorzy polarnej. I dlatego ją tak bardzo kocha. Mówiła też, że wszyscy, którzy dali się oczarować zo­rzy polarnej, są jej prawowitymi dziećmi. Że zorza jest promienistą drogą dla pięknych wspomnień. Że jest złocistą wstęgą między ludźmi, którzy są sobie drodzy, między sercami, które się kochają.

Istnieje jakaś więź między Raiją a zorzą polarną.

- Mama musi żyć! - powiedział w noc. Jego głos drżał, ale to nic, bo i tak nikt nie mógł go usłyszeć. Na­dal noc miała przewagę nad dniem. Nadal dzień spo­czywał w powijakach niczym osesek. - Słyszysz? Ma­ma musi żyć! Mama musi ze mną na wiosnę popłynąć do Norwegii! Musi odzyskać wszystko, co jej odebra­no! Musi zobaczyć miejsca, które kiedyś do niej nale­żały! Mama musi zobaczyć swoje dzieci! Nie może umrzeć dziś w nocy. Nie może zostać pochowana w zamarzniętej ziemi. Mama jest jeszcze młoda i pięk­na. Musi ze mną popłynąć na zachód. Musi wreszcie odnaleźć szczęście. Nie może umrzeć, nie wiedząc o tylu rzeczach! Musi być szczęśliwa. I musi żyć!

Zacisnął pięści, grożąc niebu i zorzy polarnej, jak gdyby rzeczywiście wierzył, że owo ulotne mroźne światło ma coś wspólnego z zimnym snem Raiji.

- Słyszysz? Mama musi żyć! Żyć! Żyć!

Zorza polarna machnęła ogonem. Musnęła niemal po­wierzchnię Morza Białego daleko na horyzoncie, gdzie ziemia po drugiej stronie mocno przywarła do lodu.

Długo panowała cisza. Długo trzymał mróz. Ciem­ność. Wydawało się, że zabłądzi.

Długo.

Wtedy wyszła na światło. Świat okazał się gościn­ny i przyjazny. Szła boso po trawie.

O tej porze nie powinno być trawy! Jest zima. Zie­mia jest zmarznięta, twarda, zimna.

Ale pod stopami miała mokrą od rosy, zieloną tra­wę. Źdźbła łaskotały ją w podeszwy stóp. Krajobraz falował przed oczami.

Była u siebie.

Odwiedziła to miejsce już przedtem.

To jej strony. Jej.

Zawsze do nich tęskniła. Tu zmierzała. Tu ciągnę­ło ją serce. Do tych łąk. Do tych kłębiących się mgieł. Pragnęła chłodzić nogi w przejrzyście czystej wodzie, odbijającej oblicze nieba. Chciała tańczyć pod uśmie­chającym się słońcem. Położyć się na plecach w tym zielonym świecie, usnąć przykryta ciepłym powie­trzem pod najpiękniejszym dachem nieba.

Wokół panował spokój. Całą ją wypełniał spokój. Mo­gła iść powoli, nigdzie się nie śpieszyła. Radość stanowiła grubą skibkę dnia codziennego. Nie znano tu tęsknoty.

Wiedziała o tym.

To świat po drugiej stronie. Zmierzała tu. Wiedzia­ła, że tu jest dom, który na nią czeka. Domowe ogni­sko, które stanie się jej własnym.

I on tu był.

On, który pojawiał się w marzeniach. On, który wkradał się w jej marzenia zarówno w dzień, jak i w nocy, najpierw bez twarzy, bez ciała, tylko jego wzrok, który otwierał drzwi do jej serca i duszy.

On.

Spotkała go tutaj, nie wiedząc, kim jest. Stał razem z nią, młody i przystojny. Pokazywał tę krainę znajdu­jącą się po drugiej stronie. Która była teraz jego krainą. Mieszkało tu wiele osób, które darzył sympatią. Wiele uśmiechało się również do niej. I na nią czekało.

Widziała tych ludzi. Widziała już ich twarze. Jed­nak coś ją od nich rozdzieliło. Zrazu nie rozpoznała ich. Teraz wiedziała, kim są.

To również jej podobni ludzie. Nie tylko jemu. Ta kraina jest jego. Ta kraina jest jej.

On żył w tym świecie. Mieszkał tu i miał jurtę, któ­ra była przeznaczona również dla niej. Czekała na nią skóra, którą się będzie mogła przykryć, na razie zwi­nięta pod ścianą.

Szła dalej. Tak łatwo było tu iść. Wszystko tu było łatwe. Nie istniały choroby i tęsknota. Ani zmartwienia. Tyl­ko radość, szczęście. Niczego nie brakowało. Było dobrze.

Chciała go znaleźć. Musiała go znaleźć. Z pewno­ścią tu był. Młody, przystojny - jej.

Na wzgórzu stała samotna postać. Nieruchomo. Rozpoznała go. Rozpoznałaby go wszędzie.

Czekał.

Jej ciało stało się lekkie. Stopy stąpały jakby po ob­łokach. Nic nie byłoby w stanie jej zatrzymać.

Nie chciała wracać.

Wszystko, czego pragnęła, to ten mężczyzna. Wszystko, czego pragnęła, to objąć go i zostać.

Zostać.

Na zawsze zostać przy nim.

To tutaj jest jej miejsce. Tylko tu. Przy nim. W je­go jurcie. Przy ognisku, które rozpalił dla nich oboj­ga. U jego boku pod skórami reniferów.

- Mikkal! - zawołała jego imię, jakby mały ptaszek wyleciał jej z gardła. - Mikkal! Przychodzę do ciebie! Mikkal, już idę! Idę!

Zobaczyła go wyraźniej, kiedy słońce znalazło się po jego stronie. Promienie słoneczne pieściły go, tak jak sa­ma pragnęła go pieścić. To jej palce powinny dotykać chudych, wysuniętych policzków! To jej dłonie powin­ny dotykać niesfornych czarnych włosów! Jej ręce! Jej!

Miał na sobie skórzane spodnie i kumagi z pięknymi barwnymi taśmami, czystymi tęczami wokół łydek. Kaf­tan ze skóry rozcięty przy szyi. Skórzany rzemyk na szyi.

Wiedziała, co zwisa na końcu rzemyka pod kafta­nem, zawsze na sercu: pukiel jej włosów w zniszczo­nej, ciemnobrązowej skórzanej sakiewce.

Stał na wzgórzu opalony. Patrzył swymi bursztynowymi oczami. Jego wzrok zawsze przypominał najbardziej złocisty bursztyn. Pełny tajemnic. Pełny miłości, gdy na nią patrzył.

Opierał się na lasce pasterskiej. To nie była zwykła laska.

Laskę Mikkala zdobiły piękne powycinane wzory. Na samej górze ptaki w locie, a sama laska stanowi­ła jedno z ptasich piór.

U jego paska zwisał nóż.

Na pasku nie zobaczyła srebrnych ani cynowych ozdób.

To ją ucieszyło. A więc nikt inny nie przyozdabiał mu ubrania. Żadne inne ręce kobiece nie powinny dbać o piękny wygląd Mikkala. Sama chciała to dla niego robić. Nigdy wprawdzie nie miała zdolności do takich robótek, za młodu nie starczało jej cierpliwo­ści. Nigdy nie sprawiały jej radości, lecz stanowiły ciężką pracę, którą wykonywała z niechęcią.

Jej ściegi wyglądały tak samo - nie były przyjemno­ścią dla oczu lub dłoni, które po nich przesuwały. Da­ło się poznać, że powstały pod przymusem. Raniły skóry zwierząt, które powinna przemienić w ubranie.

Mogłaby się nauczyć! Teraz mogłaby się nauczyć tej sztuki! Chciała! Matka Ravna mogłaby ją nauczyć! Matka Ravna również tu mieszkała. Gdyby Ravna nie przybyła do Saivo, na drugą stronę, byłoby to niespra­wiedliwe. Ale matka Ravna tu była. Ona również na nią czekała. Ucieszyłaby się na jej widok Nazwałaby ją swo­im dzieckiem. Bardzo by się ucieszyła, że Raija przenio­sła się do jej syna. Matka Ravna zawsze uważała, że ona i Mikkal do siebie należą. Matka Ravna by jej pomogła.

Dotarła do niego. Dotarła do wzgórza, na którym stał. Spojrzała do góry w kochaną twarz.

Jak mogła o nim zapomnieć? Jak można zapo­mnieć o tak wielkiej miłości? Jak mogła zapomnieć o kimś, kto był jej droższy niż życie?

- Mikkal, już idę. Nie chcę więcej wyruszać na po­szukiwania. Nie chcę czekać. Tym razem chcę zostać. Tutaj. Minęło wystarczająco dużo czasu. Należymy do siebie, Mikkal. Pokaż mi swoją jurtę! Pokaż mi, gdzie będziemy mieszkać!

- Już sobie o mnie przypomniałaś? Przypomniałaś sobie moje imię?

Jak mogła zapomnieć ten uśmiech na jego twarzy. Szeroki, szczery, dobry uśmiech. Uśmiech, który prze­pełniał blaskiem bursztyny. Nawet słońce nie miało więcej blasku niż oczy Mikkala, gdy się uśmiechał.

- Pamiętam cię. Oparł się o laskę. Ujrzała stado białych reniferów pasących się nieopodal. Reny w Saivo są białe, dobrze odżywione. Ich pastwisk nigdy nie ubywa, nigdy się nie kończą. W Saivo renifery wędrują wraz ze zmia­ną pór roku. Wędrują tam, gdzie wzywa je natura. Ni­gdy nie wyjadają trawy do gołej ziemi. Wędrują, by pastwiska odrosły. W Saivo nigdzie natura nie jest uboga. Natura również jest szczęśliwa, jak życie. Na­tura i życie stanowią jedno.

- Czy to twoje stado?

- Moje i wszystkich - odparł. - Nie posiadam ni­czego tylko dla siebie. Mam tyle, że mi wystarcza. Tu­taj każdy dostaje wszystko, czego potrzebuje.

Odniosła wrażenie, że to dobrze, że tak powinno być. Tęskniła za tym światem. Chciała zostać. Chcia­ła usiąść na wzgórzu razem z ukochanym. Chciała poczuć wiatr we włosach. Słuchać głosu Mikkala.

Chciała poczuć jego ramię na swoich ramionach i sa­ma chciała mocno objąć go w pasie. Chciała zostać.

- Nie zmarzłeś? - Antonia pomogła Michaiłowi zdjąć kurtkę. Popchnęła go na krzesło przy stole. Usiadł tak, że widział Raiję.

Antonia dobrze napaliła. Smoła kapała niemal z drewnianych bali ścian, które co najmniej od dzie­sięciu lat były suche.

- Nadal nie daje oznak życia - odezwała się Anto­nia, zanim Michaił zdążył spytać. - Widzieliśmy ją już w takim stanie, Misza!

Pił krupnik tak gorący, że niemal parzył wnętrz­ności. Dobrze rozgrzewał.

Nikołaj siedział przy piecu. Bez przerwy dokładał drew. Podwinął rękawy, spocił się.

- To nie jest pierwszy raz - powtórzyła Antonia. Sama słyszała, jak głucho i pusto, niczym echo, za­brzmiał jej głos.

- Wiem, że to nie po raz pierwszy - rzekł Michaił. Mówił spokojnie. Nie przejmował się z powodu swych zaczerwienionych oczu. To nic. Ma prawo płakać.

Nawet dorośli mają do tego prawo.

A on jeszcze nie jest dorosły.

Pogodził się z tym, że nadal jest chłopcem. Nie sta­ło się nic, co zmieniłoby go w mężczyznę.

- Robi się jasno - zauważyła Antonia. Tak jakby mogła zapomnieć o bólu, rozmawiając o pogodzie. - Zorza polarna zniknęła, gdy wyszedłeś, Misza. Była niezwykle piękna. Raija powinna była ją widzieć. Nie miała chyba czasu jej podziwiać, gdy do nas jechała.

Nie zwracała pewnie uwagi na nic innego poza drogą.

- Tak, rzeczywiście była piękna - przyznał Micha­ił. - Ale mama nosi zorzę polarną w sobie. Nie musi na nią patrzeć.

Antonia musiała się odwrócić, by nie pokazać łez. Chciało jej się płakać. Ponura twarz Michaiła mówi­ła wyraźniej niż słowa, że chłopak zdaje sobie spra­wę z tego, że jego matka może umrzeć.

Nie wyobrażał sobie, że wszystko będzie dobrze, że musi być dobrze, ponieważ Raija jest jego matką, a rodzicom nic złego po prostu nie może się stać.

Nie był aż takim dzieckiem.

Wiedział, że musi się przygotować na najgorsze.

- Misza! - Oleg uchylił drzwi do sypialni. Uśmie­chał się. - Pyta o ciebie, chłopcze.

Michaił przemknął obok Olega. Usiadł niepewny na brzegu Olgi łóżka. Jej ciemne oczy zmrużyły się przed światłem, popatrzyły na niego. Olga przez mo­ment ujrzała w szczelinie drzwi swych rodziców. Olega obejmującego Antonię.

Olga nie była w stanie popatrzeć im w oczy. Nie zniosłaby tego, co mogłaby w nich zobaczyć. Jeszcze za wcześnie.

Podniosła lekko jedną dłoń. Otworzyła ją.

- Weź mnie za rękę! - poprosiła. Michaił splótł palce z jej palcami. Jego ręce były duże, palce długie. Dłoń Olgi wydawała się taka drob­na w jego dłoni, ale zgięła się w uścisku. Dziewczyna uśmiechnęła się do Michaiła.

- To tak okropnie boli - szepnęła. - Pewnie za karę!

- Nie myśl tak! - powiedział ochrypłym głosem. Szybko. Rzucając spojrzenie ku Olegowi i Antonii, których widział przez uchylone drzwi. - Wyzdrowie­jesz, Olga. Najgorsze już minęło, zobaczysz. Teraz będziesz się czuła coraz lepiej.

- Dziękuję, Misza - rzekła cicho i zamknęła oczy. Zasnęła. Ale nadal mocno trzymała jego dłoń.

- Zaczynamy się starzeć, Toniu! - westchnął Oleg. Zamrugał, powstrzymując łzy. Miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. - Olga jest dla nas całym światem, ale ona woli już kogo innego trzymać za rękę.

- Ach, ty stary głuptasie! - odparła Antonia, siląc się na wesołość.

Jednak nie bardzo jej się udało. Podobnie jak Olegowi nie udało się ukryć, że poczuł się zraniony.

Pociągnęła go za sobą do kuchni. Stanęła na palcach i delikatnie otarła mu łzy. Ucałowała w oba policzki.

- Już nie jesteś najważniejszym mężczyzną w jej ży­ciu, mój przyjacielu. Stopniowo będziemy odsuwani na dalszy plan, za tych, którzy staną się jej najdrożsi. Za tego, który stanie się najdroższy - poprawiła się ze smutkiem Antonia. - Słyszałeś, co powiedział lekarz. Olga prawdopodobnie nie będzie mogła mieć dzieci. Musimy jej to powiedzieć. Ma prawo wiedzieć - wes­tchnęła, po czym zwróciła się do Nikołaja: - Ty też o tym wiesz, Nikołaj. To miło z twojej strony, że za­proponowałeś Oldze dom i przyszłość, ale tobie po­trzebny jest potomek. Poza tym nie o ciebie pytała, gdy się obudziła. - Antonia uśmiechnęła się słabo.

- Mimo to podtrzymuję swoją propozycję - rzekł Nikołaj poważnie. - Nie pochodzę z tak znakomi­tego rodu, bym musiał walczyć o jego przetrwanie. Może byłoby lepiej, gdyby umarł wraz ze mną.

Oleg poklepał Antonię po głowie, jakby klepał z uznaniem duże dziecko.

- Nie podoba mi się uśmiech zadowolenia z siebie, czający się w kącikach twoich ust, Jurkowa! To jesz­cze nic pewnego, że ułoży się tak, jak to sobie z Ra­iją zaplanowałyście, gdy dzieci były małe. Na szczę­ście nie matki o tym decydują!

Antonia wzruszyła ramionami. Usiadła przy stole. Nie odrywała wzroku od Raiji.

Nic się nie zmieniło. Raija wydawała się tak samo blada, tak samo wolno oddychała.

Antonia nie miała odwagi jej dotknąć. Jednak by­ła pewna, że jej skóra jest tak samo lepka i zimna, chociaż w kuchni można by urządzić saunę. Wystar­czyłoby tylko polać trochę wody na piec.

Antonia miała powody do radości. Jej córka mimo wszystko żyje. Olga straciła wiele dzisiejszej nocy, ale na szczęście nie życie.

Jednak Antonia nawet nie zdołała się uśmiechnąć.

- Dobrze cię widzieć - przywitał ją. - Jesteś tak sa­mo piękna. Wiek nie odebrał ci urody, najdroższa.

- Jestem stara - odparła. Przeciągnęła palcami po policzkach. Opuszkami palców czuła zmarszczki. Widziała je nie raz w odbiciu szyby, w gładkiej lodo­wej tafli, w spokojnej wodzie. Zdarzało się również, że oglądała swe odbicie w lustrze.

Nie lubiła przyglądać się sobie, ale czasami ulega­ła pokusie. Miała małe lusterko oprawione w srebro. Dostała je w prezencie od jednego kupca z zachodu, który z kolei przywiózł je pewnie z Europy.

Lusterko bardzo jej się podobało, ponieważ srebrne motywy wyglądały jak żywe, ponieważ wydawały się znajome, nawet kiedy straciła pamięć. Potem dowie­działa się, że w srebrze wyrzeźbiono kwiaty rosnące na płaskowyżu, na zachodzie. Rozpoznała je - te niepo­zorne kwiatki porastające skały i płaskowyż. Wiedzia­ła, jakiego są koloru, mimo że z tylnej strony lusterka błyszczały srebrem. Z podziwem przyglądała się ptako­wi unoszącemu się nad kwiatami. Ptakowi z rozpostar­tymi skrzydłami. Takiemu, jakiego nosiła na piersi.

Ptakowi od Mikkala.

Nieznany artysta w obcym kraju wyrzeźbił razem jej kwiaty i ptaka jak ten, którego dostała od Mikkala.

To niepojęte, lecz lusterko było niczym wskazów­ka na mapie losu.

Należeli do siebie. Ona i Mikkal. To nieunikniona prawda.

Ona i Mikkal.

Raija i Mikkal.

- Twoje zmarszczki znikną, jeżeli zostaniesz - rzekł. Uśmiechał się czule. Chciała pójść w jego ramiona. Chciała poczuć dotyk jego ciała. Chciała należeć do niego, pragnęła, żeby nic już nigdy ich nie rozdzieliło.

- Chcę zostać - wyznała.

- Wkrótce - obiecał. - Wkrótce. - Jego uśmiech zniknął. Spojrzenie posmutniało. - Wołają cię. Wzy­wają cię z taką siłą, że nie mogę cię tu zatrzymać. Masz jeszcze coś do zrobienia, Mały Kruku.

Ogarnęło ją rozczarowanie. Rozczarowanie tak gwałtowne jak morze w czasie sztormu. Płakała. Pła­kała, jak gdyby straciła wszystko, co było jej drogie. Płakała, zanim otworzyła oczy.

- Dlaczego? - spytała. Oskarżała wszystkich, któ­rych ujrzała wokół siebie, Olega, Antonię, Nikołaja, a nawet Michaiła, który przycupnął na brzegu ławy. - Dlaczego przywołaliście mnie z powrotem? Chcia­łam zostać! Nie rozumiecie, że chciałam zostać?

Nie przestawała płakać.

- Potrzebuję cię, mamo - rzekł Michaił. Nie był pewien, czy go słyszała. Poczuł się bardzo samotny.


Wyszukiwarka