Szafar Tadeusz
DIE BIEN PHU
WOJNA W WIETNAMIE
WYD 1965
OPERACJA „CASTOR”
Jest piątek, 20 listopada 1953 roku.
O godzinie 9 rano w Sajgonie do gabinetu generała Henri Navarre’a, głównodowodzącego wojsk Unii Francuskiej w Indochinach, wchodzi kontradmirał Georges-Etienne Cabanier, w czasie drugiej wojny światowej dowódca okrętów podwodnych, któremu przez wzgląd na jego powszechnie uznane zdolności dyplomatyczne rząd francuski powierzył delikatną misję na Dalekim Wschodzie. Generał Navarre dopiero w przeddzień tego spotkania powrócił z Hanoi; gość z Paryża, który ma mu przekazać treść ultratajnych obrad Komitetu Obrony Narodowej z 13 listopada, był zresztą skłonny przebyć jeszcze tysiąc z górą kilometrów, dzielących obie stolice Wietnamu. Navarre jednak nie śpieszył się do spotkania, choć wielokrotnie domagał śię jasnych i niedwuznacznych instrukcji pisemnych, dotyczących dalszych losów wojny w Indochinach.
Do rozmowy głównodowodzącego z emisariuszem rządu dochodzi więc W gabinecie generała Navarre’a, przy akompaniamencie dyskretnego
warkotu aparatury klimatyzacyjnej, dzięki której panujący za oknami tropikalny żar nie ma dostępu do szczelnie izolowanego pokoju o nagich ścianach, na których za biurkiem generała zawieszona jest tylko ogromna mapa Indochin. Kontradmirał Cahanier, człowiek uprzejmy i rozważny, wciąż jeszcze nie śmie przystąpić do sedna sprawy. Machinalnie sięga po fajkę schowaną w białym mieszku, ale szybko się powstrzymuje:
o gospodarzu wiadomo, że pali dopiero od południa i to tylko papierosy z ostrego, gryzącego tytoniu.
Wchodzi adiutant i na biurku kładzie plik depesz. Kontradmirał na moment oddycha z ulgą; jego misja jest nad wyraz trudna. Prezydent republiki i premier polecili mu wysondować opinię generała Navarre’a, czy wobec zawieszenia broni, jakie nastąpiło niedawno w Korei, nie nad-, szedł czas poczynienia choćby próby zakończenia w Wietnamie „brudnej, wojny”, która od siedmiu lat wysysa z Francji wszystkie żywotne soki, a przy tym nie rokuje nadziei zwycięstwa. Czy odniesione niedawno sukcesy wojskowe w delcie Rzeki Czerwonej nie stwarzają możliwości wszczęcia rokowań „z pozycji siły” i uzyskania przy stole konferencyjnym choćby części tego, czego nie udało się wywalczyć na ryżowiskach delty i w gęstwinie dżungli?
Navarre uśmiecha się w milczeniu, podając gościowi jedną z tylko cp otrzymanych depesz:
— Proszę, czytać...
Kontradmirał Cabanier dowiaduje się w ten sposób, że właśnie rozpoczęła się wielka operacja powietrzno-desantowa w górzystym rejonie północno-zachodniego Tonkinu. Lada moment trzy bataliony spadochroniarzy zaczną lądować w dolinie Dien Bien Phu. Navarre uśmiecha się z satysfakcją, zaprawioną odrobiną ironii: oto jego odpowiedź na bojaźliwe zapytanie Paryża. Rokować teraz? W żadnym wypadku! Może wiosną, gdy sytuacja wojskowa poprawi się wydatnie dzięki rozpoczętej właśnie operacji ofensywnej...
Cabanier nie protestuje. Poprzestaje jedynie na przekazaniu głównodowodzącemu decyzji podjętych na ostatnim posiedzeniu Komitetu Obrony Narodowej: Navarre powinien dostosować swoje plany do posiadanych środków, w zasadzie ograniczyć się do powstrzymywania nieprzyjaciela, nie może bowiem liczyć na żądane uprzednio posiłki, których wysłanie mogłoby osłabić pozycję Francji w Europie, w obliczu ponownie zbrojących się Niemiec. Paryż nie aprobuje więc akcji ofensywnej, ale też jej nie potępia, ma do Navarre’a pełne zaufanie, pozostawia mu praktycznie wolną rękę w ramach sił, jakimi dysponuje. rj
Navarre’owi taka „carte blanche” wystarcza W zupełności. Jeszcze nigdy nie był tak pewny siebie, czuje, że zwycięstwo jest o miedzę. Jeszcze trochę cierpliwości, a będzie mógł pokonanemu nieprzyjacielowi dyktować warunki. Przecież desant w dolinie Dien Bien Phu to pierwszy
krok w realizacji ambitnego „planu Navarre’a”,
o którym od paru miesięcy głośno na łamach wszystkich gazet Europy i Ameryki. Na razie jest bohaterem dnia, u szczytu wojskowej kariery.
§ .
Na pięć godzin przed spotkaniem Cabaniera z Navarrem, o godzinie 4.30 nad ranem, z jednego z lotnisk w pobliżu Hanoi w ślad za cztero- silnikową maszyną lotnictwa morskiego typu Privateer, używaną zwykle do rozpoznania na pełnym morzu, wystartował samolot Dakota numer 356, wyposażony w specjalną aparaturę radiową, umożliwiającą łączność ze wszystkimi stanowiskami dowodzenia. Na pokładzie znajdo-
* wała się grupa generałów: od nich zależało pod- ^ jęcie decyzji, czy operacja „Castor” zgodnie ż planem rozpocznie się w dniu dzisiejszym.
Samolot zatoczył koło nad pogrążoną jeszcze w ciemnościach stolicą, po czym pilot zapalił światła pozycyjne i wziął kurs ha północny zachód. O 5.45, gdy. zaczęło dnieć, adiutant generała Navarre’a, generał lotnictwa Pierre Bodet, dowódca północnego zgrupowania taktycznego lotnictwa w Indochinach, generał brygady Jean Dechaux oraz desygnowany na dowódcę desantu powietrznego generał brygady Jean Gilles z niepokojem spoglądają w okna kabiny: pod nimi podzwrotnikowa dżungla, ledwie widoczna z powodu gęstej porannej mgły, otulającej strome zbocza górskie, pokryte tropikalną roślinnością.
¡Dakota zbliża się teraz ku granicy Chińskiej Republiki Ludowej, po czym raptownie zmienia kurs, sterując na południowy zaehód, w kierunku doliny falisto opadającej ku rzece Mekong.
O godzinie 6.30 szyfrowana depesza z pokładu samolotu dociera. do cytadeli w Hanoi i mimo wczesnej pory zpstaje natychmiast przekazana generałowi Réné Cogny, dowódcy wojsk lądowych w Tonkinie: j
W Dien Bien Phu mgłą zaczyna się rozpraszać...
O 7.20 oddziąły spadochroniarzy, które od poprzedniego wieczoru znajdują się w stanie pogotowia i całą noc spędziły na lotnisku, pod skrzydłami gotowych do startu samolotów, otrzymują oczekiwany rozkaż. O 8.15 start: sześćdziesiąt samolotów typu Dakota formuje w powietrzu kolumnę długości JO kilometrów, osłanianą przez bombowce B-26 Invader. W każdym samolocie transportowym 24 spadochroniarzy w pełnym rynsztunku, w. hełmach bojowych. By skrócić czas dzielący ich od skoku, śpiewają, palą, żują gumę. Dien Bien F*hu oddalone jest od Çanoi
o z górą 300 kilometrów.
Nad doliną Dien Bien Phu panuje jeszcze cisza...
*
Rzućmy okiem na mapę Wietnamu.
Położony we wschodniej części Półwyspu In- dochińskiego, z kształtu przypomina wydłużoną nerkę: delta Rzeki Czerwonej na północy, zwana
przez Francuzów Tonkin, a przez Wietnamczyków Bac Bo, łączy się z położoną na samym południu deltą Mekongu (Kochinchina, Nam Bo), wąską półkolistą równiną nadmorską między Morzem Południowochińskim a łańcuchem gór Annamu (Tran Bo), stanowiącym granicę z Lao- * sem. Wietnamczycy używają jeszcze bardziej malowniczego porównania nawiązującego do codziennego w tym kraju widoku: ich ojczyzna ukształtowana jest jak koromysło, na którego obu końcach jak koszyki z ryżem zawieszone są delty Rzeki Czerwonej i Mekongu...
Na północ i północny zachód od delty Rzeki Czerwonej niemal bez żadnego przejścia rozpoczyna się kraina gór, przez które z trudem tylko torują sobie drogę rwące rzeki i potoki, biorące przeważnie początek w górach południowych Chin. Na przestrzeni setek kilometrów napotyka się tu spadziste, strome stoki, pokryte tropikalną dżunglą, tak gęstą, że człowiek przedzierać się przez nią może jedynie torując sobie każdy krok ostrym, zakrzywionym toporem. Podróżować możija jedynie trzymając się ścieżek, choć i te z trudem pokonują wąWozy, gdzie każdy niebaczny ruch spowodować może obsunięcie ziemi. Tylko tam, gdzie potok czy brzeczka tworzy dolinkę, umożliwiając uprawę ryżu, 'przykucnęły szałasy sklecone z bambusowych kijów i pokryte bambusowymi -liśćmi. Na zboczach z rzadka tylko dostrzec można ślad ludzkiej stopy: gdzieniegdzie na wypalonych polankach, w całkowitej izolacji
od świata zewnętrznego, wegetują nieliczne rodziny koczownicże, uzupełniające polowanie na dzikie Zwierzęta hodowlą czarnych świń czy uprawą kukurydzy i maku —- rośliny, z której otrzymuje się opium, jedyną tutejszą uprawę rynkową, # jedyne źródło dochodu.
Mieszkańcy tych okolic, przez Wietnamczyków zwanych Viet Bac, to Wieża* Babel w miniaturze. Rdzennych Wietnarficzyków *(i Chińczyków) spotyka się tylko w nielicznych ośrodkach handlowych i węzłach komunikacyjnych. Nad brzega-- mi, rzek, które stanowią tu podstawowe arterie komunikacyjne, żyją przeważnie Thajowie, Meosi i Lao, na stokach gór — Nahng, Tho i U-ni, u stóp gór N-— Puai i Khasi. Przypuszcza się, że wszystkie te szczepy przybyły, przeważnie z Chin; najliczniejsi Thajowie wdarli się tu prawdopodobnie w IX wieku naszej ery przez dolinę Me- kohgu i Syjam. Po większej części są to jednak tylko przypuszczenia: pochodzenie tych ludów, chronologia ich kolejnych wędrówek, ich dzieje wreszcie pozostają dla współczesnej nauki ciągle jeszcze nie zapisaną bipłą kartą.
Thajowie zamieszkują dziś około 900 dolin i dolinek w krainie Viet Bac. Najmniejsze z nich zajmują obszar niespełna pół kilometra kwadratowego. Największa, o powierzchni 120 kilometrów kwadratowych, zwana jest przez jej mieszkańców Muong Theng,*a przez Wietnamczyków — Dien Bien Phu. Kształtem przypomina wydłużony liść dębowy, na któryhi rolę żyłek odgrywają
niezliczone rzeczki i potoki, a środkowego nerwu — największy z tutejszych dopływów Me- kongu, rzeka Nam Oum. „Muong” w języku Tha- jów znaczy *to samo co „Phu” po wietnamsku — stolica powiatu. Dien — .znaczy duży, a Bien —- granica. Dien Bien Phu — to po prostu „wielka stolica przygranicznego powiatu”.
Zgodnie z legendą przekazywaną wśród Tha- jów, w tym właśnife miejscu król nieba Praya Then zesłał na ziemię swego syna Khun Borcfm. Cała okolica była wówczas pustynią, lianą łączyła niebo i ziemię, listowie olbrzymiego figowca zaciemniało okolicę, a kilka dyń ogroihnych rozmiarów zawieszonych było na jego gałęziach. Na żądanie Khun Boroma bogowie zeszli na ziemię, by ściąć drzewo i przeciąć lianę, a także otworzyć dynie, z których wyłonił się wówczas tłum ludzi, zwierząt i zbóż jadalnych. W ten sposób na ziemi pojawili się Thajówie,- o jasnym odcieniu skóry i krótkich włosach. Ale ludzi było tak wiele, że otwór dokonany rozpaloną różdżką nie wystarczał. Widząc to, Khun Borom chwycił za nożyce i zrobił* dodatkowe otwory w dyniach. Wówczas pojawili się Khasi, o ciemnej skórze i'uczesaniu .w kok. Takie jest pochodzenie dwóch głównych ras zamieszkujących ten kęaj.
Khun Borom, który sprowadził na ziemię dwie żony, spłodził siedmiu synójy., Każdemu z nich przydzięlił jeden z siedmiu następujących krajów: Ktfaj Miliona Słoni, Traninh, kraj Ho, do
linę Rzeki Czarnej, Chieng Mai, Syjam i dolną Birmę.
W laotańskiej legendzie Dien Bien Phu (Muong Then) jest więc ośrodkiem rozproszenia poszczególnych Szczepów rasy Thai; rzut oka na mapę przekonuje, że w rzeczywistości Dien Bien Phu panuje nad drogami wiodącymi zarówno w kierunku Luang Prabang i rzeki: Mekong, wzdłuż rzek Nam Ngua i Nam Oum,- jak i w kierunku Tonkinu i Wietnamu północnego poprzez Song Ma, Czarną Rzekę i ich dopływy.
Kolejno . napadana, zdobywana i pustoszona przez Chińczyków, Syjamczyków, Meosów i Tha- jów, dolina Dien Bien Phu została wreszcie zajęta przez francuskie ' wojska kolonialne w 1887 roku. Syjamski generał Phya Surisak oddał rządy w ręce byłego sierżanta-kwatermistrza francuskiej piecjhoty morskiej, niejakiego »Augusta Pavie, który w tym nikomu nie znanym kraju był jednocześnie poborcą podatków, odkrywcą i dyplomatą; jeszcze do niedawna jego imię nosił . szlak łączący Dien Bien Phu z położoną dalej na północ, w kierunku chińskiej granicy, miejscowością Lai Chau.
W dolinie Dien Bien Phu żyje około 10 000 mieszkańców, utrzymujących się z uprawy ryżu i jarzyn oraz z hodowli drobiu i świń. W samej dolinie mieszkają Thajówie, na grzbietach okolicznych gór przysiedli Meosi, uprawiający na brzegach górskich potoków poletka maku, z którego ich żony wyrabiają opium. Zbocza zamiesz-
kują zwalczani przez jednych i drugich Khasi, często zaprzedawani w niewolę u tutejszych notabli, bardziej przypominający dzikie zwierzęta niż ludzi.
Thajowie to piękna rasa. Ogromriym urokiem odznaczają się zwłaszcza kobiety, w długich, czarnych, dopasowanych spódnicach i obcisłych bluzkach o długim rękawie, od szyi po talię spiętych wielkimi srebrnymi klamrami. Od koloru tych bluzek — białego A czarnego — wywodzi się podział na Thajów Białych i Czarnych. Mieszkają oni w owalnych bambusowych domach nar palach, pod którymi w. nocy znajdują schronienie bawoły i świnie; solidna bambusowa palisada chroni obejście przed tygrysami, panterami i innymi drapieżnicami okolicznej dżungli. ,
Francuscy władcy Indochin w minimalnym tylko stopniu interesowali się góralami zamieszkującymi te okolice. Stare feudalne porządki przetrwały w nie zmienionym stanie; kraina Thajów nie przedstawiała dla Francuzów żadnej wartości — ani gospodarczej, ani (przez długi czas) strategicznej, a tylko przebogaty folklor tamtejszej ludności, której prymitywne życie religijne sprowadza się do strachu przed siłami przyrody i żywiołów, stanowił 'egzotyczną atrakcję dla przybyszów z dalekich stron. Na co dzień rządy sprawowali miejscowi feudalni książęta, wyzyskujący wegetującą w nędzy ludność góralską pod pobłażliwym okiem francuskich ..doradców”
i poborców podatkowych. Wszelkie zatargi likwidowano bśz trudu, podsycając odwieczne waśnie i zawiści między notablami i szczepami. Zwłaszcza Thajowie uchodzili za „lojalnych”, toteż Francuzi często rekrutowali spośród nich żołnierzy najemnych i partyzantów, by przeciwstawić ich Wietnamczykom.
Od zakończenia drugiej wojny światowej panowanie francuskie w tych rejonach było już tylko czczą formalnością: korpus ekspedycyjny ograniczał się w północnym - Wietnamie da okupowania . żyznych* ryżowisk delty Rzeki. Czerwonej, od czasu do czasu jedynie zapuszczając się w góry, wzdłuż wiodącej z Hanoi drogi prowincjonalnej nr 41, lub instalując posterunki w niektórych większych miejscowościach o charakterze . strategicznym; posterunki takie, m. in. w Lai Chau czy Na San, zaopatrywane były głównie drogą powietrzną i rzadko tylko ważyły się kwestionować niepodzielne. panowanie Armii Ludowej i wietnamskich władz cywilnych na rozległych terenach, między deltą a zbiegiem granic Wietnamu, Chin i Laosu, i
— Aż . nadto dobrze pamiętam teh dzień — w parę lat później opowiadał australijskiemu dziennikarzowi, Wilfredowi Burchettowi, Lo Van Don, mieszkaniec Boun La, jednej z dziewięciu wsi, które w. piątek, 20 listopada 1953 roku, zo
stały zajęte przez francuski desant powietrzny. — Poranne mgły rozwiały się w momencie, gdy na niebie pojawiły się samoloty. Nagle zdawało się, że są wszędzie jednocześnie i że zrzucają na nas chmury białych punktów, przypominających nasiona bawełny. Krótko po tym punkty te otworzyły się i- zobaczyliśmy, że na płachtach zwisają żołnierze. Można by powiedzieć, że pokryli całą dolinę. Po kilku minutach- byli już na ziemi, zebrali się w grupy i zaczęli nas okrążać. Do chłopów, którzy usiłowali uciec, strzelali, ale pewna Część . mimo wszystko zdołała zbiec i schronić się w dżungli. Moja żona. i ja nie mieliśmy -szczęścia. Wraz ze Wszystkimi prawie pozostałymi mieszkańcami wioski zostaliśmy zgromadzeni w środku doliny razem z naszymi bawołami, świńmi, drobiem. Ten sam los spotkał wszystkich mieszkańców innych ■ wiosek, które wpadły w ich ręce...
Pierwsze Dakoty minęły grzbiety górskie między godziną 10.35 a 10.45 i w dwóch uprzednio wyznaczonych stref ach, zrzuciły trzy tysiące spadochroniarzy: 6 batalion spadochroniarzy kolonialnych ppłk. Bigearda wylądował na północny zachód, a 1 pułk strzelców spadochronowych majora Brechignaka na południe od miasteczka Dien Bien Phu.
Mieszkańcy doliny, ogarnięcia przerażeniem, rzucają się do panicznej ucieczki w kierunku dżungli. Jules Roy, francuski dzienriikarz, który odwiedził Dien Bien Phu w dziewięć lat później,
opowiada, że kobiety, wspominając ten dzień, drżały na całym ciele. Tylko 6 batalion dostał się w ogień stacjonującej w dolinie słabej jednostki terytorialnej Armii Ludowej — mimo zaskoczenia i przytłaczającej przewagi sił inwazyjnych żołnierze wietnamscy nie poddają się bez walki. Dwaj francuscy spadochroniarze giną już w powietrzu, ci którzy zdołali wylądować, przywarli do ziemi, nie mogąc ujść celnemu ogniowi garstki obrońców doliny. Oddział ppłk. Bigearda ma dziesięciu zabitych, dziesięciu ciężko rannych, 21 lekko rannych. Na pomoc nadlatują wezwane drogą radiową bombowce B-26, o godzinie 14 ląduje dowieziony ’ przez Dakoty z .Hanoi 1 batalion spadochroniarzy kolonialnych. W kilka godzin później oddziały ludowe, unikając okrążenia, odchodzą w kierunku południowym, by skryć się w dżungli, a Bigeard instaluje kwaterę w zajętym miasteczku Dien Bień'Phu. Jeśli wierzyć danym francuskim, wojska ludpwe pozostawiły na placu boju 90 zabitych i czterech rannych.
O godzinie 16.15 dowództwo wojsk* lądowych w Hanoi bardzo pilną, tajną i szyfrowaną depeszą donosi rządowi w Paryżu o pomyślnym przeprowadzeniu operacji „Castor”.
Tymczasem spadochroniarze przeszukują chaty i lepianki opróżnione z mieszkańców, zgromadzonych pod strażą na skraju wsi. Wdrapują się po bambusowych drabinach na ułożone na palach klepisko, brutalnie zrywają wyplatane zasłony zakrywające wejście do pomieszczeń mieszkał-
nych, przeszukują wszystkie kąty. W większości chat pali się jeszcze ogień pod kociołkami zawieszonymi na trójnogach. Żołnierze wrzucają w ogień emitowane przez władzę ludową banknoty, które od kilku lat stanowiły tu jedyny obiegowy środek płatniczy. Psy/i koty gonią .jak oszalałe, słychać kwik świń, których nikt nie nakarmił, i rżenie małych górskich koników, które obok bawołów służą Thajom jako siła pociągowa. Dopiero o zmroku nad Dien Bien Phu zapada znów względna cisza.
*
Poczynając od następnego dnia operacja „Ca- stor” przebiega bez zgrzytów, jak na dobrze przygotowanych manewrach: Jeden z pierwszych skacze dowódca' grupy desantowej, generał Gilles.
* Ląduje przepisowo, chwilę pozostaje na ziemi, po czym podnosi się spokojnie, wyjmuje z kieszeni kamizelki i . zakłada szklane, oko, które wyjął przed skokiem, zamienia hełm na czerwony beret spadochroniarzy, zwija płótno spadochronu i spokojnie rusza w kierunku punktu zbornego, gdzie z wycelowanymi obiektywami czekają już na niego uprzednio zrzuceni (razem z kapelanami wojskowymi) fotoreporterzy paryskiej prasy. Gilles wsiada na podstawiony motocykl i jedzie do punktu dowodzenia ppłk. Bigearda, który już od rana drogą radiową kieruje eskadrą bómbow- , ców B-26, ostrzeliwującą okoliczne grzbiety górskie, dokąd wycofały 'się oddziały wietnamskie.
Niebo w dalszym ciągu pokryte jest spadochronami. Lądują wciąż nowe oddziały desantowe, lądują działa artyleryjskie, skrzynie z żywnością i zaopatrzeniem, zwoje drutu kolczastego. Wielki amerykański samolot transportowy typu Packet zrzuca nawet siedmiotonowy spychacz, który służyć ma do zniwelowania pasów startowych od lat nie używanego lotniska; ten zrzut jednak nie powiódł się: ciężka maszyna zaryła się w ryżowisku na głębokość trzech metrów. Gdy nazajutrz na prowizorycznie przystosowanym lądowisku z lekkiego samolotu typu Beaver wysiada generał Cogny, dowódca wojsk lądowych w Tonkinie, Gilles, z zadowoleniem może mu zameldować o całkowitym sukcesie przeprowadzonej operacji: już pięć tysięcy żołnierzy kopie okopy, otacza je zasiekami z drutu kolczastego i workami z ziemią, instaluje kwatery i kuchnie polowe, zwija spadochrony, otwiera skrzynie z zaopatrzeniem. Radiostacje nadawczo- odbiorcze pracują pełną parą, a artyleria zaczyna nawet wstrzeliwać się w odległe grzbiety górskie, systematycznie korygując ogień. Mimo utraty spychacza, Wkrótce na pasie startowym lądować zaczną pierwsze samoloty rozpoznawcze. Tymczasem śmigłowce ewakuują rannych; wśród nich znajduje się przewidziany na dowódcę zgrupowania powietrzno-desantowego w Dien Bien Phu ppłk Pierre Langlais, który podczas lądowania ze spadochronem skręcił kostkę i musi na razie wrócić dó Hanoi. On też po
latach napisze z podziwu godnym samoupoje- niem:
To był sukces całkowity, „bez skazy”, wspaniała demonstracja skuteczności działania dalekowschodnich wojsk powietrzno-desantowych i doskonałości technicznej osiągniętej przez ich kompanie zaopatrzenia. W trakcie trzech wypraw powietrznych, trwających łącznie trzy dni, bez poważniejszego wypadku przeprowadzono lądowanie 5100 ludzi i 240 ton sprzętu wojennego...
Langlais przyznaje, że dolina Dien Bien Phu była niemal całkowicie bezbronna, że zaskoczenie było zupełne i że pierwsi spadochroniarze natknęli się jedynie na dwie terytorialne kompanie wietnamskie, które właśnie przeprowadzały codzienne zajęcia — a mimo to chełpi się sukcesem operacji desantowej. Wątpliwy to tytuł do chwały, choć jeszcze tegoż dnia dzienniki paryskie uderzyły w wielki dzwon: Torikin. Grad spadochroniarzy nad Dien Bien Phu — przez całe osiem kolumn triumfowała „France-Soir”. Już wkrótce miało się okazać, jak bardzo triumf ten był przedwczesny.
PLAN NAVARRE’A
Aby zrozumieć, w imię jakich celów pięć tysięcy doborowych żołnierzy francuskiego korpusu ekspedycyjnego w Indochinach znalazło się w ów/mglisty listopadowy ranek 1953 roku w od
ległej o 300 kilometrów od Hanoi kotlince Dien Bien Phu — musimy się cofnąć wstecz i przypomnieć pokrótce przebieg siedmioletniej „brudnej wojny” w Wietnamie.
Demokratyczna Republika Wietnamu zrodziła się z walki wyzwoleńczej przeciwko francuskim kolonizatorom Indochin, a przede wszystkim z walki zbrojnej przeciwko japońskim okupantom i ich sojusznikom spod znaku Vichy w czasie drugiej wojny światowej. 2 września 1945 roku przywódca wieloletniej walki narodowej, Ho Chi Minfr, proklamował w Hanoi niepodległą Demokratyczną Republikę Wietnamu. Francuzi jednak 4^; dzięki pomocy najpierw brytyjskiej, a później amerykańskiej — powrócili do Indochin. Początkowo, gdy jeszcze byli słabi, działali w porozumieniu z demokratycznymi władzami wietnamskimi, które ze względu na ścisłe więzy ekonomiczne i kulturalne z Francją bynajmniej nie domagały się całkowitego zerwania z metropolią. Gdy jednak korpus ekspedycyjny na Dalekim Wschodzie osiągnął już stan pozwalający na przejście do jawnej agresji, Francuzi wysunęli pod adresem władz wietnamskich ultymatywne żądania nie do przyjęcia. W listopadzie 1^46 r., cynicznie gwałcąc wszystkie obowiązujące umowy, zbombardowali i zajęli port w Hajfongu i pomaszerowali na stolicę kraju — Hanoiv
Przywódcy Demokratycznej Republiki Wietna-
■ i V ,, . ^ - 21
mu nie ugięli się w obliczu tej bezprzykładnej prowokacji: zmuszeni do opuszczenia większych miast, wycofali się w pokryte dżunglą góry i przystąpili do organizowania Armii Ludowej. Rozpoczęła się walka zbrojna, której celem było najpierw zmuszenie okupantów do zarzucenia myśli o przywróceniu efektywnej kontroli nad całym krajem, następnie przejście do działalności partyzanckiej, nękającej nieprzyjaciela w dzień i ■— przede wszystkim — w nocy, wreszcie wszczęcie generalnej ofensywy, która by wyswobodziła kraj spod obcego jarzma.
Z punktu widzenia kierownictwa wojskowego — pisał głównodowodzący Wietnamskiej Armii Ludowej, generał Vo Nguyen Giap — nasza strategia i nasża taktyka winny "były być strategią i taktyką wojny ludowej i długotrwałego oporu.
Nasza strategia, jak już podkreślaliśmy, polegała na prowadzeniu walki długofalowej. Na ogół taka wojna może składać się z kilku etapów. W zasadzie występują etap defensywy, etap równowagi sił i etap generalnej kontrofensywy.
I tak więc, gdy W październiku 1947 roku załamała się francuska ofensywa przeciwko górzystemu rejonowi Viet Bac, gdzie znalazło schronienie polityczne i wojskowe kierownictwo wietnamskie, Armia Ludowa przeszła w następnym roku do zakrojonych na szeroką skalę działań partyzanckich na tyłach nieprzyjaciela. Jednost-
ki ludowe, działające samodzielnie w sile co najwyżej kompanii, wdzierały się w głąb terenów okupowanych, by stworzyć bazy dla działalności partyzanckiej, a jednocześnie osłaniać przetrwałe w podziemiu lokalne organa władzy ludowej. Krok za krokiem, coraz większa część terytorium narodowego przechodziła pod faktyczną kontrolę władz demokratycznych. Ciągłej linii frontu nie było — front, by użyć określenia generała Giapa, przebiegał wszędzie tam, gdzie znajdował się nieprzyjaciel. Obok nigdy przez Francuzów nie podbitego wolnego terytorium Viet Bac na mapach sztabowych pojawiało się więc coraz więcej czerwonych plam, znaczących tereny kontrolowane przez partyzantów i stanowiące ich bazy wypadowe.
Nowy etap walki wyzwoleńczej narodu wietnamskiego znaczy zwycięstwo rewolucji chińskiej w 1949 roku i utworzenie Chińskiej Republiki Ludowej. Na początku 1950 roku Demokratyczna Republika Wietnamu zostaje oficjalnie uznana przez Związek Radziecki, Chiny Ludowe, Polskę i. inne kraje obozu socjalistycznego. W tym momencie sprawuje ona efektywną kontrolę nad rozległymi obszarami na północ i północny zachód od delty Rzeki Czerwonej, po granice Chin i Laosu, nie mówiąc o bazach partyzanckich na zapleczu wroga. Zimowa ofensywa 1950 roku zakończyła się całkowitym wyzwoleniem prowincji Cao Bang, Lang Son oraz Lao Kay i' otwarciem ofensywnego frontu przeciw
ko okupowanej przez Francuzów delcie Bac Bo (Tonkinu).
W tym miejscu mała dygresja, by już więcej do tego tematu nie powracać: chodzi mianowicie o sprawę pomocy chińskiej dla Wietnamskiej Armii Ludowej. Sprawa ta była wielokrotnie rozdmuchiwana przez żądną sensacji prasę zachodnioeuropejską, francuską, a przede wszystkim amerykańską. Szczególne nasilenie tej kampanii przypada na okres bitwy o Dien Bien Phu, o czym będzie jeszcze obszerniej mowa. Amerykański sekretarz stanu, John Foster Dulles, rzekomą obecnością Chińczyków w szeregach Wietnamskiej Armii Ludowej usiłował usprawiedliwić zamierzoną interwencję zbrojną Stanów Zjednoczonych w Indochinach, użycie bomby atomowej dla ocalenia oblężonego garnizonu w Dien Bien Phu, bombardowanie linii komunikacyjnych między granicą chińską i frontem, a nawet działania ofensywne przeciwko Chinom Ludowym. Nikt nie przeczy, że Chiny Ludowe — podobnie zresztą jak inne państwa socjalistyczne — udzielały Demokratycznej Republice Wietnamu wydatnej pomocy ekonomicznej i wojskowej, sprzedawały broń i sprzęt, i szkoliły kadry itp. Rozmiary tej pomocy jednak nigdy nawet w minimalnym stopniu nie przypominały istnego potopu sprzętu wojennego, dolarów i ludzi, jaki płynął ze Stanów Zjednoczonych dla wsparcia francuskiej „brudnej wojny” w Wietnamie. Wszelkie natomiast j „rewelacje” o chińskich ochotnikach, dowódcach
czy instruktorach są wierutnym kłamstwem, wyssanym z palca przez przekupnych pismaków. Przytoczmy zresztą dwa świadectwa, o tyle ciekawe, że pochodzące od ludzi, których w najmniejszym nawet stopniu nie można podejrzewać
o sympatię dla przeciwnika, a mianowicie od dwóch wyższych oficerów francuskich, aktywnych uczestników bitwy o Dien f5ien Phu.
Mówiono — oświadczył na konferencji prasowej w Sajgonie były dowódca obozu warownego w Dien Bien Phu, generał" de Castries że w szeregach nieprzyjacielskich walczyli Chińczycy. Możliwe. Jeśli idzie o mnie, muszę jednak oświadczyć, że nigdy żadnego z nich, żywego czy martwego, nie widziałem i żadnego mi nie doprowadzono*.
Jeszcze dobitniej wypowiedział się na ten temat pułkownik Pierre Langlais, który w Dien Bien Phu dowodził złożonym ze spadochroniarzy odwodem ruchowym naczelnego dowództwa. We wspomnieniach opublikowanych w Paryżu blisko dziesięć lat później tak opisuje spędzone w oblężonym obozie warownym święta Wielkiej- nocy 1954 roku:
W Dien Bien Phu kończy się nabożeństwo wielkanocne. W ciąau siedmiu lat nasi nieprzyjaciele wymienili chłopskie łachmany na mundury polowe, a chałupniczo wyrabiane granaty *na
rosyjską czy czeską bfoń, nie ustępującą w ni\ I czym naszej broni produkcji amerykańskiej. Do- I brzy wujkowie oburzali się z tego powodu. Ta I chińska pomoc, co za skandal! Jak dobrze byłoby I bawić się w wojenkę przeciwko chłopom, uzbro- I jonym w pałki.
No więc, mnie to przyprawia o śmiech. Cóż I bardziej naturalnego niż pomoc ze strony sojusz- I nika? A jeśli chce się raz spojrzeć faktom prosto I w twarz, pomoc chińska dla Vietminhu była tyl- I ko kropelką w porównaniu z potokiem sprzę- I tu amerykańskiego, który spływał na naszą I stronę...*
Faktem natomiast niezaprzeczalnym jest, żepo- I czynając od 1950 roku — daty wybuchu wojny I w Korei — Amerykanie w wciąż rosnącym stop- I niu przejmowali finansowanie- i zaopatrywanie I wojny w Indochinach. Pomoc amerykańska, któ- I
ra w 1950 i 1951 roku pokrywała jeszcze tylko I 15% wydatków ponoszonych przez Francję z ty- 1
tułu „brudnej wojny”, wzrosła do 35% w 1952, ■ do 45% w 1953 i aż do 80% w 1954 roku. Rychło I jednak okazało się, że były to pieniądze wyrzu- I cone w błoto.
W październiku 1951 roku głównodowodzącym I korpusu ekspedycyjnego i jednocześnie Wysokim I Komisarzem Francji w Indochinach mianowany I został jeden z najwybitniejszych wojskowych a
>
A
francuskich, bohater drugiej wojny światowej, generał Jean de Lattre de Tassigny, który zarówno z powodu łączenia w jednym ręku najwyższych funkcji wojskowych i cywilnych, jak i dzięki cechom charakteru znany był pod przezwiskiem „Król Jan”. Opracowany przezeń i zaaprobowany w Waszyngtonie plan zwycięskiego zakończenia wojny w Wietnamie za pomocą otoczenia delty Rzeki Czerwonej potężną linią fortyfikacji oraz przegrupowania sił dla decydującej operacji ofensywnej przeciwko „wolnej strefie” Viet Bac załamał się jednak ęałkowicie. Na wszczętą w październiku 1951 roku ofensywę na Hoa Binh (na południowy zachód od delty Rzeki Czerwonej) dowództwo Armii Ludowej odpowiedziało przerzuceniem znacznych sił na zaplecze nieprzyjaciela, tzn. wewnątrz delty, Jj zmuszając tym samym Francuzów do wyrzeczenia się wszelkich działań zaczepnych i do porzucenia nowo zajętych miejscowości (w tej liczbie miasta Hoa Binh). W 1952 roku Armia Ludowa przeprowadziła zwycięską, kampanię w rejonie północno-zachodnim, oswobadzając rozległe tereny aż po Dien Bien Phu, a w początkach 1953 roku ramię w ramię z oddziałami armii wyzwoleńczej Pathet Lao po kampanii w górnym Laosie wyzwoliła laotań- ska prowincję Sam Neua.
Frontem zasadniczym — podsumował sytua- ^rojskową na początku 1953 roku generał był front północnowiętnamski, gdzie to- większość najcięższych bitew. Na po-
csqtfcti, 1953 roku niemal cały rejon górski, a więc przeszło dwie trzecie terytorium północnego Wietnamu, był już wyzwolony. Nieprzyjaciel oku- pował jeszcze Hanoi t deltę Rzeki Czerwonej, a ściślej mówiąc wielkie miasta i główne szlaki komunikacyjne; nasze bazy partyzanckie — nasza wolna strefa — obejmowały już blisko dwie trzecie wsi i miejscowości znajdujących się w tym rejonie. W Wietnamie środkowym i południowym nadal zdecydowanie utrzymywaliśmy rozległe strefy wolne, a jednocześnie w dalszym ciągu potężnie rozwijaliśmy nasze bazy partyzanckie w strefie okupowanej.
*
W pierwszych dniach maja 1953 roku — wspomina generał Navarre — znajdowałem się w Niemczech, dokąd wzywały mnie obowiązki szefa sztabu generalnego marszałka Juin, dowódcy sił zbrojnych NATO w Europie środkowej, gdy otrzymałem rozkaz jak najszybszego powrotu do Paryża. Natychmiast po przybyciu marszałek poinformował mnie o mojej bliskiej nominacji na stanowisko głównodowodzącego w Indochinach.
Tak rozpoczęła się indochińska przygoda generała Navarre’a, zakończona mniej więcej po roku wraz z kapitulacją garnizonu Dien Bien PhU. Kim był człowiek, którego ówczesny premier Réné Mayer wzywał na pomoc w momencie szczególnie przełomowym, gdy jasne się stało, że plan opracowany przez generała de Lattre de
Tassigny, a realizowany przez jego następcą, generała Raoula Salana, nie przyniesie spodziewanego zwycięstwa wojskowego, gdy Armia Ludowa systematycznie rozszerzała działania ofensywne w całym kraju i gdy Waszyngton, po zawarciu rozejmu w Korei, zaczął traktować Indochiny jak główny front zbrojnego starcia z „międzynarodowym komunizmem”?
Generał Henri Navarre całą długoletnią karierę wojskową spędził z dala od frontu, w sztabach generalnych, a ściślej mówiąc — w II oddziale sztabu, który w armii francuskiej zajmuje śię wywiadem wojskowym i rozpoznaniem nieprzyjaciela. Sam o sobie pisał: Nic w mojej karierze nie predestynowało mnie na to stanowisko. Nigdy nie służyłem na Dalekim Wschodzie, a o problemie indochińskim wiedziałem tylko tyle, co każdy, mniej więcej zorientowany Francuz: Jègo pierwszym odruchem była więc próba przekonania przełożonego, by pozwolił mu pozostać w sztabie NATO. Marszałek Juin jednak szybko pokonał te opory:
§H Pańskim obowiązkiem jest nominację tę przyjąć — oświadczył zaskoczonemu generałowi Navarre’owi. — Ktoś się musi poświęcić...
Ale z dalszych wywodów marszałka wynikało, że poświęcenie to wcale nie jest tak wielkie. Juin pokazał mu odpis opracowanego przez siebie sprawozdania, sporządzonego kilką tygodni przed tym W wyniku podróży. inspekcyjnej po Wietnamie w charakterze doradcy wojskowego rządu fran-
cuskiego. Navarre sam pisze, że sprawozdanie było utrzymane w tonie optymistycznym, zwłaszcza jeśli idzie o perspektywy na przyszłość. Juin uważał, że aby zakończyć całą historię, wystarczy kilka batalionów i kilka miesięcy czasu, trzeba jednak przedsięwziąć generalną ofensywę z delty Rzeki Czerwonej. Wietnamska Armia Ludowa nie jest bowiem w stanie prowadzić wojny ruchomej, a jeśli się ją do tego zmusi — znajdzie się w opałach.
Ta optymistyczna ocena nie pokrywała się wprawdzie z opinią premiera Mayera, który już w pierwszej rozmowie z nowo desygnowanym głównodowodzącym przyznał, że sytuacja jest kiepska i że w najlepszym wypadku trzeba dążyć do znalezienia ,,honorowego wyjścia” z paskudnej kabały, tym bardziej że na posiłki liczÿc nie można — ale Navarre mimo to nominację przyjął. 19 maja 1953 roku wylądował więc na pokładzie samolotu Constellation w Sajgonie, gdzie na lotnisku Than Son Nhut w karnym szeregu czekali już na nowego zwierzchnika biało ubrani generałowie i admirałowie korpusu ekspedycyjnego u boku ministra do spraw „państw stowarzyszonych”* i Wysokiego Komisarza Francji w Indo- chinach, Jeana Letourneau.
W Sajgonie i w Hanoi, gdzie mieści się kwatera główna generała Salana, Navarre zaczyna więc zaznajamiać się z elementami sytuacji w Indochi- nach. Przedtem jeszcze musi rozstrzygnąć szereg istotnych spraw kadrowych, wraz z Salanem bowiem opuści Wietnam wielu doświadczonych generałów, v którym upłynął regulaminowy okres służby na Dalekim Wschodzie. Wśród decyzji podjętych przez nowego głównodowodzącego najdonioślejsza jest nominacja dowódcy wojsk lądowych w Wietnamie północnym — głównym te-
- atrze działań wojennych. Navarre powierza to • stanowisko dotychczasowemu dowódcy północnej strefy delty, generałowi Réné Cogny, który jak on pochodzi z Normandii, ale w przeciwieństwie do i niego w czasie drugiej wojny światowej brał I czynny udział w ruchu oporu i poznał hitlerowskie więzienia i obozy koncentracyjne. Cogny, K awansowany do stopnia generała dywizji, staje się więc drugim co do znaczenia oficerem w Indo- K chinach. Rywalizacja, animozja i wreszcie otwar-
I ta nienawiść między obu generałami — którzy- w najcięższych dniach bitwy o Diên - Bien Phu nie rozmawiali ze sobą, a tylko wymieniali złośliwe listy i docinki na piśmie — stanie się niebawem jednym z ulubionych tematów anegdotycznej historii „brudnej wojny”.
Ważniejsza jest jednak ocena sytuacji wojskowej, jakiej dokonuje Navarre zarówno w trakcie rozmów ze swym poprzednikiem i jego współpracownikami, jak i podczas inspekcji, przepro-
wadzonej bezpośrednio w terenie. Tak więc Na- I
varre dowiaduje się, że korpus ekspedycyjny stał I
się ciężką i nieruchliwą machiną, zdolną do dzia- I
łania jedynie w masie. Nie mogąc istnieć bez I
przytłaczającej przewagi środków, porusza się I
ospale, z ogłuszającym warkotem czołgów i cię- I
żarówek. W obliczu przeciwnika, którego główną I
cechą jest płynność i wszechobecność, zadaje na I
oślep potężne ciosy, które z reguły trafiają I
w próżnię. Ludzie są zmęczeni życiem, warunka- I
mi, w których śmierć czyha wszędzie — na nie- I
winnie wyglądającym ryżowisku i na tarasie sto- I
łecznej kawiarni. Spokojne wsie kryją podziem- I
ne fortyfikacje, mali- poganiacze bawołów oka- I
zać się mogą nieprzyjacielską czujką, a bezzębne I
staruszki układają miny na drogach. Utrzymanie I
dwudziestu kilometrów szosy absorbuje kilka ba- I
talionów piechoty, baterie artyleryjskie i wozy I
pancerne, ale cała ta siła zbrojna z nadejściem I
zmroku wycofuje się do umocnionych punktów, I
pozostawiając teren nieprzyjacielowi. Front — we- I
dług określenia generała Giapa ~ przebiega wszę- I dzie i nigdzie.*
A koszta? Ciężary finansowe — dwa miliardy franków dziennie! — pokrywa we wciąż wzrastającej mierze Wujaszek Sam. Straty w ludziach obciążają Francję. Co trzy lata ginie w Indochi- nach cały rocznik absolwentów akademii wojskowej Saint-Cyr. Od początku wojny z Wietnamem poległo już trzech generałów, 8 pułkowników, 18 podpułkowników, 69 majorów, 341 kapitanów, 1140 poruczników i podporuczników, 2683 podoficerów i 6008 żołnierzy francuskich, nie licząc 12 019 żołnierzy Legii Cudzoziemskiej i oddziałów kolonialnych z Afryki oraz 14 093 miejscowych najemników. A przecież cyfry te nie obejmują ponad 20 000 zaginionych ani przeszło 100 000 rannych i chorych...
Choć sprawy polityczne w niewielkim tylko stopniu interesują głównodowodzącego, nie może tracić z oczu faktu, że proklamowana niedawno _^^pod amerykańską presją — „niepodległość” marionetkowych reżimów Wietnamu (pod zwierzchnictwem operetkowego „cesarza” Bao Dai), Kambodży i Laosu jest całkowicie fikcją, co gorsza •— nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładano,
zwłaszcza w dziedzinie wojskowej. Amerykanie żądali proklamowania „niepodległości”, by szybko wystawić, wyszkolić i uzbroić miejscowe wojska, które przejęłyby ciężar wojny z Armią Ludową. W taki sposób John Foster Dulles zamierzał zrealizować swój program „wojny Azjatów przeciwko Azjatom”. Na papierze armia „wietnamska” wprawdzie istnieje, ale jej wartość bojowa równa się zeru: dezercje są na porządku dziennym, poborowi za łapówki wymigują się od służby wojskowej, absolwenci szkół oficerskich wszelkimi siłami prą do kwatermistrzostwa i służb administracyjnych, gdzie szybko można zbić majątek, nie narażając głowy. Jak dotąd, wszystkie próby zluzowania korpusu ekspedycyjnego przez oddziały miejscowe kończyły się Jkompromita-' cją — nawet na drugorzędnych frontach, gdzie przeciwnikieni były tylko słabo uzbrojone ludowe oddziały lokalnej samoobrony.
A na froncie głównym? Cały Viet Bac, między deltą Rzeki Czerwonej a granicą chińską, znajduje się w rękach Armii Ludowej, która jest właśnie w trakcie rozwijania ofensywy w kierunku krainy Thai i górnego Laosu. W krainie Thai pozostały jeszcze odizolowane posterunki francuskie, z trudem utrzymujące między sobą łączność, oraz nieregularne oddziały górali na żołdzie francuskim — owoc umiejętnie przez kolonizatorów podsycanej wrogości między mniejszościami etnicznymi a Wietnamczykami. Czy zwinięcie tych posterunków w obliczu nieprzy
jacielskiej ofensywy nie będzie poczytane za wyznanie słabości? Salan na to się nie zdecydował, przeciwnie: aby zagrodzić Armii Ludowej drogę na zachód, w kierunku Mekongu i górnego Laosu, oraz osłonić posterunek w Lai Chau, obsadził za pomocą desantu powietrznego obóz warowny Na San nad Rzeką Czarną, w połowie drogi między deltą a Lai Chau. Przez dłuższy czas Armia Ludowa pozostawiała posterunek ten w spokoju, później bez powodzenia usiłowała zdobyć go szturmem, jednakże nie dysponując jeszcze wystarczającą siłą ognia naraziła się na bolesne straty. Nauka nie poszła na marne: Armia Ludowa poprzestała więc na blokadzie garnizonu, zaopatrywanego wyłącznie drogą powietrzną i w rezultacie obciążającego poważnie możliwości francuskiego lotnictwa w delcie Rzeki Czerwonej.
Navarre osobiście odwiedza obóz warowny Na San, którym dowodzi generał brygady Jean Gilles. Salan od dawna już zamierzał uzupełnić posterunki w Lai Chau i w Na San trzecim obozem warownym w Dien Bien Phu: w Hanoi z ironicznym przekąsem mówiono o „archipelagu Salana” â? odizolowanych i odciętych od' świata wyspach w morzu terenów kontrolowanych przez nieprzyjaciela. Oficjalnie nazywano to strategią ,‘,jeż;a”, ale nowy głównodowodzący nie ma zamiaru pójść w ślady swych poprzedników. Postawa defensywna nie zadowala go, ńie chce poprzestać na biernej obronie delty za linią betonowych umocnień, wzniesionych przez de Lattre’a, ani na
krępowaniu swobody ruchów Armii Ludowej przy pomocy obozów warownych, „jeży” czy wysp „archipelagu Salana”. Marzy mu się • wielka ofensywa, która raz na zawsze złamie potęgę Armii Ludowej i jeśli nawet nie przyniesie rozstrzygającego zwycięstwa — przynajmniej stworzy warunki do wszczęcia rokowań z pozycji siły.
Czy koncepcja ta jest oryginalnym dziełem generała Navarre’a? Wiemy tylko, że to nie Paryż mu ją narzucił: Czwarta Republika dogorywa, nieustające przesilenia gabinetowe przerodziły się w chroniczny kryzys reżimu, żaden premier czy minister nie pozostaje'na stanowisku dostatecznie długo, by mógł się pokusić o radykalne przecięcie wrzodu indochińskiego. Co najwyżej można z mniejszym. czy większym powodzeniem stosować paliatywy, mające zapobiec raptownej katastrofie. Przecież Réné Mayer, wysyłając Navarre’a do Sajgonu, mówił mu wręcz o szukaniu „honorowego wyjścia” z sytuacji, której francuska opinia publiczna ma już po dziurki od nosa.
Ale Navarre do Indochin przybył wprost ze sztabu NATO, gdzie panują zupełnie inne nastroje. Dla Waszyngtonu Wietnam jest tylko jednym z odcinków światowego frontu antykomunistycznego. Co więcej, po wygaszeniu ogniska wojny w Korei — odcinkiem najaktywniejszym. Dla Waszyngtonu walka, jaką toczy korpus ekspedycyjny — to fragment wielkiej krucjaty, świętej wojny dobrego ze złem' To nie sprawa narodowych
interesów Francji czy tym bardziej marionetkowych rządów indochińskich „państw stowarzyszonych”, lecz jeden z aspektów „strategii globalnej”, której przewodzą Stany Zjednoczone. Francji w tym układzie przypadała mało zaszczytna, ale kosztowna rola dostawcy mięsa armatniego dla kierowanej przez Amerykanów machiny wojennej. Francuskiego ministra obrony narodowej w kołach oficerskich korpusu ekspedycyjnego nazywano z wisielczym humorem „krwiodawcą”...
W jakiej mierze Navarre uległ tej mistyce wojującego antykomunizmu, którego apostołem był John Foster Dulles, człowiek, dla którego nawet neutralizm był grzechem śmiertelnym? Trudno na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Dokumenty — o ile istnieją — nie ujrzały dotąd światła dziennego, opinie obserwatorów z natury rzeczy są subiektywne i sprzeczne, sam Navarre w pamiętnikach zachowuje na ten temat dyskretne milczenie jak przystoi oficerowi ukształtowanemu w szkole II oddziału. Faktem jest jednak, że w momencie przybycia Navarre’a do Saj- gonu bezpośredni wpływ Amerykanów na kierowanie wojną niepomiernie wzrósł.
Już uprzednio z tytułu wciąż rosnącej pomocy w postaci kredytów i sprzętu wojennego Amerykanie rościli sobie coraz większe pretensje do narzucania swojej woli władzom francuskim w In- dochinach. Misja Stanów Zjednoczonych w Sajgo- nie miała od lat prawo interweniowania w dziedzinę organizacji, zarządzania i zaopatrywania kor-
pusu ekspedycyjnego — i z prawa tego obficie ko- I rzystała. We wrześniu 1953 roku, a więc już za I dowództwa Navarre’a, rząd francuski podjął w sto- I sunku do Waszyngtonu zobowiązanie „uwzględ- I niania opinii, wyrażanych przez władze amerykań- I skie na temat opracowania i realizacji francuskich I planów strategicznych” w Indochinach. Z upraw- I nień tych nie omieszkał korzystać nowo mianowa- I ny szef amerykańskiej misji wojskowej, generał I O’Daniel, zwany „Iron Mike” („Żelazny Mike”), I który uchodził za jednego z najbardziej zaufa- I nych doradców wojskowych prezydenta Eisenho- I wera. „Żelazny Mike” już uprzednio odwiedził I Indochiny na czele misji Pentagonu i Departa- I mentu Stanu, której celem była „ściślejsza inte- 1 gracja pomocy amerykańskiej z planami strate- I gicznymi” i od tego czasu uchodził za specjalistę I od spraw indochińskich. Po objęciu nowego sta- I nowiska w Sajgonie nie tylko poważnie rozbu-] I dował personel misji amerykańskiej, ale też za- I czął bezpośrednio ingerować w operacyjne kie- I rownictwo działań wojennych. Generał Navarre 1 w swej książce utrzymuje wprawdzie, że nic nie I wiedział wówczas o zobowiązaniach podjętych I przez rząd francuski wobec Amerykanów (w co I trudno uwierzyć!), a nawet że usiłował przeciw-^® stawić się zbyt szczegółowej kontroli amerykań^B skiej nad zagadnieniami strategicznymi i opera^H cyjnymi, nie ulega jednak wątpliwości, żęH w opracowaniu „nlanu Navarre’a” generał 0’Da^H niel odegrał bardzo istotną rolę. Wystarczy zre^B
sztą przypomnieć triumfalny okrzyk radości, jaki wydała prasa amerykańska na wieść o narodzinach „planu Navarre’a”, i niepohamowaną, z iście amerykańskim rozmachem zorkiestrowaną reklamę, której bohaterem stał się mało komu uprzednio znany oficjalny autor tego planu, by bezbłędnie odszyfrować źródło inspiracji nowo mianowanego głównodowodzącego w Indochinach. Trudno zaiste o bardziej wymowną ilustrację starorzymskiej zasady prawa: Is fecit cui prodest — ten sprawcą, czyja korzyść. O korzyściach jeszcze wypadnie nam mówić, na razie przyjrzyjmy się bliżej, czym był ów „plan Navarre’a”.
*
16 czerwca Navarre wzywa do Sajgonu dowódców korpusu ekspedycyjnego, by ich poinformować o podstawowych założeniach planu; 24 lip- ca referuje ten temat w Paryżu na posiedzeniu Komitetu Obrony Narodowej w obecności prezydenta republiki, premiera Laniela, ośmiu ministrów i czterech sekretarzy stanu, marszałka Francji i czterech szefów sztabów generalnych wszystkich rodzajów broni*. Niektórzy, zwłaszcza do-
wódcy w terenie, z generałem Cogny na czele, zgłaszali merytoryczne zastrzeżenia, nikt jednak nie chciał czy nie umiał przedstawić żadnej alternatywy, a nade wszystko nikt nie ośmielił się powiedzieć głośno tego, o czym prawdopodobnie wielu w skry- tości ducha myślało. Oni przecież wiedzieli najlepiej, że „brudna wojna” w Indochinach już została przegrana i że w najlepiej pojętym interesie Francji leży jej szybkie zakończenie, choćby kosztem nieuniknionych ustępstw — zanim całkowite kierownictwo wojną przejdzie w ręce Amerykanów, którzy swoje cele realizęwać będą kosztem Francji. Wśród powszechnego milczenia, potraktowanego jak aprobata, „plan Navarre’a”, którego podstawowe założenia wskutek „niedyskrecji” dostały się na łamy prasy i wzbudziły entuzjazm za oceanem*, stał się wiążącą dyrektywą prowadzenia wojny w Indochinach.
Co przewidywał plan Navarre’a? On sam charakteryzuje go następującymi słowami, zastrzegając jedynie, że „współautorem” planu był jego poprzednik na stanowisku głównodowodzącego, generał Salan:
Po pierwsze, w trakcie kampanii 1953—1954 utrzymać postawę strategicznie defensywną na północ od 18 równoleżnika i starać s.ię unikać bitwy generalnej. Przeciwnie, podjąć — gdy tylko to będzie możliwej- ofensywę na południe od
18 równoleżnika, aby osiągnąć uzdrowienie sytuacji w Indochinach południowych i środkowych
i odzyskać tam siły. W szczególności postarać się
o likwidację V Okręgu Wojskowego.
Po drugie, gdy tylko uzyskamy przewagę sił ruchomych, to znaczy począwszy od jesieni 1954, przejść do ofensywy na północ od Wrót Annamu, w celu stworzenia sytuacji wojskowej umożliwiającej polityczne rozwiązanie konfliktu.
Słowa te ukazały się w książce wydanej w roku 1956, a więc wówczas, gdy bieg wydarzeń przypieczętował ostatecznie klęskę planu Navar- re’a. Generał Giap, pisząc o dziejach bitwy pod Dien Bien Phu również z perspektywy jej zwycięskiego zakończenia, charakteryzuje plan Na- varre’a jako „plan przedłużenia i rozszerzenia wojny”, w następujący sposób opisując jego założenia:
Krótko mówiąc, plan Navarre’a był planem strategicznym na wielką skalę, zmierzającym do zniszczenia w ciągu 18 miesięcy większej części naszych wojsk regularnych, do okupowania całości naszego terytorium i do definitywnego przekształcenia Wietnamu w kolonię i w bazę wojenną francuskich i amerykańskich imperialistów.
Plan ten przewidywał w pierwszej fazie poważne przegrupowanie jednostek ruchomych w celu zaatakowania i wyczerpania naszych wojsk regularnych w delcie i zajęcie Dien Bien Phu w celu przekształcenia strefy okupowanej na północnym zachodzie w solidną bazę operacyjną.
W drugiej fazie nieprzyjaciel zamierzał wykorzystać porę deszczową i znużenie, które uniemożliwią naszym wojskom wszelkie ważniejsze działania, dla skoncentrowania swych sił na południu i okupowania wszystkich naszych wolnych stref i wszystkich naszych baz partyzanckich w V Okręgu Wojskowym aż po Nam Bo (Wietnam Południowy, przez Francuzów zwany Kochinchiną 'Ę$ T.S.).
Wreszcie w ciągu jesieni i zimy 1954—1955, po zakończeniu „pacyfikacji” ■ Południa i znacznym przegrupowaniu sił ruchomych na froncie północnym, miałaby się rozpocząć wielka ofensywa przeciwko naszemu zapleczu. Startując jednocześnie z delty Rzeki Czerwonej i z Dien Bień Phu, potężna masa manewrowa korpusu ekspedycyjnego miałaby zaatakować nasze wojska regularne, aby je zniszczyć i zająć naszą wolną strefę, kładąc dzięki temu zwycięski kres wojnie.
Jak widać, istnieją pewne różnice w sposobie, w jaki obaj protagoniści charakteryzują strategiczny plan francuskiego dowództwa. Porównanie obu tych wersji — a także prześledzenie ożywionej dyskusji, jaka wywiązała się przede wszystkim we Francji, ale także poza jej granicami, na temat odpowiedzialności za klęskę poniesioną w Indochinach — pozwala jednak ustalić z maksymalną dokładnością, jakie były w gruncie rzeczy zamierzenia generała Navarre’a.
A więc rzeczą oczywistą jest, że ostatecznym celem strategicznym było przygotowanie i przepro
wadzenie rozstrzygającej ofensywy na północy, przeciwko wyzwolonym terenom Viet Bac, gdzie w pokrytych dżuhglą niedostępnych górach znalazły schronienie władze Demokratycznej Republiki Wietnamu i gdzie wykuwała się potęga Wietnamskiej Armii Ludowej. Wstępem do tej ofensywy miało być oczyszczenie zaplecza korpusu ekspedycyjnego, przede wszystkim środkowego i południowego Wietnamu, gdzie w okolicy miasta i portu Da Nang (Tourane) istniały rozległe tereny wyzwolone V Okręgu Wojskowego, rozdzielające wojska francuskie na południu (wokół Saj- gonu i w delcie Mekongu) od głównych sił, skoncentrowanych na północy, w delcie Rzeki Czerwonej. Ograniczając się w pierwszej fazie do strategicznej defensywy na północy, Navarre pragnął zyskać na czasie, by przeorganizować i prze- zbroić (dzięki wydatnemu zwiększeniu pomocy amerykańskiej) francuski korpus ekspedycyjny, przyśpieszyć formowanie i uzbrojenie (przez Amerykanów) marionetkowej armii Bao Daia, aby można jej było przekazać zadanie kontroli nad oczyszczonymi od nieprzyjaciela terenami Wietnamu południowego i środkowego. Dopiero w końcowej fazie wszystkie siły korpusu ekspedycyjnego, uwolnione od uciążliwego obowiązku policyjnego patrolowania kraju, ruszyć miały na północ do rozstrzygającego natarcia na wolną strefę i broniące jej regularne oddziały Wietnamskiej Armii Ludowej.
Plan niewątpliwie śmiały, ambitny. Ale trzeba zwrócić uwagę, że w samym założeniu przewiduje wydatny wzrost udziału amerykańskiego w wojnie indochińskiej i to jednocześnie na dwóch płaszczyznach: w dziedzinie zwiększonej pomocy materialnej dla korpusu ekspedycyjnego i w dziedzinie wystawienia licznej i zdolnej do walki marionetkowej armii baodajowskiej, w której już uprzednio wpływy francuskie zaczęły ustępować amerykańskim — zgodnie z ludowym angielskim przysłowiem, że kto płaci grajkom, wybiera melodię. Klucz do „umiędzynarodowienia” konfliktu indochińskiego, do przekształcenia go z francuskiej wojny kolonialnej w sprawę całego sojuszu atlantyckiego, w którym pierwsze skrzypce grają Amerykanie, zawarty jest w całości w pierwotnych wytycznych planu Navarre’a. W tej sytuacji entuzjazm, z jakim plan ten zaakceptowany został przede wszystkim w Waszyngtonie, nie może więcej budzić zdziwienia.
Nie miałoby chyba sensu wdawać się w szczegóły polemiki, jaka od dziesięciu z górą lat toczy się — i to nie tylko wśród fachowców — wokół założeń planu Navarre’a i sposobu jego realizacji. Najwięcej kontrowersji wywołuje decyzja wysadzenia desantu powietrznego w dolinie Dien Bien Phu, przekształcenia jej w obóz warowny i przyjęcia właśnie tam generalnej bitwy. Jest to zresztą całkowicie zrozumiałe. W każdej armii i w każdym kraju- po przegranej wojnie rozpoczynają się nie kończące spory wokół odpowie
dzialności za porażkę. Wojskowi obciążają władze cywilne, cywile obwiniają wojskowych. Spór wokół winy za klęskę pod Dien Bien Phu trwa więc dalej z niesłabnącą mocą i nic nie zapowiada rychłego zakończenia. Ciekawe tylko, że niemal wszyscy dyskutanci, rozważając rozmaite warianty „co by było gdyby”, zdają się zapominać, że korpus ekspedycyjny nie działał w próżni. Walczył przeciwko niemu potężny przeciwnik, którego lekceważenie — jak się przekonamy — drogo kosztowało, a wiele decyzji krytykowanych po fakcie zostało po prostu narzuconych Francuzom przez Armię Ludową i przez cały splot czynników wojskowych i politycznych, wewnętrznych i międzynarodowych. Tak właśnie było z bitwą
o Dien Bien Phu, gdzie inicjatywa od samego początku spoczywała w rękach dowództwa Wietr namskiej Armii Ludowej. Dlatego właśnie bezprzedmiotowe byłoby drobiazgowe analizowanie zastrzeżeń, jakie pod adresem planu Navarre’a wysuwał od początku generał Cogny w obawie przed osłabieniem dowodzonych przezeń sił w delcie Rzeki Czerwonej, czy wątpliwości, jakie nurtowały generała lotnictwa Faya co do celowości desantu w dolinie Dien Bien Phu i możliwości jej obrony, przed przeważającymi siłami przeciwnika. A zresztą w chwili, gdy powszechnie akceptowano plan Navarre’a — bądź z entuzjazmem, bądź milcząco, z braku innej alternatywy — o Dien Bien Phu było jeszczć zupełnie głucho. Ta mało komu dotąd znana, nazwa pojawić się miała na pierw-
szych stronach gazet całego świata 'dopiero po upływie kilku miesięcy.
*
Tymczasem generał Navarre bez przeszkód przystępuje do realizacji swojego planu. „Nie będę powtarzał błędów moich poprzedników — oświadcza bardzo jeszcze pewny siebie sekretarzowi stanu do spraw wojny, de Chevigné. — Jednym z pierwszych moich poczynań po objęciu dowodzenia będzie ewakuacja Na San, nie będę powtarzał operacji tego rodzaju.
Na San, pozycja „jeż”, staje się więc symbolem defensywnej strategii Salana. Navarre lepiej niż jego poprzednik zdaje sobie bowiem sprawę, czego się po nim oczekuje, nie tyle w Paryżu, co w Waszyngtonie, dokąd przenosi się stopniowo punkt ciężkości kierowania wojną w Indo- chinach. „Nie można zwyciężyć, nie atakując” oto myśl przewodnia pierwszego rozkazu dziennego, jaki w charakterze głównodowodzącego wystosował do wojsk znajdujących się pod jego roz-' kazami.
Atakować, atakować za wszelką cenę —■ tego domagają się w Ameryce. Jeszcze w marcu 1953, gdy premierowi Réné Mayerowi podczas Vizyty w Waszyngtonie towarzyszył ówczesny minister do spraw „państw stowarżyszonych”, Jean Leto- urneau, amerykańscy rozmówcy nie szczędzili gorzkiej krytyki dowództwu korpusu ekspedycyjnie
nego, któremu zarzucali bezczynność i brak ducha ofensywnego. Navarre jest szczególnie wyczulony na głosy prasy amerykańskiej, która nie może zrozumieć, dlaczego za swoje pieniądze nie widzi namacalnych efektów. Jego plan wymaga zwiększenia amerykańskiej pomocy wojskowej i finansowej, w najbliższym czasie udać się ma za ocean kolejna francuska misja rządowa z prośbą o dodatkowe kredyty i sprzęt wojskowy. Trzeba więc za wszelką cenę podbudować te zabiegi jakąś olśniewającą akcją, która utoruje sobie drogę na łamy gazet. Odtąd każda operacja, bez względu na jej prawdziwy charakter, będzie się nazywała działaniem ofensywnym.
Wśród takich nastrojów rodzi się operacja „Jaskółka’’—~ rajd powietrzno-desantowy na magazyny sprzętu wojennego Wietnamskiej Armii Ludowej, rozlokowane w wapiennych jaskiniach w pobliżu Lang Son, na północ od delty Rzeki Czerwonej. 17 lipca 1953 r. trzy bataliony francuskich wojsk spadochronowych zajmują miasteczko Lang Son, stolicę prowincji o tej samej nazwie, i nie napotykając poważniejszego oporu — niszczą około 5000 ton broni, amunicji, materiałów wybuchowych i paliwa. Po zakończeniu operacji ruszają w kierunku odległych o jakieś sto kilometrów brzegów Zatoki Tonkińskiej, podczas gdy naprzeciw im rusza z delty grupa ruchoma. Spotkanie obu kolumn przebiega bez przeszkód, spadochroniarze powracają do baz w delcie
SU t ÉÜ m\ i Ty r / i t i 1 j
w glorii łatwego zwycięstwa, gazety mają dawno I oczekiwaną sensację.
W nie mniej reklamiarski sposób Navarre przeprowadza ewakuację obozu warownego w Na San
— jednej z wysp „archipelagu Salana”. Garnizon, którego efektywy już uprzednio zredukowane zostały do około 5000 żołnierzy, od dłuższego czasu nie odgrywa żadnej roli w toczących się działaniach wojennych. Blokowany przez kilka batalionów Armii Ludowej, nie podejmuje żadnych działań ofensywnych, a jego zaopatrywanie drogą powietrzną przysparza coraz więcej kłopotów. Navarre postanawia więc bezużyteczny punkt oporu zlikwidować, ale zlikwidować w sposób, który mu przysporzy jak najwięcej sławy w Hanoi i w Sajgonie, w Paryżu i w Waszyngtonie i-wplecie jeszcze jeden liść do wawrzynowego wieńca jego wojskowej sławy.
Na początku sierpnia 1953 r. rozpoczyna się likwidacja obozu. Wojskowe i cywilne samoloty transportowe, pod osłoną bombowców B-26 i myśliwców, lądują w kilkuminutowych odstępach, j by zabrać na pokład nie tylko żołnierzy garnizonu, ale nawet 1200 najemników z plemienia Thai
i trzystu okolicznych notabli, splamionych hańbą kolaboracji z Francuzami. Ewakuacja odbywa się I bez przeszkód, co w Hanoi nie wiadomo dlaczego proklamowane jest jako sukces przekraczający najśmielsze oczekiwania. Domorośli stratedzy wychodzą z siebie, by wyjaśnić bezczynność oddziałów blokujących obóz warowny, w prasie pojawiają się
fantastyczne spekulacje na teęiat rzekomej awarii wietnamskiej sieci łączności, słabości przeciwnika, kardynalnych błędów sztuki dowodzenia. Dopiero po upływie dziesięciu lat generał Giap spokojnie
i rzeczowo wyjaśnił francuskiemu dziennikarzowi, który mu postawił to pytanie:
— Jedna z naszych zasad strategicznych polega na próbie zachowania inicjatywy w każdej sytuacji. Navarre wiele mówił o swojej inicjatywie. Wojska, które oblegały Na San, nie były zbyt liczne, a okres ów nie zbiegał się z okresem naszych wielkich operacji. Doszliśmy do wniosku, że jeśli Navarre chce znieść garnizon w Na San, no cóż — nas to urządza...
Prosta operacja ewakuacyjna, przeprowadzona bez natknięcia się na opór nieprzyjaciela, proklamowana zostaje jako wielkie zwycięstwo, pierwszy sukces nowego dowództwa korpusu ekspedycyjnego, pierwszy krok w kierunku realizacji magicz- nego „planu Navarre’a”, planu zwycięskiego zakończenia wojny. W ten sposób wprowadza się w błąd i ogłupia opinię publiczną... Nowo kreowany bohater,* generał Navarre, może teraz przystąpić do następnego kroku: puszcza w ruch machinę, która przygotować ma operację „Atlanta”.
*
W południowej części środkowego Wietnamu, nie opodal granicy Kambodży i Laosu, tam gdzie Półwysep Indochiński zatacza najbardziej wysunięty
na wschód łuk, przetrwała nieprzerwanie Q£ł 1945 roku wyzwolona strefa, zwana V Okręgiem Wojskowym (po wietnamśku: Lien Khu V). Wojska Wietnamskiej Armii Ludowej, stacjonujące na tych wąskich nadmorskich równinach, nie tylko zwycięsko odpierały wszystkie ataki korpusu ekspedycyjnego, ale mimo braku łączności z oddaloną o kilkaset kilometrów wolną strefą Viet Bac prowadziły działania zaczepne we wszystkich kierunkach, sięgając poprzez zamieszkałe przez góralskie szczepy Meosów Góry Annamskie aż po środkowy Laos. Niejednokrotnie zagrażały także bezpośrednio wielkim francuskim bazom wojskowym i morskim w Tourane, (Da Nang) i Faifo, a skoncentrowane tam i uzbrojone zdobycznym sprzętem 12 batalionów wojsk regularnych i 5—6 batalionów wojsk lokalnych zapuszczały się nawet na południe, po granice Nam Bo (Kochinchiny). Ponieważ jednym z podstawowych założeń planu Navarre’a było oczyszczenie zaplecza i przekazanie go pod kontrolę marionetkowych wojsk Bao Daia, by zwolnić korpus ekspedycyjny do rozstrzygającej ofensywy na północy, operacja „Atlanta” przewidywała ofensywę wojsk francusko-bao- dajowskich z portu Nha Trang w kierunku północnym dla likwidacji Lien Khu V.
Operacja „Atlanta” była przedmiotem ostrej krytyki ze strony przeciwników generała Navarre’a, którzy uważali, że ofensywa w tym rejonie odciągnęła poważne siły z rozstrzygającego frontu północnego i w rezultacie osłabiła zarówno obro
nę delty Rzeki Czerwonej, jak i działania w krainie Thai. Nie wdając się w tę polemikę, trzeba tylko powiedzieć raz jeszcze, że operacja ta była częścią składową planu Navarre’a, a jej porzucenie równoznaczne byłoby z rezygnacją z całego planu. Inna sprawa, że wszczęta w styczniu 1954 r. ofensywa przeciwko Lien Khu V nie tylko nie dała oczekiwanych rezultatów, ale sprowokowała wielką kontrofensywę Armii Ludowej na wyżynach południowego Annamu. Wojska wietnamskie zadały korpusowi ekspedycyjnemu ciężkie straty, wyzwalając miasto Kontum i ustanawiając łączność z dolnym Laosem, gdzie miejscowe oddziały partyzanckie oswobodziły wyżynę Boloven. Cała ta kampania została przeprowadzona wyłącznie siłami miejscowymi, a więc nie odciągnęła żadnych oddziałów Armii Ludowej z północy i nie przeszkodziła ani tamtejszym działaniom ofensywnym, ani oblężeniu i szturmowi obozu warownego w Dien Bien Phu. Z tego punktu widzenia operacja „Atlanta” okazała się całkowitym niewypałem i jeszcze pogłębiła porażkę korpusu ekspedycyjnego.
Nasuwa się oczywiście pytanie, jak to się stało, że generał Navarre przystąpił do ofensywy przeciwko Lien Khu V nie mając po temu dostatecznych sił. Tu jednakże w grę wchodzi czynnik, który okazać się miał decydujący zarówno dla bitwy o Dien Bien Phu, jak i dla całej kampanii indochińskiej — czynnik niedoceniania, a na
wet wręcz lekceważenia przeciwnika*. Kiedy generał Navarre po raz pierwszy przybył do Hanoi
i spotkał się z przygotowującym się już do opuszczenia Indochin generałem Salanem, ten ostatni powiedział mu w luźnej rozmowie przy suto zastawionym stole:
— Panie generale, powinien pan mieć się na baczności, gdyż Wietnamczycy są w trakcie organizowania wielkich jednostek i nadawania im charakteru europejskiego.
— W takim przypadku są skończeni — odpowiedział z właściwym mu zaufaniem gen. Navarre.
TYGRYS GOTUJE SIĘ DO SKOKU
Od czasu do czasu słychać było szum motoru samolotu, lecącego wysoko nad górami pokrytymi nieprzebytą, tropikalną dżunglą. Pilot na próżno obniżał lot, starając się przeniknąć wzrokiem gęstą ścianę zieleni, kryjącej ziemię. Co najwyżej
dojrzeć mógł na którejś polance kilka rozrzuconych chat z bambusa i słomy, składających się na malutką wioskę, odciętą od świata zewnętrznego.
Gdyby pilotowi przyszło wylądować na jednej z takich polanek, z najwyższym zdumieniem przekonałby się, że wszystko to, co zdołał dostrzec z góry, stanowiło jedynie złudzenie. Jednolita i nieprzerwana gęstwina była w znacznej części wykar- czowana, jednakże gładkie pnie potężnych „żelaznych drzew” i innych rosnących w dżungli mało znanych okazów podzwrotnikowej flory w rzeczywistości podtrzymywały gęsty baldachim roślin pnących, splecionych z olbrzymimi zielonymi liśćmi — najlepszy, naturalny środek maskowania, kryjący wieś przed okiem niepożądanego intruza. Nawet śmigłowiec, godzinami krążący zaledwie kilka metrów nad takim baldachimem tropikalnej zieleni, ilie dostrzegł niczego podejrzanego.
W takich zagubionych wśród dżungli wioskach, połączonych ścieżkami bardziej przypominającymi głębokie tunele niż otwarte drogi, od siedmiu lat znajdowały schronienie władze Demokratycznej Republiki Wietnamu i dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej. W jednej z takich wiosek zebrał się też na nadzwyczajne posiedzenie Komitet Centralny Wietnamskiej Partii Pracujących, by radzić nad sposobem pokrzyżowania planu Navarre’a.
Sytuacja nie była łatwa. Mimo postępów osiągniętych w ciągu minionych lat w dziedzinie organizowania, uzbrojenia i wyszkolenia regularnych
oddziałów Armii Ludowej nieprzyjaciel w dalszym ciągu dysponował przytłaczającą przewagą, przede wszystkim techniczną. Ta właśnie przewaga, tak pod względem siły ognia jak i środków transportu, sprawiała, że Armia Ludowa zawsze unikała starcia twarzą w twarz z przeciwnikiem, stosując przede wszystkim metody walki partyzanckiej — ustawicznego nękania nieprzyjaciela, wyszukiwania jego słabych punktów, zmuszania go do rozproszenia sił — i błyskawicznego odwrotu, ilekroć w którymś punkcie zdołał skoncentrować poważniejsze siły uderzeniowe. Jeszcze przed rozpoczęciem wojny, 11 września 1946 roku, prezydent Demokratycznej Republiki Wietnamu, Ho Chi Minh, przebywający wówczas w zameczku Fontainebleau pod Paryżem, gdzie toczyły się rokowania wietnamsko-francuskie, w następujących słowach przestrzegał amerykańskiego dziennikarza, Davida Schoenbruna, przed wojną, jaka wybuchnąć może, jeśli z winy Francuzów pertraktacje nie dadzą wyników:
— To będzie wojną między tygrysem a słoniem. Jeśli tygrys zatrzyma się kiedykolwiek, słoń przełamie jego obronę. Ale tygrys nie zatrzymuje się ani na chwilę. Tygrys w dzień kryje się w dżungli, a opuszcza ją tylko nocą. Będzie się rzucał na słonia i.płatami wydzierał mu mięso z karku, a następnie skryje się w ciemności, słoń zaś zginie z wyczerpania i upływu krwi.
Od tych proroczych słów minęło siedem lat. Tygrys nie zatrzymał się ani na chwilę, słoń powoli
wykrwawiał się, ale był jeszcze dbstatecznie potężny, by pokonać tygrysa — jeśli go tylko zdoła dopaść. Teraz właśnie szykuje się do ataku. Co robić?
Komitet Centralny, pod kierownictwem Ho Chi Minha, zaczyna więc od głębokiej analizy sytuacji wojennej i planów nieprzyjaciela. Trzeba rozpoznać jego słabe punkty, zgłębić nurtujące go sprzeczności i tak ustalić kierunki uderzenia, by uniemożliwić zamierzone przegrupowanie sił, zmusić do ich maksymalnego rozproszenia, przede wszystkim niszczyć żywą siłę nieprzyjaciela.
.Ustalony w wyniku długotrwałych dyskusji plan działania przewiduje więc koncentrację sił własnych w celu przejścia do ofensywy na najistotniejszych kierunkach strategicznych, gdzie nieprzyjaciel jest względnie odsłonięty. Korpus ekspedycyjny będzie wówczas zmuszony do rozproszenia sił, aby odparować ciosy wymierzone w jego punkty newralgiczne, których bronić musi za wszelką cenę. Generalna dyrektywa strategiczna — jak to formułuje generał Giap — głosi: dynamizm, inicjatywa, ruchliwość, szybkość decyzji w obliczu nowej sytuacji.
Zdaniem przywódców wietnamskich, w aktualnej sytuacji strategicznej wojska francuskie skoncentrować się muszą w kilku punktach centralnych: przede wszystkim w delcie Rzeki Czerwonej, gdzie skupione są główne siły, i dodatkowo w krainie Thai, gdyż z tych dwóch kierunków ma w przyszłości ruszyć rozstrzygająca ofensywa przeciw-
ko wolnej stbefie Viet Bac na północy; dalej w środkowym Laosie, gdzie oddziały partyzanckie Pathet Lao i współdziałające z nimi oddziały Wietnamskiej Armiii Ludowej zagrażają wielkiej francuskiej bazie wojskowej i lotniczej w Se- no (prowincja Savannakhet); na wyżynach południowego Annamu, zagrożonych przez wojska ludowe V Okręgu Wojskowego (Lien Khu V); wreszcie w górnym Laosie, gdzie działania Pathet Lao i Wietnamskiej Armii Ludowej, zagrażające królewskiej stolicy Luang Prabang, położyć mogą kres panowaniu francuskiemu w całym Laosie.
Dowództw© Armii Ludowej ani chce, ani może atakować korpus ekspedycyjny we wszystkich tych punktach jednocześnie. Trzeba zdecydować się na wybór głównego kierunku uderzenia, utrzymując jednocześnie na wszystkich pozostałych kierunkach maksymalny nacisk, by uniemożliwić wycofanie znajdujących się tam wojsk nieprzyjacielskich, ich przegrupowanie i koncentrację. Generał Navarre spodziewa się frontalnego ataku na deltę Rzeki Czerwonej — a więc Armia Ludowa wycofa znajdujące się tam na zapleczu nieprzyjaciela oddziały, pozostawiając na miejscu jedynie grupy partyzanckie i wojska lokalne, nękające francuskie garnizony. Generał Navarre liczy, że znaczna część sił ludowych koiiieczna będzie do obrony wolnej strefy Viet Bac ^ a więc Armia Ludowa przejdzie do działań zaczepnych na innych kierunkach, uniemożliwiając zawczasu koncentrację nie-
• przyjacielską, niezbędną dla frontalnego ataku na
Viet Bac. Generał Navarre łączy wielkie nadzieje z operacją „Atlanta” — a więc Armia Ludowa przeznaczy tylko nieliczne siły na obronę zaplecza, wycofując się wszędzie tam, gdzie wróg następować będzie znacznymi siłami, a jednocześnie przygotuje kontrofensywę na wyżynach południowego Annamu, gdzie nieprzyjaciel jest słaby i odsłonięty, ale gdzie bronić się musi.
Dla nas — pisał generał Giap —■ pierwsza faza kampanii zimowo-wiosennej polegała na całej serii działań zaczepnych na kierunkach istotnych, ale względnie ogołoconych z nieprzyjaciela. Zlikwidowaliśmy kilka doborowych jednostek i wyzwoliliśmy rozległe tereny, zmuszając jednocześnie nieprzyjaciela do rozproszenia sił; nieprzerwanie utrzymywaliśmy inicjatywę operacyjną i spychaliśmy przeciwnika do defensywy. W rezultacie plan przegrupowania sił generała Navarre’a spełzł na niczym. Zamiast względnie silnej koncentracji jednostek ruchomych na rozstrzygającym froncie delty Rzeki Czerwonej, osiągniętej zresztą kosztem ogromnego wysiłku, nieprzyjaciel zmuszony został do zmodyfikowania oryginalnego planu i przeprowadzenia koncentracji znacznie mniejszych sił w kilku rozmaitych punktach. Inaczej mówiąc, w ciągu krótkiego czasu generał Navarre poczuł się zmuszony do rozproszenia swych sił ruchomych, które zgodnie z jego planem miały zostać przegrupowane i skoncentrowane dla przejęcia inicjatywy. Efektywy osłabionych sił głównych, skupione w delcie Rzeki Czerwonej, skurczyły się
r \ \
z 44 do 20 batalionów. To był początek klęski planu Navarre’a.
Ale nie dość na tym. Już w poprzednim roku oddziały Wietnamskiej Armii Ludowej pośpieszyły na pomoc oddziałom partyzanckim Pat- het Lao, działającym w górnym Laosie, rozgromiły stacjonujące tam wojska francuskie, wśród których znajdowały się doborowe oddziały spadochroniarzy, i zagroziły stolicy królewskiej, Luang Pra- bang. Pośpieszne przerzucenie do miasta drogą powietrzną znacznych sił Legii Cudzoziemskiej
i oddziałów marokańskich, brutalne wykorzystywanie przymusowej pracy miejscowej ludności do budowy umocnień i zmasowana interwencja lotnictwa przyczyniły się prawdopodobnie do tego, że oddziały ludowe zrezygnowały ze szturmu na Luang Prabang i z osiągnięcia brzegów Mekongu, wycofując gros sił do baz w północno-zachodnim Wietnamie. W górnym Laosie pozostały tylko oddziały partyzanckie, ale także znaczne składy ryżu
i sprzętu wojennego, świadczące, że plany wyzwolenia tej części Indochin zostały tylko odroczone, ale nie zarzucone. Teraz, w obliczu niebezpieczeństwa, jakie stwarzał plan Navarre’a, dowództwo Armii Ludowej postanowiło wznowić ofensywę, która obok korzyści taktycznych |— zniszczenia żywej siły nieprzyjaciela i zmuszenia go do rozproszenia sił — mogła przynieść także rozstrzygające korzyści strategiczne. Wyzwolenie Laosu mogło bowiem otworzyć wojskom ludowym drogę na południe, pozwalając obejść od zachodu sita
nie ufortyfikowaną deltę Rzeki Czerwonej. Gdyby atakującym wzdłuż Mekongu wojskom ludowym udało się połączyć z wojskami V Okręgu Wojskowego, droga na południe — ku Kambodży
i Nam Bo (Kochinchinie) — stałaby otworem, a delta Rzeki Czerwonej, uważana przez Francuzów za klucz do całej Azji południowo-wschod- niej, zostałaby okrążona z flanki. Odpadłaby konieczność niewątpliwie kosztownego — i chyba jeszcze w ówczesnych warunkach nie rokującego nadziei zwycięstwa — ataku frontalnego.
Nie wiemy, czy dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej stawiało sobie już Wówczas tak dalekosiężne plany. Działania zaczepne w kierunku górr- nego Laosu mogły być jedynie jeszcze jedną demonstracją zbrojną, obliczoną na pokrzyżowanie planu Navarre’a. Dostępne nam źródła tej kwestii nie rozstrźygają do końca, warto jednak zapoznać się z opinią jednego z najwybitniejszych francuskich wojskowych i dyplomatów, generała Ca- troux, którego książka, opublikowana w 1959 roku *, bardzo krytycznie ocenia decyzje strategiczne
i taktyczne generała Navarre’a. Catroux pisze:
W nieprzyjacielskim sztabie generalnym niezmiennie panowała doktryna atakowania, przeważającymi siłami naszych słabych punktów. To zresztą sam Giap mówił o tym generałowi de Beaufort
po przerwaniu ognia. Czyż nie było to takie właśnie pociągnięcie taktyczne, jakie (Giap) postanowił zastosować wobec Dien Bien Phu, który słusznie uważał za garnizon awanturniczo wysunięty i odizolowany w odległości 300 kilometrów od swoich baz w delcie? Czyż nie możemy sądzić, że ze strony Giapa był to świadomy manewr i przemyślany plan ściągnięcia naszych sił ku północnemu zachodowi, by je tam rozgromić? Czy nakazując na początku listopada wymarsz drogą do Lai Chau 316 dywizji, która wówczas zwrócona była frontem do delty, nie miał na celu sprowokowania reakcji generała Navarre’a w postaci okupacji Dien Bien Phu, z ukrytą myślą o zaatakowaniu następnie tej francuskiej bazy? Chronologia potwierdza tę hipotezę: Dien Bien Phu zostało okupowane 20, 21 i 22 listopada, ruchy głównych sił nieprzyjacielskich w kierunku krainy Thai rozpoczęły się 28 listopada. Można więc sądzić, że rzeczywiście istniał stosunek przyczyny i skutku między tymi dwoma wydarzeniami i że Giap zdecydowanie wciągnął generała Navarre’a w pułapkę i przygotowywał się do likwidacji sił, które ten ostatni skierował na północny zachód. Ten nierzyjaciel- ski generał, któremu nie brakło ani talentu, ani śmiałości, świadom był swoich możliwości, niedostatecznie docenianych przez jego francuskich przeciwników. "Wiedział także |p i nie omieszkał tego powiedzieć — że nasza ocena jego środków działania była zawsze „opóźniona o rok”. Mógł więc liczyć na zaskoczenie.
Przytoczona tu opinia może być niepełna, a nawet fałszywa. W każdym jednak razie ta ofensywna akcja na kierunku laotańskim przyniosła aż nadto bogate owoce: jeśli początkowo desant powietrzny w Dien Bien Phu miał na celu jedynie utrzymanie obecności francuskiej w krainie Thai — zwłaszcza po ewakuacji Na San i wobec zamierzanej likwidacji posterunku w Lai Chau — zagrożenie górnego Laosu przyczyniło się do radykalnej zmiany planów. Obóz warowny w Dien Bien Phu miał stać się ryglem zamykającym wojskom ludowym drogę w kierunku Luang Pra- bang i rzeki Mekong. To już było więcej niż początek końca planu Navarre’a: to był pierwszy gwóźdź do jego trumny.
•
Gdy 20 listopada 1954 roku pierwsze oddziały spadochronowe zaczęły lądować w kotlinie Dien Bien Phu, koncepcja operacji nie była jeszcze całkowicie skrystalizowana. Znaczenie strategiczne tej miejscowości znane było od dawna: w czasie drugiej wojny światowej Japończycy zainstalowali tam wielką bazę lotniczą, panującą nie tylko nad północno-zachodnim Wietnamem i górnym Laosem, ale także nad znacznymi częściami południowych Chin i Syjamu. Nie można więc wykluczyć możliwości, że wzgląd ten nie był obcy niektórym strategom, tak francuskim jak i amerykańskim, którzy wojnę w Wietnamie rozpatrywali
w szerszym aspekcie sytuacji w całej Azji południowo-wschodniej. Na tę stronę zagadnienia zwrócił uwagę generał Giap, udzielając 21 kwietnia 1954 r., a więc w szczytowym punkcie walk w dolinie Dien Bien Phu, wywiadu korespondentowi włoskiego dziennika „Unita”:
Zajmując Dien Bien Phu, nieprzyjaciel miał na uwadze nie tylko cel bezpośredni — stworzenie bazy ofensywnej przeciwko północno-zachodniemu Wietnamowi, ale także cel bardziej dalekosiężny —
i ten cel szczególnie leżał na sercu amerykańskiemu sztabowi generalnemu — przekształcenia tej miejscowości w jedną z najpotężniejszych dzięki swej pozycji geograficznej baz lotniczych w całej Azji południowo-wschodniej... Dien Bien Phu — to środek koła, które obejmuje południowe Chiny, Birmę i-Tailand.
Niewątpliwie te względy w jakiejś mierze zaważyły na decyzji generała Navarre’a • lub też leżały u źródeł podszeptów amerykańskich, sugerujących mu tę właśnie operację. Ale i bez wybiegania tak daleko w przyszłość istniały względy przemawiające za wyborem tego właśnie wariantu. Dien Bien Phu, największa i najbogatsza z czterech dolin tego górzystego rejonu, kontroluje bowiem niezmiernie ważny węzeł komunikacyjny, panując nad drpgami wiodącymi na północ do Lai Chau, na wschód i południowy wschód ku Tuan Giao, Son La i Na San, na zachód w kierunku Luang Prabang i na południe w kierunku Sam Neua (w Laosie). Decydujący jest przede
wszystkim fakt, że miejscowość ta kontroluje drogę z Tuan Giao, gdzie mieściła się duża baza zaopatrzeniowa Wietnamskiej Armii Ludowej, w dół doliny rzeki Nam Oum w kierunku królewskiej stolicy Laosu, Luang Prabang. Z francuskiego punktu widzenia dolina Dien Bien Phu stanowi ostatnią i najkorzystniejszą pozycję, z której można zahamować pochód Armii Ludowej w kierunku górnego Laosu.
O zdobyciu Dien Bien Phu przy pomocy wojsk powietrzno-desantowych i o ulokowaniu tam posterunku panującego nad krainą Thai i kontrolującego drogę do Laosu przemyśliwał już generał Salan. Jednakże doświadczenia zdobyte gdzie indziej — między innymi w Na San -4* dowodziły aż nadto przekonywająco, że najpotężniejszy nawet obóz warowny w warunkach wojny w dżungli ma bardzo ograniczone możliwości ofensywne, a więc nie jest w stanie przeszkodzić ruchom oddziałów ludowych i ich zaopatrzeniu. Te względy — a także rozproszenie doborowych oddziałów korpusu ekspedycyjnego w odizolowanych punktach i trudności związane z ich zaopatrywaniem drogą powietrzną — przemawiały przeciwko dalszemu stosowaniu preferowanej przez Salana strategii „jeży”. Navarre bezpośrednio po objęciu dowództwa ostro tę koncepcję skrytykował, zapowiadając jej porzucenie na rzecz działania zmasowanymi siłami ruchomymi. Przeważyły jednak zapewne motywy polityczne: konieczność „wykazania się” przed Amerykanami jakąś efek
towną akcją zaczepną, usprawiedliwiającą dalsze zwiększenie pomocy finansowej i wojennej dla korpusu ekspedycyjnego. Jednakże operacja „Castor” planowana była pierwotnie w skromnych rozmiarach, jako przeciwwaga ewakuacji Na San
i demonstracja francuskiej obecności w krainie Thai. O zmianie charakteru tej akcji zadecydowały doniesienia o przygotowaniach dowództwa Armii Ludowej do ofensywy w górnym Laosie.
Zarówno powzięta przez generała Navarre’a decyzja obrony górnego Laosu i Luang Prabang, jak i wybór doliny Dien Bien Phu na miejsce rozstrzygającej bitwy były i są nadal najostrzej krytykowane. Sam Navarre utrzymuje, że o obronie Laosu zadecydowały względy polityczne — krótko przed tym podpisany Został traktat fran- cusko-laotański, przewidujący wspólną obronę tego kraju; w takim też duchu inspirowano go z Paryża. Ówczesny premier Joseph Laniel i inni krytycy Navarre’a twierdzą natomiast, że żadnej dyrektywy w tym sensie nie było, że decyzję o obronie Laosu Navarre podjął na własną odpowiedzialność, mimo że instrukcje mu udzielone nakazywały przedkładać bezpieczeństwo korpusu ekspedycyjnego nad wszelkie względy terytorialne czy polityczne. Nie mniej kontrowersyjny jest wybór Dien Bien Phu jako miejsca stworzenia obozu warownego. Krytycy Navarre’a podkreślają, że nie uwzględnił on faktu, iż 300 kilometrów dzielących dolinę od Hanoi pozostawiało Dien Bien Phu poza zasięgiem większości znajdujących się na indochiń-
skim teatrze wojennym samolotów myśliwskich. Zaopatrywanie tak oddalonego garnizonu drogą powietrzną musiało stworzyć trudności nie do pokonania dla lotnictwa transportowego, a w razie konieczności ewakuowania obozu warownego pozostawała jedynie droga powietrzna, gdyż garnizon, nawet po porzuceniu całego ciężkiego sprzęgu, nie byłby w stanie pokonać w dżungli odległości dzielącej go od delty Rzeki Czerwonej czy od kontrolowanych jeszcze przez Francuzów prowincji laotańskich.
Navarre jednak wszystkie te argumenty zlekceważył — o ile oczywiście: ktokolwiek formułował je zawczasu -, a nie dopiero później, na zasadzie mądrego po szkodzie. Podobnie zresztą potraktował względy taktyczne, przemawiające przeciwko umiejscowieniu obozu warownego w kotlinie, gdzie garnizon, nie będąc w stanie opanować górujących nad nią grzbietôvy górskich, znajdzie się na łasce i niełasce nieprzyjaciela,: a przede wszystkim jego artylerii. Ale Navarre od samego początku nie doceniał przeciwnika...
*
W momencie gdy pierwsi francuscy spadochroniarze zaczynali lądować w dolinie Dien Bien Phu, 316 dywizja Wietnamskiej Armii Ludowej znajdowała się w marszu w kierunku górnego Laosu, realizując, w ten sposób uchwałę Komitetu Centralnego o sposobach pokrzyżowania planu Na- varre’a. Nie opodal drogi, którą z zachowaniem
maksymalnych środków ostrożności przesuwały się kolumny żołnierzy i tragarzy z żywnością i zaopatrzeniem, w bambusowej chatce pokrytej listowiem dżungli, pochylony nad sztabową mapą siedział głównodowodzący Wietnamskiej Armii Ludowej, czterdziestotrzyletni Vo Nguyen Giap — absolwent wydziału filozofii i prawa uniwersytetu w Hanoi, niegdyś nauczyciel historii w tamtejszym liceum, od lat zdobywający szlify dowódcy w najcięższej wojennej szkole partyzantki w dżungli. Wieść o operacji „Castor” głęboko go zaniepokoiła: maszerujące w kierunku Laosu wojska ludowe znajdą się przecież w zasięgu samolotów myśliwskich i bombardujących, które mogą bazować na dwóch lotniskach, zbudowanych jeszcze przez Japończyków w dolinie Dien Bien Phu. Czy wobec tego wstrzymać pochód 316 dywizji? Decyzja nie jest łatwa, tym bardziej że choć szczegóły operacji powietrzno-desantowej są już znane, nie zostały jeszcze rozszyfrowane do końca intencje nieprzyjaciela. Czy uda się zwabić poważniejsze siły w pułapkę i tam je rozgromić? Perspektywa kusząca, chociaż Dien Bien Phu oddalone jest nie tylko od baz francuskich w delcie Rzeki Czerwonej, ale i od baz Armii Ludowej w' Viet Bac. Nie wiadomo zresztą, czy desant w krainie Thai ma tylko przeszkodzić ruchom Armii Ludowej, czy też Navarre zamierza ulokować się tam na dobre i przyjąć generalną bitwę.
Na wszystkie te pytania odpowie czas. Na razie Giap postanawia: uchwała Komitetu Centralnego
będzie realizowana. 316 dywizja nie przerwie marszu na Laos, a jedynie zdwoi środki ostrożności, by uniknąć obserwacji nieprzyjacielskiego lotnictwa w Dien Bien Phu. Ponieważ jednak nie można wykluczyć, że nieprzyjaciel zechce się bronić do upadłego, należy już teraz wysłać na ten kierunek dodatkowe siły, by w razie możliwości i potrzeby tam właśnie podjąć wyzwanie, rzucone przez generała Navarre’a.
,¿Desant spadochronowy w Dien Bien Phu — opowiadał po latach jeden z wyższych oficerów wietnamskich francuskiemu dziennikarzowi, który pisał kronikę tej historycznej bilwy — był dla naszego dowództwa miłą niespodzianką. Pierwsze ruchy 316 dywizji miały na celu zmuszenie dowództwa francuskiego do zmniejszenia presji w delcie i do rozproszenia sił. To operacja w Dien Bien Phu spowodowała decyzję skierowania nowych .dywizji na północny zachód.”
Już 25 listopada — a więc w kilka dni zaledwie po rozpoczęciu operacji „Castor” — pułkownik Levain, szef II oddziału dowództwa francuskich wojsk lądowych w Tonkinie, przekazuje generałowi Cogny meldunek wyjątkowej wagi: nasłuch przechwycił nadany drogą radiową rozkaz wymarszu, wystosowany przez generała Giapa do stanowisk dowodzenia 308, 312 i 351 dywizji. Zgodnie z rozkazem — potwierdzonym przez doniesienia agenturalne — znajdująca się już w marszu 316 dywizja dotrze 6 grudnia pod Dien Bien Phu. 24 grudnia przyłączy się do niej 308 dywizja, w dwa
/ j •. ' / -— fi?
dni później 351 dywizja ciężka, a wreszcie 28 grudnia — 312 dywizja. Zdaniem Levaina, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że punktem docelowym wszystkich czterech dywizji jest właśnie Dien Bien Phu.
Generał Cogny natychmiast informacje te przekazuje generałowi Navarre’owi do Sajgonu, gdzie jednak przyjęte zostały z powątpiewaniem, jako jeszcze jeden dowód panujących w dowództwie tonkińskim nastrojów pesymistycznych i jeszcze jedna próba zapobieżenia wszelkim działaniom ofensywnym, które mogłyby osłabić bliską sercu generała Cogny sprawę wzmocnienia obrony delty Rzeki Czerwonej. Navarre, stary wyga wojskowego wywiadu, nie dowierza informacjom otrzymanym z Hanoi: jego zdaniem II oddział w Tonkinie błędnie interpretuje otrzymane meldunki. W ruchu znajdują się nie cztery pełne dywizje nieprzyjacielskie, a tylko poszczególne elementy tych dywizji. Nie wykluczone zresztą, że wydany przez Giapa rozkaz wymarszu jest po prostu fałszerstwem, obliczonym na wprowadzenie przeciwnika w błąd. Jeśli Armia Ludowa rzeczywiście .znajduje się w marszu — francuskie lotnictwo z łatwością ją wytropi i zniszczy. Zresztą Navarre wie od swego poprzednika Salana i z własnych obserwacji, że dowództwo Armii Ludowej nie jęst w stanie utrzymać czterech pełnych dywizji przez tak długi czas z dala od ich baz zaopatrzenia. Oficerowie z otoczenia generała Navarre’a potakują mu skwapliwie: nikt nie wierzy w możli
wości Armii Ludowej i w zdolności strategiczne jej dowództwa.
Ogromna większość oficerów korpusu ekspedycyjnego, podobnie jak Navarre, przeświadczona jest absolutnie, że plan skoncentrowania w jednym miejscu czterech dywizji wietnamskich zakrawa na utopię. Ich rozumowanie jest proste i logiczne: aby zaopatrzyć 50 000 żołnierzy frontowych, 50 000 tragarzy — w języku francuskich wojskowych nazywa się ich pogardliwie kulisami — musiałoby nieprzerwanie transportować ryż. Dowożenie sprzętu wojennego i amunicji do miejsca koncentracji musiałoby odbywać się szosami, a tam lotnictwo bez trudu wyśledzi i zniszczy każdy transport Gdyby nawet Armia Ludowa okazała się zdolna do takiego gigantycznego wysiłku, mogłaby tego dokonać tylko przez krótki, ograniczony czas. Jeśli nawet bàza w Dien Bien Phu zostanie zaatakowana przez cztery dywizje, szturm nie może trwać dłużej niż tydzień, ponieważ zużycie sprzętu wojennego będzie tak wielkie, że tragarze dłużej nie podołają, a z transportem drogowym lotnictwo rozprawi się bez trudu.
II oddział sztabu do ostatniej chwili był przeświadczony, a nawet udowadniał czarno na białym, że Armia Ludowa nie bedzie w stanie zmobilizować w pórach północnego zachodù więcei niż 20 000 tragarzy, a artyleria wietnamska nie zdoła wystrzelić więcej niż 25 000 pocisków (w rzeczywistości w trakcie bitwy o Dien Bien Phu wystrzelono ich 200 000!). Sprowadzenie dział kalibru
/
cięższego niż 75 mm jest wykluczone, a maksimum wojsk nieprzyjacielskich w linii nie może przekroczyć efektywów dwóch dywizji. Zresztą odległość między bazami tych dywizji a doliną Dien Bien Phu wynosi — nie w linii powietrznej, lecz po krętych górskich drogach — co najmniej 600 kilometrów. Czy można sobie wyobrazić, że żołnierze po przebyciu pieszo takiej odległości w porośniętych dżunglą górach zdolni będą do natarcia? I że uda się zapewnić im regularne dostawy żywności, sprzętu i amunicji? Oficerowie sztabowi generała Navarre’a nie wierzą w bajki*. Dien Bien Phu jest i pozostaje bezpieczne, generał Cogny niepotrzebnie sieje panikę...
Jak wyżywić cztery maszerujące na front dywizje i dziesiątki tysięcy tragarzy, na własnych
plecach lub na rowerach przenoszących zaopatrzenie dla frontu? Generał Tran Do wspomina: Linia frontu oddalona była od zaplecza o około 600 kilometrów drogi ścieżkami w dżungli, wspinającymi się na szczyty i opadającymi na zbocza. Nie mieliśmy jarzyn, mięsa ani nawet tytoniu. Musieliśmy jeść kleisty ryż, którego nie umieliśmy gotować: był albo nie dogotowany, albo rozgotowany, albo przypalony. W rezultacie • odsetek chorych poważnie wzrósł. Zainicjowaliśmy wśród żołnierzy współzawodnictwo o zachowanie zdrowia. Przede wszystkim trzeba było rozwiązać problem kuchni. Kuchnia musiąła być bezdymna w dzień i nieiskrząca w nocy. Gotowania nie należy przerywać, nawet gdy pociski artyleryjskie rozrywają się w najbliższej okolicy. Dawniej w użyciu były kuchnie „Hoang Cam” lub typu koreańskiego*. Były one bezdymne, ale częstb pociski artyleryjskie przewracały garnki i rozrzucały ryż po ziemi. Kiedy kucharze szukali schronienia, ogień wygasał, a kuchnia zaczynała dymić. Poza tym ryż był nie dogotowany i z ledwością mogliśmy go przełknąć. Wymyśliliśmy więc nowy rodzaj podziemnej kuchni, bardzo solidnej, o pokrywie dwumetrowej grubości. W środku było dość miejsca na gotowanie jedzenia, przyrządzanie jarzyn i magazynowanie drzewa opałowego.
To byl duży postęp, bo można było przechowywać wystarczający zapas drzewa. Uprzednio kucharze musieli wychodzić nocą, po omacku szukać drzewa
i po zapachu zgadywać, czy jest suche, czy nie. Odbywały się narady kucharzy dla podsumowania doświadczeń w gotowaniu kleistego ryżu. Wyplataliśmy koszyki z bambusa i mościliśmy je liśćmi, żeby otrzymać coś w rodzaju przewiewnego zasobnika do parzenia kleistego ryżu. Wymienialiśmy doświadczenia na temat regulacji temperatury i powietrza w kuchni. Stosowaliśmy różne metody gotowania kleistego ryżu, czasem z dużą domieszką ryżu zwykłego...
Problem braku żywności rozwiązywaliśmy, kopiąc bulwy, zbierając dzikie jarzyny oraz zastawiając wnyki na ptaki i zwierzęta. Wysunęliśmy hasło: „Las jest niewyczerpanym magazynem żywności”. W ciągu zaledwie kilku dni jeden pułk wykopywał aż sześć lub siedem ton bulw. Doświadczenia w kopaniu bulw przekazywaliśmy innym jednostkom za pośrednictwem gazet. O. jakiej porze dnia najlepiej ich szukać? Jakie rośliny mają więcej bulw lub bulwy większych rozmiarów?
■ Wszystkie te doświadczenia posiedli bojownicy, wywodzący się z biednych lub bezrolnych chłopów, którzy od najmłodszych lat zarabiali na życie w pocie czoła. Byli towarzysze, którzy żywili się bulwami od siódmego roku życia... W okresie budowania dróg występował niedostatek ryżu. Wiele kompanii tworzyło specjalne zespoły, jak „drużyny bulwowe”, złożone ze specjalistów... Je
dliśmy bulwy parzone, gotowane, mieszane z ryżem i smażone. Jedliśmy także marmoladę z bulw.
Znajdowaliśmy także wiele gatunków dzikich jarzyn.
Niektóre jednostki udawały się nawet w okolice zamieszkane przez mniejszość Meosów, na szczytach gór graniczących z Laosem i Chinami, by kupić jarzyny i dynie. Meosi hodowali warzywa na polach opiumowych. Inne jednostki utrzymywały małe „ogródki kuchenne” lub zastawiały wnyki na głuszce... Tworzyliśmy także zespoły rybackie, łowiące w strumieniach, a później nawet „ośrodek” rybny. Soliliśmy ryby i wysyłaliśmy do jednostek co pięć dni...
Czyż można się dziwić, że francuscy oficerowie sztabowi, przyzwyczajeni do luksusowych kantyn Sajgonu i Hanoi, nie mogli uwierzyć, by Wietnamska Armia Ludowa w takich warunkach rozwiązała problem zaopatrzenia?
*
29 listopada 1953 roku prezydent Demokratycznej Republiki Wietnamu, Ho Chi Minh, udzielił korespondentowi sztokholmskiego dziennika „Ex- peressen”, panu Svante Lofgren, wywiadu, w którym odpowiedział na pięć postawionych mu pytań. Jeśli rząd francuski pragnie zawieszenia broni ***■ powiedział Ho Chi Minh — rząd wietnamski gotów jest zbadać propozycje francuskie. Przerwanie działań wojennych — to sprawa rządu francuskiego. Podstawą rozejmu może być rzeczywiste
.
poszanowanie niepodległości Wietnamu. Rokowania w sprawie zawieszenia broni — to sprawa między Francją a Wietnamem, ale inicjatywa jakiegoś mocarstwa neutralnego zostanie przyjęta z zadowoleniem. Trzeba mieć na uwadze, że amerykańscy imperialiści pragną zająć w Wietnamie miejsce Francji.- Wypowiedź Ho Chi Minha przekazana została rządowi francuskiemu za pośrednictwem ambasady szwedzkiej w Pekinie, ale rzecznik Quai d’Orsay* odpowiedział p. Löfgrenowi, że polityki nie uprawia się za pośrednictwem drobnych ogłoszeń w prasie. Wyciągnięta ręka zawisła w próżni. Dla generała Navarre’a natomiast sprawa była jasna jak słonce: Ho Chi Minh zabiega o pokój, ponieważ zaniepokojony jest pomyślnym przebiegiem operacji „Castor” i stworzeniem obozu warownego w dolinie Dien Bien Phu, a także koncentracją francuskiej masy manewrowej w delcie Rzeki Czerwonej. Jego plan zaczyna więc przynosić owoce. Premier Laniel w przeddzień wyjazdu na Bermudy, na konferencję z prezydentem Eisenhowerem i premierem Churchillem, stanowczo odrzuca nieśmiałą sugestię jednego z ministrów, czy nie sądzi, że nadszedł czas przystąpienia do rokowań z władzami wietnamskimi. Kategoryczne „nie” premiera opiera się na opinii generała Navarre’a, przeświadczonego; że zwycięstwo wojskowe jest już bliskie i że wkrótce można będzie
* Francug^ ^¿pisterstwo spraw zagranicznych.
Ho Chi Minhowi dyktować warunki z pozycji siły.
W jakiej mierze była to opinia samego tylko generała Navarre’a? Już 2 grudnia waszyngtoński korespondent paryskiego dziennika „Le Monde” tak relacjonował stanowisko kół rządzących w Stanach Zjednoczonych wobec propozycji Ho Chi Minha: Pierwsze reakcje w Paryżu, nawet tak ostrożne, wywołały rozczarowanie. Amerykanie są zdania, że trzeba dać czas generałowi Na- varre’owi na rozwinięcie ofensywy. A więc zbieżność aż nadto wymowna!
Generał Navarre nie poprzestaje zresztą na tym: 3 grudnia, w wigilię otwarcia konferencji na Bermudach, głównodowodzący wojsk lądowych, morskich i powietrznych w Indochinach wydaje osobistą i tajną instrukcję „w sprawie kierowania operacjami w północno-zachodniej strefie Tonki- nu”. Punktem wyjścia tej instrukcji jest „sukces operacji Castor” i organizacja „bazy powietrzno- lądowej” w dolinie Dien Bien Phu oraz informacje, według których wietnamskie „naczelne dowództwo zachowuje nadzieję kontynuowania podboju krainy Thai i przygotowuje się do skierowania na północny zachód znaczniejszych sił. W chwili obecnej Eji- kontynuuje generał Navarre — jedna dywizja jest już w stanie działać przeciwko zespołowi Lai Chau — Dien Bien. Phu. Pod koniec grudnia ta wielka jednostka może zo- s^é^wÿdatnie wzmocniona elementami głównych Łirzyjaciela”.
Jak widać z tej oceny sytuacji, generał Navarre w dalszym ciągu nie wierzy doniesieniom II oddziału sztabu w Tonkinie i generałowi Cogny: nie cztery dywizje maszerująca Dien Bien Phu, lecz tylko jedna, „wzmocniona elementami głównych sił”. W tych warunkach głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego podejmuje brzemienną w skutki decyzję:
Aby przeciwstawić się tym planom, postanowiłem przyjąć bitwę na północnym zachodzie w następujących ogólnych warunkach:
Po pierwsze, obrona północnego zachodu skoncentruje się wokół bazy powietrzno-lądowej w Dien Bien Phu, którą należy utrzymać za wszelką cenę... f . ~ ' ' A oto jak generał Navarre wyobraża sobie przebieg bitwy o Dien Bien Phu:
Etap manewru, który charakteryzuje podejście jednostek Vietminhu* i ich zaopatrzenia w kie-
runku północnego zachodu; etap ten może potrwać kilka tygodni.
Etap podejścia i rozpoznania, w czasie którego jednostki służby zwiadowczej dążyć będą do ustalenia wartości i słabych punktów naszej obrony, a jednostki bojowe przystąpią do zajmowania pozycji. Ten etap trwać może od sześciu do dziesięciu dni.
Etap natarcia, trwający kilka dni (zależnie od wielkości sił rzuconych do akcji), który powinien zakończyć się klęską ofensywy Vietminhu.
Przytoczyliśmy obszernie instrukcję generała Navarre’a, ponieważ jest to dokument najwyraźniej świadczący o podstawowej rewizji dotychczasowych założeń planu, który nosił jego imię. W oryginalnej wersji planu mowa była o unikaniu generalnej bitwy w czasie pierwszej kampanii i o stopniowym przygotowywaniu głównych sił do rozstrzygającego starcia, instrukcja natomiast powiada o decyzji „przyjęcia bitwy”. Ory-v ginalny plan przewidywał unikanie statycznej obrony i przedkładanie zachowania żywej siły korpusu ekspedycyjnego nad takie czy inne względy terytorialne; instrukcja nakazuje utrzymanie Dien Bien Phu „za wszelką cenę”.
Jakie względy kierowały generałem Navarrem, gdy rewidował własną koncepcję kierowania wojną w Indochinach? On sam w pamiętnikach wydanych już po zakończeniu wojny utrzymuje, że była to konsekwencja zmiany planów dowództwa
Wietnamskiej Armii Ludowej. Zamiast spodziewanego ataku frontalnego na deltę Rzeki Czerwonej, główne siły przeciwnika skierowały się przez północno-zachodni Wietnam w kierunku górnego Laosu. Utrzymanie za wszelką cenę obozu warownego w Dien Bien Phu było — zdaniem Navarre’a — jedynym sposobem zamknięcia Armii Ludowej drogi do Luang Prabang.
Nie jest to tłumaczenie zadowalające, już choćby dlatego, że ze wszystkich dotychczasowych doświądczeń wojny w Wietnamie jasno wynikało, iż obóz warowny — zwłaszcza pozbawiony bezpośredniej łączności lądowej z głównymi siłami w delcie — nie jest w stanie zagrodzić drogi Armii Ludowej. Gdyby rzeczywiście celem strategicznym zimowej ofensywy Wietnamskiej Armii Ludowej było wyzwolenie górnego Laosu, wystarczyło blokować Dien Bien Phu siłami jednego czy dwóch pułków, uniemożliwiając garnizonowi wszelkie działania ofensywne, i skierować główną masę manewrową innymi drogami, w nieco większej odległości od obozu warownego. Wiemy zresztą, że uchwała Komitetu Centralnego Wietnamskiej Partii Pracujących wyraźnie stawiała cel zniszczenia żywej siły nieprzyjaciela, a więc zwabienie w pułapkę głównych sił, zmuszonych do wydania bitwy w warunkach najbardziej dla nich nie sprzyjających. Decydując się na obronę Dien Bien Phu „za wszelką cenę”, Navarre wpadł w tę pułapkę — ku nie skrywanemu zadowoleniu dowództwa Armii Ludowej.
Prawdziwych motywów, jakie kierowały generałem Navarrem, możemy się więc tylko domyślać. Niewątpliwie zaważyły względy polityki międzynarodowej: zwycięstwo odniesione nad siłami atakującymi Dien Bien Phu wydatnie umocniłoby pozycję Francji w stosunkach ze Stanami Zjednoczonymi. Zadecydowało prawdopodobnie niezachwiane przeświadczenie głównodowodzącego, że nieprzyjaciel nie jest w stanie przeprowadzić akcji ofensywnej znaczniejszymi siłami i że wobec tego losy bitwy są z góry przesądzone. Już post factum, we wspomnianych uprzednio pamiętnikach, znajdujemy następujące sformułowanie, podtrzymywane z uporem godnym lepszej sprawy:
Z otrzymanych informacji wynika, że atak rozpocznie sią niemal na pewno około 15 marca. Z pewnością będzie ciężki, ale wiemy, że zaopatrzenie nieprzyjaciela w amunicję nie pozwoli na przedłużenie bitwy ponad kilka dni. Wolno więc nam sądzić, że bitwa będzie wygrana.
Lekceważenie przeciwnika0^- oto najcięższy grzech generała Navarre, najcięższy zarzut, jaki mu można postawić, po stokroć cięższy aniżeli wszelkie kontrowersje natury strategicznej i taktycznej, toczące się po dziś dzień. Ten fundamentalny błąd dowództwo naczelne Wietnamskiej Armii Ludowej umiało zresztą wykorzystać w całej pełni.
Generał Giap decyzji w sprawie generalnej bitwy o Dien Bien Phu nie podjął lekkomyślnie. Poprzedziły ją długie narady, dotyczące przede wszystkim sytuacji aprowizacyjnej i transportowej.
Już pierwsze ruchy 316 dywizji zmusiły Francuzów do rozproszenia sił. Zagrożenie obozu warownego w Dien Bien Phu zmusi ich do ciągłego wzmacniania garnizonu doborowymi oddziałami, przede wszystkim desantowo-powietrznymi, a zwycięska bitwa pozwoli zniszczyć gros tych sił. Te wszystkie przesłanki przemawiają za wydaniem bitwy — jeżeli uda się zorganizować strumień dostaw. Czy uda się?
— Sprawa jest trudna, ale nie przekracza naszych możliwości — odpowiadają bez wahania wietnamscy oficerowie sztabowi. — Trzeba wprząc do walki cały naród, wykorzystać patriotyczny zapał wszystkich Wietnamczyków. Trzeba zmobilizować trzydzieści, czterdzieści, a w razie potrzeby nawet pięćdziesiąt tysięcy tragarzy, kobiet i mężczyzn. Trzeba ściągnąć tysiące koni, z których każdy zastąpi czterech tragarzy. Trzeba, by rzeki przecinające górzyste tereny zaroiły się od sampanów, dowożących zaopatrzenie na pierwszą linię frontu. Zakupione za granicą ciężarówki pociągną ciężkie działa, ryż i amunicję zaś przewozić można na rowerach o specjalnie wzmocnionej konstrukcji ramy, które udźwigną ciężar
trzystakilogramowy. Rowery te, produkcji francuskich zakładów Peugeot, przez całe lata potajemnie nabywane w magazynach Hanoi i innych miast okupowanych przez nieprzyjaciela, generał Giap po latach porówna z paryskimi taksówkami, które przesądziły wynik decydującej bitwy nad Marną w 1914 roku, dowożąc na front, zbliżający się do stolicy Francji, pośpiesznie zmobilizowane posiłki, które powstrzymały natarcie niemieckie...
*
, Gdyby jakiś francuski obserwator mógł zostać nocą zrzucony na spadochronie na szczyt pagórka w pobliżu jednej ze ścieżek przecinających dżunglę i gdyby uszedł bacznej uwagi partyzanckich czujek — pisał Australijczyk Wilfred Burchet, jeden z nielicznych cudzoziemców, którzy mieli możność bezpośredniej obserwacji tych historycznych wydarzeń — byłby świadkiem niezwykłego widowiska. Jak okiem sięgnąć, ujrzałby paradę świetlików, różaniec z brylantów iskrzących się i migocących w ciemności tropikalnej nocy, niedbale rozrzuconych po zboczach gór, poruszających się w ślad za falisto wijącą się drogą. W miarę jak światła te zbliżały się ku niemu, zobaczyłby tańczące płomienie zawieszone w próżni, które zbliżają się i oddalają, aż staną się maleńkimi punktami świetlnymi, ginącymi wreszcie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Musiałby ów obserwator podejść zupełnie blisko, by zdać sobie
sprawę, ze światła te — to bamibusowe pochodnie trzyinane przez mężczyznę lub kobietę, maszerujących w dziesięcioosobowych grupach nie kończącego się pochodu tragarzy, z których każdy dźwiga na plecach czterdziesto-, pięćdziesięcio- kilogramowy ciężar, lub oświetlających drogę dla długiego konwoju rowerów, przewożących po 200—300 kilo zaopatrzenia dla Dien Bien Phu. Nim pochodnia taka zgaśnie w deszczu iskier, zapali się inną, zrobioną z bambusa, którego nie brak w drodze. Pochodnie te służą nie tylko do oświetlania drogi, ale i do odstraszania tygrysów, panter i innych drapieżników czających się w dżunglach północnego Wietnamu. Wszystkie drogi tej części kraju roiły się nocą od całych konwojów wozów za,- ] przężonych w woły, taczek, rowerów, szerokople- cych tragarzy, oświetlonych migocącymi wesoło pochodniami z bambusa. Od czasu do czasu wyprzedzał ich konwój ciężarówek, których potężne reflektory tajemniczo oświetlały dżunglę. Na ostatnich etapach, zwłaszcza na straszliwych ostatnich stu kilometrach między Tuan Giao a Dien Bien Phu, konwoje rowerów i pieszych tragarzy niejednokrotnie wyprzedzały ciężarówki, posuwając się przeciętnie 25 kilometrów w ciągu nocy, podczas gdy samochody przebywały co najwyżej dwanaście lub piętnaście.
Te kolumny tragarzy, zwierząt jucznych i ciężarówek bezpiecznie poruszać się mogły nocą dzięki nieograniczonemu poparciu ludności przebywa- nych okolic. W strefie zagrożenia miejscowe, jed-
nostki partyzanckie wystawiały warty, by ostrzec przed desantem spadochronowym lub pojawieniem się nieprzyjacielskich patroli i wskazać drogę. Sygnalizowały także pojawianie się samolotów, a wówczas wygaszano natychmiast wszystkie światła. Piloci, którzy nagle dostrzegali dziwnie zagmatwany wzór świateł, po chwili widzieli już tylko nieskończoną ciemność aksamitnej nocy.
W ciągu zimowych miesięcy wszystkimi drogami i ścieżkami płynęły dostawy, niesione przez tragarzy, którzy rowery przeprawiali w bród przez rzeki o lodowatej wodzie, sięgającej po kolana, i pokonywali stromizny zboczyw schowkach rozrzuconych wśród gór otaczających Dien Bien Phu złożyćjswój ładunek ryżu, pocisków artyleryjskich czy dział przeciwlotniczych, skrzynki granatów, taśmy karabinów maszynowych czy karabiny. Ciężko obładowane rowery kierowano na zbocza tak strome, że tylko ciężarówki terenowe o przednim napędzie pokusić się mogły o ich pokonanie. Żaden podręcznik logistyki nigdy nie przeprowadził wyliczenia ilości i stosunku rowerów, ludzkich grzbietów, taczek, mułów i wozów zaprzężonych W woły, niezbędnych do przetransportowania wszystkiego, czego potrzebuje nowoczesne wojsko. Ale w planie generała Giapa wszystko szczegółowo przewidziano: niezbędne efektywy, ładunki, jakie człowiek mógł unieść, ilość kilometrów, jaką każdy rodzaj pojazdu może przebyć w ciągu nocy, aby na czas zebrać amunicję i zaopatrzenie w ilości wystarczającej do wszczęcia akcji i uzupełniać je
z szybkością wystarczającą dla zaspokojenia wilczego głodu machiny wojennej, zdolnej stawić czoła najnowocześniejszej technice, jaką dysponowali Francuzi.
Broń i zaopatrzenie napływały wraz z oddziałami wojskowymi przez cały grudzień, styczeń i luty...
PĘTLA ZACISKA SIĘ
W połowie marca 1954 roku w bambusowej chatce, skrytej gdzieś w północnowietnamskiej dżungli, prezydent Ho Chi Minh rozmawiał z dwoma korespondentami zagranicznymi. Na bambusowym stoliku leżał hełm tropikalny. Gdy rozmowa zeszła na najbardziej aktualny wówczas temat —' oblężenie Dien Bien Phu — prezydent Demokratycznej Republiki Wietnamu przewrócił hełm i wyjaśnił rozmówcom:
— Oto Dien Bien Phu — wskazał palcem wywrócony hełm. — Tu wszędzie są góry —r przesunął palcami po rondzie hełmu — i tu właśnie my jesteśmy. Na dole mieści, się kotlina Dien Bien Phu; tam siedzą Francuzi. To może jeszcze długo potrwać, ale wydostać się stamtąd nie mogą — powiedział z naciskiem.
Porównanie kotliny Dien Bien Phu do. tropikalnego hełmu, na którego dnie mieścił się obóz warowny, a którego obrzeże kontrolowane było przez
oblegające oddziały wietnamskie, nasuwało się samo przez się. Francuscy i amerykańscy lotnicy, obsługujący „most powietrzny” między deltą a oblężonym garnizonem, znaleźli porównanie mniej eleganckie, ale nie mniej dosadne: mówili po prostu o nocniku, z którego wydostać się nie sposób...
Kotlina Dien Bien Phu jest największa ze wszystkich znajdujących się w górzystej krainie Thai. Właściwie mówić możemy o dolinie o rozmiarach 16X9 kilometrów. Umiejscowienie obozu warownego w tym właśnie miejscu było nieuniknione, ponieważ tylko na równinie można było wybudować lotniska. Otaczające kotlinę grzbiety górskie oddalone są od głównego lotniska na tyle, że pasy startowe powinny się w zasadzie znaleźć poza zasięgiem' ognia rozlokowanej na szczytach artylerii przeciwnika. Aby skutecznie ' ostrzeliwać lotnisko, oblegający musieliby instalować działa na zboczach opadających ku podstawie kotliny, to samo dotyczy także artylerii przeciwlotniczej, której zadaniem byłoby przeszkodzić francuskiemu lotnictwu w zaopatrywaniu obozu warownego. W jednym i drugim wypadku baterie oblegających — zdaniem francuskich artylerzy- stów — zostaną bez trudu rozpoznane przez punkty obserwacyjne obozu warownego bądź w trakcie ich instalowania na zboczach, bądź w momencie otwarcia ognia; ich zniszczenie nie nastręczy poważniejszych problemów ani dla broniących obozu warownego baterii, ani dla lotnictwa bom
bowego, kierowanego drogą radiową z Dien Sien Phu. Tak więc, mimo teoretycznie niekorzystnego ukształtowania topograficznego kotliny, nie było
— zdaniem dowództwa francuskiego — powodów do obawy przed nieprzyjacielskim bombardowaniem artyleryjskim. Optymistyczne raporty o możliwościach artylerii zostały opracowane — jak przyznaje gen. Navarre — przy współpracy ekspertów amerykańskich, którzy zdobyli doświadczenie podczas wojny koreańskiej. Zresztą wszystkim wiadomo, że Armia Ludowa nie ma ciężkich dział. Jeśli je nawet posiada, nie zdoła ich przetransportować po bezdrożach północnego Wietnamu. Gdyby zresztą nawet dokonała tego, unikając francuskiego lotnictwa, niepodzielnie panującego w powietrzu —• Wietnamczycy nie mają dostatecznie przeszkolonych artylerzystów, by poważnie zagrozić bezpieczeństwu obozu warownego...
Zadufanie, ślepa wiara we własną przewagę techniczną, lekceważenie przeciwnika i niedocenianie jego możliwości zemścić się miały wkrótce okrutnie w dziedzinie taktyki, tak jak zemściły się przy opracowywaniu strategicznych założeń planu Navarre’a.
Dowództwo obozu warownego powierzone „ zostało pułkownikowi Christian Marie Ferdinand de la Croix de Castries. Ten typowy przedstawiciel arystokratycznej kasty, ciągle jeszcze obficie reprezentowanej we francuskim korpusie oficerskim, komandor Legii Honorowej, kawaler szesnastu medali i odznaczeń, znany był przede wszystkim
jako jeździecki mistrz świata z lat trzydziestych. Wybór generałów Cogny i Navarre’a padł na niego dlatego właśnie, że był kawalerzystą.
—4 Jeżeli zamierza pan stworzyć obóz warowny — odpowiedział de Castries generałowi Navarre, gdy głównodowodzący poinformował go
o oczekującej go nominacji — to nie moja specjalność. Prosiłbym o mianowanie kogoś innego.
— Gilles chciałby powtórzyć Na San — odpowiada z pewnością siebie Navarre. — Ja się z nim nie zgadzam. Dien Bien Phu powinno stać się bazą ofensywną. Właśnie dlatego wybrałem pana.
Gen. Gilles, który dowodził obozem warownym w Na San, a następnie kierował operacją powie- trzno-desantową w Dien Bien Phu, ustąpi więc miejsca pułkownikowi de Castries. Zastrzeżenia tego ostatniego rozwiewa ostatecznie generał Cogny:
— Tam potrzebny jest kawalerzysta z gór. Pan będzie tym kawalerzystą, będzie się pan włóczył po rozległych terenach tamtejszych gór...
W miarę upływu czasu i rozbudowy posterunku w Dien Bien Phu coraz rządziej wspomina się jednak o ofensywnych założeniach tej operacji. Stopniowo zanika nawet określenie „baza powie- trzno-lądowa”, by ustąpić miejsca lepi'ej oddającej stan faktyczny nazwie ,;obóz warowny”. Oficjalnie de Castries sprawuje dowództwo nad „pół- nocno-zachodnim zgrupowaniem operacyjnym”, w skrócie zwanym — niezbyt wytwornie — GONO (Groupement opérationnel du nord-ouest).
87
Potocznie mówi się o Dien Bien Phu — mało komu znana nazwa zagubionej wśród dżungli mieściny staje się sławna na cały świat.
20 listopada 1954 r. w ramach operacji „Ca- stor” w kotlinie Dien Bien Phu wylądowały trzy bataliony powietrzno-desantowe, liczące łącznie około 4500 żołnierzy. Już w grudniu stan osobowy garnizonu podniesiony został do około 10 000 żołnierzy i na tym poziomie utrzymał się aż do zakończenia bitwy: straty wyrównywane były natychmiast przez świeże jednostki, sprowadzane drogą powietrzną z delty Rzeki Czerwonej. W sumie obrona Dien Bien Phu składała się z 17 batalionów piechoty, dziesięciu czołgów M-24, 24 dział kaliber 105 mm, 4 dział kaliber 155 mm, 16 moździerzy kaliber 120 • mm. Środki transportu obejmowały 47 jeepów, 47 półtoratonowych ciężarówek Dodge, 27 ciężarówek GMC, dwa ambulanse i cztery spychacze. Do dyspozycji dowództwa stała praktycznie cała indochińska armia powietrzna oraz siły lotnictwa marynarki wojennej, w sumie 173 maszyny bojowe i 77 (a później sto) samolotów transportowych..
Skład garnizonu odzwierciedlał dość wiernie skład korpusu ekspedycyjnego w Indochinach. Francuzi w większości zajmowali stanowiska oficerskie i podoficerskie, natomiast wśród szeregowców stanowili, według godnego zaufania źródła,
zaledwie 15 procent. Na resztę składali się najemnicy z Legii Cudzoziemskiej, w przeważającej mierze Niemcy, żołnierze riiarokańscy, algierscy i murzyńscy z francuskich kolonii w Afryce, Wietnamczycy zwerbowani do korpusu ekspedycyjnego (w odróżnieniu od żołnierzy marionetkowej armii Bao Daia) oraz pozostający na francuskim żołdzie Thajowie. Jeśli idzie o Wietnamczyków i Thajów, trzeba ich było w znacznej części wycofać z linii, ponieważ masowo przechodzili na stronę Armii Ludowej lub rzucali służbę u okupanta i szukali na własną rękę schronienia w dżungli. Z tym jedynym wyjątkiem w Dien Bien Phu znalazły się doborowe oddziały korpusu ekspedycyjnego,- a zwłaszcza szczególnie wysoko cenione ze względu na ich wartość bojową bataliony Legii Cudzoziemskiej i wojsk powietrzno- desantowych (spadochroniarze).
Cztery miesiące dzielące operację „Castor” od rozpoczęcia bitwy o Dien Bien Phu poświęcone zostały przez francuskie dowództwo na maksymalną rozbudowę i umocnienie fortyfikacji obronnych. Ponieważ aż do ostatniej chwili nie wierzono w skuteczność działania wietnamskiej artylerii (nie mówiąc już o zupełnie nie istniejącym lotnictwie), zrezygnowano z budowy umocnień betonowych (z wyjątkiem stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries), jednakże fortyfikacje ziemne, rozbudowane w głąb i połączone podziemnymi przejściami, okopami i transze jami (potocznie zwanymi „metro”), wzajemnie osłaniające się
ogniem artyleryjskim, składały się na potężny system obronny.
Obóz warowny — według słów generała Na- varre’a, „najpotężniejszy zespół fortyfikacji, jaki kiedykolwiek stworzono w Indochinach” — obejmował 49 punktów oporu, zgrupowanych w kilka potężnych ośrodków. Żołnierze garnizonu, spragnieni kobiecego towarzystwa (jeśli nie liciyć skromnego, polowego domu publicznego, przeniesionego z Lai Chau, oraz mieszkanek okolicznych wiosek, skupionych za drutami kolczastymi, jedynymi kobietami w Dien Bien Phu były: sekretarka płk. de Castries, Paule Bourgeade, oraz kilka pielęgniarek, ewakuowanych z jednym jedynym wyjątkiem jeszcze przed 'rozpoczęciem) szturmu), nadali poszczególnym fortom imiona żeńskie. I tak pododcinka środkowegp, w którym mieściło się dowództwo obozu, ruchomy odwód dowódcy, główne zgrupowanie artyleryjskie (dywizjon dział 105 mm i bateria ciężkich dział kaliber 155 mm), lazarety itp., a także główne lotnisko, broniły forty „Anne-Marie” (nazwę tę nadali — od swej ulubionej piosenki — niemieccy legioniści...), „Claudine”, „Dominique”, „Huguette” i „Eliane”, obsadzone przez osiem batalionów. Od strony północnej dostęp do doliny osłaniały z odległości 2—-3 kilometrów forty „Gabrielle” i „Béatrice”. Siedem kilometrów na południe od Dien Bien Phu wyrósł potężny punkt oporu „Isabelle”, osłaniający drugie, zapasowe lotnisko i broniony początkowo przez dwa, a później ponad trzy ba-
J
taliony i dywizjon dział 105 mm. W razie potrzeby każdy z tych posterunków mógł otrzymywać wsparcie grup ruchomych, pozostających w odwodzie dowódcy (trzy bataliony spadochroniarzy ppłk. Langlais i szwadron czołgów), rozlokowanych między pododcinkiem środkowym a południowym („Isabelle”).
Zdaniem wszystkich niemal specjalistów francuskich i amerykańskich* nie tylko obóz warowny jako całość, ale każdy z punktów oporu z osobna stanowił fortecę nie do zdobycia, mogącą za zasiekami z drutu kolczastego, o głębokóści co najrriniej 50 metrów, i rozległymi polami minowymi zwycięsko przeciwstawić się najsilniejszym atakom oblegających. Jak widzieliśmy, generał Navarre uważał, że natarcie nie może trwać dłużej niż sżeść, a najwyżej dziesięć dni. Po jego odparciu garnizon miał przejść do pościgu za-pobitym nieprzyjacielem i zadać mu druzgocącą klęskę. Nie trzeba dodawać, jak wysoką cenę przyszło Francuzom zapłacić za to niefrasobliwe przecenianie sił własnych i lekceważenie nieprzyjaciela.
Takiego kardynalnego błędu uniknęło naczelne dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej. W chwili gdy zapadła decyzja wydania w Dien Bien Phu generalnej bitwy, której celem miała być likwi-
dacja za wszelką cenę wszystkich sił garnizonu, przystąpiono do rozważania następnego zagadnienia: jak zlikwidować nieprzyjaciela? Jednym szturmem czy wielokrotnie ponawianymi koncentrycznymi uderzeniami?
Początkowo skłaniano się do pierwszej wersji. Zanim jeszcze oddziały powietrzno-desantowe zdąr żyły okopać się w dolinie Dien Bien Phu i sprowadzić posiłki z delty Rzeki Czerwonej, kusząco rysowała się perspektywa szybkiej koncentracji sił i osiągnięcia liczebnej przewagi, natychmiastowego ataku ze wszystkich kierunków, rozczłonkowania obozu warownego i spiesznej likwidacji każdego z odcinków z osobna. Za wyborem takiego wariantu przemawiały korzyści •wynikające z przeprowadzenia wielkiej ofensywy siłami świeżych, nie znużonych oddziałów, uniknięcie znacznych strat i względna łatwość zapewnienia zaopatrzenia frontu. Jednakże realizacja tego planu, w warunkach gdy oddziałom ludowym brakło doświadczenia w szturmowaniu obozów warownych — czego dowodem choćby nieudane próby zdobycia Na San -^;nie dawała pewności zwycięstwa. Jedna z podstawowych strategicznych zasad, obowiązujących w Wietnamskiej Armii Ludowej, oparta na doświadczeniu wszystkich wojen rewolucyjnych, głosiła przecież: „Atakować, by zwyciężyć, nie atakować, nie mając pewności zwycięstwa, w prźeciwnym wypadku powstrzymać się od ataku”.
Polityczne i .wojskowe kierownictwo wietnam-
skie obrało trudniejszą, żmudniejszą, powolniejszą, ale pewniejszą drogę — drogę skrupulatnego przygotowania bitwy i przeprowadzenia jej w warunkach gwarantujących zwycięstwo. Plan operacji przewidywał więc kampanię długofalową, rozciągniętą w czasie i składającą się z serii ataków na umocnione pozycje obronne nieprzyjaciela, ataków powtarzanych kolejno aż do całkowitej likwidacji oblężonego garnizonu. Taki plan uwzględniał poziom taktycznego wyszkolenia i wyposażenia technicznego wojsk ludowych, dawał możność zdobywania doświadczeń w walce, gwarantował całkowitą likwidację obozu warownego.
Od okrążenia nieprzyjaciela do rozpoczęcia działań minęły więc trzy miesiące. Wietnamska Armia Ludowa nie zmarnowała tego okresu.
*
6 grudnia 1953 r. generał Vo Nguyen Giap wydaje, zgodnie z Uchwałą Komitetu Centralnego Partii, rozkaz powszechnej mobilizacji. Dokument ten pozostał aż do zakończenia wojny nie znany dowództwu francuskiemu. Nie przejął go podsłuch, ponieważ prawdopodobnie nigdy nie był transmitowany drogą radiową, nie znaleziono go też u żadnego jeńca czy poległego. Dzięki temu nieprzyjaciel nieprędko zorientował się w rzeczywistych intencjach dowództwa Armii Ludowej. Intencje te w rozkazie gen. Giapa wyłożone zostały bez osłonek:
General głównodowodzący do kadry i wszystkich bojowników frontu C.
Towarzysze!
Podobnie jak to uczyniliście tej zimy, realizując rozkaz naszego prezydenta Ho Chi Minha, Komitetu Centralnego naszej Partii i naszego rządu, macie raz jeszcze ruszyć w pochód w kierunku północno-zachodnim, aby:
— zniszczyć siły wroga;
— przeciągnąć na naszą stronę ludność pozostającą pod jego władzą;
— wyzwolić strefę znajdującą się jeszcze pod okupacją.
W chwili obecnej nieprzyjaciel pragnie zająć rozległe tereny naszego północnego zachodu, aby skłócić naszych rodaków, pozyskać ich dla swojej sprawy i wzniecić niepokoje na naszym zapleczu.
Naszym obowiązkiem jest naprawa dróg, .pokonanie wszystkich przeszkód, przezwyciężenie wszystkich trudności, nieustępliwa walka, osiągnięcie zwycięstwa nad chłodem i głodem, przenoszenie wielkich ciężarów przez góry i doliny, wtargnięcie do obozu nieprzyjaciela, aby go zlikwidować i uwolnić naszych rodaków.
Tej zimy... utrwalimy i rozszerzymy zwycięstwa kampanii zimowej 1952 roku i zwyciężymy. Naprzód, towarzysze!
Generał Vo Ńguyen Giap
Szybkim marszem po poboczach dróg dywizje wietnamskie maszerują w kierunku Dien Bien Phu. Norma — trzydzieści kilometrów w dzień, pięćdziesiąt w nocy. Trudno odróżnić oficera od szeregowca, wyglądają tak samo, choć niektórzy pełnią funkcje dowódców pułków, batalionów, kompanii czy baterii. Jeśli źle wywiązują się z tego obowiązku — otrzymują upomnienie. Drugiego się nie udziela, wczorajszy oficer dziś wraca do szeregów. Z reguły jednak wystarczy krytyka i samokrytyka.
Każdy bojownik nosi swoją broń, czasem działo bezodrzutowe lub podstawę moździerza, worek przerzucony przez ramię, piętnastokilogramową kiszkę z ryżem, sprzęt osobisty, manierkę z wodą i garstkę soli w bambusowej rurce. Maszeruje się od wschodu do zachodu słońca (lub odwrotnie), z dziesięciominutowym odpoczynkiem po każdej godzinie marszu. Najbardziej wyczerpujące są etapy nocne. Po przybyciu na miejsce kopie się ziemianki i w nich się śpi, po wymoczeniu nóg w miednicy ciepłej, słonej wody. Nie wszyscy żołnierze mają buty, wielu — podobnie jak tragarze — zadowala się sandałami z podeszwą wyciętą ze starej opony samochodowej, okrutnie kaleczącymi stopy. „Mamy nogi z żelaza” —I przechwalają się weterani tego marszu. Aby pokonać senność i zmęczenie, śpiewa się pieśni — tradycyjne, dobrze znane, i nowe, zrodzone w pochodzie.
Czasem maszerująca kolumna natknie się na tragarzy, wśród których znaczną część stanowią
kobiety i dziewczęta. W powietrzu krzyżują się wtedy żarty i docinki, ale na rozmowy nie starcza czasu — front czeka, front domaga się nadludzkich wysiłków zarówno od żołnierzy, jak od cywilów.
14 grudnia prezydent Ho Chi Minh zwraca się z radiowym apelem do narodu wietnamskiego. Jeśli rząd francuski pragnie doprowadzić do zawieszenia broni — mówi między innymi rząd Demokratycznej Republiki Wietnamu gotów' jest przystąpić do rokowań. Ale Navarre ciągle jeszcze jest przeświadczony, że na wiosnę, po oczekiwanym zwycięstwie pod Dien Bien Phu, sytuacja wojskowa będzie dla Francji korzystniejsza. Paryż nie podejmuje więc wyciągniętej ręki prezydenta Ho, zasłaniając się formalistycznym wykrętem, że nie może brać pod uwagę wypowiedzi publikowanych w radio czy prasie, a tylko noty przekazane oficjalną drogą dyplomatyczną. A więc do rozstrzygnięcia dojdzie pod Dien Bien Phu.
*
W trzy dni później generał Navarre, po krótkiej wizycie u generała Cogny w Hanoi, udaje się wraz ze swym podwładnym Dakotą dowódcy wojsk powietrznych korpusu ekspedycyjnego, generała Lauzina, na inspekcję do Dien Bien Phu. Gdy o 11.30 samolot, który wystartował z Hanoi wśród ulewnego deszczu, ląduje przy pięknej pogodzie na doskonale zorganizowanym lotnisku
obozu warownego, honory wojskowe oddaje pluton Marokańczyków w turbanach i białych getrach. Navarre wita się z wygalowanym pułkownikiem de Castries i od razu siada do jeepa, by na własne oczy obejrzeć stan prac fortyfikacyjnych. Na ogołoconych z roślinności wzgórzach „Beatrice”, osłoniętych potężnymi zasiekami z drutu kolczastego, podejmuje gości dowódca 13 pół- brygady Legii Cudzoziemskiej, ppłk Gaucher. Głównodowodzącego nie interesuje wspaniały widok, jaki się stąd rozciąga na dolinę rzeki Nam Oum, jego uwagę przykuwają prowadzone właśnie roboty ziemne przy budowie nowego punktu oporu, który otrzyma imię Gabrielle, oraz wykład dowódcy garnizonu o planie obrony. Otrzymane w Hanoi informacje o szybkich ruchach dywizji wietnamskich, maszerujących ponoć na północny zachód, nie czynią na nim żadnego wrażenia. Podobnie jak większość oficerów sztabowych, jest nadal głęboko przeświadczony, że nieprzyjaciel nie zdoła podejść pod Dien Bien Phu, a każda próba zainstalowania pozycji artyleryjskich na okolicznych zboczach zostanie stłumiona w za- rqdku przez baterie obozu warownego.
Spokojnie mijają w Dien Bien Phu święta Bożego Narodzenia. Niemieccy legioniści zamiast Lily Marlene i Anne Marie śpiewają chórem kolędy: Stillę Nacht, heiljige Nacht % i O, Tannen- baum. Kapelani katoliccy i protestanccy odprawiają nabożeństwa, w oficerskich kantynach strzelają korki butelek od szampana, przysłanych na tę oka-
^ \ f i ' A ' J\ i i \ y t V
| mm \ . ł i n
ił
zję drogą lotniczą z Hanoi. Generał Navarre, który na wigilię powtórnie przybył do obozu warownego, mówi oficerom garnizonu Dien Bien Phu to samo, co napisał w swym comiesięcznym liście, publikowanym w organie korpusu ekspedycyjnego, „Caravelle”:
Położenie topograficzne kotliny Dien Bien Phu i jej cechy klimatyczne sprawiają, że jest to pozycja łatwa do obrony, jedno z najlepszych lotnisk w Azji południowo-wschodniej, doskonałe oparcie mostu powietrznego. Powinniśmy tam przyjąć bitwę w bardzo sprzyjających warunkach.
Dowództwo Vietminhu musi przerzucać swoje jednostki i ich zaopatrzenie nd ogromnych odległościach przez okolice trudne, biedne i słabo wyposażone w szlaki komunikacyjne. Wszystkie te ruchy i transport odbywają się pieszo, przy pomocy kulisów lub w najlepszym wypadku przy pomocy ciężarówek, po bardzo kiepskich drogach, nieprzerwanie nękanych działaniami naszego lotnictwa...
Kampania stoczona w takich warunkach może się obrócić tylko na naszą korzyść. Nieprzyjaciel może, rzecz jasna, zaskoczyć nas w pewnych punktach i nawet uzyskać poważne sukcesy lokalne, ale nasze możliwości szybkiej koncentracji w zagrożonych punktach sił górujących nad siłami przeciwnika ...dają nam pewność zwycięstwa.
A przecież jeśli wygramy tę kampanię, wygramy wszystko... Żądam od was, abyście rozpoczęli ten nowy rok w duchu absolutnej ufności. Stwo-
rzyliśmy wojskowe przesłanki zwycięstwa. Jestem pewny, że wkrótce zaistnieją także przesłanki polityczne...
Od tego łatwego optymizmu odbiega jednak ton dwóch dokumentów, które ^Navarre podpisał zaledwie w tydzień później, na przełomie starego i nowego roku. W dniu Sylwestra potwierdzają się ostatecznie informacje II oddziału sztabu o koncentracji czterech dywizji wietnamskich wokół Dien Bien Phu, całkowicie okrążonego i zablokowanego przez nieprzyjaciela. Co gorsza, nie można już dłużej łudzić się, że Armia Ludowa składa się tylko ze słabo uzbrojonych i słabo wyszkolonych oddziałów partyzanckich. Na szczytach otaczających Dien Bien Phu rozpoznano działa przeciwlotnicze, artylerię ciężką, a nawet pojazdy zmotoryzowane. Navarre rozkazuje więc generałowi Cogny' w delcie Rzeki Czerwonej i pułkownikowi de Crèvecoeur, dowodzącemu wojskami francuskimi w górnym Laosie, by w największej tajemnicy opracowali plan operacji „Kseno- font”. Pod tym kryptonimem kryje się myśl o ewakuacji Dien Bien Phu, na wypadek gdyby obozowi warownemu groziła zagłada. Ksenofont — jak wiadomo — był w starożytności kronikarzem Ana- basis, odwrotu dziesięciu tysięcy walecznych Greków, otoczonych przez armię perską...
Jeszcze bardziej pesymistycznie brzmi list, noszący w dzienniku podawczym numer 1/54, wystosowany w dniu Nowego Roku do sekretarza stanu w prezydium Rady Ministrów, odpowie-
dzialnego za stosunki z „państwami stowarzyszonymi”:
W chwili obecnej — pisze generał Navarre — wszystko stwarza wrążenie, ze nieprzyjaciel zdecydowany jest zaatakować Dien Bien Phu znacznymi siłami...
W razie ataku jakie są nasze widoki powodzenia?
Jeszcze dwa tygodnie temu uważałem je za II stuprocentowe. Dien Bien Phu jest w gruncie rzeczy bardzo silną pozycją obronną, dysponującą dosko- I nałym lotniskiem, z możliwością budowy nowych lotnisk w porze suchej...
Jest to więc bitwa, którą przyjmujemy na obra- ¡1 nym przez mis terenie, która rokuje najlepsze warunki w obliczu nieprzyjaciela dysponującego I środkami, jakie były nam znane do mniej więcej ■
15 grudnia.
Jednakże wobec pojawienia się nowych środków... nie mogę dłużej ■■— jeśli sprzęt ten W rzeczywistości istnieje w znacznych ilościach, a zwła- I szcza jeśli przeciwnik zdoła wprowadzić go do akcji — gwarantować z całą pewnością powodzenia.
W istocie rzeczy w chwili obecnej toczy się przede wszystkim bitwa powietrzna i toczyć się będzie f aż do rozstrzygnięcia.
...Jednakże nasze lotnictwo jest bardzo słabe w obliczu ogromu zadań, jakie musi na siebie przyjąć.
Rozwiązanie polegające na dalszym wzmocnieniu Dien Bien Phu jest nie do urzeczywistnienia, ponieważ obecny garnizon przedstawia maksimum tego, co moje lotnictwo transportowe jest w stanie zaopatrywać...
Cóż więc zaszło w ciągu grudnia, że generał Navarre tak bardzo spuścił z tonu? Poprzestańmy na suchym wyliczeniu.
10 grudnia rozpoczyna się natarcie Armii Ludowej na Lai Chau. Dowództwo francuskie, po rozpoznaniu obecności regularnych oddziałów wietnamskich, postanawia zrealizować zamierzoną już uprzednio ewakuację garnizonu, częściowo drogą powietrzną, a częściowo przez górskie ścieżki prowadzące w kierunku Dien Bien Phu. 12 grudnia Wietnamczycy oswobadzają Lai Chau, a jedna z kolumn odcina, drogę wycofującym się oddziałom nieprzyjacielskim. W ciągu dziesięciu dni i dziesięciu nocy trwa pogoń; pierwsze wielkie zwycięstwo kampanii zimowo-jesiennej —'jak pisze generał Giap — przyniosło wyzwolenie! całej prowincji Lai Chau i kosztowało nieprzyjaciela stratę 24 kompanii. Co więcej, dowództwo francuskie musi wysłać nowe posiłki do Dien Bien Phu, gdzie rozpoczyna się okrążenie i blokada obozu warownego. Generał Navarre dowiaduje się ze zdumieniem, że 308 dywizja przekroczyła już Rzekę Czarną i szybkim marszem posuwa się ku Dien Bien P-hu.
" Jednocześnie z walkami toczonymi wokół Lai Chau jednostki Armii Ludowej, w ścisłym współ
działaniu z partyzanckimi oddziałami Pathet Lao, rozpoczynają marsz na środkowy Laos. 22 grudnia pada ufortyfikowany posterunek francuski Ban Naphao, kontrolujący pogranicze. Oddziały wietnamsko-laotańskie ścigają nieprzyjacielską kolumnę cofającą się wzdłuż drogi nr 9 i szybko zbliżają się do miasta Thakhet, z którego garnizon francuski, po stracie trzech batalionów piechoty i dywizjonu artylerii, wycofuje się do bazy Seno. 27 grudnia oddziały ludowe wkraczają do Thakhet, osiągając lewy brzeg rzeki Mékong, która tu star nowi granicę między Laosem a Syjamem. Dowództwo francuskie znów musi osłabić przewidzianą planem Navarre’a koncentrację sił ruchomych w delcie Rzeki Czerwonej, by wzmocnić garnizon Seno i zablokować nieprzyjacielowi drogę na południe, do dolnego Laosu. •
Generał Navarre rozkazuje, by trzy bataliony z górnego Laosu pomaszerowały w kierunku Dien Bien Phu i w okolicy Sop Nao nawiązały łączność z kolumną wysłaną z obozu warownego; połączone siły miały oczyścić teren, w którym według informacji naczelnego dowództwa zaczęły się koncentrować oddziały ludowe. Operacja ta kończy się całkowitym niepowodzeniem, wysłane bataliony z trudem ratują się przed okrążeniem przez znaczne siły 308 dywizji. Blokada Dien Bien Phu jest całkowita.
Generał Navarre ma więc wszystkie dane, by traktować rozwój sytuacji z najwyższym niepokojem. Oficjalnie jednak w dalszym ciągu panuje
beztroski optymizm. 2 stycznia 1954 r. specjalny wysłanrtik amerykańskiej agencji „Associated Press” depeszuje z Hanoi wypowiedź generała Cogny: Francuskie dowództwo jest pewne, że w Dien Bien Phu zada Vietminhowi dotkliwą porażką. Spodziewamy się ciężkich i długich walk. Zwyciężymy.
Nazajutrz generał Cogny znów towarzyszy Na- varre’owi i komisarzowi generalnemu Francji w Indochinach, ambasadorowi Maurice Dejeanowi, podczas wizytacji garnizonu Dien Bien Phu. Generałowie i pułkownicy początkowo z góry traktują przedstawiciela władzy cywilnej, ale Dejean stawia coraz bardziej dociekliwe pytania. Co będzie, jeśli nieprzyjaciel zainstaluje działa na grzbietach gór lub na zboczach zwróconych ku kotlinie?
— to sprawa, do której komisarz generalny powraca konsekwentnie.
Wojskowi nie wyglądają jednak na zaniepokojonych. Przede wszystkim Wietnamczycy nie będą w stanie sprowadzić na miejsce poważniejszych sił artyleryjskich, a tym bardziej zaopatrywać je w amunicję, którą transportować trzeba przez pokryte dżunglą góry, w których lotnictwo francuskie sprawuje całkowitą kontrolę nad wszystkimi drogami. Jeśli nieprzyjaciel mimo wszystko działa sprowadzi, od razu pierwsze salwy zdradzą ich usytuowanie i umożliwią bateriom francuskim zniszczenie ich celnym ogniem. Zresztą z dotychczasowych doświadczeń wiadomo, że Armia Ludowa tylko w wyjątkowych
103
fe,; )/• ¡1 \ i lii I ii I bJ, j h
ii
wypadkach uciekała się do ostrzału artyleryjskiego i to ogniem bezpośrednim; w najgorszym wypadku może chodzić o działa kalibru 57 i 75 mm — działa kalibru 105 mm nigdy jeszcze w żadnej akcji udziału nie brały. Co najważniejsze, Wietnamczycy nie mają artylerzystów zdolnych stworzyć skuteczną zaporę przeciwlotniczą i w rezultacie przeszkodzić działaniu mostu powietrznego, zaopatrującego garnizon.
Przez kilka godzin Dejean zwiedza obóz warowny. Generałowie pokazują mu kolejno głęboko okopane jednostki, działa skryte w* kazamatach, myśliwce wzbijające się nieprzerwanie z pasa startowego, ciężarówki krążące po dolinie, zasieki z drutu kolczastego. Jeśli nieprzyjaciel zdecyduje się przejść do ataku, nie zdoła nawet zbliżyć się do stanowiska dowodzenia, bronionego ze wszystkich stron przez potężne fortyfikacje.
Dejean jest pod wrażeniem tej demonstracji siły, skoro po dwóch dniach depeszuje do Paryża: Nasze dowództwo uważa, ze bitwa s|§- jeśli nieprzyjaciel ją wyda — będzie bardzo trudna, ale rokuje nam poważne widoki powodzenia. Nigdy do tej pory armia generała Giapa nie znajdowała się w obliczu tak strasznego zadania, jakie przedstawia atak na Dien Bien Phu. Warto zauważyć, że jest to pierwszy oficjalny dokument francuski, w którym o Giapie pisze się generał, nie ujmując tego słowa w cudzysłów...
Hasłem dnia pozostaje więc nieograniczony optymizm. 15 stycznia Cogny po kolejnej inspekcji
garnizonu znów powtarza korespondentowi „United Press” w Hanoi: Pragnąłbym, by w Dien Bien Phu doszło do zderzenia. Artyleria Vietminhu może nam oczywiście przez jakiś' czas przysparzać kłopotów, ale zmusimy ją do milczenia. Nie mogąc pomaszerować znaczniejszymi siłami na Laos, z obawy, by na tyłach nie wyrosła mu przeszkoda, Giap czuje się zmuszony atakować. Zrobię wszystko, by gryzł ziemię i stracił ochotę do zapuszczania się w dziedzinę wielkiej strategii. Ale już w tydzień później, przekazując generałowi Navarre’owi żądane' opracowanie planu operacji „Ksenofont”, Cogny jest mniej pewny siebie: jego zdaniem, a także zdaniem pułkownika de Crevecoeura w Laosie, ewentualna ewakuacja* garnizonu jest przedsięwzięciem tak niebezpiecznym, że wydaje się niemożliwa. Po raz pierwszy pojawia się w dokumentach słowo „katastrofa”. Wniosek: w Dien Bien Phu trzeba się bronić za wszelką cenę.
Pułkownik de Castries też zaczyna się niepokoić. Jego samoloty rozrzucają nad pozycjami oblegających i nad drogami wiodącymi ku Dien Bien Phu tysiące ulotek, których treść powtarzają nieustannie audycje radiowe przeznaczone dla żołnierzy Armii Ludowej: Jeśli nie jesteście tchórzami, dlaczego zwlekacie z atakiem? Czekamy na was... Jesteśmy gotowi. Przychodźcie, jeśli jesteście tacy mocni. Obelgi i wyzwania zdradzają tylko słabe nerwy: służba francuskiego kontrwywiadu zidentyfikowała w rejonie Dien Bien Phu
„in|L
dwadzieścia jeden batalionów piechoty, trzy dywizjony dział kalibru 105 mm i cztery dywizjony artylerii przeciwlotniczej. Przewiduje ona, że natarcie rozpocznie się w nocy 25 stycznia. Dowództwo obozu warownego gorączkowo przyśpiesza prace fortyfikacyjne. Ale oblegający mają cierpliwość: nie nadszedł jeszcze czas wielkiej bitwy.
#
Nguyen Hien, ówczesny szef sztabu 57 pułku 304 dywizji Wietnamskiej Armii Ludowej, zwanej „żelazną dywizją”, wspomina:
Yen Bay nad Czerwoną Rzeką, gdzie mieściła się baza koncentracji dywizji, dzieli od Dien Bien Phu 450 kilometrów drogi przez dżunglę. Przemarsz przypominał piekło. W dzień i w nocy rozlegały się okrzyki ostrzegawcze „Lotnik!” — i całe kolumny rzucały się w gąszcz lasu, by ujść obserwacji z powietrza. Żołnierze jedli, co popadło, najczęściej garść zimnego ryżu, przechowaną z wczorajszego posiłku w liściu palmowym. Ognie wolno było palić tylko na postoju — w specjalnie skonstruowanych bezdymnych piecach. Po kilku godzinach marszu broń i przenoszone na plecach ładunki ciążyły jak młyńskie kamienie.
Najtrudniejsze było pokonanie przełęczy Fa Dinh, między Thuan Chau a Tuan Giao, przełęczy, którą Francuzi nazywali Przełęczą Chmur, ponieważ okoliczne szczyty, najczęściej spowite chmurami, zdają się sięgać nieba. Mimo zainstalowanych w pobliżu baterii artylerii prżeciwlot-
■
niczej niebezpieczeństwo ataku powietrznego tu było największe, toteż trzydziestokilometrowy odcinek trzeba było przebyć za jednym zamachem, niemal biegiem, w ciągu jednej nocy. Niektóre, codziennie bombardowane odcinki zryte były do tego stopnia, że nawet pieszo trudno je było przebyć,, a konwoje ciężarówek musiały się często tłoczyć godzinami. Nieraz oddziały inżynieryjne musiały wysadzać w powietrze całe zwały skał, by utorować nowe przejście zamiast zniszczonego bombami.
Kiedy 57 pułk forsował przełęcz Fa Dinh, panowała na szczęście gęsta, zimna mgła! Aby się rozgrzać, Nguyen Hien co chwila sięgał do nylonowego woreczka z tytoniem i skręcał papierosa po papierosie. Choć alarm przeciwlotniczy trwał nieprzerwanie, reflektory jednej z ciężarówek przebiły ciemność i oświetliły pnie spalonych drzew. Ktoś zatrzymał kierowcę:
— To tak myślisz uniknąć samolotów?
MS Tak, staruszku — odpowiedział kierowca ze śmiechem. — Kiedy samolot .jest tuż nade mną, zatrzymuję się i gaszę światła. I co on mi zrobi tam z góry?
Pułk minął konwój wracających z frontu ciężarówek, wyczekujący na bocznej drodze wolnego przejazdu.
—' Z której jesteście dywizji? — pytali kierowcy. — Kim jesteście?
— Piechota —■ odpowiedział Hien, chcąc zawczasu zapobiec niedyskrecjom.
- No to trzymajcie się, piechota — zawołał jeden z kierowców. — Macie tu coś od nas — i wśród oklasków rozdzielił żołnierzom biszkopty i papierosy z francuskich zrzutów spadochronowych.
— Tym razem to prezent ode mnie —> dodał jeszcze. — Na przyszłość starajcie się na miejscu sami.
Dopiero w godzinę po wschodzie słońca dotarli do stóp przełęczy i jak zwykle przystąpili do kopania ziemianek, w których mieli spać. Przed zaśnięciem dowódcy sekcji sprawdzali, czy poszczególne moskitiery są starannie zaciągnięte.
Z bazy zaopatrzeniowej w Tuan Giao, -gdzie ostatni raz skontrolowano i zważono ładunki, do Dien Bien Phu szli przez trzy'kolejne noce, pokonując odległość 80 kilometrów. Droga najpierw biegła wzdłuż pięknej doliny, która stopniowo się zwęża. Wsie stają się coraz rzadsze i wreszcie znikają zupełnie, krajobraz, staje się dziki i. przygnębiający, rzeka z ogromną siłą toruje sobie drogę pod bambusowym sklepieniem. Nagle u stóp skały droga staje się przerażająca, stromo pnie się na zbocza. Silniki wyją tu jak opętane, resory i hamulce łamią się co krok. Ponieważ na wąskiej trasie nie sposób się minąć, uszkodzone samochody trzeba holować lub pchać do najbliższej krzyżówki.
W odległości dwudziestu kilometrów od Dien Bien Phu w lesie ukazuje się nagle rozwidlenie dróg. Przewodnik prowadzi 57 pułk na północ,
nową siecią dróg, zbudowanych specjalnie^na rozkaz dowództwa naczelnego Armii Ludowej, by umożliwić zainstalowanie dział na górujących nad kotliną grzbietach górskich. Ciężarówki, które je holują, i same działa, zamaskowane gałęziami, przypominają, gęste krzewy dżungli. Trzeba podejść zupełnie blisko, by rozróżnić lufy dział 105 mm posuwającej się na front 351 dywizji. W dzień chowane w tunelach dżungli, dotarły w góry Dien Bien Phu dzięki potężnym przekopom, wykutym w. masywnych skałach wapien-, nych.
W jak prymitywnych warunkach odbywała się ta mrówcza praca! Aby skrócić odległość, wspinano się na zbocza pod kątem przyprawiającym
o zawrót głowy. Nie szczędząc wysiłku, pni,e drzew służące do budowy mostów przenoszono na plecach, po drogach wiodących na krawędzi przepaści, bez żadnego zabezpieczenia. Dla zamaskowania przed samolotami drogi pokryto dzikimi drzewami bananowca i krzewami bambusa, przetransplantowanymi razem z korzeniami. Kiedy pułk zbliżał się na pierwszą linię' frontu, roboty-ziemne jeszcze trwały. Setki mężczyzn, kobiet i dziewcząt ryły ziemię motykami, umacniały wykopy, ładowały ziemię do okrągłych koszy, taczek i dwukołowych wózków, starannie wybierając kamienie, które mogły się przydać dó umocnienia szosy.
Żołnierze 57 pułku śpiewali. Ładunki na plecach mniej im teraz ciążyły. Wymieniali pozdro
wienia i żarciki z robotnikami, którzy od tygodni żyli już w sercu dżungli, pełnej pijawek nie oszczędzających żadnej ludzkiej istoty. Dniem i nocą las rozbrzmiewał uderzeniami motyk, zakłócającymi śpiew ptactwa. Tu, w dżungli, spotykał się cały naród. Odczuwało się, że każda godzina, każdy wysiłek przybliża nadejście rozstrzygającej bitwy.
Z pobliskiego pagórka dochodził odgłos rytmicznego śpiewu. Żołnierze słyszeli słowa, choć nie mogli dojrzeć drużyny, która — zaprzężona do sznurów, lin i drutów — ostrożnie, centymetr po centymetrze, wciągała ciężkie działo do kazamaty wykutej w skale. Wreszcie rozległ się okrzyk zadowolenia. Żołnierze zatrzymali się na chwilę i prezentując broń pozdrowili niewidocznych to-. warzyszy, którzy zainstalowali oto jeszcze jedno działo, wycelowane na okopanego w obozie warownym znienawidzonego wroga...
Dopiero o ósmej wieczór, w całkowitej ciemności, żołnierze 57 pułku mogli w świeżo wykopanych ziemiankach rozłożyć się na nylonowych płachtach i zasnąć po trudach długiego marszu. Szef sztabu ostatniego pułku, który przyłączył się do sił oblegających Dien Bien Phu, przeżywał teraz — jak to z humorem opowiadał lpo blisko dziesięciu latach — prawdziwy kryzys sumienia. Od trzech dni nie mył się i marzył o wodzie. Ale znużenie okazało się silniejsze. Wraz z żołnierzami rzucił się na posłanie i zasnął kamiennym snem.
Dopiero nazajutrz ujrzał po raz pierwszy światła lotniska i obozu warownego w kotlinie...
*
27 stycznia 1954 roku wszystkie oddziały Armii Ludowej, i które mają wziąć udział w generalnej bitwie o Dien Bien Phu, są już na stanowiskach. Zakończyło się także instalowanie dział. 31 stycznia, gdy pułkownik Langlais na czele pięciu batalionów spadochroniarzy dokonuje zbrojnego wypadu, by zniszczyć jedną z oblegających baterii, po raz pierwszy ku zdumieniu garnizonu i jego dowództwa rozpoczyna się bombardowanie .dzienne umocnionych pozycji „Eliane”, „Huguette” i „Dominique” z dział kalibru 75 mm. Baterie francuskie nie są w stanie zmusić do milczenia artylerii przeciwnika, która celnym ogniem demoluje pasy startowe lotniska i uszkadza jeden z samolotów. Płk Langlais także musi wrócić, nie wykonawszy powierzonego mu zadania. Śmigłowce ruszają w dżunglę, by zwieźć do obozu zabitych i rannych.
Pierwsze niepowodzenia nie są jednak w stanie rozwiać choćby na chwilę nastroju samoupojenia, panującego w dowództwie obozu warownego. Fakt, że natarcie, zapowiadane na 25 stycznia, nie doszło do skutku, wywołał tylko lekkie zdenerwowanie. Gdy nazajutrz sekretarz stanu do spraw „państw stowarzyszonych”, Marc Jacquet, komisarz .generalny Dejean oraz generałowie Navarre i Cogny wizytują oblężony garnizon, oficerowie
nie kryją rozczarowania, że nieprzyjaciel zwleka z wydaniem bitwy. Gdy Jacquet proponuje dowódcy artylerii Dien Bien Phu wystąpienie
o większą ilość dział, nie wykorzystanych w delcie Rzeki Czerwonej, jednoręki pułkownik Charles Piroth jest wręcz zaszokowany:
— Jak to! — oburza się. — Niech pan minister spojrzy na mój plan rozmieszczenia stanowisk ogniowych. Mam więcej armat, niż mi potrzeba...
Dostojni goście wracają do Hanoi. Dejean zanotuje tego dnią: Na kilka dni przed ofensywą nieprzyjaciela główną troską naszego dowództwa w Indochinach pozostawała obawa, by Viet- mirih nie zrezygnował z ataku na obóz warowny.
Vietminh ani myślał wyrzekać się ataku, choć konsekwentnie unikano jakichkolwiek pochopnych decyzji. Na kolejnym posiedzeniu Komitetu Centralnego generał Giap melduje o gotowości przystąpienia do szturmu na obóz warowny, ale zaleca ostrożność: jego żołnierzom brak jeszcze doświadczenia, natarcie może więc przynieść duże straty i nie gwarantuje powodzenia; zresztą potrzebna jest jeszcze korekta rozmieszczenia stanowisk ogniowych. Zamiast natychmiast ruszyć do ataku, lepiej precyzyjnie zaplanować całą kampanię zimowo-wiosenną, która trwałaby aż do rozpoczęcia pory deszczowej i której głównym zadaniem byłaby całkowita likwidacja okrążonego nieprzyjaciela. Tymczasem wchodząca w skład sił oblegających 308 dywizja, wsparta przez dwa bataliony 148 pułku, przeprowadzi dla zmylenia
przeciwnika demonstrację zbrojną na kierunku południowo-zachodnim (na górny Laos),' a artyleria przeciwlotnicza przystąpi do próby zerwania mostu powietrznego, przy którego pomocy garnizon Dien Bien Phu zaopatrywany jest z delty Rzeki Czerwonej. Kierownictwo polityczne akceptuje ten plan.
Generał Navarre, rozczarowany odroczeniem spodziewanego natarcia, nic o tym, rzecz jasna, nie wie. Co gorsza, wciąż jeszcze uñe orientuje się, że artyleria oblężńicza zajęła już pozycje bojowe wokół Dien Bien Phu. Nie wie — i nie wierzy, że to możliwe, by można było ustawić baterie dział w Wykutych w skale kazamatach, nie zwracając uwagi ani obserwatorów z obozu warownego, ani lotnictwa, które nieustannie patroluje okoliczne grzbiety górskie. Pułkownik Piroth i jego artyle- rzyści z ołówkiem w ręku Udowodnili, że w konkretnym przypadku Dien Bien Phu wysokość i kąt nachylenia grzbietów górskich absolutnie wykluczają bombardowanie centralnej części kotliny, gdzie znajduje się lotnisko, stanowisko dowodzenia i ruchomy odwód dowództwa. Jeśli zaś artyleria przeciwnika ośmieli się zapuścić na zbocza kotliny, zostanie natychmiast umiejscowiona i zniszczona przez baterie obozu warownego. Zresztą Giap w najlepszym wypadku dysponuje kilkoma górskimi Ï działami kaliber 75 mm (zdaniem niektórych — są to tylko makiety armât, wykonane z drzewa...), które większej szkody wyrządzić nie są w stanie.
— Jak zmusić nieprzyjaciela, by zszedł do kotliny? — zastanawia się głośno dowódca obozu warownego, pułkownik de Castries. — Jeśli się tam zapuści, będzie na naszej łasce i niełasce. Starcie może być trudne, ale go zatrzymamy. I nareszcie będziemy mieli to, czego nam od dawna brak: zmasowany cel, który można rozbić w puch...
Odwiedzającego Dien Bien Phu korespondenta paryskiego dziennika „Le Monde”, Roberta Gu- illaina, nie przekonały te wywody. Rciz jeszcze w obecności płk. de Castries wyraża wątpliwość: dlaczego grzbiety górskie pozostawiono w rękach nieprzyjaciela?
— Nic się pan nie rozumie na nowoczesnej taktyce — przerywa mu pogardliwie dowódca. A w sztabie generała Navarre’a w Sajgonie wyżsi oficerowie przekonują dziennikarza, że sytuacja nigdy jeszcze nie układała się tak pomyślnie,..
3 lutego, w dniu święta Tet — wietnamskiego Nowego Roku — pierwsza niespodzianka:' w południe siedemdziesiątkipiątki produkcji amerykańskiej, zdobyte zeszłego roku przez Armię Ludową pod Bien Hoa, zaczynają ostrzeliwać pasy startowe lotniska i ustawione tam samoloty. Ogień trwa pół godziny. Działa płk. Pirotha, kierowane przez punkt obserwacyjny w forcie „Eliane”, odpowiadają ogniem, ale pociski padają na puste kazamaty, wybudowane specjalnie na rozkaz generała Giapa, by nieprzyjaciela wprowadzić w błąd. Bombowce B-26 atakują również nie tam, gdzie trzeba. Podczas gdy na stanowisku do
wodzenia de Castriesa panuje przekonanie, że bateria, która otworzyła ogień, została starta z powierzchni ziemi, w obozie wietnamskim uroczystości noworoczne przebiegają ze zdwojoną radością z powodu udanej operacji. Wymieniona w rozkazie dziennym bateria generała Giapa ma tylko trzech rannych odłamkami i lekko uszkodzoną... kuchnię połową.
Wiadomość o odejściu jednej z oblegających dywizji w kierunku na Luang Prabang wprowadza kompletne zamieszanie we francuskich sztabach. Intencją dowództwa Armii Ludowej było wprawdzie także oczyszczenie zaplecza od działających tam jeszcze ruchomych oddziałów nieprzyjacielskich i zapobieżenie ewentualności generalnego odwrotu garnizonu Dien Bien Phu w kierunku Laosu, głównym jednak celem była dywersja. Zadanie to powiodło się w całej rozciągłości: przez długi czas dowództwo korpusu ekspedycyjnego zachodzi w głowę, czy w ogóle dojdzie do generalnej bitwy o Dien Bien Phu, czy też przeciwnik zadowoli się blokadą obozu warownego, a główny wysiłek skieruje na Laos, by z flanki obejść deltę Rzeki Czerwonej i pojawić się nieoczekiwanie na południu Półwyspu In- dochińskiego.
Co więcej, w wielu wpływowych kołach zaczyna się podawać w wątpliwość słuszność podjętej przez generała Navarre’a decyzji o wydaniu generalnej bitwy właśnie w kotlinie Dien Bien Phu. Nawet wśród członków misji, wysłanej przez rząd fran
cuski pod przewodnictwem ministra wojny René Plevena, zdania są podzielone'. 19 lutego Pleven, któremu towarzyszą sekretarz stanu do spraw „państw stowarzyszonych”, Marc Jacquet, i szef francuskiego sztabu generalnego, generał Paul Ely, odwiedzili Dien Bien Phu, bez protestu wysłuchując przechwałek wyższych oficerów garnizonu. Oficjalna wizyta nie mija jednak bez zgrzytu: szef sztabu wojsk powietrznych w * Indochi- nach, generał Fay, zdobywa się na odwagę, by powiedzieć ministrom wręcz:
— Przykro mi bardzo, że dziś nie mogę przyłączyć się do powszechnie panującej opinii. To, co widziałem, tylko umocniło moje zdanie, które wypowiem bez ogródek, w poczuciu odpowiedzialności, jaka na mnie spoczywa, Oto moja opinia: Radziłbym generałowi Navarre’owi skorzystać z wytchnienia, jakiego mu udzielono, i z istniejących jeszcze możliwości wykorzystania obu lotnisk dla wycofania stąd całego personelu, gdyż inaczej wszystko będzie stracone. To wszystko.
Fay lepiej niż ktokolwiek zdaje sobie sprawę z ograniczonych możliwości lotnictwa, od którego działalności zależy los odciętego od świata garnizonu. Obawiając się głównie, że artyleria wietnamska i pora deszczowa wkrótce uniemożliwią korzystanie z pasów startowych lotniska w Dien Bien Phu, doradza ewakuację. Navarre jednak jest temu zdecydowanie przeciwny: tego samego dnia na konferencji prasowej w Sajgo- nie z właściwą mu pewnością siebie zapewnia
dziennikarzy: Vietmînh osiągnął szczytowy punkt swych ambicji i właśnie udowodnił, że przekroczył własne możliwości. Wobec generała Ely, który ma przygotować sprawozdanie wojskowe dla rządu francuskiego, dezawuuje stanowczo opinię generała Faya:
— Dien Bien Phu zostało wybrane z pełną znajomością' rzeczy i tam właśnie wygramy bitwę... Zresztą — dodaje już skromniej«^ na ewakuację garnizonu jest za późno: 318 dywizja powróciła z Laosu i zajęła pozycje wokół oblężonego obozu. Nie sposób już wycofać się bez poniesienia druzgocących strat.
Sprawozdanie generała Ely, złożone po powrocie do Francji,' charakteryzuje więc Dien Bien Phu jako wyjątkowo silną pozycję, którą zaatakować mogą jedynie bardzo potężne siły, a i w takim wypadku przewaga będzie po stronie obrońców. Opinia gen. Faya nie została w ogóle uwzględniona. Co więcej, minister Pleven wręcz skłatnał, oświadczając w Zgromadzeniu Narodowym, że obrońcy Dien Bien Phu pokładają całkowitą ufność w rozmieszczeniu garnizonu i w siły, jakimi dysponują, a o ewakuacji nie myśli nikt.
Oficjalnemu optymizmowi generałów wtóruje optymizm polityków, z których każdy zresztą ma tu własną pieczeń do upieczenia. W oparciu
o raporty Navarre’a i Ely’ego minister Bidault — najbardziej proamerykański wśród proamerykań- skich polityków IV Republiki — uspokaja kolegów, że Dien Bien-Phu przyniesie rozstrzygające
zwycięstwo: „To Verdun!’*'— cytuje opinię wojskowych. Trzeba tylko zwyciężyć, a będziemy mogli rokować z pozycji siły jak Amerykanie w Korei, dyktować nasze warunki pokonanemu przeciwnikowi.
4 marca Navarre znów odwiedza Dien Bien Phu. Między nim a pułkownikiem de Castries wywiązuje się dialog, doskonale charakteryzujący nastroje panujące w przeddzień wielkiej bitwy. Głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego proponuje mianowicie dalszą rozbudowę fortyfikacji broniących dostępu do obozu warownego. Gdy przeciwnik zorientuje się, że powstały nowe punkty oporu, odroczy natarcie, by skorygować plany, a jeśli tymczasem rozpocznie się pora deszczowa, może zrezygnuje zupełnie z ataku. De Castries, któremu rozumowanie to nie trafia do przekonania, ripostuje:
— Istnieje niebezpieczeństwo, że nie zaatakują, trzeba więc zmusić ich do ataku, by czym prędzej z tym skończyć.
— Wytrzymacie? — w głosie Navarre’a nie ma dawnej pewności siebie.
—- Ciężko będzie, ale wytrzymamy, jeśli będzie pan mógł dosłać mi dwa lub trzy bataliony.
— Nie należy odwodzić Wietnamczyków od ich decyzji — wtrąca się do rozmowy generał Cogny. -4 Dla obozu warownego ta bójka to perspektywa wielkiego defensywnego zwycięstwa. Gdyby Wietnamczycy nie zaatakowâli, byłaby to katastrofa...
Wietnamczycy zaatakowali w miejscu, gdzie się tego najmniej spodziewano — w odległości trzy- stu-czterystu kilometrów od kotliny Dien Bien Phu. Podobnie jak generał Fay, dowództwo Armii Ludowej wiedziało, że o wyniku bitwy stoczonej w krainie Thai w dużej mierze decydować będzie lotnictwo. Uderzyło więc w najczulszy punkt; nieprzyjaciela.
W bezksiężycową noc z 4 na 5 marca, około godziny 2 nad ranem, pododdział żołnierzy regularnych wojsk Armii Ludowej, przebranych za kulisów, przebył Rzekę Czerwoną i wdarł się na teren lotniska Gia Lam koło Hanoi. W zupełnej ciemności Wietnamczycy zakładają ładunki materiałów wybuchowych. Nagły blask eksplozji: hangar warsztatowy i 10 samolotów transportowych ustawionych na pasach startowych, wylatują w powietrze. Alarm i natychmiastowy pościg nie dają rezultatów: zamachowcy wycofali się, tracąc tylko jednego żołnierza, który wplątał się w zasieki' z drutu kolczastego i przy pomocy granatu wysadził się w powietrze, by żywcem nie wpaść w ręce Francuzów. Tej samej nocy artyleria wietnamska otworzyła także ogień na lotnisko Dien Bien Phu. Celne pociski dział 75 mm trafiają kilka maszyn ustawionych na pasach startowych. Myśliwce, startujące pod ogniem moździerzy, na próżno usiłują zbombardować oblężnicze baterie, których nie zdołały dosięgnąć działa pułkownika Pirotha.
Most powietrzny delta — Dien Bien Phu został więc zaatakowany z obu końców. Ale to jeszcze nie wszystko.
Największa i najlepiej strzeżona baza lotnicza korpusu ekspedycyjnego w Indochinach znajduje się w Cat-Bi koło Hajfongu. Lotnisko mieści się na półwyspie uformowanym przez dwie odnogi Rzeki Czerwonej; trzeci bok trójkąta stanowi wybrzeże morskie. Cały teren, zajmujący około 18 kilometrów kwadratowych, otoczony jest siedmioma liniami zasieków z drutu kolczastego o trzymetrowej wysokości, a linia wewnętrzna oświetlona jest w odstępach ośmiometrowych. Między zasiekami założono miny, w tym miny sygnalizacyjne, które za dotknięciem drutu wystrzeliwały kolorowe rakiety, alarmując garnizon. Samo lotnisko bronione było przez baterie dział kaliber 75 i 105 mm, otoczone stanowiskami karabinów maszynowych. Nocą dwa potężne reflektory bezustannie ślizgały się po polach startowych. Uzbrojony wartownik stał przy każdym samolocie.
Te nadzwyczajne nawet w warunkach wojny indochińskiej środki ostrożności nie zostały przedsięwzięte przypadkowo: Cat-Bi służyło jako baza ciężkich amerykańskich samolotów transportowych typu C-119 (Packet) — maszyn dwusilnikowych, mogących zabrać 78 żołnierzy lub 35 rannych albo 6 ton ładunku. Samoloty te obsługiwane były przez personel amerykański, formalnie cywilny, należący do stacjonującej na Taiwanie floty powietrznej generała Clair Chennaulta, zwanej
„Flying Tigers” (latające tygrysy). Chennault, niegdyś znany amerykański pilot-akrobata, mianowany został generałem w 1942 roku i stworzył złożoną z cywilów jednostką lotniczą, walczącą w Chinach przeciwko Japończykom. Po zakończeniu wojny jego „Civil Air Transport” zajmowała się dochodowym procederem przewożenia na Taiwan bogatych Chińczyków, uciekających przed postępami' rewolucji. Teraz za zgodą Departamentu Stanu wynajął dowództwu korpusu ekspedycyjnego w Indochinach swoich pilotów, którzy w zamian za wysokie wynagrodzenie (2000 dolarów miesięcznie plus koszta) obsługiwali otrzymane w ramach pomocy amerykańskiej samoloty transportowe typu Packet przy zaopatrywaniu oblężonego garnizonu Dien Bien Phu. Sprawa ta budziła zresztą wiele zastrzeżeń nawet we Francji; w dzienniku „Le Monde” J. J. Servan-Schreiber pisał 24 marca 1954 r.:
Pewniei że łatwiej zaspokajać żądania głównodowodzącego, opłacając — zresztą pieniędzmi amerykańskimi — kilku międzynarodowych zawo-> dowców, aniżeli zjawić się przed francuskim parlamentem z żądaniem powołania oficerów rezerwy. Ale czy stosując podobne metody można jeszcze powoływać się w trakcie debaty na honor Francji?
W Cat-Bi stacjonował ponadto amerykański personel naziemny, głównie mechanicy reperujący samoloty produkcji amerykańskiej.
Wobec podjętych środków bezpieczeństwa atak na Cat-Bi wydawał się więc niepodobieństwem, zwłaszcza gdy po udanej akcji sabotażowej w Gia- Lam generał Cogny wzmocnił ochronę bazy powietrznej, spoczywającej w rękach Legii Cudzoziemskiej, doborowymi oddziałami spadochronowymi ppłk. Bigearda. Dowództwo Armii Ludowej jednak od dawna przygotowuje tę śmiałą operację, od miesięcy przeprowadza rozpoznanie terenu' przy czynnej pomocy okolicznej ludności cywilnej. Doskonale znane są zwyczaje patroli i rozmieszczenie samolotów. Oddział odkomenderowany do przeprowadzenia dywersji przechodzi od dwóch miesięcy intensywne przeszkolenie, obejmujące m. in. całodzienne kilkukilometrowe biegi z pełnym rynsztunkiem, forsowanie dwustumetrowej rzeki, czołganie się w najtrudniejszych warunkach terenowyh, szybkie zakładanie ładunków wybuchowych — słowem wszystko, co może się przydać w akcji.
W nocy, gdy otrzymaliśmy rozkaz wymarszu — wspomina jeden z uczestników tej operacji, Do Van Phong — byliśmy pełni entuzjazmu. Ód dawna czekaliśmy na tą chwilę. Mieliśmy przygotowane liściaste gałęzie dla maskowania i bambusowe kije do przeprawy przez rzekę; teraz tylko owinęliśmy materiał wybuchowy w nylonowe płachty i szybko zakończyliśmy przygotowanie do wymarszu.
Następnie zebraliśmy się pod drzewami na błotnistym terenie, stanowiącym coś w rodzaju zie
mi niczyjej między naszą bazą partyzancką a strefą okupowaną przez Francuzów. Noc była ciemna, każdy z nas zdawał sobie sprawę z powagi chwili, gdy dowódca zapowiedział odczytanie listu, wystosowanego do nas przez prezydenta Ho i listu kierownictwa partii Lao Dong...
Przedstawiwszy wszystkie trudności, jakie od początku występowały w realizaji postawionego zadania, Do Van Phong pisze:
Czwartej nocy wybrano nowe miejsce przeprawy. Tym razem nie było łodzi patrolowych, a chłopi przygotowali dla nas w ukryciu sampany. Sforsowaliśmy rzekę i przebyliśmy przeszło połowę drogi dzielącej nas od Cat-Bi. Chłopi, u których . mieliśmy spędzić resztę nocy i cały następny dzień, byli uprzedzeni o naszym przybyciu i wszystko przygotowali: wykopali podziemne schrony i wystawili czujki, by informować nas
o ruchach nieprzyjaciela. Musieliśmy jednak zachowywać się ciszej niż wiejskie koty: najmniejszy hałas sprawiał, że psy zaczynały szczekać, alarmując Francuzów...
Przez całą następną dobę spaliśmy w podziemnych schronach. Wyszliśmy dopiero po zachodzie słońca. Chłopi przygotowali nam jedzenie, ale choć od wymarszu z bazy poprzedniej nocy nie mieliśmy nic w ustach, mało kto mógł jeść tego wieczora...
Gdy podeszliśmy do głównej szosy Do Son •— Hajfong, z zapalonymi światłami przejeżdżały francuskie ciężarówki z żołnierzami, oświetlając
całą okolicę. Przywarliśmy do ziemi. Minęli nas nie zauważając; bez przeszkód przekroczyliśmy szosę. Pozostała nam jeszcze jedna wielka’ przeszkoda do sforsowania — rzeka Cau Rao. Ma ona tylko 200 metrów szerokości, ale otby do niej podejść, musieliśmy przejść pola pokryte ostrymi kolczastymi krzewami, które rozdzierały spodnie, kaleczyły nogi i stopy. Byliśmy jednak tak podnieceni, że dopiero później zdaliśmy sobie z tego sprawę.
Nad brzegiem rzeki było bardzo zimno, od morza dęła ostra bryza. Rozebraliśmy się, sprawdziliśmy, czy materiały wybuchowe śą bezpieczne w nylonowym opakowaniu, owinęliśmy je dodatkowo ubraniem i wskoczyliśmy do Wody. Jak na szkoleniu, płynęliśmy w grupach trzyosobowych. Było tak zimno, że gdy dobiliśmy do przeciwnego brzegu, straciliśmy dobre pół godziny na cucenie dwóch towarzyszy, którzy zdrętwieli w lodowatej wodzie.
Podchodziliśmy teraz pod granice lotniska.. Nigdzie ani drzewa, pod którym można by się skryć. Na szczęście trawa była wysoka. Zdołaliśmy dotrzeć do pierwszej linii drutów kolczastych i mogliśmy nawet rozróżnić rodzaj broni, którą trzymał znajdujący się tuż obok nas wartownik. Rzucił okiem wy naszą stronę i poszedł dalej. Z nadzwyczajną ostrożnością zaczęliśmy ciąć druty. Jeden trzymał mocno drut, podczas gdy drugi starannie ciął, a potem kładł go ostrożnie na ziemię, by nie dotknąć min alarmowych.
Nasz czterdziestoosobowy oddział podzielił się na dwie grupy, z których każda miała utorować sobie na własną rękę drogę przez zasieki. Przebyliśmy pierwszą linię drutów, później drugą
i trzecią. W chwili gdy mieliśmy właśnie ruszyć dalej, minął nas patrol; położyliśmy się w trawie. Twarze i ręce mieliśmy uczernione błotem, przykryliśmy się świeżą trawą. Patrol nie dostrzegał niczego. Posuwaliśmy się więc dalej, aż przebyliśmy ostatnią linię drutów.
Zgodnie z przewidywaniami, znaleźliśmy się przed długim szeregiem samolotów. Lotnisko było silnie oświetlone, i gdy przyparliśmy do ziemi, samoloty wydały nam się ogromne...
Gdy obie grupy sforsowały ostatnią linię drutów, zaczęliśmy się znów czołgać. W chwili gdy znajdowaliśmy się o sto metrów od pierwszych maszyn, jakiś patrol skierował się ku nam. Przywarliśmy do ziemi z palcem na §języku spustowym i z granatami w ręku, gotowi w razie potrzeby dó ataku. Patrol minął nas w odległości niespełna 50 metrów, ale nie zauważył nic. Posunęliśmy się o dalsze 50 metrów, gdy zbliżył się inny patrol. Czekaliśmy, aż podejdzie na 20 metrów, i otworzyliśmy ogień: trzech nieprzyjacielskich żołnierzy padło, czwarty zaczął uciekać, ale dosięgła go seria z automatu. Pozostałych obrzuciliśmy granatami i rzuciliśmy się naprzód. Moja grupa skierowała się w lewo, druga zaś w prawo. Najzwinniejsi z. nas mieli się zająć najbardziej oddalonymi samolotami, pozostawiając innym
r , I j I i I 1.1 i j i
troskę o bliższe. Francuscy wartownicy nie zda- u>ali sobie sprawy, co się dzieje: uciekali, ratując własną skórę, a my oddaliśmy tylko kilka strzałów, by biegli jeszcze prędzej. Gdy obie grupy dotarły do wyznaczonego każdej z nich szeregu samolotów, zabraliśmy się do zakładania ładunków wybuchowych. Samoloty były wysokie, musieliśmy wdrapywać się na ramiona towarzyszy, by dotrzeć do drzwi kabiny pilota
i założyć ładunki przy samym silniku. W czasie zapalania lontu i skoku do drugiego sęLmolotu pierwszy już wylatywał w powietrze. Aby nie tracić czasu, wyjmowaliśmy w biegu ładunki zza pazuchy. Po kilku sekundach całym lotniskiem wstrząsały wybuchy, a płomienie wzbijały się pod samo niebo.
Zaledwie w pięć minut po naszym skoku na pierwszy szereg samolotów wszystko było skończone, a my znajdowaliśmy się już w drodze powrotnej. Podpaliliśmy sześćdziesiąt samolotów. W każdej grupie każdy miał przydzielone trzy maszyny. Wszyscy wykonaliśmy normę...
W tej idealnie zgranej akcji Francuzi nie zdążyli zorientować się, co się dzieje, gdy wszystko było skończone. Z późniejszych meldunków prasowych wynikało, że myśleli, iż chodzi o atak na wielką skalę. Wartownicy uciekli w popłochu, przeświadczeni, że atakujemy ich w stu na jednego. Dwaj nasi żołnierze ulegli lekkim poparzeniom od wybuchu ich własnych ładunków, ale
obaj byli zdolni do marszu. To były całe nasze straty...
Zanim Francuzi zdołali podjąć jakąkolwiek akcję, wycofaliśmy się już na brzeg rzeki Cau Rao... Towarzysze, którzy mieli osłaniać nasz odwrót, nie musieli nawet interweniować. W obawie przed stratami przygotowali nam sampany, ale prawie wszyscy przepłynęliśmy rzekę wpław, składając na sampanach tylko dwóch rannych towarzyszy i ubrania. Wkrótce znaleźliśmy się znów przy szosie Do Son — Hajfong; tu czekali nas rozentuzjazmowani mieszkańcy okolicy. Przygotowali dla nas herbatę, papierosy i nosze dla rannych, tak że obaj lekko ranni towarzysze, którzy mogli doskonale chodzić o własnych siłach, niesieni byli na noszach. Chłopi chcieli nas zatrzymać, porozmawiać, ale my musieliśmy ruszać dalej... Przed świtem powróciliśmy do bazy...
Czterdziestu żołnierzy, którzy dokonali tego wielkiego wyczynu, otrzymało od prezydenta Ho Chi Minha specjalnie ustanowiony tytuł „Bohaterów Cat-Bi” oraz Srebrną Gwiazdę Medalu Wojskowego. Autor przytoczonego wyżej wspomnienia, Do Van Phong, który w czasie akcji miał zaledwie 20 lat, za zniszczenie czwartego samolotu i pomoc okazaną rannemu towarzyszowi odznaczony został najwyższym wojskowym orderem wietnamskim — Złotą Gwiazdą Medalu Wojskowego.
OPERACJI „SĘP” NIE BĘDZIE.
Bombardowanie pasów startowych lotniska
i północnych punktów oporu obozu warownego w Dien Bien Phu rozpoczęło się w piątek, 12 marca 1954 r. Poprzedniego dnia francuskie posterunki obserwacyjne zameldowały o gorączkowej działalności oblegających, którzy przygotowywali się do szturmu na pododcinęk północny. Głównym celem natarcia zdaje się być fort „Be- atrice”, znajdujący się w miejscu, gdzie niegdyś istniała wioska Him Lam; potężna pozycja, kontrolująca drogę z Dien Bien Phu do Tuan Giao, na północny wschód od stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries. Jednocześnie atakowany jest także fort „Gabrielle” w wiosce Doc Lap, przy drodze prowadzącej do Lai ChaU; znaczenie tej pozycji wynika z faktu, że kontroluje ona „korytarz powietrzny” samolotów lądujących na głównym lotnisku kotliny.
De Castries składa generałowi Cogny raport sytuacyjny: przygotowania do szturmu „Beatrice”
i „Gabrielle” uważa za zapowiedź zbliżającej się bitwy. Cogny jest tego samego zdania. Dowództwo wojsk lotniczych otrzymuje więc rozkaz mobilizacji 40 samolotów wojskowych typu Dakota w delcie Rzeki Czerwonej i 15 samolotów w bazie Seno w Laosie, by móc natychmiast zrzucić nad kotliną posiłki. Trzy bataliony powietrzno- desantowe czekają w pełnej gotowości bojowej.
W rozległych schronach podziemnych, wyku
tych w skalistych górach otaczających kotlinę, oficerowie polityczni odczytują żołnierzom Wietnamskiej Armii Ludowej rozkaz dzienny generała Giapa:
Kadra i żołnierze! Bitwa o Dien Bien Phu rozpocznie się wkrótce... Wybiła wasza godzina przejścia do ataku...
Wygranie bitWy o Dien Bien Phu oznaczać będzie likwidację bardzo poważnej części doborowych sił nieprzyjaciela, wyzwolenie terenów północno-zachodnich i umocnienie naszego zaplecza, co zapewni pomyślną realizację reformy rolnej. Wygranie bitwy o Dien Bien Phu to przekreślenie planu Navarre*a, który już poniósł dotkliwe klęski, to zadanie straszliwego ciosu zmowie francusko-amerykańskich imperialistów podżegających do wojny. Zwycięstwo pod Dien Bien Phu będzie miało ogromne następstwa, tak wewnątrz kraju, jak i na zewnątrz, i przysłuży się ruchowi, który ria całym świecie walczy o pokój w In- dochinach, zwłaszcza w chwili gdy rząd francuski, krocząc od porażki do porażką gotów jest wreszcie przystąpić do rokowań, by położyć kres wojnie. A oto rozkazy prezydenta Ho, partii i rządu...
Od czasu do czasu głos czytającego przerywają wybuchy pocisków. Oficer spogląda po słuchaczach, jak gdyby sprawdzając wrażenie, jakie wywołują dobitnie podkreślane zdania. Po krótkiej przerwie dla nabrania oddechu czyta dalej:
W chwili gdy na wszystkich frontach nasze wojska dzielnie atakują nieprzyjaciela, zwracam
się z tym apelem do kadry i żołnierzy wszystkich jednostek wszystkich rodzajów broni na odcinku Dien Bien Phu! Pamiętajcie, że udział w tej historycznej bitwie będzie tytułem do sławy. Zdecydowani zniszczyć wroga, pamiętajcie
o zasadzie: zawsze w ataku, zawsze naprzód! Pokonajcie strach i cierpienie, przezwyciężajcie przeszkody, jednoczcie wysiłki, walczcie do ostatniego tchu, zniszczcie nieprzyjaciela w Dien Bien Phu, wywalczcie wielkie zwycięstwo! Nadeszła chwila chwały. Kadra i żołnierze wszystkich jednostek wszystkich rodzajów broni, naprzód po zwycięski proporczyk prezydenta Ho!
W nocy z czwartku na piątek oddział wietnamskich komandosów wdziera się na teren lotniska w Dien Bien Phu'i dokonuje aktów sabotażu na pasie startowym, zakładając ładunki materiałów wybuchowych pod kratownicami. Na lotnisku rozrzucono także ulotki; na niektórych po francusku i po niemiecku wypisane złowieszcze, prorocze słowa: Dien Bien Phu będzie wam mogiłą...
Generalne natarcie rozpoczyna się w sobotę 13 marca o godzinie 17.15. Główny wysiłek atakujących skupia się na fortyfikacjach „Beatrice”. Już o godzinie 15 dowódca batalionu Wietnamskiej Armii Ludowej Phuc otrzymuje rozkaz otwarcia ognia z najcięższych karabinów maszynowych kaliber 12,7 na przelatujące nad pozycjami oblegających samoloty. W pół godziny później pierwsza maszyna typu Bearcat spada w płomieniach w sąsiedztwie „Beatrice”. Artyleria obozu
warownego strzela na chybił trafił, gdyż punkty obserwacyjne nie są w stanie umiejscowić nieprzyjacielskich baterii. Samoloty z delty Rzeki Czerwonej nie nadlatują: w Hanoi i okolicy od kilku dni leje deszcz z mżawką, zwany przez Francuzów craćhin (kapuśniaczek), uniemożliwiając £tart. Na pasie startowym lotniska Dien Bien Phu unieruchomionych jest pięć samolotów typu Morane, jeden śmigłowiec i sześć myśliwców: dy- wersanci doleli wody do zbiorników benzyny.
Celne bombardowanie artyleryjskie daje natychmiastowe wyniki: w zbyt lekko skonstruowanych schronach, budowanych w przeświadczeniu, że nieprzyjaciel nigdy nie będzie dysponował działami cięższego kalibru, giną pod ostrzałem dowódca fortu „Beatrice” ppłk Jules Gaucher, dowódca 3 batalionu )13 półbrygady Legii Cudzoziemskiej mjr Pegaux i inni oficero-r wie. De Castries spiesznie posyła na zagrożony odcinek dowódcę odwodów, płk. Langlais, ale sześć batalionów wietnamskich, posuwających się w trzech kolumnach z północnego zachodu, z północy i z północnego wschodu, wdziera się już w pierwsze umocnienia fortu.
Przed pierwszą falą nacierających wietnamscy komandosi z ładunkami dynamitu oczyszczają drogę z zasieków z drutu kolczastego. Pod morderczym ogniem karabinów maszynowych zakładają bambusowe rury napełnione materiałem wybuchowym i zapalniczkami podpalają lonty. Każda eksplozja oczyszcza drogę na przestrzeni czterech me-
trów kwadratowych. Żołnierze dokonują wręcz nie- wiarygodnych, bohaterskich czynów.. Młody 1 dowódca pododdziału Phan Dinh Giot, który prze- ■ skoczył już ostatnią linię drutów, rzuca się, by własnym ciałem zasłonić otwór strzelniczy bunkra J
i utorować towarzyszom drogę do fortu. Jeden po j drugim, w odstępie dziesięciu minut, ulegają na- j tarciu piechoty dwa wzgórza ufortyfikowanej po- j zycji „Beatrice”. O godzinie 23.00 kolejne natarcie ; kończy się zdobyciem wzgórza środkowego. Nad j ranem żołnierz Nguyen hum Oanh zatknął nad „Beatrice” przekazany jego jednostce przez prezy- j denta Ho Chi Minha czerwony proporczyk ze złotą 1 gwiazdą zwycięstwa.
W niedzielę wieczorem* nowy szturm kieruje się na fort „Gabrielle”. Wietnamskie działa niszczą j stanowisko dowodzenia, po czym piechota rusza do : ataku na usiane drutem kolczastym strome zbo- j cze, bronione przez 4 kompanię strzelców algier- I skich. Dwie brygady spadochroniarzy, wspierane przez czołgi, usiłują nad ranem przejść do zaimpro-g wizowanego kontrataku, ale ogień Wietnamski jest tak gwałtowny, ,że nim dotrą na wzgórza,.J będzie już dzień i muszą się wycofać, zabierając. niedobitki garnizonu fortu, którego dowódca, mjr ] Mecąuenem, dostaje się ranny do niewoli.
Trzeci, najbardziej wysunięty na zachód ufor- I tyfikowany punkt oporu na pododcinku północ- 1 nym, „Anne-Marie” (Ban Keo), jest w rezultacie 1 odcięty od • obozu warownego i bezpośrednio za- 1 grożony. Gros tamtejszego garnizonu składa się j
z najemników zwerbowanych wśród szczepów Thai; widząc los, jaki spotkał „Beatrice” i „Ga- brielle”, większość Thajów porzuca broń i przechodzi na stronę Armii Ludowej. W ciągu trzech dni cały pododcinek północny dostaje się w ręce oblegających.
Gdy w niedzielę rano do Hanoi nadchodzi wiadomość o upadku „Beatrice”, obóz warowny bombardowany jest nieustannie przez artylerię wietnamską. Na lotnisku płoną dwa samoloty Bearcat, a wieża kontrolna pasa startowego leży w gruzach. Cogny domaga się telefonicznie od pułkownika de Castries, by rzucił odwód do kontrataku i odebrał utraconą pozycję, ale dwa bataliony spadochroniarzy, bombardowane celnym ogniem wietnamskich dział 105 mm, nie mogą nawet przebyć odległości dzielącej ich od własnej bazy ani wyprowadzić zza zasieków z drutu kolczastego czołgów, które by udzieliły im wsparcia ogniowego. Wyrzeczenie się próby choćby przejścia do przeciwnatarcia wpływa na nastroje.- żołnierzy francuskich jeszcze bardziej przygnębiająco niż upadek „Beatrice” i k śmierć pułkownika Gauchera i przyczynia się do utraty „Gabrięlle” i „Anne-Marie”. Generał Navarre pisze wręcz o „.kryzysie moralnym”, wynikłym z faktu, że załoga garnizonu brutalnie uświadomiła sobie potęgę nieprzyjacielską... z której charakteru nie zdawano sobie uprzednio sprawy. Szok, spowodowany tym zaskoczeniem, u wielu wyrażał się w poczuciu bezsilności i w zwątpieniu
\
id możliwości oporu. Od nadmiernego zadufania przeszli raptownie do zniechęcenia i pesymizmu.
Głównodowodzący korpusu ekspedycyjnego nie raczy jednak wyjaśnić, że on sam i jego podwładni grzeszyli tym nadmiernym zadufaniem! do ostatniej chwili zapewniali, że gorąco pragną bitwy, by rozbić nieprzyjaciela w puch.
Jedna z tajemnic szybkiego zwycięstwa w walce o forty „Beatrice” i „Gabrielle” tkwi w iście rewolucyjnym pomyśle ofensywnego wykorzystania transzei, które w niektórych miejscach zbliżyły się na wręcz niewiarygodną odległość zaledwie 50 metrów od nieprzyjacielskich pozycji. Warto zauważyć, że wbrew twierdzeniu niektórych francuskich historyków i uczestników bitwy, piszących o falach nacierającej piechoty, koszonej przez francuską broń maszynową, a mimo niewiarygodnie ciężkich strat prącej naprzód — zastosowanie transzei pozwoliło osiągnąć zwycięstwo łatwiej, niżby ktokolwiek mógł przewidywać.
— To była nasza pierwsza próba — opowiada weteran walk o fort „Gabrielle”, Pham Van Tuy. — Później podchodziliśmy nawet na pięć metrów. Kopaliśmy nocą, a w ciągu dnia umacnialiśmy słabe punkty. To bardzo proste. Wystarczy wyjść nocą i położyć się na ziemi w kierunku, który chcemy transzei nadać. Zaczyna się kopać mniej więcej pod klatką piersiową, później trzeba podczołgać się do przodu i kopać dalej, aż .ciało znajdzie się poniżej poziomu ziemi. Wtedy
jest się prawie bezpiecznym. Kopie się, dopóki transze ja nie będzie tak głęboka, że można w niej usiąść ze skuloną głową, a później nawet wyprostować się i dopiero zacząć porządnie machać motyką i łopatą i odrzucać ziemię, którą później układa się wzdłuż ścianek. Jeśli ziemia nie jest stwardniała, w ciągu nocy żołnierz może wykopać trzy metry takiej .transzei. Ze wschodem słońca łączy się poszczególne odcinki i zależnie od użytych sił — mamy piękną, dłuższą lub krótszą, transzeję, głębokości 140 cm i szerokości 80—100 cm!
Kopanie transzei ha przedpolu fortyfikacji rozpoczęto dwa dni przed szturmem. Francuzi próbowali paru wypadów, aby je zniszczyć, alei dopiero wówczas, gdy gniazda karabinów maszynowych mogły już otworzyć ogień i osłonić kopiących. Pociski artyleryjskie i moździerze nie wyrządzały większych szkód, gdyż żołnierze byli rozstawieni w znacznych odstępach i ukryci pod ziemią. W ciągu 11 i 12 marca wietnamskie siedemdziesiątki piątki nieprzerwanie ostrzeliwały pozycje francuskie, wyrządzając poważne szkody w umocnieniach ziemnych, a artyleria obozu warownego bombardowała transzeje. 13 marca po raz pierwszy do akcji weszły ciężkie wietnamskie działa kaliber 105 mm o dalekim zasięgu i w momencie gdy' francuskie siedemdziesiątkipiątki otworzyły ogień, zmusiły je na dłuższy czas do milczenia.
Wreszcie nadszedł dzień szturmu.
W nocy była pełnia księżyca — wspomina Pham Van Tuy, który owego pamiętnego dnia obsługiwał pancerzównicę. —- Było tak jasno, ze z wszczęciem ataku musieliśmy czekać, aż księżyc zajdzie. Krótko przed zachodem słońca rozpoczął się pojedynek artyleryjski, podczas którego nasze działa 105 mm zbombardowały pozycje Doc Lap (wietnamska nazwa fortu ,,Gabrielle>>). Wyznaczono mi pozycję na północnym krańcu dwóch wzgórz Doc Lap, miałem zmusić do milczenia bunkier, który ostrzeliwał nasze pozycje. Dopisyiuało mi szczęście, już pierwszym strzałem trafiłem w szczelinę bunkra. Francuzi, znajdujący się nieco dalej, u stóp pagórka, próbowali dosięgnąć nasze transzeje miotaczami ognią. Kiedy wystrzeliłem po raz drugi, udało mi się dostrzec wielką wyrwę w bocznej ścianie bunkra. Celując iv tę wyrwę, wystrzeliłem po raz trzeci. W bunkrze zapanowała cisza. Wówczas przydzielono mi inny cel, mały bunkier, gdzie znajdowały się moździerze. Wyleciał w powietrze za drugim strzałem... Gdy zmńsiłem moździerze do milczenia| dwa karabiny maszynowe osłaniające baterię możj dzierzy zaczęły ostrzeliwać nasze pozycje. Otrzymałem rozkaz otwarcia ognia; [jeden z karabinów maszynowych zamilkł po pierwszym pocisku, ale dla zlikwidowania druqiego musiałem strzelać trzykrotnie. Podczas gdy moi towarzysze i ja zajmowaliśmy się moździerzami i karabinami maszynowymi, inni otwierali naszym oddziałom szturmowym drogę przez zasieki z drutu kol
czastego i przez pola minowe do umocnionych pozycji nieprzyjaciela. Wybuchy następowały jeden po drugim, miny wylatywały w powietrze, rozrywały się granaty; wszystko pokrywał kurz i dym... Z nadejściem dnia było po wszystkim. Doc Lap była w naszych rękach...
Zwycięstwo Wietnamskiej Armii Ludowej i likwidacja pododcinka północnego nastąpiły tak błyskawicznie, że nie mogły nie wywołać poważnych refleksji. Generał Catroux, na przykład, przypominając, że oba forty „Beatrice” i „Gabrielle” P§ obsadzone były przez doborowe oddziały i wnioskując na podstawie zdjęć powietrznych, że ich fortyfikacje wcale nie zostały całkowicie zniszczone ogniem artyleryjskim, przypisuje ich nadspodziewanie szybki upadek „zarówno zaskoczeniu, jakie opanowało żołnierzy wobec gwałtowności nieprzyjacielskiego ostrzału, do którego nie byli przyzwyczajeni, jak i sparaliżowaniu dowództwa, którego wyższe szczeble już w pierwszej godzinie zostały wyeliminowane z walki”. Bardziej daleko idące wnioski musieli zapewne wyciągnąć znajdujący się na miejscu oficerowie garnizonu, którzy nie mogli dłużej zamykać oczu na zdumiewającą beztroskę ich naczelnego dowództwa. Tylko bezgraniczne zadufanie i niedocenianie przeciwnika mogło doprowadzić do tego, że wszystko postawiono na jedną kartę —
i to kartę przegrywającą. Stworzenie obozu warownego w odległości 300 kilometrów od własnych baz, połączonego z nimi tylko cienką i —
jak się okazało —' niepewną nitką „mostu powietrznego”, wybór miejsca w kotlince, nie darmo zwanej „nocnikiem”, gdzie garnizon od początku był na łasce i niełasce zainstalowanego na okolicznych grzbietach górskich nieprzyjaciela, słabe ufortyfikowanie obozu, niedostateczna siła ognia artylerii własnej — wszystko to w prostej linii wywodziło się z przeświadczenia, że przeciwnikiem w tej wojnie są słabo uzbrojone i słabo wyszkolone oddziały partyzanckie. Wychowankom ekskluzywnej akademii wojskowej w Saint-Cyr ani się w głowie nie mieściło, żę pogardzane „żółtki” będą w stanie przeprowadzić tak skomplikowaną operację w trudnym terenie. Żaden z nich nife zdawał sobie tym bardziej sprawy z potęgi, jaką stanowi niezłomny duch całego narodu, zmobilizowanego w słusznej sprawie przez świadome swych celów kierownictwo polityczne i wojskowe.
Pierwszy wyciągnął wnioski jednoręki dowódca artylerii obozu warownego w Dien Bien Phu, pułkownik Charles Piroth — ten sam, który zaledwie parę tygodni wcześniej zapewniał odwiedzającego oblężony garnizon ministra Jacąueta, że dział ma więcej, niż mu potrzeba. W nocy z i4 na
15 marca, gdy padła „Beatrice”, a nieprzyjaciel szturmował rozpaczliwie broniącą się „Gabrielle”, uświadomił sobie nagle, że nie tylko nie jest w stanie zmusić do milczenia nieprzyjacielskiej artylerii, ale nawet nie ma zielonego pojęcia, gdzie rozlokowane są wietnamskie baterie, których
celny ogień przesądził o losach pierwszej fazy bitwy. * Zdecydowanym krokiem opuścił naradę w stanowisku dowodzenia pułkownika de Ca- stries, w milczeniu udał się do swojego schronu, wyciągnął granat, który nosił umocowany u pasa, zębami wyrwał zatyczkę i przycisnął do serca.
Samobójstwo zostało zatuszowane. Do Hanoi de Castries wysłał szyfrówkę: Pułkownik Piroth zginął na polu chwały. Navarre bez słowa komentarza przekazał ją do Paryża. Niedyskrecja jednego z korespondentów zagranicznych w Hanoi wywołała jednak falę pogłosek. Jacquet, jako minister do spraw „państw stowarzyszonych”, wystosował do Navarre’a depeszę następującej treści: Proszę podać szczegóły śmierci pułkownika Piroth*a. Navarre odpowiedział lakonicznie: Potwierdzam moją wcześniejszą depeszę: pułkownik Piroth zginął na polu chwały. Cała prawda wyszła na jaw znacznie później...
Tymczasem generał Giap tak podsumuje zakończone właśnie działania:
W czasie walk pierwszego etapu szybkość naszych decyzji taktycznych, doskonałość naszej obrony przeciwlotniczej i ostrzału naszych baterii w znacznym stopniu osłabiły skuteczność nieprzyjacielskiego lotnictwa i artylerii. Có więcej, nasz
celny ostrzał zadał nieprzyjacielowi dotkliwe straty. Zaczęliśmy zagrażać głównemu lotnisku. Nasze baterie obrony przeciwlotniczej, które po raz pierwszy weszły do akcji, strąciły kilka samolotów. Ale nade wszystko w trakcie tych walk nasze wojska odznaczyły się godnym podziwu bohaterstwem, wysokim duchem bojowym, gotowością do poświęcenia i wolą osiągnięcia zwycięstwa za wszelką cenę.
Ten wspaniały sukces, który uwieńczył pierwszą fazę działań wojennych, rozentuzjazmował naszą armię i nasz naród, dając wszystkim pewność ostatecznego zwycięstwa. Jeśli idzie o nieprzyjaciela, mimo zadanych mu ciosów w dalszym ciągu zachował on wiarę w możliwości oporu odcinka środkowego, w potęgę swojej artylerii i lotnictwa. Miał on nadzieję, że zadał naszym wojskom tak ciężkie straty, iż nie będą one dłużej w stanie kontynuować ofensywy, a nawet, że zmusi je do 'wycofania się wskutek trudności, nieuchronnie wynikających z przedłużenia kampanii i z niszczenia naszych linii komunikacyjnych.
Szturm fortyfikacji „Beatrice” i „Gabrielle” stał się wzorem, według którego przebiegały wszystkie późniejsze fazy bitwy. Armia Ludowa^ wszędzie prawie stosowała tę samą taktykę, polegającą na doprowadzaniu. oddziałów na podstawy wyjściowe znajdujące się bardzo blisko nieprzyjaciela, wykorzystaniu ładunków materiałów wybuchowych przeciwko polom minowym ,i zasiekom z drutu kolczastego, neutralizacji bun
krów i kazamat dzięki wyjątkowo skutecznemu wykorzystaniu pancerzownic, z których wiele zostało specjalnie skonstruowanych przez wietnamskich inżynierów z szyn kolejowych *.
Francuzi obrzucali transze je przeciwnika — w miarę dalszego przebiegu bitwy przedłużane coraz bliżej ku stanowisku dowodzenia pododcinka środkowego** — tysiącami ton bomb i setkami tysięcy litrów napalmu, jednakże straty oblegających były stosunkowo niewielkie i ani na chwilę nie powstrzymały dalszych postępów robót ziemnych.
W naszym batalionie — twierdził cytowany uprzednio Pham Van TuyUjlfbyS jeden zabity i dwóch rannych od napalmu; nikt nie poległ od bomb. To było zresztą w początkach bitwy, kiedy w ciągu dnia wychodziliśmy z transzei, aby dowieźć amunicją. Później, kiedy w powietrzu krążyły samoloty, nikt już transzei nie opuszczał.
To świadectwo uczestnika bitwy potwierdził i uogólnił generał Giap w rozmowie z grupą zagranicznych korespondentów po zakończeniu! bitwy:
Korpus ekspedycyjny próbował zniszczyć nasze transzeje przy pomocy oddziałów specjalnych oraz przez przeprowadzane dniem i nocą bombardowanie napalmem. Wzgórza otaczające Dien Bien Phu ogołocone zostały z wszelkiej roślinności, ale nasze straty nadal były niewielkie, znacznie niższe od przewidywanych przez nas. Bombardowanie okazało się więc mało skuteczne, mimo twierdzenia naszych przeciwnikóud, którzy mówili o „tysiącach spalonych żywcem Wietnamczyków
Tego rodzaju twierdzenia potrzebne były dla celów propagandowych, dla „pokrzepienia serc”. Natomiast dla ludzi odpowiedzialnych za kierowanie wojną, tak w Paryżu jak i w Sajgonie, stawało się jasne, że garnizon w Dien Bien Phu, zwłaszcza po likwidacji północnego pododcinka, skazany jest na zagładę, a przed kapitulacją uratować go może jedynie interwencja z zewnątrz, i to na wielką skalę. Tak zrodziła się koncepcja operacji „Sęp”. Podczas więc gdy oblężeni i oblegający pospołu przygotowują się do drugiej, rozstrzygającej fazy bitwy o Dien Bien Phu, zobaczmy, jak toczyły się wypadki w odległych
o tysiące kilometrów od pola bitwy gabinetach sztabowych i dyplomatycznych kancelariach.
♦
Wspominaliśmy już o zaniepokojeniu, jakie., po zakończeniu działań wojennych w Korei budziło w kołach wojskowych i dyplomatycznych Wa
szyngtonu rosnące zmęczenie francuskiej opinii publicznej, spowodowane beznadziejnie przeciągającą się, bez widoków na zwycięstwo, „brudną wojną” w Indochinach. Inna wojna w lndochi- nach trwa nadal —*- mówił na początku października 1953 r. amerykański sekretarz stanu, John Foster Dulles. — Istnieje niebezpieczeństwo, że opór przeciwko agresji (czytaj: przeciwko wojnie wyzwoleńczej narodu wietnamskiego — T.S.) może załamać się, co w rezultacie zagrażałoby naszym żywotnym interesom na Pacyfiku. Zapobiec temu „niebezpieczeństwu” miał inspirowany przez Amerykanów, a firmowany przez Navarre’a plan intensyfikacji działań wojennych oraz duża dodatkowa pomoc dolarowa na jego realizację. Są podstawy do przeświadczenia, że sformułowanie takiego planu działania postawione zostało jako warunek wzmożonej pomocy amerykańskiej przyznaje Miriam S. Farley, autorka opracowania poświęconego stosunkom Stanów Zjednoczonych z Azją południowo-wschodnią, wydanego na powielaczu jako wewnętrzna publikacja półoficjalnego Amerykańskiego Instytutu do spraw Pacyfiku *. Już 30 września 1953 r. wspólny komunikat francusko-amerykański zapowiadał „wzmożone działania wojenne” w celu „złamania i likwidacji regularnych wojsk nieprzyja
cielskich” oraz dodatkową pomoc amerykańską w wysokości 385 milionów dolarów.
Zasadnicze wytyczne amerykańskiej polityki w Azji sformułowane zostały w czasie kampanii wyborczej poprzedzającej wybory prezydenckie na jesieni 1952 roku. Jeśli ma się tam toczyć wojna — niech to będzie wojna Azjatów przeciwko Azjatom — cynicznie powiedział ówczesny republikański kandydat na prezydenta, Eisenhower. Zgodnie z tym hasłem Waszyngton nalegał na Francuzów, by we wciąż rosnącej mierze przekazywali odpowiedzialność za przebieg wojny w Indochinach marionetkowym rządom tzw. „państw stowarzyszonych”. Cały plan Navarre’a Układany był pod kątem zyskania na czasie dla umożliwienia wystawienia armii baodajowskiej, wyposażonej w amerykański sprzęt i dowodzonej przez amerykańskich „doradców”. Nawet najbardziej nieśmiałe przebąkiwania o ewentualności nawiązania rokowań z przeciwnikiem wywoływały natychmiastowe protesty miarodajnych czynników amerykańskich. Stany Zjednoczone —-^ powiedział wiceprezydent Robert Nixon po wizycie w Indochinach w listopadzie 1953 r. (kiedy odwiedził również świeżo założoną „bazę powietrz- no-lądową” w kotlinie Dien Bien Phu) — popierają państwa stowarzyszone w ich zarozumiałej aspiracji do niepodległości... ale,,., jedyną drogą zapewnienia tej niepodległości jest droga walki.
Realizacja planu Navarre’a zaczęła jednak na-, potykać nieoczekiwane trudności. Był to nieuni
kniony wynik zarówno ofensywnych działań Wietnamskiej Armii Ludowej, jak zrozumiałych oporów • wśród najbardziej nawet związanych z francuskimi okupantami kół wietnamskich, sprzeciwiających się ratowaniu korpusu ekspedycyjnego drogą intensyfikacji bratobójczej wojny*. W polityce amerykańskiej zaczęły więc pojawiać ,się nowe tony.
29 grudnia 1953 r. Dulles powiedział na konferencji prasowej, że w razie rzekomej chińskiej agresji w Wietnamie reakcja amerykańska niekoniecznie ograniczy się do danego, wybranego przez komunistów teatru działań wojennych. W przemôwieniû wygłoszonym 12 stycznia 1954 r. na zaproszenie Rady Spraw Międzynarodowych (Council of Foreign Relations) w Waszyngtonie, tenże Dulles — nawiązując bezpośrednio do sytuacji w Indochinach powiedział, że Stany Zjednoczone wprawdzie przywiązują dużą wagę do obrony każdego kraju siłami lokalnymi, ale dla wolnej wspólnoty sposobem powstrzymania agresji jest wola i zdolność energicznej reakcji w wybranym przez siebie miejscu i ¿przez siebie wybranymi środkami. Prasa amerykańska i międzyna
rodowa jednomyślnie odczytała tę groźbę jako zapowiedź zastosowania w razie potrzeby broni atomowej. Niepokój wzrósł w dwójnasób, gdy wyszło na jaw, że około 200 amerykańskich „techników” zostało „wypożyczonych” naczelnemu dowództwu francuskiemu w Indochinach do obsługi mostu powietrznego, łączącego garnizon w Dien Bien Phu z bazami w delcie Rzeki Czerwonej. W Kongresie USA demokratyczny senator Mike Mansfield zapytał wręcz, czy istnieją plany wysłania amerykańskich feił morskich, powietrznych i lądowych do Indochin lub też sięgnięcia do broni atomowej. Uspokajające zapewnienia rzeczników administracji prezydenta Eisenhowera nie brzmiały zbyt przekonywająco. Pewne odprężenie przyniosła dopiero opublikowana w lutym 1954 r. uchwała berlińskiej konferencji ministrów spraw zagranicznych czterech mocarstw (ZSRR, USA, Wielkiej Brytanii i Francji) o zwołaniu do Genewy konferencji z udziałem Chińskiej Republiki Ludowej. Konferencja genewska, poświęcona problematyce dalekowschodniej, zająć się miała nie tylko utrwaleniem ' rozejmu na Korei, lecz także próbą znalezienia kompromisowego zakończenia wojny! w Indochinach.
Jak zresztą wynika z opublikowanych przed kilku laty pamiętników sir Anthony Edena, zgoda Dullesa na zwołanie konferencji genewskiej została formalnie wymuszona przez delegację . francuską i brytyjską. Paryż zaczynał żywić oba-
wy, że wzmożone zainteresowanie Stanów Zjednoczonych sytuacją w Indochinach i szermowanie hasłem niepodległości marionetkowych „państw stowarzyszonych” zakończyłyby się wyparciem stamtąd wpływów francuskich na rzecz amerykańskich. W Londynie natomiast obawiano się, że Dulles, a za jego poduszczeniem Eisenhower, prą do' wojny na wielką skalę przeciwko Chinom Ludowym.
Nieszczerość postawy amerykańskiej była zresztą aż nadto przejrzysta: 8 lutego ambasador brytyjski poinformowany został w Departamencie Stanu w Waszyngtonie, że rząd Stanów Zjednoczonych zaniepokojony jest faktem, iż Francuzi dążą nie do wygrania wojny, a do znalezienia się1 w sytuacji, w której mogliby rokować. Ambasador amerykański w Sajgonie pozwolił sobie nawet na stwierdzenie, że Francuzom nie powinno się pozwolić, by uciekali na łeb na szyję...
Rozpoczęcie bitwy o Dien Bien Phu dostarczyło waszyngtońskim podżegaczom wojennym nowego pretekstu: rząd francuski, do tej pory raczej niechętnie odnoszący się do bezpośredniej interwencji amerykańskiej w Indochinach, popadł w panikę na wieść o groźbie dotkliwej porażki wojskowej w krainie Thai. Pierwszym sygnałem
[zmiany frontu były wyniki wspomnianej uprzednio misji informacyjnej ministra obrony narodowej Réné Plévena, który swoje wnioski przedłożył ■ 11 marca 1954 r. — a więc na kilka dni przed rozpoczęciem szturmu na Dien Bien Phu — na
147
posiedzeniu Komisji Obrony Narodowej. Wprawdzie w oparciu o huraoptymistyczne zapewnienie generała Navarre’a Pleven twierdził, że sytuacja wojskowa w Indochinach nie zmienia się na gorsze, jednakże uważał, że nastąpiło poważne pogorszenie sytuacji politycznej. Jego zdaniem należy więc wykorzystać możliwości związane ze zbliżającą się konferencją genewską, ale także ~ i tu był pies pogrzebany! — uzyskać od rządu Stanów Zjednoczonych wiążące zobowiązanie^ zmasowanej interwencji lotniczej w Indochinach w wypadku pogorszenia się sytuacji wojskowej. Na razie postanowiono zrealizować tylko jeden z jego wniosków, dotyczący powołania „Ścisłego Komitetu Wojennego”, który by pod przewodnictwem premiera na bieżąco kierował działaniami wojennymi w Indochinach (ograniczając tym samym kompetencje głównodowodzącego, gen. Na- varre’a). Gdy jednak nadchodzi wieść o rozpoczęciu bitwy o Dien Bien Phu, ‘planowana jużj uprzednio wizyta w Waszyngtonie generała Paul Ely, szefa francuskiego sztabu generalnego, zostaje przyśpieszona.
Poczynając od 20 marca, gen. Ely zaczyna więc kołatać do najwyższych czynników amerykańskich, starając się przekonać kolejno prezydenta Eisenhowera, sekretarza stanu Dullesa, szefów Pentagonu * i admirała Radforda, przewod
niczącego Kolegium Szefów Sztabów, o konieczności natychmiastowego przyjścia z pomocą skazanemu na zagładę garnizonowi Dien Bien Phu. Tylko natychmiastowa interwencja Stanów Zjednoczonych może uratować sytuację w Indochinach — twierdzi gen. Ely, który zna swoich rozmówców i nie cofa się przed szantażem: — w przeciwnym wypadku Francuzi będą zmuszeni przystąpić do rokowań z kierownictwem Demokratycznej Republiki Wietnamu.
Te groźby padają na podatny grunt. Radford jest za natychmiastową interwencją, choć przyznaje, że inni szefowie sztabów zgłaszają zastrzeżenia. Za interwencją jesl/również Nixon i wpływowy senator Knowland, a także podsekretarz stanu, Walter Bedell-Smith. Skłania się ku temu Dulles, choć wolałby uprzednio upewnić się o stanowisku sojuszników USA. Waha się ponoć prezydent Eisenhower...
20 marca Dulles przemawia w klubie prasy zagranicznej, kładąc główny nacisk na konieczność „jedności działania” atlantyckiego sojuszu. Przyznaje wprawdzie, że ryzyko jest poważne, ale znacznie mniejsze, aniżeli to, w obliczu którego stanęlibyśmy za kilka lat, jeślibyśmy teraz nie okazali stanowczości. Dla usprawiedliwienia tych gróźb Dulles ucieka się do prymitywnych kłamstw na temat rzekomej bezpośredniej interwencji chińskiej w Wietnamie, kłamstw zdemaskowanych zresztą po bardzo krótkim czasie,
0 których dziś z zażenowaniem tylko wspominają półgębkiem najbardziej nawet proamerykańscy kronikarze owych lat.
Dullesowskie pobrzękiwanie atomową szabelką największy niepokój wywołało w Londynie. Już
1 kwietnia Eden polecił ambasadorowi brytyjskiemu w Waszyngtonie, sir Rogerowi Makinowi, by ostrzegł Dullesa przed niebezpieczeństwem zwią- nym z takim' stanowiskiem, zwłaszcza wobec zbliżającej się konferencji genewskiej, i aby wysondował grunt dla ewentualnego kompromisowego rozwiązania na bazie podziału Wietnamu. Dulles zdecydowanie taką możliwość odrzucił, proponując natomiast wystosowanie pod adresem Pekinu groźby wspólnej akcji morskiej i powietrznej mocarstw atlantyckich przeciwko południowym wybrzeżom Chin Ludowych. Wobec chłodnego przyjęcia, z jakim ta awanturnicza propozycja spotkała się tak w Londynie, jak i w Pa-
, ryżu, Dulles po kilku dniach wystąpił z npwą koncepcją ustanowienia „systemu kolektywnej obrony” Azji południowo-wschodniej i przejęcia przez nowo utworzoną organizację niewdzięcznej roli czynnika grożącego Chinom Ludowym interwencją zbrojną.
Wszystkie te dyplomatyczne zabiegi jednak stanowiły tylko coś w rodzaju dymnej zasłony, za którą przystąpiono do realnych przygotowań do zbrojnej interwencji amerykańskiej w Indochi- nach. Operacja „Sęp”, której założenia zostały uzgodnione między generałem Ely i admirałem
Radfordem w Waszyngtonie, a szczegóły opracowane przez przedstawicieli naczelnego dowództwa amerykańskich sił zbrojnych w rejonie Oceanu Spokojnego i francuskiego sztabu generalnego, przewidywała zbombardowanie wietnamskich linii komunikacyjnych między Rzeką Czerwoną i Rzeką Czarną, a przede wszystkim bazy w Tuan Giao, która zaopatruje wojska oblegające Dien Bien Phu. Akcję przeprowadzić ma 300 bombowców myśliwskich z amerykańskich lotniskowców na Oceanie Spokojnym oraz 60 ciężkich bombowców z baz amerykańskich na Filipinach. Na razie Radford na własrtą rękę uchyla wydany przez Pentagon zakaz używania znajdujących się w delcie Rzeki Czerwonej amerykańskich samolotów transportowych, typu Packet do atakowania napalmem pozycji nieprzyjacielskich pod Dien Bien Phu i pozostawia Francuzom całkowicie wolną rękę, jeśli idzie o wykorzystanie samolotów dostarczanych we wciąż rosnących ilościach przez Stany Zjednoczone *. Ely jest tak zbudowany bojową postawą admirała Radforda, że wysyła do
t
P
t
Navarre’a specjalnego wysłannika, płk. Brohona, aby poinformować głównodowodzącego korpusu ekspedycyjnego, że „chińska interwencja w Wietnamie” usprawiedliwia zdaniem Pentagonu amerykańską akcję odwetową. Na pytanie o prawdopodobne rezultaty takiej akcji i jej wpływ na sytuację wojskową, Navarre z satysfakcją odpowiada, że szybka i zmasowana interwencja lotnictwa amerykańskiego może jeszcze ocalić obrońców Dien Bien Phu... Obawy budzi jedynie projekt użycia bomb atomowych: wśkutek topograficznego ukształtowania kotliny podmuch okazać się może zgubny dla oblężonego garnizonu, nie wyrządzając aż tak wielkich szkód nieprzyjacielowi, głęboko okopanemu w dżungli.
W niedzielę, 4 kwietnia, na lotnisku w Villaco- ublay pod Paryżem z samolotu powracającego z Waszyngtonu wysiada generał Ely i nie tracąc ani chwili udaje się do Hotel Matignon, by premierowi Lanielowi zdać sprawę z rozmów z generałem Radïordëm. „Ten biedny Joseph” — jak o Lanielu mówią nawet jego najbliżsi
t
współpracownicy — który na czele rządu stanął w wyniku niepojętych gierek międzypartyjnych, charakterystycznych dla IV Republiki, jako „najniższy wspólny mianownik” rozpadającego się stronnictwa radykałów, jest przerażony, natychmiast zwołuje ścisłą radę wojenną, by zapoznać ją z wnioskami szefa sztabu generalnego.
— Odniosłem bezsporne wrażenie — referuje generał Ely I— że jeśli rząd francuski o to poprosi, można będzie uzyskać od rządu Stanów Zjednoczonych interwencję ciężkich samolotów amerykańskich dla bombardowania dywanowego, które pozwoli zgnieść pierścień okrążenia wokół Dien Bién Phu, gdzie w chwili obecnej znajduje się gros sił Vietminhu, tak w ludziach, jak w sprzęcie. Pentagon domaga się szybkiej odpowiedzi z naszej strony. W ciągu sześciu godzin można nacisnąć guzik...
Również Navarre, który wysuwał zastrzeżenia wobec planu użycia bomby atomowej, obecnie wypowiada się za realizacją operacji „Sęp” i wyraża życzenie, by rozpoczęła się ona w ciągu sześciu do ośmiu dni.
Ale francuscy ministrowie nie mogą zdecydować się na podjęcie decyzji, która z Dien Bien Phu może uczynić Sarąjewo trzeciej wojny światowej. Kusi ich perspektywa rozpętania operacji „Sęp”, zniszczenia nieprzyjaciela i jego linii zaopatrzeniowych, paraliżuje jednak strach przed interwencją chińską, o której wiedzą, że jak dotąd,
istnieje tylko w wyobraźni Dullesa, ale wobec nieustających prowokacji może stać się faktem. Amerykański ambasador Dillon, wezwany na posiedzenie Rady Wojennej, przekazuje do Departamentu Stanu prośbę Laniela o wszczęcie operacji „Sęp”. Apel ten jednak obwarowany jest zastrzeżeniami i prośbą o wyjaśnienia. Czy samoloty, które przystąpią do dywanowego bombardowania wyzwolonej strefy północnego Wietnamu nosić będą trójkolorowe barwy Francji? Jakiej narodowości będą załogi? Amerykanie ani słyszeć nie chcą o pilotach francuskich, których uważają za niedostatecznie wyszkolonych. Więc może załogi amerykańskie, a francuskie znaki?
Raz puszczona w ruch machina zaczyna toczyć się coraz szybciej. W Zatoce Tonkińskiej jak gdyby od niechcenia pojawiają się na redzie Haj- fongu dwa amerykańskie lotniskowce Boxer i Philippe Sea. Na ich pokładzie znajdują się bomby atomowe, choć oficjalnie fakt ten Dulles potwierdzi dopiero pov upływie dwóch lat. Do kwatery głównej generała Cogny w Hanoi prży- bywa dowódca amerykańskiej bazy strategicznej Clark Field na Filipinach, by zapoznać się z francuskimi mapami sztabowymi. Admirał dowodzący eskadrą amerykańskich lotniskowców wraz ze swym sztabem dokonują nocnego przelotu nad kotliną Dien Bien Phu — prawdopodobnym miejscem zbliżających się operacji powietrznych.
W jaki sposób machina ta zdołała się zatrzymać na krawędzi wojny? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, zanim nie ujrzą światła dziennego dokumenty najtajniejsze z tajnych. Na razie skazani jesteśmy na domysły, oparte na bardziej lub mniej wiarygodnych doniesieniach. Faktem jest, że przywódcy Kongresu USA opowiedzieli się przeciwko jednoosobowej decyzji prezydenta i domagali się, by zachowano procedurę konstytucyjną przed przystąpieniem do operacji, która mogła wciągnąć Stany Zjednoczone do wojny powszechnej. Admirał Radford obiecał generałowi Ely znacznie więcej, niż miał prawo; teraz zaczęły działać czynniki hamujące. Eisenhower został wybrany, bo obiecywał zakończyć wojnę w Korei; rozpętanie nowej wojny w Indochinach może go drogo kosztować.
Wiele spraw pozostaje jednak nadal nie wyjaśnionych. Czy rzeczywiście Bidault żachnął się z przerażeniem, gdy Dulles w trakcie nieobowią- zującej towarzyskiej rozmowy rzucił złowrogie pytanie: „A gdybyśmy tak dali wam dwie bomby atomowe, aby ocalić Dien Bien Phu?” I to nie wykluczone: przecież wraz z oblegającymi wojskami Wietnamskiej Armii Ludowej zginąłby najprawdopodobniej także {francuski garnizon. Czy rzeczywiście rozważano stworzenie w północnym Wietnamie ograniczonej strefy promieniowania radioaktywnego? Podobna propozycja wysuwana była już w trakcie wojny koreańskiej i odrzucona jako niepraktyczna i niebezpieczna zarazem.
\
IKK
\
W jakiej mierze zaważył sprzeciw rządu brytyjskiego? 11 kwietnia w Londynie Dulles oświadczył Edenowi, że nie wierzy w wojskowe zwycięstwo Francuzów w Indochinach. Stany Zjednoczone poczyniły już pierwsze kroki dla przygotowania interwencji zbrojnej, ale wolałyby działać wspólnie z atlantyckimi sojusznikami. Rząd brytyjski stanowczo odżegnał się od takiej ewentualności: brytyjscy szefowie sztabów nie wierzyli, by interwencja NATO mogła ograniczyć się do działań powietrznych i morskich, a wysłanie wojsk lądowych mogłoby rozpętać wojnę powszechną. A może w łonie rządu amerykańskiego zaczęły kiełkować obawy przed awantur- nictwem: tak miłe sercu Dullesa „balansowanie na krawędzi wojny” w każdej chwili groziło strąceniem w przepaść całej ludzkości.
22 kwietnia ministrowie spraw zagranicznych * trzech mocarstw zachodnich spotkali się ponownie w Paryżu z okazji kolejnej Rady NATO. 23 kwietnia wieczorem wspomina sir Ańthony Eden — zebraliśmy się na Quai d’Orsay* na oficjalnym obiedzie wydanym przez rząd francuski dla mocarstw NATO, gdy pan Dulles odwołał mnie na stronę. Powiedział mi wówczas, że nadeszła depesza od generała Navarre’a do rządu francuskiego, stwierdzająca, że tylko potężne uderzenie powietrzne ze strony Stanów Zjednoczonych może uratować sytuację w Dien Bien Phu...
Francuski sztab generalny uważał, że bombardowanie przeprowadzone przez siły zewnętrzne będzie miało poważny wpływ na ducha bojowego wojsk w obozie warownym oraz sił francuskich i tubylczych w Indochinach w ogóle. Naszemu sztabowi generalnemu oświadczono, że Amerykcmie oferowali 60 samolotów typu B-29, startujących z Manilli. W każdym ataku, przeprowadzonym z \ wysokości 20 000 stóp, można będzie zrzucić 450 ton bomb. Francuzi powiedzier li nam również, że amerykański generał i dziesięciu oficerów odwiedzili Dien Bien Phu, aby zapoznać się z warunkami i przedyskutować ogólną sytuację.
Eden nie zwlekając zaalarmował premiera Churchilla, podkreślając, że on sam nie wierzy w skuteczność działania bombowców startujących z, lotniskowców, a w ogóle nie jest przekonany, że interwencja z zewnątrz może jeszcze uratować sytuację w Indochinach. Mogliśmy łatwo zostać wplątani w niewłaściwą wojnę przeciwko niewłaściwemu przeciwnikowi w niewłaściwym miejscu utrzymywał.
Dulles nadal nie dawał za wygraną: następnego dnia w obecności admirała Radforda zaproponował Edenowi interwencję jednostek RAF-u z Malajów lub Hongkongu w bitwie o Dien Bien Phu. W trakcie trójstronnych rozmów z udziałem Bidault wyraził z kolei gotowość — jeśli Francuzi o to poproszą — wysłania amerykańskich sił zbrojnych do Indochin, umiędzynarodo
wienia wojny i „obrony” Azji południowo-wschod- niej jako całości. Eden szybko opuścił Paryż; w Londynie przekonał się, że Churchill podziela jego wątpliwości i opory: Sir Winston podsumował nasze stanowisko mówiąc, że to, o co nas proszą (wspólna interwencja mocarstw atlantyckich w Indochinach — T.S.), sprowadza się do pomocy we wprowadzaniu w błąd Kongresu (Stanów Zjednoczonych — T\S.), by zaaprobował działania wojenne, które same w sobie będą nieskuteczne, ale mogą doprowadzić świat na krawędź wojny na wielką skalę. Zgodziliśmy się więc, że musimy odrzucić jakiekolwiek zobowiązanie w sprawie wojskowej pomocy Francuzom w Indochinach...
Stanowisko to zostało zaaprobowane przez gabinet brytyjski, zwołany na nadzwyczajne posiedzenie w niedzielę 25 kwietnia. Jednakże tego samego dnia francuski ambasador w Londynie, Massigli, przekazał Edenowi nowy amerykański projekt wielostronnej deklaracji o „obronie” Azji południowo-wschodniej; potrzebna jest tylko zgoda Anglii, a 28 kwietnia lotnictwo morskie Stanów Zjednoczonych wejdzie do akcji pod Dien Bien Phu.
W tej awanturniczej propozycji Amerykanie mogli oprzeć się na odpowiedzi Bidaulta na list Dullesa w sprawie stworzenia systemu „obronnego” w Azji południowo-wschodniej; pismo to, opublikowane po latach wskutek niedyskrecji, należy chyba do dokumentów najbardziej kom
promitujących tego polityka,'który bez oglądania się na konsekwencje popychał świat ku wojnie. Bidault pisał 24 kwietnia:
Zdaniem naszych ekspertów wojskowych, potwierdzonym dopiero dziś przez generała, który wylądował w D'ien Bien Phu i doskonale zna teren, zmasowana interwencja lotnictwa amerykańskiego może jeszcze ocalić garnizon.
Również nasze dowództwo jest zdania, że Viet- minh dla dokonania ataku na nasz obóz warowny przeprowadził wyjątkową koncentrację sił i sprzętu, angażując gros swoich sił głównych.
To nagromadzenie środków, przeprowadzone przez Vietminh po raz pierwszy, stwarza okazję, prawdopodobnie niepowtarzalną, zniszczenia przy pomocy akcji powietrznej znacznej części sił nieprzyjacielskich...
Choć nie zostało to jasno powiedziane, tym.ra- zem chodzi wyraźnie o użycie broni atomowej. Zdaniem francuskich i amerykańskich generałów tylko bomba A ocalić jeszcze może garnizon i odwrócić kartę wojny.
Ô rychłej interwencji amerykańskiej poinformowani są dokładnie generałowie Navarre i Co- gny. Dla nich jednak sprawa nie jest prosta: czy garnizon Dien Bien Phu wytrwa do rozpoczęcia operacji „Sęp”? Generał Caldera, dowódca amerykańskiego lotnictwa, bombowego na Dalekim Wschodzie, popularnie zwany „Smoked Joe”, zakończył właśnie rekonesans przyszłego teatru działań wojennych i wraca do Manilli w opty
mistycznym nastroju. Po drodze zwierza się ambasadorowi Dejean w Sajgonie, że operacja jest do przeprowadzenia przy każdej pogodzie, nawet bez dodatkowej aparatury radiolokacyjnej, jeśli tylko francuscy oficerowie lotnictwa służyć będą jako przewodnicy na pokładzie samolotów prowadzących każdą formację bombowców. W ciągu trzech nocy osiemdziesiąt bombowców może nawet bez użycia bomby atomowej przełamać wietnamski pierścień okrążenia wokół Dien Bien Phu...
Ale rzecz charakterystyczna: generał Caldera nie pozwoli sobie na podobną beztroskę w rozmowie z fachowcem, dowódcą wojsk powietrznych francuskiego korpusu ekspedycyjnego, generałem Lauzin. Tym razem nacisk kładzie na bezwzględną konieczność uniknięcia najmniejszych błędów w nawigacji i żąda zainstalowania na ter rytorium zajmowanym przez Wietnamską Armię Ludową przynajmniej trzech stacji naprowadzających bombowce na cel —^ co właściwie z góry przekreśla realność całego planu operacji. Co więcej, Caldera przypomina, że aż do końca miesiąca noce będą ciemne, a dopiero od 10 maja liczyć można na księżyc. Oświetlenie pola bitwy nie jest rzeczą łatwą, zarówno z obawy przed burzami, jak i przed dywersją nieprzyjacielską. Ponadto Amerykanie nie zgadzają się, by wskazaniem celu zajęło się lotnictwo francuskie, zaufanie mają tylko do własnych pilotów.
Te sprzeczne wypowiedzi genrała Caldery stają się jednak bezprzedmiotowe. Churchill tegoż dnia telefonuje bezpośrednio do prezydenta Eisenhowera i ostrzega go stanowczo: „Trzeba z tym skończyć”.
Rząd Jej Królewskiej Mości — czytamy w pamiętnikach Edena —■ konsekwentnie postanowił odrzucić amerykańską propozycją, mnie zaś poproszono, bym w drodze do Genewy poinformował pana Dullesa i pana Bidault o naszym postanowieniu.
Gdy ambasador francuski w Londynie, Réné Massigli, na polecenie premiera Laniela uzyskał audiencję u Churchilla, teń przerwał mu brutalnie w pół zdania i oświadczył, że sytuacja wojskowa nie interesuje go więcej...
Można oczywiście, snuć rozważania, czy amerykańska interwencja lotnicza — bądź przy pomocy bomb konwencjonalnych, bądź broni atomowej — mogła zapobiec kapitulacji garnizonu Dien Bien Phu, abstrahując od jej ewentualnych dalej idą^ cych konsekwencji na arenie międzynarodowej. Zagadnienie to poruszył generał Giap w wywiadzie udzielonym w drugiej połowie kwietnia korespondentowi rzymskiej „Unita”, Franco Cala- mandrei. Stwierdziwszy, że w ciągu trzech tygodni walk Armia Ludowa zlikwidowała ponad dwie piąte sił garnizonu, zdobyła cały pododcinek północny, zredukowała powierzchnię obozu warownego do około dwóch kilometrów kwadrato-
wych i dotarła na odległość 500 metrów od kwatery głównej i lotniska, gen. Giap dodał:
Na co w tej • sytuacji liczy nieprzyjaciel? Głównie na lotnictwo amerykańskie, na bombardowanie bombami burzącymi i napalmem, ale nasze straty w wyniku bombardowania powietrznego były właściwie znikome... Wiemy, te walka będzie jeszcze ciężka, ale nie sądzimy, by lotnictwo amerykańskie mogło stanowić czynnik decydujący w tej bitwie. Podstawowy błąd imperialistów polega raz jeszcze na niedocenianiu wysiłku, do jakiego zdolny jest naród, który walczy
o niepodległość.
Z wywiadu tego wynika, że dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej wiedziało o groźbie interwencji amerykańskiej, było na nią przygotowane, ale wierzyło, że mimo wszystko bitwę zakończy zwycięsko. Inne jednak zagadnienie — to reperkusje, jakie interwencja taka wywołałaby w świecie. Na szczęśćie dla sprawy światowego pokoju, najbardziej rozpalone głowy w kołach rządzących USA znalazły się w całkowitej niemal izolacji, zwłaszcza gdy uświadomiono sobie groźbę użycia bomby atomowej w Indochinach. A przecież nawet ówczesny premier Francji Laniel zmuszony był przyznać w Zgromadzeniu Narodowym, że rzeczywiście w trakcie rozmów Wojskowych /z naszymi sojusznikami rozważano wszystkie (podkreślenie moje — T.S.) rozwiązania, mogące poprawić sytuację na miejscu, w Dien Bien Phu.
Operacja „Sęp” została więc złożona do lamusa: ambasador Francji w Waszyngtonie Henry Bonnet po audiencji u prezydenta Eisenhowera poinformował swój rząd:
Prezydent jres't zdania, że wszczynając w chwili obecnej akcją wojskową, Stany Zjednoczone uznane zostałyby za imperialistów. Aby wstąpiły w szranki, ich interwencja musiałaby nastąpić w ramach zbiorowej .akcji. Te słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że decyzja nieużycia lotnictwa amerykańskiego w bitwie o Dien Bien Phu podjęta została za całkowitą zgodą samego prezydenta...
Wydaje się, że Eisenhower, w przeciwieństwie do opinii niektórych jego współpracowników, których zdaniem dobra polityka polega na podejmowaniu wielkiego ryzyka, nie przewiduje w najbliższym czasie żadnej interwencji Stanów Zjednoczonych w wojnie na Dalekim Wschodzie.
Kropkę nad „i” stawia podsekretarz stanu Be- dell Smith, Obudzony w nocy przez ambasadora Bonneta, błagającego raz jeszcze o natychmiastową pomoc dla oblężonego garnizonu, którego dni' i godziny są już policzone, oświadcza wręcz: Widoki uzyskania natychmiastowej interwencji bez porozumienia z państwami zainteresowanymi w obronię Azji południowo-wschodniej są żadne..* Sukces zależy pd zgody Londynu.
Szczerość tych słów budzi jednak stanowcze wątpliwości. Wobec powszechnie znanego stanowiska Churchilla i Edena, „zgoda Londynu”
163
\
to po prostu wykręt, osłaniający odwrót od awanturniczej polityki na krawędzi przepaści. Nieprzypadkowo chyba do prasy światowej zaczynają w tym okresie przenikać znamienne niedyskrecje. I tak np. zdaniem niektórych amerykańskich oficerów lotnictwa skuteczność interwencji amerykańskiej stawia pod znakiem zapytania fakt, że zapora ustanowiona przez wietnamską artylerię przeciwlotniczą wokół Dien Bien Phu jest jakoby potężniejsza niż niemiecka obrona mostów na Renie w końcowej fazie drugiej wojny światowej!
Cóż za kontrast z wygłoszonym zaledwie parę tygodni wcześniej wojowniczym przemówieniem Richarda Nixona! Stany Zjednoczone, przywódca wolnego świata — butnie oświadczył wówczas wiceprezydent — nie mogą pozwolić na dalsze cofanie się w Azji... Jest nadzieja, że Stany Zjednoczone nie wyślą tam (do Indochin |||| T.S.) swych wojsk, lecz gdyby nie udało się tego uniknąć, rząd musiałby stawić czoła sytuacji... Gdyby Francuzi postanowili przerwać walkę w Indochinach i gdyby sytuacja tego wymagała — Stany Zjednoczone powinny wysłać swoje wojska do walki z komunizmem na tym obszarze...
Nic dziwnego, że jeden z ministrów francuskich krótko po wyjaśnieniu sytuacji powiedział w obecności szwajcarskiego dziennikarza: Czuliśmy przejście powiewu wojny. Na szczęście góra zrodziła mysz: groźba interwencji zbrojnej, mogącej przerodzić się w wojnę powszechną, rozwiała się w chmurze ogólnikowych frazesów i de
klaracji zapowiadających utworzenie w przyszłości „organizacji obrony południowo-wschodniej Azji” (SEATO), potępionej zresztą przez ogromną większość państw tej części świata. 26 kwietnia
— zgodnie z terminem ustalonym w Berlinie — mogła rozpocząć się bez przeszkód konferencja genewska w sprawie sytuacji na Dalekim Wschodzie. Stany Zjednoczone, porzucone przez swych sojuszników, mogły już tylko uprawiać mało skuteczny sabotaż, nie potrafiły jednak ani ocalić garnizonu Dien Bien Phu, ani tym bardziej przeszkodzić kompromisowemu zakończeniu blisko ośmioletniej „brudnej wojny” w Wietnamie.
BIAŁA FLAGA NAD KWATERĄ GENERAŁA
— Pamiętaj, jeśli oddasz choć piędź ziemi, jesteś skończony — powiedział gen. Gilles pułkownikowi de Castries, przekazując mu dowództwo obozu warownego w Dien Bien Phu.
Czy de Castries pamiętał o tych słowach? W ciągu trzech dni utracił cały północny pod- odcinek, forty „Beatrice”, „Gabrielle” i „Anne- Marie” są już teraz nie tyle wspomnieniem, ile bazą wysuniętych do przodu nieprzyjacielskich baterii. Ogromnie utrudnia to korzystanie z lotniska, które znajduje się pod nieustającym ogniem nieprzyjacielskiej artylerii. Coraz trudniej organizować zrzuty spadochronowe: Dakoty padają łupem wietnamskich dział przeciwlotniczych, za
instalowanych w północnej części kotliny. 23 kwietnia ogień wietnamskiej artylerii przeciwlotniczej poważnie uszkodził ciężki amerykański transportowiec typu Packet; pilot — cywil narodowości amerykańskiej — został ranny odłamkami dwóch pocisków kaliber 37 mm. Nazajutrz wszystkie amerykańskie załogi „latających tygrysów” generała Chennaulta — doświadczeni weterani wielu lotów bojowych w latach drugiej wojny światowej — odmawiają dalszej obsługi „mostu powietrznego” do Dien Bien Phu. Nawet dla 2000 dolarów miesięcznie nie warto ryzykować.
Wbrew oczekiwaniom zakończenie pierwszej fazy bitwy nie przyniosło garnizonowi wytchnienia. Oblegający niemal natychmiast podjęli przygotowania do natarcia na najważniejszy' — bo najpotężniejszy — pododcinek środkowy.;
Najważniejszym pododcinkiem JS- charakteryzował później tę twierdzę generał Giap — był pododcinek środkowy, położony w sercu wioski Muon Thanh, stolicy okręgu Dien Bien Phu. Tam skoncentrowano blisko dwie trzecie wojsk garnizonu. Pododcinek składał się z kilku połączonych punktów oporu, osłaniających stanowisko dowodzenia, bazy artyleryjskie i intendentUrę, a także lotnisko. Od wschodu najważniejsze zgrupowanie obronne pododcinka stanowił łańcuch wzgórz. Nieprzyjaciel wielokrotnie zapewniał, ze Dien Bien Phu jest twierdzą nie do zdobycia, której nasze wojska. nigdy nie. zdołają zająć. W rzeczywistości
sam tylko pododcinek środkowy dysponował potężnymi siłami, a wzgórza wschodnie trudno było atakować. Co więcej, artyleria i czołgi bazy były dostatecznie silne, by złamać każdą próbę podejścia przez równinę; system okopów i zasieków z drutu kolczastego wystarczał, by odeprzeć nasze natarcie; siły ruchowe, sformowane z batalionów spadochroniarzy, gotowe były do wsparcia punktów oporu, kontratakując nasze natarcie falami.
Mimo ogromnych trudności topograficznych, oblegający bezzwłocznie przystąpili do budowy nowego systemu' transzei, rozpoczynających się na okolicznych pagórkach i zygzakiem przecinających dolinę, by podejść aż po umocnienia obronne fortów „Eliane” i „Dominique”, które bronią dostępu do obozu warownego od strony wschodniej. Chodziło m. in. także o to, by pododcinek środkowy odciąć całkowicie od południowego (fort „Isabelle” z własnym lotniskiem) i umożliwić szturm każdej z tych pozycji z osobna, bez możności współdziałania między poszczególnymi oddziałami garnizonu. Przygotowania do natarcia natrafiały wszędzie na zażarty opór nieprzyjaciela, który za wszelką cenę usiłował im przeszkodzić, zasypując wysunięte transze je, dokonując wypadów przeciwko pozycjom baterii i umacniając własne fortyfikacje. W tym samym czasie francuskie lotnictwo nieprzerwanie bombardowało okoliczne grzbiety górskie bombami napalmowymi, starając się wypalić gęsty tropikalny las, któ-
ry dawał schronienie żołnierzom, działom i składom oblegających wojsk.
Jednakże mimo nieustającego bombardowania wszystkich dróg wiodących do Dien Bien Phu, Francuzom nie udało się ani na chwilę zahamować dopływu zaopatrzenia, bez którego Armia Ludowa byłaby bezradna. Wzdłuż setek kilometrów dróg, wiodących jak gdyby w tunelu z bambusa, czuwały ekipy naprawcze: w dzień spały w podziemnych schronach i ziemiankach, a od zmierzchu do świtu pracowały bez wytchnienia nad usunięciem skutków bombardowania, ulepszeniem nawierzchni, ułatwianiem konwojom ciężarówek i rowerów przebycia najtrudniejszych odcinków drogi, nad wypełnianiem lejów bombowych i naprawą zerwanych mostów.
W miarę jak sieć transzei zaciskała się coraz ciaśniej wokół stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries, a zwłaszcza od chwili, gdy łączność między pododcinkiem środkowym i południowym została przerwana, Armia Ludowa zaopatrywana była we wciąż rosnącej mierze przez... francuskie zrzuty spadochronowe. Już w pierwszej fazie oblężenia około jednej trzeciej spadochronów przeznaczonych dla garnizonu Dien Bien Phu spadało za liniami wietnamskimi, później proporcja ta wzrosła prawie do dwóch trzecich. Ponieważ Armia Ludowa posługiwała się głównie bronią zdobytą na korpusie ekspedycyjnym (przeważnie produkcji amerykańskiej), zrzuty pocisków i amunicji stanowiły poważne — i nieoczekiwane —
źródło dostaw, zwłaszcza dla artylerii. Jeden z oficerów garnizonu francuskiego proponował nawet, by samoloty przylatujące z delty zrzucały pociski o opóźnionym zapłonie, które by wybuchały w momencie, gdy wietnamscy kanonierzy mieli wystrzelić je w kierunku fortyfikacji obozu warownego...
Druga faza bitwy rozpoczęła się 30 marca w nocy. Wietnamska Armia Ludowa przystąpiła do zakrojonego ną wielką skalę ataku przeciwko fortom wschodnim. Przez kilka dni padały ulewne deszcze, kotlinę Dien Bien Phu pokryło lepkie błoto, przyklejające się do obuwia i utrudniające ruchy.
Dowódca baterii Nguyen Minh Tu dumny był z wyróżnienia, jakie go spotkało: .dowództwo Armii Ludowej jemu właśnie powierzyło trzy z ośmiu moździerzy kaliber 120 mm, zdobytych 13 i 14 marca w fortecach „Beatrice” i „Gabrielle”. W ciągu dwóch tygodni osiągnął taką precyzję, że wspierając natarcie na pozycje „Dominique 1”, nieomylnie trafiał pociskami na odległość zaledwie dziesięciu metrów przed szturmującą piechotą...
Pięć dni i pięć nocy walki trwają z niesłabnącą siłą. Już w pierwszych godzinach padają pozycje „Eliane 1”, „Dominique 1” i „Dominique 2”, „Hu- guette 2” jest atakowana, „Eliane 2” kontratakowana. Nazajutrz pada „Eliane 2”, „Dominique 2” trzykrotnie przechodzi z rąk do rąk, Francuzi ostatecznie muszą zrezygnować z prób odzyskania „Eliane 1” i „Dominique 5”. Niestety, wzgó-
rze Al — kluczowa pozycja „Eliane”, zagradzająca drogę do stanowiska dowodzenia pułkownika de Castries, której utrata musiałaby pociągnąć za sobą upadek całego obozu warownego — pozostaje w rękach garnizonu, choć wojska wietnamskie walczą tu zaciekle o każdą piędź ziemi i nawet zajmują połowę wzgórza. Nieprzyjaciel, silnie okopany, stawia zacięty opór, choć atakujący wdarli się już w pozycje obronne i zainstalowali działa przeciwlotnicze w odległości zaledwie półtora kilometra od pasów startowych lotniska.
Sytuację garnizonu ratują teraz posiłki wysłane drogą powietrzną z Hanoi, ale i dwa dodatkowe bataliony spadochroniarzy, zabrane z delty Rzeki Czerwonej mimo protestów generała Cogny, nie mogą ocalić obozu warownego od nieuchronnej klęski. Chodzi już tylko o przedłużenie oporu — może dojdzie wreszcie do interwencji amerykańskiego lotnictwa lub konferencja w Genewie przyniesie upragniony rozedm... Przejściowo udaje się spadochroniarzom przeważyć szalę: kontratak przeprowadzony 9 kwietnia na wzgórze Cl daje częściowe rezultaty. Po czterech dniach ciężkich bojów obie pozycje, o które toczyły się walki, znajdują się w połowie w rękach obrońców, w 'połowie zaś w rękach szturmujących.'
Dowództwu garnizonu udało się co prawdą: dzięki otrzymanym posiłkom powstrzymać nieprzyjaciela atakującego wschodnią stronę obozu warownego, jego sytuacja pogorszyła się jednak poważnie na północy i zachodzie, gdzie linie wojsk
wietnamskich zbliżyły się w niektórych miejscach do pozycji obronnych na niewielką odległość. Z każdym dniem bliżej przesuwają się też śmiercionośne baterie, nie dające żołnierzom garnizonu wytchnienia ani w dzień, ani w nocy. W rezultacie w połowie kwietnia, po zdobyciu przez oblegających kilku pozycji wysuniętych na zachód i na północ od odcinka środkowego, wojska wietnamskie dotarły do lotniska, a następnie przecięły je w poprzek* z zachodu na wschód. Wspierane przez lotnictwo kontrataki nie zmieniają sytuacji" nawet po najcięższych bojach 24 kwietnia, gdy de Castries rzucił na szalę wszystko dla odzyskania lotniska, oblegający nie odstąpili ani na krok, odpierając kolejne ataki doborowych oddziałów spadochroniarzy pułkownika Langlais.
Nad Dien Bien Phu zaczyna się lato, gwałtowne burze paraliżują, działalność lotnictwa. Oblężony garnizon nie może liczyć ani na dostawy, ani na posiłki, co więcej — maleje skuteczność działania lotnictwa bombowego, startującego z baz w delcie Rzeki Czerwonej. Dalszy opór — to tylko przedłużenie agonii, tym bardziej że oblężony garnizon zaczyna odczuwać głód i niedostatek amunicji, a służba sanitarna od dawna już nie może uporać się z nieustannie wzrastającą liczbą rannych, których nie można — jak w pierwszych diniach oblężenia — ewakuować samolotami czy śmigłowcami. Generał Cogny, w obawie przed dalszym bezcelowym osłabianiem pozycji obron
nych w delcie, nieśmiało rozważa ewentualność rozejmu; Navarre ani słyszeć o tym nie chce: ciągle jeszcze ważą się losy operacji „Sęp”, ciągle jeszcze wierzy, że może interwencja ciężkich bombowców amerykańskich czy nawet bomby atomowe pozwolą odwrócić kartę. Rozkazy są formalne i jednoznaczne: żadnej kapitulacji.
Ale próba przeprowadzenia operacji „Condor” to już tylko akt rozpaczy. Słabe oddziały francuskie w Laosie, pod dowództwem pułkownika de Crève- coeura, mają podjąć próbę przedarcia się w okolice Dien Bien Phu, by ewentualnie przyjść z odsieczą niedobitkom garnizonu *. Jest rzeczą więcej niż wątpliwą, czy gdyby nawet operacja ta została przeprowadzona wcześniej, i to znaczniejszymi siłami — co wymagałoby przecież porzucenia nieudanej, ale bliskiej sercu Navarre’a operacji zaczepnej „Atlanta” w południowej części Gór Annamskich i w środkowym Laosie -^p udałoby się ocalić choć część garnizonu. W każdym jednak razie Navarre nieprzypadkowo zwleka ż wy-
daniem rozkazu, do ostatniej chwili licząc na skuteczność amerykańskiej interwencji zbrojnej. Gdy wreszcie zdecyduje się, będzie za późno, tak samo zresztą jak z realizacją równolegle rozpatrywanej raczej niż przygotowywanej operacji „Albatros” —
— próby przełamania pierścienia oblężenia przez garnizon Dien Bien Phu, który porzuciwszy rannych i cały ciężki sprzęt, mittłby szukać schronienia w dżungli, starając się przebić przy pomocy oddziałków płk. de Crèvecoeura do opanowanej jeszcze przez Francuzów części Laosu.
Tymczasem w kotlinie Dien Bien Phu z każdym dniem kurczy się powierzchnia zajmowana przez oblężony obóz warowny, by wreszcie stopnieć do dwóch zaledwie kilometrów kwadratowych. Ogień artylerii wietnamskiej jest coraz bardziej morderczy. Po definitywnej utracie lotniska zaopatrzenie garnizonu możliwe jest tylko przy pomocy zrzutów spadochręmowych, które w niewielkiej tylko części trafiają do miejsca przeznaczenia.
Trzecia, ostatnia faza wielkiej bitwy rozpoczyna się 1 maja. Przez sześć dni trwają zażarte walki o Wzgórza Cl i Al, ale już pierwszej nocy pada „Ęliane 1”, a nazajutrz „Dominique 3” i „Hugu- ette 5”. W dniu 2 maja garnizon otrzymuje ostatnie posiłki: skacze — piąty z kolei od roz- # poczęcia bitwy — 1 batalion spadochroniarzy kolonialnych. Najbardziej zacięty bój toczy się na » pozycjach bronionych przez Legię Cudzoziemską: Niemcy, stanowiący przytłaczającą większość najemników, nie mają nic do stracenia.
Natomiast próba rzucenia do kontrataku kompanii marokańskiej kończy się kompromitacją: żołnierze odmawiają wykonania rozkazu, mają dość umierania za nie swoją sprawę. W nocy z 3 na 4 maja wśród ulewnego deszczu oblegający zdobywają „Huguette 4”, na zachód od stanowiska dowodzenia, 6 maja ten sam los spotyka „Eliane 10”. W obozie warownym, który obecnie stanowi już tylko kwadrat o wymiarach kilometr na kilometr, oficerowie przystępują do niszczenia sprzętu wojennego i palenia szyfrów. Żołnierze algierscy i marokańscy, wymachując białymi płachtami, wychodzą ze schronów na spotkanie uzbrojonych po zęby bojowników Armii Ludowej i witają ich słowem zrozumiałym we wszystkich wojskach świata: Kamerad...
Tej nocy wspomina Pham Van Tuy wilgotny i upalny wieczór 6 maja, gdy w lepkim błocie grzęźli atakujący i obrońcy pospołu— moje zadanie polegało głównie na wspieraniu natarcia naszej jednostki, która miała zająć to, co myśmy nazywali kotą 204, około 400 metrów od stanowiska dowodzenia gen. de Castries. Gdy tylko słońce zaszło, zabraliśmy jak zwykle łopaty i motyki...
O świcie transzeje podeszły pod bunkier de Ca- striesa. Nieprzyjaciel strzelał do nas jeszcze z pistoletów; niektórzy obrzucili więc granatami otwory strzelnicze bunkra i ogień ustał. W kilka chwil później jakiś kapitan wyszedł i powiedział, że de Castries pragnie rozmawiać z dowódcą wojsk Dien Bien Phu. Dowódca naszej kompanii odparł,
że de Cebstries może rozmawiać z nim, nie z głównodowodzącym. Kapitan odpowiedział, że otrzymał jedynie rozkaz przygotowania spotkania z głównodowodzącym wojsk Dien Bien Pinu, po czym dodał, że pójdzie i poprosi o dalsze instrukcje. Powrócił do podziemnego schronu i przez piąć minut nie działo się nic. Dowódca naszej kompanii z pistoletem w ręku, w towarzystwie dwóch żołnierzy uzbrojonych w pistolety maszynowe, wszedł do schronu. Sztab de Castriesa znajdował się tam w komplecie...
Tak więc 7 maja, 1954 r. po 55 dniach i 55 nocach największej bitwy w aziejach wojny indo- chińskiej, zwycięskie oddziały wietnamskie osiągnęły wreszcie stanowisko dowodzenia generała de Castries; dowódca garnizonu został 15 kwietnia awansowany (podobnie jak wielu oficerów sztabowych), a generalskie szlify, wraz z koniakiem dla ; uświetnienia tego wydarzenia, zrzucono mu za pomocą spadochronu. W ostatniej rozmowie telefonicznej z Hanoi generał Cogny powiedział:' ‘
— Słuchaj, stary, pewnie teraz trzeba już skończyć. Jasne, że to wszystko, czegośćie do tej pory dokonali, jest naprawdę wspaniałe. Ale nie wolno wszystkiego zepsuć wywieszając białą flagę. Jesteście pokonani, ale żadnej kapitulacji, żadnej białej flagi...
Ale jest już za późno: na stanowisku dowodzenia powiewa biała flaga. Francuscy oficerowie, którym nienawistna jest myśl o kapitulacji przed
wzgardzanymi „żółtkami”, będą się później zaklinać na wszystkie świętości, że białej flagi nie wywieszono; na ich nieszczęście zbyt wielu świadków — i to z obu walczących stron — widziało ją na własne oczy, by fakt ten można było ukryć za pomocą prymitywnego fałszerstwa: wycięcia z taśmy, na której nagrana została ostatnia roz- mówa generała de Castries i Cogny, tych fragmentów, w których dowódca garnizonu tłumaczył się, że musiał skapitulować, by ocalić rannych.
I tak na przykład w oficjalnym miesięczniku Legii Cudzoziemskiej z kwietnia 1963 roku sierżant Legii Kubiak we wspomnieniach z owej pamiętnej bitwy napisał wręcz, że nad kwaterą główną generała de Castries powiewała biała flaga, w miejsce której dowódca sekcji Wietnamskiej Armii Ludowej Chu ta The wywiesił po paru minutach czerwony sztandar ze złotą gwiazdą; relacja ta nigdy przez nikogo nie była kwestionowana. W świetle tych świadectw — i wielu innych — twierdzenie generała Ćatroux, który przewodniczył komisji śledczej, powołanej przez francuskie Zgromadzenie Narodowe dla wyświetlenia odpowiedzialności za porażkę pod Dien Bien Phu, jakoby „garnizon nie skapitulował i pozostał wierny honorowi broni” — uznać należy za naiwne kłamstwo. Występuje ono zresztą u wielu innych zainteresowanych oficerów, z generałem Navarrem na czele: konieczność poddania się
„żółtkom” boli ich widocznie bardziej niż przegrana bitwa, przegrana kampania i przegrana wojna...
W kilka godzin później parlamentariuszy z białą flagą wysyła do linii wietnamskich dowódca broniącego się jeszcze pododcinka południowego (fort „Isabelle”), pułkownik Lalande. Widząc beznadziejność sytuacji, postanawia na wieść o upadku odcinka środkowego zrezygnować z zamierzonej próby sforsowania drogi przez dżunglę w kierunku kolumny płk. de Crevecoeura i wydaj e rozkaz | przerwania oporu.
Z zapadnięciem nocy w całej kotlinie Dien Bien Phu walki ustają. Nad umęczoną ziemią zapada cisza. Żołnierze pokonanego garnizonu w dziesięcioosobowych grupach, bez eskorty, wloką się potulnie wyznaczonymi im dróżkami w kierunku zaplecza, gdzie formują się pierwsze obozy jenieckie. Z butną nawet w godzinie klęski postawą niektórych oficerów zawodowych i niemieckich legionistów żałośnie kontrastuje postawa żołnierzy pochodzących z Afryki i Azji. Ich nadzieją są przyjazne uśmiechy żołnierzy Wietnamskiej Ar-' mii Ludowej, którzy łamaną francuszczyzną zapewniają: „Wojna skończona...”
Następnego dnia w Genewie międzynarodowa konferencja przystępuje do formalnych obrad nad sytuacją w Indochinach. Francuski minister spraw zagranicznych Georges Bidault teraz już proponuje zawieszenie broni. Bitwa o Dien Bien Phu jest skończona.
177 . ..!
mm!-, ' V \ \ \ \ -v\\ j mmrnrnś ‘I _[_ L : ; ...i)
GENEWA — I PO GENEWIE
Był to jeden z pierwszych ęlni obrad konferencji w Genewie, rozpoczętej 26 kwietnia 1954 r.
Z sali posiedzeń genewskiego Pałacu Narodów wyszedł w pośpiechu amerykański sekretarz stanu, John Foster Dulles. Na czerwonej twarzy rysowała się wściekłość, kąciki ust miał spuszczone, nie próbował nawet ukryć niepohamowanego gniewu. Naoczni świadkowie mówili później, że wyglądał jak gracz, który w kasynie wszystko postawił na jedną kartę i zgrał się do nitki. Wskoczył do oczekującej go limuzyny, która natychmiast ruszyła pełnym gazem. W tydzień zaledwie po otwarciu konferencji Dulles uznał się za pokonanego — i wyjechał, by więcej tu nie powrócić.
Wściekłość człowieka, który sam o sobie mawiał, że potrafi urobić prezydenta Stanów Zjednoczonych jak zręczny adwokat prowincjonalną ławę przysięgłych, była całkowicie uzasadniona: wiadomości napływające z Indochin nie pozostawiały ani cienia wątpliwości co do wyników wielkiej bitwy, toczącej się od sześciu j tygodni w kotlinie Dien Bien Phu. Wszystkie próby zapobieżenia kompromitującej porażce,, bądź za pomocą jawnej interwencji zbrojnej Stanów Zjednoczonych, bądź drogą utworzenia systemu „obrony” Azji południowo-wschodniej, który by pozwolił na umiędzynarodowienie konfliktu, rozbijały się
o stanowczy sprzeciw opinii publicznej, zwłaszcza w Azji. Co gorsza, rzecznikiem tej opinii stał się
najbliższy do tej pory sojusznik Stanów Zjednoczonych — konserwatywny rząd Churchilla i Ede- na w Wielkiej Brytanii. Naprawdę, można było stracić cierpliwość.
Nazajutrz po wyjeździe Dullesa przybył do Genewy na czele delegacji Demokratycznej Republiki Wietnamu wicepremier i minister spraw zagranicznych, Phaim Van Dong. Było w tym zresztą coś symbolicznego: to przecież z poduszczenia Dullesa dopuszczeniu delegacji wietnamskiej do zielonego stołu genewskich obrad przez cały tydzień z uporem sprzeciwiał się szef delegacji francuskiej, Georges Bidault. Ciągle jeszcze liczył, że amerykańska interwencja lotnicza pozwoli Francji — stronie, która wojnę bezsprzecznie przegrała uniknąć bezpośrednich rokowań ze zwycięzcami spod Dien Bien Phu. Gdy nadzieje te rozwiały się — wyjechał Dulles, przyjechał Pham Van Dong. Po blisko ośmiu latach ciężkiej walki w dżungli przybywał obecnie jako przedstawiciel państwa, którego nie można dłużej nie uznawać; minęły bezpowrotnie czasy, gdy Bidault, przemawiając w Organizacji Narodów Zjednoczonych, mówił o prezydencie Ho Chi Minhu jako o „nie istniejącej zjawie”. Pham Van Donga nie można było traktować jak „nie istniejącą zjawę” — w trzy dni po jego wylądowaniu na genewskim lotnisku uczestnicy konferencji dowiedzieli się z agencyjnych depesz, że bitwa o Dien Bien Phu została zakończona wspaniałym wojskowym .zwycięstwem Wietnamskiej Armii Ludowej.
Przyznać trzeba jednak, że Bidault niełatwo zrezygnował. Sposobność do demonstracji „nieuznawania” Demokratycznej Republiki Vietnamu znalazł jednak dość niezręczną: sprawę ewakuacji rannych i chorych żołnierzy wziętego do niewoli garnizonu Dien Bien Phu. Sprawa jest tak charakterystyczna, że zasługuje na szersze przypomnienie.
Propozycja ewakuacji rannych i chorych wysunięta została przez Francuzów jeszcze w czasie trwania bitwy; jasne jednak było, że decydowały tu nie względy humanitarne, a tylko jeszcze jedna próba odroczenia nieuchronnie zbliżającej się kapitulacji w nadziei, że „cud” 'amerykańskiej interwencji ocali twierdzę. Zanim jednak doszło do bardziej rzeczowych dyskusji, nastąpiła kapitulacja, a chorzy i ranni żołnierze garnizonu znaleźli się w szpitalach polowych Wietnamskiej Armii Ludowej, gdzie — według świadectwa wszystkich zainteresowanych — traktowani byli na równi z żołnierzami wietnamskimi.^ Rzecz oczywista, poziom tych szpitali odbiegał od tego, do którego przyzwyczajeni byli zwłaszcza Europejczycy — wynikało to z trudnych warunków panujących w dżungli, warunków, w jakich przez osiem lat dziesiątki i setki tysięcy ochotników walczyły bez słowa skargi o wyzwolenie kraju.
Dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej nie robiło trudności, gdy ze strony francuskiej wysunięto propozycję ewakuacji rannych i choryc^ jeńców. Krótko po zakończeniu bitwy w Dien Bien
Phu wylądował śmigłowiec, na którego pokładzie znajdował się pułkownik francuskiej służby zdrowia. Szybko osiągnięto porozumienie, na mocy którego miano ewakuować drogą powietrzną około 900 rannych, po 80—100 osób dziennie. Francuzi zobowiązali się w zamian przerwać bombardowanie z powietrza strefy rozciągającej się w promieniu dziesięciu kilometrów od Dien Bien Phu oraz wzdłuż drogi z Dien Bien Phu do Son La, którą odbywała się ewakuacja pozostałych jeńców i rannych żołnierzy Armii Ludowej. Pułkownik odleciał do Hanói i powrócił tego samego dnia z tekstem porozumienia, podpisanym przez generała Cogny jako głównodowodzącego wojsk francuskich w Wietnamie północnym.
Cogny, opierając się na meldunkach lekarza , wojskowego przybyłego z Dien Bien Phu, wystosował do dowództwa Wietnamskiej Armii Ludowej następującą depeszę:
Przedstawiciele francuskiego naczelnego dowództwa wyrażają podziękowanie przedstawicielom naczelnego dowództwa Wietnamskiej Armii Ludowej za uczucia humanitaryzmu i troskę, która nimi kierowała przy roztaczaniu czynnej opieki nad francuskimi rannymi.
Choć wojska wietnamskie natychmiast przystąpiły do remontu pasów startowych na lotnisku Dien Bien Phu, aby umożliwić szybszą ewakuację rannych, oczekiwane nazajutrz pierwsze śmigłowce nie pojawiły się; jeden tylko zabrał do Hanoi pierwszych jedenastu rannych. Sprawa była tak
' 181
oburzająca, że dwóch francuskich lekarzy wojskowych wystosowało z niewoli depeszę do generała Navarre’a: Protestujemy stanowczo w naczelnym dowództwie z powodu niewykorzystania układów zawartych w duchu przyjaźni z Wietnamską Armią Ludową, co przedłuża cierpienia naszych rannych.
Że nie był to przypadek — świadczy fakt, iż w Genewie Bidault przez kilka dni usiłował nie dopuścić do wszczęcia rokowań na temat zakończenia działań wojennych w Indochinach pod pretekstem, żę strona wietnamska nie honoruje porozumienia o ewakuacji rannych. Protestował — za pośrednictwem delegacji radzieckiej i chińskiej — udając, że nie dostrzega zasiadającego przy tym samym stole Pham Van Donga. Nie trzeba dodawać, jak perfidnie sprawa ta została wykorzystana przez prasę amerykańską i niektóre dzienniki francuskie; ze współczucia i troski o losy rannych i chorych usiłowano zbić kapitał polityczny, który by jeszcze teraz, po kapitulacji Dien Bien Phu, usprawiedliwiał amerykańską interwencję w Wietnamie. Te same gazety przemilczały oczywiście fakt, że 17 maja dowództwo Wietnamskiej Armii Ludowej otrzymało ultimatum: bombardowanie będzie wznowione, jeśli nie zostanie zawarte zupełnie, nowe porozumienie. Tegoż dnia, na długo przed upływem terminu ultimatum, szosa do Son La została zaatakowana z powietrza, a 15 francuskich jeńców wojennych zginęło od własnych bomb i
Jak każde kłamstwo — i to jednak miało krótkie nogi. Zostało przygwożdżone na konferencji prasowej u rzecznika francuskiej delegacji w Genewie Baeyensa, i to w znacznej mierze przez dziennikarzy francuskich. Oto kilka znamiennych wyjątków ze stenogramu tej konferencji:
■ —= Dlaczego konwencja o ewakuacji rannych została pogwałcona, a szosa zbombardowana?
—i Viet Minh (rzecznik rządu francuskiego wciąż nie mógł odzwyczaić się od tradycyjnej nomenklatury...) wykorzystał nasze zobowiązanie przerwania bombardowania do transportu zaopatrzenia.
1— Czy konwencja zawierała klauzulą zabraniającą transportów zaopatrzenia?
—^I W żadnym wypadku nie powinni byli z niej korzystać dla transportu zaopatrzenia.
— Skąd wiadomo, że transportowano zaopatrzenie? Czy Wietnamczycy nie zwykli transportować zaopatrzenia nocą?
— Istnieje przypuszczenie, że skorzystali z konwencji, aby przewozić zaopatrzenie za dnia (na sali okrzyki protestu i wyrazy zaskoczenia).
— Dlaczego zobowiązaliśmy się nie bombardować szosy, jeśli'później mieliśmy zmienić zdanie? B Porozumienie zawarte zostało przez pułkownika służby zdrowia, który nie tbył biegły w sprawach wojskowych.
— Czy to nie generał Cogny w gruncie rzeczy podpisał porozumienie? Czyż nie należy uznać go za miarodajny autorytet wojskowy?
^ 183
i.
— W tej sprawie nie mam żadnych informacji (okrzyki z sali: „Ale my mamy!”).
— Czyż nie jest faktem, że zobowiązanie powstrzymania się od bombardowania Dien Bien Phu i szosy zaproponowane zostało przez francuskiego pułkownika służby zdrowia, że figurowąłó w przywiezionym przezeń projekcie konwencji i że propozycja ta nie wyszła od Wietnamskiej Armii Ludowej?
— Nie jestem pewny — Baeyenś coraz energiczniej wachluje się, kryjąc purpurową twarz za dokumentem trzymanym w ręku. Ale w ciągu pięciu dni ewakuowano tylko jedenastu rannych.
— Czyż nie jest faktem, że po podpisaniu konwencji nie przysłano śmigłowców, choć Wietnamska Armia Ludowa dokonała wszystkich przygotowań i czekała na przylot?
— W tej sprawie nie dysponuję żadnymi informacjami.
— Niech pan odpowie —^ stracił cierpliwość jeden z korespondentów prawicowej prasy francuskiej — Niech pan nam odpowie: tak czy nie. Niektórzy z nas chcą napisać prawdę w jutrzejszych gazetach porannych!
— Jak pan wyjaśni, że sądząc po godzinie, w której doniesienia agencji o pierwszym bombardowaniu dotarły do Paryża, szosa zbombardowana została przed upływem terminu ultimatum?
Brak oclpowiedzi...
—i Czy zechce pan potwierdzić, że w rzeczywi
stości generał Cogny uzyskał całkowicie zadowalającą konwencją w sprawie ewakuacji naszych rannych na postawionych przez niego samego warunkach, ale konwencja została pogwałcona na rozkaz Paryża ze względów politycznych, związanych z konferencją genewską?
I znów brak odpowiedzi...
♦
Obrady konferencji genewskiej, jej przebieg i zawarte tam układy wykraczają poza ramy niniejszej opowieści. Przypomnieć trzeba jedynie, że 20 lipca 1954 r., już po wycofaniu się Dullesa oraz obaleniu rządu Laniel- Bidault we Francji i zastąpieniu go przez gabinet Mendes-France’a, w wyniku długotrwałych rokowań podpisano — pod nieobecność delegata amerykańskiego Bedell- Smitha kompromisowe układy o przerwaniu ognia oraz deklarację polityczną. Najważniejsze postanowienia dotyczyły zaprzestania działań wojennych i wycofania sił zbrojnych do stref przegrupowania — dla Wietnamskiej Armii Ludowej na północ, a dla francuskiego korpusu ekspedycyjnego na południe od 17 równoleżnika. Linia de- markacyjna w żadnym wypadku nie miała być traktowana jako granica terytorialna czy polityczna: w ciągu dwóch lat odbyć się miały wybory w całym kraju, którSgo niepodległość i jedność Francja uznała.. Do nadzoru i kontroli nad tymi postanowieniami (a także nad pozostałymi
klauzulami wojskowymi i politycznymi, jak ograniczenie zbrojeń czy zagwarantowanie swobód demokratycznych) powołana została międzynarodowa komisja, w której obok przedstawiciela Indii jako przewodniczącego zasiadali delegaci Polski i Kanady. § >
Wiadomo powszechnie, że najistotniejsze z tych postanowień nie zostały dotrzymane z winy Stanów Zjednoczonych, które od samego początku wzięły zdecydowany kurs na przekształcenie południowego Wietnamu (tzn. strefy na południe od 17 równoleżnika) w marionetkowe państwo, będące bastionem antykomunizmu w Azji południowo-wschodniej. W storpedowaniu wyborów ogólnowietnamskich i uniemożliwieniu zjednoczenia kraju, podobnie jak w wyeliminowaniu wpływów francuskich i zastąpieniu ich amerykańskimi, koła rządzące Stanów Zjednoczonych znalazły posłuszne narzędzie w klice Ngo Dinh Die- ma, która przez kilka lat rządziła niepodzielnie w Sajgonie. Wojna narodowowyzwoleńcza w południowym Wietnamie trwa jednak po dziś dzień. Przeciwnikiem jest już nie francuski korpus ekspedycyjny i posiłkowe oddziały marionetkowego cesarza Bao Daia, lecz uzbrojona przez Amerykanów po zęby armia południowowietnamska, wspomagana nie tylko przez amerykańskich „in'= struktorów” i „doradców” (ich liczba idzie już w dziesiątki tysięcy!), lecz także przez amerykańskie oddziały piechoty morskiej, wojska lądowe uczestniczące bezpośrednio w działaniach wojen
nych, samoloty, śmigłowce, a nawet okręty wojenne. Czyż nie świadczy to dobitnie, że i ta próba pokrzyżowania naturalnego dążenia narodu wietnamskiego do stworzenia własnego, niepodległego i zjednoczonego demokratycznego państwa, z góry skazana jest na niepowodzenie?
Dziś, z perspektywy dziesięciu z górą lat, wiemy, że konferencja genewska i zawarte na niej układy nie oznaczały — jak wierzono — zakończenia wojny w Wietnamie. Niemniej jednak stanowiły one w walce wyzwoleńczej narodu wietnamskiego wielkie zwycięstwo i wielki krok naprzód. Przyniosły nie tylko międzynarodowe uznanie prawa narodu wietnamskiego do niepodległego bytu, ale i wzmocniły materialną bazę tej walki, Demokratyczną Republikę Wietnamu. Jej rząd i jej armia po ośmiu latach bohaterskiej walki wyszły wreszcie z dżungli, powróciły do Hanoi i Hajfongu. Można było przystąpić do pokojowego budownictwa nowego ładu społecznego, do zabliźnienia ran wojny, do umacniania pozycji Demokratycznej Republiki Wietnamu w kraju i na arenie międzynarodowej.
— Wojna wyzwoleńcza w Wietnamie -— pisał generał Giap — przyniosła wielkie zwycięstwo. Na całkowicie wyzwolonej północy imperialiści zostali przepędzeni, klasa obszarników rolnych zlikwidowana, a ludność mocnym krokiem posuwa się naprzód na drodze budownictwa socjalizmu, co jednocześnie czyni z północy silne oparcie dla pokojowego zjednoczenia Ojczyzny.
W osiągnięciu tego wielkiego zwycięstwa, którego ukoronowaniem było podpisanie układów genewskich, rozstrzygającą rolę odegrała właśnie bitwa o Dien Bien Phu. Powróćmy więc jeszcze do podsumowania tego wspaniałego wyczynu Wietnamskiej Armii Ludowej i całego narodu wietnamskiego. \
♦
Francuski korpus ekspedycyjny w Indochinach stracił w bitwie o Dien Bien Phu około 16—17 tysięcy ludzi, w tym 12 137 jeńców, wziętych do niewoli po kapitulacji, garnizonu, oraz 1161 „dezerterów” — głównie Wietnamczyków i Thajów (ale także Algierczyków, Marokańczyków i nawet legionistów, którzy przeszli na stronę wietnamską). Straty Wietnamskiej Armii Ludowej nie zostały nigdy oficjalnie opublikowane; według źródeł francuskich, raczej wyolbrzymiających straty przeciwnika, miały sięgać około 23 000 ludzi, w tym około 8000 zabitych.
Nie są to cyfry wielkie ani w porównaniu z wielkimi bitwami wojen światowych czy choćby wojny w Korei, ani wobec faktu, że francuskie siły zbrojne łącznie z wojskami marionetkowych „państw stowarzyszonych” —. wynosiły wówczas blisko pół miliona ludzi, a Wietnamska Armia Ludowa znów według oceny francuskiej — liczyła około 400 000 żołnierzy. Znaczenia bitwy pod Dien Bien Phu nie można jed-
nak' mierzyć wskaźnikami czysto ilościowymi; pomijając już fakt, że w krainie Thai rozbita została elita korpusu ekspedycyjnego, przede wszystkim doborowe oddziały desantowo-powietrz- ne (spadochroniarze) i.Legii Cudzoziemskiej, w grę wchodzą przede wszystkim względy strategiczne i moralne.
Jeśli idzie o te pierwsze, bitwa pod Dien Bien Phu otworzyła Wietnamskiej Armii Ludowej drogę do delty Rzeki Czerwonej. Gdyby nie przerwanie ognia, uzgodnione na konferencji genewskiej, nic nie zdołałoby zapobiec wyzwoleniu całego Wietnamu północnego (może z wyjątkiem małego przyczółka mostowego w rejonie Haj- fong Hanoi, osłanianego przez siły morskie i powietrzne w Zatoce Tonkińskiej) aż po tzw. Wrota Annamu, to znaczy miejsce, gdzie łańcuch Gór Annamskich znajduje się najbliżej wybrzeży Morza Południowochińskiego. Generał Cogny dlatego właśnie był przeciwnikiem zainstalowania „bazy powietrzno-lądowej” (a później obozu wa- f równego) w kotlinie Dien Bien Phu, ponieważ obawiał się, że konieczność obrony tej wysuniętej pozycji osłabi możliwości obronne delty, a jej utrata otworzy nieprzyjacielowi drogę do Hanoi; późniejszy bieg wydarzeń całkowicie obawy te potwierdził. Po bitwie pod Dien Bien Phu wyzwolenie północnego Wietnamu było sprawą przesądzoną: gdyby nie usankcjonowała go konferencja genewskaj wywalczyłaby je Armia Ludowa siłą zbrojną, tym bardziej że po Dien Bien Phu ma-
rionetkowa armia Bao Daia rozprzęgła się całkowicie, m
Trzeba przy tym pamiętać, że to, co historycy walki wyzwoleńczej narodu wietnamskiego na- II zywają kampanią zimowo-wiosenną 1953—1954, I bynajmniej nie ogranicza się do bitwy o Dien I Bien Phu, choć niewątpliwie tam właśnie przebiegał główny front. Generał Giap wymienia takie operacje Armii Ludowej, jak ożywiona działalność partyzancka na zapleczu nieprzyjaciela Pil w delcie Rzeki Czerwonej i poważne zagrożenie szosy nr 5; sukcesy wojsk V Okręgu (Lien Khu I V), które nie tylko pokrzyżowały zaplanowaną przez generała Navarre’a operację „Atlanta”, ale zlikwidowały francuską grupę ruchomą nr 100, wyzwoliły An Khe i wtargnęły głęboko w okolice Chéo Réo, zagrażając miastom Pleiku i Banmet- houot; wzmożenie działalności partyzanckiej w południowej części kraju (Nam Bo); postępy, partyzanckich oddziałów Pathet Lao i ochotników wietnamskich w środkowym Laosie, gdzie zagrożona została baza Seno itp. Według generała Giapa, straty francuskie we wszystkich tych operacjach (łącznie z bitwą pod Dien Bien Phu) wynosiły 112 000 żołnierzy i 177* samolotów.
Rolę, jaką w kampanii zimowo-wiosennej odegrały te „drugorzędne” fronty, uświadomił sobie JA poniewczasie także gen. Navarre. Nieprzyjaciel — I pisze on — osiągnął bezsporne sukcesy w wysiłkach I zmierzających do związania naszych sił lądowych. Zmusił nas do unieruchomienia znacznej ilości jed
nostek dla ochrony naszych linii komunikacyjnych i naszych lotnisk, a także dla przyjścia z odsieczą naszym okrążonym posterunkom. Brak tych jednostek odczuliśmy dotkliwie, gdy były nam potrzebne do przeprowadzenia operacji odciążającej Dien Bien Phu.
Można oczywiście wzruszeniem ramion pokwitować takie wręcz humorystyczne stwierdzenia, jak depesza agencji prasowej datowana z Sajgonu w sobotę 8 maja, tj. nazajutrz po kapitulacji Dien Bien Phu: Ho Chi Minh i jego otoczenie nie wiedzą, że wybiła ich godzina — oświadczył generał Nguyen van Hinh * — ...Vietminh poniósł takie straty w bitwie o Dien Bien Phu, że narażony jest na dotkliwe porażki w trakcie kampanii jesiennej i zimowej... Dien Bien Phu naruszyło równowcCgę sił na naszą korzyść. To były oczywiste kpiny, ale przecież Francuzi, zwłaszcza przy aktywnej pomocy amerykańskiej, mimo porażki poniesionej w dolinie Dien Bien Phu i utraty 17 batalionów, byli w stanie, przynajmniej na jakiś, czas, umocnić się w południowej części Wietnamu i kontynuować wojnę, nawet po utracie całej delty Rzeki Czerwonej. Z wojskowego punktu widzenia było to możliwe, praktycznie jednak wykluczone.
Dlaczego?
Dlatego, że bitwa pod Dien Bien Phu złamała ducha bojowego korpusu ekspedycyjnego, ale stała się jedną z największych porażek kolonializmu w ogóle. Przynajmniej od 1883 roku przyjmowano jako dogmat nie dopuszczający dyskusji, że Wietnamczycy (może z wyjątkiem niektórych szczepów górskich spośród mniejszości etnicznych) nigdy nie będą dobrymi żołnierzami; przez całe pokolenia werbowani przez Francuzów żołnierze wietnamscy przydzielani byli jedynie do służb pomocniczych — i to bynajmniej nie tylko z braku zaufania do ich lojalności. Cóż więc mówić o możliwości pokonania na polu bitwy zahartowanych w boju i po stokroć lepiej uzbrojonych i wyposażonych wojsk europejskich! Tę legendę rozwiała dopiero raz na zawsze bitwa
0 Dien Bien Phu.
Wspominaliśmy już o trwającej po dziś dzień dyskusji i polemice na temat odpowiedzialności za przegraną bitwę oraz błędów strategicznych
1 taktycznych, popełnionych przez francuskich dowódców różnych szczebli. Wszystko to są jednak rzeczy drugorzędne: źródło zła nie leżało ani w planie Navarre’a, ani w decyzji wydania bitwy generalnej w kotlinie Dien Bien Phu. Już po zakończeniu walk generał Giap powiedział specjalnemu wysłannikowi popularnego francuskiego tygodnika ilustrowanego „Paris-Match”, Jean Farranowi:
Wybór doliny Dien Bien Phu przez Francuzów
n
nie tylko
I słuszny. Ci, którzy tego wyboru dokonali, I dobrze wyyoażyli wszystkie pro i contra. Mieli f rację. (Giap poprawia się). Mieli swoje racje.
I Powiadali sobie: Dien Bien Phu znajduje się bardzo daleko od zaplecza armii Vietminhu. Równie daleko znajduje się także od naszego zaplecza,
i tylko że my, Francuzi, rozwiążemy ten problem przy pomocy lotnictwa. Wietnamczycy nie mają lotnictwa, nie będą więc mogli dostarczyć zaopatrzenia. To jest bardzo rozsądne. Ale rozumowanie to nie sprawdziło się w rzeczywistości: cały naród znalazł rozwiązanie tego problemu logistycznego.
„Wietnamczycy nie będą mogli” •— w tym twierdzeniu tkwi klucz do zrozumienia podstawowego błędu francuskiego kierownictwa wojskowego i politycznego. Wietnamczycy nie będą mogli przeprowadzić niezbędnej koncentracji sił na froncie Dien Bien Phu, nie będą mogli wojskom tym zapewnić zaopatrzenia, nie będą mogli podwieźć ciężkiego sprzętu, nie będą mogli wykorzystać ciężkich dział | artylerii sprzeciwlotniczej, nie będą mogli... nie będą mogli... .
To było. rozumowanie, któremu żaden rozsądny człowiek nie mógł nic zarzucić. Opierało się na dokładnych wyliczeniach, na doświadczeniu pokoleń, na ścisłej nauee wojskowej. Było bezsporne, ale... nieprawdziwe.
Było to rozumowanie, które nie chciało i nie umiało uwzględnić siły, jaką stanowi wola zwy
cięstwa całego narodu, zmobilizowana i zorganizowana przez kierownictwo świadomie celu.
W 1946 roku doszło po raz pierwszy do spotka- nia między generałem Leclerc, głównodowodzącym francuskich sił zbrojnych w Indochinach, a generałem Giapem, który dopiero zaczynał or- l ganizować siły zbrojne Demokratycznej Repu- j bliki Wietnamu. Leclerc, weteran drugiej wojny" światowej, dowódca dywizji, która pierwsza wkroczyła do oswobodzonego od hitlerowskich okupantów Paryża, chciał wprawić w zakłopotanie swego nikomu nie znanego rozmówcę, zapytując go z nutką ironii, jakiej uczelni wojskowej jest absolwentem. Giap odparł z godnością: — Ukończyłem, panie generale, akademię wojskową: akademię dżungli i partyzantki anty japońskiej..!
Czyż można się dziwić francuskim generałom, że takiego przeciwnika nie traktowali poważnie, że nie dopuszczali myśli, by amator i dyletant mógł zwyciężyć ich, adeptów klasycznej sztuki wojennej? Zachodnioeuropejskie czy amerykańskie gazety umiały o Giapie powiedzieć tylko tyle, że jego nienawiść do francuskiego kolonializmu zrodziła się z rodzinnej tragedii: jego żona, nie wytrzymawszy tortur, zmarła we francuskim więzieniu.
Dowódca artylerii obozu warownego w Dien Bien Phu, płk Piroth, odebrał sobie życie, gdy zrozumiał, że wszystkie jego rachuby okazały się fałszywe, że zlekceważył przeciwnika. Inni dowódcy czy mężowie .stanu nie okaz&li podobnie
samokrytycznego ducha. Przeciwnie: wyszukiwali i wyszukują dziesiątki wykrętów, mających usprawiedliwić ich przed współczesnymi i przed potomnością.* Winna jest pomoc chińska lub niedostateczne poparcie amerykańskie, winni są politycy w Paryżu lub dowódcy w Sajgonie i Hanoi, słowem — wszyscy i nikt. Ale mimo całej tej niesmacznej kontrowersji wstrząs, który płk. Pirot- ha pchnął do desperackiego wyciągnięcia zawleczki granatu, wystarczył, by doprowadzić do zakończenia wojny w Indochinach i do podpisania układów genewskich. Ten wstrząs był największą może zasługą krwawo opłaconego zwycięstway wywalczonego pod Dien Bien Phu.
*
Dzieje bitwy o Dien Bien Phu nie są jeszcze domeną wyłącznie historyków: obchodzona niedawno dziesiąta rocznica nie tylko rozpaliła na nowo stare namiętności, ale też dała asumpt do niezliczonych rozważań o charakterze jak najbardziej aktualnym. Okazało się, że mamy do
czynienia nie z zamkniętym rozdziałem z przeszłości, a z doświadczeniem ciągle żywym.
Nie wolno dać się ponieść skłonnościom do rozumowania za pomocą analogii — często może okazać się z gruntu fałszywe. Sytuacja dzisiejsza w Wietnamie południowym różni się pod wieloma względami od sytuacji, w której doszło do bitwy o Dien Bien Phu. Zresztą, wbrew powszechnemu przeświadczeniu, historia nie lubi się powtarzać.
Kiedy się czyta dziś rozważania amerykańskich strategów, polityków czy publicystów na temat wojny w południowym Wietnamie, nieraz bardzo trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko to już było, że wszystko już skądś znamy, że wystarczy trochę zmienić realia, a wyłoni się znajomy obraz.
Rozumowanie amerykańskich dyrygentów wydarzeń wietnamskich jest równie słuszne — i równie fałszywe — jak względy, które skłoniły Navar- re’a do opracowania jego osławionego planu, Paryż i Waszyngton — do. zaakceptowania tego planu, a dowódców wszyśtkich szczebli — do jego praktycznej realizacji. Absolwenci akademii West Point, podobnie jak niegdyś ich koledzy z Saint-Cyr, skrupulatnie badają wszystkie dane
i za każdym razem otrzymują ten sam wynik: wojna w Południowym Wietnamie dawno już powinna była zakończyć się rozgromieniem i likwidacją partyzanckich oddziałów Frontu Wyzwolenia Narodowego. Wszystkie przesłanki zwycię
stwa są po stronie armii rządowej i jej amerykańskich sojuszników. Każde zestawienie czynników zwycięstwa, wykładanych od pokoleń we wszystkich uczelniach sztabowych, daje druzgocącą przewagę siłom rządowym. Liczebnością, uzbrojeniem, kwalifikacjami fachowymi kadry dowódczej, nie mówiąc już o pomocy amerykańskiej, o amerykańskich „instruktorach” czy „doradcach”, o bezpośredniej interwencji amerykańskich sił zbrojnych w ostatnich miesiącach, górują nad oddziałami partyzanckimi, operującymi wśród ryżowisk delty Mekongu czy w pokrytych dżunglą górach południowego Annamu.
Rachunek zgadza się za każdym razem. A przecież mimo to zwycięstwo nie tylko nie jest bliższe, ale z każdym dniem, miesiącem i rokiem oddala się coraz bardziej. Znów wróciła sytuacja, gdy okupanci i podporządkowane im marionetkowe władze miejscowe sprawują kontrolę jedynie nad wielkimi miastami, głównymi szlakami komunikacyjnymi i kilkoma ufortyfikowanymi bazami, podczas gdy w reszcie kraju- istnieje
i działa zorganizowana administracja ludowa. Znów powtarza się znane z ostatnich lat francuskiego panowania zjawisko, że noc należy do partyzantów. Znów regularne oddziały pojawiają się na przedmieściach Sajgonu, jak niegdyś operowały na przedmieściach' Hanoi, dosłownie pod bokiem nieprzyjaciela.
Generał Navarre tak opisuje sytuację, jaką zastał w Wietnamie w momencie objęcia dowództwa
(a więc mniej więcej na rok przed zakończeniem bitwy o Dien Bien Phu):
Z politycznego punktu widzenia Vietmińh stanowił prawdziwe państwo. Ich bezpośrednia władza rozciągała się faktycznie na przeszło połowie Wietnamu, a ponadto u? strefach przez nas kontrolowanych sprawowali potajemną władzę, która eliminowała naszą i pozwalała im zdobywać bardzo poważne uzupełnienie posiadanych środków. Ściągali tam podatki, rekrutowali znaczną część swoich efektywów, czerpali bardzo dużą część ryżu, soli i tkanin, które były im potrzebne; tam znajdowali rowery, które odgrywały dużą rolę w ich systemie zaopatrzenia, produkty fatmaceutyczne potrzebne ich służbie zdrowia, baterie elektryczne, przy pomocy których fabrykowali miny zabijające naszych żołnierzy...
Zastąpmy słowo „Vietminh” lekceważącym określeniem „Vietcong”, używanym dziś w stosunku do walczących o wyzwolenie południowego Wietnamu partyzantów — a otrzymamy niemal dokładny obraz aktualnej sytuacji.
W pamięci czytelników prasy pozostał z pewnością piękny wyczyn partyzantów południowo- wietnamskich, którzy jesienią 1964 roku uczcili pierwszą rocznicę obalenia znienawidzonego reżimu Ngo Dinh Diema śmiałą akcją przeciwko amerykańskiemu lotnisku w Ęien Hoa, 30 kilometrów od Sajgonu. Celny ogień moździerzy wyrządził tak dotkliwe szkody średnim bombowcom, przystosowanym do przenoszenia ładunku bomb
atomowych, że samoloty te, przeprowadzające prowokacyjne, pirackie rajdy na cele w Demokratycznej Republice Wietnamu, trzeba było wycofać do bezpieczniejszych baz na Filipinach. Czyż nie zachodzi tu uderzająca wręcz analogia z bohaterskim wyczynem partyzantów, którzy w przeddzień bitwy o Dien Bien Phu przeprowadzili udaną akcję dywersyjną na lotnisku Cat-Bi koło Hajfongu? Różnica w użytych środkach — bombardowanie artyleryjskie zamiast indywidualnych aktów dywersji — świadczy wymownie, że charakter wojny wyzwoleńczej w Wietnamie zmienił się i zmienia nadal na korzyść walczących o wyzwolenie i zjednoczenie kraju.
Dlaczego Amerykanie nie wygrają w Południowym Wietnamie? Z tych samych względów, dla których przed laty Francuzi przegrali na północy. Ze względu na międzynarodowy układ sił, w którym opinia publiczna coraz ostrzej potępia wszelkie przejawy imperializmu i neokolonializmu. Dlatego, że mają przeciwko sobie przeciwnika walczącego o sprawę słuszną i sprawiedliwą. Dlatego wreszcie, że nie chcą i nie potrafią. uwolnić się od schematów myślenia, które dzielą narody
i rasy na „lepsze” i „gorsze”, które nie pozwalają właściwie ocenić sił przeciwnika, które nie uwzględniają takich niewymiernych czynników zwycięstwa, jak wola narodu i zaufanie do kierownictwa.
To nie błędy poszczególnych dowódców, a z pewnością nie brak męstwa czy ducha bojowego
199 \ %
wśród żołnierzy oblężonego garnizonu sprawiły, że francuski korpus ekspedycyjny przegrał bitwę o Dien Bien Phu, a wraz z nią wojnę w Indochi- nach. Zadecydowały te same czynniki, które dziś stanowią przesłankę zwycięstwa sił walczących o wyzwolenie Południowego Wietnamu z rąk; amerykańskich imperialistów i ich miejscowych sługusów.
A dla partyzantów walczących dziś na całym rozległym terenie, od płynącej wzdłuż 17 równoleżnika rzeki Ben Hai aż po przecinającą deltę Mekongu granicę kambodżańską, bohaterska bitwa o Dien Bien Phu pozostaje niezmiennie wielkim źródłem natchnienia, legendą, która w najcięższych chwilach przysparza nowych sił i daje pewność ostatecznego zwycięstwa. Największe jak dotąd starcie zbrojne w nie zakończonej po dziś dzień walce o wyzwolenie i zjednoczenie Wietnamu stanowi żywy, najbardziej przekonywający dowód, że naród, który pragnie być wolny — jest i pozostaje niezwyciężony, nawet gdy wróg potężniejszy jest po stokroć;
I stąd ciągle żywa aktualność Dien Bien Phu, którego nazwy nikt nigdy z historii śnie wykreśli.