1


Autorka należy do Klubu Artystycznego „Miś*



Projekt okładki Dariusz Rybicki

Opracowanie redakcyjne Maria Czernik

Opracowanie typograficzne Luiza Pindral

© Copyright by Beata Ostrowicka and Zaklad Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo

Wrocław 2002

ISBN 83-04-04617-2

Skład i łamanie

Zakład Narodowy im. Ossolińskich - Wydawnictwo www.ossolineum.pl, osso_bn@pwr. wroc.pl

Druk i oprawa Drukarnia TINTA, 51-315 Wrocław, ul. Kiełczowska 62

LUTY

piątego, poniedziałek

- Sześć tygodni temu umarła Mama, sześć tygodni - po­wtarzam półgłosem i wpatruję się w białawą tarczę zegara wi­szącego na prawo od okna.

Trzecia dziesięć.

Siedzę w kuchni od przeszło trzech godzin i rozmyślam.

Nie płaczę.

Kiedyś ryczałam o byle głupstwo. O to, że Kukuśka doku­cza, że czegoś nie potrafię, że Szymek przeszkadza, gdy są u mnie dziewczyny.

Nie płakałam nawet na pogrzebie Mamy.

Za to Kukuśka tak spazmowała, że aż zasłabła. Szymek pochlipywał, tata był przeraźliwie blady i drgała mu lewa po­wieka.

Sześć tygodni temu Mamę przejechał samochód.

Kierowca miał 2,8 promila alkoholu we krwi.

Trzecia dwadzieścia.

Wspinam się po schodach na piętro. Za środkowymi drzwia­mi znajduje się pokój mój i Kukuśki. Mama nazywała go córu-siowym. Dwa kroki do przodu, lampka po prawej stronie. Pstryk! Świeci. Córusiowy w całej okazałości.

Moje biurko i mój tapczan po prawej stronie, Kukuśki po lewej. U mnie normalnie, u niej zawsze idealnie poukładane (nie wiadomo, po kim to ma). Dwie rozsuwane szafy (zawsze w nich za ciasno), dwie biblioteczki, mój ciemnobrązowy kufer z metalowymi okuciami. Dała mi go babcia Marysia. Trzymam w nim szpargały. Swoje Kuka upchnęła w trzech pudłach z Ikei, stojących jedno na drugim.

Jeszcze jest biurko z komputerem. Na monitorze leży ma­lachitowa popielniczka i malachitowy słoń z obtłuczoną trąbą. Młoda wyczytała, w tych swoich kolorowych gazetach, że ma­lachit neutralizuje złe promieniowanie.

Komputer to kość niezgody w naszej rodzinie. Małego in­teresują wyłącznie gry (im więcej strzelania, kopania, tym le­piej). Kuka godzinami surfuje i mailuje. Ma jakieś trzy przyja­ciółki, których nigdy nie widziała na oczy, ale którym namięt­nie opisuje swoje i nasze życie. Niech sobie opisuje, skoro lubi taki emocjonalny ekshibicjonizm, ale wtedy nikt nie może się do nas dodzwonić.

Pośrodku pokoju, wzdłuż popielato-beżowego dywanu, jest nasza niewidzialna linia demarkacyjna. Gdy byłyśmy młod­sze, rozciągnięte skakanki na podłodze wyznaczały prywat­ność każdej z nas.

Córusiowy jest duży, jasny, ale gdybym miała do wyboru klitkę bez okien i bez Kukuśki albo superpokój z Kukuśką, zdecydowanie wybrałabym klitkę. Młoda jest paskudną współ­lokatorką. W rankingu (przeprowadzonym wśród znajomych) najbardziej upierdliwego rodzeństwa, bezapelacyjnie zajmuje pierwsze miejsce.

Młoda, jak zwykle, śpi w poprzek łóżka. Rozczochrane ciem­ne włosy, delikatne rysy, długie nogi, niezachwiana pewność dwunastolatki i parszywa natura.

Uprzytamniam sobie, że chociaż Kuka to dzieciak (obrazi­łaby się śmiertelnie o to!), bo przecież młodsza ode mnie o czte­ry lata, to ostatnio funkcjonuje nawet, nawet. Szkoła, angiel­ski, zbiórki, lekcje plastyki. Jest tylko bardziej opryskliwa.

Za to Mały zaczai sikać do łóżka.

Dobiega Szymkowe kaszlenie. Dla mnie kaszel to kaszel. Mama rozróżniała wilgotne, suche, krtaniowe, płytkie, głębo­kie. Zawijam się szczelniej szlafrokiem i człapię do niego. Pa­skudna lampka w kształcie Myszki Miki oświetla pokoik (Mały nie pozwala jej gasić w nocy). Wszędzie pełno klocków lego, pluszaków i samochodów.

Mała głowa z krótko ściętymi włosami i lekko odstającymi uszami, chude ramiona osłonięte granatową piżamą i długie

nogi wystające poza krawędź łóżka. Skopana kołdra na dy­wanie.

Przesuwam ręką po prześcieradle. Mokre. W drzwiach sta­je tata. Jest całkowicie nieprzytomny.

Szymek śpi jak zabity. Ani nie czuje mojego przebierania (a wcale nie robię tego zbyt delikatnie), ani tego, jak tata go przenosi.

Wyłączam Myszkę. Po raz pierwszy od sześciu tygodni jest

zgaszona w nocy.

Wracam do córusiowego.

Zwijam się w kłębek i nakrywam kołdrą po czubek głowy. Zimno. Usiłuję liczyć barany. Nic z tego. Doliczam do czter­dziestego dziewiątego barana, a potem znowu „sześć tygodni temu umarła Mama, sześć tygodni..."

jedenastego, niedziela

Gdy patrzę wstecz i staram się przypomnieć sobie pierw­sze tygodnie po pogrzebie, w głowie mam pustkę. Byłam zbyt skupiona na sobie, swoim bólu, a nie na tym, co dzieje się z resz­tą mojej rodziny.

Za to doskonale pamiętam pogrzeb.

Cały rój krewnych, znajomych, koleżanek obsypał Mamę tonami wiązanek, które nie mieściły się na płycie grobu, nas -najpierw - kondolencjami (tata zapomniał zaznaczyć w klep­sydrze, że ich nie chcemy), a potem telefonami, przypominają­cymi, że zawsze możemy liczyć, że gdyby coś się działo, i że to wszystko takie straszne.

Mniej więcej po trzech tygodniach telefony ustały. Na pla­cu boju pozostały tylko dwie osoby - ciotka Kryśka (starsza

0 dwa lata siostra Mamy) i Malwinka - przyjaciółka Mamy
(jeszcze z czasów studenckich).

Obie sprawnie zajęły się mną, Kuka, Szymkiem i tatą. Tak, tatą też. Bo ojciec, po załatwieniu wszystkich formalności po­grzebowych i złożeniu dokumentów potrzebnych do uzyska­nia renty, opadł z sił.

Wziął nawet kilka dni urlopu, które spędził zamknięty w po­koju Mamy.

Początkowo ciotka i Malwinka zaglądały do nas codzien­nie, potem co drugi, trzeci dzień. Prały, gotowały, sprzątały, przytulały, a potem biegiem wracały do swoich spraw. W koń­cu wymogły na tacie, żeby porozglądał się za jakąś osobą do pomocy.

Rzeki życia ciotki i Malwinki coraz szybciej wracały do ich wcześniej ustalonych koryt. Za to nasza rozlewała się bez ładu

1 składu i zaczęła nas topić w swej codzienności.

Szkoła, praca, angielski, lekcje, zbiórki, gimnastyka korek­cyjna, Kukuśkowe wybuchy płaczu, Szymka nocne sikanie, ciągłe pytania o Mamę, kiedy wróci, czyją bolało, gdy umiera­ła, i strach, że zaraz umrze tata, skoro jest starszy od Mamy o trzy lata. Ja nadal nie mogłam sypiać i nocami łaziłam po domu.

Tata postarzał się o kilka lat, jeszcze bardziej zamknął w sobie i chwilami się go bałam. Ożywał tylko w niedzielę. Zabierał nas na pizzę, a później szliśmy do Mamy.

Tak jest i dziś. Była pizzeria, potem bukiet róż i ciemna płyta grobu.

Teraz siedzimy w samochodzie.

Nie rozmawiamy.

Jeżeli już ktoś się odezwie, to raczej mówi coś zdawkowe­go, że korki, chociaż już późno, że ten z prawej w oplu to pa­lant, że jutro znowu zaczyna się kierat, i że Szymek niepo­trzebnie właził do kałuży.

Nie lubię niedziel.

Często chodzę sama do Mamy, ale aż mi skóra cierpnie, gdy idziemy tam wszyscy. Szymek zawsze płacze, ojciec go upomi­na, jakieś babcie nam się przyglądają, a jedna, taka w zielo-

nym płaszczu, traktuje nas jak swoich dobrych znajomych. Wita się, pożycza zapałki i prosi, żeby jej przynieść w butelce wodę z cmentarnej pompy. Nazywamy ją Pompową Staruszką.

Dom sprawia wrażenie, jakby przed chwilą wybuchła w nim bomba. Zwały porozrzucanych butów pod wieszakiem, w kuch­ni brudne naczynia ze śniadania (wyszliśmy dosyć wcześnie), w dużym pokoju kosz z wypranymi ubraniami, na stałe już roz­łożona deska do prasowania, zabawki Szymka, i wszędzie, gdzie tylko okiem sięgnąć, rzeczy nie na swoich miejscach. Na górze, w pokojach niezasłane łóżka i podłoga do umycia, bo Małemu rozlał się sok.

Jak to możliwe, że Mama dawała sobie z tym wszystkim radę? Przecież jeszcze pracowała w szkole i dawała korepety­cje z matematyki.

Jak to możliwe, że nasza czwórka nagle tak zaczęła bała­ganić? Za życia Mamy nikt by nie poszedł do szkoły, zostawia­jąc rozbebeszone łóżko, talerze po śniadaniu na stole w kuch­ni, czy brudne skarpetki rzucone w kąt łazienki.

Kota nie ma, myszy harcują", złości się ciotka Kryśka, gdy przychodzi do nas i próbuje zapanować nad bałaganem i nad naszym niefrasobliwym do niego stosunkiem.

Mam szczerą ochotę wskoczyć do łóżka, nakryć się kołdrą i nie myśleć o tym, że pod marmurową płytą, w tej chwili ozdo­bioną różami, leży Mama.

Nic z tego.

Wiem, że w szkole skończył się mój okres ochronny. Cóż znaczy prawie dorosła uczennica, która straciła matkę, wobec trzech narkomanów z IV b, nakrytych przez policję w jednym z mieszkań, czy ciężarnej uczennicy z III c?

Muszę jeszcze skończyć matematykę, poprawić ćwiczenie z angielskiego i doczytać o Słowackim. Na początek postana­wiam uporać się z matmą.

Szymek, jak to on, nieprzeciętnie długo marudzi przy zdej­mowaniu kurtki, butów, potem szuka pantofli, czerwonego resoraka, a na koniec utyka w toalecie. Ojciec w tym czasie już dawno zmienia pilotem programy w telewizorze. Kukuśka gdzieś dzwoni. Ledwo kończy, telefon piszczy. Odbieram.

8

Ciocia, w przeciwieństwie do Malwinki, uważa, że kobieta stworzona jest tylko po to, by być matką i gospodynią domo­wą. I do tego wcale niepotrzebne są jej modne bluzeczki czy kremy z koenzymami.

Zdaniem ciotki Malwinka zmarnowała sobie życie. Bo co to za życie rozwódki z dwoma dorastającymi synami? Na prze­kór mniemaniu ciotki Malwinka jest wyraźnie zadowolona z tego „zmarnowanego życia". Synów trzyma krótko, chodzi do kina i teatru, ma siwawego narzeczonego, który zwraca się do niej per „Malwisiu".

No i kupuje kremy.

Co do mnie, to Malwinkę lubię, ciotka mnie denerwuje i za­wsze w jej obecności czuję się niepewnie.

- Słuchasz?
-Mhm.

No to mówię. Na ojcu ta wiadomość nie robi większego wrażenia.

- Zaprowadzę Szymka do szkoły, Kasia go przyprowadzi,
a ty zajmiesz się obiadem. Aha, po drodze zrób jakieś zaku­
py - zarządza i szura gazetą.

Po co komu te równania kwadratowe? A co gorsza, wyglą-

10

da na to, że wcześniejsze zadanie zrobiłam do bani. I kiedy tak usiłuję się skupić, do pokoju wchodzi Młoda. Coś tam przekła­da na swoim biurku ozdobionym kasztanami (wytwarzają zdro­wą aurę), figurkami słoni i mówi:

Najszybsze, a przede wszystkim najprostsze, są kanapki. Mechanicznie kroję chleb i smaruję masłem. W głowie mam pustkę. Do kuchni wchodzi tata, po nim zaraz Szymek. Na twarzy ma nadal rozmazany katar.

Do kuchni wpada Kukuśka. Spogląda na stół, a potem otwiera lodówkę.


Nie wiedzieć czemu, każde z nich kieruje swoje pytania i ża­le do mnie.

11

Parę minut po dwudziestej trzeciej Kuka i Szymek naresz­cie śpią, ojciec tkwi przed telewizorem i ogląda film o ludziach porywanych przez UFO, a ja ziewam nad angielskim. Spać mi się chce coraz bardziej, więc postanawiam matmę przepi­sać jutro od Majki, aKordiana przekartkować na przerwach.

- Dobranoc. Spij spokojnie.
Łatwo powiedzieć.

dwunastego, poniedziałek

Budzik ćwierka. Otwieram oczy. Siódma dwadzieścia. Jezu! Pomyliłam się wczoraj. Miałam nastawić na szóstą dwadzie­ścia. Kuka jeszcze śpi.

- Pobudka! Pobudka!

Wyskakuję z łóżka, łapię ubranie i wybiegam z pokoju. I szok! Na korytarzu stoi ziewający Szymek.


A ja na ósmą. Już wiem! Kukuśka odprowadzi Małego do

12

świetlicy. W poniedziałki ma na dziewiątą czterdzieści pięć. Na szczęście ich szkoły są blisko siebie.

- Leć się ubierać, ale już. I przestań wreszcie ziewać. - Wy­
pycham go z łazienki.

Dosłownie po sekundzie ktoś puka.

Już mam wrzasnąć, że siedmioletni chłopak mógłby sam rozwiązać ten trudny problem, które spodnie wybrać, ale Mały dodaje, że przecież najpierw Mama przygotowywała mu ubra­nie, a ostatnio ja. Robi mi się głupio.

- Zaraz przyjdę. Poczekaj.

Wciągam ciuchy na wilgotne jeszcze ciało. W lustrze moja twarz i Mamy niebieski szlafrok wiszący na ścianie. Odwra­cam wzrok od lustra.

Dokładnie wiem, jak wyglądam.

Nic nadzwyczajnego. Mały nos, małe uszy i małe piersi. Długie włosy i długie nogi. Cera jasna, włosy ciemne, oczy zie­lone. Ogólnie szarość i nijakość.

Kukuśka nadal marudzi pod drzwiami, że spóźni się prze­ze mnie i że powinnam obudzić się wcześniej, żeby nie bloko­wać teraz łazienki.

Zła jak osa wyskakuję na korytarz.

Szymek siedzi półgoły na dywanie i składa klocki lego. Na biurku piórnik, porozrzucane kredki i kilka zeszytów.

13

Parę minut po ósmej Szymek kończy jeść kanapkę, popija­jąc ją mlekiem wprost z kartonu.

To mam piętnaście minut z głowy. Za pięć dziewiąta wpy­cham Małego do jego szatni.

Zamykam oczy, żeby nie widzieć szczupłych, zgarbionych pleców i ramion trzęsących się od płaczu. Szymek szlocha co­raz rozpaczliwiej.

- Idź do świetlicy. Przyniosę ci farby i coś do jedzenia.

- Duży czy mały? - Rękawem kurtki wycieram mu mokre
policzki i nos.

- A mógłbym dwa?
-OK.

Pomagam mu założyć nad podziw ciężki tornister, a potem odprowadzam na pierwsze piętro, do świetlicy.

Najbliższy papierniczy jest na Wiślnej. Po drodze kupuję kartonik soku i rogala z czekoladą. Forsy starcza na farby i mały pędzel. Potem pędem do świetlicy. Szymek z kilkoma szczerbatymi kolegami przegląda album z kolorowymi stwor­kami.

l 14

- Patrz, to psajdak! - woła w zachwycie jeden ze szczerbu-
li dziobiąc palcem w obrazek. Jasnobrązowy stworek z wiel­
kim żółtym dziobem. Coś pośredniego między dziobakiem

a kaczką.

Szymek mi macha i dołącza do kumpli.

Do szkoły docieram w połowie chemii. Fizyka i zapowie­dziana kartkówka należą do zamierzchłej przeszłości. Leżą na półce opatrzonej napisem „będą z tego kłopoty".

- Przepraszam - dyszę, wpadając do klasy.
Chemiczka, młoda i szczupła, odkłada kredę, wyciera pal­
ce chusteczką wyjętą z kieszeni dzwonów.

Czuję się podle, a przecież dzień dopiero się zaczął.

- Aleksandra, nie dosłyszałam. Jeszcze raz, tylko głośniej.
Wstawać nie musisz.

Jestem spocona, zła, obrażona na cały świat, a najbardziej na tę parszywą Kukę.

-No?

Zaciskam zęby.

Wiem, co powinnam. Powinnam powiedzieć prawdę. Że musiałam odprowadzić młodszego brata, a potem uciekł mi autobus. Ale nie mam odwagi. Wolę się skulić i czekać, aż to się skończy.

A w ogóle nie lubię chemiczki. Denerwuje mnie, że siada na ławce, że zwraca się do nas przezwiskami, że jest taka, jaką ja nigdy nie będę. Pewną siebie młodą kobietą.

- Jej umarła mama - mówi ktoś zduszonym szeptem za
moimi plecami.

Odwracam się błyskawicznie. Który to kretyn? Który? Pawłowski czy Sierdel?

- Siadaj, Aleksandro. Przerwałaś nam.

Chemica odwraca się do tablicy i pisze wzory. Na policz­kach mam rumieńce. Czym prędzej pochylam się nad pleca­kiem.

Boże, czemu na świecie są tacy gruboskórni kretyni?

l 15

To tylko początek dzisiejszej katorgi. Na polskim wychodzi na jaw, że nie znam Kordiana, więc w dzienniku przy moim nazwisku pojawia się pała, a później w szatni okazuje się, że gdzieś zgubiłam polarowy szalik.

W parszywym nastroju wracam do domu. Nastawiam ra­dio i nieruchomieję w fotelu. Niby nic się nie wydarzyło, bo jedynka to dla mnie nie pierwszyzna, a mam szczerą ochotę powiesić się.

Uświadamiam sobie, że nie mamy obiadu. Zwlekam się do kuchni. Mrożonka do garnka. To brązowawe, pomarszczone, to chyba pieczarki. Woda, kostka rosołowa i pół łyżeczki soli.

Piszczy telefon.

- Szymek nadal tu jest.
A to małpa z tej Kukuśki!

- Bardzo przepraszam, siostra miała przyjść po niego... Będę
za piętnaście minut.

Gruba świetliczanka wysłuchuje jeszcze raz moich zziaja­nych przeprosin. Rozumie, ale chce, by inni zrozumieli, że ona też ma dom. I że bardzo, ale to bardzo się śpieszy.

Całą drogę Mały zamęcza mnie opowiadaniami o pokemo-nach. Mam serdecznie dość słuchania o ewolucjach, rodzajach i o tym, co który potrafi. Z ulgą wchodzę do domu. Bałagan wszechobecny, a Jopek tak wyje, że aż szyby dzwonią.

Kuce rzednie mina. Ale tylko trochę i nie na długo.

l 16


Chrobocze klucz w zamku. Wchodzi tata, trzymając przed sobą firmowe pudełko „Cracovii".

Patrzę na tatę. Ciemne spodnie, ciemna marynarka i grana­towa sportowa koszulka z kołnierzykiem. Średnio to wygląda.

Po obiedzie i kremówkach przygotowuję listę zakupów. Jest tak długa, że ojciec postanawia jechać do Tesco, a wcześniej do bankomatu. I proponuje Szymkowi, żeby z nim pojechał, bo mężczyźni muszą trzymać się razem.

Zamykam za nimi drzwi i idę do córusiowego. Kukuśka siedzi przy swoim biurku, w uszach słuchawki.

- Ej, chcę porozmawiać - mówię.

Mam szczerą ochotę wytargać ją za kudły. Szczeniara za­chowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy. I jak pogardli­wie się odzywa!

l 17

dwudziestego drugiego, czwartek

Boli mnie każdy mięsień, każda kość. A w głowie szum. Nie mogę sobie z niczym poradzić. Z sobą, z domem, ze szkołą.

Doba ma za dużo godzin na rozmyślania, a za mało na to, bym mogła zorganizować nam jako tako życie. Dom...

Co innego sporadycznie ugotować zupę, usmażyć kotlety, nastawić białe pranie, wyprasować koszule dla ojca, a co inne­go jednocześnie pamiętać o tych stu tysiącach rzeczy, bez któ­rych nasze życie kuleje.

Szkoła...

Lekcje, referaty, lektury, zadania. Jak mam skoncentrować się nad wielomianami, romantyzmem i jamochłonami, gdy je­stem zmęczona robieniem zakupów, gotowaniem obiadów i świa­domością, że zaraz powinnam brać się za kolację?

Zapominam o tym, że trzeba kupić masło, że skończyło się mydło, że w toalecie na dole wisi nieświeży ręcznik, który trze­ba koniecznie wymienić, że dwa dni temu miałam przygotować referat z geografii o glebach, że trzeba popilnować Szymka, gdy kreśli te swoje koślawe literki, że czas oddać taty spodnie do pralni, że jasne rzeczy powinny być już dawno wyprasowane, a ciemne wyjęte z pralki. Dużo tego.

Mogłabym robić wszystko, gdyby ktoś, krok po kroku, mną kierował. Zrób to, a teraz to...

Przykład?

Proszę bardzo.

Dzisiaj... Po lekcjach pędem do domu. Przecież trzeba zro­bić obiad. Ziemniaki już się gotują, gdy zauważam, że pokój na dole trzeba koniecznie odkurzyć. Ktoś pogniótł na dywanie

l 18

paluszki. Odkurzam, gdy raptem przypomina mi się, że muszę nastawić pralkę. Ale jak ją nastawić, kiedy w bębnie tłoczy się uprana wczoraj pościel? Gdy wyciągam poszewki i prześciera­dła z poszwy (jak one tam wlazły?) w domu rozchodzi się swąd przypalonych ziemniaków.

I tak do wieczora. Im późniejsze godziny, tym jestem bar­dziej zmęczona i bardziej zła.

Zaraz będzie północ.

Nie mam siły do życia i nie mam lekcji na jutro. Podobnie było wczoraj i przedwczoraj. Więcej przepisuję, niż sama ro­bię. Kordiana nie przeczytałam, tylko korzystałam z bryków. Jutro w szkole będzie trudny dzień.

Nawet nie mam siły się myć.

Rzucam dżinsy na podłogę. W koszulce i majtkach wślizguję się do łóżka.

Kuka nie śpi. Czyta ostatni numer „Dziewczyny".

Patrzy na mnie z potępieniem.

Zazdroszczę jej, że o tej porze ma siłę cokolwiek wyrażać wzrokiem.

Ja nie potrafię zapanować nad opadaniem powiek.

Zasypiam od razu.

dwudziestego szóstego, poniedziałek


Krzywo się uśmiecham. Dla niego to takie proste! Zresztą

l 19

nie może być inne, skoro nigdy nie uczestniczył w domowych sprawach. On to z tych mężów, co pensję do domu przyniesie, kran naprawi, walizki na dworzec zataszczy, ale codzienne mycie naczyń, pranie i sprzątanie, jako drobne prace domowe, zosta­wia żonie.

- Niech umyje okna, zapastuje, wytrzepie dywan, zasło­ny są brudne... - Jasne. Pani Bochenek niczym Sziwa ma osiem rąk. - No, wszystko to, co robiła Mama przed świę­tami.

Teraz ja się denerwuję. Mama nie utrzymywała w do­mu nigdy idealnego porządku (nie to, co mieszkanie-muzeum ciotki Kryśki), ale przed świętami zawsze dostawała napadu sprzątania. Taty biuro tradycyjnie miało wtedy huk roboty, więc wracał do domu bardzo późno i omijały go uroki przed­świątecznych porządków.

A gdy już nastały święta i zmęczona Mama zapowiadała, że na kolejne nic nie piecze, nie gotuje i w ogóle wyjeżdża, tata odpowiadał, że Mama niepotrzebnie histeryzuje, bo wszystko jest zrobione, makowce takie pyszne, i widać tych ważnych domowych rzeczy nie było aż tak dużo.

układam, sprzątam. Na nic. Bałagan już wrósł za głęboko. W cią­gu kilkunastu minut nic nie zrobię.

Pani Bochenek jest szara, cicha i nijaka. Przebiera się z sza-roburej sukienki w szarobury fartuch i wygląda niczym jedna z naszych szkolnych pań sprzątaczek.

- Co mam robić, proszę pani? - pyta cicho.

Sposób, w jaki się do mnie zwraca, ogromnie mnie peszy. Uśmiecham się niepewnie.

- Proszę mi poradzić...

- Ja tam nie wiem. Każdy ma inne wymagania. Robię, co
mi każą.

l 20

Po co mi błyszczące okna, gdy wszędzie totalny syf? Co by Mama poleciła w takiej sytuacji? Pani Bochenek lituje się nad moją niewiedzą i niepewnością.

Już po chwili odkurzacz warczy. Siedzę przy biurku i robię lekcje. Dziś mam angielski, obiecałam też Majce, że potem do niej na chwilę wpadnę.

Rewolucja francuska, 1789-99, rewolucja burżuazyjna, która obaliła francuską monarchię absolutną i..." Po co mi to? Jak można lubić historię? Nic, czytam dalej. Koniec. Te­raz matematyka. Jak można lubić matematykę? Dla relaksu tomik wierszy... Mogłabym tak godzinami spędzać czas.

Warkot nasila się. Otwierają się drzwi do mojego pokoju.

- Już kończę, mamo - mówię trochę nieprzytomnie.
I raptem błysk w głowie!

Mamy przecież nie ma.

MARZEC

pierwszego, czwartek

W domu bez zmian, za to w szkole dużo sprawdzianów i kartkówek, które nie idą mi najlepiej. Ale szczerze mówiąc, mało mnie to obchodzi.

Mam znowu „smutne dni" (to określenie Szymka).

Codziennie po szkole chodzę do Mamy.

W domu spędzam długie godziny nad pudłami ze zdjęciami i na okrągło układam rzeczy w pokoju Mamy.

A nocami, zamiast spać, łażę.

Jest mi wszystko jedno, czy reszta mojej rodziny ma czyste

l 21

ubrania, i czy ma co jeść. Mnie wystarczają jogurty, wytarte dżinsy i bluzy.

Tata zauważył mój stan, chyba rozmawiał z Kukuśką, bo ostatnio zachowuje się nawet wcale, wcale. Dwa razy była Malwinka (ciotka Kryśka miała grypę). Przyniosła swoją słyn­ną drożdżówkę z kruszonką, nagotowała gary zup, gulaszów, posprzątała, poprasowała i kazała brać się w garść.

Nie mam na to wcale ochoty.

Żyję w zawieszeniu i zaczyna mi to odpowiadać.

Leżę zwinięta na tapczanie w pokoju Mamy. Stoi tu biurko (po dziadku), dwa krzesła (po ciotce z Katowic), duża biblio­teczka (z Desy) i wielki fotel obity zielonym sztruksem (Mama zawsze planowała, że kiedyś będzie skórzany). Tutaj Mama poprawiała zeszyty, tony kartkówek i dawała „korki".

Pokój pachnie jeszcze perfumami, na stoliku piętrzą się książki, a na krześle wisi popielata bluzka od kostiumu.

Patrzę w sufit i zastanawiam się, co by było, gdyby w tam­ten piątek Mama nie szła na tę kretyńską konferencję?

Albo gdyby nie szła do szkoły Karmelicką, tylko Rajską?

Albo czemu żaden głos mi nie podpowiedział, żeby zatrzy­mać Mamę w domu?

I gdzie był Pan Bóg, gdy w naszą Mamę wjechał żółty sa­mochód dostawczy?

Chrobocze zamek i do domu wchodzą Młoda i Mały. Kuka mówi coś przyciszonym głosem, nie rozróżniam słów, Szymek pociąga nosem, jakby miał katar.

- Zawsze tak się mówi. Gdzie stawiasz te buty, no gdzie?
Sądząc z odgłosów, przenoszą się do kuchni. Szymkowe

siąkanie przybiera na sile.

-Aha, jak jutro nie znajdziesz szalika, to... - Kukuśką waha się - to szlaban na oglądanie pokemonów.

l 22

-Nie! -Tak!

A teraz do lekcji.

Szymek znika w swoim pokoju, Kuka zostaje w kuchni. W domu zalega cisza. Poprawiam poduszkę i nakrywam się kocem. Raptem strzelają Szymkowe drzwi. Mały człapie do ła­zienki. I naraz na tym malutkim odcinku, między komódką a wazonem z suchymi różami, mówi sam do siebie: „Ja już nie

chcę żyć!".

On ma dopiero siedem lat...

A my wszyscy traktujemy go niczym worek treningowy. Ja wyżywam się, bo nie mogę poradzić sobie z domem i szkołą, a Kukuśką za coś równie ważnego. Biedny szczerbul.

- Hej! Co tam ciekawego? - wołam głośno, wychodząc z po­
koju, gdzie postanawiam zostawić bezpowrotnie swoje „smut­
ne dni".

Rozpacz Szymka nie pozwala na to, by użalać się wyłącznie

nad sobą. Idę na dół.

Kuka siedzi przy stole. Nogi oparte o szafkę, w rękach

Girl".

- Patrz, co było w gazecie. - Macha czerwoną szklaną kul­
ką nawleczoną na czarną żyłkę. - Wisiorek. Odlot, co? A może
kupię drugą? Miałabym komplet. I na rękę, i na szyję.

Nie bardzo wiem, jaki dziś dzień tygodnia, a ona mi tu gada

0 kulkach!

Zaglądam do lodówki. Na szczęście są resztki z produkcji

Malwinki.

- Będzie jakiś obiad?

- Gryczana i gulasz. Co z Szymkiem?
Wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Jest dzisiaj niemożliwy. - Ponownie pochyla się
nad gazetą.

Wracam na górę. Szymek siedzi w swoim ukochanym kąci­ku - między biurkiem a łóżkiem. Zapłakany, w szarej bluzie

1 nowych dżinsach brudnych na kolanach.

l 23

- Słyszałam twoją rozmowę z Kuka. Wszystko będzie do­
brze. - Dotykam jego ramienia. Chciałabym pogłaskać go po
głowie, ale ani ja, ani on nie jesteśmy przyzwyczajeni do ta­
kich czułości. - Czas do fryzjera - mówię żartobliwie. - Ni­
czym się nie martw. Masz po prostu zły dzień.

Nic nie odpowiada, tylko jeszcze bardziej się garbi. Wyglą­da jak kupka nieszczęścia.

Obejmuję go. Ależ jest kościsty! I cały spięty! Przypomi­nam sobie, jak Mama często mnie kołysała, rytmicznie klepiąc po plecach.

Kołyszę szczerbulcem i klepię. Łup, łup, łup. Szymek po­woli przestaje być sztywny niczym kij od szczotki. Przytula się do mnie.

I naraz nad jego ramieniem widzę Kukę. Staje w drzwiach pokoju i długo przygląda się nam bez słowa.

Potem tak samo szybko i cicho jak się pojawiła, znika.

* * *

Nasz rodzinny czas zatrzymał się. Nagle. Bezpowrotnie. Nie­odwołalnie. Tata, Kuka, Szymek i ja jesteśmy uwięzieni wewnątrz zepsutego mechanizmu.

Zabrakło jednego elementu i... trach! Pozostałe nie potrafią prawidłowo funkcjonować. Jeden element. Serce całego rodzinnego mechanizmu.

* * *

siódmego, środa

Lekcje skończyły się wcześniej, bo facet od PO zachorował. Dziś obyło się bez bandażowania i uczenia, które to są rany kłute, a które tłuczone.

| 24

Majka, Gośka i Krzywa wyciągają mnie na spacer do parku. Jest wyjątkowo ciepło i wiosennie. Przez gałęzie prześwie­ca słońce, na ławkach całują się pary, a po alejkach biegają

dzieci i psy.

Dziewczyny są w wyśmienitych humorach. Siadamy na ław­ce. Gośka coś paple o jakiejś Aśce i jakimś Krzyśku, który oka­zał się strasznym chamem, bo na ostatniej imprezie spił się i zaczął dobierać się do jakiejś Kingi.

Krzywa słucha i klnie jak szewc, Majka słucha i podpala, a ja wpatruję się w grupkę dzieci bawiących się w piaskowni­cy. Tylko jedno z nich ma łopatkę i wiaderko, więc inne patrzą na nie pożądliwie, bawiąc się patyczkami. Na pobliskich ław­kach mamy wystawiają twarze do słońca.

Zaczynam przyporządkowywać dzieci i mamy. Ciemnowło­sa szczupła dziewczyna jest chyba od tego chłopczyka w po­marańczowej kurtce. A do tej rozlazłej blondynki pasuje pulch­na dziewczynka w czerwonym skafandrze.

Do naszej Mamy najbardziej podobny jest Szymek. Ten sam uśmiech, niesforne włosy nad czołem, taki sam dołeczek w le­wym policzku.

Kukuśka to wykapany tata.

Ja jestem ni to, ni sio.


Zalega ciężka cisza. Dziewczyny patrzą na siebie ukrad­kiem, mnie omijają wzrokiem. Zepsułam im wiosenny spacer.

- Przepraszam.

- Daj spokój. - Majka na moment dotyka mojej ręki.
Nastrój pryska.

Gośka milknie, Krzywa klnie za dwóch.

- Muszę wracać.

l 25

Gośka wstaje i obciąga spódniczkę na pulchnych biodrach.

W piaskownicy pustoszeje. Pora spania albo obiadu.

- Mhm. - Jest wyraźnie spłoszona. - Albo wiesz co? Ja ją
odwołam... - plącze się - no... przesunę na później.

Odwoła, przesunie? O co chodzi? Już wiem! Majki urodziny były dziesięć dni po pogrzebie.

- Niepotrzebnie to zrobiłaś.

Impreza? W tej chwili brzmi to dla mnie równie egzotycz­nie, jak wyprawa na Borneo.

Tego się nie spodziewałam.

Niebieskie oczy mówią mi, że moja najlepsza przyjaciółka rzeczywiście nie rozumie.

| 26

I oby nigdy nie musiała.

Ale Majce należy się wyjaśnienie.

- Wrócisz zaraz do domu, do mamy. I choćbyś się z nią co­
dziennie kłóciła, a ona cię wyzywała i biła... to ona... jest.

Milkniemy. Słychać śpiew ptaków, szum samochodów, szcze­kanie psa i płacz dziecka.

- Chyba nie.
Uśmiecham się.

To znowu jest moja Majka.

dziesiątego, sobota

Mam już umyte włosy i nakręcone na kolorowe papiloty. Wy­grzebałam z szafy popielaty top i teraz szukam do niego spódni­cy. Wszystkie te zajęcia nie wzbudzają we mnie więcej emocji niż obieranie ziemniaków.

Ganiam po domu w papilotach, starając się jako tako po­sprzątać. Gdyby udało mi się chociaż połowę przedmiotów położyć na swoim miejscu, odniosłabym sukces. Szymek i Ku­ka oglądają kreskówki.

- Wybierasz się dokądś? - chce wiedzieć tata.
Wyjątkowo nie siedzi na kanapie przed telewizorem, tylko

przy stole. Przegląda papiery, które przyniósł z pracy.

- Majka ma urodziny.

l 27

Ojciec leciutko się krzywi.

- Przecież nie będę tańczyła ani robiła striptizu! - wybu­
cham. - Dam prezent i wracam.

- Co to jest ten striptiz? - dopytuje się Szymek.

Wracam do łazienki. Ściągam papiloty. Wredna małpa! A ta­ta? Jakoś się nie krzywił, gdy parę dni temu była w kinie (bo to film trójwymiarowy), ani jak słuchała na cały głos ostatnie­go CD Britney Spears.

- Nie złość się. - Szymek niespodziewanie staje obok mnie.

Już mam krzyknąć, żeby dał mi święty spokój, ale prze­cież parę dni temu obiecałam sobie, że nie będę się na niego złościła.

Ma rację. A w niedzielę na cmentarz. W ramach urozmaice­nia chodzimy jeszcze na grób dziadków ze strony Mamy. Ro­dzice taty są pochowani na Śląsku.

Podejmuję decyzję.

- Mam chodzić goły? - chichocze szczerbate.
Dawno nie widziałam go tak zadowolonego.

Jeszcze raz patrzę w lustro. A gdyby tak zrobić sobie hen­nę? W szafce za lustrem powinna być jeszcze tubka grafitowej. Jest. Jak to Mama robiła? Kamienna miseczka, pasek henny, parę kropel wody utlenionej, szczoteczka i do dzieła.

Wytrzymuję trzy minuty. Oczy szczypią mnie coraz bardziej,

l 28

wiec czym prędzej zmywam wacikami ciemną papkę. Teraz krem nawilżający i wracam do córusiowego. Lekcje czekają.

Nasze wyjście do Majki nie bardzo podoba się tacie. Ot tak, bez powodu. A Kukuśka po prostu się wścieka.

Atmosfera jest burzowa.

Na obiad podaję cztery gorące kubki knora i pierogi z se­rem. Ich różne wersje masowo zalegają dolną szufladę zamra-żalnika. W górnej leżą niezjadliwe pizze (tata kupił je, bo aku­rat była promocja i sprzedawano dwie w cenie jednej, a jak się kupiło pięć, to butelka keczupu gratis).

Siadam do referatu z geografii, a przed piątą zaczynam or­ganizować nasze wyjście.

- Szymek! Spiesz się! Załóż te czarne spodnie!

Stoję w łazience przed lustrem i rozczesuję włosy. Kukuś­ka siedzi na brzegu wanny i wytrwale daje mi w kość.

- Ale po co tam ciągniesz Szymka? Po co? - pyta po raz

setny.

- Bo mu się też coś od życia należy. Wynocha.

Obraża się i trzaska drzwiami do córusiowego.

Ostatnie spojrzenie w lustro. Zeszczuplałam, włosy do pod­cięcia, twarz do wymiany. Rzęsy wcale niezłe, brwi mogłyby być ciut, ciut ciemniejsze.

- Tato, przypomnij Kuce, żeby powiesiła rzeczy. - Nadal

szukam spódnicy.

- Mam lekcje! - wrzeszczy Kuka z góry.

-Ja też. A potem jeszcze muszę ci zrobić kolację i wypraso­wać twoje bluzy!

- Nic mi nie musisz robić! Poradzę sobie bez twojej pomo­
cy! - Znowu trzaska drzwiami.

Tata patrzy na mnie z dezaprobatą.

Znajduję spódnicę. Za fotelem.

l 29

- Jesteś starsza. Powinnaś być mądrzejsza.

Mam już serdecznie dosyć. Czy ojciec zawsze musi brać jej stronę?

- Tato, może byś odkurzył, co?

- Przecież odkurzałem.

- W zeszłym tygodniu. No, idziemy.

Opatulam Szymka szalikiem, chowam prezent do kieszeni kurtki i wychodzimy. Znowu zimno, wieje mi po nogach.

Wraca rzeczywiście szybko. Z wymiętą laurką i bardzo, ale to bardzo zasmuconą buzią.

Dzielnie walczy ze łzami.

- No, nic. Zmieniłem zdanie. Odechciało mi się.
Kucam i delikatnie nim potrząsam.

-Mów.

Łzy płyną strumieniami.

- Gdy wróciłem... to Kaśka powiedziała, że jak się nie ma
Mamy, to się nie powinno chodzić na zabawy. I że Mamie jest
wtedy przykro.

Zamieram.

Jak ona mogła coś takiego zrobić! Nie czuję wściekłości, tylko ogromny smutek. Moja siostra jest zła! Moja siostra jest zła i wredna, tłucze mi się po głowie.

Szymek ciągle płacze. Zazwyczaj takie ślimaczenie wner-wia mnie, teraz przytulam szczerbulca do siebie z całej siły.

Chwilę trwamy w uścisku.

- Dla Mamy? - powtarza z niedowierzaniem.
| 30

- Mhm. Myślisz, że Mama by chciała, żebyśmy tylko płaka­
li i płakali? Rozumiesz? - pytam bez większej nadziei.

Jak mam to wszystko wytłumaczyć mojemu zasmarkane­mu młodszemu bratu, skoro sama nie pojmuję?

Ku mojemu zdziwieniu kilkakrotnie kiwa głową. Odsuwa się ode mnie, rękawem wyciera mokrą buzię i coś mruczy.

-Co?

Niesamowite jest to, jak Szymek z rozpaczy i smutku szyb­ko przeszedł do prawdziwej euforii (też bym tak chciała!). Wi­dać dla siedmioletniego rozumku wystarczyło w zupełności, że Majka zachwyciła się laurką, kazała ją wszystkim podziwiać, podarowała mu komplet cienkopisów (ot tak, właśnie znalazła je w swoim biurku), a następnie posadziła w pokoju z butelką coli i torbą chipsów.

Majka i ja stoimy w kuchni obok stołu uginającego się od talerzy z koreczkami, kanapkami i górami chipsów. Na podło­dze baterie coli, fanty i piwa.

Nieliczni goście (impreza dopiero się rozkręca) zajmują się Szymkiem. Zupełnie jakby był gadającym pluszowym zwierząt­kiem.

Super są takie małe dzieci, co?", mówi już po r z rzędu Gośka. Są super, bo są tylko na chwilę.

- Jesteś - śmieje się Majka.

Wygląda zupełnie inaczej niż na co dzień. Le na ramiączkach, delikatny makijaż, rozpuszczon

l 31

sy sięgające ramion. Jasna cera, duże niebieskie oczy. Ładna jest. Zdecydowanie ładniejsza niż większość dziewczyn, które znam, ale nie potrafi tego wyeksponować. Bojówki, bluzy, wiel­kie koszule, ciężkie buty to jej zwyczajowy rynsztunek.

- Mhm - przytakuję niewyraźnie.

Chcę wyżalić się Majce. Ona potrafi słuchać i czasami coś mądrego doradzić. Sama o sobie nie lubi mówić. Już otwieram usta, gdy raptem mnie oświeca, że to przecież jej dzień. Nie czas na psucie nastroju.

- Głowa mnie boli od rana. Dla ciebie. - Wręczam pre­
zent.

Rozrywa papier. Na podłogę wysypują się szklane gomół­ki. Niebieskie, czerwone, zielone i dwie żółte (ostatnie w skle­pie). Majka lubi takie bzdurki. Zbiera kamienie, muszelki, szklane kulki, więc te drobiazgi są jak najbardziej dla niej.

- Lał! - uśmiecha się. - Nawet wiem, w czym je będę trzy­
mać. Już je lubię.

- Niech będzie. Coś ty z sobą zrobiła? - Patrzy na mnie
uważnie. - Teraz widzę, że masz oczy.

- Odczep się. Jeszcze mnie szczypią. A jak tam wielbiciel?
Darek. Zakochany bez pamięci. Łazi za Majką krok w krok,

oczu od niej nie odrywa i jest szczęśliwy, kiedy na niego spoj­rzy. Poznali się na angielskim.

Bawi mnie wściekła mina Majki.

- Miałam dzień litości. Dobra, idziemy do reszty. Zobaczysz,
co wymyślił.

Wchodzimy do pokoju. I szok! W wazonach, dużych słojach, a nawet plastikowym zielonym wiadrze stoją wspaniałe róże. Wysokie, płomiennoczerwone.

l 32

Ich ofiarodawca, krępy, szeroko uśmiechnięty, stoi przy oknie. Rozjaśnia się na widok Majki.

Majkę bardziej by ucieszyła kapusta od Łukasza.

Majka ma złamane serce.

Ostatniego lata na Mazurach spotkała czarnowłosego stu­denta Łukasza. Spędzili z sobą sześć dni i jedną noc. Dni były cudowne, a noc niezapomniana. Majka zapewniła mnie, że choć nic o niej nie powie, życzy mi i wszystkim innym dziewczynom, żeby ten pierwszy raz był podobny do tego, co ją spotkało.

Łukasz wrócił do siebie, chyba gdzieś w okolice Wrocławia, a Majka do siebie. Zakochana po uszy, na przemian w stanie skrajnego przygnębienia („bo nie dzwoni, nie pisze i czemu nie dał mi swojego adresu?"), to znowu w stanie idiotycznej radości („gdybym miała dziecko, to z pewnością byłoby podob­ne do niego").

Od ośmiu miesięcy, czyli od żagli na Mazurach, czarnowło­sa miłość Majki nie daje znaku życia. Tłumaczyłam, że ma prze­stać myśleć o Łukaszu, bo to już dawno nieaktualne, ale Majka jest oślo uparta. Cały czas pielęgnuje w sercu uczucie do niego, raz na tydzień pisze list miłosny, który potem chowa między majtki i skarpetki („oddam mu wszystkie, gdy się spotkamy"), i jest wyjątkowo nieprzystępna dla chłopaków.

Tak bardzo chciałam, żeby Majka coś więcej mi powiedzia­ła. Ale ona uparła się, że nie.

Chociaż większość osób tu znam, jestem spłoszona.

Jakbym przybyła z zupełnie innej galaktyki. Dziewczyny wesołe, swobodne i obce. Najbardziej w oczy rzuca się Gośka. Niezbyt zgrabna, niezbyt ładna, ale za to na pewno efektowna. Obcisła fioletowa sukienka, ostry makijaż, długie paznokcie, wielkie piersi i jeszcze większy tyłek. Czuję się przy niej ni­czym szary kij od szczotki.

- Ale kurwiszon, co? - szepcze do mnie Krzywa. W ręku
trzyma butelkę piwa. - Kuźwa, ona chyba nie ma majtek. -

l 33

Przechyla butelkę do ust i idzie dalej. Teraz zatrzymuje się przy grupce dziewczyn. Szepcze coś do nich, wskazując ręką Gośkę.

Siadam w wielkim fotelu, przepchniętym w kąt pokoju. Obserwuję wciąż napływających gości, rozmyślam o mojej głu­piej siostrze, której chętnie bym powyrywała kudły, zastana­wiam się nad kwestią majtek Gośki i próbuję policzyć róże.

Jacek pogłośnił muzykę, Margaryna zgasiła światło. Im­preza się rozkręca.

Terkocze dzwonek i pojawia się trzech chłopaków. Jeden wyższy od drugiego. Znam najniższego. To Rura. Kumpel Majki z podstawówki.

Znowu dzwonek. Tym razem dwie dziewczyny. Znajome z żagli. W obcisłych topach, króciutkich spódniczkach, z wyma­lowanymi paznokciami. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Majka z nimi w lecie szoruje pokład i zażera się konserwami.

W mieszkaniu robi się imprezowo. Piwo, wino, papierosy, niecenzuralne kawały, Gośki wyzywające kołysanie piersiami, rzyganie Krzywej (na szczęście dobiegła do toalety). Już naj­wyższy czas, żeby zabrać szczerbulca do domu.

Podnoszę się z fotela, ale jakoś tak nieudolnie, że prawa noga zaplątuje mi się w spódnicę i w efekcie tracę równowagę.

- Aauu - wyrywa mi się nie najgłośniej. Już mam wylądo­
wać na podłodze, gdy ktoś mnie podtrzymuje. - Dziękuję.

Stoję naprzeciwko wysokiego chłopaka. Tego najwyższego. Nadal trzyma mnie za przedramiona.

Patrzy na mnie uważnie. Robi mi się głupio, schylam się i smykam pod jego ramieniem. Ruszam na poszukiwanie Majki.

34

- Szymek gdzie?

Kątem oka widzę, że wysoki chłopak tańczy z Gośką, a ra­czej z jej biustem.

_ W pokoju rodziców. Czemu masz taką minę? Przed przyjaciółką nic się nie ukryje.

Idę do Małego. Zawzięcie rysuje. Potem tylko dwa razy mówi, że chce jeszcze zostać, poza tym ubiera się całkiem sprawnie, jeśli nie liczyć szukania buta i szalika.

- Duży ten kawałek. Jeszcze raz wielkie dzięki. Baw się
dobrze.

Po drodze myślę o wysokim chłopaku. Szymek, cały w skow­ronkach, opowiada i opowiada.

- Fajnie było, co? - Podskakuje. - Jeden chłopak narysował
mi czołg i samolot. W domu je pokoloruję.

W domu... W domu to powinnam zachować się jak starsza, mądra siostra.

Czyli nie krzyczeć na Kukę, tylko zrozumieć, że jest w trud­nej sytuacji.

Ze ma dwanaście lat i że straciła Mamę.

- Ciii, Kasia śpi - szepcze tata, ledwo wchodzimy do domu.
Mam wrażenie, że czekał tutaj na nas. - Spłakała się i zasnęła.

Szymek zerka na mnie, ale nic nie mówi.

- Jak było? - pyta ojciec.

- Pranie? - Ojciec kilkakrotnie mruga. - Jakie znowu pra­
nie. Najpierw Kasia oglądała jakiś film, a potem zasnęła.

Wchodzę do naszego pokoju. Kukuśka z walkmanem półle­ży na tapczanie. Podchodzę i wyrywam jej słuchawki.

l 35

- Ona nie spała! Miała coś zrobić. Sama sobie nie poradzę.
Młoda ma tak zbolałą minę, że nic, tylko siąść i płakać.

Ojciec znowu się na to łapie. Najpierw głaszcze tę swoją Kasię, potem wzdycha i mówi:

- Oj, dziewczyny, oj. Zajmę się tym nieszczęsnym pra­
niem. - Wychodzi.

Zostajemy same.

Dwie rodzone siostry. Już nie dzieci, ale jeszcze nie doro­słe. Mieszkające w tym samym pokoju, mające wspólne koszul­ki i spódnice, a czasami majtki i skarpetki.

Ale nie mogące znaleźć wspólnego języka.

dwudziestego pierwszego, środa

Rano postanawiam, że nie pójdę do szkoły. Nikomu o tym nie mówię. Kolejny „smutny dzień".

Pospiesznie robię kanapki, poganiam Szymka i marzę o tym, żeby już sobie poszli i dali mi spokój. A tu jak na złość Mały szuka butelki na wodę i stroju na wuef, a Kuka koniecz­nie chce wiedzieć, które podpaski są najlepsze. Też sobie wy­brała czas na takie pytania! Zbywam ją, ona się obraża, czyli wszystko jest w normie. Wychodzą. Parę godzin spokoju.

Układam ubrania Mamy. Ciotka sugerowała, żeby ich się pozbyć. Może chciałaby dla siebie? Mama nie miała dużo ciu­chów, ale wszystko, co kupowała, było tak pomyślane, że paso­wało do siebie.

Wiem, że Kuka podbiera Mamy rzeczy. Rajtki, swetry albo tę polarową spódnicę z kamizelką. No, poukładane. Teraz zdjęcia.

| 36

Zawsze po ich obejrzeniu mam ochotę się powiesić. Wyj­muję z szuflady biurka gruby album i niebieskie pudło. Na wierzchu fotka z ostatnich wakacji.

Krynica Morska, plaża, roześmiana Mama w kostiumie bikini my wokół. Patrząc na dziewczęcą sylwetkę Mamy, trud­no uwierzyć, że nas urodziła. To był przyjemny wyjazd.

Są zdjęcia, są muszelki zebrane na plaży. W garażu wisi sieć którą ojciec kupił od rybaka za butelkę wódki, mnie pobo-lewa prawa stopa nadwyrężona przy upadku na molo.

A Mamy już nie ma.

Rozmyślania przerywa piszczenie telefonu.

-Halo?

szaro i nieciekawie, jak sama wygląda. O sąsiadach z bloku, o kwiatach, o mężu nieboszczyku i o córce w Toruniu.

Przychodzi za dwadzieścia minut. Przebiera się, nadal zwra­ca się do mnie „proszę pani", ale teraz to ona mówi, co trzeba zrobić.

- Dam sidoluksu na parkiet. - „Nie, tylko nie ten zapach",
myślę, ale nie mam odwagi tego powiedzieć. - Okno w kuchni
umyJe i wypiorę zasłony z tego pokoju na dole i z sypialni.
Powiesimy mokre, to nie trzeba będzie prasować. Oj, widać, że
tu brakuje kobiecej ręki - wzdycha.

Chowam zdjęcia. Nie będę ich oglądać. Do tego trzeba spo­koju. Atu podśpiewywania o Marynie i jej czarnych oczach.

Koło piętnastej przychodzi Majka z Gośką. Dziewczyny przynoszą ciastka i soki, a specjalnie dla Gośki główkę sałaty (odchudza się przed latem). Zamykamy się w kuchni. Majka Pije herbatę w moim kubku, Gośka wyjada z miseczki solone orzeszki.

Mówią, co było w budzie, a potem Gośka streszcza jakiś l 37

film. Dyskretnie sięgam po gazety Kukuśki. Już po chwili czu. je, że obniża mi się iloraz inteligencji. Młoda powinna mieć szlaban na taki chłam.

- Mam randkę jutro - mówi naraz Gośka.

- Z tym wysokim? - pytam bez zastanowienia.
Patrzy na mnie ze zdumieniem.

- Jakim znowu wysokim?

Czerwienię się pod badawczym spojrzeniem Gośki. Z kolei Majka uśmiecha się niczym Mona Lisa.

-1 co? - Majka wybawia mnie z kłopotu, bo przecież ja nie mogę tego pytania zadać.

- Chodziło mu o to, czy z kimś przyszłaś. Powiedziałam, że
z Szymkiem. Zawsze mówię prawdę. - Puszcza do mnie oko. -
Dodałam jeszcze, że Szymek to równy gość i że jest ci bardzo
bliski.

Ale tańczył z Gośka.

- Wiesz, ile to kalorii? - odzywa się mściwie Majka, gdy
miska jest już pusta. - Co z sałatą?

Gośka wygląda, jakby chciała nas udusić.

- Zapomniałam! Nie mogłyście mi przypomnieć? - podnosi
głos.

-1 nie rzygaj tu przypadkiem - mówi surowo Majka. - Wy­starczy, że narzygałaś mi na dywan.

- Jesteście głupie!

- Ona jest wkurzająca - syczy Majka, gdy Gośka trzaska
drzwiami wejściowymi.

38


Majka dopija herbatę. Widać, że nad czymś usilnie roz­myśla.


Gdzieś z zamierzchłej przeszłości wygrzebuję obraz płowo­włosego Pawła, którego spotykałam na angielskim. Śnił mi się kilkakrotnie, dwa razy odezwał się do mnie, co przyjęłam za dar niebios. A jaka byłam nieszczęśliwa, gdy kiedyś całował szczupłą brunetkę!

Takie to wszystko odległe... i śmieszne.

~ Majka, nie mam teraz nastroju do randek.

l 39

Podchodzi do mnie.

- Ola, tak się boję... Nie dostałam jeszcze okresu. Spóźnia
się już tydzień.

Łup! Jak obuchem w głowę. Zamykam oczy. Roztrzęsiony głos dobiega z bardzo daleka.


- Dziś byś była gruba jak słonica.
Twarz Majki rozświetla uśmiech.

- Kuźwa! Dam na mszę! To przez tę ciążę w budzie wszyst­
ko mi się pomieszało... Od paru dni nie śpię, nie jem, tylko
rozmyślam. Wymyśliłam, że łóżeczko by stało tam gdzie bi­
blioteczka, ty byś została matką chrzestną... i że... że wcale
nie chcę tego dziecka!


Próbuję sobie wyobrazić nagą Majkę i nagiego czarnowło­sego chłopaka. Oboje opaleni, wakacyjni, zakochani.

| 40

Majka kochała się dwa razy... Pewno były świece, roman­tyczne słowa, nastrojowa muzyka. Dwa razy.

Moje doświadczenia seksualne ograniczają się do całowa­nia z Krzyśkiem poznanym na imprezie u Anki. Całowaliśmy się na balkonie, chociaż była późna jesień. Szumiało mi w gło­wie od martini. Krzysiek pachniał piwem i jakąś obrzydliwie duszną wodą kolońską. W pewnym momencie wsunął mi rękę pod bluzkę. Zesztywniałam. Ręka powędrowała w stronę brzu­cha, a potem do góry. Pisnęłam i uciekłam z balkonu jak opa­rzona.

Mam ochotę jeszcze o coś zapytać. Wstydzę się, ale wiem, że taka okazja może już się nie powtórzyć.

- Majka, a skąd... no, jak... skąd wiedziałaś, jak się zacho­
wać?

Wzrusza ramionami.

- Nie wiem.

- A nie... bałaś się, nie wstydziłaś? Jego? Siebie?
Patrzy na mnie z wyższością.

Mamy ten sam rok urodzenia, ale ona jest już kobietą, ja nastoletnią dziewicą, więc może sobie tak patrzeć. Coś mi jesz­cze przychodzi do głowy.

Cisza! Nareszcie wyrzuciłam z siebie to, co od paru miesię­cy we mnie rosło. Majka ma łzy w oczach. Żal mi jej, ale nie Pokażę tego po sobie.

l 41

- Pewno nawet nie pamięta twojego imienia.

Kuli się. Gładzę ją po głowie.

To dla jej dobra.

A takich Łukaszów to się powinno wieszać.

I to wcale nie za szyję.

Późnym wieczorem wystukuję numer Majki.

- Słucham? - mówi zduszonym głosem.
Sto procent pewności, że płakała.
-To ja.

-No?

To ma być rozmowa przyjaciółek? Zlepki nic nieznaczą-cych słów?

Majka się śmieje. To taki gorzki śmiech, nieprzyjemny, ale lepszy niż ten wcześniejszy martwy głos.


-1 o sukinsynie.

- I o sukinsynie - powtarzam.

- Nie pamiętasz przypadkiem, jak on miał na imię?
Parskam śmiechem.

| 42


Odkładam słuchawkę. Dobrze, że zadzwoniłam. A tak dłu­go zastanawiałam się, czy to zrobić!

_ Nie. Kolano mnie boli. - Masuje nogę. - Nie mogę spać. Już nie sikam - mówi cicho.

- Oj, ja wiem. Tak mi się powiedziało. Wiesz? Kuka też
się kiedyś zsikała do łóżka. Śniło jej się, że jest w toalecie... -
zagaduję Małego i sięgam do szafki z lekarstwami.

Dwie łyżeczki syropu przeciwbólowego i szybki masaż ko­lana. Całus już w łóżku.

- Już późno. Spij. - Otulam go kołdrą. - Spij.
Posłusznie przytula się do niebieskiego pluszaka. To któ­
ryś z pokemonów.

Zamykam drzwi i szeroko się uśmiecham. Klawesyn Łukasz.

dwudziestego czwartego, sobota

Tata wyszedł do pracy. Wieczorem idziemy do Malwinki. żde z nas ma lekcje, ja zaległe prasowanie i pranie. Jak na razie Kuka i ja snujemy się w piżamach. Szymek wyjątkowo Jest w dżinsach i bluzie.

Podłogi, schody błyszczą, zasłony pachną lawendowo, w se-etarzyku jest o jedną stówkę mniej, a poza tym bałagan jak °yi, tak jest. Za oknami pada.

l 43

- Chyba pójdę do Michała. - Kukuśka ziewa.

Już zjadła śniadanie, które jej zrobiłam, i obejrzała połowę czarno-białego filmu na Polonii.

- Dziś twoja kolej robienia zakupów - przypominam i sia­
dam przy stole z kartką i długopisem.

- Ale on czeka.

- Jak kocha, to poczeka - mówię cicho, jednak nie na tyle,
żeby nie słyszała.

Usłyszała i obraża się. Udaję, że nie dostrzegam wykrzy­wionych ust i zmarszczonego czoła.

Powtarzam sobie w myślach, że to zagubiona smarkula i do­piero wtedy mówię:


Poddaję się.

l 44

- Właśnie! - włącza się Kukuśka. Do tej pory słuchała łap­
czywie, nie bardzo orientując się w rozmowie, teraz jest coś,
na czym się zna. - Aleś ty głupek!

- To żaden obcy! On zna Majkę! - rozdziera się Szymek.
Dla świętego spokoju dopisuję chipsy, wypycham Kukuśkę

z domu i biorę Szymka na spytki.

Rozmowa z minuty na minutę staje się coraz bardziej za­skakująca.

Skaranie boskie z tym szczerbulcem! A Majka?! Czy ona zgłupiała?

Co robić? Może Majka żartowała? Gdzie słuchawka? Jest.

Muszę natychmiast umyć głowę. Dżinsy i bluza? A może spódnica i top?

l 45

Wraca Kuka. Ledwo otwiera drzwi widać, że gradowa chmu­ra to nic w porównaniu z nią.

Pstryk... Włączyła telewizor. Kolejna reklama cudownego wszystkopiorącego proszku. Ciekawe, że ja nadal wyjmuję z pralki przybrudzone skarpetki i zaplamione bluzy Szymka. A używam tego samego proszku, co ta uśmiechnięta pani.

Decyduję się na dżinsy i bawełnianą beżową koszulkę. Nie­zobowiązujące, a co najważniejsze tylko to nadaje się w tej chwili do włożenia. Reszta niewyprasowanych ubrań zalega w pokoju Mamy.

Frruu! Rozwścieczona przelatuje obok mnie, a potem z hu­kiem trzaska drzwiami do naszego pokoju. I dobrze. Nie mam wcale ochoty patrzeć na nią.

Inna sprawa, że u nas to chyba tylko ojciec nie trzaska.

Biegam, układając rzeczy. Jednocześnie przygotowuję ma­karon z sosem napoli. Szymek mozoli się z odkurzaczem, a Ku­kuśka zawodzi razem z Jopek.

0 czym rozmawiać? A może on rzeczywiście przychodzi do
Szymka? Niezależnie od tego, co wymyśliła i zaplanowała Maj­
ka. Skoro przychodzi do Szymka, to nie mogę mu siedzieć nad
głową, żeby nie wyglądało, że się narzucam.

Szymek jest tylko pretekstem. Przecież pytał o mnie! Pytał! Przychodzi do mnie!

1 46

Ale to pomysł szczerbulca...

Mam mętlik w głowie.

Kukuśka wychodzi z pokoju wtedy, gdy pachnie oregano.

Pseudoobiad jemy w nieprzyjaznej atmosferze. Szymek pró­buje być śmieszny i ładuje do buzi ogromne ilości makaronu, a potem to, co mu z niej wystaje, obcina nożyczkami.

Już po chwili, oblepiony makaronem i sosem, otwiera drzwi.

- Pani da na chleb, pani, ja głodna - zawodzi młoda Ru­
munka. - Ja mam dzieci. Ony też głodne.

Dać jej coś? Ile? Pięć złotych? To za mało... Nie dam. Tyle się mówi o żebrakach-oszukańcach. A jeśli rzeczywiście jest głodna? Stoję tak i rozmyślam, a kobieta w tym czasie wcho­dzi do holu.


47

Tym razem to ja pytam.

- Bo miała farbowane włosy. Jak ją stać na farbę, to i stać
na bułkę.

Znowu dzwonek.

Wychowawczo zerkam przez okno, wciskam guzik otwie­rający bramkę i wpuszczam Majkę.

Choćby mnie mieli kroić żywcem, nie zdradzę, że czuję się zawiedziona.

- No, gdzie Mateusz?

Majka wiesza płaszcz, a potem kuca przed szczerbulcem.

Możliwe.

Powinien przyjść. Skoro obiecał Małemu... Rany! Nic nie

l 48

obiecywał. I szczerze mówiąc, to w tym wszystkim wcale nie chodzi mi o Szymka.

Zdenerwowana myję, wycieram, układam. Kuchnia dawno tak ładnie nie wyglądała. Za życia Mamy to było jedyne miej­sce, gdzie zawsze panował idealny porządek.

Chcę wyrzucić resztki obiadu do kubła, ale okazuje się, że jest pełen.

Mnę w ustach przekleństwo. Czapka na głowę, bo włosy jeszcze wilgotnawe. Niech będzie i Szymkowa, z pomponem. Po­rywam kosz i frunę do pojemnika. Jak zwykle, wszystko prze­pełnione. Trzeba wrócić do kuchni po wielki worek i do niego wrzucić śmieci. A gdy przyjadą śmieciarze, trzeba im go wci­snąć (i pięć złotych za fatygę).

Cześć", słyszę, gdy akurat z kubła wypada mi przed nogi sterta łupin ziemniaczanych.

Stoi po drugiej stronie ogrodzenia.

- Cześć - odpowiadam cicho.

Rany! Dlaczego musiał mnie spotkać akurat w takim miej­scu!

I czemu w tej czapce!?

Jest jeszcze wyższy, niż zapamiętałam.

Ostry nos, niebieskie oczy. Nie ma harmonijnych rysów. Na pewno jest inny niż te wymuskane chłopaki z gazet dla dziewcząt. Przystojny... i bardzo męski.

Właśnie zastanawiam się, co zrobić z czapką.

Z kieszeni spodni wyławiam klucz i otwieram nim bramkę. Stoimy naprzeciwko siebie. On spokojny, ja spłoszona, zaczer­wieniona, z brudnym koszem i w pomponiastej czapce.

- Dawaj kosz - mówi i bierze ode mnie to brązowe paskudz­
two.

49

Idziemy.

Do drzwi dwanaście dużych kroków lub szesnaście małych.

Szymek na widok Mateusza wyje, a potem dostaje szału:

- Mam chipsy dla ciebie! I paluszki. Wiedziałem, że przyj­
dziesz. I nowe kredki. Co z samolotem? A wiesz, że ona nie
była Synem Bożym? Chcesz soku?

Brudny kosz i brat-wariat. Nieźle się prezentujemy.

- Szymek! Cicho! - nie wytrzymuję. - Daj żyć.
Ale Mateusz się śmieje.

Rzuca kurtkę na wieszak, podaje rękę Małemu, a ten cią­gnie go na górę, do swojego pokoju.

Nie bardzo wiem, jak się zachować. Na ratunek przychodzi Majka:

- Kończ te gary, co? - Wpycha mnie do kuchni.
Wręczam Majce fartuszek Mamy, a sama siadam i rozmy­
ślam.

Jestem strasznie spięta. Łapię się na tym, że już ze dwa razy poprawiłam włosy, a trzy obciągnęłam koszulkę. Majka wyczuwa mój niepokój.

- Mam coś dla ciebie - mówi i kiwa głową, żebym do niej po­
deszła. - Proszę. - Wręcza mi przypalony garnek.

Wchodzi Mateusz.

Patrzy na Majkę, a potem robi w tył zwrot. Podchodzi do wieszaka i sięga do kieszeni kurtki.

Po chwili podaje mi drewnianego tulipanka.

Mateusz chyba chce coś powiedzieć, ale akurat wczłapuje Kukuśka.

l 50

Kukuśka wzrusza ramionami i wynosi się. Wtykam tuli­panka do doniczki z kaktusem.

W kuchni panuje względna cisza przerywana bulgotaniem ekspresu. Muszę zająć czymś ręce. Porywam ścierkę i przecie­ram blat szafki.

- Nie gniewasz się, że przyszedłem?

- Nie ma sprawy. Szymek się cieszy - odpowiadam szybko.
Gdybyśmy byli bohaterami jakiegoś romansu, to on powi­
nien spytać, czyja też.

Szymek fajny? Nigdy nie myślę o nim w tych kategoriach. Szczerbul to brudne kolana, mokre prześcieradła, zaganianie do lekcji, wybrzydzanie nad mlekiem, męczące opowiadania o pokemonach. A ostatnio zabawy, że jest małym kotkiem.

- Może pójdziemy do pokoju? - proponuję i wyłączam eks­
pres.

Przekrzywia głowę i patrzy na mnie badawczo. Wytrzymuję spojrzenie.

Wbrew sobie uśmiecham się i widzę, jak zapalają się oczy Mateusza.

Sok, szklanki bez smug, chipsy i jakieś stare pierniczki, które znajduję w szafce. Jeszcze filiżanka z kawą. Wszystko to ustawiam na tacy i przechodzimy do pokoju.

l 51

Muszę skłamać. Żaden facet nie zrozumie, że jeśli dziew­czyna czyta tego typu książki (między innymi), to nie znaczy, że jest infantylna.

Odkładam książkę pod fotel.


Ciocia Marysia? W głowie pustka. Już wiem! Przyszywana ciotka z Rabki, u której kiedyś byliśmy na wakacjach. Drew­niany dom, pieczenie podpłomyków na blasze w kuchni i wiel­kie pierzyny, pod którymi było okropnie gorąco. Ostatnio ciot­kę widziałam na pogrzebie.

- Dzień dobry.

- Jesteście w domu?
-Tak.

Mateusz patrzy na mnie uważnie.

- Nie ma sprawy. Idę na chwilę do Szymka.
-Mhm.

Patrzę przez okno. Jednocześnie nadsłuchuję głosu Mate­usza i chichotu Małego.

Stukają Szymkowe drzwi i w holu pojawia się Mateusz. Zza jego pleców wychyla się roześmiany Mały.

l 52


- Szkoda, że nie jesteś taki uparty, gdy chodzi o lekcje -
jęczę, a Szymek patrzy na mnie naburmuszony. - Żartowałam.

- Skoro mamy iść, to chodźmy. - Majka zapina płaszcz.
Stoimy przed domem. Jestem pewna, że nasza sąsiadka,

pani Lutowa patrzy przez okno. Mama zawsze żartowała, że jakbym się miała całować, to nigdy przed domem.

Jak by to było całować się z Mateuszem?

Na policzkach łuna.

Szybko wracam do rzeczywistości.

- Hej. Przepraszam, że tak wyszło. - Majka i Mateusz stoją

już za bramką.

- Nic się nie stało - mówi Mateusz.

W podłym nastroju wracam do domu. Zaprezentowałam się niebywale ciekawie! Nie ma co! Śmietnik, gary, opryskliwa siostra i ciotka dzwoniąca, najbardziej jak tylko można sobie wyobrazić, nie w porę.

Tulipanka przenoszę na swoje biurko.

Na poniedziałek zapowiedziana jest klasówka. Ostatnio che­mia to dla mnie czarna magia. Tak samo jest z matmą i fizyką.

Jak to możliwe? Mama uczyła matematyki w gimnazjum i społecznej podstawówce. Tata skończył geologię na AGH, a ja - beztalencie matematyczno-fizyczno-chemiczne. Na szczę­ście z przedmiotami humanistycznymi nie mam problemu.

Pamiętam, jak mnie Mama „doszkalała".

Zawsze kończyło się to straszliwą awanturą. Ona nie mo­gła zrozumieć, jak można być takim bezmózgowcem. Uważa­ła, że matematykę umiem, tylko wmówiłam sobie, że jej nie rozumiem. Ja obrażałam się, że podnosi głos. „Jak możesz spokojnie uczyć innych? Przecież wiem, że są jeszcze głupsi ode mnie", zawodziłam, prawie płacząc. „Na nich mi nie zale­ży. Zależy mi na własnej córce!", krzyczała.

l 53

Ciotka Marysia (czterdziestoletnia, korpulentna szatynka, z grubym warkoczem zwiniętym na czubku głowy) zasapana, zmęczona i obładowana siatkami. Cztery pękate, dziwnie lek­kie reklamówki.


Szymek znika w swoim pokoju. Podśpiewuje. Zadowolony do kwadratu.

Torebka do kubka, na to wrzątek i herbata gotowa. Sta­wiam ją w pokoju obok chipsów. Kiedy wypada zaprosić Mate­usza? I czy wypada? Muszę pogadać z Majką. I to nie telefo­nicznie. Pójdę dziś do niej.

Pomaga? Raczej pomagała. Przez ostatnie dni jedynie dzwo­ni i to nie z radami, a raczej delikatnymi pretensjami (miałaś robić surówki, znowu nie kupiłaś Szymusiowi witamin, Kasia żaliła mi się, że potrzebne są jej nowe buty).

- Oleńko!

54


- Waldek mówił mi ostatnio, że wam trudno. - Wzruszam
ramionami. Też mi wielkie odkrycie! - Jemu chodziło o to, że
z pieniędzmi krucho. Wiesz, jakie teraz życie drogie? Moja
pensja ledwo na rachunki starcza.

To ja wygoniłam Mateusza, żeby wysłuchiwać takich tek­stów?

Ciotka coś kręci. Tylko co?

Podchodzi do reklamówek i wysypuje ich zawartość na stół.

Ciuchy, ciuchy, ciuchy. Na pierwszy rzut oka widać, że to używane.

- U nas na osiedlu likwidują ciucharnię. Za pięć złotych
kilo ubrań. - Z wniebowziętą miną macha mi przed nosem
pasiastą spódniczką. - Nawet są koszule dla taty. Szymuś!
Kasia! Mam coś dla was!

Stukają drzwi i już po chwili obok ciotki stoi moje rodzeń­stwo.

Co robić? Odmówić? Nie, bo się obrazi. Wziąć coś?

Znowu sytuacja, w której nie potrafię się znaleźć. Z jed­nej strony wiem, że nie chcę tych ubrań za żadne skarby świata, z drugiej myślę o ciotce. Poszła, kupiła, przydźwi-

I 55

gała. Wszystko z myślą o nas. Obrazi się, jak nic nie weź­miemy.

Patrzę bezradnie na Kukuśkę. Stoi bez ruchu. Szymek chichocze i przykłada do siebie plisowaną spódniczkę.

Podchodzę i na chybił trafił coś podnoszę. Ciemnoniebie­ska bluzka. Wezmę ją, będzie święty spokój. A potem wyrzucę. Mnie nic nie ubędzie, a ciotka się ucieszy.

Odwzajemniam uśmiech.

Czemu nie potrafię powiedzieć, o co mi naprawdę chodzi? Czemu nie mam na to odwagi?

-Są.

- To czemu tego nie chcecie?

Zerkam na Kukę. Niech nas ratuje, skoro zaczęła.

56

mi, to tata niedługo je przywiezie - mówię szybko, żeby za­trzeć złe wrażenie.

Ciotka sięga po cukierniczkę. Powoli słodzi, miesza. Jej milczenie jest aż nazbyt wymowne.

Stoję z pochyloną głową i czuję się tak, jakby to była moja wina.

- Aauu! - jęczy naraz ciotka. - Chyba złamałam ząb na pierniczku. A to pech!

Przed chwilą wróciliśmy od Malwinki. Była pyszna sałat­ka, wędliny, ciastka i siwawy narzeczony. Zabawiał nas kawa­łami.

Zaganiam Szymka do łazienki. Ma się wykąpać w tempie ekspresowym.

Muszę pogadać z Kuka.

Jest w córusiowym. Owinięta kocem, z przymkniętymi oczami i walkmanem na uszach. Stukam ją w ramię.

- No? - pyta.

Odbieram to jako zachętę. Siadam obok. Z tego miejsca widzę swoją część pokoju. Ujmując delikatnie, jest zabałaga-niona.

- Czemu mi nie pozwoliłaś zatrzymać tej bluzki?
Uśmiecha się leciutko.

- A pamiętasz, co było z tatą i z tym jej Wackiem?
Jasne! Tata i wujek Wacek poszli kiedyś na piwo, wrócili

podpici późnym wieczorem, a na drugi dzień ciotka opowiada­ła swoim kumochom, jakie trudne życie ma Alinka z tym swo­im pijakiem.

- Boja wiem...

- Ale ja wiem. A poza tym, już do końca życia zasypywała­
by nas takimi ciuchami. A potem twoje dzieci, rozumiesz?

Jak zwykle wyolbrzymia.

57

Kiwam głową, że niby się zgadzam. Inna sprawa, że smar­kula wykazuje niezwykłą dojrzałość jak na kogoś w tym wieku. Albo ona jest normalna, albo to ja byłam niedorozwinięta.

- Ciucholandy są fajne. - Kukuśka grzebie w koszu z kase­
tami. - Moje kumpele mają odjazdowe spodnie czy bluzki z ta­
kich sklepów. Ale ja chcę sama sobie coś kupić, gdy mi przyj­
dzie na to ochota, a nie dostawać od dobrej cioci, bo jestem
biedną półsierotką, rozumiesz?

-Mhm.

Lata świetlne chyba nie rozmawiałyśmy tak normalnie. Zawsze pokrzykujemy, powarkujemy, wrzeszczymy.

Coś jeszcze nie daje mi spokoju. Postanawiam wykorzystać sytuację.

Znowu jesteśmy nielubiącymi się siostrami.

Nad otwartym zeszytem do chemii, ale wpatrzona w tuli-panka.

Ciekawe, co on sobie o mnie myśli?

Do Majki można dzwonić i w środku nocy. Tak też robię. W domu już wszyscy śpią. Zwijam się na tapczanie w pokoju Mamy.

- Miałam przyjść, ale się nie wyrobiłam - mówię na wstę­
pie. -1jak?

-Co?

58

- No... Wszystko OK. Chwalił Szymka, śmiał się z Kuki...
No wiesz...

Wiem.

Majka się boi, że zapytam, co Mateusz mówił o mnie. A on nic nie mówił.

To po co mi przyniósł tulipanka?

- Ząbkuje?
Odkładam słuchawkę.

KWIECIEŃ

drugiego, poniedzialek

Postanawiam zafundować sobie psychiczny luz. Wczoraj wieczorem zadzwoniła Malwinka. Obiecała, że dziś odbierze Szymka ze szkoły, nakarmi, zaprowadzi do parku, przypilnu­je, żeby odrobił lekcje i wieczorem odwiezie do domu.

Bardzo mi to odpowiada.

Dla ojca jest w lodówce porcja wczorajszego kurczaka, a ewentualna pustka w parszywym żołądku Kuki nie interesu­je mnie. I tak do późna będzie na tej swojej idiotycznej zbiórce.

Majka proponuje kino. Ja mam ochotę na ploty. Idziemy do pubu. Na piwo. Będę piła z sokiem. Majce wszystko jedno, co żłopie. Obie jesteśmy w podłym nastroju.

W pubie pustawo, ciemnawo, głośno i śmierdzi papierosa­mi. Ceglaste, wysokie ściany, metalowe wykończenia, gołe ża­rówki, kable puszczone luzem, muzyka techno, srebrzysta kula u sufitu.

Naprzeciw nas stoi długowłosy chłopak. Wpatrzony w pod­łogę nie rusza się od dobrych paru minut. Stolik dalej siedzą dwie dziewczyny. Jedna ma na głowie masę warkoczyków

59

omotanych chustką, druga spodnie biodrówki, spod których widać czarne tanga i ponad połowę pośladków.

- Życie jest do dupy - mówi naraz Majka.
Podpala. Rzadko, bo rzadko, ale jednak.

Majka pije drugie piwo, ja się męczę z pierwszym. Raz już mi się odbiło, chce mi się siku, powieki same opadają. A jaki szum w głowie! Najchętniej bym ją położyła na stoliku. Cho­ciaż na minutkę.



-No.

Gdy odsunę popielniczkę i swoją szklankę, akurat robi się tyle miejsca, że mogę położyć plecak (w roli poduszki), a na nim głowę. Ooo! Jak wspaniale!

Kątem oka widzę wielkie metalowe śmigło, które powoli, bardzo powoli kręci się u sufitu w przyległej salce. Napływają kolejni ludzie.

Naraz ręka Majki wystrzeliwuje w górę.

- Hej! Tu jesteśmy!

Przymykam oczy. Żeby jeszcze przestało szumieć.

- Cii...

60

- Tu jesteśmy! - wydziera się Majka. - Hej - mówi, na szczę­
ście już znacznie ciszej.

Znajomy zapach.

Unoszę jedną powiekę.

Mateusz. Patrzący na mnie jak sroka w kość.

Mateusz nadal patrzy na mnie uważnie.

Wstaję. Zajmuje mi to tyle czasu, że Majka zdążyła zebrać nasze rzeczy i zapłacić. Idziemy w stronę wyjścia. Trzeba jesz­cze wdrapać się po wąskich schodach. Uda mi się, jeśli będę mocno trzymała się drewnianej poręczy zakończonej wielką dłonią z rozcapierzonymi palcami.

Mam coraz słabsze nogi i coraz cięższe powieki.

Na zewnątrz Majka i Mateusz opatulają mnie polarem. Coś tam szepczą.

- Idę do siebie. Mateusz cię odprowadzi. Będzie dobrze. -
Majka cmoka mnie w policzek.

-No.

Do domu? To przecież strasznie daleko... Nigdy tam nie dojdę. Mateusz jedną ręką mnie trzyma, drugą wyciąga ko­mórkę i dzwoni po taksówkę. Jedziemy. Przed domem szuka­my w moim plecaku kluczy. Mateusz otwiera bramkę. Dwana­ście dużych kroków. Moich chwiejnych jest dwa razy tyle. Drzwi. Tak jak stoję, padam na kanapę.

- Ja tylko na chwilę - mruczę w poduszkę. - Tylko zamknę
oczy.

Pochyla się nade mną. Bierze mnie na ręce i wspina się po schodach.

Znajomy zapach.

Wchodzimy do córusiowego. Kładzie mnie na tapczanie. Czuję, jak ściąga mi adidasy, przykrywa kocem.

Zwijam się w kłębek.

- Miłych snów... - słyszę gdzieś nad uchem.

61

-Mhm.

- Hej - przesuwa dłonią po moim policzku - raczej pijaj
sam sok, co?

-No.

- Spij - powtarza. - Zatrzasnę drzwi za sobą. Odezwę się
niedługo. Hej.

Nic nie odpowiadam.

Ale całym sercem uśmiecham się do niego.

A na policzku nadal czuję ciepło jego palców.

-Co?

- Hej - mówię smętnie i rozłączam się.
Głupie żarty jedynej przyjaciółki.

trzeciego, wtorek

- Porozmawiajmy, Oluś - proponuje tata, stając w drzwiach kuchni.


Gary, brudne talerze ze śniadania (jajecznica ze szczypior­kiem), ja w fartuchu, a przede mną koszyk z ziemniakami. Robię obiad na jutro. Zupa jarzynowa, ziemniaki i jakieś bry-zole. Według ściągawki na etykiecie wystarczy je podsmażyć.

- Zbieraj się. Wychodzimy.

Bardzo chętnie. Mam dość czterech ścian, bałaganu i nie­wesołych myśli.

Szymek jest u swojego szczerbatego kolegi Kacpra, Kuka na zbiórce.

Jestem gotowa w pięć minut.

Tata prowadzi mnie do chińskiej knajpki niedaleko Czar­no wiejskiej.

Na stoliku płonie lampka oliwna, klientów mało, przyciszo­na oryginalna muzyka. Zamawiamy zupy słodko-kwaśne, kacz­ki po pekińsku, jedną porcję białego ryżu i surówki z kiełków.

- Wiem, ale musimy sobie poradzić. Będzie lepiej.
Nieprawda! Już zawsze będzie smutno.
Mieszam łyżką w zupie. Ależ tu pływa różności!

Nie bardzo potrafię te wiadomości przełożyć na nasze co­dzienne życie. Więcej pieniędzy to dobrze, bo ostatnio ojciec daje mi coraz mniej na zakupy i strasznie się rzuca, gdy któreś z nas zgłasza, że potrzebuje nową bluzę, spodnie, skarpetki, zeszyty czy pióro i kredki.

Parę dni temu robiłam porządki w szafie. Okazało się, że Szymek wyrósł z wiosennych półbutów, kurtka Kuki nada­je się tylko do wyrzucenia, a moje dżinsy są przetarte na ko­lanach.

62

63

Nie będzie go w domu?

Gdy jest i tak siedzi przed telewizorem. W soboty robi za­kupy w Tesco i niedokładnie odkurza. To wszystko.

Przed nami talerze z kaczką.

A ciotka, gdy się dowiedziała, ile u nas robi i za ile, powie­działa, że pani Bochenek ma jak w niebie!

Radzić sobie z Kasią? Przecież ona nawet palcem nie kiwa i nie kiwnie.

Kaczka staje mi w gardle. Ile za nią zapłacimy? A ile by było za to wędliny? Sałatki kukurydzianej z Unimarketu, na widok której Szymek zawsze się ślini? Owoców dla Ku-kuśki?

- Wezmę chyba piwko.

Nie rozumiem! Jednym tchem mówi, że mamy oszczędzać i że piwko?

- Wracajmy, już późno - proponuję.

Już nie podoba mi się muzyka, ceglaste ściany, drewniane stoły i bladobłękitne talerze. Odkładam pałeczki.

- Olka, nie popisuj się. Zjadaj.
Jem, bo muszę.

I 64

no-złote menu, a potem idzie do salki obok. Widzę, jak roz­mawia z kelnerką w czerwonej jedwabnej bluzce. - Co to za mina? - pyta po chwili, gdy już siedzi przy naszym stoliku. -Chodzi o tę panią Bochonek?

Cały tata!

Wracamy do domu biegiem, bo ojciec niesie pierożki dla Kasi, a dla Szymka kurczaka i ryż.

Nawet nie chcę myśleć, ile to wszystko kosztowało.

Kuka zjada pierogi i mówi, że paskudne, Szymek nic nie mówi, tylko zajada, aż mu się uszy trzęsą. Mrożonki i pizze to nie jest najlepsza karma dla siedmiolatka.


Kolację mam już z głowy, więc kończę przygotowanie obia­du na jutro. Lekcje zrobiłam. Potem szybka kąpiel i kładę się do łóżka z książką. To Szymborska.

Rany! Jak dawno tego nie robiłam!

Źle mi się dziś czyta.

Myślę o tacie, o tym, że Mateusz nie dał znaku życia, że nie dam sobie rady ze szkołą i z domem. Nawet jeśli Kuka ma mi pomóc.

Kukuśka już śpi. Prosiłam, żeby posprzątała w kuchni. Wło­żyła naczynia, garnki, sztućce do zlewu. Aha, jeszcze przetar­ła stół i blaty szafek.

Napracowała się dziewczyna, nie ma co.

Odkładam książkę na dywan i gaszę lampkę.

Zamykam oczy i myślę o Mateuszu.

Czemu nie dzwoni?

Czemu nie przychodzi?

l 65

Może Majka ma rację? W pubie nic się nie stało. Zwykła rzecz.

A kiedy już prawie zasypiam, przychodzi zaspany Szymek. Coś mruczy o duchach i pokemonach. Zanim zdążę mu wytłu­maczyć, że to tylko sen, włazi pod kołdrę, przytula się do mnie i zasypia.

Wsłuchana w jego miarowy oddech też zasypiam.

Śni mi się Mateusz.

czwartego, środa

Za nami historia sztuki, biologia (znowu było o płaziń-cach i obleńcach!) i matematyka. Przed nami dwie godziny polskiego i fizyka. Środa to najtrudniejszy dzień tygodnia. Przerwa zaraz się skończy. Siedzimy na murku przy skle­pie. To dosyć daleko od szkoły, więc palacze czują się tu swo­bodnie.

Wiosna. Trzeba kupić buty dla Szymka, kurtkę dla Kuki, pomyśleć o zgrabieniu liści z trawnika. Umyć okna. Zbliżają się święta.

nocy gadałyśmy i było rzeczywiście zarąbiście, choć wtedy mówiło się „super".

Ale kiedyś to było kiedyś.

Teraz jest inaczej.

- Nie da się.

66


Tak.

- Poradzą sobie.
Nie.

- Przez ten czas świat się nie zawali, a oni zobaczą, ile dla
nich robisz.

O tym nie pomyślałam.

- Dobra.

piątego, czwartek

Za radą Majki nagotowałam na dwa dni (dwie mrożone zupy do garnka zamiast jednej). Kuka niech odgrzewa łopatkę, któ­rą upiekła Malwinka.

Szymek był niepocieszony, więc obiecałam, że w sobotę pójdziemy z hulajnogą do parku (dostał dwa dni temu od taty, ot tak, po prostu).

Rano do plecaka pakuję majtki, szczotkę do zębów, grze­bień, dezodorant i wychodzę. Dziś Kukuśka prowadzi szczer-bulca do szkoły.

Siedzimy w klasie i czekamy na polonistkę. Coś zatrzyma­ło ją u dyrektora. Plotka głosi, że to ciągle sprawa narkoma­nów z klasy, w której jest wychowawczynią.

Wyciągam z plecaka zeszyt i książkę. Pióro znowu gdzieś diabli wzięli. Powinnam jeszcze mieć długopis. Naraz, na wy­sokości kolan, słyszę przeciągły gwizd.

- No, no, a co my tu mamy? Całkiem niezłe.

To Robert. Już nie klęczy. W dwóch palcach trzyma moje figi. Kolesie w klasie ryczą.

67

- Cudo? - krzywi się Gośka. - Gdzieś ty się uchował? Cuda
są koronkowe i jest ich znacznie mniej.

- A znaleźne? - Staje obok mnie.
Patrzę błagalnie na Majkę.

- Oddawaj, co nie twoje, i przestań się wygłupiać - mówi
ostro.

Robert uparcie wpatruje się we mnie. Majki nie słyszy. Po wyrazie jego oczu jestem pewna, że ma kosmate myśli.

Kolesie rechoczą, jakby nigdy majtek nie widzieli. Dziew­czyny szepczą. Dużo wysiłku mnie kosztuje, żeby nie zapaść się pod ziemię.

- Znaleźne - przypomina i delikatnie kołysze figami przed
moim nosem.

Nagle ten sprośny kretyn przytula swoją wstrętną gębę do moich ulubionych majtek! Czuję ogromną złość. A to bydlak!

Wiem, co myślą. Nieśmiała i ciapowata Ola zaraz spłonie ze wstydu.

- Z ręki do ręki?
-Mhm.

Sięgam do torby. Muszę tylko wymacać boczną kieszeń. Jest. Trzymam w niej podpaski. Zawsze noszę na wszelki wy­padek.

OK. Bawmy się dalej. Zwijam podpaskę i w zaciśniętej dło­ni wciskam ją w spocone łapsko Roberta. Jednocześnie drugą zabieram majtki.

niego figi.

Kolesie klaszczą i gwiżdżą.

Zwycięstwo w majtkowej bitwie należy do mnie.

68

Już po lekcjach. Figowa potyczka i sprawdzian z anglika całkowicie mnie nadwątliły.

Wędrujemy po „Oczku" i kupujemy rzeczy na kolację. W ple­cakach mamy już kasety z wypożyczalni. Same romanse.

Brzuch mnie boli. Dawno tak się nie śmiałam.

- Ale on patrzył szczególnie. On w ogóle patrzy na ciebie.
Mnie też tak się wydaje. Ale chudy, wiecznie rozczochrany

Maciek jest całkowicie nie w moim typie.

Odkąd poznałam Mateusza, przestałam zwracać uwagę na innych chłopaków.

A przecież jeszcze nie tak dawno moje kolana stawały się miękkie na widok tego wysokiego blondyna z sąsiedniej ulicy. Jego kitka i brązowe oczy śniły mi się dwukrotnie. Podobał też mi się ciemny chłopak, o nieco skośnych oczach, którego kilkakrotnie widziałam w autobusie 139.

Po siedemnastej jesteśmy już u Majki. Robimy sałatkę z ku­kurydzy, szynki, ogórków i majonezu, na talerz wykładamy ciastka, stawiamy soki i wino z barku rodziców, i zaczynamy oglądanie.

Na stoliku leżą przygotowane chusteczki. Majka zawsze ślimaczy się podczas romansideł.

Ciekawe, co tam w domu.

- Zaraz wracam! - Podrywam się i biegnę do telefonu.

69

- Miałaś sobie zrobić emocjonalny luz. - Idzie za mną. -
A zastanawiasz się, czy Szymek umył uszy, a Kuka wyrzuciła
śmieci.

Dzwonię.

- Mówiłam - wzdycha. - Jak będą czegoś chcieli, to za­
dzwonią. No, wracamy do pokoju.

Do trzeciej w nocy oglądamy perypetie miłosne, jemy, pije­my. Majka przynosi z barku jeszcze jakieś wino i tak je sączy­my aż do ostatniej kropelki.

Majka wysmarkuje dwie paczki chusteczek. Mnie tylko raz zrobiło się wilgotno pod powiekami, gdy Stan obładowany ró­żami płynął gondolą na spotkanie z Ann.

szóstego, piątek

Budzę się nieprzytomna, ale jestem znacznie spokojniejsza niż zwykle. Do szkoły wędrujemy w wyśmienitych humorach (ja we wczorajszych majtkach). Zadania przepiszemy od Maćka.

Cały dzień nie opuszcza mnie pogodny nastrój.

Chociaż nie.

Nie cały.

Około szesnastej jestem w domu.

I dowiaduję się, że Kuka przeprowadziła się do pokoju Mamy.

Malwinka patrzy na mnie z troską.

- Oleńko, to dobrze. Stał pusty, wy się gniotłyście. W czym problem?

70

Nie potrafię ująć w słowa tego, co czuję.

Malwinka mnie nie zrozumie.

Zadzwoniłam do niej w przypływie rozpaczy. Nie mówiłam, o co chodzi, ale widocznie wyczuła coś w moim głosie. Przyje­chała prawie od razu. Sprawnie umyła naczynia, nastawiła zupę jarzynową, wyrzuciła zapleśniałe jabłka z koszyka, włą­czyła kolorowe pranie, a teraz ze mną rozmawia. Jednocze­śnie porządkuje ubrania w szafie Szymka.

-Nie!

- Zrozumiesz, jak będziesz miała moje lata. Dobrze, zoba­
czymy co z zupą i wracam. Muszę odmieszkać czynsz.

Malwinka idzie. Jestem rozżalona na nią, na ojca, a przede wszystkim na gruboskórną Kukę.

Chodzę po pustym domu (Kuka poszła po coś do sklepu, Szymek jest u Kacpra). W dużym pokoju biurko i fotel z Ma­my pokoju. Pewnie Kuce nie pasowały, więc tata tu przepchnął. Postoją chwilę, a potem ojciec wyniesie je do piwnicy.

O, nie! Przeciągam fotel do swojego pokoju. Będzie stał tam, gdzie stało biurko Kuki. Co z biureczkiem Mamy? Już wiem. Przesuwam kanapę i ustawiam je między nią a oknem. Nawet nieźle.

Zziajana padam na dywan. A to hiena z tej Kuki! A na po­grzebie najgłośniej ryczała!

71

Wstaję i idę do nie-pokoju Mamy.

To już zdecydowanie pokój Kuki. Jej biurko, pudła, jej uko­chana, idiotyczna pościel w baranki. Na półkach słonie, dur-nostojki, na ścianie plakat Britney Spears.

Zaglądam do szafy. Nie ma ubrań Mamy, są ubrania jej młodszej córki. Tak samo w szufladach komódki. Szybko się Kuka uwinęła. Tylko gdzie są rzeczy Mamy?

Ktoś staje obok mnie.

Szymek.

dwóch dniach znowu nie mogą żyć bez siebie.

- On to samo mówi o tobie - krzywię się. - To po co łazisz
do niego?

Wzrusza ramionami.

- Masz teraz cały pokój dla siebie - zręcznie zmienia te­
mat.

-Mhm.

- Jakbyś chciała... to... bo pomyślałem, że mógłbym wpro­
wadzić się do ciebie. Pewnie teraz będziesz się bała sama spać.

Patrzę uważnie na szczerbulca. Ostatnio (żeby tylko nie zapeszyć) nie sika do łóżka. Za to boi się w nocy.

- Serio? Mógłbyś?

Z całą powagą kiwa głową. Wygląda jak strach na wróble. Jutro nieodwołalnie idzie do fryzjera.

- Zamienił stryjek Kukuśkę na Szymka - mruczę.
Zgrzyta klucz. Kuka. Rozradowana. Przed sobą trzyma

wielką donicę z zielonym chabaziem. Roślina ma drobne, błyszczące listki i jasnobrązowe łodyżki zaplecione w war­koczyk.

- Co to za drzewo? - śmieje się Szymek wychylony przez
poręcz.

72

- Fikus beniamina - odpowiada Młoda i idzie ostrożnie po
schodach do nie-pokoju Mamy.

Stawia donicę na podłodze, tuż obok biurka.

Kuka wzrusza ramionami. Z ważną miną przestawia do­niczkę pięć centymetrów w prawo, a potem w lewo.

Z trudem hamuję się, żeby nie rozwalić jej głowy tym ple­cionym beniaminem. To ja biegam dwie ulice dalej po masło, bo jest tańsze o trzydzieści groszy od tego w Unimarkecie, co wieczór wysłuchuję od ojca, że mamy żyć oszczędnie, nie mam forsy na nowy stanik (stare są już do niczego), kupuję tańsze podpaski, a tu smarkula mi wyjeżdża z historiami o zielonym kątku!

Kuka wzrusza ramionami. Ten zwykły gest, tak przecież częsty w naszej rodzinie, tym razem doprowadza mnie do sza­łu. Trzaskam donicą o podłogę. Grudki ziemi leżą dosłownie wszędzie. Posypało się też trochę listków.

Kuka ma bladą twarz.

Szymek oczy jak spodki.

Boże, co ja zrobiłam!

73

Karczemna awantura o głupi kwiatek.

Schylam się po niego. Wygląda nawet nieźle. Chyba nie stało mu się nic poważnego. Gorzej z parkietem. Kilka rys i dwa większe zadrapania.

Szczerbul zdecydowanie kręci głową.

Zabiję ją! Tu i teraz! Wredna małpa! Wredna.

Nie wytrzymuję. Porywam beniamina i rozrywam go na strzępy. Fruwają liście, plecione gałązki są już połamane.

Nie zastanawiając się wiele, uderzam ją przez plecy reszt­ką chabazia. Czuję straszliwą złość.

Nienawidzę Kuki. Nienawidzę! To zła, perfidna smarkula.

Ale córka mojej Mamy.

Upuszczam beniamina. Najchętniej bym ich tu wszyst­kich zostawiła i gdzieś pojechała. Siadam na podłodze, pleca­mi oparta o ścianę. Spuszczam głowę i przymykam powieki.

74


Przypadam do niego i przytulam z całej siły. Dygoce, koł­nierzyk bluzki zalewa mi katarem. Kołyszę nim i szepczę: „cii, cii, już dobrze".

Nie zauważamy, kiedy ojciec staje w drzwiach pokoju.

- Co to za wrzaski? Słychać was na ulicy! - Z trudem ha­
muje wściekłość. - Co tu się dzieje? Olka! Kaśka! Cholera,
człowiek wraca do domu i co...

Wzruszam ramionami.

Rodzina, ach, rodzina.

75

siódmego, sobota

Szymek pamięta, że obiecałam mu wyjście do parku i od samego rana zamęcza mnie. A wstał parę minut po siódmej.

- Jak chcesz iść z takim katarem? Kaszlesz. Zgrzejesz się.
Zaraz dostaniesz lekarstwa - tłumaczę jak komu mądremu.

Już jest pora obiadu, a my ciągle wałkujemy ten sam te­mat.

Obraża się i idzie do siebie. Siadam do lekcji. W poniedzia­łek test z angielskiego. Dla mnie to być albo nie być.

Małpa Kukuśka ostatnio dostała napadów uczenia się. W domu nawet palcem nie ruszy. Przestała chodzić po zakupy. Jemy to, co przytaszczę.

W zeszłym tygodniu powiedziałam o tym tacie. Wysłuchał i poszedł porozmawiać z Kuka. A jak porozmawiał, to mi oznaj­mił, że Kasia musi ponadrabiać zaległości, że jako mądra dziew­czynka wzięła się do nauki, że muszę jeszcze trochę obyć się bez pomocy siostry, ale sama rozumiem. Niedługo gimnazjum, ble, ble, ble... Szkoła rzecz najważniejsza.

To, że ja też mam zaległości, tacie jakoś umknęło.

Patrzyłam na ojca i obiecywałam sobie solennie, że jak już będę miała swoje dzieci, to na pewno będę traktowała je jedna­kowo.

Od ostatniej awantury z Kuka nie mogę się uspokoić. Ku­piłam sobie butelkę neospasminy (tylko pięć pięćdziesiąt w ap­tece na rogu) i podpijam ją systematycznie.

Chyba pomaga, bo Kukuśki jeszcze nie udusiłam.

Za to w szkole sypią się złe oceny.

Przymykam oczy. Muszę się uspokoić. Muszę. Dla własne­go dobra. Sięgam do szuflady biurka. Papiery, butelka zielone­go atramentu i ciemna butelka. Dwa duże łyki.

76

Obok mnie staje Szymek.

- Chcesz mój pojazd?

Byłam z nim u fryzjera, więc wygląda po ludzku. Wyrósł. Wszystkie spodnie za krótkie. Jak ojciec dostanie wypłatę, od razu trzeba mu kupić ze dwie pary.

Od awantury z beniaminem unika Kuki, za to lgnie do mnie.

Dziwne, bo przecież wtedy zachowywałam się jak wariatka.

Na wyciągniętej dłoni niebiesko-żółta rakieta. Z kołami, skrzydłami, najeżona seledynowymi antenkami.

Idę do kuchni po sok. Przy stole Młoda. Robi kanapki. Dla siebie.

Nie rozmawiamy ze sobą. Tak było wczoraj i przedwczoraj. Tak będzie jutro i pojutrze. Zaglądam do lodówki. Wędliny nie ma, z sera został plasterek, masło właśnie Kukuśka kończy.

- Zrobisz zakupy? - pytam z przyzwyczajenia.

- Uczę się - odpowiada wyniośle.
No jasne, jak mogłam zapomnieć!

- Szymek, idę do sklepu. Idziesz? - krzyczę, wbijając się
w kurtkę i adidasy.

Ostatnio tak się komunikujemy. Niby mówimy do Szymka, a tak naprawdę do siebie.

Wychodzę. W sklepie na szczęście pustki. Dwie wypchane reklamówki. Kosztowało to prawie siedemdziesiąt złotych.

77

W domu ryczy telewizor. Kukuśka na fotelu śpiewa z Bra-thankami.

To ja przerywani kucie, a ona ma czas na telewizję?

- Przynieś, dobra? Czerwone korale, czerwone korale...
Wyjmuję półlitrowy kubek, odrywam folię i wylewam za­
wartość do zlewu.


Ale to tylko udawany spokój. W środku wszystko we mnie kipi i buzuje. Dłużej tu nie wytrzymam. Zrobię coś złego. Albo sobie, albo Kukuśce.

- Nie wiem. - Trzaskam drzwiami.
Byle dalej od domu, byle dalej.

Do Majki? Nie. Ona nie ma rodzeństwa, więc nigdy pew­nych rzeczy nie zrozumie. Do ciotki? Do Malwinki? Też nie. Od pewnego czasu ma same kłopoty. Choroby synów, siwawy narzeczony złamał nogę, ktoś jej okradł piwnicę.

Dochodzę do przystanku. Za mną ciemna bryła kościoła. Chodziliśmy do niego co niedziela. Ostatnio w kościele byłam w dniu pogrzebu.

Czemu właśnie moja Mama???

Przecież była młoda, zdrowa! Miała tyle rzeczy do zro­bienia!

Czemu my?

78

Trójka dzieci i ojciec.

To niesprawiedliwe!

O proszę, tu na pobliskiej ławce siedzi dwóch obdartych i obrzyganych pijaków. Wyglądają jak zwierzęta. Czemu nie oni?

Czemu Mama?

Ksiądz mówił nad trumną, że taka wola Boża, że widocznie taki jest zamysł Pana Boga i nie nam, maluczkim, go oceniać. Bzdura! Gówno prawda!

Odwracam się na pięcie.

Idę na przystanek i wsiadam do jedynki. Jadę do Mamy. Pięć przystanków, potem parę minut pod górę w cieniu rozło­żystych kasztanowców i jestem na cmentarzu Salwatorskim.

Główną aleją prosto, potem trzecią w prawo, drugą w pra­wo i dalej prosto. Po prawej stronie niewielki śmietnik, póź­niej ogromny czarny grobowiec z płaczącym aniołem i na koń­cu alejki ciemna płyta z napisem: „Alina... zginęła tragicznie".

Klękam, opierając dłonie na grobowcu. Zamykam oczy.

Mamo.

Mój świat przewrócił się do góry nogami. Czuję się tak, jakby ktoś zabrał mi moje dotychczasowe życie i moją rodzinę. W zamian dostałam puste życie kogoś, kto nie może sobie z ni­czym poradzić, i wiecznie kłócących się bliskich.

Jak dalej żyć? Wszyscy mówią, że będzie dobrze, że potrze­ba nam trochę czasu... Ile to jest „trochę czasu"? Jak na razie jest tak, że nie mam ochoty wracać do domu!

Dlaczego najbliżsi tak mnie denerwują?

Przerażona otwieram oczy. Obok mnie stara kobieta w zie­lonym płaszczu. Niebieskie, wyblakłe spojrzenie, siateczka zmarszczek na twarzy, zniszczone ręce. Już wiem. Pompowa Staruszka.

79

słam. Jeden z synów, ten starszy, wpadł pod samochód, drugi zamarzł w górach. Jestem sama na świecie jak ten palec. Wszystkich bliskich pochowałam... Jak mąż zginął, to żyłam dla dzieci. Potem - szare oczy zachodzą łzami - umarł Antoś, żyłam dla Tadzia... A jak zginął Tadzio, to.... - milknie.

Akurat! Trudniej?! Hiena-Kuka już mieszka w pokoju Mamy.

Właśnie, że jestem! Ojciec zapracowany, Szymek dziecinny, Kuka wredna.

- Myśl o mamie, dziecko, myśl. Ale nie zapominaj o rodzi­
nie. - Podaje mi słoik. - Przyniesiesz wody? Pamiętaj, jest ta­
tuś, siostrzyczka i braciszek. To promyczki twego życia.

dwudziestego pierwszego, sobota

Głupolowaty promyczek mojego życia budzi mnie o siód­mej rano.

- Rany, co się dzieje?

Jestem całkowicie nieprzytomna, bo wczoraj do późna uczy­łam się angielskiego, awanturowałam z drugim promyczkiem w osobie Kukuśki (nie chciała, smarkata, pomóc mi w domu, pomimo tego, że miała czas na oglądanie telewizji. „Ja się re­laksuję, relaksuję!", wrzeszczała), a potem nie mogłam długo zasnąć.

W ogóle ostatnie dwa tygodnie były koszmarne.

Święta Wielkanocne.

Ile mogłam, odsprzątałam. Upiekłam kurczaka, dwie bab­ki drożdżowe. Były makowce od Mai winki, sernik od ciotki, pisanki, które zrobił Szymek, rzeżucha wysiana przez Młodą. Tata nakupił wędlin, serów, sałatek, owoców tyle, że ledwo to wszystko zmieściło się w lodówce.

80

I było bardzo smutno.

Każdy każdemu schodził z drogi. Odwiedziliśmy dwa razy Mamę, Malwinkę i ciotkę. Wszystko po to, by nie siedzieć w do­mu. Ojciec nawet grabił liście w ogródku.

- Mieliśmy iść z hulajnogą - szepcze Mały. - Już nie kaszlę
i nie mam kataru.

Zawinięty w kołdrę siedzi na dawnym łóżku Kuki. W całym pokoju przybyło jego rzeczy. Ostatnio nawet tutaj robi lekcje.

- Wiesz, która godzina? -jęczę i patrzę na zegarek.

Przypominam sobie starą reklamę, jak to synek budził ta­tusia w środku nocy, bo ten mu obiecał wyjście do McDonalda. Wtedy sądziłam, że reklama jest całkowicie bezsensowna.

- Dobrze, dobrze - nadal szepcze. - Spij. Spij. Ja poczekam.
Zapadam w poduszki. Panuje cisza, za oknami jakieś ptaki

popiskują. Nagle suchy, niezbyt głośny trzask! I znowu! Trzask!

Zalega upragniona cisza. Ale nie na długo. Rozszczekuje się zwariowany pies sąsiadki. On jak zacznie, to może tak hałasować ze dwadzieścia minut. Czasami jeszcze wyje.

Koniec spania. Wstaję.

Chłodny prysznic. Nic. Dalej jestem śpiąca i zła, bo na do­datek teraz mi zimno.

-A obiad? Kto zrobi obiad? - Dramatycznie rozkładam ręce.

- Kuka.

81

Uśmiechnięty Szymek ma na wszystko odpowiedź.

Ale mnie się nie chce iść do parku! Powiem to szczerbulowi i już. Obrazi się, a potem wygonię go z hulajnogą na alejki przed dom.

Nie. Nie mogę tak zrobić. Jedna wredna w rodzinie wy­starczy.

Robi mi się głupio. Co ma jedno do drugiego? Po prostu szukam pretekstu, żeby nie iść.

Jak to niewiele trzeba do szczęścia.

Hulajnoga i nie-jajecznica.

Robię omlet dla Szymka, sobie przygotowuję pieczywo chrupkie z serkiem ziołowym, a dla Kukuśki liścik. Gdy pan­na hrabianka raczy pojawić się w kuchni, to sobie przeczyta. „Dzisiaj ty zajmujesz się obiadem. Zupa z mrożonki, ziemnia­ki, mięso w zamrażalniku".

Jak nie zrobi obiadu, to zabiorę Szymka do McDonalda. Mam jeszcze zakamuflowane trzydzieści złotych.

Park jest pełen mam, dzieci, zakochanych par, staruszków siedzących na ławeczkach i szczerbulców na hulajnogach i ro­werach. No i, rzecz jasna, całe sfory psów.

mogę go doczytać do końca. Majka zna już na pamięć drugą część, a ja się morduję z pierwszą.

82

Czytam i kontrolnie patrzę na szczerbula. Jeździ z dziew­czynką w zielonej bluzie. Oczy kleją mi się coraz bardziej. Nie wysiedzę. Muszę wstać i chodzić.

Nagle wrzask Szymka!

Zrywam się z ławki. Jeden z tych psów, które spacerują tu bez kagańca... Albo rozpędzony rowerzysta.

Wybiegam na alejkę.

Mateusz.

Szeroko uśmiechnięty stoi obok roześmianego Szymka.

Patrzy na mnie.

Mam miękkie nogi i szczerą ochotę dać Małemu po tyłku. Tak mnie wystraszyć! Podchodzę do nich.

- Wtedy byś musiał zrobić sztuczne oddychanie. Metodą
usta-usta! - wrzeszczy Szymek.

Czerwienię się, więc szybko pochylam głowę. Mateusz źle interpretuje ten gest. Jednym ruchem porywa mnie na ręce.

- Była umowa. Miałaś nie mdleć, mała.
„Mała".

Zwykłe, najzwyklejsze słowo.

Ale jak on to ładnie powiedział.

Z przejęcia wstrzymuję oddech. Kątem oka widzę niebie­skie tęczówki, gęste brwi, zmarszczone czoło, nos z kilkoma piegami, krótko ścięte ciemne włosy Czuję korzennie pachną­cą wodę toaletową.

Siadamy. Ja na jednym brzeżku, on na drugim. Pośrodku złamane siedzisko, pod nim papiery, puszki po piwie i moja książka. Okładką do góry. Musiała upaść, gdy wstawałam. Się­gam po nią i chowam do plecaka.

83

Szymek jeździ jak oszalały, nawet skacze. Raz po raz do nas macha, a my mu odmachujemy. Zerkam na Mateusza.

Ale rozmowa! Uśmiecham się. Mateusz to zauważa i mru­ga do mnie.

- Koniec mdlenia?
-Mhm.

Znowu się uśmiecham, a on patrzy na mnie, przekrzywia­
jąc głowę. /

- Masz niesamowicie zielone oczy. Teraz dopiero zauważy­
łem. Myślałem, że szare.

Mam niesamowicie zielone oczy i niesamowicie czerwoną twarz. Pochylam głowę.

Wiem, że nadal na mnie patrzy.

- Chodźmy na kawę... - proponuje. - Ale nie do Okrąglaka,
co ty na to?

Przecież nie mogę wiecznie siedzieć z pochyloną głową. Pro­stuję się.

- Hm... Dobrze. Szymek! Szymek!

Radość Małego utwierdza mnie w przekonaniu, że gdyby Mateusz zaproponował mu wizytę u dentysty, też przyjąłby to z ogromną radością.

Wsiadamy do osiemnastki i jedziemy w kierunku Rynku. Instalujemy się w kafejce na Tomasza. Ciemne tapety, stylowe stoliki i krzesełka, biel kuchenki mikrofalowej, w której leżą hamburgery. Mały mlaska na ich widok.

Bawię się serwetką. Moje usta ciągle chcą się uśmiechać. Nie wiem, jak to określić... W każdym razie ten stan mi odpo­wiada. Nawet to, że czerwienię się co chwila, gdy czuję na so­bie spojrzenie Mateusza.

84


Mateusz i Szymek pochylają się nad stołem. Dzisiaj grafy mnie nie interesują. Przerabiam je kilka razy tygodniowo. Powoli sączę herbatę i pogryzam sernik.

Stukają drzwi. Pojawiają się dwie dziewczyny. Kolorowe, zadbane, głośne, pewne siebie. Wiśniowowłosa bardziej rzuca się w oczy. Smukła, ładna. Jak modelka. Druga to przesadnie wymalowana anorektyczka. Chwilę rozmawiają, a potem wy­chodzą.

- Chodźmy. - Mateusz wstaje. - Zbierajcie się. Idę za­
płacić.

Jest jakiś dziwny, jakby podenerwowany. Trudno się dzi­wić. Narobiliśmy mu wstydu.


Mam coś jeszcze powiedzieć? Zaprosić? Mateusz wybawia mnie z kłopotu.

- Muszę lecieć. Cześć - mówi, a potem szybko idzie w stro­
nę Wiślnej.

Co się stało? Czemu nagle zrobił się taki oschły? Przecież go przeprosiłam. Szymek patrzy na mnie uważnie.

- Pewnie zapomniał wyłączyć żelazko. Wracamy? Może są
jakieś bajki w telewizji.

85

- Najpierw lekcje - odpowiadam automatycznie. - Idziemy na przystanek.

Jest mi bardzo smutno.

Poduszka na głowę, na to wszystko koc. Zwinąć się jak naj ciaśniej.

Nie myśleć o Kuce.

Myśleć o Mateuszu.

To przychodzi mi bez trudu.

W domu pachnie tymiankiem i pomidorami.

Ale mówi to jakoś tak, że Szymek się nie obraża, tylko bie­gnie do niej.

- Spotkaliśmy Mateusza i byliśmy w kafejce!

Siadam w kąciku obok lodówki. Kuka, w fartuszku, posy­puje majerankiem kotlety. Minę ma nadal obrażoną.

- Szymek, przebierz się. Spodnie do wanny i zalej je zimną
wodą - mówię.

Patrzę na nią. Znacznie sprawniej idzie jej kucharzenie niż mnie.

- Szkoda, że tak rzadko mi pomagasz - stwierdzam bez
zastanowienia.

Czemu zrobił się taki dziwny? Co się stało? Kukuśka parska i prycha.

- To po co łazisz do parku? A ja siedzę nad garami w kuchni!
Nie rozumiemy się.

Żyjemy pod tym samym dachem, mamy wspólnych rodzi­ców, ale patrzymy na świat całkowicie różnie. Jak to możliwe?

- Nie mam do ciebie siły...

- Może za krótko byłaś na spacerze? - pyta z fałszywą tro­
ską w głosie. - Albo zjadłaś za mało lodów?

Idę do córusiowego.

l 86


Jak było? Usiłuję zebrać myśli. Dzisiejsze przedpołudnie wydaje mi się takie odległe.

Pewnie tak. Ostatnio doszłam do wniosku, że jestem głupia.

- W ogóle nic nie mówiłam! - wybucham.
-Aon?

Teraz szybko pod koc.

l 87

- Oluś, co się dzieje? - Tata stoi obok mnie. - No co? Oluś?
Dawno tak do mnie nie mówił.

-Nic.

- Pogadamy - rzuca zachęcająco.

Idziemy do kuchni. Nie wiedzieć czemu, tutaj każdy z na­szej rodziny lubi przesiadywać. Mama i ja z książkami, tata z piwem, Szymek z lego, a Kuka z tymi swoimi dziewczyński-mi gazetami.

Siadamy przy stole. Tata na swoim miejscu obok lodówki, ja na prawo od niego. Na krześle Mamy nikt nigdy nie siada.

- Mów. - Patrzy na mnie uważnie.

Dawno tak nie było... Czuję się nieco skrępowana tą psy­chiczną bliskością.

Tata w zamyśleniu pociera policzek.

Trzeba czasu, trzeba czasu". To refren ostatnich tygodni i miesięcy. „Trzeba czasu", ale to nieprawda! Jest coraz go­rzej! Coraz beznadziejniej i coraz smutniej.

Ja o chandrze (w domyśle o depresji), a ojciec o pomocy do sprzątania.

Ręce opadają.

88

MAJ

siódmego, poniedzialek

Majka czeka na mnie w szatni.

Łuna na policzkach. A tu akurat wchodzi Maciek. Patrzy na moje rumieńce i wyraźnie się peszy. Majka chichocze, a ja czerwienię się jeszcze bardziej.

Na szczęście dla mnie wbiega Krzysiek i zagaduje Maćka.

Wraz z chichoczącą Majką biegnę na piętro. Wpadamy do klasy. Zaraz geografia.

-1 to są te zarąbiste wiadomości? - Ze zdenerwowania mylę symbole. Muszę skreślać.

Kiwam głową. Uff. Kamień spadł mi z serca.

- Dzięki. - Oddaję zeszyt i uśmiecham się do Majki.
Odwzajemnia uśmiech. Rozumiemy się bez słów.

Już po lekcjach. Majka wymogła na mnie, żebym ruszy­ła z nią w trasę, w poszukiwaniu prezentu dla Aśki, jej ku­zynki. Nie cierpię chodzić po sklepach bez pieniędzy przy duszy.

Obeszłyśmy chyba pół miasta. Majce nic się nie podobało.

89

Byłyśmy nawet w „Fabryce Prezentów". Wszystko tam było odjazdowe. Dla mnie. Majka kręciła tylko nosem.

Teraz stoimy przed indyjskim. Na wystawie słonie, meta­lowy kufer ozdobiony agatami (cena 5500 zł), muszle, bele wzorzystego materiału i kilka prześlicznych sukienek.

Wchodzimy.

Wszechobecny zapach kadzidełek i brzdęk dzwoneczków nad głowami. Lada, gruba dziewczyna z kolczykiem w nosie, a nad jej głową półka ze słoniami. Małe, duże, kamienne, mo­siężne, drewniane. Do wyboru i koloru.

Jest wyjątkowo zimno i perspektywa dalszego bezowocne­go łażenia po mieście (pewnie jeszcze jutro) zmusza mnie do małego fortelu.

- Ta Aśka będzie stara i dzieciata, a twój słoń zostanie -
mówię.

Majka uśmiecha się szeroko. Sięga po portfel. Podchodzę do wieszaka ze spódnicami. Przydałaby mi się jakaś jasna. Coś z beżu lub z błękitu. Ta ruda też jest niebrzydka. Gdybym miała spotkać się Mateuszem, byłaby jak znalazł.

A co tu mamy, blisko ściany? Jest! Jak marzenie. Wąska, długa, błękitna, w niebiesko-beżowe kwiatki. Moje kolory, mój fason. A cena? Cena nie moja. Powala z nóg. Stoję przed zma­terializowanym marzeniem i zastanawiam się, ile mam forsy (nie domowej, tylko mojej). Już wiem. Wystarczy mi na jakieś dziesięć centymetrów spódnicy.

Nieustannie dźwięczą dzwoneczki. Majka ogląda spodnie. W plecaku ma już słonia. Postanawiam kupić kadzidełka.

- Zgubiłam pieniądze -jęczę naraz. - Zgubiłam.

Majka jednym susem przypada do mnie. Wysypuję na pod-

90

łogę z plecaka książki i zeszyty... Nie ma. Ile było w portfelu? Trzysta złotych i niezapłacony rachunek za telefon. I kwit z pralni. Jezu, gdzie go zgubiłam?



W drzwiach wpadamy na roześmianą Gośkę i skwaszoną Krzywą.

- Po co? - Krzywa wychyla się spomiędzy wieszaków ze
spódnicami. - Przyda ci się, gdy będziesz stara.

Powoli uspokajam się. Majka ma rację. Jestem po prostu przemęczona.

Dziewczyny oglądają teraz bluzeczki. Grzebię w wielkim wiklinowym koszu wypełnionym kolorowymi apaszkami. Stać

91

mnie na taką kolorową szmatkę. Kupię sobie na polepszenie humoru.

I na pewno nie będę miała problemu, czy włożyć do niej stanik, czy nie.

Knajpka jest nieduża, z pięterkiem i wielkim oknem. Nad wejściem maszyna do szycia, obok dynda biały manekin. Przy barze na półkach metry, igły, resztki materiałów. Stoliki ma­lutkie, zrobione ze starych maszyn do szycia.

Jestem tutaj po raz pierwszy.

Zajmujemy stolik na górze. Tu jest więcej miejsca, a przede wszystkim Gośka ma idealny widok na chłopaka pracującego na dole, w barze.

- Nowy - szepcze przechylona w naszą stronę. - Od tygo­
dnia. Przychodzę tu codziennie. Super, nie?

Super. Wysoki, krótkie włosy na żel, kolczyk w uchu, wiel­kie spodnie, wąski sweterek odsłaniający kawałek brzucha i oliwkowa karnacja.

- Co zamawiamy? - marudzi Krzywa. - Kuźwa, chcę ka­
wy.

-Sok.

- Trzy. Dla mnie nie - śmieje się Gośka.
Wraca do nas cała w pąsach.

92

Jestem przekonana, że Gośka zaraz ją wyśmieje. Ale nie! Łapie swoją torbę i zbiega z nią do toalety!

- Ocipiała - śmieje się Krzywa. -1 ja zaraz ocipieję, jak nie
zapalę.

Na dole robi się gwarno. Wchodzą dwie dziewczyny. Jedna ma tak szerokie usta wymalowane ciemnobrązową kredką, że na jej bladej, wąskiej twarzy wyglądają jak wielka blizna, dru­ga, tłusta blondynka w zielonej sukience i błękitnym minigol-fiku, raz za razem śmieje się perliście.

- Im też podoba się oliwkowy piękniś - zauważa półgłosem
Majka. - Co tak długo? Skoczył po piwo do sklepu na róg?

Strzelają drzwi do toalety. Gośka w nowej bluzce. Rozpu­ściła włosy i chyba podciągnęła spódnicę. Swobodnym krokiem podchodzi do chłopaka.

Bliznousta i minigolfik szepczą i nie spuszczają wzroku z Gośki. Majka, ja i Krzywa, która właśnie skończyła palić, też.

- I co? Raczej go nie powaliło - ironizuje Krzywa.

- Co jest, do kurwy nędzy?! - Gośka nie kryje wściekłości.
Skrzypią schody. Chłopak idzie do nas. Z tacą. Kawa wyla­
na, soki wychlapane, twarz obojętna.

- Jednak poproszę szarlotkę. - Gośka uśmiecha się do nie­
go i kołysze piersiami.

-OK.

Piękniś jest już na dole, Gośka pudruje nos. Do knajpki ktoś wchodzi. Chłopak. Drobny blondynek w skórzanych spodniach i czarnym sweterku.

- Hej! - rzuca śpiewnie.

Piękniś wyszczerza niesłychanie białe zęby. Wdzięcznie opiera się o ladę. Cały jaśnieje.

- To zagadka rozwiązana. - Majka wierzchem dłoni wy-

93

ciera pianę z ust. - Mogłabyś być goła, a jego by to nie ru­szyło.

Gośka nie odpowiada. Wyjmuje z torby sweter i wciąga go na siebie.

- Kuźwa, nareszcie - wzdycha z ulgą Krzywa. - Jeszcze by mnie zobaczyli znajomi i pytali, z jaką to ja się dziwką zadaję.

dziewiątego, środa

Dzisiaj są urodziny Mamy. Czterdzieste drugie.

Odkąd tylko zaterkotał budzik, każde z nas ma podły na­strój i zaczerwienione oczy. Po południu wybieramy się na cmentarz.

Teraz życie musi toczyć się normalnie.

Szymek powinien zjeść śniadanie, Kuka potrzebuje pienię­dzy na klasową wycieczkę. Trzeba być skoncentrowanym w szkole i dobrze wypaść na sprawdzianie z historii.

Patrzę podejrzliwie. Coś knuje? Chyba nie. Wygląda jak zbity pies.

- Spiesz się! - Kuka podrywa się od stołu.
Wychodzą. Mam jeszcze godzinę. Dziś nie ma matmy. Elip­
sa zachorowała.

Chodzę po domu i bezmyślnie przekładam rzeczy z miej­sca na miejsce.

Pierwsze urodziny Mamy bez Mamy.

Niespiesznie wychodzę do szkoły. Czterdzieści dwa lata. Kobieta w pełni sił. Tyle lat mogło jeszcze być przed Nią. Gdy­by nie ten pijany klawesyn w samochodzie.

Na lekcjach nie potrafię się skupić. Sprawdzian z historii wypadł mi koszmarnie. Z dat znałam tylko pierwszą cyfrę. A na chemii wywołana do tablicy nie potrafię rozpisać wzoru.

l 94

- Aleksandra, co z tobą? - Chemica patrzy na mnie suro­
wo. Pochylona nad dziennikiem, z piórem w ręku, zaraz wpi­
sze mi jedynkę. - Przecież to nie jest trudne. Wystarczy po­
myśleć.

Myślę. O Mamie.

- Nic - odpowiadam niemrawo i gapię się przez okno. Na
gałęzi skrzeczy sroka.

Majka delikatnie dotyka mojego ramienia. Niepokoi się o mnie. Powinnam odwrócić głowę w j ej stronę i uśmiechnąć się.

Nie mogę. Jest mi całkowicie obojętne wszystko, co dzieje się obok mnie.

Dlaczego tak się stało?

Dźwięczy dzwonek. Koniec budy na dziś. Teraz jak naj­szybciej do domu. Coś zjemy i do Mamy. O dwudziestej w ko­ściele św. Anny jest msza za Mamę.

Na pewno nie pójdę.

Jestem już jedną nogą na korytarzu, gdy chemica łapie mnie za łokieć.

- Porozmawiajmy.

Wracamy do klasy. Kładę plecak na ławkę. Chemica już wskoczyła na katedrę. Siedzi na niej i majta nogami. Czego ona ode mnie chce?

- Podejdź. - Kiwa na mnie. Otwiera dziennik. Powoli prze­
kłada kartki. - Przypatrz się swoim ocenom. Właściwie to mo­
głabyś powiedzieć, żebym się nie wtrącała, bo nawet nie jestem
twoją wychowawczynią, ale czy ona rozmawiała z tobą?

l 95

Chemica spogląda na mnie uważnie. W jej spojrzeniu wi­dzę smutek i coś jeszcze, czego nie potrafię określić. Jedno jest pewne. Jej wzrok podobny jest do wzroku Pompowej Sta­ruszki. Wzrok wychowawczyni nie wyrażał nic.

- To prawda.
-Nie.

- Nie potrafię prowadzić domu i nie zawalać szkoły.
Kiwa głową, jakby oczekiwała takiej odpowiedzi.

- Jasne, ale jak nie wyprasujesz, nie odkurzysz czy nie
posprzątasz, świat się nie zawali. Szkoła jest najważniejsza.
Dla ciebie, dla twojego przyszłego męża i twoich dzieci. Chcesz
iść na studia?

-Tak.

- To zacznij o tym myśleć już teraz. Aleksandra? Dobrze?
-Tak.

Wszystko zostało już powiedziane. Obie kierujemy się w stronę drzwi. Naraz przystaję.

l 96

Na płycie leży przywiędła wiązanka żółtych róż.

Po powrocie ze szkoły zadzwoniłam do niej i do Malwinki. Zaproponowałam, żeby poszły z nami na cmentarz. Malwinka powiedziała, że wybiera się wieczorem. Teraz przygotowuje obiad, bo jej chłopaki zaraz przyjdą, a ciotka, że to dobry po­mysł, bo gdybyśmy po nią przyjechali, nie musiałaby tłuc się autobusami. Ona ma taki zły dojazd na cmentarz!

Teraz tego żałuję. Już na samym początku, gdy tylko nas zobaczyła, powiedziała, że Szymek ma brudne bojówki, a Ku­ka nie powinna nosić takich krótkich spódnic.

Młoda wyjmuje z plecaka znicze, układa z nich krzyż, a po­tem je zapala.

Tata szeleści papierami. Zdejmuje je, podaje Kuce i na środ­ku płyty kładzie czterdzieści dwie bladoróżowe róże.

- Dla ciebie, Alinko, takie jak lubisz - szepcze.
Długo, bardzo długo stoimy bez jednego słowa.

- Można było kupić owoców albo witamin w aptece...
Urodziny Mamy.

A tu nad grobem głupia awantura.

- Krysiu! - Ojcu lata szczęka i drga lewa brew.

- A tak co? Jutro róż już nie będzie. Wcześniej dopadnie je
jakaś hiena cmentarna. Zostanie tylko mój wianuszek... Mój
Boże. Czterdzieści dwie róże...

97

Nienawidzę ciotki! Nigdy za nią nie przepadałam, ale teraz mam ochotę ją rozszarpać. Jak ona może? Ukradkiem patrzę na swoich.

Kuka jest blada, Szymek chlipie. Tata trzyma go za ra­miona. Ma puste oczy. Dopiero teraz zauważam, jak bardzo postarzał się przez ostatnie miesiące. Pomimo posiwiałych włosów wygląda niczym zagubione dziecko. Porywa mnie fala czułości. Impulsywnie podchodzę do niego i całuję w policzek.

- Róże, takie jak Mama lubiła - mówię. - Szymek, co z two­
ją laurką?

Szczerbul wyciąga ją z kieszeni kurtki i kładzie na kwia­tach.

- Daj pod spód - radzi Kuka. - Jeszcze wywieje ją wiatr.
Ciotka otwiera usta, potem je zamyka. Ogranicza się tylko

do westchnięcia.

- Idziemy. - Biorę Szymka za zimną rękę. - A za rok... Za
rok też kupimy Mamie róże. - Patrzę zimno na ciotkę.

Problem rozwiązany. -Tak.

- Tak dalej być nie może. - Zgadza się. - Musisz coś z tym
zrobić.

Do końca roku już niedaleko. Jakoś dociągnę. Potem zajmę się Szymkiem. Będę pilnowała, żeby nie koślawił literek, żeby przy rysowaniu nie wychodził poza linie.

Nie zmarnuję czasu. Będę czytać, chodzić na wystawy, do teatru. No i będę miała kontakt ze szkołą przez Majkę.

-Tak.

- Przypomnij ojcu, żeby się ze mną skontaktował.
Po moim trupie.

dziesiątego, czwartek

Podjęłam decyzję.

A raczej to matematyk i polonistka podjęli ją za mnie. Pała z ostatniej klasówki, pała z pytania, dwójka z wypracowania. Wszystko w ciągu jednego dnia.

A na dodatek teraz ta rozmowa z wychowawczynią.

Właściwie to jej monolog. O tym, że przestałam się uczyć, że moje oceny są najgorsze w klasie, że tak nie można. Zwykłe ble, ble, ble. I oczy, które nic nie wyrażają. Mimowolnie porów­nuję ją z chemicą.

-1 co będzie? - Spogląda na mnie badawczo. Przed chwilą zerknęła na zegarek. Już po lekcjach. Najpierw biadoliła nad każdą moją oceną, teraz monologuje. - Przecież nie radzisz sobie ze szkołą.

Już dawno na to wpadłam. „Nie radzisz sobie ze szkołą!" Dotrwam do końca tej klasy, a potem zajmę się wyłącznie ro­dziną.

98

czternastego, poniedziałek

Nie mam siły. Dobrze, że oddychanie dzieje się niezależnie ode mnie.

Chyba wiem, co mnie tak powaliło.

Od ponad trzech tygodni Mateusz nie daje znaku życia.

Wczoraj odpuściłam sobie szkołę i angielski. Padłam na kanapę przed telewizorem. I tak przeleżałam do wieczora.

Życie toczy się obok mnie.

Gdzieś jest Mateusz.

Pustka w lodówce zmusiła Kukę do zrobienia zakupów. Potem Młoda upichciła obiad. Tata dwukrotnie próbował ze mną rozmawiać. Skończyło się to tym, że nakrzyczał na mnie, że niby jestem dorosła, muszę zrozumieć, że nie tylko mnie jest ciężko i że czas wszystko uleczy.

Czas wszystko uleczy, czas wszystko uleczy.

Nie mogę już tego słuchać.

99

Aha, ojciec jeszcze zagroził, że jak się nie wezmę w garść, to czeka mnie wizyta u psychiatry. Dla mojego dobra.

Wieczorem zwlekam się sprzed telewizora i tak jak stoję, w bluzie i dżinsach, idę spać do córusiowego.

szesnastego, środa

Dziś znowu tkwię przed telewizorem. Obok mnie słoik nutelli, łyżeczka i butelka wody mineralnej. Tym się żywię, tym się poję. Szymek i Kuka już w szkole, ojciec w pracy.

Cały dom dla mnie.

Godzina mija za godziną. Nie odbieram telefonów, nie re­aguję na dzwonki do drzwi. Na przemian śpię i bezmyślnie wpatruję się w sufit lub równie bezmyślnie w telewizor.

Czas schodzi mi do powrotu młodszych i Mai winki. Mal-winka mówi, że przyszła niby tak, przez przypadek, zobaczyć co u nas, ale podejrzewam, że to Kuka naskarżyła na mnie.

- No, koleżanko Olu, co to znowu? - Nawet nie mam siły wzruszyć ramionami. - Jeśli sądzisz, że będę się nad tobą uża­lała, to jesteś w wielkim błędzie. Rusz ten swój leniwy tyłek i obierz ziemniaki. - Malwinka wyraźnie nie ma cierpliwości do młodocianych w depresji. - A ja opowiem ci, jak to wstałam o szóstej rano i cały czas jestem na nogach.

Zdenerwowana idzie do kuchni, wydaje polecenia, co ma zrobić Kuka, co Szymek. Wyłączam telewizor i znikam w có-rusiowym. Tu mam przynajmniej spokój.

Zza drzwi dochodzą odgłosy rodzinnego życia. Szymek po­krzykuje nad lekcjami, Kuka odkurza, Malwinka urzęduje w kuchni. Wychodzi po „Wiadomościach".

Z powrotem przenoszę się na kanapę. Pilot do lewej ręki, nutella już otwarta, łyżka do prawej. Cyk pilotem. Henryczek Iglesias, reklama czarnych podpasek, sport, leniwiec, durna kreskówka, przepis na zupę cebulową, jakiś przedwojenny film. Wymalowana brunetka płacze.

Pstryk i znowu od początku.

Nie ma już Henryczka. Teraz wydziera się jakaś blondyna.

100

Chyba młodsza ode mnie. Kuka pewnie wie, co to za jedna. W tym wieku taki biust? Ciekawe, jak bym z czymś takim wy­glądała? Co u leniwca? Pstryk. Siedzi na drzewie, jak siedział. A u brunetki? Pstryk. Już nie płacze. Modli się do Tego, Któ­ry Zabiera Dzieciom Matki. Czterdzieści dwa lata. Pstryk. Zupa cebulowa skończona. Teraz przepis na schab ze śliwkami. Pstryk. Blok reklamowy.

Dzwonek. Nie ruszam się. Niech to sobie nawet będzie i pre­zydent.

Kuka, pospiesznie wycierając mokre ręce w ścierkę, wpusz­cza rozeźloną Majkę.

Co w telewizorni? Reklamy. Co jedna, to głupsza. A na trój­ce? O kurcze! Jakiś tysięczny odcinek argentyńskiej teleno-weli.

- Nie - odpowiadam po chwili. - Zupełnie nie.
Najważniejsze jest to, że ja nie interesuję Mateusza.

A może by tak zażyć tę Mamy tabletkę na spanie? Mogła­bym spać, spać, o niczym nie myśleć. Gdzie Mama trzymała swoje lekarstwa? Chyba w łazience na górze.

101

- Oleńko, co z tobą?

-Nic.

Majka patrzy na mnie i patrzy. W końcu wychodzi z duże­go pokoju. Idzie do kuchni. Szepcze z Kukuśką. Szymek coś tam od siebie wtrąca. Raz po raz słyszę swoje imię odmieniane we wszystkich przypadkach.

Niech gadają, na zdrowie.

Ciekawe, co u leniwca.

osiemnastego, piątek

Rano musi być śniadanie, w południe obiad, a wieczorem kolacja. Trzeba mieć czyste spodnie, czystą bluzę, świeże maj­tki i skarpetki. A w lodówce powinno być minimum, czyli ma­sło, ser, wędlina, mleko i jajka. No i chleb. Ponieważ ja się tym kompletnie nie zajmuję, na księżniczkę Kukę spadają moje obowiązki.

Ojciec wyjechał dziś rano na jakieś szkolenie. Do Warsza­wy. Wraca w poniedziałek rano.

Wczoraj na mnie nawrzeszczał. Że mam się brać do życia. Że tak nie można, ble, ble, ble. Że już nie ma do mnie siły.

Malwinka mówi to samo. I osobiście, i przez telefon. Do­datkowo klepie mnie pocieszająco po łopatkach i głaszcze po głowie.

Aha, ojciec pozwolił mi nie chodzić do szkoły do końca ty­godnia. Bez jego zgody też bym nie chodziła. Mam ten czas poświęcić na przemyślenia.

Nadal poleguję przed telewizorem. Właściwie to oglądam wszystko. Oprócz „Panoramy", „Wiadomości" i „Teleexpressu".

Od czasu do czas zerkam na powtórki z reality show. O, pro­szę. Ona i on. Ona w skąpej bieliźnie, on w stroju karateki. On masuje jej plecy i okolice pośladków i gadają o życiu. Zasób słów porównywalny z Szymkowym, ale co za pewność w ich głosach! A jakie mądre uwagi... Że „życie to gówno", że „różnie się lu­dziom układa", że „szkoda, że nie można cofnąć czasu".

To już chyba wolę argentyńskie telenowele.

102


Dwadzieścia siedem dni od ostatniego naszego przypadko­wego spotkania w parku. Trzy tygodnie i sześć dni. Czemu dzwoni? Jeszcze nigdy nie dzwonił.

- Halo? - Serce bije mi jak oszalałe, mam nadzieję, że on
tego nie słyszy.

Słucham Mateusza i jednocześnie rejestruję, że obok mnie stoi Szymek i Kuka. On robi głupie miny, ona strzyże uszami.

-Tak.

-Hej.

Odkładam powoli słuchawkę.

Właśnie Mateusz umówił się ze mną.

Ma surową minę, poplamiony fartuszek. Teraz ona jest panią domu. Gotuje i sprząta. Robi zakupy. Pilnuje, czy Szy­mek zrobił lekcje. Nawet odzywa się do mnie. Nie ma teraz klimatów na obrażanie się.

- Będę grzeczny.

- Na randki nie chodzi się z młodszym bratem - mówi

Kuka.

Randka?

Randka z Mateuszem.

Powtarzam sobie to kilkakrotnie w myślach i zastana-

103


Wyszukiwarka