Szafar T Dien Bien Phu Wojna w Wietnamie

Szafar Tadeusz

DIE BIEN PHU

WOJNA W WIETNAMIE

WYD 1965



OPERACJA „CASTOR”

Jest piątek, 20 listopada 1953 roku.

O godzinie 9 rano w Sajgonie do gabinetu ge­nerała Henri Navarre’a, głównodowodzącego wojsk Unii Francuskiej w Indochinach, wchodzi kontr­admirał Georges-Etienne Cabanier, w czasie dru­giej wojny światowej dowódca okrętów podwod­nych, któremu przez wzgląd na jego powszechnie uznane zdolności dyplomatyczne rząd francuski powierzył delikatną misję na Dalekim Wschodzie. Generał Navarre dopiero w przeddzień tego spot­kania powrócił z Hanoi; gość z Paryża, który ma mu przekazać treść ultratajnych obrad Komitetu Obrony Narodowej z 13 listopada, był zresztą skłonny przebyć jeszcze tysiąc z górą kilometrów, dzielących obie stolice Wietnamu. Navarre jednak nie śpieszył się do spotkania, choć wielokrotnie domagał śię jasnych i niedwuznacznych instruk­cji pisemnych, dotyczących dalszych losów wojny w Indochinach.

Do rozmowy głównodowodzącego z emisariu­szem rządu dochodzi więc W gabinecie generała Navarre’a, przy akompaniamencie dyskretnego

warkotu aparatury klimatyzacyjnej, dzięki której panujący za oknami tropikalny żar nie ma do­stępu do szczelnie izolowanego pokoju o na­gich ścianach, na których za biurkiem generała zawieszona jest tylko ogromna mapa Indochin. Kontradmirał Cahanier, człowiek uprzejmy i roz­ważny, wciąż jeszcze nie śmie przystąpić do sed­na sprawy. Machinalnie sięga po fajkę schowaną w białym mieszku, ale szybko się powstrzymuje:

o gospodarzu wiadomo, że pali dopiero od po­łudnia i to tylko papierosy z ostrego, gryzącego tytoniu.

Wchodzi adiutant i na biurku kładzie plik de­pesz. Kontradmirał na moment oddycha z ulgą; jego misja jest nad wyraz trudna. Prezydent re­publiki i premier polecili mu wysondować opinię generała Navarre’a, czy wobec zawieszenia bro­ni, jakie nastąpiło niedawno w Korei, nie nad-, szedł czas poczynienia choćby próby zakończenia w Wietnamie „brudnej, wojny”, która od siedmiu lat wysysa z Francji wszystkie żywotne soki, a przy tym nie rokuje nadziei zwycięstwa. Czy odniesione niedawno sukcesy wojskowe w delcie Rzeki Czerwonej nie stwarzają możliwości wszczęcia rokowań „z pozycji siły” i uzyskania przy stole konferencyjnym choćby części tego, czego nie udało się wywalczyć na ryżowiskach delty i w gęstwinie dżungli?

Navarre uśmiecha się w milczeniu, podając gościowi jedną z tylko cp otrzymanych depesz:

Proszę, czytać...

Kontradmirał Cabanier dowiaduje się w ten sposób, że właśnie rozpoczęła się wielka opera­cja powietrzno-desantowa w górzystym rejonie północno-zachodniego Tonkinu. Lada moment trzy bataliony spadochroniarzy zaczną lądować w do­linie Dien Bien Phu. Navarre uśmiecha się z sa­tysfakcją, zaprawioną odrobiną ironii: oto jego odpowiedź na bojaźliwe zapytanie Paryża. Ro­kować teraz? W żadnym wypadku! Może wiosną, gdy sytuacja wojskowa poprawi się wydatnie dzięki rozpoczętej właśnie operacji ofensywnej...

Cabanier nie protestuje. Poprzestaje jedynie na przekazaniu głównodowodzącemu decyzji pod­jętych na ostatnim posiedzeniu Komitetu Obro­ny Narodowej: Navarre powinien dostosować swoje plany do posiadanych środków, w zasadzie ograniczyć się do powstrzymywania nieprzyja­ciela, nie może bowiem liczyć na żądane uprzed­nio posiłki, których wysłanie mogłoby osłabić pozycję Francji w Europie, w obliczu ponownie zbrojących się Niemiec. Paryż nie aprobuje więc akcji ofensywnej, ale też jej nie potępia, ma do Navarre’a pełne zaufanie, pozostawia mu prak­tycznie wolną rękę w ramach sił, jakimi dyspo­nuje. rj

Navarre’owi taka „carte blanche” wystarcza W zupełności. Jeszcze nigdy nie był tak pewny siebie, czuje, że zwycięstwo jest o miedzę. Jesz­cze trochę cierpliwości, a będzie mógł pokonane­mu nieprzyjacielowi dyktować warunki. Prze­cież desant w dolinie Dien Bien Phu to pierwszy

krok w realizacji ambitnego „planu Navarre’a”,

o którym od paru miesięcy głośno na łamach wszystkich gazet Europy i Ameryki. Na razie jest bohaterem dnia, u szczytu wojskowej ka­riery.

§ .

Na pięć godzin przed spotkaniem Cabaniera z Navarrem, o godzinie 4.30 nad ranem, z jedne­go z lotnisk w pobliżu Hanoi w ślad za cztero- silnikową maszyną lotnictwa morskiego typu Privateer, używaną zwykle do rozpoznania na pełnym morzu, wystartował samolot Dakota nu­mer 356, wyposażony w specjalną aparaturę ra­diową, umożliwiającą łączność ze wszystkimi stanowiskami dowodzenia. Na pokładzie znajdo-

* wała się grupa generałów: od nich zależało pod- ^ jęcie decyzji, czy operacja „Castor” zgodnie ż pla­nem rozpocznie się w dniu dzisiejszym.

Samolot zatoczył koło nad pogrążoną jeszcze w ciemnościach stolicą, po czym pilot zapalił światła pozycyjne i wziął kurs ha północny za­chód. O 5.45, gdy. zaczęło dnieć, adiutant gene­rała Navarre’a, generał lotnictwa Pierre Bodet, dowódca północnego zgrupowania taktycznego lotnictwa w Indochinach, generał brygady Jean Dechaux oraz desygnowany na dowódcę desantu powietrznego generał brygady Jean Gilles z nie­pokojem spoglądają w okna kabiny: pod nimi podzwrotnikowa dżungla, ledwie widoczna z po­wodu gęstej porannej mgły, otulającej strome zbocza górskie, pokryte tropikalną roślinnością.

¡Dakota zbliża się teraz ku granicy Chińskiej Republiki Ludowej, po czym raptownie zmienia kurs, sterując na południowy zaehód, w kierun­ku doliny falisto opadającej ku rzece Mekong.

O godzinie 6.30 szyfrowana depesza z pokładu samolotu dociera. do cytadeli w Hanoi i mimo wczesnej pory zpstaje natychmiast przekazana generałowi Réné Cogny, dowódcy wojsk lądo­wych w Tonkinie: j

W Dien Bien Phu mgłą zaczyna się rozpra­szać...

O 7.20 oddziąły spadochroniarzy, które od po­przedniego wieczoru znajdują się w stanie pogo­towia i całą noc spędziły na lotnisku, pod skrzy­dłami gotowych do startu samolotów, otrzymują oczekiwany rozkaż. O 8.15 start: sześćdziesiąt sa­molotów typu Dakota formuje w powietrzu ko­lumnę długości JO kilometrów, osłanianą przez bombowce B-26 Invader. W każdym samolocie transportowym 24 spadochroniarzy w pełnym rynsztunku, w. hełmach bojowych. By skrócić czas dzielący ich od skoku, śpiewają, palą, żują gumę. Dien Bien F*hu oddalone jest od Çanoi

o z górą 300 kilometrów.

Nad doliną Dien Bien Phu panuje jeszcze cisza...

*

Rzućmy okiem na mapę Wietnamu.

Położony we wschodniej części Półwyspu In- dochińskiego, z kształtu przypomina wydłużoną nerkę: delta Rzeki Czerwonej na północy, zwana

przez Francuzów Tonkin, a przez Wietnamczy­ków Bac Bo, łączy się z położoną na samym po­łudniu deltą Mekongu (Kochinchina, Nam Bo), wąską półkolistą równiną nadmorską między Morzem Południowochińskim a łańcuchem gór Annamu (Tran Bo), stanowiącym granicę z Lao- * sem. Wietnamczycy używają jeszcze bardziej ma­lowniczego porównania nawiązującego do co­dziennego w tym kraju widoku: ich ojczyzna ukształtowana jest jak koromysło, na którego obu końcach jak koszyki z ryżem zawieszone są delty Rzeki Czerwonej i Mekongu...

Na północ i północny zachód od delty Rzeki Czerwonej niemal bez żadnego przejścia rozpo­czyna się kraina gór, przez które z trudem tylko torują sobie drogę rwące rzeki i potoki, biorące przeważnie początek w górach południowych Chin. Na przestrzeni setek kilometrów napotyka się tu spadziste, strome stoki, pokryte tropikalną dżunglą, tak gęstą, że człowiek przedzierać się przez nią może jedynie torując sobie każdy krok ostrym, zakrzywionym toporem. Podróżować możija jedynie trzymając się ścieżek, choć i te z trudem pokonują wąWozy, gdzie każdy niebacz­ny ruch spowodować może obsunięcie ziemi. Tyl­ko tam, gdzie potok czy brzeczka tworzy dolinkę, umożliwiając uprawę ryżu, 'przykucnęły szałasy sklecone z bambusowych kijów i pokryte bam­busowymi -liśćmi. Na zboczach z rzadka tylko dostrzec można ślad ludzkiej stopy: gdzieniegdzie na wypalonych polankach, w całkowitej izolacji

od świata zewnętrznego, wegetują nieliczne ro­dziny koczownicże, uzupełniające polowanie na dzikie Zwierzęta hodowlą czarnych świń czy uprawą kukurydzy i maku —- rośliny, z której otrzymuje się opium, jedyną tutejszą uprawę rynkową, # jedyne źródło dochodu.

Mieszkańcy tych okolic, przez Wietnamczyków zwanych Viet Bac, to Wieża* Babel w miniaturze. Rdzennych Wietnarficzyków *(i Chińczyków) spo­tyka się tylko w nielicznych ośrodkach handlo­wych i węzłach komunikacyjnych. Nad brzega-- mi, rzek, które stanowią tu podstawowe arterie komunikacyjne, żyją przeważnie Thajowie, Meosi i Lao, na stokach gór — Nahng, Tho i U-ni, u stóp gór N-— Puai i Khasi. Przypuszcza się, że wszystkie te szczepy przybyły, przeważnie z Chin; najliczniejsi Thajowie wdarli się tu prawdopo­dobnie w IX wieku naszej ery przez dolinę Me- kohgu i Syjam. Po większej części są to jednak tylko przypuszczenia: pochodzenie tych ludów, chronologia ich kolejnych wędrówek, ich dzieje wreszcie pozostają dla współczesnej nauki ciągle jeszcze nie zapisaną bipłą kartą.

Thajowie zamieszkują dziś około 900 dolin i do­linek w krainie Viet Bac. Najmniejsze z nich zaj­mują obszar niespełna pół kilometra kwadrato­wego. Największa, o powierzchni 120 kilometrów kwadratowych, zwana jest przez jej mieszkań­ców Muong Theng,*a przez Wietnamczyków — Dien Bien Phu. Kształtem przypomina wydłużo­ny liść dębowy, na któryhi rolę żyłek odgrywają

niezliczone rzeczki i potoki, a środkowego ner­wu — największy z tutejszych dopływów Me- kongu, rzeka Nam Oum. „Muong” w języku Tha- jów znaczy *to samo co „Phu” po wietnamsku — stolica powiatu. Dien — .znaczy duży, a Bien —- granica. Dien Bien Phu — to po prostu „wielka stolica przygranicznego powiatu”.

Zgodnie z legendą przekazywaną wśród Tha- jów, w tym właśnife miejscu król nieba Praya Then zesłał na ziemię swego syna Khun Borcfm. Cała okolica była wówczas pustynią, lianą łączy­ła niebo i ziemię, listowie olbrzymiego figowca zaciemniało okolicę, a kilka dyń ogroihnych roz­miarów zawieszonych było na jego gałęziach. Na żądanie Khun Boroma bogowie zeszli na ziemię, by ściąć drzewo i przeciąć lianę, a także otwo­rzyć dynie, z których wyłonił się wówczas tłum ludzi, zwierząt i zbóż jadalnych. W ten sposób na ziemi pojawili się Thajówie,- o jasnym odcie­niu skóry i krótkich włosach. Ale ludzi było tak wiele, że otwór dokonany rozpaloną różdżką nie wystarczał. Widząc to, Khun Borom chwycił za nożyce i zrobił* dodatkowe otwory w dyniach. Wówczas pojawili się Khasi, o ciemnej skórze i'uczesaniu .w kok. Takie jest pochodzenie dwóch głównych ras zamieszkujących ten kęaj.

Khun Borom, który sprowadził na ziemię dwie żony, spłodził siedmiu synójy., Każdemu z nich przydzięlił jeden z siedmiu następujących kra­jów: Ktfaj Miliona Słoni, Traninh, kraj Ho, do­

linę Rzeki Czarnej, Chieng Mai, Syjam i dolną Birmę.

W laotańskiej legendzie Dien Bien Phu (Muong Then) jest więc ośrodkiem rozproszenia poszcze­gólnych Szczepów rasy Thai; rzut oka na mapę przekonuje, że w rzeczywistości Dien Bien Phu panuje nad drogami wiodącymi zarówno w kie­runku Luang Prabang i rzeki: Mekong, wzdłuż rzek Nam Ngua i Nam Oum,- jak i w kierunku Tonkinu i Wietnamu północnego poprzez Song Ma, Czarną Rzekę i ich dopływy.

Kolejno . napadana, zdobywana i pustoszona przez Chińczyków, Syjamczyków, Meosów i Tha- jów, dolina Dien Bien Phu została wreszcie za­jęta przez francuskie ' wojska kolonialne w 1887 roku. Syjamski generał Phya Surisak oddał rzą­dy w ręce byłego sierżanta-kwatermistrza fran­cuskiej piecjhoty morskiej, niejakiego »Augusta Pavie, który w tym nikomu nie znanym kraju był jednocześnie poborcą podatków, odkrywcą i dyplomatą; jeszcze do niedawna jego imię no­sił . szlak łączący Dien Bien Phu z położoną da­lej na północ, w kierunku chińskiej granicy, miej­scowością Lai Chau.

W dolinie Dien Bien Phu żyje około 10 000 mieszkańców, utrzymujących się z uprawy ryżu i jarzyn oraz z hodowli drobiu i świń. W samej dolinie mieszkają Thajówie, na grzbietach oko­licznych gór przysiedli Meosi, uprawiający na brzegach górskich potoków poletka maku, z któ­rego ich żony wyrabiają opium. Zbocza zamiesz-

kują zwalczani przez jednych i drugich Khasi, często zaprzedawani w niewolę u tutejszych no­tabli, bardziej przypominający dzikie zwierzęta niż ludzi.

Thajowie to piękna rasa. Ogromriym uro­kiem odznaczają się zwłaszcza kobiety, w dłu­gich, czarnych, dopasowanych spódnicach i ob­cisłych bluzkach o długim rękawie, od szyi po talię spiętych wielkimi srebrnymi klamrami. Od koloru tych bluzek — białego A czarnego — wy­wodzi się podział na Thajów Białych i Czar­nych. Mieszkają oni w owalnych bambusowych domach nar palach, pod którymi w. nocy znaj­dują schronienie bawoły i świnie; solidna bam­busowa palisada chroni obejście przed tygrysa­mi, panterami i innymi drapieżnicami okolicz­nej dżungli. ,

Francuscy władcy Indochin w minimalnym tyl­ko stopniu interesowali się góralami zamieszku­jącymi te okolice. Stare feudalne porządki prze­trwały w nie zmienionym stanie; kraina Thajów nie przedstawiała dla Francuzów żadnej warto­ści — ani gospodarczej, ani (przez długi czas) strategicznej, a tylko przebogaty folklor tamtej­szej ludności, której prymitywne życie religijne sprowadza się do strachu przed siłami przyrody i żywiołów, stanowił 'egzotyczną atrakcję dla przybyszów z dalekich stron. Na co dzień rzą­dy sprawowali miejscowi feudalni książęta, wy­zyskujący wegetującą w nędzy ludność góralską pod pobłażliwym okiem francuskich ..doradców”

i poborców podatkowych. Wszelkie zatargi likwi­dowano bśz trudu, podsycając odwieczne waśnie i zawiści między notablami i szczepami. Zwłasz­cza Thajowie uchodzili za „lojalnych”, toteż Francuzi często rekrutowali spośród nich żoł­nierzy najemnych i partyzantów, by przeciwsta­wić ich Wietnamczykom.

Od zakończenia drugiej wojny światowej pa­nowanie francuskie w tych rejonach było już tylko czczą formalnością: korpus ekspedycyjny ograniczał się w północnym - Wietnamie da oku­powania . żyznych* ryżowisk delty Rzeki. Czerwo­nej, od czasu do czasu jedynie zapuszczając się w góry, wzdłuż wiodącej z Hanoi drogi prowin­cjonalnej nr 41, lub instalując posterunki w nie­których większych miejscowościach o charakte­rze . strategicznym; posterunki takie, m. in. w Lai Chau czy Na San, zaopatrywane były głównie drogą powietrzną i rzadko tylko ważyły się kwe­stionować niepodzielne. panowanie Armii Ludo­wej i wietnamskich władz cywilnych na rozleg­łych terenach, między deltą a zbiegiem granic Wietnamu, Chin i Laosu, i

Aż . nadto dobrze pamiętam teh dzień — w parę lat później opowiadał australijskiemu dziennikarzowi, Wilfredowi Burchettowi, Lo Van Don, mieszkaniec Boun La, jednej z dziewięciu wsi, które w. piątek, 20 listopada 1953 roku, zo­

stały zajęte przez francuski desant powietrz­ny. — Poranne mgły rozwiały się w momencie, gdy na niebie pojawiły się samoloty. Nagle zda­wało się, że są wszędzie jednocześnie i że zrzu­cają na nas chmury białych punktów, przypomi­nających nasiona bawełny. Krótko po tym pun­kty te otworzyły się i- zobaczyliśmy, że na płach­tach zwisają żołnierze. Można by powiedzieć, że pokryli całą dolinę. Po kilku minutach- byli już na ziemi, zebrali się w grupy i zaczęli nas okrą­żać. Do chłopów, którzy usiłowali uciec, strze­lali, ale pewna Część . mimo wszystko zdołała zbiec i schronić się w dżungli. Moja żona. i ja nie mieliśmy -szczęścia. Wraz ze Wszystkimi prawie pozostałymi mieszkańcami wioski zostaliśmy zgromadzeni w środku doliny razem z naszymi bawołami, świńmi, drobiem. Ten sam los spot­kał wszystkich mieszkańców innych ■ wiosek, któ­re wpadły w ich ręce...

Pierwsze Dakoty minęły grzbiety górskie mię­dzy godziną 10.35 a 10.45 i w dwóch uprzednio wyznaczonych stref ach, zrzuciły trzy tysiące spa­dochroniarzy: 6 batalion spadochroniarzy kolo­nialnych ppłk. Bigearda wylądował na północny zachód, a 1 pułk strzelców spadochronowych majora Brechignaka na południe od miasteczka Dien Bien Phu.

Mieszkańcy doliny, ogarnięcia przerażeniem, rzucają się do panicznej ucieczki w kierunku dżungli. Jules Roy, francuski dzienriikarz, który odwiedził Dien Bien Phu w dziewięć lat później,

opowiada, że kobiety, wspominając ten dzień, drżały na całym ciele. Tylko 6 batalion dostał się w ogień stacjonującej w dolinie słabej jednostki terytorialnej Armii Ludowej — mimo zaskocze­nia i przytłaczającej przewagi sił inwazyjnych żołnierze wietnamscy nie poddają się bez walki. Dwaj francuscy spadochroniarze giną już w po­wietrzu, ci którzy zdołali wylądować, przywarli do ziemi, nie mogąc ujść celnemu ogniowi garstki obrońców doliny. Oddział ppłk. Bigearda ma dziesięciu zabitych, dziesięciu ciężko rannych, 21 lekko rannych. Na pomoc nadlatują wezwane drogą radiową bombowce B-26, o godzinie 14 lą­duje dowieziony ’ przez Dakoty z .Hanoi 1 bata­lion spadochroniarzy kolonialnych. W kilka go­dzin później oddziały ludowe, unikając okrąże­nia, odchodzą w kierunku południowym, by skryć się w dżungli, a Bigeard instaluje kwaterę w za­jętym miasteczku Dien Bień'Phu. Jeśli wierzyć danym francuskim, wojska ludpwe pozostawiły na placu boju 90 zabitych i czterech rannych.

O godzinie 16.15 dowództwo wojsk* lądowych w Hanoi bardzo pilną, tajną i szyfrowaną depe­szą donosi rządowi w Paryżu o pomyślnym prze­prowadzeniu operacji „Castor”.

Tymczasem spadochroniarze przeszukują chaty i lepianki opróżnione z mieszkańców, zgromadzo­nych pod strażą na skraju wsi. Wdrapują się po bambusowych drabinach na ułożone na palach klepisko, brutalnie zrywają wyplatane zasłony zakrywające wejście do pomieszczeń mieszkał-

nych, przeszukują wszystkie kąty. W większości chat pali się jeszcze ogień pod kociołkami zawie­szonymi na trójnogach. Żołnierze wrzucają w ogień emitowane przez władzę ludową ban­knoty, które od kilku lat stanowiły tu jedyny obiegowy środek płatniczy. Psy/i koty gonią .jak oszalałe, słychać kwik świń, których nikt nie na­karmił, i rżenie małych górskich koników, które obok bawołów służą Thajom jako siła pociągo­wa. Dopiero o zmroku nad Dien Bien Phu zapa­da znów względna cisza.

*

Poczynając od następnego dnia operacja „Ca- stor” przebiega bez zgrzytów, jak na dobrze przy­gotowanych manewrach: Jeden z pierwszych ska­cze dowódca' grupy desantowej, generał Gilles.

* Ląduje przepisowo, chwilę pozostaje na ziemi, po czym podnosi się spokojnie, wyjmuje z kie­szeni kamizelki i . zakłada szklane, oko, które wy­jął przed skokiem, zamienia hełm na czerwony beret spadochroniarzy, zwija płótno spadochronu i spokojnie rusza w kierunku punktu zbornego, gdzie z wycelowanymi obiektywami czekają już na niego uprzednio zrzuceni (razem z kapelana­mi wojskowymi) fotoreporterzy paryskiej prasy. Gilles wsiada na podstawiony motocykl i jedzie do punktu dowodzenia ppłk. Bigearda, który już od rana drogą radiową kieruje eskadrą bómbow- , ców B-26, ostrzeliwującą okoliczne grzbiety gór­skie, dokąd wycofały 'się oddziały wietnamskie.

Niebo w dalszym ciągu pokryte jest spado­chronami. Lądują wciąż nowe oddziały desanto­we, lądują działa artyleryjskie, skrzynie z żyw­nością i zaopatrzeniem, zwoje drutu kolczastego. Wielki amerykański samolot transportowy typu Packet zrzuca nawet siedmiotonowy spychacz, który służyć ma do zniwelowania pasów starto­wych od lat nie używanego lotniska; ten zrzut jednak nie powiódł się: ciężka maszyna zaryła się w ryżowisku na głębokość trzech metrów. Gdy nazajutrz na prowizorycznie przystosowa­nym lądowisku z lekkiego samolotu typu Beaver wysiada generał Cogny, dowódca wojsk lądo­wych w Tonkinie, Gilles, z zadowoleniem może mu zameldować o całkowitym sukcesie przepro­wadzonej operacji: już pięć tysięcy żołnierzy ko­pie okopy, otacza je zasiekami z drutu kolcza­stego i workami z ziemią, instaluje kwatery i kuchnie polowe, zwija spadochrony, otwiera skrzynie z zaopatrzeniem. Radiostacje nadawczo- odbiorcze pracują pełną parą, a artyleria zaczy­na nawet wstrzeliwać się w odległe grzbiety górskie, systematycznie korygując ogień. Mimo utraty spychacza, Wkrótce na pasie startowym lądować zaczną pierwsze samoloty rozpoznaw­cze. Tymczasem śmigłowce ewakuują rannych; wśród nich znajduje się przewidziany na do­wódcę zgrupowania powietrzno-desantowego w Dien Bien Phu ppłk Pierre Langlais, który podczas lądowania ze spadochronem skręcił kost­kę i musi na razie wrócić dó Hanoi. On też po

latach napisze z podziwu godnym samoupoje- niem:

To był sukces całkowity, „bez skazy”, wspa­niała demonstracja skuteczności działania dale­kowschodnich wojsk powietrzno-desantowych i doskonałości technicznej osiągniętej przez ich kompanie zaopatrzenia. W trakcie trzech wypraw powietrznych, trwających łącznie trzy dni, bez poważniejszego wypadku przeprowadzono lądo­wanie 5100 ludzi i 240 ton sprzętu wojennego...

Langlais przyznaje, że dolina Dien Bien Phu była niemal całkowicie bezbronna, że zaskocze­nie było zupełne i że pierwsi spadochroniarze natknęli się jedynie na dwie terytorialne kom­panie wietnamskie, które właśnie przeprowadza­ły codzienne zajęcia — a mimo to chełpi się sukcesem operacji desantowej. Wątpliwy to ty­tuł do chwały, choć jeszcze tegoż dnia dzienniki paryskie uderzyły w wielki dzwon: Torikin. Grad spadochroniarzy nad Dien Bien Phu — przez całe osiem kolumn triumfowała „France-Soir”. Już wkrótce miało się okazać, jak bardzo triumf ten był przedwczesny.

PLAN NAVARRE’A

Aby zrozumieć, w imię jakich celów pięć ty­sięcy doborowych żołnierzy francuskiego korpu­su ekspedycyjnego w Indochinach znalazło się w ów/mglisty listopadowy ranek 1953 roku w od­

ległej o 300 kilometrów od Hanoi kotlince Dien Bien Phu — musimy się cofnąć wstecz i przy­pomnieć pokrótce przebieg siedmioletniej „brud­nej wojny” w Wietnamie.

Demokratyczna Republika Wietnamu zrodziła się z walki wyzwoleńczej przeciwko francuskim kolonizatorom Indochin, a przede wszystkim z walki zbrojnej przeciwko japońskim okupan­tom i ich sojusznikom spod znaku Vichy w cza­sie drugiej wojny światowej. 2 września 1945 roku przywódca wieloletniej walki narodowej, Ho Chi Minfr, proklamował w Hanoi niepodległą Demokratyczną Republikę Wietnamu. Francuzi jednak 4^; dzięki pomocy najpierw brytyjskiej, a później amerykańskiej — powrócili do Indo­chin. Początkowo, gdy jeszcze byli słabi, dzia­łali w porozumieniu z demokratycznymi władza­mi wietnamskimi, które ze względu na ścisłe więzy ekonomiczne i kulturalne z Francją by­najmniej nie domagały się całkowitego zerwa­nia z metropolią. Gdy jednak korpus ekspedycyj­ny na Dalekim Wschodzie osiągnął już stan po­zwalający na przejście do jawnej agresji, Fran­cuzi wysunęli pod adresem władz wietnamskich ultymatywne żądania nie do przyjęcia. W listo­padzie 1^46 r., cynicznie gwałcąc wszystkie obo­wiązujące umowy, zbombardowali i zajęli port w Hajfongu i pomaszerowali na stolicę kraju — Hanoiv

Przywódcy Demokratycznej Republiki Wietna-

i V ,, . ^ - 21

mu nie ugięli się w obliczu tej bezprzykładnej prowokacji: zmuszeni do opuszczenia większych miast, wycofali się w pokryte dżunglą góry i przystąpili do organizowania Armii Ludowej. Rozpoczęła się walka zbrojna, której celem było najpierw zmuszenie okupantów do zarzucenia myśli o przywróceniu efektywnej kontroli nad całym krajem, następnie przejście do działalności partyzanckiej, nękającej nieprzyjaciela w dzień i ■— przede wszystkim — w nocy, wreszcie wszczęcie generalnej ofensywy, która by wyswo­bodziła kraj spod obcego jarzma.

Z punktu widzenia kierownictwa wojskowe­go — pisał głównodowodzący Wietnamskiej Ar­mii Ludowej, generał Vo Nguyen Giap — nasza strategia i nasża taktyka winny "były być strate­gią i taktyką wojny ludowej i długotrwałego oporu.

Nasza strategia, jak już podkreślaliśmy, pole­gała na prowadzeniu walki długofalowej. Na ogół taka wojna może składać się z kilku etapów. W zasadzie występują etap defensywy, etap rów­nowagi sił i etap generalnej kontrofensywy.

I tak więc, gdy W październiku 1947 roku załamała się francuska ofensywa przeciwko gó­rzystemu rejonowi Viet Bac, gdzie znalazło schro­nienie polityczne i wojskowe kierownictwo wiet­namskie, Armia Ludowa przeszła w następnym roku do zakrojonych na szeroką skalę działań partyzanckich na tyłach nieprzyjaciela. Jednost-

ki ludowe, działające samodzielnie w sile co naj­wyżej kompanii, wdzierały się w głąb terenów okupowanych, by stworzyć bazy dla działalno­ści partyzanckiej, a jednocześnie osłaniać prze­trwałe w podziemiu lokalne organa władzy lu­dowej. Krok za krokiem, coraz większa część terytorium narodowego przechodziła pod faktycz­ną kontrolę władz demokratycznych. Ciągłej li­nii frontu nie było — front, by użyć określenia generała Giapa, przebiegał wszędzie tam, gdzie znajdował się nieprzyjaciel. Obok nigdy przez Francuzów nie podbitego wolnego terytorium Viet Bac na mapach sztabowych pojawiało się więc coraz więcej czerwonych plam, znaczących tereny kontrolowane przez partyzantów i stano­wiące ich bazy wypadowe.

Nowy etap walki wyzwoleńczej narodu wiet­namskiego znaczy zwycięstwo rewolucji chiń­skiej w 1949 roku i utworzenie Chińskiej Repu­bliki Ludowej. Na początku 1950 roku Demokra­tyczna Republika Wietnamu zostaje oficjalnie uznana przez Związek Radziecki, Chiny Ludo­we, Polskę i. inne kraje obozu socjalistycznego. W tym momencie sprawuje ona efektywną kon­trolę nad rozległymi obszarami na północ i pół­nocny zachód od delty Rzeki Czerwonej, po gra­nice Chin i Laosu, nie mówiąc o bazach party­zanckich na zapleczu wroga. Zimowa ofensywa 1950 roku zakończyła się całkowitym wyzwole­niem prowincji Cao Bang, Lang Son oraz Lao Kay i' otwarciem ofensywnego frontu przeciw­

ko okupowanej przez Francuzów delcie Bac Bo (Tonkinu).

W tym miejscu mała dygresja, by już więcej do tego tematu nie powracać: chodzi mianowi­cie o sprawę pomocy chińskiej dla Wietnamskiej Armii Ludowej. Sprawa ta była wielokrotnie roz­dmuchiwana przez żądną sensacji prasę zacho­dnioeuropejską, francuską, a przede wszystkim amerykańską. Szczególne nasilenie tej kampanii przypada na okres bitwy o Dien Bien Phu, o czym będzie jeszcze obszerniej mowa. Amerykański se­kretarz stanu, John Foster Dulles, rzekomą obec­nością Chińczyków w szeregach Wietnamskiej Armii Ludowej usiłował usprawiedliwić zamie­rzoną interwencję zbrojną Stanów Zjednoczo­nych w Indochinach, użycie bomby atomowej dla ocalenia oblężonego garnizonu w Dien Bien Phu, bombardowanie linii komunikacyjnych między granicą chińską i frontem, a nawet działania ofensywne przeciwko Chinom Ludowym. Nikt nie przeczy, że Chiny Ludowe — podobnie zresz­tą jak inne państwa socjalistyczne — udzielały Demokratycznej Republice Wietnamu wydatnej pomocy ekonomicznej i wojskowej, sprzedawały broń i sprzęt, i szkoliły kadry itp. Rozmiary tej pomocy jednak nigdy nawet w minimalnym stop­niu nie przypominały istnego potopu sprzętu wo­jennego, dolarów i ludzi, jaki płynął ze Stanów Zjednoczonych dla wsparcia francuskiej „brud­nej wojny” w Wietnamie. Wszelkie natomiast j „rewelacje” o chińskich ochotnikach, dowódcach

czy instruktorach są wierutnym kłamstwem, wy­ssanym z palca przez przekupnych pismaków. Przytoczmy zresztą dwa świadectwa, o tyle cie­kawe, że pochodzące od ludzi, których w naj­mniejszym nawet stopniu nie można podejrzewać

o sympatię dla przeciwnika, a mianowicie od dwóch wyższych oficerów francuskich, aktyw­nych uczestników bitwy o Dien f5ien Phu.

Mówiono — oświadczył na konferencji praso­wej w Sajgonie były dowódca obozu warownego w Dien Bien Phu, generał" de Castries że w szeregach nieprzyjacielskich walczyli Chiń­czycy. Możliwe. Jeśli idzie o mnie, muszę jed­nak oświadczyć, że nigdy żadnego z nich, ży­wego czy martwego, nie widziałem i żadnego mi nie doprowadzono*.

Jeszcze dobitniej wypowiedział się na ten te­mat pułkownik Pierre Langlais, który w Dien Bien Phu dowodził złożonym ze spadochroniarzy odwodem ruchowym naczelnego dowództwa. We wspomnieniach opublikowanych w Paryżu blis­ko dziesięć lat później tak opisuje spędzone w oblężonym obozie warownym święta Wielkiej- nocy 1954 roku:

W Dien Bien Phu kończy się nabożeństwo wielkanocne. W ciąau siedmiu lat nasi nieprzy­jaciele wymienili chłopskie łachmany na mundu­ry polowe, a chałupniczo wyrabiane granaty *na

rosyjską czy czeską bfoń, nie ustępującą w ni\ I czym naszej broni produkcji amerykańskiej. Do- I brzy wujkowie oburzali się z tego powodu. Ta I chińska pomoc, co za skandal! Jak dobrze byłoby I bawić się w wojenkę przeciwko chłopom, uzbro- I jonym w pałki.

No więc, mnie to przyprawia o śmiech. Cóż I bardziej naturalnego niż pomoc ze strony sojusz- I nika? A jeśli chce się raz spojrzeć faktom prosto I w twarz, pomoc chińska dla Vietminhu była tyl- I ko kropelką w porównaniu z potokiem sprzę- I tu amerykańskiego, który spływał na naszą I stronę...*

Faktem natomiast niezaprzeczalnym jest, żepo- I czynając od 1950 roku — daty wybuchu wojny I w Korei — Amerykanie w wciąż rosnącym stop- I niu przejmowali finansowanie- i zaopatrywanie I wojny w Indochinach. Pomoc amerykańska, któ- I

ra w 1950 i 1951 roku pokrywała jeszcze tylko I 15% wydatków ponoszonych przez Francję z ty- 1

tułu „brudnej wojny”, wzrosła do 35% w 1952, ■ do 45% w 1953 i aż do 80% w 1954 roku. Rychło I jednak okazało się, że były to pieniądze wyrzu- I cone w błoto.

W październiku 1951 roku głównodowodzącym I korpusu ekspedycyjnego i jednocześnie Wysokim I Komisarzem Francji w Indochinach mianowany I został jeden z najwybitniejszych wojskowych a

>

A

¡Br—

francuskich, bohater drugiej wojny światowej, generał Jean de Lattre de Tassigny, który zarów­no z powodu łączenia w jednym ręku najwyż­szych funkcji wojskowych i cywilnych, jak i dzię­ki cechom charakteru znany był pod przezwiskiem „Król Jan”. Opracowany przezeń i zaaprobowany w Waszyngtonie plan zwycięskiego zakończenia wojny w Wietnamie za pomocą otoczenia delty Rzeki Czerwonej potężną linią fortyfikacji oraz przegrupowania sił dla decydującej operacji ofen­sywnej przeciwko „wolnej strefie” Viet Bac za­łamał się jednak ęałkowicie. Na wszczętą w paź­dzierniku 1951 roku ofensywę na Hoa Binh (na południowy zachód od delty Rzeki Czerwonej) dowództwo Armii Ludowej odpowiedziało prze­rzuceniem znacznych sił na zaplecze nieprzyja­ciela, tzn. wewnątrz delty, Jj zmuszając tym sa­mym Francuzów do wyrzeczenia się wszelkich działań zaczepnych i do porzucenia nowo zaję­tych miejscowości (w tej liczbie miasta Hoa Binh). W 1952 roku Armia Ludowa przeprowadziła zwycięską, kampanię w rejonie północno-zachod­nim, oswobadzając rozległe tereny aż po Dien Bien Phu, a w początkach 1953 roku ramię w ra­mię z oddziałami armii wyzwoleńczej Pathet Lao po kampanii w górnym Laosie wyzwoliła laotań- ska prowincję Sam Neua.

Frontem zasadniczym — podsumował sytua- ^rojskową na początku 1953 roku generał był front północnowiętnamski, gdzie to- większość najcięższych bitew. Na po-

csqtfcti, 1953 roku niemal cały rejon górski, a więc przeszło dwie trzecie terytorium północnego Wietnamu, był już wyzwolony. Nieprzyjaciel oku- pował jeszcze Hanoi t deltę Rzeki Czerwonej, a ściślej mówiąc wielkie miasta i główne szlaki komunikacyjne; nasze bazy partyzanckie — na­sza wolna strefa — obejmowały już blisko dwie trzecie wsi i miejscowości znajdujących się w tym rejonie. W Wietnamie środkowym i południowym nadal zdecydowanie utrzymywaliśmy rozległe strefy wolne, a jednocześnie w dalszym ciągu potężnie rozwijaliśmy nasze bazy partyzanckie w strefie okupowanej.

*

W pierwszych dniach maja 1953 roku — wspomi­na generał Navarre — znajdowałem się w Niem­czech, dokąd wzywały mnie obowiązki szefa szta­bu generalnego marszałka Juin, dowódcy sił zbrojnych NATO w Europie środkowej, gdy otrzymałem rozkaz jak najszybszego powrotu do Paryża. Natychmiast po przybyciu marszałek po­informował mnie o mojej bliskiej nominacji na stanowisko głównodowodzącego w Indochinach.

Tak rozpoczęła się indochińska przygoda ge­nerała Navarre’a, zakończona mniej więcej po roku wraz z kapitulacją garnizonu Dien Bien PhU. Kim był człowiek, którego ówczesny pre­mier Réné Mayer wzywał na pomoc w momencie szczególnie przełomowym, gdy jasne się stało, że plan opracowany przez generała de Lattre de

Tassigny, a realizowany przez jego następcą, ge­nerała Raoula Salana, nie przyniesie spodziewa­nego zwycięstwa wojskowego, gdy Armia Ludo­wa systematycznie rozszerzała działania ofensyw­ne w całym kraju i gdy Waszyngton, po zawarciu rozejmu w Korei, zaczął traktować Indochiny jak główny front zbrojnego starcia z „międzynarodo­wym komunizmem”?

Generał Henri Navarre całą długoletnią karie­rę wojskową spędził z dala od frontu, w szta­bach generalnych, a ściślej mówiąc — w II od­dziale sztabu, który w armii francuskiej zajmu­je śię wywiadem wojskowym i rozpoznaniem nieprzyjaciela. Sam o sobie pisał: Nic w mojej karierze nie predestynowało mnie na to stano­wisko. Nigdy nie służyłem na Dalekim Wscho­dzie, a o problemie indochińskim wiedziałem tyl­ko tyle, co każdy, mniej więcej zorientowany Francuz: Jègo pierwszym odruchem była więc próba przekonania przełożonego, by pozwolił mu pozostać w sztabie NATO. Marszałek Juin jednak szybko pokonał te opory:

§H Pańskim obowiązkiem jest nominację tę przyjąć — oświadczył zaskoczonemu generałowi Navarre’owi. — Ktoś się musi poświęcić...

Ale z dalszych wywodów marszałka wynikało, że poświęcenie to wcale nie jest tak wielkie. Juin pokazał mu odpis opracowanego przez siebie spra­wozdania, sporządzonego kilką tygodni przed tym W wyniku podróży. inspekcyjnej po Wietnamie w charakterze doradcy wojskowego rządu fran-

cuskiego. Navarre sam pisze, że sprawozdanie było utrzymane w tonie optymistycznym, zwłasz­cza jeśli idzie o perspektywy na przyszłość. Juin uważał, że aby zakończyć całą historię, wystar­czy kilka batalionów i kilka miesięcy czasu, trze­ba jednak przedsięwziąć generalną ofensywę z del­ty Rzeki Czerwonej. Wietnamska Armia Ludowa nie jest bowiem w stanie prowadzić wojny rucho­mej, a jeśli się ją do tego zmusi — znajdzie się w opałach.

Ta optymistyczna ocena nie pokrywała się wprawdzie z opinią premiera Mayera, który już w pierwszej rozmowie z nowo desygnowanym głównodowodzącym przyznał, że sytuacja jest kiep­ska i że w najlepszym wypadku trzeba dążyć do znalezienia ,,honorowego wyjścia” z paskudnej ka­bały, tym bardziej że na posiłki liczÿc nie moż­na — ale Navarre mimo to nominację przyjął. 19 maja 1953 roku wylądował więc na pokładzie samolotu Constellation w Sajgonie, gdzie na lot­nisku Than Son Nhut w karnym szeregu czekali już na nowego zwierzchnika biało ubrani gene­rałowie i admirałowie korpusu ekspedycyjnego u boku ministra do spraw „państw stowarzyszo­nych”* i Wysokiego Komisarza Francji w Indo- chinach, Jeana Letourneau.

W Sajgonie i w Hanoi, gdzie mieści się kwatera główna generała Salana, Navarre zaczyna więc zaznajamiać się z elementami sytuacji w Indochi- nach. Przedtem jeszcze musi rozstrzygnąć szereg istotnych spraw kadrowych, wraz z Salanem bo­wiem opuści Wietnam wielu doświadczonych ge­nerałów, v którym upłynął regulaminowy okres służby na Dalekim Wschodzie. Wśród decyzji pod­jętych przez nowego głównodowodzącego najdo­nioślejsza jest nominacja dowódcy wojsk lądo­wych w Wietnamie północnym — głównym te-

- atrze działań wojennych. Navarre powierza to • stanowisko dotychczasowemu dowódcy północnej strefy delty, generałowi Réné Cogny, który jak on pochodzi z Normandii, ale w przeciwieństwie do i niego w czasie drugiej wojny światowej brał I czynny udział w ruchu oporu i poznał hitlerow­skie więzienia i obozy koncentracyjne. Cogny, K awansowany do stopnia generała dywizji, staje się więc drugim co do znaczenia oficerem w Indo- K chinach. Rywalizacja, animozja i wreszcie otwar-

I ta nienawiść między obu generałami — którzy- w najcięższych dniach bitwy o Diên - Bien Phu nie rozmawiali ze sobą, a tylko wymieniali złośli­we listy i docinki na piśmie — stanie się nieba­wem jednym z ulubionych tematów anegdotycznej historii „brudnej wojny”.

Ważniejsza jest jednak ocena sytuacji wojsko­wej, jakiej dokonuje Navarre zarówno w trakcie rozmów ze swym poprzednikiem i jego współ­pracownikami, jak i podczas inspekcji, przepro-

wadzonej bezpośrednio w terenie. Tak więc Na- I

varre dowiaduje się, że korpus ekspedycyjny stał I

się ciężką i nieruchliwą machiną, zdolną do dzia- I

łania jedynie w masie. Nie mogąc istnieć bez I

przytłaczającej przewagi środków, porusza się I

ospale, z ogłuszającym warkotem czołgów i cię- I

żarówek. W obliczu przeciwnika, którego główną I

cechą jest płynność i wszechobecność, zadaje na I

oślep potężne ciosy, które z reguły trafiają I

w próżnię. Ludzie są zmęczeni życiem, warunka- I

mi, w których śmierć czyha wszędzie — na nie- I

winnie wyglądającym ryżowisku i na tarasie sto- I

łecznej kawiarni. Spokojne wsie kryją podziem- I

ne fortyfikacje, mali- poganiacze bawołów oka- I

zać się mogą nieprzyjacielską czujką, a bezzębne I

staruszki układają miny na drogach. Utrzymanie I

dwudziestu kilometrów szosy absorbuje kilka ba- I

talionów piechoty, baterie artyleryjskie i wozy I

pancerne, ale cała ta siła zbrojna z nadejściem I

zmroku wycofuje się do umocnionych punktów, I

pozostawiając teren nieprzyjacielowi. Front — we- I

dług określenia generała Giapa ~ przebiega wszę- I dzie i nigdzie.*

A koszta? Ciężary finansowe — dwa miliardy franków dziennie! — pokrywa we wciąż wzrasta­jącej mierze Wujaszek Sam. Straty w ludziach obciążają Francję. Co trzy lata ginie w Indochi- nach cały rocznik absolwentów akademii wojsko­wej Saint-Cyr. Od początku wojny z Wietnamem poległo już trzech generałów, 8 pułkowników, 18 podpułkowników, 69 majorów, 341 kapitanów, 1140 poruczników i podporuczników, 2683 podofi­cerów i 6008 żołnierzy francuskich, nie licząc 12 019 żołnierzy Legii Cudzoziemskiej i oddziałów kolonialnych z Afryki oraz 14 093 miejscowych najemników. A przecież cyfry te nie obejmują ponad 20 000 zaginionych ani przeszło 100 000 rannych i chorych...

Choć sprawy polityczne w niewielkim tylko stopniu interesują głównodowodzącego, nie może tracić z oczu faktu, że proklamowana niedaw­no _^^pod amerykańską presją — „niepodległość” marionetkowych reżimów Wietnamu (pod zwierz­chnictwem operetkowego „cesarza” Bao Dai), Kam­bodży i Laosu jest całkowicie fikcją, co gorsza •— nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładano,

fi j i i v j / y u i! |

zwłaszcza w dziedzinie wojskowej. Amerykanie żądali proklamowania „niepodległości”, by szyb­ko wystawić, wyszkolić i uzbroić miejscowe woj­ska, które przejęłyby ciężar wojny z Armią Lu­dową. W taki sposób John Foster Dulles zamie­rzał zrealizować swój program „wojny Azjatów przeciwko Azjatom”. Na papierze armia „wiet­namska” wprawdzie istnieje, ale jej wartość bo­jowa równa się zeru: dezercje są na porządku dziennym, poborowi za łapówki wymigują się od służby wojskowej, absolwenci szkół oficerskich wszelkimi siłami prą do kwatermistrzostwa i służb administracyjnych, gdzie szybko można zbić ma­jątek, nie narażając głowy. Jak dotąd, wszystkie próby zluzowania korpusu ekspedycyjnego przez oddziały miejscowe kończyły się Jkompromita-' cją — nawet na drugorzędnych frontach, gdzie przeciwnikieni były tylko słabo uzbrojone ludowe oddziały lokalnej samoobrony.

A na froncie głównym? Cały Viet Bac, między deltą Rzeki Czerwonej a granicą chińską, znaj­duje się w rękach Armii Ludowej, która jest właśnie w trakcie rozwijania ofensywy w kie­runku krainy Thai i górnego Laosu. W krainie Thai pozostały jeszcze odizolowane posterunki francuskie, z trudem utrzymujące między sobą łączność, oraz nieregularne oddziały górali na żołdzie francuskim — owoc umiejętnie przez ko­lonizatorów podsycanej wrogości między mniej­szościami etnicznymi a Wietnamczykami. Czy zwinięcie tych posterunków w obliczu nieprzy­

jacielskiej ofensywy nie będzie poczytane za wy­znanie słabości? Salan na to się nie zdecydował, przeciwnie: aby zagrodzić Armii Ludowej drogę na zachód, w kierunku Mekongu i górnego La­osu, oraz osłonić posterunek w Lai Chau, obsadził za pomocą desantu powietrznego obóz warowny Na San nad Rzeką Czarną, w połowie drogi między deltą a Lai Chau. Przez dłuższy czas Armia Lu­dowa pozostawiała posterunek ten w spokoju, później bez powodzenia usiłowała zdobyć go sztur­mem, jednakże nie dysponując jeszcze wystarcza­jącą siłą ognia naraziła się na bolesne straty. Nauka nie poszła na marne: Armia Ludowa po­przestała więc na blokadzie garnizonu, zaopatry­wanego wyłącznie drogą powietrzną i w rezulta­cie obciążającego poważnie możliwości francus­kiego lotnictwa w delcie Rzeki Czerwonej.

Navarre osobiście odwiedza obóz warowny Na San, którym dowodzi generał brygady Jean Gil­les. Salan od dawna już zamierzał uzupełnić po­sterunki w Lai Chau i w Na San trzecim obozem warownym w Dien Bien Phu: w Hanoi z ironi­cznym przekąsem mówiono o „archipelagu Sa­lana” â? odizolowanych i odciętych od' świata wyspach w morzu terenów kontrolowanych przez nieprzyjaciela. Oficjalnie nazywano to strategią ,‘,jeż;a”, ale nowy głównodowodzący nie ma za­miaru pójść w ślady swych poprzedników. Posta­wa defensywna nie zadowala go, ńie chce poprze­stać na biernej obronie delty za linią betonowych umocnień, wzniesionych przez de Lattre’a, ani na

krępowaniu swobody ruchów Armii Ludowej przy pomocy obozów warownych, „jeży” czy wysp „archipelagu Salana”. Marzy mu się • wielka ofensywa, która raz na zawsze złamie potęgę Armii Ludowej i jeśli nawet nie przyniesie roz­strzygającego zwycięstwa — przynajmniej stwo­rzy warunki do wszczęcia rokowań z pozycji siły.

Czy koncepcja ta jest oryginalnym dziełem generała Navarre’a? Wiemy tylko, że to nie Pa­ryż mu ją narzucił: Czwarta Republika dogory­wa, nieustające przesilenia gabinetowe przero­dziły się w chroniczny kryzys reżimu, żaden premier czy minister nie pozostaje'na stanowisku dostatecznie długo, by mógł się pokusić o radykal­ne przecięcie wrzodu indochińskiego. Co najwy­żej można z mniejszym. czy większym powodze­niem stosować paliatywy, mające zapobiec rapto­wnej katastrofie. Przecież Réné Mayer, wysyłając Navarre’a do Sajgonu, mówił mu wręcz o szukaniu „honorowego wyjścia” z sytuacji, której francuska opinia publiczna ma już po dziurki od nosa.

Ale Navarre do Indochin przybył wprost ze sztabu NATO, gdzie panują zupełnie inne nastroje. Dla Waszyngtonu Wietnam jest tylko jednym z odcinków światowego frontu antykomunistycz­nego. Co więcej, po wygaszeniu ogniska wojny w Korei — odcinkiem najaktywniejszym. Dla Wa­szyngtonu walka, jaką toczy korpus ekspedycyj­ny — to fragment wielkiej krucjaty, świętej woj­ny dobrego ze złem' To nie sprawa narodowych

interesów Francji czy tym bardziej marionetko­wych rządów indochińskich „państw stowarzyszo­nych”, lecz jeden z aspektów „strategii globalnej”, której przewodzą Stany Zjednoczone. Francji w tym układzie przypadała mało zaszczytna, ale kosztowna rola dostawcy mięsa armatniego dla kierowanej przez Amerykanów machiny wojen­nej. Francuskiego ministra obrony narodowej w kołach oficerskich korpusu ekspedycyjnego na­zywano z wisielczym humorem „krwiodawcą”...

W jakiej mierze Navarre uległ tej mistyce wo­jującego antykomunizmu, którego apostołem był John Foster Dulles, człowiek, dla którego nawet neutralizm był grzechem śmiertelnym? Trudno na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Dokumenty — o ile istnieją — nie ujrzały dotąd światła dziennego, opinie obserwatorów z natury rzeczy są subiektywne i sprzeczne, sam Navarre w pamiętnikach zachowuje na ten temat dyskret­ne milczenie jak przystoi oficerowi ukształto­wanemu w szkole II oddziału. Faktem jest jed­nak, że w momencie przybycia Navarre’a do Saj- gonu bezpośredni wpływ Amerykanów na kiero­wanie wojną niepomiernie wzrósł.

Już uprzednio z tytułu wciąż rosnącej pomocy w postaci kredytów i sprzętu wojennego Amery­kanie rościli sobie coraz większe pretensje do narzucania swojej woli władzom francuskim w In- dochinach. Misja Stanów Zjednoczonych w Sajgo- nie miała od lat prawo interweniowania w dzie­dzinę organizacji, zarządzania i zaopatrywania kor-

pusu ekspedycyjnego — i z prawa tego obficie ko- I rzystała. We wrześniu 1953 roku, a więc już za I dowództwa Navarre’a, rząd francuski podjął w sto- I sunku do Waszyngtonu zobowiązanie „uwzględ- I niania opinii, wyrażanych przez władze amerykań- I skie na temat opracowania i realizacji francuskich I planów strategicznych” w Indochinach. Z upraw- I nień tych nie omieszkał korzystać nowo mianowa- I ny szef amerykańskiej misji wojskowej, generał I O’Daniel, zwany „Iron Mike” („Żelazny Mike”), I który uchodził za jednego z najbardziej zaufa- I nych doradców wojskowych prezydenta Eisenho- I wera. „Żelazny Mike” już uprzednio odwiedził I Indochiny na czele misji Pentagonu i Departa- I mentu Stanu, której celem była „ściślejsza inte- 1 gracja pomocy amerykańskiej z planami strate- I gicznymi” i od tego czasu uchodził za specjalistę I od spraw indochińskich. Po objęciu nowego sta- I nowiska w Sajgonie nie tylko poważnie rozbu-] I dował personel misji amerykańskiej, ale też za- I czął bezpośrednio ingerować w operacyjne kie- I rownictwo działań wojennych. Generał Navarre 1 w swej książce utrzymuje wprawdzie, że nic nie I wiedział wówczas o zobowiązaniach podjętych I przez rząd francuski wobec Amerykanów (w co I trudno uwierzyć!), a nawet że usiłował przeciw-^® stawić się zbyt szczegółowej kontroli amerykań^B skiej nad zagadnieniami strategicznymi i opera^H cyjnymi, nie ulega jednak wątpliwości, żęH w opracowaniu „nlanu Navarre’a” generał 0’Da^H niel odegrał bardzo istotną rolę. Wystarczy zre^B

sztą przypomnieć triumfalny okrzyk radości, jaki wydała prasa amerykańska na wieść o narodzi­nach „planu Navarre’a”, i niepohamowaną, z iś­cie amerykańskim rozmachem zorkiestrowaną re­klamę, której bohaterem stał się mało komu uprzednio znany oficjalny autor tego planu, by bezbłędnie odszyfrować źródło inspiracji nowo mianowanego głównodowodzącego w Indochinach. Trudno zaiste o bardziej wymowną ilustrację sta­rorzymskiej zasady prawa: Is fecit cui prodest — ten sprawcą, czyja korzyść. O korzyściach jesz­cze wypadnie nam mówić, na razie przyjrzyjmy się bliżej, czym był ów „plan Navarre’a”.

*

16 czerwca Navarre wzywa do Sajgonu do­wódców korpusu ekspedycyjnego, by ich poinfor­mować o podstawowych założeniach planu; 24 lip- ca referuje ten temat w Paryżu na posiedzeniu Komitetu Obrony Narodowej w obecności prezy­denta republiki, premiera Laniela, ośmiu mini­strów i czterech sekretarzy stanu, marszałka Fran­cji i czterech szefów sztabów generalnych wszyst­kich rodzajów broni*. Niektórzy, zwłaszcza do-

l r i jl Ï \ i i i. m I

wódcy w terenie, z generałem Cogny na czele, zgła­szali merytoryczne zastrzeżenia, nikt jednak nie chciał czy nie umiał przedstawić żadnej alternaty­wy, a nade wszystko nikt nie ośmielił się powiedzieć głośno tego, o czym prawdopodobnie wielu w skry- tości ducha myślało. Oni przecież wiedzieli naj­lepiej, że „brudna wojna” w Indochinach już zo­stała przegrana i że w najlepiej pojętym inte­resie Francji leży jej szybkie zakończenie, choć­by kosztem nieuniknionych ustępstw — zanim całkowite kierownictwo wojną przejdzie w ręce Amerykanów, którzy swoje cele realizęwać będą kosztem Francji. Wśród powszechnego milczenia, potraktowanego jak aprobata, „plan Navarre’a”, którego podstawowe założenia wskutek „niedy­skrecji” dostały się na łamy prasy i wzbudziły entuzjazm za oceanem*, stał się wiążącą dyrekty­wą prowadzenia wojny w Indochinach.

Co przewidywał plan Navarre’a? On sam cha­rakteryzuje go następującymi słowami, zastrze­gając jedynie, że „współautorem” planu był jego poprzednik na stanowisku głównodowodzącego, generał Salan:

Po pierwsze, w trakcie kampanii 1953—1954 utrzymać postawę strategicznie defensywną na północ od 18 równoleżnika i starać s.ię unikać bitwy generalnej. Przeciwnie, podjąć — gdy tyl­ko to będzie możliwej- ofensywę na południe od

18 równoleżnika, aby osiągnąć uzdrowienie sy­tuacji w Indochinach południowych i środkowych

i odzyskać tam siły. W szczególności postarać się

o likwidację V Okręgu Wojskowego.

Po drugie, gdy tylko uzyskamy przewagę sił ruchomych, to znaczy począwszy od jesieni 1954, przejść do ofensywy na północ od Wrót Annamu, w celu stworzenia sytuacji wojskowej umożliwia­jącej polityczne rozwiązanie konfliktu.

Słowa te ukazały się w książce wydanej w ro­ku 1956, a więc wówczas, gdy bieg wydarzeń przypieczętował ostatecznie klęskę planu Navar- re’a. Generał Giap, pisząc o dziejach bitwy pod Dien Bien Phu również z perspektywy jej zwy­cięskiego zakończenia, charakteryzuje plan Na- varre’a jako „plan przedłużenia i rozszerzenia wojny”, w następujący sposób opisując jego za­łożenia:

Krótko mówiąc, plan Navarre’a był planem stra­tegicznym na wielką skalę, zmierzającym do zni­szczenia w ciągu 18 miesięcy większej części na­szych wojsk regularnych, do okupowania całości naszego terytorium i do definitywnego przekształ­cenia Wietnamu w kolonię i w bazę wojenną fran­cuskich i amerykańskich imperialistów.

Plan ten przewidywał w pierwszej fazie poważ­ne przegrupowanie jednostek ruchomych w celu zaatakowania i wyczerpania naszych wojsk regu­larnych w delcie i zajęcie Dien Bien Phu w celu przekształcenia strefy okupowanej na północnym zachodzie w solidną bazę operacyjną.

W drugiej fazie nieprzyjaciel zamierzał wyko­rzystać porę deszczową i znużenie, które uniemo­żliwią naszym wojskom wszelkie ważniejsze dzia­łania, dla skoncentrowania swych sił na południu i okupowania wszystkich naszych wolnych stref i wszystkich naszych baz partyzanckich w V Okrę­gu Wojskowym aż po Nam Bo (Wietnam Połud­niowy, przez Francuzów zwany Kochinchiną 'Ę$ T.S.).

Wreszcie w ciągu jesieni i zimy 1954—1955, po zakończeniu „pacyfikacji” ■ Południa i znacznym przegrupowaniu sił ruchomych na froncie północ­nym, miałaby się rozpocząć wielka ofensywa prze­ciwko naszemu zapleczu. Startując jednocześnie z delty Rzeki Czerwonej i z Dien Bień Phu, potę­żna masa manewrowa korpusu ekspedycyjnego miałaby zaatakować nasze wojska regularne, aby je zniszczyć i zająć naszą wolną strefę, kładąc dzięki temu zwycięski kres wojnie.

Jak widać, istnieją pewne różnice w sposobie, w jaki obaj protagoniści charakteryzują strate­giczny plan francuskiego dowództwa. Porówna­nie obu tych wersji — a także prześledzenie ożywionej dyskusji, jaka wywiązała się przede wszystkim we Francji, ale także poza jej grani­cami, na temat odpowiedzialności za klęskę po­niesioną w Indochinach — pozwala jednak usta­lić z maksymalną dokładnością, jakie były w grun­cie rzeczy zamierzenia generała Navarre’a.

A więc rzeczą oczywistą jest, że ostatecznym ce­lem strategicznym było przygotowanie i przepro­

wadzenie rozstrzygającej ofensywy na północy, przeciwko wyzwolonym terenom Viet Bac, gdzie w pokrytych dżuhglą niedostępnych górach znala­zły schronienie władze Demokratycznej Republiki Wietnamu i gdzie wykuwała się potęga Wietnam­skiej Armii Ludowej. Wstępem do tej ofensywy miało być oczyszczenie zaplecza korpusu ekspe­dycyjnego, przede wszystkim środkowego i po­łudniowego Wietnamu, gdzie w okolicy miasta i portu Da Nang (Tourane) istniały rozległe tere­ny wyzwolone V Okręgu Wojskowego, rozdziela­jące wojska francuskie na południu (wokół Saj- gonu i w delcie Mekongu) od głównych sił, skon­centrowanych na północy, w delcie Rzeki Czerwo­nej. Ograniczając się w pierwszej fazie do stra­tegicznej defensywy na północy, Navarre prag­nął zyskać na czasie, by przeorganizować i prze- zbroić (dzięki wydatnemu zwiększeniu pomocy amerykańskiej) francuski korpus ekspedycyjny, przyśpieszyć formowanie i uzbrojenie (przez Ame­rykanów) marionetkowej armii Bao Daia, aby moż­na jej było przekazać zadanie kontroli nad oczy­szczonymi od nieprzyjaciela terenami Wietnamu południowego i środkowego. Dopiero w końcowej fazie wszystkie siły korpusu ekspedycyjnego, uwol­nione od uciążliwego obowiązku policyjnego pa­trolowania kraju, ruszyć miały na północ do roz­strzygającego natarcia na wolną strefę i bronią­ce jej regularne oddziały Wietnamskiej Armii Ludowej.

Plan niewątpliwie śmiały, ambitny. Ale trzeba zwrócić uwagę, że w samym założeniu przewiduje wydatny wzrost udziału amerykańskiego w woj­nie indochińskiej i to jednocześnie na dwóch pła­szczyznach: w dziedzinie zwiększonej pomocy ma­terialnej dla korpusu ekspedycyjnego i w dzie­dzinie wystawienia licznej i zdolnej do walki ma­rionetkowej armii baodajowskiej, w której już uprzednio wpływy francuskie zaczęły ustępować amerykańskim — zgodnie z ludowym angielskim przysłowiem, że kto płaci grajkom, wybiera me­lodię. Klucz do „umiędzynarodowienia” konfliktu indochińskiego, do przekształcenia go z fran­cuskiej wojny kolonialnej w sprawę całego soju­szu atlantyckiego, w którym pierwsze skrzypce grają Amerykanie, zawarty jest w całości w pier­wotnych wytycznych planu Navarre’a. W tej sy­tuacji entuzjazm, z jakim plan ten zaakceptowa­ny został przede wszystkim w Waszyngtonie, nie może więcej budzić zdziwienia.

Nie miałoby chyba sensu wdawać się w szcze­góły polemiki, jaka od dziesięciu z górą lat toczy się — i to nie tylko wśród fachowców — wokół założeń planu Navarre’a i sposobu jego reali­zacji. Najwięcej kontrowersji wywołuje decyzja wysadzenia desantu powietrznego w dolinie Dien Bien Phu, przekształcenia jej w obóz warowny i przyjęcia właśnie tam generalnej bitwy. Jest to zresztą całkowicie zrozumiałe. W każdej armii i w każdym kraju- po przegranej wojnie rozpo­czynają się nie kończące spory wokół odpowie­

dzialności za porażkę. Wojskowi obciążają władze cywilne, cywile obwiniają wojskowych. Spór wo­kół winy za klęskę pod Dien Bien Phu trwa więc dalej z niesłabnącą mocą i nic nie zapowiada rychłego zakończenia. Ciekawe tylko, że niemal wszyscy dyskutanci, rozważając rozmaite warianty „co by było gdyby”, zdają się zapominać, że korpus ekspedycyjny nie działał w próżni. Wal­czył przeciwko niemu potężny przeciwnik, któ­rego lekceważenie — jak się przekonamy — dro­go kosztowało, a wiele decyzji krytykowanych po fakcie zostało po prostu narzuconych Francu­zom przez Armię Ludową i przez cały splot czyn­ników wojskowych i politycznych, wewnętrznych i międzynarodowych. Tak właśnie było z bitwą

o Dien Bien Phu, gdzie inicjatywa od samego początku spoczywała w rękach dowództwa Wietr namskiej Armii Ludowej. Dlatego właśnie bez­przedmiotowe byłoby drobiazgowe analizowanie zastrzeżeń, jakie pod adresem planu Navarre’a wysuwał od początku generał Cogny w obawie przed osłabieniem dowodzonych przezeń sił w del­cie Rzeki Czerwonej, czy wątpliwości, jakie nurto­wały generała lotnictwa Faya co do celowości de­santu w dolinie Dien Bien Phu i możliwości jej obrony, przed przeważającymi siłami przeciwnika. A zresztą w chwili, gdy powszechnie akceptowano plan Navarre’a — bądź z entuzjazmem, bądź mil­cząco, z braku innej alternatywy — o Dien Bien Phu było jeszczć zupełnie głucho. Ta mało komu dotąd znana, nazwa pojawić się miała na pierw-

szych stronach gazet całego świata 'dopiero po upływie kilku miesięcy.

*

Tymczasem generał Navarre bez przeszkód przy­stępuje do realizacji swojego planu. „Nie będę powtarzał błędów moich poprzedników — oświad­cza bardzo jeszcze pewny siebie sekretarzowi stanu do spraw wojny, de Chevigné. — Jednym z pierw­szych moich poczynań po objęciu dowodzenia bę­dzie ewakuacja Na San, nie będę powtarzał ope­racji tego rodzaju.

Na San, pozycja „jeż”, staje się więc sym­bolem defensywnej strategii Salana. Navarre le­piej niż jego poprzednik zdaje sobie bowiem spra­wę, czego się po nim oczekuje, nie tyle w Pary­żu, co w Waszyngtonie, dokąd przenosi się stop­niowo punkt ciężkości kierowania wojną w Indo- chinach. „Nie można zwyciężyć, nie atakując” oto myśl przewodnia pierwszego rozkazu dzien­nego, jaki w charakterze głównodowodzącego wy­stosował do wojsk znajdujących się pod jego roz-' kazami.

Atakować, atakować za wszelką cenę —■ tego domagają się w Ameryce. Jeszcze w marcu 1953, gdy premierowi Réné Mayerowi podczas Vizyty w Waszyngtonie towarzyszył ówczesny minister do spraw „państw stowarżyszonych”, Jean Leto- urneau, amerykańscy rozmówcy nie szczędzili gorzkiej krytyki dowództwu korpusu ekspedycyj­nie

nego, któremu zarzucali bezczynność i brak ducha ofensywnego. Navarre jest szczególnie wyczulony na głosy prasy amerykańskiej, która nie może zro­zumieć, dlaczego za swoje pieniądze nie widzi na­macalnych efektów. Jego plan wymaga zwiększe­nia amerykańskiej pomocy wojskowej i finanso­wej, w najbliższym czasie udać się ma za ocean kolejna francuska misja rządowa z prośbą o do­datkowe kredyty i sprzęt wojskowy. Trzeba więc za wszelką cenę podbudować te zabiegi jakąś olśniewającą akcją, która utoruje sobie drogę na łamy gazet. Odtąd każda operacja, bez względu na jej prawdziwy charakter, będzie się nazywała działaniem ofensywnym.

Wśród takich nastrojów rodzi się operacja „Ja­skółka’’—~ rajd powietrzno-desantowy na maga­zyny sprzętu wojennego Wietnamskiej Armii Lu­dowej, rozlokowane w wapiennych jaskiniach w pobliżu Lang Son, na północ od delty Rzeki Czerwonej. 17 lipca 1953 r. trzy bataliony fran­cuskich wojsk spadochronowych zajmują miastecz­ko Lang Son, stolicę prowincji o tej samej naz­wie, i nie napotykając poważniejszego oporu — niszczą około 5000 ton broni, amunicji, materia­łów wybuchowych i paliwa. Po zakończeniu ope­racji ruszają w kierunku odległych o jakieś sto kilometrów brzegów Zatoki Tonkińskiej, podczas gdy naprzeciw im rusza z delty grupa ruchoma. Spotkanie obu kolumn przebiega bez przeszkód, spadochroniarze powracają do baz w delcie

SU t ÉÜ m\ i Ty r / i t i 1 j

I / / i a / I i ,

w glorii łatwego zwycięstwa, gazety mają dawno I oczekiwaną sensację.

W nie mniej reklamiarski sposób Navarre prze­prowadza ewakuację obozu warownego w Na San

jednej z wysp „archipelagu Salana”. Garni­zon, którego efektywy już uprzednio zredukowa­ne zostały do około 5000 żołnierzy, od dłuższego czasu nie odgrywa żadnej roli w toczących się działaniach wojennych. Blokowany przez kilka batalionów Armii Ludowej, nie podejmuje żad­nych działań ofensywnych, a jego zaopatrywanie drogą powietrzną przysparza coraz więcej kłopo­tów. Navarre postanawia więc bezużyteczny punkt oporu zlikwidować, ale zlikwidować w sposób, który mu przysporzy jak najwięcej sławy w Ha­noi i w Sajgonie, w Paryżu i w Waszyngtonie i-wplecie jeszcze jeden liść do wawrzynowego wień­ca jego wojskowej sławy.

Na początku sierpnia 1953 r. rozpoczyna się li­kwidacja obozu. Wojskowe i cywilne samoloty transportowe, pod osłoną bombowców B-26 i my­śliwców, lądują w kilkuminutowych odstępach, j by zabrać na pokład nie tylko żołnierzy garnizonu, ale nawet 1200 najemników z plemienia Thai

i trzystu okolicznych notabli, splamionych hańbą kolaboracji z Francuzami. Ewakuacja odbywa się I bez przeszkód, co w Hanoi nie wiadomo dlaczego proklamowane jest jako sukces przekraczający naj­śmielsze oczekiwania. Domorośli stratedzy wycho­dzą z siebie, by wyjaśnić bezczynność oddziałów blokujących obóz warowny, w prasie pojawiają się

fantastyczne spekulacje na teęiat rzekomej awarii wietnamskiej sieci łączności, słabości przeciwnika, kardynalnych błędów sztuki dowodzenia. Dopiero po upływie dziesięciu lat generał Giap spokojnie

i rzeczowo wyjaśnił francuskiemu dziennikarzo­wi, który mu postawił to pytanie:

Jedna z naszych zasad strategicznych polega na próbie zachowania inicjatywy w każdej sytu­acji. Navarre wiele mówił o swojej inicjatywie. Wojska, które oblegały Na San, nie były zbyt liczne, a okres ów nie zbiegał się z okresem na­szych wielkich operacji. Doszliśmy do wniosku, że jeśli Navarre chce znieść garnizon w Na San, no cóż — nas to urządza...

Prosta operacja ewakuacyjna, przeprowadzona bez natknięcia się na opór nieprzyjaciela, prokla­mowana zostaje jako wielkie zwycięstwo, pierwszy sukces nowego dowództwa korpusu ekspedycyj­nego, pierwszy krok w kierunku realizacji magicz- nego „planu Navarre’a”, planu zwycięskiego za­kończenia wojny. W ten sposób wprowadza się w błąd i ogłupia opinię publiczną... Nowo kreowa­ny bohater,* generał Navarre, może teraz przystą­pić do następnego kroku: puszcza w ruch machinę, która przygotować ma operację „Atlanta”.

*

W południowej części środkowego Wietnamu, nie opodal granicy Kambodży i Laosu, tam gdzie Pół­wysep Indochiński zatacza najbardziej wysunięty

na wschód łuk, przetrwała nieprzerwanie Q£ł 1945 roku wyzwolona strefa, zwana V Okręgiem Woj­skowym (po wietnamśku: Lien Khu V). Wojska Wietnamskiej Armii Ludowej, stacjonujące na tych wąskich nadmorskich równinach, nie tylko zwycięsko odpierały wszystkie ataki korpusu eks­pedycyjnego, ale mimo braku łączności z oddalo­ną o kilkaset kilometrów wolną strefą Viet Bac prowadziły działania zaczepne we wszystkich kie­runkach, sięgając poprzez zamieszkałe przez gó­ralskie szczepy Meosów Góry Annamskie aż po środkowy Laos. Niejednokrotnie zagrażały także bezpośrednio wielkim francuskim bazom wojsko­wym i morskim w Tourane, (Da Nang) i Faifo, a skoncentrowane tam i uzbrojone zdobycznym sprzętem 12 batalionów wojsk regularnych i 5—6 batalionów wojsk lokalnych zapuszczały się nawet na południe, po granice Nam Bo (Kochinchiny). Ponieważ jednym z podstawowych założeń planu Navarre’a było oczyszczenie zaplecza i przekaza­nie go pod kontrolę marionetkowych wojsk Bao Daia, by zwolnić korpus ekspedycyjny do roz­strzygającej ofensywy na północy, operacja „Atlan­ta” przewidywała ofensywę wojsk francusko-bao- dajowskich z portu Nha Trang w kierunku północ­nym dla likwidacji Lien Khu V.

Operacja „Atlanta” była przedmiotem ostrej krytyki ze strony przeciwników generała Navar­re’a, którzy uważali, że ofensywa w tym rejonie od­ciągnęła poważne siły z rozstrzygającego frontu północnego i w rezultacie osłabiła zarówno obro­

nę delty Rzeki Czerwonej, jak i działania w kra­inie Thai. Nie wdając się w tę polemikę, trzeba tylko powiedzieć raz jeszcze, że operacja ta była częścią składową planu Navarre’a, a jej porzuce­nie równoznaczne byłoby z rezygnacją z całego planu. Inna sprawa, że wszczęta w styczniu 1954 r. ofensywa przeciwko Lien Khu V nie tylko nie dała oczekiwanych rezultatów, ale sprowokowała wielką kontrofensywę Armii Ludowej na wyży­nach południowego Annamu. Wojska wietnamskie zadały korpusowi ekspedycyjnemu ciężkie straty, wyzwalając miasto Kontum i ustanawiając łącz­ność z dolnym Laosem, gdzie miejscowe oddziały partyzanckie oswobodziły wyżynę Boloven. Cała ta kampania została przeprowadzona wyłącznie siłami miejscowymi, a więc nie odciągnęła żad­nych oddziałów Armii Ludowej z północy i nie przeszkodziła ani tamtejszym działaniom ofensy­wnym, ani oblężeniu i szturmowi obozu warow­nego w Dien Bien Phu. Z tego punktu widzenia operacja „Atlanta” okazała się całkowitym nie­wypałem i jeszcze pogłębiła porażkę korpusu eks­pedycyjnego.

Nasuwa się oczywiście pytanie, jak to się stało, że generał Navarre przystąpił do ofensywy prze­ciwko Lien Khu V nie mając po temu dostatecz­nych sił. Tu jednakże w grę wchodzi czynnik, który okazać się miał decydujący zarówno dla bitwy o Dien Bien Phu, jak i dla całej kampa­nii indochińskiej — czynnik niedoceniania, a na­

wet wręcz lekceważenia przeciwnika*. Kiedy generał Navarre po raz pierwszy przybył do Hanoi

i spotkał się z przygotowującym się już do opu­szczenia Indochin generałem Salanem, ten ostat­ni powiedział mu w luźnej rozmowie przy suto zastawionym stole:

Panie generale, powinien pan mieć się na baczności, gdyż Wietnamczycy są w trakcie orga­nizowania wielkich jednostek i nadawania im charakteru europejskiego.

W takim przypadku są skończeni — odpo­wiedział z właściwym mu zaufaniem gen. Na­varre.

TYGRYS GOTUJE SIĘ DO SKOKU

Od czasu do czasu słychać było szum motoru samolotu, lecącego wysoko nad górami pokryty­mi nieprzebytą, tropikalną dżunglą. Pilot na próż­no obniżał lot, starając się przeniknąć wzrokiem gęstą ścianę zieleni, kryjącej ziemię. Co najwyżej

dojrzeć mógł na którejś polance kilka rozrzuco­nych chat z bambusa i słomy, składających się na malutką wioskę, odciętą od świata zewnętrznego.

Gdyby pilotowi przyszło wylądować na jednej z takich polanek, z najwyższym zdumieniem prze­konałby się, że wszystko to, co zdołał dostrzec z góry, stanowiło jedynie złudzenie. Jednolita i nie­przerwana gęstwina była w znacznej części wykar- czowana, jednakże gładkie pnie potężnych „żelaz­nych drzew” i innych rosnących w dżungli mało znanych okazów podzwrotnikowej flory w rzeczy­wistości podtrzymywały gęsty baldachim roślin pnących, splecionych z olbrzymimi zielonymi liść­mi — najlepszy, naturalny środek maskowania, kryjący wieś przed okiem niepożądanego intru­za. Nawet śmigłowiec, godzinami krążący za­ledwie kilka metrów nad takim baldachimem tro­pikalnej zieleni, ilie dostrzegł niczego podejrza­nego.

W takich zagubionych wśród dżungli wioskach, połączonych ścieżkami bardziej przypominający­mi głębokie tunele niż otwarte drogi, od siedmiu lat znajdowały schronienie władze Demokratycznej Republiki Wietnamu i dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej. W jednej z takich wiosek zebrał się też na nadzwyczajne posiedzenie Komitet Cen­tralny Wietnamskiej Partii Pracujących, by radzić nad sposobem pokrzyżowania planu Navarre’a.

Sytuacja nie była łatwa. Mimo postępów osią­gniętych w ciągu minionych lat w dziedzinie orga­nizowania, uzbrojenia i wyszkolenia regularnych

oddziałów Armii Ludowej nieprzyjaciel w dal­szym ciągu dysponował przytłaczającą przewagą, przede wszystkim techniczną. Ta właśnie przewa­ga, tak pod względem siły ognia jak i środków transportu, sprawiała, że Armia Ludowa zawsze unikała starcia twarzą w twarz z przeciwnikiem, stosując przede wszystkim metody walki party­zanckiej — ustawicznego nękania nieprzyjaciela, wyszukiwania jego słabych punktów, zmuszania go do rozproszenia sił — i błyskawicznego odwrotu, ilekroć w którymś punkcie zdołał skoncentrować poważniejsze siły uderzeniowe. Jeszcze przed roz­poczęciem wojny, 11 września 1946 roku, prezy­dent Demokratycznej Republiki Wietnamu, Ho Chi Minh, przebywający wówczas w zameczku Fon­tainebleau pod Paryżem, gdzie toczyły się rokowa­nia wietnamsko-francuskie, w następujących sło­wach przestrzegał amerykańskiego dziennikarza, Davida Schoenbruna, przed wojną, jaka wybuch­nąć może, jeśli z winy Francuzów pertraktacje nie dadzą wyników:

To będzie wojną między tygrysem a słoniem. Jeśli tygrys zatrzyma się kiedykolwiek, słoń prze­łamie jego obronę. Ale tygrys nie zatrzymuje się ani na chwilę. Tygrys w dzień kryje się w dżun­gli, a opuszcza ją tylko nocą. Będzie się rzucał na słonia i.płatami wydzierał mu mięso z karku, a na­stępnie skryje się w ciemności, słoń zaś zginie z wyczerpania i upływu krwi.

Od tych proroczych słów minęło siedem lat. Ty­grys nie zatrzymał się ani na chwilę, słoń powoli

wykrwawiał się, ale był jeszcze dbstatecznie po­tężny, by pokonać tygrysa — jeśli go tylko zdo­ła dopaść. Teraz właśnie szykuje się do ataku. Co robić?

Komitet Centralny, pod kierownictwem Ho Chi Minha, zaczyna więc od głębokiej analizy sytu­acji wojennej i planów nieprzyjaciela. Trzeba roz­poznać jego słabe punkty, zgłębić nurtujące go sprzeczności i tak ustalić kierunki uderzenia, by uniemożliwić zamierzone przegrupowanie sił, zmu­sić do ich maksymalnego rozproszenia, przede wszystkim niszczyć żywą siłę nieprzyjaciela.

.Ustalony w wyniku długotrwałych dyskusji plan działania przewiduje więc koncentrację sił włas­nych w celu przejścia do ofensywy na najistotniej­szych kierunkach strategicznych, gdzie nieprzyja­ciel jest względnie odsłonięty. Korpus ekspedy­cyjny będzie wówczas zmuszony do rozproszenia sił, aby odparować ciosy wymierzone w jego punk­ty newralgiczne, których bronić musi za wszelką cenę. Generalna dyrektywa strategiczna — jak to formułuje generał Giap — głosi: dynamizm, inicja­tywa, ruchliwość, szybkość decyzji w obliczu nowej sytuacji.

Zdaniem przywódców wietnamskich, w aktualnej sytuacji strategicznej wojska francuskie skoncen­trować się muszą w kilku punktach centralnych: przede wszystkim w delcie Rzeki Czerwonej, gdzie skupione są główne siły, i dodatkowo w krainie Thai, gdyż z tych dwóch kierunków ma w przy­szłości ruszyć rozstrzygająca ofensywa przeciw-

V V t

ko wolnej stbefie Viet Bac na północy; dalej w środkowym Laosie, gdzie oddziały partyzanc­kie Pathet Lao i współdziałające z nimi oddziały Wietnamskiej Armiii Ludowej zagrażają wiel­kiej francuskiej bazie wojskowej i lotniczej w Se- no (prowincja Savannakhet); na wyżynach po­łudniowego Annamu, zagrożonych przez wojska ludowe V Okręgu Wojskowego (Lien Khu V); wreszcie w górnym Laosie, gdzie działania Pathet Lao i Wietnamskiej Armii Ludowej, zagrażające królewskiej stolicy Luang Prabang, położyć mogą kres panowaniu francuskiemu w całym Laosie.

Dowództw© Armii Ludowej ani chce, ani może atakować korpus ekspedycyjny we wszystkich tych punktach jednocześnie. Trzeba zdecydować się na wybór głównego kierunku uderzenia, utrzy­mując jednocześnie na wszystkich pozostałych kie­runkach maksymalny nacisk, by uniemożliwić wy­cofanie znajdujących się tam wojsk nieprzyjaciel­skich, ich przegrupowanie i koncentrację. Generał Navarre spodziewa się frontalnego ataku na deltę Rzeki Czerwonej — a więc Armia Ludowa wycofa znajdujące się tam na zapleczu nieprzyjaciela od­działy, pozostawiając na miejscu jedynie grupy partyzanckie i wojska lokalne, nękające francus­kie garnizony. Generał Navarre liczy, że znaczna część sił ludowych koiiieczna będzie do obrony wolnej strefy Viet Bac ^ a więc Armia Ludowa przejdzie do działań zaczepnych na innych kierun­kach, uniemożliwiając zawczasu koncentrację nie-

przyjacielską, niezbędną dla frontalnego ataku na

Viet Bac. Generał Navarre łączy wielkie nadzieje z operacją „Atlanta” — a więc Armia Ludowa przeznaczy tylko nieliczne siły na obronę zaplecza, wycofując się wszędzie tam, gdzie wróg następo­wać będzie znacznymi siłami, a jednocześnie przy­gotuje kontrofensywę na wyżynach południowego Annamu, gdzie nieprzyjaciel jest słaby i odsłonię­ty, ale gdzie bronić się musi.

Dla nas — pisał generał Giap —■ pierwsza faza kampanii zimowo-wiosennej polegała na całej serii działań zaczepnych na kierunkach istotnych, ale względnie ogołoconych z nieprzyjaciela. Zlikwi­dowaliśmy kilka doborowych jednostek i wyzwo­liliśmy rozległe tereny, zmuszając jednocześnie nieprzyjaciela do rozproszenia sił; nieprzerwanie utrzymywaliśmy inicjatywę operacyjną i spychali­śmy przeciwnika do defensywy. W rezultacie plan przegrupowania sił generała Navarre’a spełzł na niczym. Zamiast względnie silnej koncentracji jed­nostek ruchomych na rozstrzygającym froncie del­ty Rzeki Czerwonej, osiągniętej zresztą kosztem ogromnego wysiłku, nieprzyjaciel zmuszony został do zmodyfikowania oryginalnego planu i przepro­wadzenia koncentracji znacznie mniejszych sił w kilku rozmaitych punktach. Inaczej mówiąc, w ciągu krótkiego czasu generał Navarre poczuł się zmuszony do rozproszenia swych sił rucho­mych, które zgodnie z jego planem miały zostać przegrupowane i skoncentrowane dla przejęcia ini­cjatywy. Efektywy osłabionych sił głównych, sku­pione w delcie Rzeki Czerwonej, skurczyły się

r \ \

\ ł \ m

z 44 do 20 batalionów. To był początek klęski planu Navarre’a.

Ale nie dość na tym. Już w poprzednim ro­ku oddziały Wietnamskiej Armii Ludowej po­śpieszyły na pomoc oddziałom partyzanckim Pat- het Lao, działającym w górnym Laosie, rozgromiły stacjonujące tam wojska francuskie, wśród któ­rych znajdowały się doborowe oddziały spadochro­niarzy, i zagroziły stolicy królewskiej, Luang Pra- bang. Pośpieszne przerzucenie do miasta drogą powietrzną znacznych sił Legii Cudzoziemskiej

i oddziałów marokańskich, brutalne wykorzysty­wanie przymusowej pracy miejscowej ludności do budowy umocnień i zmasowana interwencja lot­nictwa przyczyniły się prawdopodobnie do tego, że oddziały ludowe zrezygnowały ze szturmu na Luang Prabang i z osiągnięcia brzegów Mekongu, wycofując gros sił do baz w północno-zachodnim Wietnamie. W górnym Laosie pozostały tylko od­działy partyzanckie, ale także znaczne składy ryżu

i sprzętu wojennego, świadczące, że plany wyzwo­lenia tej części Indochin zostały tylko odroczone, ale nie zarzucone. Teraz, w obliczu niebezpieczeń­stwa, jakie stwarzał plan Navarre’a, dowództwo Armii Ludowej postanowiło wznowić ofensywę, która obok korzyści taktycznych |— zniszczenia żywej siły nieprzyjaciela i zmuszenia go do roz­proszenia sił — mogła przynieść także rozstrzy­gające korzyści strategiczne. Wyzwolenie Laosu mogło bowiem otworzyć wojskom ludowym dro­gę na południe, pozwalając obejść od zachodu sita

nie ufortyfikowaną deltę Rzeki Czerwonej. Gdy­by atakującym wzdłuż Mekongu wojskom ludo­wym udało się połączyć z wojskami V Okręgu Wojskowego, droga na południe — ku Kambodży

i Nam Bo (Kochinchinie) — stałaby otworem, a delta Rzeki Czerwonej, uważana przez Francu­zów za klucz do całej Azji południowo-wschod- niej, zostałaby okrążona z flanki. Odpadłaby ko­nieczność niewątpliwie kosztownego — i chyba jeszcze w ówczesnych warunkach nie rokującego nadziei zwycięstwa — ataku frontalnego.

Nie wiemy, czy dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej stawiało sobie już Wówczas tak daleko­siężne plany. Działania zaczepne w kierunku górr- nego Laosu mogły być jedynie jeszcze jedną de­monstracją zbrojną, obliczoną na pokrzyżowanie planu Navarre’a. Dostępne nam źródła tej kwestii nie rozstrźygają do końca, warto jednak zapoznać się z opinią jednego z najwybitniejszych francus­kich wojskowych i dyplomatów, generała Ca- troux, którego książka, opublikowana w 1959 ro­ku *, bardzo krytycznie ocenia decyzje strategiczne

i taktyczne generała Navarre’a. Catroux pisze:

W nieprzyjacielskim sztabie generalnym niez­miennie panowała doktryna atakowania, przewa­żającymi siłami naszych słabych punktów. To zre­sztą sam Giap mówił o tym generałowi de Beaufort

po przerwaniu ognia. Czyż nie było to takie właśnie pociągnięcie taktyczne, jakie (Giap) postanowił za­stosować wobec Dien Bien Phu, który słusznie uważał za garnizon awanturniczo wysunięty i odi­zolowany w odległości 300 kilometrów od swoich baz w delcie? Czyż nie możemy sądzić, że ze stro­ny Giapa był to świadomy manewr i przemyślany plan ściągnięcia naszych sił ku północnemu zacho­dowi, by je tam rozgromić? Czy nakazując na po­czątku listopada wymarsz drogą do Lai Chau 316 dywizji, która wówczas zwrócona była frontem do delty, nie miał na celu sprowokowania reakcji ge­nerała Navarre’a w postaci okupacji Dien Bien Phu, z ukrytą myślą o zaatakowaniu następnie tej francuskiej bazy? Chronologia potwierdza tę hipotezę: Dien Bien Phu zostało okupowane 20, 21 i 22 listopada, ruchy głównych sił nieprzyjaciel­skich w kierunku krainy Thai rozpoczęły się 28 listopada. Można więc sądzić, że rzeczywiście istniał stosunek przyczyny i skutku między tymi dwoma wydarzeniami i że Giap zdecydowanie wciągnął generała Navarre’a w pułapkę i przy­gotowywał się do likwidacji sił, które ten ostatni skierował na północny zachód. Ten nierzyjaciel- ski generał, któremu nie brakło ani talentu, ani śmiałości, świadom był swoich możliwości, niedo­statecznie docenianych przez jego francuskich przeciwników. "Wiedział także |p i nie omieszkał tego powiedzieć — że nasza ocena jego środków działania była zawsze „opóźniona o rok”. Mógł więc liczyć na zaskoczenie.

Przytoczona tu opinia może być niepełna, a na­wet fałszywa. W każdym jednak razie ta ofen­sywna akcja na kierunku laotańskim przyniosła aż nadto bogate owoce: jeśli początkowo desant powietrzny w Dien Bien Phu miał na celu jedy­nie utrzymanie obecności francuskiej w krainie Thai — zwłaszcza po ewakuacji Na San i wobec zamierzanej likwidacji posterunku w Lai Chau — zagrożenie górnego Laosu przyczyniło się do ra­dykalnej zmiany planów. Obóz warowny w Dien Bien Phu miał stać się ryglem zamykającym wojskom ludowym drogę w kierunku Luang Pra- bang i rzeki Mekong. To już było więcej niż po­czątek końca planu Navarre’a: to był pierwszy gwóźdź do jego trumny.

Gdy 20 listopada 1954 roku pierwsze oddziały spadochronowe zaczęły lądować w kotlinie Dien Bien Phu, koncepcja operacji nie była jeszcze cał­kowicie skrystalizowana. Znaczenie strategiczne tej miejscowości znane było od dawna: w czasie dru­giej wojny światowej Japończycy zainstalowali tam wielką bazę lotniczą, panującą nie tylko nad północno-zachodnim Wietnamem i górnym Lao­sem, ale także nad znacznymi częściami południo­wych Chin i Syjamu. Nie można więc wykluczyć możliwości, że wzgląd ten nie był obcy niektó­rym strategom, tak francuskim jak i amerykań­skim, którzy wojnę w Wietnamie rozpatrywali

w szerszym aspekcie sytuacji w całej Azji połud­niowo-wschodniej. Na tę stronę zagadnienia zwró­cił uwagę generał Giap, udzielając 21 kwietnia 1954 r., a więc w szczytowym punkcie walk w dolinie Dien Bien Phu, wywiadu koresponden­towi włoskiego dziennika „Unita”:

Zajmując Dien Bien Phu, nieprzyjaciel miał na uwadze nie tylko cel bezpośredni — stworzenie bazy ofensywnej przeciwko północno-zachodniemu Wietnamowi, ale także cel bardziej dalekosiężny —

i ten cel szczególnie leżał na sercu amerykańskie­mu sztabowi generalnemu — przekształcenia tej miejscowości w jedną z najpotężniejszych dzięki swej pozycji geograficznej baz lotniczych w całej Azji południowo-wschodniej... Dien Bien Phu — to środek koła, które obejmuje południowe Chiny, Birmę i-Tailand.

Niewątpliwie te względy w jakiejś mierze za­ważyły na decyzji generała Navarre’a • lub też leżały u źródeł podszeptów amerykańskich, suge­rujących mu tę właśnie operację. Ale i bez wy­biegania tak daleko w przyszłość istniały wzglę­dy przemawiające za wyborem tego właśnie wa­riantu. Dien Bien Phu, największa i najbogatsza z czterech dolin tego górzystego rejonu, kontro­luje bowiem niezmiernie ważny węzeł komuni­kacyjny, panując nad drpgami wiodącymi na pół­noc do Lai Chau, na wschód i południowy wschód ku Tuan Giao, Son La i Na San, na zachód w kie­runku Luang Prabang i na południe w kierunku Sam Neua (w Laosie). Decydujący jest przede

wszystkim fakt, że miejscowość ta kontroluje dro­gę z Tuan Giao, gdzie mieściła się duża baza zao­patrzeniowa Wietnamskiej Armii Ludowej, w dół doliny rzeki Nam Oum w kierunku królewskiej stolicy Laosu, Luang Prabang. Z francuskiego punktu widzenia dolina Dien Bien Phu stanowi ostatnią i najkorzystniejszą pozycję, z której moż­na zahamować pochód Armii Ludowej w kierunku górnego Laosu.

O zdobyciu Dien Bien Phu przy pomocy wojsk powietrzno-desantowych i o ulokowaniu tam po­sterunku panującego nad krainą Thai i kontrolu­jącego drogę do Laosu przemyśliwał już generał Salan. Jednakże doświadczenia zdobyte gdzie in­dziej — między innymi w Na San -4* dowodziły aż nadto przekonywająco, że najpotężniejszy nawet obóz warowny w warunkach wojny w dżungli ma bardzo ograniczone możliwości ofensywne, a więc nie jest w stanie przeszkodzić ruchom oddziałów ludowych i ich zaopatrzeniu. Te względy — a tak­że rozproszenie doborowych oddziałów korpusu ekspedycyjnego w odizolowanych punktach i trudności związane z ich zaopatrywaniem dro­gą powietrzną — przemawiały przeciwko dal­szemu stosowaniu preferowanej przez Salana strategii „jeży”. Navarre bezpośrednio po obję­ciu dowództwa ostro tę koncepcję skrytyko­wał, zapowiadając jej porzucenie na rzecz dzia­łania zmasowanymi siłami ruchomymi. Przeważyły jednak zapewne motywy polityczne: konieczność „wykazania się” przed Amerykanami jakąś efek­

towną akcją zaczepną, usprawiedliwiającą dalsze zwiększenie pomocy finansowej i wojennej dla korpusu ekspedycyjnego. Jednakże operacja „Ca­stor” planowana była pierwotnie w skromnych rozmiarach, jako przeciwwaga ewakuacji Na San

i demonstracja francuskiej obecności w krainie Thai. O zmianie charakteru tej akcji zadecydo­wały doniesienia o przygotowaniach dowództwa Armii Ludowej do ofensywy w górnym Laosie.

Zarówno powzięta przez generała Navarre’a decyzja obrony górnego Laosu i Luang Prabang, jak i wybór doliny Dien Bien Phu na miejsce rozstrzygającej bitwy były i są nadal najostrzej krytykowane. Sam Navarre utrzymuje, że o obro­nie Laosu zadecydowały względy polityczne — krótko przed tym podpisany Został traktat fran- cusko-laotański, przewidujący wspólną obronę te­go kraju; w takim też duchu inspirowano go z Pa­ryża. Ówczesny premier Joseph Laniel i inni krytycy Navarre’a twierdzą natomiast, że żadnej dyrektywy w tym sensie nie było, że decyzję o obro­nie Laosu Navarre podjął na własną odpowie­dzialność, mimo że instrukcje mu udzielone naka­zywały przedkładać bezpieczeństwo korpusu ekspe­dycyjnego nad wszelkie względy terytorialne czy polityczne. Nie mniej kontrowersyjny jest wybór Dien Bien Phu jako miejsca stworzenia obozu wa­rownego. Krytycy Navarre’a podkreślają, że nie uwzględnił on faktu, iż 300 kilometrów dzielących dolinę od Hanoi pozostawiało Dien Bien Phu poza zasięgiem większości znajdujących się na indochiń-

skim teatrze wojennym samolotów myśliwskich. Zaopatrywanie tak oddalonego garnizonu drogą powietrzną musiało stworzyć trudności nie do pokonania dla lotnictwa transportowego, a w ra­zie konieczności ewakuowania obozu warownego pozostawała jedynie droga powietrzna, gdyż gar­nizon, nawet po porzuceniu całego ciężkiego sprzę­gu, nie byłby w stanie pokonać w dżungli odle­głości dzielącej go od delty Rzeki Czerwonej czy od kontrolowanych jeszcze przez Francuzów prowincji laotańskich.

Navarre jednak wszystkie te argumenty zlekce­ważył — o ile oczywiście: ktokolwiek formułował je zawczasu -, a nie dopiero później, na zasadzie mądrego po szkodzie. Podobnie zresztą potrakto­wał względy taktyczne, przemawiające przeciwko umiejscowieniu obozu warownego w kotlinie, gdzie garnizon, nie będąc w stanie opanować górują­cych nad nią grzbietôvy górskich, znajdzie się na łasce i niełasce nieprzyjaciela,: a przede wszystkim jego artylerii. Ale Navarre od samego początku nie doceniał przeciwnika...

*

W momencie gdy pierwsi francuscy spadochro­niarze zaczynali lądować w dolinie Dien Bien Phu, 316 dywizja Wietnamskiej Armii Ludowej znajdo­wała się w marszu w kierunku górnego Laosu, realizując, w ten sposób uchwałę Komitetu Cen­tralnego o sposobach pokrzyżowania planu Na- varre’a. Nie opodal drogi, którą z zachowaniem

maksymalnych środków ostrożności przesuwały się kolumny żołnierzy i tragarzy z żywnością i zaopa­trzeniem, w bambusowej chatce pokrytej listo­wiem dżungli, pochylony nad sztabową mapą sie­dział głównodowodzący Wietnamskiej Armii Lu­dowej, czterdziestotrzyletni Vo Nguyen Giap — absolwent wydziału filozofii i prawa uniwersytetu w Hanoi, niegdyś nauczyciel historii w tamtej­szym liceum, od lat zdobywający szlify dowódcy w najcięższej wojennej szkole partyzantki w dżun­gli. Wieść o operacji „Castor” głęboko go zaniepo­koiła: maszerujące w kierunku Laosu wojska lu­dowe znajdą się przecież w zasięgu samolotów myśliwskich i bombardujących, które mogą ba­zować na dwóch lotniskach, zbudowanych jeszcze przez Japończyków w dolinie Dien Bien Phu. Czy wobec tego wstrzymać pochód 316 dywizji? Decyzja nie jest łatwa, tym bardziej że choć szczegóły ope­racji powietrzno-desantowej są już znane, nie zo­stały jeszcze rozszyfrowane do końca intencje nie­przyjaciela. Czy uda się zwabić poważniejsze siły w pułapkę i tam je rozgromić? Perspektywa ku­sząca, chociaż Dien Bien Phu oddalone jest nie tylko od baz francuskich w delcie Rzeki Czerwo­nej, ale i od baz Armii Ludowej w' Viet Bac. Nie wiadomo zresztą, czy desant w krainie Thai ma tylko przeszkodzić ruchom Armii Ludowej, czy też Navarre zamierza ulokować się tam na dobre i przyjąć generalną bitwę.

Na wszystkie te pytania odpowie czas. Na razie Giap postanawia: uchwała Komitetu Centralnego

będzie realizowana. 316 dywizja nie przerwie mar­szu na Laos, a jedynie zdwoi środki ostrożności, by uniknąć obserwacji nieprzyjacielskiego lotnictwa w Dien Bien Phu. Ponieważ jednak nie można wykluczyć, że nieprzyjaciel zechce się bronić do upadłego, należy już teraz wysłać na ten kie­runek dodatkowe siły, by w razie możliwości i po­trzeby tam właśnie podjąć wyzwanie, rzucone przez generała Navarre’a.

,¿Desant spadochronowy w Dien Bien Phu — opowiadał po latach jeden z wyższych oficerów wietnamskich francuskiemu dziennikarzowi, który pisał kronikę tej historycznej bilwy — był dla naszego dowództwa miłą niespodzianką. Pierwsze ruchy 316 dywizji miały na celu zmuszenie do­wództwa francuskiego do zmniejszenia presji w delcie i do rozproszenia sił. To operacja w Dien Bien Phu spowodowała decyzję skierowania no­wych .dywizji na północny zachód.”

Już 25 listopada — a więc w kilka dni zaledwie po rozpoczęciu operacji „Castor” — pułkownik Levain, szef II oddziału dowództwa francuskich wojsk lądowych w Tonkinie, przekazuje genera­łowi Cogny meldunek wyjątkowej wagi: nasłuch przechwycił nadany drogą radiową rozkaz wymar­szu, wystosowany przez generała Giapa do stano­wisk dowodzenia 308, 312 i 351 dywizji. Zgodnie z rozkazem — potwierdzonym przez doniesienia agenturalne — znajdująca się już w marszu 316 dywizja dotrze 6 grudnia pod Dien Bien Phu. 24 grudnia przyłączy się do niej 308 dywizja, w dwa

/ j •. ' / -— fi?

dni później 351 dywizja ciężka, a wreszcie 28 grud­nia — 312 dywizja. Zdaniem Levaina, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że punktem doce­lowym wszystkich czterech dywizji jest właśnie Dien Bien Phu.

Generał Cogny natychmiast informacje te prze­kazuje generałowi Navarre’owi do Sajgonu, gdzie jednak przyjęte zostały z powątpiewaniem, jako jeszcze jeden dowód panujących w dowództwie tonkińskim nastrojów pesymistycznych i jeszcze jedna próba zapobieżenia wszelkim działaniom ofensywnym, które mogłyby osłabić bliską ser­cu generała Cogny sprawę wzmocnienia obrony delty Rzeki Czerwonej. Navarre, stary wyga woj­skowego wywiadu, nie dowierza informacjom otrzymanym z Hanoi: jego zdaniem II oddział w Tonkinie błędnie interpretuje otrzymane mel­dunki. W ruchu znajdują się nie cztery pełne dy­wizje nieprzyjacielskie, a tylko poszczególne ele­menty tych dywizji. Nie wykluczone zresztą, że wydany przez Giapa rozkaz wymarszu jest po pro­stu fałszerstwem, obliczonym na wprowadzenie przeciwnika w błąd. Jeśli Armia Ludowa rzeczy­wiście .znajduje się w marszu — francuskie lotnic­two z łatwością ją wytropi i zniszczy. Zresztą Na­varre wie od swego poprzednika Salana i z włas­nych obserwacji, że dowództwo Armii Ludowej nie jęst w stanie utrzymać czterech pełnych dywi­zji przez tak długi czas z dala od ich baz zaopatrze­nia. Oficerowie z otoczenia generała Navarre’a po­takują mu skwapliwie: nikt nie wierzy w możli­

wości Armii Ludowej i w zdolności strategiczne jej dowództwa.

Ogromna większość oficerów korpusu ekspedy­cyjnego, podobnie jak Navarre, przeświadczona jest absolutnie, że plan skoncentrowania w jednym miejscu czterech dywizji wietnamskich zakrawa na utopię. Ich rozumowanie jest proste i logiczne: aby zaopatrzyć 50 000 żołnierzy frontowych, 50 000 tragarzy — w języku francuskich wojskowych na­zywa się ich pogardliwie kulisami — musiałoby nieprzerwanie transportować ryż. Dowożenie sprzętu wojennego i amunicji do miejsca koncen­tracji musiałoby odbywać się szosami, a tam lot­nictwo bez trudu wyśledzi i zniszczy każdy tran­sport Gdyby nawet Armia Ludowa okazała się zdolna do takiego gigantycznego wysiłku, mogła­by tego dokonać tylko przez krótki, ograniczony czas. Jeśli nawet bàza w Dien Bien Phu zostanie zaatakowana przez cztery dywizje, szturm nie mo­że trwać dłużej niż tydzień, ponieważ zużycie sprzętu wojennego będzie tak wielkie, że tra­garze dłużej nie podołają, a z transportem dro­gowym lotnictwo rozprawi się bez trudu.

II oddział sztabu do ostatniej chwili był prze­świadczony, a nawet udowadniał czarno na bia­łym, że Armia Ludowa nie bedzie w stanie zmo­bilizować w pórach północnego zachodù więcei niż 20 000 tragarzy, a artyleria wietnamska nie zdoła wystrzelić więcej niż 25 000 pocisków (w rze­czywistości w trakcie bitwy o Dien Bien Phu wy­strzelono ich 200 000!). Sprowadzenie dział kalibru

/

cięższego niż 75 mm jest wykluczone, a maksi­mum wojsk nieprzyjacielskich w linii nie może przekroczyć efektywów dwóch dywizji. Zresztą odległość między bazami tych dywizji a doliną Dien Bien Phu wynosi — nie w linii powietrznej, lecz po krętych górskich drogach — co najmniej 600 kilometrów. Czy można sobie wyobrazić, że żołnierze po przebyciu pieszo takiej odległości w porośniętych dżunglą górach zdolni będą do natarcia? I że uda się zapewnić im regularne do­stawy żywności, sprzętu i amunicji? Oficerowie sztabowi generała Navarre’a nie wierzą w bajki*. Dien Bien Phu jest i pozostaje bezpieczne, gene­rał Cogny niepotrzebnie sieje panikę...

Jak wyżywić cztery maszerujące na front dy­wizje i dziesiątki tysięcy tragarzy, na własnych

plecach lub na rowerach przenoszących zaopatrze­nie dla frontu? Generał Tran Do wspomina: Linia frontu oddalona była od zaplecza o około 600 kilometrów drogi ścieżkami w dżungli, wspi­nającymi się na szczyty i opadającymi na zbocza. Nie mieliśmy jarzyn, mięsa ani nawet tytoniu. Mu­sieliśmy jeść kleisty ryż, którego nie umieliśmy gotować: był albo nie dogotowany, albo rozgo­towany, albo przypalony. W rezultacie • odsetek chorych poważnie wzrósł. Zainicjowaliśmy wśród żołnierzy współzawodnictwo o zachowanie zdro­wia. Przede wszystkim trzeba było rozwiązać pro­blem kuchni. Kuchnia musiąła być bezdymna w dzień i nieiskrząca w nocy. Gotowania nie na­leży przerywać, nawet gdy pociski artyleryjskie rozrywają się w najbliższej okolicy. Dawniej w użyciu były kuchnie „Hoang Cam” lub typu koreańskiego*. Były one bezdymne, ale częstb po­ciski artyleryjskie przewracały garnki i rozrzu­cały ryż po ziemi. Kiedy kucharze szukali schro­nienia, ogień wygasał, a kuchnia zaczynała dymić. Poza tym ryż był nie dogotowany i z ledwością mogliśmy go przełknąć. Wymyśliliśmy więc nowy rodzaj podziemnej kuchni, bardzo solidnej, o po­krywie dwumetrowej grubości. W środku było dość miejsca na gotowanie jedzenia, przyrządza­nie jarzyn i magazynowanie drzewa opałowego.

To byl duży postęp, bo można było przechowywać wystarczający zapas drzewa. Uprzednio kucharze musieli wychodzić nocą, po omacku szukać drzewa

i po zapachu zgadywać, czy jest suche, czy nie. Odbywały się narady kucharzy dla podsumowa­nia doświadczeń w gotowaniu kleistego ryżu. Wy­plataliśmy koszyki z bambusa i mościliśmy je liść­mi, żeby otrzymać coś w rodzaju przewiewnego zasobnika do parzenia kleistego ryżu. Wymienia­liśmy doświadczenia na temat regulacji tempera­tury i powietrza w kuchni. Stosowaliśmy różne metody gotowania kleistego ryżu, czasem z dużą domieszką ryżu zwykłego...

Problem braku żywności rozwiązywaliśmy, ko­piąc bulwy, zbierając dzikie jarzyny oraz zasta­wiając wnyki na ptaki i zwierzęta. Wysunęliśmy hasło: „Las jest niewyczerpanym magazynem żyw­ności”. W ciągu zaledwie kilku dni jeden pułk wy­kopywał aż sześć lub siedem ton bulw. Doświad­czenia w kopaniu bulw przekazywaliśmy innym jednostkom za pośrednictwem gazet. O. jakiej po­rze dnia najlepiej ich szukać? Jakie rośliny mają więcej bulw lub bulwy większych rozmiarów?

Wszystkie te doświadczenia posiedli bojownicy, wy­wodzący się z biednych lub bezrolnych chłopów, którzy od najmłodszych lat zarabiali na życie w pocie czoła. Byli towarzysze, którzy żywili się bulwami od siódmego roku życia... W okresie budowania dróg występował niedostatek ryżu. Wiele kompanii tworzyło specjalne zespoły, jak „drużyny bulwowe”, złożone ze specjalistów... Je­

dliśmy bulwy parzone, gotowane, mieszane z ry­żem i smażone. Jedliśmy także marmoladę z bulw.

Znajdowaliśmy także wiele gatunków dzikich jarzyn.

Niektóre jednostki udawały się nawet w oko­lice zamieszkane przez mniejszość Meosów, na szczytach gór graniczących z Laosem i Chinami, by kupić jarzyny i dynie. Meosi hodowali warzywa na polach opiumowych. Inne jednostki utrzymy­wały małe „ogródki kuchenne” lub zastawiały wnyki na głuszce... Tworzyliśmy także zespoły ry­backie, łowiące w strumieniach, a później nawet „ośrodek” rybny. Soliliśmy ryby i wysyłaliśmy do jednostek co pięć dni...

Czyż można się dziwić, że francuscy oficerowie sztabowi, przyzwyczajeni do luksusowych kantyn Sajgonu i Hanoi, nie mogli uwierzyć, by Wiet­namska Armia Ludowa w takich warunkach roz­wiązała problem zaopatrzenia?

*

29 listopada 1953 roku prezydent Demokratycz­nej Republiki Wietnamu, Ho Chi Minh, udzielił korespondentowi sztokholmskiego dziennika „Ex- peressen”, panu Svante Lofgren, wywiadu, w któ­rym odpowiedział na pięć postawionych mu py­tań. Jeśli rząd francuski pragnie zawieszenia bro­ni ***■ powiedział Ho Chi Minh — rząd wietnam­ski gotów jest zbadać propozycje francuskie. Przer­wanie działań wojennych — to sprawa rządu fran­cuskiego. Podstawą rozejmu może być rzeczywiste

.

poszanowanie niepodległości Wietnamu. Rokowa­nia w sprawie zawieszenia broni — to sprawa między Francją a Wietnamem, ale inicjatywa ja­kiegoś mocarstwa neutralnego zostanie przyjęta z zadowoleniem. Trzeba mieć na uwadze, że ame­rykańscy imperialiści pragną zająć w Wietnamie miejsce Francji.- Wypowiedź Ho Chi Minha przekazana została rządowi francuskiemu za pośrednictwem ambasa­dy szwedzkiej w Pekinie, ale rzecznik Quai d’Or­say* odpowiedział p. Löfgrenowi, że polityki nie uprawia się za pośrednictwem drobnych ogłoszeń w prasie. Wyciągnięta ręka zawisła w próżni. Dla generała Navarre’a natomiast sprawa była jasna jak słonce: Ho Chi Minh zabiega o pokój, ponie­waż zaniepokojony jest pomyślnym przebiegiem operacji „Castor” i stworzeniem obozu warowne­go w dolinie Dien Bien Phu, a także koncentra­cją francuskiej masy manewrowej w delcie Rzeki Czerwonej. Jego plan zaczyna więc przynosić owoce. Premier Laniel w przeddzień wyjazdu na Bermudy, na konferencję z prezydentem Eisen­howerem i premierem Churchillem, stanowczo odrzuca nieśmiałą sugestię jednego z ministrów, czy nie sądzi, że nadszedł czas przystąpienia do rokowań z władzami wietnamskimi. Kategoryczne „nie” premiera opiera się na opinii generała Navarre’a, przeświadczonego; że zwycięstwo woj­skowe jest już bliskie i że wkrótce można będzie

* Francug^ ^¿pisterstwo spraw zagranicznych.

Ho Chi Minhowi dyktować warunki z pozycji siły.

W jakiej mierze była to opinia samego tylko generała Navarre’a? Już 2 grudnia waszyngtoński korespondent paryskiego dziennika „Le Monde” tak relacjonował stanowisko kół rządzących w Stanach Zjednoczonych wobec propozycji Ho Chi Minha: Pierwsze reakcje w Paryżu, nawet tak ostrożne, wywołały rozczarowanie. Ameryka­nie są zdania, że trzeba dać czas generałowi Na- varre’owi na rozwinięcie ofensywy. A więc zbież­ność aż nadto wymowna!

Generał Navarre nie poprzestaje zresztą na tym: 3 grudnia, w wigilię otwarcia konferencji na Ber­mudach, głównodowodzący wojsk lądowych, mor­skich i powietrznych w Indochinach wydaje oso­bistą i tajną instrukcję „w sprawie kierowania operacjami w północno-zachodniej strefie Tonki- nu”. Punktem wyjścia tej instrukcji jest „sukces operacji Castor” i organizacja „bazy powietrzno- lądowej” w dolinie Dien Bien Phu oraz informa­cje, według których wietnamskie „naczelne do­wództwo zachowuje nadzieję kontynuowania pod­boju krainy Thai i przygotowuje się do skiero­wania na północny zachód znaczniejszych sił. W chwili obecnej Eji- kontynuuje generał Navar­re — jedna dywizja jest już w stanie działać przeciwko zespołowi Lai Chau — Dien Bien. Phu. Pod koniec grudnia ta wielka jednostka może zo- s^é^wÿdatnie wzmocniona elementami głównych Łirzyjaciela”.

; A 1 VA. t ) Jn

Jak widać z tej oceny sytuacji, generał Navar­re w dalszym ciągu nie wierzy doniesieniom II oddziału sztabu w Tonkinie i generałowi Cogny: nie cztery dywizje maszerująca Dien Bien Phu, lecz tylko jedna, „wzmocniona elementami głów­nych sił”. W tych warunkach głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego podejmuje brzemienną w skutki decyzję:

Aby przeciwstawić się tym planom, postanowi­łem przyjąć bitwę na północnym zachodzie w na­stępujących ogólnych warunkach:

Po pierwsze, obrona północnego zachodu skon­centruje się wokół bazy powietrzno-lądowej w Dien Bien Phu, którą należy utrzymać za wszel­ką cenę... f . ~ ' ' A oto jak generał Navarre wyobraża sobie prze­bieg bitwy o Dien Bien Phu:

Etap manewru, który charakteryzuje podejście jednostek Vietminhu* i ich zaopatrzenia w kie-

runku północnego zachodu; etap ten może po­trwać kilka tygodni.

Etap podejścia i rozpoznania, w czasie którego jednostki służby zwiadowczej dążyć będą do usta­lenia wartości i słabych punktów naszej obrony, a jednostki bojowe przystąpią do zajmowania po­zycji. Ten etap trwać może od sześciu do dzie­sięciu dni.

Etap natarcia, trwający kilka dni (zależnie od wielkości sił rzuconych do akcji), który powinien zakończyć się klęską ofensywy Vietminhu.

Przytoczyliśmy obszernie instrukcję generała Navarre’a, ponieważ jest to dokument najwyraź­niej świadczący o podstawowej rewizji dotych­czasowych założeń planu, który nosił jego imię. W oryginalnej wersji planu mowa była o unika­niu generalnej bitwy w czasie pierwszej kam­panii i o stopniowym przygotowywaniu głównych sił do rozstrzygającego starcia, instrukcja nato­miast powiada o decyzji „przyjęcia bitwy”. Ory-v ginalny plan przewidywał unikanie statycznej obrony i przedkładanie zachowania żywej siły korpusu ekspedycyjnego nad takie czy inne wzglę­dy terytorialne; instrukcja nakazuje utrzymanie Dien Bien Phu „za wszelką cenę”.

Jakie względy kierowały generałem Navarrem, gdy rewidował własną koncepcję kierowania woj­ną w Indochinach? On sam w pamiętnikach wy­danych już po zakończeniu wojny utrzymuje, że była to konsekwencja zmiany planów dowództwa

Wietnamskiej Armii Ludowej. Zamiast spodzie­wanego ataku frontalnego na deltę Rzeki Czer­wonej, główne siły przeciwnika skierowały się przez północno-zachodni Wietnam w kierunku górnego Laosu. Utrzymanie za wszelką cenę obo­zu warownego w Dien Bien Phu było — zdaniem Navarre’a — jedynym sposobem zamknięcia Armii Ludowej drogi do Luang Prabang.

Nie jest to tłumaczenie zadowalające, już choć­by dlatego, że ze wszystkich dotychczasowych doświądczeń wojny w Wietnamie jasno wynikało, iż obóz warowny — zwłaszcza pozbawiony bezpo­średniej łączności lądowej z głównymi siłami w delcie — nie jest w stanie zagrodzić drogi Armii Ludowej. Gdyby rzeczywiście celem stra­tegicznym zimowej ofensywy Wietnamskiej Armii Ludowej było wyzwolenie górnego Laosu, wystar­czyło blokować Dien Bien Phu siłami jednego czy dwóch pułków, uniemożliwiając garnizonowi wszelkie działania ofensywne, i skierować głów­ną masę manewrową innymi drogami, w nieco większej odległości od obozu warownego. Wiemy zresztą, że uchwała Komitetu Centralnego Wiet­namskiej Partii Pracujących wyraźnie stawiała cel zniszczenia żywej siły nieprzyjaciela, a więc zwabienie w pułapkę głównych sił, zmuszonych do wydania bitwy w warunkach najbardziej dla nich nie sprzyjających. Decydując się na obronę Dien Bien Phu „za wszelką cenę”, Navarre wpadł w tę pułapkę — ku nie skrywanemu zadowoleniu dowództwa Armii Ludowej.

Prawdziwych motywów, jakie kierowały gene­rałem Navarrem, możemy się więc tylko domy­ślać. Niewątpliwie zaważyły względy polityki międzynarodowej: zwycięstwo odniesione nad si­łami atakującymi Dien Bien Phu wydatnie umoc­niłoby pozycję Francji w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Zadecydowało prawdopodobnie niezachwiane przeświadczenie głównodowodzące­go, że nieprzyjaciel nie jest w stanie przepro­wadzić akcji ofensywnej znaczniejszymi siłami i że wobec tego losy bitwy są z góry przesądzone. Już post factum, we wspomnianych uprzednio pamiętnikach, znajdujemy następujące sformu­łowanie, podtrzymywane z uporem godnym lep­szej sprawy:

Z otrzymanych informacji wynika, że atak roz­pocznie sią niemal na pewno około 15 marca. Z pewnością będzie ciężki, ale wiemy, że zaopa­trzenie nieprzyjaciela w amunicję nie pozwoli na przedłużenie bitwy ponad kilka dni. Wolno więc nam sądzić, że bitwa będzie wygrana.

Lekceważenie przeciwnika0^- oto najcięższy grzech generała Navarre, najcięższy zarzut, jaki mu można postawić, po stokroć cięższy aniżeli wszelkie kontrowersje natury strategicznej i tak­tycznej, toczące się po dziś dzień. Ten fundamen­talny błąd dowództwo naczelne Wietnamskiej Armii Ludowej umiało zresztą wykorzystać w ca­łej pełni.

Generał Giap decyzji w sprawie generalnej bitwy o Dien Bien Phu nie podjął lekkomyślnie. Poprzedziły ją długie narady, dotyczące przede wszystkim sytuacji aprowizacyjnej i transporto­wej.

Już pierwsze ruchy 316 dywizji zmusiły Fran­cuzów do rozproszenia sił. Zagrożenie obozu wa­rownego w Dien Bien Phu zmusi ich do ciągłego wzmacniania garnizonu doborowymi oddziałami, przede wszystkim desantowo-powietrznymi, a zwy­cięska bitwa pozwoli zniszczyć gros tych sił. Te wszystkie przesłanki przemawiają za wydaniem bitwy — jeżeli uda się zorganizować strumień do­staw. Czy uda się?

Sprawa jest trudna, ale nie przekracza na­szych możliwości — odpowiadają bez wahania wietnamscy oficerowie sztabowi. — Trzeba wprząc do walki cały naród, wykorzystać patriotyczny zapał wszystkich Wietnamczyków. Trzeba zmo­bilizować trzydzieści, czterdzieści, a w razie po­trzeby nawet pięćdziesiąt tysięcy tragarzy, kobiet i mężczyzn. Trzeba ściągnąć tysiące koni, z któ­rych każdy zastąpi czterech tragarzy. Trzeba, by rzeki przecinające górzyste tereny zaroiły się od sampanów, dowożących zaopatrzenie na pierw­szą linię frontu. Zakupione za granicą ciężarówki pociągną ciężkie działa, ryż i amunicję zaś prze­wozić można na rowerach o specjalnie wzmocnio­nej konstrukcji ramy, które udźwigną ciężar

trzystakilogramowy. Rowery te, produkcji fran­cuskich zakładów Peugeot, przez całe lata pota­jemnie nabywane w magazynach Hanoi i innych miast okupowanych przez nieprzyjaciela, gene­rał Giap po latach porówna z paryskimi taksów­kami, które przesądziły wynik decydującej bitwy nad Marną w 1914 roku, dowożąc na front, zbli­żający się do stolicy Francji, pośpiesznie zmobili­zowane posiłki, które powstrzymały natarcie nie­mieckie...

*

, Gdyby jakiś francuski obserwator mógł zostać nocą zrzucony na spadochronie na szczyt pagórka w pobliżu jednej ze ścieżek przecinających dżun­glę i gdyby uszedł bacznej uwagi partyzanckich czujek — pisał Australijczyk Wilfred Burchet, je­den z nielicznych cudzoziemców, którzy mieli możność bezpośredniej obserwacji tych historycz­nych wydarzeń — byłby świadkiem niezwykłego widowiska. Jak okiem sięgnąć, ujrzałby paradę świetlików, różaniec z brylantów iskrzących się i migocących w ciemności tropikalnej nocy, nie­dbale rozrzuconych po zboczach gór, poruszają­cych się w ślad za falisto wijącą się drogą. W mia­rę jak światła te zbliżały się ku niemu, zobaczył­by tańczące płomienie zawieszone w próżni, które zbliżają się i oddalają, aż staną się maleńkimi punktami świetlnymi, ginącymi wreszcie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Musiałby ów obserwator podejść zupełnie blisko, by zdać sobie

v v i

sprawę, ze światła te — to bamibusowe pochodnie trzyinane przez mężczyznę lub kobietę, maszeru­jących w dziesięcioosobowych grupach nie koń­czącego się pochodu tragarzy, z których każdy dźwiga na plecach czterdziesto-, pięćdziesięcio- kilogramowy ciężar, lub oświetlających drogę dla długiego konwoju rowerów, przewożących po 200—300 kilo zaopatrzenia dla Dien Bien Phu. Nim pochodnia taka zgaśnie w deszczu iskier, zapali się inną, zrobioną z bambusa, którego nie brak w dro­dze. Pochodnie te służą nie tylko do oświetlania drogi, ale i do odstraszania tygrysów, panter i in­nych drapieżników czających się w dżunglach pół­nocnego Wietnamu. Wszystkie drogi tej części kra­ju roiły się nocą od całych konwojów wozów za,- ] przężonych w woły, taczek, rowerów, szerokople- cych tragarzy, oświetlonych migocącymi wesoło pochodniami z bambusa. Od czasu do czasu wy­przedzał ich konwój ciężarówek, których potężne reflektory tajemniczo oświetlały dżunglę. Na ostat­nich etapach, zwłaszcza na straszliwych ostatnich stu kilometrach między Tuan Giao a Dien Bien Phu, konwoje rowerów i pieszych tragarzy nie­jednokrotnie wyprzedzały ciężarówki, posuwając się przeciętnie 25 kilometrów w ciągu nocy, pod­czas gdy samochody przebywały co najwyżej dwa­naście lub piętnaście.

Te kolumny tragarzy, zwierząt jucznych i cię­żarówek bezpiecznie poruszać się mogły nocą dzię­ki nieograniczonemu poparciu ludności przebywa- nych okolic. W strefie zagrożenia miejscowe, jed-

nostki partyzanckie wystawiały warty, by ostrzec przed desantem spadochronowym lub pojawieniem się nieprzyjacielskich patroli i wskazać drogę. Sygnalizowały także pojawianie się samolotów, a wówczas wygaszano natychmiast wszystkie światła. Piloci, którzy nagle dostrzegali dziwnie zagmatwany wzór świateł, po chwili widzieli już tylko nieskończoną ciemność aksamitnej nocy.

W ciągu zimowych miesięcy wszystkimi drogami i ścieżkami płynęły dostawy, niesione przez tra­garzy, którzy rowery przeprawiali w bród przez rzeki o lodowatej wodzie, sięgającej po kolana, i po­konywali stromizny zboczyw schowkach roz­rzuconych wśród gór otaczających Dien Bien Phu złożyćjswój ładunek ryżu, pocisków artyleryjskich czy dział przeciwlotniczych, skrzynki granatów, taśmy karabinów maszynowych czy karabiny. Cięż­ko obładowane rowery kierowano na zbocza tak strome, że tylko ciężarówki terenowe o przednim napędzie pokusić się mogły o ich pokonanie. Ża­den podręcznik logistyki nigdy nie przeprowadził wyliczenia ilości i stosunku rowerów, ludzkich grzbietów, taczek, mułów i wozów zaprzężonych W woły, niezbędnych do przetransportowania wszystkiego, czego potrzebuje nowoczesne wojsko. Ale w planie generała Giapa wszystko szczegóło­wo przewidziano: niezbędne efektywy, ładunki, ja­kie człowiek mógł unieść, ilość kilometrów, jaką każdy rodzaj pojazdu może przebyć w ciągu nocy, aby na czas zebrać amunicję i zaopatrzenie w iloś­ci wystarczającej do wszczęcia akcji i uzupełniać je

V f )

z szybkością wystarczającą dla zaspokojenia wil­czego głodu machiny wojennej, zdolnej stawić czoła najnowocześniejszej technice, jaką dyspono­wali Francuzi.

Broń i zaopatrzenie napływały wraz z oddziała­mi wojskowymi przez cały grudzień, styczeń i luty...

PĘTLA ZACISKA SIĘ

W połowie marca 1954 roku w bambusowej chat­ce, skrytej gdzieś w północnowietnamskiej dżun­gli, prezydent Ho Chi Minh rozmawiał z dwoma korespondentami zagranicznymi. Na bambusowym stoliku leżał hełm tropikalny. Gdy rozmowa ze­szła na najbardziej aktualny wówczas temat —' oblężenie Dien Bien Phu — prezydent Demokra­tycznej Republiki Wietnamu przewrócił hełm i wy­jaśnił rozmówcom:

Oto Dien Bien Phu — wskazał palcem wy­wrócony hełm. — Tu wszędzie są góry —r przesu­nął palcami po rondzie hełmu — i tu właśnie my jesteśmy. Na dole mieści, się kotlina Dien Bien Phu; tam siedzą Francuzi. To może jeszcze długo potrwać, ale wydostać się stamtąd nie mogą — po­wiedział z naciskiem.

Porównanie kotliny Dien Bien Phu do. tropikal­nego hełmu, na którego dnie mieścił się obóz wa­rowny, a którego obrzeże kontrolowane było przez

oblegające oddziały wietnamskie, nasuwało się samo przez się. Francuscy i amerykańscy lotnicy, obsługujący „most powietrzny” między deltą a oblężonym garnizonem, znaleźli porównanie mniej eleganckie, ale nie mniej dosadne: mówili po prostu o nocniku, z którego wydostać się nie sposób...

Kotlina Dien Bien Phu jest największa ze wszystkich znajdujących się w górzystej krainie Thai. Właściwie mówić możemy o dolinie o roz­miarach 16X9 kilometrów. Umiejscowienie obozu warownego w tym właśnie miejscu było nieuni­knione, ponieważ tylko na równinie można było wybudować lotniska. Otaczające kotlinę grzbiety górskie oddalone są od głównego lotniska na tyle, że pasy startowe powinny się w zasadzie znaleźć poza zasięgiem' ognia rozlokowanej na szczytach artylerii przeciwnika. Aby skutecznie ' ostrze­liwać lotnisko, oblegający musieliby instalować działa na zboczach opadających ku podstawie ko­tliny, to samo dotyczy także artylerii przeciwlot­niczej, której zadaniem byłoby przeszkodzić fran­cuskiemu lotnictwu w zaopatrywaniu obozu wa­rownego. W jednym i drugim wypadku baterie oblegających — zdaniem francuskich artylerzy- stów — zostaną bez trudu rozpoznane przez punk­ty obserwacyjne obozu warownego bądź w trak­cie ich instalowania na zboczach, bądź w momen­cie otwarcia ognia; ich zniszczenie nie nastręczy poważniejszych problemów ani dla broniących obozu warownego baterii, ani dla lotnictwa bom­

bowego, kierowanego drogą radiową z Dien Sien Phu. Tak więc, mimo teoretycznie niekorzystnego ukształtowania topograficznego kotliny, nie było

zdaniem dowództwa francuskiego — powodów do obawy przed nieprzyjacielskim bombardowa­niem artyleryjskim. Optymistyczne raporty o mo­żliwościach artylerii zostały opracowane — jak przyznaje gen. Navarre — przy współpracy eks­pertów amerykańskich, którzy zdobyli doświad­czenie podczas wojny koreańskiej. Zresztą wszyst­kim wiadomo, że Armia Ludowa nie ma ciężkich dział. Jeśli je nawet posiada, nie zdoła ich prze­transportować po bezdrożach północnego Wietna­mu. Gdyby zresztą nawet dokonała tego, unikając francuskiego lotnictwa, niepodzielnie panującego w powietrzu —• Wietnamczycy nie mają dosta­tecznie przeszkolonych artylerzystów, by poważ­nie zagrozić bezpieczeństwu obozu warownego...

Zadufanie, ślepa wiara we własną przewagę techniczną, lekceważenie przeciwnika i niedoce­nianie jego możliwości zemścić się miały wkrót­ce okrutnie w dziedzinie taktyki, tak jak zemści­ły się przy opracowywaniu strategicznych założeń planu Navarre’a.

Dowództwo obozu warownego powierzone „ zo­stało pułkownikowi Christian Marie Ferdinand de la Croix de Castries. Ten typowy przedstawiciel arystokratycznej kasty, ciągle jeszcze obficie re­prezentowanej we francuskim korpusie oficerskim, komandor Legii Honorowej, kawaler szesnastu medali i odznaczeń, znany był przede wszystkim

jako jeździecki mistrz świata z lat trzydziestych. Wybór generałów Cogny i Navarre’a padł na nie­go dlatego właśnie, że był kawalerzystą.

4 Jeżeli zamierza pan stworzyć obóz warow­ny — odpowiedział de Castries generałowi Na­varre, gdy głównodowodzący poinformował go

o oczekującej go nominacji — to nie moja specjal­ność. Prosiłbym o mianowanie kogoś innego.

Gilles chciałby powtórzyć Na San — odpo­wiada z pewnością siebie Navarre. — Ja się z nim nie zgadzam. Dien Bien Phu powinno stać się bazą ofensywną. Właśnie dlatego wybrałem pana.

Gen. Gilles, który dowodził obozem warownym w Na San, a następnie kierował operacją powie- trzno-desantową w Dien Bien Phu, ustąpi więc miejsca pułkownikowi de Castries. Zastrzeżenia tego ostatniego rozwiewa ostatecznie generał Co­gny:

Tam potrzebny jest kawalerzysta z gór. Pan będzie tym kawalerzystą, będzie się pan włóczył po rozległych terenach tamtejszych gór...

W miarę upływu czasu i rozbudowy posterunku w Dien Bien Phu coraz rządziej wspomina się jednak o ofensywnych założeniach tej operacji. Stopniowo zanika nawet określenie „baza powie- trzno-lądowa”, by ustąpić miejsca lepi'ej oddają­cej stan faktyczny nazwie ,;obóz warowny”. Ofi­cjalnie de Castries sprawuje dowództwo nad „pół- nocno-zachodnim zgrupowaniem operacyjnym”, w skrócie zwanym — niezbyt wytwornie — GONO (Groupement opérationnel du nord-ouest).

87

\ 1 i MÊÊ

Potocznie mówi się o Dien Bien Phu — mało ko­mu znana nazwa zagubionej wśród dżungli mie­ściny staje się sławna na cały świat.

20 listopada 1954 r. w ramach operacji „Ca- stor” w kotlinie Dien Bien Phu wylądowały trzy bataliony powietrzno-desantowe, liczące łącznie około 4500 żołnierzy. Już w grudniu stan osobo­wy garnizonu podniesiony został do około 10 000 żołnierzy i na tym poziomie utrzymał się aż do zakończenia bitwy: straty wyrównywane były na­tychmiast przez świeże jednostki, sprowadzane drogą powietrzną z delty Rzeki Czerwonej. W su­mie obrona Dien Bien Phu składała się z 17 ba­talionów piechoty, dziesięciu czołgów M-24, 24 dział kaliber 105 mm, 4 dział kaliber 155 mm, 16 moździerzy kaliber 120 • mm. Środki transpor­tu obejmowały 47 jeepów, 47 półtoratonowych ciężarówek Dodge, 27 ciężarówek GMC, dwa am­bulanse i cztery spychacze. Do dyspozycji do­wództwa stała praktycznie cała indochińska ar­mia powietrzna oraz siły lotnictwa marynarki wojennej, w sumie 173 maszyny bojowe i 77 (a później sto) samolotów transportowych..

Skład garnizonu odzwierciedlał dość wiernie skład korpusu ekspedycyjnego w Indochinach. Francuzi w większości zajmowali stanowiska ofi­cerskie i podoficerskie, natomiast wśród szerego­wców stanowili, według godnego zaufania źródła,

zaledwie 15 procent. Na resztę składali się na­jemnicy z Legii Cudzoziemskiej, w przeważają­cej mierze Niemcy, żołnierze riiarokańscy, algier­scy i murzyńscy z francuskich kolonii w Afryce, Wietnamczycy zwerbowani do korpusu ekspedy­cyjnego (w odróżnieniu od żołnierzy marionetko­wej armii Bao Daia) oraz pozostający na fran­cuskim żołdzie Thajowie. Jeśli idzie o Wietnam­czyków i Thajów, trzeba ich było w znacznej części wycofać z linii, ponieważ masowo przecho­dzili na stronę Armii Ludowej lub rzucali służbę u okupanta i szukali na własną rękę schronienia w dżungli. Z tym jedynym wyjątkiem w Dien Bien Phu znalazły się doborowe oddziały korpusu ekspedycyjnego,- a zwłaszcza szczególnie wysoko cenione ze względu na ich wartość bojową bata­liony Legii Cudzoziemskiej i wojsk powietrzno- desantowych (spadochroniarze).

Cztery miesiące dzielące operację „Castor” od rozpoczęcia bitwy o Dien Bien Phu poświęcone zostały przez francuskie dowództwo na maksy­malną rozbudowę i umocnienie fortyfikacji obron­nych. Ponieważ aż do ostatniej chwili nie wierzo­no w skuteczność działania wietnamskiej arty­lerii (nie mówiąc już o zupełnie nie istniejącym lotnictwie), zrezygnowano z budowy umocnień betonowych (z wyjątkiem stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries), jednakże fortyfikacje ziemne, rozbudowane w głąb i połączone podziem­nymi przejściami, okopami i transze jami (potocz­nie zwanymi „metro”), wzajemnie osłaniające się

ogniem artyleryjskim, składały się na potężny sy­stem obronny.

Obóz warowny — według słów generała Na- varre’a, „najpotężniejszy zespół fortyfikacji, jaki kiedykolwiek stworzono w Indochinach” — obej­mował 49 punktów oporu, zgrupowanych w kilka potężnych ośrodków. Żołnierze garnizonu, sprag­nieni kobiecego towarzystwa (jeśli nie liciyć skromnego, polowego domu publicznego, przenie­sionego z Lai Chau, oraz mieszkanek okolicznych wiosek, skupionych za drutami kolczastymi, je­dynymi kobietami w Dien Bien Phu były: sekre­tarka płk. de Castries, Paule Bourgeade, oraz kilka pielęgniarek, ewakuowanych z jednym je­dynym wyjątkiem jeszcze przed 'rozpoczęciem) szturmu), nadali poszczególnym fortom imiona żeń­skie. I tak pododcinka środkowegp, w którym mie­ściło się dowództwo obozu, ruchomy odwód dowódcy, główne zgrupowanie artyleryjskie (dy­wizjon dział 105 mm i bateria ciężkich dział kali­ber 155 mm), lazarety itp., a także główne lotnis­ko, broniły forty „Anne-Marie” (nazwę tę nada­li — od swej ulubionej piosenki — niemieccy legioniści...), „Claudine”, „Dominique”, „Huguette” i „Eliane”, obsadzone przez osiem batalionów. Od strony północnej dostęp do doliny osłaniały z od­ległości 2—-3 kilometrów forty „Gabrielle” i „Bé­atrice”. Siedem kilometrów na południe od Dien Bien Phu wyrósł potężny punkt oporu „Isabelle”, osłaniający drugie, zapasowe lotnisko i broniony początkowo przez dwa, a później ponad trzy ba-

J

taliony i dywizjon dział 105 mm. W razie potrzeby każdy z tych posterunków mógł otrzymywać wsparcie grup ruchomych, pozostających w odwo­dzie dowódcy (trzy bataliony spadochroniarzy ppłk. Langlais i szwadron czołgów), rozlokowanych mię­dzy pododcinkiem środkowym a południowym („Isabelle”).

Zdaniem wszystkich niemal specjalistów fran­cuskich i amerykańskich* nie tylko obóz warow­ny jako całość, ale każdy z punktów oporu z oso­bna stanowił fortecę nie do zdobycia, mogącą za zasiekami z drutu kolczastego, o głębokóści co najrriniej 50 metrów, i rozległymi polami mino­wymi zwycięsko przeciwstawić się najsilniejszym atakom oblegających. Jak widzieliśmy, generał Navarre uważał, że natarcie nie może trwać dłu­żej niż sżeść, a najwyżej dziesięć dni. Po jego odparciu garnizon miał przejść do pościgu za-po­bitym nieprzyjacielem i zadać mu druzgocącą klęskę. Nie trzeba dodawać, jak wysoką cenę przyszło Francuzom zapłacić za to niefrasobliwe przecenianie sił własnych i lekceważenie nieprzy­jaciela.

Takiego kardynalnego błędu uniknęło naczelne dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej. W chwi­li gdy zapadła decyzja wydania w Dien Bien Phu generalnej bitwy, której celem miała być likwi-

dacja za wszelką cenę wszystkich sił garnizonu, przystąpiono do rozważania następnego zagad­nienia: jak zlikwidować nieprzyjaciela? Jednym szturmem czy wielokrotnie ponawianymi koncen­trycznymi uderzeniami?

Początkowo skłaniano się do pierwszej wersji. Zanim jeszcze oddziały powietrzno-desantowe zdąr żyły okopać się w dolinie Dien Bien Phu i spro­wadzić posiłki z delty Rzeki Czerwonej, kusząco rysowała się perspektywa szybkiej koncentra­cji sił i osiągnięcia liczebnej przewagi, natych­miastowego ataku ze wszystkich kierunków, roz­członkowania obozu warownego i spiesznej likwidacji każdego z odcinków z osobna. Za wy­borem takiego wariantu przemawiały korzyści •wynikające z przeprowadzenia wielkiej ofensy­wy siłami świeżych, nie znużonych oddziałów, uniknięcie znacznych strat i względna łatwość zapewnienia zaopatrzenia frontu. Jednakże rea­lizacja tego planu, w warunkach gdy oddziałom ludowym brakło doświadczenia w szturmowaniu obozów warownych — czego dowodem choćby nieudane próby zdobycia Na San -^;nie dawała pewności zwycięstwa. Jedna z podstawowych strategicznych zasad, obowiązujących w Wietnam­skiej Armii Ludowej, oparta na doświadczeniu wszystkich wojen rewolucyjnych, głosiła przecież: „Atakować, by zwyciężyć, nie atakować, nie ma­jąc pewności zwycięstwa, w prźeciwnym wypad­ku powstrzymać się od ataku”.

Polityczne i .wojskowe kierownictwo wietnam-

skie obrało trudniejszą, żmudniejszą, powolniej­szą, ale pewniejszą drogę — drogę skrupulatnego przygotowania bitwy i przeprowadzenia jej w warunkach gwarantujących zwycięstwo. Plan operacji przewidywał więc kampanię długofa­lową, rozciągniętą w czasie i składającą się z serii ataków na umocnione pozycje obronne nieprzy­jaciela, ataków powtarzanych kolejno aż do cał­kowitej likwidacji oblężonego garnizonu. Taki plan uwzględniał poziom taktycznego wyszkolenia i wyposażenia technicznego wojsk ludowych, da­wał możność zdobywania doświadczeń w walce, gwarantował całkowitą likwidację obozu warow­nego.

Od okrążenia nieprzyjaciela do rozpoczęcia dzia­łań minęły więc trzy miesiące. Wietnamska Armia Ludowa nie zmarnowała tego okresu.

*

6 grudnia 1953 r. generał Vo Nguyen Giap wy­daje, zgodnie z Uchwałą Komitetu Centralnego Partii, rozkaz powszechnej mobilizacji. Dokument ten pozostał aż do zakończenia wojny nie znany dowództwu francuskiemu. Nie przejął go podsłuch, ponieważ prawdopodobnie nigdy nie był transmi­towany drogą radiową, nie znaleziono go też u żad­nego jeńca czy poległego. Dzięki temu nieprzyja­ciel nieprędko zorientował się w rzeczywistych intencjach dowództwa Armii Ludowej. Intencje te w rozkazie gen. Giapa wyłożone zostały bez osło­nek:

General głównodowodzący do kadry i wszyst­kich bojowników frontu C.

Towarzysze!

Podobnie jak to uczyniliście tej zimy, realizu­jąc rozkaz naszego prezydenta Ho Chi Minha, Ko­mitetu Centralnego naszej Partii i naszego rządu, macie raz jeszcze ruszyć w pochód w kierunku pół­nocno-zachodnim, aby:

zniszczyć siły wroga;

przeciągnąć na naszą stronę ludność pozo­stającą pod jego władzą;

wyzwolić strefę znajdującą się jeszcze pod okupacją.

W chwili obecnej nieprzyjaciel pragnie zająć rozległe tereny naszego północnego zachodu, aby skłócić naszych rodaków, pozyskać ich dla swo­jej sprawy i wzniecić niepokoje na naszym za­pleczu.

Naszym obowiązkiem jest naprawa dróg, .poko­nanie wszystkich przeszkód, przezwyciężenie wszystkich trudności, nieustępliwa walka, osiąg­nięcie zwycięstwa nad chłodem i głodem, przeno­szenie wielkich ciężarów przez góry i doliny, wtargnięcie do obozu nieprzyjaciela, aby go zlikwidować i uwolnić naszych rodaków.

Tej zimy... utrwalimy i rozszerzymy zwycię­stwa kampanii zimowej 1952 roku i zwyciężymy. Naprzód, towarzysze!

Generał Vo Ńguyen Giap

Szybkim marszem po poboczach dróg dywizje wietnamskie maszerują w kierunku Dien Bien Phu. Norma — trzydzieści kilometrów w dzień, pięć­dziesiąt w nocy. Trudno odróżnić oficera od sze­regowca, wyglądają tak samo, choć niektórzy pełnią funkcje dowódców pułków, batalionów, kompanii czy baterii. Jeśli źle wywiązują się z tego obowiązku — otrzymują upomnienie. Dru­giego się nie udziela, wczorajszy oficer dziś wra­ca do szeregów. Z reguły jednak wystarczy kry­tyka i samokrytyka.

Każdy bojownik nosi swoją broń, czasem działo bezodrzutowe lub podstawę moździerza, worek przerzucony przez ramię, piętnastokilogramową kiszkę z ryżem, sprzęt osobisty, manierkę z wodą i garstkę soli w bambusowej rurce. Maszeruje się od wschodu do zachodu słońca (lub odwrotnie), z dziesięciominutowym odpoczynkiem po każdej godzinie marszu. Najbardziej wyczerpujące są etapy nocne. Po przybyciu na miejsce kopie się ziemian­ki i w nich się śpi, po wymoczeniu nóg w mied­nicy ciepłej, słonej wody. Nie wszyscy żołnierze mają buty, wielu — podobnie jak tragarze — za­dowala się sandałami z podeszwą wyciętą ze sta­rej opony samochodowej, okrutnie kaleczącymi stopy. „Mamy nogi z żelaza” —I przechwalają się weterani tego marszu. Aby pokonać senność i zmęczenie, śpiewa się pieśni — tradycyjne, do­brze znane, i nowe, zrodzone w pochodzie.

Czasem maszerująca kolumna natknie się na tragarzy, wśród których znaczną część stanowią

kobiety i dziewczęta. W powietrzu krzyżują się wtedy żarty i docinki, ale na rozmowy nie starcza czasu — front czeka, front domaga się nadludz­kich wysiłków zarówno od żołnierzy, jak od cy­wilów.

14 grudnia prezydent Ho Chi Minh zwraca się z radiowym apelem do narodu wietnamskiego. Jeśli rząd francuski pragnie doprowadzić do za­wieszenia broni — mówi między innymi rząd Demokratycznej Republiki Wietnamu gotów' jest przystąpić do rokowań. Ale Navarre ciągle jesz­cze jest przeświadczony, że na wiosnę, po ocze­kiwanym zwycięstwie pod Dien Bien Phu, sytu­acja wojskowa będzie dla Francji korzystniejsza. Paryż nie podejmuje więc wyciągniętej ręki pre­zydenta Ho, zasłaniając się formalistycznym wy­krętem, że nie może brać pod uwagę wypowiedzi publikowanych w radio czy prasie, a tylko noty przekazane oficjalną drogą dyplomatyczną. A więc do rozstrzygnięcia dojdzie pod Dien Bien Phu.

*

W trzy dni później generał Navarre, po krót­kiej wizycie u generała Cogny w Hanoi, udaje się wraz ze swym podwładnym Dakotą dowódcy wojsk powietrznych korpusu ekspedycyjnego, ge­nerała Lauzina, na inspekcję do Dien Bien Phu. Gdy o 11.30 samolot, który wystartował z Hanoi wśród ulewnego deszczu, ląduje przy pięknej po­godzie na doskonale zorganizowanym lotnisku

obozu warownego, honory wojskowe oddaje plu­ton Marokańczyków w turbanach i białych ge­trach. Navarre wita się z wygalowanym pułkow­nikiem de Castries i od razu siada do jeepa, by na własne oczy obejrzeć stan prac fortyfikacyj­nych. Na ogołoconych z roślinności wzgórzach „Beatrice”, osłoniętych potężnymi zasiekami z dru­tu kolczastego, podejmuje gości dowódca 13 pół- brygady Legii Cudzoziemskiej, ppłk Gaucher. Głównodowodzącego nie interesuje wspaniały wi­dok, jaki się stąd rozciąga na dolinę rzeki Nam Oum, jego uwagę przykuwają prowadzone właś­nie roboty ziemne przy budowie nowego punktu oporu, który otrzyma imię Gabrielle, oraz wykład dowódcy garnizonu o planie obrony. Otrzymane w Hanoi informacje o szybkich ruchach dywizji wietnamskich, maszerujących ponoć na północny zachód, nie czynią na nim żadnego wrażenia. Po­dobnie jak większość oficerów sztabowych, jest nadal głęboko przeświadczony, że nieprzyjaciel nie zdoła podejść pod Dien Bien Phu, a każda próba zainstalowania pozycji artyleryjskich na okolicznych zboczach zostanie stłumiona w za- rqdku przez baterie obozu warownego.

Spokojnie mijają w Dien Bien Phu święta Bo­żego Narodzenia. Niemieccy legioniści zamiast Lily Marlene i Anne Marie śpiewają chórem ko­lędy: Stillę Nacht, heiljige Nacht % i O, Tannen- baum. Kapelani katoliccy i protestanccy odprawia­ją nabożeństwa, w oficerskich kantynach strzelają korki butelek od szampana, przysłanych na tę oka-

^ \ f i ' A ' J\ i i \ y t V

| mm \ . ł i n

zję drogą lotniczą z Hanoi. Generał Navarre, który na wigilię powtórnie przybył do obozu warow­nego, mówi oficerom garnizonu Dien Bien Phu to samo, co napisał w swym comiesięcznym liście, publikowanym w organie korpusu ekspedycyjnego, „Caravelle”:

Położenie topograficzne kotliny Dien Bien Phu i jej cechy klimatyczne sprawiają, że jest to po­zycja łatwa do obrony, jedno z najlepszych lotnisk w Azji południowo-wschodniej, doskonałe oparcie mostu powietrznego. Powinniśmy tam przyjąć bi­twę w bardzo sprzyjających warunkach.

Dowództwo Vietminhu musi przerzucać swoje jednostki i ich zaopatrzenie nd ogromnych odle­głościach przez okolice trudne, biedne i słabo wy­posażone w szlaki komunikacyjne. Wszystkie te ruchy i transport odbywają się pieszo, przy po­mocy kulisów lub w najlepszym wypadku przy po­mocy ciężarówek, po bardzo kiepskich drogach, nieprzerwanie nękanych działaniami naszego lot­nictwa...

Kampania stoczona w takich warunkach może się obrócić tylko na naszą korzyść. Nieprzyjaciel może, rzecz jasna, zaskoczyć nas w pewnych punk­tach i nawet uzyskać poważne sukcesy lokalne, ale nasze możliwości szybkiej koncentracji w za­grożonych punktach sił górujących nad siłami przeciwnika ...dają nam pewność zwycięstwa.

A przecież jeśli wygramy tę kampanię, wygra­my wszystko... Żądam od was, abyście rozpoczęli ten nowy rok w duchu absolutnej ufności. Stwo-

rzyliśmy wojskowe przesłanki zwycięstwa. Je­stem pewny, że wkrótce zaistnieją także prze­słanki polityczne...

Od tego łatwego optymizmu odbiega jednak ton dwóch dokumentów, które ^Navarre podpisał za­ledwie w tydzień później, na przełomie starego i nowego roku. W dniu Sylwestra potwierdzają się ostatecznie informacje II oddziału sztabu o kon­centracji czterech dywizji wietnamskich wokół Dien Bien Phu, całkowicie okrążonego i zabloko­wanego przez nieprzyjaciela. Co gorsza, nie moż­na już dłużej łudzić się, że Armia Ludowa składa się tylko ze słabo uzbrojonych i słabo wyszko­lonych oddziałów partyzanckich. Na szczytach otaczających Dien Bien Phu rozpoznano działa przeciwlotnicze, artylerię ciężką, a nawet poja­zdy zmotoryzowane. Navarre rozkazuje więc ge­nerałowi Cogny' w delcie Rzeki Czerwonej i puł­kownikowi de Crèvecoeur, dowodzącemu wojska­mi francuskimi w górnym Laosie, by w najwięk­szej tajemnicy opracowali plan operacji „Kseno- font”. Pod tym kryptonimem kryje się myśl o ewa­kuacji Dien Bien Phu, na wypadek gdyby obozo­wi warownemu groziła zagłada. Ksenofont — jak wiadomo — był w starożytności kronikarzem Ana- basis, odwrotu dziesięciu tysięcy walecznych Gre­ków, otoczonych przez armię perską...

Jeszcze bardziej pesymistycznie brzmi list, no­szący w dzienniku podawczym numer 1/54, wy­stosowany w dniu Nowego Roku do sekretarza stanu w prezydium Rady Ministrów, odpowie-

dzialnego za stosunki z „państwami stowarzy­szonymi”:

W chwili obecnej — pisze generał Navarre — wszystko stwarza wrążenie, ze nieprzyjaciel zde­cydowany jest zaatakować Dien Bien Phu znacz­nymi siłami...

W razie ataku jakie są nasze widoki powodze­nia?

Jeszcze dwa tygodnie temu uważałem je za II stuprocentowe. Dien Bien Phu jest w gruncie rzeczy bardzo silną pozycją obronną, dysponującą dosko- I nałym lotniskiem, z możliwością budowy nowych lotnisk w porze suchej...

Jest to więc bitwa, którą przyjmujemy na obra- ¡1 nym przez mis terenie, która rokuje najlepsze wa­runki w obliczu nieprzyjaciela dysponującego I środkami, jakie były nam znane do mniej więcej ■

15 grudnia.

Jednakże wobec pojawienia się nowych środ­ków... nie mogę dłużej ■■— jeśli sprzęt ten W rze­czywistości istnieje w znacznych ilościach, a zwła- I szcza jeśli przeciwnik zdoła wprowadzić go do akcji — gwarantować z całą pewnością powodze­nia.

W istocie rzeczy w chwili obecnej toczy się prze­de wszystkim bitwa powietrzna i toczyć się będzie f aż do rozstrzygnięcia.

...Jednakże nasze lotnictwo jest bardzo słabe w obliczu ogromu zadań, jakie musi na siebie przy­jąć.

Rozwiązanie polegające na dalszym wzmocnie­niu Dien Bien Phu jest nie do urzeczywistnie­nia, ponieważ obecny garnizon przedstawia ma­ksimum tego, co moje lotnictwo transportowe jest w stanie zaopatrywać...

Cóż więc zaszło w ciągu grudnia, że generał Navarre tak bardzo spuścił z tonu? Poprzestań­my na suchym wyliczeniu.

10 grudnia rozpoczyna się natarcie Armii Lu­dowej na Lai Chau. Dowództwo francuskie, po rozpoznaniu obecności regularnych oddziałów wietnamskich, postanawia zrealizować zamierzoną już uprzednio ewakuację garnizonu, częściowo drogą powietrzną, a częściowo przez górskie ścież­ki prowadzące w kierunku Dien Bien Phu. 12 gru­dnia Wietnamczycy oswobadzają Lai Chau, a je­dna z kolumn odcina, drogę wycofującym się od­działom nieprzyjacielskim. W ciągu dziesięciu dni i dziesięciu nocy trwa pogoń; pierwsze wielkie zwycięstwo kampanii zimowo-jesiennej —'jak pisze generał Giap — przyniosło wyzwolenie! całej prowincji Lai Chau i kosztowało nieprzy­jaciela stratę 24 kompanii. Co więcej, dowódz­two francuskie musi wysłać nowe posiłki do Dien Bien Phu, gdzie rozpoczyna się okrążenie i blokada obozu warownego. Generał Navarre dowiaduje się ze zdumieniem, że 308 dywizja przekroczyła już Rzekę Czarną i szybkim mar­szem posuwa się ku Dien Bien P-hu.

" Jednocześnie z walkami toczonymi wokół Lai Chau jednostki Armii Ludowej, w ścisłym współ­

działaniu z partyzanckimi oddziałami Pathet Lao, rozpoczynają marsz na środkowy Laos. 22 grud­nia pada ufortyfikowany posterunek francuski Ban Naphao, kontrolujący pogranicze. Oddziały wietnamsko-laotańskie ścigają nieprzyjacielską ko­lumnę cofającą się wzdłuż drogi nr 9 i szybko zbliżają się do miasta Thakhet, z którego garnizon francuski, po stracie trzech batalionów piechoty i dywizjonu artylerii, wycofuje się do bazy Seno. 27 grudnia oddziały ludowe wkraczają do Thakhet, osiągając lewy brzeg rzeki Mékong, która tu star nowi granicę między Laosem a Syjamem. Dowódz­two francuskie znów musi osłabić przewidzianą planem Navarre’a koncentrację sił ruchomych w delcie Rzeki Czerwonej, by wzmocnić garnizon Seno i zablokować nieprzyjacielowi drogę na po­łudnie, do dolnego Laosu. •

Generał Navarre rozkazuje, by trzy bataliony z górnego Laosu pomaszerowały w kierunku Dien Bien Phu i w okolicy Sop Nao nawiązały łączność z kolumną wysłaną z obozu warownego; połączo­ne siły miały oczyścić teren, w którym według informacji naczelnego dowództwa zaczęły się kon­centrować oddziały ludowe. Operacja ta kończy się całkowitym niepowodzeniem, wysłane batalio­ny z trudem ratują się przed okrążeniem przez znaczne siły 308 dywizji. Blokada Dien Bien Phu jest całkowita.

Generał Navarre ma więc wszystkie dane, by traktować rozwój sytuacji z najwyższym niepoko­jem. Oficjalnie jednak w dalszym ciągu panuje

beztroski optymizm. 2 stycznia 1954 r. specjalny wysłanrtik amerykańskiej agencji „Associated Press” depeszuje z Hanoi wypowiedź generała Cogny: Francuskie dowództwo jest pewne, że w Dien Bien Phu zada Vietminhowi dotkliwą po­rażką. Spodziewamy się ciężkich i długich walk. Zwyciężymy.

Nazajutrz generał Cogny znów towarzyszy Na- varre’owi i komisarzowi generalnemu Francji w Indochinach, ambasadorowi Maurice Dejeanowi, podczas wizytacji garnizonu Dien Bien Phu. Ge­nerałowie i pułkownicy początkowo z góry trak­tują przedstawiciela władzy cywilnej, ale Dejean stawia coraz bardziej dociekliwe pytania. Co bę­dzie, jeśli nieprzyjaciel zainstaluje działa na grzbie­tach gór lub na zboczach zwróconych ku kotlinie?

to sprawa, do której komisarz generalny po­wraca konsekwentnie.

Wojskowi nie wyglądają jednak na zaniepoko­jonych. Przede wszystkim Wietnamczycy nie bę­dą w stanie sprowadzić na miejsce poważniej­szych sił artyleryjskich, a tym bardziej zaopa­trywać je w amunicję, którą transportować trzeba przez pokryte dżunglą góry, w których lotnictwo francuskie sprawuje całkowitą kontro­lę nad wszystkimi drogami. Jeśli nieprzyjaciel mimo wszystko działa sprowadzi, od razu pierw­sze salwy zdradzą ich usytuowanie i umożliwią bateriom francuskim zniszczenie ich celnym ogniem. Zresztą z dotychczasowych doświadczeń wiadomo, że Armia Ludowa tylko w wyjątkowych

103

fe,; )/• ¡1 \ i lii I ii I bJ, j h

ii

wypadkach uciekała się do ostrzału artyleryjskie­go i to ogniem bezpośrednim; w najgorszym wy­padku może chodzić o działa kalibru 57 i 75 mm — działa kalibru 105 mm nigdy jeszcze w żadnej akcji udziału nie brały. Co najważniejsze, Wiet­namczycy nie mają artylerzystów zdolnych stwo­rzyć skuteczną zaporę przeciwlotniczą i w rezul­tacie przeszkodzić działaniu mostu powietrznego, zaopatrującego garnizon.

Przez kilka godzin Dejean zwiedza obóz wa­rowny. Generałowie pokazują mu kolejno głębo­ko okopane jednostki, działa skryte w* kazama­tach, myśliwce wzbijające się nieprzerwanie z pasa startowego, ciężarówki krążące po dolinie, zasieki z drutu kolczastego. Jeśli nieprzyjaciel zdecyduje się przejść do ataku, nie zdoła nawet zbliżyć się do stanowiska dowodzenia, bronionego ze wszystkich stron przez potężne fortyfikacje.

Dejean jest pod wrażeniem tej demonstracji si­ły, skoro po dwóch dniach depeszuje do Paryża: Nasze dowództwo uważa, ze bitwa s|§- jeśli nie­przyjaciel ją wyda — będzie bardzo trudna, ale rokuje nam poważne widoki powodzenia. Nigdy do tej pory armia generała Giapa nie znajdowała się w obliczu tak strasznego zadania, jakie przed­stawia atak na Dien Bien Phu. Warto zauważyć, że jest to pierwszy oficjalny dokument francuski, w którym o Giapie pisze się generał, nie uj­mując tego słowa w cudzysłów...

Hasłem dnia pozostaje więc nieograniczony op­tymizm. 15 stycznia Cogny po kolejnej inspekcji

garnizonu znów powtarza korespondentowi „Uni­ted Press” w Hanoi: Pragnąłbym, by w Dien Bien Phu doszło do zderzenia. Artyleria Vietminhu może nam oczywiście przez jakiś' czas przyspa­rzać kłopotów, ale zmusimy ją do milczenia. Nie mogąc pomaszerować znaczniejszymi siłami na Laos, z obawy, by na tyłach nie wyrosła mu prze­szkoda, Giap czuje się zmuszony atakować. Zro­bię wszystko, by gryzł ziemię i stracił ochotę do zapuszczania się w dziedzinę wielkiej strategii. Ale już w tydzień później, przekazując generało­wi Navarre’owi żądane' opracowanie planu ope­racji „Ksenofont”, Cogny jest mniej pewny siebie: jego zdaniem, a także zdaniem pułkownika de Crevecoeura w Laosie, ewentualna ewakuacja* garnizonu jest przedsięwzięciem tak niebezpiecz­nym, że wydaje się niemożliwa. Po raz pierwszy pojawia się w dokumentach słowo „katastrofa”. Wniosek: w Dien Bien Phu trzeba się bronić za wszelką cenę.

Pułkownik de Castries też zaczyna się niepokoić. Jego samoloty rozrzucają nad pozycjami oblega­jących i nad drogami wiodącymi ku Dien Bien Phu tysiące ulotek, których treść powtarzają nie­ustannie audycje radiowe przeznaczone dla żoł­nierzy Armii Ludowej: Jeśli nie jesteście tchó­rzami, dlaczego zwlekacie z atakiem? Czekamy na was... Jesteśmy gotowi. Przychodźcie, jeśli jesteś­cie tacy mocni. Obelgi i wyzwania zdradzają tyl­ko słabe nerwy: służba francuskiego kontrwywia­du zidentyfikowała w rejonie Dien Bien Phu

in|L

III i I#i

dwadzieścia jeden batalionów piechoty, trzy dy­wizjony dział kalibru 105 mm i cztery dywizjony artylerii przeciwlotniczej. Przewiduje ona, że na­tarcie rozpocznie się w nocy 25 stycznia. Dowódz­two obozu warownego gorączkowo przyśpiesza prace fortyfikacyjne. Ale oblegający mają cier­pliwość: nie nadszedł jeszcze czas wielkiej bitwy.

#

Nguyen Hien, ówczesny szef sztabu 57 pułku 304 dywizji Wietnamskiej Armii Ludowej, zwa­nej „żelazną dywizją”, wspomina:

Yen Bay nad Czerwoną Rzeką, gdzie mieściła się baza koncentracji dywizji, dzieli od Dien Bien Phu 450 kilometrów drogi przez dżunglę. Prze­marsz przypominał piekło. W dzień i w nocy roz­legały się okrzyki ostrzegawcze „Lotnik!” — i ca­łe kolumny rzucały się w gąszcz lasu, by ujść obserwacji z powietrza. Żołnierze jedli, co popadło, najczęściej garść zimnego ryżu, przechowaną z wczorajszego posiłku w liściu palmowym. Ognie wolno było palić tylko na postoju — w specjalnie skonstruowanych bezdymnych piecach. Po kilku godzinach marszu broń i przenoszone na plecach ładunki ciążyły jak młyńskie kamienie.

Najtrudniejsze było pokonanie przełęczy Fa Dinh, między Thuan Chau a Tuan Giao, przełę­czy, którą Francuzi nazywali Przełęczą Chmur, ponieważ okoliczne szczyty, najczęściej spowite chmurami, zdają się sięgać nieba. Mimo zainsta­lowanych w pobliżu baterii artylerii prżeciwlot-

niczej niebezpieczeństwo ataku powietrznego tu było największe, toteż trzydziestokilometrowy odcinek trzeba było przebyć za jednym zama­chem, niemal biegiem, w ciągu jednej nocy. Nie­które, codziennie bombardowane odcinki zryte były do tego stopnia, że nawet pieszo trudno je było przebyć,, a konwoje ciężarówek musiały się często tłoczyć godzinami. Nieraz oddziały inży­nieryjne musiały wysadzać w powietrze całe zwały skał, by utorować nowe przejście zamiast zniszczonego bombami.

Kiedy 57 pułk forsował przełęcz Fa Dinh, pa­nowała na szczęście gęsta, zimna mgła! Aby się rozgrzać, Nguyen Hien co chwila sięgał do nylo­nowego woreczka z tytoniem i skręcał papierosa po papierosie. Choć alarm przeciwlotniczy trwał nieprzerwanie, reflektory jednej z ciężarówek przebiły ciemność i oświetliły pnie spalonych drzew. Ktoś zatrzymał kierowcę:

To tak myślisz uniknąć samolotów?

MS Tak, staruszku — odpowiedział kierowca ze śmiechem. — Kiedy samolot .jest tuż nade mną, zatrzymuję się i gaszę światła. I co on mi zrobi tam z góry?

Pułk minął konwój wracających z frontu cięża­rówek, wyczekujący na bocznej drodze wolnego przejazdu.

' Z której jesteście dywizji? — pytali kierow­cy. — Kim jesteście?

Piechota —■ odpowiedział Hien, chcąc zawczasu zapobiec niedyskrecjom.

- No to trzymajcie się, piechota — zawołał jeden z kierowców. — Macie tu coś od nas — i wśród oklasków rozdzielił żołnierzom biszkopty i papierosy z francuskich zrzutów spadochrono­wych.

Tym razem to prezent ode mnie —> dodał jeszcze. — Na przyszłość starajcie się na miejscu sami.

Dopiero w godzinę po wschodzie słońca dotarli do stóp przełęczy i jak zwykle przystąpili do ko­pania ziemianek, w których mieli spać. Przed zaśnięciem dowódcy sekcji sprawdzali, czy po­szczególne moskitiery są starannie zaciągnięte.

Z bazy zaopatrzeniowej w Tuan Giao, -gdzie ostatni raz skontrolowano i zważono ładunki, do Dien Bien Phu szli przez trzy'kolejne noce, po­konując odległość 80 kilometrów. Droga najpierw biegła wzdłuż pięknej doliny, która stopniowo się zwęża. Wsie stają się coraz rzadsze i wreszcie znikają zupełnie, krajobraz, staje się dziki i. przy­gnębiający, rzeka z ogromną siłą toruje sobie drogę pod bambusowym sklepieniem. Nagle u stóp skały droga staje się przerażająca, stromo pnie się na zbocza. Silniki wyją tu jak opętane, resory i hamulce łamią się co krok. Ponieważ na wąskiej trasie nie sposób się minąć, uszkodzone samocho­dy trzeba holować lub pchać do najbliższej krzy­żówki.

W odległości dwudziestu kilometrów od Dien Bien Phu w lesie ukazuje się nagle rozwidlenie dróg. Przewodnik prowadzi 57 pułk na północ,

nową siecią dróg, zbudowanych specjalnie^na roz­kaz dowództwa naczelnego Armii Ludowej, by umożliwić zainstalowanie dział na górujących nad kotliną grzbietach górskich. Ciężarówki, które je holują, i same działa, zamaskowane gałęziami, przypominają, gęste krzewy dżungli. Trzeba po­dejść zupełnie blisko, by rozróżnić lufy dział 105 mm posuwającej się na front 351 dywizji. W dzień chowane w tunelach dżungli, dotarły w góry Dien Bien Phu dzięki potężnym przeko­pom, wykutym w. masywnych skałach wapien-, nych.

W jak prymitywnych warunkach odbywała się ta mrówcza praca! Aby skrócić odległość, wspi­nano się na zbocza pod kątem przyprawiającym

o zawrót głowy. Nie szczędząc wysiłku, pni,e drzew służące do budowy mostów przenoszono na plecach, po drogach wiodących na krawędzi przepaści, bez żadnego zabezpieczenia. Dla za­maskowania przed samolotami drogi pokryto dzi­kimi drzewami bananowca i krzewami bambusa, przetransplantowanymi razem z korzeniami. Kie­dy pułk zbliżał się na pierwszą linię' frontu, ro­boty-ziemne jeszcze trwały. Setki mężczyzn, ko­biet i dziewcząt ryły ziemię motykami, umacniały wykopy, ładowały ziemię do okrągłych koszy, ta­czek i dwukołowych wózków, starannie wybiera­jąc kamienie, które mogły się przydać dó umoc­nienia szosy.

Żołnierze 57 pułku śpiewali. Ładunki na ple­cach mniej im teraz ciążyły. Wymieniali pozdro­

wienia i żarciki z robotnikami, którzy od tygod­ni żyli już w sercu dżungli, pełnej pijawek nie oszczędzających żadnej ludzkiej istoty. Dniem i nocą las rozbrzmiewał uderzeniami motyk, za­kłócającymi śpiew ptactwa. Tu, w dżungli, spo­tykał się cały naród. Odczuwało się, że każda go­dzina, każdy wysiłek przybliża nadejście rozstrzy­gającej bitwy.

Z pobliskiego pagórka dochodził odgłos rytmi­cznego śpiewu. Żołnierze słyszeli słowa, choć nie mogli dojrzeć drużyny, która — zaprzężona do sznurów, lin i drutów — ostrożnie, centymetr po centymetrze, wciągała ciężkie działo do kazama­ty wykutej w skale. Wreszcie rozległ się okrzyk zadowolenia. Żołnierze zatrzymali się na chwilę i prezentując broń pozdrowili niewidocznych to-. warzyszy, którzy zainstalowali oto jeszcze jedno działo, wycelowane na okopanego w obozie wa­rownym znienawidzonego wroga...

Dopiero o ósmej wieczór, w całkowitej ciemno­ści, żołnierze 57 pułku mogli w świeżo wykopa­nych ziemiankach rozłożyć się na nylonowych płachtach i zasnąć po trudach długiego marszu. Szef sztabu ostatniego pułku, który przyłączył się do sił oblegających Dien Bien Phu, przeżywał teraz — jak to z humorem opowiadał lpo blisko dziesięciu latach — prawdziwy kryzys sumienia. Od trzech dni nie mył się i marzył o wodzie. Ale znużenie okazało się silniejsze. Wraz z żołnierzami rzucił się na posłanie i zasnął kamiennym snem.

Dopiero nazajutrz ujrzał po raz pierwszy świa­tła lotniska i obozu warownego w kotlinie...

*

27 stycznia 1954 roku wszystkie oddziały Ar­mii Ludowej, i które mają wziąć udział w gene­ralnej bitwie o Dien Bien Phu, są już na sta­nowiskach. Zakończyło się także instalowanie dział. 31 stycznia, gdy pułkownik Langlais na czele pięciu batalionów spadochroniarzy dokonuje zbrojnego wypadu, by zniszczyć jedną z oblegają­cych baterii, po raz pierwszy ku zdumieniu garni­zonu i jego dowództwa rozpoczyna się bombardo­wanie .dzienne umocnionych pozycji „Eliane”, „Huguette” i „Dominique” z dział kalibru 75 mm. Baterie francuskie nie są w stanie zmusić do mil­czenia artylerii przeciwnika, która celnym ogniem demoluje pasy startowe lotniska i uszkadza jeden z samolotów. Płk Langlais także musi wrócić, nie wykonawszy powierzonego mu zadania. Śmigłow­ce ruszają w dżunglę, by zwieźć do obozu zabitych i rannych.

Pierwsze niepowodzenia nie są jednak w stanie rozwiać choćby na chwilę nastroju samoupojenia, panującego w dowództwie obozu warownego. Fakt, że natarcie, zapowiadane na 25 stycznia, nie doszło do skutku, wywołał tylko lekkie zdenerwo­wanie. Gdy nazajutrz sekretarz stanu do spraw „państw stowarzyszonych”, Marc Jacquet, komi­sarz .generalny Dejean oraz generałowie Navarre i Cogny wizytują oblężony garnizon, oficerowie

nie kryją rozczarowania, że nieprzyjaciel zwleka z wydaniem bitwy. Gdy Jacquet proponuje do­wódcy artylerii Dien Bien Phu wystąpienie

o większą ilość dział, nie wykorzystanych w del­cie Rzeki Czerwonej, jednoręki pułkownik Char­les Piroth jest wręcz zaszokowany:

Jak to! — oburza się. — Niech pan minister spojrzy na mój plan rozmieszczenia stanowisk ogniowych. Mam więcej armat, niż mi potrzeba...

Dostojni goście wracają do Hanoi. Dejean za­notuje tego dnią: Na kilka dni przed ofensywą nieprzyjaciela główną troską naszego dowódz­twa w Indochinach pozostawała obawa, by Viet- mirih nie zrezygnował z ataku na obóz warowny.

Vietminh ani myślał wyrzekać się ataku, choć konsekwentnie unikano jakichkolwiek pochopnych decyzji. Na kolejnym posiedzeniu Komitetu Cen­tralnego generał Giap melduje o gotowości przy­stąpienia do szturmu na obóz warowny, ale zaleca ostrożność: jego żołnierzom brak jeszcze doświad­czenia, natarcie może więc przynieść duże straty i nie gwarantuje powodzenia; zresztą potrzebna jest jeszcze korekta rozmieszczenia stanowisk ogniowych. Zamiast natychmiast ruszyć do ata­ku, lepiej precyzyjnie zaplanować całą kampanię zimowo-wiosenną, która trwałaby aż do rozpo­częcia pory deszczowej i której głównym zada­niem byłaby całkowita likwidacja okrążonego nieprzyjaciela. Tymczasem wchodząca w skład sił oblegających 308 dywizja, wsparta przez dwa bataliony 148 pułku, przeprowadzi dla zmylenia

przeciwnika demonstrację zbrojną na kierunku południowo-zachodnim (na górny Laos),' a arty­leria przeciwlotnicza przystąpi do próby zerwa­nia mostu powietrznego, przy którego pomocy garnizon Dien Bien Phu zaopatrywany jest z del­ty Rzeki Czerwonej. Kierownictwo polityczne ak­ceptuje ten plan.

Generał Navarre, rozczarowany odroczeniem spodziewanego natarcia, nic o tym, rzecz jasna, nie wie. Co gorsza, wciąż jeszcze uñe orientuje się, że artyleria oblężńicza zajęła już pozycje bojowe wokół Dien Bien Phu. Nie wie — i nie wierzy, że to możliwe, by można było ustawić baterie dział w Wykutych w skale kazamatach, nie zwracając uwagi ani obserwatorów z obozu warownego, ani lotnictwa, które nieustannie patroluje okoliczne grzbiety górskie. Pułkownik Piroth i jego artyle- rzyści z ołówkiem w ręku Udowodnili, że w kon­kretnym przypadku Dien Bien Phu wysokość i kąt nachylenia grzbietów górskich absolutnie wyklu­czają bombardowanie centralnej części kotliny, gdzie znajduje się lotnisko, stanowisko dowodze­nia i ruchomy odwód dowództwa. Jeśli zaś arty­leria przeciwnika ośmieli się zapuścić na zbocza kotliny, zostanie natychmiast umiejscowiona i zni­szczona przez baterie obozu warownego. Zresztą Giap w najlepszym wypadku dysponuje kilko­ma górskimi Ï działami kaliber 75 mm (zdaniem niektórych — są to tylko makiety armât, wyko­nane z drzewa...), które większej szkody wyrzą­dzić nie są w stanie.

Jak zmusić nieprzyjaciela, by zszedł do ko­tliny? — zastanawia się głośno dowódca obozu warownego, pułkownik de Castries. — Jeśli się tam zapuści, będzie na naszej łasce i niełasce. Starcie może być trudne, ale go zatrzymamy. I nareszcie będziemy mieli to, czego nam od dawna brak: zmasowany cel, który można rozbić w puch...

Odwiedzającego Dien Bien Phu korespondenta paryskiego dziennika „Le Monde”, Roberta Gu- illaina, nie przekonały te wywody. Rciz jeszcze w obecności płk. de Castries wyraża wątpliwość: dlaczego grzbiety górskie pozostawiono w rękach nieprzyjaciela?

Nic się pan nie rozumie na nowoczesnej tak­tyce — przerywa mu pogardliwie dowódca. A w sztabie generała Navarre’a w Sajgonie wyżsi ofi­cerowie przekonują dziennikarza, że sytuacja nig­dy jeszcze nie układała się tak pomyślnie,..

3 lutego, w dniu święta Tet — wietnamskiego Nowego Roku — pierwsza niespodzianka:' w po­łudnie siedemdziesiątkipiątki produkcji amery­kańskiej, zdobyte zeszłego roku przez Armię Lu­dową pod Bien Hoa, zaczynają ostrzeliwać pasy startowe lotniska i ustawione tam samoloty. Ogień trwa pół godziny. Działa płk. Pirotha, kierowane przez punkt obserwacyjny w forcie „Eliane”, odpowiadają ogniem, ale pociski padają na puste kazamaty, wybudowane specjalnie na rozkaz ge­nerała Giapa, by nieprzyjaciela wprowadzić w błąd. Bombowce B-26 atakują również nie tam, gdzie trzeba. Podczas gdy na stanowisku do­

wodzenia de Castriesa panuje przekonanie, że bateria, która otworzyła ogień, została starta z powierzchni ziemi, w obozie wietnamskim uro­czystości noworoczne przebiegają ze zdwojoną ra­dością z powodu udanej operacji. Wymieniona w rozkazie dziennym bateria generała Giapa ma tylko trzech rannych odłamkami i lekko uszkodzoną... kuchnię połową.

Wiadomość o odejściu jednej z oblegających dywizji w kierunku na Luang Prabang wprowa­dza kompletne zamieszanie we francuskich szta­bach. Intencją dowództwa Armii Ludowej było wprawdzie także oczyszczenie zaplecza od dzia­łających tam jeszcze ruchomych oddziałów nie­przyjacielskich i zapobieżenie ewentualności ge­neralnego odwrotu garnizonu Dien Bien Phu w kierunku Laosu, głównym jednak celem była dywersja. Zadanie to powiodło się w całej roz­ciągłości: przez długi czas dowództwo korpusu ekspedycyjnego zachodzi w głowę, czy w ogóle dojdzie do generalnej bitwy o Dien Bien Phu, czy też przeciwnik zadowoli się blokadą obozu warownego, a główny wysiłek skieruje na Laos, by z flanki obejść deltę Rzeki Czerwonej i poja­wić się nieoczekiwanie na południu Półwyspu In- dochińskiego.

Co więcej, w wielu wpływowych kołach zaczyna się podawać w wątpliwość słuszność podjętej przez generała Navarre’a decyzji o wydaniu generalnej bitwy właśnie w kotlinie Dien Bien Phu. Nawet wśród członków misji, wysłanej przez rząd fran­

cuski pod przewodnictwem ministra wojny Re­né Plevena, zdania są podzielone'. 19 lutego Ple­ven, któremu towarzyszą sekretarz stanu do spraw „państw stowarzyszonych”, Marc Jacquet, i szef francuskiego sztabu generalnego, generał Paul Ely, odwiedzili Dien Bien Phu, bez protestu wysłuchując przechwałek wyższych oficerów garni­zonu. Oficjalna wizyta nie mija jednak bez zgrzy­tu: szef sztabu wojsk powietrznych w * Indochi- nach, generał Fay, zdobywa się na odwagę, by powiedzieć ministrom wręcz:

Przykro mi bardzo, że dziś nie mogę przyłą­czyć się do powszechnie panującej opinii. To, co widziałem, tylko umocniło moje zdanie, które wypowiem bez ogródek, w poczuciu odpowie­dzialności, jaka na mnie spoczywa, Oto moja opinia: Radziłbym generałowi Navarre’owi sko­rzystać z wytchnienia, jakiego mu udzielono, i z istniejących jeszcze możliwości wykorzystania obu lotnisk dla wycofania stąd całego personelu, gdyż inaczej wszystko będzie stracone. To wszystko.

Fay lepiej niż ktokolwiek zdaje sobie sprawę z ograniczonych możliwości lotnictwa, od które­go działalności zależy los odciętego od świata garnizonu. Obawiając się głównie, że artyleria wietnamska i pora deszczowa wkrótce uniemo­żliwią korzystanie z pasów startowych lotniska w Dien Bien Phu, doradza ewakuację. Navarre jednak jest temu zdecydowanie przeciwny: tego samego dnia na konferencji prasowej w Sajgo- nie z właściwą mu pewnością siebie zapewnia

dziennikarzy: Vietmînh osiągnął szczytowy punkt swych ambicji i właśnie udowodnił, że przekro­czył własne możliwości. Wobec generała Ely, któ­ry ma przygotować sprawozdanie wojskowe dla rządu francuskiego, dezawuuje stanowczo opinię generała Faya:

Dien Bien Phu zostało wybrane z pełną zna­jomością' rzeczy i tam właśnie wygramy bitwę... Zresztą — dodaje już skromniej«^ na ewakuację garnizonu jest za późno: 318 dywizja powróciła z Laosu i zajęła pozycje wokół oblężonego obozu. Nie sposób już wycofać się bez poniesienia druzgo­cących strat.

Sprawozdanie generała Ely, złożone po powro­cie do Francji,' charakteryzuje więc Dien Bien Phu jako wyjątkowo silną pozycję, którą zaatakować mogą jedynie bardzo potężne siły, a i w takim wypadku przewaga będzie po stronie obrońców. Opinia gen. Faya nie została w ogóle uwzględ­niona. Co więcej, minister Pleven wręcz skłatnał, oświadczając w Zgromadzeniu Narodowym, że obrońcy Dien Bien Phu pokładają całkowitą uf­ność w rozmieszczeniu garnizonu i w siły, jaki­mi dysponują, a o ewakuacji nie myśli nikt.

Oficjalnemu optymizmowi generałów wtóruje optymizm polityków, z których każdy zresztą ma tu własną pieczeń do upieczenia. W oparciu

o raporty Navarre’a i Ely’ego minister Bidault — najbardziej proamerykański wśród proamerykań- skich polityków IV Republiki — uspokaja kole­gów, że Dien Bien-Phu przyniesie rozstrzygające

zwycięstwo: „To Verdun!’*'— cytuje opinię wojsko­wych. Trzeba tylko zwyciężyć, a będziemy mogli rokować z pozycji siły jak Amerykanie w Korei, dyktować nasze warunki pokonanemu przeciw­nikowi.

4 marca Navarre znów odwiedza Dien Bien Phu. Między nim a pułkownikiem de Castries wywiązuje się dialog, doskonale charakteryzujący nastroje panujące w przeddzień wielkiej bitwy. Głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego pro­ponuje mianowicie dalszą rozbudowę fortyfika­cji broniących dostępu do obozu warownego. Gdy przeciwnik zorientuje się, że powstały nowe punk­ty oporu, odroczy natarcie, by skorygować plany, a jeśli tymczasem rozpocznie się pora deszczowa, może zrezygnuje zupełnie z ataku. De Castries, któremu rozumowanie to nie trafia do przeko­nania, ripostuje:

Istnieje niebezpieczeństwo, że nie zaatakują, trzeba więc zmusić ich do ataku, by czym prędzej z tym skończyć.

Wytrzymacie? — w głosie Navarre’a nie ma dawnej pewności siebie.

- Ciężko będzie, ale wytrzymamy, jeśli bę­dzie pan mógł dosłać mi dwa lub trzy bataliony.

Nie należy odwodzić Wietnamczyków od ich decyzji — wtrąca się do rozmowy generał Cogny. -4 Dla obozu warownego ta bójka to per­spektywa wielkiego defensywnego zwycięstwa. Gdyby Wietnamczycy nie zaatakowâli, byłaby to katastrofa...

Wietnamczycy zaatakowali w miejscu, gdzie się tego najmniej spodziewano — w odległości trzy- stu-czterystu kilometrów od kotliny Dien Bien Phu. Podobnie jak generał Fay, dowództwo Armii Ludowej wiedziało, że o wyniku bitwy stoczonej w krainie Thai w dużej mierze decydować będzie lotnictwo. Uderzyło więc w najczulszy punkt; nieprzyjaciela.

W bezksiężycową noc z 4 na 5 marca, około godziny 2 nad ranem, pododdział żołnierzy regu­larnych wojsk Armii Ludowej, przebranych za kulisów, przebył Rzekę Czerwoną i wdarł się na teren lotniska Gia Lam koło Hanoi. W zupełnej ciemności Wietnamczycy zakładają ładunki ma­teriałów wybuchowych. Nagły blask eksplozji: hangar warsztatowy i 10 samolotów transpor­towych ustawionych na pasach startowych, wy­latują w powietrze. Alarm i natychmiastowy po­ścig nie dają rezultatów: zamachowcy wycofali się, tracąc tylko jednego żołnierza, który wplątał się w zasieki' z drutu kolczastego i przy pomocy granatu wysadził się w powietrze, by żywcem nie wpaść w ręce Francuzów. Tej samej nocy artyleria wietnamska otworzyła także ogień na lotnisko Dien Bien Phu. Celne pociski dział 75 mm trafiają kilka maszyn ustawionych na pa­sach startowych. Myśliwce, startujące pod ogniem moździerzy, na próżno usiłują zbombardować oblężnicze baterie, których nie zdołały dosięgnąć działa pułkownika Pirotha.

Most powietrzny delta — Dien Bien Phu został więc zaatakowany z obu końców. Ale to jeszcze nie wszystko.

Największa i najlepiej strzeżona baza lotnicza korpusu ekspedycyjnego w Indochinach znajduje się w Cat-Bi koło Hajfongu. Lotnisko mieści się na półwyspie uformowanym przez dwie odnogi Rzeki Czerwonej; trzeci bok trójkąta stanowi wy­brzeże morskie. Cały teren, zajmujący około 18 kilometrów kwadratowych, otoczony jest siedmio­ma liniami zasieków z drutu kolczastego o trzy­metrowej wysokości, a linia wewnętrzna oświe­tlona jest w odstępach ośmiometrowych. Między zasiekami założono miny, w tym miny sygnaliza­cyjne, które za dotknięciem drutu wystrzeliwały kolorowe rakiety, alarmując garnizon. Samo lot­nisko bronione było przez baterie dział kaliber 75 i 105 mm, otoczone stanowiskami karabinów ma­szynowych. Nocą dwa potężne reflektory bezu­stannie ślizgały się po polach startowych. Uzbro­jony wartownik stał przy każdym samolocie.

Te nadzwyczajne nawet w warunkach wojny indochińskiej środki ostrożności nie zostały przed­sięwzięte przypadkowo: Cat-Bi służyło jako baza ciężkich amerykańskich samolotów transporto­wych typu C-119 (Packet) — maszyn dwusilni­kowych, mogących zabrać 78 żołnierzy lub 35 ran­nych albo 6 ton ładunku. Samoloty te obsługiwane były przez personel amerykański, formalnie cy­wilny, należący do stacjonującej na Taiwanie flo­ty powietrznej generała Clair Chennaulta, zwanej

Flying Tigers” (latające tygrysy). Chennault, niegdyś znany amerykański pilot-akrobata, mia­nowany został generałem w 1942 roku i stworzył złożoną z cywilów jednostką lotniczą, walczącą w Chinach przeciwko Japończykom. Po zakończe­niu wojny jego „Civil Air Transport” zajmowała się dochodowym procederem przewożenia na Tai­wan bogatych Chińczyków, uciekających przed po­stępami' rewolucji. Teraz za zgodą Departamentu Stanu wynajął dowództwu korpusu ekspedycyjnego w Indochinach swoich pilotów, którzy w zamian za wysokie wynagrodzenie (2000 dolarów mie­sięcznie plus koszta) obsługiwali otrzymane w ra­mach pomocy amerykańskiej samoloty transpor­towe typu Packet przy zaopatrywaniu oblężonego garnizonu Dien Bien Phu. Sprawa ta budziła zre­sztą wiele zastrzeżeń nawet we Francji; w dzien­niku „Le Monde” J. J. Servan-Schreiber pisał 24 marca 1954 r.:

Pewniei że łatwiej zaspokajać żądania główno­dowodzącego, opłacając — zresztą pieniędzmi ame­rykańskimi — kilku międzynarodowych zawo-> dowców, aniżeli zjawić się przed francuskim par­lamentem z żądaniem powołania oficerów rezer­wy. Ale czy stosując podobne metody można jesz­cze powoływać się w trakcie debaty na honor Francji?

W Cat-Bi stacjonował ponadto amerykański per­sonel naziemny, głównie mechanicy reperujący samoloty produkcji amerykańskiej.

Wobec podjętych środków bezpieczeństwa atak na Cat-Bi wydawał się więc niepodobieństwem, zwłaszcza gdy po udanej akcji sabotażowej w Gia- Lam generał Cogny wzmocnił ochronę bazy powie­trznej, spoczywającej w rękach Legii Cudzoziem­skiej, doborowymi oddziałami spadochronowymi ppłk. Bigearda. Dowództwo Armii Ludowej jed­nak od dawna przygotowuje tę śmiałą operację, od miesięcy przeprowadza rozpoznanie terenu' przy czynnej pomocy okolicznej ludności cywil­nej. Doskonale znane są zwyczaje patroli i roz­mieszczenie samolotów. Oddział odkomenderowa­ny do przeprowadzenia dywersji przechodzi od dwóch miesięcy intensywne przeszkolenie, obej­mujące m. in. całodzienne kilkukilometrowe bie­gi z pełnym rynsztunkiem, forsowanie dwustume­trowej rzeki, czołganie się w najtrudniejszych warunkach terenowyh, szybkie zakładanie ładun­ków wybuchowych — słowem wszystko, co może się przydać w akcji.

W nocy, gdy otrzymaliśmy rozkaz wymarszu — wspomina jeden z uczestników tej operacji, Do Van Phong — byliśmy pełni entuzjazmu. Ód dawna czekaliśmy na tą chwilę. Mieliśmy przy­gotowane liściaste gałęzie dla maskowania i bam­busowe kije do przeprawy przez rzekę; teraz tylko owinęliśmy materiał wybuchowy w nylo­nowe płachty i szybko zakończyliśmy przygoto­wanie do wymarszu.

Następnie zebraliśmy się pod drzewami na błot­nistym terenie, stanowiącym coś w rodzaju zie­

mi niczyjej między naszą bazą partyzancką a stre­fą okupowaną przez Francuzów. Noc była ciemna, każdy z nas zdawał sobie sprawę z powagi chwili, gdy dowódca zapowiedział odczytanie listu, wy­stosowanego do nas przez prezydenta Ho i listu kierownictwa partii Lao Dong...

Przedstawiwszy wszystkie trudności, jakie od po­czątku występowały w realizaji postawionego za­dania, Do Van Phong pisze:

Czwartej nocy wybrano nowe miejsce prze­prawy. Tym razem nie było łodzi patrolowych, a chłopi przygotowali dla nas w ukryciu sampany. Sforsowaliśmy rzekę i przebyliśmy przeszło poło­wę drogi dzielącej nas od Cat-Bi. Chłopi, u któ­rych . mieliśmy spędzić resztę nocy i cały następ­ny dzień, byli uprzedzeni o naszym przybyciu i wszystko przygotowali: wykopali podziemne schrony i wystawili czujki, by informować nas

o ruchach nieprzyjaciela. Musieliśmy jednak za­chowywać się ciszej niż wiejskie koty: najmniej­szy hałas sprawiał, że psy zaczynały szczekać, alarmując Francuzów...

Przez całą następną dobę spaliśmy w podziem­nych schronach. Wyszliśmy dopiero po zachodzie słońca. Chłopi przygotowali nam jedzenie, ale choć od wymarszu z bazy poprzedniej nocy nie mieliśmy nic w ustach, mało kto mógł jeść tego wieczora...

Gdy podeszliśmy do głównej szosy Do Son •— Hajfong, z zapalonymi światłami przejeżdżały francuskie ciężarówki z żołnierzami, oświetlając

całą okolicę. Przywarliśmy do ziemi. Minęli nas nie zauważając; bez przeszkód przekroczyliśmy szosę. Pozostała nam jeszcze jedna wielka’ prze­szkoda do sforsowania — rzeka Cau Rao. Ma ona tylko 200 metrów szerokości, ale otby do niej po­dejść, musieliśmy przejść pola pokryte ostrymi kolczastymi krzewami, które rozdzierały spodnie, kaleczyły nogi i stopy. Byliśmy jednak tak pod­nieceni, że dopiero później zdaliśmy sobie z tego sprawę.

Nad brzegiem rzeki było bardzo zimno, od mo­rza dęła ostra bryza. Rozebraliśmy się, spraw­dziliśmy, czy materiały wybuchowe śą bezpiecz­ne w nylonowym opakowaniu, owinęliśmy je do­datkowo ubraniem i wskoczyliśmy do Wody. Jak na szkoleniu, płynęliśmy w grupach trzyosobo­wych. Było tak zimno, że gdy dobiliśmy do prze­ciwnego brzegu, straciliśmy dobre pół godziny na cucenie dwóch towarzyszy, którzy zdrętwieli w lodowatej wodzie.

Podchodziliśmy teraz pod granice lotniska.. Nigdzie ani drzewa, pod którym można by się skryć. Na szczęście trawa była wysoka. Zdoła­liśmy dotrzeć do pierwszej linii drutów kolczas­tych i mogliśmy nawet rozróżnić rodzaj broni, którą trzymał znajdujący się tuż obok nas war­townik. Rzucił okiem wy naszą stronę i poszedł dalej. Z nadzwyczajną ostrożnością zaczęliśmy ciąć druty. Jeden trzymał mocno drut, podczas gdy drugi starannie ciął, a potem kładł go ostroż­nie na ziemię, by nie dotknąć min alarmowych.

Nasz czterdziestoosobowy oddział podzielił się na dwie grupy, z których każda miała utorować so­bie na własną rękę drogę przez zasieki. Prze­byliśmy pierwszą linię drutów, później drugą

i trzecią. W chwili gdy mieliśmy właśnie ruszyć dalej, minął nas patrol; położyliśmy się w trawie. Twarze i ręce mieliśmy uczernione błotem, przy­kryliśmy się świeżą trawą. Patrol nie dostrzegał niczego. Posuwaliśmy się więc dalej, aż prze­byliśmy ostatnią linię drutów.

Zgodnie z przewidywaniami, znaleźliśmy się przed długim szeregiem samolotów. Lotnisko by­ło silnie oświetlone, i gdy przyparliśmy do ziemi, samoloty wydały nam się ogromne...

Gdy obie grupy sforsowały ostatnią linię dru­tów, zaczęliśmy się znów czołgać. W chwili gdy znajdowaliśmy się o sto metrów od pierwszych maszyn, jakiś patrol skierował się ku nam. Przy­warliśmy do ziemi z palcem na §języku spusto­wym i z granatami w ręku, gotowi w razie po­trzeby dó ataku. Patrol minął nas w odległości niespełna 50 metrów, ale nie zauważył nic. Posu­nęliśmy się o dalsze 50 metrów, gdy zbliżył się inny patrol. Czekaliśmy, aż podejdzie na 20 me­trów, i otworzyliśmy ogień: trzech nieprzyjaciel­skich żołnierzy padło, czwarty zaczął uciekać, ale dosięgła go seria z automatu. Pozostałych obrzu­ciliśmy granatami i rzuciliśmy się naprzód. Moja grupa skierowała się w lewo, druga zaś w prawo. Najzwinniejsi z. nas mieli się zająć najbardziej oddalonymi samolotami, pozostawiając innym

w / i * i i li ¡1

r , I j I i I 1.1 i j i

Ł\ / { / lii:

troskę o bliższe. Francuscy wartownicy nie zda- u>ali sobie sprawy, co się dzieje: uciekali, ratu­jąc własną skórę, a my oddaliśmy tylko kilka strzałów, by biegli jeszcze prędzej. Gdy obie grupy dotarły do wyznaczonego każdej z nich szeregu samolotów, zabraliśmy się do zakładania ładunków wybuchowych. Samoloty były wyso­kie, musieliśmy wdrapywać się na ramiona to­warzyszy, by dotrzeć do drzwi kabiny pilota

i założyć ładunki przy samym silniku. W czasie zapalania lontu i skoku do drugiego sęLmolotu pierwszy już wylatywał w powietrze. Aby nie tracić czasu, wyjmowaliśmy w biegu ładunki zza pazuchy. Po kilku sekundach całym lotniskiem wstrząsały wybuchy, a płomienie wzbijały się pod samo niebo.

Zaledwie w pięć minut po naszym skoku na pierwszy szereg samolotów wszystko było skoń­czone, a my znajdowaliśmy się już w drodze po­wrotnej. Podpaliliśmy sześćdziesiąt samolotów. W każdej grupie każdy miał przydzielone trzy maszyny. Wszyscy wykonaliśmy normę...

W tej idealnie zgranej akcji Francuzi nie zdą­żyli zorientować się, co się dzieje, gdy wszystko było skończone. Z późniejszych meldunków pra­sowych wynikało, że myśleli, iż chodzi o atak na wielką skalę. Wartownicy uciekli w popłochu, przeświadczeni, że atakujemy ich w stu na jedne­go. Dwaj nasi żołnierze ulegli lekkim poparze­niom od wybuchu ich własnych ładunków, ale

obaj byli zdolni do marszu. To były całe nasze straty...

Zanim Francuzi zdołali podjąć jakąkolwiek akcję, wycofaliśmy się już na brzeg rzeki Cau Rao... Towarzysze, którzy mieli osłaniać nasz od­wrót, nie musieli nawet interweniować. W oba­wie przed stratami przygotowali nam sampany, ale prawie wszyscy przepłynęliśmy rzekę wpław, składając na sampanach tylko dwóch rannych towarzyszy i ubrania. Wkrótce znaleźliśmy się znów przy szosie Do Son — Hajfong; tu czekali nas rozentuzjazmowani mieszkańcy okolicy. Przy­gotowali dla nas herbatę, papierosy i nosze dla rannych, tak że obaj lekko ranni towarzysze, którzy mogli doskonale chodzić o własnych si­łach, niesieni byli na noszach. Chłopi chcieli nas zatrzymać, porozmawiać, ale my musieliśmy ruszać dalej... Przed świtem powróciliśmy do bazy...

Czterdziestu żołnierzy, którzy dokonali tego wielkiego wyczynu, otrzymało od prezydenta Ho Chi Minha specjalnie ustanowiony tytuł „Boha­terów Cat-Bi” oraz Srebrną Gwiazdę Medalu Wojskowego. Autor przytoczonego wyżej wspom­nienia, Do Van Phong, który w czasie akcji miał zaledwie 20 lat, za zniszczenie czwartego samo­lotu i pomoc okazaną rannemu towarzyszowi od­znaczony został najwyższym wojskowym orde­rem wietnamskim — Złotą Gwiazdą Medalu Wojskowego.

OPERACJI „SĘP” NIE BĘDZIE.

Bombardowanie pasów startowych lotniska

i północnych punktów oporu obozu warownego w Dien Bien Phu rozpoczęło się w piątek, 12 marca 1954 r. Poprzedniego dnia francuskie po­sterunki obserwacyjne zameldowały o gorączko­wej działalności oblegających, którzy przygoto­wywali się do szturmu na pododcinęk północny. Głównym celem natarcia zdaje się być fort „Be- atrice”, znajdujący się w miejscu, gdzie niegdyś istniała wioska Him Lam; potężna pozycja, kon­trolująca drogę z Dien Bien Phu do Tuan Giao, na północny wschód od stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries. Jednocześnie atakowany jest także fort „Gabrielle” w wiosce Doc Lap, przy drodze prowadzącej do Lai ChaU; znaczenie tej pozycji wynika z faktu, że kontroluje ona „korytarz powietrzny” samolotów lądujących na głównym lotnisku kotliny.

De Castries składa generałowi Cogny raport sytuacyjny: przygotowania do szturmu „Beatrice”

i „Gabrielle” uważa za zapowiedź zbliżającej się bitwy. Cogny jest tego samego zdania. Dowódz­two wojsk lotniczych otrzymuje więc rozkaz mo­bilizacji 40 samolotów wojskowych typu Dakota w delcie Rzeki Czerwonej i 15 samolotów w ba­zie Seno w Laosie, by móc natychmiast zrzucić nad kotliną posiłki. Trzy bataliony powietrzno- desantowe czekają w pełnej gotowości bojowej.

W rozległych schronach podziemnych, wyku­

tych w skalistych górach otaczających kotlinę, oficerowie polityczni odczytują żołnierzom Wiet­namskiej Armii Ludowej rozkaz dzienny genera­ła Giapa:

Kadra i żołnierze! Bitwa o Dien Bien Phu roz­pocznie się wkrótce... Wybiła wasza godzina przejścia do ataku...

Wygranie bitWy o Dien Bien Phu oznaczać bę­dzie likwidację bardzo poważnej części doboro­wych sił nieprzyjaciela, wyzwolenie terenów pół­nocno-zachodnich i umocnienie naszego zaplecza, co zapewni pomyślną realizację reformy rolnej. Wygranie bitwy o Dien Bien Phu to przekreś­lenie planu Navarre*a, który już poniósł dotkli­we klęski, to zadanie straszliwego ciosu zmowie francusko-amerykańskich imperialistów podżega­jących do wojny. Zwycięstwo pod Dien Bien Phu będzie miało ogromne następstwa, tak wewnątrz kraju, jak i na zewnątrz, i przysłuży się rucho­wi, który ria całym świecie walczy o pokój w In- dochinach, zwłaszcza w chwili gdy rząd francuski, krocząc od porażki do porażką gotów jest wresz­cie przystąpić do rokowań, by położyć kres woj­nie. A oto rozkazy prezydenta Ho, partii i rządu...

Od czasu do czasu głos czytającego przerywają wybuchy pocisków. Oficer spogląda po słucha­czach, jak gdyby sprawdzając wrażenie, jakie wywołują dobitnie podkreślane zdania. Po krót­kiej przerwie dla nabrania oddechu czyta dalej:

W chwili gdy na wszystkich frontach nasze wojska dzielnie atakują nieprzyjaciela, zwracam

się z tym apelem do kadry i żołnierzy wszyst­kich jednostek wszystkich rodzajów broni na od­cinku Dien Bien Phu! Pamiętajcie, że udział w tej historycznej bitwie będzie tytułem do sła­wy. Zdecydowani zniszczyć wroga, pamiętajcie

o zasadzie: zawsze w ataku, zawsze naprzód! Pokonajcie strach i cierpienie, przezwyciężajcie przeszkody, jednoczcie wysiłki, walczcie do ostatniego tchu, zniszczcie nieprzyjaciela w Dien Bien Phu, wywalczcie wielkie zwycięstwo! Na­deszła chwila chwały. Kadra i żołnierze wszyst­kich jednostek wszystkich rodzajów broni, na­przód po zwycięski proporczyk prezydenta Ho!

W nocy z czwartku na piątek oddział wietnam­skich komandosów wdziera się na teren lotniska w Dien Bien Phu'i dokonuje aktów sabotażu na pasie startowym, zakładając ładunki materiałów wybuchowych pod kratownicami. Na lotnisku rozrzucono także ulotki; na niektórych po fran­cusku i po niemiecku wypisane złowieszcze, pro­rocze słowa: Dien Bien Phu będzie wam mogiłą...

Generalne natarcie rozpoczyna się w sobotę 13 marca o godzinie 17.15. Główny wysiłek ata­kujących skupia się na fortyfikacjach „Beatrice”. Już o godzinie 15 dowódca batalionu Wietnam­skiej Armii Ludowej Phuc otrzymuje rozkaz ot­warcia ognia z najcięższych karabinów maszyno­wych kaliber 12,7 na przelatujące nad pozycja­mi oblegających samoloty. W pół godziny później pierwsza maszyna typu Bearcat spada w płomie­niach w sąsiedztwie „Beatrice”. Artyleria obozu

warownego strzela na chybił trafił, gdyż punkty obserwacyjne nie są w stanie umiejscowić nie­przyjacielskich baterii. Samoloty z delty Rzeki Czerwonej nie nadlatują: w Hanoi i okolicy od kilku dni leje deszcz z mżawką, zwany przez Francuzów craćhin (kapuśniaczek), uniemożliwia­jąc £tart. Na pasie startowym lotniska Dien Bien Phu unieruchomionych jest pięć samolotów typu Morane, jeden śmigłowiec i sześć myśliwców: dy- wersanci doleli wody do zbiorników benzyny.

Celne bombardowanie artyleryjskie daje na­tychmiastowe wyniki: w zbyt lekko skonstru­owanych schronach, budowanych w przeświad­czeniu, że nieprzyjaciel nigdy nie będzie dyspo­nował działami cięższego kalibru, giną pod ostrzałem dowódca fortu „Beatrice” ppłk Jules Gaucher, dowódca 3 batalionu )13 półbrygady Legii Cudzoziemskiej mjr Pegaux i inni oficero-r wie. De Castries spiesznie posyła na zagrożony odcinek dowódcę odwodów, płk. Langlais, ale sześć batalionów wietnamskich, posuwających się w trzech kolumnach z północnego zachodu, z pół­nocy i z północnego wschodu, wdziera się już w pierwsze umocnienia fortu.

Przed pierwszą falą nacierających wietnamscy komandosi z ładunkami dynamitu oczyszczają drogę z zasieków z drutu kolczastego. Pod morder­czym ogniem karabinów maszynowych zakładają bambusowe rury napełnione materiałem wybucho­wym i zapalniczkami podpalają lonty. Każda eks­plozja oczyszcza drogę na przestrzeni czterech me-

trów kwadratowych. Żołnierze dokonują wręcz nie- wiarygodnych, bohaterskich czynów.. Młody 1 dowódca pododdziału Phan Dinh Giot, który prze- ■ skoczył już ostatnią linię drutów, rzuca się, by własnym ciałem zasłonić otwór strzelniczy bunkra J

i utorować towarzyszom drogę do fortu. Jeden po j drugim, w odstępie dziesięciu minut, ulegają na- j tarciu piechoty dwa wzgórza ufortyfikowanej po- j zycji „Beatrice”. O godzinie 23.00 kolejne natarcie ; kończy się zdobyciem wzgórza środkowego. Nad j ranem żołnierz Nguyen hum Oanh zatknął nad „Beatrice” przekazany jego jednostce przez prezy- j denta Ho Chi Minha czerwony proporczyk ze złotą 1 gwiazdą zwycięstwa.

W niedzielę wieczorem* nowy szturm kieruje się na fort „Gabrielle”. Wietnamskie działa niszczą j stanowisko dowodzenia, po czym piechota rusza do : ataku na usiane drutem kolczastym strome zbo- j cze, bronione przez 4 kompanię strzelców algier- I skich. Dwie brygady spadochroniarzy, wspierane przez czołgi, usiłują nad ranem przejść do zaimpro-g wizowanego kontrataku, ale ogień Wietnamski jest tak gwałtowny, ,że nim dotrą na wzgórza,.J będzie już dzień i muszą się wycofać, zabierając. niedobitki garnizonu fortu, którego dowódca, mjr ] Mecąuenem, dostaje się ranny do niewoli.

Trzeci, najbardziej wysunięty na zachód ufor- I tyfikowany punkt oporu na pododcinku północ- 1 nym, „Anne-Marie” (Ban Keo), jest w rezultacie 1 odcięty od • obozu warownego i bezpośrednio za- 1 grożony. Gros tamtejszego garnizonu składa się j

z najemników zwerbowanych wśród szczepów Thai; widząc los, jaki spotkał „Beatrice” i „Ga- brielle”, większość Thajów porzuca broń i prze­chodzi na stronę Armii Ludowej. W ciągu trzech dni cały pododcinek północny dostaje się w ręce oblegających.

Gdy w niedzielę rano do Hanoi nadchodzi wia­domość o upadku „Beatrice”, obóz warowny bombardowany jest nieustannie przez artylerię wietnamską. Na lotnisku płoną dwa samoloty Bearcat, a wieża kontrolna pasa startowego leży w gruzach. Cogny domaga się telefonicznie od pułkownika de Castries, by rzucił odwód do kontrataku i odebrał utraconą pozycję, ale dwa bataliony spadochroniarzy, bombardowane cel­nym ogniem wietnamskich dział 105 mm, nie mo­gą nawet przebyć odległości dzielącej ich od własnej bazy ani wyprowadzić zza zasieków z drutu kolczastego czołgów, które by udzieliły im wsparcia ogniowego. Wyrzeczenie się próby choćby przejścia do przeciwnatarcia wpływa na nastroje.- żołnierzy francuskich jeszcze bardziej przygnębiająco niż upadek „Beatrice” i k śmierć pułkownika Gauchera i przyczynia się do utraty „Gabrięlle” i „Anne-Marie”. Generał Navarre pi­sze wręcz o „.kryzysie moralnym”, wynikłym z faktu, że załoga garnizonu brutalnie uświado­miła sobie potęgę nieprzyjacielską... z której cha­rakteru nie zdawano sobie uprzednio sprawy. Szok, spowodowany tym zaskoczeniem, u wielu wyrażał się w poczuciu bezsilności i w zwątpieniu

\

id możliwości oporu. Od nadmiernego zadufania przeszli raptownie do zniechęcenia i pesymizmu.

Głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego nie raczy jednak wyjaśnić, że on sam i jego podwładni grzeszyli tym nadmiernym zadufaniem! do osta­tniej chwili zapewniali, że gorąco pragną bitwy, by rozbić nieprzyjaciela w puch.

Jedna z tajemnic szybkiego zwycięstwa w wal­ce o forty „Beatrice” i „Gabrielle” tkwi w iście rewolucyjnym pomyśle ofensywnego wykorzysta­nia transzei, które w niektórych miejscach zbli­żyły się na wręcz niewiarygodną odległość za­ledwie 50 metrów od nieprzyjacielskich pozycji. Warto zauważyć, że wbrew twierdzeniu niektó­rych francuskich historyków i uczestników bi­twy, piszących o falach nacierającej piechoty, koszonej przez francuską broń maszynową, a mi­mo niewiarygodnie ciężkich strat prącej naprzód — zastosowanie transzei pozwoliło osiągnąć zwycię­stwo łatwiej, niżby ktokolwiek mógł przewidy­wać.

To była nasza pierwsza próba — opowiada weteran walk o fort „Gabrielle”, Pham Van Tuy. — Później podchodziliśmy nawet na pięć metrów. Kopaliśmy nocą, a w ciągu dnia umac­nialiśmy słabe punkty. To bardzo proste. Wystar­czy wyjść nocą i położyć się na ziemi w kierunku, który chcemy transzei nadać. Zaczyna się kopać mniej więcej pod klatką piersiową, później trze­ba podczołgać się do przodu i kopać dalej, aż .ciało znajdzie się poniżej poziomu ziemi. Wtedy

jest się prawie bezpiecznym. Kopie się, dopóki transze ja nie będzie tak głęboka, że można w niej usiąść ze skuloną głową, a później nawet wypro­stować się i dopiero zacząć porządnie machać motyką i łopatą i odrzucać ziemię, którą później układa się wzdłuż ścianek. Jeśli ziemia nie jest stwardniała, w ciągu nocy żołnierz może wyko­pać trzy metry takiej .transzei. Ze wschodem słońca łączy się poszczególne odcinki i zależnie od użytych sił — mamy piękną, dłuższą lub krótszą, transzeję, głębokości 140 cm i szerokości 80—100 cm!

Kopanie transzei ha przedpolu fortyfikacji roz­poczęto dwa dni przed szturmem. Francuzi pró­bowali paru wypadów, aby je zniszczyć, alei dopiero wówczas, gdy gniazda karabinów ma­szynowych mogły już otworzyć ogień i osłonić kopiących. Pociski artyleryjskie i moździerze nie wyrządzały większych szkód, gdyż żołnierze byli rozstawieni w znacznych odstępach i ukryci pod ziemią. W ciągu 11 i 12 marca wietnamskie sie­demdziesiątki piątki nieprzerwanie ostrzeliwały pozycje francuskie, wyrządzając poważne szkody w umocnieniach ziemnych, a artyleria obozu wa­rownego bombardowała transzeje. 13 marca po raz pierwszy do akcji weszły ciężkie wietnamskie działa kaliber 105 mm o dalekim zasięgu i w mo­mencie gdy' francuskie siedemdziesiątkipiątki otworzyły ogień, zmusiły je na dłuższy czas do milczenia.

Wreszcie nadszedł dzień szturmu.

W nocy była pełnia księżyca — wspomina Pham Van Tuy, który owego pamiętnego dnia obsługiwał pancerzównicę. —- Było tak jasno, ze z wszczęciem ataku musieliśmy czekać, aż księ­życ zajdzie. Krótko przed zachodem słońca roz­począł się pojedynek artyleryjski, podczas któ­rego nasze działa 105 mm zbombardowały pozycje Doc Lap (wietnamska nazwa fortu ,,Gabrielle>>). Wyznaczono mi pozycję na północnym krańcu dwóch wzgórz Doc Lap, miałem zmusić do mil­czenia bunkier, który ostrzeliwał nasze pozycje. Dopisyiuało mi szczęście, już pierwszym strzałem trafiłem w szczelinę bunkra. Francuzi, znajdują­cy się nieco dalej, u stóp pagórka, próbowali do­sięgnąć nasze transzeje miotaczami ognią. Kiedy wystrzeliłem po raz drugi, udało mi się dostrzec wielką wyrwę w bocznej ścianie bunkra. Celując iv tę wyrwę, wystrzeliłem po raz trzeci. W bun­krze zapanowała cisza. Wówczas przydzielono mi inny cel, mały bunkier, gdzie znajdowały się moździerze. Wyleciał w powietrze za drugim strza­łem... Gdy zmńsiłem moździerze do milczenia| dwa karabiny maszynowe osłaniające baterię możj dzierzy zaczęły ostrzeliwać nasze pozycje. Otrzy­małem rozkaz otwarcia ognia; [jeden z karabinów maszynowych zamilkł po pierwszym pocisku, ale dla zlikwidowania druqiego musiałem strzelać trzykrotnie. Podczas gdy moi towarzysze i ja zajmowaliśmy się moździerzami i karabinami ma­szynowymi, inni otwierali naszym oddziałom szturmowym drogę przez zasieki z drutu kol­

czastego i przez pola minowe do umocnionych pozycji nieprzyjaciela. Wybuchy następowały je­den po drugim, miny wylatywały w powie­trze, rozrywały się granaty; wszystko pokry­wał kurz i dym... Z nadejściem dnia było po wszystkim. Doc Lap była w naszych rękach...

Zwycięstwo Wietnamskiej Armii Ludowej i li­kwidacja pododcinka północnego nastąpiły tak błyskawicznie, że nie mogły nie wywołać poważ­nych refleksji. Generał Catroux, na przykład, przypominając, że oba forty „Beatrice” i „Ga­brielle” P§ obsadzone były przez doborowe od­działy i wnioskując na podstawie zdjęć powietrz­nych, że ich fortyfikacje wcale nie zostały cał­kowicie zniszczone ogniem artyleryjskim, przypi­suje ich nadspodziewanie szybki upadek „zarów­no zaskoczeniu, jakie opanowało żołnierzy wobec gwałtowności nieprzyjacielskiego ostrzału, do któ­rego nie byli przyzwyczajeni, jak i sparaliżowaniu dowództwa, którego wyższe szczeble już w pierw­szej godzinie zostały wyeliminowane z walki”. Bardziej daleko idące wnioski musieli zapewne wyciągnąć znajdujący się na miejscu oficerowie garnizonu, którzy nie mogli dłużej zamykać oczu na zdumiewającą beztroskę ich naczelnego do­wództwa. Tylko bezgraniczne zadufanie i niedo­cenianie przeciwnika mogło doprowadzić do te­go, że wszystko postawiono na jedną kartę —

i to kartę przegrywającą. Stworzenie obozu wa­rownego w odległości 300 kilometrów od włas­nych baz, połączonego z nimi tylko cienką i —

jak się okazało —' niepewną nitką „mostu po­wietrznego”, wybór miejsca w kotlince, nie dar­mo zwanej „nocnikiem”, gdzie garnizon od po­czątku był na łasce i niełasce zainstalowanego na okolicznych grzbietach górskich nieprzyja­ciela, słabe ufortyfikowanie obozu, niedostateczna siła ognia artylerii własnej — wszystko to w prostej linii wywodziło się z przeświad­czenia, że przeciwnikiem w tej wojnie są słabo uzbrojone i słabo wyszkolone oddziały par­tyzanckie. Wychowankom ekskluzywnej akademii wojskowej w Saint-Cyr ani się w głowie nie mie­ściło, żę pogardzane „żółtki” będą w stanie prze­prowadzić tak skomplikowaną operację w trud­nym terenie. Żaden z nich nife zdawał sobie tym bardziej sprawy z potęgi, jaką stanowi niezłomny duch całego narodu, zmobilizowanego w słusznej sprawie przez świadome swych celów kierownic­two polityczne i wojskowe.

Pierwszy wyciągnął wnioski jednoręki dowódca artylerii obozu warownego w Dien Bien Phu, pułkownik Charles Piroth — ten sam, który zaledwie parę tygodni wcześniej zapewniał odwie­dzającego oblężony garnizon ministra Jacąueta, że dział ma więcej, niż mu potrzeba. W nocy z i4 na

15 marca, gdy padła „Beatrice”, a nieprzyjaciel szturmował rozpaczliwie broniącą się „Gabrielle”, uświadomił sobie nagle, że nie tylko nie jest w stanie zmusić do milczenia nieprzyjacielskiej artylerii, ale nawet nie ma zielonego pojęcia, gdzie rozlokowane są wietnamskie baterie, których

celny ogień przesądził o losach pierwszej fazy bitwy. * Zdecydowanym krokiem opuścił naradę w stanowisku dowodzenia pułkownika de Ca- stries, w milczeniu udał się do swojego schronu, wyciągnął granat, który nosił umocowany u pasa, zębami wyrwał zatyczkę i przycisnął do serca.

Samobójstwo zostało zatuszowane. Do Hanoi de Castries wysłał szyfrówkę: Pułkownik Piroth zgi­nął na polu chwały. Navarre bez słowa komen­tarza przekazał ją do Paryża. Niedyskrecja jednego z korespondentów zagranicznych w Hanoi wywołała jednak falę pogłosek. Jacquet, jako mi­nister do spraw „państw stowarzyszonych”, wy­stosował do Navarre’a depeszę następującej tre­ści: Proszę podać szczegóły śmierci pułkownika Piroth*a. Navarre odpowiedział lakonicznie: Po­twierdzam moją wcześniejszą depeszę: pułkownik Piroth zginął na polu chwały. Cała prawda wy­szła na jaw znacznie później...

Tymczasem generał Giap tak podsumuje zakoń­czone właśnie działania:

W czasie walk pierwszego etapu szybkość na­szych decyzji taktycznych, doskonałość naszej obrony przeciwlotniczej i ostrzału naszych baterii w znacznym stopniu osłabiły skuteczność nieprzy­jacielskiego lotnictwa i artylerii. Có więcej, nasz

celny ostrzał zadał nieprzyjacielowi dotkliwe stra­ty. Zaczęliśmy zagrażać głównemu lotnisku. Na­sze baterie obrony przeciwlotniczej, które po raz pierwszy weszły do akcji, strąciły kilka samolo­tów. Ale nade wszystko w trakcie tych walk na­sze wojska odznaczyły się godnym podziwu bo­haterstwem, wysokim duchem bojowym, gotowo­ścią do poświęcenia i wolą osiągnięcia zwycię­stwa za wszelką cenę.

Ten wspaniały sukces, który uwieńczył pierwszą fazę działań wojennych, rozentuzjazmował naszą armię i nasz naród, dając wszystkim pewność ostatecznego zwycięstwa. Jeśli idzie o nieprzyja­ciela, mimo zadanych mu ciosów w dalszym cią­gu zachował on wiarę w możliwości oporu odcinka środkowego, w potęgę swojej artylerii i lotnic­twa. Miał on nadzieję, że zadał naszym wojskom tak ciężkie straty, iż nie będą one dłużej w stanie kontynuować ofensywy, a nawet, że zmusi je do 'wycofania się wskutek trudności, nieuchronnie wynikających z przedłużenia kampanii i z nisz­czenia naszych linii komunikacyjnych.

Szturm fortyfikacji „Beatrice” i „Gabrielle” stał się wzorem, według którego przebiegały wszystkie późniejsze fazy bitwy. Armia Ludowa^ wszędzie prawie stosowała tę samą taktykę, po­legającą na doprowadzaniu. oddziałów na podsta­wy wyjściowe znajdujące się bardzo blisko nie­przyjaciela, wykorzystaniu ładunków materiałów wybuchowych przeciwko polom minowym ,i za­siekom z drutu kolczastego, neutralizacji bun­

krów i kazamat dzięki wyjątkowo skutecznemu wykorzystaniu pancerzownic, z których wiele zo­stało specjalnie skonstruowanych przez wietnam­skich inżynierów z szyn kolejowych *.

Francuzi obrzucali transze je przeciwnika — w miarę dalszego przebiegu bitwy przedłużane co­raz bliżej ku stanowisku dowodzenia pododcinka środkowego** — tysiącami ton bomb i setkami ty­sięcy litrów napalmu, jednakże straty oblegających były stosunkowo niewielkie i ani na chwilę nie powstrzymały dalszych postępów robót ziemnych.

W naszym batalionie — twierdził cytowany uprzednio Pham Van TuyUjlfbyS jeden zabity i dwóch rannych od napalmu; nikt nie poległ od bomb. To było zresztą w początkach bitwy, kiedy w ciągu dnia wychodziliśmy z transzei, aby dowieźć amunicją. Później, kiedy w powietrzu krążyły samoloty, nikt już transzei nie opuszczał.

To świadectwo uczestnika bitwy potwierdził i uogólnił generał Giap w rozmowie z grupą zagranicznych korespondentów po zakończeniu! bitwy:

Korpus ekspedycyjny próbował zniszczyć na­sze transzeje przy pomocy oddziałów specjalnych oraz przez przeprowadzane dniem i nocą bom­bardowanie napalmem. Wzgórza otaczające Dien Bien Phu ogołocone zostały z wszelkiej roślin­ności, ale nasze straty nadal były niewielkie, znacznie niższe od przewidywanych przez nas. Bombardowanie okazało się więc mało skutecz­ne, mimo twierdzenia naszych przeciwnikóud, któ­rzy mówili o „tysiącach spalonych żywcem Wiet­namczyków

Tego rodzaju twierdzenia potrzebne były dla celów propagandowych, dla „pokrzepienia serc”. Natomiast dla ludzi odpowiedzialnych za kiero­wanie wojną, tak w Paryżu jak i w Sajgonie, stawało się jasne, że garnizon w Dien Bien Phu, zwłaszcza po likwidacji północnego pododcinka, skazany jest na zagładę, a przed kapitulacją ura­tować go może jedynie interwencja z zewnątrz, i to na wielką skalę. Tak zrodziła się koncepcja operacji „Sęp”. Podczas więc gdy oblężeni i oble­gający pospołu przygotowują się do drugiej, roz­strzygającej fazy bitwy o Dien Bien Phu, zoba­czmy, jak toczyły się wypadki w odległych

o tysiące kilometrów od pola bitwy gabinetach sztabowych i dyplomatycznych kancelariach.

Wspominaliśmy już o zaniepokojeniu, jakie., po zakończeniu działań wojennych w Korei budziło w kołach wojskowych i dyplomatycznych Wa­

szyngtonu rosnące zmęczenie francuskiej opinii publicznej, spowodowane beznadziejnie przecią­gającą się, bez widoków na zwycięstwo, „brudną wojną” w Indochinach. Inna wojna w lndochi- nach trwa nadal —*- mówił na początku paździer­nika 1953 r. amerykański sekretarz stanu, John Foster Dulles. — Istnieje niebezpieczeństwo, że opór przeciwko agresji (czytaj: przeciwko wojnie wyzwoleńczej narodu wietnamskiego — T.S.) mo­że załamać się, co w rezultacie zagrażałoby naszym żywotnym interesom na Pacyfiku. Za­pobiec temu „niebezpieczeństwu” miał inspiro­wany przez Amerykanów, a firmowany przez Navarre’a plan intensyfikacji działań wojennych oraz duża dodatkowa pomoc dolarowa na jego re­alizację. Są podstawy do przeświadczenia, że sfor­mułowanie takiego planu działania postawione zo­stało jako warunek wzmożonej pomocy amery­kańskiej przyznaje Miriam S. Farley, autorka opracowania poświęconego stosunkom Stanów Zjednoczonych z Azją południowo-wschodnią, wy­danego na powielaczu jako wewnętrzna publika­cja półoficjalnego Amerykańskiego Instytutu do spraw Pacyfiku *. Już 30 września 1953 r. wspól­ny komunikat francusko-amerykański zapowia­dał „wzmożone działania wojenne” w celu „zła­mania i likwidacji regularnych wojsk nieprzyja­

cielskich” oraz dodatkową pomoc amerykańską w wysokości 385 milionów dolarów.

Zasadnicze wytyczne amerykańskiej polityki w Azji sformułowane zostały w czasie kampa­nii wyborczej poprzedzającej wybory prezydenc­kie na jesieni 1952 roku. Jeśli ma się tam toczyć wojna — niech to będzie wojna Azjatów prze­ciwko Azjatom — cynicznie powiedział ówczesny republikański kandydat na prezydenta, Eisen­hower. Zgodnie z tym hasłem Waszyngton nalegał na Francuzów, by we wciąż rosnącej mierze prze­kazywali odpowiedzialność za przebieg wojny w Indochinach marionetkowym rządom tzw. „państw stowarzyszonych”. Cały plan Navarre’a Układany był pod kątem zyskania na czasie dla umożliwienia wystawienia armii baodajowskiej, wyposażonej w amerykański sprzęt i dowodzonej przez amerykańskich „doradców”. Nawet najbar­dziej nieśmiałe przebąkiwania o ewentualności nawiązania rokowań z przeciwnikiem wywoływa­ły natychmiastowe protesty miarodajnych czyn­ników amerykańskich. Stany Zjednoczone —-^ po­wiedział wiceprezydent Robert Nixon po wizycie w Indochinach w listopadzie 1953 r. (kiedy od­wiedził również świeżo założoną „bazę powietrz- no-lądową” w kotlinie Dien Bien Phu) — popie­rają państwa stowarzyszone w ich zarozumiałej aspiracji do niepodległości... ale,,., jedyną drogą zapewnienia tej niepodległości jest droga walki.

Realizacja planu Navarre’a zaczęła jednak na-, potykać nieoczekiwane trudności. Był to nieuni­

kniony wynik zarówno ofensywnych działań Wietnamskiej Armii Ludowej, jak zrozumiałych oporów • wśród najbardziej nawet związanych z francuskimi okupantami kół wietnamskich, sprzeciwiających się ratowaniu korpusu ekspe­dycyjnego drogą intensyfikacji bratobójczej woj­ny*. W polityce amerykańskiej zaczęły więc poja­wiać ,się nowe tony.

29 grudnia 1953 r. Dulles powiedział na konfe­rencji prasowej, że w razie rzekomej chińskiej agresji w Wietnamie reakcja amerykańska nie­koniecznie ograniczy się do danego, wybranego przez komunistów teatru działań wojennych. W przemôwieniû wygłoszonym 12 stycznia 1954 r. na zaproszenie Rady Spraw Międzynarodowych (Council of Foreign Relations) w Waszyngtonie, tenże Dulles — nawiązując bezpośrednio do sytu­acji w Indochinach powiedział, że Stany Zjed­noczone wprawdzie przywiązują dużą wagę do obrony każdego kraju siłami lokalnymi, ale dla wolnej wspólnoty sposobem powstrzymania agre­sji jest wola i zdolność energicznej reakcji w wy­branym przez siebie miejscu i ¿przez siebie wybra­nymi środkami. Prasa amerykańska i międzyna­

rodowa jednomyślnie odczytała tę groźbę jako zapowiedź zastosowania w razie potrzeby broni atomowej. Niepokój wzrósł w dwójnasób, gdy wyszło na jaw, że około 200 amerykańskich „te­chników” zostało „wypożyczonych” naczelnemu dowództwu francuskiemu w Indochinach do ob­sługi mostu powietrznego, łączącego garnizon w Dien Bien Phu z bazami w delcie Rzeki Czer­wonej. W Kongresie USA demokratyczny sena­tor Mike Mansfield zapytał wręcz, czy istnieją plany wysłania amerykańskich feił morskich, po­wietrznych i lądowych do Indochin lub też się­gnięcia do broni atomowej. Uspokajające zapew­nienia rzeczników administracji prezydenta Ei­senhowera nie brzmiały zbyt przekonywająco. Pewne odprężenie przyniosła dopiero opubliko­wana w lutym 1954 r. uchwała berlińskiej konfe­rencji ministrów spraw zagranicznych czterech mocarstw (ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Fran­cji) o zwołaniu do Genewy konferencji z udzia­łem Chińskiej Republiki Ludowej. Konferencja genewska, poświęcona problematyce daleko­wschodniej, zająć się miała nie tylko utrwale­niem ' rozejmu na Korei, lecz także próbą zna­lezienia kompromisowego zakończenia wojny! w Indochinach.

Jak zresztą wynika z opublikowanych przed kilku laty pamiętników sir Anthony Edena, zgo­da Dullesa na zwołanie konferencji genewskiej została formalnie wymuszona przez delegację . francuską i brytyjską. Paryż zaczynał żywić oba-

wy, że wzmożone zainteresowanie Stanów Zjed­noczonych sytuacją w Indochinach i szermowa­nie hasłem niepodległości marionetkowych „państw stowarzyszonych” zakończyłyby się wy­parciem stamtąd wpływów francuskich na rzecz amerykańskich. W Londynie natomiast obawiano się, że Dulles, a za jego poduszczeniem Eisenho­wer, prą do' wojny na wielką skalę przeciwko Chinom Ludowym.

Nieszczerość postawy amerykańskiej była zre­sztą aż nadto przejrzysta: 8 lutego ambasador brytyjski poinformowany został w Departamen­cie Stanu w Waszyngtonie, że rząd Stanów Zjed­noczonych zaniepokojony jest faktem, iż Francu­zi dążą nie do wygrania wojny, a do znalezienia się1 w sytuacji, w której mogliby rokować. Am­basador amerykański w Sajgonie pozwolił sobie nawet na stwierdzenie, że Francuzom nie powinno się pozwolić, by uciekali na łeb na szyję...

Rozpoczęcie bitwy o Dien Bien Phu dostarczyło waszyngtońskim podżegaczom wojennym nowego pretekstu: rząd francuski, do tej pory raczej nie­chętnie odnoszący się do bezpośredniej interwen­cji amerykańskiej w Indochinach, popadł w pa­nikę na wieść o groźbie dotkliwej porażki wojskowej w krainie Thai. Pierwszym sygnałem

[zmiany frontu były wyniki wspomnianej uprzed­nio misji informacyjnej ministra obrony narodo­wej Réné Plévena, który swoje wnioski przedłożył ■ 11 marca 1954 r. — a więc na kilka dni przed rozpoczęciem szturmu na Dien Bien Phu — na

147

posiedzeniu Komisji Obrony Narodowej. Wpraw­dzie w oparciu o huraoptymistyczne zapewnie­nie generała Navarre’a Pleven twierdził, że sy­tuacja wojskowa w Indochinach nie zmienia się na gorsze, jednakże uważał, że nastąpiło poważ­ne pogorszenie sytuacji politycznej. Jego zdaniem należy więc wykorzystać możliwości związane ze zbliżającą się konferencją genewską, ale także ~ i tu był pies pogrzebany! — uzyskać od rządu Stanów Zjednoczonych wiążące zobowiązanie^ zmasowanej interwencji lotniczej w Indochinach w wypadku pogorszenia się sytuacji wojskowej. Na razie postanowiono zrealizować tylko jeden z jego wniosków, dotyczący powołania „Ścisłego Komitetu Wojennego”, który by pod przewodnic­twem premiera na bieżąco kierował działaniami wojennymi w Indochinach (ograniczając tym sa­mym kompetencje głównodowodzącego, gen. Na- varre’a). Gdy jednak nadchodzi wieść o rozpoczę­ciu bitwy o Dien Bien Phu, ‘planowana jużj uprzednio wizyta w Waszyngtonie generała Paul Ely, szefa francuskiego sztabu generalnego, zo­staje przyśpieszona.

Poczynając od 20 marca, gen. Ely zaczyna więc kołatać do najwyższych czynników amerykań­skich, starając się przekonać kolejno prezyden­ta Eisenhowera, sekretarza stanu Dullesa, sze­fów Pentagonu * i admirała Radforda, przewod­

niczącego Kolegium Szefów Sztabów, o koniecz­ności natychmiastowego przyjścia z pomocą ska­zanemu na zagładę garnizonowi Dien Bien Phu. Tylko natychmiastowa interwencja Stanów Zjed­noczonych może uratować sytuację w Indochi­nach — twierdzi gen. Ely, który zna swoich rozmówców i nie cofa się przed szantażem: — w przeciwnym wypadku Francuzi będą zmuszeni przystąpić do rokowań z kierownictwem Demo­kratycznej Republiki Wietnamu.

Te groźby padają na podatny grunt. Radford jest za natychmiastową interwencją, choć przy­znaje, że inni szefowie sztabów zgłaszają zastrze­żenia. Za interwencją jesl/również Nixon i wpły­wowy senator Knowland, a także podsekretarz stanu, Walter Bedell-Smith. Skłania się ku temu Dulles, choć wolałby uprzednio upewnić się o sta­nowisku sojuszników USA. Waha się ponoć pre­zydent Eisenhower...

20 marca Dulles przemawia w klubie prasy zagranicznej, kładąc główny nacisk na koniecz­ność „jedności działania” atlantyckiego sojuszu. Przyznaje wprawdzie, że ryzyko jest poważne, ale znacznie mniejsze, aniżeli to, w obliczu któ­rego stanęlibyśmy za kilka lat, jeślibyśmy teraz nie okazali stanowczości. Dla usprawiedliwienia tych gróźb Dulles ucieka się do prymitywnych kłamstw na temat rzekomej bezpośredniej inter­wencji chińskiej w Wietnamie, kłamstw zdemas­kowanych zresztą po bardzo krótkim czasie,

0 których dziś z zażenowaniem tylko wspominają półgębkiem najbardziej nawet proamerykańscy kronikarze owych lat.

Dullesowskie pobrzękiwanie atomową szabelką największy niepokój wywołało w Londynie. Już

1 kwietnia Eden polecił ambasadorowi brytyjskie­mu w Waszyngtonie, sir Rogerowi Makinowi, by ostrzegł Dullesa przed niebezpieczeństwem zwią- nym z takim' stanowiskiem, zwłaszcza wobec zbliżającej się konferencji genewskiej, i aby wy­sondował grunt dla ewentualnego kompromiso­wego rozwiązania na bazie podziału Wietnamu. Dulles zdecydowanie taką możliwość odrzucił, proponując natomiast wystosowanie pod adresem Pekinu groźby wspólnej akcji morskiej i powie­trznej mocarstw atlantyckich przeciwko połud­niowym wybrzeżom Chin Ludowych. Wobec chłodnego przyjęcia, z jakim ta awanturnicza pro­pozycja spotkała się tak w Londynie, jak i w Pa-

, ryżu, Dulles po kilku dniach wystąpił z npwą koncepcją ustanowienia „systemu kolektywnej obrony” Azji południowo-wschodniej i przejęcia przez nowo utworzoną organizację niewdzięcz­nej roli czynnika grożącego Chinom Ludowym interwencją zbrojną.

Wszystkie te dyplomatyczne zabiegi jednak sta­nowiły tylko coś w rodzaju dymnej zasłony, za którą przystąpiono do realnych przygotowań do zbrojnej interwencji amerykańskiej w Indochi- nach. Operacja „Sęp”, której założenia zostały uzgodnione między generałem Ely i admirałem

Radfordem w Waszyngtonie, a szczegóły opraco­wane przez przedstawicieli naczelnego dowódz­twa amerykańskich sił zbrojnych w rejonie Oce­anu Spokojnego i francuskiego sztabu generalnego, przewidywała zbombardowanie wietnamskich li­nii komunikacyjnych między Rzeką Czerwoną i Rzeką Czarną, a przede wszystkim bazy w Tuan Giao, która zaopatruje wojska oblegające Dien Bien Phu. Akcję przeprowadzić ma 300 bombow­ców myśliwskich z amerykańskich lotniskowców na Oceanie Spokojnym oraz 60 ciężkich bombow­ców z baz amerykańskich na Filipinach. Na razie Radford na własrtą rękę uchyla wydany przez Pentagon zakaz używania znajdujących się w del­cie Rzeki Czerwonej amerykańskich samolotów transportowych, typu Packet do atakowania na­palmem pozycji nieprzyjacielskich pod Dien Bien Phu i pozostawia Francuzom całkowicie wolną rękę, jeśli idzie o wykorzystanie samolotów do­starczanych we wciąż rosnących ilościach przez Stany Zjednoczone *. Ely jest tak zbudowany bo­jową postawą admirała Radforda, że wysyła do

t

P

t

Navarre’a specjalnego wysłannika, płk. Brohona, aby poinformować głównodowodzącego korpusu ekspedycyjnego, że „chińska interwencja w Wiet­namie” usprawiedliwia zdaniem Pentagonu ame­rykańską akcję odwetową. Na pytanie o prawdo­podobne rezultaty takiej akcji i jej wpływ na sy­tuację wojskową, Navarre z satysfakcją odpowia­da, że szybka i zmasowana interwencja lotnictwa amerykańskiego może jeszcze ocalić obrońców Dien Bien Phu... Obawy budzi jedynie projekt użycia bomb atomowych: wśkutek topograficzne­go ukształtowania kotliny podmuch okazać się może zgubny dla oblężonego garnizonu, nie wy­rządzając aż tak wielkich szkód nieprzyjacie­lowi, głęboko okopanemu w dżungli.

W niedzielę, 4 kwietnia, na lotnisku w Villaco- ublay pod Paryżem z samolotu powracającego z Waszyngtonu wysiada generał Ely i nie tra­cąc ani chwili udaje się do Hotel Matignon, by premierowi Lanielowi zdać sprawę z rozmów z generałem Radïordëm. „Ten biedny Joseph” — jak o Lanielu mówią nawet jego najbliżsi

t

współpracownicy — który na czele rządu sta­nął w wyniku niepojętych gierek między­partyjnych, charakterystycznych dla IV Repu­bliki, jako „najniższy wspólny mianownik” roz­padającego się stronnictwa radykałów, jest prze­rażony, natychmiast zwołuje ścisłą radę wojenną, by zapoznać ją z wnioskami szefa sztabu gene­ralnego.

Odniosłem bezsporne wrażenie — referuje generał Ely I— że jeśli rząd francuski o to po­prosi, można będzie uzyskać od rządu Stanów Zjednoczonych interwencję ciężkich samolotów amerykańskich dla bombardowania dywanowego, które pozwoli zgnieść pierścień okrążenia wokół Dien Bién Phu, gdzie w chwili obecnej znajduje się gros sił Vietminhu, tak w ludziach, jak w sprzęcie. Pentagon domaga się szybkiej od­powiedzi z naszej strony. W ciągu sześciu godzin można nacisnąć guzik...

Również Navarre, który wysuwał zastrzeżenia wobec planu użycia bomby atomowej, obecnie wypowiada się za realizacją operacji „Sęp” i wy­raża życzenie, by rozpoczęła się ona w ciągu sześciu do ośmiu dni.

Ale francuscy ministrowie nie mogą zdecydować się na podjęcie decyzji, która z Dien Bien Phu może uczynić Sarąjewo trzeciej wojny światowej. Kusi ich perspektywa rozpętania operacji „Sęp”, zniszczenia nieprzyjaciela i jego linii zaopatrze­niowych, paraliżuje jednak strach przed inter­wencją chińską, o której wiedzą, że jak dotąd,

istnieje tylko w wyobraźni Dullesa, ale wobec nieustających prowokacji może stać się faktem. Amerykański ambasador Dillon, wezwany na po­siedzenie Rady Wojennej, przekazuje do Departa­mentu Stanu prośbę Laniela o wszczęcie operacji „Sęp”. Apel ten jednak obwarowany jest zastrze­żeniami i prośbą o wyjaśnienia. Czy samoloty, które przystąpią do dywanowego bombardowania wyzwolonej strefy północnego Wietnamu nosić będą trójkolorowe barwy Francji? Jakiej narodo­wości będą załogi? Amerykanie ani słyszeć nie chcą o pilotach francuskich, których uważają za niedostatecznie wyszkolonych. Więc może załogi amerykańskie, a francuskie znaki?

Raz puszczona w ruch machina zaczyna to­czyć się coraz szybciej. W Zatoce Tonkińskiej jak gdyby od niechcenia pojawiają się na redzie Haj- fongu dwa amerykańskie lotniskowce Boxer i Philippe Sea. Na ich pokładzie znajdują się bomby atomowe, choć oficjalnie fakt ten Dulles potwierdzi dopiero pov upływie dwóch lat. Do kwatery głównej generała Cogny w Hanoi prży- bywa dowódca amerykańskiej bazy strategicz­nej Clark Field na Filipinach, by zapoznać się z francuskimi mapami sztabowymi. Admirał do­wodzący eskadrą amerykańskich lotniskowców wraz ze swym sztabem dokonują nocnego prze­lotu nad kotliną Dien Bien Phu — prawdopo­dobnym miejscem zbliżających się operacji po­wietrznych.

W jaki sposób machina ta zdołała się zatrzy­mać na krawędzi wojny? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, zanim nie ujrzą światła dziennego dokumenty najtajniejsze z tajnych. Na razie ska­zani jesteśmy na domysły, oparte na bardziej lub mniej wiarygodnych doniesieniach. Faktem jest, że przywódcy Kongresu USA opowiedzieli się przeciwko jednoosobowej decyzji prezydenta i do­magali się, by zachowano procedurę konstytucyj­ną przed przystąpieniem do operacji, która mo­gła wciągnąć Stany Zjednoczone do wojny po­wszechnej. Admirał Radford obiecał generałowi Ely znacznie więcej, niż miał prawo; teraz za­częły działać czynniki hamujące. Eisenhower zo­stał wybrany, bo obiecywał zakończyć wojnę w Korei; rozpętanie nowej wojny w Indochinach może go drogo kosztować.

Wiele spraw pozostaje jednak nadal nie wy­jaśnionych. Czy rzeczywiście Bidault żachnął się z przerażeniem, gdy Dulles w trakcie nieobowią- zującej towarzyskiej rozmowy rzucił złowrogie pytanie: „A gdybyśmy tak dali wam dwie bomby atomowe, aby ocalić Dien Bien Phu?” I to nie wykluczone: przecież wraz z oblegającymi woj­skami Wietnamskiej Armii Ludowej zginąłby naj­prawdopodobniej także {francuski garnizon. Czy rzeczywiście rozważano stworzenie w północnym Wietnamie ograniczonej strefy promieniowania radioaktywnego? Podobna propozycja wysuwana była już w trakcie wojny koreańskiej i odrzu­cona jako niepraktyczna i niebezpieczna zarazem.

\

IKK

\

W jakiej mierze zaważył sprzeciw rządu brytyj­skiego? 11 kwietnia w Londynie Dulles oświad­czył Edenowi, że nie wierzy w wojskowe zwycię­stwo Francuzów w Indochinach. Stany Zjedno­czone poczyniły już pierwsze kroki dla przygo­towania interwencji zbrojnej, ale wolałyby działać wspólnie z atlantyckimi sojusznikami. Rząd brytyjski stanowczo odżegnał się od takiej ewentualności: brytyjscy szefowie sztabów nie wierzyli, by interwencja NATO mogła ograni­czyć się do działań powietrznych i morskich, a wy­słanie wojsk lądowych mogłoby rozpętać wojnę powszechną. A może w łonie rządu amerykań­skiego zaczęły kiełkować obawy przed awantur- nictwem: tak miłe sercu Dullesa „balansowanie na krawędzi wojny” w każdej chwili groziło strą­ceniem w przepaść całej ludzkości.

22 kwietnia ministrowie spraw zagranicznych * trzech mocarstw zachodnich spotkali się ponownie w Paryżu z okazji kolejnej Rady NATO. 23 kwiet­nia wieczorem wspomina sir Ańthony Eden — zebraliśmy się na Quai d’Orsay* na oficjalnym obiedzie wydanym przez rząd francuski dla mo­carstw NATO, gdy pan Dulles odwołał mnie na stronę. Powiedział mi wówczas, że nadeszła de­pesza od generała Navarre’a do rządu francuskie­go, stwierdzająca, że tylko potężne uderzenie po­wietrzne ze strony Stanów Zjednoczonych może uratować sytuację w Dien Bien Phu...

Francuski sztab generalny uważał, że bombar­dowanie przeprowadzone przez siły zewnętrzne będzie miało poważny wpływ na ducha bojowe­go wojsk w obozie warownym oraz sił francu­skich i tubylczych w Indochinach w ogóle. Na­szemu sztabowi generalnemu oświadczono, że Amerykcmie oferowali 60 samolotów typu B-29, startujących z Manilli. W każdym ataku, prze­prowadzonym z \ wysokości 20 000 stóp, można będzie zrzucić 450 ton bomb. Francuzi powiedzier li nam również, że amerykański generał i dzie­sięciu oficerów odwiedzili Dien Bien Phu, aby zapoznać się z warunkami i przedyskutować ogólną sytuację.

Eden nie zwlekając zaalarmował premiera Churchilla, podkreślając, że on sam nie wierzy w skuteczność działania bombowców startujących z, lotniskowców, a w ogóle nie jest przekonany, że interwencja z zewnątrz może jeszcze urato­wać sytuację w Indochinach. Mogliśmy łatwo zo­stać wplątani w niewłaściwą wojnę przeciwko niewłaściwemu przeciwnikowi w niewłaściwym miejscu utrzymywał.

Dulles nadal nie dawał za wygraną: następne­go dnia w obecności admirała Radforda zapropo­nował Edenowi interwencję jednostek RAF-u z Malajów lub Hongkongu w bitwie o Dien Bien Phu. W trakcie trójstronnych rozmów z udzia­łem Bidault wyraził z kolei gotowość — jeśli Francuzi o to poproszą — wysłania amerykań­skich sił zbrojnych do Indochin, umiędzynarodo­

wienia wojny i „obrony” Azji południowo-wschod- niej jako całości. Eden szybko opuścił Paryż; w Londynie przekonał się, że Churchill podziela jego wątpliwości i opory: Sir Winston podsu­mował nasze stanowisko mówiąc, że to, o co nas proszą (wspólna interwencja mocarstw atlantyc­kich w Indochinach — T.S.), sprowadza się do pomocy we wprowadzaniu w błąd Kongresu (Sta­nów Zjednoczonych — T\S.), by zaaprobował działania wojenne, które same w sobie będą nie­skuteczne, ale mogą doprowadzić świat na kra­wędź wojny na wielką skalę. Zgodziliśmy się więc, że musimy odrzucić jakiekolwiek zobowią­zanie w sprawie wojskowej pomocy Francuzom w Indochinach...

Stanowisko to zostało zaaprobowane przez ga­binet brytyjski, zwołany na nadzwyczajne posie­dzenie w niedzielę 25 kwietnia. Jednakże tego samego dnia francuski ambasador w Londynie, Massigli, przekazał Edenowi nowy amerykański projekt wielostronnej deklaracji o „obronie” Azji południowo-wschodniej; potrzebna jest tylko zgoda Anglii, a 28 kwietnia lotnictwo morskie Stanów Zjednoczonych wejdzie do akcji pod Dien Bien Phu.

W tej awanturniczej propozycji Amerykanie mogli oprzeć się na odpowiedzi Bidaulta na list Dullesa w sprawie stworzenia systemu „obron­nego” w Azji południowo-wschodniej; pismo to, opublikowane po latach wskutek niedyskrecji, należy chyba do dokumentów najbardziej kom­

promitujących tego polityka,'który bez oglądania się na konsekwencje popychał świat ku wojnie. Bidault pisał 24 kwietnia:

Zdaniem naszych ekspertów wojskowych, po­twierdzonym dopiero dziś przez generała, który wylądował w D'ien Bien Phu i doskonale zna teren, zmasowana interwencja lotnictwa amery­kańskiego może jeszcze ocalić garnizon.

Również nasze dowództwo jest zdania, że Viet- minh dla dokonania ataku na nasz obóz warowny przeprowadził wyjątkową koncentrację sił i sprzę­tu, angażując gros swoich sił głównych.

To nagromadzenie środków, przeprowadzone przez Vietminh po raz pierwszy, stwarza okazję, prawdopodobnie niepowtarzalną, zniszczenia przy pomocy akcji powietrznej znacznej części sił nie­przyjacielskich...

Choć nie zostało to jasno powiedziane, tym.ra- zem chodzi wyraźnie o użycie broni atomowej. Zdaniem francuskich i amerykańskich generałów tylko bomba A ocalić jeszcze może garnizon i odwrócić kartę wojny.

Ô rychłej interwencji amerykańskiej poinfor­mowani są dokładnie generałowie Navarre i Co- gny. Dla nich jednak sprawa nie jest prosta: czy garnizon Dien Bien Phu wytrwa do rozpoczęcia operacji „Sęp”? Generał Caldera, dowódca ame­rykańskiego lotnictwa, bombowego na Dalekim Wschodzie, popularnie zwany „Smoked Joe”, za­kończył właśnie rekonesans przyszłego teatru działań wojennych i wraca do Manilli w opty­

mistycznym nastroju. Po drodze zwierza się am­basadorowi Dejean w Sajgonie, że operacja jest do przeprowadzenia przy każdej pogodzie, nawet bez dodatkowej aparatury radiolokacyjnej, jeśli tylko francuscy oficerowie lotnictwa służyć będą jako przewodnicy na pokładzie samolotów pro­wadzących każdą formację bombowców. W ciągu trzech nocy osiemdziesiąt bombowców może na­wet bez użycia bomby atomowej przełamać wiet­namski pierścień okrążenia wokół Dien Bien Phu...

Ale rzecz charakterystyczna: generał Caldera nie pozwoli sobie na podobną beztroskę w roz­mowie z fachowcem, dowódcą wojsk powietrz­nych francuskiego korpusu ekspedycyjnego, gene­rałem Lauzin. Tym razem nacisk kładzie na bez­względną konieczność uniknięcia najmniejszych błędów w nawigacji i żąda zainstalowania na ter rytorium zajmowanym przez Wietnamską Armię Ludową przynajmniej trzech stacji naprowadza­jących bombowce na cel —^ co właściwie z góry przekreśla realność całego planu operacji. Co więcej, Caldera przypomina, że aż do końca mie­siąca noce będą ciemne, a dopiero od 10 maja liczyć można na księżyc. Oświetlenie pola bitwy nie jest rzeczą łatwą, zarówno z obawy przed burzami, jak i przed dywersją nieprzyjacielską. Ponadto Amerykanie nie zgadzają się, by wska­zaniem celu zajęło się lotnictwo francuskie, za­ufanie mają tylko do własnych pilotów.

Te sprzeczne wypowiedzi genrała Caldery sta­ją się jednak bezprzedmiotowe. Churchill tegoż dnia telefonuje bezpośrednio do prezydenta Eisen­howera i ostrzega go stanowczo: „Trzeba z tym skończyć”.

Rząd Jej Królewskiej Mości — czytamy w pa­miętnikach Edena —■ konsekwentnie postanowił odrzucić amerykańską propozycją, mnie zaś po­proszono, bym w drodze do Genewy poinformo­wał pana Dullesa i pana Bidault o naszym po­stanowieniu.

Gdy ambasador francuski w Londynie, Réné Massigli, na polecenie premiera Laniela uzyskał audiencję u Churchilla, teń przerwał mu brutal­nie w pół zdania i oświadczył, że sytuacja woj­skowa nie interesuje go więcej...

Można oczywiście, snuć rozważania, czy amery­kańska interwencja lotnicza — bądź przy pomocy bomb konwencjonalnych, bądź broni atomowej — mogła zapobiec kapitulacji garnizonu Dien Bien Phu, abstrahując od jej ewentualnych dalej idą^ cych konsekwencji na arenie międzynarodowej. Zagadnienie to poruszył generał Giap w wywia­dzie udzielonym w drugiej połowie kwietnia ko­respondentowi rzymskiej „Unita”, Franco Cala- mandrei. Stwierdziwszy, że w ciągu trzech ty­godni walk Armia Ludowa zlikwidowała ponad dwie piąte sił garnizonu, zdobyła cały pododcinek północny, zredukowała powierzchnię obozu wa­rownego do około dwóch kilometrów kwadrato-

ü. . ÜSMfe ¡iii I \ \ \ \

wych i dotarła na odległość 500 metrów od kwa­tery głównej i lotniska, gen. Giap dodał:

Na co w tej • sytuacji liczy nieprzyjaciel? Głównie na lotnictwo amerykańskie, na bombar­dowanie bombami burzącymi i napalmem, ale nasze straty w wyniku bombardowania powietrz­nego były właściwie znikome... Wiemy, te walka będzie jeszcze ciężka, ale nie sądzimy, by lot­nictwo amerykańskie mogło stanowić czynnik de­cydujący w tej bitwie. Podstawowy błąd imperia­listów polega raz jeszcze na niedocenianiu wy­siłku, do jakiego zdolny jest naród, który walczy

o niepodległość.

Z wywiadu tego wynika, że dowództwo Wiet­namskiej Armii Ludowej wiedziało o groźbie in­terwencji amerykańskiej, było na nią przygoto­wane, ale wierzyło, że mimo wszystko bitwę zakończy zwycięsko. Inne jednak zagadnienie — to reperkusje, jakie interwencja taka wywoła­łaby w świecie. Na szczęśćie dla sprawy świato­wego pokoju, najbardziej rozpalone głowy w ko­łach rządzących USA znalazły się w całkowitej niemal izolacji, zwłaszcza gdy uświadomiono so­bie groźbę użycia bomby atomowej w Indochi­nach. A przecież nawet ówczesny premier Francji Laniel zmuszony był przyznać w Zgromadzeniu Narodowym, że rzeczywiście w trakcie rozmów Wojskowych /z naszymi sojusznikami rozważano wszystkie (podkreślenie moje — T.S.) roz­wiązania, mogące poprawić sytuację na miejscu, w Dien Bien Phu.

Operacja „Sęp” została więc złożona do lamu­sa: ambasador Francji w Waszyngtonie Henry Bonnet po audiencji u prezydenta Eisenhowera poinformował swój rząd:

Prezydent jres't zdania, że wszczynając w chwili obecnej akcją wojskową, Stany Zjednoczone uznane zostałyby za imperialistów. Aby wstąpiły w szranki, ich interwencja musiałaby nastąpić w ramach zbiorowej .akcji. Te słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że decyzja nieużycia lot­nictwa amerykańskiego w bitwie o Dien Bien Phu podjęta została za całkowitą zgodą samego prezydenta...

Wydaje się, że Eisenhower, w przeciwieństwie do opinii niektórych jego współpracowników, których zdaniem dobra polityka polega na po­dejmowaniu wielkiego ryzyka, nie przewiduje w najbliższym czasie żadnej interwencji Stanów Zjednoczonych w wojnie na Dalekim Wschodzie.

Kropkę nad „i” stawia podsekretarz stanu Be- dell Smith, Obudzony w nocy przez ambasadora Bonneta, błagającego raz jeszcze o natychmiasto­wą pomoc dla oblężonego garnizonu, którego dni' i godziny są już policzone, oświadcza wręcz: Widoki uzyskania natychmiastowej interwencji bez porozumienia z państwami zainteresowanymi w obronię Azji południowo-wschodniej są żadne..* Sukces zależy pd zgody Londynu.

Szczerość tych słów budzi jednak stanowcze wątpliwości. Wobec powszechnie znanego stano­wiska Churchilla i Edena, „zgoda Londynu”

163

\

to po prostu wykręt, osłaniający odwrót od awan­turniczej polityki na krawędzi przepaści. Nieprzy­padkowo chyba do prasy światowej zaczynają w tym okresie przenikać znamienne niedyskrecje. I tak np. zdaniem niektórych amerykańskich ofi­cerów lotnictwa skuteczność interwencji amery­kańskiej stawia pod znakiem zapytania fakt, że zapora ustanowiona przez wietnamską artylerię przeciwlotniczą wokół Dien Bien Phu jest jakoby potężniejsza niż niemiecka obrona mostów na Renie w końcowej fazie drugiej wojny światowej!

Cóż za kontrast z wygłoszonym zaledwie parę tygodni wcześniej wojowniczym przemówieniem Richarda Nixona! Stany Zjednoczone, przywódca wolnego świata — butnie oświadczył wówczas wiceprezydent — nie mogą pozwolić na dalsze cofanie się w Azji... Jest nadzieja, że Stany Zjed­noczone nie wyślą tam (do Indochin |||| T.S.) swych wojsk, lecz gdyby nie udało się tego uniknąć, rząd musiałby stawić czoła sytuacji... Gdyby Francuzi postanowili przerwać walkę w Indochinach i gdyby sytuacja tego wymagała — Stany Zjednoczone powinny wysłać swoje wojska do walki z komunizmem na tym obszarze...

Nic dziwnego, że jeden z ministrów francus­kich krótko po wyjaśnieniu sytuacji powiedział w obecności szwajcarskiego dziennikarza: Czu­liśmy przejście powiewu wojny. Na szczęście góra zrodziła mysz: groźba interwencji zbrojnej, mo­gącej przerodzić się w wojnę powszechną, roz­wiała się w chmurze ogólnikowych frazesów i de­

klaracji zapowiadających utworzenie w przyszłoś­ci „organizacji obrony południowo-wschodniej Azji” (SEATO), potępionej zresztą przez ogromną większość państw tej części świata. 26 kwietnia

zgodnie z terminem ustalonym w Berlinie — mogła rozpocząć się bez przeszkód konferencja genewska w sprawie sytuacji na Dalekim Wscho­dzie. Stany Zjednoczone, porzucone przez swych sojuszników, mogły już tylko uprawiać mało sku­teczny sabotaż, nie potrafiły jednak ani ocalić garnizonu Dien Bien Phu, ani tym bardziej prze­szkodzić kompromisowemu zakończeniu blisko ośmioletniej „brudnej wojny” w Wietnamie.

BIAŁA FLAGA NAD KWATERĄ GENERAŁA

Pamiętaj, jeśli oddasz choć piędź ziemi, jesteś skończony — powiedział gen. Gilles puł­kownikowi de Castries, przekazując mu dowódz­two obozu warownego w Dien Bien Phu.

Czy de Castries pamiętał o tych słowach? W ciągu trzech dni utracił cały północny pod- odcinek, forty „Beatrice”, „Gabrielle” i „Anne- Marie” są już teraz nie tyle wspomnieniem, ile bazą wysuniętych do przodu nieprzyjacielskich baterii. Ogromnie utrudnia to korzystanie z lot­niska, które znajduje się pod nieustającym ogniem nieprzyjacielskiej artylerii. Coraz trudniej orga­nizować zrzuty spadochronowe: Dakoty padają łupem wietnamskich dział przeciwlotniczych, za­

instalowanych w północnej części kotliny. 23 kwietnia ogień wietnamskiej artylerii przeciwlot­niczej poważnie uszkodził ciężki amerykański transportowiec typu Packet; pilot — cywil naro­dowości amerykańskiej — został ranny odłam­kami dwóch pocisków kaliber 37 mm. Nazajutrz wszystkie amerykańskie załogi „latających tygry­sów” generała Chennaulta — doświadczeni wete­rani wielu lotów bojowych w latach drugiej wojny światowej — odmawiają dalszej obsługi „mostu powietrznego” do Dien Bien Phu. Nawet dla 2000 dolarów miesięcznie nie warto ryzyko­wać.

Wbrew oczekiwaniom zakończenie pierwszej fazy bitwy nie przyniosło garnizonowi wytchnie­nia. Oblegający niemal natychmiast podjęli przy­gotowania do natarcia na najważniejszy' — bo najpotężniejszy — pododcinek środkowy.;

Najważniejszym pododcinkiem JS- charaktery­zował później tę twierdzę generał Giap — był pododcinek środkowy, położony w sercu wioski Muon Thanh, stolicy okręgu Dien Bien Phu. Tam skoncentrowano blisko dwie trzecie wojsk garni­zonu. Pododcinek składał się z kilku połączonych punktów oporu, osłaniających stanowisko dowo­dzenia, bazy artyleryjskie i intendentUrę, a także lotnisko. Od wschodu najważniejsze zgrupowanie obronne pododcinka stanowił łańcuch wzgórz. Nieprzyjaciel wielokrotnie zapewniał, ze Dien Bien Phu jest twierdzą nie do zdobycia, której nasze wojska. nigdy nie. zdołają zająć. W rzeczywistości

sam tylko pododcinek środkowy dysponował po­tężnymi siłami, a wzgórza wschodnie trudno było atakować. Co więcej, artyleria i czołgi bazy były dostatecznie silne, by złamać każdą próbę po­dejścia przez równinę; system okopów i zasieków z drutu kolczastego wystarczał, by odeprzeć na­sze natarcie; siły ruchowe, sformowane z batalio­nów spadochroniarzy, gotowe były do wsparcia punktów oporu, kontratakując nasze natarcie fa­lami.

Mimo ogromnych trudności topograficznych, oblegający bezzwłocznie przystąpili do budowy nowego systemu' transzei, rozpoczynających się na okolicznych pagórkach i zygzakiem przecinających dolinę, by podejść aż po umocnienia obronne for­tów „Eliane” i „Dominique”, które bronią dostę­pu do obozu warownego od strony wschodniej. Chodziło m. in. także o to, by pododcinek środko­wy odciąć całkowicie od południowego (fort „Isa­belle” z własnym lotniskiem) i umożliwić szturm każdej z tych pozycji z osobna, bez możności współdziałania między poszczególnymi oddziała­mi garnizonu. Przygotowania do natarcia natra­fiały wszędzie na zażarty opór nieprzyjaciela, który za wszelką cenę usiłował im przeszkodzić, zasypując wysunięte transze je, dokonując wypa­dów przeciwko pozycjom baterii i umacniając własne fortyfikacje. W tym samym czasie fran­cuskie lotnictwo nieprzerwanie bombardowało okoliczne grzbiety górskie bombami napalmowy­mi, starając się wypalić gęsty tropikalny las, któ-

ry dawał schronienie żołnierzom, działom i skła­dom oblegających wojsk.

Jednakże mimo nieustającego bombardowania wszystkich dróg wiodących do Dien Bien Phu, Francuzom nie udało się ani na chwilę zahamo­wać dopływu zaopatrzenia, bez którego Armia Ludowa byłaby bezradna. Wzdłuż setek kilome­trów dróg, wiodących jak gdyby w tunelu z bam­busa, czuwały ekipy naprawcze: w dzień spały w podziemnych schronach i ziemiankach, a od zmierzchu do świtu pracowały bez wytchnienia nad usunięciem skutków bombardowania, ulep­szeniem nawierzchni, ułatwianiem konwojom cię­żarówek i rowerów przebycia najtrudniejszych odcinków drogi, nad wypełnianiem lejów bom­bowych i naprawą zerwanych mostów.

W miarę jak sieć transzei zaciskała się coraz ciaśniej wokół stanowiska dowodzenia pułkowni­ka de Castries, a zwłaszcza od chwili, gdy łączność między pododcinkiem środkowym i południowym została przerwana, Armia Ludowa zaopatrywana była we wciąż rosnącej mierze przez... francuskie zrzuty spadochronowe. Już w pierwszej fazie oblężenia około jednej trzeciej spadochronów prze­znaczonych dla garnizonu Dien Bien Phu spa­dało za liniami wietnamskimi, później proporcja ta wzrosła prawie do dwóch trzecich. Ponieważ Armia Ludowa posługiwała się głównie bronią zdobytą na korpusie ekspedycyjnym (przeważnie produkcji amerykańskiej), zrzuty pocisków i amu­nicji stanowiły poważne — i nieoczekiwane —

źródło dostaw, zwłaszcza dla artylerii. Jeden z oficerów garnizonu francuskiego proponował nawet, by samoloty przylatujące z delty zrzucały pociski o opóźnionym zapłonie, które by wybu­chały w momencie, gdy wietnamscy kanonierzy mieli wystrzelić je w kierunku fortyfikacji obozu warownego...

Druga faza bitwy rozpoczęła się 30 marca w nocy. Wietnamska Armia Ludowa przystąpiła do zakrojonego ną wielką skalę ataku przeciwko fortom wschodnim. Przez kilka dni padały ulewne deszcze, kotlinę Dien Bien Phu pokryło lepkie błoto, przyklejające się do obuwia i utrudniające ruchy.

Dowódca baterii Nguyen Minh Tu dumny był z wyróżnienia, jakie go spotkało: .dowództwo Armii Ludowej jemu właśnie powierzyło trzy z ośmiu moździerzy kaliber 120 mm, zdobytych 13 i 14 marca w fortecach „Beatrice” i „Gabrielle”. W ciągu dwóch tygodni osiągnął taką precyzję, że wspierając natarcie na pozycje „Dominique 1”, nie­omylnie trafiał pociskami na odległość zaledwie dziesięciu metrów przed szturmującą piechotą...

Pięć dni i pięć nocy walki trwają z niesłabnącą siłą. Już w pierwszych godzinach padają pozycje „Eliane 1”, „Dominique 1” i „Dominique 2”, „Hu- guette 2” jest atakowana, „Eliane 2” kontrata­kowana. Nazajutrz pada „Eliane 2”, „Dominique 2” trzykrotnie przechodzi z rąk do rąk, Francuzi ostatecznie muszą zrezygnować z prób odzyska­nia „Eliane 1” i „Dominique 5”. Niestety, wzgó-

rze Al — kluczowa pozycja „Eliane”, zagradza­jąca drogę do stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries, której utrata musiałaby pociągnąć za sobą upadek całego obozu warownego — pozo­staje w rękach garnizonu, choć wojska wietnam­skie walczą tu zaciekle o każdą piędź ziemi i na­wet zajmują połowę wzgórza. Nieprzyjaciel, sil­nie okopany, stawia zacięty opór, choć atakujący wdarli się już w pozycje obronne i zainstalowali działa przeciwlotnicze w odległości zaledwie pół­tora kilometra od pasów startowych lotniska.

Sytuację garnizonu ratują teraz posiłki wysła­ne drogą powietrzną z Hanoi, ale i dwa dodatko­we bataliony spadochroniarzy, zabrane z delty Rzeki Czerwonej mimo protestów generała Cogny, nie mogą ocalić obozu warownego od nieuchron­nej klęski. Chodzi już tylko o przedłużenie opo­ru — może dojdzie wreszcie do interwencji ame­rykańskiego lotnictwa lub konferencja w Gene­wie przyniesie upragniony rozedm... Przejściowo udaje się spadochroniarzom przeważyć szalę: kontratak przeprowadzony 9 kwietnia na wzgó­rze Cl daje częściowe rezultaty. Po czterech dniach ciężkich bojów obie pozycje, o które toczyły się walki, znajdują się w połowie w rękach obroń­ców, w 'połowie zaś w rękach szturmujących.'

Dowództwu garnizonu udało się co prawdą: dzięki otrzymanym posiłkom powstrzymać nie­przyjaciela atakującego wschodnią stronę obozu warownego, jego sytuacja pogorszyła się jednak poważnie na północy i zachodzie, gdzie linie wojsk

wietnamskich zbliżyły się w niektórych miejscach do pozycji obronnych na niewielką odległość. Z każdym dniem bliżej przesuwają się też śmiercionośne baterie, nie dające żołnierzom gar­nizonu wytchnienia ani w dzień, ani w nocy. W rezultacie w połowie kwietnia, po zdobyciu przez oblegających kilku pozycji wysuniętych na zachód i na północ od odcinka środkowego, woj­ska wietnamskie dotarły do lotniska, a następnie przecięły je w poprzek* z zachodu na wschód. Wspierane przez lotnictwo kontrataki nie zmie­niają sytuacji" nawet po najcięższych bojach 24 kwietnia, gdy de Castries rzucił na szalę wszy­stko dla odzyskania lotniska, oblegający nie od­stąpili ani na krok, odpierając kolejne ataki do­borowych oddziałów spadochroniarzy pułkowni­ka Langlais.

Nad Dien Bien Phu zaczyna się lato, gwałtowne burze paraliżują, działalność lotnictwa. Oblę­żony garnizon nie może liczyć ani na dostawy, ani na posiłki, co więcej — maleje skuteczność działania lotnictwa bombowego, startującego z baz w delcie Rzeki Czerwonej. Dalszy opór — to tylko przedłużenie agonii, tym bardziej że oblężony garnizon zaczyna odczuwać głód i niedostatek amunicji, a służba sanitarna od dawna już nie mo­że uporać się z nieustannie wzrastającą liczbą ran­nych, których nie można — jak w pierwszych diniach oblężenia — ewakuować samolotami czy śmigłowcami. Generał Cogny, w obawie przed dalszym bezcelowym osłabianiem pozycji obron­

nych w delcie, nieśmiało rozważa ewentualność rozejmu; Navarre ani słyszeć o tym nie chce: ciągle jeszcze ważą się losy operacji „Sęp”, ciągle jeszcze wierzy, że może interwencja ciężkich bombowców amerykańskich czy nawet bomby atomowe pozwolą odwrócić kartę. Rozkazy są formalne i jednoznaczne: żadnej kapitulacji.

Ale próba przeprowadzenia operacji „Condor” to już tylko akt rozpaczy. Słabe oddziały francuskie w Laosie, pod dowództwem pułkownika de Crève- coeura, mają podjąć próbę przedarcia się w okoli­ce Dien Bien Phu, by ewentualnie przyjść z odsie­czą niedobitkom garnizonu *. Jest rzeczą więcej niż wątpliwą, czy gdyby nawet operacja ta została przeprowadzona wcześniej, i to znaczniejszymi si­łami — co wymagałoby przecież porzucenia nie­udanej, ale bliskiej sercu Navarre’a operacji zaczepnej „Atlanta” w południowej części Gór Annamskich i w środkowym Laosie -^p udałoby się ocalić choć część garnizonu. W każdym jed­nak razie Navarre nieprzypadkowo zwleka ż wy-

VJP/ .. / lik :

daniem rozkazu, do ostatniej chwili licząc na sku­teczność amerykańskiej interwencji zbrojnej. Gdy wreszcie zdecyduje się, będzie za późno, tak samo zresztą jak z realizacją równolegle rozpatrywanej raczej niż przygotowywanej operacji „Albatros” —

próby przełamania pierścienia oblężenia przez garnizon Dien Bien Phu, który porzuciwszy ran­nych i cały ciężki sprzęt, mittłby szukać schronie­nia w dżungli, starając się przebić przy pomocy oddziałków płk. de Crèvecoeura do opanowanej jeszcze przez Francuzów części Laosu.

Tymczasem w kotlinie Dien Bien Phu z każdym dniem kurczy się powierzchnia zajmowana przez oblężony obóz warowny, by wreszcie stopnieć do dwóch zaledwie kilometrów kwadratowych. Ogień artylerii wietnamskiej jest coraz bardziej morder­czy. Po definitywnej utracie lotniska zaopatrze­nie garnizonu możliwe jest tylko przy pomocy zrzutów spadochręmowych, które w niewielkiej tylko części trafiają do miejsca przeznaczenia.

Trzecia, ostatnia faza wielkiej bitwy rozpoczy­na się 1 maja. Przez sześć dni trwają zażarte wal­ki o Wzgórza Cl i Al, ale już pierwszej nocy pa­da „Ęliane 1”, a nazajutrz „Dominique 3” i „Hugu- ette 5”. W dniu 2 maja garnizon otrzymuje ostatnie posiłki: skacze — piąty z kolei od roz- # poczęcia bitwy — 1 batalion spadochroniarzy kolonialnych. Najbardziej zacięty bój toczy się na » pozycjach bronionych przez Legię Cudzoziem­ską: Niemcy, stanowiący przytłaczającą więk­szość najemników, nie mają nic do stracenia.

Natomiast próba rzucenia do kontrataku kom­panii marokańskiej kończy się kompromitacją: żołnierze odmawiają wykonania rozkazu, mają dość umierania za nie swoją sprawę. W nocy z 3 na 4 maja wśród ulewnego deszczu oblegający zdobywają „Huguette 4”, na zachód od stano­wiska dowodzenia, 6 maja ten sam los spotyka „Eliane 10”. W obozie warownym, który obecnie stanowi już tylko kwadrat o wymiarach kilo­metr na kilometr, oficerowie przystępują do ni­szczenia sprzętu wojennego i palenia szyfrów. Żołnierze algierscy i marokańscy, wymachując białymi płachtami, wychodzą ze schronów na spotkanie uzbrojonych po zęby bojowników Armii Ludowej i witają ich słowem zrozumiałym we wszystkich wojskach świata: Kamerad...

Tej nocy wspomina Pham Van Tuy wilgotny i upalny wieczór 6 maja, gdy w lepkim błocie grzęźli atakujący i obrońcy pospołu— moje zada­nie polegało głównie na wspieraniu natarcia na­szej jednostki, która miała zająć to, co myśmy na­zywali kotą 204, około 400 metrów od stanowiska dowodzenia gen. de Castries. Gdy tylko słońce za­szło, zabraliśmy jak zwykle łopaty i motyki...

O świcie transzeje podeszły pod bunkier de Ca- striesa. Nieprzyjaciel strzelał do nas jeszcze z pi­stoletów; niektórzy obrzucili więc granatami otwory strzelnicze bunkra i ogień ustał. W kilka chwil później jakiś kapitan wyszedł i powiedział, że de Castries pragnie rozmawiać z dowódcą wojsk Dien Bien Phu. Dowódca naszej kompanii odparł,

że de Cebstries może rozmawiać z nim, nie z głów­nodowodzącym. Kapitan odpowiedział, że otrzy­mał jedynie rozkaz przygotowania spotkania z głównodowodzącym wojsk Dien Bien Pinu, po czym dodał, że pójdzie i poprosi o dalsze instruk­cje. Powrócił do podziemnego schronu i przez piąć minut nie działo się nic. Dowódca naszej kompanii z pistoletem w ręku, w towarzystwie dwóch żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszy­nowe, wszedł do schronu. Sztab de Castriesa znaj­dował się tam w komplecie...

Tak więc 7 maja, 1954 r. po 55 dniach i 55 no­cach największej bitwy w aziejach wojny indo- chińskiej, zwycięskie oddziały wietnamskie osią­gnęły wreszcie stanowisko dowodzenia generała de Castries; dowódca garnizonu został 15 kwiet­nia awansowany (podobnie jak wielu oficerów sztabowych), a generalskie szlify, wraz z konia­kiem dla ; uświetnienia tego wydarzenia, zrzu­cono mu za pomocą spadochronu. W ostatniej rozmowie telefonicznej z Hanoi generał Cogny po­wiedział:' ‘

Słuchaj, stary, pewnie teraz trzeba już skoń­czyć. Jasne, że to wszystko, czegośćie do tej pory dokonali, jest naprawdę wspaniałe. Ale nie wolno wszystkiego zepsuć wywieszając białą flagę. Je­steście pokonani, ale żadnej kapitulacji, żadnej białej flagi...

Ale jest już za późno: na stanowisku dowodzenia powiewa biała flaga. Francuscy oficerowie, któ­rym nienawistna jest myśl o kapitulacji przed

wzgardzanymi „żółtkami”, będą się później za­klinać na wszystkie świętości, że białej flagi nie wywieszono; na ich nieszczęście zbyt wielu świad­ków — i to z obu walczących stron — widziało ją na własne oczy, by fakt ten można było ukryć za pomocą prymitywnego fałszerstwa: wycięcia z taśmy, na której nagrana została ostatnia roz- mówa generała de Castries i Cogny, tych frag­mentów, w których dowódca garnizonu tłuma­czył się, że musiał skapitulować, by ocalić ran­nych.

I tak na przykład w oficjalnym miesięczniku Legii Cudzoziemskiej z kwietnia 1963 roku sier­żant Legii Kubiak we wspomnieniach z owej pa­miętnej bitwy napisał wręcz, że nad kwaterą główną generała de Castries powiewała biała fla­ga, w miejsce której dowódca sekcji Wietnam­skiej Armii Ludowej Chu ta The wywiesił po paru minutach czerwony sztandar ze złotą gwiaz­dą; relacja ta nigdy przez nikogo nie była kwe­stionowana. W świetle tych świadectw — i wielu innych — twierdzenie generała Ćatroux, który przewodniczył komisji śledczej, powołanej przez francuskie Zgromadzenie Narodowe dla wyświe­tlenia odpowiedzialności za porażkę pod Dien Bien Phu, jakoby „garnizon nie skapitulował i po­został wierny honorowi broni” — uznać należy za naiwne kłamstwo. Występuje ono zresztą u wielu innych zainteresowanych oficerów, z generałem Navarrem na czele: konieczność poddania się

żółtkom” boli ich widocznie bardziej niż prze­grana bitwa, przegrana kampania i przegrana wojna...

W kilka godzin później parlamentariuszy z bia­łą flagą wysyła do linii wietnamskich dowódca broniącego się jeszcze pododcinka południowego (fort „Isabelle”), pułkownik Lalande. Widząc bez­nadziejność sytuacji, postanawia na wieść o upad­ku odcinka środkowego zrezygnować z zamierzo­nej próby sforsowania drogi przez dżunglę w kierunku kolumny płk. de Crevecoeura i wy­daj e rozkaz | przerwania oporu.

Z zapadnięciem nocy w całej kotlinie Dien Bien Phu walki ustają. Nad umęczoną ziemią zapada cisza. Żołnierze pokonanego garnizonu w dzie­sięcioosobowych grupach, bez eskorty, wloką się potulnie wyznaczonymi im dróżkami w kierunku zaplecza, gdzie formują się pierwsze obozy je­nieckie. Z butną nawet w godzinie klęski postawą niektórych oficerów zawodowych i niemieckich le­gionistów żałośnie kontrastuje postawa żołnierzy pochodzących z Afryki i Azji. Ich nadzieją są przyjazne uśmiechy żołnierzy Wietnamskiej Ar-' mii Ludowej, którzy łamaną francuszczyzną za­pewniają: „Wojna skończona...”

Następnego dnia w Genewie międzynarodowa konferencja przystępuje do formalnych obrad nad sytuacją w Indochinach. Francuski minister spraw zagranicznych Georges Bidault teraz już proponu­je zawieszenie broni. Bitwa o Dien Bien Phu jest skończona.

177 . ..!

mm!-, ' V \ \ \ \ -v\\ j mmrnrnś ‘I _[_ L : ; ...i)

GENEWA — I PO GENEWIE

Był to jeden z pierwszych ęlni obrad konfe­rencji w Genewie, rozpoczętej 26 kwietnia 1954 r.

Z sali posiedzeń genewskiego Pałacu Narodów wyszedł w pośpiechu amerykański sekretarz sta­nu, John Foster Dulles. Na czerwonej twarzy ry­sowała się wściekłość, kąciki ust miał spuszczone, nie próbował nawet ukryć niepohamowanego gnie­wu. Naoczni świadkowie mówili później, że wy­glądał jak gracz, który w kasynie wszystko posta­wił na jedną kartę i zgrał się do nitki. Wskoczył do oczekującej go limuzyny, która natychmiast ruszyła pełnym gazem. W tydzień zaledwie po otwarciu konferencji Dulles uznał się za pokona­nego — i wyjechał, by więcej tu nie powrócić.

Wściekłość człowieka, który sam o sobie ma­wiał, że potrafi urobić prezydenta Stanów Zjed­noczonych jak zręczny adwokat prowincjonalną ławę przysięgłych, była całkowicie uzasadniona: wiadomości napływające z Indochin nie pozosta­wiały ani cienia wątpliwości co do wyników wiel­kiej bitwy, toczącej się od sześciu j tygodni w ko­tlinie Dien Bien Phu. Wszystkie próby zapobie­żenia kompromitującej porażce,, bądź za pomocą jawnej interwencji zbrojnej Stanów Zjednoczo­nych, bądź drogą utworzenia systemu „obrony” Azji południowo-wschodniej, który by pozwolił na umiędzynarodowienie konfliktu, rozbijały się

o stanowczy sprzeciw opinii publicznej, zwłaszcza w Azji. Co gorsza, rzecznikiem tej opinii stał się

najbliższy do tej pory sojusznik Stanów Zjedno­czonych — konserwatywny rząd Churchilla i Ede- na w Wielkiej Brytanii. Naprawdę, można było stracić cierpliwość.

Nazajutrz po wyjeździe Dullesa przybył do Ge­newy na czele delegacji Demokratycznej Republi­ki Wietnamu wicepremier i minister spraw zagra­nicznych, Phaim Van Dong. Było w tym zresztą coś symbolicznego: to przecież z poduszczenia Dul­lesa dopuszczeniu delegacji wietnamskiej do zie­lonego stołu genewskich obrad przez cały tydzień z uporem sprzeciwiał się szef delegacji francus­kiej, Georges Bidault. Ciągle jeszcze liczył, że amerykańska interwencja lotnicza pozwoli Fran­cji — stronie, która wojnę bezsprzecznie przegra­ła uniknąć bezpośrednich rokowań ze zwycięz­cami spod Dien Bien Phu. Gdy nadzieje te roz­wiały się — wyjechał Dulles, przyjechał Pham Van Dong. Po blisko ośmiu latach ciężkiej walki w dżungli przybywał obecnie jako przedstawiciel państwa, którego nie można dłużej nie uznawać; minęły bezpowrotnie czasy, gdy Bidault, przema­wiając w Organizacji Narodów Zjednoczonych, mówił o prezydencie Ho Chi Minhu jako o „nie istniejącej zjawie”. Pham Van Donga nie można było traktować jak „nie istniejącą zjawę” — w trzy dni po jego wylądowaniu na genewskim lotnisku uczestnicy konferencji dowiedzieli się z agencyj­nych depesz, że bitwa o Dien Bien Phu została zakończona wspaniałym wojskowym .zwycięstwem Wietnamskiej Armii Ludowej.

Przyznać trzeba jednak, że Bidault niełatwo zrezygnował. Sposobność do demonstracji „nie­uznawania” Demokratycznej Republiki Vietnamu znalazł jednak dość niezręczną: sprawę ewaku­acji rannych i chorych żołnierzy wziętego do nie­woli garnizonu Dien Bien Phu. Sprawa jest tak charakterystyczna, że zasługuje na szersze przy­pomnienie.

Propozycja ewakuacji rannych i chorych wysu­nięta została przez Francuzów jeszcze w czasie trwania bitwy; jasne jednak było, że decydowały tu nie względy humanitarne, a tylko jeszcze jed­na próba odroczenia nieuchronnie zbliżającej się kapitulacji w nadziei, że „cud” 'amerykańskiej in­terwencji ocali twierdzę. Zanim jednak doszło do bardziej rzeczowych dyskusji, nastąpiła ka­pitulacja, a chorzy i ranni żołnierze garnizonu znaleźli się w szpitalach polowych Wietnamskiej Armii Ludowej, gdzie — według świadectwa wszystkich zainteresowanych — traktowani byli na równi z żołnierzami wietnamskimi.^ Rzecz oczywista, poziom tych szpitali odbiegał od tego, do którego przyzwyczajeni byli zwłaszcza Euro­pejczycy — wynikało to z trudnych warunków pa­nujących w dżungli, warunków, w jakich przez osiem lat dziesiątki i setki tysięcy ochotników walczyły bez słowa skargi o wyzwolenie kraju.

Dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej nie robiło trudności, gdy ze strony francuskiej wysu­nięto propozycję ewakuacji rannych i choryc^ jeńców. Krótko po zakończeniu bitwy w Dien Bien

Phu wylądował śmigłowiec, na którego pokładzie znajdował się pułkownik francuskiej służby zdro­wia. Szybko osiągnięto porozumienie, na mocy którego miano ewakuować drogą powietrzną oko­ło 900 rannych, po 80—100 osób dziennie. Fran­cuzi zobowiązali się w zamian przerwać bombar­dowanie z powietrza strefy rozciągającej się w promieniu dziesięciu kilometrów od Dien Bien Phu oraz wzdłuż drogi z Dien Bien Phu do Son La, którą odbywała się ewakuacja pozostałych jeńców i rannych żołnierzy Armii Ludowej. Puł­kownik odleciał do Hanói i powrócił tego samego dnia z tekstem porozumienia, podpisanym przez generała Cogny jako głównodowodzącego wojsk francuskich w Wietnamie północnym.

Cogny, opierając się na meldunkach lekarza , wojskowego przybyłego z Dien Bien Phu, wy­stosował do dowództwa Wietnamskiej Armii Lu­dowej następującą depeszę:

Przedstawiciele francuskiego naczelnego do­wództwa wyrażają podziękowanie przedstawi­cielom naczelnego dowództwa Wietnamskiej Ar­mii Ludowej za uczucia humanitaryzmu i tro­skę, która nimi kierowała przy roztaczaniu czyn­nej opieki nad francuskimi rannymi.

Choć wojska wietnamskie natychmiast przy­stąpiły do remontu pasów startowych na lotnisku Dien Bien Phu, aby umożliwić szybszą ewakuację rannych, oczekiwane nazajutrz pierwsze śmigłow­ce nie pojawiły się; jeden tylko zabrał do Hanoi pierwszych jedenastu rannych. Sprawa była tak

' 181

f- Sbj \ \ \ \ \ |

oburzająca, że dwóch francuskich lekarzy wojsko­wych wystosowało z niewoli depeszę do generała Navarre’a: Protestujemy stanowczo w naczelnym dowództwie z powodu niewykorzystania układów zawartych w duchu przyjaźni z Wietnamską Ar­mią Ludową, co przedłuża cierpienia naszych ran­nych.

Że nie był to przypadek — świadczy fakt, iż w Genewie Bidault przez kilka dni usiłował nie dopuścić do wszczęcia rokowań na temat zakoń­czenia działań wojennych w Indochinach pod pre­tekstem, żę strona wietnamska nie honoruje poro­zumienia o ewakuacji rannych. Protestował — za pośrednictwem delegacji radzieckiej i chińskiej — udając, że nie dostrzega zasiadającego przy tym samym stole Pham Van Donga. Nie trzeba doda­wać, jak perfidnie sprawa ta została wykorzysta­na przez prasę amerykańską i niektóre dzienniki francuskie; ze współczucia i troski o losy rannych i chorych usiłowano zbić kapitał polityczny, który by jeszcze teraz, po kapitulacji Dien Bien Phu, usprawiedliwiał amerykańską interwencję w Wiet­namie. Te same gazety przemilczały oczywiście fakt, że 17 maja dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej otrzymało ultimatum: bombardowanie będzie wznowione, jeśli nie zostanie zawarte zupeł­nie, nowe porozumienie. Tegoż dnia, na długo przed upływem terminu ultimatum, szosa do Son La została zaatakowana z powietrza, a 15 fran­cuskich jeńców wojennych zginęło od własnych bomb i

Jak każde kłamstwo — i to jednak miało krót­kie nogi. Zostało przygwożdżone na konferencji prasowej u rzecznika francuskiej delegacji w Ge­newie Baeyensa, i to w znacznej mierze przez dziennikarzy francuskich. Oto kilka znamiennych wyjątków ze stenogramu tej konferencji:

■ —= Dlaczego konwencja o ewakuacji rannych zo­stała pogwałcona, a szosa zbombardowana?

i Viet Minh (rzecznik rządu francuskiego wciąż nie mógł odzwyczaić się od tradycyjnej nomenkla­tury...) wykorzystał nasze zobowiązanie przer­wania bombardowania do transportu zaopatrzenia.

1— Czy konwencja zawierała klauzulą zabrania­jącą transportów zaopatrzenia?

^I W żadnym wypadku nie powinni byli z niej korzystać dla transportu zaopatrzenia.

Skąd wiadomo, że transportowano zaopatrze­nie? Czy Wietnamczycy nie zwykli transportować zaopatrzenia nocą?

Istnieje przypuszczenie, że skorzystali z kon­wencji, aby przewozić zaopatrzenie za dnia (na sali okrzyki protestu i wyrazy zaskoczenia).

Dlaczego zobowiązaliśmy się nie bombardo­wać szosy, jeśli'później mieliśmy zmienić zdanie? B Porozumienie zawarte zostało przez pułko­wnika służby zdrowia, który nie tbył biegły w sprawach wojskowych.

Czy to nie generał Cogny w gruncie rzeczy podpisał porozumienie? Czyż nie należy uznać go za miarodajny autorytet wojskowy?

^ 183

i.

|j \ ; \ li V, 1/

W tej sprawie nie mam żadnych informacji (okrzyki z sali: „Ale my mamy!”).

Czyż nie jest faktem, że zobowiązanie pow­strzymania się od bombardowania Dien Bien Phu i szosy zaproponowane zostało przez francuskie­go pułkownika służby zdrowia, że figurowąłó w przywiezionym przezeń projekcie konwencji i że propozycja ta nie wyszła od Wietnamskiej Armii Ludowej?

Nie jestem pewny — Baeyenś coraz ener­giczniej wachluje się, kryjąc purpurową twarz za dokumentem trzymanym w ręku. Ale w ciągu pięciu dni ewakuowano tylko jedenastu ran­nych.

Czyż nie jest faktem, że po podpisaniu kon­wencji nie przysłano śmigłowców, choć Wietnam­ska Armia Ludowa dokonała wszystkich przygo­towań i czekała na przylot?

W tej sprawie nie dysponuję żadnymi in­formacjami.

Niech pan odpowie —^ stracił cierpliwość je­den z korespondentów prawicowej prasy francus­kiej — Niech pan nam odpowie: tak czy nie. Nie­którzy z nas chcą napisać prawdę w jutrzejszych gazetach porannych!

Jak pan wyjaśni, że sądząc po godzinie, w której doniesienia agencji o pierwszym bom­bardowaniu dotarły do Paryża, szosa zbombardo­wana została przed upływem terminu ultimatum?

Brak oclpowiedzi...

i Czy zechce pan potwierdzić, że w rzeczywi­

stości generał Cogny uzyskał całkowicie zadowa­lającą konwencją w sprawie ewakuacji naszych rannych na postawionych przez niego samego wa­runkach, ale konwencja została pogwałcona na rozkaz Paryża ze względów politycznych, związa­nych z konferencją genewską?

I znów brak odpowiedzi...

Obrady konferencji genewskiej, jej przebieg i zawarte tam układy wykraczają poza ramy ni­niejszej opowieści. Przypomnieć trzeba jedynie, że 20 lipca 1954 r., już po wycofaniu się Dullesa oraz obaleniu rządu Laniel- Bidault we Francji i zastąpieniu go przez gabinet Mendes-France’a, w wyniku długotrwałych rokowań podpisano — pod nieobecność delegata amerykańskiego Bedell- Smitha kompromisowe układy o przerwaniu ognia oraz deklarację polityczną. Najważniejsze postanowienia dotyczyły zaprzestania działań wo­jennych i wycofania sił zbrojnych do stref prze­grupowania — dla Wietnamskiej Armii Ludowej na północ, a dla francuskiego korpusu ekspedy­cyjnego na południe od 17 równoleżnika. Linia de- markacyjna w żadnym wypadku nie miała być traktowana jako granica terytorialna czy poli­tyczna: w ciągu dwóch lat odbyć się miały wy­bory w całym kraju, którSgo niepodległość i jed­ność Francja uznała.. Do nadzoru i kontroli nad tymi postanowieniami (a także nad pozostałymi

klauzulami wojskowymi i politycznymi, jak ogra­niczenie zbrojeń czy zagwarantowanie swobód demokratycznych) powołana została międzynarodo­wa komisja, w której obok przedstawiciela Indii jako przewodniczącego zasiadali delegaci Polski i Kanady. § >

Wiadomo powszechnie, że najistotniejsze z tych postanowień nie zostały dotrzymane z winy Sta­nów Zjednoczonych, które od samego początku wzięły zdecydowany kurs na przekształcenie po­łudniowego Wietnamu (tzn. strefy na południe od 17 równoleżnika) w marionetkowe państwo, bę­dące bastionem antykomunizmu w Azji połud­niowo-wschodniej. W storpedowaniu wyborów ogólnowietnamskich i uniemożliwieniu zjedno­czenia kraju, podobnie jak w wyeliminowaniu wpływów francuskich i zastąpieniu ich amerykań­skimi, koła rządzące Stanów Zjednoczonych zna­lazły posłuszne narzędzie w klice Ngo Dinh Die- ma, która przez kilka lat rządziła niepodzielnie w Sajgonie. Wojna narodowowyzwoleńcza w po­łudniowym Wietnamie trwa jednak po dziś dzień. Przeciwnikiem jest już nie francuski korpus eks­pedycyjny i posiłkowe oddziały marionetkowego cesarza Bao Daia, lecz uzbrojona przez Amery­kanów po zęby armia południowowietnamska, wspomagana nie tylko przez amerykańskich „in'= struktorów” i „doradców” (ich liczba idzie już w dziesiątki tysięcy!), lecz także przez amerykań­skie oddziały piechoty morskiej, wojska lądowe uczestniczące bezpośrednio w działaniach wojen­

nych, samoloty, śmigłowce, a nawet okręty wojen­ne. Czyż nie świadczy to dobitnie, że i ta próba po­krzyżowania naturalnego dążenia narodu wietnam­skiego do stworzenia własnego, niepodległego i zjednoczonego demokratycznego państwa, z góry skazana jest na niepowodzenie?

Dziś, z perspektywy dziesięciu z górą lat, wie­my, że konferencja genewska i zawarte na niej układy nie oznaczały — jak wierzono — zakoń­czenia wojny w Wietnamie. Niemniej jednak sta­nowiły one w walce wyzwoleńczej narodu wiet­namskiego wielkie zwycięstwo i wielki krok na­przód. Przyniosły nie tylko międzynarodowe uzna­nie prawa narodu wietnamskiego do niepodległe­go bytu, ale i wzmocniły materialną bazę tej walki, Demokratyczną Republikę Wietnamu. Jej rząd i jej armia po ośmiu latach bohaterskiej walki wyszły wreszcie z dżungli, powróciły do Hanoi i Hajfongu. Można było przystąpić do po­kojowego budownictwa nowego ładu społecznego, do zabliźnienia ran wojny, do umacniania pozycji Demokratycznej Republiki Wietnamu w kraju i na arenie międzynarodowej.

Wojna wyzwoleńcza w Wietnamie -— pisał generał Giap — przyniosła wielkie zwycięstwo. Na całkowicie wyzwolonej północy imperialiści zostali przepędzeni, klasa obszarników rolnych zlikwidowana, a ludność mocnym krokiem posuwa się naprzód na drodze budownictwa socjalizmu, co jednocześnie czyni z północy silne oparcie dla pokojowego zjednoczenia Ojczyzny.

W osiągnięciu tego wielkiego zwycięstwa, któ­rego ukoronowaniem było podpisanie układów ge­newskich, rozstrzygającą rolę odegrała właśnie bitwa o Dien Bien Phu. Powróćmy więc jeszcze do podsumowania tego wspaniałego wyczynu Wietnamskiej Armii Ludowej i całego narodu wietnamskiego. \

Francuski korpus ekspedycyjny w Indochinach stracił w bitwie o Dien Bien Phu około 16—17 tysięcy ludzi, w tym 12 137 jeńców, wziętych do niewoli po kapitulacji, garnizonu, oraz 1161 „de­zerterów” — głównie Wietnamczyków i Thajów (ale także Algierczyków, Marokańczyków i nawet legionistów, którzy przeszli na stronę wietnam­ską). Straty Wietnamskiej Armii Ludowej nie zo­stały nigdy oficjalnie opublikowane; według źró­deł francuskich, raczej wyolbrzymiających straty przeciwnika, miały sięgać około 23 000 ludzi, w tym około 8000 zabitych.

Nie są to cyfry wielkie ani w porównaniu z wielkimi bitwami wojen światowych czy choćby wojny w Korei, ani wobec faktu, że francuskie siły zbrojne łącznie z wojskami marionetko­wych „państw stowarzyszonych” —. wynosiły wówczas blisko pół miliona ludzi, a Wietnam­ska Armia Ludowa znów według oceny fran­cuskiej — liczyła około 400 000 żołnierzy. Zna­czenia bitwy pod Dien Bien Phu nie można jed-

nak' mierzyć wskaźnikami czysto ilościowymi; pomijając już fakt, że w krainie Thai rozbita została elita korpusu ekspedycyjnego, przede wszystkim doborowe oddziały desantowo-powietrz- ne (spadochroniarze) i.Legii Cudzoziemskiej, w grę wchodzą przede wszystkim względy strategiczne i moralne.

Jeśli idzie o te pierwsze, bitwa pod Dien Bien Phu otworzyła Wietnamskiej Armii Ludowej dro­gę do delty Rzeki Czerwonej. Gdyby nie przer­wanie ognia, uzgodnione na konferencji genew­skiej, nic nie zdołałoby zapobiec wyzwoleniu ca­łego Wietnamu północnego (może z wyjątkiem małego przyczółka mostowego w rejonie Haj- fong Hanoi, osłanianego przez siły morskie i powietrzne w Zatoce Tonkińskiej) aż po tzw. Wrota Annamu, to znaczy miejsce, gdzie łańcuch Gór Annamskich znajduje się najbliżej wybrzeży Morza Południowochińskiego. Generał Cogny dla­tego właśnie był przeciwnikiem zainstalowania „bazy powietrzno-lądowej” (a później obozu wa- f równego) w kotlinie Dien Bien Phu, ponieważ obawiał się, że konieczność obrony tej wysunię­tej pozycji osłabi możliwości obronne delty, a jej utrata otworzy nieprzyjacielowi drogę do Hanoi; późniejszy bieg wydarzeń całkowicie obawy te po­twierdził. Po bitwie pod Dien Bien Phu wyzwo­lenie północnego Wietnamu było sprawą przesą­dzoną: gdyby nie usankcjonowała go konferencja genewskaj wywalczyłaby je Armia Ludowa siłą zbrojną, tym bardziej że po Dien Bien Phu ma-

rionetkowa armia Bao Daia rozprzęgła się cał­kowicie, m

Trzeba przy tym pamiętać, że to, co historycy walki wyzwoleńczej narodu wietnamskiego na- II zywają kampanią zimowo-wiosenną 1953—1954, I bynajmniej nie ogranicza się do bitwy o Dien I Bien Phu, choć niewątpliwie tam właśnie prze­biegał główny front. Generał Giap wymienia ta­kie operacje Armii Ludowej, jak ożywiona dzia­łalność partyzancka na zapleczu nieprzyjaciela Pil w delcie Rzeki Czerwonej i poważne zagrożenie szosy nr 5; sukcesy wojsk V Okręgu (Lien Khu I V), które nie tylko pokrzyżowały zaplanowaną przez generała Navarre’a operację „Atlanta”, ale zlikwidowały francuską grupę ruchomą nr 100, wyzwoliły An Khe i wtargnęły głęboko w okolice Chéo Réo, zagrażając miastom Pleiku i Banmet- houot; wzmożenie działalności partyzanckiej w po­łudniowej części kraju (Nam Bo); postępy, party­zanckich oddziałów Pathet Lao i ochotników wiet­namskich w środkowym Laosie, gdzie zagrożona została baza Seno itp. Według generała Giapa, straty francuskie we wszystkich tych operacjach (łącznie z bitwą pod Dien Bien Phu) wynosiły 112 000 żołnierzy i 177* samolotów.

Rolę, jaką w kampanii zimowo-wiosennej ode­grały te „drugorzędne” fronty, uświadomił sobie JA poniewczasie także gen. Navarre. Nieprzyjaciel — I pisze on — osiągnął bezsporne sukcesy w wysiłkach I zmierzających do związania naszych sił lądowych. Zmusił nas do unieruchomienia znacznej ilości jed­

nostek dla ochrony naszych linii komunikacyj­nych i naszych lotnisk, a także dla przyjścia z od­sieczą naszym okrążonym posterunkom. Brak tych jednostek odczuliśmy dotkliwie, gdy były nam potrzebne do przeprowadzenia operacji odciążają­cej Dien Bien Phu.

Można oczywiście wzruszeniem ramion pokwi­tować takie wręcz humorystyczne stwierdzenia, jak depesza agencji prasowej datowana z Sajgonu w sobotę 8 maja, tj. nazajutrz po kapitulacji Dien Bien Phu: Ho Chi Minh i jego otoczenie nie wie­dzą, że wybiła ich godzina — oświadczył generał Nguyen van Hinh * — ...Vietminh poniósł takie straty w bitwie o Dien Bien Phu, że narażony jest na dotkliwe porażki w trakcie kampanii jesiennej i zimowej... Dien Bien Phu naruszyło równowcCgę sił na naszą korzyść. To były oczywiste kpiny, ale przecież Francuzi, zwłaszcza przy aktywnej po­mocy amerykańskiej, mimo porażki poniesionej w dolinie Dien Bien Phu i utraty 17 batalionów, byli w stanie, przynajmniej na jakiś, czas, umoc­nić się w południowej części Wietnamu i konty­nuować wojnę, nawet po utracie całej delty Rze­ki Czerwonej. Z wojskowego punktu widzenia było to możliwe, praktycznie jednak wykluczone.

Dlaczego?

Dlatego, że bitwa pod Dien Bien Phu złamała ducha bojowego korpusu ekspedycyjnego, ale stała się jedną z największych porażek kolo­nializmu w ogóle. Przynajmniej od 1883 roku przyjmowano jako dogmat nie dopuszczający dy­skusji, że Wietnamczycy (może z wyjątkiem nie­których szczepów górskich spośród mniejszości etnicznych) nigdy nie będą dobrymi żołnierzami; przez całe pokolenia werbowani przez Francuzów żołnierze wietnamscy przydzielani byli jedynie do służb pomocniczych — i to bynajmniej nie tylko z braku zaufania do ich lojalności. Cóż więc mó­wić o możliwości pokonania na polu bitwy za­hartowanych w boju i po stokroć lepiej uzbro­jonych i wyposażonych wojsk europejskich! Tę legendę rozwiała dopiero raz na zawsze bitwa

0 Dien Bien Phu.

Wspominaliśmy już o trwającej po dziś dzień dyskusji i polemice na temat odpowiedzialności za przegraną bitwę oraz błędów strategicznych

1 taktycznych, popełnionych przez francuskich do­wódców różnych szczebli. Wszystko to są jednak rzeczy drugorzędne: źródło zła nie leżało ani w planie Navarre’a, ani w decyzji wydania bitwy generalnej w kotlinie Dien Bien Phu. Już po za­kończeniu walk generał Giap powiedział spe­cjalnemu wysłannikowi popularnego francuskie­go tygodnika ilustrowanego „Paris-Match”, Jean Farranowi:

Wybór doliny Dien Bien Phu przez Francuzów

n

nie tylko

I słuszny. Ci, którzy tego wyboru dokonali, I dobrze wyyoażyli wszystkie pro i contra. Mieli f rację. (Giap poprawia się). Mieli swoje racje.

I Powiadali sobie: Dien Bien Phu znajduje się bar­dzo daleko od zaplecza armii Vietminhu. Równie daleko znajduje się także od naszego zaplecza,

i tylko że my, Francuzi, rozwiążemy ten problem przy pomocy lotnictwa. Wietnamczycy nie mają lotnictwa, nie będą więc mogli dostarczyć zao­patrzenia. To jest bardzo rozsądne. Ale rozu­mowanie to nie sprawdziło się w rzeczywistości: cały naród znalazł rozwiązanie tego problemu logistycznego.

Wietnamczycy nie będą mogli” •— w tym twier­dzeniu tkwi klucz do zrozumienia podstawowego błędu francuskiego kierownictwa wojskowego i po­litycznego. Wietnamczycy nie będą mogli przepro­wadzić niezbędnej koncentracji sił na froncie Dien Bien Phu, nie będą mogli wojskom tym za­pewnić zaopatrzenia, nie będą mogli podwieźć ciężkiego sprzętu, nie będą mogli wykorzystać ciężkich dział | artylerii sprzeciwlotniczej, nie bę­dą mogli... nie będą mogli... .

To było. rozumowanie, któremu żaden rozsądny człowiek nie mógł nic zarzucić. Opierało się na dokładnych wyliczeniach, na doświadczeniu poko­leń, na ścisłej nauee wojskowej. Było bezsporne, ale... nieprawdziwe.

Było to rozumowanie, które nie chciało i nie umiało uwzględnić siły, jaką stanowi wola zwy­

cięstwa całego narodu, zmobilizowana i zorgani­zowana przez kierownictwo świadomie celu.

W 1946 roku doszło po raz pierwszy do spotka- nia między generałem Leclerc, głównodowodzą­cym francuskich sił zbrojnych w Indochinach, a generałem Giapem, który dopiero zaczynał or- l ganizować siły zbrojne Demokratycznej Repu- j bliki Wietnamu. Leclerc, weteran drugiej wojny" światowej, dowódca dywizji, która pierwsza wkro­czyła do oswobodzonego od hitlerowskich oku­pantów Paryża, chciał wprawić w zakłopotanie swego nikomu nie znanego rozmówcę, zapytując go z nutką ironii, jakiej uczelni wojskowej jest absolwentem. Giap odparł z godnością: — Ukoń­czyłem, panie generale, akademię wojskową: aka­demię dżungli i partyzantki anty japońskiej..!

Czyż można się dziwić francuskim generałom, że takiego przeciwnika nie traktowali poważnie, że nie dopuszczali myśli, by amator i dyletant mógł zwyciężyć ich, adeptów klasycznej sztuki wojennej? Zachodnioeuropejskie czy amerykań­skie gazety umiały o Giapie powiedzieć tylko tyle, że jego nienawiść do francuskiego kolonializmu zrodziła się z rodzinnej tragedii: jego żona, nie wytrzymawszy tortur, zmarła we francuskim wię­zieniu.

Dowódca artylerii obozu warownego w Dien Bien Phu, płk Piroth, odebrał sobie życie, gdy zrozumiał, że wszystkie jego rachuby okazały się fałszywe, że zlekceważył przeciwnika. Inni do­wódcy czy mężowie .stanu nie okaz&li podobnie

samokrytycznego ducha. Przeciwnie: wyszukiwa­li i wyszukują dziesiątki wykrętów, mających usprawiedliwić ich przed współczesnymi i przed potomnością.* Winna jest pomoc chińska lub nie­dostateczne poparcie amerykańskie, winni są po­litycy w Paryżu lub dowódcy w Sajgonie i Hanoi, słowem — wszyscy i nikt. Ale mimo całej tej nie­smacznej kontrowersji wstrząs, który płk. Pirot- ha pchnął do desperackiego wyciągnięcia zawlecz­ki granatu, wystarczył, by doprowadzić do zakoń­czenia wojny w Indochinach i do podpisania układów genewskich. Ten wstrząs był największą może zasługą krwawo opłaconego zwycięstway wywalczonego pod Dien Bien Phu.

*

Dzieje bitwy o Dien Bien Phu nie są jeszcze domeną wyłącznie historyków: obchodzona nie­dawno dziesiąta rocznica nie tylko rozpaliła na nowo stare namiętności, ale też dała asumpt do niezliczonych rozważań o charakterze jak naj­bardziej aktualnym. Okazało się, że mamy do

czynienia nie z zamkniętym rozdziałem z prze­szłości, a z doświadczeniem ciągle żywym.

Nie wolno dać się ponieść skłonnościom do rozu­mowania za pomocą analogii — często może oka­zać się z gruntu fałszywe. Sytuacja dzisiejsza w Wietnamie południowym różni się pod wielo­ma względami od sytuacji, w której doszło do bitwy o Dien Bien Phu. Zresztą, wbrew powszech­nemu przeświadczeniu, historia nie lubi się powtarzać.

Kiedy się czyta dziś rozważania amerykańskich strategów, polityków czy publicystów na temat wojny w południowym Wietnamie, nieraz bar­dzo trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko to już było, że wszystko już skądś znamy, że wy­starczy trochę zmienić realia, a wyłoni się znajo­my obraz.

Rozumowanie amerykańskich dyrygentów wy­darzeń wietnamskich jest równie słuszne — i rów­nie fałszywe — jak względy, które skłoniły Navar- re’a do opracowania jego osławionego planu, Pa­ryż i Waszyngton — do. zaakceptowania tego planu, a dowódców wszyśtkich szczebli — do je­go praktycznej realizacji. Absolwenci akademii West Point, podobnie jak niegdyś ich koledzy z Saint-Cyr, skrupulatnie badają wszystkie dane

i za każdym razem otrzymują ten sam wynik: wojna w Południowym Wietnamie dawno już po­winna była zakończyć się rozgromieniem i likwi­dacją partyzanckich oddziałów Frontu Wyzwo­lenia Narodowego. Wszystkie przesłanki zwycię­

stwa są po stronie armii rządowej i jej amery­kańskich sojuszników. Każde zestawienie czynni­ków zwycięstwa, wykładanych od pokoleń we wszystkich uczelniach sztabowych, daje druzgo­cącą przewagę siłom rządowym. Liczebnością, uzbrojeniem, kwalifikacjami fachowymi kadry dowódczej, nie mówiąc już o pomocy amerykań­skiej, o amerykańskich „instruktorach” czy „do­radcach”, o bezpośredniej interwencji amerykań­skich sił zbrojnych w ostatnich miesiącach, gó­rują nad oddziałami partyzanckimi, operującymi wśród ryżowisk delty Mekongu czy w pokry­tych dżunglą górach południowego Annamu.

Rachunek zgadza się za każdym razem. A prze­cież mimo to zwycięstwo nie tylko nie jest bliż­sze, ale z każdym dniem, miesiącem i rokiem od­dala się coraz bardziej. Znów wróciła sytuacja, gdy okupanci i podporządkowane im marionet­kowe władze miejscowe sprawują kontrolę je­dynie nad wielkimi miastami, głównymi szlakami komunikacyjnymi i kilkoma ufortyfikowanymi bazami, podczas gdy w reszcie kraju- istnieje

i działa zorganizowana administracja ludowa. Znów powtarza się znane z ostatnich lat fran­cuskiego panowania zjawisko, że noc należy do partyzantów. Znów regularne oddziały pojawiają się na przedmieściach Sajgonu, jak niegdyś ope­rowały na przedmieściach' Hanoi, dosłownie pod bokiem nieprzyjaciela.

Generał Navarre tak opisuje sytuację, jaką za­stał w Wietnamie w momencie objęcia dowództwa

(a więc mniej więcej na rok przed zakończeniem bitwy o Dien Bien Phu):

Z politycznego punktu widzenia Vietmińh sta­nowił prawdziwe państwo. Ich bezpośrednia wła­dza rozciągała się faktycznie na przeszło połowie Wietnamu, a ponadto u? strefach przez nas kon­trolowanych sprawowali potajemną władzę, która eliminowała naszą i pozwalała im zdobywać bar­dzo poważne uzupełnienie posiadanych środków. Ściągali tam podatki, rekrutowali znaczną część swoich efektywów, czerpali bardzo dużą część ryżu, soli i tkanin, które były im potrzebne; tam znaj­dowali rowery, które odgrywały dużą rolę w ich systemie zaopatrzenia, produkty fatmaceutyczne potrzebne ich służbie zdrowia, baterie elektrycz­ne, przy pomocy których fabrykowali miny za­bijające naszych żołnierzy...

Zastąpmy słowo „Vietminh” lekceważącym określeniem „Vietcong”, używanym dziś w sto­sunku do walczących o wyzwolenie południowego Wietnamu partyzantów — a otrzymamy niemal dokładny obraz aktualnej sytuacji.

W pamięci czytelników prasy pozostał z pew­nością piękny wyczyn partyzantów południowo- wietnamskich, którzy jesienią 1964 roku uczcili pierwszą rocznicę obalenia znienawidzonego reżi­mu Ngo Dinh Diema śmiałą akcją przeciwko amerykańskiemu lotnisku w Ęien Hoa, 30 kilo­metrów od Sajgonu. Celny ogień moździerzy wy­rządził tak dotkliwe szkody średnim bombowcom, przystosowanym do przenoszenia ładunku bomb

atomowych, że samoloty te, przeprowadzające prowokacyjne, pirackie rajdy na cele w Demokra­tycznej Republice Wietnamu, trzeba było wyco­fać do bezpieczniejszych baz na Filipinach. Czyż nie zachodzi tu uderzająca wręcz analogia z bo­haterskim wyczynem partyzantów, którzy w przed­dzień bitwy o Dien Bien Phu przeprowadzili uda­ną akcję dywersyjną na lotnisku Cat-Bi koło Hajfongu? Różnica w użytych środkach — bom­bardowanie artyleryjskie zamiast indywidualnych aktów dywersji — świadczy wymownie, że cha­rakter wojny wyzwoleńczej w Wietnamie zmienił się i zmienia nadal na korzyść walczących o wy­zwolenie i zjednoczenie kraju.

Dlaczego Amerykanie nie wygrają w Południo­wym Wietnamie? Z tych samych względów, dla których przed laty Francuzi przegrali na północy. Ze względu na międzynarodowy układ sił, w któ­rym opinia publiczna coraz ostrzej potępia wszel­kie przejawy imperializmu i neokolonializmu. Dlatego, że mają przeciwko sobie przeciwnika walczącego o sprawę słuszną i sprawiedliwą. Dla­tego wreszcie, że nie chcą i nie potrafią. uwolnić się od schematów myślenia, które dzielą narody

i rasy na „lepsze” i „gorsze”, które nie pozwala­ją właściwie ocenić sił przeciwnika, które nie uwzględniają takich niewymiernych czynników zwycięstwa, jak wola narodu i zaufanie do kie­rownictwa.

To nie błędy poszczególnych dowódców, a z pew­nością nie brak męstwa czy ducha bojowego

199 \ %

wśród żołnierzy oblężonego garnizonu sprawiły, że francuski korpus ekspedycyjny przegrał bitwę o Dien Bien Phu, a wraz z nią wojnę w Indochi- nach. Zadecydowały te same czynniki, które dziś stanowią przesłankę zwycięstwa sił walczących o wyzwolenie Południowego Wietnamu z rąk; amerykańskich imperialistów i ich miejscowych sługusów.

A dla partyzantów walczących dziś na całym rozległym terenie, od płynącej wzdłuż 17 równo­leżnika rzeki Ben Hai aż po przecinającą deltę Mekongu granicę kambodżańską, bohaterska bit­wa o Dien Bien Phu pozostaje niezmiennie wiel­kim źródłem natchnienia, legendą, która w naj­cięższych chwilach przysparza nowych sił i daje pewność ostatecznego zwycięstwa. Największe jak dotąd starcie zbrojne w nie zakończonej po dziś dzień walce o wyzwolenie i zjednoczenie Wietna­mu stanowi żywy, najbardziej przekonywający dowód, że naród, który pragnie być wolny — jest i pozostaje niezwyciężony, nawet gdy wróg potężniejszy jest po stokroć;

I stąd ciągle żywa aktualność Dien Bien Phu, którego nazwy nikt nigdy z historii śnie wykreśli.


Wyszukiwarka